Kamil Giżycki W puszczach i sawannach Kamerunu

background image

KAMIL GIŻYCKI

W PUSZCZACH I SAWANNACH KAMERUNU

l
Na dużą, cienistą werandę obszernego bungalowu* [Bungalow (ang., czyt.: banglou)
-
parterowy dom o lekkiej konstrukcji, z wystającym dachem i werandami,
rozpowszechniony
w Indiach, Azji Wschodniej i Afryce, używany głównie przez Europejczyków.]
wbiegła z
głębi domu zaróżowiona dziewczynka. Spod ręcznika okręconego na kształt turbanu
wokół
głowy wymykały się kosmyki mokrych jeszcze, jasnych włosów, a całą jej smukłą
postać
otulał miękki płaszcz kąpielowy, sięgający nieomal do drobnych stóp. Ujrzawszy
na stole
nakrycia do śniadania, szybko chwyciła kromkę chleba, posmarowała ją grubo
dżemem i
jedząc ze smakiem, stanęła przy oknie zasnutym cieniutką siatką, zabezpieczającą
wnętrze
przed muchami i innymi owadami. Spojrzawszy na ogród, wydała okrzyk zachwytu.
Tuż
prawie za oknem rosły fioletowym kwieciem osypane duże krzaki bougainville*
[Bougainville (franc., czyt.: bugęwij) - kolczasty krzew tropikalny.], a nieco
dalej, na tle
ciemnej zieleni drzew chlebowych* [Drzewo chlebowe - drzewo z rodziny
morwowatych,
rosnące w krajach tropikalnych. Owoce, o przeciętnej wadze 2 kg, służą tubylcom
jako
pożywienie, pień daje żółtawe, lekkie drewno, używane do wyrobu łodzi
(dłubanek), naczyń i
sprzętów domowych.] i kola* [Kola - drzewo rosnące w Afryce zachodniej; rodzi
tzw.

background image

orzeszki koła, używane w przemyśle spożywczym i leczniczym.], stała samotnie
ogromna,
kopulasta poinciana* [Poinciana - drzewo rosnące w krajach tropikalnych,
odznaczające się
ogromnymi, jaskrawoczerwonymi lub pomarańczowo-żółtymi kwiatami.], tak dokładnie
pokryta szkarłatnymi kwiatami, że nie widać było spod nich konarów ani gałęzi.
Drzewo
sprawiało wrażenie, jakby całe płonęło, i ten widok tak dziewczynkę oczarował,
że nawet nie
usłyszała, jak na werandę wszedł wysoki, barczysty chłopak. Śmiejąc się
łobuzersko chwycił
ją w objęcia, ucałował w oba policzki, zakręcił w powietrzu i sadzając odrobinę
przestraszoną
przy stole, zawołał:
- Witaj, Dzika, szczęśliwa maskotko firmy „S. Goraj i W. Rawicz”, najlepszych w
Afryce łowców dzikich zwierząt! Dobrze, że już wreszcie wyrwałaś się z tego
okropnego
pensjonatu dla grzecznych dziewcząt w Kairze...
- Jacek - przerwała śmiejąc się dziewczynka - jesteś wstrętne chłopaczysko, boś
mnie
przeraził, a rano nie raczyłeś przyjechać na lotnisko!
- Ależ, dziewczyno, dzisiaj o świcie musiałem wyjechać do Mbalmajo, by tam w
pierwszych promieniach słonecznych sfilmować żniwa bananowe na plantacji pana
Merlina,
który nam odstąpił ten właśnie bungalow - trzepał wesoło Jacek. - A potem nie
jadłem nawet
śniadania, tylko gnałem jak szalony do Jaunde, aby ciebie zobaczyć. Na lotnisku
witali cię
przecież obaj nasi ojcowie...
- Oczywiście! Był mój tatuś i pan Goraj. Ale też nie mieli czasu, wsadzili mnie
do
auta, przywieźli i zaraz pojechali do miasta załatwić jakieś pilne sprawy. A ja
właśnie
zaczęłam jeść śniadanie, kiedy zobaczyłam tę prześliczną poincianę... i po
prostu dech mi

background image

zaparło z wrażenia.
- To rzeczywiście jedno z najpiękniejszych drzew tego gatunku, jakie dotychczas
widziałem. Nakręciłem z niego chyba ze sto metrów barwnej taśmy... Ale przecież
ty nic nie
masz do picia! Ach, co za gapa ze mnie! Zaraz powiem Mbua, żeby przyniósł
gorącej kawy. -
Wybiegł z werandy i już po chwili słychać było jego głos z ogrodu, gdzie
znajdowały się
zabudowania gospodarcze.
Dzika korzystając z nieobecności Jacka skoczyła do swego pokoju i kiedy chłopiec
powrócił na werandę - ukazała się przy stole ubrana już w białą sukienkę, z
włosami
opadającymi w dwóch grubych warkoczach na plecy. Mbua, młody chłopak ze szczepu
Jaunde, przyniósł imbryk aromatycznej kawy, rozlał ją do filiżanek, zręcznie
otworzył puszkę
mleka, a następnie bezszelestnie wycofał się z werandy. Dzieci jadły z apetytem,
rozmawiając
o Kamerunie, który miał być terenem łowów ich ojców. Jacek zaspokoiwszy naprędce
głód,
rozparł się wygodnie w krześle i informował Dzikę:
- Dzisiaj nasi ojcowie mają wyznaczoną audiencję u ministra rolnictwa, pana
Ateba, u
którego chcą uzyskać pozwolenie na schwytanie i wywóz młodego goryla. Pan Ateba
mówi
doskonale po francusku, zresztą studiował we Francji, myślę więc, że sprawę
załatwią
pomyślnie, nie wiadomo tylko, czy uda się nam złapać tę małpę. Siedzimy w
Kamerunie już
dwa tygodnie, miałem więc dość czasu i sposobności, by wybadać miejscowych
myśliwych.
Wszyscy twierdzą zgodnie: goryla zabić nietrudno, ale żywcem złapać... tego nikt
jeszcze nie
próbował!
- Przecież my mamy środki usypiające.
- Mówiłem o tym, ale myśliwi kręcili głowami i zapewniali mnie ze goryl łatwo

background image

porozrywa najmocniejsze nawet więzy pokaleczy ludzi i połamie każdą klatkę
- Niedawno czytałam, że na terenie Rio Muni złapano białe gorylątko, które ma
niebieskie oczy. Chyba to jest albinos? Jeśli tam udało się ludziom schwytać
żywego goryla,
to i nam się uda. A swoją drogą pierwszy raz dowiedziałam się o istnieniu
białych goryli.
- Bo jest to chyba jedyny okaz na świecie. Co prawda gerezy białoogonowe*
[Gereza
białoogonowa - gatunek małpy afrykańskiej, odznaczającej się bardzo obfitym,
białym,
jedwabistym futrem.] nierzadko rodzą się z białą jak śnieg sierścią, ale
przecież gerezy to nie
goryle. Ach, żeby nam się taka gratka trafiła! Ale chętnie zgodzę się na
czarnego, burego czy
rudego goryla... byle tylko w ogóle złapać! Podobno trzeba wynająć Pigmejów
Babinga, gdyż
oni najlepiej potrafią tropić te ogromne zwierzęta, które tu w Kamerunie
przewyższają
wzrostem nawet najwyższych Murzynów, a w barach mają przeszło metr szerokości...
- Jestem pewna, że nasze pociski z narkozą okażą się dość silne, by uśpić goryla
-
odparła Dzika.
- No, ty na pewno nie będziesz strzelać do goryli! Na sam widok takiego potwora
zemdlałabyś ze strachu. Ale, ale, czy wiesz, czemu Kamerun zawdzięcza swoją
zupełnie nie
afrykańską nazwę?
Dzika spojrzała na Jacka z wyraźnym zdumieniem, a po chwili wycedziła
pogardliwym tonem:
- Pensjonat dla grzecznych dziewcząt, jak nazywasz moją szkołę, posiada
najbogatszy
w Afryce zbiór starych map, szkiców, rysunków i atlasów geograficznych. W tym
zbiorze
znajduje się kopia mapy sporządzonej w 1486 roku przez geografa Martina Behaima
podczas
odkrywczej wyprawy Portugalczyków wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki. Między

background image

innymi
są na niej także i kontury wybrzeża Kamerunu. A mocno wyblakły dopisek głosi, że
wódz
floty portugalskiej, Diego Cao, wpłynąwszy wraz ze swymi marynarzami w ujście
rzeki
Ambasz, ujrzał ku swemu zdumieniu nieprzeliczoną ilość małych i dużych krabów,
które
kłębiły się w wodzie i na brzegach na kształt jakiejś potwornej masy, i nazwał
rzekę Rio dos
Camaroes, co znaczy po polsku: „Rzeka Krabów”. A później nazwano Kamerunem cały
kraj
leżący nad zatoką Biafra, a także najwyższą górę w tym kraju.
- Czy tę najwyższą górę również odkrył Diego Cao? - chytrze zapytał Jacek.
- Myślisz, że nie wiem, kto pierwszy wspomina o górze Kamerun?! - zawołała
dziewczynka nieco urażona. - Odkrył ją jeszcze w starożytności, około 525 roku
przed naszą
erą, Kartagińczyk Hannon penetrując swymi okrętami zachodnie wybrzeże Afryki.
Była
wtedy czynnym wulkanem i Hannon, ujrzawszy w nocy ogień i kłęby dymu
wydobywające
się z jej wnętrza, uznał ją za siedlisko bogów. Mamy w naszej szkole gliniane
tabliczki, na
których Hannon to wszystko opisał.
- Ślicznie, Dzika! Ale czy z tymi tabliczkami Hannona to prawda? Czy wasza
szkoła
może posiadać taki skarb?
- Tabliczki znajdują się w gablocie z grubego szkła i przechowuje się je
rzeczywiście
jak bezcenny skarb, ale pokazywano nam je parokrotnie! - upierała się
dziewczynka.
Jacek zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
- Szkoda, że wcześniej o tym nie wiedziałem, może bym przyjechał do Kairu i
sfotografował te tabliczki...
- Ach, Jacek, zapomniałam ci powiedzieć, jak wielką sensację wywołały twoje
filmy z

background image

Nilu i z Liberii! Jestem teraz uważana za gwiazdę pierwszej jasności, chociaż
niektóre
dziewczęta utopiłyby mnie w łyżce wody z zazdrości. A poza tym wszystkie marzą,
by
poznać ciebie osobiście lub przynajmniej mieć twoją fotografię. Nie wyobrażasz
sobie, co one
wyprawiają, żeby zdobyć twój adres. Moim najbliższym koleżankom musiałam
przyrzec, że
namówię cię do odwiedzenia naszej szkoły.
- To będzie możliwe chyba dopiero po maturze. Czy wiesz, że ojciec ma zamiar
wysłać mnie po skończeniu szkoły średniej do kilku krajów europejskich, a także
do Łodzi w
Polsce, abym gruntownie zapoznał się z techniką filmową i ukończył szkołę
operatorów? Ale
na razie jeszcze daleko do tego. A teraz powiedz mi, czy widziałaś z samolotu
górę Kamerun?
- Ależ tak! - zawołała dziewczynka. - Tylko lecieliśmy trochę za szybko i za
wysoko.
Z Fort Lamy wystartowaliśmy bardzo wcześnie i zanim samolot wzbił się na
odpowiednią
wysokość, widać było dokoła tylko piaszczysty step porośnięty trawą i z rzadka
krzakami
mimozy, a przez chwilę gdzieś daleko mignęły mi wody jeziora Czad. Potem z
prawej strony
ukazał się łańcuch gór Mandara, a później rozsypane wysepki pagórków
wystrzelających z
sawanny* [Sawanna - rozległe, wyżynne przestrzenie w krajach tropikalnych,
pokryte
wysokimi trawami. Sawanna różni się od stepu tym, że występują na niej także
drzewa i
krzewy.] pokrytej żółtymi plamami traw i zielonymi lasów. Kiedy sawanna zaczęła
przechodzić w puszczę, samolot wleciał w warstwy chmur. A po paru minutach
zobaczyłam
nagle całkiem wyraźnie stożkowaty szczyt sterczący nad chmurami w promieniach
słońca.

background image

Stewardesa* [Stewardesa (ang., czyt.: stjuardesa) - kelnerka obsługująca
pasażerów na
okręcie lub w samolocie.] powiedziała mi, że to jest właśnie góra Kamerun, zwana
także „Pic
Fako”, a w języku krajowców „Mongo-ma-Lobah”, co znaczy „Siedlisko Bogów”. No, a
potem samolot zniżył lot, przebił chmury i za chwilę, już w pełnym słońcu,
wylądowaliśmy w
Jaunde.
- Wiesz, Dzika, ty jesteś szczęściara, że udało ci się chociaż na chwilę
zobaczyć szczyt
Kamerunu. Ja niestety nie mogłem go widzieć, bo kiedy leciałem, lało jak z
cebra. Podobno ta
część Kamerunu jest w ogóle najbardziej wilgotną częścią Afryki i deszcze są tu
zjawiskiem
tak...
- Właściwie Mongo-ma-Lobah posiada trzy szczyty, a nie jeden - przerwała Dzika.
-
Dwa są trochę niższe, ale i one są dobrze widoczne w czasie słonecznej pogody.
Podobno
szczyty te pierwszy zdobył i opisał podróżnik angielski Richard Burton, a potem
w 1884
Stefan Rogoziński i Leopold Janikowski, polscy podróżnicy i odkrywcy. Ciekawe,
czy
pozostały jakieś ślady po tej ekspedycji?
- Twój ojciec szukał ich w Duala i w Virtorii, ale na próżno. Nic nie wyszło też
z
poszukiwań grobu Klemensa Tomczeka, współuczestnika ekspedycji. Ludzie z tamtych
czasów wymarli, grób Tomezeka zarósł tropikalną roślinnością i teraz w Kamerunie
nikt już
nie pamięta nazwiska Rogozińskiego ani jego towarzyszy...
- Szkoda! - westchnęła smutno Dzika, ale nagle skoczyła do drzwi, zobaczywszy
przez okno podjeżdżające pod werandę auto, a w nim swego ojca i pana Goraja.
Obaj panowie byli w doskonałych humorach. Z dumą pokazywali dzieciom oficjalne
pozwolenie na schwytanie i wywiezienie poza granice Kamerunu małego goryla lub
młodej

background image

matki z gorylątkiem, podpisane osobiście przez ministra. Inny dokument zezwalał
łowcom na
schwytanie pojedynczych sztuk lub par spośród zwierząt objętych w Kamerunie
całkowitą
ochroną, a więc: szympansów, mrówników* [Mrówniki - zwierzęta występujące
wyłącznie w
Afryce. Wszystkie gatunki żywią się mrówkami i termitami. Żerują w nocy, dzień
przesypiają
w norach pod ziemią.], pytonów, waranów* [Warany - rodzina dużych, drapieżnych
jaszczurek lądowych lub lądowo-wodnych. Warany żyją w Afryce, Azji, Australii i
Oceanii.
Największe warany, z Archipelagu Sundajskiego, osiągają 3 m długości.] i ptaków
nie
będących zwierzyną łowną. W ściśle określonych ilościach wolno im łowić słonie,
hipopotamy, bawoły, żyrafy, antylopy: eland, bongo, końskie, sitatunga, oraz
strusie i małpy
jedwabiste. Natomiast bez żadnych ograniczeń mogą polować na wszelkiego rodzaju
antylopy
leśne i stepowe, lwy, lampasy i dziki.
- Te pozwolenia musiały kosztować sporo pieniędzy! - zatroskała się Dzika.
- Same pozwolenia są stosunkowo tanie, ale za każdą sztukę musimy przy wywozie z
Kamerunu zapłacić odpowiednią sumę. To jest zupełnie zrozumiałe, że rząd każe
sobie płacić
za zwierzynę schwytaną na swoim terytorium, bo i my przecież nie oddajemy jej
darmo
ogrodom zoologicznym - wyjaśnił pan Goraj.
- Pan minister sądzi, że łowimy zwierzęta starym, tradycyjnym sposobem w sieci,
i
wyobraża sobie, że związane są z tym ogromne koszty. No bo musimy przecież
wynająć
przynajmniej setkę naganiaczy, zaopatrzyć się w długie, mocne sieci, kopać doły
i zastawiać
pułapki. Nikt tu dotychczas nie polował przy pomocy środków usypiających i
dlatego
chwytanie żywych zwierząt wydaje się wszystkim niezmiernie trudne - zaśmiał się

background image

pan
Rawicz.
- Chcę wam przypomnieć - przerwał przyjacielowi pan Goraj - że niedługo przyjadą
ciężarówki, a warto by jeszcze rzucić okiem na ekwipunek, zanim zostanie
załadowany.
Wszystko musi być przygotowane dzisiaj, bo jutro wyruszamy skoro świt...
- A w jakim kierunku pojedziemy? - zaciekawiła się Dzika.
- Planowaliśmy początkowo wypad na południe, do Sangmelima, gdzie mieliśmy
zamiar zostawić samochody i ścieżkami dotrzeć do granic Gabonu albo Rio Muni,
ale
powiedziano nam, że mieszkańcy tamtych okolic niemal zupełnie wytrzebili goryle.
Postanowiliśmy więc jechać autostradą na wschód, do Abong-Mbang nad górnym
biegiem
rzeki Niong, a później skręcić na południe i dostać się do Lomie. Stamtąd
dopiero
wyprawimy się leśnymi ścieżkami nad rzekę Bumba, gdzie spróbujemy nawiązać
kontakt z
Pigmejami i przy ich pomocy złowić goryla.
- Ale oprócz goryla chcemy złowić możliwie jak najwięcej innej zwierzyny - dodał
pan Goraj. - A teraz, Jacek, powiedz w kuchni, by obiad podano za pół godziny.
Przegląd ekwipunku odbył się nader sprawnie i nie upłynęło nawet pół godziny,
gdy
wszyscy siedzieli już przy stole i delektowali się soczystą, delikatną pieczenią
z antylopy
wodnej przyrządzoną z jarzynami i korzeniami. Gdy kończyli jeść podane na deser
owoce,
przed werandę zajechały ogromne, pięciotonowe ciężarówki, z których wnętrza
wysypało się
kilkunastu krajowców roześmianych i rozbawionych jak dzieci.
Dzika szybko zawarła znajomość z kierowcami ciężarówek. Byli to dwaj młodzi
ludzie ze szczepu Jaunde, którzy doskonale władali językiem francuskim. Ich
wysokie,
muskularne postacie budziły zaufanie, że łatwo uporają się z trudami dalekiej i
uciążliwej
drogi. Starszy - roześmiany, o czekoladowej barwie skóry i dużych czarnych

background image

oczach -
nazywał się Tobi, młodszy - o dużo ciemniejszej karnacji i bardzo pięknych,
migdałowych,
smutnych oczach - nosił imię Akassu. Obaj zabrali się żwawo do pracy i przy
pomocy
przywiezionych robotników w dwie godziny załadowali cały ekwipunek na samochody.
Wyposażenie wyprawy obejmowało skrzynie z zapasami żywności, całą stertę
worków ryżu i prosa, sprzęt kuchenny, namioty, łóżka polowe, kilkanaście
składanych klatek
i mnóstwo innych rzeczy, koniecznych do życia w puszczy i sawannie przez okres
kilku
tygodni. Jacek ze szczególną troskliwością ułożył w jednej z ciężarówek stalowe
pudła
zawierające kasety z filmami, a obok skrzynię z chemikaliami, Dzika natomiast
zajęła się
wiatrówkami i pojemnikiem wypełnionym ampułkami do usypiania zwierzyny. Dwie
lekkie
wiatrówki i kilkanaście różnie oznaczonych ampułek odłożyła na bok, gdyż w
czasie jazdy
chciała je mieć pod ręką.
Gdy już wszystko było gotowe i samochody nakryto nieprzemakalnymi brezentami,
czwórka łowców wybrała się małym, zgrabnym willysem na kolację do miasta.
2
Z mocnego snu obudził Dzikę krzyk kukułki szponiastej, rozlegający się tuż za
oknem
głośno i natarczywie. Było jeszcze zupełnie ciemno i cały dom leżał uśpiony w
zupełnej
ciszy, lecz Dzika, spojrzawszy w świetle latarki elektrycznej na przypięty do
moskitiery*
[Moskitiera - zasłona chroniąca od ukąszeń moskitów, tj. komarów żyjących w
krajach o
klimacie gorącym.] zegarek - czym prędzej zerwała się z pościeli. Narzuciwszy na
siebie
podomkę cichutko poszła do łazienki i już miała wymknąć się na werandę, gdy w
tej samej

background image

chwili od strony kuchni rozległy się dźwięczne tony gongu, które nie tylko
zagłuszyły krzyk
kukułki, ale obudziły całe stado szarych papug nocujących na drzewach. Ptaki
poderwały się
z takim straszliwym wrzaskiem, że wypłoszyły z łóżek wszystkich mieszkańców
bungalowu.
Nie upłynął kwadrans, a cały dom kipiał już życiem. W kuchni rozpalono ogień, na
werandzie
krzątano się przy nakrywaniu do śniadania, pakowano przybory toaletowe do
stalowych
walizek z osobistymi rzeczami.
Gdy pierwsze promienie słoneczne rozdarły ciemności nocy i zrodził się dzień,
sprzed
werandy ruszyły najpierw obie ciężarówki, a w ślad za nimi mały osobowy willys
wiozący
obu łowców i ich dzieci. Na ciężarówkach jechali dwaj boye* [Boy (ang., czyt.:
boj) -
chłopiec, tu: służący.], Mbua i Kondo, oraz kucharz Zalbi, którzy towarzyszyć
mieli
wyprawie do końca jej trwania. Cała kawalkada przejechała najpierw przez
dzielnicę willową,
zamieszkaną przeważnie przez Francuzów. Było to osiedle położone wśród ogrodów
pełnych
drzew owocowych i ozdobnych krzewów, na których kwiaty migotały w słońcu
brylantami
rosy. Tu i ówdzie przed willami widać było służbę zamiatającą ścieżki, na
werandach zaś
mężczyzn jedzących śniadanie lub wybierających się do biur.
Minąwszy następnie spory gaj strzelistych palm oleistych samochody wjechały na
autostradę łączącą Kamerun z Republiką Środkowoafrykańską. Droga - jak wszystkie
budowane przez Francuzów - miała dobrą nawierzchnię, toteż kierowcy nacisnęli
gaz nieomal
do deski. Teraz podróżnicy mijali grupy barwnie ubranych kobiet zdążających na
targ z
koszami jarzyn i owoców niesionymi na głowach oraz gromadki mężczyzn spieszących

background image

do
pracy. Czasem przejechał obok skrzypiąc i pobrzękując żelastwem stary, odrapany
i brudny
autobus zapełniony ludźmi i bagażem tak szczelnie, że zdawało się, iż lada
chwila rozleci się
w kawałki, a czasem szeroka platforma wyładowana stertą desek, na których
siedziało kilku
półnagich ludzi.
Po obu stronach autostrady wznosiły się gaje bananowców i papai* [Papaja -
drzewo
melonowe rosnące w krajach tropikalnych.], rozpościerały się ogrody warzywne,
poletka
orzeszków ziemnych i manioku* [Maniok (kassawa) - tropikalna roślina krzaczasta,
wytwarzająca w ziemi duże, jadalne bulwy. Pieczony maniok przypomina smakiem
ziemniaki.]. Koło poletek i warzywników rosły pojedynczo i grupkami parasolowate
drzewa,
a gdzieś na horyzoncie znaczyła się ciemna linia puszczy. Od czasu do czasu
migał rząd
czworokątnych domków krytych strzechą z trawy lub liści palmowych. Obok chat
kręciło się
dużo nagich dzieci, stadka kur rozgrzebywały ziemię w poszukiwaniu owadów i
robaków, a
kozy obgryzały liście z krzaków albo leżąc w cieniu chat sennie kiwały bezrogimi
głowami.
Tu i ówdzie można było zobaczyć murowane zabudowania misyjne wraz z kościółkiem
lub
szkołę, a przed nią siedzące na ziemi dzieci zajęte czytaniem elementarzy,
wyplataniem koszy
czy też jakąś inną pracą. To znów wzdłuż drogi ciągnęły się pola zasadzone
tytoniem bądź
długimi rzędami drzewek kakao. Liczne, czysto utrzymane budynki wskazywały, że
są to
plantacje należące do jakiejś kompanii.
Powoli krajobraz począł się zmieniać. Szosa, nadal bardzo dobra, pięła się w
górę, to

background image

opadała w dół, wbiegała na stoki, wiodła przez mosty zawieszone nad głębokimi
jarami.
Nagle po prawej stronie Dzika dostrzegła potężną rzekę. Płynęła szerokim wąwozem
między
wysokimi, skalistymi ścianami, a promienie słoneczne pokrywały jej nurty
srebrną, migotliwą
łuską. Kilka wielkich tratw zbudowanych z okrąglaków niosło na sobie sterty
belek i tarcic.
- To rzeka Niong - wyjaśnił dziewczynce ojciec. - Jest to górska, burzliwa
rzeka, pełna
gwałtownych zakrętów, ale spławna od osady Akonolinga aż do zatoki Biafra.
Wkrótce
powinniśmy dojechać do osady. Tam zatrzymamy się, zjemy obiad, a potem dalej...
aż do
Abong-Mbang!
I rzeczywiście przed upływem pół godziny dotarli do dużej, schludnie zabudowanej
osady. Obie ciężarówki stały już zaparkowane przed domem noclegowym* [Dom
noclegowy
- budynek przeznaczony kiedyś dla przejeżdżających urzędników kolonialnych, a
także dla
białych myśliwych i wędrownych kupców. Do obowiązków wsi należało dbanie o
całość i
czystość domu oraz dostarczanie do kuchni wody i drzewa na opał. Domy noclegowe
znajdują się w wielu krajach Afryki.], a kucharz Zalbi przygotowywał przy
ognisku lekki
posiłek.
Ledwie podróżnicy zasiedli do sporządzonego naprędce obiadu, gdy obiegła ich
cała
gromada dzieciaków. Jakkolwiek dzieci codziennie widywały różnego rodzaju
samochody,
gdyż we wsi była i stacja benzynowa, i warsztat samochodowy, to jednak dopiero
co przybyła
wyprawa wywołała wśród dzieciarni szczególne poruszenie. Bo to i dwie rzadkiej
wielkości,
zupełnie nowe, połyskujące niklem ciężarówki, i małe, płaskie z przodu auto

background image

osobowe, a do
tego jeszcze dziewczynka z jasnymi włosami! Takiego widowiska dawno już
dzieciarnia
Akonolingi nie oglądała, toteż ten i ów pobiegł szybko do domu, by matce,
ciotkom i wujkom
opowiedzieć o niezwykłym wydarzeniu.
Wkrótce posilających się łowców otoczyło kilkanaście dziewcząt, z których jedne
ubrane były w barwne europejskie sukienki, inne zaś, hołdujące starym zwyczajom,
nosiły
tylko przepaski na biodrach i naszyjniki z barwnych paciorków. W ślad za nimi
pojawiły się
kobiety. Ażeby usprawiedliwić swą ciekawość, każda przyniosła coś na sprzedaż:
jedna
złocistą kiść aromatycznych bananów, inna pękaty ananas, świeżo zerwane z drzewa
papaje,
to znowu maślane gruszki awokado* [Gruszka awokado - drzewo z rodziny
wawrzynowatych, posiadające smaczne, soczyste owoce w kształcie gruszki;
hodowane we
wszystkich krajach tropikalnych.], miseczkę pełną orzeszków ziemnych lub
przynajmniej
kilka owoców kola. Wszystkie podtykały swoje towary, targowały się głośno z
Zalbim w
języku Bantu, wtrącając raz po raz słowa francuskie, ale jednocześnie starały
się docisnąć do
Dziki, dotknąć jej włosów, a przynajmniej ramienia czy ubrania.
Przyszło także dostojnym krokiem kilku mężczyzn, którzy przynieśli z sobą, co im
wpadło w ręce: skórę genety* [Geneta - niewielki drapieżnik, żywiący się
gryzoniami,
ptakami i owadami, należący do rodziny wiwer.] lub kozła leśnego, pięknie
rzeźbioną fajkę z
długim cybuchem, mały wklęsły stołeczek wyciosany w miękkim drewnie, a nawet
wielkie,
lirowate, piękne rogi. Rogi te wzbudziły zainteresowanie obu łowców, zaczęli
więc
wypytywać, gdzie to zwierzę zostało upolowane i czy mogliby zobaczyć skórę.

background image

Podejrzewali
bowiem, że są to rogi samca antylopy sitatunga.
Jacek oczywiście skorzystał z obecności tak licznie zgromadzonego, barwnego
tłumu i
chwytał na taśmę filmową bardziej interesujące postacie. Uwaga wszystkich
zwróciła się
teraz na niego. Niektóre kobiety, prawdopodobnie mahometanki, z krzykiem
przerażenia
zasłaniały sobie twarze i trwożliwie wycofywały się za inne niewiasty, którym
filmowanie
zdawało się nie tylko nie sprawiać przykrości, ale sądząc po minach i uśmiechu -
wyraźną
przyjemność.
Tymczasem kucharz i obaj boye szybko pakowali naczynia, a kierowcy ze swymi
pomocnikami robili pobieżny przegląd wozów. Wkrótce na znak dany przez pana
Goraja
ciężarówki ruszyły, a po chwili poprzez tłum otaczających go tubylców zaczął
przeciskać się
willys.
Przez dłuższy czas jechali w milczeniu, gdy nagle Dzika zaczęła snuć głośno
myśli,
jakie nasunęły się jej w związku z oglądanym krajobrazem:
- Kiedy tak patrzę na te wioski z domkami zbudowanymi wzdłuż szosy jak pod
sznurek, na te drogi obsadzone równiutko drzewami cytrusowymi, na te bliźniaczo
do siebie
podobne plantacyjki kakao i tytoniu - jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że to
Afryka, że
gdzieś w pobliskiej puszczy mogą być goryle, szympansy, słonie...
- Widzisz, dziecko - zaśmiał się pan Rawicz - tę autostradę wybudowali Francuzi,
mistrzowie od tego rodzaju robót, i oni też prawdopodobnie zaprojektowali leżące
wzdłuż niej
wioski, chociaż ten typ budownictwa charakterystyczny jest dla niektórych
szczepów Bantu.
A wiesz zapewne, że większość mieszkańców południowego Kamerunu stanowią właśnie
szczepy Bantu. Jeśli zaś chodzi o goryle, to w Akonolinga opowiadano nam o dwóch

background image

drwalach pracujących w tamtejszym tartaku, którzy zupełnie niespodziewanie
natknęli się na
samca goryla i zostali przez niego tak poturbowani, że ledwo uszli z życiem...
- To po co my robimy taki szmat drogi, jeśli tu na miejscu można złowić tę
małpę? -
zdziwił się Jacek.
- Bo w sąsiedztwie szosy goryl mógł znaleźć się tylko przypadkiem, my zaś
jedziemy
do puszcz południowo-wschodniego Kamerunu, które są siedliskiem najrozmaitszej
zwierzyny, a także goryla.
- Dlaczego właściwie ludzie tak masowo zabijali goryle, że aż trzeba było wziąć
je
pod ochronę? - zapytała Dzika.
- Myśliwi europejscy polowali na nie, aby móc pochwalić się ustrzeleniem tak
potężnego zwierzęcia lub żeby sprzedawać je muzeom na eksponaty. Murzyni zaś
zabijali te
małpy po prostu dlatego, że pustoszą im ogrody i warzywniki, no i oczywiście dla
zdobycia
mięsa. Murzyni w ogóle bardzo chętnie jadają mięso małp, a pieczyste z goryla
uważane jest
przez nich za szczególny specjał. Ponieważ samiec-goryl jest zwierzęciem
niebezpiecznym,
zabijano głównie samice i młode i gdyby władze francuskie nie objęły goryli
całkowitą
ochroną i nie odebrały Murzynom leśnym skałkówek* [Skałkówka - dawny typ
strzelby.]
oraz innej broni palnej - dzisiaj nie zostałby w Kamerunie nawet ślad tych
stworzeń. Przykro
stwierdzić, ale także i epidemia śpiączki, która przed laty wyludniła prawie
zupełnie puszcze
południowo-wschodniego Kamerunu, przyczyniła się do uratowania goryli.
Mieszkający
obecnie w tych lasach nieliczni przedstawiciele szczepów Bantu znowu polują na
goryle. Z
braku strzelb posługują się prymitywnymi kuszami, ale używają zatrutych strzał.

background image

Tylko
Pigmeje Babinga nie uciekają się do żadnej zatrutej broni. Polują przy pomocy
ciężkich
oszczepów o szerokich, masywnych ostrzach...
- Te leśne szczepy muszą znać jakieś trujące rośliny, w których soku maczają
swoje
strzały, prawda? - przerwał Jacek.
- Tak, truciznę otrzymują z pewnego gatunku rośliny, której kora zawiera
strychninę.
Wystarczy tylko lekkie zadraśnięcie zatrutą strzałą, a zwierzę dostaje porażenia
nerwów i
wkrótce ginie. Po wycięciu miejsca ugodzonego strzałą mięso można jeść bez
obawy.
- Och, nigdy w życiu nie tknę mięsa zwierzyny zastrzelonej zatrutą strzałą! -
oburzyła
się Dzika.
- Nie szermuj, córeczko, słowami w rodzaju „nigdy”, bo życie potrafi płatać
najróżniejsze figle i słowa takie często nie znajdują pokrycia - rzekł poważnie
pan Rawicz
gładząc dziewczynkę po głowie.
Do Abong-Mbang, stołecznego miasta prowincji Górnego Niongu, przybyli już po
zachodzie słońca. W hotelu, którego właścicielami byli Francuzi, dostali wygodne
pokoje,
kierowcy zaś woleli nocować przy samochodach, a wraz z nimi kucharz i obaj boye.
Po kąpieli, przebrani i odświeżeni, zeszli do ogromnej sali jadalnej, której
ściany
pokryte były niemal w całości rogami bawołów i różnych gatunków antylop żyjących
w
Kamerunie i okolicznych krajach. Między tymi trofeami myśliwskimi rozwieszono
broń
murzyńską, tak że sala robiła wrażenie trochę muzealne. Pani Durande, królująca
teraz w
jadalni właścicielka hotelu, prowadząc gości do przeznaczonego dla nich stolika,
nie
omieszkała napomknąć, że wszystkie te rogi na ścianach są trofeami jej męża,

background image

który wyjechał
właśnie na polowanie na błota w pobliżu Abong-Mbang, gdyż pojawiły się tam
słonie. A
potem skinęła na służbę, która podała przystawki, następnie rybę, mięsa, owoce,
a na
zakończenie - francuskim zwyczajem - ostre sery.
Sala tymczasem zaczęła się zapełniać osiadłymi w mieście Francuzami, którzy tu
co
wieczór przychodzili na kolację, na szklaneczkę wina lub po prostu, by
pogawędzić ze
znajomymi. Szybko rozeszła się wśród nich wieść, że z Jaunde przyjechała czwórka
podróżników. Ciekawi stołecznych nowinek, obsiedli sąsiednie stoliki i w miły,
bezpośredni
sposób wciągnęli Polaków do rozmowy. Dowiedziawszy się, że mają przed sobą
łowców
żywej zwierzyny, którzy przybyli aż z Sudanu, by schwytać w puszczy
kameruńskiego goryla
- popatrzyli po sobie znacząco, a potem zaczęli mówić nieomal wszyscy razem.
- Goryl, panowie, to nie szympans czy mangaba* [Mangaby - małpy kilku gatunków,
żyjące na terenie Afryki międzyzwrotnikowej.], ale potwór, straszliwy potwór! Na
własne
oczy widziałem kiedyś, jak chwycił rosłego Murzyna, który wyglądał przy nim jak
karzeł, i
jednym szarpnięciem olbrzymich szczęk odgryzł mu całą nogę! - zawołał jeden.
- Żyję w tym kraju dwadzieścia lat i tylko jeden jedyny raz spotkałem
szczęśliwca,
któremu udało się złowić samotnego małego goryla, najwidoczniej zgubionego przez
stado -
dowodził drugi.
- W puszczę, gdzie żyją goryle, gdzie panuje śpiączka, malaria, dyzenteria i
inne
choroby, gdzie na każdym kroku czyhają na człowieka jadowite węże i owady,
zabieracie,
panowie... dzieci? - oburzał się inny.
Przez dłuższy czas wokół stolika panował taki gwar i hałas, że łowcy nie mogli

background image

dojść
do głosu. Kiedy się wreszcie trochę uciszyło, odezwał się pan Goraj.
- Panowie, niepotrzebnie się denerwujecie - wyjaśniał spokojnie. -
Przyjechaliśmy do
Kamerunu, aby złowić goryla, ale nie starego samca, tylko - o ile to będzie
możliwe - młode
zwierzę albo samicę z małym. Nie jesteśmy nowicjuszami w swym zawodzie i już od
kilkunastu lat dostarczamy zwierzęta do ogrodów zoologicznych. Łowimy je nie w
doły ani w
sieci, lecz za pomocą ampułek usypiających, a sposób ten jest stosunkowo
bezpieczny i daje
doskonałe rezultaty, bo zwierzę nie odnosi żadnych ran i zanim się obudzi,
znajduje się już w
klatce. A teraz kwestia dzieci, które jakoby lekkomyślnie narażamy na wrogi dla
Europejczyka klimat i różne choroby tropikalne. Otóż oboje są właściwie
Afrykanami, bo
urodzili się na Czarnym Kontynencie i stale mieszkają w Afryce. Oboje brali już
udział w
dwu ostatnich naszych wyprawach: na rozlewiska Bahr el-Gebel w południowym
Sudanie i w
dwa lata później do puszczy liberyjskiej. Dziewczynka jest córką mojego
przyjaciela i
wspólnika. Mimo młodego wieku lepiej zna zwyczaje i ślady dzikich zwierząt niż
niejeden
stary, doświadczony myśliwy, a poza tym jest znakomitą sportsmenką i naprawdę
bardzo
dzielną osobą. Chłopca, mojego syna, nie mam zamiaru chwalić, powiem tylko, że
doskonale
daje sobie radę z kamerą filmową i zyskał już wcale niezłe miejsce wśród młodych
filmowców amatorów. Co drugi rok w czasie wakacji zabieramy ich na nasze
wyprawy, gdyż
w ten sposób najlepiej mogą poznać Afrykę, ludy w niej mieszkające, ich zwyczaje
i obrzędy,
rozmieszczenie fauny i flory, a równocześnie wyrabiają w sobie spostrzegawczość,
zimną

background image

krew i samodzielność. No, a choroby nie są groźne nawet w tropikach, jeśli
człowiek uważa
na siebie i przestrzega higieny.
Przez chwilę w sali panowała cisza, jakby otaczający łowców Francuzi
zastanawiali
się nad tym, co usłyszeli, potem jednak zasypali Polaków mnóstwem pytań
dotyczących
polowania za pomocą ampułek, a także wszelkiego rodzaju radami, wskazówkami i
ostrzeżeniami.
Stary Francuz, geolog, który przewędrował cały Kamerun w poszukiwaniu złota i
diamentów, zdradził Dzice kilka sposobów przechowywania w puszczy świeżego mięsa
przez
kilka dni oraz przyrządzania krajowych jarzyn, aby były soczyste, kruche i
smaczne.
Dziewczynka skrzętnie notowała te rady, a twarz poczciwego pana Perrona
promieniała
zadowoleniem.
Jeden z urzędników prowincjonalnej służby leśnej tłumaczył łowcom, że raczej
powinni pojechać w kierunku południowo-wschodnim, do Jakaduma, a potem ścieżkami
udać
się na południe, w stronę Molunda, bo tam niemal wszędzie można - spotkać stadka
goryli, co
już od dawna nie zdarza się w okolicach Lomie.
Na drugi dzień przed hotelem zaczęły gromadzić się od wczesnego ranka grupki
Murzynów oczekujących na ukazanie się łowców. Miasto obiegła plotka, że w hotelu
zatrzymali się cudzoziemcy, którzy żywcem chwytają goryle, a między nimi
znajduje się
dziewczyna posiadająca taką siłę wzroku, że te straszliwe małpy pod jej
spojrzeniem
łagodnieją jak baranki. Dla zobaczenia tak potężnego czarownika, i to w dodatku
czarownika-
kobiety, warto było czekać nawet kilka godzin.
Jakież było zdziwienie tłumu, gdy do stojącego przed bramą willysa wsiedli dwaj
wysocy, barczyści mężczyźni, a tylne siedzenie zajęła smukła dziewczynka, wesoło
patrząca

background image

na świat i otaczających ją ludzi parą błyszczących, niebieskich oczu, i
dorastający chłopiec z
jakimś dziwacznym aparatem w rękach.
Szosa była równie dobra jak poprzedniego dnia, a w dodatku bez pyłku kurzu, bo
zmoczył ją dokładnie ulewny deszcz w nocy. Bujna roślinność parowała wilgocią, a
krople
deszczu wiszące jeszcze na liściach lśniły w słońcu niby drogocenne kamienie.
Mijali wioski,
tartaki, czasem większe osady, których ludność pracowała w olejarniach lub
trudniła się
„dojeniem” kauczuku* [„Dojenie" kauczuku - drzewa kauczukowe wytwarzają sok
mleczny,
który znajduje się w korze; wydobywa się go przez nacinanie pni i zbieranie do
podstawionych naczyń.] z ogromnych drzew kauczukowych. Tu i ówdzie ciągnęły się
gaje
palm oleistych, obciążone wiszącymi wśród liści, ogromnymi, często nawet
pięćdziesięciokilogramowymi kiściami czerwono-czarnych owoców. Na gładkie, ponad
trzydziestometrowe pnie drzew wspinali się zręcznie półnadzy Murzyni obwiązani
linami
obejmującymi również drzewo. Dostawszy się do korony, wycinali długimi nożami
ciężkie
kiście i zrzucali je na ziemię, skąd inni robotnicy zabierali je i odnosili do
wózków
ustawionych na skraju szosy.
Gdzieniegdzie na przydrożnych drzewach widać było charakterystyczne sylwetki
ciemnobrązowych toków* [Toko - grupa ptaków afrykańskich należących do rodziny
dzioborożców. Jak większość dzioborożców samica toko po złożeniu jaj zamurowuje
się w
dziupli aż do chwili podrośnięcia młodych. Samiec karmi ją, a potem i pisklęta
przez
pozostawioną szparę.] upstrzonych białymi plamami i kreskami. Siedziały sztywno,
bez
ruchu, na suchych gałęziach i dużymi, czarnymi oczami uważnie lustrowały
okolicę, by na
widok pełznącego wśród traw węża lub przemykającego w krzakach drapieżnika

background image

podnieść
alarmujący wrzask, który ostrzega wszystkie zwierzęta w okolicy. Czasami któryś
z toków
przeskakiwał niezdarnie z gałęzi na gałąź lub kilkoma machnięciami skrzydeł
podrywał się w
powietrze i szybowcowym lotem przenosił na inne drzewo.
Niekiedy w powietrzu rozlegał się głośny szum i głuchy łoskot skrzydeł, gdy nad
szosą przelatywały duże dzioborożce czarne* [Dzioborożec czarny - duży ptak
afrykański;
żywi się owadami, płazami, gadami, małymi ssakami, a także owocami. Nazwa
„dzioborożec" pochodzi od potężnego dzioba, opatrzonego dużą naroślą w kształcie
hełmu.],
by zapaść gdzieś daleko w gęstwinie drzew. Wysoko na tle czystego lazurowego
nieba
odcinała się ostro piękna sylweta majestatycznie krążącego orła bielika
krzykliwego, a nad
wierzchołkami drzew przemykały śmigłe brunatne sokoły, polując na leśne gołębie
i inne
ptactwo. Pełno też było wokół drogi ptasiego drobiazgu: szarożółte wikłacze*
[Wikłacze
(tkacze) - rodzina jaskrawo upierzonych ptaków z rzędu wróblowatych; budują
niezwykle
misterne gniazda, gnieżdżą się przeważnie koloniami, żywią się wszelkiego
rodzaju ziarnami.
Występują w Afryce, Azji i Australii.] z głośnym ćwierkaniem przelatywały
stadkami na
poletka prosa, zwinne, szybkie pszczołojady* [Pszczołojad - ptak drapieżny,
zamieszkujący
całą Europę z wyjątkiem krajów północnych; na zimę odlatuje do puszcz
afrykańskich. Żywi
się osami, trzmielami i innymi owadami błonkoskrzydłymi oraz ich larwami, jada
także
niektóre gady, płazy, rzadziej małe ssaki lub młode ptaki i ptasie jaja.]
myszkując nad
trawami chwytały owady lub też całą gromadą podążały za przelatującym rojem

background image

pszczół
szukających nowej barci.
Czasem na skraju szosy ukazywała się antylopa i na widok przejeżdżającego auta
zastygała jak posąg, a raz podróżnikom udało się nawet zobaczyć nie większego od
zająca
koziołka błękitnego, jak ostrożnie stąpając na cieniutkich nóżkach, przechodził
w poprzek
drogi. Stada małp buszujących w przydrożnych drzewach irytowały się na widok
przejeżdżających samochodów, szczerzyły ze złości zęby, wykrzykiwały coś i
rzucały w dół
łupiny orzechów lub suche gałęzie.
Po przebyciu kilku mostków, między innymi dziurawego na rzece Dża, wyprawa
dobiła przed wieczorem do Lomie. Zatrzymano się w dość schludnie wyglądającym
domu
noclegowym i gdy kucharz przygotowywał kolację, a boye wydobywali ekwipunek
potrzebny
do przenocowania - łowcy przyjęli zwyczajową wizytę naczelnika osady i jego
świty. Po
obustronnej wymianie podarków i słów powitalnych rozmowa potoczyła się gładko,
bo
zarówno naczelnik, jak i przybyli z nim krajowcy władali doskonale językiem
francuskim i
potrafili dużo opowiedzieć o swoim kraju. Łowcy dowiedzieli się od nich, że w
najbliższej
okolicy Lomie rzadko słyszy się o gorylach, natomiast mieszkańcy wiosek
położonych nad
rzekami Dża i Bumba często skarżą się na szkody, jakie te ogromne małpy
wyrządzają im na
polach i warzywnikach. Najlepiej pojechać jeszcze kilkanaście mil na wschód od
Lomie, do
którejś z leżących tam wiosek, a potem ścieżkami przez puszczę podążyć w
kierunku rzeki
Bumba lub jej dopływów.
Nazajutrz wczesnym rankiem wyprawa opuściła Lomie i skierowała się na wschód
boczną drogą, nadającą się w okresie suchym do jazdy samochodem. Jeszcze do

background image

niedawna
droga ta była leśną ścieżką wydeptaną stopami setek tragarzy transportujących
narzędzia i
żywność dla ludzi przemywających złoto w puszczy. Potem ścieżkę rozszerzono,
jako tako
wyrównano i przystosowano dla ruchu samochodowego. Ale gdy z kolei odkryto w
dużych
ilościach złoto i diamenty w okolicy Berberati, szlak ten porzucono i więcej się
nim nie
interesowano. Z rzadka tylko przejeżdżało tędy auto jakiegoś urzędnika
delegowanego dla
zebrania podatku lub felczera przeprowadzającego ochronne szczepienia ospy wśród
mieszkańców puszczy.
Po niedawnym ulewnym deszczu zaniedbana ta droga przedstawiała się dość
rozpaczliwie. Ciężarówki raz po raz wpadały w dziury pełne wody, przechylały się
niebezpiecznie, ślizgały na mokrym laterytowym* [Lateryt - skała osadowa o
czerwonej
barwie.] gruncie. Niejednokrotnie trzeba było odciągać na bok lub przerąbywać
zwalone
przez burze pnie, a także zakładać gałęziami i liśćmi błotniste doły. Czasem
pomagali
podróżnikom mieszkańcy pobliskich wiosek, częściej jednak pracowali sami. Jacek
sporą
część tych zmagań uchwycił na taśmie filmowej. Dzika zaś tak pracowicie pomagała
łopatą,
że aż na dłoniach wyskoczyły jej pęcherze. Gdy wreszcie nieludzko zmęczeni,
przepoceni i
od stóp do głowy pokryci błotem dotarli do Ngato, ostatniej wioski na trasie,
słońce
poczynało chylić się już ku zachodowi.
3
Ngato było małą, biedną wioską, w której nic nie przypominało tych dobrych
czasów,
kiedy to zatrzymywały się tutaj tysiące tragarzy, a często bogaci kupcy i
urzędnicy. Gdy złoto

background image

w puszczy skończyło się, wraz z nim skończył się i dobrobyt wioski. Obecnie
składała się z
tuzina zaledwie chat mieszkalnych, szkółki i stojącego nieco na uboczu,
ogromnego i niemal
całkowicie zrujnowanego domu noclegowego. W gliną omazanych ścianach świeciły
dziury,
a strzecha chyliła się i zapadała, przepuszczając do wnętrza deszcze, o czym
świadczyły
błotniste kałuże na laterytowej polepie. W ruderze tej gnieździło się mnóstwo
owadów,
czarne skorpiony* [Skorpiony - jadowite pajęczaki, występujące przede wszystkim
w
klimacie ciepłym. Niektóre skorpiony afrykańskie dochodzą do 17 cm długości i
ich ukłucie
może być dla człowieka śmiertelne.], jadowite skolopendry* [Skolopendra -
stawonóg
lądowy, należący do grupy wijów; występuje w klimacie tropikalnym i
śródziemnomorskim.
Największa skolopendra, tzw. skolopendra olbrzymia, dochodzi do 26 cm długości i
jej
ukąszenie może spowodować nawet śmierć człowieka.], nade wszystko zaś miliony
maleńkich pcheł ziemnych. Jacek, który wszedł do domu, by obejrzeć jego wnętrze
-
wyskoczył na dwór jak oszalały, z łydkami pokrytymi czarną, grubą warstwą tych
krwiożerczych owadów.
Naczelnika nie było we wsi, gdyż przed kilku dniami wyprawił się na polowanie do
puszczy, a jego zastępca rozkładał tylko bezradnie ręce i mruczał pod nosem
jakieś
niezrozumiałe słowa. Kilku mężczyzn obserwowało przybyszy spod oka, a kobiety
otoczone
półnagimi dziećmi mamrotały i wykrzykiwały coś między sobą i za każdym
poruszeniem
białych wybuchały piskiem lub śmiechem. Widać było, że ludność wioski nie jest
rada z
przybycia obcych i wyraźnie czeka na ich wyjazd.

background image

Widząc, że dalsza rozmowa nie da żadnych rezultatów, pan Rawicz zaczął rozglądać
się po najbliższym terenie. W niewielkiej odległości od domu noclegowego
zauważył
opuszczony warzywnik, porośnięty nieprzebytą gęstwiną łopuchów i innych zielsk,
i za
pośrednictwem kierowcy Akassu zaproponował mieszkańcom Ngato, by oczyścili
warzywnik, oczywiście za dobrą zapłatą.
Murzyni spojrzeli po sobie, ale żaden nie ruszył się z miejsca. Wobec tego
wydobyto z
bagaży busznajfy* [Busznajf (ang.) - długi, szeroki nóż do torowania drogi w
puszczy.] i
zabrano się do roboty. Pracowali wszyscy: obaj myśliwi, Jacek, Dzika, kierowcy
ze swymi
pomocnikami i obaj boye, tylko kucharz Zalbi zajął się zbieraniem kamieni i
budowaniem
kuchni.
Mieszkańcy wioski przez dłuższy czas nie mogli słowa wymówić ze zdumienia i
tylko
spoglądali to na obcych, to znów po sobie, jakby nie dowierzając temu, co widzą.
Zdarzyła się
bowiem rzecz niebywała: oto czworo białych ludzi zamiast wymyślać i kląć,
nalegać i
targować się o zapłatę - wzięło w dłonie noże i wraz ze swymi czarnymi
pomocnikami
wycinają krzewy na warzywniku! I co będzie, jeśli oczyszczą całe pole? Co będzie
z
zarobkiem?
Zaczęli między sobą szeptać i spierać się, przybliżając się coraz bardziej do
pracujących, aż wreszcie najśmielszy podszedł do Dziki, wyjął jej nóż z ręki i
niby to
pokazując, pod jakim kątem należy uderzać ostrzem, zaczął siec badyle tak
sprawnie i
szybko, jakby je zmiatał huragan. Za przykładem pierwszego poszli dwaj inni i w
końcu
wszyscy co do jednego zabrali się do pracy.

background image

Nim zapadła noc, na oczyszczonym placu rozbito obóz. Obok ustawionych w szeregu
samochodów szybko zbudowano z żerdzi i liści chatę dla kierowców, drugą taką
samą dla
boyów i kucharza, następnie rozbito namiot jadalny i namioty mieszkalne dla
łowców.
Łazienkę, zbudowaną z łodyg liści palm oleistych, umieszczono w pewnej
odległości z tyłu za
namiotami.
O dobre stosunki z ludnością wioski nie trzeba już było zabiegać. Za pracę przy
oczyszczaniu warzywnika Murzyni chcieli takiej zapłaty, by mogli kupić trzy kozy
oraz kilka
stągwi piwa miejscowej roboty. Po otrzymaniu pieniędzy zaprosili gości na nocną
ucztę i
tańce. Jednakże łowcy tak byli zmęczeni trudami całego dnia, że zaraz po kolacji
poszli spać i
nie obudził ich ani huk bębnów, ani ochrypłe śpiewy Murzynów.
Dwa pierwsze dni upłynęły myśliwym na poznawaniu terenu i zasięganiu informacji.
Murzyni twierdzili zgodnie, że w puszczy pełno jest wszelakiej zwierzyny, ale
goryle
pokazują się raczej rzadko.
- Prawie co noc podchodzą do naszych ogrodów świnie leśne, stada słoni niszczą
gaje
bananowe i pola kassawy, czasem - szczególnie w porze deszczowej - bawoły
wyjadają i
tratują młodziutkie proso, ale goryla nie widziano w Ngato przez okres ostatnich
dwóch lat.
Wprawdzie w sąsiedniej wiosce, leżącej o sześć mil na południe, kilka miesięcy
temu
samotny samiec zaatakował niespodziewanie myśliwego polującego na małpy
jedwabiste, ale
był to jedyny wypadek od dłuższego czasu w tym rejonie. Jednakże krążą pogłoski,
jakoby
kilka rodzin tych groźnych małp wędrowało po puszczy między rzekami Bumba i Bok
-
opowiadał młody nauczyciel, który powrócił do Ngato po kilkudniowej

background image

nieobecności.
- Ano, nie pozostaje nam nic innego, jak poszukać goryli w ich legowisku -
orzekł pan
Goraj, gdy obaj z panem Rawiczem wracali do obozu. - Wyruszymy najpierw w
kierunku
rzeki Bumba, a potem rozdzielimy się, ty, Władku, pójdziesz na południe, a ja na
wschód.
Dzieci oczywiście zostaną tutaj, bo nie ma sensu narażać ich na wyczerpujące
trudy w
puszczy, której jeszcze dobrze nie znamy, no, a poza tym ktoś musi pilnować
obozu.
Dowiedziawszy się o tym postanowieniu, Dzika rozpłakała się i błagała ojca, by
zabrał ją z sobą. Długo trzeba ją było przekonywać, że powinna pozostać w
obozie. Znacznie
łatwiej poszło z Jackiem, który wiedział, że w puszczy rzadko bywają odpowiednie
warunki
do pracy z kamerą.
Ale wyruszenie z Ngato nie było sprawą łatwą. Myśliwi musieli wynająć tragarzy,
a
nikt w wiosce nie kwapił się do tego zajęcia, gdyż wszyscy bali się spotkania ze
straszliwym
gorylem. Dopiero gdy pan Goraj obiecał, że tragarze pozostaną w którejś z
wiosek, a
myśliwym w poszukiwaniu goryla towarzyszyć będą tylko tropiciele, zgłosiło się w
końcu
sześciu młodych chłopców.
Ekwipunek składał się z niewielkiej ilości najbardziej potrzebnych rzeczy:
jednej
zmiany ubrania, kilku zmian bielizny, dwu namiotów, wełnianych koców oraz
zestawu
najniezbędniejszych naczyń kuchennych. Zabrano też zapas prowiantu na dwa
tygodnie. Obaj
łowcy uzbrojeni byli w wiatrówki z odpowiednią ilością nabojów usypiających, a
towarzyszący im Mbua i Kondo dźwigali ciężkie myśliwskie sztucery.
Jacek i Dzika odprowadzili łowców aż do starej, dawno opuszczonej wioski, po

background image

której
zostały jedynie gnijące na ziemi strzechy i zdziczały gaj bananowców. Tu
nastąpiło
pożegnanie. Wśród uścisków i pocałunków udzielano sobie jeszcze ostatnich rad i
ostrzeżeń,
po czym łowcy ruszyli w dalszą drogę, dzieci zaś w milczeniu zawróciły do Ngato.
Puszcza wydawała im się tak cicha, jakby w niej życie zamarło. Nie słychać było
gaworzenia mangab w wierzchołkach drzew, wrzasku szarych papug ni basowego
gruchania
gołębi. Nawet cykady* [Cykady (piewiki) - owady z rzędu pluskwiaków; w
większości
występują w klimacie tropikalnym. Wszystkie gatunki wyposażone są w narządy
dźwiękowe i
donośnie cykają.] swój zwykły koncert grały jakby z mniejszym zapałem, chociaż
promienie
słońca, przebijając się przez korony drzew, wędrowały wąskimi jasnymi strzałami
po
mrocznej puszczy.
Nagle dzieci stanęły jak wryte, bo tuż przed nimi rozległ się gdzieś w gęstwinie
przeraźliwy wrzask, połączony jak gdyby z tupaniem i gwałtownym potrząsaniem
gałęzi.
Jacek odruchowo zerwał z ramienia karabinek, ale Dzika wstrzymała go ruchem
ręki,
wpatrując się w koronę jednego z drzew, gdzie wśród ogromnych, dłoniastych liści
rysował
się jakiś duży, ciemny kształt.
- Tsss! - szepnęła ostrzegawczo. - To szympans! Och, jaka szkoda, że nie mam
przy
sobie silnie działającego narkotyku! Ale któż mógł spodziewać się szympansów tak
blisko
Ngato!
- To jest chyba tszego, czarrtolicy, rudy szympans gaboński, ale spotykany także
w
Kamerunie - rzekł Jacek. - Warto by taką małpę zdobyć... Wiesz co, Dzika? Poślij
mu dwie

background image

albo trzy ampułki. Może to wystarczy...
Dalsze słowa chłopca zagłuszył nagły, chóralny wrzask w koronach kilku
sąsiednich
drzew, przez który przebijał się wściekły krzyk starego samca. Jednakże w tych
niesamowitych rykach i piskach wprawne ucho Dziki uchwyciło niespokojne „och,
och, och”
samic matek, wzywających swoje pociechy do natychmiastowej ucieczki. Dziewczynka
zbyt
dobrze znała szympansy, aby nie wiedzieć, że stary przewodnik stada i młodsze
samce
wszczęły ten piekielny hałas po to, by przestraszyć intruzów, a w każdym razie
zwrócić
uwagę na siebie i dać czas do wycofania się w bezpieczne miejsce samicom z
niemowlętami i
drobniejszej młodzieży. I rzeczywiście już po chwili zaczęły gwałtownie
szeleścić liście na
dalszych drzewach, jakby uderzał w nie silny poryw wiatru, i od czasu do czasu
migał na
ułamek sekundy ciemny kształt.
Nagle Dzika dostrzegła rocznego chyba szympansa, który uciekając w panice
zderzył
się z dużo większym od siebie zwierzęciem tak niefortunnie, że spadł z gałęzi i
zawisł o kilka
metrów niżej na cienkich pnączach opadających w dół niby gęsta sieć. Zanim
szympansik
wyplątał się z chwytliwych pnączy, Dzika podniosła do oka wiatrówkę. Ciche
klaśnięcie
wchłonął ciągle jeszcze rozlegający się zgiełk. Trafiony szympansik poderwał się
w górę,
próbując dosięgnąć łapami gałęzi, ale nie starczyło mu już siły. Zachwiał się,
zatoczył raz i
drugi, a potem wolno osunął po pnączach na ziemię.
- Jacek! Przepędź teraz starego samca! Hałasuj, strzelaj, stukaj w drzewo! -
krzyknęła
Dzika chłopakowi prosto w ucho i w następnej chwili nurknęła w gęste podszycie

background image

lasu.
Znalezienie bezwładnego malca nie było trudne, chociaż leżał on pod ogromnymi,
sercowatymi liśćmi dzikiego makabo, które go zupełnie zakrywały. Wziąwszy
ostrożnie
zwierzątko na ręce, Dzika wyjęła z jego grzbietu ampułkę, a potem podniosła mu
głowę.
Zobaczyła utkwione w siebie, szeroko otwarte orzechowe oczy, najzupełniej
obojętne i bez
wyrazu. Szympans był kompletnie oszołomiony, ale nie uśpiony, należało więc
szybko
wrócić do obozu, zanim zwierzę odzyska przytomność.
Z tyłu, za sobą, dziewczynka wciąż jeszcze słyszała gniewne wrzaski uchodzącego
stada, z przeciwnej zaś strony wołanie Jacka. Ruszyła na przełaj w kierunku
chłopca, lecz
drogę zagrodziły jej zbite, splątane krzaki, szerokolistne łopuchy i gęste
pnącza. W pewnej
chwili poczuła na karku i palcach bolesne ukąszenia mrówek, przypominające
silne, nagłe
sparzenie. Chciała przyspieszyć kroku, bo szympansik zaczynał się ruszać, i
nieostrożnie
weszła między giętkie, cierniste łodygi, które omotały jej nogi rozdzierając
kolcami skórę.
Zacisnęła zęby, powoli oswobodziła nogi i wydostała się na ścieżkę akurat w
chwili, kiedy
więzień płaczliwym wrzaskiem i gwałtownym szarpaniem się dał znać, że się
ocknął.
Jacek natychmiast przybiegł na pomoc i teraz oboje wspólnymi siłami związali
szympansowi łapy, a na pyszczek nałożyli kaganiec naprędce spleciony z mocnych
pędów
leśnego powoju. Wyjmując ciernie z pokaleczonych łydek podniecona udanym
polowaniem
Dzika mówiła do Jacka:
- Całe szczęście, że wzięłam dzisiaj dżinsy, bo wyobrażasz sobie, jakby moje
nogi
wyglądały, gdybym ubrała się w szorty. Te kolczaste łodygi są jak ze stali, a

background image

kolce tną skórę
jak brzytwa. Na domiar złego posypały mi się skądś na ramiona i szyję duże
czerwone
mrówki... Brrr, co za okropna puszcza!
Jacek, słuchając jednym uchem, przyglądał się z wielkim zainteresowaniem
wrzeszczącemu zwierzęciu.
- To się nazywa mieć szczęście! - powiedział wreszcie. - Pierwszy raz poszłaś do
lasu
i już udało ci się złowić tszego! Chodźmy jednak, bo to wrzaskliwe stworzenie
ściągnie na
nas całą hordę szympansów lub... lamparta.
Spojrzał na Dzikę i zawołał zdumiony:
- Ależ ty masz pokrwawione ramiona i nogi! Biegnijmy czym prędzej do obozu!
Musisz sobie zalać te ranki wodą utlenioną. Wiesz przecież, jak łatwo w
tropikach o
zakażenie...
- Jesteś ogromnie spostrzegawczy! - zaśmiała się Dzika trochę nadąsana i
rozżalona. -
Bardziej interesuje cię ta małpa niż ja. Dopiero teraz raczyłeś wreszcie
zauważyć, że cała
jestem pokaleczona! No, no - dodała po chwili - nie rób takiej skruszonej miny.
Zetnij lepiej
kilka długich pnączy. Spleciemy z nich coś, w czym można by nieść tego
złośliwego malca.
Wpadli do obozu zdyszani, lecz roześmiani i zadowoleni, niosąc w
zaimprowizowanym koszyku popłakującą z cicha małpkę. Podczas gdy Jacek przy
pomocy
Akassu i Tobiego zakładał szympansowi obrożę i przymocowywał cienki, stalowy
łańcuszek
do zderzaka willysa, Dzika wykąpała się, natarła ranki na szyi, ramionach i
nogach silnym
środkiem odkażającym i pobiegła do namiotu jadalnego, gdzie Zalbi dzwonił już
talerzami i
sztućcami.
Późnym popołudniem przyszedł w odwiedziny wioskowy nauczyciel. Opowiadał

background image

dzieciom o życiu miejscowej ludności, o ustawicznych kłopotach z dzikimi
zwierzętami,
które ciągle niszczą ogródki warzywne i przed którymi Murzyni nie mają się czym
bronić.
Dzika oczywiście od razu zapragnęła obejrzeć warzywniki i w rezultacie wybrali
się na
spacer. Po drodze dołączyli się do nich obaj kierowcy: Tobi i Akassu.
Ogródki warzywne oddzielały od wsi gęste, wysokie gaje krajowego gatunku
bananowców o dużych, mączystych owocach oraz drzewa koła i chlebowców. Dalej
widać
było pojedyncze palmy oleiste, a między nimi poletka prosa, kassawy, orzeszków
ziemnych,
czarnej fasoli, kukurydzy, makabo, tytoniu i gdzieniegdzie zagonki bawełny.
Pracujące tu
kobiety na widok uzbrojonych ludzi przerywały swe zajęcia i jedne ze śmiechem
zagadywały
idących, inne zaś gniewnie wskazywały na ziemię i wykrzykiwały gwałtownie jakieś
słowa.
Dzika podchodziła wtedy bliżej i oglądała stratowaną roślinność lub ziemię tak
zrytą, że tylko
z rzadka ocalała gdzieś jakaś roślina. Wszędzie też pełno było starych i
świeżych odcisków
racic.
- Popatrz, Jacku - mówiła - ile tu przychodzi zwierzyny. O, tutaj... to chyba
ślad
antylopy pasiastej albo kozła błotnego. Tam buszowały świnie pędzelkowe. A tu
masz
śliczne, miniaturowe odciski karłowatego koziołka błękitnego. Ta stratowana
kukurydza to
dzieło leśnych bawołów, a tu widać łapy małp. Ciekawe, czego one tutaj szukały?
Ach,
popatrz, popatrz, one maszerowały wprost do tego rozłożystego drzewa o długich,
szerokich,
jakby skórzanych liściach. Widocznie zasmakowały w jego lepkich, gąbczastych
owocach.

background image

Jacek, Jacek, chodź tutaj! Przecież te doły wygniotły swoimi nogami słonie!
- Eee, to stare ślady, jeszcze z pory mokrej! - zawyrokował lekceważąco
chłopiec.
- A ja ci mówię, że słonie były tu nie dawniej jak jakieś dwa tygodnie temu! -
gorąco
broniła swego zdania Dzika.
Obaj kierowcy także zatrzymali się dłużej przy śladach słoni. Kiwali z podziwem
głowami, mierzyli prętem szerokość i głębokość dołów i na tej podstawie ustalali
wielkość
zwierząt.
Z warzywników ścieżka wiodła przez puszczę wtórną na pola ryżowe. Ryż został już
zebrany, to znaczy, zwyczajem afrykańskim ścięto tylko kłosy, a słomę
pozostawiono. Z tego
morza żółtych, sztywnych źdźbeł wystrzelały pojedynczo lub kępkami smukłe pnie
palm
oleistych, a po drugiej stronie ryżowiska, niemal już na skraju puszczy, stało
samotnie
kopulaste drzewo zdziczałej pomarańczy. W jego koronie aż roiło się od małych,
oliwkowych
mangab czubatych, które beztrosko bawiły się lub goniły po gałęziach, wesoło
przy tym
gaworząc i pokrzykując. Ale wyłaniających się z gęstwiny ludzi zobaczyła straż
czuwająca na
pobliskich wysokich drzewach. Rozległy się krótkie, alarmowe krzyki i stado
natychmiast
rzuciło się do ucieczki, płosząc równocześnie parę ślicznych kozłów leśnych i
kilka
frankolinów* [Frankolin - ptak należący do kuraków; liczne jego gatunki żyją w
Afryce i
Azji.], żerujących na ryżowisku.
Tu również sporo było śladów, przeważały jednak odciski bawołów i antylop.
Między
dwoma blisko obok siebie rosnącym palmami Tobi przypadkowo potrącił jakiś patyk
i w tej
samej chwili z trawy wyprysnął w górę długi, gruby, elastyczny drążek z pętlą

background image

rotangową*
[Rotang - palma o cienkiej, często pnącej łodydze, używana do wyrobu mebli,
lasek,
plecionek itp..] na końcu. Kierowca cofnął się jak oparzony, twarz zrobiła mu
się prawie
popielata, przez chwilę patrzył na drążek osłupiałym wzrokiem, wreszcie
wyszeptał drżącymi
wargami:
- Do licha, mało brakowało, a byłbym teraz wisiał w tej pętli. Ktoś tu zastawił
pułapkę
na bawoły.
- Ach, to pewno stary Abotu! On jest mistrzem w tych sprawach, ale zwykle dla
ostrzeżenia ludzi wbija w ziemię kilka liści palmowych lub stawia płotek.
Widocznie gdzieś
się to zawieruszyło. Całe szczęście, że nie używa się u nas samostrzałów z
zatrutymi
strzałami! - zawołał nauczyciel.
Wszyscy spojrzeli po sobie z niezbyt pewnymi minami i dalej szli już bardzo
ostrożnie, od czasu do czasu uderzając kijami po sztywno sterczącej słomie.
Nie opodal ryżowiska płynął szeroki, bagnisty potok, w którym kilka kobiet i
dziewcząt ręcznymi sieciami łowiło ryby. Brodziły w wodzie niemal zupełnie
nagie,
przepasane tylko wąziutkimi przepaskami wokół bioder. Zdobycz ich stanowiły małe
sumowate rybki i prawie przezroczyste krewetki. Dzika i Jacek wiedzieli dobrze,
że w
Kamerunie łowienie ryb w małych rzeczkach i potokach jest wyłącznym obowiązkiem
kobiet,
podczas gdy duże ryby w takich rzekach, jak Niong, Sanaga czy Bumba, albo w
dolnym
biegu Dża, łowią tylko mężczyźni. Przysłuchiwali się oboje wesołej rozmowie
rybaczek z
nauczycielem i kierowcami, wiedząc doskonale, że głównym jej tematem są oni
sami, na co
niedwuznacznie wskazywały spojrzenia i gesty kobiet. Ale nie rozumieli używanego
tutaj

background image

języka Maka.
Po obejrzeniu kilku jeszcze ryżowisk nauczyciel wyprowadził ich na opuszczone
pole
trzciny cukrowej. Cały teren wyglądał tak, jakby przeszedł przez niego orkan.
Łodygi i liście
leżały stratowane, zmierzwione, wymieszane z ziemią lub wciśnięte głęboko w
wilgotny
grunt. Nawet na pierwszy rzut oka widać było, że buszowały tu słonie. Nie ostały
się nawet
drzewa. Dwie młode palmy leżały złamane, z rozprutymi pniami, z których słonie
wyjadły tak
zwane „serce”, czyli rdzeń będący ulubionym przysmakiem tych ogromnych zwierząt.
Z
kilkunastu innych drzew pozostały tylko białe, świecące drewnem kikuty. Żerujące
zwierzęta
poobłamywały z nich gałęzie, ogołociły doszczętnie z liści, a nawet zdarły korę
wraz z
łykiem.
- Ależ tu sobie słonie pohulały! - z wyraźnym podziwem w głosie wykrzyknął
Akassu,
a potem dodał ironicznie: - Tyle mięsa chodzi po puszczy, a ludzie w Ngato jedzą
raz
dziennie makabo zmiażdżone w stępie i przyprawione pieprzem, a do tego młode
liście
bananowe lub jeśli kobietom uda się połów... rybkę.
- Zapomniałeś jeszcze o tłustych i na palec długich larwach wielkich chrząszczy,
które
ludzie Maka dodają jako omastę do makabo - zaśmiał się Tobi.
- Dobrze się wam śmiać - bronił honoru wioski nauczyciel - ale przecież my nie
mamy
żadnej broni... nawet pistonówki* [Pistonówka - dawny typ strzelby.], a słonia
trudno zabić
oszczepem lub strzałą. Ludzie zakładają pułapki, czasem przyjedzie jakiś biały
myśliwy,
chociaż na ogół boją się tych terenów, bo jeszcze ciągle wisi nad nimi zła sława

background image

niedawnej
śpiączki. Był w naszej wiosce świetny myśliwy na grubą zwierzynę, który strzelał
ze starej
pistonówki stalowym oszczepem w kształcie dłuta zamiast kuli. Ooo, wtedy wszyscy
w Ngato
chodzili z bardzo tłustymi brzuchami, bo jedli więcej mięsa niż makabo. Ale raz
- minęły już
od tego zdarzenia dwie pory suche - myśliwy wybrał się w puszczę po mięso i
więcej nie
wrócił. Ludzie znaleźli jego ciało dokładnie wgniecione w ziemię przez bardzo
wielkiego,
starego słonia...
Po powrocie do wioski Dzika od razu pobiegła do szympansa, który - wtulony pod
podwozie willysa - cichutko i żałośnie wołał swą matkę. Dziewczynka zbyt wiele
miała do
czynienia ze zwierzętami w ojcowskim ogrodzie zoologicznym w Chartumie, by nie
wiedzieć, jak zająć się malcem. Zaczęła od wabienia go „mową szympansią”,
wydając
charakterystyczne dla tych małp dźwięki: „och, och, ochoch, och, ochoch”.
Szympansik
słuchał uważnie, potem zaczął odpowiadać i już wkrótce „rozmawiali” oboje jak
starzy
znajomi. Po godzinie malec wziął z rąk dziewczynki pomarańczę, następnie banana,
a
wreszcie wgramolił się jej na kolana, przytulił ufnie, westchnął... i zasnął.
- Jacku, wymość jakąś pustą skrzynkę miękką trawą i zanieś do mojego namiotu -
rzekła cicho do chłopca, który właśnie nadszedł. - Jak nazwiemy naszą pierwszą
zdobycz w
Kamerunie? Chyba trzeba go jakoś nazwać, prawda?
- Ty go złapałaś, więc masz prawo wybrać mu imię.
- Może... może Kajtek? Mały rudy tszego dostał się w ręce Polaków, niech więc
nosi
polskie imię.
- Świetnie, niech będzie Kajtek! To bardzo ładne imię. A teraz bierz swego
Kajtka i

background image

chodźmy spać, bo jutro pewnie zbudzisz nas wszystkich na długo przed świtem.
- Śpij spokojnie! Zbudzi cię gong Zalbiego na śniadanie. Dobranoc!
4
Ledwie gdzieś daleko na wschodzie niebo zaczęło różowieć, Dzika cichutko
wymknęła się z obozu i szparko ruszyła w stronę widzianej poprzedniego dnia
rzeczki, nie
opodal której znalazła pod jednym z drzew kilka interesujących piór. Te
metalicznie
niebieskie, karminowe, szare i żółte pióra najprawdopodobniej zgubione zostały
przez koko,
czyli turaki czubate* [Turak czubaty - występujący w lasach Afryki zachodniej,
niezwykle
barwny ptak wielkości bażanta, z dużym czubem na głowie; żywi się pączkami liści
i
jagodami.]. Kuzynów tych dużych, wspaniale upierzonych ptaków Dzika znała już z
Liberii i
świetnie wiedziała, że turaki wcześnie rano, a czasem również wieczorem wracają
na swoje
ulubione miejsca. Liczne zaś ślady na gałęziach drzew upewniły ją, że właśnie
takie miejsce
odkryła nad rzeczką.
Na liściach i trawach leżała obfita rosa, toteż dżinsy Dziki wkrótce ociekały
wodą,
jakby zmoczył je ulewny deszcz. Ale pogoda zapowiadała się piękna, jakkolwiek
snujące się
jeszcze poranne opary przesłaniały wszystko delikatnym woalem. Dziewczynka
pocieszała
się, że zanim dotrze nad rzeczkę, słońce już wzejdzie, mgły się rozwieją i
widoczność będzie
doskonała. Szła lekko, bezszelestnie stąpając w płóciennych sandałach na grubej
kauczukowej podeszwie, w prawej ręce niosąc ostry jak brzytwa busznajf, w lewej
zaś
wiatrówkę. W torbie przewieszonej przez plecy znajdowały się ampułki usypiające,
ułożone
tak przemyślnie, że nawet nie patrząc mogła wyciągnąć potrzebny w danej chwili

background image

nabój.
Skręcając przy końcu ścieżki wychodzącej na ryżowisko zatrzymała się nagle i
cofnęła za pień grubego mahoniu. Wydobyła z torby ampułkę oznaczoną czerwonym
kolorem, a więc przeznaczoną na grubą zwierzynę, i z bronią gotową do strzału
wychyliła się
ostrożnie zza pnia. O jakieś dwadzieścia kroków, na potężnym konarze stuletniej
akacji, który
rozpościerał się na wysokości około czterech metrów ponad ścieżką, zobaczyła
teraz
wyraźnie skrawek cętkowanej sierści. Usadowił się tam lampart i czatował na
przechodzącą
ścieżką zwierzynę.
Na myśl, co by się stało, gdyby jakiś instynkt nie kazał jej spojrzeć w porę na
konar,
dziewczynka poczuła zimny dreszcz na plecach. Przez chwilę zastanawiała się nad
sytuacją.
Strzelać nie mogła, bo gęste pnącza i festony wełnistych mchów niemal całkowicie
zasłaniały
konar, a szukanie innej drogi równało się zrezygnowaniu z turaków, bo przecież
ptaki nie
będą bez końca siedziały nad rzeczką. A może udać płacz małej, zagubionej
antylopki? Może
to ruszy lamparta z konaru i wtedy łatwiej będzie wpakować mu ampułkę z narkozą?
Nagle Dzika przylgnęła ciasno do mahoniu, bo oto na ścieżce, idąc wolno od
strony
ryżowiska, pokazał się karłowaty koziołek błękitny. Stworzenie to, nie większe
od zająca,
wracało najwidoczniej z nocnego żerowiska: stąpało ociężale, skubiąc od
niechcenia drobne
trawki, przystawało, przekrzywiało swoją śliczną główkę, czochrało się po bokach
maleńkimi
różkami, to drobniutkimi raciczkami uderzało o ziemię, jakby dając jakiś sygnał
komuś
niewidocznemu. A potem nagle stanęło, podniosło głowę i na cieniutkich jak
ołówki nogach

background image

zaczęło kołysać się całym ciałem na boki.
W tym momencie lampart na konarze poruszył się i ogromne cętkowane cielsko
runęło jak błyskawica na koziołka. Dzika przekonana, iż drapieżnik samym swym
ciężarem
zmiażdżył stojące na ścieżce zwierzątko, z ogromnym zdumieniem i radością
stwierdziła w
następnej chwili, że koziołek nieomal z paszczy lamparta wystrzelił w górę,
zatoczył nad nim
łuk i znowu stanął na dróżce, dużymi czarnymi oczami patrząc na napastnika.
Lampart
błyskawicznie wykonał zwrot, przypadł cielskiem do ziemi, napiął mięśnie i
skoczył. Ale i
tym razem maleńki koziołek uprzedził drapieżnika. Wyprysnął w powietrze jak
podrzucony
sprężyną i przeleciawszy nad lampartem, spadł na wszystkie cztery nogi. Teraz,
nie czekając
już na następny atak, dał nura w gęstwinę. Lampart poderwał się do skoku, ale w
tej samej
chwili rozległo się ciche klaśnięcie wiatrówki i usypiający pocisk utkwił w
grzbiecie
napastnika. Drapieżnik ryknął wściekle, przez chwilę na próżno próbował strącić
łapą dziwny
przedmiot, który tak silnie przywarł mu do skóry, ale ruchy jego stawały się
coraz
powolniejsze, wreszcie zwiesił łeb, zachwiał się, usiadł ciężko, a potem legł
bez ruchu na
trawie.
Dzika zza fałdzistych korzeni potężnego mahoniu wysunęła się ostrożnie z
wiatrówką
gotową do strzału, uważnie obserwując leżące na ścieżce zwierzę. Rzuciła w
lamparta
kawałek suchej gałęzi, a gdy nie zareagował, podeszła całkiem blisko i dotknęła
go lufą
wiatrówki. Lampart nawet nie drgnął, tylko z gardzieli wydobyło mu się jakby
zduszone

background image

chrapnięcie. Wtedy dziewczynka wycięła kilka mocnych, elastycznych pnączy,
szybko
oczyściła je z liści i dokładnie skrępowała nimi łapy zwierzęcia. Następnie
ucięła kołek z
twardego drzewa, wetknęła go między szczęki drapieżnika i przywiązała tak mocno,
że gdyby
lampart się nawet obudził, nie potrafiłby tego knebla wyrzucić z paszczy.
- Teraz poleżysz tu trochę i poczekasz na mnie, a oczekiwanie możesz sobie
skracać
snami o smacznym śniadaniu z koziołka, który cię tak ładnie wyprowadził w pole.
A ja muszę
wreszcie zobaczyć, czy turaki przyleciały nad rzeczkę.
Ale turaków nad rzeczką nie było, natomiast na ryżowisku przebiegło Dzice
ścieżkę, z
fukaniem i chrząkaniem, duże stado świń rzecznych. Strzeliła z przyrzutu do
sporego
warchlaka, lecz ten zaszył się w taką gęstwinę bambusów, że dziewczynka musiała
wyrąbywać drogę, by się do niego dostać. Nie mogła go jednak wyciągnąć, był o
wiele na jej
siły za ciężki. Związała mu więc tylko nogi i ryj i oznaczywszy miejsce, ruszyła
co rychlej po
ludzi, nie zwracając najmniejszej uwagi na krzyki małp w koronach drzew ani
kłótliwie
sejmikujące szare papugi w kępie akacji.
Kucharz Zalbi stanął jak wryty i ze zdumienia szeroko otworzył usta na widok
Dziki o
tej porze wracającej z lasu, przemoczonej od stóp do głów i nieludzko
umorusanej. Ale
dopiero wiadomość o złowieniu lamparta i dzika wprawiła go w ostateczne
osłupienie i przez
parę chwil słowa nie mógł wykrztusić. Kiedy wreszcie oprzytomniał, narobił tak
radosnego
wrzasku, że poderwał na nogi cały obóz i pół wsi. Toteż gdy Dzika poprowadziła
Jacka i
kierowców na ryżowisko, ruszył za nimi spory tłum dorosłych i dzieci. Wszyscy

background image

krzyczeli,
śmiali się, gadali i dopytywali jeden drugiego o szczegóły. Natomiast Jacek,
idący obok
dziewczynki, czynił jej gorzkie wyrzuty, że bez męskiej opieki poszła sama do
puszczy, gdzie
przecież na każdym kroku czyha tyle niebezpieczeństw.
- Nie burcz na mnie, Jacku, bo sama wiem, że źle zrobiłam, chociaż wcale tego
nie
żałuję - tłumaczyła się wesoło Dzika. - Wstałam bardzo wcześnie, bo obudził mnie
Kajtek, a
ty spałeś w swoim namiocie jak suseł, chrapiąc nie gorzej od goryla, więc nie
chciałam cię
budzić...
- Ja przecież nie chrapię! - oburzył się chłopiec.
Dziewczynka roześmiała się i tak zabawnie zaczęła opowiadać mu swoją przygodę z
lampartem i koziołkiem błękitnym, że Jacek w końcu się rozchmurzył i idąc dalej
rozmawiali
już w zupełnej zgodzie.
Gdy dotarli wreszcie do lamparta, okazało się, że drapieżnik w jakiś sposób
wyzwolił
z pęt jedną tylną nogę i tak nią wierzgał, a przy tym szarpał się, skręcał i
podrzucał, usiłując
pozbyć się knebla, że w żaden sposób nie można było do niego podejść i jeden z
Murzynów
wbił mu oszczep w serce. Warchlak także ocknął się z uśpienia i na widok ludzi
próbował się
podnieść, ale więzy trzymały mocno. Między skrępowanymi nogami zwierząt
przesunięto
bambusowe drążki i Murzyni ponieśli zdobycz do obozu.
W czasie powrotu do wsi Dzika zauważyła, że towarzyszący jej miejscowi Murzyni,
a
także kierowcy patrzą na nią jakimś dziwnym wzrokiem, jak gdyby z lękiem i
czcią, a
podrostki trzymają się z daleka, jakby bojąc się podejść bliżej. Od razu też
przypomniało jej

background image

się, jak to podczas poprzednich dwóch wypraw w zupełnie taki sam sposób
zachowywali się
Murzyni sudańscy i liberyjscy.
Warchlaka wsadzono do klatki ku wielkiej rozpaczy Zalbiego, który chciał świnię
zabić, wykroić z niej comber na kotlety, a wątrobę usmażyć Dzice na śniadanie,
gdyż zgodnie
ze starym afrykańskim zwyczajem myśliwy powinien spożyć tę najlepszą część
upolowanej
przez siebie zwierzyny. Ale Dzika, wykąpana i przebrana w czyste dżinsy i świeżą
bluzkę,
siedząc w jadalni w towarzystwie Jacka i Kajtka, z przyjemnością piła krajową
kawę z
mlekiem i jadła chleb z pysznym aromatycznym miodem leśnym.
- No, od dziś jesteś dla ludzi z Ngato bardzo wielkim czarownikiem, który
potrafi w
cudowny sposób łapać żywą zwierzynę i zamykać w klatce... na późniejsze
pieczyste -
odezwał się ze śmiechem Jacek. - Tu właśnie masz przykład drzemiących w ludach
Afryki,
starych, głęboko zakorzenionych wierzeń. Ci leśni ludzie, nie znający
nowoczesnych metod
usypiania zwierząt, wierzą głęboko, że łowisz je przy pomocy czarów. Któż
bowiem, jeśli nie
czarownik, może złowić żywego lamparta, związać go i zakneblować? Ci wszyscy
Maka,
Ngunambembe, Missanga czy inne plemiona zamieszkujące południowo-wschodnie
puszcze
Kamerunu są animistami* [Animista - wyznawca animizmu, tj. poglądu, że wszystkie
zjawiska przyrody i rzeczy obdarzone są duszą. Animizm charakterystyczny jest
dla
wszystkich religii pierwotnych.] i wszelkie niepojęte dla siebie sprawy uważają
za zjawiska
nadprzyrodzone. Ale jakże im się dziwić, skoro nasi kierowcy, którzy należą do
prawie
zupełnie zeuropeizowanych plemion południowo-zachodniego Kamerunu, także okazują

background image

ci
wyraźnie respekt! Teraz musisz grać dalej rolę wielkiego czarownika, co zresztą
- jak sądzę -
wcale nam nie zaszkodzi.
- Och, gdybym była czarownikiem... - rozmarzyła się Dzika. Ale Jacek nie
dowiedział
się, co by z tego wynikło, bo w obozie zrobił się nagle wielki ruch, podniósł
się gwar licznych
głosów i do jadalni wbiegł Zalbi, oznajmiając tajemniczym szeptem:
- Panienko! Mballa, naczelnik wioski, idzie do was z powitalną wizytą!
Niemal równocześnie z tą wiadomością na progu namiotu ukazał się starszy,
okazały
mężczyzna odziany w bogate, chociaż nieco przybrudzone, czerwone bubu* [Bubu -
długa,
bawełniana szata, odkryta na piersi, z bokami rozciętymi aż do bioder.],
sięgające od szyi aż
po pięty. Na szyi naczelnika widniał sznur polerowanych grudek kopalowych*
[Kopal -
twarda, trudno topliwa żywica, wydzielana przez niektóre rośliny tropikalne;
wydobywana
także z ziemi.], na głowie wysoki kołpak ze skór małp jedwabistych o długim,
białym, bardzo
delikatnym, puszystym włosie, na nogach zaś ciżmy z miękkiej, żółtej skóry. Tuż
za
naczelnikiem widać było dwóch starych ludzi, prawdopodobnie jego doradców,
ubranych
także w barwne bubu, ale bez nakrycia głów i boso, oraz człowieka w
jasnobrązowej szacie,
przypominającej tunikę, z naszyjnikiem z twardych jak kamień orzechów palmy
tagu,
zakończonym kilkoma pazurami lamparta. Mężczyzna ten miał przewieszony przez
prawe
ramię pęk skórzanych talizmanów, w ręku trzymał długą laskę zakończoną
zgrubieniem jak
buława, na plecach zaś sterczały mu rogi antylopy sitatunga. Towarzyszyli mu

background image

dwaj chłopcy,
którzy nieśli stołek i koszyczek. Cały placyk przed namiotami zalegał tłum
kobiet i
młodzieży.
Po zwyczajowych pokłonach naczelnik ceremonialnie, z wielką powagą złożył w ręce
zdumionej Dziki koszyczek rafiowy* [Rafia - włókna otrzymywane z łodyg
liściowych palmy
rafiowej.] pełen jaj, Jacka zaś obdarował białym kogutem, które to dary Zalbi
natychmiast
odniósł do kuchni. Dzieci zrewanżowały się naczelnikowi sztuczką wzorzystego
kretonu i
woreczkiem soli.
Po tej wymianie podarunków naczelnik usiadł na podstawionym mu przez chłopca
stołku i zaczął długo i zawile usprawiedliwiać się ze swojej nieobecności i
złego stanu domu
noclegowego, co zmusiło drogich gości do zbudowania sobie obozu, a wreszcie
zapytał o cel
przybycia wyprawy do tak biednej i opuszczonej wsi jak Ngato.
Na przemowę Mballa odpowiedział Jacek. Chłopiec zbyt wiele przebywał w
Chartumie z kolegami Arabami, by nie nauczyć się od nich kwiecistości i
zręczności w
prowadzeniu rozmowy. Wiedząc doskonale, że Mballa zdążył już zebrać wszelkie o
nich
wiadomości od nauczyciela i innych mieszkańców wioski, a z drugiej strony nie
mając nic do
ukrywania, wygłosił z dużą swobodą całe przemówienie. Zaczął, oczywiście,
zwyczajem
murzyńskim od prababki, mówił długo i zawile, używając często języka arabskiego,
opowiedział o działalności firmy „S. Goraj i W. Rawicz”, o jej sukcesach w
łowieniu żywej
zwierzyny, wyjaśnił, że ich ojcowie są nieobecni, bo wyruszyli nad rzekę Bumba,
by złowić
tam goryla, i zapewnił, że natychmiast po powrocie zobaczą się z naczelnikiem, o
którym
słyszeli już w Abong-Mbang.

background image

Mballa słuchał cierpliwie i uważnie, od czasu do czasu kiwał potakująco głową, a
ostatnie słowa Jacka sprawiły mu widoczną przyjemność, gdyż szeroka jego twarz
rozbłysła
w radosnym uśmiechu. Ale gdy chłopiec skończył, naczelnik rzekł z ukrywanym
niepokojem:
- We wsi panuje wielkie poruszenie i ludzie opowiadają sobie, że ta młoda dama -
skłonił głowę w kierunku Dziki - złapała rękami lamparta, skrępowała go i
zostawiła na
ścieżce, a potem w taki sam sposób złapała świnię rzeczną... My wiemy, że biali
ludzie
potrafią różne rzeczy, i my też łowimy żywą zwierzynę w pułapki lub sieci, ale
żaden
człowiek, ani biały, ani czarny, nigdy nie złapał samymi tylko rękoma dorosłego
lamparta. To
muszą być jakieś bardzo potężne czary!
Jacek śmiejąc się wyjaśnił, na czym polega nowoczesna metoda łowienia zwierzyny,
pokazał naczelnikowi ampułkę i obiecał, że jeśli wybierze się z nimi na
polowanie, sam
zobaczy, jak działa środek usypiający. Mballa kiwał powątpiewająco głową, nie
mogąc
uwierzyć, by taka maleńka „czarodziejska medycyna” potrafiła powalić lamparta
lub inne
zwierzę.
Teraz wysunął się naprzód mężczyzna z rogami na plecach. Jak się okazało, był to
„szef i czarownik” wszystkich myśliwych w tej części puszczy. W takt pieśni
wykonał przed
Dziką oryginalny taniec, w czasie którego kilkakrotnie pocierał o jej ramiona i
nogi swoje
talizmany, wreszcie wyjął z woreczka maleńki rożek antylopy karłowatej
wypełniony
wonnymi ziołami i zawiesił na szyi dziewczynki. Talizman był znakiem, że została
przyjęta
jako honorowy członek w poczet myśliwych całego okręgu i że każdy z nich
obowiązany jest
od tej chwili służyć jej radą i pomocą.

background image

Oczywiście za taki honor trzeba było sowicie zapłacić, toteż Dzika ofiarowała
czarownikowi myśliwych kilka metrów perkalu, parę wiązek tytoniu i woreczek
soli.
Obdarowała również asystujących naczelnikowi starców. Na odchodnym Mballa
powiedział
jeszcze, że jak tylko powrócą do wsi mężczyźni pracujący przy zbiorze owoców
palmy
oleistej i wycinaniu puszczy pod nowe pola ryżowe, natychmiast przystąpi do
naprawy domu
noclegowego, na razie zaś obiecał zaopatrywać obóz w jarzyny i owoce, w maniok,
bataty*
[Batat - roślina z rodziny powojowatych, której boczne korzenie tworzą duże,
jadalne bulwy.]
i makabo.
Teraz do namiotów zbliżyły się kobiety i dziewczęta, by złożyć przed dziećmi
stosy
wszelakich owoców i jarzyn, co znów wymagało odpowiedniej zapłaty. Gdy wreszcie
cała ta
ceremonia skończyła się i Zalbi zabrał przyniesione produkty do kuchni, Dzika z
westchnieniem ulgi poszła do swego namiotu, Jacek zaś filmował wracających do
wioski
Murzynów.
Nagle ścieżką prowadzącą z lasu wypadł młody, zakrwawiony mężczyzna i krzycząc:
„Ngujala! Ngujala!”, popędził do wsi. Kilka dziewcząt znajdujących się jeszcze w
obozie na
dźwięk tego słowa w największym popłochu, wrzeszcząc przeraźliwie, rzuciło się
do
ucieczki. Akassu rozmawiający z jakąś dziewczyną zabiegł mężczyźnie drogę, by
dowiedzieć
się, co się stało.
Na podstawie chaotycznej relacji rannego Murzyna, powtórzonej następnie przez
Akassu, Dzika bez trudu mogła odtworzyć sobie przebieg dramatycznego wydarzenia
w
puszczy.
Otóż nie opodal zniszczonej przez słonie wioski Momolo mężczyźni wyrąbujący las

background image

pod nowe pola zaatakowani zostali przez starego goryla. A całe nieszczęście
stało się przez
owoce esunu, których mnóstwo rośnie w pobliżu Momolo. Szukając tych owoców,
stanowiących również przysmak goryli, ludzie natknęli się na kilka świeżych
gniazd samców
goryli na ziemi i podobne gniazda samic na drzewach. Od tego momentu szli bardzo
ostrożnie
i wreszcie znaleźli opuszczone poletko ryżowe zarośnięte niskimi krzakami esunu.
Gdy
zaspokoili pragnienie i zaczęli zbierać jagody do tykw, ujrzeli wychodzącą z
gęstwiny młodą
samicę goryla. Zwierzę najwidoczniej nie podejrzewało obecności ludzi, bo raz po
raz
zatrzymywało się i zrywało jagody. Jeden z mężczyzn nie wytrzymał, chwycił
oszczep i
rzucił go w samicę. Ale małpa akurat schyliła się po jagodę i oszczep,
drasnąwszy ją tylko w
przelocie, utkwił w pniu drzewa. Samica błyskawicznie uskoczyła w bok, w jednej
chwili
wdrapała się na najbliższe drzewo i siedząc już w koronie liści - zakwiliła
żałośnie.
Jeszcze nie przebrzmiał jej płacz, gdy z drugiego końca poła rozległ się
straszliwy ryk
samca. Natychmiast zawtórowały mu takie same ryki i dudnienie w piersi z różnych
innych
miejsc. Przerażeni mężczyźni zupełnie nie mieli gdzie uciekać, gdyż
rozwścieczone
porykiwania i głośne bębnienie zaczęło szybko zbliżać się ku nim ze wszystkich
stron. Nagle,
bez najlżejszego szmeru, wyłonił się tuż przed nimi stary, potężny, siwawy już
samiec.
Ryknął przeraźliwie, skoczył jak błyskawica i zatopił swe potworne zęby w ciele
najbliżej
stojącego mężczyzny. Rozległ się przeraźliwy krzyk napadniętego człowieka, a
goryl ruszył

background image

już ku następnemu, który zdążył jeszcze uderzyć go nożem. Trzeci Murzyn nie
czekał, aż
goryl rozprawi się i z nim. Skoczył między krzaki i wcisnął się pod jakiś
próchniejący pień
raniąc sobie twarz o ostre sęki. Wychylił się z ukrycia dopiero wtedy, gdy na
miejscu walki
zapanowała cisza. Odczekał jeszcze chwilę, potem zaś przez puszczę przedarł się
do ścieżki
prowadzącej do Ngato...
- Jak to? A tamtych dwóch zostawił? Nie udzielił im pomocy? - oburzyła się
dziewczynka.
- Przekonany był, że nie żyją, bo nie słyszał żadnych jęków. Zresztą bał się do
nich
powrócić, bo nie miał broni.
- Niech Akassu zaraz pośle kogoś do naczelnika, żeby zebrał wszystkich mężczyzn
i
przysłał ich do obozu. Natychmiast musimy wyruszyć do Momolo, bo być może
napadnięci
przez goryla są tylko ranni!
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy grupa złożona z dziesięciu Murzynów
uzbrojonych w długie noże i szerokie oszczepy zgłosiła się w obozie. Młody Atuto
z twarzą
opatrzoną przez Dzikę pełnił rolę przewodnika. Do wyprawy przyłączyli się także
Akassu i
Tobi, uzbrojeni w karabiny, i obaj ich pomocnicy.
Na dobrze przetartej ścieżce mijali od czasu do czasu biegnące z krzykiem do
domu
kobiety, bo wieść o obecności goryli w najbliższej okolicy rozeszła się lotem
błyskawicy po
wszystkich ogrodach i warzywnikach.
- Wiesz, Dzika, zupełnie nie rozumiem tego strachu Murzynek przed gorylami -
mówił Jacek. - Przecież dobrze wiedzą, że te człekokształtne małpy nigdy nie
porywały
kobiet i w ogóle na kobiety nie zwracają najmniejszej uwagi. Już samym tylko
okrzykiem

background image

„ngujala” można wywołać wśród nich taką panikę, że porzucą nie tylko pracę w
ogrodach, ale
chyba nawet dzieci i zmykać będą do chat.
- Może ten strach pochodzi jeszcze z przeszłości. Może w dawnych czasach kobiety
broniły ogrodów pustoszonych przez goryle i wtedy rozwścieczone zwierzęta
zabijały je.
Słyszałam też kiedyś, że pewne mieszkające w puszczy szczepy, które jeszcze w
pierwszych
dziesiątkach naszego stulecia uprawiały ludożerstwo, przebierały się, polując na
ludzi, w
skóry goryli...
Jacek nie podjął jednak dalszej dyskusji, bo wygodna dotychczas ścieżka
skończyła
się nagle i stanęli przed nieprzebytym gąszczem wtórnej puszczy, wyrosłej na
miejscu
dawnych pól ryżowych. Wycinanie ścieżki w takim gąszczu, gdzie na dwa kroki nic
nie było
widać, nie należało do zadań łatwych, ale dla mieszkańców Ngato puszcza była
domem. Znali
w niej każdą roślinę i wiedzieli, jak uderzać nożem, na odległość poznawali, czy
pień jest
twardy, czy miękki. Dzieci patrzyły z podziwem, jak Murzyni wgryzali się w tę
niedostępną
na pozór gęstwinę. Pierwszy wycinał trawy i pnącza, znacząc w ten sposób
kierunek drogi,
idący za nim trzebili krzaki i młode drzewka, następni zaś oczyszczali ścieżkę
ze zbyt nisko
zwisających gałęzi. W gęstwinie powstawał tunel mroczny i duszny, ale wygodny.
Co prawda
z góry spadały na barki idących wielkie czerwone mrówki, których każde ukąszenie
wytaczało kroplę krwi, i w ogóle dokoła aż roiło się od najrozmaitszych owadów,
równie
natrętnych i żarłocznych jak mrówki. W powietrzu unosiła się słodkawa,
odurzająca woń
gnijących roślin, a czasem obrzydliwy, dech zapierający odór padliny.

background image

Odetchnęli też wszyscy z ulgą, gdy weszli w stary las. Było tu dużo jaśniej,
lekki
podmuch wiatru chłodził zlane potem ciała. Wysokie, gładkie pnie potężnych drzew
robiły
wrażenie kolumnady dźwigającej na swych barkach ogromny zielony baldachim.
Wysoko w
koronach drzew rozlegało się skrzeczenie małych mangab dian, gruchanie gołębi,
kłótliwy
wrzask szarych papug lub basowe wołanie dzioborożca i natychmiastowy odzew jego
samicy.
Tutaj po raz pierwszy zobaczyła Dzika śliczną żółtozieloną mangabę karłowatą,
raczącą się
strąkami dzikiej wanilii. Na widok ludzi małpka wydała charakterystyczny syczący
dźwięk i
zniknęła w gęstwinie liści tak szybko, że Dzika nie zdążyła nawet zdjąć z
ramienia wiatrówki.
Na ostatnim odcinku puszczy omal nie doszło do tragicznego wypadku. Jakiś
zaspany
leśny bawół samotnik zerwał się prawie spod nóg idących i zamiast uciekać - z
pochylonym
łbem, rycząc jak oszalały - runął na ludzi. Dzika, krocząca na przedzie,
uskoczyła za pień
potężnej akacji, ale nim znalazła się po drugiej stronie, ostry róg zwierzęcia
otarł się o jej
bark, rozdzierając cienki materiał bluzki. Dziewczynka przylgnęła całym ciałem
do
szerokiego, deskowego korzenia, a bawół pocwałował dalej, tratując i łamiąc
krzaki. Murzyni
na widok bawołu rozpierzchli się we wszystkie strony, ale już w chwilę potem
któryś z nich
rzucił oszczepem w uciekające zwierzę, a Tobi wypalił z karabinu. Oszczep jednak
utkwił w
pniu jednego z drzew, kula zaś odłupała kawał kory na innym, nie wyrządzając
zwierzęciu
najmniejszej krzywdy.

background image

- Ej, Dzika, Dzika! - zawołał Jacek trzęsącym się ze zdenerwowania głosem, kiedy
po
chwilowym rozgardiaszu znowu wszyscy ruszyli dalej. - Że też właśnie ty musiałaś
wypłoszyć tego bawołu! Przecież mógł cię stratować na miazgę...
- Ale nie stratował! Wywinęłam mu się spod rogów w ostatniej chwili! Och,
jeszcze
teraz nogi mam jak z waty! Ocaliły mnie te ogromne, deskowate korzenie, które
wyglądają
jak fałdy jakieś gigantycznej zdrewniałej sukni... Gdyby nie one... mogłoby być
ze mną źle -
rwącym się głosem, powstrzymując łzy, ale uśmiechając się, wyszeptała Dzika.
Ze starego lasu wyszli na porzucone pole ryżowe, zarastające już wysoką, ostrą
trawą,
przebyli jeszcze wąski pas lasu i w końcu wydostali się na przestrzeń porośniętą
krzewami
esunu. Posuwając się bardziej ostrożnie, z bronią gotową do odparcia ataku,
odszukali między
wygniecionymi i połamanymi krzakami ofiary goryla. Obaj ludzie wyglądali
okropnie:
nieprzytomni, pokaleczeni, broczyli krwią, a nad nimi unosił się rój dużych
zielonych much.
Dzika natychmiast zabrała się do opatrywania rannych, a Murzynom przypatrującym
się jej czynnościom kazała zrobić nosze i wymościć miękką trawą. Jacek, który
przez cały
czas pomagał przyjaciółce, rzekł w pewnej chwili z podziwem:
- Nie wiedziałem, Dzika, że jesteś tak wspaniałą pielęgniarką. Gdzieś ty się
tego
nauczyła?
- W szkole. My wszystkie przechodzimy kurs sanitariuszek, ale mnie specjalnie to
interesowało, bo przecież na wyprawach niejedno może się wydarzyć, a trudno
wozić ze sobą
lekarza. Nie wiem, czy doniesiemy tych rannych od Ngato, bo mają paskudnie
poszarpane
mięśnie i stracili dużo krwi. Teraz dopiero - dodała po chwili - zdaję sobie
sprawę z

background image

niesamowitej siły goryli i bardzo boję się o naszych ojców! Czy zauważyłeś
odciski łap tego
potwora? Po tych śladach można by sądzić, że miał ze dwieście kilogramów wagi...
- Niepotrzebnie się niepokoisz o naszych ojców. Naprawdę nic im nie grozi, są
świetnymi myśliwymi i przecież łowili już goryle na stokach Kiwu. Natomiast my
powinniśmy jak najszybciej wracać, bo za godzinę zapadnie noc. I myślę, że
lepiej będzie,
jeśli teraz pójdziemy starymi ścieżkami do Momolo, a stamtąd do Ngato. Droga ta
jest
wprawdzie trochę dłuższa, ale i tak zyskamy na czasie, bo nie będziemy musieli
poszerzać
ścieżek.
W pobliżu Momolo Murzyni zatrzymali się, pokazując Dzice i Jackowi kępę drzew
musanga, na których znajdowało się kilka gniazd młodzieży i samic goryla.
Gniazda
zbudowane były z gałęzi i patyków i wysłane miękką trawą i liśćmi, teraz już
zwiędniętymi i
pożółkłymi, co oznaczało, że goryle nocowały tu przed kilku dniami.
Tuż przed zrujnowaną wsią weszli na szeroką, wygodną ścieżkę i przybyli do Ngato
prawie równocześnie z zapadnięciem ciemności. W obozie Kajtek powitał ich
wielkim
wrzaskiem radości, przybiegł do Dziki i mocno przytulił się do jej nóg.
5
Przez całą noc głucho dudniły bębny i rozlegały się ochrypłe śpiewy i
zawodzenia. Do
uszu leżącej w swym namiocie Dziki dochodziły czasem wpadające w rytm bębenków
basowe porykiwania rogów, ostry grzechot tykw z paroma twardymi orzeszkami w
środku, a
także wysoki, czysty jak metal dźwięk dwóch kawałków czerwonego drewna
uderzanych o
siebie. Pieśni miały w sobie coś dzikiego i urzekającego. Mówiły o potwornych,
siworudych
samcach goryli wypadających nagle z gęstwiny na ludzi wyrąbujących puszczę, na
samotnych
zbieraczy miodu dzikich pszczół lub na myśliwych zastawiających sidła i pułapki

background image

na leśną
zwierzynę. Taki właśnie ogromny, straszliwy zwierz zaatakował trzech młodych,
pełnych sił
ludzi, którzy zeszli z wyrębu, by nazbierać kwaśnego esunu. Z tych trzech tylko
jeden uszedł
cało, natomiast dwaj inni walczą ze śmiercią. Śpiewom odpowiadały wrzaskliwe,
wibrujące
zawodzenia kobiet, potem znów dudniły bębny, znów grały rogi i dzwoniły kawałki
twardego
drewna.
Monotonna nuta bębnów i śpiewów działała usypiająco, toteż Dzika, utrudzona
wydarzeniami dnia, zasnęła twardym, młodzieńczym snem.
Obudziło ją nagle gwałtowne szarpanie i straszliwy wrzask. Otworzyła oczy i przy
dziennym świetle przebijającym przez jedwabne ścianki namiotu zobaczyła na
moskitierze
coś, co przypominało ogromnego, czarnego pająka lub kraba, lecz darło się jak
opętane. Po
chwili dopiero uświadomiła sobie, że jest to Kajtuś trzymający się kurczowo
siatki i
lamentujący na całe gardło.
Zerwała się szybko z pościeli i wyplątała szympansa z moskitiery, zastanawiając
się,
co też mogło tak bardzo go zaniepokoić. I oto na skraju jego koszyka dostrzegła
sporego
grzebieniastego kameleona o wspaniałej szafirowozielonej barwie, ze szkarłatnym
podgardlem i wielkim grzebieniem na grzbiecie. Gad siedział bez ruchu jak
wyrzeźbiona
statuetka, a jego maleńkie, czarne źrenice wśród dużych, skórzastych powiek
patrzyły każda
w inną stronę, to w dół, to w górę, to w lewo, to w prawo, to w przód.
Najwidoczniej małpa
obudziwszy się zobaczyła przed sobą to przedziwne stworzenie i w największej
panice
pobiegła szukać ratunku u Dziki.
Dziewczynka pozostawiła gada w spokoju, zabrała się natomiast do wykąpania

background image

małpki. Do dużej gumowej miednicy nalała ciepłej wody i zaczęła szorować rude
futerko
tszego mydłem i szczotką. Kajtkowi bardzo się ta poranna kąpiel nie podobała,
wrzeszczał
więc rozdzierająco i lamentował, wyrywając się rozpaczliwie z rąk swojej
opiekunki. Jacek
oczywiście filmował te kąpielowe perypetie ku uciesze całej załogi obozowej i
gromady
dzieci ze wsi. Patrząc na grymasy i wykrzywianie się szympansa wszyscy wprost
pokładali
się ze śmiechu. Ale nagle Kajtek wyśliznął się z rąk Dziki, zakręcił w miejscu
jak bąk i
niczym huragan ruszył przed siebie zdążając w kierunku kilku wysokich drzew.
Cała zgraja
dzieci z krzykiem i śmiechem rzuciła się za zbiegiem, by go złapać.
Kajtek pędząc na swoich krótkich, krzywych nóżkach podpierał się nadgarstkami
zwiniętych w kułak dłoni, toteż jego bieg, gdy unosił w górę prawie kwadratowe
ciało i
przerzucał je na długich, wyprostowanych rękach, robił wrażenie śmiesznego
podskakiwania.
Jakkolwiek uciekał szybko, to jednak dzieci były znacznie szybsze. Wyprzedziły
go i
otoczyły. Kajtek miotał się na wszystkie strony, krzyczał, jakby go ze skóry
obdzierano,
szczerzył zęby, tupał, robił bardzo groźne miny, ale krąg zacieśniał się coraz
bardziej, aż
wreszcie dwunastoletni chłopak, Ndele, okręcił go zdjętą z siebie koszulą i
przyniósł Dzice.
Gdy po śniadaniu Dzika i Jacek w towarzystwie Tobiego i Akassu ruszyli ścieżką
prowadzącą w stronę Momolo, Ndele wymknął się za nimi. Widząc, iż chłopiec nie
opuszcza
ich na krok, Dzika po pewnym czasie przywołała go i spytała:
- Ndele, dokąd ty idziesz?
- Chcę zobaczyć, jak ty, mamzel* [Mamzel - zniekształcone słowo francuskie:
mademoiselle, które wymawia się madmuazel - panienka.], zabijasz mięso w

background image

puszczy, a
potem przywracasz mu życie! - odpowiedział chłopiec śmiało, zupełnie nie
speszony. - Mogę
ci zawołać zwierzynę!
- Umiesz wabić?
Chłopak pominął milczeniem pytanie, poszukał w trawie odpowiedniego źdźbła,
odciął paznokciem, coś tam jeszcze pomajstrował, przyłożył je do warg i na
ścieżce rozległo
się płaczliwe „meeeeee” małej antylopki. Wołanie to było zrazu donośne, potem
ścichło nieco
i znowu zabrzmiało głośną skargą.
- Doskonale wabi - rzekła Dzika z uznaniem do Jacka. - Może trochę za twardy
ton,
ale gęstwina przygłusza głos.
- Możemy go wypróbować... - zaczął Jacek, gdy nagle przerwał mu tak okropny
krzyk
i rzężenie zabijanej przez drapieżnika antylopy, że zerwał z ramienia karabinek.
Stał przez
chwilę z bronią gotową do strzału i nagle zorientowali się, że to przecież
Ndele.
- Doskonale, Ndele, zdałeś egzamin! - zawołała śmiejąc się Dzika. - Będziesz mi
wabił zwierzynę, ale nie próbuj udawać goryla, bo to mogłoby się źle skończyć
dla ciebie!
Teraz czarny chłopak zamruczał jak lampart, potem zagdakał jak spłoszone
pantarki*
[Pantarka - perlica, ptak z rzędu kuraków; pochodzi z Afryki wschodniej; w
Europie
hodowana od czasów rzymskich.] leśne, wreszcie popis swój zakończył przeraźliwym
wołaniem orła krzykliwego. Tobi i Akassu, pełni podziwu, klepali chłopca z
uznaniem po
ramionach, przemawiając do niego jak do dorosłego.
W zrujnowanym Momolo zatrzymali się na odpoczynek w cieniu sporego,
rozłożystego drzewa chlebowego, które swymi gęstymi, głęboko wciętymi,
palczastymi
liśćmi rzucało zapraszający cień na ziemię. Kierowcy wyciągnęli się na

background image

rozkosznie miękkiej
murawie, a Dzika, Jacek i Ndele buszowali wśród ruin.
Gliniane ściany chat leżące na ziemi tworzyły jedno bezkształtne rumowisko, na
którym jeszcze widać było gdzieniegdzie sterty zgniłych liści palmowych -
dawnych strzech.
Ulewne deszcze rozmyły część ścian i wyżłobiły w glinie głębokie stożkowate
lejki, w
których tkwiły po głowę zakopane w pyle żarłoczne mrówkolwy. Ledwie tylko jakaś
niebaczna mrówka znalazła się na pochyłej ścianie lejka, już zasypywała ją
fontanna pyłu
wyrzuconego przez siedzącego w lejku mrówkolwa i nieszczęsna ofiara spadała
prosto w
kleszcze nienasyconego owada. Tu i ówdzie na resztkach żerdzi falowały z
powiewami
lekkiego wietrzyka gęste siatki pająków, a na nich zeschnięte chitynowe szczątki
zielonych
much, drobnych cykad, a nawet całkiem sporych chrząszczy. Po rumowisku biegały
duże
jaszczurki, z zadziwiającą szybkością zmieniające ubarwienie niektórych części
skóry. Jedne
nadymały podgardle, które nabierało wtedy ostrego szkarłatnego koloru, u innych
cały grzbiet
z szarego stawał się ciemnobrunatny, by po chwili znów przybrać poprzednią
barwę. Spod
jakiejś bryły wypełzł ogromny czarny skorpion. Ten przedziwny pajęczak szedł
trochę
sztywno na swoich czterech parach nóg, trzymając nad grzbietem cienki, jakby z
podłużnych
paciorków składający się ogon, zakończony potężnym jadowitym kolcem, i groźnie
poruszał
parą ogromnych szczypców.
Ndele natychmiast uderzył skorpiona kamieniem, a gdy skorpion padł na miejscu ze
zmiażdżonym odwłokiem, czarny chłopiec ostrożnie odciął jadowity kolec, owinął
go
starannie w liście i schował do rafiowej torby przytroczonej do pasa.

background image

Spod gruzów którejś z chat Jacek wygrzebał zardzewiały grot oszczepu i starą,
zbrązowiałą czaszkę goryla.
- Popatrz, jaka ogromna jest ta czaszka - rzekł pokazując ją Dzice. - Musiała
należeć
do bardzo dużego samca. Szczęki ma wprost niesamowite, a kły jak u lamparta... i
ten
potężny grzebień kostny na ciemieniu! Straszliwy to musiał być zwierz! Wiesz
zapewne, że
Murzyni kameruńscy wieszają czaszki goryli w swoich chatach jako talizmany?
Wezmę ją na
pamiątkę...
- Żeby wszyscy twoi koledzy myśleli, że to trofeum... Żeś sam zastrzelił tego
goryla -
zaśmiała się Dzika. - Daj lepiej tę czaszkę mnie. Zawiozę ją mojej szkole w
podarunku. Mnie,
dziewczyny, nikt nie posądzi o zabicie goryla, a ty nie będziesz musiał
opowiadać, że po
prostu... znalazłeś ją w zrujnowanej chacie murzyńskiej. Ale żarty na bok,
wiesz, co mnie
zastanawia, kiedy patrzę na to rumowisko? Znajdują się tu porozbijane naczynia,
jakieś
zardzewiałe żelastwo, resztki rzeźbionych sprzętów czy fetyszów, rozsypane
koraliki z
naszyjników kobiecych, czaszki goryli, natomiast nikt z nas nie natknął się na
kości ludzkie.
Czy cię to nie dziwi?
- Ani trochę! Znam już dokładnie całą historię tej wsi. Kiedy kilka lat temu,
rozwścieczone słonie napadły nocą na Momolo, w chatach nocowały prawie same
tylko
kobiety i dzieci, i kilku starców. Mężczyźni pracowali daleko od wioski, na
plantacji tytoniu, i
przychodzili do domu raz, najwyżej dwa razy w miesiącu. Zanim dowiedzieli się o
nieszczęściu, ludzie z okolicznych wiosek przybyli już do Momolo i wygrzebali z
ruin
zabitych i rannych. Zabitych pochowano oczywiście jeszcze tego samego dnia, jak

background image

to się
praktykuje w tropikach. Mogiły sławnych myśliwych Murzyni ozdabiają czaszkami i
rogami
antylop i bawołów, ale na grobach kobiet i dzieci nie kładą nic, toteż kiedy
zarosły trawą,
wszelki ślad po nich zaginął. Mieszkańcy Ngato mówią po cichu, że Momolo jest
„złym
miejscem”. I pozostanie nim tak długo, dopóki nie zaginie pamięć o tym
tragicznym
wydarzeniu. Chyba że w końcu tutejsi Murzyni wyzbędą się swoich przesądów i
zabobonów...
- Za to zwierzęta z puszczy nie uważają najwidoczniej Momolo za „złe miejsce”,
bo
pełno tu najrozmaitszych śladów - odrzekła Dzika. - Jacek, poczekaj chwilę! -
krzyknęła
nagle widząc, jak chłopiec wbija w kopczyk na pół zgniłych liści podniesiony z
ziemi kij. -
Tam coś się rusza... Przecież to ogon jakiegoś węża! Człowieku, co ty robisz?
Rzuć ten kij!
To wipera gabońska! Okropnie jadowita!
Ale Jacek poderwał już kijem liście odsłaniając zwiniętego w kłąb, ogromnego
węża.
Gad błyskawicznie podniósł do góry swój trójkątny łeb i przez chwilę jakby
odprowadzał
żółtymi, kocimi ślepiami unoszącą się kopę liści. Potem wysunął z paszczy
cienki,
rozwidlony, ruchliwy język, syknął głośno i rozwinął półtorametrowe cielsko,
skurczył się i
skoczył. Lecz zanim wyrzucił ciało w górę, klasnęła wiatrówka i czerwona ampułka
wbiła się
w szyję gada tuż u nasady łba. Wąż z głośnym łomotem opadł na ziemię w
odległości
zaledwie pół metra od nóg Jacka. Skręcał się jeszcze przez chwilę, coraz wolniej
i ospalej, aż
wreszcie znieruchomiał.

background image

Jacek stał w miejscu jak skamieniały i przerażonym wzrokiem patrzył na leżącego
u
stóp gada. W rękach trzymał jeszcze kij z nadzianym kopczykiem liści. Za nim
stał równie
przerażony Ndele z podniesionym wysoko nożem. Nagle Jacek odrzucił kij, podbiegł
do
Dziki, chwycił ją gwałtownie wpół i mocno pocałował.
- Dzika - zawołał rozdygotanym głosem - ocaliłaś mi życie! Ten gad to
rzeczywiście
straszna wipera gabońska...
- Eee - powiedziała bagatelizujące dziewczynka - miałam akurat w lufie silny
nabój
usypiający. Ta wipera jest rzeczywiście jadowita, lecz nie zawsze ludzie
umierają od jej
ukąszenia, często tylko chorują. No, ale korzystajmy z tego, że śpi, i
postarajmy się ją
unieszkodliwić. Ndele, daj mi swój nóż!
Dzika kucnęła obok węża, chwyciła go jedną ręką za szyję u nasady głowy, uniosła
przód cielska nieco w górę i ostrożnie otworzyła mu paszczę nożem. Kiedy ukazały
się dwa
pięciocentymetrowe, wygięte kły z otworkiem na cieniutkim jak igła końcu,
wsunęła między
szczęki glinianą skorupę i nacisnęła. Z otworków zębowych wysączyło się
natychmiast kilka
mętnawych kropelek jadu, dziewczynka jednak naciskała tak długo, aż wreszcie nic
więcej
nie pociekło.
- No, teraz na kilka godzin mamy spokój. Ale ten potwór waży chyba z pięć albo
sześć
kilo! - powiedziała z podziwem, próbując dwoma rękami objąć węża „w pasie”.
Jasnobrązowa skóra gada z pięknym rysunkiem, utworzonym przez jaśniejsze linie i
plamki, znakomicie harmonizowała z tłem pożółkłych nieco traw, zwiędłych liści i
gałązek.
- Weźmiemy go z sobą, prawda, Jacek? To bardzo ładny okaz i dobrze chowa się w
niewoli. Ndele, spleć no z liści palmowych coś w rodzaju torby.

background image

Czarny chłopiec, który przez cały czas z widocznym lękiem, ale i z pewnego
rodzaju
nabożeństwem patrzył na Dzikę, tak bezceremonialnie postępującą z jednym z
najbardziej
jadowitych węży, spełnił rozkaz bardzo szybko i już wkrótce wipera znalazła się
w koszyku
splecionym z mocnych liści palmy rafiowej, a dla bezpieczeństwa włożono jej na
głowę gęstą
siatkę z mocnych włókien rotangu, która nie pozwalała jej otworzyć paszczy.
Węża i czaszkę goryla odnieśli pod opiekę kierowców, którzy ciągle jeszcze spali
pod
drzewem, a sami wyruszyli na pobliski warzywnik spróbować polowania na wabia.
Warzywnik oddalony był od wioski o jakieś sto pięćdziesiąt kroków. Rosły na nim
jeszcze gdzieniegdzie krzewy manioku, taro* [Taro - roślina tropikalna,
spożywana jako
jarzyna; w stanie surowym trująca.] z ogromnymi sercowatymi liśćmi, kukurydza
opleciona
pędami fasoli i trawa o wąskich, długich i ostrych jak sztylety liściach. Nieco
dalej wznosiła
się kępa rozłożystych drzew musanga, na których harcowała gromadka mangab
białonosych,
tu i ówdzie wystrzelały w górę wysmukłe palmy oleiste i parę drzew kola. Ogród
zamykał
dość wysoki skalisty pagórek, a za nim zaczynał się las, przecięty szemrzącą po
kamieniach
szeroką strugą czystej jak kryształ wody. Droga do strumienia, którą kiedyś ze
śmiechem i
gwarem chodziły dziewczęta i młode kobiety, dźwigając w ogromnych tykwach i
dzbanach
wodę do wsi - była jeszcze widoczna, chociaż zarosły ją już krzaki mimozy i
trawa.
Ndele obrzucił bystrym wzrokiem cały warzywnik, a następnie śmiało skierował się
ku pagórkowi, pociągając za sobą Dzikę i Jacka. Mangaby na widok ludzi
zaskrzeczały
gniewnie, potem jednak przeskakując z gałęzi na gałąź szybko przeniosły się na

background image

drzewa nad
strumieniem i zniknęły w gęstwinie puszczy. Ale w swej ucieczce przez warzywnik
spłoszyły
małe stadko perliczek leśnych, które z głośnym, charakterystycznym wołaniem
wzleciały nad
krzewy i zapadły gdzieś w dalszych partiach warzywnika. Przenikliwy krzyk
perliczek
spłoszył z kolei jakieś zwierzę, bo w krzakach coś fuknęło, załomotały łodygi
kukurydzy i
tylko chwianie się wysokich traw zdradziło drogę jego ucieczki.
- To mi wygląda na jeżozwierza* [Jeżozwierz - gryzoń wielkości naszego borsuka,
pokryty biało-czarnymi, grubymi kolcami, dochodzącymi do 40 cm długości, a na
karku -
długą grzywą ze szczeciniastych włosów. Żyje w Afryce, południowej Europie i
Azji.]!
„Widocznie włóczył się po puszczy do białego dnia i nie mając już czasu ni
ochoty na
wygrzebanie sobie nory, zaszył się gdzieś w trawy lub stertę liści. No, chłopcy,
jesteśmy na
miejscu! Gdzie nas teraz rozstawisz, Ndele? - spytała Dzika.
Czarny chłopiec najpierw z powagą godną starego, doświadczonego myśliwego
zbadał kierunek wiatru wyrzucając w górę garść suchej ziemi, potem dokładnie
przepatrzył
krzaki na skałach, a nie zauważywszy nic podejrzanego, wskazał dziewczynce
miejsce wprost
wymarzone na zasadzkę. Jacek uzbrojony w karabinek, jako ochrona, ukrył się
nieco niżej, a
Ndele wcisnął się między kamienie u samego podnóża skał.
Dzika miała wspaniały widok przed sobą, gdyż mogła objąć wzrokiem niemal cały
warzywnik, skraj otaczającej go puszczy i wąskie przejście do dużego pola
ryżowego. Jak na
dłoni leżały przed nią poszczególne działki ogródków, zdziczałe, zachwaszczone,
ale ciągle
jeszcze zachowujące swoją odrębność roślinną.
Na jednej z palm założyły swoje gniazda czerwono-czarne wikłacze, nazywane tu

background image

pospolicie „żandarmami”. Gniazda o kształcie nieco podobnym do buta utkane były
misternie
z elastycznych włókien i zawieszone na cienkich długich nitkach rafiowych
przytwierdzonych
do końców kilkumetrowych łodyg liściowych. Zabezpieczało je to przed wszelkiego
rodzaju
drapieżnymi ssakami, a także przed wężami nadrzewnymi, które w żaden sposób nie
mogłyby
dostać się do bujającego na nitce gniazda. Ptaki przylatywały całymi stadami
gdzieś z
dalekich pól i plantacji, niosąc w dziobach materiał budowlany w postaci łyka,
włókien lub
puchu. Wokół palmy słychać było ćwierkanie, kłótnie, a nawet głośne bijatyki.
Na drzewach koła siedziały dwa potężne dzioborożce i co chwila basowymi głosami
wołały do swoich samiczek, które zamurowane w dziuplach - wysiadywały młode.
Nieco
dalej, na suchym sęku, tkwił nastroszony orlik brązowy i pozornie zdawał się nie
zwracać
uwagi na otoczenie, choć w każdej chwili gotów był spaść znienacka na
nieostrożną ofiarę.
Nagle rozległo się płaczliwe wołanie małej antylopki. To Ndele rozpoczął
wabienie.
Wołanie zabrzmiało raz, drugi i trzeci, to silniej, to znów słabo - przebijało z
niego
zmęczenie, bezradność i strach malca, który zgubił się matce. Dzika bacznym
wzrokiem
wpatrywała się w warzywnik, wiedziała bowiem, że zwabiona kwileniem zwierzyna
może
pokazać się z najmniej oczekiwanej strony lub śledzić okolicę gdzieś z kępy
łopuchów bądź
zza krzaka, nim wreszcie zdecyduje się podejść bliżej. W pewnym momencie wydało
jej się,
że w dali, na skraju warzywnika, uchwyciła kątem oka jakąś przesuwającą się,
ciemną
sylwetkę. Początkowo myślała, że to szympans, ale gdy przyjrzała się uważniej -

background image

serce
skoczyło jej do gardła i tylko siłą woli powstrzymała się od okrzyku, bo w
zwierzęciu poznała
młodą samicę goryla, która podpierała się jedną ręką, drugą zaś tuliła do piersi
niemowlę...
Nim dziewczynka zdążyła ochłonąć z wrażenia, powietrzem wstrząsnął straszliwy
ryk,
po czym rozległ się trzask łamanych krzaków, łomot, chrapliwe, bolesne stękanie
i znowu ten
okropny, mrożący krew w żyłach ryk, pełen wściekłości, przechodzący chwilami w
skowyt.
W ślad za samicą wypadły z lasu trzy małe gorylątka, przetoczyły się jak czarne
kule po
warzywniku i z pośpiechem wdrapały na drzewa musanga, by zapaść bez ruchu w
dużych,
gęstych liściach.
Dzika skuliła się między dwoma skałkami słuchając z przerażeniem ryków i łomotu.
Szybko zorientowała się, że gdzieś niedaleko walczą dwa samce goryle, ale mógł
to być także
goryl, który z jakichś niewytłumaczonych powodów został napadnięty przez
lamparta, jak to
się często przydarzało szympansom, dla których lampart stanowił śmiertelne
niebezpieczeństwo. Mimo iż każdy ryk, każde stęknięcie czy skowyt napełniał ją
wielkim
strachem, myślała jednocześnie z niepokojem o obu towarzyszących jej chłopcach i
śpiących
pod drzewem kierowcach. Co prawda Tobi i Akassu byli dorosłymi, silnymi
mężczyznami i
mieli przy sobie doskonałą broń palną, ale dziewczynka wiedziała z opowiadań,
jak
błyskawicznie potrafią atakować goryle. Jacek uzbrojony był w swój świetny
karabinek,
strzelał szybko i celnie, jednakże broń ta mogła okazać się mało skuteczna w
wypadku
takiego kolosa jak straszliwy kameruński ngujala. Najbardziej jednak trapiła się

background image

o Ndele,
chłopak bowiem miał tylko nóż do torowania drogi przez puszczę...
Nagle z tego chaosu myśli wyrwał ją cichy szelest i po chwili zza kamieni
wychynął
przygięty ku ziemi Jacek. Kryjąc się w rozpadlinach przepełznął pod łopuchami.
Przypadłszy
do Dziki, szepnął jej prosto w ucho:
- Coś okropnego dzieje się w puszczy... to chyba walka szympansów lub goryli!
Jaka
szkoda, że te zwierzaki muszą załatwiać swoje nieporozumienia akurat w ciemnej
gęstwinie.
Ach, żebym to mógł sfilmować!
- Czy wiesz, co się dzieje z Ndele? - przerwała mu niecierpliwie Dzika.
- Och, nie martw się o niego! Ten chłopak prześlizguję się w gęstwinie jak wąż.
Przekradał się tuż za mną.
Dalsze jego słowa zagłuszył ryk tak potworny, iż mogło się wydawać, że nad
puszczą
rozpętała się jedna ze straszliwych huraganowych burz tropikalnych. Dzieci
przylgnęły
mocniej do skał, jakby chciały się z nimi stopić, i w tym właśnie momencie
wypadło z
gęstwiny na warzywnik jakieś monstrualne cielsko, przetoczyło się po trawach i
łopuchach i
rozpadło na dwie straszliwe postacie - dwa walczące z sobą goryle. Teraz Dzika i
Jacek mogli
dokładnie obserwować walkę leśnych olbrzymów, które zmagały się z sobą waląc się
po
głowach ogromnymi pięściami, podobniejszymi raczej do bochenków chleba niż do
kułaka.
Nagle jeden z walczących uskoczył w bok, jednym szarpnięciem łap wyrwał z
korzeniami
młode drzewko i z całej siły grzmotnął nim napastnika w łeb. Uderzenie było tak
potężne, że
aż echo zagrało, a „maczuga” rozprysła się w kawałki, jakby była suchym
patykiem. Ale

background image

zaatakowany jak gdyby wcale nie poczuł uderzenia: przysiadł wprawdzie na moment
na
ziemi, lecz zaraz poderwał się i tak zapamiętale począł młócić przeciwnika swymi
długimi,
potężnymi łapami, że ten, nie mogąc obronić się przed razami, cofnął się w
popłochu. Ale
była to najwidoczniej tylko taktyka bojowa, bo nagle odwrócił się i natarł
gwałtownie na
przeciwnika.
Dzieci zauważyły, że jeden z goryli był chyba sporo starszy. Miał siwiejące już
futro
na grzbiecie i nogach, włosy na głowie także siwawe i sterczące jak ściernisko.
Wyglądał na
silniejszego i bardziej doświadczonego. Uderzenia jego sypały się niczym grad i
niemal za
każdym ciosem z barków przeciwnika wylatywały całe kępy rudych włosów.
Drugi ustępował nieco rozmiarami pierwszemu, był jednak zwinniejszy i bardziej
zawzięty. Zbierał co prawda tęgie lanie, bo jedno uderzenie pięści starszego
mogło chyba
rozbić czaszkę bawołu, ale i on nie żałował celnych i mocnych ciosów, po których
jego wróg
zataczał się. W pewnej chwili oba goryle zwarły się z sobą i nagłe starszy wydał
dziki ryk
bólu, gdy przeciwnik natrafiwszy paszczą na jego bark zatopił w nim kły. Mimo
straszliwego,
wibrującego w uszach skowytu wyraźnie słychać było trzask miażdżonych kości. Ale
już w
następnym momencie raniony otoczył zdrowym ramieniem mniejszego samca, przygiął
do
ziemi i pochwycił zębami za szyję.
Oba zwierzęta stały przez chwilę zupełnie nieruchomo. Zdawać by się mogło, że
tworzą jakąś fantastyczną rzeźbę dwóch obejmujących się ogromnych ssaków z dawno
minionych epok ziemi. Pod gęstym futrem nie widać było muskułów prężących się w
ogromnym wysiłku i tylko głuche pomruki i przyspieszone sapanie wskazywało, że
ten

background image

okropny pojedynek trwa. I nagle coś zmieniło się w tej jakby skamieniałej
figurze: łapy
młodszego opadły bezwładnie, wypuścił z pyska zmiażdżony bark wroga i jak
łachman zawisł
w jego paszczy. Ten trzymał go jeszcze przez dobrą chwilę w śmiertelnym
uchwycie, potem
puścił i otarł sobie pysk zdrowym ramieniem. Postąpił kilka niepewnych kroków,
zachwiał
się, oparł grzbietem o pień zrąbanego drzewa, powoli osunął się po nim na ziemię
i zastygł w
siedzącej pozycji.
Przez chwilę panowała na warzywniku przeraźliwa cisza, ale wnet w trawach
zagrały
piewiki, a wikłacze znów zaczęły swój codzienny sejmik. Po jakimś czasie
zaszeleściły liście
w koronie drzewa kola i na ziemię zsunęła się ciemna sylwetka samicy z
niemowlęciem u
piersi. Chwilę nadsłuchiwała, następnie ostrożnie zbliżyła się do siedzącego bez
ruchu samca,
dotknęła go łapą, powąchała i zakwiliła lękliwie. Podeszła do drugiego, leżącego
bezwładnie,
znów zakwiliła płaczliwie i szybko ruszyła w stronę rzeki. Teraz zaszeleściły
liście w
koronach drzew musanga i niemal równocześnie trzy młode gorylątka zsunęły się po
pniach i
podążyły śladem samicy.
Jacek i Dzika, którzy z pełnym grozy napięciem, ale i z wielkim zainteresowaniem
obserwowali niecodzienną walkę największych małp świata, teraz z ciekawością
patrzyli na
zbliżającą się do skalnego pagórka grupkę goryli. Jacek zaczął coś mówić
szeptem, ale Dzika
kładąc palec na ustach nakazała mu milczenie.
Pierwsza biegła samica matka. Biegła szybko na czworakach, pomagając sobie
rękami
zwiniętymi w kułaki, podczas gdy niemowlę trzymało się matczynej piersi,

background image

wczepione w nią
mocno wszystkimi czterema kończynami. Była znacznie mniejsza od walczących
niedawno
samców i cała pokryta gęstym jedwabistym, ciemnobrązowym włosem, przechodzącym
na
brzuchu w bardzo jasny, prawie biały kolor, co przypominało do złudzenia opaskę
biodrową
Murzynek. Na głowie miała kępę rudych, nastroszonych włosów. Jej duże, orzechowe
oczy
patrzyły bacznie, ale nie widać w nich było dzikości czy zalęknienia.
Mijając skalny wzgórek nagle zatrzymała się, podniosła głowę i długo węszyła.
Widocznie coś ją zaniepokoiło, bo co rychlej przepuściła przodem następującego
jej na pięty
rocznego malca, wydała skrzekliwy pomruk i nieco szybciej ruszyła w stronę lasu.
Za nią
biegła dwuletnia może samiczka. Musiało to być bardzo wesołe zwierzę, bo
podskakiwała i
obracała się w kółko, opędzając się jednocześnie od natarczywych much liściastą
gałązką
urwaną z drzewa. Na końcu podążała jeszcze jedna samiczka. Była drobna, ale
okrywał ją
piękny, prawie czarny włos z lekkim, rudym nalotem i ledwo widocznym jasnym
paskiem
sierści na biodrach. Szła wolno, często zatrzymując się, by skubnąć jakiś
smaczny listek czy
jagodę. Doszedłszy do pagórka, przystanęła i zaczęła rozglądać się podejrzliwie,
łowiąc
nozdrzami dziwną woń, którą przyniósł leciutki wietrzyk. Nagle chrząknęła
ostrzegawczo i
poderwała się do ucieczki, ale w tej samej chwili rozległo się ciche klaśnięcie
i usypiający
pocisk utkwił w jej grzbiecie. Samiczka przebiegła jeszcze kilka kroków i
upadła. Próbowała
wstać, ale osunęła się na ziemię, westchnęła ciężko i zasnęła twardym snem.
Dzika i Jacek wyskoczyli ze swojej kryjówki i nie zważając na nierówności gruntu

background image

biegli co tchu z pagórka, ale uprzedził ich Ndele, który nagle wynurzył się obok
uśpionej
samiczki. Dziewczynka zeskakując z wysokiej bryły skalnej spostrzegła ku swemu
przerażeniu, że czarny chłopiec podnosi w górę nóż i gotuje się do uderzenia nim
gorylątka,
wrzasnęła więc przeraźliwym głosem:
- Ndele! Nie zabijaj, to moja zwierzyna!
Chłopak nie mógł już wstrzymać ciosu, ale zdołał w ostatniej chwili przekręcić
nóż w
dłoni i uderzył płazem. Dzika w kilku skokach dobiegła do uśpionej małpki, a
stwierdziwszy,
że zwierzęciu nic się nie stało, odetchnęła z ulgą. Wyjęła ostrożnie z grzbietu
samiczki
ampułkę, a potem przy pomocy Jacka i Ndele splotła z rotangu gęstą, mocną siatkę
i zawinęła
w nią ciągle jeszcze śpiące zwierzę.
- No, teraz trzeba sprowadzić Tobiego i Akassu. Ndele, skocz no po nich, a my
tymczasem zobaczymy, co się stało z samcami.
Ale Ndele nie miał najmniejszej ochoty biec do zrujnowanej wioski, toteż
poruczone
sobie zadanie wykonał w inny sposób. Wydał z gardła głośny dźwięk, będący czymś
pośrednim między krzykiem a wibrującym wyciem, i po chwili otrzymał z oddali
taką samą
odpowiedź. Zawołał jeszcze raz modulując głos w jakieś przedziwne tony, a potem,
bardzo z
siebie zadowolony, ruszył spokojnie za dziećmi.
Po dokładnym obejrzeniu obu samców zadumany Jacek dzielił się z Dziką swoimi
spostrzeżeniami:
- Goryle mimo ogromnej siły są bardzo mało wytrzymałe na choroby i rany. Ten
starszy samiec ma prawie zupełnie zmiażdżony i odgryziony lewy bark i zginął
właściwie z
upływu krwi. Może to lepiej dla niego, bo cóż by robił w puszczy z takim
kalectwem. Już
pierwszego dnia rozszarpałyby go lamparty, uśmierciły mrówki lub gzy bawole. Ten
młodszy

background image

ma złamane kręgi szyjne i przegryzioną tętnicę, a prócz tego paskudnie rozerwany
brzuch. Z
tych straszliwych okaleczeń widać, jak niesamowitą siłę muskułów i szczęk
posiadają
goryle!... Wiesz, Dzika, zastanawiam się nad pewną sprawą... Mamy w bagażach
znaczne
ilości arszeniku i innych środków chemicznych, a ja przecież przez ostatnie dwa
lata uczyłem
się preparowania zwierząt i...
- Chcesz wypchać tutaj te dwa olbrzymie goryle? - przerwała zdumiona
dziewczynka.
- Eee, mówisz jak dziecko - oburzył się Jacek. - Tutaj jest to niemożliwe, ale
mogę
zdjąć z nich skóry, zakonserwować i wypchać w Chartumie. Wyobrażam sobie, jak
dumna
byłaby moja szkoła, gdybym im podarował jednego...
- A dziewczęta w naszym pensjonacie poszalałyby z radości, gdyby dostały tego
drugiego!
Dalszą rozmowę przerwało nadejście Tobiego i Akassu. Obaj kierowcy z nabożnym
podziwem oglądali nieżywe zwierzęta i słuchali opowiadania Ndele, bogato
ilustrowanego
gestami i podkreślanego głośnymi okrzykami. A kiedy Jacek wyjawił chęć
zakonserwowania
skór, okazało się, że Tobi dobrze zna się na tej robocie, bo jako podrostek
pomagał kiedyś
francuskiemu przyrodnikowi, który w lasach koło Jaunde preparował eksponaty dla
paryskiego muzeum zoologicznego. Po dłuższych naradach doszli do wniosku, że
ponieważ
spreparowanie skór, oczyszczenie czaszek i szkieletów zajmie sporo czasu, należy
przynieść
do Momolo odpowiednie chemikalia i zapas żywności na kilka dni. Ndele zgłosił
się na
ochotnika do pilnowania zabitych goryli na warzywniku.
Powrót do Ngato odbył się szybko i bez przygód. Kwiliła co prawda niesiona w
siatce

background image

samiczka, ale kiedy jej dano kilka bananów, uspokoiła się i znów zasnęła. W
obozie szybko
zmontowano składaną klatkę, wysłano ją trawą i wsadzono gorylątko. Biedne
zwierzę
chowało się przed ludźmi w najciemniejszy kąt swego więzienia, chrząkało
płaczliwie i
ożywiło się dopiero na widok Kajtka, który mu w swej szympansiej mowie długo i
szeroko
coś klarował.
Kiedy Dzika zajęta była samiczką goryla, Jacek wydobył z bagażu ekspedycyjnego
puszkę arszeniku, kawał zwyczajnego mydła, rozpylacz, komplet narzędzi do
konserwowania
skór i lekki namiot. Już w niespełna godzinę wszystko było gotowe do drogi.
W obozie na gospodarstwie pozostała Dzika i kucharz Zalbi. Dziewczynka przed
przyjazdem do Kamerunu sporo czytała o gorylach żyjących w puszczach Gabonu,
Kamerunu, Konga i w górach na północ od jeziora Tanganika, a także o gorylach
trzymanych
w ogrodach zoologicznych. Lektura ta pozwoliła jej poznać nie tylko tryb życia
tych małp na
swobodzie, lecz również metody hodowli i zwyczaje zwierząt urodzonych już w
niewoli.
Wiedziała doskonale, że goryle są wyłącznie roślinożerne w odróżnieniu od
szympansów,
które urozmaicają swoje posiłki jajami ptasimi i małymi ssakami, wiedziała
także, że goryle
lubią czystość, ale chorują na malarię i mają mnóstwo pasożytów żołądkowych,
których się
nabawiają w puszczy. Samiczkę należało więc trzymać w idealnie czystej klatce,
dbać o jej
spokój, dobre jedzenie i towarzystwo.
Najpierw Dzika zrobiła zwierzątku kąpiel, używając do tego celu takiej samej
gumowej miednicy, w jakiej kąpała Kajtka. Początek był oczywiście trudny, bo
gorylątko na
widok dziewczynki wchodzącej do klatki narobiło przeraźliwego wrzasku, a nawet
próbowało

background image

ugryźć ją w rękę. Potem jednak poddało się biernie swemu losowi. Kąpiel przeszła
prawie
zupełnie gładko, gdyż chlapanie się w ciepłej wodzie sprawiało samiczce widoczną
przyjemność. Trochę zamieszania spowodowała odrobina piany mydlanej, jaka
dostała się do
oczu gorylątka.
Wystraszona małpka, krzycząc rozpaczliwie, wszelkimi sposobami usiłowała umknąć
z miednicy i uspokoiła się dopiero w grubym, miękkim ręczniku, w który ją Dzika
owinęła.
Po wysuszeniu i wyszczotkowaniu futra dziewczynka nakarmiła małpkę bananem,
pomarańczą i esunem, po czym, puszystą i lśniącą, ułożyła ją do snu na miękkiej
ściółce z
trawy. Przy karmieniu asystował oczywiście Kajtek, z którym samiczka chętnie
dzieliła swój
posiłek. Wtedy też Dzika zauważyła, że gorylątko jest wybitnie łagodne, a nawet
pozwala się
terroryzować mniejszemu od siebie szympansowi, choć do pewnego tylko stopnia, bo
gdy ma
dosyć, potrafi jednym klapsem odrzucić go na bok.
Dzika zmęczona pracowitym i pełnym przygód dniem postanowiła wcześniej położyć
się spać i właśnie szła do łazienki, gdy gdzieś na krańcach wioski ozwały się
dalekie tony
bębenków i pohukiwania rogów. Zaciekawiona, zatrzymała się koło ogniska i wraz z
Zalbim
słuchała zbliżającej się coraz bardziej muzyki, przez którą przebijały już
okrzyki i śpiewy.
Wreszcie gwar zbliżył się na tyle, że słychać było nawet tubalny bas, który w
języku
francuskim pieklił się na naczelnika wioski, na boyów i cały świat. A potem
przed ogniskiem
ukazał się barczysty Europejczyk, a za nim kilkunastu czarnych tragarzy ze
stalowymi
kuferkami, skrzynkami i tobołami na głowach. Biały powiedział kilka słów w
jakimś
narzeczu krajowym i tragarze natychmiast, jak na musztrze, ułożyli rzędem swoje

background image

ciężary, a
sami posiadali obok nich w kucki, tylko boy i kucharz zaczęli rozwijać namiot i
krzątać się
przy jego ustawianiu.
Mężczyzna powoli podszedł do Dziki i nagle szybkim ruchem zerwał z głowy
zniszczony, szeroki, filcowy kapelusz, ukłonił się ze staroświecką galanterią i
zawołał:
- Witam, witam! Dobry wieczór panience! Ot i spotykamy się znowu. Czy
przypomina sobie panienka nasze spotkanie w Abong-Mbang, w hotelu pani Durande?
Jestem
Henryk Perron, geolog. Idę do Molunda, nad rzekę Dża, by poszperać trochę w
ziemi.
Czekają tam na mnie młodzi koledzy, krajowcy, którzy podobno dokonali jakichś
ciekawych
odkryć. Chciałem właśnie przenocować w Ngato, a tu widzę, dom noclegowy się
wali! Czy
mógłbym na tym placyku rozbić mój namiot?
Dzika w pierwszej chwili nie poznała geologa w tym brodatym i niedbale ubranym
mężczyźnie, który miał na sobie spłowiałą, rozchełstaną na piersi koszulę,
poplamione
tłuszczem spodnie, brezentowe buty z cholewami i wielki kowbojski kapelusz w
ręku.
Brakowało mu tylko rewolweru u boku, a wyglądem swoim mógłby z pewnością
wystraszyć
co płochliwszych ludzi. Wystarczyło jednak spojrzeć na łagodnie uśmiechnięta
twarz i
wesołe, błyszczące oczy, by natychmiast wyczuć w nim człowieka o gołębim sercu.
Dziewczynka, poznawszy wreszcie pana Perrona, dygnęła pięknie i rzekła z miłym
uśmiechem:
- Witam pana i bardzo proszę rozgościć się w obozie. Przykro mi, że nie zastał
pan
mego ojca ani pana Goraja. Wybrali się obaj aż nad rzekę Bumba, gdzie łapią
goryle. Syn
pana Goraja, Jacek, biwakuje niedaleko stąd, w wiosce Momolo, a ja pilnuję obozu
i

background image

pielęgnuję małą samiczkę goryla, którą dzisiaj udało się nam schwytać...
- Co? - krzyknął zdumiony pan Perron. - Schwytaliście samicę goryla? W jaki
sposób?
- Niech pan najpierw zwolni swoich tragarzy - powiedziała Dzika patrząc na
Murzynów siedzących nieruchomo przy bagażu. - Zalbi przygotuje zaraz kąpiel dla
pana w
naszej łazience a przy kolacji wszystko panu opowiem.
Stary Francuz patrzył chwilę w milczeniu na dziewczynkę, potem powiedział:
„Przepraszam” - i poszedł do swoich ludzi, by wydać odpowiednie polecenia.
Rozpakował z
boyem walizkę, wydobył z niej czystą bieliznę i ubranie i po jakimś czasie
wyświeżony i
przebrany zjawił się w namiocie-jadalni, gdzie przy nakrytym stole czekała już
Dzika.
Podczas kolacji dziewczynka opowiedziała zdumionemu Francuzowi o śmiertelnej
walce dwóch samców w Momolo, o schwytaniu gorylątka i wreszcie o staraniach
Jacka, by
zakonserwować skóry. Pan Perron słuchał uważnie, patrzył na Dzikę z coraz
większym
zdumieniem, a gdy skończyła, zawołał:
- Czymże wy, u licha, strzelacie? Przecież goryl to potężne zwierzę i od byle
czego nie
zaśnie!
Dziewczynka przyniosła wiatrówkę, wyjaśniła działanie pocisku z ampułką, a potem
zaprowadziła Francuza do klatek i pokazała mu gorylątko, wiperę, świnię rzeczną
nadstawiającą długie uszy do podrapania, a następnie Kajtka cichutko
pochrapującego w
swoim legowisku.
- Te zwierzęta zostały schwytane przy pomocy środka usypiającego, nie męczyły
się
w sieciach, dołach i pułapkach, ale zupełnie zdrowe i nie wystraszone dostały
się w nasze
ręce. Starego goryla nie próbowałam uśpić, ale po co to robić, kiedy młode, a
szczególnie
samiczki są naprawdę bardzo łagodne, nieśmiałe i chyba łatwiejsze do oswojenia

background image

niż inne
małpy.
- I nie bała się panienka patrzeć na walkę samców?
- Bałam się... okropnie się bałam. Jeszcze teraz skóra mi cierpnie na plecach na
samo
wspomnienie...
- Trzeba przyznać, że macie wyjątkowe szczęście. Ja blisko czterdzieści lat
mieszkam
w tym kraju, w moich wyprawach geologicznych zdeptałem nieomal wszystkie jego
zakątki,
setki razy słyszałem wędrujące po puszczy goryle, dudnienie pięściami w piersi i
ryki, ale
walki samców nie udało mi się zobaczyć. Znajdowałem tu złoto, diamenty, węgiel,
cynę,
żelazo, tantalit* [Tantalit - minerał, z którego otrzymuje się trudno topliwy
metal, odporny na
działanie czynników chemicznych.], ale nigdy nie zetknąłem się twarzą w twarz z
gorylem! A
przecież spędziłem w tych lasach niejedną porę suchą i niejedną mokrą. Ano,
wybiorę się
jutro do Momolo i obejrzę sobie chociaż nieżywe goryle...
Nazajutrz Dzika i pan Perron zjawili się w Momolo już wczesnym rankiem i zastali
Jacka pochłoniętego przygotowaniami do ściągania skór. Dokoła pełno było ludzi z
bliższych
i dalszych wiosek, którym wieść o zabiciu goryli ogłosiły tam-tamy, huczące całą
noc w
Ngato. Przy ogromnym ognisku siedzieli ci, których jeszcze o świcie przygnała tu
ciekawość i
chęć zjedzenia serca straszliwych małp. Wśród tłumu najgłośniej hałasowały
kobiety. Ledwo
okryte jakimś skrawkiem bawełnianego materiału lub za całe ubranie mając pęk
liści
przywiązanych na biodrach, podbiegały do martwych goryli i miotały obelgi i
przekleństwa,
wypominając im szkody wyrządzone w ogrodach i swój bezgraniczny lęk. Niektóre,

background image

bardziej
krewkie niewiasty rzucały nawet w małpy patykami lub na pół zgniłymi owocami,
ale wtedy
Akassu przeganiał je kijem.
Kilku mężczyzn podważyło drągami potężne cielsko i ułożyło je na matach. Dopiero
teraz można było dokładnie przyjrzeć się małpom. Sprawiały wrażenie jakichś
okropnych,
dzikich wielkoludów, przypominających człowieka z zamierzchłej przeszłości.
Gęste, rdzawe
futro na głowach okalało ich zupełnie czarne, nagie twarze, na których zastygł
grymas
wściekłości i bólu. Nosy miały płaskie, szerokie, a w rozwartych pyskach
sterczały dwa rzędy
lekko pożółkłych, silnych zębów, spośród których wystawały potężne kły. Napięta
na
szerokiej piersi czarna, twarda skóra pozbawiona była uwłosienia, podobnie jak i
część
brzucha. Ręce potwornej grubości, niesłychanie muskularne, sięgały niemal do
kolan, nogi
natomiast, choć bardzo silne, były nieproporcjonalnie krótkie.
Jacek skrupulatnie wymierzał oba goryle. Starszy miał od czubka głowy do palców
nóg dwa metry i dwadzieścia centymetrów, młodszy był o dziesięć centymetrów
mniejszy.
Długość rozkrzyżowanych ramion wynosiła u każdego około trzech metrów.
Pan Perron przywitał się z Jackiem i kierowcami, po czym bardzo dokładnie
obejrzał
oba zwierzęta i kiwając głową, rzekł:
- Polowanie na goryle jest w Kamerunie zabronione i wieść o zabiciu zwierzęcia
objętego ochroną bardzo szybko rozchodzi się po kraju i trafia do władz...
Dobrze będzie
mieć świadka, który z czystym sumieniem może stwierdzić, że te goryle zginęły
nie od kul,
ale walcząc z sobą. Władze lubią wszelkiego rodzaju dochodzenia, toteż jako
urzędnik
państwowy złożę odpowiednie zeznanie...

background image

- Ach, jak to dobrze się stało, że przechodził pan przez Ngato! - zawołał
uradowany
Jacek.
- A może pan z nami zostanie? Złoto i diamenty nie uciekną, a my możemy tu razem
coś ciekawego schwytać. Spróbuje pan naszych wiatrówek...
- Parę dni mogę w Ngato posiedzieć, ale jeszcze przed porą mokrą muszę wrócić z
Molunda do stolicy, by zdać sprawozdanie z wyniku poszukiwań nad Dża.
W niespełna pół godziny obrane do czysta kości leżały już na matach, a na
patykach
zastępujących rożny piekły się spore kawały mięsa. A potem zaczęły grać bębenki
i
dziewczęta odtańczyły taniec zwycięstwa.
Taniec ten, przedstawiający polowanie na goryla, był tak żywiołowy, tak pełen
wyrazu i głębokiej znajomości zwyczajów tej największej małpy świata, że kamera
Jacka
szumiała bez przerwy, utrwalając na taśmie filmowej każdy ruch, każdy błysk
oczu, każde
drgnienie twarzy tancerek. Gdy wreszcie po długich i pełnych niebezpieczeństwa
chwilach
„człowiek leśny” padł pod ciosami oszczepów - wszyscy obecni wydali radosny
okrzyk, a
kobiety stare i młode otoczyły go w dzikim tańcu.
Było już dobrze po południu, kiedy Dzika i pan Perron zaczęli zbierać się do
powrotu,
gdyż Jacek postanowił zostać na warzywniku pod Momolo, aż skóry podeschną na
tyle, że
bez obawy można je będzie przenieść do obozu.
- Zostanę tutaj, bo jeszcze przyjdzie tu jakie licho z puszczy i zepsuje mi
skóry -
tłumaczył Dzice. - Jutro rano natrę je sproszkowanym węglem drzewnym, aby
przyspieszyć
schnięcie i uzyskać miękkość...
- Dobrze, a gdzie będziesz spał, co będziesz jadł?
- Mam przecież namiot, trochę konserw i karabinek - to mi chyba wystarczy. Tobi
i

background image

Akassu też zostaną, wybudują sobie szałas. Nie będzie nam tu gorzej niż w
obozie. Ndele
mówił mi, że wieczorem przylatują tutaj pantarki i nocują na drzewach, więc
pieczyste na
śniadanie zapewnione...
- A woda? - przerwała Dzika.
- Woda? Wody pełno w rzece...
- Tej wody nie wolno ci pić! Zaraz przyślę ci z obozu mały filtr i pamiętaj,
żebyś pił
tylko wodę przegotowaną i filtrowaną! Chyba nie chcesz nabawić się jakiejś
ciężkiej choroby
albo tych paskudnych pasożytów żołądkowych, które nękają większość Murzynów w
tropikach!
Jacek przyrzekł solennie uważać na siebie, po czym Dzika, pan Perron i Ndele
wyruszyli z powrotem do Ngato.
6
Przez następne trzy dni Dzika miała pełne ręce roboty. Wstawała przed świtem, a
gdy
nastał dzień - kąpała samiczkę goryla, którą nazwała „Jagą” na pamiątkę
pierwszej w życiu
samodzielnie przeczytanej bajki o „Babie Jadze”, i zabierała się do
szczotkowania rudego
futerka Kajtka. Potem własnoręcznie karmiła wszystkie zwierzęta. Jaga
otrzymywała na
śniadanie kilka bananów, dwie pomarańcze, garść jagód esunu albo kleiste,
gąbczaste owoce
drzewa musanga i bulwę manioku. Dodatek do śniadania stanowiły delikatne liście
i świeże
pączki bambusowe. Wszystkie owoce były uprzednio myte, ale dziewczynka dla
pewności
dodawała do jedzenia małe dawki środków niszczących pasożyty żołądka i jelit.
Z Kajtkiem było mniej kłopotów, zjadał chętnie podawane mu owoce, pił mleko,
jadł
suchary, a na własną rękę zdobywał ptasie jaja i pisklęta, które wybierał z
gniazd, i małe

background image

ssaki. Bardzo lubił siadywać przed kuchnią i obserwować Zalbiego. Jak tylko
kucharz się
odwrócił, Kajtek ściągał jakiś smaczny kąsek i uciekał ile sił w krótkich
nóżkach. Czasem
Zalbi udawał bardzo zajętego, potem oglądał się nagle i przyłapawszy szympansa
na
kradzieży, gonił go ze ścierką w ręku po całym obozie. Tszego wrzeszczał wtedy
jak
zarzynany, a gdy wreszcie dopadł drzewa i wdrapawszy się na nie, siedział już
bezpiecznie na
konarze, zaczynał przemawiać do kucharza w swojej szympansiej mowie: och ochoch
och
ochochoch och!
Najmniej pracy wymagało karmienie warchlaka, gdyż wystarczało kilka dużych bulw
manioku, aby na jakiś czas zaspokoić jego apetyt. Zresztą tę pracę wykonywał
Ndele, który
sam siebie zaliczył do członków wyprawy.
Po tych zajęciach, które kończyły się o godzinie siódmej, Dzika brała prysznic i
już
ubrana w czyste dżinsy i świeżą bluzkę zasiadała z panem Perronem do śniadania.
Czasem
stary prospektor opowiadał o swych przeżyciach w Kamerunie, to znów Dzika snuła
przypuszczenia na temat wyprawy swego ojca i pana Goraja do dalekiej, bezludnej
puszczy i
niepokoiła się o Jacka. Francuz słuchał wynurzeń dziewczynki z dobrotliwym
uśmiechem, a
potem mówił:
- Mademoiselle* [Mademoiselle (franc., czyt.: madmuazel) - panienka.], nie
trzeba się
trapić! Nad rzeką Bumba są plantacje francuskie, więc ojciec pani i pan Goraj
zawsze znajdą
tam gościnę i pomoc. Są też partie buszu nie zamieszkanego, ale i tam z
tropicielami
Pigmejami nikt nie zabłądzi. Puszcza jest bardzo nieprzyjemna i niebezpieczna w
sezonie

background image

deszczowym, lecz w porze suchej można w niej wytrzymać. Proszę sobie nie
wyobrażać, że
goryla równie łatwo upolować jak zająca! Bardzo dobrzy, nawet znakomici myśliwi,
prowadzeni przez Pigmejów Babinga czy Bokola, czasem całymi latami nie mogą
podejść
tych ogromnych małp na odległość strzału. Słyszą je niemal codziennie, ale na
tym koniec.
Nie każdy ma takie szczęście, aby w kilka dni po przybyciu do puszczy być
świadkiem
śmiertelnej walki dwóch samców, a jeszcze na dodatek złapać żywcem gorylątko!
Głowa do
góry, mademoiselle Dzika!
Po śniadaniu Dzika zwykle raz jeszcze zaglądała do Jagi, odwiedzała rannych
Murzynów w wiosce, którzy szybko wracali do zdrowia, a potem wyruszała na
polowanie.
Geolog brał swój młotek i szedł nad rzekę, bo znalazł tam jakieś ciekawe skały.
Toteż
dziewczynce towarzyszył przeważnie tylko Ndele. Zasiadali na czatach gdzieś
daleko od
wioski, w zapuszczonych polach ryżowych, gdzie liczne ślady antylop wskazywały,
że
zwierzyna ta bywa tu częstym gościem. Dzika wybierała sobie jakieś dogodne
miejsce,
przeważnie drzewo o deskowych korzeniach, a Ndele wabił.
Zaraz pierwszego dnia wyszła na nich spora czarna antylopka, ale tak szczelnie
maskowały ją cierniste pnącza, że Dzika nawet nie próbowała strzelać. Potem
wiatr musiał
przynieść antylopce woń ludzi, gdyż nagle znikła jak senne widziadło.
Ndele wabił dalej, ale dopiero po dłuższym czasie w gęstwinie mignął niewyraźny
cień bardzo ostrożnie i zupełnie bezszelestnie podchodzącej antylopy. Potem
powoli, tak
powoli, że dziewczynce wydawało się to wiekiem, wśród krzaków błysnęły wielkie,
czarne,
wilgotne oczy, a następnie pokazała się brązowa, nastroszona czupryna i maleńkie
rogi. W

background image

krzakach stał jakiś dukier* [Dukiery - podrodzina antylop czubatych, obejmująca
wiele
gatunków - od małych, wielkości zająca, do niewiele mniejszych od naszego
jelenia, jak np.
antylopa tapirowata.] i bardzo uważnie wpatrywał się w rozciągający się przed
nim busz. W
pewnej chwili wzrok jego padł na potężny pień kapoku* [Kapok - drzewo rosnące w
klimacie
tropikalnym, którego owoce dostarczają krótkiej bawełny.], w którego deskowych
korzeniach
kuliła się Dzika.
Ndele zaś wabił dalej. I on widocznie spostrzegł coś w gęstwinie, gdyż wabienie
nabrało teraz tonów tak rozpaczliwych, że dukier poruszył się niespokojnie i po
chwili ukazał
się o kilka kroków bliżej. Dzika mogła już teraz zobaczyć na tle ciemnej zieleni
prawie cały
ognistoczerwony bok zwierzęcia. Serce załomotało jej gwałtownie w piersi,
poznała bowiem
niezmiernie płochliwego dukiera błotnego, jedno ze zwierząt puszczy południowego
Kamerunu, którego zdobyciem pochwalić się mogło kilku zaledwie myśliwych. Ręce
tak
silnie drżały jej z podniecenia, że z trudem podniosła do oka wiatrówkę. W
chwili gdy
muszka znalazła się na czerwonej plamie - pociągnęła cyngiel. Dukier podskoczył
w górę,
lecz w następnej sekundzie zniknął w krzakach. Nim jednak Dzika wyszła ze swojej
kryjówki, rozległ się radosny krzyk Ndele, którym czarny chłopiec obwieścił
zwycięstwo.
Dzika natychmiast pobiegła w kierunku jego głosu i po krótkim przedzieraniu się
przez cierniste pnącza, ostrą, wysoką trawę i kolczaste krzaki - zobaczyła
samicę dukiera
leżącą bez ruchu na pogniecionych paprociach. Obok uśpionego zwierzęcia uwijał
się Ndele,
wiążąc mu nogi długimi pędami powoju.
- Mamzel Dzika, zobacz, jakie piękne mięso* [Mięso - Murzyni nazywają mięsem

background image

wszystkie zwierzęta żyjące w puszczy.] wywabiłem ci z puszczy! Nawet stary Abotu
rzadko
przynosi z polowania takie śliczne, czerwone mięso. Raz, kiedy Ndele był jeszcze
mały,
Abotu dał mu kawałeczek tego mięsa. Ach, jakie dobre było to mięso! Pobiegnę
teraz do
wioski i sprowadzę kilku chłopaków, bo sam nie udźwignę tego nsira!
Rzeczywiście, antylopa ważyła co najmniej trzydzieści kilogramów i na to, aby ją
nieść kilka kilometrów przez puszczę, trzeba było silnego mężczyzny. Gdy Ndele
zniknął w
puszczy, Dzika zaczęła oglądać swoją zdobycz tym ciekawiej, że dukiera błotnego
widywała
tylko na rysunkach i fotografiach. Nawet w najśmielszych marzeniach nie
przypuszczała, że
uda się jej złowić żywcem takie zwierzę. Wiedziała dobrze, że dukiery większość
swego
życia spędzają na trudno dostępnych bagnach i upolowaną przez nią samicę tylko
jakiś
przypadek mógł wywabić na suchy ląd. Leżący przed nią dukier był naprawdę
pięknym
okazem. Całe jego smukłe, zgrabne ciało okrywała ognistoczerwona, lśniąca
sierść, jedynie
charakterystyczna dla dukierów czupryna na głowie była ciemnobrązowa, maleńkie
zaś, ostre
różki, wyrastające u nasady czoła, były zupełnie czarne. Jak każdy dukier miał
wąską, długą
czaszkę, bardzo duże uszy i wąskie, wydłużone racice.
Zagłębiona w studiowaniu szczegółów rzadko przez Europejczyków oglądanego
zwierzęcia, Dzika prawie zapomniała, gdzie się znajduje. Wiatrówkę oparła o pień
drzewa i
gładziła rękami jedwabistą sierść dukiera, uśmiechając się w duchu na myśl,
jakie wrażenie
zrobi ta zdobycz na starym Francuzie, gdy nagle z tej przyjemnej zadumy wyrwał
ją brutalnie
hałas i łomot gdzieś w puszczy. Nadstawiła uszu i wkrótce mogła rozróżnić trzask

background image

łamanych
gałęzi, pomieszany z przeraźliwym kwiczeniem.
„Słonie idą” - pomyślała wsłuchując się uważnie w coraz wyraźniejszy łomot.
Teraz
słychać już było odgłosy obłamywania gałęzi, zdzierania kory z drzew i łamania
młodych
palm oleistych, z których słonie wyjadają rdzeń przypominający smakiem czarną
rzodkiew.
Słoniom głośno burczało w brzuchach i wydawały charakterystyczny kwik, po którym
z
daleka można poznać tych olbrzymich mieszkańców puszczy.
„Duże stado, na pewno kilkanaście sztuk - pomyślała dziewczynka cała zamieniając
się w słuch. - Pasą się, a więc są spokojne... Na pewno przejdą bokiem...”
Ale hałas, jaki sprawiały idące wolno słonie, słychać już było tak blisko, że
Dzika nie
chcąc, by zwierzęta zwęszyły jej obecność, szybko zarzuciła wiatrówkę na ramię,
dukiera
przykryła ogromnymi, sercowatymi liśćmi dzikiego taro i po zwisających pnączach
wdrapała
się szybko na pień rosnącego w pobliżu mahoniu. Usadowiwszy się wygodnie między
konarami, spojrzała w kierunku nadchodzącego stada. Między gęstwiną podszycia
leśnego
widać było ciemne zarysy grzbietów, które przybliżały się coraz bardziej, aż
wreszcie mogła
już zobaczyć całe pojedyncze zwierzęta, ich ogromne, ruchliwe, do płacht podobne
uszy,
trąby zwijające się jak węże i błyskające ciosy*. [Ciosy - prawidłowa,
przyrodnicza nazwa
kłów słonia.]
Słonie obrywały trąbami z drzew i krzaków liściaste gałązki lub wyrywały z ziemi
spore pęki trawy, otrzepywały je z ziemi o nogę lub bok ciała i wkładały do
pyska, gdzie
wszystko znikało jak w bezdennej beczce. Właśnie olbrzymi samiec naparł czołem
niby
taranem na pień młodej palmy i złamał ją z rozgłośnym trzaskiem. Lewym ciosem

background image

rozłupał
leżący na ziemi pień i zaczął powoli, systematycznie wyjadać rdzeń.
W pewnej chwili na wolnej od krzaków, trawiastej polance Dzika zobaczyła słonicę
z
maleńkim, najwyżej pięcio- lub siedmiodniowym słoniątkiem drepczącym pod
brzuchem
matki. Maleństwo biegło między nogami matki i starało się dosięgnąć trąbą
pełnych wymion
rodzicielki, ale ruch słonicy uniemożliwiał mu to i malec popiskiwał płaczliwie.
Wreszcie
jedna ze starych samic, prawdopodobnie przewodniczka stada, zatrzymała się i
słonie stanęły
na chwilę, a potem rozsypały się po lesie. Młoda matka ostrożnym ruchem trąby
przesunęła
maleństwo do wymion znajdujących się między przednimi nogami.
W tym czasie kilka samic podeszło w pobliże miejsca, gdzie leżał uśpiony dukier.
Dotychczas zupełnie spokojne, teraz zaczęły zdradzać dziwne podniecenie.
Zatrzymały się
nagle, podniosły w górę swe potężne trąby i uważnie węszyły.
Dzika obserwowała je z wielkim zainteresowaniem. Wiedziała dobrze, że te
gruboskóre kolosy nie mogły jej zwęszyć, gdyż siedziała zbyt wysoko, ale lekki
wietrzyk
przeciągał właśnie od słoni, mogły jednak uchwycić jej woń i Ndele przy kapoku,
woń co
prawda bardzo słabą, ale jednak zdradzającą obecność człowieka. Słonicom
najwidoczniej
mieszał się zapach ludzi i zwierzęcia, bo kręciły się nie opodal dukiera, węsząc
i wachlując
się ogromnymi uszami, jakby chcąc zgarnąć nimi więcej powietrza i lepiej
rozpoznać
zapachy.
Dziewczynka wiedziała doskonale, że słonie mają krótki wzrok i niewiele lepszy
słuch, toteż nie kryjąc się specjalnie wśród liści - przyglądała się zwierzętom.
Zbyt wiele słoni
widziała w swym życiu, aby nie orientować się, że ma przed sobą słonie leśne o

background image

charakterystycznych ogromnych uszach, tak zwane słonie krągłouche, mające po
cztery
kopyta na tylnych nogach. Jako wybitnie leśne zwierzęta, słonie te były niższe
od swych
kuzynów z sawanny i stepu, wysokość ich bowiem nie przekraczała dwóch metrów i
dwudziestu centymetrów, ale wydawały się bardziej w sobie zwarte i masywniejsze.
Z
prawdziwą przyjemnością obserwowała, jak zręcznie te zwierzęta posługiwały się
trąbami,
jak niesłychanie czułe miały dwa chwytne „palce” na końcach wspaniałych trąb. Te
prawdziwe góry mięsa i kości potrafiły zrywać nimi najdrobniejsze gałązki, nie
rozwinięte
jeszcze pączki bambusów, a nawet jagody z krzaków esunu.
Naraz węszące krowy musiały pochwycić jakiś bardzo niepokojący zapach, gdyż
jedna z nich wydała przyciszony kwik i w tej samej chwili stado przestało się
paść. Zwierzęta
podniosły w górę trąby i zaczęły węszyć, po czym wykonały w tył zwrot i bez
najmniejszego
hałasu ruszyły szybko w przeciwną stronę. Stado nie uciekało jednak w rozsypce,
lecz
uformowało się według pewnego, określonego porządku. Na czoło wysunęła się stara
krowa
przewodniczka, za nią szły matki z młodymi, potem ogromny samiec osłaniany przez
kilka
dorosłych krów, a w straży tylnej - młodzież obu płci.
Po ucieczce słoni zapanowała w puszczy zupełna cisza. Dopiero po dłuższej chwili
zaśpiewały zgodnym chórem piewiki, wysoko w koronach drzew ozwało się zgryźliwe
zrzędzenie koczkodanów niebieskolicych, zakrakał głośno wielki czarny
dzioborożec, lecz
zaraz wszystkie te głosy zagłuszył przeraźliwy wrzask szarych papug, które
ogromnym
stadem obsiadły jedno z pobliskich drzew.
Dzika nie miała już co robić na mahoniu i właśnie zamierzała ześliznąć się po
pniu,
gdy nagle ujrzała wspaniale upierzonego ptaka wielkości bażanta, który lotem

background image

szybowcowym
sfrunął skądś z góry na krzaki esunu pełne dojrzałych jagód. Natychmiast poznała
w nim
koko, czyli turaka czubatego. Ptak ten stanowi prawdziwą ozdobę puszczy: pióra
na szyi i
grzbiecie ma błękitne, pierś trawiastozieloną, brzuch i nogi rdzawoczerwone.
Długi ogon
turaka u nasady jest niebieski, a na zaokrąglonym końcu czarny z zielonożółtym
paskiem.
- Ach, co za śliczny ptak! Muszę go zdobyć - szepnęła zachwycona dziewczynka
wyjmując z wiatrówki silnie działający nabój, by zastąpić go ampułką
przeznaczoną na ptaki.
Ale gdy sięgała do torby, kątem oka dostrzegła coś długiego, zielonego, co
skręcało się w
powietrzu nad jej głową, a nie było ani lianą, ani pnączem. I nagle zdrętwiała,
i omal nie
spadła na rosnące w dole kolczaste krzaki. Wprost na konar, na którym siedziała,
pełzła z
jednej z wyższych gałęzi... mamba zielona! Jadowity gad dosięgnął już łbem
konaru i zsuwał
na niego swoje grube, trójkątne cielsko. Był coraz bliżej, a przerażona i
bezradnie
przyciśnięta do pnia Dzika ciągle bez ruchu wpatrywała się w niego jak
zahipnotyzowana.
Gad miał podłużny łeb osadzony na lekko zwężającej się szyi i długie ciało
pokryte piękną,
matowozieloną łuską, ogona nie było widać, gubił się gdzieś w liściach.
Dzika wiedziała, że mamba zielona jest zasadniczo wężem nadrzewnym, lecz równie
szybko potrafi poruszać się po ziemi i doskonale pływa, że wreszcie atakuje
człowieka bardzo
rzadko, i to tylko zaczepiona. Poluje głównie na latające wiewiórki i inne małe
ssaki, wyjada
także pisklęta z gniazd ptasich. Ale teraz, patrząc na coraz bardziej zbliżający
się łeb gada, na
długi, rozdwojony, ruchliwy język, na zupełnie nieruchome, zimne, kocie oczy

background image

wlepione w
nią z jakimś okrutnym błyskiem, zrozumiała, że grozi jej śmiertelne
niebezpieczeństwo.
Ocknęła się wreszcie z tępego przerażenia i myśl jej zaczęła z niesamowitą
szybkością
podsuwać możliwości ratunku. Trzymała przecież w rękach wiatrówkę i choć nie
mogła już
jej nabić, była to jednak broń!
Wąż tymczasem podsunął się na odległość półtora metra i zatrzymał się. Nagle
podniósł przednią część ciała prawie do wysokości głowy tego dziwnego
stworzenia, które
zagradzało mu drogę, syknął gniewnie i błyskawicznie uderzył łbem. Atak mamby
nie trwał
nawet sekundy, ale ręce Dziki, trzymające wiatrówkę za lufę, o mgnienie oka
szybciej zadały
straszliwy cios. Siła uderzenia była tak wielka, że wąż spadł z konaru jak
zmieciony
huraganem, przekoziołkował bezwładnie w powietrzu i ciężko grzmotnął o ziemię
łamiąc
krzaki.
A Dzika dalej siedziała na konarze drżąc z napięcia i wysiłku, ciężko oddychając
i
ocierając kroplisty pot z czoła. Musiała trochę odpocząć, odzyskać panowanie nad
rozdygotanym ciałem. Teraz zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, w jaki sposób
przekręciła wiatrówkę w rękach i jak uderzyła. Działała raczej pod wpływem
instynktu niż
rozumowania. Gdyby się spóźniła lub chybiła, los jej byłby przypieczętowany. Nie
zdążyłaby
w żadnym wypadku dobiec do obozu i zrobić sobie zastrzyku z serum przeciw jadowi
mamby...
„Ale gapa ze mnie - rozważała - mamy przecież w obozie pudło pełne
przeciwjadowych zastrzyków i powinnam zabierać coś z sobą idąc do puszczy. Nie
mogę
nikomu opowiedzieć mojej przygody z mambą, bo każdy - zamiast mnie pożałować -
po

background image

prostu mnie zwymyśla i powie, że tu nie Kair czy Chartum, ale zdradliwa puszcza,
pełna
jadowitych węży i robactwa. Po powrocie do obozu natychmiast włożę do torby
zastrzyk
przeciw jadowi mamby czarnej i zielonej, a także przeciw jadowi wipery. Ciekawa
jestem, co
się stało z wężem, czy przypadkiem nie połamał sobie kości spadając z takiej
wysokości na
ziemię. Warto by zobaczyć...”
W tej chwili ozwało się rozpaczliwe beczenie obudzonego dukiera i Dzika
poruszyła
się niespokojnie na konarze. Spojrzała w dół. Barwny turak czubaty dawno już
odleciał z
krzaków esunu, wrzaskliwe papugi przeniosły się na dalsze drzewa, natomiast
gdzieś w
trawach zawołała donośnie kukułka szponiasta i wciąż koncertowały chóralnie
cykady.
Puszcza wydawała się tak spokojna i bezpieczna jak ogródek przed domem, ale
dziewczynka
nauczona doświadczeniem nabiła wiatrówkę zieloną ampułką i dopiero wtedy
ześliznęła się
po pniu na ziemię.
Rzucający się dukier doszczętnie połamał i zmierzwił paprocie, na których leżał,
a nie
mogąc uwolnić się z więzów zaszył się tak głęboko między krzaki, że Dzika
porządnie się
napracowała, zanim go z nich wyciągnęła. Głośne jego beczenie w każdej chwili
mogło
sprowadzić lamparta lub innego kota, toteż dziewczynka niezwłocznie skrępowała
mu pysk.
Ledwie jednak siadła koło niego na ziemi, myśli jej natychmiast powróciły do
strąconej
mamby. Zerwała się z miejsca, wycięła długi, tęgi kij i uderzając nim po
krzakach i trawach
zaczęła przeszukiwać najbliższą okolicę mahoniu. Rozgarniała kępy traw i

background image

paproci, olbrzymie
liście dzikiego taro i cierniste pędy, ale na próżno. Nigdzie nie było nawet
śladu węża.
„Ha, widocznie gadowi nic się nie stało, tylko się mocno przestraszył i uciekł
gdzieś w
krzaki albo wpełzł na inne drzewo” - pomyślała zrezygnowana i już powracała do
dukiera,
gdy nagle nastąpiła na coś miękkiego. Ze wstrętem cofnęła nogę i między
czerwonawymi
łodygami łopuchów ujrzała skrawek skóry pokrytej łuską, jaką ma jeden tylko wąż
- mamba
zielona!
Przez chwilę stała jak sparaliżowana, potem ostrożnie, a następnie mocniej
uderzyła
kijem w ciało mamby. Wąż leżał bez ruchu, Dzika zaczęła więc wycinać łopuchy, aż
wreszcie
odsłoniła sporą część gada. Ponieważ wąż przez cały czas nawet nie drgnął,
pochwyciła go
obu rękami i ciągnęła tak długo, aż wreszcie ukazał się skrwawiony łeb.
Wąż miał przeszło dwa metry długości, a taki był ciężki, że Dzice tylko z
największym trudem udało się przewiesić go przez gałąź. Łeb gada był kompletnie
zmiażdżony, z bezkształtnej masy kosteczek, mięśni i skóry zwisały tylko na
strzępach
ścięgien dwa długie, pięciocentymetrowe, krzywe kły jadowe. Dzika odcięła je
ostrożnie,
zawinęła w szmatkę i schowała do torby, a potem przywiązała szyję gada do gałęzi
i wzięła
się do ściągania skóry. Przy tej czynności zastał ją Ndele, który powrócił z
kilkoma swymi
rówieśnikami. Zobaczywszy na pół ze skóry obciągniętego węża, zawołał zdziwiony,
ale i
przestraszony:
- Mamzel Dzika! Ta onjoha jest bardzo, bardzo niedobra! Ona zabija szczura
leśnego,
zabija wiewiórkę, galago* [Galago - zwierzę afrykańskie należące do rzędu

background image

małpiatek.], a
nawet małego drapieżnika, wybiera z gniazda pisklęta ptasie, ale potrafi także
zabić i
czarnego człowieka. To bardzo niedobra onjoha, ale jakie doskonałe ma mięso! Jak
upieczesz
je dla siebie, daj i nam po kawałku!
- Wiesz przecie, Ndele, że ja nie jadam węży - zawołała śmiejąc się Dzika. -
Pomóż
mi zdjąć skórę, a całe mięso możesz zabrać dla siebie i swoich przyjaciół.
Ndele z wprawą doświadczonego myśliwego ściągnął do końca skórę z węża i natarł
ją dokładnie korą akacji, a następnie podzielił mięso, zatrzymując najlepszy i
największy
kawałek dla siebie. Rozpalił ognisko z naniesionego przez chłopców suszu i gdy
zaczęły się
już osypywać żarzące węgliki - wyciął kilka patyków, zaostrzył je, nabił na tę
imitację rożna
kawałki mięsa i przypiekał nad żarem. Pozostali chłopcy poszli za jego
przykładem i wkrótce
zapach pieczeni rozszedł się w powietrzu.
Po obfitej uczcie chłopcy zawinęli w liście resztę mięsa i schowali je w
rafiowych
woreczkach przytwierdzonych do pasków. Dukierowi jeszcze raz przewiązano nogi
sznurem
skręconym naprędce z włókien suchych łodyg liściowych palmy oleistej i
najsilniejszy
zarzucił go sobie na barki. Inni, którzy kolejno mieli nieść ciężar, ustawili
się za nim. Pochód
poprowadził Ndele, a straż tylną stanowiła Dzika. Gdy pochód ruszył, Ndele
zaintonował
jakąś przez siebie zaimprowizowaną pieśń, chłopcy zaś powtarzali chórem refren.
Tak
śpiewając i wybijając takt dwoma kawałkami twardego drewna maszerowali żwawo w
kierunku Ngato.
W obozie powitano ich z radością, ale i zdumieniem na widok niezwykłej zdobyczy.
Zaraz przygotowano nową klatkę, nakładziono do niej świeżej, pachnącej trawy i

background image

wpuszczono
dukiera. Po paru minutach koło klatki zrobił się niesamowity gwar, bo z wioski
przybiegł cały
tłum mężczyzn,; kobiety i dzieci, aby zobaczyć z bliska bardzo rzadko widywane w
puszczy
„mięso”. Zalbi wymachując pogrzebaczem uciszał okrzyki zdumienia i radości,
spokojnie, ale
stanowczo odsuwając ludzi od klatek.
Wrzaski protestu wykłócających się z nim kobiet zwabiły znad rzeki pana Perrona.
Obejrzał dokładnie ognistoczerwonego dukiera, pokiwał siwą głową, a potem, już
przy
kolacji, rzekł do Dziki:
- Mademoiselle! Pozwól, że będę ci mówił „ty”, bo śmiało mogłabyś być moją
wnuczką. Nie znaczy to jednak, byś musiała nazywać mnie dziadkiem, ale jeśli
chcesz, a
sprawi mi to prawdziwą przyjemność, nazywaj mnie wujkiem. A więc, droga moja,
czy
mogłabyś mi powiedzieć, co ty robisz, a właściwie jakiego zaklęcia używasz idąc
na
polowanie, że zawsze sprzyja ci takie szczęście? Przecież ta piękna antylopa
jest zwierzęciem
błotnym i całe swoje życie spędza na bagnach trudno dostępnych nawet dla
krajowców, a cóż
dopiero dla białego człowieka! Ja sporo lat spędziłem w puszczach, sawannach i
bagniskach
Kamerunu, zawsze strzelbą zdobywałem mięso dla siebie i moich tragarzy, jednakże
nie tylko
nie upolowałem dukiera, lecz nigdy nie zdarzyło mi się go nawet zobaczyć!
- Och, drogi wujaszku, to takie proste! Noszę przy sobie talizman podarowany mi
tutaj, w Ngato, przez wspaniałego czarownika wszystkich myśliwych tej puszczy.
O, ten
właśnie rożek - zawołała ze śmiechem Dzika, wyjmując z kieszeni dżinsów maleńki
rożek
antylopy karłowatej.
Pan Perron wziął ostrożnie rożek w palce, obejrzał, powąchał, a oddając go

background image

dziewczynce, rzekł z lekkim zdumieniem w głosie:
- Hm, to nawet Murzyni potrafili cię ocenić i tobie, prawie dziecku, ofiarowali
talizman, o którym marzą najwięksi myśliwi. Widziałem takie rożki tylko u dwóch
białych
myśliwych. My, Europejczycy, ludzie cywilizowani, śmiejemy się z zabobonów, ale
sami
często nosimy różne maskotki, wierząc, że uchronią nas od nieszczęścia...
- O, ja bardzo często wącham mój rożek. Ale bynajmniej nie dlatego, że wierzę w
jego
czarodziejską moc. Lubię po prostu zapach traw, którymi jest wypchany. A
zdobycie tego
dukiera to tylko szczęśliwy przypadek albo raczej zasługa Ndele, który tak
doskonale wabi, że
antylopy z całej puszczy przybiegają na jego zew. Ta antylopa musiała chyba
niedawno
stracić swoje małe i wołanie Ndele zwabiło ją z błot rozciągających się za
rzeką. A wiesz,
wujaszku, co dzisiaj widziałam? Stado słoni spacerujących po puszczy! Był tam
wielce
czcigodny ojciec rodziny i babcia - przewodniczka stada, i dostojne matrony, i
bardzo przejęte
swoją rolą matki z dziećmi, i młodzież starająca się naśladować we wszystkim
ojca.
Siedziałam wygodnie na gałęzi olbrzymiego drzewa i długo je obserwowałam, ale
bałam się,
że rozdepczą mi dukiera. Nagle poczuły jakieś obce, niepokojące wonie, bo cicho
i prędko,
choć bez paniki, odeszły gdzieś w las...
- Wspaniale opowiadasz, moje dziecko - zaśmiał się Francuz - ale powiedz mi
jeszcze,
czy zauważyłaś, jakiej wielkości ciosy miał samiec?
- Wcale ładne, chociaż nie dorównywały ciosom słoni stepowych. Były dosyć
długie,
grube i mogły ważyć po dziesięć do piętnastu kilogramów każdy. Lewy był trochę
krótszy i

background image

stępiony na końcu, ale lewymi ciosami - jak wiesz, wujaszku - słonie rozłupują
pnie młodych
palm, by dobrać się do rdzenia. Ciosy przewodniczki były jeszcze dłuższe, ale
cieńsze i żółte.
Za to młode samce i krowy miały ciosy tak białe jak zęby Murzynów!
- Za moich młodych lat, kiedy pierwszy raz przyjechałem do Kamerunu, trafiały
się
słonie, których każdy cios ważył dwadzieścia pięć, a nawet trzydzieści kilo. Ale
od tego czasu
stare słonie całkowicie wytępiono. Mimo ochrony niemal każdy poluje na słonie.
Zabijają te
bezbronne zwierzęta biali plantatorzy i wynajęci przez nich strzelcy, Murzyni
strzelają do
słoni ze starych pistonówek, a nawet z nowoczesnych karabinów, łapią je w doły
lub mordują
przy pomocy zatrutych strzał. Pigmeje Babinga i Bokola polują na nie za pomocą
długich,
ostrych włóczni.
- Opowiedz mi, wujaszku. o Pigmejach. Czytałam wprawdzie co nieco na ten temat,
ale ty przecież musiałeś niejednokrotnie stykać się z nimi.
- Bardzo chętnie ci opowiem, choć nie wiem, czy będą to dla ciebie rzeczy nowe.
Mnie na przykład najbardziej zainteresował rodzaj symbiozy, w jakiej całe
„klany” Pigmejów
Babinga, liczące po trzydzieści, czterdzieści osób, żyją z osiadłymi Murzynami.
Pigmeje
dostarczają Murzynom z wiosek mięsa, miodu, owoców leśnych, grzybów, a także mat
plecionych, sami zaś otrzymują w zamian banany, bulwy manioku, kukurydzę,
orzeszki
ziemne, a także sól, liście tytoniu, czasem nawet groty do włóczni, siekierki i
noże.
Oczywiście na tym zamiennym handlu zawsze gorzej wychodzą Pigmeje.
Ich zwierzyną łowną są przede wszystkim świnie żyjące w puszczy, ale głównie
świnie pędzelkowe. Można by chyba powiedzieć, że polowanie na świnie to ich
ulubiony
sport. Zabite świnie transportują w oryginalny sposób: nacinają im w paski skórę

background image

na grzbiecie
i na karku, przewlekają włócznie i niosą za końce włóczni. Polują jednak również
na każde
inne spotkane w puszczy „mięso”, począwszy od szczurów leśnych poprzez wszystkie
gatunki antylop aż do bawołów i słoni włącznie. Ale na słonie polują tylko
nieliczni myśliwi,
znający doskonale zwyczaje tych zwierząt, umiejący po śladach rozróżnić ich
płeć, a nawet
określić ciężar ciosów. Gdy wytropią ślady słoni, idą za nimi tak długo, aż
napotkają świeże
łajno tych zwierząt. Smarują nim całe swe ciało i włócznię i teraz bezpiecznie,
nie bojąc się
zwęszenia przez słonie, podchodzą do stada. Wybrawszy odpowiednią sztukę,
podkradają się
do niej i całą siłą rąk uderzają włócznią w bok zwierzęcia. Raniony słoń ucieka,
ale ostry jak
brzytwa, tkwiący w ciele grot sprawia, że zwierzę wkrótce pada. Przy zabitym
słoniu obozuje
cała wieś i trwa to tak długo, dopóki nie zjedzą mięsa. Ciosy zaś zabiera sobie
naczelnik wsi.
Zapytasz pewnie, co za tę masę mięsa, skórę i ciosy otrzyma Pigmej? Otóż za całą
zapłatę
dostanie w najlepszym wypadku dwa, trzy groty do włóczni albo kilka siekierek
murzyńskich
czy noży.
Podczas gdy jedni członkowie klanu zajmują się polowaniem, inni szukają miodu
dzikich pszczół. Pomaga im w tym miodowód* [Miodowód - ptak afrykański wielkości
szpaka, należący do rzędu dzięciołowatych. Podobnie jak nasza kukułka podrzuca
swoje jaja
innym ptakom.], ptak nie większy od szpaka, który niespokojnym lotem krąży wokół
drzew i
podnieconym ćwierkaniem zdradza dziuple, w których zadomowiły się pszczoły. Do
obowiązków kobiet należy zbieranie owoców, jadalnych bulw, grzybów, które w tej
puszczy
dochodzą do rozmiarów dużego półmiska, łowienie ryb i krewetek w potokach oraz

background image

zbieranie
wszelkiego rodzaju ziół jadalnych i leczniczych. Przysmakiem Pigmejów są tłuste,
białe
larwy grube na palec i długie na kilkanaście centymetrów, które wydłubują ze
spróchniałych
drzew i na miejscu z apetytem zjadają.
Pigmeje z puszcz Kamerunu są chyba najbardziej dobrodusznym ludkiem na świecie.
Karmi ich puszcza, produkty rolne otrzymują przez handel zamienny od Murzynów
osiadłych, są pogodni, a wieczorami tańczą do upadłego i radują się całym
sercem. Strój
kobiet i dziewcząt ogranicza się do sznurka na biodrach, w który wplatają z
przodu skrawek
materiału lub liście. Ozdoby też mają bardzo skromne: czasem noszą na szyi
twarde nasiona
nanizane na nitkę rafii albo za przykładem Murzynek z wiosek nakładają na
ramiona
bransolety splecione z pachnących traw. Strój mężczyzn jest równie prosty jak
kobiet, tylko
zamiast ozdób noszą różne talizmany mające im zapewnić powodzenie w łowach.
Dzieci
obojga płci uganiają całkiem nago. Gdy klanowi znudzi się sąsiedztwo wsi albo
uzna, że jest
nazbyt wyzyskiwany, cicho, bez hałasu odchodzi w inne strony, zostawiając swoje
szałasy na
pastwę puszczy.
Stary geolog nie miał niestety dokończyć swego wykładu, gdyż nagle Jaga
zakwiliła
tak rozpaczliwie, że Dzika zerwała się od stołu jak oparzona, w kilku skokach
dopadła klatki,
i otworzyła drzwiczki. Skulone gorylątko, wciśnięte w kąt klatki, rozszerzonymi
z przerażenia
oczami patrzyło na srebrzyście połyskującego węża, który wśliznął się do środka
przez
stalowe pręty. Jeden rzut oka wystarczył, by Dzika mogła stwierdzić, że jest to
wąż zwany

background image

pilnikiem, zupełnie nieszkodliwy dla ludzi i zwierząt. Trzymano taki okaz w
ogrodzie
zoologicznym w Chartumie; miał szczególną właściwość: połykał inne, nawet
jadowite węże
i trzeba go było trzymać w oddzielnym terrarium. Błyskawicznym ruchem chwyciła
gada za
szyję tuż przy dużym łbie o szerokim, spłaszczonym pysku. Wąż momentalnie owinął
się
wokół jej ramienia, ale dziewczynka spokojnie wyniosła go z klatki i wpuściła do
pomieszczenia przeznaczonego dla węży, ale do osobnej przegrody oddzielonej
gęstą siatką
od wipery gabońskiej.
Następnego ranka po nakarmieniu zwierząt i zjedzeniu śniadania Dzika, pan Perron
i
Ndele wybrali się na wycieczkę do puszczy. Kilku chłopaków ze wsi, ciekawych,
„jak biała
mamzel zabija i wskrzesza zwierzęta”, a także licząc na hojne wynagrodzenie za
pomoc w
niesieniu zdobyczy, chyłkiem podążyło za nimi. Prowadził Ndele. Minąwszy
warzywniki i
uprawne pola, najkrótszą drogą dostali się w wysokopienny, stary, cichy, mroczny
las. Była to
dziewicza puszcza nie tknięta przez ludzi, bo grunt nie nadawał się tu pod
uprawę. Wszędzie
pełno było olbrzymich skał, wykrotów i wąwozów. Ledwo widoczna ścieżynka wiła
się w
różne strony, omijając głazy, urwiste stoki, olbrzymie pnie starych drzew
powalonych przez
burze, grząskie bajora i zbite krzaki o długich, twardych, ostrych kolcach.
Wędrowali w milczeniu. Czasem tylko któreś z nich ścięło nożem jakiś ciernisty
pęd
czepiający się ubrania, poza tym jednak posuwali się bezszelestnie jak duchy.
Mimo to nie
uszli uwagi mieszkańców puszczy. Gdzieś wysoko w koronach drzew ozwał się nagle
gniewny wrzask stada koczkodanów niebieskolicych, najbardziej chyba pospolitych

background image

małp w
tej puszczy. Coś im się widocznie nie podobało, bo z piekielnym wrzaskiem
zaczęły rzucać
na ludzi ogryzki owoców, łupiny orzechów, suche patyki. Krzyk małp zdawał się
budzić
puszczę, bo gdzieś w gałęziach zakrakał basem dzioborożec czarny, a o
kilkadziesiąt kroków
przed nimi załomotało coś nagle, trzasnęła z hukiem złamana gałąź i równocześnie
rozległ się
ciężki tętent racic.
- To poszły czarne bawoły leśne! - szepnął pan Perron, ale nim Dzika zdołała
odpowiedzieć, w szalonym pędzie przebiegło im drogę spore stado świń
pędzelkowych. Stado
musiało być mocno czymś przepłoszone, bo gnało na złamanie karku, łamiąc krzaki,
paprocie
i trawy. Przecwałowały tak blisko, że Dzika widziała wyraźnie ich czerwone
grzbiety i biało
obrzeżone uszy, lecz zniknęły tak szybko, że nawet nie zdążyła zerwać z ramienia
wiatrówki.
W pewnej chwili Ndele stanął nagle jak wryty i wskazując palcem w górę, szepnął:
- Patrz, mamzel, tam na tym drzewie siedzi urr-urr! Ooo, drugi i trzeci...
Dzika, patrząc we wskazanym kierunku, początkowo nic nie mogła dostrzec i
dopiero
po dobrej chwili uchwyciła jakiś niewyraźny, czarny kształt przesłonięty liśćmi.
Potem coś
się na drzewie poruszyło i wreszcie dziewczynka zobaczyła piękną, jedwabistą
małpę, która
jednym skokiem ukryła się w gałęziach. Za nią kilka innych szatanów, siedzących
nieruchomo na gałęziach i obserwujących ludzi, zerwało się ze swych miejsc i
znikło w
gęstwinie.
- Och, i tak bym do nich nie strzelała - rzekła lekceważąco - bo z szatanami
więcej
kłopotu niż nawet z gorylami. Trzeba im zawsze dawać świeże, delikatne liście, i
to co

background image

najmniej cztery, pięć kilogramów dziennie. W naszym ogrodzie w Chartumie
musieliśmy
przeznaczyć dla pary szatanów całą ogromną grzędę sałaty!
- Tutaj, w Kamerunie, mamy dwa rodzaje szatanów: zupełnie czarne z białymi
ogonami i szatany podobne do gerez, z białym grzbietem i białą częścią ogona. W
lasach na
północ od rzeki Sanaga krajowcy nazywają je „bangala”. Przed kilku laty tępili
je bezlitośnie
zatrutymi strzałami z kusz, a skóry sprzedawali kupcom Hausa, ci zaś dostarczali
je do
Paryża, gdzie elegantki nosiły etole z ich futer. Z pewnością zauważyłaś, że
szatany nie
uciekają przed człowiekiem, ale kryją się w koronach drzew i stamtąd obserwują
ludzi,
podczas gdy koczkodany czy mangaby uciekają szybko z drzewa na drzewo.
Dzika nie podjęła jednak dalszej rozmowy, bo pierwotna puszcza skończyła się
nagle i
myśliwi stanęli przed gęstą, zwartą ścianą prawie niedostępnej dla człowieka
puszczy
wtórnej. Drzewa, krzaki, paprocie, trawy, pnącza, powoje, liany i wszelkiego
rodzaju inne
rośliny tak były z sobą splątane i przeplecione w walce o dostęp do słońca, że
całość
stanowiła istny mur zieleni poprzetykany zżółkniętymi liśćmi i wybłyskującą tu i
ówdzie korą
drzew.
Ale w tej nieprzebytej na oko gęstwinie Dzika dostrzegła coś. w rodzaju niskich
korytarzy, w które wnikały ścieżynki wybite w ziemi przez setki i tysiące
przeróżnej
wielkości racic. W jeden z takich korytarzy wygniecionych przez słonie i bawoły
nurknął
Ndele, a za nim Dzika, stary geolog i chłopcy. Przedzierali się przez gąszcz
pochyleni,
czasem musieli się czołgać, wpadali w doły zrobione przez nogi słoni, aż po
pewnym czasie,

background image

zmachani, zlani potem, podrapani, stanęli na sporej polance, którą utworzyło
ogromne drzewo
akacjowe. Akacja miała tak rozległą koronę, że rzucała cień w promieniu chyba
dwudziestu
pięciu metrów, a jej grube, węźlaste korzenie zajmowały nie mniejszą przestrzeń.
Całą
polankę pokrywała miękka, delikatna trawa.
Dzika siadła u stóp akacji, między potężnymi korzeniami, które prawie zupełnie

zakrywały. Obok ulokował się Ndele, a pan Perron zajął miejsce po drugiej
stronie pnia.
Chłopcy musieli wrócić na skraj starej puszczy i tam, przy dużym drzewie
chlebowym, rozbili
tymczasowy obóz. Byli bardzo niezadowoleni, że usunięto ich z polanki, choć
Ndele
tłumaczył im, że taka duża gromada ludzi mogłaby swym zapachem przepłoszyć każdą
zwierzynę.
Ndele zaczął wabić. Naśladował wołanie małej, zagubionej w lesie antylopki, lecz
choć wielokrotnie je powtarzał, nie dało to żadnego rezultatu. Zaczął więc
naśladować
nabrzmiały śmiertelną trwogą krzyk antylopy, która wpadła w pułapkę.
Przez dłuższy czas w puszczy nadal nic się nie działo, lecz nagle Dzika
dostrzegła
wysuwający się ostrożnie z gęstwiny okrągły łeb kota. Postawionymi na sztorc
uszami
wsłuchiwał się w coraz cichsze rzężenie antylopy. Potem przypadł do ziemi i cal
po calu
zaczął się czołgać, aż wreszcie znalazł się na trawie. Przez chwilę leżał
nieruchomo, po czym
uniósł lekko łeb, rozejrzał się i znowu, ciągle przypłaszczony do ziemi, ruszył
w stronę akacji.
Ale ledwie posunął się kilka kroków naprzód, klasnął strzał z wiatrówki.
Drapieżnik
podskoczył w górę, wykręcił się w powietrzu i w dwóch susach zniknął w
gęstwinie.

background image

Dzika i Ndele natychmiast nurknęli za nim w busz, rozgarniając rękami ostre
trawy,
kolczaste pnącza i krzaki. Wreszcie wśród gibkich pędów rotangu znaleźli
leżącego kota.
Oboje mieli podrapane twarze, pocięte przez trawy ręce, poszarpane kolcami
dżinsy i skórę na
całym ciele, ale było to niczym w porównaniu z wartością zdobyczy. Dzika już na
pierwszy
rzut oka stwierdziła, że takiego kota nigdy jeszcze nie widziała. Był prawie
wielkości
serwala* [Serwal - drapieżne zwierzę z rodziny kotów, pokryte gęstą,
żółtobrunatną sierścią z
czarnymi plamami.], ale nieco smuklejszy, sierść miał na grzbiecie
kasztanowordzawą z
czerwonobrązowymi cętkami, po bokach znacznie jaśniejszymi, brzuch zupełnie
biały z
dużymi jasnoczekoladowymi plamami, ogon niezbyt długi, puszysty, z ledwo
zaznaczonymi
ciemniejszymi pręgami.
Kiedy przydźwigali kota na polanę i umocowali mu kołek z twardego drewna między
zębami, pan Perron, który przez cały czas mocno zaniepokojony kręcił się na
skraju polany,
zawołał z podziwem:
- Ależ to kot złocisty! Masz szczęście, Dziko! Te koty naprawdę nie należą do
łatwych
zdobyczy. Ale chyba najbardziej cenią je tutejsi Pigmeje, którzy ich ogony
uważają za
szczególnie skuteczny talizman, zapewniający pomyślne łowy i chroniący przed złą
przygodą...
- To wcale nie moja zasługa, że upolowałam tego ślicznego kota. Zwabił go Ndele.
Ale musimy chyba zmienić miejsce, bo teraz żadna zwierzyna już tu nie przyjdzie.
A szkoda,
takie świetne miejsce na zasadzkę.
- Och, mamzel Dzika, ty się nie martw, zaraz zrobię siatkę, wsadzimy do niej to
mięso, przywiążemy na drzewie i żadne zwierzę nie poczuje jego zapachu!

background image

- Ale wasz zapach poczuje! - zawołał stary geolog. - Zostawiliście swoją woń na
trawie i w gęstwinie. Jeśli chcecie coś jeszcze złowić, musimy poszukać innego
miejsca.
Niech Ndele splecie jednak siatkę, kotu bezpieczniej będzie na drzewie niż na
ziemi.
Zabierzemy go w drodze powrotnej.
Ndele natychmiast zniknął w gąszczu, a po paru minutach był z powrotem, ciągnąc
za
sobą długi, cienki, elastyczny pęd rotangu. Rozdzielił go na kilkanaście grubych
włókien i
splótł z nich zgrabną siatkę. Wspólnymi siłami włożyli do niej śpiącego kota,
wywindowali
na potężny konar akacji i przywiązali.
- Żeby go tylko nie napadły czarne mrówki wędrowne! - zatroskała się Dzika
patrząc
na kołyszącą się lekko na konarze siatkę ze zwierzęciem.
- Nic mu się nie stanie - orzekł pan Perron. - Najwyżej ukąsi go parę gzów
bawolich.
Przeszedłszy kilkaset kroków znaleźli nad błotnistą rzeczką dogodne miejsce na
czaty
i zatrzymali się. Rosło tu sporo dużych drzew, a między nimi parę rozłożystych
musanga, na
których pozostały ślady gniazd założonych przez młode goryle. Pod jednym z drzew
zobaczyli także stos suchych gałęzi, ułożonych jak gniazdo bocianie. Nie mieli
wątpliwości,
że było to porzucone, chyba jeszcze przed rokiem, legowisko samca goryla,
pilnującego
bezpieczeństwa swej rodziny koczującej na drzewach.
Usiedli na pniu powalonego, próchniejącego drzewa, zasłonięci gęstwiną gałęzi,
krzaków i ogromnych liści dzikiego taro. W wilgotnej ziemi widniało mnóstwo
śladów
zwierzyny, najprawdopodobniej wędrującej tędy do wodopoju. Było tu stosunkowo
cicho, bo
przecież kukanie kukułek czy ćwierkanie małych, bardzo kolorowych ptaszków
szukających

background image

owadów na kwiecistych festonach pnączy trudno nazwać hałasem. Tylko gdzieś z
dali
dochodziły przytłumione wrzaski i dudnienie w piersi zupełnie podobne do bicia w
bębny.
Ndele wyjaśnił, że to gromada szympansów idzie przez puszczę.
Chłopiec odłupywał nożem z pnia potężne kawały próchna, kruszył je drobno i
wybierał białe, grube larwy goliata*. [Goliat - olbrzymi chrząszcz afrykański
długości prawie
10 cm.] Potem włożył larwy do swojego woreczka z rafii, usiadł zadowolony koło
Dziki i
zaczął wabić.
Tym razem skutek był niemal natychmiastowy - w rzadkim buszu ukazała się
niespodziewanie sylwetka dużej antylopy. Dzika widziała wyraźnie ciemnobrązowy
przód
ciała i wielką, bardzo wąską głowę z dwojgiem dużych uszu i parą krótkich,
ostrych rożków,
między którymi widać było brązową, nastroszoną czuprynę. Dwoje dużych, czarnych
oczu
patrzyło bystro przed siebie, a czarne, wilgotne chrapy chciwie węszyły. Już po
kształcie
głowy dziewczynka mogła poznać, że ma przed sobą dukiera, a wysokość i masywna
budowa
ciała zdradzały, że jest to duże i ciężkie stworzenie. Nie namyślając się
zmierzyła w szyję
antylopy i pociągnęła za cyngiel. Dukier podskoczył, lecz zamiast uciekać, runął
przed siebie,
w kilku susach dobiegł do pnia, a przesadzając go potrącił Dzikę tak mocno, że
przekoziołkowała i jak długa legła między kolczastym suszem.
Zanim dziewczynka zdołała wygrzebać się z krzaków i rozetrzeć stłuczone czoło,
na
którym wyrósł ogromny guz, Ndele biegł już za zwierzyną, a po dobrej chwili
zabrzmiał z
daleka i jego zdyszany, ale triumfujący krzyk:
- Leży! Tu leży! Och, jaki duży i tłusty jest ten nsip! Mnóstwo dobre mięso
upolowałaś, mamzel!

background image

Oboje z geologiem pobiegli w stronę głosu czarnego chłopca i oczom ich
przedstawił
się tak miły dla oka myśliwego widok!. Na połamanych łopuchach leżała duża,
piękna
antylopa, mająca na grzbiecie brudnobiałą plamę, sięgającą aż po zad.
- Toż to chyba antylopa tapirowata! - zawołała zdumiona Dzika.
- Nie, to lokalna odmiana antylopy żółtogrzbietej, nazywanej przez krajowców
„nsip”
- poprawił pan Perron. - Nsip jest największym dukierem w tej puszczy, waży
około
siedemdziesięciu kilogramów. Należy do raczej dość pospolitych, zwierząt w
Kamerunie, ale
stosunkowo trudno upolować go w dzień, bo wychodzi na żer tylko nocą i jest
bardzo
ostrożny. Trzeba przyznać temu chłopcu - rzekł wskazując na Ndele - że doskonale
umie
wabić, jeśli zdołał poruszyć z legowiska to zwierzę. No, ale teraz warto by
skrępować nogi
dukiera i sprowadzić ludzi do zaniesienia go do obozu. Niech Ndele skoczy po
tych swoich
kolegów!
Czarny chłopak nie dał sobie dwa razy powtarzać polecenia i zniknął w gęstwinie
jak
duch. Dzika tymczasem związała nogi antylopy i wyjęła jej z szyi ampułkę, po
czym razem z
panem Perronem pomyszkowali jeszcze nieco nad brzegiem rzeczki. Dziewczynka
upolowała
dwa śliczne turaki czubate, geolog zaś ustrzelił kilka tłustych perliczek
leśnych, których
stadko żerowało na jagodach esunu. Strzały spłoszyły parę maleńkich antylopek
świnek, czyli
antylopek karłowatych, ale zwierzęta tak szybko przebiegły koło Dziki, że
dziewczynka nie
miała nawet czasu użyć broni. Niemal natychmiast po ucieczce antylopek
karłowatych

background image

rozległo się w gęstwinie chrząkanie i fukanie świń, które również rzuciły się do
ucieczki.
Gdy wreszcie nadeszli chłopcy przyprowadzeni przez Ndele, okazało się, że dukier
jest za ciężki, aby nieść go na drążku. I wtedy Dzika przypomniała sobie, jak to
jej ojciec w
puszczy liberyjskiej przyprowadził do obozu ogromną antylopę bongo. Pod jej
kierunkiem
chłopcy wycięli długie drążki i przywiązali je wzdłuż boków dukiera rotangiem.
Kiedy
zwierzę obudziło się, postawili je na nogi, przytwierdzili z przodu i z tyłu
poprzeczki, a Dzika
zawiązała dukierowi oczy i przecięła więzy. Chłopcy chwycili za drążki i
spróbowali skłonić
go do ruszenia z miejsca. Początek okazał się dość trudny, bo dukier był bardzo
silnym
zwierzęciem i wszelkimi sposobami próbował uwolnić się z nałożonego nań jarzma.
Powoli
jednak zaprzestał oporu i szedł względnie spokojnie, kierowany drążkami.
Na polance zdjęto z akacji siatkę z kotem złocistym, który na widok ludzi zaczął
się
rzucać i parskać mimo kołka w pysku. Ale dwaj chłopcy zgrabnie chwycili
szalejące w
bezsilnej wściekłości zwierzę i ponieśli je śmiejąc się wesoło. Dwaj inni nieśli
turaki
upolowane przez Dzikę i perliczki - zdobycz pana Perrona.
7
Pan Perron i Dzika, wyprzedzający o spory kawał drogi pochód z żółtogrzbietym
dukierem, już z dala usłyszeli granie bębenków i niezwykły gwar dobiegający od
strony
obozu. Przyspieszyli kroku, a gdy wyszli na plac przed obozem, stanęli jak
wryci. Cichy i
pusty dotychczas obóz wydał im się zmieniony nagle w jakiś krzykliwy bazar
arabski.
Ruch panował tu zgoła niecodzienny. Słychać było krzyki, nawoływania, wybuchy
śmiechu, wrzask Kajtka i Jagi, kwik świni, dudnienie bębenków i basowe

background image

pohukiwanie
rogów. Kucharz Zalbi kręcił się jak w ukropie przy rozpalonym piecu i ręcznikiem
ocierał pot
z czoła, a Mbue i Kondo, odziani w białe, czyste koszulki i spodnie, nakrywali w
jadalnym
namiocie do stołu. Koło klatek ze zwierzętami tkwiło kilkunastu Murzynów gorąco
się o coś
spierając, inni natomiast albo myszkowali po kątach, albo siedzieli przy
ogniskach, palili fajki
i piekli na żarzących się węglach kawałki mięsa. Nieco na uboczu stało czterech
małych,
barczystych ludzi. Byli prawie nadzy, skórę mieli czekoladową o czerwonym
odcieniu, a
uzbrojenie ich składało się z busznajfów i ciężkich, długich włóczni o
szerokich, ostrych
grotach. Na szyjach mieli amulety z ogonów różnych zwierząt, przez ramię
przerzucone torby
myśliwskie i ani przez chwilę nie wypuszczali z muskularnych dłoni swych
włóczni. Na
zagadywania przechodzących Murzynów nie zwracali najmniejszej uwagi.
- To są Pigmeje Babinga - wyjaśnił geolog, ale Dzika w tej samej chwili wydała
okrzyk radości i jak strzała pobiegła w stronę namiotów, z których wyszli dwaj
biali myśliwi.
Byli to oczywiście pan Rawicz i pan Goraj. Dziewczynka objęła najpierw jednego,
potem
drugiego, ucałowała serdecznie, a potem zaczęła wypytywać o podróż, polowanie i
zdrowie.
Przypomniawszy sobie wreszcie o starym Francuzie, przedstawiła panów:
- Oto pan Henryk Perron, geolog z Jaunde, a obecnie mój opiekun, doradca i
towarzysz łowów! A to mój tatuś i jego przyjaciel, pan Stanisław Goraj, ojciec
Jacka.
Panowie przywitali się i zaraz nawiązała się ożywiona rozmowa o warunkach
podróżowania w puszczy, o mieszkających w niej plemionach Bantu, o Pigmejach,
zwierzynie i wielu innych sprawach. Nagle pan Rawicz zwracając się do córki
zapytał:

background image

- Słuchaj no, Dzika, skąd się wzięły te małpy? W klatce widzieliśmy gorylątko, a
tutaj
biega swobodnie szympans...
- Prócz tego jest jeszcze dukier błotny, warchlak świni rzecznej i dwa węże! -
zaśmiała
się dziewczynka. - A za chwilę Murzyni przyprowadzą dukiera nsip, przyniosą kota
złocistego i parę turaków czubatych, które to zwierzęta złowiliśmy dzisiaj razem
z panem
Perronem! A co wyście upolowali?
- No, nasza zdobycz jest znacznie skromniejsza - zaśmiał się pan Goraj. -
Schwytaliśmy rocznego goryla, czarną świnię olbrzymią, parę maleńkich antylopek
Maxwella, kozła błotnego i antylopę pasiastą...
- Ooo, to bardzo dużo! - zawołała dziewczynka. - Ho, ho, taka czarna świnia
olbrzymia warta jest więcej niż wszystkie moje zwierzęta, z wyjątkiem oczywiście
Jagi i
Kajtka...
- A któż to jest? - zapytał ciekawie pan Rawicz.
- Jaga to jest właśnie samica goryla, a Kajtek to szympans tszego.
- No, a jakie imię damy naszemu gorylowi? - zapytał pan Goraj.
- Bartek! - zaproponowała dziewczynka.
- Dobrze, niech mu będzie Bartek! - zgodzili się ze śmiechem obaj łowcy, ale po
chwili pan Goraj zapytał o Jacka.
Dzika wyjaśniła, że Jacek wróci nazajutrz z Tobim i Akassu z Momolo, gdzie suszą
skóry goryli, które się zagryzły. Opowiedziała też dokładnie o tym niecodziennym
wydarzeniu, gdyż myśliwi bardzo się tą sprawą zainteresowali.
- A nad rzekę Bumba - powiedział pan Goraj, gdy Dzika skończyła swą opowieść -
dotarła wiadomość znacznie upiększona i wyolbrzymiona. A więc że najpierw goryle
wznieciły popłoch w Ngato, potem rozszarpały mnóstwo ludzi, aż wreszcie dwoje
białych
dzieci zabiło obie rozwścieczone małpy. Na plantacji tytoniu w trójkącie rzek
Bumba i Bok
krąży wieść, że jakaś biała dziewczyna zabija zwierzęta, a później przywraca im
życie. Od
razu domyśliliśmy się, że chodzi o ciebie, Dziko, i twoją wiatrówkę. Ponieważ
jednak we

background image

wszystkich bajeczkach powtarzanych w puszczy jest zawsze jakiś cień prawdy,
byliśmy
przekonani, że wy oboje przyczyniliście się do śmierci goryli i władze każą nam
grubo
zapłacić za zabicie zwierząt objętych całkowitą ochroną.
Ale na to wystąpił pan Perron, który oznajmił, że jako urzędnik państwowy zbadał
oba
goryle i nie znalazł innych ran jak tylko powstałe od zębów. Stanowczo więc
stwierdza, że
małpy zagryzły się same, i tak przedstawił zdarzenie w swym raporcie wysłanym do
Abong-
Mbang. A więc nie warto zajmować się więcej tą sprawą.
Przy ostatnich słowach starego Francuza do obozu wkroczył pochód prowadzony
przez Ndele. Dzika pobiegła zaraz do ciężarówek, aby wybrać odpowiednie klatki
dla nowych
lokatorów. Obaj łowcy pospieszyli za nią i nawet geolog pomagał w składaniu
klatek,
podczas gdy czarni tragarze i tropiciele Babinga przypatrywali się ciekawie
pracy białych i
głośno ubolewali, że taka masa dobrego „mięsa” zamiast pójść pod nóż - idzie do
klatek...
Ilość i jakość znajdujących się w klatkach zwierząt przedstawiała się wręcz
imponująco. Łowcy schwytali wprawdzie o jednego goryla za dużo, ale sądzili, że
sprawę tę
uda się jakoś załatwić w ministerstwie. Zresztą raz złapanego i przyzwyczajonego
do opieki
człowieka zwierzęcia nie można było wypuszczać do lasu ze względu na jego własne
dobro.
Oglądając świnię olbrzymią, pan Perron zawołał podekscytowany:
- Toż to jest ngak! Czy wiesz, Dziko, że świnię tę odkryto zaledwie
sześćdziesiąt lat
temu? Najpierw we wschodnim Kongo, nieco później w Kamerunie, a jeszcze później
w
Liberii. W lasach kongijskich odyniec ngak może osiągnąć nawet metr i metr
dwadzieścia

background image

wysokości i przeszło dwa metry długości. Ngak kameruński jest nieco mniejszy,
waży
bowiem najwyżej jakieś sto pięćdziesiąt do stu siedemdziesięciu kilogramów, ale
złapanie go
żywcem uważam za wielki sukces. Właściwie ngak stanowi niemal wyłączną zdobycz
Pigmejów. Prócz nich chyba żaden myśliwy nie potrafi tak bezszelestnie podkraść
się do tych
niezmiernie płochliwych zwierząt, ukrywających się w najbardziej niedostępnych
gąszczach
puszczy.
- Upolowałem to zwierzę dzięki tropicielom, którzy wypłoszyli je z nieprzebytej
gęstwiny rafiowej - rzekł pan Rawicz. - Żałuję tylko, że nie zdążyłem już
strzelić do samicy,
bo para tych zwierząt byłaby bardzo cenną zdobyczą, niewiele ustępującą gorylom.
- Nie narzekaj, Władku! - zaśmiał się pan Goraj. - W tak krótkim czasie
zdobyliśmy
stosunkowo dużo cennej zwierzyny. A teraz mamy przed sobą równie chyba trudne
zadanie
przewiezienia tego zwierzyńca cało i zdrowo do domu. Z karmieniem nie będzie
kłopotu, bo
owoce, jarzyny, bulwy taro i manioku można kupić w każdej wiosce, a kawałek
mięsa dla
kota zawsze znajdzie się u naszego kucharza. Ale pożywienie musi być tak
przygotowane,
żeby było wolne od wszelkiego rodzaju zarazków i pasożytów, których jest tu
pełno.
- Tę pracę biorę na siebie - rzekła Dzika. - I tak codziennie rano segreguję
przyniesioną żywność, płuczę jarzyny i owoce w filtrowanej wodzie i dodaję do
jedzenia
trochę tych środków niszczących pasożyty żołądkowe. Przy okazji staram się
oswajać
zwierzaki lub przynajmniej zdobyć ich zaufanie. Z Jagą i Kajtkiem nie ma
kłopotów, ale
Bartek wydaje mi się dziki i nieufny. Jestem pewna, że dam sobie radę, tylko
niech nikt inny

background image

nie karmi zwierząt.
- Brawo, Dziko! - zawołał pan Goraj. - Przyjmujemy twoją ofertę. Chciałem ci
powiedzieć, że natychmiast po powrocie Jacka pakujemy klatki na auta i jedziemy
na północ,
w okolice lasów galeriowych* [Lasy galeriowe - gęste, wilgotne lasy tropikalne,
porastające
dna dolin rzecznych w obszarach sawannowych.] i sawann. Tutaj, w południowej
puszczy,
już wkrótce zaczną się straszliwe orkany, burze i ulewne deszcze i droga do
Lomie zamieni
się w tak grząskie błoto, że nie tylko nasze ciężarówki, ale nawet willys stąd
by nie wyjechał!
Oczywiście, gdybyśmy posiedzieli tu dłużej, to może złowilibyśmy jeszcze
antylopę bongo,
małego, rudego bawołu leśnego, dukiera, którego krajowcy nazywają „mi”, może
również
samicę ngak i kilka mniejszych drapieżników, ale musimy z tego zrezygnować, bo
wasze
zdrowie i bezpieczeństwo jest dla nas cenniejsze od wszystkich zwierząt. Wiemy
doskonale,
jak wygląda puszcza w porze mokrej. Bezdenne, nie kończące się trzęsawiska!
- Całkowicie zgadzam się ze Stachem - poparł przyjaciela pan Rawicz. -
Zdobyliśmy
parę goryli, główny cel naszej wyprawy, i sporo innych zwierząt na dodatek,
trzeba więc
powoli ruszać do domu. Po drodze może uda nam się jeszcze dołączyć coś niecoś do
naszego
zwierzyńca. I miejmy nadzieję, że dowieziemy wszystko szczęśliwie do Chartumu.
Liczę
bardzo na ciebie, Dziko, ty masz wyjątkowy dar opiekowania się zwierzętami.
- O, mademoiselle Dzika doskonale daje sobie radę nie tylko ze zwierzętami, ale
i z
ludźmi! - powiedział pan Perron, który uważnie przysłuchiwał się rozmowie. -
Ogromnie
żałuję, że nie będę mógł towarzyszyć panom do Lomie i dalej, ale muszę już udać

background image

się do
Molunda, gdzie oczekują mnie młodzi koledzy geologowie. Tym bardziej że niedługo
zacznie
się pora mokra i trzeba będzie wracać do Jaunde. Spędziłem w tym obozie kilka
bardzo
przyjemnych dni i sprawiłoby mi ogromną radość, gdybyście państwo w drodze
powrotnej
odwiedzili mnie w Jaunde.
Dalsza część wieczoru zeszła trzem panom na rozmowie o południowo-wschodniej
puszczy, z której właśnie powrócili pan Goraj i pan Rawicz, a którą stary
Francuz znał wcale
dobrze. Dzika w tej rozmowie nie brała udziału, gdyż zaraz po kolacji poszła
spać. Usnęła
natychmiast i nie obudziły jej nawet tańce Murzynów, chociaż ochrypłe ich
śpiewy, dudnienie
bębnów i stukot twardych patyków wybijających rytm słychać było w całym obozie.
Na drugi dzień rano obaj łowcy wypłacili tragarzom i tropicielom zarobione przez
nich pieniądze i obóz znacznie się wyludnił. Po śniadaniu wyruszył w drogę do
Molunda pan
Perron. Ucałował Dzikę, uścisnął dłonie obu Polaków, jeszcze raz ponowił swoje
zaproszenie
i wraz ze swymi ludźmi zniknął w puszczy. Koło południa powrócił Jacek z obu
kierowcami i
ich pomocnikami. Przynieśli skóry i szkielety goryli. Skóry były nad podziw
piękne,
wszystkie uszkodzenia powstałe w czasie walki zostały przez Tobiego starannie
zszyte.
Szkielety małp i czaszkę lamparta zabezpieczono przed owadami i ułożono w
metalowej
skrzyni, a potem dokładnie zalutowano. Skóry musiały jeszcze schnąć, rozwieszono
je więc
na żerdziach w przewiewnym, cienistym miejscu.
W obozie zapanował teraz niezwykły ruch. Ładowano na auta klatki ze zwierzętami,
ekwipunek i w ogóle starano się przygotować wszystko tak, żeby nazajutrz
wyjechać jak

background image

najwcześniej.
Ale tej nocy nikt nie mógł zmrużyć oka, bo Murzyni z Ngato żegnali białych
gości. A
czynili to tak hałaśliwie, tak głośno bili w bębny, śpiewali i tańczyli, że aż
psy wiejskie
skowyczały, a Jaga, Bartek i Kajtek darły się, jakby je kto ze skóry obdzierał.
Wczesnym
rankiem, o świcie, zapakowano namioty, łóżka, naczynia kuchenne i skóry, ale
wyruszono
dopiero po ustąpieniu gęstej mgły, która spowiła puszczę i szosę białym,
nieprzeniknionym
całunem. Na placu zebrań i tańców w Ngato zgromadziła się cała ludność wioski z
naczelnikiem na czele, Mballa wystąpił niezwykle okazale. Miał na sobie długi,
obszerny,
purpurowy płaszcz, w tym samym kolorze wysoką czapę podobną nieco do tiary, w
ręku zaś
dzierżył znak swojej władzy - wspaniałą laskę hebanową, rzeźbioną kunsztownie w
symboliczne postacie. Tuż za nim stali poważni radni wioskowi przybrani w barwne
bubu,
dalej nauczyciel z gromadką dzieciarni szkolnej, za nimi zaś mężczyźni i kobiety
oraz w
oddzielnej grupie młodzież obojga płci.
Gdy członkowie wyprawy zajęli miejsca w autach, rozległo się bicie w bębny i tak
ogłuszający wrzask zebranego tłumu, spotęgowany jeszcze przez huczący tam-tam,
że z
przemówienia Mballi nic nie można było zrozumieć. Między żegnającymi, ku
przykremu
zdumieniu Dziki, nie było Ndele. O świcie przyniósł, jak zawsze, owoce i jarzyny
dla
zwierząt, a potem gdzieś znikł. Dziewczynka na próżno wypatrywała oczy,
zastanawiając się,
co też mogło mu się przydarzyć, że nie przyszedł się pożegnać. Na drodze z Ngato
do Lomie
witali teraz myśliwych mieszkańcy przydrożnych wiosek, powiadomieni tam-tamem o
ich

background image

przejeździe. Wszędzie wiedziano o białych, którzy przyjechali do puszczy polować
na goryle,
i ludzie opowiadali sobie o nich wieczorami niezwykłe historie. Bo czy słyszał
kto kiedy w
puszczy o dziewczynce, która zabija, a potem wskrzesza dzikie zwierzęta? Czy
słyszał kto,
żeby dwoje dzieci zabiło dwa ogromne goryle, które dzień przedtem poszarpały
kilku silnych,
uzbrojonych mężczyzn? Nie. Tego nikt nigdy nie słyszał, toteż ludzie z wiosek
wylęgali na
drogę, by przypatrzyć się białym „czarownikom”, a przy okazji chętnie pomagali
zasypywać
doły na szosie, usuwać powalone pnie, zakrywać gałęziami bajora.
Kobiety z podziwem przyglądały się wesoło uśmiechniętej „białej mamzel”, i
przynosiły jej pięknie zdobione kalebasy* [Kalebasa - tykwa, roślina z rodziny
dyniowatych;
owoce jadalne, o butelkowatym kształcie; używane też jako naczynia.] pełne
złocistych
pomarańcz, pachnących terpentyną owoców mango* [Mango - drzewo rosnące w Afryce
i
Azji; dostarcza smacznych owoców przypominających brzoskwinie.] lub chociażby
okrągłych
ziaren kola.
Ogromne wrażenie wywarło na mieszkańcach którejś wioski ustrzelenie przez Dzikę
ogromnego dzioborożca czarnego, który akurat w chwili gdy Murzyni pomagali
przepychać
ciężarówki przez głęboką wyrwę, usiadł na gałęzi przydrożnego drzewa i
spoglądając z
wysokości na gromadę ludzi, coś tam krakał swoim basowym głosem. Po strzale ptak
odleciał
jeszcze z gałęzi, ale szybując nad drogą zachwiał się nagle, przekoziołkował w
powietrzu i
jak kamień runął w krzaki porastające gęsto skraj szosy. Dzieciarnia, która
bardzo uważnie
obserwowała każde poruszenie podróżników, hurmem rzuciła się w kierunku

background image

nieżywego w
ich przekonaniu dzioborożca i przyniosła go Dzice. Ale któż zdoła opisać
przerażenie dzieci,
kiedy po kilku minutach ptak przebudził się i całkiem zdrowy zaczął z krakaniem
skakać po
klatce.
Wieść o tym niesamowitym zdarzeniu rozniosła się błyskawicznie po warzywnikach i
każdy biegł, aby na własne oczy zobaczyć „zaczarowanego ptaka” i natychmiast
omówić z
innymi całą sprawę. Mężczyźni, bardziej obyci z białymi - gdyż wielu z nich
pracowało na
plantacjach lub w olejarniach, a niektórzy uczęszczali nawet kiedyś do szkółki
misyjnej -
mniej się dziwili, bo przecież wiedzieli, że biali ludzie potrafią różne rzeczy,
ale kobiety,
szczególnie stare, ogarnęła taka trwoga, że unikały wzroku Dziki i szeptały
między sobą:
- Matko, czy widziałaś tego ptaka? Był zupełnie martwy w tym kojcu i nagle...
odżył!
Jakże wielkim czarownikiem musi być ta biała dziewczynka, jeśli może przywracać
życie
zwierzętom!
- O, ludzie, ludzie! - mówiła inna. - Popatrzyłam na nią i zaraz przestał mnie
brzuch
boleć! Chyba pójdę do niej i poproszę o dobrą medycynę...
- A ten biały chłopiec, co patrzy na nas przez czarne pudełko, to też pewnie
czarownik. Pudełko mruczy, jakby mu coś mówiło...
W Lomie nie popasali zbyt długo. Tu również zebrał się tłum ludzi przed domem
noclegowym i wśród wybuchów radości i śmiechu obserwował karmienie zwierząt.
Nawet
kilku Europejczyków, zatrudnionych w miejscowych tartakach i olejarniach,
przyjechało
zobaczyć żywe goryle i trudną do wytropienia ognistoczerwoną antylopkę.
Droga z Lomie do Abong-Mbang była całkiem niezła, ale bardzo uczęszczana.
Spotykali długie szeregi kobiet, które niosły na plecach oryginalne kosze

background image

lejkowatego
kształtu, wypełnione wszelkiego rodzaju skrzynkami, pudełkami, kalebasami i
zawiniątkami,
sterczącymi im wysoko ponad głową. Niewiasty wracały do wiosek z targu
miejskiego, gdzie
sprzedawszy produkty swoich warzywników, a także owoce zebrane w puszczy,
porobiły
zakupy dla domu i dalszej rodziny. Szły gęsiego, czasem grupkami po kilka
ścieżyną koło
drogi, przygniecione ciężarem koszy, podpierając się długimi kijami, a promienie
zachodzącego słońca ślizgały się po prawie nagich ich ciałach. W każdej grupce
jedna z
kobiet zawodziła jakąś monotonną pieśń, pozostałe zaś powtarzały przeciągle
ostatnie słowa
każdej zwrotki.
Kilkakrotnie mijali na drodze ciężkie wozy załadowane olbrzymimi dłużycami
cennego hebanu, mahoniu lub innego drzewa, które z puszczy wieziono do tartaków
w
Lomie. Zbiór owoców palmy oleistej nie był jeszcze zakończony, toteż często
spotykali
jadące do olejarni wózki wypełnione po brzegi ciężkimi, czarnoczerwonymi albo
pomarańczowożółtymi kiściami. Trafiały się także dwukółki wyładowane
pomarańczami,
cytrynami lub aromatycznymi ziołami, które odstawiano do destylarni
wyrabiających olejki,
używane do produkcji perfum.
Tuż przed zachodem słońca lekki wietrzyk ochłodził nieco gorące powietrze, a
potem
nagle zapadła ciemność. Ruch na szosie ustał niemal zupełnie i samochody mogły
przyspieszyć tempa. Willys wysforował się znacznie naprzód, przebijając
reflektorami
ciemności. Wydawało się, że jadą jakimś bezkresnym korytarzem utworzonym przez
światła
lamp. Miękki, monotonny ruch jadącego auta uśpił Dzikę tak mocno, że nie
słyszała uderzeń

background image

lelków o przednią szybę ani pisku nietoperzy, które zwabione blaskiem
reflektorów całymi
chmarami krążyły nad szosą. Czasem w smudze światła ukazywały się kicające przed
autem
małe zające afrykańskie, to znów zabłysły na chwilę oczy jakiejś antylopy lub
drapieżnika i
natychmiast znikały gdzieś w gęstwinie przydrożnej. Powodem tej płochliwości
zwierząt były
częste polowania Murzynów z pochodniami, którzy dziesiątkowali zwierzynę
wychodzącą w
nocy na drogę.
Monotonność jazdy zmorzyła i Jacka, ale ocknął się natychmiast, gdy tylko auto
stanęło. Zatrzymali się przed płytką, ale szeroko rozlaną rzeczką, nad którą
rysował się kontur
zrujnowanego mostu. Widząc, że obaj łowcy wyszli z auta i skierowali się ku
mostkowi,
Jacek również podążył za nimi, machinalnie zabierając wiatrówkę wiszącą na
tylnej stronie
pierwszego siedzenia. Dochodząc do mostka, usłyszał głos swego ojca:
- Właściwie nic tu mądrego nie wymyślimy, bo tarcice są tak przegniłe i
dziurawe, że
załamują się pod butem. Nie przejedzie tędy nawet willys, a cóż dopiero mówić o
ciężarówkach. Ale musi tu być w pobliżu jakiś objazd, bo ten mostek jest chyba
już od
dłuższego czasu nie używany, a samochody między Lomie i Abong-Mbang przecież
kursują.
Idź ty, Władku, na prawo, ja pójdę na lewo, może znajdziemy gdzieś bród...
Obaj łowcy, uzbrojeni w silne latarki elektryczne, zeszli z mostka i ruszyli w
przeciwnych kierunkach wzdłuż brzegu rzeczki. Jacek przyłączył się do swego
ojca. Przeszli
kilkadziesiąt kroków, gdy nagle w ostrym świetle latarki błysnęły w dali cztery
błękitnawe
punkciki, które to gasły, to znów się zapalały.
- To chyba jakieś małe antylopki, bo oczy świecą nisko nad ziemią. A może to
wydry?

background image

- szepnął podniecony chłopak.
- Widzę, że masz wiatrówkę w ręku... spróbuj - równie cicho wyszeptał ojciec
wkładając w dłoń syna latarkę.
Jacek ruszył wolniutko i ostrożnie, starając się iść bezszelestnie i ciągle
trzymając
oczy zwierząt w promieniu światła. Przeszedł tak kilkanaście kroków, a gdy
zaczął rozróżniać
słabe zarysy ciała antylopy, przystanął, podniósł broń do oka i strzelił. Wraz z
klaśnięciem
wiatrówki oczy znikły, tylko nie opodal coś plusnęło w wodzie, a potem
zapanowała cisza, w
którą wdarł się daleki jeszcze pomruk silników ciężarówek.
- Chybiłem czy co? - zawołał niepewnie chłopiec.
- Idź zobacz! - zachęcił ojciec.
Poszukiwanie w wysokich trawach ustrzelonej zwierzyny trwało dość długo, lecz w
końcu światło skupiło się na jednym miejscu, a w chwilę później rozległ się
nabrzmiały
radością głos Jacka:
- Mam, mam ją! To jest chyba antylopa wodna, bo nie ma rożków, a z górnej
szczęki
wyrastają jej ku dołowi długie, spłaszczone kły!
Był to istotnie samiec antylopy wodnej, a właściwie wodnej antylopy piżmowej,
która
w pewnych okolicach puszczy została prawie zupełnie wytępiona przez Murzynów,
polujących na to zwierzę przy pomocy psów. Antylopa wodna jest zwierzęciem
małym,
osiąga bowiem ciężar zaledwie dwunastu do piętnastu kilogramów, ale mięso ma
niezwykle
delikatne i smaczne, przypominające cielęcinę. Trzyma się rzek i dzień spędza
ukryta w
rozpadlinach nadbrzeżnych lub między korzeniami drzew. Na żer wychodzi w nocy,
zawsze
jednak żeruje w pobliżu rzeki. Murzyni twierdzą, że antylopa wodna w razie
niebezpieczeństwa chroni się w wodzie, ale fakt ten nie został dotychczas
potwierdzony przez

background image

zoologów.
Kiedy wszyscy trzej oglądali antylopkę, nadjechały ciężarówki. Gwar i wołanie
obudziły Dzikę, która wyskoczyła z willysa i natknęła się na Jacka niosącego swą
zdobycz do
auta. Dzieci zajęły się umieszczeniem antylopy tymczasowo razem z antylopą
Maxwella, a
łowcy wypytywali kierowców, co stało się przyczyną tak wielkiego opóźnienia
ciężarówek.
Okazało się, że Tobi przejechał pięciometrowego pytona, który dostał się pod
koła jego
samochodu, a ponieważ żal mu było mięsa i skóry zatrzymał się i przy pomocy
Zalbiego i
swego pomocnika zabrał się spokojnie do obdzierania węża. Niebawem nadjechał
Akassu z
Mbua i Kondo, a ponieważ na obu ciężarówkach znalazło się także po kilku
„dzikich”
pasażerów, dzielenie mięsa zajęło „trochę” czasu.
Czarni pasażerowie przydali się bardzo przy forsowaniu błotnistego brodu na
rzece,
ale w dalszej drodze willys na wszelki wypadek stanowił tylną straż ciężarówek.
Nie robiąc
po drodze już żadnych postojów, dotarli do Abong-Mbang około godziny ósmej rano
i
zatrzymali się przed hotelem madame Durande. Panowie Goraj i Rawicz po kąpieli i
śniadaniu udali się do odpowiedniego urzędu, by zgłosić schwytanie
nadprogramowego
goryla, a Dzika zajęła się karmieniem zwierząt, w czym pomagał jej... Ndele,
który ku
bezgranicznemu zdumieniu dziewczynki zjawił się jak duch na podwórzu hotelowym
roześmiany i uszczęśliwiony. Okazało się, że schował się między workami na
jednej z
ciężarówek i wyszedł ze swojej kryjówki dopiero w Abong-Mbang. Na ostre wymówki
Dziki,
jak mógł tak beztrosko porzucić rodzinę, Ndele odpowiedział:
- O, biała mamzel, ty uratowałaś mojego brata, którego pogryzł goryl, i ja chcę

background image

być
twoim boyem. Ty sama wiesz, że umiem mówić po francusku, że umiem wabić
zwierzynę,
stawiać sidła i pułapki, a Mbua lub Konde, chociaż są starsi, tego wszystkiego
nie potrafią.
Nie odsyłaj mnie jeszcze do domu, a sama zobaczysz, że nikt nie będzie ci tak
wiernie służył
jak mały Ndele!
Ponieważ żadne perswazje Dziki, że musi wrócić do domu, nie przekonały czarnego
chłopca, pozostawiła tę sprawę do rozstrzygnięcia ojcu i panu Gorajowi.
Z ciężkim sercem i zupełnie bezradna wyruszyła w towarzystwie Jacka na
zwiedzanie
miasta, którego za pierwszym swoim pobytem właściwie zupełnie nie widzieli.
Abong-Mbang, stolica administracyjna Górnego Niongu, przedstawiał się
imponująco:
szerokie, doskonale wyasfaltowane ulice, wysokie, obszerne domy, bogate sklepy,
mnóstwo
małych i większych bistro* [Bistro - rodzaj baru.] ze stolikami na trotuarze,
przy których w
cieniu markiz siedzieli ludzie i pili orzeźwiające napoje. A przy tym wszędzie
pełno zieleni.
Na bocznych ulicach widać było wygodne bungalowy w ogrodach, prawdopodobnie
własność
Francuzów, których sporo mieszka w Kamerunie.
Tuż przy brzegu rzeki Niong rozpościerał się plac targowy, a na nim stały
rozliczne
kramy z najrozmaitszymi towarami, jakie sobie tylko można wyobrazić. Dzikę i
Jacka
zainteresował szczególnie kram, na którym znajdowały się stosy przeróżnych
czaszek, rogów
i skór, wypchane jaszczurki i krokodyle, sterty najrozmaitszych kości i kawałków
suszonego
mięsa, pancerze żółwi oraz cała masa przedmiotów, których pochodzenia trudno się
było
domyślić. Woń, jaką ten kram wydzielał, nie była aromatyczna, ale siedzący za

background image

ladą
sprzedawca czuł się widocznie znakomicie, bo z pełnym dostojności uśmiechem i
wyższością
patrzył na przechodzących obok ludzi i wcale nie próbował im zachwalać swego
towaru. A
jednak dość często zjawiali się klienci, szeptali coś tajemniczo ze sprzedawcą,
oglądali towar,
a potem, zapłaciwszy, skrzętnie chowali w tobołku.
Jacek filmujący targowisko ukradkiem, bo sporo tu było mahometan, zwrócił się do
Dziki wskazując ręką kram:
- Tutaj Europejczyk, nie postawiwszy nawet nogi w puszczy czy sawannie, może
skompletować sobie całą kolekcję trofeów myśliwskich. Popatrz na te czaszki
słoni,
hipopotamów, goryli, szympansów i innych małp, chociaż... nie ręczyłbym, czy nie
znalazłaby się między tymi rupieciami i czaszka człowieka!
- Podobny kram widzieliśmy w Omdurmanie na targowisku miejskim - odpowiedziała
Dzika.
- Ale tu masz chyba wszystko, co tylko Afryka posiada! Tu możesz kupić każdą
część
zwierzęcia używaną jako talizman albo jako przedmiot magiczny do wróżb. O,
spójrz, tam
leży skóra łuskowca*. [Łuskowiec - ssak pokryty łuską rogową. Nie posiada zębów,
lecz
zrogowaciałe dziąsła, którymi miażdży pokarm. Ostrymi pazurami rozdziera
termitiery i
mrowiska i wsuwa w nie długi język pokryty kleistą śliną, do którego przylepiają
się owady.
Żyje w Afryce, południowej Azji i na niektórych wyspach przy wybrzeżach
azjatyckich.]
Wiesz zapewne, że łuskowiec uważany jest przez znachorów murzyńskich za
wyjątkowo
dobrą „medycynę”, a w sztuce wróżbiarskiej każda jego łuska ma swoje specjalne
znaczenie.
Z grubych, twardych włosów z ogona słoni wyrabia się piękne pierścionki i
bransolety, ale

background image

czarownicy i znachorzy preparują z nich także lekarstwo, za które każą sobie
drogo płacić.
Popatrz na te pęki suszonych ziół wiszące pod daszkiem. Jedne z nich mają
własności
lecznicze, inne są trujące lub odurzające. Któż z nas, Europejczyków, zna
zresztą tajemnice
roślin afrykańskiej puszczy.
- Słyszałam, że duża grupa angielskich botaników i lekarzy przebywała w Kenii i
Tanganice, by nawiązać kontakt ze znachorami i zdobyć od nich wiadomości o
roślinach
leczniczych i trujących. Czy wiesz coś o tym?
- Oczywiście! Lepiej późno niż wcale! Taka współpraca może przynieść ludzkości
wiele pożytku, bo przecież tutejsi znachorzy wcale nie są takimi głupcami, za
jakich uważa
ich większość białych ludzi. Mieszkają tu od tysięcy lat, swoje doświadczenia
przekazują z
ojca na syna, mogli więc chyba poznać wartość swych roślin.
Wracali okrężną drogą, bo Jacek chciał sfilmować możliwie jak najwięcej
ulicznych
scenek rodzajowych. Dzika zaś interesowała się strojami mieszkańców Abong-Mbang.
W
centrum miasta, na bardziej ludnych ulicach, prawie wcale nie widziało się
mieszkańców
puszczy ubranych w skąpe opaski na biodrach, częściej natomiast spotykało się
ich na
targowiskach i peryferiach. Mieszkańców tego miasta można było według wyglądu
podzielić
na trzy grupy: na ludzi w bardzo eleganckich, europejskich strojach, ludzi
ubranych
wprawdzie po europejsku, ale dość skromnie lub zgoła niedbale, oraz na ludzi
noszących
krajowe bubu, podarte spodnie i takież same koszulki. Pierwsza grupa jeździła
samochodami i
stanowiła elitę towarzyską, druga składała się z urzędników (łatwo ich było
poznać, bo nosili

background image

na głowie hełmy korkowe) i personelu pomocniczego sklepów i różnych instytucji,
do grupy
ostatniej należeli właściciele małych, ciasnych sklepików, rzemieślnicy i
robotnicy.
Różnice stroju kobiet nie były tak wielkie, chociaż i tu istniał wyraźny podział
na
suknie europejskie i szaty krajowe z bardzo kolorowych materiałów. Dzika
kilkakrotnie
widziała smukłe, wytworne dziewczęta ubrane w złote, srebrne lub purpurowe
brokaty, szyte
chyba na zamówienie w Paryżu u Diora czy innego króla mody. Lśniący w
promieniach
słonecznych materiał odcinał się ostro od czarnych twarzy, ramion i nóg, dając
wspaniałe
efekty kolorystyczne. Oczywiście, elegantkom tym musiało być bardzo ciepło i
pewno pociły
się okropnie w ciężkich brokatowych sukienkach, ale na ulicy spotykało się je
rzadko.
Jeździły przeważnie samochodami, czasem wstępowały do wytwornych sklepów lub
piły w
jakimś przytulnym bistro napoje chłodzące. Ale i wśród kobiet, jakie Dzika i
Jacek mijali na
ulicy, spora część nosiła eleganckie sukienki uszyte według ostatniej mody
paryskiej.
Szczególnie zgrabnie wyglądały w tych europejskich strojach dziewczęta i młode
kobiety,
które niemało trudu poświęcały także pielęgnacji fryzur. Jednakże najczęstszy
był barwny
strój krajowy, składający się z jednego płata materiału, który, malowniczo
udrapowany,
okrywał prawie całe ciało kobiety od szyi aż do stóp. Na prawym, odsłoniętym
ramieniu
materiał spięty był rodzajem ramiączka, a w pasie przewiązany szerokim szalem,
który służył
także do noszenia na plecach, wedle zwyczaju afrykańskiego, niemowlęcia lub

background image

małego
dziecka. Prawie wszystkie po afrykańsku ubrane kobiety miały bardzo wymyślne
fryzury
składające się z wielkiej ilości warkoczyków, przykryte chusteczką zawiązaną w
kształcie
wysokiego turbanu, na którym tkwił rafiowy koszyczek, kalebasa lub po prostu
blaszana
miska służąca do noszenia owoców lub zakupionych towarów.
Po powrocie do hotelu dzieci dowiedziały się od swoich ojców, że sprawa Bartka
może być załatwiona tylko przez ministra rolnictwa w Jaunde, natomiast wieść o
śmiertelnej
walce goryli przyjęto niemal obojętnie.
- Pokazywano nam w urzędzie całe stosy skarg na goryle i słonie - opowiadał pan
Rawicz - które na plantacjach i wiejskich warzywnikach wyrządzają wielkie
szkody, a często
nawet uśmiercają ludzi. Toteż mimo ochrony patrzy się przez palce, jeśli tu i
ówdzie ktoś
zabije któreś z tych zwierząt. Czytaliśmy też raport pana Perrona, opisujący
całe zdarzenie z
gorylami. Nikt nas nie obciąża śmiercią tych dwóch samców, ale musimy pozostać
tu aż do
nadejścia z Jaunde pozwolenia na wywiezienie Bartka.
- Właściwie w czasie oczekiwania na decyzję w sprawie Bartka moglibyśmy
spenetrować trzęsawiska między Abong-Mbang, Dume i Nanga Eboko, ale skoro i tak
pojedziemy drogą północną, więc chyba nie warto na razie ruszać się stąd -
zastanawiał się
głośno pan Goraj. - Zresztą zaraz po otrzymaniu wiadomości z Jaunde, któryś z
nas musi
odlecieć z gorylątkami do domu, bo wożenie tych zwierząt po Kamerunie nie
wyjdzie im na
zdrowie. Może ty, Władku, polecisz?
- Nie bardzo mam ochotę, ale goryle są najważniejsze.! Trzeba będzie dostać się
do
Jaunde, tam złapać samolot do Fort Lamy, a potem do Chartumu. Sądzę, że w parę
dni będę

background image

na miejscu. Dzika, a może ty chciałabyś wrócić ze mną do domu?
Dzika przez chwilę siedziała bez ruchu, tak ją zaskoczyły słowa ojca, lecz w
następnym momencie objęła go za szyję, mocno ucałowała i rzekła z pozorną
uległością:
- Jeśli muszę lecieć z tobą, tatusiu, to trudno... polecę, ale wolałabym zostać
w
Kamerunie aż do końca wyprawy.
- Ha, skoro chcesz zostać, to zostań, ale uważaj na siebie i słuchaj Stacha.
Pamiętaj,
nie wchodź do chat, bo na terenach, przez które będziecie jechali, panoszy się
trąd i różne
inne choroby. A teraz - pan Rawicz zrobił surową minę - chciałbym zapytać ciebie
i Jacka,
skąd wziął się w Abong-Mbang Ndele. Spotkaliśmy go przed hotelem, wracając z
miasta, i na
nasz widok natychmiast gdzieś prysnął...
- Właśnie miałam ci powiedzieć o Ndele, tatusiu, tobie i panu Gorajowi -
przerwała
ojcu Dzika. - Bardzo się nim martwię i zupełnie nie wiem, co teraz zrobimy.
Przyjechał tu na
jednej z ciężarówek i nikomu przedtem nie powiedział ani słowa, że ma zamiar
jechać z nami.
Błagał mnie, żebyśmy nie odsyłali go jeszcze do Ngato. Tylko co my z nim
zrobimy, jak
przyjedziemy do Jaunde? Przecież nie możemy zabrać go do Chartumu. Wyobrażam
sobie,
jak niepokoi się jego rodzina! W wiosce nikt nie wie, co się z nim stało.
- Nie widzę innej rady - powiedział po namyśle pan Goraj - jak zabrać go jednak
do
Jaunde. Nie możemy takiego małego chłopca zostawić samego w Abong-Mbang, nie
potrafi
stąd wrócić do domu. Będziemy musieli poprosić o pomoc pana Perrona. On na pewno
znajdzie jakąś okazję, by odesłać go do Ngato. A teraz poszukajcie Ndele, muszę
mu
porządnie natrzeć uszu, bo jeszcze gotów wsiąść do samolotu, kiedy będziemy

background image

odlatywać z
Jaunde, i nagle zobaczymy go na lotnisku w Chartumie.
Dzika uradowana, że Ndele pozostanie z nimi do końca wyprawy i że pan Goraj
znalazł rozwiązanie tej dręczącej ją sprawy, wybiegła szybko z pokoju, by
poszukać chłopca.
Przez następne trzy dni podróżnicy mieli pełne ręce roboty. Pan Goraj załatwiał
jeszcze różne sprawy związane z wywozem złapanych zwierząt, pan Rawicz wertował
rozkłady lotów i wyszukiwał najdogodniejsze połączenia, Jacek prawie nie
wychodził od
miejscowego fotografa, Francuza, w którego laboratorium wywoływał próbki filmów
nakręconych w puszczy, a na Dzikę spadł ciężar przyjmowania mnóstwa gości, tak
białych,
jak i czarnych, którzy chcieli obejrzeć zwierzęta w klatkach i dowiedzieć się,
jak je złowiono.
Pomagał jej w tym wytrwale zawsze uśmiechnięty Ndele, pełniący z wielkim
przejęciem rolę
boya „białej mamzel”.
Wreszcie trzeciego dnia, po zapłaceniu dość wysokiej sumy, łowcy otrzymali
oficjalne
pozwolenie na wywóz poza granice Kamerunu pary goryli i szympansa tszego. Pan
Rawicz
natychmiast wynajął samochód i wyruszył z małpami do Jaunde, gdzie miał złapać
samolot, a
pozostali członkowie wyprawy opuścili Abong-Mbang następnego dnia o świcie,
pragnąc
uniknąć tłumu gapiów, którzy przy takich okazjach ściągają zwykle ze wszystkich
stron.
Jechali dobrą szosą, szeroką i wygodną, mijając wioski i pola. Ziemia tu była
widocznie żyzna, bo widziało się liczne plantacyjki kakaowca, kawy, koła,
pomarańcz i
cytryn, gaje bananowców i palm oleistych, a także warzywniki z maniokiem, taro,
fasolą
przeróżnych odmian, jarzynami lub poletka orzeszków ziemnych. Koło każdej prawie
chaty
rosło po kilka papai, a tu i ówdzie widziało się kępy bambusów, z których

background image

krajowcy zrywają
młodziutkie pączki, by przyrządzać z nich doskonałą zupę z oliwą palmową.
Ludzi na szosie było niewiele. Czasem mijali stary, odrapany, trzeszczący
żelastwem
autobus zapchany do ostateczności czarnymi pasażerami, to znów rowerzystę
wyczyniającego
przedziwne piruety na swoim dwukołowym rumaku lub grupki półnagich Misanga,
którzy
wędrowali do puszczy zbierać dziki kauczuk. Kilkakrotnie spotykali pojedynczych
żołnierzy.
Szli w pełnym umundurowaniu, ale boso, a zamiast czapek czy hełmów na głowach
mieli
wysokie, czerwone fezy*. [Fez - czapka w kształcie ściętego stożka, noszona
przez Arabów.]
Za każdym żołnierzem maszerował jego pomocnik niosący karabin, a za pomocnikiem
podążała żona z miską na głowie, wyładowaną garnkami i innymi przyborami
kuchennymi.
Prawie każda z tych kobiet niosła na plecach niemowlę, a kilkoro dzieci różnego
wieku
trzymało się jej sukni.
W Dume, dawnym wojskowym posterunku francuskim, zatrzymali się na pół godziny,
by dać odpoczynek kierowcom i napoić zwierzęta, po czym znów ruszyli w dalszą
drogę. Na
noc zatrzymali się o kilkadziesiąt kilometrów na zachód od dużej osady Bertua,
przy sporej
rzeczce, stanowiącej lewy dopływ rzeki Sanaga. Rozlokowali się na niewielkiej
polance,
gdzie stała maleńka chatynka starego myśliwego, który polował na pobliskich
trzęsawiskach,
używając tylko łuku i strzał.
Rozbito namioty, sklecono łazienkę, postawiono kuchnię, klatki ze zwierzętami
ulokowano w cieniu grupy drzew chlebowych, będących prawdopodobnie pozostałością
po
dawno już porzuconej wiosce. Chatki dla kucharza i reszty załogi zbudowano
naprędce z

background image

giętkich łodyg rotangu i przykryto liśćmi palm oleistych, wnętrza zaś
wymoszczono matami.
- No, moje dzieci - rzekł wesoło przy kolacji pan Goraj - pozostaniemy tutaj
kilka dni i
spróbujemy zapolować na okolicznych terenach. Może uda nam się złowić coś
ciekawego.
Nasz sąsiad, myśliwy ze szczepu Baja, noszący piękne imię „Bobajo”, zgodził się
zaprowadzić nas w parę miejsc, a mówi, że sporo tu różnej zwierzyny. Trzeba też
przygotować lampy do nocnego polowania, bo a nuż spotkamy się z prosięciem
ziemnym...
- Mamy już podobne zwierzę w naszym ogrodzie zoologicznym w Chartumie, ale to
jest mrównik abisyński - przerwała Dzika.
- Oba te zwierzęta należą do rodziny rurkozębnych, ale mrównik kameruński różni
się
nieco od swego kuzyna abisyńskiego wielkością, długością uszu i barwą sierści.
Mówiono mi
w Abong-Mbang, że prosię ziemne zadomowiło się na tutejszych terenach, chociaż
zasadniczo żyje w drzewiastej i trawiastej sawannie.
- O ile sobie przypominam, to mrównik jest zwierzęciem nocnym, bardzo płochliwym
i tak szybko zakopuje się w ziemi, że ani człowiek, ani lew czy lampart nie mogą
go
pochwycić. Z nory, w której spędza cały dzień, też trudno go wypłoszyć, bo
wyrzuca ziemię z
taką siłą, że każdy napastnik musi się wycofać. Wątpię, czy zdołamy go schwytać
- pokiwał
głową Jacek.
- Aby tylko znaleźć norę, to z resztą już sobie poradzimy! No, ale teraz,
dzieci, spać!
Jutro wstajemy o świcie.
Nazajutrz na długo przed świtem obudził wszystkich piekielny wrzask. Zaczęło się
od
krzyku kukułek szponiastych, któremu odpowiedziało przeciągłe skomlenie cywet*.
[Cyweta
- drapieżny ssak wielkości lisa, należący do rodziny wiwer; żyje w Afryce
środkowej i

background image

południowej.] A żałosne wycie tych małych drapieżników musiało zaniepokoić
stadko
śpiących gdzieś niedaleko na drzewach koezkodanów białonosych, bo wszczęły taki
pisk i
wrzask, że rozbudziły wszystkie zwierzęta w klatkach.
Dzika, słysząc szybkie, spłoszone wołanie turaków, głos kota złocistego,
przypominający do złudzenia płacz dziecka, chrząkanie świń i lękliwe pobekiwanie
antylop,
wyskoczyła ze swego namiotu tylko w piżamie i boso, przekonana, że w zwierzyńcu
wydarzyło się jakieś nieszczęście. Po chwili również pan Goraj ze sztucerem w
ręku wybiegł
na placyk obozu. Ndele siedział już nad dogasającym ogniskiem i gorączkowo
usiłował
rozdmuchać żar.
Nagle od strony lasu rozległ się gwałtowny łomot gałęzi, głośny tętent racic i
na obóz
z głośnym fukaniem, kwikiem i chrząkaniem runęło kilkadziesiąt galopujących
zwierząt. W
świetle strzelającego w górę płomienia pan Goraj rozpoznał stado czerwonych świń
pędzelkowych, które, spłoszone gdzieś w puszczy, w największej panice pędziły na
oślep
przed siebie.
Kiedy kurz wzniecony przez racice zwierząt opadł, a odgłosy cwałującego stada
zamierały już gdzieś w dali, spod stosów liści i łodyg, w które zamieniły się
chatki, zaczęli się
gramolić poturbowani i przerażeni ludzie. Namioty też leżały na ziemi jak
zdmuchnięte
wiatrem. Pan Goraj pobiegł na pomoc Jackowi, widząc, że chłopiec, zaplątany w
płótno
namiotu, na próżno czyni rozpaczliwe wysiłki, by wydostać się na zewnątrz. Na
szczęście
nikt nie doznał poważniejszych obrażeń i gdy pierwsze promienie słoneczne
rozwiały mroki
nocy tropikalnej, na polance panował już spokój i porządek. Namioty stały na
swoich

background image

miejscach, sklecono też naprędce nowe chaty i wszędzie niósł się mocny zapach
pieczonego
na węglach mięsa.
Po śniadaniu, kiedy Dzika kończyła karmienie zwierząt, pan Goraj wyruszył z
Bobajo,
Mbua i Kondo na całodzienne polowanie, gdyż stary myśliwy wytropił na bagnach
antylopy
błotne. Zaraz potem ulotnił się gdzieś Ndele. Gdy powrócił po kilku godzinach,
zmęczony,
podrapany, w podartych szortach i brudnej koszulce, z dumą wręczył Dzice
schwytane przez
siebie zwierzątko. Dziewczynka natychmiast poznała w nim potto, jedną z odmian
małpiatek*
[Małpiatki - zwierzęta zaliczane kiedyś do małp, obecnie wyodrębnione w
oddzielny rząd.
Większość prowadzi nocny tryb życia. Żywią się owocami, pąkami i liśćmi oraz
drobnymi
zwierzętami. Rozmiary zależnie od gatunku - od wielkości wiewiórki do wielkości
królika.]
afrykańskich, żyjących w puszczach Kamerunu. Potto miał na grzbiecie gęste,
wełniste
futerko barwy rdzawopopielatej z lekką domieszką czerni na głowie, barkach i
nogach. Ndele
przyniósł go wiszącego grzbietem w dół na grubym patyku. Zwierzątko obejmowało
patyk
palcami wszystkich czterech łapek, w które wtuliło łebek i ogonek. Spało tak
twardo, że nie
rozbudził go gwar panujący w obozie ani operacja zdejmowania mu łapek z patyka.
Jacek, któremu dziewczynka przyniosła potto, by się pochwalić tak niezwykłym
prezentem, rozwarł mu jedną z chwytnych łapek z mocno rozwiniętym kciukiem i
częściowo
zmarniałym palcem wskazującym i podsunął sznur zwisający z sufitu. Potto przez
sen
uchwycił się sznura i znowu zawisł jak gruszka, ani na chwilę nie otwierając
oczu i nie

background image

zmieniając pozycji.
- Nie na próżno nazywają go leniwcem* [Leniwce - ssaki nadrzewne o potężnych,
hakowatych pazurach służących do zawieszania się na gałęzi grzbietem w dół i
poruszania się
w tej pozycji. Cały dzień wiszą nieruchomo, żerują w nocy, powoli i leniwie
zrywając
przednimi kończynami młode pąki, liście i owoce. Występuje kilka gatunków,
wszystkie żyją
w Ameryce Południowej i Środkowej] afrykańskim! - zaśmiał się chłopiec. - W
dzień
zupełnie nie sposób go zbudzić, a już mowy nie ma o tym, by zmusić go do
przejścia
chociażby kilku centymetrów. Za to w nocy ożywia się, zręcznie wspina po
gałęziach i skacze
jak żaba. Żywi się owocami i pączkami, jada także owady, a nawet małe pisklęta i
ssaki.
Bardzo łatwo daje się oswoić, ale sądzę, że nie powinnaś wypuszczać go z klatki,
bo jak się
gdzieś w nocy zawieruszy, to już więcej nie powróci.
- Wiesz, Jacku, ty powinieneś zostać pedagogiem! Tak pięknie potrafisz wykładać,
że
choć wszystko to sama świetnie wiem, słuchałam cię z prawdziwą przyjemnością! -
zażartowała Dzika. - Muszę powiedzieć Ndele, żeby koniecznie poszukał dla potto
towarzysza, bo wtedy biedactwo łatwiej zniesie niewolę.
Myśliwi powrócili z puszczy dopiero wieczorem i przynieśli na zaimprowizowanych
noszach bardzo pięknego samca antylopy błotnej Adenota. Antylopa ta jest nieco
wyższa od
naszej sarny, sierść ma rudoczerwoną, znacznie jaśniejszą na piersi i brzuchu,
ciemną na
przedniej stronie nóg, i białą pręgę na racicach. Samiec i dwie, trzy lub nawet
cztery samice
tworzą rodzinę, która powiększa się stopniowo w miarę przychodzenia na świat
młodych. Z
czasem rodzina zamienia się w stadko, które unika jakichkolwiek bliższych
stosunków z

background image

innymi przedstawicielami tego samego gatunku. Antylopy błotne są niezmiernie
ostrożne i
czujne i w razie najmniejszego nawet niebezpieczeństwa kryją się w trawach
moczarów
prawie niedostępnych dla człowieka. W czasie ucieczki samice otaczają samca,
którego łatwo
od nich odróżnić, bo tylko on jeden w stadzie ma głowę ozdobioną pięknymi,
lirowato
wygiętymi rogami, karbowanymi na całej niemal długości, z wyjątkiem gładkich,
ostrych
końców. Rodzinie przewodzić może tylko taki samiec, który jest dostatecznie
silny, by
uchronić swoje samki od niebezpieczeństw czyhających w puszczy, i który potrafi
staczać
krwawe boje z innymi samcami w obronie swych praw do rodziny. Jeśli zostanie
pokonany,
miejsce głowy rodziny zajmuje zwycięzca.
Oczywiście, cała załoga obozu zbiegła się natychmiast, by podziwiać piękne
zwierzę.
Przy akompaniamencie okrzyków radości wprowadzono antylopę do klatki, gdzie
wrzucono
uprzednio wiązkę świeżej trawy i postawiono korytko z wodą. Początkowo samiec
atakował
gapiów rogami przez kraty, wkrótce jednak odwrócił się do nich tyłem, zwiesił,
zrezygnowany, nisko głowę i nic nie było w stanie skłonić go do zmiany tej
pozycji.
Wieczorem po kolacji Dzika i pan Goraj usadowili się w namiocie Jacka i łowca
zaczął
opowieść o polowaniu na antylopę błotną.
- Kiedy dotarliśmy do podmokłych terenów, zdradzających bliskość bagien, słońce
dochodziło już do zenitu. Las ustępował stopniowo miejsca grubej i na kilka
metrów wysokiej
trawie. Trafiliśmy na jakąś krętą ścieżynę, ale tak wąską, że ledwie można było
nią iść i
dosłownie na krok przed własnym nosem nic się nie widziało.

background image

- To coś takiego, jak na trzęsawiskach Bahr el-Ghazal! - zawołała Dzika.
- Tak, tylko że tam trawy i trzciny dochodziły do sześciu metrów wysokości, a te
tutaj
są jednak nieco niższe. Napracowaliśmy się i napocili porządnie, zanim wreszcie
udało się
nam wydostać z tej gęstwy, i wyjść na teren otwarty, porośnięty sitowiem, kępami
krzewów
bagiennych i traw. Znaleźliśmy się na skraju ogromnej kotliny lub raczej
rozległego,
płytkiego, zarastającego już jeziora leśnego, za którym gdzieś daleko rysowała
się mgliście
sina linia puszczy. Przepatrywałem przez lornetkę to morze szuwarów i trzcin,
gdy nagle
poczułem na ramieniu dłoń Bobajo, który palcem pokazywał mi jedną z kęp.
Przesunąłem
szkła w tym kierunku, ale dopiero po dłuższym wpatrywaniu się dostrzegłem parę
głęboko
karbowanych rogów. A więc były tam antylopy! Zastanawiałem się, w jaki sposób te
zwierzęta dostały się w sam środek leśnego trzęsawiska i jak je podejść, gdy
Bobajo skrzywił
swą pooraną zmarszczkami twarz w zabawnym uśmiechu i pociągnął mnie za sobą.
Ruszyliśmy brzegiem trzęsawiska, a właściwie brnęliśmy po kolana w wodzie,
często
zapadając się aż po pas w lepki muł. Jakkolwiek posuwaliśmy się wolno i
ostrożnie, to jednak
co chwila odzywały się tu i ówdzie ostrzegawcze kwakania, gęgania, pohukiwania,
a często
zrywały się przed nami z głośnym łopotem skrzydeł całe stada najróżniejszego
ptactwa i
zapadały gdzieś daleko na bagnie. Bronią śrutową można tam nastrzelać kaczek,
gęsi, czapli i
żurawi bez liku, ale trzeba mieć bardzo dobrego psa, który by potrafił znaleźć
ustrzelone ptaki
w tym zielonym morzu roślinności.
- Przydałaby się nam jakaś tłusta kaczuszka lub gąska! - westchnął komicznie

background image

Jacek.
- Zamiast kaczek będziesz miał na obiad perliczki, które Bobajo ustrzelił z
łuku. No,
więc w końcu dobrnęliśmy do długiej wydmy piaszczystej, wcinającej się głęboko w
trzęsawisko i porośniętej gęstwą kolczastych krzaków i zarośli. Tu Bobajo
zatrzymał się,
sprawdził kierunek lekkiego wiatru, a potem rzekł do mnie szeptem:
„Ty, panie, idź tymi krzakami aż do końca wydmy i ukryj się tak, żebyś widział
całe
bagno, a ja spróbuję nagonić na ciebie to rogate mięso”.
Po czym zniknął w szuwarach, ja zaś ruszyłem ku memu celowi. Przedzieranie się
przez zbite krzewy kolczastej mimozy było istnym koszmarem. Lecz mimo iż ciernie
rozrywały mi ubranie i kaleczyły ciało, zrobiłem sporo interesujących
obserwacji, pokryta
grubą warstwą liści ziemia zdradziła mi tysiące tragedii. Pełno tam było ptasich
piór, a także
kości różnych ptaków i zwierząt. Widocznie wydma ta jest miejscem polowań cywet,
ichneumonów, serwali, panter i innych kotów, bo widziałem tam czaszki dzikich
świń i
antylop, pancerze żółwi i kawałki szkieletów węży.
Zmęczony do ostateczności, zupełnie mokry od potu, w porwanym ubraniu,
dobrnąłem wreszcie do końca łachy, która w tym miejscu znacznie się rozszerzała,
tworząc
rodzaj okrągłego cypla. Miałem stąd rozległy widok na bezkresne morze trzcin i
zarośli z
rozsianymi tu i ówdzie kępami wysokich traw i krzaków, a nawet większymi
wyspami, na
których rosły niskie, lecz mocno rozgałęzione drzewa.
- Ależ to wymarzony raj dla myśliwych! - zawołał podnieconym głosem Jacek. -
Zostańmy tu dłużej, tatusiu! Mamy w naszych bagażach gumowy ponton, możemy go
użyć
do zbadania tych bagnisk!
- Tak, mamy ponton, ale pamiętajcie, że ten „raj” należy do terenów zagrożonych
przez muchę tse-tse!
- Ech, tatusiu, przecież codziennie zażywamy pigułki przeciw śpiączce. A zresztą

background image

Bobajo osiadł tutaj już przed paru laty, a jest zupełnie zdrowy. No, ale
opowiadaj dalej!
- A więc zamaskowany przez krzaki mimozy zająłem wygodne stanowisko, z
wiatrówką w ręku. Nagle z tyłu plusnęło coś tak donośnie, jakby ktoś rzucił
kamień do wody.
Odwróciłem się i na otwartej toni zobaczyłem dużą wydrę afrykańską. Płynęła
trzymając w
pysku sporą, trzepoczącą się rybę i zmierzała wprost do kępy oddalonej od łachy
o
kilkadziesiąt kroków, a więc znajdowała się w zasięgu wiatrówki. Podniosłem broń
do oka,
ale w tej samej chwili zrozumiałem, że wydry nie dostanę...
- Dlaczego? - zainteresował się chłopiec.
- Bo gdybym ją trafił ampułką, dałaby nura w wodę i prawdopodobnie by utonęła.
- Szkoda! - westchnęła Dzika. - Wydra afrykańska to bardzo interesujące i
inteligentne
zwierzę. Zastanawia mnie tylko, co ona robiła na trzęsawisku, skoro na ogół
wydry lubią
wody otwarte, a najbardziej wartkie rzeki.
- Tak, ale na tym leśnym jeziorze prócz zarastających płycizn sporo jest także
odkrytych toni obfitujących w ryby i wszelkiego rodzaju skorupiaki, które
stanowią ulubiony
pokarm wydr. W niespełna pół godziny później - ciągnął swe opowiadanie pan Goraj
-
zauważyłem nagle przez lornetkę, że gdzieś daleko przed cyplem kołyszą się
trawy, a
niebawem wyłoniły się z nich duże antylopy błotne. Szły gęsiego: najpierw
bezroga samica -
przewodniczka stada, za nią dwoje młodych, potem spory koziołek z małymi
różkami, a w
straży tylnej znowu dwie rosłe samice. Trochę dziwny wydał mi się brak dorosłego
samca, ale
widocznie stadko z jakichś niewytłumaczonych przyczyn chodziło chwilowo luzem.
Antylopy zmierzały wprost w kierunku łachy, a gdy znalazły się na kilkadziesiąt
kroków

background image

przed cyplem, przewodniczka stanęła nagle jak wryta, a za nią zatrzymało się
całe stadko. Ze
sztucera mogłem zabić łatwo nawet dwie sztuki, ale na wiatrówkę było trochę za
daleko.
Nagle gdzieś z boku zabrzmiały krótkie, basowe beknięcia, podobne do szczęknięć
psa, i w trzcinach mignął mi łeb wspaniałego samca zdążającego skosem ku łasze.
Gdy
wyszedł wreszcie w całej krasie na piasek łachy, mimo znacznej odległości
posłałem mu
ampułkę. Samiec runął w trawy, a spłoszone stado znikło w mgnieniu oka. Ogromnie
żałuję,
że nie udało mi się zdobyć także samicy.
- Bobajo zdumiał się pewnie, gdy zamiast zabitego mięsa zobaczył żywą antylopę?
-
zapytał Jacek.
- Trochę, ale nie pokazał tego po sobie. Zresztą dumny był, że tak dobrze
napędził mi
zwierzynę na strzał. Podziwiałem jego doświadczenie, znajomość trzęsawisk i
zwyczajów
antylop, i bo przecież naganianie na myśliwego zwierzyny na tak wielkim obszarze
to nie lada
sztuka. No, ale późno już, moje dzieci, trzeba pójść spać, bo jutro musimy wstać
bardzo
wcześnie.
Nazajutrz, jak zwykle, Dzika obudziła się pierwsza i podniosła na nogi całą
załogę.
Wkrótce w obozie zawrzało gorączkowe życie, zapłonęło ognisko, Zalbi podgrzewał
wodę do
mycia i gotował kawę, a pomocnicy kierowców ścinali świeżą trawę dla zwierząt.
Po śniadaniu zjawił się w obozie stary Bobajo z kilkoma ludźmi i długo
konferował z
panem Gorajem. Po tej rozmowie pan Goraj oznajmił dzieciom, że wybiera się na
parę dni do
puszczy, i zabrał się do przygotowywania ekwipunku. Wyjął ze spiżarni obozowej
kilkanaście

background image

puszek z konserwami, worek ryżu, wiązkę kłączy manioku, następnie do stalowej
walizki
włożył kilka zmian bielizny i zapasowe ubrania, zapakował także jednoosobowy
namiot,
metalowe składane łóżko polowe, koc wełniany i moskitierę, jednym słowem, to
wszystko, co
potrzebne jest podróżnikowi w puszczy.
Dzika patrząc na te przygotowania nie wytrzymała w kona i spytała nieśmiało pana
Goraja:
- Czy ja bym mogła towarzyszyć panu w tej wyprawie?
- Nie, moje dziecko, to jest niemożliwe. Idziemy w kierunku zachodnim, do źródeł
Tede, a potem jej brzegami aż do rzeki Sanaga, do której Tede wpada. Czeka nas
żmudne
przedzieranie się przez pierwotną puszczę pełną jarów i bagnisk, gdzie na każdym
kroku
czyhają tysiące niebezpieczeństw. A poza tym obawiam się, że nie wytrzymałabyś
tempa
marszu. Całą trasę tam i z powrotem musimy zrobić w ciągu paru dni, bo już
najwyższy czas
wracać do Jaunde i do domu. Nigdy bym sobie nie darował, gdyby w ostatniej
chwili stało ci
się coś złego. Widzisz, obecnie znajdujemy się na wysokości pięciuset metrów nad
poziomem
morza, ale w okolicach Sanaga teren podnosi się gwałtownie do tysiąca metrów i
tworzy
płaskowyże z sawanną drzewiastą i lasami parkowymi na brzegach licznych rzek. I
właśnie to
pogranicze puszczy i sawanny chciałbym jeszcze zbadać. Wiesz dobrze, Dziko, jak
bardzo
cenię twoje umiejętności myśliwskie, ale nie upieraj się tym razem. Możecie
robić sobie z
Jackiem niedalekie wypady w okoliczne lasy, lecz pamiętaj, zawsze w towarzystwie
Tobiego
lub Akassu. Nigdy sami.
Dzice łzy nabiegły do oczu, nic już jednak nie powiedziała i tylko patrzyła z

background image

wielkim
żalem na dość liczną grupkę szykującą się do odejścia. Tragarze kładli sobie na
głowach
wyładowane worki i stalowe skrzynki. Mbua i Kondo rozdzielili między siebie
ciężką broń
myśliwską i wkrótce cały pochód ruszył ścieżyną wiodącą w głąb puszczy. Pan
Goraj
pożegnał się z dziećmi, raz jeszcze powtarzając im różne polecenia, poczym
podążył za
znikającymi już w puszczy Murzynami.
Jacek wrócił do swego namiotu, a Dzika, nie próbując już powstrzymywać łez,
poszła
do zwierząt. Małe antylopki Maxwella, dukiery, antylopka wodna i kozły leśne,
skoro tylko
dostrzegły swoją karmicielkę, natychmiast przybiegły do ogrodzenia i wsunąwszy
czarne,
wilgotne chrapki między żerdki, starały się zwrócić na siebie jej uwagę. Ale
nawet widok
przymilających się zwierząt nie był w stanie tym razem pocieszyć dziewczynki,
łzy nagle
popłynęły jej z oczu fontanną i w żaden sposób nie mogła się opanować.
Na ten właśnie moment słabości swej opiekunki przybiegł zdyszany Ndele. Chwilę
patrzył zdumiony na płaczącą dziewczynkę, ą potem szybko począł mówić:
- Mamzel Dzika, ty nie płacz! To bardzo niedobre dla oczu, bo nic człowiek nie
widzi.
Ty sobie zetrzyj tę wodę na policzkach i chodź ze mną w busz obejrzeć sidła na
małe mięso
dla ciebie!
- Ndele, przecież zabroniłam ci zakładać sidła! W sidłach zwierzęta straszliwie
się
męczą, zanim wreszcie po wielu godzinach zginą! - zawołała Dzika przerażona.
- Ty sama zobacz moje sidła. To dobre sidła, one nie zabijają żywego mięsa, one
tylko
je chwytają i trzymają tak długo, aż ja przyjdę!
- Dobrze, pójdę z tobą, ale najpierw zajrzę do Jacka, a ty zawołaj Tobiego albo

background image

Akassu, bo jeden z nich musi iść z nami.
Jacek tak zajęty był swymi filmami, że nawet nie słyszał, co Dzika do niego
mówiła.
Na każde jej zdanie mruczał coś pod nosem, nie podnosząc głowy, co mogło
oznaczać „tak”
lub „rozumiem”, toteż zniechęcona dziewczynka zostawiła go w spokoju. Szybko
pobiegła do
swego namiotu, przebrała się w grube dżinsy i ochronnej barwy bluzkę, chwyciła
wiatrówkę i
torbę myśliwską i wybiegła na placyk obozowy, gdzie czekali już na nią Ndele i
uzbrojony w
strzelbę myśliwską Akassu.
Szli szybko ścieżynką wydeptaną przez ludzi z obozu do rzeczki i niebawem
znaleźli
się na brzegu, w miejscu gdzie brano wodę. O kilkadziesiąt kroków dalej
znajdowała się
kładka łącząca oba brzegi. Nie było to dzieło rąk ludzkich, po prostu burza
obaliła potężne
drzewo mahoniowe, które legło w poprzek koryta tworząc swym długim, gładkim
pniem
wygodny mostek nad głębokimi, rwącymi nurtami. Dostęp do kładki wycięli w
gęstwinie
leśnej ludzie z obozu, toteż Ndele bez chwili wahania skierował się ku zwalonemu
mahoniowi. Ze zręcznością małpy wdrapał się na pień grubości prawie dwóch metrów
i
szybko przebiegł po nim na drugi brzeg. Dla Dziki i dla siebie Akassu zrobił
szybko
zaimprowizowaną drabinę, nacinając karby na grubej gałęzi, którą następnie
przystawił do
pnia.
Gdy znaleźli się wreszcie na prawym brzegu, oczekiwał ich bardzo zmartwiony
Ndele
dzierżąc w rękach martwą mangustę* [Mangusta - ichneumon; niewielki ssak żyjący
w
Afryce i Azji Mniejszej; często chowany przez ludzi jako tępiciel jadowitych

background image

węży i
gryzoni.], drapieżnika z rodziny wiwer*. [Wiwery - rodzina drapieżników o
smukłym,
walcowatym ciele i krótkich nogach. Zamieszkują południową Europę, Afrykę, Azję
i
Madagaskar; prowadzą przeważnie nocny tryb życia. Łatwo się oswajają.]
- Ona już nie żyje, zadusiła się w sidłach - żałośnie wystękał Ndele. - Ale ty,
mamzel,
poczekaj trochę... może w inną pułapkę coś się złapało.
Dzika poklepała chłopca po ramieniu i Ndele natychmiast odzyskał humor.
Zarzuciwszy mangustę na ramię, ruszyli dalej ledwo znaczącą się ścieżyną.
Marsz stawał się coraz bardziej uciążliwy, bo ścieżka biegła teraz szlakiem
słoni,
pełnym głębokich dziur, wygniecionych w wilgotnym gruncie przez klocowate nogi
zwierząt.
W dalszej drodze wspinali się na strome pagórki, to schodzili na dół do
bagnistych wąwozów,
a nierzadko okrążać musieli niewielkie jeziorka z brzegami zarośniętymi grubą,
wysoką trawą
o lancetowatych, ostrych liściach.
Szli właśnie zboczem długiego wzgórza, gdy nagle do uszu ich dobiegły całkiem
wyraźne pomrukiwania, krótkie ryki i następujące po nich dudnienie, jakby ktoś
uderzał
kawałkiem żelaznego drzewa w wojenny tam-tam. Wszyscy troje stanęli jak wryci.
Dzika w
okamgnieniu naładowała wiatrówkę, Akassu zerwał z ramienia strzelbę, a Ndele
wyszeptał
trzęsącym się głosem:
- Ngujala!
Pomruki i porykiwania goryla brzmiały jednak tym razem zdecydowanie przyjaźnie,
chociaż chwilami pojawiały się w nich nutki zniecierpliwienia. Dudnienie
pięściami w piersi
też nie zawsze oznacza zły humor tej olbrzymiej małpy, często jest wyrazem
zadowolenia lub
po prostu chęci nawiązania kontaktu z innymi rodzinami goryli. Nie było więc w

background image

zasadzie
powodu do obaw, ale należało zachowywać się cicho i jak najszybciej wycofać się
ostrożnie z
tego sąsiedztwa. Nagle Dzika spostrzegła ku swemu przerażeniu, że Ndele gdzieś
znikł...
- Akassu! Co się stało z Ndele? Czyżby zląkł się goryla i cichaczem uciekł?
- Och, nie, mademoiselle! Na pewno ma tu gdzieś w pobliżu jedną ze swych pułapek
i
poszedł ją sprawdzić. Poczekajmy chwilę, zaraz powróci.
Upłynęło jednak sporo czasu, zanim czarny chłopiec przybiegł z błyszczącymi
radością oczami i tajemniczym wyrazem twarzy.
- Och, mamzel - wyszeptał, łapiąc oddech w zdyszane piersi - ja widziałem tę
małpę!
Ona wygrzewa się na słońcu! Ty, mamzel, idź popatrzeć i Akassu też niech idzie!
- Daleko stąd?
- Nie, może dwa lub trzy razy po sto kroków!
- No to prowadź!
Ruszyli zboczem na ukos w dół i po kilkunastu minutach znaleźli się na obszernej
nizinie, którą porastał gęsty las wtórny. Dzika stanęła zupełnie bezradna przed
zbitym,
zielonym murem niesamowicie splątanych drzew, krzaków, lian i wszelkiej innej
roślinności,
ale Ndele i tu odkrył korytarz wygnieciony i przez słonie i bez wahania
poprowadził nim
Dzikę i Akassu. Korytarz jednak okazał się istną torturą, bo nie dość, że był
zupełnie ciemny i
okropnie duszny, to co krok wpadało się w doły pełne wody, najeżone ostrymi
drzazgami
połamanych krzaków, a z góry spadały jadowite owady. Najbardziej przykre były
duże rude
mrówki, których ukąszenia sprawiały ostry ból jak przy dotknięciu rozpalonym
żelazem.
Często też trzeba było czołgać się po ziemi, a patyki i kolce darły ubranie i
raniły ciało do
krwi.

background image

Toteż wszyscy troje z westchnieniem ulgi powitali jaśniejszy błysk zwiastujący
bliski
koniec tego koszmaru. Jeszcze trochę wysiłku i wreszcie stanęli przed delikatną
siecią
cieniutkich pnączy, które jakby gęstą mgłą zakrywały zazdrośnie światłość dnia.
Ndele
rozgarnął ostrożnie tę sieć i Dzika, porażona jaskrawym światłem, musiała
natychmiast
zamknąć oczy. Kiedy je po chwili otworzyła, ujrzała przed sobą obszerną,
trawiastą polanę, a
na niej zwalony pień prastarej akacji. Korona tego kolosa, już bez liści,
zamieniła się w
spiętrzony stos potrzaskanych konarów i gałęzi, na których zdążyły już wyrosnąć
tu i ówdzie
żółte grzyby wielkości monstrualnych półmisków. W zagięciu jednego z konarów,
wbitego
głęboko w ziemię ogromnym ciężarem drzewa, leżał w gorących promieniach
tropikalnego
słońca potężny rudy samiec goryl, a dwie samice i kilkoro młodzieży obojga płci
uwijało się,
znosząc głowie rodziny kiście długich bananów mącznych, soczyste papaje, kleiste
strąki
drzewa musanga i inne tego rodzaju specjały. Samiec pożerał z niewiarygodną
szybkością
przynoszone mu owoce i groźnym pomrukiem, a często i kułakiem przynaglał rodzinę
do
pośpiechu.
Dzika z największym zainteresowaniem obserwowała tę niezwykłą i rzadko przez
człowieka oglądaną rodzinną sielankę „leśnych ludzi”, jak krajowcy często
nazywają goryle,
toteż rychło spostrzegła, że jeden z samczyków, dorównujący już wzrostem
mniejszej samicy,
bardzo niedbale spełnia swoje obowiązki. Znacznie rzadziej niż siostry i młodsi
bracia
przynosił ojcu jedzenie, dłużej też przesiadywał na drzewach musanga, delektując

background image

się
najsmaczniejszymi owocami i nic sobie nie robiąc z groźnych porykiwań starego
samca. Te
widoczne objawy lekceważenia rodzica smutno skończyły się dla młodzika, bo kiedy
-
przywołany wreszcie wściekłym rykiem - przyniósł leniwie kilka zeschłych i
psujących się
owoców, stary goryl pochwycił go niespodziewanie w swoje ramiona siłacza,
przegiął przez
konar i tak wygrzmocił ciężką, szeroką łapą po grzbiecie i siedzeniu, że po tej
bolesnej
nauczce samczyk zsunął się bezwładnie w trawę, a potem uciekł w bananowce, wciąż
jęcząc i
pochlipując. Ale kara ta, być może, uratowała mu życie, gdyż nagle świsnęła w
powietrzu
strzała i jeden z młodych samców, ugodzony pociskiem w grzbiet, wrzasnął
przeraźliwie i
zwalił się z drzewa na ziemię. W następnej sekundzie małpy porwały się z konarów
akacji i
błyskawicznie zniknęły w lesie.
Zanim Dzika i jej towarzysz zdołali zrozumieć, co się stało, na polanie ukazało
się
kilku rosłych, półnagich Murzynów, uzbrojonych w łuki, krótkie oszczepy z
szerokimi
grotami i busznajfy. Po chwili przyłączył się do nich jeszcze jeden, chwycił
martwe już
gorylątko i zaczął ciągnąć je po trawie.
Ndele, spostrzegłszy obcych Murzynów, szybko zakrył pnączami otwór korytarza, a
zwróciwszy się do Dziki i Akassu, wyszeptał:
- To bardzo niedobrzy ludzie ze szczepu Kaka. Oni wędrują po puszczy z rodzinami
i
garnkami, zakładają sidła i pułapki i zjadają wszystkie, nawet najpodlejsze
zwierzęta. Kaka
zjadali dawniej i ludzi, ale teraz podobno nie robią tego. My zaraz prędziutko
musimy pójść z

background image

powrotem do wielkiego lasu i do obozu, bo jak Kaka nas tu zobaczą... to będzie
bardzo
niedobrze!
- A cóż nam zrobią swymi łukami, oszczepami i nożami? Przecież my mamy broń
palną! - butnie stwierdził Akassu.
- Ludzie Kaka maczają strzały w bardzo niedobrym soku roślin i jak ten sok
wyschnie,
zabijają każde stworzenie! My lepiej uciekajmy, ile sił w nogach, bo może być z
nami źle...
- Dobrze, pójdziemy stąd, ale jeśli nas Kaka wyśledzą i zaczepią, to potrafimy
się
bronić! - ozwała się bojowo Dzika.
Zagłębili się w słoniowy korytarz możliwie cicho i ostrożnie, aby nie zwrócić na
siebie uwagi, ale Kaka zajęci byli własnymi sprawami. Na polanie lokowały się
już całe
rodziny, daleko w puszczę niosły się głosy mężczyzn, kobiet i dzieci, a także
szczekanie
psów. W miarę przebywanej drogi Dzika i jej towarzysze coraz słabiej słyszeli
gwar
koczujących Kaka, aż wreszcie ogarnęła ich zupełna cisza.
Dotarli właśnie do końca korytarza i, zmęczeni, pokaleczeni, ociekający potem, w
poszarpanych ubraniach, wydostali się na teren nieco rzadszego i jaśniejszego
lasu, kiedy tuż
za nimi rozległ się piskliwy jazgot i rzuciły się na nich dwa chude psy.
Ndele nożem, a Akassu i Dzika kolbami strzelb zaczęli odpędzać od siebie
rozwścieczone zwierzęta, gdy z korytarza wyszedł wysoki, barczysty Kaka z łukiem
w ręku.
Zobaczywszy dwóch czarnych i białą dziewczynkę, zawahał się i opuścił nieco
podniesiony
do strzału łuk. Ale psy z coraz większą zajadłością atakowały myśliwych. Ndele
tak dzielnie
wywijał nożem, że nie tylko zdołał uniknąć ostrych kłów obskakującego go kundla,
ale nawet
go zranił. Pies zaskowyczał głośno i już znacznie ostrożniej rzucał się do
chłopca. Gorzej

background image

poszło mniej zwinnemu Akassu, gdyż drugi kundel tak głęboko rozpruł mu udo, że
krew
wkrótce zmoczyła całą nogawkę. Akassu odwrócił strzelbę, by zastrzelić psa, ale
ubiegła go
Dzika, trafiając zwierzę usypiającą ampułką. Po chwili strzeliła i do drugiego
psa. Potem
zupełnie spokojnie wyjęła ze swej torby myśliwskiej bandaż i zabrała się do
opatrzenia rany
Akassu, który przez cały czas trzymał na muszce właściciela zajadłych kundli.
Kaka, który przypatrywał się atakowi psów z widocznym zadowoleniem, stracił
radosny grymas twarzy, kiedy psy nagle zaczęły chwiać się na nogach, skomląc
cicho, a
potem zwaliły się bezwładnie na ziemię. Nie słyszał strzałów i nie mógł
zrozumieć, co się
stało. Wierne zawsze zwierzęta odstąpiły nie wiadomo dlaczego od ludzi, na
których je
poszczuł, a potem zdechły! Było to zupełnie niezrozumiałe, dziwne, niepojęte! A
przy tym ta
przeklęta strzelba w rękach człowieka ze szczepu Jaunde, skierowana w jego
pierś!
Zgrzytając zębami ze złości, a także ze strachu, odwrócił się gwałtownie z
zamiarem skrycia
się gdzieś w gąszczu, by stamtąd posłać im swe zatrute strzały, ale zatrzymał go
w miejscu
głośny krzyk Ndele:
- Stój, stój, człowieku Kaka, odrzuć od siebie łuk, strzały i ten mandżie, co ci
sterczy u
pasa!
Kaka, nie rozumiejąc francuskiego języka, patrzył osłupiałym wzrokiem na
chłopca,
Ndele więc zaczął mówić w swej ojczystej mowie, zrozumiałej dla wielu
puszczańskich
plemion. Widać i Kaka pojął, czego od niego chcą, bo - chociaż z niechęcią -
odrzucił od
siebie łuk i strzały, a potem ową przedziwną broń - mandżie, składającą się z

background image

krótkiej
rękojeści i długiej na łokieć sztabki wypolerowanego żelaza, której jedna strona
miała kształt
szerokiego toporka, druga zaś - lekko wygiętego noża. Była to broń straszna w
rękach
doświadczonego wojownika, bo można jej było używać w bezpośrednim spotkaniu jako
siekierki, a także rzucać we wroga, gdyż zawsze jedno czy drugie ostrze
powodowało ciężkie
zranienia.
W miarę jak Ndele mówił, Kaka słuchał go coraz uważniej i wyraz coraz większego
przestrachu malował się na jego twarzy. Chłopak przemowę swoją podkreślał żywymi
gestami i okrzykami, od czasu do czasu wskazując ręką na Dzikę. Ale przerażenie
mieszkańca
puszczy doszło do szczytu, gdy psy powoli zaczęły budzić się z narkozy,
dźwignęły się na
dygocące nogi i z nieprzytomnym spojrzeniem, skomląc cicho, powlokły się w las.
Widząc, że ze strony Kaka nic im już nie grozi, Ndele szybko zabrał leżący na
ziemi
łuk i strzały, wetknął za pas mandżie i ruszył ścieżką w stronę obozu, a za nim
podążyli Dzika
i lekko kulejący Akassu.
Wiadomość o spotkaniu ludzi Kaka wywołała w obozie duże poruszenie. Koło kuchni
zebrali się Zalbi, Tobi i obaj pomocnicy kierowców, słuchając w skupieniu
relacji Akassu.
Dzika zaś poszła do namiotu Jacka, by opowiedzieć mu o przygodach, jakie
przeżyła wraz z
Akassu i Ndele podczas wycieczki do puszczy.
Jacek oczywiście żałował przede wszystkim, że stracił rzadką okazję sfilmowania
życia rodzinnego goryli, ale również zainteresował się bardzo spotkaniem z
Murzynami Kaka.
- Przed wyjazdem do Kamerunu - powiedział - przewertowałem sporo książek o tym
kraju i w jednej z nich znalazłem trochę wiadomości o Kaka. Nie przypominam
sobie
dokładnie, czy szczep ten pochodzi z Ubangi-Szari* [Ubangi-Szari -
Środkowoafrykańska

background image

Republika. Dawniej kolonia francuska, od 1960 r. kraj niepodległy.] czy z Konga,
w każdym
razie jest to szczep wędrowny, który koczuje w puszczy całymi rodzinami, poluje
przy użyciu
zatrutych strzał i sideł. Grupy składające się z kilku lub kilkunastu rodzin
budują w jakimś
dogodnym dla siebie miejscu prowizoryczne szałasy z gałęzi i polują w całej
okolicy,
wyniszczając zwierzynę do szczętu, po czym przenoszą się gdzieś dalej.
- Zaczekaj, Jacek, chwileczkę, zaraz pokażę ci strzały i nóż zabrany temu
Murzynowi
przez Ndele! - przerwała Dzika wykład Jackowi wybiegając z jadalni, by po chwili
powrócić
z bronią Kaka.
Chłopiec bardzo dokładnie przyjrzał się najpierw strzałom, których bełty
zrobione
były z łodyg trzciny wodnej, a wpuszczone w nie groty - wykute bardzo misternie
z żelaza.
Zarówno same groty, jak i miejsca, gdzie umocowane zostały włóknami rafii,
nosiły wyraźne
ślady zaschniętego, brunatnawego płynu.
- Te strzały są na pewno zatrute sokami roślinnymi zmieszanymi z klejem
wysychającym na słońcu. Trzeba je dobrze zawinąć w szmaty, bo najlżejsze
draśnięcie grozi
śmiercią. Interesujący jest również ten toporek wojenny czy nóż. Bardzo podobny
kupiłem w
zeszłym roku na bazarze w Omdurmanie u starego Araba, który twierdził, że nóż
jest bardzo
starą bronią murzyńską i dostał się w ręce jego przodków jeszcze w czasach
polowań na
niewolników. Widzisz... taki nóż jest bardzo cenny dla kogoś, kto zbiera starą
broń... Dzika,
powiedz, przecież dla ciebie on nie ma żadnej wartości... Czy nie mogłabyś mi go
podarować?
- Ten łuk, strzały i nóż zdobył Ndele. Daj mu coś równie cennego, to może ci tę

background image

broń
odda.
- Mam nadzieję, że jakoś dojdziemy do porozumienia. A teraz posłuchaj: jeśli
ludzie
Kaka pojawili się w puszczy, to jakiś czas tu zostaną. I nie jest wykluczone, że
będą
próbowali złożyć nam wizytę. Musimy bardzo porządnie pilnować obozu, a w nocy
palić
wielkie ognisko, by nie dać się niespodziewanie zaskoczyć. I musisz mi przyrzec,
że sama
nigdzie nie ruszysz się krokiem.
- Dobrze, przyrzekam - rzekła Dzika po dłuższym namyśle.
- A teraz zabierz na razie, te strzały i nóż, a ja ustalę z naszymi ludźmi
porządek
nocnych wart.
Od tego wieczoru co noc płonęło w obozie ogromne ognisko, a dwóch ludzi na
zmianę
pełniło wartę ze strzelbami w ręku. Jacek i Ndele także pełnili nocną służbę, a
nawet i Dzika,
która stwierdziła krótko, że jest członkiem wyprawy i ma takie same obowiązki
jak wszyscy.
Noce jednak przemijały w zupełnym spokoju i nic nie wskazywało na jakieś wrogie
zamiary
Kaka. Co prawda częściej niż poprzednio słychać było kwakanie stad kaczek lub
klangor
żurawi lecących z trzęsawisk w puszczy, ale można było tylko przypuszczać, że
wypłoszyli je
właśnie Kaka.
Następnego dnia Dzika, Jacek i Ndele buszowali od rana nad rzeczką. Udało się im
złapać samiczkę ichneumona, potem znów ichneumona błotnego, a wreszcie odkryli,
że w
krzakach nadbrzeżnych znajdują się nory dużej bezszponej wydry afrykańskiej.
Kilka razy
widzieli te piękne zwierzęta pluskające się w wodzie, ale zawsze krzaki lub
trawy

background image

uniemożliwiały strzał z wiatrówki.
Któregoś dnia, czatując w nadbrzeżnych zaroślach, zauważyli na drugim brzegu
rzeki
brunatne stworzenie na krótkich nóżkach, z wydłużonym, płaskim pyskiem i bardzo
długim,
mocno spłaszczonym ogonem, przypominającym ścięte po bokach wiosło.
- To morungu, on pożera ryby - szepnął podniecony Ndele.
- To chyba potamogal* [Potamogal (parpass) - niewielki ssak prowadzący ziemno-
wodny tryb życia. Łowiony przez myśliwych ze względu na cenne futro.], nazywany
także
parpassem - zawtórował Jacek.
Parpass tymczasem zbliżył się do rzeczki, zlustrował ją uważnym spojrzeniem,
potem
przypadł białawym brzuchem do ziemi i zsunął się w nurt tak cicho, jakby wpełzł
do własnej
nory. W krystalicznie czystej wodzie można było bez trudu śledzić płynące
zwierzę, które nie
używało łap, a posuwało się szybko naprzód dzięki skrętom ciała i ruchom ogona.
Nagle
parpass dał nurka, na chwilę znikł z oczu obserwujących go dzieci, lecz w parę
sekund
później wypłynął na powierzchnię, trzymając w pysku trzepoczącą się, srebrzystą
rybę. Kiedy
zawrócił znów do przeciwległego brzegu, doskonale obserwować mogli pracę ogona,
który
służył zarówno do sterowania, jak i szybkiego popychania ciała do przodu. Na
brzegu parpass
przytrzymał rybę długimi pazurami przednich łapek i natychmiast zabrał się do
uczty, ale...
przerwało mu ją ciche klaśnięcie wiatrówki. Ugodzony parpass zwinął się jak wąż,
potem
zaczął niezdarnie czołgać się ku wodzie, jakby szukał w niej ratunku, i nagle na
samym
brzegu legł bez ruchu, pyskiem dotykając wody.
Przepłynięcie rzeczki tam i z powrotem było dziełem paru minut. Ndele ociekając

background image

wodą, z radosnym uśmiechem wyciągnął zwierzę z rafiowego worka i wręczył je
Dzice.
- Popatrz, Dzika! - zawołał Jacek. - On nie ma nawet śladu błony między palcami
i
chyba dlatego nie używa łap do pływania! Ale futerko ma tak samo gęste i
metalicznie lśniące
jak wydra. Podobno Hausa bardzo chętnie kupują skórki parpassów i sprzedają
potem z
wielkim zyskiem kuśnierzom francuskim, bo te futerka znakomicie imitują
prawdziwe
wydry...
- A ja nie sprzedam mojego parpassa żadnemu Hausa ani paryskiemu kuśnierzowi, a
w Chartumie urządzę mu sadzawkę z rybami. Przyznaj, że parpass jest wyjątkowo
ślicznym i
oryginalnym zwierzątkiem! Popatrz, jakie ma wspaniałe wąsy po obu stronach swego
wydrzego pyszczka.
- Tak, zwierzak jest ładny i dlatego pewnie wyznaczono za niego aż piętnaście
franków w naszym pozwoleniu na łowienie zwierząt! Pomyśl tylko, parpass jest
droższy niż
marabut, małpa jedwabista, a nawet czapla srebrzysta. Wątpię jednak, czy
dowieziesz go
żywego do Chartumu, parpass jest przecież zwierzęciem ziemno-wodnym i większą
część
życia spędza w nurtach rzek. Sypia oczywiście na lądzie w norach wykopanych
wśród trzcin i
krzaków nabrzeżnych i na lądzie też zjada złowione przez siebie ryby.
- Wstawię mu do klatki brezentową miednicę, a żywych ryb dostarczy Ndele! A ty
zamiast rozprawiać, utnij kawałek pnącza i skrępuj mu pysk i łapki. Ndele, daj
mi swój worek
rafiowy... No, teraz już możemy iść spokojnie do domu, parpass na pewno nie
ucieknie z
torby.
W obozie szybko złożono odpowiednią klatkę, pręty jej otoczono drucianą siatką o
małych oczkach, podłogę wyłożono grubą blachą, a do wnętrza wstawione zostało
drewniane

background image

pudło wysłane trawą, a także duża płócienna miednica z wodą. Do tak
przygotowanego domu
wpuszczono parpassa, który już dawno ocknął się z narkozy i jak opętany rzucał
się w worku,
wydając okropne piski.
Zwierzątko w ciągu kilku sekund obiegło swoją nową siedzibę, a nie widząc
nigdzie
nawet szparki, skoczyło w wodę i dopiero po długim czasie wystawiło z niej łeb
dla
zaczerpnięcia powietrza. Gdy Dzika wrzuciła do wody świeżo złapaną rybkę,
parpass porwał
ją natychmiast, zwinnie wydostał się z miednicy, szybko odnalazł gniazdo i
zniknął w nim
razem ze swoją zdobyczą. Murzyni przyglądający się parpassowi nazywali go
„dżies” albo
„wulu”, lub też podobnie jak Ndele - „morungu”.
8
Następne dwa dni przeszły zupełnie spokojnie. Dzika każdego ranka karmiła
zwierzęta przy pomocy Ndele, a Jacek wychodził z którymś z kierowców na
polowanie, bo
trzeba było i kuchnię, i drapieżniki zaopatrzyć w świeże mięso. Po śniadaniu
wszyscy troje
wyruszali nad rzeczkę, Zalbi zabierał się do gotowania obiadu, a reszta ludzi
pilnowała
obozu, poprawiała zagrody antylop i świń, czyściła klatki, zbierała trawę i
młode pączki
drzew oraz jagody dla turaków. Roboty dla nikogo nie brakło.
Drugiego dnia Dzika, Jacek i Ndele znaleźli wygodną kryjówkę u zakrętu rzeczki.
Był
to rodzaj wgłębienia w ziemi porośniętej gęstymi krzakami, nakrytymi niby
welonem
olbrzymią masą cieniutkich pnączy. Po odgarnięciu pnączy można stąd było widzieć
niewielki piaszczysty cypel na drugim brzegu i skraj puszczy podchodzącej do
samej wody.
Poprzedniego dnia Ndele odkrył tu świeże ślady parpassa, sądzili przeto, że może

background image

uda im się
zdobyć jeszcze jednego. Zasłonięci pnączami bacznie obserwowali rzeczkę, ale
prócz kilku
niezwykle barwnych zimorodków, błyszczących w słońcu niby drogocenne kamienie,
nic
ciekawego nie było.
Nagle jakiś ciemny ptak przeleciał nisko nad tonią i usiadł na cyplu.
Przypominał
małego bociana lub czaplę, ale na dużej głowie miał czub sięgający daleko na
grzbiet. Ptak
stał na swych długich nogach zupełnie nieruchomo, jak figurka odlana z brązu,
tylko od czasu
do czasu stroszył piórka czuba i wtedy głowa wydawała się ogromna.
- Czy to aby nie waruga kasztanowata? - cicho wyszeptał Jacek.
Dzika nic nie odpowiedziała, tylko ostrożnie i bardzo wolno wysunęła lufę
wiatrówki
poprzez pnącza, wycelowała w pierś ptaka i nacisnęła cyngiel. Ptak poderwał się
do lotu, raz i
drugi zachwiał się i nagle jak kamień runął w gąszcz.
Ndele, obserwujący go uważnie, natychmiast wychynął z kryjówki, zjechał na
siedzeniu z dość wysokiej skarpy i przepłynąwszy rzeczkę, zanurzył się w
gęstwinę na
drugim brzegu. Dość długo nie było go widać, a gdy ukazał się wreszcie, niósł
ptaka w ręku.
Kiedy stanął przed Dziką, na jego zawsze wesołej i beztroskiej twarzy malowało
się coś w
rodzaju zakłopotania, a nawet lęku, co nie uszło uwagi dziewczynki. Na pytanie,
czego się
boi, nie odpowiadał dłuższy czas, wreszcie przyparty pytaniami Jacka, jąkając
się przemówił:
- Ja... ja znalazłem... gniazdo, ogromne gniazdo tego ptaka, ale... ale ja go
nie
ruszyłem... bo to bardzo niedobra sprawa...
- Widziałeś gniazdo warugi? - zaciekawił się Jacek.
- Tak, na tamtym brzegu. W rozgałęzieniu mimozy, całkiem nisko...

background image

- Prowadź mnie tam zaraz! Dzika, pójdziesz z nami?
- A co zrobię z ptakiem, przecież go nie zostawię, a płynąć na drugi brzeg nie
mogę,
bo nie mam z sobą kostiumu kąpielowego...
- Na co ci kostium kąpielowy? Skoczysz do wody w bluzce i dżinsach, a za
dziesięć
minut znowu wszystko na tobie wyschnie! Warudze zwiąż nogi, skrzydła i dziób,
potem
wsadź ją do worka i zawieś na sęku pierwszego lepszego drzewa wraz z wiatrówką.
Ja także
zostawię tu moją kamerę i karabinek, a wezmę tylko nóż.
Po kilku minutach wszystko wisiało już na drzewie, a trójka młodych myśliwych
płynęła do drugiego brzegu. Stanąwszy na lądzie otrząsnęli wodę z ubrania i
ruszyli śladem
Ndele.
Wkrótce byli u celu. W niskim rozwidleniu pokracznie skręconej mimozy zobaczyli
coś, co przypominało ogromną kulę zlepioną z trzciny, traw, gałązek i ziemi. Ta
kulista bryła,
mogąca mieć około półtora metra średnicy, sprawiała wrażenie jakiegoś
gigantycznego
grzyba wrośniętego w drzewo. Spory owalny otwór umieszczony był tak przemyślnie,
by
utrudnić drapieżnikom dostanie się do środka. Człowiek zaś mógł przejść obok i w
ogóle nie
zauważyć gniazda, gdyż maskowały je w naturalny sposób sterczące i zwisające z
niego
kawałki trzciny, pasma traw i gałęzi.
- Czy wiesz, jak wygląda takie gniazdo w środku? - zapytał Jacek Dzikę i nie
czekając
na odpowiedź, zaczai mówić: - Ten otwór prowadzi do niezbyt obszernego
przedsionka, w
którym zwykle jeden z ptaków trzyma straż. Wysuwa łeb z tej dziury i obserwuje
okolicę, a w
razie niebezpieczeństwa alarmuje rodzinę siedzącą w dalszych komnatach. Z
przedsionka

background image

prowadzi wąskie przejście do większego i nieco wyżej położonego pomieszczenia,
które jest,
no, powiedzmy, rodzajem jadalni. Tu znajdują się zapasy żywności, a także pełno
jest kości
zjedzonych żab, małych węży, jaszczurek i resztek wszelkiego rodzaju
skorupiaków, a
czasem nawet zeschnięte na kość małe stworzenia. Ze środkowego pomieszczenia
przechodzi
się do najobszerniejszej i najwyżej położonej komnaty. Jest ona wysłana miękkimi
trawami i
delikatnymi włóknami, a ściany jej nie przepuszczają żadnego dźwięku. Tutaj to
samiczka
składa trzy do pięciu jaj, które wysiadują na zmianę oboje rodzice.
- Skąd ty to wszystko tak dokładnie wiesz? - zaciekawiła się Dzika, spoglądając
na
przyjaciela z widocznym uznaniem.
- Cóż, uczy się człowiek! - odparł Jacek z uśmiechem. - Ale zdradzę ci
tajemnicę,
skąd te rzeczy znam. W gabinecie zoologicznym naszej szkoły znajdują się dwa
gniazda
warugi, przy czym jedno jest przecięte wzdłuż, dzięki czemu widać świetnie całe
wnętrze. W
komorze lęgowej umieszczono nawet wydmuszki jaj, w środkowej - kości różnych
płazów i
małych gadów, w przedsionku zaś siedzi wypchana waruga i strzeże domu. Warugi są
znakomitymi architektami i gniazda ich stanowią prawdziwy majstersztyk.
Zewnętrzne ściany
mają tak grube i mocne, że dorosły człowiek może stanąć na wierzchu bez obawy,
że gniazdo
się załamie. No, ale teraz do rzeczy: czy sądzisz, że gniazdo warugi byłoby
cennym dla nas
nabytkiem?
- Myślę, że tak, ale...
- Nie ma żadnego ale! Bierzemy je, bo drugiego możemy nie znaleźć! Natnij z
tamtej

background image

kępy długich prętów bambusowych i zwiąż z nich coś w rodzaju tratwy, a my z
Ndele
postaramy się spuścić na ziemię tę kulę i zatoczyć na brzeg rzeczki!
Dzika bez słowa sprzeciwu pobiegła do wielkiej kępy bambusów i już po chwili
rozległy się uderzenia jej busznajfu, gdy tymczasem Jacek obchodził mimozę ze
wszystkich
stron i zastanawiał się, jak zepchnąć gniazdo na ziemię, by go nie uszkodzić.
Próbował
podważyć je nożem tu i tam, wreszcie jednak zabrał się do odrąbywania jednej z
odnóg
rozwidlenia. Ndele patrzył na to z przerażeniem i drżał na całym ciele, ilekroć
jakiś większy
wiór z konara uderzył w gniazdo. Wreszcie Jacek, zziajany, ocierając ręką pot
płynący mu
strugami po czole i policzkach, zawołał:
- Ndele, bierz nóż i tnij razem ze mną!
- Ooo, zostawmy to drzewo w spokoju! Bardzo niedobra rzecz niszczyć chatę tego
ptaka, bardzo niedobra! W Ngato każdy człowiek, mężczyzna, kobieta i dziecko,
obchodzi z
daleka okrągłą chatę ondżira, bo ten ciemny ptak sprowadza na człowieka chorobę
albo inne
nieszczęście...
- Ech, pleciesz! Wierzysz w różne głupstwa, jakie ludzie opowiadają! Ty, taki
mądry
chłopiec, który umie czytać i pisać! No cóż, jeśli boisz się gniazda warugi...
to biegnij do
Dziki i pomóż jej wiązać tratwę. Nie stój tu nade mną, jak kat nad dobrą duszą!
Sam potrafię
ściąć ten konar bez twojej pomocy!
Ndele z westchnieniem ulgi pobiegł do Dziki i już po chwili taszczył na brzeg
ociosane z gałązek pręty, mrucząc pod nosem jakąś piosenkę, w której każda
zwrotka
kończyła się głośniejszym okrzykiem: ondżira!
Tymczasem ziemia wokół pnia mimozy pokryła się gęsto białymi wiórami. Jeszcze
kilka silnych uderzeń ostrza noża i odnoga zachwiała się, a w następnej chwili

background image

rozległ się huk
pękającego drewna i głuchy łoskot walącego się na ziemię konaru, łamiącego swoim
ciężarem
kilka najbliżej rosnących młodych drzewek. Wstrząs, wywołany odłamaniem się
konaru,
zachwiał gwałtownie resztą pnia, spod gniazda posypała się sucha glina spajająca
je z
mimozą, kulista bryła zsunęła się wolno na ziemię, poturlała kilka kroków i
zatrzymała na
krzakach.
Wypadnięcie gniazda z rozwidlenia konarów powitały dzieci radosnym hura. Teraz
należało przetoczyć je do brzegu, gdzie czekała prawie już gotowa tratwa, ale
przedtem trzeba
było jeszcze przetrasować ścieżkę w oplecionym pnączami kłębowisku krzaków,
długich,
ciernistych pędów i wysokich, twardych traw.
- Nie wygląda to zachęcająco - odezwał się Jacek po zlustrowaniu terenu - ale
niestety
musimy wyciąć drogę, bo tylko w ten sposób możemy przedostać się z gniazdem na
brzeg
rzeki.
- No to bierzemy się do roboty! Ty i Ndele przecinajcie ścieżkę, a ja będę ją za
wami
oczyszczała - zawołała dziewczynka.
Zwyczajem krajowców najpierw wycięli i powyciągali pnącza i cierniste łodygi,
potem zabrali się do drzewek i większych krzaków, a na koniec do drobniejszej
roślinności.
Praca postępowała szybko, bo przecież wszyscy troje mieli niezłą zaprawę, i
niebawem
szeroka na dwa metry ścieżka była gotowa. Gniazdo przetoczono na brzeg i po
ukończeniu
tratwy spuszczono na wodę.
- Słuchaj, Jacek - spytała Dzika, gdy wszyscy troje przywiązali gniazdo do
tratwy -
czy ty masz zamiar i na drugim brzegu wycinać ścieżkę przez las? Przecież stąd

background image

do obozu jest
straszny kawał drogi! Lepiej doholować tratwę rzeką do kładki, a stamtąd mamy
już gotową
ścieżkę do domu.
- Hm, może masz słuszność - mruknął Jacek. - Tylko holowanie tratwy pod prąd to
nie
taka łatwa sprawa. No, ale możemy spróbować. Ja i Ndele będziemy ciągnąć tratwę,
a ty
będziesz odpychać od brzegu i uważać, by nie uwięzła w korzeniach jakiego
zatopionego
drzewa...
- Ech, woda w rzece jest tak czysta, że widać na dnie najmniejszy nawet kamyk,
łatwo
więc wyminiemy każdą przeszkodę. Ale przede wszystkim musimy przeprawić się na
drugi
brzeg.
- Właśnie chciałem ci zaproponować, żebyś na razie przeprawiła się sama.
Odszukasz
nasze strzelby, kamerę i torby, przygotujesz długi pręt bambusowy, a my w tym
czasie
wytniemy odpowiedni pęd rotangu, który posłuży jako linka holownicza.
- Dobrze - zgodziła się Dzika i weszła do wody.
Jacek i Ndele wycięli na brzegu lasu prawie pięćdziesięciometrowej długości pęd
rotangu, oczyścili go z liści i zadziorów i cieńszym końcem przywiązali do
tratwy. Kiedy
przeprawili się na przeciwległy brzeg, Dzika już na nich czekała. Szybko i
sprawnie
zamocowano na gnieździe torby i broń, kamerę Jacek zawiesił sobie na szyi, po
czym obaj
chłopcy chwycili za hol i pociągnęli tratwę, a Dzika starała się utrzymać ją na
głębokiej
wodzie za pomocą tyczki bambusowej. Ale droga wodna okazała się znacznie
trudniejsza, niż
im się to wydawało. Na sporych przestrzeniach brzeg aż do samej wody zarastały
gąszcze

background image

ciernistych krzaków, zdarzały się też odcinki tak strome lub kamieniste, że
musieli schodzić
do rzeki i brodzić w wodzie po pas lub po pierś, często też trzeba było
pokonywać silne wiry
utworzone przez podwodne skały lub konary zatopionych drzew. Ale to przymusowe
wchodzenie do wody miało i dobrą stronę: przynosiło ochłodę zlanym potem ciałom
i
przywracało sprawność zmęczonym mięśniom.
Właśnie przeciągali tratwę przez kipiel na podwodnych progach, gdy Dzika
zauważyła, że worek, w którym uwięziła uśpioną warugę, porusza się coraz
gwałtowniej i
staje dęba. Wreszcie stoczył się po gnieździe i wpadł do wody. Dziewczynka
natychmiast
zrzuciła z nóg płócienne trzewiki na grubej kauczukowej podeszwie i skoczyła w
spieniony
nurt. Jednakże mimo ogromnych wysiłków nie zdołała uchwycić worka. Płynął szybko
z
prądem, koziołkując na falach i wyprzedzając ją o dobrych kilkanaście metrów.
Dzika była
znakomitą pływaczką, silne jej ramiona rytmicznymi wyrzutami przecinały wodę,
ale worek
zdawał się kpić z niej: podrygiwał na falach, obracał wokół własnej osi, znikał
w wodzie, a
gdy po chwili wynurzał się, za każdym razem był jeszcze dalej.
W ten sposób dopłynął do zakrętu rzeczki i prąd zaczął znosić go w stronę
wysokiej
stromej skarpy. Dzika szalonym crawlem rzuciła się ku skarpie, lecz po chwili
spostrzegła, że
worek zawisł na gałęzi nurzającej się w wodzie i podskakuje wraz z nią w takt
fal
uderzających o brzeg.
Dopadłszy wreszcie worka, zerwała go z sęka i uniosła do góry, drugą ręką
próbując
uczepić się gałęzi, by z głębokiej wody wydostać się na ląd. Już, już dotykała
palcami liści,

background image

gdy nagle całym ciałem rzuciła się w tył, dławiąc w gardle okrzyk przerażenia na
widok
długiego czarnego węża zsuwającego się po tej samej gałęzi. Po srebrzystym
nalocie na
grzbiecie i jasnym spodzie, po kocich oczach patrzących zimno i okrutnie, po
długim,
rozwidlonym i szybko poruszającym się języku poznała natychmiast czarną kobrę
wodną,
węża pełzającego również po drzewach podobnie jak mamba zielona i tak samo
jadowitego.
To nieoczekiwane spotkanie z jadowitym gadem tak Dzikę przeraziło, że jak kamień
runęła w toń i dopiero po dobrej minucie wychynęła na powierzchnię daleko od
fatalnego
miejsca. Ale pierwszym stworzeniem, jakie spostrzegła po wypłynięciu, był czarny
wąż,
rozcinający łbem, na kształt peryskopu, powierzchnie rzeki, podczas gdy reszta
długiego
cielska szybkimi zygzakami poruszała się w wodzie. Na szczęście kobra płynęła
prosto do
przeciwległego brzegu, gdzie prawdopodobnie miała swoją norę. Drugim odkryciem,
jakie z
kolei zrobiła Dzika, był worek, który cały czas kurczowo trzymała w zaciśniętej
dłoni.
„No, mój ptak na pewno już nie żyje! - pomyślała. - Zbyt długo przebywał w
wodzie,
a na dodatek jeszcze ja ze strachu przed kobrą gruntownie go wykąpałam. Muszę co
prędzej
dostać się na ląd i zobaczyć, w jakim jest stanie”.
Kilku silnymi ruchami lewego ramienia dopłynęła do brzegu i wyjęła ptaka z
worka.
Waruga ledwo oddychała i wyglądało na to, że nic z niej nie będzie. Pióra miała
przemoczone
aż do skóry, oczy przymknięte, łeb zwisał jej bezwładnie, a nogami wstrząsał
dreszcz.
Wspaniały czub zmienił się w cieniutkie strączki oblepione mokrym zupełnie

background image

puchem, z
całego upierzenia skapywała gęstymi kroplami woda.
Dzika usunęła z czarnych, bocianowatych nóg ptaka i z jego długiego, mocnego,
nieco
spłaszczonego dzioba rafiowe pęta, usiadła w cieniu pierwszego z brzegu drzewa,
położyła
sobie warugę na kolanach i przymknąwszy oczy gładziła ją delikatnie po mokrych
piórach.
Była straszliwie zmęczona i musiała choć chwilę odpocząć. Dokoła panowała
głęboka, senna
cisza, najlżejszy nawet wietrzyk nie poruszał wrażliwymi liśćmi mimozy i tylko
słychać było
delikatny trzepot skrzydeł maleńkiego nektarnika, który zawisł, nad jakimś
kwiatem i wypijał
z niego nektar.
Nagle Dzika poczuła na całym ciele bolesne ukąszenia, a jednocześnie rozległo
się
przerażone pohukiwanie warugi. Dziewczynka otworzyła oczy i błyskawicznie
poderwała się
z ziemi. Ale jej bose nogi i ubranie pokryte już były setkami dużych czarnych
mrówek
wędrownych. Waruga pohukując coraz rozpaczliwiej wiła się formalnie po ziemi,
która
zrobiła się zupełnie czarna od gęstej warstwy straszliwych owadów, atakujących
swoje ofiary
z szatańską wprost zaciekłością.
W następnej sekundzie dziewczynka chwyciła ptaka na ręce, paroma susami dopadła
rzeczki i skoczyła w jej fale. Część mrówek, które nie zdołały jeszcze wbić
kleszczy w jej
ciało, zmył nurt, reszta niestety została, ale przede wszystkim należało zająć
się ptakiem -
wyjąć mu delikatnie z powiek i głowy mrówcze kleszcze i przepatrzyć dokładnie
całą skórę.
W obawie przed mrówkami znowu przepłynęła na prawy brzeg. Gdy oczyszczona z
mrówek, lecz straszliwie zmordowana waruga schła na słońcu, Dzika wreszcie

background image

zajęła się sobą.
Nim jednak skończyła bolesną i wymagającą wiele cierpliwości operację usuwania
wbitych
głęboko w ciało chitynowych szczęk, usłyszała przytłumione odległością wołanie
Jacka.
Szybko wciągnęła na siebie ubranie i mimo że ukąszenia nadal porządnie ją
bolały, zbiegła na
brzeg.
- Hooop, hooop, Jacek! Hop, hop! - odkrzyknęła, ile sił w płucach.
Chwila ciszy, a potem znów zabrzmiał głos Jacka, ale znacznie bliżej:
- Halo, Dzika, gdzie jesteś? Co ty wyrabiasz, dziewczyno?!
- Waruga wpadła do wody, więc musiałam ją wyłowić... a potem napadły nas czarne
wędrowne mrówki, więc znowu musiałam szukać ratunku w wodzie! Uważaj, Jacek,
brzeg aż
roi się od mrówek! Słyszysz?
- Słyszę, słyszę doskonale! - odkrzyknął chłopiec i po chwili obaj z Ndele
ukazali się
pośród krzaków na przeciwległym brzegu.
- Jacek, Ndele, uważajcie! Na tamtej ścieżce są mrówki! - zawołała jeszcze, ale
obaj
chłopcy skoczyli już do wody. W kilka minut przepłynęli rzeczkę i ciężko dysząc
siedli obok
dziewczynki na gorącym piasku.
- Ale nas urządziłaś - zaczął z miejsca Jacek. - Zostawiłaś tratwę i ulotniłaś
się nic nie
mówiąc. A myśmy zauważyli twoją nieobecność dopiero wtedy, gdy tratwa utknęła na
korzeniach jakiegoś zatopionego na dnie drzewa. Kiedyśmy rzucili hol i
przybiegli na
ratunek, była tak przechylona, że gniazdo omal nie zsunęło się do wody.
Musieliśmy najpierw
wyplątać ją z korzeni, wyciągnąć na spokojną wodę i przycumować do brzegu, a
dopiero
potem zająć się poszukiwaniem ciebie. Sądziłem, że jesteś gdzieś w pobliżu, i
wołałem,
wołałem, ale odpowiadały mi tylko papugi...

background image

- I pewnie doszedłeś do wniosku, że pożarł mnie krokodyl?
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Przecież krokodyli nie ma tu o tej porze,
bo
one nie lubią czystej wody, w której każde zwierzę może je z daleka zobaczyć.
Przypłyną z
Sanaga dopiero w porze deszczowej, kiedy rzeczka zmieni się w rwącą, burzliwą
rzekę o
mętnych, brudnych nurtach.
- Mamzel Dzika! Mamzel Dzika! - wrzasnął nagle Ndele - Twój ptak ucieka...
ooo...
patrz, tam!
Dziewczynka zerwała się z piasku jak oparzona, ale było już za późno. Ptak
machając
skrzydłami dobiegł do końca cypla, ciężko wzniósł się w powietrze i kołysząc się
niepewnie -
zniknął za drzewami.
Dzika i Jacek w milczeniu śledzili lot warugi, Ndele natomiast próżno starał się
ukryć
uśmiech zadowolenia rozjaśniający mu całą twarz. Teraz, gdy ten ponury,
złowieszczy ptak
zniknął, ptak, który wedle wierzeń mieszkańców puszczy przynosił nieszczęścia i
klęski -
chłopiec odczuł wielką ulgę, bo już nic złego nie mogło zagrażać ani jemu, ani
jego
przyjaciołom. Miał ochotę tańczyć, śmiać się i śpiewać, ale zdawał sobie sprawę,
że ten nagły
wybuch wesołości mógłby wzbudzić podejrzenie, że to on dopomógł warudze do
odzyskania
wolności.
- No trudno, Dzika - odezwał się Jacek. - Nie będziemy go przecież opłakiwać.
Zajmijmy się raczej tratwą, bo jeszcze gniazdo gotowe się nam utopić wraz z
twoją
wiatrówką, torbą myśliwską i moim karabinkiem...
- A gdzie ty masz kamerę? - zaciekawiła się Dzika.
- Kamerę powiesiłem o tam, na sęku tego wielkiego hebanu na tamtym brzegu. Mimo

background image

ochronnego etui nie mogłem z nią płynąć. Ale... spójrz no na twego Ndele.
Widzisz, jak się
wesoło uśmiecha? Czyżby ta radość miała coś wspólnego z ucieczką warugi?
- Wszystko jest możliwe - odrzekła Dzika, nieznacznie obserwując zachowanie się
chłopca. - Ndele mimo swego nieprzeciętnego sprytu i wrodzonej inteligencji jest
przecież
dzieckiem swojego szczepu, który od setek lat mieszka w dzikiej, tajemniczej
puszczy...
Murzyni kameruńscy do dzisiejszego dnia są przecież, z małymi wyjątkami,
animistami.
- Ależ wieś Ngato ma przecież szkołę i Ndele nauczył się w niej czytać, pisać i
mówić
po francusku!
- Ale to nie przeszkadza mu wierzyć w tajemne siły przyrody, a między innymi
także
w nadprzyrodzone właściwości warugi. My podziwiamy umiejętności architektoniczne
warugi, a Murzyn z pierwotnej puszczy widzi w jego gnieździe, obyczajach i
wyglądzie
przejaw jakichś niepojętych dla siebie mocy. A zresztą wszelkiego rodzaju gusła
i zabobony
mają twardy żywot i niemal wszędzie można się z nimi zetknąć...
Przepłynęli rzeczkę, zdjęli kamerę z drzewa i wszyscy troje spiesznie podążyli
do
tratwy. Jakkolwiek wszystko znaleźli w zupełnym porządku, to jednak Dzika
zabrała z
gniazda swoją wiatrówkę i torbę.
Jacek i Ndele pochwycili rotangową linę i ruszyli zgodnie, a Dzika wzięła w ręce
tyczkę bambusową.
Kiedy wreszcie dotarli do kładki, byli tak zmęczeni, pokryci kurzem i potem, że
najpierw musieli odpocząć, umyć się i ochłodzić w wodzie.
Podczas gdy chłopcy chlapali się jeszcze w rzeczce, Dzika wyszła na ścieżkę
prowadzącą do obozu. Uwagę jej przykuły natychmiast świeże ślady licznych naczyń
i stóp
kobiecych na wilgotnej ziemi i mały, wdeptany w piasek, czerwony paciorek. Nieco
zaniepokojona zawołała Jacka.

background image

Z Jackiem przybiegł również Ndele.
- Popatrzcie - mówiła Dzika. - Przed jakimiś trzema godzinami tu koło kładki
grupa
kobiet nabierała do naczyń wodę, a potem poszła w stronę naszego obozu.
Znalazłam nawet
na ścieżce mały czerwony paciorek z naszyjnika lub ze sznurków opasujących
biodra. Co wy
o tym myślicie?
- Widocznie ktoś złożył nam wizytę w obozie, a nie mogąc się nas doczekać,
posłał
swoje kobiety po wodę i teraz warzy strawę z naszej świni olbrzymiej. Albo też
Kaka przyszli
domagać się zwrotu noża i strzał zabranych ich wojownikowi - zaśmiał się
beztrosko Jacek.
- Nie błaznuj, Jacek - oburzyła się Dzika, a potem spytała czarnego chłopca: - A
co ty
o tym myślisz, Ndele?
- Kaka nie posyłają samych kobiet po wodę, bo oni boją się czarów. Oni uważają
mamzel Dzikę za bardzo wielkiego czarownika, który potrafi zabijać, a potem
przywracać do
życia. Te ślady nie należą do kobiet z puszczy, bo na odciskach nie widać
żadnych skaleczeń
ani pęknięć skóry. Te kobiety pochodzą chyba gdzieś z sawanny!
- Najprędzej dowiemy się prawdy w obozie. Dzika i Ndele, pomóżcie mi potoczyć
gniazdo! Hej... hop! Dobrze... Teraz już we dwóch z Ndele damy sobie radę. A ty,
Dzika,
zabierz strzelby i torby - zawołał Jacek.
Już na sporą odległość od obozu usłyszeli wołania mężczyzn, śmiech i śpiewy
kobiet,
głuche odgłosy bębna, a nawet - o dziwo! - dźwięk trąbki.
- A cóż to, na brodę Mahometa! Czyżby wizyta żołnierzy? Przecież żaden tutejszy
szczep nie używa trąbki! - zdziwił się Jacek.
- Aby tylko nie zabili naszych zwierząt! - przeraziła się Dzika. - Chodźmy
prędzej,
może jeszcze zdążymy!

background image

Teraz wszyscy troje pchali gniazdo i wkrótce znaleźli się na granicy lasu i
polany, na
której leżał obóz. Dzika natychmiast dostrzegła kilka dużych ognisk i nieco na
uboczu
niewielkie, kopulaste szałasy, zwane przez mieszkańców puszczy „banda”, a przy
nich
kilkunastu kręcących się ludzi.
Kiedy wreszcie olbrzymie gniazdo wtoczyło się na placyk obozowy, zdumienie
Zalbiego było tak wielkie, że wypuścił z rąk jakieś naczynie, które rozleciało
się na ziemi w
dziesiątki skorup. Natomiast Tobi i Akassu pospieszyli od razu z pomocą. Gniazdo
ustawiono
koło sterty bagażu i przykryto brezentem.
- Co to za ludzie? - zapytał Jacek Tobiego, wskazując na ogniska.
- Żołnierze, którzy zjawili się tutaj jakieś pół godziny po waszym wyjściu w
puszczę -
odparł Tobi.
- To ludzie ze szczepu Ba-Wute, najlepsi żołnierze w Kamerunie - dodał Akassu. -
Przyszli z Dume, żeby przegonić z puszczy Kaka, którzy niszczą zwierzynę.
Oddziałem
dowodzi młody oficer należący do szczepu Bamum. Kazał żołnierzom zbudować
szałasy po
drugiej stronie polany i zabronił im i ich kobietom nachodzić nas i ruszać
cokolwiek...
- To bardzo uprzejmie z jego strony - zauważył Jacek. - Ale teraz niech Zalbi da
nam
obiad, bo jesteśmy tacy głodni, że chyba zjemy całego bawołu.
Obiad składał się z doskonałej polewki zrobionej na młodziutkich pędach dzikiego
taro, ryby i pieczonej pantarki, a na deser Zalbi podał smażone banany mączne,
pomarańcze i
miód leśny. Wszystko to bardzo smakowało wygłodzonym dzieciom, ale po obfitym
posiłku
poczuły się tak ociężałe, że ruszyć im się nie chciało. Słońce tymczasem chyliło
się już ku
zachodowi i niebo grało fantastycznymi odcieniami czerwieni i seledynu,

background image

przechodzącymi w
ciemny fiolet, a potem w barwę roztopionego ołowiu.
- Jaki cudowny zachód! - zawołała Dzika. - Można by tak siedzieć i patrzeć bez
końca,
a ja muszę jeszcze nakarmić zwierzęta, sprawdzić czystość klatek i zobaczyć, czy
któreś z
nich przypadkiem nie zachorowało! Och, we wszystkich kościach czuję dzisiejszą
wyprawę!
Jak skończę moją robotę, to chyba od razu pójdę spać!
Ale o spaniu nie mogło być mowy, bo ledwie Dzika wróciła od zwierząt, na progu
jadalnego namiotu pojawił się dowódca oddziału żołnierzy, kapitan Ahmadu Ngu, i
zapytał,
czy może się przywitać. Dzika - jakkolwiek bardzo zmęczona - dygnęła grzecznie,
a Jacek, po
przedstawieniu się, poprosił gościa, by usiadł, i z miejsca zaczęła się długa,
interesująca
rozmowa.
Kapitan świetnie mówił po francusku i bardzo ciekawie opowiadał o swojej
służbie, a
jednocześnie dowiedział się od dzieci wielu szczegółów o wyprawie firmy „S.
Goraj i W.
Rawicz” do Kamerunu. W pewnej chwili Dzika zapytała oficera:
- Chociaż uczymy się w szkole dziejów całej Afryki, a przed przybyciem do
Kamerunu przeczytałam mnóstwo książek o tym kraju i wiem, że tutejsza ludność
składa się z
blisko stu szczepów i plemion, to jednak bardzo niewiele wiadomości znalazłam na
temat Ba-
Wute. Czy nie zechciałby pan opowiedzieć nam o tym szczepie?
- Z przyjemnością, mademoiselle. Mimo że jestem żołnierzem, interesuję się także
historią mojego kraju. Otóż Kamerun był świadkiem istnej wędrówki ludów tak z
północy,
jak i z południa, z zachodu i wschodu. Najstarszą ludnością naszego kraju są
chyba Pigmeje,
którzy kiedyś zamieszkiwali znacznie większe obszary Afryki Środkowej niż
obecnie.

background image

Między VIII a X wiekiem przywędrował znad Nilu naród Sao i osiedlił się na
brzegach
jeziora Czad. Wniósł wysoką kulturę, ale później zniszczyło ją muzułmańskie
państwo
Kanem, a reszty dokonało państwo Bornu. W ciągu następnych wieków napływały na
te
ziemie plemiona sudańskie z północy i wschodu, z południa zaś szczepy Bantu i
bantuidalne,
które powoli zajmowały całą Afrykę Środkową. Wtedy to przybyły do dzisiejszego
Kamerunu narody Bamum, Bamileke, Duala, Tikar i inne. Nad rzeką Sanaga
pomieszały się
liczne plemiona Bantu z plemionami sudańskimi, ale szczep Ba-Wute, osiadły nad
rzeką
Dżerem, zachował swoją odrębność aż do dzisiejszych czasów.
Dawniej, kiedy w Kamerunie nie było jeszcze Niemców, Anglików ani Francuzów,
Ba-Wute mieszkali w obronnych miastach i wsiach i zajmowali się wojną, łowami
albo
wyprawami po niewolników, których osadzali po wioskach poza murami swych miast,
by ci
pracowali na nich. Niewolnicy uprawiali proso, kukurydzę, orzeszki ziemne,
sezam, dynie, a
także hodowali kozy, zbierali miód dzikich pszczół i wszystko to musieli
przynosić swoim
panom do ich okrągłych, z przepychem urządzonych chat. Życie niewolników było
bardzo
ciężkie, toteż wielu z nich uciekało, ale złapanym obcinano ucho i chłostano
biczem ze skóry
hipopotama. Jeszcze dzisiaj można spotkać tu ludzi pozbawionych ucha.
Szczep Ba-Wute słynął ze swej wojowniczości, największym przeto bogactwem dla
każdego wojownika była jego broń. Uzbrojenie wojenne składało się z pięciu
włóczni do
rzucania, których drzewca okute były miedzią lub żelazem, z długiego, prostego
miecza z
krzyżową rękojeścią, z łuku i strzał noszonych w kołczanie obciągniętym skórą
dzikiego kota

background image

oraz z lekko wygiętej tarczy z wysuszonej skóry bawołu, przystrojonej ogonami
koni. Każdy
wojownik nosił skórzany lub spleciony z łyka pas, który podtrzymywał fartuch
ochraniający
brzuch i uda przed pociskami wroga. Do rynsztunku bojowego należał także
pierścień żelazny
służący do naciągania twardej cięciwy.
- Ci wojownicy musieli być bardzo zamożnymi ludźmi, skoro posiadali tak
wspaniałą
broń bojową! - wtrącił Jacek.
- Tak na pozór mogło wyglądać, ale właściwie prócz broni nic nie było ich
własnością. Mieszkali co prawda w obszernych chatach, mieli piękne żony, masę
niewolników, jedli na bogato zdobionych naczyniach, pili wino palmowe z
kunsztownie
rzeźbionych kalebasów, ale to wszystko otrzymywali od swego władcy, który był
jedynym i
niepodzielnym panem ziemi i wszystkiego, co się na niej znajdowało...
- A więc wojownicy Ba-Wute byli niewolnikami swego króla - stwierdziła Dzika.
- Ależ nie, mademoiselle! Oni uważali swego władcę za istotę, której winni
bezgraniczne posłuszeństwo, i wszystkie jego rozkazy spełniali ochotnie, bo
wiedzieli, że za
swoją waleczność zostaną hojnie obdarowani tym wszystkim, co im uprzyjemniało
ich twardy
żołnierski żywot. Takie obyczaje panowały w ich dawnej, nie znanej nam ojczyźnie
i takie
obyczaje zachowali przez długi czas w nowym miejscu osiedlenia, to znaczy w
Kamerunie.
Aż nagle pojawili się Niemcy. Podpisali ugodę z dwoma miejscowymi królikami,
którzy
uznali „niemiecką opiekę” nad. swym terytorium, i wnet cały Kamerun stał się
własnością
Niemców. Krwawo rozprawili się z opornymi szczepami, a Ba-Wute po kilku
potyczkach
zmusili również do posłuszeństwa. Wtedy też nastąpił koniec nieograniczonej
władzy króla i

background image

koniec beztroskiego życia w obronnych miastach, bo mury tych miast zostały
zburzone, a
wojownicy zostali wcieleni do „niemieckich oddziałów ochronnych” i zyskali sobie
sławę
doskonałych żołnierzy...
Kiedy Niemcy przegrali pierwszą wojnę światową, stracili swoje kolonie, a między
innymi także Kamerun. Na ich miejsce przyszli Francuzi i Anglicy i podzielili
kraj między
siebie *. [Kamerun ogłoszony został niepodległą republiką 1.I. 1960 r.]
W tejże chwili zadźwięczały ostre tony trąbki i kapitan zerwał się od stołu.
Żegnając się zaczął przepraszać, że tak wiele zabrał im czasu, ale Jacek gorąco
zaprotestował:
- Sprawił nam pan, kapitanie, wielką przyjemność swymi odwiedzinami, żałuję
tylko,
że mój ojciec nie miał okazji poznać pana. Dowiedzieliśmy się tylu ciekawych
rzeczy!
- Ja też żałuję, że nie poznam szefa sławnej firmy łowców dzikich zwierząt, ale
niestety jutro wczesnym rankiem idziemy w puszczę - rzekł oficer.
- Aby przed nocą zaskoczyć ludzi Kaka? - zapytała Dzika.
- Nie, mademoiselle, ludzi Kaka nikt jeszcze nie zaskoczył, a najmniej nadają
się do
tego żołnierze. Kaka doskonale już wiedzą o naszej tu obecności i teraz na pewno
uchodzą
gdzieś w południowe lasy. Naszą wyprawę należałoby raczej traktować jako
ćwiczenia
wojskowe, które żołnierzy z sawanny zapoznają choć trochę z trudami pochodu
przez puszczę
- zaśmiał się Ahmadu Ngu. - No, ale teraz muszę już państwa pożegnać. Dobranoc.
Po odejściu kapitana dzieci chwilę milczały zamyślone, wreszcie odezwała się
Dzika:
- Pomyśl, Jacku, jakie olbrzymie różnice społeczne istnieją w Kamerunie. W
Jaunde,
Duala i innych wielkich miastach mieszkają wykształceni krajowcy, znakomicie
władający
językiem francuskim i angielskim, wielu z nich ma wyższe studia odbyte w Paryżu

background image

i na
innych uniwersytetach Europy, a równocześnie pełno jest ludzi chodzących prawie
nago,
uprawiających magię, wierzących w przeróżne zabobony i gusła, odprawiających
tajemnicze
obrzędy... Ciekawa jestem bardzo, jak żyje szczep Bamum, z którego kapitan
pochodzi.
- Bamum zamieszkują ziemie w zachodnim Kamerunie, ze stolicą Fumban. W
dawnych czasach byli chyba jeszcze bardziej wojowniczym plemieniem niż Ba-Wute,
siali
też postrach między sąsiednimi ludami, napadając na nich, mordując, zabierając
do niewoli.
Stworzyli największe chyba i najlepiej zorganizowane państwo na ziemiach dawnego
Kamerunu, a przy tym ludne, bogate i mądrze rządzone przez swego władcę,
sułtana. Stolica
państwa, Fumban, była niezdobytą dla wrogów twierdzą. Otaczał ją wysoki mur, na
zewnątrz
którego znajdowały się trzy rzędy głębokich i szerokich fos, a dalej spora
przestrzeń
porośnięta wysoką trawą maskującą wilcze doły. Wejście do miasta stanowiła
ścieżka tak
wąska, że tylko jedna osoba mogła się na niej zmieścić. Masywna brama miejska
osadzona
była w pięknej, słomą krytej, parterowej strażnicy, ozdobionej rzeźbionymi
słupami i
malowidłami, a nad nią wznosiły się dwie wieżyce, gdzie w dzień i w nocy czuwali
łucznicy.
Fumban podzielony był na osiem dzielnic, rządzonych przez osobnych szefów,
którzy
podlegali samemu sułtanowi. Sułtan oczywiście mieszkał w pałacu, a dwór jego
składał się z
ośmiuset kobiet i nieprzeliczonej masy dworzan, wojowników, kucharzy i wszelkiej
służby.
Sułtan ubierał się w biały bawełniany burnus i zawój, który zasłaniał mu większą
część

background image

twarzy, natomiast matka sułtana nosiła ciężkie złote brokaty, adamaszki...
- Żartujesz, Jacek, skąd wzięły się w dawnym Kamerunie brokaty i adamaszki? -
zawołała Dzika.
- Arabscy kupcy wymieniali je w Afryce na kość słoniową i inne cenne surowce. A
musieli przywozić również tańsze materiały, bo i wieśniaczki Bamum nosiły barwne
płaty
tkanin, którymi się owijały. Kobiety Bamum przedziurawiały sobie chrząstki
nosowe, aby
zwęzić i wydłużyć nos, malowały na czerwono paznokcie, a także wargi.
- Tego nauczyły się chyba od białych kobiet! - zawołała Dzika.
- Raczej odwrotnie. Europa od dawna naśladuje Afrykę, nie tylko w modzie,
fryzurach, malowaniu powiek, ust i paznokci, ale, jak wiesz, także w sztuce,
muzyce, tańcach.
- Bardzo to wszystko ciekawe, ale powiedz mi, jak żyje szczep Bamum dzisiaj.
- Ludzie Bamum mieszkają na bardzo żyznych terenach, położonych na wysokości
przeszło tysiąca metrów, toteż Francuzi osiedlili tam całą masę plantatorów,
którzy zajmują
się uprawą najlepszych gatunków kawy, kakao, bananów i tytoniu. Bamum budują
oryginalne
kwadratowe chaty z wysokimi kopulastymi dachami, pokrytymi grubą warstwą trawy.
Ich
wsie odznaczają się szczególną czystością. Ziemię uprawiają prymitywnymi
narzędziami,
pamiętającymi chyba jeszcze czasy staroegipskie. Na polach uwijają się kobiety,
których
jedynym strojem jest przepaska na biodrach i naszyjnik z różnokolorowych
koralików. Długie
szaty wkładają tylko na targ lub gdy wyruszają do stolicy. Mężczyźni zajmują się
kowalstwem, snycerstwem i odlewnictwem figurek mosiężnych. W mieście sporo ludzi
pracuje w rozwijającym się coraz bardziej przemyśle spożywczym.
- Ojej, Jacek! - poderwała się nagle Dzika. - Zrobiło się strasznie późno!
Idziemy spać,
bo jutro o świcie zbudzi nas trąbka żołnierzy Ahmadu Ngu!
Dzika była jednak tak zmęczona przygodami poprzedniego dnia, że nawet pobudka
zagrana w wojskowym obozie nie obudziła jej. Zbudził ją dopiero Ndele, który nie

background image

znalazłszy
dziewczynki przy klatkach w porze porannego karmienia zwierząt, stanął przed jej
namiotem
i tak długo walił w bęben, aż wreszcie przestraszona Dzika wyskoczyła z łóżka,
przekonana,
że coś musiało się stać w obozie. Po chwili na placyku obozowym znalazł się
także rozespany
Jacek z karabinkiem w ręku.
Teraz już wszystko poszło zwykłym trybem. Po śniadaniu Dzika zajęła się
zwierzętami, a Jacek po raz już nie wiadomo który zatopił się w studiowaniu
filmów.
Po południu wrócił pan Goraj i obóz zatętnił życiem. Wśród nie kończących się
rozmów - musieli sobie nawzajem wszystko opowiedzieć, nie widzieli się przecież
kilka dni -
zabrano się do ładowania ciężarówek, gdyż następnego ranka mieli już wyruszyć
wprost do
Jaunde, a stamtąd samolotem do domu - do Chartumu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kamil Giżycki Nil rzeka wielkiej przygody
Kamil Giżycki W pogoni za Mwe
Giżycki Kamil W pogoni za mwe
Giżycki Kamil Przez knieje i stepy
Giżycki Kamil Przez knieje i stepy(1)
Krajobraz sawanny
4.4. W pustyni i w puszczy - geneza, W pustyni i w puszczy
Program zajęć ED, aaa, studia 22.10.2014, Materiały od Piotra cukrownika, materialy Kamil, Szkoła, L
EDi4 2-lista 2004, aaa, studia 22.10.2014, Materiały od Piotra cukrownika, materialy Kamil, Szkoła,
harmonogram wycieczki kórnik puszczykowo, Matematyka 4,5,6
Puszcza jodłowa treść, ze studiow
W pustyni i w puszczy, Nauka, Kulturoznawstwo, III semestr
karta normowania, szkola, TM, Laboratorium, Projekt tuleja, Tuleja - Kamil Herko, Radosław Bała, Pio
1125806 Sienkiewicz W pustyni i w puszczy6
W pustyni i w puszczy -test, W pustyni i w puszczy(1)
4.10. Ekranizacje W pustyni i w puszczy, W pustyni i w puszczy
Wskaznik do rutki, aaa, studia 22.10.2014, Materiały od Piotra cukrownika, materialy Kamil, płytkas
Zestawy Miernictwo2, aaa, studia 22.10.2014, Materiały od Piotra cukrownika, materialy Kamil, płytka

więcej podobnych podstron