Morton Józef Wielkie Przygody Małego Ancykrysta

background image

JÓZEF MORTON

Wielkie

Przygody Małego

Ancykrysta

„KB”

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Od rzemyczka - do koniczka

od małej psoty - do Franca i czegoś więcej,

czyli inaczej: moja kariera wisusa

Wisus był ze mnie, ale czy w wieku między

dwunastym a piętnastym rokiem życia można nie być

wisusem? Zwłaszcza kiedy sprzyjają temu warunki? A ja

warunki miałem wprost idealne, żeby po całych dniach

psioczyć i płatać różne figle, bo opiekę nade mną

sprawowała właściwie tylko babka, częściej zajęta

swoim różańcem aniżeli czymkolwiek innym, a ojciec i

matka jak o świcie wychodzili z domu do roboty we

dworze, to wracali dopiero późnym wieczorem, prawie

zawsze tak zmęczeni, że ledwo mogli oddychać. Nie

dziwota więc, że nic im się nie chciało, a najmniej -

zawracać sobie głowę moją osobą. Ale ile razy

przeskrobałem coś za bardzo, a ktoś ze wsi naskarżył na

mnie przed ojcem, zaraz, ledwo się znalazł w izbie,

przywoływał mnie do siebie, obejmował mocno swoimi

wychudłymi ramionami i pytał:

- Coś tam zmajstrował? Przyznaj się.

Choć wiedziałem, że nie spotka mnie żadna kara,

bo ojciec nigdy mnie jeszcze za nic nie zbił, bałem się

mówić prawdę.

- Nic nie powiesz? - pytał ojciec po chwili.

W głosie jego nie było surowości. Była tylko

miłość. Z taką samą miłością patrzyły na mnie jego oczy,

z wielką, bezbrzeżną miłością do swego jedynaka, mimo

to wciąż milczałem. W końcu, kiedy milczenie dłuższe

stawało się wprost nie do wytrzymania, bąkałem:

- Ano, tatusiu...

I od słowa do słowa, a nieraz od sylaby do sylaby

background image

- przyznawałem się do wszystkiego.

Ojciec długo nie mówił nic. Patrzył na mnie

smutnym, zdesperowanym wzrokiem.

—Po coś to zrobił? - odzywał się w końcu. -

Dlaczego z ciebie taki despetnik? Niedawno

potłukłeś Agacie garnki, co się suszyły na

sztachetach, potem strzechę na stodole u Jarmuły

rozebrałeś, konie rozpętałeś... Dziecko, co za

diabeł wlazł w ciebie?

—Ja nie rozbierałem strzechy u Jarmuły...

—A kto, jak nie ty? Przecież widzieli cię. W

żywe oczy chcesz mi teraz kłamać? Wstydź się!

Znowu zwiesiłem głowę.

- Jak tak dalej będzie, to co z ciebie wyrośnie?

Zbój? Łotr?

Nie przerywałem swojego milczenia, bo co w

takiej chwili mogłem odpowiedzieć? A ojciec, nie

wypuszczając mnie ze swoich ramion, mówił dalej:

—Ten się skarży na ciebie, tamten się skarży na

ciebie, na wsi przezywają cię jancykrystem, to

już do końca ma tak być?

—Nie, tatusiu...

—Gadasz: nie, za każdym razem gadasz mi nie, a

furt, bez przerwy jest jedno i to samo! -

odpowiadał takim głosem, jakby wpadał w złość.

—Boś go powinien choć raz położyć na

pokładankę i wsolić mu parę pasów - judziła

nieraz matka. - A ty się ceregielisz, żałujesz go,

to i masz! Poczekaj jeszcze trochę - pogroziła

jednego dnia - a na pewno wlezie ci na kark, jak

nie będziesz go trzymał krótko. Jak się chce,

żeby co z niego wyrosło, to trza bić, nie żałować

ręki. Ale dziadowskie dziecko...

background image

Ojciec spojrzał na matkę groźnie i wykrzyknął:

- To bij! Nie możesz? Albo nie umiesz? A mnie

nie każ i nie ucz, co mam robić. Sam dobrze wiem.

Ani na moment nie spuszczałem oczu z matki,

pewny, że zaraz doskoczy do mnie z kijem, ale po chwili

znów odezwał się ojciec:

- Macie ją! Bicie jej w głowie! A to, że nie ma

ani ubrania, ani butów, to ci nie w głowie? Przecież

znowu całą zimę przesiedzi pod pierzynką albo na piecu,

jak w zeszłym roku, nie wiesz o tym?

A do mnie:

- No, idź już. Ale pamiętaj sobie, że jak się nie

poprawisz, oddam cię do jakiego terminu albo pójdziesz

do miasta na służbę. Tam się nie będą z tobą cackać.

Ponieważ panicznie wprost bałem się tego

terminu, a jeszcze bardziej - służby w mieście, chwytał

mnie suchy płacz.

—Już. się poprawię, tatusiu! - wołałem, gotów w

takiej chwili nawet świętym zostać. - Nie

oddawajcie mnie nigdzie!

—No, pamiętaj! - ucinał ojciec krótko.

- A jak zapomni, to co? - uśmiechała się matka

złośliwie. - Zbijesz go wtedy?

- Nie, tym razem nie zapomni - powiadał ojciec,

choć bardzo wątpliwe, żeby wierzył w to, co mówił.

Przecież mnie naprawdę tylko psoty były w głowie. Bo

co miałem innego do roboty? Książek do czytania -

żadnych - ani w szkole, ani u nikogo we wsi, a gry i

zabawy z kolegami nie pociągały mnie, bo często

dochodziło w nich do awantur, bijatyk. Przez to jedno i

trzymać nawet z nikim nie chciałem, kolegować,

wolałem być zawsze sam i wyprawiać różne psikusy,

które dawały mi radość, uciechę i sprawiały, żem się

czuł „kimś” we wsi, siłą, której niejeden się bał.

Ledwo więc minęła noc, a wraz z nią w pamięci

background image

ojca rozwiewało się „minione”, w moich myślach już się

rodziło pytanie: komu i co? A na drugi czy trzeci dzień

zaczynało się u kogoś strasznie dymić, bo komin okazał

się zapchany gałęziami, u innego drzwi do domu były

„na głucho” pozamykane i tak długo nikt nie mógł z

niego wyjść, dopóki nie zlitowała się „jakaś dobra

dusza”. A jeszcze u innego spokojnie mogli spać choćby

do południa, bo okna, zasmarowane błotem, nie

przepuszczały wcale światła i w izbie panowała bez

przerwy noc... A paniczów ze dworu, Albina i Teosia,

nie kto inny tylko ja nauczyłem wielu „pięknych”

wyrażeń. To była chryja, że potem przez wiele, wiele dni

zaśmiewałem się, aż mnie kolki brały.

Ale zacznę od początku, to jest od tego, że u nas

we wsi był dwór, wielki, największy chyba ze

wszystkich, jakie są na świecie. Pełno w nim służby,

robotników, koni, krów całe stada, a pałac murowany, o

wiele większy od kościoła i ładniejszy.

Żeby się zbliżyć do niego, trzeba było użyć

jakiegoś podstępu, bo stał pośrodku ogromnego,

oparkanionego ogrodu, a bramy, prowadzące do niego,

były stale przez specjalnych stróżów dozorowane. Takim

podstępem dla mnie było zrobienie podkopu pod ten

parkan. Potem, ukryty w gęstych, wybujałych krzakach,

swobodnie mogłem obserwować pałac i ludzi

pałacowych, poubieranych czyściutko, odświętnie, jak

by codziennie mieli niedzielę. Między nimi, ma się

rozumieć, uwijali się i panicze.

Albin mógł mieć dziewięć lat, a Teoś - najwyżej

dwanaście. Obaj byli ubrani w barwne, jaskrawe

ubranka, jak lalki. Ale byli wcale nie jak lalki! Prawie po

całych dniach bawili się, skakali przez sznur, grali w

piłkę, strzelali z takiego małego karabinu do wróbli i

jaskółek albo dosiadali kuców i jeździli po całym parku.

background image

Jak urzeczony, oczarowany patrzyłem za nimi, a

potem, sam nie wiem dlaczego, postanowiłem spłatać im

jakiegoś figla, zabrudzić ich niedzielne, czyściutkie

życie. I kiedy któregoś dnia, goniąc się, przebiegali obok

mojej kryjówki, szybko wynurzyłem się z krzaka i

zawołałem jak do dobrych znajomych:

- Witajcie!

Wcale się nie przestraszyli. Ale i nic mi nie

odrzekli. Obaj spoglądali na mnie jak na coś

śmiesznego, po chwili ten starszy podszedł do mnie i

spytał, jak się dostałem do parku.

Żeby sobie z nich zakpić, powiedziałem:

—Przefrunąłem.

—Przefrunąłeś? - zdziwił się panicz. - Tak jak

ptak?

—Jak ptak - przytaknąłem serio.

—To tam u was na wsi ludzie umieją fruwać?

—U nas na wsi ludzie dużo umieją. To

spryciarze.

—Spryciarze? - powtórzył. - A co to jest

„spryciarze”?

—Spryciarze to po naszemu mądrzy ludzie.

Nagle przyszło mi na myśl, żeby nauczyć

paniczów „chłopskiej mowy”, której na pewno nie

rozumieją, bo nigdy jej nie słyszeli i mówiłem dalej:

—Wykiwać się nikomu nie dadzą.

—A co to jest „wykiwać”?

—Skrzywdzić - odrzekłem i szybko, pospiesznie

zacząłem sypać powiedzonkami, jakie mi tylko

ślina na język przyniosła. Gogusie byli nimi

zachwyceni, ubawieni i co chwila to jeden, to

drugi zapytywał:

—A co to jest „wypchać się”?

—Nie chcieć - skłamałem jak z nut.

—A co to jest „pocałuj konia pod ogon”?

background image

—Po naszemu: odejdź ode mnie.

—A „wpadł jak śliwka w gnój”?

background image

N

i

e

u

d

a

ł

o

s

i

ę

c

o

ś

k

o

m

u

ś

.

A

r

o

z

m

a

m

łany”?

—Bardzo ładnie wyglądający.

—A „fujara”?

—Od fujarki - piękny, zgrabny.

—O, to zaraz powiem tatusiowi, że tatuś jest

fujara - zawołał ucieszony Teoś.

- A ja do mamy - pospieszył Albin - że mama to

rozmamłana beskurcyja.

- Bo beskurcyja - przypomniałem wyjaśniająco -

znaczy:* bardzo kochany. Ale dosyć - uciąłem swoje

wykłady. - Jutro więcej was nauczę. Teraz idźta chlać.

—A co to jest „idźta chlać”?

—Na kolację.

—Dobrze, pójdziemy chlać - powiedział Teoś. -

Ale przyfruniesz jeszcze jutro? - I naraz:

Dlaczego ty nie wzbijasz się w powietrze, tylko

chowasz się w krzaki?

—Bo kiedy ja fruwam, nikt nie może na mnie

patrzeć.

—Jaka szkoda! - powiedział Albin niemal z

płaczem. Potem może się i rozpłakał z żalu, że

nie mógł mnie zobaczyć fruwającego, bo wygląd

miał mazgajowaty, ale ja już byłem daleko od

nich, a niebawem przekradałem się jak dziki

królik przez podkop.

Byłem bardzo zadowolony, że mi się udało

zawrzeć znajomość z paniczami, a jeszcze więcej, że

będę ich uczył „chłopskiej mowy”.

- Czekajcież wy - mówiłem do siebie - nauczę ja

was, takich rzeczy was nauczę, że nieprędko jeden z

drugim mnie zapomnisz. Gogusie pałacowe, lalki!

I na następny dzień miałem przygotowany zasób

specjalnych słów, wymyśliłem również niezgorszą

zabawę dla moich nowych „przyjaciół”, na nieszczęście

jednak w chwili kiedy „przefruwałem” parkan,

background image

poczuł

em

czyjąś

rękę na

plecach

i

posłysz

ałem

okrzyk:

-

Mam

cię,

wstrętn

a

łobuza!

M

omenta

lnie

szarpną

łem się

z całej

mocy

do tyłu

i udało

mi się

wycofa

ć z

podkop

u, ale

ręka

kamerd

ynera

Franca,

bo to

on był,

nie wypuszczała mojej kapoty. Kręciłem się jak wąż - na

nic. Naraz poczułem pod palcami kawałek szkła.

Chwyciłem go jako moją jedyną broń i udając, że Franc

wyciąga mnie z podkopu, wysunąłem się z niego, twarzą

jednak do ziemi, żeby mnie nie poznał, a potem - ciach!

Ostrym, kantem szkła z butelki w rękę Franca. Franc

krzyknął:

- Herr Gottl - i w tej samej chwili wypuścił

mnie, a ja - w nogi!

Przez wiele, wiele dni potem myślałem nad

sposobem zemszczenia się na kamerdynerze. I

wymyśliłem.

Było akurat lato, ciepło. Wielu ciągnęło do rzeki

kąpać się, któregoś dnia pociągnęło i Franca, na co

czekałem specjalnie ukryty za krzakiem.

Kiedy się Franc rozebrał, podczołgałem się do

jego ubrania, zabrałem co do szczegółu - i hajda z

powrotem w krzaki.

Po jakimś czasie Franc miał dosyć kąpieli,

wyszedł więc na brzeg i prosto do ubrania, a ubrania nie

ma! Pewny, że się pomylił, skierował się w drugą

stronę, potem zaczął biegać to tu, to tam, wykrzykując:

- Gdzie moja ubrania? Klajdung? Nie widziała

kto? No, ludzia! - zawołał na cały głos - co wy? Bez

uszawy, co nic nie mówić do mi?

Kto się wtedy kąpał w rzece, dopiero miał

uciechę widząc biegającego po brzegu kościstego

nagusa i wykrzykującego bez przerwy:

- Gdzie moja ubrania? Herr Gottl Jak ja teraz

pójdę do jasny pan graf?

W końcu zmęczony, zrozpaczony, usiadł na

brzegu, a ja? Zaśmiewałem się wprost słysząc takie

cudaczne słowa. Ale że to nie mogło trwać wiecznie,

wyskoczyłem z krzaka i zawołałem:

- Jest ubranie, klajdung!

background image

Z

jakąż

radości

ą rzucił

się do

mnie

Franc.

Ale

kiedy

odebrał

ode

mnie

swoje

rzeczy,

długo

mi się

przyglą

dał,

potem

powied

ział:

-

Ja

ciebie

poznał

a. To

ty,

łobuza,

uczyła

panicze

szkarad

a?

P

okazałe

m mu

język i wykrzyknąłem:

- Wstrętny szwab!

Długo potem nie mogłem sobie darować, żem

mu oddał ubranie. Niechby był wracał do pałacu nie

ubrany.

Oto niektóre z moich psot, do których

postanowiłem dołączyć nową, sobie na łzy, a diabłu na

uciechę.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Groźny Kozibródka w szkole, mnie się udaje zrobić

taką chryję, że ha! Na światło dzienne wychodzi Łaziebnik,

a ja znów przyrzekam poprawą

Wieś nasza była duża, dzieci chodziło do szkoły może z setkę, mimo to nauczyciel był

tylko jeden, człowiek już starszy, mały grubas, z racji brody, jaką stale nosił, przezywany

„kozibródka”.

Dziwny był z niego człowiek! Nigdy się do nas ani nie uśmiechnął, ani nie powiedział

nawet dobrego słowa. Wciąż burczący, nachmurzony, zły i stale z linią w ręce.

Kiedy wchodził do klasy, dzieci momentalnie kuliły się w starych, rozchwierutanych

ławkach, drżały i żadne nie miało odwagi popatrzeć w stronę Kozibródki, bo a nuż jego by

najpierw wywołał do tablicy? A takiemu nieszczęśnikowi tak długo zadawał pytania, dopóki

nie doszła do głosu linia, którą ileż dzieci dobrze znało! Długa, gruba, z akacji, do nagiego tyłka

przylegała z głośnym mlaskaniem. Delikwent, trzymany mocno przez swoich kolegów -

największych i najgroźniejszych dryblasów z całej klasy - wił się i wył z bólu, klasa z

przerażenia była jak martwa, a Kozibródka bił.

- No, dosyć ma! - powiadał w końcu, zasapany. - Puszczajcie go. Teraz będzie już umiał

tabliczkę mnożenia, nauczyłem go.

Taka pokładanka groziła również za słabe czytanie i niestaranne pismo. Nic bezkarnie

nie uchodziło, bo nawet za byle pomyłkę w odpowiedzi płaciło się „łapą”. A Kozibródka

wprost przepadał za tego rodzaju karą. Kiedy więc któreś z dzieci „zasłużyło” sobie na łapę, z

prawdziwą wprost radością wołał: - Wyciągnij rękę! Winowajca dobrze wiedział, po co ma

wyciągnąć tę rękę, zamiast więc podać ją do przodu, chował poza siebie, a często obydwie ręce

wciskał do kieszeni. Wtedy Kozibródka z iskierkami gniewu w oczach chwytał swoją potężną

dłonią malutką piąstkę, rozwierał ją i trzymając za końce palców, ciął w nią linią albo prętem

„wiklakiem”. Za karę zaś, że się nie wyciągnęło ręki od razu, dostawało się dwie, trzy łapy

więcej; albo wyskakiwały z ławek dryblasy - i „chodź, bratku, na pokładankę”, od której wolne

były tylko dziewczyny. Za to łap to już im Kozibródka nie skąpił, żeby i one znały jego moc i

drżały przed jego ręką.

Nie lubić go - to było mało. Jego należało nienawidzić i wiele dzieci naprawdę go

nienawidziło, a niejedno życzyło mu nawet wszystkiego najgorszego, mimo że tylko dzięki

background image

takim metodom ten i ów nauczył się jako tako pisać i rachować, inaczej, co by tam znaczyła dla

niego nauka! Zamiast chodzić do szkoły, bisurmaniłby się jeden z drugim, jak bisurmaniłem się

ja, ale ja, na szczęście, miałem niezgorszą pamięć i bez pomocy linii „wchodził” mi olej do

głowy. Sam Kozibródka mówił o mnie nieraz, że jestem zdolny i że gdybym był w mieście, to

kto wie, czy nie wyrósłby ze mnie jaki tęgi „głowacz”. Ale że byłem synem fornala, czekało

mnie jedno: to samo, czym żył mój ojciec - dworska służba. Być może dlatego coraz rzadziej

ostatnio byłem wzywany do tablicy, za to coraz częściej - do różnych robót w niemałym

gospodarstwie Kozibródki. Najwięcej czasu spędzałem w piwnicy, gdzie chodziłem po

ziemniaki, które później trzeba było usiekać i zanieść świniom.

Całe pół dnia przeleniuchować - to była nie lada frajda dla wielu z klasy, ten i ów palił

się do niej, a ja po prostu nienawidziłem tego i - pamiętam - długo, bardzo długo

przemyśliwałem nad tym, jak się zemścić na Kozibródce. W końcu wykombinowałem

niezgorszy nawet „figiel”: pościnam mu bzy w ogrodzie.

A bzy miał wspaniałe, ładniejsze aniżeli kwitły we dworze. Bukiety były duże, pełne,

białe i ciemnopurpurowe, z odcieniem fioletowym. Kto raz na nie spojrzał, był nimi urzeczony,

szczególnie młodzi, z których niejeden dużo by dał za to, żeby móc je choć powąchać, bo o

ułamaniu najmniejszej gałązki mowy być nie mogło, w takim niedostępnym miejscu rosły;

jeden bok ogrodzenia stanowił mur przykościelny, drugi - szkoła, a dwa pozostałe - wysokie

sztachety.

Dla wielu mur ten oraz sztachety - to była zapora nie do przebycia, lecz nie dla mnie,

com już nie po jednej kalenicy chodził nocą i niejedno drzewo zwiedził w poszukiwaniu ptasich

jaj. Ponieważ jednak bzy zaczynały dopiero kwitnąć, nie osiągnęły jeszcze swojej pełni piękna,

myśl pościnania ich odłożyłem na później, tym bardziej że nagle zachciało mi się zabawić w

dzwonnika. Ot, ni stąd, ni zowąd naszła mnie taka chęć, która niebawem do tego stopnia

opanowała moją wyobraźnię, że o niczym innym nie myślałem, tylko o tym.

- Jest już noc - mówiłem do siebie - ludzie szykują się do spania, a tu naraz wali wielki

dzwon. Ogień? Nieszczęście jakie? Ten i tamten wyskoczy przed dom i dalej rozglądać się po

świecie, pytać... Cóż za niezwykła chryja!

Ale wywołać tę chryję to była nie lada sztuka, bo klucze od dzwonnicy znajdowały się

stale na plebanii. O wydostaniu ich stamtąd nie było mowy. I znów, jak przy wielu moich

„kawałach”, trzeba było szukać sposobu.

background image

Com się jednak nie nakombinował i nie nakręcił

głową, nic z tego nie wychodziło. W końcu wybrałem

się pod dzwonnicę, żeby ją dokładnie obejrzeć.

Był to wcale niemały budynek, cały zbity z

grubych desek. Na wysokości trzech metrów czarne,

przepaściste otwory - okna, po jednym z każdej strony.

Drzwi duże, masywne, nabite olbrzymimi ćwiekami,

roboty kowalskiej, nie do oderwania ani też wyważenia,

A gdyby tak podkopem? - przyszło mi do głowy.

Ale wystarczyło spojrzeć na ziemię - opokę, na

jakiej stała dzwonnica, żeby od nowa zwiesić nos na

kwintę.

Zapadał już lekki zmrok, czas było wracać do

domu, a ja wciąż stałem oparty o mur przykościelny, z

oczami wlepionymi w dzwonnicę. Naraz zobaczyłem -

dziwne, że dopiero teraz - iż przy samej prawie

dzwonnicy rośnie akacja. Wprawdzie młoda jeszcze, ale

tak wysoka, że czubkiem swoim sięgała powyżej dachu.

A na to, jak ją zbliżyć do okna, przez które prowadziła

jedyna droga do środka, miałem już swoje sposoby.

Wypróbowane, dobre sposoby!

- Hej, dobra nasza! - wykrzyknąłem i aż

podskoczyłem sobie z radości, chociaż wspinanie się na

kolczastą akację nie należało do przyjemności.

Nazajutrz, kiedy się już na dobre ściemniło, znów tutaj

przyszedłem, ale odpowiednio przygotowany. W

kieszeni miałem mocny sznurek z przywiązanym doń

hakiem, a nogi po-okręcałem sobie grubo szmatami. Dla

większej pewności i bezpieczeństwa chwilę

nadsłuchiwałem, czy kto nie nadchodzi, potem

splunąłem zamaszyście w ręce i hajda, począłem się

wspinać.

Drzewo początkowo znosiło spokojnie moje

ruchy, potem zaczęło się chwiać i przeginać, a kiedy

podciągnąłem się na wysokość okna, tak bardzo się

background image

naraz przechyliło w stronę przeciwną od dzwonnicy, że

omal nie spadłem łbem na ziemię. Na szczęście nie

trzeba się już było wspinać wyżej, wyciągnąłem więc

sznurek z kieszeni. Jeden jego koniec miałem

przywiązany do dziurki od guzika w marynarce, a drugi,

ten z hakiem, rzuciłem w kierunku okna. Udało się? No,

jeszcze by nie? Hak wpadł jak kula wprost do środka i

teraz zacząłem ostrożnie, powolutku podciągać sznur. I

tym razem się udało: hak zaczepił się o coś, możliwe

nawet, że o gwóźdź. Oto co znaczyło mieć szczęście!

Chwilkę odpoczywałem dla nabrania sił - po

czym, nie wypuszczając sznurka z ręki, dalej go zwijać,

a ponieważ hak trzymał mocno, jak wbity w ścianę,

razem więc z akacją przybliżałem się coraz bardziej do

okna.

Nie wiadomo kiedy odległość z metrowej stała

się półmetrową, potem dzieliło mnie od dzwonnicy tylko

kilkadziesiąt centymetrów, może trzydzieści najwyżej,

po paru minutach jeszcze mniej i naraz stop, ani jednego

centymetra dalej. Nic dziwnego. Akacja bardziej była

zgięta, niż można ją było zgiąć, a czubek jej już

trzeszczał złowrogo. A mnie do brzegu okna brakowało -

ile? Najwyżej dwa cale. O tę odległość musiałem się

jeszcze przybliżyć. Całą siłą przyciągałem się więc dalej,

choć w każdej chwili mogło mnie spotkać najgorsze. I to

najgorsze stało się, nawet dość prędko, cały czubek

akacji złamał się jak wyschła chabina, ale w ostatnim

momencie, kiedy już leciałem w dół, udało mi się

uchwycić okna, a ponieważ ręce miałem silne,

muskularne, z łatwością podciągnąłem się do góry, a

potem - skok i znajdowałem się na podłodze w

dzwonnicy. Nareszcie! Uff! Ale i zmęczony byłem!

Sapałem głośno jak miech, ale gdzie bym ja teraz

odpoczywał! Ani mi to w głowie było, bom ledwo

zobaczył dzwon, na tle nieba w oknie widoczny zupełnie

background image

wyraźnie, już byłem przy nim. Cóż za olbrzymie

dzwonisko, no, no, no! Średnicy mogło mieć chyba z

półtora metra, na rozkołysanie takiego smoka powinno

się mieć siłę nie lada chłopa, mimo to chwyciłem za

powróz. Dość długo szarpałem go w dół raz za razem,

jak bym się z nim bawił, przecież w końcu drgnął, a

potem zaczął się z wolna, rytmicznie bujać.

Kiedy długo, długo potem usłyszałem pierwsze

uderzenie -. pot wprost strugą lał się ze mnie - zamiast

się ucieszyć, struchlałem z przestrachu, tak zabrzmiało

ono głośno i niesamowicie. Odruchowo obejrzałem się

na boki, ale moje ręce ani na moment nie wypuszczały

sznura i dzwon po kilku pojedynczych uderzeniach

zaczął walić jednostajnie - grzmiał. Teraz już się niczego

nie bałem, ba, z radości śmiałem się na cały głos. Udała

się chryja? Jeszcze jak się udała!

Naraz ktoś na samym dole dzwonnicy krzyknął i

poczułem pietra. Sznur wypadł mi z ręki, przyskoczyłem

do bariery, wlepiłem oczy w dół. W mroku, jaki tam

panował, nie mogłem jednakże nic zobaczyć.

Tymczasem dzwon, rozbujany nie byle jak, walił bez

przerwy i swoim głosem zdawał się mi grozić:

- Czekaj, łobuzie, będziesz miał teraz za swoje.

Tam na dole jest kościelny, a jak cię złapie w swoje ręce,

nie wyjdziesz z nich cały. Po-łamie cię! Po-kruszy,

wisusie! Wisusie! Ancykryście! Ale dobrze ci tak

będzie, do-brze, do-brze!...

Zabiło mi serce gwałtownie, bo dopiero teraz

przypomniałem sobie, jak ciężką rękę miał kościelny, ale

że nie było już ani gdzie, ani jak uciekać, skuliłem się w

sobie jak osaczony zając i przycisnąłem do bariery.

Po niedługiej chwili zobaczyłem duży,

nieforemny cień na schodach. Kiedy znajdował się mniej

więcej w połowie drogi, przystanął, trzasnęła zapałka, a

potem, o zgrozo, błysła świeca. Teraz ma się rozumieć

background image

ruszył pod górę prędzej i pewniejszym krokiem,

mrucząc

background image

coś pod nosem i sapiąc wściekle. To sapanie

zdradziło go. Był to ksiądz. Czyżby więc kościelny

wcale nie przyszedł? Ależ był i on, właśnie na samym

dole odezwał się jego głos, pytający księdza, czy mnie

już widzi. Ksiądz mu nic nie odrzekł, a ja, niewiele

myśląc, położyłem się na podłodze, podsunąłem się do

pierwszego stopnia schodów i kiedy ksiądz był może o

krok ode mnie, ukryłem głowę między rękami i

gwałtownym obrotem sturlałem mu się prosto pod nogi.

Posłyszałem krótki, bełkotliwy krzyk i ksiądz całym

swoim potężnym ciałem runął na schody. Świeca

wypadła mu z ręki, zagasła, a dzwonnicę zaległy od

nowa ciemności.

Przeturlawszy się kilka stopni, zatrzymałem się i

zacząłem zastanawiać, co dalej czynić. W końcu

postanowiłem leżeć cicho i czekać na nadejście

kościelnego. Przecież, drań, nie będzie wiecznie dukwiał

na dole. Musi przyjść z pomocą księdzu, który, gramoląc

się z wolna, jęczał na cały głos:

To mnie łobuz urządził. Ancykryst! Szatan!

Już ja mu!... Skórę żywcem każę zedrzeć, z

kościoła wypędzę, wyklnę... Och!... Kościelny! -

zawołał naraz.

—Idę, już idę - odrzekł niepewnie kościelny i

żeby sobie dodać odwagi, zaświecił zapałkę.

Lecz zapałka wnet się wypaliła i kościelny

zatrzymał się. Po chwili, zaświeciwszy drugą,

ruszył od nowa, oglądając się trwożliwie na boki,

a ksiądz, tupiąc wściekle nogami, wydziwiał na

cały głos:

—Co kościelny tak wolno idzie? Ruszać się

prędzej, bo on tu siedzi, tu, koło mnie, na

schodach. Poderwał mi łobuz nogi, ale ja go

złapię, nie ujdzie mi, przecież drzwi zamknięte.

—Nie, nie zamknięte - powiedział cicho

background image

kościelny.

—Co kościelny mówi, że drzwi nie zamknięte?

Ależ z kościelnego fujara! Bo jak można było

nie zamknąć drzwi za sobą?

background image

Kościelny nic nie odrzekł. Ja leżałem wciąż na

swoim stopniu tak cicho jak mysz pod miotłą, chociaż

aż do rozpuku śmiać mi się chciało, że jednemu już się

wywinąłem, a za chwilę i drugiemu pokażę, gdzie raki

zimują. O, zaraz go urządzę! I szarpnąłem sznur do

siebie. Hak przeleciał po podłodze z głośnym brzękiem,

ksiądz się przeżegnał i zawołał:

- Co kościelny robi? Żarty sobie stroi?

Brzękadłami rzuca pod nogi?

Kościelny widocznie nie wiedział, co odrzec, bo

milczał jak zaklęty, a ja znów pociągnąłem za sznurek,

ale tym razem tak gwałtownie, że hak stoczył się po

schodach w dół.

—Proszę księdza! - wykrzyknął kościelny

wylękłym głosem. - Tu straszy!

—Uhuuuu! - zawyłem jak strzyga, o której

opowiadała mi nieraz matka, i zerwałem się na

nogi.

Ksiądz wrzasnął:

—Łapaj go, trzymaj! To on, ancykryst jeden!

—Uhuuu! - powtórzyłem jeszcze bardziej

upiornie, po czym uczepiwszy się poręczy

schodów spuściłem się po niej w dół.

—Jest? - wołał z góry ksiądz.

—Nie, nie ma - odrzekł kościelny cicho,

zamiatając rękami dookoła siebie.

—To uciekł?

—Chyba... Ale to może duch jaki, a nie...

—Dureń z kościelnego, fujara! - odrzekł ksiądz i

począł schodzić w dół. Dla mnie nie było już ani

chwili do stracenia. Trzymając się bez przerwy

poręczy przesunąłem się o parę stopni niżej,

potem jeszcze raz podciągnąłem się w górę i

‘stanąwszy poza kościelnym, krzyknąłem

grubym, ryczącym głosem:

background image

—Fujara!

Ksiądz rozpieklił się na całego.

background image

-No i duch to był? Niech mi kościelny nic nie

odpowiada, niech nic nie mówi, bo... nie wytrzymam!

Nie byłem ciekawy dalszego biegu wydarzeń

między nimi i wysmyknąłem się cicho poza drzwi, a

potem już biegłem co tchu do domu.

Alarm, jaki zrobiłem, wywołał we wsi wielki

niepokój, bo prawie przed każdym domem stali ludzie i

wypowiadali swoje przypuszczenia.

- Pali się gdzie? A może to na śmierć czyją?

Albo na wojnę?

Ode mnie z domu też stali przed progiem. Ojciec

głośno klął, wypowiadając jednocześnie, że to

dzwonienie musiał zmajstrować jakiś łobuz, którego jak

najprędzej powinni złapać i na golca wsypać mu ze

trzydzieści pasów.

- Ech, chyba się pali - powiedziała matka. - Bo

kto by tam mógł wejść na dzwonnicę? Przecie

zamknięta.

—Łobuz jak zechce, to i na kościół wylezie -

niczym kot, cóż dopiero na dzwonnicę. A mało

ich we wsi? Czas naszego Mańka wziąć krócej...

—Zawsze mówisz - wziąć krócej, a nigdy nie

bierzesz. A z chłopaka nie bisurman się robi, a

cały sowizdrzał, tylko mu psie biskonty we łbie.

—Uczy się niezgorzej... - zaczął ojciec.

—Co tam ta jego nauka! Chleba z niej nie będzie

jadł.

- A i nie będzie chyba jadł - westchnął ojciec

smutno. - Bo mała ta jego nauka, malutka, aby tyle, że

umie czytać i pisać. Ale jakby tak... jakby tak...

- Nie stękaj! - przerwała mu matka gniewnie. -

Wiem, co ci świta we łbie, ale to nie dla ciebie i nie dla

niego. Nauka w mieście kosztuje wielgachny pieniądz, a

stać cię na niego? Pomyśl lepiej o tym, żeby chłopaka

zabrać już ze szkoły i dać do jakiego fachu.

background image

—A masz na ten fach? Stolarz czy szewc nie

będzie go trzymał darmo u siebie, dlatego lepiej,

niech jeszcze pochodzi trochę do szkoły, to mu

na złe nie wyjdzie. Zresztą obowiązek jest uczyć

dziecko...

—Obowiązek! - burknęła matka. - Co mi tam ten

obowiązek, jak przez tę twoją szkołę chłopak

rozpuszcza się jeszcze bardziej, wisusuje!

—No, myśmy też w młodych latach...

Babka nie brała udziału w rozmowie. Siedząc na

gołej ziemi odmawiała głośno pacierz, powtarzając co

chwila z jękiem płaczliwie: - Jezu mój słodki, daruj mi

moje grzechy! - jak by zbliżał się już koniec świata.

Kiedy stanąłem na progu z głośnym

chrząkaniem, żeby zwrócić na siebie uwagę, najpierw

odwrócił się ojciec.

—Maniek, toś ty?...

—Co ja? - wyjąkałem.

- Toś ty dopiero teraz przyszedł? Gdzieś był? -

Na rybach - odrzekłem niepewnie.

—Na rybach! - powtórzył, jak by zaszydził. - A

nie wiesz czasem, kto tak dzwonił?

—Chyba kościelny, może na ogień...

—To łobuz dzwonił, a nie kościelny na ogień -

wykrzyknął. - A ty żebyś mi się od dzisiaj z

nikim nie zadawał, z żadnymi kolegami. A jakby

mi przyszedł kto ze skargą na ciebie, to!... -

pogroził ręką.

—Rozumiem - odpowiedziałem cicho.

—No, pamiętaj!

Matka mruknęła pod nosem:

-: Do jutra na pewno będzie pamiętał. Ale czemu

tu się dziwić? Dziadowskie dziecko, to i dziadowskie

wychowanie...

- Ty znów swoje? - spytał ojciec. - To wzięłabyś

background image

lepiej kija i wlała mu, a nie przycinała mi.

background image

—I jak mi Bóg miły, wezmę, bo myślisz, że

jestem taka jak ty?

—W imię Ojca i Syna... - przeżegnała się głośno

babka i wstała z ziemi, mrucząc: - Jedno

drugiemu przygania, a oboje nic nie warci. Bo

zamiast chłopakowi wrzepić ze dwa, trzy pasy,

żeby nie latał całymi dniami po wsi, a siedział w

domu, jak Pan Bóg przykazał, to wy... Pluć na

takie wychowanie!

Potem od nowa z głośnym, modlitewnym

westchnieniem zaszeptała:

- i W imię Ojca... Panie Boże, zmiłuj się nad

grzeszną moją duszą!

I z tym szeptem wtoczyła się do izby, w której

paliła się mała lampka naftowa. Ojciec i matka

postępowali za nią. Nie mówili nic.

Wtem niedaleko od nas rozległ się tupot czyichś

prędkich kroków, a niebawem stanął na progu naszej

sieni chłop malutki jak wyrostek, a chudy jak nietoperz

na wiosnę, ale za to głowę miał tak wielką, że podobna

była do szkopka. Przypuszczalnie nikt we wsi nie znał

jego prawdziwego nazwiska, tylko jego przezwisko:

Łaziebnik, które nie wiadomo kto mu przykleił i nie

wiadomo kiedy. A cudak był z niego nad cudaki. Nigdy

nie jadał żadnego mięsa, nie pił wódki, nie palił

papierosów, dwa razy się już żenił i miał trzynaścioro

dzieci. Gospodarkę wprawdzie zbierał niemałą,

ponieważ jednak nikomu się nie chciało pracować w

niej, a podatki łupiły go niezgorsze, bieda u niego

królowała... Ale do kościoła uczęszczał codziennie na

każde nabożeństwo i pragnął tylko jednego: żeby po

śmierci postawili mu figurę na grobie.

Stanąwszy w progu sieni dobrą chwilę spoglądał

to na ojca, to na matkę, w końcu zawołał:

—Wincenty, gdzie wasz chłopak, psie mięso,

background image

jucha?

—O, tu! - ojciec wskazał ręką w moim kierunku.

background image

Łaziebnik popatrzył na mnie groźnie.

—Dopiero teraz przyszedł, psie mięso, jucha?

—Bo co? - spytał ojciec.

—Bo gadają na wsi, psie mięso, jucha, że to on

się dostał na dzwonnicę i dzwonił.

- Był na rybach - powiedział spokojnie ojciec. -

A od rzeki do dzwonnicy, sami wiecie, kawał drogi.

- Wincenty, bronicie go, psie mięso, jucha, a to

łobuz!

Ojciec popatrzył na Łaziebnika takim wzrokiem,

jak by za chwilę miał się na niego rzucić z pięściami.

—Na swoje możecie wołać od łobuzów, a na

mojego - wara wam!

—No, nie gniewajcie się - powiedział

przepraszająco Łaziebnik - nie chciałem was

urazić, psie mięso, jucha, ale, widzicie, ludzie na

wsi... A księdzu stała się straszna despeta.

—A cóż tam znowu? Despeta?

Tak, despeta. Jaka, to jeszcze nie wiem, ale

słyszałem, że straszna.

—Na pewno nie przez mojego. A ja nigdy nie

kłamię. Wiecie o tym?.

Wiem. No - ostajcie z Bogiem, psie mięso,

jucha. Ale jakby tak wyszło - dodał

niespodzianie - że to on, to z samego raniutka

niech idzie do księdza z przeproszeniem, bo po

co nosić w sobie grzech? Po chrześcijańsku

radzę.

—Dobrze radzicie - powiedział ojciec - ale

wiem, że to nie on. No, idźcie z Bogiem.

Cały czas stałem w progu izby czując w nogach

ogień. Kiedy wyszedł wreszcie Łaziebnik, ojciec obrócił

się z wolna w moją stronę i długo patrzył na mnie.

Zwiesiłem głowę. Ten mój ruch był zbyt wymowny,

żeby ojciec nie spytał cichym szeptem, niemożliwym do

background image

usłyszenia ani przez matkę, ani też przez babkę.

background image

-Toś ty?...

Podniosłem głowę, ale nie odrzekłem nic. Ogień

z nóg przeszedł mi wyżej, aż pod samo serce.

- Ech, dziecko, dziecko! - wydarło się ojcu

westchnienie.

Jakże przykro musiało mu być i za mnie, i za

siebie. Przecież powiedział, że nie kłamie, że nigdy nie

kłamie. Czuł się teraz na pewno jak by współwinny

mojego postępku, mimo to już nic więcej nie mówił do

mnie tego wieczoru. Kazał matce podać kolację, a potem

od razu poszedł spać, ale nazajutrz raniutko, kiedyśmy

pozostali sami w izbie, wziął mnie za rękę i spytał cicho:

- Dlaczegoś to zrobił? Mało ci czego innego, to

ci się tego jeszcze zachciało? Księdzu stała się jakaś

despeta... Co to za despeta?

Nie odrzekłem nic.

—Dziecko, jak mogłeś to?... Sam wiesz, że cię

kocham i jeszcze cię nigdy za nic nie uderzyłem,

ale czy wiesz, że mogłeś się był zabić?

—Nic mi się nie stało! - powiedziałem z

odcieniem zuchwalstwa.

—Ech, Maniek, Maniek! - pokiwał smutno

głową ojciec. - Zachciało ci się głupoty, teraz

zobaczysz, co będzie. Nauczyciel w szkole.

zacznie robić dochodzenia, a jak się dowiedzą,

żeś to ty, na pewno do kryminału cię zamkną. Bo

kto to widział: urządzić alarm w nocy! I co ci z

tego przyszło?

—Nic, ale jakoś weselej będzie we wsi. Będą

mieli o czym gadać.

—I bez tego mają o czym gadać, bo bieda coraz

większa.

Ale o biedzie nie mówi się wesoło. A ja bym

chciał, żeby było wesoło. Jak we dworze. A

panicze mają guwernantki i jeszcze jakieś...

background image

Gadają z nimi o mądrych rzeczach, książki

czytają, po zagranicznemu rozmawiają, a

różnych zabaw ile mają! W prawdziwe kuce

nawet jeżdżą... Ojciec pogłaskał mnie po głowie.

—Dziecko, tyś nie panicz - i powiedział cichym

głosem.

—Ale bawić to mi się wolno. Na mój sposób -

odpowiedziałem zadzierzyście.

—Wolno, a jakże, ale jak ludzie skarżą się na

ciebie, to już niedobrze.

—Komu niedobrze, a komu wesoło. Pamiętacie,

jak. się śmieli z Franca, kiedym mu schował

ubranie? Latał po brzegu i wołał: gdzie moja

klajdung? Kobiety uciekały na jego widok jak od

diabła, a chłopy śmieli się do rozpuku. Uciecha

była... A teraz, jak się rozniesie po wsi, że ksiądz

majtnął do góry nogami, to nie będzie uciechy?

—Synu! - zawołał ojciec i zaraz potem cicho,

cichutko: -! Ksiądz majtnął do góry nogami?

Aleś ty... aleś ty prawdziwy jancykryst! W złą

godzinę widać przyszedłeś na świat i w złą

zejdziesz z niego. Najgorzej, że ja ucierpię przez

to. Już kłamałem. A mało brakowało, że byłbym

się rzucił na Łaziebnika z pięściami. O kogo? O

ciebie. A jak wyjdzie na jaw, żeś to ty dzwonił,

prawie mi na dwór nie wychodzić ze wstydu.

Synu, synu!

Potem popatrzył na mnie mokrymi od łez

oczami, objął mnie, jak nieraz to robił, i spytał:

—Poprawisz się?

—Poprawię, tatusiu - odrzekłem machinalnie.

—Prawdę mówisz?

—Tak, prawdę...

Dla ojca, dla jego serca i jego wielkiej miłości do

mnie ta odpowiedź była wystarczająca.

background image

- Pamiętaj! - powiedział, grożąc mi palcem dla

dodania sobie surowości. - Ale jak jeszcze raz się

zawiodę na tobie, to naprawdę zacznę cię bić i do służby

cię oddam, bo szkoła... Zresztą ta szkoła, jak widać, nic

ci dobrego nie daje, bisurmanisz się tylko coraz bardziej,

za dużo masz wolnego czasu. - I westchnął smutno: -

Mnie inaczej wychowywał ojciec. Za byle co bił pasem,

ale że pił i całą gospodarkę przepił, dzisiaj pracuję na

cudzym, a na książce nawet się nie znam, bo kto mnie

miał posyłać do szkoły? Zresztą szkoły u nas we wsi

wtedy nie było... Ech! - znów westchnął. - Ale pójdę już,

bo gotowi we dworze krzyczeć za spóźnienie albo i parę

groszy wytrącić przy wypłacie. -. Uwolnił mnie ze

swego objęcia. - A ty pamiętaj! Przestań wreszcie

łobuzować, bo to źle się kiedyś skończy dla ciebie.

Nie odrzekłem nic, a ledwo wyszedł ojciec z

domu, zerwałem się z łóżka, ubrałem piorunem i

wybiegłem na dwór.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Wchodzę w komitywą z księdzem, zostają

pomocnikiem organisty - niezwykłe skutki tego

Słońce dopiero co wzeszło na czystym,

pogodnym niebie, mimo to już było ciepło i zapowiadało

się na upał, który cieszył ludzi tylko w pierwszych

dniach, a dziś, po dwóch bez mała tygodniach, zaczynał

coraz wyraźniej tego i tamtego trwożyć groźbą posuchy.

Wraz z innymi tej posuchy bali się również ojciec i

matka, choć nie mieli żadnego pola, ja jeden tylko

modliłem się w duchu o to, żeby taka słoneczna pogoda

panowała bez przerwy. Bo ile razy padał deszcz, to mi

było tak smutno! I kamieniem musiałem wtedy siedzieć

w domu, a w słoneczną pogodę dopiero wiedziałem, że

żyję. Rzeka, las, łąki - mogłem po nich brodzić,

przepadać w ich ustroniach i zabawić się można było,

figlować...

Piękny, rozjaśniony słońcem poranek

przywitałem więc okrzykiem radości, a ponieważ

mogłem się już zająć bzami Kozibródki, pobiegłem

spenetrować teren: jak będzie najlepiej dostać się do

ogrodu, przez mur czy też przez sztachety?

Na wsi tu i tam widać już było ludzi. Jedni kręcili

się wokół swoich gospodarstw, inni szli do kościoła,

właśnie przed chwilą sygnowali na mszę poranną.

Dziwne, że nie zobaczyłem między nimi Łaziebnika. Nie

zobaczyłem go i przed kościołem, gdzie stało kilka

grupek mężczyzn i kobiet. Zobaczyłem za to księdza.

Wyszedłszy z bramy, osadzonej w murze

okalającym kościół, zmierzał prosto ku zakrystii

powolnym, majestatycznym krokiem, kolebiąc się nieco

na boki. Spostrzegłszy mnie stojącego na wprost ogrodu

Kozibródki, przystanął wyraźnie zdziwiony moim

background image

widokiem, bo o tak wczesnej godzinie mało które

dziecko we wsi wstawało, a żadne nie przychodziło do

kościoła. Potem skinął na mnie ręką.

- Chodź no tu, chłopcze! Zadygotały nogi pode

mną.

- No chodź - powtórzył łagodnie. - Nie wstydź

się.

Chociaż nie dowierzałem jego głosowi, ruszyłem

z miejsca. Zresztą czy mogłem nie ruszyć? Przecie na

ucieczkę już było za późno.

Zbliżając się jednak do niego, dobrze oglądałem

się na boki, gotów przy pierwszym grożącym mi

niebezpieczeństwie prysnąć przez mur na drogę. Ale

ksiądz nie zamierzał mnie bić. Kiedym podszedł do

niego, podał mi rękę do pocałunku i spytał, czy i ja

przyszedłem na mszę poranną?

—Tak, i ja - odpowiedziałem, bo co, miałem

mówić prawdę? Ładnie bym na niej Wyszedł!

—To dobrze, chłopcze, że się lubisz modlić, bo

przede wszystkim Bóg, przede wszystkim, mój

synu! Jak się nazywasz?

—Maniek Zybuła.

- Zybuła? - powtórzył ksiądz. - Ojciec twój

porządny, ale o tobie źle gadają. Słyszałem, że lubisz

łobuzować.

—To nieprawda - zaprzeczyłem.

—Teraz wiem, że to nieprawda, bo kto chodzi do

kościoła, ten łobuzować nie umie. Ile masz lat?

—Na czternasty mi idzie.

—To już wkrótce skończysz szkołę? Co będziesz

chciał potem robić?

—Nie wiem.

background image

—Do dworu iść?

—Nie wiem. Ksiądz się zamyślił, wypinając

jeszcze bardziej do

przodu swój niemały brzuszek.

- s A uczysz się dobrze? - spytał niespodzianie.

- Kozi... - zacząłem, lecz szybko się poprawiłem

- pan nauczyciel mnie chwali.

Ksiądz uśmiechnął się czegoś i powiedział

kładąc mi rękę na głowie:

- Będę o tobie pamiętał. Jak skończysz szkołę,

postaram się, żeby cię przyjęli do ogrodu na

sezonowego. Tylko żebyś mi się od czasu do czasu

pokazywał w kościele, bo kto z Bogiem, to z tym i Bóg.

Będziesz pamiętał?

- Będę.

- Teraz idź na chór, będziesz panu organiście

kalikował. Umiesz to robić?

- To nic trudnego, proszę księdza proboszcza -

odpowiedziałem i żeby już sobie na całego zaskarbić

jego łaski, łaps go za rękę i pocałowałem ze specjalnie

głośnym mlaśnięciem.

- Widzę, że porządny i mądry z ciebie chłopiec -

powiedział ksiądz z wyraźnym zadowoleniem. – Masz

więc ode mnie na pamiątkę - wyjął z modlitewnika jakiś

obrazik i podał mi go. - To jest twój patron - dodał nagle

wysokim głosem, jakby głosił kazanie. - Módl się

zawsze do niego, a źle ci nigdy nie będzie w życiu. Bóg i

wszyscy święci nie opuszczają takich maluczkich jak ty.

- Tak, proszę księdza proboszcza, nie opuszczają -

odpowiedziałem szybko pokornym głosem i znów łaps

go za rękę. A ksiądz raptem

cap mnie za ramię, ścisnął je mocno i patrząc mi ostro w

oczy, zaszeptał groźnie:

- Dzisiaj w nocy ktoś dzwonił. Słyszałeś?

Od nowa zadygotały pode mną nogi, a twarz stała mi się

background image

jak kamienna.

Sły... słyszałem - odpowiedziałem i spojrzałem

odruchowo do tyłu, jak też daleko jestem od muru.

—A nie wiesz, kto by to mógł dzwonić?

—Nie, nie wiem.

—Ale się dowiesz, prawda?

—Dowiem się, proszę księdza proboszcza -

przyrzekłem śmiało. - Chłopaki nie ukrywają nic

przede mną.

—To dobrze - ucieszył się ksiądz, uśmiechając

się do mnie całą twarzą. - A ty Zybuła się

nazywasz. Będę pamiętał. Ale czekaj, nie

odchodź jeszcze, powiedz mi, czy ty

przypadkiem nie zadajesz się z dworskimi?

—Nie!

Ksiądz przyjrzał mi się uważnie.

—Az Rożnikiem?

—Też nie.

—Jak myślisz, łobuz z niego?

Nie wiem, proszę księdza proboszcza. - Ale

jak będziesz wiedział, powiesz mi?

—Co, proszę księdza proboszcza?

- No, o Rożniku czy innych, jak będą coś źle

robić, łobuzować.

- Powiem - przyrzekłem, choć prędzej rękę bym

sobie dał uciąć, aniżeli wydał kogo.

Ksiądz się wyprostował.

- No, dobrze, no, bardzo dobrze! Teraz idź już, z

Bogiem idź, mój synu - w powietrzu zrobił znak krzyża i

poprawiwszy sobie na głowie biret, skierował się ku

zakrystii, a ja długo stałem bez ruchu, nie wiedząc, co

robić. Potem odruchowo spojrzałem na obrazik,

przedstawiający jakiegoś świętego. Z nagłego gniewu

zmiąłem go, potem rozprostowałem i schowałem do

kieszeni, żeby zaś moje kłamstwo nie wyszło na jaw,

background image

poszedłem w ślad za księdzem.

Przeszedłem wzdłuż zakrystię, potem przez cały

kościół samym środkiem, żeby mnie wszyscy widzieli i

po wąskich, niewygodnych schodkach począłem się

wspinać na chór.

Zawsze unikałem kalikowania, bo nie lubiłem tej

ogłupiającej i ciężkiej bądź co bądź roboty. A teraz

czekała mnie ona! Byłem wprost wściekły. Ale kiedy

zobaczyłem organy, złość ode mnie jak by kto ręką

odjął. Podszedłem do nich blisko, położyłem ręce na

klawiaturze. Jakżebym dużo dał za to, żeby mnie

nauczył kto na nich grać! Grałbym sobie potem dniami i

nocami, grałbym, ile by dusza zapragnęła. Ale kto by

mnie tego grania mógł nauczyć? A czy byłoby stać na to

mojego ojca? Toż na wyuczenie mnie byle jakiego fachu

nie ma pieniędzy, a na to by miał? Zresztą co by mi to

dało? Muzykiem bym przecież nie został, bo, prosta

rzecz, na kupno harmonii zabrakłoby mi pieniędzy, a bez

harmonii nie można być muzykiem. Poczułem się

biedny, nie wiadomo przez kogo czy przez co

pokrzywdzony. I po raz pierwszy świat wydał mi się

brzydki, zły, jak brzydka, zła była moja i mojego ojca

bieda. Psocić, psikusować - oto moja radość i miałbym

sobie tej jedynej radości odmawiać? Ale prawda,

czekało mnie kalikowanie i rad nierad poszedłem do

miechów.

Niespodzianie przyszło mi do głowy, że skoro

nie pociąga mnie kalikowanie, to łatwo mogę się od

niego uwolnić. Wystarczy tylko odpruć jedną z wielu łat,

jakimi są miechy pokryte, albo jeszcze lepiej, przebić je

- i po kłopocie. A dokonać takiej operacji to żadna

sztuka, kiedy się ma przy sobie kozik, codziennie

ostrzony, żeby był niczym brzytwa.

Co z myśli, to i z serca i w parę minut potem już

było po wszystkim. Żeby zaś nikt mnie nie zobaczył

background image

teraz na chórze, co prędzej zbiegłem na dół, do nawy

kościelnej i jak bym dopiero co przyszedł tutaj, zacząłem

odmawiać głośno pacierz.

Niebawem stanął obok mnie organista, młody,

dziobaty mężczyzna, i położył mi rękę na ramieniu.

—To ciebie przysłał ksiądz do kalikowania?

—Tak, mnie.

—To chodź ze mną. Byłeś już kiedy na chórze?

—Nie, jeszcze ani razu - odpowiedziałem bez

zająknięcia - i kalikować nie umiem...

—To nic, nauczysz się, to nic trudnego. Zaraz ci

pokażę. A do kościoła lubisz chodzić?

—Strasznie! - Ino nie zawsze mogę, bo w domu

jest robota - dodałem przezornie.

- To szkoda, bo miałbym w tobie pomocnika.

A juści, naszykowałem się -. pomyślałem, a

głośno powiedziałem: - I ja żałuję, bo w kościele tak

przyjemnie.

—Tak, przyjemnie - potwierdził. - A po śmierci

idzie się prosto do nieba.

—A tam, w tym niebie, też tak przyjemnie?

—Bardzo! Nic się nie robi, a wszystko się ma.

—I ubranie? I buty?

—Ani ubrania, głuptasie, ani butów, ani nawet

jedzenia nie potrzeba, bo tam jest ciepło, a żyje

się powietrzem. Nie mówił ci o tym ksiądz na

naukach?

—Zapomniałem..i

—To teraz żebyś wiedział. Ale do nieba nie

każdy może iść po śmierci, a tylko ten, co często

chodzi do kościoła.

—Jak Łaziebnik?

Tak jak Łaziebnik, jak inni pobożni i uczciwi

ludzie. Po śmierci czeka ich niebo, a za życia

Pan Bóg we wszystkim im szczęści.

background image

—Łaziebnik nic nie ma, taka bieda u nich -

powiedziałem jakoś odruchowo.

—Widzę, że rezonujesz - skarcił mnie surowo

organista. - Żebyś mi nigdy tego nie robił, bo

zamiast do nieba, pójdziesz do piekła. A wiesz,

co jest piekło?

Ojciec, ile razy zgadałem się z nim o piekle,

mówił, że gorszego piekła od tego, jakie on przeżywa,

nie ma nigdzie, ale bałem się jakoś powiedzieć o tym

organiście i mruknąłem:

—Wiem, tam jest smoła i diabły.

—Żeby to tylko smoła i diabły, chłopcze! -

westchnął ze smutkiem, jakby głęboko wierzył w

to, co mówił. - Tam człowieka żywcem

rozszarpują na kawały, potem leją na niego

roztopioną smołę i plugawią. Straszne rzeczy!

Nie myśl lepiej o tym. Chodź codziennie do

kościoła i staraj się być dobrym, grzecznym dla

każdego.

Ponieważ byliśmy już na chórze, podprowadził

mnie do miechów, ujął za dźwignię, którą się nadymało,

i zaczął nią ruszać, w górę i na dół.

—Tak trzeba robić - powiedział - ale kiedy w

miechach masz już pełno powietrza, możesz

sobie chwilkę odpocząć. Zaraz ci pokażę, jak to

wygląda - i z całej siły jął kalikować, na próżno,

‘bo powietrze uchodziło ze skórzanych worów

przez otwór zrobiony kozikiem.

—No, cóż to jest? - zawołał i zaklął pod nosem. -

Nadymam i nadymam, a miechy się nie

podnoszą!

Popatrzyłem na niego zdziwiony. Byłem pewny,

że w kościele nikt nigdy nie klnie, a tu masz, i to kto?

Organista, co przed chwilą groził mi piekłem!

- Co tak patrzysz? - wrzasnął wściekle, blady,

background image

spocony od daremnego kalikowania. - A możeś ty tutaj

co zmajstrował? Przyznaj się!

background image

Przestraszyłem się i żeby co prędzej przekonać

go o mojej niewinności, udałem płacz.

—Co pan tak krzyczy na mnie? Ja dopiero tu

przyszedłem, przedtem ani razu tu nie byłem...

—No, nie płacz, chłopaczku, wierzę ci. Ale

swoją drogą to musi być sprawka jakiegoś

łobuza, bo jeszcze wczoraj wieczorem miechy

były dobre. Może to nawet tego dzwonnika...

—Jakiego dzwonnika, proszę pana?

Zajęty szukaniem usterki w miechach nie

odrzekł ani słowa. Długo je oglądał, stukając i pukając

niemal miejsce w miejsce. Na koniec, nie znalazłszy

nigdzie nic podejrzanego, wyprostował się.

- To ciekawe - mruknął do siebie - to nadzwyczaj

ciekawe! Niby wszystko jest w porządku, a miechy nie

pracują.

Wtem posłyszałem czyjeś kroki na schodkach

prowadzących na chór, a po chwili wszedł kościelny.

Zobaczywszy mnie przy miechach, dość długo

przyglądał mi się badawczym wzrokiem, po czym

wysłuchawszy opowiadania organisty o uszkodzeniu

miechów, zaczął je obchodzić wsuwając rękę to tu, to

tam. Jak było do przewidzenia i on nie znalazł nigdzie

żadnej dziury, w tak niedostępnym miejscu przebiłem

miechy. Nie mówiąc ani słowa, znów wpatrzył się we

mnie.

Był to mężczyzna wysoki, o spojrzeniu

rzucanym zawsze spode łba, a ręce miał jak cepy.

Dostać się w nie, dopiero by człowiek piszczał. Nie

zdejmowałem więc z nich oczu, a łydki pode mną: dyg,

dyg jak w febrze. I jakże pożałowałem, żem przyszedł

oglądać mur!

Przez niego to wszystko, tylko przez niego -

powtarzałem w myślach. - A jeszcze więcej przez

księdza. Po co mi kazał iść na chór? Doprawdy - po co?

background image

Wtem usłyszałem:

- To on!

background image

—Kto? - spytał organista.

—Ten dzwonnik. Zanim dostał się do

dzwonnicy, musiał się tu wcisnąć i coś popsuć. A

to może nie człowiek był, kto wie? Wczoraj

najpierw księdza zwalił z nóg, potem mnie to

samo widać chciał zrobić, bo i z tej, i z tamtej

strony latał koło mnie... Ja rękami wymachuję,

chcę go złapać, złoczyńcę, a tu nic, powietrze.

—A ksiądz co na to? - spytał organista i

odruchowo jakoś obejrzał się na boki.

—Ksiądz powiada, że to sprawka jakiegoś

łobuza i dlatego pójdzie dzisiaj do szkoły

przeprowadzić dochodzenie, a ja, panie

organisto, nie odstąpię od tego, co mówię, że to

Zły. Bo go i tak, i owak łapałem rękami, a on

tylko - uuu - wył potępieniec, a w końcu ryknął -

fujara - i znikł. A Zły wszystko potrafi.

Organista potaknął z głośnym westchnieniem.

- i Tak, złe duchy wszystko potrafią. Kościelny

mówi prawdę, po bożemu. Z tym - popatrzył na miechy -

to też chyba nie sprawka człowieka. Przecie patrzyłem,

wszędzie zajrzałem, w każdą dziurę i co? I nic!

Wszystko jest jak trzeba, a grać nie można. A dzisiaj

akurat miała być msza grana i z wystawieniem. Zły duch

dobrze ją wyniuchał, a że Pan Bóg nas opuścił...

- Jak to Pan Bóg nas opuścił? - spytał kościelny.

- Za cóż by?

Organista spojrzał na mnie bokiem, jak by się

chciał upewnić, czy jestem jeszcze i odrzekł:

- Za nasze niedowiarstwo, za zepsucie, jakie się

szerzy, niemoralności i różne Wszeteczeństwa.

Dziewuchy ubierają się kuso, do kościoła mało która

chodzi, postu nie przestrzegają, księdza nie uszanują jak

należy, a mnie czy szanują? Mam to organistówkę jak

się patrzy? Jak deszcz, to mi się zaraz na głowę leje,

background image

ściana się wali... A z polem dla mnie co jest? Już, już

miała

background image

być cała morga i komu się dostała? Komu ją

gmina przydzieliła? Sklepikarzowi! He-re-ty-kowi! A o

socjalizmie słyszeliście już?

Kościelny pokiwał głową, potem cicho spytał:

- O socjalizmie? A co to takiego?

- i To taka polityka, przeciw Bogu!

—Jezu! - wykrzyknął kościelny. - Polityka?

Przeciw Bogu? I to u nas, we wsi?

U nas, bo gdzieżby? Teraz rozumiecie,

dlaczego Pan Bóg nas opuścił? Dlaczego grozi

nam klęską posuchy? A myślicie, że na tej jednej

klęsce się skończy? Żeby to! Bo moru i innych

nieszczęść może nie być? Nie na próżno

dzwoniło dzisiaj w nocy, a miechy czy dla

zabawy nam zepsuło? Trzeba o tym głośno

rozpowiadać na wsi, żeby się naród poprawił,

odmienił... Z tym... - i zaczął coś szeptać

kościelnemu do ucha.

Patrzyłem to na jednego, to na drugiego i omal

nie parsknąłem głośno śmiechem, bo co za głupcy z

nich! W duchy wierzą? A jakie tu duchy? Przeciem ja

dzwonił, ja miechy uszkodziłem! Ale na posuchę to już

nie przeze mnie idzie, to już będzie na pewno kara boża

albo co gorszego, tylko dlaczego, za co miałaby spadać

na wieś taka kara? Czyżby za moje psikusy? Ale co tam

takiego te psikusy! To chyba za tę politykę...

Jak by na potwierdzenie moich przypuszczeń w

tym momencie szept organisty stał się zupełnie głośny i

usłyszałem:

- Wypalić ją trzeba! A Rożnika... to prowodyr!

Naraz otwarły się drzwiczki od chóru i na schodkach

ukazała się głowa księdza. Był blady, sapał gniewnie.

—Co jest tutaj? - wykrzyknął. - Dlaczego

organista nie gra?

—Miechy zepsute - odrzekł organista.

background image

-’ Jak to miechy zepsute? To i tutaj wdarł się ten

łobuz? - i ze wzburzenia zamilkł raptownie, jakby mowę

utracił. Twarz z bladej stawała mu się z każdą chwilą

coraz bardziej purpurowa i pęczniała, puchła niczym

wydymana, a oczy jak u rozjuszonego byka miotały

spojrzenia >po całym chórze. Poderwał ręce do góry i

wykrzyknął:

—Skórę, skórę każę ściągnąć z niego, jak go

złapię, a potem solą... i na szubienicę!

Kościół taki zaniedbany -

wtrącił

niespodzianie organista - organistówka

zapomniana, bo parafianie wcale o nią nie dbają,

a pole dla mnie...

—Tak organista mówi? - powiedział ksiądz i

nagle spostrzegłszy mnie rozkazał: - Wyjdź stąd!

Nie potrzebny już tu jesteś.

Jak na skrzydłach pomknąłem do drzwiczek, ale

zaraz za nimi przystanąłem i ponieważ nikogo nie było

w pobliżu, przyłożyłem do nich ucho, ciekaw, o czym

też będą tam rozmawiać..O moich psikusach czy o

polityce? A może o Rożniku?

Zaczął ksiądz:

- Proszę nie opowiadać głupstw! Nikt w to nie

uwierzy, żeby duchy... Takich fujar jak nasz kościelny

mało jest we wsi.

-’ Socjaliści dobrze nad tym czuwają - odezwał

się cicho organista.

—Uff! - jęknął ksiądz, jak by go co zabolało. -

Organista ma rację. Dawno już nie ruszaliśmy

ich, to i rozbestwili się i kto wie, czy to nie z

poduszczenia ich. Trzeba więc zacząć... Do

modłów nawoływać, do pokuty! A miechów nie

naprawiać! Nabożeństwa bez organów! Ludzie

tego długo nie zniosą... - głos księdza przeszedł

nagle w szept i nic nie mogłem już usłyszeć,

background image

ipotem od nowa się wzmocnił, ale zaleciało mnie

tylko jedno jego zdanie: - Łobuza trzeba złapać!

—To pomoże co? - spytał organista.

—Musi! Już ja go dobrze będę umiał przypiec,

żeby

background image

gadał, co będę chciał. Tylko niech go złapię,

niech ja go złapię!

—Az pogodą jak?

—Codziennie patrzę na barometr. Stoi w

miejscu.

—Kara boża?

—Do modłów trzeba nawoływać, powiedziałem,

do ofiar! Kościelny, proszę ze mną...

Skoczyłem od drzwiczek, zbiegłem na dół.

Potem słysząc, że już ksiądz schodzi z chóru, zacząłem

się bić w piersi, powtarzając półgłosem:

- Boże, odpuść mi moje grzechy!

Tak samo robił Łaziebnik, tylko że o wiele

mocniej walił się w chude, zapadłe piersi i co jakiś czas

wydawał z siebie chrapliwy jęk, jak by go duszono...

Ksiądz, przechodząc obok, ani nie spojrzał na

mnie, momentalnie więc przestałem udawać pobożnego,

a po chwili rwałem do domu, co sił w nogach.

background image

ROZD2IAŁ CZWARTY

Co by było, gdybym został świętym Jerzym, ancykryst

znów

dochodzi do głosu i Łaziebnika dosięga moja kara, co

staje

się początkiem wielkiej komplikacji w moim życiu

Śniadania dla mnie jeszcze nie było. Jak

codziennie zresztą o tej porze, bo babka lubiła sobie

poleżeć, podrzemać albo w najlepszym razie na leżąco

odmawiała różaniec.

Zazwyczaj nie chcąc jej przerywać takiego

wypoczynku, sam brałem się do rozpalania ognia pod

piecem, lecz dzisiaj coś mnie podkusiło, prawdziwie -

ancykryst, i zaraz od progu zawołałem:

- Co wy, babko, śpicie jeszcze? A tam pod

kościołem jest jakiś zakonnik czy misjonarz i rozdaje

ludziom obraziki święte. O, patrzcie - i sięgnąłem do

kieszeni - mnie dał taki.

Babka, wyrwana z drzemki, popatrzyła na mnie

tym zdrowym okiem, bez bielma, unosząc jednocześnie

głowę do góry.

—Misjonarz? - wyszeptała jak olśniona cudowną

zjawą. - Nie żartujesz aby, dziecko?

—Pod hajerem, że nie żartuję - i uderzyłem się w

piersi.

—A dużo tam ludzi?

—Prawie pół wsi.

—I co on mówi? Kazania jakie wygłasza?

—Z takiej wielkiej i grubej księgi czyta jakieś

modlitwy. Bo z tą posuchą... - przypomniałem

sobie.

—To już wstaję! - powiedziała dziwnie głośno,

background image

jak by oznajmiała o. tym komuś stojącemu

bardzo daleko od niej i po paru minutach była ubrana i

gotowa do wyjścia; w odświętnej bluzce i z laską w

ręce.

—No - odezwałem się teraz, tłumiąc śmiech -

kiedyście się już, babko, ubrała, to bierzcie się

do gotowania śniadania, a nie chodźcie pod

kościół, bo tam nic nie ma.

—Kłamiesz! - zawołała, a w oku z bielmem

pokazały się łzy.

- Przedtem kłamałem, teraz mówię prawdę.

—A żeby cię!... - zaklęła i zamierzyła się na

mnie laską. - Ty łobuzie!

—No, nie gniewajcie się - rzekłem, a ponieważ

byłem pewny, że mnie nie uderzy, podbiegłem

do niej i pocałowałem ją w rękę. - Chcecie, to

dam wam ten obrazik. Dostałem go od księdza.

A możeś go ukradł, nicponiu jeden, a tylko tak

gadasz? - powiedziała udobruchana nieco.

—Nie, nie ukradłem, ksiądz mi go dał i

powiedział, żem dobry i porządny chłopiec.

-! Tak powiedział? I obrazik dał? No, no, no! -

pokręciła głową, jak by mi nie wierzyła, potem

wyciągnęła do mnie rękę. - Pokaż ten obrazik. Może to

jaki zamalowany papierek, a ty mnie cyganisz?

Ostrożnie wzięła ode mnie obrazik i długo

patrzyła na niego, pełna modlitewnego skupienia i

oczarowania postacią świętego, przebijającego piką

olbrzymiego smoka.

To święty Jerzy! - wyszeptała i jak by jej

podcięło nogi, całym ciężarem opadła na

krawędź łóżka. - W kościele u nas na obrazie

taki samiutki. I ta pika, i ten smok z

rozdziawioną paszczą..

t

—A dlaczego on zabija tego smoka? - spytałem.

background image

- Każdy, co chce zostać świętym, musi tak robić?

- i Nie każdy. Ale on tak, bo ten smok to diabeł.

background image

-. A jak by był tego smoka nie zabił, toby chyba

świętym nie został, jak myślicie, babko?

—Głupiś, mój wnuczku - rozsierdziła się babka.

- Święty to święty, a ty lepiej idź po wodę do

rzeki.

—Po wodę pójdę, ale głupi nie jestem. Nie

gadajcie tak ma mnie, babko - odrzekłem trochę

gniewnie, a w chwilę potem, idąc już po tę wodę,

myślałem:

Jaka ta nasza babka dziwna! Zabił smoka i za to

święty. A jakby był tego smoka nie zabił, co by było

wtedy z tą jego świętością?

- To jasne - odpowiedziałem sobie - że wtedy ani

by tym świętym nie został, ani by go nie malowali na

obrazikach, bo za co? Nie ma takich głupich, żeby za

darmo, na ładne oczy robili go świętym. Za to ja,

gdybym był wtedy żył, to niejednego takiego smoka

byłbym utłukł i na pewno pięć razy najmniej byłbym

tym świętym i na takich wielkich, wielgachnych

obrazach by mnie przedstawiali. Zresztą na licho byłyby

mi potrzebne te obrazy. Wystarczy, że byłbym świętym i

nikogo bym się nie bał. A jedzenia tobym miał na pewno

pełną komorę, bo ludzie ze wsi znosiliby mi je, sam bym

zresztą wołał o nie, a najwięcej o mięso, biały chleb,

mleko...

Ale trzeba było jak najprędzej przynieść wody

do domu, ruszyłem więc ostrzej, lecz po kilku krokach

znów się zatrzymałem, bo na wprost mnie stał dom

Łaziebnika, a na jego podwórzu była studnia. Dawniej

tyle się zawsze brało z niej wody, ile się komu zachciało,

a od dwóch tygodni, odkąd słońce zaczęło coraz

niemiłosierniej przypalać, nikt nie miał do niej

przystępu, bo Łaziebnik jak prawdziwy Lucyper

każdego od niej pędził, a wiadro wyrywał i albo je topił,

albo wyrzucał poza parkan.

background image

- Na posuchę idzie - wołał - a ty po wodę do

mnie liziesz? Do rzeki idź, tam jej nie brakuje!

background image

Ten i ów przemyśliwał potem nad sposobem

zniszczenia mu tej studni, żeby i on z niej nie korzystał,

ale to były takie tylko sobie dumki, pogaduszki,

poważnie nikt nie brał tego do serca, bo ostatecznie co

komu zawiniła studnia? A Łaziebnik może i nieźle robił?

Przecież każdemu człowiekowi milsza jego własna

koszula aniżeli cudza. To było jasne.

Bardzo możliwe, że ja bym też tak postępował

jak Łaziebnik, ale w tej chwili zachciało mi się wody

akurat ze studni i skierowałem się prosto, jak strzelił, w

stronę jego zabudowań.

Furtka była nie zamknięta, a na podwórzu, na

pierwszy rzut oka - nikogo. Śmiało więc szedłem dalej,

gdy naraz spostrzegłem Łaziebnika.

Przy samej studni, w cieniu wielkiej, rozłożystej

jabłoni siedział na małym stołeczku i to pogwizdywał

przez nos, to chrapał, tak mocno spał. Nic dziwnego.

Godzina była co prawda jeszcze wczesna, ale słońce

paliło już ogniem nie słabszym chyba od piekielnego.

Kaczki i gęsi, rozprażone na gorącu, dyszały

szeroko otwartymi dziobami, kot, jak zdechły, z

wypiętym do góry brzuchem drzemał w cieniu pod

wozem, jedne tylko jaskółki od czasu do czasu

wypryskiwały z gniazd w powietrze, przecinały je z -

chyżością błyskawicy i śmigłym lotem na powrót

zapadały pod strzechy, by się tam ukryć w swoich

małych domkach ulepionych z błota.

Cicho, jak najciszej więc, żeby nie zbudzić

Łaziebnika, nabrałem wody i już miałem iść, gdy w

pobliżu studni zobaczyłem wiadro należące z pewnością

do gospodarza, A jak było wiadro, w studni zaś woda, to

musiał być i psikus dla Łaziebnika, tęgi psikus -

szczodra zemsta za wczorajszą napaść na mnie. Żeby

wiedział, żeby na całe życie sobie zapamiętał, że ze mną

to nie przelewki.

background image

Jak by mi ktoś podpowiadał, co mam robić -

najpierw napełniłem wiadro wodą, potem wywindowałem

je na drzewo i postawiłem na grubej gałęzi jabłoni prawie

nad samą głową świętoszka, przywiązując do innej

rosnącej wyżej -: kabłąk, żeby nie spadło. Dno zaś tak

ustawiłem, żeby się momentalnie i prawidłowo

przewróciło, kiedy Łaziebnik szarpnie za sznurek, bo

jeden jego koniec przeprowadziłem przez dziurkę,

zrobioną specjalnie w rancie wiadra, drugi zaś

przywiązałem mojej ofierze do ręki.

Aż dziw, że się tak szybko uwinąłem ze wszystkim

i tak gracko szczegół pasował do szczegółu. Ale u mnie

zawsze tak bywało: albo psikus szedł jak z nut, albo trzeba

było kombinować, kręcić głową... Chwała Bogu, z tym

poszło raz-dwa i w parę minut potem już stałem poza

obejściem Łaziebnika, czekając, co to będzie, jak się

przebudzi i szarpnie ręką. Jak by mi jednak specjalnie

chciał zrobić na złość, bez przerwy spał, pochrapując i

pogwizdując sobie rozkosznie, a czas, którego nie miałem

tak dużo, leciał... Wtem przyszło mi do głowy, że skoro

sam się nie budzi, to ja mu tu zaraz pomogę. I

nazbierawszy brył, zacząłem nimi rzucać.

Pierwsza bryła padła daleko od studni, za to druga

o wiele bliżej, a trzecia - pac, prosto mu na rękę. Łaziebnik

szarpnął nią gwałtownie i w tej samej chwili spłynął na

niego strumień wody.

- Ratunku! - krzyknął, zupełnie jak by się topił,

i upadł na ziemię.

Przestraszyłem się tym nie na żarty, bo długo leżał

jak bez życia, na szczęście po jakimś czasie poruszył ręką,

potem nogą i przewróciwszy się na brzuch, począł

podnosić do góry najpierw tyłek.

Kiedy stanął na nogi, ostrożnie, wolno dźwignął

głowę ku górze i oczy jego od razu zobaczyły wiadro,

dyndające na sznurku.

background image

- Łobuz! Ancykryst! - rozkrzyczał się niby

postrzelony i na oślep, zupełnie jak furiat, popędził do

furtki swojego obejścia.

Porwałem wiadro z wodą i żeby się jak

najprędzej ukryć, wskoczyłem w sam środek wielkiej

kępy pokrzyw rosnących obok. A Łaziebnik już wypadał

przed dom, groźny jak rozjuszony byk dworski,

przeleciał koło mnie z ostrym tętentem bosych stóp - i

nagle stanął jak wryty; począł się rozglądać. Dookół nie

było nikogo, białe pasmo drogi tchnęło pustką i

niesamowitym gorącem.

- Ancykryst! - zgrzytnął, potrząsając w bezsilnej

wściekłości swoją wielką głową. - Znikł, przepadł i

szukaj go tutaj!... Ale ja go... Na mękę Chrystusa

przysięgam, psie mięso, jucha, że!...

Tra, la, la! - zaśmiałem się w duchu, a ledwo

Łaziebnik zawrócił ku domowi, bez przerwy mrucząc

coś pod nosem, wypadłem z pokrzyw i biegiem, na jaki

tylko pozwalał mi mój ciężar, puściłem się ku domowi.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Dla babki jestem diabłem, Łaziebnik jak nieboskie

stworzenie wchodzi mi w paradą, szukając fujary, czyli

dzwonnika, i chłopaki na rozkaz księdza i organisty ryczą

na całego .Grubas pod ławkami ściga Rożnika - wreszcie

moje uroczyste pożegnanie ze szkołą.

Babka, jak było do przewidzenia, wciąż siedziała

na krawędzi łóżka, zacudowana obrazikiem, który

trzymała w ręce.

Na moje wejście poruszyła się i popatrzyła na mnie

mówiąc:

- Jak byś był taki jak ten święty Jerzy, dopiero

czułabym się szczęśliwa, wnuczusiu!

- Po co mi! - odpowiedziałem. - Zamiast smoka

wolałbym zabić takiego, co rządzi we dworze. Nadziać

takiego na pikę, a potem ziemię jego rozdać biednym, to

by dopiero była frajda.

Babka zbladła jak ściana i przeżegnała się głośno,

jak by zobaczyła przed sobą samego Lucypera.

- W imię Ojca i Syna, Maniek! Co za bluźnierstwa

przychodzą ci do głowy!

- To nie mnie, a naszemu tacie. Bo pamiętacie, co

mówili zwiesną, kiedy zwalniali ludzi we dworze? Ze nasz

ipan hrabia to potwór i że jak by go tak kto dziabnął z tyłu,

toby ogromne dobrodziejstwo zrobił dla ludzi? Tak

mówili, dobrze pamiętam, potem przed dom wychodzili,

czy kto nie podsłuchuje. A mnie to co tam! Ja roli nie

chcę, a do dworu nie pójdę robić, jak będę duży. Będę

galary spławiał rzekami i wesoło mi będzie, bo każdemu

flisakowi jest wesoło. Cały dzień na rzece, może ryby

łapać, kąpać się, przy ognisku gotuje sobie jedzenie, w

budzie śpi... To dopiero życie!

background image

Babka tym zdrowym okiem, bez bielma, ciągle

mrugała wpatrując się we mnie niczym w raroga albo

diabła, potem nagle złożyła ręce i powiedziała

rozdzierającym głosem;

- Wnuczku, dziecko, w głowie ci się pomieszało I

Szaleju się objadłeś?

Już otwarłem usta, by babce odpowiedzieć coś

wesołego, bo jaki szalej, jakie pomieszanie w głowie, gdy

nagle przypomniałem sobie, że ksiądz ma przeprowadzać

dochodzenie o to moje dzwonienie. Wykaraskam się z tej

nowej biedy? A jak wszystko wykryją? Boże, co wtedy

będzie ze mną? Może będą mnie przypiekać ogniem,

ksiądz tak się zawziął i słowa na pewno dotrzyma, a

przedtem czy nie położą mnie na pokładankę? Portki

spuszczą i Kozibródka będzie walił, a z taką siłą, że aż

sobie stęknie za każdym razem...

-~ Coś się tak zasumował i opuścił łeb? - odezwała

się babka. - Znowu coś zmajstrowałeś? Ej, chłopaku,

chłopaku, zapamiętaj sobie, że zginiesz marnie na

szubienicy albo pod płotem gdzie.

I na to nic nie odpowiedziałem, a w jakiś czas

potem, po byle śniadaniu, wlokłem się do szkoły z jedyną

nadzieją w sercu, że dzisiejsza obecność moja w kościele i

obrazik święty pomogą mi w jakiś sposób, muszą pomóc. I

ksiądz mnie pogłaskał po głowie, powiedział, żem

porządny chłopiec i że będzie o mnie pamiętał... Choćby

więc nie wiem co wygadywano na mnie, nawet najgorsze

oskarżenia, nie uwierzy, nie powinien uwierzyć. Przecie

ksiądz to nie Kozibródka!

Słońce wciąż i wciąż prażyło i było już tak gorąco,

jak by cały świat zamknięto do wielkiego pieca, pod

którym bez przerwy buzował ogień. Po ogrodach drzewa

stały osowiałe, z powiędłymi liśćmi, których zieleń,

pozbawiona soczystości, była dziwnie jasna, jak

wypłowiała, a przydrożne tak grubo pokryte kurzem, że aż

background image

szare - i ten, i ów z gospodarzy, oderwawszy od nich oczy,

przenosił je het, na pola...

Bydło, wypędzane na paszę o świcie, w dwie, trzy

godziny później wracało do obór - ciężko, niezdarnie

stawiając nogi; wracało z głodnymi, zapadniętymi bokami,

bo trawa na błoniach z dnia na dzień nikła coraz bardziej,

jak by chowała się w ziemię, by pod jej powłoką, twardą

jak skorupa i spękaną, szukać wilgoci, której niestety i tam

nie było.

Szło naprawdę na posuchę, wielką klęskę dla wsi,

było się więc czym przejmować, a nawet trwożyć, ale dla

mnie, co mi tylko pustki były w głowie, znaczyło to mniej

niż ślina. Zresztą i ja miałem różne kłopoty, bo choćby

teraz nie byle jak dręczyło mnie pytanie: przyjdzie dzisiaj

ksiądz do szkoły, czy nie przyjdzie? Przyszedł. Ale jego

przyjście poprzedził Łaziebnik, który, ledwośmy zaczęli

lekcje i Kozibródka przystąpił do objaśnienia nam zadania

rachunkowego, jak zwykle potrząsając groźnie swoją linią

ponad naszymi głowami, wpadł do klasy z takim impetem

jak by był ścigany. Z koszuli, wyrunionej po staroświecku

na spodnie, i z włosów spływała mu woda - świętoszek

cholerny, na pewno drugi kubeł wody musiał wylać na

siebie - każdy więc swój krok znaczył niemal

strumieniem, dzięki czemu podłoga po raz pierwszy od

wielu, wielu miesięcy miała być tu i tam jako tako zmyta i

w tych też tylko miejscach, ma się rozumieć, wytarto ją

później starym workiem, który już tak długo nie był

używany, że aż cały zapleśniał.

Linia Kozibródki, z której nie spuszczałem

wzroku, drgnęła w powietrzu, potem opadła z hukiem na

pulpit ławki i rozległo się groźne:

background image

- Po co tu Łaziebnik przyszedł? Proszę

natychmiast wyjść!

Łaziebnik, nie racząc nawet spojrzeć na

Kozibródkę, jak by go nic a nic nie obchodził, nie

przerywał swojego marszu w głąb klasy. Wyglądał jak

nieboskie stworzenie. Koszula przylepiona do chudego,

piszczelowatego ciała, twarz o wyostrzonych rysach, cała

trupiożółta i mokra, na wielkiej cebrzykowatej głowie

rzadkie strąki włosów, z których bez przerwy ściekała

woda - oto prawdziwy topielec! Gdybym zobaczył

takiego nad rzeką w samo południe, na pewno bym umarł

z przestrachu. W tej chwili, mimo niebezpieczeństwa,

jakie mi groziło, brał mnie pusty śmiech, lecz anim się

poruszył, siedząc cicho jak mysz pod miotłą.

Łaziebnik nareszcie stanął przed pierwszym

rzędem ławek, w których siedzieli najmniejsi - zarówno

dziewczęta, jak i chłopcy. Gwałtownym ruchem

poderwał rękę do góry i mierząc nią we mnie, zawołał:

- Łobuza, łobuza masz pan, panie prefesurze, w

klasie! O, tam on siedzi, w ostatniej ławce!

Zbladłem, a Łaziebnik bez przerwy wykrzykiwał,

mierząc we mnie.

- To on na pewno dzwonił, on zepsuł organy w

kościele na chórze, a dzisiaj rano uwiązał mi sznurek do

ręki”,

Kozibródka, który zaraz na początku omal nie

zwalił swojej linii na kopulastą głowę Łaziebnika, tak był

wzburzony jego najściem, teraz, kiedy mu się bliżej

przyjrzał, omal nie parsknął śmiechem na całą klasę. To

jedno jakże zbliżyło mnie do niego - ale tylko w tym

momencie - i kazało zapomnieć o wszystkich urazach,

jakie kiedykolwiek miałem do niego. A gdy zaczął pytać

Łaziebnika, co za sznurek miałem mu przywiązać do ręki

i co ten sznurek ma wspólnego z wodą, którą ociekał,

spojrzałem mu w oczy wprost miłośnie.

background image

—Zgoda, przywiązał wam sznurek do ręki -

mówił gładząc swoją bródkę - ale co ma wiatrak

do piernika, a ten sznurek do wody? Coś wara tu

nie pasuje, mój Łaziebniku.

A pasuje! - wrzasnął Łaziebnik wyczuwając, że

Kozibródka kpi sobie z niego. - A ma wspólnego,

panie nauczycielu, bo było tak: kiedy ja ten

sznurek szarpnąłem, woda, co nabrał jej wiadrem

ze studni, w tej samej chwili wylała się prosto na

głowę, na koszulę, o, widzi pan, panie

nauczycielu, jak mnie zmoczyło? - wypiął do

przodu swoją włochatą, zapadłą pierś.

Rożnik, o którego wypytywał mnie ksiądz zaraz z

rana, parsknął niespodzianie gromkim śmiechem, a za

nim - wszyscy, co do jednego, i podniosła się wrzawa, bo

zaraz znaleźli się tacy, co z uciechy zaczęli klaskać

piórnikami w ławki, inni tupali bosymi piętami o

podłogę, a kilku się nawet rozgwizdało na palcach, żeby

było głośniej, do czego z pewnością zachęcił ich widok

Kozibródki tak bardzo śmiejącego się, że aż mu łzy

płynęły z oczu.

I nagle, wraz ze skrzypnięciem drzwi, padła na

całą klasę martwa cisza. Kto jak siedział lub stał, tak

znieruchomiał, a Kozibródka z ręką na bródce na gwałt

usiłował nadać swojej twarzy surowy wygląd: w

drzwiach stał ksiądz, zza którego wynurzało się potężne

cielsko

kościelnego.

Ksiądz był w sutannie, na głowie miał miękki,

czarny kapelusz, którego nie kwapił się jakoś zdjąć;

kościelny nosił jak zwykle swój chłopski, byle jaki strój,

za to twarz jego zdradzała niecodzienną powagę i

przejęcie się czekającymi go wydarzeniami.

Ksiądz, przeszedłszy kilka kroków, odwrócił się i

zdjąwszy kapelusz oddał go kościelnemu, po czym

background image

zawołał ostrym, komenderującym głosem:

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Wszystkie dzieci, tak z „cichej” jak i z „głośnej” klasy

porwały się do góry i wrzasnęły chórem, skandując:

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, na

wieki wieków, amen!

~- Amen! - zamruczał ksiądz pod nosem i

obejrzał się za krzesłem. Kozibródka skoczył po nie, a

Łaziebnik bez przerwy stał przed pierwszym rzędem

ławek - jak sierota. Do księdza nie wypadało mu podejść,

wyjść z klasy byłoby znów nie na miejscu, zresztą nie

rozegrał jeszcze do końca swojej sprawy, a woda z niego

- kap, kap, dużymi kroplami, i na podłodze wokół niego

utworzyła się niemała kałuża.

Naturalnie prawie z miejsca ksiądz go zobaczył i

wyciągnąwszy rękę, spytał surowo:

—Co to za człowiek, cały mokry?

—To Łaziebnik - odpowiedział Kozibródka.

—Łaziebnik? - zdziwił się ksiądz, a wiedząc, że

to jeden z’ filarów kościoła w naszej wsi, spytał

łaskawiej: - Co za bieda was spotkała, mój

Łaziebniku, żeście taki mokry? Kąpaliście się?

Łaziebnik ośmielony jego łaskawym słowem

podbiegł do ucałowania ręki, potem, wskazując na mnie,

od nowa podniósł głos:

- To on mnie tak... skąpał! Przywiązał mi sznurek

do ręki...

- Kto? Zybuła? - przerwał mu ksiądz. - To nie

prawda. Z niego porządny i grzeczny chłopiec. Sam się o

tym przekonałem. Sprawcą tych wszystkich figli i psot,

prawdziwie diabelskich, jest kto inny – wbił oczy w

Rożnika - kto celowo to robi, podburzany przez swojego

ojczaszka. Ale my go dzisiaj odnajdziemy, odnajdziemy -

powtórzył rozwlekle, z naciskiem - a wtedy... - na krótką

chwilę zawiesił głos, po czym kiwnął ręką na mnie: -

background image

Zybuła, do mnie!

Na oczy padła mi mgła, w nogach poczułem

omdlenie, lecz posłusznie wstałem i zacząłem wychodzić

z ławki, przepychając się między kolegami. Kiedy

podszedłem do księdza, ten ujął mnie za rękę i przesunął

na bok, pod okno.

- Tu stój - powiedział, po czym rozkazał

kościelnemu: - Niech kościelny zaczyna!

Kościelny żwawo podbiegł do pierwszej ławki i

swoimi muskularnymi rękami złapał najbliższego

chłopca za ramiona.

- Wstawaj! - zawołał. - A teraz zarycz!... No,

czego wybałuszasz na mnie gały? Mówię ci po ludzku,

zarycz jak krowa czy byk, wszystko jedno, tylko zarycz.

No, dlaczego milczysz? Ryczeć nie umiesz?

Chłopak pobladły, trzęsący się z przestrachu,

pokręcił odmownie głową.

- Nie umiesz? Teraz nie umiesz, a wczoraj

umiałeś? Zarycz! - wrzasnął.

Uuuuu - spróbował chłopak jakoś cicho,

niewyraźnie, co było podobne raczej do koziego

beknięcia aniżeli do krowiego ryku.

—Żle! Jeszcze raz! Ale głośniej.

-- Uuuu! - wydobył z siebie chłopiec, nieco

ośmielony, grubym, gardłowym głosem.

- No, tym razem może być. A teraz wykrzyknij

tak, jak byś ryczał: fujara!

Chłopiec popatrzył na kościelnego jak na wariata,

ale posłusznie wykrzyknął niskim, rykliwym głosem:

- Fujara!

- Nie, nie ten -~- odezwał się ksiądz. Kościelny

podszedł więc do drugiego chłopca i jednym

szarpnięciem postawił go na nogi.

- Teraz ty!

background image

Ten w mig się widocznie połapał, o co chodzi,

bo ryknął na cały głos:

- Fujara!

Ryk ten w niczym nie był podobny do mojego

wczorajszego. Był trochę za wysoki i jak by śpiewny.

- Następny! - rozkazał ksiądz.

I kościelny podszedł do innego, potem znów do

innego. Chłopcy nie byli już tak wystraszeni, żądania

kościelnego traktowali jako zwariowaną zabawę i cała

klasa aż drżała, rozsadzana wykrzykiwaniem „fujary”

na różne tony.

Jeden tylko Rożnik drżał coraz bardziej,

opuszczając głowę do samej ławki, widocznie,

biedaczyna, chciał się ukryć przed wzrokiem

kościelnego, który już podchodził do niego, a niebawem

ułapił go za kapocinkę.

- A ty?

Rożnik popatrzył na niego takim wzrokiem, jak

by go błagał o litość, o zmiłowanie się nad nim, żeby go

ominął, żeby mu nie kazał ryczeć.

Ale kościelny jak nie huknie:

- Nie udawaj mi, że z ciebie ślimak, bo dobrze

wiemy, czym ty i twój przemądrzały tatulo śmierdzi ta.

Rożnik już nie patrzył na kościelnego, a gdzieś

przed siebie, potem ryknął z taką jakąś rozpaczą i

zarazem pogardą dla obydwóch „sług bożych”, że

przestraszyłem się: usłyszałem swój własny wczorajszy

głos.

Kościelny odruchowo skulił się. Widocznie

przypomniał mu się wczorajszy groźny duch, którego „i

tak, i owak łapał rękami i złapać nie mógł”, a ksiądz już

sadził do Rożnika wielkimi susami, krzycząc:

- To on! Trzymaj go!

Nim jednak kościelny wyciągnął ręce do

Rożnika, ten gwałtownie dał nura pod ławkę i znikł pod

background image

nią.

W klasie wszczął się rumor, oczy wszystkich

dzieci utkwione były w ławkę, pod którą ukrył się

Rożnik, a ksiądz, wycierając sobie czoło chustką, jak by

był bardzo spocony, wołał tryumfująco:

- Wiedziałem, że to on! Ojciec socjał i

bezbożnik, a synalek - łobuz! W dzwonnika i organistę

zachciało mu się zabawić. Czekaj, dam ja ci teraz

organistę i dzwonnika! Kościelny, wyciągnąć mi go

spod tej ławy!

To wyciągnięcie nie było takie łatwe, bo Rożnik

spod jednej ławki nurkował pod drugą, przy tym nogi

dzieci stanowiły również niemałą jego obronę.

Zarządzono więc opróżnienie ławek.

Nie na wiele się to zdało, bo prześladowany z

niebywałą zwinnością przebałakowywał na czworakach

z miejsca na miejsce i kościelny tak się wkrótce

zmęczył ganianiem go od ławki do ławki, które musiał

jeszcze sam przesuwać to w jedną, to w drugą stronę, że

ledwo zipał, cały czerwony i spocony, jak po dobrej

kąpieli.

Ksiądz znów zabrał głos:

- Kościelny, pod ławki, wygonić stamtąd

psubrata!

Kościelny spojrzał bokiem spod czoła na księdza

i zamruczał coś w odpowiedzi, ale posłusznie wsunął się

pod ławki, a potem zaczął się czołgać. Rzuciłem oczami

po dzieciach i prawie u wszystkich stwierdziłem to

samo, co ja w tej chwili czułem: chęć parsknięcia

śmiechem na całą klasę - taki pocieszny był widok

grubasa, który jak niedźwiedź, niezdarnie i z głośnym

postękiwaniem sunął za małym Rożnikiem,

posiadającym siłę i prężność zwierzątka, a jeszcze lepiej

- piskorza, bo tak samo jak on przewijał się to tu, to tam,

a nawet - wprost nie do wiary - między rękami i nogami

background image

swojego prześladowcy. Długo by więc zapewne trwała

ta pogoń, gdyby Kozibródka nie mrugnął na swoich

pomocników - dryblasów, w każdej chwili gotowych do

wszystkiego.

background image

Jakże mi strasznie żal było Rożnika! Ale

uratować go, uchronić przed pokładanką i czekającą go

później szubienicą, znaczyło: samemu przyznać się do

winy i oddać w ręce oprawców. Mało ludzi na moim

miejscu zdobyłoby się na taki czyn, więc i ja... Ale w

duchu przysiągłem sobie: wynagrodzę w jakiś sposób

krzywdę Rożnika, którego niebawem złapali i wywlekli

spod ławek. Był cały brudny, ubranie miał potargane, bo

bez przerwy się wił, szarpał, chcąc się uwolnić. A siłę

miał! Nikt by się tego nie spodziewał po takim chuchrze.

Żeby więc nie uciekł, jego właśni koledzy poczęli mu

wiązać ręce i nogi paskami od spodni.

Ksiądz, zobaczywszy go przed sobą, zawołał:

- Mam cię, mam, diabelskie nasienie!

A Kozibródka rozkazał krótko:

- Spuścić mu portki! - a potem: - Dajcie go tutaj,

na ławkę!

Rożnik jeszcze raz popróbował rozerwać więzy i

aż zacharczał z wysiłku, tak się mocno wyprężył,

nadaremnie.

W chwilę potem, rozciągnięty już na ławce,

załkał cichutko:

- Mamo! Mamusiu! - i nagle jak nie wykrzyk

nie: - Tata!

W całej klasie zapanowała raptem cisza,

wyraźnie więc było słychać mlaskające uderzenia linią,

odmierzane nie znającą litości ręką Kozibródki.

- ...osiem, dziewięć, dziesięć...

Rożnik, z zaciętymi do krwi wargami, nie

wydawał już z siebie żadnego głosu, choć ciało jego,

smagane raz za razem, stawało się coraz bardziej

czerwone, w końcu podeszło krwią i spuchło. Leżał

spokojnie jak martwy, z zamkniętymi oczami. Otworzył

je dopiero wtedy, kiedy z brzękiem spadła linia na stół,

rzucona z rozmachem przez Kozibródkę.

background image

-Zmęczyła mnie szelma!

- Teraz możemy go badać - powiedział ksiądz i

zwrócił się do pobitego. - Ubieraj się i chodź tutaj, do

stołu.

Rożnik długo nie mógł zejść z ławki, bo co się

na niej podźwignął, to zaraz padał jak długi, tak bardzo

bolało go ciało, albo po prostu nie miał siły. W końcu

zwlókł się na podłogę, a ledwo zaczął wciągać na siebie

spodnie, wybuchnął płaczem.

Nie płacz! - powiedział ksiądz. - Zupełnie

sprawiedliwie spotkała cię ta kara, bo dlaczego

schowałeś się pod ławkę? I to przed kim? Przede

mną i przed swoim nauczycielem? - aż cały

dygotał ze wzburzenia, mięsiste policzki trzęsły

mu się jak galareta. - Teraz chodź tutaj do mnie i

odpowiadaj na pytanie: dlaczegoś wczoraj

dzwonił w wielki dzwon, a przedtem, zaraz po

nabożeństwie wieczornym, uszkodziłeś miechy

na chórze? Ojciec kazał ci to zrobić? Mów

otwarcie, inaczej... - i obejrzał się na Kozibródkę

jak sędzia na kata.

—Ja nie dzwoniłem - wyszlochał chłopiec.

—Jak to nie dzwoniłeś? To może powiesz, że i

miechów nie zepsułeś?

Bo i nie on, proszę księdza proboszcza -

wtrącił się niespodzianie Łaziebnik, pochylając

się z należytą pokorą przed księdzem. - Łobuz z

niego, bo łobuz, i z pewnością nicpoń z niego

wyrośnie, bezbożnik jak jego ojciec, ale on na

pewno nie dzwonił i miechów nie uszkodził. To

ten tylko mógł zrobić jedno i drugie, ten, psie

mięso, jucha, ancykryst - i znów jak przedtem

całą ręką wskazał na mnie. - Cała wieś dobrze

wie, jaki z niego gagatek, bo niejednemu dał się

we znaki. Ten sznurek do ręki to też on musiał

background image

mi przywiązać...

—Niemożliwe! - powiedział ksiądz. - Chłopak

pobożny, ma porządnego ojca...

background image

- A ja mówię, że to on! - nie ustępował

Łaziebnik. - Wczoraj, zaraz po tym dzwonieniu, byłem

nawet u niego w domu... Niech go ksiądz proboszcz

rozkaże położyć na pokładankę, a na pewno zaraz się

przyzna...

Ksiądz popatrzył na mnie z wyraźnym

niedowierzaniem i tak mi się wydawało, było mu mnie

żal.

- A pan co na to, panie profesorze? - zwrócił się

na koniec do Kozibródki.

Jemu też było żal brać mnie na pokładankę, bo ja

jeden ze wszystkich najlepiej pomagałem jego żonie w

kuchni i koło świń chodziłem jak koło naszych

własnych, to wyczytałem z jego spojrzenia rzuconego na

mnie przelotnie, ale bronić mnie, bronić kogokolwiek

przed biciem, to nie leżało w jego charakterze. Zresztą

czy linia nie była najlepszą metodą wychowawczą, od

której nikt jeszcze nie umarł? A ponieważ ja ani razu nie

byłem bity, więc...

Odął wargi, pogłaskał sobie bródkę.

- Trudno ręczyć - wyrzekł wolno.

- Ha! To brać go! - rozkazał ksiądz. - Do

kompanii temu bezbożnikowi. A nuż to naprawdę on?

- Brać go! - huknął Kozibródka i na swoich

krótkich, grubych nogach ruszył do stołu po linię, a ja -

do okna, na framugę, i zatoczyłem w powietrzu duży łuk

skacząc na trawnik do ogrodu, tego ogrodu, do którego

chciałem się zakraść, żeby pościnać bzy.

Rozejrzałem się rozpaczliwie dookoła; płoty

były tak wysokie, że w ciągu dwóch, trzech minut nie

mógłbym się na nie wdrapać, równie trudnym do

przebycia dla uciekającego był i mur. Niewiele więc

myśląc, bo już dochodziły mnie odgłosy czyichś

prędkich kroków zmierzających do ogrodu, rzuciłem się

na lewo, gdzie najwięcej rosło bzów, a potem szybko jak

background image

kot wdrapałem się na największy z nich, o dużej i

szczelnie sklepionej koronie, podobnej z dala do

bukietu. Po upływie kilkudziesięciu najwyżej sekund

zza węgła szkoły wynurzyli się jednocześnie: ksiądz i

Kozibródka, a za nimi parła cała gromada dzieci, z

kościelnym pośrodku.

- Uciekł! - zawołał ksiądz rozglądając się po

ogrodzie.

- Uciekł! - powtórzył jak echo Kozibródka. Na to

głos księdza:

- Ale nie ucieknie mi ze wsi. A jak go tylko

dostanę, no, jak go tylko dostanę - powtórzył - to już nie

wyjdzie z moich rąk taki, jaki w nie wejdzie.

—Oto i chłopskie dzieci, proszę księdza

proboszcza!- powiedział Kozibródka. - Uczę i

uczę, kija nawet nie żałuję i co z nich rośnie?

—A takiego pobożnego, skromnego udawał i

masz! Opryszek!

—Bić od rana do wieczora, bić i skórę ściągać,

to by może dopiero pomogło.

Ksiądz na to:

- I tak trzeba będzie, a najlepiej - pokasować

szkoły, bo co który nauczy się czytać, to zamiast po

książkę do nabożeństwa, sięga po gazetę. A jaką? Już ja

dobrze wiem jaką. Ale ja to wykorzenię, do kościoła ani

jednego nie wpuszczę.

—Ech! - westchnął Kozibródka i machnął ręką. -

Trudna rada, księże proboszczu, trudna! -

powtórzył z naciskiem. - Bo i bez gazet...

Tak, wiem - przerwał mu ksiądz - po wsi

chodzą różne pogaduszki od takich jak nasz

Rożnik, socjalizmu im się zachciewa, ale i to

ukrócę, ukrócę! Proszę być spokojnym...

W takim samym porządku, w jakim tu przyszli -

to znaczy: ksiądz i Kozibródka stanowili czoło pochodu,

background image

utworzonego z kościelnego i niewielkiej gromadki

dzieci - poczęli niebawem odchodzić. Kiedy mi zupełnie

znikli z oczu, najpierw wychyliłem głowę spomiędzy

kiści bzu i chwilę się rozglądałem, pilnie nasłuchując,

potem - skok na ziemię i do płotu.

Nawet dość szybko udało mi się znaleźć w nim

zupełnie cienki balas, z którym, żeby go wyłamać, nie

miałem prawie żadnego kłopotu. Po kilku minutach

uporałem się i z drugim, jego sąsiadem, chociaż był

grubszy od niego, ale ja w tej chwili miałem na pewno

więcej siły aniżeli Rożnik, kiedy go związano paskami -

i droga do ucieczki stała przede mną wolna. Ale teraz

nie spieszyło mi się do niej. Dobrze wiedziałem, że do

szkoły już nie wrócę, nie dlatego, że rok szkolny już się

kończył i miały się zacząć wakacje, po których różnie

mogło być z moją nauką, ale że ledwo bym się w niej

pokazał, złapano by mnie zaraz, związano i

zaprowadzono na plebanię, gdzie dobrze by mnie nasz

ksieżulo oporządził, a potem kajdanki na ręce i hajda,

opryszku, do więzienia. Dlatego czy nie należało się

pożegnać jakoś uroczyście z tą szkołą, no i z

Kozibródką? Bo co do księdza, to byłem pewny, że

jeszcze się z nim nieraz zetknę.

Prosto od płotu skierowałem się pod okna

szkoły. Dzieci właśnie odmawiały pacierz prędkimi,

nieskładnymi głosami.

Lepiej nie trzeba - pomyślałem i uchwyciwszy

się gzymsu okna wdrapałem się na nie. Na mój widok

dzieci momentalnie przerwały pacierz, a Kozibródką

zapatrzył się we mnie niby w nadziemskiego potwora.

Mówiąc prawdę, ja też wlepiłem w niego oczy i ani be,

ani me, jak bym zapomniał języka w gębie, ale na

pierwszy jego ruch uprzytomniłem sobie, po co tu się

zjawiłem i wykrzyknąłem:

- Ostaj, szkoło! Już nie będę więcej karmił świń

background image

i wylewał pomyj ani drzewa rąbał! Kozibródka -

meee! - zahuczałem.

Po chwili z tym „meee”, ale o wiele głośniejszym

niż za pierwszym razem, zsunąłem się z okna - i do płotu!

Jak to dobrze, że zawczasu przygotowałem sobie w nim

dziurę, bo tym razem na pewno byłbym ujęty, tak szybko

puszczono się za mną w pogoń, a Kozibródka już, już mnie

dosięgał.

Dopadłszy do otworu i przewinąwszy się przez

niego jednym gwałtownym prześliznięciem - byłem

uratowany. Ale nie do domu skierowałem swoje kroki, a

prosto na łąki, szerokim pasem ciągnące się nad rzeką,

gdzie mogłem być zupełnie bezpieczny.

Słońce piekło niemiłosiernie, powietrze było

ciężkie i jak by z piachem, że nie można było oddychać,

mimo to rwałem środkiem wsi, aż się kurzyło.

Niebawem minąłem ostatnią chałupę i zza pagórka

wynurzył się wąski, długi rąbek zieleni, a jeszcze chwila -

r i miałem przed sobą całe jej morze, cudowne, tonące w

słońcu.

Przywitałem je dzikim, nieokiełzanym wybuchem

radości, skacząc do góry i wywijając łamańce, jak by mi

się naprawdę pomieszały wszystkie klepki, a potem,

zaszyty w jednej z licznych kęp wikliny, długo się

śmiałem, aż mnie brzuch w końcu rozbolał, żem tak

sprytnie wykiwał obydwóch na raz: księdza i Kozibródkę!

Miałem już różne przygody, niejedna groziła mi nie tylko

skręceniem sobie karku, ale i solidnymi batami, gdyby

mnie ujęto, lecz takiej frajdy jak dzisiejsza nie

przeżywałem jeszcze. Księdza i Kozibródkę

wystrychnąłem na dudków! Obydwóch! A to pożegnanie

ze szkołą czy nie było klawe? „Nie będę więcej karmił

świń i wylewał pomyj...”, ha, ha, ha!

Nagle przestałem się śmiać, bo przyszło mi do

głowy, że cóż najlepszego zrobiłem? Ze pożegnałem się na

background image

wieki wieków ze szkołą, to ostatecznie nic złego, bo ja nie

panicz, nie byłem stworzony do żadnych szkół, ale przez

swoje psoty naraziłem się - i to jeszcze jak! - księdzu i

Kozibródce. Czy za to nie spotka mnie kara? Przecież obaj

to nie pierwsi lepsi chłopi 1 Cała wieś, ba, cała parafia nie

tylko się liczy z nimi, ale i boi się ich jak ognia. Z różnymi

władzami i urzędami są za pan brat, policja kłania się im w

pas i ja marny, durny skrzat z takimi potęgami musiałem

zagrać? Czy nie zapłacę za to? No, i to jeszcze jak! Mo-ro-

wo! Bo jak mnie pochwycą w swoje ręce...

- O tatulu, ratujcie! - rozpłakałem się nagle, taki

mnie wziął strach przed księdzem i Kozibródką. I po raz

pierwszy naprawdę szczerze pożałowałem, żem był takim

wisielcem... Trzeba mi było być porządnym chłopakiem,

grzecznym, nikomu w drogę nie wchodzić, nie psikusować

i szkołę, jak się należy, powinienem był skończyć, a

potem... a potem iść do dworu, żeby żyć jak wszyscy, jak

tatulo... Teraz... teraz - łkałem bez przerwy - sprawdzą się

przepowiednie babki, że zginę marnie, pod płotem albo na

szubienicy...

- Na szubienicy ~ powtórzyłem ciszej, potem

jeszcze raz, ale już zupełnie cicho - i nagle usnąłem.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Łaziebnik wysyła mnie do więzienia, babka okazuje się

wielkim bohaterem,

decydująca rozmowa ojca z matką i moja wyprawa na

plebanię

Kiedy się przebudziłem, było już ciemno, a o

czym najpierw pomyślałem, to że jestem głodny, och,

jak strasznie głodny!

Odruchowo więc, jakby nigdy nic, zerwałem się

na nogi, żeby jak najprędzej iść do domu, gdy wtem

przypomniały mi się wszystkie wydarzenia minionego

dnia i jak podcięty usiadłem na trawie. Zebrało mi się na

płacz, lecz jakoś nie płakałem. A głód wciąż, bez

przerwy szarpał mi kiszki, ja zaś, o mój Boże, nie

wiedziałem ani gdzie iść, ani do kogo, przede wszystkim

zaś - co jeść?

Po długiej, długiej chwili wstałem, zdecydowany

mimo wszystko wracać do domu, ale zaraz usiadłem.

- Nie, nie pójdę do domu - powiedziałem sobie -

bo na pewno o wszystkim wie już ojciec i chyba czeka

na mnie z kijem. Nigdy mnie jeszcze, ani razu, nie zbił,

ale dzisiaj zbije, i to jeszcze jak! Bo za wszystkie czasy.

I znów minęło kilkanaście chwil, potem jeszcze

kilkanaście, wzeszedł miesiąc i rozwidniło się, a ja

wciąż siedziałem nieporuszony. Już nie myślałem o tym,

com zrobił, nie myślałem i o biciu, które mnie czekało,

tylko bez przerwy o jedzeniu, tak okropnie chciało mi

się jeść.

background image

W końcu włożyłem do ust kilka traw, ale zaraz je

wyplułem, bo były suche i gorzkie... Potem znów się

podźwignąłem i zacząłem iść, ale dziwnie wolno, coraz

wolniej, jak by coś pętało moje nogi. Naraz posłyszałem

czyjeś kroki, duże i ciężkie, i rzuciłem się przed siebie.

Dopadłem wsi, lecz gnany strachem przed tymi krokami,

które zdawały się mnie gonić, popędziłem dalej. Aż

poczułem brak tchu w piersiach, a w nogach zmęczenie i

zwolniłem nieco.

Do domu miałem już niedaleko, pozostawało mi

tylko minąć ogród Łaziebnika, potem pod górę - i byłem u

siebie...

Ojciec i matka - rozmyślałem - na pewno juz są po

kolacji, teraz czekają na mnie, każdy z kijem w ręce,

ponieważ zaraz z wieczora musieli się dowiedzieć o moich

sprawkach. Od kogo? No, takich, co im donieśli, na pewno

nie brakło. Pierwszy Łaziebnik, a ksiądz i Kozi-bródka to

może nie? Na dzwonienie ojciec nie powiedział mi nic, ale

za miechy i szkołę nie daruje, o, co to, to nie, i skórę mi

złoi, że ha, bo czy nie dawałem mu słowa, że się zmienię?

Więc jak tu wracać do domu. Ale nie wracać? Przecież z

głodu mogę umrzeć! O pustym żołądku na pewno nie

przeżyję tej nocy, bo czy raz mówiła do mnie matka, że

dziecko, które me je, od razu umiera? A ja od rana nie

miałem mc w ustach Dlatego nie było dla mnie innego

wyjścia, jak wracać j do domu.

Zbiją mnie - myślałem teraz - to zbiją, ale chyba nie

zabiją, a potem dadzą jeść. A nie dadzą, to sam, chwycę

kawał chleba...

Okna domu, jak się tego spodziewałem, były

oświetlone. Ale nigdy byłbym nie przypuszczał, ze

pierwszą osobą, którą zobaczę, będzie Łaziebnik. Cóż za

drań. Pochylony nad ojcem, który siedział na krawędzi

łóżka, wykrzykiwał, wymachując groźnie rękami:

background image

-Do kryminału go, psubrata, oddaj, albo jakiego

domu poprawczego, bo zbój z niego! Księdzu despet,

kościołowi - despet, mnie -despet, całej wsi despet, a tobie

hańba, że masz takiego syna. Pfu! - splunął - co ja mówię:

syna! Nie syna masz, a zwierza! Na święty kościół

podniósł rękę? Jak on śmiał? A może ty go tak specjalnie

wychowujesz? Takiś sam jak Rożnik? Ino Rożnik czytuje

bezbożne gazety, a ty ani jednej litery nie znasz. Ślepyś jak

kret - raptem umilkł, wytarł usta ręką, po chwili spytał: -

No, co z nim zrobisz? Chcę wiedzieć, żeby zaraz z rana

donieść księdzu proboszczowi.

Ojciec dobrą chwilę nie mówił nic. Głowę miał

zwieszoną, zapatrzony był w ziemię. Naraz podniósł oczy

na Łaziebnika i spytał:

—Czegoś się uwziął na mnie, człowieku?

Zamęczyć mnie chcesz?

—Nie chcę cię zamęczyć, ino czas ci usunąć ze wsi

zakałę, bo kto wie, czy nie przez niego Bóg nas

karze.

O dziwo, babka, zamiast odmawiać różaniec,

przysłuchiwała się rozmowie i nagle jak nie wybuchnie na

Łaziebnika:

—Po coś tu przyszedł? Pilnuj swoich dzieci, a nie

nachodź mojego domu! Powtarzam: swoich pilnuj!

Powiedziałeś, co trzeba, teraz się wynoś, a nie rób

się katem dla obcych.

—A wy tu co?... - spytał Łaziebnik wytrzeszczając

na nią oczy.

—A to, że my jesteśmy od karania naszych dzieci,

a ty wynoś się stąd, pókim dobra. Już cię nie ma!

Łaziebnik chwilę nie zdejmował z niej oczu, a tak

wyglądał, jak by mu po gębie dała. Potem rzucił krótkie

spojrzenie na ojca, widocznie pewny, że go weźmie w

obronę, lecz że ojciec nawet głowy nie podniósł, bez

przerwy zapatrzony w ziemię, gwałtownym, prędkim

background image

krokiem ruszył do drzwi.

- Takieśta? - zawołał od progu. - To moja noga tu

więcej nie postoi, ani razu, nigdy! Wy - dziady! Ale

zapamiętajcie sobie, że jak go złapię, tego zbója, to na

pierwszym lepszym drzewie powieszę i nic mi za to nie

będzie, nic!

- Żeby on ciebie wpierw nie powiesił, uważaj...

ty...

grobowy świętoszku! - odparowała babka.

Łaziebnik nic już nie powiedział, klapnął drzwiami

i wyszedł. A ja myk za węgieł i schowałem się. Kiedy po

kilku minutach przeszedł koło mnie, wymachując z.

wściekłości rękami, wyszedłem z ukrycia i zacząłem krok

za krokiem zbliżać się do drzwi. Wreszcie miałem te

drzwi, stałem tuż za nimi, ale brakowało mi jakoś odwagi

otworzyć je. Usłyszałem głos babki:

- Wygoniłam go. bo mnie było poręczniej to zrobić

niż tobie, ale - westchnęła głośno - co mówić, gadał

prawdę. Musisz z chłopakiem co postanowić. Albo - albo!

Do kryminału to może za dużo. ale do służby... A sam

jesteś temu winien, bo wygadywałeś nieraz przy nim różne

rzeczy. Jak o naszym panu. Powiedziałeś, żeby go

dziabnąć z tyłu. On teraz przybrał sobie do głowy, że i to

mógłby zrobić.

- Co wy mówicie? - spytał ojciec jakimś

niewyraźnym głosem.

—To, co słyszysz. Nie dalej jak dzisiaj rano

powiedział o tym. Widzisz, do czego doszło?

—Jezu! - jęknął ojciec.

Za późno teraz na jęczenie. Trzeba coś radzić -

odezwała się matka. - Chłopak się zwilczył, nie

czuł na sobie twardej ręki - i masz! To że szkołą

skończył, dodała po chwili - to nic, samam go

chciała już dawno z niej zabrać...

background image

—Chciałaś, ino nie zabierałaś! - powiedział

ojciec.- Ale nie czas teraz na swary. Trzeba coś

radzić - i spytał: - To co, naprawdę oddać go do

służby?

—Do służby! - odpowiedziały mu dwa głosy

prawie równocześnie.

- Do miasta?

—Co ty, do miasta? - powiedziała matka. - Bo to

przyjęliby go tam do czego? A do chłopa jakiego

prędzej się nadaje, gęsi i krowy może już paść.

Tak, gęsi i krowy może już paść - powtórzył

ojciec takim głosem, jak by go w tej chwili mocno

coś zabolało. - Ano cóż, to niech pasie. Do tego

się przecie urodził.

—A do czego? - spytała matka. - Znów ci chodzi

coś po łbie?

Nie, nie, nic mi po łbie nie chodzi - odrzekł

wolno ojciec. - Mówię tylko, że do tego się

urodził, żeby być parobkiem, a potem fornalem

we dworze, jeżeli go, ma się wiedzieć, wezmą do

tego dworu. Bo i z tym ciężko. Mało to zwiesną u

nas zwolnili? No, tak - dodał po chwili cichutko. -

Czyby kończył szkołę, czyby jej nie kończył,

czyby był grzecznym i spokojniutkim. czy też

jeszcze gorszym, niż jest,’ jeden mu koniec! A

jakby tak i u nas już panowały inne porządki... jak

tam... to on by i uczył się dalej, i co innego... No

tak! - nagle urwał.

- Coś ci, widzę, bez przerwy nie daje spokoju -

znów się odezwała matka.

—A nie daje! - wykrzyknął ojciec. - A ty milcz! I

zapamiętaj sobie, na wszystkie czasy sobie

zapamiętaj, że. z chłopaka nie zrobię parobka.

Nie!

To go nie oddasz do służby?

background image

Oddam, bo muszę, ale...

Otwarłem gwałtownie drzwi i rzuciłem się do ojca

płaczem.

Tatusiu, ja nie chcę do żadnej służby!

background image

Ojciec chwycił mnie mocno, przytulił do piersi i

powiedział cicho, przez łzy:

- Musisz, dziecko... Matka skoczyła na równe nogi i

do ojca, jak by go chciała uderzyć.

- To ty tak z nim?... - zawołała. - Tak go witasz?

Głaszczesz i tulisz do siebie?

- A co mam mu zrobić? - spytał ojciec. - Zabić go

zaraz?

- Zawsze tak mówisz i widzisz, co z niego wyrosło?

Zbój!

Ojciec szybko podniósł z ziemi kij, podał go matce i

powiedział:

~ To masz! Masz i bij go, żeby nie rósł dalej

zbójem. Matka spojrzała na ojca niepewnie, bez słowa.

Dlaczego nie bierzesz? - spytał ojciec i widać

było, że ponosi go coraz większy gniew. - Bierz!

Pfuj! - splunęła matka. - Patrzcie go, chłopa i

ojca, mnie go bić każe, a sam nad nim płacze! To

tak robią chłopy i ojce?

- Nie wiem, jak robią chłopy i ojce, ja wiem, jak ja

robię! - odrzekł z głośnym sapaniem ojciec. - A bić go nie

będę, bo wiesz, kto go będzie bił? Bieda! Zaraz jutro

pójdzie w świat, tam się nie będą z nim ceregielować, a nie

będzie ani jednego człowieka, co by się nad

jego niedolą ulitował. A potem, jak dorośnie, czy nie będzie

miał tego samego? Bo co ja mam? A ty? Dawno trzasnął

mnie przez gębę prowentowy, bom źle niósł naręcze wyki?

A ty zapomniałaś już, co miałaś z karbowym? Człowiek

jest jak pies parszywy - dodał, - Jak

kto nie kopnie, to kija porwie...

Wargi mu się trzęsły jak w tłumionym płaczu, oczy

miał wilgotne. Chwilę spoglądał gdzieś przed siebie

dziwnie zamyślonym, ponurym wzrokiem, potem

powiedział spojrzawszy w bok, na matkę:

background image

—Daj mu coś jeść, bo na pewno głodny. Później

przygotujesz mu jakiś węzełek i niech idzie do

ujka, do Przyleśnej. Ja mu wytłumaczę drogę. A

w niedzielę, jak przyjdę do niego, rozpatrzę się

za jaką służbą. Tak, za jaką służbą - powtórzył. -

Jak śmierć dla człowieka, tak ona dla niego.

—Do ujka? - podjęła matka. - Dobrze, niech

idzie do ujka. Tam sąsiad, Biały, zbiera

trzydzieści morgów, to może go weźmie do

siebie.

—Psubrat z niego, wiem dobrze - powiedział

ojciec - ale służba wszędzie jednakowa. U

psubrata czy nie u psubrata.

Matka podeszła do stołu, zaczęła mi szykować

kolację.

A więc było już po burzy! Nigdy byłbym nie

przypuszczał, że się tak skończy. O tym, że czekało

mnie jutro pójście do służby, wcale nie myślałem, będąc

bez przerwy pod wrażeniem, że jednak nie zbito mnie,

nie sponiewierano, na co sobie, mówiąc prawdę,

rzetelnie zasłużyłem, a ojciec się nawet użalił nad moją

dolą.

Ale oto kolacja już stała dla mnie na stole,

kromka chleba i garnuszek surowego mleka. Kiedy

zasyciłem pierwszy głód, ojciec przysunął się do mnie i

zaczął mi objaśniać drogę do tej Przyleśnej, gdzie

mieszkał ujek. Nie było to blisko, ale na szczęście

prawie cały czas miałem iść gościńcem, dopiero za

lasem będę musiał skręcić na lewo - tak ze trzy

kilometry, do pierwszej odnogi na prawo, która miała

mnie już zaprowadzić na samo miejsce.

- A jak już będziesz we wsi, zapytasz o Jarmuza.

Ludzie ci pokażą - tłumaczył dalej - zresztą łatwo do

niego trafić, bo jego dom stoi na pagórku, a zaraz przy

nim wielkie gospodarstwo Białego, dom duży,

background image

murowany - Zapamiętałeś sobie wszystko?

Tak, tatusiu, zapamiętałem.

background image

- To dobrze. Matka zaraz naszykuje ci jaki

węzełek, a ja wyjdę trochę przed dom. Coś mi... no, coś mi

duszno po tym wszystkim.,

Przeniosłem pytające spojrzenie na ojca, ale ten

nic już więcej nie mówił, potem poszukał moich oczu

swoimi smutnymi, zamyślonymi oczami i na króciutki

moment zajaśniał, w nich uśmiech, serdeczny, dobry

uśmiech ojca i zarazem mojego przyjaciela.

Z tym uśmiechem miałem opuścić dom nazajutrz

rano, a - niestety - opuściłem go jeszcze tej nocy. Tak się

złożyło, a zaczęło się od tego, że długo nie mogłem

zasnąć. Po raz pierwszy nie w głowie mi były wybryki.

Oto już jutro, zaraz rano, miałem iść w świat, do jakiejś

Przyleśnej, do ujka - i myśl o tym ani na chwilę nie dawała

mi spokoju, spędzała sen z oczu. Jak będę miał u tego

ujka? Będzie dla mnie dobry? No, na pewno nie będzie

taki jak ojciec, co o szkołach dla mnie marzył, żebym się

uczył, żebym nie był fornalem, a człowiekiem jak się

patrzy. A jaki ja dla niego? Niedobry. Żeby tam tylko

niedobry. Zły jestem dla niego. Chociaż właściwie w

czym jestem dla mojego ojca zły? Za naukę Kozibródka

zawsze mnie chwalił, a że dalej nie będę się już uczył, to

cóż, nie moja wina, bo choćby i u nas panowały już inne

porządki, o jakich ojciec wspomniał, toby też nic nie

wyszło z mojej nauki, bo jak to, ja, Zybuła, miałbym

siedzieć w jednej ławce razem z paniczami w miastowych

klasach? Pierwszy Franc złapałaby mnie za kark - i „won

stąd, wstrętna chłopaka, fornalska Kind! Tu jaśnie

panicze!” A ksiądz wskazałby na mnie ręką i rozkazał:

- Zedrzeć z niego skórę! Patrzcie, czego to mu się

zachciało. Szkoły w mieście! A w ogrodzie u pana

hrabiego kto będzie robił? A jeszcze lepszy dla ciebie

kry-

1

minął, łobuziaku, hyclu spod ciemnej gwiazdy, a nie

tutaj w jednej ławce... Precz stąd!

background image

Ja bym nie wyszedł? Jeszcze prędko. Jak z procy

bym wystrzelił i - biegiem do domu!

Dlatego lepiej, żeby nie było tych innych

porządków, bo to tylko na śmiech dla mnie, wstyd.

Każdy pasuje do swego miejsca, a ja pasuję do tego, co

mam, i jutro trzeba iść do służby. Szkoda! -

westchnąłem. - Byłbym się jeszcze pobawił trochę,

pobaraszkował, a tu już jutro!

Rozpłakałem się. Dlaczego ja muszę iść do tej

służby? W domu było mi tak dobrze! A tam, czy nie

będą mnie bić, poniewierać, a może i jedzenia poskąpią,

łacha na plecy, ale do roboty będą ganiać od świtu do

nocy... A jak ja będę mógł co robić? Przecież moje ręce

to jak patyczki. Połamią się albo z miejsca popuchną i

tyle będę miał, że zostanę kaleką. Buczałem bez

przerwy.

A wszystkiemu ksiądz winien! Po co przychodził

do dzwonnicy? Zadzwoniłem, wywołałem we wsi trochę

popłochu i na tym byłby koniec, ale nie, przyleciał,

narobił alarmu, zamieszania... A do kościoła potrzebnie

mnie wciągnął? Kalikować kazał! A później tego samego

do szkoły? Śledztwa mu się zachciało! I wyszła chry-ja,

bo musiała wyjść ta chryja. A jak by był siedział cicho i

nie wysyłał mnie na chór, to ani miechów byłbym nie

popsuł, ani ze szkoły nie uciekał... Byłoby wszystko po

staremu, a tak... Naraz usiadłem na posłaniu.

Zemszczę się na nim, żeby mnie dobrze

popamiętał!

background image

R

OZDZIAŁ SIÓDMY

Kto ryzykuje, ten w kozie nie siedzi -

i ja stają się duchem, który ma uczyć grzeszników

bogobojnego

życia, a potem przemieniam się w dziewuchą, bo mam

wielkie

zadanie do spełnienia

Przez okno padał blask miesiąca, w izbie było

więc widno prawie jak w dzień, widziałem każdy sprzęt,

a stołek, na którym leżało moje ubranie, nie tylko

widziałem, ale miałem go nawet pod ręką.

W pewnej chwili jakoś odruchowo wyciągnąłem

do niego ręce, lecz spojrzawszy na łóżko, na którym spał

ojciec, zawahałem się, bo co by było, jak by się tak

przebudził i usłyszał, że się ubieram?

- Ale dlaczego ma usłyszeć - zacząłem sobie

perswadować. - Śpi jak kamień, moje ciche, jak

najcichsze kroki na pewno go nie przebudzą. Zresztą w

razie czego mogę powiedzieć, że mnie brzuch boli i

muszę wyjść na dwór. A nie będzie nic, to - do drzwi i w

świat! Po godzinie albo dwóch wrócę i nikomu ani do

głowy nawet nie przyjdzie, że ja mogłem gdzieś

wychodzić. Sprawcy psikusa, jakiego wytnę księdzu,

tym razem na pewno będą szukać gdzie indziej, a mnie

może i w obronę jeszcze ten i ów weźmie, bo będzie jak

na dłoni, że we wsi jest jeszcze ktoś, kto diabła ma za

skórą, a o tyle jest gorszy ode mnie, że nocą poszedł do

księdza. Nie bał się duchów ani niczego - prawdziwy

postrzeleniec, przeklętnik! I wahać się tu jeszcze? Ależ

raz-dwa i już być na dworze, póki miesiąc świeci i jest

widno.

Wstrzymawszy oddech, najpierw spuściłem po

background image

krawędzi lewą nogę, następnie prawą, a kiedym poczuł

ziemię pod stopami, wciągnięcie ubrania odbyło się tak

szybko, jak by się dom palił i trzeba było z niego wiać.

A potem do drzwi, za klamkę i oto już stałem na progu

przed domem.

Zaułki i uliczki wypełniała cisza, dachy ociekały

blaskiem, rażącym wprost w oczy. Od drzew nie ciągnął

chłód, pozbawione go były i mroczne zakątki, do

których słońce nigdy nie zagląda. Wzrastająca susza

coraz bardziej dawała się wszystkiemu we znaki.

Deszczu, deszczu! - domagały się drzewa swoją

martwotą spopielały eh liści. Deszczu, deszczu! - tchnęło

od strzech zetlałych słoneczną śreżogą, na które byle

iskra i zamieniłyby się w kupę perzyn i trochę dymu.

Niedaleko u sąsiadów zaryczała krowa,

widocznie spragniona była wody, której nie przyniesiono

jej z rzeki, a w tej rzece jeszcze dzień, dwa i pokaże się

dno.

Posucha!

Ale choćby i sto posuch było, co mi tam! Ani by

mnie ziębiły, ani grzały, zresztą już byłem zaprzątnięty

nowym psikusem. Psikusem dla księdza. Co mu

zmajstruję? Ha, żebym to wiedział. Ale byłem pewny,

najpewniejszy, że coś zmajstruję, takiego coś, że cała

parafia będzie o tym mówić ze śmiechem i zgrozą. Oto

na przykład konie i krowy wyprowadzę z chlewa i przy-

wiążę je do drzwi kościelnych. Złe by to było? A jeszcze

lepsze wpędzić je do zakrystii. Tak, krowy i konie

wprowadzić do zakrystii. Brać je po kolei na powróz czy

łańcuch, zależy, co znajdę w chlewie - i a ksy, na nowy

postój. Rano leci parobek do obory, a w niej pustki. W

stajni to samo. Biegnie więc do księdza i „gwałtu, rety,

nieszczęście, proszę księdza proboszcza, gadzinę nam

złodziej uprowadził!...” Na całą plebanię podnosi się

płacz, krzyk, rwetes. Na miejsce kradzieży przybiega

background image

zziajana policja, za nią prze tłum narodu ze wsi, a tu

background image

naraz ze środka kościoła słychać: muuu... a po

chwili końskie: hihihi... I czy nie będzie potem zrywania

sobie boków ze śmiechu? Tak, ale nocą zakrystia jest

zamknięta, a klucz u księdza. Na pewno wisi razem z

innymi w którymś pokoju, a buchnąć go trudna sztuka,

chyba żeby drzwi na plebanię były pootwierane dla

przewiewu. I - na dobrą sprawę - powinny być pootwierane,

przecie jest tak gorąco, duszno... Więc co

s

iść?

Popróbować? Ryzyko!

- Ale kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi -

powiedziałem, dodając sobie tym animuszu, i ruszyłem.

Po niebie, jak po powierzchni wielkiego stawu,

spacerowa! sobie miesiąc z roześmianą gębą, on też widać z

niczego sobie nic nie robił, dobry kolega. Ale wieś była jak

wymarła, nigdzie ani żywej duszy. Dopiero kiedym przełazi

przez mur przykościelny i zrobił kilka kroków w stronę

furtki, prowadzącej na plebanię, zobaczyłem naraz aż

dwoje. Stali przywarci do siebie, oplatani rękami, ona coś

szeptała...

Upadłem na ziemię i pobałykowałem do

najbliższego drzewa, ukryłem się za nim, ani na chwilę nie

zdejmując z nich oczu. Po dłuższej chwili rozpoznałem ich:

chłopak był synem Laziebnika, o dobre kilka lat starszy ode

mnie, a dziewczyna - Kaśka, służąca od Kozrbródki. Po co

oni tu przyszli o tak późnej porze?

Aha - domyśliłem się - miesiąc im przygrzał i

kochania się im zachciało, szeptów, ściskania się za

rączki!... Tylko dlaczego, szelmy, aż tutaj pod kościół, na

miejsce poświęcone musieli z tym przyjść? Jej, ostatecznie,

można się było nie dziwić, przecież mieszka w

bezpośrednim sąsiedztwie kościoła, a więc jest tutaj jak by

zadomowiona, dla niej ziemia poświęcona to na pewno

tylko zwykła ziemia, ale oni Syn człowieka, który uważa

się niemal za świętego? Czyżby było tak, że stary miał za

skórą Boga a młody - diabla? To ja

background image

garaż wypędzę z niego tego diabla i upodobnię

go do ojca, niech obaj będą świeci. Jak z obrazka. Stary

do pacierza, to i on do pacierza, a potem do łóżka, spać,

a nie latać po nocy za dziewuchami.

Jednego razu opowiadał mi ojciec, że dusza

ludzka po śmierci podobna jest do małego, czarnego

kłębka. Ani rąk, ani nóg, tylko kłębek, który się toczy,

toczy po ziemi w cały świat i bez przerwy cieniutkim

głosikiem, jakby kocim miauczeniem, lamentuje, prosi o

paciorek, bo jest w czyśćcu, cierpi straszne męki...

Raz-dwa i już byłem takim kłębkiem. Ani rąk,

ani nóg. tak je poukrywałem pod sobą, lecz w momencie

gdy miałem miauknąć po kociemu, usłyszałem Kaśczyn

głos. Pytała:

—Wojtuś, a ożenisz się ze mną?...

Pod Bogiem, ożenię się - odrzekł.

Kłamał, szelma, kłamał jak najęty, bo ojciec,

chcąc mieć w domu o jedną gębę mniej do jedzenia, już

mu wyszukał dziewuchę z morgami - któregoś dnia

opowiada? o tym u nas - ale po co. dlaczego kłamał? Co

w tym miał za interes? Aha, pocałować ją chce i

dlatego... Czy nie powinienem ją przestrzec, żeby mu nie

wierzyła? Za późno jednak przyszło mi to do głowy, bo

Kaśka już odpowiadała cichawym szeptem:

—Wierzę ci, ale jeszcze mnie strach jakoś

oblatuje, bo widzisz, ja biedna, służę, a z ciebie

majętnik, ojciec na pewno zapisze ci z pięć

morgów...

Nam zapisze, Kasiu - zawołał gorąco - nam

obojgu! Niech tylko przejdzie ta susza, bo ojciec

przez nią do niczego głowy nie ma, a zaraz

pojedziemy do rejenta - i wesele!

- Niech ino przejdzie - powtórzyła z

westchnieniem. - A kiedy ona przejdzie? Chyba nigdy!

Wczoraj byłam u księdza, bo posłał mnie tam nasz pan, i

background image

podsłuchałam, jak rozmawiał z drugim księdzem z

sąsiedniej parafii. Przyjechał do niego specjalnie, żeby

się dowiedzieć, co ma robić, bo ludzie domagają się

nabożeństwa na odmianę...

„Domagają się?” - spytał nasz ksiądz. - „To

dobrze, że się domagają. Jak widać, kolega ma

pobożnych parafian, nie tak jak ja tutaj, gdzie nie brak

różnej hołoty, heretyków, a socjałów, myśli kolega, że

nie ma? Aż pachną im inne porządki...”

To chyba o tych ojcowych porządkach gadał -

pomyślałem i słuchałem dalej z tym większym

zainteresowaniem, lecz o nich nie było już więcej mowy.

- Ksiądz wykrzyknął jeszcze - opowiadała dalej

Kaśka - „Porządki!” A po chwili: „Ale co ja o tym...

Kolega mnie pyta, co robić? A cóż można robić?

Pieniądze zbierać, zbierać bez końca, bo na pewno nie

ma ich u was za dużo, ale o żadnym nabożeństwie ani

myśleć. Rozumie kolega? Ani myśleć. Bo mój bał...

bałmetr czy bumetr”‘ - zająknęła się Kaśka - (tak jakoś

nasz ksiądz powiedział) „wciąż idzie na suszę, jak by się

nigdy miała nie skończyć”.

„Wciąż na suszę?” - spytał przyjezdny. „I to na

jaką!” - powiedział nasz ksiądz. - „Zresztą może to i

dobrze, bo przez to nareszcie mam okazję do uderzenia

w tę rozpolitykowaną hołotę. Z nazwiska ich wszystkich

wywołam i powiem: oto przez nich Pan Bóg karze nas

suszą! Usuńcie ich ze społeczności waszej, a zaraz Bóg

miłosierny spojrzy na nas łaskawie. Kolega myśli, że

tego nie zrobią? Mam takich zapaleńców...”

„No, u mnie też nie brak takich” - powiedział

przyjezdny - „ale uważam, że właśnie dlatego nie należy

odkładać nabożeństwa w nieskończone. Nie wiem, jak

jest tutaj, ale u mnie w parafii mogłoby to wywołać

niezadowolenie, gorycz, a ten i ów od kościoła mógłby

nawet odstać...”

background image

„A jak kolega odprawi nabożeństwo i zamiast

spodziewanego deszczu jeszcze większa susza nastąpi,

to co wtedy?... Nie zaczną odstępować od kościoła?

Nabożeństwo o zmianę pogody powinno się odprawić

nie wtedy, kiedy nam się podoba czy chce, ale kiedy,

no...” - Kaśka się znów zająknęła - „ten bałmetr powie:

można, bo zaraz na drugi dzień masz albo słoneczko po

długotrwałych deszczach, albo burzę z piorunami. Po tak

skutecznym nabożeństwie, czy będzie miał kolega w

swojej parafii choć jednego niedowiarka? Na kolanach

będą pełznąć do kościoła, twoje szaty całować. A robić

coś ni w pięć, ni w dziewięć, wystawiać się na śmiech,

szyderstwo, narażać na szwank nasz święty kościół,

naszą wiarę, czy można? Dlatego, jak powiedziałem,

musimy uważać...”

„Na bałmetr?” - spytał przyjezdny.

„Tak, na bałmetr”.

—Kaśka, ty nie kłamiesz z tym wszystkim?

Naprawdę tak rozmawiali?- spytał Wojtek. -

Możeś ty to zmyśliła, co?

—Nie, przysięgnę, że mówię prawdę. Aż mnie

samej było dziwne.

—A może to tak z żartów?

E nie, to nie żart, prędzej taka sobie gadka.

Księżom wolno takie prowadzić, przecież są

poświęcone od samego Boga.

—Tak, poświęcone - zgodził się Wojtek - ale

gadali jakoś tak... Lepiej nie mówmy więcej o

tym, bo to nie dla nas. A ty tego bałmetra nie

widziałaś chyba, co?

—Widziałam. Jak ino wyszli z ganku, ja hyc na

ganek i patrzę po nim, rozglądam się, a tu

nigdzie nie widzę żadnego bałmetra, bo

myślałam, że to coś okropnie wielgachnego.

Dopiero jakżem się rozejrzała po ścianach,

background image

zobaczyłam taki mały zegar - nie zegar, bo

godzin nie bije, chociaż ma takie długie i cienkie

wskazówki.

background image

~ I co, możeś go dotknęła? - spytał Wojtek jakimś

wystraszonym głosem. - Nie, bałam się. - To dobrze -

wyrzekł z wyraźną ulgą - bo to różnie mogłoby być.

- Z czym, Wojtuś?

- A jak to jakie zaczarowane?

- E, zaczarowane?

- A co, może nie? Bo jak to, zegar miałby mówić o

pogodzie?

- Tak oni, niby te księża, gadali, a ja nie wiem. Jak

pójdziemy na pacierze, to sam zobaczysz ten zegar, bo

wisi na ścianie w ganku. Ino pójdziesz ze mną, Wojtuś, na

te pacierze?

- Przecież ci mówię, niech ino przejdzie ta susza, a

od razu jedziemy do rejenta. Ale będziesz teraz dla mnie

dobra? - spytał.

Będę - odrzekła zamierającym szeptem -

wszystkom gotowa już dla ciebie zrobić, skoro tak

mówisz. Tylko pamiętaj, nie oszukaj mnie.

No, dosyć tego! - powiedziałem do siebie, ale

przejęty słowami Kaśki o tym bałmetrze zamiast

zalamentować cienkim głosikiem, jak robią dusze

ludzkie po śmierci, szczeknąłem po psiemu, a

zaraz potem zapiszczałem jak mysz w pysku kota i

powiedziałem płaczliwie:

- Paciorek, zmówcie paciorek! Jam dusza...

Nie dokończyłem, bo Kaśka krzyknęła nagle -

ooo! - jak obdzierana ze skóry i rzuciła się do ucieczki na

oślep, a Wojtek za nią. Aż dudniała ziemia, tak ostro

pędzili przed siebie, ponieważ jednak Wojtek miał krok

zwinniejszy, bo co chłopak, to nie dziewczyna, do tego od

garnków, gruba i ciężka, pierwszy dopadł muru, a. chociaż

w tym miejscu był on dość wysoki, nad podziw szybko

wdrapał się na niego i hop! - prosto

background image

w dół. Kaśka biegła dalej, a za nią bez przerwy

niósł się ten krzyk! - ooo! - ale z każdą chwilą coraz

słabszy i jakiś charkotliwy.

Tak minęła bramę, nie zobaczywszy jej, minęła i

dzwonnicę, przed którą w ostatniej chwili skręciła na

prawo i niebawem zobaczyłem ją z przeciwnej strony.

Zadyszana, z włosami rozwianymi jak strzyga, ciągnąc

ostatkiem sił nadbiegała w moją stronę.

Zrobiło mnie się jej żal, pożałowałem nawet

swojej zabawy w ducha i żeby jej powiedzieć, że ta ja ją

nastraszyłem, a nie żaden umarlak, wyskoczyłem na

ścieżkę i rozwarłem ramiona, jak bym ją chciał

zatrzymać. Ale ona ledwo mnie dostrzegła, jak nie

wrzaśnie i - łup na ziemię. Dopadłem do niej,

pochyliłem się, wziąłem ją za rękę. Puls jej walił jak

młotem, ale po chwili uspokoił się raptownie> a potem

był tylko, tylko.

Wyprostowałem się. Było mi nieswojo i straszno

zarazem. Nie wiedziałem, co powinienem robić. Cucić ją

czy wołać o ratunek? A może niechać jej? Przecież nie

umarła i nic jej nie będzie. Poleży sobie godzinę, dwie i

wstanie...

A gdyby tak wstała bez ubrania, na większy

śmiech dla siebie - strzeliło mi zaraz do głowy - a w

ubraniu jej ja bym poszedł do księdza, żeby mnie w razie

czego nikt nie poznał?

- To będzie byczo - mruknąłem pod nosem i już

pochylałem się nad nią. Zdjąłem z niej wszystko, co

miała na sobie, że została zupełnie naga, jak ją Pan Bóg

stworzył.

Kaśka, przewracana to na jeden, to na drugi bok,

wydawała z siebie jękliwe pomrukiwania, jak by spała

kamiennym snem. Można ją było nawet wziąć na plecy i

zanieść do rzeki, ale to byłoby za dużo dla niej, zresztą

nie miałem na to czasu, bo trzeba się było śpieszyć do

background image

księdza.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nowy cel tej samej wyprawy, która się kończy wielka”

przygodą na dachu plebanii. Łaziebnik nadciąga z

pomocą, biją

dzwony na alarm, a więc ratuj się, póki czas!

To, co usłyszałem o tym jakimś bumetrze, było

dla mnie niezwykłe. A więc to nie Bóg może

spowodować zmianę pogody, a tylko jakiś bumetr! Ten

bumetr, co wisi u księdza na ganku. To ja go zaraz

ukradnę - zdecydowałem - i niech ksiądz robi potem

cuda. A zrobi? Figę z makiem! Za to ja, ja będę mądrala

całą gębą i powiem do ludzi:

- Co się, głupie, modlita i prosita Boga o deszcz,

kiedy o tu, tu jest napisane, że deszczu jak nie ma, tak

nie będzie. A jak przyjdzie na niego pora, to na moim

zegarze zaraz o tym wyczytamy. A ksiądz w tym tyle

znaczy co guzik!

Chłopi czy nie naniosą mi za to jaj, mąki, mięsa,

a może i cukru? Przecie będę większy od księdza! A

wtedy, tatulu, żyć nam, nie umierać.

Wyprawa po ten bumetr nie była jednak łatwa.

Wszystkie moje dawne figle i psikusy w porównaniu z

nią to były jak niewinne żarciki, zabawki. Na coś tak

niezwykłego, a nawet bardzo niebezpiecznego,

porywałem się po raz pierwszy. Ale stało się! Już byłem

w drodze, a niebawem znajdowałem się w sadzie

plebańskim. Tu naciągnąłem na siebie ubranie Kaśki i

począłem się przedzierać krzakami wprost na ganek,

nasłuchując uważnie, czy nie nadlatują księże psy,

których miał kilka.

background image

Ogród cały spał. Drzewa wyglądały jak wyrąbane

z szarego kamienia, jedynie korony niektórych świeciły

żywym, migotliwym srebrem, za to bujne kępy

przeróżnych krzaków tonęły w gęstym cieniu,

upodabniając się do jednej zbitej masy, tajemniczej i

groźnej, bo a nuż za którymś z nich siedzi stróż i czeka

na mnie, aż podejdę bliżej, a wtedy - łomot! lachą prosto

przez łeb! Miałem więc trochę stracha, cierpła mi skóra,

mimo to nie przystanąłem nigdzie ani na chwilę, nawet

kiedy zanurzyłem się już w ten gąszcz. Wreszcie

zobaczyłem przez gałęzie zarysy plebanii, a jeszcze kilka

kroków i stałem przed nią - wielkim budynkiem,

wzniesionym w całości z drzewa, bo nawet dach był

drewniany, kryty gontem.

Piękny to był budynek! Jak mi ojciec opowiadał,

kosztował moc pieniędzy, a stawiało go aż pięciu

majstrów z miasta i czternastu robotników. Mimo to

roboty trwały niemal rok, bo co i raz ksiądz zmieniał

plany, domagał się to tego, to tamtego, a to ganek

wydawał mu się brzydki i trzeba było stawiać go od

nowa, a to dach za wysoki - i tak bez przerwy musiano

coś poprawiać. A że pieniędzy ze składek kościelnych

nie brakowało, mógł sobie ksiądz pozwalać na różne

kaprysy i zachcianki. Wreszcie plebania stanęła. Z

oszklonym gankiem, z werandami i podcieniami na

masywnych, w kwiaty wyrzynanych słupach, a nawet z

czterema gołębnikami, bo ksiądz był wielkim

miłośnikiem gołębi.

Oblana z jednej strony światłem miesiąca

wyglądała niby zjawa, a wokół cisza jak makiem posiał.

Serce zaczęło mi bić gwałtownie z przejęcia i już

zawahałem się, czy nie dać sobie spokoju, ale

psikusowanie - czyż to nie była jedyna moja radość? Jak

kot wyskoczyłem więc z gąszczy i dopadłem ganku. Był

zamknięty.

background image

Zawracać? - przeleciało mi przez myśl. - Nie, do

kuchni, tam drzwi dzień i noc są otwarte.

I znów po kociemu, a niemal na czworakach,

popod oknami - i oto już ta kuchnia. Kiedy jednak

zrobiłem kilka kroków w głąb mrocznej sieni, wyłożonej

cementowymi płytami, od których ciągnął miły chłód,

serce mi na nowo zabiło szybciej. Ale nogi, jak by same

niosły mnie coraz dalej, podprowadziły pod drzwi

ganku, tu przystanęły na chwilę, jakby chciały nabrać sił,

potem, kiedy ręce też jak same otwarły drzwi, skok do

przodu - i nareszcie stanąłem. Ale tylko na sekundę,

potem jak furiat rękami to tu, to tam, chaotycznie, bez

żadnego planu.

Najpierw przewróciłem jakąś dużą butlę, stojącą

na podłodze, potem spadła na podłogę laska, wreszcie z

dziwnie głośnym dźwiękiem rozbiła się szyba, oparta o

ścianę. Ja, zamiast się opamiętać, dalej miotałem się po

ganku, macając rękami za bumetrą. Wreszcie podpadło

mi pod ręce coś bardzo podobnego do zegara, budzika,

jaki był u Kozibródki, ale w tej samej chwili

posłyszałem gniewne sapanie, przerywane ciężkimi,

niezdarnymi krokami.

Zamarłem, poczułem chłód od nóg aż do głowy,

a drzwi gdzieś niedaleko już się otwierały i ksiądz

zawołał:

- Kto tam, u licha, tak się tłucze? No, kto tam?

To ty, Michał?

Ani się nie poruszyłem, nawet oddech w sobie

zataiłem, a ksiądz, odczekawszy chwilkę, znów zaczyna

swoje, ale już groźnie:

- Dlaczego, draniu, nie odpowiadasz? Przecież

słyszałem, żeś tam... - urwał i nagle głos jego podniósł

się do krzyku. - Złodzieje tutaj! Magda, Maryśka,

złodzieje!... Złodzieje!

Drzwi od strony ogrodu były zamknięte, to

background image

pamiętałem, dlatego nawet przez myśl mi nie przeszło,

żeby się do nich kierować. Jedyna droga ucieczki

prowadziła tylko przez te drzwi, którymi wszedłem. Ale

w sieni był ksiądz i już biegł do wyjścia, żeby mi je

odciąć, krzycząc bez przerwy: Magda, Maryśka, do

mnie! Tu złodzieje! Zło-dzie-je!

Po chwili z głośnym zgrzytem żelaziwa

zatrzaśnięto zasuwę przy wielkich, masywnych drzwiach

od frontu i znalazłem się jak w klatce. Nie pozostawało

mi nic innego, jak rozbić oszklenie ganku. Zacząłem się

więc do tego sposobić, rękami na gwałt szukając

największej szyby, gdy wtem ktoś wszedł do sieni z dużą

lampą i w świetle jej spostrzegłem tuż za drzwiami

ganku wąskie schody prowadzące na strych.

Skoczyłem do nich, ksiądz w tej samej chwili

wrzasnął:

- Dziewucha! To dziewucha! Łapaj!

Ale ja już byłem na schodach, które przebiegłem

w oka mgnieniu, i uniósłszy głową drzwiczki,

wydostałem się na strych. Żeby moim prześladowcom

utrudnić pogoń za mną, na opuszczone szybko drzwiczki

począłem narzucać jakieś kawałki drzewa, leżące obok,

koło od wozu, puste skrzynki, słowem wszystko, co mi

tylko pod ręce podpadało. Zabarykadowawszy się w ten

sposób, dopiero teraz rzuciłem okiem tu i tam, alem nic

nie zobaczył, bo strych był tak mroczny, jakbym się

dostał do jaskini. Wyciągnąłem więc rękę do góry - dach

gontowy, wyciągnąłem rękę przed siebie - ciemna

próżnia - i masz, próbuj stąd uciekać. Ale jak? Wybić

gonty i na dach? A z dachu jak? To czy nie było lepiej

rozbić szybę, potem jeden skok i byłbym w ogrodzie, a

więc na wolności, a teraz licho wie, co będzie ze mną.

Mogą mnie, dranie, złapać, a jak złapią, dobrze zapłacę

za bumetrę, którego mi się zachciało.

Tymczasem odgłosy dobijania się do drzwiczek

background image

z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze i

gwałtowniejsze. Na szczęście te, przywalone nie byle

jakim ciężarem, nie dawały się podnieść. Mimo to nie

miałem ani chwili do stracenia i na gwałt trzeba było

szukać sposobu ucieczki. Przywiązawszy więc sobie

chusteczką Kaśki tę nieszczęsną bumetrę do piersi,

wyciągnąłem ręce przed siebie i począłem obchodzić

strych, potykając się co krok o jakiś przedmiot. A było

tutaj różnych różności co niemiara.

Jakieś żelaziwa, obręcze, otomany z wyłażącymi

sprężynami, łóżko z materacem, balie, wanny, połamane

krzesła, a jakichś łachów - chyba ubrań i bielizny - tyle

wisiało i leżało w koszach, że choć wozem po nie

zajeżdżaj.

Ot, po nie trzeba było przyjść specjalnie -

pomyślałem - a tak chyba zmarnują się, zbutwieją... A

może by tak wziąć kilka? Koszuli całej na mnie nie ma,

ubranie w łatach... - I zacząłem sobie szykować węzełek,

zabrawszy najpierw sznur, na jaki się natknąłem, choć

wciąż nie wiedziałem, czy mi się uda uratować. Potem,

już z tym węzełkiem w ręce, od nowa ruszyłem na

poszukiwanie jakiegoś wyjścia ze strychu na dach,

podczas gdy łomot i krzyki dolatujące zza drzwiczek

stawały się coraz bardziej rozjadłe - i naraz, jak na

komendę, wszystko umilkło i w całym domu zapanowała

tak wielka cisza, że się aż zatrwożyłem.

Od drzwiczek, niemożliwych do zdobycia,

odstąpiono, to było jasne, a więc jasne było i to, że w

miejsce tego obmyślają mi jakąś niespodziankę, żebym

im sam wpadł w kleszcze. Chwila namysłu i zamiast

dalej szukać wyjścia na dach, zacząłem wybijać w

gontach dachu dziurę jakimś długim i cienkim żelazem,

które mi akurat podpadło pod ręce.

Kiedym zobaczył gwiazdy na niebie, och, tak

bardzo się ucieszyłem, jak bym już był na wolności! Z

background image

tym większą więc zaciekłością wyrywałem dalej gonty i

niebawem otwór był tak szeroki, że mogłem się śmiało

przez niego przecisnąć.

A więc - hop, w górę i już byłem na dachu,

prawie zupełnie płasko sklepionym. W tej samej chwili

omal nie umarłem z przerażenia: zza krawędzi dachu

spoglądała^ na mnie księża służąca. No, czego jak

czego, ale tego to się wcale nie spodziewałem. Żeby

jednak nie pokazać po sobie, że się jej boję, jak też nie

wykrzyknę:

- Tuś przyszła za mną, flejtuchu? To ja ci tu

zaraz... - i z całej siły miotnąłem tobołkiem w jej

rozkudłany łeb. Ale baba-diabeł w czas przywarowała do

dachu i mój pocisk przeleciał ponad nią, a po chwili od

nowa zaczęła się wspinać, widocznie do dachu do

stawiona była drabina. Oczywiście nie było dla mnie

innego ratunku jak ucieczka, ale gdzie i jak uciekać?

Naraz zobaczyłem: jeden szczyt dachu tonął

prawie całkowicie w potężnym rozgałęzieniu kasztana,

który go obejmował ze wszystkich stron. Dostać się do

niego, potem hyc na pierwszą lepszą gałąź - i byłbym

uratowany. Ale Magda, jakby wyczuła moje myśli,

wydostawszy się na dach, w tym kierunku najpierw

ruszyła, wlokąc za sobą wielką osękę.

—No, teraz tom już przepadł! - powiedziałem

sobie. - Nie ucieknę, zabije mnie, cholernica,

albo zepchnie z dachu. A jakby tak dopaść

drabiny? - przyszło mi niespodzianie do głowy.

Ale i na to było za późno, bo babsko już

nacierało na mnie, a jeszcze chwila, dwie i

trzaśnie mnie przez łeb osęką. Na wszelki

wypadek rzuciłem okiem tu i tam, gdzie by

można było w odpowiednim momencie

uskoczyć, i wtem słyszę:

—To on!

background image

—Jak to? - spytał ksiądz. - To nie dziewucha?

- Nie, nie dziewucha, a on, ten przeklęty Zybuła!

- Przebrany?

background image

—Tak, po dziewczyńsku.

—Boże! - jęknął ksiądz. - Znów on? Co za

chłopak!

—Ancykryst, a nie chłopak - sprostowała Magda.

- Ale ja go tu zaraz... Niech się raz z nim stanie

koniec.

—Amen! - wyrzekł ksiądz cicho, a Magda z

okrzykiem: - Zginiesz, psie! - od nowa ruszyła na

mnie.

Na szczęście tuż, prawie pod ręką, miałem komin

i kiedy Magda już, już miała zwalić na mnie swój oręż,

ja smyk za niego, a osęka - romot w moją zbawczą

osłonę i niczym suchy kijek pękła na pół.

Kobieta stanęła jak skamieniała, patrząc na mnie

takim wzrokiem, jakby mnie chciała udusić i nagle,

rozłoży wszy szeroko ramiona, rzuciła się w moim

kierunku. Lecz i tym razem uratował mnie komin, a

potem ja myk zza niego i biegiem na środek dachu,

gdzie, nim szelma zdążyła do ninie podejść, zsunąłem z

siebie sznur, którym byłem okręcony, i zawróciwszy,

zacząłem się z nią bawić jak kot z myszą. To ja do niej

się przybliżam wołając: - No, bierz mnie, chwytaj! - by

w ostatnim momencie uciec do tyłu, to ona znów do

mnie, aż trzeba, żeśmy się od nowa znaleźli koło

komina, czego z całej duszy pragnąłem, bo kiedy Magda

znowu natarła na mnie, wyciągając ręce przed siebie,

jakby mnie już, już miała złapać, skoczyłem krok w lewo

i kilka pętli sznura zarzuciłem jej prosto na głowę.

Magda, złapana jak na wędzidło, zaszamotała się, ale ja

dobrze trzymałem sznur w swoich rękach, a potem

zacząłem ją przywiązywać do komina.

—Bądź przeklęty! - wykrzyknął ksiądz, który

wszystko dobrze musiał widzieć. - Po wszystkie

czasy bądź przeklęty!

Myśli ksiądz, że się tego boję? - zawołałem. -

background image

W zeszłym roku przeklinał ksiądz Rożnika, a

stało mu się co? To i mnie... A bumetrę

ukradłem! O, tu go mam! - i uderzyłem w niego

dłonią.

-. Jak to, barometr ukradłeś? - spytał ksiądz

jakimś niepewnym, głosem. - Co ty mówisz? Nie

żartujesz aby? Ech, chłopcze - zaczął teraz łagodnie -

jeżeli naprawdę wziąłeś go, to zwróć... Ja ci wszystko

da-ruję, tylko zejdź i oddaj.

- Figę z makiem! - zawołałem triumfująco. - figę

z makiem!

- Nie chcesz go oddać? - spytał ksiądz takim

samym głosem jak poprzednio i odczekawszy chwilę,

krzyknął:

- Magda, łap go, łap tego przeklętnika! - Kiedy

mnie... - zacharczała Magda.

- Prawda, zapomniałem. Ale poczekaj, zaraz

przyjdzie policja, bo poleciała po nią Maryśka, albo co ja

tu będę na nią się oglądał. Przecież ja sam też mogę - i

po tych słowach ruszył do drabiny.

To nie mogło być dla mnie dobre i trzeba się było

spieszyć z ucieczką. Kasztan gałęzie miał grube i

rozłożyste, nad podziw więc łatwo dostałem się na niego,

ale ledwom się wdrapał w środek jego potężnej korony,

usłyszałem tupot licznych kroków, a po chwili

zobaczyłem gromadę nadbiegających chłopów, na czele

których jakieś małe chuchro o wielkiej głowie -

Łaziebnik!

Krzyczał:

- Ludzie, prędzej, bo słyszycie, co się tam

wyprawia? A jeden z was na dzwonnicę, trzeba uderzyć

na alarm... Na dzwonnicę!

Ale w tej samej chwili rozległo się miarowe,

ponure bicie w wielki dzwon. Łaziebnik przystanął i

przeżegnał się z rozmachem.

background image

- W imię Ojca i Syna... Ludzie, klęknijta i bijta

się w piersi, prosta Boga o zmiłowanie, bo zły duch...

background image

-Do mnie! - przerwał mu ksiądz gniewnie z

najwyższego szczebla drabiny. - Do mnie, słyszycie?

Łaziebnik poderwał głowę do góry.

—To ksiądz tam? - i znów się przeżegnał,

wyraźnie zalękniony. - Widzita, ludzie, gdzie

naszego księdza zaniosło? Jaka straszna jest moc

Złego. Klęknijta, ludzie, klęknij ta i głośno

odmawiaj ta pacierz.

—Powiedziałem: do mnie! - huknął ksiądz. - To

nie żaden zły duch przyniósł mnie tutaj, a ten

diablik, Zybuła. Ukradł barometr, a Magdę do

komina przywiązał. O, tam ona - i wyciągnął

rękę w stronę komina.

—Ten jancykryst? - zakrzyknął Łaziebnik

gromko. - Ludzie kochane, to on tutaj?

—Już go nie ma, uciekł - powiedziała grobowym

głosem Magda.

Łaziebnik, jak by jej nie słyszał, bez przerwy

wykrzykiwał:

-: To on tutaj? Ludzie, na pomoc! Łapać go,

łapać!

Nikt się jednak nigdzie nie ruszał, jeden

spoglądał na drugiego, jakby nie rozumiał, o co

Łaziebnikowi chodzi, dzwon dalej bił swoim ponurym

głosem, a ksiądz, nie mogąc się doczekać pomocy,

zaczął schodzić w dół.

Tymczasem stawało się coraz widniej i

najwyższy czas było uciekać, bo później łatwo mógłbym

być zauważony przez kogo. Zsunąwszy się więc po

kasztanie w dół, w gąszcz bzów i jakichś zarośli,

począłem jak królik smyrgać do płotu, a potem skok

przez niego - i poszedł, prosto przed siebie w cały świat.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Poznaję dziada,

jego krople i kiełbasę, bom jest wielkim

znawcą świata,

staję się niemową, czyli - będzie nowa heca

Jak długo biegłem? Na pewno bardzo długo, bo

kiedy się wreszcie zatrzymałem, ze zmęczenia robiąc

piersiami, aż mi coś w nich rzęziło i chrypiało, dookół,

jak daleko tylko sięgnąłem wzrokiem, nie widziałem ani

jednego domu mojej wioski.

Było już zupełnie widno, na nieboskłonie

wstawała jutrzenka, powietrze to tu, to tam wypełniało

się perlistym, radosnym skowrończym terkoleniem, a

mnie było smutno, coraz smutniej, bo nie tylko do domu

i wsi miałem już zamkniętą drogę, ale i do ujka.

Przecież jeszcze dzisiaj pójdzie za mną pogoń, będą

mnie szukać, na policję dadzą znać, a jak by mnie tak

złapali... No, no, z przeklętnikiem nikt by się nie

patyczkował, bo na co komu taki? A ja byłem, właśnie

takim przeklętnikiem. Przeklął mnie ksiądz, przeklął i

niejeden ze wsi, a dziś, jutro przeklną i inni - i czy nie

będę dla nich jak parszywy pies, wypędzony zewsząd?...

I co teraz robić? Gdzie, do kogo iść?

Siedziałem na miedzy, otoczony ze wszystkich

stron morzem zboża, rzadkiego, przypalonego słońcem -

i raz za razem powtarzałem:

- I co teraz robić? Gdzie, do kogo iść?

Potem poczułem w sobie ociężałość,

przymknąłem oczy, głowa mi opadła w dół na kolana i

nie wiem, czy zasnąłem, czy nie, pamiętam tylko, że

kiedy otwarłem

background image

oczy, zobaczyłem - o zgrozo - tuż nade mną

jakąś obcą, aż po czoło zarośniętą twarz.

Krzyknąłem wystraszony i zerwałem się na nogi.

Dziad, cały w łachmanach i obwieszony mnóstwem

różańców i szkaplerzy, momentalnie złożył ręce do

modlitwy i prostując się nieco, zaintonował piskliwym

głosem: Królowo niebieeeska, moja orędowniiiczko! po

czym, jakbym mu się przeszkodził modlić, popatrzył na

mnie gniewnie i powiedział:

—Czego wrzeszczysz, dziewucho? - nagle

wytrzeszczył ślepia, jakby zobaczył przed sobą

diabła, i syknął: - Łobuz! Po coś to zrobił?

—Nic wam złego nie zrobiłem - odrzekłem.

—Pytam, po coś się przebrał? - i łap za

barometr, który miałem przywiązany do piersi. -

Patrzcie - zachichotał zjadliwie - i naweł pierś

sobie jedną przyprawił, diabelskie nasienie.

Gadaj, po coś to zrobił?

Patrzyłem na niego przerażony, nie wiedząc, co

mówić, jak się bronić. W końcu szepnąłem:

—Tak, dla zabawy. Puśćcie mnie.

Dla zabawy! - mruknął. - A może z ciebie jaki

złodziejaszek, co? Jakbym cię zaprowadził na

posterunek, toby mi chyba niejedno o tobie

powiedzieli, a nagrody, myślisz, nie daliby mi za

to?

—To prowadźcie! - wykrzyknąłem, pewny, że

mu w drodze ucieknę. - No, prowadźcie, nie

chcecie?

—Hm - chrząknął i zmienił mu się raptem głos. -

Takiś cwaniak, no, no, znałem takich... - zaśmiał

się basem. - Ale swoją drogą z ciebie figlarz! Ja

już myślałem, byłem pewny, żeś dziewucha, a

tu... ech, łobuziaku, nabrałeś mnie... Ale

wystarczyło mi tylko na gębę twoją popatrzeć,

background image

żeby wiedzieć...

background image

Urwał, obrócił się do mnie tyłem i zaczął gmerać

w swojej torbie, uszytej z różnokolorowych łat.

- Skąd jesteś? - spytał.

- z daleka - skłamałem. - Nie mam ani ojca, ani

matki.

- To wychodzi na to, żeś niby sierota?

- Sierota.

- I bawić ci się chce, łobuzować?

- Czasami...

- A żyjesz z czego? Kradniesz?

- Takim sierotom jak ja jeszcze nikt nic darmo

nie dał i nie da. Nie wiecie o tym, dziadku?

- Hm, nie ma co, mądrześ odpowiedział, bo tak

jest. Widać, że znasz świat. Takim jak ty nikt nic darmo

nie dał i nie da. A jest was do licha. Włóczy się toto od

wsi do wsi, sierotuje, sklamrze, a dobrze przy tym

strzela ślepiami na lewo i prawo, co by tu gdzie ukraść.

A temu łobuzować się jeszcze chce, patrzcie wy ludzie,

psikusy wyprawiać! A może to tak specjalnie, żeby ci

się lepiej kradło? Musi być z ciebie numer! Policja cię

nie poszukuje jeszcze?

Nic nie odrzekłem, jak bym nic nie słyszał, be

zaleciał mnie zapach wędzonki i poczułem straszny

głód. Niewiele myśląc podciągnąłem się więc ostrożnie

do dziada, który wyjmował właśnie z torby kawał

kiełbasy. Odłożywszy ją na bok sięgnął po chleb, potem

- po butelkę. Kiedy ją odkorkowywał, wysunąłem rękę

szybko - i chaps za kiełbasę, pakując ją od razu do ust.

Dziad dobrą chwilę pił z butelki, po każdym

łyku mlaskając głośno wargami i głaszcząc się po

brodzie. Na koniec butelkę zakorkował i wsunął z

powrotem na samo dno torby, przykrywając ją

kromkami chleba i różnej wielkości woreczkami,

wypchanymi czymś.

- Dobre krople - wyrzekł, oblizując się - pokrze-

background image

piły mnie, bo wiesz, ja na serce słabuję. Teraz

zanucimy sobie pieśń do Matki Bożej, bo bez Boga ni do

proga. A ty lubisz się modlić? - i obejrzał się na mnie.

Właśnie kończyłem jeść ostatni kawałeczek kiełbasy. -

Cóż to, to i ty śniadanie sobie dopiero teraz robisz?

Nagle pacnął rękami dookoła siebie i nie

znalazłszy kiełbasy wykrzyknął:

- Gdzie moja kiełbasa? Zeżarłeś ją? Przełknąłem

resztkę kiełbasy i odrzekłem:

- Przecie powiedzieliście sami, że takim jak ja

nikt nic darmo nie daje, to musiałem sobie sam wziąć, bo

akurat byłem głodny.

Dziad wbił we mnie oczy. Nie powiedział jednak

ani słowa, jak by rozważał, co powinien ze mną zrobić.

Zabić mnie? A może tylko pobić?

Ścięty zalęknieniem patrzyłem na niego bez

ruchu, cały odrętwiały w oczekiwaniu na pierwszy cios.

Jakże się więc zdziwiłem, kiedy posłyszałem gruby,

charkotliwy śmiech:

- To z ciebie kundel! Kundel parszywy! Ale

kundel niegłupi. Podobasz mi się, smrodzie! Na, masz,

zagryź chlebem tę kiełbasę, żebyś się nie rozchorował - i

podał mi duży glon chleba, już dobrze podeschłego.

Byłem jak zwierzątko, które na groźbę bicia

kurczy się całe i drży z przerażenia, na widok zaś chleba

podnosi do góry głowę i już nie myśli o tym, co przed

chwilą mogło je spotkać. Ale ręki jeszcze nie

wyciągałem. Nie dowierzałem, że dziad naprawdę daje

mi dobrowolnie jadło. On wyczuł, widać, moje wahanie,

bo-powtórzył:

- Na, masz! - i rzucił mi chleb pod ręce. -

Dobrześ zrobił, żeś mi zjadł tę kiełbasę - wymruczał po

chwili - bo takim trzeba być dzisiaj. Jak ci nie dają, sam

bierz, inaczej umrzesz z głodu. Taki dzisiaj świat? Ale

dawniej też nie był inny. I inny już chyba nigdy nie

background image

będzie. A z ciebie mogą być jeszcze ludzie, ho, ho! –

pokręcił głową. - Jeszcze jacy ludzie! Tylko jak mnie

będziesz we wszystkim słuchał - dodał - inaczej albo cię

złapie policja i zgnoi w kryminale, albo byle kto cię

przetrąci gdzie i zakatrupi. A przy mnie możesz mieć jak

w raju. Miarkujesz, bratku? A taki jak ty akurat jest mi

potrzebny - znów poszperał w torbie, wyciągnął z niej

butelkę, odkorkował i mrugnął na mnie, jak byśmy obaj

byli już w komitywie.

—Chcesz sobie łyknąć? - To ci dobrze zrobi. Na,

masz!

Wolałbym kiełbasę - powiedziałem, nabierając

z wolna śmiałości do niego.

—Wiadomo, żebyś wolał! - zaśmiał się dziad

jakimś niemiłym, odpychającym śmiechem. -

Tak bardzo ci tamta posmakowała? To masz,

kiedyś na nią taki łasy - i o dziwo, podał mi

malutki okrawek. - Nie żałuję ci, niech ci idzie na

zdrowie. Zresztą musisz sobie podjeść, bo czeka

cię kawał drogi.

—To naprawdę chcecie, żebym z wami szedł? -

spytałem, bo byłem pewny, że sobie dworuje ze

mnie.

A coś ty myślał, że cię puszczę na pastwę losu?

Taką sierotę? Sam Bóg by mnie za to pokarał! - i

podniósł oczy do nieba, jakby szukał w nim tego

Boga. - A ludzie, jak by się to rozniosło po

świecie, pluli by za mną i palcami mnie wytykali

niby zbója. Ale jam nie taki, nikt o mnie złego

słowa nie powie, bo nawet kiedy mi się zdarza

coś wziąć, no, jak by ci rzec, ukradkiem, i

frygnąć do torby, to zawsze tak zgrabnie to

zrobię, że ani do głowy nikomu nie przychodzi

podejrzewać mnie o co. Sam zobaczysz, jak to

wygląda. Cóż, tak trzeba, dziecko, inaczej i ty, i

background image

ja pomarlibyśmy z głodu, bo ludzie są skąpi,

niedobrzy. A jak już który spojrzy na mnie

łaskawszym okiem, to za byle kromeczkę chleba

każe mi odmawiać różaniec za dwudziestu albo i

więcej swoich zmarłych. I klep tu pacierze, klep

bez końca! A jak będziemy razem, to może

inaczej pójdzie, bo ty na swoją rękę i ja na swoją

rękę... Zresztą, ja będę uchodził za niewidomego,

zaraz sobie założę takie specjalne okulary, a ty

będziesz mnie prowadził za rękę jako mój

wnuczek. A jakby cię kto o co pytał, to ty ani

słowa. Będziesz jak niemowa. Spodobał mi się

pomysł dziadka.

—To będzie taka zabawa, dziadku?

—Głupiś! Tak będziemy zarabiać. Jak ludzie

zobaczą dziadka ślepego, oprowadzanego przez

niemowę, na pewno nie poskąpią jałmużny, bo

tylko dla kalectwa ten i ów jeszcze ma serce

współczujące, nawet bogaty kruszeje... No,

rozumiesz teraz, smyku?

—Rozumiem, dziadku. To będzie dobra heca.

Niech ci będzie po twojemu, że heca, ale żebyś

mi w niczym nie spaprał, bo widzisz tę lachę? - i

spojrzał na leżący obok siebie gruby, sękaty kij. -

Jak bym ci raz tylko nim przyłożył, zaraz byś się

zwinął jak psiak. No, nie bój się - dodał szybko -

ja tylko tak powiedziałem, bo gdzieżbym ja miał

sumienie bić cię, tak sierotę! Będę cię kochał,

jakbyś prawdziwie był rnoim wnuczkiem... A

miałem wnuczka, Józik mu było na imię... Ale o

tym potem, teraz zbierajmy się, bo słoneczko

grzeje już niezgorzej. Jeszcze godzinę, dwie i w

ogóle nie będzie można iść, tak zacznie prażyć.

Posucha!

—Wszędzie tak? - spytałem.

background image

—A coś ty myślał, że tylko tutaj? - Po innych

okolicach ziemia już jak skała, bosą nogą ani nie

stąpić, tak rozpalona. Niedobrze, dziecko, bo z

tego może być głód, a głód - to śmierć.

—A jakby spadł deszcz?

—Trzeba się modlić o niego.

—A modlitwa pomoże? - spytałem takim

głosem, jak bym sobie kpił i odruchowo

pomacałem barometr.

background image

Dziadek przyjrzał mi się uważnie. Nie spodobało

mu się moje pytacie.

- Kundel z ciebie - zawołał - naprawdę kundel.

Jak byś tak mlasnął kiedy przy ludziach, wiesz, co by ci

za to zrobili? No! - i pogroził mi palcem. – Żebyś mi się

ani ważył! Teraz ściągnij z siebie te kiecki albo wiesz

co? Niech będzie tak, jak jest. Dziewucha, niemowa od

urodzenia, to może być lepiej aniżeli chłopak. Na

niedolę dziewczyńską babom się od razu robi słabo,

dostają łez, a serca miękną niby z wosku. Ino popraw

sobie piersi. Coś tam na nie wpakował, przesuń na bok,

na drugi załaduj jaką szmatę zwiniętą i dziewucha

z ciebie jak ulał, bo i gębę masz drobną, pyzatą. Ino te

oczy, te oczy złodziejskie, u dziewuch takie nie bywają,

ale to nic, nikt ci w oczy nie będzie patrzał. Zresztą -

dodał jak by się sam uspokajał - różne są ślepia u

różnych ludzi. Na, masz - powiedział, podając mi starą,

zaśmierdłą onucę. - Skręć ją i włóż, gdzie trzeba, ale nie

pod tę chustkę, a pod bluzkę, wiesz jak?

Jeszcze jak wiedziałem, ale czy mogłem

odwiązywać chustkę, pod którą ukrywałem cudowny

zegar? Jak by go zobaczył, na pewno zechciałby mi go

ukraść, a do księdza nie mógłby dać znać?

Długo stałem niezdecydowany, co robić, gdy

nagle samo mi się jakoś powiedziało:

—Kiedy widzicie, dziadku, w piersiach mnie

kłuje i muszę mieć tę chustkę tak przewiązaną.

Zresztą, jakbym ją odwiązał, w jaki sposób

utrzymałbym pod bluzką to, com sobie tam

przyprawił?

Ej, mądryś ty, gałganie, za mądry nawet.

Dobrze, niech zostanie tak, jak jest. Na głowę

weźmiesz byle łach... Ja tu taki powinienem

mieć. Na, masz -. powiedział po chwili,

wręczając mi jakąś kolorową szmatę.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Przygoda z bestią i dziad mnie ratuje, ja mu potem

udzielam

nauk i chcą go uraczyć pieczonymi jajami dzikiego

gołębia.

Poznaję inny świat - jeszcze raz pieczone jaja,

śmierdząca kiszka i moja przegrana

Niebawem byliśmy gotowi do drogi. Dziad

wyciągnął rękę w kierunku, gdzie znajdowała się moja

wieś, i powiedział:

- Chciałbym tam iść. W tej wiosce są podobno

dobrzy ludzie, dla biednego narodu współczujący.

Słyszałeś o tym?

- Ej, tam nie chodźmy, bo tam mieszkają sami źli,

a bić umieją! Ja tam...

- s Byłeś już?

Tak, byłem... - I pobili cię?

—Nie, bom się nie dał. Uciekłem.

—A co chciałeś zmajstrować? Kradłeś?

—Tak, kradłem, z kościoła chciałem całą tackę z

pieniędzmi... - skłamałem.

—Ty bisurmanie! - krzyknął dziad, ale oczy mu

się zaśmiały z zadowolenia. - Na boży kościół

podniosłeś rękę? To i pokarał cię Pan Bóg. A

dużo było tych pieniędzy? - spytał po chwili,

miarkując swoje słowa: - Ze sto złotych?

—Może, a może i więcej, bo tam pełno bogatych,

a i dwór...

To szkoda! - pokręcił dziad głową. - Szkoda, że

ci się nie udało. A popróbować byś jeszcze nie

mógł? Zasziibyśmy tam specjalnie na jeden

dzień...

—Grzech, dziadku, wyciągać rękę na boży

background image

kościół - odrzekłem poważnie. - Jeszcze naprawdę

mógłby mnie pokarać Pan Bóg.

—No, no, takiemu jak ty to i sam diabeł nie dałby

rady, cóż dopiero Pan Bóg. Istota dobra,

miłosierna. Ale nie mitrężmy dłużej, chodźmy!

Wnet wyszliśmy na drogę, wijącą się białą wstęgą

wśród pól. Dziad założył na oczy czarne okulary, w

których wyglądał jak prawdziwy niewidomy, i rozkazał

mi:

- Weź mnie teraz za rękę, bo chociaż ja przez te

ciemne szkła widzę niezgorzej, ale tu mogą przechodzić

różni ludzie... Co za szczęście, co za dziwne szczęście -

zagadał po chwili - żem akurat na ciebie musiał natrafić.

Szukałem cichego zakątka, gdzie bym się mógł przespać,

i masz! Spać - nie spałem, za to takiego gagatka... W imię

Ojca i Syna - przeżegnał się nagle i zaczął się modlić

pełnym głosem, bo oto na zakręcie pokazał się jakiś

człowiek na koniu.

Kiedy nieznajomy podjechał do nas zupełnie

blisko, wstrzymał raptem konia i chwilę przyglądał się

nam uważnie, potem spytał:

- Dziadku, nie widzieliście przypadkiem jakiego

małego chłopaka?

To mnie szukają - pomyślałem i ścisnąłem

wymownie rękę dziadka.

—A kto mnie pyta? Bo ja nic nie widzę, ślepym...

—Dziewucha - zwrócił się nieznajomy do mnie -

powiedz dziadkowi, kto go pyta.

—Kiedy ona niemowa - pospieszył dziad. - Od

urodzenia niemowa, sierota... To o co wam

chodzi, dobry człowieku?

—Czy nie widzieliście małego chłopca, ale

prawda,

background image

przecieście ślepy... Ino, coś mi się wydaje, żem ja

już was gdzieś widział. Wtedy na oba oczy dobrzeście

patrzyli.

Tak, prawdę mówicie, ale za ludzkie grzechy

miesiąc temu pokarał mnie Pan Bóg jak świętego

Jeremiasza i oto zakryty jest świat przede mną. Ale was

też Pan Bóg karze za ludzkie grzechy. Posucha idzie,

boża klątwa! A wy jakiegoś chłopca szukacie? - mówił

bez

przerwy dziad, jak by nawałem słów chciał

nieznajomego ogłuszyć. - Cóż to, swojego? Z domu wam

uciekł?

- Tak, uciekł, ale nie z domu ode mnie – odrzekł

nieznajomy i zaklął. - Bo gdyby był mój, to już dawno

huncwota byłbym powiesił na pierwszym lepszym

drzewie, żeby nie zatruwał...

Nie dosłyszałem, czego nie powinienem

zatruwać, bo dziad raptownie popchnął mnie do przodu,

mówiąc głośno:

- Idź, dziecko, prowadź mnie dalej, to jakiś

niedobry człowiek. Chłopca chce wieszać? Przeklęty! - i

zaintonował jakimś żałobnym, rozdzierającym głosem:

Gdybyś, człowiecze, uważał na siebie,

Co się to będzie działo koło ciebie,

I twoje by się, choćby skałą było,

Serce zmiękczyłooooo!

Na wszystkich ludzi dekret uczyniony,

By każdy umarł... by każdy umarł

- powtórzył i spytał cicho. - Dalekośmy już od

niego?

- i Spory kawał - odrzekłem jeszcze ciszej, a

serce we mnie bez przerwy: łup, łup!

—To bestia! Wiesz ty, że to ciebie szuka? To

przez te pieniądze?

—A ino!

background image

- Połakomiłeś się, a teraz, jak by cię tak złapali,

zapłaciłbyś za to. Żebyś choć miał te pieniądze! A tu

popaskudziłeś tylko i trzeba nam, widzę, uciekać co

prędzej z tych okolic, bo niejeden chyba ugania się za

tobą... Powiesić cię chcą, za kilka złotych. Ech, ci ludzie

przeklęci!

- Dziadku - przerwałem mu złorzeczenia -

słyszeliście o jakichś nowych porządkach? Podobno, jak

by panowały tutaj, to ja bym się uczył...

- To niedobre porządki -. powiedział szorstko. -

Nie myśl o nich, chociaż kto wie, dla ciebie byłyby może

i niezłe? Uczyłbyś się... Ale wiesz, co by za to było z

bogatymi? Na gałąź i kwita! Z Bogiem też tak samo. Nie,

dziecko, to nie dla nas. My naród bogobojny. Sam się

przekonałeś o tym. Chciałeś wziąć z tacki - kilka groszy,

za to świętokradztwo poszukuje cię cała parafia, żeby cię

powiesić. A jak byś tak księdzu co zmalował, to chybaby

cię żywcem ćwiartowano. A los takiego jak ty co kogo

obchodzi? Ja jeden ino zlitowałem się nad tobą, inaczej,

bratku, byłbyś wisiał... Ale idźmy prędzej i na las się

kierujmy, na las, tam za lasem jest już inna parafia.

O, jak bardzo pragnąłem, żeby się jak najprędzej

znaleźć na terenie tej nowej parafii! Toteż na wzmiankę o

niej aż mi serce zabiło z radości. Dziad, jak by specjalnie,

żeby tę radość jeszcze bardziej powiększyć, po małej

chwili dopowiedział:

—Jak ujdziemy jeszcze ze sto, no, najwyżej

dwieście kroków, to ujrzymy ten las, ino -

skrzywił się - wsie tam za nim są niebogate.

—To nic, dziadku -« powiedziałem chcąc go

pocieszyć. - Za to nie będziemy mieli nikogo na

karku, żadnej pogoni i będziemy spokojni.

- Tak - zgodził się - może i nikt nam na karku nie

będzie siedział, ale z tym spokojem i pogonią to różnie

może być. Zagrałeś, bratku, z księdzem, a ksiądz to siła -

background image

powiedział z naciskiem. - Ale jak będziesz ze mną, a dla

mnie dobry, to cię na pewno obronię, bo ja, wiesz, kto ja

jestem? Mądrala nad mądrale! Jeszcze nikt mnie nie

podszedł w niczym i nie oszukał, chociaż, myślisz, że nie

próbowali? No, no, niejeden, ale ja każdego, o tak, tak

samiutko jak z tym chłopem, co pytał o ciebie.

- Tak, dziadku, mądrala z was – przytwierdziłem

- a ja będę dla was dobry, we wszystkim was usłucham,

tylko obronicie mnie? - chwyciłem go zarękę i

pocałowałem. - Wiecie, sierotam...

- No, pamiętaj! - rzekł nie odejmując ręki od

moich ust, a potem tak ostro ruszyliśmy, że wkrótce

zobaczyłem ten las.

Widok jego dodał mi sił, bo już cały byłem

zgrzany, pot strużkami lał mi się po twarzy, na domiar

bowiem złego pod łachami Kaśki miałem jeszcze swoje

własne.’

1

’ Od tej chwili ani na moment nigdzie nie

przystanąłem, - szedłem koło dziada takim samym nawet

krokiem jak on, zapatrzony w zbawczy las. A dziad umiał

iść, krzepę miał w nogach, niech go licho! Nic dziwnego,

że w kilka pacierzy przebyliśmy setny kawał drogi, ale

ostatnie kroki, dzielące mnie od lasu, wlokłem się wprost

z duszą na ramieniu, tak byłem zmęczony. Ledwom więc

dobrnął do brzegu lasu, gdzie wcale nie było chłodniej

niż w szczerym polu, popatrzyłem na dziada wprost

błagalnie i zapytałem:

—Odpoczniemy tu?

Nie - odrzekł dziad - tam dalej... - i zaśmiał się

z cicha. - Cierp ciało, jak ci się chciało!

Zwiesiłem głowę, bo i jej nie miałem już siły

trzymać prosto, lecz z zagryzionymi aż do bólu wargami,

background image

żeby się nie rozpłakać, ruszyłem za dziadem. Na

szczęście w głębi lasu nie było takiego upału jak na

skraju, od gęstego podszycia szedł miły chłód i

poczułem się trochę raźniej.

- No - przemówił dziad suchym, świszczącym ze

zmęczenia głosem, kiedyśmy się znaleźli w ciemnym i

gęstym zagajniku świerkowym - teraz możemy odsapnąć

kapkę, a nawet i przespać się galancie, bo tu takie

miejsce, że tylko dziki i zające czasami zaglądają...

Rzeczywiście, miejsce było tak ustronne, że

tylko dzika zwierzyna mogła je nawiedzać, choć na

dobrą sprawę i to mogło być wątpliwe, bo całe było

wysłane grubą warstwą zetlałego, rudego igliwia, czego

żaden zwierz nie lubi. Ale wypoczywać na nim - cóż za

radość! Lecz ledwom się na nim wyciągnął! - uff, z jaką

ulgą! - posłyszałem:

—Wiesz co? Przydałaby się nam kropla wody,

bo w gardle mam sam popiół, tak w nim

wyschło.

A nie moglibyście popróbować swoich kropli?

- spytałem, bo za Boga Ojca nie chciało mi się

wstawać i szukać wody. - Tam, na polu,

pokrzepiły was nieźle, pamiętacie?

Pamiętam, a jakże, dobrze pamiętam, i jak

przyjdzie czas na nie, to znów do nich sięgnę, ale

teraz wody, wody... Chociaż jeden łyk! - mówiąc

to czochrał się o pień świerka, jak dzik i drapał

za koszulą.

- Cóż to, wszy was gryzą, dziadku? - zacząłem

specjalnie, żeby możliwie jak najdłużej nie wstawać po

tę nieszczęsną wodę.

- E, nie - odrzekł postękując - ino skórę mam |

taką świerzbiącą, a ty nie zadawaj mi głupich pytań, ino

skocz gdzie po tę wodę, bo już ledwo zipię.

- A jak byście tak tę skórę mydłem, a jeszcze

background image

lepiej piachem z rzeki wycharowali - ciągnąłem dalej –

to myślicie, żeby wam nie przeszło to świerzbienie? -

potem, nim dziad zdążył coś odpowiedzieć, złapałem go

za rękę i spytałem: - Jedliście już kiedy pieczone jajka?

A ja umiem piec! Słyszycie! Tam grucha dziki gołąb, to

na pewno na gnieździe - gadałem jak najęty - a w

gnieździe, wiecie, ile może być jaj? Ze trzydzieści!

- Aż tyle? - zdziwił się dziad i na chwilę

zapomniał o wodzie.

- Tak, tyle, jeżeli nie więcej. Jak je wszystkie

upiekę, to dopiero sobie podjemy! - i zamlaskałem

głośno, żeby dziad nabrał apetytu na te jajka. – Tylko

trzeba iść po nie teraz, póki na nich siedzi gołąb, dlatego,

wiecie, tak zróbmy: wy, dziadku, pójdziecie po wodę, a

ja, nim wrócicie, zniosę te jajka i upiekę, igliwia na

ogień fu nie brakuje...

- Ććć - i syknął naraz dziad i złapał mnie za rękę.

- Ani słowa! - i dodał szeptem: - Tu ktoś jest, płacze...

Słyszysz? Jak by kobieta... Wyjdź no i zobacz, ale

ostrożnie, bo diabeł nie śpi...

Eh, tu, w lesie? -! pomyślałem, ale że

strzeżonego Pan Bóg strzeże, ukląkłem i na bałyku

ruszyłem popod gałęziami świerków, a po chwili

wychylałem już głowę z zagajnika jak lis. Nie

zobaczyłem jednak nigdzie nikogo i już chciałem

zawracać, pewny, że dziadkowi przyśniło się z tym

płaczem, gdy wtem zaleciało mnie płaczliwe

zawodzenie. Dziad, stary diabeł, miał słuszność: płacz

był wyraźnie kobiecy. Śmiało więc ruszyłem dalej.

Zaledwie zrobiłem kilka kroków, zobaczyłem jakąś

kobietę. Siedziała na gołej trawie i tuląc w ramionach

okręconego w dużą chustkę chłopca, szeptała, płacząc

jednocześnie:

- Synku, synuniu!...

Wlepiłem w nią oczy i ani słowa, jak bym

background image

zapomniał języka w gębie. Kto wie, jak długo bym tak

stał, gdyby ona pierwsza, spostrzegłszy mnie w pewnej

chwili, nie zapytała:

- Co ty tu robisz, dziewczyno? Skąd jesteś? -i

Stamtąd - zamachałem do tyłu ręką.

- To od was też pouciekali przed egzekutorem? -

i nie czekając na moją odpowiedź, mówiła dalej z jakimś

gorączkowym pośpiechem, rada widocznie, że ma się

przed kim wygadać, wyżalić. - Bo od nas prawie

wszyscy ze wsi pouciekali przed nim, co przyjechał

specjalnie, żeby nas fantować. A jaki to człowiek

nieużyty i niemiłosierny, że niech ręka boska broni!

Ledwo wejdzie w próg, zaraz rozdziera gębę: płacić!! A

że nikt płacić nie może, bo bieda, łapie, co mu ino

wpadnie

background image

w

r

ę

Ce

- i na wóz fryga, a potem leci do chlewa po

krowę, do stodoły... Ludziska płaczą, ten i ów mdleje

nawet, dla niego to nic, a jednego razu to się nawet

śmiał jak głupek... Dzisiaj też by może to samo było, ale

we wsi zawczasu dowiedzieli się, że do nas jedzie, i

raniutko, kto co mógł, to schował, a gadzinę - do lasu

albo na pola, w żyta... Ech, Sodoma, prawdziwa Sodoma

się działa, bo ile tam było krzyku i lamentu!... W

pierwszej chwili mnie się wydawało równo, myślę, nie

ma co uciekać, bo zaległego stało na mnie aby kilka

złotych ogniówki, ale potem, jak zobaczyłam, że ten i

tamten sposobi się do lasu, a chałupy zamykają,

złapałam do jednej ręki krowinę na powróz, na drugą

chłopca - i w te pędy za nimi!

—Oj, dobrześ zrobiła, moja kobieto, żeś uciekła

przed nim - powiedział dziad, który nie wiadomo

kiedy stanął obok mnie. - Znam go dobrze, bo

miałem już z nim do czynienia i więcej nie

chciałbym, o nie! Wolałbym śmierć zobaczyć

niż jego. Ale cóż to - spytał naraz - ten chłopiec

chory?

—Pokarał mnie Pan Bóg, dziadku! - jęknęła

kobieta od nowa wybuchając płaczem.

To suchoty? - Nie wiem.

—Byliście u doktora?

—Tak, u takiej jednej, przed miesiącem...

—Robiła co przy nim?

- Tak, odczyniała go, potem obmyła jakąś wodą i

kazała zabrać do domu.

- A co powiedziała?

—Że jak Pan Jezus zachce, to wszystko jeszcze

może być dobrze.

—Hm - mruknął dziad. - A leków żadnych nie

kazała dawać?

background image

-Żeby pić smalec psi, ale to takie paskudztwo, na

pewno by nie poszło na zdrowie...

Patrzyłem to na kobietę, to na żółtotrupią twarz

chłopca, który mógł mieć moje lata i naraz spytałem:

—Do szkoły chodził?

—Aby zimą. A że nie miał ani butów, ani

odzienia cieplejszego, to może i przez to mi

zachorował, a teraz nie do życia mu już, jak

myślicie?

—Jak ja myślę? - odrzekł dziad. - Różnie jeszcze

może być, ale jak by go Pan Bóg wziął, to cóż,

Bóg daje i Bóg bierze.

Jak możecie tak mówić;- zawołała z płaczem. -

To mój jedyny, męża od dawna już nie mam, na

to samo mi pomarł, bo przed śmiercią też był

taki żółty, aż strach brał patrzeć na niego, a teraz

on by?... A jakby mi i on odszedł, to cóż za życie

by mnie czekało? We wsi taka bieda, teraz

posucha, idzie na głód, a egzekutory,

złodziejskie plemię, swoją drogą!... I krowa mi

się wyrwała z rąk, może wejdzie gdzie w

koniczynę, a jak się jej obeżre i padnie, to nic,

tylko grób sobie wykopać i żywcem wleźć do

niego... Oooch!

—Oooch! - oddało echem gdzieś daleko, jak by

na krańcach lasu, takim samym bolesnym,

urwanym jękiem, a zaraz potem przebudził się

chłopiec i zawołał:

-

H

Mama!

- Co, synku? - spytała matka z twarzą niemal

przy samej jego głowie.

Ale chłopiec nic nie odrzekł, od nowa już spał.

Dziad chrząknął i chwilę gmerał palcami w swojej

gęstej brodzie, potem podszedł do chłopca i położył mu

rękę na czole. Kiedy ją odjął, mruknął:

background image

—No, tak!

—Co tak, dziadku? - spytała kobieta, podnosząc

na niego oczy.

background image

Połóżcie chłopca na trawie, tak będzie dla niego

lepiej, on... on lada chwila może wam umrzeć.

Umrzeć? Jezu! - wrzasnęła dziko kobieta i

położywszy chłopca przed sobą na trawie, poczęła go

szarpać.

- Synku, synuniu - krzyczała - otwórz oczy!

Otwórz oczy, synku! S-y-y-y-n-k-u-u-u-u!

Dziad pociągnął mnie za rękę.

-: Chodź - a kiedyśmy uszli kawałek dopowiedział.

- Tam nie dla ciebie było miejsce. Suchoty to niedobra

choroba. Ech! - westchnął głośno - ciężki los tej kobiety,

ale czyj lekki? Może mój? Miałem syna..

- I co, też wam umarł na suchoty?

- Nie, nie na suchoty, ale umarł, dla mnie umarł,

bo dla innych, huncwot, żyje, ma żonę, dzieci... No,

usiądźmy tutaj - rzekł i sam pierwszy opadł na wysoką

trawę koło wielkiego i grubachnego dębu, przyciągając do

siebie swoją torbę i obejmując ją rękami, jakby się bał,

żebym mu z niej czego nie buchnął. - Tak, dla innych

huncwot, żyje - powtórzył. - Zbiera całe pięć morgów, a

ja, jak widzisz - na żebrach.

-

!

Wygonił was od siebie? - spytałem.

Dziad długo nie odpowiadał, zapatrzony w czubki

nieruchomych, jak martwych sosen, potem mruknął:

- A tak, wygonił. Stanął jednego razu przede mną i

powiedział: „Ojciec, w tym domu nie macie nic więcej do

roboty. Na te pięć morgów, co zbieramy, za dużo gąb do

jedzenia. Zresztą ojciec już stary, a myśmy, widzi ojciec,

młodzi i chcemy trochę pożyć, dlatego po dobremu radzę,

ojciec pójdzie w świat”.

Choć i w naszej wsi zdarzały się między ojcami a

dziećmi swary o ziemię, a nawet bicia do krwi,

opowiadanie dziadka wstrząsnęło mną. - I coście mu

odpowiedzieli? - spytałem.

background image

- Nic, zapłakałem sobie tylko gorzko i

wyszedłem z izby, i od trzech lat tak łażę po prośbie. A

myślisz, żem nie kochał mojego chłopaka? Jak raz

zasłabł na zdrowiu, to też go tak tuliłem do siebie jak ta

kobieta i od ust prawie odejmowałem sobie jedzenie,

żeby on był najedzony. Potem, jak się ożenił, zapisałem

mu wszystką ziemię, bom był pewny, że z niego dobre

dziecko i ojcu na starość krzywdy nie zrobi... Ale co się

dziwić! -! powiedział naraz wysokim głosem. - Bieda -

niedobry doradca, a bieda na wsi coraz większa, bo

ziemi mało...

Przypomniało mi się, com powiedział do babki o

tym świętym Jerzym i już chciałem to powtórzyć

dziadkowi, ale ten przyciągnął mnie gwałtownym

ruchem do siebie i rzekł:

- i Ty mi zastąpisz tamtego, ale będziesz o wiele

lepszy od niego, we wszystkim mnie usłuchasz, despety

ani krzywdy nie zrobisz... Prawda, że nie zrobisz? -

podniósł mi głowę do góry i popatrzył w oczy uważnie. -

No, mów, przyrzeknij, że będziesz dla mnie dobry,

uczynny, nie taki jak mój rodny syn...

- Będę, dziadku! - odrzekłem.

- Co będziesz? Dobry dla mnie? Uczynny we

wszystkim? Tak jak prawdziwy, a nie wyrodny syn? - i

Tak, dziadku.

—I nigdy w niczym mnie nie oszukasz? -! Nie,

dziadku.

—No, pamiętaj!

—Będę pamiętał, a wy też będziecie pamiętać?

- O czym? - dziad aż oczy zrobił ze zdziwienia. -

Na nic nie dawałem ci żadnego słowa.

-! Tak, nie dawaliście mi na nic żadnego słowa,

ale jak już jestem waszym prawdziwym, a nie wyrodnym

synem, we wszystkim wam uczynny i dobry, to

pamiętajcie, żebym nigdy nie był głodny - i od razu

background image

wyciągnąłem rękę do dziadowej torby: - Macie jeszcze

kiełbasę?

_

A

... - dziad otworzył gębę i dalej ani słowa, jak

by mu mowę nagle odebrało. Patrzył tylko na mnie, bez

przerwy patrzył, potem jak nie zachrypi niczym

dławiony: - Objeść mnie chcesz ze wszystkiego?

- Nie, dziadku, ale jak jestem głodny.

—To od razu na kiełbasę masz chęć?

—No, może być z chlebem. Nawet będzie lepiej

smakować.

—A jajka dzikiego gołębia? Miałeś po nie iść...

—A wy po wodę, pamiętacie?

—Ech, ty chłopaku! - dziad pokręcił głową

wyraźnie ze mnie niezadowolony. - Tamten,

wyrodny, wygonił mnie na głód, a ty zagłodzić

mnie chcesz? Ot i staraj tu się o dzieci!

—To może chcecie, żebym sobie poszedł?

—A gdzież byś ty poszedł?

—Prosto przed siebie... w cały świat.

—Zęby zaraz na drugi, trzeci dzień zginąć? Bo

to-wyżyłbyś sam? A zapomniałeś, że cię

szukają?

Ten ostatni argument był najcelniejszy, bo w

samej rzeczy jakoś szybko o tym zapomniałem. Zrobiło

mi się smutno. Potem przypomniał mi się ojciec, matka,

a nawet o babce mi się pomyślało, dopiero tam używa

sobie starucha na mnie, a Kozibródka i ksiądz - chyba

jeszcze więcej, no i na pewno kombinują, jak mnie

uchwycić. Zwiesiłem jeszcze niżej głowę i wyszeptałem:

—Tak, dziadku, szukają.

—A widzisz! - zawołał. - I chciałbyś ode mnie

odejść?

—Bo jak wy mi jeść skąpicie?

—Wcale nie skąpię, ino dbam o twoje zdrowie.

Jak kto dużo je, to zaraz choruje, wiesz o tym?

background image

—No, nie wiedziałbym? U nas jak raz babka

objadła

background image

się kiełbasy, to o mało co nie zmarła, takie ją

boleści chwyciły. Na szczęście niedaleko od nas

mieszkał taki jeden, co leczył ją. Przywołany do babki -

kłamałem dalej, jak bym czytał - długo ją gniótł i obracał

na wszystkie strony, potem kazał jej zagotować garnek

wody z solą, a kiedy już odchodził, powiedział, że

wszyscy ludzie na starość nie powinni jadać kiełbasy...

—A żeby ją oddawać takim jak ty, tego ten twój

„likórz” nie powiedział?

—Nie, tego nie powiedział.

—No, to zamiast kiełbasy dostaniesz chleba z

kiszką - i pogmerawszy w torbie wyjął z niej

dwie kromki zeschłego chleba i spory kawałek

kiszki, owiniętej w strzęp gazety. - Masz - rzekł,

podając mi jeden chleb i pół kiszki - potem, jak

sobie pod jesz, pomyślisz o tych jajkach

gołębich... Mam na nie czegoś coraz większy

smak.

—Dobrze, dziadku, pomyślę - odrzekłem

machinalnie, Wyciągając rękę po swoją porcję.

Chleb był biały, młyński, a smaczny niczym

piernik odpustowy. Pochodził na pewno od jakiegoś

bogatego gospodarza, bo u biednych o tym czasie to i o

żarnowy pół na pół ze śrutą było ciężko, wiadomo -

przednówek, Za to kiszka była nie do jedzenia, tak

śmierdziała.

Dziad widząc, że ją wącham, zaśmiał się w głos:

- Cóż to, żołądeczek mamy pański? - i nagle

wyciągnął rękę. - Dawaj ją, mnie nie będzie śmierdzieć,

a ty gryź sam chleb, kiedyś taki delikatniutki, a potem

szukaj tych jaj, tylko co będziesz chciał z nimi zrobić?

Upiec je czy ugotować? A z białym chlebem

smakowałyby...

Przyjrzałem mu się i wydawało mi się, że mówił

poważnie, więc odrzekłem:

background image

-! Tak, dziadku, będą smakować - żeby zaś miał

na nie jeszcze większą ślinkę, choć dobrze wiedziałem,

że wpierw zobaczy on swoje brudne, zarośnięte uszy

aniżeli te jaja, dodałem - ale... ale poczekajmy jeszcze

trochę, aż się znów gołąb odezwie, bom już zapomniał,

gdzie gruchał, na którym drzewie. A może... może

zamiast jaj młode znajdę w gnieździe? Jedliście już

kiedy młode gołębie?

Dziad łypnął na mnie jednym okiem i nie odrzekł

nic, opychając się kiszką z takim apetytem, aż mu się

uszy trzęsły.

A ja znów:

- W zeszłym roku tom pięćdziesiąt sztuk

wybrał...

- No, to teraz się nie dziwię, że ci kiszka

śmierdziała - wymruczał. - Od dziś, jak cię wezmę,

jucho, na chleb, na sam chleb...

Zbaraniałem. Ani bym przypuszczał, że moje

kłamstwa tym się zakończą, czym prędzej więc udałem

się w pokorę.

- O tę kiszkę się, dziadku, gniewacie? Kiedy ja i

w domu...

- Też miałbym się o co gniewać? - prychnął

dziad. - To nawet lepiej, żeś jej nie jadł, bo przez to dla

mnie było więcej, ale jak powiedziałem, tak będzie,

żebyś jadł to, co jest, co Bozia daje, a nie basował mi tu

o gołębiach, może jeszcze smażonych na masełku, o

jajach pieczonych... Rozumiesz?

Nie odrzekłem nic, rozumiejąc, że jak długo będę

razem z nim, tak długo nie tylko muszę mu być we

wszystkim posłuszny, ale i żartować już więcej z niego

nie mogę, bo na ukaranie mnie dobrą miał radę.

- Dobrze mówicie - powiedziałem. - Tylko się

już na mnie nie gniewajcie. Ja naprawdę będę teraz dla

was dobry.

background image

- No! - mruknął i więcej ani słowa.

background image

R

OZDZIAŁ JEDENASTY

Nowa

wyprawa, nowi wrogowie i nowy psikus

W lesie było cicho, drzewa stały bez ruchu, nad

nimi puste, rozpalone niebo, bez najmniejszej chmurki,

pod dębem więc, gdzieśmy siedzieli, z każdą chwilą

stawało się coraz duszniej i dziad wkrótce znów

przypomniał sobie o wodzie.

- Dobrze, dziadku - powiedziałem - przyniosę

wody, ale wiecie, o czym myślę? Że po tę wodę polecę

do tej wsi, skąd ta kobieta...

—A to dlaczego? Zamiast tu gdzieś niedaleko

poszukać strumienia, to taki wielki świat drogi

ci pachnie? Bo wiesz, gdzie ta wieś?

Nie wiem, dziadku, ale zaraz się mogę

dowiedzieć. Widzicie, jak by wam powiedzieć,

chodzi mi o to, żeby za tę kobietę spsikusować

co temu sekwestrantowi, a potem nabiorę wody

czystej, wprost ze studni...

Naturalnie dziad się temu sprzeciwił. Zabronił

mi nawet myśleć o czymś takim, bo kobiecie to nic nie

da, a ja mogę sobie napytać nie lada biedy.

—Bo wiesz, że rasem z nimi są policjanty?

—To i policjantom spsikusuję co, potrafię, a

potem nogi za pas i chodu z powrotem do lasu.

—A jak który strzelnie za tobą?

- Nie strzelnie, nie bójcie się, dookoła wsi są

zboża, w nich będę jak w lesie. A za to, że mi

pozwolicie, przyniosę wam coś dobrego. Wiecie, domy

są puste... Dziad się raptem udobruchał.

background image

- Przyniesiesz? - spytał miękkim, łaskawym

głosem. - Nie kpinkujesz aby?

Nie! - walnąłem się w piersi.

- Hm, to może... to może spróbuj iść. Ale nie

bierz ze sobą butelki, zawadzałaby ci tylko. Zresztą tam

po chałupach nie brakuje różnych naczyń, dzbanków,

czajników... Ale na licho nam jakieś garnki! Szukaj od

razu czegoś dobrego, może kawałek sperki albo - wiesz

co? Jaką koszulinę, buty może i kapotę... Dla siebie też!

Ino wybieraj dobre, a nie dziurawe, potem zrób sobie z

tego węzełek. Zrobisz?

Nie odpowiedziałem nic, bom już biegł. Dziad

mimo to chwilę jeszcze coś mówił, tyle mnie to jednak

obchodziło co wiatr w polu. Nie myślałem ani o sytuacji,

w jakiej się znajdowałem, ani o przykrościach, jakie

zwalały się ma mnie po każdym moim psikusie, a zmora

Kozibródki i księdza znikła jak mgła w słonecznych

promieniach, bo w piersiach mi już grała radość, wesele,

biegłem przecież naprzeciw nowej przygodzie. Jaka ona

miała być, ani pojęcia nie miałem. Jednego tylko byłem

pewny: cały swój spryt wysilę, żeby była jak najtęższym

psikusem, skąpanie Łaziebnika czy historia z księdzem

powinna być zerem w porównaniu z tym.

W pewnej chwili przypomniałem sobie o

bumetrze i przystanąłem. Czas mu się było przyjrzeć

dokładnie, żeby wiedzieć, co to takiego.

Wsunąwszy się więc w gąszcz leszczynowy,

odwiązałem chusteczkę i ostrożnie wyjąłem z niej

„zegar”.

Wielki nie był i jota w jotę podobny do budzika,

jaki widziałem w kuchni u Kozibródki. z tą tylko

różnicą, że wskazówki miał długie i cieniutkie, jedna -

biała, druga - czarna, no i nie było wcale godzin, a

dokoła cyferblatu biegły napisy mówiące o pogodzie.

Właśnie jednego z nich dotykał koniec czarnej

background image

wskazówki, brzmiał on: Posucha.

background image

- Aha - domyśliłem się - dlatego mamy teraz

posuchę, że barometr stoi na tym napisie. A jak bym tak

tę wskazówkę przesunął na „deszcz”, co by było?

Ale na dłuższe zastanawianie się nad tym, a już,

broń Boże, na dostawanie się do cyferblatu, który

ochraniało szkło, nie miałem czasu, przy tym wcale nie

pragnąłem zmiany pogody, szybko więc zawinąłem

barometr od nowa w chusteczkę i już w biegu począłem

sobie przywiązywać ją do piersi, żeby tak samo było jak

przedtem, a potem - co sił w nogach prosto przed siebie

szeroką, dobrze wyjeżdżoną drogą, która na pewno

prowadziła do wsi.

Rzeczywiście, bo kiedym się niebawem znalazł

na szczycie wzgórza, u jego stóp zobaczyłem dużą,

szerokim pasem biegnącą wieś. Na pewno nie więcej jak

dwieście, no, trzysta kroków mogło mnie od niej dzielić,

a dziad mówił, że... świat drogi! Kłamał stary, celowo

kłamał, ale Bóg z nim!

Przede mną leżała wioska cicha, jak wymarła.

Nikogo w niej nie znałem i mnie nikt tam nie znał,

zresztą poza sekwestrantem i policjantami nikogo w niej

teraz nie było, mogłem się w niej czuć zupełnie

bezpiecznie i nie bać się, że będę poznany, przed czym

miałem największego stracha. Tylko co ja tym draniom

zmaluję? Zabrać sekwestrantowi papiery -. to byłoby

najlepsze, a jeszcze lepsze - razem z tymi papierami i

karabiny policjantów, bo na pewno nie są bez nich.

Tylko jak to zrobić? Ot, żebym tak miał wódkę, w

pierwszym lepszym domu udałbym „gospodarza” i

przywitałbym ich „całym sercem”. Potem, kiedy

jednemu i drugiemu zakurzyłoby się już we łbie, na co

przy tym upale nie trzeba byłoby zbyt długo czekać,

śmiało mógłbym sobie pozwolić na kawał, bo zanimby

się spostrzegli, ja bym już był w lesie. Karabinów, ma

się rozumieć, nie wlókłbym daleko ze sobą, porzucałbym

background image

je gdzieś w żyta, jeden tu, drugi tam, a do papierów

kamień i poszły - do studni je, przeklęte, żeby nie

męczyły więcej ludzi, nie zabierały im dobytku.

Ale próżne marzenia, nie miałem wódki, a na

szukanie jej od chałupy do chałupy szkoda było czasu,

przy tym takie szperanie po izbach mogło być dla mnie

niebezpieczne, bo a nuż w której został kto z

gospodarzy? A jak by mnie przyłapał jia takim

„niuchaniu”, czy nie porwałby zaraz za widły i - biegiem

za mną jak za zwykłym złodziejem? No, czegoś takiego

jeszcze nie przechodziłem i nie chciałbym nigdy

przechodzić. A więc - myślmy o czym innym. Ale o

czym?

- Mam! - powiedziałem naraz. - Udam chorego,

rozciągnę się na drodze i będę krzyczał: ratunku! Jak

usłyszą, zaraz przylecą, potem zaczną mnie cucić, a

zanieść mnie do najbliższego domu nie będą chcieli? Na

pewno to zrobią, a kiedy znajdę się razem z nimi w izbie,

będę stękał, jęczał, a jak tylko wypatrzę odpowiedni

moment, buch za teczkę i w nogi!

- Nie, to nie chwyci - orzekłem po namyśle - bo

raz, że mogą mnie nie usłyszeć, a drugie, że choćby i

usłyszeli, to mogą nie podejść do mnie, bo co dla takich

drani chory człowiek? Dlatego trzeba co innego

wykombinować...

Jeszcze tylko kilka kroków dzieliło mnie od

pierwszego domu. Stał przy drodze, po której uwijały się

stadka kur i gęsi, a człowieka - ani śladu nigdzie. Po

obejściach też panowały pustki.

W dawnych czasach, jak opowiadał mi ojciec,

nawiedzały wsie różne pomory, od których ludzie kapli

jak muchy i długi, długi czas jedynymi mieszkańcami

tak nawiedzonej okolicy były zdziczałe koty, bo inne

zwierzęta domowe oraz ptactwo szybko znajdowały

właścicieli. I oto szedłem wzdłuż wioski, którą dotknęła

background image

mało

background image

lepsza od tamtej zaraza - sekwestrant, bo też, jak

po tamtej, wszędzie było głucho i pusto.

Naraz zaleciał mnie śmiech, wesoły, krzykliwy

śmiech. Z której strony?

Rozejrzałem się dokoła po domach. W kilku

okna były pootwierane, w żadnym z nich jednak nie

zobaczyłem nikogo, nikogo nie było i w pozostałych, bo

przez szyby byłbym na pewno kogoś dojrzał. Co to więc

było? Strach? Nie wierzyłem w żadne strachy, bo

niejednokrotnie ja sam byłem „strachem” dla kogoś, kto

potem gotów był przysięgać, że na własne oczy widział

prawdziwego stracha - umarlaka czy diabła - w białym

odzieniu, a z gęby buchał mu ogień albo - kto inny znów

- że słyszał straszne krzyki i jęki, chociaż dokoła niego

nie było ani żywej duszy. Dobrze się znałem na takich

sztuczkach, mogłem być więc pewny, że to śmiał się

człowiek, czy przypadkiem nie sekwestrant?

Już miałem ruszyć dalej, gdy znów posłyszałem

śmiech. Był krótki i jakiś rechotliwy, a zaraz potem ktoś

zawołał:

- Pij! Picia będziesz sobie żałował? A może

naszego Aleksandra oszczędzasz? Nie bój się, on siedzi

na pieniądzach, litr czy dwa to dla niego tyle znaczy, co

plunąć.

- Nie potrzebujesz mi tego mówić - odrzekł na to

czyjś niski, szepleniący głos. - Dobrze wiem, jaką ma,

drań, kabzę. Masarnia - to dobry interes, a w tej śród

leśnej dziurze to złote jabłko, mimo to i on, zdaje się,

nawala z podatkami, co?

—Już nie nawala. Zapłacił wszystko, co trzeba.

-’ W urzędzie?

—No, a gdzie? Na księżycu?

—Przy okazji szyneczka była?

- Ty, stary, pilnuj lepiej siebie i pij, jak ci

postawili.

background image

—Nawet pociągnę sobie, chociaż na taki

diabelny upał...

—Znajdziemy podwodę, to nas odwiozą. Nie bój

się.

—No, tego bym się miał bać?

—To dlaczego masz taką minę kwaśną? Gryzie

cię co?

—A żebyś wiedział. Od rana się przyglądam i

wydaje mi się, że lepiej być sekwestratorem

aniżeli policjantem.

- To ci się udało - gruchnął śmiech - bo ja

jeszcze dzisiaj myślałem, że lepiej być policjantem

aniżeli sekwestratorem. Bo czy zdarzyło ci się kiedy

zajechać do wsi, a wieś cała fiut - w pola? A mnie,

bratku, prawie tydzień w tydzień to spotyka.

—Bo bieda, panie kolego, bieda! - odezwał się

trzeci głos.

—Dla księdza, masarza, poborcy i piekarza

bieda nie jest biedą, wiesz pan o tym? Co im się

należy, trzeba bulić, spod ziemi wykopać, a

bulić. Kto nie buli, ten nie szanuje rządu, a kto

nie szanuje rządu, ten już z panem ma do

czynienia.

—Co by było, panowie - odezwał się znów

poprzedni głos - jak by tak wszystkie wsie

odmówiły płacenia podatków? Jak myślicie?

—A wam za co płacą, chłopaczki? Na niebieskie

oczy?

Ponieważ byłem na bosaka, przemknąłem

cichcem z jednej strony drogi na drugą, potem wzdłuż

ściany jakiegoś walącego się budynku i ostrożnie

wyjrzałem zza węgła: w ogrodzie, przylegającym do

okazałego domu, pod wielką, rozłożystą dziką gruszką

leżało dwóch policjantów, a na wprost nich siedział

niski, gruby mężczyzna w zielonych spodniach -

background image

sekwestrant. Marynarka, również zielona, zawieszona

była na poręczy krzesła, na którym leżała gruba

skórzana teczka. A gdzie karabiny? Były. Oba, oparte o

pień gruszy, zdawały się trzymać wartę nad swoimi

właścicielami. O wykradzeniu ich mowy być nie mogło,

tak samo jak i teczki, ale to był przecież dopiero

początek picia, bo wódka, stojąca między dwoma

talerzami z chlebem i kiełbasą, była ledwo co napoczęta.

Do dna jej i końca mojej przygody było jeszcze daleko.

- No, cyk! - przemówił sekwestrant i podniósł

swój kieliszek. - Wiecie, z tego upału naprawdę może

się zrobić posucha, ale co tam! Moje się nie spali na

słońcu - zanucił grubym głosem, po czym przechyliwszy

głowę nieco do tyłu, całą zawartość kieliszka wlał w

siebie i ani się nie otrzepał po niej, drań, jak by to była

woda.

Skrzypnęły drzwi prowadzące do okazałego

budynku i na progu stanął niski, baryłowaty mężczyzna

w koszuli tylko i gaciach.

- Aaa, pan Aleksander! - zawołał sekwestrant. -

Prosimy do kompanii!

Pan Aleksander rozłożył ręce.

background image

- Kochani, nie da rady, mięsa muszę pilnować,

bo cały wyrób by mi się zmarnował. Ale za pięć, no,

dziesięć minut przyjdę.

- A piwo?... - mruknął jeden z policjantów. -

Naprawdę nie masz pan ani jednej butelki? Poszukaj

pan!...

- Nie, o piwie nie ma co gadać, ale co innego to

się może zrobi. Tylko jeszcze chwileczkę, no,

sekundkę...

Mówił takim słodziutkim głosikiem, jak by był z

cukru, a twarz krasił mu uśmiech wiernopoddańczego

oddania, bo jeszcze by nie? Przecież miał do czynienia z

sekwestrantem i policjantami, z którymi musiał

drobniutko, inaczej, ho, ho, oni by mu pokazali, gdzie

raki zimują. Przecież to była siła, i to jaka siła! Ojciec

nieraz mówił, mając oczywiście naszą policję na myśli:

- To takie pienińskie choróbska mocne, że jej,

jej! Mocniejsze chyba od samego Pana Boga, bo Pan

Bóg daleko, a te co dzień mają cię na oku i mogą za byle

co karać.

Nic dziwnego, że cała wieś uciekła przed tymi

choróbskami, ale - masarz? Jego powodzenie leżało w

sit-wie z nimi, w komitywie, jeszcze raz się więc gibnął

w ich stronę, po czym, nabrawszy naręcze drzewa

rąbanego, chyżym drepcikiem zawrócił do siebie.

Patrzyłem za nim, patrzyłem na drzwi, za którymi

zniknął - i nagle „zobaczyłem” swój psikus.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jestem służącą pana Aleksandra i częstuję miłych gości

piwkiem,

które wypija masarz. Zostaję właścicielem ważnych

dokumentów

i karabinów, a dziad otrzymuje niezwykły prezent,

ale trzeba nam obydwóm co tchu uciekać

Ostrożnie, na palcach, zawróciłem i zacząłem się

rozglądać po obcym, nie znanym mi podwórzu. Czego

szukałem? Butelek, ładnych butelek z nalepkami, akurat

takich, jakie same mi się nawinęły przed oczy. Ułożone

równo, jedna na drugiej, w kącie szopy, aż śmiały się do

mnie i zachęcały: bierz nas, widzisz, jesteśmy

czyściutkie, papierki na nas fabryczne, bo niedawno było

w nas piwo, prawdziwy „Okocim”. No, ty piwem nas nie

napełnisz, ale takim swoim piwkiem albo gnojówką...

Wąchać nie będą, bądź spokojny, tylko od razu głowa do

tyłu i łyk, łyk, bo wiesz, jaki pieroński upał? A martwisz

się o korki? Kiedy, patrz, i korki są, widzisz, ile ich leży

na ziemi?

Spojrzałem w dół. Rzeczywiście, obok sterty

butelek leżało ich dobre kilkadziesiąt sztuk, a niektóre

zupełnie jak nowe. Widocznie specjalnie je ktoś zbierał i

gromadził tutaj, kto wie nawet, czy nie sam masarz, bo

szopa była budynkiem solidnym i na pewno należała do

niego. A więc wszystko jak by specjalnie było

przygotowane pod mój zamysł, trzeba było tylko działać.

I do dwóch butelek „duchem”, dopóki pan Aleksander

zajęty był swoimi kiełbasami, „natoczyłem” gnojówki,

do trzeciej - nalałem własnego piwa, z pianką nawet, i po

zakorkowaniu wszystkich trzech specjałów, co wcale

łatwe nie było, ruszyłem do „panów”. No, ma się

rozumieć, nie prosto jak strzelił, choć ten bok sadu nie

background image

był ogrodzony, ale drogą okrężną, bo cały psikus polegał

na tym, żeby ten napitek pochodził od pana Aleksandra,

a nie ode mnie. Powinienem więc podejść z nim od

strony owego okazałego budynku, a nawet prosto od

drzwi, przez które on wchodził przed chwilą.

Zawróciłem tedy na pola i zrobiwszy duże półkole,

wyszedłem z drugiej strony ogrodu.

Jak gdzie indziej, tak i tutaj było pusto, cicho.

Szybko wdrapałem się na sztachety, a z nich - skok, i już

byłem w ogrodzie. Teraz chyłkiem podsunąłem się pod

dom i przeżegnawszy się w duchu, jak bym się samemu

diabłu oddawał w łapy, skierowałem się prosto do

ucztujących.

Na mój widok, raczej na widok butelek, wszyscy

trzej zawołali chórem - jak na komendę:

- Aaaaa!

Serce waliło mi, jak by moje piersi były bębnem i

ktoś bił w nie młotem, nogi omdlewały, ale kroki

stawiałem równe i kiedym stanął przed nimi,

przemówiłem tak, jak trzeba, ani za głośno, ani za cicho:

- Pan gospodarz przysłał.

- Kochany ten nasz pan Aleksander! -

wykrzyknął sekwestrant. - Niech mu Bozia za to da

królestwo niebieskie...

—...a Urząd Skarbowy umorzy podatki -

dokończył z rechotem jeden z policjantów,

wyrywając mi butelkę z rąk, akurat tę z pianką.

Jego kompani nie pozostawali za nim w tyle, ale

sekwestrant, o małych, maślanych oczkach,

tonących w puchatej, sowiej twarzy, zamiast od

razu dobrać się do swojego piwa, wpatrzył się we

mnie jak w obraz. Odął wargi, brwi zmarszczył i

nagle spytał:

—Ty służysz u pana Aleksandra?

background image

Serce mi zamarło i oblał mnie gorąc, lecz

odrzekłem, patrząc z udaną zuchwałością w te jego

maślane oczka, którymi mnie świdrował.

—Tak, służę, proszę pana.

—A coś taka blada?

—Choram, proszę pana. Na blednicę.

Albo mu to nie wystarczyło, albo nurtowało go

jakie podejrzenie, bo po chwili znów spytał:

—A dawno już tu służysz?

—Od... tygodnia.

I ta odpowiedź wypowiedziana była jak się

należy, jak bym naprawdę służył u pana Aleksandra, ale

jakże ja drżałem, z jakimś bolesnym wprost natężeniem

nasłuchując, czy poza mną nie otwierają się drzwi. Bo

co by było ze mną, gdyby się tak nagle otwarły i stanął

w nich pan Aleksander? Aż w oczach mi ciemniało na tę

myśl, ale mój anioł stróż dobrze widać czuwał nade

mną, bo nie tylko tłuścioch się nie pojawiał, ale i

sekwestrant, mruknąwszy: „Że też chciało mu się brać

taką niedojdę!” dał mi wreszcie spokój. Obracając się do

mnie tyłem, sięgnął do kieszeni.

- Czekajcie, chłopy - powiedział - ja tutaj

powinienem mieć korkociąg - i zaraz potem

wykrzyknął: - Mam!

I serce, i nogi, i ręce, a nawet oczy rwały się do

ucieczki, żeby jak najprędzej znaleźć się w bezpiecznym

miejscu, ale rozum powiadał - powoli - i powoli, jak

najwolniej począłem odchodzić, kierując się prosto do

domu pana Aleksandra, a dopiero kiedym się utwierdził,

że mnie już żaden z nich nie może widzieć, puściłem się

jak strzała i do płotu, potem przez niego jak ścigany kot

- i znów stałem za węgłem walącego się domu, ani na

moment nie spuszczając z oczu całej trójki

biesiadników.

Jak należało przypuszczać, najpierw odkorkował

background image

swoją butelkę sekwestrant, nim jednak przytknął ją do

ust, piwko z pianką pozbyło się swego zamknięcia i

prawie równocześnie obydwie butelki podniosły się w

górę, do ust - i też prawie równocześnie odpadły w dół.

- Co on nam przysłał? - wykrztusił sekwestrant.

Maślane oczy wywaliły mu się na wierzch, na twarz

wyskoczył ogień - i nagle zaczął wymiotować. Piwo z

pianką nie miało takiej siły i (policjant trzymał się

dzielnie, zataczał tylko oczami dokoła jak rozjuszony

byk, co chwila wąchając swój napitek.

- Szczyny! - wykrzyknął raptem i podał butelkę

swojemu kompanowi. - Powąchaj pan, czy nie szczyny?

A w mojej gnojówka! - wy rzekł obolałym

głosem sekwestrant. - Łyk jej tylko chlapnąłem,

ale aż w bebechach ją czuję. To nas, łobuz,

uraczył! Zamiast piwa to nam przysłał? Pójdę i

do gardła mu wleję, choćby miał nawet pęknąć

od tego, a potem ja sobie... już ja sobie z nim

zatańcuję!

—Czekaj pan! - złapał go za rękę Piwko z

pianką. - Pójdziemy razem, ale wie pan, co

zrobimy? O, tym pasem - i odpiął od spodni

swój pas - tym pasem zwiążemy go, jak tylko

wejdziemy, a potem wszystkie butelki po kolei

do gęby i chlaj swoje delicje!

—Doskonale - zgodził się sekwestrant - tylko

chodź pan, do pioruna, i nie gadaj tyle! - I

pierwszy puścił się ku domowi masarza, wysoko

dzierżąc swoją butelkę.

Piwko z pianką, chcąc mu dotrzymać kroku,

ruszył za nim, jego kompan tylko nie zdradzał jakoś do

tego chęci. Oparty o gruszkę obracał w palcach butelkę,

jak by szukał na niej jakichś szczególnych znaków i

naraz jak nie wybuchnie śmiechem! Aż się do tyłu

przegiął od tego śmiechu i bez przerwy: ha, ha, ha!, a

background image

potem - biegiem za swoimi towarzyszami.

background image

Kiedy znikł za drzwiami, ja myk zza węgła i do

okna pana Aleksandra.

Akurat wiązali mu ręce. Dziwna rzecz, wcale się

przed tym nie bronił, raz za razem tylko zapytywał:

- Panowie, co wy robicie? Co chcecie? Ech,

panowie, co za żarty?

- Zaraz ci damy żart, świński ryju! - zachrypiał

sekwestrant. - No, dalej, kłaść go na podłogę, prędzej,

do pioruna!

Któryś z policjantów poderwał grubasowi nogi i

ten zwalił się na podłogę, aż jękło. W wybałuszonych

oczach masarza wyczytałem teraz przerażenie:

zrozumiał, że to nie żart, a napaść, która Bóg wie czym

się może dla niego skończyć. Znów więc rozwarł usta,

tym razem na pewno chciał błagać swoich dręczycieli o

litość, lecz w tym momencie Piwko z pianką wpakował

w nie szyjkę swojej butelki.

- Żłopaj swoje delicje! - zaryczał głośnym

śmiechem.

Pan Aleksander zaszarpał się gwałtownie, szyjka

butelki wyskoczyła mu z ust, ale sprawne ręce Piwka z

pianką od nowa ją wetknęły, z czym nie miał specjalnej

trudności, bo masarz, jak zauważyłem, pozbawiony był

na przedzie kilku zębów. I teraz musiał ją już dud-lać

spokojnie, bo drugi policjant trzymał mu głowę, ażeby

ani nawet nie drgnęła.

- O, tak, tak, łobuzie! - wykrzyknął sekwestrant

pochylony nad nim, bo i on go trzymał. - A jak wy-

chlasz jedną, zaraz dostaniesz drugą, a trzecia to też nie

pies, zmarnować się jej nie damy.

Nie, o takim zakończeniu, a właściwie o takim

dalszym biegu mojego figla wcale nie myślałem, mimo

to, o dziwo, nic a nic nie żałowałem masarza, bo taki on

jak sekwestrant, a sekwestrant jak polikiery! Z jednego

ciasta jeden piekarz ich wszystkich piekł. Ale czas już

background image

było nawiewać i odprysłem od okna, kierując się prosto

ku miejscu przerwanej uczty.

Z zapakowaniem kiełbasy i nie dopitej wódki do

teczki, po którą najpierw, oczywiście, wyciągnąłem

ręce, uwinąłem się dość szybko, ale z karabinami tak

lekko nie było, bo zarzucić sobie na plecy od razu dwie

takie kolubryny, a potem tarabanić je biegiem - to był

wysiłek, przekraczający znacznie moje siły. Na

szczęście w drugim czy trzecim obejściu zobaczyłem

studnię, spuściłem je więc do niej i teraz mogłem

rozwinąć największą szybkość, na jaką mnie tylko było

stać.

Zyto, wysokie i od słońca wiotkie, mdłe,

rozumiało widocznie moją sytuację i choć roztrącałem je

wściekłym pędem, po każdym moim kroku momentalnie

się prostowało, gubiąc ślad mojego przelotu. A potem

porwał mnie las, gdzie od razu poczułem się jak ryba w

morzu.

Do dziadka droga wiodła prosta, mogłem się

więc nigdzie nie zatrzymywać, gdym jednak miał już

skręcać w kierunku dębu, gdzie go zostawiłem,

dojrzałem kobietę. Pochylona nad ułożonym na wznak

synkiem, wpatrywała się w jego twarz dziwnie

nieruchomym spojrzeniem, a z oczu jej nie spływała ani

jedna łza. Jakoś odruchowo rozwarłem teczkę i

wyciągnąwszy z niej duży kawałek kiełbasy,

podbiegłem do niej.

Kobieta podniosła na mnie oczy, chwilę mi się

przyglądała tym swoim dziwnym nieruchomym

wzrokiem i nagle wy buchnęła płaczem rzucając się na

zwłoki dziecka.

- Synku!... Synku! Mój jedynaczku, moja słodka

pociecho, a dlaczegóżeś ty ode mnie odszedł? Cóż ja

teraz będę sama robić?

Zrobiło mi się tak strasznie żal kobiety, że w

background image

oczach poczułem łzy, szybko się jednak opamiętałem,

kiełbasę położyłem kobiecie prosto pod ręce, i już

biegłem dalej, zaprzątnięty tylko tym, żeby jak

najprędzej dostać się do dziada, a potem razem z nim

zaszyć się w jakimś ustronnym, dzikim zakątku, w

którym mógłbym całkowicie być pewny

bezpieczeństwa.

Ledwo więc stanąłem pod dębem,

wykrzyknąłem:

-’ Uciekajmy!

Dziad, który akurat drzemał w najlepsze z

rękami podłożonymi pod głowę, zerwał się i usiadł,

wytrzeszczając na mnie oczy.

-! Coś ty rzekł? - spytał.

- Uciekajmy! - powtórzyłem gorączkowo i

podniosłem teczkę do góry. - Patrzcie, dziadku,

widzicie, com przyniósł? - pochwaliłem się. - To

sekwestranta teczka, razem z papierami, ale jest tam i

kiełbasa, i wódka! A karabiny... - nagle spojrzałem

uważnie

dziadowi

w twarz i urwałem.

Dziad ani drgnął. Patrzył na mnie, wciąż patrzył,

a oczy stawały mu się coraz bardziej wystraszone, i

nagle wyszeptał:

- Po coś ty to zrobił?

Poczułem się nieswojo, jak złapany na złym

uczynku.

—Jak to, dziadku? Żeby mu zniszczyć te

papiery! To źle?

—To strasznie, strasznie źle, chłopaku -

powiedział bezdźwięcznym głosem. - Nie

myślałem, do głowy by mi nie przyszło, że ty na

coś takiego się poważysz. Za to będą cię teraz

ścigać, listy za tobą roześlą...

- Jakie listy?

background image

- Gończe, w których opiszą cię wyraźnie i każą

łapać, a za złapanie ustalą nagrodę. I na przykład jak

bym tak zechciał cię wydać, to zaraz bym dostał tę

nagrodę, a mała nie będzie, o! na pewno ze sto albo

dwieście złotych...

background image

Znów się przyjrzałem dziadowi i pochwaliłem

się w duchu, żem mu nic nie mówił o karabinach.

A dziad ciągnął dalej:

- Ale ja nie taki, nie bój się. Rodzonego syna to

bym wydał, ale ciebie obroniłem raz, to obronię i drugi, i

trzeci, zawsze, bo patrzcie, poszedł robić despetę

sekwestrantowi, a dla mnie przyniósł wódki i kiełbasy -

nagle rozwarł ramiona rozczulony: - Chodź tutaj, chodź,

niech cię uściskam! Tylko czy nie żartujesz aby? -

wyrzekł, kiedy mnie już obejmował. - Nie oszukujesz

mnie? - I żeby się przekonać o prawdziwości moich

słów, co prędzej otworzył teczkę, z której najpierw wyjął

wódkę.

Jakże w tym momecie zmieniła mu się cała

twarz! Wprost płonęła radosnym uśmiechem, a ręce bez

przerwy głaskały, pieściły butelkę. Potem wyciągnął

korek zębami i powąchał.

Wódka! - powiedział i popatrzył na mnie

załzawionymi nagle oczami. - Wódeczka! No,

teraz, chłopaku, niech się co chce dzieje, do

śmierci cię nie opuszczę, a żeś buchnął temu

draniowi teczkę, toś dobrze zrobił. Papiery się

spali, a z niej zrobię sobie kamasze, bo widzisz,

jaka skóra? - uderzył w nią kciukiem. - Jak

żelazo! No, no, no! - pokręcił głową w szczerym

podziwie dla mnie. - Nie wiedziałem, że z ciebie

taki... ancykryst? Ancykryst to siusiek przy tobie,

bo ty coś i o karabinach wspomniałeś? O

karabinach tych policjantów, co byli razem z

filansem?

—Dziadku, uciekajmy stąd!- zawołałem. - Bo tu

ich tylko patrzeć, a jak by mnie tak złapali...

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

pogoń za mną,

tajemnicza przemiana kobyły sekwestratora

w ognistego rumaka i bardzo smutne następstwa tego.

Znów dokonują wielkiej sztuki. Pomyłka dziada i jego

ciemne

sprawki. Strój dziewczyński gubi mnie na całego.

Moje wiezienie. Od zapachu, kiełbasy do wolności

to tylko jeden krok

Dziad bez słowa wstał, chwycił trobę i pociągnął

mnie za rękę.

—Tam, w ten lasek, gdzieśmy wpierw byli, ale

nie chodźmy koło tej kobiety, a naokoło...

—Kiedy ona mnie już widziała - rzekłem -

dałem jej nawet kawałek kiełbasy.

Dziad na to nic nie odrzekł, kierując się w stronę

ciemnego, wysokiego zagajnika, ale kiedyśmy się

wcisnęli w sam jego środek, gdzie było prawie mroczno,

wyszeptał:

- Toś... dobrze zrobił, bo dla ludzi biednych i

pokrzywdzonych trzeba mieć zawsze serce.

Czy przypadkiem nie siebie znów miał na myśli,

mówiąc o tych biednych i pokrzywdzonych? Ach, ten

stary! Wciąż się widać jeszcze boi, żebym mu nie

spsikusował czego, ale co ja o tym! Ważniejsze, że mają

być rozesłane za mną listy gończe - i na pewno będą

rozesłane, bo tu chodzi nie tylko o teczkę, ale i o

karabiny! Znajdą je? Diabła, bo studnia była duża,

musiały więc wpaść na dno na płask, a nie na sztorc. To

mi psikus, niech to licho! Powiesiliby mnie za niego?

No, jeszcze by nie? A więc - na ile powieszeń już sobie

zasłużyłem? Od księdza i Kozibródki - jedno, wieś z

Łaziebnikiem na czele - drugie, a policjanty i

background image

sekwestrant - trzecie. Nie ma co, leci ładnie. Ciekawym,

do ilu się doliczę. Do dziesięciu? Jeżeli uda mi się ujść

cało policjantom, to może się i doliczę, ale prędzej mi

się nie uda i to trzecie powieszenie kto wie czy nie

będzie pierwszym prawdziwym i hola, bratku, pod

niebo, jak zabity wieprzek, tylko głową do góry.

Nagle przypadłem dziadowi do piersi

nieruchomiejąc cały, bo dał się słyszeć tętent pędzącego

konia. Uderzenia kopyt końskich o ubitą, zeskaloną od

upału drogę z każdą chwilą stawały się coraz

wyraźniejsze, coraz głośniejsze, oddając po lesie

głuchym, dudniącym echem i raptem stanęły, a mnie

serce - skok do gardła.

- I Hej, ty, kobieto! - rozległ się nawołujący głos.

—To sekwestrant - wyszeptałem do siebie.

—No, co jest? - wykrzyknął. - Dlaczego nie

odpowiadasz? Nie słyszysz, co się do ciebie

mówi?

—Panie, dziecko mi umarło - odpowiedziała

kobieta.

—Co mnie twoje dziecko! Mów, nie widziałaś tu

kogo z teczką i karabinami?

—Nie widziałam nikogo. Dziecko mi umarło...

- A może jaką dziewczynę widziałaś? Zamarłem,

skamieniałem, tylko serce we mnie - łup,

łup, że omal piersi nie rozsadziło. Rozhuśtało się

i serce dziada, wyraźnie to słyszałem, ale chyba dlatego,

że z tym sekwestrantem od dawna miał już na pieńku,

sam przecież o tym opowiadał, a może i policjantom co

przeskrobał? Bo chytra z niego sztuka, łasa na różne

rzeczy. Jak by go więc teraz złapali razem ze mną,

zdrowo mógłby beknąć i za mnie, bo wyszłoby, że to on

mnie tak wyuczył, i za tamto, swoje. Nic więc

dziwnego, że rozbrykało mu się serce i tak samo jak ja

siedział niemy, jak martwy.

background image

A ‘kobieta wciąż nie dawała odpowiedzi.

Sekwestranta zniecierpliwiło widocznie to jej milczenie,

bo wykrzyknął:

—Coś jak mumia? Mowę ci nagle odebrało?

—Ja nic nie wiem - wymówiła wreszcie - co pan

ode mnie chce?

- Czyś widziała jaką dziewczynę?

—Nie, żadnej dziewczyny nie widziałam.

—A dawno tu już jesteś, dobra kobieto? - głos

sekwestranta stał się łagodniejszy.

—Od rana, z dzieckiem... ale ono już nie żyje,

panie...

Wtem ktoś zawołał z daleka:

—No i co? Nie ma nic?

Niech was obydwóch krew zaleje! - rzucił

sekwestrant. - Przez was straciłem teczkę i akta.

Wiecie, jaka to strata?

—Bzdury mówisz - powiedział towarzysz Piwka

z pianką, wyraźnie go poznałem po głosie. -

Akta wypiszą ci od nowa, teczkę sobie

wykombinujesz, za to my dostaniemy kryminał.

Rozumiesz? Kryminał!

—Bo po jaką cholerę szliście za mną? Ja sam

byłbym się z tym przeklętym mięsiarzem

rozprawił. Teraz przez to ani teczki, ani

karabinów!

—To ze wsi musiał ktoś zorganizować -

powiedział Piwko z pianką - bo któż by inny? Ta

dziewczyna?

—A jeżeli? - spytał sekwestrant. - Szajka

łobuzów, złodziejaszków mogła ją specjalnie

przysłać.

—Nie, tu nie ma złodziejów, znam dobrze tę

wieś. Za to różnych socjałów do licha. Masarz

na pewno był z nimi w zmowie.

background image

—Był, nie był, czy to ważne?

—Ważne, bo tacy ludzie nie mogą mieć żadnego

sklepu.

- I nie będzie miał, ale czy przez to odzyskam

teczkę z papierami?

background image

-A ty znów o tej teczce! Karabiny są gorsze,

rozumiesz? Kryminał nas za nie czeka, bo żeby w taki

głupi sposób je stracić...

Na chwilę zapadło milczenie, potem energiczny

głos sekwestranta:.- Co robimy?

- No, wiecznie stać tutaj nie możemy. Musimy

gdzie jechać - odrzekł Piwko z pianką. - Albo do wsi,

albo do powiatu, złożyć protokół. Tylko co ja w nim

napiszę? Że napaść?...

- A nie lepiej byłoby szukać tej dziewczyny?

Przecież nie zapadła się pod ziemię - i powiedział

sekwestrant. - Bardzo możliwe, że jest tutaj gdzieś, a

pewny jestem, że to przez nią. Od razu, jak ją tylko

zobaczyłem, nie spodobała mi się jej gęba.

Nie spodobała ci się jej gęba, ale po piwo

pierwszyś rękę wyciągnął. Ech, ty!... Nie rób z

siebie cwaniaka. A chcesz jej szukać, to szukaj.

Zresztą masz konia, to możesz, my pójdziemy na

posterunek, żeby zawiadomić powiat i inne

posterunki. A jak przybędzie nas tu więcej, to i

mysz nam nie ucieknie...

—Dobra! - zgodził się sekwestrant. - Jadę z

wami. Tylko że ja jeszcze dzisiaj będę chciał

wrócić i poczekam na was do rana. Teraz idźcie,

dogonię was... Znów mnie brzuch boli, uff, jak

mnie diabelnie boli, żeby tego masarza!...

-! Pociesz się, stary, że i jego tak będzie bolało

albo jeszcze gorzej.

Dziad się poruszył i pochylił nade mną.

—Widzisz coś zwojował? - szepnął mi na ucho.

- Poszli po innych, a jak (przyjdzie ich tu kupa,

wiesz, co wtedy będzie? Bieda! Całą wieś

przetrząsną, a może i aresztowania będą, bo tam

i karabiny?... To też twoja sprawka? Cóż to,

szubienicy ci się gwałtem zachciewa?

background image

Cichajcie - szepnąłem - bo sekwestrant tu

gdzieś jest... Policjanty odeszli, a on został... - i

naraz sam nie wiedząc, co robię, począłem się

czołgać w kierunku drogi. Kiedym się znalazł

prawie o krok od niej, zza gałęzi, które mnie

dobrze osłaniały, przystąpiłem do obserwacji.

Sekwestranta nigdzie nie było. Widocznie zaszył

się gdzieś w gęste krzaki, za to jego koń - zwykłe

chłopskie konisko - stał niedaleko.

A jakby tak - przyszło mi niespodzianie do

głowy - wyrządzić temu koniowi jaki figiel, żeby

sekwestrant nie mógł go dosiąść? Ale co zrobić? Pod

ogon mu wsadzić co? Na przykład maleńką gałązkę

świerczyny? Z takim kolakiem na pewno zacznie

wierzgać, fikać, no, no, spokojny nie będzie, sekwestrant

prędzej diabła zje, niż wsiądzie mu na grzbiet.

To była tylko myśl, a ręce już szukały

odpowiedniej gałązki, niedużej, a w sam raz pasownej, i

po chwili ruszyłem prosto do konia. Stał spokojnie. Łeb

miał zwieszony, za to ogonem - to w jedną, to w drugą

stronę szastał jak wściekły, bo unosiło się nad nim może

z piętnaście wielkich, żółtych gzów, którym się na gwałt

zachciało jego krwi.

Z końmi nie miałem jeszcze nigdy do czynienia,

mimo to bez najmniejszej obawy podszedłem do niego i

zacząłem go głaskać. Koń, jak by do takiej pieszczoty od

najmłodszych swoich lat był przyzwyczajony, nie tylko

na mnie nie spojrzał, ale nawet ani nie drgnął, bez

przerwy machając ogonem, choć już nie tak często jak

przedtem i nie z taką gwałtownością. A więc mojemu

zamierzeniu nie stało nic na przeszkodzie.

Z gałązką w lewej ręce zacząłem się tedy

przesuwać

ku

jego tyłowi, a potem, kiedy w pewnej

chwili podniósł ogon wystarczająco wysoko, w tempie

wprost błyskawicznym wpakowałem mu kolaka w sam

background image

środek podogonia i chodu z powrotem do lasu. A koń,

jak by

background image

się nagle wściekł, tak gwałtownie zaczął

wierzgać i wiercić się we wszystkie strony.

Prrr! Co ci?... - zawołał sekwestrant, gramoląc

się z krzaków. - Do stajni ci się chce? To zaraz

pójdziesz, tylko ja tu jeszcze - właśnie ubierał się. Kiedy

się wreszcie ubrał, podszedł prędkim krokiem do konia i

nagle stanął jak wryty; przed sobą miał nie tego samego

konia, na którym przyjechał. Łeb w powietrzu, ogon w

powietrzu, a nogami - jak tanecznica, to tu, to tam!

Sekwestrant stał przed nim i zdawał się nic a nic

nie rozumieć.

- A to co się z tobą stało? Poraziło cię od upału?

Jeszcze by tego tylko trzeba było, psiakrew! – zaklął i

chwyciwszy za uzdę począł go dosiadać.

Koń jak się tego należało spodziewać, uskakiwał

przed nim, wierzgał, a nawet dęba stawał, bo mój kolak

działał skutecznie, przecież w pewnej chwili

sekwestrantowi udało się go utrzymać i usadowił mu się

na grzbiecie.

- No, teraz przestaniesz się diablić! - sapnął

sekwestrant i popuścił lekko cugle, a koń, Jezu, jak nie

skoczy przed siebie, i od razu: łomot, aż ziemia jękła!

Wypadłem z ukrycia i stanąłem jak rażony:

niedaleko ode mnie leżał i koń, i jeździec. Koń podnosił

łeb do góry, próbując wstać, a więc nic mu się nie stało,

za to sekwestrant wyglądał na martwego. Ręce miał

rozrzucone, a nogi podwinięte pod siebie. Co

powinienem robić najpierw?

Podbiegłem do konia, ale zamiast poderwać go

do wstania, szybko wyjąłem mu kolaka spod ogona, a

koń zarżał cichutko, jak by mi chciał podziękować za

ulgę, jaką mu przyniosłem i od razu zerwał się na nogi,

otrzepując się z piachu, w jakim był utytłany.

Sekwestrant również nie miał nic uszkodzonego,

tylko zemdlał od upadku na piach, bo oddychał równo i

background image

coraz głośniej. Jeszcze chwila, dwie i na pewno otworzy

oczy. Czy nim to nastąpi - przyszło mi nagle na myśl -

nie powinienem mu znów spłatać jakiego figla?

Ej że, jak śmiech, to śmiech!

I niewiele myśląc, ściągnąłem z niego portki,

które wpakowałem mu pod siedzenie, a na głowę

nadziałem teczkę wraz z aktami. Tak, zrobiłem to ku

niemałemu a przykremu zdziwieniu dziada, że

pozbawiam go tak cudownej zdobyczy, podsłuchana

bowiem rozmowa powiedziała mi, że choćbym nie wiem

jak zniszczył akta, ludziom to nic dobrego nie

przyniesie, podatków im nie daruje, bo na miejsce

jednych wypiszą drugie. A więc lepiej było te wszystkie

papiery oddać. Żeby zaś ratować wieś przed

aresztowaniami i różnymi karami, napisałem na dużej

karcie, wydartej z jednego aktu:

„Nie szukajcie karabinów po chałupach. Oba są

zatopione w studni, niedaleko masarza. Hycle, jak nadal

będziecie dla ludzi tacy niedobrzy, to ja z wami jeszcze

raz się zabawię, ale trochę inaczej”.

Pod takim listem należało się podpisać?

Należało, chociaż przez to narażałem się na większe

niebezpieczeństwo - i wykaligrafowałem: „Dziewucha”,

a potem też ładnym, równym pismem dodałem:

„ancykryst”, żeby wiedział, że, ho, ho, nie z byle kim

ma do czynienia.

Dziad, kiedy mu o wszystkim opowiedziałem,

długo potrząsał głową, z wrażenia ani słowa niezdolny

wymówić - tak mi się zdawało - i bez przerwy patrzył na

mnie takimi oczami, jak by mnie chciał zjeść. Potem

wstał i po raz pierwszy powiedział do mnie złym

głosem!

—Chodź!

—Dokąd, dziadku? - zapytałem cicho i pokornie.

background image

~~ Gdybym tak mógł - zgrzytał - to ja bym ci...

tak wyłoił skórę, że ruski miesiąc byś popamiętał.

Rachowałem sobie iść do jakiej dobrej wsi, tam

posiedzieć kilka dni, przeczekać upały - i masz!

Wplątałeś mnie w taki kłopot, że zamiast zarobkować na

życie, muszę uciekać, a przed kim? Przed policją, niby

jaki złoczyńca!

Długo jeszcze mówił, jakie niebezpieczeństwo

ściągnąłem na niego, a nawet zaczął kląć, że po jakie

licho wziął sobie na łeb takiego huncwota, prawdziwego

ancykrysta, przez którego jeżeli nie pójdzie do

więzienia, to na pewno życie gdzie straci.

Przez cały czas tej przemowy nie odezwałem się

ani jednym słowem i - jak zawsze w takich razach -

głowę miałem zwieszoną.

—Rozbieraj się! - usłyszałem naraz. Podniosłem

na niego oczy.

—Dlaczego, dziadku?

- Bo dziewucha to teraz i dla ciebie, i dla mnie

kryminał!

- Tak, dziadku - przytwierdziłem. - Kryminał.

Przystąpiłem tedy do zdejmowania z siebie bluzki

i naraz - jak by we mnie piorun strzelił. Oczy

stanęły mi w słup, a ręce jak bezwładne opadły wzdłuż

ciała. Nie miałem barometru.

- Dziadku! - zawołałem jakimś niesamowicie

cichym gardłowym głosem i momentalnie zamilkłem, bo

co miałem dalej mówić? Przyznać się przed dziadem do

posiadania barometru? W jakim celu? Żeby znał jeszcze

jedną moją tajemnicę?

Zacisnąwszy zęby, żeby nie wybuchnąć płaczem,

zacząłem się zastanawiać, gdzie mógł mi on wypaść. W

ogrodzie u masarza? A jeżeli w polu, kiedym uciekał?

Czy to jednak było ważne, gdziem go zgubił? Ważne

było, żem go utracił i że już nigdy, nigdy nie będę

background image

go miał. Przepadł! Barometr, cudowny zegar,

dający ludziom słońce albo deszcz...

Znów poczułem w oczach łzy, ale i tym razem

nie rozpłakałem się, a potem przypomniał mi się ojciec i

matka... Czy zobaczę ich jeszcze kiedy? Przecież już

jestem ścigany, prześladowany... A więc obcy świat

przede mną, obcy ludzie... Jak długo? Rok? Dwa? A

jeżeli już do końca?

- No, coś się tak zamartwił? - spytał dziad.

Spojrzałem spod oka na niego i odrzekłem:

- Nie, nie, nic takiego, tylko... o was myślałem,

dziadku...

- Żem cię skrzywdził?

—Nie, żeście taki dobry dla mnie.

A widzisz! - zawołał dziad i rozrzewniony

przycisnął mnie do siebie, potem pomógł mi się

rozebrać.

Kiedym został w swoim dawnym,

chłopczyńskim ubraniu, roześmiał się w głos.

—Teraz do samej śmierci mogą sobie szukać

swojej dziewuchy i nie znajdą, bo choćby cię i

zobaczyli ani do głowy nikomu nie przyjdzie,

żeś to ty był za nią przebrany. Ale w tej kapotce

wyglądasz jeszcze mizerniej -.patrzył na mnie z

zafrasowaniem. - Widać, nie przekarmiali cię

zbytnio w domu. No, przy mnie powinieneś się

poprawić.

—Wtedy będzie gorzej - powiedziałem.

—Z czym?

—Bo jak się poprawię i będę dobrze wyglądał,

nikt nam nie będzie dawał jałmużny.

Dziad uśmiechnął się tajemniczo, coś mruknął

do siebie, potem rzekł:

- No, w drogę, mój niemowo, bo łada chwila

przebudzi się sekwestrator i zacznie krzyczeć, a wtedy

background image

gorzej byłoby z nami.

background image

—A co zrobicie z tymi dziewczyńskimi łachami?

Schowacie je do torby?

—A nie lepiej frygnąć je gdzie między krzaki?

Albo jeszcze lepiej - pod igliwie?...

—A jak będą jeszcze kiedyś potrzebne?

—Masz słuszność, a torba moja przepaścista,

wszystko się w niej pomieści.

Zagajnik, w którym żeśmy obozowali, był tak

gęsty, że z niemałym trudem przedzieraliśmy się przez

niego. Ja szedłem pierwszy, a dziad krok w krok za mną,

sapiąc jak dzik.

- Na nic, to za mordowne - odezwał się w

pewnej chwili głośnym szeptem. - Odpocznijmy sobie

trochę. Już mi w piersiach zatyka...

Musieliśmy tedy odpocząć, ale wnet ruszyliśmy

dalej, a po długim, długim czasie roztoczyła się wreszcie

przed nami wielka polana, pokryta wysoką, ostrą trawą.

Iść przez nią na przełaj? To było ryzykowne. Tak samo

widocznie myślał i dziad, bo mruknął:

- Obejdziemy to pólko.

Ruszyliśmy więc brzegiem zagajnika, potem

weszliśmy w wysoką dębinę, która po kilkunastu

minutach dobrego marszu wyprowadziła nas

najniespodziewaniej na drogę.

,- Ta droga - odezwał się dziad - idzie na Liszki,

co są w przeciwnej stronie aniżeli ta wieś, gdzieś był.

Dobrze wiem, bom już nieraz tędy szedł. Ale my w tych

Liszkach nie będziemy się zatrzymywać, a dopiero w

Uździe. To jest też wieś, ale o wiele większa, z

kościołem, dworem, sklepami. O, wieś jak rzadko! I

ludzie w niej jak rzadko gdzie dobrzy, dla biednego

przychylni. Ile razy tam zaszedłem, to mi aż żal było

odchodzić, tak mi się powodziło. - A jedna taka -

roześmiał się - to się nawet chciała za mnie wydać. A

myślisz, że już stara? Zupełnie młoda, może dopiero po

background image

czterdziestce, tak się jej spodobałem...

Nie rozumiałem. Żartował sam z siebie, czy coś

ukrytego miał na myśli? Bo gdzie to, taki stary dziad i

młoducha mu jeszcze w głowie?

Nagłe westchnął:

.- Żeby tylko z tym ubraniem i butami! Szkoda,

wielka szkoda, żeś z tego sekwestranta...

- Chodzilibyście w jego ubraniu? Ufarbowałbym

sobie albo co innego zrobił, żeby nie było trefne. A tak,

sam widzisz, nijako już, lada dzień zleci ze mnie to, co

jest.

- To wpierw trzeba było mi o tym powiedzieć, a

byłbym wam przyniósł portki sekwestranta. Teraz za

późno zawracać.

—A za późno - przytwierdził. - Ale jak ci się

zdarzy co dobrego, będziesz o mnie pamiętał?

—Na pewno, dziadku! I buty, i ubranie

wykombinuję wam. Będę miał do tego nutę...

Dziad, osłoniwszy sobie oczy ręką, długą chwilę

patrzył w kierunku rysujących się przed nami domów,

skupionych w niewielką wioskę.

- Liszki to? - mówił do siebie. - Chyba Liszki, bo

cóż by innego? Tylko gdzie kościół? No, gdzie kościół?

- powiedział ze złością. - Schował się za drzewa? Kiedy

i drzew jakoś nie widać. A może to nie w Liszkach jest

kościół, a w Uździe? Tak, tak, w Uździe, sam mówiłem,

a Uzda zaraz za Liszkami - i zwrócił się do mnie. -

Dobrze idziemy, przed nami Liszki. Szczęście, żeśmy

tyle czasu zbałamucili w lesie, teraz jakoś chłodniej.

Czujesz?

Wcale tego nie czułem. Słońce prażyło wciąż

jednakowo, chociaż już dawno przechyliło się na

popołudnie, i kurz, po którym szedłem, tak był gorący,

że aż parzył w stopy, mimo to odrzekłem:

background image

-Tak, dziadku, chłodniej.

- i Dużo chłodniej - powiedział dziad i wytarł

sobie czoło całe mokre od potu, jak by mu kto chlusnął

w twarz wiadrem wody. -. Jak zajdziemy do Liszek,

wiesz, co zrobimy? Napijemy się wody i zjemy po

kawałku kiełbasy, a potem wio dalej, do Uzdy. Tam nasz

nocleg, chociaż na upartego to i w Liszkach moglibyśmy

zostać na noc. Sołtys wyznaczyłby nam jaką chałupę...

Tymczasem drogi wciąż nam ubywało, chociaż

aż dech zapierało, tak ciężko było iść, bo gościniec

prowadził między dwiema ścianami żyta, gdzie ani

przewiewu, ani cienia. Ponieważ w każdej chwili mógł

nas kto zobaczyć, dziad miał założone swoje ciemne

okulary, że niby ślepiec z niego, a ja trzymałem go za

rękę, że niby prowadzę go. Jakżeż ta ręka była gorąca i

aż przylepiała się do mojej, tak się pociła! Nie

wypuszczałem jej jednakże, a dziad prawił to o synu,

którego chciał zabić, to o swoim „fachu” - żebraninie,

którą już dawno byłby przestał uprawiać, ale... coś mu

na to nie pozwalało. Co? Tego nie powiedział. To coś

jednak było, bo zakończył:

Dziecko, każdy musi żyć. No, musi, bo życia nie

może sobie odebrać. Bóg je dał i sam Bóg ma prawo je

przeciąć.

Potem zaczął o jakiejś kobiecie, która...

- ...wiesz, co mi radziła? Żebym razem z nią

jechał do Hameryki. Powiedziała, żem strasznie mądry, a

przy takim na pewno by się nie bała w tej Hameryce. A

te raz moc ludzi jedzie do tej Hameryki. Cóż, bieda,

chłopaczku, a gdzie chleb, tam i dom, tam i życie.

Nareszcie wchodziliśmy do wsi. Dziad,

przerwawszy swoją opowieść, powiedział dziwnie

głośno:

- Prowadź mnie, sieroto moja, do studni. Chcę

się napić.

background image

Już chciałem się zapytać, gdzie ta studnia, gdym

sobie przypomniał, że jestem niemową i począłem jej

wypatrywać. Jak na złość nigdzie jej nie było, a koło

domów, wszędzie, gdziem spojrzał, tak głucho i pusto,

jak by ludzie byli w nich na amen pozamykani.

Te Liszki to dziwna jakaś wieś - pomyślałem,

ruszając dalej, w kierunku bardziej skupionych

zabudowań. - Ani tu studzien, ani ludzi...

Wtem zabiło mi serce gwałtownie i od razu -

hop, aż do gardła skoczyło: staliśmy przed domem

masarza, a z drzwi wychodził sekwestrant. Jak przystało

na niego z teczką pod pachą i widocznie strasznie

wściekły, bo małą witką ciął się po prawej nogawce

swoich zielonych spodni. Były czyściutkie, z kantem

pośrodku, i ani śladu nigdzie, że służyły za poduszkę

pod siedzenie.

Widokiem jego tak byłem przerażony, że

naprawdę odjęło mi mowę i ani jednego słowa byłbym

wtedy nie wymówił. Gorzej, że nie widziałem przed

sobą żadnej możliwości ucieczki. Szybko zorientował

się w sytuacji i dziad, bo raptem dziwnie żebraczo-

płaczliwym głosem zaintonował:

Chwalcie, o, pana, chwalcie, wszystkie dziatki...

Sekwestrant przystanął, spojrzał na nas - i prosto

jak strzelił ruszył w naszym kierunku. Moje serce znów

łup, łup, w oczach mi ciemnieje, ale trzymam się prosto

i bardzo mocno ściskam rękę dziada. Jeżeli on teraz

mnie nie uratuje, to wiszę jak ten masarski wieprzek.

Sekwestrant zatrzymał się przed dziadem może

na krok i chwilę patrzył na niego jakimś drapieżnym

wzrokiem, potem podniósł rękę do jego okularów i zdjął

je. Zaśmiał się głośno:

- Mam cię, huncwocie!

background image

Dziad urwał swój śpiew i powiedział hardo:

- Nie zaczepiaj ranie, człowieku i nie obrażaj, bo.

kto żebraka, sługę Boga, chce skrzywdzić, to jak by

chciał skrzywdzić samego Jezusa - po czym ścisnął mnie

za rękę. - Wnuczku, prowadź mnie dalej. Twój ojciec -

Panie, świeć nad jego duszą - też był taki obieżyświat, nic

dla niego był biedny, pysznił się, co to on, i na tobie, jego

dziecku, zemścił się Bóg za jego grzechy. Jesteś niemową

na większą chwałę bożą, a na upomnienie dla ludzi...

- Milcz, stary psie! - zawołał sekwestrant. - Znam

ciebie i twoje śpiewki. Porywa mnie chęć złapać cię za

brodę, za tę kudłatą brodę i wyszarpać ją.

- Dziecko, dlaczego mnie nie prowadzisz? –

spytał dziad ruszając przed siebie. - Bóg jest nad nami

wszystkimi i nad tym człowiekiem też...

—Stój! - wykrzyknął sekwestrant i chwycił

dziada za rękaw, po czym wyrwał mu z rąk torbę.

Dziad upadł na klęczki i zaczął głośno płakać, ale

z oczu nie spływała mu ani jedna łza.

—Nie błaznuj! - powiedział sekwestrant. - To

tylko raz ci się udało. Po raz drugi już taki głupi

nie będę - i dostrzegłszy z dala jednego z

policjantów, przywołał go.

Był to towarzysz Piwka z pianką. Jakim

sposobem tak szybko znaleźli się tutaj wszyscy w

komplecie? Przecież już szli na posterunek! Czyżby

sekwestrant dał im znać o sobie zaraz po otrzymaniu

kartki? Zresztą i sami przecież mogli zawrócić, nie

mogąc go się doczekać i teraz proszę, mają nas, jak

byśmy im dobrowolnie weszli w ręce. A jak się dopiero

teraz okazało, nie tylko ze mnie był ptaszek, bo i z

dziada. Sekwestrant bowiem, podając torbę policjantowi,

powiedział:

- To handlarz, zwykły parszywy handlarz

sacharyną i kamykami do zapalniczek.

background image

Policjant zagwizdał przeciągle ze zdziwienia i rzekł: -

Dawnom nie widział takiego łajdaka - i obróciwszy się

do dziada rozkazał: - Wywlekaj wszystko z tej twojej

śmierdzącej torby. No, słyszysz? Wywlekaj wszystko! -

ryknął i z całej siły pchnął dziada nogą.

Dziad machnął na bok i długo, długo nie mógł

wstać, płacząc i śpiewając jednocześnie:

Biada im wszystkim, co się źle sprawują,

Mandaty boskie śmiele przestępują. Niewinnym

biednym krzywdy wyrządzając owych przydają. Biada

niewierni ekzekutorowie...

- Przestaniesz? - wrzasnął sekwestrant. – Zresztą

wyj sobie, to cię nie uratuje - po czym, chwyciwszy

mnie za rękę, przykazał: - Wyjmuj ty, diabelskie na

sienie! Wnuczkiem jesteś tego starego huncwota?

Jak przystało na niemowę podniosłem rękę do

ust i wycharczałem...

—Chrrr...

—Niemowa jesteś? Kiwnąłem głową.

- Ale ręce masz zdrowe, to czego nie bierzesz się

do roboty?

Znów rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie dookoła:

nie, doprawdy nie było ani gdzie, ani jak uciekać.

Staliśmy za daleko od domów i nim bym do którego z

nich dopadł, na pewno by mnie ujęto. A więc - leżałem?

Ale przecież żaden z nich nie poznał we mnie

dziewczyny - powiedziałem sobie - jak i żaden nic o

mnie nie wiedział! Tak, niby tak, ale dziewczyńskie

ubranie znajdowało się w torbie, a jak je stamtąd

wyciągną... I teraz zrozumiałem, że nie tylko leżę, lecz i

wiszę. Ugięły mi się nogi w kolanach i upadłem na

ziemię, wybuchając głośnym płaczem.

background image

- Nie płacz, sieroto - odezwał się dziad. - Ci

dobrzy ludzie nie zrobią ci żadnej krzywdy, mnie też,

chociaż... - zawahał się, spojrzał na mnie, a po chwili

powiedział: - Tak, panowie, handlarz ze mnie, bo z

samej żebraniny wcale bym nie wyżył, panowie dobrze o

tym wiedzą, ale w torbie nie mam nic schowanego, tylko

przy sobie... - i sięgnąwszy za pazuchę, wydobył

maleńkie, dobrze już wymięte pudełeczko z papieru. - O,

tyle ino... Więcej nie posiadam.

Policjant odebrał od niego pudełeczko, wysypał

na rękę około dziesięciu malutkich białych pastylek

sacharyny, która większości chłopów zastępowała

cukier, i mruknął:

- Hm, tylko tyle? A w torbie naprawdę nie ma

więcej?

—Aby tylko trochę chleba, kaszy i różne szmaty

dziadowskie.

Szmaty? Pokaż! - rozkazał sekwestrant. - No,

szybko!

—A nie boi się pan, że zachoruje? - spytał dziad.

- Bo to po umarlaku, na tyfus...

—To ty się nie boisz, a ja się mam bać? No,

czego wytrzeszczasz ślepia?

Dziad, pochylając się nad torbą, zerknął na mnie,

jak by mi dawał do zrozumienia, żem powinien czym

prędzej czmychnąć gdzie, potem rad nierad zanurzył w

nią rękę. Strasznie długo jednak trwało, nim wyciągnął

woreczek z kaszą, która się od razu rozsypała, jakby

specjalnie. Dziad, naturalnie, z miejsca chciał ją zbierać

z ziemi, ale sekwestrant krzyknął:

- Wyciągaj! Dalej!

I dziad wyciągał dalej, a ja z wolna traciłem

przytomność. Nagle poczułem szarpnięcie, otwarłem

oczy i w rękach sekwestranta zobaczyłem Kaśczyn

ubiór.

background image

- To twoje? - spytał. - Mów, bo jak nie... - i za-

background image

mierzył się na mnie ręką. Odruchowo

przechyliłem się do tyłu i to uchroniło mnie przed

uderzeniem, ale przed tym, co mnie za chwilę spotkało,

nic mnie już nie mogło uratować. Oto chwycił mnie

sekwestrant za ręce i zacisnąwszy je ‘mocno, aż do bólu

w swoich potężnych, twardych łapskach, pytał dalej:

- Dlaczegoś wrzucił karabiny do studni, a

przedtem udałeś, że służysz u pana Aleksandra? A co

miał znaczyć ten wybryk w lesie? Kazał ci kto tak

zrobić? Mów!

Zwiesiłem głowę, zaciąłem wargi.

—Milczysz? Bawisz się w niemowę? To ja

wybiję z ciebie tego niemowę. Nauczę cię, jak

masz szanować ludzi. Adam! - zwrócił się do

policjanta. - Ty pilnuj starego, a ja z tym sobie... -

nie dokończył, bo mnie już prowadził w stronę

drzwi masarza. Ledwo przekroczyliśmy próg,

zawołał przez drzwi do drugiej izby:

Panie Aleksander, mam pańską służącą. To

chłopak! Był przebrany. Teraz nie mam czasu

zająć się nim należycie, dopiero jak wyciągniemy

ze studni karabiny, ale żeby nam nie uciekł do

tego czasu, trzeba go gdzie zamknąć. Ma pan jaką

komórkę?

- W wędzarni, zaraz za drzwiami na prawo - wy-

rzęził masarz głucho, jak spod pierzyny, widocznie przez

te piwa tak mu się głos zmienił. - Stamtąd nie ucieknie...

Okno jest wysoko...

Znajdowałem się w sklepie masarza - małej

ciupce, z której najbardziej honorowe miejsce zajmowała

pomalowana na biało szafka. Przez jej szybki widać było

kilka wiszących pasków słoniny. Na szynkwasie obok

szafki leżał wielki nóż oraz stała waga z odważnikami.

Gdyby tak porwać jeden z tych odważników i

trzasnąć nim w sekwestranta, a potem w nogi? - przyszło

background image

mi do głowy. - Nie, na nic, to byłoby pobicie, napaść, a

za taką rzecz nigdy bym świata bożego nie oglądał. Przy

tym jak to można?... Lepiej trzeba o czym innym

pomyśleć... - i maleńka iskierka nadziei wstąpiła mi w

serce, która szybko jednak zgasła, bo zaraz potem

wepchnięto mnie do komórki, na pół mrocznej i od razu

zamknięto na kłódkę.

Rzeczywiście, uciec z niej było niemożnością,

prawdę mówił masarz, bo okno, mające zamiast szyby

drucianą siatkę, umieszczone było wysoko, prawie pod

sufitem, zakopconym niemiłosiernie, a prócz dużego,

grubachne-go pieca, również straszliwie zadymionego,

nie znajdowało się tutaj nic więcej. Ani stołu, ani krzesła,

ani nawet kawałka drzewa czy jakiego domowego

rupiecia. Za to - ileż zapachu wędzonej kiełbasy!

Choćbym nie wiem jak był najedzony, pod wpływem

tego zapachu na pewno zachciałoby mi się od nowa jeść,

cóż dopiero, kiedy od czasu jak spożyłem suchy kawałek

chleba, nic w ustach nie miałem! Toteż niebawem

odezwał się we mnie taki straszny głód, że jak ślepy

rzuciłem się do pieca - a nuż znajdę w nim choć małe

kawalątko kiełbasy?

background image

Ale był próżny. A głód omal bebechów mi nie

rozszarpywał, tak drażnił go ten przeklęty zapach. Żeby

się więc upewnić, że naprawdę piec jest próżny, jeszcze

raz zajrzałem do niego, wyciągając ręce do góry pod

sam pułap - i nagle, zamiast kiełbasy, prawa ręka

natrafiła na cegłę, wystającą ze ściany. Pociągnąłem ją

w dół i o dziwo, z łatwością wypadła z muru.

Zanurzyłem rękę w powstały otwór, złapałem za drugą

cegłę - i ta też potoczyła się na dno wędzarni, potem taki

sam los spotkał trzecią, czwartą i nie wiadomo kiedy w

ścianie wytworzyła się wielka wyrwa, powiększająca się

wprost w oczach, bo piec był stary, przepalony i

budowany po swojsku, na samej glinie. Zburzyć go cały

- to byłaby dla mnie kwestia najwyżej godziny, tak

byłem wściekły przez ten głód, ale po co mi go było

burzyć? Męczyć się tylko niepotrzebnie... Raptem, jakoś

tak odruchowo, spojrzałem na okno, z niego

przeniosłem spojrzenie na wyrwane z pieca cegły i taka

mnie radość ogarnęła, taka wielka radość! A potem

rwałem, co sił w rękach, rozbierałem całą wędzarnię.

Myśl o bliskiej ucieczce dodawała mi sił,

zabijała głód i sekwestrant na pewno nie zaszedł jeszcze

do studni, gdzie były zatopione karabiny, jak pod ścianą

na wprost okna piętrzyło się już rusztowanie.

Od sadzy pewnie musiałem być cały czarny, na

mój widok niejeden by się przestraszył, może nawet i

sam polikier, jak by mnie tak zobaczył w szczerym polu,

ale cóż mi to szkodziło? Ważne było, żem się już

wspinał dp okna, a po rozpruciu siatki kozikiem

wychyliłem głowę na zewnątrz.

Nigdzie nikogo nie było, wszędzie panowała

cisza, śmiało więc mogłem kończyć swoje, a potem -

hop i już byłem na ziemi.

Przyzwyczajony do różnych skoków, nieraz z

bardzo wysoka, nie wyrządziłem sobie żadnej krzywdy,

background image

cho-

background image

ciąż od okna do ziemi było co najmniej dwa

metry - i droga ucieczki w pola stała przede mną

otworem. Ale uciekać za dnia? Czy to nie byłoby za

ryzykowne? Postanowiłem schować się w jakiej

kryjówce i przeczekać w niej aż do wieczora. A

ponieważ najlepszą taką kryjówką byłby strych,

ruszyłem na zatyle domu, od strony podwórza, pewny, że

tutaj powinno być wejście do niego.

Nie myliłem się i niebawem wspinałem się już -

po drabinie, przystawionej do umieszczonych wysoko

drzwiczek, a jeszcze chwila, dwie i com najpierw

zobaczył? Kilka wianków wonnej, podsuszonej lekko

kiełbasy, wyniesionej tutaj chyba tylko dlatego, żeby ją

schować przed „trójką przyjaciół”.

Rzuciłem się do niej jak wilk do stada owiec i w

oka mgnieniu spałaszowałem całe jedno pęto, a resztę

schowałem do woreczka. Potem wrzuciłem do niego

sznur, zawsze mi potrzebny i dopiero teraz rozejrzałem

się po dobytku masarza, który nie był mały, a może

nawet większy od dobytku księdza. Pełno tu było

różnych blach, ubrań, kół do paradnego wózka, dwa

worki cukru, skrzynia spirytusu, którą zubożyłem zaraz o

jedną butelkę, a ile gwoździ i różnych muterek, i śrub,

wprost nie zliczyć! Ale jak by on nie miał tego

wszystkiego, to kto by miał? Mój ojciec? Też wymysł! A

czy nie powinien posiadać choć cząstkę tego? Jak i

cząstkę ziemi dworskiej?

- No, no, jak by tak babka znała te myśli -

powiedziałem sobie - dopiero by krzyczała na mnie.

Dlatego zamiast robić sobie apetyt na obce, chodźmy

lepiej spać.

Wcisnąwszy się pod dach, w to miejsce, gdzie się

on styka z powałą, z miejsca usnąłem.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Znowu smutna kobieta. Dostają za przewodnika

karabiniarza.

Noc na bezdrożach. Kobieta ze szczęśliwą ręką staje się

groźna,

jestem w opalach. Pachnące siano nie przynosi mi

szczęścia.

Jestem samobójcą. Moi stróże zajmują moje miejsce.

Schronienie na strychu.

Zbudził mnie krzyk sekwestranta. Wprost ryczał

jak zwierz.

—Uciekł, łajdak! Jak mogłem, jak ja mogłem

pozostawić go samego!

—Mnie byłby tak nie wykiwał - powiedział

towarzysz Piwka z pianką.

—Ciebie! - zawołał sekwestrant. - Bo byłbyś go

tak samo zwolnił jak tego huncwota - handlarza!

—A co miałem z nim robić? Sacharynę

skonfiskowałem, kamyczki skonfiskowałem,

dałem po łbie, czy to wszystko mało?

—A nie mogłeś go przymknąć?

—Gdzie? Też w komórce?

Sekwestrant mruknął coś w odpowiedzi i

zapanowała cisza. Panowała jednak niedługo, bo znów

usłyszałem głosy. Mówił towarzysz Piwka z pianką:

- Bądź, stary, spokojny. Złapiemy tego smarka,

ancykrysta, jak go nazwałeś. Będziemy mieli na to

sposób. Roześlemy listy gończe, może i jaką nagrodę

wyznaczymy i ani się obejrzysz, jak go nam

przyprowadzą, a wtedy kryminał na pewno go nie minie.

Sam

skuję

m

u rączki i hajda ciupasem do powiatu, skąd tak prędko

nie wyjdzie, bo myślisz, że tylko z nami tak zagrał? A

background image

większych jakich spraw nie ma na swoim sumieniu?

background image

- Ma, ma! - powiedziałem ze śmiechem. -’A

będzie miał jeszcze więcej, bo co, sezonowym miałby

zostać? Figę z makiem!

Tymczasem na dole pode mną znów zapanowała

cisza, tym razem na dobre, wyczołgałem się więc z

mojej kryjówki i wyjrzałem na dwór.

Było ciemno, cicho, swobodnie, więc mogłem

już schodzić. Zarzuciwszy tedy na plecy woreczek,

skierowałem się ku wyjściu, a niebawem stałem na

ziemi i przebiegłszy podwórze, wypadłem do ogrodu,

skąd mogłem już’ iść w cały boży świat. Tylko jak

miałem iść w ten świat, wcale a wcale nie wiedziałem,

Odczułem brak dziada przy sobie, ogarnęła mnie

bezradność i strasznie mocno zapragnąłem odnaleźć

starca, który, co mówić, był dla mnie niby ojciec. Może

to robił z wyrachowania, ale dla mnie stanowił niemałą

podporę i mogłem był na niego liczyć. A że z niego był

nie tylko żebrak, ale i handlarz, to w moich oczach

wywyższało go i kazało szanować jako kogoś

niezwykłego.

Ale z drugiej strony, czy odnalezienie go i

wędrowanie razem z nim byłoby dla mnie dobre i

bezpieczne? Przecież przy jego boku o wiele łatwiej

mogli mnie złapać, a w pojedynkę byłem jak mysz na

ogromnym polu, która nie wiadomo gdzie się mogła

pokazać i nie wiadomo gdzie zapaść w swoją kryjówkę.

To było niezłe, a właściwie jedyne, co powinienem

zrobić - stać się tą myszą i z wolna ruszyłem przed

siebie, rzucony na pastwę losu i od losu całkowicie

zależny. Ale czy nie ja sam byłem temu winien?

Wieś widocznie już spała, bo we wszystkich

oknach było ciemno, a tak cicho dookół, że aż strach

brał. Mimo to szedłem dalej, coraz dalej, od czasu do

czasu oglądając się na boki.

W którymś tam z rzędu domu, pogrążonym w

background image

cieniu wielkich, kudłatych wierzb, zobaczyłem mizerne,

żółtawe światło, Pomyślałem sobie, że przed pójściem w

ten świat powinienem się przede wszystkim dobrze

wymyć i skierowałem swe kroki prosto ku temu światłu.

jakież było może zdziwienie, kiedy, ledwo

otwarłem drzwi do sieni, zobaczyłem kobietę, matkę

zmarłego chłopca. Siedząc na małym stołeczku takim

samym spojrzeniem jak w lesie wpatrywała się w synka,

ułożonego na dużej, szerokiej ławce. Obok na beczce

przewróconej dnem do góry płonął kaganek, zrobiony z

ośmiogrannego kałamarza, który, być może, jeszcze

niedawno służył jej chłopcu.

Kobieta na moje wejście ani się poruszyła, jak

by wcale nie słyszała skrzypnięcia drzwi. Żeby więc

zwróciła na mnie uwagę, począłem kasłać, potem się

odezwałem:

- Ja do was...

Kobieta odwróciła wolno głowę w moją stronę i

spostrzegłszy mnie wykrzyknęła:

—Ktoś ty...?

—Ja... Widzieliście mnie dzisiaj w lesie.

Najpierw byłem razem z dziadem, potem sam,

kiełbasy wam dałem kawałek, pamiętacie?

Kobieta chwilę wpatrywała się we mnie tym

swoim dziwnym, nieruchomym wzrokiem, i nagle

zabłysły jej w oczach łzy. Spłynęły po wychudłych,

wyżółkłych policzkach i posłyszałem cichy szept:

- Już wiem, poznałam cię. Chodź dalej, nie stój

przy progu. A mój synek, nie żyje... - i podniosła ręce do

oczu, wytarła je dopiero teraz, westchnęła głośno i

wziąwszy kaganek, skierowała się do izby, a ja

poszedłem za nią.

Jędruś też lubił tak bisurmanić - mówiła jakoś

^dźwięcznie, martwo - jak był jeszcze zdrowy. Ino

background image

że jego nikt za to nie ścigał, żaden sekwestrant

ani policja, a na ciebie zaostrzyli sobie już zęby...

postawiwszy kaganek na stole, szybko zakryła

okno wielką, czarną chustką i mówiła dalej:

- i Musisz się, dziecko, wystrzegać, a najlepiej -

wróć do domu. Wrócisz?

—Kiedy ja nie mam domu, sierotam... -

skłamałem.

—Sierotaś? - zawołała. - O Boże! - i wpatrzyła

się we mnie takim spojrzeniem jak ojciec, kiedy

był mną strasznie przejęty.

Siedziałem na ławce, woreczek miałem u

samych nóg, nie byłem głodny, nie zagrażało mi żadne

niebezpieczeństwo. Słowem - czułem się dobrze,

mogłem się wdać w najdłuższą nawet rozmowę, byłem

jednak jak niemowa. A kobieta nie spuszczając ze mnie

oczu ani na chwilę znów przemówiła:

- Takie dziecko i już sierota? Jezu mój, jakie to

straszne! I co myślisz dalej robić? A do dzisiaj byłeś

gdzie, u obcych?

—Tak, u obcych...

—I oni byli dla ciebie chyba niedobrzy, co?

—Bardzo...

—To musieli być widać jacyś podli ludzie. Toś

dobrze zrobił, żeś uciekł od nich, choć ciężko ci

będzie znaleźć inną służbę. Wiesz, jaki czas

dzisiaj. Ale do pasionki to może...

O tej pasionce i matka mówiła już nieraz do ojca

przed moją ucieczką ze wsi, czyżby więc tylko ona była

dla mnie jedynym ratunkiem?

Zwiesiłem głowę jak koń nad pustym żłobem/

Kobietą zbliżyła się, pogłaskała mnie po twarzy.

- Taka pisklina, bo ledwo toto od ziemi odrosło,

do tego sierota, bez ojca i matki, a już ją ścigają...

Patrzcie wy, ludzie, jakie to okropne! Aleś ty

background image

posmolony! - wykrzyknęła. - To od tego pieca, coś go

zburzył? Na wsi nie mogą się wycudować, jakżeś ty to

wszystko zrobił, a są tacy, co cię podejrzewają, żeś z

diabłem w zmowie.

- Bom w zmowie - i powiedziałem odruchowo.

.- Głupiutkie z ciebie dziecko, sam nie wiesz, co

ci się plecie. No, wstań teraz, umyj się, bo z takim

wyglądem to tylko do kryminału możesz iść. Potem

pomyślę, co z tobą zrobić.

I pomyślała: zostać u niej nie mogłem nawet na

jeden dzień, a ponieważ policja nocowała we wsi, bo

wyciągnięto dopiero jeden karabin, jak najprędzej

powinienem iść gdzie w obce strony, a najlepiej do

Liszek, gdzie ma krewną...

—Jak to? - spytałem. - A ta wieś to nie Liszki?

—Nie, Liszki są po drugiej stronie lasu.

—To dziad się pomylił, bo szliśmy do Liszek.

—A przyszliście do Marynina na swoją zgubę.

Dziada, gadają, strasznie skatowali. Bili go kijem

i nieborak tak głośno jęczał... Dobrze chociaż, że

go puścili. Widzę po twoich oczach, że chciałbyś

za nim iść. Nie radzę ci tego, bo od razu by cię

chwycili. Ten człowiek to już nie dla ciebie

towarzystwo. Musisz być sam i tylko do służby

trzeba ci iść do jakiego porządnego gospodarza,

gdzieś z boku od wsi. Ta moja krewna na pewno

znajdzie takiego, chcesz?

Potaknąłem, bo czy mogłem nie chcieć? Przecież

to było dla mnie jedyne! Tylko czy ja trafię do tej

krewnej?

Okazało się, że ta kobieta i to wzięła pod uwagę i

powiedziała, że pomówi zaraz z synem swego sąsiada,

który nie tylko drogę dobrze zna, ale i po nocach lubi się

włóczyć.

- A jak mu tylko powiem, o co chodzi – mówiła

background image

dalej - na pewno zaraz tu przyleci. A że też różne

background image

figle chodzą mu po głowie jak i tobie, jeden do

drugiego jak ulał będzie - pasował, chociaż z ciebie

jeszcze dziecko, a tamten już chłop, będzie mu chyba z

osiemnaście lat...

Koło północy opuszczałem gościnny dom

samotnej kobiety, która, kiedym ją pocałował w rękę na

pożegnanie, rozpłakała się nagle i przyciągnęła mnie do

siebie.

- Sieroto, idź z Bogiem! Ale jak by ci tam było

źle, a z policją miałbyś już spokój, to przyjdź... Będziesz

jak mój rodzony syn, bo wiesz...

Wiedziałem, co miała na myśli i przechodząc koło

zmarłego, ukląkłem i odmówiłem głośno Ojcze Nasz.

Kobieta długo, długo stała w drzwiach obok ławki

ze zmarłym, przy którym paliła się gromnica,’ i zupełnie

nieruchoma, jak cmentarna figura, patrzyła za mną.

Gdyby w tej chwili powiedziała, żebym wrócił, żebym

został z nią, kto wie, czybym tego nie zrobił, choć rano

albo za dwa, trzy dni na pewno byłbym uciekł, bo życie

tutaj to nie byłoby dla mnie życie.

Na dworze panował posępny półmrok, ale na

niebie tyle gwiazd świeciło radośnie, że od razu uczyniło

mi się na duszy weselej.

- To idziemy? - spytał mnie zaraz za progiem

jakiś głos.

Spojrzałem odruchowo w tym kierunku i skroś

mroku zobaczyłem niską, barczystą postać.

- Idziemy - odpowiedziałem jak nie swoim

głosem, a po chwili zanurzałem się już w wysokie, mocne

pachnące żyta. Ze wszystkich stron otaczał mnie świat

obcy, a jaki los szedł naprzeciw mnie?

Posłyszałem głos z boku:

—Co nic nie mówisz? Martwisz się?

—Nie...

—Bo byłbyś głupi, jak byś się martwił. Ale ty

background image

masz

background image

spryt, no, pieroński! Żeby z wędzarni uciec? A z

tymi policjantami to też taka draka, aż miło. Zalałeś im

sadła za skórę, na fest zalałeś. Tylko z tymi karabinami

toś głupio zrobił. Trzeba było je zabrać ze sobą...

—Po co?

—Jak to po co? Widzę, że z ciebie prawdziwy

jeszcze mleczak. Sprytu masz za stu dorosłych

chłopów, ale za to rozumu tyle co kura, boś

powinien wiedzieć, że karabin do różnych

rzeczy może być potrzebny. Ja się prawie noc w

noc włóczę po wsiach, polach, lesie... Ech,

żebym tak miał karabin!

—Do ludzi być chciał strzelać?

Głupiś, bo dlaczego akurat do ludzi? A zresztą

do łudzi też by można, jak by mi który

przeskrobał w czymś, od razu bym go na muchę

i lu! Ale ja, wiesz, do czego bym strzelał po

całych nocach? Do saren, zajęcy, bo ile tu tego u

nas! Aż się mrowi! Jak nieraz idę nocą, głównie

na wiosnę i jesienią, to mi się aż serce krwawi na

widok...

- A ja dzisiaj w dzień nic nie widziałem.

—Bo w dzień wszystko śpi, zresztą na polach są

zboża, a w nich zające czy co innego

pochowane. Ale jak tylko będzie sprzątnięte

żyto... Chociaż dziki to i dziś można by

wypatrzyć, jak wyłażą na ziemniaki, gdyby się

tak miało co w rękach, jaką lufkę... Tyś taki

spryciarz, to może byś mi zrobił...

—Karabin?

—Aha - potaknął. - Lufę bym przyrżnął i trochę

przeborował, żeby akurat była na ładunki.

Zresztą na dzika i sarnę najlepszy karabin. Jak

się kropnie z takiego, to aż miło - nagle

przystanął: - Wiesz co, wracamy!

background image

- Dlaczego? - wyjąkałem, wyraźnie

przestraszony. Po karabin. Postaram się o osękę, ty mi

powiesz,

w którym miejscu powinien być i wyciągniemy

go.

background image

Stał na wprost mnie i trzymając mnie za ramię

patrzył cmi ostro, nakazująco w oczy.

—Wracamy?

—Nie, nie wracajmy - odrzekłem niemal

błagalnie, żeby się zaś za to na mnie nie

pogniewał, wyrzuciłem ze siebie jednym tchem. -

Ale o karabin to jaj ci się postaram.

—Nie kłamiesz? - spytał.

- Nie, pod chajrem. Może nawet jeszcze w tym

tygodniu.

Jeszcze w tym tygodniu? - powtórzył

niedowierzająco. - To już bujasz, kochasiu, bo w

jaki sposób?

—Bardzo prosty. Zakradnę się na posterunek albo

po prostu zabiorę jakiemu policjantowi. Okazji do

tego na pewno mi nie zbraknie.

—Naprawdę?

Nie, wcale nie naprawdę, nawet w głowie nie

miałem, żebym się miał starać dla niego o karabin, ale

jak bym mu się sprzeciwił, czyby nie zawrócił do wsi?

Tom dostał towarzysza, niech go licho! Bo czy przez

niego nie wpadnę jeszcze w jaki kłopot?

Z ukosa, niechętnie, popatrzyłem na niego raz i

drugi i odrzekłem:

—Ja, jak co kiedy mówię, słowa zawsze -

dotrzymuję. Mam swój ambit.

—To klawy z ciebie chłopak! - położył mi rękę

na ramieniu. - Będziemy trzymać ze sobą sztamę,

chcesz?

Niech licho weźmie sztamę z nim, takim

karabiniarzem - pomyślałem, alem powiedział:

—No, jeszcze by nie?

To byczo. A kiedy już tak, to ci powiem jeszcze

jedno: szajkę bym chciał utworzyć.

—Żeby okradać ludzi?

background image

- A dlaczego nie okradać? Bo wiesz, jacy bogacze

mieszkaia po dworach?

background image

przypomniały mi się słowa ojca, ale ojciec

inaczej do tego podchodził i nikomu nic nie chciał kraść.

To, oom ja znów mówił o świętym Jerzym, to też jakoś

było inne, ten zaś, patrzcie go, z karabinem chce... po

nocach, po bandziorsku!

—Ech, co ty? - zawołałem. - Naprawdę tak

myślisz?

—Widzę, żeś spietrał - zaśmiał się

niespodzianie. - Ja tak ze śpasu, a tyś już

uwierzył. Ech, ty, mleczaku!

Na wysokim, bezchmurnym niebie migotało i

perliło się od mrowia gwiazd, powietrze było parne,

ciężkie do oddychania, zapach zbóż i przegrzanej ziemi

wprost odurzał mnie i z radością byłbym sobie usiadł na

miedzy, ale z każdą chwilą oblatywał mnie coraz

większy strach, jak by mi zagrażało ze wszystkich stron

niebezpieczeństwo i wyszeptałem prosząco:

—Chodźmy prędzej!

—Gdzie ci się tak śpieszy? Tam, gdzie idziemy,

nikt na ciebie nie czeka, a w garnkach pustki, bo

nie myśl sobie, że idziemy do bogaczy. Wiesz co

- powiedział nagle - gdzie indziej cię

zaprowadzę, a nie do tej krewnej, bo ona do

żadnej sprawy nie ma szczęśliwej ręki. A ta moja

znajoma to zuch baba. Swoją córkę wkręciła do

takiej służby, że u Pana Boga nie będzie jej

lepiej. Ma pieczone, smażone i pieniędzy jak

lodu. Ciebie też niezgorzej wtryni gdzie, tylko

żebyś mi pamiętał - za dobre miejsce będziesz

się jej musiał odwdzięczyć.

—Jaką zapłatą? - spytałem.

—Po co zaraz zapłata! Dasz jej co od czasu do

czasu, jaki łach czy co innego.

—Mam kraść dla niej?

—Głupiś! Weźmiesz to czy tamto... A co innego,

background image

jak się bierze, a co innego, jak się kradnie.

Kapujesz?

background image

Ani w ząb nie kapowałem, ale żeby mnie znów

nie nazwał mleczakiem, powiedziałem:

- Kapuję.

- Widzę, żeś niegłupi. Bo tam, gdzie się jest -

dopowiedział po chwili - to się zawsze bierze, a kradnie

się tylko u obcych, do których trzeba się podkradać.

To wyjaśnienie też mnie nie przekonało,

powiedziałem jednak głośno:

—Tak, wiem już i od czasu do czasu wezmę co i

dam tej kobiecie. A ona specjalnie będzie do

mnie po to przychodzić?

—Czasami przyjdzie, czasami ty do niej.

Gdyby tak ojciec stał obok mnie w tej chwili,

który jeszcze nigdy nikomu nic nie ukradł, na pewno by

się rozpłakał nade mną, że muszę wysłuchiwać takich

nauk. Gdybym mu jednak potem wyjawił moje myśli, z

pewnością pogłaskałby mnie po głowie, ale nad moimi

czynami też by się chyba dobrze zafrasował, bo czy raz

już kradłem? Owoce? Ależ tak! A wódkę? A kiełbasę? I

czy jestem lepszy od mojego towarzysza? Akurat,

lepszy! Tyle tylko, że jeszcze bez karabinu, ale jak bym

tak dłużej... Podniosłem głowę wyżej, spojrzałem

kompanowi prosto w twarz oświetloną blaskiem gwiazd i

powiedziałem:

—Dobrze, jaki łach od czasu do czasu czy co

innego to się zrobi, ale czy ciężka będzie ta

służba?

—Powiedziałem, że ona ma szczęśliwą rękę, to

na pewno wystara ci się o lekką, a gdzie różnych

dobroci będziesz miał po dziurki w nosie.

Wstąpiła we mnie otucha. Wprawdzie zamiast do

ujka pójdę do obcych, ale u ujka może by zwalali na

mnie największe roboty, jak to zazwyczaj bywa u

krewnych, a tu... „Ona ma szczęśliwą rękę, to wystara ci

się o lekką...” - powtórzyłem w myślach i z wdzięczności

background image

dla kompana, który mnie kieruje do

background image

takiej szczęściary, zdecydowałem - było nie było

- wykombinować mu ten karabin. Niech ma! Dużo mnie

to kosztować nie będzie, a może będzie mi jeszcze kiedy

potrzebny; że zaś on tym karabinem... To już nie moja

sprawa. Jak zbroi nim co lub wpadnie w jaki kłopot, to

na pewno tylko jego będą za to pociągać, nie mnie.

Zresztą w razie czego, ja bym się wszystkiego wyparł,

przy tym jeden Pan Bóg wie, gdzie ja wtedy będę, i

mogliby mnie szukać choćby do samej śmierci...

—Ale o umowie żebyś pamiętał - przypomniał

mi. - Bo wiesz, co robią z takimi, którzy łamią

słowo? W piekle się smażą żywcem, po śmierci,

a za życia w niczym im się nie szczęści. Chleb

zamienia się im w kamień, woda w ogień, ogień

w wodę. No, lepiej słowa dotrzymać. Tylko

uważaj, jak już będziesz miał ten karabin, to go

nie przynoś do mnie od razu, a najpierw ukryj go

gdzie dobrze, a dopiero po tygodniu czy dwóch...

Kapujesz, bratku?.

—Kapuję - odrzekłem machinalnie.

—To klawo, teraz możemy ruszyć prędzej.

—Jak mi tylko sąsiadka powiedziała o tobie -

odezwał się znów po chwili - od razum sobie

pomyślał, że się dogadamy, inaczej wydaje ci się,

że byłbym szedł z tobą? Ani w głowie by mi to

było. Wolałbym spać, aniżeli tłuc się po nocy.

Ale z tobą... Wiesz, cała wieś cię chwali...

Jeszcze dwa, trzy kroki i nareszcie mieliśmy

przed sobą wysokie lasy, czarną ścianą wtopione w mrok

panującej dookoła nocy. Było cicho, z nieba smużył się

poblask gwiazd, w którym najbliższe tylko drzewa były

jako tako widoczne, dalsze - smolista głębia.

—Boisz się wejść? - spytał mnie cicho.

—Nie, nie boję się - odrzekłem, choć Bogiem a

prawdą bałem się trochę tej smolistej, leśnej

background image

głębi,

background image

mimo iż co mi mogło w niej zagrażać? Zawsze to

jednak! Czego się dobrze nie widzi i nie zna, przed tym

się zawsze człowiek stracha. Ale kiedy mój towarzysz

przeskoczył rów, oddzielający las od ornych pól,

rzuciłem się za nim, a potem, już ośmielony, szedłem z

nim krok w krok.

Droga była szeroka, równa, szło się nam więc

zupełnie dobrze. Dziwna jednak rzecz! Obaj milczeliśmy

jak zaklęci. Dopiero kiedy zarysowały się przed nami

czubki chojarów na tle czystego nieba, posłyszałem:

- No, tośmy już jak na miejscu, bo stąd już

niedaleko, chyba z pół kilometra. O, do tej wsi idziemy -

wskazał ręką na długi sznur chałup.

- Ta krewna też w tej wsi mieszka? - spytałem. -

Tak, ale po co ci ona? Przecież umówiliśmy się

już, że zaprowadzę cię do kogo innego,

zapomniałeś?

—Tak, prawda, zapomniałem. Idziemy do tej

kobiety, co ma szczęśliwą rękę.

Bardzo szczęśliwą - powiedział takim głosem,

jak by się śmiał albo mnie się tylko tak

wydawało, jak by się śmiał, przecież raptem

straciłem do niego serce i wszystko, co teraz

robił, było dla mnie podejrzane, a kiedy zapukał

do okna, przyszło mi do głowy, żeby mu zwiać.

A że się takich rzeczy u mnie nigdy nie

1

^

kupowało, postąpiłem od razu do tyłu, oglądając

się, w którą by tu stronę najlepiej prysnąć, ale

wtem mój towarzysz cap mnie za rękę i popchnął

ku drzwiom.

—Tam idź, prosto! - rozkazał.

W oknie, do którego zapukał, akurat zabłysło

światło i przede mną już się otwierały drzwi, w których

zobaczyłem wysoką postać kobiecą, w ciemnej spódnicy

i rozchełstanej na piersiach koszuli.

background image

- Ja do was - odezwał się mój towarzysz. -

Chłopaka wam prowadzę.

background image

W imię Ojca i Syna... - przeżegnała się głośno

kobieta. - Chłopaka mi prowadzisz, na jakie licho?

__ Na dobre licho - zaśmiał się w głos mój

towarzysz i znów mnie pchnął przed siebie. Rad nierad

znalazłem się w małej izdebce oświetlonej kagankiem.

Koło pieca, jak prawie wszędzie - cebrzyk, na

płycie kuchennej kilka garnków żelaznych, dwie duże

miski emaliowane z blaszanymi łyżkami, pod oknem

mały stół, zawalony jakimiś łachami, przypuszczalnie

ubraniem, w kącie - łóżko, a właściwie - duże, szerokie

wyrko, na nim wielka, kraciasta pierzyna... Nagłe

struchlałem, bo spod tej pierzyny patrzyły na mnie oczy

Kaśki. Straciłem zdolność myślenia, byłem cały jak

sparaliżowany, a ta diablica smyrg ręką pierzynę na bok

i do mnie z wrzaskiem:

- Mam cię, zarazo!

I od razu łap mnie za rękę. Jak bym poczuł na

niej ogień, z całej mocy szarpnąłem się do tyłu i, Boże,

jak też nie kopnę Kaśki. Rozległ się jęk, a ja - we drzwi i

prosto przed siebie.

Czy za mną ktoś wybiegł, czy nie, tego nie

wiem, bom był jak głuchy i ślepy i jedno tylko u mnie

pracowało: nogi, które niosły mnie wprost jak na

skrzydłach.

Moja ucieczka przed Kozibródką była niczym w

porównaniu z tym obłąkańczym niemal biegiem, który

się nagle załamał i dalej nie byłem zdolny zrobić ani

jednego kroku. Z przejęcia cały byłem rozdygotany jak

galareta, a nogi miałem jak z ciasta, tak się uginały pode

mną. I gdziem się zatrzymał, tam usiadłem. Na szczęście

znajdowałem się w szczerym polu, zagubiony w gęstwie

żyta, mogłem się więc nie bać, że mnie tutaj odnajdą.

Chyba żeby z psem, ale skąd by tak szybko wytrzaśnięto

dobrego psa? W dzień byłoby co innego, ale w nocy?

background image

Ziemia była ciepła, ciepłe było i powietrze, po

chwili położyłem się więc, pod głowę podkładając ręce, i

zapatrzyłem się w usiane gwiazdami niebo. Nie

myślałem o niczym, nawet o tym, że jestem jak zając i

jeżeli nie wyszukam sobie jakiego dobrego

noclegowiska, zupełnie jak zając będę spał tej nocy.

Dziwna rzecz, wcale się tym nie przejmowałem. Niczym

się nie przejmowałem, ale potem przyszło opamiętanie i

najpierw przypomniało mi się zawiniątko, którego nie

było przy mnie. Gdziem je podział? Zgubiłem, kiedym

uciekał? A możem je zostawił u Kaśki? Bo w Maryninie

chyba nie zostało, pamiętałem dobrze, żem je zarzucił

sobie na plecy. Co by się jednak z nim nie stało,

samochcąc skazałem się na głód, który jak długo miał

trwać? No, kiełbasy to chyba długo, długo nie będę

oglądać, najwyżej u kogo, jak ją będzie zajadał. To było

najbardziej smutne. Ale że - na szczęście - od

najmłodszych lat byłem przyzwyczajony do byle jakiego

jedzenia, które nieraz składało się tylko z marchwi albo

rzepy, wyrwanej komu na polu, szybko przestałem o tym

myśleć, bo co tam! Jeszcze głupim zawiniątkiem miałem

sobie zawracać głowę?

Co innego Kaśka! O, to było ciekawe i

zastanawiające, skąd się tu ona wzięła. Kozibródka

wygonił ją ze służby? No, jak ją zobaczył bez ubrania

nocą, na pewno zamiast śmiechem powitał ją otwartymi

drzwiami i wont, dziewko, w cały świat! Kaśka w cały

świat jednak nie poszła, a przyszła tu, skąd wyszła, do

swej matki, co ma „taką szczęśliwą rękę”. Oto i cała

historia. Czym przez nią przegrał? Chyba nie, bo jak

teraz widzę, dla Kaśczynej matki miałem kraść, wciąż

kraść różne rzeczy, dla tego chłopaka miałem się znów

starać o karabin, a jak by tak wszystkie moje stare

sprawki zegnały się któregoś dnia do kupy razem z tymi

nowymi, czyby mnie za to nie powieszono? Wszy-

background image

stko to niczym by zresztą nie było w porównaniu

z

tym, czego by mnie uczono. A to: kradzieży, ban-

dziorstwa, bo jak bym się wystarał o karabin dla niego,

to za rok czy dwa dlaczego dla siebie nie miałbym się

starać o karabin? A kradzież różnych łachów czy nie

zamieniłaby się w kradzież krowy, konia? I takim

sposobem... Takim sposobem - powiedziałem sobie -

stałbym się prawdziwym złodziejem, bandziorem...

Dlatego do służby, jak najprędzej do jakiej służby! Żeby

nie tylko inaczej zacząć żyć, ale żeby i zniknąć dla

policji, dla Kaśki, a dla księdza to może nie? Przecież

jak powie z ambony, że taki a taki, mały złoczyńca...

Jakiś chłop z mojej wsi już ruszył za mną na koniu, czy

na słowa księdza nie ruszą inni, jedni dla nagrody, jaką

ksiądz na pewno przyrzeknie, a drudzy, żeby mu się

przypodobać? I czy nie mogą mnie złapać, jeżeli się

będę kręcił od wsi do wsi?

A jak będę na służbie u jakiego gospodarza -

mówiłem sobie dalej - no i nie tutaj, ale gdzieś w obcych

okolicach, to nie tylko spokój uzyskam od wszystkich

moich prześladowców, ale i żyć będę inaczej.

Tylko jak ja tę służbę znajdę? - zafrasowałem

się. Mam chodzić od domu do domu i pytać, czy nie

potrzebują takiego jak ja do roboty? A jak mnie będą

pytać, co ja potrafię, co im odpowiem? Przecież poza

psikusowaniem ja naprawdę nic nie umiałem! Gęsi też

bym chyba nie potrafił paść, bom jeszcze nigdy tego nie

robił, ponieważ gospodarze morgowi nie pozwalali nam

i innym biedakom trzymać jakiegokolwiek żywego

inwentarza, który by się pasł na ich błoniu. O pasieni u

krów tak samo mowy być nie mogło, chociaż właściwie

dlaczego? To wszystko przecież nie jest żadną sztuką,

prędko bym się więc jednego i drugiego nauczył i

jeszcze mógłbym być doskonałym parobkiem. Dlatego

na zapytanie, co potrafię, śmiało mógłbym od-

background image

powiedzieć*, wszystko, czego mnie tylko

nauczycie, bo głąbem nie jestem. Taka odpowiedź

powinna wystar - I czyć. A jeżeli nie wystarczy i będą się

ze mnie śmiać, a potem jeden po drugim pokaże mi drzwi?

Jakaż szkoda, jaka wielka szkoda, że nie ma przy mnie

dziada! - westchnąłem smutno.

Naraz usiadłem i począłem nasłuchiwać, bo mi się

j? wydało, że się ktoś skrada w moją stronę.

Wszędzie było cicho jak makiem posiał, mnie się

jednak wciąż wydawało, jak by to z tej, to z drugiej strony

ktoś do mnie podchodził. O, tam coś zaszeleściło, a tam, w

przeciwnym kierunku, też wyraźnie słychać jakieś

tupanie... Mimo to nie myślałem o żadnej ucieczce, tylko

bez przerwy nadsłuchiwałem, obracając głowę to w jedną,

to w drugą stronę. A potem zaczęła mi ta głowa dziwnie

ciążyć, ale przeszyty nagłą myślą, że mógłbym zasnąć w

szczerym polu, zerwałem się i ani myśląc już o tym, że

ktoś się do mnie skrada, ruszyłem w kierunku wsi.

- Tylko czy dobrze będzie szukać we wsi noclegu?

- przyszło mi po chwili do głowy. - Czy nie byłoby lepiej

w lesie zrobić sobie nocleg? Wejść na drzewo i do gałęzi

przywiązać się paskiem?...

Zawróciłem i skierowałem się ku lasowi.

Niespodziewanie zamajaczył przede mną wysoki,

masywny cień stogu. Siano? Słoma? Z czego by jednak on

nie był, mogłem mieć w nim nocleg jak wymarzony,

przede wszystkim zaś mogłem być pewny, że mnie nikt nie

odnajdzie.

Stóg był olbrzymi i z siana, ale było ono tak mocno

ugniecione, wprost sprasowane, że z wielkim trudem udało

mi się wydłubać w nim wnękę, co trwało chyba z godzinę,

bo na domiar złego było ono długie, sama końska trawa, i

musiałem je wyrywać malutkimi przy-

background image

garściami, aż w końcu zaczęły mnie boleć palce.

Ale - jeszcze chwila, dwie i noclegowisko było gotowe.

Z prawdziwą radością wcisnąłem się w nie i

wyciągnąłem jak długi. Było mi tak dobrze. Kto wie,

czy nie lepiej aniżeli na łóżku w domu, gdzie

przykrywano mnie starym kożuchem ojca albo byle

jakim łachem, a pod sobą miałem zetlałą garść słomy. A

tu, na pachnącym sianie” jakże było przyjemnie. Na

pewno nigdzie mi już tak nie będzie.

Czy nie powinienem więc pobyć tu ze dwa, trzy

dni? - myślałem. - Lecz co jeść? No co? A czy wy-

leżałbym cały dzień bez przerwy? Od rana do nocy nic

nie robić, tylko leżeć i leżeć...

Nagle jak bym się zapadł na samo dno mojego

stogu, w tak mocny sen zapadłem, z którego wyrwał

mnie krzyk, ktoś stojąc przy mojej wnęce wołał na cały

głos, a z taką radością, jak by odkrył tu górę złota.

- Jest! Tutaj jest! Hej, Kaśka, Kaśkaaa!

Najpierwszą moją myślą było: uciekać, wiać, ile

tylko sił w nogach, bo skoro mnie odkryli, to jeszcze

chwila, dwie i wyciągną mnie, a wtedy... Ale jak i gdzie

uciekać? - przyszło od razu opamiętanie. - Przecież

otoczony już jestem, otoczony i niechbym tylko

wychylił głowę... To co robić? Co robić? Jak się

ratować?

Nie było się jednak jak ratować, byłem

naprawdę zgubiony.

Kaśka, nadbiegając, wrzeszczała jak najęta:

—Tak myślałam, że będzie w tym sianie. Ludzie

kochani, mamy zbója! Wiecie, co wam ksiądz da

za niego?

Psie łajno - parsknął jakiś męski głos, ale

Kaśka, niby jaki herszt bandy, już rozkazuje:

—Wyciągać go!

A jak ma przy sobie nóż - zauważył ktoś - i

background image

ciachnie mnie po ręce? Z takim diablikiem lepiej

mieć się na ostrożności.

background image

-To sznur mu założyć na nogi - poddał ktoś - i

wio, do przodu go jak borsuka.

- Głupiś, bo jak ten sznur założysz, nie rękami?

Ktoś się na to roześmiał, ktoś inny bąknął coś pod

nosem i zapadło milczenie, ale wtem jak się nie

poderwie Kaśka, jak by ją przypiekło ogniem do

żywego.

—Ech wy, ślimaki! Kury wam macać, a nie

tutaj!...

—Oho, patrzcie ją, junak w gębie!

—Iw spódnicy - dodał ktoś inny również nie bez

śmiechu.

Wcalem nie junak - odpaliła Kaśka - ale

pokażę wam, żem nie taka jak wy, co się

głupiego smroda boją.

I do mnie: - Wyłaź, zbóju, bo jak cię wyciągnę,

będzie z tobą gorzej! Słyszysz?

Słyszałem, jeszcze jak słyszałem, ale ani mi w

głowie było, żebym dobrowolnie wychodził.

Postanowiłem się bronić do upadłego, rękami i nogami,

a nawet zębami, którymi równie dobrze mogłem

zaatakować rękę śmiałka.

Ale Kaśka, diabli ca, zamiast sięgnąć mi do

głowy impety cznie, z furią, wcisnęła swoją rękę do

wnęki bokiem, tuż przy ścianie, a tak cicho, żem nawet

nic nie słyszał; z okrzykiem: „Mam go” złapała mnie za

nogę w kostce i od razu pociągnęła do siebie z taką siłą,

żem jak długi wypadł z kryjówki. Usłyszałem wrzask

radości, a czyjeś ręce już mnie chwytały i zaczęły mnie

wiązać paskami. Rzucałem się, wiłem, krzyczałem,

wzywałem ratunku, w końcu się rozpłakałem.

- Płaczesz, ancykryście? - wykrzyknęła Kaśka. -

A jakeś kradł bumetry księdzu i psuł na chórze organy,

toś nie płakał? A mnie wygonił pan ze służby... Ludzie -

zawołała - mocniej go wiązać, mocniej, bo to taki pies,

background image

co z każdego halsztuka ucieknie.

Lecz i bez tego byłem już na fest powiązany, że

ani ręką, ani nogą nie mogłem poruszyć, mimo to jakaś

„dobra dusza” pomyślała jeszcze o tym, żeby mi i ręce, i

nogi związać razem „dla pewności” - jak powiedział

ktoś - bo z takim ladaco różnie bywa.

I od razu zaczął opowiadać, jak raz powiązał

syna, bo mu w czymś za bardzo przeskrobał, i chciał go

w ten sposób ukarać. Ale co się potem okazało? Że

wróciwszy na boisko w stodole, gdzie go zostawił, nie

tylko go nie zobaczył, ale wszelki słuch o nim zaginął,

bo szelma zębami jak lis przegryzł pasek i w nogi.

Wrócił do domu dopiero po dwóch dniach, wynędzniały

od głodu...

- Oho, a mój cholernik i z łańcucha by uciekł ~-

zawtórował mu ktoś ze śmiechem - taka z niego sprytna

bestia, a umie się kręcić, wić, no, jak piskorz! Dlatego -

zawyrokował - jeżeli chcecie, żeby wam ten gagatek nie

frunął, powiążcie go jeszcze na krzyż.

Znalazł się i na to pasek i szybko, wprost

błyskawicznie, dokonano i tej operacji na mnie.

Teraz mogłem sobie śmiało powiedzieć, że nie

ma już dla mnie żadnego, ale to absolutnie żadnego

ratunku. Z żałości nad samym sobą i z bólu, jaki mi

doskwierał w nogach i rękach, zebrało mi się znowu na

płacz, ale czy tym płaczem nie naraziłbym się na

większy jeszcze śmiech? Lepiej więc było zacisnąć

zęby, zamknąć oczy i niech się dzieje, co chce. Co mi

sądzone, co pisane, niech się wreszcie stanie, niech

spotyka mnie kara za moje psikusy i grzechy.

Któryś z chłopów, śmiejąc się na cały głos,

zarzucił sobie mnie na plecy, niczym jaki tłumok, i

„ruszyłem”. A wokół mnie coraz większy tłum. Jedni

mnie żałowali, inni, kiedy im Kaśka opowiedziała o

moich przestępstwach, nie tylko nie mieli dla mnie

background image

żadnej litości, ale wręcz uważali, że powinno się mnie

jak najprędzej zamknąć w kryminale, gdzie by mnie

nauczyli rozumu i bogobojności.

background image

O, to, tylko to, kryminał! - ucieszyła się Kaśka.

A ja bym powiesił zbója - powiedział ktoś - bo

kto robi despetę kościołowi i księdzu, to po co

takiemu dychać dłużej?

—A mnie gorzej zrobił niż despetę, bo zdarł ze

mnie ubranie - oznajmiła Kaśka.

—Jak to, taki mały chłopak miałby na tyle siły i

sprytu, żeby zedrzeć z ciebie ubranie? -

powiedziała jakaś kobieta. - A możeś sama, psia

jucho, zdarła ze siebie przyodzienie, bo ci już fiu-

bzdziu lata po głowie, a teraz zwalasz na

chłopaka i ze złości opowiadasz o nim te

głupstwa?

—Prawdę mówię! - zawołała Kaśka.

—Prawdę? - zwątpił ktoś głośno. - Bo gdzie by

taki malec psuł organy i kradł jakąś bumetrę? A

co,to za bumetra?

—Wy nie wiecie - zaczęła tłumaczyć Kaśka - a ta

bumetra to taki aparat do pogody. Mówi, kiedy

ma być deszcz, a kiedy sucho. I on go wyniósł.

Co ty gadasz? - Że jest taki aparat do pogody?

Kłamiesz, dziewko, bo nie ma żadnego takiego

aparatu. Jeden Bóg tylko wie, kiedy co będzie.

Bóg, rozumiesz? I co teraz, ludzie? Czy to, co

zwaliła na tego pędraka, to nie czyste wymysły? I

czy nie byłoby lepiej, jak byśmy go puścili?

Niech sobie idzie, skąd przyszedł. Przecie i wy

macie swoje małe, a jak by tak kto z nami jak wy

z tym...

Zapanowała cisza, słowa te niejednemu, widać,

trafiły do serca, ale przeklęta Kaśka ani myślała o

ustąpieniu.

- Nie wierzycie mi? - zaniosła się krzykiem. – To

zaraz idę do księdza, a jak tu przybędzie, to sam wam

powie i dokumentnie wytłumaczy, że ja nie kłamię. Ani

background image

jednym słowem nie kłamię, tylko żebyście nie puszczali

tego łobuza, nie słuchali niczyjego głupiego gadania.

background image

Najlepiej zanieście go do spichrza, a jeszcze

lepiej - weźcie podwodę i zawieźcie go na plebanię.

- A masz papier na to, żeby go wieźć jak

aresztanta? - zapytał ktoś.

—No, sołtys da - odpowiedziała Kaśka.

Nie, ja żadnych papierów nie dam - padła z

tłumu cicha, ale stanowcza odpowiedź. - Bo

jakim prawem miałbym dawać taki papier?

—Takim prawem, że on zbój.

—Ja o niczym nie wiem. Urzędowo nikt mnie o

tym nie zawiadomił.

—To do spichrza z nim! Tam poczeka, aż ksiądz

tu przyjedzie.

—Do spichrza? - zawahał się sołtys.

—A ja i do spichrza nie chcę go nosić - odezwał

się niespodzianie chłop, który mnie niósł. - A

chcesz, to go sama zanoś i sama nawet zamykaj -

po czym złożył mnie na trawie jak zawiniątko.

Dobrze, wezmę go i poniosę - wykrzyknęła

dziko Kaśka - ale księdzu o wszystkim

opowiem, a wy za to otrzymacie piękne

podziękowanie.

—Ciebie i to podziękowanie mam gdzieś,

uważasz?

—I to też powiem...

Ludzie, co ona nam tu grozi księdzem? Taki

pomywacz!...

W tłumie znów zapanowała cisza. Chłop, co

mnie jeszcze przed chwilą dźwigał na plecach, spojrzał

gniewnym wzrokiem to na jednego, to na drugiego,

potem poprawił sobie czapkę na głowę, splunął i ruszył

przed siebie, mrucząc:

—Ona będzie mi tu księdzem, kto inny policją,

psiakrew! - po chwili odwrócił się i powiedział: -

Ludzie, odejdźcie od tego dziecka, zostawcie je

background image

w spokoju, bo co wam złego zrobiło?

Tak, Antoni mówi prawdę - powiedział jakiś

starszawy, o długim, wyciągniętym w szpic

wąsie i pochylił się nade mną. - Dawaj, zabieram

pasek, wystarczy tej zabawy. A jak ksiądz czy

kto inny ma urazę do niego, to go niech sam

łapie i sam karze.

Szybko odwiązał swój pasek, którym miałem

skrępowane ręce, ale przecież dwa paski mocno mnie

jeszcze więziły, z których nikt się jakoś nie kwapił mnie

uwolnić, bo Kaśka czując, że może przegrać, zwróciła

się naraz do sołtysa mówiąc, że on będzie za mnie

odpowiedzialny przed księdzem i jeżelibym uciekł albo

gdyby się coś ze mną stało, ksiądz, a nawet policja tylko

jego za to będzie winić. A ze mnie taki złoczyńca,

bandzior i szatan w ludzkiej skórze, jakiego świat

jeszcze nie widział. Ona za to ręczy swoim sumieniem,

ba - nawet głową!

Sołtys, stary chłop o smutnym, wyblakłym

spojrzeniu, wysłuchał jej przemówienia w milczeniu,

potem pokręcił głową i rzekł:

- Ano, kiedy tak, to chłopy, zanieśta tego smarka

do spichrza. Ale tam go rozwiążemy, bo nie ma na to

żadnego prawa, żeby go powiązanego trzymać, a ty,

Kaśka... A ty, Kaśka - rzekł teraz twardym, gniewnym

głosem - leć do księdza, ale jak to, coś wygadywała,

okaże się kłamstwem, każę cię, psiakrew, złapać, potem

ściągnie się z ciebie ubranie i pokrzywami cię z jednej i

z drugiej strony, a tymi najjadowitszymi, zagatką, żeby

bardziej piekło.

- A jak będzie prawda - odparowała Kaśka - co

wtedy ja mam z wami zrobić, sołtysie? Rozebrać was i

też tak pokrzywami, co?

- No - mruknął tylko głośno sołtys, po czym

rozkazał: - Wałek, bierz chłopaka na plecy, a ty, Ignaś -

background image

zwrócił się do jakiegoś małego chłopca, mało co

większego ode mnie - biegnij do mnie do domu i

przynieś do spichrza garnuszek mleka i kromkę chleba.

Jak się będą pytać dla kogo, to powiedz, że dla mnie.

Wałek, może dwudziestoletni chudzielec,

zupełnie jak kościotrup, popluł sobie głośno na ręce,

potem ujął mnie wpół i hop, do góry, zarzucił na ramię

jak snop słomy.

Wciąż milczałem, zupełnie bezwładny, ale już

mi coś mówiło, że owszem, było źle i stryczek

naprawdę wisiał nade miną, a teraz kto wie, czy nie

uzyskam na powrót wolności. Przecież w tym czasie,

kiedy Kaśka będzie w drodze do księdza, niejedno się

rnioże stać, a najpierw to, że mnie nie tylko rozwiążą i

nakarmią, ale i spichrza mogą za mną nie zamknąć -

niby przez zapomnienie albo po prostu, że klucza nie

mają.

Niestety, za dużo sobie obiecywałem. Owszem,

rozwiązali mnie, ledwo się znalazłem w spichrzu -

wielkim pomieszczeniu o okratowanych oknach i

cementowym klepisku, wymoszczonym grubo słomą,

sołtys podał mi duży garnuszek mleka i wsunął do ręki

pajdę razowca, ale kiedym skończył jeść, drzwi zaraz -

chlast, zamknięto, potem je na kłódkę, a mnie jak by w

buzię dało.

—Kto wie, może i nabroił co księdzu - rzekł

sołtys - to niech sobie posiedzi. A nie będzie nic,

to Kaśkę w obroty, a chłopak pójdzie sobie, skąd

przyszedł. Jak myślicie, dobrze robię?

—Może i nieźle - odrzekł mu czyjś głos - na

ostrożności jeszcze nikt nie stracił, a wy,

sołtysie, musicie się trzymać prawa.

—No, ale taki dzieciuch... - zaczął sołtys.

—Dzieciuch też może być zbójem i takiego też

należy jak dorosłego trzymać na osobności.

background image

—Ano, skoro tak, to postójcie tu z godzinę,

dopóki się nie wyjaśni co i jak. Chodzi o to,

żebyście mieli oko na chłopaka, bo wiecie, z

zamkniętymi różnie się może zdarzyć. A nie daj

Boże, jak by tak do czego doszło.

background image

Z naszym księdzem nie przelewki, no! A prawo

też by mnie sięgało.

—Macie na uwadze, że mógłby sobie co zrobić?

A co, nie? Jak zobaczy, że ratunku nie ma, a

idzie kara... A jeżeli naprawdę jest takim

bisurmanem, jak powiada Kaśka, to ta kara byle

jaka by nie była. Może dom poprawczy albo co

innego? Jak uważacie?

—Postoję - odrzekł mu krótko ten sam głos, co

poprzednio.

—To dobrze - powiedział sołtys - ale nie sam, bo

dodam wam Walka. Wałek, zostań tu z

Michałem, za to skreślę wam po jednym dniu

szarwarku.

—I gdzie moja nadzieja? - powiedziałem sobie

teraz. - Zamknęli w murach, stróżów postawili i

masz, ratuj się! Chyba sznurek sobie założyć na

kark, żeby prędzej ze sobą skończyć, to byłby

może najlepszy ratunek. Bo mają oni to zrobić,

wobec publiki, to lepiej samemu. Ot, upleść sobie

pętlę, choćby nawet ze słomy, i hajda na hak! A

hak, proszę, tam w ścianie, na wprost okna, jak

specjalnie, żeby, dranie, jak najprędzej mogli

zobaczyć, do czego mnie zmusili, a co sami

przeczuwali, bo nawet sołtys wspominał...

Nie, to nie była jeszcze decyzja, a tylko taki

sobie pomyślunek, ale wciąż byłem wpatrzony w ścianę,

a właściwie w to miejsce, gdzie tkwił ten hak. I nagle

zabłysła mi zbawcza myśl: a jak by się tak na hecę

powiesić, co by wtedy było? Stróżom moim, no i

sołtysowi narobiłbym strachu, może by mnie więc

wypuścili nie czekając na przybycie księdza?

Zerwałem się, rzuciłem oczami dokoła i nagle

taka mnie radość ogarnęła, taka wielka radość!

Zobaczyłem prawdziwy, konopny postronek, zawieszony

background image

na innym haku. Lecz wtedy twarz jednego z moich

opiekunów zajrzała w okno, żeby więc nie wzbudzić

podejrzenia, zwiesiłem głowę w dół, a po chwili z

powrotem położyłem się na słomie, ledwo jednak znikł

świadek, poderwałem się - i biegiem do powroza.

Zrobienie pętli poszło migiem, ale z dopasowaniem

długości powroza, żebym „powieszony” stał na

cemencie, a nie wisiał ponad nim, miałem trochę

subiekcji.

Wreszcie wszystko było gotowe i trzeba się było

już powiesić. W pętlę, przywiązaną do haka,

wpakowałem więc głowę, język wywaliłem na wierzch i

ani drgnę, po prostu prawdziwy trup ze mnie, ale dobrze

uważam, kiedy zajrzy ktoś w okno. Zajrzał! Nie Wałek,

a ten drugi i jak nie wykrzyknie:

—Jezu! Wałek, po sołtysa, prędko, piorunem!

—Po co? - spytał chudzielec. - Stało się co?

A stało się! Chłopak się powiesił! Nie widzisz?

Do krat znów przylgnęła twarz, tym razem

chuda;, koścista, która na mój widok stała się jak

martwa z przerażenia, a po chwili tylko dudniało,

tak ostro pędził Wałek przez wieś.

W pacierz potem posłyszałem zadyszany głos

sołtysa:

- Powiesił się? A nie mówiłem? Jezu, Jezu! I co

teraz będzie? Wyjdzie na to, jak by przeze mnie, bo

usłuchałem głupiej dziewuchy i zamknąłem go, a trzeba

było gdzie do ludzi, a najlepiej puścić wolno... Jezu, miej

zmiłowanie nade mną! I pochówek wypadnie teraz,

a najpierw trumna, wydatki różne, potem protokoły,

sądy, Jezu, Jezu! Ale skąd on wziął powróz? Przy sobie

go miał, czy jak?

Rozległ się zgrzytliwy chrobot klucza

przekręcanego w kłódce, skrzypnęły wielkie, okute

blachą drzwi i na progu stanęła cała trójka.

background image

Najpierw przypadł do mnie sołtys i

roztrzęsionymi rękami zaczął mi zdejmować pętlę z szyi.

W żaden sposób nie mógł jej jednak zdjąć, bo co ją

chwycił, to ja zaraz zginałem nogi w kolanach i opadając

niby w dół, zaciskałem ją od nowa. Podbiegł więe Wałek

i podniósł mnie do góry, a sołtys złapał obydwiema

rękami za pętlę i zdjął ją.

- Ostrożnie teraz, Waluś, ostrożnie - wyszeptał

sołtys struchlałym głosem - połóż go tutaj, bo tu

najwięcej słomy.

W ramionach Walka zesztywniałem cały, że to

niby ze mnie już zimny trup. Języka wcale nie cofam,

chociaż coraz trudniej mi go utrzymać na wierzchu, a

Wałek ostrożnie, wprost pieczołowicie układa mnie na

słomie i zaczyna mi rozpinać kapotę i koszulę, po czym

przykłada ucho do piersi i dobrą chwilę słucha bicia

mojego serca.

- Sołtysie - odzywa się - zdawało mi się, że już

zimny, a tu serce jeszcze bije, posłuchajcie.

Z kolei klęka sołtys, jakoś ciężko, niedołężnie, a

ja naraz, jak podrzucony sprężyną, skok na równe nogi i

prosto we drzwi, które od razu - na skobel, żeby ich nie

otwarto i teraz zacząłem szukać kłódki. Była! Leżała

razem z kluczem na ziemi.

Chociaż sołtys jakimś płaczliwym głosem błagał

mnie, zaklinając na wszystkie świętości, żebym ich

wszystkich wypuścił, w przeciwnym razie narażą się na

śmiech i sromotę, szybko założyłem kłódkę na skobel, a

dokonawszy zamknięcia klucz frygnałem w gąszcz

pobliskich krzaków i rozejrzałem się, gdzie wiać.

Niestety, nie było gdzie, bo dookoła spichrza

biegł parkan, a za nim już była wieś i gdybym się tylko

tam pokazał, zaraz by mnie ktoś zobaczył. Trzeba było

szukać schronienia tutaj, w pobliżu spichrza, a najlepiej

na jego strychu, bo komu mogłoby przyjść do głowy, że

background image

ja akurat tam siedzę? Zresztą czy mogłem gdzie indziej

szukać schronienia? A więc - wio na ten strych!

Żeby mnie nie zobaczono przez okno, pobiegłem

na tyły spichrza i przystawiwszy kawał kija do

nierównej,

background image

z łupanego kamienia budowanej ściany,

począłem się po nim wspinać. Rozerwałem sobie

spodnie na kolanie, zadrapałem twarz, przeciąłem rękę

na szkle, na którem upadł, ale swego dokazałem i po

jakimś czasie wsuwałem się przez wąską szczelinę,

dzielącą ścianę od dachu, a w chwilę potem leżałem już

na powale, jak bez ducha, tak byłem zmordowany.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Gdzie ja jestem? Jak sołtys i jego towarzysze płacą za

swoje

grzechy. Tajemnicza paka - i inny świat. Mój wielki

głód,

noc czarna, burza

Kaśka, piekielna diablica, również dokazała

swego, bo gdym tak leżał, zastanawiając się, co dalej

czynić, posłyszałem turkot bryczki, a niebawem rozległ

się tubalny głos księdza.

—Gdzie on, przeklętnik? A mój barometr, nie

widziałaś, ma ze sobą?

—Nie, nie widziałam - odrzekła Kaśka - ale

chyba nie ma go, bo tyle wszystkiego przy nim,

co na nim.

—To już by go sprzedał? Oj, dam ja mu za to,

dam, że do śmierci mnie zapamięta.

Leżę cicho jak trusia, a ksiądz już biegnie do

spichrza z takim impetem, aż echem oddają jego kroki, i

pyta głośno:

—To tutaj?

—Tak, tutaj kazałam go zamknąć, proszę

księdza. Tylko że stało przy nim dwóch stróżów,

jak odchodziłam. Cóż się stało, że nie ma teraz

nikogo? Ale on jest, proszę księdza, na pewno

jest, bo kłódka wisi przy drzwiach, więc nie

uciekł. Stróże poszli, widać do roboty, nie mogli

tak bez przerwy... Chce ksiądz proboszcz

sprawdzić, że on tam, w środku?

—Jak? Przecież drzwi zamknięte!

- Przez okno... O, zaraz, ja sama może...

Chwila milczenia i słychać cichy, urwany szept:

- Nie ma go!

background image

-. Jak to? - zawołał ksiądz. - Uciekł?

. Tam w środku jest sołtys i ci dwaj, co

pilnowali...

—Prawdę mówisz?

—Żebym tak jutrzejszego dnia doczekała, proszę

księdza.

—Huncwoty, łajdaki! - zahuczał ksiądz. - Co to

wszystko znaczy?

Zamknął nas... - zabrzmiał w głębi spichrza

głos sołtysa.

—Kto?

—Ano, ten...

-’ I daliście się zamknąć?

—Proszę księdza, niech ksiądz proboszcz

otworzy nam - poprosił cicho sołtys.

—Co? Otworzyć wam? Czym, palcem? - I nagle

porwał go gwałtowny, krzykliwy śmiech. - To

historia, ale to historia! Najpierw oni jego

zamknęli, potem on ich - i poszedł! Ach, wy,

wy... durnie! - i ostro: - Dziewucha, przyjdziesz

do mnie do spowiedzi, rozumiesz?

—Rozumiem, proszę księdza proboszcza - głos

się jej łamał - ale ja byłam niedawno u

spowiedzi...

—Spowiadać się opierasz? Ach, jakaż z ciebie

grzeszna dziewka!

—Przyjdę, zaraz jutro rano... - powiedziała

Kaśka jak przez łzy.

—Jutro? Nie, jutro mnie nie będzie, dopiero w

niedzielę... I nie sama masz mi przyjść, bo z tobą

i ci, co w środku. Będę na was specjalnie czekał

przede mszą poranną, pamiętaj! - zagrzmiał i

ruszył środkiem podwórza, echo jego dużych

kroków długo brzmiało mi w uszach i

paraliżowało każdy mój ruch, nawet śmiać się

background image

bałem, a czy nie miałem się z czego śmiać?

Nawet krzyczeć wniebogłosy, żem znów na

wolności, której teraz nie utracę tak łatwo, o nie!

background image

Tymczasem ksiądz, choć już dawno umilkły jego

kroki, jakoś nie odjeżdżał, bo nie słyszałem turkotu

bryczki. Czyżby poszedł do kogo na wieś? Ale do kogo i

po co? Co innego, kiedy kolęda. Ludzie są wtedy

przygotowani odpowiednio na jego przybycie, pieniądze

na stole czekają, a czym by go dzisiaj ten i ów przywitał?

Jałowym żurem, może jeszcze i bez chleba, bo to

przednówek? Aha, są jeszcze kurze jajka, ale prawda,

takim podarkiem nasz ksiądz gardzi. To niegodne jego

„persony” - jak raz powiedział do kobiety, która, bidula,

myślała, że jak księdzu wręczy koszyczek jaj, to sprawi

mu wielką radość.

Nie miał więc ksiądz po co chodzić na wieś i nie

szedł. Stał koło bryczki, jak zobaczyłem przez szparę w

szczycie spichrza, i zdawał się na coś czekać. Na co?

Naraz pomachał ręką i zawołał:

- Więcej was, no chodźcie! Księdza się boicie?

A po chwili tubalnym, groźnym głosem:

- Tam w spichrzu przebywa zamkniętych trzech

waszych bohaterów. Żeby mi się żaden nie ważył wy

puszczać ich wcześniej, aż dopiero rano, inaczej całą

wieś wywołam z ambony i stanie się pośmiewiskiem

dla okolicy. A w niedzielę rano macie dopilnować,’żeby

cała trójka udała się do mnie, do spowiedzi. Aha, razem

z nimi i ta dziewucha, która daje się tak łatwo byle

chłopakowi rozbierać po nocy... A gdyby ktoś z was zła

pał tego małego łajdaka i przyprowadził go do mnie,

dostanie nagrodę. Całe 50 złotych. To wam chciałem

powiedzieć, teraz bądźcie zdrowi. Niech będzie pochwa

lony...

Kilka kobiecych głosów zaszemrało zgodnym,

pobożnym:

- ...Jezus Chrystus, na wieki wieków, amen!

Po zaskorupiałej ziemi nareszcie zaturkotały koła

background image

księżowskiej bryczki, a Kaśka jak się 4eż nie roz-

wrzeszczy:

Bohatery, hej, bohatery, dobrze wam tam?

- Cicho, śmierdzielu - na to jakiś kobiecy głos -

bo przez ciebie to wszystko. Rozbierać się pozwoliłaś

takiemu zasrancowi? A teraz księdza ci się zachciało

sprowadzać? Jak ci nie wstyd przed ludźmi!

-’ A ty gdzie masz wstyd, jak jeden cię ubiera, a

cała wieś rozbiera?

—Ja?... Ach, ty szantrapo! - wrzasnęła urażona i

prawie w tej samej chwili wszczęło się

gwałtowne szamotanie, ale naraz rozległ się

męski, siarczysty głos:

—Do pierona, co wy? Bić się wam zachciewa? A

obieśta jednakie... No, na bok, na bok od siebie,

ro-zumieta?

—Bo co ona do mnie - i pożaliła się Kaśka. -

Wstydem będzie mi tu pluć w oczy? A mojego

wstydu tyle, żem ani myślała, ani wiedziała, bo

smród przeklęty tak mnie nastraszył... Jezu. Jezu!

- rozpłakała się w głos. - Co ja teraz mam przez

to! W niedzielę do spowiedzi, publika na całą

parafię, jak nic trzeba się stąd, zdaje się,

wynosić, bo jak tu żyć dalej? A jak by byli mnie

usłuchali i zrobili tak, jak mówiłam... Ale żal im

się zbója zrobiło, to i mają teraz. Szkoda, że im

jeszcze czegoś gorszego nie zrobił.

—A szkoda - zachichotał ktoś - ale może im

jeszcze co zmajstrować, bo zuch z chłopaka,

zuch! Chciałbym mieć takiego chwackiego syna

- dodał po chwili. - Chciałbym. Co >by to za

radość była dla mnie.

—A jak by cię w końcu taki syn powiesił, tobyś

go też tak chwalił jak tego?

Znów posłyszałem chichot:

background image

—Na pewno nie, bo powieszony nie mógłbym

przecież nic ani robić, ani mówić.

—Ludzie, do domu! - rozległ się piskliwy,

starczy

background image

glos. - Nie stać tutaj dłużej i nie wydziwiać.

Zresztą co tutaj ciekawego? Spichrza nie znacie? A ci,

co w nim, niech siedzą. Na zdrowie im to wyjdzie, bo

tam cień, chłód, a tu gorąco. Że też Pan Jezusiczek tak

praży i praży bez końca, posuchę nam robi, głód

szykuje.

—To kara za grzechy, babuniu - zaśmiał się jakiś

młody głos.

—A kara - przytaknęła skwapliwie - bo to mało

grzechów naokoło? Każdy z was zamiast żyć

według prawa bożego...

—Tak jak wy, babuniu?

—Ty mnie nie tykaj. Jam już nad grobem i

bezgrzeszna.

—A zapomnieliście, jakżeście sami grzeszyli?

Jeszcze niedawno. Po jabłka poszliście do

cudzego sadu, po jabłka, pamiętacie? A dawniej,

w młodych latach, wiecie, jaka z was była

balownica? Kaśka, przypomnij no co babuni, cóż

to, nie umiesz? Alboś język w gębie zgubiła?

—Ech, co też wy! Kaśka by język kiedy zgubiła?

Ale nie widzicie, że płacze?

W samej rzeczy - płakała. Dopiero teraz

usłyszałem jej szloch, który z każdą jednak chwilą

stawał się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Ten

i ów jeszcze coś mruknął, próbował się nawet zaśmiać z

bohaterów zamkniętych w spichrzu, ale ten śmiech

brzmiał jakoś pusto, nie znajdował żadnego oddźwięku,

czyżby już nikogo prawie tu nie było?

W końcu usłyszałem cichy i jakiś nieśmiały głos

niewieści, który zapytywał sołtysa, czy mu nie przynieść

czego do jedzenia.

—Nic! Najedzonym! - odrzekł gniewnie sołtys.

—A...aa... czy nie zwolnią cię teraz z urzędu?

—Za co? Za chłopaka, co go ksiądz ściga? Ech,

background image

coś ty, myślisz, że księża u nas rządzą?

background image

Może rządzą, może i nie rządzą, ale ^dzie ksiądz

trafi tam nas nawet widzieć nie chcą. A na kim,

jak na kim, ale na chłopie każdy swój jad otrze, nie

wiesz o tym?>

Sołtys nic nie odrzekł i nareszcie zapanowała

zupełna cisza, do czego przyczynił się być może i upał,

który był wprost nie do wytrzymania. Sam go niepomału

zaczynałem odczuwać, bo spichrz był kryty dachówką,

od której tchnęło coraz większą gorączką. W południe,

jak się dachówka rozpali, może być tutaj prawdziwy

ukrop, a ponieważ mowy nie było, żebym uciekł stąd za

dnia, należało mi zawczasu pomyśleć o przyszykowaniu

jakiegoś kącika, do którego by jak najmniej docierało

gorąco.

Rozejrzałem się po całym strychu. Był prawie

pusty. W jednym rogu, pod samą famułą, leżał snop

słomy, a niedaleko mnie stała jakaś rozbita paczka, oto i

wszystko godniejsze uwagi. Reszty, jakichś szmat ze-

tlałych, poniewierających się po klepisku, nie warto

nawet wymieniać, cóż dopiero, żeby się nimi

interesować.

Co w pierwszej chwili wydało mi się

najwartościowsze, to słoma. Mogłem sobie wyszykować

z niej wygodne legowisko. Wytaskałem ją więc i

rozesłałem w pobliżu szczytu z desek, gdzie powinno

być naj-chłodniej. Ma się rozumieć, każdy ruch

wykonywałem jak najciszej, bo jakby mnie tak

zamknięci w spichrzu usłyszeli, Bóg raczy wiedzieć, co

by mnie potem czekało.

Po słomie na drugim i ostatnim miejscu godnym

uwagi stała paka. Ale po co mi ona była? Co mogłem

sobie z niej zrobić? Przecież nie szkodziło popatrzeć do

niej. A nuż są w niej ukryte jakie bogate rzeczy? A na

zapomnianych strychach różne skarby można odnaleźć...

Podszedłem więc do niej. Rzeczywiście była

background image

bardzo mizerna, nadawała się tylko na opał, jak i to, co

w niej

background image

zobaczyłem: papiery. A było ich tak dużo! Jakieś

akta, stare kwitariusze, pozeszywane do kupy, jedne z

łąkowymi, pieczęciami, inne - bez, a wszystkie

pozapisywane ołówkiem. Widocznie spichrz, gdziem się

znajdował, był dworski, dlaczego jednak w nim teraz

takie pustki? A dlaczego taki zupełnie bezpański? Dwór.

się rozpadł? Ale dlaczego? Przecie wszystkim ludziom

ze dworu było tak dobrze! W kościele mają swoje ławki

blisko wielkiego ołtarza, wszystkie urzędy same

otwierają drzwi przed nimi, a policja ani jednego słowa

złego nie da o nich mówić. Ale nie było co się

zastanawiać dłużej nad tym, nie warto było i grzebać

dłużej w tych papierzyskach, mimo to nie odstępowałem

jeszcze od paki i przez zwykłą chłopięcą ciekawość

sięgałem ręką coraz głębiej i głębiej wywalając na

wierzch coraz to inne zwoje różnych kwitów, aż w

pewnym momencie natrafiłem na jakąś książkę.

Wyciągnąłem ją i pod okładką w czarnej oprawie na

tytułowej karcie przeczytałem: „Robinson Kruzoe”.

- Robinson - powtórzyłem w myślach - to będzie

chyba coś żydowskiego, bo od rabina... A że Żyd - to

było w moim pojęciu coś mniej niż człowiek, bo prawie

wszyscy u nas we wsi wyśmiewali się z różnych Icków i

Srulów, wołając za nimi: te, parchu! - z nagłą niechęcią

rzuciłem książkę na stertę papierzysk. Książka fiknęła na

nich koziołka i przez rozbity bok paki wypadła na

klepisko powały. Żeby ją podnieść i położyć na

poprzednie miejsce, szybko się nad nią pochyliłem i na

całej stronicy rozwartej książki zobaczyłem rysunek:

jakiś młody mężczyzna leżał na brzegu wielkiej,

wzburzonej bardzo wody.

Dobrą chwilę przyglądałem się obrazkowi,

zastanawiając się, dlaczego ten młody człowiek leży

przy samej wodzie. A ponieważ pod rysunkiem nie było

żadnego objaśnienia, jakoś odruchowo przewróciłem

background image

kartę,

background image

potem drugą, trzecią i znów zobaczyłem rysunek

przedstawiający tego samego mężczyznę przywiązanego

do gałęzi jakiegoś bardzo grubego i dużego drzewa.

O, tak się przywiązał - pomyślałem z uznaniem -

jak ja bym to zrobił. Cóż to, i on uciekał przed księdzem

i innymi jak ja? Muszę się dowiedzieć... - I znów

podniosłem okładkę, i przeczytałem tytuł.

- Nie, to nie o Żydach -■ powiedziałem sobie

teraz.

I żeby sprawdzić swoje przypuszczenia,

zacząłem czytać od początku, od pierwszej litery w

książce. To znaczy po przeczytaniu tytułowej stronicy

przeszedłem na drugą i chociaż była zadrukowana o

wiele mniejszymi literami niż książka, z której się

uczyłem, nie przepuściłem ani jednego słowa.

Pisać - pisałem niezgorzej, niejednemu we wsi -

bywało - napisałem nawet list, jeszcze lepiej od pisania

umiałem rachować, tabliczka mnożenia to był dla mnie

śmiech, za to z czytaniem od najdawniejszych czasów

miałem trochę kłopotu. Nie powiem, żebym źle,

stękająco czytał, przecież nad każdym mniej znanym mi

słowem zawszeni się potknął. Po cichu, w myślach to mi

jakoś przeszło, ale na głos - zdechł pies. Kozi-

background image

bródka za to nie tylko nigdy mnie nie uderzył,

ale marnego nawet słowa nie powiedział, bo większość z

mojej klasy jeszcze sylabizowała, a tylko wyjątki czytały

jako tako.

Gdybym czytał różne książki, na pewno szybko

bym się wdrożył w płynne, doskonałe czytanie, ale skąd

miałem brać te różne książki, skoro poza dworem i

księdzem nikt ani jednej książki do czytania nie

posiadał? A dwór i ksiądz byli nie dla nas i nie dla ludzi

ze wsi. Byli tylko dla siebie.

Pierwsze więc zdania przeszły mi bardzo

chropawo, bo pełno w nich było właśnie tych mało mi

znanych słów, mimo to nie tylkom nie przerwał czytania,

ale ciągnął je coraz dalej, tak bardzo zaciekawiła mnie

historia Robinsona.

Potem, po kilku już stronicach, zapomniałem, że

wciąż stoję obok paki, zamiast leżeć na przygotowanym

pościełisku ze słomy, zapomniałem, że znajduję się na

strychu, że jestem ścigany, głodny... Przykuty do

książki, która opowiadała o takich niezwykłych

przygodach, byłem jak nie ten sam co dawniej, bo to, o

czym czytałem, zdawało się czynić ze mnie

współbohatera spraw, które się rozgrywały na moich

oczach.

I ten zupełnie przypadkowo odkryty świat ludzi,

którzy ożywali pod moimi oczami, a tylko po to, żeby

opowiadać mi wszystko o sobie, tak bardzo mnie porwał,

że z miejsca zawładnął moją wyobraźnią.

Razem z Robinsonem przeżywałem wszystkie

jego niepokoje, troski i radości i zdawało mi się, że go

widzę, słyszę, jak bym się znajdował obok niego, a nie

na strychu. I nagle zapragnąłem, żebym był taki sam jak

Robinson. Zaraz jednak powiedziałem sobie, że to

niemożliwe, bo ja nie tylko okrętem nie pojadę, ale

widział go nigdy nie będę jak i morza... Bo też! Ja i takie

background image

cuda! Ale szkoda czasu na głupie myśli, czytajmy dalej!

background image

Zapadał już jednak zmierzch i litery zaczęły mi

się zamazywać przed oczami, żeby więc dowiedzieć się,

jak to było dalej z tą papugą, którą Robinson złapał,

podpełzłem do otworu pod dachem, gdzie było najwid-

niej, ale po kilkunastu minutach i tutaj zapanował mrok,

więc musiałem przerwać śledzenie dalszych losów

rozbitka.

Z prawdziwym smutkiem i żalem rozstawałem

się z nim, by dopiero teraz skierować się do legowiska.

Ale i tutaj, na słomie, nie myślałem o niczym

innym, tylko o niezwykłym życiu Robinsona. I znów -

żeby zostać takim jak on! A dopiero bym miał frajdę, jak

by się ludzie od nas o tym dowiedzieli. Zazdrościliby

mi? No, jeszcze jak! Przecież żaden z nich poza

najbliższym miastem nigdzie nie był i nie będzie, a o

papugach, lwach i tygrysach to tylko z bajek niektórzy

słyszeli. A ja bym... ale co znów za głupie myśli!

Te głupie myśli długo mnie jednak jeszcze

prześladowały, a potem zaczęły mi stawać w pamięci

całe fragmenty życia Robinsona, a ponieważ niektóre z

nich nie wiązały mi się jakoś ze sobą, między nimi były

luki, których nie miałem czym wypełnić, bo wielu

szczegółów po prostu nie pamiętałem, przyrzekłem

sobie, że jutro rano najpierw dokończę całą książkę, a

potem od nowa będę ją czytał. A czy nie zrobię najlepiej

- pomyślałem naraz - jak się jej nauczę na pamięć?

I z tym przyrzeczeniem nagle zasnąłem,

zapominając zupełnie o ucieczce. Ale że byłem strasznie

głodny, na długo przed ranem przebudziłem się i z

książką schowaną za pazuchą spuściłem się ze strychu,

żeby najpierw wykombinować coś do zjedzenia, a potem

dopiero - w świat!

O dziwo, było tak ciemno,

r

że się aż

przestraszyłem. Niebo pokrywały chmury, spoza których

nie tylko księżyca nie było widać, ale nawet gwiazd.

background image

Czyżby zbie-

background image

rało się na deszcz? A kto to sprawił? Ksiądz

chyba nie, bo był pozbawiony barometru. To może Bóg?

Ale przecież procesji błagalnej jeszcze nie było, a więc?

- Już wiem - powiedziałem sobie - barometr,

który mi zginął. Na powietrzu ściągnął chmury i jeszcze

tej nocy spadnie deszcz. Jakże więc dobrze, jak strasznie

dobrze, że mi zginął gdzieś w polu, bo nareszcie

przejdzie posucha, a ludzie nie będą się bać nieurodzaju.

Ale należało jak najprędzej zaspokoić głód. I

skierowałem się do najbliższej zagrody, potem - do

obory i ostrożnie, krok za krokiem, począłem iść przed

siebie, wyciągniętymi przed sobą rękami jak ślepiec

szukając krowy.

Miałem szczęście, bom nawet długo nie szedł, ale

krowa, na którą natrafiłem, leżała i nie chciała wstać,

choć jak umiałem, tak ją do tego zachęcałem. Wymię

jednakże miała ułożone bokiem, na wierzchu,.nie

zważając więc, że się mogę. pobrudzić, ukląkłem i

chwyciwszy ręką za sutek wpakowałem go sobie do ust.

Ale zaledwie łyknąłem parę kropel mleka, krowa,

porykując cicho, wstała. Sutek wypadł mi z >ust.

Uchwycenie teraz wymienia było o wiele łatwiejsze niż

wpierw, com się go jednak dotknął, krowa zaraz

zaczynała wierzgać. Gdybym był mniej głodny, na

pewno opuściłbym ten chlew i poszedł szukać innej

krowy, spokojniejszej, ale aż ściskało mnie w brzuchu od

głodu, do tego panowały na dworze niesamowite

ciemności, wśród których bałem się wałęsać po wsi.

Trzeba było dopiąć swego tutaj, gdziem się znajdował.

Zacząłem więc krowę głaskać, najpierw po grzbiecie,

potem coraz niżej i coraz bliżej wymienia. Krowa cały

czas stała spokojnie, ale ledwom położył rękę na

wymieniu, od razu się szarpała do tyłu i.prawą nogą

wymierzała potężnego kopniaka.

background image

Zrozpaczony, wprost wściekły z głodu i

przegranej, najmocniej, jak tylko mogłem, trzasnąłem

krowę pięścią po brzuchu i o dziwo, ani się nie

poruszyła. A było jeszcze dziwniejsze, że kiedym ją

teraz wziął za sutek, drgnęła tylko cała, jak by ją

przeszły drgawki, lecz wcale nie wierzgnęła. Szybko

więc ukląkłem pod nią i od nowa dopiąłem się do

wymienia, a chociaż krowa znów zaczynała wyprawiać

brewerie, bo teraz przestę-powała z miejsca na miejsce,

chcąc się mnie w taki sposób pozbyć, ani na chwilę nie

oderwałem się od niego.

Wyssawszy mleko z jednego sutka, przypiąłem

się zaraz do drugiego, potem trzeciego, wreszcie miałem

dosyć. Opity byłem mlekiem jak balon powietrzem, z

trudem wstałem z klęczek - i wtem przypomniałem sobie

o książce. Wsunąłem rękę za pazuchę, gdziem ją

schował, i natrafiłem na próżnię. Oblały mnie zimne

poty, zdrętwiałem cały i teraz zacząłem szukać jej

wszędzie. Nigdzie jej jednak nie było. Ani za pazuchą,

ani za sznurkiem, który zastępował mi pasek, ani nawet

w kieszeniach, choć do żadnej by się nie zmieściła, tak

były one małe, nie mogłem jej więc w nich schować. Nie

było jej i na gnoju koło krowy. Czyżby ją krowa

przygmerała?

Nie bacząc na nic, zacząłem tedy bobrować ręką

w nawozie to tu, to tam - nadaremnie. Książka

przepadła. Poczułem w oczach łzy, bo przez utratę tej

książki byłem tak strasznie skrzywdzony jak jeszcze

nigdy i niczym.

Ale czas już było uchodzić z obory. Nie było

żadnego sensu szukać dłużej książki, nad którą należało

mi, niestety, postawić krzyżyk. Pomyśleć - pierwsza

moja książka, która ukazała mi inny świat i taki ją

koniec spotkał!

Na dworze akurat błysło, ciemność nocy przeorał

background image

krótki, oślepiający blask, potem rozległ się hurkot

grzmo-

background image

tu, przewalający się z jednego krańca nieba na

drugi, i wyskoczyłem z obory.

Dokąd teraz iść? W którą stronę? Ale znów cały

świat zalało światło błyskawicy, a chociaż trwało ono

zaledwie sekundę, zdążyłem się zorientować, z której

strony obory biegnie droga.

A na niebie ‘bez przerwy działy się dziwy.

Szumiało w nim, grzmiało, co chwila rozpalały je

błyskawice, potem to tu, to tam, trzasło, a wraz z

pierwszymi, dużymi kroplami deszczu rozpętała się

burza, że hej!

Strach było iść dalej, ale czy mogłem zostawać

w tej wsi?

Przeżegnałem się więc głośno, jak najgłośniej,

żeby złe moce nie miały do mnie przystępu, i szedłem

dalej. Światło błyskawic było rażące, lecz ja je

błogosławiłem, bo tylko dzięki niemu trzymałem się

drogi, a że deszcz lał wprost strumieniami, tom się

raczej z tego cieszył, bo zmywał ze mnie wszystek gnój.

Gdzieś nad ranem burza się uspokoiła, przestało

zupełnie padać, ja cały byłem ociekający wodą,

zziębnięty, mimo to wciąż jeszcze szedłem naprzód...

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Stodółka na bezdrożach moim domem. Łaziebnik i Kaśka

trop

w trop za mną. Ponieważ jednak wszystkiemu są winne

czary,

oboje stają się moimi więźniami - i co teraz, Łaziebniku?

Podarowanie wolności Kaśce prowadzi do bardzo złych

Następstw

Droga biegła to w górę, to w dół i wiła się,

kluczyła wśród zarośli i rozpadlin, by po jakimś czasie

wznieść się wyżej, na zbocze kamienistego pagórka,

poza którym wszędzie, gdziem tylko spojrzał,

rozpościerały się wielkie łąki, przecięte pośrodku

szarym, nieźle już widocznym szlakiem gościńca.

Na tych łąkach mogłem się już zatrzymać, nawet

na dłuższy popas, bez najmniejszej obawy, że mnie ktoś

złapie, bo kogo tu mogłem co obchodzić? Przy tym -

taka pustynia! Nigdziem się jednak nie chciał

zatrzymywać, bo na czym bym sobie usiadł? Na gołej,

mokrej trawie? Żebym się potem rozchorował? Nie ma

takich głupich!

Rwałem więc dalej nie tylko nie zmęczony, ale

dziwnie rześki i już się niczym nie przejmowałem; ani

tym, com przeszedł, ani też tym, co mnie czekało jutro,

pojutrze, ba, za chwilę.

A potem całe niebo na wschodzie rozpaliło się

od wstającej jutrzenki, zza której wkrótce zaczęło się

wspinać słońce, wielkie jak koło od wozu, czerwone.

Nad łąkami, niby nad morzem zieleni, wciąż stała cisza

tak głęboka, jak by wszystko, co dookół żyło,

zaczarowane było cudem budzenia się słońca. Mówiąc

prawdę, ja też

background image

byłem trochę urzeczony nim, ale najwięcej tom

był ucieszony, że szczęśliwie minęła noc i oto znowu

cudny dzień. I jeszcze lepiej mi się szło niż wpierw, aż w

pewnej chwili poczułem zmęczenie i teraz - chcąc nie

chcąc - trzeba było pomyśleć o jakim zacisznym kąciku,

gdzie bym mógł swobodnie wypocząć. A może i do

jedzenia coś bym znalazł?

Ale kiedym dojrzał niedaleko drogi sznur chałup,

jakoś odruchowo skręciłem w bok, żeby je ominąć, tak

gorące obudziło się we mnie wspomnienie przejść z

Kaśką. Potem ominąłem jeszcze jedną wioskę i jeszcze

jedną, bo w tych znowu zobaczyłem ludzi, kręcących się

koło swoich domostw i wydawało mi się, że każdy z nich

już wie o mnie i czeka tylko na to, żeby mnie złapać i

oddać w ręce policji.

Wreszcie dostrzegłem małą stodółkę, jak

zagubioną wśród łąk, bo i taką jakąś niepozorną i z dala

od jakichkolwiek dróg i dróżek, więc śmiało się do niej

skierowałem, pewny, że w niej znajdę

najbezpieczniejszy schron i wypocząć będę mógł do

syta, a może się i prześpię?

Stodółka zbudowana z wikła obrzucanego gliną -

iście przedpotopowa budowla, bo i rozchwierutana, z

wiatrem za pan brat, zapewniała mi nie tylko to, czegom

najbardziej pragnął, ale nawet wygody wprost

królewskie, tak dużo było w niej siana. Co prawda

zatrącało mocno pleśnią, przewiewność ścian i dachu ze

zmurszałej trzciny sprawiła swoje, ale dla mnie

stanowiło ono jak wymarzone łóżko i z miejsca wziąłem

się do szykowania nie tyle legowiska, co porządnej

kryjówki, żeby mnie w razie czego ani oko ludzkie nie

zobaczyło, ani ucho nie usłyszało. Należało mi więc

wykopać dużą jamę, w niczym jednak niepodobną do tej,

jaką miałem w stogu. Tamta to była zwykła wnęka, a ta -

zupełnie jak lisia dziura. I jak lis zawsze dbał

background image

o to, żeby mieć zapasowy wylot, tak i ja

musiałem pomyśleć o takim zapasowym wylocie, bo

czyż nie byłem podobny do tego zwierza? Dla niego nie

tylko psy, bo i ludzie byli wrogami, a dla mnie nie tylko

ludzie, bo i psy. Dlatego wykopałem sobie jamę w

kształcie półkola; jeden jego koniec stanowiło wejście,

które dla niepoznaki zakryłem sianem, drugi dochodził

aż do fundamentu ściany, żeby pod nią wyjść na

zewnątrz, w gąszcz pokrzyw i różnego zielska. W razie

napadu na mnie tędy mogłem uciekać, tędy również

mogłem się wcisnąć do swojego „domu” w wypadku,

gdyby normalne wejście było zagrożone. Słowem -

zabezpieczyłem się na wszystkie strony i boki, zupełnie

jak dziki zwierz.

Ale tak się piekielnie naharowałem, że ręce i

nogi były jak z kamienia - i tylko spać, spać!... Czy

miałem jednak co innego do roboty? A więc kułak pod

głowę, kolana aż do samej brody, bo taką pozycję bardzo

lubiłem, i lulu.

Tymczasem, jak się jeszcze tego dnia

dowiedziałem, wielu z mojej wsi wyruszyło za mną w

pogoń. Wiadomo, chodziło o barometr. Naturalnie do

tych gorliwców należał i Łaziebnik, którego skłoniła do

tego kto wie czy nie chęć zdobycia przyobiecanej

nagrody, bo 50 złotych to był naprawdę kawał

porządnego grosza, za który można było kupić najmniej

trzy pary butów. Jedna tylko Kaśka... Bidulka! Czyniła

wszystko, posłuszna chęciom Wojtusia, żeby wyjść za

niego za mąż, a przeze mnie nie tylko rozbiły, się jej

marzenia, ale i wydana została na śmiech wsi, straciła

pracę u Kozibródki, a jak by tego wszystkiego było

mało, w najbliższą niedzielę miała się jeszcze

spowiadać, a po to jedynie, żeby ksiądz nałożył jej

pokutę. Wszechmocny dobrze wiedział, jak trzymać w

lejcach swoje owieczki, jak je gromić i karać.

background image

Ze wszystkich, którzy się wypuścili za mną, ona

jedna nie chciała ani pieniędzy, ani żadnych

pośmiertnych korzyści - wszystkimi siłami swej duszy

pragnęła tylko jednego: złapania mnie i powieszenia. I

gdybym jej wpadł w ręce, kto wie, czyby tego nie

zrobiła, taką nienawiścią tchnęło każde jej słowo. Długo

więc, przebudziwszy się prawie przed samym

wieczorem, nie dawałem wprost wiary, że to ona tu,

obok mnie, tak wykrzykuje:

—Niech go tylko ujmę w swoje ręce! Niech go

tylko ujmę! A wtedy, Jezu, zmiłuj się nade mną!

Bom jak ślepa i głucha, bo mi już wszystko

jedno.

—Nie stękaj - ozwał się naraz jakże dobrze mi

znany głos - nie wywołuj imienia bożego

nadaremno, psie mięso, jucha.

Łaziebnik i Kaśka! - zdążyłem tylko tyle

pomyśleć i momentalnie, najeżony czujnością, że byle

co i już wyrywam w nogi, przysuwam się do otworu

jamy, cały zamieniony w słuch. Chwilę trwało

milczenie, potem, jak się tego należało spodziewać,

przybysze zaczęli sobie sposobić legowiska do spania

prosto nade mną, bo w tym miejscu akurat leżało

najwięcej siana.

—Tak, tyś naprawdę jak Kaśka, niewydarzona,

psie mięso, jucha - przemówił znów Łaziebnik. -

Ja bym cię za to... trzydzieści rąbanych na goły

tyłek, psie mięso, jucha, a potem to samo bym ci,

co chciał sołtys, pokrzywami, tą zagatką, żeby ci

się na wieczne wieki odechciało głupstw i

zberezeństwa.

—Przestaniecie? - wykrzyknęła Kaśka.

Nie, nie przestanę, bo miałaś go? I coś z nim

zrobiła? Nie umiałaś mu od razu łba... jak kurze?

Byłby za tobą ksiądz, psie mięso, jucha,

background image

nauczyciel, nawet policja, to co by ci tam kto!...

Zresztą cała wieś by się za tobą ujęła, a ja, psie

mięso, jucha, najpierwszy, bo jak o nim tylko

słyszę, to mnie aż w dołku ściska. To nie

dziecko, to ziele, chwast! A ty myślisz, lepszaś

od niego?

- Wy znowu swoje? - zawołała Kaśka. - A czy

nie mówiłam wam już, czy nie tłumaczyłam, że to on, a

nie ja?

- Co ty mi tu będziesz mydliła oczy tym

smrodem! Myślisz, żem ja to pierwszy lepszy, co się da

na plewę złapać? Jak tylkom wyjechał z chałupy, to o

niczym innym nie myślę, tylko o tym i teraz jestem

pewny: wszystko przez ciebie! A chłopak w gorączce...

Kto wie, czyś mu czego nie zadała, bo piekielnica z

ciebie, o, ziółko! A po co to, po co? Albo i ta jazda

teraz... Czy też nie przez ciebie?

—Przymuszałam was do niej?

—Nie, tyś nie przymuszała, ale twój grzech

przymusił mnie, twój grzech bezwstydny cielcu.

A żebym chociaż wiedział, gdzie ten ancykryst

teraz, ale szukaj jego i wiatru w polu to jedno i to

samo. I może być tak, że jeszcze nie trzy, ale sto

trzy wsie objadę, i z czym wyjechałem, z tym

powrócę.

—Kiedy mi coś mówi, że on tu jest, w tych

okolicach - powiedziała Kaśka.

W tych okolicach? Inni, co wyjechali, inaczej

myślą. - I nie pomału zaczął opowiadać, ilu tych

innych wyjechało i jak ich namawiał do tego

ksiądz. „To zbrodniarz nad zbrodniarze” -

perorował każdemu. - „Tylko bez barometru nie

chciałbym was widzieć...”

A do Laziebnika powiedział: „Trzy msze

odprawię na waszą intencję, darowane wam będzie

background image

dziesięć tysięcy dni odpustu, bo o tę nagrodę to wam

chyba nie chodzi, prawda?”

- Tak... no, nie - odpowiedziałem. - Jak ksiądz

proboszcz sam będzie uważał w swoim świętym

sumieniu, które czułe jest na powodzenie każdego

bogobojnego człowieka, ale tu trzeba ścigać grzech.

Słyszysz, dziewucha? Tak powiedziałem, źe grzech

trzeba ścigać, twój grzech, żeby go wyjawić i obnażyć -

jako te nierządnice!

—Coście się do mnie uczepili? - załkała głośno

Kaśka. - Cały dzień byliście jak człowiek, a

teraz... Com wam nagle zawiniła?

To, żeś po co z moim chłopakiem zagrywała?

Ale co my teraz o tym, nie po tośmy się tu

zatrzymali, żeby się handryczyć, na to będzie

jeszcze aż nadto czasu. Chodźmy spać, bo skoro

świt trzeba być na nogach - i w drogę. Tylko w

którą stronę? Jak myślisz?

—Powiedziałam: on jest niedaleko - wyszlochała

Kaśka.

—Od rana tak słyszę: niedaleko, niedaleko. I

zamiast jechać na inne wsie, tu się kręcimy i

kręcimy. Boję się...

—Jak się boicie, to wracajcie, a ja sama...

—Sama! Pokazałaś już, co sama potrafisz.

—O, jaki z was straszny, jaki przeklęty człowiek.

Przecież gdybyście mogli, tobyście żywcem

rżnęli.

—Jak ty do mnie?... Jakim prawem?

—Takim prawem, że was nienawidzę, na śmierć

nienawidzę. Nie chcę już waszego Wojtka, na

oczy go widzieć nie chcę, bo może on taki sam

jak wy. Tamtego smroda, co tak nawojował,

rwałabym na kawałki, ale i was, i was!

- Za to, żem ojcem Wojtka? A może, żem taki

background image

oddany kościołowi? No, jak kto grzęźnie w grzechach

jak w błocie, nago lata koło kościoła i wyprawia

wszeteczeństwa... Ale dlaczego akurat koło kościoła? A

możeś ty jaka czarownica? Bo jak długo żyję, jeszczem

tego nie słyszał, żeby kto tak jak ty... To tylko

czarownice, kiedy się im zachciało igrców z diabłami, to

też na nagusa, i też gdzieś koło kościoła, żeby go

splugawić... A może mój Wojtek dlatego zachorzał, bo

cię

background image

zobaczył, jak żeś pod postacią kozła czy innego

bydlęcia...

Nagle zatrząsł stodółką krzykliwy śmiech Kaśki.

Ludzie, Łaziebnik zwariował, ludzie!

Och, ty plugawa dziewko, precz ode mnie,

precz! Nie tylko spać teraz nie chcę przy tobie,

ale i jeździć więcej za tamtym... - Posłyszałem,

jak wstał i zrobiwszy kilka kroków w stronę

wrót, tam sobie zaczął sposobić legowisko.

Kaśka chwilę się jeszcze śmiała, potem w całej

stodółce uspokoiło się zupełnie, ale tylko na

chwilę, bo znów posłyszałem Łaziebnika. Mówił

coś o jedzeniu, że musi je mieć przy sobie, a nie

na wozie, bo jeszcze mógłby je kto ukraść, a co

by on wtedy miał?

Znów więc wstał. Tym razem skierował się

przed stodółkę, skąd dość szybko wrócił i prosto na

legowisko, na którym nie było mu widocznie zbyt

wygodnie, bo i wzdychał, i wiercił się, aż mnie śmiech

brał.

A Kaśki jak by wcale nie było, tak cicho leżała.

A może spała już? Niebawem i Łaziebnik nie dawał

niczym znać o sobie, tak się nagle uspokoił, i w całej

stodółce stała głęboka cisza, jak by nikogo w niej nie

było. Jedynie sprzed niej zalatywały mnie odgłosy

parskania konia, w które od czasu do czasu wdzierało się

szuranie łańcucha o drabinę.

Dużo jednak upłynęło jeszcze czasu, nim

zdecydowałem się wyjść, chociaż całodzienny post

nakazywał mi jak najprędzej dorwać się do

Łaziebnikowego jedzenia. I nie normalnym wyjściem,

ale tym lisim, tylnym.

Powietrze było ciepłe, nad łąkami unosił się

gęsty tuman mgły, w której to tu, to tam zabębnił bąk

krótkim, urwanym werblem, i znów cisza. Mimo to

background image

dobrą jeszcze chwilę nie wychylałem się z kępy

pokrzyw, rosnących obok otworu. Dopiero kiedym się

upewnił, że mi naprawdę nic nie grozi, wylazłem na

wierzch i najpierw naturalnie skierowałem się do wozu,

stojącego ode mnie zaledwie o dwa kroki.

Był zupełnie pusty, tylko pod siedzeniem ze

słomy leżały jakieś sznury i łańcuszek. Czyżby na mnie,

żeby mnie powiązać? A czy ja bym się dał komu

powiązać? Raz tylko byłem na tyle głupi, żem w tym

stogu... Ale co było raz, po raz drugi na pewno się nie

powtórzy. Za to ja... choćby nawet tych draniów! Mieli

oni mnie, to ja ich! Przecie na pewno już śpią i łatwo mi

to poleci. Ale najpierw muszę buchnąć Łaziebnikowi

jedzenie, bom się omal nie wściekał z głodu.

Wszedłszy więc do stodółki, no, ma się

rozumieć, na palcach, od razu rozpocząłem

poszukiwania, z czym miałem trochę kłopotu, bo na

sianie w zapoiu, gdzie oboje leżeli w dość dużej od

siebie odległości, było zupełnie ciemno.

Łaziebnik pochrapywał lekko, za to Kaśka spała

jak kłoda, od czasu do czasu jęknęła tylko, jak by i we

śnie jeszcze myślała o zemście na mnie, a może i na

Łaziebniku? Przecie, jak teraz wyszło, największym jej

wrogiem, nie ja już byłem, lecz Łaziebnik. Nazwał ją

czarownicą, a to straszna obraza! Jeszcze niedawno,

opowiadała mi matka, takie kobiety ksiądz wypędzał z

kościoła, a ludzie - ze wsi. Rozebrane wiązali, kładli na

brony lub wóz z gnojnicami - i hajda poza wieś. gdzie

smagali je do krwi. Bo czarownica to największy ich

szkodnik, który umie nie tylko krowy pozbawić mleka.

ale i ludzi zdrowia. A ile zła przy tym narobi swoim

bezbożnym. rozpustnym życiem! Czyby mi przyszło

kiedy do głowy, że Kaśka. Bogu ducha winna dziewka,

przez mój głupi psikus zostanie okrzyczana czarownicą?

Ale jak teraz oboje ich powiążę, to może zrozumie, że

background image

ona taki sam człowiek jak wszyscy?

Co prędzej więc pochyliłem się nad nią. żeby się

najpierw z nią załatwić, a dopiero potem dobrać się do

background image

Łaziebnika, którego udało mi się już zupełnie

pozbawić jedzenia. Niełatwo mi jednak było dokonać

tego, bo i powróz miał swoją i grubość, i długość, na

szczęście j Kaśka tak mocno spała, że mogłem ją nie

tylko powiązać, ale i przed stodółkę jeszcze wynieść.

Gorsza spra - j wa była z Łaziebnikiem, bom ledwo go

się dotknął, zaczął stękać i jęczeć, uciekając z rękami i

nogami przed I sznurem. Przecież udało mi się go jakoś

powiązać, alei ledwom skończył, wstrząsnął się cały, a

potem zaraz rozległ się jego krzyk:

- Kto tu?

Uskoczyłem do tyłu, wystraszony nagle, szybkom

\ jednak przyszedł do siebie, bo kogo właściwie miałem 1

się bać? Powiązanego jak barana? I roześmiałem się] w

głos:

—Ja, Łaziebniku, ja!

—Ty, łajdackie nasienie? - i posłyszałem ruch,

jaki by się chciał podnieść. - Ale co jest z moimi

rękami?! Powiązane? I nogi!... Toś ty... ty mnie

tak powiązał?! Och, psie mięso, jucha, psie

mięso! Rozwiąż mnie! - J ryknął.

—Nie takim głupi, Łaziebniku - odrzekłem.

—Rozwiąż!

—Tra la, la, tra, la, la, figę z makiem, z

pasternakiem.

Na chwilę zapadło milczenie, potem Łaziebnik

zawołał:

—Kaśka, słyszysz, Kaśka!

—Kiedy i ona powiązana, bo cóż to, miałaby być

lepsza albo gorsza od was?

Znów zapanowało milczenie, widocznie namyślał

się, | co mi odpowiedzieć, potem posłyszałem zupełnie

ciche, I jak proszące:

—Chłopaku, po coś to zrobił?

—A po co jeździcie za mną? Com wam zawinił?

background image

Wtem przebudziła się Kaśka i od razu w krzyk.

—Łaziehniku zatracony, dlaczegoście mnie

powiązali?

—To nie ja, to ten... Poznajesz go?

—Kogo?

—Ubranie z ciebie miał ściągać i nie poznajesz

go?

—To on tutaj?

—Tak, tutaj, Kasiu - powiedziałem - i pięknie ci

się kłaniam, aż do samej ziemi. Bądź zdrowa, a

to, że nie chcesz już Wojtka...

—A ty skąd o tym wiesz? - przerwał mi

Łaziebnik.

—Ja wszystko wiem, Łaziebniku. Wiem nawet

to, że umrzecie nagle, bez księdza i pochowają

was na rozstajnych drogach.

—Ach, ty!... Żebym cię tak mógł!... Rozwiąż

mnie!

—Wydacie Wojtka za Kaśkę?

—Za tę czarownicę?

—Ona nie jest czarownicą.

—Bronisz jej, boś z nią w zmowie?

—Rozwiąż mnie, chłopaku - zażądała nagle

Kaśka - bo ledwo uleżę, tak mi się pali do tego

świętoszka. Rozwiążesz?

Zawahałem się, bo żal mi jej było.

—Dobrze, rozwiążę - odrzekłem - ale nie zrobisz

mi nic złego?

—Nie.

—Nie wierzę.

—To podaj mi nóż, a ja sama to zrobię.

—I wszystko mi darujesz?

- Wszystko... - urwała, jak by się nagle

rozmyśliła.

Teraz już nie wierzyłem, nic a nic jej nie

background image

wierzyłem, bo czyż możliwe, żeby mi darowała tyle zła,

jakiegom jej narobił? Ale niech ma! Niech wie, że

pragnę jej dobra. A o to, żeby mnie mogła złapać, wcale

się nie ba-

background image

łem, bo czy nie miałem tuż pod ręką swojej

kryjówki. Zamiast jednak rzucić jej ten kozik, podałem

go do rąk, bom stał prawie obok niej i od razu, z

węzełkiem na plecach - do wrót, a potem po cichutku, na

palcach, z powrotem do nory i cały zamieniam się w

słuch, żeby nie przepuścić niczego, co się w stodółce

będzie wyprawiać.

A niebawem zaczęły się w niej wyprawiać

naprawdę niedobre rzeczy. Kaśka, rozwiązawszy się - co

potrwało dobre kilka minut, widocznie nie umiała albo

nie; miała siły przeciąć powroza - zerwała się z siana jak

szatan i w te pędy moim śladem. Chytra diablica! Czy

nie miałem racji, żem jej nie wierzył?

Na szczęście wielka mgła nie tylko gubiła ten

ślad, ale i sprawiała, że wszelkie poszukiwania dość

prędko okazały się daremne. Mimo to dobrą jeszcze

chwilę stała na dworze, widocznie nadsłuchiwała, czy ja

się gdzie nie odezwę, potem - znów jak szatan - wpadła

do stodółki i prosto do Łaziebnika.

- I co teraz powiesz, cholerny świętoszku?

«- Rozwiąż mnie, bo chcę wracać do domu -

odrzekł cicho.

—O nie, zrobiliście ze mnie wszeteczną dziewkę,

czarownicę, i miałabym was rozwiązywać?

Pomagać wam? Chyba żebyście prędzej zdechli,

ty chodzący trupie.

—Nie jestem chodzącym trupem, ale z ciebie to-

prawdziwa dziewka, czarownica, na krzyż święty

mogę przysiąc, przed księdzem, w kościele -

wszędzie.

—Bo ten śmierdzący gówniarz ubranie ze mnie

ściągnął? To czekajże, ty święty trupie! Ciebie

teraz tak urządzę, jak mnie tamten urządził. Jak ja

czarownica, to ty czarownik. Dawaj ubranie!

Nie. podchodź do mnie! - ryknął Łaziebnik.

background image

—Ryczysz? To ci nie pomoże - i w tym

momencie

background image

rzuciła się na niego, bo posłyszałem gwałtowne

szamotanie się, zduszone krzyki to jej, to jego,

przekleństwa i nagle stał się cud, Łaziebnik uwolnił się z

więzów, bo oto woła:

- Teraz na nic, dziewko, nic ci się nie uda, nic!

Bo jak mam wolne ręce, to zaraz...

Tak, zaraz miał wolne i nogi, a chociaż chuchro,

do żadnej roboty, a tylko do wysiadywania w kościele,

znalazł w sobie tyle sił, że złapał napastnicę i tak ją

przydusił, a może i pobił, że tylko jęknęła.

—Och, boli! Darujcie mi!

Darować ci? Niech ci pies daruje, nie ja, psie

mięso, jucha. Won z mych oczu! A jutro czy

pojutrze inaczej sobie pogadamy, ścierwo

szatańskie. Za mojego syna chciała się wydać,

czarownica przeklęta! Pierwszy wytknę cię

palcem i na cały kościół zawołam: czarownica,

dziewka wszeteczna, a twoja matka może lepsza

od ciebie? Już mi tam coś ludzie napomknęli

wczoraj o jej prowadzeniu się, a jak wyjdzie

sprawa, to powiedzą więcej, i won, przeklęte, z

parafii, albo nikt ani gęby do was nie otworzy.

Kaśka nie mówiła nic. Gdzieś w kącie stodółki

pojękiwała cicho.

- Oto zachciało mi się psikusa - mówiłem sobie -

i co z tego wyszło! A czym się może skończyć? Bo tu już

nie tylko ona, ale i jej matka... A jeżeli naprawdę

czarownice z nich? Ale jakie tam czarownice! Nie ma

żadnych czarownic, to tylko dla Łaziebnika i takich jak

on... Ale czy mało takich? Bo nawet moja matka, nie

mówiąc już o babce, kiedy zachorowałem, sprowadziła

taką jedną, co odczyniała nade mną urok. Puszczała na

wodę węgielki, mamrocząc coś do siebie... A ojciec?

Przecież opowiadał raz. że widział diabła. Jechał nocą i

naraz pokazało się przed wozem wielkie cielę, które po

background image

chwili zeszło z drogi i stanęło obok. Struchlały, oblany

zimnym potem, przejechał koło niego, a kiedy minął

przeklętnika - jak nie ruszy! Na podwórze dworskie

wpadł, jak by jechał do pożaru.

A więc są diabły! A jeżeli są diabły, to może są i

czarownice. Ale Kaśka i jej matka akurat... Mimo to

jakże mi jej żal było. Właśnie usłyszałem jej głos.

Mówiła do Łaziebnika:

—Nie zabierzecie mnie ze sobą?

—Nie.

—To jakże ja tu sama, po nocy?...

Boisz się, psie mięso, jucha? - zaśmiał się

Łaziebnik. - Może diabła? - i ruszył ostro do

wrót, otwarł je szeroko, podszedł do wozu i

zaczął zaprzęgać do niego konia. Niebawem

usłyszałem, jak sadowił się na siedzeniu - i znów

głos Kaśki, ale szorstki, domagający się:

—Zabierzcie mnie, bo ja tu nie zostanę.

—Nie - odrzekł Łaziebnik.

—To ja was... To ja wam konia urzeknę i padnie

na drodze, i nie zajedziecie do domu.

Długa, długa chwila milczenia i słychać ciche,

zrezygnowane:

- Siadaj!

Po miękkiej, rosistej łące potoczył się wóz jak po

atłasach, cichutko, bezszelestnie. Pierwsze, co zrobiłem,

to zabrałem się do jedzenia. Nareszcie!

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Szukam drogi. Wielki, straszny cień. Noc w lesie.

Co mi przynosi świt? Buda szmaciana, jej skarby i moja

nowa niewola

Miałem labę, że nie trzeba lepiej, bom po całych

dniach tylko spał i jadł. Uciecha, aż miło! Nie na długo

jednak, bo chociaż stodółka była na zupełnym

pustkowiu, ktoś mnie wypatrzył i czwartej czy piątej

nocy, gdzieś koło północka, przebudziwszy się

raptownie słyszę wyraźnie, jak ktoś włazi na zwał siana

nade mną i mówi do kogoś szeptem:

—Masz powróz?

—Mam.

—To uważaj... - i począł zwalać siano na dół. Do

mnie się chcą dokopać! - przeleciało mi przez

myśl i jedną ręką łaps za resztki jedzenia, drugą

pod siebie - i raz, raz na bałyku, i już wychylam głowę z

pokrzyw, a potem - prosto przed siebie, w cały świat.

Nade mną nie było nieba, dookół wisiała gruba,

lepka mgła, rosa moczyła mi nogi wysoko, prawie do

kolan, bo co kilkanaście kroków stawał mi na drodze

jakiś krzak wikliny albo zielsko, przez które brnąłem

prosto, jak strzelił.

Ale dziwna rzecz, jeżeli przedtem od drogi do

stodółki miałem najwyżej dwieście metrów, to teraz ani

po dwustu, ani trzystu, ani nawet po pięciuset nie było

tej drogi. Pobłądziłem, to było jasne. Ale co za różnica

dla

background image

mnie iść bezdrożem czy gościńcem? Grunt, żem

uciekł, a dranie, jak się w końcu dokopią do jamy,

znajdą w nie; bzik i guzik.

Mgła z każdą chwilą stawała się coraz grubsza i

coraz gęściejsza, żem nawet przed sobą już nic nie

widział, i wciąż łąki i łąki jałowe, wypalone, jak by

przejechał kto po nich maszynką do strzyżenia.

Nagle wyrósł przede mną, prawie przed samym

nosem, jakiś wielki cień. Serce z przestrachu hop do

gardła, a ja buch na ziemię i leżę jak umarły. Cień

jednak nie tylko nie pochylił się nade mną, ale się nawet

nie poruszył, z wolna więc, ostrożnie podniosłem głowę

i spojrzałem w poprzednim kierunku. Cień wciąż stał.

Uniosłem głowę jeszcze wyżej i dostrzegłem coś jak

rękę wymierzoną gdzieś daleko.

Człowiek by tak długo nie stał bez ruchu o tej

godzinie - pomyślałem i śmiało podszedłem do niego.

Niech to licho! Tym cieniem okazał się najzwyklejszy

pień drzewa - grubej, chyba ze sto lat liczącej sosny,

która nie rosła tu samotnie, bo tuż za nią stała druga,

trzecia - cały las. Iść przez niego łatwo nie było, bo

musiałem dobrze uważać, żeby nie walnąć łbem o jaki

pień, ale w porównaniu z dębiną, jakimś diabelskim

splotem drzew, krzaków i zarośli, przez które trzeba mi

się było po prostu przedzierać, to był spacer.

Byłem naprawdę mały, głupiutki chłopaczek, ale

gdyby mi wypadło tej nocy przedzierać się przez las

krzyży na grobach, to i przed tym bym się nie cofnął.

Wielkie strachy nocne dawno przestały być dla mnie

strachami. Prawdziwym strachem dla mnie mógł być

tylko zły człowiek.

Wreszcie skończył się las, a ponieważ i noc

miała się ku końcowi, niebawem w szarówce budzącego

się dnia zobaczyłem biegnący obok szeroki, bity trakt -

szosę. Jak daleko stąd znajdował się Bugaj, moja

background image

rodzinna

background image

wieś, pojęcia nie miałem, ba, nie wiedziałem

nawet, gdzie, w którym on kierunku. Dobrze choć, że

pamiętałem nazwę najbliższego miasteczka, bo niełatwo

byłoby mi potem trafić w swoje strony, małoż bowiem

wszędzie takich Bugajów?

Jak zwykle w porze przedświtu cały świat

wydawał się jak umarły, tak mocno wszystko spało, bo

nawet psy po wioskach, całkowicie zatopionych we mgle.

Ale jeszcze chwila, dwie i zaczęły się z niej wynurzać

dachy co większych domów, a daleko na horyzoncie -

wieża kościoła.

Czy i tutaj, w tych okolicach - pomyślałem -

wiedzą już coś o mnie? A jeżeli i tutaj był ktoś z mojej

wioski? A więc i stąd trzeba jak najprędzej uciekać i

jeszcze nie tutaj będę szukał służby. Zresztą czy paliło mi

się do niej? Czy nie było lepiej jeszcze kilka dni być

wolnym, od nikogo niezależnym - i iść od przygody do

przygody?

Kiedy więc usłyszałem poza sobą turkot wozu,

postanowiłem uczepić go się z tyłu i jechać, jechać,

choćby na sam kraj świata. Ale turkot nagle umilkł.

Czekać na drugi nie było sensu. I z workiem na plecach

już rwałem dalej, lecz dobrze przy tym nadsłuchiwałem

odgłosów z tyłu. I po jakimś czasie znów posłyszałem...

Tak, ktoś za mną jechał, ale tak wolno, jak by z wielkim

ciężarem. Przecież postanowiłem czekać. I po długiej,

przeraźliwie długiej chwili zobaczyłem wielki wóz z

płócienną budą nad nim, a koń, siwek, zaprzężony do

niego, cóż za lichota! Prawie skóra i kości. Nic

dziwnego, że się wlókł noga za nogą, zwłaszcza że

furman, chło-powinka tak mały, niewydarzony jak

wyskrobek, widocznie drzemał, bo głowę miał zwieszoną

nisko na piersi,.a lejce, choć je trzymał, były puszczone

zupełnie wolno.

Z zajęciem więc miejsca na desce, wystającej z

background image

tyłu, nie miałem żadnej biedy, wprost śpiewająco

mogłem to zrobić. Ponieważ jednak nie było mi tu zbyt

wygodnie, dość szybko postanowiłem się przenieść do

wozu pod budę.

Wóz prawie w całości wypełniony był starzyzną -

masą różnych szmat, żelastwem, obrzynkami blach, a

przy samej kielni stało zupełnie jeszcze dobre puste

wiadro. I co za kobyle szczęście! Kiedym się przewinął

przez kielnię, akurat na to wiadro musiałem nadepnąć - i

hałas na cały wóz.

- Prr! Stój, no stój, siwy - skrzeczy nagle

wyskrobek odwracając się do tyłu. - A tam co za licho?

Naturalnie od razu mnie zobaczył, struchlałego w

kąciku, i jak kot-po szmatach, po żelastwie, już jest przy

mnie.

Mały, lisi pyszczek znów skrzeczy, ale tym razem

groźnie:

—Złodziej?

—Nie - odrzekłem. - Ja do służby... O, tu mam

jedzenie - i pokazałem na zawiniątko. - Mama mi

dali, bo tata...

background image

—Co tata? Może nie żyje? Co? - I z bliska,

bliziutka patrzy mi w twarz, co mnie do tego

stopnia peszy” że nie wiem, co mówić, potem

najbezczelniej łżę:

—Tak, tata nie żyje, już dawno... Umarł nagle,

bo wpadł do wody zimą...

Wyskrobek parsknął śmiechem i nic nie odrzekł.

Chwilę jeszcze trzymał mnie w swoich rękach, które

były nad podziw silne i uwierające aż do bólu jak sęki,

potem pociągnął mnie za sobą do przodu bez jednego

słowa, jak by mu się raptem odechciało mówić, a może

niczego więcej nie był już ciekawy? W milczeniu

również zajął poprzednie miejsce, nakazując mi ręką,

bym usiadł koło niego, i cmoknął na siwka, który z

miejsca ruszył.

Czy miałem się cieszył z tego milczenia i zajęcia

miejsca koło niego, nie wiedziałem. A on znów opuszcza

głowę w dół na piersi, jak by chciał od nowa spać, lecz

po chwili podrywa ją do góry, patrzy na mnie z boku,

pomrukuje:

—Toś bez ojca? Utopił się?

—Nie, umarł - sprostowałem.

—Jak wpadł do wody - zaskrzeczał ze śmiechem

- to się musiał utopić, a nie umrzeć. A to grubo

nie to samo, znam się na tym. I cóż, mama teraz

bez taty? Smutna jej dola! Nie szuka sobie

drugiego, co?

—Nie wiem...

- Nie wiesz? To cóż z ciebie? Głupek czy co?

—Tak, głupek - potwierdziłem skwapliwie. -

Nawet mama i tata nieraz tak mówili, dlatego idę

do służby...

—Jak ci na imię? - przerwał mi.

—Ma... Marcin.

—A nazwisko? ~ Pakuła.

background image

Marcin Pakuła? - powtórzył takim głosem,

jakby już gdzieś słyszał takie nazwisko, po czym

powiedział ze śmiechem: - Niebrzydko, akurat.

Zaniepokoiłem się. Czyżby się domyślił mojego

kłamstwa? Bo dlaczego się śmieje?

I dopiero teraz przyjrzałem mu się uważnie. Na

głowie miał kapelusz, którym sobie chyba buty czyścił,

taki był pomięty i poprzecierany. Nad oczami sterczały

mu grube brwi o ostrych kłaczkach, nos - perkaty,

podobny do śliwki, wargi cienkie, wykrzywione, jak by

go stale coś bolało. Ręce małe i wąskie, ale tak

straszliwie brudne, jak by od urodzenia ani razu się

jeszcze nie mył. Nic dziwnego. Ręce śmieciarz-a nie

mogły być inne.

Nagle zapytuje, od nowa surowy, szorstki:

—A modlić się umiesz?

—Umiem i lubię - odpowiadam jednym tchem.

—Umiesz i lubisz? No, no, no! - mlasnął parę

razy językiem. - Wygląda na to, żeś porządny i

spokojny chłopak...

Ponieważ koń już od dłuższej chwili wlókł się

jak ze smołą, pociągnął lejce i zawołał: - Wio!

Koń ruszył trochę ostrzej, ale po kilku krokach

znów zwolnił, co furmana wcale a wcale nie obeszło.

Schowawszy sobie lejce pod siedzisko, od nowa zaczął

co i raz spoglądać na mnie, naburmuszony czegoś.

Czyżby mu się co u mnie nie podobało? Ale co? A może

słyszał już o mnie, a na moich kłamstwach od razu się

poznał?

- To z ciebie porządny i spokojny chłopak -

powtórzył. - Do tego urwipołcia, co łata tutaj po wsiach i

łobuzuje, wyprawia różne łotrostwa, w niczymeś nie

podobny, co?

Przeze mnie jak by lodowatym wiatrem

przewiało, żeby się jednak niczym nie zdradzić,

background image

zadzieram wysoko głowę i zapytuję, udając zdziwienie:

background image

Lata po wsiach taki chłopak? A po co on te

łotrostwa wyprawia?

—A jak ty myślisz?

—Nie wiem - odrzekłem, a w duchu już

zdecydowałem: jak najprędzej na dyszel, z dyszla

na szosę i w nogi.

—Nie wiesz, boś mały, grzeczny, spokojny...

Ech, ty!- - nie kończy, bo mu się raptem

wysmykują lejce spod siedziska i obsuwają w

dół. Chcąc je złapać wyciąga ku nim obydwie

ręce, a ja, mając tak cudowną okazję, skok na

dyszel, ale w tym samym momencie czuję

gwałtowne szarpnięcie, które mnie wciąga z

powrotem do wozu, potem przewraca na

siedzenie.

Puśćcie mnie! - krzyknąłem. - Ludzie, ratunku!

—Krzyczysz? Krzycz! - zachichotał. - No,

dlaczegoś przestał? Sił ci już brakło? Przecież

prędzej by przyleciała policja, jak by cię

usłyszała. A tak się strasznie za tobą stęskniła, że

aż nagrodę przyrzekła. A może to nie ty? Nie

tobie jest Zybuła? To na policji cię przeproszę, a

w nagrodę specjalnie już z tobą pojadę do tej

służby albo sam ci jaką wykombinuję, w ostatnim

razie do siebie cię wezmę, żeby mi miał kto

pomagać. Ale jak wyjdzie, żeś to ty, żegnaj,

bratku, a dla mnie dwadzieścia złotych. Dwie

dychy - to nie w kij dmuchał.

Swoją pyzatą twarz tak blisko miał przy mojej, że

co i raz pryskał na mnie śliną, widać z przejęcia, że mu

się taka gratka udała, a w małych, szczurzych ślepiach aż

kipiała szatańska radość.

Gdybym ‘mu powiedział, że ksiądz też

wyznaczył nagrodę, a o wiele większą od policyjnej, to

ta radość tak bardzo by się wzmogła, że szlag by go

background image

chyba trafił. Bo siedemdziesiąt złotych - jakaż to

zawrotna suma!

- Kiedy ani wczoraj wieczorem powiedział o

tobie komendant - mówił dalej po chwili, wiążąc mi już

ręce i nogi sznurkiem - tom sobie ani do głowy nawet nie

przybierał, żebym mógł w ogóle spotkać taką zarazę - i

patrzcie! Jest!

Akurat skończył mnie wiązać i podniósł się z

klęczek. Patrzył na mnie rozanielonym wzrokiem.

- Jak by mi się codziennie taki trafił, tobym na

pewno w atłasach chodził, no, no, życie bym miał! Ale z

ciebie też! Sporom już świata zjeździł, ale takiego stworu

jeszczem nie widział. Mała gnida, a już się daje we

znaki. Marsz tam! - popchnął mnie poza siedzenie na

jakieś łachy. - Tam leż! Zachce ci się spać, śpij, w ogóle

czuj się jak u siebie w domu - zaśmiał się. - A jak

zajedziemy do miasta...

Co wtedy będzie, jak zajedziemy do miasta, tego

już nie powiedział. Zresztą to było niepotrzebne, bom i

bez tego wiedział, co mnie w tym mieście czeka.

Kryminał! Dom poprawczy! Bałem się tego? Dziwna

rzecz - nie. Jakoś tak nagle zrobiło mi się obojętne, co się

ze mną stanie, jednego tylko całą siłą duszy nie

chciałem: powrotu na wieś. Bo czekałaby mnie

przeprawa z Łaziebnikiem. księdzem, Kozibródką,

Kaśką, a jak bym ja popatrzał ojcu w twarz? A potem, po

iluś tam latach, kiedy bym odcierpiał już swoją karę, do

ogrodu na sezonowego, ma się rozumieć, nie

poszedłbym, bo nie miałby mnie kto poprzeć do dworu,

może i na posyłkę by mnie nie wzięto - i co by mnie

czekało? Chodzenie po gospodarzach za robotą albo...

Od wsi do wsi jako dziad! Bo już ani na galary, ani na

naukę... nigdzie! Dlatego czy nie lepszy od tego

kryminał? Przecież by mnie w nim nie zamordowali. No,

służba, nawet u najgorszego drania, byłaby najlepsza, a

background image

szkoła i czytanie różnych książek... Nagle przypomniał

mi się Kozibródką, klasa, gdziem się uczył... Kiedy mnie

matka zaprowadziła do niej na zapis, czułem się w niej

taki malutki, taki obcy wszystkiemu, nawet tym

dzieciom, które też jak ja przy-

background image

szły tu po raz pierwszy. Lecz ja już drugiego czy

trzeciego dnia przywiązałem nogę jednej dziewczynki

do ławki, z której potem wcale nie mogła wyjść, a innej

nasypałem za kołnierz „wszy” z dzikiej róży, ale ja

również najlepiej stawiałem kreski i różne znaki w

kajecie i na tablicy i najczęściej na mnie spływały

pochwały. A teraz ani klasa, ani pochwały, a na rękach i

nogach mam sznurki, choć tak sobie obiecywałem, że

już mnie nikt i nigdy nie złapie. Znów niewola. To ci

los!

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Ze mnie prawdziwy lis, więc znajdują na to sposób, żeby

zostać furmanem, obdarować szczęściem szmaciarza,

którego

potem jako chorego muszę zawieźć do lekarza.

Przerażenie

wyskrobka i moja wspaniałomyślność. Ale przede mną

znów

droga wolna

Miejsce, gdzie mnie wepchnął wyskrobek, było

dość obszerne. Jedną jego ścianę stanowiło siedzenie,

drugą piętrząca się masa szmat. Nad głową - wypłowiałe

płótno, napięte na leszczynowe pręty, więc mogłem się

nie bać deszczu, mogłem się również nie bać, że

poobijam sobie boki, bom leżał na jakichś szmatach i

workach, które śmierdziały wszystkimi smrodami

świata.

Gdybym miał nóż - pomyślałem w pewnej chwili

- albo jaki ostry przedmiot, choćby nawet kawałek

zwykłego szkła...

Ale nic z tego nie posiadałem i trzeba było

inaczej kombinować. Ot, przesunąć się na kolanach na

tył wozu? A potem przemajtnąć się przez kielnię i upaść

na szosę? A jak rąbnę na nią łbem i rozwalę go albo się i

zabiję, bom powiązany? Nie, nie ma sobie co zawracać

głowy, tym bardziej że ruchy moje zdradziłyby mnie,

trzeba o czym innym... I to coś innego przyszło mi nagle

do głowy. Ogłuszę wyskrobka jakim tępym

przedmiotem, potem poszukam mu w portkach noża,

żeby rozciąć sobie więzy i znów cały świat mój! Ale

gdzie ten tępy przedmiot? A jak trzasnę przez łeb, to czy

go nie zabiję? Takie uderzenia różnie się kończą,

dlatego... dlatego i to nie. Najlepiej prosić a błagać,

background image

przecież nie jest z żelaza.

background image

Puśćcie mnie - zawołałem więc jak najbardziej

łzawym i rozpaczliwym głosem.

—Puścić cię? - parsknął śmiechem. - A

dwadzieścia złotych kto mi da? To pieniądz, o,

wielki pieniądz!

—Jak mnie puścicie, to się postaram... może

nawet więcej mi się uda...

- Twoje „postaram się” wiesz, gdzie mam? -

powiedział wręcz opryskliwie, odwrócił się i począł co i

raz popędzać konia, żeby widocznie jak najprędzej

odstawić mnie na policję.

Przeklęta gadzina! I co teraz robić? Co począć?

Jak się ratować? Przegryźć sznurki? Tak, przegryźć

sznurki? - powtarzam w myśli. - Przecież to też sposób,

niezły sposób, bo czy nie opowiadał jakiś chłop, kiedy

mnie na rozkaz Kaśki wiązano, że jego własny syn jak lis

poprzegryzał wiązadła na rękach? A jeżeli mógł tamten,

to dlaczego ja bym nie mógł. Zębów gorszych od niego

na pewno nie mam.

Szczęście chciało, że ręce miałem związane w

przegubach, a nie w łokciach, mogłem je więc zbliżyć do

samych ust i dawaj! Piłuję sznur, a raczej rozrywam go,

włókno po włóknie, co nie przychodzi mi z trudem, bo

jest jakiś rozlazły, nie skręcony jak się należy, ale czy

mógł być inny u śmieciarza? Na pewno go gdzieś

znalazł, bo i zapach od niego szedł...

—Ale naraz słyszę:

—Żyjesz?

Puśćcie mnie! - wprost krzyczę tym razem, na

co wyskrobek zachichotał tylko i znów: „Wio,

mały!” Od nowa więc dopinam się do więzów,

które niebawem spadły mi z rąk, a mnie, Boże,

jakaż ogarnęła wesołość! Jak bym był już wolny!

Choć do wolności jakże było daleko. Przecież

miałem jeszcze skrępowane nogi, a zdjęcie z nich

background image

sznura nie należało do błahostek, bo trzeba go

było rozwiązać, a zaciągnięty był, drań, aż na trzy

węzły. Udało się jednak tamto trudniejsze, to

musiało się udać i to - i teraz chyba za

podszeptem prawdziwego ancykrysta przyszło mi

do głowy, że powinienem zająć miejsce

wyskrobka, a wyskrobek - poprzednie moje. Bo

cóż to, miałem mu darować takie zbójeckie

potraktowanie mnie? To już byłbym nie ja! Tylko

jak tego dokonać?

A gdyby mu tak zarzucić worek na łeb? - myślę. -

A kiedy go to oszołomi - związać go i marsz do ciupy za

siedzenie!

Znów mi dopisało szczęście, bo do wykonania

zamysłu niczego nie brakło: worek wyjąłem spod siebie,

dwa sznury leżały obok, a więc do roboty i -< rzuciłem

się na chuchro jak szatan. Nim zdążył krzyknąć, cały

worek miał już na sobie i teraz - o cudzie - stała się rzecz

niezwykła. Wyskrobek tak się przestraszył napaści i tego

worka na głowie, że cały się przechylił do tyłu, a potem

majtnął do góry nogami, a ponieważ ani na moment nie

wypuszczałem worka, cały się do niego załadował jak do

beczki. Lepiej nie trzeba było, bo raz, dwa i całą

czuprynę worka miałem już w garściach i jak by w

środku znajdował się nie człowiek, ale zboże czy co

innego, związałem ją.

Mogłem sobie pogratulować - poszło niezgorzej.

Zepchnąwszy go więc na dawne moje miejsce za

siedzeniem, nie bez radości powiedziałem:

- Leżcie! Zachce się wam spać, to śpijcie, w

ogóle czujcie się jak u siebie w domu.

- Ratunku! - jęknął z głębi wora. -! Jak będziecie

krzyczeć, to was rzucę do rowu, chcecie?

—Ty, z piekła rodem!...

—Leżcie spokojnie, mówię ostatni raz, inaczej

background image

nawalę na was tyle łachów, coście nazbierali, że

ani słowa nie będziecie mogli pisnąć.

background image

Na taką pogróżkę uspokoił się, ale czy na długo?

Przecież jak usłyszy ludzi, na pewno zacznie od nowa, a

głosu żałował nie będzie, żeby mu jak najprędzej

przyszedł kto na pomoc. A tych ludzi tylko patrzeć...

Żeby się więc zabezpieczyć i nie bać żadnej

niespodzianki, zrobiłem otwór w worku, a kiedy się,

chuchro, wynurzył przez niego, od razu rozwierając gębę

do krzyku, wpakowałem mu w nią kawał zwiniętej

szmaty i masz, bratku, śpiewaj sobie, jeżeli potrafisz. A

że i tego mu jeszcze było mało, bo teraz zaczął kopać i

wierzgać, jak by chciał rozsadzić swój workowaty

kokon, okręciłem go wszystkimi sznurkami, jakiem

tylko znalazł na wozie - i nareszcie leżał jak trusia,

spokojniutki, skromniutki.

- No co, możecie mi powiedzieć, że nie dbam o

was? - spytałem.

W odpowiedzi wydał ze siebie charkot.

- Co mówicie? Że dobrze? A może, żeby was

jeszcze czymś przykryć? Ja dla was wszystko... - i

narzuciłem na niego jego własną kapotę, która wisiała na

gwoździu ponad siedzeniem, obok latarki i kociołka, a

na twarz jakąś szmatę, żeby nie widać było knebla.

Słońce dopiero co wzeszło, ale zaraz naszły na

nie chmury jak dym z rozpalającego się ogniska, bure i

gęste, wiatr był ciepły, miły, a wóz wciąż jednakowo

skrzypiał i postękiwał, czas zdawał się stać w miejscu,

choć z każdym skrzypnięciem koła coraz bardziej

oddalał mnie od domu, a przybliżałem się - kto wie do

jakiej miejscowości? Czy i jej nie będę musiał opuszczać

równie szybko jak poprzednie? A może jeszcze gorszy

czekał mnie w niej los?

Koń co chwila okładany batem, którego mu nie

żałowałem, początkowo szedł ostrym truchtem potem

jak by nagle spętano mu nogi, że ani rusz nie chciał się

poderwać do biegu, i choćbym go bił aż do zabicia, nic

background image

by to nie dało. Przy tym, drań, widocznie rozumiał, że

miejsce jego właściciela zajął ktoś obcy, bo co chwila

oglądał się do tyłu i cicho rżał. To licho drańskie!

Tymczasem coraz więcej pojawiało się już ludzi!

Jedni na piechotkę, drudzy wozami - to w jednego konia,

jak ja, to w parę. Co kto wiózł na sprzedaż, tego nie

widziałem, bom się nikomu nie przyglądał zbytnio, żeby

nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Jakże się więc

przestraszyłem, kiedy nagle podskoczył do mnie jakiś

chłop, ułapił się za podkulek i zawołał:

—Te, mały, do miasta jedziesz?

—Do miasta, ale ja z wujkiem, do doktora, na

tyfus zachorzał...

Chłopu od razu się zaokrągliły oczy.

- Na tyfus, powiadasz?

W tym momencie wyskrobek zaczął się

szamotać.

—O, słyszycie - powiedziałem - jak się w

gorączce męczy? Całą drogę tak... A do miasta

daleko jeszcze?

—Nielichy kawałek.

—Chcieliście się przysiąść? - zaryzykowałem, a

w duchu jakże się błogosławiłem za to, żem

furmanowi nie tylko gębę zakorkował, ale i

zakryłem go jak trzeba. Bo co by tak było, gdyby

go teraz ten chłop zobaczył związanego?

—Ech, nie, jedź sam, bo z takim chorym... -

odrzekł chłop rozwlekle.

- To wio! - trzasnąłem konia przez grzbiet całą

długością bata.

O dziwo, szkapa poderwała się do biegu, a choć

po kilkunastu krokach sfolgowała, to było nieważne.

Grunt, żem się odczepił od chłopa, ale czy za chwilę nie

przyczepi się do mnie jakiś inny i nie zacznie mnie

pytać, a badać, tego wcale nie byłem pewny.

background image

Żeby więc położyć kres takim albo jeszcze

gorszym niespodziankom, trzeba było jak najprędzej

wziąć roz-

background image

brat nie tylko z furmanem, ale i z jego wozem,

jeżeli nie chciałem sobie napytać nowej biedy.

Najprościej byłoby zjechać z szosy na jakąś boczną

drogę i na niej zostawić wszystko swojemu losowi, a

samemu dać drapaka, ale takiej drogi jak na złość

nigdzie ani śladu. Wreszcie pokazała się, ale prowadziła

jak strzelił do wsi i trzeba mi było pchać się dalej.

Daleko jednak nie ujechałem, bo po kilkuset

metrach szosa nagle skręcała ostrym łukiem między

pola, a czy na nich nie mogłem przepaść, żeby wszelki

ślad po mnie zaginął? Ledwo więc minąłem zakręt,

skierowałem konia na obrzeże szosy, pokryte skąpą,

ubogą trawą i tu się zatrzymałem. Potem, żeby

upozorować swój postój, wyciągnąłem z wozu sakwę z

sieczką i przywiązałem ją u dyszla. Popas! Koń na

widok obroku parsknął głośno, radośnie, a choć nie

wyjąłem mu wędzidła z pyska, z miejsca dobrał się do

żarcia, a ja w świat? Nie, jeszcze nie, bo trzeba było

wpierw zobaczyć, co się dzieje z wyskrobkiem. A nuż

wyciągnął kopytka?

Kiedy mnie zobaczył pochylonego nad sobą,

znów się zaszarpał, wyrzucając ze siebie głuchy jęk, a w

oczach, Boże, ileż wściekłej nienawiści do mnie! Ale

czy mogło być inaczej?

- Złościcie się na mnie? - powiedziałem. - A

widzicie, jak to niedobrze być u kogo w niewoli? Mam

nadzieję, że już nigdy więcej nie przyjdzie wam do

głowy łapać po drodze dzieci, żeby je odstawiać na

policję. To, co zrobiłem, słusznie się wam należało.

Teraz leżcie spokojnie, grzecznie i nie wierzgajcie

nogami, bo ze mną nie przelewki. Jeszcze nikt ze mną

nie wygrał, to i wy nie wygracie. A przegrać, wiecie, co

możecie? Zycie! Bo dla takiego chciwego i złego

człowieka to najlepsza kara uwiązać mu kamień u szyi i

wrzucić go do wody.

background image

W oczach wyskrobka wyczytałem przerażenie.

Czyż-

background image

by uwierzył, że zdolny byłem do czegoś takiego?

No, jak się nasłuchał o mnie samych okropności... Ale

swoją drogą, należało powiedzieć tak draniowi, żeby na

przyszłość pilnował swego i nie wtrącał się więcej do

czyichś spraw. Przy tym niech wie, że - co mówić - ze

mnie zuch, a z takim naprawdę lepiej nie zaczynać. Co

gaś do jego dalszych losów, to byłem zupełnie spokojny.

Ktoś z jadących do miasta wcześniej czy później

zainteresuje się jego wozem, może po prostu będzie

chciał co z niego ukraść, a wtedy czy nie jego najpierw

zobaczy? Ale ja już będę daleko, daleko...

Dobrą chwilę jednak nie opuszczałem jeszcze

wozu, bo co rusz przejeżdżał ktoś obok, potem

przemknęło na rowerach dwóch policjantów,

wysztafirowanych jak na zabawę, za nimi niebawem

przeleciała z głośnym hukiem elegancka bryczka,

zaprzężona w dwa pierwszoklaśne siwki, a na niej

rozparty jak sam nasz dziedzic - jakiś ksiądz. Mimo woli

skurczyłem się cały, schowany za płótno budy, ale kiedy

straciłem go z oczu, zawiniątko z resztkami jedzenia od

razu łaps do ręki i hop z wozu. Tak się szczęśliwie

złożyło, że akurat nikogo nie było w pobliżu na drodze,

a więc - przed siebie!

background image

RO

ZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Mój piękny sen i co mam po przebudzeniu.

Jestem w paszczy lwa i oglądam różne cuda.

Sekwestrant ma różne sposoby na podejrzane ptaszki,

ma sposób i na mnie, co się bardzo smutno kończy

Najedzony i nawet niezdrożony spałem do

południa, z kułakiem pod głową, a nakryty - tylko

niebem. Mimo to spałem tak wybornie, jak rzadko

kiedy. A jaki sen piękny miałem! Że podarował mi

ojciec nowe ubranie i żółte trzewiki. Takie same, jakie

widziałem u Teosia we dworze. Kiedy mi je dawał,

twarz miał uśmiechniętą i mówił:

- To dla ciebie, syneczku, boś grzeczny i

spokojny, a jutro jedziesz na egzamin do szkoły w

mieście...

Nie czekając, aż skończy mówić, chwyciłem

ubranie i od razu je począłem wkładać na siebie, a

kiedym już był ubrany, to już nie byłem ja, tylko Teoś

ze dworu. Znajdowałem się w jakimś pięknym pokoju i

nagle, jak to we śnie, wszystko się dookoła mnie

zmieniło, znowu byłem sobą, jechałem razem z

wyskrobkiem pod budą. Otoczony jego lewym

ramieniem zajadałem cukierki...

Kiedy się przebudziłem, odruchowo

zamlaskałem wargami, jak bym ssał dalej cukierka i

powiodłem ręką po ubraniu. Niestety, zamiast cukierka

miałem przy samych ustach niewielki kamień, a na sobie

stare moje łachy, które z biedą okrywały ciało, a które

ile lat temu były nowe? Ale nie ma się co ślimaczyć!

Zerwałem się, węzełek po staremu na ramię i

dalej w drogę.

background image

Słońce przypiekało wcale nie słabiej niż przed

burzą, w czasie rosnącej posuchy, żyta szeleściły sucho,

wiatr zawiewał nimi, wełniąc je srebrzyście. Pszenice nie

poddawały mu się tak łatwo, pod silniejszym

podmuchem pochylały się jedynie, jak by przepływała

przez nie fala, po czym momentalnie się prostowały,

dumne, mocno wrośnięte w ziemię.

Gdybym był wolny, gdybym miał przed sobą

pewną, jasną przyszłość, jakiż ja byłbym szczęśliwy! Ale

na co mi się miało zdać rozmyślanie? Ot, co dalej robić,

gdzie iść - nad tym się należało raczej zastanowić, bo

jedzenia pozostało mi zaledwie na jeden posiłek, a pole

nie mogło być przecież moim domem.

Skierować się do najbliższej wsi byłoby nieźle -

rozumowałem - może bym znalazł w niej tę upragnioną

służbę, ale ponieważ był to dzień akurat jarmarczny i

wszyscy gospodarze znajdowali się na pewno jeszcze w

mieście, nie było żadnego sensu tam iść. Po południu,

kiedy już zaczną ściągać do domu, też nie bardzo, bo ilu

z nich będzie po dobrej popijawie? W takim stanie nie

tylko gadać im się nie będzie ze mną chciało, ale jeszcze

psem ten i ów poszczuje... Dlatego może dopiero

wieczorem, a najlepiej - jutro, zaraz z. rana. Wtedy każdy

głowę ma zajętą tylko gospodarką i na moje słowa, że

szukam roboty, niejeden na pewno nie będzie obojętny.

A więc - zdecydowałem - z pójścia do wsi nic, zwłaszcza

że i pożywić bym się tam teraz nie mógł, bo wiele

domów jest pozamykanych - i na przełaj polami

skierowałem się ku miastu, które, mówiąc prawdę, nęciło

mnie trochę, bom jeszcze nigdy nie był w żadnym

mieście. Słyszałem tylko, że miastowi ludzie nic nie

robią, chodzą sobie po ulicach z rączkami w kieszeniach i

bez przerwy o czymś gadają... Domy, w jakich

mieszkają, całe z kamienia albo cegły, w nich czyściutko,

bielutko jak u księdza na plebanii albo we dworze. A

background image

sklepów taka chmara, że nie wiadomo, do którego iść,

zwłaszcza że w drzwiach prawie każdego stoi właściciel i

wykrzykuje do przechodniów:

- Do mnie, panie! Do mnie, gospodarzu!

A bywa i tak, głównie przy straganach, że trzech

takich handlarzy łapie jednego chłopa, ten za jedną rękę,

ten za drugą - i każdy ciągnie go do siebie, tacy są

łapczywi na pieniądze za swoje towary, których mają tak

dużo, że aż polki się gną pod nimi. Chłop się wyrywa

jednemu, wyrywa i drugiemu, ale trzeci już czeka na

niego i ledwo go zobaczył uwolnionego, z daleka

pokrzykuje:

- Tu, do mnie! U mnie najtaniej! A towar jak z

żelaza!

Podobnie jak sklepowi i chłopi zachwalają swój

towar: masła, sery, jaja, a potem, żeby go sprzedać,

opuszczają na nim po piątce, po dziesiątce, a nawet pół

złotego, bo jak tu bez grosza wracać do domu?

- Tak to w tym mieście - zakończył ojciec -

okrutnie bogato, pieniężnie, ale żyć tobym w nim nie

chciał, bobym chyba umarł od tych krzyków i jazgotów,

jakie tam prawie bez przerwy...

Odruchowo pomyślałem zupełnie co innego, że

właśnie w takim mieście dopiero bym miał życie, ale

kiedy po długim kluczeniu znalazłem się w tym mieście,

bez przerwy oglądając się na boki, czy kto nie wytyka

mnie palcem, żem włóczykij, ancykryst, którego tyle już

ludzi poszukuje, pierwszą moją myślą było, że życie tutaj

to nie życie. Bo w którą tylko ulicę wszedłem, wszędzie

moc narodu, a wozów ile! A na rynku aż strach, jaka

ciżba, wprost przejść nie można było. I jak tu żyć? Nie,

nie, to nie dla mnie!

Ale na jeden raz to było dobre, a jeszcze lepsze,

że panował taki tłok; mogłem być zupełnie pewny swego

bezpieczeństwa, bo nawet gdyby mnie ktoś rozpoznał,

background image

szybko bym mu przepadł z oczu. I jeszcze jedno: bez

wielkiego ryzyka udało mi się zasilić mój bardzo już

ubogi spichrz a dość spory kawał sera i chałkę. Ser

porwałem z wozu, a chałkę starej handlarce ~ Żydówce,

która bardziej zajęta była nawoływaniem ludzi do

kupowania tylko u niej aniżeli tym, co miała na straganie.

A gdyby nie było takiego tłoku, to nie tylko obydwie te

sztuczki byłyby mi się nie udały, ale dla wszystkich

stałbym jak wymalowany na oczach, a to wcale a wcale

nie byłoby dla mnie wesołe.

Ma się rozumieć, część zdobyczy odrazum

wsunął w siebie, bo nie mogłem się powstrzymać, żeby

nie po-kosztować takich smakołyków, resztę

zapakowałem i marsz dalej, w dalszy obchód po rynku.

Nie, wcale nie wszystkie domy były z kamienia i

cegły, z tym ojciec nie miał racji, bo sporo widziałem i

drewnianych, a w bocznych uliczkach rynku stały same

rudery. Walące się, powykrzywiane, o łatanych,

przegniłych dachach z gontów. No, no, już tam w nich na

pewno nie tak czyściutko i bielutko, jak powiadał ojciec,

a ich mieszkańcy nie chodzą po całych dniach z rączkami

w kieszeniach.

Dzieci, jakiem tu widział, były brudne, blade 1 w

potarganych ubraniach, zupełnie jak u nas na wsi,

fornalskie. Żadne z nich nie było podobne nie tylko do

paniczów ze dworu, ale nawet do tych, które zobaczyłem

później, kiedym poszedł ulicą w górę od rynku.

Ta ulica w całości była brukowana i o dziwo,

wszystkie domy stały z kamienia, a prawie każdy miał z

tyłu niewielki ogród. W trzecim czy może w czwartym w

pewnej chwili uchyliły się drzwi i ukazało się w nich

dwóch chłopców, którzy tak bardzo przypominali mi

swoim wyglądem paniczów, że mało brakowało, a

byłbym wziął nogi za pas.

To ciekawe jednak, że i tu, w mieście, znajdowali

background image

się tacy jak panicze i tacy jak ja. Oczywiście od razu mi

przyszło do głowy, żeby im co umalować, ale dłuższe

przebywanie na tej ulicy, po której najmniej kręciło się

ludzi, mogło być dla mnie za ryzykowne - i szybko

zawróciłem do rynku, na którym, mimo że słońce

przechyliło się już na dobre, wciąż jeszcze było tłoczno, a

od gwaru i pokrzykiwań aż szum szedł górą, jak by w

powietrzu bez przerwy unosił się rój pszczeli. Dopiero

kiedym się na powrót zanurzył w tłok, mogłem

rozróżniać poszczególne głosy, głównie handlarzy i

różnych sprzedających, ale chłopi, owszem, też mieli

niezgorszy dryg do gadania, a koło restauracji to

poniektórzy próbowali nawet podśpiewywać sobie,

chociaż niejednemu słomiane wiechcie wyłaziły z

dziurawych butów.

Po drugiej stronie rynku, gdziem niebawem

przynurkował - i po drodze zwędziwszy ze straganu całą

kiszkę, bo jak się dawało brać, to byłbym głupi, żeby

tego nie robić - zobaczyłem dziw nad dziwy: na wozie

stał jakiś mężczyzna i trzymając wysoko w powietrzu

grzebień, ołówek, zeszyt i kilka agrafek wpiętych w

duży, kolorowy kartonik, wołał na cały głos - już trochę

przechrypły:

- Tylko za jeden złoty! Słuchajcie, ludzie, słuchaj,

narodzie! Za jeden złoty widzicie, ile cennych rzeczy? W

sklepie za sam grzebień trzeba by zapłacić najmniej

złotego, bo to grzebień rogowy, a u taniego Jakuba

dochodzi do niego jeszcze ołówek z najlepszego drzewa i

najlepszego grafitu, dochodzi zeszyt, a ile w nim kartek! -

i uderzył w niego drugą ręką. - A żebyście znali dobre

serce taniego Jakuba, dodaję wam jeszcze cały tuzin

agrafek! Cały tuzin, ani jedna mniej! Bo u taniego Jakuba

wszystko tanie, a najlepsze, że lepszych rzeczy na całym

świecie nie ma. No, kto kupi? Za jeden jedyny złoty? Z

ciżby ludzkiej tu i tam podniosła się ręka, ale wnet opadła

background image

w dół i tani Jakub od nowa zaczął swój śpiew, choć już z

innej beczki:

. Nie ma chętnych? Za jeden jedyny złoty tyle

możecie nabyć i żaden z was nie chce? To znajcie

taniego Jakuba - wykrzyknął - który nie chce was okraść,

nie chce skrzywdzić, a pragnie tylko waszego dobra!

Pochyla się gwałtownie, trzymane rzeczy rzuca

do skrzyni i nie wiadomo skąd wyciąga pończochy.

- Oto pończochy - oznajmia tubalnym głosem -

widzicie? Pończochy, za które w sklepie trzeba by

zapłacić najmniej złotego, ale ponieważ u taniego Jakuba

wszystko jest nie tylko dobre, ale i tanie, do tych

pończoch dołożę wam jeszcze jedną parę takich samych

pończoch, dołożę i tuzin agrafek i patrzcie, patrzcie!

Dokładam pięć stalówek z angielskiej, uszlachetnionej

stali! A wszystko tylko za półtora złotego! Za jedną

złotówkę i pięćdziesiąt groszy! Kto kupi? - pyta

okręcając się wkoło jak tanecznica. - No, powtarzam, kto

ma pragnienie nabyć tyle towarów za jedną złotówkę i

pięćdziesiąt groszy?

—Pończochy, zdaje się, niezłe - ozwał się obok

mnie jakiś kobiecy głos.

—Z pokrzyw na pewno - odburknął jakiś

mężczyzna.

—A choćby i z pokrzyw, to i to warto.

A tani Jakub znów piał, nadaremnie jednak

wypatrując chętnych na swój towar.

- Kto kupi? Spieszcie się, korzystajcie z okazji,

bo jutro nie będzie już tutaj taniego Jakuba!...

Ten dziw nad dziwy, którym w pierwszej chwili

byłem oczarowany, znudził mi się niedługo, bo co tu było

właściwie ciekawego? Ruszyłem więc ku następnej

ciżbie, ale dużo mniejszej, wbiłem się w nią do samego

środka i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, nakrapianego

piegami jak czajcze jajko. Stojąc przed małym stolikiem

background image

nawoływał półgłosem:

- Kto chce popróbować szczęścia? Za jedną

złotówkę można wygrać całe dziesięć złotych, a za

złotych pięć - pięćdziesiąt! Oto dwa naparstki, pod

jednym z nich jest szczęśliwa kulka, kto z was zgadnie,

pod. którym - wygrana jego.

Rzeczywiście, stały na tym stoliku dwa naparstki,

takie same, jakich moja matka używała przy szyciu, ale

czy pod jednym z nich znajdowała się ta szczęśliwa

kulka, nie chciało mi się wierzyć. Pomyślałem:

oszustwo! Tymczasem była to zupełnie uczciwa gra, bo

kiedy w pewnej chwili jakiś już starszawy człowiek

położył złotego i dotknął jednego z naparstków, mówiąc,

że pod nim jest kulka, mężczyzna wyjął spod niego małą,

czarną gałkę.

- Pańska wygrana - powiedział i na stoliku

położył dwa papierki po pięć złotych.

Szczęściarz szybko schował do kieszeni jedną

piątkę i zawołał na cały głos, jakby specjalnie, żeby go

wszyscy słyszeli:

- To jeszcze raz! Jak grać, to grać! Ale teraz za

całą piątkę!

I co za traf! Znów wygrał, tym razem pięćdziesiąt

złotych. Chłopstwu na widok tak wielkiej wygranej aż

dech zaparło, i to ten, to ów rzucił się do zgadywania*

pod którym naparstkiem znajduje się czarna gałka, żaden

z nich nie miał jednak szczęścia i niebawem znów

zamarło dookoła stolika, chłopstwo spoglądało na siebie

jak wystrychnięte na głupców i to jeden, to drugi znikał.

Żal im było przegranej? No, jeszcze by nie? Ale ich

miejsca wnet zajmowali inni, długo i strasznie, strasznie

wolno wygrzebywali z zakamarków swych ubrań

złotówki - i naparstki od nowa szły w ruch.

background image

Aż nagle rozwarła się ciżba - jak rozbrojona - i w

utworzonej luce zobaczyłem... sekwestranta!

Jak później opowiadał, przyszedł tutaj tylko po

to, żeby „przyskrzynić” ptaszka, który na pewno bez

patentu uprawia swój zawód, ale kiedy mnie zobaczył,

Boże, jakże głośno wykrzyknął: „O la, la!” - i nim

zdążyłem zrobić coś ze sobą, ot, choćby wpaść p&d

stolik, już był przy mnie i od razu mnie łaps przez pół -

jak zwierz swoją paszczą. A ponieważ zacząłem się niby

złapany lis szarpać i wić, a nawet gryźć go po rękach,

jedną ręką ujął mnie z tyłu za kołnierz - a sił nie żałował,

bom się omal nie udusił - i ryps mnie przez twarz!

Uderzenie było tak siarczyste, żem go nawet nie poczuł;

straciłem przytomność.

Jak długo pozostawałem w takim stanie, nie

wiem. Pamiętam za to dobrze, że kiedym otwarł oczy,

zobaczyłem dookoła siebie tłum ludzi, jakiś człowiek lał

na mnie wodę z wiadra, a sekwestrant wiązał mi nogi.

- Teraz mi już nie uciekniesz - sapał głośno jak

miech - pieca już nie zburzysz, przez okno nie

wyfruniesz...

Cały byłem zlany wodą, nie wiadomo gdzie

przepadło moje zawiniątko, a policzek tak mnie piekł z

bólu, jak by leżał na nim kawał rozpalonej blachy.

Ktoś się odezwał:

Tak chłopaka katować... Przecie go aż do krwi!

Widzicie, ludzie?

—Żałujesz go? - na to sekwestrant.

—A żałuję, panie, bo jak to można... Jak by tak

jego ojcowie...

Tacy ojcowie jak i on - odrzekł wstając - a on

jak jego ojcowie, bo czy jabłonka urodzi kiedy

śliwkę? No, jazda z nim teraz - rozkazał dwom

najbliżej stojącym chłopom - zanieście go na wóz

i - na posterunek! Tam już czekają na niego -

background image

dodał po chwili.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTE

Pewien pan w podeszłym wieku. Nagroda dla

sekwestranta, a co dla mnie? Brzuch pana w podeszłym

wieku zawiera: znajomość z moją głową, co mi daje

dużo radości i wybawia mnie z opresji

Rzeczywiście, czekali. Bo jakiś grubas w dość

podeszłym wieku, ubrany w granatowy mundur o

pozłocistych guzikach, ledwo się dowiedział od

sekwestranta, com za jeden, aż klasnął w dłonie z

radości.

—O, to się udało! Dawaj go pan tutaj, tutaj! - i

otworzył szeroko drzwi do swojego pokoju. - Co

za niebywale szczęście, że popadł panu w ręce,

co za szczęście, no, no, no! - cmokał i cały

promieniał, jak by go kto z tego szczęścia na

sześć koni wsadził.

—O tak, panie komisarzu - odrzekł sekwestrant.

- A myśli pan komisarz, żem specjalnie za nim

łaził?

No, to już koniec ze mną! - pomyślałem sobie. -

I ani policzka już nie czułem, ani mokrego ubrania, a

potem, kiedy oczy komisarza zaczęły się stawać oczami

psa, któremu się zabiera miskę z żarciem, nic już nie

czułem, jak bym się zamienił w kawał drewna.

Dziękuję panu, bardzo dziękuję - mówił dalej

komisarz - oddał mi pan doprawdy dużą

przysługę, chwytając go, bo czy pan wie? Cały

powiat postawiłem na nogi, żeby go szukali!

—Nie dziwię się temu, bo taki karabiniarz czort

wie, co by jutro, pojutrze mógł zrobić.

—No, już nic nie zrobi. Ale, ale czy on nie ma

ojców, jak pan myśli?

background image

- Chyba nie, a jeżeli są, to na pewno płakać po nim

nie będą.

Od nóg buchnął na mnie żar i momentalnie

wygasł.

Co oni, zabić mnie chcą?

- Płakać? - powiedział komisarz ze śmiechem. -

Też by nie mieli co robić. Zresztą czy tacy czują co?

Przecież to jak robactwo...

—Coraz więcej go, panie komisarzu, nie uważa

pan?

—Więcej, nie więcej, ale trzeba trzymać w

karbach, bo jak by tak popuścić, to pokazaliby...

—O, jeszcze jak, bo jeśli już taki porywa się na co,

to stary...

-’ Spokojna głowa, panie sekwestratorze -

przerwał mu komisarz - bo mamy sposób na to, żeby nie

tylko takiemu umeblować, jak się należy, w głowie, ale i

staremu, nie wie pan o tym? - i wyciągnął rękę do

sekwestratora. - Proszę, niech pan jutro wpadnie, będzie

kasjerka, to wypłaci panu tę przyobiecaną nagrodę, no. i

zobaczy pan swoje znalezisko. Ciekawym, czy je pan

pozna.

Tak bardzo je pan zmieni? - zaśmiał się

sekwestrator.

—Ja? Ależ! Sam się zmieni, ja mu tylko udzielę

pewnej malej lekcji...

Lekcji? - pomyślałem. - Co za lekcji? Uczyć mnie

będzie chciał? To dlaczego przedtem mówili, że płakać po

mnie nikt nie będzie? Nie inaczej, tylko ta lekcja - to

będzie bicie, z którego albo wcale nie wyjdę, albo kaleką.

Ot, tom się dowojował, tom sobie skroił portki

raz na

zawsze, na całe życie!

Miałem rację, bo ledwo się zamknęły drzwi za

sekwestratorem, komisarz odpasał sobie od spodni gruby,

z surowego rzemienia pas.

background image

- Toś ty, szczeniaku? - powiedział takim głosem,

background image

jak by mi groził. - Toś ty? A ja zawsze przez

ciebie mam mieć kłopoty? Kładź się! - ryknął.

Stanął mi przed oczami obraz pociętego tyłka

Rożnika i zamiast się położyć, rzuciłem spojrzeniem to

tu, to tam - jak się ratować? Gdzie uciekać? A komisarz

już sunie w moje stronę, powoli, ciężko - widocznie

przez ten tłuszcz, jakiego najwięcej dźwigał na swoim

brzuchu; w odruchu samoobrony skuliłem się, ale

kiedym zobaczył, że ręka z pasem podrywa się do góry,

strach przed biciem dodał mi sił, dodał mi jakiejś

straceńczej odwagi - i - masz, draniu! - z całej mocy

harat go w sam środek wypiętego do przodu kałduna. Bo

jak już mam nie wyjść z tego pokoju, to niech

przynajmniej i tutaj pozostawię po sobie jakieś

wspomnienie.

Posłyszałem jęk i - o cudzie - zaraz po nim

komisarz zwalił się na podłogę zupełnie jak nieżywy.

Widocznie za ‘mocno go trzasnąłem i omdlał, ale czyż

dla mnie nie było to wybawieniem? Wprost więc jak na

skrzydłach - do drzwi, naciskam klamkę i już jestem w

drugim pokoju, zupełnie pustym. Proste ławki pod

ścianami, kilka krzeseł, pośrodku duży stół, a na nim - co

to? Mój węzełek? Naprawdę mój węzełek? Że go

sekwestrator nie przyniósł, tego byłem najpewniejszy,

czyżby więc który z chłopów? Kto by to jednak nie był,

uczynił najpiękniej, jak tylko mógł uczynić: uratował

mnie przed głodem przez najbliższe dwa dni co

najmniej. A więc pod pachę go - i hajda w drogę, ale

niespodzianie otwierają się drzwi, wychodzące na ulicę, i

staje w nich policjant. Na szczęście nie był to Piwko z

pianką ani też jego towarzysz. A że nie widział, jak mnie

tutaj przy transportowano, spojrzał na mnie koso i jak nie

huknie:

—A ty tu co?...

—Nic, nic, proszę pana... ja po prośbie...

background image

- To ja ci tu zaraz dam „po prośbie”! Won stąd,

psiakrew, won! - i z całej siły szarpnął drzwi do siebie,

że aż odbiły się od ściany.

Gdybym naprawdę przyszedł tutaj żebrać,

głodny, na pewno bym się rozpłakał, ale kiedy moim

zbawieniem była ucieczka stąd, i to jaka ucieczka! -

szurnąłem do przodu, a potem prosto na ulicę.

background image

ROZDZIAŁ

DWUDZIESTA PIERWSZY

Wóz szczęścia i moja jazda w nieznane, która się

nagle kończy, bo nade mną niebo, a przede mną wielka

niewiadoma

Do rynku, na którym kotłował się jeszcze tłok

jarmarczny, miałem zaledwie sto metrów, szybkom je

więc przebył, niemal lotem ptaka, i od razu zanurzam się

w największą ciżbę ludzką, potem pakuję się między

wozy, bo jeżeli na jednym z nich nie znajdę jakiego

schronu, to nigdzie więcej.

Wozów jak wozów - cała masa! Jedne biedne,

inne bogate, ale prawie wszystkie puste, nie licząc

siedzeń, przeważnie ze słomy. Oczywiście mowy nie

było, żebym się wsunął pod takie siedzenie, tu trzeba

było jakichś skrzyń, pak, beczek, między którymi

miałbym idealną kryjówkę, lecz tego ani na lekarstwo.

Ale na którymś tam z kolei widzę naraz całą górę

długiej, szuwarowatej trawy. A czy pod nią nie mogę się

schować? Przecież konie, jakieś dwa wychudzone siwki,

stoją nad nią, jak by się do niej modliły, gospodarz,

kiedy przyjdzie, też nie będzie w niej gmerał, bo w jakim

celu miałby to robić? A więc? Jeden skok do wozu,

potem na koło - i już wsuwam się pod trawę niczym kret.

No, gdzie jak gdzie, ale tutaj ‘na pewno nikt mnie nie

znajdzie - ani policjant, ani sekwestrator, bo komu by

przyszło do głowy, że ja akurat na tym wozie mogę być

ukryty?

Chociaż cały jestem skulony, zwinięty w kłębek

jak jeż, żeby mi przypadkiem nie wystawały nogi spod

trawy, czuję się, jak bym się raptem znalazł w siódmym

niebie, no, bo jeszcze by nie? Przecież nie tylko skórę

uratowałem przed biciem, ale kto wie, może i życie? Bo

background image

czy nie mówiono, że płakać po mnie nikt nie będzie? Nie

inaczej, tylko zabić mnie chciał ten grubas, to teraz ma!

Na pewno leży jeszcze na podłodze albo się trzyma za to

wstrętne swoje brzuszysko i jęczy wniebogłosy. Niech

jęczy, niech leży! Gdybym był i sekwestratorowi tak

zrobił, byłaby teraz para, ale przecież może mi jeszcze

kiedy wpadnie w ręce, a wtedy - tak samo go! Albo

jeszcze gorzej, cackać się z nim nie będę, jak wtedy w

lesie. I z komisarzem, i z policjantami, bo co dla nich

taki jak ja? Robak albo jeszcze mniej... Dam ja im więc

tego robaka, jak tylko dorosnę, tak dam, że do śmierci

mnie chyba nie zapomną - postanawiam naraz i prawie

momentalnie zamieniam się cały w słuch, bo do mojego

wozu zbliżają się czyjeś kroki. Na szczęście nie są to

kroki ani sekwestratora, ani policjantów, ale tylko dwóch

kobiet, z których jedna żali się, że ją oszukano i zamiast

5 metrów surówki, odmierzono jej 4,90.

—A nie mogliście kazać, żeby wam jeszcze raz

przemierzyła? - powiada druga.

Kazałam, juści, że kazałam, ale co z tego? Jak

mierzyła, to tak, owak robiła rękami, jak by

łapała powietrze. Wiadomo, ręce ma lekkie, nie

wyrobione, nie to, co nasze, a oszukaństwo to ich

chleb. Z tego, juchy, żyją. Przecie chłopa każdy

patrzy - to skubnąć, to zarwać, jak by mu się

wszystko samo rodziło. Ech! - wzdycha

markotnie.

A tak, tak jest, moja kumo, a nie inaczej, taki

czas... Bo i ten tani Jakub! Cudnościami mami, a

jak daje, to nie wiadomo co, same lichoty, że i

tych paru groszy szkoda.

—Komu, jak komu, ale jemu nie zazdrośćcie...

Ale już są daleko ode mnie i jeszcze chwila, dwie

background image

i nic nie słyszę. Krótko jednak trwa to milczenie,

bo oto z przeciwnej strony zbliżają się czyjeś kroki, z

pewnością chłopskie, bo chodnik aż dudni pod nimi.

Nagle kurczę się odruchowo, bo dolatuje mnie:

—O chłopaka pytają?

—Aha - pada odpowiedź.

—A cóż to znowu? Chłopak, taki mały smród,

zawinił im w czym? Ukradł co, czy jak?

—Nie wiem, jedni gadają, że ukradł, inni, że

kogoś tam spalił, a jakaś kobieta mówiła, - że

strzelał z karabinu do samego policjanta...

O! - wykrzyknął chłop i więcej ani słowa.

Zresztą choćby i powiedział coś więcej, tobym

nic nie dosłyszał, bo echo ich kroków jest już tak

ciche, jak by szli po piaszczystej drodze, a nie po

kamieniach. Ale niebawem znów czyjeś kroki.

Tym razem pojedyncze, a zmierzają prosto do

mojego wozu, jak by dla tego kogoś tylko on

istniał. Czy nie gospodarz? Ależ tak, bo staje

przy koniach, poprawia na nich uprząż, coś pod

nosem mruczy i nagle, na cały głos, ze

śmiechem:

—Matka, tak żałowałaś trawy, a widzisz? Ani jej

tknęły.

To dobrze - odpowiada kobieta - krowy

zacedzić, co będą ją miały, bo nie takie wzgarne

jak te twoje koniki. Ale co się ty tam tak

guzdrzesz? Kończ co duchu to zaprzęganie i

jedziemy. Wystarczy mi i miasta, i sprawunków.

- Na długo? - zaśmiał się w głos. - Na tydzień?

Kobieta burknęła coś pod nosem, ale któreś z nich

już się gramoliło na wóz, nim usadowiło się na

siedzeniu, chwilę gmerało w trawie, może czego

szukało? - i znów słyszę męski głos:

—Chciałaś brać ze sobą chłopaka, a jak bym ci

background image

był nie odradził, gdzie by był teraz? Na badaniu?

—Mojego by nie wzięli - odpowiedziała kobieta.

background image

-Twojego by nie wzięli! A masz na to dowód, że

twój? Tamci, co ich pobrali, też chyba byli tacy jak twój,

a poszli?

- Jak sprawdzą, że to nie ten, co go szukają,

żadnego trzymać nie będą.

- Ale zanim to zrobią, ile czasu upłynie? No,

wio! - trzepnął batem po uprzęży końskiej i nareszcie

zaturkotały koła po kamieniach rynku, a ja dopiero teraz

mogłem się rozprężyć, wyciągnąć jak należy. Ale im

bardziej oddalałem się od rynku, a następnie – od miasta,

tym większy ogarniał mnie smutek, bo jak wynikało z

podsłuchanych rozmów, sytuacja moja była bardzo a

bardzo kiepska. Przecież szukają mnie! A jak by mnie

teraz capnęli w swoje rączki, to żegnaj zdrowie na całe

lata, a życia nie mogliby mnie pozbawić?

I gdzie teraz iść, żeby do tego nie doszło? Na

służbę? A czy wziąłby kto do siebie na służbę chłopaka,

za którym chodzi policja? Zresztą co by mi to dało,

choćby mnie i kto wziął do tej służby? Za to więzienie -

na pewno dużo, bo czy to nie jedyne miejsce, gdzie nikt

by mnie nie odkrył? Przecież tam, jak słyszałem, poza

więźniami nikomu więcej nie wolno być, nawet

komendantowi policji czy komisarzowi! No, mnie, ma

się rozumieć, od razu by wzięli do niego, niechbym im

tylko opowiedział, com nawyprawiał, i masz, policjo,

szukaj sobie wiatru w polu.

A jak by mi tam było, toby było, ale na pewno

by mnie nie zakatrupili, może nawet ani ręki nikt by na

mnie nie podniósł, a ponieważ jestem młody i chętny do

nauki, to kto wie, może by mnie i uczono czego?

Książek tam chyba nie brak, a może i nauczyciel jaki

jest? A ubranie i jedzenie na pewno by mi dali, bo o

głodzie by mnie tam nie trzymano i proszę, źle by mi

było? W końcu by się jeszcze tak złożyło, że bym

wyszedł stamtąd jakim uczonym albo fachowcem.

background image

I spełniłyby się marzenia ojca, bo kiedy bym

wreszcie wrócił do domu, to już nie byłbym taki jak on,

czy ktoś inny od nas, ale miastowiec, ubrany elegancko,

w kamaszkach i w kapeluszu, a na powitanie

podawałbym rękę jak prawdziwi panowie ze dworu...

Tymczasem wóz tak wartko toczył się gdzieś

przed siebie, że tylko grzechotał pode mną. Wreszcie

konie sfolgowały. Znajdowaliśmy się widocznie na

drodze polnej, bo i koła szły równo, bez żadnych

wstrząsów. Jeżeli miałem wracać do miasta, do

więzienia, dalej jechać nie mogłem, szybko się więc

wysunąłem spod trawy, potem, jak piskorz, przez kielnię

- i skok! Ale żem się źle odbił od wozu, placnąłem na

sam środek drogi, aż mi w krzyżach coś łupnęło. A

furman, jak głuchy, ani się obejrzał do tyłu. To ci

człowiek!

background image

ROZDZIAŁ

DWUDZIESTY DRUGI

Las, ale bez chojara. Poręba, dogorywające

ognisko i nieznajomy. Dziwna rozmowa, która się staje

początkiem całej książki. Ale niewiadoma wciąż przede

mną, bom taki mały, głupiutki chłopaczek...

Był już przed wieczerz. Słońce, przechylone

mocno na zachodnią stronę, rzucało długie cienie.

Jeszcze godzina, najwyżej dwie - i zapadnie wieczór, a ja

nie tylko nie wiedziałem, gdzie spędzę zbliżającą się noc,

ale nie wiedziałem, co w ogóle robić.

Chociaż czułem głód, nie rozwiązywałem

węzełka. Usiadłszy gdzieś na przykopie, pod krzakiem

dzikiej róży, popadłem w stan, w którym najchętniej bym

umarł, bo na co mi było dalej żyć? Żeby wpaść w ręce

moich prześladowców? Zresztą choćbym i nie wpadł w

ich ręce, choćby mi się udało uniknąć kary, co mnie

wesołego czekało? Dlatego czy można się jeszcze wahać

z tym więzieniem?

Nagle, sam nie wiem dlaczego, porwał mnie

płacz i długo, długo płakałem, potem wytarłem sobie

oczy rękawem kapoty, wstałem i cóż, ruszyłem w stronę

miasta, do tego więzienia. Niech się dzieje co chce! Ale

po kilkudziesięciu krokach przyszło mi naraz do głowy -

czy warto iść teraz do miasta? Przecież jak zajdę do

niego, będzie już noc, w najlepszym razie późny wieczór,

a czy przyjmą mnie do więzienia o tak późnej porze?

Naczelnik na pewno będzie już spał, urzędnicy chyba też

- i rad nierad, siedź, czekaj do rana, ale gdzie? W którym

miejscu, żeby mnie nie złapała policja? Przecież w

mieście to nie na wsi, tam ani stodół, ani siana, dlatego

czy nie będzie najlepiej, jak prześpię się gdzieś na polu,

w pierwszej lepszej bruździe? Albo po prostu pójdę do

background image

lasu i tam sobie wyszukam jakiego chojara. A ten las,

osnuty sinawą mgłą. przed wieczoru, proszę, tylko ręką

do niego sięgnąć, najwyżej za pół godziny powinienem

już w nim być.

Tak, to będzie najlepsze - zdecydowałem i od

razu puściłem się w tym kierunku nie bardzo się

trzymając ścieżek, żeby sobie skrócić drogę. Mimo to

dopiero po trzeciej pół godzinie, kiedy już brał na dobre

wieczór, dowlokłem się do tego lasu - zmachany,

zziajany, wprost z duszą na ramieniu. A tak widział mi

się on bliski!

Z wyszukaniem chojara też nie było tak łatwo,

jak mi się wydawało. Bo najpierw, zaraz z brzegu lasu -

gęstwa świerków, jeszcze zupełnie młodych, potem

jakieś drągowate cienkusze, a grubych starych drzew -

ani na lekarstwo.

Zawracać na pola nie bardzo mi się chciało, bo co

spanie w lesie, to nie pod gołym niebem w bruździe jak

zając - i choć zmierzch na dobre już zapadł, wszyłem się

między tę drobnicę. Bo co było innego robić?

Oczywiście dość szybko straciłem kierunek, nie

wiedziałem, ani z której strony przyszedłem, ani w którą

przedzieram się. A dookół, ki licho, wciąż jedno i to

samo - rzadzizna! Kiedy więc wyrosła nagle przede mną

ściana świerkowego gąszczu, wprost z radością dałem w

niego nura. Nareszcie jakaś odmiana!

Ale i tu jak na złość nic z tego chojara. Duktem,

niby tunelem, sznuruję więc dalej i dalej i po długim,

długim czasie otwiera się przede mną wolna przestrzeń,

uderza mi w twarz świeże powietrze, ale przesycone tak

bardzo wonią żywicy i trocin, jak bym się znalazł na

podwórzu tartacznym.

background image

Stoję na skraju świerkowiny i wskroś mroku ślepię

to tu, to tam - żadnej budowli nigdzie ani znaku. Za to

jakaż chmara jako tako widocznych łbów po ściętych

drzewach, a między nimi jeden sąg obok drugiego. To

było jasne - miałem przed sobą porębę, mogłem więc

sobie teraz powiedzieć, żem nareszcie u celu, bo gdzie

poręba, tam i chojaki, zresztą korony ich, rozgałęzione

szeroko, wyraźnie było widać na tle nieba. Przed

wdarciem się na jeden z nich trzeba było sobie trochę

wypocząć, przede wszystkim jednak coś zjeść, zmierzam

więc do najbliższego, dość sporawego łba pniaka, żeby na

nim usiąść i nagle - stop! Staję jak wrośnięty w ziemię, bo

oto dostrzegam przed sobą dogorywające ognisko, a w

odległości dwóch kroków od niego siedzi oparty o bok

budy z gałęzi choiny jakiś człowiek. Z pewnością

drzemał, bo wcale się nie poruszał.

Tom wpadł! - pomyślałem odruchowo, mimo to

ruszyłem do niego, już choćby przez samą ciekawość, kto

to taki. Po chwili zobaczyłem dawno nie goloną twarz, a

spod mocno postrzępionego kaszkietu kilka pasemek

szarych, spopielały eh włosów. Nieznajomy miał na sobie

grubą, bajową kapotę, na nogach krypce. Obok leżała

siekiera, jakieś zawiniątko i manierka wojskowa.

Uciekać? Ale dlaczego? Przecież człowiek ten na pewno

mnie nie znał, może nawet o mnie nie słyszał, zamiast

więc uciekać, zrobię najlepiej, jak tutaj zostanę, bo buda

nawet niczego sobie, jak by mi tak poszło dobrze, to kto

wie, może bym w niej i przenocował? A byłoby mi tu na

pewno o wiele lepiej spać, aniżeli na najlepszym nawet

drzewie.

- Już wiem, co zrobię - mówię sobie. - Zajmę się

ogniskiem, żeby nie wygasło, to powinno mu się

spodobać...

Chwytam garść drobnych gałęzi i rzucam na

ogień.

background image

Buchnął kłąb dymu, a niebawem przez igliwie

wystrzela płomień, który już bez przerwy prawie buzuje,

bom nie żałował paliwa. A nieznajomy ani się poruszy,

dopiero kiedy mu przygrzało na dobre, podrywa głową

do góry, a zobaczywszy mnie, od razu pyta, zaskoczony

nie byle jak moim widokiem:

—A ty skąd?...

—Już wygasło - bąkam w odpowiedzi i

wskazuję ręką na ognisko, ale nieznajomy nie

daje się zmylić i znów swoje, a ostrzej niż

wpierw.

—Nie gadaj mi, że wygasło, czy nie wygasło, a

mów jasno, skąd się tu wziąłeś? Pobłądziłeś,

czyś z domu uciekł, he?

—Nie uciekłem, ale... ale ja do służby, nie mam

ojców... - nakręcam starą katarynkę, bo to było

najlepsze, przecież już wypróbowane.

- Do służby? - powtórzył. - A ojcowie nie żyją?

Mizerny jesteś, nie ma co, prawie skóra i kości, widać,

mówisz prawdę, przy ojcach tak byś nie wyglądał...

- Az nauką jak? - pada nagle. - Nie chodzisz do

szkoły? Przerwałeś?

- Tak - odpowiadam cicho, prawie szeptem.

Nieznajomy chwilę mi się jeszcze przyglądał, jak by

mnie taksował - wzrokiem, potem naraz sięgnął do

zawiniątka i wyjął z niego kawałek chleba.

—Masz - powiedział, podając mi go - boś chyba

głodny, co?

—Tak, głodnym, ale czekajcie - powiedziałem

żywo - ja tu mam... byłem w mieście i udało mi

się...

—Ukraść? - poderwał się. - To więcej żebyś mi

tego nie robił, rozumiesz? Bo raz ukradniesz, a

sto razy.za to zapłacisz. Ale kiedy już masz, to

dawaj, pokaż, co tam jest. Cóż to, kiszka? -

background image

zdziwił się. - Ser? A nawet chałka?

Odruchowo wyciągnął rękę, zaraz ją jednak

cofnął.

background image

—Nie, to dla ciebie - powiedział. - Taki mały

pędrak musi dobrze jeść, żeby przybierał na

siłach. Zresztą ja mam co...

—To wasze jutro będziemy jeść, a teraz to, moje.

Dobrze?

—Ano - odrzekł - jak już tak chcesz, to dawaj,

ale samą kiszkę. Ser odłóż na jutro, a chałka

będzie dla ciebie. To nie jedzenie dla mnie,

prawie jak ślina.

Zrobiłem, jak powiedział, a potem tak wyszło, że

cały ser i chałka powędrowały z powrotem do

zawiniątka, bo wystarczyła nam kiszka z chlebem. A

smakowała mi! Smakowała nie mniej i mojemu

kompanowi, bo połknął ją nie wiadomo kiedy, nawet

skóry z niej nie ściągał. Potem, kiedy wytarł sobie usta

rękawem kapoty, powiedział:

- Toś, synu, sam, sierota, jak mówią. I nie miałeś

na kogo popaść, tylko akurat na mnie, to ci los garbaty!

Tak, tak, garbaty los, bo ty nie masz nic, a ja dwa białe, a

trzecie jak śnieg. A takie dwie biedy razem... Jak

myślisz, dobre to?

background image

—Nie wiem, ale chciałbym tu, przy was.

Stróżem tu jesteście czy jak?

—Widzę, synku, żeś przemyślny, umiesz trafiać,

jak trzeba. Tak, stróżem tu jestem. No, gajowy

też tu zachodzi, ale rzadko, a ja tu niby z urzędu

i noc w noc wartuję, żeby kto nie wywiózł

jakiego kawałka czy gałęzi. Bo jak by ci

powiedzieć, ten las zakupił jeden taki Żyd,

Rozenblum się nazywa, i tnie go teraz, rąbie za

krajem. Czas na to, nie czas, ale co robić, jak tak

chce? Widać ma w tym interes...

—To ja będę razem z wami!

—Ze mną! - powtórzył i zamilkł, jak by się

zastanawiał, co ma mi powiedzieć.

,- A nie okradniesz mnie? - pyta niespodzianie. -

Bo taki przemyśleniec, to wiesz, jak jest. Możeś ty licho

wie skąd... - i szybko dodaje: - U mnie tu bogactw tyle,

co kot napłakał, ale i tej manierki byłoby mi szkoda - i

popchnął ją butem przed siebie.

—Ani palcem niczego wam nie tknę! -

zawołałem. - Na Boga się mogę sprawić, na

wszystkich świętych!

—Dzisiaj się sprawisz - odparł - jutro swoje

zrobisz. No, dobra, zostań, ale jak bym tylko co

zobaczył... won od razu. I nie myśl sobie, że

darmo będziesz chleb jadł u mnie, o nie,

kochasiu. Tak dobrze to nie będzie. Może przy

gałęziach, może przy czym innym, a coś tam na

pewno wykombinuję dla ciebie. A na zimę... Ale

do zimy jeszcze daleko.

—Tak, daleko - przytwierdziłem chyba dlatego,

żeby coś powiedzieć. - Do tego czasu różnie

może być - i jak by mnie sam diabeł podkusił,

spytałem nagle: - A policjanty tu nie zachodzą?

- O, bratku! - zawołał. - Policjantów się boisz?

background image

Cóż to, szukają cię już? - i złapał mnie za rękę, zajrzał w

oczy.

background image

—A jak wam wszystko opowiem, nie wygonicie

mnie od siebie?

—Gadaj! - rozkazał krótko.

Jakże mi ciężko było zacząć! Co otworzyłem usta, zaraz je

zamykałem z powrotem, bo kto to widział, żebym mu

opowiadał wszystko! Co

za licho mnie spowodowało z tymi policjantami! Ale jeżeli

ten człowiek ulitował się nade mną i chce mnie przygarnąć

do siebie, to czy nie

powinien znać całego mojego życia? Już choćby dlatego,

żeby mnie potem obronił przed kim, jak zajdzie potrzeba?

Bo o to, żeby mnie wygonił od siebie, to się chyba nie

potrzebuję bać. Zresztą wygoni - trudno, ale policji na

pewno mnie nie wyda, do księdza nie zaprowadzi, tego

mogłem być pewny, dlatego co szkodzi popróbować?

—Tyłeś nabroił, że nie wiesz, z którego końca

zacząć? - spytał.

—E, wiem - odparłem - ale jakoś tak nie idzie...

To zaraz, pomogę ci, żeby lepiej poszło. Wal za

mną: wisus był ze mnie... Dobre? - zaśmiał się.

—Dobre, bo tak jest, wisus był ze mnie... -

odrzekłem z wolna i słowo po słowie

poprowadziłem dalej swoją opowieść o moim

życiu, którą kiedyś, kiedyś, jeszcze raz miałem

przeżywać «na nowo.

Ognisko wygasło zupełnie, dookół stała coraz

głębsza noc, rozjaśniona jako tako odblaskiem księżyca, a

ja wciąż opowiadałem. Jasne, że piąte przez dziesiąte, co z

grubsza. Wreszcie dobiłem do końca, a stróż zawołał:

- No i powiedz teraz, nie miałem racji? Huncwot z

ciebie, dubelt huncwot! Bo kto widział zaczynać 1 z

księdzem, z dworem, z sekwestratorem, policją nawet?

Ech, chłopaku, chłopaku, niedobrze... A żeś tego i tamtego

na dudka wystrychnął, to jeszcze gorzej dla

background image

ciebie, bo myślisz, darują ci to? Już cię ścigają,

szu-

—Pomożecie mi? - spytałem i cały wprost

zamarłem w oczekiwaniu na jego odpowiedź.

—A co, może mam cię wygonić od siebie, żebyś

gdzie skapł? Bo gdzie byś ty teraz poszedł? Kto

by ci dał jakieś zachylenie? A zechciałbyś

wrócić do domu, to jeszcze gorzej, bo w takieś

błoto wlazł, pędraku, że niech to!... Ja też

miałem chłopaka - powiedział po chwili, prawie

szeptem - ale był inny, spokojny, skromny... Ale

to może przez chorobę, co go w końcu wzięła, a

zaraz za nim, chyba z żałości, poszła jego

matka...

Nie rozumiejąc, że w tej chwili przeżywał

bardzo smutne, bolesne wspomnienie, bąknąłem, jak

bym się chciał usprawiedliwić:

—Nie wiedziałem, że tak będzie... Tak źle...

—Dużo się robi złego, jak się nie wie, co się

robi. I dla siebie, i dla obcych - odrzekł

spokojnie.

—Ale wy mi darujecie?

—Ja ci nie mam co ani darować, ani nie

darować. Ale na przyszłość masz być inny, i

będziesz inny, bo jak powiedziałem, znalazła się

dla mnie robota, to znajdzie się i dla ciebie, a

oprócz tego postaram ci się o jakieś książki,

kiedy już tak bardzo palisz się do nich. Poproszę

o nie tego Rozenblunia. Bogaty, bo bogaty, ale

wydaje się porządny, uczynny, to może ci da

jakieś stare książki, co już jego dzieciom

niepotrzebne. Zresztą to i dla mnie będzie dobre,

jak mi co czasami poczytasz, bo lubię różne

takie...

Tak skończył się pierwszy rozdział mego życia,

background image

rozdział bezfrasobliwego bisurmanienia się, a zaczął się

drugi, w którym prawie zupełnie miałem nie znać

uśmiechu, radości. Pragnąłem iść do szkoły, uczyć się,

od chwili opuszczenia domu już byłem, jak się okazało,

w szkole, choć wcale sobie nie zdawałem z tego sprawy.

Ale jeżeli tamta szkoła byłaby zrobiła ze mnie „pana”, ta

miała uczynić ze mnie jednego z tych, którzy marzenie

ojca o tym „nowym porządku” mieli wprowadzić w

czyn.

Ale żeby się tak stało, trzeba było tego

wszystkiego, com zrobił, przede wszystkim jednak tej

wojny z księdzem, policją i dworem. Po wielu, wielu

latach miałem ją wygrać, ale wtedy, tej nocy, kiedym już

leżał na pryczy zbitej z prostych, sosnowych palików,

jakże się jej bałem!

Zapatrzony w mrok, ścielący się ponad porębą,

wprost drżałem na myśl o tym, co będzie ze mną, co

mnie czeka jutro, pojutrze? A jeżeli się policja o mnie

dowie, co wtedy? A jakież byłoby nieszczęście, gdyby

mi przyszło i stąd jeszcze uciekać! Ale może nie dojdzie

do tego? Może się uratuję?

I do małego mojego serca, szarpanego

niepokojem i wątpliwościami, wstąpiła maleńka otucha,

a zaraz potem posłyszałem nadchodzącego stróża.

Wracał z obchodu poręby, bo coś mu się zwidziało, że

ktoś tam po niej łazi.

Chwilę postał przed ogniskiem, rzucił kilka

gałązek na ogień i ruszył w głąb budy, w stronę pryczy.

Usiadł na niej i długo się nie ruszał ani nic nie mówił.

Nagłe pochylił się nade mną i poczułem jego rękę na

mojej głowie. Wyszeptał:

- Twarde go czeka życie, gorzkie! Przezwali go

ancykrystem, a to taka bidulka, taka mizerota. W świat

wyruszył, żeby co, zdobyć go? To ci!... - chwila

milczenia, potem znów: - Naprawdę trzeba mu się

background image

postarać o jakie książki, niech ma. Bisurman, bo

bisurman, ale jak to ładnie postąpił z tą kobietą? Widać -

serce złote, to może i mnie tak... I mnie się odpłaci

kiedy, na moje stare lata, jak mu co dobrego okażę?

Zresztą odpłaci, nie odpłaci, a ‘trzeba się nim

zaopiekować, żeby się toto nie zmarnowało, nie skapło.

Przeciem człowiek, nie zwierz.

Chwilę jeszcze posiedział na mojej pryczy, coś

tam sobie rozważając a medytując, potem wstał, pokręcił

się trochę po budzie i wyszedł.

Długo patrzyłem za nim. Tak, to było już pewne;

los mój nareszcie się odmienił, na dobre się odmienił za

sprawą tego oto człowieka, obcego człowieka. I raptem

poczułem do niego wielką miłość, stał mi się drogi,

bliski, zupełnie jak ojciec.

Kiedy mi znikł z oczu, stanął mi niespodzianie w

myślach mój prawdziwy ojciec i tak bardzo zatęskniłem

za nim, że nie wiem, co bym dał, żeby go zobaczyć.

Potem matka, nawet babka... Kochałem ich, w tej chwili

może nawet mocniej niż kiedykolwiek, cóż jednak z

tego, skoro byłem tak daleko od nich i nie wiedziałem,

kiedy ich znów zobaczę. A może już nigdy?

Niebawem przypomniała mi się i Kaśka. Żal mi

jej było, ale czy ja, czy naprawdę ja byłem winien jej

niedoli? Choćbym więc i wrócił teraz do wsi i całą winę

wziął na siebie, czy to by jej co pomogło? Mnie by na

pewno pobili, może nawet do krwi, alboby i coś

gorszego mogli zrobić, a ja - swoją drogą! Bo to nie tak

łatwo z przesądami i zabobonną wiarą takiego

Łaziebnika. A ilu ich we wsi? Co innego, gdybym był

duży. Ale też! Przecie Rożnik jest duży, wygarnia

ludziom prawdę - i co? Tu się powinno inaczej, zupełnie

inaczej... Ale jak inaczej - ani pojęcia nie miałem, bo

skąd? Ja, taki mały, głupiutki chłopaczek?

A nad porębą wciąż stała noc.

background image

„KB”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jozef MORTON Wielkie Przygody Małego Ancykrysta
Morton Józef Wielkie kochanie
VI Wielkie przygotowania
Kamil Giżycki Nil rzeka wielkiej przygody
Wielki spór o małego człowieka – Ciekawy komentarz profesora Macieja Henneberga oraz o tym kim był „
Rok wielkiej przygody Nassalski Olgierd
Wielki Slizg Małego Pingwinka
Szymowski Operacja Smoleńsk Wielkie przygotowanie
Wielkie i ostateczne przygotowanie, wykłady-kazania, Kazania Dawida Wilkersona
III Nasze wielkopostne przygotowania Wielki Post
Przygotujcie Sie Na Wielkie Udreczenie
Dlaczego powinniśmy przygotować się do wielkiej wojny
Ebooks Pl Wielki Zapomniany Józef Mackiewicz Michnik Szechter Kłamstwo Polityka Książki
Wielkie i ostateczne przygotowanie
Jak Izrael pomógł Sri Lance przygotować się do wielkich ataków
CAVANNA Pismo Nieświęte czyli przygody Boga i małego Jezuska

więcej podobnych podstron