JULES SUPERVIELLE
MŁODY CZŁOWIEK
W NIEDZIELĘ I W INNE DNI
TYTUŁ ORYGINAŁU: LE JEUNE HOMMEDU DIMANCHE ET DES AUTRES JOURS
PRZEKŁAD: BARBARA CZAŁCZYŃSKA
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1977
Impossibile credibile Vico
(Nauka Nowa)
Młody człowiek w niedzielę...
Kiedy myślę o swoich osiemnastu latach, to widzę przede wszystkim ciebie, moja droga
przyjaciółko. Twój ojciec, wolnomyśliciel, makler na giełdzie w San Pedro del Chaco, i oso-
bisty wróg wszystkich kalendarzowych świętych, założył się, że da ci na imię Obligacja po
udanej sprzedaży papierów wartościowych. I zostałaś zmuszona do noszenia przez całe życie
ciężaru tego głupstwa, któremu nieśmiałość twojej matki nie próbowała się nawet przeciw-
stawić.
Dzięki swojemu wdziękowi i osobowości umiałaś nadać temu niedorzecznemu imieniu
taki blask, że dwie lub trzy twoje przyjaciółki dały je własnym córkom. Rodzice innej dzie-
wczynki nazwali ją Akcją, składając w ten sposób pośredni hołd twojej osobie. I nie wiadomo
dokąd sięgał twój wpływ.
Tymczasem ty przechadzałaś się po Paryżu z pewnością siebie cechującą Południową
Amerykankę, którą cieszy wszystko to, co napotyka na swojej drodze, nawet nieprzewidziane
przeszkody. Umiałaś cenić swoje oczy, szyję, sposób chodzenia i piękność, nie będąc przy
tym zarozumiałą. Byłaś dumna ze swojego męża, siostry, a także i ze mnie, który byłem przy-
jacielem domu. I ze wszystkiego, co zdarzało się każdemu z nas. Mówiłaś bardzo szybko w
swoim ojczystym języku. To prawda, że mając dwadzieścia jeden lat miałaś już za sobą dwa
lata uczenia w szkole w swoim kraju. Nigdy nie widziałem, żebyś szukała słowa, nawet we
francuskim języku, w którym popełniałaś błąd za błędem z wielką pewnością siebie i z takim
przekonaniem, że w końcu uwierzyłem, że to nie ty, ale gramatyka się myli.
Twój mąż, wspaniały Firmin, w wyniku rozbieżności w łonie partii zrezygnował w sza-
leństwie z mandatu poselskiego i pozwolił się wysłać do Francji, jak zapewniano, w bardzo
ważnej misji, której właściwego celu nigdy nie udało mi się rozszyfrować.
Ukończyłem liceum i zadebiutowałem w literaturze pod nazwiskiem Filip Karol Ape-
stègue. Pisałem wiersze pełne straszliwych banałów, które wydawały mi się bardzo orygina-
lne, ponieważ wypływały z głębokich wzruszeń, lecz należały bardziej do Lamartine'a, Mus-
seta czy Wiktora Hugo niż do mnie. Twój mąż uważał ten sposób wypowiadania się za nie-
zwykle autentyczny i bez skrępowania napisał w głównym przeglądzie w San Pedro, że je-
stem poetą, którego oczekiwała Francja.
Zakochałem się prawie natychmiast, Obligacjo, ze wszystkich sił i z całą beznadziejno-
ścią, w tobie, która tak uwielbiałaś swojego męża, że napełniało mnie to wdzięcznością i
poczuciem winy.
Znałem dotychczas tylko parę kobiet, które ubierały się po to, żeby mężczyźni mieli
przyjemność przy ich rozbieraniu. Jak mogła nie zadziwić mnie twoja piękność, prawość i
urok sukni zapiętych szczelnie na ciele młodej mężatki?
Prawie tak samo piękna jak ty, lecz bardziej uległa naturze, Dolores z dwoma łukami
zbyt gęstych brwi, które przywodziły mi, niestety, na myśl groźnego Marsa i tak paraliżowały
całą moją żywotność, że nie mogłem oddać sprawiedliwości zalotnym dołeczkom na poli-
czkach. A tymczasem z każdym dniem pojmowałem lepiej, Obligacjo, że w twojej pięknej
głowie nauczycielki szkolnej, wypełnionej regułami bez wyjątków, ułożyłaś sobie, że za je-
dnym zamachem znajdziesz dla mnie żonę, a dla siebie szwagra.
— Mógłby pan wziąć parę lekcji hiszpańskiego u mojej siostry — powiedziałaś do
mnie — przydałoby się to panu przy egzaminach.
— Ponieważ ja nie umiałabym ich dawać — odcięła się żywo Dolores — to raczej zaję-
cie dla ciebie.
— A dlaczego nie ja? -— powiedział Firmin. — Nie jestem zajęty przez cały dzień.
Dał mi tylko jedną lekcję. To sam na sam z mężczyzną nie nauczyło niczego ani mnie,
ani jego i zostało postanowione, Obligacjo, że to ty będziesz udoskonalała moją znajomość
języka hiszpańskiego.
Pod twoim spojrzeniem pozostawałem w strefie cudowności i niepokoju. Nie udało mi
się zrozumieć ani jednego słowa z tego, co mówiłaś, tak czułem się unicestwiony i podnieco-
ny swoją miłością. Zbyt nieśmiały, żeby patrzeć ci w twarz, podczas kiedy mówiłaś, wielbi-
łem spojrzeniem twoje dłonie, nadgarstki, oświadczałem się ramionom, kołnierzykowi, sto-
pom, a nawet całej sukni i bucikom, nie zapominając przy tym o sprzączkach.
— Potrzebna jest tablica — powiedziałaś — żeby pan zrozumiał lepiej to, co mówię.
— Ależ ja piję pani słowa.
— Nic z nich nie rozumiejąc, widzę to dobrze, nie jestem głupia. Jeżeli nie będzie pan
należycie korzystał z moich lekcji, będę je musiała przerwać.
Robiłem więc szalone wysiłki, żeby uważniej słuchać; powtarzałem często to, co usły-
szałem, i zaciskałem powieki, żeby oczami nie uciekło natychmiast to, co wchodziło do mo-
ich uszu nie pobudziwszy odrętwiałej uwagi.
Lecz żeby wykazać Obligacji, że nie zgłupiałem doszczętnie, dałem jej kilka rad doty-
czących jej francuskiego. Zwłaszcza jej wymowa szwankowała.
— Co sądzi pan o poecie Berlinie? — spytała mnie któregoś dnia.
— Doprawdy czytam bardzo niewiele i muszę przyznać, że nic o nim nie słyszałem.
— Jak to! — zawołała zdumiona. — Nic pan nie wie o sławnym poecie Paulu Berlinie,
autorze Mądrości i Równoległych?
— Ach! Verlaine?
— Ależ to właśnie powiedziałam. Co się z panem dzieje?
Bardzo zmęczony przygotowywaniem się do egzaminów, a zwłaszcza bezsennością,
udałem się kiedyś do moich przyjaciół z San Pedro del Chaco padając ze znużenia. Ponieważ
przyszedłem przed nimi, zasnąłem na jednej z ich wspaniałych berżerek tym łatwiej, że zaży-
łem późno w nocy środek nasenny, który zaczął działać nad ranem. Moi przyjaciele, powróci-
wszy do domu, utworzyli wokół mojego snu krąg wyrozumienia i przyjaźni. W czasie snu
zdarzało się, że pochrapywałem, odwracałem się i pochrapywałem znowu. Lecz poecie wszy-
stko się wybacza. Od czasu do czasu wchodziła pokojówka i pytała, czy można już podawać,
lecz przez dwie godziny szanowano mój odpoczynek, nad którym wszyscy czuwali. Nagle
wyrwałem się ze snu.
— Proszę się nie obawiać — powiedział do mnie poseł. — Jest pan u siebie. Teraz,
kiedy spał pan pod naszym dachem, będziemy jeszcze lepszymi przyjaciółmi niż dotychczas.
— Dwie i pół godziny — powiedziałem patrząc na zegarek. — i państwo cały czas na
mnie czekali? Jakżeż mogłem...
— Zbyt dużo pan pracuje. Sen ma swoje nieugięte prawa — powiedział poseł, który w
swoim kraju był doktorem praw.
Z trudem wydobywałem się ze snu i czułem, że nie tak łatwo mnie on opuści.
— A czy państwo wiedzą — podjąłem — jaka zmora mnie obudziła? Byłem muchą i
miotałem się w swojej nowej skórze.
— Oto co się dzieje — powiedział śmiejąc się poseł — kiedy śpi się z łokciem opartym
o traktat dotyczący metamorfozy.
— Nie rozumiem — zwróciła się Obligacja do siostry — że taka zdrowa jak ty dzie-
wczyna może interesować się tymi bzdurami.
— Lecz czyż nie trzeba być właśnie zdrowym — powiedziałem — żeby móc zaznajo-
mić się z nimi nic nie ryzykując?
— I pan się tym także interesuje! — rzekła do mnie zaniepokojona.
Tymczasem Dolores patrzała na nas z niedowierzaniem tak, jakbyśmy nie byli zdolni do
zrozumienia czegokolwiek z tajemnej wiedzy.
Następnej niedzieli poseł zatelefonował, że spóźni się pół godziny na śniadanie. Byli-
śmy sami, Obligacja i ja. Lutowe słońce promieniało już ciepłem i nadzieją. Poza tym, bardzo
wesoły, byłem usposobiony do zrobienia jakiegoś głupstwa. Chciałem wypróbować swoją od-
wagę, której nie byłem zbyt pewny. Młoda małżonka mówiła do mnie byle co z tym większą
płynnością, że wyczuwała jakieś niebezpieczeństwo i to nagromadzenie słów traktowała jako
ewentualną obronę. Nie udało mi się słuchać tego, co mówi, i zatopiony w milczeniu podda-
wałem się coraz bardziej pożądaniu spotęgowanemu brzmieniem jej głosu. Są dni, kiedy
wszystko staje się pożywką dla naszego wewnętrznego ognia. Nagle, bez żadnego uprzednie-
go komplementu rzuciłem się na nią, z nabożną opieszałością jednak, która pozostawiała czas
na odparowanie ciosu. Tak jakby odmowa ukochanej była już z góry założona, a nawet naka-
zana w moim geście, raczej pytającym niż przekonywającym. Lecz kiedy zobaczyłem na jej
twarzy zdumienie, pocałowałem ją w pośpiechu gdzieś w okolicę policzka czy szyi, być może
w brodę. Ten podwójny szturm wywołał u Obligacji tak gwałtowną wściekłość, że nagle
uznała za stosowne przemówić do mnie po francusku, tak jakbym nie zasługiwał na to, żeby
zwracała się do mnie w swoim ojczystym języku. Być może chciała mi w ten sposób dać do
zrozumienia, że to, co było we mnie karygodnego, należało raczej do Francuza aniżeli do Po-
łudniowego Amerykanina? W ferworze zrobiła opłakany błąd w tłumaczeniu: „Proszę wyjść,
proszę pana — powiedziała do mnie wskazując na drzwi. — Nie będzie pan więcej u mnie
pisiał (z hiszpańskiego pisar — stąpać)”.
Ten niedorzeczny hiszpanizm wytworzył nagle między nami groteskową obcość, na
skutek której straciłem głowę, i nie tylko głowę, jak to się później okaże.
Wyrzucony za drzwi z domu Obligacji nie mogłem znaleźć niczego na swoje usprawie-
dliwienie i moje zakłopotanie stało się tak wielkie, że w głębi własnego ja wzbraniałem się
przed całkowitym opuszczeniem pokoju. I podczas kiedy moja ludzka postać wraz z kapelu-
szem i płaszczem znikały na schodach, rdzeń moich myśli (i marzeń) pozostawał za mną, na
próżno szukając słów usprawiedliwienia. W trosce o to, żeby nie została odkryta jego obe-
cność, uczepił się mojej zmory z poprzedniej niedzieli tak mocno, że ją ożywił i znalazł w
niej schronienie.
W chwili kiedy Firmin wkładał klucz do zamka, zobaczyłem się w wiszącym na ścianie
salonu lustrze pod postacią muchy (musca), całkiem zwyczajnej muchy, których tyle jest na
świecie. Poruszałem się w powietrzu incognito. Czy mogłem być tego pewny? Mucha w śro-
dku zimy; przecież zostanę zauważony! Oto jeszcze jeden dowód mojego roztrzepania. I żeby
pomyśleć spokojnie nad nowym stanem, ukryłem się na pustyni sufitu, po którym posuwałem
się bez żadnej akrobatycznej umiejętności głową w dół.
Myśląc o gwałtownej reakcji mojej ukochanej mówiłem sobie: „Jak mogłem przypu-
szczać, że będzie się w jakimś stopniu interesowała moją ludzką skórą, kiedy jej piękna, księ-
życowa twarz całe swoje światło czerpie z osoby męża?” Trzeba wielkiego roztargnienia i
małego poczucia rzeczywistości początkującego poety, żeby myśleć o możliwości takiej przy-
gody. Przez swoją ślamazarność stając się muchą przyjąłem rozwiązanie podsunięte mi przez
lenistwo. „Jednakowoż — powiedziałem sobie na swoją obronę — trzeba być wydanym na
pastwę straszliwego niepokoju, żeby móc stać się tak małą i pogardzaną istotą, której obecno-
ści nawet nikt nie zauważa”.
Towarzyszyłem każdemu poruszeniu się Obligacji, sam będąc nie zauważony, co jest
zawsze trochę poniżające — myślałem. Tak jakbym na skutek poniżenia nie przekroczył
wszelkich granic rozsądku. Pocieszałem się, jak umiałem najlepiej, mówiąc sobie, że mogę
bez trudności latać z jednego miejsca w drugie i zakreśliwszy koło w powietrzu powrócić do
punktu wyjścia, co miało swoje zalety. (Jak dotychczas poznałem tylko bardzo umiarkowane
radości z latania w balonie na uwięzi w lunaparku). Mówiłem też sobie, że mam za sobą
osiemnaście lat ludzkiego życia, że miałem już swoje przyjemności itp. Tymczasem Dolores
czytała nadal przy mnie wielką książkę o metamorfozie. Usiadłem jej na ręce, żeby się przy-
patrzeć. Była tak pochłonięta lekturą, że nawet nie zauważyła mojej obecności i czytała dalej,
w przekonaniu, że wiedzę można znaleźć tylko w książkach, podczas kiedy ja proponowałem
jej skromną, lecz bardzo prawdziwą lekcję przedmiotu.
— A nasz młody przyjaciel? — spytał Firmin wycierając miękkim ręcznikiem pierś w
salonie, gdzie nie widać było nic z człowieka, którym byłem. Szedł bardzo szybko w obawie,
że spóźni się na śniadanie.
— Przyszedł zmęczony i przeprosił, że nie może zostać — powiedziała żona, która
zadziwiła mnie kłamiąc z takim spokojem.
— Ten chłopiec za dużo pracuje, to stałe pobudzanie umysłu! Muszę z nim porozma-
wiać poważnie któregoś dnia.
Czułem, jak słowa małżonków zapadną głęboko w to, co służyło mi jeszcze za pamięć.
Mogłem sobie być muchą, lecz nie pozbyłem się ludzkich kłopotów i zdarzało się, że niepo-
koiłem się jeszcze moimi egzaminami, m o i m postępowaniem, m o i m prawem rzymskim.
Wielkość i nędza zaimków dzierżawczych. Chciałem na powrót zabrać się do pracy i czułem
się upokorzony tym, że nie mogę nawet odwrócić kartki. Po cóż mam się jeszcze niepokoić
przeszłością? Czasami brała mnie ochota, żeby żyć cały dzień życiem muchy i mieć tylko te
martwienia, które trapią owady. Lecz człowiek działał we mnie nadal, bronił się w małym
ciele i nie byłem w stanie się go pozbyć. Uporczywość ludzkiej egzystencji zwiększała moje
trudności, ponieważ mogłem podziwiać przez cały dzień Obligację, która nie wahała się roz-
bierać przed moimi nowymi oczami. W takich chwilach można się przekonać, że zakochany,
nawet rażony gromem, jeszcze domaga się swojej części szczęścia i niewiadomego. Tymcza-
sem nie odwracałem oczu od widowiska, które mi ofiarowywała, i wszystko to, co pozostało
we mnie z dżentelmena, cierpiało przy odkrywaniu sekretów jej wstydliwości i niektórych
ukrywanych tajemnic.
Teraz, kiedy żyłem z nimi w poufałości, mogłem lepiej przekonać się, do jakiego sto-
pnia młodzi małżonkowie się kochali. Zdarzało się, że zaledwie Dolores wyszła na jakiś wy-
kład, moi przyjaciele, zamknąwszy uprzednio drzwi na klucz, oddawali się w środku dnia mi-
łości. Zawsze udawało mi się uciec na czas, z wyjątkiem jednego razu, kiedy musiałem znosić
miłość, w której, jak to można było zobaczyć i usłyszeć, nie miałem żadnego udziału. Lecz
mimo że moje uczucia były jeszcze uczuciami ludzkimi, mogłem działać tylko jako skromny
owad. Odczuwałem to dobrze, kiedy odzywał się dzwonek telefonu i kiedy w roztargnieniu
kierowałem się w stronę słuchawki, lecz zanim do niej doleciałem, zatrzymywała mnie obu-
dzona godność ludzka. Unikałem siadania na Obligacji, nawet wtedy kiedy była ubrana, i
adorowałem ją z daleka i w ukryciu, w skromnym przebraniu owada. Lecz któregoś pięknego
dnia nie mogłem się powstrzymać i powtórzyłem, z trochę lepszym rezultatem, mój wyczyn
młodego człowieka i jako mucha usiadłem na jej wilgotnych wargach. Odtrąciła mnie ze stra-
sznym grymasem. Jakim sposobem udało się jej wydobyć tyle brzydoty ze swej czystej twa-
rzy?
W niedługim czasie przybyły do mojego sąsiedztwa w mieszkaniu inne muchy.
Widziałem już jedną, która zakreślała wokół coraz węższe kręgi, jakby zapraszając mnie do
przerażającego zbliżenia. Ach! droga Obligacjo, czy dowiesz się kiedyś, ile wycierpiałem aż
do dnia, w którym zabiłaś mnie uderzeniem sandała...
Odnalazłem się w swoim mieszkaniu, powracając z właściwą mi powolnością do świa-
domości. Z łokciami opartymi o stół uniosłem niezaprzeczalnie ludzkie powieki.
Jakżeż wspaniale odnaleźć swój własny system nerwowy, oddech i krwiobieg, wszy-
stkie skromne, wypróbowane przez osiemnaście lat sługi. Byłem znowu taki, jakim poczęli
mnie moi rodzice, i prawie takim, jakim życzyli sobie, żebym był. Coraz dumniejszy ze swo-
jej skóry, nie czułem się nią bardziej obciążony aniżeli przez rejestr sądowy lub raczej dość
już przeciążony — psychiczny. Wyciągnąłem nareszcie odzyskane ramiona i nogi i zapaliłem
po męsku papierosa.
Postanowienie pierwsze: nigdy już moja noga nie postanie u Obligacji, która zażywa
rozkoszy z kimś innym, a nie ze mną. Postanowienie drugie: żeby skończyć z najbliższą prze-
szłością, zabiję muchę na ścianie. Mucha żywa, mucha martwa... Musiałem zadowolić się
jakimś muszyskiem, które prawdopodobnie nie żyło już od zeszłego roku. Nieważne, mój gest
powinien zażegnać zły urok. Postanowienie trzecie: otworzyłem słownik na haśle „mucha”,
żeby zawrzeć lepszą znajomość z tym, czego doświadczyłem. Czy nie przypominało to
początków choroby? Czy nie było naturalnym zbadać mój przypadek w wielkiej księdze?
Przeczytałem: „mucha — gatunek dwuskrzydłych owadów z rodziny muchówek”. Zobaczmy
teraz „muchówki”: „rodzina dwuskrzydłych owadów, do których należą właściwe muchy”.
To były słowa nauki.
Postanowienie czwarte: natychmiast zabiorę się bardzo poważnie do prawa rzymskiego,
najbardziej zrównoważonej i wypróbowanej od wieków wiedzy. Jak dotąd traktowałem ją
zbyt po amatorsku, co doprowadziło mnie do stanu, w którym stałem się podatny nawet na
całkowity zanik mojej ludzkiej postaci. Z jakąż przyjemnością obracałem kartki Rzymskich
instytucji sądowych! Lecz odczuwałem jakiś dziwny brak uwagi... Usłyszałem dzwonek u
drzwi. A więc świat zewnętrzny istniał nadal! Oczywiście, głupcze.
Pospieszyłem otworzyć drzwi, był to listonosz. Rozpoznałem na kopercie pismo Obli-
gacji, która zapraszała mnie „jak zwykle” na śniadanie, nazajutrz w niedzielę.
Postanowienie piąte: pójdę! Byłoby z mojej strony tchórzostwem, gdybym dobrowolnie
nie stawił czoła okolicznościom mojej metamorfozy. Postanowiłem odzyskać świadomość
człowieka, którym na powrót się stałem, swoją normalną świadomość, jedyną rzeczywistość
— myślałem z całą mocą. Poczułem wstręt do oryginalności i bałaganu. Stanowczo nic nie
wydawało mi się godniejsze uwielbienia aniżeli zwyczajne życie, codzienność, banał. Moja
burzliwa, pozbawiona kontroli wyobraźnia doświadczyła mnie posępną zapowiedzią czegoś,
co było jak śmiertelne urojenie, a w każdym razie jedną z pewnych oznak rozkładu.
Poszedłem do Obligacji piechotą. Paryż wydawał mi się piękniejszy, gościnniejszy,
bardziej swojski niż kiedykolwiek! Niech żyją wszystkie mijane po drodze, przyklejone do
drugich konstrukcje, nieporuszone budowle, pewne swoich kształtów. Ach! To wcale nie była
już ruchliwa, perfidna metafizyka i ulicą Wagram, która zawsze zdawała mi się być twierdzą
nudy i przeciętności, szedłem dzisiaj składając jej hołd za to, że jest tak zadowolona ze swojej
mądrości i losu.
Przechodząc przed restauracją z wystawionymi na zewnątrz stolikami, podziwiałem lu-
dzi, którzy myśleli tylko o jedzeniu i zabezpieczeniu swojej ludzkiej egzystencji. I z góry cie-
szyłem się na ravioli w pomidorowym sosie i mleczny krem, którym zostanę poczęstowany
przez moich przyjaciół. Z przyjemnością przyrządzałbym sam potrawy, podgrzewał, oziębiał,
zagotowywał, obierał, usuwał kości, siekał wszystko to, co służy, po skosztowaniu, do wzma-
cniania naszych sił w tym świecie.
Jakżeż kochałem i szanowałem mijanych na ulicy ludzi, a zwłaszcza robotników niosą-
cych narzędzia, dzięki którym kształtowali w zdrowiu swoją osobowość i swoje dni. Gdybym
umiał tak jak oni zarabiać na życie, nie zdarzyłoby mi się nic dziwnego i przygnębiającego.
Kryzys minął zupełnie. Nigdy jeszcze nie czułem się bardziej mężczyzną ani nie byłem
bardziej zadowolony z losu. „Wszystko się do mnie uśmiecha” — myślałem. Idę znowu zoba-
czyć moją ukochaną. Nie, nie ukochaną, od tej chwili będę postępował jak prawdziwy przyja-
ciel Firmina i Obligacji, którzy przyjmują mnie w każdą niedzielę z wielką uprzejmością. I
tylko dlatego, żeby zrobić im przyjemność, jestem obecnie gotowy poślubić Dolores i jej
pełne zamyślenia brwi.
W chwili kiedy naciskałem dzwonek, nie mogłem pozbyć się uczucia niepokoju, tak
jakby Obligacja tylko po to mnie zaprosiła, żeby wyrzucić za drzwi. Lecz to nie trwało długo.
Przyjęła mnie sama na progu z przyjacielskim uśmiechem i pochwaliła mój wygląd. „Ten
wygląd ma swoją historię” — pomyślałem. Bądź co bądź było prawdą, że te dwa tygodnie,
które spędziłem w innym świecie, doskonale mnie odprężyły i przyczyniły się do dobrego
snu, bez uciekania się do środków nasennych.
Wchodząc do salonu doznałem zawodu, że nie jestem jedynym zaproszonym. Bardzo
gruby i wysoki mężczyzna, rodak moich przyjaciół, był tu już przede mną. Zajmował całą
berżerkę, na której z trudnością udało mu się założyć nogę na nogę, i wykazywał skrępowa-
nie, którego mógłby doświadczyć na tym miejscu byk w sile wieku. Przy tym ten pan uważał
się za tak niematerialnego jak anioł i przemawiał tylko aluzyjnie. Lecz kiedy mówił, nie
można było nie myśleć o jego olbrzymim ciele, a nawet o całym układzie trawiennym, który
funkcjonował w sposób prawie widoczny pod kamizelką i marynarką w szkocką kratę, daję
słowo, doskonale skrojoną. W porównaniu z nim policzki i mały brzuszek mojego gospodarza
wydawały się pełne dyskrecji i dobrego wychowania! Zdawały się istnieć tylko po to, żeby
świadczyć o dobrym samopoczuciu, szczerości i wzbudzać zaufanie do prostoty Firmina.
Od czasu do czasu spoglądałem z ukosa na gzymsy na suficie, które znałem bardzo
dobrze mając możność obejrzenia ich z bliska.
— Poeto, jest pan roztargniony — powiedział do mnie Firmin. — Och! Nie widzę w
tym niczego niewłaściwego, kiedy przebywa pan gdzie indziej, spełnia pan tylko swój obo-
wiązek, pan, który marzy za siebie, za nas i za cały kosmos!
Trochę poety, trochę szalonego
Trochę tego, trochę tamtego,
powiedział gruby gość. — Ja także układałem wiersze, jak byłem młody, ale to się skończyło.
Zadowalam się podróżą do Indii, najbardziej poetycznego z krajów.
Mówił z krotochwilnością, która wyglądała na sztuczną, on, który starał się kiedyś bez
żadnego rezultatu o względy Obligacji, gdy ta była jeszcze młodą dziewczyną. Lecz od czasu
do czasu jego czoło się chmurzyło.
Kiedy podano kawę, nie wytrzymał dłużej na miejscu i wydobywszy się z berżerki tak,
jakby sam wyrywał sobie chwiejącego się zęba, powiedział do pana domu, że byłby szczęśli-
wy, gdyby mógł z nim porozmawiać na osobności o skądinąd mało ważnej sprawie.
Przeszli do sąsiedniego pokoju, gdzie gość w formie przeprosin powiedział, że nie lubi
mówić przy kobietach o pieniądzach, i wyjął z kieszeni dużą, nie zaklejoną kopertę. „Tutaj
jest sto tysięcy franków, które wygrałem wczoraj na wyścigach. Czy mógłby je pan przyjąć
na przechowanie? Wyjeżdżam jutro rano w porze, kiedy banki są jeszcze zamknięte, do
Indii”. I kiedy poseł zamierzał podpisać mu kwit, poczciwiec stanowczo odmówił. Odbierze
pieniądze po powrocie z podróży. Firmin zamknął kopertę w biurku i obaj wrócili do salonu,
gdzie gość szybko się pożegnał.
Było to pod koniec lutego. Moi przyjaciele otwarli oświetlone słońcem okno salonu i
prawie natychmiast wszedł z balkonu do mieszkania nie znany kot. Moi przyjaciele zachwy-
ceni zetknięciem się z autentycznym członkiem paryskiej społeczności przyjęli go czule.
— Swojski kocie — powiedziała do niego Obligacja wziąwszy go na ręce — ty, który
znasz dachy stolicy, jesteś dla nas ambasadorem Paryża, mimo że przybyłeś bez listów uwie-
rzytelniających. Jesteś żywą i uosobioną zagadką i nazwiemy cię „Ekscelencją”. (W rzeczy-
wistości wołali na niego częściej „Gatito” *). Lecz kot miał widocznie jeszcze jakieś pora-
chunki do załatwienia na dachu. Prawie natychmiast odszedł i pojawił się dopiero w następną
niedzielę z głową i piersią pociętą pazurami, i to ja, który przychodziłem zawsze przed moimi
przyjaciółmi, zobaczyłem go w salonie, do którego wszedł przez okno. Poszedłem do kuchni,
żeby przemyć mu rany. Na widok jego zakrwawionych wąsów służąca krzyknęła i upuściła
* (hiszp..) kotek.
tacę z naczyniem. Kiedy zwierzę wbiło mi pazury w marynarkę, poczułem, że moja ludzka
postać zaczyna zanikać. Byłem znowu zgubiony dla ludzi. Lustro salonu odbiło moją bladą
twarz i po zrobieniu jeszcze paru ludzkich kroków w pokoju, poczułem niepokój, który za-
początkowywał moją szybką metamorfozę. I podczas gdy moja zjawa schodziła ze schodów,
moje lepsze ja, moja żyjąca jaźń zatracała swoją świadomość w salonie, w osobie kota.
Kiedy moi przyjaciele wrócili, usłyszeli, że służąca płakała w kuchni nad stłuczonym
naczyniem. (W tym czasie służące jeszcze płakały!)
— Młody człowiek, który przychodzi w niedzielę, jest w salonie — powiedziała pła-
cząc. Na próżno mnie szukano. Moi gospodarze pielęgnowali z wielką delikatnością odnale-
zionego kota, nie przypuszczając wcale, że mam swój udział w ich pieszczotach i czułościach
i że oprzytomniawszy zacząłem cierpieć na skutek ran, które nie były moimi ranami. W rze-
czywistości dręczył mnie sam ich widok, gdyż nie odczuwałem żadnego fizycznego bólu.
Moi gospodarze czekali na mnie długo, zanim usiedli do stołu.
— Jeszcze jeden kaprys naszego młodego przyjaciela — powiedział Firmin. — Mógł
jednakowoż przeprosić telefonicznie. — A tymczasem Dolores dawała mi pod stołem, jak
zwykłemu kotu, kawałki ryby ze swojego talerza.
Od tej chwili przemieniony w mieszczucha kot z dachów i student prawa, obaj w je-
dnym futrze, prowadzili u moich przyjaciół rodzinne życie. Nie kwestionowane i rozpieszcza-
ne dziecko młodych rodziców, nie czułem wcale potrzeby tysięcy względów, których wyma-
gały pod groźbą śmierci kruche i małe istoty ludzkie wystawione na wszystkie przeciągi i
zdradliwości kosmosu.
Nigdy nie przypuszczałem, że zjednoczenie się z istotą aż do tej chwili zupełnie dla
mnie odrębną jest tak prostą sprawą. Byłem czymś w rodzaju lokatora u kota, który nie stracił
praw do mieszkania, będącego wspólną własnością. W ten sposób przynajmniej wyjaśniłyby
ten przypadek moje prawnicze książki. Każdy z nas posiadał swoją świadomość i swoje
myśli, lecz to ja rządziłem wszystkim. Czasami zdarzały się jakieś niespodzianki w rodzaju
nieprzewidzianego poruszenia łapy albo wylizywania bez mojego zezwolenia sierści, ale były
to przypadki bardzo rzadkie i odnotowywałem je tylko przez dokładność.
Poeta, który żył nadal we mnie, zdawał się zachowywać jeszcze swoją wolność umysłu
— jak można to zauważyć — dzięki małemu poemacikowi, który podówczas napisałem:
Pod postacią jakże zwykłą
Cudowność wokół nas krąży.
Nie ufajmy nazbyt zmysłom,
Tajemnica w powietrzu ciąży!
A kiedy przechodnia widzę,
Mówię: „To nie potrwa długo”.
A kiedy kot przebiega ulicę,
Myślę: „On o nas wie tak dużo!”
Nie mogę patrzeć na bliźnich,
By nie pomyśleć w pół drogi:
„Nie bądźcie więc tacy zwinni,
Któż mówi, że to wasze nogi?
Nie bądźcie także siebie pewni,
Któż twierdzi, że trwacie niezmienni?
Mój panie, okaż nieco skromności,
Korzystaj z czasu więc po brzegi
I ocal tę resztkę radości
Człowieczej w serca twego głębi.” *
* Ten i pozostałe wiersze w przekładzie Marka Baterowicza.
Dolores ściskała nas, mnie i kota, pod pachą, gdzie — gdyby nie nasze pazury — z
pewnością zostalibyśmy uduszeni. Urozmaicając swoje niewinne i skromne zabawy, posuwa-
ła się do granicy grzechu, w który młoda czamobrewa dziewica omalże nie wpadła całkowicie
przyciskając nas do piersi lub ściskając między kolanami i nazywając przy tym małym urwi-
sem. Godziłem się bez drgnienia na to przerzucenie odpowiedzialności.
Po czym powracała spokojnie do swoich lektur traktujących o ciałach astralnych lub do
książki o jakiejś bardziej oficjalnej nauce (uczęszczała także na wykłady na Sorbonie).
Obligacja była zawsze w stosunkach ze mną cnotliwa i kiedy brała mnie na ręce, byłem
dla niej tylko francuskim dzieckiem, jej „gatito” z dachów. Co nie powstrzymywało jej od
mówienia o mnie: „Ten biedny chłopiec mnie uwielbia,— mówiła do mnie — a ja go tylko
onieśmielam. Lecz nabiera odwagi pod moim przyjacielskim spojrzeniem. Och, nie mogę
znieść twojego nieruchomego spojrzenia, które dociera do mnie, nie napotykając przeszkód, z
pierwszych dni stworzenia świata”.
Firmin nie podejmował żadnej ważniejszej decyzji, zanim nie wziął mnie na ręce, żeby
ze mną o niej rozmawiać, tak jakby moje niepokojące milczenie wyjaśniało jego własne
obawy. To w ten sposób dowiedziałem się o jego kłopotach finansowych, których wcale nie
podejrzewałem. Moi przyjaciele zaczęli się już niepokoić brakiem wiadomości ode mnie,
kiedy dozorczyni z mojego domu, której często o nich opowiadałem, przyszła zwierzyć się z
własnych obaw. Byłoby wskazane, gdyby ona i Firmin weszli razem do pokoju „pana”. Poseł
chciał na tę okoliczność przepasać się szarfą, ale porzucił tę myśl jako „niewczesną”. Nie
znalazł innego słowa. W ostatniej chwili Obligacja poprosiła o pozwolenie towarzyszenia
mężowi. „Poczekasz na nas w hallu” — powiedział Firmin.
Chciał wejść pierwszy do sypialni. Lecz dozorczyni uważała, że to do niej należy. „Tak
będzie bardziej urzędowo” — powiedział. Weszli razem. Pokój był w największym porządku,
łóżko posłane i słychać było spadające krople wody, które odpowiadały na milczące pytania.
Dozorczyni rozsunęła drzwi szafy, z której wesoło uleciały jeden, dwa, trzy mole.
— Ten biedny chłopiec nie ma nikogo, kto by się zajął jego bielizną — powiedziała
Obligacja, która weszła za nami do pokoju.
— Jest nawet paczka z naftaliną, lecz starannie zamknięta. Może trzeba by to wszystko
wyszczotkować?
Dozorczyni nie sprzeciwiała się. Obligacja zabrała się do roboty, mąż chciał jej pomóc,
ale była tylko jedna szczotka.
— Przydałaby się tutaj Dolores — powiedziała młoda kobieta — ona jest taka staranna.
Tymczasem poseł otworzył machinalnie leżącą na stole teczkę i czytał wypisane coraz
większymi literami imię Obligacji, podczas kiedy młoda kobieta z rzadko spotykaną pilnością
i zapałem szczotkowała nadal przy oknie moje ubranie.
Poseł podszedł do żony.
— Biedny mały — powiedziała.
— Nie będziesz go dłużej uczyła hiszpańskiego, dosyć się już nauczył.
Tego wieczoru nie wyszli po kolacji z domu, jak to mieli w zwyczaju. W środku nocy
piękniejsza część małżeńskiego łoża zaczęła śnić i płakać w ciemności. Firmin nadstawił
uszu, a ja, chociaż czarny w czerni nocy, czułem, jak płonę.
Nagle Obligacja wykrzyknęła przez sen: „Szynszyle! Szynszyle!” Następnej nocy,
kiedy Obligacja powtórzyła znowu to słowo, Firmin wyszeptał: „Będziesz miała futro, nawet
gdybym musiał za nie zapłacić własną skórą”.
Parę dni potem poseł wziął mnie na ręce z tajemniczą miną: „Jesteś jedyną istotą na
świecie — powiedział — której mogę powierzyć tak ważną tajemnicę. Widziałeś futro, które
kupiłem Obligacji. Z pewnością było zbyt drogie jak na nasze możliwości, lecz czy można
mówić o pieniądzach młodej żonie, która wierzy w swoje nie zmącone niczym szczęście. I
czyż mógłbym w zabójczym klimacie Paryża pozostawić bez ochrony tak wymagające opieki
płuca mojej żony, która już przed trzema laty miała silny bronchit. Przedstawiono mi po raz
drugi rachunek i jestem zmuszony właśnie dzisiaj zwrócić się do tej strasznej koperty. Nieste-
ty, jest otwarta, pero chico, esto es provisorio *, a ja nie należę do tych, którzy muszą krzy-
czeć na wszystkie strony świata o swojej uczciwości”.
Potem postawił mnie na ziemi i zmienił rozmówcę: „Mój Boże, przebacz mi — powie-
dział klękając — że zwracam się do ciebie, zanim jeszcze popełniłem ten grzech, tak jakbym
chciał uczynić z ciebie wspólnika mojego złego uczynku. Lecz muszę ci powiedzieć, że wła-
ściciel tej koperty nie dał nawet znaku życia od paru tygodni. Ach! Spraw, Boże, żeby wrócił
możliwie jak najpóźniej, nie doznawszy żadnego nieszczęścia ani choroby”.
Potem biorąc mnie znowu na ręce: „Jeżeli będzie trzeba — powiedział — zagram na
wyścigach. Jak inaczej mógłbym w obcym kraju zarobić pieniądze?”
Myślałem: „A tymczasem moje dochody niepotrzebnie gromadzą się na koncie w
banku”.
Odezwał się dzwonek i usłyszałem gruby, silący się na łagodność głos podróżnika:
„Indie to nie kraj dla mnie — powiedział. — Doprawdy nie jestem wrażliwy na ich poety-
czność”. I wszedł do salonu za młodą kobietą, która otworzyła mu drzwi właśnie w chwili,
kiedy przygotowywała się do wyjścia z domu.
— Piękna sztuka — powiedział, winszując Obligacji nowego futra.
— Imitacja — zauważył poseł, który kłamał w widoczny sposób.
— A więc to kopia warta oryginału.
I podróżnik zaczął opowiadać o Indiach, jakby naprawdę chciał przeprosić za to, że go
tam już nie ma. Nagle wziął na bok posła:
— Proszę nie myśleć, drogi przyjacielu, że przyszedłem z powodu rzeczy, lecz ponie-
waż jestem tu sam, wolę pana od razu od niej uwolnić, żeby nie niepokoić pana powtórnie.
Zaśmiał się znowu i klepnął Firmina w plecy, żeby dać mu do zrozumienia, że nie przy-
szedł tylko po to, żeby upomnieć się o depozyt.
— Pójdę po kopertę — powiedział Firmin lekko blednąc i opuścił pokój.
Obligacja miała niejasne przeczucie, że mąż wydał pieniądze na zapłacenie futra, ale
odsunęła tę myśl jako niedorzeczną. Właśnie w tej chwili usłyszano wystrzał.
Za trumną Firmina odnalazłem się w ludzkiej postaci. Stałem obok podróżnika, który
gestykulował w największym milczeniu, całkiem sam. Przysłał olbrzymi wieniec, w rodzaju
tych, które nazywa się kangurem, ponieważ w środku mają drugi, mniejszy. Prawdziwy wie-
niec wyrzutów sumienia — myślałem. W ciągu następnych dni po tragedii nie opuszczał w
ogóle mieszkania Obligacji, zasypując ją i Dolores wszelkimi rodzajami usprawiedliwień,
których nikt od niego nie wymagał i które były dla wszystkich nie do zniesienia. Jego wizyta,
która poprzedziła tragedię, była tylko wizytą kurtuazyjną po powrocie z podróży. Jeżeli nawet
wspomniał mimochodem o tych pieniądzach, to wcale nie miał zamiaru nalegać. I gdyby jego
stary przyjaciel Firmin (w rzeczywistości znał go bardzo mało) zrobił nawet bardzo niejasną
aluzję do swoich drobnych, mało ważnych kłopotów pieniężnych, uczyniłby wszystko, żeby
mu sprawić przyjemność. Cóż dla niego znaczyło tych pozostawionych sto tysięcy franków, a
nawet dwa razy więcej. Tym bardziej że wełna z jego estancji została sprzedana za cenę,
jakiej nigdy dotąd nie osiągnął. „Skądinąd nie rozumiem, jak mógł pani mąż traktować po-
ważnie ten depozyt, kiedy wiedział, że są to pieniądze wygrane na wyścigach, proszę pani! A
z punktu widzenia prawnego, o którym należy zawsze pamiętać, był to tylko przyjacielski de-
pozyt, ponieważ nawet nie było kwitu! A nie jestem człowiekiem, który... i że nigdy, dopra-
wdy nigdy, proszę mnie wysłuchać, ponieważ ja, ponieważ mnie...”
Zanudzał tak strasznie Obligację, że byłaby go sama wyprosiła, gdyby nie to, że gesty-
kulując i wiercąc się połamał berżerkę, na którą się wcisnął, po czym sam opuścił mieszkanie
* Lecz, mój mały, to tymczasowe. (hiszp..)
Obligacji. W ten sam sposób zabił kiedyś w czasie bitwy konia, na którym siedział. Zaraz
potem przysłał z bukietem kwiatów nową berżerkę, którą z trudnością wniesiono do salonu.
Za meblem przybył, jakby następując mu na pięty, czek na sto tysięcy franków na imię Obli-
gacji. Młoda kobieta postanowiła natychmiast odesłać go nadawcy. Od razu zobaczono po-
wracającego bogacza, który powiedział kolonii, że delikatność jego postępowania nie została
zrozumiana i że gdyby nie to, że wdowa po Firminie jest tak nieszczęśliwa, przyjąłby zwrot
pieniędzy jako obrazę, lecz wszystko zważywszy i przemyślawszy był to tylko „godny poża-
łowania i zresztą mało soczysty owoc nieporozumienia”.
Kot, który został w mieszkaniu, stał mi się szybko zupełnie obcy. Obligacja chciała go
zabrać do Ameryki.
— Nie będzie pani przecież — powiedziałem — zatruwała sobie nim życia?
— Firmin go bardzo lubił — powiedziała — więc go zabiorę.
Nalegałem nawet z odrobiną złośliwości, żeby odwieść ją od tego zamiaru. Dolores była
mojego zdania.
— Pan nigdy nie lubił tego zwierzęcia — powiedziała do mnie. — Dlaczego nigdy nie
weźmie go pan na ręce? Nigdy pan nie popieści tego niewinnego kota. Wydaje mi się, że
poeta powinien okazywać więcej uczucia zwierzętom.
Moja pośmiertna przyjaźń dla Firmina odbierała mi rozum. Chwilami byłem teraz
skłonny uwierzyć, że chętnie zrobiłby dla mnie podarunek ze swojej żony, a to zwiększało
jeszcze moje uczucie dla jego pamięci. Nigdy nie pomyślałem, mimo wysokiego wyobraże-
nia, które miałem o jego uczciwości, że będzie zdolny tak łatwo wszystko poświęcić. W rze-
czywistości wiedziałem o nim niewiele więcej niż o kocie, który przez jakiś czas służył mi za
mieszkanie.
Obligacja nie wchodziła więcej do małżeńskiej sypialni. Nocą chroniła się na składa-
nym łóżku, tak jakby już nie miała więcej prawa myśleć o wielkim materacu, który ostenta-
cyjnie zdawał się oczekiwać cały dzień na dwa kochające się ciała. Mimo że nie mogłem się
przyzwyczaić do codziennej grozy spowodowanej śmiercią Firmina, moja miłość dla Obliga-
cji nie zmniejszała się i nieustannie mnie trawiła. Nie zadowoliwszy się widywaniem mojej
ukochanej w domu, czekałem często na jej wyjście i szedłem za nią ulicą ukrywając się, jak
mogłem najlepiej, lub też śledziłem ją z kawiarni z naprzeciwka, co było tym dziwniejsze, że
nic nie stało na przeszkodzie, bym pozostawał przy niej w jej mieszkaniu. Lecz lubiłem
przyglądać się jej nie będąc samemu widzianym ani nie musząc z nią rozmawiać. Moja opę-
tańcza miłość lubowała się w tej potajemnej zaborczości.
Od czasu śmierci Firmina pieniądze napływały do Obligacji z różnych stron. W zwią-
zku z samobójstwem zażądano wyjaśnień od rządu w San Pedro dotyczących słabego uposa-
żenia zagranicznych poselstw. Wdowie okazywano wielką szczodrobliwość. Jeden z bogatych
krewnych dał jej w prezencie dużą sumę pieniędzy. Młoda kobieta była jednak nadal zdecy-
dowana opuścić Paryż i zabrać ciało męża do rodzinnego kraju. Miano Firminowi urządzić
oficjalny pogrzeb w San Pedro. Sześciu mówców prosiło już o pozwolenie wygłoszenia mo-
wy na pogrzebie.
Obligacja okazywała mi stale to samo siostrzane uczucie. Mimo że załatwiałem wszy-
stkie sprawy paszportowe, wizowe i bagażowe, a także formalności związane z wywiezieniem
z Francji i wwiezieniem do San Pedro adoptowanego kota, piękna wdowa miała dla mnie ty-
lko spojrzenie oddanego przyjaciela. W mieszkaniu przy ulicy Prony mówiono tylko o Firmi-
nie, a jego fotografie z gimnazjum, z sejmu, z dnia ślubu, a nawet od pierwszej komunii, wy-
łaniały się zewsząd, wszystkie przybrane roślinkami i kwiatami, które młoda wdowa, jej sio-
stra i mała służąca, zakochana w „biednym panu” od dnia jego śmierci, zmieniały prawie
każdego dnia.
Pomimo że Obligacja tak mało poświęcała mi uwagi, myślałem o tym, żeby poprosić ją
któregoś dnia o rękę. Lecz czyż mogłem mieć pewność, że będę mógł zachowywać się jak
poważny małżonek, ja, który włożyłbym do małżeńskiego koszyka muchę i fałszywego kota,
nie mówiąc o innych niespodziankach. Cierpiałem też bardzo dlatego, że nie mogłem ukocha-
nej wyjawić powodów mojego niepokoju. Nasze usta, które są widocznym filtrem myśli,
gotowe są raczej ugryźć, aniżeli przepuścić okrutne tajemnice.
Na peronie dworca po raz pierwszy uściskaliśmy się wielokrotnie i złożyliśmy na poli-
czkach niewinne pocałunki. Myślałem więc w swoim strapieniu: „Nie opuszczę jej, pojadę ra-
zem z nią”. I w chwili kiedy naczelnik dworca zagwizdał, poczułem, że moje ciało pozostaje
na dworcu i nadal daje podróżniczce i jej siostrze znaki, podczas gdy moja prawdziwa i głę-
boka jaźń ulatuje do ciała samej Obligacji, aż do jej spojrzenia. Pierwsze uczucie było bardzo
przyjemne. Przylgnąłem cały do mojej ukochanej, rozpłynąłem się w niej pod jej ubraniem,
cóż za rozkosz! Lecz kiedy pociąg nabrał rozpędu, stanęła mi przed oczami cała groza sytu-
acji. Stałem się piękną twarzą, jędrnym i krągłym ramieniem, szyją, której kształt tyle razy
chciałem odgadnąć, brzuchem, wspaniałymi udami, które w brutalny sposób straciły dla mnie
całą tajemniczość. Moja ukochana zamieniła się dla mnie w coś już widzianego i od dawna
znanego. Byłem przesycony tym ciałem, nie zaznawszy początków namiętności. To, co zosta-
ło we mnie z mężczyzny, utonęło w niej i ze swojej osobowości zachowało tylko to, co było
zdolne do cierpienia. Była to potworna kara za grzech, którego nikt nie popełnił. I podczas
kiedy ona wchodziła wraz ze swoją siostrą do wagonu, ja byłem zamknięty w żywym, uśmie-
chającym się grobie, pod spojrzeniami mężczyzn, którzy podziwiali ubraną na czarno piękną
podróżniczkę.
...i w inne dni.
Nie, nie stałem się, tak jak się tego początkowo obawiałem, piękną twarzą, jędrnymi i
krągłymi ramionami ukochanej. Odczułem tylko strach przed zniknięciem w niej, ale szybko
odzyskałem przytomność. Oczywiście, zamieszkiwałem ciało młodej kobiety, ale jako odrę-
bna, choć pozbawiona ciała zjawa. I za pomocą swoich oczu Obligacja użyczała mi widoku
nieba, oceanu, płynącego okrętu i rozłożonych pomiędzy teraźniejszość i przyszłość obietnic.
Kiedy siedziała przy toaletce, widziałem w lustrze nieporównywalny, bezpośredni,
kobiecy pejzaż, przy którym najpiękniejsze góry i nieustraszony ocean traciły śmiałość i całą
siłę przyciągania. Któryż z zakochanych by mi nie zazdrościł? Byłem na miejscu. Niestety!
Ona o tym nic nie wiedziała. I odczuwałem bardzo niewinną przyjemność, kiedy tchnienie
moich myśli przechodziło tam i z powrotem przez gardło młodej kobiety, leżącej w kabinie na
kanapie i wykonującej ćwiczenia oddechowe. Być może jestem już tylko wiatrem — mówi-
łem sobie — ale jeszcze zdolny do nadziei, a więc godny życia.
Lecz oto Obligacji zbiera się na wymioty. Długa strużka żółci wypływa z jej ust do
umywalki w kabinie.
— Co ci jest? — pyta Dolores. — Nie jesteś już blada, a zielona. Ani się nie kołyszemy,
ani morze nie jest wzburzone: płyniemy po mlecznej rzece.
A więc po to wybrałem mieszkanie we wnętrzu mojej ukochanej, żeby przyprawiać ją o
nieznośne cierpienia. Czyż nie mogłem zachować doskonałej anonimowości, prawdziwej,
nadprzyrodzonej dyskrecji? Biedne wspaniałe stworzenie mogło przypłacić to życiem. Swoim
czy moim? Czy oboma razem ściśle złączonymi na brzegu umywalki z inicjałami Zjednoczo-
nej Kompanii Przewozowej. Stanowczo zbyt nieumiejętnie zabierałem się do podbijania ko-
biecego serca. Zamiast przynosić jej róże i irysy i wyświadczać dobrze przemyślane przysłu-
gi, ofiarowuję jej na pełnym morzu ataki wątroby. Zabawny sposób zdobywania serca!
Obligacja nie pozwoliła wezwać lekarza. Ja także nie miałem najmniejszej ochoty, żeby
ten ładny chłopiec ją osłuchiwał, nawet swoimi wyłącznie zawodowymi uszami. A jeżeli
odkryje mój oddech, nie należący do tego wspaniałego biustu?
— Kiedy pomyślę — powiedziała do siostry — że ten biedny Apestègue zostanie już do
końca swoich dni całkiem sam na peronie dworca, i to z mojego powodu! Ale nie, nie będzie
sam, ponieważ nawet z oddalenia jestem jego matką, jego drugą matką. Lecz nie, nie chcę
nikogo pomiędzy sobą i nim. Jestem jego prawdziwą matką — powiedziała kładąc rękę na
łonie.
Dziwne słowa! W najmniejszym stopniu nie czułem się spokrewniony z Obligacją
nigdy, nawet wtedy, kiedy usłyszałem któregoś dnia w Paryżu, że chce mi zastąpić matkę.
(Byłem sierotą). Nie brałem tego poważnie. „Mama! Mama!” powtarzała, chcąc w ten sposób
potwierdzić wyimaginowany owoc swoich wnętrzności.
— Mogłabyś jednakowoż zamknąć drzwi kabiny przed tym obwieszczeniem — powie-
działa Dolores. — Zapominasz przy tym, że ten twój Apestègue jest w twoim wieku, co jak
na syna jest dość szczególnym przypadkiem.
Myślałem o ucieczce. To macierzyństwo, które uknuła na zimno w zamęcie serca, psuło
mi myśl o jakimkolwiek współżyciu.
Jechał także z nami człowiek od wieńca. Zaraz następnego dnia podszedł na pomoście
do młodej wdowy. Obligacja nie mogła powstrzymać się od zrobienia kroku wstecz. Kiedy
już tu się znalazł, będzie tutaj bezustannie. Nawet na pokładzie statku na pełnym morzu, gdzie
wszystko powinno go skłaniać do obyczajności, znajdował sposób na zatruwanie powietrza i
uniemożliwianie swobodnego oddychania. I nic go nie powstrzymywało.
— Tak, chcę towarzyszyć ciału zmarłego w jego ostatniej morskiej podróży przed osta-
tecznym złożeniem do grobu. I muszę pani powiedzieć, że c o k o l w i e k b y s i ę z d a-
r z y ł o...
— Co pan przez to rozumie?—spytała podniecona Obligacja.
— Ach, sam nie wiem; na przykład burza lub jakakolwiek okazja do uczczenia, w pani
służbie, wspaniałej pamięci naszego wielkiego Firmina, pani sławnego małżonka. Może mi
pani wierzyć, mnie, który, żeby stanąć przy pani na statku, w pani i moim nieszczęściu, zrezy-
gnowałem z podróży do Norwegii, a nawet na daleką północ, i możliwości przekroczenia krę-
gu polarnego. Tak, nie możemy opuścić naszego przyjaciela w jego ostatnim doświadczeniu.
Czy pani wie, że gdyby mnie było na to stać, położyłbym na jego grobie szczerozłoty wie-
niec? Lecz jak uchronić go przed złodziejami? Muszę znaleźć na to jakiś sposób.
— Jakżeż trudno pozbyć się głupca wypełniającego dobre uczynki! — mówiła do siebie
Obligacja.
— C o k o l w i e k b y s i ę z d a r z y ł o, zacząłem przed chwilą i być może miałem
tajemne powody, żeby tak mówić. Pozwoli pani, że pani powinszuję, droga i szanowna Obli-
gacjo.
— Z jakiego powodu? — spytała wdowa, przejęta nagle wielką nieufnością.
— Jeżeli zbyt wiele powiedziałem, umilknę.
— Proszę mi to wyjaśnić.
— Och! Proszę mi wybaczyć. I jeżeli popełniam niedyskrecję, proszę mnie powstrzy-
mać gestem lub słowem. Oto fakty: nie dalej jak wczoraj, kiedy całkiem niewinnie przecho-
dziłem obok szeroko otwartych drzwi kabiny, usłyszałem, jak pani powtórzyła przynajmniej
dwukrotnie słowo „mama”, kładąc przy tym rękę na pasku. I pomyślałem oczywiście, że
istnieje tylko jedno możliwe wytłumaczenie: spodziewa się pani dziecka naszego bardzo
drogiego i szanowanego Firmina.
Chciała coś powiedzieć, ale słowa nie układały się w zdania. W obliczu jej przeraźliwe-
go milczenia człowiek od wieńca podjął na nowo:
— Proszę mi wybaczyć, że poruszyłem tak delikatny temat. Mam powody. Korzystam
ze spokoju tej morskiej podróży, żeby przygotować pogrzebową mowę, o której wygłoszenie
prosiło mnie grono przyjaciół i wielbicieli (tym gronem był on sam). I zapytuję panią uroczy-
ście, czy mogę w moim żałobnym przemówieniu zrobić aluzję do cudownego ziarna, które
przed śmiercią mój i oczywiście pani wielki rodak chciał... złożyć... Wspaniałe nasienie! —
powiedział składając ręce. — Nie umiem pani wyrazić, jak bardzo jestem szczęśliwy, że dro-
giemu samobójcy udało się to pośmiertne dzieło, którego brakowało mu trochę za życia, przy-
najmniej tak sądzę.
— Proszę zamilknąć! — zawołała młoda kobieta, lecz on mówił dalej:
— Tak jakby było całkiem naturalne, że ten niezwykle skromny człowiek nie zakosztu-
je za życia owocu zwycięstwa. Tą ostatnią manifestacją swojej osobowości nasz rodak prze-
kroczył granice śmierci i pokrzyżował plany przeznaczenia.
— Proszę pana — powiedziała oschle Obligacja — nie rozumiem nic z tego, co pan
powiedział, i proszę zostawić mnie w spokoju.
Człowiek od wieńca zbladł, ukłonił się i odszedł.
Zostawszy sama, młoda wdowa zaczęła pojmować. Pogarda dla tego głupca stopniowo
rozjaśniała jej w głowie. Jakżeż mogła nie pomyśleć o ewentualnej ciąży, podczas kiedy wy-
mioty i inne bardziej dyskretne, lecz pewniejsze oznaki powinny były jej wskazać właściwą
przyczynę odczuwanych zaburzeń.
— I to właśnie ten gbur stal się moim aniołem zwiastunem! To prawda, że jak każda
prawdziwa Południowa Amerykanka jestem roztargniona i często zbyt późno pojmuję nawet
to, co dzieje się w moim własnym wnętrzu.
Obligacja i Firmin po trzech latach małżeństwa uznali w końcu, że nie będą mieli dzie-
ci. Podczas kiedy młoda kobieta wspominając Apestègue'a zagubiła się na bezdrożach wymy-
ślonego macierzyństwa, nieboszczyk Firmin zjawił się bez bębnów i trąb, żeby przyprowadzić
wdowę do porządku. Jakżeż się teraz wstydziła swoich okrzyków „mama”, które wydawała w
kabinie przy otwartych drzwiach. Mama, tak, będzie matką, lecz najzwyczajniej i najprościej
w świecie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Nie mogła powstrzymać się od myśli o niektórych uściskach męża w ostatnich tygo-
dniach życia i o jego całkiem słusznym kaprysie jednoczenia się z nią, ubraną w futro z szyn-
szyli, które miało go tak drogo kosztować. I powoli Obligacja przystawała na nieprawdopodo-
bne szczęście posiadania dziecka swojego wdowca, jak go nazywała w cichości ducha.
— Czyż nie jest bardziej wdowcem aniżeli ja wdową, on, który jest na zawsze pozba-
wiony nie tylko mnie, ale i widoku morza, oceanu, drzew, Paryża, San Pedro del Chaco i tego
dziecka, które powstaje w głębinach mojego jestestwa?
A tymczasem statek, o ciężkim kadłubie wraz z numerowanymi kabinami, salonami,
kotłami i z ołowianą trumną, zapieczętowaną w specjalnym pomieszczeniu w składzie bagaży
przecinał niepowstrzymanie pełne morze i wiatr przestrzeni, podczas kiedy mój pozbawiony
ciała duch przechadzał się tam i z powrotem po pokładzie, nie odczuwając zbytnio dwudzie-
stu tysięcy ton ładunku zanurzonych aż po czerwoną linię wodnicy w oceanie.
Nie powiem o tym nawet Dolores — myślała młoda wdowa.
Nie uroniłem ani jednego słowa z przemówienia człowieka od wieńca. Wskutek szoku
straciłem grunt pod nogami, co dla ducha niewiele znaczy. Żeby odpocząć, wyszedłem na
najwyższy pokład i umiejscowiłem się na burcie. Fruwałem ponad łodzią ratunkową. Za ża-
dną cenę nie życzyłem sobie tego rozkosznego ciała, tym bardziej na mieszkanie, i przerażała
mnie myśl, że mógłbym roztopić się w tym tak drogim ciele bez żadnej korzyści dla nikogo.
Widząc, a nie będąc widzianym, oddychając bez nosa i ust, dotykając bez palców,
poruszając się bez ciała, przeleciałem nad statkiem, żeby wypróbować swoje panowanie w
powietrzu, i od czasu do czasu zatrzymywałem się ponad drżącym śladem okrętu. Lecz nagle,
cóż za zawrót głowy! I gdybym nie miał siły wrócić na parowiec!...
Zdarzało się, że Obligacja grała na pokładzie ze swoim sąsiadem z leżaka w warcaby.
Był to mężczyzna trzydziestoletni. Przykryty był szkockim pledem, spod którego wystawała
duża i czerwona głowa osadzona na bardzo wąskiej piersi. I nagle spostrzegłem, że na długo
przedtem, zanim byłoby to możliwe u dorosłego, tak, na długo przed zakończeniem leżaka
okrycie rozpościerało się całkiem płasko, niepotrzebne i abstrakcyjne. Karzeł? Tak, na pewno
karzeł, pod okryciem o kolorach stanowczo zbyt wesołych w tych okolicznościach, karzeł,
jeszcze młody mimo uśmiechu zmęczenia, który przechodził w grymas, karzeł skupiony nad
partią warcabów, co go jeszcze pomniejszało, tak że nawet doskonała znajomość gry nie
pomagała mu wcale do powiększenia się.
— Pana kolej, doktorze.
Doktor prawa, medycyny? Nie mogłem zaspokoić ciekawości. Grali dalej w milczeniu.
Można by powiedzieć — pouczająca pocztówka przedstawiająca dzieło nieznanego mistrza:
„Młoda wdowa grająca na pokładzie transatlantyku z zasłużonym karłem”.
Obligacja do karla:
— Czy poznał pan w Paryżu naszego poetę Apestègue'a?
— Doprawdy nie, jestem naukowcem. Chodziłem codziennie do szpitala i w moim roz-
kładzie zajęć nie było miejsca dla poetów. Lecz dlaczego mi pani o nim mówi?
— Sama nie wiem — powiedziała Południowa Amerykanka. — Prawdopodobnie dlate-
go, że był wielkim przyjacielem Firmina i odwiedzał go każdej niedzieli.
Przypomniałem sobie nagle, że słyszałem, jak opowiadano wśród paryskiej kolonii o
karle, który ukończył studia medyczne w San Pedro del Chaco. Swoimi bystrymi diagnozami
wybił się nawet we Francji w szpitalu Laënnec. Wiele mówiono o jego energii i zaletach
charakteru niezbędnych w kontaktach ze studentami, przy pielęgnacji chorych i dla zdobycia
uznania w tym zawodzie. Nie bardzo wiedziano, jak sobie radzi z badaniem. Zawsze na każde
skinienie zjawiał się natychmiast przy chorym, z jednym uchem nadstawionym i drugim ocze-
kującym, zadającym bardzo rzeczowe pytania sercu i płucom i umiejącym znaleźć właściwe
wyjaśnienie dla ich niezbyt wyraźnych odpowiedzi. Zapewne początki pracy doktora Gutier-
reza były niełatwe i nieraz zauważano w jego bliższym i dalszym otoczeniu pobłażliwie iro-
niczne, a nawet okrutne uśmiechy. Tymczasem doktor Gutierrez wzbudzał przeważnie życzli-
wość, a nawet szacunek. Z szacunku dla jego wielkiej inteligencji mistrzowie i koledzy za-
warli porozumienie gwarantujące osiągnięcie celu. Uzyskał tytuł doktora w San Pedro, gdzie
studia stoją na wysokim poziomie, a tamtejszy wydział medyczny jest jednym z dwóch lub
trzech najsławniejszych w Ameryce Łacińskiej.
Wszyscy, nie tylko lekarze, starali się, jak mogli, żeby uczynić życie karła znośniej-
szym. Dzięki starannemu doborowi fasonu i materiału krawiec zdołał go trochę podwyższyć.
Prócz tego doktor miał zawsze bardzo grube, przystosowane do długich marszów zelówki,
podczas kiedy zawsze jeździł samochodem. Mówiono do niego „doktorze” na długo, zanim
uzyskał tytuł, co dodawało mu dwa albo trzy, a nawet w niektóre dni cztery centymetry
wzrostu.
Tak w San Pedro, jak i w Paryżu młodzi ludzie z kolonii dawali mu do zrozumienia, że
jest taki, jak wszyscy inni. Słyszało się zatem w jego obecności podniecające rozmyślania:
„Szczęśliwa kobieta, która zostanie żoną tego wspaniałego człowieka!” Lecz on zdawał sobie
sprawę z tych litościwych uprzejmości i kiedyś przy stole w otoczeniu młodzieży — on był
także młody, u diabla! — powiedział śmiejąc się coś, co wszystkich zmroziło: „Och! Wiem
dobrze, że jestem dla was tylko maskotką”. Ponieważ jednak miano dla niego dużo wyrozu-
miałości, a nawet czułości, jego piękna sąsiadka pocałowała go przy wszystkich:
— Wie pan dobrze, że wszyscy pana uwielbiamy — powiedziała. Wszyscy przyklasnę-
li, a karzeł nie mógł powstrzymać się od myśli: „Jeżeli za każdym razem, kiedy pocałuje mnie
kobieta, wszyscy zaczną bić brawo...” Pił dalej szampana, a nawet na znak swobody wylał go
sobie trochę na głowę, co zostało przyjęte oklaskami (a tymczasem wino spływało po koszuli
karła, zmoczywszy mu szyję naprawdę zbyt krótką w jego nierzeczywistym świecie).
Lecz oto człowiek od wieńca, nie licząc się z tym, że partia warcabów jest już dobrze
zaawansowana, daje Obligacji znaki, którym towarzyszą niezliczone grymasy, według niego
sugestywne. Ponieważ ona nie chce ich dostrzec, woła na nią dwa razy donośnym, dobitnie
akcentowanym głosem. Obligacja wstaje, ledwo ukrywając złość, i zbliża się do poczciwca,
który zaczyna do niej mówić z bliska gorącym szeptem:
— Proszę mi wybaczyć, lecz muszę pani coś szybko powiedzieć. Och! Wiem, że jestem
dla pani wstrętny, pani spojrzenie mówi to dosyć wyraźnie, lecz nic nie powstrzyma mnie od
wypełnienia do końca obowiązków świętej przyjaźni.
Zdawało się, że szuka grzęzawiska, żeby się w nie zapaść. Znalazł i ciągnął dalej głu-
chym głosem:
— Jeżeli zwierzyłem się pani przed chwilą z rzeczy (i Obligacja przypomniała sobie, że
przy spotkaniu w Paryżu, przed samobójstwem Firmina, używał tego samego wyrażenia na
określenie koperty ze stoma tysiącami franków), to dlatego, że miałem powody, żeby z panią
pomówić. I pani sama mi o niej przypomina! Muszę pani powiedzieć, że w pani stanie,
powiedzmy błogosławionym, ponieważ jest to wyrażenie uświęcone, byłoby niesłychanie
niebezpieczne dalsze granie w warcaby z tym kaleką. Przesuwanie pionków po szachownicy
wydaje się być zajęciem całkiem niewinnym, lecz zmusza panią do bliskiego sąsiadowania z
pani przeciwnikiem, i nie trzeba być wielkim znawcą przedmiotu, żeby wiedzieć, że nie jest
to wskazane w pani stanie. Jeżeli, jak należy się spodziewać, dziecko Firmina przyjdzie na
świat, nie może być niepotrzebnie narażone na niebezpieczeństwo niepożądanego podobień-
stwa. Powinno być barczyste i doskonale zbudowane, jak jego ojciec. Oczywiście mówię tu
tylko w swoim imieniu.
— W czyim imieniu chciałby pan mówić, wielki Boże?
— Ależ w imieniu mojego przyjaciela Firmina, który poczułby się urażony w swojej
godności jeszcze nie pochowanego nieboszczyka, gdyby wdowa po nim, ponieważ jest pani
wdową, wystawiała się na pokaz z tak upośledzoną istotą. Proszę o tym pomyśleć, że wasze
włosy nad szachownicą prawie się stykały!
Obligacja już parę razy miała ochotę wyrzucić tego osobnika za drzwi. Lecz jak tego
dokonać na ogromnym pokładzie parowca? Pobiegła szybko do swojej kabiny, gdzie zamknę-
ła się na dwa spusty. Spoza drzwi słyszała zdyszany głos poczciwca:
— Proszę mi wybaczyć moje natręctwo. Dla mnie jest to sprawa honoru, polecenie,
które muszę wykonać.
Obligacja krzyknęła ze złości i zatkała sobie uszy, lecz tym razem człowiek od wieńca
nie nalegał dłużej. I młoda kobieta mogła w końcu pozbierać rozbiegane myśli.
Bardzo zaciekawiony obecnością karła na statku, jego osobowością, i zapewne pod
wpływem jego niezaprzeczalnej siły przyciągania, wszedłem za nim do kabiny, co nie spra-
wiało mi trudności, ponieważ byłem duchem. Wyciągnął się, jak mógł najlepiej, na nieskoń-
czenie długim posłaniu, które zdawało się być tym zasmucone, i ku swojemu zdumieniu
usłyszałem wewnętrzny monolog karła, którego wargi nie poruszały się.
— Nawet otoczony ogólnym szacunkiem i bez przerwy oklaskiwany, jestem nieustan-
nie ofiarą swojego urodzenia. Jestem przedmiotem stałych zniewag, które ranią mnie w samo
serce i idą za mną wszędzie, dokądkolwiek pójdę. Cokolwiek bym zrobił, natura zawsze
wytknie mi mój błąd. Trzeba przyjmować siebie takim, jakim się jest, i postępować naprzód
mimo wszystko. Lecz dlaczego muszę posuwać się tak drobnymi krokami? Niestety! Jedyna
racja istnienia, moja sprawnie myśląca głowa, tak bliska odgłosom ziemi, skazuje mnie na
stały monolog. Wyjaśnienia, protesty, okrzyki, usprawiedliwienia rozbrzmiewają stale jedne
po drugich w moim wnętrzu. Jestem nieustającą mową obrończą, z częstymi interwencjami
ministra spraw publicznych. Lecz czyż nie dotyczy to z niewielkimi odchyleniami prawie
każdego wrażliwego człowieka? Czyż nie jest to przede wszystkim problem nędznej ludzkiej
egzystencji?
Niestety! — pomyślałem. — Oto twój człowiek, biedny Apestègue. Już z powrotem
spotkała cię niezasłużona kara.
Lecz udało mi się uwolnić z pułapki. Za nic w świecie nie chciałem mieć nic wspólnego
z tym niedorostkiem, bez względu na to, jak by był znakomity. Wyszedłem szybko, lecz mia-
łem uczucie, że udało mi się przed nim uciec tylko dzięki słuszności wzrostu. Nie, nigdy nie
zgodzę się stanąć przed Obligacją w tej śmiesznej postaci. Odczuwałem też silną niechęć do
współżycia z mężczyzną. Tak jakby był możliwy jakikolwiek cielesny kontakt między nami!
Zapomniałem, że byłem tylko pozbawionym ciała duchem!
Jakżeż stałem się wrażliwy! Stale na łasce przeciągu lub mówiącego zbyt blisko mnie
donośnego głosu (na przykład głosu człowieka od wieńca). O mało co nie zemdlałem w
palarni, gdzie musiałem przyczepić się do karła, żeby nie rozpłynąć się wraz z dymem jego
olbrzymiego cygara, i nagle znalazłem się w pułapce, która zamknęła się za mną.
Czy mieszkanie u tego zapiętego na ostatni guzik biedaka było mi niemiłe, czy też po
trosze miałem na nie ochotę? Czy stało się to wbrew mojej woli? Nic nie wiedziałem. Faktem
jest, że nie mogłem w nieskończoność wytrzymywać stałego stanu pogotowia, bez jakiejko-
lwiek możliwości obrony, właściwego mojej kondycji. Musiałem zaczepić myśl o rzeczywi-
stość, pod grozą całkowitego zniknięcia w krótkim przeciągu czasu. Być może odczuwałem
też potrzebę znalezienia w swoim życiu czegoś trudnego do wytrzymania, tamującego od-
dech, tak jakby normalne życie nie było już dostatecznie trudne do przeżycia i do umierania.
Jestem pewny, że gdyby nie było tutaj tego karła, utworzyłbym go z kawałków, żeby móc się
w nim upokorzyć, a następnie mieć powody do lekceważenia siebie.
Z pewnością nie umiałem tak jak inni ludzie istnieć fachowo. Zawsze popełniałem jakiś
błąd. Zadekowałem się najpierw w musze i kocie, żeby nie prowadzić walki w ludzkiej posta-
ci, a potem przekonałem się, że w moim wypadku był to bardzo uczciwy, a nawet odważny
sposób postępowania. Przeobrażając się spełniałem tylko obowiązek poety. Nie unikając wa-
lki rzucałem się z zamkniętymi oczami w największy wir, w zuchwałą przygodę, ja, który nie
wahałem się wybierać na miejsce zamieszkania zabronionych postaci, którymi są wszystkie
nie należące do nas. I to zupełnie bez obawy o następstwa. Trzeba dużo więcej odwagi do
stawienia czoła nieprzewidzianym skutkom przemian, aniżeli do prowadzenia grzecznego,
spokojnego życia młodego, zakochanego człowieka.
Lecz wracam do doktora Gutierreza. Zaledwie rozgościwszy się u niego, usłyszałem ten
oto wiersz:
Taję w ukryciu me imię,
Ja, niegdyś Apestègue,
Co nie potrafił ustrzec pilnie
Własnego ja, samego siebie, (sic!)
Karła, co z przekory słynie!
I nagle zobaczyłem, że karzeł tonie we łzach, w wielkich łzach, zbyt wielkich jak na
jego wzrost, które płynęły niepowstrzymanie. Czyżbym ugodził go w czułe miejsce, ja, który
uważałem go za ambicjonalistę wykorzystującego okoliczności do wyrobienia sobie pozycji?
Czy mnie słyszał? Nie wiedziałem. Ach! — powiedziałem sobie — nawet w jednej skórze
jakże daleko od siebie jesteśmy!
I ciągnąłem nadal swój poemat, zwracając się wprost do kaleki:
Skóra człowiecza niepokojów pełna
I z wiekiem więcej tam przestrzeni
Dla bólu, cierpień i niewiedzy,
A ty zajmujesz tak niewiele
I twoich spraw się kurczy bezmiar.
Jakież zdziwienie w każdej chwili,
Że nie urodziłeś się cyklopem,
Jak w czasach mitów, z jednym okiem,
Lecz karłem i o krótkiej myśli,
Którego najbardziej błahe argumenty
Rosną w siłę wznosząc replik regimenty.
Zdawało mi się, że usłyszałem: ,A dlaczego nie: maleją?” Pozostawałem w osłupieniu,
podczas kiedy łzy karła stawały się coraz gorętsze. Otarł je wreszcie i wyciągnął się na posła-
niu. Nie mogłem powstrzymać się od kontynuowania poematu:
I tyle dzieł, które Pan Bóg stworzył,
Ma tak niewielkie rozmiary,
Ale porzućmy ich pozory,
Gdyż wszelka wielkość jest w nadziei!
To, co widzimy, jest tak małe —
A to, co skryte, nieskończone.
Olbrzym nie kryje się ze swym kramem,
Roztacza wszystko przed motłochem,
Lecz karzeł — jakże skarbów strzeże,
Nikt mu sekretów nie odbierze!
W parę dni później karzeł przejrzał się w lustrze i zdawało mi się, że w jego filigrano-
wej twarzy dostrzegam coś z siebie. Tak, przez odbicie.
„Nie rozpaczajmy nad karłowatością — podjął znowu doktor Gutierrez w swoim we-
wnętrznym monologu. — Cóż znaczy parę centymetrów mniej lub więcej wobec nieszczęść,
które oglądam każdego dnia w szpitalu: wrzody, zapalenia otrzewnej, obustronne zapalenia
płuc, dojrzałe sarkomy, wszystkie choroby, które wymagają natychmiastowej operacji. Karzeł
może poczekać. Nawet jeżeli już dość długo czekał”.
Pomyślałem, że muszę natychmiast dowiedzieć się czegoś o karłach. Ale w jaki sposób
zmusić moją małą osobistość do udania się do biblioteki i otworzenia encyklopedii na intere-
sującym mnie haśle? Wiadomo, że Wiktor Hugo mówił do swoich przyjaciół: „Przekartkujcie
mnie”. I oto nagle we wnętrzu usłyszałem odpowiedź na pytanie:
„Skarłowacenie u człowieka występuje w dwu odmianach. W pierwszym wypadku oso-
bniki dotknięte są organicznym upośledzeniem (ograniczona inteligencja, drażniąca infanty-
lność, zgrzybiałość w dwudziestym roku życia, przedwczesna śmierć, bezpłodność). W dru-
gim osobniki są małe i doskonale ukształtowane, inteligentne, zdolne do długiego życia i roz-
mnażania się. Karły były przez dłuższy czas poszukiwane przez książąt i wielkich tego świa-
ta”. (Miałem później okazję przekonać się, że była to definicja Larousse'a).
Myślałem, że to cud, jakieś nadprzyrodzone skojarzenie naszych myśli.
W nocy, kiedy mój gospodarz nie mógł zasnąć i przewracał się często na swoim łóżku,
słyszałem takie słowa: semiologia, posologia, choroba Brighta i prawie natychmiast potem:
odruch mięśniowy, wady wymowy, zespół objawów rachitycznych, diastaza ciśnienia pada-
czkowego, które wstydliwie przedostawały się do mojej świadomości wraz z właściwym zna-
czeniem. Zaraz po przeniknięciu zapanowała długa cisza, a później wspaniały wybuch słów
następujących po sobie w pośpiechu, tak jakby przegroda oddzielająca moją świadomość od
świadomości karła nagle ustąpiła, unosząc ze sobą resztki mojej niewiedzy.
Nazajutrz jeden z moich rodaków przyszedł po poradę do kabiny lekarza i byłem zdu-
miony swoją zdolnością natychmiastowego stawiania diagnozy, która pokrywała się z diagno-
zą karła. Mogłem przekonać się, że bez żadnego z mojej strony wysiłku nabyłem bardzo
rozległą wiedzę, i to nie tylko z zakresu medycyny. Farmakopea światowa też nie pozostała
mi obca. Lekarze z San Pedro zalecali w rzeczywistości na tych samych, podobnych do sie-
bie, receptach lekarstwa pochodzące zarówno z Europy, jak i z Ameryki lub nawet z Japonii i
Afryki południowej.
Często myślałem o powrocie do San Pedro, o delikatnych poklepywaniach po ramieniu,
o nie kończących się spotkaniach z rodziną i przyjaciółmi wychodzącymi na pokład i o
najściu na palarnię, gdzie wszyscy zasiadali do szampana, tak jakby mieli tam już pozostać do
końca życia.
Wiedziałem, że zejdę na ląd w zapożyczonej postaci, z oddechem karła i w krawacie,
którego nie wybrałem. I coraz ciaśniej było mi w tej szagrynowej skórze!
Po przybiciu do brzegu, kiedy karzeł i ja spoglądaliśmy z trudem ponad balustradą,
przyciskając się do pomalowanej na biało poręczy, moją uwagę przyciągnęły plakaty z napi-
sami: „Niech żyje nauka”, „Wiwat doktor Gutierrez!”, „Miejsce dla ulubieńca!” „Niech żyje
woreczek żółciowy!”, „Pamiętajmy o móżdżku” i jeszcze inne, niesione przez studentów me-
dycyny, którzy wyszli wesołą gromadą po doktora Gutierreza. Rozpoznano go i natychmiast
powitano okrzykami, a ja przyłączyłem się w ukryciu do ogólnej radości z tego na poły trium-
falnego powrotu, w którym uczestniczyłem z zawstydzeniem. Na nadbrzeżu znajdowała się
też wysepka żałobnie ubranych ludzi, którzy bezskutecznie szukali oczami Obligacji. Czło-
wiek od wieńca poszedł uprzedzić Obligację, która chciała godnie wystąpić. Wszystkie głowy
natychmiast się odkryły, nie wiadomo, czy to przed nią, czy przed Firminem, którego trumnę
w tej samej chwili znoszono ze statku. Trzeba przyznać, że kapitan chciał jak najprędzej
pozbyć się nieboszczyka, w dziecinnym strachu, że zostanie zapomniany na statku.
Natychmiast po powrocie do San Pedro doktor Gutierrez powrócił do swoich zajęć.
Wprowadzał mnie w ciężkie życie. Wstawaliśmy już o wpół do siódmej rano, żeby być w
szpitalu przed innymi lekarzami. Koniec z mrzonkami przed namydlonym pędzlem do gole-
nia i nad napełniającą się powoli wanną. Cały dzień trzeba poruszać się szybko i sprawnie. I
nauczyłem się prowadzić samochód, przyglądając się swojemu chlebodawcy, który jeździł do
szpitala specjalnie skonstruowanym na jego krótkie nóżki samochodem.
Doktor Gutierrez chodził często po obiedzie na partię warcabów do Obligacji, która
przyjmowała go bardzo uprzejmie. Wyrażał jej swój szacunek przenikliwym spojrzeniem
pochodzącym z głębi jego kalectwa. I czułem ciężar tego spoczywającego na młodej kobiecie
spojrzenia, któremu obawiałem się przydać magnetyzmu zakochanego mężczyzny. Przykła-
dałem do tego rękę wbrew swojej woli. I to mnie złościło. Skądinąd byłem zadowolony, że
mogę widywać Obligację. Lecz dlaczego musiałem patrzeć na nią oczami kaleki?
Doktor Gutierrez zaprosił parę razy Obligację do swojego domu, gdzie czuł się pewniej.
Przyjmował przyjaciół w bardzo nowocześnie urządzonym barku. W mgnieniu oka wskaki-
wał na stołek barowy. Robił to tak szybko, że nikt nie mógł się zorientować, jak on to robi.
— Guzdrały! — mówił do przyjaciół, którzy nie zdążyli jeszcze usiąść. I śmiano się z
jego kuglarskich sztuczek.
Karzeł miał już wielu pacjentów. Był coraz popularniejszy dzięki oryginalnym diagno-
zom (nie odkrywszy zarazem obecności ludzkiego fluidu w swoim wnętrzu).
„Nie ma wątpliwości — powiedziała pewna dama z najlepszego towarzystwa, przez
niego wyleczona — że doktor Gutierrez jest karłem tylko z wyglądu. Tym, co liczy się u czło-
wieka, jest jego karta wizytowa, i kiedy czytam na niej: doktor medycyny, srebrny medal za
pracę w szpitalu, nie zajmuję się »widzialnym« wzrostem tego, którego wskazuje”.
Żeby go rozerwać (i siebie przy okazji), popychałem go, jak umiałem, do wychodzenia
wieczorami z domu. Lubił oglądać stajnie słoni i występujących publicznie, z mięśniami
gotowymi do walki, atletów. I błaznów, którzy zadawali sobie tyle trudu, żeby się oszpecić,
podczas kiedy tak łatwo jest być brzydkim!
Któregoś wieczoru arena zapełniła się nagle trupą karłów obojga pici. Wskakiwali w
szalonych, coraz większych susach jedni na drugich lub znikali, żeby ukazać się w piątkę lub
czwórkę jeden nad drugim, tworząc złożoną postać wielkiego olbrzyma, u którego widziało
się tylko głowę i nogi wystające spod długiej na dwa metry ślubnej sukni.
Karły rzucały widzom piłki. Doktor Gutierrez dostał jedną. I jakieś siedzące obok
dziecko, biorąc go za ich kompana, pociągnęło go za rękaw, żeby przyłączył się do kolegów z
areny.
— Siedź spokojnie — skarciła go matka. — Widzisz przecież dobrze, że to jest „pan”.
— Dlaczego więc jest taki sam, jak ci na arenie?
— Ależ on wcale nie jest taki sam, jak ci na arenie — powiedziała młoda matka, pod-
czas kiedy głośna cyrkowa orkiestra rozdzielała między wszystkich bez względu na wzrost i
usposobienie równą ilość żywych, swobodnych i koniecznych dźwięków, godzących wszy-
stkich w miarę możliwości z życiem i jego okrucieństwami.
Stanowczo cyrk nie był dobrym miejscem odpoczynku, zwłaszcza że nie udało się nam
z nim całkowicie skończyć. Nazajutrz, kiedy doktor Gutierrez powrócił ze szpitala, usłyszał
gwałtowną kłótnię między swoim lokajem a skromnie wyglądającym karłem, który przyszedł
zaofiarować swoje usługi w charakterze służącego.
— Czy pan się nie wstydzi? Que falta de respeto! — powiedział lokaj. — Widocznie
ma pan źle w głowie, skoro przychodzi pan ofiarować swoje usługi mojemu chlebodawcy.
— Co pan chce — powiedział kandydat do pracy — to nie jest złośliwość z mojej stro-
ny. Zarabiam na życie.
— Proszę wyjść — powiedział lokaj, w chwili kiedy ukazał się pan domu.
— Doktorze, proszę wybaczyć, że panu przeszkadzam! — powiedział gość. — Lecz
myślałem, że mogę być użyteczny dla pana doktora. Rozumiem to dobrze! Przekona się pan.
Umiem zachować dystans. I mógł pan zauważyć, że mówię do pana w trzeciej osobie. To nie
jest z mojej strony służalczość, lecz uwielbienie! Ach! Może pan powiedzieć, że jest pan
panem i w dodatku panem doktorem!
— To niemożliwe — powiedział rzeczywisty lokaj — żeby pan zatrzymał tego osobni-
ka do swoich usług. Należy do trupy karłów z cyrku. To jeden z czterech, którzy przedstawia-
ją pannę młodą w sukni, trzeci od areny.
— Och! — powiedział kandydat na służącego — zastępuję tylko kogoś. Nie mam kon-
traktu, pracuję dobrowolnie.
Mój gospodarz się wahał.
— Gdyby przynajmniej pan doktor pozwolił mi zasięgnąć porady lekarskiej — powie-
dział karzeł powściągając, jak umiał, przebiegle spojrzenie.
— Co panu dolega? — spytał doktor szczęśliwy z tej zmiany tematu rozmowy. Dał
znak służącemu, żeby odszedł.
Karzeł był zachwycony, że ma do czynienia z innym karłem, że może go osłuchiwać
bezpośrednio, jak równy równego, bez potrzeby wchodzenia na taboret. Po raz pierwszy badał
istotę swojego rodzaju, przed którą mógł w pełni wykazać swój ze wszech miar dowiedziony
autorytet, i to wprawiało go w doskonały humor. Jego oczy błyszczały głęboką radością.
— Nic wielkiego ci nie dolega — powiedział. — Powinieneś tylko najeść się do syta.
Przyjdziesz do mnie, będę twoim chlebodawcą.
Doktor Gutierrez wkrótce pożałował tego gestu. Myślał: „Ja, który nawet nie lubię pa-
trzeć w lustro! A teraz znalazłem sobie takie, które będzie spacerowało po wszystkich poko-
jach w domu. Jeżeli już tak postąpiłem, to czemu nie zaangażowałem całej trupy? Nie można
bezkarnie drwić z siebie samego i własnego przeznaczenia!”
Gdyby jednak odesłał tego biedaka, byłoby to tchórzostwo. Zdecydował w końcu, że
powinien cieszyć się ze swojego dobrego uczynku i że nigdy nie będzie wstydził się i cze-
rwienił, dlatego że jest karłem. Wolał potwierdzać lub nawet podkreślać własną karłowatość
przez posiadanie w domu służącego swojego wzrostu i akceptować swój los bez oznak mela-
ncholii. Mimo wszystko był jednak wzburzony tą przygodą i często wieczorem zamiast wra-
cać do domu, wolał iść do lupanaru, żeby zachować dobry humor i samopoczucie, konieczne
przy leczeniu chorych.
Gospodynie tego grzesznego miejsca bardzo lubiły doktora i podawały go sobie z ręki
do ręki w salonie jak niezwykłą lalkę. Nie było luster w pokojach tej instytucji, a pełne taktu
damy sprawiały, że zapominał o swojej wielkiej, pełnej cierpień głowie, usadowionej na
śmiesznym korpusie, który pragnął tylko ukryć się pod prześcieradłami. Instynktem wyczu-
wały samopoczucie mężczyzny wydanego na pastwę samotności i nigdy doktor Gutierrez nie
czuł się bardziej „kimś” aniżeli w ramionach tych wielkich kobiet, bez względu na to, czy
były to blondynki, czy brunetki. Przebiegał przez nie jak przez kraj o rozległych granicach,
który na wszystkich drogach przygotowywał mu niespodzianki.
Jeżeli chodzi o mnie, zjawę Apestègue'a, to zapadałem w całkowity letarg, żeby uniknąć
wszelkich sensacji mojego gospodarza, i otwierałem oczy, oczy duchowe, dopiero wtedy, kie-
dy byliśmy już na zewnątrz i kiedy mogłem znowu oddychać lub udawać, że oddycham, nie
musząc się czerwienić na widok tego, co dzieje się wokół mnie.
Książki doktora były ułożone na półkach okalających gabinet. Była tam tylko jedna
biblioteczka, od której klucz nosił zawsze w kieszeni. Twierdził, że trzyma tam rzadkie ksią-
żki. W rzeczywistości miał w niej wszystko to, co dotyczyło rasy Pigmejów, a także ciężki
przedmiot, starannie ukryty w miękkim ręczniku zapiętym na dwie wielkie agrafki. Znajdo-
wała się tam wielka i rzadka dokumentacja: artykuły, naukowe publikacje, opowiadania
podróżników i misjonarzy, często w manuskryptach. Jeden księgarz w Londynie, a drugi w
Nowym Jorku byli zobowiązani przysyłać mu wszystko to, co dotyczyło tego zanikającego
plemienia, i często zastawałem mojego gospodarza czytającego te broszury i wydającego
okrzyki radości, kiedy dowiadywał się czegoś nowego o rozwoju intelektualnym, o złośliwym
i kłótliwym usposobieniu lub o ich wzroście. „Mniej niż dwa łokcie!” — potakiwał; zdarzało
się, że sam się oszukiwał, on, naukowiec! I z triumfem przeglądał swoją bibliotekę. Trochę
się wstydziłem, asystując przy łatwych zwycięstwach mojego doktora nad „tymi biednymi
szczurami z afrykańskich lasów”, jak ich nazywał.
A tymczasem widok ciężarnej Obligacji przypominał Gutierrezowi (i mnie), że nie trze-
ba daleko szukać, aby przekonać się, że świat stale się odnawia i prowadzi nas od niespo-
dzianki do niespodzianki.
Poprzedzana rodzajem globusa, tak kontrastującym z jej wstydliwą pięknością, Obliga-
cja wchodziła do wszystkich pokoi swojego mieszkania, a także na ulicę i do tramwajów z
łagodną niepewnością. Ustępowano jej miejsca, jakby jej wejście było zapowiadane przez
dwóch potrząsających halabardami szwajcarów. Obligacja przyjmowała zawsze doktora-karła
z niezwykłą łaskawością.
A tymczasem czas biegł tak szybko, że syn Obligacji uśmiechał się już do dziennego
światła, które wysyłało mu swój śmiały uśmiech. Wydawało się, że ten pogrobowiec jest
przez kokieterię bardziej żywy aniżeli inne dzieci w jego wieku i że tak upodabnia się do ojca,
jakby to miało być jego jedyne wyznanie wiary.
Któregoś dnia karzeł powiedział do jednego z przyjaciół:
— Muszę jutro pójść z wizytą do mojego dobrego mistrza.
— O co chodzi?
— Dowiesz się wkrótce.
„Co oznacza ta tajemniczość” — zapytywałem siebie. Chociaż nie wiadomo dlaczego,
oczekiwałem czegoś nieprzyjemnego, nie wątpiłem, że doktor Gutierrez, z którym dzieliłem
jego nędzny żywot, wtajemniczy mnie w swoje postępowanie.
Udaliśmy się więc do profesora Roberto de las Cuevas y Osorio, sławnego chirurga,
który zrobił wszystko, co możliwe, żeby ułatwić karłowi karierę medyczną.
— Mój drogi mistrzu — powiedział do niego — proszę mi wybaczyć, że niepokoję
pana z powodu prostej formalności, ale chciałbym, żeby pewna prośba nabrała wielkiego bla-
sku.
— Do rzeczy, mój przyjacielu, do rzeczy.
— Czy mógłby pan, pan, który oddał mi tak olbrzymie usługi, zrobić mi ten zaszczyt i
poprosić w moim imieniu o rękę Obligacji? Oboje się na to całkowicie zgadzamy.
— To królewski kąsek — powiedział chirurg — ale ponieważ oboje wyrażacie zgodę, z
przyjemnością zrobię to dla mojego ucznia.
— Tak — powiedział w zamyśleniu karzeł. — Miałem nawet zamiar prosić ją przed
urodzeniem dziecka.
— Przed jego urodzeniem? Kiedy Obligacja była w tak widoczny sposób ciężarna! —
powiedział osłupiały mistrz, którego pochylona do przodu głowa wyglądała, jakby wysunęła
się z niewidzialnej skorupy.
— Tak, mój drogi mistrzu, żeby Obligacja i dziecko, które się miało urodzić, czuły się
od zaraz zabezpieczone.
— Lecz, mój biedny przyjacielu, to jest małostkowy pomysł i myślę, że nie liczył pan
na to, że go zaakceptuję! Lecz ponieważ dziecko już się urodziło, pozostaje nam tylko do
ustalenia data wizyty u młodej wdowy.
I wyjął swój notes z terminami spotkań.
To Dolores przyjęła „dobrego mistrza”.
— Z pewnością — powiedział — nie domyśla się pani, jaki jest cel mojej wizyty.
Chodzi o pani siostrę i jednego z moich uczniów, dla którego mam wielki szacunek, doktora
Gutierreza.
— Doktora Gutierreza? — powiedziała Dolores cofając się w kierunku drzwi jak pod
groźbą pistoletu.
Prawie natychmiast do pokoju weszła zapłakana Obligacja. Dała znak, że nie może mó-
wić. Dusiły ją wyolbrzymione wzruszeniem słowa.
— Jest to potworne nieporozumienie, którego na pewno nie sprowokowałam — powie-
działa w końcu. —Żebym padła martwa, jeśli nie mówię prawdy.
— Proszę żyć, droga przyjaciółko, proszę żyć, nawet nie ma mowy o pani śmierci.
I w obliczu tak godnego podziwu pięknego bólu porzucił stronę swojego byłego ucznia.
— Najgorsze to, że doktor Gutierrez, jak wszyscy podobni mu kalecy, przechodzi od
najczarniejszej rozpaczy do obłąkańczej nadziei. Ani na jotę nie może sobie pani niczego wy-
rzucać. Dlaczego na jotę? Ponieważ jest to pierwsze słowo, które przyszło mi na myśl i uży-
łem go!
— Przysięgam panu z głębi serca... które bije pod tym gorsetem z czarnego jedwabiu.
— Proszę się uspokoić, droga przyjaciółko, jest pani najwspanialszą kobietą Pacyfiku.
— Pacyfik...
— Tak, nic nie jest zbyt wielkie wobec pani. Wiem, co mówię. Lecz muszę pójść
odszukać tego, który na mnie czeka na dole. Tak, ja, sławny chirurg, który przez całą długą
karierę wyświadczał tylko dobro, muszę pójść i przebić mu serce!
— Och! Proszę nie robić mu krzywdy!
— Jestem lepszym chirurgiem niż psychologiem. Niektórzy twierdzą nawet, że głupieję
w trudnych chwilach, to znaczy wtedy, kiedy nie trzymam w ręce skalpela. A więc proszę się
pozwolić ucałować w oba policzki... Lecz nie zapominajmy o szlachetnej duszy tego, który
czeka na dole przed schodami, zaledwie trochę większy od trzech ostatnich stopni.
— Och! Jest pan złośliwy. Proszę się nim zaopiekować, mistrzu.
— Proszę na mnie liczyć.
— Dziękuję, mistrzu.
— To prawda, że nim jestem. Lecz czy to ważne! Jednakowoż, jeśli mnie pamięć nie
myli, przewodniczyłem na ostatnim kongresie chirurgów w Meksyku. A siedziało tam przede
mną, jeżeli dobrze liczę, stu dwudziestu moich najsławniejszych kolegów z całego świata.
(Była to prawda). Proszę być pewną, droga przyjaciółko, że będę miłosierny i ludzki dla pani
wielbiciela, lecz język może mnie zawieść, jesteśmy mimo wszystko tylko nędznymi istotami
ludzkimi.
— Ale nie pan!
— Dlaczego nie ja? W każdym razie proszę być spokojną. Wie pani dobrze, jak kocham
mojego ucznia.
Gdy tylko wyszedł i zamknął za sobą drzwi, dobry mistrz odezwał się do swego ucznia
grzmiącym głosem, który uważał za łagodny:
— Ależ drogi Gutierrez, zawdzięczam panu największe głupstwo, jakie zrobiłem w
swoim życiu.
— Lecz przecież wszystko było między nami ułożone!
— Dowód!
I dodał trochę udobruchany widokiem zmieszanej twarzy swojego byłego ucznia:
— Proszę się nie martwić, często zdarzają się takie niespodzianki i po otwarciu brzucha
nie zawsze znajduje się tam to, czego się spodziewano. A więc odchodzę. Idę do szpitala za-
nurzyć się w rzeczywistości.
— Bardzo mi przykro, że pana niepokoiłem — powiedział karzeł głęboko strapiony. I
dodał z naiwnością, która jego samego przyprawiała o coraz większe zdumienie, w miarę jak
mówił:
— Jeżeli ja z mojej strony mógłbym być panu kiedyś w czymś pomocny, będę bardzo
zaszczycony.
— Ach! Nie, mój przyjacielu, już dość na dzisiaj.— I mistrz wyciągnął do niego rękę,
uśmiechając się lekko, podczas kiedy doktor Gutierrez usiadł na kilka sekund na ostatnim
stopniu schodów, żeby złapać oddech.
Nie, nie mógłbym opuścić w takiej chwili mojego gospodarza, chociaż moja niewidzia-
lna obecność z pewnością na nic by mu się nie przydała. Nie powinienem odejść w tak
tragicznych okolicznościach. Być może uda mi się pomóc mu w jakiś sposób. Nie mogę oka-
zać się niewdzięcznikiem. W kontakcie z nim nabrałem charakteru. Z pewnością miałem go
już czasami, zanim poznałem doktora, ale tylko wtedy, kiedy zmuszała mnie do tego bliskość
egzaminu lub inna nagląca okoliczność. Teraz takie słowo jak w o l a, takie wyrażenie jak
p a n o w a n i e n a d s o b ą nie są już dla mnie otoczone mgłą nostalgii. Znam dobrze ich
treść. Wraz z doktorem Gutierrezem, czy to w szpitalu, czy gdzie indziej, stale znajdowałem
się w stanie pogotowia lub przynajmniej życzliwej uwagi. Od wpół do szóstej rano karzeł tu,
karzeł tam. Przeprowadziłem w jego obecności prawdziwą, bardziej skuteczną niż w jakiej-
kolwiek klinice, kurację psychiczną.
Zobaczyłem, jak wraca do domu, zamyka się na cztery spusty v swoim pokoju, wyjmuje
z szuflady rewolwer dużego kalibru, który leżał tam owinięty jak niemowlę. Zobaczyłem lufę
zbliżającą się do skroni, zwiększający się otwór rewolweru i usłyszałem jednocześnie w
rzeczywistości i w umyśle straszliwy huk. A więc on także, jak Firmin?... Kula przebiła mu
skroń, przecięła nerw oczny i pozostawiła go przy życiu lub raczej w szaleństwie.
Nie widział się i ponieważ nie mógł się zobaczyć, wyobrażał sobie, że nikt go też nie
widzi, i czasami mówił: „Porzuciłem ciało. Teraz mój duch jest wszechpotężny”. Został kró-
lem Pigmejów wymagał takiego posłuszeństwa, jakiego jeszcze nie żądał żaden władca. Zażą-
dał przyniesienia mu gwizdka, gwizdka naczelnika stacji czy sędziego meczów piłkarskich,
zawiesił go sobie na szyi i trzeba było widzieć, jak ci nicponie Pigmeje byli posłuszni wszy-
stkim jego nawet nie sformułowanym kaprysom.
Zawsze bardzo lubił rozkazywać. „Mam duszę generała — mówił stając na palcach — i
nauczę żyć tych wszystkich niedorostków. Tak, doskonale. Ogłaszam wyższość białej rasy, na
solidnych podstawach rozwiniętej wiedzy medycznej i będących poza dyskusją niektórych
czarnoksięskich talentów, które czekają na właściwą okazję, żeby się ujawnić”.
Doktor Gutierrez był w rzeczywistości człowiekiem czynu. Miał raczej duszę chirurga
aniżeli internisty, lecz jak być chirurgiem, kiedy się jest niższym od stołu operacyjnego!
Po wybuchach egzaltacji uspokoił się. „Byłem niedowiarkiem — mówił. — Dziura w
głowie i oto znalazłem się na wysokości Boga”. Traktował swoją ślepotę jako koniec wszy-
stkich niedoli, a nawet jako najwyższe zadośćuczynienie. Mówił: „Widzą państwo dobrze, że
miałem rację będąc optymistą i mierząc wysoko. Marzyłem o tym, żeby poślubić Obligację, i
jest ona moją żoną od czasu, kiedy mój dobry mistrz zaszczycił mnie prosząc o jej rękę”.
Wszystko to odbywało się w jego wyobraźni i nie robiono niczego, żeby wyprowadzić go z
błędu. Przelatująca kula wymiotła z jego głowy wszelkie wątpliwości i otworzyła drogę dla
„umiarkowanego optymizmu”, jak to określił kiedyś doktor Gutierrez.
Wydał wielkie przyjęcie, żeby uczcić swój powrót do Boga. I chodził między zebrany-
mi z rozjaśnioną twarzą: „Czy wszyscy mają co jeść i pić? Stwórcy bardzo zależy na tym,
żebyście pili mojego szampana i jedli moje ciasteczka. Obligacjo, ty, która masz dobre oczy,
pilnuj, żeby nikomu niczego nie zabrakło”.
I zaproszeni wspólnymi siłami dopomagali, jak mogli, doktorowi Gutierrezowi w nad-
przyrodzonym szczęściu. Podając sobie ręce tworzyli ponad osobą kaleki mały, ulotny po-
most, zawieszony na uczuciach i kłamstwie miłosierdzia dla w końcu wynagrodzonej odwagi
i niewinności. I karzeł, który nie wierzył w bajki, został ich pięknym i doskonałym uosobie-
niem.
Człowiek od wieńca, który słyszał, jak mówiono o tym wielkim przyjęciu, na które nie
wysłano mu zaproszenia, chciał przyjść także. Karzeł lokaj nie pozwolił mu wejść. Tym ra-
zem dopomógł mu pełniący obowiązki służącego korpulentny i wysoki lokaj. Nie zaproszony
odszedł wściekły, zapewniając, że był duchowym „ojcem chrzestnym” tego przyjęcia.
Wstydzę się prawie przyznać, że wystrzał rewolweru nie wyrządził mi żadnej szkody,
mnie, duchowi Apestègue'a. Kula karla wyrzuciła mnie na zewnątrz nie powodując najmniej-
szego cierpienia i zadecydowałem, że już nigdy w przyszłości nie połączę mojego eteryczne-
go ja z pożyczoną skórą, bez względu na jej dostojeństwo.
Nie szkodzi, jeżeli zdany na własne siły mam tylko parę dni do przeżycia. Przed zni-
knięciem chciałem wyprowadzić na spacer moją samotność nad brzeg morza, tego wielkiego
zmywacza koszmarów. Poza tym mogłem obejrzeć kawałek świata i byłem całkiem zadowo-
lony z pobytu na ziemi mężczyzn, kobiet, fałszywych i prawdziwych dzieci.
Zdawało mi się, że przechadzam się z własnej woli, a jednocześnie czułem, że jakaś
nieprzeparta siła ciągnie mnie w kierunku hotelu „Pacyfik”, gdzie nie znałem nikogo. Dlacze-
go bez wahania wyszedłem na trzecie piętro i zatrzymałem się przed pokojem nr 332? Byłem
pewny, że to w ł a ś n i e t u jest ten pokój, do którego powinienem wejść. Skorzystałem z
chwili, kiedy pokojowy wszedł po naczynia ze śniadania, żeby wejść do całkiem ciemnego
pokoju. Służący zaświecił światło; ktoś zamruczał spod prześcieradeł i poprosił o zgaszenie.
Lokaj wyszedł pośpiesznie i o mało co się nie wywrócił. Na wywołany przez niego hałas po-
dróżny zapalił światło zobaczyłem chudą i niezdecydowaną, dawno nie goloną twarz. Byłem
już prawie pewny, że nie mam nic do roboty w tym pokoju, kiedy zauważyłem podręczną
walizkę z etykietką towarzystwa przewozowego „Chaco”. Przypomniałem sobie, że od paru
dni opowiadano sobie w San Pedro w wielkiej tajemnicy o przybyciu jakiegoś osobnika w
bardzo złym stanie zdrowia, który zdawał się tylko po to powrócić do ojczyzny, żeby w niej
umrzeć. Trzeba było wysłać po niego na statek karetkę pogotowia. Nie było wiadomo, na co
cierpi ten trup studenta. Lecz wszyscy zgodnie twierdzili, że niknie w oczach pod natarczy-
wym spojrzeniem lekarzy.
Kiedy zbliżyłem się do niego chcąc mu się przyjrzeć, zdawało mi się, że rozpoznaję
swoje oddające ostatnie tchnienie ciało, które pozostawiłem pozbawione jego lepszej części
na dworcu Orsay. Ale na stoliku nocnym odkryłem kopertę z moim nazwiskiem: Filip Karol
Apestègue.
Bezcielesny uporczywie przyglądałem się z zazdrością mojemu własnemu ciału, cho-
ciaż daleko mu było do piękności. Zdawało się, że starcze, wielowiekowe zmęczenie pobru-
ździło policzki i wyryło na czole głębokie, choć świeże zmarszczki. Znużenie pustynnych
sfinksów, bogów pozbawionych należnej im wiary, znużenie człowieka pozbawionego pamię-
ci. Podszedłem bliżej.
Oto więc moje osierocone, porzucone ciało. Poznałem zniszczone stare ubrania. Napra-
wdę powinienem był pójść przed wyjazdem do krawca, ale na pewno zabrakło mi sił. Na wi-
dok wszystkich zgromadzonych na stoliku nocnym lekarstw pomyślałem, że jestem jedynym
środkiem wzmacniającym zdolnym postawić na nogi to ciało bez duszy, które miało tylko
tyle siły, żeby nie umrzeć.
Lokaj zapowiedział:
— Panienka z zastrzykiem.
— Dzień dobry, Apestègue.
To była Dolores, która przyszła ze strzykawką.
Bez wątpienia byłem ostatnią osobą, która dowiadywała się o m o i m przyjeździe do
San Pedro, i to wydawało mi się bardzo upokarzające. Bądź co bądź, cóż za siła uczuć w tym
niedostrzegalnym i niewyraźnym uśmiechu tego ludzkiego łachmana, uśmiechu w którym
było tyleż ufności, co rozczarowania.
Dolores wyszła natychmiast po zrobieniu zastrzyku, a ja pomyślałem, że muszę nie
zwlekając objawić się swojej osobie z krwi i kości. Powiedziałem do niej bardzo łagodnie:
— To ja.
Lecz było to zbyt wiele dla osłabionego organizmu. Schował się pod prześcieradła,
jakby chcąc uciec przed koszmarem. Potem zaryzykował jedno niespokojne spojrzenie. Drżał.
Stałem się jeszcze przymilniejszy:
— Jeżeli mówię ja, to znaczy ty, ponieważ obaj tworzymy jedno i odnaleźliśmy się po
mimowolnej rozłące.
Zachowywał rezerwę i nadal był bardzo nieufny. Inne ciała, które nawiedziłem, stano-
wczo nie robiły tyle ceregieli z przyjęciem mnie do siebie.
— Jakie jest pańskie hasło? — powiedział zimno, tak jakby zwracał się do pierwszego
lepszego.
— Powiedzmy, na przykład, ciągłość. Być może nie będzie to dla ciebie zbyt jasne, ale
powoli zrozumiesz. Mamy też inne hasła: Paryż, San Pedro, Dwa Kontynenty, Cierpliwość i
przede wszystkim Poezja.
— Nie ma więcej?
— Słaba strona.
— Co pan przez to rozumie?—powiedział znowu zaniepokojony.
— Rozumiem przez to, że jeden bez drugiego jest bezbronny. I istnieje jeszcze wiele
słów, które mogą nam służyć jako hasła, prawdę powiedziawszy prawie wszystkie wyrazy ze
słownika.
— Dlaczego nie wszystkie?
— Nie widzę żadnych przeszkód.
I ku naszemu zdumieniu powiedzieliśmy obaj w duecie:
„Ruszaj, stara planeto, zawsze będziesz patrzeć i istnieć”.
— Czy wiesz, że to mogło skończyć się tragicznie? Odebrałeś mi oddech i zostawiłeś
mały kawałeczek duszy, prawie nic, na peronie tego dworca, na którym z trudnością szedłem
po schodach. Przez wiele miesięcy leżałem w łóżku i nikt nie mógł zrozumieć, co mi się stało.
Tylko dzięki zastrzykom, pielęgnacji, lekarzom, masażystom, i to wszelkiego rodzaju i bardzo
kosztownym, dzięki szampanowi i barbituranom, dzięki górom i wsi, oceanowi i jeziorom,
kompletnemu odpoczynkowi i intensywnym rozrywkom, udało się przywrócić temu, co ze
mnie zostało, akurat tyle siły, żebym mógł wejść na statek. Uważano, że ojczyste powietrze,
bliskość Andów, dobre mięso z estancji, nieskończenie dobra wola wołów i krów rzeźnych,
pozwolą mi wreszcie odnaleźć równowagę i część mojej wagi, mnie, który ważę zaledwie
czterdzieści osiem kilo.
— Wydaje mi się, że nauczyłem się czegoś od czasu, w którym cię opuściłem. Jeżeli
zechcesz, będziemy korzystali z tego, co można nazwać moim doświadczeniem.
— Jesteś bardzo uprzejmy. Lecz chciałbym ci coś powiedzieć. Nie weź tego za wymó-
wkę. Czy nie mogłeś dać mi znaku życia, wysłać jakiejś wiadomości?
— Nie miałem rąk. To ty zachowałeś obie.
— Chyba nie chciałeś, żebym oddał ci ręce. A teraz chcesz do mnie wrócić, teraz, kiedy
już odzwyczaiłem się od ciebie. Jesteś pewny, że nie zrobisz mi krzywdy? Na skutek choroby
stałem się bardzo wrażliwy.
— Nigdy nie zrobiłem nikomu krzywdy i chcę tylko twojego dobra. Beze mnie jesteś
skazany na wegetację. Będę twoim najlepszym środkiem wzmacniającym, najnaturalniejszą
pożywką.
— To dlatego, że jestem taki słaby! Czy wytrzymam szok?
— Nie odczujesz żadnego szoku. Zdaj się na mnie.
— Lecz dlaczego wreszcie porzuciłeś mnie tak brutalnie?
— Czy ja wiem? Jedno jest teraz pewne, że już się wyszumiałem. W dwudziestym roku
życia osiągnąłem dojrzały wiek. Powrócę na zawsze do własnej skóry i odzyskam swoją
samotność.
— Twoją? — powiedział zirytowany.
— Twoją czy swoją to jedno i to samo.
I z wnętrza usłyszałem niespokojny głos:
— Czy nadal ją tak bardzo kochasz?
— Kogo? Och! Oczywiście że nadal bardzo ją kochamy, drogą Obligację, lecz trochę
mniej o niej myślimy. Miłość poety ma niezliczone, lecz bardzo kruche korzenie. Opowiem ci
o tym kiedyś.
— Ależ nie musisz mi opowiadać. Twoje tajemnice są moimi. Czuję teraz naprawdę, że
powróciłeś do mnie. Jeśli nawet zachowamy milczenie, będzie to milczenie czarnoksięskie,
pełne nie wypowiedzianych, a jednak bardzo dokładnych wyznań.
Widziałem się parę razy z Obligacją. I pomyśleć, że ona nic nie wie, nie dowie się
nigdy o wszystkich nieszczęsnych przygodach, do których popchnęła mnie moja dla niej
miłość.
Zauważyłem w czasie jednej z wizyt, że trzyma w ręce jedną z książek Dolores o meta-
morfozie (drugą ręką kołysała cały czas dziecko w kołysce).
— Tak, czytam to, chociaż naśmiewałam się z siostry. Och! wcale się do tego nie prze-
konałam. Czy pan wie, czego szukam w tej książce? Gdybym mogła znaleźć w niej coś na
temat podobieństwa syna do ojca, do matki, u p o d o b n i e n i a, które prowadzi do
wędrówki dusz, ale wie, gdzie się zatrzymać.
Ostatnie metamorfozy
Doktor Gutierrez poprosił nas, Obligację i mnie, żebyśmy przyszli do jego pokoju.
Kazał nam usiąść, tak jakby chciał nas zawiadomić o czymś, czego nie można słuchać na
stojąco. Czego od nas chciał? Po co ten uroczysty, niezwykle skupiony wyraz oślepłej twarzy,
okrutnie oświetlonej wiszącą nad łóżkiem lampą? Ostre światło wyraźnie go krępuje. Gasi
lampę. Pokój z zamkniętymi okiennicami i opuszczonymi firankami oświetla tylko światło z
sąsiedniego pokoju, do którego prowadzą otwarte drzwi.
Od pewnego czasu widać było, że coś nowego dzieje się na przerażającej twarzy karła.
Nie mówi już więcej „moja żona” o Obligacji. Jeżeli mówił tak niegdyś często i z ostentacją,
to było to tylko potwierdzenie zasady istniejącej poza zwykłym ludzkim czasem i przestrze-
nią. W rzeczywistości nigdy nawet nie usiłował ująć młodej wdowy za rękę. Dziwny małżo-
nek, który nocą ze smutkiem zamyka się na klucz w swoim pokoju, jakby to on musiał się
bronić przed nieobyczajnymi pieszczotami.
Kiedy usiedliśmy po obu stronach łóżka, zabrał głos: Teraz kiedy jasno widzę swoje
myśli — i na chwilę zakrył oczy rękami — teraz kiedy tak wyraźnie widzę swoje wnętrze jak
niegdyś własną dłoń, muszę wypełnić święty obowiązek. Popełniłem błąd względem was i
względem siebie. Uwierzyłem w to, że poślubiłem Obligację, podczas kiedy, muszę to wy-
znać, było to małżeństwo jednostronne, wtedy, kiedy byłem tak zagubiony w sobie, że potrze-
bna mi była jakaś deska ratunku. Lecz jestem tutaj, żeby mówić o teraźniejszości. Jesteście
oboje, nie wstydzę się tego powiedzieć, piękni, właściwej rasy i właściwego wzrostu. I macie
całkowitą swobodę rozporządzania waszymi zgodnie bijącymi sercami. Byłoby zbrodnią
przeciwko naturalnemu pociągowi, który zbliża dusze niektórych ludzi, jak zamilkłe struny,
byłoby zbrodnią, powiadam, gdybyście nie należeli do siebie w obliczu ludzi. A więc jak
sprawujący władzę kapłan, który czerpie siłę z czystości swojego posłannictwa, zadam wam
dwa pytania:
— Filipie Karolu Apestègue, czy jesteś gotowy pojąć tu obecną Obligację za żonę?
Odpowiedz: tak, doktorze.
— Tak, doktorze.
— Obligacjo, wdowo po Firminie i matko Firmincita, czy jesteś pani gotowa poślubić
poetę Filipa Karola Apestègue'a?
Doktor Gutierrez odgadł, że Obligacja przytaknęła głową.
— Trzeba powiedzieć: tak, doktorze, ponieważ na skutek ślepoty moich oczu mogę
usłyszeć odpowiedź tylko zdrowymi uszami.
— Tak, drogi doktorze — powiedziała Obligacja.
— D r o g i to o jedno słowo za dużo w oficjalnym akcie, lecz zgadzam się na nie w
drodze wyjątku.
— Moi przyjaciele — podjął — nie bójcie się szczęścia w mojej obecności. Zrobicie mi
przyjemność całując się. Nie zazdroszczę już niczego nikomu, ponieważ zaprowadziłem w
końcu ład i porządek w swoich myślach i sercu. Nie zważajcie na to popłakiwanie. To stare
łzy, które powstały w moich kanałach łzowych i które moje wzruszenie napotkało na swojej
drodze. Pochodzą z niepamiętnych czasów i nie mają nic wspólnego z moją obecną radością,
która dorównuje waszej. Poza tym moje oczy są teraz całkiem suche i mężne, mimo że umarłe
dla każdego, prócz boskiego światła, które jest dla mnie w tej chwili — słowo daję —
natchnieniem i prawdę mówiąc radą.
Zadrżałem i nie mogłem wymówić ani słowa. To Obligacja zabrała głos:
— Drogi doktorze, jest pan bardzo dobry, że pan o nas pomyślał, lecz my powinniśmy
zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby... (pomyślała zmieszana: żeby pomóc panu przeżyć
to nędzne życie). W końcu powiedziała: żeby wykazać z naszej strony czujny sentyment
(wiadomo, że Obligacja była nauczycielką). Myśleliśmy o tym, Karol i ja, że stan pańskiego
zdrowia może się polepszyć w Europie, i rozważaliśmy możliwość wyjazdu tam jak najprę-
dzej razem z panem.
— Teraz rozumiem — powiedział karzeł wybuchając śmiechem, żeby wprowadzić
swobodny nastrój. — Wcale się nie sprzeciwiam leczeniu, wręcz przeciwnie. W moim wieku
możliwa jest operacja wyrównawcza.
Europa — zwłaszcza Paryż — były w tym czasie źródłem nadziei wszystkich chorych i
bogatych całej Ameryki Łacińskiej. Jeżeli ktoś cierpiał na reumatyzm, potrzebował rozrywki,
poklasku, przeciwników, armat kaliber 75, broni do polowania, wiedział, że znajdzie je po
drugiej stronie oceanu. Jeżeli cierpiałeś z powodu nieudanego samobójstwa, nic nie stało na
przeszkodzie marzeniom o lekarzach Paryża, klinikach w Szwajcarii i Niemczech. Nieulecza-
lnie chorzy nabierali pewności siebie. Jeżeli tylko byli w stanie przebyć ocean, mieli do dy-
spozycji mineralne i cudotwórcze wody w Vichy i Lourdes. I doktor Gutierrez mówił sobie:
„Nic nie jest stracone, śmierć nie chciała mnie zabrać, chociaż dałem jej wspaniałą szansę.
Europa czeka na mnie”.
I oświadczył nam obojgu: „Wasz ślub cywilny musi się odbyć po tym pewnego rodzaju
ślubie kościelnym, który odprawiłem. Dopiero wtedy, kiedy połączycie się przed merem, bę-
dziecie mogli zakupić bilety do Europy. Zawołajcie teraz Dolores, żeby obwieścić jej nowinę.
Nie byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że stała za drzwiami, śledząc wszystkie chwile tej
tak ważnej ceremonii”.
Doktor Gutierrez mylił się. To nie Dolores, lecz Fermincito podsłuchiwał pod drzwiami.
Nie zrozumiawszy niczego z tej dziwnej historii pochylił głowę, żeby przepuścić obłoki słów.
— Fermincito, pocałuj matkę i pana Apestègue'a; tak trzeba, powiem ci któregoś dnia,
dlaczego.
Dziecko rzuciło się matce na szyję. Moja ręka poruszyła się w jego kierunku. Chciałem
go pocałować, lecz nie śmiałem do niego podejść. Nic bardziej nie onieśmiela aniżeli dziecko,
kiedy nie jest się samemu całkowicie pewnym swoich uczuć i intencji.
Niezwykła uroczystość wpłynęła w zadziwiający sposób na Obligację i na mnie. Słowa
doktora i jego chęć natychmiastowego połączenia nas zapadły głęboko w nasze serca, chociaż
wdowa po Firminie nie miała szczególnej ochoty wychodzić po raz drugi za mąż, a ja całkiem
niedawno oświadczyłem młodej kobiecie, że poeta powinien zostać kawalerem.
Dolores uznała za niepojęte, że można robić cokolwiek na „rozkaz” Gutierreza. Oświa-
dczyła to dosyć cierpko swojej siostrze i mnie.
— W rzeczywistości — powiedziałem — nie jestem posłuszny żadnemu rozkazowi i
już od dłuższego czasu bardzo chciałem poprosić Obligację o rękę.
Ślub cywilny odbył się w domu doktora, który gościł nas, młodą wdowę i mnie. Jest to
zwyczaj przyjęty w dobrym towarzystwie San Pedro. Wszyscy „ludzie z towarzystwa” biorą
ślub w domu i kuzyn Obligacji, sędzia pokoju i naczelnik urzędu cywilnego, nie mógł obrażać
jej wezwaniem do urzędu. Karzeł asystował przy uroczystości, niewidzialny — z sąsiedniego
pokoju, którego drzwi były szeroko otwarte. Nie widać było skórzanego fotela, w którym
zagłębił się Gutierrez. Nie chciał wystawiać na pokaz swojej twarzy zbyt okaleczonej, żeby
mogła uczestniczyć w ślubie tak kochającej się pary. Palił tak dużo w swoim kącie, że kłęby
dymu z jego cygara wchodziły dumnie do salonu. To było wszystko, na co mógł sobie nie-
szczęsny doktor pozwolić.
Kiedy urzędnik stanu cywilnego powiedział:
— Uważajcie się za połączonych wobec prawa — karzeł zakaszlał dwa razy w głębi po-
koju (uprzedził mnie, że to będzie jego poświadczenie). Fermincito, który podstępnie wkradł
się do salonu, nie rozumiał nic z tego, co się działo, i zadowalał się tylko patrzeniem na wszy-
stko i słuchaniem, co obok niego mówiono.
I tym sposobem karzeł i dziecko czuwali nad naszym szczęściem.
A ty, Firminie, umarły, nieobecny, co myślisz o tym wszystkim, eks-pośle, eks-mężu,
eks-eks-eks...? Umarli mają swoje poglądy, lecz ci pozbawieni ciała i myśli inwalidzi nie
ośmielają się wtrącać w sprawy żywych, chcieliby pozostać świadkami i nie zdają sobie do-
kładnie sprawy, o czym świadczą. Przemawiają milczeniem, którego znaki są nam nie znane.
Byliśmy trochę skrępowani, Obligacja i ja, tym, że to wola doktora rzuciła nas sobie w
ramiona.
Kochaliśmy się bardzo, lecz nasza miłość zbyt szybko dojrzała. Zbyt prędko przesyceni
odczuliśmy pewien zawód. Byliśmy zakochani nie tylko w sobie, ale też i w tajemnicy, która
poprzedziła tę skłonność, w tajemnicy, którą zakochani pragną na zawsze zachować, a która
zbyt szybko ginie pod ich niszczącym spojrzeniem.
Doktor zdawał sobie z tego sprawę i któregoś dnia wziął mnie na bok: „Proszę wyba-
czyć karłowi — powiedział — że uchybił skromności i uważał się za zdolnego obdarzyć was
za jednym zamachem całym życiem wspólnego szczęścia”.
Odkąd wyzwolił się od wyrzutów sumienia oddając mi Obligację za żonę, Gutierrez stał
się innym człowiekiem. Stan ogólny się poprawił. Jego niepokój zaczął znikać. Pewnego
dnia, gdy sam w pokoju rozmyślał o tym, że kiedyś, gdzieś w Europie, po bardzo niebezpie-
cznej i skomplikowanej operacji odzyska wzrok, wydało mu się, że widzi białą kartkę na cie-
mnym drzewie biurka. Ponieważ nikt na niego nie patrzył, pomyślał, że nic nie stoi na prze-
szkodzie, żeby wyciągnąć rękę w stronę tego, co zdawało się być stołem, i tego, co miało być
papierem. I dopiero wtedy, kiedy złożył kartkę we czworo i położył ją z powrotem na stole,
zrozumiał, że jego oczy są jeszcze oczami z tego świata. Nieruchomy w swoim fotelu nie
odważał się odsunąć od białej kartki, tak jakby jego odejście mogło wszystko postawić pod
znakiem zapytania.
Wieczorem papierowy kwadracik był nadal na swoim miejscu tak dla karła, jak i dla
wszystkich pozostałych. Nic więcej tylko ten kwadracik. Powoli, jeden za drugim, powracały
na swoje miejsca meble i nagle zobaczył je wszystkie naraz. Czuł, że jego oczy zdolne są do
wszelkich cudów. Nadzieja powracała do niego najkrótszą drogą: prawdą. Był zdecydowany
zachować to w tajemnicy. Lecz wieczorem nie mógł już usiedzieć na miejscu.
Od czasu „wypadku” jadał sam w pokoju, lecz teraz nic nie stało na przeszkodzie w
przyłączeniu się do współmieszkańców. I oto kiedy wszyscy siedzieli już przy stole, podszedł
drobnymi, stanowczymi krokami i usiadł na miejscu, które niegdyś zajmował, a które nadal
dla niego pozostawiono.
Wszyscy uznali, że należy traktować to odrodzenie całkiem naturalnie. Nikt nie zdawał
się dziwić z tego powodu. I kiedy Fermincito prosił o chleb, to doktor Gutierrez podawał mu
zawsze koszyk.
Od tego czasu nikt w domu nie miał skrępowanego spojrzenia, jakby wstydził się same-
go siebie. Ponieważ karzeł wszystko widział, każdy mógł patrzeć bez wstydu na to, co ukazu-
je jasno ludziom słońce w swej dookolnej drodze.
Przebywaliśmy teraz w Paryżu, gdzie zaczęły się trudności mieszkaniowe. Wynajęliśmy
w Neuilly stary, umeblowany dom zapchany gablotkami, kanapami, berżerkami i bibelotami
sprzed tysiąc dziewięćsetnego roku, do których doszły jeszcze meble doktora i moje, a także
koty i kocięta z sąsiedztwa. Co trzy miesiące dwie kotki wydawały na świat potomstwo, my-
szy robiły to samo, lecz częściej. W nocy zawsze coś się poruszało i trzeszczało. Ponieważ w
dzielnicy było dużo włamywaczy, Obligacja zaalarmowała „Oko Neuilly”, prywatną agencję,
która w nocy sprawdzała, czy drzwi są dobrze zamknięte, i zalewała klatkę schodową niezwy-
kłym światłem. (Wchodziło przez górne szyby drzwi wejściowych).
Dzielnica była cicha, dom wychodził na opuszczony park. Gutierrez nie mógł zasnąć
przed trzecią rano i przeważnie dotrzymywano mu towarzystwa.
Karzeł lokaj nic nie robił, tak jak i wszyscy pozostali. Odzyskawszy pociąg do akrobacji
zjeżdżał okrakiem po poręczy schodów.
Jak szybko — myślał doktor — ustawia się chorych w jednym szeregu z umarłymi.
Lecz oto jeden z nich, otumaniony, wyszedł ze zbyt wcześnie otwartego grobu i powiedział:
dosyć już tych lekarstw, proszę o szklankę porto i filiżankę czekolady.
Tego samego wieczoru nie mogąc zasnąć zszedłem do jadalni po jakiś owoc. Cała kla-
tka schodowa domu była rzęsiście oświetlona. Nie, to nie było „Oko Neuilly”, a bardzo pię-
kna Senegalka, której lokaj-karzeł po kryjomu otworzył drzwi. Wchodziła uroczyście po
schodach, a podniecenie i tajemniczość tego pokątnego wejścia podczas późnych nocnych
godzin pozbawiały ją tchu.
Przybywała z Paryża, w którym prawie nie było ani czarnych, ani karłów, a oto nagle
ukazuje się jeden.
Co za przykład dla Fermincita — pomyślał doktor patrząc na wchodzącą kolorową
kobietę.
Lecz nie, syn Firmina był zbyt mały, żeby cokolwiek mogło go zadziwić, i kiedy po raz
pierwszy w życiu pokazano mu morze, długo się w nie wpatrywał i powiedział: „Rzeczywi-
ście”.
Przyjmowanie młodych i pięknych istot godziło doktora z samym sobą. Zapominał przy
tym o swojej słabości i w krótkim czasie zapadł na złośliwą anemię.
Poprosił nawet księdza o przyjście i udzielenie ostatniego namaszczenia. W rzeczywi-
stości nie bardzo wiedział, jaki jest jego stosunek do Boga. Kiedy ksiądz z ministrantem we-
szli do pokoju, uniósł się trochę na swoim posłaniu i powiedział:
— Obawiam się, proszę księdza, że zostałem źle zrozumiany. Muszę wyznać panu pra-
wdę. Jestem przede wszystkim naukowcem.
— Ależ jedno nie przeszkadza drugiemu! — powiedział ksiądz uprzejmie. — Na przy-
kład Ludwik Pasteur, wielki Pasteur.
— Wobec wielkiego Pasteura jestem tylko laboratoryjnym szczurem, i to w dodatku
ślepym — powiedział trochę poirytowany karzeł — lecz szczur czy nie szczur, niech pan,
panie księże, nie żąda już niczego od sumienia, które po namyśle nie życzy sobie ostatnich
sakramentów.
— Niech mnie pan zechce wysłuchać, mój synu.
— Nie jestem wcale pańskim synem. Jest pan bez wątpienia wielkim teologiem, lecz
czuję się bliższy Bogu, który sam jest teologią, aniżeli panu, i wolę zwracać się do niego bez-
pośrednio. Tak, panie księże, bardziej wierzę w Boga aniżeli w jego pośredników, jeśli wolno
mi to wyznać panu, który reprezentuje go przy moim wezgłowiu. Wszędzie, gdzie bije serce,
błyszczy spojrzenie — bez względu na to, czy ludzkie, czy psie, czy ptasie — istnieje jedna
wspólna religia i jedna nadzieja. Nie wierzę w Boga doskonałego, lecz niedoskonałego, trochę
ułomnego, wymagającego ulepszenia, oczyszczenia i wielu zmian, Boga, którego stale się po-
szukuje, a odnajduje tylko po to, żeby znowu utracić, Boga być może niedojrzałego, powiedz-
my, jeśli to panu odpowiada, Boga karłów.
— Ależ wcale mi to nie odpowiada! — powiedział ksiądz. — To nie dlatego wysłucha-
łem pana, żebym w najmniejszym bodaj stopniu zgadzał się z pana szalonymi pomysłami.
Dokąd byśmy zaszli, gdyby każdy chrześcijanin miał swoje poglądy na Boga. Cóż za niedo-
rzeczność! Co za anarchia!
Ksiądz ukłonił się i wychodząc powiedział Obligacji, że będzie modlił się za biednego
chorego.
— Wydaje mu się, że zna się na konających — powiedział karzeł do lokaja — dopiero
ja nauczyłem go, jak wygląda prawdziwy umierający. Widział we mnie tylko resztki życia,
które mi pozostały. Proszę mi go z powrotem przyprowadzić, chcę mu jeszcze coś powie-
dzieć.
I kiedy lokaj dogonił księdza na trotuarze:
— Wiedziałem dobrze, że ta dusza może być uratowana — powiedział ucieszony ksiądz
i pobiegł do karła przeskakując po cztery stopnie naraz.
Zaledwie otworzył drzwi wraz z towarzyszącym mu nadal ministrantem i świętymi
olejami przeznaczonymi dla oczu, uszu, rąk, ust, stóp, a nawet krzyża doktora Gutierreza, ten
powiedział:
— Wiem, że nazywacie to olejem ułomnych, co czyni go dla mnie sympatycznym, lecz
zostawmy to w spokoju.
— Za nic w świecie, ponieważ to właśnie jest celem mojej wizyty.
— Jeżeli prosiłem, żeby pan wrócił, to przede wszystkim dlatego, żeby zapewnić pana o
swoim szacunku. I jeżeli nie zgodziłem się przed chwilą na udzielenie mi rozgrzeszenia, to
nie ma w tym pańskiej winy. Wszystkie informacje, które o panu zebrałem, są dla pana
bardzo pochlebne. Jest pan dobrym księdzem. Nikt temu nie zaprzecza i musiałem to panu
powiedzieć.
Ksiądz chciał coś powiedzieć, ale doktor przerwał mu w pół słowa.
— Pańska wizyta mimo wszystko dobrze mi zrobiła i nie powinien ksiądz traktować
odmowy na namaszczenie mnie pańskimi rękoma jako bluźnierstwa czy grzechu śmiertelne-
go. Mój czyn jest ukoronowaniem prawdziwej wiary. Taka jest prawda.
— Justino — powiedział do lokaja — odprowadź wielebnego księdza aż do furtki w
ogrodzie. I proszę oddać mu honory należne jego funkcji i stanowisku! — dodał doktor
Gutierrez, jakby u wyjścia i domu stała warta z bronią i oddział wojska.
Ksiądz był już połową ciała za drzwiami chorego, który mówił dalej:
— Przysięgam także, że w moim zachowaniu wobec księdza nie ma niczego diabelskie-
go. Nigdy nie otarłem się o jego rogi.
— Jest pan tego pewien? — powiedział ksiądz. Oczy miał dziwnie błyszczące i nie był
jeszcze zdecydowany, czy powinien zostać, czy odejść, a jego zdjęta trwogą dusza biegała
tam i z powrotem po długich schodach prowadzących do pokoju karła.
— W rzeczywistości, wielebny księże, pomiędzy Bogiem a diabłem są jeszcze istoty,
które nie są ani całkiem dobre, ani całkiem złe. I gdyby to byli po prostu ludzie! Ludowa
mądrość powiada często o kimś, że jest dobrym diabłem. A to nie takie głupie określać w ten
sposób kogoś, kto ma solidne zasady. Człowiek jest być może całkiem po prostu porozumie-
niem między Bogiem a diabłem, terenem układów. Och, przepraszam, proszę się nie oburzać,
powiedzmy, żywym miejscem spotkań, gdzie obaj wspierają się wzajemnie lub przynajmniej
próbują to robić.
— A ja jeszcze nie wyszedłem! Wstydzę się swojej cierpliwości i słabości.
— Nie musi się ksiądz wstydzić swojej dobroci. Przekonał się pan, że jestem najskro-
mniejszym i najlepszym karłem, a jeżeli czasami unoszę się jak na palcach na swoich uło-
mnościach, to dlatego, że mam wiele powodów, żeby skarżyć się na swój los. Nie tylko mam
przeszytą kulą głowę. Mógłbym także wyznać gruźlicę i wielką przepuklinę — gdyby był pan
lekarzem, a nie księdzem.
— Przekracza pan granice przyzwoitości.
— Widocznie nie posiada ksiądz wzniosłej duszy, która umiałaby przyjść mi z pomocą.
— Wolę nie odpowiadać. Żegnam pana — powiedział ksiądz, schodząc ze schodów
krokiem, którego już nic nie ciągnęło wstecz.
Karzeł zdawał się być tak dumny ze zmiany stanowiska, jak ktoś inny ze swoich nie-
wzruszonych przekonań. Zapewne był już tylko „ruiną człowieka”, ale jeszcze żył i poruszał
się.
Zanim zgasł, odmówił tę oto modlitwę:
— Mój Boże, dziękuję ci za to, że dałeś mi wszechświat, zanim odebrałeś mi go na
zawsze. W ten sposób łatwiej przyzwyczaiłem się do śmierci, tej utraty wszelkich zmysłów,
ogólnej ślepoty. Muszę ci nawet wyznać, że śmierć będzie dla mnie własnym nieustającym
świętem, ponieważ nie odczuwam żadnego bólu. To wielkie szczęście nie cierpieć. Wyznaję,
że muszę odwołać się do twojego nieskończonego miłosierdzia i prosić o przebaczenie samo-
bójstwa. To jest moja uboga prawda, daruję ci ją taką, jaka jest. Być może jest to rozumowa-
nie kogoś, kto nigdy nie przekroczył wzrostu dziecka.
To były jego ostatnie zrozumiałe słowa. Wymawiał jeszcze inne, lecz były to już słowa
pochłonięte przez śmierć. Błyszczały tylko chwilę jak świetliki, żeby zagasnąć nie pozosta-
wiając po sobie śladów w niewysłowionej nocy.
Ciało doktora Gutierreza wyciągnęło się teraz o wiele za wygodnie w trumnie dla doro-
słych. Zależało mu na tym, żeby wraz z nim pochowano jego rewolwer, którym chciał się za-
strzelić. Schowano go pod białymi różami i kameliami. I nieliczni żegnający, którzy podcho-
dzili do małego ciała, nie wiedzieli o tym, że pod kwiatami leży coś ciężkiego i twardego, z
otworem, przez który przechodzi śmierć.
Człowiek od wieńca był na cmentarzu. Świeżo poruszona ziemia umarłych miała dar
pobudzania jego strun głosowych. I kiedy nikt tego nie oczekiwał, zaczął wygłaszać po
hiszpańsku, potężnym głosem, wielką pochwałę tego „olbrzyma energii ludzkiej”...
Prosiłem go, żeby umilkł, lecz ponieważ mówca nie zważał na moje prośby, dałem znak
grabarzom, żeby spełniali nadal swoje czynności tak, jakby nic się nie stało.
Człowiek od wieńca machnął ręką i odszedł w ciszy pogłębionej przez pełne zdumienia
milczenie wszystkich obecnych. Szerzył niechęć odwróconymi i tak wściekłymi plecami, że
zdawały się być złośliwsze od twarzy.
Nazajutrz po ceremonii nasz człowiek wsiadł na statek płynący do San Pedro del Chaco
i ledwie się na nim znalazł, zorganizował uroczystość ku czci doktora Gutierreza. Przy tej
okazji wygłosił żałobne przemówienie, które ja wepchnąłem mu do gardła i które czekało tam
bez zająknięcia przez dwadzieścia pięć dni.
Po powrocie z cmentarza poszedłem zebrać myśli do pokoju doktora i skierowałem do
niego takie orędzie:
— Mój kochany karle, pozwól mi się tak nazywać, ty który wiesz, ile czułości wkładam
w te słowa. Pomiędzy starymi przyjaciółmi nie dobiera się słów, mówi się wszystko, co przy-
chodzi na myśl, ponieważ serce wszystko ożywia i porusza, serce zamieszkiwane przez pra-
wdziwe uczucie przyjaźni i miłości. Mój kochany karle, przepraszam, sprostuję: Mój drogi
doktorze Gutierrez. Oto w końcu jesteś spokojny, pogodzony z samym sobą. Jednym ruchem
ramion zrzuciłeś wszystkie swoje cierpienia, tak, zawsze cierpiałeś. Porównywałeś je do ba-
gażu pozostawionego w przechowalni!) Twoje ciało stało się nietykalne, twoje narządy post
mortem są teraz owocami spokojnej i uspokajającej śmierci. Wyznam, że ci zazdroszczę. (Czy
to nie za wiele powiedziane?) Będę nadal pobierał od ciebie lekcje dyscypliny i odwagi. I
nadal będę wygłaszał milczącą pochwalę twoich zasług, inteligencji, charakteru i dobroci.
(Czy styl nie jest zbyt napuszony mimo zwracania się po imieniu?) Żeby być jak najbliżej
ciebie, będę odtąd spał w twoim pokoju między twoimi rzeczami. Zapewne umarli cierpią na
kompleks niższości. Na pewno nie będziesz do nich należał. (Co ja o tym wiem?) Lecz
zamilknę. Stanowczo bardzo trudno jest przemawiać do przyjaciela nie obrażając go — nawet
jeżeli jest martwy i pogrzebany. Całuję cię z całego serca.
Ponieważ nie mogłem zasnąć w łóżku karła, zażyłem środek nasenny i pastylkę na
uspokojenie, po których spałem głęboko przez dwie godziny. Potem, nie pamiętając żadnego
snu, poczułem, że moje ciało nurza się w nieznośnym koszmarze. Pogrążony byłem aż do
zatonięcia w wewnętrznej grozie, kiedy obudziły mnie moje własne jęki po otrzymaniu trzech
uderzeń kijem w lewe udo (jeszcze widać znak). Czekałem, że w każdej chwili ukaże się
Obligacja zbudzona moimi krzykami, lecz nikt nie poruszał się w domu, a mój zegarek
zatrzymał się na pierwszej czterdzieści.
Zostawiłem zaświeconą lampę i przez całą noc nawet nie próbowałem zasnąć.
Uznałem, że te anonimowe uderzenia kijem pochodziły od doktora. Był wściekły, że
zajęto jego pokój. To była jedyna rzecz, której byłem pewny. I to jeszcze jak! Być może w ten
krańcowy sposób wyrażał swoją radość z powodu pozbycia się życia. Być może radość czy
cierpienie mógł teraz objawiać tylko za pomocą kija. Biedni umarli — powiedziałem sobie —
ich słownik i gesty zostały zredukowane do nicości. I to tak, że nigdy nie wiadomo, czy nie
chcą powiedzieć czegoś wręcz przeciwnego aniżeli to, co zdają się wyrażać.
Nazajutrz opowiedziałem żonie o swoim koszmarze.
— To oduczy cię opuszczać małżeńską sypialnię dla pokoju umarłego. Pochwalam bez
zastrzeżeń uderzenia kijem doktora Gutierreza. Udowodnił ci w ten sposób jeszcze raz, że jest
niezrównanym przyjacielem.
— Zrozumiałabyś mnie lepiej, gdybym ci mógł wszystko powiedzieć...
— Cóż więc ukrywasz przede mną?
— Pośmiertne poufałości karła pochodzą być może stąd, że przez jakiś czas tworzyli-
śmy, on i ja, jedno.
— Chciałeś przez to powiedzieć, że tak kochaliście się nawzajem, że mieliście wspólne
upodobania.
Nie odpowiedziałem, chcąc zachować dla siebie tajemnicę moich dawnych przeobra-
żeń. Wyjawić ją, znaczyłoby zdradzić moją obecną osobowość, która była w trakcie zdrowie-
nia. Poza tym, czy byłem tak zupełnie pewny przeszłości i jej faktów? Czyż nie gubiła się już
w gęstniejącej każdego dnia mgle?
Zadowoliłem się powiedzeniem żonie:
— Jego śmierć pozostawiła mnie w zawieszeniu nad przepaścią.
— Powinieneś odpocząć. Pojedziemy na południe. Nic lepiej nie rozprasza zjaw aniżeli
dobre, stare, śródziemnomorskie słońce.
Od czasu uderzeń kijem karła czułem się poniżony, bojaźliwy. Musiałem wzywać na
pomoc zewnętrzny świat, żeby przywrócić sobie dobre samopoczucie i równowagę, zbyt
często ulegające zwątpieniu i obezwładniającej monotonii powszedniego dnia. Rzeczywisty
świat jest niezbędnym środkiem powściągającym urojenia. Wewnętrzny świat pozbawiony
kontroli zbyt często prowadzi do absurdalnych uproszczeń naszych obsesji. Podobny w tym
do szkieletu, tej bielejącej pozostałości, która sama przeżywa pod ziemią wszystko to, co
tworzyło człowieka, jego ciało, nerwy, kaprysy i urojenia.
Tymczasem moja żona w pośpiechu przygotowywała się do podróży, którą coraz
bardziej chciałem odbyć sam.
Obligacja, która przez pierwsze lata małżeństwa z Firminem nie miała potomka,
widziała we mnie zawsze dziecko swoich marzeń. Mimo wysokiego wzrostu byłem dla niej
zawsze małym chłopcem, podczas kiedy w trzyletnim Firmincicie widziała „prawdziwie
dorosłego” mężczyznę. Ta jakby macierzyńska miłość, którą mi okazywała, szkodziła moje-
mu zdrowiu psychicznemu, pomniejszała mnie w moich oczach i nie mogłem wybaczyć żonie
wszystkich czułych zdrobnień, którymi poprzedzała moje imię.
Ze swojej strony miała mi za złe to, co brała za oschłość serca, podczas kiedy była to
konieczna samoobrona.
Któregoś dnia, kiedy byłem w pokoju Obligacji, przyniesiono od krawca kostium, który
zamówiła sobie na podróż. A ja nie powiedziałem jej jeszcze o swoim zamiarze pojechania
samemu!
— Czy nie myślisz — powiedziałem łagodnym, lecz stanowczym głosem — że byłoby
lepiej, gdybyś ze mną nie jechała, chciałbym odciąć się całkowicie od codziennych przyzwy-
czajeń? Moja podróż powinna być zupełnym odprężeniem.
Wyszła z pokoju nawet nie trzasnąwszy drzwiami. Wyrzucałem sobie, że postąpiłem
zbyt ostro i nawet chciałem poprosić ją zaraz, żeby towarzyszyła mu w podróży na południe.
Nie, stanowczo nie. Była to chwila małżeńskiego rozdarcia, operacji przeprowadzonej na
żywo. Cóż! Bez żadnego znieczulenia.
Hotele w Arles były przepełnione i musiałem obejść wkoło gospody i pensjonaty dla
bogatych ludzi bez rodziny. Podawano tam skomplikowane dania i było równie trudno zna-
leźć w nich zarówno jajko na miękko, jak i małe dziecko. Zagospodarowano stary prowansal-
ski dworek i urządzono w nim pokoje, które uchodziły za luksusowe.
Gospodyni domu z grzeczności grała na pianinie. Nie omieszkała pochwalić się swoimi
wielkimi, lecz delikatnymi rękoma zdatnymi do każdej roboty.
Wieczorem ubierano się i tańczono. Czytałem w łóżku, kiedy usłyszałem głuche ude-
rzenia w świeżo pomalowany stary mur. Ja, który zupełnie zapomniałem o uderzeniach kijem
karła, pomyślałem mimo woli o pukającym duchu. Czyżby odbył wraz ze mną podróż?
Hałas mnie zdenerwował, postanowiłem więc wziąć środek uspokajający, żeby zasnąć.
Bezskutecznie usiłowałem otworzyć nową fiolkę. Nie mogąc dodzwonić się na służbę, poja-
wiłem się w salonie, w szlafroku, pomiędzy wszystkimi smokingami i wieczorowymi suknia-
mi. Pianino umilkło, pani domu podeszła do mnie i bez trudu odkręciła, swoimi wszystko
umiejącymi rękami, wieczko lekarstwa. Wróciłem do pokoju pozostawiając za sobą siedlisko
zakłopotania i lodu.
Wypiłem lekarstwo i czekałem cierpliwie na sen, kiedy powtórnie usłyszałem uderzenia
za ścianą. Narzuciłem znowu wiśniowy szlafrok i ku zdumieniu wszystkich pojawiłem się po
raz drugi w salonie.
W całkowitej ciszy i przy ogólnym zaciekawieniu zwróciłem się do pani domu: „Czy
pani słyszy?” — powiedziałem z uniesionym v górę palcem. W rzeczywistości nikt nie sły-
szał podejrzanego hałasu, tym bardziej że okno było otwarte. Zdałem sobie sprawę z własnej
śmieszności, przeprosiłem i wróciłem do pokoju.
Przez ponad godzinę, w nieregularnych odstępach, słyszałem jeszcze pukanie i rozmy-
ślałem bez przyjemności o pośmiertnych względach karła.
Nazajutrz, kiedy skarżyłem się służącemu na te niezwykłe hałasy, powiedział mi, że po-
kój wychodzi na kuchnię, gdzie gospodarz wyjmował kości z królika na pasztet. Natychmiast
za służącym do pokoju wszedł gospodarz i ze złym spojrzeniem spytał, o co mi naprawdę
chodzi.
W rzeczywistości nie zależało mu wcale na mnie, tym bardziej że byłem na diecie, nie
piłem alkoholu i zajmowałem sam pokój na dwie osoby. Nie odważył się wyrzucić mnie za
drzwi i tylko poprzestawał na okazywaniu mi swojego niezadowolenia i za każdym razem,
kiedy dzwoniłem na służącego, ukazywał się za jego plecami.
Wprowadzony w dobry humor przez zajście z królikiem, postanowiłem jeść wszystko,
co mi podawano. Piłem także wino i likiery. Tak gorliwie, że w nocy zachorowałem. Nie sły-
szałem już pukającego ducha, lecz moje protestujące organy. Być może było to to, co lekarze
nazywają cenestezją.
— Co chcesz — mówiła wątroba — masz czelność pochłaniać wina, a nawet likiery,
nie myśląc ani przez chwilę o tym, że to ja jestem zmuszona radzić sobie z tym wszystkim?
Żołądek też miał coś do powiedzenia.
— Kpię sobie z tego, co nazywasz swoim żołądkiem. To twoja wątroba mówi w tej
chwili, ponieważ zdaje ci się, że powinieneś ją posiadać. Było uzgodnione między nami, że
nie będziesz pił alkoholu, a teraz muszę sobie radzić z tymi wszystkimi mocnymi i kolorowy-
mi płynami, które wlewasz do mego wnętrza.
— Nerki też miałyby coś do powiedzenia, a jednak nie skarżą się.
— Odzywają się tylko po to, żeby powiedzieć, że już jest za późno.
— To nie jest powód do obrazy.
— I po wypiciu podniecających napojów aplikujesz mi środki uspokajające. Jak mam
się na tym wyznać!
— To ja o to prosiłem — powiedział mózg. — Potrzebny mi jest sen i nie boję się
dużych dawek barbituranów.
— Dostaniesz to, czego potrzebujesz — powiedziałem do mózgu — bądź spokojny.
— Chcę zaraz zasnąć.
— To nie powód, żeby urządzać wrzaski po nocy i podburzać inne organy...
— Jeżeli je buntuję, to wbrew woli, przeciwnie, chcę zaprowadzi spokój.
Serce milczało. Bało się nocnego pukania i wiedziało dobrze, że jeśli będzie miało zbyt
wiele pracy, zatrzyma się i położy koniec ogólnej dyskusji. Lecz to inny organ miał ostatnie
słowo. Żądał kobiety i postanowiłem mu ją dać niezwłocznie.
Pojechałem do Marsylii odwiedzić mojego przyjaciela Talveta, który wydawał się być
równie swobodny z kobietami, jak ja nieśmiały.
Mieszkał z jedną, którą nazywał swoją prawowitą kochanką. Przedstawił mnie pewnej
młodej, bardzo ładnej rozwódce, o wyglądzie mieszczki, której swobodne zachowanie wska-
zywało jednak, że jest stworzona dla rozkoszy i uciech miłości. I kiedy mieliśmy udać się
wszyscy czworo na wieś na przechadzkę, zapytałem Talveta:
— Czy mogę wziąć ją pod rękę?
— Z pewnością, lecz to dobrze wychowana kobieta.
Co przez to rozumiał? Nie odważyłem się prosić o wyjaśnienie.
Chodziliśmy po sosnowym lesie. Talvet i jego przyjaciółka zamykali pochód. Teren był
nierówny.
„Na następnym stoku wezmę ją pod ramię, to postanowione”.
Potem zacząłem się wahać. Pod ramię czy za rękę? Nie, było postanowione, że pod
rękę, nie ma po co do tego wracać.
Stok już się skończył, kiedy ruchem, który długie przygotowania uczyniły brutalnym,
złapałem ramię młodej kobiety, jak policjant zatrzymujący winnego. Zwróciła ku mnie zdzi-
wioną, lecz pojętną twarz, z uśmiechem oświetlonym przez zachodzące słońce, ja też się
uśmiechnąłem. Jakżeż wszystko stało się proste! Po cóż robiłem taki dramat, tak niedorzeczną
tragedię ze zwykłego gestu, jakim jest ujęcie młodego i pachnącego ramienia. Cóż za pomie-
szanie uczuć i jakiż miałem dar szkodzenia przyjemności aż do chwili, kiedy zmieni się w
ból. Nie, nie życzę sobie tego więcej. I młoda kobieta zgodziła się jeszcze tego samego wie-
czoru zjeść ze mną kolację.
Podnieceni winem, likierami i zmową nóg pod stołem, postanowiliśmy spędzić razem
noc.
— Odprowadzę panią do domu o świcie, o godzinie, w której trudno się jest rozpoznać i
kiedy zaczyna się we wszystko wątpić.
Kiedy ułożyliśmy się obok siebie grzecznie, przygotowani na wszelkie szaleństwa,
doszedłem do wniosku, że powinienem, aczkolwiek z wielkim opóźnieniem, powiedzieć jej
parę zwykłych komplementów.
— Pani oczy... (cisza).
— Jakie są moje oczy?
Prawda, jakie ona ma oczy? Nie ma zapalenia spojówek i nie jest zezowata. Szukałem
pochlebnego porównania: „pani oczy...” mój mózg przestał działać.
— Pani wargi... (znowu cisza).
— A więc, co moje wargi?
Nawet nie były pomalowane. Te wargi były samą naturalnością. Nie mając nic do
powiedzenia, położyłem na nich swoje. To było łatwiejsze aniżeli wynalezienie oryginalnego
porównania. Na próżno mówiłem sobie, że nie jest to chwila do wykazywania się talentem,
słyszałem coraz głośniejsze tik-tak swojego milczenia i nicości. Tak, to właśnie to, byłem tak
pewny siebie, jak Bóg, i równocześnie przypominałem mieszkańca przytułku, który mówi do
przychodzącej sprzątać służącej: „Proszę mnie nie wymieść”. Byłem dumny ze swojego dzie-
ła, a równocześnie byłem zdolny spytać zabłąkanego psa, co sądzi o moim ostatnim poema-
cie.
— O czym więc pan myśli, mój kochany? Buja pan w obłokach.
— Och, przepraszam!
Stanowczo zbytnio zapomniałem, że w moim łóżku jest kobieta, że ja sam jestem bez
koszuli i że jest to o wiele ważniejsze od tego, co dzieje się w tej chwili w mojej głowie. Przy-
wołałem się do porządku. Bądźmy systematyczni, spójrzmy na nogi, ramiona, błyszczący jak
światło dnia brzuch. Lecz ponownie dałem się ponieść marzeniom i kobieta odczuła, że zno-
wu się jej wymykam. Nagle uczepiłem się jedynej na świecie rzeczy, która mogła wybawić
mnie z kłopotu. Zacząłem wygłaszać wiersze. Jedyny sposób odróżnienia się od zmieszanej i
anonimowej masy ludzkiej, stania się za jednym zamachem Filipem Karolem Apestègue,
poetą i mężczyzną. Wygłosiłem jej Pożądanie:
Gdy oczy pożądania, bardziej surowe niż sędzia,
każą się wam zbliżyć,
Zamiera strwożona dusza
W ślepym ciele, które ją odpycha i zmierza dalej samo,
Porzucając okrycia, jak i brat lunatyczny,
Gdy ściemniała krew spływa ze swych tajemnych szczytów,
I ciało aż po włosy jest jakby wielką nieludzką dłonią,
Błądzącą, nawet w pełni dnia...
Lecz jest i drugie ciało,
Podobnie lunatyczne,
Zatrzymałem się na chwilę w poszukiwaniu dalszego ciągu. Stał się cud. Podszepnęła
mi:
Jest jeszcze inne ciało
I inny lunatyk.
I mówiłem dalej:
Oto dwie głowy szumią coraz bliżej,
Nagie piersi bez pamięci próbują zrozumieć się w mroku,
I milczenie jedwabiu tłumaczy się najwyższą rozkoszą
Aż do chwili, kiedy oboje
Spoczną oszołomieni na obcych sobie brzegach.
Wówczas dusza odnajdzie niepostrzeżenie ciało
I oddalą się pojednani, pytając o nowiny.
Wziąłem młodą kobietę w nareszcie odnalezione ramiona i pokazałem jej parokrotnie,
że nasze ciała mają sobie coś ważnego, i wszystko razem wziąwszy przyjemnego, do powie-
dzenia. Po czym jako podziękowanie wygłosiłem ten wiersz:
To czyste dziecię, róża niewinności,
Cóż ma wspólnego z lubieżnością?
A trzeba, aby w jej przepychu
Zagubiło się w porywach zmysłów.
I odtąd już w nowej skórze
Błąkać się będzie czar miłosny,
I, po zdobyciu serca szturmem,
Gościem kołyski jest radosnym.
Z małymi piąstkami, w krótkiej koszulce,
Z okrągłym brzuszkiem, jak przystoi —
A my kontemplujemy wkrótce
Nasz sekret, tak źle i dobrze strzeżony.
Lecz oto odczułem, że ona staje się w moich ramionach niespokojna. Nic nie szkodzi!
Jeżeli nie poznała się na wartości mojego poematu, to znaczy, że jest głupia. Lecz nagle
wszystko obróciło się przeciwko mnie samemu: przecież jestem nieszczęsnym brutalem.
Wygłosiłem jej akurat ten z moich wierszy, który był całkowicie p r z e c i w w s k a z a n y
w obecnych okolicznościach. Dlaczego? Właśnie wtedy, kiedy młoda kobieta wykazała tyle
odwagi ani razu nie wstając, żeby zmyć ślady moich uścisków, ja podstawiam jej pod nos
nowo narodzone dziecko i dziwię się jej powściągliwości.
Stanowczo widzę zawsze tylko jedną stronę problemu i jest to tym bardziej niewyba-
czalne, że moja nowa przyjaciółka wolała zaryzykować pobyt w klinice chirurgicznej, aniżeli
opuścić kochanka chociaż na chwilę w czasie miłosnej nocy.
Prędko, prędko jakiś inny poemat. I wygłosiłem jej wiersz o Drodze Mlecznej, który
całkowicie uśmierzył i uspokoił niepokój mojej nocnej przyjaciółki.
Poczułem się przy niej tak swobodnie, że uznałem za stosowne być zazdrosnym o jej
znajomości.
— Nie będzie pan miał jednak mężowskich wymagań?
Miała rację. Było mi to zupełnie obojętne.
Kiedy już poczuliśmy się swobodnie i zwyczajnie, wyznała mi coś, co o mało nie
zepsuło wszystkiego. Była sama poetką i wierzyła w swój wszechświat.
— Czy nie zechciałaby mi pani czegoś wygłosić ? — zapytałem, ale z tak małym zain-
teresowaniem, że ją to oburzyło. Nigdy, za nic na świecie nie wygłosi swoich wierszy „publi-
cznie”. Słowo to się jej wymknęło. „Chciałam powiedzieć prywatnie”. Zabrzmiało to również
fałszywie i miałem wrażenie, że to ja dzięki osmozie narzucałem młodej kobiecie swoją nie-
zręczność i zmuszałem ją do wygłaszania głupstw podpisanych Apestègue.
— Nie, nie — przerwała — nie będę mówić swoich wierszy. To moja wewnętrzna taje-
mnica lub, jeśli pan woli, tajemnica pomiędzy moimi ciemnościami a mną.
Kpiłem sobie z jej ciemności. Mimo wszystko udało mi się wyjść obronną ręką, mnie,
który już czułem, jak usta młodej kobiety zaczynają zmieniać smak pod moimi wargami, tak
jakby już miała na końcu języka jakiś poemat.
— Proszę mi powiedzieć jeszcze jakiś wiersz, bardzo proszę.
Nie miałem już wcale ochoty, teraz kiedy odzyskałem swoją osobowość i pewność sie-
bie. Jednakże powiedziałem jeszcze z wdzięczności dwa albo trzy wiersze. Po czym odczu-
łem coś, co nakazało mi nadstawić uszu. Co oznaczał ten regularny, zbyt regularny oddech
mojej kochanki, który zdawał się odpowiadać mało akcentowanemu, jak kołysanka, rytmowi
moich wierszy. Moja porzucona wielbicielka robiła właśnie to, na co ja sam miałem ochotę:
spała!
Byłem wyczerpany, lecz głowę miałem pełną pomysłów. Która może być godzina?
Powinienem ją o świcie odprowadzić. Wziąłem paczkę papierosów i skorzystałem z tego,
żeby spojrzeć na zegarek.
Za piętnaście pierwsza! Jeszcze dwie albo trzy godziny do świtu. Myślałem o tekście, o
który proszono mnie przed wyjazdem z Paryża. Wymyśliłem pierwsze linijki i chciałem za-
pisać je na wyjętej z portfela wizytówce. Lecz niebieskawe światło lampki nocnej oświetlało
tak słabo pokój, że nie mogłem czytelnie pisać. Mimo wszystko starając się nie robić hałasu
odszukałem pióro, kiedy młoda kobieta zamruczała głosem, w którym czuło się jeszcze trochę
rozkoszy i dużą senność:
— Co pan tam robi, mój kochany?
— Och, nic.
— Notatki! — zawołała nagle rozbudzona złością. — Robi pan notatki! Jak pan może,
noc jeszcze się nie skończyła, leżymy nadal pod jednym prześcieradłem, a pan już chce mnie
użyć do swojej literatury! Niech pan wie, że jest pan bardzo źle wychowany. Nie ma pan
więcej taktu niż czerwonoskóry. Wykazałam już zbyt wiele dobrej woli przyjmując pana tego
samego dnia, zaledwie pana poznawszy, a pan chce mnie wepchnąć do swoich osobistych
papierów!
Mówiła tak szybko, że nie mogłem jej przerwać. W końcu zdołałem odpowiedzieć.
— Ależ moja kochana, wcale nie chodzi o to, o co mnie pani posądza. Zamówiono u
mnie kilka stron dla jednego z czasopism...
— A ja zastanawiam się, co ja tu właściwie robię. Proszę zgasić światło i pozwolić mi
spać.
Wobec takiej złości odzyskałem zimną krew. Powiedziałem jej, że muszę wziąć środek
nasenny, żeby też móc spać.
Co było prawdziwą przyczyną tej nagłej złości? Z pewnością mój poemat o dziecku.
Lecz natychmiast wpadł mi do głowy niezwykły pomysł. Nie posłałem jej kwiatów. Być
może nie o to chodziło, ponieważ nie opuściłem jej ani na sekundę od czasu przechadzki i
obiadu. Nie powstrzymało mnie to od szukania dla niej róż wśród nocy. Nie, nie odciętego od
wszystkiego zwykłego bukietu, lecz kwiatu w doniczce, o trwałych korzeniach. Lub rzadkie-
go kwiatu. Dlaczego nie orchidei ? Przez dłuższą chwilę brałem i odrzucałem goździki, róże i
dalie, tak jakbym naprawdę był w kwiaciarni.
Nie o to jednak chodziło, a o to żeby zasnąć. Na szczęście środek nasenny zaczął
działać i zasnąłem w otoczeniu rzadkich roślin i tropikalnych kwiatów.
Kiedy obudziłem się rano, mojej nocnej towarzyszki już nie było. Pobiegłem do kwia-
ciarni. Sklep był jeszcze zamknięty i musiałem piętnaście minut czekać przed opuszczoną
żaluzją.
Tego samego wieczoru opuściłem Marsylię nie starając się zobaczyć ani z poetką, ani
tym bardziej z moim przyjacielem Talvetem. Dlaczego ten pośpiech? Chciałem zachować
nieznany skarb, który odkryłem w czasie tej podobnej do wszystkich innych nocy.
Cała męka godzin spędzonych u boku obojętnej kobiety stała się nagle źródłem
natchnienia. To właśnie to, czystość, świeżość, wyzierająca z każdej głupiej przygody. I w
pociągu napisałem:
Wspomnienie, które kryjemy w ramionach,
w dymie i nawoływaniach,
Jak dziewczynę, co uszła z płomieni pożaru,
trzeba ją złożyć na białym łożu pamięci,
przy spuszczonych zasłonach,
I przyglądać się jej z uwagą.
Niech nikt nie wchodzi do pokoju!
Wielkie i nagie ciało teraz tam spoczywa,
A usta, które być może na zawsze zamilkły,
Słowa miłości szepczą, prawdą natchnione wargi.
Zanim dojechałem do Paryża, zatrzymałem się w jakimś pokoju hotelowym, nieważne
czy to było Mâcon, Villefranche-sur-Saône czy też Dijon. W genezie tego wiersza odnalazłem
w czasie drogi głębię i odcienie swojego przywiązania do Obligacji. Lecz któż odważy się
odkryć to, co odbywa się w źle oświetlonych jaskiniach tworzenia, gdzie wszystko tylko po to
powstaje, żeby zniknąć i powrócić w innej postaci, gdzie nic nie jest pewne prócz życia poe-
matu, który w jakiś sposób sam rodzi się na naszych oczach, niezależny od tego, co go uzasa-
dnia, zbierając po drodze to, co jest mu potrzebne, a odrzucając wszystko inne.
On drży z niepewności, czy to za jej przyczyną
lub waszą, odchodzące serce odpowiedź swą tai.
Nie pytajcie go, ukryjcie za mroku kurtyną,
Przymknijcie oczy na jego uczucia splątane.
Przykute przez oczy, których zmienia barwy,
Bije poruszone w swym domu cielesnym,
Jego okiennice zamknięte bez przerwy,
A niebo i morze dlań bliźniacze gwiazdy.
Kończyło się tymi oto wierszami:
Gdy głos powrotu rozchyla swe szepty,
Oto liche krzesło i okno wśród cienia,
Oto łoże, co zna twego ciała sekrety,
Trzeba je uznać po dniach zapomnienia.
Nie myśl o pięknych dłoniach i oczach z podróży.
Rozsądku słuchaj w twych spokojnych ścianach.
To tędy, mówię ci, właśnie tędy, kochana,
Ktoś wiódł cię za rękę, co ciebie czekała,
By zatrzeć w twoim sercu ślad głębokiej bruzdy,
W sercu, co nie wierzy w kres tamtej podróży.
Była to moja ostatnia metamorfoza na pokrytych trudnym do odczytania pismem kart-
kach. Czy oddam Obligacji do przepisania wiersze, które powstały dzięki innej kobiecie?
Tylko moja żona umiała odczytać to okropne pismo. Przepisałem wiersze, jak umiałem najle-
piej, na specjalnym szarym papierze. Używałem go zawsze do poematów, które wydawały mi
się wykończone. I zostawiłem je na biurku. Tego samego wieczora znalazłem je przepisane,
bez żadnego błędu, w czterech egzemplarzach. Niewinny cud małżeńskiego pożycia.
Pospiesznie udałem się do pokoju doktora Gutierreza. Zaprowadził mnie lokaj karzeł.
To on tam teraz spał.
— Czy jest pan zadowolony z nowego pokoju?
— Bardzo zadowolony, panie Apestègue.
I dodał, jakby odgadując moje myśli:
— Noce są spokojne, bardzo spokojne. Chciałem tylko pokazać panu powiększoną
fotografię doktora, którą zrobił jeden z moich kolegów, specjalista od fotografii.
To był on i nie on. Można go było poznać, choć zmienionego przez łagodnego anioła
estetów, który wymazał jego młodzieńcze zmarszczki, tylko po to, by nadać cerze świeżość, i
poszerzył, w sposób niezwykły u karła, ramiona. Można powiedzieć, że to jeden z ludzi, w
których nic nie zwraca uwagi przechodniów, człowiek jak inni, chyba sapiens, bo jest w
okularach, raczej ładny, chłopiec o urodzie fryzjerczyka.
Nie powiedziałem ani słowa i ze zdziwieniem stwierdziłem, że opuszczam pokój
wstrzymując oddech, żeby nie obudzić żadnego cierpienia.
Posłowie
Znane powiedzenie mówi, że aby zrozumieć twórczość poety, trzeba poznać jego kraj. W przy-
padku Jules Supervielle'a prawda owa się komplikuje, gdyż ukształtowały go dwie kultury, południo-
woamerykańska i europejska, i miał dwie ojczyzny (do końca życia zachował podwójne obywatel-
stwo)— Urugwaj oraz Francję.
Urodził się w 1884 r. w rodzinie francuskich emigrantów zamieszkałych w Montevideo, którzy
założyli tam bank, lecz już w parę miesięcy później przepłynął wraz z rodzicami Atlantyk w drodze do
Francji. Odtąd przez długie lata życie jego upływać będzie na podróżach między Ameryką Południo-
wą i Europą. Ten znakomity francuski pisarz, obwołany w 1960 r., po śmierci Paula Forta, „księciem
poetów”, nie tylko przebywa w Urugwaju całymi latami i żeni się tam z piękną obywatelką tego kraju
— Pilar Saavedra, ale wyznaje również, iż czasami woli „myśleć po hiszpańsku” lub robić notatki w
tym języku... Właściwie dopiero po bankructwie banku Supervielle'ów w Montevideo w 1946 r.
kontakty poety z kontynentem południowoamerykańskim nieco się rozluźniają, przy czym z kłopotów
finansowych ratuje go rząd urugwajski, mianując honorowym (ale nie bez pensji) attaché kulturalnym
przy swojej ambasadzie w Paryżu. W stolicy Urugwaju chodzi do angielskiej szkoły; wychowanek
klasycznego paryskiego gimnazjum Janson-de-Sailly studiuje po trosze prawo i nauki polityczne, ale
dyplom uzyskuje jako filolog hiszpanista (zna także dobrze portugalski). Po jego śmierci w maju 1960
r. ukazuje się specjalny numer „La Nouvelle Revue Française”, oddający mu hołd jako jednemu z
najwybitniejszych poetów francuskich — wszakże jeden z licznych występujących tam autorów, Jean
Cocteau, napisze w krótkiej nocie zatytułowanej „Un paysan du ciel” („Wieśniak nieba”):
„Supervielle miał w sobie coś nieurugwajskiego, coś co zdawało się być znakiem jakiegoś
nieznanego świata, skąd przyszedł złożyć wizytę naszemu, a któremu śmierć go przywróciła. To było
coś obcego, co przydawało jego dziełu wielkiej szlachetności, oddalało go od nas i zbliżało”.
Ten „wieśniak nieba”, osierocony w wieku zaledwie kilku miesięcy przez rodziców, którzy
umarli w tajemniczych okolicznościach w odstępie tygodnia (podejrzewano zatrucie), wychowywany
przez dalszą rodzinę, czuł się zawsze trochę samotny, na styku różnych kultur i światów, jakby w
czwartym wymiarze czasu i przestrzeni; stąd może owa melancholijna aura tajemnicy, jakiej dopatry-
wał się wokół niego nie tylko Cocteau. To bardzo ważne dla zrozumienia jego twórczości, również —
Młodego człowieka w niedzielę i w inne dni. W jednej ze swych wypowiedzi napisze:
„Miałem dziesięć lat, kiedy zobaczyłem Paryż po raz pierwszy. Byłem zawiedziony. Mały bar-
barzyńca, jakim byłem wówczas, znalazł się jakby w gigantycznym lunaparku... I oto Paryż zaofiaro-
wał mi tylko poplamione atramentem ławki w liceum Jansona (...) Później, powiedzmy dwadzieścia
lat potem, zacząłem rozumieć, że Paryż miał dla mnie ogromną wartość wychowawczą. Pomógł mi
zrozumieć moje możliwości poety i pisarza...”.
Na paryskim bruku słyszy jeszcze wiatr świszczący w uszach bohaterów jego powieści
L'Homme de la Pampa (Człowiek pampy), zwłaszcza — Guanamiru; obrazy zaczerpnięte z pejzażu
Ameryki Południowej przewijać się będą przez całą jego twórczość, gdzie pierwotna witalność i dyna-
mizm, uroda dzikiej przyrody mieszają się ustawicznie z nawarstwieniami czcigodnej kultury europej-
skiej. W odpowiedzi na pytania „Kwestionariusza Marcela Prousta” owo dziecię Montevideo wymieni
jako ulubionego bohatera historycznego — Joannę d'Arc, literackiego — Don Kichota, ulubionych
autorów — Chateaubrianda, Rousseau, Renarda, Ronsarda, Nervala, Baudelaire'a. Skądinąd wiadomo,
że lista tych nazwisk (nie licząc nadrealistów, z których twórczością wiele go łączy) była znacznie
obszerniejsza, m. in. Hugo, Rilke, Saint-John Perse, Dostojewski, ale i Ricardo Güiraldes z Ameryki
Południowej. Tłumaczył sam — i to znakomicie — Szekspira. Jego zakorzenienie się w kulturze
europejskiej jest bez wątpienia głębokie i trwałe, wszakże dla współczesnych mu stało się oczywiste,
że — jak to sformułował bliski przyjaciel pisarza, Henri Michaux — była to „ojczyzna po jednej i po
drugiej stronie Atlantyku, który przemierzał każdego roku, zawsze u siebie”. Utwory takie, jak sztuka
Bolivar czy wspomnienia Boire à la Source (Pić u źródła), dowodzą duchowej wierności Ameryce
Łacińskiej bardziej chyba niż u innych wybitnych pisarzy francuskich, urodzonych również w Monte-
video: Lautréamonta i Laforgue'a. Niektórzy uważali go za życiowe wcielenie literackiego bohatera —
milionera Bamabootha, postaci stworzonej przez Larbauda — co, pozbawiony trosk bytowych, bezu-
stannie podróżuje po świecie smakując różne regiony geograficzne. Była to tylko częściowa prawda,
gdyż Supervielle nie czuł się ani w Ameryce, ani w Europie jak turysta; jego świadomość stała się
pomostem między dwoma kontynentami, tak jak jego twórczość oscylowała między tradycją a nowa-
torstwem.
Żeby zakończyć prezentację: w na ogół spokojnym życiu Supervielle'a zdarzały się rzeczy nie-
zwykle, przydające mu jeszcze tajemnicy, np. jako pracownik II Biura Ministerstwa Wojny przyczynił
się ponoć do zdemaskowania legendarnego szpiega — Maty Hari. Nawet jego wygląd zdawał się być
niezwykły. Wysoki, masywny — dzięki swojemu wyglądowi grał rolę... Diplodocusa w amatorskich
przedstawieniach. Jego przyjaciele tak go opisywali: „wielki, spokojny łowca dzikiego bydła”, o „ciele
kawalerzysty pochylonego nad karkiem niewidzialnego zwierzęcia”, „postać hiszpańskiego konkwi-
stadora”, promieniująca wszakże „elegijną czułością”. „Wyobraźcie sobie tego kontrabandzistę, tego
niezmordowanego poszukiwacza; to człowiek o szerokim rozstawie nóg, twarzy niby wzgórze z
głębokimi narowami, o niebieskich oczach, spojrzeniu ostrym i bystrym, o głosie poważnym, pełnym
niuansów, ujmującym. Mówi powoli, z delikatnie modulowaną intonacją i z uspokajającymi gestami
wielkich delikatnych rąk...” — relacjonował Henri Fluchère.
Pisał poematy już jako uczeń gimnazjum Jansona, które go zresztą śmiertelnie nudziło. W 1900
r. ukazał się pierwszy zbiór wierszy: Brumes du Passé (Mgły przeszłości), i odtąd Supervielle dość
regularnie ogłasza kolejne tomy liryków, poematów, opowiadań, powieści, tłumaczeń. W Polsce — aż
do opublikowania w 1966 r. Orfeusza i innych opowiadań w wyborze i z bardzo kompetentnym wstę-
pem Jerzego Kwiatkowskiego—Supervielle był znany przede wszystkim jako poeta. Tymczasem w
jego dorobku znajdują się cztery powieści: L'Homme de la Pampa (Człowiek pampy)— 1923, Le
Voleur d'Enfants (Złodziej dzieci) — 1926, Le Survivant (Pozostały przy życiu)— 1928 (w polskim
przekładzie — Drugie życie pułkownika Bigua), oraz Le jeune Homme du Dimanche et des Autres
Jours (1955), którą prezentujemy czytelnikom pt. Miody człowiek w niedzielę i w inne dni.
Krytyka zauważyła już dawno, że bohaterowie, a także miejsca akcji tych książek mają wiele
wspólnego z biografią autora. Guanamiru, bajeczny „człowiek pampy”, podobnie jak Supervielle
opuszcza Amerykę Południową i udaje się do Europy. Z tamtego kontynentu wywodzi się pułkownik
Bigua, „złodziej dzieci”, który wraca do Ameryki w nadziei odzyskania pogody, spokoju, radości
życia (podobnie jak czynił to Supervielle, zmęczony paryskim gwarem). Bohater Młodego człowieka
w niedzielę..., poeta Philippe-Charles Apestègue, o niesprecyzowanej narodowości, jest bliskim przy-
jacielem południowoamerykańskiego dyplomaty w Paryżu, Firmina, i jego pięknej żony o osobliwym
imieniu Obligacja, w której się zakochuje, co daje początek serii fantastyczno-groteskowych zdarzeń i
metamorfoz. Tatiana W. Greene, autorka opublikowanej w 1958 r. fundamentalnej monografii
twórczości Supervielle'a, sugeruje, iż bohaterowie jego powieści obrazują kolejne etapy poszukiwania
swego „ja” przez coś w rodzaju alter ego pisarza, kolejne stany jego świadomości i metamorfozy, tak
znamienne dla całej tej twórczości. Greene przypisuje jednak największe znaczenie utworowi Młody
człowiek w niedzielę, nazywając go „testamentem pisarza”, obrazującym jego duchowe doświadczenia
w metaforycznej formie kolejnych przemian poety Apestègue'a, co świeżo ukończywszy liceum
zadebiutował w literaturze, zakochany w Hugo, Mussecie czy Lamartinie, zupełnie jak sam autor...
Autorka monografii pisze:
„Od jednego do drugiego «ja», jak się wydaje, przechodząc przez liczne stany świadomości
reprezentowane przez metempsychozy (przechodzenie duszy z ciała do ciała — przyp. JP), cykl się
zamyka, ale «ja» odnalezione jest «ja» nowym, skąpanym w świecie metapsychicznym. Supervielle
odnajduje siebie, a raczej odkrywa siebie u końca każdej swej okrężnej podróży”.
Trzeba od razu zaznaczyć, że jest to konstrukcja poetycka i myślowa nie mająca nic wspólnego
z koncepcją religijną (Supervielle był niewierzący), choć odnajdziemy oczywiste echa mitów o wę-
drówkach dusz, przechodzeniu po śmierci duszy człowieka w ciało zwierzęcia itp. — mitów z różnych
części świata i różnych czasów, bardzo indywidualistycznie przetworzonych. Odnawianie mitów, na-
dawanie im niespodziewanego, paradoksalnego, uwspółcześnionego sensu było zresztą pisarską pasją
„księcia poetów”, o czym łatwo przekonać się czytając opowiadania z tomu Orfeusz.
Czym była proza Supervielle'a i jakie jest miejsce jego powieści wśród ówczesnych prądów
literackich? Autor L'Homme de la Pampa nie był nigdy eksperymentatorem formy w stylu awangardo-
wym, jak np. Joyce czy jego rodak, współtwórca „strumienia świadomości”, Dujardin. To, co najbar-
dziej fascynujące i niezwykłe, kryje się głównie w sposobie konstruowania bohatera, czasu powieścio-
wego, obrazowania, metaforyki — jednym słowem, raczej w warstwie myślowej niż stylistycznej.
Można by nawet odnieść chwilami wrażenie, że narracja Supervielle'a jest bardzo tradycjonalna. J.
Kwiatkowski słusznie sytuuje tę prozę wśród spadkobierców „idealizmu magicznego” niemieckich
romantyków czy Lautréamonta, posługujących się chętnie m. in. techniką snu, sennego koszmaru,
spokrewnionych z ekspresjonizmem i nadrealizmem. Literatura owego kręgu (podobnie jak sztuki
plastyczne) fascynuje się zagadkowością ludzkiej osobowości, wieloaspektowością i tajemnicami nie
tyle istnienia materialnego, ile — duchowego. Krytyk widzi miejsce Supervielle'a na „prawym”
skrzydle owego nurtu — „...najbardziej zracjonalizowanym, najwierniej poddającym się klasycznym
rygorom jasności, precyzji, świadomie wyważonego efektu stylistycznego. Baśniowość czy fantastyka
Supervielle'a łatwiej stosunkowo niż wizje zbliżonych doń pisarzy poddają się «racjonalizacji». Przy
pomocy krótszych i bardziej sprawdzalnych procesów myślowych pozwalają się — w pewnej mierze
— sprowadzać do pojęć świata realnego”. A wszystko to obok (i mimo) pomysłów, które swą fanta-
styką mogą się wydać wręcz ekstrawaganckie, przynajmniej jeśli idzie o warstwę fabularną. Żeby czy-
telnik zaś mógł porównać to, co przeczytał w niniejszym tomie, z innymi powieściami Supervielle'a
— oto próbka:
W L'Homme de la Pampa w sennym koszmarze odbywa się w jakiejś gigantycznej kawiarni gra
w bilard, przy czym grający są na koniach i trzeba siedmiu lat, by dogonić bilę. Bohater powieści,
Guanamiru, decyduje się skonstruować sztuczny wulkan, który w regularnych odstępach wyrzuca
prezenty dla motłochu. Eksperyment się nie udaje, Guanamiru po krótkim pobycie wśród gauczów
wsiada na statek — i odnajduje w walizce swój wulkan, który stał się mały i przenośny. Na pokładzie
odkryto kawałek ręki damy, zamordowanej przez tajemniczego Amerykanina Smitha za to, że nie
chciała go poślubić. Na statku pojawia się piękna syrena, którą bohater odnajduje w Paryżu w innym
wcieleniu. Zdarzenia z ulicy są kontynuowane na ekranie filmowym (film w ogóle wywarł duży
wpływ na prozę Supervielle'a — właśnie z okresu, kiedy produkowano obrazy pełne absurdalnych
zdarzeń i lubowano się w tym), i odwrotnie: kowboje z ekranu wjeżdżają w galopie na salę. Wszystko
to dzieje się na pograniczu szaleństwa, ale Guanamiru nie jest szalony; T. Greene nazywa go „bohate-
rem irracjonalizmu”. Pisarz posługuje się efektami przemieszczenia zdarzeń w czasie i przestrzeni, a
także irracjonalną niespodzianką z takim rozmachem, iż autorka monografii o nim powiada: „To nie są
teksty szkoły nadrealistycznej, choć ich fantastyka ogromnie się do niej zbliża, ale prawdziwe teksty
nadrealistyczne, to znaczy czarodziejskie opowieści, ludowe legendy i mity”.
Równie skomplikowane, choć nie tak fantastyczne są przygody pułkownika Bigua, bohatera
Złodzieja dzieci i Drugiego życia pułkownika Bigua. Wszystkie trzy książki są — mimo niezwykłej
konstrukcji — powieściami psychologicznymi, oczywiście nie w tradycjonalnym słowa znaczeniu.
Dużo miejsca zajmują w nich pasje, uczucia, z miłością na czele, a przede wszystkim — dezintegracja
i integracja osobowości, wśród fantomów wyobraźni, w wirze różnych możliwości, różnych sposobów
istnienia. Jest to prawdziwa obsesja Supervielle'a: człowiek, który szuka samego siebie, esencji swojej
egzystencji, jeśli się tak można wyrazić. Wszystko zostało przyprawione obficie ironią (pisarz
wystrzega się jak ognia znamiennego np. dla naturalistów, modernistów czy nawet egzystencjalistów
ponurego weltschmerzu), poczuciem humoru, dystansu, co jednak nie wyklucza dramatyzmu czy tra-
gizmu. Humor i ironia spełniają tu rolę czynnika dialektycznej równowagi między wrodzoną skłonno-
ścią do widzenia świata w kategoriach dobra i wybaczenia a poczuciem samotności i zagrożenia.
Zapytany, jakie wartości ceni najwyżej, odpowiedział: „Mądrość, ironię, która jest nostalgią mądro-
ści”.
W powieściach Supervielle'a odbijają się niepokoje epoki, której artyści w rozwoju cywilizacji
współczesnej dostrzegli zagrożenie dla jednostki, zagłębili się w jej duchowe perypetie z nie spotyka-
ną dawniej pasją i dociekliwością — niepokoje wieku Freuda, Adlera, Junga i innych. Poezja i proza
autora Les póemes de l'honour triste (Poematów smutnego humoru) jest nostalgiczną tęsknotą za
ładem, ale wskrzeszane przez niego szacowne mity ludzkości, o których mniema się potocznie, iż są z
„wieku złotego” — mają wydźwięk gorzki, sceptyczny, choć w żadnym wypadku nie nihilistyczny
czy katastroficzny. Autor studium o poecie, Adolfo Casais Monteiro, napisał bardzo piękne zdanie,
które warto przytoczyć: „Głos Supervielle'a jest bezustannym pragnieniem osiągnięcia ciszy, ciszy
doskonałej, ciszy ekstatycznej doskonałego przeniknięcia samego siebie”. Cóż innego czynią jego
bohaterowie, wśród najbardziej fantastycznych przygód ducha i ciała, kusząc się o osiągnięcie stanu
bezustannej kreacji metamorfoz, o którym sam pisarz tak powiedział: „Przeciwieństwa już nie istnieją:
afirmacja i negacja stają się tą samą rzeczą — a także przeszłość i przyszłość, rozpacz i nadzieja,
szaleństwo i rozsądek, śmierć i życie”. Tak jakby szaleństwem bronili się — przeciwko szaleństwu
świata, życie oswajali — myślą o śmierci, redukowali ad absurdum czas grożący człowiekowi przy-
krymi niespodziankami i nicością, przez pomieszanie i spiętrzenie jego przebiegów. Jeden z przyjaciół
Supervielle'a powiedział mu kiedyś: „Pan nie ma dostatecznego zaufania dla swojego szaleństwa”,
mając oczywiście na myśli gorączkę poetyckiej wyobraźni. Ale destrukcja jest mimo wszystko dla
poety drogą do konstrukcji, jakiejś syntezy składającej się z przeciwieństw; nie angażuje się zatem do
końca ani w szaleństwo, ani w marzenie; Etiemble w swej książce o Supervielle'u przypomina, iż
wymyślił on słowo „le dérêve”, czyli „od-marzenie”, odejście od marzenia, jako przeciwwagę dla
pogrążania się w ów stan ducha i umysłu. Czytając jego prozę nie można zapominać, iż ożywiają ją
przeciwstawne tendencje, a więc da się ona odczytać na różnych płaszczyznach, z wyjątkiem chyba
jednej: naturalistyczno-realistycznej dosłowności.
Kiedy mowa o Młodym człowieku w niedzielę, warto wspomnieć o tym, co powiedział Super-
vielle w 1934 r. Claudine Chonez: „Lubię ponad wszystko stany przejściowe”. Etiemble pisze, że
Młody człowiek w niedzielę jest ilustracją tego zdania, analizuje bowiem wszelkie formy przejściowo-
ści. Apestègue z równą łatwością zostaje muchą, jak i wciela się w swoją ukochaną — Obligację;
bohaterowie są nieustannie w stadium stawania się, realizowania kolejnych metamorfoz, zresztą raczej
jako przedmioty niż podmioty tych operacji. Supervielle jest dziecięciem swojej epoki, posuwa akcję
naprzód z fantazją i frenezją romantyczną — i surrealistyczną. Zdaje się realizować zalecenia nadrea-
listów, kiedy każe przeżywać swym bohaterom stany na pograniczu snu, jawy i obłędu, z lekceważe-
niem „zdrowego rozsądku”, przy czym dużą rolę odgrywa tu groteska. Czułość w spojrzeniu na
perypetie bohaterów łączy się z kpiną; króluje niemal niepodzielnie bóstwo nadrealistów — cudowny
(choć czasami groźny) przypadek, łączenie rzeczy odległych — według norm zdroworozsądkowego
myślenia, uwewnętrznia- nie zewnętrzności, erotyka czasami bardzo drapieżna (nadrealiści rozczy-
tywali się w markizie de Sade — „moraliście okrutnym”). Uznana przez Bretona za najwyższe
osiągnięcie w prozie nadrealizmu powieść Juliena Graq Na zamku Argol ma zresztą pewne cechy
zbieżne z prozą Supervielle'a; „Czas i miejsce jest obojętne, proweniencja i charaktery postaci zatarte,
uwydatnione są natomiast paradoksalne przygody psychiczne, niezwykłe stany ducha, traktowane jako
objawienia ontologiczne i moralne” — charakteryzuje Ważyk we wstępie do antologii surrealistów.
Mimo to — jak już sygnalizowałem — autor Złodzieja dzieci wybrał odrębną drogę, nie znajdziemy u
niego takich fragmentów, jak cytowane przez Bretona w Manifeście surrealizmu: „Ledwo
przywołałem marmur-admirała, ten się obrócił na pięcie jak koń stający dęba pod gwiazdą polarną i
wskazał mi na płaszczyźnie swojego dwurogiego kapelusza okolicę, gdzie mam spędzić życie.”
(Roger Vitrac). Można by rzec, że Supervielle rozcieńcza intensywność surrealistycznej cudowności,
przeprowadzając ją w swoich powieściach na przestrzeni większych całostek fabularnych. Breton w
Manifeście surrealizmu dawał również przepis pod hasłem „Aby pisać niby-powieści”:
„...wystarczy nastawić strzałkę trwałego piękna na akcję, a gra się potoczy. Oto postaci na oko
dość nieskładne; imiona ich w twoim pisarstwie są kwestią dużej litery (...) obdarzone niewielką ilo-
ścią cech fizycznych i moralnych, te istoty, które w gruncie rzeczy tak mało mają tobie do zawdzię-
czenia, nie będą się odchylały od pewnej linii postępowania, o którą możesz się nie troszczyć. Wyni-
knie stąd intryga, na wejrzenie bardziej lub mniej zgrabna, uzasadniająca punkt po punkcie to wzru-
szające lub budujące zakończenie, o które wcale nie dbałeś”.
Otóż wydaje się, że Supervielle'em z jednej strony kieruje obawa, by nie napisać powieści w tak
zaprezentowanym dawnym stylu, choć nie pozbawia swoich bohaterów „cech fizycznych i mora-
lnych”, z drugiej zaś — nic zamierza tworzyć rzeczy, w której jedyną ideą byłaby kapryśność czy
ekscentryczność formy. Zresztą, Miody człowiek w niedzielę został napisany już dawno po latach
chwały nadrealizmu, stanowi raczej dalekie i gruntownie przetworzone echo tego kierunku.
W utworze Młody człowiek w niedzielę siostra Obligacji, Dolores, studiuje okultyzm i metem-
psychozę, co stanowi wyraźne potwierdzenie ciągłości myślowej z okresem, kiedy Supervielle debiu-
tował i kiedy było to modne. Podróże Apestègue'a przez ciało muchy, kota, Obligacji i wreszcie karła,
doktora Gutierreza, są zarówno (szczególnie Freudowski „powrót do łona” upragnionej kochanki,
która jednocześnie ma właściwości matczyne) swoistą „ucieczką od wolności”, jak i — tej wolności
poszukiwaniem. Wyzwalając się ze swej skóry młody poeta ma możność jako mucha (ileż w tym
ironii!) dotknąć wreszcie ukochanej, która w innej postaci go odrzuciła; jako kot zaznaje pieszczot, o
jakich daremnie marzył; wreszcie — o przewrotności autorska, nieco (acz żartobliwie) perwersyjna —
ma możność znaleźć się tv jej ciele w sposób tyleż intymny, co niewinny, i brać tajemniczy udział w
kształtowaniu się pogrobowca Firmina — Firmincita.
Apestègue buduje nad swoimi pragnieniami i pożądaniami cały ogromny świat złudzeń, fikcji,
pogranicza wyobraźni z realnością — by zatoczywszy obszerny łuk wrócić do rzeczywistości, uzysku-
jąc równowagę między poczuciem tragizmu (przyczynia się do tego śmierć karła i jej okoliczności, a
także perypetie pośmiertne Gutierreza) a pogodzeniem się z życiem i jego koniecznościami, już bez
zasłon wybujałej ułudy. Niepokojony przez ducha doktora Gutierreza, jedzie na południe, by przespać
się z przypadkową znajomą w brudnym hoteliku — a następnie pisze dla swojej (już wówczas) żony
Obligacji poemat, który jest parodią tragiczności w jej „wysokim” stylu. Kolejne etapy pogodzenia się
z rzeczywistością to: uznanie (w rozmowie z Dolores), iż „podobieństwo” między różnymi ludźmi i
zjawiskami jest wystarczające, bez konieczności poszukiwania tajemnic metempsychozy; przyjęcie, iż
zmarli (stały motyw twórczości Supervielle'a) mają swój świat osobny, z którym nie należy szukać
jedności; wolteriańska w swej wymowie dyskusja umierającego Gutierreza z księdzem o życiu ziem-
skim i pozagrobowym.
W rozmowie z Octave Nadalem powiedział poeta: „...zawsze próbowałem zdominować niezno-
śne milczenie zmarłych”. I dalej: „...jestem szczęśliwy będąc poetą humanistycznym w epoce, kiedy
poezja we Francji została zdehumanizowana”. Okrucieństwu świata przeciwstawia marzenie, wyposa-
żając w nie również swoich bohaterów. W Naissances napisze: „Marzyć, o zapomnieć o materialności
swojego ciała, zmieszać w pewien sposób zewnętrzne z wewnętrznym. Zawsze trochę marzę o tym, co
widzę...”. Mimo to odczuwa się w jego twórczości — również w Młodym człowieku w niedzielę —
bezustanny niepokój, jakie są granice marzenia, jaka jego natura i rola w życiu człowieka. Przekrocze-
nie owych granic — co zdarzyło się naszym bohaterom — prowadzi do naruszenia substancji osobo-
wości dlatego, iż rwą się nici, łączące nas z realnością. „Od czasu uderzeń karla — powiada Apestè-
gue — czułem się poniżony, bojaźliwy. Musiałem wzywać zewnętrzny świat na pomoc, żeby przy-
wrócić moje dobre samopoczucie równowagę, zbyt często ulegające wątpliwościom i obezwładniają-
cej monotonii dnia powszedniego. Rzeczywisty świat jest niezbędnym środkiem powściągającym
urojenia. Świat wewnętrzny pozbawiony kontroli zbyt często prowadzi do absurdalnych uproszczeń
naszych obsesji”.
Nadzieję przynoszą już nie sztuczki myślowej metempsychozy, lecz poczucie solidarności z
wszelkim żywym stworzeniem, trochę podobne do założeń franciszkanizmu (rozmowa Gutierreza z
księdzem), świadomość niedoskonałości świata i nieistnienia boskiej sankcji najwyższej z jej
nieomylnością. Umiarkowany optymizm doktora, kiedy „kula wymiotła z jego głowy wszelkie
wątpliwości”, też jest paradoksem podszyty, wszakże stanowi akcent ostateczny Młodego człowieka w
niedzielę. Potraktujmy tę książkę jako filozoficzną przypowieść o ludziach, co chcieli przezwyciężyć
marzeniem własną kondycję ludzką — by dojść do wniosku, że jest ona naszym losem ostatecznym,
co nie przekreśla ogromnej roli marzenia, motoru wszelkich przemian.
Jan Pieszczachowicz
Spis treści
Młody człowiek w niedzielę...
02
... i w inne dni
12
Ostatnie metamorfozy
27
Posłowie
40