KAMIL GIŻYCKI
NIL RZEKA WIELKIEJ PRZYGODY
l
Z szeroko otwartej bramy chartumskiego gimnazjum wysypywały się hałaśliwe
gromadki uczniów, rozdzielały na grupki i z radosnymi pokrzykiwaniami rozbiegały
się po
drzemiących w skwarze tropikalnym ulicach stolicy. Młodzież to była przeważnie
ciemnoskóra, składająca się z Arabów i Nubijczyków, ale można było zauważyć
także
jaśniejszych Egipcjan, Hindusów i Abisyńczyków, oliwkowych Greków, a nawet kilku
chłopców zdradzających wyraźnie kolorem skóry swoje północnoeuropejskie
pochodzenie.
Właśnie w jednej z takich roześmianych gromadek zbiegł w podskokach z szerokich
schodów szkoły Jacek Goraj, syn osiadłego w Chartumie Polaka, trudniącego się
łowieniem
dzikich zwierząt afrykańskich i dostarczaniem ich do ogrodów zoologicznych
całego świata.
- Jacek! Co będziesz robił w czasie wakacji? - zapytał chłopca jeden z kolegów,
kiedy
gromadka znalazła się już na ulicy i chłopcy zaczęli się żegnać.
- Nie wiem jeszcze - odparł zapytany - bo wszystko zależy od tego, co ojciec
postanowi. Jest bardzo zajęty przygotowaniami do nowej wyprawy, wiec pewno
zapomniał
nawet, że to koniec roku szkolnego...
- A może zabierze i ciebie ze sobą na te łowy? - wtrącił inny kolega.
- Ech, gdzież tam! - westchnął żałośnie Jacek. - Ojciec wybiera się w tym roku
na
moczary Bahr el-Gebel* [Bahr el-Gebel (arabs.) - Rzeka Górna (Górska); Nil
Górski, nazwa
Nilu miedzy Jeziorem Alberta i jeziorem No, w którym Bahr el-Gebel zlewa się z
Bahr el-
Ghazal, płynąc dalej jako Bahr el-Abjad, czyli Nil Biały. Bahr el-Gebel płynie
najpierw
głębokim korytem, ale już od 5° szerokości północnej poczyna się rozlewać i
tworzyć
moczary, które miedzy 6° a 8° szerokości północnej zmieniają się w trzęsawiska
porośnięte
gęstwiną papirusów wysokich na 6 m. Liczne pływające wyspy tworzą tu zapory
(suddy)
niemożliwe do przebycia dla statków i żaglówek. Główny nurt rzeki jest stale
oczyszczany z
wodorostów i pływających wysp i to czyni rzekę spławną na całej jej długości.
Długość Nilu
Górskiego wynosi na terenie Sudanu 790 km, na terenie Ugandy - 400 km. (Głoskę
„h” w
słowie Bahr wymawia się twardo, wyraźnie. W sudańskim narzeczu arabskim słowo
„Gebel”
wymawia się miękko: „Gjebel” albo „Djebel”. Używana u nas nazwa „Dżebel” jest
wymową
egipską i angielską, w tym wypadku - fałszywą!).] i na Bahr el-Ghazal* [Bahr el-
Ghazal
(arabs.) - Rzeka Gazel; ramię zachodnie Nilu powstałe z licznych strumieni i
rzek, które
tworzą olbrzymie trzęsawiska znane jako Bahr el-Ghazal. Długość rzeki wynosi 230
kilometrów.], ponieważ otrzymał zamówienie na butodzioby* [Butodziób
(trzewikodziób;
arabs.: abu markub - ojciec pantofla) - jeden z największych ptaków błotnych z
rodziny
bocianów; żyje tylko w Afryce na trzęsawiskach Bahr el-Gebel i Bahr el-Ghazal
oraz kilku
małych wysepkach północnego brzegu systemu jezior Wiktoria - Nianza, widywano go
również na trzesawiskach w górnym biegu rzeki Kongo], kozły nilowe, elany* [Elan
(eland) -
największa afrykańska antylopa stanowiąca ogniwo między antylopami a bydłem.
Murzyni ze
szczepu Dinka nazywają to zwierzę „golgual”, Murzyni ze szczepu Diur - „odier”.]
i antylopy
końskie. Na tak wielką wyprawę nie zechce mnie zabrać. Powie, jak zwykle, że
jestem za
młody...
- Gotów jestem przysiąc na czarną brodę naszego gospodarza klasy, że twój ojciec
się
nie myli! - ze śmiechem zawołał smukły wyrostek arabski ubrany w biały mundurek
gimnazjalny, następnie jednak dodał poważnie: - Wcale się twojemu ojcu nie
dziwię.
Prowincja Bahr el-Ghazal to najbardziej niezdrowy zakątek Sudanu. Wiem o niej
sporo od
kupców z plemion Habbanija i Mandala, którzy często zatrzymują się w naszym domu
w
Omdurmanie. Handlują oni z osiadłymi nad moczarami Bahr el-Gebel i Bahr el-
Ghazal
szczepami murzyńskimi Dinka* [Dinka - długonogi szczep murzyński o nieznanym
bliżej
pochodzeniu. Do Sudanu Dinkowie przybyli prawdopodobnie z południa, znad
wielkich
jezior, ale nie wielką, zwartą masą, lecz plemionami, z których najważniejsze
są: Agar, Kiecz,
Bor, Eliab, Rek i Gok. W Sudanie osiedlili się na olbrzymiej przestrzeni między
Bahr el-
Ghazal i rzeką Sobat oraz na prawym brzegu Bahr el-Abjad. Stanowią jeden z
liczniejszych w
południowym Sudanie szczepów murzyńskich. Zajmują się głównie hodowlą bydła, ale
także
prymitywną jeszcze uprawą roli. Mężczyźni w przeszłości chodzili zupełnie nago,
natomiast
kobiety noszą do dzisiaj jeszcze zwyczajowe fartuszki skórzane, zwane „rahad”.
Dinkowie
oprócz ciemnobrązowego koloru skóry mało mają w rysach twarzy cech murzyńskich.
Czaszki ich są długie, nosy proste i wąskie, wargi bardziej przypominają
europejskie niż
murzyńskie.], Nuer, Diur i pokrewnymi im plemionami. Opowiadają, że roi się tam
po prostu
od komarów i kąśliwych gzów.
- A w tych właśnie moczarach gnieździ się abu mar-kub - wtrącił inny kolega
szkolny
młodego Goraja. - Wiesz, Jacek, słyszałem, że ten abu markub to niezwykle mądry
i czujny
ptak, więc o złowieniu go trudno nawet marzyć. Czasem tylko, zresztą bardzo
rzadko, udaje
się Murzynom złapać jedno lub dwa pisklęta...
- Ech, mój ojciec na pewno da sobie radę z abu marku-bem! - zawołał chełpliwie
Jacek. - Przecież znaczną część tych zwierząt, które oglądacie w miejskim
ogrodzie
zoologicznym, on właśnie złowił! A między nimi i klejnot naszego Zoo: abu
markuba, który
prócz pary znajdującej się w Kairze jest, zdaje się, jedynym butodziobem w
niewoli. No, ale
teraz - salam alejkum! Bądźcie zdrowi, chłopcy, i bawcie się dobrze w czasie
wakacji! Ja
biegnę do domu. - Neharak leben! Ma’as-salama!* [Neharak leben! Ma’as-salama!
(arabs.) -
Niech twój dzień będzie (biały) jak mleko! Idź w spokoju!] - wrzasnęli w
odpowiedzi
koledzy, po czym gromadka rozbiegła się i wkrótce chłopcy zniknęli w labiryncie
ulic.
Jacek miał z gimnazjum do domu spory kawał drogi, mieszkał bowiem na
przeciwległym końcu miasta. Ale droga ta nigdy mu się nie dłużyła, gdyż lubił
oglądać liczne
i bogate wystawy sklepowe kupców greckich i hinduskich, lubił powałęsać się
trochę po
obszernym i zgiełkliwym targowisku miejskim, a potem - po raz nie wiadomo już
który -
obejść dookoła wspaniały meczet* [Meczet (arabs.) - świątynia muzułmańska.]
zbudowany
na środku ogromnego skweru Abba. Ciekawił go też niezmiernie i pociągał
różnorodny,
hałaśliwy, żywo gestykulujący tłum ludzki, przepływający niby wezbrana rzeka
wokół hal
targowych. W tłumie tym często można było zobaczyć spocone twarze turystów z
Europy i
Ameryki, którzy kupowali tutaj wyroby z kości słoniowej, broń arabską i
murzyńską, skóry
dzikich zwierząt i wszystko to, co ze srebra, złota, mosiądzu, rogu i innych
surowców
wykonywały zręczne i cierpliwe palce afrykańskich rzemieślników. A potem wciskał
się do
zatłoczonego zawsze tramwaju, by po ośmiu przystankach znaleźć się u celu, to
jest przed
południową bramą ogrodu zoologicznego, skąd do domu miał już tylko kilkanaście
kroków.
Dziś jednak nie interesowały Jacka ani targowiska, ani wystawy sklepowe w
greckiej
dzielnicy handlowej; nie rzucił nawet okiem na szereg riksz zaprzężonych w
osiołki i
wiozących skąpanych w pocie turystów, nie zajrzał na bazar, lecz najkrótszą
drogą śpieszył
do domu. Chciał przecież jak najprędzej pokazać ojcu świadectwo i promocje do
następnej
klasy, a przy tym wybadać, gdzie przyjdzie mu spędzić wakacje.
Ojca zastał w jego zacisznym gabinecie w towarzystwie sąsiada i wspólnika, pana
Rawicza, również osiadłego w Chartumie Polaka, który był kierownikiem ogrodu
zoologicznego, a także wykładowcą w wyższej uczelni. Obaj panowie oglądali
uważnie
przedziwnie zbudowane strzelby, przypominające raczej wiatrówki niż broń
myśliwską.
Jacek przywitał się i bez słowa wręczył ojcu świadectwo. Pan Goraj przeczytał
uważnie cenzurkę i z uśmiechem dumy i zadowolenia podał ją panu Rawiczowi, a
potem
klepnął syna mocno po ramieniu i rzekł:
- Cieszę się z twoich postępów w nauce, Jacku. Świadectwo jest bardzo dobre, a
więc
w nagrodę za pilną pracę... pojedziesz z nami... na Bahr el-Ghazal...
- Na... Bahr... el-Ghazal?! - zapytał zdumiony chłopiec zdławionym ze wzruszenia
głosem. - Weźmiesz mnie na wyprawę łowiecką, tatusiu?!
- Jesteś właściwie jeszcze dzieckiem, bo masz dopiero dwanaście lat - uśmiechnął
się
ojciec rozbawiony zdumieniem chłopca - ale czas już, abyś zaczął poznawać kraj,
w którym
mieszkasz.
- Zresztą syn znakomitego łowcy dzikich zwierząt i współwłaściciela firmy „Goraj
i
Rawicz”, dostarczającej okazy fauny afrykańskiej do ogrodów zoologicznych
Europy, Azji i
Ameryki, powinien wcześnie zacząć zaznajamiać się z niezwykle interesującą,
chociaż nie
zawsze bezpieczną pracą swego ojca - wyrecytował z udaną powagą pan Rawicz.
- Więc naprawdę... naprawdę po... pojadę z tobą... na... na tę wyprawę? -
jąkając się ze
szczęścia zapytał Jacek.
- Tak, synku, pojedziesz, na pewno pojedziesz na tę wyprawę - przyrzekł śmiejąc
się
pan Goraj. - My dwaj popłyniemy za kilka dni naszą „Nefertete”* [Nefertete
(Nefretete) -
królowa egipska, żona Amenofisa IV (ok. 1410-1375 p.n.e.),Odnalezione w Tell-el-
Amarna
jej popiersie z malowanego piaskowca uchodzi za jedno z najpiękniejszych dzieł
starożytnej
sztuki egipskiej.], a pan Rawicz przyleci do Malakalu samolotem, skąd już razem
ruszymy na
Bahr el-Ghazal. Od jutra zaprzęgnę cię do pracy przy ekwipowaniu statku, a teraz
biegnij do
klubu na lody. Za godzinę przyjdziemy tam z panem Rawiczem na obiad.
- A weź po drodze i moją Dzikę! - dodał pan Rawicz.
Promieniejący radością Jacek rzucił się ojcu na szyję, ucałował go serdecznie w
oba
policzki, mocno uścisnął dłoń pana Rawicza, po czym w kilku susach wybiegł z
domu.
Firma „S. Goraj i W. Rawicz” znana była w Chartumie już od dziesięciu lat jako
przedsiębiorstwo zajmujące się łowieniem dzikich zwierząt. A od dwóch lat, to
jest od czasu
nabycia nowocześnie wyposażonego statku rzecznego, nazwanego imieniem sławnej z
piękności królowej egipskiej, Nefertete, przedsiębiorstwo organizowało także dla
przyjeżdżających do Sudanu turystów wycieczki Nilem w głąb kraju do jeziora No*
[Jezioro
No (arabs.: Magren el-Bahur - Ujście Rzek) - płytkie, błotniste jezioro,
przeważnie zarośnięte
liliami wodnymi, papirusem i przeróżnymi wodorostami. Jest ono punktem, w którym
zlewają
się z sobą Bahr el-Gebel i Bahr el-Ghazal, płynąc dalej w kierunku wschodnim
jako Bahr el-
Abjad.], a czasem - przy wysokim stanie wody w korycie Bahr el-Gebel - aż do
Lado,
miejscowości leżącej na pograniczu Sudanu, Konga i Ugandy. Magazyny firmy,
ogród,
stanowiący przejściowe miejsce pobytu złowionych zwierząt przed wysyłką ich do
odbiorców, oraz przystań znajdowały się w Chartumie Północnym na prawym brzegu
Bahr el-
Azrak* [Bahr el-Azrak (arabs.) - Rzeka Niebieska (Błękitna); Nil Błękitny,
wschodnie ramię
Nilu, wypływające jako rzeka Abaj na Wyżynie Abisyńskiej (2800 m n.p.m.);
przepływa
jezioro Tana, drąży głębokie koryto w dolinie górskiej prowincji abisyńskiej
Godszam,
zbierając po drodze mnóstwo rzeczek górskich. Obok osady Bumbodi opuszcza teren
Abisynii i wpływa na ziemie Sudanu. Długość jego niezmiernie krętego koryta od
Bumbodi
do Chartumu - gdzie zlewa się z Bahr el-Abjad - wynosi około 900 km. Burzliwe i
mętne
wody Bahr el-Azrak wyraźnie odcinają się od czystych wód Bahr el-Abjad daleko
jeszcze od
miejsca zlania się obu rzek. Rzeka spławna jest obecnie od Senar, przy wysokim
stanie wody
- od Er-Roseires. Skaliste porohy za tym miastem nie pozwalają (na razie) na
dalszą żeglugę
w górę rzeki.], a prywatne mieszkanie ojca Jacka mieściło się we właściwym
Chartumie, na
lewym brzegu rzeki. Tutaj też, w klubowej przystani, przycumowywano „Nefertete”
przed
podróżami w głąb kraju lub po powrocie z wycieczek.
Mieszkanie pana Goraja stanowiła mała, ale bardzo wygodna willa, wybudowana, jak
większość prywatnych domów w tym mieście, z chłodnego, białego piaskowca. Willa
ta
otoczona była cienistym ogrodem pełnym rozłożystych figowców, drzew
pomarańczowych,
drzew mydlanych* [Drzewo mydlane (arabs.: e1-heglig) - drzewo pospolite w
Sudanie;
wywar z jego kory posiada właściwości mydła i używany jest przez Sudańczyków do
prania.
Jadalne, podobne do śliwek orzechy znane są na targach sudańskich pod nazwą
„lalub”.],
zwanych w Sudanie el-heglig, oraz palm daktylowych. Szeroka, czysto utrzymana
uliczka
przecinała ten cienisty gaj i prowadziła do żelaznej furtki, przez którą
wychodziło się na tyły
obszernego ogrodu zoologicznego, stanowiącego dumę mieszkańców Chartumu, a
mogącego
poszczycić się wcale pokaźną liczbą przedstawicieli fauny sudańskiej.
Na tę właśnie uliczkę wybiegł Jacek z domu, przebył ją w rekordowym czasie
zawodowego sprintera* [Sprinter (ang.) - zawodnik biorący udział w wyścigach
krótkodystansowych w biegu, pływaniu itp.], w takim samym tempie przebiegł kilka
zupełnie
pustych z powodu południowego skwaru alejek Zoo i zdyszany wpadł na przewiewną
werandę parterowego bungalowu* [Bungalow (ang., czyt.: banglou) - parterowy dom
o
lekkiej konstrukcji z werandami i wystającym dachem; rozpowszechniony w Indiach,
Azji
Wschodniej i Afryce, używany głównie przez Europejczyków.] zajmowanego przez
pana
Rawicza.
Przywitał go trochę drwiący, ale przyjazny głosik dziewczęcy, dochodzący spoza
girlandy zwisających ze stropu storczyków.
- Ooo, Jacek! Jakże to miło, że zechciałeś sobie nas przypomnieć. Siadaj i
odpoczywaj! Musiałeś biec szybko, bo dyszysz jak miechy kowalskie w Omdurmanie.
Chłopiec skwapliwie skorzystał z zaproszenia, rozsiadł się wygodnie na najbliżej
stojącym fotelu, wyciągnął nogi, odsapnął, a potem - zamiast powitania - zawołał
chełpliwie:
- Dzika! Wiesz... jadę na... Bahr el-Ghazal! Ojciec zabiera mnie z sobą na
wyprawę
łowiecką!
- Ooo! - tym razem głos zabrzmiał szczerym zdumieniem, a równocześnie spoza
kwiecistej zasłony wychyliła się drobna, zgrabna dziewczynka, ubrana w
wypłowiałe
granatowe dżinsy. Niecierpliwym ruchem odgarnęła opadającą jej na czoło
niesforną grzywkę
i spojrzawszy na Jacka wzrokiem pełnym niedowierzania, zapytała:
- Naprawdę? Jedziesz na wyprawę? - Po chwili zaś dodała z widocznym żalem i
rozczarowaniem: - A mnie tatuś nie chce zabrać. Każe mi jechać do jakiegoś
pensjonatu dla
grzecznych dziewcząt, do Kairu...
- Ma chyba zupełną rację! - zawyrokował Jacek tonem wyższości. - Wyprawa na Bahr
el-Ghazal nie jest dla dzieci.
- No to dlaczego ciebie biorą? - spytała kpiąco dziewczynka. - Jesteś
wszystkiego dwa
lata starszy ode mnie, a ja po śmierci mamy opiekuje się tatusiem i prowadzę mu
dom nie
gorzej od dorosłej osoby. A cóż ty potrafisz robić?
Zaskoczony pytaniem chłopiec nie mógł przez chwilę znaleźć odpowiedzi, potem
jednak wybuchnął:
- Pytasz, co potrafię robić? Umiem celnie strzelać z małokalibrowego karabinka,
pływam najlepiej z całej klasy, na koniu i wielbłądzie jeżdżę nie gorzej od
Beduina* [Beduini
(arabs.) - koczowniczy mieszkańcy Arabii i północnej Afryki, hodowcy wielbłądów,
kóz,
owiec i koni, znakomici jeźdźcy.] i całkiem już dobrze potrafię odczytywać ślady
zwierząt!
Wystarczy?
- Ooo, wa! - dziewczynka wydęła pogardliwie wargi. - Cóż w tym wszystkim
nadzwyczajnego? Ja w klubowej strzelnicy zdobyłam na zawodach drugą nagrodę i
wcale się
tym nie chwalę. Pływam też nieźle, zresztą w Chartumie nie znajdziesz chyba
nikogo, kto by
nie umiał pływać. Na koniu i wielbłądzie jeżdżę prawie tak samo, jak nasz
dozorca Hasan, a
wiesz przecież, że pochodzi on z plemienia Hadendoa* [Hadendoa - jedno z plemion
arabskiego szczepu Biszar, słynące z najlepszych jeźdźców w Sudanie.]. Jeśli zaś
chodzi o
rozpoznawanie śladów zwierząt, to ja tu, w tym ogrodzie, oglądam je już od kilku
lat i znam
prawie tak dobrze, jak mój tatuś...
- Eee, zdaje mi się, że słusznie twoje imię Jadzia przerobiłem najpierw na
Jadzika, a
potem na Dzika, bo ty jesteś właściwie jednym wielkim nieporozumieniem - mruknął
niechętnie Jacek. - Wyglądasz na dziewczynę, a bijesz się z chłopakami i
wspinasz po
drzewach. Zamiast do lalek - ciągnie cię do procy i strzelby; cała jesteś
posiniaczona i
podobno co wieczór trzeba ci jodynować pokaleczone kolana. Ten wyjazd do
pensjonatu dla
grzecznych dziewcząt jest ci naprawdę bardzo potrzebny. W Kairze nie pozwalają
panienkom
bawić się z chłopcami w wojnę ani w Indian, nie pozwalają też rzucać kamieniami
ani biegać
w podartych dżinsach...
- Tak sądzisz? - zachichotała Dzika, po czym dodała z nutką przekory w głosie: -
Ano
zobaczymy, jak to będzie. ..
- Będzie tak, jak postanowił twój ojciec - przerwał Jacek i dodał rozkazująco: -
Zrzuć
te wyświechtane spodnie i ubierz się w ładną sukienkę, to zabiorę cię na lody do
klubu. Nasi
ojcowie też tam wkrótce przyjdą.
2
Z północnej bramy ogrodu zoologicznego wychodzi się na ulice Nadbrzeżną, która
jest jedną z najdłuższych i najpiękniejszych alei Chartumu. Jedną stronę tej
alei - ocienionej
starymi akacjami i fikusami - stanowi starannie utrzymane molo ciągnące się
wzdłuż lewego
brzegu Nilu Błękitnego na przestrzeni kilku kilometrów, po przeciwnej zaś
stronie znajdują
się ogrody pełne zaaklimatyzowanych tu palm daktylowych, ozdobnych krzewów oraz
drzew
właściwych dla gorącego i suchego klimatu tej części Sudanu. Ogrody te otaczają
gmachy i
pałace najważniejszych urzędów republiki, wyższą uczelnię, muzea, hotele, kilka
świątyń,
budynek Klubu Sudańskiego, a także i prywatne wille, należące w dużej części do
dostojników państwowych. Przestrzeń dzieląca ogród zoologiczny od Klubu
Sudańskiego
wynosi niewiele ponad dwa kilometry. Przy wieczornym chłodzie jest to przyjemna
przechadzka, ale rzadko który z mieszkańców Chartumu zaryzykuje taki spacer
między
godziną jedenastą rano i trzecią po południu, to jest w porze największego
upału. Można się
co prawda dostać do klubu drogą okrężną, przez dzielnicę handlową, zatłoczonym i
dusznym
tramwajem, albo też wynająć zaprzężoną w osiołka rikszę, których pewna ilość
zawsze
oczekuje na pasażerów przed pobliskim Grand Hotelem Jacek jednak zdecydował się
na
drogę wodną.
Z przystani znajdującej się prawie naprzeciw Zoo kursuje co pół godziny
motorówka
pocztowa, chłopiec zaprowadził więc Dzikę, ubraną w jasną sukienkę, na molo i po
krótkim
oczekiwaniu płynęli już ku wschodniej stronie miasta.
Nil Błękitny jest tutaj potężną, szeroką rzeką, po której żeglują ciężkie
sudańskie
feluki* [Feluka (arabs.) - niewielki statek żaglowy używany na morzach -
Śródziemnym,
Czarnym i Kaspijskim.], dahabije* [Dahabija (arabs.) - łódź żaglowa używana na
Nilu do
przewozu ludzi i towarów.], wszelkiego rodzaju motorówki, sportowe jachty i
jolki* [Jolka
(niem.) - dwuwiosłowa łódź okrętowa służąca do różnych drobnych czynności
związanych z
codzienną pracą na okręcie.], a także prom parowy, łączący niezależnie od mostu
kolejowego
obie części Chartumu, a także Chartum z Omdurmanem.
Dla Dziki i Jacka, wychowanych w Chartumie, rzeka była czymś bardzo bliskim,
codziennym, a jednak zawsze niezmiernie interesującym. Bo przecież przepływające
z
południa feluki i dahabije przywoziły w swych wnętrzach z głębi kraju nie tylko
włókno i
nasiona bawełny, orzeszki ziemne, sezam* [Sezam - roślina jednoroczna,
występująca w
Indiach, Afryce, Chinach i Japonii, której oleiste nasiona stanowią na wschodzie
pokarm,
lekarstwo i kosmetyk.], gumę arabską* [Guma arabska - produkt drzewa Acacia
senegal
rosnącego w Afryce, Arabii oraz Indiach; stosowana w lecznictwie, do wyrobu
klejów, farb, a
także przy drukowaniu tkanin.], durrę* [Durra (arabs.) - sorgo, szybko rosnąca,
osiągająca 4,5
m wysokości roślina zbożowa, której ziarno w gorącej i suchej części Afryki
stanowi
pożywienie milionów ludzi. Z mielonego ziarna przyrządza się papkę, kluski lub
placki, a
także piwo, zwane w Sudanie „merisa”. W samym Sudanie uprawia się kilkanaście
odmian
sorgo.] i tłuszcze, ale też garbate bydło rogate podobne do indyjskich zebu,
owce i kozy, kość
słoniową, skóry dzikich zwierząt, delikatne pióra strusie i wiele, wiele innych
ciekawych
towarów. Nierzadko też na łodziach przybywali do Chartumu i Omdurmanu mieszkańcy
Kordofanu i Międzyrzecza, czyli Geziry* [Gezira (arabs.) - Wyspa; obszar ziemi
między
Nilem Białym i Nilem Błękitnym. Część tego obszaru, o powierzchni 400 000 ha,
została
nawodniona dzięki zbudowaniu w 1925 roku zapory wodnej na Nilu Błękitnym w
okolicy
miasta Senar. Uprawia się tu bawełnę, durrę, sezam, jarzyny i rośliny
przemysłowe. Rząd
Republiki Sudańskiej projektuje znaczne powiększenie powierzchni nawadnianej
przez
wybudowanie nowej tamy w okolicy Er-Roseires. Gezira stanowi spichlerz i
skarbnicę
Sudanu, a stanie się ziemią „mlekiem i miodem płynącą”, jeśli nastąpi całkowite
jej
nawodnienie.], odziani w przedziwne stroje, a także Murzyni ze szczepów
osiadłych w
bardziej południowych prowincjach, a więc długonodzy Dinkowie, Szyllukowie,
Nuerowie,
Diurowie oraz ich plemienni pobratymcy.
- Wiesz - mówiła Dzika do swego towarzysza, wskazując na płynącą właśnie
środkiem rzeki felukę - dziwię się zawsze, jak taki statek może żeglować po
rzece i nie
rozsypie się w kawałki. Przypomina do złudzenia połówkę łupiny orzecha
włoskiego, gdyż
zbudowany jest bez jakichkolwiek wręg czy wsporników, do których w innych
łodziach
przytwierdzone są deski kadłuba. Jakże się to wszystko trzyma?
Jacek spojrzał na Dzikę z uśmiechem politowania i odparł mentorskim nieco tonem:
- Ten sposób budowania barek bez wręg i wsporników ma w Sudanie prastarą
tradycję. Wiesz dobrze, że nie spotyka się tutaj drzew o wysokich, gładkich i
grubych pniach,
z których można by otrzymać długie, bezsęczne deski. Ale rośnie tu mnóstwo
akacji sunt,
twardszej niż dąb europejski, chociaż jest ona tak strasznie sękata i
powykręcana, że trudno z
niej wyciąć gładki kawałek dłuższy niż trzy, trzy i pół metra. Drewno to obrabia
się
narzędziami ciesielskimi tylko w stanie surowym, bo wyschnięte nabiera twardości
stali i
żadną piłą ani siekierą nie można go przepiłować czy ociosać. Musiałaś zauważyć,
że kadłuby
feluk mają bardzo grube, trzydziesto-, a nawet czterdziestocentymetrowe ściany.
Otóż kadłub
zbija się z kładzionych poziomo tarcic różnej grubości i długości, a potem
dopiero ociosuje
gładko z obu stron. Gwoździe łączące dwie, a często nawet trzy leżące na sobie
tarcice,
wbijane są z góry, pionowo, i dlatego nie widać na kadłubie ani jednego łebka.
Nie
wtajemniczonemu oczywiście trudno zrozumieć, w jaki sposób tarcice są ze sobą
spojone...
- Gdzie to wszystko wyczytałeś, Jacku? Przyznaj się! - zaśmiała się Dzika.
- Wcale nie wyczytałem - oburzył się Jacek - ale widziałem na własne oczy!
Poprosiłem kiedyś mojego kolegę szkolnego, Hasana, którego ojciec ma stocznię w
dzielnicy
Abu Rufa w Omdurmanie, aby mi wytłumaczył, jak można zbudować bez wręg żaglową
barkę transportową na dwadzieścia metrów długą i na sześć szeroką, skoro nasza
„Nefertete”
zbudowana z żelaznych blach - posiada takich wręg kilkanaście. Hasan zaprowadził
mnie do
stoczni swego Ojca, gdzie właśnie, budowano felukę starym, tradycyjnym sposobem,
i
wszystko sobie dokładnie obejrzałem.
- Ty zawsze masz szczęście - westchnęła Dzika z nutką zazdrości połączonej z
podziwem. - Szkoda, że nie urodziłam się chłopcem. Mogłabym zwiedzać stocznie,
spacerować po Suk el-Harim* [Suk el-Harim (arabs.) - sławny bazar, plac targowy
w
Omdurmanie, gdzie kiedyś sprzedawały wyłącznie kobiety. (Suk - targ, bazar).],
przypatrywać się pracy złotników, którzy tam wyrabiają ze srebra takie śliczne
pierścionki,
naszyjniki i kolczyki, zabierano by mnie na wyprawy łowieckie, a nie straszono
pensjonatem
dla grzecznych dziewcząt, którym nawet w dżinsach chodzić nie wolno.
- No, no, nie martw się, nie martw - Jacek próbował pocieszyć swoją towarzyszkę
tonem pobłażliwej wyniosłości - bo i mnie, chociaż jestem starszy i do tego
mężczyzną, nie
zawsze wszystko układa się po myśli. Zresztą obiecuję ci, że skoro tylko
wydoroślejesz... sam
oprowadzę cię po Suk el-Harim i pokażę wszystkie jego dziwy, a nawet...
Dzika nie dowiedziała się, co jeszcze Jacek zechce jej w przyszłości pokazać,
gdyż w
tej chwili od widniejącej w dali sylwetki mostu kolejowego doszedł do uszu
dzieci
przytłumiony nieco, ale dobrze znany, basowy ryk syreny. Dziewczynka klasnęła w
dłonie i
krzyknęła radośnie:
- „Nefertete”! Nasza „Nefertete” wraca!
- Wabur, statek! - potwierdził sternik motorówki uśmiechając się porozumiewawczo
do dziewczynki, po czym dodał: - Ahu! O, tam jest!
Rzeczywiście, między dwoma wysokimi filarami, podtrzymującymi jedno z ośmiu
potężnych przęseł chartumskiego mostu kolejowego, ukazała się sylwetka statku,
który
płynąc z prądem, zbliżał się szybko i stawał się coraz wyraźniejszy. Wkrótce
można już było
podziwiać nie tylko jego piękną linie, ale także i rozróżnić sylwetki ludzi
stojących przy
pokładowej nadbudówce.
W pewnej chwili statek zmienił nagle kurs, zatoczył półkole, ryknął przeraźliwie
i
lekko przybił do przystani, w której stało na cumach kilka żaglówek i barek.
- Szughl tajjib, dobra robota! - mruknął z uznaniem sternik i po kilku minutach
też z
wielką wprawą zatrzymał swą motorówkę przy kamiennych schodach przystani.
Wybiec po tych schodach na molo i znaleźć się przy trapie* [Trap (ang.) - schody
zawieszone ukośnie wzdłuż burty statku, po których schodzi się na brzeg lub
wchodzi z
nabrzeża na pokład.] „Nefertete” było dla Dziki i Jacka dziełem jednej chwili,
niestety, dość
długo musieli czekać, zanim zmęczeni kilkudniową wycieczką turyści wyszli na
brzeg.
- Es-salam alejkum, bądźcie pozdrowieni! - zawołała Dzika witając stojących na
pokładzie członków załogi, kiedy wreszcie udało się jej wraz z towarzyszem wbiec
na statek.
- Naharak said we-mubarak! Niech dzień twój będzie spokojny i szczęśliwy! -
odpowiedział z szerokim uśmiechem na brązowej twarzy kapitan Mohammed,
Sudańczyk, a
zawtórował mu stojący obok sternik Asmar, czarny zupełnie Nubijczyk.
- Kejf chalak, jak się czujecie? - zapytał Jacek zgodnie z miejscowym zwyczajem.
Kapitan podziękował również zwyczajową, formułką grzecznościową, a wtedy
chłopiec, nie mogąc już dłużej zapanować nad rozsadzającą go radością, zawołał:
- Och, kapitanie, jak to dobrze, że już powróciłeś z tymi nudnymi turystami z
wycieczki, bo przecież trzeba na gwałt przygotować „Nefertete” do wyprawy na
Bahr el-
Ghazal! Ja też jadę z wyprawą!
Słowa chłopca nie były widocznie dla Sudańczyka żadną nowiną, gdyż nie tylko nie
okazał zdziwienia, ale z wyraźnym zadowoleniem powiedział:
- Cieszę się, Jacku, że z nami pojedziesz, bo często przekonywałem twego ojca,
że
czas już, abyś wreszcie zaczął poznawać Nil. W twoim wieku znałem nie tylko Bahr
el-
Abjad* [Bahr el-Abjad (arabs.) Rzeka Biała, Nil Biały; nazwę tę nosi rzeka Nil
na terenie
Sudanu na przestrzeni około 965 km, od jeziora No do zlania się z Nilem
Błękitnym pod
Chartumem. Spławna na całej długości.] i Bahr el-Azrak, rzekę Sobat, Bahr ez-
Zeraf* [Bahr
ez-Zeraf (arabs.) - Rzeka Żyraf; jest to właściwie prawe ramię Bahr el-Gebel. W
przeszłości
Bahr ez-Zeraf stanowiła naturalny odpływ dla olbrzymich ilości wód Bahr el-
Gebel,
zatrzymanych w bagniskach i trzęsawiskach przez liczne suddy. Koryto jej
zaczynało się w
odległości kilku kilometrów na północ od Szambe. W 1913 r. przekopano dwa kanały
odprowadzające nadwyżkę wody z moczarów do Bahr ez-Zeraf. Rzeka ta płynie
głębokim
korytem ujętym w brzegi o dwa metry wyższe od brzegów Bahr el-Gebel i wpada do
Bahr el-
Abjad w odległości 80 km na wschód od jeziora No. Obecnie wykonano już i
zatwierdzono
plany budowy Kanału Jonglei, który połączy koryto Bahr el-Gebel z Bahr el-Abjad
w miejscu
ujścia rzeki Sobat. Pozwoli to na osuszenie znacznej powierzchni moczarów i
terenów
zalewanych oraz na nawodnienie ogromnej przestrzeni nieużytecznej rolniczo
sawanny.],
Bahr el-Gebel i Bahr el-Ghazal, ale kiedyś zapuściliśmy się z moim ojcem na jego
feluce
nawet aż na Bahr el-Arab. A o „Nefertete” nie martw się; pan Goraj przygotował
już
wszystko w magazynie naszej przystani, więc statek może być za trzy, cztery dni
gotowy do
drogi...
Dalsze wyjaśnienia kapitana przerwał radosny okrzyk Dziki, która ze zręcznością
gazeli skoczyła na powitanie wchodzących właśnie po trapie obu wspólników firmy
„S. Goraj
i W. Rawicz”. Panowie uścisnęli swoje dzieci, a potem odbyli długą rozmowę z
kapitanem i
sternikiem dotyczącą oczywiście przygotowań do planowanej wyprawy. Chłopiec ze
zdumieniem dopiero teraz dowiedział się, że łowienie zwierząt miało się odbywać
zupełnie
nową metodą, a więc nie przy pomocy stosowanych dotychczas pułapek, dołów i
sieci, ale
przez... usypianie. Nabój wystrzelony ze specjalnie w tym celu skonstruowanej
wiatrówki
stanowiła właściwie ampułka zawierająca automatycznie działającą strzykawkę. W
chwili
uderzenia w zwierzę ze strzykawki wysuwała się igła i zagłębiając się w jego
ciele
wprowadzała błyskawicznie działający, płynny środek usypiający. Dwa małe
zadziorki, które
przy uderzeniu pocisku wczepiały się w skórę, nie pozwalały ampułce odpaść w
czasie
ucieczki zwierzęcia, a to gwarantowało przeniknięcie w mięsień całej zawartości
narkotyku.
Rozmowa toczyła się oczywiście po arabsku, w języku ojczystym kapitana, którym
obaj Polacy mówili znakomicie, chociaż może nie tak płynnie, jak ich dzieci
wychowane od
kołyski w Chartumie.
Jacek wiedział dobrze, jak bardzo jego ojciec i pan Rawicz cenili zdanie
Mohammeda,
uważanego w Sudanie za jednego z najlepszych znawców szlaków wodnych tego kraju,
dlatego też nie dziwił się, że uzgadniali z nim najdrobniejsze nawet szczegóły
wyprawy.
Wiedział także z nauki geografii i z wielu przeczytanych książek podróżniczych,
że Nil
Górski jest rzeką niezmiernie kapryśną i poziom jego wód zależy od pogody i
ilości opadów
deszczowych. Nazwa Nilu Górskiego usprawiedliwiona jest tylko właściwie na
terenie
Ugandy, gdyż tam rzeczywiście toruje sobie drogę przez okolicę górzystą.
Natomiast na
północ od Mongalli rzeka zmienia się właściwie w szeroko rozlane, bezkresne
niemal
moczary. Lasy tropikalne, przez które przepływa w Ugandzie, rozsuwają się
stopniowo coraz
bardziej na wschód i zachód i tylko odległą, wąską, siniejącą na horyzoncie
taśmą zamykają
ocean traw słoniowych, sitowia i papirusów. Pora deszczowa jest tu prawie zawsze
okresem
wielkich powodzi. Olbrzymie masy wód nie mieszczą się w korycie rzeki i
rozlewają się
szeroko, a wraz z Nilem Górskim wylewa także Bahr el-Ghazal oraz liczne dopływy
obu tych
rzek, co sprawia, że potężny szmat ziemi, liczący wiele dziesiątków tysięcy
kilometrów
kwadratowych, zmienia się w jedno bezkresne, fermentujące bagnisko, przez które
toruje
sobie drogę szeroki, burzliwy, prawie czarny nurt rzeki. Jest to największy na
świecie zwarty
obszar trzęsawisk!
Po opadnięciu wód Bhar el-Gebel i Bahr el-Ghazal powstają na zalanych terenach
zdradliwe jeziorka i topiele, zatoki i kanały, a wszystko to otacza gęstwina
sitowia, trzciny,
papirusów i wysokiej na pięć do sześciu metrów trawy słoniowej. Gęstwina ta
powiązana jest
siecią wodorostów, pnączy i kapusty wodnej, a jeziorka i zatoki pokrywa gruby
dywan lilii
wodnych i rzęsy. W niektórych miejscach wodorosty i pływające wyspy zatrzymują
się na
wystających z wody gałęziach ambaczu* [Ambacz - roślina wodna, tworząca gęste,
krzaczaste skupiska.] i wtedy tworzą się tak zwane „suddz”, czyli zapory
zagradzające
statkom dalszą drogę. Tylko bardzo wytrawni i doświadczeni żeglarze, znający
wszelkie
tajniki Bahr el-Gebel, wiedzą, jak znaleźć właściwy nurt i wyjście z labiryntu
kanałów, zatok
i grząskich moczarów.
Wylewy mają oczywiście ogromny wpływ na stan zwierzyny żyjącej na
przybrzeżnych łąkach i stepach, gdyż często zmuszają one stada antylop, gazeli i
bawołów do
szukania pastwisk i dogodnych wodopojów w innych, często bardzo oddalonych
rejonach. Za
antylopami ciągną lwy i inne drapieżniki, zdarza się więc, że okolice rojące się
przed rokiem
od wszelkiego rodzaju zwierzyny - nagle pustoszeją, jakby przeszła przez nie
zaraza. To samo
jest i ze stadami słoni, jeśli woda zaleje zbyt wysoko nadbrzeżne trzciny i
trawy, stanowiące
ich ulubioną paszę.
Jacek słyszał nieraz utyskiwania myśliwych odwiedzających ojca, którzy
wyprawiwszy się na Bahr el-Gebel lub Bahr el-Ghazal, a więc w okolice słynące z
ogromnej
ilości wszelakiej zwierzyny, wracali zawiedzeni iż tak marną zdobyczą, że nawet
wstydzili się
o tym mówić. Ponieważ powodzenie wyprawy, głównie zaś złowienie abu markubów i
kozłów nilowych, zależało w dużej mierze od doświadczenia Mohammeda, znającego
trzęsawiska obu rzek lepiej nawet niż Murzyni osiadli nad ich brzegami, chłopiec
chłonął
każde jego słowo z nie mniejszą uwagą, aniżeli to czynili obaj dorośli. Tylko
Dzika ziewała
od czasu do czasu, ale Jacek wiedział doskonale, że właśnie pod maską znudzenia
ukrywa
wielkie zainteresowanie rozmową.
Kiedy wreszcie omówiono ostatnie szczegóły wyprawy, ustalono ilość potrzebnych
zapasów żywności, przyborów, narzędzi oraz składanych klatek na zwierzynę -
właściciele
statku pożegnali kapitana i wraz z dziećmi przeszli na cienistą werandę budynku
klubowego.
Załoga „Nefertete” puściła w ruch maszyny, statek drgnął, ryknął ostrzegawczo i
odbiwszy
lekko od mola, popłynął do swej przystani na prawym brzegu rzeki, wlokąc za sobą
bruzdę
spienionej wody.
Przez kilka następnych dni Jacek żył jak w gorączce. Nieustannie krążył między
dwiema dzielnicami miasta, a ściślej mówiąc: między ojcowskim domem i bungalowem
pana
Rawicza a przystanią, w której przycumowana była „Nefertete”. To pomagał ojcu
przy
pakowaniu broni i ekwipunku fotograficznego, to znów jeździł z Mohammedem po
zakupy do
Omdurmanu albo też udawał, że pomaga w robotach na „Nefertete”. Najczęściej
jednak
przesiadywał w maleńkiej kajucie, którą wyznaczono mu na mieszkanie w czasie
wyprawy.
Zawiesił na ścianie swój małokalibrowy karabinek, torbę myśliwską pełną naboi i
przyborów
do czyszczenia broni, a obok aparat fotograficzny. Małą kamerę filmową, którą
otrzymał na
imieniny od pana Rawicza, ulokował wraz z zapasowymi filmami w stalowej
wodoszczelnej
skrzynce. W dwóch innych, znacznie większych, stalowych, hermetycznie zamykanych
walizach. ułożył bieliznę, przybory toaletowe, a także pudła na motyle oraz
sprzęt do łapania i
konserwowania owadów.
Na statku spotykał często Dzikę, która gospodarowała tutaj jak u siebie w domu.
Jacek
musiał w duchu przyznać, że dawała sobie radę nie gorzej niż dorosła i
doświadczona kobieta.
„Nefertete”, jak wiadomo, zbudowana została jako statek turystyczny, miała wiec
w
nadbudówce pokładowej na rufie* [Rufa (niem.) - tylna część okrętu.] kilka
kajut, sporą
jadalnię i palarnię, nie mówiąc już o łazience, a nawet o doskonale wyposażonej
ciemni
fotograficznej. Żelazne schodki prowadziły na dach nadbudówki, skąd wygodnie
można było
obserwować dużą połać krajobrazu Nilu. W przedniej części tego „pokładu górnego”
umieszczono budkę nawigacyjną dla kapitana i sternika.
Na „Nefertete” dbano zawsze o idealną czystość pomieszczeń i wygodę turystów,
toteż załoga nie miała właściwie kłopotu z przygotowaniem statku do wyprawy.
Okna i drzwi
wszystkich kajut zaopatrzone były w siatki chroniące przed komarami i wszelkiego
rodzaju
dokuczliwymi muchami. Dzika jednak uparła się, aby przy kojach obu łowców i
Jacka
umocowano nowe moskitiery.
Na pokład wnoszono kamery filmowe, trójnogi, hermetyczne pudła stalowe z
kilkunastu tysiącami metrów kolorowego filmu, broń myśliwską, paczki z nabojami,
chemikalia fotograficzne oraz przeróżnej wielkości paczki i skrzynki. Wszystko
to trzeba było
rozmieścić i ułożyć tak, aby każdy przedmiot był łatwo osiągalny, ale nie
przeszkadzał.
Potem pan Rawicz przyniósł wiatrówki służące do wystrzeliwania usypiających
naboi.
Dwóch ludzi niosło za nim spore pudło wypełnione kolorowymi ampułkami. Na
pokrywie
pudła naklejona była instrukcja wyjaśniająca, jakie grupy zwierząt oznaczają
poszczególne
kolory. Zawarta w jednej ampułce ilość narkotyku wystarczała do natychmiastowego
uśpienia
zwierzęcia danej grupy na czas potrzebny do ulokowania zdobyczy w klatce lub
uczynienia
jej nieszkodliwą.
A później załadowano jeszcze półtoratonową ciężarówkę, przystosowaną do trudnych
terenów sudańskiej sawanny i stepu. Ciężarówka miała być niezmiernie pomocna w
polowaniu na elany, największe afrykańskie antylopy, niegdyś bardzo pospolite.,
teraz jednak
straszliwie przetrzebione na Czarnym Lądzie.
Gdy wreszcie zakończono wszystkie prace związane z przygotowaniem „Nefertete”
do dalekiej podróży, gdy cała załoga - składająca się oprócz kapitana i sternika
z mechanika i
jego pomocnika, dwóch palaczy, czterech marynarzy, kucharza z pomocnikiem oraz
chłopca
do posług zajęła swoje miejsca na statku, nadeszła chwila pożegnania.
Na pomoście przystani zebrała się spora grupka, złożona w większości z rodzin
członków załogi. Mężczyźni odziani byli w szerokie białe szirwal* [Szirwal
(arabs.) -
szerokie spodnie męskie w stroju Arabów sudańskich.] i takież gallabjje*
[Gallabija (arabs.) -
opończa w stroju Arabów sudańskich.], na głowach zaś mieli okręcone białe
turbany - imma.
Kobiety na uroczystość tę zmieniły swoje codzienne niebieskie ubrania na
świąteczne białe
szaty. Wystroiły się więc w szerokie szintijan* [Szintijan (arabs.) - spodnie w
stroju kobiet
arabskich w Sudanie.] oraz bogato złotem haftowane kuftany* [Kuftan (arabs.)
rodzaj
kamizelki z rękawami lub bez rękawów.], na które zarzuciły długie abaje* [Abaje
(arabs.) -
płaszcz noszony przez Arabów sudańskich.]. Na nogi wciągnęły pończochy, a stopy
ich
tkwiły w safianowych czerwonych kubkab, to znaczy pantoflach z zawiniętymi ku
górze
noskami. Odświeżyły też swoje fryzury zrobione, wedle panującego w Omdurmanie
zwyczaju, z bardzo wielu kunsztownie splecionych warkoczyków, przybranych
złotymi
ozdobami. Szyje ich i uszy przystrojone były naszyjnikami i kolczykami również
wykutymi
ze złota. Prawie wszystkie kobiety miały na palcach mnóstwo pierścieni, a na
przegubach rąk
i na kostkach obu nóg ciężkie srebrne bransolety. Nikt się oczywiście nie dziwił
tej wystawie
kosztowności, gdyż stary zwyczaj w Sudanie nakazuje mężczyznom lokować swoje
oszczędności właśnie w tego rodzaju ozdobach, które żona powinna nosić na sobie,
by każdy
mógł podziwiać zamożność jej męża. Klejnoty takie łatwo można sprzedać w razie
potrzeby,
gdyż złoto i srebro mają na rynku ustaloną cenę i zawsze znajdują chętnych
nabywców.
Również i gromadka dzieci, tulących się do kolan matek, przybrana była w białe,
bawełniane, świąteczne hudum* [Hudum (arabs.) - ubranie, strój.]. Większość
chłopców
miała na głowach fezy* [Fez (tur.) - czapka w kształcie ściętego stożka, noszona
w krajach o
ludności arabskiej.] lub zawoje; uczesanie dziewcząt niczym nie różniło się od
fryzur ich
matek, tylko na dziecięcych brązowych twarzyczkach wyraźniej występowały
szerokie blizny
szczepowych znaków.
Członkowie załogi i zebrani na pomoście odprowadzający wymieniali między sobą
ostatnie pożegnania, życzenia szczęśliwej drogi i szybkiego powrotu, gdy nagle
rozległ się
basowy ryk syreny. Pan Rawicz z Dziką, którzy znajdowali się na pokładzie
„Nefertete”,
szybko pożegnali pana Goraja i Jacka i opuścili statek.
Ryk syren rozległ się po raz drugi i trzeci. W chwili kiedy marynarze wciągali
trap na
pokład, Jacek coś sobie przypomniał. Skoczył do swojej kabiny i zaraz powrócił,
niosąc
murzyński naramiennik misternie spleciony z grubych włosów z ogona słonia.
Rzucił go
wprost na ręce stojącej na pomoście Dziki i zawołał:
- To dla ciebie, Dzika! Żeby ci mniej żal było, że nie możesz jechać z nami!
Sprawuj
się grzecznie w Kairze!
Odpowiedzi dziewczynki już nie posłyszał, bo „Nefertete” drgnęła, we wnętrzu jej
zgrzytnęły i sapnęły maszyny, a pod łopatkami koła umieszczonego w rufie
zapieniła się
woda. Zwolniony z cum statek odbił od pomostu i żegnany okrzykami z brzegu
popłynął
prosto na zachód dolnym korytem rozwidlającego się tutaj Nilu Błękitnego.
Dotarłszy do cypla Ras Chartum* [Ras Chartum (arabs.) - Trąba Słonia.], gdzie
Nil
Błękitny łączy się z Nilem Białym, statek okrążył znajdującą się w zlewisku obu
rzek wyspę
Dakin, która sprawia wrażenie troskliwie utrzymanego ogrodu, po czym -
zwróciwszy swój
dziób na południe - wypłynął na szerokie wody Bahr el-Abjad, nazwanego w duchu
przez
Jacka „Rzeką Wielkiej Przygody”.
3
Początkowo Bahr el-Abjad rozlewał się szeroko i przypominał raczej olbrzymi staw
o
płaskich brzegach, na których tu i ówdzie rysowały się sylwetki akacji
parasolowatych lub
widać było wysokie na osiem metrów sakije* [Sakija (arabs.) - ośmiometrowej
wysokości
drewniane koła do czerpania wody z rzeki, obracane przy pomocy kieratów
zaprzężonych w
osiołki lub wielbłądy. Nazwy tej używa się także w odniesieniu do żurawi
studziennych,
służących do nawadniania.], to znaczy drewniane koła urządzeń nawadniających. Bo
wzdłuż
brzegów ciągnęły się starannie uprawione, sztucznie nawadniane pola jęczmienia i
prosa oraz
ogrody warzywne, zaopatrujące stolicę w świeże jarzyny. A dalej, na skąpych,
spalonych
żarem pastwiskach, pasły się stada garbatego bydła rogatego, wielbłądów i kóz,
pilnowanych
przez konnych pasterzy arabskich, otulonych w białe bawełniane burnusy* [Burnus
(arabs.) -
opończa z kapturem noszona przez Arabów.].
A potem rzeka rozdzielała się na dwa lub więcej wąskich koryt, obejmujących
wyłaniające się z nurtów liczne wyspy porośnięte trawą albo ciernistymi
krzakami. Na
sfalowanych przez silny północny wiatr wodach zaczynały pojawiać się pojedyncze
kępy traw
i trzcin, niesione prądem gdzieś z południa. Pod brzegami ciągnęły się już teraz
wąskie
jeszcze języki sitowia, kontrastujące swoją jasną zielenią z ciemnym tłem coraz
bardziej
zwartych zagajników drzew akacjowych i mimozy porastających brzegi i
przysłaniających
widok na równinę. Ale za tą zasłoną z drzew pulsowało życie, bo od czasu do
czasu widziało
się w miejscach oczyszczonych z sitowia barwnie odziane kobiety, które w rzece
prały swoje
bawełniane chusty, to znów mężczyzn pojących bydło, wielbłądy, konie i osiołki.
Na pierwszy nocleg zatrzymała się „Nefertete” przy zachodnim brzegu rzeki, w Ed-
Duejm. Mimo późnego wieczora w przystani panował ożywiony ruch, gdyż Ed-Duejm
jest
sporym miastem, w którym zbiegają się liczne drożyny i ścieżki, szlaki karawan
wielbłądzich
i drogi samochodowe Kordofanu, olbrzymiej prowincji Sudanu, rozciągającej się
wzdłuż
lewego brzegu Bahr el-Abjad. Miasto zamieszkują głównie dwa arabskie plemiona:
Danagla i
Hassanije, chociaż nie brakuje tutaj i Nubijczyków, a od czasu do czasu zjawiają
się nawet
grupki Murzynów ze szczepów Szylluk, Nuer i Dinka lub z osiadłych znacznie dalej
na
południu szczepów Diur i Bongo. Mieszka tu też sporo kupców greckich i
syryjskich oraz
urzędników państwowych, gdyż Ed-Duejm jest stolicą okręgu Nilu Białego, a także
jednym z
ważniejszych punktów handlowych tej olbrzymiej prowincji.
Na targowisko tego miasta zwozi się z głębi kraju jęczmień, proso, pszenicę,
cebulę,
skóry, kość słoniową, korę garbnikową, głównie jednak gumę arabską, którą
otrzymuje się z
kilku odmian akacji rosnących w ogromnej ilości w Kordofanie.
W przystani, zawalonej nieomal skrzyniami, beczkami, worami zboża i bawełny,
stosami straszliwie woniejących skór i bańkami oliwy, „Nefertete” wchłonęła w
jedną ze
swych ładowni duży zapas paliwa i o świcie wyruszyła w dalszą drogę. Jacek
wiedział
dobrze, że na odcinku między Ed-Duejm a Kosti, miastem oddalonym o sto
kilometrów na
południe, znajduje się sławny na cały świat raj ptactwa przelotnego, toteż
przygotował swoją
kamerę, by nakręcić możliwie jak najwięcej scen z życia skrzydlatych gości,
przybywających
tutaj na zimę z Północy. Już miedzy Chartumem i Ed-Duejm koczowało na wodzie i w
przybrzeżnych zaroślach sporo ptaków, ale, niestety, na tym odcinku rzeki płoszą
przybyszów
licznie kursujące feluki i statki parowe, niepokoją stada bydła przepływające z
jednego brzegu
na drugi, a także myśliwi ze stolicy, strzelający do wszystkiego, co tylko
nawinie im się pod
strzelbę.
Nadzieje Jacka okazały się słuszne, bo wyspy, łachy i wydmy piaszczyste, obok
których przepływała „Nefertete”, roiły się po prostu od wszelkich rodzajów gęsi,
kaczek,
łysek, nurów, kormoranów, żmijowców* [Żmijowiec (wężówka) - ptak odznaczający
się
długą, cienką szyją i długim, prostym, spiczastym dziobem zakończonym zadziorami
skierowanymi do przodu. Żywi się rybami, które nurkując przebija dziobem.
Występuje w
Afryce podzwrotnikowej, szczególnie pospolity nad Nilem Białym i Błękitnym.],
czapli,
bocianów, żurawi, bekasów i setek innych gatunków ptasiej społeczności. Wszystko
to
pluskało się w rzece lub odpoczywało na piasku w największej zgodzie. Chłopiec
jednak od
razu zauważył, że ptactwa miejscowego nie było tu prawie wcale, a marabuty*
[Marabut -
żyjący w Afryce duży ptak z rodziny bocianów, z charakterystycznym workowatym
wolem
na nagiej szyi; żywi się padliną i drobnymi zwierzętami, przeważnie wodnymi.],
głodniaki*
[Głodniak (dławigad) - ptak należący do rzędu bocianowatych; zamieszkuje błota,
stepy i lasy
głównie strefy gorącej.] i szczudłaki* [Szczudłak - ptak brodzący o niezwykle
rozwiniętych
kończynach, przystosowanych do brodzenia; najpopularniejszy w Afryce północnej i
nad
Nilem jest szczudłak czarnoskrzydły.] trzymały się z dala od przybyszów. Szum,
świst i
trzepotanie skrzydeł, krzyk gęsi i kaczek, klekotanie bocianów, głuche
pohukiwania bąków,
wrzask czapli, żałosny pisk rybitw - czyniły tak straszliwy zgiełk i hałas, że w
porównaniu z
nimi nawet wrzawa targowiska omdurmańskiego wydawać się mogła przytłumionym
szeptem. Do zgiełku tego walnie przyczyniał się skwir orłów krzykliwych,
spozierających na
tłum obcych ptaków z wysokich konarów nadbrzeżnych akacji, a także świergot
drobnego
ptactwa, buszującego ogromnymi stadami w coraz bardziej rozszerzających się
przybrzeżnych łąkach trzcin i sitowi.
Jacek biegał rozgorączkowany od jednej burty do drugiej, celował wizjerem swego
szesnastomilimetrowego „Baby”, wyszukiwał najbardziej malownicze grupki ptaków i
naciskając sprężynę kamery, chwytał je na taśmę filmową.
Na górnym pokładzie „Nefertete”, zacienionym dokładnie brezentowym daszkiem,
siedział przy stole zarzuconym mapami kierownik wyprawy, pan Stanisław Goraj,
barczysty,
muskularny mężczyzna w sile wieku. Zatopiony w studiowaniu map, nie zwracał
najmniejszej
uwagi na to, co, się wokół niego działo. Nie posłyszał też szybkich kroków na
schodach
wiodących z dolnego pokładu i ocknął się dopiero, gdy tuż obok niego rozległ się
zdyszany
głos:
- Tatusiu! Popatrz, popatrz!
Pan Goraj podniósł głowę i spojrzał na syna swymi ciemnoniebieskimi, lekko
przymrużonymi oczami, w których taił się figlarny błysk nadający suchej,
energicznej, gładko
wygolonej, spalonej na ciemny brąz twarzy dziwnie młodzieńczy wygląd, kłócący
się nieco z
siwizną widoczną na skroniach.
- Cóż się stało, Jacku? - zapytał patrząc na zarumienioną od biegu twarz chłopca
i jego
zwichrzoną czuprynę.
- Popatrz, tatusiu, co te pelikany wyrabiają! - zawołał chłopiec i pochwyciwszy
ojca za
rękę, pociągnął go do sznurowej siatki okalającej górny pokład.
Pan Goraj przechylił się przez reling* [Reling (niem.) - balustrada z linki
opierająca
się na metalowych podpórkach, która zabezpiecza przed wypadnięciem za burtę.] i
spojrzał z
zaciekawieniem we wskazanym kierunku. W odległości pół setki kroków od płynącej
wolno
„Nefertete” zobaczył przed dużą łachą piaszczystą kilkadziesiąt różowych
pelikanów
ustawionych w długą, półkolisto wygiętą linię, przypominającą tyralierę. Ptaki
znajdujące się
w półkolu powoli zdążały ku mieliźnie, bijąc o wodę skrzydłami i pędząc przed
sobą
umykające w popłochu ryby, a pelikany stojące po bokach - jakby na straży -
bacznie
pilnowały, aby ani jedna ryba nie przedarła się przez kordon. Wystraszone ryby,
znalazłszy
się na płyciźnie, wyskakiwały z wody i spadały na piasek wydmy lub schwytane w
powietrzu
przez ptaki - znikały w ich obszernych wolach. Szereg posuwał się naprzód w
największym
porządku, nie dając możliwości wymknięcia się z matni ani jednej rybie. A potem,
gdy już
cała zdobycz znalazła się na piasku, pelikany zamknęły koło i rozpoczęły
biesiadę. Każdy z
nich chwytał rybę koncern dzioba, podrzucał ją w górę i pozwalał jej wpaść
wprost do
szeroko rozwartej gardzieli.
- Oto masz, Jacku, doskonały przykład celowo zorganizowanego wysiłku gromady dla
wspólnego dobra - rzekł ojciec żartobliwie, kiedy „Nefertete”, wciąż płynąc
naprzód,
pozostawiła już pelikany za rufą.
- Och, jak szkoda, że Dzika tego nie widziała! - westchnął chłopiec. - Toby się
dopiero
ucieszyła!
Rozmowę przerwało nagle kilka wystrzałów, po których rozległ się niesamowity
wprost łomot skrzydeł i ogłuszający wrzask ptactwa. Chłopiec zbiegł co rychlej
na dolny
pokład i zobaczył, że załoga statku turystycznego, płynącego na północ, wyławia
kilka
zabitych gęsi i kaczek. Tysiące, a może setki tysięcy spłoszonych ptaków krążyły
w
powietrzu, szukały ratunku w ucieczce na dalsze, odleglejsze wyspy lub też
chroniły się w
sitowia i trzciny.
Powoli ucichał szum i trzepot skrzydeł, ptaki znów sadowiły się na łachach i
wydmach piaszczystych, tylko stada gęsi i kaczek ze świstem przelatywały nad
„Nefertete”,
jakby badając, czy ten pływający potwór należy do stworów spokojnych, czy też
niesie śmierć
i zniszczenie.
Im bliżej Kosti, tym bardziej rozszerzały się przybrzeżne łąki trzcin, tym
więcej widać
było na rzece pływających wysp, utworzonych z kęp traw i sitowia oderwanych od
brzegów.
Wiele z nich robiło wrażenie olbrzymich koszów z kwiatami - tak bujnie spowite
były w
niebieskie powoje i rośliny wodne wprost obsypane różnobarwnym kwieciem. Coraz
częściej
też ciche zatoczki, stawki i wąskie odnogi pokrywały niemal zupełnie lilie wodne
lub rzęsa.
Tu i ówdzie wystawały z wody szeroko rozrośnięte krzaczaste kępy, tworzące
zwarte suddy,
przez które nie tylko statki i feluki, ale nawet lekkie łodzie murzyńskie
wydrążone z pnia
drzewa aradeib* [Aradeib (arabs.) - tamaryndowiec, drzewo z rodziny
motylkowatych
(strączkowych) występujące w Afryce tropikalnej; młode strączki spożywa się jako
środek
leczniczy.] nie mogły się przedrzeć.
Krzaki te niezmiernie zaciekawiły Jacka, zapytał więc przechodzącego obok
kapitana,
czy wie, skąd biorą się one w tak wielkich ilościach na Nilu.
Mohammed uśmiechnął się i wskazując na odnogę zupełnie zamkniętą przez gęstwinę
splecionych gałęziami krzaków, wyjaśnił:
- Ten sudd, który tu widzisz, powstał dzięki ambaczowi. Jest to drzewo
wyrastające z
mulistego dna rzeki. Pień jego rośnie bardzo szybko, bo musi jak najprędzej
wydostać się na
powierzchnię wody, aby wypuścić liście, a następnie gałęzie tworzące krzaczastą
koronę.
Niezmiernie ciekawie zbudowany jest pień ambaczu, gdyż ma kształt wrzeciona, to
znaczy:
jest najgrubszy w środku, a zwęża się ku górze i dołowi. Drewno ambaczu jest
gąbczaste, a po
wyschnięciu lżejsze niż korek. Szyllukowie robią z niego łodzie i tratwy tak
lekkie, że jeden
człowiek może je bez wysiłku przenosić z miejsca na miejsce, jakkolwiek taka
tratwa łatwo
utrzymuje na wodzie ciężar kilku ludzi.
Chłopiec chciał jeszcze o coś zapytać, ale w tej właśnie chwili spostrzegł przed
statkiem dużą kępę sitowia, płynącą wprost na „Nefertete”. Na kępie, niby
potężny pień, leżał
ogromny krokodyl z szeroko otwartą paszczą, w której bieliły się dwa rzędy
straszliwych
kłów. Na grzbiecie potwornego gada uwijało się kilka zwinnych żwirowców
nilowych,
szarych ptaszków, które wyskubywały z nierówności pancerza wszelakie robactwo.
Jeden z
tych ptaków spacerował beztrosko w otwartej paszczęce potwora i krótkim swym
dziobem
odrywał pijawki i kleszcze przyczepione do różowych dziąseł gada, a także
oczyszczał jego
zębiska z resztek mięsa pozostałych tam po pożarciu jakiegoś zwierzęcia. Praca
tej „żywej
wykałaczki” sprawiała krokodylowi widoczną przyjemność, przymknął bowiem ślepia
i
możliwie szeroko rozwierał olbrzymią paszczę, jakby chcąc pokazać ptakowi nasadę
języka,
na którym usadowiło się także kilka grubych, dobrze już krwią opitych pijawek.
Gdy kępa zrównała się z dziobem statku, żwirowce siedzące na grzbiecie potwora
poderwały się z głośnym poświstem, dając mu w ten sposób sygnał ostrzegający
przed
niebezpieczeństwem. Razem z nimi uleciał i ptak oczyszczający zęby krokodyla, on
sam zaś z
donośnym pluskiem zwalił się do wody. W kilka sekund później kępa rozbiła się o
bok statku.
„Nefertete” wpłynęła teraz w wąskie koryto rzeki i posuwała się szybko wzdłuż
lesistego brzegu długiej na czterdzieści sześć kilometrów wyspy Aba, sławnej z
tego, że z niej
to właśnie Mahdi - znany nam z Sienkiewiczowskiej powieści „W pustyni i w
puszczy” -
rozpoczął w 1882 roku wojnę religijno-wyzwoleńczą przeciw Egiptowi i Anglikom.
Prawie w
połowie tej wyspy, na lewym brzegu Bahr el-Abjad, znajduje się mała wioska,
Fasziszoja,
będąca celem licznych pielgrzymek plemion arabskich z Kordofanu i Geziry, a
nawet z
Dongoli i Kassali. Nie ma w tym nic dziwnego, bo Fasziszoja otaczana jest przez
mahometan
sudańskich wielką czcią jako miejsce pochodzenia Mahdiego.
Jacek chciał bardzo zobaczyć maleńki minarecik* [Minaret (arabs.) - wieża przy
meczecie, skąd wierni wzywani są na modlitwę.], postawiony na miejscu domu
Mahdiego, ale
pan Goraj nie pozwolił zatrzymywać „Nefertete”, należało bowiem jak najszybciej
dotrzeć do
celu wyprawy, aby zakończyć łowy przed nadejściem pory deszczowej.
W odległości sześciu kilometrów na południe od Kosti przepłynęli pod wspaniałym
żelaznym mostem kolejowym. Był to drugi i ostatni most kolejowy w Sudanie, a
pierwszy od
źródeł Nilu, rzeki rodzącej się pod równikiem, a więc w odległości prawie trzy
tysiące
kilometrów na południe od Kosti.
„Nefertete” szybko płynęła naprzód, gdyż Mohammed postanowił zatrzymać statek na
noc dopiero w pobliżu El-Gebelejn, gdzie przy dużej rządowej plantacji drzew
kauczukowych
znajdowała się dogodna przystań. Rzeka rozlewała się raz szeroko, to znowu
wąskimi
korytami obejmowała liczne wyspy, wydmy piaszczyste i zalesione skrawki ziemi. Z
prądem
płynęły z południa pojedynczo lub gromadnie ogromne kępy sitowia i zmierzwionych
trzcin,
rozbijały się na dziobie statku i odrzucone przez spieniony nurt za rufą,
kołysząc się na falach,
zdążały dalej na północ.
Na wyspach i łachach widać było pelikany, głodniaki, marabuty, warzęchy*
[Warzęcha - ptak z rzędu bocianowatych, z potężnym, rozszerzającym się ku dołowi
dziobem.
Żyje w środkowej i południowej Europie, w Afryce i Azji - na błotach i nad
brzegami
wielkich rzek.], czarne bociany, czaple i przeróżne ptaki przylatujące na ten
okres z Egiptu.
Cała ta ptasia społeczność zdawała się żyć w największej zgodzie, natomiast nie
było tu już
śladu przybyszów z Północy. Mogłoby się zdawać, że ptaki północne uznały most
pod Kosti
za granicę, której przekraczać nie miały prawa.
Tutaj też zaczynała się kraina murzyńskich szczepów nilockich. Na stepach
pokazywały się pierwsze, płochliwe stadka szybkonogich gazeli, a skąpe poletka
prosa roiły
się wprost od wspaniale upierzonych żurawi koroniastych. Wśród przybrzeżnych
trzcin i
sitowi pojawiła się po raz pierwszy wysoka trawa słoniowa, a lasy akacjowe
ustępowały
miejsca gajom ciernistych krzaków, podchodzących prawie do samego brzegu.
„Nefertete” płynęła właśnie przez rozległą toń, wolną od wysepek i dryfujących
kęp,
gdy nagle o kilka zaledwie kroków od jej boku wychylił się z nurtów ogromny łeb
hipopotama. Zwierzę sapnęło, ziewnęło rozgłośnie, zobaczywszy jednak
przepływający obok
statek - pośpiesznie zanurzyło się znowu. Ale w tym pośpiechu hipopotam źle
widocznie
obliczył głębokość, bo nie przepłynął pod „Nefertete”, ale całym swym ciężarem
uderzył w
jej dno. Rozległ się głuchy łoskot, statek zakołysał się gwałtownie przechylił
na lewą burtę, a
Jacek, który ciągle tkwił na pokładzie - straciwszy równowagę - przeleciał jak
piłka przez
reling i z rozmachem chlupnął w wodę.
Jacek, podobnie jak inni chłopcy mieszkający w Chartumie, mógł w pływaniu iść w
zawody z rybami, ale przechylenie się „Nefertete” było tak niespodziewane, że
wypadając za
burtę, poszedł na dno niby kamień. Łyknął przy tym potężny haust cuchnącej mułem
wody,
ale już w następnej chwili wypłynął na powierzchnię. Nie zdążył jeszcze wypluć
wody
wypełniającej mu usta, gdy nagle posłyszał za sobą potężne sapnięcie. Obrócił
się i ku swemu
przerażeniu spostrzegł w odległości niespełna dwu metrów od siebie olbrzymią
otwartą
paszczę hipopotama. Zdrętwiał na widok grubych jak kołki, potwornych zębów
tkwiących w
różowawych dziąsłach i już chciał się ratować głębokim nurkiem, ale w tejże
nieomal
sekundzie paszcza zniknęła. Potężne cielsko przesunęło się pod nim, coś
zabulgotało, a po
chwili gdzieś po drugiej stronie „Nefertete” rozległo się znów parskanie i
sapanie.
Jakkolwiek całe to zdarzenie trwało bardzo krótko, to jednak statek, który
posuwał się
wciąż z tą samą szybkością, zdążył odpłynąć kilkanaście metrów. Jacek zrozumiał,
że będzie
musiał wytężyć całą siłę ramion, aby dogonić uciekającą „Nefertete”, gdy nagle
posłyszał
nabrzmiały przerażeniem krzyk swego ojca, a równocześnie zgrzyt telegrafu
maszynowego.
Statek płynął jeszcze przez kilka sekund siłą rozpędu, ale wnet zapieniła się
woda pod rufą
przy wstecznym biegu łopatek koła, a z pokładu wyleciał zręcznie wyrzucony zwój
linki,
rozwinął się w powietrzu i końcem opadł na wodę tuż przy rękach chłopca.
Wydobycie Jacka na pokład odbyło się bez przeszkód. Chłopiec ociekał wodą, ale
śmiał się z przygody i zapewniał przestraszonego wypadkiem ojca, że nic mu się
nie stało i
czuje się doskonale po przymusowej kąpieli.
Przy ratowaniu Jacka brała udział niemal cała załoga statku, a więc kapitan,
marynarze, jeden z odpoczywających palaczy, a także i steward* [Steward (ang.,
czyt.:
stjuard) - obsługujący, kelner na statku lub w samolocie; tu: chłopiec do
posług.] Hatim.
Wszyscy pracowali w firmie pana Goraja od chwili zakupienia „Nefertete”, wszyscy
też znali
Jacka i lubili go bardzo, gdyż swoją żywością, wesołością i uczynnością
zawojował zupełnie
ich serca.
W akcji ratunkowej brakło jednak kucharza Abdullaha, a także jego pomocnika
Ismaila. A brakło ich dlatego, bo właśnie w tym czasie Abdullah - z rozpaczą
oglądający
spustoszenia, jakie w kambuzie* [Kambuz (niem.) - kuchnia okrętowa.] wywołało
przechylenie się „Nefertete” - złorzeczył całemu hipopotamiemu rodowi, ze
szczególnym
uwzględnieniem tego olbrzyma, który uderzył łbem w dno statku. Ismail zaś
czołgał się po
podłodze, zbierając garnki, rynki i patelnie, które zsunęły się z płyty
kuchennej i upadając na
deski, okrasiły je gotującym się jedzeniem.
Skrupulatne oględziny wnętrza statku wykazały, że nie doznał on żadnych
uszkodzeń
przy zderzeniu się z kilkutonowym cielskiem hipopotama, ruszono więc spokojnie
dalej, z
mniejszą jednak szybkością, gdyż trzeba było lawirować wśród coraz liczniejszych
i coraz
większych pływających wysp, niesionych przez główny nurt rzeki.
Po przebraniu się w suche ubranie Jacek usadowił się obok sternika podziwiając,
z jak
wielką pewnością, bezbłędnie prowadzi on statek w gmatwaninie kanałów,
przesmyków i
odnóg obrzeżonych zbitą gęstwiną bujnej roślinności.
Wreszcie słońce poczęło chylić się ku zachodowi. W szuwarach ozwało się głośne
rechotanie żab, a z krzaków nadbrzeżnych podniecony gwar ptactwa sadowiącego się
na
gałęziach na nocny spoczynek. Tuż nad wodą przefrunęły jeszcze długim sznurem
opóźnione
białe czapelki, za nimi w pięknym szyku poszybowały ibisy* [Ibisy - ptaki z
rzędu
bocianowatych; zamieszkują błota, stepy i lasy przeważnie strefy gorącej, żywią
się głównie
owadami.], a gdzieś w górze ozwał się żałosny klangor żurawi. Potem, już w
gęstniejącym
mroku, słychać było ostry świst skrzydeł przelatujących nad statkiem kluczy
szybkich kaczek
egipskich i nagle ciemność rozbłysła milionami ruchliwych błękitnych ogników.
Były to duże
świetliki, czyli robaczki świętojańskie, których nad szuwarami Nilu Białego jest
bez liku.
A potem gdzieś w dali błysnęły światła kilku ognisk, zdradzających obecność
ludzi na
stepie, a tuż nad rzeką rozległo się głośne parskanie i sapanie hipopotamów
wychodzących na
żer.
4
Głośny gwar i gorączkowa krzątanina na dolnym pokładzie zbudziły Jacka z
twardego
snu. Wyskoczył co rychlej ze swojej koi i na pół odziany wybiegł z kajuty. Ze
zdziwieniem
spostrzegł, że „Nefertete” przycumowana jest przy płaskim brzegu, z którym
połączona
została przy pomocy kładki z grubych tarcic, zastępujących trap. Po kładce tej
wnosiło
właśnie kilkunastu młodych Murzynów grube szczapy drzewa i wiązki suchej
trzciny,
układając je w ładowni sąsiadującej z kotłownią. Pracę tę nadzorowali obaj
palacze, którzy
często głośnymi okrzykami niezadowolenia protestowali, jeśli opał został
niedbale rzucony.
Na wybrzeżu widać było kilku brodatych Arabów, otulonych w długie, białe abaje.
Rozmawiali oni, żywo gestykulując, z panem Gorajem, kapitanem i sternikiem.
Nieco dalej
lśniły w słońcu białe ściany osiedla, wyraźnie odbijające od ciemnej zieleni
drzew
kauczukowych.
Po obu stronach rzeki, przy samych prawie brzegach, wznosiły się spore pagórki,
wysokie na przeszło sto metrów. Pagórki te tak bardzo nie pasowały do krajobrazu
zupełnie
płaskiego tutaj stepu, że odnosiło się wrażenie, iż stanowią one resztki jakiejś
olbrzymiej
zapory, której celem było powstrzymanie rzeki w jej drodze na północ. Patrząc na
te pagórki,
Jacek uśmiechnął się, bo przecież nazwa ich „El-Gebelejn” oznacza po .arabsku
„Dwie
Góry”, a w rzeczywistości pagórki są trzy.
W sąsiedztwie „Nefertete” zakotwiczona była duża, ciężka feluka ze zwiniętym
żaglem. Na pokładzie łodzi, przy jednej ogromnej misie, siedziało z podwiniętymi
pod siebie
nogami kilku Arabów i Nubijczyków, jedzących wedle krajowego zwyczaju palcami ze
wspólnego naczynia. Musiała to być jakaś bardzo uroczysta biesiada, bo zabito na
nią spore
jagnię. Wnętrzności zwierzęcia zostały zgodnie ze zwyczajem splecione w warkocze
i w tej
postaci ugotowane, ale serce, wątrobę i płuca - obficie przyprawione
aromatycznymi
korzeniami - spożyto na surowo. Do mięsa jedzono oczywiście kluski z durry,
pływające w
sosie, w którym pieprz i papryka szły w zawody z innymi, równie ostrymi
przyprawami. Nie
brakło też i merisy, to jest trunku sporządzonego z prosa z dodatkiem
przefermentowanego
miodu.
„Nefertete” niedługo popasała w El-Gebelejn; natychmiast bowiem po ukończeniu
załadunku paliwa ruszyła w dalszą drogę. Jacek usiadł na mostku obok kapitana i
obserwując
przez silną lornetkę płaskie brzegi, słuchał opowiadań Mohammeda o niezbyt
dawnych
czasach, kiedy to w tej okolicy widywało się nie tylko wielkie stada wszelakich
gazel i
antylop, ale liczne bawoły, mnóstwo dzików guźców ze wspaniałymi kłami
zakrzywionymi
nad ryjem, a w zagajnikach kolczastej mimozy można było spotkać lwa lub
lamparta. Teraz,
niestety, zwierzyny jest tutaj mało. Od czasu do czasu widzi się jeszcze kilka
płochliwych
gazel, czasem zabłąka się nawet niewielkie stadko bawołów, częściej jednak można
natknąć
się na jadowite węże, na które polują ichneumony* [Ichneumon - drapieżny ssak
żyjący w
Afryce i Azji Mniejszej. Żywi się drobnymi ssakami, ptakami i gadami; często
hodowany
jako tępiciel myszy i szczurów.], ogromne kruki abisyńskie, głównie zaś ptaki
sekretarze*
[Sekretarz - drapieżny ptak afrykański; żywi się głównie wężami. W wielu
okolicach Afryki,
także w Sudanie, pod ochroną.]. W bród jest natomiast pantarek, które wieczorami
obsiadają
gałęzie drzew tak gęsto, że jednym strzałem ze śrutówki można ich ubić
kilkanaście.
Wobec tak niepomyślnych wieści o stanie zwierzyny Jacek postanowił sfilmować
polowanie ghattas, to jest małych czarnych nurków, które siedząc na trzcinach -
spadały w
wodę niby kamienie i po chwili wypływały, każdy z małą rybką w dziobie.
Zamierzał właśnie
pójść do swojej kajuty po kamerę, gdy nagle maszyny „Nefertete” przestały
pracować, a na
dolnym pokładzie rozległy się głośne nawoływania i śmiechy. Chłopiec szybko
zbiegł na dół.
Przechyleni przez burtę marynarze i kucharz z pomocnikiem pomagali wydostać się
na
pokład po rzuconej na zewnątrz sznurowej drabince czterem Murzynom odzianym
tylko w
wąskie przepaski na biodrach, ale posiadającym za to niezwykłe fryzury na
głowach.
Jacek rozpoznał natychmiast po tych dziwacznych fryzurach Szylluków, członków
szczepu mieszkającego w wielkich skupiskach o kilkaset kilometrów dalej na
południe,
wzdłuż bagnistych, sitowiem pokrytych zachodnich wybrzeży Bahr el-Abjad.
Szyllukowie, stojąc już na pokładzie, wciągali na statek przedziwnie powiązane
czółna z pieńków ambaczu, w których leżało po kilka oszczepów i po dwie maczugi.
Broń tę
troskliwie ułożyli pod burtą, a potem - stosownie do szczepowego zwyczaju -
podnieśli w
górę dłonie prawych rąk i pozdrowili załogę „Nefertete” zniekształconym nieco
językiem
arabskim:
- Salamalejk!
- Alejkum salam! - odpowiedzieli zgodnie zebrani na pokładzie Arabowie i
Nubijczycy, po czym zarzucili przybyszów setkami pytań.
Jakkolwiek Szyllukowie bardzo słabo mówili po arabsku, to jednak Jacek rychło
zrozumiał, że są oni tropicielami dzikich zwierząt i kilkakrotnie już brali
udział w wyprawach
jego ojca. Zrozumiał też, że tropiciele zostali w jakiś sposób powiadomieni o
wyruszeniu
wyprawy z Chartumu i popłynęli na swych ambaczowych łodziach z prądem rzeki,
żeby
spotkać się z „Nefertete”. Sam fakt, że odważyli się na swych kruchych ni to
czółnach, ni to
tratwach wyruszyć w daleką podróż po Nilu, na którym fale wzburzone przez silne
wiatry
północne dochodzą nierzadko do półtora metra wysokości, dowodził, że byli nie
tylko
doskonałymi myśliwymi, ale także doświadczonymi żeglarzami.
Wkrótce z górnego pokładu zszedł pan Goraj, przywitał się z przybyszami i zaczął
z
nimi rozmawiać w ich własnym języku. Jacek nic z tej rozmowy nie mógł zrozumieć,
miał
jednak sposobność przypatrzyć się dobrze czarnym myśliwym. Wszyscy byli bardzo
szczupli,
ale wysocy. Mieli długie, stosunkowo cienkie nogi o stopach dużych i płaskich.
Patrząc na
Szylluków chłopiec przypomniał sobie natychmiast pospolite w Egipcie i Sudanie
szczudłaki,
ptaki błotne, posiadające bardzo długie, cienkie nogi zaopatrzone w długie,
szeroko
rozstawione palce, pozwalające im biegać swobodnie po grząskich topieliskach, a
także po
szerokich liściach lilii wodnych.
Szyje Szylluków ozdobione były kilku sznurami barwnych paciorków, a przedramiona
grubymi naramiennikami wyrobionymi z kości słoniowej. Z torby wyjętej z łodzi
wyciągnęli
mocno zwinięte kawałki materiału bawełnianego, którymi okryli się w ten sposób,
że
wyglądały one jak długie, rozcięte z jednego boku opończe, związane na lewym
ramieniu.
Największe jednak zainteresowanie chłopca wzbudziły przedziwne fryzury czarnych
tropicieli. Tworzyły one rodzaj kapeluszy czy też dziwacznych hełmów, w których
tkwiło dla
ozdoby kilka strusich piór. Jacek wiedział oczywiście, że dla Szylluka włosy są
przedmiotem
drobiazgowych starań. Strzyże je lub goli z boków, ale pozostawia na czubku i z
tyłu czaszki.
W miarę jak włosy rosną, zaprawia tłuszczem i ziemią. Włosy Murzynów mają
naturalną
własność skręcania się, a zmieszane z różnymi substancjami - zmieniają się w
coś, co do
złudzenia przypomina gruby, na czerwono zabarwiony filc.
Jakkolwiek sposób wykonywania fryzur jest zawsze taki sam, to jednak różnią się
one
kształtem. Fryzura jednego z myśliwych wyglądała jak grzebień hełmu biegnący
falistą linią
od szczytu czoła aż do karku, u drugiego przypominała rodzaj wygiętego,
otwartego pieroga
dotykającego obu końcami uszu, u innego zaś miała formę płaskiego kapelusika
zsuniętego na
tył głowy. Na wypukłych, stosunkowo wysokich czołach Murzynów widać było blizny
znaków szczepowych, przypominające wianek z ziarn bobu, nanizanych na nitki.
Tuż przed dużą osadą Renk maszyny „Nefertete” stanęły, gdyż w łopatki koła
wplątała się ogromna ilość długich, giętkich pędów lilii wodnych. Pędy te
wyrastają z dna
rzeki i na powierzchni wody wypuszczają szerokie, płaskie liście oraz
jasnobłękitne i
śnieżnobiałe kwiaty. Czasami odrywają się od dna i zwartą ławicą płyną z prądem
w
farwaterze* [Farwater (niem.) - wytyczony na morzu lub na rzece tor wodny,
stanowiący
bezpieczną drogę dla statków.], stanowiąc bardzo uciążliwą przeszkodę dla
statków.
„Nefertete” musiała zdryfować do brzegu i tu marynarze zaczęli oczyszczać koła
łopatkowe z cienkich niby sznurki, a mocnych jak stalowe druty pędów. Postój
zapowiadał się
na kilka godzin, Jacek postanowił więc pomyszkować trochę wśród nadbrzeżnych
zarośli. W
pewnej chwili spostrzegł ze zdziwieniem, że Szyllukowie spuszczają na wodę swoje
ambaczowe tratwy.
- Odpływacie? - zapytał.
Tropiciele uśmiechnęli się szeroko, zamienili z sobą kilka słów w swej
sepleniącej
mowie, a potem jeden z nich zwrócił się do chłopca kiepską arabszczyzną:
- My iść zabić timsah. On, krokodyl, mieć mnóstwo dobra mięsa.
- Weźcie mnie z sobą! - zawołał Jacek. - Chciałbym zobaczyć wasze polowanie!
Zaskoczeni tą prośbą Murzyni spojrzeli po sobie, ale równocześnie w oczach ich
błysnęło coś jakby uznanie dla odwagi i szybkiej decyzji chłopca. W chwilę potem
Jacek
siedział już w czółnie-tratwie miedzy dwoma tropicielami, szybko zanurzającymi w
wodzie
krótkie wiosła, podobne zupełnie do wielkich płaskich łyżek. Druga tratwa
popłynęła ich
śladem.
Dla Jacka wszelkiego rodzaju łodzie, żaglówki, motorówki i wywrotne dłubanki z
jednego pnia nie były bynajmniej nowością, teraz jednak w tym szylluckim czółnie
poczuł się
trochę nieswojo. Bo tratwa nie tylko była bardzo płytka, ale zanurzała się w
wodzie prawie po
same burty. Chłopcu zdawało się, że siedzi na patelni, która każdej chwili może
się przechylić
i pójść na dno. Sama kąpiel nie byłaby oczywiście straszna, ale świadomość, że
najwięcej
krokodyli znajduje się zwykle na tych odcinkach wybrzeża, gdzie leżą wsie i
osady,
wywoływała nieprzyjemny dreszczyk na plecach.
Ambaczowe czółna-tratwy nie tylko jednak nie tonęły na dość silnie sfalowanej
rzece,
ale szybko przebyły otwartą przestrzeń wodną i niebawem wpłynęły w pas niskiego
sitowia,
wyglądającego z daleka jak szeroka łąka pokryta zielenią młodych traw. A potem
jeszcze parę
lekkich uderzeń wiosłami i tratwa znalazła się przy sporej wyspie zarośniętej
wysoką trzciną.
Szyllukowie pochwycili kilka zwisających nad brzegiem łodyg i przyciągnąwszy
tratwę do wyspy, zręcznie na nią wyskoczyli. Za chwilę przybiła i druga tratwa,
a wtedy
czterej tropiciele odbyli naradę, po której ruszyli na spenetrowanie wyspy.
Każdy myśliwy
uzbrojony był w trzy włócznie i w maczugę ozdobnie wykonaną z twardego drzewa.
Jacek
pozostał przy tratwach. Murzyni zostawili mu jednak cztery oszczepy, aby mógł
ich użyć,
gdyby spłoszona przez nich zwierzyna wyszła na niego. Oczywiście wiedzieli
dobrze, że
zwierzyną taką mogą być chyba tylko pantarki.
Jakkolwiek czarni myśliwi posuwali się w gęstwinie trzcin prawie bezszelestnie,
to
jednak do uszu Jacka dochodził co chwilę łoskot skrzydeł zrywających się w
popłochu
ptaków, przestraszone gęgania, ostry świst kulików, no i oczywiście gderliwe
nawoływania
pantarek. Nad chłopcem przeszybowało ciężko kilka ibisów, potem nisko
przeleciało stadko
warzęch, potem jeszcze sznur małych czapelek i wreszcie duże stado maleńkich
żółto-
czarnych ptaszków, które zapadły w szuwary z głośnym ćwierkaniem.
Siedząc na dziobie tratwy przywiązanej do trzcin i trzymając w ręku włócznię,
Jacek
przyglądał się z zaciekawieniem kurce wodnej, lśniącej w słońcu metalicznie
zabarwionym
upierzeniem. Biegała ona zręcznie po szerokich liściach lilii wodnych na swych
długich,
szczudłowatych nogach, chwytając to tu, to tam gąsienicę lub żuka, a czasem
przelatującą
ważkę.
Nagle uwagę chłopca zwrócił gruby, mułem pokryty pień, leżący w sitowiu tuż
prawie
przy rufie tratwy. Odkrycie to zastanowiło go, bo przecież mógłby przysiąc, że
pnia tego nie
widział w chwili przybicia tratw do wyspy. Już chciał zsunąć się na rufę, by
ostrzem włóczni
popróbować twardości drewna, gdy stało się coś zgoła nieoczekiwanego. Otóż
domniemany
pień poruszył się i nagle rufa tratwy zniknęła pod wodą, a na jej miejscu
ukazała się szeroko
rozwarta paszcza, uzbrojona w szeregi stożkowatych kłów, groźnie wystających z
bladoczerwonych dziąseł. W chwili gwałtownego pogrążenia się rufy w wodę, dziób
tratwy
podskoczył w górę, a siedzący na nim Jacek zachwiał się i byłby na pewno wpadł
wprost w
otwartą paszczę, gdyby instynktownie nie chwycił się kiści trzcin pochylonych
nad brzegiem.
Poczuł, że tratwa wymyka mu się spod nóg, w następnym jednak momencie silnym
wyrzutem
ciała wylądował na brzegu wyspy.
Wszystko to stało się w ułamku sekundy, a jednak Jacek natychmiast zrozumiał, że
ów
pień nie był niczym innym, tylko potwornym krokodylem, który wygramolił się już
cały na
tratwę i zamierzał zwalić się wprost na niego. Chłopiec błyskawicznie uskoczył w
bok i
niemal jednocześnie olbrzymi gad pochwycił zębami zmierzwione trzciny, na
których jeszcze
przed chwilą stał Jacek.
Jakkolwiek krokodyl dosięgnął paszczą miejsca, z którego w tak niespodziewany
sposób umknęła mu zdobycz, to jednak tylko przednimi łapami oparł się na brzegu;
tylne
wraz z długim i ciężkim ogonem pozostały na chybocącej się tratwie. Była to dla
Jacka
niezmiernie sprzyjająca okoliczność, miał bowiem czas pochwycić leżącą na ziemi
włócznię i
wbić ją z całym rozmachem w cielsko gada. Szerokie na dłoń ostrze trafiło
zwierzę w szyję,
tuż u nasady głowy, łatwo przebiło miękką w tym miejscu skórę, przecięło
kręgosłup i wyszło
drugą stroną. Rażony śmiertelnie krokodyl opadł bezwładnie na stratowane
trzciny, tylko
ogon jego miotał się jeszcze przez jakiś czas w ostatnich podrygach, by wreszcie
zupełnie
znieruchomieć.
Jacek nie od razu zdał sobie sprawę z tego, że krokodyl nie żyje, i zaskoczony
był jego
bezruchem. W domu, gdzie często zbierali się najsławniejsi myśliwi Afryki,
słyszał
opowiadania o niezwykłej żywotności tych gadów, nie mógł więc uwierzyć, by jedno
pchnięcie włóczni miało zabić potwora. Przypuszczał raczej, że krokodyl
oszołomiony jest
uderzeniem i za chwilę ocknie się, po czym znów zaatakuje. Ogarnął go nagły
strach i już
chciał uciekać na oślep w gęstwinę, lecz w tej właśnie chwili doszły do jego
uszu znajome
głosy tropicieli, przygłuszone nieco trzaskiem i chrzęstem łamanych beztrosko
trzcin.
Trudno wyobrazić sobie niezmierne zdumienie Szylluków, kiedy po wyjściu z
gęstwiny zobaczyli czterometrowego potwora przebitego włócznią. Jacek musiał im
dokładnie opowiedzieć swoją niesamowitą przygodę z krwiożerczym gadem, oni zaś z
widocznym podziwem patrzyli to na chłopca, to na potężne cielsko zwierzęcia.
Czarni myśliwi upolowali na wyspie kilka tłustych pantarek i krokodyla
dwumetrowej
długości, uważali jednak, że ich zdobyczy nie można nawet przyrównać do
zwierzęcia
zabitego przez Jacka.
A potem, po dokładnym obejrzeniu martwego gada, wyciągnęli z niego włócznię,
ułożyli go na tratwie i ostrożnie popłynęli w stronę „Nefertete”, na której
spostrzeżono
widocznie nieobecność chłopca i tropicieli, gdyż niecierpliwie wzywano ich do
powrotu
głośnym rykiem syreny. Druga tratwa została załadowana zdobyczą Szylluków.
Gdy obie tratwy przybiły do boku „Nefertete” i zostały wraz z upolowaną
zwierzyną
wciągnięte na pokład, cała załoga oglądała z niezmiernym zainteresowaniem
wspaniały łup
Jacka, pilnie słuchając opowiadania Szylluków, którzy nie szczędzili słów
pochwały
młodemu myśliwemu za jego odwagę i szybką orientację.
A chłopiec w tym czasie opowiadał ojcu o całym zdarzeniu, starając się złagodzić
jego
słuszny gniew, że na polowanie wybrał się bez pozwolenia. Kiedy jednak w
zagniewanych i
strapionych oczach ojca zobaczył błysk przebaczenia i dumy - uściskał go z
całych sił i zbiegł
na pokład, gdzie Ismail, znakomity preparator, ściągał już skórę z olbrzymiego
krokodyla,
obiecując zrobić z niej wspaniałe trofeum, które zawsze będzie przypominało
Jackowi
pierwsze jego polowanie na grubego zwierza.
Oczyszczona z wodorostów „Nefertete” już miała wyruszyć w dalszą drogę, gdy z
brzegu rozległy się nawoływania Araba, który wyłonił się zza kolczastych akacji
na
przedziwnym wierzchowcu, bo na dużej, garbatej... krowie. Biały burnus tak
szczelnie otulał
jeźdźca, że widać było tylko skrawek jego czarnej prawie twarzy, bose stopy w
strzemionach
i ciemne dłonie. W lewej trzymał rzemienie przytwierdzone do kółka w nozdrzach
bydlęcia,
w prawej zaś długą włócznię o szerokim, liściastym grocie.
- Awlad Hamid akhuna! Nasz brat z plemienia Awlad Hamid! - zawołał Mohammed.
W ślad za pierwszym jeźdźcem pokazał się drugi, potem trzeci, a wkrótce brzeg
zaroił
się od wojowników siedzących na krowach i potrząsających bardzo długimi
włóczniami. Za
wojownikami ukazała się grupa kobiet, jadących również na krowach, a potem
kilkanaście
bydląt dźwigających na grzbietach toboły i duże juki. Jeźdźcy zeskoczyli
zręcznie ze swych
wierzchowców, szybko zdjęli toboły z jucznych zwierząt i w niespełna pół godziny
stanęło na
brzegu kilka obszernych szałasów-namiotów okrytych barwnymi matami, splecionymi
misternie z palmowych liści. Kobiety zrzuciły z siebie czarne kufije, to jest
szale okrywające
im głowy, oraz ciemne długie abaje i poczęły się krzątać, pobrzękiwać garnkami,
ustawiać
kociołki i naczynia na wodę. Mężczyźni zdjęli z wierzchowców siodła i grube
słomiane
czapraki* [Czaprak (tur.) - podkładka pod siodło, wykonana przeważnie z wojłoku
lub sukna;
czasem ozdobna, bogato haftowana.], do których przywiązane były sakwy skórzane
wypełnione durrą, odprowadzili krowy w cień przybrzeżnych drzew, sami zaś poszli
z
tasakami w gęstwinę kolczastych mimoz, skąd powrócili wkrótce ciągnąc cierniste
gałęzie, by
otoczyć nimi ferik, czyli tymczasowe obozowisko.
W tym samym czasie do „Nefertete”, przycumowanej wciąż jeszcze do brzegu,
zbliżyli się dwaj otuleni w białe burnusy Arabowie i po wymianie zwyczajowych
pozdrowień
rozpoczęli z Mohammedem i sternikiem ożywioną rozmowę. Wynik jej był taki, że
obu
Arabów wprowadzono na pokład statku i co rychlej przedstawiono panu Gorajowi.
Okazało
się, że są to dwaj dworzanie szejka* [Szejk (arabs.) - naczelnik plemienia.] El-
Azhari,
jednego z ważniejszych książąt, czyli nasirów koczowniczego plemienia arabskiego
Awlad
Hamid, którzy przyszli prosić polskiego chawaga* [Chawaga (arabs.) - obcy,
cudzoziemiec,
Europejczyk.] w imieniu swego wodza, aby zechciał zaszczycić odwiedzinami jego
ferik jako
dawny miły znajomy. Ku niezmiernej radości syna pan Goraj zaproszenie przyjął.
Jacek uczył się w gimnazjum chartumskim szczegółowej historii Sudanu, wiedział
więc, że między licznymi arabskimi koczownikami Baggara, czyli Pasterzami
zamieszkującymi Kordofan, plemię Awlad Hamid zajmuje bardzo poczesne miejsce.
Plemię
to niezmiernie dawno wywędrowało z Arabii i osiedliło się w Kordofanie na
pograniczu
płaskich stepów i skalistego Płaskowyżu Nubijskiego, gdzie rządzone było przez
potężnych
sułtanów* [Sułtan (arabs.) tytuł panującego w krajach muzułmańskich.]. Szejkowie
tego
plemienia cieszyli się nie tylko bardzo wielkim mirem wśród innych plemion
arabskich
zamieszkujących Sudan, ale liczyli się z nimi również i Anglicy, w tych czasach,
gdy
Wschodni Sudan należał do Egiptu, a był w rzeczywistości kolonią angielską.
Chłopca nie
interesowało oczywiście stanowisko nasira El-Azhari, ale to, co opowiadał mu o
nim kolega
szkolny, bratanek szejka. Otóż nasir był jednym z wybitniejszych znawców Nubii i
tych
prymitywnych szczepów murzyńskich, które w górach tego kraju znalazły
schronienie, kiedy
to w Sudanie grasowały doskonale zorganizowane bandy handlarzy niewolników,
wyłapujące
nie tylko mieszkańców poszczególnych wsi, ale nawet całe plemiona murzyńskie, by
je
sprzedawać na targach Bliskiego Wschodu. Na skutek opowiadań kolegi o podróżach
jego
stryja po Nubii Jacek też zapragnął wyruszyć kiedyś na wędrówkę po tym kraju i
poznać
życie i zwyczaje tak ciekawych szczepów, jak Masakin Qusar, Koalib, Kau-Nyaro, a
szczególnie szczep Korongo, który słynął jako szczep znakomitych zapaśników.
W okresie rządów angielskich w Sudanie Nubia była terenem zamkniętym dla
turystów i tylko bardzo ograniczonej liczbie Europejczyków pozwalano odwiedzać
ten
niezmiernie ciekawy kraj. Do tej nielicznej garstki należał również ojciec
Jacka, który tam
właśnie zawarł znajomość z szejkiem.
W pół godziny po otrzymaniu zaproszenia pan Goraj znajdował się już w feriku
nasira. Towarzyszył mu oczywiście Jacek i prawie cała załoga statku. Goście
zostali przyjęci
przez szejka z prawdziwie arabską uprzejmością. Wielokrotnie ściskano sobie
dłonie,
przykładano je do piersi, a równocześnie wymawiano zwyczajowe pozdrowienia.
Potem
przyniesiono siodła przykryte miękkimi dywanikami, na których zasiadł nasir
między dwoma
młodszymi braćmi, a naprzeciw pan Goraj z synem i Mohammedem. Za nasirem stanęli
jego
dworzanie, a za Polakiem sternik Asmar i dwaj marynarze. Reszta towarzyszących
szejkowi
ludzi oraz pozostali członkowie załogi „Nefertete” usadowili się na ziemi
otaczając kręgiem
siedzących. Z namiotów wychyliły się twarze kobiet, które ciekawymi spojrzeniami
śledziły
każdy ruch gości. Jacek zauważył, że było między nimi sporo dziewcząt o skórze
znacznie
jaśniejszej niż u mężczyzn. Stosownie do miejscowego zwyczaju wypytywano się
najpierw
wzajemnie o zdrowie, po czym nasir zainteresował się celem wyprawy, a pan Goraj
dowiadywał się uprzejmie o stan bydła, będącego własnością plemienia i szejka,
oraz o jakość
pastwisk w Kordofanie, gdzie wypasano stada. A potem, już w namiocie,
poczęstowano gości
świeżym mlekiem.
Wizyta u El-Azhari nie mogła przeciągać się zbyt długo, bo przecież „Nefertete”
miała przed sobą jeszcze bardzo długą drogę. Toteż pan Goraj złożył nasirowi
podarki w
postaci kawy, cukru, kilku paczek biszkoptów oraz kilkunastu ciężkich sznurów
barwnych
korali dla kobiet towarzyszących szejkowi i począł się żegnać, gdy nagle tuż za
ciernistym
gąszczem akacji rozległy się wrzaski, przygłuszone łoskotem, od którego zadrżała
ziemia.
Zanim siedzący w namiocie ludzie zdołali poderwać się i pochwycić broń,
trzasnęły
miażdżone krzaki i tuż obok feriku, ocierając się niemal o ogrodzenie,
przewaliło się w
szaleńczym cwale stado dzikich bawołów. Zwierzęta przebiegły w największym
pędzie
kilkadziesiąt kroków wzdłuż brzegu, po czym zatoczyły półkole i zniknęły w
tumanach kurzu
gdzieś daleko w stepie.
Ludzie nie ochłonęli jeszcze ze zdumienia, gdy znów od strony gęstwiny
zabrzmiały
okrzyki, a w następnej chwili ukazała się spora grupa Arabów pędzących na
spienionych
koniach. Tuż przed ciernistym ogrodzeniem otaczającym ferik jeźdźcy wstrzymali
gwałtownie swoje rumaki, aż przysiadły na zadach i przednimi nogami zaryły
głęboko w
ziemie, a potem lekko zeskoczyli z siodeł i dzierżąc w dłoniach długie włócznie
ruszyli całą
gromadą ku przejściu w płocie.
Widok wkraczającej gromady uzbrojonych wojowników wywołał zrozumiałe
poruszenie wśród koczowników Awlad Hamid. Kobiety, które wybiegły z namiotów
przerażone łoskotem, jaki sprawiło galopujące stado bawołów, teraz co tchu
powróciły do
szałasów i szczelnie zasłoniły matami wejścia, mężczyźni zaś stanęli w szyku
bojowym i
skierowali ostrza swych włóczni ku obcym.
Do zwady jednak nie doszło, bo młody, smukły wojownik, widocznie wódz gromady,
ujrzawszy nasira oddał swój oszczep stojącemu obok towarzyszowi, sam zaś
pokłonił się
głęboko i przyłożywszy dłoń do piersi przywitał szejka zwyczajowym:
- Es-salam alejkum! Pokój z wami!
- U’alejkum es-salam! Niech i z wami będzie pokój! - odpowiedział nasir
pochylając
się w ukłonie i przykładając również dłoń do piersi, a następnie do czoła.
W podobny sposób, chociaż nieco innymi słowami, powitał młody Arab pana Goraja i
jego syna, a potem znów zwrócił się do nasira i w niezmiernie kwiecistych
zwrotach począł
wyrażać swoją radość z powodu spotkania nad wyraz miłego gościa na ziemiach
należących
do plemienia Baggara Selim. Z dalszych wywodów młodzieńca wynikało, że został on
wysłany z oddziałem wojowników przez swojego stryja, szejka plemienia Baggara
Selim, na
spotkanie nasira, by jego samego i jego dwór ochraniać przed
niebezpieczeństwami, jakie
mogą grozić w stepie, oraz wskazać drogę do osady stryja, który z
niecierpliwością oczekuje
przybycia swego wielkiego pobratymca.
Nasir El-Azhari słuchał przemowy tej z łagodnym uśmiechem, a Jacek ciekawie
przyglądał się przybyłym. Wszyscy byli słusznego wzrostu, barczyści, o twarzach
szczupłych,
jakby wysuszonych skwarem i wiatrami. Ubranie ich składało się z szerokich
bawełnianych
szarawarów i grubo watowanych kaftanów, na których widniały kolczugi kunsztownie
plecione z żelaznych łańcuszków. Wojownicy wspierali się prawą ręką na drzewcach
długich
włóczni, lewa zaś spoczywała na głowni prostego zupełnie miecza, zwisającego u
boku na
szerokim rzemieniu przerzuconym przez ramię. Głowy okryte mieli białymi
turbanami, ostro
podkreślającymi ciemnobrązową skórę twarzy. Już na pierwszy rzut oka można było
w nich
poznać ludzi zaprawionych od dziecka do ciężkich warunków życia pasterskiego,
przyzwyczajonych do niebezpieczeństw i walki.
Spotkanie z koczującymi Pasterzami na ich własnym terenie uważał Jacek za
niezmiernie szczęśliwy zbieg okoliczności. Jakkolwiek wychowywał się wśród
Sudańczyków
i przeważająca część jego kolegów gimnazjalnych była arabskiego pochodzenia, to
jednak nie
miał dotychczas okazji zetknięcia się bezpośrednio z wojowniczymi plemionami
Baggara.
Często wprawdzie widywał Arabów stepowych przybyłych do Chartumu i Omdurmanu,
ale
ludzie ci w mieście czuli się skrępowani, sprawiali wrażenie onieśmielonych i
oszołomionych
otaczającym ich zgiełkiem i tłokiem, widokiem bazarów i sklepów zapełnionych
stosami nie
znanych im często towarów.
Zupełnie inaczej było tutaj, gdzie ludzie z plemienia Selim byli u siebie w domu
i
prowadzili życie najbardziej odpowiadające ich awanturniczej naturze. W gruncie
rzeczy ci
Pasterze, zajmujący się hodowlą bydła, a częściowo i rolnictwem, bardziej byli
wojownikami
i myśliwymi szukającymi wszędzie sposobności do wyżycia się w walkach lub
niezwykłych
przygodach. Najmilszym ich zajęciem było polowanie z włóczniami na lwy lub
atakowanie
mieczami tak niebezpiecznych drapieżników, jak lamparty.
Pan Goraj znał widocznie dobrze zamiłowania koczowników, bo zapytał:
- A skąd wypłoszyliście to stado bawołów, które przebiegło obok obozu?
- Ja, salam! O, nieba! - zawołał śmiejąc się młody wojownik. - To nie my
przestraszyliśmy bawoły, ale one nas przestraszyły! Przeprawialiśmy się przez
khor* [Khor
(arabs.) - dosłownie: krótki strumień albo łożysko rzeczki wysychającej w porze
suchej.
Khorami nazywa się także jary i wąwozy, które w okresie deszczowym zmieniają się
w
rzeki.] pełen wody, gdy nagle na drugim brzegu rozległ się trzask łamanych
trzcin, wrzask
spłoszonego ptactwa i głuchy tętent racic. Zanim konie nasze przebrnęły przez
wąwóz,
bawoły, które przed skwarem schroniły się w trzcinach, były już daleko.
Puściliśmy się za
nimi w pogoń i... szczęście nam sprzyjało, bo odnaleźliśmy ferik nasira - dodał
zginając się w
pokłonie przed szejkiem.
- Więc w khorach stoi jeszcze woda? - zapytał znów pan Goraj.
- O, tak! Khory i birki* [Birka (arabs.) - kałuża, jeziorko, trzęsawisko.] pełne
są
jeszcze wody i dlatego zwierzyna nie podchodzi do rzeki, bo ma w nich doskonałe
wodopoje.
Na brzegach khoru, przez który przeprawialiśmy się, widziałem sporo śladów
różnych
antylop i gazel, ale zwierzęta pasą się daleko na stepie, gdyż w ciernistych
zaroślach pełno
jest kryjówek lampartów. A te bawoły zabłąkały się tutaj chyba przypadkiem.
Słowa młodego Selima wyjaśniały więc zagadkę braku zwierzyny na brzegach Bahr
el-Abjad. Pan Goraj pożegnał wkrótce nasira, a także wojowniczych Pasterzy i
wraz z
Jackiem, Mohammedem, Asmarem i resztą załogi ruszył w stronę przycumowanej do
brzegu
„Nefertete”. Podróżników odprowadziła oczywiście gromada koczowników, dla
których
możliwość popatrzenia z bliska na piękny statek była nie lada wydarzeniem.
A kiedy „Nefertete” trzykrotnie ryknęła swoją basową syreną i pieniąc za rufą
nurt
rzeki, poczęła z wolna odpływać, stojący na brzegu wojownicy wrzasnęli zgodnie:
- Ma’as-salam! Ma’as-salam! Jedźcie w spokoju! Jedźcie w spokoju!
5
Dwa dni minęły od spotkania z nasirem, ale Jackowi czas ten wydał się jedną
chwilą.
„Nefertete” płynęła teraz przez monotonną, płaską, bezbrzeżną równinę pokrytą
pożółkłą
trawą i kępami niskich krzewów dochodzących aż do samej rzeki, ale w tej
pozornej tylko
jednostajności było ciągle coś nowego, interesującego. Z bezkresnego morza łąk
raz po raz
wzbijały się w górę cienkie słupy dymu, zdradzającego obecność ludzi. Trudno
było
oczywiście powiedzieć, czy dym ten wznosił się z prawego, czy z lewego brzegu,
Nil bowiem
tworzył tu poplątaną sieć kanałów, strumieni, zatok i szerszych lub węższych
odnóg, ale
Jacek wiedział, że na zachodnim brzegu rozciągają się ziemie arabskiego
plemienia Baggara
Selim, przeciwległy zaś brzeg, wschodni, zamieszkany jest przez szczep murzyński
Dinka,
nazywający siebie „Djangeh”. Jakkolwiek brzeg Baggara Selim wydawał się pusty,
bezludny,
gdyż nie widać było na nim nic, co by zdradzało jakieś życie, to na wyspach
przybrzeżnych,
ukrytych w wysokich trawach, widziało się od czasu do czasu tukule Szylluków, to
jest duże,
okrągłe, gliniane chaty pokryte wysokimi, kopulastymi strzechami z traw i liści
palmy dum*
[Dum (arabs.) - szeroko rozgałęziająca się palma wachlarzowata. Owoce tej palmy
o
słodkawym, suchym miąższu, chętnie jadane są przez Murzynów; ziarna, zwane
„kamiennymi orzeszkami”, sprzedawane są na targowiskach.], która tu, na
północnych
rubieżach Sudanu murzyńskiego, poczynała występować pojedynczo lub w niewielkich
zagajnikach. Tukule te były jakby daleko na północ wysuniętymi placówkami
Szylluków,
gdyż właściwe obszary zamieszkane przez tych Murzynów znajdowały się
kilkadziesiąt
kilometrów dalej na południe, począwszy od miejscowości Kaka aż do jeziora No.
Stojąc na nadbudówce statku ze swoją małą kamerą filmową w ręku, Jacek chwytał
na
taśmę drobne sceny z życia Szylluków, a od czasu do czasu filmował także ptactwo
wodne.
Właśnie na jednej z wysp, o której brzeg „Nefertete” otarła się niemal swym
bokiem,
zobaczył spore stadko żurawi koroniastych. Na widok statku ptaki pierzchły z
rozpostartymi
szeroko skrzydłami w głąb piaszczystej wydmy, po czym zatrzymały się nagle i z
widocznym
zainteresowaniem poczęły przyglądać się sunącemu wolno żelaznemu potworowi. W
pewnej
chwili najbliżej stojący żuraw rozpoczął przedziwny taniec. Podskakiwał wysoko,
uderzając z
łoskotem rozpostartymi skrzydłami, i opadał to na jedną, to na drugą nogę,
przysiadał, okręcał
się, przechylał w tę i drugą stronę, wydając przy tym chrapliwe wołania,
przypominające dość
wyraźnie słowo: rharnuk* [Rharnuk (arabs.) - sudańska nazwa żurawia
koroniastego.]. Kilka
innych żurawi, zachęconych widocznie przykładem, poszło w jego ślady. Ponieważ
kamera
Jacka zaopatrzona była w trzy zmienne soczewki, chłopiec jednym ruchem ręki
nastawił
teleobiektyw i sfilmował całą tę scenę.
Balet żurawi utrwalił również i pan Goraj dużą kamerą, przeznaczoną specjalnie
do
filmowania zwierząt w ruchu.
- Mieliśmy, Jacku, wielkie szczęście - powiedział do syna. - Żurawie koroniaste
są na
ogół bardzo płochliwe i trudno je podejść na strzał, a cóż dopiero z aparatem
filmowym.
Zwykle zrywają się do lotu, jak tylko posłyszą uderzenia łopatek koła o wodę,
toteż turyści
podróżujący statkami po Nilu prawie nigdy nie mają okazji strzelania do nich.
Wydaje mi się,
że sfilmowane przez nas ptaki przyleciały na Nil po raz pierwszy gdzieś z
dalekich stepów i
„Nefertete” musiała chyba zrobić na nich olbrzymie wrażenie, skoro zaczęły
tańczyć. Bo
żurawie koroniaste tańczą, kiedy zobaczą coś dla nich niezwykłego lub w stanie
wielkiego
podniecenia.
Na dalszych łachach i wydmach udało się panu Gorajowi i Jackowi sfilmować stado
małych szarych pelikanów, sporą ilość nigdy nie nasyconych bocianów dławigadów,
kilka
gatunków czapli, wężówki, szczudłaki oraz wiele odmian kaczek, gęsi, nurków, a
także i
kurek wodnych. Prócz ptaków sfilmowali również cztery potężne krokodyle
wylegujące się
na wydmach nagrzanych słońcem i liczną rodzinę hipopotamów, która zażywała
poobiedniej
sjesty na płyciźnie cichej zatoczki, odgraniczonej od głównego nurtu szerokim
pasem lilii
wodnych. Widok przepływającej „Nefertete” nie zrobił na gromadce większego
wrażenia,
rozjuszył natomiast starego samca, prawdopodobnie ojca rodziny. Olbrzym najpierw
parsknął
gniewnie, a potem podniósł w górę swój potworny łeb i ryknął z taką
wściekłością, że
buszujące w trzcinach stado kaczek poderwało się z głośnym łomotem skrzydeł i z
przeraźliwym kwakaniem zapadło gdzieś daleko w sitowiu. Okazanie gniewu rykiem
nie
wystarczyło widocznie hipopotamowi, bo w następnej chwili powstał na nogi i
rozpryskując
potężnym swym cielskiem wodę, ruszył w stronę statku, jakby pragnąc przegnać
intruza.
„Nefertete” nie czekała oczywiście na atak rozwścieczonego kolosa, ale spokojnie
popłynęła dalej, nie bacząc na żałosne protesty czterech Szylluków, którzy z
pokładu pilnie
śledzili ruchy zwierzęcia, by w odpowiedniej chwili zatopić w jego cielsku
ostrza swoich
włóczni.
Zaledwie Jacek uporał się z założeniem nowej kasety do aparatu filmowego, gdy od
strony budki sterniczej ozwał się okrzyk Mohammeda:
- Challi balak! Ter! Uwaga! Ptak!
W głosie kapitana brzmiało tak silne podniecenie, a zarazem i zdumienie, że pan
Goraj
i jego syn natychmiast zrozumieli, iż sokole oczy Sudańczyka musiały wypatrzyć
jakiegoś
niezwykłego, rzadko spotykanego ptaka. Pobiegli przeto co sił w nogach do budki
kapitana i -
patrząc w kierunku wskazanym przez niego - zobaczyli daleko przed „Nefertete”
ogromną
pływającą wyspę, na niej zaś wysoką sylwetkę samotnego ptaka.
- To chyba... jabiru! - zawołał z radością pan Goraj, wpatrując się w kępę,
która
niesiona przez dość wartki w tym miejscu prąd, zbliżała się szybko do statku.
- Na’am! jabiru! Tak, to jabiru! - potwierdził Mohammed, kiedy wyspa zbliżyła
się na
tyle, że na pożółkłym tle zmierzwionych trzcin i traw ostro zarysował się
jaskrawo-czerwony
dziób ptaka, przekreślony w środkowej części dużą czarną plamą.
Pan Goraj doświadczonym okiem ocenił odległość do wyspy, po czym szybko zbiegł
na pokład i zniknął w drzwiach prowadzących do kajut, by po chwili ukazać się
znów, ale już
nie z kamerą filmową, lecz z jedną z owych dziwnych wiatrówek, które miały
odegrać
główną rolę w wyprawie. Łowca w kilku skokach znalazł się na dziobie statku,
ostrożnie
wsunął w lufę wiatrówki ampułkę oznaczoną zielonym kolorem, w komorze wybuchowej
umieścił stalową łuskę ze sprężonym powietrzem, zatrzasnął broń i począł śledzić
nadpływającą kępę, a właściwie zachowanie się jej pasażera.
Jacek nie pobiegł na dziób, ale stojąc obok Mohammeda, filmował zawzięcie
ojcowskie przygotowania do bezkrwawych łowów na jabiru. Chłopiec wiedział, że
nazwę tę
otrzymał od Arabów Bocian siodlasty, największy obok abu markuba przedstawiciel
bocianiego rodu w Afryce. Jakkolwiek zasięg występowania jabiru jest znacznie
większy niż
abu markuba, to jednak złowienie tego płochliwego, niezmiernie ostrożnego ptaka
wcale nie
jest łatwe, tym bardziej że ulubionym miejscem jego pobytu są niedostępne
moczary lub
oddalone od brzegów, piaszczyste wydmy na rzekach i jeziorach. Żywi się rybami,
wszelkiego rodzaju płazami, nie gardzi jednak i owadami, uważając szarańczę za
wyjątkowo
delikatny i pożądany przysmak. Jest raczej samotnikiem.
Kępa zbliżała się coraz bardziej i chłopiec uznał wreszcie, że przez
teleobiektyw
uzyska już zupełnie ostre zdjęcia. Przygotował więc swego „Baby” i uchwyciwszy w
wizjerze
obraz kępy wraz ze stojącym na niej ptakiem, nacisnął sprężynę. Taśma z
szelestem poczęła
przewijać się w kamerze, gdy nagle jabiru pochylił się, szeroko rozwarł ogromne
skrzydła,
machnął nimi kilkakrotnie, przebiegając równocześnie parę kroków po stratowanej
trawie,
lekko oderwał się od ziemi, wzbił w powietrze i poszybował nad rzeką, kierując
się ku
przeciwległemu brzegowi. W pewnej chwili mijał dziób „Nefertete” w tak
niewielkiej
odległości, że pan Goraj zaryzykował strzał.
Szybkim podrzutem przyłożył kolbę wiatrówki do ramienia i wycelowawszy pół
metra przed ptaka - pociągnął za spust. Rozległo się coś w rodzaju krótkiego
klaśnięcia i
prawie w tym samym momencie bocian podskoczył w górę, jakby podrzucony
niewidzialną
siłą, poruszył kilka razy niespokojnie skrzydłami, po czym znów rozpostarł je
szeroko do lotu
szybowcowego. Leciał tak przez dość długą chwilę, nagle zachwiał się raz i
drugi, potem
szarpnął się, jakby śmiertelnie trafiony kulą, i runął w gęstwinę trzcin
rozciągających się
szerokim pasem wzdłuż zachodniego brzegu Bahr el-Abjad.
Widok spadającego ptaka wywołał niesłychane zdumienie wśród załogi „Nefertete”,
a
wprost osłupienie pośród Szylluków obserwujących uważnie ruchy łowcy. Wszyscy
widzieli
dokładnie, jak myśliwy podniósł strzelbę i mierzył do ptaka, ale nie słyszeli
przecież
wystrzału! Nie mogli więc zrozumieć, w jaki sposób jabiru został trafiony. Ale
już po chwili
Asmar przerzucił ster na prawą burtę, by podprowadzić statek możliwie blisko
miejsca
upadku ptaka, a Szyllukowie przygotowali do opuszczenia swoje ambaczowe tratwy,
na
których mieli wyruszyć na poszukiwanie zdobyczy.
Znalezienie zestrzelonego nad Nilem ptaka, który spadnie w rozciągające się
szeroko
nadbrzeżne łąki, jest sprawą chyba równie trudną, jak odszukanie przysłowiowej
szpilki w
stogu siana. Pan Goraj, doświadczony myśliwy, wiedział o tym doskonale i na
pewno
zrezygnowałby z poszukiwań, gdyby nie obecność Szylluków na pokładzie
„Nefertete”. Bo
dla Szylluków, mieszkających od wieków na dużej przestrzeni zachodniego brzegu
Bahr el-
Abjad, przybrzeżne łąki i mokradła nie tylko stanowiły w przeszłości schronienie
przed
niebezpieczeństwem, ale stały się też wspaniałym terenem łowieckim, na którym
poruszają
się równie swobodnie, jak na suchym stepie. Należało tylko pouczyć tropicieli,
że ptak -
mimo pozornej śmierci - jest żywy i zupełnie zdrowy, a więc należy się z nim
obchodzić
ostrożnie, a w wypadku gdyby zaczął odzyskiwać przytomność, nie zabijać go.
Szyllukowie wysłuchali objaśnień bardzo uważnie i widać było, że zrobiły na nich
ogromne wrażenie. Patrzyli na pana Goraja z nie ukrywanym podziwem połączonym z
ledwo
uchwytną domieszką lęku, jak na istotę posługującą się nadnaturalnymi,
niepojętymi mocami.
Skoro tylko „Nefertete” otarła się bokiem o ciężko zwisające kiście trzcin, bez
najmniejszego wahania spuścili tratwy na wodę.
Jacek ze swoim „Baby” i dwoma zapasowymi kasetami znalazł się też na dolnym
pokładzie w nadziei, że będzie mógł towarzyszyć tropicielom, ale pan Goraj nie
uległ
błagalnym spojrzeniom syna. Roześmiał się tylko i rzekł:
- Nie, Jacku, nie puszczę cię z tropicielami! Te łąki zalane wodą są siedliskiem
komarów, roją się od krokodyli i pełno w nich niebezpiecznych, zdradliwych
pułapek. Trzeba
mieć ogromne doświadczenie albo być Szyllukiem czy Dinką, aby się po nich
swobodnie
poruszać. Dla myśliwych byłbyś tylko zawadą, a o filmowaniu w tej gęstwinie nie
można
nawet marzyć. Zresztą nie masz się czym trapić, bo już wkrótce zapolujemy
wspólnie na
kozły nilowe.
Chłopiec, który tęsknym wzrokiem śledził tratwy znikające w szuwarach, poweselał
przy ostatnich słowach ojca i zaproponował:
- Tatusiu, zawołam Hatima i razem z nim zejdę do ładowni na dziobie, aby
wyszukać
klatkę dla jabiruz.
Pan Goraj znowu się roześmiał.
- Nie sprzedawaj skóry z lwa, którego nie zabiłeś! Nie mamy jeszcze naszego
bociana
w rękach i wcale nie wiemy, czy tropiciele go odnajdą. Krokodyle mają doskonały
słuch, a
więc na pewno, z dużego nawet oddalenia, usłyszały plusk spadającego w szuwary
ptaka i
pośpieszyły przekonać się, czy jest to coś, co nadaje się do pożarcia. A jeżeli
bociana nie
zjedzą krokodyle, to i tak znalezienie go w tym gąszczu jest nawet dla Szylluków
niełatwym
zadaniem i...
Dalsze słowa pana Goraja przerwały radosne i niezmiernie podniecone okrzyki
Mohammeda i Asmara, którzy wyciągając ręce w stronę szuwarów, wołali:
- Jallaeh! Jallach! Ma techafsz! Naprzód! Naprzód! Nie bójcie się!
Ojciec i syn spojrzeli w kierunku wyciągniętych ramion kapitana i sternika i ze
zdumieniem zobaczyli nad trzcinami potężnego ptaka szybującego przedziwnie
chwiejnym,
niepewnym lotem. W pewnej chwili ptak przekoziołkować i znikł w szuwarach, potem
znów
wzniósł się w górę przeleciał z widocznym wysiłkiem kilkanaście metrów,
zakołysał się na
ogromnych skrzydłach i runął w dół.
- Czyżby to był nasz jabiru? - zapytał szeptem zdumiony Jacek.
- Tak, to na pewno nasz bocian siodlasty - potwierdził pan Goraj, a po chwili
dodał: -
Trochę za wcześnie obudził się z uśpienia, ale to może i lepiej, bo pokazał się
tropicielom.
Teraz się im nie wymknie. Patrz, patrz! Tam gdzie upadł, błyskają wśród szuwarów
ostrza ich
włóczni!... Już go dopadli!
Lekki wietrzyk, wiejący od łąk, przyniósł do uszu stojących na pokładzie ludzi
daleki
gwar przygłuszonych okrzyków i wybuchów śmiechu. Stopniowo gwar stawał się coraz
bliższy, nabierał siły i wyrazistości, aż wreszcie z gęstwiny trzcin wynurzyły
się obie tratwy z
rozpromienionymi i pokrzykującymi wesoło Murzynami. Jeden z nich trzymał w
rękach
ogromnego, szamocącego się ptaka, którego głowa i dziób omotane były kawałkiem
niebieskiego bawełnianego materiału.
Tratwy szybko podpłynęły do statku i wkrótce tropiciele wraz ze zdobyczą
znaleźli się
na pokładzie „Nefertete”, witani tryumfalnymi okrzykami całej załogi.
Pan Goraj dokładnie zbadał ptaka przed umieszczeniem go w wygodnej klatce, a
wynikiem swoich spostrzeżeń podzielił się z nie odstępującym go synem, pokazując
mu
trzymaną w dłoni ampułkę.
- Wiatrówka jest celna, ale zrobiliśmy z panem Rawiczem dosyć duży błąd przy
obliczaniu szybkości wystrzelonej z niej ampułki. Wedle naszych obliczeń pocisk
powinien
był trafić jabiru w pierś, a uderzył w mięsistą część nogi wyciągniętej w tył w
czasie lotu
bociana. Gdybym pociągnął za spust o drobniutki ułamek sekundy później, ampułka
przeleciałaby już za ptakiem i wpadła gdzieś do wody, a nasz jabiru łowiłby
spokojnie żaby
na nadbrzeżnych trzęsawiskach.
Jacek uważnie słuchał wyjaśnień ojca, ale równocześnie bacznie przyglądał się
bocianowi pierwszej zdobyczy wyprawy.
Jabiru zamknięty w dużej klatce, którą w częściach wyniesiono z ładowni i
zmontowano na pokładzie, spokojnie i z wyraźnym zainteresowaniem obejrzał swoje
więzienie, nie zwracając pozornie najmniejszej uwagi na ludzi śledzących każde
jego
poruszenie. Potem szeroko rozpostarł skrzydła i strzepnął nimi kilkakrotnie,
jakby chciał
pochwalić się ich metalicznie lśniącym, czarnym upierzeniem, wygiął z wdziękiem
długą,
również metalicznie lśniącą szyję i oparł na niej potężny dziób, podobny do
długiego klina,
czerwony u nasady, dalej czarny, a na końcu znowu czerwony. Przy tym ruchu
doskonale
uwydatniła się spora żółta narośl u nasady dzioba, obramowana po brzegach
wąziutkim
pasem lśniącego puchu. Narośl ta przypomina nieco swym kształtem siodło i jej to
zawdzięcza ptak nazwę: bocian siodlasty.
Jeden z marynarzy wyciągnął z wody niewielki więcierz wleczony na linie za
statkiem
i wydobywszy z niego kilka sporych ryb, jedną z nich, półmetrowej długości,
rzucił do klatki
skrzydlatego więźnia. Bocian łypnął dużymi, lśniącymi, żółtymi oczami,
błyskawicznym
ruchem pochwycił trzepocącą się na podłodze rybę, podrzucił ją w górę i tak
zręcznie złapał
w powietrzu, że Jackowi wydawało się, iż ryba sama wśliznęła się w szeroko
otwarty dziób
ptaka. A potem jabiru podciągnął jedną nogę pod siebie i stojąc na drugiej -
jakby na długim,
cienkim szczudle - zastygł w bezruchu niby kamienna rzeźba.
- Będziemy mieli sporo kłopotu z wyżywieniem tego bociana, bo jak widać, apetyt
mu
dopisuje - stwierdził rzeczowo chłopiec.
- O, nie! - zaprzeczył pan Goraj. - Jabiru niedługo będzie nam towarzyszył. Za
dobę
powinniśmy być już w Malakalu, a stamtąd bocian zostanie odesłany samolotem do
Chartumu, do naszego ogrodu. Chciałbym oczywiście złowić jeszcze samicę, aby
mieć parę
bocianów siodlastych, ale będziemy to mogli zrobić dopiero na Bahr el-Gebel.
Najpierw
musimy zdobyć abu markuba...
- A nasze polowanie na kozły nilowe? - zaniepokoił się chłopiec.
Ojciec roześmiał się i wyjaśnił:
- Ponieważ otrzymaliśmy zamówienie na kozły nilowe, więc dołożymy wszelkich
starań, aby je złowić. Bociany siodlaste są oczywiście bardzo cenne, ale w
obecnej wyprawie
traktować je musimy jako zdobycz uboczną, przypadkową, która nie może zabrać nam
zbyt
wiele i tak bardzo ograniczonego czasu.
- W Malakalu przyłączy się do nas pan Rawicz, prawda, tatusiu?
Tak, jutro rano wystartuje z Chartumu i po czterech godzinach wyląduje na
lotnisku w
Malakalu.
- Czyż to możliwe? - zawołał ze zdumieniem chłopiec. - Więc pan Rawicz w cztery
godziny przebędzie trasę, na którą my potrzebujemy aż sześciu dni i nocy?
- Wolałbyś może lecieć samolotem? - zapytał ojciec.
- O, nie! - zaprzeczył żywo Jacek. - A cóż bym ja widział z wysokości dwóch lub
trzech tysięcy metrów? Chyba tylko ogromną żółtą plamę stepu, przeciętą wąziutką
nitką
rzeki! W ciągu tych kilku dni zobaczyłem tyle ciekawych rzeczy, że wspomnienie
tej
pierwszej wielkiej podróży pozostanie mi chyba na zawsze w pamięci. Szkoda
tylko, że Dzika
tego wszystkiego nie mogła zobaczyć... chociaż: prawdę mówiąc... taka podróż to
przecież
nie dla dziewczyny...
Pan Goraj uśmiechnął się przy ostatnich słowach syna, nie zdążył mu jednak
odpowiedzieć, gdyż z budki sterniczej zabrzmiał żartobliwy okrzyk kapitana:
- Hej, hej! Przyjaciele! Uważajcie! Nie pchajcie mi się pod statek!
Z rzeki odpowiedziały wybuchy śmiechu, a potem wołania w niezrozumiałej dla
Jacka
mowie, które tak zelektryzowały Szylluków, że porzucili swoje zajęcia w kambuzie
i co sił w
długich nogach pobiegli ku lewej burcie. Jacek poszedł oczywiście w ich ślady.
W odległości kilkunastu zaledwie metrów od statku kołysały się na wzburzonych
nieco falach dwa długie, wąskie czółna, wydłubane pracowicie z pnia
tamaryndowca. Na rufie
każdej łodzi siedział szczupły, ale muskularny Murzyn, trzymając w rękach
krótkie,
sercowate wiosło. Ciała Murzynów wysmarowane były dokładnie popiołem i tylko w
miejscach zmytych bryzgami fal przeświecała ciemnobrązowa, czarna niemal skóra.
We
wnętrzu łodzi leżało po kilka oszczepów zakończonych szerokimi grotami.
Murzyni wskazywali wiosłami na trzęsawiska rozciągające się wzdłuż wschodniego
brzegu Bahr el-Abjad, wyrzucając przy tym z gardła bełkotliwe dźwięki, w których
często
powtarzało się słowo: njang.
- To być Dinka - wyjaśnił Jackowi łamaną arabszczyzną jeden z tropicieli. - Oni
polować na hipopotam z tykwa i pilnować, aby njang nie iść na nasza, Szylluk
strona. Dinka,
oni być niedobra ludzie! - dodał z wyraźną niechęcią w głosie.
Pan Goraj, który podszedł właśnie do burty i słyszał słowa tropiciela,
uśmiechnął się i
rzekł do syna:
- To są rzeczywiście Murzyni ze szczepu Dinka. Łatwo można ich poznać nie tylko
po
bardzo nikłych czuprynach, ale też i po znakach szczepowych. Przyjrzyj się,
każdy ma na
czole kilka wyraźnych, długich blizn, ciągnących się od ucha do ucha...
- Szyllukowie mówią, tatusiu - przerwał chłopiec - że Dinka polują na
hipopotama... z
tykwą!
- To jest zupełnie możliwe. Jest to przecież stary i wypróbowany u wszystkich
Nilotów sposób polowania na te olbrzymie zwierzęta. Celują w nim jednak
Szyllukowie.
Ponieważ uderzeniem włóczni nie można zabić hipopotama na miejscu, a ranione
zwierze
nurkuje i odpływa pod wodą gdzieś daleko, Niloci, a wiec Szyllukowie, Dinkowie,
Nuerowie,
Diurowie, Kawirongowie i pokrewne im plemiona, starają się wbić w ciało
tropionego
hipopotama harpun, a właściwie włócznie z zadziorami, do której przy końcu
drzewca
przywiązana jest mocnym sznurkiem szczelnie zakorkowana tykwa, spełniająca role
pławika.
Zwierze mające taki harpun w ciele nie może ujść swym prześladowcom, gdyż
płynąca na powierzchni wody tykwa zawsze zdradza kierunek jego ucieczki, a potem
miejsce
odpoczynku czy też kryjówkę.
- Brrr! - wstrząsnął się Jacek. - Wyobrażam sobie, ile się takie nieszczęsne
zwierzę
namęczy, zanim zginie pod ciosami włóczni. Ale powiedz mi, tatusiu, dlaczego
Szyllukowie z
taką niechęcią odzywają się o Dinkach? Przecież i jedni, i drudzy są Nilotami.
- Tak, mój chłopcze, i Dinkowie, i Szyllukowie są Nilotami, ale to nie
przeszkadzało
im żyć prawie zawsze na stopie wojennej. Bahr el-Abjad nie jest bowiem prawdziwą
ojczyzną
Szylluków. Przywędrowali oni tutaj z południa i osiedlili się w sąsiedztwie
terenów
zamieszkanych przez Dinków. Dawna ich ojczyzna nie jest znana, znajdowała się
jednak
prawdopodobnie na północnym brzegu jeziora Wiktoria, gdyż kilka osiadłych tam
jeszcze
dzisiaj plemion mówi językiem bardzo zbliżonym do szylluckiego. Badacze Afryki,
a
szczególnie wędrówek ludów afrykańskich, ustalili niezbicie, że Szyllukowie wraz
ze swymi
pobratymcami wyruszyli kiedyś na północ w poszukiwaniu bardziej dla siebie
dogodnych
terenów pod wodzą swego legendarnego bohatera - króla Njikang. Wychodźcy doszli
do
dzisiejszej prowincji Bahr el-Ghazał i tutaj się rozdzielili. Część, a więc
szczepy Diur i
Dembo, pozostała w tej okolicy, reszta zaś powędrowała dalej na północ i
osiedliła się na
zachodnim brzegu Bahr el-Abjad, na tych ziemiach, na których do dziś mieszkają
Szyllukowie. W nowej ojczyźnie prowadzili nieprzerwane walki z Dinkami, które
dawały im
bogaty łup wojenny w postaci niewolników i bydła. Wzięte do niewoli dziewczęta
Dinka,
wysokie i smukłe, zostawały żonami zwycięskich wojowników i w ten sposób
Szyllukowie -
niegdyś niskiego stosunkowo wzrostu i jasnoczekoladowej barwy skóry - przejęli
cechy
fizyczne swych wrogów - stali się ciemnobrązowi, szczupli i długonodzy, jak
prawdziwi
ludzie moczarów.
Od strony trzęsawisk rozległy się nagle radosne wrzaski i nawoływania, na które
obaj
Dinkowie płynący obok „Nefertete” odpowiedzieli tryumfalnymi okrzykami.
- Njang, on wypłynąć na woda! - zawołał podnieconym głosem najstarszy tropiciel,
po
czym dodał: - Dinka, oni mieć teraz bardzo wielkie mnóstwo mięsa na swój brzuch!
Słowa te wypowiedziane były tak okropną arabszczyzną, a w głosie Szylluka
przebijała tak wielka niechęć zaprawiona wyraźną zawiścią, że stojący przy
burcie Polacy i
sudańscy marynarze parsknęli wesołym śmiechem, który zmienił się w okrzyki
podziwu na
widok wynurzającej się spośród trzcin flotylli ambaczowych tratw i tamaryndowych
czółen.
Flotylla ta otaczała półkolem olbrzymie, wzdęte cielsko hipopotama płynące na
grzbiecie z prądem rzeki. Na sterczących ku górze, krótkich, grubych, podobnych
do pniaków
nogach zwierzęcia widać było tęgie postronki, których końce trzymali w rękach
siedzący na
tratwach i czółnach myśliwi, pokrzykujący wesoło i wymachujący włóczniami. Ten
hipopotam wygląda potwornie - wzdrygnął się Jacek, po czym zapytał niepewnie,
jakby bojąc
się, że wyda się ojcu śmieszny - ale... chyba już... nie żyje?
Pan Goraj zrozumiał doskonale przyczynę tego wahania, uśmiechnął się łagodnie do
syna i rzekł:
- Hipopotam nie żyje już od kilku godzin. Ciężko raniony szukał ucieczki w rzece
i
tam zginął. Ponieważ jest to duże, wyrośnięte już zwierzę, waga jego wynosi
jakieś dwa do
dwóch i pół tysiąca kilogramów. Jasne jest, że takiego ciężaru Murzyni nie
byliby w stanie
podnieść z dna rzeki, ale po godzinie lub dwóch - w żołądku hipopotama
wytworzyły się gazy
i one wypchnęły to olbrzymie cielsko na powierzchnię wody. Murzynom pozostało
tylko
holowanie zdobyczy. Prawdopodobnie gdzieś w pobliżu mają wolne od szuwarów
dojście do
stałego brzegu, na który wspólnymi siłami wyciągną zdobycz i poćwiartują.
Eskortujący hipopotama Dinkowie przepłynęli wzdłuż lewej burty statku z tak
straszliwym wrzaskiem i groźnym potrząsaniem włóczniami, iż można było mniemać,
że to
dzika wataha piratów sposobi się do ataku na „Nefertete”. Jacek oczywiście nie
przestraszył
się tych wojowniczo brzmiących wrzasków, ale spokojnie filmował swym „Baby”
niecodzienną scenę. Kiedy Dinkowie - płynący z prądem, a więc w przeciwnym niż
„Nefertete” kierunku. - oddalili się tak, że o fotografowaniu nie mogło być już
mowy,
chłopiec zapytał ojca:
- Tatusiu, dlaczego wymowa Dinków jest tak sepleniąca i bełkotliwa, że trudno
właściwie rozróżnić w niej pojedyncze słowa?
- Przyczyną tego jest bardzo stary, tradycyjny zwyczaj wybijania dolnych
siekaczy
dorastającym chłopcom i dziewczętom. Nikt dobrze nie wie, jaki jest cel tego
okaleczenia,
lecz zwyczaj ten do dziś jeszcze panuje nie tylko wśród Dinków, ale także wśród
wszystkich
niemal szczepów murzyńskich mieszkających na terenie prowincji Bahr el-Ghazal.
Jacek dotknął palcem swych zdrowych, równiutkich zębów i westchnął z ulgą:
- Och, jak to dobrze, że nie jestem Dinką... chociaż bardzo mi się podobały ich
naramienniki. Wyglądały zupełnie, jakby były wyrobione z kości słoniowej.
- Masz rację, synu. Te naramienniki rzeczywiście wyrobione zostały z kości
słoniowej. Dinkowie uważają, że im grubsze i cięższe są takie ozdoby, tym
dobitniej
podkreślają zamożność ich właścicieli. Dlatego też mniej cenią naramienniki
wycięte ze skóry
hipopotama lub naszyjniki plecione z rzemyków skórzanych. Natomiast każdy
elegant Dinka
nie tylko siebie, ale i swoją broń zdobi kitami z krowich i kozich ogonów. Prócz
tego
zarówno mężczyźni, jak i kobiety dziurawią sobie wielokrotnie małżowiny uszne i
ozdabiają
je żelaznymi kółkami albo drewnianymi i kościanymi kółeczkami. Kobiety Dinka
dziurawią
sobie również i górne wargi, wkładając w otwory kawałek kości słoniowej,
kółeczek
drewniany lub podłużny szklany paciorek. To samo zobaczysz już wkrótce w
okolicach
jeziora No u kobiet ze szczepu Nuer.
- A czy kobiety Dinka mają na czołach znaki szczepowe, podobnie jak mężczyźni? -
zainteresował się Jacek.
- Nie - zaprzeczył pan Goraj. - Kobiety Dinka nie mają żadnych znaków
szczepowych
i dlatego łatwo je odróżnić od kobiet szylluckich, które je posiadają. Znaki te
powstają z wielu
wypukłych blizn, podobnych do sporych brodawek, które na kształt pojedynczego
lub
podwójnego sznura paciorków obejmują dolną cześć czoła od ucha do ucha.
- Takie same znaki mają nasi tropiciele! - zawołał chłopiec. - Więc są one
wspólne dla
mężczyzn i kobiet tego szczepu. Jaka szkoda, tatusiu, że nie zatrzymujemy się
przy osiedlach
Szylluków mieszkających nad Bahr el-Abjad! Tak bardzo chciałbym zobaczyć ich
codzienne
życie w tukulach. Ale interesują mnie także tukule Dinków i ich letnie zagrody
na bydło.
- Mam nadzieję, Jacku, że twoje życzenia spełnią się już wkrótce - zaśmiał się
pan
Goraj. - Malakal jest dużym osiedlem Szylluków, a teraz, kiedy minęliśmy Kaka i
zbliżamy
się do Kodoku, czyli dawnej Faszody, zobaczysz coraz więcej szylluckich tukuli.
W
Faszodzie znajduje się też ogromna wieś szyllucka, w której mieszka ich mek,
czyli
najwyższy naczelnik, a właściwie król, gdyż słowo „mek” jest skrótem słowa
„melek”,
oznaczającego władcę, króla.
- Bardzo bym chciał zobaczyć tego męka, chociaż podobno nie posiada on już
żadnej
władzy. Prawda, tatusiu?
- Mylisz się, Jacku - zaprzeczył ojciec. - Mek i teraz jest najwyższym
naczelnikiem
swego szczepu, chociaż władza jego jest znacznie ograniczona na korzyść
komisarza
republiki, Sudańczyka, który obecnie zastąpił dawnego gubernatora angielskiego.
Szczep
wybiera swego męka zgodnie z dawną tradycją w wolnych wyborach spośród członków
starej
królewskiej rodziny i dba skrupulatnie, aby powaga władzy nie była lekceważona
ani też
narażona na szwank przez czyjąkolwiek samowolę. Na tym właśnie polega jedna z
wielkich
różnic między Szyllukami a Nuerami, którzy właściwie nie uważają swych
naczelników za
przełożonych, ale widzą w nich jedynie sędziów. Mek jest człowiekiem bardzo
zamożnym,
gdyż ma duże dochody, ale w codziennym życiu nie różni się niczym od swoich
poddanych.
Tak jak oni jada papkę z durry i śpi na ziemi.
- Ech, to nie warto być chyba królem Szylluków! - zawołał Jacek z tak wyraźną
nutą
zawodu w głosie, że pan Goraj parsknął śmiechem i rzekł:
- Przypuszczam, mój synu, że nigdy nim nie zostaniesz, mimo to muszę cię
uprzedzić,
że rzadko który mek cieszy się długim życiem. - Szyllukowie uważają, że władca
powinien
być uosobieniem zdrowia i siły, a więc chorobę i starość uważają za coś
nielicującego z jego
godnością. Toteż choroba lub podeszły wiek są wyrokiem śmierci dla meka, no i
oczywiście
okazją... do nowych wyborów.
- Wobec tak ponurych widoków na przyszłość zmuszony jestem wycofać moją
kandydaturę na króla Szylluków - zażartował Jacek, ale po chwili powiedział już
całkiem
poważnie: - Pan Rawicz opowiadał mi, że Szyllukowie nigdy nie ugięli się przed
przemocą
ani nie załamali w okresach klęsk, jakie na nich spadały. Czy to prawda,
tatusiu?
- Tak! - potwierdził pan Goraj, po czym dodał: - Był czas, kiedy Szyllukowie
niezmiernie wiele złego doznali od swych arabskich sąsiadów, którzy osiedlili
się na
rubieżach ich posiadłości i nękali ciągłymi napadami. Byli to handlarze
niewolników, którzy
niszczyli osiedla szylluckie i porywali mężczyzn, kobiety i dzieci, aby
pojmanych sprzedać
następnie na targach. Wtedy właśnie Szyllukowie poczęli szukać schronienia na
licznych
wyspach ukrytych w niedostępnych trzęsawiskach Nilu.
- I to pozwoliło im zżyć się z bagnami tak bardzo, że i dzisiaj jeszcze są one
dla nich
nieomal drugim domem - domyślił się Jacek.
- W przypuszczeniu twoim, synku, jest wiele słuszności, ale Szyllukowie przede
wszystkim związani są ze stepem przez hodowle bydła i myślistwo. Rybołówstwo,
polowanie
na krokodyle i hipopotamy traktują raczej jako zajęcie uboczne, coś w rodzaju
pożytecznego
sportu.
- Przyznam ci się, tatusiu, że jakkolwiek Szyllukowie bardzo mi się podobają, to
jednak rażą swymi dziwnymi surowymi obyczajami.
- Masz pewnie na myśli ich przedziwnie sfilcowane fryzury i smarowanie ciał
popiołem? - zapytał pan Goraj.
- I jedno, i drugie, ale poza tym w ogóle cały, bardzo jeszcze prymitywny sposób
życia tych ludzi!
- W dalszej naszej podróży, a szczególnie w prowincji Bahr el-Ghazal, zobaczysz
dziwniejsze jeszcze i bardziej surowe obyczaje. Z czasem jednak, kiedy rząd
założy na tych
terenach szkoły, rozwinie rolnictwo i racjonalną hodowlę bydła - surowe obyczaje
tutejszych
szczepów murzyńskich na pewno znacznie złagodnieją i chociażby pod względem
higieny
upodobnią się do naszych. Szyllukowie są najbardziej inteligentni spośród
tutejszych
Murzynów, jeśli więc pozbędą się niechęci przed przyjęciem nowych, postępowych
warunków bytu, staną się obok sudańskich Arabów jednym z głównych filarów młodej
republiki Sudanu.
Dalsze rozważania obu Polaków co do przyszłości Nilotów przerwały radosne
okrzyki
i wołania czterech tropicieli, stojących na dziobie statku i pozdrawiających
tukule coraz
częściej ukazujące się na licznych wyspach i wysepkach, obok których przepływała
„Nefertete”. Prócz pojedynczych chat i tętniących życiem całych osad zjawiały
się na rzece
liczne ambaczowe tratwy rybaków szylluckich, a także łodzie młodych myśliwych,
którzy
uzbrojeni w maczugi i włócznie wyruszali lub wracali z łowów na krokodyle,
warany*
[Warany - rodzina dużych, drapieżnych jaszczurek lądowych lub lądowo-wodnych;
warany
żyją w północnej Afryce, południowej Azji, Australii i Oceanii.], hipopotamy, a
nawet na
guźce. Te groźne dziki afrykańskie, których dużo żyje w sawannach nad Bahr el-
Abjad,
często buszują w komyszach rozległych trzęsawisk nadrzecznych w poszukiwaniu
soczystych
kłączy oraz korzeni roślin błotnych.
Polowanie na te zwierzęta jest dla młodych wojowników szylluckich sprawdzianem
odwagi i zręczności bojowej, guźce bowiem atakują z tak błyskawiczną szybkością,
że trzeba
ogromnego doświadczenia i opanowania, aby uniknąć ciosów ich potężnych, ostrych
kłów.
Za Faszodą Bahr el-Abjad przepływa przez olbrzymi obszar bagnisk i moczarów,
które są rajem ptactwa błotnego. Ma ono tutaj nie tylko nieprzebrane ilości
pożywienia w
postaci ryb, przeróżnych płazów i owadów, ale też niczym nie zamącony spokój,
bowiem
polowanie na tych topielach jest prawie niemożliwe zarówno dla Europejczyka, jak
i dla
Araba.
Pan Goraj wraz z synem weszli na dach nadbudówki, gdyż z tej wysokości znacznie
większy obszar trzęsawisk można było objąć wzrokiem. Jacek przygotował swój
aparat
filmowy, ale wnet spostrzegł, że najbardziej godne filmowania okazy trzymały się
zbyt
daleko w głębi moczarów. Zadowolił się więc tym, co było blisko. Ale i tego było
aż za
wiele! Na licznych zatoczkach i sadzawkach, całkowicie lub częściowo pokrytych
białymi i
błękitnymi liliami wodnymi, widać było ruchliwe stada gęsi i kaczek
afrykańskich, a w
płytkiej wodzie brodziły przeróżne bociany, czaple i żurawie. Na jednej z łach
pokrytych
niską trawą podskakiwało kilka marabutów, które potężnymi dziobami szarpały
jakąś padlinę,
wyciągając z jej wzdętego brzucha długie jelita. Ptaki łapczywie wydzierały
sobie co lepsze
kęski, biły skrzydłami, dławiły się przy połykaniu zbyt wielkich kawałów mięsa,
a
równocześnie starały się odpędzić natrętne sępy, które też chciały mieć swój
udział w tej
uczcie.
Wysoko w powietrzu, w czystym błękicie nieba, kilka orłów krzykliwych zataczało
olbrzymie koła nad bagnami, błyskając w słońcu śnieżną bielą piór, które niby
srebrzysty
pancerz pokrywały ich głowy i przednią część ciała. Jacek, obserwujący z
zachwytem ich
wspaniałe ewolucje powietrzne, rzekł do ojca:
- Wiesz, tatusiu, że ta biel, tak silnie odcinająca się od ciemnobrunatnej barwy
skrzydeł, brzucha i nóg, czyni orły krzykliwe chyba najpiękniejszymi spośród
wszystkich
drapieżnych ptaków Afryki.
W znacznym oddaleniu od ruchliwej i wrzaskliwej społeczności ptasiej widać było
na
przeświecających wodą zielonych łąkach wysokie sylwetki kilku bocianów
siodlastych. Ptaki
te - jakby świadome swej siły i bezpieczeństwa, gdyż na tych olbrzymich bagnach
żadne
stworzenie nie ośmiela się im zagrażać stały w bezruchu, pogrążone w słodkiej
sjeście,
trawiąc w spokoju obfity posiłek.
Jacek spodziewał się, że „Nefertete” zawinie do przystani w Kodoku dla
uzupełnienia
paliwa. Sądził, że przy tej sposobności będzie mógł zwiedzić to ruchliwe obecnie
miasto,
znane mu nie tylko z lektury „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza, ale
też z historii
Sudanu, w której odegrało wcale ciekawą rolę. Przypuszczał też, że zobaczy
meleka
Szylluków, który mieszka w tym mieście z całym swoim dworem. Zawiódł się jednak
srodze,
gdyż statek pozdrowił tylko rykiem syreny przycumowane do mola feluki i popłynął
dalej,
zręcznie lawirując wśród dużych kęp sitowia i wysokiej trawy słoniowej,
niesionych prądem
w dół rzeki.
Wkrótce ogromna czerwona tarcza słoneczna zniknęła gdzieś daleko na krańcach
horyzontu i w gęstniejącym mroku ozwały się basowe pohukiwania bąków, żałosne
kwilenia
kulików, chóralne kumkanie żab i dźwięczny koncert cykad, w który wpadał
cichutki, lecz
natrętny brzęk komarów. Jacek schronił się po kolacji do swojej kajuty, gdzie
wkrótce zasnął,
syty wrażeń i zmęczony całodziennym filmowaniem.
6
Świtało właśnie, kiedy „Nefertete” trzykrotnym basowym rykiem syreny obwieściła
swoje przybycie do Malakalu. Ryk ten obudził śpiącą jeszcze widocznie osadę, bo
w
chłodnym porannym powietrzu rozległ się skrzyp otwieranych okiennic i drzwi,
następnie zaś
zabrzmiały zaspane okrzyki i nawoływania. A potem na przystań przybiegło
spiesznie
kilkunastu rosłych Nubijczyków, ubranych w żołnierskie mundury, którzy w mig
pochwycili
rzucone im z pokładu liny i przy akompaniamencie wesołej komendy i śmiechów -
przycumowali statek do brzegu.
W ślad za żołnierzami nadbiegła gromadka na pół tylko odzianych dzieci. Stanęły
one
w należytej odległości od statku, przyglądając mu się w poważnym skupieniu, ale
już
niebawem ośmielone przyjaznym uśmiechem kapitana - zbliżyły się nieco i
okrzykami
nabrzmiałymi zachwytem starały się wyrazić swój podziw dla tak niezwykłego
gościa.
Wkrótce po dzieciach nadciągnęła z osiedla krokiem pełnym godności grupa kupców
arabskich, otulonych w długie abaje, za nimi zaś nadeszło kilku urzędników
miejscowej
administracji.
Przybycie statku ze stolicy kraju było tu zawsze wielkim wydarzeniem, czemu nie
można się dziwić, bo przecież Malakal leży daleko na rubieżach cywilizacji.
Miedzy
urzędnikami znajdował się wysoki, barczysty mężczyzna, który trzymał za rękę
smukłą
jasnowłosą dziewczynkę.
Jacek, zbudzony przez ryk syreny, kończył właśnie swoją toaletę, gdy nagle
posłyszał
na pokładzie dziwnie znajome kroki. Trzymając w ręku but, którego nie zdążył
jeszcze
włożyć, otworzył drzwi kabiny i... stanął jak wryty, z szeroko rozwartymi ze
zdumienia
ustami, nie czując nawet, że but wypadł mu z ręki. Po chwili przetarł oczy,
jakby chcąc z nich
zetrzeć jakieś przywidzenie, i znów spojrzał przed siebie. Spojrzenie to nie
musiało być zbyt
mądre, bo nagle rozległ się dźwięczny śmiech, a potem do uszu chłopca dotarło
pytanie
zaprawione nutką lekkiego szyderstwa:
- Nie poznajesz mnie, Jacku? Nie chcesz się ze mną przywitać?
Chłopiec patrzył jeszcze przez chwilę nic nie rozumiejącym wzrokiem na stojącą
przed nim dziewczynkę, wreszcie jednak zaryzykował pytanie:
- Dzika, to ty?
Dziewczynka znów parsknęła śmiechem, dygnęła w głębokim ukłonie, widząc jednak
nadal zdumienie w oczach Jacka, zawołała porywczo:
- Cóż to, nie poznajesz mnie? Przecież widzisz, że to jestem ja! Dzika... Dzika
Rawicz, z Chartumu, twoja są...
- Skąd się tu wzięłaś?!
- Jak to skąd? - zaperzyła się dziewczynka. - Przyleciałam!
- Przyleciałaś?!
- Przyleciałam wczoraj samolotem z moim tatusiem, bo przecież nie mogłam
pozwolić, aby sam, bez mojej opieki, wyruszył na wyprawę z panem Gorajem. Tatuś
chciał
mnie odwieźć do Kairu, ale... ale mu się to nie udało i... i musiał mnie zabrać
z sobą.
Wytłumaczyłam mu, że jeśli ty mogłeś pojechać, to dlaczego ja mam być gorsza!
- Ty jesteś dziewczyną! - przerwał Jacek. - Tu, w tej dziczy, łatwo może cię
pożreć
krokodyl albo połknąć marabut.
- A ciebie to niby nie! - krzyknęła kłótliwie Dzika. - Nie jesteś ode mnie
wyższy
nawet o pół głowy, a poza tym ja celniej od ciebie strzelam z karabinka!
- Phy! - wzgardliwie prychnął chłopak. - Z małokalibrówką wybierasz się na połów
dzikich zwierząt! Czy, myślisz, że twojego floweru zlęknie się lew albo lampart,
albo bawół?
- A cóż ty o tym możesz powiedzieć! - kpiąco zaśmiała się dziewczynka. - Czy
widziałeś chociażby jedno z tych zwierząt na wolności... bez klatki?
Jacek popatrzył na Dzikę wzrokiem tak pełnym pogardliwej wyższości, że
dziewczynka straciła całą pewność siebie, a potem spokojnie włożył upuszczony
przed chwilą
but, wziął ją za rękę, sprowadził na pokład, niedbałym gestem wskazał na
olbrzymią skórę
krokodyla, suszącą się obok kambuza, i rzekł:
- Tego oto gada zabiłem jednym pchnięciem włóczni.
- Ty?! - spytała Dzika tonem ogromnego podziwu, ale z odcieniem tak wyraźnej
niewiary, że chłopiec aż zaniemówił z oburzenia.
W tej samej chwili na rufie rozległy się gorączkowe pokrzykiwania zwiastujące
jakieś
niezwykłe zdarzenie. Wśród okrzyków Abdullaha, nawołującego Ismaila, słychać
było pełne
zdumienia głosy Szylluków, którym wtórował wysoki tenor stewarda Hatima,
wzywającego
pomocy marynarzy.
Jacek z uwagą słuchał przez chwilę tych nawoływań, jakby chcąc zrozumieć ich
znaczenie, potem jednak - nie zwracając uwagi na swą towarzyszkę - co sił w
nogach ruszył
w ich stronę. Dzika natychmiast pospieszyła za nim.
W chwili kiedy dzieci przybiegły na rufę, Abdullah przy pomocy Szylluków
wyciągał
z wody ogromną rybę. Był to sum nilowy, który pochwycił hak z przynętą rzuconą w
celu
złowienia krokodyla. Olbrzym ten miał około dwóch metrów długości i ogromną
spłaszczoną
głowę z szeroką paszczęką ozdobioną trzema parami bardzo długich wąsów. Sum
rzucał się
wściekle na wyprężonej lince, tłukł płetwą ogonową o wodę z taką siłą, że
pieniła się niby
ukrop, i byłby na pewno zerwał się z haka, gdyby nie szybka pomoc Ismaila, który
zręcznym
ruchem podsunął pod rybę sieć umocowaną na długiej żerdzi bambusowej. Teraz już
wspólnymi siłami wyciągnięto suma na pokład, gdzie jeden z Szylluków pozbawił go
życia
pchnięciem włóczni.
Aaależ to potwór! - westchnęła z podziwem Dzika, pochylając się nad sumem i
dotykając ostrożnie palcem jego śliskiej skóry.
- No tak, tak, niczego sobie rybka - rzekł Jacek, starając się nadać swym słowom
ton
lekceważący - ale dla mojego krokodyla nie starczyłaby nawet na jeden dobry
kąsek!
Nikt z obecnych nie odpowiedział na chełpliwe nieco odezwanie się chłopca, gdyż
Abdullah - uzbrojony w długi nóż - przystąpił właśnie do patroszenia ryby, w
czym ochoczo
pomagali mu czterej tropiciele i Ismail. Reszta załogi otoczyła ich zwartym
pierścieniem i w
milczeniu śledziła dzielenie wspaniałej zdobyczy na dzwona.
Jacek, urażony, że zajęci rybą Arabowie i Murzyni nie zwracają na niego
najmniejszej
uwagi, zaprowadził Dzikę do klatki z jabiru i opowiedział historię jego
złowienia, a potem
skierował się do nadbudówki, by zjeść śniadanie. Przechodząc przez mesę* [Mesa
(niem.) -
jadalnia spełniająca również rolę świetlicy na statkach i okrętach.] zobaczył
ojca
rozmawiającego żywo z grupką mężczyzn, wśród których zauważył też i pana
Rawicza, ojca
Dziki. Pan Rawicz przywitał się z nim serdecznie, następnie przedstawił go
wysokiemu i
bardzo chudemu komisarzowi okręgu Malakal, jego zastępcy, młodemu lekarzowi -
kierownikowi miejscowego szpitala, a także dyrektorowi szkoły i kierownikowi
poczty.
Wszyscy urzędnicy byli Sudańczykami, którzy ukończyli studia w Chartumie, każdy
więc
zamienił z Jackiem kilka grzecznościowych słów powitania, zapytał o gimnazjum i
wykładowców, po czym wszyscy powrócili do przerwanej rozmowy.
Po wypiciu filiżanki mleka chłopiec pochwycił hełm, przewiesił przez ramię
kamerę,
wywołał Dzikę z jej kajuty - w której zaczęła już gospodarzyć - i wyszedł z nią
na przystań.
Zaraz na wstępie natknęli się na ogromną gromadę Szylluków, którzy oparci na
włóczniach, z wyraźnym podziwem przyglądali się statkowi. Nieco na uboczu stała
niewielka
grupka bardzo wysokich i szczupłych Murzynów, odzianych nader skąpo, wspartych
na
długich pasterskich kijach.
- Ależ to drągale! Każdy z nich ma chyba ze dwa metry wysokości! Czy widzisz,
jak
oni stoją śmiesznie na jednej nodze? Zupełnie przypominają żurawie w naszym
ogrodzie
zoologicznym! - zawołała Dzika.
- To są Dinkowie, poznaję ich po znakach szczepowych na czołach - stwierdził
Jacek
z miną znawcy. - Widziałem ich wielu w czasie podróży po Bahr el-Abjad.
Szyllukowie też
odpoczywają stojąc na jednej nodze i opierając na jej kolanie stopę drugiej.
Prawdopodobnie
wszyscy Niloci nauczyli się tej pozycji od ptaków brodzących, z którymi się
ciągle przecież
stykają. Ale co tu robią Dinkowie? Malakal jest przecież osadą Szylluków...
- Widocznie przyszli ze stepu w odwiedziny do swoich krewniaków, którzy leczą
się
w szpitalu. Tatuś mówił mi, że z tej lecznicy korzystają Murzyni mieszkający
nawet aż nad
granicą Ugandy. Ale chodźmy już, pokażę ci Malakal.
Z przystani, a właściwie z brzegu ocienionego podwójnym rzędem rozłożystych
drzew
el-heglig, przy którym prócz „Nefertete” kołysało się na cumach kilka dużych
barek
żaglowych oraz mały turystyczny parowiec, wychodziło się na obszerny plac będący
równocześnie boiskiem piłki nożnej, na co wskazywały dwie bramki, służące w
chwilach
wolnych od gry... sępom jako punkt obserwacyjny. Ptaki te niezmiernie lubiły
poprzeczki
bramek i siedziały na nich jeden koło drugiego, nie zważając zupełnie na
przechodzących
obok ludzi.
Zanim Dzika i Jacek doszli do pierwszych domów, już otoczyła ich gromada
czarnych, chudych i nad wiek wysokich dzieci, które z rozbrajającą ciekawością
śledziły
każdy ruch obcych, głośno dzieląc się spostrzeżeniami na ich temat lub
wybuchając głośnym
śmiechem. A potem do dzieci przyłączyła się spora grupa kobiet, przybranych w
barwne
kretonowe tob* [Tob (arabs.) - trzymetrowej długości kawałek materiału
bawełnianego,
używany przez Arabki sudańskie do owijania ciała, zastępujący opończę; także
rodzaj
długiego szala okrywającego głowę i tors.] albo w długie, do kostek sięgające
gallabije.
Wracały one z targu i niosły na głowach koszyczki z durrą, grube łodygi trzciny
cukrowej, ful
masri* [Ful masri (arabs.) - egipska fasola.] w strąkach, owoce palmy doleib*
[Doleib (debel;
arabs.) - palma wysokopienna, gatunek palmy wachlarzowatej, pospolitej w
okolicach
stepowych Afryki tropikalnej. Orzeszki tej palmy stanowią pokarm dla ludzi, a
liście cenny
materiał do plecenia mat. Z pnia otrzymuje się sok zwany winem palmowym i
cukier.], a
także naczynia napełnione ulubionym napojem Sudańczyków merisą. Na ciemnych
policzkach kobiet widniały szerokie znaki szczepowe mieszkanek Omdurmanu, Jacek
więc
domyślił się łatwo, że są to żony i siostry żołnierzy, które przybyły z nimi do
Malakalu z
garnizonu chartumskiego. Pozdrawiały one małych podróżników życzliwym „salam
alejkum”, a napatrzywszy się im do woli - kierowały się pojedynczo lub grupkami
w stronę
domostw.
Dzieci obejrzały najpierw piękny pałacyk komisarza, otoczony starannie
utrzymanym,
cienistym ogrodem. Przed pałacem widać było wysoki maszt, na którym trzepotała w
porannej bryzie* [Bryza (franc.) - wiatr powstający na skutek niejednakowego
nagrzewania
się lądu i morza; w dzień wieje od morza w kierunku lądu, w nocy - w kierunku
odwrotnym.]
flaga państwowa. Przed długim, piętrowym budynkiem szpitalnym stała grupka
Murzynów
Dinka, dokładnie ostrzyżonych i odzianych w długie chałaty, które jeszcze
bardziej wydłużały
i tak wysokie ich postacie. Nieco dalej, obok budynku szkolnego, siedziało w
cieniu palmy
dum kilkunastu wyrostków nubijskich i skandowało za nauczycielem: „alif, ba,
ta...” alfabet
arabski. Uczniowie natychmiast spostrzegli małą białą bint* [Bint (arabs.) -
dziewczynka.] i
małego białego chawaga, bo przerwali naukę i - patrząc na niezwykłe w tych
stronach
zjawisko - zaczęli wykrzykiwać w podziwie: „Aah, Allach!”
Dzielnicę urzędników i bogatych kupców stanowiły obszerne bungalowy, tonące w
cieniu wysokich drzew, przeważnie fikusów, drzew mydlanych i chlebowych* [Drzewo
chlebowe - drzewo z rodziny morwowatych, osiągające 16 m wysokości; posiada
duże,
bardzo głęboko wcięte liście oraz owoce o przeciętnej wadze 2 kg, chociaż u
niektórych
odmian bywają i znacznie cięższe. Owoce służą tubylcom jako pożywienie, pień
daje żółtawe,
lekkie drewno, służące do wyrobu łodzi (dłubanek), naczyń i sprzętów domowych.],
a także
potężnych lebbach [Lebbach (arabs.) - szybko rosnące drzewo o szerokiej, gęsto
liśćmi
pokrytej koronie, sadzone w Sudanie dla cennego drewna i jako drzewo
ocieniające.],
cenionych jako drzewa niezwykle szybko rosnące, posiadające bardzo rozłożyste
korony z
ogromnym bogactwem liści, a więc dające dużo tak pożądanego tutaj cienia.
Suk, czyli bazar, był wyjątkowo pusty. Kręciło się tu trochę kobiet i dzieci
przy
straganach z durrą, owocami palmy debel, jarzyną bamija* [Bamija, bamia (arabs.)
- roślina,
której owoce stanowią ulubioną jarzynę Sudańczyków; rośnie dziko na brzegach
Nilu
Białego, w Egipcie tylko w uprawie ogrodowej.], orzeszkami ziemnymi i garnkami z
merisą,
ale większość straganów arabskich była zamknięta, kupcy bowiem woleli pogawędzić
z
załogą „Nefertete” i dowiedzieć się o sprawach i plotkach stolicy. Za to na
gałęziach drzew i
na dachach pobliskich domów widać było gromady dużych brązowych sępów, bacznie
wypatrujących odpadków.
- Tatuś mówi, że to policja sanitarna - zaśmiała się Dzika wskazując na ptaki.
- Tak - powiedział poważnie Jacek - te sępy, nazywane mylnie przez Arabów
orłami,
są błogosławieństwem Sudanu i całej Afryki tropikalnej. Uprzątają one wszelką
padlinę i
zapobiegają przez to powstawaniu i szerzeniu się epidemii. Wyglądają oczywiście
paskudnie,
szczególnie te z długimi i nagimi szyjami, cuchną wstrętnie zgnilizną, ale
zasługują w
zupełności na poszanowanie i ochronę, jaką się cieszą na Czarnym Lądzie.
Za dzielnicą handlową, w której domy i sklepy zbudowane są w „stylu
kolonialnym”,
rozciąga się olbrzymia wieś murzyńska Szylluków. Wieś ta wzbudziła wielkie
zainteresowanie Jacka, jest to bowiem jedyna w Sudanie osada, w której
rozplanowaniu nie
ma nic afrykańskiego, wygląda bowiem, jakby została zaprojektowana przez
budowniczego
miast amerykańskich. Osada ma kształt olbrzymiego wydłużonego prostokąta,
podzielonego
na kwadratowe kwatery szerokimi, prostymi ulicami. Każda kwatera to właściwie
obszerne
podwórze, otoczone płotem z trzciny lub mat plecionych z sitowia. Wewnątrz
ogrodzenia
znajdują się dwa, trzy, a nawet cztery tukule. Wysokie płoty nie bardzo
pozwalają na
wdzieranie się w tajemnice życia pulsującego na podwórzach, ale ledwie Jacek z
Dziką
przeszli kilkadziesiąt kroków szeroką ulicą - już ze wszystkich stron poczęli
wybiegać
mieszkańcy tukuli. Najpierw oczywiście pokazały się dzieci, a za nimi mężczyźni,
wysocy,
szczupli, w przeważającej części odziani w lau, czyli coś w rodzaju bawełnianej
opończy,
zarzuconej z wdziękiem na jedno ramię i sięgającej do kolan. Sporo jednak było i
takich,
którym za całą odzież służyła tylko wąziutka przepaska na biodrach. Wszyscy
mieli na
czołach wyraźne znaki szczepowe, natomiast niezwykle urozmaicone formy
przedziwnych
fryzur świadczyły chlubnie o dużej niezależności - i wielkiej fantazji ich
właścicieli. Szyje
Murzynów ozdabiały sznury paciorków lub skórzane plecionki, a przeguby rąk i
przedramiona - ciężkie pierścienie z kości słoniowej lub z grubej skóry
hipopotama. Każdy
dzierżył w ręce dwie lub trzy długie włócznie oraz maczugę, kunsztownie
wyrobioną z
twardego drzewa akacji sunt.
W ślad za mężczyznami wybiegły z tukuli kobiety, niektóre z dziećmi na rękach.
Dzieciarnia - jak w całej Afryce tropikalnej była oczywiście zupełnie naga,
jeśli nie brać pod
uwagę naszyjników z barwnych paciorków lub nawet łańcuszków oraz cienkich
sznurków na
biodrach. Kobiety również ubrane były w bawełniane lau, nie różniące się niczym
od
męskich, albo też w stary tradycyjny strój szczepowy, na który składały się dwa
fartuszki ze
skór cielęcych odwróconych sierścią na zewnątrz, połączone rzemykiem
przerzuconym przez
jedno ramię.
Europejskie dzieci nie były widocznie częstym zjawiskiem w szylluckiej osadzie w
Malakalu, gdyż Murzyni z nie ukrywanym zaciekawieniem przyglądali się
przybyszom, a
wskazując palcami na twarz Dziki - wykrzykiwali jakieś niezrozumiałe słowa i
wybuchali
radosnym śmiechem. Dopiero po dobrej chwili Jackowi udało się wyłowić z
bezładnego
gwaru kilka mocno zmienionych słów arabskich, z których domyślił się, co
spowodowało tak
wielki podziw i żywiołową radość Szylluków.
- Zrobiłaś niesłychane wrażenie, Dzika - rzekł do swej towarzyszki. - Murzyni
zachwyceni są nie spotykaną u nich niebieską barwą twoich oczu i złotym kolorem
warkoczy.
Uważaj, bo cię porwą, zamkną w jakiejś kapliczce i czcić będą jako dobre
mzimu*.[ Mzimu -
słowo z murzyńskiego języka suaheli, używanego w Kenii, oznaczające dobrego
duszka,
dobrego fetysza.]
- I ty byś pozwolił mnie porwać? spytała Dzika z przekornym uśmiechem, potem
jednak żachnęła się: - Nie ma się im co podobać... twoje piwne są chyba
ładniejsze! A co do
włosów... to popatrz na tych Murzynów... u nich jest zupełnie inaczej niż u nas.
Mężczyźni
noszą wspaniałe czupryny przeróżnych kształtów, ozdobione jeszcze piórami strusi
i
marabutów, a włosy kobiet są króciutkie, skręcone w kępki i wyglądają, jakby
gospodarowały
w nich gniazda moli. Niektóre są chyba całkiem łyse, a może tylko ogolone do
skóry...
- Nie, nie są łyse, ale właśnie ogolone. To są młode mężatki - wyjaśnił Jacek. -
U
Szylluków bowiem panuje zwyczaj, że narzeczona przed ślubem musi dokładnie
ogolić
głowę. A inne, które posądzasz o bliższą znajomość z molami... hołdują po prostu
nakazom
mody, a ta wymaga, aby tu coś podstrzyc, tam wyciąć łysinkę podłużną, okrągłą
albo
kwadratową czy wreszcie na gładko wygolonej czaszce pozostawić jedną, dwie lub
trzy kępki
włosów.
Dzieci rozmawiały z sobą po polsku, osłuchani więc z arabskimi dźwiękami Murzyni
mieli nowy powód do podziwu i wesołości. Nagle w gromadzie otaczającej
przybyszów
powstało lekkie zamieszanie; Szyllukowie rozstąpili się przepuszczając bardzo
wysokiego
mężczyznę przystrojonego w piękny biały lau, kilka naszyjników zrobionych z
oszlifowanych
płytek ze skorup jaj strusich oraz w grube, ciężkie bransolety z kości
słoniowej. Mężczyzna
trzymał w ręce misternie ozdobioną maczugę, którą uprzejmym gestem wskazał
dzieciom
pobliski tukuł, pozdrawiając je równocześnie zwyczajowym pytaniem:
- Kef halak? Jak się wam powodzi? - i nie czekając na odpowiedź, dodał: -
Tafaddalu!
Proszę bardzo, wejdźcie!
Jacek zerknął pytająco na Dzikę, dziewczynka jednak bez cienia obawy ruszyła we
wskazanym kierunku.
Rozległe podwórze - otoczone wysokim płotem z gęsto plecionych mat - mieściło
cztery obszerne chaty, przed którymi uwijało się kilka kobiet i dziewcząt.
Wszystkie miały na
czole szylluckie znaki szczepowe, a w przekłutych małżowinach uszu liczne
żelazne i
mosiężne kółeczka. Na przedramionach i u kostek nóg dźwigały sporą ilość
metalowych
bransolet, a niektóre trzymały w rękach przedziwne fajki, dymiące - wedle zdania
Dziki - nie
gorzej niźli komin „Nefertete”.
Bo też w fajkę taką wkładają Szyllukowie na raz ćwierć funta tytoniu
pomieszanego z
wyschniętym łajnem krowim, dającym gęsty i bardzo ostry dym. Na końcu długiego
cybucha
znajduje się, ogromny ustnik zrobiony ze specjalnie uformowanej tykwy.
Szyllukowie tykwę
tę napełniają cieniutkimi płatkami wysuszonego rdzenia sitowia, na których
zatrzymuje się
nikotyna. Jest to doskonały filtr, wynaleziony i stosowany przez tych Murzynów
już bardzo,
bardzo dawno.
Gospodarz tukulu mówił wcale dobrze po arabsku. Jak się później dzieci
dowiedziały,
był to orror* [Orror (szyll.) - członek rodziny królewskiej, często zajmujący
stanowisko
naczelnika dużej wsi lub osiedla.], który pełnił obowiązki naczelnika osiedla.
Na jego rozkaz
kobiety, przyglądające się niezwykłym gościom, przyniosły w drewnianych
miseczkach
placki z durry i kwaśne mleko, a w tykwach merisę i postawiły to wszystko przed
Dziką i
Jackiem.
Przez podwórze orrora przesuwały się coraz to inne grupki ciekawskich, którzy
cisnęli
się, aby zobaczyć dzieci chawaga, ale mieszkańcom obejścia zupełnie to nie
przeszkadzało w
codziennych zajęciach. Jedna z kobiet łuszczyła w pobliżu długim, ciężkim
bijakiem proso w
stępie, którą stanowiła głęboka dziura wykopana w ziemi i wyłożona glinianą
polewą. Nieco
dalej mały chłopiec giętkim kijaszkiem wytrzepywał z kurzu i owadów wspaniałą,
do czółna
podobną fryzurę leżącego na ziemi wojownika. Kilku wyrostków układało w sterty
płaty na
pół wysuszonego nawozu bydlęcego. Podpalali je, a potem nacierali całe ciało
popiołem lub
też siadali na platformie zbudowanej w środku podwórza, tonącej prawie zupełnie
w kłębach
gryzącego dymu. Orror zapewnił Jacka i Dzikę, że jest to jedyny, wypróbowany
przez wiele
pokoleń sposób ochrony przed komarami i boleśnie tnącymi gzami bydlęcymi. Tuż
pod
ogrodzeniem z mat rozciągnięta była na kołkach wbitych w ziemię duża skóra
krowia. Dwaj
mężczyźni oczyścili ją najpierw dokładnie z resztek mięsa i tłuszczu, a potem
poczęli
garbować przez wcieranie w nią popiołu drzewnego. W pracy tej pomagało garbarzom
kilku
wyrostków, a grupka innych wyśmiewała nieudolne wysiłki swych rówieśników.
Na podwórzu znalazł się również i znachor szyllucki, który leczył chorych przez
puszczanie im krwi - o kilkadziesiąt kroków od nowocześnie urządzonego szpitala!
Dzika z
przerażeniem patrzyła, jak siedzący na ziemi znachor ogolił głowę klęczącego
przed nim
pacjenta, po czym przeciął mu głęboko skórę nad czołem, pozwalając krwi spływać
w dołek
uprzednio wykopany w ziemi. Operacja musiała być bardzo bolesna, bo „lekarz”
spryskiwał
nieszczęśnika raz po raz zimną wodą.
Dzieci miały już dosyć wizyty w zagrodzie, gdzie mimo dymu natrętnie dokuczały
roje much, gdy nagle na znak naczelnika ustawiono na szybko opróżnionym placyku
dwa
duże bębny, w które poczęli uderzać grajkowie. Kilka dziewcząt i młodych kobiet
podbiegło
natychmiast i w płynnym tańcu okrążyło muzykantów wraz z ich instrumentami. Na
to tylko
zdawało się czekać kilkunastu stojących na ulicy wojowników, którzy ze śpiewem
na ustach
wbiegli na podwórze, groźnie potrząsając włóczniami i uderzając maczugami w
podłużne
ambaczowe tarcze. Długim, posuwistym, tanecznym krokiem okrążyli oni
kilkakrotnie
pląsające kobiety. Pieśń zakończyli przeciągłym, cienkim, wibrującym okrzykiem
wojennym:
„Li-li”, po którym ustąpili miejsca nowej grupce, sami zaś zniknęli za
ogrodzeniem, by w
odpowiedniej chwili znów się pokazać.
Trochę przestraszeni i na pół ogłuszeni niesamowitym zgiełkiem, jaki zapanował
na
podwórzu, Dzika i Jacek z podziwem i żywym zainteresowaniem patrzyli na
przesuwających
się przed nimi wojowników. Murzyni wystąpili chyba w najświetniejszych swoich
strojach
wojennych. Bawełniane opończe pozostawili w chatach, a na przypudrowane teraz
uroczyście
czerwoną sproszkowaną gliną ciała przywdziali wspaniałe cętkowane skóry
lampartów,
gepardów* [Gepard - duże, drapieżne zwierzę z rodziny kotów, żyjące w Afryce i w
południowo-zachodniej Azji. Oswojone gepardy - jako najszybciej biegające
zwierzęta -
używane są do polowania na gazele i antylopy.], rysi stepowych* [Ryś stepowy
(arabs.: khut
e1-chala) - karakal, drapieżnik z rodziny kotów; zamieszkuje piaszczyste
pustynie i stepy
Afryki i południowej Azji. W Indiach używany był do polowań.] i serwali* [Serwal
-
drapieżnik z rodziny kotów; zamieszkuje stepy Afryki.], zarzucając je z fantazją
na ramiona.
Niektórzy pomalowali twarze w czerwone kreski lub wężowate linie, w czupryny
wpięli pęki
piór strusich, marabutów lub białych czapli, a kostki nóg przystroili opaskami z
puszystych
futer. Każdy wojownik miał na przedramionach dwie, a niekiedy i cztery ciężkie,
grube
bransolety z kości słoniowej, na szyi zaś sznury barwnych paciorków, ten i ów
zaś mosiężne
lub żelazne łańcuszki. Było też kilku wojowników, których szyje ozdabiały
szerokie
naszyjniki, niezwykle pracowicie splecione z włosia żyraf.
Jacek oglądał takie plecionki w zbiorach muzeum kultury materialnej w Chartumie,
wiedział więc, że podobnie jak naszyjniki ze szlifowanych skorup jaj strusich są
one bardzo
poszukiwane przez zbieraczy jako niezwykle cenne pozostałości starej ludowej
sztuki
zdobniczej Szylluków.
Dla Dziki i Jacka tańce wielu plemion arabskich i murzyńskich nie były nowością.
Widywali je dość często w Chartumie lub w Omdurmanie z okazji różnych sudańskich
uroczystości narodowych, teraz jednak, przyglądając się z roziskrzonym wzrokiem
i z
wypiekami na policzkach temu niezwykłemu, urzekająco barwnemu i groźnemu zarazem
widowisku, po prostu zapomnieli o całym świecie.
Ocknęli się z zachwytu dopiero na kilkakrotny niecierpliwy ryk syreny
„Nefertete”,
niosący się z lekką bryzą od strony rzeki. Ryk ten podziałał paraliżująco na
ręce grajków -
dudnienie bębnów urwało się nagle w pół taktu, równocześnie zastygły w tańcu
smukłe
dziewczęta, a także znieruchomiały wzniesione w górę ramiona wojowników
trzymających w
dłoniach włócznie i maczugi. Po ogłuszającym zgiełku zapanowała na podwórzu
śmiertelna
cisza, którą po chwili zmąciło wrzaskliwe gdakanie i łomot skrzydeł kur
gonionych przez psa.
Zebrani na podwórzu westchnęli z ulgą. Tancerki zaniosły się śmiechem i
pierzchły do
swoich tukuli, wojownicy również poczęli się śmiać i bić dłońmi po muskularnych
udach, co,
jak wiadomo, oznacza radość i zadowolenie.
Jacek w kilku gładkich słowach podziękował orrorowi za gościnność i tak
wspaniałe
widowisko, co pogłaskało widocznie dumę naczelnika, gdyż uśmiechnął się
zadowolony, a
potem podniósł w górę maczugę i krzyknął kilka słów po szyllucku.
Skutek jego odezwania się był zaskakujący! Z gardzieli wojowników wyrwał się
przeraźliwy, przeciągły okrzyk bojowy: „Li-li”, po czym, jak na komendę,
uderzyli
maczugami w swoje ambaczowe tarcze i małymi grupkami otoczyli dzieci wraz z
orrorem
ciasnym pierścieniem lśniących od potu ciał.
- No, teraz wywiodą nas gdzieś daleko w step; mnie rzucą na pożarcie lwom, a
ciebie,
Dzika, zaprowadzą do murachu* [Murach (dinka) - ogrodzenie dla bydła, obóz letni
Dinków,
w którym trzyma się wypasane na sawannie bydło.] i tam zrobią swoim fetyszem* [W
murachach Dinków i Szylluków znajdują się kapliczki zbudowane ku czci fetyszów,
czyli
przedmiotów obdarzonych według ich wierzeń nadprzyrodzoną siłą.] - zażartował z
poważną
miną Jacek.
Ale Dzika wcale się nie przestraszyła.
- Odprowadzą nas jako honorowa eskorta do przystani i oddadzą w ręce ojców.
Słowa Dziki spełniły się co do joty. Wojownicy odprowadzili swych małych gości
aż
na przystań, gdzie już zgromadziła się prawie cała arabska i murzyńska ludność
osiedla,
pragnąca asystować przy odpłynięciu statku.
Na brzegu, tuż przy pomoście łączącym „Neferlete” z lądem, kilku urzędników
rozmawiało jeszcze z obu łowcami, a na uboczu, pod opieką dwóch żołnierzy, stała
klatka z
jabiru, który wsparty zwyczajem bocianów na jednej nodze, z filozoficznym
spokojem
spoglądał na zgiełkliwy tłum ludzki.
Pożegnaniu dzieci z orrorem i eskortą towarzyszył znów przeciągły okrzyk wojenny
Szylluków oraz kilkakrotne uderzenie maczug o tarcze. Łowcy jeszcze raz
uścisnęli dłonie
urzędników i stojących obok kupców arabskich i greckich, po czym załoga
ściągnęła pomost i
statek powoli ruszył w dalszą drogę, żegnany okrzykami pozostałych na brzegu.
Jacek i Dzika stali przy burcie odpowiadając powiewaniem chusteczek na
pożegnalne
okrzyki, a kiedy Malakal pozostał już tak daleko, że stracili z oczu jego dachy,
chłopiec
zapytał:
- Powiedz mi, Dzika, jaką trasą lecieliście z Chartumu do Malakalu? W ciągu dwu
ostatnich dni nie widziałem ani jednego samolotu nad Bahr el-Abjad!
- Nas na pewno nie mógłbyś widzieć - zaśmiała się Dzika w odpowiedzi - bo
lecieliśmy wodnopłatowcem wzdłuż Nilu Błękitnego, a właściwie nad nawodnionymi
polami
Geziry. Nie masz nawet pojęcia, jak to wspaniale z góry wygląda: nie kończąca
się sieć
grubszych i cieńszych niebieskich niteczek na tle złocistym i białym. Te nitki
to kanały
doprowadzające wodę, do pól porośniętych bawełną, sezamem, orzeszkami ziemnymi i
prosem. Widziałam to wszystko bardzo dokładnie, bo lecieliśmy nisko, gdyż
towarzyszący
nam w podróży inżynierowie robili zdjęcia i pomiary. I tak dolecieliśmy do Er
Roseires...
- Do Er Roseires? - zdziwił się chłopiec.
- A tak, do Er Roseires! - z dumą potwierdziła Dzika. - Wodowaliśmy tam w małej
zatoczce poniżej straszliwie groźnych skalnych progów, na których tak bardzo
woda kotłuje
się i pieni, że żaden statek ani nawet łódź murzyńska nie mogą ich przebyć. Tam
wysiedli
inżynierowie, specjaliści od budowy zapór, regulacji rzek i nawadniania. To dla
nich właśnie
nasz samolot leciał tą trasą. Będą tam pewnie coś wielkiego budowali, bo w Er
Roseires
widziałam mnóstwo buldożerów, koparek, traktorów i innych, bardzo dziwnych
maszyn, ale
już nie pamiętam, jak się nazywają. No, a potem polecieliśmy prosto do Malakalu
i znów
wodowaliśmy, ale już na Bahr el-Abjad.
- Dziewczyno, ależ ty miałaś szczęście! - zawołał Jacek z wyraźną nutą podziwu i
zazdrości w głosie. - Przelatywałaś najpierw nad najlepiej nawodnioną i uprawną
częścią
Geziry, a potem nad najmniej zaludnioną okolicą tej prowincji, gdzie podobno aż
roi się od
wszelkiej zwierzyny. Musieliście przelatywać nad górami Ingessana i zawadzić o
słynne
moczary Moibar, których dotychczas nie przebył jeszcze żaden Europejczyk. Jeśli
wierzyć
gadkom murzyńskim, to słoni tam wprost bez liku!
- Kapitan wodnopłatowca mówił, że z Er Roseires mamy tylko dwieście
siedemdziesiąt kilometrów w prostej linii na wschód od jeziora Tana w Abisynii,
z którego
wypływa Nil Błękitny. Prosiłam go, żebyśmy polecieli nad jezioro, ale
powiedział, że nie
może. Z Er Roseires do Malakalu lecieliśmy najpierw nad okolicą górzystą,
pokrytą lasami, a
potem nad sawanną. Ponieważ lecieliśmy nisko nad ziemią, widziałam wyraźnie
ogromne
baobaby* [Baobab (murzyńsk.; arabs.: tebeldi - małpie drzewo chlebowe) -
zmieniające liście
drzewo stepowe o małej stosunkowo koronie, ale bardzo grubym pniu, pokryte korą
grubości
10 cm. Młode liście baobabu używane są przez wie murzyńskich szczepów jako
jarzyna, a
miąższ dużych, ogórkowatych owoców daje napój gaszący pragnienie. Ziarna tych
owoców
używane są przez znachorów afrykańskich jako znakomite lekarstwo na dyzenterię.
Kora
znajduje wielorakie zastosowanie, a z łyka sporządzają Murzyni mocne sznury.],
gaje akacji,
pierzchające w popłochu antylopy, bawoły, a także żyrafy i strusie. Kapitan
pokazywał mi
nawet uciekające nosorożce, ale mignęły mi tylko w oczach i przepadły w jakimś
khorze. A
potem z lewej strony widać było ogromną jasnozieloną plamę, która bardzo ostro
odbijała od
żółtego tła sawanny, ale nie wiem, czy to były te moczary, o których mówiłeś, bo
nie
widziałam tam słoni. A bliżej Nilu Białego to mieliśmy pod sobą ni to sawannę,
ni to step, ale
było tam sporo dużych osiedli murzyńskich, małe uprawne pola i bardzo wiele
pasącego się
bydła. Pilot twierdził, że to bydło należy do murzyńskiego szczepu Dinka, ale
nie mam
pojęcia, jak on to poznał.
Jacek słuchał w skupieniu sprawozdania Dziki i myślał z goryczą: „A ja tak się
martwiłem, że ona nie widzi pelikanów łowiących ryby ani hipopotamów, ani
krokodyli!”
Kiedy zaś skończyła, zapytał:
- A jak to się stało, że nie pojechałaś do Kairu?
Dzika zaniosła się dźwięcznym śmiechem i dopiero po dłuższej chwili
odpowiedziała:
- Przyrzekłam tatusiowi, że codziennie będę zażywać comoquininę, wiesz, te
paskudne pigułki przeciw malarii, że będę piła tylko gotowaną i filtrowaną wodę,
że będę na
siebie bardzo uważała... no i mnóstwo innych jeszcze rzeczy, o których nie ma co
mówić.
- Czyżby tylko dlatego pan Rawicz tak łatwo zgodził się na twoje uczestnictwo w
wyprawie? - indagował dalej Jacek.
- No, nie tak znowu łatwo... ale się zgodził - westchnęła dziewczynka. - Potem
powiedziałam jeszcze, że nawet gdybym chciała, to i tak do pensjonatu jechać nie
mogę, bo
wszystkie moje rzeczy są na... „Nefertete”.
- Ach tak! - zawołał pełen najwyższego podziwu Jacek, ale już po chwili
stwierdził
rzeczowo:
- Ojciec mógł ci przecież kupić kilka nowych sukienek i trochę bielizny na
miejscu, w
Kairze. Dużo tego chyba nie potrzebujesz?
- A cóż ty możesz wiedzieć, czego ja potrzebuje, a czego nie! - oburzyła się
Dzika. - A
zresztą nie widzę konieczności spowiadania się przed tobą z rozmów z moim
własnym ojcem!
Nie pojechałam do Kairu, jestem na pokładzie „Nefertete” i płynę w stronę Bahr
el-Ghazal
niezależnie od tego, czy tobie się to podoba, czy nie!
Oszołomiony lawiną słów, Jacek patrzył na swoją przyjaciółkę z tak zabawnie
zdumionym wyrazem twarzy, że dziewczynka parsknęła śmiechem.
Ale nagle umilkła spojrzawszy na przesuwający się nie opodal brzeg. Przez chwilę
z
natężeniem się weń wpatrywała, po czym chwyciła Jacka za ramię i mocno je
ściskając,
wykrztusiła rwącym się ż przejęcia szeptem:
- Patrz... patrz... tam na brzegu... tjang* [Tjang (dinka) - antylopa lirowata,
odznaczająca się długą wąską czaszką i lirowatymi rogami w kształcie „V”; żyje w
Sudanie.]!
Ooo!... drugi... trzeci!
Chłopiec spojrzał we wskazanym kierunku. Lewy brzeg, porośnięty kępami
ciernistych krzaków i pożółkłymi łodygami wysokich traw, widać było doskonale,
ale poza
kilkoma dużymi ptakami siedzącymi na konarach olbrzymiego baobabu Jacek nic
interesującego nie dostrzegł. Wzruszył więc niechętnie ramionami i rzekł nieco
opryskliwie:
- Wydaje ci się, Dzika, tam przecież nic nie ma!
- Tjang, tjang - upierała się dziewczynka. - Patrz dobrze... widzisz? Stoi tuż
przy
kopcu termitów* [Termity - bielce, owady występujące przede wszystkim w krajach
tropikalnych, niektóre gatunki także w Europie; żyją w społeczeństwach, jak np.
nasze
mrówki, budują twarde, trwałe kopce wysokości niekiedy kilku metrów, zwane
termitierami;
żywią się substancjami roślinnymi, przede wszystkim drewnem, i stąd są
szkodliwe.]... Ooo,
patrz! - krzyknęła nagle klaszcząc w dłonie. - Wskoczył na termitierę...
naprawdę wskoczył!
Jakkolwiek ruch zwierzęcia trwał zaledwie drobny ułamek sekundy, to jednak nie
uszedł uwagi Jacka, który przy tej sposobności spostrzegł i nie zauważony
poprzednio kopiec.
Bezstronnie jednak trzeba przyznać, że szczyt kopca wystawał tak nieznacznie nad
poziom
traw, że wielu wytrawnych myśliwych nie domyśliłoby się nawet jego istnienia.
Ponadto
barwa sierści zwierzęcia tak bardzo zbliżona była do kolorytu termitiery, że i
teraz tylko
niezwykle bystre i doświadczone oko mogło w nieruchomej sylwetce antylopy
rozpoznać
żywe stworzenie.
- Ależ ty masz wzrok! - przyznał chłopiec z nie ukrywanym podziwem. - Zauważenie
zwierzęcia w tej gmatwaninie traw jest już nie lada wyczynem, a cóż dopiero
bezbłędne
określenie jego gatunku!
Dzika, słysząc te słowa, promieniała z radości i dumy, bo wreszcie udało się jej
czymś
zaimponować towarzyszowi zabaw, który traktował ją zwykle z łaskawą, ale
lekceważącą
wyższością. Czuła jednak instynktownie, że nie należy tego tryumfu zbyt jawnie
okazywać,
toteż odrzekła ze skromną minką:
- Wcale nie mam lepszego wzroku od ciebie, tylko więcej miałam możliwości
obserwowania zwierząt, mieszkając w ogrodzie zoologicznym. Wybieg tjangów jest
prawie
przed naszym domem. Wiesz na pewno, że stado wystawia zawsze pikiety, które
stają na
termitierach czy innych wzniesieniach, aby lepiej obserwować sawannę i w czas
ostrzec przed
niebezpieczeństwem pasących się towarzyszy. Tego tam - rzekła wskazując na
tjanga wciąż
jeszcze stojącego bez ruchu na kopcu - zainteresowała widocznie „Nefertete”.
Chciał się więc
jej dobrze przypatrzyć, by zbadać, czym grozić może tak dziwny stwór. Na nasze
szczęście
wiatr wieje od brzegu, więc ludzkiego zapachu jeszcze nie zwęszył.
Prostota i rzeczowość, z jaką Dzika wyjaśniła swój niewątpliwy sukces, tak ujęły
Jacka, że gotów był nawet wyolbrzymić jej powodzenie, ale rozmowę przerwał
głośny
dźwięk gongu wzywającego na spóźniony obiad.
Dźwięk ten doszedł też widocznie i do uszu stojącej na termitierze antylopy, bo
nagle
zniknęła, jakby była przywidzeniem, i tylko chwiejące się gwałtownie trawy
zdradzały drogę
jej ucieczki.
W mesie dzieci zastały już swoich ojców, a w czasie obiadu dowiedziały się ku
wielkiej radości, że wyprawa zapowiada się dobrze, bo według informacji
uzyskanych w
Malakalu oba brzegi Bahr el-Gebel oraz Bahr el-Ghazal roją się po prostu od
mnóstwa
przeróżnej zwierzyny. Drugą, również radosną nowiną była wiadomość o wysokim
stanie
wody na obu rzekach. Pozwalało to bowiem nie tylko wpłynąć głęboko w rozległy
obszar
moczarów będących ulubionym miejscem pobytu abu markuba, ale znacznie zwiększało
możliwość pochwycenia tego niezmiernie czujnego i ostrożnego ptaka.
Posiłek spożyto w wesołym i beztroskim nastroju, a potem pośpieszono gromadnie
na
dach nadbudówki, gdyż trzykrotny krótki ryk syreny oznajmił jakieś niezwykłe
zdarzenie.
Na czystych, choć nieomal zupełnie czarnych wodach Bahr el-Abjad widać było
szeroką, wyraźnie odgraniczającą się, białawą smugę. Robiło to dość dziwne
wrażenie, rzeka
bowiem wyglądała tak, jakby w jej korycie płynęły równocześnie dwa nurty: jeden
jasny niby
rozwodnione mleko, drugi - czarny.
- Ta mleczna smuga wskazuje, że przepływamy właśnie obok ujścia rzeki Sobat,
prawego dopływu Bahr el-Abjad - wyjaśnił dzieciom pan Rawicz. - Mleczne
zabarwienie
nadaje jej osad niesiony z gór abisyńskich, z których wypływa. Na terenie
Abisynii nosi ona
nazwę Baro...
- Ależ, tatusiu - zawołała Dzika - przecież tu nie ma żadnych gór! Jak okiem
sięgnąć,
widać tylko bezkresną płaską sawannę...
- Nawet twoim sokolim wzrokiem gór tych nie zobaczysz - przerwał Jacek - bo
Wyżyna Abisyńska jest stąd oddalona w prostej linii o jakieś trzysta kilometrów!
Cóż jednak
dla takiej potężnej rzeki znaczy ta odległość? Tyle chyba tylko, że na równinnej
sawannie
straciła swój rwący, burzliwy nurt.
- Słusznie mówisz, Jacku - ozwał się stojący przy relingu pan Goraj - rzeka
Sobat
straciła na równinie swój bystry nurt, ale zachowała przyjemny dla podniebienia
smak wody.
Stare arabskie przysłowie powiada: „Kto raz napił się wody Nilu - znów do niego
wróci”.
Porzekadło to powinno się raczej odnosić do Sobat, do jej mlecznej, ale bardzo
smacznej
wody górskiej, a nie do Nilu, którego woda jest czysta, przefiltrowana przez
trawy i
wodorosty, ale ma przykry smak mułu i lekki zapach zgnilizny.
- Więc zamiast do Bahr el-Ghazal płyńmy w górę rzeki Sobat! - zawołała Dzika. -
Zwierzęta też są wybredne i chętnie piją wodę smaczną, toteż prędzej je tam
spotkamy...
- Ech, Dzika, Dzika - westchnął z politowaniem Jacek - przecież na Sobat nie
złowimy
ani abu markuba, ani kozłów nilowych. Rzeka ta posiada wprawdzie moczary, ale są
one małe
i znajdują się tylko w zakolach jej krętego koryta. Co innego Bahr el-Gebel czy
Bahr el-
Ghazal, których trzęsawiska rozciągają się na tysiące kilometrów kwadratowych.
Popatrz
zresztą na lewy brzeg - znów widać mokradła z łąkami sitowia, trzciny i trawy
słoniowej. W
tych bagnach na pewno zobaczymy kozły nilowe, prawda, tatusiu?
- Nasi tropiciele twierdzą, że kozłów w tym roku jest dużo w tych okolicach -
potwierdził pan Goraj - ale to nie znaczy, iż koniecznie musimy je tu spotkać.
Płyniemy teraz
na zachód, do jeziora No, więc na całej przestrzeni wynoszącej z górą sto
dwadzieścia
kilometrów będziemy mieli i bagna, i suchy ląd pokryty trawą, kępami drzew i
mimozy. Na
lewym brzegu będziemy widywać jeszcze liczne tukule Szylluków, na prawym osiedla
Dinków, ale wkrótce zobaczycie Murzynów ze szczepu Nuer, którzy podobnie jak
Dinkowie
chodzą prawie zupełnie nago. Nie dziwcie się też, jeśli zauważycie na bagnach
nową roślinę:
papirus. W czasach faraonów brzegi Nilu aż po Deltę zarośnięte były tą niezwykle
użyteczną i
piękną rośliną, teraz jednak trzeba odbyć z Chartumu prawie tysiąckilometrową
podróż na
południe, aby ją w całej okazałości zobaczyć. Dzisiaj wieczorem powinniśmy
dotrzeć do
następnego prawego dopływu Bahr el-Abjad, to znaczy do Bahr ez-Zeraf, czyli
Rzeki Żyraf.
Jest to, co prawda, tylko odnoga Bahr el-Gebel, ale otrzymała oddzielną nazwę od
żyraf,
których przed wielu laty było nad jej brzegami bez liku. Pamiętajcie też, że w
tych okolicach
komary stają się wieczorami prawdziwą plagą, a więc dobrze okrywajcie wasze
łóżka
moskitierami, nie przesiadujcie po zachodzie słońca na pokładzie, no i ściśle
przestrzegajcie
zażywania comoquininy.
Dzika zaprowadziła Jacka do swojej kajuty, aby pokazać mu, że ta maleńka izdebka
została jeszcze w Chartumie najtroskliwiej przygotowana do zamieszkania.
Chłopiec starał się
oczywiście nie okazywać swego zdziwienia na widok wydobytych przez Dzikę z
szuflady
pod koją kilku par dżinsów i innych części wygodnego i praktycznego ubrania
podróżniczego,
w duchu jednak musiał przyznać, że jego przyjaciółka jest osóbką nie tylko
bardzo
przewidującą, ale też i niezwykle stanowczą w przeprowadzaniu swoich zamierzeń.
„Jej na pewno oczy nie będą się pocić w razie niebezpieczeństwa - pomyślał. -
Szkoda
tylko, że to dziewczyna, bo z chłopcem można by tutaj przeżyć niejedną wspaniałą
przygodę”.
7
Jacek widział przed sobą spokojnie pasącego się tjanga, ale mimo wielokrotnie
powtarzanych prób - nie mógł go pochwycić. Zwierzę oddalało się krok po kroku i
nagle
między nim i chłopcem wyrosła szeroka ściana trzcin tak gęstych, że Jacek
przedzierał się
przez nie z niesłychanym trudem, przy nadludzkim wysiłku wszystkich mięśni.
Wreszcie, gdy
już, już miał wyciągnąć rękę, by ogromne zwierzę pochwycić za lirowate rogi -
coś
przytrzymało go za ramię. Szarpnął się z rozpaczą raz i drugi, a wtedy gdzieś z
dali doszedł
do jego uszu podniecony szept Dziki:
- Jacek! Wstawaj... no, wstawaj, leniu! Nie rzucaj się tak, bo spadniesz na
podłogę!
Chłopiec otworzył oczy i przez dobrą chwilę nie mógł zrozumieć, gdzie się
podział
tjang, gdzie znikły trzciny i co tak gwałtownie szarpie go za rękaw pidżamy.
Dopiero kiedy w
szarym mroku spostrzegł przed sobą gęstą siatkę moskitiery, zrozumiał, że
wszystko, co przed
chwilą widział, było tylko snem, a on leży na swojej koi.
- Wstawaj, wstawaj prędzej, Jacek - posłyszał znów prawie nad uchem zdyszany,
natarczywy szept - bo antylopy końskie umkną... słyszysz... umkną!
Słowa te dotarły wreszcie do świadomości chłopca i podziałały niczym kubeł
lodowatej wody wylany na głowę. Zerwał się z koi i wyskoczył spod moskitiery z
takim
impetem, że potrącona przez niego Dzika aż zatoczyła się na ścianę wąskiej
kajuty.
Dziewczynka roztarta dłonią obolałe od uderzenia ramię, ale bez słowa wymówki
pochwyciła Jacka za rękę i pociągnęła za sobą na pokład tonący jeszcze w
porannym mroku.
Na statku panowała zupełna cisza, tylko z kubryku* [Kubryk (niem.) -
pomieszczenie
mieszkalne przeznaczone dla załogi okrętu.] dochodziło zduszone chrapanie kilku
ludzi
śpiących na matach. Sprawiali oni wrażenie nieforemnych tobołów, gdyż chroniąc
się przed
komarami, zawinęli się szczelnie wraz z głowami w derki. Dziewczynka uklękła na
deskach
pokładu i czołgając się dotarła do dzioba „Nefertete”. Tu podniosła się nieco i
wskazując
palcem ledwie widoczny w rzadkiej mgle skrawek lądu, wrzynający się ostro w
koryto rzeki i
tworzący małą zatoczkę, wyszeptała do Jacka, który dokładnie naśladował
wszystkie jej
ruchy:
- Patrz na ten cypel! Czy widzisz na brzegu poruszające się cienie? To antylopy!
Te
dwie najbliższe, pochylone nad wodą zatoczki... to antylopy końskie, a ta obok
nich to pewno
antylopa krowa, bo trochę za duża na tjanga. A tamte cienie na tle krzaków
przypominają z
ruchów kozły błotne... chociaż mogą to być... gazele. Prawda?
Jacek patrzył we wskazanym kierunku i całą siłą woli wstrzymywał wyrywający się
z
gardła okrzyk radosnego zdumienia. Cypel spowity był jeszcze rozjaśniającym się
powoli
mrokiem, strzępy mlecznej mgły snuły się nad brzegiem, ale w zwierciadle
spokojnej
zatoczki, lśniącej niby polerowane srebro, rysowały się dokładnie odbicia
ruchliwych
sylwetek zwierząt. Miejsce to stanowiło prawdopodobnie ich ulubiony wodopój,
czuły się też
tutaj zupełnie bezpiecznie, bo kilka antylop weszło nawet w płytką wodę i piły
ją długimi
haustami, raz po raz podnosząc w górę głowy i bacznie wsłuchując się w odgłosy
budzącego
się dnia. Chłopiec nie mógł oczywiście dokładnie określić nazw znajdujących się
przy
wodopoju zwierząt, jak to uczyniła Dzika, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało w
chłonięciu
wzrokiem nie znanego dotychczas widoku. Żałował tylko, że nie zabrał z kajuty
swojej
doskonałej lornetki, która pozwoliłaby dokładniej śledzić ruchy zwierząt, drżał
również na
myśl, że antylopy mogą wyczuć obecność ludzi albo też pierzchną spłoszone jakimś
nieprzewidzianym hałasem. Już chciał podzielić się z Dziką swymi obawami, gdy
nagle z
wierzchołka rosnącej na brzegu ogromnej akacji parasolowatej rozległ się
przeraźliwy wrzask
orła krzykliwego. Gdzieś z pobliskiej sawanny odpowiedziało mu donośne wołanie
żurawi
koroniastych, w które wmieszało się natychmiast spieszne kwakanie i gęganie, co
wywołało
wrażenie, że nocujące na łachach i mieliznach stada kaczek i gęsi czekały tylko
na hasło
wzywające do wzięcia udziału w porannej pobudce.
Krzyk ptactwa rozbudził widocznie kapitana Mohammeda, bo nagle z budki
sterniczej, w której najchętniej sypiał, rozległo się jego basowe wołanie:
- Kawam, icha! Prędzej, wstawajcie!
Głos kapitana nie przebrzmiał jeszcze, a już u wodopoju nie było ani jednego
zwierzęcia. Pierzchły tak szybko, że Jackowi wydało się, iż po prostu wsiąkły w
tło
nadbrzeżnych krzaków i traw lub rozwiały się wraz z ustępującą mgłą.
Załoga przebudzona krzykiem kapitana zabrała się żywo do pracy, chcąc możliwie
szybko przygotować statek do dalszej drogi. Z komina „Nefertete” uniosły się w
powietrze
kłęby dymu, marynarze nabierali z rzeki wodę uwiązanymi na linkach wiadrami,
zlewali nią
pokład i szorowali go dokładnie szczotkami, a z kambuza rozszedł się aromatyczny
zapach
świeżo palonej kawy, którą przyrządzał sam Abdullah w asyście Ismaila
podtrzymującego
ogień w palenisku.
- Spłoszyli nam zwierzynę - ozwał się Jacek do swojej towarzyszki, kiedy oboje
wracali powoli do nadbudówki. - Ale, ale... powiedz mi, skąd ty wiedziałaś, że w
tej zatoczce
jest wodopój?
- Wcale nie wiedziałam - odrzekła Dzika z wyraźnym zakłopotaniem - przecież
jestem
tutaj pierwszy raz w życiu. Obudziłam się nagle, jakby mnie ktoś pociągnął za
rękę, no i
wyszłam na pokład odetchnąć świeżym powietrzem. I wtedy ze zdumieniem
spostrzegłam, że
„Nefertete” przycumowana jest do tej małej wysepki. Potem zobaczyłam cypel
nadbrzeżny i
zatoczkę, a w niej kilka sylwetek, które przypominały mi antylopy końskie przy
wodopoju o
świcie w naszym ogrodzie.
- I zbudziłaś mnie dlatego, żeby mi je pokazać? - zapytał chłopiec.
- Myślałam, że zrobię ci przyjemność, bo przecież nigdy jeszcze nie widzieliśmy
tych
zwierząt na wolności - próbowała usprawiedliwić się Dzika, sądząc, że Jacek ma
żal do niej
za zbyt wczesne wyrwanie z łóżka, no i dotkliwe ukłucia komarów, szczególnie
dokuczliwych wieczorami i przed wschodem słońca.
Ale chłopiec zupełnie inaczej ocenił jej postępek, bo nagle objął ją mocno
ramieniem i
starając się ukryć zmieszanie, zawołał śmiesznie grubym głosem:
- Dzika, ty jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką znam! Wspanialszą niż
niejeden
chłopak! Z ciebie wyrośnie na pewno druga Aleksine Tinne*. [Aleksandra Tinne
(Aleksandrine, Aleksine) holenderska podróżniczka. Urodziła się w Hadze 17.X. I
zmarła w
okolicy Murcuch 1.VII.1869 r. Pierwszą swoją samotną podróż odbyła w r. 1862
wzdłuż Nilu
Białego do Gondokoro, w rok później do Bahr el-Ghazal w towarzystwie niemieckich
podróżników-badaczy: Heuglina i Steudnera. W 1866 zrobiła przez Algierię wypad
na
Saharę, a w trzy lata później próbowała przebyć Saharę na przełaj, by dostać się
do Nilu.
Wyprawa ta skończyła się jej śmiercią, została bowiem zamordowana przez
Tuaregów.
(Tuaregowie - koczowniczy szczep chamicki, należący do plemienia berberyjskiego,
zamieszkujący wschodnią część Sahary.)] Porównanie ze sławną i podziwianą z
powodu
odwagi podróżniczką afrykańską mile połechtało dumę Dziki, toteż podziękowała za
nie
chłopcu najpiękniejszym uśmiechem, ale przekornie dodała:
- Panna Tinne była rzeczywiście dzielną i sławną kobietą, ale ja chyba nie pójdę
w jej
ślady, bo chcę żyć długo, bardzo długo, a tatuś opowiadał mi, że ona zginęła na
Saharze w
kilka lat po swojej pierwszej podróży sudańskiej. Gdybym umarła... to któż by
się opiekował
tatusiem?...
W tej właśnie chwili wyszli na pokład obaj ojcowie i ze zdumieniem spostrzegli
stojące przy burcie dzieci, ubrane w lekkie pidżamy i gęsto poznaczone na
twarzach i szyjach
czerwonymi plamami od ukąszeń komarów.
Dzika bardzo nie lubiła wymówek, toteż szybko i dokładnie opowiedziała o
porannej
eskapadzie, starając się oczywiście zbagatelizować ukąszenia komarów jako rzecz
nieuchronną w takiej sytuacji. Chcąc wreszcie zupełnie rozpogodzić strapione
twarze ojców i
uwagę ich zwrócić w innym kierunku, zaproponowała chytrze:
- A może popłyniemy łodzią do cypla i zobaczymy, czy to naprawdę były antylopy
końskie i kozły błotne? „Nefertete” i tak wcześniej niż za godzinę nie będzie
mogła ruszyć z
miejsca.
Propozycja wydała się łowcom rozsądna, bo rzeczywiście warto było ustalić, jakie
gatunki zwierząt podchodzą do rzeki, a przy sposobności zdobyć i pieczyste dla
kuchni.
Dzieci pobiegły do swoich kajut, by się ubrać bardziej odpowiednio, a marynarze
spuścili na wodę sporą tratwę gumową, która miała tę wyższość nad drewnianą
łodzią, że
zanurzenie jej było znacznie mniejsze przy sporym nawet obciążeniu, można więc
było użyć
jej nawet na płyciźnie. Obaj łowcy zabrali z sobą strzelby, Jacek zaś prócz
małokalibrowego
karabinka winchestera przewiesił przez plecy kamerę wyjaśniając, że musi
sfilmować pasące
się antylopy końskie.
- Wątpię, czy ci się to uda, Jacku - zaśmiał się pan Rawicz - bo antylopy
końskie
znane są z tego, że do wodopoju przychodzą przed świtaniem, a pasą się w
oddaleniu
kilkunastu, a często nawet kilkudziesięciu kilometrów w głębi sawanny.
- Tatusiu! - zawołała nagle Dzika. - A gdybym ja wzięła tę najlżejszą wiatrówkę
i
naboje do usypiania zwierząt? Ona jest jakby specjalnie dla mnie zrobiona!
Obaj łowcy spojrzeli na siebie, roześmieli się, ale zgodzili się na pomysł
dziewczynki,
pod tym oczywiście warunkiem, że nawet na krok od nich nie odstąpi, no i nie
będzie strzelać
do pierwszego ujrzanego zwierzęcia.
Dzika klasnęła w ręce z radości i co tchu pobiegła do głównej kajuty, skąd po
chwili
powróciła z wiatrówką w rękach, mając kieszenie dżinsów wypchane ampułkami i
stalowymi
łuskami ze sprężonym powietrzem. Ponieważ wiatrówka była jednak cokolwiek
ciężka, Jacek
rycersko ofiarował się dźwigać tę broń, odstępując przyjaciółce swój mały
winchesterek.
Do wyprawy dołączyli tropiciele szylluccy na swych ambaczowych tratwach oraz
młody, niezmiernie długi i chudy myśliwy ze szczepu Dinka, imieniem Tiuji, który
został
zabrany na statek w Malakalu jako tłumacz i pomocnik.
Z wysepki, przy której przycumowana została na noc „Nefertete”, nie było daleko
do
cypla, toteż grupka białych i czarnych myśliwych szybko znalazła się na brzegu.
W
wilgotnym gruncie widać było nie tylko tysiące przeróżnych śladów, ale nawet
liczne
głębokie ścieżki wybite racicami przychodzących do wodopoju zwierząt. Dzika
spojrzała na
pozór przelotnie na ślady, ale z wyraźną radością szepnęła Jackowi:
- Popatrz, może powiesz, że to nie jest ślad antylopy końskiej? A ten tutaj...
czy to nie
antylopa krowa?... Te małe ostre raciczki to chyba... dukier* [Dukier - antylopa
świnka.].
Ooo, są i kozły błotne! Czekaj no, przecież tu mamy wyraźny odcisk starego
guźca! No, no, i
któż by się spodziewał, że do takiej małej zatoczki schodzi się tak dużo
przeróżnej zwierzyny!
Jacek potrafił wcale dobrze rozpoznawać ślady wielu dzikich zwierząt żyjących w
Sudanie, gdyż posiadanie tej umiejętności wysoko cenione było w jego klasie i
zaszczytnie
wyróżniało wśród kolegów, ale tutaj, na widok ziemi stratowanej przez setki nóg
zwierzęcych, poczuł jakby zawrót głowy. Bo cóż tu można było odczytać, jak
ustalić gatunek
zwierzęcia, skoro ślady były zniekształcone, pomieszane z sobą, jedne zachodziły
na drugie,
przecinały się?
Spojrzał więc na Dzikę i znowu zrodził się w nim podziw dla tej drobnej,
uczynnej,
chociaż przekornej dziewczynki, którą zawsze lubił, ale chyba niesłusznie
lekceważył.
Tymczasem myśliwi, po starannym zbadaniu śladów na cyplu i brzegach zatoczki,
ruszyli w stronę dużej grupy krzaczastej akacji, do której prowadziły wydeptane
przez
zwierzęta drożyny. Dzika wierna swemu przyrzeczeniu pośpieszyła za nimi, za nią
zaś Jacek.
Nagle od strony sawanny powiał dość silny wiaterek, a równocześnie w powietrzu
rozległy się ciche, melodyjne, przeciągłe świsty, przypominające nieco dźwięki
wielu setek
na różne tony nastrojonych fujarek. Dźwięki te to przycichały, to znów stawały
się silniejsze,
wibrowały zmiennością tonów, a czasem rozbrzmiewały tak głośno, że można było
mniemać,
iż gdzieś w sawannie, w trawach, ukryła się grupa grajków koncertujących na
fletach.
Dzika zdumiona spojrzała na Jacka, widząc jednak na jego twarzy nie mniejsze
zdumienie, podbiegła do ojca, pochwyciła go za rękę, a wiedząc, że głośna
rozmowa może
spłoszyć pasącą się w trawach zwierzynę, zapytała szeptem:
- Tatusiu, co to tak gra?
Pan Rawicz uśmiechnął się i równie cicho wyszeptał:
- To soffar, córeczko, czyli akacja fletowa. Wiatr wygwizduje melodie na jej
cierniach. Po powrocie na statek wytłumaczę ci, jak się to dzieje, ale teraz
uwaga!...
dochodzimy do kępy.
W kępie nie było ani antylop, ani gazel, zerwało się tylko z ziemi stado
pantarek i z
gderliwym, wrzaskliwym gdakaniem obsiadło gałęzie pobliskiej akacji. Dzika
strąciła kilka z
nich celnymi, szybkimi strzałami z winchesterka. Strzały te były tak ciche, jak
klaśniecie w
dłonie, nie mogły więc naruszyć spokoju sawanny.
Tropiciele nurknęli w krzaki w poszukiwaniu zabitych ptaków, za ich przykładem
poszły i dzieci. Ziemia pod krzakami zasłana była po prostu przeróżnymi piórami.
Dzika
nazbierała sporą wiązkę niezmiernie delikatnych i bardzo w Chartumie cenionych
piór*
[piękne pióra ptasie, używane są w Afryce jako ozdoba stroju.] żurawi
koroniastych, białych
czapli, pelikanów i marabutów. Między ściółką z liści i piór widniały tu i
ówdzie skóry
zrzucone przez węże i jaszczurki, bielały czaszki i kości ptaków, antylop, a
nawet leżał
ogromny czerep guźca, w którego szczęce tkwiły jeszcze potężne, kolisto wygięte
szable*
[Szable - myśliwska nazwa kłów dzika.]. Jacek chciał zabrać tę czaszkę na
statek, by włączyć
ją do swoich zbiorów z tej pierwszej wielkiej podróży, kiedy jednak przekonał
się, że jest zbyt
ciężka, wyrwał tylko oba zadziwiająco wielkie kły. Początkowo chciał je schować
do
kieszeni, lecz nagle zmienił zamiar i podając je Dzice, rzekł z wyraźnym
zmieszaniem, które
próżno starał się ukryć:
- Weź je za to, że zbudziłaś mnie rano i pokazałaś zwierzęta przy wodopoju. To
są
chyba największe kły dzicze, jakie dotychczas widziałem... więc... więc będą ci
wszyscy
zazdrościć...
W domu ojca Dziki przewijało się zbyt wielu myśliwych, aby nie wiedziała, jaką
wartość przedstawiałyby dla nich tak ogromne szable guźca. Te, które trzymała
teraz w
rękach, nie były co prawda trofeum myśliwskim w pełnym tego słowa znaczeniu,
niemniej
postępek Jacka zaskoczył ją, a nawet zakłopotał, bo przecież zdawała sobie
sprawę, ile w nim
było wspaniałomyślnego wyrzeczenia. Sama nie przywiązywała wagi do tego rodzaju
zbiorów, czuła jednak, że nie powinna odmówić przyjęcia daru, toteż gorąco
podziękowała
Jackowi i olbrzymie, pierścienic wato zagięte kły wsunęła na przegub ręki, jakby
były
bransoletami.
W niewielkim oddaleniu od czerepu Szyllukowie wykryli czaszkę ludzką. Tropiciele
zbadali dokładnie szeroką szczerbinę po brakujących w szczęce siekaczach, a
następnie
poszperawszy włóczniami wśród liści i suszu, wydobyli z nich parę piszczeli,
które również
uważnie obejrzeli. Potem rozgarnęli delikatnie liście i przyglądali się ziemi,
jakby szukali na
niej śladów. Pokiwali głowami i wreszcie jeden z nich, wskazując na czaszkę,
wyjaśnił
łamaną arabszczyzną:
- Kor, on lew, pożreć ten człowiek, co być Dinka.
Dzieci spojrzały na czaszkę, na rozrzucone po ziemi kości, potem na siebie i -
jakby
na umówiony znak - spiesznie ruszyły ku ojcom, którzy ukryci za wysokim kopcem
termitów,
zdawali się obserwować coś z dużym zainteresowaniem. Obok nich siedział na ziemi
młody
Dinka. Skoro dzieci podbiegły zdyszane, pan Rawicz kładąc palec na wargach
zalecił im
milczenie, wskazując równocześnie wzrokiem na sawannę.
W odległości niespełna pół setki kroków, na stratowanej pożółkłej trawie, widać
było
dużego ptaka, podskakującego w przedziwnych pląsach na wysokich, bardzo silnych
nogach.
Czarne, lśniące jego upierzenie błyszczało w słońcu niby polerowana zbroja, a
dość długa,
giętka szyja z gołym podgardlem barwy roztopionego ołowiu zakończona była dużą
głową.
Szczególną uwagę zwracał potężny, lekko wygięty, ostry na końcu dziób, na którym
widać
było dużą rogową narośl, przypominającą ścięty z przodu hełm.
- To jest przecież abu garn, kruk hełmiasty. Takiego samego mamy w naszym Zoo -
szepnęła Dzika. - Ale dlaczego on tak pląsa?
- On nie pląsa, ale walczy... walczy z dużą, czarną, straszliwie jadowitą kobrą!
wyjaśnił również szeptem pan Goraj.
Abu garn, nie domyślając się nawet, że jest obserwowany, szeroko rozpostarł
krótkie,
ale bardzo mocne skrzydła, końcami lotek zamiótł ziemie, zupełnie tak, jak to
czyni
rozgniewany indyk, rozłożył wachlarzowato ogon i nagle uskoczył w bok,
błyskawicznie
wysuwając skrzydła ku przodowi i uderzając nimi z trzaskiem w długie czarne
cielsko, które
śmignęło w górę na kształt grubego kija. Uderzenie było celne, bo wąż zachwiał
się, a gdy w
tej samej chwili otrzymał jeszcze straszny cios dziobem, bezwładnie zwalił się
na ziemię.
Ptak był widocznie mistrzem w tego rodzaju walkach i doświadczonym zabijaką, bo
natychmiast całym ciężarem swego ciała skoczył na wroga, przygniótł go do ziemi,
wbił w
jego cielsko krótkie, ostre szpony i dużym, mocnym dziobem uderzył kilkakrotnie
w trójkątny
łeb.
Ale kruk nie docenił widocznie żywotnych sił potężnego gada albo też uderzenia
nie
były śmiertelne, bo nagle leżące nieruchomo, długie, grube ciało węża uniosło
się w górę i z
głośnym klaśnięciem, niby bicz, trzasnęło w ptaka. Cios był tak niespodziewany i
silny, że
odrzucony nim abu garn przekoziołkował w powietrzu i ciężko padł na ziemię.
Chwilę leżał
bez ruchu, wreszcie jednak podniósł się, zatoczył na chwiejnych nogach i błędnym
wzrokiem
rozejrzał się wokoło, jakby nie mogąc pojąć, co się właściwie stało.
Ukryci za kopcem myśliwi z wielkim zainteresowaniem patrzyli na to niecodzienne
widowisko, Jacek zaś, ułożywszy się wygodnie na spłaszczonym szczycie
termitiery,
spokojnie filmował dramatyczny przebieg pojedynku kruka z potwornym i
niebezpiecznym
gadem. Dzika znalazła sobie również dogodne miejsce do obserwacji, kręciła się
jednak
niespokojnie, gdyż daleko na sawannie zobaczyła poruszające się wysokie
sylwetki,
niezmiernie przypominające żyrafy.
Kobra chciała wyzyskać chwilową przewagę, lecz nie w celu zaatakowania wroga,
ale
jak najrychlejszej ucieczki. Jednakże zmęczenie walką, a także dotkliwe rany
zadane dziobem
i szponami napastnika odebrały mięśniom gada ich zwykłą sprężystość. Wąż
przesunął się
wprawdzie kilka metrów w stronę kopca termitów, gdzie prawdopodobnie miał swoją
kryjówkę, lecz pełzające zygzakiem czarne cielsko nie uszło uwagi ptaka.
Natychmiast
strzepnął skrzydłami, wydał z gardzieli zduszony okrzyk bojowy i jak burza runął
na
umykającego przeciwnika. Straszliwe uderzenia dziobem były tak szybkie, że wąż
nie mógł
ich uniknąć, tym bardziej że abu garn bił także skrzydłami i tratował nogami.
Tym
błyskawicznym, huraganowym atakom kobra nie potrafiła sprostać, chociaż
próbowała
oddawać ciosy. Na swoje nieszczęście miała do czynienia z wrogiem znacznie
szybszym,
który atakując, nie zapominał i o obronie, jak gdyby wiedział, że jedno
draśnięcie jadowitych
zębów przyniesie mu zgubę. Wkrótce ruchy węża stały się wolniejsze, niezdarne, i
wreszcie
celne uderzenie rozciągnęło go na ziemi z rozbitą czaszką.
Abu garn zadał jeszcze kilka ciosów, jakby chciał do reszty zmiażdżyć łeb gada,
potem zaś spróbował wziąć zdobycz w dziób i podnieść do góry. Próby te
oczywiście
zawiodły, gdyż kobra była zbyt ciężka, ptak więc zaniechał ich, ale zwycięstwo
swoje
obwieścił sawannie donośnym, dudniącym wołaniem: „buuu, buuu!”
Na zew ten odpowiedział nieoczekiwanie... basowy ryk syreny „Nefertete”,
oznajmiający, że statek gotowy jest do dalszej podróży. Obaj łowcy natychmiast
zarządzili
odwrót, chociaż nie uśmiechało się to Jackowi, który twierdził, że z kobry
należy zdjąć jej
piękną skórę. Dzika też gorąco protestowała nalegając, by najpierw sprawdzono,
czy
zauważone przez nią dalekie sylwetki to rzeczywiście żyrafy.
Ryk syreny i głośno teraz prowadzona u kopca termitów rozmowa zaniepokoiły
kruka,
nie do tego jednak stopnia, aby miał wyrzec się zdobyczy upolowanej z takim
trudem.
Zachowywał się tak, jakby wiedział, że dzięki swojej gorliwości w tępieniu węży
należy w
Sudanie do ptaków chronionych ustawą.
Na okrzyk zwycięstwa abu garna odpowiedziało - prócz syreny „Nefertete” -
podobne
buczenie, ale w tonacji znacznie wyższej. Było to wołanie samicy kruka, która
też przyleciała
z głębi sawanny i ochoczo zabrała się do obfitej uczty, przygotowanej przez
troskliwego
małżonka.
Powrót myśliwych na pokład „Nefertete” odbył się sprawnie, bez przeszkód, po
czym
statek natychmiast ruszył znów na zachód, w stronę jeziora No. Rzeka dzieliła
się i tutaj na
wiele ramion i odnóg, tworząc liczne wyspy piaszczyste i błotniste mielizny, na
których
wygrzewały się krokodyle. Gady te, obdarzone znakomitym słuchem i wcale nie
gorszym
wzrokiem, były tak czujne i ostrożne, że z daleka już słyszały nadpływający
statek, a skoro go
ujrzały - na łeb, na szyję wskakiwały w nurty rzeki. Nie można się im było
zresztą dziwić,
gdyż ze statków turystycznych strzelano do nich często nawet salwami.
Jacek czuł do tych potworów nie tylko obrzydzenie, ale i osobistą urazę,
datującą się
od pamiętnego spotkania na wyspie, które tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi
nie
zakończyło się dla niego tragicznie.
Czas jakiś obserwował je przez lornetkę, kiedy jednak doszły go z dachu
nadbudówki
urywki żywo prowadzonej rozmowy, porzucił to zajęcie.
Wszedł na moment, gdy pan Rawicz, trzymając w palcach niezwykle ukształtowaną
gałązkę, mówił do Dziki:
- To jest właśnie gałązka soffar, czyli akacji fletowej. Widać na niej dwa
rodzaje
kolców: ta para u góry jest na całej swojej długości prawie jednakowo gruba i
wyrasta z
łodygi zupełnie normalnie, natomiast ta niższa robi wrażenie, jakby u nasady
kolce
zakończone były dwoma dużymi galasówkami przyrośniętymi do pędu. Narośla te
powstały
na skutek zaatakowania kolców przez pewien gatunek drobnych moli, które
rozwijając się w
ich wnętrzu - powodują nadmierny rozrost podstawy. Jak widzisz, narośla osiągają
wielkość
średniego jaja kurzego i są wewnątrz puste. Otworki w tych „galasówkach” robione
są przez
mrówki, które wyzyskują obszerne, puste wnętrza na mieszkania dla siebie. W taki
to prosty
sposób powstają setki tysięcy pudełek rezonansowych, na których wiatr wygwizduje
- niby na
fletach - przeróżne melodie, zależnie od siły i kierunku poruszanego powietrza.
To właśnie
stało się przyczyną, iż drzewom nadano nazwę „akacji fletowych”.
- Najdziwniejszym jednak zjawiskiem w tworzeniu się owych „fletów” jest to, że
mole
atakują zawsze co drugą parę kolców rosnących na tej samej gałązce - uzupełnił
pan Goraj.
Przed dziobem „Nefertete” pokazała się ogromna wyspa porośnięta trawą, gajem
szeroko rozgałęzionych palm dum oraz kilkoma gatunkami akacji, wśród których tu
i ówdzie
panoszyły się potężne kopuły koron drzew el-heglig. „Nefertete” wpłynęła w górne
koryto
Bahr el-Abjad, mając wyspę po lewej swej burcie, a stepowy brzeg rzeki po
prawej.
Zarówno na wyspie, jak i na przeciwległym brzegu rozsiadły się w cieniu drzew
liczne, zwarte grupy szylluckich tukuli. Dymy wznoszące się nad osadami
wskazywały, że
kobiety zajęte są przygotowywaniem strawy, ale wiele ich wyległo na brzeg wraz z
mężczyznami i gromadami dzieci, aby podziwiać piękny statek, płynący szybko
przeciw
prądowi w górę rzeki.
„Nefertete” i jej załoga dobrze były znane w przybrzeżnych wioskach i osadach, o
czym świadczyły obustronne przyjazne pozdrowienia, w których oczywiście żywy
udział
brali i czterej tropiciele.
Kiedy statek mijał już zachodni cypel wyspy, na rzece ukazało się kilka
ambaczowych
tratw, które eskortowały długą dłubankę tamaryndową. Na tratwach siedziało po
kilku
wojowników uzbrojonych we włócznie i maczugi, w dłubance zaś prócz dwóch
wioślarzy
widać było Szylluka przybranego w piękną białą opończę i półokrągłą czapeczkę,
misternie
splecioną z delikatnych traw. Strój ten zdradzał omdę, czyli naczelnika kilku
wiosek, a
znaczenie jego podkreślały grube naramienniki z kości słoniowej oraz trzymana w
ręku
pięknie rzeźbiona maczuga.
Ponieważ widoczne było, że omda pragnie dostać się na statek, co zresztą łatwo
było
zrozumieć z okrzyków wydawanych przez eskortę, pan Goraj kazał zwolnić biegu i
umocować na burcie sznurową drabinkę.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, a omda znalazł się na pokładzie „Nefertete”,
gdzie
został przywitany uprzejmie przez obu łowców. Naczelnik był mężczyzną jeszcze
młodym,
jak wszyscy Szyllukowie niezmiernie wysokim i szczupłym, nie nosił jednak
tradycyjnej
spilśnionej fryzury wojowników swego szczepu. Władał płynnie językiem arabskim,
a sposób
jego zachowania się zdradzał, że dano mu staranne wychowanie miejskie. Po
zwyczajowym
wymienieniu powitalnych formuł arabskich przystąpił natychmiast do wyłuszczenia
trapiącej
go sprawy.
- Pobliski, najwygodniejszy dla podległych mojej opiece wsi wodopój - mówił -
okupowany jest od dłuższego czasu przez olbrzymiego timsah, istnego potwora,
który pożarł
nie tylko kilkaset kóz, owiec i krów, ale nawet wiele ludzi, a szczególnie
dzieci i kobiet.
Wojownicy robili na niego wielokrotnie zasadzki, zawsze jednak kończyły się one
bardzo
smutno. Dwóch młodych, dzielnych wojowników wciągnął w głębinę rzeki, garstka
innych
została w straszliwy sposób poraniona, a dwaj nieustraszeni myśliwi, którzy
włóczniami
zabijali lwy i bawoły, dzisiaj są kalekami, gdyż potwór połamał im nogi
uderzeniami swego
potężnego ogona.
- Macie przecież w Tongo, a wiec bardzo blisko stąd - misję. Misjonarze
posiadają na
pewno dobrą broń myśliwską... dlaczegoż nie wezwaliście ich na pomoc? - zapytał
pan
Rawicz. - A zresztą co tydzień przepływa tędy statek wiozący turystów, a ci
ludzie płacą
mnóstwo pieniędzy, byle tylko ułatwić im zabicie dużego krokodyla.
- Próbowaliśmy na misji, próbowaliśmy też i z turystami - wyjaśnił omda z
pogardliwym machnięciem dłoni - ale ani jedni, ani drudzy nic gadowi zrobić nie
mogli. Bo
nasz timsah przy bezprzykładnej zuchwałości posiada też nadzwyczajny spryt, a
czujnością i
ostrożnością przewyższa nawet jabiru. W czasie dnia wygrzewa się na piaszczystej
łasze
wystającej z wody prawie w samym środku rzeki i kiedy tylko statek zbliży się
nieco do
łachy, potwór natychmiast znika w wodzie i pojawia się dopiero wtedy, gdy
niebezpieczeństwo dawno minie. Próbowano też podpłynąć do wydmy na czółnach, ale
i to
nie przyniosło żadnego rezultatu. Timsah znikał w rzece, podpływał pod łodzie,
przewracał
je, myśliwych zaś - walczących z nurtem - dotkliwie ranił, odbierając im ochotę
do dalszego
polowania.
- Bardzo to wszystko przykre, ale cóż my wam możemy poradzić? - ozwał się pan
Rawicz.
- Każdy z nas wie, że jesteście znakomitymi myśliwymi! Zabijcie timsah! Zabijcie
wstrętnego ludojada! - zawołał błagalnie omda.
- Przecież my nie przybyliśmy tutaj na strzelanie krokodyli! Nie mamy na to
czasu! -
odpowiedział pan Rawicz.
Omda jednak nie ustępował. Prosił, zaklinał, w tak niezwykle ponurych barwach
przedstawiał nieszczęścia, jakie spotkały jego podwładnych, oraz straszliwą
przyszłość
czekającą podlegające mu wsie, jeśli nie znajdzie się ktoś odważny i
wspaniałomyślny, kto
pokona nienasyconego gada, że wreszcie obaj Polacy dali się ubłagać i przyrzekli
zrobić
wszystko, co tylko będzie w ich mocy.
Radość naczelnika była tak wielka, że nie zważając na swoją wysoką godność,
odtańczył na pokładzie taniec wojenny. Do tańca tego natychmiast przyłączyli się
i czterej
tropiciele, groźnie potrząsając włóczniami. Tańczący omda był widomym znakiem
pomyślnie
załatwionego poselstwa, toteż tkwiąca w czółnach eskorta uczciła jego wysiłki
bojowym
okrzykiem, który dla tłumu czekającego na brzegu stał się hasłem do rozpoczęcia
dziękczynnych tanów.
Potem, kiedy zmęczony omda usiadł na podsuniętym mu stołku, omówiono plan
działania. Łowcy zażądali pokazania im owej mielizny, na której wygrzewał się
krokodyl.
Naczelnik odesłał więc z powrotem eskortę, a sam - teraz w roli przewodnika -
usadowił się
obok kapitana w budce sternika. „Nefertete”, nie chcąc zbyt wcześnie spłoszyć
krokodyla,
zeszła z poprzedniego kursu i tuż przy brzegu popłynęła wolno w górę rzeki.
Jacek skorzystał natychmiast ze sposobności i na taśmę filmową chwytał
przesuwający się krajobraz wraz z palmowymi gajami, kopulastymi tukulami,
krzątającymi
się w obejściach ludźmi, stadami bydła, kóz, owiec oraz malowniczymi postaciami
uzbrojonych w długie włócznie pasterzy, stojących jak bociany na jednej nodze.
„Nefertete” wypłynęła właśnie z dość ostrego zakrętu na szerokie rozlewisko, gdy
rozległ się podniecony okrzyk omdy:
- Henak, henak! Tam, tam go widać!
Stojący przy relingu łowcy, a wraz z nimi i Dzika, ujrzeli na samym środku
rozlewiska zupełnie płaską, podłużną, piaszczystą mieliznę, na której rysowały
się jakieś
ciemne plamy, zamazane z powodu zbyt dużej odległości. Dopiero przez szkła
silnych
lornetek widać było wyraźnie kilkanaście małych, ciemno upierzonych,
nieruchomych
czapelek, obok spore stadko śpiących kaczek, a nieco dalej samotną czaplę siwą.
Na samym
brzegu mielizny, na pół w piasku, na pół w wodzie leżało coś, co można było
wziąć za gruby,
długi, sękaty pień, gdyby nie otwarta potworna paszczęka wskazująca, że jest to
olbrzymi
krokodyl. W pełnej szacunku dla kolosa odległości leżało kilka jeszcze, znacznie
już
mniejszych gadów: jedne z otwartymi paszczami, w których żywo uwijały się
żwirowce, inne
uśpione gorącymi promieniami słońca.
„Nefertete” nadal płynęła wolno, skoro jednak znalazła się dokładnie na linii
wysepki,
maszyny jej stanęły. Dwaj tropiciele bezszelestnie zniknęli za burtą ze swoją
ambaczową
tratwą, szybko dopłynęli do stałego lądu, pochwycili rzuconą im z pokładu linę i
przycumowali statek do drzewa.
Zanim wszystko to zostało wykonane, pan Goraj zszedł do kajuty, a po chwili
powrócił z karabinem myśliwskim, zaopatrzonym w lunetę.
- Odległość wynosi chyba więcej niż trzysta kroków - rzekł pan Rawicz obserwując
mieliznę przez lornetkę. - Celny strzał w łeb potwora będzie nawet dla ciebie,
Stasiu, nie lada
wyczynem.
Pan Goraj roześmiał się beztrosko i odpowiedział:
- Ta luneta jest ponoć arcydziełem nowoczesnej techniki optycznej. Nie miałem
sposobności jej wypróbować, bo przysłano mi ją na kilka dni przed wyruszeniem na
wyprawę, myślę jednak, że nie zawiedzie. Sam wiesz, jak trudne jest dokładne
ustalenie
odległości na wodzie, nastawię więc podziałkę na trzysta pięćdziesiąt kroków i
celować będę
w nasadę łba...
- Ma pan tylko jeden strzał - wtrąciła rzeczowo Dzika - bo w razie pudła...
krokodyl
zwieje!
- Ha, postaram się jakoś zasłużyć na twoje uznanie, przyszła panno Tinne -
zażartował
łowca, po czym przyklęknął, przyłożył łożysko broni do ramienia, lufę oparł na
relingu... i
nieomal w tej samej chwili rozległ się suchy trzask wystrzału.
- Leży, leży! - krzyknęła radośnie Dzika, która - posiadając rzeczywiście sokoli
nieomal wzrok - bacznie śledziła, co się na mieliźnie dzieje.
- Ptaki natychmiast po strzale odleciały z wydmy, wszystkie mniejsze krokodyle
na
łeb, na szyję zwaliły się do wody, tylko ludojad leży... nawet nie drgnął -
potwierdził pan
Rawicz.
Ojciec Jacka był zbyt doświadczonym myśliwym, by zadowolić się swoim sukcesem.
Wiedział doskonale, jak niezwykle żywotne są krokodyle: kula mogła zabić, ale
mogła też
porazić chwilowo system nerwowy potwora. Toteż nie zważając na radosne okrzyki
omdy,
członków załogi oraz znajdujących się na pokładzie Murzynów, spokojnie zmierzył
do
krokodyla i posłał mu następną kulę.
Tym razem efekt był piorunujący. Kolos począł bić ogonem w wodę z taką
wściekłością, że fontanny bryzgów spadały na mieliznę i rzekę niby rzęsista
ulewa. Teraz
było już pewne, że pierwszy pocisk spowodował paraliż przedniej części ciała
gada, gdyż
leżała ona bezwładnie na piasku, jakby nic wspólnego nie miała z chłoszczącym
wodę
ogonem. Dwa następne strzały osłabiły tak bardzo siłę uderzeń ogona i tak
zmniejszyły ich
częstotliwość, że choć przez jakiś czas gad pienił jeszcze wodę, to jednak coraz
słabiej i
wolniej, aż wreszcie zupełnie znieruchomiał.
Szybko odcumowano „Nefertete” i puszczono w ruch maszyny. Statek zgrabnie
zatoczył półkole i podpłynął do mielizny tak blisko, na ile tylko pozwalało
wznoszące się dno
przy jej brzegu. Spuszczenie na wodę dużej szalupy oraz dopłynięcie nią do
mielizny nie
zabrało wiele czasu. Tropiciele ostrożnie zbliżyli się do gada, mocno
przewiązali mu paszczę
sznurem, linki krępujące łapy związali na grzbiecie i wtedy dopiero zabrali się
do ściągnięcia
jego cielska z piasku i załadowania na szalupę. W tej żmudnej pracy pomagał
Tiuji i ci
członkowie załogi, których obecność na statku nie była chwilowo konieczna.
Ludojad
ogromem swego cielska tak wypełnił szalupę, że nie ostało już miejsca dla
wioślarzy.
Przywiązano więc linę do metalowego kółka na przedniej stewie* [Stewa (niem.) -
belka
żelazna lub drewniana zagięta do góry, która stanowi przedłużenie głównej belki
wiązania
okrętowego (stępki, kilu), biegnącej przez całą długość okrętu. W każdym okręcie
jest stewa
dziobowa i rufowa.] i wspólnymi siłami przyholowano łódź do statku.
Podciągnięcie jej w
górę na klubach* [Kluba (niem.) - blok, dźwig.] szalupowych było już fraszką,
wkrótce więc
postrach Szylluków i ich stad leżał na pokładzie w całej swojej okazałości.
Olbrzymi gad był na pewno praojcem rodu krokodylowego, gdyż miał przeszło pięć
metrów długości i ze starości rozrastał się już wszerz: brzuch jego przypominał
dużą beczkę.
Dokładne oględziny wykazały, że wszystkie kule trafiły w łeb potwora na
przestrzeni
nie większej niż dłoń dorosłego mężczyzny. Wszyscy, a szczególnie Szyllukowie i
młody
Dinka, dziwili się celności strzałów, a Jacek pokazując Dzice otwory wlotowe
pocisków na
ohydnym łbie ludojada rzekł chełpliwie:
- Pomyśl tylko, Dzika, cztery strzały z tak wielkiej odległości... i wszystkie w
celu!
Pan Goraj starał się zwalczać zbytnią chełpliwość syna, toteż najpierw objaśnił
dzieciom użytek lunety myśliwskiej, a potem pozwolił im popatrzeć przez nią na
nadpływającą z dali kępę.
- Przecież przez tę lunetę widać dokładnie prawie każdą trawkę... i jak
bliziutko! -
zawołał Jacek, rozradowany i zdumiony ogromnym zbliżeniem i czystością obrazu,
oddając
instrument Dzice.
- A ja widzę przez nią małego zimorodka, który siedzi na łodydze złamanej
trzciny i
czatuje na ryby. Widać dokładnie każde jego piórko! Ooo! teraz mam go w samym
środku
tych cieniuchnych linijek, które pan nazwał celownikiem. Noo... z taką lunetą to
nawet muchę
można trafić!
Głośne okrzyki i śpiewy rozlegające się za burtą statku odwróciły uwagę
podróżników
od lunety i krokodyla. Na rzece czerniło się po prostu od ogromnej ilości
dłubanek i
ambaczowych tratw, obciążonych do ostatnich granic przez siedzących w nich
Szylluków.
Mężczyźni zawodzili wojenne pieśni i uderzali maczugami w wąskie tarcze, kobiety
klaskały
w dłonie, dzieci pokrzykiwały, byli nawet grajkowie, którzy dęli w piszczałki,
brząkali na
sześciostrunowych gitarach własnej roboty lub też uderzali patykiem o patyk, co
do złudzenia
przypominało stukanie kastanietów* [Kastaniety (hiszp.) - rozpowszechniony w
Hiszpanii
instrument muzyczny, składający się z dwóch drewnianych płytek, używany przez
tancerzy
do wystukiwania rytmu podczas tańca.].
- Szyllukowie przybyli z prośbą o wydanie im znienawidzonego wroga. Odtańczą nad
nim taniec śmierci, a potem go zjedzą - wyjaśnił pan Rawicz z uśmiechem.
Omda podszedł do burty, podniósł w górę maczugę i natychmiast umilkł hałaśliwy
zgiełk na rzece. Naczelnik przemówił kilka słów do wojowników otaczających
statek na
swych ambaczowych tratwach, na co odpowiedzieli oni zgodnym okrzykiem, po którym
z
łodzi do łodzi zaczęto podawać sobie kilka związanych baranów i kóz oraz
naczynia
napełnione merisą i durrą. Wszystko to niebawem znalazło się na pokładzie
„Nefertete”, a
potem dodano jeszcze parę pięknych kłów słoniowych, wielki pęk przepysznych piór
strusich,
kilka niezwykle starannie wykonanych wąskich tarcz ambaczowych obciągniętych
skórą
bawolą oraz pęk włóczni, na widok których oczy pana Rawicza rozjaśniły się
radośnie.
Naczelnik zwrócił się teraz do pana Goraja, w pięknie ułożonych zdaniach
arabskich
podziękował za uwolnienie okolicznych osad od straszliwego ludojada, po czym -
ofiarowując w imieniu własnym i swoich podwładnych złożone na pokładzie dary -
poprosił o
cielsko zabitego wroga, aby kości jego poświęcić pamięci przodków i tych, którzy
zginęli w
potwornej paszczęce gada.
Skóra tak olbrzymiego krokodyla mogła stanowić bardzo cenne i przez wszystkich
podziwiane trofeum myśliwskie, tym bardziej że oba niezwykle wysokie grzebienie
ogona i
sękaty pancerz grzbietu wskazywały na matuzalemowy wiek* [Matuzalemowy wiek -
długi
wiek, długowieczność; powiedzenie pochodzi od imienia biblijnego patriarchy
Matuzalema,
który miał żyć 969 lat.] gada. Warto też było przekonać się, ile naszyjników i
bransolet
znajdowało się w żołądku potwora, to bowiem mogło chociaż w części pomóc do
ustalenia
liczby ofiar. Ale pan Goraj szanował miejscowe wierzenia i zwyczaje, bez wahania
więc
przychylił się do prośby Szylluków.
Radosna wieść błyskawicznie dotarła do otaczającej statek flotylli. Rozległy się
znów
śpiewy, klaskania w dłonie i dźwięki gitar, świst piszczałek oraz stukot
patyków. Krokodyla
spuszczono przez burtę na powrozach i ułożono na kilku związanych razem
dłubankach, po
czym omda pożegnał myśliwych, zapraszając ich w powrotnej drodze do Tonga, gdzie
stale
rezydował. Pożegnał się też z załogą i w otoczeniu świty powrócił na czele całej
flotylli na
brzeg, a „Nefertete” podążyła do swego niedalekiego już celu.
Opiekę nad znajdującymi się na pokładzie owcami, kozami, naczyniami z durrą i
merisą objął kucharz Abdullah, z tym oczywiście zastrzeżeniem, że dary te mają
być
sprawiedliwie podzielone wśród załogi. Kły słoniowe, pióra strusie, a także
tarcze i włócznie
złożone zostały w dużej kajucie, by po powrocie do Chartumu wzbogacić zbiory obu
łowców.
Pan Rawicz, zamiłowany zbieracz starej broni murzyńskiej, szczególnie troskliwie
zajął się włóczniami, opowiadając oglądającym je z ciekawością dzieciom:
- Te włócznie są prawdziwym skarbem dla zbieracza i aby je zdobyć, zgodziłbym
się
przez kilka miesięcy polować na wszystkie żyjące w Bahr el-Abjad krokodyle-
ludojady.
Broni tej nie wykonali Szyllukowie, ale zdobyli ją prawdopodobnie przed wielu,
wielu laty w
wojnach z południowymi szczepami. Wiecie przecież, że ani Szyllukowie, ani
północni
Dinkowie nie mają swojego żelaza, bo tak zwany Sudański Płaskowyż Żelazny
rozciąga się w
południowej części prowincji Bahr el-Ghazal i Ekwatorii. Północni Niloci
zdobywali żelazo
w dawnych czasach albo drogą wymiany handlowej, lub też w wojnach z południowymi
sąsiadami. Najlepszymi hutnikami są tam Murzyni ze szczepu Bongo. Wytapiają oni
żelazo w
swych prymitywnych piecach od niepamiętnych czasów, ale w sztuce kowalskiej nie
ustępują
im sąsiednie szczepy Mittu, Moru, Jur, a nawet Zande. Nasze włócznie wykuli
jednak
arcymistrze kowalscy ze szczepu Bongo żyjący chyba przed setką lat z okładem.
Tak
pięknych ostrzy już dawno nikt w Sudanie nie wykuwa, a więc dar omdy posiada
wartość
muzealną. Nigdy nie przypuszczałem, Jacku, że strzał twego ojca - oczywiście
mistrzowski -
przyniesie nam taki skarb!
8
Dzika siedziała obok kapitana Mohammeda i słuchała jego niezwykłych opowieści o
odbytych w młodości podróżach na ojcowskiej feluce po tajemniczych trzęsawiskach
na Bahr
el-Gebel i Bahr el-Ghazal. Poranek był wczesny, ciepły i cichy, leciuchny
wietrzyk zaledwie
marszczył rozległe tonie Bahr el-Abjad, które dziób „Nefertete” krajał miękko,
odrzucając na
boki dwie potężne bruzdy wody. Na bruzdach tych kołysały się żerujące stadka
szarych i
różowych pelikanów, egipskich gęsi hełmiastych, gęsi zbrojnych, a także
przeróżnych kaczek.
Czasami zafalowała na wodzie pływająca kępa lub cała nawet, bujną roślinnością
pokryta
wysepka.
Tu i ówdzie widać było na rzece mniej lub więcej zanurzone w wodzie tłuste
cielska
hipopotamów, które odsypiały teraz w ciszy poranku nocną włóczęgę po lądzie i
mokradłach
w poszukiwaniu wieczerzy. Niektóre z tych olbrzymich zwierząt ledwie raczyły
łypnąć
zaspanym okiem na przepływającą „Nefertete” i znów zamykały opadające powieki,
jakby
przekonane, że tak pięknego poranku nikt nie ośmieli się zakłócić niespodziewaną
napaścią.
Mohammed opowiadał właśnie straszną historie o wielkim stadzie słoni, które
pewnego dnia zaatakowały załogę feluki przycumowanej na skrawku suchego lądu
wrzynającego się w moczary Bahr el-Gebel - gdy na nadbudówce pokazał się zaspany
jeszcze
Jacek.
- Ach, ty niepoprawny śpiochu! Przecież ty przesypiasz najpiękniejsze godziny
poranne... zupełnie jak te hipopotamy tam w rzece - zaśmiała się Dzika.
- Dobrze ci się śmiać, skoro miałaś czas wyspać się do woli. Ja większą część
nocy
wojowałem z moskitami i surret* [Surret- odmiana boleśnie kąsającej muchy
afrykańskiej.]...
Zapomniałem zamknąć okienka w kabinie, no... i nie założyłem dobrze moskitiery
na koi,
więc przebudziłem się w nocy tak pokłuty, że całe ciało poznaczone mam
czerwonymi
plamkami...
- Wracaj natychmiast do kabiny, weź kąpiel, ale nie zapomnij dodać do wody dobrą
łyżkę amoniaku, a potem połknij dwie granulki comoquininy! - zawołała Dzika
rozkazująco. -
Jeśli zachorujesz na malarię, to przez ciebie będziemy musieli wracać do
Chartumu przed
ukończeniem wyprawy! Pewno nie jadłeś jeszcze śniadania? - spytała karcącym, ale
zatroskanym głosem. - Przyjdź do mesy, zaraz tam wszystko przygotuję!
Jacek potulnie zastosował się do poleceń swej energicznej przyjaciółki, a potem
- już
po kąpieli i śniadaniu - przyszedł na dach nadbudówki i stanął obok dziewczynki,
która za
przykładem ojca oparła się o reling.
- Patrz, jak bardzo zmienił się krajobraz rzeki - mówił pan Rawicz - płyniemy
teraz
szeroką, wolną od suddów strugą, ale po obu stronach mamy bagniste brzegi z
podmokłymi
łąkami traw, trzcin i sitowia, za nimi zaś równinne tereny zalewane w okresach
pór
deszczowych. Po ustąpieniu wody tereny te zmieniają się w soczyste pastwiska, na
które
pasterze Dinka, Szylluk czy Nuer wyprowadzają swoje stada bydła rogatego. Łatwo
tu można
spotkać bawoły i wszelakiego rodzaju antylopy, a nierzadko w wysokich trawach
buszują
także stada słoni, liczące czasami setki sztuk. Murzyni Dinka określają te
tereny słowem
„tojcz”, co znaczy „zalewy”.
- Jak to jednak możliwe, tatusiu, żeby na moczarach rosły akacje, o, tam na
przykład -
Dzika wskazała na widoczną z daleka grupę wysokich drzew.
- Akacje te nie rosną na bagnach, ale na wzniesionym nieco, suchym gruncie,
wrzynającym się w tereny zalewne i błotniste brzegi. Są to akacje sejal, czyli
po arabsku
„talh”. To, co widzimy przed sobą, to sławny z wielkiej ilości bawołów Przylądek
Bawoli,
obejmujący ogromny obszar sawanny. W cieniu akacji mogłabyś na pewno zobaczyć
lwy
odpoczywające po obfitej uczcie. I jeszcze jedna ciekawostka: otóż drzewa te są
w pewnym
stopniu „przyzwyczajone” do ognia, to znaczy, po każdym pożarze na nowo
wypuszczają
liście. Bo co roku szaleją tu pożary umyślnie wzniecane przez Murzynów, którzy
wypalają
twarde, zeschnięte już trawy, aby przygotować miejsce dla nowej, świeżej
roślinności.
Nierzadko oczywiście przyczyną pożarów są także i pioruny w czasie bu...
Pan Rawicz nie skończył zdania, gdyż Dzika pochwyciła go nagle za rękę, ścisnęła
kurczowo i wskazując palcem na błotnistą łachę porośniętą wysokimi trawami,
wyszeptała
drżąc z podniecenia:
- Tatusiu, patrz, patrz tam... to przecież... kozły nilowe!
Łowca wpatrywał się chwilę w kierunku wskazanym przez córkę, ale na tle
zmierzwionej gęstwiny szerokich i długich liści trawy słoniowej zmieszanej z
trzcinami
trudno było dojrzeć cokolwiek, co chociaż trochę przypominałoby zwierze.
- Tam, patrz na te stratowane badyle - szepnęła Dzika niecierpliwie - tam stoi
kozioł...
duży kozioł... prześwieca mu biała łata na grzbiecie... ooo!... teraz odwrócił
głowę... patrzy na
nas!
Obecność zwierzęcia zauważyła nie tylko Dzika, ale także i młody myśliwy Dinka,
który ruchem ręki przywołał tropicieli szylluckich, mówiąc tylko jedno słowo:
- Abok!
Jacek, podobnie jak pan Rawicz, nie mógł uchwycić wzrokiem konturów zwierzęcia w
gmatwaninie traw, wiedząc jednak z doświadczenia, jak świetnie widzi Dzika - w
kilku
skokach zbiegł do kajuty i równie szybko powrócił z lornetkami, z których jedną
wręczył ojcu
dziewczynki, a drugą sam przyłożył do oczu. W minutę później zjawił się na
nadbudówce i
pan Goraj z lunetą w ręku.
Łowca jednym szybkim spojrzeniem obrzucił błotnisty brzeg. Bystrym jego
źrenicom,
przywykłym od lat do wypatrywania zwierzyny, nie uszedł błysk żółtego oka
spozierającego
badawczo spoza zielonych traw.
- Dzika ma słuszność - rzekł półgłosem do pana Rawicza - to naprawdę duży i
piękny
kozioł. Możemy mu poświęcić godzinę. O strzale z wiatrówki w tę gęstwinę nie ma
nawet
mowy, popłyniemy więc jeszcze kilkaset kroków dalej, zakręcimy i wyszukamy
miejsce
dogodne do lądowania. Ja w małej tratwie dostanę się na brzeg i przysiądę w
zaroślach.
Potem maszyny stop i niech „Nefertete” spłynie z prądem wzdłuż brzegu jakieś
sto, dwieście
metrów poniżej miejsca, w którym stoi teraz kozioł. Tam wysadzisz tropicieli,
niech się
starają nagonić aboka na mnie. Powiew mamy od lądu, a więc wszystko może udać
się
doskonale.
- Ja popłynę z panem... będę pilnowała tratwy! - zawołała Dzika.
- Popłynie ze mną Tiuji, a ty pozostaniesz z Jackiem na statku - ostro zarządził
kierownik wyprawy, lecz po chwili dodał łagodniejszym tonem: - Pierwsza
wypatrzyłaś
kozła, a więc masz do niego pełne prawo, ale, niestety, łowienie zwierzyny
musisz mnie
pozostawić, jesteś na to zbyt jeszcze... młoda. Możesz usiąść jednak z
najlżejszą wiatrówką
przy relingu i użyć jej w wypadku, gdyby jakaś naprawdę wartościowa dla nas
zwierzyna
wyszła na brzeg.
Rozkazy wykonano szybko i sprawnie. Niebawem pan Goraj uzbrojony w wiatrówkę i
młody Dinka z włóczniami znaleźli się na lądzie, statek zaś wolniutko popłynął w
dół,
niesiony leniwym prądem.
Dzieci stały na górnym pokładzie i bacznie przyglądały się brzegowi
przesuwającemu
się wzdłuż burty „Nefertete” w odległości kilkunastu, a niekiedy i kilku
zaledwie metrów. Z
przybrzeżnego mułu zrywały się co chwila spłoszone widokiem statku żwirowce,
napełniając
powietrze ostrym, przenikliwym, ostrzegającym świstem: czip-cziż-hoit, po którym
natychmiast następował plusk walących się w wodę cielsk krokodyli.
- Jeśli te ptaszyska nie przestaną tak straszliwie hałasować, nie mamy tu czego
szukać
- mruknęła niechętnie Dzika. - One przecież ostrzegają swym piskiem nie tylko
krokodyle, ale
wszystko, co żyje na tych błotach!
- Zdaje mi się, że płyniemy zbyt blisko brzegu - odpowiedział zaniepokojony
Jacek. -
Boję się, że utkniemy gdzieś w tym mule i poczekamy do nadejścia wiosennej
powodzi w
okresie pory deszczowej.
- Próżne obawy! - lekceważąco prychnęła dziewczynka. - Widzisz przecie, że przy
sterze stoi sam kapitan. Jeśli Mohammed prowadzi „Nefertete”, to na pewno nic
jej nie grozi.
Wiara Dziki w żeglarskie umiejętności Mohammeda w pełni była uzasadniona, bo
statek tak zgrabnie i pewnie omijał błotniste mielizny, to zbliżając się do
brzegu, to znów
oddalając, że wkrótce nie tylko pozostawił za rufą miejsce, w którym
spostrzeżono kozła, ale
niebawem zatrzymał się u wejścia do maleńkiej, zamulonej zatoczki, wciśniętej
głęboko w
nieomal zupełnie suchy grunt, porośnięty stratowaną trawą i kępkami niskiej,
krzaczastej
mimozy.
Miejsce to było jakby umyślnie stworzone do lądowania, toteż nie upłynęło i pięć
minut, kiedy pan Rawicz uzbrojony w wiatrówkę znalazł się na brzegu z czwórką
szylluckich
tropicieli. Murzyni dla sprawdzenia kierunku wiatru rzucili w górę garść pyłu
zebranego z
ziemi, a potem, po krótkiej naradzie z białym łowcą, ruszyli tyralierą ukosem
przez szuwary.
Plan polegał na tym, aby zwierzęciu odciąć drogę w głąb lądu i zmusić je do
ucieczki
błotnistym brzegiem, na którym zresztą mogło się poruszać równie swobodnie, jak
na
sawannie czy stepie.
Ponieważ załodze „Nefertete” polecono zachowywać się możliwie cicho, aby
przedwcześnie nie spłoszyć zwierzyny - sternik Asmar i marynarze ułożyli się w
cieniu
kambuza na matach, gdzie wkrótce zmorzył ich sen, a za ich przykładem poszli
rychło
kucharz Abdullah i Ismail. Dzień zapowiadał się skwarny, więc i kapitan
zdrzemnął się w
swej budce. Hatim zaś przysiadł w mesie na fotelu, gdzie również ukołysała go
cisza.
Dzieci przez jakiś czas siedziały na górnym pokładzie, ponieważ jednak nic się
wokół
nie działo, Dzika zaproponowała:
- Zejdźmy na brzeg, Jacku. Ty weźmiesz ze sobą winchesterek, a ja wiatrówkę i
kilka
ampułek. Tu, na pokładzie, nic nie wysiedzimy...
- Wezmę także i „Baby” - dodał chłopiec - może będzie coś ciekawego do
filmowania.
Ale pamiętaj, Dzika, że jesteś pod moją opieką i nawet na krok nie wolno ci
odejść ode mnie!
Zejście z uśpionego statku po zawieszonej na burcie drabince sznurowej nie
przedstawiało żadnej trudności, dla młodych poszukiwaczy przygód, więc już po
chwili oboje
znaleźli się przy zatoczce i ruszyli jej brzegiem. Nie uszli daleko, gdy Jacek
zatrzymał się
nagle, chwycił Dzikę za rękę i zawołał półgłosem:
- Patrz, patrz, cóż to takiego pełznie w tym mule?... Wąż? Ach, nie... to mi
wygląda na
doko* [Doko (arabs., dinka, szyli., nuer) - ryba-salamandra; ryba oddychająca
także płucami,
dzięki czemu może bez szkody dla zdrowia przebywać przez dłuższy czas na
powietrzu.
Zasypia na okres suchy (około pół roku) zagrzebana w mule wysychających
rozlewisk,
zwinięta w utworzonym przez siebie błotnym kokonie, oddychając w tym czasie
wyłącznie
płucami. Murzyni mieszkający nad rozlewiskami Bahr el-Abjad, Bahr el-Gebel i
Bahr el-
Ghazal uważają mięso doko za przysmak.]. Muszę go sfilmować... to przecież
niebywała
okazja... Nasz przyrodnik będzie skakał z radości, kiedy mu ten film pokażę na
lekcji!
Jacek przygotował szybko kamerę, wycelował ją na pełzające po mule stworzenie,
po
czym nacisnął sprężynę, a Dzika przypatrywała się z ciekawością przedziwnej
rybie. Doko
miał prawie trzy czwarte metra długości i podobny był nieco do grubego węgorza,
ale
poruszał się po błocie szybko, zygzakowatymi ruchami, zupełnie jak wąż,
pomagając sobie
krótkim, spłaszczonym ogonem.
Nagle rozległ się przeciągły świst, coś dużego mignęło w powietrzu i niby kamień
spadło na pełznącą rybę. Dzika nie zdołała nawet krzyknąć z wrażenia, a już
rzekomy kamień
rozpostarł potężne skrzydła, machnął nimi kilkakrotnie i z widocznym wysiłkiem
uniósł się
nieco w powietrze, trzymając w szponach skręcającego się konwulsyjnie doko.
- Jacku, to przecież orzeł kuglarz! - krzyknęła dziewczynka, ale zaraz dodała,
już
szeptem, z podziwem w głosie: - Ależ on zręcznie porwał tę rybę!
Chłopiec mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi, ale nie odejmował kamery od oka.
Wiedział przecież, że na przewijającej się z cichym szelestem taśmie filmowej
utrwalało się
każde drgnienie, każdy ruch bohaterów tego tak rzadko oglądanego przez ludzi
dramatu.
Nie odpowiedział też, kiedy znów rozległ się szept Dziki, nabrzmiały zdumieniem
i
przerażeniem:
- Jacek, doko chwycił pyskiem orła za nogę... ptak nie może sobie dać z nim
rady...
Zdumienie i przerażenie Dziki było rzeczywiście usprawiedliwione, bo doko z
ofiary
stał się nieoczekiwanie napastnikiem. Dzięki niezwykłej giętkości ciała zdołał
pochwycić
paszczą jedną z nóg wroga i zatopić w niej swoje mocne ostre zęby. Potem
szarpnął raz i
drugi, aż pierze zawirowało w powietrzu. Z głęboko rozdartej rany poczęły
skapywać na
ziemię duże krople krwi.
Orzeł nie był widocznie przygotowany na tak bolesny atak, gdyż zachwiał się
nagle i
począł opadać na ziemię, szybko jednak odzyskał równowagę, chociaż nie zdołał
już nabrać
wysokości. Ciężkim szybowcowym lotem przeleciał nisko nad trawami i opadł wraz
ze swoją
broniącą się zdobyczą za pobliskimi kępami mimoz.
Dzieci spojrzały na siebie i bez słowa pobiegły za ptakiem. Ledwo jednak minęły
pierwszą kępę, gdy gdzieś niedaleko przed nimi rozległ się zza krzaków
przeraźliwy krzyk
orła, łomot skrzydeł, a potem wrzask przypominający płacz niemowlęcia.
Jacek przypadł do ziemi pociągając za sobą Dzikę, przerzucił przez ramię rzemyk
kamery, a w rękę wziął karabinek. Dzika wprawnie naładowała wiatrówkę i
spojrzała
pytająco na chłopca, który z uwagą słuchał powtarzającego się chrapliwego
skrzeczenia
ptaka, łomotu skrzydeł uderzających w coś twardego oraz wściekłego, jazgotliwego
wrzasku.
- To mi przypomina wrzask naszego khut el-chala, kiedy go coś rozzłości -
szepnęła
Dzika Jackowi do ucha..
- Podpełznę bliżej i zobaczę, co się tam dzieje - odpowiedział równie cicho
chłopiec.
- Pójdę z tobą... mówiłeś przecież, że nie wolno mi nawet na krok oddalić się od
ciebie!
- Zostań tu... i ani mi się waż ruszać! - groźnie rozkazał Jacek.
Dzika jednak nie usłyszała albo nie chciała usłyszeć rozkazującego szeptu, nie
ulękła
się też groźnego zmarszczenia brwi chłopca, lecz cicho, bezszelestnie zaczęła
pełznąć na
kolanach, starannie kryjąc się za kępami mimozy. Jacek oczywiście pospieszył za
nią.
Zarośla, zza których wciąż jeszcze dochodził niezwykły zgiełk, nie były daleko,
toteż
dzieci dotarły do nich szybko i ciekawie spojrzały poprzez gęstwinę gałęzi. To,
co zobaczyły,
wstrzymało im nieomal dech w piersiach.
Na stratowanej i obficie krwią zbryzganej trawie siedział orzeł z szeroko
rozpostartymi skrzydłami, trzymając w kurczowo zaciśniętych szponach łeb doko,
podczas
gdy ogon ryby darł pazurami duży, smukły ryś stepowy. Piękny płowo-żółty kot
wysuwał od
czasu do czasu długą łapę i uderzał w ptaka, lecz mimo błyskawicznej szybkości,
z jaką to
czynił, napotykał zawsze potężny, ostry dziób, boleśnie rozdzierający mu ciało.
Kot
wrzeszczał wtedy z wściekłości, a orzeł odpowiadał schrypniętym, skrzeczeniem.
Każdy
śmielszy atak rysia ptak odparowywał gwałtownym uderzeniem skrzydeł, zmuszając
wroga
do odwrotu. Ale ruchy khut el-chala były lekkie i zwinne, a orzeł gonił już
resztkami sił.
Bystre jego oczy uważnie śledziły każde drgnienie sprężystego ciała kota, lecz
szeroko
otwarty dziób ze świstem wciągał powietrze w zmęczone płuca.
Ptaka wyczerpało nie tylko unoszenie w powietrzu długiego, ciężkiego ciała doko,
ale
także spory upływ krwi i ból w ranie rozdartej ostrymi jak brzytwa zębami ryby.
Siedział
więc rozpostarty szeroko na potężnych łapach, podpierając się krótkim ogonem, z
piórami
nastroszonymi na głowie na kształt rycerskiego hełmu, i oczekiwał ataku, aby
natychmiast
nań odpowiedzieć. Z zachowania się orła można było wnosić, że zdaje sobie sprawę
z
beznadziejności swego położenia i ogromnej przewagi wroga, ale nie zamierza
ratować się
ucieczką nie mającą żadnych szans powodzenia ani też ginąć bez walki, która i
dla kota
mogła okazać się równie fatalna w skutkach.
Khut el-chala był zbyt wielkim i żądnym rozboju drapieżnikiem, by poniechać tak
wspaniałej zdobyczy. Ptak bronił się wprawdzie i zadawał bolesne ciosy, lecz to
nie tylko nie
ostudziło u rysia chęci walki, przeciwnie, nawet ją wzmogło. A poza tym zbyt
podniecająco
działał zapach krwi ryby pomieszanej z krwią orła. Ryś nagle rzucił się w górę
we
wspaniałym skoku i całym ciężarem ciała, niby obuchem, uderzył we wroga. Cios
był tak
silny i gwałtowny, że orzeł upadł na grzbiet, ale ostre jego szpony zdołały
wczepić się
głęboko w brzuch kota, podczas gdy skrzydła tłukły z ogromną siłą napastnika po
łbie. A
potem z obu ciał utworzył się wirujący kłąb, spowity w chmurę pyłu, fruwającego
na
wszystkie strony pierza, trawy i kępek płowo-złotej sierści.
Walka nie trwała długo, bo wkrótce rozległo się zduszone krakanie orła, potem
trzask
miażdżonych kości i wreszcie spod bezwładnie leżącego, szeroko rozpostartego
skrzydła
dźwignął się z widocznym trudem, kulejąc, ryś zwycięzca.
W tejże samej chwili lufa wiatrówki wysunęła się przez krzaki i rozległo się
ciche
klaśnięcie. Kot podskoczył w górę, zakręcił się, znów podskoczył, a następnie
przysiadł,
starając się zębami wyrwać ampułkę tkwiącą tuż pod łopatką. Gwałtowne początkowo
jego
ruchy stawały się coraz wolniejsze, coraz bardziej niepewne. Próbował powstać,
ale zachwiał
się, zatoczył i wreszcie - jakby niezmiernie znużony - powoli osunął się na
trawę.
Dzika uważnie śledziła zachowanie się rysia, skoro jednak zobaczyła, że zwierzę
leży
bez ruchu, naładowała powtórnie wiatrówkę, po czym rzuciła w stronę leżącego
kota grudkę
ziemi, chcąc się przekonać, czy odpowie na tę zaczepkę. Gdy stwierdziła, że ryś
nie rusza się,
szepnęła do swego towarzysza:
- Słuchaj, Jacek, ja pójdę przekonać się, czy ryś śpi naprawdę, a ty stań z boku
i
pilnuj... Gdyby się poruszył... natychmiast strzelaj między oczy!
- Nie, Dzika, będzie na odwrót! - odparł Jacek stanowczo. - Ja zobaczę, jak się
nasz
kotek sprawuje, a ty zostaniesz tutaj!
Zanim dziewczynka zdołała coś odpowiedzieć, chłopiec zerwał się z ziemi,
przeskoczył przez krzaki i w kilku susach znalazł się przy rysiu, zabezpieczając
się
oczywiście karabinkiem wymierzonym w łeb drapieżnika. Zwierzę i teraz nie
poruszyło się,
podniósł więc sporą pacynę ziemi i rzucił nią w kota. I na tę zaczepkę nie było
odpowiedzi.
Zwierzę leżało pogrążone w głębokim śnie narkotycznym, z którego nic go na razie
nie mogło
obudzić.
- Musimy mu prędko skrępować łapy, włożyć gruby patyk między zęby i przenieść na
„Nefertete” albo... albo ty pobiegniesz po Hatima, a ja tu zaczekam - rzekła
Dzika, która
zdążyła już znaleźć się koło Jacka.
- A czym mu zwiążemy łapy? Nie mam ani kawałeczka sznurka w kieszeni - zatroskał
się chłopiec.
- Zdejm rzemyki z kamery i z winchesterka, a ja tymczasem poszukam kawałka
twardego patyka - zarządziła Dzika.
Nie upłynęło nawet kilka minut, a łapy rysia zostały mocno skrępowane paskami, w
paszczy zaś, między dwoma rzędami białych ostrych kłów, tkwił kawałek drewna,
włożony w
taki sposób, że gdyby nawet zwierzę przedwcześnie ocknęło się ze snu - nie
mogłoby ich
użyć.
A potem, ponieważ żadne z dzieci nie chciało pobiec po pomoc, zgodnie wyszukali
spory drążek, przesunęli go między związanymi łapami kota, dźwignęli zwierzę w
górę,
ułożyli końce drążka na ramionach i ruszyli w stronę statku. Nie uszli jednak
daleko, gdy z
tyłu za nimi rozległ się głuchy tętent, zrazu daleki, później coraz bliższy i
wyraźniejszy.
Zatrzymali się więc, zdobycz położyli na trawie, sami zaś szybko przykucnęli za
krzakami i
przygotowali broń.
Zaledwie zdołali to uczynić, już z donośnym tupotem racic po twardej ziemi
wybiegło
spośród trzcin spore stado prześlicznych antylop białouchych. Zwierzęta szły
lekkim
galopem, z wysoko podniesionymi, zgrabnymi głowami ozdobionymi długimi, lirowato
wygiętymi w tył rogami. Od ciemnobrązowej sierści ostro odcinały się
śnieżnobiałe uszy i
białe plamy na policzkach, podgardlu, piersiach i brzuchu, podczas gdy przednia
strona nóg
była zupełnie czarna. Przebiegły tak blisko krzaków, za którymi schroniły się
dzieci, że Jacek
z trudem pohamował chęć puszczenia w ruch swej kamery.
Za stadem nadbiegło po chwili kilka jeszcze sztuk tych samych antylop. Były to
samice otaczające wspaniałego, znacznie od nich większego kozła, który z
wdziękiem
dźwigał na głowie pięknie wygięte, mocno karbowane rogi. Zwierzęta pochwyciły
widocznie
jakiś podejrzany zapach albo instynktem przeczuły czające się niebezpieczeństwo,
gdyż nagle
stanęły i z wysoko podniesionymi głowami poczęły węszyć. A potem ruszyły
największym
cwałem w ślad za stadem, lecz spóźniły się o drobny ułamek sekundy, który w
zupełności
wystarczył, aby wyrzucona z lekkim klaśnięciem ampułka wczepiła się swymi
zadziorami w
szyję kozła.
- Trafiłam, trafiłam! - krzyknęła radośnie Dzika, wyskakując zza krzaka, ale w
tej
samej chwili w oczach jej zamigotał niepokój, a twarz pobladła.
- Jacku, Jacku! Popatrz, pożar! Pożar sawanny!
Chłopiec wyskoczył z ukrycia i spojrzał przed siebie. Na horyzoncie widać było
ciężkie czarne chmury dymu, na tle których jaskrawo znaczyły się długie, krwiste
jęzory
ognia.
- Tak, to pożar sawanny - potwierdził Jacek. - Jest jeszcze daleko, wkrótce
jednak i
nas może dosięgnąć. To ogień widocznie spłoszył te antylopy. Musimy co prędzej
uciekać!
- A co będzie z kozłem? - spytała bezradnie Dzika.
- Kozioł leży pewno gdzieś w pobliżu, ale we dwoje go nie uniesiemy. Po co do
niego
strzelałaś?! Mamy przecież rysia.
- Nie wytrzymałam - przyznała się dziewczynka z rozbrajającą szczerością. Taki
był
piękny, a twój tatuś mówił, że mogę strzelać z wiatrówki do każdej zwierzyny,
która stanowi
wartość dla firmy...
- To dlatego pewno strzeliłaś i do rysia?
- Nie, do rysia strzeliłam ze złości... nie cierpię rozbójników... chociaż...
- ...ostatecznym rozbójnikiem okazałaś się ty! - dokończył Jacek. - Doko polował
na
żaby i porwał go orzeł; orła napadł ryś, a rysia... panna Jadwiga Rawicz! Wcale
ładny
łańcuszek. No, ale teraz w drogę!
Szybko podnieśli rysia i szparkim krokiem ruszyli naprzód, tym bardziej że od
rzeki
rozległy się wołania, w których łatwo było poznać wysoki tenor Hatima.
- Wołają nas - mruknęła Dzika.
- Pewno mieli odpływać i zobaczyli, że nas nie ma - uzupełnił Jacek.
Wołania jednak rozbrzmiewały coraz bliżej, a po chwili zza traw i krzaków
wyłoniła
się wysoka postać kapitana, za którym postępowali dwaj marynarze i Hatim,
wszyscy
uzbrojeni w oszczepy i ciężkie tasaki.
Mohammed z radosnym uśmiechem podbiegł do dzieci, a słowa wymówki,
przygotowane zapewne uprzednio, zmieniły się w pytania na widok rysia. Dzika
milczała
przezornie, natomiast Jacek opowiedział szybko i dokładnie o całym zdarzeniu,
nie
wspominając oczywiście, że pomysł wymknięcia się ze statku wyszedł od Dziki.
- Tam, za tymi krzakami, powinien leżeć ogromny kozioł białouchy, trafiony
pociskiem usypiającym. Trzeba go zabrać, zanim tu dojdzie pożar - dokończył
chłopiec swoją
relację.
- Ten skrawek suchego gruntu odgradza od sawanny szeroki khor, w którym na pewno
jeszcze woda nie wyschła - wyjaśnił Mohammed. - A ogień podłożony został
prawdopodobnie przez pasterzy Dinka, którzy albo polują, albo też chcą
przepłoszyć
zwierzynę, a z nią i lwy napadające na ich stada. Hatim weźmie na plecy khut el-
chala i
powróci z Dziką na statek, a my poszukamy kozła.
- Czy nasi tatusiowie są już na statku? - zapytała niespokojnie Dzika.
Kapitan pojął natychmiast, że jego ulubienica odegrała w tej samowolnej wyprawie
główną rolę i teraz lęka się trochę wymówek obu łowców, toteż roześmiał się i
rzekł
uspokajająco:
- Nie, Dziko, wasi ojcowie jeszcze nie powrócili, ale oczekujemy w każdej chwili
ich
wezwania... dlatego trzeba się pośpieszyć.
Dzika miała wielką ochotę iść z kapitanem na poszukiwanie kozła, ale - ku
niezmiernemu zdziwieniu Jacka - nie tylko nie sprzeciwiła się jego zarządzeniom,
lecz
potulnie podążyła za Hatimem, który niósł na plecach kota, omotawszy mu zawojem
łeb i
pazury.
Odnalezienie kozła nie było sprawą trudną, gdyż leżał on w oddaleniu
kilkudziesięciu
kroków od miejsca, w którym dosięgnął go pocisk z wiatrówki. Obok uśpionego
samca stały
jego towarzyszki, zdziwione zapewne i przerażone niezwykłym zachowaniem się
kozła,
pierzchły jednak na widok nadchodzących ludzi. Odbiegły kilkadziesiąt kroków i
zatrzymały
się, jakby ciekawe zamiarów owych dziwnych dwunogich stworzeń.
- Nieczęsto widują tutaj myśliwych - zaśmiał się Mohammed - dlatego też nie
bardzo
obawiają się ludzi, a Dinkowie, Szyllukowie i Nuerowie nie posiadają jeszcze
broni palnej.
Zwierzę leżało na trawie w głębokim śnie i nie czuło nawet, kiedy marynarze
związali
mu nogi, przesunęli między nimi sporą żerdź i dźwignąwszy w górę, ponieśli
uginając się
nieco pod jego ciężarem. Głowę kozła przywiązano do żerdzi w taki sposób, aby
nie mógł
poruszać nią w wypadku zbyt szybkiego przebudzenia.
Jacek zabrał orła żywiąc nadzieję, że Ismail będzie mógł skórę ptaka spreparować
i
wypchać, jakkolwiek była ona nieco uszkodzona pazurami rysia.
Na przybycie kapitana, marynarzy i Jacka czekała na pokładzie Dzika, stojąc obok
przygotowanych już klatek. W jednej z nich leżał ryś. Żelazne pręty klatki
otaczała gruba
metalowa siatka, nie pozwalająca zwierzęciu na wysunięcie łapy i zranienie
ostrymi pazurami
przechodzących obok ludzi. Jakkolwiek khut el-chala nie miał już więzów na
łapach, zdjęto
mu też zawój z łba, to jednak leżał bez ruchu, chociaż Dzice zdawało się, że
jest to tylko
przyczajenie, bo spod przymkniętych powiek zwierzęcia błyskało od czasu do czasu
całkiem
przytomne, badawcze spojrzenie.
Z osadzeniem kozła w drugiej klatce poszło nieco trudniej, gdyż począł on
zdradzać
ochotę do poczęstowania rogami krzątających się przy nim ludzi. Dzika przezornie
odczepiła
mu od szyi ampułkę, wiedziała bowiem, że każdy wystrzelony z wiatrówki pocisk
musi być
zbadany przez pana Goraja.
Zaledwie Ismail i Hatim, wysłani na brzeg po karmę dla kozła, powrócili ze
sporymi
wiązkami trawy, do statku przybiła gumowa tratwa sterowana przy pomocy włóczni
przez
młodego myśliwego Dinka, który już z daleka wołał:
- Szybko, mnóstwo bardzo szybko płynąć on statek! My złowić żona od til! Timsah,
on pożreć abok!
Posłańca wciągnięto wraz z tratwą na pokład, natychmiast puszczono w ruch
maszyny
i pożeglowano w górę rzeki, zaśmiewając się z okrzyków zdumienia Tiuji, który
długo nie
mógł zrozumieć, skąd na pokładzie znalazły się klatki ze zwierzętami.
Z nie mniejszym jednak zdumieniem spoglądali na nie także obaj łowcy i szylluccy
tropiciele, kiedy z bagnistego brzegu dostali się na pokład statku. Zdobyli oni
co prawda
piękną samicę til, tak bowiem w języku Dinka nazywa się antylopa białoucha, ale
zamiast
żywego aboka, na którego złowienie wyruszyli, przynieśli tylko jego mięso
poszarpane
okropnie przez krokodyle. Oczywiście znalazł się też na statku i przekłuty
krokodyl, ale to
zadowoliło jedynie Murzynów, dla których mięso tego gada stanowi nie lada
przysmak.
Samicę ulokowano w osobnej, wygodnej klatce, ustawionej przy lewej burcie,
podczas
gdy klatka z samcem stanęła po prawej. Rysia umieszczono na rufie, tam bowiem
zwykle
znajdowały się klatki drapieżników, po czym „Nefertete” ruszyła w dalszą podróż.
- Wiesz, Dzika - powiedział z wyraźną goryczą Jacek, gdy po obiedzie oboje
znaleźli
się na górnym pokładzie - musiałem opowiedzieć dokładnie ojcu o naszej
wycieczce. Tatuś
złajał mnie jak małego dzieciaka, że to niby nie można mnie samego zostawić, że
jestem
lekkoduch, bo bez zastanowienia narażam ciebie i siebie na niebezpieczeństwa, że
okolica aż
się roi od wielkich drapieżników, więc zamiast na głupiego rysia mogliśmy
natknąć się na
lwa. Nie mogłem oczywiście powiedzieć, że ta wycieczka to twój pomysł, oberwałem
więc
taką burę, że będę ją długo pamiętał...
- Zupełnie niepotrzebnie lamentujesz, miły Jacku - głosikiem słodkim, ale
zabarwionym wyraźną drwiną, odpowiedziała Dzika - bo ja szczerze i dokładnie
opowiedziałam wszystko mojemu tatusiowi. I przyznałam się, że wycieczka była
moim
pomysłem i ja pierwsza zeszłam na brzeg, a ty - jako rycerski mężczyzna -
towarzyszyłeś mi,
opiekowałeś się mną i nie odstąpiłeś nawet na krok. Tatuś obiecał, że całą tę
sprawę
przedstawi twojemu ojcu, więc nie masz się czym trapić, bo na pewno otrzymasz...
przebaczenie. Muszę ci tylko w tajemnicy powiedzieć, że obaj ojcowie są bardzo
zadowoleni
z wyników naszego polowania, doszli także do wniosku, że najlepszą dla mnie
„opiekunką”
będzie... wiatrówka!
- Wiatrówka? A to dlaczego? - zdziwił się chłopiec.
- To jest przecież zupełnie zrozumiałe - wyjaśniła dumnie dziewczynka. - Sam
wiesz
dobrze, że nie mam tyle sił, aby utrzymać w rękach ciężką broń myśliwską, z
której można
zabić lwa, lamparta lub innego drapieżnika, ale doskonale daję sobie radę z
wiatrówką. Kula
nie zawsze zabija na miejscu, a ampułka... czy trafisz w szyję, łapę czy
grzbiet... działa
natychmiast. Więc tatuś powiedział, że ta najlżejsza wiatrówka będzie moja, że
będę mogła
zawsze z nią chodzić, bo dobrze z niej strzelam i trafię do każdego drapieżnika,
który miałby
ochotę rzucić się na mnie! - zawołała tryumfalnie dziewczynka.
- W chartumskim ogrodzie zoologicznym niepotrzebna ci przecież wiatrówka! -
zakpił
Jacek.
- A któż mówi o Chartumie! - oburzyła się Dzika. - Wiatrówkę dostałam na czas
trwania wyprawy, a więc tatuś zgodził się, abym brała w niej czynny udział! Nie
masz co ze
mnie kpić, bo na tym i ty również zyskujesz... Pod moją opieką będziesz mógł
bezpiecznie
filmować wszystkie zwierzęta, jakie zobaczymy w czasie wyprawy!
Teraz Jacek nie wiedział, czy Dzika szydzi z niego, czy mówi poważnie, ale nie
zdążył się o tym przekonać, bo dziewczynka zerwała się z leżaka i wskazując na
pobliski
brzeg, zawołała:
- Biegnij szybko po kamerę... Tam w trawie buszują guźce, całe stado guźców!
Powiedz tatusiowi...
Chłopiec zerwał się jak oparzony ze swojego miejsca, nie dobiegł jednak nawet do
schodków, bo już łowcy ukazali się na górnym pokładzie niosąc dużą kamerę
filmową i ciężki
trójnóg. Z nadzwyczajną wprawą ustawili aparat, włączyli przewody i wkrótce
cichy szum
motorka oznajmił, że przesuwająca się taśma utrwala ruchliwe sylwetki guźców,
które
potężnymi szablami rozorywały muł w poszukiwaniu pożywnych, soczystych korzeni
nadbrzeżnych roślin.
Na taśmie uwieczniona została również dramatyczna przygoda sporego warchlaka,
który zapadając się po brzuch w błocie, dotarł do niewielkiej kępy papirusów,
wrośniętej w
brzeg nad samą wodą. Korzenie i dolne części łodyg tej rośliny są dla wielu
zwierząt
prawdziwym przysmakiem, a więc i warchlak zabrał się do nich łapczywie.
Delektując się
słodkim, soczystym miąższem korzeni, zapomniał jednak o ostrożności i nie
zauważył dwóch
niewielkich stożków, które ukazały się w wodzie w pobliżu kępy. A może nie
wiedział, że są
to ślepia krokodyla, pilnie śledzące przyszłą ofiarę. Nagie potężne cielsko gada
wystrzeliło w
górę, jakby wyrzucone z wody katapultą, i paszcza wstrętnego jaszczura
pochwyciła ogromny
łeb guźca. Warchlak kwiknął przeraźliwie, szarpnął się w tył i zaparł nogami w
błocie. Chwyt
paszczy krokodyla nie był widocznie celny albo też warchlak tkwił zbyt mocno w
błocie,
gdyż gad daremnie usiłował wciągnąć go w głębię.
Kwik napadniętego znienacka warchlaka zaalarmował natychmiast stado i kilka
ogromnych macior z zadartymi do góry ogonami pośpieszyło mu na ratunek. Za
samicami
ruszyły i samce. Mimo znacznego ciężaru swych ciał przebyły błoto nieomal
błyskawicznie, a
jeden z samców, który wysforował się na czoło odsieczy, dopadłszy brzegu
pochylił łeb i
straszliwym uderzeniem szabli rozerwał gardziel krokodyla. Drugie uderzenie
wyrzuciło gada
na brzeg. Rozjuszone guźce, zawsze skore do walki, atakowały wroga z niebywałą
wściekłością, chociaż ten puścił już warchlaka i bronił się uderzeniami ogona.
Ale uderzenia
te nie mogły połamać nóg tkwiących głęboko w błocie ani uszkodzić twardych
czaszek
napastników.
Duży upływ krwi szybko osłabił gada, a coraz to liczniejsze ciosy nadal
rozdzierały
jego pancerz na brzuchu. Kłapnął raz i drugi paszczęką, ostatkiem sił uderzył
ogonem, a
potem opadł w błoto bez ruchu. Guźce przez chwilę jeszcze szarpały kłami
leżącego
bezwładnie krokodyla, skoro jednak spostrzegły, że wróg na ciosy nie odpowiada -
chrząknęły zwycięsko i powoli ruszyły w gęstwinę trzcin, gdzie schronił się
poturbowany
warchlak.
- Siła złego na jednego! - rzekł pan Rawicz, kiedy na błocie pozostało tylko
nieruchome ciało gada, po czym dodał zwracając się do córki: - Oto miałaś
najlepszy
przykład, jakie następstwa może pociągnąć tutaj brak ostrożności. Warchlak o
mało życiem
nie przypłacił chwili nieuwagi, co oczywiście zapisać trzeba na karb jego
łakomstwa, bo
wszystkie zwierzęta mają silnie rozwinięty instynkt, który ostrzega je przed
niebezpieczeństwem. My ludzie tego instynktu niestety nie mamy, ale posiadamy
rozum, a
więc bezmyślnie nie powinniśmy pchać się w kabałę.
- Przyrzekłam ci, tatusiu, że zawsze będę uważać, dlaczego więc znowu mnie
strofujesz? - żałośnie spytała Dzika.
- Nie strofuję, córeczko, lecz chcę, abyś dobrze zapamiętała przygodę warchlaka.
Znajdujemy się w okolicach, gdzie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku nie
tylko w
postaci krokodyli, lwów, lampartów i innych drapieżników, ale także komarów
malarycznych, dolatującej aż tu w czasie pory deszczowej muchy tse-tse* [Tse-tse
- mucha
przenosząca zarazki śpiączki; żyje w Afryce tropikalnej.], węży jadowitych i tym
podobnych.
Jesteśmy na niebezpiecznej wyprawie łowieckiej, a nie na werandzie naszego
bungalowu w
Chartumie!
- Przyrzekam, tatusiu, że przez cały czas trwania wyprawy nie wyjdę sama na
brzeg,
ale zawsze z tobą, panem Gorajem, Jackiem lub tropicielami czy kimś z załogi. I
zawsze będę
zabierała z sobą wiatrówkę i te czerwone ampułki, bo jeśli uśpiły kozła i rysia,
to wystarczą i
na lwa, lamparta i inne drapieżniki.
Pan Goraj z uśmiechem przysłuchiwał się rozmowie przyjaciela z córką, ale spod
oka
obserwował Jacka, który kręcił się niespokojnie, jakby rozumiał, że przestrogi
te skierowane
są i do niego.
Sokoli wzrok Dziki pomógł jej do zakończenia nieprzyjemnej rozmowy, gdyż
wypatrzyła znów w trzcinach stado antylop til, które spokojnie obgryzały
soczyste pędy, nic
sobie nie robiąc z przepływającego statku. Duży samiec stanął nawet na samym
brzegu i z
zainteresowaniem przyglądał się „Nefertete”. Być może zauważył klatkę wystającą
nad burtę,
a w niej samicę, bo nagle beknął i wykonał ruch, jakby chciał skoczyć w wodę, by
się do niej
dostać. Na zew kozła odpowiedział natychmiast ze swej klatki samiec z prawej
burty,
beknięcie to jednak brzmiało ostro, wyzywająco, bardziej przypominając okrzyk
bojowy niż
zachętę do nawiązania przyjacielskiej gawędy.
Obaj łowcy zajęli się znów filmowaniem, a za ich przykładem poszedł i Jacek,
starając
się swym „Baby” pochwycić najbardziej ciekawe sceny. A było teraz w czym
wybierać.
Mogło się wydawać, że Bahr el-Abjad chce pokazać na tych ostatnich kilometrach,
pozostałych jeszcze do jeziora No, wszystko, co żyje na jego brzegach.
Jeden brzeg był płaski, błotnisty, zryty rozlicznymi śladami antylop, bawołów,
hipopotamów, a nawet słoni, lub też zarośnięty roślinami wodnymi i wysokimi
trawami,
wśród których prym wiodła trawa umm suf, czyli „matka wełny”, nazywana tak przez
Sudańczyków z powodu drobniuteńkich włosków pokrywających jej szerokie liście.
Włoski
te przy dotknięciu łamią się i wnikają w skórę, wywołując przykry ból i
swędzenie, ale trawa
jest przysmakiem zwierzyny i bydła należącego do Murzynów, przybywających tu na
okres
suchy, by wypasać na soczystych łąkach swoje stada.
Drugi brzeg wysoki, suchy, zarośnięty był gęstymi gajami palmy dum, spośród
których strzelały w górę smukłe pojedyncze pnie palmy doleib. W cieniu drzew
widać było
liczne tukule Szylluków, chociaż coraz częściej ustępowały one miejsca chatom
pasterzy
Dinka. Daleko, daleko na północy majaczyła na horyzoncie sina plama, która w
szkłach silnie
zbliżającej lunety zmieniała się w zarysy gór Gebel el-Liri.
Na płaskich bagnistych brzegach wygrzewały się w słońcu liczne krokodyle, a tuż
przy nich szukały w mule pożywienia szczudłaki i małe szare czapelki, szybko
ustępujące z
drogi dużym warzęchom, ibisom i czaplom siwym. Niekiedy, tuż przed szeroko
otwartą
paszczęką olbrzymiego gada, leżącego na pół w błocie, na pół w wodzie, widać
było
stojącego jak posąg bociana dławigada, a obok niego - niby straż przyboczną -
stado
nieruchomych kaczek-mniszek. Tu i ówdzie na mulistych wysepkach wiecowały liczne
stada
żurawi, te jednak musiały mieć przykre doświadczenia z przepływającymi statkami
turystycznymi, bo na widok zbliżającej się „Nefertete” natychmiast wzlatywały w
powietrze.
Na jednej z takich wysepek, na którą woda wyrzuciła jakąś padlinę, uwijały się
sępy, a
dwa ogromne marabuty starały się odgonić je od ścierwa.
Liczne rodziny hipopotamów leżały w rzece nie racząc się nawet usunąć z drogi.
Rozigrana młodzież wywracała w wodzie koziołki lub wyskakiwała w górę do pół
ciała i z
głośnym pluskiem waliła się w nurty, rozpryskując je i pieniąc. Ociężała
starszyzna, poważna,
najedzona, nie miała ochoty do figli, leżała więc spokojnie, odpoczywając i
drzemiąc. Choć
„Nefertete” nie próbowała przerywać im tej słodkiej sjesty, to jednak olbrzymie
samce
głośnym rykiem starały się ją odstraszyć. Niektóre ruszały nawet do ataku, co
niezmiernie
cieszyło filmowców na górnym pokładzie, którzy jednogłośnie uznali, że
rozwścieczone
potwory są bezsprzecznie bardzo fotogeniczne.
Często z nadbudówki można było obserwować na suchym brzegu pasące się na
sawannie stada tjangów, antylop krów i kozłów błotnych, które równie chętnie
przebywają na
suchym gruncie, jak i na bagnach, a nawet stada bawołów cwałujące wśród łamanych
i
tratowanych traw, w gęstych tumanach kurzu.
Nie można się też było uskarżać na brak aboków, ale obaj łowcy postanowili
pozostawić je na razie w spokoju i popróbować szczęścia dopiero na Bahr el-
Ghazal, po
uprzednim polowaniu na abu markuby,
Wieczorem, kiedy „Nefertete” skierowała się ku brzegowi, by zaopatrzyć się w
świeżą
trawę dla złapanych antylop białouchych, nad rzeką zabrzmiał potężny ryk, który
oderwał
podróżników od ich zajęć w głównej kajucie. Wszyscy wybiegli na pokład, a
stojący przy
burcie Tiuji wskazał na brzeg i rzekł krótko:
- Kor!
Zaledwie wymówił to słowo, już zza gęstwiny krzaczastej kępy wynurzył się
spokojnie ogromny lew i stanąwszy w całej okazałości, obrzucił rzekę uważnym
spojrzeniem,
zatrzymując je na „Nefertete” i zebranych na pokładzie ludziach.
- Ach, jaki on piękny - westchnęła Dzika - ile w nim siły i majestatu! O ileż
wspanialszy od naszego starego Kinga z ogrodu. Ale go nie zastrzelimy, prawda? -
zapytała
niespokojnie.
- Nie, Dziko, nie zastrzelimy - zapewnił dziewczynkę pan Goraj. - My jesteśmy
łowcami żywych zwierząt, więc nie zabijamy bezmyślnie, ale tylko z
konieczności... w
obronie własnego życia. Ten lew jest rzeczywiście imponujący i mogłabyś go uśpić
swoją
wiatrówką, ale ogrody zoologiczne mają już tak wiele lwów urodzonych w niewoli,
że nie
wiedzą, co z nimi robić. Niechże więc żyje sobie spokojnie i cieszy się, że nie
spotkał się ze
statkiem wiozącym turystów, bo miałby już dawno skórę podziurawioną jak sito!
- Szkoda, że nie można go sfilmować - żałował Jacek. - Ale światło już bardzo
marne.
Lew nie zawarł widocznie dotychczas bliższej znajomości ze statkami, bo
spokojnie
stał na brzegu i przyglądał się płynącej powoli „Nefertete”. Po chwili pojawiła
się obok niego
lwica, potem druga, ale w ruchach ich przebijał niepokój, a może po prostu
zniecierpliwienie.
Prawdopodobnie nie mogły zrozumieć, jak można tracić czas na przyglądanie się
przedziwnemu, ale niedosięgalnemu potworowi, skoro pora już pomyśleć o polowaniu
i
wieczerzy.
Strapionym lwicom dopomógł skutecznie w odciągnięciu uwagi samca od „Nefertete”
sternik Asmar przez uruchomienie syreny. Basowy jej ryk zabrzmiał tak nagle w
zapadającym
zmroku, że lew skoczył w górę, podwinął ogon pod siebie i zniknął z brzegu,
jakby zmieciony
huraganem.
Odwrotu jego towarzyszek nie można było nawet uchwycić okiem.
- Asmar słusznie postąpił przepłaszając te miłe kociaki, bo zmierzch tuż, tuż, a
my nie
moglibyśmy przybić do brzegu. Kto wie, czy nie napastowałyby nas przy zbieraniu
trawy -
wyjaśnił pan Rawicz.
A potem, kiedy antylopy otrzymały już obfite porcje soczystej paszy i
„Nefertete”
ruszyła w ciemność, by co rychlej dobić do mirsa, czyli przystani w Miaicz,
gdzie należało
zabrać zapas paliwa - długo jeszcze nocną ciszę przerywały donośne ryki lwów.
9
Miaicz jest maleńką osadą, ale chętnie zaopatruje w opał przepływające statki,
turystom zaś dostarcza skór, rogów dzikich zwierząt i piór strusich oraz
przeróżnych
„pamiątek”, specjalnie w tym celu wyrabianych przez okoliczne szczepy
murzyńskie.
W osadzie mieszkał stary Grek, od dziecka osiadły w Sudanie, który po burzliwym
i w
niezwykłe przygody obfitującym życiu zdziwaczał i tutaj wreszcie znalazł spokój
i
odpoczynek. Obu polskich łowców darzył uczuciem nieomal ojcowskim, a szczególnie
pana
Goraja, z którym się często widywał podczas jego podróży po Bahr el-Gebel i Bahr
el-
Ghazal. Żyjąc nad jeziorem No, zwanym przez Arabów Magren el-Bahur, co znaczy po
polsku Ujście Rzek, wiedział doskonale, co dzieje się na obu tych rzekach, ich
dopływach,
trzęsawiskach i okolicznej sawannie, nie skąpił więc miłym gościom rad i
wskazówek.
Zaproponował im także pozostawienie u niego klatek ze złowionymi już
zwierzętami, które
zobowiązał się dostarczyć swoją dahabiją do Chartumu, gdyż w czasie polowania na
moczarach Bahr el-Ghazal mogą one przeszkadzać, a bek antylop łatwo zwiększy
czujność i
tak dostatecznie ostrożnych butodziobów.
Gościnny Grek niezmiernie ucieszył się na widok dzieci, które szybko zdobyły
sobie
serce starego dziwaka. Pozwalał im do woli gospodarować w swojej obszernej
chacie,
zbudowanej na wzór tukulu szylluckiego. Chata ta była istnym muzeum niezwykle
ciekawych
i z dużym znawstwem skompletowanych zbiorów, stanowiących wielką dumę ich
właściciela.
Dzieci mogły tu podziwiać nie tylko rzadkie i bardzo cenne okazy starej broni
murzyńskiej i
nie spotykane już wyroby szczepów nilockich, ale też i rekordowej wielkości rogi
wszelkich
antylop, bawołów, a także rzadkiej już obecnie długości i wagi kły słoniowe.
Po uzupełnieniu paliwa i serdecznym pożegnaniu starego Greka, „Nefertete”
ruszyła
teraz już korytem Bahr el-Ghazal ku jej trzęsawiskom na poszukiwanie abu
markuba. Koryto
rzeki stale oczyszczane było z wodorostów i krzaków ambaczowych, żegluga nie
przedstawiała więc żadnej trudności, należało tylko uważać na liczne pływające
wyspy. Oba
brzegi porastały łąki trzciny i trawy słoniowej wysokiej na pięć i sześć metrów.
Łąki te,
okolone od strony wody kępami papirusów, pokrywały ogromną przestrzeń i
sprawiały
wrażenie bezkresnej, nieprzebytej dżungli, przeciętej srebrzystą taśmą rzeki.
Pierwszymi ptakami, które wzbudziły tutaj zainteresowanie dzieci, były białe
czapelki. Ptaki te długimi sznurami przelatywały nad trawami i nagle zapadały w
nie, jakby
strącone z powietrza niewidzialną siłą.
Na pytanie Dziki, dlaczego się tak dziwnie zachowują, pan Goraj odpowiedział:
- Białe czapelki są zawsze dowodem obecności słoni. Tam gdzie zapadły, żeruje na
pewno całe stado tych olbrzymów. Potężny słoń i maleńka, krucha biała czapelka
stanowią
idealny przykład zgodnego współżycia, wzajemnie sobie pomagając. Czapelka zjada
liczne
pasożyty, które go gnębią, i ostrzega krzykiem przed nadchodzącym
niebezpieczeństwem.
Słoń chroni czapelkę przed napaścią, pozwala jej wydłubywać że swej skóry
liczne, krwią
opite kleszcze, stojąc spokojnie nawet wtedy, gdy ptak gospodarzy przy jego
uchu.
- A czy one śpią także na grzbietach słoni? - zaciekawiła się Dzika.
- Nie. Wieczorem, przed zachodem słońca, czapelki opuszczają swych przyjaciół i
odlatują w sawannę, gdzie każde stado ma swoje drzewo lub swoją gałąź, na której
się
gnieździ. Rano ptaki znów wracają do służby i zawsze odnajdują swych żywicieli,
jakby z
góry wiedziały, gdzie trzeba ich szukać.
- Nam jednak trudno będzie zobaczyć słonie w tej trawie - westchnęła żałośnie
Dzika.
- Zobaczymy je, jeśli uśmiechnie się do nas szczęście - pocieszył ją pan Goraj,
po
czym dodał: - Ale strzelać do nich nie będziemy!
Dzika zgodziła się na to zastrzeżenie z wielką radością, bo bardzo lubiła
słonie, a
ogromny Kalif, słoń w chartumskim ogrodzie zoologicznym, był jej wielkim
przyjacielem.
Pan Goraj postanowił widocznie „dopomóc” szczęściu, a tym samym sprawić
przyjemność dzielnej dziewczynce, bo po jego rozmowie z kapitanem „Nefertete”
zatrzymała
się w wygodnej zatoce, gdzie natychmiast przystąpiono do zamienienia statku w
pływającą
wyspę. Przemiana ta odbyła się w ten sposób, że szylluccy tropiciele wraz z
Tiuji naścinali
ciężkimi tasakami twardych, długich łodyg traw słoniowych, a załoga „umaiła”
statek,
okładając nimi burty i nadbudówkę. Po kilku godzinach wytężonej pracy, w której
ochoczo
pomagały i dzieci, „Nefertete” tak dokładnie zmieniła się w dużą kępę, że nawet
wprawne
oko nieprędko mogłoby ją odróżnić od innych pływających wysp. W trawach
okrywających
nadbudówkę zrobiono kilka okienek, przez które nie tylko można było obserwować
trzęsawiska, ale spokojnie filmować zwierzynę, bez obawy spłoszenia jej.
Wieczorem, kiedy białe czapelki leciały nisko nad łąkami i nad rzeką, wracając
na
sawannę do swoich gniazd, „Nefertete” dobiła do sporego przylądka i zatrzymała
się przy nim
na nocleg. Szybko spożyto posiłek, a ponieważ wszyscy byli zmęczeni pracowitym
dniem,
wkrótce pogasły światła i na pokładzie zapanowała cisza, przerywana od czasu do
czasu
ciężkimi westchnieniami śpiących ludzi.
Dzika miała niezwykle lekki sen, toteż nagle zbudziły ją jakieś podejrzane
odgłosy.
Bez zwłoki zerwała się z koi, szybko naciągnęła dżinsy, zdjęła z wieszaka
wiatrówkę i
wsunąwszy w kieszeń kilka leżących na stoliku ampułek i łusek, cichutko wyszła
na pokład.
Oślepiła ją nieomal srebrzysta poświata pełni księżycowej. Ledwo wyczuwalny
wietrzyk
szeleścił kiściami łodyg okrywających statek, ale przynosił także ze sobą
odległy trzask
przypominający łamanie suchych gałązek akacji. Potem gdzieś w pobliżu rozległ
się ciężki
łomot skrzydeł, któremu zawtórowało donośne pohukiwanie jakiegoś nocnego ptaka.
Przy burcie, wsparty na włóczni, stał młody Dinka bacznie wsłuchując się w
odgłosy
nocy. Gdy ujrzał nadchodzącą dziewczynkę, uśmiechnął się i wskazując na brzeg za
burtą,
szepnął:
- Akonn!
Dzika wiedziała już, że słowo „akonn” oznacza w języku Dinka słonia, wbiegła
więc
szybko na górny pokład i wyjrzała przez okienko w trawie maskującej statek.
Teraz
posłyszała znacznie wyraźniej zbliżający się trzask tratowanych łodyg, ale morze
łąk - tak
jasno oświetlone, że widać było nieomal każde źdźbło - wydawało się zupełnie
martwe.
Nagle w blasku księżyca błysnął ogromny kieł, spora wiązka trawy wyleciała w
górę,
rozsypała się w powietrzu i spadła w dół. W tej samej chwili nad wierzchołkami
pobliskich
zarośli pokazało się coś czarnego, podobnego nieco kształtem do odwróconej fajki
albo
peryskopu łodzi podwodnej. „Peryskop” okręcił się w tę i drugą stronę, po czym
zastygł w
bezruchu, ale oto wychynęło ich w górę więcej, a równocześnie zamilkł chrzęst
trzcin i
nastała zupełna cisza, z rzadka tylko przerywana dźwięcznym graniem cykad.
Dziewczynka zwilżyła palec i z zadowoleniem stwierdziła, że lekki podmuch
wietrzyka ciągnie od łąk. Wiedziała oczywiście, że owe „peryskopy” to trąby
słoni, które
pochwyciły widocznie jakiś podejrzany zapach i wietrzą, chcąc ustalić, skąd
pochodzi i czym
może grozić.
Zwierzęta nie wyczuły widocznie nic groźnego, bo po chwili znów rozległo się
łamanie i chrzęst deptanych traw.
Dzika zbiegła cichutko na dół, obudziła ojca, potem Jacka (chociaż z nim poszło
znacznie trudniej) i znów ze zręcznością cybety* [Cybeta (cyweta) - drapieżny
ssak wielkości
lisa; żyje w Afryce środkowej i południowej.] wdrapała się na dach nadbudówki.
Po chwili
także i trzy inne okienka zajęte zostały przez obu łowców i Jacka.
Słonie tymczasem doszły już do małej polanki u podstawy przylądka, wysłanej
startą
na mierzwę roślinnością. Z gęstwiny wysokich, twardych łodyg poczęły wyłaniać
się
olbrzymie czarne cielska, podobne w blaskach księżyca do przedpotopowych
potworów lub
czołgów miażdżących swoim ciężarem wszystko, co stanie na ich drodze. Wyszedłszy
na
polankę zatrzymały się, szeroko rozpostarły płachty olbrzymich uszu i znów
podniosły w górę
trąby, łowiąc nimi zapachy niesione wietrzykiem. Przy tym ruchu zalśniły w
poświacie
księżyca, ich potężne kły.
Na statku obudzili się już wszyscy, ale każdy starał się zachować jak największą
ciszę,
byle tylko nie spłoszyć nocnych gości i móc się im możliwie długo przypatrywać.
Kolosy
stały długą chwilę nieruchomo, z podniesionymi w górę trąbami, wreszcie jeden z
nich,
śmielszy widocznie, postąpił kilka kroków ku zatoce, ale nagle zatrzymał się,
jakby trafił na
niewidoczną zaporę, po czym z niewiarygodną wprost zręcznością zawrócił, wydając
równocześnie krótkie, przeraźliwe, ostrzegawcze trąbienie, przypominające nieco
kwik świni.
Rozległ się ciężki, dudniący tupot i olbrzymie zwierzęta zniknęły w gęstwinie
tak szybko,
jakby rozpłynęły się w księżycowej poświacie.
- Co się temu słoniowi stało, że tak nagle zawrócił i spłoszył całe stado? -
zapytał
Jacek.
- Zwęszył naszą obecność. Wiatr zmienił kierunek albo nad zatoką jest wir
powietrzny
- wyjaśnił pan Rawicz.
- Teraz podziękuj Dzice za obudzenie - rzekł do syna pan Goraj. - Sporo
myśliwych
przyjeżdża co roku do Sudanu na polowanie, ale niewielu z nich widziało stado
słoni z tak
bliska. - A zwracając się do dziewczynki powiedział ciepło: - Przynosisz nam
szczęście,
Dziko. Murzyni nazwaliby cię „dobrym mzimu”, a my możemy cię chyba nazwać...
„maskotką wyprawy”.
Dzika wiedziała dobrze, że pan Goraj nie jest zbyt szczodry w rozdzielaniu
pochwał,
toteż słowa jego sprawiły jej ogromną radość. Nie bardzo oczywiście rozumiała,
dlaczego ją
chwalą, bo przecież zbudzenie śpiących i pokazanie im zwierzyny buszującej w
pobliżu
statku uważała za rzecz zupełnie naturalną, ale zaraz chytrze pomyślała, że
teraz, jako
„maskotka”, łatwiej chyba będzie mogła brać udział w łowach. Z Jackiem nie
podzieliła się
jednak swymi myślami.
Rano pan Goraj znów zwrócił uwagę dzieci na stado białych czapelek. Leciały
długim
sznurem najpierw nad rzeką, potem nad trawami, jakby do z góry wytkniętego celu.
Nie
zapadły jednak w gęstwinę, ale zaczęły krążyć nad łąkami coraz, wyżej i wyżej.
Nagle od
krążącego stada odłączył się jeden ptak, za nim natychmiast pośpieszył drugi i
trzeci, i
wreszcie całe stado, uformowane znowu w długi sznur. A potem, już przez
lornetki,
zobaczyły dzieci, że ptaki zniżyły lot i gdzieś na krańcach łąk zapadły w trawy.
Czapelki doskonale znają zwyczaje słoni, toteż wiedzą, gdzie powinny je spotkać
rano. Niestety, słonie przestraszone naszą obecnością powędrowały dalej i
czapelki musiały je
odszukać. Dlatego też wzbiły się w powietrze i przez jakiś czas krążyły, bo z
wysokości
łatwiej ogarnąć wzrokiem większy obszar. Ptak, który pierwszy spostrzegł stado
poleciał w
jego kierunku, pociągając za sobą pozostałych towarzyszy.
Wyprawie rzeczywiście się wiodło, a może jak powiedział pan Goraj Dzika była
naprawdę szczęśliwą maskotką, bo na trawiastych brzegach Bahr el-Ghazal
ukazywały się nie
tylko słonie, ale także sporo innej zwierzyny, wśród której zachwyt wywołała
obecność tak
pożądanych kozłów nilowych. Żerowały pojedynczo lub stadkami w niewielkiej
odległości od
brzegu, gdyż przemieniona w pływającą wyspę „Nefertete” nie budziła ich
niepokoju. Na
razie zadowolono się podziwianiem i filmowaniem tych pięknych zwierząt, jako że
pierwszeństwo miały butodzioby, a te można było zdobyć dopiero na trzęsawiskach,
do
których statek zdążał.
Powoli brzegi poczęły zmieniać się w bagniska. Główny nurt Bahr el-Ghazal.
płynął
nadal szeroką strugą, ale łąki po obu stronach przekształciły się w labirynt
khorów, odnóg,
wąskich przesmyków i zatok obramowanych gęstwiną wysokich papirusów i trzcin. A
potem,
jak okiem sięgnąć, widać było tylko bezkresne moczary i trzęsawiska, wśród
których poprzez
trawy i gruby dywan wodorostów przeświecały tafle płytkich sadzawek, jeziorek i
kałuż.
Tutaj kapitan „Nefertete”, Mohammed Ali, sam stanął przy sterze. Śmiało zboczył
z
głównego nurtu w szeroką odnogę i poprowadził statek sobie tylko znanym
szlakiem.
Obdarzony niezwykle silnie rozwiniętym instynktem żeglarskim, bogaty w
długoletnie
doświadczenie, a nade wszystko gruntowną znajomość Nilu, bez wahania zmieniał
kurs to w
prawo, to w lewo, wpływał w szerokie rozlewiska lub przeciskał się przez tak
wąskie
przesmyki, że dziób statku rozcinał rosnący po obu stronach gąszcz papirusowy. Z
równą
pewnością omijał ślepe zatoki i suddy utworzone przez ogromne pływające wyspy,
jakby miał
przed oczyma dokładną mapę tych błot.
Trzęsawiska pulsowały własnym życiem. Prym wiodły tutaj oczywiście ptaki. Jacek
z
daleka już rozpoznawał znajome sobie sylwetki jabiru, żerujących pojedynczo lub
parami. W
szuwarach otaczających sadzawki stały nieruchomo czaple, czekając na ukazanie
się ryby,
traszki czy też nieostrożnej żaby. Tu i ówdzie widać było dławigady, czarne
bociany, ibisy,
kuliki i przeróżne inne ptaki błotne, dla których te moczary były prawdziwym
rajem. Na
jeziorkach nurkowały łyski, nurki i kaczki, a po szerokich, płaskich liściach
błękitnych i
białych lilii biegały barwne kurki wodne w pogoni za owadami. Moczary
rozbrzmiewały
wszelkimi możliwymi głosami ptasimi, ale wśród nich nie było najbardziej
upragnionego: abu
markuba!
Dzika stała przy okienku na górnym pokładzie i w zadumie, tak rzadko widywanej
na
jej twarzyczce, spoglądała na trzęsawiska.
- Wiesz, Jacek - rzekła nagle do filmującego obok chłopca - tu, na tych bagnach,
wydaje się człowiekowi, że nie mają one ani początku, ani końca. Już trzeci
dzień błądzimy
po tej sieci rzek, rzeczułek, strumieni, jezior i zalewów, a przecież nic innego
nie widać, tylko
papirus, trawy, trzciny, sitowie i wodę, wodę bez końca. W dzień wrzask ptactwa,
a w nocy
kumkanie żab, granie cykad i ten cichy, monotonny, złowieszczy brzęk
niezliczonej ilości
komarów. ..
- Oj, Dzika, źle z tobą! - zawołał pan Goraj, który stał przy sąsiednim okienku
i też
patrzył na bagna. - Zaczyna cię ogarniać zniechęcenie i wszystko teraz widzieć
będziesz przez
czarne okulary! Strzeż się, dziecko, bo to może doprowadzić do prawdziwej
„choroby
moczarów”, a co wtedy będzie z naszą maskotką? - zapytał żartobliwie.
- Nie - zaprzeczyła Dzika - nie ogarnia mnie zniechęcenie, tylko nie mogę sobie
miejsca znaleźć, bo... bo nic się nie dzieje! Ja lubię ruch...
- Popatrz no, Dzika - przerwał Jacek - co to tam stoi obok kępy papirusów... tam
gdzie
prześwieca tafla tego podłużnego jeziorka... na wprost tej połamanej trzciny...
Dziewczynka spojrzała we wskazanym kierunku, zmrużyła nieco powieki przed
rażącym blaskiem promieni słonecznych odbitych w sadzawce, a potem podskoczyła,
klasnęła w dłonie i krzyknęła:
- Abu markub! Abu markub!... A tam trochę dalej... drugi!
Okrzyk Dziki zelektryzował statek. Pan Goraj natychmiast pochwycił lunetę, Jacek
drugą, przybiegł nawet z głównej kajuty pan Rawicz, który zajęty był
konserwowaniem
owadów pochwyconych rano na pokładzie. Kapitan postawił rączkę telegrafu
maszynowego
na „stop”, „Nefertete” popłynęła jeszcze siłą rozpędu kilkanaście długości
statku, po czym
zatrzymała się z dziobem utkwionym w kępie papirusów.
Jacek stał przy okienku z lunetą i raportował:
- Tak, to jest abu markub, taki sam jak w naszym Zoo. Olbrzymie ptaszysko. Ale
on
się wcale nie rusza! Stoi nad sadzawką, patrzy w nią... jak w lustro... może on
przygląda się
swojemu odbiciu w wodzie? O, jest i ten drugi! Gorzej go widać, bo tam trawy
wysokie...
ciągle zasłaniają!
Tymczasem obaj łowcy odbyli naradę z kapitanem, który również przy pomocy lunety
dokładnie obejrzał miejsce, gdzie znajdowały się butodzioby. Uzgodniono plan
działania i
„Nefertete” ruszyła wolniutko dalej, aż po dwóch godzinach lawirowania w
gmatwaninie
kanałów i odnóg znalazła się na rozlewisku oddalonym od ptaków na odległość
celnego
strzału z winchesterka. Ale gdy z karabinu łatwo było trafić w cel odległy o sto
i więcej
kroków, to zasięg wiatrówek nie przekraczał czterdziestu. Należało więc albo
czekać
cierpliwie na ewentualne zbliżenie ptaków, albo też nagonić je na strzelca.
Postanowiono
czekać, gdyż nagonka mogła spłoszyć butodzioby zbyt wcześnie.
Czekano godzinę, potem drugą, lecz abu markuby stały dalej bez ruchu, jakby były
kamiennymi figurami, ustawionymi przez jakiegoś złośliwca, który chciał sobie
zakpić z
myśliwych. Poczekano jeszcze godzinę, ale i ta nie przyniosła żadnej zmiany w
zachowaniu
się ptaków. A potem, kiedy Szyllukowie mieli ruszyć przez mokradła jako nagonka,
butodzioby ciężko wzbiły się w powietrze, zatoczyły ogromny krąg nad „Nefertete”
i
zniknęły gdzieś daleko na horyzoncie.
- One muszą mieć aparat podsłuchowy - zażartował pan Rawicz. - Wypróbowały
należycie naszą cierpliwość, a skoro usłyszały o nagonce, natychmiast odleciały!
- Och, jutro na pewno spotkamy inne! - zawołała Dzika. - Trudny jest tylko
początek,
a ten mamy już za sobą!
- Brawo, nasza maskotko! - zaśmiał się pan Goraj. - Opuściło cię zniechęcenie, a
więc
znów zaczniesz przynosić nam szczęście!
Przewidywania Dziki sprawdziły się, gdyż na drugi dzień, kiedy „Nefertete”
wolniutko przepływała między dwoma ogromnymi kępami wysokich papirusów,
dyżurujące
na górnym pokładzie dzieci zobaczyły kilka znajomych sobie sylwetek abu
markubów. Kiście
papirusów zasłaniały co prawda widok i butodzioby często znikały z pola
widzenia, ale nieco
dalej, za ostrym zakrętem odnogi, statek wpłynął w głęboką zatokę, z której
ptaki widać było
tak dobrze, że pan Goraj postanowił spróbować podejść je z wiatrówką w ręku.
Dzika
spojrzała na niego błagalnie, ale łowca z uśmiechem potrząsnął przecząco głową.
- Nie mogę cię z sobą zabrać, bo bagno jest niebezpieczne i trzeba mieć duże
doświadczenie, by nie utonąć. Nie biorę nawet Szylluków, chociaż dla nich spacer
po
trzęsawiskach to rzecz codzienna. Im mniej ludzi, tym powodzenie pewniejsze...
Wyjście ze statku nie przedstawiało żadnych trudności, bo nadbrzeżne zarośla
były tak
wysokie, że zasłaniały nie tylko burty, ale i całą nadbudówkę. Spuszczono na
wodę małą,
leciuchną, łatwą do przenoszenia, gumową dingy. Pan Goraj szybko dopłynął do
brzegu,
łódkę przywiązał do traw i ruszył w obranym uprzednio kierunku. Łąka nie była
wprawdzie
stałym lądem, lecz tworzyła ją gruba warstwa tak silnie z sobą powiązanych
roślin
bagiennych, że choć uginała się pod nogami myśliwego, to jednak znakomicie
utrzymywała
ciężar jego ciała.
Łowca szedł powoli, krok za krokiem, kryjąc się w trawach i kępach, zapadając
czasem w błotniste dziury lub kałuże pokryte rzęsą.
Na górnym pokładzie „Nefertete” tkwili przy okienkach pozostali członkowie
wyprawy i bacznie śledzili każdy ruch ptaków oraz skradającego się do nich
myśliwego.
- Ten najbliższy butodziób musi być bardzo głodny - mówiła półgłosem Dzika - bo
ciągle szuka czegoś nad sadzawką. Tamte chyba jeszcze śpią. Patrz, patrz, Jacek,
jak on
wysoko podnosi nogi... jakby był żołnierzem na defiladzie! To ogromne dziobisko
musi mu
strasznie ciążyć, bo przy każdym kroku tak dziwnie pochyla się w przód. Ooo...
ależ on jest
zwinny! Widziałeś? Wyciągnął tę rybę z taką szybkością, że tylko mignęło...
Patrz... wyrzucił
ją w powietrze i pochwycił w otwarty dziób... zupełnie tak, jak to robią
pelikany w naszym
ogrodzie!
- Tatuś zmylił kierunek zaniepokoił się Jacek - spójrz, idzie zanadto na prawo,
a tam,
za tą dużą kępą trzcin, prześwieca woda... Że też nie można go jakoś ostrzec!
Dzika nie odpowiedziała, bo nagle poczuła lekkie dotknięcie palców na ramieniu.
Odwróciła się i zobaczyła uśmiechającego się Dinkę, który dawał jej jakieś
tajemnicze znaki i
wskazywał na przeciwległą stronę pokładu. Zaciekawiona, pobiegła we wskazanym
kierunku,
spojrzała przez okienko w trawach i... z trudem tylko powstrzymała okrzyk
zdumienia i
radości. Poprzez wierzchołki papirusów, w odległości niespełna stu kroków, widać
było
wyraźnie wyłaniającą się z gęstwiny sylwetkę butodzioba.
- Abu... markub! - wykrztusiła wreszcie.
Dinka potwierdzająco skinął głową, po czym nachylił się i szepnął:
- Mała bint zabrać bundu’ijjah* [Bundu’ i jjah - strzelba.]! Tiuji przygotować
ambacz
i poprowadzić mała bint do abu markub...
Oczy Dziki roześmiały się na tę propozycję, ale zaraz posmutniała, bo
przypomniała
sobie o przyrzeczeniu danym ojcu. Smutek jednak nie trwał długo, gdyż chęć
przygody
szybko podsunęła usprawiedliwienie.
„Jeśli kożuch wodorostów utrzymuje pana Goraja - pomyślała - to tym łatwiej
utrzyma mnie. I przecież nie pójdę sama, ale pod opieką Tiuji, dla którego
trzęsawiska nie
mają żadnych tajemnic”.
Czuła wprawdzie lekki niepokój na myśl o wymówkach ze strony ojca, ale to już
nie
zdołało jej powstrzymać. Szybko zbiegła do swej kabiny, wsunęła w kieszeń
dżinsów kilka
ampułek i łusek, nabiła wiatrówkę i już miała wyjść, ale w czas zauważyła, że ma
na sobie
jasną bluzeczkę. Zrzuciła ją więc prędko i zastąpiła koszulką khaki,
przypominającą
szarozielonym kolorem bagienne trawy.
Dinka czekał już przy burcie. Ponieważ uwaga wszystkich zwrócona była na pana
Goraja, skradającego się do ptaków, nikt nie widział, jak młody myśliwy pomógł
dziewczynce opuścić się po linie do leżącej już na wodzie ambaczowej tratwy, w
której po
chwili i sam się znalazł ze swoją włócznią. Przedostanie się z tratwy na brzeg i
nurknięcie w
gęstwinę papirusów było dziełem niemal jednej chwili. Z gwałtownie poruszonych
łodyg
podniosła się chmura komarów, Dzika jednak - mimo kilku bolesnych ukłuć - nie
miała czasu
się tym przejmować, gdyż musiała podążać za Dinką, który jak wąż prześlizgiwał
się wśród
gąszczu roślin.
Już po pierwszych kilku krokach Dzika stwierdziła, że jej przewodnik jest nie
tylko
doświadczonym myśliwym, ale i troskliwym opiekunem. Prowadził ją tak, jakby
szedł
doskonale znaną sobie ścieżką, wskazywał na zdradliwe jamy, pomagał omijać
grząskie błota
lub zbyt gęste, zmierzwione kępy trzcin. Co pewien czas przystawał, rozgarniał
ostrożnie
trawy i bacznie wypatrywał ptaka. Aż nagle przypadł do bagna i pełznąc na
brzuchu, dotarł do
sporej kępy, za którą przeświecały niewielkie, ale wcale liczne, srebrzyste
plamy bajorek.
Usadowiwszy się w kępie, gestem przywołał towarzyszkę, nakazując największą
ostrożność.
Dzika, ukryta już w papirusach, patrzyła na rozciągające się przed nią mokradło.
Wyglądało ono jak ogromna niezbyt dawno skoszona łąka, na której tu i ówdzie
pozostawiono kępy sitowia, papirusów i traw. Liczne stawki, bajorka i kałuże
lśniły w słońcu
srebrzystym blaskiem, a gdzieniegdzie od szarej zieleni odbijały białe i
błękitne plamy lilii
wodnych. W płytkiej wodzie dość dużego stawku widać było ogromnego ptaka,
wyraźnie
rysującego się na tle ciemnozielonych zarośli. Stał bez ruchu na wysokich
nogach, w
perłowoszarym upierzeniu, z dużą głową zakończoną potężnym żółtym dziobem,
podobnym
zupełnie do drewnianego holenderskiego sabota. Lekki wietrzyk poruszał pęk
miękkich piór
na głowie olbrzyma, a wielkie, żółte oczy spoglądały przed siebie badawczo, ale
spokojnie.
Były to oczy istoty świadomej swojej siły i bezpieczeństwa. Na tych bezkresnych
trzęsawiskach nie było przecież żadnego zwierzęcia, które by jemu, abu
markubowi, mogło
zagrażać!
Ptak ciągle stał bez ruchu, wpatrzony w kępę, za którą kulili się myśliwi.
Dziewczynce wydawało się, że abu markub dawno już odkrył ich obecność i teraz
bada
spojrzeniem, co to za stwory i czego się po nich można spodziewać. Po chwili
jednak
uspokoiła się. Abu markub podniósł wysoko nogę zakończoną długimi palcami,
zrobił krok,
przystanął, pochylił się, a potem błyskawicznym ruchem zanurzył dziób w wodę i
równie
szybko wyciągnął rybę. Ale zdobycz była tak ciężka, że ptak zachwiał się i tylko
dzięki
gwałtownym ruchom szeroko rozpostartych skrzydeł zdołał utrzymać równowagę. A
potem
półmetrowej długości ryba wyrzucona została w powietrze i spadła prosto w
otwarty szeroko
dziób. Przekąska pobudziła widocznie apetyt ptaka, bo znów zrobił kilka
powolnych, bardzo
ostrożnych kroków i z szybkością zdumiewającą przy tak ciężkim dziobie złowił
drugą rybę.
Zdobycz ta kształtem swym przypomniała Dzice doko, ową przedziwną rybę-
salamandrę,
którą na Bahr el-Abjad porwał orzeł kuglarz.
Każdy krok abu markuba zbliżał go do kępy papirusów, Dzika jednak bała się
strzelać,
zdawało jej się bowiem, że odległość jest jeszcze zbyt wielka. Nagle poczuła na
ramieniu
silny uścisk palców, a potem do uszu jej doszedł cichutki jak tchnienie szept:
- Abok!
Dziewczynka, zajęta dotychczas wyłącznie butodziobem, rozejrzała się ostrożnie
wokoło. Z prawej strony nie było nic godnego uwagi, natomiast z lewej, z głębi
moczarów,
nadchodziła wolno para kozłów nilowych. Samica była znacznie mniejsza,
kształtnie
zbudowana, stąpała po bagnie z wdziękiem baletnicy i pilnie strzygła długimi
uszami.
Ogromny, muskularny samiec szedł wolniej, jakby ociężale, dumnie podnosząc głowę
ozdobioną pięknymi, w tył wygiętymi rogami. Od czasu do czasu zwierzęta skubnęły
jakąś
trawkę i wtedy doskonale widać było na ich grzbietach białą plamę, do złudzenia
podobną do
małego siodła, używanego do wyścigów. Chwilami znikały zasłonięte przez wysokie
kępy,
ale szły wprost na sadzawkę, w której butodziób łowił ryby.
Dzika zrozumiała, że należy się szybko zdecydować na strzał do ptaka, gdyż lada
chwila spłoszą go antylopy. Powolutku wysunęła lufę wiatrówki z gęstwiny, ale
nie mogła
dobrze wycelować, bo trawy zasłaniały jej wizjer i muszkę strzelby. Poczęła więc
bardzo
ostrożnie rozgarniać je i nagle poczuła na sobie badawcze spojrzenie dużych,
żółtych,
błyszczących oczu ptaka. Nie było najmniejszej wątpliwości, że tym razem abu
markub ją
zobaczył.
Teraz wszystko zależało od zachowania się ptaka. Dzika postanowiła strzelić w
chwili, gdy butodziób rozłoży skrzydła do lotu, bo wtedy ukrywanie się nie miało
już celu.
Stało się jednak inaczej. Bystrym oczom abu markuba nie uszedł oczywiście
powolny ruch
wysuwającej się lufy, nie uszedł też błysk źrenic Dziki. Ale ptak znający w swym
królestwie
każde stworzenie nie zląkł się, przeciwnie, zainteresował się tym nieznanym,
dziwnym
stworem, który zawitał na jego tereny. Takiego długiego, cienkiego ciała i
takich przedziwnie
jasnych, przenikliwych oczu nigdy jeszcze na tych mokradłach nie widział.
Poniechał więc
łowienia ryb i spokojnie, odmierzonym krokiem, począł się zbliżać do kępy, w
której to
dziwne stworzenie siedziało.
Podszedł na kilkanaście kroków i nagle zatrzymał się. Widocznie coś go
zaniepokoiło.
Może uznał poprzednio, że owo długie ciało i błyszczące oczy należą do
nieznanego węża, na
którego warto zapolować - a teraz spostrzegł swoją pomyłkę? Przez chwilę stał
bez ruchu,
potem przechylił głowę i badawczo spojrzał spod gęstych brwi najpierw jednym,
potem
drugim okiem. Wydawać się mogło, że ptak rozmyśla, co robić: podejść do kępy i
pochwycić
w dziób nieznany przedmiot czy też powrócić do połowu ryb.
Nagle silniejszy podmuch wiatru zakołysał łodygami papirusów i odsłonił jasną
głowę
Dziki. Ptak natychmiast rozpostarł szeroko potężne skrzydła, lecz równocześnie
rozległo się
ciche klaśnięcie, przypominające trzask łamiącej się trzciny. Abu markub ciężko
wzniósł się
w powietrze, ale już po chwili zatoczył się; spróbował wyrównać, znów opadł na
jedno
skrzydło, a potem zwalił się w bagno z taką siłą, że aż woda bryznęła spod
grubego kożucha
wodorostów.
Dzika chciała wyskoczyć z ukrycia i pobiec po ptaka, ale powstrzymała ją silna
ręka
Tiuji, podczas gdy drugą młody Dinka wskazywał na antylopy. W momencie kiedy abu
markub spadł na bagno, kozły dochodziły już do sadzawki. Plusk wody musiał je
przestraszyć, bo podskoczyły gwałtownie w górę, potem jednak stanęły i ciekawie
spojrzały
w stronę, skąd doszedł podejrzany odgłos. Przez chwilę strzygły pilnie uszami,
po czym
ruszyły lekko po trzęsawisku, jakby szły po twardej ziemi sawanny. Jakiś
niepokojący ruch
czy szmer zatrzymał je na moment, z oczami zwróconymi w stronę kępy, lecz ciche
klaśnięcie znów poderwało do ucieczki. Sadziły przez moczary w olbrzymich
susach, gdy
nagle na jednej z kęp sitowia samica potknęła się, zachwiała i zniknęła z oczu
Dziki. Samiec
przebiegł jeszcze kilkadziesiąt kroków i stanął - zdumiony widocznie
nieobecnością
towarzyszki.
Dzika nie zdołała jeszcze oswobodzić nogi oplatanej wodorostami, a już Dinka w
kilku długich skokach dopadł do abu markuba. Chwycił ptaka w ręce i popędził z
nim do
kępy, za którą zniknęła łania kozła nilowego. Gdy dziewczynka przybiegła tam,
myśliwy
kończył właśnie wiązanie nóg zwierzęcia długimi, bardzo mocnymi pędami lilii
wodnych.
Potem wstał, złożone w trąbkę dłonie przyłożył do ust i wydał głuchy, dudniący
zew abu
garna. Zew ten musiał być chyba umówionym wołaniem myśliwskim, bo nie upłynęło
kilka
minut, a na bagnistej łące ukazały się dwie wysokie, i chude postacie tropicieli
szylluckich.
Zdumienie Murzynów na widok Dziki, abu markuba i skrępowanej łani było tak
wielkie, że przez dłuższy czas nie mogli wymówić słowa, potem jednak zasypali
Dinkę
lawiną pytań, których dziewczynka oczywiście nie mogła zrozumieć, gdyż
wypowiedziane
były niezmiernie szybko i bełkotliwie w ich ojczystym jeżyku. Zauważyła tylko,
że Murzyni
spoglądają na nią w jakiś szczególny sposób, z uśmiechem połączonym z wyraźnym
podziwem i szacunkiem.
Niebawem cały orszak ruszył w stronę statku. Na czele szli Szyllukowie dźwigając
na
drzewcach swoich włóczni związaną łanię, za nimi dreptała Dzika, koło niej zaś
kroczył Tiuji
niosący butodzioba i wiatrówkę. Młody myśliwy, którego wzrost wynosił przeszło
dwa
metry, śmiesznie drobił, starając się uzgodnić swój krok z krokiem Dziki,
pragnącej nadążyć
za Szyllukami.
Zjawienie się na pokładzie Dziki i trzech tropicieli dźwigających jej zdobycz
wywołało nie tylko zdumienie, ale i radosne okrzyki, gdyż właśnie wracał i pan
Goraj z
pochwyconym przez siebie abu markubem. Szybko zmontowano klatki i umieszczono w
nich
złowione zwierzęta, zanim jeszcze ocknęły się z narkozy. Ismail natychmiast
spuścił w wodę
dwa wiklinowe więcierze do łowienia ryb, aby mieć pożywienie dla butodziobów,
kiedy
obudzą się ze snu. Również i dla samicy aboka przygotowano sporo młodych,
soczystych
pędów papirusowych.
Dzika kręciła się koło klatek, z niepokojem spoglądając na swego ojca, i
starannie
schodziła z drogi panu Gorajowi, dla którego miała wielki respekt. Widziała
oczywiście, że
wszyscy cieszą się bardzo z wyników jej polowania, ale dręczyły ją znowu wyrzuty
sumienia,
że opuściła statek po kryjomu, nic nie mówiąc ojcu. Wyszła wprawdzie pod opieką
doświadczonego myśliwego, ale...
Dalsze jej rozmyślania przerwał Jacek, wołając ją na górny pokład. Zastała tam
obu
łowców, kapitana i Tiuji, który uśmiechnął się do niej, po czym szybko zbiegł na
dół.
Dziewczynka podeszła niepewnie do ojca, ale nagle stało się coś zupełnie
nieoczekiwanego: oto pan Goraj pochwycił ją wpół, podniósł do góry, pocałował w
czoło i
rzekł miękko:
- Jesteś wspaniałą dziewczyną, Dziko! Jacek ma rację: dorównasz, a może i
przewyższysz pannę Tinne! Należała ci się bura, ale Tiuji przyznał się, że to on
skusił „małą
bint”, bo wszyscy Murzyni uważają, że ma ona szczęśliwą rękę.
Dzika wprost oniemiała ze zdumienia. Spodziewała się ostrych i gniewnych słów
właśnie ze strony pana Goraja, który nie znosił nieposłuszeństwa... a tu tak
miła pochwała. I
właśnie z jego ust!
- Mam nadzieję, Dziko - mówił dalej pan Goraj - że nie bardzo się pokaleczyłaś
na
dzisiejszej wyprawie, chociaż, jak widzę, twoje dżinsy są w bardzo opłakanym
stanie. Idź do
łazienki, wykąp się, zmień przemoczone i podarte ubranie, a potem przyjdź tu do
nas,
pomówimy trochę o dalszych planach.
Dziewczynka dygnęła grzecznie, filuternie zmrużyła oko w stronę zaskoczonego
Jacka, a potem szybko pobiegła do swojej kajuty, podśpiewując radośnie.
W zatoce nie było już co robić, bo butodzioby, które uniknęły bliższej
znajomości z
ampułkami, dawno odleciały na inne bagna. Kapitan wziął znów ster w swoje dłonie
i
poprowadził „Nefertete” na dalsze łowy.
„Narada wojenna” na górnym pomoście bardzo się Dzice podobała, już choćby
dlatego, że pozwolono jej brać w niej udział. Dowiedziała się, że oba złapane
butodzioby
stanowią parę, a wiec zamówienie w zasadzie zostało wykonane, chociaż, gdyby się
udało,
można by złowić jeszcze jedną parę, gdyż abu markuby są bardzo poszukiwane przez
wszystkie ogrody zoologiczne.
Pozostawała zatem sprawa aboków. Złowienie łani aboka przez Dzikę uważał pan
Goraj za bardzo duże osiągnięcie, bowiem samice tych zwierząt są niezmiernie
ostrożne i
płochliwe. To one właściwie czuwają nad bezpieczeństwem stada, podczas gdy samce
-
napastliwe i skore do bójki - nie troszczą się o to, co się wokół nich dzieje,
dlatego też łatwiej
stają się ofiarą myśliwych lub drapieżników.
- Potrzebny nam jest jeden samiec - powiedział pan Goraj - ale od przybytku
głowa
nie boli. Jeśli więc złapiemy dwie lub trzy sztuki więcej, miejsce dla nich się
znajdzie. Na tym
skończyłby się pierwszy etap wyprawy. Drugi obejmie drogę powrotną do jeziora
No, podróż
korytem Bahr el-Gebel na południe aż do miejscowości Szambe, polowanie na
antylopy
końskie i elany, po czym powrót korytem Bahr ez-Zeraf do Bahr el-Abjad- No, a
potem już
do domu. Przed początkiem pory deszczowej musimy być w Chartumie, bo na Jacka,
Dzikę i
na pana Rawicza czeka szkoła.
„Nefertete” płynęła teraz leniwie z prądem wprost na północ. Któregoś dnia znowu
napotkano kozły nilowe. Najpierw gdzieś od przodu doszedł do uszu podróżników
głuchy
stuk, jakby uderzenie suchej gałęzi o gałąź, a potem, za dużym zakrętem, ukazał
się
niecodzienny widok. Na nadbrzeżnej polanie walczyły ze sobą na śmierć i życie
dwa duże
samce. Tak były zajęte walką, że nic nie było w stanie oderwać ich od siebie.
„Nefertete” udawała wciąż jeszcze pływającą wyspę, toteż wolno przesunęła się
wzdłuż brzegu, ale ledwie zakryły ją przybrzeżne trawy, natychmiast skorzystała
z pierwszej
zatoczki, by się w niej zatrzymać. Wiatr wiał wzdłuż rzeki, więc kozły nie mogły
pochwycić
zapachu ludzi. Niebawem leż uzbrojeni w wiatrówki łowcy znaleźli się na brzegu,
w
towarzystwie jednego z tropicieli, który niósł ciężki karabin myśliwski.
Skradanie się do zwierzyny nie było dla trójki myśliwych nowością, ale ponieważ
w
podchodzeniu celował szczególnie pan Goraj, toteż on szedł pierwszy, ostrożnie
rozgarniając
przed sobą dość mocno przerzedzone trawy. Kierował się oraz bliższymi odgłosami
walki, aż
wreszcie zupełnie wyraźnie poczuł silną woń walczących zwierząt. Odchylił
jeszcze kilka
zmierzwionych traw i dotarł do starego, na pół rozwalonego kopca termitów, za
którym
otwierał się szerszy widok.
Polanka była doskonale widoczna zza kopca. Wszystko wskazywało na to, że
wydeptały ją słonie. Trawa bowiem na sporej przestrzeni została najdokładniej
stratowana i
wgnieciona w wilgotną ziemię, a tu i ówdzie widniały głębokie doły wybite przez
słupowate
nogi olbrzymów. I to właśnie miejsce - przypominające arenę - wybrały sobie
aboki dla
ostatecznego załatwienia nieporozumień, które rozstrzygnąć miał śmiertelny
pojedynek.
Chodziło prawdopodobnie z jednej strony o zdobycie, z drugiej zaś o utrzymanie
praw do
przewodnictwa nad stadem.
Obaj wrogowie byli nie lada zapaśnikami, chociaż w sposobie walki widać było
znaczną różnicę. Jeden z nich, młodszy, był znacznie zwinniejszy, budowę ciała
miał krępą,
muskularną, uderzał zapalczywie, ale nazbyt podniecała go walka i dlatego też
nie zawsze
udawało mu się uniknąć ciosu przeciwnika. Drugi był powolny, ciężki, a głęboko
karbowane,
długie jego rogi wskazywały, że znajdował się w pełnym rozkwicie sił. Posiadał
olbrzymie
doświadczenie bojowe, które skutecznie dopomagało mu w dotychczasowej obronie
swych
praw do stada.
Kozły stały naprzeciw siebie, mierzyły się złym i badawczym spojrzeniem krwią
nabiegłych oczu, a potem z rozpędu uderzały rogami. Przez chwile wodziły się
opuszczonymi
nisko łbami, pragnąc przepchnąć jeden drugiego i obalić na ziemie lub zmusić do
ucieczki,
lecz nagle odskakiwały i znów z całą siłą rozpędu, muskułów i ciężaru ciał
zwierały się z
sobą. Każde uderzenie rogów o rogi rozlegało się niby łoskot walącego się
drzewa, a siła
uderzeń była tak wielka, że przednie nogi zwierząt niemal po kolana zapadały się
w bagnisty
grunt. Zmagania obu przeciwników musiały trwać już dosyć długo, zwierzęta bowiem
lśniły
od potu, ciężko dyszały, a z otwartych pysków skapywały im na ziemię płaty
gęstej piany.
Pan Goraj nachylił się do ucha przyjaciela i szepnął kilka słów, na które ten
odpowiedział twierdzącym skinieniem głowy. Potem obaj podnieśli broń do oka,
wyczekali
chwili ataku kozłów i nacisnęli spusty. Klaśnięcia wiatrówek zagłuszone zostały
łomotem
rogów, a kozły tak mocno sczepiły się z sobą, że prawdopodobnie nawet nie
poczuły
uderzenia pocisków. Przez dobrą chwilę mocowały się, napierając łbami, potem
odskoczyły,
ale uczyniły to jakoś niezręcznie, jakby zupełnie wyczerpane walką. Po pewnym
czasie
ruszyły znów do ataku. Uczyniły to jednak dziwnie ospale, chwiejąc się na nogach
i
zataczając, kiedy zaś wreszcie podeszły do siebie i próbowały uderzyć rogami -
osunęły się
najpierw na kolana przednich nóg, a potem zgodnie legły na ziemi jeden obok
drugiego.
Zdobycz szybko przeniesiono na pokład i umieszczono w klatkach, a „Nefertete”
ruszyła w dalszą drogę jako jedna z wielu płynących z prądem wysp.
10
- Uff - westchnął ciężko Jacek, ocierając chusteczką pot z czoła - co za skwar!
Takiego nie ma chyba u nas w Chartumie! Od czasu jak opuściliśmy Bahr el-Ghazal
i
przebyli to płytkie, bagniste i zakomarzone jezioro No, nie było ani krzty
wiatru.
- Nie lamentuj, Jacku, nie lamentuj! - zaśmiała się Dzika - jest trochę cieplej
niż
zwykle, trochę duszno, ale w Chartumie mamy to samo z dodatkiem piaszczystego
pyłu z
pustyni, zapachów zjełczałego tłuszczu, no i innych... nieco gorszych. A jezioro
No jest
rzeczywiście płytkie, bagniste i roi się od komarów, ale mnie ono się podoba...
Tyle w nim
wspaniałych barw! Te trzciny, sitowia, papirusy i trawy w najrozmaitszych
odcieniach
zieleni, przetkane purpurą, fioletem, złocistą i perłową barwą kwiatów tych
wszystkich powoi
i innych pnączy, które je oplatają. I ta ogromna ilość białych, niebieskich i
różowych lilii
wodnych i okrągłymi, wielkimi jak płaskie talerze liśćmi! Chciałoby się po nich
biegać, jak te
śliczne długonogie kurki wodne. A same kurki! Ich piórka błyszczą w słońcu,
jakby obsypane
były pyłem z drogich kamieni... Aż oczy bolą patrzeć!
- No, wiesz, Dzika - pokiwał głową zdumiony Jacek - nigdy mi nawet przez myśl
nie
przeszło, że ty masz takie artystyczne upodobania! Powinnaś zostać malarką
albo...
operatorem filmowym. Gdybyś nakręciła kolorowy film z Magren el-Bahur,
dostałabyś
nagrodę na festiwalu filmowym, a turystyka sudańska zarobiłaby miliony!
- Nie kpij, Jacku! Ale, wiesz, Bahr el-Gebel przeraża mnie - wyznała z wahaniem
Dzika. - Taka tutaj pustka dokoła!
Cały dzień już płynęli szerokim, oczyszczonym z wodorostów i ambaczu korytem
Bahr el-Gebel i zarówno z jednej, jak i drugiej strony rzeki nie widać było nic
prócz
pływających wysp i kęp, które zbijając się w suddy, tworzyły rozległe, bezkresne
łąki.
- Strasznie tu musi być w okresie powodzi... - wstrząsnęła się dziewczynka. -
Jedno
olbrzymie, bezkresne morze. ..
- A jednak i tu mieszkają ludzie! - zawołał Jacek. - Popatrz, na tej wysepce
widać
chatę i kilkoro Murzynów!
Dzika spojrzała przez okienko i ze zdziwieniem zobaczyła sporą zatokę, otoczoną
przez rozległą, bujną łąkę, a w niej maleńką wysepkę, ledwie wystającą nad
poziom wody, z
chatą i rodzajem namiotu, przed którym na rusztowaniu z żerdzi wisiały tykwy.
Smukła,
bardzo wysoka dziewczyna stała tuż nad wodą, oparta o włócznię, i ze śmiechem
odpowiadała na pozdrowienia tropicieli i Tiuji. Niższy znacznie chłopiec trzymał
w ręku
oścień i patrzył z wyraźnym zdumieniem w oczach na przepływającą obok
zamaskowaną
„Nefertete”. Z chaty wysunęła się do połowy ciała stara kobieta i podawała
napełnioną tykwę
siedzącemu na macie mężczyźnie. Placyk między chatą a namiotem miał najwyżej
pięć do
sześciu kroków długości i ze cztery szerokości. Do słupa namiotu przywiązana
była dłubanka.
- Ta dziewczyna stoi nad samym brzegiem... przecież łatwo może ją złapać za nogę
krokodyl i wciągnąć w głębinę... - rzekła zaniepokojona Dzika. - I co to są za
ludzie?
Zupełnie nie przypominają Szylluków! Dziewczyna nie ma na sobie ani fartuszków
skórzanych, ani opończy, a czupryna tego chłopca jest taka ruda, jak włosy
mister* [Mister
(ang.) - pan.] O’Briana, który uczy razem z tatusiem!
- Bo to nie są Szyllukowie, ale Murzyni ze szczepu Nuer, a ta dziewczyna
pochodzi
chyba z plemienia Dinka - wyjaśnił pan Rawicz, który właśnie wszedł na górny
pokład i
słyszał rozmowę dzieci. - Wysepka musiała być znacznie większa, ale wyższy niż
zazwyczaj
stan wody pogrążył ją w nurtach rzeki i ludziom została tylko chata i te kilka
metrów
kwadratowych ziemi pod stopami.
- Biedaki... sami... odcięci od świata i ludzi - westchnęła żałośnie Dzika.
- Czy to jednak nie pomyłka, proszę pana - wtrącił Jacek. - Przecież ziemie
zamieszkane przez Nuerów rozciągają się po obu stronach Bahr ez-Zeraf i w
rejonie rzeki
Pibor aż do granicy Abisynii, a więc na wschód od Bahr el-Gebel...
- Tak, ale zapomniałeś, że duża grupa tego szczepu zajmuje też spore obszary w
rejonie między Bahr el-Gebel i Bahr el-Ghazal. Na terenach tych żyją również
drobne grupki
Dinków, którzy zresztą niemal całkowicie przejęli ubiór i zwyczaje otaczających
je Nuerów.
- Ale skąd właściwie wzięli się tu Nuerowie, przecież ziemie te kiedyś, w
przeszłości,
były własnością Dinków? - spytał chłopiec.
- Tego od Nuerów się nie dowiesz, bo oni o swojej przeszłości nic nie wiedzą. Z
podań Szylluków i Dinków wynika, że ten bardzo wojowniczy szczep przywędrował do
Sudanu ze swojej praojczyzny, która musiała znajdować się w okolicach jeziora
Wiktoria. Na
ziemiach dzisiejszego Sudanu osiedlili się najpierw w rejonie rzeki Pibor aż po
granice
Abisynii, a potem, w okresie ciągłych walk, wypędzili plemiona Dinka znad Bahr
ez-Zeraf
oraz z obszarów pomiędzy Bahr el-Ghazal i Bahr el-Gebel.
- Nuerowie trudnią się przeważnie hodowlą bydła, prawda, tatusiu? - spytała
Dzika.
- Tak. Podstawą szczepu jest rodzina, a miejscem, w którym skupia się całe jej
życie,
jest widch, czyli obora, a właściwie ogrodzony wygon dla bydła. Są widch letnie
i zimowe. W
samym środku ogrodzenia rosną zawsze święte drzewa opiekuńcze, o które wojownicy
mają
prawo opierać swoje włócznie i tarcze. W widch matki karmią niemowlęta, a dzieci
urządzają
zabawy, tutaj też każda krowa ma swój osobny palik, do którego jest przywiązana.
Zagrodę
otacza zawsze wysoki płot z cierni, chroniący przed wtargnięciem lwów i
lampartów. W
widch płonie wieczne ognisko, dostarczające całych gór popiołu. W popiele tym
ludzie śpią, a
służy on także do nacierania ciała, czyszczenia zębów i ma wiele innych jeszcze
zastosowań.
Zwykle nad ogniskiem zbudowana jest na palach platforma będąca sypialnią dla
mężczyzn
nieżonatych. Gęsty, gryzący dym z ogniska chroni ich przed plagą komarów, gzów
bydlęcych
i małych, ale bardzo dokuczliwych much. Pozostali mieszkańcy widch śpią w
chatach.
- Szyllukowie i Dinkowie także nacierają skórę popiołem, ale nigdy jeszcze nie
widziałem popiołu na ciałach kobiet - rzekł Jacek.
- Kobiety mogą nacierać swoje ciała tylko w wyjątkowych wypadkach, przy pewnych
sakralnych tańcach, natomiast ani mężczyznom, ani chłopcom, którzy już należą do
rek, nie
wolno doić krów, bo jest to przywilej kobiet i dzieci.
- A co to jest „rek”? - zaciekawiła się Dzika.
- Grupy chłopców, którzy uważani są już za dorosłych młodzieńców, nazywają się u
Nuerów „rek”. Grupy te utworzone są z młodzieńców, którzy w jednym dniu
otrzymali znak
szczepowy i od tej chwili stali się tak zwanymi „braćmi krwi”. Obowiązuje ich
największa
przyjaźń, jeden drugiego nie może opuścić w walce ani też pozostawić na pastwę
dzikich
zwierząt, muszą sobie nawzajem pomagać w czasie głodu i powodzi czy pomoru na
bydło.
Wojownicy i rek nie mogą spożywać posiłku z innymi mieszkańcami wsi, a poza tym
żadnemu mężczyźnie nie wolno jeść razem z kobietami i dziećmi.
- W Chartumie widziałam fotografię małego chłopca Nuer, który przystrajał
cielątko
piórami, zawiązywał mu naszyjniki z perełek na szyi i wtykał kwiaty w czubek
sierści na
głowie. Czy to jakaś zabawa? - spytała Dzika.
- Nie, córeczko, to nie ma nic wspólnego z zabawą. W szczepie Nuer panuje bardzo
dawny zwyczaj, że ojciec daje swojemu małemu synkowi byczka w podarunku. Jest to
cielątko, które ma być w przyszłości zaczątkiem majątku dziecka. Każdy chłopiec
we
wzruszający wprost sposób opiekuje się swym byczkiem, którego uważa za
największego
przyjaciela, przystraja go najpiękniejszymi piórami, zawiązuje sznury paciorków
na szyi.
Śpiewa mu piosenki, przemawia do niego pieszczotliwie, a często nawet - w bardzo
ważnych
dla siebie chwilach życiowych - pyta go o radę jak kogoś najbliższego. Chłopiec
woli cierpieć
głód niż zabić lub sprzedać swojego byczka. Zresztą byłoby to uważane za czyn
haniebny.
Nuerowie są hodowcami bydła i posiadają bardzo liczne stada, ale nigdy nie
zabijają krów,
aby się pożywić ich mięsem. Zabijają natomiast woły. Trzeba także dodać, że ci
bardzo
jeszcze prymitywni ludzie (w Europie nazwano by ich „dzikusami”) równie
troskliwie dbają o
swoje kozy, owce i psy. Żaden Nuer, czy to dorosły, czy dziecko, nigdy nie
skrzywdzi psa!
- Ta dziewczyna na wysepce nie miała włosów na głowie. Była zupełnie łysa. Czy
im
nie wolno nosić gęstych czupryn? - dopytywała Dzika.
- Dziewczyna była prawdopodobnie młodą mężatką, bo, podobnie jak u Szylluków, u
Nuerów również panuje zwyczaj, że przed ślubem goli się narzeczonej wszystkie
włosy na
głowie. Włosy te oczywiście później odrastają, ale Nuerowie usuwają specjalnymi
szczypczykami wszelki inny zarost na swoim ciele, wyrywają nawet brwi i rzęsy.
- A czy oni mają króla, tak jak Szyllukowie? - zaciekawił się Jacek.
- O, nie! Nuerowie nie uznają żadnej władzy nad sobą. Ich naczelnicy, mający
przywilej noszenia skóry lamparciej jako oznaki godności, nie mogą nikomu
rozkazywać,
sprawują natomiast obowiązki sędziów i są doradcami przy „radzie starszych”.
Jedyną istotą,
którą czczą, jest „wielki duch Guak”. To on, wedle legend, podarował szczepowi
Nuer świętą
włócznię, przechowywaną jakoby pod strażą w jednej z wiosek nad rzeką Pibor.
- Czy z tymi Nuerami będziemy się teraz często spotykać? - spytała Dzika.
- Wkrótce popłyniemy wzdłuż brzegów co prawda wilgotnych, ale na tyle twardych,
że w porastających je trawach mogą żerować antylopy i nawet słonie, a tam gdzie
są słonie,
łatwo można spotkać myśliwych Nuer, gdyż w okresie suchym chętnie polują na te
zwierzęta.
- Czy mają takie ciężkie karabiny na słonie, jak ty, tatusiu, i pan Goraj?
- Owszem, niektórzy mają strzelby, chociaż jest to już bardzo stara broń, ale
teraz
coraz częściej pokazują się u nich karabiny przemycane z Kongo. Większość Nuerów
poluje
jednak po staremu, z włóczniami w ręku. Metoda polowania polega na odłączeniu od
stada
upatrzonej sztuki i zapędzeniu jej w głębokie trzęsawisko, z którego zwierzę nie
może się
wydobyć. Włócznie dokonują reszty. Mięso rozdziela się wśród wszystkich
mieszkańców
osiedla, z którego pochodzą myśliwi.
- A na hipopotamy polują z tykwą, prawda? - zaciekawił się Jacek.
- Czasami, częściej jednak w nocy z zasadzki na lądzie. Jest to ich stary sposób
stosowany prawdopodobnie jeszcze przez praojców znad jezior Wiktoria - Nianza.
Wymaga
od myśliwego siły, odwagi i olbrzymiej wytrzymałości fizycznej, ale to są
właśnie cechy
mężczyzn ze szczepu Nuer, którzy w niebezpieczeństwie widzą cały urok życia. Nie
polują
tylko na ptaki, ponieważ wierzą, że ptaki potrafią wzlecieć na swych skrzydłach
do
„wielkiego ducha Guak”. Nie polują też na niektóre gady i płazy, chociaż chętnie
zabijają
krokodyle i zbierają ich jaja, uważane za przysmak. Sądzą też, jak wiele innych
szczepów i
plemion sudańskich, że tłuszcz węży jest znakomitym, jeśli nie jedynym
lekarstwem na
wszystkie choroby uszu.
- Tatusiu, czy wszyscy Nuerowie mają takie ładne rude włosy, jak ten chłopiec na
zatopionej wysepce?
- Nie, Dziko, Nuerowie mają włosy jak wszyscy Murzyni - czarne, skręcone,
rosnące
kępkami - ale i między nimi sporo jest elegantów, którzy pragną wyróżnić się od
innych.
Ponieważ nie noszą odzieży, pozostaje im tylko farbowanie czupryn. Odbywa się to
trochę
inaczej niż u europejskich fryzjerów. Tutaj przygotowuje się najpierw rzadką
braję z gliny i
krowiego nawozu, którą pokrywa się włosy wcale grubą warstwą, tworzącą coś w
rodzaju
peruki. „Okład” ten bardzo szybko wysycha i zmienia się w twardą skorupę, należy
go więc
co jakiś czas obficie zwilżać wodą zawierającą dużą ilość amoniaku. Po tygodniu
lub
dziesięciu dniach skorupę rozbija się ostrożnie, wykrusza delikatnie i
wytrzepuje włosy
patyczkami. I oto ukazuje się młodzian z czupryną rudą jak miedź i sterczącą w
górę niby
szczotka. Fryzura taka uważana jest przez modnisiów nuerskich za coś
niesłychanie
wytwornego, eleganckiego, wzbudzającego powszechny podziw i zazdrość.
Dzikę stropiła nieco ta opowieść, ale nie zdołała o nic więcej zapytać, bo z
budki
sterniczej wychylił się kapitan, wskazując ręką na lewą burtę statku. Dzieci
pobiegły szybko
do okienek i zobaczyły, że „Nefertete” płynie teraz w niewielkiej odległości od
brzegu
porośniętego wysoką trawą słoniową i umm suf, nad którymi co chwila ukazywały
się białe
czapelki. Ptaki podlatywały w górę i zaraz zapadały w gęstwinę w pobliżu dużych
ciemnych
plam, majaczących poprzez wierzchołki traw.
- Czyżby to były... słonie? - spytała Dzika rwącym się z wrażenia szeptem.
- Tak - odpowiedział równie cicho pan Rawicz - to słonie.
„Nefertete” od chwili znalezienia się na wodach Bahr el-Gebel płynęła znów
przeciw
prądowi, ale plusk łopatek maszyny nie spłoszył jakoś olbrzymich zwierząt.
Czapelki zaś nie
podlatywały na tyle wysoko, aby rozpoznać w „pływającej wyspie” dobrze sobie
znany statek
rzeczny. Słonie żerowały spokojnie, od czasu do czasu podnosiły do góry trąby,
wietrzyły i
powoli posuwały się równolegle do brzegu, w górę rzeki.
Jacek pobiegł do kajuty po nową kasetę do swojej kamery. Pan Goraj, który
przyszedł
przed chwilą na pokład, oglądał zwierzęta przez lornetkę Kiedy Dzika, zagadnęła
go
nieśmiało, czy nie byłaby to zbytnia strata czasu, gdyby „Nefertete” przystanęła
gdzieś przy
brzegu i poczekała na słonie, zaczął jej cierpliwie tłumaczyć:
- Mamy jeszcze godzinę jazdy dzisiaj. Wkrótce będzie zakręt, a nieco dalej rzeka
rozdziela się na dwa ramiona tworząc ogromną wyspę. Tam staniemy na noc. Jutro
znów
będziemy płynąć przez duży obszar rozlewisk i ruchomych błot, utworzonych przez
Bahr el-
Gebel, Bahr ez-Zeraf i kilka wielkich jezior, a więc załoga musi porządnie
wypocząć.
Moglibyśmy wprawdzie zanocować przy maleńkiej wiosce Adok, którą wkrótce
zobaczymy
na lewym brzegu, ale tam, za zakrętem, miejsce na postój lepsze i łatwiej możemy
zobaczyć
jakąś ciekawą zwierzynę.
Trudno było nie uznać tych wywodów za słuszne. „Nefertete” płynęła więc dalej i
niebawem wyprzedziła słonie, które zresztą szybko zniknęły w gęstwinie traw.
Słońce chyliło się ku zachodowi, ale było jeszcze dość wysoko, kiedy statek
przybił
do dużej zatoki, werżniętej głęboko w twardy brzeg porośnięty bujną trawą, a
dalej sporymi
kępami krzaczastych akacji. Na dalszym planie widniało kilka wysokich drzew, nad
którymi
górował ogromny el-heglig. Korona jego wyglądała jak olbrzymia kopuła usypana z
samych
liści, tak szczelnie bowiem przesłaniały konary i gałęzie.
Załoga zajęła się łowieniem ryb, przygotowaniem dla antylop świeżej trawy i
doprowadzeniem do porządku statku, a obaj łowcy wraz z dziećmi, Szyllukami i
Tiuji zeszli
na brzeg, aby pomyszkować trochę po krzakach, ponieważ należało zaopatrzyć w
mięso pustą
już spiżarnię. Śladów na wilgotnej ziemi było bardzo dużo, z czego wynikało, że
zakątek ten
nieczęsto odwiedzali ludzie. Było to o tyle zrozumiałe, że w trójkącie nazywanym
Wyspą
Żyraf, a rozciągającym się między Bahr el-Gebel, Bahr ez-Zeraf i Bahr el-Abjad,
tylko
północna część jest bardziej zaludniona i posiada nawet dość gęstą sieć dróg,
które w okresie
suchym nadają się także do jazdy samochodem. Natomiast południowa część trójkąta
zamieszkana jest jedynie wzdłuż Bahr ez-Zeraf, gdyż brzegi tej rzeki są o całe
dwa metry
wyższe niż brzegi Bahr el-Ghazal. Tak więc obszar liczący około trzech tysięcy
kilometrów
kwadratowych, porośnięty trawami bagiennymi, dzikim prosem i roślinnością typową
dla
sawanny, tworzy idealne warunki życia dla licznie reprezentowanej tu zwierzyny.
Dzika dokładnie przyjrzała się śladom i oświadczyła, że rozpoznaje między nimi
odciski racic tjangów, kozłów nilowych, kozłów błotnych, antylop końskich,
antylop krów,
bawołów, hipopotamów i słoni, nie mówiąc oczywiście o wszelakim drobiazgu, jak
gazele,
kozły płowe, dukiery i inne. Kilka jednak odcisków wzbudziło jej szczególne
zainteresowanie, toteż zawołała półgłosem:
- Tatusiu, popatrz, tutaj były... żyrafy!
Obaj łowcy, a także i Murzyni patrzyli z ciekawością na wskazane przez
dziewczynkę
głębokie i bardzo wyraźne ślady, mające około dwudziestu trzech centymetrów
długości, a
szesnaście szerokości. Obok nich widać było takie same ślady, tylko znacznie
mniejsze.
Młody Dinka spojrzał i rzekł krótko:
- Mer!
- Tak, to żyrafa, a właściwie para żyraf z małym żyrafiątkiem, bardzo jeszcze
młodym
- potwierdził pan Goraj.
Z traw wyleciało z głośnym łomotem skrzydeł stado pantarek i z gdakaniem usiadło
na gałęziach pobliskich krzaków.
Odprowadzając je wzrokiem, pan Goraj zwrócił się do przyjaciela:
- Niech Jacek spróbuje ustrzelić kilka tych ptaków ze swego winchesterka.
Pozostawimy mu do towarzystwa Dzikę wraz z jej wiatrówką, a obojgu damy Tiuji
jako
obronę. My zaś obaj z Szyllukami obejrzymy trochę najbliższą okolicę.
Kiedy łowcy zniknęli wraz z tropicielami za gęstwiną krzaków, Jacek odczekał
parę
minut, a potem celnymi strzałami strącił z gałęzi kilka tłustych pantarek.
Ponieważ strzały z
karabinka były bardzo ciche, pozostałe ptaki nie odleciały, lecz z wyraźnym
zainteresowaniem przyglądały się spadającym na ziemię towarzyszkom.
- W ten sposób można by wystrzelać całe stado - rzekł z niesmakiem Jacek.
- Pantarki to strasznie głupie ptaki - potwierdziła Dzika. - Chodź, pozbieramy
je i
odniesiemy Abdullahowi, będzie...
Dziewczynka nie dokończyła zdania, bo nagle z krzaków wyskoczył duży kot,
pochwycił zębami jedną z leżących na ziemi pantarek i już miał zniknąć z nią w
trawach, gdy
Tiuji odchylił się w tył i całą siłą muskularnego ramienia rzucił w niego
włócznię.
Rzut był celny, ostrze włóczni powaliło kota na ziemię. Śmierć nastąpiła tak
nagle, że
zwierzę nie wypuściło nawet ptaka z zaciśniętych kłów.
- To przecież serwal! - zawołała Dzika, kiedy Dinka podniósł z traw upolowanego
przez siebie drapieżnika. - Popatrz, Jacek, jak piękne futerko ma ten kot -
miedź nakrapiana
czarnymi cętkami! Trudno byłoby zobaczyć go w pożółkłych trawach.
- Tak, to serwal - potwierdził Jacek - bardzo duży i piękny serwal. Ale trzeba
przyznać, że Tiuji obdarzony jest błyskawicznym odruchem i równie szybką, jak
celną ręką!
No, teraz już nie dziwię się, że tatuś zabrał go na wyprawę... mimo jego młodego
wieku!
Dinka pozbierał również leżące na ziemi pantarki, szybko skręcił z traw mocne
powrósło, związał nim ptaki za nogi i razem z serwalem powiesił na grubej gałęzi
najbliższego drzewa, mówiąc z uśmiechem:
- My iść potem zabrać on angau* [Angau (dinka) - odmiana serwala często
spotykanego w południowej części Sudanu.], teraz my iść zobaczyć on el-heglig!
- On mówi, że teraz pójdziemy do drzewa el-heglig, a w powrotnej drodze
zabierzemy
pantarki i kota - wyjaśnił Jacek.
- Jak to dobrze być takim drągalem, jak Tiuji - westchnęła Dzika. - Popatrz,
nawet
lampart nie skoczy tak wysoko, żeby ściągnąć z tej gałęzi naszą zdobycz!
El-heglig rósł na obszernej polanie pokrytej niską trawą, z której tu i ówdzie
wyglądały kępy krzaczastej mimozy i małe gniazda termitów, podobne do glinianych
grzybów. Niektóre z nich były poprzewracane, inne znów rozbite, z wyraźnymi
śladami
dużych pazurów. Jacek pokazując je Dzice szepnął:
- Tutaj musiał gospodarować szyszkowiec* [Szyszkowiec (łuskowiec; arabs.: abu
khirfa - ojciec łuski) - ssak pokryty łuską rogową. Nie posiada zębów, lecz
zrogowaciałe
dziąsła, którymi miażdży pokarm. Przy pomocy ostrych pazurów rozdziera
termitiery i
mrowiska i wsuwa w nie długi język, pokryty kleistą śliną, do którego
przylepiają się owady.
Żyje w Afryce, Azji południowej i na niektórych wyspach przy wybrzeżach
azjatyckich.], bo
chyba żadne inne zwierzę nie potrafiłoby rozedrzeć tych niezmiernie twardych
gniazd.
- Wiem, wiem, mamy jednego w naszym ogrodzie - odparła Dzika. - Arabowie
nazywają go abu khirfa...
Rozmowę przerwał nieoczekiwanie Tiuji, nakazując gestem milczenie. Przez chwilę
zdawał się pilnie nadsłuchiwać, potem chwycił Dzikę wpół, w dwóch skokach dopadł
z nią do
el-heglig i przerażoną usadowił na dużym konarze. To samo uczynił z Jackiem, a
następnie
sam, silnym podrzutem ramion, wciągnął się na drzewo. Nim dzieci zdążyły
ochłonąć z
przestrachu i zdumienia, Dinka podsadził je na wyższy konar, po czym roześmiał
się
bezgłośnie i szepnął:
- Akonn!
Zaledwie to wymówił, już na polanie pokazało się potężne, do chodzącej góry
podobne cielsko starej słonicy, za którą postępowało stado złożone z kilkunastu
równie
olbrzymich słoni. Zwierzęta szły wolno, wachlując się ogromnymi płachtami uszu i
zrywając
giętkimi trąbami krzaki i kępy traw. Czyniły to, ot tak, dla przyjemności raczej
niż z głodu,
otrzepując każdą gałązkę najpierw o słupowate nogi, a potem dopiero wkładając do
paszczy.
Polanka spodobała się widocznie przewodniczce stada, bo zatrzymała się,
spojrzała w
jedną i drugą stronę, podniosła w górę trąbę i poczęła nią chwytać zapachy
niesione przez
lekki wietrzyk od sawanny. Nie znalazła w nich widocznie nic groźnego, bo
spokojnie
opuściła trąbę w dół i zdawała się z zajęciem przypatrywać dwom słoniątkom,
które
mocowały się splecione swymi małymi trąbkami. Nieco dalej zupełnie malutkie
cielątko
wcisnęło się między wysokie przednie nogi matki i chciwie ssało jej pierś
nabrzmiałą
mlekiem. Słonica stała spokojnie i pieszczotliwie głaskała trąbą grzbiet malca.
Kilka innych
samic przystanęło obok. Wachlowały się ogromnymi uszami i opuściwszy nisko trąby
zdawały się z odrobiną zazdrości w małych oczkach przyglądać szczęściu matki.
Dzika przylgnęła do konara i z zapartym oddechem przypatrywała się słoniom. Z
wysokości kilku metrów mogła dokładnie widzieć ich grzbiety pokryte grubą
sfałdowaną
skórą, ogromne spłaszczone nieco głowy z dwojgiem potężnych ruchliwych uszu,
długie
trąby oraz białe kły, lekko wygięte, cieńsze i krótsze u samic, a znacznie
grubsze i dłuższe u
samców. Szczególnie jeden samiec, największy w całym stadzie, miał niezwykłych
rozmiarów kły, jasnobrązowe u nasady, ale oślepiająco białe na zaostrzonych
końcach.
Olbrzym ten musiał w swym długim życiu stoczyć niejedną walkę, gdyż na jego
grubej
skórze, mimo kurzu, jaki ją pokrywał, widać było długie, białawe blizny po dawno
już
zagojonych ranach. Może pozostawiły je kły innego słonia, a może pazury
lekkomyślnego
lwa albo róg nosorożca?
Dzika, która od kołyski nieomal stykała się ze zwierzętami w ogrodzie
zoologicznym,
natychmiast zauważyła, że prawie każdy słoń w tym stadzie miał w swoim wyglądzie
czy
zachowaniu coś, co go wyodrębniało od innych. Jeden wyróżniał się krótszymi i
grubszymi
nogami, inny ostrym, wygiętym grzbietem, ten miał oczka spokojne i łagodne, ów
zaś patrzył
podejrzliwie, nieufnie, jak człowiek, którego też nieraz oszukano. Ale wszystkie
zdawały się
uznawać przewodnictwo starej słonicy. Dziewczynka zbyt wiele słyszała rozmów i
opowiadań myśliwych, by się temu dziwić. Pamiętała dobrze, że stado prowadzi
zawsze stara,
doświadczona samica, bo jako dawna matka wie doskonale, iż samice z cielętami
nie mogą
nadążyć za dorosłymi silnymi zwierzętami. Ona więc nadaje stadu tempo, zależnie
od
warunków terenowych i wieku cieląt. Samce zwykle idą w tyle, a dopiero w razie
niebezpieczeństwa i konieczności obrony występują na czoło.
Słonica znała widocznie dobrze swoje obowiązki, bo nieustannie węszyła podnosząc
w górę trąbę, nadsłuchiwała i podejrzliwie spoglądała wokoło małymi,
przebiegłymi oczkami.
Wyraźnie widać było, że coś ją niepokoi, chociaż kilka białych czapelek
spokojnie
przechadzało się po grzbietach sąsiadek, a nawet jedna wyskubywała kleszcze z
jej własnego
karku.
Jacek, który siedział na tym samym konarze co Dzika, nachylił się i szepnął
dziewczynce do ucha:
- Ach, czemu nie wziąłem ze sobą kamery!
Słonie są krótkowidzami, ale mają za to świetny słuch i węch, więc choć
przewodniczka stada nie mogła zobaczyć dzieci ukrytych w konarach, to jednak do
uszu jej
doszedł jakiś podejrzany szelest. Zwróciła głowę w stronę el-heglig i uniosła ku
niemu trąbę.
W tej chwili rozległ się huk wystrzału i zaraz drugi. Stado na chwilę zamarło w
bezruchu,
potem wszystkie głowy zwróciły się ku sawannie, trąby zaś jak na komendę
podniosły się w
górę. Słonie stały tak przez kilka sekund, wreszcie przewodniczka chrząknęła
krótko,
ostrzegawczo i ruszyła spokojnie naprzód, a całe stado poszło w jej ślady. Nie
była to
bynajmniej bezładna, paniczna ucieczka, gdzie jedno drugie popycha, przewraca,
tratuje, ale
spokojny, rozsądny odwrót: najpierw przewodniczka, za nią kilka młodych samic,
potem
matki z cielętami i młodzież, a na końcu, jako straż tylna, potężne samce.
- Uff - westchnęła Dzika, kiedy już znalazła się na ziemi - nogi mi zdrętwiały,
mrówki
pocięły mi skórę na wióry i w ogóle ledwo mogę się ruszać, ale z chęcią
posiedziałabym na
tym twardym konarze jeszcze godzinę, żeby tylko słonie chciały tak długo
pozostać!
- Teraz już nigdy nie wyjdę na brzeg bez kamery - przyrzekał sobie Jacek. - Cóż
za
wspaniały film można było nakręcić!...
- Wcale byś nie nakręcił, bo słonie usłyszałyby szelest sprężyny i zobaczyłbyś
tylko
ich ogony! Ale te ogony to mi się bardzo podobają... mają takie twarde szczotki
na końcu,
jakby specjalnie przeznaczone do szorowania ich grubych skór.
- Ciekaw jestem, do jakiej zwierzyny nasi ojcowie strzelali - rzekł Jacek.
- Zaraz się dowiemy. Słońce już niedługo zajdzie, więc muszą szybko wracać.
Zresztą
i my nie mamy tu na co czekać. Komary zaczynają brzęczeć koło uszu. Zmykajmy!
Ale,
wiesz, musimy naszemu Dince dać jakiś upominek za dzisiejsze słonie. Prawda? Ja
mu dam
mój nóż myśliwski, duży sznur paciorków i kilka metrów materiału bawełnianego na
lau, a
ty?
- Ja poproszę tatusia o kilka grotów do włóczni, które zabraliśmy z Chartumu na
podarunki, i tasak do ścinania trawy słoniowej. Na pewno bardzo mu się to przyda
- rzekł
Jacek.
Ogromna czerwona tarcza słoneczna skryła się już za trzciny zachodniego brzegu i
mrok poczynał okrywać sawannę i rzekę, kiedy wreszcie na statku zjawili się
łowcy.
Powrócili zmęczeni, ale w wesołym nastroju, gdyż udało im się złowić młodą
samicę kozła
nilowego i zastrzelić dużego lamparta. Drapieżnik siedział ukryty w konarach
samotnego
drzewa i skoczył na przebiegające obok stadko kozłów naganiane przez tropicieli
na łowców.
Lampart spadł jak piorun na grzbiet wspaniałego kozła i powalił go na ziemię
ciężarem swego
ciała, nim jednak zdołał zabrać się do rozszarpania zdobyczy, dosięgła go kula
pana Goraja.
Wieczorem, kiedy podróżnicy - wykąpani już, siedzieli przy kolacji w mesie,
Dzika
opowiedziała o słoniach, nie zapominając oczywiście dodać, że spotkanie to
zawdzięczają
tylko szybkiej orientacji młodego Dinki oraz jego znajomości zwyczajów
zwierzyny.
Obaj łowcy wysłuchali uważnie tego opowiadania, a gdy Dzika skończyła, pan
Rawicz rzekł:
- Ty, Dziko, w czepku się urodziłaś! Tutaj nietrudno oczywiście zobaczyć
pojedynczego słonia, gdyż duże samce często chodzą samotnie i w południe chronią
się na
sawannie w cień wielkich drzew, ale w okresie kilku zaledwie dni spotkać się dwa
razy ze
stadem tych olbrzymów... to naprawdę trzeba mieć dużo szczęścia.
- No cóż, nie darmo nazwałem ją naszą maskotką - zaśmiał się pan Goraj. - Jestem
przekonany, że w Aluakluak z całą pewnością złowimy te brakujące nam jeszcze
pary antylop
końskich i elanów.
- A kiedy tam pojedziemy? - zawołał Jacek.
- Jutro w południe powinniśmy dopłynąć do przystani w Szambe. Jest to jedyne
miejsce na dużej przestrzeni, gdzie możemy wyładować na brzeg naszą ciężarówkę.
Ponieważ
wszystko jest już spakowane i przygotowane do wyprawy w sawannę, wyruszymy
jeszcze
jutro, o ile nic nie stanie na przeszkodzie - wyjaśnił pan Goraj.
- „Nefertete” będzie na nas czekać w Szambe, prawda? - zaciekawiła się Dzika.
- Tak, statek z całą załogą zostanie w Szambe. Kapitan już sam zajmie się
zaopatrzeniem statku w paliwo, dopilnuje również, aby ludziom i zwierzętom nie
zabrakło
jedzenia...
- Ale tropiciele i Tiuji... pojadą z nami?
- Oczywiście, pojadą - zaśmiał się pan Goraj. - Szyllukowie będą mieli aż za
dużo
pracy, a Tiuji zrobimy waszym opiekunem, gdyż teraz właśnie wjedziemy w tereny
zamieszkane przez plemiona Dinka, które przejęły częściowo mowę, a zupełnie
zwyczaje
Nuer.
Na drugi dzień równo ze świtem „Nefertete” ruszyła dalej na południe, w górę
Bahr
el-Gebel. Wkrótce znalazła się znowu w rejonie rozległych moczarów, jakie tworzy
tutaj Nil
Górski wraz ze swą odnogą Bahr ez-Zeraf. Rejon ten pełen jest zalewisk, dużych i
małych
błotnistych jezior i olbrzymich obszarów porośniętych zwartą gęstwiną wysokich
papirusów.
Na zalewiskach i moczarach roiło się wprost od ptactwa, wśród którego jabiru nie
był
rzadkością. Dzieci nie mogły jednak wypatrzyć ani jednego butodzioba, chociaż
Tiuji
upewniał, że tu właśnie złapano kiedyś parę piskląt, które odesłano później do
Egiptu.
Puszcza papirusowa rozbrzmiewała chórem przeróżnych głosów ptasich, kumkaniem
żab i
graniem cykad, najmocniejszym jednak akordem wybijało się ćwierkanie ogromnych
stad
małych czerwonobrzuchych ptaszków, które przelatywały nad rzeką i z głośnym
rozhoworem
zapadały w trawy. Również i ryb musiało być tutaj pod dostatkiem, gdyż Dinka
prawie za
każdym rzutem ościenia wyciągał z wody spore okazy. Szczególnie częstą zdobycz
stanowiły
szczupaki nilowe, które co prawda nie mają nic wspólnego ze szczupakami
europejskimi, ale
taką nadano im nazwę. Były to ryby o pyskach zakończonych długimi ryjkami,
przypominającymi kształtem trąbę słoniową. Ryjki te umożliwiają rybom
wyszukiwanie
pożywienia w grubych warstwach mułu zalegającego dno rzeki. Trafiały się też i
doko, czyli
ryby-salamandry, oraz tak zwane „intondo” albo „biszir” - ryby żyjące na
trzęsawiskach i
osiągające prawie metr długości. Stanowiły one wraz z doko ulubione kąski abu
markubów,
które zadomowiły się już zupełnie w swojej obszernej klatce.
Na mieliznach błotnych nie brakło oczywiście krokodyli, u w płytkich zalewiskach
wylegiwały się w słońcu całe stada hipopotamów.
A potem, kiedy już słońce stanęło w zenicie, pokazały się na zachodnim brzegu
wysokie stożkowate strzechy chat murzyńskich, a nieco dalej mirsa, czyli
przystań osady
Szambe. W przystani stało kilka dahabij ze zwiniętymi żaglami, a na brzegu
leżało sporo
dłubanek i tratw ambaczowych, należących do miejscowych rybaków ze szczepu
Dinka.
„Nefertete” oznajmiła swoje przybycie głośnym rykiem syreny, wzniecając
niesamowity popłoch w gromadzie hipopotamów, które leżały w rzece naprzeciw
przystani,
jakby były bydłem domowym, czekającym, aż gospodarz podrzuci im obficie karmy.
Statek
wolno podpłynął do brzegu, zgrabnie przybił do przystani i rzucił liny cumowe
gromadzie
zbiegających się ze wszystkich stron, długonogich Murzynów.
11
Osada Szambe leży na dużym półwyspie okolonym bagnami rozlewiska rzecznego.
Przez bagnisty teren poprowadzono drogę zrobioną z mułu wysuszonego na kamień,
która
stanowi początek szlaku wiodącego w głąb kraju. Ale odcinek biegnący przez
półwysep tak
pełny jest wyboin, dziur, kałuży, że dużo trzeba wysiłku i umiejętności, aby
ciężki samochód
przeprowadzić po nim bez połamania resorów. Na szczęście w Szambe znajdował się
właśnie
komisarz okręgu, młody Sudańczyk, przy jego więc wydatnej pomocy, wspólnymi
siłami
załogi i nieomal wszystkich mieszkańców wioski - udało się przepchnąć ciężarówkę
przez
najbardziej niebezpieczny odcinek. Oczywiście ciężarówkę pustą, nie naładowaną!
A potem trzeba było przetransportować z ładowni „Nefertete” wszystkie
przygotowane już uprzednio rzeczy i rozmieścić je w samochodzie w ten sposób,
aby zawsze
mieć pod ręką to, co w danej chwili mogło być najbardziej potrzebne. Na spód
poszły więc
części składanych klatek, polem namioty, ekwipunek myśliwski, zapasy żywności
oraz
wszelkie inne przedmioty niezbędne w takiej wyprawie. Kamery, broń, amunicja,
puszki z
taśmą filmową oraz naczynia kuchenne umieszczono w specjalnie do tego celu
przeznaczonych skrzynkach, można wiec było dostać się do nich bez trudu i straty
czasu.
Blaszane bańki z benzyną i oliwą też miały swoje miejsce, a kilka skrzynek, z
których każda
zawierała dwie bańki, komisarz ofiarował się podwieźć swoją półciężarówką do
Jirol,
miejscowości będącej jego siedzibą. Jirol było oddalone od Szambe o niespełna
osiemdziesiąt
kilometrów i leżało prawie w połowie odległości do Aluakluak, bańki te wiec
miały stanowić
rezerwę w powrotnej drodze.
Komisarz, który znał osobiście obu łowców, poinformował ich dokładnie o stanie
zwierzyny w swoim rejonie i pokazał na mapie okolice, gdzie można się było
spodziewać
elanów.
Antylopy elany są w Sudanie objęte ochroną, gdyż z licznych dawniej stad
pozostały
już tylko mizerne resztki. Za czasów administracji angielskiej nie wolno było
przez pewien
okres w ogóle strzelać do elanów, potem jednak pozwolono myśliwym na odstrzał
jednej
sztuki... raz w życiu! Można było przyjeżdżać do Sudanu co roku na polowanie i
otrzymywać
pozwolenie na zabicie ściśle określonej liczby słoni, hipopotamów, bawołów i
antylop (na
odstrzał drapieżników niepotrzebne było pozwolenie), ale nikt po raz drugi nie
mógł strzelać
do elanów. Władze republikańskie Sudanu utrzymały to zarządzenie w mocy, czyniąc
nieliczne wyjątki dla ekspedycji naukowych i zaufanych łowców żywej zwierzyny,
zaopatrujących ogrody zoologiczne. Specjalne pozwolenie na łowienie co roku po
jednej
parze elanów posiadała firma „S. Goraj i W. Rawicz”, o czym oczywiście komisarz
wiedział,
każdy bowiem myśliwy czy też łowca zwierząt obowiązany był przedstawić mu
odpowiednie
pismo władz centralnych w Chartumie.
Wyjazd nastąpił dopiero na drugi dzień rano. Podróżników przyszedł pożegnać
kapitan i ci członkowie załogi, którzy mogli chwilowo opuścić statek, przybyła
także prawie
cała ludność osiedla. Za kierownicą zasiadł pan Goraj, obok niego posadzono
Dzikę a trzecie
miejsce zajął pan Rawicz. Jacek wraz z tropicielami i młodym Dinką usadowił się
na
wierzchu dosyć wysoko wyładowanej ciężarówki.
Kiedy już motor zaczął pracować i wszystko było gotowe do odjazdu, Mahommed
zawołał:
- Ma’as-salama! Jedźcie w pokoju!
- Allach jisallimak! Niech cię Allach ma w swojej opiece! - krzyknęła cieniutkim
głosikiem Dzika, odpowiadając zwyczajową arabską formułką.
Pan Goraj włączył sprzęgło i ciężarówka ruszyła naprzód, podążając za samochodem
komisarza.
Droga prowadząca z Szambe przez Jirol do Rumbek, dużego ośrodka
administracyjnego, oznaczona jest na mapach jako szlak samochodowy nadający się
do
użytku w okresie suchym. W gruncie rzeczy nie jest to nawet zła droga, ale
trudno rozwinąć
na niej szybkość większą niż dwadzieścia do trzydziestu kilometrów na godzinę,
gdyż
podróżnika spotykają tu ciągłe niespodzianki. Raz koła zapadają się aż po osie w
bagnistą
kałużę, to znowu trzeba usuwać leżące w poprzek ciężkie pnie albo też szukać na
sawannie
materiału do podparcia czy załatania mostu przerzuconego przez khor. Trafiają
się oczywiście
khory o łagodnie opadających brzegach, zupełnie suche, przez które można
przejechać
bezpośrednio, gorzej jest jednak, gdy takiego przejazdu nie ma i ciężarówka musi
wjechać na
most trzeszczący, chwiejący się i grożący w każdej chwili zawaleniem się i
utopieniem
samochodu w błocie. Tu i ówdzie, na najbardziej niebezpiecznych odcinkach,
postawiono już
wprawdzie mocne, trwałe mosty z belek odpornych na żuchwy termitów, ale na ogół
ciężarówka posuwa się bardzo powoli. Co kilkanaście kilometrów stoją przy drodze
„domy
noclegowe”, specjalnie zbudowane dla podróżujących urzędników i turystów, gdzie
można
dostać wodę, odpocząć, a nawet zasięgnąć informacji o stanie zwierzyny żyjącej w
okolicznej
sawannie.
Dla dzieci podróż ta pełna była niespodzianek. Sawanna obfitowała w zwierzynę, i
to
prawie zupełnie niepłochliwą, bo w tej okolicy rzadko polują myśliwi posiadający
broń palną.
Najpierw ukazało się tuż przy drodze duże stado tjangów, które nawet nie
przerwały
ogryzania traw na widok nadjeżdżającego samochodu. Nieco lękliwiej zachowały się
strusie,
ale i u nich ciekawość przemogła strach. Stały spokojnie wśród traw i bacznie
śledziły
przedziwnego potwora, który z chrzęstem posuwał się wolno przez sawannę. Potem
znów
przeszła przez drogę cała rodzina lwów. Lwice wraz z młodzieżą szybko uskoczyły
w bok i
stanęły w pobliskich krzakach, samiec natomiast zatrzymał się na drodze i przez
dłuższą
chwilę przyglądał się nadjeżdżającemu samochodowi. A potem wolno, bez zbytniego
pośpiechu, usunął się nieomal sprzed kół pojazdu i dołączył do oczekującej go
gromadki.
Jacek bez przerwy niemal filmował swoim „Baby” i Szyllucy musieli go
przytrzymywać za pasek u spodni, bo wychylał się tak mocno, że każdej chwili
groził mu
upadek. Również i pan Rawicz nie próżnował, ale chwytał na taśmę co ciekawsze
sceny.
Duża kamera przymocowana była przed nim na specjalnym przeciwwstrząsowym
statywie,
łatwo więc mógł nią manewrować.
W Jirol podróżnicy zatrzymali się na godzinę w bungalowie gościnnego komisarza,
ale niestrudzony Jacek pobiegł z kamerą nad jezioro o tej samej nazwie co osada.
Trafił
właśnie na połów ryb. Miejscowi Murzyni ze szczepu Dinka umieją już posługiwać
się
haczykiem i linką, znają także, ale wolą łowić ryby starym, tradycyjnym
sposobem: przy
pomocy włóczni. Płynęli w dłubankach lub brodzili w wodzie i od czasu do czasu
uderzali
włóczniami w muliste dno. Ryb musiało być bardzo dużo, bo raz po raz wyciągali
zdobycz
trzepocącą się na grocie.
Tak jak w innych osadach, przez które przejeżdżali, dwumetrowej wysokości
mężczyźni odziani byli bardzo skąpo, natomiast kobiety równie szczupłe i wysokie
- ubrane
były przeważnie w krótkie fartuszki ze skóry koziej. Niektóre jednak nosiły już
bawełniane
spódniczki, zawiązywane powyżej piersi i sięgające prawie do kolan. Czereda
nagich zupełnie
dzieci pluskała się po płyciznach, skoro jednak zobaczyły obcego chłopca,
natychmiast
otoczyły go i przyglądały mu się z podziwem, gotowe w każdej chwili do ucieczki.
Pobiegły
za nim nawet na lotnisko, założone w czasie drugiej wojny światowej, gdzie
obecnie mogą
lądować zabłąkane samoloty, lecące z Libii czy Sudanu zachodniego do Ugandy.
Z Jirol wyruszano z małym opóźnieniem, spowodowanym przez Jacka, który zabrnął
na obszerne podwórze ze stojącymi luźno kilkoma chatami, gdzie zwabił go miarowy
huk
bębna. Okazało się, że tańczono tam niezwykle ciekawy taniec krowy. Pośrodku
podwórza
ustawiono bęben, w który uderzał rękami jeden z Murzynów, a dwaj inni, siedzący
obok na
ziemi, wtórowali mu stukaniem patyka o twardy patyk. Wokół muzykantów okręcały
się pary.
Tańczący dreptali naprzeciw siebie pierś w pierś, nie stykając się z sobą.
Dziewczęta miały
ramiona wzniesione w górę i każda trzymała poziomo w dłoniach patyk. Dorosłych
naśladowały dzieci.
Murzyni byli wyraźnie zaskoczeni pojawieniem się białego chłopca, który przy ich
dwumetrowym wzroście wydawał się dziwnie mały. Niektóre pary przerwały nawet
taniec i
podeszły bliżej, aby się niezwykłemu gościowi lepiej przypatrzyć. Wielkie
zainteresowanie
wzbudziła również kamera. Jackowi udało się nakręcić spory fragment tego
wyłącznie przez
Dinków pląsanego tańca, ale w miejscu najciekawszym... taśma się skończyła! O
przyniesieniu nowej kasety nie mogło być nawet mowy, bo samochód przygotowany
już był
do odjazdu.
Kilka kilometrów za Jirol podróżnicy zobaczyli po raz pierwszy spore stadko
żyraf.
Zwierzęta stały obok wysokiej akacji parasolowatej i ogryzały listki na jej
czubku. Widać
było tylko niezmiernie długie szyje i wygięcia grzbietów, resztę zasłaniały
cierniste krzaki.
Na widok nadjeżdżającego samochodu żyrafy poruszyły się zaniepokojone, a potem
ciężkim,
kołyszącym się nieco galopem ruszyły przez sawannę i zniknęły w dali. Wraz z
nimi pobiegło
i stado pięknych gazel.
Słońce było jeszcze wysoko, kiedy ciężarówka zajechała do Aluakluak. Miejscowi
Dinkowie, należący do plemienia Alwot, chętnie zgodzili się pokazać fula* [Fula
(arabs.) -
studnia, dół, z którego czerpie się wodę przy pomocy skórzanych worków lub tykw
uwiązanych na długich rzemieniach zrobionych ze skór żyraf.], gdzie teraz, w
okresie
suchym, zwierzyna z okolicznej sawanny znajdowała wodę. Do wodopoju tego
przychodziły
także i antylopy końskie, natomiast elany wywędrowały dalej na zachód,
prawdopodobnie w
poszukiwaniu nowych pastwisk, a może przepłoszone przez liczne w tej okolicy
lwy.
Wiadomość ta zmartwiła obu łowców, szczególnie pana Rawicza, którego czas
ograniczony był obowiązkami w Chartumie. Odbyto przeto naradę, na której
postanowiono
wysłać natychmiast kilku miejscowych myśliwych w ślad za elanami, zdecydowano
też
pozostać w okolicy Aluakluak tak długo, jak tego wymagać będzie złowienie pary
antylop
końskich. Wyłoniła się jeszcze jedna bardzo poważna sprawa: transport złowionej
zwierzyny.
Otóż antylopy elany są duże i ciężkie. Dorosły samiec ważyć może około tysiąca
kilogramów,
samica jest prawie o połowę lżejsza, ale przewiezienie równoczesne pary elanów i
pary
antylop końskich jedną ciężarówką jest niemożliwe chociażby tylko z braku
miejsca.
Postanowiono więc złowić i odtransportować na statek najpierw antylopy końskie,
po czym
powrócić z większym zapasem benzyny i ruszyć na łowy elanów, gdyż do tego czasu
myśliwi-szperacze powinni powrócić.
Najchętniej przez zwierzynę odwiedzany stawek znajdował się w odległości
dziesięciu
kilometrów od osady. Nie był to oczywiście staw w pełnym tego słowa znaczeniu,
ale raczej
spora kałuża o brzegach bagnistych, zrytych nieomal całkowicie tysiącami
przeróżnych racic.
Trawa, wyrosła tu w okresie pory mokrej, była teraz zupełnie stratowana i
dokładnie
wgnieciona w wilgotny grunt. Oprócz śladów antylop trafiały się także ślady
bawołów i żyraf
oraz okrągłe głębokie doły wygniecione słupowatymi nogami słoni. Doświadczone
oko pana
Goraja odkryło też ślady lwów, lampartów i kilku niniejszych drapieżników.
Zwierząt było więc w okolicy dużo, obóz jednak należało założyć gdzieś dalej, by
nie
odstraszyły ich zapachy kuchni.
Miejsce takie znaleziono niebawem w cieniu dwu ogromnych akacji. Oczyszczono
ziemię z trawy i krzaków, ustawiono namioty mieszkalne, rozpięto też na czterech
żerdziach
brezentowy dach nad „jadalnią”, a w pobliżu urządzono kuchnię, w której królować
miała
Dzika. Szyllukowie i Tiuji szybko sklecili dla siebie szałasy, gdyż nie chcieli
spać w
przygotowanym dla nich dużym namiocie, twierdząc, że jest zbyt duszny.
Cały obóz otoczono wysokim płotem z ciernistych gałęzi, chroniącym przed
niepożądanymi odwiedzinami lwów i lampartów.
Dzika zaczęła swe czynności od przegotowania i przefiltrowania wody
przeznaczonej
do picia, gotowania i kąpieli. Prysznic zrobiono z brezentowego wiadra
przywiązanego na
lince do gałęzi, w którego dno wkręcony był kran z sitkiem. Przez pociągnięcie
sznurka
przywiązanego do ramienia kranu puszczało się wodę. Łazienkę zbudowano z żerdzi
wbitych
w ziemię i rozpiętej na nich szerokiej maty.
Kolację stanowiło kilka tłustych pantarek upieczonych na rożnie oraz herbata z
pieczywem. Pantarek było w sawannie tyle, że Jacek nie musiał nawet odchodzić
daleko od
obozu, aby je upolować. Dla tropicieli pan Goraj zastrzelił sporą gazelę, którą
upiekli na
węglach.
Wszyscy zmęczeni byli długą drogą i pracą przy zakładaniu obozu, toteż rychło
legli
na spoczynek. Ale wkrótce zbudził ich donośny ryk lwa krążącego w pobliżu. Do
ryku tego
dołączył się niebawem gniewny pomruk lwicy, a polem daleki, potępieńczy chichot
hieny,
któremu zawtórowało poszczekiwanie szakala.
Dzika słyszała często takie koncerty w ogrodzie zoologicznym w Chartumie, ale
ten
brzmiał znacznie groźniej. Cichutko wysunęła się zza moskitiery i zdjąwszy
wiatrówkę
wiszącą na słupku podtrzymującym dach namiotu postawiła ją obok swego polowego
łóżka.
Pan Rawicz, który spał pod drugą ścianą namiotu i posłyszał ruch, zapytał:
- Nie śpisz, Dzika?
- Nie, tatusiu, obudziły mnie lwy... ale... ale... one tutaj nie wejdą, prawda?
- Nie, córeczko, nie wejdą. Zeriba z cierni jest dość wysoka i mocna, aby
powstrzymać nawet dziesięć lwów. Możesz spać spokojnie!
Podobna rozmowa miała miejsce i w namiocie pana Goraja, z tą różnicą, że Jacek
chciał wystrzeleniem kolorowej rakiety przepłoszyć hałasujące lwy.
- Zostaw, Jacku, rakietnice i śpij spokojnie. Lwy tu nie wejdą, a spadająca na
ziemie
rakieta może spowodować pożar sawanny. Wtedy i nasz obóz poszedłby z dymem.
Wiesz
przecie, ile tu mamy benzyny!
Szyllukom też widocznie koncert lwów i hien nie dawał spać, bo do wygasającego
już
ogniska dołożyli kilka szczap. Wnet płomienie rozjaśniły ciemność, przeganiając
drapieżniki
zbyt blisko podchodzące do zeriby. Na czas jakiś zapanowała cisza, ale potem
zadudnił
głuchy tętent przebiegającego stada bawołów. Później słychać było krótkie,
ostrzegawcze
pobekiwania, czasem chrapliwe rzężenie i trzask gruchotanych kości i znów głuchy
łoskot
ciężkich nóg niosących w cwale stado bawołów.
Gdzieś w pobliskich krzakach cybety polowały na pantarki czy frankoliny*
[Frankolin
- ptak należący do kuraków polnych; liczne jego gatunki żyją w Afryce i Azji.].
Od czasu do
czasu rozlegały się trwożliwe gdakania, łomot skrzydeł i warczenie nocnych
drapieżników.
Słońce już zaglądało do namiotu, kiedy Dzika obudziła się z twardego, ale
niespokojnego snu. Szybko rozsunęła siatkę moskitiery i ze zdumieniem zobaczyła,
że łóżko
ojca jest puste. Wybiegła na dwór i zajrzała do sąsiedniego namiotu. Łóżko pana
Goraja też
było puste, Jacek natomiast spał jak zabity.
- Jacek, wstawaj! Nikogo nie ma już w obozie! Zaspaliśmy! - zawołała.
Obudzenie chłopca nie było jednak sprawą łatwą. Trzeba było długiego
tarmoszenia,
by wreszcie otworzył oczy. Spojrzał niezbyt przytomnie na Dzikę i już chciał się
odwrócić,
by znowu zasnąć, ale energiczna dziewczynka pochwyciła wiszącą na słupie
manierkę i
prysnęła na niego strugę wody. To poskutkowało, Jacek wyskoczył z koi jak
wyrzucony
sprężyną.
Dzika myliła się mówiąc, że w obozie nie ma nikogo. Łowcy wyszli z tropicielami
o
świcie, ale obóz pozostawili pod opieką Tiuji, który gospodarował w najlepsze w
kuchni.
Dziewczynka zobaczyła ze zdumieniem, że garnki napełnione już zostały
przegotowaną
wodą, a w dużym kotle, ustawionym na palenisku sporządzonym z trzech kamieni,
bulgotał
wrzątek.
Dinka przywitał dzieci swoim miłym uśmiechem, pomógł Dzice napełnić filtry
przegotowaną wodą, a potem, kiedy kolejno powrócili z „łazienki”, wyciągnął ze
sterty
gorących węgli kilka sporych glinianych kul. Dzieci przyglądały się z
ciekawością jego
czynnościom, a kiedy Murzyn rozbił jedną z kul, nie mogły powstrzymać okrzyku
zdumienia,
bo oto w dość grubej glinianej skorupie ujrzały pięknie zarumienionego i
apetycznie
pachnącego, pieczonego frankolina.
Po śniadaniu postanowiono zrobić wycieczkę w stronę stawku, gdzie prawdopodobnie
wyprawili się łowcy dla przygotowania kryjówek, które miały służyć do
obserwowania i
filmowania zwierząt przychodzących do wodopoju. Jacek zabrał ze sobą nieodłączną
kamerę,
kilka zapasowych kaset i winchesterek, Dzika wiatrówkę i garść ampułek, a Dinka
trzy długie
włócznie. Przejście w zeribie założyli dokładnie ciernistymi gałęziami i ruszyli
w drogę.
Obóz mogli spokojnie zostawić bez opieki, gdyż żadne zwierzę nie zdołałoby
przedostać się
przez płot, a w promieniu dziesiątka kilometrów nie było ani jednej ludzkiej
osady.
Szli przez sawannę porośniętą dosyć wysoką, żółkniejącą już trawą, kępami
krzaków,
grupkami szeroko rozgałęzionych drzew i pojedynczymi akacjami parasolowatymi.
Kilka
razy prawie spod nóg wyrywały im się duże dropie* [Drop - duży ptak
zamieszkujący
równiny o charakterze stepowym w południowo-wschodniej Europie, w środkowej Azji
i
północnej Afryce. Żywi się pokarmem roślinnym; dobrze biega.], które odbiegały
kilkanaście
kroków i stawały, by się przypatrzyć niezwykłym tutaj istotom, to znów podrywało
się z
łomotem skrzydeł stado pantarek lub frankolinów. Przechodzili właśnie przez
płytki,
wyschnięty khor, gdy Tiuji zatrzymał się nagle na brzegu i szepnął:
- Amomm!
Dzieci wiedziały, że słowo „amomm” oznacza w języku Dinka antylopę końską, ale
zwierząt nie dostrzegły, gdyż trzeba było mieć tyczkowaty wzrost młodego
myśliwego, aby
coś w trawach wypatrzyć. Dinka rychło to zrozumiał i najpierw podniósł w górę
Dzikę, a
potem Jacka. Łatwość, z jaką to uczynił, świadczyła o jego ogromnej sile, o
którą trudno było
posądzać człowieka tak chudego. Nawet krótka chwila wystarczyła, aby dzieci
mogły
zobaczyć wynurzające się z traw w dość dużej odległości zarysy głów, szyi i
wygiętych
grzbietów. Głowy antylop niezmiernie podobne były do oślich, ale zdobiły je
mocne, w tył
wygięte rogi.
- Tak, to są antylopy końskie, ale jeszcze dalej, za nimi, widzę białe czapelki!
Czyżby
tam były słonie? Nie, to niemożliwe... słonie nie mogłyby się ukryć w tej
mizernej trawie...
Tiuji domyślił się widocznie, co Dzika mówi, bo wątpliwości jej rozstrzygnął
jednym
słowem:
- Anjar! Bawoły!
- Wielu myśliwych wspomina w swych opowiadaniach, że widywali często białe
czapelki na grzbietach pasących się bawołów, więc może są to rzeczywiście bawoły
-
wyjaśnił Jacek.
Dinka tymczasem zdawał się coś rozważać, bo kilkakrotnie rzucił w górę garstkę
startej na proch ziemi, jakby chciał dokładnie zbadać kierunek bardzo słabego
wiatru, po
czym wskazując na kępę rozłożystych drzew, szepnął:
- Mała bint, mały walad* [Walad (arabs.) - chłopiec.], oni usiąść na on gałąź,
on Tiuji
- dodał wskazując palcem na swoją pierś - nagonić amomm...
Dzieci chętnie zgodziły się na propozycję Murzyna: Dzika chciała zobaczyć
antylopy
w galopie, Jacek zaś przypuszczał, że uda mu się nakręcić kilka metrów
interesującego filmu.
Dinka sam wybrał drzewo i na rozłożystych jego konarach posadził najpierw
dziewczynkę, potem chłopca. Konary znajdowały się tak wysoko nad ziemią, że
przechodząca obok zwierzyna nie mogła zwęszyć obecności ludzi, a ponadto
zapewniały
bezpieczeństwo, gdyż gładki pień nie dawał łatwej możliwości odwiedzenia tego
obserwatorium przez drapieżniki.
Dzika usadowiła się wygodnie na szerokim konarze z plecami opartymi o pień,
złożyła się wiatrówką w tę i drugą stronę, aby stwierdzić, czy ma dostatecznie
duże pole
obstrzału, a potem naładowała broń i poczęła śledzić wzrokiem zachowanie się
antylop.
Dinka tymczasem tak dokładnie zniknął w trawach, że nie można się było domyślić,
gdzie się
znajduje.
Jacek powiesił nabity winchesterek na sęku, nakręcił sprężynę kamery i spokojnie
oczekiwał na ukazanie się zwierzyny.
W rzadkich trawach porastających ziemię w pobliżu drzew pokazało się stadko
frankolinów szybko umykających przed agorr, czyli mangustą żebrowatą* [Mangusta
żebrowata - ssak drapieżny; żyje w Afryce.], a po chwili wolniutkim krokiem
przedefilował
wspaniały drop. Ptak posłyszał widocznie szelest kamery, bo przechylił głowę i
bacznie
przyjrzał się koronie drzewa, po czym wojowniczo uderzył nogą w ziemię, szeroko
rozpostarł
skrzydła i znów pomaszerował dalej.
Obserwowane przez dzieci stado antylop poczęło nagle zdradzać niepokój.
Równocześnie wzleciały w górę białe czapelki, zatoczyły krąg nad sawanną i
zniknęły gdzieś
na horyzoncie. W miejscu, skąd wzleciały, wyłoniły się z traw ciemnobrunatne
grzbiety i
duże głowy uzbrojone w szerokie, rozłożyste rogi.
- Idą, bawoły idą! - szepnęła Dzika.
Stado rzeczywiście ruszyło wolno poprzez trawy, rozgarniając je swymi potężnymi
piersiami, jak hipopotamy rozgarniają nurty rzeki płynąc do brzegu. Bawoły szły
początkowo
wolno, przystając, jakby namyślając się nad obraniem kierunku, a potem zaczęły
biec
drobnym truchtem, tratując więdnące trawy i łamiąc je z głośnym chrzęstem.
Taśma w kamerze Jacka szeleściła cicho, Dzika zaś szeroko rozwartymi oczyma
chłonęła wspaniały widok: nad morzem traw kołysały się lekko potężne łby z
podniesionymi
w górę wilgotnymi chrapami, z rogami odchylonymi w tył, z dużymi, niespokojnie
poruszającymi się uszami. Czarna lawina zbliżała się coraz bardziej do stada
antylop
końskich, zagarnęła je i razem z nim popędziła dalej. W chwili kiedy zwierzęta
przebiegały
obok kępy drzew,
Dzika złożyła się błyskawicznie, zmierzyła do najbliższej młodej antylopy i
nacisnęła
spust. Antylopa podskoczyła w górę, ale stado porwało ją ze sobą.
Nagle stało się coś niespodziewanego. Kilkanaście kroków za stadem podążała
młoda,
niezupełnie jeszcze wyrośnięta cieliczka, silnie utykająca na przednią nogę.
Minęła drzewo,
na którym siedziały dzieci, ale przy ostatnim przystanęła na chwilę i w tym
samym momencie
spod korony tego drzewa wyprysnęło długie, żółte cielsko, mignęło w powietrzu
wielkim
łukiem i spadło ciężko na grzbiet cieliczki, przewracając ją na ziemię.
- Jacek... toż to lampart! - powiedziała Dzika zduszonym szeptem.
W powietrzu zabrzmiał przeraźliwy, bolesny ryk napadniętego zwierzęcia, które na
próżno próbowało powstać na nogi, i jednocześnie gniewny, przytłumiony pomruk
lamparta,
który zatopił ostre kły w karku ofiary.
Jacek ani na chwilę nie odejmował kamery od oka, natomiast Dzika szybko
naładowała wiatrówkę, ale nie zdołała posłać rozbójnikowi usypiającego pocisku,
gdyż
uwagę jej przyciągnął głuchy łoskot racic nadbiegającego cwałem bawołu. Potężny
samiec
pędził z nisko opuszczonym łbem, tuż przy cieliczce zarył nogami głęboko w
ziemię, w
mgnieniu oka pochwycił ogromnego kota na szeroko rozstawione, ostre rogi i
wyrzucił go
wysoko w powietrze. Lampart spadł na wszystkie cztery łapy, zanim jednak bawół
zdołał go
powtórnie dopaść, w kilku susach znalazł się przy drzewie, na którym siedziały
dzieci, i
szybko począł wdrapywać się po pniu.
Wszystko to odbyło się tak błyskawicznie, że Dzika zdrętwiała na widok płaskiego
łba
wyłaniającego się przed nią w odległości dwu metrów. Na moment sparaliżował ją
błysk
okrutnych ślepi, zbryzgana posoką szeroka paszcza i bielejące w niej dwa rzędy
potężnych,
białych kłów. Kiedy jednak ujrzała wysuwającą się grubą łapę uzbrojoną w
potężne,
zakrzywione pazury, odzyskała całą świadomość grożącego jej niebezpieczeństwa.
Błyskawicznym ruchem podniosła wiatrówkę do oka i nie celując wcale, wystrzeliła
ampułkę w otwarty pysk napastnika. W tej samej chwili posłyszała kilka szybko po
sobie
następujących klaśnięć, po których łeb lamparta zastygł na moment w bezruchu, po
czym
nagle zniknął.
- Wszystko... w... porządku, Dzika - usłyszała dziwnie drżący głos Jacka. -
Wystrzeliłem tej bestii cały magazynek w ucho. Leży tu pod drzewem... chyba się
już nie...
ruszy.
Dzika spojrzała w dół. Lampart rzeczywiście leżał rozciągnięty bezwładnie na
ziemi.
Potężne muskuły rysowały się wyraźnie pod ciasno opiętą, lśniącą, złotawą skórą
obficie
nakrapianą licznymi czarnymi plamkami. Promienie słoneczne zaglądały w jego
szeroko
otwarte, zmatowiałe już ślepia i przeglądały się w śnieżnobiałych kłach,
błyskających w na
pół rozchylonym pysku.
- Czy jesteś pewny, że on już nie... wstanie? - zapytała cicho.
- Nie przypuszczam... bo chociaż winchesterek jest bronią małokalibrową, to
jednak
miałem w magazynku naboje miedziowane...* [Naboje miedziowane - naboje pokryte
cienką
warstwą miedzi i dzięki temu znacznie twardsze od ołowianych, nie
miedziowanych.], a
zresztą strzelałem z odległości nie większej niż pół metra... Nacisnąłem spust i
wszystkie pięć
naboi poooszłoo! Przecież to jest broń automatyczna!
- Och, Jacku, Jacku!... gdyby nie ty... lampart byłby mnie rozdarł...
- Nie opowiadaj głupstw - przerwał Jacek szorstko - widziałem przecież, jak mu
ślicznie wsadziłaś ampułkę w pysk... aż się zakrztusił! Ty masz jednak zimną
krew,
dziewczyno, no i... piekielnie szybką orientację! - dodał z podziwem.
- Słuchaj! Przecież ja strzeliłam do antylopy końskiej - przypomniała sobie
nagle
Dzika.
- Trafiłaś?
- Też pytanie! - oburzyła się dziewczynka. - Widziałam, jak podskoczyła, ale
stado
porwało ją z sobą...
- Cóż... wyjdziemy z tej fortecy i poszukamy zdobyczy - zaproponował Jacek.
- A lampart? Czy nie lepiej strzelić do niego jeszcze raz... tak dla pewności?!
Przecież
wszyscy myśliwi tak czynią!
- Dobrze! Masz tu karabinek i strzelaj... w łeb!
Dzika wycelowała i trzy razy pociągnęła za języczek spustowy. Rozległy się trzy
klaśnięcia, trzy razy słychać było wyraźne mlaśnięcie kul w twardą czaszkę, ale
lampart ani
drgnął.
- Skończony! - zawyrokował Jacek. - Możemy zejść. Ja zsunę się pierwszy, ty
podasz
mi broń, a potem sama zejdziesz.
- Zostań! Czy nie widzisz, że tam stoi jeszcze bawół?! Teraz patrzy w naszą
stronę...
słyszał strzały...
- Muszę go jakoś odstraszyć! - zawołał chłopiec. - Zniszczy nam skórę lamparta,
jeśli
tu przyjdzie... Do licha! Nie mogę przecież strzelać do niego, bo mu nic nie
zrobię... a
zresztą... po co go zabijać...
- Strzelę z wiatrówki, jeśli go nie uśpi, to chyba mocno oszołomi!
Jacek miał rację. Klaśnięcia wystrzałów rzeczywiście zwróciły uwagę bawołu na
drzewo, a przy tej okazji spostrzegł leżącego na ziemi śmiertelnego wroga.
Zniżył więc łeb,
ryknął chrapliwie, przez chwile rył ziemię racicami, a potem z miejsca ruszył
cwałem. Tuż
przed lampartem zatrzymał się gwałtownie, jakby zdziwiony nieruchomością kota, i
wtedy
właśnie w koronie drzewa rozległo się klaśnięcie i coś mocno uderzyło w czarne,
wilgotne
chrapy bawołu. Wstrząsnął łbem, bo uderzenie spowodowało ból, jakby ukłucie
cierniem, nie
zdołał jednak uwolnić nozdrzy od czegoś, co się w nie mocno wczepiło. Potrząsnął
łbem
jeszcze raz, uczynił to jednak dość niemrawo, potem postąpił parę kroków,
zachwiał się,
znowu ruszył naprzód, ale już po chwili osunął się na ziemię i nisko zwiesił
głowę, jakby mu
nagle bardzo zaciążyły ogromne rogi.
- Ma dosyć! Teraz możemy spokojnie zejść! - zawołała Dzika.
- Ja idę pierwszy, a ty pilnuj bawołu... Jeśli się tylko ruszy, wsadź mu jeszcze
jedną
porcję... snu!
Zsunięcie się po pniu na ziemię było dla Jacka sprawą jednej chwili. Lampart nie
poruszył się, natomiast bawół próbował się podnieść, ale nogi odmówiły mu
posłuszeństwa,
legł więc krowim zwyczajem na boku i tępo spoglądał na chłopca. Przy pierwszym
poruszeniu się Dzika posłała mu nową ampułkę, która utkwiła u nasady karku; nie
było zatem
obawy ataku z jego strony.
Niebawem i Dzika znalazła się na ziemi.
- Wiesz, Jacek, nogi mam jak z waty - westchnęła. - Teraz dopiero, kiedy z tak
bliska
patrzę na tego wstrętnego lamparta... oblatuje mnie prawdziwy strach. Gdybyś nie
pospieszył
mi z pomo...
- I może w końcu zaczniesz jeszcze beczeć! - przerwał ostro chłopiec. - Mówiłem
ci
przecież, że ja go tylko dobiłem... rozumiesz! Nie ma teraz czasu na
roztkliwianie się... panno
Tinne! Musimy znaleźć jak najprędzej antylopę.
W odległości kilkudziesięciu kroków od ostatniego drzewa, pod którym rozegrał
się
krwawy dramat cieliczki i lamparta, leżała na boku antylopa końska, odzyskująca
już
przytomność. Na widok zbliżających się dzieci wstała, przeszła na chwiejnych
nogach kilka
kroków i znów osunęła się na ziemię.
- Strzel do niej jeszcze raz, bo ucieknie! - krzyknął Jacek.
Dzika wykonała rozkaz z zadziwiającą szybkością. Antylopa po strzale poderwała
się,
zrobiła jeden duży skok i bezsilnie upadła na trawę.
Dzieci pobiegły ku niej, ale wyprzedził je Dinka. Skoków tego dwumetrowego
dryblasa nie powstydziłaby się nawet antylopa impala, a wiadomo przecież, że
jest ona
niezrównaną mistrzynią między afrykańskimi skoczkami. Tiuji dopadł do antylopy i
w
okamgnieniu związał jej nogi powrósłem skręconym z traw. Uderzenie tylnej nogi
tego
dużego i ciężkiego zwierzęcia może być bardzo niebezpieczne, samica jednak tak
była
oszołomiona dwoma porcjami narkotyku, że nie stawiała najmniejszego oporu.
Cieliczki nie można było już uratować. Miała strzaskaną nogę i tak głębokie rany
na
karku i grzbiecie od kłów i pazurów lamparta, że lepiej było ją dobić, by
skrócić jej straszliwe
cierpienia. Uczynił to Dinka jednym celnym uderzeniem włóczni. To samo chciał
zrobić i z
bawołem, ale Dzika stanowczo się temu sprzeciwiła:
- Ten anjar nic nam nie zrobił. Nie mamy prawa krzywdzić go za to, że przybiegł
na
ratunek cieliczce należącej do jego stada. Po co go zabijać? Niech idzie do
swoich krów,
skoro tylko ocknie się z narkotyku!
Dzieci miały już dosyć przeżyć jak na jeden dzień, toteż postanowiły powrócić do
obozu albo też pójść do stawku, by tam spotkać się ze swoimi ojcami. Teraz
jednak wyłoniły
się pewne trudności. Zwierzyny nie można było przecież pozostawić bez opieki,
należało ją
przenieść do obozu. Dinka mimo swej siły nie mógł sam podnieść lamparta, nie
mówiąc już
oczywiście o antylopie, która była znacznie cięższa. Należało więc natychmiast
sprowadzić
tropicieli albo też podjechać samochodem, by co rychlej umieścić antylopę w
klatce, mięso
bawolicy oddać do kuchni obozowej, z lamparta zaś jak najszybciej ściągnąć skórę
i
odpowiednio zakonserwować, żeby sierść nie wychodziła.
Jedynym, kto mógł sprowadzić pomoc, był oczywiście Dinka. Doskonale orientował
się w sawannie, a poza tym chodził znacznie szybciej od każdego dorosłego
Europejczyka,
nie mówiąc już o dzieciach. Uradzono więc, że antylopę i lamparta należy
przyciągnąć do
drzewa, obok którego leżała cieliczka, w ten bowiem sposób dzieci, siedząc
bezpiecznie na
konarach, łatwo mogły bronić zdobyczy przed sępami, marabutami, hienami czy
szakalami, a
nawet przed lwami, gdyż i te drapieżniki nierzadko w czasie dnia włóczą się po
sawannie.
Większość pracy wykonał Tiuji, chociaż Jacek pomagał mu z całych sił. Nie
upłynęło
nawet pół godziny, a cała zdobycz zgromadzona została w jednym miejscu, dzieci
zaś
siedziały wygodnie na drzewie, odprowadzając wzrokiem znikającą w trawach wysoką
postać
młodego myśliwego.
- Patrz - szepnął Jacek - bawół wstał... chwieje się na nogach, ale idzie...
- Co tam bawół - westchnęła Dzika - myślę, że znowu porządnie nam się oberwie!
Gdyby ten wstrętny lampart nie wszedł nam w drogę, wszystko byłoby dobrze...
pochwalono
by nas za złowienie antylopy, nie byłoby kłopotu z bawołem ani z cieliczką...
- Żeby nam tylko nie zabronili wychodzenia z obozu, reszta się nie liczy!
Wymówki to
rzecz przykra, ale niejeden dorosły dałby wiele, żeby przeżyć to, cośmy dzisiaj
tu przeżyli...
- Ciiicho! - syknęła Dzika, po czym wskazując na jedną z krzaczastych kęp,
szepnęła:
Patrz tam, na te krzaki... widzisz?...
- Dziewczyno! - zawołał Jacek szeptem zdławionym przez zdumienie. Przecież to
nosorożec... biały nosorożec* [Biały nosorożec - właściwie nosorożec tęporogi;
nazwę
„biały” zawdzięcza popielatej lub jasnożółtej barwie sierści; podlega ochronie
gatunkowej,
nie wolno na niego polować.]!...
- Taki, jak w naszym Zoo?
- Oczywiście! Zdaje mi się, że to chyba... samica. Czy zauważyłeś, jaki ma
cienki
przedni róg?
- Popatrz, popatrz... ona prowadzi ze sobą małe! Widać tylko wąziutki pasek
grzbietu
ponad trawą...
- Tak, teraz i ja widzę. Wiesz co, Dzika, ona chyba węszy... może pochwyciła
zapach
lamparta?
- Nie, ona ciągle ogląda się w tył, wiec na pewno stamtąd jej coś zagraża... Ale
przecież nosorożec nie ma żadnych wrogów... prócz człowieka!
- Och, Dzika, zobacz, zobacz! - szeptał gorączkowo Jacek. - Biegnie w naszą
stronę, a
małe przed nią... ooo... teraz widać ją doskonale... słuchaj... czy mi się
zdaje, czy naprawdę
sterczą jej z boku dwa obłamane kije... czyżby to były drzewce włóczni?
- Tak, i ja też widzę! Widocznie murzyńscy myśliwi biegną za nią... chociaż
nie...
popatrz... to lwy! Ach, bestie! Jak tylko podejdą bliżej, to palnę do nich z
wiatrówki! Ona
została prawdopodobnie ciężko raniona przez Murzynów, ale zdołała im zbiec, a
teraz lwy
polują na małe, bo myślą, że ona nie potrafi go już długo bronić. Musiała
stracić bardzo dużo
krwi... i one dobrze o tym wiedzą.
- Doskonale to wyrozumowałaś, ale... patrz... lwica skoczyła!
Z trójki lwów idących śladem ranionego zwierzęcia pierwsza zaatakowała je duża
lwica. Był to widocznie podstęp łowiecki, aby w ten sposób zmusić nosorożca do
obrony, a
tym samym odwrócić jego uwagę od dziecka. Samica nosorożca musiała instynktem
przewidzieć ten atak, gdyż odwróciła się z tak błyskawiczną szybkością, że lwica
runęła
wprost na jej nisko pochylony łeb, nadziewając się całym ciężarem ciała na ostry
róg. Rozległ
się przeraźliwy, bolesny i wściekły zarazem ryk drapieżnika. W następnym
momencie
nosorożec gwałtownym ruchem podrzucił łeb i lwica wyleciała w powietrze jak
piłka, po
czym ciężko upadła na ziemię.
Skok drugiej lwicy chybił celu, gdyż zaatakowane przez nią małe schroniło się
przezornie między nogi matki. Drapieżnik nie zdołał jednak ponowić ataku.
Straszliwy róg
przebódł go na wylot i z tak ogromną siłą rzucił o ziemię, że trzask
gruchotanych kości
doszedł aż do uszu skulonych na konarze dzieci.
Zwycięstwo to samica nosorożca okupiła zupełnym, niestety, wyczerpaniem sił.
Przez
chwilę stała wyczekując ataku lwa, który krążył wokół niej w bezpiecznej
odległości, a
potem, popychając delikatnie małe przed sobą, zrobiła kilka chwiejnych kroków i
osunęła się
bezwładnie na tylne nogi. Z gardzieli jej wydobywały się teraz gniewne
porykiwania,
zupełnie podobne do sapania lokomotywy. Widać było, że ostatnie chwile dzielnej
matki są
już policzone i małe stanie się niebawem ofiarą drapieżnika.
Dzika wiedziała, na co lew czeka, toteż nabiła wiatrówkę, by w odpowiedniej
chwili
posłać mu usypiający pocisk. Ale Jacek, także pragnąc przyczynić się do ocalenia
małego
nosorożca, strzelił ze swego winchesterka. Lew podskoczył do góry, opadł na
wszystkie
cztery łapy i ryknął tak donośnie, że Dzika zadrżała i byłaby runęła z drzewa,
gdyby w
ostatniej chwili nie pochwyciła oboma rękami bocznej gałęzi. Szczęśliwym trafem
rzemień
upuszczonej wiatrówki zahaczył się o sęk i to uchroniło broń przed upadkiem na
ziemię i
złamaniem.
Jacek pośpieszył przyjaciółce z pomocą, ledwie jednak Dzika usadowiła się znów
wygodnie na konarze, z dala rozległy się głośne porykiwania klaksonu, a w kilka
chwil
później dzieci zobaczyły ciężarówkę, śmiesznie podskakującą i zataczającą się na
nierównościach sawanny.
- Strzel jeszcze raz do lwa, bo musimy zeskoczyć z drzewa i ostrzec kierowcę
przed
atakiem nosorożca! Przestraszona samica może zebrać jeszcze tyle sił, aby rzucić
się na
samochód, a wtedy nie będzie co zbierać... ani z jednego, ani z drugiego! -
krzyknęła Dzika.
Chłopiec z ochotą spełnił życzenie swej towarzyszki, ale czy lew miał twardszą
czaszkę od lamparta, czy też spowodowała to dość znaczna odległość, dość że kule
okazały
się nieszkodliwe; zmusiły jednak zwierzę do sromotnej ucieczki z podwiniętym pod
siebie
ogonem.
Zeskoczenie z drzewa przedstawiało oczywiście duże ryzyko, bo nosorożec istotnie
mógł zaatakować, ale niebezpieczeństwo dla zręcznego człowieka było o wiele
mniejsze niż
dla maszyny, która nie mogła przecież uskoczyć w ostatniej chwili za drzewo.
Dlatego też
Jacek nie namyślając się szybko zsunął się po pniu, a w ślad za nim poszła
natychmiast
Dzika. Nosorożce mają krótki wzrok, lecz dobry węch i jeszcze lepszy słuch, nic
więc
dziwnego, że ciężko raniona samica zwróciła w stronę dzieci swój ogromny, długi
łeb.
Prawdopodobnie również je dojrzała, ale nie miała już siły powstać. Opadła na
zgięte pod
siebie przednie nogi, położyła łeb na ziemi i leżała niby ogromna bryła skalna,
której nadano
kształt jakiegoś niesamowitego stworu. Tuż obok położył się mały z łebkiem
przytulonym do
łba matki.
Ciężarówka zatrzymała się dość daleko od grupy drzew, a po chwili wychynęli z
traw
obaj łowcy ze strzelbami gotowymi do strzału, za nimi zaś Murzyni z
nieodłącznymi
włóczniami. Wszyscy stanęli na widok leżących na ziemi lwic i nosorożca, ale
Dzika
uspokoiła ich swym dźwięcznym głosikiem:
- Chodźcie, chodźcie, czekamy na was! Te lwice już dawno nie żyją, a samica
nosorożca też ledwo zipie. Trzeba będzie złapać małego... to przecież prawie
sierota!
Samicę nosorożca zaniepokoiła obecność ludzi i ich głosy, próbowała się dźwignąć
na
nogi, ale bezskutecznie. Z trudnością poruszyła łbem, kiedy pan Goraj podszedł
do niej,
potem westchnęła ciężko po raz ostatni i rozpłaszczyła się bezwładnie na ziemi.
Szyllukowie i
Dinka obejrzeli dokładnie olbrzymie zwierzę, z trudem wyciągnęli ostrza włóczni
tkwiące
głęboko w boku nieżywego już kolosa i po dokładnych oględzinach orzekli zgodnie:
- Diur!
Zwierzę zostało więc zaatakowane przez myśliwych ze szczepu Diur. Możliwe, że
polowanie to skończyło się dla nich równie żałośnie, jak dla lwic.
Z umieszczeniem antylopy końskiej w klatce było sporo kłopotu, bo obudziła się
już z
narkozy i mimo związanych nóg rzucała się tak bardzo, że trudno było do niej
podejść. Prócz
nóg używała do obrony także rogów, a ponieważ rogi samic antylop końskich są
znacznie
cieńsze i bardziej proste niźli samców, stanowią więc bardzo niebezpieczną broń.
Znacznie
łatwiej poszło z małym nosorożcem, gdyż ufność jego do nie znanych mu jeszcze
dwunogich
istot była wprost rozczulająca. Zaniepokoił się dopiero, kiedy na ciężarówce
złożono obok
niego cieliczkę oraz cielska trzech drapieżników, z których skóry miały być
zdjęte w obozie.
Jacek poświęcił samicy nosorożca cały film, a potem poprosił, aby zabrano ją
również
do obozu. Prośba ta została jednak odrzucona, bo kolos miał około pięciu metrów
długości i
prawie metr dziewięćdziesiąt wysokości. Pan Goraj wykroił tylko oba rogi wraz ze
skórą.
Tylny róg był stosunkowo niski, natomiast wysokość przedniego przekraczała metr!
Murzyni
uważają mięso nosorożca za wyjątkowy smakołyk, a już niezwykle cenią jego
tłuszcz, toteż
Szyllukowie i Dinka postanowili powrócić tu wieczorem i zająć się
poćwiartowaniem
olbrzyma. Również i skóra zwierzęcia, gruba na dwa centymetry, przedstawiała dla
nich nie
lada wartość. Można było wyciąć z niej kilkanaście tarcz, zrobić kilka wcale
dużych naczyń,
nie mówiąc oczywiście o ozdobach, chętnie nabywanych nie tylko przez turystów,
ale i
strojnisiów obojga płci własnego szczepu.
W czasie powrotu do obozu Dzika opowiedziała łowcom o swoich i Jacka
przeżyciach. Nie wiedziała oczywiście, że część wydarzeń opowiedział już Tiuji
dodając, że
sam namówił dzieci na polowanie, wyznał też, że popełnił błąd, nie przeglądając
dokładnie
kępy drzew, w przeciwnym bowiem razie nie doszłoby do spotkania z lampartem.
Wysłuchawszy teraz drugiej części opowiadania - o walce nosorożca z lwami, pan
Goraj powiedział:
- Samica nosorożca przywędrowała na tę sawannę z południa. Już ciężko raniona, z
obłamanymi włóczniami w boku, przebyła jakieś osiemdziesiąt do stu kilometrów i
przez cały
czas jak najstaranniej dbała o swoje dziecko, które - sądząc po
kilkucentymetrowej wysokości
jego przedniego rogu - nie może mieć więcej jak dwa, trzy miesiące. W tych
okolicach
nosorożce są raczej rzadko spotykaną zwierzyną, a sposób wykonania włóczni
wyciągniętych
z boku samicy wskazuje wyraźnie na rękę doskonałego kowala z południowego
szczepu Diur.
Tego malca, o ile go oczywiście zdołamy utrzymać przy życiu, podarujemy naszemu
chartumskiemu Zoo, a więc Dzika będzie miała nowego pupila.
Przed zeribą czekali już tropiciele z Aluakluak, wysłani na poszukiwanie elanów.
Powrócili z radosną wieścią, że zupełnie świeże ślady tych ogromnych zwierząt
znaleźli nad
khorem Na’am, w odległości kilkunastu kilometrów od osady Aru, do której można
dojechać
samochodem. Osada ta leży już w okręgu Rumbek, a więc na terenach zamieszkanych
przez
szczep murzyński wschodnich Diurów, ale - jak się tropiciele Dinka pogardliwie
wyrazili -
„nie są to przecież ani hodowcy bydła, ani myśliwi, lecz rolnicy grzebiący
motykami w ziemi,
więc zwierzyny nie przepłoszą”.
W obozie zobaczyły dzieci dwie klatki stojące pod drzewem, a w nich dwa młode i
piękne samce antylopy końskiej, złapane przez łowców w pobliżu wodopoju.
- Przydałaby się jeszcze jedna samica, ponieważ jednak mamy już parę, jutro
odwieziemy je wraz z małym nosorożcem do Szambe - rzekł pan Rawicz do córki, po
czym
dodał: - Właściwie to i ciebie należałoby tam odwieźć i pozostawić pod opieką
Mohammeda.
Bura ominęła cię tylko dlatego, że wstawił się za tobą pan Goraj, ale drugi
raz... nie
chciałbym już słyszeć o takiej historii, jaka miała dzisiaj miejsce z...
lampartem!
Dzika, jak zwykle w takich razach, przyrzekła nie sprawiać ojcu więcej zmartwień
i
szybko pobiegła do kuchni, aby wziąć z zapasów puszkę mleka, rozcieńczyć je i
nakarmić
małego nosorożca, pan Rawicz zaś ruszył w stronę czarnych myśliwych. Zdjęli oni
już skóry
z drapieżników, dokładnie oczyścili je z resztek mięsa i tłuszczu, rozpięli na
elastycznych
obręczach, mocno natarli popiołem i postawili w cieniu, do przesuszenia. Dalszą
konserwacją
tych skór miał się zająć Ismail, już w Szambe.
Jacek wyprosił dla siebie czaszki lwic i lamparta, z którego gardzieli wydobyto
ampułkę wystrzeloną przez Dzikę.
Chłopiec włożył wszystkie czaszki w duże mrowisko, znajdujące się poza zeribą,
gdyż
wiedział, że mrówki szybko i dokładnie oczyszczą je z mięsa. Czaszkę jednej
lwicy
postanowił ofiarować do szkolnych zbiorów, ale drugą, szczególnie zaś lamparcią,
w której
dokładnie widać było małe otworki po pociskach winchesterka, chciał zatrzymać na
pamiątkę
spotkania z drapieżnikami.
Nie wiadomo, jakim sposobem wieść o nieżywym nosorożcu dotarła do Aluakluak,
zaledwie bowiem Szyllukowie i Dinka zdjęli z niego skórę, już cała nieomal osada
zwaliła się
im na głowy. Wśród nieopisanego wprost tumultu i zgiełku rozdarto na kawałki
olbrzymie
zwierzę tak szybko, że czarni myśliwi z trudem uratowali dla siebie kilka płatów
skóry i
mocno niezadowoleni powrócili do obozu, gdzie kończono przygotowania do
jutrzejszej
podróży.
Klatki ze zwierzętami stały już umocowane w pudle ciężarówki, złożono tam
również
i skóry posypane z wierzchu owadobójczym proszkiem, sprawdzono zapasowe koła,
przygotowano wodę do chłodnicy - jednym słowem, starano się zrobić wszystko, aby
zaraz po
wschodzie słońca wyruszyć w drogę. Samochód miał prowadzić pan Goraj, a jako
pomocnicy
mieli z nimi jechać Szyllukowie. W obozie pozostawał pan Rawicz z dziećmi i
Tiuji.
Niezwykłe i pełne napięcia przeżycia dnia tak Dzikę wyczerpały, że po kolacji i
przygotowaniu zapasów żywności dla wyjeżdżających - wypluskała się pod
prysznicem i
zaraz udała się na spoczynek. Mimo gwaru panującego w obozie zasnęła natychmiast
i nie
wiedziała nawet, kiedy ojciec przyszedł do namiotu.
Obudziła się nagle, jakby pociągnięta za rękę, i ze zdumieniem spostrzegła, że
przez
cienkie jedwabne ścianki namiotu przesącza się przedziwna różowa poświata.
Wyskoczyła z
łóżka i w tejże chwili posłyszała przerażony głos Tiuji:
- Harigaaa! Pożaaar!
Wybiegła co tchu z namiotu i stanęła jak wryta. Cała sawanna zalana była
czerwoną
łuną. Z daleka dochodził trzask płonących krzaków, huk pękających w żarze łodyg,
tętent
racic uciekającej zwierzyny, a czasem rozpaczliwy żałosny bek, który szybko
zamierał w
łoskocie szalejącego żywiołu. Krwawe jęzory ognia wystrzelały w górę wyrzucając
w
powietrze kępy traw, które niby rozpalone kule znikały na chwilę w kłębach
czarnego dymu,
rozpryskiwały się i na kształt ognistego deszczu spadały na sawannę,
rozprzestrzeniając ogień
na wszystkie strony.
Dzika poczuła na twarzy gorące tchnienie pożaru i wtedy przypomniała sobie
nagle,
że przecież w obozie znajduje się kilka skrzynek benzyny...
- Pożar! Pożar! Sawanna płonie! - wrzasnęła rozpaczliwie wysokim, piskliwym
głosem starając się przekrzyczeć wołanie Tiuji.
Z namiotów wybiegli obaj łowcy, a równocześnie z szałasu wysunęli się zaspani
szylluccy tropiciele. Wszyscy natychmiast zdali sobie sprawę z grożącego
niebezpieczeństwa
i co sił w nogach skoczyli do zeriby. W mig usunęli cierniste gałęzie z
przejścia i poczęli
wyrywać i wypalać trawę, starając się utworzyć szeroki pas gołej ziemi, który
oddzieliłby
obóz od zbliżającego się pożaru. W pracy tej ze wszystkich sił pomagały i
dzieci, gdyż Jacka
także rozbudził niezwykły zgiełk.
Straszliwy wyścig z pożarem skończył się zwycięstwem garstki ludzi, którzy
zmęczeni, zlani potem, z rękami pokaleczonymi i poparzonymi, brudni, osmaleni
patrzyli na
dogorywające wokół pogorzelisko, słuchając cieniuchnego pisku latających
bezszelestnie nad
zgliszczami nietoperzy i lelków.
O spaniu nie było już mowy, a kiedy wschodzące słońce zalało różowym blaskiem
poczerniałą i jakby obumarłą sawannę, z obozu wyjechała ciężarówka, żegnana
głośnymi
okrzykami pozostających, życzących podróżnikom szczęśliwej i dobrej drogi oraz
rychłego
powrotu.
12
Dwa dni oczekiwano w obozie na powrót pana Goraja i towarzyszących mu
tropicieli.
Oczekiwanie to skracano sobie wycieczkami w sawannę i nad stawek.
Sawanna sprawiała wrażenie czarnej, martwej pustyni, na której tu i ówdzie
widniały
okopcone kikuty gałęzi poopalanych pożarem drzew. Nad tą czarną pustynią krążyły
sępy i
marabuty oraz duże brązowe jastrzębie. Ptaki te raz po raz spadały w dół, a
potem ciężko
unosiły się w powietrze, trzymając w szponach na pół upieczonego w ogniu węża,
jaszczurkę,
szczura lub inne jakieś stworzenie, które nie zdołało uciec przed pożarem i
zginęło w dymie i
płomieniach. Na poszukiwanie łatwego żeru wyruszyły też i tchórzliwe szakale, a
przy
ogołoconych już doszczętnie z mięsa kościach nosorożca zobaczyły dzieci kilka
hien, które
oczywiście natychmiast uciekły, skoro tylko spostrzegły nadchodzących ludzi.
Pożar dosięgnął także i stawku, wypalając niemal w zupełności rosnące tu trzciny
i
sitowia. Na wilgotnych brzegach widać było świeże ślady zwierzyny przychodzącej
do
wodopoju, chociaż stawek stał się teraz błotnistą kałużą, w której gęsta,
brunatna woda
zbierała się w okrągłych dziurach wygniecionych głęboko w rozmiękłym gruncie
przez
klocowate nogi słoni. W czasie dnia, przy odrobinie szczęścia, można było
zobaczyć przez
lornetkę tjangi lub kozły błotne, a czasem i smukłe gazele czerwonoszyje -
śliczne, kształtne
zwierzęta o mocnych lirowatych rogach, zwróconych ostrymi końcami ku przodowi.
Nie
widziało się natomiast zupełnie antylop końskich ani antylop krów, jakkolwiek
mnóstwo
świeżych zupełnie śladów wskazywało, że odwiedzały one stawek przed świtem,
podobnie
jak bawoły, żyrafy i słonie. Nie brakło też oczywiście śladów lwów, lampartów,
serwali, hien
i szakali.
Jacek niezmiernie żałował, że nie może ukryć się gdzieś w pobliżu stawku, by
filmować przychodzące tu w dzień zwierzęta, ale kryjówka z traw i gałęzi,
zbudowana przez
łowców, tak dokładnie spłonęła w czasie pożaru, iż pozostała z niej tylko
garstka popiołu.
Powrót pana Goraja przywitano radosnymi okrzykami i gradem pytań o „Nefertete” i
członków załogi. Nie było jednak czasu na dłuższe rozmowy. Szybko zabrano się do
zwijania
obozu i niebawem wyruszono na południe w kierunku osady Akot, leżącej na wcale
dobrze
przetartym szlaku samochodowym, który prowadzi na zachód, do miast okręgowych
Rumbek
i Wau. Na odcinku pierwszych kilkunastu kilometrów samochód posuwał się przez
czarną, do
cna wypaloną sawannę, ale w pobliżu Akot pokazała się znów trawa, zieleniały
kępy mimozy,
a w cieniu olbrzymich akacji widać było leżące bawoły, spokojnie przeżuwające
pokarm, i
wysokie sylwetki żyraf śledzących z zainteresowaniem, ale i wyraźną
podejrzliwością
przedziwny stwór toczący się z chrzęstem poprzez trawy i cierniste krzewy.
Trakt z osady Akot, zamieszkanej podobnie jak i Aluakluak przez plemię Atwot
należące do szczepu Dinka, trudno było oczywiście przyrównać do autostrady, ale
mimo
licznych wyboin, dziur, rozwalonych mostków i wielu innych przeszkód ciężarówka
posuwała się po nim wcale nawet szybko. Okolica pełna była zwierzyny, więc pan
Rawicz i
Jacek nie wypuszczali niemal z rąk kamer filmowych. Zwierząt nie płoszono tutaj
widocznie
bronią palną, bo na odgłos nadjeżdżającej ciężarówki zwracały ku niej głowy,
przyglądając
się z zainteresowaniem, po czym znów zaczynały szczypać trawę lub wolnym
truchcikiem
odchodziły nieco dalej w sawannę. Czasami nieomal przy trakcie pokazało się
stadko strusi,
to znów ogromny guziec rył ziemię potężnymi szablami, szukając w niej korzeni.
Pierwszą większą osadą za Akot, w której się zatrzymano, było Kari. Dzieci
zdziwiły
się niezmiernie spostrzegłszy, że wieś otoczona była licznymi, bardzo troskliwie
uprawionymi poletkami, na których pracowały kobiety, różniące się bardzo
wyglądem i
wzrostem od kobiet Dinka, Szylluk czy Nuer.
- Jesteśmy teraz na ziemiach zamieszkanych przez murzyński szczep wschodnich
Diurów - wyjaśnił pan Rawicz. - Jest to szczep ubogi, nie posiada bydła w takich
ilościach,
jak jego sąsiedzi, na przykład Dinkowie, zajmuje się więc przeważnie rolnictwem.
Diurowie
uprawiają kilka odmian durra, z których jedna dochodzi do dziesięciu metrów
wysokości.
Prócz tego mają też na swych pólkach kassawę* [Kassawa (maniok) krzew uprawiany
w
klimacie tropikalnym, którego bulwy korzeniowe dostarczają pożywnej mąki, zwanej
tapioką.], słodkie ziemniaki* [Słodkie ziemniaki - batat, uprawna roślina z
rodziny
powojowatych, której boczne korzenie tworzą potężne jadalne bulwy.], a tu i
ówdzie orzeszki
ziemne, sezam i tytoń.
- Ooo! Więc Diurowie są jaroszami? Jedzą tylko potrawy roślinne?
- No nie, niezupełnie! - zaśmiał się pan Rawicz. - Zasadniczo jedzą tylko raz
dziennie,
a podstawowym ich pożywieniem jest papka z mielonej durry, omaszczona olejem
sezamowym. W czasie dnia zjadają jednak wszystko, co im wpadnie w ręce,
wszystko, co
biega i pełza - wszelkie płazy, gady, szczury polne i owady. Są jednak miedzy
nimi ludzie
zamożni, którzy w jedzeniu hołdują zwyczajom arabskim i na stołach ich stale
pojawia się
kisra, czyli kluski z durry obficie polane sosem mięsnym. Do sosu dodaje się
zwykle dużo
papryki, a potrawę soli się popiołem z krzewu ebarak* [Ebarak (el-arak; arabs.)
- krzew solny,
krzew gorczycowy; popiół z tego krzewu zawiera sól używaną przez wiele szczepów
murzyńskich Sudanu do potraw. Ebarak tworzy gęste zagajniki buszowe w sawannie
sudańskiej.], którego mnóstwo rośnie na terenie Sudanu.
Samochód wolno i ostrożnie wjechał do wsi i prawie natychmiast został otoczony
przez gromadę mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszyscy pokrzykiwali, klaskali w
dłonie, śmiali
się, nawoływali i z radosnym zdumieniem pokazywali sobie Dzikę, która wstała z
siedzenia,
by lepiej przypatrzyć się śpieszącym ze wszystkich stron Murzynom.
Mężczyźni Diur byli doskonale zbudowani, choć prawie o pół głowy niżsi od
tropicieli. Wyglądali wspaniale w swych fantazyjnych fryzurach oraz krótkich
fartuszkach
zakrywających przód i tył ciała, a zrobionych ze skór leśnych kozłów, przy
których
pozostawiono skórę z nóg wraz z raciczkami. Każdy z nich nosił przy pasie piękny
nóż, były
to jednak arcydzieła kowali z ludożerczego dawniej szczepu Niamniam.
Sposób, w jaki mężczyźni przywitali podróżników, był dość zaskakujący. Podnosili
prawą rękę do lewej strony czoła, a następnie opuszczali ją ruchem półkolistym w
dół,
podczas gdy prawą nogą grzebali po ziemi zupełnie tak, jak czyni to... kogut.
Kobiety Diur były nieco niższe od mężczyzn, krępe, przysadziste, a szpeciły je
dosyć
duże krążki szklane włożone w przebitą i rozciągniętą wargę górną, co czyniło ją
podobną
nieco do kaczego dzioba. Dzika zauważyła jednak, że wszystkie były bardzo czyste
i dbały o
swoją toaletę. Na biodrach nosiły skrawek miękko wygarbowanej skóry, na którą
nakładały z
przodu i z tyłu wiązki liści, codziennie świeżo zrywanych z drzew hido* [Hido
(arabs.) -
drzewo z rodziny mahoni afrykańskich, o długich, owalnych mięsistych liściach;
dostarcza
cennego drewna.]. Wszystkie też miały małżowiny uszne ozdobione licznymi małymi
kółkami, a na przegubach rąk i ramionach dźwigały ciężkie, ale niezwykle
starannie
wykonane bransolety z mosiądzu i miedzi.
Z mieszkańcami Kari łatwo się można było porozumieć, posługiwali się bowiem
językiem szylluckim z małą domieszką słów Dinka. Sami siebie uważali za bardzo
stare
plemię szylluckie i używali nazwy „Luoh”. Teraz dopiero Dzika i Jacek
dowiedzieli się, że
nazwa „Diur” została nadana temu plemieniu przez Dinków i znaczy: „dziki
człowiek” albo
„człowiek leśny”. Jest to określenie pogardliwe, bo Dinkowie jako hodowcy bydła
uważają,
że jedynym godnym zajęciem jest pasterstwo, zaś ludzie nie posiadający bydła i
żyjący z
rolnictwa są czymś gorszym. Rozumieją jednak, że zamieszkane przez Diurów
obszary są
bardziej zalesione niż ich sawanna i nie nadają się na pastwiska, wiedzą też, że
w okresie
deszczowym pojawia się na tych terenach mucha tse-tse - śmiertelny wróg bydła
rogatego.
Zresztą wschodni Diurowie nie tylko przejęli już wiele zwyczajów i obrządków
Dinków, ale
też wiążą się z nimi coraz ściślej przez zawieranie małżeństw.
Myśliwi z Kari, którzy spotykali elany nad khorem Na’am, zgodzili się chętnie
wskazać drogę do osady Aru. Droga ta zaznaczona była także na mapie, jaką
posługiwali się
obaj łowcy, należała jednak do mało uczęszczanych i używanych tylko w okresie
suchym.
Pierwsze kilka kilometrów jechało się wcale nawet dobrze, ale nagle szlak
skończył
się w gęstwinie krzaków. Widocznie do Aru dawno już nikt samochodem nie jechał,
droga
więc zarosła, a pozostała jedynie wąska ścieżyna obok, wydeptana stopami
pieszych. O
powrocie nie było oczywiście mowy, toteż pan Rawicz, Szyllukowie i Dinka zabrali
się do
wycinania ciężkimi tasakami zarośli, a pan Goraj dokonywał cudów, prowadząc
ciężki
samochód przez wyboje i wykroty, prześlizgując się między drzewami, przebywając
wyschnięte khory i wądoły. Odległość z Kari do Aru wynosiła około piętnastu
kilometrów, co
w normalnych warunkach jest dla samochodu drobnostką, tu jednak podróżnicy
potrzebowali
na przebycie tej przestrzeni aż pięciu godzin! W Aru zjawili się już wieczorem,
zupełnie
wyczerpani. Z trudem tylko zdołali rozbić namioty i otoczyć obozowisko kolczastą
zeribą.
Spali tak twardo, że nawet nie słyszeli przeraźliwego wycia i chichotu hien,
które przez całą
noc kręciły się w pobliżu wsi.
Aru było jedyną osadą na terenie o powierzchni około trzech i pół tysiąca
kilometrów
kwadratowych, porośniętym gęstymi krzakami i licznymi grupkami wysokich drzew. W
pobliżu wsi znajdowało się kilka głębokich jam, z których mieszkańcy czerpali
wodę
tykwami przywiązanymi do długich rzemieni wyciętych w całości ze skóry żyraf.
Woda ta
służyła nie tylko do gotowania strawy i codziennej kąpieli, ale też i do
podlewania starannie
utrzymanych ogródków, w których obok kassawy i słodkich ziemniaków uprawiano
także
rośliny oleiste i tytoń.
Odległość z Aru do khoru Na’am, nad którym pan Goraj chciał założyć obóz,
wynosiła wedle mapy niewiele ponad piętnaście kilometrów, łowca jednak, nie
chcąc narażać
ciężarówki na uszkodzenie, postanowił przebyć tę przestrzeń wraz z tropicielami
i kilku
przewodnikami ze wsi najpierw piechotą, by wytyczyć najlepszą drogę i oczyścić
ją z
krzaków i zwalonych pni. Pan Rawicz miał towarzyszyć przyjacielowi z kamerą
filmową,
dzieciom zaś nakazano spędzenie tego dnia w obozie lub w osiedlu.
Jacek czuł się początkowo mocno dotknięty zarządzeniem ojca, uważał bowiem, że
nie powinno się odrzucać jego pomocy przy trasowaniu drogi, później jednak
pogodził się z
losem i zabrawszy swoją kamerę i kilka zapasowych kaset, ruszył z Dziką na
zwiedzanie wsi.
Pojawienie się białych dzieci w osadzie wywołało, jak zwykle, niesłychane
podniecenie nie tylko wśród kobiet i ich potomstwa, ale i wśród mężczyzn. Nie
było w tym
nic dziwnego, Dzika bowiem i Jacek byli pierwszymi europejskimi dziećmi, jakie
zobaczono
w tej wsi od początków jej istnienia. Przez jakiś czas tłum otaczał ich tak
ciasnym
pierścieniem, że nic nie widzieli prócz lśniących od potu brązowych ciał, potem
jednak ilość
ciekawych znacznie się przerzedziła i pozostało tylko kilka dorastających
dziewcząt i kilkoro
dzieci jako honorowa świta.
Osadę stanowiło półtora dziesiątka obszernych okrągłych tukuli pokrytych
stożkowatymi strzechami. Obok widać było zbudowane na palach spichlerze na
ziarno, nieco
dalej zaś zagrody dla kóz, a nad nimi kurniki dla drobiu. W środku wspólnego dla
wszystkich
domów podwórza rosło ogromne rozłożyste drzewo chlebowe [Drzewo chlebowe -
drzewo z
rodziny morwowatych, osiągające 16 m wysokości; posiada duże, bardzo głęboko
wcięte
liście oraz owoce o przeciętnej wadze 2 kg, chociaż u niektórych odmian bywają i
znacznie
cięższe. Owoce służą tubylcom jako pożywienie, pień daje żółtawe, lekkie drewno,
służące do
wyrobu łodzi (dłubanek), naczyń i sprzętów domowych.], a nieco dalej znajdował
się wysoki,
dwupiętrowy tukul ustawiony nad wiecznie płonącym ogniskiem. Wierzchołek jego
strzechy
ozdobiony był czterema gładko ostruganymi żerdkami, zwróconymi dokładnie w
cztery
strony świata. Pierwsze piętro budynku stanowiła platforma z żerdek ułożonych na
kształt
kraty. Jacek dowiedział się od jednego z mieszkańców osiedla, mówiącego bardzo
słabo po
arabsku, że tukul należy do nieżonatych młodzieńców, którzy wieczorami na tej
platformie
wędzą się w dymie i opowiadają sobie przeróżne historie. Na drugim piętrze
znajdowała się
sypialnia.
Dzika, niezwykle spostrzegawcza, zauważyła natychmiast, że skóra Diurów jest
nieco
jaśniejsza niż Dinków, zwróciła też uwagę Jacka na stosy drobno potłuczonych
kamieni,
ułożonych obok niektórych chat.
Jacek wziął jeden taki kamień w rękę, obejrzał uważnie, po czym wyjaśnił
rzeczowo,
jakby recytował lekcję w szkole:
- To jest ruda żelazna. Tereny te noszą nazwę Sudańskiego Płaskowyżu Żelaznego i
kryją w sobie nieprzebrane ilości darniowej rudy żelaznej. Znajduje się ona na
głębokości
półtora do trzech metrów pod powierzchnią ziemi i wydobywana już była przez
mieszkające
tu szczepy murzyńskie w tym czasie, kiedy Egipt faraonów posługiwał się jeszcze
miedzią.
Diurowie kruszą rudę na drobne kawałki i wytapiają z niej żelazo w piecach
własnej
konstrukcji...
- Skąd ty to wiesz? - zdziwiła się Dzika.
- Kiedy nieco podrośniesz i tak jak ja będziesz uczyć się w gimnazjum, to
dowiesz się
niejednej ciekawej historii o Sudanie. W naszej szkole mamy nawet kilka
oryginalnych
pieców hutniczych różnych plemion murzyńskich. Niektóre z tych pieców pokazane
są w
przekroju podłużnym, aby łatwiej można było poznać ich wewnętrzną budowę.
- Nie muszę nawet tak specjalnie podrastać, bo już w tym roku po wakacjach
zacznę
naukę w gimnazjum, a potem pójdę na weterynarię. A jak zostanę lekarzem... to...
to będę
podróżować po całym Sudanie i... i leczyć chore zwierzęta. ..
- A ja zostanę operatorem filmowym i będę kręcił filmy przyrodnicze z życia
zwierząt
w Sudanie, wiesz... takie jak Martin Johnson... ten sławny operator amerykański,
który
filmował lwy w Tanganice...
- Czyś ty zauważył - przerwała Dzika - że prawie żadna z tutejszych kobiet nie
ma na
szyi sznurów z barwnymi szklanymi paciorkami, natomiast wszystkie noszą
naszyjniki z
żelaznych perełek nanizanych na sznurki?
- Nie zwróciłem na to uwagi - przyznał się szczerze Jacek, po czym dodał: - Te
żelazne perełki dowodzą, że w Aru panują jeszcze stare zwyczaje i rzadko chyba
docierają tu
kupcy arabscy. Krążki w wargach tutejszych kobiet też nie są ze szkła, ale
przeważnie z kości
słoniowej. I, popatrz, wszystkie starsze dzieci mają wybite dolne siekacze, a
młode
dziewczęta wyskubane brwi, podobnie jak u innych szczepów nilockich.
Towarzysząca dzieciom „świta” chciała widocznie pokazać gościom wszystko, co
wieś posiada, bo zaprowadziła ich na tyły ogródków otaczających osiedle, skąd
widać było
dymy unoszące się z głębi sporego zagajnika. Stamtąd też dochodził stukot
przypominający
nieco uderzenia młotków o metal.
Mocno udeptaną ścieżką wiodącą przez zagajnik dzieci doszły do sporej polanki,
na
której krzątała się gromadka Murzynów przy dziwnie uformowanych kopcach
glinianych. Z
wierzchołków tych kopców wydobywały się długie chybotliwe jęzory płomieni, które
ginęły
w kłębach dymu, by po chwili znów strzelić wysoko w górę. Ludzie pracujący na
polanie
znosili do kopców szczapy suchego drzewa, inni klęcząc przy kopcach poruszali
rytmicznie
czymś, co wyglądało na długie skórzane rękawy, a jeszcze inni długimi żerdziami
wydobywali z otworów u nasady kopców płynną rozżarzoną szlakę. Nieco na uboczu,
przy
kamiennych kowadłach, siedziało kilku mężczyzn, którzy niezmiernie dziwnymi
młotkami
wykuwali z kawałków żelaza długie groty do włóczni lub motyki, zwane tu
„melota”.
- Ależ mamy szczęście, Dzika! - zawołał Jacek, - Patrz, to są te piece hutnicze,
o
których ci mówiłem. Diurowie wytapiają w nich właśnie żelazo z rudy. A tam
kowale kują
groty do włóczni i melota, które nie tylko u nich, ale i Nuerów, Dinków,
Szylluków, Bongo,
Dembo i wielu, wielu innych szczepów i plemion sudańskich pełnią jeszcze rolę
pieniędzy.
Wiesz... przypominam sobie nawet, że nauczyciel geografii opowiadał nam na
lekcji, że jeśli
Diur chce się ożenić, to musi złożyć rodzicom narzeczonej okup, który wynosi od
sześćdziesięciu do stu melota, setkę strzał, dwadzieścia grotów do włóczni,
dziesięć kóz i
sporo mosiądzu na bransolety dla przyszłej żony*. [...dla przyszłej żony - u
Dinków
narzeczony musi przyprowadzić rodzicom panny młodej 40 krów, a ponadto złożyć
pewną
ilość bransolet z mosiądzu i kości słoniowej. U Nuerów okup wynosi 50 krów, ale
rodzice
dziewczyny zatrzymują tylko część stada, resztę zaś rozdziela się między
bliższych i dalszych
członków rodziny. Narzeczonemu w zebraniu bydła pomaga jego rodzina, a także
przyjaciele,
którzy w ten sposób zapewniają sobie pomoc na wypadek, kiedy sami zechcą się
żenić. U
Szylluków okup jest mniejszy, bo wynosi tylko 10 krów.]
Murzyni pracujący na polanie przyjęli niezwykłych gości z nie ukrywanym
zdumieniem, ale i przyjaznym uśmiechem. Po tradycyjnym powitaniu przez
podniesienie ręki
do czoła i grzebanie nogą po ziemi zaczęła się rozmowa na migi, która w zachwyt
wprawiła
Murzynów.
Dzieci przyglądały się, jak się napełnia górną część pieca pokruszoną rudą,
która
roztopiona żarem ogniska spływa dużymi kroplami w dół i gromadzi się w
zagłębieniu u
podstawy pieca. Stwierdziły też, że owe skórzane rękawy, którymi rytmicznie
poruszali
Murzyni klęczący przy piecach, to po prostu miechy, spełniające to samo zadanie,
co miechy
kowalskie.
Jacek sfilmował poszczególne etapy prac hutników od napełniania pieców kruszywem
aż do wyjęcia zastygłych brył żelaza, a Dzika przypatrywała się pracy kowali.
Rzemieślnicy
ci posługiwali się bardzo jeszcze prymitywnymi narzędziami, ale z niebywałą
wprost
zręcznością wykuwali nie tylko groty do włóczni i strzał oraz motyki, lecz także
gładkie
perełki i małe walcowate kawałeczki żelaza na naszyjniki. Szczególnie zaś wiele
pracy i
staranności wkładali w cyzelowanie ciężkich naramienników.
Na krótko przed zachodem słońca powrócili do obozu obaj łowcy wraz z
towarzyszącymi im Murzynami. Dzika przyjęła wygłodniałych i zmęczonych
podróżników
obfitym posiłkiem, podając świetne befsztyki z polędwicy tjanga ze smażonymi
słodkimi
ziemniakami i pieczoną w popiele kassawą, a na deser soczyste banany.
Rano, jeszcze przed wschodem słońca, pan Goraj zrobił pobudkę. Szybko zjedzono
śniadanie, zwinięto obóz i skoro tylko niebo zarumieniło się od pierwszych
promieni
wschodzącego słońca, ruszono w podróż dobrze przetrasowaną i oczyszczoną z
krzewów
drożyną.
Szlak prowadził przez gęsty krzaczasty busz* [Busz (ang.) - krzaczasta
roślinność
pokrywająca suche obszary Afryki, szczególnie południowej], z rozrzuconymi tu i
ówdzie
grupami drzew, a podszyty trawą i kępami ciernistej mimozy. Z traw wyłaniały się
wysokie
termitiery, podobne do fantastycznych wież lub ruin miniaturowych zamków, obok
zaś
sterczały niskie gliniane grzyby, będące gniazdami innego gatunku termitów.
Zwierzyny
wszelkiego rodzaju musiało tu być bardzo dużo, bo przed ciężarówką przebiegły
kilka razy
małe dukiery, stado antylop krów, dwie pary guźców, stado bawołów, strusie,
kozły leśne i
antylopy płowe, a nawet dwa rysie, które miały tu niewyczerpaną spiżarnię, bo
frankolinów i
pantarek było wprost bez liku.
Khor Na’am stawał się w okresie deszczowym potężną rzeką, która burzliwymi
nurtami zasilała moczary Bahr el-Ghazal, teraz jednak przedstawił się dzieciom
jako niezbyt
głęboki, chociaż szeroki wąwóz z dnem mulistym, wyschniętym i popękanym od
skwaru
słonecznego, a tu i ówdzie porośniętym bujną zieloną trawą. Te zielone oazy
okalały zwykle
mniejsze lub większe sadzawki i kałuże, do których prowadziły drożyny wybite w
twardym
gruncie sawanny przez racice i kopyta tysięcy zwierząt znajdujących tu wodopój.
W odległości niespełna stu kroków od jednego z większych stawków pan Goraj
zatrzymał ciężarówkę i zaraz też przystąpiono do zakładania obozowiska. Praca
poszła bardzo
szybko, gdyż Szyllukom i młodemu Dince pomagało przy budowie zeriby kilku
myśliwych z
Aru, którzy jako znawcy okolicznych terenów mieli wziąć udział w łowach na
elany. W
pobliżu stawku, na obu brzegach khoru, zbudowano też z gałęzi i kolczastych
zarośli kilka
wygodnych kryjówek, z których doskonale można było obserwować i filmować
zwierzęta
zbliżające się do wody. Przestrzeń przed kryjówkami oczyszczono dokładnie z traw
i
krzewów, nic więc nie mogło zataić się przed soczewką obiektywu.
Między setkami przeróżnych śladów, wyciśniętych w wilgotnej ziemi, znaleźli
myśliwi także ślady elanów. Nie były one zupełnie świeże, ale nie zniechęciło to
łowców,
wiedzieli bowiem dobrze, że elany przychodzą do wodopoju co cztery dni, a poza
tym na
ogromnym obszarze, który miał się stać terenem polowania, sadzawek było wiele.
Ślady zdradziły, że stawek odwiedzany był przez kilka nawet rodzin tych
olbrzymich
antylop, przy czym każda składała się z dużego samca, dwóch lub trzech krów,
resztę zaś
stanowiły cielęta, mniej lub więcej wyrośnięte. Przychodziła też dość liczna
grupka złożona z
młodych byczków, które widocznie przepędzone zostały ze stad przez stare samce,
a nie
miały jeszcze tyle sił i doświadczenia, aby założyć własne rodziny.
- Z powodu trudności transportowych zrezygnować musimy z łowienia dorosłych
elanów - mówił pan Goraj do przyjaciela i jego córki, towarzyszących mu przy
oględzinach
śladów - lecz cały wysiłek i spryt trzeba będzie skierować na podrastającą
młodzież. Ze
śladów widać, że w każdej rodzinie elanów znajdują się cielęta, spośród nich
więc
wybierzemy najbardziej dorodną parkę. Do elanów strzelać możemy jedynie czerwono
oznaczonymi ampułkami, bo tylko te zawierają dostatecznie silną dozę narkotyku.
- Czerwoną ampułką strzelałam do bawołu - przypomniała sobie Dzika. - To był
bardzo duży i silny samiec, ale zawartość ampułki tak go oszołomiła, że osunął
się na ziemię i
nie miał siły powstać, kiedyśmy z Jackiem zeskoczyli z drzewa.
Pan Goraj uśmiechnął się do dziewczynki i rzekł na wpół żartobliwie, na wpół
poważnie:
- Właściwie powinnaś zostać wspólniczką naszego przedsiębiorstwa, bo sama
złowiłaś
większość zwierząt. Wcale się nie zdziwię, jeśli i teraz tobie będziemy
zawdzięczać złowienie
elanów.
Pan Rawicz spojrzał na przyjaciela z wyrzutem, potem machnął ręką i siląc się na
gniewny ton, powiedział:
- Rozpuściła mi się dziewczyna jak dziadowski bicz, a ty jeszcze wbijasz ją w
dumę.
Pod Aluakluak mało brakowało, a byłby ją rozszarpał lampart, teraz znowu pójdzie
na elany i
wpadnie wprost w łapy... lwa!
Dzika skoczyła do ojca, objęła go ramionami za szyję i przytuliła się do
ojcowskiej
piersi tak serdecznie i z tak wielką ufnością, że pan Rawicz przez chwilę udawał
jeszcze
zagniewanego, potem jednak parsknął śmiechem, a za jego przykładem poszła Dzika,
której
zawtórował i pan Goraj.
Wytropienie elanów nie sprawiało trudności, bo już z daleka słychać było w lesie
trzask obłamywanych przez nie gałęzi, z których objadały liście i pączki.
Gałęzie te, często o
średnicy dziesięciu centymetrów, obłamywały rogami, przy czym nierzadko
dosięgały ich na
wysokości nawet dwu metrów. Trzask pękających gałęzi i łoskot, z jakim spadały
one na
ziemię, nie ułatwiały wcale podchodzenia zwierząt. Elany bowiem posiadają tak
wspaniały
węch, że przy ciągłych tu zmianach wiatru trudno zbliżyć się do nich na
odległość strzału z
wiatrówki.
Pan Goraj zauważył, że spłoszone zwierzęta zbierają się w stado i uciekają
najpierw
drobnym kłusem, potem wykonują kilka przedziwnie wysokich skoków i dopiero wtedy
ruszają cwałem. Te wysokie skoki wprawiały łowców w zdumienie, bo wykonywane
były z
lekkością antylop impala przez zwierzęta ważące około tony! Drugim
charakterystycznym
zwyczajem elanów było to, że uciekając cwałem zataczały ogromne koło i prawie
zawsze
wracały w to samo miejsce, z którego zostały spłoszone. Na tym spostrzeżeniu
zbudował pan
Goraj plan, który postanowił natychmiast wprowadzić w życie.
Na drugi dzień, skoro tylko wytropiono jedną z większych rodzin elanów,
tropiciele
szylluccy wraz z myśliwymi Diur spłoszyli stadko, a obaj łowcy oraz Dzika pod
opieką Jacka
i Tiuji usadowili się w konarach drzew, spod których zwierzęta uciekły. Wybrano
oczywiście
drzewa duże, szeroko rozgałęzione i bogato okryte listowiem, a ponadto rosnące w
dość
znacznym od siebie oddaleniu, co pozwalało na obstrzał większej przestrzeni.
Długie oczekiwanie na powrót zwierząt wydawało się Dzice niezmiernie męczące,
tym bardziej że w powietrzu unosił się silny zapach piżma, utrzymujący się długo
w
miejscach, gdzie przez jakiś czas przebywają elany, szczególnie zaś stare samce.
Ponadto
roiło się tu od niezmiernie dokuczliwych much, a także gzów bydlęcych, których
ukłucia były
bardzo bolesne i pozostawiały twarde, okropnie swędzące obrzmienia. Po pniach
zaś i
konarach drzew wędrowały gromady dużych rudych mrówek, których ukąszenie
wydobywało
kroplę krwi ze skóry ofiary.
Jacek rozparł się wygodnie na dużym konarze nieco powyżej Dziki, powiesił nabity
winchesterek na sęku i filmowaniem przechodzących obok zwierząt skracał sobie
oczekiwanie na elany. Najciekawszą spośród sfilmowanych scen była walka dwóch
potężnych bawołów, które z niewiadomych przyczyn zapałały ku sobie nagłą
nienawiścią.
Zwierzęta stanęły naprzeciw siebie, nisko pochyliły łby uzbrojone w potężne,
ostre, wygięte
w kształcie łuków rogi, zakrywające im czoła, z gniewnym rykiem poczęły
przednimi
racicami wyrzucać w tył fontanny ziemi i nagle runęły na siebie niby dwie skały,
zderzając
się ze straszliwym łoskotem. Przez dobrą chwile stały bez ruchu, jak gdyby były
rzeźbą
odlaną z brązu, ale błysk przekrwionych oczu, okropnym wysiłkiem naprężone
muskuły,
wygięte grzbiety, zaryte głęboko w ziemie tylne nogi, podniesione w górę ogony i
zgrubiałe
niby powrozy żyły na karkach wskazywały, że pod tym pozornym spokojem gotują się
do
rozprawy straszliwe siły. Od czasu do czasu słychać było chrapliwe, zduszone
ryknięcie lub
chrzęst ocierających się o siebie rogów, a potem jedno ze zwierząt poczęło ze
świstem
wciągać w płuca powietrze, krztusić się i cal po calu posuwać w tył pod
przemożnym
naporem napastnika.
Nie wiadomo, jak by się skończył ten okropny pojedynek dwóch osiłków, gdyby nie
lekkomyślność wspaniałego, ale młodego i dufnego w swoją siłę lwa. Podkradł się
do
walczących bawołów tak cicho, że nawet Dzika go nie zauważyła, skoczył na kark
napierającego bawołu, wczepił się weń pazurami i zatopił w jego szyi straszliwe
kły. Napad
był tak nagły, tak niespodziewany, że bawół w pierwszej chwili zdawał się nie
rozumieć
zagrażającego mu niebezpieczeństwa i w dalszym ciągu usiłował zepchnąć i
przewrócić
rywala. Dopiero ostry ból przywrócił mu przytomność. Gwałtownym uderzeniem rogów
odepchnął od siebie słabnącego już przeciwnika, po czym nagłym ruchem łba
wyrzucił
wysoko w powietrze ogromnego kota. Lew przekoziołkował, spadł na nadstawione
rogi,
powtórnie wyleciał w powietrze i grzmotnął tak mocno o ziemię, że z pobliskich
krzaków
posypały się liście. Raniony bawół stał przez chwilę z nadstawionymi rogami,
jakby
namyślając się, czy należy nimi przygwoździć wroga do ziemi, czy tylko stratować
go
nogami, lecz nagle zadarł ogon w górę i ciężkim galopem pognał w stronę stada
oddalającego
się pod przywództwem rywala. Lew, ciągnąc za sobą bezwładnie tylną nogę, powlókł
się
przez niedawny plac boju i znikł wnet w gęstwinie krzaków.
- Bałam się już, że albo bawoły pozabijają się, albo też lew zrobi tu rzeź, a
wtedy
elany poczują krew i okrążą to miejsce z daleka - szepnęła Dzika.
- Co tam elany! Całą tę wspaniałą walkę uchwyciłem na film! To jest dopiero
sukces!
Szkoda tylko, że nie mogłem zrobić zbliżeń łbów bawołów i lwa...
Nagłe, znaczące syknięcie Dinki przerwało wynurzenia Jacka. Do uszu dzieci
dotarł
teraz daleki jeszcze, przygłuszony tętent, który przybliżał się szybko, z każdą
chwilą nabierał
na sile, aż wreszcie zmienił się w grzmiący łoskot kilkudziesięciu par racic
uderzających
ciężko o ziemię. I nagle spoza gęstwiny krzaków ukazało się biegnące cwałem
spore stadko
elanów. Dzika podniosła do oka wiatrówkę, ale zwierzęta zatrzymały się
gwałtownie w
odległości około stu kroków przed grupą drzew, na których siedzieli łowcy,
podniosły łby w
górę i poczęły węszyć. Stały tak długą chwilę wciągając powietrze w wilgotne
chrapy, po
czym olbrzymi samiec w towarzystwie dwóch starych krów ruszył powoli przed
siebie,
młodzież zaś poczęła oskubywać delikatne listki krzewiastych mimoz, rozpraszając
się po
sawannie.
Dzika pilnie śledziła ruchy antylop, ale w zasięgu wiatrówki miała tylko owego
samca, prawdopodobnie ojca rodziny, oraz towarzyszące mu dwie krowy. Jakkolwiek
wolałaby oglądać z tej odległości któreś z cieląt, to jednak z niezmiernym
zainteresowaniem
obserwowała zbliżającą się coraz bardziej do drzewa trójkę zwierząt. Znała
oczywiście elany
z chartumskiego ogrodu zoologicznego, który posiadał kilka sztuk tych
największych antylop
świata, ale tu elany były na wolności, w warunkach naturalnych.
Samiec był potężnym zwierzęciem o ciężkiej, nieco niezgrabnej budowie. Miał
krótką
krępą szyję, dużą głowę i ogon zupełnie podobny do ogonów bydła domowego. Spod
szyi
zwieszały mu się fałdy luźnej skóry, a na głowie widniały wysokie, mocne,
skręcone rogi, z
końcami wytartymi od łamania gałęzi. Jasnożółtawa barwa sierści z lekko rdzawym
nalotem
doskonale dopasowana była do kolorytu żółkniejących traw, a gęsta kępka rdzawych
włosów
na czole i tegoż samego koloru grzywa stercząca na karku dodawały zwierzęciu
zawadiackiego wyglądu. Krowy były niższe i drobniejsze, rogi miały dłuższe,
cieńsze, nieco
bardziej wygięte w tył, a kiść ogonową też dłuższą, chociaż mniej bujną niż u
samca.
Całą uwagę zwierząt zaprzątała widocznie jakaś niezwykle interesująca woń, bo
dotykały nozdrzami każdego krzaczka, a w miejscu gdzie lew skoczył na kark
bawołu -
zatrzymały się nagle i ostrożnie, z wyraźnym niepokojem poczęły wąchać ziemię. A
potem
jedna z krów skoczyła w bok, wierzgnęła wysoko tylnymi nogami i lekkim truchtem
ruszyła
w stronę cieląt. Pozostałe zwierzęta poszły natychmiast w jej ślady. Po chwili
rozległ się
donośny tupot racic uchodzącego stada.
Dalsze pozostawanie na drzewach i oczekiwanie na ponowne przybycie elanów
spłoszonych wonią lwa nie miało już celu, toteż łowcy opuścili zasadzkę i
skierowali się do
obozu. Wkrótce przyłączyli się do nich tropiciele szyluccy i myśliwi Diur, ci
ostatni zdumieni
nieco tym, że chawaga nie strzelali do elanów, chociaż te podeszły im nieomal do
ręki.
Diurowie w odróżnieniu od Szylluków i Dinków uzbrojeni byli w tęgie łuki, a
misternie
wykute żelazne groty ich strzał umaczane były w truciźnie paraliżującej mięśnie
trafionej
zwierzyny.
Drugi i trzeci dzień też nie przyniosły nic nowego, chociaż wytropione i
spłoszone
elany zatoczyły swoim zwyczajem koło i powróciły w miejsce, gdzie czekano na nie
w
zasadzce. Niepowodzenie polegało na tym, że na strzał podchodziły tylko stare,
bardzo
ciężkie zwierzęta, młodzież zaś, jakby coś przeczuwając, trzymała się w zbyt
dużej
odległości.
Dopiero czwarty dzień był dniem triumfu! Dzice udało się trafić piękną
dorastającą
jałówkę, a pan Goraj dosięgnął swym strzałem młodego samca, który korzystając
widocznie z
kłopotów przywódcy stada z innymi starymi samcami, przyłączył się do rodziny.
Panu
Rawiczowi nie powiodło się polowanie. Użądliła go w policzek dzika pszczoła
właśnie w
chwili, kiedy naciskał spust wiatrówki, mierząc do sporego cielaka. Strzał
chybił oczywiście,
a nieszczęśliwy myśliwy zapuchł tak okropnie, że przez kilka godzin z trudnością
tylko mógł
patrzeć jednym okiem.
Trafione pociskami zwierzęta nie zostały całkowicie uśpione, ale były tak
oszołomione i bezwolne, że bez trudu spętano im nogi i zasłonięto oczy. A kiedy
na tyle
odzyskały siły, że mogły wstać, odprowadzono je spokojnie do obozu przy pomocy
przemyślnie przywiązanych do ich ciał długich żerdzi, po czym zamknięto w
przygotowanych
już klatkach.
W ogólnej radości, wywołanej złowieniem cennej zwierzyny, Jacek nie brał prawie
żadnego udziału. Chodził ponury i rozżalonym wzrokiem spoglądał na niebo, które
od dwóch
dni zaciągnęło się czarnymi, kłębiącymi się chmurami, nie przepuszczającymi
najmniejszego
nawet promyka słonecznego.
- Pomyśl tylko, jaką straciłem okazję - mówił do Dziki tonem na wpół płaczliwym,
na
wpół gniewnym. Przy słonecznej pogodzie całe polowanie na elany i prowadzenie
ich do
obozu wyszłoby mi na filmie jak żywe, ale te wstrętne czarne chmurzyska wszystko
mi
popsuły! Wywołałem próbne odcinki i okazało się, że ostatnio nakręcone kasety są
niedoświetlone. Zmarnowałem nie tylko kilkaset metrów kolorowej taśmy, ale i
sceny, jakich
nawet Johnson nie nakręcił!
Dzika starała się pocieszyć Jacka zapewnieniami, że zachmurzenie to jest
przejściowe
i już wkrótce będzie mógł filmować zwierzynę z kryjówek nad stawkiem, ale w nocy
rozszalała się nad sawanną straszliwa burza, która cudem tylko nie stała się
przyczyną
okropnej tragedii w obozowisku łowców.
Już po południu pan Goraj zatroskanym wzrokiem spoglądał na przewalające się po
niebie czarne chmury i przy pomocy Murzynów umocnił najpierw zeribę
kilkudziesięciu
dodatkowymi słupkami, a potem usztywnił linki namiotów. Filmy, kamery, broń,
amunicję i
wszystkie cenniejsze rzeczy i przybory zapakował w stalowe, wodoszczelne
skrzynki i
futerały. Przymocowano też do głęboko wbitych w ziemię pali grube linki, którymi
przywiązano ciężarówkę i obie klatki z elanami.
Dzieciom wszystkie te zabiegi wydawały się nieco śmieszne i uważały je za wynik
zbyt daleko posuniętej i niepotrzebnej ostrożności, poddały się jednak rozkazom
kierownika
wyprawy i chętnie spełniały wszelkie jego polecenia. Przy kolacji, wobec
zupełnej ciszy, jaka
zapanowała w powietrzu, usiłowały nawet żartować z obaw pana Goraja, skoro
jednak
zobaczyły skupienie na twarzach Murzynów obserwujących niebo, zamilkły, jakby
nagle
zrozumiały, że może im grozić jakieś nieznane niebezpieczeństwo.
A jednak nic nie przeszkodziło ani w wieczornej kąpieli, ani w przygotowaniach
do
noclegu. Powietrze było oczywiście nieco bardziej parne niż zazwyczaj, gdzieś z
dala
dochodziły przygłuszone przeciągłe grzmoty, ale zmęczenie niezwykłymi
przeżyciami dnia
zrobiło swoje, pogrążając dzieci w twardym, chociaż trochę niespokojnym śnie.
Dzikę obudził ogłuszający huk piorunów. Otworzyła oczy i ze zdumieniem, ale i z
przerażeniem spostrzegła, że przez jedwabne ścianki namiotu przenikają do
wnętrza świetliste
błyski, które zdawały się zlewać w jakąś niesamowitą błękitną poświatę.
Przypomniało jej to
pożar sawanny, wyskoczyła więc z pościeli, ubrała się, a widząc puste łóżko
ojca, wybiegła z
namiotu. Zatrzymały ją w progu błyskawice, które bez przerwy rozświetlały niebo
oślepiającymi zygzakami, i ogłuszył bezustanny trzask piorunów.
W zimnym, niebieskawym świetle błyskawic obóz i uwijające się po nim postacie
wydawały się nierzeczywistym, fantastycznym obrazem, jakby przeniesionym z innej
planety.
Również i potężne drzewo el-heglig, rosnące w środku obozu i ocieniające go w
dni
słoneczne swoją olbrzymią, rozłożystą koroną, rysowało się wprost upiornie w
migotliwej
poświacie.
Nagle poprzez huk piorunów i nieustanny łoskot grzmotów przebił się nowy dźwięk.
Był to daleki jeszcze szum, który zbliżał się szybko, potężniał, aż wreszcie
zmienił się w
potworny ryk walących się na ziemię potoków wody.
Czegoś podobnego Dzika jeszcze nigdy nie widziała. To nie była ulewa, lecz po
prostu oberwanie chmury! Strumienie wody spadały na sawannę tworząc jakby ścianę
wodną,
która tamowała oddech w piersiach, zalewała oczy i usta. Pod jej ciężarem pękły
bambusowe
żerdki podtrzymujące dachy namiotów, a wartki nurt przewalający się przez
obozowisko
porwał jedwabną tkaninę, a wraz z nią polowe łóżka i wszystko, co było w
namiotach, i rzucił
na ciernistą zeribę. Płot wytrzymał napór żywiołu tylko dlatego, że ogromne masy
wody
płynące po ziemi nie zdążyły w nią jeszcze wsiąknąć i osłabić przytrzymujących
go pali.
Dzika po sekundzie nie miała na sobie ani jednej suchej nitki, a ciężar
spadających
potoków przybił ją nieomal do ziemi. Pieniący się nurt byłby ją porwał i rzucił
na długie,
ostre kolce zeriby, ale w ostatnim prawie momencie zdołała szczęśliwie uchwycić
się
przywiązanej do palika linki, która jeszcze przed chwilą przytrzymywała namiot.
Klęcząc w
wodzie i próżno próbując oprzeć się walącym z nóg rozszalałym strumieniom,
zobaczyła w
oślepiającej poświacie błyskawicy Jacka, który jedną ręką trzymał się jakiegoś
ocalałego
palika, drugą zaś starał się zedrzeć z siebie moskitierę omotującą mu głowę i
okręconą wokół
nóg. Dalej, przy ciężarówce i klatkach z elanami, widać było sylwetki kilku
przebiegających
ludzi, między którymi mignęli i obaj łowcy.
Potop skończył się tak nagle, jak przyszedł, z tym większą jednak siłą i
wyrazistością
toczył się teraz po niebie łoskot grzmotów. Dzika chciała powstać z ziemi, by
pośpieszyć
Jackowi z pomocą, ale w tej samej chwili oślepił ją ognisty, przerażająco
jaskrawy błysk, po
którym wszystko zniknęło jej z oczu, pogrążając ją w ciemność i pustkę.
Kiedy po jakimś czasie z trudem otworzyła powieki, jakby budząc się z głębokiego
snu, całe niebo gorzało jeszcze migotliwymi błyskami, lecz groźny trzask
piorunów ustąpił
miejsca dalekim, chociaż nie ustającym pomrukom grzmotów. Przez długą chwilę nie
mogła
zebrać myśli ani też przypomnieć sobie, gdzie się znajduje, ale czuła na plecach
przejmujące
zimno, a na piersiach dotkliwy ucisk utrudniający oddychanie. Próbowała powstać,
odepchnąć gniotący ją ciężar, ale na próżno. Coś krępowało jej ciało tak mocno,
że nie mogła
nawet poruszyć ani ręką, ani nogą. Naraz poczuła na policzku spływające skądś
chłodne
krople wody i to przypomniało jej burzę, oberwanie chmury, borykanie się z
rozszalałym
nurtem, a wreszcie ten straszliwy, oślepiający błysk, po którym wszystko
przestało istnieć.
„Ten błysk - rozmyślała - to było chyba uderzenie pioruna. Tatuś mówi zawsze, że
nie
warto bać się błyskawic, bo człowiek porażony nie widzi błyskawicy ani nie
słyszy
uderzającego weń pioruna. Ja widziałam błysk, chociaż nie słyszałam grzmotu, a
więc nie
zostałam porażona, tylko ogłuszona piorunem, który musiał uderzyć gdzieś bardzo
blisko. Ale
dlaczego nie mogę się podnieść, dlaczego nie mogę poruszyć ani ręką, ani
nogą...”
Rozmyślania te przerwał nagle dochodzący do jej uszu daleki, przytłumiony
dźwięk,
który przypominał głos Jacka. Tak, to Jacek ją wołał. Zebrała wszystkie siły i
zaczęła wzywać
pomocy. Ze zdziwieniem jednak i przerażeniem zauważyła, że głosu swojego nie
słyszy.
Jeszcze raz krzyknęła z całych sił, ale znów uszy jej pochwyciły tylko daleki,
stłumiony szept.
Dzika była dzielną i odważną dziewczynką, ale nagle poczuła chłód w całym ciele,
zrozumiała bowiem, że położenie jej jest jeśli nie beznadziejne, to bardzo
przykre.
Zorientowała się już, że leży plecami na ziemi i nie może nawet drgnąć ani
swobodnie
oddychać, bo przygniata ją jakiś straszliwy ciężar, którego nie jest w stanie
usunąć. Wiedziała
również, że coś się stało z jej doskonałym słuchem, bo nie tylko nie słyszy
własnego głosu,
ale też i zwykłego obozowego zgiełku. Wołanie Jacka, dalekie i zgłuszone,
nasuwało jej
przypuszczenie, że znajduje się gdzieś poza obozem, nie potrafiła jednak
zrozumieć, jak by to
się mogło stać. Wołanie to dowodziło oczywiście, że zauważona w obozie jej
nieobecność, że
jej szukają, ale... czy znajdą przed nadejściem dnia? Czy nie ubiegną ich w tym
lwy lub hieny
kręcące się co noc wokół zeriby?
Nagle oślepił ją ostry błysk, który jednak nie był błyskiem pioruna, i prawie w
tej
samej chwili po twarzy dziewczynki przesunęły się czyjeś palce. A potem
posłyszała
stłumiony, jakby bardzo daleki gwar, w którym jednak ciągle powtarzało się jej
imię. Po
chwili świateł pojawiło się więcej i w ich blasku zobaczyła nad sobą zatroskane
twarze ojca,
Jacka, pana Goraja i błyszczące oczy Murzynów. Czuła, że coś się wokół niej
dzieje, bo
gniotący ją ciężar począł się zmniejszać i wreszcie ustąpił zupełnie, pozwalając
zmęczonym
płucom na zaczerpnięcie głębokiego, swobodnego oddechu. Troskliwe i tak dobrze
znane
ojcowskie ręce wsunęły się jej pod plecy i kolana, podniosły w górę i
przycisnęły do piersi.
Zmęczenie, a może i odprężenie po niebezpiecznych przeżyciach nocnych sprawiły,
że Dzika zasnęła natychmiast po przebraniu się w suchą odzież wydobytą ze
stalowej
skrzynki oraz po zażyciu podwójnej porcji comoquininy.
Po kilku godzinach zbudziła się rześka i wesoła, bez śladu zmęczenia, przy czym
z
radością stwierdziła, że słyszy, chociaż jeszcze nie tak dobrze, jak poprzednio.
Poranek był
piękny, słoneczny, niebo bezchmurne, toteż raźno wyskoczyła ze swego polowego
łóżka,
ustawionego pod prowizorycznym dachem z brezentu.
Krzątający się obok Jacek stanowczo się temu sprzeciwił:
- Masz leżeć spokojnie w łóżku i należycie wypocząć! Zaraz podam ci śniadanie!
- Śniadanie... do łóżka? - zdziwiła się Dzika. - Jestem przecież zupełnie
zdrowa! Nic
mi nie dolega, jestem tylko straszliwie głodna!
Jacek spojrzał na przyjaciółkę niedowierzająco, szybko jednak przygotował
garnuszek, napełnił go gorącym mlekiem z termosu i podał dziewczynce wraz z
paczką
biszkoptów.
Dzika zjadła śniadanie z wielkim apetytem, ale potem, jakby coś sobie
przypominając,
zapytała:
- Powiedz mi, Jacku, co to się właściwie wczoraj ze mną stało. Pamiętam burzę,
pamiętam, że leżałam na ziemi i nie mogłam się ruszyć, pamiętam też moją radość,
kiedy was
nad sobą zobaczyłam, ale nic nie słyszałam i tak jakoś szybko zasnęłam...
Jacek wziął przyjaciółkę za rękę, zaprowadził do leżącego na uboczu olbrzymiego
konara i pokazując na jego obłamane gałęzie i ślady głębokich dziur w ziemi,
rzekł
mimowolnie ściszonym głosem:
- Piorun uderzył w el-heglig i oderwał od niego ten konar, a on spadając w dół
przygniótł ciebie. Całe szczęście, że dostałaś się akurat między gałęzie, które
się obłamały i
zaryły w ziemię, ratując cię w ten sposób od zmiażdżenia. Byłaś tak dokładnie
zakryta tym
konarem, połamanymi gałęziami i liśćmi, że nie mogłem cię znaleźć... Dopiero
twoje wołanie
naprowadziło mnie na ślad...
Dzika popatrzyła na olbrzymi konar, wyglądający raczej na pień potężnego drzewa,
dotknęła końcami palców długich, ostrych obłamków gałęzi, na których widoczne
były
jeszcze grudki ziemi i drobne kamyki, spojrzała na głębokie dziury z tkwiącymi w
nich
drzazgami, zamyśliła się, a potem ozwała drżącym nieco głosem:
- Tak, miałam szczęście, wielkie szczęście... że dostałam się akurat między
rozwidlenie gałęzi... kilka centymetrów dalej... a już bym nigdy więcej nie
widziała tatusia ani
ciebie, ani pana Goraja, ani... ani...
Głos jej urwał się nagle i Jacek ze zdumieniem zobaczył, że po policzkach Dziki
popłynęły duże łzy. Wściekły na siebie, że pokazał przyjaciółce, jak bliska była
straszliwej
śmierci, i chcąc skierować jej myśli na inne tory, zawołał:
- Ach, zapomniałem ci powiedzieć, że musimy zaraz zabrać się do pakowania, bo
dzisiaj opuszczamy obóz! Obaj nasi ojcowie poszli z Murzynami oczyścić trochę
drogę z
drzew i gałęzi. Dzisiaj będziemy już nocować w Aru.
Dzika zrozumiała widocznie intencje chłopca, bo szybko otarła łzy dłonią,
odrzuciła
opadłą na czoło grzywkę i powiedziała wesołym, chociaż niezbyt pewnym jeszcze
głosem:
- Masz rację, Jacku, żyję i jestem zdrowa, a więc dlaczego mam beczeć... wstydzę
się... ale te łzy... same popłynęły. Idziemy pakować nasze manatki!
Wyjazd z obozu nastąpił około południa. Dzika znów siedziała między ojcem i
panem
Gorajem, który prowadził ciężarówkę, a Jacek usadowił się ze swoją kamerą na
klatkach
elanów, podesławszy sobie resztki z namiotów poszarpanych przez huragan. Zbyt
wygodnie
mu tam nie było, bo droga pełna była dziur i wyboin, leżały też na niej obłamane
przez burzę
gałęzie, a nawet całe zwalone pnie, które trzeba było omijać lub usuwać wspólnym
wysiłkiem. Jacek jednak na to nie zważał, gdyż całkowicie pochłonięty był
filmowaniem.
Niżej, obok klatek, umieścili się szylluccy tropiciele, Tiuji oraz myśliwi Diur.
Trzeba przyznać, że sawanna, jakby chcąc zatrzeć okropności burzy i pozostawić
podróżnikom jak najlepsze po sobie wspomnienia, hojnie raczyła ich widokiem
pulsującego
w niej życia. Na młodej soczystej runi, która po deszczu zazieleniła się wśród
zeschłych traw,
widać było stada pasących się spokojnie przeróżnych antylop, stada bawołów
przeżuwających
w cieniu drzew swój pokarm, żyrafy, strusie, a nawet małe grupki słoni, zajętych
obłamywaniem gałęzi i objadaniem z nich liści. Chłopcu udało się też sfilmować
walkę ptaka
sekretarza z potężnym wężem oraz borsuka miodowego, który dobrał się do
słomianego ula
strąconego w nocy z drzewa. Czujne i płochliwe zazwyczaj zwierze tak zajęte było
delektowaniem się ulubionym przysmakiem, że nawet nie słyszało nadjeżdżającego
samochodu.
Nad innymi rozbitymi ulami szybowały w powietrzu roje barwnych pszczołojadów,
niosąc zagładę ich mieszkankom - dzikim pszczołom. Ule te, plecione ze słomy
przez
Diurów, przypominają wyglądem dwumetrowej długości rury. Każdy ul ma podwójne
ściany,
a wewnątrz ściankę poprzeczną, dzięki czemu może dać pomieszczenie jednocześnie
dwóm
rojom. Końce rur zalepione są gliną, w której znajduje się tylko wąski otwór
wlotowy dla
owadów.
Tego rodzaju ule rozwieszają Diurowie gdziekolwiek na gałęziach starych drzew i
w
krótkim czasie osiedlają się w nich roje dzikich pszczół, których w tych
okolicach jest bez
liku. Przez dwa, trzy lata owady spokojnie napełniają plastry miodem, aż w
piękny, cichy
wieczór przychodzą Murzyni, okadzają ul najpierw z zewnątrz, potem wpuszczają
gryzący
dym do środka, dusząc w ten sposób pszczoły, i spokojnie już, bez żadnych
kłopotów zlewają
miód do naczyń. Miód stanowi bardzo poważną pozycję w skromnym jadłospisie
Diurów, nic
więc dziwnego, że pszczelarstwo, chociaż jeszcze bardzo prymitywne, jest u nich
szeroko
rozpowszechnione.
Wieczorem podróżnicy znaleźli się w Aru cali i zdrowi, odbywszy drogę bez
żadnych
przykrych wypadków. Przyjęto ich niezwykle gościnnie, tym bardziej że w pobliżu
wsi pan
Rawicz zastrzelił potężnego bawołu, którego wraz ze sporą ilością zakupionej w
osadzie
merisy ofiarował mieszkańcom, by wyprawili sobie ucztę. W podzięce za ten dar
Diurowie
zbudowali pod wsią obozowisko dla gości i urządzili dla nich uroczyste tańce.
Najpierw przybyli muzykanci z dużym i małym bębnem oraz kilku chłopców
trzymających w palcach po dwa patyki z twardego drzewa, wydające przy uderzeniu
o siebie
charakterystyczny stukot. Na zew bębenków zjawiły się dziewczęta i kobiety z
twarzami
umalowanymi ochrą* [Ochra - minerał barwy żółtej, brunatnej lub czerwonej,
używany jako
farba.] i wiązkami świeżutkich liści, u pasa, a zaraz za nimi nadciągnęli
mężczyźni, również
upiększeni czerwonymi kreskami na twarzach i torsach.
Pierwszy taniec przeznaczony był dla uhonorowania gości i wykonany został
zgodnie
z obyczajami Diurów wyłącznie przez kobiety. Ustawiły się one szeregiem plecami
do gości i
w takt przedziwnej muzyki wykonywały tak gwałtowne i silne ruchy, że wiązki
liści uderzały
je z głośnym klaskaniem po udach. A potem każdy tańczył dla siebie, wykonując
często
niezmiernie trudne i skomplikowane figury. Celowały w tym młode dziewczęta,
których
ruchy pełne były płynności i wdzięku.
Jacek nie mógł sobie po prostu miejsca znaleźć i chodził ponury niby gradowa
chmura. Powodem tego było zbyt słabe światło ogniska, przy którym oczywiście nie
mógł
filmować tych niezmiernie ciekawych tańców solowych, nie znanych u innych
szczepów
murzyńskich, gdzie przeważają tańce grupowe. Natomiast Dzika bawiła się
doskonale i
zupełnie zapomniała o zdarzeniach przeszłej nocy. Szczególną radość sprawiało
jej to, że
mogła obdarować najlepsze, wedle jej mniemania, tancerki szklanymi krążkami do
warg i
sznurami barwnych perełek, które pan Goraj wydobył z jednej ze stalowych
skrzynek i hojną
ręką położył jej na kolanach.
Tańce ciągnęły się jeszcze długo w noc, ale już we wsi, bowiem mieszkańcy Aru
rozumieli dobrze, że ich goście potrzebują spokoju i odpoczynku przed jutrzejszą
podróżą.
O świcie obóz już był zwinięty i ciężarówka ruszyła w powrotną drogę, żegnana
przez
wszystkich mieszkańców Aru, którzy chcieli raz jeszcze popatrzeć na białych
chawaga, a
szczególnie na małą jasnowłosą bint, o której niezwykłych przygodach
opowiedzieli już we
wsi myśliwi towarzyszący wyprawie.
Podróż przez zalesioną sawannę z Aru do szlaku samochodowego nie należała
oczywiście do przyjemnych, bo mimo przetrasowania drogi i wycięcia zarośli pełno
tu było
rozmaitych przeszkód - głębokich dziur, leżących pni i dołów wyrytych przez
guźce. W
czasie tej jazdy raz tylko co prawda zmieniano koło przebite długim na palec
cierniem, ale
kilka razy musiano poprawiać, a nawet budować nowe mostki przez potoki pełne
wody po
ostatniej burzy.
Natomiast droga łącząca Rumbek z Jirol i Szambe nie nastręczała specjalnych
trudności. Oczywiście nie należała ona do dróg nawet średnio dobrych, ale pan
Goraj znał ją z
poprzedniej jazdy, toteż dodawał gazu. Na tym odcinku nie widziało się śladów
burzy,
niestety, na horyzoncie snuły się czarne skłębione chmury dymu od pożarów
sawanny. To
Murzyni rozpoczęli wypalanie zeschłych traw, aby zrobić miejsce świeżej zieleni,
która
wyrastała na pogorzeli natychmiast po częstych teraz, przelotnych deszczach.
Ponieważ stada
zwierzyny spotykanej wzdłuż drogi nie okazywały zaniepokojenia, można było
sądzić, że
pożary te nie zagrażają jeszcze okolicy, przez którą przechodził trakt. Pan
Goraj wolał jednak
nie ryzykować, toteż nie zatrzymywał się nigdzie bez koniecznej potrzeby.
Przejechali więc
przez Akot, Aluakluak i inne wioski i zrobili postój dopiero w Jirol, aby się
nieco posilić, dać
chwilę odpoczynku maszynie, zabrać benzynę i pożegnać komisarza okręgu. A potem
mimo
gorących protestów oblegających ciężarówkę mieszkańców osiedla, pragnących do
syta
napatrzyć się bardzo rzadko pojawiającym się w tej okolicy elanom, samochód
ruszył dalej na
wschód. Późnym wieczorem dotarli wreszcie do Szambe, gdzie powitała ich radośnie
załoga
„Nefertete” i przeciągły ryk syreny statku.
Rano załadowano na pokład ciężarówkę, klatki z elanami i bagaże, a ponieważ
wszystko było przygotowane do drogi, bo palacze już w nocy rozpalili pod kotłami
-
„Nefertete” pożegnała Szambe trzykrotnym rykiem syreny, zręcznie odbiła od
przystani
półwyspu, ostrożnie przebyła porośnięte papirusami, płytkie, błotniste
rozlewisko jeziora i
wpłynęła w koryto Bahr el-Gebel, kierując swój dziób ku północy, z prądem rzeki.
Dzieci zrobiły oczywiście dokładny przegląd złowionych zwierząt. Inspekcja
wypadła
nadspodziewanie pomyślnie, bo zwierzęta były nie tylko doskonale wykarmione, ale
oswoiły
się tak, że pozwalały się drapać po łbach, a nawet dopominały się o tę
pieszczotę. Wyjątkiem
był ryś, zawsze dziki, w przeciwieństwie do małego nosorożca, który tak się
zaprzyjaźnił z
załogą, że biegał za wszystkimi po pokładzie, a na widok Ismaila pochrząkiwał
radośnie. Oba
abu markuby też prezentowały się dobrze, przyglądały się jednak dzieciom
bacznie, jakby
zastanawiając się, czego się można po nich spodziewać.
Obaj łowcy bardzo zadowoleni byli z porządku panującego na statku i z wyglądu
zwierząt, czemu oczywiście dali wyraz w rozmowie z kapitanem, przyrzekając całej
załodze
premię po powrocie do Chartumu.
Statek płynął znów wśród rozległych bagnisk obrzeżonych, gęstwiną bezkresnych
łąk
papirusowych, nad którymi wysoko krążyły orły krzykliwe i marabuty. Łowcy zajęci
byli
porządkowaniem zbiorów i przeglądaniem poczty, która czekała na nich w Szambe,
dzieci
zaś, oparte o reling górnego pokładu, obserwowały pluskające się w wodzie
ptactwo.
- Wiesz, Dzika - ozwał się w pewnej chwili Jacek - strasznie nie mam ochoty
powracać do Chartumu. Żeby tak popłynąć jeszcze na południe, zobaczyć inne
szczepy
murzyńskie, nakręcić interesujący film...
- Myślę, że byłoby to bardzo ciekawe, ale naszym tatusiom śpieszy się do domu.
Widziałam nawet, że oglądali rozkład lotów z Malakalu do Chartumu. Widocznie
dostali
jakieś ważne listy ostatnim statkiem pocztowym, bo przecież kiedy pan Goraj
jeździł do
Szambe, nie było żadnej poczty.
- Te interesy to zawsze w czymś przeszkodzą...
- No, wiesz, powinieneś się wstydzić! - oburzyła się Dzika. - Inny po rękach by
ojca
całował za tak piękną podróż po Nilu, a ten nosem kręci... to na południe, to
może do
Abisynii albo do Ugandy? A poza tym wracamy przecież zgodnie z planem wyprawy.
Jacek spojrzał na towarzyszkę, zaskoczony potokiem jej słów, potem jednak
wybuchnął śmiechem, któremu oczywiście zawtórowała Dzika. Zresztą nie było czasu
na
waśnie, bo mimo nie kończących się, lekko falujących łanów papirusu monotonny na
pozór
krajobraz ciągle się zmieniał.
Potem, kiedy już „Nefertete” wpłynęła w koryto Bahr ez-Zeraf, kiedy papirusy
stawały się coraz niższe i rzadsze, a miejsce ich zajęły trzciny, sitowie i
trawa umm suf, na
brzegach zaczęły ukazywać się wysokie, smukłe, żylaste postacie myśliwych ze
szczepu
Nuer.
Bahr ez-Zeraf przepływała przez tereny będące własnością plemion Tiang, Gauweir
i
Lau. Prawie zupełnie nadzy, grubo wysmarowani popiołem Murzyni hodowali tu
bydło,
zajmowali się myślistwem, rybołówstwem, a także i rolnictwem, uprawiając małe
pólka z
durrą, kukurydzą, fasolą, tytoniem i różnymi jarzynami. W okresie deszczowym
mieszkali
wraz ze stadami w zimowych widch w głębi stepu, a na sezon suchy wędrowali z
bydłem ku
brzegom rzek.
Wkrótce zniknęły rozlewiska, a z nimi i roślinność bagienna. Rzeka Żyraf płynęła
teraz korytem głębokim, ale stosunkowo wąskim, nie przekraczającym pół setki
metrów
szerokości; jej rwący nurt był czysty, wolny od wszelkich wodorostów
utrudniających
żeglugę. Po obu brzegach rozciągał się step tak płaski, że z górnego pokładu
„Nefertete”
można było gołym okiem zobaczyć buszujące w trawach stada antylop i gazel, a tu
i ówdzie
letnie osiedla Nuerów, wokół których pasły się liczne stada bydła.
Często w trawach nadbrzeżnych widziało się rybaków. Nie mieli oni ani wędek, ani
sieci, ale raz po raz kłuli wodę harpunami-włóczniami i ku zdumieniu Dziki i
Jacka,
obserwujących ich z pokładu, prawie za każdym razem wyciągali zdobycz. Ryb więc
w Bahr
ez-Zefar musiało być mnóstwo! Nierzadko też pozdrawiały przepływającą blisko
brzegu
„Nefertete” gromadki dziewcząt przybiegających z pobliskich osiedli na widok
płynącego
statku. Wszystkie były wysokie, smukłe, z licznymi bransoletami na
przedramionach i na
kostkach zgrabnych nóg, na głowach zaś nosiły maleńkie śmieszne czapeczki,
plecione z
delikatnych traw. Uśmiechały się do podróżników przyjaźnie i wykrzykiwały słowa
powitania.
- Wiesz, Jacku - rzekła Dzika do chłopca, który właśnie filmował taką gromadkę -
często się zastanawiam, czy Nuerowie są Murzynami Przecież rysy ich twarzy są
bardziej
podobne do europejskich niż murzyńskich. To samo zresztą zauważyłam u naszego
Dinki.
Wszyscy mają długie, owalne twarze, wąskie, proste nosy, wargi też raczej
wąskie... A
wiesz... może ja zamiast na weterynarie - pójdę po ukończeniu gimnazjum na...
e... no, jakże
się nazywa ta nauka?
- Etnologia*? [Etnologia (grec.) - ludoznawstwo, nauka zajmująca się badaniem
pochodzenia i kultury ludów zamieszkujących kulę ziemską.]
- O, tak, na etnologię! Wtedy będę z tatusiem i panem Gorajem jeździła po całym
Sudanie...
- A mnie weźmiesz z sobą? - zapytał ze śmiechem Jacek.
- Och, ty wtedy będziesz już dawno drugim Martinem Johnsonem, więc zaszyjesz się
gdzieś w stepie lub sawannie i poza filmem nic cię nie będzie interesowało!
Na przekomarzaniach się i obserwowaniu brzegów, na których coraz częściej
pojawiały się ogromne drzewa el-heglig i małe gaje akacji gumowych, czas płynął
bardzo
szybko. Wieczorem „Nefertete” zatrzymała się w przystani sporego osiedla Fangak,
gdzie
prócz władz porządkowych był też urząd pocztowy i telekomunikacyjny. Obaj łowcy
udali się
na pocztę, aby telegraficznie zamówić w Malakalu miejsca na samolot.
Po wieczornym posiłku dzieci dowiedziały się, że „Nefertete” będzie płynęła całą
noc,
ażeby zdążyć do Malakalu przed przybyciem samolotu, który wracał z Ugandy do
Chartumu.
Trzeba było oczywiście zapakować wszystko do stalowych, wodoszczelnych skrzynek,
a w
podróżnych workach pomieścić tylko to, co było najbardziej potrzebne z
osobistych rzeczy.
Skrzynki pozostawały w kajutach, gdyż statek z całym swoim żywym i martwym
bagażem
płynął do Chartumu.
„Nefertete” przybiła do przystani w Malakalu prawie równocześnie z ogromnym
samolotem, który zatoczył olbrzymi krąg nad osadą i lekko osiadł na lotnisku.
Nastąpiło teraz pożegnanie z długonogim Tiuji, obdarowanym hojnie przez Dzikę i
Jacka, a następnie z szylluckimi tropicielami i załogą. Na przystani czekał
samochód, którym
odwieziono podróżników na lotnisko, i wkrótce już dzieci patrzyły z góry na Bahr
el-Abjad,
połyskujący w słońcu niby długa srebrzysta wstęga. Po trzech godzinach lotu -
samolot
wylądował w Chartumie.
Tak skończyła się pierwsza wyprawa łowiecka Dziki Rawicz i Jacka Goraja,
polskich
dzieci, mieszkających w Sudanie.