JÓZEF MORTON
Wielkie
Przygody Małego
Ancykrysta
„KB”
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Od rzemyczka - do koniczka
od małej psoty - do Franca i czegoś więcej,
czyli inaczej: moja kariera wisusa
Wisus był ze mnie, ale czy w wieku między
dwunastym a piętnastym rokiem życia można nie być
wisusem? Zwłaszcza kiedy sprzyjają temu warunki? A ja
warunki miałem wprost idealne, żeby po całych dniach
psioczyć i płatać różne figle, bo opiekę nade mną
sprawowała właściwie tylko babka, częściej zajęta
swoim różańcem aniżeli czymkolwiek innym, a ojciec i
matka jak o świcie wychodzili z domu do roboty we
dworze, to wracali dopiero późnym wieczorem, prawie
zawsze tak zmęczeni, że ledwo mogli oddychać. Nie
dziwota więc, że nic im się nie chciało, a najmniej -
zawracać sobie głowę moją osobą. Ale ile razy
przeskrobałem coś za bardzo, a ktoś ze wsi naskarżył na
mnie przed ojcem, zaraz, ledwo się znalazł w izbie,
przywoływał mnie do siebie, obejmował mocno swoimi
wychudłymi ramionami i pytał:
- Coś tam zmajstrował? Przyznaj się.
Choć wiedziałem, że nie spotka mnie żadna kara,
bo ojciec nigdy mnie jeszcze za nic nie zbił, bałem się
mówić prawdę.
- Nic nie powiesz? - pytał ojciec po chwili.
W głosie jego nie było surowości. Była tylko
miłość. Z taką samą miłością patrzyły na mnie jego oczy,
z wielką, bezbrzeżną miłością do swego jedynaka, mimo
to wciąż milczałem. W końcu, kiedy milczenie dłuższe
stawało się wprost nie do wytrzymania, bąkałem:
- Ano, tatusiu...
I od słowa do słowa, a nieraz od sylaby do sylaby
- przyznawałem się do wszystkiego.
Ojciec długo nie mówił nic. Patrzył na mnie
smutnym, zdesperowanym wzrokiem.
—Po coś to zrobił? - odzywał się w końcu. -
Dlaczego z ciebie taki despetnik? Niedawno
potłukłeś Agacie garnki, co się suszyły na
sztachetach, potem strzechę na stodole u Jarmuły
rozebrałeś, konie rozpętałeś... Dziecko, co za
diabeł wlazł w ciebie?
—Ja nie rozbierałem strzechy u Jarmuły...
—A kto, jak nie ty? Przecież widzieli cię. W
żywe oczy chcesz mi teraz kłamać? Wstydź się!
Znowu zwiesiłem głowę.
- Jak tak dalej będzie, to co z ciebie wyrośnie?
Zbój? Łotr?
Nie przerywałem swojego milczenia, bo co w
takiej chwili mogłem odpowiedzieć? A ojciec, nie
wypuszczając mnie ze swoich ramion, mówił dalej:
—Ten się skarży na ciebie, tamten się skarży na
ciebie, na wsi przezywają cię jancykrystem, to
już do końca ma tak być?
—Nie, tatusiu...
—Gadasz: nie, za każdym razem gadasz mi nie, a
furt, bez przerwy jest jedno i to samo! -
odpowiadał takim głosem, jakby wpadał w złość.
—Boś go powinien choć raz położyć na
pokładankę i wsolić mu parę pasów - judziła
nieraz matka. - A ty się ceregielisz, żałujesz go,
to i masz! Poczekaj jeszcze trochę - pogroziła
jednego dnia - a na pewno wlezie ci na kark, jak
nie będziesz go trzymał krótko. Jak się chce,
żeby co z niego wyrosło, to trza bić, nie żałować
ręki. Ale dziadowskie dziecko...
Ojciec spojrzał na matkę groźnie i wykrzyknął:
- To bij! Nie możesz? Albo nie umiesz? A mnie
nie każ i nie ucz, co mam robić. Sam dobrze wiem.
Ani na moment nie spuszczałem oczu z matki,
pewny, że zaraz doskoczy do mnie z kijem, ale po chwili
znów odezwał się ojciec:
- Macie ją! Bicie jej w głowie! A to, że nie ma
ani ubrania, ani butów, to ci nie w głowie? Przecież
znowu całą zimę przesiedzi pod pierzynką albo na piecu,
jak w zeszłym roku, nie wiesz o tym?
A do mnie:
- No, idź już. Ale pamiętaj sobie, że jak się nie
poprawisz, oddam cię do jakiego terminu albo pójdziesz
do miasta na służbę. Tam się nie będą z tobą cackać.
Ponieważ panicznie wprost bałem się tego
terminu, a jeszcze bardziej - służby w mieście, chwytał
mnie suchy płacz.
—Już. się poprawię, tatusiu! - wołałem, gotów w
takiej chwili nawet świętym zostać. - Nie
oddawajcie mnie nigdzie!
—No, pamiętaj! - ucinał ojciec krótko.
- A jak zapomni, to co? - uśmiechała się matka
złośliwie. - Zbijesz go wtedy?
- Nie, tym razem nie zapomni - powiadał ojciec,
choć bardzo wątpliwe, żeby wierzył w to, co mówił.
Przecież mnie naprawdę tylko psoty były w głowie. Bo
co miałem innego do roboty? Książek do czytania -
żadnych - ani w szkole, ani u nikogo we wsi, a gry i
zabawy z kolegami nie pociągały mnie, bo często
dochodziło w nich do awantur, bijatyk. Przez to jedno i
trzymać nawet z nikim nie chciałem, kolegować,
wolałem być zawsze sam i wyprawiać różne psikusy,
które dawały mi radość, uciechę i sprawiały, żem się
czuł „kimś” we wsi, siłą, której niejeden się bał.
Ledwo więc minęła noc, a wraz z nią w pamięci
ojca rozwiewało się „minione”, w moich myślach już się
rodziło pytanie: komu i co? A na drugi czy trzeci dzień
zaczynało się u kogoś strasznie dymić, bo komin okazał
się zapchany gałęziami, u innego drzwi do domu były
„na głucho” pozamykane i tak długo nikt nie mógł z
niego wyjść, dopóki nie zlitowała się „jakaś dobra
dusza”. A jeszcze u innego spokojnie mogli spać choćby
do południa, bo okna, zasmarowane błotem, nie
przepuszczały wcale światła i w izbie panowała bez
przerwy noc... A paniczów ze dworu, Albina i Teosia,
nie kto inny tylko ja nauczyłem wielu „pięknych”
wyrażeń. To była chryja, że potem przez wiele, wiele dni
zaśmiewałem się, aż mnie kolki brały.
Ale zacznę od początku, to jest od tego, że u nas
we wsi był dwór, wielki, największy chyba ze
wszystkich, jakie są na świecie. Pełno w nim służby,
robotników, koni, krów całe stada, a pałac murowany, o
wiele większy od kościoła i ładniejszy.
Żeby się zbliżyć do niego, trzeba było użyć
jakiegoś podstępu, bo stał pośrodku ogromnego,
oparkanionego ogrodu, a bramy, prowadzące do niego,
były stale przez specjalnych stróżów dozorowane. Takim
podstępem dla mnie było zrobienie podkopu pod ten
parkan. Potem, ukryty w gęstych, wybujałych krzakach,
swobodnie mogłem obserwować pałac i ludzi
pałacowych, poubieranych czyściutko, odświętnie, jak
by codziennie mieli niedzielę. Między nimi, ma się
rozumieć, uwijali się i panicze.
Albin mógł mieć dziewięć lat, a Teoś - najwyżej
dwanaście. Obaj byli ubrani w barwne, jaskrawe
ubranka, jak lalki. Ale byli wcale nie jak lalki! Prawie po
całych dniach bawili się, skakali przez sznur, grali w
piłkę, strzelali z takiego małego karabinu do wróbli i
jaskółek albo dosiadali kuców i jeździli po całym parku.
Jak urzeczony, oczarowany patrzyłem za nimi, a
potem, sam nie wiem dlaczego, postanowiłem spłatać im
jakiegoś figla, zabrudzić ich niedzielne, czyściutkie
życie. I kiedy któregoś dnia, goniąc się, przebiegali obok
mojej kryjówki, szybko wynurzyłem się z krzaka i
zawołałem jak do dobrych znajomych:
- Witajcie!
Wcale się nie przestraszyli. Ale i nic mi nie
odrzekli. Obaj spoglądali na mnie jak na coś
śmiesznego, po chwili ten starszy podszedł do mnie i
spytał, jak się dostałem do parku.
Żeby sobie z nich zakpić, powiedziałem:
—Przefrunąłem.
—Przefrunąłeś? - zdziwił się panicz. - Tak jak
ptak?
—Jak ptak - przytaknąłem serio.
—To tam u was na wsi ludzie umieją fruwać?
—U nas na wsi ludzie dużo umieją. To
spryciarze.
—Spryciarze? - powtórzył. - A co to jest
„spryciarze”?
—Spryciarze to po naszemu mądrzy ludzie.
Nagle przyszło mi na myśl, żeby nauczyć
paniczów „chłopskiej mowy”, której na pewno nie
rozumieją, bo nigdy jej nie słyszeli i mówiłem dalej:
—Wykiwać się nikomu nie dadzą.
—A co to jest „wykiwać”?
—Skrzywdzić - odrzekłem i szybko, pospiesznie
zacząłem sypać powiedzonkami, jakie mi tylko
ślina na język przyniosła. Gogusie byli nimi
zachwyceni, ubawieni i co chwila to jeden, to
drugi zapytywał:
—A co to jest „wypchać się”?
—Nie chcieć - skłamałem jak z nut.
—A co to jest „pocałuj konia pod ogon”?
—Po naszemu: odejdź ode mnie.
—A „wpadł jak śliwka w gnój”?
—
N
i
e
u
d
a
ł
o
s
i
ę
c
o
ś
k
o
m
u
ś
.
—
A
„
r
o
z
m
a
m
łany”?
—Bardzo ładnie wyglądający.
—A „fujara”?
—Od fujarki - piękny, zgrabny.
—O, to zaraz powiem tatusiowi, że tatuś jest
fujara - zawołał ucieszony Teoś.
- A ja do mamy - pospieszył Albin - że mama to
rozmamłana beskurcyja.
- Bo beskurcyja - przypomniałem wyjaśniająco -
znaczy:* bardzo kochany. Ale dosyć - uciąłem swoje
wykłady. - Jutro więcej was nauczę. Teraz idźta chlać.
—A co to jest „idźta chlać”?
—Na kolację.
—Dobrze, pójdziemy chlać - powiedział Teoś. -
Ale przyfruniesz jeszcze jutro? - I naraz:
Dlaczego ty nie wzbijasz się w powietrze, tylko
chowasz się w krzaki?
—Bo kiedy ja fruwam, nikt nie może na mnie
patrzeć.
—Jaka szkoda! - powiedział Albin niemal z
płaczem. Potem może się i rozpłakał z żalu, że
nie mógł mnie zobaczyć fruwającego, bo wygląd
miał mazgajowaty, ale ja już byłem daleko od
nich, a niebawem przekradałem się jak dziki
królik przez podkop.
Byłem bardzo zadowolony, że mi się udało
zawrzeć znajomość z paniczami, a jeszcze więcej, że
będę ich uczył „chłopskiej mowy”.
- Czekajcież wy - mówiłem do siebie - nauczę ja
was, takich rzeczy was nauczę, że nieprędko jeden z
drugim mnie zapomnisz. Gogusie pałacowe, lalki!
I na następny dzień miałem przygotowany zasób
specjalnych słów, wymyśliłem również niezgorszą
zabawę dla moich nowych „przyjaciół”, na nieszczęście
jednak w chwili kiedy „przefruwałem” parkan,
poczuł
em
czyjąś
rękę na
plecach
i
posłysz
ałem
okrzyk:
-
Mam
cię,
wstrętn
a
łobuza!
M
omenta
lnie
szarpną
łem się
z całej
mocy
do tyłu
i udało
mi się
wycofa
ć z
podkop
u, ale
ręka
kamerd
ynera
Franca,
bo to
on był,
nie wypuszczała mojej kapoty. Kręciłem się jak wąż - na
nic. Naraz poczułem pod palcami kawałek szkła.
Chwyciłem go jako moją jedyną broń i udając, że Franc
wyciąga mnie z podkopu, wysunąłem się z niego, twarzą
jednak do ziemi, żeby mnie nie poznał, a potem - ciach!
Ostrym, kantem szkła z butelki w rękę Franca. Franc
krzyknął:
- Herr Gottl - i w tej samej chwili wypuścił
mnie, a ja - w nogi!
Przez wiele, wiele dni potem myślałem nad
sposobem zemszczenia się na kamerdynerze. I
wymyśliłem.
Było akurat lato, ciepło. Wielu ciągnęło do rzeki
kąpać się, któregoś dnia pociągnęło i Franca, na co
czekałem specjalnie ukryty za krzakiem.
Kiedy się Franc rozebrał, podczołgałem się do
jego ubrania, zabrałem co do szczegółu - i hajda z
powrotem w krzaki.
Po jakimś czasie Franc miał dosyć kąpieli,
wyszedł więc na brzeg i prosto do ubrania, a ubrania nie
ma! Pewny, że się pomylił, skierował się w drugą
stronę, potem zaczął biegać to tu, to tam, wykrzykując:
- Gdzie moja ubrania? Klajdung? Nie widziała
kto? No, ludzia! - zawołał na cały głos - co wy? Bez
uszawy, co nic nie mówić do mi?
Kto się wtedy kąpał w rzece, dopiero miał
uciechę widząc biegającego po brzegu kościstego
nagusa i wykrzykującego bez przerwy:
- Gdzie moja ubrania? Herr Gottl Jak ja teraz
pójdę do jasny pan graf?
W końcu zmęczony, zrozpaczony, usiadł na
brzegu, a ja? Zaśmiewałem się wprost słysząc takie
cudaczne słowa. Ale że to nie mogło trwać wiecznie,
wyskoczyłem z krzaka i zawołałem:
- Jest ubranie, klajdung!
Z
jakąż
radości
ą rzucił
się do
mnie
Franc.
Ale
kiedy
odebrał
ode
mnie
swoje
rzeczy,
długo
mi się
przyglą
dał,
potem
powied
ział:
-
Ja
ciebie
poznał
a. To
ty,
łobuza,
uczyła
panicze
szkarad
a?
P
okazałe
m mu
język i wykrzyknąłem:
- Wstrętny szwab!
Długo potem nie mogłem sobie darować, żem
mu oddał ubranie. Niechby był wracał do pałacu nie
ubrany.
Oto niektóre z moich psot, do których
postanowiłem dołączyć nową, sobie na łzy, a diabłu na
uciechę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Groźny Kozibródka w szkole, mnie się udaje zrobić
taką chryję, że ha! Na światło dzienne wychodzi Łaziebnik,
a ja znów przyrzekam poprawą
Wieś nasza była duża, dzieci chodziło do szkoły może z setkę, mimo to nauczyciel był
tylko jeden, człowiek już starszy, mały grubas, z racji brody, jaką stale nosił, przezywany
„kozibródka”.
Dziwny był z niego człowiek! Nigdy się do nas ani nie uśmiechnął, ani nie powiedział
nawet dobrego słowa. Wciąż burczący, nachmurzony, zły i stale z linią w ręce.
Kiedy wchodził do klasy, dzieci momentalnie kuliły się w starych, rozchwierutanych
ławkach, drżały i żadne nie miało odwagi popatrzeć w stronę Kozibródki, bo a nuż jego by
najpierw wywołał do tablicy? A takiemu nieszczęśnikowi tak długo zadawał pytania, dopóki
nie doszła do głosu linia, którą ileż dzieci dobrze znało! Długa, gruba, z akacji, do nagiego tyłka
przylegała z głośnym mlaskaniem. Delikwent, trzymany mocno przez swoich kolegów -
największych i najgroźniejszych dryblasów z całej klasy - wił się i wył z bólu, klasa z
przerażenia była jak martwa, a Kozibródka bił.
- No, dosyć ma! - powiadał w końcu, zasapany. - Puszczajcie go. Teraz będzie już umiał
tabliczkę mnożenia, nauczyłem go.
Taka pokładanka groziła również za słabe czytanie i niestaranne pismo. Nic bezkarnie
nie uchodziło, bo nawet za byle pomyłkę w odpowiedzi płaciło się „łapą”. A Kozibródka
wprost przepadał za tego rodzaju karą. Kiedy więc któreś z dzieci „zasłużyło” sobie na łapę, z
prawdziwą wprost radością wołał: - Wyciągnij rękę! Winowajca dobrze wiedział, po co ma
wyciągnąć tę rękę, zamiast więc podać ją do przodu, chował poza siebie, a często obydwie ręce
wciskał do kieszeni. Wtedy Kozibródka z iskierkami gniewu w oczach chwytał swoją potężną
dłonią malutką piąstkę, rozwierał ją i trzymając za końce palców, ciął w nią linią albo prętem
„wiklakiem”. Za karę zaś, że się nie wyciągnęło ręki od razu, dostawało się dwie, trzy łapy
więcej; albo wyskakiwały z ławek dryblasy - i „chodź, bratku, na pokładankę”, od której wolne
były tylko dziewczyny. Za to łap to już im Kozibródka nie skąpił, żeby i one znały jego moc i
drżały przed jego ręką.
Nie lubić go - to było mało. Jego należało nienawidzić i wiele dzieci naprawdę go
nienawidziło, a niejedno życzyło mu nawet wszystkiego najgorszego, mimo że tylko dzięki
takim metodom ten i ów nauczył się jako tako pisać i rachować, inaczej, co by tam znaczyła dla
niego nauka! Zamiast chodzić do szkoły, bisurmaniłby się jeden z drugim, jak bisurmaniłem się
ja, ale ja, na szczęście, miałem niezgorszą pamięć i bez pomocy linii „wchodził” mi olej do
głowy. Sam Kozibródka mówił o mnie nieraz, że jestem zdolny i że gdybym był w mieście, to
kto wie, czy nie wyrósłby ze mnie jaki tęgi „głowacz”. Ale że byłem synem fornala, czekało
mnie jedno: to samo, czym żył mój ojciec - dworska służba. Być może dlatego coraz rzadziej
ostatnio byłem wzywany do tablicy, za to coraz częściej - do różnych robót w niemałym
gospodarstwie Kozibródki. Najwięcej czasu spędzałem w piwnicy, gdzie chodziłem po
ziemniaki, które później trzeba było usiekać i zanieść świniom.
Całe pół dnia przeleniuchować - to była nie lada frajda dla wielu z klasy, ten i ów palił
się do niej, a ja po prostu nienawidziłem tego i - pamiętam - długo, bardzo długo
przemyśliwałem nad tym, jak się zemścić na Kozibródce. W końcu wykombinowałem
niezgorszy nawet „figiel”: pościnam mu bzy w ogrodzie.
A bzy miał wspaniałe, ładniejsze aniżeli kwitły we dworze. Bukiety były duże, pełne,
białe i ciemnopurpurowe, z odcieniem fioletowym. Kto raz na nie spojrzał, był nimi urzeczony,
szczególnie młodzi, z których niejeden dużo by dał za to, żeby móc je choć powąchać, bo o
ułamaniu najmniejszej gałązki mowy być nie mogło, w takim niedostępnym miejscu rosły;
jeden bok ogrodzenia stanowił mur przykościelny, drugi - szkoła, a dwa pozostałe - wysokie
sztachety.
Dla wielu mur ten oraz sztachety - to była zapora nie do przebycia, lecz nie dla mnie,
com już nie po jednej kalenicy chodził nocą i niejedno drzewo zwiedził w poszukiwaniu ptasich
jaj. Ponieważ jednak bzy zaczynały dopiero kwitnąć, nie osiągnęły jeszcze swojej pełni piękna,
myśl pościnania ich odłożyłem na później, tym bardziej że nagle zachciało mi się zabawić w
dzwonnika. Ot, ni stąd, ni zowąd naszła mnie taka chęć, która niebawem do tego stopnia
opanowała moją wyobraźnię, że o niczym innym nie myślałem, tylko o tym.
- Jest już noc - mówiłem do siebie - ludzie szykują się do spania, a tu naraz wali wielki
dzwon. Ogień? Nieszczęście jakie? Ten i tamten wyskoczy przed dom i dalej rozglądać się po
świecie, pytać... Cóż za niezwykła chryja!
Ale wywołać tę chryję to była nie lada sztuka, bo klucze od dzwonnicy znajdowały się
stale na plebanii. O wydostaniu ich stamtąd nie było mowy. I znów, jak przy wielu moich
„kawałach”, trzeba było szukać sposobu.
Com się jednak nie nakombinował i nie nakręcił
głową, nic z tego nie wychodziło. W końcu wybrałem
się pod dzwonnicę, żeby ją dokładnie obejrzeć.
Był to wcale niemały budynek, cały zbity z
grubych desek. Na wysokości trzech metrów czarne,
przepaściste otwory - okna, po jednym z każdej strony.
Drzwi duże, masywne, nabite olbrzymimi ćwiekami,
roboty kowalskiej, nie do oderwania ani też wyważenia,
A gdyby tak podkopem? - przyszło mi do głowy.
Ale wystarczyło spojrzeć na ziemię - opokę, na
jakiej stała dzwonnica, żeby od nowa zwiesić nos na
kwintę.
Zapadał już lekki zmrok, czas było wracać do
domu, a ja wciąż stałem oparty o mur przykościelny, z
oczami wlepionymi w dzwonnicę. Naraz zobaczyłem -
dziwne, że dopiero teraz - iż przy samej prawie
dzwonnicy rośnie akacja. Wprawdzie młoda jeszcze, ale
tak wysoka, że czubkiem swoim sięgała powyżej dachu.
A na to, jak ją zbliżyć do okna, przez które prowadziła
jedyna droga do środka, miałem już swoje sposoby.
Wypróbowane, dobre sposoby!
- Hej, dobra nasza! - wykrzyknąłem i aż
podskoczyłem sobie z radości, chociaż wspinanie się na
kolczastą akację nie należało do przyjemności.
Nazajutrz, kiedy się już na dobre ściemniło, znów tutaj
przyszedłem, ale odpowiednio przygotowany. W
kieszeni miałem mocny sznurek z przywiązanym doń
hakiem, a nogi po-okręcałem sobie grubo szmatami. Dla
większej pewności i bezpieczeństwa chwilę
nadsłuchiwałem, czy kto nie nadchodzi, potem
splunąłem zamaszyście w ręce i hajda, począłem się
wspinać.
Drzewo początkowo znosiło spokojnie moje
ruchy, potem zaczęło się chwiać i przeginać, a kiedy
podciągnąłem się na wysokość okna, tak bardzo się
naraz przechyliło w stronę przeciwną od dzwonnicy, że
omal nie spadłem łbem na ziemię. Na szczęście nie
trzeba się już było wspinać wyżej, wyciągnąłem więc
sznurek z kieszeni. Jeden jego koniec miałem
przywiązany do dziurki od guzika w marynarce, a drugi,
ten z hakiem, rzuciłem w kierunku okna. Udało się? No,
jeszcze by nie? Hak wpadł jak kula wprost do środka i
teraz zacząłem ostrożnie, powolutku podciągać sznur. I
tym razem się udało: hak zaczepił się o coś, możliwe
nawet, że o gwóźdź. Oto co znaczyło mieć szczęście!
Chwilkę odpoczywałem dla nabrania sił - po
czym, nie wypuszczając sznurka z ręki, dalej go zwijać,
a ponieważ hak trzymał mocno, jak wbity w ścianę,
razem więc z akacją przybliżałem się coraz bardziej do
okna.
Nie wiadomo kiedy odległość z metrowej stała
się półmetrową, potem dzieliło mnie od dzwonnicy tylko
kilkadziesiąt centymetrów, może trzydzieści najwyżej,
po paru minutach jeszcze mniej i naraz stop, ani jednego
centymetra dalej. Nic dziwnego. Akacja bardziej była
zgięta, niż można ją było zgiąć, a czubek jej już
trzeszczał złowrogo. A mnie do brzegu okna brakowało -
ile? Najwyżej dwa cale. O tę odległość musiałem się
jeszcze przybliżyć. Całą siłą przyciągałem się więc dalej,
choć w każdej chwili mogło mnie spotkać najgorsze. I to
najgorsze stało się, nawet dość prędko, cały czubek
akacji złamał się jak wyschła chabina, ale w ostatnim
momencie, kiedy już leciałem w dół, udało mi się
uchwycić okna, a ponieważ ręce miałem silne,
muskularne, z łatwością podciągnąłem się do góry, a
potem - skok i znajdowałem się na podłodze w
dzwonnicy. Nareszcie! Uff! Ale i zmęczony byłem!
Sapałem głośno jak miech, ale gdzie bym ja teraz
odpoczywał! Ani mi to w głowie było, bom ledwo
zobaczył dzwon, na tle nieba w oknie widoczny zupełnie
wyraźnie, już byłem przy nim. Cóż za olbrzymie
dzwonisko, no, no, no! Średnicy mogło mieć chyba z
półtora metra, na rozkołysanie takiego smoka powinno
się mieć siłę nie lada chłopa, mimo to chwyciłem za
powróz. Dość długo szarpałem go w dół raz za razem,
jak bym się z nim bawił, przecież w końcu drgnął, a
potem zaczął się z wolna, rytmicznie bujać.
Kiedy długo, długo potem usłyszałem pierwsze
uderzenie -. pot wprost strugą lał się ze mnie - zamiast
się ucieszyć, struchlałem z przestrachu, tak zabrzmiało
ono głośno i niesamowicie. Odruchowo obejrzałem się
na boki, ale moje ręce ani na moment nie wypuszczały
sznura i dzwon po kilku pojedynczych uderzeniach
zaczął walić jednostajnie - grzmiał. Teraz już się niczego
nie bałem, ba, z radości śmiałem się na cały głos. Udała
się chryja? Jeszcze jak się udała!
Naraz ktoś na samym dole dzwonnicy krzyknął i
poczułem pietra. Sznur wypadł mi z ręki, przyskoczyłem
do bariery, wlepiłem oczy w dół. W mroku, jaki tam
panował, nie mogłem jednakże nic zobaczyć.
Tymczasem dzwon, rozbujany nie byle jak, walił bez
przerwy i swoim głosem zdawał się mi grozić:
- Czekaj, łobuzie, będziesz miał teraz za swoje.
Tam na dole jest kościelny, a jak cię złapie w swoje ręce,
nie wyjdziesz z nich cały. Po-łamie cię! Po-kruszy,
wisusie! Wisusie! Ancykryście! Ale dobrze ci tak
będzie, do-brze, do-brze!...
Zabiło mi serce gwałtownie, bo dopiero teraz
przypomniałem sobie, jak ciężką rękę miał kościelny, ale
że nie było już ani gdzie, ani jak uciekać, skuliłem się w
sobie jak osaczony zając i przycisnąłem do bariery.
Po niedługiej chwili zobaczyłem duży,
nieforemny cień na schodach. Kiedy znajdował się mniej
więcej w połowie drogi, przystanął, trzasnęła zapałka, a
potem, o zgrozo, błysła świeca. Teraz ma się rozumieć
ruszył pod górę prędzej i pewniejszym krokiem,
mrucząc
coś pod nosem i sapiąc wściekle. To sapanie
zdradziło go. Był to ksiądz. Czyżby więc kościelny
wcale nie przyszedł? Ależ był i on, właśnie na samym
dole odezwał się jego głos, pytający księdza, czy mnie
już widzi. Ksiądz mu nic nie odrzekł, a ja, niewiele
myśląc, położyłem się na podłodze, podsunąłem się do
pierwszego stopnia schodów i kiedy ksiądz był może o
krok ode mnie, ukryłem głowę między rękami i
gwałtownym obrotem sturlałem mu się prosto pod nogi.
Posłyszałem krótki, bełkotliwy krzyk i ksiądz całym
swoim potężnym ciałem runął na schody. Świeca
wypadła mu z ręki, zagasła, a dzwonnicę zaległy od
nowa ciemności.
Przeturlawszy się kilka stopni, zatrzymałem się i
zacząłem zastanawiać, co dalej czynić. W końcu
postanowiłem leżeć cicho i czekać na nadejście
kościelnego. Przecież, drań, nie będzie wiecznie dukwiał
na dole. Musi przyjść z pomocą księdzu, który, gramoląc
się z wolna, jęczał na cały głos:
—
To mnie łobuz urządził. Ancykryst! Szatan!
Już ja mu!... Skórę żywcem każę zedrzeć, z
kościoła wypędzę, wyklnę... Och!... Kościelny! -
zawołał naraz.
—Idę, już idę - odrzekł niepewnie kościelny i
żeby sobie dodać odwagi, zaświecił zapałkę.
Lecz zapałka wnet się wypaliła i kościelny
zatrzymał się. Po chwili, zaświeciwszy drugą,
ruszył od nowa, oglądając się trwożliwie na boki,
a ksiądz, tupiąc wściekle nogami, wydziwiał na
cały głos:
—Co kościelny tak wolno idzie? Ruszać się
prędzej, bo on tu siedzi, tu, koło mnie, na
schodach. Poderwał mi łobuz nogi, ale ja go
złapię, nie ujdzie mi, przecież drzwi zamknięte.
—Nie, nie zamknięte - powiedział cicho
kościelny.
—Co kościelny mówi, że drzwi nie zamknięte?
Ależ z kościelnego fujara! Bo jak można było
nie zamknąć drzwi za sobą?
Kościelny nic nie odrzekł. Ja leżałem wciąż na
swoim stopniu tak cicho jak mysz pod miotłą, chociaż
aż do rozpuku śmiać mi się chciało, że jednemu już się
wywinąłem, a za chwilę i drugiemu pokażę, gdzie raki
zimują. O, zaraz go urządzę! I szarpnąłem sznur do
siebie. Hak przeleciał po podłodze z głośnym brzękiem,
ksiądz się przeżegnał i zawołał:
- Co kościelny robi? Żarty sobie stroi?
Brzękadłami rzuca pod nogi?
Kościelny widocznie nie wiedział, co odrzec, bo
milczał jak zaklęty, a ja znów pociągnąłem za sznurek,
ale tym razem tak gwałtownie, że hak stoczył się po
schodach w dół.
—Proszę księdza! - wykrzyknął kościelny
wylękłym głosem. - Tu straszy!
—Uhuuuu! - zawyłem jak strzyga, o której
opowiadała mi nieraz matka, i zerwałem się na
nogi.
Ksiądz wrzasnął:
—Łapaj go, trzymaj! To on, ancykryst jeden!
—Uhuuu! - powtórzyłem jeszcze bardziej
upiornie, po czym uczepiwszy się poręczy
schodów spuściłem się po niej w dół.
—Jest? - wołał z góry ksiądz.
—Nie, nie ma - odrzekł kościelny cicho,
zamiatając rękami dookoła siebie.
—To uciekł?
—Chyba... Ale to może duch jaki, a nie...
—Dureń z kościelnego, fujara! - odrzekł ksiądz i
począł schodzić w dół. Dla mnie nie było już ani
chwili do stracenia. Trzymając się bez przerwy
poręczy przesunąłem się o parę stopni niżej,
potem jeszcze raz podciągnąłem się w górę i
‘stanąwszy poza kościelnym, krzyknąłem
grubym, ryczącym głosem:
—Fujara!
Ksiądz rozpieklił się na całego.
-No i duch to był? Niech mi kościelny nic nie
odpowiada, niech nic nie mówi, bo... nie wytrzymam!
Nie byłem ciekawy dalszego biegu wydarzeń
między nimi i wysmyknąłem się cicho poza drzwi, a
potem już biegłem co tchu do domu.
Alarm, jaki zrobiłem, wywołał we wsi wielki
niepokój, bo prawie przed każdym domem stali ludzie i
wypowiadali swoje przypuszczenia.
- Pali się gdzie? A może to na śmierć czyją?
Albo na wojnę?
Ode mnie z domu też stali przed progiem. Ojciec
głośno klął, wypowiadając jednocześnie, że to
dzwonienie musiał zmajstrować jakiś łobuz, którego jak
najprędzej powinni złapać i na golca wsypać mu ze
trzydzieści pasów.
- Ech, chyba się pali - powiedziała matka. - Bo
kto by tam mógł wejść na dzwonnicę? Przecie
zamknięta.
—Łobuz jak zechce, to i na kościół wylezie -
niczym kot, cóż dopiero na dzwonnicę. A mało
ich we wsi? Czas naszego Mańka wziąć krócej...
—Zawsze mówisz - wziąć krócej, a nigdy nie
bierzesz. A z chłopaka nie bisurman się robi, a
cały sowizdrzał, tylko mu psie biskonty we łbie.
—Uczy się niezgorzej... - zaczął ojciec.
—Co tam ta jego nauka! Chleba z niej nie będzie
jadł.
- A i nie będzie chyba jadł - westchnął ojciec
smutno. - Bo mała ta jego nauka, malutka, aby tyle, że
umie czytać i pisać. Ale jakby tak... jakby tak...
- Nie stękaj! - przerwała mu matka gniewnie. -
Wiem, co ci świta we łbie, ale to nie dla ciebie i nie dla
niego. Nauka w mieście kosztuje wielgachny pieniądz, a
stać cię na niego? Pomyśl lepiej o tym, żeby chłopaka
zabrać już ze szkoły i dać do jakiego fachu.
—A masz na ten fach? Stolarz czy szewc nie
będzie go trzymał darmo u siebie, dlatego lepiej,
niech jeszcze pochodzi trochę do szkoły, to mu
na złe nie wyjdzie. Zresztą obowiązek jest uczyć
dziecko...
—Obowiązek! - burknęła matka. - Co mi tam ten
obowiązek, jak przez tę twoją szkołę chłopak
rozpuszcza się jeszcze bardziej, wisusuje!
—No, myśmy też w młodych latach...
Babka nie brała udziału w rozmowie. Siedząc na
gołej ziemi odmawiała głośno pacierz, powtarzając co
chwila z jękiem płaczliwie: - Jezu mój słodki, daruj mi
moje grzechy! - jak by zbliżał się już koniec świata.
Kiedy stanąłem na progu z głośnym
chrząkaniem, żeby zwrócić na siebie uwagę, najpierw
odwrócił się ojciec.
—Maniek, toś ty?...
—Co ja? - wyjąkałem.
- Toś ty dopiero teraz przyszedł? Gdzieś był? -
Na rybach - odrzekłem niepewnie.
—Na rybach! - powtórzył, jak by zaszydził. - A
nie wiesz czasem, kto tak dzwonił?
—Chyba kościelny, może na ogień...
—To łobuz dzwonił, a nie kościelny na ogień -
wykrzyknął. - A ty żebyś mi się od dzisiaj z
nikim nie zadawał, z żadnymi kolegami. A jakby
mi przyszedł kto ze skargą na ciebie, to!... -
pogroził ręką.
—Rozumiem - odpowiedziałem cicho.
—No, pamiętaj!
Matka mruknęła pod nosem:
-: Do jutra na pewno będzie pamiętał. Ale czemu
tu się dziwić? Dziadowskie dziecko, to i dziadowskie
wychowanie...
- Ty znów swoje? - spytał ojciec. - To wzięłabyś
lepiej kija i wlała mu, a nie przycinała mi.
—I jak mi Bóg miły, wezmę, bo myślisz, że
jestem taka jak ty?
—W imię Ojca i Syna... - przeżegnała się głośno
babka i wstała z ziemi, mrucząc: - Jedno
drugiemu przygania, a oboje nic nie warci. Bo
zamiast chłopakowi wrzepić ze dwa, trzy pasy,
żeby nie latał całymi dniami po wsi, a siedział w
domu, jak Pan Bóg przykazał, to wy... Pluć na
takie wychowanie!
Potem od nowa z głośnym, modlitewnym
westchnieniem zaszeptała:
- i W imię Ojca... Panie Boże, zmiłuj się nad
grzeszną moją duszą!
I z tym szeptem wtoczyła się do izby, w której
paliła się mała lampka naftowa. Ojciec i matka
postępowali za nią. Nie mówili nic.
Wtem niedaleko od nas rozległ się tupot czyichś
prędkich kroków, a niebawem stanął na progu naszej
sieni chłop malutki jak wyrostek, a chudy jak nietoperz
na wiosnę, ale za to głowę miał tak wielką, że podobna
była do szkopka. Przypuszczalnie nikt we wsi nie znał
jego prawdziwego nazwiska, tylko jego przezwisko:
Łaziebnik, które nie wiadomo kto mu przykleił i nie
wiadomo kiedy. A cudak był z niego nad cudaki. Nigdy
nie jadał żadnego mięsa, nie pił wódki, nie palił
papierosów, dwa razy się już żenił i miał trzynaścioro
dzieci. Gospodarkę wprawdzie zbierał niemałą,
ponieważ jednak nikomu się nie chciało pracować w
niej, a podatki łupiły go niezgorsze, bieda u niego
królowała... Ale do kościoła uczęszczał codziennie na
każde nabożeństwo i pragnął tylko jednego: żeby po
śmierci postawili mu figurę na grobie.
Stanąwszy w progu sieni dobrą chwilę spoglądał
to na ojca, to na matkę, w końcu zawołał:
—Wincenty, gdzie wasz chłopak, psie mięso,
jucha?
—O, tu! - ojciec wskazał ręką w moim kierunku.
Łaziebnik popatrzył na mnie groźnie.
—Dopiero teraz przyszedł, psie mięso, jucha?
—Bo co? - spytał ojciec.
—Bo gadają na wsi, psie mięso, jucha, że to on
się dostał na dzwonnicę i dzwonił.
- Był na rybach - powiedział spokojnie ojciec. -
A od rzeki do dzwonnicy, sami wiecie, kawał drogi.
- Wincenty, bronicie go, psie mięso, jucha, a to
łobuz!
Ojciec popatrzył na Łaziebnika takim wzrokiem,
jak by za chwilę miał się na niego rzucić z pięściami.
—Na swoje możecie wołać od łobuzów, a na
mojego - wara wam!
—No, nie gniewajcie się - powiedział
przepraszająco Łaziebnik - nie chciałem was
urazić, psie mięso, jucha, ale, widzicie, ludzie na
wsi... A księdzu stała się straszna despeta.
—A cóż tam znowu? Despeta?
—
Tak, despeta. Jaka, to jeszcze nie wiem, ale
słyszałem, że straszna.
—Na pewno nie przez mojego. A ja nigdy nie
kłamię. Wiecie o tym?.
—
Wiem. No - ostajcie z Bogiem, psie mięso,
jucha. Ale jakby tak wyszło - dodał
niespodzianie - że to on, to z samego raniutka
niech idzie do księdza z przeproszeniem, bo po
co nosić w sobie grzech? Po chrześcijańsku
radzę.
—Dobrze radzicie - powiedział ojciec - ale
wiem, że to nie on. No, idźcie z Bogiem.
Cały czas stałem w progu izby czując w nogach
ogień. Kiedy wyszedł wreszcie Łaziebnik, ojciec obrócił
się z wolna w moją stronę i długo patrzył na mnie.
Zwiesiłem głowę. Ten mój ruch był zbyt wymowny,
żeby ojciec nie spytał cichym szeptem, niemożliwym do
usłyszenia ani przez matkę, ani też przez babkę.
-Toś ty?...
Podniosłem głowę, ale nie odrzekłem nic. Ogień
z nóg przeszedł mi wyżej, aż pod samo serce.
- Ech, dziecko, dziecko! - wydarło się ojcu
westchnienie.
Jakże przykro musiało mu być i za mnie, i za
siebie. Przecież powiedział, że nie kłamie, że nigdy nie
kłamie. Czuł się teraz na pewno jak by współwinny
mojego postępku, mimo to już nic więcej nie mówił do
mnie tego wieczoru. Kazał matce podać kolację, a potem
od razu poszedł spać, ale nazajutrz raniutko, kiedyśmy
pozostali sami w izbie, wziął mnie za rękę i spytał cicho:
- Dlaczegoś to zrobił? Mało ci czego innego, to
ci się tego jeszcze zachciało? Księdzu stała się jakaś
despeta... Co to za despeta?
Nie odrzekłem nic.
—Dziecko, jak mogłeś to?... Sam wiesz, że cię
kocham i jeszcze cię nigdy za nic nie uderzyłem,
ale czy wiesz, że mogłeś się był zabić?
—Nic mi się nie stało! - powiedziałem z
odcieniem zuchwalstwa.
—Ech, Maniek, Maniek! - pokiwał smutno
głową ojciec. - Zachciało ci się głupoty, teraz
zobaczysz, co będzie. Nauczyciel w szkole.
zacznie robić dochodzenia, a jak się dowiedzą,
żeś to ty, na pewno do kryminału cię zamkną. Bo
kto to widział: urządzić alarm w nocy! I co ci z
tego przyszło?
—Nic, ale jakoś weselej będzie we wsi. Będą
mieli o czym gadać.
—I bez tego mają o czym gadać, bo bieda coraz
większa.
—
Ale o biedzie nie mówi się wesoło. A ja bym
chciał, żeby było wesoło. Jak we dworze. A
panicze mają guwernantki i jeszcze jakieś...
Gadają z nimi o mądrych rzeczach, książki
czytają, po zagranicznemu rozmawiają, a
różnych zabaw ile mają! W prawdziwe kuce
nawet jeżdżą... Ojciec pogłaskał mnie po głowie.
—Dziecko, tyś nie panicz - i powiedział cichym
głosem.
—Ale bawić to mi się wolno. Na mój sposób -
odpowiedziałem zadzierzyście.
—Wolno, a jakże, ale jak ludzie skarżą się na
ciebie, to już niedobrze.
—Komu niedobrze, a komu wesoło. Pamiętacie,
jak. się śmieli z Franca, kiedym mu schował
ubranie? Latał po brzegu i wołał: gdzie moja
klajdung? Kobiety uciekały na jego widok jak od
diabła, a chłopy śmieli się do rozpuku. Uciecha
była... A teraz, jak się rozniesie po wsi, że ksiądz
majtnął do góry nogami, to nie będzie uciechy?
—Synu! - zawołał ojciec i zaraz potem cicho,
cichutko: -! Ksiądz majtnął do góry nogami?
Aleś ty... aleś ty prawdziwy jancykryst! W złą
godzinę widać przyszedłeś na świat i w złą
zejdziesz z niego. Najgorzej, że ja ucierpię przez
to. Już kłamałem. A mało brakowało, że byłbym
się rzucił na Łaziebnika z pięściami. O kogo? O
ciebie. A jak wyjdzie na jaw, żeś to ty dzwonił,
prawie mi na dwór nie wychodzić ze wstydu.
Synu, synu!
Potem popatrzył na mnie mokrymi od łez
oczami, objął mnie, jak nieraz to robił, i spytał:
—Poprawisz się?
—Poprawię, tatusiu - odrzekłem machinalnie.
—Prawdę mówisz?
—Tak, prawdę...
Dla ojca, dla jego serca i jego wielkiej miłości do
mnie ta odpowiedź była wystarczająca.
- Pamiętaj! - powiedział, grożąc mi palcem dla
dodania sobie surowości. - Ale jak jeszcze raz się
zawiodę na tobie, to naprawdę zacznę cię bić i do służby
cię oddam, bo szkoła... Zresztą ta szkoła, jak widać, nic
ci dobrego nie daje, bisurmanisz się tylko coraz bardziej,
za dużo masz wolnego czasu. - I westchnął smutno: -
Mnie inaczej wychowywał ojciec. Za byle co bił pasem,
ale że pił i całą gospodarkę przepił, dzisiaj pracuję na
cudzym, a na książce nawet się nie znam, bo kto mnie
miał posyłać do szkoły? Zresztą szkoły u nas we wsi
wtedy nie było... Ech! - znów westchnął. - Ale pójdę już,
bo gotowi we dworze krzyczeć za spóźnienie albo i parę
groszy wytrącić przy wypłacie. -. Uwolnił mnie ze
swego objęcia. - A ty pamiętaj! Przestań wreszcie
łobuzować, bo to źle się kiedyś skończy dla ciebie.
Nie odrzekłem nic, a ledwo wyszedł ojciec z
domu, zerwałem się z łóżka, ubrałem piorunem i
wybiegłem na dwór.
ROZDZIAŁ TRZECI
Wchodzę w komitywą z księdzem, zostają
pomocnikiem organisty - niezwykłe skutki tego
Słońce dopiero co wzeszło na czystym,
pogodnym niebie, mimo to już było ciepło i zapowiadało
się na upał, który cieszył ludzi tylko w pierwszych
dniach, a dziś, po dwóch bez mała tygodniach, zaczynał
coraz wyraźniej tego i tamtego trwożyć groźbą posuchy.
Wraz z innymi tej posuchy bali się również ojciec i
matka, choć nie mieli żadnego pola, ja jeden tylko
modliłem się w duchu o to, żeby taka słoneczna pogoda
panowała bez przerwy. Bo ile razy padał deszcz, to mi
było tak smutno! I kamieniem musiałem wtedy siedzieć
w domu, a w słoneczną pogodę dopiero wiedziałem, że
żyję. Rzeka, las, łąki - mogłem po nich brodzić,
przepadać w ich ustroniach i zabawić się można było,
figlować...
Piękny, rozjaśniony słońcem poranek
przywitałem więc okrzykiem radości, a ponieważ
mogłem się już zająć bzami Kozibródki, pobiegłem
spenetrować teren: jak będzie najlepiej dostać się do
ogrodu, przez mur czy też przez sztachety?
Na wsi tu i tam widać już było ludzi. Jedni kręcili
się wokół swoich gospodarstw, inni szli do kościoła,
właśnie przed chwilą sygnowali na mszę poranną.
Dziwne, że nie zobaczyłem między nimi Łaziebnika. Nie
zobaczyłem go i przed kościołem, gdzie stało kilka
grupek mężczyzn i kobiet. Zobaczyłem za to księdza.
Wyszedłszy z bramy, osadzonej w murze
okalającym kościół, zmierzał prosto ku zakrystii
powolnym, majestatycznym krokiem, kolebiąc się nieco
na boki. Spostrzegłszy mnie stojącego na wprost ogrodu
Kozibródki, przystanął wyraźnie zdziwiony moim
widokiem, bo o tak wczesnej godzinie mało które
dziecko we wsi wstawało, a żadne nie przychodziło do
kościoła. Potem skinął na mnie ręką.
- Chodź no tu, chłopcze! Zadygotały nogi pode
mną.
- No chodź - powtórzył łagodnie. - Nie wstydź
się.
Chociaż nie dowierzałem jego głosowi, ruszyłem
z miejsca. Zresztą czy mogłem nie ruszyć? Przecie na
ucieczkę już było za późno.
Zbliżając się jednak do niego, dobrze oglądałem
się na boki, gotów przy pierwszym grożącym mi
niebezpieczeństwie prysnąć przez mur na drogę. Ale
ksiądz nie zamierzał mnie bić. Kiedym podszedł do
niego, podał mi rękę do pocałunku i spytał, czy i ja
przyszedłem na mszę poranną?
—Tak, i ja - odpowiedziałem, bo co, miałem
mówić prawdę? Ładnie bym na niej Wyszedł!
—To dobrze, chłopcze, że się lubisz modlić, bo
przede wszystkim Bóg, przede wszystkim, mój
synu! Jak się nazywasz?
—Maniek Zybuła.
- Zybuła? - powtórzył ksiądz. - Ojciec twój
porządny, ale o tobie źle gadają. Słyszałem, że lubisz
łobuzować.
—To nieprawda - zaprzeczyłem.
—Teraz wiem, że to nieprawda, bo kto chodzi do
kościoła, ten łobuzować nie umie. Ile masz lat?
—Na czternasty mi idzie.
—To już wkrótce skończysz szkołę? Co będziesz
chciał potem robić?
—Nie wiem.
—Do dworu iść?
—Nie wiem. Ksiądz się zamyślił, wypinając
jeszcze bardziej do
przodu swój niemały brzuszek.
- s A uczysz się dobrze? - spytał niespodzianie.
- Kozi... - zacząłem, lecz szybko się poprawiłem
- pan nauczyciel mnie chwali.
Ksiądz uśmiechnął się czegoś i powiedział
kładąc mi rękę na głowie:
- Będę o tobie pamiętał. Jak skończysz szkołę,
postaram się, żeby cię przyjęli do ogrodu na
sezonowego. Tylko żebyś mi się od czasu do czasu
pokazywał w kościele, bo kto z Bogiem, to z tym i Bóg.
Będziesz pamiętał?
- Będę.
- Teraz idź na chór, będziesz panu organiście
kalikował. Umiesz to robić?
- To nic trudnego, proszę księdza proboszcza -
odpowiedziałem i żeby już sobie na całego zaskarbić
jego łaski, łaps go za rękę i pocałowałem ze specjalnie
głośnym mlaśnięciem.
- Widzę, że porządny i mądry z ciebie chłopiec -
powiedział ksiądz z wyraźnym zadowoleniem. – Masz
więc ode mnie na pamiątkę - wyjął z modlitewnika jakiś
obrazik i podał mi go. - To jest twój patron - dodał nagle
wysokim głosem, jakby głosił kazanie. - Módl się
zawsze do niego, a źle ci nigdy nie będzie w życiu. Bóg i
wszyscy święci nie opuszczają takich maluczkich jak ty.
- Tak, proszę księdza proboszcza, nie opuszczają -
odpowiedziałem szybko pokornym głosem i znów łaps
go za rękę. A ksiądz raptem
cap mnie za ramię, ścisnął je mocno i patrząc mi ostro w
oczy, zaszeptał groźnie:
- Dzisiaj w nocy ktoś dzwonił. Słyszałeś?
Od nowa zadygotały pode mną nogi, a twarz stała mi się
jak kamienna.
Sły... słyszałem - odpowiedziałem i spojrzałem
odruchowo do tyłu, jak też daleko jestem od muru.
—A nie wiesz, kto by to mógł dzwonić?
—Nie, nie wiem.
—Ale się dowiesz, prawda?
—Dowiem się, proszę księdza proboszcza -
przyrzekłem śmiało. - Chłopaki nie ukrywają nic
przede mną.
—To dobrze - ucieszył się ksiądz, uśmiechając
się do mnie całą twarzą. - A ty Zybuła się
nazywasz. Będę pamiętał. Ale czekaj, nie
odchodź jeszcze, powiedz mi, czy ty
przypadkiem nie zadajesz się z dworskimi?
—Nie!
Ksiądz przyjrzał mi się uważnie.
—Az Rożnikiem?
—Też nie.
—Jak myślisz, łobuz z niego?
—
Nie wiem, proszę księdza proboszcza. - Ale
jak będziesz wiedział, powiesz mi?
—Co, proszę księdza proboszcza?
- No, o Rożniku czy innych, jak będą coś źle
robić, łobuzować.
- Powiem - przyrzekłem, choć prędzej rękę bym
sobie dał uciąć, aniżeli wydał kogo.
Ksiądz się wyprostował.
- No, dobrze, no, bardzo dobrze! Teraz idź już, z
Bogiem idź, mój synu - w powietrzu zrobił znak krzyża i
poprawiwszy sobie na głowie biret, skierował się ku
zakrystii, a ja długo stałem bez ruchu, nie wiedząc, co
robić. Potem odruchowo spojrzałem na obrazik,
przedstawiający jakiegoś świętego. Z nagłego gniewu
zmiąłem go, potem rozprostowałem i schowałem do
kieszeni, żeby zaś moje kłamstwo nie wyszło na jaw,
poszedłem w ślad za księdzem.
Przeszedłem wzdłuż zakrystię, potem przez cały
kościół samym środkiem, żeby mnie wszyscy widzieli i
po wąskich, niewygodnych schodkach począłem się
wspinać na chór.
Zawsze unikałem kalikowania, bo nie lubiłem tej
ogłupiającej i ciężkiej bądź co bądź roboty. A teraz
czekała mnie ona! Byłem wprost wściekły. Ale kiedy
zobaczyłem organy, złość ode mnie jak by kto ręką
odjął. Podszedłem do nich blisko, położyłem ręce na
klawiaturze. Jakżebym dużo dał za to, żeby mnie
nauczył kto na nich grać! Grałbym sobie potem dniami i
nocami, grałbym, ile by dusza zapragnęła. Ale kto by
mnie tego grania mógł nauczyć? A czy byłoby stać na to
mojego ojca? Toż na wyuczenie mnie byle jakiego fachu
nie ma pieniędzy, a na to by miał? Zresztą co by mi to
dało? Muzykiem bym przecież nie został, bo, prosta
rzecz, na kupno harmonii zabrakłoby mi pieniędzy, a bez
harmonii nie można być muzykiem. Poczułem się
biedny, nie wiadomo przez kogo czy przez co
pokrzywdzony. I po raz pierwszy świat wydał mi się
brzydki, zły, jak brzydka, zła była moja i mojego ojca
bieda. Psocić, psikusować - oto moja radość i miałbym
sobie tej jedynej radości odmawiać? Ale prawda,
czekało mnie kalikowanie i rad nierad poszedłem do
miechów.
Niespodzianie przyszło mi do głowy, że skoro
nie pociąga mnie kalikowanie, to łatwo mogę się od
niego uwolnić. Wystarczy tylko odpruć jedną z wielu łat,
jakimi są miechy pokryte, albo jeszcze lepiej, przebić je
- i po kłopocie. A dokonać takiej operacji to żadna
sztuka, kiedy się ma przy sobie kozik, codziennie
ostrzony, żeby był niczym brzytwa.
Co z myśli, to i z serca i w parę minut potem już
było po wszystkim. Żeby zaś nikt mnie nie zobaczył
teraz na chórze, co prędzej zbiegłem na dół, do nawy
kościelnej i jak bym dopiero co przyszedł tutaj, zacząłem
odmawiać głośno pacierz.
Niebawem stanął obok mnie organista, młody,
dziobaty mężczyzna, i położył mi rękę na ramieniu.
—To ciebie przysłał ksiądz do kalikowania?
—Tak, mnie.
—To chodź ze mną. Byłeś już kiedy na chórze?
—Nie, jeszcze ani razu - odpowiedziałem bez
zająknięcia - i kalikować nie umiem...
—To nic, nauczysz się, to nic trudnego. Zaraz ci
pokażę. A do kościoła lubisz chodzić?
—Strasznie! - Ino nie zawsze mogę, bo w domu
jest robota - dodałem przezornie.
- To szkoda, bo miałbym w tobie pomocnika.
A juści, naszykowałem się -. pomyślałem, a
głośno powiedziałem: - I ja żałuję, bo w kościele tak
przyjemnie.
—Tak, przyjemnie - potwierdził. - A po śmierci
idzie się prosto do nieba.
—A tam, w tym niebie, też tak przyjemnie?
—Bardzo! Nic się nie robi, a wszystko się ma.
—I ubranie? I buty?
—Ani ubrania, głuptasie, ani butów, ani nawet
jedzenia nie potrzeba, bo tam jest ciepło, a żyje
się powietrzem. Nie mówił ci o tym ksiądz na
naukach?
—Zapomniałem..i
—To teraz żebyś wiedział. Ale do nieba nie
każdy może iść po śmierci, a tylko ten, co często
chodzi do kościoła.
—Jak Łaziebnik?
—
Tak jak Łaziebnik, jak inni pobożni i uczciwi
ludzie. Po śmierci czeka ich niebo, a za życia
Pan Bóg we wszystkim im szczęści.
—Łaziebnik nic nie ma, taka bieda u nich -
powiedziałem jakoś odruchowo.
—Widzę, że rezonujesz - skarcił mnie surowo
organista. - Żebyś mi nigdy tego nie robił, bo
zamiast do nieba, pójdziesz do piekła. A wiesz,
co jest piekło?
Ojciec, ile razy zgadałem się z nim o piekle,
mówił, że gorszego piekła od tego, jakie on przeżywa,
nie ma nigdzie, ale bałem się jakoś powiedzieć o tym
organiście i mruknąłem:
—Wiem, tam jest smoła i diabły.
—Żeby to tylko smoła i diabły, chłopcze! -
westchnął ze smutkiem, jakby głęboko wierzył w
to, co mówił. - Tam człowieka żywcem
rozszarpują na kawały, potem leją na niego
roztopioną smołę i plugawią. Straszne rzeczy!
Nie myśl lepiej o tym. Chodź codziennie do
kościoła i staraj się być dobrym, grzecznym dla
każdego.
Ponieważ byliśmy już na chórze, podprowadził
mnie do miechów, ujął za dźwignię, którą się nadymało,
i zaczął nią ruszać, w górę i na dół.
—Tak trzeba robić - powiedział - ale kiedy w
miechach masz już pełno powietrza, możesz
sobie chwilkę odpocząć. Zaraz ci pokażę, jak to
wygląda - i z całej siły jął kalikować, na próżno,
‘bo powietrze uchodziło ze skórzanych worów
przez otwór zrobiony kozikiem.
—No, cóż to jest? - zawołał i zaklął pod nosem. -
Nadymam i nadymam, a miechy się nie
podnoszą!
Popatrzyłem na niego zdziwiony. Byłem pewny,
że w kościele nikt nigdy nie klnie, a tu masz, i to kto?
Organista, co przed chwilą groził mi piekłem!
- Co tak patrzysz? - wrzasnął wściekle, blady,
spocony od daremnego kalikowania. - A możeś ty tutaj
co zmajstrował? Przyznaj się!
Przestraszyłem się i żeby co prędzej przekonać
go o mojej niewinności, udałem płacz.
—Co pan tak krzyczy na mnie? Ja dopiero tu
przyszedłem, przedtem ani razu tu nie byłem...
—No, nie płacz, chłopaczku, wierzę ci. Ale
swoją drogą to musi być sprawka jakiegoś
łobuza, bo jeszcze wczoraj wieczorem miechy
były dobre. Może to nawet tego dzwonnika...
—Jakiego dzwonnika, proszę pana?
Zajęty szukaniem usterki w miechach nie
odrzekł ani słowa. Długo je oglądał, stukając i pukając
niemal miejsce w miejsce. Na koniec, nie znalazłszy
nigdzie nic podejrzanego, wyprostował się.
- To ciekawe - mruknął do siebie - to nadzwyczaj
ciekawe! Niby wszystko jest w porządku, a miechy nie
pracują.
Wtem posłyszałem czyjeś kroki na schodkach
prowadzących na chór, a po chwili wszedł kościelny.
Zobaczywszy mnie przy miechach, dość długo
przyglądał mi się badawczym wzrokiem, po czym
wysłuchawszy opowiadania organisty o uszkodzeniu
miechów, zaczął je obchodzić wsuwając rękę to tu, to
tam. Jak było do przewidzenia i on nie znalazł nigdzie
żadnej dziury, w tak niedostępnym miejscu przebiłem
miechy. Nie mówiąc ani słowa, znów wpatrzył się we
mnie.
Był to mężczyzna wysoki, o spojrzeniu
rzucanym zawsze spode łba, a ręce miał jak cepy.
Dostać się w nie, dopiero by człowiek piszczał. Nie
zdejmowałem więc z nich oczu, a łydki pode mną: dyg,
dyg jak w febrze. I jakże pożałowałem, żem przyszedł
oglądać mur!
Przez niego to wszystko, tylko przez niego -
powtarzałem w myślach. - A jeszcze więcej przez
księdza. Po co mi kazał iść na chór? Doprawdy - po co?
Wtem usłyszałem:
- To on!
—Kto? - spytał organista.
—Ten dzwonnik. Zanim dostał się do
dzwonnicy, musiał się tu wcisnąć i coś popsuć. A
to może nie człowiek był, kto wie? Wczoraj
najpierw księdza zwalił z nóg, potem mnie to
samo widać chciał zrobić, bo i z tej, i z tamtej
strony latał koło mnie... Ja rękami wymachuję,
chcę go złapać, złoczyńcę, a tu nic, powietrze.
—A ksiądz co na to? - spytał organista i
odruchowo jakoś obejrzał się na boki.
—Ksiądz powiada, że to sprawka jakiegoś
łobuza i dlatego pójdzie dzisiaj do szkoły
przeprowadzić dochodzenie, a ja, panie
organisto, nie odstąpię od tego, co mówię, że to
Zły. Bo go i tak, i owak łapałem rękami, a on
tylko - uuu - wył potępieniec, a w końcu ryknął -
fujara - i znikł. A Zły wszystko potrafi.
Organista potaknął z głośnym westchnieniem.
- i Tak, złe duchy wszystko potrafią. Kościelny
mówi prawdę, po bożemu. Z tym - popatrzył na miechy -
to też chyba nie sprawka człowieka. Przecie patrzyłem,
wszędzie zajrzałem, w każdą dziurę i co? I nic!
Wszystko jest jak trzeba, a grać nie można. A dzisiaj
akurat miała być msza grana i z wystawieniem. Zły duch
dobrze ją wyniuchał, a że Pan Bóg nas opuścił...
- Jak to Pan Bóg nas opuścił? - spytał kościelny.
- Za cóż by?
Organista spojrzał na mnie bokiem, jak by się
chciał upewnić, czy jestem jeszcze i odrzekł:
- Za nasze niedowiarstwo, za zepsucie, jakie się
szerzy, niemoralności i różne Wszeteczeństwa.
Dziewuchy ubierają się kuso, do kościoła mało która
chodzi, postu nie przestrzegają, księdza nie uszanują jak
należy, a mnie czy szanują? Mam to organistówkę jak
się patrzy? Jak deszcz, to mi się zaraz na głowę leje,
ściana się wali... A z polem dla mnie co jest? Już, już
miała
być cała morga i komu się dostała? Komu ją
gmina przydzieliła? Sklepikarzowi! He-re-ty-kowi! A o
socjalizmie słyszeliście już?
Kościelny pokiwał głową, potem cicho spytał:
- O socjalizmie? A co to takiego?
- i To taka polityka, przeciw Bogu!
—Jezu! - wykrzyknął kościelny. - Polityka?
Przeciw Bogu? I to u nas, we wsi?
—
U nas, bo gdzieżby? Teraz rozumiecie,
dlaczego Pan Bóg nas opuścił? Dlaczego grozi
nam klęską posuchy? A myślicie, że na tej jednej
klęsce się skończy? Żeby to! Bo moru i innych
nieszczęść może nie być? Nie na próżno
dzwoniło dzisiaj w nocy, a miechy czy dla
zabawy nam zepsuło? Trzeba o tym głośno
rozpowiadać na wsi, żeby się naród poprawił,
odmienił... Z tym... - i zaczął coś szeptać
kościelnemu do ucha.
Patrzyłem to na jednego, to na drugiego i omal
nie parsknąłem głośno śmiechem, bo co za głupcy z
nich! W duchy wierzą? A jakie tu duchy? Przeciem ja
dzwonił, ja miechy uszkodziłem! Ale na posuchę to już
nie przeze mnie idzie, to już będzie na pewno kara boża
albo co gorszego, tylko dlaczego, za co miałaby spadać
na wieś taka kara? Czyżby za moje psikusy? Ale co tam
takiego te psikusy! To chyba za tę politykę...
Jak by na potwierdzenie moich przypuszczeń w
tym momencie szept organisty stał się zupełnie głośny i
usłyszałem:
- Wypalić ją trzeba! A Rożnika... to prowodyr!
Naraz otwarły się drzwiczki od chóru i na schodkach
ukazała się głowa księdza. Był blady, sapał gniewnie.
—Co jest tutaj? - wykrzyknął. - Dlaczego
organista nie gra?
—Miechy zepsute - odrzekł organista.
-’ Jak to miechy zepsute? To i tutaj wdarł się ten
łobuz? - i ze wzburzenia zamilkł raptownie, jakby mowę
utracił. Twarz z bladej stawała mu się z każdą chwilą
coraz bardziej purpurowa i pęczniała, puchła niczym
wydymana, a oczy jak u rozjuszonego byka miotały
spojrzenia >po całym chórze. Poderwał ręce do góry i
wykrzyknął:
—Skórę, skórę każę ściągnąć z niego, jak go
złapię, a potem solą... i na szubienicę!
—
Kościół taki zaniedbany -
wtrącił
niespodzianie organista - organistówka
zapomniana, bo parafianie wcale o nią nie dbają,
a pole dla mnie...
—Tak organista mówi? - powiedział ksiądz i
nagle spostrzegłszy mnie rozkazał: - Wyjdź stąd!
Nie potrzebny już tu jesteś.
Jak na skrzydłach pomknąłem do drzwiczek, ale
zaraz za nimi przystanąłem i ponieważ nikogo nie było
w pobliżu, przyłożyłem do nich ucho, ciekaw, o czym
też będą tam rozmawiać..O moich psikusach czy o
polityce? A może o Rożniku?
Zaczął ksiądz:
- Proszę nie opowiadać głupstw! Nikt w to nie
uwierzy, żeby duchy... Takich fujar jak nasz kościelny
mało jest we wsi.
-’ Socjaliści dobrze nad tym czuwają - odezwał
się cicho organista.
—Uff! - jęknął ksiądz, jak by go co zabolało. -
Organista ma rację. Dawno już nie ruszaliśmy
ich, to i rozbestwili się i kto wie, czy to nie z
poduszczenia ich. Trzeba więc zacząć... Do
modłów nawoływać, do pokuty! A miechów nie
naprawiać! Nabożeństwa bez organów! Ludzie
tego długo nie zniosą... - głos księdza przeszedł
nagle w szept i nic nie mogłem już usłyszeć,
ipotem od nowa się wzmocnił, ale zaleciało mnie
tylko jedno jego zdanie: - Łobuza trzeba złapać!
—To pomoże co? - spytał organista.
—Musi! Już ja go dobrze będę umiał przypiec,
żeby
gadał, co będę chciał. Tylko niech go złapię,
niech ja go złapię!
—Az pogodą jak?
—Codziennie patrzę na barometr. Stoi w
miejscu.
—Kara boża?
—Do modłów trzeba nawoływać, powiedziałem,
do ofiar! Kościelny, proszę ze mną...
Skoczyłem od drzwiczek, zbiegłem na dół.
Potem słysząc, że już ksiądz schodzi z chóru, zacząłem
się bić w piersi, powtarzając półgłosem:
- Boże, odpuść mi moje grzechy!
Tak samo robił Łaziebnik, tylko że o wiele
mocniej walił się w chude, zapadłe piersi i co jakiś czas
wydawał z siebie chrapliwy jęk, jak by go duszono...
Ksiądz, przechodząc obok, ani nie spojrzał na
mnie, momentalnie więc przestałem udawać pobożnego,
a po chwili rwałem do domu, co sił w nogach.
ROZD2IAŁ CZWARTY
Co by było, gdybym został świętym Jerzym, ancykryst
znów
dochodzi do głosu i Łaziebnika dosięga moja kara, co
staje
się początkiem wielkiej komplikacji w moim życiu
Śniadania dla mnie jeszcze nie było. Jak
codziennie zresztą o tej porze, bo babka lubiła sobie
poleżeć, podrzemać albo w najlepszym razie na leżąco
odmawiała różaniec.
Zazwyczaj nie chcąc jej przerywać takiego
wypoczynku, sam brałem się do rozpalania ognia pod
piecem, lecz dzisiaj coś mnie podkusiło, prawdziwie -
ancykryst, i zaraz od progu zawołałem:
- Co wy, babko, śpicie jeszcze? A tam pod
kościołem jest jakiś zakonnik czy misjonarz i rozdaje
ludziom obraziki święte. O, patrzcie - i sięgnąłem do
kieszeni - mnie dał taki.
Babka, wyrwana z drzemki, popatrzyła na mnie
tym zdrowym okiem, bez bielma, unosząc jednocześnie
głowę do góry.
—Misjonarz? - wyszeptała jak olśniona cudowną
zjawą. - Nie żartujesz aby, dziecko?
—Pod hajerem, że nie żartuję - i uderzyłem się w
piersi.
—A dużo tam ludzi?
—Prawie pół wsi.
—I co on mówi? Kazania jakie wygłasza?
—Z takiej wielkiej i grubej księgi czyta jakieś
modlitwy. Bo z tą posuchą... - przypomniałem
sobie.
—To już wstaję! - powiedziała dziwnie głośno,
jak by oznajmiała o. tym komuś stojącemu
bardzo daleko od niej i po paru minutach była ubrana i
gotowa do wyjścia; w odświętnej bluzce i z laską w
ręce.
—No - odezwałem się teraz, tłumiąc śmiech -
kiedyście się już, babko, ubrała, to bierzcie się
do gotowania śniadania, a nie chodźcie pod
kościół, bo tam nic nie ma.
—Kłamiesz! - zawołała, a w oku z bielmem
pokazały się łzy.
- Przedtem kłamałem, teraz mówię prawdę.
—A żeby cię!... - zaklęła i zamierzyła się na
mnie laską. - Ty łobuzie!
—No, nie gniewajcie się - rzekłem, a ponieważ
byłem pewny, że mnie nie uderzy, podbiegłem
do niej i pocałowałem ją w rękę. - Chcecie, to
dam wam ten obrazik. Dostałem go od księdza.
—
A możeś go ukradł, nicponiu jeden, a tylko tak
gadasz? - powiedziała udobruchana nieco.
—Nie, nie ukradłem, ksiądz mi go dał i
powiedział, żem dobry i porządny chłopiec.
-! Tak powiedział? I obrazik dał? No, no, no! -
pokręciła głową, jak by mi nie wierzyła, potem
wyciągnęła do mnie rękę. - Pokaż ten obrazik. Może to
jaki zamalowany papierek, a ty mnie cyganisz?
Ostrożnie wzięła ode mnie obrazik i długo
patrzyła na niego, pełna modlitewnego skupienia i
oczarowania postacią świętego, przebijającego piką
olbrzymiego smoka.
—
To święty Jerzy! - wyszeptała i jak by jej
podcięło nogi, całym ciężarem opadła na
krawędź łóżka. - W kościele u nas na obrazie
taki samiutki. I ta pika, i ten smok z
rozdziawioną paszczą..
t
—A dlaczego on zabija tego smoka? - spytałem.
- Każdy, co chce zostać świętym, musi tak robić?
- i Nie każdy. Ale on tak, bo ten smok to diabeł.
-. A jak by był tego smoka nie zabił, toby chyba
świętym nie został, jak myślicie, babko?
—Głupiś, mój wnuczku - rozsierdziła się babka.
- Święty to święty, a ty lepiej idź po wodę do
rzeki.
—Po wodę pójdę, ale głupi nie jestem. Nie
gadajcie tak ma mnie, babko - odrzekłem trochę
gniewnie, a w chwilę potem, idąc już po tę wodę,
myślałem:
Jaka ta nasza babka dziwna! Zabił smoka i za to
święty. A jakby był tego smoka nie zabił, co by było
wtedy z tą jego świętością?
- To jasne - odpowiedziałem sobie - że wtedy ani
by tym świętym nie został, ani by go nie malowali na
obrazikach, bo za co? Nie ma takich głupich, żeby za
darmo, na ładne oczy robili go świętym. Za to ja,
gdybym był wtedy żył, to niejednego takiego smoka
byłbym utłukł i na pewno pięć razy najmniej byłbym
tym świętym i na takich wielkich, wielgachnych
obrazach by mnie przedstawiali. Zresztą na licho byłyby
mi potrzebne te obrazy. Wystarczy, że byłbym świętym i
nikogo bym się nie bał. A jedzenia tobym miał na pewno
pełną komorę, bo ludzie ze wsi znosiliby mi je, sam bym
zresztą wołał o nie, a najwięcej o mięso, biały chleb,
mleko...
Ale trzeba było jak najprędzej przynieść wody
do domu, ruszyłem więc ostrzej, lecz po kilku krokach
znów się zatrzymałem, bo na wprost mnie stał dom
Łaziebnika, a na jego podwórzu była studnia. Dawniej
tyle się zawsze brało z niej wody, ile się komu zachciało,
a od dwóch tygodni, odkąd słońce zaczęło coraz
niemiłosierniej przypalać, nikt nie miał do niej
przystępu, bo Łaziebnik jak prawdziwy Lucyper
każdego od niej pędził, a wiadro wyrywał i albo je topił,
albo wyrzucał poza parkan.
- Na posuchę idzie - wołał - a ty po wodę do
mnie liziesz? Do rzeki idź, tam jej nie brakuje!
Ten i ów przemyśliwał potem nad sposobem
zniszczenia mu tej studni, żeby i on z niej nie korzystał,
ale to były takie tylko sobie dumki, pogaduszki,
poważnie nikt nie brał tego do serca, bo ostatecznie co
komu zawiniła studnia? A Łaziebnik może i nieźle robił?
Przecież każdemu człowiekowi milsza jego własna
koszula aniżeli cudza. To było jasne.
Bardzo możliwe, że ja bym też tak postępował
jak Łaziebnik, ale w tej chwili zachciało mi się wody
akurat ze studni i skierowałem się prosto, jak strzelił, w
stronę jego zabudowań.
Furtka była nie zamknięta, a na podwórzu, na
pierwszy rzut oka - nikogo. Śmiało więc szedłem dalej,
gdy naraz spostrzegłem Łaziebnika.
Przy samej studni, w cieniu wielkiej, rozłożystej
jabłoni siedział na małym stołeczku i to pogwizdywał
przez nos, to chrapał, tak mocno spał. Nic dziwnego.
Godzina była co prawda jeszcze wczesna, ale słońce
paliło już ogniem nie słabszym chyba od piekielnego.
Kaczki i gęsi, rozprażone na gorącu, dyszały
szeroko otwartymi dziobami, kot, jak zdechły, z
wypiętym do góry brzuchem drzemał w cieniu pod
wozem, jedne tylko jaskółki od czasu do czasu
wypryskiwały z gniazd w powietrze, przecinały je z -
chyżością błyskawicy i śmigłym lotem na powrót
zapadały pod strzechy, by się tam ukryć w swoich
małych domkach ulepionych z błota.
Cicho, jak najciszej więc, żeby nie zbudzić
Łaziebnika, nabrałem wody i już miałem iść, gdy w
pobliżu studni zobaczyłem wiadro należące z pewnością
do gospodarza, A jak było wiadro, w studni zaś woda, to
musiał być i psikus dla Łaziebnika, tęgi psikus -
szczodra zemsta za wczorajszą napaść na mnie. Żeby
wiedział, żeby na całe życie sobie zapamiętał, że ze mną
to nie przelewki.
Jak by mi ktoś podpowiadał, co mam robić -
najpierw napełniłem wiadro wodą, potem wywindowałem
je na drzewo i postawiłem na grubej gałęzi jabłoni prawie
nad samą głową świętoszka, przywiązując do innej
rosnącej wyżej -: kabłąk, żeby nie spadło. Dno zaś tak
ustawiłem, żeby się momentalnie i prawidłowo
przewróciło, kiedy Łaziebnik szarpnie za sznurek, bo
jeden jego koniec przeprowadziłem przez dziurkę,
zrobioną specjalnie w rancie wiadra, drugi zaś
przywiązałem mojej ofierze do ręki.
Aż dziw, że się tak szybko uwinąłem ze wszystkim
i tak gracko szczegół pasował do szczegółu. Ale u mnie
zawsze tak bywało: albo psikus szedł jak z nut, albo trzeba
było kombinować, kręcić głową... Chwała Bogu, z tym
poszło raz-dwa i w parę minut potem już stałem poza
obejściem Łaziebnika, czekając, co to będzie, jak się
przebudzi i szarpnie ręką. Jak by mi jednak specjalnie
chciał zrobić na złość, bez przerwy spał, pochrapując i
pogwizdując sobie rozkosznie, a czas, którego nie miałem
tak dużo, leciał... Wtem przyszło mi do głowy, że skoro
sam się nie budzi, to ja mu tu zaraz pomogę. I
nazbierawszy brył, zacząłem nimi rzucać.
Pierwsza bryła padła daleko od studni, za to druga
o wiele bliżej, a trzecia - pac, prosto mu na rękę. Łaziebnik
szarpnął nią gwałtownie i w tej samej chwili spłynął na
niego strumień wody.
- Ratunku! - krzyknął, zupełnie jak by się topił,
i upadł na ziemię.
Przestraszyłem się tym nie na żarty, bo długo leżał
jak bez życia, na szczęście po jakimś czasie poruszył ręką,
potem nogą i przewróciwszy się na brzuch, począł
podnosić do góry najpierw tyłek.
Kiedy stanął na nogi, ostrożnie, wolno dźwignął
głowę ku górze i oczy jego od razu zobaczyły wiadro,
dyndające na sznurku.
- Łobuz! Ancykryst! - rozkrzyczał się niby
postrzelony i na oślep, zupełnie jak furiat, popędził do
furtki swojego obejścia.
Porwałem wiadro z wodą i żeby się jak
najprędzej ukryć, wskoczyłem w sam środek wielkiej
kępy pokrzyw rosnących obok. A Łaziebnik już wypadał
przed dom, groźny jak rozjuszony byk dworski,
przeleciał koło mnie z ostrym tętentem bosych stóp - i
nagle stanął jak wryty; począł się rozglądać. Dookół nie
było nikogo, białe pasmo drogi tchnęło pustką i
niesamowitym gorącem.
- Ancykryst! - zgrzytnął, potrząsając w bezsilnej
wściekłości swoją wielką głową. - Znikł, przepadł i
szukaj go tutaj!... Ale ja go... Na mękę Chrystusa
przysięgam, psie mięso, jucha, że!...
Tra, la, la! - zaśmiałem się w duchu, a ledwo
Łaziebnik zawrócił ku domowi, bez przerwy mrucząc
coś pod nosem, wypadłem z pokrzyw i biegiem, na jaki
tylko pozwalał mi mój ciężar, puściłem się ku domowi.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dla babki jestem diabłem, Łaziebnik jak nieboskie
stworzenie wchodzi mi w paradą, szukając fujary, czyli
dzwonnika, i chłopaki na rozkaz księdza i organisty ryczą
na całego .Grubas pod ławkami ściga Rożnika - wreszcie
moje uroczyste pożegnanie ze szkołą.
Babka, jak było do przewidzenia, wciąż siedziała
na krawędzi łóżka, zacudowana obrazikiem, który
trzymała w ręce.
Na moje wejście poruszyła się i popatrzyła na mnie
mówiąc:
- Jak byś był taki jak ten święty Jerzy, dopiero
czułabym się szczęśliwa, wnuczusiu!
- Po co mi! - odpowiedziałem. - Zamiast smoka
wolałbym zabić takiego, co rządzi we dworze. Nadziać
takiego na pikę, a potem ziemię jego rozdać biednym, to
by dopiero była frajda.
Babka zbladła jak ściana i przeżegnała się głośno,
jak by zobaczyła przed sobą samego Lucypera.
- W imię Ojca i Syna, Maniek! Co za bluźnierstwa
przychodzą ci do głowy!
- To nie mnie, a naszemu tacie. Bo pamiętacie, co
mówili zwiesną, kiedy zwalniali ludzi we dworze? Ze nasz
ipan hrabia to potwór i że jak by go tak kto dziabnął z tyłu,
toby ogromne dobrodziejstwo zrobił dla ludzi? Tak
mówili, dobrze pamiętam, potem przed dom wychodzili,
czy kto nie podsłuchuje. A mnie to co tam! Ja roli nie
chcę, a do dworu nie pójdę robić, jak będę duży. Będę
galary spławiał rzekami i wesoło mi będzie, bo każdemu
flisakowi jest wesoło. Cały dzień na rzece, może ryby
łapać, kąpać się, przy ognisku gotuje sobie jedzenie, w
budzie śpi... To dopiero życie!
Babka tym zdrowym okiem, bez bielma, ciągle
mrugała wpatrując się we mnie niczym w raroga albo
diabła, potem nagle złożyła ręce i powiedziała
rozdzierającym głosem;
- Wnuczku, dziecko, w głowie ci się pomieszało I
Szaleju się objadłeś?
Już otwarłem usta, by babce odpowiedzieć coś
wesołego, bo jaki szalej, jakie pomieszanie w głowie, gdy
nagle przypomniałem sobie, że ksiądz ma przeprowadzać
dochodzenie o to moje dzwonienie. Wykaraskam się z tej
nowej biedy? A jak wszystko wykryją? Boże, co wtedy
będzie ze mną? Może będą mnie przypiekać ogniem,
ksiądz tak się zawziął i słowa na pewno dotrzyma, a
przedtem czy nie położą mnie na pokładankę? Portki
spuszczą i Kozibródka będzie walił, a z taką siłą, że aż
sobie stęknie za każdym razem...
-~ Coś się tak zasumował i opuścił łeb? - odezwała
się babka. - Znowu coś zmajstrowałeś? Ej, chłopaku,
chłopaku, zapamiętaj sobie, że zginiesz marnie na
szubienicy albo pod płotem gdzie.
I na to nic nie odpowiedziałem, a w jakiś czas
potem, po byle śniadaniu, wlokłem się do szkoły z jedyną
nadzieją w sercu, że dzisiejsza obecność moja w kościele i
obrazik święty pomogą mi w jakiś sposób, muszą pomóc. I
ksiądz mnie pogłaskał po głowie, powiedział, żem
porządny chłopiec i że będzie o mnie pamiętał... Choćby
więc nie wiem co wygadywano na mnie, nawet najgorsze
oskarżenia, nie uwierzy, nie powinien uwierzyć. Przecie
ksiądz to nie Kozibródka!
Słońce wciąż i wciąż prażyło i było już tak gorąco,
jak by cały świat zamknięto do wielkiego pieca, pod
którym bez przerwy buzował ogień. Po ogrodach drzewa
stały osowiałe, z powiędłymi liśćmi, których zieleń,
pozbawiona soczystości, była dziwnie jasna, jak
wypłowiała, a przydrożne tak grubo pokryte kurzem, że aż
szare - i ten, i ów z gospodarzy, oderwawszy od nich oczy,
przenosił je het, na pola...
Bydło, wypędzane na paszę o świcie, w dwie, trzy
godziny później wracało do obór - ciężko, niezdarnie
stawiając nogi; wracało z głodnymi, zapadniętymi bokami,
bo trawa na błoniach z dnia na dzień nikła coraz bardziej,
jak by chowała się w ziemię, by pod jej powłoką, twardą
jak skorupa i spękaną, szukać wilgoci, której niestety i tam
nie było.
Szło naprawdę na posuchę, wielką klęskę dla wsi,
było się więc czym przejmować, a nawet trwożyć, ale dla
mnie, co mi tylko pustki były w głowie, znaczyło to mniej
niż ślina. Zresztą i ja miałem różne kłopoty, bo choćby
teraz nie byle jak dręczyło mnie pytanie: przyjdzie dzisiaj
ksiądz do szkoły, czy nie przyjdzie? Przyszedł. Ale jego
przyjście poprzedził Łaziebnik, który, ledwośmy zaczęli
lekcje i Kozibródka przystąpił do objaśnienia nam zadania
rachunkowego, jak zwykle potrząsając groźnie swoją linią
ponad naszymi głowami, wpadł do klasy z takim impetem
jak by był ścigany. Z koszuli, wyrunionej po staroświecku
na spodnie, i z włosów spływała mu woda - świętoszek
cholerny, na pewno drugi kubeł wody musiał wylać na
siebie - każdy więc swój krok znaczył niemal
strumieniem, dzięki czemu podłoga po raz pierwszy od
wielu, wielu miesięcy miała być tu i tam jako tako zmyta i
w tych też tylko miejscach, ma się rozumieć, wytarto ją
później starym workiem, który już tak długo nie był
używany, że aż cały zapleśniał.
Linia Kozibródki, z której nie spuszczałem
wzroku, drgnęła w powietrzu, potem opadła z hukiem na
pulpit ławki i rozległo się groźne:
- Po co tu Łaziebnik przyszedł? Proszę
natychmiast wyjść!
Łaziebnik, nie racząc nawet spojrzeć na
Kozibródkę, jak by go nic a nic nie obchodził, nie
przerywał swojego marszu w głąb klasy. Wyglądał jak
nieboskie stworzenie. Koszula przylepiona do chudego,
piszczelowatego ciała, twarz o wyostrzonych rysach, cała
trupiożółta i mokra, na wielkiej cebrzykowatej głowie
rzadkie strąki włosów, z których bez przerwy ściekała
woda - oto prawdziwy topielec! Gdybym zobaczył
takiego nad rzeką w samo południe, na pewno bym umarł
z przestrachu. W tej chwili, mimo niebezpieczeństwa,
jakie mi groziło, brał mnie pusty śmiech, lecz anim się
poruszył, siedząc cicho jak mysz pod miotłą.
Łaziebnik nareszcie stanął przed pierwszym
rzędem ławek, w których siedzieli najmniejsi - zarówno
dziewczęta, jak i chłopcy. Gwałtownym ruchem
poderwał rękę do góry i mierząc nią we mnie, zawołał:
- Łobuza, łobuza masz pan, panie prefesurze, w
klasie! O, tam on siedzi, w ostatniej ławce!
Zbladłem, a Łaziebnik bez przerwy wykrzykiwał,
mierząc we mnie.
- To on na pewno dzwonił, on zepsuł organy w
kościele na chórze, a dzisiaj rano uwiązał mi sznurek do
ręki”,
Kozibródka, który zaraz na początku omal nie
zwalił swojej linii na kopulastą głowę Łaziebnika, tak był
wzburzony jego najściem, teraz, kiedy mu się bliżej
przyjrzał, omal nie parsknął śmiechem na całą klasę. To
jedno jakże zbliżyło mnie do niego - ale tylko w tym
momencie - i kazało zapomnieć o wszystkich urazach,
jakie kiedykolwiek miałem do niego. A gdy zaczął pytać
Łaziebnika, co za sznurek miałem mu przywiązać do ręki
i co ten sznurek ma wspólnego z wodą, którą ociekał,
spojrzałem mu w oczy wprost miłośnie.
—Zgoda, przywiązał wam sznurek do ręki -
mówił gładząc swoją bródkę - ale co ma wiatrak
do piernika, a ten sznurek do wody? Coś wara tu
nie pasuje, mój Łaziebniku.
—
A pasuje! - wrzasnął Łaziebnik wyczuwając, że
Kozibródka kpi sobie z niego. - A ma wspólnego,
panie nauczycielu, bo było tak: kiedy ja ten
sznurek szarpnąłem, woda, co nabrał jej wiadrem
ze studni, w tej samej chwili wylała się prosto na
głowę, na koszulę, o, widzi pan, panie
nauczycielu, jak mnie zmoczyło? - wypiął do
przodu swoją włochatą, zapadłą pierś.
Rożnik, o którego wypytywał mnie ksiądz zaraz z
rana, parsknął niespodzianie gromkim śmiechem, a za
nim - wszyscy, co do jednego, i podniosła się wrzawa, bo
zaraz znaleźli się tacy, co z uciechy zaczęli klaskać
piórnikami w ławki, inni tupali bosymi piętami o
podłogę, a kilku się nawet rozgwizdało na palcach, żeby
było głośniej, do czego z pewnością zachęcił ich widok
Kozibródki tak bardzo śmiejącego się, że aż mu łzy
płynęły z oczu.
I nagle, wraz ze skrzypnięciem drzwi, padła na
całą klasę martwa cisza. Kto jak siedział lub stał, tak
znieruchomiał, a Kozibródka z ręką na bródce na gwałt
usiłował nadać swojej twarzy surowy wygląd: w
drzwiach stał ksiądz, zza którego wynurzało się potężne
cielsko
kościelnego.
Ksiądz był w sutannie, na głowie miał miękki,
czarny kapelusz, którego nie kwapił się jakoś zdjąć;
kościelny nosił jak zwykle swój chłopski, byle jaki strój,
za to twarz jego zdradzała niecodzienną powagę i
przejęcie się czekającymi go wydarzeniami.
Ksiądz, przeszedłszy kilka kroków, odwrócił się i
zdjąwszy kapelusz oddał go kościelnemu, po czym
zawołał ostrym, komenderującym głosem:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Wszystkie dzieci, tak z „cichej” jak i z „głośnej” klasy
porwały się do góry i wrzasnęły chórem, skandując:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, na
wieki wieków, amen!
~- Amen! - zamruczał ksiądz pod nosem i
obejrzał się za krzesłem. Kozibródka skoczył po nie, a
Łaziebnik bez przerwy stał przed pierwszym rzędem
ławek - jak sierota. Do księdza nie wypadało mu podejść,
wyjść z klasy byłoby znów nie na miejscu, zresztą nie
rozegrał jeszcze do końca swojej sprawy, a woda z niego
- kap, kap, dużymi kroplami, i na podłodze wokół niego
utworzyła się niemała kałuża.
Naturalnie prawie z miejsca ksiądz go zobaczył i
wyciągnąwszy rękę, spytał surowo:
—Co to za człowiek, cały mokry?
—To Łaziebnik - odpowiedział Kozibródka.
—Łaziebnik? - zdziwił się ksiądz, a wiedząc, że
to jeden z’ filarów kościoła w naszej wsi, spytał
łaskawiej: - Co za bieda was spotkała, mój
Łaziebniku, żeście taki mokry? Kąpaliście się?
Łaziebnik ośmielony jego łaskawym słowem
podbiegł do ucałowania ręki, potem, wskazując na mnie,
od nowa podniósł głos:
- To on mnie tak... skąpał! Przywiązał mi sznurek
do ręki...
- Kto? Zybuła? - przerwał mu ksiądz. - To nie
prawda. Z niego porządny i grzeczny chłopiec. Sam się o
tym przekonałem. Sprawcą tych wszystkich figli i psot,
prawdziwie diabelskich, jest kto inny – wbił oczy w
Rożnika - kto celowo to robi, podburzany przez swojego
ojczaszka. Ale my go dzisiaj odnajdziemy, odnajdziemy -
powtórzył rozwlekle, z naciskiem - a wtedy... - na krótką
chwilę zawiesił głos, po czym kiwnął ręką na mnie: -
Zybuła, do mnie!
Na oczy padła mi mgła, w nogach poczułem
omdlenie, lecz posłusznie wstałem i zacząłem wychodzić
z ławki, przepychając się między kolegami. Kiedy
podszedłem do księdza, ten ujął mnie za rękę i przesunął
na bok, pod okno.
- Tu stój - powiedział, po czym rozkazał
kościelnemu: - Niech kościelny zaczyna!
Kościelny żwawo podbiegł do pierwszej ławki i
swoimi muskularnymi rękami złapał najbliższego
chłopca za ramiona.
- Wstawaj! - zawołał. - A teraz zarycz!... No,
czego wybałuszasz na mnie gały? Mówię ci po ludzku,
zarycz jak krowa czy byk, wszystko jedno, tylko zarycz.
No, dlaczego milczysz? Ryczeć nie umiesz?
Chłopak pobladły, trzęsący się z przestrachu,
pokręcił odmownie głową.
- Nie umiesz? Teraz nie umiesz, a wczoraj
umiałeś? Zarycz! - wrzasnął.
—
Uuuuu - spróbował chłopak jakoś cicho,
niewyraźnie, co było podobne raczej do koziego
beknięcia aniżeli do krowiego ryku.
—Żle! Jeszcze raz! Ale głośniej.
-- Uuuu! - wydobył z siebie chłopiec, nieco
ośmielony, grubym, gardłowym głosem.
- No, tym razem może być. A teraz wykrzyknij
tak, jak byś ryczał: fujara!
Chłopiec popatrzył na kościelnego jak na wariata,
ale posłusznie wykrzyknął niskim, rykliwym głosem:
- Fujara!
- Nie, nie ten -~- odezwał się ksiądz. Kościelny
podszedł więc do drugiego chłopca i jednym
szarpnięciem postawił go na nogi.
- Teraz ty!
Ten w mig się widocznie połapał, o co chodzi,
bo ryknął na cały głos:
- Fujara!
Ryk ten w niczym nie był podobny do mojego
wczorajszego. Był trochę za wysoki i jak by śpiewny.
- Następny! - rozkazał ksiądz.
I kościelny podszedł do innego, potem znów do
innego. Chłopcy nie byli już tak wystraszeni, żądania
kościelnego traktowali jako zwariowaną zabawę i cała
klasa aż drżała, rozsadzana wykrzykiwaniem „fujary”
na różne tony.
Jeden tylko Rożnik drżał coraz bardziej,
opuszczając głowę do samej ławki, widocznie,
biedaczyna, chciał się ukryć przed wzrokiem
kościelnego, który już podchodził do niego, a niebawem
ułapił go za kapocinkę.
- A ty?
Rożnik popatrzył na niego takim wzrokiem, jak
by go błagał o litość, o zmiłowanie się nad nim, żeby go
ominął, żeby mu nie kazał ryczeć.
Ale kościelny jak nie huknie:
- Nie udawaj mi, że z ciebie ślimak, bo dobrze
wiemy, czym ty i twój przemądrzały tatulo śmierdzi ta.
Rożnik już nie patrzył na kościelnego, a gdzieś
przed siebie, potem ryknął z taką jakąś rozpaczą i
zarazem pogardą dla obydwóch „sług bożych”, że
przestraszyłem się: usłyszałem swój własny wczorajszy
głos.
Kościelny odruchowo skulił się. Widocznie
przypomniał mu się wczorajszy groźny duch, którego „i
tak, i owak łapał rękami i złapać nie mógł”, a ksiądz już
sadził do Rożnika wielkimi susami, krzycząc:
- To on! Trzymaj go!
Nim jednak kościelny wyciągnął ręce do
Rożnika, ten gwałtownie dał nura pod ławkę i znikł pod
nią.
W klasie wszczął się rumor, oczy wszystkich
dzieci utkwione były w ławkę, pod którą ukrył się
Rożnik, a ksiądz, wycierając sobie czoło chustką, jak by
był bardzo spocony, wołał tryumfująco:
- Wiedziałem, że to on! Ojciec socjał i
bezbożnik, a synalek - łobuz! W dzwonnika i organistę
zachciało mu się zabawić. Czekaj, dam ja ci teraz
organistę i dzwonnika! Kościelny, wyciągnąć mi go
spod tej ławy!
To wyciągnięcie nie było takie łatwe, bo Rożnik
spod jednej ławki nurkował pod drugą, przy tym nogi
dzieci stanowiły również niemałą jego obronę.
Zarządzono więc opróżnienie ławek.
Nie na wiele się to zdało, bo prześladowany z
niebywałą zwinnością przebałakowywał na czworakach
z miejsca na miejsce i kościelny tak się wkrótce
zmęczył ganianiem go od ławki do ławki, które musiał
jeszcze sam przesuwać to w jedną, to w drugą stronę, że
ledwo zipał, cały czerwony i spocony, jak po dobrej
kąpieli.
Ksiądz znów zabrał głos:
- Kościelny, pod ławki, wygonić stamtąd
psubrata!
Kościelny spojrzał bokiem spod czoła na księdza
i zamruczał coś w odpowiedzi, ale posłusznie wsunął się
pod ławki, a potem zaczął się czołgać. Rzuciłem oczami
po dzieciach i prawie u wszystkich stwierdziłem to
samo, co ja w tej chwili czułem: chęć parsknięcia
śmiechem na całą klasę - taki pocieszny był widok
grubasa, który jak niedźwiedź, niezdarnie i z głośnym
postękiwaniem sunął za małym Rożnikiem,
posiadającym siłę i prężność zwierzątka, a jeszcze lepiej
- piskorza, bo tak samo jak on przewijał się to tu, to tam,
a nawet - wprost nie do wiary - między rękami i nogami
swojego prześladowcy. Długo by więc zapewne trwała
ta pogoń, gdyby Kozibródka nie mrugnął na swoich
pomocników - dryblasów, w każdej chwili gotowych do
wszystkiego.
Jakże mi strasznie żal było Rożnika! Ale
uratować go, uchronić przed pokładanką i czekającą go
później szubienicą, znaczyło: samemu przyznać się do
winy i oddać w ręce oprawców. Mało ludzi na moim
miejscu zdobyłoby się na taki czyn, więc i ja... Ale w
duchu przysiągłem sobie: wynagrodzę w jakiś sposób
krzywdę Rożnika, którego niebawem złapali i wywlekli
spod ławek. Był cały brudny, ubranie miał potargane, bo
bez przerwy się wił, szarpał, chcąc się uwolnić. A siłę
miał! Nikt by się tego nie spodziewał po takim chuchrze.
Żeby więc nie uciekł, jego właśni koledzy poczęli mu
wiązać ręce i nogi paskami od spodni.
Ksiądz, zobaczywszy go przed sobą, zawołał:
- Mam cię, mam, diabelskie nasienie!
A Kozibródka rozkazał krótko:
- Spuścić mu portki! - a potem: - Dajcie go tutaj,
na ławkę!
Rożnik jeszcze raz popróbował rozerwać więzy i
aż zacharczał z wysiłku, tak się mocno wyprężył,
nadaremnie.
W chwilę potem, rozciągnięty już na ławce,
załkał cichutko:
- Mamo! Mamusiu! - i nagle jak nie wykrzyk
nie: - Tata!
W całej klasie zapanowała raptem cisza,
wyraźnie więc było słychać mlaskające uderzenia linią,
odmierzane nie znającą litości ręką Kozibródki.
- ...osiem, dziewięć, dziesięć...
Rożnik, z zaciętymi do krwi wargami, nie
wydawał już z siebie żadnego głosu, choć ciało jego,
smagane raz za razem, stawało się coraz bardziej
czerwone, w końcu podeszło krwią i spuchło. Leżał
spokojnie jak martwy, z zamkniętymi oczami. Otworzył
je dopiero wtedy, kiedy z brzękiem spadła linia na stół,
rzucona z rozmachem przez Kozibródkę.
-Zmęczyła mnie szelma!
- Teraz możemy go badać - powiedział ksiądz i
zwrócił się do pobitego. - Ubieraj się i chodź tutaj, do
stołu.
Rożnik długo nie mógł zejść z ławki, bo co się
na niej podźwignął, to zaraz padał jak długi, tak bardzo
bolało go ciało, albo po prostu nie miał siły. W końcu
zwlókł się na podłogę, a ledwo zaczął wciągać na siebie
spodnie, wybuchnął płaczem.
—
Nie płacz! - powiedział ksiądz. - Zupełnie
sprawiedliwie spotkała cię ta kara, bo dlaczego
schowałeś się pod ławkę? I to przed kim? Przede
mną i przed swoim nauczycielem? - aż cały
dygotał ze wzburzenia, mięsiste policzki trzęsły
mu się jak galareta. - Teraz chodź tutaj do mnie i
odpowiadaj na pytanie: dlaczegoś wczoraj
dzwonił w wielki dzwon, a przedtem, zaraz po
nabożeństwie wieczornym, uszkodziłeś miechy
na chórze? Ojciec kazał ci to zrobić? Mów
otwarcie, inaczej... - i obejrzał się na Kozibródkę
jak sędzia na kata.
—Ja nie dzwoniłem - wyszlochał chłopiec.
—Jak to nie dzwoniłeś? To może powiesz, że i
miechów nie zepsułeś?
—
Bo i nie on, proszę księdza proboszcza -
wtrącił się niespodzianie Łaziebnik, pochylając
się z należytą pokorą przed księdzem. - Łobuz z
niego, bo łobuz, i z pewnością nicpoń z niego
wyrośnie, bezbożnik jak jego ojciec, ale on na
pewno nie dzwonił i miechów nie uszkodził. To
ten tylko mógł zrobić jedno i drugie, ten, psie
mięso, jucha, ancykryst - i znów jak przedtem
całą ręką wskazał na mnie. - Cała wieś dobrze
wie, jaki z niego gagatek, bo niejednemu dał się
we znaki. Ten sznurek do ręki to też on musiał
mi przywiązać...
—Niemożliwe! - powiedział ksiądz. - Chłopak
pobożny, ma porządnego ojca...
- A ja mówię, że to on! - nie ustępował
Łaziebnik. - Wczoraj, zaraz po tym dzwonieniu, byłem
nawet u niego w domu... Niech go ksiądz proboszcz
rozkaże położyć na pokładankę, a na pewno zaraz się
przyzna...
Ksiądz popatrzył na mnie z wyraźnym
niedowierzaniem i tak mi się wydawało, było mu mnie
żal.
- A pan co na to, panie profesorze? - zwrócił się
na koniec do Kozibródki.
Jemu też było żal brać mnie na pokładankę, bo ja
jeden ze wszystkich najlepiej pomagałem jego żonie w
kuchni i koło świń chodziłem jak koło naszych
własnych, to wyczytałem z jego spojrzenia rzuconego na
mnie przelotnie, ale bronić mnie, bronić kogokolwiek
przed biciem, to nie leżało w jego charakterze. Zresztą
czy linia nie była najlepszą metodą wychowawczą, od
której nikt jeszcze nie umarł? A ponieważ ja ani razu nie
byłem bity, więc...
Odął wargi, pogłaskał sobie bródkę.
- Trudno ręczyć - wyrzekł wolno.
- Ha! To brać go! - rozkazał ksiądz. - Do
kompanii temu bezbożnikowi. A nuż to naprawdę on?
- Brać go! - huknął Kozibródka i na swoich
krótkich, grubych nogach ruszył do stołu po linię, a ja -
do okna, na framugę, i zatoczyłem w powietrzu duży łuk
skacząc na trawnik do ogrodu, tego ogrodu, do którego
chciałem się zakraść, żeby pościnać bzy.
Rozejrzałem się rozpaczliwie dookoła; płoty
były tak wysokie, że w ciągu dwóch, trzech minut nie
mógłbym się na nie wdrapać, równie trudnym do
przebycia dla uciekającego był i mur. Niewiele więc
myśląc, bo już dochodziły mnie odgłosy czyichś
prędkich kroków zmierzających do ogrodu, rzuciłem się
na lewo, gdzie najwięcej rosło bzów, a potem szybko jak
kot wdrapałem się na największy z nich, o dużej i
szczelnie sklepionej koronie, podobnej z dala do
bukietu. Po upływie kilkudziesięciu najwyżej sekund
zza węgła szkoły wynurzyli się jednocześnie: ksiądz i
Kozibródka, a za nimi parła cała gromada dzieci, z
kościelnym pośrodku.
- Uciekł! - zawołał ksiądz rozglądając się po
ogrodzie.
- Uciekł! - powtórzył jak echo Kozibródka. Na to
głos księdza:
- Ale nie ucieknie mi ze wsi. A jak go tylko
dostanę, no, jak go tylko dostanę - powtórzył - to już nie
wyjdzie z moich rąk taki, jaki w nie wejdzie.
—Oto i chłopskie dzieci, proszę księdza
proboszcza!- powiedział Kozibródka. - Uczę i
uczę, kija nawet nie żałuję i co z nich rośnie?
—A takiego pobożnego, skromnego udawał i
masz! Opryszek!
—Bić od rana do wieczora, bić i skórę ściągać,
to by może dopiero pomogło.
Ksiądz na to:
- I tak trzeba będzie, a najlepiej - pokasować
szkoły, bo co który nauczy się czytać, to zamiast po
książkę do nabożeństwa, sięga po gazetę. A jaką? Już ja
dobrze wiem jaką. Ale ja to wykorzenię, do kościoła ani
jednego nie wpuszczę.
—Ech! - westchnął Kozibródka i machnął ręką. -
Trudna rada, księże proboszczu, trudna! -
powtórzył z naciskiem. - Bo i bez gazet...
—
Tak, wiem - przerwał mu ksiądz - po wsi
chodzą różne pogaduszki od takich jak nasz
Rożnik, socjalizmu im się zachciewa, ale i to
ukrócę, ukrócę! Proszę być spokojnym...
W takim samym porządku, w jakim tu przyszli -
to znaczy: ksiądz i Kozibródka stanowili czoło pochodu,
utworzonego z kościelnego i niewielkiej gromadki
dzieci - poczęli niebawem odchodzić. Kiedy mi zupełnie
znikli z oczu, najpierw wychyliłem głowę spomiędzy
kiści bzu i chwilę się rozglądałem, pilnie nasłuchując,
potem - skok na ziemię i do płotu.
Nawet dość szybko udało mi się znaleźć w nim
zupełnie cienki balas, z którym, żeby go wyłamać, nie
miałem prawie żadnego kłopotu. Po kilku minutach
uporałem się i z drugim, jego sąsiadem, chociaż był
grubszy od niego, ale ja w tej chwili miałem na pewno
więcej siły aniżeli Rożnik, kiedy go związano paskami -
i droga do ucieczki stała przede mną wolna. Ale teraz
nie spieszyło mi się do niej. Dobrze wiedziałem, że do
szkoły już nie wrócę, nie dlatego, że rok szkolny już się
kończył i miały się zacząć wakacje, po których różnie
mogło być z moją nauką, ale że ledwo bym się w niej
pokazał, złapano by mnie zaraz, związano i
zaprowadzono na plebanię, gdzie dobrze by mnie nasz
ksieżulo oporządził, a potem kajdanki na ręce i hajda,
opryszku, do więzienia. Dlatego czy nie należało się
pożegnać jakoś uroczyście z tą szkołą, no i z
Kozibródką? Bo co do księdza, to byłem pewny, że
jeszcze się z nim nieraz zetknę.
Prosto od płotu skierowałem się pod okna
szkoły. Dzieci właśnie odmawiały pacierz prędkimi,
nieskładnymi głosami.
Lepiej nie trzeba - pomyślałem i uchwyciwszy
się gzymsu okna wdrapałem się na nie. Na mój widok
dzieci momentalnie przerwały pacierz, a Kozibródką
zapatrzył się we mnie niby w nadziemskiego potwora.
Mówiąc prawdę, ja też wlepiłem w niego oczy i ani be,
ani me, jak bym zapomniał języka w gębie, ale na
pierwszy jego ruch uprzytomniłem sobie, po co tu się
zjawiłem i wykrzyknąłem:
- Ostaj, szkoło! Już nie będę więcej karmił świń
i wylewał pomyj ani drzewa rąbał! Kozibródka -
meee! - zahuczałem.
Po chwili z tym „meee”, ale o wiele głośniejszym
niż za pierwszym razem, zsunąłem się z okna - i do płotu!
Jak to dobrze, że zawczasu przygotowałem sobie w nim
dziurę, bo tym razem na pewno byłbym ujęty, tak szybko
puszczono się za mną w pogoń, a Kozibródka już, już mnie
dosięgał.
Dopadłszy do otworu i przewinąwszy się przez
niego jednym gwałtownym prześliznięciem - byłem
uratowany. Ale nie do domu skierowałem swoje kroki, a
prosto na łąki, szerokim pasem ciągnące się nad rzeką,
gdzie mogłem być zupełnie bezpieczny.
Słońce piekło niemiłosiernie, powietrze było
ciężkie i jak by z piachem, że nie można było oddychać,
mimo to rwałem środkiem wsi, aż się kurzyło.
Niebawem minąłem ostatnią chałupę i zza pagórka
wynurzył się wąski, długi rąbek zieleni, a jeszcze chwila -
r i miałem przed sobą całe jej morze, cudowne, tonące w
słońcu.
Przywitałem je dzikim, nieokiełzanym wybuchem
radości, skacząc do góry i wywijając łamańce, jak by mi
się naprawdę pomieszały wszystkie klepki, a potem,
zaszyty w jednej z licznych kęp wikliny, długo się
śmiałem, aż mnie brzuch w końcu rozbolał, żem tak
sprytnie wykiwał obydwóch na raz: księdza i Kozibródkę!
Miałem już różne przygody, niejedna groziła mi nie tylko
skręceniem sobie karku, ale i solidnymi batami, gdyby
mnie ujęto, lecz takiej frajdy jak dzisiejsza nie
przeżywałem jeszcze. Księdza i Kozibródkę
wystrychnąłem na dudków! Obydwóch! A to pożegnanie
ze szkołą czy nie było klawe? „Nie będę więcej karmił
świń i wylewał pomyj...”, ha, ha, ha!
Nagle przestałem się śmiać, bo przyszło mi do
głowy, że cóż najlepszego zrobiłem? Ze pożegnałem się na
wieki wieków ze szkołą, to ostatecznie nic złego, bo ja nie
panicz, nie byłem stworzony do żadnych szkół, ale przez
swoje psoty naraziłem się - i to jeszcze jak! - księdzu i
Kozibródce. Czy za to nie spotka mnie kara? Przecież obaj
to nie pierwsi lepsi chłopi 1 Cała wieś, ba, cała parafia nie
tylko się liczy z nimi, ale i boi się ich jak ognia. Z różnymi
władzami i urzędami są za pan brat, policja kłania się im w
pas i ja marny, durny skrzat z takimi potęgami musiałem
zagrać? Czy nie zapłacę za to? No, i to jeszcze jak! Mo-ro-
wo! Bo jak mnie pochwycą w swoje ręce...
- O tatulu, ratujcie! - rozpłakałem się nagle, taki
mnie wziął strach przed księdzem i Kozibródką. I po raz
pierwszy naprawdę szczerze pożałowałem, żem był takim
wisielcem... Trzeba mi było być porządnym chłopakiem,
grzecznym, nikomu w drogę nie wchodzić, nie psikusować
i szkołę, jak się należy, powinienem był skończyć, a
potem... a potem iść do dworu, żeby żyć jak wszyscy, jak
tatulo... Teraz... teraz - łkałem bez przerwy - sprawdzą się
przepowiednie babki, że zginę marnie, pod płotem albo na
szubienicy...
- Na szubienicy ~ powtórzyłem ciszej, potem
jeszcze raz, ale już zupełnie cicho - i nagle usnąłem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Łaziebnik wysyła mnie do więzienia, babka okazuje się
wielkim bohaterem,
decydująca rozmowa ojca z matką i moja wyprawa na
plebanię
Kiedy się przebudziłem, było już ciemno, a o
czym najpierw pomyślałem, to że jestem głodny, och,
jak strasznie głodny!
Odruchowo więc, jakby nigdy nic, zerwałem się
na nogi, żeby jak najprędzej iść do domu, gdy wtem
przypomniały mi się wszystkie wydarzenia minionego
dnia i jak podcięty usiadłem na trawie. Zebrało mi się na
płacz, lecz jakoś nie płakałem. A głód wciąż, bez
przerwy szarpał mi kiszki, ja zaś, o mój Boże, nie
wiedziałem ani gdzie iść, ani do kogo, przede wszystkim
zaś - co jeść?
Po długiej, długiej chwili wstałem, zdecydowany
mimo wszystko wracać do domu, ale zaraz usiadłem.
- Nie, nie pójdę do domu - powiedziałem sobie -
bo na pewno o wszystkim wie już ojciec i chyba czeka
na mnie z kijem. Nigdy mnie jeszcze, ani razu, nie zbił,
ale dzisiaj zbije, i to jeszcze jak! Bo za wszystkie czasy.
I znów minęło kilkanaście chwil, potem jeszcze
kilkanaście, wzeszedł miesiąc i rozwidniło się, a ja
wciąż siedziałem nieporuszony. Już nie myślałem o tym,
com zrobił, nie myślałem i o biciu, które mnie czekało,
tylko bez przerwy o jedzeniu, tak okropnie chciało mi
się jeść.
W końcu włożyłem do ust kilka traw, ale zaraz je
wyplułem, bo były suche i gorzkie... Potem znów się
podźwignąłem i zacząłem iść, ale dziwnie wolno, coraz
wolniej, jak by coś pętało moje nogi. Naraz posłyszałem
czyjeś kroki, duże i ciężkie, i rzuciłem się przed siebie.
Dopadłem wsi, lecz gnany strachem przed tymi krokami,
które zdawały się mnie gonić, popędziłem dalej. Aż
poczułem brak tchu w piersiach, a w nogach zmęczenie i
zwolniłem nieco.
Do domu miałem już niedaleko, pozostawało mi
tylko minąć ogród Łaziebnika, potem pod górę - i byłem u
siebie...
Ojciec i matka - rozmyślałem - na pewno juz są po
kolacji, teraz czekają na mnie, każdy z kijem w ręce,
ponieważ zaraz z wieczora musieli się dowiedzieć o moich
sprawkach. Od kogo? No, takich, co im donieśli, na pewno
nie brakło. Pierwszy Łaziebnik, a ksiądz i Kozi-bródka to
może nie? Na dzwonienie ojciec nie powiedział mi nic, ale
za miechy i szkołę nie daruje, o, co to, to nie, i skórę mi
złoi, że ha, bo czy nie dawałem mu słowa, że się zmienię?
Więc jak tu wracać do domu. Ale nie wracać? Przecież z
głodu mogę umrzeć! O pustym żołądku na pewno nie
przeżyję tej nocy, bo czy raz mówiła do mnie matka, że
dziecko, które me je, od razu umiera? A ja od rana nie
miałem mc w ustach Dlatego nie było dla mnie innego
wyjścia, jak wracać j do domu.
Zbiją mnie - myślałem teraz - to zbiją, ale chyba nie
zabiją, a potem dadzą jeść. A nie dadzą, to sam, chwycę
kawał chleba...
Okna domu, jak się tego spodziewałem, były
oświetlone. Ale nigdy byłbym nie przypuszczał, ze
pierwszą osobą, którą zobaczę, będzie Łaziebnik. Cóż za
drań. Pochylony nad ojcem, który siedział na krawędzi
łóżka, wykrzykiwał, wymachując groźnie rękami:
-Do kryminału go, psubrata, oddaj, albo jakiego
domu poprawczego, bo zbój z niego! Księdzu despet,
kościołowi - despet, mnie -despet, całej wsi despet, a tobie
hańba, że masz takiego syna. Pfu! - splunął - co ja mówię:
syna! Nie syna masz, a zwierza! Na święty kościół
podniósł rękę? Jak on śmiał? A może ty go tak specjalnie
wychowujesz? Takiś sam jak Rożnik? Ino Rożnik czytuje
bezbożne gazety, a ty ani jednej litery nie znasz. Ślepyś jak
kret - raptem umilkł, wytarł usta ręką, po chwili spytał: -
No, co z nim zrobisz? Chcę wiedzieć, żeby zaraz z rana
donieść księdzu proboszczowi.
Ojciec dobrą chwilę nie mówił nic. Głowę miał
zwieszoną, zapatrzony był w ziemię. Naraz podniósł oczy
na Łaziebnika i spytał:
—Czegoś się uwziął na mnie, człowieku?
Zamęczyć mnie chcesz?
—Nie chcę cię zamęczyć, ino czas ci usunąć ze wsi
zakałę, bo kto wie, czy nie przez niego Bóg nas
karze.
O dziwo, babka, zamiast odmawiać różaniec,
przysłuchiwała się rozmowie i nagle jak nie wybuchnie na
Łaziebnika:
—Po coś tu przyszedł? Pilnuj swoich dzieci, a nie
nachodź mojego domu! Powtarzam: swoich pilnuj!
Powiedziałeś, co trzeba, teraz się wynoś, a nie rób
się katem dla obcych.
—A wy tu co?... - spytał Łaziebnik wytrzeszczając
na nią oczy.
—A to, że my jesteśmy od karania naszych dzieci,
a ty wynoś się stąd, pókim dobra. Już cię nie ma!
Łaziebnik chwilę nie zdejmował z niej oczu, a tak
wyglądał, jak by mu po gębie dała. Potem rzucił krótkie
spojrzenie na ojca, widocznie pewny, że go weźmie w
obronę, lecz że ojciec nawet głowy nie podniósł, bez
przerwy zapatrzony w ziemię, gwałtownym, prędkim
krokiem ruszył do drzwi.
- Takieśta? - zawołał od progu. - To moja noga tu
więcej nie postoi, ani razu, nigdy! Wy - dziady! Ale
zapamiętajcie sobie, że jak go złapię, tego zbója, to na
pierwszym lepszym drzewie powieszę i nic mi za to nie
będzie, nic!
- Żeby on ciebie wpierw nie powiesił, uważaj...
ty...
grobowy świętoszku! - odparowała babka.
Łaziebnik nic już nie powiedział, klapnął drzwiami
i wyszedł. A ja myk za węgieł i schowałem się. Kiedy po
kilku minutach przeszedł koło mnie, wymachując z.
wściekłości rękami, wyszedłem z ukrycia i zacząłem krok
za krokiem zbliżać się do drzwi. Wreszcie miałem te
drzwi, stałem tuż za nimi, ale brakowało mi jakoś odwagi
otworzyć je. Usłyszałem głos babki:
- Wygoniłam go. bo mnie było poręczniej to zrobić
niż tobie, ale - westchnęła głośno - co mówić, gadał
prawdę. Musisz z chłopakiem co postanowić. Albo - albo!
Do kryminału to może za dużo. ale do służby... A sam
jesteś temu winien, bo wygadywałeś nieraz przy nim różne
rzeczy. Jak o naszym panu. Powiedziałeś, żeby go
dziabnąć z tyłu. On teraz przybrał sobie do głowy, że i to
mógłby zrobić.
- Co wy mówicie? - spytał ojciec jakimś
niewyraźnym głosem.
—To, co słyszysz. Nie dalej jak dzisiaj rano
powiedział o tym. Widzisz, do czego doszło?
—Jezu! - jęknął ojciec.
—
Za późno teraz na jęczenie. Trzeba coś radzić -
odezwała się matka. - Chłopak się zwilczył, nie
czuł na sobie twardej ręki - i masz! To że szkołą
skończył, dodała po chwili - to nic, samam go
chciała już dawno z niej zabrać...
—Chciałaś, ino nie zabierałaś! - powiedział
ojciec.- Ale nie czas teraz na swary. Trzeba coś
radzić - i spytał: - To co, naprawdę oddać go do
służby?
—Do służby! - odpowiedziały mu dwa głosy
prawie równocześnie.
- Do miasta?
—Co ty, do miasta? - powiedziała matka. - Bo to
przyjęliby go tam do czego? A do chłopa jakiego
prędzej się nadaje, gęsi i krowy może już paść.
—
Tak, gęsi i krowy może już paść - powtórzył
ojciec takim głosem, jak by go w tej chwili mocno
coś zabolało. - Ano cóż, to niech pasie. Do tego
się przecie urodził.
—A do czego? - spytała matka. - Znów ci chodzi
coś po łbie?
—
Nie, nie, nic mi po łbie nie chodzi - odrzekł
wolno ojciec. - Mówię tylko, że do tego się
urodził, żeby być parobkiem, a potem fornalem
we dworze, jeżeli go, ma się wiedzieć, wezmą do
tego dworu. Bo i z tym ciężko. Mało to zwiesną u
nas zwolnili? No, tak - dodał po chwili cichutko. -
Czyby kończył szkołę, czyby jej nie kończył,
czyby był grzecznym i spokojniutkim. czy też
jeszcze gorszym, niż jest,’ jeden mu koniec! A
jakby tak i u nas już panowały inne porządki... jak
tam... to on by i uczył się dalej, i co innego... No
tak! - nagle urwał.
- Coś ci, widzę, bez przerwy nie daje spokoju -
znów się odezwała matka.
—A nie daje! - wykrzyknął ojciec. - A ty milcz! I
zapamiętaj sobie, na wszystkie czasy sobie
zapamiętaj, że. z chłopaka nie zrobię parobka.
Nie!
—
To go nie oddasz do służby?
—
Oddam, bo muszę, ale...
Otwarłem gwałtownie drzwi i rzuciłem się do ojca
płaczem.
Tatusiu, ja nie chcę do żadnej służby!
Ojciec chwycił mnie mocno, przytulił do piersi i
powiedział cicho, przez łzy:
- Musisz, dziecko... Matka skoczyła na równe nogi i
do ojca, jak by go chciała uderzyć.
- To ty tak z nim?... - zawołała. - Tak go witasz?
Głaszczesz i tulisz do siebie?
- A co mam mu zrobić? - spytał ojciec. - Zabić go
zaraz?
- Zawsze tak mówisz i widzisz, co z niego wyrosło?
Zbój!
Ojciec szybko podniósł z ziemi kij, podał go matce i
powiedział:
~ To masz! Masz i bij go, żeby nie rósł dalej
zbójem. Matka spojrzała na ojca niepewnie, bez słowa.
—
Dlaczego nie bierzesz? - spytał ojciec i widać
było, że ponosi go coraz większy gniew. - Bierz!
—
Pfuj! - splunęła matka. - Patrzcie go, chłopa i
ojca, mnie go bić każe, a sam nad nim płacze! To
tak robią chłopy i ojce?
- Nie wiem, jak robią chłopy i ojce, ja wiem, jak ja
robię! - odrzekł z głośnym sapaniem ojciec. - A bić go nie
będę, bo wiesz, kto go będzie bił? Bieda! Zaraz jutro
pójdzie w świat, tam się nie będą z nim ceregielować, a nie
będzie ani jednego człowieka, co by się nad
jego niedolą ulitował. A potem, jak dorośnie, czy nie będzie
miał tego samego? Bo co ja mam? A ty? Dawno trzasnął
mnie przez gębę prowentowy, bom źle niósł naręcze wyki?
A ty zapomniałaś już, co miałaś z karbowym? Człowiek
jest jak pies parszywy - dodał, - Jak
kto nie kopnie, to kija porwie...
Wargi mu się trzęsły jak w tłumionym płaczu, oczy
miał wilgotne. Chwilę spoglądał gdzieś przed siebie
dziwnie zamyślonym, ponurym wzrokiem, potem
powiedział spojrzawszy w bok, na matkę:
—Daj mu coś jeść, bo na pewno głodny. Później
przygotujesz mu jakiś węzełek i niech idzie do
ujka, do Przyleśnej. Ja mu wytłumaczę drogę. A
w niedzielę, jak przyjdę do niego, rozpatrzę się
za jaką służbą. Tak, za jaką służbą - powtórzył. -
Jak śmierć dla człowieka, tak ona dla niego.
—Do ujka? - podjęła matka. - Dobrze, niech
idzie do ujka. Tam sąsiad, Biały, zbiera
trzydzieści morgów, to może go weźmie do
siebie.
—Psubrat z niego, wiem dobrze - powiedział
ojciec - ale służba wszędzie jednakowa. U
psubrata czy nie u psubrata.
Matka podeszła do stołu, zaczęła mi szykować
kolację.
A więc było już po burzy! Nigdy byłbym nie
przypuszczał, że się tak skończy. O tym, że czekało
mnie jutro pójście do służby, wcale nie myślałem, będąc
bez przerwy pod wrażeniem, że jednak nie zbito mnie,
nie sponiewierano, na co sobie, mówiąc prawdę,
rzetelnie zasłużyłem, a ojciec się nawet użalił nad moją
dolą.
Ale oto kolacja już stała dla mnie na stole,
kromka chleba i garnuszek surowego mleka. Kiedy
zasyciłem pierwszy głód, ojciec przysunął się do mnie i
zaczął mi objaśniać drogę do tej Przyleśnej, gdzie
mieszkał ujek. Nie było to blisko, ale na szczęście
prawie cały czas miałem iść gościńcem, dopiero za
lasem będę musiał skręcić na lewo - tak ze trzy
kilometry, do pierwszej odnogi na prawo, która miała
mnie już zaprowadzić na samo miejsce.
- A jak już będziesz we wsi, zapytasz o Jarmuza.
Ludzie ci pokażą - tłumaczył dalej - zresztą łatwo do
niego trafić, bo jego dom stoi na pagórku, a zaraz przy
nim wielkie gospodarstwo Białego, dom duży,
murowany - Zapamiętałeś sobie wszystko?
Tak, tatusiu, zapamiętałem.
- To dobrze. Matka zaraz naszykuje ci jaki
węzełek, a ja wyjdę trochę przed dom. Coś mi... no, coś mi
duszno po tym wszystkim.,
Przeniosłem pytające spojrzenie na ojca, ale ten
nic już więcej nie mówił, potem poszukał moich oczu
swoimi smutnymi, zamyślonymi oczami i na króciutki
moment zajaśniał, w nich uśmiech, serdeczny, dobry
uśmiech ojca i zarazem mojego przyjaciela.
Z tym uśmiechem miałem opuścić dom nazajutrz
rano, a - niestety - opuściłem go jeszcze tej nocy. Tak się
złożyło, a zaczęło się od tego, że długo nie mogłem
zasnąć. Po raz pierwszy nie w głowie mi były wybryki.
Oto już jutro, zaraz rano, miałem iść w świat, do jakiejś
Przyleśnej, do ujka - i myśl o tym ani na chwilę nie dawała
mi spokoju, spędzała sen z oczu. Jak będę miał u tego
ujka? Będzie dla mnie dobry? No, na pewno nie będzie
taki jak ojciec, co o szkołach dla mnie marzył, żebym się
uczył, żebym nie był fornalem, a człowiekiem jak się
patrzy. A jaki ja dla niego? Niedobry. Żeby tam tylko
niedobry. Zły jestem dla niego. Chociaż właściwie w
czym jestem dla mojego ojca zły? Za naukę Kozibródka
zawsze mnie chwalił, a że dalej nie będę się już uczył, to
cóż, nie moja wina, bo choćby i u nas panowały już inne
porządki, o jakich ojciec wspomniał, toby też nic nie
wyszło z mojej nauki, bo jak to, ja, Zybuła, miałbym
siedzieć w jednej ławce razem z paniczami w miastowych
klasach? Pierwszy Franc złapałaby mnie za kark - i „won
stąd, wstrętna chłopaka, fornalska Kind! Tu jaśnie
panicze!” A ksiądz wskazałby na mnie ręką i rozkazał:
- Zedrzeć z niego skórę! Patrzcie, czego to mu się
zachciało. Szkoły w mieście! A w ogrodzie u pana
hrabiego kto będzie robił? A jeszcze lepszy dla ciebie
kry-
1
minął, łobuziaku, hyclu spod ciemnej gwiazdy, a nie
tutaj w jednej ławce... Precz stąd!
Ja bym nie wyszedł? Jeszcze prędko. Jak z procy
bym wystrzelił i - biegiem do domu!
Dlatego lepiej, żeby nie było tych innych
porządków, bo to tylko na śmiech dla mnie, wstyd.
Każdy pasuje do swego miejsca, a ja pasuję do tego, co
mam, i jutro trzeba iść do służby. Szkoda! -
westchnąłem. - Byłbym się jeszcze pobawił trochę,
pobaraszkował, a tu już jutro!
Rozpłakałem się. Dlaczego ja muszę iść do tej
służby? W domu było mi tak dobrze! A tam, czy nie
będą mnie bić, poniewierać, a może i jedzenia poskąpią,
łacha na plecy, ale do roboty będą ganiać od świtu do
nocy... A jak ja będę mógł co robić? Przecież moje ręce
to jak patyczki. Połamią się albo z miejsca popuchną i
tyle będę miał, że zostanę kaleką. Buczałem bez
przerwy.
A wszystkiemu ksiądz winien! Po co przychodził
do dzwonnicy? Zadzwoniłem, wywołałem we wsi trochę
popłochu i na tym byłby koniec, ale nie, przyleciał,
narobił alarmu, zamieszania... A do kościoła potrzebnie
mnie wciągnął? Kalikować kazał! A później tego samego
do szkoły? Śledztwa mu się zachciało! I wyszła chry-ja,
bo musiała wyjść ta chryja. A jak by był siedział cicho i
nie wysyłał mnie na chór, to ani miechów byłbym nie
popsuł, ani ze szkoły nie uciekał... Byłoby wszystko po
staremu, a tak... Naraz usiadłem na posłaniu.
Zemszczę się na nim, żeby mnie dobrze
popamiętał!
R
OZDZIAŁ SIÓDMY
Kto ryzykuje, ten w kozie nie siedzi -
i ja stają się duchem, który ma uczyć grzeszników
bogobojnego
życia, a potem przemieniam się w dziewuchą, bo mam
wielkie
zadanie do spełnienia
Przez okno padał blask miesiąca, w izbie było
więc widno prawie jak w dzień, widziałem każdy sprzęt,
a stołek, na którym leżało moje ubranie, nie tylko
widziałem, ale miałem go nawet pod ręką.
W pewnej chwili jakoś odruchowo wyciągnąłem
do niego ręce, lecz spojrzawszy na łóżko, na którym spał
ojciec, zawahałem się, bo co by było, jak by się tak
przebudził i usłyszał, że się ubieram?
- Ale dlaczego ma usłyszeć - zacząłem sobie
perswadować. - Śpi jak kamień, moje ciche, jak
najcichsze kroki na pewno go nie przebudzą. Zresztą w
razie czego mogę powiedzieć, że mnie brzuch boli i
muszę wyjść na dwór. A nie będzie nic, to - do drzwi i w
świat! Po godzinie albo dwóch wrócę i nikomu ani do
głowy nawet nie przyjdzie, że ja mogłem gdzieś
wychodzić. Sprawcy psikusa, jakiego wytnę księdzu,
tym razem na pewno będą szukać gdzie indziej, a mnie
może i w obronę jeszcze ten i ów weźmie, bo będzie jak
na dłoni, że we wsi jest jeszcze ktoś, kto diabła ma za
skórą, a o tyle jest gorszy ode mnie, że nocą poszedł do
księdza. Nie bał się duchów ani niczego - prawdziwy
postrzeleniec, przeklętnik! I wahać się tu jeszcze? Ależ
raz-dwa i już być na dworze, póki miesiąc świeci i jest
widno.
Wstrzymawszy oddech, najpierw spuściłem po
krawędzi lewą nogę, następnie prawą, a kiedym poczuł
ziemię pod stopami, wciągnięcie ubrania odbyło się tak
szybko, jak by się dom palił i trzeba było z niego wiać.
A potem do drzwi, za klamkę i oto już stałem na progu
przed domem.
Zaułki i uliczki wypełniała cisza, dachy ociekały
blaskiem, rażącym wprost w oczy. Od drzew nie ciągnął
chłód, pozbawione go były i mroczne zakątki, do
których słońce nigdy nie zagląda. Wzrastająca susza
coraz bardziej dawała się wszystkiemu we znaki.
Deszczu, deszczu! - domagały się drzewa swoją
martwotą spopielały eh liści. Deszczu, deszczu! - tchnęło
od strzech zetlałych słoneczną śreżogą, na które byle
iskra i zamieniłyby się w kupę perzyn i trochę dymu.
Niedaleko u sąsiadów zaryczała krowa,
widocznie spragniona była wody, której nie przyniesiono
jej z rzeki, a w tej rzece jeszcze dzień, dwa i pokaże się
dno.
Posucha!
Ale choćby i sto posuch było, co mi tam! Ani by
mnie ziębiły, ani grzały, zresztą już byłem zaprzątnięty
nowym psikusem. Psikusem dla księdza. Co mu
zmajstruję? Ha, żebym to wiedział. Ale byłem pewny,
najpewniejszy, że coś zmajstruję, takiego coś, że cała
parafia będzie o tym mówić ze śmiechem i zgrozą. Oto
na przykład konie i krowy wyprowadzę z chlewa i przy-
wiążę je do drzwi kościelnych. Złe by to było? A jeszcze
lepsze wpędzić je do zakrystii. Tak, krowy i konie
wprowadzić do zakrystii. Brać je po kolei na powróz czy
łańcuch, zależy, co znajdę w chlewie - i a ksy, na nowy
postój. Rano leci parobek do obory, a w niej pustki. W
stajni to samo. Biegnie więc do księdza i „gwałtu, rety,
nieszczęście, proszę księdza proboszcza, gadzinę nam
złodziej uprowadził!...” Na całą plebanię podnosi się
płacz, krzyk, rwetes. Na miejsce kradzieży przybiega
zziajana policja, za nią prze tłum narodu ze wsi, a tu
naraz ze środka kościoła słychać: muuu... a po
chwili końskie: hihihi... I czy nie będzie potem zrywania
sobie boków ze śmiechu? Tak, ale nocą zakrystia jest
zamknięta, a klucz u księdza. Na pewno wisi razem z
innymi w którymś pokoju, a buchnąć go trudna sztuka,
chyba żeby drzwi na plebanię były pootwierane dla
przewiewu. I - na dobrą sprawę - powinny być pootwierane,
przecie jest tak gorąco, duszno... Więc co
s
iść?
Popróbować? Ryzyko!
- Ale kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi -
powiedziałem, dodając sobie tym animuszu, i ruszyłem.
Po niebie, jak po powierzchni wielkiego stawu,
spacerowa! sobie miesiąc z roześmianą gębą, on też widać z
niczego sobie nic nie robił, dobry kolega. Ale wieś była jak
wymarła, nigdzie ani żywej duszy. Dopiero kiedym przełazi
przez mur przykościelny i zrobił kilka kroków w stronę
furtki, prowadzącej na plebanię, zobaczyłem naraz aż
dwoje. Stali przywarci do siebie, oplatani rękami, ona coś
szeptała...
Upadłem na ziemię i pobałykowałem do
najbliższego drzewa, ukryłem się za nim, ani na chwilę nie
zdejmując z nich oczu. Po dłuższej chwili rozpoznałem ich:
chłopak był synem Laziebnika, o dobre kilka lat starszy ode
mnie, a dziewczyna - Kaśka, służąca od Kozrbródki. Po co
oni tu przyszli o tak późnej porze?
Aha - domyśliłem się - miesiąc im przygrzał i
kochania się im zachciało, szeptów, ściskania się za
rączki!... Tylko dlaczego, szelmy, aż tutaj pod kościół, na
miejsce poświęcone musieli z tym przyjść? Jej, ostatecznie,
można się było nie dziwić, przecież mieszka w
bezpośrednim sąsiedztwie kościoła, a więc jest tutaj jak by
zadomowiona, dla niej ziemia poświęcona to na pewno
tylko zwykła ziemia, ale oni Syn człowieka, który uważa
się niemal za świętego? Czyżby było tak, że stary miał za
skórą Boga a młody - diabla? To ja
garaż wypędzę z niego tego diabla i upodobnię
go do ojca, niech obaj będą świeci. Jak z obrazka. Stary
do pacierza, to i on do pacierza, a potem do łóżka, spać,
a nie latać po nocy za dziewuchami.
Jednego razu opowiadał mi ojciec, że dusza
ludzka po śmierci podobna jest do małego, czarnego
kłębka. Ani rąk, ani nóg, tylko kłębek, który się toczy,
toczy po ziemi w cały świat i bez przerwy cieniutkim
głosikiem, jakby kocim miauczeniem, lamentuje, prosi o
paciorek, bo jest w czyśćcu, cierpi straszne męki...
Raz-dwa i już byłem takim kłębkiem. Ani rąk,
ani nóg. tak je poukrywałem pod sobą, lecz w momencie
gdy miałem miauknąć po kociemu, usłyszałem Kaśczyn
głos. Pytała:
—Wojtuś, a ożenisz się ze mną?...
—
Pod Bogiem, ożenię się - odrzekł.
Kłamał, szelma, kłamał jak najęty, bo ojciec,
chcąc mieć w domu o jedną gębę mniej do jedzenia, już
mu wyszukał dziewuchę z morgami - któregoś dnia
opowiada? o tym u nas - ale po co. dlaczego kłamał? Co
w tym miał za interes? Aha, pocałować ją chce i
dlatego... Czy nie powinienem ją przestrzec, żeby mu nie
wierzyła? Za późno jednak przyszło mi to do głowy, bo
Kaśka już odpowiadała cichawym szeptem:
—Wierzę ci, ale jeszcze mnie strach jakoś
oblatuje, bo widzisz, ja biedna, służę, a z ciebie
majętnik, ojciec na pewno zapisze ci z pięć
morgów...
—
Nam zapisze, Kasiu - zawołał gorąco - nam
obojgu! Niech tylko przejdzie ta susza, bo ojciec
przez nią do niczego głowy nie ma, a zaraz
pojedziemy do rejenta - i wesele!
- Niech ino przejdzie - powtórzyła z
westchnieniem. - A kiedy ona przejdzie? Chyba nigdy!
Wczoraj byłam u księdza, bo posłał mnie tam nasz pan, i
podsłuchałam, jak rozmawiał z drugim księdzem z
sąsiedniej parafii. Przyjechał do niego specjalnie, żeby
się dowiedzieć, co ma robić, bo ludzie domagają się
nabożeństwa na odmianę...
„Domagają się?” - spytał nasz ksiądz. - „To
dobrze, że się domagają. Jak widać, kolega ma
pobożnych parafian, nie tak jak ja tutaj, gdzie nie brak
różnej hołoty, heretyków, a socjałów, myśli kolega, że
nie ma? Aż pachną im inne porządki...”
To chyba o tych ojcowych porządkach gadał -
pomyślałem i słuchałem dalej z tym większym
zainteresowaniem, lecz o nich nie było już więcej mowy.
- Ksiądz wykrzyknął jeszcze - opowiadała dalej
Kaśka - „Porządki!” A po chwili: „Ale co ja o tym...
Kolega mnie pyta, co robić? A cóż można robić?
Pieniądze zbierać, zbierać bez końca, bo na pewno nie
ma ich u was za dużo, ale o żadnym nabożeństwie ani
myśleć. Rozumie kolega? Ani myśleć. Bo mój bał...
bałmetr czy bumetr”‘ - zająknęła się Kaśka - (tak jakoś
nasz ksiądz powiedział) „wciąż idzie na suszę, jak by się
nigdy miała nie skończyć”.
„Wciąż na suszę?” - spytał przyjezdny. „I to na
jaką!” - powiedział nasz ksiądz. - „Zresztą może to i
dobrze, bo przez to nareszcie mam okazję do uderzenia
w tę rozpolitykowaną hołotę. Z nazwiska ich wszystkich
wywołam i powiem: oto przez nich Pan Bóg karze nas
suszą! Usuńcie ich ze społeczności waszej, a zaraz Bóg
miłosierny spojrzy na nas łaskawie. Kolega myśli, że
tego nie zrobią? Mam takich zapaleńców...”
„No, u mnie też nie brak takich” - powiedział
przyjezdny - „ale uważam, że właśnie dlatego nie należy
odkładać nabożeństwa w nieskończone. Nie wiem, jak
jest tutaj, ale u mnie w parafii mogłoby to wywołać
niezadowolenie, gorycz, a ten i ów od kościoła mógłby
nawet odstać...”
„A jak kolega odprawi nabożeństwo i zamiast
spodziewanego deszczu jeszcze większa susza nastąpi,
to co wtedy?... Nie zaczną odstępować od kościoła?
Nabożeństwo o zmianę pogody powinno się odprawić
nie wtedy, kiedy nam się podoba czy chce, ale kiedy,
no...” - Kaśka się znów zająknęła - „ten bałmetr powie:
można, bo zaraz na drugi dzień masz albo słoneczko po
długotrwałych deszczach, albo burzę z piorunami. Po tak
skutecznym nabożeństwie, czy będzie miał kolega w
swojej parafii choć jednego niedowiarka? Na kolanach
będą pełznąć do kościoła, twoje szaty całować. A robić
coś ni w pięć, ni w dziewięć, wystawiać się na śmiech,
szyderstwo, narażać na szwank nasz święty kościół,
naszą wiarę, czy można? Dlatego, jak powiedziałem,
musimy uważać...”
„Na bałmetr?” - spytał przyjezdny.
„Tak, na bałmetr”.
—Kaśka, ty nie kłamiesz z tym wszystkim?
Naprawdę tak rozmawiali?- spytał Wojtek. -
Możeś ty to zmyśliła, co?
—Nie, przysięgnę, że mówię prawdę. Aż mnie
samej było dziwne.
—A może to tak z żartów?
—
E nie, to nie żart, prędzej taka sobie gadka.
Księżom wolno takie prowadzić, przecież są
poświęcone od samego Boga.
—Tak, poświęcone - zgodził się Wojtek - ale
gadali jakoś tak... Lepiej nie mówmy więcej o
tym, bo to nie dla nas. A ty tego bałmetra nie
widziałaś chyba, co?
—Widziałam. Jak ino wyszli z ganku, ja hyc na
ganek i patrzę po nim, rozglądam się, a tu
nigdzie nie widzę żadnego bałmetra, bo
myślałam, że to coś okropnie wielgachnego.
Dopiero jakżem się rozejrzała po ścianach,
zobaczyłam taki mały zegar - nie zegar, bo
godzin nie bije, chociaż ma takie długie i cienkie
wskazówki.
~ I co, możeś go dotknęła? - spytał Wojtek jakimś
wystraszonym głosem. - Nie, bałam się. - To dobrze -
wyrzekł z wyraźną ulgą - bo to różnie mogłoby być.
- Z czym, Wojtuś?
- A jak to jakie zaczarowane?
- E, zaczarowane?
- A co, może nie? Bo jak to, zegar miałby mówić o
pogodzie?
- Tak oni, niby te księża, gadali, a ja nie wiem. Jak
pójdziemy na pacierze, to sam zobaczysz ten zegar, bo
wisi na ścianie w ganku. Ino pójdziesz ze mną, Wojtuś, na
te pacierze?
- Przecież ci mówię, niech ino przejdzie ta susza, a
od razu jedziemy do rejenta. Ale będziesz teraz dla mnie
dobra? - spytał.
—
Będę - odrzekła zamierającym szeptem -
wszystkom gotowa już dla ciebie zrobić, skoro tak
mówisz. Tylko pamiętaj, nie oszukaj mnie.
—
No, dosyć tego! - powiedziałem do siebie, ale
przejęty słowami Kaśki o tym bałmetrze zamiast
zalamentować cienkim głosikiem, jak robią dusze
ludzkie po śmierci, szczeknąłem po psiemu, a
zaraz potem zapiszczałem jak mysz w pysku kota i
powiedziałem płaczliwie:
- Paciorek, zmówcie paciorek! Jam dusza...
Nie dokończyłem, bo Kaśka krzyknęła nagle -
ooo! - jak obdzierana ze skóry i rzuciła się do ucieczki na
oślep, a Wojtek za nią. Aż dudniała ziemia, tak ostro
pędzili przed siebie, ponieważ jednak Wojtek miał krok
zwinniejszy, bo co chłopak, to nie dziewczyna, do tego od
garnków, gruba i ciężka, pierwszy dopadł muru, a. chociaż
w tym miejscu był on dość wysoki, nad podziw szybko
wdrapał się na niego i hop! - prosto
w dół. Kaśka biegła dalej, a za nią bez przerwy
niósł się ten krzyk! - ooo! - ale z każdą chwilą coraz
słabszy i jakiś charkotliwy.
Tak minęła bramę, nie zobaczywszy jej, minęła i
dzwonnicę, przed którą w ostatniej chwili skręciła na
prawo i niebawem zobaczyłem ją z przeciwnej strony.
Zadyszana, z włosami rozwianymi jak strzyga, ciągnąc
ostatkiem sił nadbiegała w moją stronę.
Zrobiło mnie się jej żal, pożałowałem nawet
swojej zabawy w ducha i żeby jej powiedzieć, że ta ja ją
nastraszyłem, a nie żaden umarlak, wyskoczyłem na
ścieżkę i rozwarłem ramiona, jak bym ją chciał
zatrzymać. Ale ona ledwo mnie dostrzegła, jak nie
wrzaśnie i - łup na ziemię. Dopadłem do niej,
pochyliłem się, wziąłem ją za rękę. Puls jej walił jak
młotem, ale po chwili uspokoił się raptownie> a potem
był tylko, tylko.
Wyprostowałem się. Było mi nieswojo i straszno
zarazem. Nie wiedziałem, co powinienem robić. Cucić ją
czy wołać o ratunek? A może niechać jej? Przecież nie
umarła i nic jej nie będzie. Poleży sobie godzinę, dwie i
wstanie...
A gdyby tak wstała bez ubrania, na większy
śmiech dla siebie - strzeliło mi zaraz do głowy - a w
ubraniu jej ja bym poszedł do księdza, żeby mnie w razie
czego nikt nie poznał?
- To będzie byczo - mruknąłem pod nosem i już
pochylałem się nad nią. Zdjąłem z niej wszystko, co
miała na sobie, że została zupełnie naga, jak ją Pan Bóg
stworzył.
Kaśka, przewracana to na jeden, to na drugi bok,
wydawała z siebie jękliwe pomrukiwania, jak by spała
kamiennym snem. Można ją było nawet wziąć na plecy i
zanieść do rzeki, ale to byłoby za dużo dla niej, zresztą
nie miałem na to czasu, bo trzeba się było śpieszyć do
księdza.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nowy cel tej samej wyprawy, która się kończy wielka”
przygodą na dachu plebanii. Łaziebnik nadciąga z
pomocą, biją
dzwony na alarm, a więc ratuj się, póki czas!
To, co usłyszałem o tym jakimś bumetrze, było
dla mnie niezwykłe. A więc to nie Bóg może
spowodować zmianę pogody, a tylko jakiś bumetr! Ten
bumetr, co wisi u księdza na ganku. To ja go zaraz
ukradnę - zdecydowałem - i niech ksiądz robi potem
cuda. A zrobi? Figę z makiem! Za to ja, ja będę mądrala
całą gębą i powiem do ludzi:
- Co się, głupie, modlita i prosita Boga o deszcz,
kiedy o tu, tu jest napisane, że deszczu jak nie ma, tak
nie będzie. A jak przyjdzie na niego pora, to na moim
zegarze zaraz o tym wyczytamy. A ksiądz w tym tyle
znaczy co guzik!
Chłopi czy nie naniosą mi za to jaj, mąki, mięsa,
a może i cukru? Przecie będę większy od księdza! A
wtedy, tatulu, żyć nam, nie umierać.
Wyprawa po ten bumetr nie była jednak łatwa.
Wszystkie moje dawne figle i psikusy w porównaniu z
nią to były jak niewinne żarciki, zabawki. Na coś tak
niezwykłego, a nawet bardzo niebezpiecznego,
porywałem się po raz pierwszy. Ale stało się! Już byłem
w drodze, a niebawem znajdowałem się w sadzie
plebańskim. Tu naciągnąłem na siebie ubranie Kaśki i
począłem się przedzierać krzakami wprost na ganek,
nasłuchując uważnie, czy nie nadlatują księże psy,
których miał kilka.
Ogród cały spał. Drzewa wyglądały jak wyrąbane
z szarego kamienia, jedynie korony niektórych świeciły
żywym, migotliwym srebrem, za to bujne kępy
przeróżnych krzaków tonęły w gęstym cieniu,
upodabniając się do jednej zbitej masy, tajemniczej i
groźnej, bo a nuż za którymś z nich siedzi stróż i czeka
na mnie, aż podejdę bliżej, a wtedy - łomot! lachą prosto
przez łeb! Miałem więc trochę stracha, cierpła mi skóra,
mimo to nie przystanąłem nigdzie ani na chwilę, nawet
kiedy zanurzyłem się już w ten gąszcz. Wreszcie
zobaczyłem przez gałęzie zarysy plebanii, a jeszcze kilka
kroków i stałem przed nią - wielkim budynkiem,
wzniesionym w całości z drzewa, bo nawet dach był
drewniany, kryty gontem.
Piękny to był budynek! Jak mi ojciec opowiadał,
kosztował moc pieniędzy, a stawiało go aż pięciu
majstrów z miasta i czternastu robotników. Mimo to
roboty trwały niemal rok, bo co i raz ksiądz zmieniał
plany, domagał się to tego, to tamtego, a to ganek
wydawał mu się brzydki i trzeba było stawiać go od
nowa, a to dach za wysoki - i tak bez przerwy musiano
coś poprawiać. A że pieniędzy ze składek kościelnych
nie brakowało, mógł sobie ksiądz pozwalać na różne
kaprysy i zachcianki. Wreszcie plebania stanęła. Z
oszklonym gankiem, z werandami i podcieniami na
masywnych, w kwiaty wyrzynanych słupach, a nawet z
czterema gołębnikami, bo ksiądz był wielkim
miłośnikiem gołębi.
Oblana z jednej strony światłem miesiąca
wyglądała niby zjawa, a wokół cisza jak makiem posiał.
Serce zaczęło mi bić gwałtownie z przejęcia i już
zawahałem się, czy nie dać sobie spokoju, ale
psikusowanie - czyż to nie była jedyna moja radość? Jak
kot wyskoczyłem więc z gąszczy i dopadłem ganku. Był
zamknięty.
Zawracać? - przeleciało mi przez myśl. - Nie, do
kuchni, tam drzwi dzień i noc są otwarte.
I znów po kociemu, a niemal na czworakach,
popod oknami - i oto już ta kuchnia. Kiedy jednak
zrobiłem kilka kroków w głąb mrocznej sieni, wyłożonej
cementowymi płytami, od których ciągnął miły chłód,
serce mi na nowo zabiło szybciej. Ale nogi, jak by same
niosły mnie coraz dalej, podprowadziły pod drzwi
ganku, tu przystanęły na chwilę, jakby chciały nabrać sił,
potem, kiedy ręce też jak same otwarły drzwi, skok do
przodu - i nareszcie stanąłem. Ale tylko na sekundę,
potem jak furiat rękami to tu, to tam, chaotycznie, bez
żadnego planu.
Najpierw przewróciłem jakąś dużą butlę, stojącą
na podłodze, potem spadła na podłogę laska, wreszcie z
dziwnie głośnym dźwiękiem rozbiła się szyba, oparta o
ścianę. Ja, zamiast się opamiętać, dalej miotałem się po
ganku, macając rękami za bumetrą. Wreszcie podpadło
mi pod ręce coś bardzo podobnego do zegara, budzika,
jaki był u Kozibródki, ale w tej samej chwili
posłyszałem gniewne sapanie, przerywane ciężkimi,
niezdarnymi krokami.
Zamarłem, poczułem chłód od nóg aż do głowy,
a drzwi gdzieś niedaleko już się otwierały i ksiądz
zawołał:
- Kto tam, u licha, tak się tłucze? No, kto tam?
To ty, Michał?
Ani się nie poruszyłem, nawet oddech w sobie
zataiłem, a ksiądz, odczekawszy chwilkę, znów zaczyna
swoje, ale już groźnie:
- Dlaczego, draniu, nie odpowiadasz? Przecież
słyszałem, żeś tam... - urwał i nagle głos jego podniósł
się do krzyku. - Złodzieje tutaj! Magda, Maryśka,
złodzieje!... Złodzieje!
Drzwi od strony ogrodu były zamknięte, to
pamiętałem, dlatego nawet przez myśl mi nie przeszło,
żeby się do nich kierować. Jedyna droga ucieczki
prowadziła tylko przez te drzwi, którymi wszedłem. Ale
w sieni był ksiądz i już biegł do wyjścia, żeby mi je
odciąć, krzycząc bez przerwy: Magda, Maryśka, do
mnie! Tu złodzieje! Zło-dzie-je!
Po chwili z głośnym zgrzytem żelaziwa
zatrzaśnięto zasuwę przy wielkich, masywnych drzwiach
od frontu i znalazłem się jak w klatce. Nie pozostawało
mi nic innego, jak rozbić oszklenie ganku. Zacząłem się
więc do tego sposobić, rękami na gwałt szukając
największej szyby, gdy wtem ktoś wszedł do sieni z dużą
lampą i w świetle jej spostrzegłem tuż za drzwiami
ganku wąskie schody prowadzące na strych.
Skoczyłem do nich, ksiądz w tej samej chwili
wrzasnął:
- Dziewucha! To dziewucha! Łapaj!
Ale ja już byłem na schodach, które przebiegłem
w oka mgnieniu, i uniósłszy głową drzwiczki,
wydostałem się na strych. Żeby moim prześladowcom
utrudnić pogoń za mną, na opuszczone szybko drzwiczki
począłem narzucać jakieś kawałki drzewa, leżące obok,
koło od wozu, puste skrzynki, słowem wszystko, co mi
tylko pod ręce podpadało. Zabarykadowawszy się w ten
sposób, dopiero teraz rzuciłem okiem tu i tam, alem nic
nie zobaczył, bo strych był tak mroczny, jakbym się
dostał do jaskini. Wyciągnąłem więc rękę do góry - dach
gontowy, wyciągnąłem rękę przed siebie - ciemna
próżnia - i masz, próbuj stąd uciekać. Ale jak? Wybić
gonty i na dach? A z dachu jak? To czy nie było lepiej
rozbić szybę, potem jeden skok i byłbym w ogrodzie, a
więc na wolności, a teraz licho wie, co będzie ze mną.
Mogą mnie, dranie, złapać, a jak złapią, dobrze zapłacę
za bumetrę, którego mi się zachciało.
Tymczasem odgłosy dobijania się do drzwiczek
z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze i
gwałtowniejsze. Na szczęście te, przywalone nie byle
jakim ciężarem, nie dawały się podnieść. Mimo to nie
miałem ani chwili do stracenia i na gwałt trzeba było
szukać sposobu ucieczki. Przywiązawszy więc sobie
chusteczką Kaśki tę nieszczęsną bumetrę do piersi,
wyciągnąłem ręce przed siebie i począłem obchodzić
strych, potykając się co krok o jakiś przedmiot. A było
tutaj różnych różności co niemiara.
Jakieś żelaziwa, obręcze, otomany z wyłażącymi
sprężynami, łóżko z materacem, balie, wanny, połamane
krzesła, a jakichś łachów - chyba ubrań i bielizny - tyle
wisiało i leżało w koszach, że choć wozem po nie
zajeżdżaj.
Ot, po nie trzeba było przyjść specjalnie -
pomyślałem - a tak chyba zmarnują się, zbutwieją... A
może by tak wziąć kilka? Koszuli całej na mnie nie ma,
ubranie w łatach... - I zacząłem sobie szykować węzełek,
zabrawszy najpierw sznur, na jaki się natknąłem, choć
wciąż nie wiedziałem, czy mi się uda uratować. Potem,
już z tym węzełkiem w ręce, od nowa ruszyłem na
poszukiwanie jakiegoś wyjścia ze strychu na dach,
podczas gdy łomot i krzyki dolatujące zza drzwiczek
stawały się coraz bardziej rozjadłe - i naraz, jak na
komendę, wszystko umilkło i w całym domu zapanowała
tak wielka cisza, że się aż zatrwożyłem.
Od drzwiczek, niemożliwych do zdobycia,
odstąpiono, to było jasne, a więc jasne było i to, że w
miejsce tego obmyślają mi jakąś niespodziankę, żebym
im sam wpadł w kleszcze. Chwila namysłu i zamiast
dalej szukać wyjścia na dach, zacząłem wybijać w
gontach dachu dziurę jakimś długim i cienkim żelazem,
które mi akurat podpadło pod ręce.
Kiedym zobaczył gwiazdy na niebie, och, tak
bardzo się ucieszyłem, jak bym już był na wolności! Z
tym większą więc zaciekłością wyrywałem dalej gonty i
niebawem otwór był tak szeroki, że mogłem się śmiało
przez niego przecisnąć.
A więc - hop, w górę i już byłem na dachu,
prawie zupełnie płasko sklepionym. W tej samej chwili
omal nie umarłem z przerażenia: zza krawędzi dachu
spoglądała^ na mnie księża służąca. No, czego jak
czego, ale tego to się wcale nie spodziewałem. Żeby
jednak nie pokazać po sobie, że się jej boję, jak też nie
wykrzyknę:
- Tuś przyszła za mną, flejtuchu? To ja ci tu
zaraz... - i z całej siły miotnąłem tobołkiem w jej
rozkudłany łeb. Ale baba-diabeł w czas przywarowała do
dachu i mój pocisk przeleciał ponad nią, a po chwili od
nowa zaczęła się wspinać, widocznie do dachu do
stawiona była drabina. Oczywiście nie było dla mnie
innego ratunku jak ucieczka, ale gdzie i jak uciekać?
Naraz zobaczyłem: jeden szczyt dachu tonął
prawie całkowicie w potężnym rozgałęzieniu kasztana,
który go obejmował ze wszystkich stron. Dostać się do
niego, potem hyc na pierwszą lepszą gałąź - i byłbym
uratowany. Ale Magda, jakby wyczuła moje myśli,
wydostawszy się na dach, w tym kierunku najpierw
ruszyła, wlokąc za sobą wielką osękę.
—No, teraz tom już przepadł! - powiedziałem
sobie. - Nie ucieknę, zabije mnie, cholernica,
albo zepchnie z dachu. A jakby tak dopaść
drabiny? - przyszło mi niespodzianie do głowy.
Ale i na to było za późno, bo babsko już
nacierało na mnie, a jeszcze chwila, dwie i
trzaśnie mnie przez łeb osęką. Na wszelki
wypadek rzuciłem okiem tu i tam, gdzie by
można było w odpowiednim momencie
uskoczyć, i wtem słyszę:
—To on!
—Jak to? - spytał ksiądz. - To nie dziewucha?
- Nie, nie dziewucha, a on, ten przeklęty Zybuła!
- Przebrany?
—Tak, po dziewczyńsku.
—Boże! - jęknął ksiądz. - Znów on? Co za
chłopak!
—Ancykryst, a nie chłopak - sprostowała Magda.
- Ale ja go tu zaraz... Niech się raz z nim stanie
koniec.
—Amen! - wyrzekł ksiądz cicho, a Magda z
okrzykiem: - Zginiesz, psie! - od nowa ruszyła na
mnie.
Na szczęście tuż, prawie pod ręką, miałem komin
i kiedy Magda już, już miała zwalić na mnie swój oręż,
ja smyk za niego, a osęka - romot w moją zbawczą
osłonę i niczym suchy kijek pękła na pół.
Kobieta stanęła jak skamieniała, patrząc na mnie
takim wzrokiem, jakby mnie chciała udusić i nagle,
rozłoży wszy szeroko ramiona, rzuciła się w moim
kierunku. Lecz i tym razem uratował mnie komin, a
potem ja myk zza niego i biegiem na środek dachu,
gdzie, nim szelma zdążyła do ninie podejść, zsunąłem z
siebie sznur, którym byłem okręcony, i zawróciwszy,
zacząłem się z nią bawić jak kot z myszą. To ja do niej
się przybliżam wołając: - No, bierz mnie, chwytaj! - by
w ostatnim momencie uciec do tyłu, to ona znów do
mnie, aż trzeba, żeśmy się od nowa znaleźli koło
komina, czego z całej duszy pragnąłem, bo kiedy Magda
znowu natarła na mnie, wyciągając ręce przed siebie,
jakby mnie już, już miała złapać, skoczyłem krok w lewo
i kilka pętli sznura zarzuciłem jej prosto na głowę.
Magda, złapana jak na wędzidło, zaszamotała się, ale ja
dobrze trzymałem sznur w swoich rękach, a potem
zacząłem ją przywiązywać do komina.
—Bądź przeklęty! - wykrzyknął ksiądz, który
wszystko dobrze musiał widzieć. - Po wszystkie
czasy bądź przeklęty!
—
Myśli ksiądz, że się tego boję? - zawołałem. -
W zeszłym roku przeklinał ksiądz Rożnika, a
stało mu się co? To i mnie... A bumetrę
ukradłem! O, tu go mam! - i uderzyłem w niego
dłonią.
-. Jak to, barometr ukradłeś? - spytał ksiądz
jakimś niepewnym, głosem. - Co ty mówisz? Nie
żartujesz aby? Ech, chłopcze - zaczął teraz łagodnie -
jeżeli naprawdę wziąłeś go, to zwróć... Ja ci wszystko
da-ruję, tylko zejdź i oddaj.
- Figę z makiem! - zawołałem triumfująco. - figę
z makiem!
- Nie chcesz go oddać? - spytał ksiądz takim
samym głosem jak poprzednio i odczekawszy chwilę,
krzyknął:
- Magda, łap go, łap tego przeklętnika! - Kiedy
mnie... - zacharczała Magda.
- Prawda, zapomniałem. Ale poczekaj, zaraz
przyjdzie policja, bo poleciała po nią Maryśka, albo co ja
tu będę na nią się oglądał. Przecież ja sam też mogę - i
po tych słowach ruszył do drabiny.
To nie mogło być dla mnie dobre i trzeba się było
spieszyć z ucieczką. Kasztan gałęzie miał grube i
rozłożyste, nad podziw więc łatwo dostałem się na niego,
ale ledwom się wdrapał w środek jego potężnej korony,
usłyszałem tupot licznych kroków, a po chwili
zobaczyłem gromadę nadbiegających chłopów, na czele
których jakieś małe chuchro o wielkiej głowie -
Łaziebnik!
Krzyczał:
- Ludzie, prędzej, bo słyszycie, co się tam
wyprawia? A jeden z was na dzwonnicę, trzeba uderzyć
na alarm... Na dzwonnicę!
Ale w tej samej chwili rozległo się miarowe,
ponure bicie w wielki dzwon. Łaziebnik przystanął i
przeżegnał się z rozmachem.
- W imię Ojca i Syna... Ludzie, klęknijta i bijta
się w piersi, prosta Boga o zmiłowanie, bo zły duch...
-Do mnie! - przerwał mu ksiądz gniewnie z
najwyższego szczebla drabiny. - Do mnie, słyszycie?
Łaziebnik poderwał głowę do góry.
—To ksiądz tam? - i znów się przeżegnał,
wyraźnie zalękniony. - Widzita, ludzie, gdzie
naszego księdza zaniosło? Jaka straszna jest moc
Złego. Klęknijta, ludzie, klęknij ta i głośno
odmawiaj ta pacierz.
—Powiedziałem: do mnie! - huknął ksiądz. - To
nie żaden zły duch przyniósł mnie tutaj, a ten
diablik, Zybuła. Ukradł barometr, a Magdę do
komina przywiązał. O, tam ona - i wyciągnął
rękę w stronę komina.
—Ten jancykryst? - zakrzyknął Łaziebnik
gromko. - Ludzie kochane, to on tutaj?
—Już go nie ma, uciekł - powiedziała grobowym
głosem Magda.
Łaziebnik, jak by jej nie słyszał, bez przerwy
wykrzykiwał:
-: To on tutaj? Ludzie, na pomoc! Łapać go,
łapać!
Nikt się jednak nigdzie nie ruszał, jeden
spoglądał na drugiego, jakby nie rozumiał, o co
Łaziebnikowi chodzi, dzwon dalej bił swoim ponurym
głosem, a ksiądz, nie mogąc się doczekać pomocy,
zaczął schodzić w dół.
Tymczasem stawało się coraz widniej i
najwyższy czas było uciekać, bo później łatwo mógłbym
być zauważony przez kogo. Zsunąwszy się więc po
kasztanie w dół, w gąszcz bzów i jakichś zarośli,
począłem jak królik smyrgać do płotu, a potem skok
przez niego - i poszedł, prosto przed siebie w cały świat.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Poznaję dziada,
jego krople i kiełbasę, bom jest wielkim
znawcą świata,
staję się niemową, czyli - będzie nowa heca
Jak długo biegłem? Na pewno bardzo długo, bo
kiedy się wreszcie zatrzymałem, ze zmęczenia robiąc
piersiami, aż mi coś w nich rzęziło i chrypiało, dookół,
jak daleko tylko sięgnąłem wzrokiem, nie widziałem ani
jednego domu mojej wioski.
Było już zupełnie widno, na nieboskłonie
wstawała jutrzenka, powietrze to tu, to tam wypełniało
się perlistym, radosnym skowrończym terkoleniem, a
mnie było smutno, coraz smutniej, bo nie tylko do domu
i wsi miałem już zamkniętą drogę, ale i do ujka.
Przecież jeszcze dzisiaj pójdzie za mną pogoń, będą
mnie szukać, na policję dadzą znać, a jak by mnie tak
złapali... No, no, z przeklętnikiem nikt by się nie
patyczkował, bo na co komu taki? A ja byłem, właśnie
takim przeklętnikiem. Przeklął mnie ksiądz, przeklął i
niejeden ze wsi, a dziś, jutro przeklną i inni - i czy nie
będę dla nich jak parszywy pies, wypędzony zewsząd?...
I co teraz robić? Gdzie, do kogo iść?
Siedziałem na miedzy, otoczony ze wszystkich
stron morzem zboża, rzadkiego, przypalonego słońcem -
i raz za razem powtarzałem:
- I co teraz robić? Gdzie, do kogo iść?
Potem poczułem w sobie ociężałość,
przymknąłem oczy, głowa mi opadła w dół na kolana i
nie wiem, czy zasnąłem, czy nie, pamiętam tylko, że
kiedy otwarłem
oczy, zobaczyłem - o zgrozo - tuż nade mną
jakąś obcą, aż po czoło zarośniętą twarz.
Krzyknąłem wystraszony i zerwałem się na nogi.
Dziad, cały w łachmanach i obwieszony mnóstwem
różańców i szkaplerzy, momentalnie złożył ręce do
modlitwy i prostując się nieco, zaintonował piskliwym
głosem: Królowo niebieeeska, moja orędowniiiczko! po
czym, jakbym mu się przeszkodził modlić, popatrzył na
mnie gniewnie i powiedział:
—Czego wrzeszczysz, dziewucho? - nagle
wytrzeszczył ślepia, jakby zobaczył przed sobą
diabła, i syknął: - Łobuz! Po coś to zrobił?
—Nic wam złego nie zrobiłem - odrzekłem.
—Pytam, po coś się przebrał? - i łap za
barometr, który miałem przywiązany do piersi. -
Patrzcie - zachichotał zjadliwie - i naweł pierś
sobie jedną przyprawił, diabelskie nasienie.
Gadaj, po coś to zrobił?
Patrzyłem na niego przerażony, nie wiedząc, co
mówić, jak się bronić. W końcu szepnąłem:
—Tak, dla zabawy. Puśćcie mnie.
—
Dla zabawy! - mruknął. - A może z ciebie jaki
złodziejaszek, co? Jakbym cię zaprowadził na
posterunek, toby mi chyba niejedno o tobie
powiedzieli, a nagrody, myślisz, nie daliby mi za
to?
—To prowadźcie! - wykrzyknąłem, pewny, że
mu w drodze ucieknę. - No, prowadźcie, nie
chcecie?
—Hm - chrząknął i zmienił mu się raptem głos. -
Takiś cwaniak, no, no, znałem takich... - zaśmiał
się basem. - Ale swoją drogą z ciebie figlarz! Ja
już myślałem, byłem pewny, żeś dziewucha, a
tu... ech, łobuziaku, nabrałeś mnie... Ale
wystarczyło mi tylko na gębę twoją popatrzeć,
żeby wiedzieć...
Urwał, obrócił się do mnie tyłem i zaczął gmerać
w swojej torbie, uszytej z różnokolorowych łat.
- Skąd jesteś? - spytał.
- z daleka - skłamałem. - Nie mam ani ojca, ani
matki.
- To wychodzi na to, żeś niby sierota?
- Sierota.
- I bawić ci się chce, łobuzować?
- Czasami...
- A żyjesz z czego? Kradniesz?
- Takim sierotom jak ja jeszcze nikt nic darmo
nie dał i nie da. Nie wiecie o tym, dziadku?
- Hm, nie ma co, mądrześ odpowiedział, bo tak
jest. Widać, że znasz świat. Takim jak ty nikt nic darmo
nie dał i nie da. A jest was do licha. Włóczy się toto od
wsi do wsi, sierotuje, sklamrze, a dobrze przy tym
strzela ślepiami na lewo i prawo, co by tu gdzie ukraść.
A temu łobuzować się jeszcze chce, patrzcie wy ludzie,
psikusy wyprawiać! A może to tak specjalnie, żeby ci
się lepiej kradło? Musi być z ciebie numer! Policja cię
nie poszukuje jeszcze?
Nic nie odrzekłem, jak bym nic nie słyszał, be
zaleciał mnie zapach wędzonki i poczułem straszny
głód. Niewiele myśląc podciągnąłem się więc ostrożnie
do dziada, który wyjmował właśnie z torby kawał
kiełbasy. Odłożywszy ją na bok sięgnął po chleb, potem
- po butelkę. Kiedy ją odkorkowywał, wysunąłem rękę
szybko - i chaps za kiełbasę, pakując ją od razu do ust.
Dziad dobrą chwilę pił z butelki, po każdym
łyku mlaskając głośno wargami i głaszcząc się po
brodzie. Na koniec butelkę zakorkował i wsunął z
powrotem na samo dno torby, przykrywając ją
kromkami chleba i różnej wielkości woreczkami,
wypchanymi czymś.
- Dobre krople - wyrzekł, oblizując się - pokrze-
piły mnie, bo wiesz, ja na serce słabuję. Teraz
zanucimy sobie pieśń do Matki Bożej, bo bez Boga ni do
proga. A ty lubisz się modlić? - i obejrzał się na mnie.
Właśnie kończyłem jeść ostatni kawałeczek kiełbasy. -
Cóż to, to i ty śniadanie sobie dopiero teraz robisz?
Nagle pacnął rękami dookoła siebie i nie
znalazłszy kiełbasy wykrzyknął:
- Gdzie moja kiełbasa? Zeżarłeś ją? Przełknąłem
resztkę kiełbasy i odrzekłem:
- Przecie powiedzieliście sami, że takim jak ja
nikt nic darmo nie daje, to musiałem sobie sam wziąć, bo
akurat byłem głodny.
Dziad wbił we mnie oczy. Nie powiedział jednak
ani słowa, jak by rozważał, co powinien ze mną zrobić.
Zabić mnie? A może tylko pobić?
Ścięty zalęknieniem patrzyłem na niego bez
ruchu, cały odrętwiały w oczekiwaniu na pierwszy cios.
Jakże się więc zdziwiłem, kiedy posłyszałem gruby,
charkotliwy śmiech:
- To z ciebie kundel! Kundel parszywy! Ale
kundel niegłupi. Podobasz mi się, smrodzie! Na, masz,
zagryź chlebem tę kiełbasę, żebyś się nie rozchorował - i
podał mi duży glon chleba, już dobrze podeschłego.
Byłem jak zwierzątko, które na groźbę bicia
kurczy się całe i drży z przerażenia, na widok zaś chleba
podnosi do góry głowę i już nie myśli o tym, co przed
chwilą mogło je spotkać. Ale ręki jeszcze nie
wyciągałem. Nie dowierzałem, że dziad naprawdę daje
mi dobrowolnie jadło. On wyczuł, widać, moje wahanie,
bo-powtórzył:
- Na, masz! - i rzucił mi chleb pod ręce. -
Dobrześ zrobił, żeś mi zjadł tę kiełbasę - wymruczał po
chwili - bo takim trzeba być dzisiaj. Jak ci nie dają, sam
bierz, inaczej umrzesz z głodu. Taki dzisiaj świat? Ale
dawniej też nie był inny. I inny już chyba nigdy nie
będzie. A z ciebie mogą być jeszcze ludzie, ho, ho! –
pokręcił głową. - Jeszcze jacy ludzie! Tylko jak mnie
będziesz we wszystkim słuchał - dodał - inaczej albo cię
złapie policja i zgnoi w kryminale, albo byle kto cię
przetrąci gdzie i zakatrupi. A przy mnie możesz mieć jak
w raju. Miarkujesz, bratku? A taki jak ty akurat jest mi
potrzebny - znów poszperał w torbie, wyciągnął z niej
butelkę, odkorkował i mrugnął na mnie, jak byśmy obaj
byli już w komitywie.
—Chcesz sobie łyknąć? - To ci dobrze zrobi. Na,
masz!
—
Wolałbym kiełbasę - powiedziałem, nabierając
z wolna śmiałości do niego.
—Wiadomo, żebyś wolał! - zaśmiał się dziad
jakimś niemiłym, odpychającym śmiechem. -
Tak bardzo ci tamta posmakowała? To masz,
kiedyś na nią taki łasy - i o dziwo, podał mi
malutki okrawek. - Nie żałuję ci, niech ci idzie na
zdrowie. Zresztą musisz sobie podjeść, bo czeka
cię kawał drogi.
—To naprawdę chcecie, żebym z wami szedł? -
spytałem, bo byłem pewny, że sobie dworuje ze
mnie.
—
A coś ty myślał, że cię puszczę na pastwę losu?
Taką sierotę? Sam Bóg by mnie za to pokarał! - i
podniósł oczy do nieba, jakby szukał w nim tego
Boga. - A ludzie, jak by się to rozniosło po
świecie, pluli by za mną i palcami mnie wytykali
niby zbója. Ale jam nie taki, nikt o mnie złego
słowa nie powie, bo nawet kiedy mi się zdarza
coś wziąć, no, jak by ci rzec, ukradkiem, i
frygnąć do torby, to zawsze tak zgrabnie to
zrobię, że ani do głowy nikomu nie przychodzi
podejrzewać mnie o co. Sam zobaczysz, jak to
wygląda. Cóż, tak trzeba, dziecko, inaczej i ty, i
ja pomarlibyśmy z głodu, bo ludzie są skąpi,
niedobrzy. A jak już który spojrzy na mnie
łaskawszym okiem, to za byle kromeczkę chleba
każe mi odmawiać różaniec za dwudziestu albo i
więcej swoich zmarłych. I klep tu pacierze, klep
bez końca! A jak będziemy razem, to może
inaczej pójdzie, bo ty na swoją rękę i ja na swoją
rękę... Zresztą, ja będę uchodził za niewidomego,
zaraz sobie założę takie specjalne okulary, a ty
będziesz mnie prowadził za rękę jako mój
wnuczek. A jakby cię kto o co pytał, to ty ani
słowa. Będziesz jak niemowa. Spodobał mi się
pomysł dziadka.
—To będzie taka zabawa, dziadku?
—Głupiś! Tak będziemy zarabiać. Jak ludzie
zobaczą dziadka ślepego, oprowadzanego przez
niemowę, na pewno nie poskąpią jałmużny, bo
tylko dla kalectwa ten i ów jeszcze ma serce
współczujące, nawet bogaty kruszeje... No,
rozumiesz teraz, smyku?
—Rozumiem, dziadku. To będzie dobra heca.
—
Niech ci będzie po twojemu, że heca, ale żebyś
mi w niczym nie spaprał, bo widzisz tę lachę? - i
spojrzał na leżący obok siebie gruby, sękaty kij. -
Jak bym ci raz tylko nim przyłożył, zaraz byś się
zwinął jak psiak. No, nie bój się - dodał szybko -
ja tylko tak powiedziałem, bo gdzieżbym ja miał
sumienie bić cię, tak sierotę! Będę cię kochał,
jakbyś prawdziwie był rnoim wnuczkiem... A
miałem wnuczka, Józik mu było na imię... Ale o
tym potem, teraz zbierajmy się, bo słoneczko
grzeje już niezgorzej. Jeszcze godzinę, dwie i w
ogóle nie będzie można iść, tak zacznie prażyć.
Posucha!
—Wszędzie tak? - spytałem.
—A coś ty myślał, że tylko tutaj? - Po innych
okolicach ziemia już jak skała, bosą nogą ani nie
stąpić, tak rozpalona. Niedobrze, dziecko, bo z
tego może być głód, a głód - to śmierć.
—A jakby spadł deszcz?
—Trzeba się modlić o niego.
—A modlitwa pomoże? - spytałem takim
głosem, jak bym sobie kpił i odruchowo
pomacałem barometr.
Dziadek przyjrzał mi się uważnie. Nie spodobało
mu się moje pytacie.
- Kundel z ciebie - zawołał - naprawdę kundel.
Jak byś tak mlasnął kiedy przy ludziach, wiesz, co by ci
za to zrobili? No! - i pogroził mi palcem. – Żebyś mi się
ani ważył! Teraz ściągnij z siebie te kiecki albo wiesz
co? Niech będzie tak, jak jest. Dziewucha, niemowa od
urodzenia, to może być lepiej aniżeli chłopak. Na
niedolę dziewczyńską babom się od razu robi słabo,
dostają łez, a serca miękną niby z wosku. Ino popraw
sobie piersi. Coś tam na nie wpakował, przesuń na bok,
na drugi załaduj jaką szmatę zwiniętą i dziewucha
z ciebie jak ulał, bo i gębę masz drobną, pyzatą. Ino te
oczy, te oczy złodziejskie, u dziewuch takie nie bywają,
ale to nic, nikt ci w oczy nie będzie patrzał. Zresztą -
dodał jak by się sam uspokajał - różne są ślepia u
różnych ludzi. Na, masz - powiedział, podając mi starą,
zaśmierdłą onucę. - Skręć ją i włóż, gdzie trzeba, ale nie
pod tę chustkę, a pod bluzkę, wiesz jak?
Jeszcze jak wiedziałem, ale czy mogłem
odwiązywać chustkę, pod którą ukrywałem cudowny
zegar? Jak by go zobaczył, na pewno zechciałby mi go
ukraść, a do księdza nie mógłby dać znać?
Długo stałem niezdecydowany, co robić, gdy
nagle samo mi się jakoś powiedziało:
—Kiedy widzicie, dziadku, w piersiach mnie
kłuje i muszę mieć tę chustkę tak przewiązaną.
Zresztą, jakbym ją odwiązał, w jaki sposób
utrzymałbym pod bluzką to, com sobie tam
przyprawił?
—
Ej, mądryś ty, gałganie, za mądry nawet.
Dobrze, niech zostanie tak, jak jest. Na głowę
weźmiesz byle łach... Ja tu taki powinienem
mieć. Na, masz -. powiedział po chwili,
wręczając mi jakąś kolorową szmatę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Przygoda z bestią i dziad mnie ratuje, ja mu potem
udzielam
nauk i chcą go uraczyć pieczonymi jajami dzikiego
gołębia.
Poznaję inny świat - jeszcze raz pieczone jaja,
śmierdząca kiszka i moja przegrana
Niebawem byliśmy gotowi do drogi. Dziad
wyciągnął rękę w kierunku, gdzie znajdowała się moja
wieś, i powiedział:
- Chciałbym tam iść. W tej wiosce są podobno
dobrzy ludzie, dla biednego narodu współczujący.
Słyszałeś o tym?
- Ej, tam nie chodźmy, bo tam mieszkają sami źli,
a bić umieją! Ja tam...
- s Byłeś już?
—
Tak, byłem... - I pobili cię?
—Nie, bom się nie dał. Uciekłem.
—A co chciałeś zmajstrować? Kradłeś?
—Tak, kradłem, z kościoła chciałem całą tackę z
pieniędzmi... - skłamałem.
—Ty bisurmanie! - krzyknął dziad, ale oczy mu
się zaśmiały z zadowolenia. - Na boży kościół
podniosłeś rękę? To i pokarał cię Pan Bóg. A
dużo było tych pieniędzy? - spytał po chwili,
miarkując swoje słowa: - Ze sto złotych?
—Może, a może i więcej, bo tam pełno bogatych,
a i dwór...
—
To szkoda! - pokręcił dziad głową. - Szkoda, że
ci się nie udało. A popróbować byś jeszcze nie
mógł? Zasziibyśmy tam specjalnie na jeden
dzień...
—Grzech, dziadku, wyciągać rękę na boży
kościół - odrzekłem poważnie. - Jeszcze naprawdę
mógłby mnie pokarać Pan Bóg.
—No, no, takiemu jak ty to i sam diabeł nie dałby
rady, cóż dopiero Pan Bóg. Istota dobra,
miłosierna. Ale nie mitrężmy dłużej, chodźmy!
Wnet wyszliśmy na drogę, wijącą się białą wstęgą
wśród pól. Dziad założył na oczy czarne okulary, w
których wyglądał jak prawdziwy niewidomy, i rozkazał
mi:
- Weź mnie teraz za rękę, bo chociaż ja przez te
ciemne szkła widzę niezgorzej, ale tu mogą przechodzić
różni ludzie... Co za szczęście, co za dziwne szczęście -
zagadał po chwili - żem akurat na ciebie musiał natrafić.
Szukałem cichego zakątka, gdzie bym się mógł przespać,
i masz! Spać - nie spałem, za to takiego gagatka... W imię
Ojca i Syna - przeżegnał się nagle i zaczął się modlić
pełnym głosem, bo oto na zakręcie pokazał się jakiś
człowiek na koniu.
Kiedy nieznajomy podjechał do nas zupełnie
blisko, wstrzymał raptem konia i chwilę przyglądał się
nam uważnie, potem spytał:
- Dziadku, nie widzieliście przypadkiem jakiego
małego chłopaka?
To mnie szukają - pomyślałem i ścisnąłem
wymownie rękę dziadka.
—A kto mnie pyta? Bo ja nic nie widzę, ślepym...
—Dziewucha - zwrócił się nieznajomy do mnie -
powiedz dziadkowi, kto go pyta.
—Kiedy ona niemowa - pospieszył dziad. - Od
urodzenia niemowa, sierota... To o co wam
chodzi, dobry człowieku?
—Czy nie widzieliście małego chłopca, ale
prawda,
przecieście ślepy... Ino, coś mi się wydaje, żem ja
już was gdzieś widział. Wtedy na oba oczy dobrzeście
patrzyli.
Tak, prawdę mówicie, ale za ludzkie grzechy
miesiąc temu pokarał mnie Pan Bóg jak świętego
Jeremiasza i oto zakryty jest świat przede mną. Ale was
też Pan Bóg karze za ludzkie grzechy. Posucha idzie,
boża klątwa! A wy jakiegoś chłopca szukacie? - mówił
bez
przerwy dziad, jak by nawałem słów chciał
nieznajomego ogłuszyć. - Cóż to, swojego? Z domu wam
uciekł?
- Tak, uciekł, ale nie z domu ode mnie – odrzekł
nieznajomy i zaklął. - Bo gdyby był mój, to już dawno
huncwota byłbym powiesił na pierwszym lepszym
drzewie, żeby nie zatruwał...
Nie dosłyszałem, czego nie powinienem
zatruwać, bo dziad raptownie popchnął mnie do przodu,
mówiąc głośno:
- Idź, dziecko, prowadź mnie dalej, to jakiś
niedobry człowiek. Chłopca chce wieszać? Przeklęty! - i
zaintonował jakimś żałobnym, rozdzierającym głosem:
Gdybyś, człowiecze, uważał na siebie,
Co się to będzie działo koło ciebie,
I twoje by się, choćby skałą było,
Serce zmiękczyłooooo!
Na wszystkich ludzi dekret uczyniony,
By każdy umarł... by każdy umarł
- powtórzył i spytał cicho. - Dalekośmy już od
niego?
- i Spory kawał - odrzekłem jeszcze ciszej, a
serce we mnie bez przerwy: łup, łup!
—To bestia! Wiesz ty, że to ciebie szuka? To
przez te pieniądze?
—A ino!
- Połakomiłeś się, a teraz, jak by cię tak złapali,
zapłaciłbyś za to. Żebyś choć miał te pieniądze! A tu
popaskudziłeś tylko i trzeba nam, widzę, uciekać co
prędzej z tych okolic, bo niejeden chyba ugania się za
tobą... Powiesić cię chcą, za kilka złotych. Ech, ci ludzie
przeklęci!
- Dziadku - przerwałem mu złorzeczenia -
słyszeliście o jakichś nowych porządkach? Podobno, jak
by panowały tutaj, to ja bym się uczył...
- To niedobre porządki -. powiedział szorstko. -
Nie myśl o nich, chociaż kto wie, dla ciebie byłyby może
i niezłe? Uczyłbyś się... Ale wiesz, co by za to było z
bogatymi? Na gałąź i kwita! Z Bogiem też tak samo. Nie,
dziecko, to nie dla nas. My naród bogobojny. Sam się
przekonałeś o tym. Chciałeś wziąć z tacki - kilka groszy,
za to świętokradztwo poszukuje cię cała parafia, żeby cię
powiesić. A jak byś tak księdzu co zmalował, to chybaby
cię żywcem ćwiartowano. A los takiego jak ty co kogo
obchodzi? Ja jeden ino zlitowałem się nad tobą, inaczej,
bratku, byłbyś wisiał... Ale idźmy prędzej i na las się
kierujmy, na las, tam za lasem jest już inna parafia.
O, jak bardzo pragnąłem, żeby się jak najprędzej
znaleźć na terenie tej nowej parafii! Toteż na wzmiankę o
niej aż mi serce zabiło z radości. Dziad, jak by specjalnie,
żeby tę radość jeszcze bardziej powiększyć, po małej
chwili dopowiedział:
—Jak ujdziemy jeszcze ze sto, no, najwyżej
dwieście kroków, to ujrzymy ten las, ino -
skrzywił się - wsie tam za nim są niebogate.
—To nic, dziadku -« powiedziałem chcąc go
pocieszyć. - Za to nie będziemy mieli nikogo na
karku, żadnej pogoni i będziemy spokojni.
- Tak - zgodził się - może i nikt nam na karku nie
będzie siedział, ale z tym spokojem i pogonią to różnie
może być. Zagrałeś, bratku, z księdzem, a ksiądz to siła -
powiedział z naciskiem. - Ale jak będziesz ze mną, a dla
mnie dobry, to cię na pewno obronię, bo ja, wiesz, kto ja
jestem? Mądrala nad mądrale! Jeszcze nikt mnie nie
podszedł w niczym i nie oszukał, chociaż, myślisz, że nie
próbowali? No, no, niejeden, ale ja każdego, o tak, tak
samiutko jak z tym chłopem, co pytał o ciebie.
- Tak, dziadku, mądrala z was – przytwierdziłem
- a ja będę dla was dobry, we wszystkim was usłucham,
tylko obronicie mnie? - chwyciłem go zarękę i
pocałowałem. - Wiecie, sierotam...
- No, pamiętaj! - rzekł nie odejmując ręki od
moich ust, a potem tak ostro ruszyliśmy, że wkrótce
zobaczyłem ten las.
Widok jego dodał mi sił, bo już cały byłem
zgrzany, pot strużkami lał mi się po twarzy, na domiar
bowiem złego pod łachami Kaśki miałem jeszcze swoje
własne.’
1
’ Od tej chwili ani na moment nigdzie nie
przystanąłem, - szedłem koło dziada takim samym nawet
krokiem jak on, zapatrzony w zbawczy las. A dziad umiał
iść, krzepę miał w nogach, niech go licho! Nic dziwnego,
że w kilka pacierzy przebyliśmy setny kawał drogi, ale
ostatnie kroki, dzielące mnie od lasu, wlokłem się wprost
z duszą na ramieniu, tak byłem zmęczony. Ledwom więc
dobrnął do brzegu lasu, gdzie wcale nie było chłodniej
niż w szczerym polu, popatrzyłem na dziada wprost
błagalnie i zapytałem:
—Odpoczniemy tu?
—
Nie - odrzekł dziad - tam dalej... - i zaśmiał się
z cicha. - Cierp ciało, jak ci się chciało!
Zwiesiłem głowę, bo i jej nie miałem już siły
trzymać prosto, lecz z zagryzionymi aż do bólu wargami,
żeby się nie rozpłakać, ruszyłem za dziadem. Na
szczęście w głębi lasu nie było takiego upału jak na
skraju, od gęstego podszycia szedł miły chłód i
poczułem się trochę raźniej.
- No - przemówił dziad suchym, świszczącym ze
zmęczenia głosem, kiedyśmy się znaleźli w ciemnym i
gęstym zagajniku świerkowym - teraz możemy odsapnąć
kapkę, a nawet i przespać się galancie, bo tu takie
miejsce, że tylko dziki i zające czasami zaglądają...
Rzeczywiście, miejsce było tak ustronne, że
tylko dzika zwierzyna mogła je nawiedzać, choć na
dobrą sprawę i to mogło być wątpliwe, bo całe było
wysłane grubą warstwą zetlałego, rudego igliwia, czego
żaden zwierz nie lubi. Ale wypoczywać na nim - cóż za
radość! Lecz ledwom się na nim wyciągnął! - uff, z jaką
ulgą! - posłyszałem:
—Wiesz co? Przydałaby się nam kropla wody,
bo w gardle mam sam popiół, tak w nim
wyschło.
—
A nie moglibyście popróbować swoich kropli?
- spytałem, bo za Boga Ojca nie chciało mi się
wstawać i szukać wody. - Tam, na polu,
pokrzepiły was nieźle, pamiętacie?
—
Pamiętam, a jakże, dobrze pamiętam, i jak
przyjdzie czas na nie, to znów do nich sięgnę, ale
teraz wody, wody... Chociaż jeden łyk! - mówiąc
to czochrał się o pień świerka, jak dzik i drapał
za koszulą.
- Cóż to, wszy was gryzą, dziadku? - zacząłem
specjalnie, żeby możliwie jak najdłużej nie wstawać po
tę nieszczęsną wodę.
- E, nie - odrzekł postękując - ino skórę mam |
taką świerzbiącą, a ty nie zadawaj mi głupich pytań, ino
skocz gdzie po tę wodę, bo już ledwo zipię.
- A jak byście tak tę skórę mydłem, a jeszcze
lepiej piachem z rzeki wycharowali - ciągnąłem dalej –
to myślicie, żeby wam nie przeszło to świerzbienie? -
potem, nim dziad zdążył coś odpowiedzieć, złapałem go
za rękę i spytałem: - Jedliście już kiedy pieczone jajka?
A ja umiem piec! Słyszycie! Tam grucha dziki gołąb, to
na pewno na gnieździe - gadałem jak najęty - a w
gnieździe, wiecie, ile może być jaj? Ze trzydzieści!
- Aż tyle? - zdziwił się dziad i na chwilę
zapomniał o wodzie.
- Tak, tyle, jeżeli nie więcej. Jak je wszystkie
upiekę, to dopiero sobie podjemy! - i zamlaskałem
głośno, żeby dziad nabrał apetytu na te jajka. – Tylko
trzeba iść po nie teraz, póki na nich siedzi gołąb, dlatego,
wiecie, tak zróbmy: wy, dziadku, pójdziecie po wodę, a
ja, nim wrócicie, zniosę te jajka i upiekę, igliwia na
ogień fu nie brakuje...
- Ććć - i syknął naraz dziad i złapał mnie za rękę.
- Ani słowa! - i dodał szeptem: - Tu ktoś jest, płacze...
Słyszysz? Jak by kobieta... Wyjdź no i zobacz, ale
ostrożnie, bo diabeł nie śpi...
Eh, tu, w lesie? -! pomyślałem, ale że
strzeżonego Pan Bóg strzeże, ukląkłem i na bałyku
ruszyłem popod gałęziami świerków, a po chwili
wychylałem już głowę z zagajnika jak lis. Nie
zobaczyłem jednak nigdzie nikogo i już chciałem
zawracać, pewny, że dziadkowi przyśniło się z tym
płaczem, gdy wtem zaleciało mnie płaczliwe
zawodzenie. Dziad, stary diabeł, miał słuszność: płacz
był wyraźnie kobiecy. Śmiało więc ruszyłem dalej.
Zaledwie zrobiłem kilka kroków, zobaczyłem jakąś
kobietę. Siedziała na gołej trawie i tuląc w ramionach
okręconego w dużą chustkę chłopca, szeptała, płacząc
jednocześnie:
- Synku, synuniu!...
Wlepiłem w nią oczy i ani słowa, jak bym
zapomniał języka w gębie. Kto wie, jak długo bym tak
stał, gdyby ona pierwsza, spostrzegłszy mnie w pewnej
chwili, nie zapytała:
- Co ty tu robisz, dziewczyno? Skąd jesteś? -i
Stamtąd - zamachałem do tyłu ręką.
- To od was też pouciekali przed egzekutorem? -
i nie czekając na moją odpowiedź, mówiła dalej z jakimś
gorączkowym pośpiechem, rada widocznie, że ma się
przed kim wygadać, wyżalić. - Bo od nas prawie
wszyscy ze wsi pouciekali przed nim, co przyjechał
specjalnie, żeby nas fantować. A jaki to człowiek
nieużyty i niemiłosierny, że niech ręka boska broni!
Ledwo wejdzie w próg, zaraz rozdziera gębę: płacić!! A
że nikt płacić nie może, bo bieda, łapie, co mu ino
wpadnie
w
r
ę
Ce
- i na wóz fryga, a potem leci do chlewa po
krowę, do stodoły... Ludziska płaczą, ten i ów mdleje
nawet, dla niego to nic, a jednego razu to się nawet
śmiał jak głupek... Dzisiaj też by może to samo było, ale
we wsi zawczasu dowiedzieli się, że do nas jedzie, i
raniutko, kto co mógł, to schował, a gadzinę - do lasu
albo na pola, w żyta... Ech, Sodoma, prawdziwa Sodoma
się działa, bo ile tam było krzyku i lamentu!... W
pierwszej chwili mnie się wydawało równo, myślę, nie
ma co uciekać, bo zaległego stało na mnie aby kilka
złotych ogniówki, ale potem, jak zobaczyłam, że ten i
tamten sposobi się do lasu, a chałupy zamykają,
złapałam do jednej ręki krowinę na powróz, na drugą
chłopca - i w te pędy za nimi!
—Oj, dobrześ zrobiła, moja kobieto, żeś uciekła
przed nim - powiedział dziad, który nie wiadomo
kiedy stanął obok mnie. - Znam go dobrze, bo
miałem już z nim do czynienia i więcej nie
chciałbym, o nie! Wolałbym śmierć zobaczyć
niż jego. Ale cóż to - spytał naraz - ten chłopiec
chory?
—Pokarał mnie Pan Bóg, dziadku! - jęknęła
kobieta od nowa wybuchając płaczem.
—
To suchoty? - Nie wiem.
—Byliście u doktora?
—Tak, u takiej jednej, przed miesiącem...
—Robiła co przy nim?
- Tak, odczyniała go, potem obmyła jakąś wodą i
kazała zabrać do domu.
- A co powiedziała?
—Że jak Pan Jezus zachce, to wszystko jeszcze
może być dobrze.
—Hm - mruknął dziad. - A leków żadnych nie
kazała dawać?
-Żeby pić smalec psi, ale to takie paskudztwo, na
pewno by nie poszło na zdrowie...
Patrzyłem to na kobietę, to na żółtotrupią twarz
chłopca, który mógł mieć moje lata i naraz spytałem:
—Do szkoły chodził?
—Aby zimą. A że nie miał ani butów, ani
odzienia cieplejszego, to może i przez to mi
zachorował, a teraz nie do życia mu już, jak
myślicie?
—Jak ja myślę? - odrzekł dziad. - Różnie jeszcze
może być, ale jak by go Pan Bóg wziął, to cóż,
Bóg daje i Bóg bierze.
—
Jak możecie tak mówić;- zawołała z płaczem. -
To mój jedyny, męża od dawna już nie mam, na
to samo mi pomarł, bo przed śmiercią też był
taki żółty, aż strach brał patrzeć na niego, a teraz
on by?... A jakby mi i on odszedł, to cóż za życie
by mnie czekało? We wsi taka bieda, teraz
posucha, idzie na głód, a egzekutory,
złodziejskie plemię, swoją drogą!... I krowa mi
się wyrwała z rąk, może wejdzie gdzie w
koniczynę, a jak się jej obeżre i padnie, to nic,
tylko grób sobie wykopać i żywcem wleźć do
niego... Oooch!
—Oooch! - oddało echem gdzieś daleko, jak by
na krańcach lasu, takim samym bolesnym,
urwanym jękiem, a zaraz potem przebudził się
chłopiec i zawołał:
-
H
Mama!
- Co, synku? - spytała matka z twarzą niemal
przy samej jego głowie.
Ale chłopiec nic nie odrzekł, od nowa już spał.
Dziad chrząknął i chwilę gmerał palcami w swojej
gęstej brodzie, potem podszedł do chłopca i położył mu
rękę na czole. Kiedy ją odjął, mruknął:
—No, tak!
—Co tak, dziadku? - spytała kobieta, podnosząc
na niego oczy.
Połóżcie chłopca na trawie, tak będzie dla niego
lepiej, on... on lada chwila może wam umrzeć.
Umrzeć? Jezu! - wrzasnęła dziko kobieta i
położywszy chłopca przed sobą na trawie, poczęła go
szarpać.
- Synku, synuniu - krzyczała - otwórz oczy!
Otwórz oczy, synku! S-y-y-y-n-k-u-u-u-u!
Dziad pociągnął mnie za rękę.
-: Chodź - a kiedyśmy uszli kawałek dopowiedział.
- Tam nie dla ciebie było miejsce. Suchoty to niedobra
choroba. Ech! - westchnął głośno - ciężki los tej kobiety,
ale czyj lekki? Może mój? Miałem syna..
- I co, też wam umarł na suchoty?
- Nie, nie na suchoty, ale umarł, dla mnie umarł,
bo dla innych, huncwot, żyje, ma żonę, dzieci... No,
usiądźmy tutaj - rzekł i sam pierwszy opadł na wysoką
trawę koło wielkiego i grubachnego dębu, przyciągając do
siebie swoją torbę i obejmując ją rękami, jakby się bał,
żebym mu z niej czego nie buchnął. - Tak, dla innych
huncwot, żyje - powtórzył. - Zbiera całe pięć morgów, a
ja, jak widzisz - na żebrach.
-
!
Wygonił was od siebie? - spytałem.
Dziad długo nie odpowiadał, zapatrzony w czubki
nieruchomych, jak martwych sosen, potem mruknął:
- A tak, wygonił. Stanął jednego razu przede mną i
powiedział: „Ojciec, w tym domu nie macie nic więcej do
roboty. Na te pięć morgów, co zbieramy, za dużo gąb do
jedzenia. Zresztą ojciec już stary, a myśmy, widzi ojciec,
młodzi i chcemy trochę pożyć, dlatego po dobremu radzę,
ojciec pójdzie w świat”.
Choć i w naszej wsi zdarzały się między ojcami a
dziećmi swary o ziemię, a nawet bicia do krwi,
opowiadanie dziadka wstrząsnęło mną. - I coście mu
odpowiedzieli? - spytałem.
- Nic, zapłakałem sobie tylko gorzko i
wyszedłem z izby, i od trzech lat tak łażę po prośbie. A
myślisz, żem nie kochał mojego chłopaka? Jak raz
zasłabł na zdrowiu, to też go tak tuliłem do siebie jak ta
kobieta i od ust prawie odejmowałem sobie jedzenie,
żeby on był najedzony. Potem, jak się ożenił, zapisałem
mu wszystką ziemię, bom był pewny, że z niego dobre
dziecko i ojcu na starość krzywdy nie zrobi... Ale co się
dziwić! -! powiedział naraz wysokim głosem. - Bieda -
niedobry doradca, a bieda na wsi coraz większa, bo
ziemi mało...
Przypomniało mi się, com powiedział do babki o
tym świętym Jerzym i już chciałem to powtórzyć
dziadkowi, ale ten przyciągnął mnie gwałtownym
ruchem do siebie i rzekł:
- i Ty mi zastąpisz tamtego, ale będziesz o wiele
lepszy od niego, we wszystkim mnie usłuchasz, despety
ani krzywdy nie zrobisz... Prawda, że nie zrobisz? -
podniósł mi głowę do góry i popatrzył w oczy uważnie. -
No, mów, przyrzeknij, że będziesz dla mnie dobry,
uczynny, nie taki jak mój rodny syn...
- Będę, dziadku! - odrzekłem.
- Co będziesz? Dobry dla mnie? Uczynny we
wszystkim? Tak jak prawdziwy, a nie wyrodny syn? - i
Tak, dziadku.
—I nigdy w niczym mnie nie oszukasz? -! Nie,
dziadku.
—No, pamiętaj!
—Będę pamiętał, a wy też będziecie pamiętać?
- O czym? - dziad aż oczy zrobił ze zdziwienia. -
Na nic nie dawałem ci żadnego słowa.
-! Tak, nie dawaliście mi na nic żadnego słowa,
ale jak już jestem waszym prawdziwym, a nie wyrodnym
synem, we wszystkim wam uczynny i dobry, to
pamiętajcie, żebym nigdy nie był głodny - i od razu
wyciągnąłem rękę do dziadowej torby: - Macie jeszcze
kiełbasę?
_
A
... - dziad otworzył gębę i dalej ani słowa, jak
by mu mowę nagle odebrało. Patrzył tylko na mnie, bez
przerwy patrzył, potem jak nie zachrypi niczym
dławiony: - Objeść mnie chcesz ze wszystkiego?
- Nie, dziadku, ale jak jestem głodny.
—To od razu na kiełbasę masz chęć?
—No, może być z chlebem. Nawet będzie lepiej
smakować.
—A jajka dzikiego gołębia? Miałeś po nie iść...
—A wy po wodę, pamiętacie?
—Ech, ty chłopaku! - dziad pokręcił głową
wyraźnie ze mnie niezadowolony. - Tamten,
wyrodny, wygonił mnie na głód, a ty zagłodzić
mnie chcesz? Ot i staraj tu się o dzieci!
—To może chcecie, żebym sobie poszedł?
—A gdzież byś ty poszedł?
—Prosto przed siebie... w cały świat.
—Zęby zaraz na drugi, trzeci dzień zginąć? Bo
to-wyżyłbyś sam? A zapomniałeś, że cię
szukają?
Ten ostatni argument był najcelniejszy, bo w
samej rzeczy jakoś szybko o tym zapomniałem. Zrobiło
mi się smutno. Potem przypomniał mi się ojciec, matka,
a nawet o babce mi się pomyślało, dopiero tam używa
sobie starucha na mnie, a Kozibródka i ksiądz - chyba
jeszcze więcej, no i na pewno kombinują, jak mnie
uchwycić. Zwiesiłem jeszcze niżej głowę i wyszeptałem:
—Tak, dziadku, szukają.
—A widzisz! - zawołał. - I chciałbyś ode mnie
odejść?
—Bo jak wy mi jeść skąpicie?
—Wcale nie skąpię, ino dbam o twoje zdrowie.
Jak kto dużo je, to zaraz choruje, wiesz o tym?
—No, nie wiedziałbym? U nas jak raz babka
objadła
się kiełbasy, to o mało co nie zmarła, takie ją
boleści chwyciły. Na szczęście niedaleko od nas
mieszkał taki jeden, co leczył ją. Przywołany do babki -
kłamałem dalej, jak bym czytał - długo ją gniótł i obracał
na wszystkie strony, potem kazał jej zagotować garnek
wody z solą, a kiedy już odchodził, powiedział, że
wszyscy ludzie na starość nie powinni jadać kiełbasy...
—A żeby ją oddawać takim jak ty, tego ten twój
„likórz” nie powiedział?
—Nie, tego nie powiedział.
—No, to zamiast kiełbasy dostaniesz chleba z
kiszką - i pogmerawszy w torbie wyjął z niej
dwie kromki zeschłego chleba i spory kawałek
kiszki, owiniętej w strzęp gazety. - Masz - rzekł,
podając mi jeden chleb i pół kiszki - potem, jak
sobie pod jesz, pomyślisz o tych jajkach
gołębich... Mam na nie czegoś coraz większy
smak.
—Dobrze, dziadku, pomyślę - odrzekłem
machinalnie, Wyciągając rękę po swoją porcję.
Chleb był biały, młyński, a smaczny niczym
piernik odpustowy. Pochodził na pewno od jakiegoś
bogatego gospodarza, bo u biednych o tym czasie to i o
żarnowy pół na pół ze śrutą było ciężko, wiadomo -
przednówek, Za to kiszka była nie do jedzenia, tak
śmierdziała.
Dziad widząc, że ją wącham, zaśmiał się w głos:
- Cóż to, żołądeczek mamy pański? - i nagle
wyciągnął rękę. - Dawaj ją, mnie nie będzie śmierdzieć,
a ty gryź sam chleb, kiedyś taki delikatniutki, a potem
szukaj tych jaj, tylko co będziesz chciał z nimi zrobić?
Upiec je czy ugotować? A z białym chlebem
smakowałyby...
Przyjrzałem mu się i wydawało mi się, że mówił
poważnie, więc odrzekłem:
-! Tak, dziadku, będą smakować - żeby zaś miał
na nie jeszcze większą ślinkę, choć dobrze wiedziałem,
że wpierw zobaczy on swoje brudne, zarośnięte uszy
aniżeli te jaja, dodałem - ale... ale poczekajmy jeszcze
trochę, aż się znów gołąb odezwie, bom już zapomniał,
gdzie gruchał, na którym drzewie. A może... może
zamiast jaj młode znajdę w gnieździe? Jedliście już
kiedy młode gołębie?
Dziad łypnął na mnie jednym okiem i nie odrzekł
nic, opychając się kiszką z takim apetytem, aż mu się
uszy trzęsły.
A ja znów:
- W zeszłym roku tom pięćdziesiąt sztuk
wybrał...
- No, to teraz się nie dziwię, że ci kiszka
śmierdziała - wymruczał. - Od dziś, jak cię wezmę,
jucho, na chleb, na sam chleb...
Zbaraniałem. Ani bym przypuszczał, że moje
kłamstwa tym się zakończą, czym prędzej więc udałem
się w pokorę.
- O tę kiszkę się, dziadku, gniewacie? Kiedy ja i
w domu...
- Też miałbym się o co gniewać? - prychnął
dziad. - To nawet lepiej, żeś jej nie jadł, bo przez to dla
mnie było więcej, ale jak powiedziałem, tak będzie,
żebyś jadł to, co jest, co Bozia daje, a nie basował mi tu
o gołębiach, może jeszcze smażonych na masełku, o
jajach pieczonych... Rozumiesz?
Nie odrzekłem nic, rozumiejąc, że jak długo będę
razem z nim, tak długo nie tylko muszę mu być we
wszystkim posłuszny, ale i żartować już więcej z niego
nie mogę, bo na ukaranie mnie dobrą miał radę.
- Dobrze mówicie - powiedziałem. - Tylko się
już na mnie nie gniewajcie. Ja naprawdę będę teraz dla
was dobry.
- No! - mruknął i więcej ani słowa.
R
OZDZIAŁ JEDENASTY
Nowa
wyprawa, nowi wrogowie i nowy psikus
W lesie było cicho, drzewa stały bez ruchu, nad
nimi puste, rozpalone niebo, bez najmniejszej chmurki,
pod dębem więc, gdzieśmy siedzieli, z każdą chwilą
stawało się coraz duszniej i dziad wkrótce znów
przypomniał sobie o wodzie.
- Dobrze, dziadku - powiedziałem - przyniosę
wody, ale wiecie, o czym myślę? Że po tę wodę polecę
do tej wsi, skąd ta kobieta...
—A to dlaczego? Zamiast tu gdzieś niedaleko
poszukać strumienia, to taki wielki świat drogi
ci pachnie? Bo wiesz, gdzie ta wieś?
—
Nie wiem, dziadku, ale zaraz się mogę
dowiedzieć. Widzicie, jak by wam powiedzieć,
chodzi mi o to, żeby za tę kobietę spsikusować
co temu sekwestrantowi, a potem nabiorę wody
czystej, wprost ze studni...
Naturalnie dziad się temu sprzeciwił. Zabronił
mi nawet myśleć o czymś takim, bo kobiecie to nic nie
da, a ja mogę sobie napytać nie lada biedy.
—Bo wiesz, że rasem z nimi są policjanty?
—To i policjantom spsikusuję co, potrafię, a
potem nogi za pas i chodu z powrotem do lasu.
—A jak który strzelnie za tobą?
- Nie strzelnie, nie bójcie się, dookoła wsi są
zboża, w nich będę jak w lesie. A za to, że mi
pozwolicie, przyniosę wam coś dobrego. Wiecie, domy
są puste... Dziad się raptem udobruchał.
- Przyniesiesz? - spytał miękkim, łaskawym
głosem. - Nie kpinkujesz aby?
Nie! - walnąłem się w piersi.
- Hm, to może... to może spróbuj iść. Ale nie
bierz ze sobą butelki, zawadzałaby ci tylko. Zresztą tam
po chałupach nie brakuje różnych naczyń, dzbanków,
czajników... Ale na licho nam jakieś garnki! Szukaj od
razu czegoś dobrego, może kawałek sperki albo - wiesz
co? Jaką koszulinę, buty może i kapotę... Dla siebie też!
Ino wybieraj dobre, a nie dziurawe, potem zrób sobie z
tego węzełek. Zrobisz?
Nie odpowiedziałem nic, bom już biegł. Dziad
mimo to chwilę jeszcze coś mówił, tyle mnie to jednak
obchodziło co wiatr w polu. Nie myślałem ani o sytuacji,
w jakiej się znajdowałem, ani o przykrościach, jakie
zwalały się ma mnie po każdym moim psikusie, a zmora
Kozibródki i księdza znikła jak mgła w słonecznych
promieniach, bo w piersiach mi już grała radość, wesele,
biegłem przecież naprzeciw nowej przygodzie. Jaka ona
miała być, ani pojęcia nie miałem. Jednego tylko byłem
pewny: cały swój spryt wysilę, żeby była jak najtęższym
psikusem, skąpanie Łaziebnika czy historia z księdzem
powinna być zerem w porównaniu z tym.
W pewnej chwili przypomniałem sobie o
bumetrze i przystanąłem. Czas mu się było przyjrzeć
dokładnie, żeby wiedzieć, co to takiego.
Wsunąwszy się więc w gąszcz leszczynowy,
odwiązałem chusteczkę i ostrożnie wyjąłem z niej
„zegar”.
Wielki nie był i jota w jotę podobny do budzika,
jaki widziałem w kuchni u Kozibródki. z tą tylko
różnicą, że wskazówki miał długie i cieniutkie, jedna -
biała, druga - czarna, no i nie było wcale godzin, a
dokoła cyferblatu biegły napisy mówiące o pogodzie.
Właśnie jednego z nich dotykał koniec czarnej
wskazówki, brzmiał on: Posucha.
- Aha - domyśliłem się - dlatego mamy teraz
posuchę, że barometr stoi na tym napisie. A jak bym tak
tę wskazówkę przesunął na „deszcz”, co by było?
Ale na dłuższe zastanawianie się nad tym, a już,
broń Boże, na dostawanie się do cyferblatu, który
ochraniało szkło, nie miałem czasu, przy tym wcale nie
pragnąłem zmiany pogody, szybko więc zawinąłem
barometr od nowa w chusteczkę i już w biegu począłem
sobie przywiązywać ją do piersi, żeby tak samo było jak
przedtem, a potem - co sił w nogach prosto przed siebie
szeroką, dobrze wyjeżdżoną drogą, która na pewno
prowadziła do wsi.
Rzeczywiście, bo kiedym się niebawem znalazł
na szczycie wzgórza, u jego stóp zobaczyłem dużą,
szerokim pasem biegnącą wieś. Na pewno nie więcej jak
dwieście, no, trzysta kroków mogło mnie od niej dzielić,
a dziad mówił, że... świat drogi! Kłamał stary, celowo
kłamał, ale Bóg z nim!
Przede mną leżała wioska cicha, jak wymarła.
Nikogo w niej nie znałem i mnie nikt tam nie znał,
zresztą poza sekwestrantem i policjantami nikogo w niej
teraz nie było, mogłem się w niej czuć zupełnie
bezpiecznie i nie bać się, że będę poznany, przed czym
miałem największego stracha. Tylko co ja tym draniom
zmaluję? Zabrać sekwestrantowi papiery -. to byłoby
najlepsze, a jeszcze lepsze - razem z tymi papierami i
karabiny policjantów, bo na pewno nie są bez nich.
Tylko jak to zrobić? Ot, żebym tak miał wódkę, w
pierwszym lepszym domu udałbym „gospodarza” i
przywitałbym ich „całym sercem”. Potem, kiedy
jednemu i drugiemu zakurzyłoby się już we łbie, na co
przy tym upale nie trzeba byłoby zbyt długo czekać,
śmiało mógłbym sobie pozwolić na kawał, bo zanimby
się spostrzegli, ja bym już był w lesie. Karabinów, ma
się rozumieć, nie wlókłbym daleko ze sobą, porzucałbym
je gdzieś w żyta, jeden tu, drugi tam, a do papierów
kamień i poszły - do studni je, przeklęte, żeby nie
męczyły więcej ludzi, nie zabierały im dobytku.
Ale próżne marzenia, nie miałem wódki, a na
szukanie jej od chałupy do chałupy szkoda było czasu,
przy tym takie szperanie po izbach mogło być dla mnie
niebezpieczne, bo a nuż w której został kto z
gospodarzy? A jak by mnie przyłapał jia takim
„niuchaniu”, czy nie porwałby zaraz za widły i - biegiem
za mną jak za zwykłym złodziejem? No, czegoś takiego
jeszcze nie przechodziłem i nie chciałbym nigdy
przechodzić. A więc - myślmy o czym innym. Ale o
czym?
- Mam! - powiedziałem naraz. - Udam chorego,
rozciągnę się na drodze i będę krzyczał: ratunku! Jak
usłyszą, zaraz przylecą, potem zaczną mnie cucić, a
zanieść mnie do najbliższego domu nie będą chcieli? Na
pewno to zrobią, a kiedy znajdę się razem z nimi w izbie,
będę stękał, jęczał, a jak tylko wypatrzę odpowiedni
moment, buch za teczkę i w nogi!
- Nie, to nie chwyci - orzekłem po namyśle - bo
raz, że mogą mnie nie usłyszeć, a drugie, że choćby i
usłyszeli, to mogą nie podejść do mnie, bo co dla takich
drani chory człowiek? Dlatego trzeba co innego
wykombinować...
Jeszcze tylko kilka kroków dzieliło mnie od
pierwszego domu. Stał przy drodze, po której uwijały się
stadka kur i gęsi, a człowieka - ani śladu nigdzie. Po
obejściach też panowały pustki.
W dawnych czasach, jak opowiadał mi ojciec,
nawiedzały wsie różne pomory, od których ludzie kapli
jak muchy i długi, długi czas jedynymi mieszkańcami
tak nawiedzonej okolicy były zdziczałe koty, bo inne
zwierzęta domowe oraz ptactwo szybko znajdowały
właścicieli. I oto szedłem wzdłuż wioski, którą dotknęła
mało
lepsza od tamtej zaraza - sekwestrant, bo też, jak
po tamtej, wszędzie było głucho i pusto.
Naraz zaleciał mnie śmiech, wesoły, krzykliwy
śmiech. Z której strony?
Rozejrzałem się dokoła po domach. W kilku
okna były pootwierane, w żadnym z nich jednak nie
zobaczyłem nikogo, nikogo nie było i w pozostałych, bo
przez szyby byłbym na pewno kogoś dojrzał. Co to więc
było? Strach? Nie wierzyłem w żadne strachy, bo
niejednokrotnie ja sam byłem „strachem” dla kogoś, kto
potem gotów był przysięgać, że na własne oczy widział
prawdziwego stracha - umarlaka czy diabła - w białym
odzieniu, a z gęby buchał mu ogień albo - kto inny znów
- że słyszał straszne krzyki i jęki, chociaż dokoła niego
nie było ani żywej duszy. Dobrze się znałem na takich
sztuczkach, mogłem być więc pewny, że to śmiał się
człowiek, czy przypadkiem nie sekwestrant?
Już miałem ruszyć dalej, gdy znów posłyszałem
śmiech. Był krótki i jakiś rechotliwy, a zaraz potem ktoś
zawołał:
- Pij! Picia będziesz sobie żałował? A może
naszego Aleksandra oszczędzasz? Nie bój się, on siedzi
na pieniądzach, litr czy dwa to dla niego tyle znaczy, co
plunąć.
- Nie potrzebujesz mi tego mówić - odrzekł na to
czyjś niski, szepleniący głos. - Dobrze wiem, jaką ma,
drań, kabzę. Masarnia - to dobry interes, a w tej śród
leśnej dziurze to złote jabłko, mimo to i on, zdaje się,
nawala z podatkami, co?
—Już nie nawala. Zapłacił wszystko, co trzeba.
-’ W urzędzie?
—No, a gdzie? Na księżycu?
—Przy okazji szyneczka była?
- Ty, stary, pilnuj lepiej siebie i pij, jak ci
postawili.
—Nawet pociągnę sobie, chociaż na taki
diabelny upał...
—Znajdziemy podwodę, to nas odwiozą. Nie bój
się.
—No, tego bym się miał bać?
—To dlaczego masz taką minę kwaśną? Gryzie
cię co?
—A żebyś wiedział. Od rana się przyglądam i
wydaje mi się, że lepiej być sekwestratorem
aniżeli policjantem.
- To ci się udało - gruchnął śmiech - bo ja
jeszcze dzisiaj myślałem, że lepiej być policjantem
aniżeli sekwestratorem. Bo czy zdarzyło ci się kiedy
zajechać do wsi, a wieś cała fiut - w pola? A mnie,
bratku, prawie tydzień w tydzień to spotyka.
—Bo bieda, panie kolego, bieda! - odezwał się
trzeci głos.
—Dla księdza, masarza, poborcy i piekarza
bieda nie jest biedą, wiesz pan o tym? Co im się
należy, trzeba bulić, spod ziemi wykopać, a
bulić. Kto nie buli, ten nie szanuje rządu, a kto
nie szanuje rządu, ten już z panem ma do
czynienia.
—Co by było, panowie - odezwał się znów
poprzedni głos - jak by tak wszystkie wsie
odmówiły płacenia podatków? Jak myślicie?
—A wam za co płacą, chłopaczki? Na niebieskie
oczy?
Ponieważ byłem na bosaka, przemknąłem
cichcem z jednej strony drogi na drugą, potem wzdłuż
ściany jakiegoś walącego się budynku i ostrożnie
wyjrzałem zza węgła: w ogrodzie, przylegającym do
okazałego domu, pod wielką, rozłożystą dziką gruszką
leżało dwóch policjantów, a na wprost nich siedział
niski, gruby mężczyzna w zielonych spodniach -
sekwestrant. Marynarka, również zielona, zawieszona
była na poręczy krzesła, na którym leżała gruba
skórzana teczka. A gdzie karabiny? Były. Oba, oparte o
pień gruszy, zdawały się trzymać wartę nad swoimi
właścicielami. O wykradzeniu ich mowy być nie mogło,
tak samo jak i teczki, ale to był przecież dopiero
początek picia, bo wódka, stojąca między dwoma
talerzami z chlebem i kiełbasą, była ledwo co napoczęta.
Do dna jej i końca mojej przygody było jeszcze daleko.
- No, cyk! - przemówił sekwestrant i podniósł
swój kieliszek. - Wiecie, z tego upału naprawdę może
się zrobić posucha, ale co tam! Moje się nie spali na
słońcu - zanucił grubym głosem, po czym przechyliwszy
głowę nieco do tyłu, całą zawartość kieliszka wlał w
siebie i ani się nie otrzepał po niej, drań, jak by to była
woda.
Skrzypnęły drzwi prowadzące do okazałego
budynku i na progu stanął niski, baryłowaty mężczyzna
w koszuli tylko i gaciach.
- Aaa, pan Aleksander! - zawołał sekwestrant. -
Prosimy do kompanii!
Pan Aleksander rozłożył ręce.
- Kochani, nie da rady, mięsa muszę pilnować,
bo cały wyrób by mi się zmarnował. Ale za pięć, no,
dziesięć minut przyjdę.
- A piwo?... - mruknął jeden z policjantów. -
Naprawdę nie masz pan ani jednej butelki? Poszukaj
pan!...
- Nie, o piwie nie ma co gadać, ale co innego to
się może zrobi. Tylko jeszcze chwileczkę, no,
sekundkę...
Mówił takim słodziutkim głosikiem, jak by był z
cukru, a twarz krasił mu uśmiech wiernopoddańczego
oddania, bo jeszcze by nie? Przecież miał do czynienia z
sekwestrantem i policjantami, z którymi musiał
drobniutko, inaczej, ho, ho, oni by mu pokazali, gdzie
raki zimują. Przecież to była siła, i to jaka siła! Ojciec
nieraz mówił, mając oczywiście naszą policję na myśli:
- To takie pienińskie choróbska mocne, że jej,
jej! Mocniejsze chyba od samego Pana Boga, bo Pan
Bóg daleko, a te co dzień mają cię na oku i mogą za byle
co karać.
Nic dziwnego, że cała wieś uciekła przed tymi
choróbskami, ale - masarz? Jego powodzenie leżało w
sit-wie z nimi, w komitywie, jeszcze raz się więc gibnął
w ich stronę, po czym, nabrawszy naręcze drzewa
rąbanego, chyżym drepcikiem zawrócił do siebie.
Patrzyłem za nim, patrzyłem na drzwi, za którymi
zniknął - i nagle „zobaczyłem” swój psikus.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Jestem służącą pana Aleksandra i częstuję miłych gości
piwkiem,
które wypija masarz. Zostaję właścicielem ważnych
dokumentów
i karabinów, a dziad otrzymuje niezwykły prezent,
ale trzeba nam obydwóm co tchu uciekać
Ostrożnie, na palcach, zawróciłem i zacząłem się
rozglądać po obcym, nie znanym mi podwórzu. Czego
szukałem? Butelek, ładnych butelek z nalepkami, akurat
takich, jakie same mi się nawinęły przed oczy. Ułożone
równo, jedna na drugiej, w kącie szopy, aż śmiały się do
mnie i zachęcały: bierz nas, widzisz, jesteśmy
czyściutkie, papierki na nas fabryczne, bo niedawno było
w nas piwo, prawdziwy „Okocim”. No, ty piwem nas nie
napełnisz, ale takim swoim piwkiem albo gnojówką...
Wąchać nie będą, bądź spokojny, tylko od razu głowa do
tyłu i łyk, łyk, bo wiesz, jaki pieroński upał? A martwisz
się o korki? Kiedy, patrz, i korki są, widzisz, ile ich leży
na ziemi?
Spojrzałem w dół. Rzeczywiście, obok sterty
butelek leżało ich dobre kilkadziesiąt sztuk, a niektóre
zupełnie jak nowe. Widocznie specjalnie je ktoś zbierał i
gromadził tutaj, kto wie nawet, czy nie sam masarz, bo
szopa była budynkiem solidnym i na pewno należała do
niego. A więc wszystko jak by specjalnie było
przygotowane pod mój zamysł, trzeba było tylko działać.
I do dwóch butelek „duchem”, dopóki pan Aleksander
zajęty był swoimi kiełbasami, „natoczyłem” gnojówki,
do trzeciej - nalałem własnego piwa, z pianką nawet, i po
zakorkowaniu wszystkich trzech specjałów, co wcale
łatwe nie było, ruszyłem do „panów”. No, ma się
rozumieć, nie prosto jak strzelił, choć ten bok sadu nie
był ogrodzony, ale drogą okrężną, bo cały psikus polegał
na tym, żeby ten napitek pochodził od pana Aleksandra,
a nie ode mnie. Powinienem więc podejść z nim od
strony owego okazałego budynku, a nawet prosto od
drzwi, przez które on wchodził przed chwilą.
Zawróciłem tedy na pola i zrobiwszy duże półkole,
wyszedłem z drugiej strony ogrodu.
Jak gdzie indziej, tak i tutaj było pusto, cicho.
Szybko wdrapałem się na sztachety, a z nich - skok, i już
byłem w ogrodzie. Teraz chyłkiem podsunąłem się pod
dom i przeżegnawszy się w duchu, jak bym się samemu
diabłu oddawał w łapy, skierowałem się prosto do
ucztujących.
Na mój widok, raczej na widok butelek, wszyscy
trzej zawołali chórem - jak na komendę:
- Aaaaa!
Serce waliło mi, jak by moje piersi były bębnem i
ktoś bił w nie młotem, nogi omdlewały, ale kroki
stawiałem równe i kiedym stanął przed nimi,
przemówiłem tak, jak trzeba, ani za głośno, ani za cicho:
- Pan gospodarz przysłał.
- Kochany ten nasz pan Aleksander! -
wykrzyknął sekwestrant. - Niech mu Bozia za to da
królestwo niebieskie...
—...a Urząd Skarbowy umorzy podatki -
dokończył z rechotem jeden z policjantów,
wyrywając mi butelkę z rąk, akurat tę z pianką.
Jego kompani nie pozostawali za nim w tyle, ale
sekwestrant, o małych, maślanych oczkach,
tonących w puchatej, sowiej twarzy, zamiast od
razu dobrać się do swojego piwa, wpatrzył się we
mnie jak w obraz. Odął wargi, brwi zmarszczył i
nagle spytał:
—Ty służysz u pana Aleksandra?
Serce mi zamarło i oblał mnie gorąc, lecz
odrzekłem, patrząc z udaną zuchwałością w te jego
maślane oczka, którymi mnie świdrował.
—Tak, służę, proszę pana.
—A coś taka blada?
—Choram, proszę pana. Na blednicę.
Albo mu to nie wystarczyło, albo nurtowało go
jakie podejrzenie, bo po chwili znów spytał:
—A dawno już tu służysz?
—Od... tygodnia.
I ta odpowiedź wypowiedziana była jak się
należy, jak bym naprawdę służył u pana Aleksandra, ale
jakże ja drżałem, z jakimś bolesnym wprost natężeniem
nasłuchując, czy poza mną nie otwierają się drzwi. Bo
co by było ze mną, gdyby się tak nagle otwarły i stanął
w nich pan Aleksander? Aż w oczach mi ciemniało na tę
myśl, ale mój anioł stróż dobrze widać czuwał nade
mną, bo nie tylko tłuścioch się nie pojawiał, ale i
sekwestrant, mruknąwszy: „Że też chciało mu się brać
taką niedojdę!” dał mi wreszcie spokój. Obracając się do
mnie tyłem, sięgnął do kieszeni.
- Czekajcie, chłopy - powiedział - ja tutaj
powinienem mieć korkociąg - i zaraz potem
wykrzyknął: - Mam!
I serce, i nogi, i ręce, a nawet oczy rwały się do
ucieczki, żeby jak najprędzej znaleźć się w bezpiecznym
miejscu, ale rozum powiadał - powoli - i powoli, jak
najwolniej począłem odchodzić, kierując się prosto do
domu pana Aleksandra, a dopiero kiedym się utwierdził,
że mnie już żaden z nich nie może widzieć, puściłem się
jak strzała i do płotu, potem przez niego jak ścigany kot
- i znów stałem za węgłem walącego się domu, ani na
moment nie spuszczając z oczu całej trójki
biesiadników.
Jak należało przypuszczać, najpierw odkorkował
swoją butelkę sekwestrant, nim jednak przytknął ją do
ust, piwko z pianką pozbyło się swego zamknięcia i
prawie równocześnie obydwie butelki podniosły się w
górę, do ust - i też prawie równocześnie odpadły w dół.
- Co on nam przysłał? - wykrztusił sekwestrant.
Maślane oczy wywaliły mu się na wierzch, na twarz
wyskoczył ogień - i nagle zaczął wymiotować. Piwo z
pianką nie miało takiej siły i (policjant trzymał się
dzielnie, zataczał tylko oczami dokoła jak rozjuszony
byk, co chwila wąchając swój napitek.
- Szczyny! - wykrzyknął raptem i podał butelkę
swojemu kompanowi. - Powąchaj pan, czy nie szczyny?
—
A w mojej gnojówka! - wy rzekł obolałym
głosem sekwestrant. - Łyk jej tylko chlapnąłem,
ale aż w bebechach ją czuję. To nas, łobuz,
uraczył! Zamiast piwa to nam przysłał? Pójdę i
do gardła mu wleję, choćby miał nawet pęknąć
od tego, a potem ja sobie... już ja sobie z nim
zatańcuję!
—Czekaj pan! - złapał go za rękę Piwko z
pianką. - Pójdziemy razem, ale wie pan, co
zrobimy? O, tym pasem - i odpiął od spodni
swój pas - tym pasem zwiążemy go, jak tylko
wejdziemy, a potem wszystkie butelki po kolei
do gęby i chlaj swoje delicje!
—Doskonale - zgodził się sekwestrant - tylko
chodź pan, do pioruna, i nie gadaj tyle! - I
pierwszy puścił się ku domowi masarza, wysoko
dzierżąc swoją butelkę.
Piwko z pianką, chcąc mu dotrzymać kroku,
ruszył za nim, jego kompan tylko nie zdradzał jakoś do
tego chęci. Oparty o gruszkę obracał w palcach butelkę,
jak by szukał na niej jakichś szczególnych znaków i
naraz jak nie wybuchnie śmiechem! Aż się do tyłu
przegiął od tego śmiechu i bez przerwy: ha, ha, ha!, a
potem - biegiem za swoimi towarzyszami.
Kiedy znikł za drzwiami, ja myk zza węgła i do
okna pana Aleksandra.
Akurat wiązali mu ręce. Dziwna rzecz, wcale się
przed tym nie bronił, raz za razem tylko zapytywał:
- Panowie, co wy robicie? Co chcecie? Ech,
panowie, co za żarty?
- Zaraz ci damy żart, świński ryju! - zachrypiał
sekwestrant. - No, dalej, kłaść go na podłogę, prędzej,
do pioruna!
Któryś z policjantów poderwał grubasowi nogi i
ten zwalił się na podłogę, aż jękło. W wybałuszonych
oczach masarza wyczytałem teraz przerażenie:
zrozumiał, że to nie żart, a napaść, która Bóg wie czym
się może dla niego skończyć. Znów więc rozwarł usta,
tym razem na pewno chciał błagać swoich dręczycieli o
litość, lecz w tym momencie Piwko z pianką wpakował
w nie szyjkę swojej butelki.
- Żłopaj swoje delicje! - zaryczał głośnym
śmiechem.
Pan Aleksander zaszarpał się gwałtownie, szyjka
butelki wyskoczyła mu z ust, ale sprawne ręce Piwka z
pianką od nowa ją wetknęły, z czym nie miał specjalnej
trudności, bo masarz, jak zauważyłem, pozbawiony był
na przedzie kilku zębów. I teraz musiał ją już dud-lać
spokojnie, bo drugi policjant trzymał mu głowę, ażeby
ani nawet nie drgnęła.
- O, tak, tak, łobuzie! - wykrzyknął sekwestrant
pochylony nad nim, bo i on go trzymał. - A jak wy-
chlasz jedną, zaraz dostaniesz drugą, a trzecia to też nie
pies, zmarnować się jej nie damy.
Nie, o takim zakończeniu, a właściwie o takim
dalszym biegu mojego figla wcale nie myślałem, mimo
to, o dziwo, nic a nic nie żałowałem masarza, bo taki on
jak sekwestrant, a sekwestrant jak polikiery! Z jednego
ciasta jeden piekarz ich wszystkich piekł. Ale czas już
było nawiewać i odprysłem od okna, kierując się prosto
ku miejscu przerwanej uczty.
Z zapakowaniem kiełbasy i nie dopitej wódki do
teczki, po którą najpierw, oczywiście, wyciągnąłem
ręce, uwinąłem się dość szybko, ale z karabinami tak
lekko nie było, bo zarzucić sobie na plecy od razu dwie
takie kolubryny, a potem tarabanić je biegiem - to był
wysiłek, przekraczający znacznie moje siły. Na
szczęście w drugim czy trzecim obejściu zobaczyłem
studnię, spuściłem je więc do niej i teraz mogłem
rozwinąć największą szybkość, na jaką mnie tylko było
stać.
Zyto, wysokie i od słońca wiotkie, mdłe,
rozumiało widocznie moją sytuację i choć roztrącałem je
wściekłym pędem, po każdym moim kroku momentalnie
się prostowało, gubiąc ślad mojego przelotu. A potem
porwał mnie las, gdzie od razu poczułem się jak ryba w
morzu.
Do dziadka droga wiodła prosta, mogłem się
więc nigdzie nie zatrzymywać, gdym jednak miał już
skręcać w kierunku dębu, gdzie go zostawiłem,
dojrzałem kobietę. Pochylona nad ułożonym na wznak
synkiem, wpatrywała się w jego twarz dziwnie
nieruchomym spojrzeniem, a z oczu jej nie spływała ani
jedna łza. Jakoś odruchowo rozwarłem teczkę i
wyciągnąwszy z niej duży kawałek kiełbasy,
podbiegłem do niej.
Kobieta podniosła na mnie oczy, chwilę mi się
przyglądała tym swoim dziwnym nieruchomym
wzrokiem i nagle wy buchnęła płaczem rzucając się na
zwłoki dziecka.
- Synku!... Synku! Mój jedynaczku, moja słodka
pociecho, a dlaczegóżeś ty ode mnie odszedł? Cóż ja
teraz będę sama robić?
Zrobiło mi się tak strasznie żal kobiety, że w
oczach poczułem łzy, szybko się jednak opamiętałem,
kiełbasę położyłem kobiecie prosto pod ręce, i już
biegłem dalej, zaprzątnięty tylko tym, żeby jak
najprędzej dostać się do dziada, a potem razem z nim
zaszyć się w jakimś ustronnym, dzikim zakątku, w
którym mógłbym całkowicie być pewny
bezpieczeństwa.
Ledwo więc stanąłem pod dębem,
wykrzyknąłem:
-’ Uciekajmy!
Dziad, który akurat drzemał w najlepsze z
rękami podłożonymi pod głowę, zerwał się i usiadł,
wytrzeszczając na mnie oczy.
-! Coś ty rzekł? - spytał.
- Uciekajmy! - powtórzyłem gorączkowo i
podniosłem teczkę do góry. - Patrzcie, dziadku,
widzicie, com przyniósł? - pochwaliłem się. - To
sekwestranta teczka, razem z papierami, ale jest tam i
kiełbasa, i wódka! A karabiny... - nagle spojrzałem
uważnie
dziadowi
w twarz i urwałem.
Dziad ani drgnął. Patrzył na mnie, wciąż patrzył,
a oczy stawały mu się coraz bardziej wystraszone, i
nagle wyszeptał:
- Po coś ty to zrobił?
Poczułem się nieswojo, jak złapany na złym
uczynku.
—Jak to, dziadku? Żeby mu zniszczyć te
papiery! To źle?
—To strasznie, strasznie źle, chłopaku -
powiedział bezdźwięcznym głosem. - Nie
myślałem, do głowy by mi nie przyszło, że ty na
coś takiego się poważysz. Za to będą cię teraz
ścigać, listy za tobą roześlą...
- Jakie listy?
- Gończe, w których opiszą cię wyraźnie i każą
łapać, a za złapanie ustalą nagrodę. I na przykład jak
bym tak zechciał cię wydać, to zaraz bym dostał tę
nagrodę, a mała nie będzie, o! na pewno ze sto albo
dwieście złotych...
Znów się przyjrzałem dziadowi i pochwaliłem
się w duchu, żem mu nic nie mówił o karabinach.
A dziad ciągnął dalej:
- Ale ja nie taki, nie bój się. Rodzonego syna to
bym wydał, ale ciebie obroniłem raz, to obronię i drugi, i
trzeci, zawsze, bo patrzcie, poszedł robić despetę
sekwestrantowi, a dla mnie przyniósł wódki i kiełbasy -
nagle rozwarł ramiona rozczulony: - Chodź tutaj, chodź,
niech cię uściskam! Tylko czy nie żartujesz aby? -
wyrzekł, kiedy mnie już obejmował. - Nie oszukujesz
mnie? - I żeby się przekonać o prawdziwości moich
słów, co prędzej otworzył teczkę, z której najpierw wyjął
wódkę.
Jakże w tym momecie zmieniła mu się cała
twarz! Wprost płonęła radosnym uśmiechem, a ręce bez
przerwy głaskały, pieściły butelkę. Potem wyciągnął
korek zębami i powąchał.
—
Wódka! - powiedział i popatrzył na mnie
załzawionymi nagle oczami. - Wódeczka! No,
teraz, chłopaku, niech się co chce dzieje, do
śmierci cię nie opuszczę, a żeś buchnął temu
draniowi teczkę, toś dobrze zrobił. Papiery się
spali, a z niej zrobię sobie kamasze, bo widzisz,
jaka skóra? - uderzył w nią kciukiem. - Jak
żelazo! No, no, no! - pokręcił głową w szczerym
podziwie dla mnie. - Nie wiedziałem, że z ciebie
taki... ancykryst? Ancykryst to siusiek przy tobie,
bo ty coś i o karabinach wspomniałeś? O
karabinach tych policjantów, co byli razem z
filansem?
—Dziadku, uciekajmy stąd!- zawołałem. - Bo tu
ich tylko patrzeć, a jak by mnie tak złapali...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
pogoń za mną,
tajemnicza przemiana kobyły sekwestratora
w ognistego rumaka i bardzo smutne następstwa tego.
Znów dokonują wielkiej sztuki. Pomyłka dziada i jego
ciemne
sprawki. Strój dziewczyński gubi mnie na całego.
Moje wiezienie. Od zapachu, kiełbasy do wolności
to tylko jeden krok
Dziad bez słowa wstał, chwycił trobę i pociągnął
mnie za rękę.
—Tam, w ten lasek, gdzieśmy wpierw byli, ale
nie chodźmy koło tej kobiety, a naokoło...
—Kiedy ona mnie już widziała - rzekłem -
dałem jej nawet kawałek kiełbasy.
Dziad na to nic nie odrzekł, kierując się w stronę
ciemnego, wysokiego zagajnika, ale kiedyśmy się
wcisnęli w sam jego środek, gdzie było prawie mroczno,
wyszeptał:
- Toś... dobrze zrobił, bo dla ludzi biednych i
pokrzywdzonych trzeba mieć zawsze serce.
Czy przypadkiem nie siebie znów miał na myśli,
mówiąc o tych biednych i pokrzywdzonych? Ach, ten
stary! Wciąż się widać jeszcze boi, żebym mu nie
spsikusował czego, ale co ja o tym! Ważniejsze, że mają
być rozesłane za mną listy gończe - i na pewno będą
rozesłane, bo tu chodzi nie tylko o teczkę, ale i o
karabiny! Znajdą je? Diabła, bo studnia była duża,
musiały więc wpaść na dno na płask, a nie na sztorc. To
mi psikus, niech to licho! Powiesiliby mnie za niego?
No, jeszcze by nie? A więc - na ile powieszeń już sobie
zasłużyłem? Od księdza i Kozibródki - jedno, wieś z
Łaziebnikiem na czele - drugie, a policjanty i
sekwestrant - trzecie. Nie ma co, leci ładnie. Ciekawym,
do ilu się doliczę. Do dziesięciu? Jeżeli uda mi się ujść
cało policjantom, to może się i doliczę, ale prędzej mi
się nie uda i to trzecie powieszenie kto wie czy nie
będzie pierwszym prawdziwym i hola, bratku, pod
niebo, jak zabity wieprzek, tylko głową do góry.
Nagle przypadłem dziadowi do piersi
nieruchomiejąc cały, bo dał się słyszeć tętent pędzącego
konia. Uderzenia kopyt końskich o ubitą, zeskaloną od
upału drogę z każdą chwilą stawały się coraz
wyraźniejsze, coraz głośniejsze, oddając po lesie
głuchym, dudniącym echem i raptem stanęły, a mnie
serce - skok do gardła.
- I Hej, ty, kobieto! - rozległ się nawołujący głos.
—To sekwestrant - wyszeptałem do siebie.
—No, co jest? - wykrzyknął. - Dlaczego nie
odpowiadasz? Nie słyszysz, co się do ciebie
mówi?
—Panie, dziecko mi umarło - odpowiedziała
kobieta.
—Co mnie twoje dziecko! Mów, nie widziałaś tu
kogo z teczką i karabinami?
—Nie widziałam nikogo. Dziecko mi umarło...
- A może jaką dziewczynę widziałaś? Zamarłem,
skamieniałem, tylko serce we mnie - łup,
łup, że omal piersi nie rozsadziło. Rozhuśtało się
i serce dziada, wyraźnie to słyszałem, ale chyba dlatego,
że z tym sekwestrantem od dawna miał już na pieńku,
sam przecież o tym opowiadał, a może i policjantom co
przeskrobał? Bo chytra z niego sztuka, łasa na różne
rzeczy. Jak by go więc teraz złapali razem ze mną,
zdrowo mógłby beknąć i za mnie, bo wyszłoby, że to on
mnie tak wyuczył, i za tamto, swoje. Nic więc
dziwnego, że rozbrykało mu się serce i tak samo jak ja
siedział niemy, jak martwy.
A ‘kobieta wciąż nie dawała odpowiedzi.
Sekwestranta zniecierpliwiło widocznie to jej milczenie,
bo wykrzyknął:
—Coś jak mumia? Mowę ci nagle odebrało?
—Ja nic nie wiem - wymówiła wreszcie - co pan
ode mnie chce?
- Czyś widziała jaką dziewczynę?
—Nie, żadnej dziewczyny nie widziałam.
—A dawno tu już jesteś, dobra kobieto? - głos
sekwestranta stał się łagodniejszy.
—Od rana, z dzieckiem... ale ono już nie żyje,
panie...
Wtem ktoś zawołał z daleka:
—No i co? Nie ma nic?
—
Niech was obydwóch krew zaleje! - rzucił
sekwestrant. - Przez was straciłem teczkę i akta.
Wiecie, jaka to strata?
—Bzdury mówisz - powiedział towarzysz Piwka
z pianką, wyraźnie go poznałem po głosie. -
Akta wypiszą ci od nowa, teczkę sobie
wykombinujesz, za to my dostaniemy kryminał.
Rozumiesz? Kryminał!
—Bo po jaką cholerę szliście za mną? Ja sam
byłbym się z tym przeklętym mięsiarzem
rozprawił. Teraz przez to ani teczki, ani
karabinów!
—To ze wsi musiał ktoś zorganizować -
powiedział Piwko z pianką - bo któż by inny? Ta
dziewczyna?
—A jeżeli? - spytał sekwestrant. - Szajka
łobuzów, złodziejaszków mogła ją specjalnie
przysłać.
—Nie, tu nie ma złodziejów, znam dobrze tę
wieś. Za to różnych socjałów do licha. Masarz
na pewno był z nimi w zmowie.
—Był, nie był, czy to ważne?
—Ważne, bo tacy ludzie nie mogą mieć żadnego
sklepu.
- I nie będzie miał, ale czy przez to odzyskam
teczkę z papierami?
-A ty znów o tej teczce! Karabiny są gorsze,
rozumiesz? Kryminał nas za nie czeka, bo żeby w taki
głupi sposób je stracić...
Na chwilę zapadło milczenie, potem energiczny
głos sekwestranta:.- Co robimy?
- No, wiecznie stać tutaj nie możemy. Musimy
gdzie jechać - odrzekł Piwko z pianką. - Albo do wsi,
albo do powiatu, złożyć protokół. Tylko co ja w nim
napiszę? Że napaść?...
- A nie lepiej byłoby szukać tej dziewczyny?
Przecież nie zapadła się pod ziemię - i powiedział
sekwestrant. - Bardzo możliwe, że jest tutaj gdzieś, a
pewny jestem, że to przez nią. Od razu, jak ją tylko
zobaczyłem, nie spodobała mi się jej gęba.
—
Nie spodobała ci się jej gęba, ale po piwo
pierwszyś rękę wyciągnął. Ech, ty!... Nie rób z
siebie cwaniaka. A chcesz jej szukać, to szukaj.
Zresztą masz konia, to możesz, my pójdziemy na
posterunek, żeby zawiadomić powiat i inne
posterunki. A jak przybędzie nas tu więcej, to i
mysz nam nie ucieknie...
—Dobra! - zgodził się sekwestrant. - Jadę z
wami. Tylko że ja jeszcze dzisiaj będę chciał
wrócić i poczekam na was do rana. Teraz idźcie,
dogonię was... Znów mnie brzuch boli, uff, jak
mnie diabelnie boli, żeby tego masarza!...
-! Pociesz się, stary, że i jego tak będzie bolało
albo jeszcze gorzej.
Dziad się poruszył i pochylił nade mną.
—Widzisz coś zwojował? - szepnął mi na ucho.
- Poszli po innych, a jak (przyjdzie ich tu kupa,
wiesz, co wtedy będzie? Bieda! Całą wieś
przetrząsną, a może i aresztowania będą, bo tam
i karabiny?... To też twoja sprawka? Cóż to,
szubienicy ci się gwałtem zachciewa?
—
Cichajcie - szepnąłem - bo sekwestrant tu
gdzieś jest... Policjanty odeszli, a on został... - i
naraz sam nie wiedząc, co robię, począłem się
czołgać w kierunku drogi. Kiedym się znalazł
prawie o krok od niej, zza gałęzi, które mnie
dobrze osłaniały, przystąpiłem do obserwacji.
Sekwestranta nigdzie nie było. Widocznie zaszył
się gdzieś w gęste krzaki, za to jego koń - zwykłe
chłopskie konisko - stał niedaleko.
A jakby tak - przyszło mi niespodzianie do
głowy - wyrządzić temu koniowi jaki figiel, żeby
sekwestrant nie mógł go dosiąść? Ale co zrobić? Pod
ogon mu wsadzić co? Na przykład maleńką gałązkę
świerczyny? Z takim kolakiem na pewno zacznie
wierzgać, fikać, no, no, spokojny nie będzie, sekwestrant
prędzej diabła zje, niż wsiądzie mu na grzbiet.
To była tylko myśl, a ręce już szukały
odpowiedniej gałązki, niedużej, a w sam raz pasownej, i
po chwili ruszyłem prosto do konia. Stał spokojnie. Łeb
miał zwieszony, za to ogonem - to w jedną, to w drugą
stronę szastał jak wściekły, bo unosiło się nad nim może
z piętnaście wielkich, żółtych gzów, którym się na gwałt
zachciało jego krwi.
Z końmi nie miałem jeszcze nigdy do czynienia,
mimo to bez najmniejszej obawy podszedłem do niego i
zacząłem go głaskać. Koń, jak by do takiej pieszczoty od
najmłodszych swoich lat był przyzwyczajony, nie tylko
na mnie nie spojrzał, ale nawet ani nie drgnął, bez
przerwy machając ogonem, choć już nie tak często jak
przedtem i nie z taką gwałtownością. A więc mojemu
zamierzeniu nie stało nic na przeszkodzie.
Z gałązką w lewej ręce zacząłem się tedy
przesuwać
ku
jego tyłowi, a potem, kiedy w pewnej
chwili podniósł ogon wystarczająco wysoko, w tempie
wprost błyskawicznym wpakowałem mu kolaka w sam
środek podogonia i chodu z powrotem do lasu. A koń,
jak by
się nagle wściekł, tak gwałtownie zaczął
wierzgać i wiercić się we wszystkie strony.
Prrr! Co ci?... - zawołał sekwestrant, gramoląc
się z krzaków. - Do stajni ci się chce? To zaraz
pójdziesz, tylko ja tu jeszcze - właśnie ubierał się. Kiedy
się wreszcie ubrał, podszedł prędkim krokiem do konia i
nagle stanął jak wryty; przed sobą miał nie tego samego
konia, na którym przyjechał. Łeb w powietrzu, ogon w
powietrzu, a nogami - jak tanecznica, to tu, to tam!
Sekwestrant stał przed nim i zdawał się nic a nic
nie rozumieć.
- A to co się z tobą stało? Poraziło cię od upału?
Jeszcze by tego tylko trzeba było, psiakrew! – zaklął i
chwyciwszy za uzdę począł go dosiadać.
Koń jak się tego należało spodziewać, uskakiwał
przed nim, wierzgał, a nawet dęba stawał, bo mój kolak
działał skutecznie, przecież w pewnej chwili
sekwestrantowi udało się go utrzymać i usadowił mu się
na grzbiecie.
- No, teraz przestaniesz się diablić! - sapnął
sekwestrant i popuścił lekko cugle, a koń, Jezu, jak nie
skoczy przed siebie, i od razu: łomot, aż ziemia jękła!
Wypadłem z ukrycia i stanąłem jak rażony:
niedaleko ode mnie leżał i koń, i jeździec. Koń podnosił
łeb do góry, próbując wstać, a więc nic mu się nie stało,
za to sekwestrant wyglądał na martwego. Ręce miał
rozrzucone, a nogi podwinięte pod siebie. Co
powinienem robić najpierw?
Podbiegłem do konia, ale zamiast poderwać go
do wstania, szybko wyjąłem mu kolaka spod ogona, a
koń zarżał cichutko, jak by mi chciał podziękować za
ulgę, jaką mu przyniosłem i od razu zerwał się na nogi,
otrzepując się z piachu, w jakim był utytłany.
Sekwestrant również nie miał nic uszkodzonego,
tylko zemdlał od upadku na piach, bo oddychał równo i
coraz głośniej. Jeszcze chwila, dwie i na pewno otworzy
oczy. Czy nim to nastąpi - przyszło mi nagle na myśl -
nie powinienem mu znów spłatać jakiego figla?
Ej że, jak śmiech, to śmiech!
I niewiele myśląc, ściągnąłem z niego portki,
które wpakowałem mu pod siedzenie, a na głowę
nadziałem teczkę wraz z aktami. Tak, zrobiłem to ku
niemałemu a przykremu zdziwieniu dziada, że
pozbawiam go tak cudownej zdobyczy, podsłuchana
bowiem rozmowa powiedziała mi, że choćbym nie wiem
jak zniszczył akta, ludziom to nic dobrego nie
przyniesie, podatków im nie daruje, bo na miejsce
jednych wypiszą drugie. A więc lepiej było te wszystkie
papiery oddać. Żeby zaś ratować wieś przed
aresztowaniami i różnymi karami, napisałem na dużej
karcie, wydartej z jednego aktu:
„Nie szukajcie karabinów po chałupach. Oba są
zatopione w studni, niedaleko masarza. Hycle, jak nadal
będziecie dla ludzi tacy niedobrzy, to ja z wami jeszcze
raz się zabawię, ale trochę inaczej”.
Pod takim listem należało się podpisać?
Należało, chociaż przez to narażałem się na większe
niebezpieczeństwo - i wykaligrafowałem: „Dziewucha”,
a potem też ładnym, równym pismem dodałem:
„ancykryst”, żeby wiedział, że, ho, ho, nie z byle kim
ma do czynienia.
Dziad, kiedy mu o wszystkim opowiedziałem,
długo potrząsał głową, z wrażenia ani słowa niezdolny
wymówić - tak mi się zdawało - i bez przerwy patrzył na
mnie takimi oczami, jak by mnie chciał zjeść. Potem
wstał i po raz pierwszy powiedział do mnie złym
głosem!
—Chodź!
—Dokąd, dziadku? - zapytałem cicho i pokornie.
~~ Gdybym tak mógł - zgrzytał - to ja bym ci...
tak wyłoił skórę, że ruski miesiąc byś popamiętał.
Rachowałem sobie iść do jakiej dobrej wsi, tam
posiedzieć kilka dni, przeczekać upały - i masz!
Wplątałeś mnie w taki kłopot, że zamiast zarobkować na
życie, muszę uciekać, a przed kim? Przed policją, niby
jaki złoczyńca!
Długo jeszcze mówił, jakie niebezpieczeństwo
ściągnąłem na niego, a nawet zaczął kląć, że po jakie
licho wziął sobie na łeb takiego huncwota, prawdziwego
ancykrysta, przez którego jeżeli nie pójdzie do
więzienia, to na pewno życie gdzie straci.
Przez cały czas tej przemowy nie odezwałem się
ani jednym słowem i - jak zawsze w takich razach -
głowę miałem zwieszoną.
—Rozbieraj się! - usłyszałem naraz. Podniosłem
na niego oczy.
—Dlaczego, dziadku?
- Bo dziewucha to teraz i dla ciebie, i dla mnie
kryminał!
- Tak, dziadku - przytwierdziłem. - Kryminał.
Przystąpiłem tedy do zdejmowania z siebie bluzki
i naraz - jak by we mnie piorun strzelił. Oczy
stanęły mi w słup, a ręce jak bezwładne opadły wzdłuż
ciała. Nie miałem barometru.
- Dziadku! - zawołałem jakimś niesamowicie
cichym gardłowym głosem i momentalnie zamilkłem, bo
co miałem dalej mówić? Przyznać się przed dziadem do
posiadania barometru? W jakim celu? Żeby znał jeszcze
jedną moją tajemnicę?
Zacisnąwszy zęby, żeby nie wybuchnąć płaczem,
zacząłem się zastanawiać, gdzie mógł mi on wypaść. W
ogrodzie u masarza? A jeżeli w polu, kiedym uciekał?
Czy to jednak było ważne, gdziem go zgubił? Ważne
było, żem go utracił i że już nigdy, nigdy nie będę
go miał. Przepadł! Barometr, cudowny zegar,
dający ludziom słońce albo deszcz...
Znów poczułem w oczach łzy, ale i tym razem
nie rozpłakałem się, a potem przypomniał mi się ojciec i
matka... Czy zobaczę ich jeszcze kiedy? Przecież już
jestem ścigany, prześladowany... A więc obcy świat
przede mną, obcy ludzie... Jak długo? Rok? Dwa? A
jeżeli już do końca?
- No, coś się tak zamartwił? - spytał dziad.
Spojrzałem spod oka na niego i odrzekłem:
- Nie, nie, nic takiego, tylko... o was myślałem,
dziadku...
- Żem cię skrzywdził?
—Nie, żeście taki dobry dla mnie.
—
A widzisz! - zawołał dziad i rozrzewniony
przycisnął mnie do siebie, potem pomógł mi się
rozebrać.
Kiedym został w swoim dawnym,
chłopczyńskim ubraniu, roześmiał się w głos.
—Teraz do samej śmierci mogą sobie szukać
swojej dziewuchy i nie znajdą, bo choćby cię i
zobaczyli ani do głowy nikomu nie przyjdzie,
żeś to ty był za nią przebrany. Ale w tej kapotce
wyglądasz jeszcze mizerniej -.patrzył na mnie z
zafrasowaniem. - Widać, nie przekarmiali cię
zbytnio w domu. No, przy mnie powinieneś się
poprawić.
—Wtedy będzie gorzej - powiedziałem.
—Z czym?
—Bo jak się poprawię i będę dobrze wyglądał,
nikt nam nie będzie dawał jałmużny.
Dziad uśmiechnął się tajemniczo, coś mruknął
do siebie, potem rzekł:
- No, w drogę, mój niemowo, bo łada chwila
przebudzi się sekwestrator i zacznie krzyczeć, a wtedy
gorzej byłoby z nami.
—A co zrobicie z tymi dziewczyńskimi łachami?
Schowacie je do torby?
—A nie lepiej frygnąć je gdzie między krzaki?
Albo jeszcze lepiej - pod igliwie?...
—A jak będą jeszcze kiedyś potrzebne?
—Masz słuszność, a torba moja przepaścista,
wszystko się w niej pomieści.
Zagajnik, w którym żeśmy obozowali, był tak
gęsty, że z niemałym trudem przedzieraliśmy się przez
niego. Ja szedłem pierwszy, a dziad krok w krok za mną,
sapiąc jak dzik.
- Na nic, to za mordowne - odezwał się w
pewnej chwili głośnym szeptem. - Odpocznijmy sobie
trochę. Już mi w piersiach zatyka...
Musieliśmy tedy odpocząć, ale wnet ruszyliśmy
dalej, a po długim, długim czasie roztoczyła się wreszcie
przed nami wielka polana, pokryta wysoką, ostrą trawą.
Iść przez nią na przełaj? To było ryzykowne. Tak samo
widocznie myślał i dziad, bo mruknął:
- Obejdziemy to pólko.
Ruszyliśmy więc brzegiem zagajnika, potem
weszliśmy w wysoką dębinę, która po kilkunastu
minutach dobrego marszu wyprowadziła nas
najniespodziewaniej na drogę.
,- Ta droga - odezwał się dziad - idzie na Liszki,
co są w przeciwnej stronie aniżeli ta wieś, gdzieś był.
Dobrze wiem, bom już nieraz tędy szedł. Ale my w tych
Liszkach nie będziemy się zatrzymywać, a dopiero w
Uździe. To jest też wieś, ale o wiele większa, z
kościołem, dworem, sklepami. O, wieś jak rzadko! I
ludzie w niej jak rzadko gdzie dobrzy, dla biednego
przychylni. Ile razy tam zaszedłem, to mi aż żal było
odchodzić, tak mi się powodziło. - A jedna taka -
roześmiał się - to się nawet chciała za mnie wydać. A
myślisz, że już stara? Zupełnie młoda, może dopiero po
czterdziestce, tak się jej spodobałem...
Nie rozumiałem. Żartował sam z siebie, czy coś
ukrytego miał na myśli? Bo gdzie to, taki stary dziad i
młoducha mu jeszcze w głowie?
Nagłe westchnął:
.- Żeby tylko z tym ubraniem i butami! Szkoda,
wielka szkoda, żeś z tego sekwestranta...
- Chodzilibyście w jego ubraniu? Ufarbowałbym
sobie albo co innego zrobił, żeby nie było trefne. A tak,
sam widzisz, nijako już, lada dzień zleci ze mnie to, co
jest.
- To wpierw trzeba było mi o tym powiedzieć, a
byłbym wam przyniósł portki sekwestranta. Teraz za
późno zawracać.
—A za późno - przytwierdził. - Ale jak ci się
zdarzy co dobrego, będziesz o mnie pamiętał?
—Na pewno, dziadku! I buty, i ubranie
wykombinuję wam. Będę miał do tego nutę...
Dziad, osłoniwszy sobie oczy ręką, długą chwilę
patrzył w kierunku rysujących się przed nami domów,
skupionych w niewielką wioskę.
- Liszki to? - mówił do siebie. - Chyba Liszki, bo
cóż by innego? Tylko gdzie kościół? No, gdzie kościół?
- powiedział ze złością. - Schował się za drzewa? Kiedy
i drzew jakoś nie widać. A może to nie w Liszkach jest
kościół, a w Uździe? Tak, tak, w Uździe, sam mówiłem,
a Uzda zaraz za Liszkami - i zwrócił się do mnie. -
Dobrze idziemy, przed nami Liszki. Szczęście, żeśmy
tyle czasu zbałamucili w lesie, teraz jakoś chłodniej.
Czujesz?
Wcale tego nie czułem. Słońce prażyło wciąż
jednakowo, chociaż już dawno przechyliło się na
popołudnie, i kurz, po którym szedłem, tak był gorący,
że aż parzył w stopy, mimo to odrzekłem:
-Tak, dziadku, chłodniej.
- i Dużo chłodniej - powiedział dziad i wytarł
sobie czoło całe mokre od potu, jak by mu kto chlusnął
w twarz wiadrem wody. -. Jak zajdziemy do Liszek,
wiesz, co zrobimy? Napijemy się wody i zjemy po
kawałku kiełbasy, a potem wio dalej, do Uzdy. Tam nasz
nocleg, chociaż na upartego to i w Liszkach moglibyśmy
zostać na noc. Sołtys wyznaczyłby nam jaką chałupę...
Tymczasem drogi wciąż nam ubywało, chociaż
aż dech zapierało, tak ciężko było iść, bo gościniec
prowadził między dwiema ścianami żyta, gdzie ani
przewiewu, ani cienia. Ponieważ w każdej chwili mógł
nas kto zobaczyć, dziad miał założone swoje ciemne
okulary, że niby ślepiec z niego, a ja trzymałem go za
rękę, że niby prowadzę go. Jakżeż ta ręka była gorąca i
aż przylepiała się do mojej, tak się pociła! Nie
wypuszczałem jej jednakże, a dziad prawił to o synu,
którego chciał zabić, to o swoim „fachu” - żebraninie,
którą już dawno byłby przestał uprawiać, ale... coś mu
na to nie pozwalało. Co? Tego nie powiedział. To coś
jednak było, bo zakończył:
Dziecko, każdy musi żyć. No, musi, bo życia nie
może sobie odebrać. Bóg je dał i sam Bóg ma prawo je
przeciąć.
Potem zaczął o jakiejś kobiecie, która...
- ...wiesz, co mi radziła? Żebym razem z nią
jechał do Hameryki. Powiedziała, żem strasznie mądry, a
przy takim na pewno by się nie bała w tej Hameryce. A
te raz moc ludzi jedzie do tej Hameryki. Cóż, bieda,
chłopaczku, a gdzie chleb, tam i dom, tam i życie.
Nareszcie wchodziliśmy do wsi. Dziad,
przerwawszy swoją opowieść, powiedział dziwnie
głośno:
- Prowadź mnie, sieroto moja, do studni. Chcę
się napić.
Już chciałem się zapytać, gdzie ta studnia, gdym
sobie przypomniał, że jestem niemową i począłem jej
wypatrywać. Jak na złość nigdzie jej nie było, a koło
domów, wszędzie, gdziem spojrzał, tak głucho i pusto,
jak by ludzie byli w nich na amen pozamykani.
Te Liszki to dziwna jakaś wieś - pomyślałem,
ruszając dalej, w kierunku bardziej skupionych
zabudowań. - Ani tu studzien, ani ludzi...
Wtem zabiło mi serce gwałtownie i od razu -
hop, aż do gardła skoczyło: staliśmy przed domem
masarza, a z drzwi wychodził sekwestrant. Jak przystało
na niego z teczką pod pachą i widocznie strasznie
wściekły, bo małą witką ciął się po prawej nogawce
swoich zielonych spodni. Były czyściutkie, z kantem
pośrodku, i ani śladu nigdzie, że służyły za poduszkę
pod siedzenie.
Widokiem jego tak byłem przerażony, że
naprawdę odjęło mi mowę i ani jednego słowa byłbym
wtedy nie wymówił. Gorzej, że nie widziałem przed
sobą żadnej możliwości ucieczki. Szybko zorientował
się w sytuacji i dziad, bo raptem dziwnie żebraczo-
płaczliwym głosem zaintonował:
Chwalcie, o, pana, chwalcie, wszystkie dziatki...
Sekwestrant przystanął, spojrzał na nas - i prosto
jak strzelił ruszył w naszym kierunku. Moje serce znów
łup, łup, w oczach mi ciemnieje, ale trzymam się prosto
i bardzo mocno ściskam rękę dziada. Jeżeli on teraz
mnie nie uratuje, to wiszę jak ten masarski wieprzek.
Sekwestrant zatrzymał się przed dziadem może
na krok i chwilę patrzył na niego jakimś drapieżnym
wzrokiem, potem podniósł rękę do jego okularów i zdjął
je. Zaśmiał się głośno:
- Mam cię, huncwocie!
Dziad urwał swój śpiew i powiedział hardo:
- Nie zaczepiaj ranie, człowieku i nie obrażaj, bo.
kto żebraka, sługę Boga, chce skrzywdzić, to jak by
chciał skrzywdzić samego Jezusa - po czym ścisnął mnie
za rękę. - Wnuczku, prowadź mnie dalej. Twój ojciec -
Panie, świeć nad jego duszą - też był taki obieżyświat, nic
dla niego był biedny, pysznił się, co to on, i na tobie, jego
dziecku, zemścił się Bóg za jego grzechy. Jesteś niemową
na większą chwałę bożą, a na upomnienie dla ludzi...
- Milcz, stary psie! - zawołał sekwestrant. - Znam
ciebie i twoje śpiewki. Porywa mnie chęć złapać cię za
brodę, za tę kudłatą brodę i wyszarpać ją.
- Dziecko, dlaczego mnie nie prowadzisz? –
spytał dziad ruszając przed siebie. - Bóg jest nad nami
wszystkimi i nad tym człowiekiem też...
—Stój! - wykrzyknął sekwestrant i chwycił
dziada za rękaw, po czym wyrwał mu z rąk torbę.
Dziad upadł na klęczki i zaczął głośno płakać, ale
z oczu nie spływała mu ani jedna łza.
—Nie błaznuj! - powiedział sekwestrant. - To
tylko raz ci się udało. Po raz drugi już taki głupi
nie będę - i dostrzegłszy z dala jednego z
policjantów, przywołał go.
Był to towarzysz Piwka z pianką. Jakim
sposobem tak szybko znaleźli się tutaj wszyscy w
komplecie? Przecież już szli na posterunek! Czyżby
sekwestrant dał im znać o sobie zaraz po otrzymaniu
kartki? Zresztą i sami przecież mogli zawrócić, nie
mogąc go się doczekać i teraz proszę, mają nas, jak
byśmy im dobrowolnie weszli w ręce. A jak się dopiero
teraz okazało, nie tylko ze mnie był ptaszek, bo i z
dziada. Sekwestrant bowiem, podając torbę policjantowi,
powiedział:
- To handlarz, zwykły parszywy handlarz
sacharyną i kamykami do zapalniczek.
Policjant zagwizdał przeciągle ze zdziwienia i rzekł: -
Dawnom nie widział takiego łajdaka - i obróciwszy się
do dziada rozkazał: - Wywlekaj wszystko z tej twojej
śmierdzącej torby. No, słyszysz? Wywlekaj wszystko! -
ryknął i z całej siły pchnął dziada nogą.
Dziad machnął na bok i długo, długo nie mógł
wstać, płacząc i śpiewając jednocześnie:
Biada im wszystkim, co się źle sprawują,
Mandaty boskie śmiele przestępują. Niewinnym
biednym krzywdy wyrządzając owych przydają. Biada
niewierni ekzekutorowie...
- Przestaniesz? - wrzasnął sekwestrant. – Zresztą
wyj sobie, to cię nie uratuje - po czym, chwyciwszy
mnie za rękę, przykazał: - Wyjmuj ty, diabelskie na
sienie! Wnuczkiem jesteś tego starego huncwota?
Jak przystało na niemowę podniosłem rękę do
ust i wycharczałem...
—Chrrr...
—Niemowa jesteś? Kiwnąłem głową.
- Ale ręce masz zdrowe, to czego nie bierzesz się
do roboty?
Znów rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie dookoła:
nie, doprawdy nie było ani gdzie, ani jak uciekać.
Staliśmy za daleko od domów i nim bym do którego z
nich dopadł, na pewno by mnie ujęto. A więc - leżałem?
Ale przecież żaden z nich nie poznał we mnie
dziewczyny - powiedziałem sobie - jak i żaden nic o
mnie nie wiedział! Tak, niby tak, ale dziewczyńskie
ubranie znajdowało się w torbie, a jak je stamtąd
wyciągną... I teraz zrozumiałem, że nie tylko leżę, lecz i
wiszę. Ugięły mi się nogi w kolanach i upadłem na
ziemię, wybuchając głośnym płaczem.
- Nie płacz, sieroto - odezwał się dziad. - Ci
dobrzy ludzie nie zrobią ci żadnej krzywdy, mnie też,
chociaż... - zawahał się, spojrzał na mnie, a po chwili
powiedział: - Tak, panowie, handlarz ze mnie, bo z
samej żebraniny wcale bym nie wyżył, panowie dobrze o
tym wiedzą, ale w torbie nie mam nic schowanego, tylko
przy sobie... - i sięgnąwszy za pazuchę, wydobył
maleńkie, dobrze już wymięte pudełeczko z papieru. - O,
tyle ino... Więcej nie posiadam.
Policjant odebrał od niego pudełeczko, wysypał
na rękę około dziesięciu malutkich białych pastylek
sacharyny, która większości chłopów zastępowała
cukier, i mruknął:
- Hm, tylko tyle? A w torbie naprawdę nie ma
więcej?
—Aby tylko trochę chleba, kaszy i różne szmaty
dziadowskie.
—
Szmaty? Pokaż! - rozkazał sekwestrant. - No,
szybko!
—A nie boi się pan, że zachoruje? - spytał dziad.
- Bo to po umarlaku, na tyfus...
—To ty się nie boisz, a ja się mam bać? No,
czego wytrzeszczasz ślepia?
Dziad, pochylając się nad torbą, zerknął na mnie,
jak by mi dawał do zrozumienia, żem powinien czym
prędzej czmychnąć gdzie, potem rad nierad zanurzył w
nią rękę. Strasznie długo jednak trwało, nim wyciągnął
woreczek z kaszą, która się od razu rozsypała, jakby
specjalnie. Dziad, naturalnie, z miejsca chciał ją zbierać
z ziemi, ale sekwestrant krzyknął:
- Wyciągaj! Dalej!
I dziad wyciągał dalej, a ja z wolna traciłem
przytomność. Nagle poczułem szarpnięcie, otwarłem
oczy i w rękach sekwestranta zobaczyłem Kaśczyn
ubiór.
- To twoje? - spytał. - Mów, bo jak nie... - i za-
mierzył się na mnie ręką. Odruchowo
przechyliłem się do tyłu i to uchroniło mnie przed
uderzeniem, ale przed tym, co mnie za chwilę spotkało,
nic mnie już nie mogło uratować. Oto chwycił mnie
sekwestrant za ręce i zacisnąwszy je ‘mocno, aż do bólu
w swoich potężnych, twardych łapskach, pytał dalej:
- Dlaczegoś wrzucił karabiny do studni, a
przedtem udałeś, że służysz u pana Aleksandra? A co
miał znaczyć ten wybryk w lesie? Kazał ci kto tak
zrobić? Mów!
Zwiesiłem głowę, zaciąłem wargi.
—Milczysz? Bawisz się w niemowę? To ja
wybiję z ciebie tego niemowę. Nauczę cię, jak
masz szanować ludzi. Adam! - zwrócił się do
policjanta. - Ty pilnuj starego, a ja z tym sobie... -
nie dokończył, bo mnie już prowadził w stronę
drzwi masarza. Ledwo przekroczyliśmy próg,
zawołał przez drzwi do drugiej izby:
—
Panie Aleksander, mam pańską służącą. To
chłopak! Był przebrany. Teraz nie mam czasu
zająć się nim należycie, dopiero jak wyciągniemy
ze studni karabiny, ale żeby nam nie uciekł do
tego czasu, trzeba go gdzie zamknąć. Ma pan jaką
komórkę?
- W wędzarni, zaraz za drzwiami na prawo - wy-
rzęził masarz głucho, jak spod pierzyny, widocznie przez
te piwa tak mu się głos zmienił. - Stamtąd nie ucieknie...
Okno jest wysoko...
Znajdowałem się w sklepie masarza - małej
ciupce, z której najbardziej honorowe miejsce zajmowała
pomalowana na biało szafka. Przez jej szybki widać było
kilka wiszących pasków słoniny. Na szynkwasie obok
szafki leżał wielki nóż oraz stała waga z odważnikami.
Gdyby tak porwać jeden z tych odważników i
trzasnąć nim w sekwestranta, a potem w nogi? - przyszło
mi do głowy. - Nie, na nic, to byłoby pobicie, napaść, a
za taką rzecz nigdy bym świata bożego nie oglądał. Przy
tym jak to można?... Lepiej trzeba o czym innym
pomyśleć... - i maleńka iskierka nadziei wstąpiła mi w
serce, która szybko jednak zgasła, bo zaraz potem
wepchnięto mnie do komórki, na pół mrocznej i od razu
zamknięto na kłódkę.
Rzeczywiście, uciec z niej było niemożnością,
prawdę mówił masarz, bo okno, mające zamiast szyby
drucianą siatkę, umieszczone było wysoko, prawie pod
sufitem, zakopconym niemiłosiernie, a prócz dużego,
grubachne-go pieca, również straszliwie zadymionego,
nie znajdowało się tutaj nic więcej. Ani stołu, ani krzesła,
ani nawet kawałka drzewa czy jakiego domowego
rupiecia. Za to - ileż zapachu wędzonej kiełbasy!
Choćbym nie wiem jak był najedzony, pod wpływem
tego zapachu na pewno zachciałoby mi się od nowa jeść,
cóż dopiero, kiedy od czasu jak spożyłem suchy kawałek
chleba, nic w ustach nie miałem! Toteż niebawem
odezwał się we mnie taki straszny głód, że jak ślepy
rzuciłem się do pieca - a nuż znajdę w nim choć małe
kawalątko kiełbasy?
Ale był próżny. A głód omal bebechów mi nie
rozszarpywał, tak drażnił go ten przeklęty zapach. Żeby
się więc upewnić, że naprawdę piec jest próżny, jeszcze
raz zajrzałem do niego, wyciągając ręce do góry pod
sam pułap - i nagle, zamiast kiełbasy, prawa ręka
natrafiła na cegłę, wystającą ze ściany. Pociągnąłem ją
w dół i o dziwo, z łatwością wypadła z muru.
Zanurzyłem rękę w powstały otwór, złapałem za drugą
cegłę - i ta też potoczyła się na dno wędzarni, potem taki
sam los spotkał trzecią, czwartą i nie wiadomo kiedy w
ścianie wytworzyła się wielka wyrwa, powiększająca się
wprost w oczach, bo piec był stary, przepalony i
budowany po swojsku, na samej glinie. Zburzyć go cały
- to byłaby dla mnie kwestia najwyżej godziny, tak
byłem wściekły przez ten głód, ale po co mi go było
burzyć? Męczyć się tylko niepotrzebnie... Raptem, jakoś
tak odruchowo, spojrzałem na okno, z niego
przeniosłem spojrzenie na wyrwane z pieca cegły i taka
mnie radość ogarnęła, taka wielka radość! A potem
rwałem, co sił w rękach, rozbierałem całą wędzarnię.
Myśl o bliskiej ucieczce dodawała mi sił,
zabijała głód i sekwestrant na pewno nie zaszedł jeszcze
do studni, gdzie były zatopione karabiny, jak pod ścianą
na wprost okna piętrzyło się już rusztowanie.
Od sadzy pewnie musiałem być cały czarny, na
mój widok niejeden by się przestraszył, może nawet i
sam polikier, jak by mnie tak zobaczył w szczerym polu,
ale cóż mi to szkodziło? Ważne było, żem się już
wspinał dp okna, a po rozpruciu siatki kozikiem
wychyliłem głowę na zewnątrz.
Nigdzie nikogo nie było, wszędzie panowała
cisza, śmiało więc mogłem kończyć swoje, a potem -
hop i już byłem na ziemi.
Przyzwyczajony do różnych skoków, nieraz z
bardzo wysoka, nie wyrządziłem sobie żadnej krzywdy,
cho-
ciąż od okna do ziemi było co najmniej dwa
metry - i droga ucieczki w pola stała przede mną
otworem. Ale uciekać za dnia? Czy to nie byłoby za
ryzykowne? Postanowiłem schować się w jakiej
kryjówce i przeczekać w niej aż do wieczora. A
ponieważ najlepszą taką kryjówką byłby strych,
ruszyłem na zatyle domu, od strony podwórza, pewny, że
tutaj powinno być wejście do niego.
Nie myliłem się i niebawem wspinałem się już -
po drabinie, przystawionej do umieszczonych wysoko
drzwiczek, a jeszcze chwila, dwie i com najpierw
zobaczył? Kilka wianków wonnej, podsuszonej lekko
kiełbasy, wyniesionej tutaj chyba tylko dlatego, żeby ją
schować przed „trójką przyjaciół”.
Rzuciłem się do niej jak wilk do stada owiec i w
oka mgnieniu spałaszowałem całe jedno pęto, a resztę
schowałem do woreczka. Potem wrzuciłem do niego
sznur, zawsze mi potrzebny i dopiero teraz rozejrzałem
się po dobytku masarza, który nie był mały, a może
nawet większy od dobytku księdza. Pełno tu było
różnych blach, ubrań, kół do paradnego wózka, dwa
worki cukru, skrzynia spirytusu, którą zubożyłem zaraz o
jedną butelkę, a ile gwoździ i różnych muterek, i śrub,
wprost nie zliczyć! Ale jak by on nie miał tego
wszystkiego, to kto by miał? Mój ojciec? Też wymysł! A
czy nie powinien posiadać choć cząstkę tego? Jak i
cząstkę ziemi dworskiej?
- No, no, jak by tak babka znała te myśli -
powiedziałem sobie - dopiero by krzyczała na mnie.
Dlatego zamiast robić sobie apetyt na obce, chodźmy
lepiej spać.
Wcisnąwszy się pod dach, w to miejsce, gdzie się
on styka z powałą, z miejsca usnąłem.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Znowu smutna kobieta. Dostają za przewodnika
karabiniarza.
Noc na bezdrożach. Kobieta ze szczęśliwą ręką staje się
groźna,
jestem w opalach. Pachnące siano nie przynosi mi
szczęścia.
Jestem samobójcą. Moi stróże zajmują moje miejsce.
Schronienie na strychu.
Zbudził mnie krzyk sekwestranta. Wprost ryczał
jak zwierz.
—Uciekł, łajdak! Jak mogłem, jak ja mogłem
pozostawić go samego!
—Mnie byłby tak nie wykiwał - powiedział
towarzysz Piwka z pianką.
—Ciebie! - zawołał sekwestrant. - Bo byłbyś go
tak samo zwolnił jak tego huncwota - handlarza!
—A co miałem z nim robić? Sacharynę
skonfiskowałem, kamyczki skonfiskowałem,
dałem po łbie, czy to wszystko mało?
—A nie mogłeś go przymknąć?
—Gdzie? Też w komórce?
Sekwestrant mruknął coś w odpowiedzi i
zapanowała cisza. Panowała jednak niedługo, bo znów
usłyszałem głosy. Mówił towarzysz Piwka z pianką:
- Bądź, stary, spokojny. Złapiemy tego smarka,
ancykrysta, jak go nazwałeś. Będziemy mieli na to
sposób. Roześlemy listy gończe, może i jaką nagrodę
wyznaczymy i ani się obejrzysz, jak go nam
przyprowadzą, a wtedy kryminał na pewno go nie minie.
Sam
skuję
m
u rączki i hajda ciupasem do powiatu, skąd tak prędko
nie wyjdzie, bo myślisz, że tylko z nami tak zagrał? A
większych jakich spraw nie ma na swoim sumieniu?
- Ma, ma! - powiedziałem ze śmiechem. -’A
będzie miał jeszcze więcej, bo co, sezonowym miałby
zostać? Figę z makiem!
Tymczasem na dole pode mną znów zapanowała
cisza, tym razem na dobre, wyczołgałem się więc z
mojej kryjówki i wyjrzałem na dwór.
Było ciemno, cicho, swobodnie, więc mogłem
już schodzić. Zarzuciwszy tedy na plecy woreczek,
skierowałem się ku wyjściu, a niebawem stałem na
ziemi i przebiegłszy podwórze, wypadłem do ogrodu,
skąd mogłem już’ iść w cały boży świat. Tylko jak
miałem iść w ten świat, wcale a wcale nie wiedziałem,
Odczułem brak dziada przy sobie, ogarnęła mnie
bezradność i strasznie mocno zapragnąłem odnaleźć
starca, który, co mówić, był dla mnie niby ojciec. Może
to robił z wyrachowania, ale dla mnie stanowił niemałą
podporę i mogłem był na niego liczyć. A że z niego był
nie tylko żebrak, ale i handlarz, to w moich oczach
wywyższało go i kazało szanować jako kogoś
niezwykłego.
Ale z drugiej strony, czy odnalezienie go i
wędrowanie razem z nim byłoby dla mnie dobre i
bezpieczne? Przecież przy jego boku o wiele łatwiej
mogli mnie złapać, a w pojedynkę byłem jak mysz na
ogromnym polu, która nie wiadomo gdzie się mogła
pokazać i nie wiadomo gdzie zapaść w swoją kryjówkę.
To było niezłe, a właściwie jedyne, co powinienem
zrobić - stać się tą myszą i z wolna ruszyłem przed
siebie, rzucony na pastwę losu i od losu całkowicie
zależny. Ale czy nie ja sam byłem temu winien?
Wieś widocznie już spała, bo we wszystkich
oknach było ciemno, a tak cicho dookół, że aż strach
brał. Mimo to szedłem dalej, coraz dalej, od czasu do
czasu oglądając się na boki.
W którymś tam z rzędu domu, pogrążonym w
cieniu wielkich, kudłatych wierzb, zobaczyłem mizerne,
żółtawe światło, Pomyślałem sobie, że przed pójściem w
ten świat powinienem się przede wszystkim dobrze
wymyć i skierowałem swe kroki prosto ku temu światłu.
jakież było może zdziwienie, kiedy, ledwo
otwarłem drzwi do sieni, zobaczyłem kobietę, matkę
zmarłego chłopca. Siedząc na małym stołeczku takim
samym spojrzeniem jak w lesie wpatrywała się w synka,
ułożonego na dużej, szerokiej ławce. Obok na beczce
przewróconej dnem do góry płonął kaganek, zrobiony z
ośmiogrannego kałamarza, który, być może, jeszcze
niedawno służył jej chłopcu.
Kobieta na moje wejście ani się poruszyła, jak
by wcale nie słyszała skrzypnięcia drzwi. Żeby więc
zwróciła na mnie uwagę, począłem kasłać, potem się
odezwałem:
- Ja do was...
Kobieta odwróciła wolno głowę w moją stronę i
spostrzegłszy mnie wykrzyknęła:
—Ktoś ty...?
—Ja... Widzieliście mnie dzisiaj w lesie.
Najpierw byłem razem z dziadem, potem sam,
kiełbasy wam dałem kawałek, pamiętacie?
Kobieta chwilę wpatrywała się we mnie tym
swoim dziwnym, nieruchomym wzrokiem, i nagle
zabłysły jej w oczach łzy. Spłynęły po wychudłych,
wyżółkłych policzkach i posłyszałem cichy szept:
- Już wiem, poznałam cię. Chodź dalej, nie stój
przy progu. A mój synek, nie żyje... - i podniosła ręce do
oczu, wytarła je dopiero teraz, westchnęła głośno i
wziąwszy kaganek, skierowała się do izby, a ja
poszedłem za nią.
Jędruś też lubił tak bisurmanić - mówiła jakoś
^dźwięcznie, martwo - jak był jeszcze zdrowy. Ino
że jego nikt za to nie ścigał, żaden sekwestrant
ani policja, a na ciebie zaostrzyli sobie już zęby...
postawiwszy kaganek na stole, szybko zakryła
okno wielką, czarną chustką i mówiła dalej:
- i Musisz się, dziecko, wystrzegać, a najlepiej -
wróć do domu. Wrócisz?
—Kiedy ja nie mam domu, sierotam... -
skłamałem.
—Sierotaś? - zawołała. - O Boże! - i wpatrzyła
się we mnie takim spojrzeniem jak ojciec, kiedy
był mną strasznie przejęty.
Siedziałem na ławce, woreczek miałem u
samych nóg, nie byłem głodny, nie zagrażało mi żadne
niebezpieczeństwo. Słowem - czułem się dobrze,
mogłem się wdać w najdłuższą nawet rozmowę, byłem
jednak jak niemowa. A kobieta nie spuszczając ze mnie
oczu ani na chwilę znów przemówiła:
- Takie dziecko i już sierota? Jezu mój, jakie to
straszne! I co myślisz dalej robić? A do dzisiaj byłeś
gdzie, u obcych?
—Tak, u obcych...
—I oni byli dla ciebie chyba niedobrzy, co?
—Bardzo...
—To musieli być widać jacyś podli ludzie. Toś
dobrze zrobił, żeś uciekł od nich, choć ciężko ci
będzie znaleźć inną służbę. Wiesz, jaki czas
dzisiaj. Ale do pasionki to może...
O tej pasionce i matka mówiła już nieraz do ojca
przed moją ucieczką ze wsi, czyżby więc tylko ona była
dla mnie jedynym ratunkiem?
Zwiesiłem głowę jak koń nad pustym żłobem/
Kobietą zbliżyła się, pogłaskała mnie po twarzy.
- Taka pisklina, bo ledwo toto od ziemi odrosło,
do tego sierota, bez ojca i matki, a już ją ścigają...
Patrzcie wy, ludzie, jakie to okropne! Aleś ty
posmolony! - wykrzyknęła. - To od tego pieca, coś go
zburzył? Na wsi nie mogą się wycudować, jakżeś ty to
wszystko zrobił, a są tacy, co cię podejrzewają, żeś z
diabłem w zmowie.
- Bom w zmowie - i powiedziałem odruchowo.
.- Głupiutkie z ciebie dziecko, sam nie wiesz, co
ci się plecie. No, wstań teraz, umyj się, bo z takim
wyglądem to tylko do kryminału możesz iść. Potem
pomyślę, co z tobą zrobić.
I pomyślała: zostać u niej nie mogłem nawet na
jeden dzień, a ponieważ policja nocowała we wsi, bo
wyciągnięto dopiero jeden karabin, jak najprędzej
powinienem iść gdzie w obce strony, a najlepiej do
Liszek, gdzie ma krewną...
—Jak to? - spytałem. - A ta wieś to nie Liszki?
—Nie, Liszki są po drugiej stronie lasu.
—To dziad się pomylił, bo szliśmy do Liszek.
—A przyszliście do Marynina na swoją zgubę.
Dziada, gadają, strasznie skatowali. Bili go kijem
i nieborak tak głośno jęczał... Dobrze chociaż, że
go puścili. Widzę po twoich oczach, że chciałbyś
za nim iść. Nie radzę ci tego, bo od razu by cię
chwycili. Ten człowiek to już nie dla ciebie
towarzystwo. Musisz być sam i tylko do służby
trzeba ci iść do jakiego porządnego gospodarza,
gdzieś z boku od wsi. Ta moja krewna na pewno
znajdzie takiego, chcesz?
Potaknąłem, bo czy mogłem nie chcieć? Przecież
to było dla mnie jedyne! Tylko czy ja trafię do tej
krewnej?
Okazało się, że ta kobieta i to wzięła pod uwagę i
powiedziała, że pomówi zaraz z synem swego sąsiada,
który nie tylko drogę dobrze zna, ale i po nocach lubi się
włóczyć.
- A jak mu tylko powiem, o co chodzi – mówiła
dalej - na pewno zaraz tu przyleci. A że też różne
figle chodzą mu po głowie jak i tobie, jeden do
drugiego jak ulał będzie - pasował, chociaż z ciebie
jeszcze dziecko, a tamten już chłop, będzie mu chyba z
osiemnaście lat...
Koło północy opuszczałem gościnny dom
samotnej kobiety, która, kiedym ją pocałował w rękę na
pożegnanie, rozpłakała się nagle i przyciągnęła mnie do
siebie.
- Sieroto, idź z Bogiem! Ale jak by ci tam było
źle, a z policją miałbyś już spokój, to przyjdź... Będziesz
jak mój rodzony syn, bo wiesz...
Wiedziałem, co miała na myśli i przechodząc koło
zmarłego, ukląkłem i odmówiłem głośno Ojcze Nasz.
Kobieta długo, długo stała w drzwiach obok ławki
ze zmarłym, przy którym paliła się gromnica,’ i zupełnie
nieruchoma, jak cmentarna figura, patrzyła za mną.
Gdyby w tej chwili powiedziała, żebym wrócił, żebym
został z nią, kto wie, czybym tego nie zrobił, choć rano
albo za dwa, trzy dni na pewno byłbym uciekł, bo życie
tutaj to nie byłoby dla mnie życie.
Na dworze panował posępny półmrok, ale na
niebie tyle gwiazd świeciło radośnie, że od razu uczyniło
mi się na duszy weselej.
- To idziemy? - spytał mnie zaraz za progiem
jakiś głos.
Spojrzałem odruchowo w tym kierunku i skroś
mroku zobaczyłem niską, barczystą postać.
- Idziemy - odpowiedziałem jak nie swoim
głosem, a po chwili zanurzałem się już w wysokie, mocne
pachnące żyta. Ze wszystkich stron otaczał mnie świat
obcy, a jaki los szedł naprzeciw mnie?
Posłyszałem głos z boku:
—Co nic nie mówisz? Martwisz się?
—Nie...
—Bo byłbyś głupi, jak byś się martwił. Ale ty
masz
spryt, no, pieroński! Żeby z wędzarni uciec? A z
tymi policjantami to też taka draka, aż miło. Zalałeś im
sadła za skórę, na fest zalałeś. Tylko z tymi karabinami
toś głupio zrobił. Trzeba było je zabrać ze sobą...
—Po co?
—Jak to po co? Widzę, że z ciebie prawdziwy
jeszcze mleczak. Sprytu masz za stu dorosłych
chłopów, ale za to rozumu tyle co kura, boś
powinien wiedzieć, że karabin do różnych
rzeczy może być potrzebny. Ja się prawie noc w
noc włóczę po wsiach, polach, lesie... Ech,
żebym tak miał karabin!
—Do ludzi być chciał strzelać?
—
Głupiś, bo dlaczego akurat do ludzi? A zresztą
do łudzi też by można, jak by mi który
przeskrobał w czymś, od razu bym go na muchę
i lu! Ale ja, wiesz, do czego bym strzelał po
całych nocach? Do saren, zajęcy, bo ile tu tego u
nas! Aż się mrowi! Jak nieraz idę nocą, głównie
na wiosnę i jesienią, to mi się aż serce krwawi na
widok...
- A ja dzisiaj w dzień nic nie widziałem.
—Bo w dzień wszystko śpi, zresztą na polach są
zboża, a w nich zające czy co innego
pochowane. Ale jak tylko będzie sprzątnięte
żyto... Chociaż dziki to i dziś można by
wypatrzyć, jak wyłażą na ziemniaki, gdyby się
tak miało co w rękach, jaką lufkę... Tyś taki
spryciarz, to może byś mi zrobił...
—Karabin?
—Aha - potaknął. - Lufę bym przyrżnął i trochę
przeborował, żeby akurat była na ładunki.
Zresztą na dzika i sarnę najlepszy karabin. Jak
się kropnie z takiego, to aż miło - nagle
przystanął: - Wiesz co, wracamy!
- Dlaczego? - wyjąkałem, wyraźnie
przestraszony. Po karabin. Postaram się o osękę, ty mi
powiesz,
w którym miejscu powinien być i wyciągniemy
go.
Stał na wprost mnie i trzymając mnie za ramię
patrzył cmi ostro, nakazująco w oczy.
—Wracamy?
—Nie, nie wracajmy - odrzekłem niemal
błagalnie, żeby się zaś za to na mnie nie
pogniewał, wyrzuciłem ze siebie jednym tchem. -
Ale o karabin to jaj ci się postaram.
—Nie kłamiesz? - spytał.
- Nie, pod chajrem. Może nawet jeszcze w tym
tygodniu.
—
Jeszcze w tym tygodniu? - powtórzył
niedowierzająco. - To już bujasz, kochasiu, bo w
jaki sposób?
—Bardzo prosty. Zakradnę się na posterunek albo
po prostu zabiorę jakiemu policjantowi. Okazji do
tego na pewno mi nie zbraknie.
—Naprawdę?
Nie, wcale nie naprawdę, nawet w głowie nie
miałem, żebym się miał starać dla niego o karabin, ale
jak bym mu się sprzeciwił, czyby nie zawrócił do wsi?
Tom dostał towarzysza, niech go licho! Bo czy przez
niego nie wpadnę jeszcze w jaki kłopot?
Z ukosa, niechętnie, popatrzyłem na niego raz i
drugi i odrzekłem:
—Ja, jak co kiedy mówię, słowa zawsze -
dotrzymuję. Mam swój ambit.
—To klawy z ciebie chłopak! - położył mi rękę
na ramieniu. - Będziemy trzymać ze sobą sztamę,
chcesz?
Niech licho weźmie sztamę z nim, takim
karabiniarzem - pomyślałem, alem powiedział:
—No, jeszcze by nie?
—
To byczo. A kiedy już tak, to ci powiem jeszcze
jedno: szajkę bym chciał utworzyć.
—Żeby okradać ludzi?
- A dlaczego nie okradać? Bo wiesz, jacy bogacze
mieszkaia po dworach?
przypomniały mi się słowa ojca, ale ojciec
inaczej do tego podchodził i nikomu nic nie chciał kraść.
To, oom ja znów mówił o świętym Jerzym, to też jakoś
było inne, ten zaś, patrzcie go, z karabinem chce... po
nocach, po bandziorsku!
—Ech, co ty? - zawołałem. - Naprawdę tak
myślisz?
—Widzę, żeś spietrał - zaśmiał się
niespodzianie. - Ja tak ze śpasu, a tyś już
uwierzył. Ech, ty, mleczaku!
Na wysokim, bezchmurnym niebie migotało i
perliło się od mrowia gwiazd, powietrze było parne,
ciężkie do oddychania, zapach zbóż i przegrzanej ziemi
wprost odurzał mnie i z radością byłbym sobie usiadł na
miedzy, ale z każdą chwilą oblatywał mnie coraz
większy strach, jak by mi zagrażało ze wszystkich stron
niebezpieczeństwo i wyszeptałem prosząco:
—Chodźmy prędzej!
—Gdzie ci się tak śpieszy? Tam, gdzie idziemy,
nikt na ciebie nie czeka, a w garnkach pustki, bo
nie myśl sobie, że idziemy do bogaczy. Wiesz co
- powiedział nagle - gdzie indziej cię
zaprowadzę, a nie do tej krewnej, bo ona do
żadnej sprawy nie ma szczęśliwej ręki. A ta moja
znajoma to zuch baba. Swoją córkę wkręciła do
takiej służby, że u Pana Boga nie będzie jej
lepiej. Ma pieczone, smażone i pieniędzy jak
lodu. Ciebie też niezgorzej wtryni gdzie, tylko
żebyś mi pamiętał - za dobre miejsce będziesz
się jej musiał odwdzięczyć.
—Jaką zapłatą? - spytałem.
—Po co zaraz zapłata! Dasz jej co od czasu do
czasu, jaki łach czy co innego.
—Mam kraść dla niej?
—Głupiś! Weźmiesz to czy tamto... A co innego,
jak się bierze, a co innego, jak się kradnie.
Kapujesz?
Ani w ząb nie kapowałem, ale żeby mnie znów
nie nazwał mleczakiem, powiedziałem:
- Kapuję.
- Widzę, żeś niegłupi. Bo tam, gdzie się jest -
dopowiedział po chwili - to się zawsze bierze, a kradnie
się tylko u obcych, do których trzeba się podkradać.
To wyjaśnienie też mnie nie przekonało,
powiedziałem jednak głośno:
—Tak, wiem już i od czasu do czasu wezmę co i
dam tej kobiecie. A ona specjalnie będzie do
mnie po to przychodzić?
—Czasami przyjdzie, czasami ty do niej.
Gdyby tak ojciec stał obok mnie w tej chwili,
który jeszcze nigdy nikomu nic nie ukradł, na pewno by
się rozpłakał nade mną, że muszę wysłuchiwać takich
nauk. Gdybym mu jednak potem wyjawił moje myśli, z
pewnością pogłaskałby mnie po głowie, ale nad moimi
czynami też by się chyba dobrze zafrasował, bo czy raz
już kradłem? Owoce? Ależ tak! A wódkę? A kiełbasę? I
czy jestem lepszy od mojego towarzysza? Akurat,
lepszy! Tyle tylko, że jeszcze bez karabinu, ale jak bym
tak dłużej... Podniosłem głowę wyżej, spojrzałem
kompanowi prosto w twarz oświetloną blaskiem gwiazd i
powiedziałem:
—Dobrze, jaki łach od czasu do czasu czy co
innego to się zrobi, ale czy ciężka będzie ta
służba?
—Powiedziałem, że ona ma szczęśliwą rękę, to
na pewno wystara ci się o lekką, a gdzie różnych
dobroci będziesz miał po dziurki w nosie.
Wstąpiła we mnie otucha. Wprawdzie zamiast do
ujka pójdę do obcych, ale u ujka może by zwalali na
mnie największe roboty, jak to zazwyczaj bywa u
krewnych, a tu... „Ona ma szczęśliwą rękę, to wystara ci
się o lekką...” - powtórzyłem w myślach i z wdzięczności
dla kompana, który mnie kieruje do
takiej szczęściary, zdecydowałem - było nie było
- wykombinować mu ten karabin. Niech ma! Dużo mnie
to kosztować nie będzie, a może będzie mi jeszcze kiedy
potrzebny; że zaś on tym karabinem... To już nie moja
sprawa. Jak zbroi nim co lub wpadnie w jaki kłopot, to
na pewno tylko jego będą za to pociągać, nie mnie.
Zresztą w razie czego, ja bym się wszystkiego wyparł,
przy tym jeden Pan Bóg wie, gdzie ja wtedy będę, i
mogliby mnie szukać choćby do samej śmierci...
—Ale o umowie żebyś pamiętał - przypomniał
mi. - Bo wiesz, co robią z takimi, którzy łamią
słowo? W piekle się smażą żywcem, po śmierci,
a za życia w niczym im się nie szczęści. Chleb
zamienia się im w kamień, woda w ogień, ogień
w wodę. No, lepiej słowa dotrzymać. Tylko
uważaj, jak już będziesz miał ten karabin, to go
nie przynoś do mnie od razu, a najpierw ukryj go
gdzie dobrze, a dopiero po tygodniu czy dwóch...
Kapujesz, bratku?.
—Kapuję - odrzekłem machinalnie.
—To klawo, teraz możemy ruszyć prędzej.
—Jak mi tylko sąsiadka powiedziała o tobie -
odezwał się znów po chwili - od razum sobie
pomyślał, że się dogadamy, inaczej wydaje ci się,
że byłbym szedł z tobą? Ani w głowie by mi to
było. Wolałbym spać, aniżeli tłuc się po nocy.
Ale z tobą... Wiesz, cała wieś cię chwali...
Jeszcze dwa, trzy kroki i nareszcie mieliśmy
przed sobą wysokie lasy, czarną ścianą wtopione w mrok
panującej dookoła nocy. Było cicho, z nieba smużył się
poblask gwiazd, w którym najbliższe tylko drzewa były
jako tako widoczne, dalsze - smolista głębia.
—Boisz się wejść? - spytał mnie cicho.
—Nie, nie boję się - odrzekłem, choć Bogiem a
prawdą bałem się trochę tej smolistej, leśnej
głębi,
mimo iż co mi mogło w niej zagrażać? Zawsze to
jednak! Czego się dobrze nie widzi i nie zna, przed tym
się zawsze człowiek stracha. Ale kiedy mój towarzysz
przeskoczył rów, oddzielający las od ornych pól,
rzuciłem się za nim, a potem, już ośmielony, szedłem z
nim krok w krok.
Droga była szeroka, równa, szło się nam więc
zupełnie dobrze. Dziwna jednak rzecz! Obaj milczeliśmy
jak zaklęci. Dopiero kiedy zarysowały się przed nami
czubki chojarów na tle czystego nieba, posłyszałem:
- No, tośmy już jak na miejscu, bo stąd już
niedaleko, chyba z pół kilometra. O, do tej wsi idziemy -
wskazał ręką na długi sznur chałup.
- Ta krewna też w tej wsi mieszka? - spytałem. -
Tak, ale po co ci ona? Przecież umówiliśmy się
już, że zaprowadzę cię do kogo innego,
zapomniałeś?
—Tak, prawda, zapomniałem. Idziemy do tej
kobiety, co ma szczęśliwą rękę.
—
Bardzo szczęśliwą - powiedział takim głosem,
jak by się śmiał albo mnie się tylko tak
wydawało, jak by się śmiał, przecież raptem
straciłem do niego serce i wszystko, co teraz
robił, było dla mnie podejrzane, a kiedy zapukał
do okna, przyszło mi do głowy, żeby mu zwiać.
A że się takich rzeczy u mnie nigdy nie
1
^
kupowało, postąpiłem od razu do tyłu, oglądając
się, w którą by tu stronę najlepiej prysnąć, ale
wtem mój towarzysz cap mnie za rękę i popchnął
ku drzwiom.
—Tam idź, prosto! - rozkazał.
W oknie, do którego zapukał, akurat zabłysło
światło i przede mną już się otwierały drzwi, w których
zobaczyłem wysoką postać kobiecą, w ciemnej spódnicy
i rozchełstanej na piersiach koszuli.
- Ja do was - odezwał się mój towarzysz. -
Chłopaka wam prowadzę.
W imię Ojca i Syna... - przeżegnała się głośno
kobieta. - Chłopaka mi prowadzisz, na jakie licho?
__ Na dobre licho - zaśmiał się w głos mój
towarzysz i znów mnie pchnął przed siebie. Rad nierad
znalazłem się w małej izdebce oświetlonej kagankiem.
Koło pieca, jak prawie wszędzie - cebrzyk, na
płycie kuchennej kilka garnków żelaznych, dwie duże
miski emaliowane z blaszanymi łyżkami, pod oknem
mały stół, zawalony jakimiś łachami, przypuszczalnie
ubraniem, w kącie - łóżko, a właściwie - duże, szerokie
wyrko, na nim wielka, kraciasta pierzyna... Nagłe
struchlałem, bo spod tej pierzyny patrzyły na mnie oczy
Kaśki. Straciłem zdolność myślenia, byłem cały jak
sparaliżowany, a ta diablica smyrg ręką pierzynę na bok
i do mnie z wrzaskiem:
- Mam cię, zarazo!
I od razu łap mnie za rękę. Jak bym poczuł na
niej ogień, z całej mocy szarpnąłem się do tyłu i, Boże,
jak też nie kopnę Kaśki. Rozległ się jęk, a ja - we drzwi i
prosto przed siebie.
Czy za mną ktoś wybiegł, czy nie, tego nie
wiem, bom był jak głuchy i ślepy i jedno tylko u mnie
pracowało: nogi, które niosły mnie wprost jak na
skrzydłach.
Moja ucieczka przed Kozibródką była niczym w
porównaniu z tym obłąkańczym niemal biegiem, który
się nagle załamał i dalej nie byłem zdolny zrobić ani
jednego kroku. Z przejęcia cały byłem rozdygotany jak
galareta, a nogi miałem jak z ciasta, tak się uginały pode
mną. I gdziem się zatrzymał, tam usiadłem. Na szczęście
znajdowałem się w szczerym polu, zagubiony w gęstwie
żyta, mogłem się więc nie bać, że mnie tutaj odnajdą.
Chyba żeby z psem, ale skąd by tak szybko wytrzaśnięto
dobrego psa? W dzień byłoby co innego, ale w nocy?
Ziemia była ciepła, ciepłe było i powietrze, po
chwili położyłem się więc, pod głowę podkładając ręce, i
zapatrzyłem się w usiane gwiazdami niebo. Nie
myślałem o niczym, nawet o tym, że jestem jak zając i
jeżeli nie wyszukam sobie jakiego dobrego
noclegowiska, zupełnie jak zając będę spał tej nocy.
Dziwna rzecz, wcale się tym nie przejmowałem. Niczym
się nie przejmowałem, ale potem przyszło opamiętanie i
najpierw przypomniało mi się zawiniątko, którego nie
było przy mnie. Gdziem je podział? Zgubiłem, kiedym
uciekał? A możem je zostawił u Kaśki? Bo w Maryninie
chyba nie zostało, pamiętałem dobrze, żem je zarzucił
sobie na plecy. Co by się jednak z nim nie stało,
samochcąc skazałem się na głód, który jak długo miał
trwać? No, kiełbasy to chyba długo, długo nie będę
oglądać, najwyżej u kogo, jak ją będzie zajadał. To było
najbardziej smutne. Ale że - na szczęście - od
najmłodszych lat byłem przyzwyczajony do byle jakiego
jedzenia, które nieraz składało się tylko z marchwi albo
rzepy, wyrwanej komu na polu, szybko przestałem o tym
myśleć, bo co tam! Jeszcze głupim zawiniątkiem miałem
sobie zawracać głowę?
Co innego Kaśka! O, to było ciekawe i
zastanawiające, skąd się tu ona wzięła. Kozibródka
wygonił ją ze służby? No, jak ją zobaczył bez ubrania
nocą, na pewno zamiast śmiechem powitał ją otwartymi
drzwiami i wont, dziewko, w cały świat! Kaśka w cały
świat jednak nie poszła, a przyszła tu, skąd wyszła, do
swej matki, co ma „taką szczęśliwą rękę”. Oto i cała
historia. Czym przez nią przegrał? Chyba nie, bo jak
teraz widzę, dla Kaśczynej matki miałem kraść, wciąż
kraść różne rzeczy, dla tego chłopaka miałem się znów
starać o karabin, a jak by tak wszystkie moje stare
sprawki zegnały się któregoś dnia do kupy razem z tymi
nowymi, czyby mnie za to nie powieszono? Wszy-
stko to niczym by zresztą nie było w porównaniu
z
tym, czego by mnie uczono. A to: kradzieży, ban-
dziorstwa, bo jak bym się wystarał o karabin dla niego,
to za rok czy dwa dlaczego dla siebie nie miałbym się
starać o karabin? A kradzież różnych łachów czy nie
zamieniłaby się w kradzież krowy, konia? I takim
sposobem... Takim sposobem - powiedziałem sobie -
stałbym się prawdziwym złodziejem, bandziorem...
Dlatego do służby, jak najprędzej do jakiej służby! Żeby
nie tylko inaczej zacząć żyć, ale żeby i zniknąć dla
policji, dla Kaśki, a dla księdza to może nie? Przecież
jak powie z ambony, że taki a taki, mały złoczyńca...
Jakiś chłop z mojej wsi już ruszył za mną na koniu, czy
na słowa księdza nie ruszą inni, jedni dla nagrody, jaką
ksiądz na pewno przyrzeknie, a drudzy, żeby mu się
przypodobać? I czy nie mogą mnie złapać, jeżeli się
będę kręcił od wsi do wsi?
A jak będę na służbie u jakiego gospodarza -
mówiłem sobie dalej - no i nie tutaj, ale gdzieś w obcych
okolicach, to nie tylko spokój uzyskam od wszystkich
moich prześladowców, ale i żyć będę inaczej.
Tylko jak ja tę służbę znajdę? - zafrasowałem
się. Mam chodzić od domu do domu i pytać, czy nie
potrzebują takiego jak ja do roboty? A jak mnie będą
pytać, co ja potrafię, co im odpowiem? Przecież poza
psikusowaniem ja naprawdę nic nie umiałem! Gęsi też
bym chyba nie potrafił paść, bom jeszcze nigdy tego nie
robił, ponieważ gospodarze morgowi nie pozwalali nam
i innym biedakom trzymać jakiegokolwiek żywego
inwentarza, który by się pasł na ich błoniu. O pasieni u
krów tak samo mowy być nie mogło, chociaż właściwie
dlaczego? To wszystko przecież nie jest żadną sztuką,
prędko bym się więc jednego i drugiego nauczył i
jeszcze mógłbym być doskonałym parobkiem. Dlatego
na zapytanie, co potrafię, śmiało mógłbym od-
powiedzieć*, wszystko, czego mnie tylko
nauczycie, bo głąbem nie jestem. Taka odpowiedź
powinna wystar - I czyć. A jeżeli nie wystarczy i będą się
ze mnie śmiać, a potem jeden po drugim pokaże mi drzwi?
Jakaż szkoda, jaka wielka szkoda, że nie ma przy mnie
dziada! - westchnąłem smutno.
Naraz usiadłem i począłem nasłuchiwać, bo mi się
j? wydało, że się ktoś skrada w moją stronę.
Wszędzie było cicho jak makiem posiał, mnie się
jednak wciąż wydawało, jak by to z tej, to z drugiej strony
ktoś do mnie podchodził. O, tam coś zaszeleściło, a tam, w
przeciwnym kierunku, też wyraźnie słychać jakieś
tupanie... Mimo to nie myślałem o żadnej ucieczce, tylko
bez przerwy nadsłuchiwałem, obracając głowę to w jedną,
to w drugą stronę. A potem zaczęła mi ta głowa dziwnie
ciążyć, ale przeszyty nagłą myślą, że mógłbym zasnąć w
szczerym polu, zerwałem się i ani myśląc już o tym, że
ktoś się do mnie skrada, ruszyłem w kierunku wsi.
- Tylko czy dobrze będzie szukać we wsi noclegu?
- przyszło mi po chwili do głowy. - Czy nie byłoby lepiej
w lesie zrobić sobie nocleg? Wejść na drzewo i do gałęzi
przywiązać się paskiem?...
Zawróciłem i skierowałem się ku lasowi.
Niespodziewanie zamajaczył przede mną wysoki,
masywny cień stogu. Siano? Słoma? Z czego by jednak on
nie był, mogłem mieć w nim nocleg jak wymarzony,
przede wszystkim zaś mogłem być pewny, że mnie nikt nie
odnajdzie.
Stóg był olbrzymi i z siana, ale było ono tak mocno
ugniecione, wprost sprasowane, że z wielkim trudem udało
mi się wydłubać w nim wnękę, co trwało chyba z godzinę,
bo na domiar złego było ono długie, sama końska trawa, i
musiałem je wyrywać malutkimi przy-
garściami, aż w końcu zaczęły mnie boleć palce.
Ale - jeszcze chwila, dwie i noclegowisko było gotowe.
Z prawdziwą radością wcisnąłem się w nie i
wyciągnąłem jak długi. Było mi tak dobrze. Kto wie,
czy nie lepiej aniżeli na łóżku w domu, gdzie
przykrywano mnie starym kożuchem ojca albo byle
jakim łachem, a pod sobą miałem zetlałą garść słomy. A
tu, na pachnącym sianie” jakże było przyjemnie. Na
pewno nigdzie mi już tak nie będzie.
Czy nie powinienem więc pobyć tu ze dwa, trzy
dni? - myślałem. - Lecz co jeść? No co? A czy wy-
leżałbym cały dzień bez przerwy? Od rana do nocy nic
nie robić, tylko leżeć i leżeć...
Nagle jak bym się zapadł na samo dno mojego
stogu, w tak mocny sen zapadłem, z którego wyrwał
mnie krzyk, ktoś stojąc przy mojej wnęce wołał na cały
głos, a z taką radością, jak by odkrył tu górę złota.
- Jest! Tutaj jest! Hej, Kaśka, Kaśkaaa!
Najpierwszą moją myślą było: uciekać, wiać, ile
tylko sił w nogach, bo skoro mnie odkryli, to jeszcze
chwila, dwie i wyciągną mnie, a wtedy... Ale jak i gdzie
uciekać? - przyszło od razu opamiętanie. - Przecież
otoczony już jestem, otoczony i niechbym tylko
wychylił głowę... To co robić? Co robić? Jak się
ratować?
Nie było się jednak jak ratować, byłem
naprawdę zgubiony.
Kaśka, nadbiegając, wrzeszczała jak najęta:
—Tak myślałam, że będzie w tym sianie. Ludzie
kochani, mamy zbója! Wiecie, co wam ksiądz da
za niego?
—
Psie łajno - parsknął jakiś męski głos, ale
Kaśka, niby jaki herszt bandy, już rozkazuje:
—Wyciągać go!
—
A jak ma przy sobie nóż - zauważył ktoś - i
ciachnie mnie po ręce? Z takim diablikiem lepiej
mieć się na ostrożności.
-To sznur mu założyć na nogi - poddał ktoś - i
wio, do przodu go jak borsuka.
- Głupiś, bo jak ten sznur założysz, nie rękami?
Ktoś się na to roześmiał, ktoś inny bąknął coś pod
nosem i zapadło milczenie, ale wtem jak się nie
poderwie Kaśka, jak by ją przypiekło ogniem do
żywego.
—Ech wy, ślimaki! Kury wam macać, a nie
tutaj!...
—Oho, patrzcie ją, junak w gębie!
—Iw spódnicy - dodał ktoś inny również nie bez
śmiechu.
—
Wcalem nie junak - odpaliła Kaśka - ale
pokażę wam, żem nie taka jak wy, co się
głupiego smroda boją.
I do mnie: - Wyłaź, zbóju, bo jak cię wyciągnę,
będzie z tobą gorzej! Słyszysz?
Słyszałem, jeszcze jak słyszałem, ale ani mi w
głowie było, żebym dobrowolnie wychodził.
Postanowiłem się bronić do upadłego, rękami i nogami,
a nawet zębami, którymi równie dobrze mogłem
zaatakować rękę śmiałka.
Ale Kaśka, diabli ca, zamiast sięgnąć mi do
głowy impety cznie, z furią, wcisnęła swoją rękę do
wnęki bokiem, tuż przy ścianie, a tak cicho, żem nawet
nic nie słyszał; z okrzykiem: „Mam go” złapała mnie za
nogę w kostce i od razu pociągnęła do siebie z taką siłą,
żem jak długi wypadł z kryjówki. Usłyszałem wrzask
radości, a czyjeś ręce już mnie chwytały i zaczęły mnie
wiązać paskami. Rzucałem się, wiłem, krzyczałem,
wzywałem ratunku, w końcu się rozpłakałem.
- Płaczesz, ancykryście? - wykrzyknęła Kaśka. -
A jakeś kradł bumetry księdzu i psuł na chórze organy,
toś nie płakał? A mnie wygonił pan ze służby... Ludzie -
zawołała - mocniej go wiązać, mocniej, bo to taki pies,
co z każdego halsztuka ucieknie.
Lecz i bez tego byłem już na fest powiązany, że
ani ręką, ani nogą nie mogłem poruszyć, mimo to jakaś
„dobra dusza” pomyślała jeszcze o tym, żeby mi i ręce, i
nogi związać razem „dla pewności” - jak powiedział
ktoś - bo z takim ladaco różnie bywa.
I od razu zaczął opowiadać, jak raz powiązał
syna, bo mu w czymś za bardzo przeskrobał, i chciał go
w ten sposób ukarać. Ale co się potem okazało? Że
wróciwszy na boisko w stodole, gdzie go zostawił, nie
tylko go nie zobaczył, ale wszelki słuch o nim zaginął,
bo szelma zębami jak lis przegryzł pasek i w nogi.
Wrócił do domu dopiero po dwóch dniach, wynędzniały
od głodu...
- Oho, a mój cholernik i z łańcucha by uciekł ~-
zawtórował mu ktoś ze śmiechem - taka z niego sprytna
bestia, a umie się kręcić, wić, no, jak piskorz! Dlatego -
zawyrokował - jeżeli chcecie, żeby wam ten gagatek nie
frunął, powiążcie go jeszcze na krzyż.
Znalazł się i na to pasek i szybko, wprost
błyskawicznie, dokonano i tej operacji na mnie.
Teraz mogłem sobie śmiało powiedzieć, że nie
ma już dla mnie żadnego, ale to absolutnie żadnego
ratunku. Z żałości nad samym sobą i z bólu, jaki mi
doskwierał w nogach i rękach, zebrało mi się znowu na
płacz, ale czy tym płaczem nie naraziłbym się na
większy jeszcze śmiech? Lepiej więc było zacisnąć
zęby, zamknąć oczy i niech się dzieje, co chce. Co mi
sądzone, co pisane, niech się wreszcie stanie, niech
spotyka mnie kara za moje psikusy i grzechy.
Któryś z chłopów, śmiejąc się na cały głos,
zarzucił sobie mnie na plecy, niczym jaki tłumok, i
„ruszyłem”. A wokół mnie coraz większy tłum. Jedni
mnie żałowali, inni, kiedy im Kaśka opowiedziała o
moich przestępstwach, nie tylko nie mieli dla mnie
żadnej litości, ale wręcz uważali, że powinno się mnie
jak najprędzej zamknąć w kryminale, gdzie by mnie
nauczyli rozumu i bogobojności.
O, to, tylko to, kryminał! - ucieszyła się Kaśka.
A ja bym powiesił zbója - powiedział ktoś - bo
kto robi despetę kościołowi i księdzu, to po co
takiemu dychać dłużej?
—A mnie gorzej zrobił niż despetę, bo zdarł ze
mnie ubranie - oznajmiła Kaśka.
—Jak to, taki mały chłopak miałby na tyle siły i
sprytu, żeby zedrzeć z ciebie ubranie? -
powiedziała jakaś kobieta. - A możeś sama, psia
jucho, zdarła ze siebie przyodzienie, bo ci już fiu-
bzdziu lata po głowie, a teraz zwalasz na
chłopaka i ze złości opowiadasz o nim te
głupstwa?
—Prawdę mówię! - zawołała Kaśka.
—Prawdę? - zwątpił ktoś głośno. - Bo gdzie by
taki malec psuł organy i kradł jakąś bumetrę? A
co,to za bumetra?
—Wy nie wiecie - zaczęła tłumaczyć Kaśka - a ta
bumetra to taki aparat do pogody. Mówi, kiedy
ma być deszcz, a kiedy sucho. I on go wyniósł.
—
Co ty gadasz? - Że jest taki aparat do pogody?
Kłamiesz, dziewko, bo nie ma żadnego takiego
aparatu. Jeden Bóg tylko wie, kiedy co będzie.
Bóg, rozumiesz? I co teraz, ludzie? Czy to, co
zwaliła na tego pędraka, to nie czyste wymysły? I
czy nie byłoby lepiej, jak byśmy go puścili?
Niech sobie idzie, skąd przyszedł. Przecie i wy
macie swoje małe, a jak by tak kto z nami jak wy
z tym...
Zapanowała cisza, słowa te niejednemu, widać,
trafiły do serca, ale przeklęta Kaśka ani myślała o
ustąpieniu.
- Nie wierzycie mi? - zaniosła się krzykiem. – To
zaraz idę do księdza, a jak tu przybędzie, to sam wam
powie i dokumentnie wytłumaczy, że ja nie kłamię. Ani
jednym słowem nie kłamię, tylko żebyście nie puszczali
tego łobuza, nie słuchali niczyjego głupiego gadania.
Najlepiej zanieście go do spichrza, a jeszcze
lepiej - weźcie podwodę i zawieźcie go na plebanię.
- A masz papier na to, żeby go wieźć jak
aresztanta? - zapytał ktoś.
—No, sołtys da - odpowiedziała Kaśka.
—
Nie, ja żadnych papierów nie dam - padła z
tłumu cicha, ale stanowcza odpowiedź. - Bo
jakim prawem miałbym dawać taki papier?
—Takim prawem, że on zbój.
—Ja o niczym nie wiem. Urzędowo nikt mnie o
tym nie zawiadomił.
—To do spichrza z nim! Tam poczeka, aż ksiądz
tu przyjedzie.
—Do spichrza? - zawahał się sołtys.
—A ja i do spichrza nie chcę go nosić - odezwał
się niespodzianie chłop, który mnie niósł. - A
chcesz, to go sama zanoś i sama nawet zamykaj -
po czym złożył mnie na trawie jak zawiniątko.
—
Dobrze, wezmę go i poniosę - wykrzyknęła
dziko Kaśka - ale księdzu o wszystkim
opowiem, a wy za to otrzymacie piękne
podziękowanie.
—Ciebie i to podziękowanie mam gdzieś,
uważasz?
—I to też powiem...
—
Ludzie, co ona nam tu grozi księdzem? Taki
pomywacz!...
W tłumie znów zapanowała cisza. Chłop, co
mnie jeszcze przed chwilą dźwigał na plecach, spojrzał
gniewnym wzrokiem to na jednego, to na drugiego,
potem poprawił sobie czapkę na głowę, splunął i ruszył
przed siebie, mrucząc:
—Ona będzie mi tu księdzem, kto inny policją,
psiakrew! - po chwili odwrócił się i powiedział: -
Ludzie, odejdźcie od tego dziecka, zostawcie je
w spokoju, bo co wam złego zrobiło?
—
Tak, Antoni mówi prawdę - powiedział jakiś
starszawy, o długim, wyciągniętym w szpic
wąsie i pochylił się nade mną. - Dawaj, zabieram
pasek, wystarczy tej zabawy. A jak ksiądz czy
kto inny ma urazę do niego, to go niech sam
łapie i sam karze.
Szybko odwiązał swój pasek, którym miałem
skrępowane ręce, ale przecież dwa paski mocno mnie
jeszcze więziły, z których nikt się jakoś nie kwapił mnie
uwolnić, bo Kaśka czując, że może przegrać, zwróciła
się naraz do sołtysa mówiąc, że on będzie za mnie
odpowiedzialny przed księdzem i jeżelibym uciekł albo
gdyby się coś ze mną stało, ksiądz, a nawet policja tylko
jego za to będzie winić. A ze mnie taki złoczyńca,
bandzior i szatan w ludzkiej skórze, jakiego świat
jeszcze nie widział. Ona za to ręczy swoim sumieniem,
ba - nawet głową!
Sołtys, stary chłop o smutnym, wyblakłym
spojrzeniu, wysłuchał jej przemówienia w milczeniu,
potem pokręcił głową i rzekł:
- Ano, kiedy tak, to chłopy, zanieśta tego smarka
do spichrza. Ale tam go rozwiążemy, bo nie ma na to
żadnego prawa, żeby go powiązanego trzymać, a ty,
Kaśka... A ty, Kaśka - rzekł teraz twardym, gniewnym
głosem - leć do księdza, ale jak to, coś wygadywała,
okaże się kłamstwem, każę cię, psiakrew, złapać, potem
ściągnie się z ciebie ubranie i pokrzywami cię z jednej i
z drugiej strony, a tymi najjadowitszymi, zagatką, żeby
bardziej piekło.
- A jak będzie prawda - odparowała Kaśka - co
wtedy ja mam z wami zrobić, sołtysie? Rozebrać was i
też tak pokrzywami, co?
- No - mruknął tylko głośno sołtys, po czym
rozkazał: - Wałek, bierz chłopaka na plecy, a ty, Ignaś -
zwrócił się do jakiegoś małego chłopca, mało co
większego ode mnie - biegnij do mnie do domu i
przynieś do spichrza garnuszek mleka i kromkę chleba.
Jak się będą pytać dla kogo, to powiedz, że dla mnie.
Wałek, może dwudziestoletni chudzielec,
zupełnie jak kościotrup, popluł sobie głośno na ręce,
potem ujął mnie wpół i hop, do góry, zarzucił na ramię
jak snop słomy.
Wciąż milczałem, zupełnie bezwładny, ale już
mi coś mówiło, że owszem, było źle i stryczek
naprawdę wisiał nade miną, a teraz kto wie, czy nie
uzyskam na powrót wolności. Przecież w tym czasie,
kiedy Kaśka będzie w drodze do księdza, niejedno się
rnioże stać, a najpierw to, że mnie nie tylko rozwiążą i
nakarmią, ale i spichrza mogą za mną nie zamknąć -
niby przez zapomnienie albo po prostu, że klucza nie
mają.
Niestety, za dużo sobie obiecywałem. Owszem,
rozwiązali mnie, ledwo się znalazłem w spichrzu -
wielkim pomieszczeniu o okratowanych oknach i
cementowym klepisku, wymoszczonym grubo słomą,
sołtys podał mi duży garnuszek mleka i wsunął do ręki
pajdę razowca, ale kiedym skończył jeść, drzwi zaraz -
chlast, zamknięto, potem je na kłódkę, a mnie jak by w
buzię dało.
—Kto wie, może i nabroił co księdzu - rzekł
sołtys - to niech sobie posiedzi. A nie będzie nic,
to Kaśkę w obroty, a chłopak pójdzie sobie, skąd
przyszedł. Jak myślicie, dobrze robię?
—Może i nieźle - odrzekł mu czyjś głos - na
ostrożności jeszcze nikt nie stracił, a wy,
sołtysie, musicie się trzymać prawa.
—No, ale taki dzieciuch... - zaczął sołtys.
—Dzieciuch też może być zbójem i takiego też
należy jak dorosłego trzymać na osobności.
—Ano, skoro tak, to postójcie tu z godzinę,
dopóki się nie wyjaśni co i jak. Chodzi o to,
żebyście mieli oko na chłopaka, bo wiecie, z
zamkniętymi różnie się może zdarzyć. A nie daj
Boże, jak by tak do czego doszło.
Z naszym księdzem nie przelewki, no! A prawo
też by mnie sięgało.
—Macie na uwadze, że mógłby sobie co zrobić?
—
A co, nie? Jak zobaczy, że ratunku nie ma, a
idzie kara... A jeżeli naprawdę jest takim
bisurmanem, jak powiada Kaśka, to ta kara byle
jaka by nie była. Może dom poprawczy albo co
innego? Jak uważacie?
—Postoję - odrzekł mu krótko ten sam głos, co
poprzednio.
—To dobrze - powiedział sołtys - ale nie sam, bo
dodam wam Walka. Wałek, zostań tu z
Michałem, za to skreślę wam po jednym dniu
szarwarku.
—I gdzie moja nadzieja? - powiedziałem sobie
teraz. - Zamknęli w murach, stróżów postawili i
masz, ratuj się! Chyba sznurek sobie założyć na
kark, żeby prędzej ze sobą skończyć, to byłby
może najlepszy ratunek. Bo mają oni to zrobić,
wobec publiki, to lepiej samemu. Ot, upleść sobie
pętlę, choćby nawet ze słomy, i hajda na hak! A
hak, proszę, tam w ścianie, na wprost okna, jak
specjalnie, żeby, dranie, jak najprędzej mogli
zobaczyć, do czego mnie zmusili, a co sami
przeczuwali, bo nawet sołtys wspominał...
Nie, to nie była jeszcze decyzja, a tylko taki
sobie pomyślunek, ale wciąż byłem wpatrzony w ścianę,
a właściwie w to miejsce, gdzie tkwił ten hak. I nagle
zabłysła mi zbawcza myśl: a jak by się tak na hecę
powiesić, co by wtedy było? Stróżom moim, no i
sołtysowi narobiłbym strachu, może by mnie więc
wypuścili nie czekając na przybycie księdza?
Zerwałem się, rzuciłem oczami dokoła i nagle
taka mnie radość ogarnęła, taka wielka radość!
Zobaczyłem prawdziwy, konopny postronek, zawieszony
na innym haku. Lecz wtedy twarz jednego z moich
opiekunów zajrzała w okno, żeby więc nie wzbudzić
podejrzenia, zwiesiłem głowę w dół, a po chwili z
powrotem położyłem się na słomie, ledwo jednak znikł
świadek, poderwałem się - i biegiem do powroza.
Zrobienie pętli poszło migiem, ale z dopasowaniem
długości powroza, żebym „powieszony” stał na
cemencie, a nie wisiał ponad nim, miałem trochę
subiekcji.
Wreszcie wszystko było gotowe i trzeba się było
już powiesić. W pętlę, przywiązaną do haka,
wpakowałem więc głowę, język wywaliłem na wierzch i
ani drgnę, po prostu prawdziwy trup ze mnie, ale dobrze
uważam, kiedy zajrzy ktoś w okno. Zajrzał! Nie Wałek,
a ten drugi i jak nie wykrzyknie:
—Jezu! Wałek, po sołtysa, prędko, piorunem!
—Po co? - spytał chudzielec. - Stało się co?
—
A stało się! Chłopak się powiesił! Nie widzisz?
Do krat znów przylgnęła twarz, tym razem
chuda;, koścista, która na mój widok stała się jak
martwa z przerażenia, a po chwili tylko dudniało,
tak ostro pędził Wałek przez wieś.
W pacierz potem posłyszałem zadyszany głos
sołtysa:
- Powiesił się? A nie mówiłem? Jezu, Jezu! I co
teraz będzie? Wyjdzie na to, jak by przeze mnie, bo
usłuchałem głupiej dziewuchy i zamknąłem go, a trzeba
było gdzie do ludzi, a najlepiej puścić wolno... Jezu, miej
zmiłowanie nade mną! I pochówek wypadnie teraz,
a najpierw trumna, wydatki różne, potem protokoły,
sądy, Jezu, Jezu! Ale skąd on wziął powróz? Przy sobie
go miał, czy jak?
Rozległ się zgrzytliwy chrobot klucza
przekręcanego w kłódce, skrzypnęły wielkie, okute
blachą drzwi i na progu stanęła cała trójka.
Najpierw przypadł do mnie sołtys i
roztrzęsionymi rękami zaczął mi zdejmować pętlę z szyi.
W żaden sposób nie mógł jej jednak zdjąć, bo co ją
chwycił, to ja zaraz zginałem nogi w kolanach i opadając
niby w dół, zaciskałem ją od nowa. Podbiegł więe Wałek
i podniósł mnie do góry, a sołtys złapał obydwiema
rękami za pętlę i zdjął ją.
- Ostrożnie teraz, Waluś, ostrożnie - wyszeptał
sołtys struchlałym głosem - połóż go tutaj, bo tu
najwięcej słomy.
W ramionach Walka zesztywniałem cały, że to
niby ze mnie już zimny trup. Języka wcale nie cofam,
chociaż coraz trudniej mi go utrzymać na wierzchu, a
Wałek ostrożnie, wprost pieczołowicie układa mnie na
słomie i zaczyna mi rozpinać kapotę i koszulę, po czym
przykłada ucho do piersi i dobrą chwilę słucha bicia
mojego serca.
- Sołtysie - odzywa się - zdawało mi się, że już
zimny, a tu serce jeszcze bije, posłuchajcie.
Z kolei klęka sołtys, jakoś ciężko, niedołężnie, a
ja naraz, jak podrzucony sprężyną, skok na równe nogi i
prosto we drzwi, które od razu - na skobel, żeby ich nie
otwarto i teraz zacząłem szukać kłódki. Była! Leżała
razem z kluczem na ziemi.
Chociaż sołtys jakimś płaczliwym głosem błagał
mnie, zaklinając na wszystkie świętości, żebym ich
wszystkich wypuścił, w przeciwnym razie narażą się na
śmiech i sromotę, szybko założyłem kłódkę na skobel, a
dokonawszy zamknięcia klucz frygnałem w gąszcz
pobliskich krzaków i rozejrzałem się, gdzie wiać.
Niestety, nie było gdzie, bo dookoła spichrza
biegł parkan, a za nim już była wieś i gdybym się tylko
tam pokazał, zaraz by mnie ktoś zobaczył. Trzeba było
szukać schronienia tutaj, w pobliżu spichrza, a najlepiej
na jego strychu, bo komu mogłoby przyjść do głowy, że
ja akurat tam siedzę? Zresztą czy mogłem gdzie indziej
szukać schronienia? A więc - wio na ten strych!
Żeby mnie nie zobaczono przez okno, pobiegłem
na tyły spichrza i przystawiwszy kawał kija do
nierównej,
z łupanego kamienia budowanej ściany,
począłem się po nim wspinać. Rozerwałem sobie
spodnie na kolanie, zadrapałem twarz, przeciąłem rękę
na szkle, na którem upadł, ale swego dokazałem i po
jakimś czasie wsuwałem się przez wąską szczelinę,
dzielącą ścianę od dachu, a w chwilę potem leżałem już
na powale, jak bez ducha, tak byłem zmordowany.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Gdzie ja jestem? Jak sołtys i jego towarzysze płacą za
swoje
grzechy. Tajemnicza paka - i inny świat. Mój wielki
głód,
noc czarna, burza
Kaśka, piekielna diablica, również dokazała
swego, bo gdym tak leżał, zastanawiając się, co dalej
czynić, posłyszałem turkot bryczki, a niebawem rozległ
się tubalny głos księdza.
—Gdzie on, przeklętnik? A mój barometr, nie
widziałaś, ma ze sobą?
—Nie, nie widziałam - odrzekła Kaśka - ale
chyba nie ma go, bo tyle wszystkiego przy nim,
co na nim.
—To już by go sprzedał? Oj, dam ja mu za to,
dam, że do śmierci mnie zapamięta.
Leżę cicho jak trusia, a ksiądz już biegnie do
spichrza z takim impetem, aż echem oddają jego kroki, i
pyta głośno:
—To tutaj?
—Tak, tutaj kazałam go zamknąć, proszę
księdza. Tylko że stało przy nim dwóch stróżów,
jak odchodziłam. Cóż się stało, że nie ma teraz
nikogo? Ale on jest, proszę księdza, na pewno
jest, bo kłódka wisi przy drzwiach, więc nie
uciekł. Stróże poszli, widać do roboty, nie mogli
tak bez przerwy... Chce ksiądz proboszcz
sprawdzić, że on tam, w środku?
—Jak? Przecież drzwi zamknięte!
- Przez okno... O, zaraz, ja sama może...
Chwila milczenia i słychać cichy, urwany szept:
- Nie ma go!
-. Jak to? - zawołał ksiądz. - Uciekł?
. Tam w środku jest sołtys i ci dwaj, co
pilnowali...
—Prawdę mówisz?
—Żebym tak jutrzejszego dnia doczekała, proszę
księdza.
—Huncwoty, łajdaki! - zahuczał ksiądz. - Co to
wszystko znaczy?
—
Zamknął nas... - zabrzmiał w głębi spichrza
głos sołtysa.
—Kto?
—Ano, ten...
-’ I daliście się zamknąć?
—Proszę księdza, niech ksiądz proboszcz
otworzy nam - poprosił cicho sołtys.
—Co? Otworzyć wam? Czym, palcem? - I nagle
porwał go gwałtowny, krzykliwy śmiech. - To
historia, ale to historia! Najpierw oni jego
zamknęli, potem on ich - i poszedł! Ach, wy,
wy... durnie! - i ostro: - Dziewucha, przyjdziesz
do mnie do spowiedzi, rozumiesz?
—Rozumiem, proszę księdza proboszcza - głos
się jej łamał - ale ja byłam niedawno u
spowiedzi...
—Spowiadać się opierasz? Ach, jakaż z ciebie
grzeszna dziewka!
—Przyjdę, zaraz jutro rano... - powiedziała
Kaśka jak przez łzy.
—Jutro? Nie, jutro mnie nie będzie, dopiero w
niedzielę... I nie sama masz mi przyjść, bo z tobą
i ci, co w środku. Będę na was specjalnie czekał
przede mszą poranną, pamiętaj! - zagrzmiał i
ruszył środkiem podwórza, echo jego dużych
kroków długo brzmiało mi w uszach i
paraliżowało każdy mój ruch, nawet śmiać się
bałem, a czy nie miałem się z czego śmiać?
Nawet krzyczeć wniebogłosy, żem znów na
wolności, której teraz nie utracę tak łatwo, o nie!
Tymczasem ksiądz, choć już dawno umilkły jego
kroki, jakoś nie odjeżdżał, bo nie słyszałem turkotu
bryczki. Czyżby poszedł do kogo na wieś? Ale do kogo i
po co? Co innego, kiedy kolęda. Ludzie są wtedy
przygotowani odpowiednio na jego przybycie, pieniądze
na stole czekają, a czym by go dzisiaj ten i ów przywitał?
Jałowym żurem, może jeszcze i bez chleba, bo to
przednówek? Aha, są jeszcze kurze jajka, ale prawda,
takim podarkiem nasz ksiądz gardzi. To niegodne jego
„persony” - jak raz powiedział do kobiety, która, bidula,
myślała, że jak księdzu wręczy koszyczek jaj, to sprawi
mu wielką radość.
Nie miał więc ksiądz po co chodzić na wieś i nie
szedł. Stał koło bryczki, jak zobaczyłem przez szparę w
szczycie spichrza, i zdawał się na coś czekać. Na co?
Naraz pomachał ręką i zawołał:
- Więcej was, no chodźcie! Księdza się boicie?
A po chwili tubalnym, groźnym głosem:
- Tam w spichrzu przebywa zamkniętych trzech
waszych bohaterów. Żeby mi się żaden nie ważył wy
puszczać ich wcześniej, aż dopiero rano, inaczej całą
wieś wywołam z ambony i stanie się pośmiewiskiem
dla okolicy. A w niedzielę rano macie dopilnować,’żeby
cała trójka udała się do mnie, do spowiedzi. Aha, razem
z nimi i ta dziewucha, która daje się tak łatwo byle
chłopakowi rozbierać po nocy... A gdyby ktoś z was zła
pał tego małego łajdaka i przyprowadził go do mnie,
dostanie nagrodę. Całe 50 złotych. To wam chciałem
powiedzieć, teraz bądźcie zdrowi. Niech będzie pochwa
lony...
Kilka kobiecych głosów zaszemrało zgodnym,
pobożnym:
- ...Jezus Chrystus, na wieki wieków, amen!
Po zaskorupiałej ziemi nareszcie zaturkotały koła
księżowskiej bryczki, a Kaśka jak się 4eż nie roz-
wrzeszczy:
Bohatery, hej, bohatery, dobrze wam tam?
- Cicho, śmierdzielu - na to jakiś kobiecy głos -
bo przez ciebie to wszystko. Rozbierać się pozwoliłaś
takiemu zasrancowi? A teraz księdza ci się zachciało
sprowadzać? Jak ci nie wstyd przed ludźmi!
-’ A ty gdzie masz wstyd, jak jeden cię ubiera, a
cała wieś rozbiera?
—Ja?... Ach, ty szantrapo! - wrzasnęła urażona i
prawie w tej samej chwili wszczęło się
gwałtowne szamotanie, ale naraz rozległ się
męski, siarczysty głos:
—Do pierona, co wy? Bić się wam zachciewa? A
obieśta jednakie... No, na bok, na bok od siebie,
ro-zumieta?
—Bo co ona do mnie - i pożaliła się Kaśka. -
Wstydem będzie mi tu pluć w oczy? A mojego
wstydu tyle, żem ani myślała, ani wiedziała, bo
smród przeklęty tak mnie nastraszył... Jezu. Jezu!
- rozpłakała się w głos. - Co ja teraz mam przez
to! W niedzielę do spowiedzi, publika na całą
parafię, jak nic trzeba się stąd, zdaje się,
wynosić, bo jak tu żyć dalej? A jak by byli mnie
usłuchali i zrobili tak, jak mówiłam... Ale żal im
się zbója zrobiło, to i mają teraz. Szkoda, że im
jeszcze czegoś gorszego nie zrobił.
—A szkoda - zachichotał ktoś - ale może im
jeszcze co zmajstrować, bo zuch z chłopaka,
zuch! Chciałbym mieć takiego chwackiego syna
- dodał po chwili. - Chciałbym. Co >by to za
radość była dla mnie.
—A jak by cię w końcu taki syn powiesił, tobyś
go też tak chwalił jak tego?
Znów posłyszałem chichot:
—Na pewno nie, bo powieszony nie mógłbym
przecież nic ani robić, ani mówić.
—Ludzie, do domu! - rozległ się piskliwy,
starczy
glos. - Nie stać tutaj dłużej i nie wydziwiać.
Zresztą co tutaj ciekawego? Spichrza nie znacie? A ci,
co w nim, niech siedzą. Na zdrowie im to wyjdzie, bo
tam cień, chłód, a tu gorąco. Że też Pan Jezusiczek tak
praży i praży bez końca, posuchę nam robi, głód
szykuje.
—To kara za grzechy, babuniu - zaśmiał się jakiś
młody głos.
—A kara - przytaknęła skwapliwie - bo to mało
grzechów naokoło? Każdy z was zamiast żyć
według prawa bożego...
—Tak jak wy, babuniu?
—Ty mnie nie tykaj. Jam już nad grobem i
bezgrzeszna.
—A zapomnieliście, jakżeście sami grzeszyli?
Jeszcze niedawno. Po jabłka poszliście do
cudzego sadu, po jabłka, pamiętacie? A dawniej,
w młodych latach, wiecie, jaka z was była
balownica? Kaśka, przypomnij no co babuni, cóż
to, nie umiesz? Alboś język w gębie zgubiła?
—Ech, co też wy! Kaśka by język kiedy zgubiła?
Ale nie widzicie, że płacze?
W samej rzeczy - płakała. Dopiero teraz
usłyszałem jej szloch, który z każdą jednak chwilą
stawał się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Ten
i ów jeszcze coś mruknął, próbował się nawet zaśmiać z
bohaterów zamkniętych w spichrzu, ale ten śmiech
brzmiał jakoś pusto, nie znajdował żadnego oddźwięku,
czyżby już nikogo prawie tu nie było?
W końcu usłyszałem cichy i jakiś nieśmiały głos
niewieści, który zapytywał sołtysa, czy mu nie przynieść
czego do jedzenia.
—Nic! Najedzonym! - odrzekł gniewnie sołtys.
—A...aa... czy nie zwolnią cię teraz z urzędu?
—Za co? Za chłopaka, co go ksiądz ściga? Ech,
coś ty, myślisz, że księża u nas rządzą?
Może rządzą, może i nie rządzą, ale ^dzie ksiądz
trafi tam nas nawet widzieć nie chcą. A na kim,
jak na kim, ale na chłopie każdy swój jad otrze, nie
wiesz o tym?>
Sołtys nic nie odrzekł i nareszcie zapanowała
zupełna cisza, do czego przyczynił się być może i upał,
który był wprost nie do wytrzymania. Sam go niepomału
zaczynałem odczuwać, bo spichrz był kryty dachówką,
od której tchnęło coraz większą gorączką. W południe,
jak się dachówka rozpali, może być tutaj prawdziwy
ukrop, a ponieważ mowy nie było, żebym uciekł stąd za
dnia, należało mi zawczasu pomyśleć o przyszykowaniu
jakiegoś kącika, do którego by jak najmniej docierało
gorąco.
Rozejrzałem się po całym strychu. Był prawie
pusty. W jednym rogu, pod samą famułą, leżał snop
słomy, a niedaleko mnie stała jakaś rozbita paczka, oto i
wszystko godniejsze uwagi. Reszty, jakichś szmat ze-
tlałych, poniewierających się po klepisku, nie warto
nawet wymieniać, cóż dopiero, żeby się nimi
interesować.
Co w pierwszej chwili wydało mi się
najwartościowsze, to słoma. Mogłem sobie wyszykować
z niej wygodne legowisko. Wytaskałem ją więc i
rozesłałem w pobliżu szczytu z desek, gdzie powinno
być naj-chłodniej. Ma się rozumieć, każdy ruch
wykonywałem jak najciszej, bo jakby mnie tak
zamknięci w spichrzu usłyszeli, Bóg raczy wiedzieć, co
by mnie potem czekało.
Po słomie na drugim i ostatnim miejscu godnym
uwagi stała paka. Ale po co mi ona była? Co mogłem
sobie z niej zrobić? Przecież nie szkodziło popatrzeć do
niej. A nuż są w niej ukryte jakie bogate rzeczy? A na
zapomnianych strychach różne skarby można odnaleźć...
Podszedłem więc do niej. Rzeczywiście była
bardzo mizerna, nadawała się tylko na opał, jak i to, co
w niej
zobaczyłem: papiery. A było ich tak dużo! Jakieś
akta, stare kwitariusze, pozeszywane do kupy, jedne z
łąkowymi, pieczęciami, inne - bez, a wszystkie
pozapisywane ołówkiem. Widocznie spichrz, gdziem się
znajdował, był dworski, dlaczego jednak w nim teraz
takie pustki? A dlaczego taki zupełnie bezpański? Dwór.
się rozpadł? Ale dlaczego? Przecie wszystkim ludziom
ze dworu było tak dobrze! W kościele mają swoje ławki
blisko wielkiego ołtarza, wszystkie urzędy same
otwierają drzwi przed nimi, a policja ani jednego słowa
złego nie da o nich mówić. Ale nie było co się
zastanawiać dłużej nad tym, nie warto było i grzebać
dłużej w tych papierzyskach, mimo to nie odstępowałem
jeszcze od paki i przez zwykłą chłopięcą ciekawość
sięgałem ręką coraz głębiej i głębiej wywalając na
wierzch coraz to inne zwoje różnych kwitów, aż w
pewnym momencie natrafiłem na jakąś książkę.
Wyciągnąłem ją i pod okładką w czarnej oprawie na
tytułowej karcie przeczytałem: „Robinson Kruzoe”.
- Robinson - powtórzyłem w myślach - to będzie
chyba coś żydowskiego, bo od rabina... A że Żyd - to
było w moim pojęciu coś mniej niż człowiek, bo prawie
wszyscy u nas we wsi wyśmiewali się z różnych Icków i
Srulów, wołając za nimi: te, parchu! - z nagłą niechęcią
rzuciłem książkę na stertę papierzysk. Książka fiknęła na
nich koziołka i przez rozbity bok paki wypadła na
klepisko powały. Żeby ją podnieść i położyć na
poprzednie miejsce, szybko się nad nią pochyliłem i na
całej stronicy rozwartej książki zobaczyłem rysunek:
jakiś młody mężczyzna leżał na brzegu wielkiej,
wzburzonej bardzo wody.
Dobrą chwilę przyglądałem się obrazkowi,
zastanawiając się, dlaczego ten młody człowiek leży
przy samej wodzie. A ponieważ pod rysunkiem nie było
żadnego objaśnienia, jakoś odruchowo przewróciłem
kartę,
potem drugą, trzecią i znów zobaczyłem rysunek
przedstawiający tego samego mężczyznę przywiązanego
do gałęzi jakiegoś bardzo grubego i dużego drzewa.
O, tak się przywiązał - pomyślałem z uznaniem -
jak ja bym to zrobił. Cóż to, i on uciekał przed księdzem
i innymi jak ja? Muszę się dowiedzieć... - I znów
podniosłem okładkę, i przeczytałem tytuł.
- Nie, to nie o Żydach -■ powiedziałem sobie
teraz.
I żeby sprawdzić swoje przypuszczenia,
zacząłem czytać od początku, od pierwszej litery w
książce. To znaczy po przeczytaniu tytułowej stronicy
przeszedłem na drugą i chociaż była zadrukowana o
wiele mniejszymi literami niż książka, z której się
uczyłem, nie przepuściłem ani jednego słowa.
Pisać - pisałem niezgorzej, niejednemu we wsi -
bywało - napisałem nawet list, jeszcze lepiej od pisania
umiałem rachować, tabliczka mnożenia to był dla mnie
śmiech, za to z czytaniem od najdawniejszych czasów
miałem trochę kłopotu. Nie powiem, żebym źle,
stękająco czytał, przecież nad każdym mniej znanym mi
słowem zawszeni się potknął. Po cichu, w myślach to mi
jakoś przeszło, ale na głos - zdechł pies. Kozi-
bródka za to nie tylko nigdy mnie nie uderzył,
ale marnego nawet słowa nie powiedział, bo większość z
mojej klasy jeszcze sylabizowała, a tylko wyjątki czytały
jako tako.
Gdybym czytał różne książki, na pewno szybko
bym się wdrożył w płynne, doskonałe czytanie, ale skąd
miałem brać te różne książki, skoro poza dworem i
księdzem nikt ani jednej książki do czytania nie
posiadał? A dwór i ksiądz byli nie dla nas i nie dla ludzi
ze wsi. Byli tylko dla siebie.
Pierwsze więc zdania przeszły mi bardzo
chropawo, bo pełno w nich było właśnie tych mało mi
znanych słów, mimo to nie tylkom nie przerwał czytania,
ale ciągnął je coraz dalej, tak bardzo zaciekawiła mnie
historia Robinsona.
Potem, po kilku już stronicach, zapomniałem, że
wciąż stoję obok paki, zamiast leżeć na przygotowanym
pościełisku ze słomy, zapomniałem, że znajduję się na
strychu, że jestem ścigany, głodny... Przykuty do
książki, która opowiadała o takich niezwykłych
przygodach, byłem jak nie ten sam co dawniej, bo to, o
czym czytałem, zdawało się czynić ze mnie
współbohatera spraw, które się rozgrywały na moich
oczach.
I ten zupełnie przypadkowo odkryty świat ludzi,
którzy ożywali pod moimi oczami, a tylko po to, żeby
opowiadać mi wszystko o sobie, tak bardzo mnie porwał,
że z miejsca zawładnął moją wyobraźnią.
Razem z Robinsonem przeżywałem wszystkie
jego niepokoje, troski i radości i zdawało mi się, że go
widzę, słyszę, jak bym się znajdował obok niego, a nie
na strychu. I nagle zapragnąłem, żebym był taki sam jak
Robinson. Zaraz jednak powiedziałem sobie, że to
niemożliwe, bo ja nie tylko okrętem nie pojadę, ale
widział go nigdy nie będę jak i morza... Bo też! Ja i takie
cuda! Ale szkoda czasu na głupie myśli, czytajmy dalej!
Zapadał już jednak zmierzch i litery zaczęły mi
się zamazywać przed oczami, żeby więc dowiedzieć się,
jak to było dalej z tą papugą, którą Robinson złapał,
podpełzłem do otworu pod dachem, gdzie było najwid-
niej, ale po kilkunastu minutach i tutaj zapanował mrok,
więc musiałem przerwać śledzenie dalszych losów
rozbitka.
Z prawdziwym smutkiem i żalem rozstawałem
się z nim, by dopiero teraz skierować się do legowiska.
Ale i tutaj, na słomie, nie myślałem o niczym
innym, tylko o niezwykłym życiu Robinsona. I znów -
żeby zostać takim jak on! A dopiero bym miał frajdę, jak
by się ludzie od nas o tym dowiedzieli. Zazdrościliby
mi? No, jeszcze jak! Przecież żaden z nich poza
najbliższym miastem nigdzie nie był i nie będzie, a o
papugach, lwach i tygrysach to tylko z bajek niektórzy
słyszeli. A ja bym... ale co znów za głupie myśli!
Te głupie myśli długo mnie jednak jeszcze
prześladowały, a potem zaczęły mi stawać w pamięci
całe fragmenty życia Robinsona, a ponieważ niektóre z
nich nie wiązały mi się jakoś ze sobą, między nimi były
luki, których nie miałem czym wypełnić, bo wielu
szczegółów po prostu nie pamiętałem, przyrzekłem
sobie, że jutro rano najpierw dokończę całą książkę, a
potem od nowa będę ją czytał. A czy nie zrobię najlepiej
- pomyślałem naraz - jak się jej nauczę na pamięć?
I z tym przyrzeczeniem nagle zasnąłem,
zapominając zupełnie o ucieczce. Ale że byłem strasznie
głodny, na długo przed ranem przebudziłem się i z
książką schowaną za pazuchą spuściłem się ze strychu,
żeby najpierw wykombinować coś do zjedzenia, a potem
dopiero - w świat!
O dziwo, było tak ciemno,
r
że się aż
przestraszyłem. Niebo pokrywały chmury, spoza których
nie tylko księżyca nie było widać, ale nawet gwiazd.
Czyżby zbie-
rało się na deszcz? A kto to sprawił? Ksiądz
chyba nie, bo był pozbawiony barometru. To może Bóg?
Ale przecież procesji błagalnej jeszcze nie było, a więc?
- Już wiem - powiedziałem sobie - barometr,
który mi zginął. Na powietrzu ściągnął chmury i jeszcze
tej nocy spadnie deszcz. Jakże więc dobrze, jak strasznie
dobrze, że mi zginął gdzieś w polu, bo nareszcie
przejdzie posucha, a ludzie nie będą się bać nieurodzaju.
Ale należało jak najprędzej zaspokoić głód. I
skierowałem się do najbliższej zagrody, potem - do
obory i ostrożnie, krok za krokiem, począłem iść przed
siebie, wyciągniętymi przed sobą rękami jak ślepiec
szukając krowy.
Miałem szczęście, bom nawet długo nie szedł, ale
krowa, na którą natrafiłem, leżała i nie chciała wstać,
choć jak umiałem, tak ją do tego zachęcałem. Wymię
jednakże miała ułożone bokiem, na wierzchu,.nie
zważając więc, że się mogę. pobrudzić, ukląkłem i
chwyciwszy ręką za sutek wpakowałem go sobie do ust.
Ale zaledwie łyknąłem parę kropel mleka, krowa,
porykując cicho, wstała. Sutek wypadł mi z >ust.
Uchwycenie teraz wymienia było o wiele łatwiejsze niż
wpierw, com się go jednak dotknął, krowa zaraz
zaczynała wierzgać. Gdybym był mniej głodny, na
pewno opuściłbym ten chlew i poszedł szukać innej
krowy, spokojniejszej, ale aż ściskało mnie w brzuchu od
głodu, do tego panowały na dworze niesamowite
ciemności, wśród których bałem się wałęsać po wsi.
Trzeba było dopiąć swego tutaj, gdziem się znajdował.
Zacząłem więc krowę głaskać, najpierw po grzbiecie,
potem coraz niżej i coraz bliżej wymienia. Krowa cały
czas stała spokojnie, ale ledwom położył rękę na
wymieniu, od razu się szarpała do tyłu i.prawą nogą
wymierzała potężnego kopniaka.
Zrozpaczony, wprost wściekły z głodu i
przegranej, najmocniej, jak tylko mogłem, trzasnąłem
krowę pięścią po brzuchu i o dziwo, ani się nie
poruszyła. A było jeszcze dziwniejsze, że kiedym ją
teraz wziął za sutek, drgnęła tylko cała, jak by ją
przeszły drgawki, lecz wcale nie wierzgnęła. Szybko
więc ukląkłem pod nią i od nowa dopiąłem się do
wymienia, a chociaż krowa znów zaczynała wyprawiać
brewerie, bo teraz przestę-powała z miejsca na miejsce,
chcąc się mnie w taki sposób pozbyć, ani na chwilę nie
oderwałem się od niego.
Wyssawszy mleko z jednego sutka, przypiąłem
się zaraz do drugiego, potem trzeciego, wreszcie miałem
dosyć. Opity byłem mlekiem jak balon powietrzem, z
trudem wstałem z klęczek - i wtem przypomniałem sobie
o książce. Wsunąłem rękę za pazuchę, gdziem ją
schował, i natrafiłem na próżnię. Oblały mnie zimne
poty, zdrętwiałem cały i teraz zacząłem szukać jej
wszędzie. Nigdzie jej jednak nie było. Ani za pazuchą,
ani za sznurkiem, który zastępował mi pasek, ani nawet
w kieszeniach, choć do żadnej by się nie zmieściła, tak
były one małe, nie mogłem jej więc w nich schować. Nie
było jej i na gnoju koło krowy. Czyżby ją krowa
przygmerała?
Nie bacząc na nic, zacząłem tedy bobrować ręką
w nawozie to tu, to tam - nadaremnie. Książka
przepadła. Poczułem w oczach łzy, bo przez utratę tej
książki byłem tak strasznie skrzywdzony jak jeszcze
nigdy i niczym.
Ale czas już było uchodzić z obory. Nie było
żadnego sensu szukać dłużej książki, nad którą należało
mi, niestety, postawić krzyżyk. Pomyśleć - pierwsza
moja książka, która ukazała mi inny świat i taki ją
koniec spotkał!
Na dworze akurat błysło, ciemność nocy przeorał
krótki, oślepiający blask, potem rozległ się hurkot
grzmo-
tu, przewalający się z jednego krańca nieba na
drugi, i wyskoczyłem z obory.
Dokąd teraz iść? W którą stronę? Ale znów cały
świat zalało światło błyskawicy, a chociaż trwało ono
zaledwie sekundę, zdążyłem się zorientować, z której
strony obory biegnie droga.
A na niebie ‘bez przerwy działy się dziwy.
Szumiało w nim, grzmiało, co chwila rozpalały je
błyskawice, potem to tu, to tam, trzasło, a wraz z
pierwszymi, dużymi kroplami deszczu rozpętała się
burza, że hej!
Strach było iść dalej, ale czy mogłem zostawać
w tej wsi?
Przeżegnałem się więc głośno, jak najgłośniej,
żeby złe moce nie miały do mnie przystępu, i szedłem
dalej. Światło błyskawic było rażące, lecz ja je
błogosławiłem, bo tylko dzięki niemu trzymałem się
drogi, a że deszcz lał wprost strumieniami, tom się
raczej z tego cieszył, bo zmywał ze mnie wszystek gnój.
Gdzieś nad ranem burza się uspokoiła, przestało
zupełnie padać, ja cały byłem ociekający wodą,
zziębnięty, mimo to wciąż jeszcze szedłem naprzód...
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Stodółka na bezdrożach moim domem. Łaziebnik i Kaśka
trop
w trop za mną. Ponieważ jednak wszystkiemu są winne
czary,
oboje stają się moimi więźniami - i co teraz, Łaziebniku?
Podarowanie wolności Kaśce prowadzi do bardzo złych
Następstw
Droga biegła to w górę, to w dół i wiła się,
kluczyła wśród zarośli i rozpadlin, by po jakimś czasie
wznieść się wyżej, na zbocze kamienistego pagórka,
poza którym wszędzie, gdziem tylko spojrzał,
rozpościerały się wielkie łąki, przecięte pośrodku
szarym, nieźle już widocznym szlakiem gościńca.
Na tych łąkach mogłem się już zatrzymać, nawet
na dłuższy popas, bez najmniejszej obawy, że mnie ktoś
złapie, bo kogo tu mogłem co obchodzić? Przy tym -
taka pustynia! Nigdziem się jednak nie chciał
zatrzymywać, bo na czym bym sobie usiadł? Na gołej,
mokrej trawie? Żebym się potem rozchorował? Nie ma
takich głupich!
Rwałem więc dalej nie tylko nie zmęczony, ale
dziwnie rześki i już się niczym nie przejmowałem; ani
tym, com przeszedł, ani też tym, co mnie czekało jutro,
pojutrze, ba, za chwilę.
A potem całe niebo na wschodzie rozpaliło się
od wstającej jutrzenki, zza której wkrótce zaczęło się
wspinać słońce, wielkie jak koło od wozu, czerwone.
Nad łąkami, niby nad morzem zieleni, wciąż stała cisza
tak głęboka, jak by wszystko, co dookół żyło,
zaczarowane było cudem budzenia się słońca. Mówiąc
prawdę, ja też
byłem trochę urzeczony nim, ale najwięcej tom
był ucieszony, że szczęśliwie minęła noc i oto znowu
cudny dzień. I jeszcze lepiej mi się szło niż wpierw, aż w
pewnej chwili poczułem zmęczenie i teraz - chcąc nie
chcąc - trzeba było pomyśleć o jakim zacisznym kąciku,
gdzie bym mógł swobodnie wypocząć. A może i do
jedzenia coś bym znalazł?
Ale kiedym dojrzał niedaleko drogi sznur chałup,
jakoś odruchowo skręciłem w bok, żeby je ominąć, tak
gorące obudziło się we mnie wspomnienie przejść z
Kaśką. Potem ominąłem jeszcze jedną wioskę i jeszcze
jedną, bo w tych znowu zobaczyłem ludzi, kręcących się
koło swoich domostw i wydawało mi się, że każdy z nich
już wie o mnie i czeka tylko na to, żeby mnie złapać i
oddać w ręce policji.
Wreszcie dostrzegłem małą stodółkę, jak
zagubioną wśród łąk, bo i taką jakąś niepozorną i z dala
od jakichkolwiek dróg i dróżek, więc śmiało się do niej
skierowałem, pewny, że w niej znajdę
najbezpieczniejszy schron i wypocząć będę mógł do
syta, a może się i prześpię?
Stodółka zbudowana z wikła obrzucanego gliną -
iście przedpotopowa budowla, bo i rozchwierutana, z
wiatrem za pan brat, zapewniała mi nie tylko to, czegom
najbardziej pragnął, ale nawet wygody wprost
królewskie, tak dużo było w niej siana. Co prawda
zatrącało mocno pleśnią, przewiewność ścian i dachu ze
zmurszałej trzciny sprawiła swoje, ale dla mnie
stanowiło ono jak wymarzone łóżko i z miejsca wziąłem
się do szykowania nie tyle legowiska, co porządnej
kryjówki, żeby mnie w razie czego ani oko ludzkie nie
zobaczyło, ani ucho nie usłyszało. Należało mi więc
wykopać dużą jamę, w niczym jednak niepodobną do tej,
jaką miałem w stogu. Tamta to była zwykła wnęka, a ta -
zupełnie jak lisia dziura. I jak lis zawsze dbał
o to, żeby mieć zapasowy wylot, tak i ja
musiałem pomyśleć o takim zapasowym wylocie, bo
czyż nie byłem podobny do tego zwierza? Dla niego nie
tylko psy, bo i ludzie byli wrogami, a dla mnie nie tylko
ludzie, bo i psy. Dlatego wykopałem sobie jamę w
kształcie półkola; jeden jego koniec stanowiło wejście,
które dla niepoznaki zakryłem sianem, drugi dochodził
aż do fundamentu ściany, żeby pod nią wyjść na
zewnątrz, w gąszcz pokrzyw i różnego zielska. W razie
napadu na mnie tędy mogłem uciekać, tędy również
mogłem się wcisnąć do swojego „domu” w wypadku,
gdyby normalne wejście było zagrożone. Słowem -
zabezpieczyłem się na wszystkie strony i boki, zupełnie
jak dziki zwierz.
Ale tak się piekielnie naharowałem, że ręce i
nogi były jak z kamienia - i tylko spać, spać!... Czy
miałem jednak co innego do roboty? A więc kułak pod
głowę, kolana aż do samej brody, bo taką pozycję bardzo
lubiłem, i lulu.
Tymczasem, jak się jeszcze tego dnia
dowiedziałem, wielu z mojej wsi wyruszyło za mną w
pogoń. Wiadomo, chodziło o barometr. Naturalnie do
tych gorliwców należał i Łaziebnik, którego skłoniła do
tego kto wie czy nie chęć zdobycia przyobiecanej
nagrody, bo 50 złotych to był naprawdę kawał
porządnego grosza, za który można było kupić najmniej
trzy pary butów. Jedna tylko Kaśka... Bidulka! Czyniła
wszystko, posłuszna chęciom Wojtusia, żeby wyjść za
niego za mąż, a przeze mnie nie tylko rozbiły, się jej
marzenia, ale i wydana została na śmiech wsi, straciła
pracę u Kozibródki, a jak by tego wszystkiego było
mało, w najbliższą niedzielę miała się jeszcze
spowiadać, a po to jedynie, żeby ksiądz nałożył jej
pokutę. Wszechmocny dobrze wiedział, jak trzymać w
lejcach swoje owieczki, jak je gromić i karać.
Ze wszystkich, którzy się wypuścili za mną, ona
jedna nie chciała ani pieniędzy, ani żadnych
pośmiertnych korzyści - wszystkimi siłami swej duszy
pragnęła tylko jednego: złapania mnie i powieszenia. I
gdybym jej wpadł w ręce, kto wie, czyby tego nie
zrobiła, taką nienawiścią tchnęło każde jej słowo. Długo
więc, przebudziwszy się prawie przed samym
wieczorem, nie dawałem wprost wiary, że to ona tu,
obok mnie, tak wykrzykuje:
—Niech go tylko ujmę w swoje ręce! Niech go
tylko ujmę! A wtedy, Jezu, zmiłuj się nade mną!
Bom jak ślepa i głucha, bo mi już wszystko
jedno.
—Nie stękaj - ozwał się naraz jakże dobrze mi
znany głos - nie wywołuj imienia bożego
nadaremno, psie mięso, jucha.
Łaziebnik i Kaśka! - zdążyłem tylko tyle
pomyśleć i momentalnie, najeżony czujnością, że byle
co i już wyrywam w nogi, przysuwam się do otworu
jamy, cały zamieniony w słuch. Chwilę trwało
milczenie, potem, jak się tego należało spodziewać,
przybysze zaczęli sobie sposobić legowiska do spania
prosto nade mną, bo w tym miejscu akurat leżało
najwięcej siana.
—Tak, tyś naprawdę jak Kaśka, niewydarzona,
psie mięso, jucha - przemówił znów Łaziebnik. -
Ja bym cię za to... trzydzieści rąbanych na goły
tyłek, psie mięso, jucha, a potem to samo bym ci,
co chciał sołtys, pokrzywami, tą zagatką, żeby ci
się na wieczne wieki odechciało głupstw i
zberezeństwa.
—Przestaniecie? - wykrzyknęła Kaśka.
—
Nie, nie przestanę, bo miałaś go? I coś z nim
zrobiła? Nie umiałaś mu od razu łba... jak kurze?
Byłby za tobą ksiądz, psie mięso, jucha,
nauczyciel, nawet policja, to co by ci tam kto!...
Zresztą cała wieś by się za tobą ujęła, a ja, psie
mięso, jucha, najpierwszy, bo jak o nim tylko
słyszę, to mnie aż w dołku ściska. To nie
dziecko, to ziele, chwast! A ty myślisz, lepszaś
od niego?
- Wy znowu swoje? - zawołała Kaśka. - A czy
nie mówiłam wam już, czy nie tłumaczyłam, że to on, a
nie ja?
- Co ty mi tu będziesz mydliła oczy tym
smrodem! Myślisz, żem ja to pierwszy lepszy, co się da
na plewę złapać? Jak tylkom wyjechał z chałupy, to o
niczym innym nie myślę, tylko o tym i teraz jestem
pewny: wszystko przez ciebie! A chłopak w gorączce...
Kto wie, czyś mu czego nie zadała, bo piekielnica z
ciebie, o, ziółko! A po co to, po co? Albo i ta jazda
teraz... Czy też nie przez ciebie?
—Przymuszałam was do niej?
—Nie, tyś nie przymuszała, ale twój grzech
przymusił mnie, twój grzech bezwstydny cielcu.
A żebym chociaż wiedział, gdzie ten ancykryst
teraz, ale szukaj jego i wiatru w polu to jedno i to
samo. I może być tak, że jeszcze nie trzy, ale sto
trzy wsie objadę, i z czym wyjechałem, z tym
powrócę.
—Kiedy mi coś mówi, że on tu jest, w tych
okolicach - powiedziała Kaśka.
—
W tych okolicach? Inni, co wyjechali, inaczej
myślą. - I nie pomału zaczął opowiadać, ilu tych
innych wyjechało i jak ich namawiał do tego
ksiądz. „To zbrodniarz nad zbrodniarze” -
perorował każdemu. - „Tylko bez barometru nie
chciałbym was widzieć...”
A do Laziebnika powiedział: „Trzy msze
odprawię na waszą intencję, darowane wam będzie
dziesięć tysięcy dni odpustu, bo o tę nagrodę to wam
chyba nie chodzi, prawda?”
- Tak... no, nie - odpowiedziałem. - Jak ksiądz
proboszcz sam będzie uważał w swoim świętym
sumieniu, które czułe jest na powodzenie każdego
bogobojnego człowieka, ale tu trzeba ścigać grzech.
Słyszysz, dziewucha? Tak powiedziałem, źe grzech
trzeba ścigać, twój grzech, żeby go wyjawić i obnażyć -
jako te nierządnice!
—Coście się do mnie uczepili? - załkała głośno
Kaśka. - Cały dzień byliście jak człowiek, a
teraz... Com wam nagle zawiniła?
—
To, żeś po co z moim chłopakiem zagrywała?
Ale co my teraz o tym, nie po tośmy się tu
zatrzymali, żeby się handryczyć, na to będzie
jeszcze aż nadto czasu. Chodźmy spać, bo skoro
świt trzeba być na nogach - i w drogę. Tylko w
którą stronę? Jak myślisz?
—Powiedziałam: on jest niedaleko - wyszlochała
Kaśka.
—Od rana tak słyszę: niedaleko, niedaleko. I
zamiast jechać na inne wsie, tu się kręcimy i
kręcimy. Boję się...
—Jak się boicie, to wracajcie, a ja sama...
—Sama! Pokazałaś już, co sama potrafisz.
—O, jaki z was straszny, jaki przeklęty człowiek.
Przecież gdybyście mogli, tobyście żywcem
rżnęli.
—Jak ty do mnie?... Jakim prawem?
—Takim prawem, że was nienawidzę, na śmierć
nienawidzę. Nie chcę już waszego Wojtka, na
oczy go widzieć nie chcę, bo może on taki sam
jak wy. Tamtego smroda, co tak nawojował,
rwałabym na kawałki, ale i was, i was!
- Za to, żem ojcem Wojtka? A może, żem taki
oddany kościołowi? No, jak kto grzęźnie w grzechach
jak w błocie, nago lata koło kościoła i wyprawia
wszeteczeństwa... Ale dlaczego akurat koło kościoła? A
możeś ty jaka czarownica? Bo jak długo żyję, jeszczem
tego nie słyszał, żeby kto tak jak ty... To tylko
czarownice, kiedy się im zachciało igrców z diabłami, to
też na nagusa, i też gdzieś koło kościoła, żeby go
splugawić... A może mój Wojtek dlatego zachorzał, bo
cię
zobaczył, jak żeś pod postacią kozła czy innego
bydlęcia...
Nagle zatrząsł stodółką krzykliwy śmiech Kaśki.
—
Ludzie, Łaziebnik zwariował, ludzie!
—
Och, ty plugawa dziewko, precz ode mnie,
precz! Nie tylko spać teraz nie chcę przy tobie,
ale i jeździć więcej za tamtym... - Posłyszałem,
jak wstał i zrobiwszy kilka kroków w stronę
wrót, tam sobie zaczął sposobić legowisko.
Kaśka chwilę się jeszcze śmiała, potem w całej
stodółce uspokoiło się zupełnie, ale tylko na
chwilę, bo znów posłyszałem Łaziebnika. Mówił
coś o jedzeniu, że musi je mieć przy sobie, a nie
na wozie, bo jeszcze mógłby je kto ukraść, a co
by on wtedy miał?
Znów więc wstał. Tym razem skierował się
przed stodółkę, skąd dość szybko wrócił i prosto na
legowisko, na którym nie było mu widocznie zbyt
wygodnie, bo i wzdychał, i wiercił się, aż mnie śmiech
brał.
A Kaśki jak by wcale nie było, tak cicho leżała.
A może spała już? Niebawem i Łaziebnik nie dawał
niczym znać o sobie, tak się nagle uspokoił, i w całej
stodółce stała głęboka cisza, jak by nikogo w niej nie
było. Jedynie sprzed niej zalatywały mnie odgłosy
parskania konia, w które od czasu do czasu wdzierało się
szuranie łańcucha o drabinę.
Dużo jednak upłynęło jeszcze czasu, nim
zdecydowałem się wyjść, chociaż całodzienny post
nakazywał mi jak najprędzej dorwać się do
Łaziebnikowego jedzenia. I nie normalnym wyjściem,
ale tym lisim, tylnym.
Powietrze było ciepłe, nad łąkami unosił się
gęsty tuman mgły, w której to tu, to tam zabębnił bąk
krótkim, urwanym werblem, i znów cisza. Mimo to
dobrą jeszcze chwilę nie wychylałem się z kępy
pokrzyw, rosnących obok otworu. Dopiero kiedym się
upewnił, że mi naprawdę nic nie grozi, wylazłem na
wierzch i najpierw naturalnie skierowałem się do wozu,
stojącego ode mnie zaledwie o dwa kroki.
Był zupełnie pusty, tylko pod siedzeniem ze
słomy leżały jakieś sznury i łańcuszek. Czyżby na mnie,
żeby mnie powiązać? A czy ja bym się dał komu
powiązać? Raz tylko byłem na tyle głupi, żem w tym
stogu... Ale co było raz, po raz drugi na pewno się nie
powtórzy. Za to ja... choćby nawet tych draniów! Mieli
oni mnie, to ja ich! Przecie na pewno już śpią i łatwo mi
to poleci. Ale najpierw muszę buchnąć Łaziebnikowi
jedzenie, bom się omal nie wściekał z głodu.
Wszedłszy więc do stodółki, no, ma się
rozumieć, na palcach, od razu rozpocząłem
poszukiwania, z czym miałem trochę kłopotu, bo na
sianie w zapoiu, gdzie oboje leżeli w dość dużej od
siebie odległości, było zupełnie ciemno.
Łaziebnik pochrapywał lekko, za to Kaśka spała
jak kłoda, od czasu do czasu jęknęła tylko, jak by i we
śnie jeszcze myślała o zemście na mnie, a może i na
Łaziebniku? Przecie, jak teraz wyszło, największym jej
wrogiem, nie ja już byłem, lecz Łaziebnik. Nazwał ją
czarownicą, a to straszna obraza! Jeszcze niedawno,
opowiadała mi matka, takie kobiety ksiądz wypędzał z
kościoła, a ludzie - ze wsi. Rozebrane wiązali, kładli na
brony lub wóz z gnojnicami - i hajda poza wieś. gdzie
smagali je do krwi. Bo czarownica to największy ich
szkodnik, który umie nie tylko krowy pozbawić mleka.
ale i ludzi zdrowia. A ile zła przy tym narobi swoim
bezbożnym. rozpustnym życiem! Czyby mi przyszło
kiedy do głowy, że Kaśka. Bogu ducha winna dziewka,
przez mój głupi psikus zostanie okrzyczana czarownicą?
Ale jak teraz oboje ich powiążę, to może zrozumie, że
ona taki sam człowiek jak wszyscy?
Co prędzej więc pochyliłem się nad nią. żeby się
najpierw z nią załatwić, a dopiero potem dobrać się do
Łaziebnika, którego udało mi się już zupełnie
pozbawić jedzenia. Niełatwo mi jednak było dokonać
tego, bo i powróz miał swoją i grubość, i długość, na
szczęście j Kaśka tak mocno spała, że mogłem ją nie
tylko powiązać, ale i przed stodółkę jeszcze wynieść.
Gorsza spra - j wa była z Łaziebnikiem, bom ledwo go
się dotknął, zaczął stękać i jęczeć, uciekając z rękami i
nogami przed I sznurem. Przecież udało mi się go jakoś
powiązać, alei ledwom skończył, wstrząsnął się cały, a
potem zaraz rozległ się jego krzyk:
- Kto tu?
Uskoczyłem do tyłu, wystraszony nagle, szybkom
\ jednak przyszedł do siebie, bo kogo właściwie miałem 1
się bać? Powiązanego jak barana? I roześmiałem się] w
głos:
—Ja, Łaziebniku, ja!
—Ty, łajdackie nasienie? - i posłyszałem ruch,
jaki by się chciał podnieść. - Ale co jest z moimi
rękami?! Powiązane? I nogi!... Toś ty... ty mnie
tak powiązał?! Och, psie mięso, jucha, psie
mięso! Rozwiąż mnie! - J ryknął.
—Nie takim głupi, Łaziebniku - odrzekłem.
—Rozwiąż!
—Tra la, la, tra, la, la, figę z makiem, z
pasternakiem.
Na chwilę zapadło milczenie, potem Łaziebnik
zawołał:
—Kaśka, słyszysz, Kaśka!
—Kiedy i ona powiązana, bo cóż to, miałaby być
lepsza albo gorsza od was?
Znów zapanowało milczenie, widocznie namyślał
się, | co mi odpowiedzieć, potem posłyszałem zupełnie
ciche, I jak proszące:
—Chłopaku, po coś to zrobił?
—A po co jeździcie za mną? Com wam zawinił?
Wtem przebudziła się Kaśka i od razu w krzyk.
—Łaziehniku zatracony, dlaczegoście mnie
powiązali?
—To nie ja, to ten... Poznajesz go?
—Kogo?
—Ubranie z ciebie miał ściągać i nie poznajesz
go?
—To on tutaj?
—Tak, tutaj, Kasiu - powiedziałem - i pięknie ci
się kłaniam, aż do samej ziemi. Bądź zdrowa, a
to, że nie chcesz już Wojtka...
—A ty skąd o tym wiesz? - przerwał mi
Łaziebnik.
—Ja wszystko wiem, Łaziebniku. Wiem nawet
to, że umrzecie nagle, bez księdza i pochowają
was na rozstajnych drogach.
—Ach, ty!... Żebym cię tak mógł!... Rozwiąż
mnie!
—Wydacie Wojtka za Kaśkę?
—Za tę czarownicę?
—Ona nie jest czarownicą.
—Bronisz jej, boś z nią w zmowie?
—Rozwiąż mnie, chłopaku - zażądała nagle
Kaśka - bo ledwo uleżę, tak mi się pali do tego
świętoszka. Rozwiążesz?
Zawahałem się, bo żal mi jej było.
—Dobrze, rozwiążę - odrzekłem - ale nie zrobisz
mi nic złego?
—Nie.
—Nie wierzę.
—To podaj mi nóż, a ja sama to zrobię.
—I wszystko mi darujesz?
- Wszystko... - urwała, jak by się nagle
rozmyśliła.
Teraz już nie wierzyłem, nic a nic jej nie
wierzyłem, bo czyż możliwe, żeby mi darowała tyle zła,
jakiegom jej narobił? Ale niech ma! Niech wie, że
pragnę jej dobra. A o to, żeby mnie mogła złapać, wcale
się nie ba-
łem, bo czy nie miałem tuż pod ręką swojej
kryjówki. Zamiast jednak rzucić jej ten kozik, podałem
go do rąk, bom stał prawie obok niej i od razu, z
węzełkiem na plecach - do wrót, a potem po cichutku, na
palcach, z powrotem do nory i cały zamieniam się w
słuch, żeby nie przepuścić niczego, co się w stodółce
będzie wyprawiać.
A niebawem zaczęły się w niej wyprawiać
naprawdę niedobre rzeczy. Kaśka, rozwiązawszy się - co
potrwało dobre kilka minut, widocznie nie umiała albo
nie; miała siły przeciąć powroza - zerwała się z siana jak
szatan i w te pędy moim śladem. Chytra diablica! Czy
nie miałem racji, żem jej nie wierzył?
Na szczęście wielka mgła nie tylko gubiła ten
ślad, ale i sprawiała, że wszelkie poszukiwania dość
prędko okazały się daremne. Mimo to dobrą jeszcze
chwilę stała na dworze, widocznie nadsłuchiwała, czy ja
się gdzie nie odezwę, potem - znów jak szatan - wpadła
do stodółki i prosto do Łaziebnika.
- I co teraz powiesz, cholerny świętoszku?
«- Rozwiąż mnie, bo chcę wracać do domu -
odrzekł cicho.
—O nie, zrobiliście ze mnie wszeteczną dziewkę,
czarownicę, i miałabym was rozwiązywać?
Pomagać wam? Chyba żebyście prędzej zdechli,
ty chodzący trupie.
—Nie jestem chodzącym trupem, ale z ciebie to-
prawdziwa dziewka, czarownica, na krzyż święty
mogę przysiąc, przed księdzem, w kościele -
wszędzie.
—Bo ten śmierdzący gówniarz ubranie ze mnie
ściągnął? To czekajże, ty święty trupie! Ciebie
teraz tak urządzę, jak mnie tamten urządził. Jak ja
czarownica, to ty czarownik. Dawaj ubranie!
—
Nie. podchodź do mnie! - ryknął Łaziebnik.
—Ryczysz? To ci nie pomoże - i w tym
momencie
rzuciła się na niego, bo posłyszałem gwałtowne
szamotanie się, zduszone krzyki to jej, to jego,
przekleństwa i nagle stał się cud, Łaziebnik uwolnił się z
więzów, bo oto woła:
- Teraz na nic, dziewko, nic ci się nie uda, nic!
Bo jak mam wolne ręce, to zaraz...
Tak, zaraz miał wolne i nogi, a chociaż chuchro,
do żadnej roboty, a tylko do wysiadywania w kościele,
znalazł w sobie tyle sił, że złapał napastnicę i tak ją
przydusił, a może i pobił, że tylko jęknęła.
—Och, boli! Darujcie mi!
—
Darować ci? Niech ci pies daruje, nie ja, psie
mięso, jucha. Won z mych oczu! A jutro czy
pojutrze inaczej sobie pogadamy, ścierwo
szatańskie. Za mojego syna chciała się wydać,
czarownica przeklęta! Pierwszy wytknę cię
palcem i na cały kościół zawołam: czarownica,
dziewka wszeteczna, a twoja matka może lepsza
od ciebie? Już mi tam coś ludzie napomknęli
wczoraj o jej prowadzeniu się, a jak wyjdzie
sprawa, to powiedzą więcej, i won, przeklęte, z
parafii, albo nikt ani gęby do was nie otworzy.
Kaśka nie mówiła nic. Gdzieś w kącie stodółki
pojękiwała cicho.
- Oto zachciało mi się psikusa - mówiłem sobie -
i co z tego wyszło! A czym się może skończyć? Bo tu już
nie tylko ona, ale i jej matka... A jeżeli naprawdę
czarownice z nich? Ale jakie tam czarownice! Nie ma
żadnych czarownic, to tylko dla Łaziebnika i takich jak
on... Ale czy mało takich? Bo nawet moja matka, nie
mówiąc już o babce, kiedy zachorowałem, sprowadziła
taką jedną, co odczyniała nade mną urok. Puszczała na
wodę węgielki, mamrocząc coś do siebie... A ojciec?
Przecież opowiadał raz. że widział diabła. Jechał nocą i
naraz pokazało się przed wozem wielkie cielę, które po
chwili zeszło z drogi i stanęło obok. Struchlały, oblany
zimnym potem, przejechał koło niego, a kiedy minął
przeklętnika - jak nie ruszy! Na podwórze dworskie
wpadł, jak by jechał do pożaru.
A więc są diabły! A jeżeli są diabły, to może są i
czarownice. Ale Kaśka i jej matka akurat... Mimo to
jakże mi jej żal było. Właśnie usłyszałem jej głos.
Mówiła do Łaziebnika:
—Nie zabierzecie mnie ze sobą?
—Nie.
—To jakże ja tu sama, po nocy?...
—
Boisz się, psie mięso, jucha? - zaśmiał się
Łaziebnik. - Może diabła? - i ruszył ostro do
wrót, otwarł je szeroko, podszedł do wozu i
zaczął zaprzęgać do niego konia. Niebawem
usłyszałem, jak sadowił się na siedzeniu - i znów
głos Kaśki, ale szorstki, domagający się:
—Zabierzcie mnie, bo ja tu nie zostanę.
—Nie - odrzekł Łaziebnik.
—To ja was... To ja wam konia urzeknę i padnie
na drodze, i nie zajedziecie do domu.
Długa, długa chwila milczenia i słychać ciche,
zrezygnowane:
- Siadaj!
Po miękkiej, rosistej łące potoczył się wóz jak po
atłasach, cichutko, bezszelestnie. Pierwsze, co zrobiłem,
to zabrałem się do jedzenia. Nareszcie!
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Szukam drogi. Wielki, straszny cień. Noc w lesie.
Co mi przynosi świt? Buda szmaciana, jej skarby i moja
nowa niewola
Miałem labę, że nie trzeba lepiej, bom po całych
dniach tylko spał i jadł. Uciecha, aż miło! Nie na długo
jednak, bo chociaż stodółka była na zupełnym
pustkowiu, ktoś mnie wypatrzył i czwartej czy piątej
nocy, gdzieś koło północka, przebudziwszy się
raptownie słyszę wyraźnie, jak ktoś włazi na zwał siana
nade mną i mówi do kogoś szeptem:
—Masz powróz?
—Mam.
—To uważaj... - i począł zwalać siano na dół. Do
mnie się chcą dokopać! - przeleciało mi przez
myśl i jedną ręką łaps za resztki jedzenia, drugą
pod siebie - i raz, raz na bałyku, i już wychylam głowę z
pokrzyw, a potem - prosto przed siebie, w cały świat.
Nade mną nie było nieba, dookół wisiała gruba,
lepka mgła, rosa moczyła mi nogi wysoko, prawie do
kolan, bo co kilkanaście kroków stawał mi na drodze
jakiś krzak wikliny albo zielsko, przez które brnąłem
prosto, jak strzelił.
Ale dziwna rzecz, jeżeli przedtem od drogi do
stodółki miałem najwyżej dwieście metrów, to teraz ani
po dwustu, ani trzystu, ani nawet po pięciuset nie było
tej drogi. Pobłądziłem, to było jasne. Ale co za różnica
dla
mnie iść bezdrożem czy gościńcem? Grunt, żem
uciekł, a dranie, jak się w końcu dokopią do jamy,
znajdą w nie; bzik i guzik.
Mgła z każdą chwilą stawała się coraz grubsza i
coraz gęściejsza, żem nawet przed sobą już nic nie
widział, i wciąż łąki i łąki jałowe, wypalone, jak by
przejechał kto po nich maszynką do strzyżenia.
Nagle wyrósł przede mną, prawie przed samym
nosem, jakiś wielki cień. Serce z przestrachu hop do
gardła, a ja buch na ziemię i leżę jak umarły. Cień
jednak nie tylko nie pochylił się nade mną, ale się nawet
nie poruszył, z wolna więc, ostrożnie podniosłem głowę
i spojrzałem w poprzednim kierunku. Cień wciąż stał.
Uniosłem głowę jeszcze wyżej i dostrzegłem coś jak
rękę wymierzoną gdzieś daleko.
Człowiek by tak długo nie stał bez ruchu o tej
godzinie - pomyślałem i śmiało podszedłem do niego.
Niech to licho! Tym cieniem okazał się najzwyklejszy
pień drzewa - grubej, chyba ze sto lat liczącej sosny,
która nie rosła tu samotnie, bo tuż za nią stała druga,
trzecia - cały las. Iść przez niego łatwo nie było, bo
musiałem dobrze uważać, żeby nie walnąć łbem o jaki
pień, ale w porównaniu z dębiną, jakimś diabelskim
splotem drzew, krzaków i zarośli, przez które trzeba mi
się było po prostu przedzierać, to był spacer.
Byłem naprawdę mały, głupiutki chłopaczek, ale
gdyby mi wypadło tej nocy przedzierać się przez las
krzyży na grobach, to i przed tym bym się nie cofnął.
Wielkie strachy nocne dawno przestały być dla mnie
strachami. Prawdziwym strachem dla mnie mógł być
tylko zły człowiek.
Wreszcie skończył się las, a ponieważ i noc
miała się ku końcowi, niebawem w szarówce budzącego
się dnia zobaczyłem biegnący obok szeroki, bity trakt -
szosę. Jak daleko stąd znajdował się Bugaj, moja
rodzinna
wieś, pojęcia nie miałem, ba, nie wiedziałem
nawet, gdzie, w którym on kierunku. Dobrze choć, że
pamiętałem nazwę najbliższego miasteczka, bo niełatwo
byłoby mi potem trafić w swoje strony, małoż bowiem
wszędzie takich Bugajów?
Jak zwykle w porze przedświtu cały świat
wydawał się jak umarły, tak mocno wszystko spało, bo
nawet psy po wioskach, całkowicie zatopionych we mgle.
Ale jeszcze chwila, dwie i zaczęły się z niej wynurzać
dachy co większych domów, a daleko na horyzoncie -
wieża kościoła.
Czy i tutaj, w tych okolicach - pomyślałem -
wiedzą już coś o mnie? A jeżeli i tutaj był ktoś z mojej
wioski? A więc i stąd trzeba jak najprędzej uciekać i
jeszcze nie tutaj będę szukał służby. Zresztą czy paliło mi
się do niej? Czy nie było lepiej jeszcze kilka dni być
wolnym, od nikogo niezależnym - i iść od przygody do
przygody?
Kiedy więc usłyszałem poza sobą turkot wozu,
postanowiłem uczepić go się z tyłu i jechać, jechać,
choćby na sam kraj świata. Ale turkot nagle umilkł.
Czekać na drugi nie było sensu. I z workiem na plecach
już rwałem dalej, lecz dobrze przy tym nadsłuchiwałem
odgłosów z tyłu. I po jakimś czasie znów posłyszałem...
Tak, ktoś za mną jechał, ale tak wolno, jak by z wielkim
ciężarem. Przecież postanowiłem czekać. I po długiej,
przeraźliwie długiej chwili zobaczyłem wielki wóz z
płócienną budą nad nim, a koń, siwek, zaprzężony do
niego, cóż za lichota! Prawie skóra i kości. Nic
dziwnego, że się wlókł noga za nogą, zwłaszcza że
furman, chło-powinka tak mały, niewydarzony jak
wyskrobek, widocznie drzemał, bo głowę miał zwieszoną
nisko na piersi,.a lejce, choć je trzymał, były puszczone
zupełnie wolno.
Z zajęciem więc miejsca na desce, wystającej z
tyłu, nie miałem żadnej biedy, wprost śpiewająco
mogłem to zrobić. Ponieważ jednak nie było mi tu zbyt
wygodnie, dość szybko postanowiłem się przenieść do
wozu pod budę.
Wóz prawie w całości wypełniony był starzyzną -
masą różnych szmat, żelastwem, obrzynkami blach, a
przy samej kielni stało zupełnie jeszcze dobre puste
wiadro. I co za kobyle szczęście! Kiedym się przewinął
przez kielnię, akurat na to wiadro musiałem nadepnąć - i
hałas na cały wóz.
- Prr! Stój, no stój, siwy - skrzeczy nagle
wyskrobek odwracając się do tyłu. - A tam co za licho?
Naturalnie od razu mnie zobaczył, struchlałego w
kąciku, i jak kot-po szmatach, po żelastwie, już jest przy
mnie.
Mały, lisi pyszczek znów skrzeczy, ale tym razem
groźnie:
—Złodziej?
—Nie - odrzekłem. - Ja do służby... O, tu mam
jedzenie - i pokazałem na zawiniątko. - Mama mi
dali, bo tata...
—Co tata? Może nie żyje? Co? - I z bliska,
bliziutka patrzy mi w twarz, co mnie do tego
stopnia peszy” że nie wiem, co mówić, potem
najbezczelniej łżę:
—Tak, tata nie żyje, już dawno... Umarł nagle,
bo wpadł do wody zimą...
Wyskrobek parsknął śmiechem i nic nie odrzekł.
Chwilę jeszcze trzymał mnie w swoich rękach, które
były nad podziw silne i uwierające aż do bólu jak sęki,
potem pociągnął mnie za sobą do przodu bez jednego
słowa, jak by mu się raptem odechciało mówić, a może
niczego więcej nie był już ciekawy? W milczeniu
również zajął poprzednie miejsce, nakazując mi ręką,
bym usiadł koło niego, i cmoknął na siwka, który z
miejsca ruszył.
Czy miałem się cieszył z tego milczenia i zajęcia
miejsca koło niego, nie wiedziałem. A on znów opuszcza
głowę w dół na piersi, jak by chciał od nowa spać, lecz
po chwili podrywa ją do góry, patrzy na mnie z boku,
pomrukuje:
—Toś bez ojca? Utopił się?
—Nie, umarł - sprostowałem.
—Jak wpadł do wody - zaskrzeczał ze śmiechem
- to się musiał utopić, a nie umrzeć. A to grubo
nie to samo, znam się na tym. I cóż, mama teraz
bez taty? Smutna jej dola! Nie szuka sobie
drugiego, co?
—Nie wiem...
- Nie wiesz? To cóż z ciebie? Głupek czy co?
—Tak, głupek - potwierdziłem skwapliwie. -
Nawet mama i tata nieraz tak mówili, dlatego idę
do służby...
—Jak ci na imię? - przerwał mi.
—Ma... Marcin.
—A nazwisko? ~ Pakuła.
—
Marcin Pakuła? - powtórzył takim głosem,
jakby już gdzieś słyszał takie nazwisko, po czym
powiedział ze śmiechem: - Niebrzydko, akurat.
Zaniepokoiłem się. Czyżby się domyślił mojego
kłamstwa? Bo dlaczego się śmieje?
I dopiero teraz przyjrzałem mu się uważnie. Na
głowie miał kapelusz, którym sobie chyba buty czyścił,
taki był pomięty i poprzecierany. Nad oczami sterczały
mu grube brwi o ostrych kłaczkach, nos - perkaty,
podobny do śliwki, wargi cienkie, wykrzywione, jak by
go stale coś bolało. Ręce małe i wąskie, ale tak
straszliwie brudne, jak by od urodzenia ani razu się
jeszcze nie mył. Nic dziwnego. Ręce śmieciarz-a nie
mogły być inne.
Nagle zapytuje, od nowa surowy, szorstki:
—A modlić się umiesz?
—Umiem i lubię - odpowiadam jednym tchem.
—Umiesz i lubisz? No, no, no! - mlasnął parę
razy językiem. - Wygląda na to, żeś porządny i
spokojny chłopak...
Ponieważ koń już od dłuższej chwili wlókł się
jak ze smołą, pociągnął lejce i zawołał: - Wio!
Koń ruszył trochę ostrzej, ale po kilku krokach
znów zwolnił, co furmana wcale a wcale nie obeszło.
Schowawszy sobie lejce pod siedzisko, od nowa zaczął
co i raz spoglądać na mnie, naburmuszony czegoś.
Czyżby mu się co u mnie nie podobało? Ale co? A może
słyszał już o mnie, a na moich kłamstwach od razu się
poznał?
- To z ciebie porządny i spokojny chłopak -
powtórzył. - Do tego urwipołcia, co łata tutaj po wsiach i
łobuzuje, wyprawia różne łotrostwa, w niczymeś nie
podobny, co?
Przeze mnie jak by lodowatym wiatrem
przewiało, żeby się jednak niczym nie zdradzić,
zadzieram wysoko głowę i zapytuję, udając zdziwienie:
—
Lata po wsiach taki chłopak? A po co on te
łotrostwa wyprawia?
—A jak ty myślisz?
—Nie wiem - odrzekłem, a w duchu już
zdecydowałem: jak najprędzej na dyszel, z dyszla
na szosę i w nogi.
—Nie wiesz, boś mały, grzeczny, spokojny...
Ech, ty!- - nie kończy, bo mu się raptem
wysmykują lejce spod siedziska i obsuwają w
dół. Chcąc je złapać wyciąga ku nim obydwie
ręce, a ja, mając tak cudowną okazję, skok na
dyszel, ale w tym samym momencie czuję
gwałtowne szarpnięcie, które mnie wciąga z
powrotem do wozu, potem przewraca na
siedzenie.
—
Puśćcie mnie! - krzyknąłem. - Ludzie, ratunku!
—Krzyczysz? Krzycz! - zachichotał. - No,
dlaczegoś przestał? Sił ci już brakło? Przecież
prędzej by przyleciała policja, jak by cię
usłyszała. A tak się strasznie za tobą stęskniła, że
aż nagrodę przyrzekła. A może to nie ty? Nie
tobie jest Zybuła? To na policji cię przeproszę, a
w nagrodę specjalnie już z tobą pojadę do tej
służby albo sam ci jaką wykombinuję, w ostatnim
razie do siebie cię wezmę, żeby mi miał kto
pomagać. Ale jak wyjdzie, żeś to ty, żegnaj,
bratku, a dla mnie dwadzieścia złotych. Dwie
dychy - to nie w kij dmuchał.
Swoją pyzatą twarz tak blisko miał przy mojej, że
co i raz pryskał na mnie śliną, widać z przejęcia, że mu
się taka gratka udała, a w małych, szczurzych ślepiach aż
kipiała szatańska radość.
Gdybym ‘mu powiedział, że ksiądz też
wyznaczył nagrodę, a o wiele większą od policyjnej, to
ta radość tak bardzo by się wzmogła, że szlag by go
chyba trafił. Bo siedemdziesiąt złotych - jakaż to
zawrotna suma!
- Kiedy ani wczoraj wieczorem powiedział o
tobie komendant - mówił dalej po chwili, wiążąc mi już
ręce i nogi sznurkiem - tom sobie ani do głowy nawet nie
przybierał, żebym mógł w ogóle spotkać taką zarazę - i
patrzcie! Jest!
Akurat skończył mnie wiązać i podniósł się z
klęczek. Patrzył na mnie rozanielonym wzrokiem.
- Jak by mi się codziennie taki trafił, tobym na
pewno w atłasach chodził, no, no, życie bym miał! Ale z
ciebie też! Sporom już świata zjeździł, ale takiego stworu
jeszczem nie widział. Mała gnida, a już się daje we
znaki. Marsz tam! - popchnął mnie poza siedzenie na
jakieś łachy. - Tam leż! Zachce ci się spać, śpij, w ogóle
czuj się jak u siebie w domu - zaśmiał się. - A jak
zajedziemy do miasta...
Co wtedy będzie, jak zajedziemy do miasta, tego
już nie powiedział. Zresztą to było niepotrzebne, bom i
bez tego wiedział, co mnie w tym mieście czeka.
Kryminał! Dom poprawczy! Bałem się tego? Dziwna
rzecz - nie. Jakoś tak nagle zrobiło mi się obojętne, co się
ze mną stanie, jednego tylko całą siłą duszy nie
chciałem: powrotu na wieś. Bo czekałaby mnie
przeprawa z Łaziebnikiem. księdzem, Kozibródką,
Kaśką, a jak bym ja popatrzał ojcu w twarz? A potem, po
iluś tam latach, kiedy bym odcierpiał już swoją karę, do
ogrodu na sezonowego, ma się rozumieć, nie
poszedłbym, bo nie miałby mnie kto poprzeć do dworu,
może i na posyłkę by mnie nie wzięto - i co by mnie
czekało? Chodzenie po gospodarzach za robotą albo...
Od wsi do wsi jako dziad! Bo już ani na galary, ani na
naukę... nigdzie! Dlatego czy nie lepszy od tego
kryminał? Przecież by mnie w nim nie zamordowali. No,
służba, nawet u najgorszego drania, byłaby najlepsza, a
szkoła i czytanie różnych książek... Nagle przypomniał
mi się Kozibródką, klasa, gdziem się uczył... Kiedy mnie
matka zaprowadziła do niej na zapis, czułem się w niej
taki malutki, taki obcy wszystkiemu, nawet tym
dzieciom, które też jak ja przy-
szły tu po raz pierwszy. Lecz ja już drugiego czy
trzeciego dnia przywiązałem nogę jednej dziewczynki
do ławki, z której potem wcale nie mogła wyjść, a innej
nasypałem za kołnierz „wszy” z dzikiej róży, ale ja
również najlepiej stawiałem kreski i różne znaki w
kajecie i na tablicy i najczęściej na mnie spływały
pochwały. A teraz ani klasa, ani pochwały, a na rękach i
nogach mam sznurki, choć tak sobie obiecywałem, że
już mnie nikt i nigdy nie złapie. Znów niewola. To ci
los!
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Ze mnie prawdziwy lis, więc znajdują na to sposób, żeby
zostać furmanem, obdarować szczęściem szmaciarza,
którego
potem jako chorego muszę zawieźć do lekarza.
Przerażenie
wyskrobka i moja wspaniałomyślność. Ale przede mną
znów
droga wolna
Miejsce, gdzie mnie wepchnął wyskrobek, było
dość obszerne. Jedną jego ścianę stanowiło siedzenie,
drugą piętrząca się masa szmat. Nad głową - wypłowiałe
płótno, napięte na leszczynowe pręty, więc mogłem się
nie bać deszczu, mogłem się również nie bać, że
poobijam sobie boki, bom leżał na jakichś szmatach i
workach, które śmierdziały wszystkimi smrodami
świata.
Gdybym miał nóż - pomyślałem w pewnej chwili
- albo jaki ostry przedmiot, choćby nawet kawałek
zwykłego szkła...
Ale nic z tego nie posiadałem i trzeba było
inaczej kombinować. Ot, przesunąć się na kolanach na
tył wozu? A potem przemajtnąć się przez kielnię i upaść
na szosę? A jak rąbnę na nią łbem i rozwalę go albo się i
zabiję, bom powiązany? Nie, nie ma sobie co zawracać
głowy, tym bardziej że ruchy moje zdradziłyby mnie,
trzeba o czym innym... I to coś innego przyszło mi nagle
do głowy. Ogłuszę wyskrobka jakim tępym
przedmiotem, potem poszukam mu w portkach noża,
żeby rozciąć sobie więzy i znów cały świat mój! Ale
gdzie ten tępy przedmiot? A jak trzasnę przez łeb, to czy
go nie zabiję? Takie uderzenia różnie się kończą,
dlatego... dlatego i to nie. Najlepiej prosić a błagać,
przecież nie jest z żelaza.
—
Puśćcie mnie - zawołałem więc jak najbardziej
łzawym i rozpaczliwym głosem.
—Puścić cię? - parsknął śmiechem. - A
dwadzieścia złotych kto mi da? To pieniądz, o,
wielki pieniądz!
—Jak mnie puścicie, to się postaram... może
nawet więcej mi się uda...
- Twoje „postaram się” wiesz, gdzie mam? -
powiedział wręcz opryskliwie, odwrócił się i począł co i
raz popędzać konia, żeby widocznie jak najprędzej
odstawić mnie na policję.
Przeklęta gadzina! I co teraz robić? Co począć?
Jak się ratować? Przegryźć sznurki? Tak, przegryźć
sznurki? - powtarzam w myśli. - Przecież to też sposób,
niezły sposób, bo czy nie opowiadał jakiś chłop, kiedy
mnie na rozkaz Kaśki wiązano, że jego własny syn jak lis
poprzegryzał wiązadła na rękach? A jeżeli mógł tamten,
to dlaczego ja bym nie mógł. Zębów gorszych od niego
na pewno nie mam.
Szczęście chciało, że ręce miałem związane w
przegubach, a nie w łokciach, mogłem je więc zbliżyć do
samych ust i dawaj! Piłuję sznur, a raczej rozrywam go,
włókno po włóknie, co nie przychodzi mi z trudem, bo
jest jakiś rozlazły, nie skręcony jak się należy, ale czy
mógł być inny u śmieciarza? Na pewno go gdzieś
znalazł, bo i zapach od niego szedł...
—Ale naraz słyszę:
—Żyjesz?
—
Puśćcie mnie! - wprost krzyczę tym razem, na
co wyskrobek zachichotał tylko i znów: „Wio,
mały!” Od nowa więc dopinam się do więzów,
które niebawem spadły mi z rąk, a mnie, Boże,
jakaż ogarnęła wesołość! Jak bym był już wolny!
Choć do wolności jakże było daleko. Przecież
miałem jeszcze skrępowane nogi, a zdjęcie z nich
sznura nie należało do błahostek, bo trzeba go
było rozwiązać, a zaciągnięty był, drań, aż na trzy
węzły. Udało się jednak tamto trudniejsze, to
musiało się udać i to - i teraz chyba za
podszeptem prawdziwego ancykrysta przyszło mi
do głowy, że powinienem zająć miejsce
wyskrobka, a wyskrobek - poprzednie moje. Bo
cóż to, miałem mu darować takie zbójeckie
potraktowanie mnie? To już byłbym nie ja! Tylko
jak tego dokonać?
A gdyby mu tak zarzucić worek na łeb? - myślę. -
A kiedy go to oszołomi - związać go i marsz do ciupy za
siedzenie!
Znów mi dopisało szczęście, bo do wykonania
zamysłu niczego nie brakło: worek wyjąłem spod siebie,
dwa sznury leżały obok, a więc do roboty i -< rzuciłem
się na chuchro jak szatan. Nim zdążył krzyknąć, cały
worek miał już na sobie i teraz - o cudzie - stała się rzecz
niezwykła. Wyskrobek tak się przestraszył napaści i tego
worka na głowie, że cały się przechylił do tyłu, a potem
majtnął do góry nogami, a ponieważ ani na moment nie
wypuszczałem worka, cały się do niego załadował jak do
beczki. Lepiej nie trzeba było, bo raz, dwa i całą
czuprynę worka miałem już w garściach i jak by w
środku znajdował się nie człowiek, ale zboże czy co
innego, związałem ją.
Mogłem sobie pogratulować - poszło niezgorzej.
Zepchnąwszy go więc na dawne moje miejsce za
siedzeniem, nie bez radości powiedziałem:
- Leżcie! Zachce się wam spać, to śpijcie, w
ogóle czujcie się jak u siebie w domu.
- Ratunku! - jęknął z głębi wora. -! Jak będziecie
krzyczeć, to was rzucę do rowu, chcecie?
—Ty, z piekła rodem!...
—Leżcie spokojnie, mówię ostatni raz, inaczej
nawalę na was tyle łachów, coście nazbierali, że
ani słowa nie będziecie mogli pisnąć.
Na taką pogróżkę uspokoił się, ale czy na długo?
Przecież jak usłyszy ludzi, na pewno zacznie od nowa, a
głosu żałował nie będzie, żeby mu jak najprędzej
przyszedł kto na pomoc. A tych ludzi tylko patrzeć...
Żeby się więc zabezpieczyć i nie bać żadnej
niespodzianki, zrobiłem otwór w worku, a kiedy się,
chuchro, wynurzył przez niego, od razu rozwierając gębę
do krzyku, wpakowałem mu w nią kawał zwiniętej
szmaty i masz, bratku, śpiewaj sobie, jeżeli potrafisz. A
że i tego mu jeszcze było mało, bo teraz zaczął kopać i
wierzgać, jak by chciał rozsadzić swój workowaty
kokon, okręciłem go wszystkimi sznurkami, jakiem
tylko znalazł na wozie - i nareszcie leżał jak trusia,
spokojniutki, skromniutki.
- No co, możecie mi powiedzieć, że nie dbam o
was? - spytałem.
W odpowiedzi wydał ze siebie charkot.
- Co mówicie? Że dobrze? A może, żeby was
jeszcze czymś przykryć? Ja dla was wszystko... - i
narzuciłem na niego jego własną kapotę, która wisiała na
gwoździu ponad siedzeniem, obok latarki i kociołka, a
na twarz jakąś szmatę, żeby nie widać było knebla.
Słońce dopiero co wzeszło, ale zaraz naszły na
nie chmury jak dym z rozpalającego się ogniska, bure i
gęste, wiatr był ciepły, miły, a wóz wciąż jednakowo
skrzypiał i postękiwał, czas zdawał się stać w miejscu,
choć z każdym skrzypnięciem koła coraz bardziej
oddalał mnie od domu, a przybliżałem się - kto wie do
jakiej miejscowości? Czy i jej nie będę musiał opuszczać
równie szybko jak poprzednie? A może jeszcze gorszy
czekał mnie w niej los?
Koń co chwila okładany batem, którego mu nie
żałowałem, początkowo szedł ostrym truchtem potem
jak by nagle spętano mu nogi, że ani rusz nie chciał się
poderwać do biegu, i choćbym go bił aż do zabicia, nic
by to nie dało. Przy tym, drań, widocznie rozumiał, że
miejsce jego właściciela zajął ktoś obcy, bo co chwila
oglądał się do tyłu i cicho rżał. To licho drańskie!
Tymczasem coraz więcej pojawiało się już ludzi!
Jedni na piechotkę, drudzy wozami - to w jednego konia,
jak ja, to w parę. Co kto wiózł na sprzedaż, tego nie
widziałem, bom się nikomu nie przyglądał zbytnio, żeby
nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Jakże się więc
przestraszyłem, kiedy nagle podskoczył do mnie jakiś
chłop, ułapił się za podkulek i zawołał:
—Te, mały, do miasta jedziesz?
—Do miasta, ale ja z wujkiem, do doktora, na
tyfus zachorzał...
Chłopu od razu się zaokrągliły oczy.
- Na tyfus, powiadasz?
W tym momencie wyskrobek zaczął się
szamotać.
—O, słyszycie - powiedziałem - jak się w
gorączce męczy? Całą drogę tak... A do miasta
daleko jeszcze?
—Nielichy kawałek.
—Chcieliście się przysiąść? - zaryzykowałem, a
w duchu jakże się błogosławiłem za to, żem
furmanowi nie tylko gębę zakorkował, ale i
zakryłem go jak trzeba. Bo co by tak było, gdyby
go teraz ten chłop zobaczył związanego?
—Ech, nie, jedź sam, bo z takim chorym... -
odrzekł chłop rozwlekle.
- To wio! - trzasnąłem konia przez grzbiet całą
długością bata.
O dziwo, szkapa poderwała się do biegu, a choć
po kilkunastu krokach sfolgowała, to było nieważne.
Grunt, żem się odczepił od chłopa, ale czy za chwilę nie
przyczepi się do mnie jakiś inny i nie zacznie mnie
pytać, a badać, tego wcale nie byłem pewny.
Żeby więc położyć kres takim albo jeszcze
gorszym niespodziankom, trzeba było jak najprędzej
wziąć roz-
brat nie tylko z furmanem, ale i z jego wozem,
jeżeli nie chciałem sobie napytać nowej biedy.
Najprościej byłoby zjechać z szosy na jakąś boczną
drogę i na niej zostawić wszystko swojemu losowi, a
samemu dać drapaka, ale takiej drogi jak na złość
nigdzie ani śladu. Wreszcie pokazała się, ale prowadziła
jak strzelił do wsi i trzeba mi było pchać się dalej.
Daleko jednak nie ujechałem, bo po kilkuset
metrach szosa nagle skręcała ostrym łukiem między
pola, a czy na nich nie mogłem przepaść, żeby wszelki
ślad po mnie zaginął? Ledwo więc minąłem zakręt,
skierowałem konia na obrzeże szosy, pokryte skąpą,
ubogą trawą i tu się zatrzymałem. Potem, żeby
upozorować swój postój, wyciągnąłem z wozu sakwę z
sieczką i przywiązałem ją u dyszla. Popas! Koń na
widok obroku parsknął głośno, radośnie, a choć nie
wyjąłem mu wędzidła z pyska, z miejsca dobrał się do
żarcia, a ja w świat? Nie, jeszcze nie, bo trzeba było
wpierw zobaczyć, co się dzieje z wyskrobkiem. A nuż
wyciągnął kopytka?
Kiedy mnie zobaczył pochylonego nad sobą,
znów się zaszarpał, wyrzucając ze siebie głuchy jęk, a w
oczach, Boże, ileż wściekłej nienawiści do mnie! Ale
czy mogło być inaczej?
- Złościcie się na mnie? - powiedziałem. - A
widzicie, jak to niedobrze być u kogo w niewoli? Mam
nadzieję, że już nigdy więcej nie przyjdzie wam do
głowy łapać po drodze dzieci, żeby je odstawiać na
policję. To, co zrobiłem, słusznie się wam należało.
Teraz leżcie spokojnie, grzecznie i nie wierzgajcie
nogami, bo ze mną nie przelewki. Jeszcze nikt ze mną
nie wygrał, to i wy nie wygracie. A przegrać, wiecie, co
możecie? Zycie! Bo dla takiego chciwego i złego
człowieka to najlepsza kara uwiązać mu kamień u szyi i
wrzucić go do wody.
W oczach wyskrobka wyczytałem przerażenie.
Czyż-
by uwierzył, że zdolny byłem do czegoś takiego?
No, jak się nasłuchał o mnie samych okropności... Ale
swoją drogą, należało powiedzieć tak draniowi, żeby na
przyszłość pilnował swego i nie wtrącał się więcej do
czyichś spraw. Przy tym niech wie, że - co mówić - ze
mnie zuch, a z takim naprawdę lepiej nie zaczynać. Co
gaś do jego dalszych losów, to byłem zupełnie spokojny.
Ktoś z jadących do miasta wcześniej czy później
zainteresuje się jego wozem, może po prostu będzie
chciał co z niego ukraść, a wtedy czy nie jego najpierw
zobaczy? Ale ja już będę daleko, daleko...
Dobrą chwilę jednak nie opuszczałem jeszcze
wozu, bo co rusz przejeżdżał ktoś obok, potem
przemknęło na rowerach dwóch policjantów,
wysztafirowanych jak na zabawę, za nimi niebawem
przeleciała z głośnym hukiem elegancka bryczka,
zaprzężona w dwa pierwszoklaśne siwki, a na niej
rozparty jak sam nasz dziedzic - jakiś ksiądz. Mimo woli
skurczyłem się cały, schowany za płótno budy, ale kiedy
straciłem go z oczu, zawiniątko z resztkami jedzenia od
razu łaps do ręki i hop z wozu. Tak się szczęśliwie
złożyło, że akurat nikogo nie było w pobliżu na drodze,
a więc - przed siebie!
RO
ZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Mój piękny sen i co mam po przebudzeniu.
Jestem w paszczy lwa i oglądam różne cuda.
Sekwestrant ma różne sposoby na podejrzane ptaszki,
ma sposób i na mnie, co się bardzo smutno kończy
Najedzony i nawet niezdrożony spałem do
południa, z kułakiem pod głową, a nakryty - tylko
niebem. Mimo to spałem tak wybornie, jak rzadko
kiedy. A jaki sen piękny miałem! Że podarował mi
ojciec nowe ubranie i żółte trzewiki. Takie same, jakie
widziałem u Teosia we dworze. Kiedy mi je dawał,
twarz miał uśmiechniętą i mówił:
- To dla ciebie, syneczku, boś grzeczny i
spokojny, a jutro jedziesz na egzamin do szkoły w
mieście...
Nie czekając, aż skończy mówić, chwyciłem
ubranie i od razu je począłem wkładać na siebie, a
kiedym już był ubrany, to już nie byłem ja, tylko Teoś
ze dworu. Znajdowałem się w jakimś pięknym pokoju i
nagle, jak to we śnie, wszystko się dookoła mnie
zmieniło, znowu byłem sobą, jechałem razem z
wyskrobkiem pod budą. Otoczony jego lewym
ramieniem zajadałem cukierki...
Kiedy się przebudziłem, odruchowo
zamlaskałem wargami, jak bym ssał dalej cukierka i
powiodłem ręką po ubraniu. Niestety, zamiast cukierka
miałem przy samych ustach niewielki kamień, a na sobie
stare moje łachy, które z biedą okrywały ciało, a które
ile lat temu były nowe? Ale nie ma się co ślimaczyć!
Zerwałem się, węzełek po staremu na ramię i
dalej w drogę.
Słońce przypiekało wcale nie słabiej niż przed
burzą, w czasie rosnącej posuchy, żyta szeleściły sucho,
wiatr zawiewał nimi, wełniąc je srebrzyście. Pszenice nie
poddawały mu się tak łatwo, pod silniejszym
podmuchem pochylały się jedynie, jak by przepływała
przez nie fala, po czym momentalnie się prostowały,
dumne, mocno wrośnięte w ziemię.
Gdybym był wolny, gdybym miał przed sobą
pewną, jasną przyszłość, jakiż ja byłbym szczęśliwy! Ale
na co mi się miało zdać rozmyślanie? Ot, co dalej robić,
gdzie iść - nad tym się należało raczej zastanowić, bo
jedzenia pozostało mi zaledwie na jeden posiłek, a pole
nie mogło być przecież moim domem.
Skierować się do najbliższej wsi byłoby nieźle -
rozumowałem - może bym znalazł w niej tę upragnioną
służbę, ale ponieważ był to dzień akurat jarmarczny i
wszyscy gospodarze znajdowali się na pewno jeszcze w
mieście, nie było żadnego sensu tam iść. Po południu,
kiedy już zaczną ściągać do domu, też nie bardzo, bo ilu
z nich będzie po dobrej popijawie? W takim stanie nie
tylko gadać im się nie będzie ze mną chciało, ale jeszcze
psem ten i ów poszczuje... Dlatego może dopiero
wieczorem, a najlepiej - jutro, zaraz z. rana. Wtedy każdy
głowę ma zajętą tylko gospodarką i na moje słowa, że
szukam roboty, niejeden na pewno nie będzie obojętny.
A więc - zdecydowałem - z pójścia do wsi nic, zwłaszcza
że i pożywić bym się tam teraz nie mógł, bo wiele
domów jest pozamykanych - i na przełaj polami
skierowałem się ku miastu, które, mówiąc prawdę, nęciło
mnie trochę, bom jeszcze nigdy nie był w żadnym
mieście. Słyszałem tylko, że miastowi ludzie nic nie
robią, chodzą sobie po ulicach z rączkami w kieszeniach i
bez przerwy o czymś gadają... Domy, w jakich
mieszkają, całe z kamienia albo cegły, w nich czyściutko,
bielutko jak u księdza na plebanii albo we dworze. A
sklepów taka chmara, że nie wiadomo, do którego iść,
zwłaszcza że w drzwiach prawie każdego stoi właściciel i
wykrzykuje do przechodniów:
- Do mnie, panie! Do mnie, gospodarzu!
A bywa i tak, głównie przy straganach, że trzech
takich handlarzy łapie jednego chłopa, ten za jedną rękę,
ten za drugą - i każdy ciągnie go do siebie, tacy są
łapczywi na pieniądze za swoje towary, których mają tak
dużo, że aż polki się gną pod nimi. Chłop się wyrywa
jednemu, wyrywa i drugiemu, ale trzeci już czeka na
niego i ledwo go zobaczył uwolnionego, z daleka
pokrzykuje:
- Tu, do mnie! U mnie najtaniej! A towar jak z
żelaza!
Podobnie jak sklepowi i chłopi zachwalają swój
towar: masła, sery, jaja, a potem, żeby go sprzedać,
opuszczają na nim po piątce, po dziesiątce, a nawet pół
złotego, bo jak tu bez grosza wracać do domu?
- Tak to w tym mieście - zakończył ojciec -
okrutnie bogato, pieniężnie, ale żyć tobym w nim nie
chciał, bobym chyba umarł od tych krzyków i jazgotów,
jakie tam prawie bez przerwy...
Odruchowo pomyślałem zupełnie co innego, że
właśnie w takim mieście dopiero bym miał życie, ale
kiedy po długim kluczeniu znalazłem się w tym mieście,
bez przerwy oglądając się na boki, czy kto nie wytyka
mnie palcem, żem włóczykij, ancykryst, którego tyle już
ludzi poszukuje, pierwszą moją myślą było, że życie tutaj
to nie życie. Bo w którą tylko ulicę wszedłem, wszędzie
moc narodu, a wozów ile! A na rynku aż strach, jaka
ciżba, wprost przejść nie można było. I jak tu żyć? Nie,
nie, to nie dla mnie!
Ale na jeden raz to było dobre, a jeszcze lepsze,
że panował taki tłok; mogłem być zupełnie pewny swego
bezpieczeństwa, bo nawet gdyby mnie ktoś rozpoznał,
szybko bym mu przepadł z oczu. I jeszcze jedno: bez
wielkiego ryzyka udało mi się zasilić mój bardzo już
ubogi spichrz a dość spory kawał sera i chałkę. Ser
porwałem z wozu, a chałkę starej handlarce ~ Żydówce,
która bardziej zajęta była nawoływaniem ludzi do
kupowania tylko u niej aniżeli tym, co miała na straganie.
A gdyby nie było takiego tłoku, to nie tylko obydwie te
sztuczki byłyby mi się nie udały, ale dla wszystkich
stałbym jak wymalowany na oczach, a to wcale a wcale
nie byłoby dla mnie wesołe.
Ma się rozumieć, część zdobyczy odrazum
wsunął w siebie, bo nie mogłem się powstrzymać, żeby
nie po-kosztować takich smakołyków, resztę
zapakowałem i marsz dalej, w dalszy obchód po rynku.
Nie, wcale nie wszystkie domy były z kamienia i
cegły, z tym ojciec nie miał racji, bo sporo widziałem i
drewnianych, a w bocznych uliczkach rynku stały same
rudery. Walące się, powykrzywiane, o łatanych,
przegniłych dachach z gontów. No, no, już tam w nich na
pewno nie tak czyściutko i bielutko, jak powiadał ojciec,
a ich mieszkańcy nie chodzą po całych dniach z rączkami
w kieszeniach.
Dzieci, jakiem tu widział, były brudne, blade 1 w
potarganych ubraniach, zupełnie jak u nas na wsi,
fornalskie. Żadne z nich nie było podobne nie tylko do
paniczów ze dworu, ale nawet do tych, które zobaczyłem
później, kiedym poszedł ulicą w górę od rynku.
Ta ulica w całości była brukowana i o dziwo,
wszystkie domy stały z kamienia, a prawie każdy miał z
tyłu niewielki ogród. W trzecim czy może w czwartym w
pewnej chwili uchyliły się drzwi i ukazało się w nich
dwóch chłopców, którzy tak bardzo przypominali mi
swoim wyglądem paniczów, że mało brakowało, a
byłbym wziął nogi za pas.
To ciekawe jednak, że i tu, w mieście, znajdowali
się tacy jak panicze i tacy jak ja. Oczywiście od razu mi
przyszło do głowy, żeby im co umalować, ale dłuższe
przebywanie na tej ulicy, po której najmniej kręciło się
ludzi, mogło być dla mnie za ryzykowne - i szybko
zawróciłem do rynku, na którym, mimo że słońce
przechyliło się już na dobre, wciąż jeszcze było tłoczno, a
od gwaru i pokrzykiwań aż szum szedł górą, jak by w
powietrzu bez przerwy unosił się rój pszczeli. Dopiero
kiedym się na powrót zanurzył w tłok, mogłem
rozróżniać poszczególne głosy, głównie handlarzy i
różnych sprzedających, ale chłopi, owszem, też mieli
niezgorszy dryg do gadania, a koło restauracji to
poniektórzy próbowali nawet podśpiewywać sobie,
chociaż niejednemu słomiane wiechcie wyłaziły z
dziurawych butów.
Po drugiej stronie rynku, gdziem niebawem
przynurkował - i po drodze zwędziwszy ze straganu całą
kiszkę, bo jak się dawało brać, to byłbym głupi, żeby
tego nie robić - zobaczyłem dziw nad dziwy: na wozie
stał jakiś mężczyzna i trzymając wysoko w powietrzu
grzebień, ołówek, zeszyt i kilka agrafek wpiętych w
duży, kolorowy kartonik, wołał na cały głos - już trochę
przechrypły:
- Tylko za jeden złoty! Słuchajcie, ludzie, słuchaj,
narodzie! Za jeden złoty widzicie, ile cennych rzeczy? W
sklepie za sam grzebień trzeba by zapłacić najmniej
złotego, bo to grzebień rogowy, a u taniego Jakuba
dochodzi do niego jeszcze ołówek z najlepszego drzewa i
najlepszego grafitu, dochodzi zeszyt, a ile w nim kartek! -
i uderzył w niego drugą ręką. - A żebyście znali dobre
serce taniego Jakuba, dodaję wam jeszcze cały tuzin
agrafek! Cały tuzin, ani jedna mniej! Bo u taniego Jakuba
wszystko tanie, a najlepsze, że lepszych rzeczy na całym
świecie nie ma. No, kto kupi? Za jeden jedyny złoty? Z
ciżby ludzkiej tu i tam podniosła się ręka, ale wnet opadła
w dół i tani Jakub od nowa zaczął swój śpiew, choć już z
innej beczki:
. Nie ma chętnych? Za jeden jedyny złoty tyle
możecie nabyć i żaden z was nie chce? To znajcie
taniego Jakuba - wykrzyknął - który nie chce was okraść,
nie chce skrzywdzić, a pragnie tylko waszego dobra!
Pochyla się gwałtownie, trzymane rzeczy rzuca
do skrzyni i nie wiadomo skąd wyciąga pończochy.
- Oto pończochy - oznajmia tubalnym głosem -
widzicie? Pończochy, za które w sklepie trzeba by
zapłacić najmniej złotego, ale ponieważ u taniego Jakuba
wszystko jest nie tylko dobre, ale i tanie, do tych
pończoch dołożę wam jeszcze jedną parę takich samych
pończoch, dołożę i tuzin agrafek i patrzcie, patrzcie!
Dokładam pięć stalówek z angielskiej, uszlachetnionej
stali! A wszystko tylko za półtora złotego! Za jedną
złotówkę i pięćdziesiąt groszy! Kto kupi? - pyta
okręcając się wkoło jak tanecznica. - No, powtarzam, kto
ma pragnienie nabyć tyle towarów za jedną złotówkę i
pięćdziesiąt groszy?
—Pończochy, zdaje się, niezłe - ozwał się obok
mnie jakiś kobiecy głos.
—Z pokrzyw na pewno - odburknął jakiś
mężczyzna.
—A choćby i z pokrzyw, to i to warto.
A tani Jakub znów piał, nadaremnie jednak
wypatrując chętnych na swój towar.
- Kto kupi? Spieszcie się, korzystajcie z okazji,
bo jutro nie będzie już tutaj taniego Jakuba!...
Ten dziw nad dziwy, którym w pierwszej chwili
byłem oczarowany, znudził mi się niedługo, bo co tu było
właściwie ciekawego? Ruszyłem więc ku następnej
ciżbie, ale dużo mniejszej, wbiłem się w nią do samego
środka i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, nakrapianego
piegami jak czajcze jajko. Stojąc przed małym stolikiem
nawoływał półgłosem:
- Kto chce popróbować szczęścia? Za jedną
złotówkę można wygrać całe dziesięć złotych, a za
złotych pięć - pięćdziesiąt! Oto dwa naparstki, pod
jednym z nich jest szczęśliwa kulka, kto z was zgadnie,
pod. którym - wygrana jego.
Rzeczywiście, stały na tym stoliku dwa naparstki,
takie same, jakich moja matka używała przy szyciu, ale
czy pod jednym z nich znajdowała się ta szczęśliwa
kulka, nie chciało mi się wierzyć. Pomyślałem:
oszustwo! Tymczasem była to zupełnie uczciwa gra, bo
kiedy w pewnej chwili jakiś już starszawy człowiek
położył złotego i dotknął jednego z naparstków, mówiąc,
że pod nim jest kulka, mężczyzna wyjął spod niego małą,
czarną gałkę.
- Pańska wygrana - powiedział i na stoliku
położył dwa papierki po pięć złotych.
Szczęściarz szybko schował do kieszeni jedną
piątkę i zawołał na cały głos, jakby specjalnie, żeby go
wszyscy słyszeli:
- To jeszcze raz! Jak grać, to grać! Ale teraz za
całą piątkę!
I co za traf! Znów wygrał, tym razem pięćdziesiąt
złotych. Chłopstwu na widok tak wielkiej wygranej aż
dech zaparło, i to ten, to ów rzucił się do zgadywania*
pod którym naparstkiem znajduje się czarna gałka, żaden
z nich nie miał jednak szczęścia i niebawem znów
zamarło dookoła stolika, chłopstwo spoglądało na siebie
jak wystrychnięte na głupców i to jeden, to drugi znikał.
Żal im było przegranej? No, jeszcze by nie? Ale ich
miejsca wnet zajmowali inni, długo i strasznie, strasznie
wolno wygrzebywali z zakamarków swych ubrań
złotówki - i naparstki od nowa szły w ruch.
Aż nagle rozwarła się ciżba - jak rozbrojona - i w
utworzonej luce zobaczyłem... sekwestranta!
Jak później opowiadał, przyszedł tutaj tylko po
to, żeby „przyskrzynić” ptaszka, który na pewno bez
patentu uprawia swój zawód, ale kiedy mnie zobaczył,
Boże, jakże głośno wykrzyknął: „O la, la!” - i nim
zdążyłem zrobić coś ze sobą, ot, choćby wpaść p&d
stolik, już był przy mnie i od razu mnie łaps przez pół -
jak zwierz swoją paszczą. A ponieważ zacząłem się niby
złapany lis szarpać i wić, a nawet gryźć go po rękach,
jedną ręką ujął mnie z tyłu za kołnierz - a sił nie żałował,
bom się omal nie udusił - i ryps mnie przez twarz!
Uderzenie było tak siarczyste, żem go nawet nie poczuł;
straciłem przytomność.
Jak długo pozostawałem w takim stanie, nie
wiem. Pamiętam za to dobrze, że kiedym otwarł oczy,
zobaczyłem dookoła siebie tłum ludzi, jakiś człowiek lał
na mnie wodę z wiadra, a sekwestrant wiązał mi nogi.
- Teraz mi już nie uciekniesz - sapał głośno jak
miech - pieca już nie zburzysz, przez okno nie
wyfruniesz...
Cały byłem zlany wodą, nie wiadomo gdzie
przepadło moje zawiniątko, a policzek tak mnie piekł z
bólu, jak by leżał na nim kawał rozpalonej blachy.
Ktoś się odezwał:
—
Tak chłopaka katować... Przecie go aż do krwi!
Widzicie, ludzie?
—Żałujesz go? - na to sekwestrant.
—A żałuję, panie, bo jak to można... Jak by tak
jego ojcowie...
—
Tacy ojcowie jak i on - odrzekł wstając - a on
jak jego ojcowie, bo czy jabłonka urodzi kiedy
śliwkę? No, jazda z nim teraz - rozkazał dwom
najbliżej stojącym chłopom - zanieście go na wóz
i - na posterunek! Tam już czekają na niego -
dodał po chwili.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTE
Pewien pan w podeszłym wieku. Nagroda dla
sekwestranta, a co dla mnie? Brzuch pana w podeszłym
wieku zawiera: znajomość z moją głową, co mi daje
dużo radości i wybawia mnie z opresji
Rzeczywiście, czekali. Bo jakiś grubas w dość
podeszłym wieku, ubrany w granatowy mundur o
pozłocistych guzikach, ledwo się dowiedział od
sekwestranta, com za jeden, aż klasnął w dłonie z
radości.
—O, to się udało! Dawaj go pan tutaj, tutaj! - i
otworzył szeroko drzwi do swojego pokoju. - Co
za niebywale szczęście, że popadł panu w ręce,
co za szczęście, no, no, no! - cmokał i cały
promieniał, jak by go kto z tego szczęścia na
sześć koni wsadził.
—O tak, panie komisarzu - odrzekł sekwestrant.
- A myśli pan komisarz, żem specjalnie za nim
łaził?
No, to już koniec ze mną! - pomyślałem sobie. -
I ani policzka już nie czułem, ani mokrego ubrania, a
potem, kiedy oczy komisarza zaczęły się stawać oczami
psa, któremu się zabiera miskę z żarciem, nic już nie
czułem, jak bym się zamienił w kawał drewna.
—
Dziękuję panu, bardzo dziękuję - mówił dalej
komisarz - oddał mi pan doprawdy dużą
przysługę, chwytając go, bo czy pan wie? Cały
powiat postawiłem na nogi, żeby go szukali!
—Nie dziwię się temu, bo taki karabiniarz czort
wie, co by jutro, pojutrze mógł zrobić.
—No, już nic nie zrobi. Ale, ale czy on nie ma
ojców, jak pan myśli?
- Chyba nie, a jeżeli są, to na pewno płakać po nim
nie będą.
Od nóg buchnął na mnie żar i momentalnie
wygasł.
Co oni, zabić mnie chcą?
- Płakać? - powiedział komisarz ze śmiechem. -
Też by nie mieli co robić. Zresztą czy tacy czują co?
Przecież to jak robactwo...
—Coraz więcej go, panie komisarzu, nie uważa
pan?
—Więcej, nie więcej, ale trzeba trzymać w
karbach, bo jak by tak popuścić, to pokazaliby...
—O, jeszcze jak, bo jeśli już taki porywa się na co,
to stary...
-’ Spokojna głowa, panie sekwestratorze -
przerwał mu komisarz - bo mamy sposób na to, żeby nie
tylko takiemu umeblować, jak się należy, w głowie, ale i
staremu, nie wie pan o tym? - i wyciągnął rękę do
sekwestratora. - Proszę, niech pan jutro wpadnie, będzie
kasjerka, to wypłaci panu tę przyobiecaną nagrodę, no. i
zobaczy pan swoje znalezisko. Ciekawym, czy je pan
pozna.
—
Tak bardzo je pan zmieni? - zaśmiał się
sekwestrator.
—Ja? Ależ! Sam się zmieni, ja mu tylko udzielę
pewnej malej lekcji...
Lekcji? - pomyślałem. - Co za lekcji? Uczyć mnie
będzie chciał? To dlaczego przedtem mówili, że płakać po
mnie nikt nie będzie? Nie inaczej, tylko ta lekcja - to
będzie bicie, z którego albo wcale nie wyjdę, albo kaleką.
Ot, tom się dowojował, tom sobie skroił portki
raz na
zawsze, na całe życie!
Miałem rację, bo ledwo się zamknęły drzwi za
sekwestratorem, komisarz odpasał sobie od spodni gruby,
z surowego rzemienia pas.
- Toś ty, szczeniaku? - powiedział takim głosem,
jak by mi groził. - Toś ty? A ja zawsze przez
ciebie mam mieć kłopoty? Kładź się! - ryknął.
Stanął mi przed oczami obraz pociętego tyłka
Rożnika i zamiast się położyć, rzuciłem spojrzeniem to
tu, to tam - jak się ratować? Gdzie uciekać? A komisarz
już sunie w moje stronę, powoli, ciężko - widocznie
przez ten tłuszcz, jakiego najwięcej dźwigał na swoim
brzuchu; w odruchu samoobrony skuliłem się, ale
kiedym zobaczył, że ręka z pasem podrywa się do góry,
strach przed biciem dodał mi sił, dodał mi jakiejś
straceńczej odwagi - i - masz, draniu! - z całej mocy
harat go w sam środek wypiętego do przodu kałduna. Bo
jak już mam nie wyjść z tego pokoju, to niech
przynajmniej i tutaj pozostawię po sobie jakieś
wspomnienie.
Posłyszałem jęk i - o cudzie - zaraz po nim
komisarz zwalił się na podłogę zupełnie jak nieżywy.
Widocznie za ‘mocno go trzasnąłem i omdlał, ale czyż
dla mnie nie było to wybawieniem? Wprost więc jak na
skrzydłach - do drzwi, naciskam klamkę i już jestem w
drugim pokoju, zupełnie pustym. Proste ławki pod
ścianami, kilka krzeseł, pośrodku duży stół, a na nim - co
to? Mój węzełek? Naprawdę mój węzełek? Że go
sekwestrator nie przyniósł, tego byłem najpewniejszy,
czyżby więc który z chłopów? Kto by to jednak nie był,
uczynił najpiękniej, jak tylko mógł uczynić: uratował
mnie przed głodem przez najbliższe dwa dni co
najmniej. A więc pod pachę go - i hajda w drogę, ale
niespodzianie otwierają się drzwi, wychodzące na ulicę, i
staje w nich policjant. Na szczęście nie był to Piwko z
pianką ani też jego towarzysz. A że nie widział, jak mnie
tutaj przy transportowano, spojrzał na mnie koso i jak nie
huknie:
—A ty tu co?...
—Nic, nic, proszę pana... ja po prośbie...
- To ja ci tu zaraz dam „po prośbie”! Won stąd,
psiakrew, won! - i z całej siły szarpnął drzwi do siebie,
że aż odbiły się od ściany.
Gdybym naprawdę przyszedł tutaj żebrać,
głodny, na pewno bym się rozpłakał, ale kiedy moim
zbawieniem była ucieczka stąd, i to jaka ucieczka! -
szurnąłem do przodu, a potem prosto na ulicę.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTA PIERWSZY
Wóz szczęścia i moja jazda w nieznane, która się
nagle kończy, bo nade mną niebo, a przede mną wielka
niewiadoma
Do rynku, na którym kotłował się jeszcze tłok
jarmarczny, miałem zaledwie sto metrów, szybkom je
więc przebył, niemal lotem ptaka, i od razu zanurzam się
w największą ciżbę ludzką, potem pakuję się między
wozy, bo jeżeli na jednym z nich nie znajdę jakiego
schronu, to nigdzie więcej.
Wozów jak wozów - cała masa! Jedne biedne,
inne bogate, ale prawie wszystkie puste, nie licząc
siedzeń, przeważnie ze słomy. Oczywiście mowy nie
było, żebym się wsunął pod takie siedzenie, tu trzeba
było jakichś skrzyń, pak, beczek, między którymi
miałbym idealną kryjówkę, lecz tego ani na lekarstwo.
Ale na którymś tam z kolei widzę naraz całą górę
długiej, szuwarowatej trawy. A czy pod nią nie mogę się
schować? Przecież konie, jakieś dwa wychudzone siwki,
stoją nad nią, jak by się do niej modliły, gospodarz,
kiedy przyjdzie, też nie będzie w niej gmerał, bo w jakim
celu miałby to robić? A więc? Jeden skok do wozu,
potem na koło - i już wsuwam się pod trawę niczym kret.
No, gdzie jak gdzie, ale tutaj ‘na pewno nikt mnie nie
znajdzie - ani policjant, ani sekwestrator, bo komu by
przyszło do głowy, że ja akurat na tym wozie mogę być
ukryty?
Chociaż cały jestem skulony, zwinięty w kłębek
jak jeż, żeby mi przypadkiem nie wystawały nogi spod
trawy, czuję się, jak bym się raptem znalazł w siódmym
niebie, no, bo jeszcze by nie? Przecież nie tylko skórę
uratowałem przed biciem, ale kto wie, może i życie? Bo
czy nie mówiono, że płakać po mnie nikt nie będzie? Nie
inaczej, tylko zabić mnie chciał ten grubas, to teraz ma!
Na pewno leży jeszcze na podłodze albo się trzyma za to
wstrętne swoje brzuszysko i jęczy wniebogłosy. Niech
jęczy, niech leży! Gdybym był i sekwestratorowi tak
zrobił, byłaby teraz para, ale przecież może mi jeszcze
kiedy wpadnie w ręce, a wtedy - tak samo go! Albo
jeszcze gorzej, cackać się z nim nie będę, jak wtedy w
lesie. I z komisarzem, i z policjantami, bo co dla nich
taki jak ja? Robak albo jeszcze mniej... Dam ja im więc
tego robaka, jak tylko dorosnę, tak dam, że do śmierci
mnie chyba nie zapomną - postanawiam naraz i prawie
momentalnie zamieniam się cały w słuch, bo do mojego
wozu zbliżają się czyjeś kroki. Na szczęście nie są to
kroki ani sekwestratora, ani policjantów, ale tylko dwóch
kobiet, z których jedna żali się, że ją oszukano i zamiast
5 metrów surówki, odmierzono jej 4,90.
—A nie mogliście kazać, żeby wam jeszcze raz
przemierzyła? - powiada druga.
—
Kazałam, juści, że kazałam, ale co z tego? Jak
mierzyła, to tak, owak robiła rękami, jak by
łapała powietrze. Wiadomo, ręce ma lekkie, nie
wyrobione, nie to, co nasze, a oszukaństwo to ich
chleb. Z tego, juchy, żyją. Przecie chłopa każdy
patrzy - to skubnąć, to zarwać, jak by mu się
wszystko samo rodziło. Ech! - wzdycha
markotnie.
—
A tak, tak jest, moja kumo, a nie inaczej, taki
czas... Bo i ten tani Jakub! Cudnościami mami, a
jak daje, to nie wiadomo co, same lichoty, że i
tych paru groszy szkoda.
—Komu, jak komu, ale jemu nie zazdrośćcie...
Ale już są daleko ode mnie i jeszcze chwila, dwie
i nic nie słyszę. Krótko jednak trwa to milczenie,
bo oto z przeciwnej strony zbliżają się czyjeś kroki, z
pewnością chłopskie, bo chodnik aż dudni pod nimi.
Nagle kurczę się odruchowo, bo dolatuje mnie:
—O chłopaka pytają?
—Aha - pada odpowiedź.
—A cóż to znowu? Chłopak, taki mały smród,
zawinił im w czym? Ukradł co, czy jak?
—Nie wiem, jedni gadają, że ukradł, inni, że
kogoś tam spalił, a jakaś kobieta mówiła, - że
strzelał z karabinu do samego policjanta...
—
O! - wykrzyknął chłop i więcej ani słowa.
Zresztą choćby i powiedział coś więcej, tobym
nic nie dosłyszał, bo echo ich kroków jest już tak
ciche, jak by szli po piaszczystej drodze, a nie po
kamieniach. Ale niebawem znów czyjeś kroki.
Tym razem pojedyncze, a zmierzają prosto do
mojego wozu, jak by dla tego kogoś tylko on
istniał. Czy nie gospodarz? Ależ tak, bo staje
przy koniach, poprawia na nich uprząż, coś pod
nosem mruczy i nagle, na cały głos, ze
śmiechem:
—Matka, tak żałowałaś trawy, a widzisz? Ani jej
tknęły.
—
To dobrze - odpowiada kobieta - krowy
zacedzić, co będą ją miały, bo nie takie wzgarne
jak te twoje koniki. Ale co się ty tam tak
guzdrzesz? Kończ co duchu to zaprzęganie i
jedziemy. Wystarczy mi i miasta, i sprawunków.
- Na długo? - zaśmiał się w głos. - Na tydzień?
Kobieta burknęła coś pod nosem, ale któreś z nich
już się gramoliło na wóz, nim usadowiło się na
siedzeniu, chwilę gmerało w trawie, może czego
szukało? - i znów słyszę męski głos:
—Chciałaś brać ze sobą chłopaka, a jak bym ci
był nie odradził, gdzie by był teraz? Na badaniu?
—Mojego by nie wzięli - odpowiedziała kobieta.
-Twojego by nie wzięli! A masz na to dowód, że
twój? Tamci, co ich pobrali, też chyba byli tacy jak twój,
a poszli?
- Jak sprawdzą, że to nie ten, co go szukają,
żadnego trzymać nie będą.
- Ale zanim to zrobią, ile czasu upłynie? No,
wio! - trzepnął batem po uprzęży końskiej i nareszcie
zaturkotały koła po kamieniach rynku, a ja dopiero teraz
mogłem się rozprężyć, wyciągnąć jak należy. Ale im
bardziej oddalałem się od rynku, a następnie – od miasta,
tym większy ogarniał mnie smutek, bo jak wynikało z
podsłuchanych rozmów, sytuacja moja była bardzo a
bardzo kiepska. Przecież szukają mnie! A jak by mnie
teraz capnęli w swoje rączki, to żegnaj zdrowie na całe
lata, a życia nie mogliby mnie pozbawić?
I gdzie teraz iść, żeby do tego nie doszło? Na
służbę? A czy wziąłby kto do siebie na służbę chłopaka,
za którym chodzi policja? Zresztą co by mi to dało,
choćby mnie i kto wziął do tej służby? Za to więzienie -
na pewno dużo, bo czy to nie jedyne miejsce, gdzie nikt
by mnie nie odkrył? Przecież tam, jak słyszałem, poza
więźniami nikomu więcej nie wolno być, nawet
komendantowi policji czy komisarzowi! No, mnie, ma
się rozumieć, od razu by wzięli do niego, niechbym im
tylko opowiedział, com nawyprawiał, i masz, policjo,
szukaj sobie wiatru w polu.
A jak by mi tam było, toby było, ale na pewno
by mnie nie zakatrupili, może nawet ani ręki nikt by na
mnie nie podniósł, a ponieważ jestem młody i chętny do
nauki, to kto wie, może by mnie i uczono czego?
Książek tam chyba nie brak, a może i nauczyciel jaki
jest? A ubranie i jedzenie na pewno by mi dali, bo o
głodzie by mnie tam nie trzymano i proszę, źle by mi
było? W końcu by się jeszcze tak złożyło, że bym
wyszedł stamtąd jakim uczonym albo fachowcem.
I spełniłyby się marzenia ojca, bo kiedy bym
wreszcie wrócił do domu, to już nie byłbym taki jak on,
czy ktoś inny od nas, ale miastowiec, ubrany elegancko,
w kamaszkach i w kapeluszu, a na powitanie
podawałbym rękę jak prawdziwi panowie ze dworu...
Tymczasem wóz tak wartko toczył się gdzieś
przed siebie, że tylko grzechotał pode mną. Wreszcie
konie sfolgowały. Znajdowaliśmy się widocznie na
drodze polnej, bo i koła szły równo, bez żadnych
wstrząsów. Jeżeli miałem wracać do miasta, do
więzienia, dalej jechać nie mogłem, szybko się więc
wysunąłem spod trawy, potem, jak piskorz, przez kielnię
- i skok! Ale żem się źle odbił od wozu, placnąłem na
sam środek drogi, aż mi w krzyżach coś łupnęło. A
furman, jak głuchy, ani się obejrzał do tyłu. To ci
człowiek!
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY DRUGI
Las, ale bez chojara. Poręba, dogorywające
ognisko i nieznajomy. Dziwna rozmowa, która się staje
początkiem całej książki. Ale niewiadoma wciąż przede
mną, bom taki mały, głupiutki chłopaczek...
Był już przed wieczerz. Słońce, przechylone
mocno na zachodnią stronę, rzucało długie cienie.
Jeszcze godzina, najwyżej dwie - i zapadnie wieczór, a ja
nie tylko nie wiedziałem, gdzie spędzę zbliżającą się noc,
ale nie wiedziałem, co w ogóle robić.
Chociaż czułem głód, nie rozwiązywałem
węzełka. Usiadłszy gdzieś na przykopie, pod krzakiem
dzikiej róży, popadłem w stan, w którym najchętniej bym
umarł, bo na co mi było dalej żyć? Żeby wpaść w ręce
moich prześladowców? Zresztą choćbym i nie wpadł w
ich ręce, choćby mi się udało uniknąć kary, co mnie
wesołego czekało? Dlatego czy można się jeszcze wahać
z tym więzieniem?
Nagle, sam nie wiem dlaczego, porwał mnie
płacz i długo, długo płakałem, potem wytarłem sobie
oczy rękawem kapoty, wstałem i cóż, ruszyłem w stronę
miasta, do tego więzienia. Niech się dzieje co chce! Ale
po kilkudziesięciu krokach przyszło mi naraz do głowy -
czy warto iść teraz do miasta? Przecież jak zajdę do
niego, będzie już noc, w najlepszym razie późny wieczór,
a czy przyjmą mnie do więzienia o tak późnej porze?
Naczelnik na pewno będzie już spał, urzędnicy chyba też
- i rad nierad, siedź, czekaj do rana, ale gdzie? W którym
miejscu, żeby mnie nie złapała policja? Przecież w
mieście to nie na wsi, tam ani stodół, ani siana, dlatego
czy nie będzie najlepiej, jak prześpię się gdzieś na polu,
w pierwszej lepszej bruździe? Albo po prostu pójdę do
lasu i tam sobie wyszukam jakiego chojara. A ten las,
osnuty sinawą mgłą. przed wieczoru, proszę, tylko ręką
do niego sięgnąć, najwyżej za pół godziny powinienem
już w nim być.
Tak, to będzie najlepsze - zdecydowałem i od
razu puściłem się w tym kierunku nie bardzo się
trzymając ścieżek, żeby sobie skrócić drogę. Mimo to
dopiero po trzeciej pół godzinie, kiedy już brał na dobre
wieczór, dowlokłem się do tego lasu - zmachany,
zziajany, wprost z duszą na ramieniu. A tak widział mi
się on bliski!
Z wyszukaniem chojara też nie było tak łatwo,
jak mi się wydawało. Bo najpierw, zaraz z brzegu lasu -
gęstwa świerków, jeszcze zupełnie młodych, potem
jakieś drągowate cienkusze, a grubych starych drzew -
ani na lekarstwo.
Zawracać na pola nie bardzo mi się chciało, bo co
spanie w lesie, to nie pod gołym niebem w bruździe jak
zając - i choć zmierzch na dobre już zapadł, wszyłem się
między tę drobnicę. Bo co było innego robić?
Oczywiście dość szybko straciłem kierunek, nie
wiedziałem, ani z której strony przyszedłem, ani w którą
przedzieram się. A dookół, ki licho, wciąż jedno i to
samo - rzadzizna! Kiedy więc wyrosła nagle przede mną
ściana świerkowego gąszczu, wprost z radością dałem w
niego nura. Nareszcie jakaś odmiana!
Ale i tu jak na złość nic z tego chojara. Duktem,
niby tunelem, sznuruję więc dalej i dalej i po długim,
długim czasie otwiera się przede mną wolna przestrzeń,
uderza mi w twarz świeże powietrze, ale przesycone tak
bardzo wonią żywicy i trocin, jak bym się znalazł na
podwórzu tartacznym.
Stoję na skraju świerkowiny i wskroś mroku ślepię
to tu, to tam - żadnej budowli nigdzie ani znaku. Za to
jakaż chmara jako tako widocznych łbów po ściętych
drzewach, a między nimi jeden sąg obok drugiego. To
było jasne - miałem przed sobą porębę, mogłem więc
sobie teraz powiedzieć, żem nareszcie u celu, bo gdzie
poręba, tam i chojaki, zresztą korony ich, rozgałęzione
szeroko, wyraźnie było widać na tle nieba. Przed
wdarciem się na jeden z nich trzeba było sobie trochę
wypocząć, przede wszystkim jednak coś zjeść, zmierzam
więc do najbliższego, dość sporawego łba pniaka, żeby na
nim usiąść i nagle - stop! Staję jak wrośnięty w ziemię, bo
oto dostrzegam przed sobą dogorywające ognisko, a w
odległości dwóch kroków od niego siedzi oparty o bok
budy z gałęzi choiny jakiś człowiek. Z pewnością
drzemał, bo wcale się nie poruszał.
Tom wpadł! - pomyślałem odruchowo, mimo to
ruszyłem do niego, już choćby przez samą ciekawość, kto
to taki. Po chwili zobaczyłem dawno nie goloną twarz, a
spod mocno postrzępionego kaszkietu kilka pasemek
szarych, spopielały eh włosów. Nieznajomy miał na sobie
grubą, bajową kapotę, na nogach krypce. Obok leżała
siekiera, jakieś zawiniątko i manierka wojskowa.
Uciekać? Ale dlaczego? Przecież człowiek ten na pewno
mnie nie znał, może nawet o mnie nie słyszał, zamiast
więc uciekać, zrobię najlepiej, jak tutaj zostanę, bo buda
nawet niczego sobie, jak by mi tak poszło dobrze, to kto
wie, może bym w niej i przenocował? A byłoby mi tu na
pewno o wiele lepiej spać, aniżeli na najlepszym nawet
drzewie.
- Już wiem, co zrobię - mówię sobie. - Zajmę się
ogniskiem, żeby nie wygasło, to powinno mu się
spodobać...
Chwytam garść drobnych gałęzi i rzucam na
ogień.
Buchnął kłąb dymu, a niebawem przez igliwie
wystrzela płomień, który już bez przerwy prawie buzuje,
bom nie żałował paliwa. A nieznajomy ani się poruszy,
dopiero kiedy mu przygrzało na dobre, podrywa głową
do góry, a zobaczywszy mnie, od razu pyta, zaskoczony
nie byle jak moim widokiem:
—A ty skąd?...
—Już wygasło - bąkam w odpowiedzi i
wskazuję ręką na ognisko, ale nieznajomy nie
daje się zmylić i znów swoje, a ostrzej niż
wpierw.
—Nie gadaj mi, że wygasło, czy nie wygasło, a
mów jasno, skąd się tu wziąłeś? Pobłądziłeś,
czyś z domu uciekł, he?
—Nie uciekłem, ale... ale ja do służby, nie mam
ojców... - nakręcam starą katarynkę, bo to było
najlepsze, przecież już wypróbowane.
- Do służby? - powtórzył. - A ojcowie nie żyją?
Mizerny jesteś, nie ma co, prawie skóra i kości, widać,
mówisz prawdę, przy ojcach tak byś nie wyglądał...
- Az nauką jak? - pada nagle. - Nie chodzisz do
szkoły? Przerwałeś?
- Tak - odpowiadam cicho, prawie szeptem.
Nieznajomy chwilę mi się jeszcze przyglądał, jak by
mnie taksował - wzrokiem, potem naraz sięgnął do
zawiniątka i wyjął z niego kawałek chleba.
—Masz - powiedział, podając mi go - boś chyba
głodny, co?
—Tak, głodnym, ale czekajcie - powiedziałem
żywo - ja tu mam... byłem w mieście i udało mi
się...
—Ukraść? - poderwał się. - To więcej żebyś mi
tego nie robił, rozumiesz? Bo raz ukradniesz, a
sto razy.za to zapłacisz. Ale kiedy już masz, to
dawaj, pokaż, co tam jest. Cóż to, kiszka? -
zdziwił się. - Ser? A nawet chałka?
Odruchowo wyciągnął rękę, zaraz ją jednak
cofnął.
—Nie, to dla ciebie - powiedział. - Taki mały
pędrak musi dobrze jeść, żeby przybierał na
siłach. Zresztą ja mam co...
—To wasze jutro będziemy jeść, a teraz to, moje.
Dobrze?
—Ano - odrzekł - jak już tak chcesz, to dawaj,
ale samą kiszkę. Ser odłóż na jutro, a chałka
będzie dla ciebie. To nie jedzenie dla mnie,
prawie jak ślina.
Zrobiłem, jak powiedział, a potem tak wyszło, że
cały ser i chałka powędrowały z powrotem do
zawiniątka, bo wystarczyła nam kiszka z chlebem. A
smakowała mi! Smakowała nie mniej i mojemu
kompanowi, bo połknął ją nie wiadomo kiedy, nawet
skóry z niej nie ściągał. Potem, kiedy wytarł sobie usta
rękawem kapoty, powiedział:
- Toś, synu, sam, sierota, jak mówią. I nie miałeś
na kogo popaść, tylko akurat na mnie, to ci los garbaty!
Tak, tak, garbaty los, bo ty nie masz nic, a ja dwa białe, a
trzecie jak śnieg. A takie dwie biedy razem... Jak
myślisz, dobre to?
—Nie wiem, ale chciałbym tu, przy was.
Stróżem tu jesteście czy jak?
—Widzę, synku, żeś przemyślny, umiesz trafiać,
jak trzeba. Tak, stróżem tu jestem. No, gajowy
też tu zachodzi, ale rzadko, a ja tu niby z urzędu
i noc w noc wartuję, żeby kto nie wywiózł
jakiego kawałka czy gałęzi. Bo jak by ci
powiedzieć, ten las zakupił jeden taki Żyd,
Rozenblum się nazywa, i tnie go teraz, rąbie za
krajem. Czas na to, nie czas, ale co robić, jak tak
chce? Widać ma w tym interes...
—To ja będę razem z wami!
—Ze mną! - powtórzył i zamilkł, jak by się
zastanawiał, co ma mi powiedzieć.
,- A nie okradniesz mnie? - pyta niespodzianie. -
Bo taki przemyśleniec, to wiesz, jak jest. Możeś ty licho
wie skąd... - i szybko dodaje: - U mnie tu bogactw tyle,
co kot napłakał, ale i tej manierki byłoby mi szkoda - i
popchnął ją butem przed siebie.
—Ani palcem niczego wam nie tknę! -
zawołałem. - Na Boga się mogę sprawić, na
wszystkich świętych!
—Dzisiaj się sprawisz - odparł - jutro swoje
zrobisz. No, dobra, zostań, ale jak bym tylko co
zobaczył... won od razu. I nie myśl sobie, że
darmo będziesz chleb jadł u mnie, o nie,
kochasiu. Tak dobrze to nie będzie. Może przy
gałęziach, może przy czym innym, a coś tam na
pewno wykombinuję dla ciebie. A na zimę... Ale
do zimy jeszcze daleko.
—Tak, daleko - przytwierdziłem chyba dlatego,
żeby coś powiedzieć. - Do tego czasu różnie
może być - i jak by mnie sam diabeł podkusił,
spytałem nagle: - A policjanty tu nie zachodzą?
- O, bratku! - zawołał. - Policjantów się boisz?
Cóż to, szukają cię już? - i złapał mnie za rękę, zajrzał w
oczy.
—A jak wam wszystko opowiem, nie wygonicie
mnie od siebie?
—Gadaj! - rozkazał krótko.
Jakże mi ciężko było zacząć! Co otworzyłem usta, zaraz je
zamykałem z powrotem, bo kto to widział, żebym mu
opowiadał wszystko! Co
za licho mnie spowodowało z tymi policjantami! Ale jeżeli
ten człowiek ulitował się nade mną i chce mnie przygarnąć
do siebie, to czy nie
powinien znać całego mojego życia? Już choćby dlatego,
żeby mnie potem obronił przed kim, jak zajdzie potrzeba?
Bo o to, żeby mnie wygonił od siebie, to się chyba nie
potrzebuję bać. Zresztą wygoni - trudno, ale policji na
pewno mnie nie wyda, do księdza nie zaprowadzi, tego
mogłem być pewny, dlatego co szkodzi popróbować?
—Tyłeś nabroił, że nie wiesz, z którego końca
zacząć? - spytał.
—E, wiem - odparłem - ale jakoś tak nie idzie...
—
To zaraz, pomogę ci, żeby lepiej poszło. Wal za
mną: wisus był ze mnie... Dobre? - zaśmiał się.
—Dobre, bo tak jest, wisus był ze mnie... -
odrzekłem z wolna i słowo po słowie
poprowadziłem dalej swoją opowieść o moim
życiu, którą kiedyś, kiedyś, jeszcze raz miałem
przeżywać «na nowo.
Ognisko wygasło zupełnie, dookół stała coraz
głębsza noc, rozjaśniona jako tako odblaskiem księżyca, a
ja wciąż opowiadałem. Jasne, że piąte przez dziesiąte, co z
grubsza. Wreszcie dobiłem do końca, a stróż zawołał:
- No i powiedz teraz, nie miałem racji? Huncwot z
ciebie, dubelt huncwot! Bo kto widział zaczynać 1 z
księdzem, z dworem, z sekwestratorem, policją nawet?
Ech, chłopaku, chłopaku, niedobrze... A żeś tego i tamtego
na dudka wystrychnął, to jeszcze gorzej dla
ciebie, bo myślisz, darują ci to? Już cię ścigają,
szu-
—Pomożecie mi? - spytałem i cały wprost
zamarłem w oczekiwaniu na jego odpowiedź.
—A co, może mam cię wygonić od siebie, żebyś
gdzie skapł? Bo gdzie byś ty teraz poszedł? Kto
by ci dał jakieś zachylenie? A zechciałbyś
wrócić do domu, to jeszcze gorzej, bo w takieś
błoto wlazł, pędraku, że niech to!... Ja też
miałem chłopaka - powiedział po chwili, prawie
szeptem - ale był inny, spokojny, skromny... Ale
to może przez chorobę, co go w końcu wzięła, a
zaraz za nim, chyba z żałości, poszła jego
matka...
Nie rozumiejąc, że w tej chwili przeżywał
bardzo smutne, bolesne wspomnienie, bąknąłem, jak
bym się chciał usprawiedliwić:
—Nie wiedziałem, że tak będzie... Tak źle...
—Dużo się robi złego, jak się nie wie, co się
robi. I dla siebie, i dla obcych - odrzekł
spokojnie.
—Ale wy mi darujecie?
—Ja ci nie mam co ani darować, ani nie
darować. Ale na przyszłość masz być inny, i
będziesz inny, bo jak powiedziałem, znalazła się
dla mnie robota, to znajdzie się i dla ciebie, a
oprócz tego postaram ci się o jakieś książki,
kiedy już tak bardzo palisz się do nich. Poproszę
o nie tego Rozenblunia. Bogaty, bo bogaty, ale
wydaje się porządny, uczynny, to może ci da
jakieś stare książki, co już jego dzieciom
niepotrzebne. Zresztą to i dla mnie będzie dobre,
jak mi co czasami poczytasz, bo lubię różne
takie...
Tak skończył się pierwszy rozdział mego życia,
rozdział bezfrasobliwego bisurmanienia się, a zaczął się
drugi, w którym prawie zupełnie miałem nie znać
uśmiechu, radości. Pragnąłem iść do szkoły, uczyć się,
od chwili opuszczenia domu już byłem, jak się okazało,
w szkole, choć wcale sobie nie zdawałem z tego sprawy.
Ale jeżeli tamta szkoła byłaby zrobiła ze mnie „pana”, ta
miała uczynić ze mnie jednego z tych, którzy marzenie
ojca o tym „nowym porządku” mieli wprowadzić w
czyn.
Ale żeby się tak stało, trzeba było tego
wszystkiego, com zrobił, przede wszystkim jednak tej
wojny z księdzem, policją i dworem. Po wielu, wielu
latach miałem ją wygrać, ale wtedy, tej nocy, kiedym już
leżał na pryczy zbitej z prostych, sosnowych palików,
jakże się jej bałem!
Zapatrzony w mrok, ścielący się ponad porębą,
wprost drżałem na myśl o tym, co będzie ze mną, co
mnie czeka jutro, pojutrze? A jeżeli się policja o mnie
dowie, co wtedy? A jakież byłoby nieszczęście, gdyby
mi przyszło i stąd jeszcze uciekać! Ale może nie dojdzie
do tego? Może się uratuję?
I do małego mojego serca, szarpanego
niepokojem i wątpliwościami, wstąpiła maleńka otucha,
a zaraz potem posłyszałem nadchodzącego stróża.
Wracał z obchodu poręby, bo coś mu się zwidziało, że
ktoś tam po niej łazi.
Chwilę postał przed ogniskiem, rzucił kilka
gałązek na ogień i ruszył w głąb budy, w stronę pryczy.
Usiadł na niej i długo się nie ruszał ani nic nie mówił.
Nagłe pochylił się nade mną i poczułem jego rękę na
mojej głowie. Wyszeptał:
- Twarde go czeka życie, gorzkie! Przezwali go
ancykrystem, a to taka bidulka, taka mizerota. W świat
wyruszył, żeby co, zdobyć go? To ci!... - chwila
milczenia, potem znów: - Naprawdę trzeba mu się
postarać o jakie książki, niech ma. Bisurman, bo
bisurman, ale jak to ładnie postąpił z tą kobietą? Widać -
serce złote, to może i mnie tak... I mnie się odpłaci
kiedy, na moje stare lata, jak mu co dobrego okażę?
Zresztą odpłaci, nie odpłaci, a ‘trzeba się nim
zaopiekować, żeby się toto nie zmarnowało, nie skapło.
Przeciem człowiek, nie zwierz.
Chwilę jeszcze posiedział na mojej pryczy, coś
tam sobie rozważając a medytując, potem wstał, pokręcił
się trochę po budzie i wyszedł.
Długo patrzyłem za nim. Tak, to było już pewne;
los mój nareszcie się odmienił, na dobre się odmienił za
sprawą tego oto człowieka, obcego człowieka. I raptem
poczułem do niego wielką miłość, stał mi się drogi,
bliski, zupełnie jak ojciec.
Kiedy mi znikł z oczu, stanął mi niespodzianie w
myślach mój prawdziwy ojciec i tak bardzo zatęskniłem
za nim, że nie wiem, co bym dał, żeby go zobaczyć.
Potem matka, nawet babka... Kochałem ich, w tej chwili
może nawet mocniej niż kiedykolwiek, cóż jednak z
tego, skoro byłem tak daleko od nich i nie wiedziałem,
kiedy ich znów zobaczę. A może już nigdy?
Niebawem przypomniała mi się i Kaśka. Żal mi
jej było, ale czy ja, czy naprawdę ja byłem winien jej
niedoli? Choćbym więc i wrócił teraz do wsi i całą winę
wziął na siebie, czy to by jej co pomogło? Mnie by na
pewno pobili, może nawet do krwi, alboby i coś
gorszego mogli zrobić, a ja - swoją drogą! Bo to nie tak
łatwo z przesądami i zabobonną wiarą takiego
Łaziebnika. A ilu ich we wsi? Co innego, gdybym był
duży. Ale też! Przecie Rożnik jest duży, wygarnia
ludziom prawdę - i co? Tu się powinno inaczej, zupełnie
inaczej... Ale jak inaczej - ani pojęcia nie miałem, bo
skąd? Ja, taki mały, głupiutki chłopaczek?
A nad porębą wciąż stała noc.
„KB”