background image

JÓZEF MORTON 

Wielkie 

Przygody   Małego 

Ancykrysta

„KB”

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Od rzemyczka do koniczka

od małej psoty do Franca i czegoś więcej,

czyli inaczej: moja kariera wisusa

Wisus   był   ze   mnie,   ale   czy   w   wieku   między 

dwunastym a piętnastym rokiem życia można nie być 

wisusem? Zwłaszcza kiedy sprzyjają temu warunki? A ja 

warunki miałem wprost idealne, żeby po całych dniach 

psioczyć   i   płatać   różne   figle,   bo   opiekę   nade   mną 

sprawowała   właściwie   tylko   babka,   częściej   zajęta 

swoim różańcem aniżeli czymkolwiek innym, a ojciec i 

matka jak o świcie  wychodzili  z domu do roboty we 

dworze, to wracali dopiero późnym wieczorem, prawie 

zawsze   tak   zmęczeni,   że   ledwo   mogli   oddychać.   Nie 

dziwota więc,  że nic im się nie chciało, a najmniej - 

zawracać   sobie   głowę   moją   osobą.   Ale   ile   razy 

przeskrobałem coś za bardzo, a ktoś ze wsi naskarżył na 

mnie   przed   ojcem,   zaraz,   ledwo   się   znalazł   w   izbie, 

przywoływał mnie do siebie, obejmował mocno swoimi 

wychudłymi ramionami i pytał:

- Coś tam zmajstrował? Przyznaj się.

Choć wiedziałem, że nie spotka mnie żadna kara, 

bo ojciec nigdy mnie jeszcze za nic nie zbił, bałem się 

mówić prawdę.

- Nic nie powiesz? - pytał ojciec po chwili.

W   głosie   jego   nie   było   surowości.   Była   tylko 

miłość. Z taką samą miłością patrzyły na mnie jego oczy, 

z wielką, bezbrzeżną miłością do swego jedynaka, mimo 

to wciąż milczałem. W końcu, kiedy milczenie dłuższe 

stawało się wprost nie do wytrzymania, bąkałem:

- Ano, tatusiu...

I od słowa do słowa, a nieraz od sylaby do sylaby 

background image

- przyznawałem się do wszystkiego.

Ojciec   długo   nie   mówił   nic.   Patrzył   na   mnie 

smutnym, zdesperowanym wzrokiem.

—Po coś   to  zrobił? -  odzywał   się  w końcu. - 

Dlaczego   z   ciebie   taki   despetnik?   Niedawno 

potłukłeś   Agacie   garnki,   co   się   suszyły   na 

sztachetach, potem strzechę na stodole u Jarmuły 

rozebrałeś,   konie   rozpętałeś...   Dziecko,   co   za 

diabeł wlazł w ciebie?

—Ja nie rozbierałem strzechy u Jarmuły...

—A   kto,   jak   nie   ty?   Przecież   widzieli   cię.   W 

żywe oczy chcesz mi teraz kłamać? Wstydź się!

Znowu zwiesiłem głowę.

-  Jak tak dalej będzie, to co z ciebie wyrośnie? 

Zbój? Łotr?

Nie   przerywałem   swojego   milczenia,   bo   co   w 

takiej   chwili   mogłem   odpowiedzieć?   A   ojciec,   nie 

wypuszczając mnie ze swoich ramion, mówił dalej:

—Ten się skarży na ciebie, tamten się skarży na 

ciebie,  na wsi przezywają cię jancykrystem, to 

już do końca ma tak być?

—Nie, tatusiu...

—Gadasz: nie, za każdym razem gadasz mi nie, a 

furt,   bez   przerwy   jest   jedno   i   to   samo!   - 

odpowiadał takim głosem, jakby wpadał w złość.

—Boś   go   powinien   choć   raz   położyć   na 

pokładankę   i   wsolić   mu   parę   pasów   -   judziła 

nieraz matka. - A ty się ceregielisz, żałujesz go, 

to i masz! Poczekaj jeszcze trochę - pogroziła 

jednego dnia - a na pewno wlezie ci na kark, jak 

nie   będziesz   go   trzymał   krótko.   Jak   się   chce, 

żeby co z niego wyrosło, to trza bić, nie żałować 

ręki. Ale dziadowskie dziecko...

background image

Ojciec spojrzał na matkę groźnie i wykrzyknął:

- To bij! Nie możesz? Albo nie umiesz? A mnie 

nie każ i nie ucz, co mam robić. Sam dobrze wiem.

Ani na moment nie spuszczałem oczu z matki, 

pewny, że zaraz doskoczy do mnie z kijem, ale po chwili 

znów odezwał się ojciec:

- Macie ją! Bicie jej w głowie! A to, że nie ma 

ani  ubrania,   ani   butów,   to   ci   nie   w   głowie?   Przecież 

znowu całą zimę przesiedzi pod pierzynką albo na piecu, 

jak w zeszłym roku, nie wiesz o tym?

A do mnie:

- No, idź już. Ale pamiętaj sobie, że jak się nie 

poprawisz, oddam cię do jakiego terminu albo pójdziesz 

do miasta na służbę. Tam się nie będą z tobą cackać.

Ponieważ   panicznie   wprost   bałem   się   tego 

terminu, a jeszcze bardziej - służby w mieście, chwytał 

mnie suchy płacz.

—Już. się poprawię, tatusiu! - wołałem, gotów w 

takiej   chwili   nawet   świętym   zostać.   -   Nie 

oddawajcie mnie nigdzie!

—No, pamiętaj! - ucinał ojciec krótko.

- A jak zapomni, to co? - uśmiechała się matka 

złośliwie. - Zbijesz go wtedy?

- Nie, tym razem nie zapomni - powiadał ojciec, 

choć   bardzo   wątpliwe,   żeby   wierzył   w   to,   co   mówił. 

Przecież mnie naprawdę tylko psoty były w głowie. Bo 

co   miałem   innego   do   roboty?   Książek   do   czytania   - 

żadnych - ani w szkole, ani u nikogo we wsi, a gry i 

zabawy   z   kolegami   nie   pociągały   mnie,   bo   często 

dochodziło w nich do awantur, bijatyk. Przez to jedno i 

trzymać   nawet   z   nikim   nie   chciałem,   kolegować, 

wolałem być zawsze sam i  wyprawiać  różne psikusy, 

które dawały mi radość,  uciechę i sprawiały, żem się 

czuł „kimś” we wsi, siłą, której niejeden się bał.

Ledwo więc minęła noc, a wraz z nią w pamięci 

background image

ojca rozwiewało się „minione”, w moich myślach już się 

rodziło pytanie: komu i co? A na drugi czy trzeci dzień 

zaczynało się u kogoś strasznie dymić, bo komin okazał 

się zapchany gałęziami, u innego drzwi do domu były 

„na głucho” pozamykane i tak długo nikt nie mógł  z 

niego   wyjść,   dopóki   nie   zlitowała   się   „jakaś   dobra 

dusza”. A jeszcze u innego spokojnie mogli spać choćby 

do   południa,   bo   okna,   zasmarowane   błotem,   nie 

przepuszczały   wcale   światła   i   w   izbie   panowała   bez 

przerwy noc... A paniczów ze dworu, Albina i Teosia, 

nie   kto   inny   tylko   ja   nauczyłem   wielu   „pięknych” 

wyrażeń. To była chryja, że potem przez wiele, wiele dni 

zaśmiewałem się, aż mnie kolki brały.

Ale zacznę od początku, to jest od tego, że u nas 

we   wsi   był   dwór,   wielki,   największy   chyba   ze 

wszystkich,  jakie  są  na  świecie.  Pełno w nim służby, 

robotników, koni, krów całe stada, a pałac murowany, o 

wiele większy od kościoła i ładniejszy.

Żeby   się   zbliżyć   do   niego,   trzeba   było   użyć 

jakiegoś   podstępu,   bo   stał   pośrodku   ogromnego, 

oparkanionego ogrodu, a bramy, prowadzące do niego, 

były stale przez specjalnych stróżów dozorowane. Takim 

podstępem   dla   mnie   było   zrobienie   podkopu   pod   ten 

parkan. Potem, ukryty w gęstych, wybujałych krzakach, 

swobodnie   mogłem   obserwować   pałac   i   ludzi 

pałacowych,   poubieranych   czyściutko,   odświętnie,   jak 

by   codziennie   mieli   niedzielę.   Między   nimi,   ma   się 

rozumieć, uwijali się i panicze.

Albin mógł mieć dziewięć lat, a Teoś - najwyżej 

dwanaście.   Obaj   byli   ubrani   w   barwne,   jaskrawe 

ubranka, jak lalki. Ale byli wcale nie jak lalki! Prawie po 

całych dniach bawili  się, skakali  przez sznur, grali  w 

piłkę, strzelali  z takiego małego karabinu do wróbli  i 

jaskółek albo dosiadali kuców i jeździli po całym parku.

background image

Jak urzeczony, oczarowany patrzyłem za nimi, a 

potem, sam nie wiem dlaczego, postanowiłem spłatać im 

jakiegoś   figla,   zabrudzić   ich   niedzielne,   czyściutkie 

życie. I kiedy któregoś dnia, goniąc się, przebiegali obok 

mojej   kryjówki,   szybko   wynurzyłem   się   z   krzaka   i 

zawołałem jak do dobrych znajomych:

- Witajcie!

Wcale   się   nie   przestraszyli.   Ale   i   nic   mi   nie 

odrzekli.   Obaj   spoglądali   na   mnie   jak   na   coś 

śmiesznego, po chwili ten starszy podszedł do mnie i 

spytał, jak się dostałem do parku.

Żeby sobie z nich zakpić, powiedziałem:

—Przefrunąłem.

—Przefrunąłeś? - zdziwił się panicz. - Tak jak 

ptak?

—Jak ptak - przytaknąłem serio.

—To tam u was na wsi ludzie umieją fruwać?

—U   nas   na   wsi   ludzie   dużo   umieją.   To 

spryciarze.

—Spryciarze?   -   powtórzył.   -   A   co   to   jest 

„spryciarze”?

—Spryciarze to po naszemu mądrzy ludzie.

Nagle   przyszło   mi   na   myśl,   żeby   nauczyć 

paniczów   „chłopskiej   mowy”,   której   na   pewno   nie 

rozumieją, bo nigdy jej nie słyszeli i mówiłem dalej:

—Wykiwać się nikomu nie dadzą.

—A co to jest „wykiwać”?

—Skrzywdzić - odrzekłem i szybko, pospiesznie 

zacząłem sypać powiedzonkami, jakie mi tylko 

ślina   na   język   przyniosła.   Gogusie   byli   nimi 

zachwyceni, ubawieni i co chwila  to jeden, to 

drugi zapytywał:

—A co to jest „wypchać się”?

—Nie chcieć - skłamałem jak z nut.

—A co to jest „pocałuj konia pod ogon”?

background image

—Po naszemu: odejdź ode mnie.

—A „wpadł jak śliwka w gnój”?

background image

N

i

e

 

u

d

a

ł

o

 

s

i

ę

 

c

o

ś

 

k

o

m

u

ś

.

A

 

r

o

z

m

a

m

łany”?

—Bardzo ładnie wyglądający.

—A „fujara”?

—Od fujarki - piękny, zgrabny.

—O,   to   zaraz   powiem   tatusiowi,   że   tatuś   jest 

fujara - zawołał ucieszony Teoś.

- A ja do mamy - pospieszył Albin - że mama to 

rozmamłana beskurcyja.

- Bo beskurcyja - przypomniałem wyjaśniająco - 

znaczy:* bardzo kochany. Ale dosyć - uciąłem swoje 

wykłady. - Jutro więcej was nauczę. Teraz idźta chlać.

—A co to jest „idźta chlać”?

—Na kolację.

—Dobrze, pójdziemy chlać - powiedział Teoś. - 

Ale   przyfruniesz   jeszcze   jutro?   -   I   naraz: 

Dlaczego ty nie wzbijasz się w powietrze, tylko 

chowasz się w krzaki?

—Bo kiedy ja fruwam, nikt nie może na mnie 

patrzeć.

—Jaka   szkoda!   -   powiedział   Albin   niemal   z 

płaczem. Potem może się i rozpłakał z żalu, że 

nie mógł mnie zobaczyć fruwającego, bo wygląd 

miał mazgajowaty, ale ja już byłem daleko od 

nich,   a   niebawem   przekradałem   się   jak   dziki 

królik przez podkop.

Byłem   bardzo   zadowolony,   że   mi   się   udało 

zawrzeć  znajomość  z  paniczami,  a jeszcze więcej,  że 

będę ich uczył „chłopskiej mowy”.

- Czekajcież wy - mówiłem do siebie - nauczę ja 

was,  takich  rzeczy  was  nauczę,  że nieprędko  jeden z 

drugim mnie zapomnisz. Gogusie pałacowe, lalki!

I na następny dzień miałem przygotowany zasób 

specjalnych   słów,   wymyśliłem   również   niezgorszą 

zabawę dla moich nowych „przyjaciół”, na nieszczęście 

jednak   w   chwili   kiedy   „przefruwałem”   parkan, 

background image

poczuł

em 

czyjąś 

rękę na 

plecach 

posłysz

ałem 

okrzyk:

-

  Mam 

cię, 

wstrętn

łobuza!

M

omenta

lnie 

szarpną

łem się 

z   całej 

mocy 

do   tyłu 

i   udało 

mi   się 

wycofa

ć   z 

podkop

u,   ale 

ręka 

kamerd

ynera 

Franca, 

bo   to 

on   był, 

nie wypuszczała mojej kapoty. Kręciłem się jak wąż - na 

nic.   Naraz   poczułem   pod   palcami   kawałek   szkła. 

Chwyciłem go jako moją jedyną broń i udając, że Franc 

wyciąga mnie z podkopu, wysunąłem się z niego, twarzą 

jednak do ziemi, żeby mnie nie poznał, a potem - ciach! 

Ostrym, kantem szkła z butelki w rękę Franca. Franc 

krzyknął:

-  Herr   Gottl  -   i   w   tej   samej   chwili   wypuścił 

mnie, a ja - w nogi!

Przez   wiele,   wiele   dni   potem   myślałem   nad 

sposobem   zemszczenia   się   na   kamerdynerze.   I 

wymyśliłem.

Było akurat lato, ciepło. Wielu ciągnęło do rzeki 

kąpać   się,   któregoś   dnia   pociągnęło   i   Franca,   na   co 

czekałem specjalnie ukryty za krzakiem.

Kiedy się Franc rozebrał, podczołgałem się do 

jego   ubrania,   zabrałem   co   do   szczegółu   -   i   hajda   z 

powrotem w krzaki.

Po   jakimś   czasie   Franc   miał   dosyć   kąpieli, 

wyszedł więc na brzeg i prosto do ubrania, a ubrania nie 

ma!   Pewny,   że   się   pomylił,   skierował   się   w   drugą 

stronę, potem zaczął biegać to tu, to tam, wykrzykując:

-  Gdzie moja ubrania? Klajdung? Nie widziała 

kto? No, ludzia! - zawołał na cały głos - co wy? Bez 

uszawy, co nic nie mówić do mi?

Kto   się   wtedy   kąpał   w   rzece,   dopiero   miał 

uciechę   widząc   biegającego   po   brzegu   kościstego 

nagusa i wykrzykującego bez przerwy:

-  Gdzie moja ubrania?  Herr Gottl  Jak ja teraz 

pójdę do jasny pan graf?

W   końcu   zmęczony,   zrozpaczony,   usiadł   na 

brzegu,   a   ja?   Zaśmiewałem   się   wprost   słysząc   takie 

cudaczne słowa. Ale że to nie mogło trwać wiecznie, 

wyskoczyłem z krzaka i zawołałem:

- Jest ubranie, klajdung!

background image

Z

  jakąż 

radości

ą rzucił 

się   do 

mnie 

Franc. 

Ale 

kiedy 

odebrał 

ode 

mnie 

swoje 

rzeczy, 

długo 

mi   się 

przyglą

dał, 

potem 

powied

ział:

-

 

Ja 

ciebie 

poznał

a.   To 

ty, 

łobuza, 

uczyła 

panicze 

szkarad

a?

P

okazałe

m   mu 

język i wykrzyknąłem:

- Wstrętny szwab!

Długo potem nie mogłem sobie darować, żem 

mu oddał  ubranie.   Niechby był   wracał  do  pałacu  nie 

ubrany.

Oto   niektóre   z   moich   psot,   do   których 

postanowiłem dołączyć nową, sobie na łzy, a diabłu na 

uciechę.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Groźny Kozibródka w szkole, mnie się udaje zrobić

taką chryję, że ha! Na światło dzienne wychodzi Łaziebnik,

a ja znów przyrzekam poprawą

Wieś nasza była duża, dzieci chodziło do szkoły może z setkę, mimo to nauczyciel był 

tylko jeden, człowiek już starszy, mały grubas, z racji brody, jaką stale nosił, przezywany 

„kozibródka”.

Dziwny był z niego człowiek! Nigdy się do nas ani nie uśmiechnął, ani nie powiedział 

nawet dobrego słowa. Wciąż burczący, nachmurzony, zły i stale z linią w ręce.

Kiedy wchodził do klasy, dzieci momentalnie kuliły się w starych, rozchwierutanych 

ławkach, drżały i żadne nie miało odwagi popatrzeć w stronę Kozibródki, bo a nuż jego by 

najpierw wywołał do tablicy? A takiemu nieszczęśnikowi tak długo zadawał pytania, dopóki 

nie doszła do głosu linia, którą ileż dzieci dobrze znało! Długa, gruba, z akacji, do nagiego tyłka 

przylegała   z   głośnym   mlaskaniem.   Delikwent,   trzymany   mocno   przez   swoich   kolegów   - 

największych   i   najgroźniejszych   dryblasów   z   całej   klasy   -   wił   się   i   wył   z   bólu,   klasa   z 

przerażenia była jak martwa, a Kozibródka bił.

- No, dosyć ma! - powiadał w końcu, zasapany. - Puszczajcie go. Teraz będzie już umiał 

tabliczkę mnożenia, nauczyłem go.

Taka pokładanka groziła również za słabe czytanie i niestaranne pismo. Nic bezkarnie 

nie uchodziło, bo nawet za byle pomyłkę w odpowiedzi płaciło się „łapą”. A Kozibródka 

wprost przepadał za tego rodzaju karą. Kiedy więc któreś z dzieci „zasłużyło” sobie na łapę, z 

prawdziwą wprost radością wołał: - Wyciągnij rękę! Winowajca dobrze wiedział, po co ma 

wyciągnąć tę rękę, zamiast więc podać ją do przodu, chował poza siebie, a często obydwie ręce 

wciskał do kieszeni. Wtedy Kozibródka z iskierkami gniewu w oczach chwytał swoją potężną 

dłonią malutką piąstkę, rozwierał ją i trzymając za końce palców, ciął w nią linią albo prętem 

„wiklakiem”. Za karę zaś, że się nie wyciągnęło ręki od razu, dostawało się dwie, trzy łapy 

więcej; albo wyskakiwały z ławek dryblasy - i „chodź, bratku, na pokładankę”, od której wolne 

były tylko dziewczyny. Za to łap to już im Kozibródka nie skąpił, żeby i one znały jego moc i 

drżały przed jego ręką.

Nie lubić go - to było mało. Jego należało nienawidzić i wiele dzieci naprawdę go 

nienawidziło, a niejedno życzyło mu nawet wszystkiego najgorszego, mimo że tylko dzięki 

background image

takim metodom ten i ów nauczył się jako tako pisać i rachować, inaczej, co by tam znaczyła dla 

niego nauka! Zamiast chodzić do szkoły, bisurmaniłby się jeden z drugim, jak bisurmaniłem się 

ja, ale ja, na szczęście, miałem niezgorszą pamięć i bez pomocy linii „wchodził” mi olej do 

głowy. Sam Kozibródka mówił o mnie nieraz, że jestem zdolny i że gdybym był w mieście, to 

kto wie, czy nie wyrósłby ze mnie jaki tęgi „głowacz”. Ale że byłem synem fornala, czekało 

mnie jedno: to samo, czym żył mój ojciec - dworska służba. Być może dlatego coraz rzadziej 

ostatnio byłem wzywany do tablicy,  za to coraz częściej  - do różnych robót w niemałym 

gospodarstwie   Kozibródki.   Najwięcej   czasu   spędzałem   w   piwnicy,   gdzie   chodziłem   po 

ziemniaki, które później trzeba było usiekać i zanieść świniom.

Całe pół dnia przeleniuchować - to była nie lada frajda dla wielu z klasy, ten i ów palił 

się   do   niej,   a   ja   po   prostu   nienawidziłem   tego   i   -   pamiętam   -   długo,   bardzo   długo 

przemyśliwałem   nad   tym,   jak   się   zemścić   na   Kozibródce.   W   końcu   wykombinowałem 

niezgorszy nawet „figiel”: pościnam mu bzy w ogrodzie.

A bzy miał wspaniałe, ładniejsze aniżeli kwitły we dworze. Bukiety były duże, pełne, 

białe i ciemnopurpurowe, z odcieniem fioletowym. Kto raz na nie spojrzał, był nimi urzeczony, 

szczególnie młodzi, z których niejeden dużo by dał za to, żeby móc je choć powąchać, bo o 

ułamaniu najmniejszej gałązki mowy być nie mogło, w takim niedostępnym miejscu rosły; 

jeden bok ogrodzenia stanowił mur przykościelny, drugi - szkoła, a dwa pozostałe - wysokie 

sztachety.

Dla wielu mur ten oraz sztachety - to była zapora nie do przebycia, lecz nie dla mnie, 

com już nie po jednej kalenicy chodził nocą i niejedno drzewo zwiedził w poszukiwaniu ptasich 

jaj. Ponieważ jednak bzy zaczynały dopiero kwitnąć, nie osiągnęły jeszcze swojej pełni piękna, 

myśl pościnania ich odłożyłem na później, tym bardziej że nagle zachciało mi się zabawić w 

dzwonnika. Ot, ni stąd, ni zowąd naszła mnie taka chęć, która niebawem do tego stopnia 

opanowała moją wyobraźnię, że o niczym innym nie myślałem, tylko o tym.

- Jest już noc - mówiłem do siebie - ludzie szykują się do spania, a tu naraz wali wielki 

dzwon. Ogień? Nieszczęście jakie? Ten i tamten wyskoczy przed dom i dalej rozglądać się po 

świecie, pytać... Cóż za niezwykła chryja!

Ale wywołać tę chryję to była nie lada sztuka, bo klucze od dzwonnicy znajdowały się 

stale na plebanii. O wydostaniu ich stamtąd nie było mowy. I znów, jak przy wielu moich 

„kawałach”, trzeba było szukać sposobu.

background image

Com się jednak nie nakombinował i nie nakręcił 

głową, nic z tego nie wychodziło. W końcu wybrałem 

się pod dzwonnicę, żeby ją dokładnie obejrzeć.

Był   to   wcale   niemały   budynek,   cały   zbity   z 

grubych   desek.   Na   wysokości   trzech   metrów   czarne, 

przepaściste otwory - okna, po jednym z każdej strony. 

Drzwi   duże,   masywne,   nabite   olbrzymimi   ćwiekami, 

roboty kowalskiej, nie do oderwania ani też wyważenia,

A gdyby tak podkopem? - przyszło mi do głowy.

Ale wystarczyło spojrzeć na ziemię - opokę, na 

jakiej   stała dzwonnica,  żeby  od nowa zwiesić   nos na 

kwintę.

Zapadał już lekki zmrok, czas było wracać do 

domu, a ja wciąż stałem oparty o mur przykościelny, z 

oczami wlepionymi w dzwonnicę. Naraz zobaczyłem - 

dziwne,   że   dopiero   teraz   -   iż   przy   samej   prawie 

dzwonnicy rośnie akacja. Wprawdzie młoda jeszcze, ale 

tak wysoka, że czubkiem swoim sięgała powyżej dachu. 

A na to, jak ją zbliżyć do okna, przez które prowadziła 

jedyna   droga   do   środka,   miałem   już   swoje   sposoby. 

Wypróbowane, dobre sposoby!

-   Hej,   dobra   nasza!   -   wykrzyknąłem   i   aż 

podskoczyłem sobie z radości, chociaż wspinanie się na 

kolczastą   akację   nie   należało   do   przyjemności. 

Nazajutrz, kiedy się już na dobre ściemniło, znów tutaj 

przyszedłem,   ale   odpowiednio   przygotowany.   W 

kieszeni   miałem   mocny  sznurek  z   przywiązanym  doń 

hakiem, a nogi po-okręcałem sobie grubo szmatami. Dla 

większej   pewności   i   bezpieczeństwa   chwilę 

nadsłuchiwałem,   czy   kto   nie   nadchodzi,   potem 

splunąłem   zamaszyście   w   ręce   i   hajda,   począłem   się 

wspinać.

Drzewo   początkowo   znosiło   spokojnie   moje 

ruchy,  potem  zaczęło  się chwiać  i  przeginać,  a kiedy 

podciągnąłem   się   na   wysokość   okna,   tak   bardzo   się 

background image

naraz przechyliło w stronę przeciwną od dzwonnicy, że 

omal   nie   spadłem   łbem   na   ziemię.   Na   szczęście   nie 

trzeba się już było wspinać wyżej, wyciągnąłem więc 

sznurek   z   kieszeni.   Jeden   jego   koniec   miałem 

przywiązany do dziurki od guzika w marynarce, a drugi, 

ten z hakiem, rzuciłem w kierunku okna. Udało się? No, 

jeszcze by nie? Hak wpadł jak kula wprost do środka i 

teraz zacząłem ostrożnie, powolutku podciągać sznur. I 

tym razem się udało: hak zaczepił się o coś, możliwe 

nawet, że o gwóźdź. Oto co znaczyło mieć szczęście!

Chwilkę   odpoczywałem   dla   nabrania   sił   -   po 

czym, nie wypuszczając sznurka z ręki, dalej go zwijać, 

a   ponieważ   hak   trzymał   mocno,   jak   wbity   w   ścianę, 

razem więc z akacją przybliżałem się coraz bardziej do 

okna.

Nie wiadomo kiedy odległość z metrowej stała 

się półmetrową, potem dzieliło mnie od dzwonnicy tylko 

kilkadziesiąt   centymetrów,   może   trzydzieści   najwyżej, 

po paru minutach jeszcze mniej i naraz stop, ani jednego 

centymetra dalej.   Nic  dziwnego.  Akacja bardziej  była 

zgięta,   niż   można   ją   było   zgiąć,   a   czubek   jej   już 

trzeszczał złowrogo. A mnie do brzegu okna brakowało - 

ile?  Najwyżej  dwa cale.  O tę odległość  musiałem się 

jeszcze przybliżyć. Całą siłą przyciągałem się więc dalej, 

choć w każdej chwili mogło mnie spotkać najgorsze. I to 

najgorsze   stało   się,   nawet   dość   prędko,   cały   czubek 

akacji złamał się jak wyschła chabina, ale w ostatnim 

momencie,   kiedy   już   leciałem   w   dół,   udało   mi   się 

uchwycić   okna,   a   ponieważ   ręce   miałem   silne, 

muskularne,   z   łatwością   podciągnąłem   się   do   góry,   a 

potem   -   skok   i   znajdowałem   się   na   podłodze   w 

dzwonnicy. Nareszcie! Uff! Ale i zmęczony byłem!

Sapałem głośno jak miech, ale gdzie bym ja teraz 

odpoczywał!   Ani   mi   to   w   głowie   było,   bom   ledwo 

zobaczył dzwon, na tle nieba w oknie widoczny zupełnie 

background image

wyraźnie,   już   byłem   przy   nim.   Cóż   za   olbrzymie 

dzwonisko, no, no, no! Średnicy mogło mieć chyba z 

półtora metra, na rozkołysanie takiego smoka powinno 

się mieć siłę nie lada chłopa, mimo to chwyciłem za 

powróz. Dość długo szarpałem go w dół raz za razem, 

jak bym się z nim bawił, przecież w końcu drgnął, a 

potem zaczął się z wolna, rytmicznie bujać.

Kiedy długo, długo potem usłyszałem pierwsze 

uderzenie -. pot wprost strugą lał się ze mnie - zamiast 

się ucieszyć, struchlałem z przestrachu, tak zabrzmiało 

ono głośno i niesamowicie. Odruchowo obejrzałem się 

na boki, ale moje ręce ani na moment nie wypuszczały 

sznura   i   dzwon   po   kilku   pojedynczych   uderzeniach 

zaczął walić jednostajnie - grzmiał. Teraz już się niczego 

nie bałem, ba, z radości śmiałem się na cały głos. Udała 

się chryja? Jeszcze jak się udała!

Naraz ktoś na samym dole dzwonnicy krzyknął i 

poczułem pietra. Sznur wypadł mi z ręki, przyskoczyłem 

do bariery, wlepiłem oczy w dół. W mroku, jaki tam 

panował,   nie   mogłem   jednakże   nic   zobaczyć. 

Tymczasem dzwon, rozbujany nie byle jak,  walił  bez 

przerwy i swoim głosem zdawał się mi grozić:

- Czekaj, łobuzie, będziesz miał teraz za swoje. 

Tam na dole jest kościelny, a jak cię złapie w swoje ręce, 

nie   wyjdziesz   z   nich   cały.   Po-łamie   cię!   Po-kruszy, 

wisusie!   Wisusie!   Ancykryście!   Ale   dobrze   ci   tak 

będzie, do-brze, do-brze!...

Zabiło   mi   serce   gwałtownie,   bo   dopiero   teraz 

przypomniałem sobie, jak ciężką rękę miał kościelny, ale 

że nie było już ani gdzie, ani jak uciekać, skuliłem się w 

sobie jak osaczony zając i przycisnąłem do bariery.

Po   niedługiej   chwili   zobaczyłem   duży, 

nieforemny cień na schodach. Kiedy znajdował się mniej 

więcej w połowie drogi, przystanął, trzasnęła zapałka, a 

potem, o zgrozo, błysła świeca. Teraz ma się rozumieć 

background image

ruszył   pod   górę   prędzej   i   pewniejszym   krokiem, 

mrucząc

background image

coś   pod   nosem   i   sapiąc   wściekle.   To   sapanie 

zdradziło   go.   Był   to   ksiądz.   Czyżby   więc   kościelny 

wcale nie przyszedł? Ależ był i on, właśnie na samym 

dole odezwał się jego głos, pytający księdza, czy mnie 

już   widzi.   Ksiądz   mu   nic   nie   odrzekł,   a   ja,   niewiele 

myśląc, położyłem się na podłodze, podsunąłem się do 

pierwszego stopnia schodów i kiedy ksiądz był może o 

krok   ode   mnie,   ukryłem   głowę   między   rękami   i 

gwałtownym obrotem sturlałem mu się prosto pod nogi. 

Posłyszałem   krótki,   bełkotliwy   krzyk   i   ksiądz   całym 

swoim   potężnym   ciałem   runął   na  schody.   Świeca 

wypadła   mu   z   ręki,   zagasła,   a   dzwonnicę   zaległy   od 

nowa ciemności.

Przeturlawszy się kilka stopni, zatrzymałem się i 

zacząłem   zastanawiać,   co   dalej   czynić.   W   końcu 

postanowiłem   leżeć   cicho   i   czekać   na   nadejście 

kościelnego. Przecież, drań, nie będzie wiecznie dukwiał 

na dole. Musi przyjść z pomocą księdzu, który, gramoląc 

się z wolna, jęczał na cały głos:

To   mnie   łobuz   urządził.   Ancykryst!   Szatan! 

Już   ja   mu!...   Skórę   żywcem   każę   zedrzeć,   z 

kościoła wypędzę, wyklnę... Och!... Kościelny! - 

zawołał naraz.

—Idę, już idę - odrzekł niepewnie kościelny i 

żeby   sobie   dodać   odwagi,   zaświecił   zapałkę. 

Lecz   zapałka   wnet   się   wypaliła   i   kościelny 

zatrzymał   się.   Po   chwili,   zaświeciwszy   drugą, 

ruszył od nowa, oglądając się trwożliwie na boki, 

a ksiądz, tupiąc wściekle nogami, wydziwiał na 

cały głos:

—Co   kościelny   tak   wolno   idzie?   Ruszać   się 

prędzej,   bo   on   tu   siedzi,   tu,   koło   mnie,   na 

schodach.   Poderwał   mi   łobuz   nogi,   ale   ja   go 

złapię, nie ujdzie mi, przecież drzwi zamknięte.

—Nie,   nie   zamknięte   -   powiedział   cicho 

background image

kościelny.

—Co kościelny mówi, że drzwi nie zamknięte? 

Ależ z kościelnego fujara! Bo jak można było 

nie zamknąć drzwi za sobą?

background image

Kościelny nic nie odrzekł. Ja leżałem wciąż na 

swoim stopniu tak cicho jak mysz pod miotłą, chociaż 

aż do rozpuku śmiać mi się chciało, że jednemu już się 

wywinąłem, a za chwilę i drugiemu pokażę, gdzie raki 

zimują.   O,   zaraz   go   urządzę!   I   szarpnąłem   sznur   do 

siebie. Hak przeleciał po podłodze z głośnym brzękiem, 

ksiądz się przeżegnał i zawołał:

-  Co   kościelny   robi?   Żarty   sobie   stroi? 

Brzękadłami rzuca pod nogi?

Kościelny widocznie nie wiedział, co odrzec, bo 

milczał jak zaklęty, a ja znów pociągnąłem za sznurek, 

ale tym razem tak gwałtownie, że hak stoczył się po 

schodach w dół.

—Proszę   księdza!   -   wykrzyknął   kościelny 

wylękłym głosem. - Tu straszy!

—Uhuuuu!   -   zawyłem   jak   strzyga,   o   której 

opowiadała mi nieraz matka, i zerwałem się na 

nogi.

Ksiądz wrzasnął:

—Łapaj go, trzymaj! To on, ancykryst jeden!

—Uhuuu!   -   powtórzyłem   jeszcze   bardziej 

upiornie,   po   czym   uczepiwszy   się   poręczy 

schodów spuściłem się po niej w dół.

—Jest? - wołał z góry ksiądz.

—Nie,   nie   ma   -   odrzekł   kościelny   cicho, 

zamiatając rękami dookoła siebie.

—To uciekł?

—Chyba... Ale to może duch jaki, a nie...

—Dureń z kościelnego, fujara! - odrzekł ksiądz i 

począł schodzić w dół. Dla mnie nie było już ani 

chwili do stracenia. Trzymając się bez przerwy 

poręczy   przesunąłem   się   o   parę   stopni   niżej, 

potem   jeszcze   raz   podciągnąłem   się   w   górę   i 

‘stanąwszy   poza   kościelnym,   krzyknąłem 

grubym, ryczącym głosem:

background image

—Fujara!

Ksiądz rozpieklił się na całego.

background image

-No i duch to był? Niech mi kościelny nic nie 

odpowiada, niech nic nie mówi, bo... nie wytrzymam!

Nie   byłem   ciekawy   dalszego   biegu   wydarzeń 

między nimi i wysmyknąłem się cicho poza drzwi, a 

potem już biegłem co tchu do domu.

Alarm,   jaki   zrobiłem,   wywołał   we   wsi   wielki 

niepokój, bo prawie przed każdym domem stali ludzie i 

wypowiadali swoje przypuszczenia.

-  Pali   się gdzie?   A  może to  na  śmierć  czyją? 

Albo na wojnę?

Ode mnie z domu też stali przed progiem. Ojciec 

głośno   klął,   wypowiadając   jednocześnie,   że   to 

dzwonienie musiał zmajstrować jakiś łobuz, którego jak 

najprędzej   powinni   złapać   i   na   golca   wsypać   mu   ze 

trzydzieści pasów.

- Ech, chyba się pali - powiedziała matka. - Bo 

kto   by   tam   mógł   wejść   na   dzwonnicę?   Przecie 

zamknięta.

—Łobuz jak zechce, to i na kościół wylezie - 

niczym kot, cóż dopiero na dzwonnicę. A mało 

ich we wsi? Czas naszego Mańka wziąć krócej...

—Zawsze mówisz - wziąć krócej, a nigdy nie 

bierzesz. A z chłopaka nie bisurman się robi, a 

cały sowizdrzał, tylko mu psie biskonty we łbie.

—Uczy się niezgorzej... - zaczął ojciec.

—Co tam ta jego nauka! Chleba z niej nie będzie 

jadł.

- A i nie będzie chyba jadł - westchnął ojciec 

smutno. - Bo mała ta jego nauka, malutka, aby tyle, że 

umie czytać i pisać. Ale jakby tak... jakby tak...

-  Nie stękaj! - przerwała mu matka gniewnie. - 

Wiem, co ci świta we łbie, ale to nie dla ciebie i nie dla 

niego. Nauka w mieście kosztuje wielgachny pieniądz, a 

stać cię na niego? Pomyśl lepiej o tym, żeby chłopaka 

zabrać już ze szkoły i dać do jakiego fachu.

background image

—A masz na ten fach? Stolarz czy szewc nie 

będzie go trzymał darmo u siebie, dlatego lepiej, 

niech jeszcze pochodzi trochę do szkoły, to mu 

na złe nie wyjdzie. Zresztą obowiązek jest uczyć 

dziecko...

—Obowiązek! - burknęła matka. - Co mi tam ten 

obowiązek,   jak   przez   tę   twoją   szkołę   chłopak 

rozpuszcza się jeszcze bardziej, wisusuje!

—No, myśmy też w młodych latach...

Babka nie brała udziału w rozmowie. Siedząc na 

gołej ziemi odmawiała głośno pacierz, powtarzając co 

chwila z jękiem płaczliwie: - Jezu mój słodki, daruj mi 

moje grzechy! - jak by zbliżał się już koniec świata.

Kiedy   stanąłem   na   progu   z   głośnym 

chrząkaniem, żeby zwrócić na siebie uwagę, najpierw 

odwrócił się ojciec.

—Maniek, toś ty?...

—Co ja? - wyjąkałem.

- Toś ty dopiero teraz przyszedł? Gdzieś był? - 

Na rybach - odrzekłem niepewnie.

—Na rybach! - powtórzył, jak by zaszydził. - A 

nie wiesz czasem, kto tak dzwonił?

—Chyba kościelny, może na ogień...

—To łobuz dzwonił, a nie kościelny na ogień - 

wykrzyknął.   -   A  ty  żebyś   mi   się   od   dzisiaj   z 

nikim nie zadawał, z żadnymi kolegami. A jakby 

mi   przyszedł   kto   ze   skargą   na   ciebie,   to!...   - 

pogroził ręką.

—Rozumiem - odpowiedziałem cicho.

—No, pamiętaj!

Matka mruknęła pod nosem:

-: Do jutra na pewno będzie pamiętał. Ale czemu 

tu się dziwić? Dziadowskie dziecko, to i dziadowskie 

wychowanie...

- Ty znów swoje? - spytał ojciec. - To wzięłabyś 

background image

lepiej kija i wlała mu, a nie przycinała mi.

background image

—I   jak   mi   Bóg   miły,   wezmę,   bo   myślisz,   że 

jestem taka jak ty?

—W imię Ojca i Syna... - przeżegnała się głośno 

babka   i   wstała   z   ziemi,   mrucząc:   -   Jedno 

drugiemu przygania, a oboje nic nie warci. Bo 

zamiast chłopakowi wrzepić ze dwa, trzy pasy, 

żeby nie latał całymi dniami po wsi, a siedział w 

domu, jak Pan Bóg przykazał, to wy... Pluć na 

takie wychowanie!

Potem   od   nowa   z   głośnym,   modlitewnym 

westchnieniem zaszeptała:

-  i W imię Ojca...  Panie Boże, zmiłuj się nad 

grzeszną moją duszą!

I z tym szeptem wtoczyła się do izby, w której 

paliła   się   mała   lampka   naftowa.   Ojciec   i   matka 

postępowali za nią. Nie mówili nic.

Wtem niedaleko od nas rozległ się tupot czyichś 

prędkich   kroków,   a   niebawem  stanął   na  progu   naszej 

sieni chłop malutki jak wyrostek, a chudy jak nietoperz 

na wiosnę, ale za to głowę miał tak wielką, że podobna 

była do szkopka. Przypuszczalnie nikt we wsi nie znał 

jego   prawdziwego   nazwiska,   tylko   jego   przezwisko: 

Łaziebnik,   które   nie   wiadomo   kto   mu   przykleił   i   nie 

wiadomo kiedy. A cudak był z niego nad cudaki. Nigdy 

nie   jadał   żadnego   mięsa,   nie   pił   wódki,   nie   palił 

papierosów, dwa razy się już żenił i miał trzynaścioro 

dzieci.   Gospodarkę   wprawdzie   zbierał   niemałą, 

ponieważ   jednak   nikomu   się   nie   chciało   pracować   w 

niej,   a   podatki   łupiły   go   niezgorsze,   bieda   u   niego 

królowała...   Ale do kościoła  uczęszczał  codziennie na 

każde   nabożeństwo   i   pragnął   tylko   jednego:   żeby   po 

śmierci postawili mu figurę na grobie.

Stanąwszy w progu sieni dobrą chwilę spoglądał 

to na ojca, to na matkę, w końcu zawołał:

—Wincenty,   gdzie   wasz   chłopak,   psie   mięso, 

background image

jucha?

—O, tu! - ojciec wskazał ręką w moim kierunku.

background image

Łaziebnik popatrzył na mnie groźnie.

—Dopiero teraz przyszedł, psie mięso, jucha?

—Bo co? - spytał ojciec.

—Bo gadają na wsi, psie mięso, jucha, że to on 

się dostał na dzwonnicę i dzwonił.

 Był na rybach - powiedział spokojnie ojciec. - 

A od rzeki do dzwonnicy, sami wiecie, kawał drogi.

- Wincenty, bronicie go, psie mięso, jucha, a to 

łobuz!

Ojciec popatrzył na Łaziebnika takim wzrokiem, 

jak by za chwilę miał się na niego rzucić z pięściami.

—Na   swoje   możecie   wołać   od  łobuzów,   a  na 

mojego - wara wam!

—No,   nie   gniewajcie   się   -   powiedział 

przepraszająco   Łaziebnik   -   nie   chciałem   was 

urazić, psie mięso, jucha, ale, widzicie, ludzie na 

wsi... A księdzu stała się straszna despeta.

—A cóż tam znowu? Despeta?

Tak, despeta. Jaka, to jeszcze nie wiem, ale 

słyszałem, że straszna.

—Na pewno nie przez mojego. A ja nigdy nie 

kłamię. Wiecie o tym?.

Wiem.   No   -   ostajcie   z   Bogiem,   psie   mięso, 

jucha.   Ale   jakby   tak   wyszło   -   dodał 

niespodzianie - że to on, to z samego raniutka 

niech idzie do księdza z przeproszeniem, bo po 

co   nosić   w   sobie   grzech?   Po   chrześcijańsku 

radzę.

—Dobrze   radzicie   -   powiedział   ojciec   -   ale 

wiem, że to nie on. No, idźcie z Bogiem.

Cały czas stałem w progu izby czując w nogach 

ogień. Kiedy wyszedł wreszcie Łaziebnik, ojciec obrócił 

się   z   wolna   w   moją   stronę   i   długo   patrzył   na   mnie. 

Zwiesiłem   głowę.   Ten   mój   ruch   był   zbyt   wymowny, 

żeby ojciec nie spytał cichym szeptem, niemożliwym do 

background image

usłyszenia ani przez matkę, ani też przez babkę.

background image

-Toś ty?...

Podniosłem głowę, ale nie odrzekłem nic. Ogień 

z nóg przeszedł mi wyżej, aż pod samo serce.

-  Ech,   dziecko,   dziecko!   -   wydarło   się   ojcu 

westchnienie.

Jakże przykro musiało mu być i za mnie, i za 

siebie. Przecież powiedział, że nie kłamie, że nigdy nie 

kłamie.   Czuł   się   teraz   na   pewno   jak   by   współwinny 

mojego postępku, mimo to już nic więcej nie mówił do 

mnie tego wieczoru. Kazał matce podać kolację, a potem 

od razu poszedł spać, ale nazajutrz raniutko, kiedyśmy 

pozostali sami w izbie, wziął mnie za rękę i spytał cicho:

- Dlaczegoś to zrobił? Mało ci czego innego, to 

ci  się  tego  jeszcze  zachciało?  Księdzu  stała  się  jakaś 

despeta... Co to za despeta?

Nie odrzekłem nic.

—Dziecko, jak mogłeś to?... Sam wiesz, że cię 

kocham i jeszcze cię nigdy za nic nie uderzyłem, 

ale czy wiesz, że mogłeś się był zabić?

—Nic   mi   się   nie   stało!   -   powiedziałem   z 

odcieniem zuchwalstwa.

—Ech,   Maniek,   Maniek!   -   pokiwał   smutno 

głową ojciec.  - Zachciało ci się głupoty, teraz 

zobaczysz,   co   będzie.   Nauczyciel   w   szkole. 

zacznie robić dochodzenia, a jak się dowiedzą, 

żeś to ty, na pewno do kryminału cię zamkną. Bo 

kto to widział: urządzić alarm w nocy! I co ci z 

tego przyszło?

—Nic, ale jakoś weselej  będzie we wsi.  Będą 

mieli o czym gadać.

—I bez tego mają o czym gadać, bo bieda coraz 

większa.

Ale o biedzie nie mówi się wesoło. A ja bym 

chciał,   żeby   było   wesoło.   Jak   we   dworze.   A 

panicze   mają   guwernantki   i   jeszcze   jakieś... 

background image

Gadają   z   nimi   o   mądrych   rzeczach,   książki 

czytają,   po   zagranicznemu   rozmawiają,   a 

różnych   zabaw   ile   mają!   W   prawdziwe   kuce 

nawet jeżdżą... Ojciec pogłaskał mnie po głowie.

—Dziecko, tyś nie panicz - i powiedział cichym 

głosem.

—Ale bawić to mi się wolno. Na mój sposób - 

odpowiedziałem zadzierzyście.

—Wolno, a jakże, ale jak ludzie skarżą się na 

ciebie, to już niedobrze.

—Komu niedobrze, a komu wesoło. Pamiętacie, 

jak.   się   śmieli   z   Franca,   kiedym   mu   schował 

ubranie?   Latał   po   brzegu   i   wołał:   gdzie   moja 

klajdung? Kobiety uciekały na jego widok jak od 

diabła, a chłopy śmieli się do rozpuku. Uciecha 

była... A teraz, jak się rozniesie po wsi, że ksiądz 

majtnął do góry nogami, to nie będzie uciechy?

—Synu! - zawołał ojciec i zaraz potem cicho, 

cichutko:   -!   Ksiądz   majtnął   do   góry   nogami? 

Aleś ty... aleś ty prawdziwy jancykryst! W złą 

godzinę   widać   przyszedłeś   na   świat   i   w   złą 

zejdziesz z niego. Najgorzej, że ja ucierpię przez 

to. Już kłamałem. A mało brakowało, że byłbym 

się rzucił na Łaziebnika z pięściami. O kogo? O 

ciebie. A jak wyjdzie na jaw, żeś to ty dzwonił, 

prawie  mi  na dwór nie wychodzić  ze  wstydu. 

Synu, synu!

Potem   popatrzył   na   mnie   mokrymi   od   łez 

oczami, objął mnie, jak nieraz to robił, i spytał:

—Poprawisz się?

—Poprawię, tatusiu - odrzekłem machinalnie.

—Prawdę mówisz?

—Tak, prawdę...

Dla ojca, dla jego serca i jego wielkiej miłości do 

mnie ta odpowiedź była wystarczająca.

background image

-  Pamiętaj! - powiedział, grożąc mi palcem dla 

dodania   sobie   surowości.   -  Ale   jak   jeszcze   raz   się 

zawiodę na tobie, to naprawdę zacznę cię bić i do służby 

cię oddam, bo szkoła... Zresztą ta szkoła, jak widać, nic 

ci dobrego nie daje, bisurmanisz się tylko coraz bardziej, 

za dużo masz wolnego czasu. -  I westchnął smutno: - 

Mnie inaczej wychowywał ojciec. Za byle co bił pasem, 

ale że pił i całą gospodarkę przepił, dzisiaj pracuję na 

cudzym, a na książce nawet się nie znam, bo kto mnie 

miał posyłać do szkoły? Zresztą szkoły u nas we wsi 

wtedy nie było... Ech! - znów westchnął. - Ale pójdę już, 

bo gotowi we dworze krzyczeć za spóźnienie albo i parę 

groszy   wytrącić   przy   wypłacie.   -.  Uwolnił   mnie   ze 

swego   objęcia.   -   A   ty   pamiętaj!   Przestań   wreszcie 

łobuzować, bo to źle się kiedyś skończy dla ciebie.

Nie   odrzekłem   nic,   a   ledwo   wyszedł   ojciec   z 

domu,   zerwałem   się   z   łóżka,   ubrałem   piorunem   i 

wybiegłem na dwór.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Wchodzę  w   komitywą   z   księdzem,   zostają 

pomocnikiem organisty niezwykłe skutki tego

Słońce   dopiero   co   wzeszło   na   czystym, 

pogodnym niebie, mimo to już było ciepło i zapowiadało 

się   na   upał,   który   cieszył   ludzi   tylko   w   pierwszych 

dniach, a dziś, po dwóch bez mała tygodniach, zaczynał 

coraz wyraźniej tego i tamtego trwożyć groźbą posuchy. 

Wraz   z   innymi   tej   posuchy   bali   się   również   ojciec   i 

matka,   choć   nie   mieli   żadnego   pola,   ja   jeden   tylko 

modliłem się w duchu o to, żeby taka słoneczna pogoda 

panowała bez przerwy. Bo ile razy padał deszcz, to mi 

było tak smutno! I kamieniem musiałem wtedy siedzieć 

w domu, a w słoneczną pogodę dopiero wiedziałem, że 

żyję.   Rzeka,   las,   łąki   -   mogłem   po   nich   brodzić, 

przepadać w ich ustroniach i zabawić się można było, 

figlować...

Piękny,   rozjaśniony   słońcem   poranek 

przywitałem   więc   okrzykiem   radości,   a   ponieważ 

mogłem   się   już   zająć   bzami   Kozibródki,   pobiegłem 

spenetrować   teren:   jak   będzie   najlepiej   dostać   się   do 

ogrodu, przez mur czy też przez sztachety?

Na wsi tu i tam widać już było ludzi. Jedni kręcili 

się   wokół   swoich   gospodarstw,   inni   szli   do   kościoła, 

właśnie   przed   chwilą   sygnowali   na   mszę   poranną. 

Dziwne, że nie zobaczyłem między nimi Łaziebnika. Nie 

zobaczyłem   go   i   przed   kościołem,   gdzie   stało   kilka 

grupek mężczyzn i kobiet. Zobaczyłem za to księdza.

Wyszedłszy   z   bramy,   osadzonej   w   murze 

okalającym   kościół,   zmierzał   prosto   ku   zakrystii 

powolnym, majestatycznym krokiem, kolebiąc się nieco 

na boki. Spostrzegłszy mnie stojącego na wprost ogrodu 

Kozibródki,   przystanął   wyraźnie   zdziwiony   moim 

background image

widokiem,   bo   o   tak   wczesnej   godzinie   mało   które 

dziecko we wsi wstawało, a żadne nie przychodziło do 

kościoła. Potem skinął na mnie ręką.

-  Chodź no tu, chłopcze! Zadygotały nogi pode 

mną.

-  No chodź - powtórzył łagodnie. - Nie wstydź 

się.

Chociaż nie dowierzałem jego głosowi, ruszyłem 

z miejsca. Zresztą czy mogłem nie ruszyć? Przecie na 

ucieczkę już było za późno.

Zbliżając się jednak do niego, dobrze oglądałem 

się   na   boki,   gotów   przy   pierwszym   grożącym   mi 

niebezpieczeństwie   prysnąć   przez   mur   na   drogę.   Ale 

ksiądz   nie   zamierzał   mnie   bić.   Kiedym   podszedł   do 

niego,   podał   mi  rękę  do  pocałunku   i   spytał,   czy  i   ja 

przyszedłem na mszę poranną?

—Tak,   i   ja   -   odpowiedziałem,   bo   co,   miałem 

mówić prawdę? Ładnie bym na niej Wyszedł!

—To dobrze, chłopcze, że się lubisz modlić, bo 

przede wszystkim Bóg, przede wszystkim, mój 

synu! Jak się nazywasz?

—Maniek Zybuła.

-   Zybuła?   -   powtórzył   ksiądz.   -   Ojciec   twój 

porządny, ale o tobie źle gadają. Słyszałem, że lubisz 

łobuzować.

—To nieprawda - zaprzeczyłem.

—Teraz wiem, że to nieprawda, bo kto chodzi do 

kościoła, ten łobuzować nie umie. Ile masz lat?

—Na czternasty mi idzie.

—To już wkrótce skończysz szkołę? Co będziesz 

chciał potem robić?

—Nie wiem.

background image

—Do dworu iść?

—Nie   wiem.   Ksiądz   się   zamyślił,   wypinając 

jeszcze bardziej do

przodu swój niemały brzuszek.

- s A uczysz się dobrze? - spytał niespodzianie.

- Kozi... - zacząłem, lecz szybko się poprawiłem 

- pan nauczyciel mnie chwali.

Ksiądz   uśmiechnął   się   czegoś   i   powiedział 

kładąc mi rękę na głowie:

-  Będę o tobie pamiętał. Jak skończysz szkołę, 

postaram   się,   żeby   cię   przyjęli   do   ogrodu   na 

sezonowego.   Tylko   żebyś   mi   się   od   czasu   do   czasu 

pokazywał w kościele, bo kto z Bogiem, to z tym i Bóg. 

Będziesz pamiętał?

- Będę.

-   Teraz   idź   na   chór,   będziesz   panu   organiście 

kalikował. Umiesz to robić?

-  To nic trudnego, proszę księdza proboszcza - 

odpowiedziałem   i   żeby  już  sobie   na  całego  zaskarbić 

jego łaski, łaps go za rękę i pocałowałem ze specjalnie 

głośnym mlaśnięciem.

- Widzę, że porządny i mądry z ciebie chłopiec - 

powiedział ksiądz z wyraźnym zadowoleniem. – Masz 

więc ode mnie na pamiątkę - wyjął z modlitewnika jakiś 

obrazik i podał mi go. - To jest twój patron - dodał nagle 

wysokim   głosem,   jakby   głosił   kazanie.   -   Módl   się 

zawsze do niego, a źle ci nigdy nie będzie w życiu. Bóg i 

wszyscy święci nie opuszczają takich maluczkich jak ty.

   - Tak, proszę księdza proboszcza, nie opuszczają - 

odpowiedziałem szybko pokornym głosem i znów łaps 

go za rękę. A ksiądz raptem

cap mnie za ramię, ścisnął je mocno i patrząc mi ostro w 

oczy, zaszeptał groźnie:

 - Dzisiaj w nocy ktoś dzwonił. Słyszałeś? 

Od nowa zadygotały pode mną nogi, a twarz stała mi się 

background image

jak kamienna.

 Sły... słyszałem - odpowiedziałem i spojrzałem 

odruchowo do tyłu, jak też daleko jestem od muru.

—A nie wiesz, kto by to mógł dzwonić?

—Nie, nie wiem.

—Ale się dowiesz, prawda?

—Dowiem   się,   proszę   księdza   proboszcza   - 

przyrzekłem śmiało. - Chłopaki nie ukrywają nic 

przede mną.

—To dobrze - ucieszył się ksiądz, uśmiechając 

się   do   mnie   całą   twarzą.   -   A   ty   Zybuła   się 

nazywasz.   Będę   pamiętał.   Ale   czekaj,   nie 

odchodź   jeszcze,   powiedz   mi,   czy   ty 

przypadkiem nie zadajesz się z dworskimi?

—Nie!

Ksiądz przyjrzał mi się uważnie.

—Az Rożnikiem?

—Też nie.

—Jak myślisz, łobuz z niego?

Nie   wiem,   proszę  księdza   proboszcza.   -  Ale 

jak będziesz wiedział, powiesz mi?

—Co, proszę księdza proboszcza?

-  No, o Rożniku czy innych, jak będą coś źle 

robić, łobuzować.

- Powiem - przyrzekłem, choć prędzej rękę bym 

sobie dał uciąć, aniżeli wydał kogo.

Ksiądz się wyprostował.

- No, dobrze, no, bardzo dobrze! Teraz idź już, z 

Bogiem idź, mój synu - w powietrzu zrobił znak krzyża i 

poprawiwszy   sobie   na   głowie   biret,   skierował   się   ku 

zakrystii, a ja długo stałem bez ruchu, nie wiedząc, co 

robić.   Potem   odruchowo   spojrzałem   na   obrazik, 

przedstawiający   jakiegoś   świętego.   Z   nagłego   gniewu 

zmiąłem   go,   potem   rozprostowałem   i   schowałem   do 

kieszeni, żeby zaś moje kłamstwo nie wyszło na jaw, 

background image

poszedłem w ślad za księdzem.

Przeszedłem wzdłuż zakrystię, potem przez cały 

kościół samym środkiem, żeby mnie wszyscy widzieli i 

po   wąskich,   niewygodnych   schodkach   począłem   się 

wspinać na chór.

Zawsze unikałem kalikowania, bo nie lubiłem tej 

ogłupiającej   i   ciężkiej   bądź   co   bądź   roboty.   A   teraz 

czekała mnie ona! Byłem wprost wściekły. Ale kiedy 

zobaczyłem   organy,   złość   ode   mnie   jak   by   kto   ręką 

odjął.   Podszedłem   do   nich   blisko,   położyłem   ręce   na 

klawiaturze.   Jakżebym   dużo   dał   za   to,   żeby   mnie 

nauczył kto na nich grać! Grałbym sobie potem dniami i 

nocami, grałbym, ile by dusza zapragnęła. Ale kto by 

mnie tego grania mógł nauczyć? A czy byłoby stać na to 

mojego ojca? Toż na wyuczenie mnie byle jakiego fachu 

nie ma pieniędzy, a na to by miał? Zresztą co by mi to 

dało?   Muzykiem   bym   przecież   nie   został,   bo,   prosta 

rzecz, na kupno harmonii zabrakłoby mi pieniędzy, a bez 

harmonii   nie   można   być   muzykiem.   Poczułem   się 

biedny,   nie   wiadomo   przez   kogo   czy   przez   co 

pokrzywdzony. I po raz pierwszy świat  wydał  mi się 

brzydki, zły, jak brzydka, zła była moja i mojego ojca 

bieda. Psocić, psikusować - oto moja radość i miałbym 

sobie   tej   jedynej   radości   odmawiać?   Ale   prawda, 

czekało   mnie   kalikowanie   i   rad   nierad   poszedłem   do 

miechów.

Niespodzianie przyszło mi do głowy, że skoro 

nie   pociąga   mnie   kalikowanie,   to   łatwo   mogę   się   od 

niego uwolnić. Wystarczy tylko odpruć jedną z wielu łat, 

jakimi są miechy pokryte, albo jeszcze lepiej, przebić je 

-   i   po   kłopocie.   A   dokonać   takiej   operacji   to   żadna 

sztuka,   kiedy   się   ma   przy   sobie   kozik,   codziennie 

ostrzony, żeby był niczym brzytwa.

Co z myśli, to i z serca i w parę minut potem już 

było  po  wszystkim.  Żeby   zaś   nikt   mnie  nie  zobaczył 

background image

teraz na chórze, co prędzej zbiegłem na dół, do nawy 

kościelnej i jak bym dopiero co przyszedł tutaj, zacząłem 

odmawiać głośno pacierz.

Niebawem  stanął   obok  mnie  organista,   młody, 

dziobaty mężczyzna, i położył mi rękę na ramieniu.

—To ciebie przysłał ksiądz do kalikowania?

—Tak, mnie.

—To chodź ze mną. Byłeś już kiedy na chórze?

—Nie,   jeszcze   ani  razu  -   odpowiedziałem   bez 

zająknięcia - i kalikować nie umiem...

—To nic, nauczysz się, to nic trudnego. Zaraz ci 

pokażę. A do kościoła lubisz chodzić?

—Strasznie! - Ino nie zawsze mogę, bo w domu 

jest robota - dodałem przezornie.

- To szkoda, bo miałbym w tobie pomocnika.

A   juści,   naszykowałem   się   -.   pomyślałem,   a 

głośno powiedziałem: - I ja żałuję, bo w kościele tak 

przyjemnie.

—Tak, przyjemnie - potwierdził. - A po śmierci 

idzie się prosto do nieba.

—A tam, w tym niebie, też tak przyjemnie?

—Bardzo! Nic się nie robi, a wszystko się ma.

—I ubranie? I buty?

—Ani ubrania, głuptasie, ani butów, ani nawet 

jedzenia nie potrzeba, bo tam jest ciepło, a żyje 

się powietrzem. Nie mówił ci o tym ksiądz na 

naukach?

—Zapomniałem..i

—To   teraz   żebyś   wiedział.   Ale   do   nieba   nie 

każdy może iść po śmierci, a tylko ten, co często 

chodzi do kościoła.

—Jak Łaziebnik?

Tak jak Łaziebnik, jak inni pobożni i uczciwi 

ludzie. Po śmierci czeka ich niebo, a za życia 

Pan Bóg we wszystkim im szczęści.

background image

—Łaziebnik   nic   nie   ma,   taka   bieda   u   nich   - 

powiedziałem jakoś odruchowo.

—Widzę,  że rezonujesz - skarcił  mnie surowo 

organista. - Żebyś mi nigdy tego nie robił, bo 

zamiast do nieba, pójdziesz do piekła. A wiesz, 

co jest piekło?

Ojciec,   ile   razy   zgadałem   się   z   nim   o   piekle, 

mówił, że gorszego piekła od tego, jakie on przeżywa, 

nie ma nigdzie, ale bałem się jakoś powiedzieć o tym 

organiście i mruknąłem:

—Wiem, tam jest smoła i diabły.

—Żeby   to   tylko   smoła   i   diabły,   chłopcze!   - 

westchnął ze smutkiem, jakby głęboko wierzył w 

to,   co   mówił.   -   Tam   człowieka   żywcem 

rozszarpują   na   kawały,   potem   leją   na   niego 

roztopioną   smołę   i   plugawią.   Straszne   rzeczy! 

Nie   myśl   lepiej   o   tym.   Chodź   codziennie   do 

kościoła i staraj się być dobrym, grzecznym dla 

każdego.

Ponieważ byliśmy już na chórze, podprowadził 

mnie do miechów, ujął za dźwignię, którą się nadymało, 

i zaczął nią ruszać, w górę i na dół.

—Tak trzeba robić - powiedział - ale kiedy w 

miechach   masz   już   pełno   powietrza,   możesz 

sobie chwilkę odpocząć. Zaraz ci pokażę, jak to 

wygląda - i z całej siły jął kalikować, na próżno, 

‘bo powietrze  uchodziło ze  skórzanych worów 

przez otwór zrobiony kozikiem.

—No, cóż to jest? - zawołał i zaklął pod nosem. - 

Nadymam   i   nadymam,   a   miechy   się   nie 

podnoszą!

Popatrzyłem na niego zdziwiony. Byłem pewny, 

że w kościele nikt nigdy nie klnie, a tu masz, i to kto? 

Organista, co przed chwilą groził mi piekłem!

- Co tak patrzysz? - wrzasnął wściekle,  blady, 

background image

spocony od daremnego kalikowania. - A możeś ty tutaj 

co zmajstrował? Przyznaj się!

background image

Przestraszyłem się i żeby co prędzej przekonać 

go o mojej niewinności, udałem płacz.

—Co pan tak krzyczy na mnie? Ja dopiero tu 

przyszedłem, przedtem ani razu tu nie byłem...

—No,   nie   płacz,   chłopaczku,   wierzę   ci.   Ale 

swoją   drogą   to   musi   być   sprawka   jakiegoś 

łobuza,   bo   jeszcze   wczoraj   wieczorem   miechy 

były dobre. Może to nawet tego dzwonnika...

—Jakiego dzwonnika, proszę pana?

Zajęty   szukaniem   usterki   w   miechach   nie 

odrzekł ani słowa. Długo je oglądał, stukając i pukając 

niemal   miejsce   w   miejsce.   Na   koniec,   nie   znalazłszy 

nigdzie nic podejrzanego, wyprostował się.

- To ciekawe - mruknął do siebie - to nadzwyczaj 

ciekawe! Niby wszystko jest w porządku, a miechy nie 

pracują.

Wtem   posłyszałem   czyjeś   kroki   na   schodkach 

prowadzących na chór, a po chwili  wszedł kościelny. 

Zobaczywszy   mnie   przy   miechach,   dość   długo 

przyglądał   mi   się   badawczym   wzrokiem,   po   czym 

wysłuchawszy   opowiadania   organisty   o   uszkodzeniu 

miechów, zaczął je obchodzić wsuwając rękę to tu, to 

tam. Jak było do przewidzenia i on nie znalazł nigdzie 

żadnej dziury, w tak niedostępnym miejscu przebiłem 

miechy. Nie mówiąc ani słowa, znów wpatrzył się we 

mnie.

Był   to   mężczyzna   wysoki,   o   spojrzeniu 

rzucanym   zawsze   spode   łba,   a   ręce   miał   jak   cepy. 

Dostać   się   w   nie,   dopiero   by   człowiek   piszczał.   Nie 

zdejmowałem więc z nich oczu, a łydki pode mną: dyg, 

dyg jak w febrze. I jakże pożałowałem, żem przyszedł 

oglądać mur!

Przez   niego   to   wszystko,   tylko   przez   niego   - 

powtarzałem   w   myślach.   -   A   jeszcze   więcej   przez 

księdza. Po co mi kazał iść na chór? Doprawdy - po co?

background image

Wtem usłyszałem:

- To on!

background image

—Kto? - spytał organista.

—Ten   dzwonnik.   Zanim   dostał   się   do 

dzwonnicy, musiał się tu wcisnąć i coś popsuć. A 

to   może   nie   człowiek   był,   kto   wie?   Wczoraj 

najpierw  księdza  zwalił   z nóg,   potem mnie  to 

samo widać chciał zrobić, bo i z tej, i z tamtej 

strony latał koło mnie... Ja rękami wymachuję, 

chcę go złapać, złoczyńcę, a tu nic, powietrze.

—A   ksiądz   co   na   to?   -   spytał   organista   i 

odruchowo jakoś obejrzał się na boki.

—Ksiądz   powiada,   że   to   sprawka   jakiegoś 

łobuza   i   dlatego   pójdzie   dzisiaj   do   szkoły 

przeprowadzić   dochodzenie,   a   ja,   panie 

organisto, nie odstąpię od tego, co mówię, że to 

Zły. Bo go i tak, i owak łapałem rękami, a on 

tylko - uuu - wył potępieniec, a w końcu ryknął - 

fujara - i znikł. A Zły wszystko potrafi.

Organista potaknął z głośnym westchnieniem.

-  i Tak, złe duchy wszystko potrafią. Kościelny 

mówi prawdę, po bożemu. Z tym - popatrzył na miechy - 

to też chyba nie sprawka człowieka. Przecie patrzyłem, 

wszędzie   zajrzałem,   w   każdą   dziurę   i   co?   I   nic! 

Wszystko jest jak trzeba, a grać nie można. A dzisiaj 

akurat miała być msza grana i z wystawieniem. Zły duch 

dobrze ją wyniuchał, a że Pan Bóg nas opuścił...

- Jak to Pan Bóg nas opuścił? - spytał kościelny. 

- Za cóż by?

Organista spojrzał na mnie bokiem, jak by się 

chciał upewnić, czy jestem jeszcze i odrzekł:

- Za nasze niedowiarstwo, za zepsucie, jakie się 

szerzy,   niemoralności   i   różne   Wszeteczeństwa. 

Dziewuchy  ubierają   się   kuso,   do  kościoła   mało  która 

chodzi, postu nie przestrzegają, księdza nie uszanują jak 

należy, a mnie czy szanują? Mam to organistówkę jak 

się patrzy? Jak deszcz, to mi się zaraz na głowę leje, 

background image

ściana się wali... A z polem dla mnie co jest? Już, już 

miała

background image

być   cała   morga   i   komu   się   dostała?   Komu   ją 

gmina przydzieliła? Sklepikarzowi! He-re-ty-kowi! A o 

socjalizmie słyszeliście już?

Kościelny pokiwał głową, potem cicho spytał:

O socjalizmie? A co to takiego?

- i To taka polityka, przeciw Bogu!

—Jezu!   -   wykrzyknął   kościelny.   -   Polityka? 

Przeciw Bogu? I to u nas, we wsi?

U   nas,   bo   gdzieżby?   Teraz   rozumiecie, 

dlaczego Pan Bóg nas opuścił? Dlaczego grozi 

nam klęską posuchy? A myślicie, że na tej jednej 

klęsce się skończy? Żeby to! Bo moru  i  innych 

nieszczęść   może   nie   być?   Nie   na   próżno 

dzwoniło   dzisiaj   w   nocy,   a   miechy   czy   dla 

zabawy   nam   zepsuło?   Trzeba   o   tym   głośno 

rozpowiadać   na  wsi,   żeby   się   naród   poprawił, 

odmienił...   Z   tym...   -   i   zaczął   coś   szeptać 

kościelnemu do ucha.

Patrzyłem to na jednego, to na drugiego i omal 

nie   parsknąłem   głośno   śmiechem,   bo   co   za   głupcy   z 

nich! W duchy wierzą? A jakie tu duchy? Przeciem ja 

dzwonił, ja miechy uszkodziłem! Ale na posuchę to już 

nie przeze mnie idzie, to już będzie na pewno kara boża 

albo co gorszego, tylko dlaczego, za co miałaby spadać 

na wieś taka kara? Czyżby za moje psikusy? Ale co tam 

takiego te psikusy! To chyba za tę politykę...

Jak by na potwierdzenie moich przypuszczeń w 

tym momencie szept organisty stał się zupełnie głośny i 

usłyszałem:

-  Wypalić ją trzeba! A Rożnika... to prowodyr! 

Naraz otwarły się drzwiczki od chóru i na schodkach 

ukazała się głowa księdza. Był blady, sapał gniewnie.

—Co   jest   tutaj?   -   wykrzyknął.   -   Dlaczego 

organista nie gra?

—Miechy zepsute - odrzekł organista.

background image

-’ Jak to miechy zepsute? To i tutaj wdarł się ten 

łobuz? - i ze wzburzenia zamilkł raptownie, jakby mowę 

utracił. Twarz z bladej stawała mu się z każdą chwilą 

coraz   bardziej   purpurowa   i   pęczniała,   puchła   niczym 

wydymana,   a   oczy   jak   u   rozjuszonego   byka   miotały 

spojrzenia >po całym chórze. Poderwał ręce do góry i 

wykrzyknął:

—Skórę,   skórę   każę   ściągnąć   z   niego,   jak   go 

złapię, a potem solą... i na szubienicę!

Kościół   taki   zaniedbany   - 

wtrącił 

niespodzianie   organista   -   organistówka 

zapomniana, bo parafianie wcale o nią nie dbają, 

a pole dla mnie...

—Tak   organista   mówi?   -   powiedział   ksiądz   i 

nagle spostrzegłszy mnie rozkazał: - Wyjdź stąd! 

Nie potrzebny już tu jesteś.

Jak na skrzydłach pomknąłem do drzwiczek, ale 

zaraz za nimi przystanąłem i ponieważ nikogo nie było 

w pobliżu, przyłożyłem do nich ucho, ciekaw, o czym 

też   będą   tam   rozmawiać..O   moich   psikusach   czy   o 

polityce? A może o Rożniku?

Zaczął ksiądz:

-  Proszę nie opowiadać głupstw! Nikt w to nie 

uwierzy, żeby duchy... Takich fujar jak nasz kościelny 

mało jest we wsi.

-’ Socjaliści dobrze nad tym czuwają - odezwał 

się cicho organista.

—Uff! - jęknął ksiądz, jak by go co zabolało. - 

Organista ma rację. Dawno już nie ruszaliśmy 

ich, to i rozbestwili się i kto wie, czy to nie z 

poduszczenia   ich.   Trzeba   więc   zacząć...   Do 

modłów nawoływać, do pokuty! A miechów nie 

naprawiać!   Nabożeństwa   bez  organów!  Ludzie 

tego długo nie zniosą... - głos księdza przeszedł 

nagle   w  szept   i   nic   nie  mogłem   już  usłyszeć, 

background image

ipotem od nowa się wzmocnił, ale zaleciało mnie 

tylko jedno jego zdanie: - Łobuza trzeba złapać!

—To pomoże co? - spytał organista.

—Musi! Już ja go dobrze będę umiał przypiec, 

żeby

background image

gadał,   co   będę   chciał.   Tylko   niech   go   złapię, 

niech ja go złapię!

—Az pogodą jak?

—Codziennie   patrzę   na   barometr.   Stoi   w 

miejscu.

—Kara boża?

—Do modłów trzeba nawoływać, powiedziałem, 

do ofiar! Kościelny, proszę ze mną...

Skoczyłem   od   drzwiczek,   zbiegłem   na   dół. 

Potem słysząc, że już ksiądz schodzi z chóru, zacząłem 

się bić w piersi, powtarzając półgłosem:

- Boże, odpuść mi moje grzechy!

Tak   samo   robił   Łaziebnik,   tylko   że   o   wiele 

mocniej walił się w chude, zapadłe piersi i co jakiś czas 

wydawał z siebie chrapliwy jęk, jak by go duszono...

Ksiądz,   przechodząc  obok,   ani  nie  spojrzał   na 

mnie, momentalnie więc przestałem udawać pobożnego, 

a po chwili rwałem do domu, co sił w nogach.

background image

ROZD2IAŁ CZWARTY

Co by było, gdybym został świętym Jerzym, ancykryst 

znów

dochodzi do głosu i Łaziebnika dosięga moja kara, co 

staje

się początkiem wielkiej komplikacji w moim życiu

Śniadania   dla   mnie   jeszcze   nie   było.   Jak 

codziennie   zresztą  o  tej   porze,   bo  babka   lubiła   sobie 

poleżeć, podrzemać albo w najlepszym razie na leżąco 

odmawiała różaniec.

Zazwyczaj   nie   chcąc   jej   przerywać   takiego 

wypoczynku, sam brałem się do rozpalania ognia pod 

piecem, lecz dzisiaj coś mnie podkusiło, prawdziwie - 

ancykryst, i zaraz od progu zawołałem:

-  Co   wy,   babko,   śpicie   jeszcze?   A   tam   pod 

kościołem jest jakiś zakonnik czy misjonarz i rozdaje 

ludziom obraziki święte. O, patrzcie - i sięgnąłem do 

kieszeni - mnie dał taki.

Babka, wyrwana z drzemki, popatrzyła na mnie 

tym zdrowym okiem, bez bielma, unosząc jednocześnie 

głowę do góry.

—Misjonarz? - wyszeptała jak olśniona cudowną 

zjawą. - Nie żartujesz aby, dziecko?

—Pod hajerem, że nie żartuję - i uderzyłem się w 

piersi.

—A dużo tam ludzi?

—Prawie pół wsi.

—I co on mówi? Kazania jakie wygłasza?

—Z takiej wielkiej i grubej księgi czyta jakieś 

modlitwy. Bo z tą posuchą... - przypomniałem 

sobie.

—To już wstaję! - powiedziała dziwnie głośno,

background image

jak   by   oznajmiała   o.   tym   komuś   stojącemu 

bardzo daleko od niej i po paru minutach była ubrana i 

gotowa do wyjścia;   w odświętnej  bluzce  i  z  laską  w 

ręce.

—No - odezwałem się teraz, tłumiąc śmiech - 

kiedyście się już, babko, ubrała, to bierzcie się 

do   gotowania   śniadania,   a   nie   chodźcie   pod 

kościół, bo tam nic nie ma.

—Kłamiesz!   -   zawołała,   a   w   oku   z   bielmem 

pokazały się łzy.

-  Przedtem kłamałem, teraz mówię prawdę.

—A   żeby   cię!...   -   zaklęła   i   zamierzyła   się   na 

mnie laską. - Ty łobuzie!

—No, nie gniewajcie się - rzekłem, a ponieważ 

byłem pewny, że mnie nie uderzy, podbiegłem 

do niej i pocałowałem ją w rękę. - Chcecie, to 

dam wam ten obrazik. Dostałem go od księdza.

A możeś go ukradł, nicponiu jeden, a tylko tak 

gadasz? - powiedziała udobruchana nieco.

—Nie,   nie   ukradłem,   ksiądz   mi   go   dał   i 

powiedział, żem dobry i porządny chłopiec.

-! Tak powiedział? I obrazik dał? No, no, no! - 

pokręciła   głową,   jak   by   mi   nie   wierzyła,   potem 

wyciągnęła do mnie rękę. - Pokaż ten obrazik. Może to 

jaki zamalowany papierek, a ty mnie cyganisz?

Ostrożnie   wzięła   ode   mnie   obrazik   i   długo 

patrzyła   na   niego,   pełna   modlitewnego   skupienia   i 

oczarowania   postacią   świętego,   przebijającego   piką 

olbrzymiego smoka.

To   święty   Jerzy!   -   wyszeptała   i   jak   by   jej 

podcięło   nogi,   całym   ciężarem   opadła   na 

krawędź łóżka. - W kościele u nas na obrazie 

taki   samiutki.   I   ta   pika,   i   ten   smok   z 

rozdziawioną paszczą..

t

—A dlaczego on zabija tego smoka? - spytałem. 

background image

- Każdy, co chce zostać świętym, musi tak robić?

- i Nie każdy. Ale on tak, bo ten smok to diabeł.

background image

-. A jak by był tego smoka nie zabił, toby chyba 

świętym nie został, jak myślicie, babko?

—Głupiś, mój wnuczku - rozsierdziła się babka. 

- Święty to święty, a ty lepiej idź po wodę do 

rzeki.

—Po   wodę   pójdę,   ale   głupi   nie   jestem.   Nie 

gadajcie tak ma mnie, babko - odrzekłem trochę 

gniewnie, a w chwilę potem, idąc już po tę wodę, 

myślałem:

Jaka ta nasza babka dziwna! Zabił smoka i za to 

święty. A jakby był tego smoka nie zabił, co by było 

wtedy z tą jego świętością?

- To jasne - odpowiedziałem sobie - że wtedy ani 

by tym świętym nie został, ani by go nie malowali na 

obrazikach, bo za co? Nie ma takich głupich, żeby za 

darmo,   na   ładne   oczy   robili   go   świętym.   Za   to   ja, 

gdybym   był   wtedy   żył,   to   niejednego   takiego   smoka 

byłbym utłukł i na pewno pięć razy najmniej byłbym 

tym   świętym   i   na   takich   wielkich,   wielgachnych 

obrazach by mnie przedstawiali. Zresztą na licho byłyby 

mi potrzebne te obrazy. Wystarczy, że byłbym świętym i 

nikogo bym się nie bał. A jedzenia tobym miał na pewno 

pełną komorę, bo ludzie ze wsi znosiliby mi je, sam bym 

zresztą wołał o nie, a najwięcej o mięso, biały chleb, 

mleko...

Ale trzeba było jak najprędzej przynieść wody 

do domu, ruszyłem więc ostrzej, lecz po kilku krokach 

znów   się   zatrzymałem,   bo   na   wprost   mnie   stał   dom 

Łaziebnika, a na jego podwórzu była studnia. Dawniej 

tyle się zawsze brało z niej wody, ile się komu zachciało, 

a   od   dwóch   tygodni,   odkąd   słońce   zaczęło   coraz 

niemiłosierniej   przypalać,   nikt   nie   miał   do   niej 

przystępu,   bo   Łaziebnik   jak   prawdziwy   Lucyper 

każdego od niej pędził, a wiadro wyrywał i albo je topił, 

albo wyrzucał poza parkan.

background image

-  Na posuchę idzie - wołał - a ty po wodę do 

mnie liziesz? Do rzeki idź, tam jej nie brakuje!

background image

Ten   i   ów   przemyśliwał   potem   nad   sposobem 

zniszczenia mu tej studni, żeby i on z niej nie korzystał, 

ale   to   były   takie   tylko   sobie   dumki,   pogaduszki, 

poważnie nikt nie brał tego do serca, bo ostatecznie co 

komu zawiniła studnia? A Łaziebnik może i nieźle robił? 

Przecież   każdemu   człowiekowi   milsza   jego   własna 

koszula aniżeli cudza. To było jasne.

Bardzo możliwe, że ja bym też tak postępował 

jak Łaziebnik, ale w tej chwili zachciało mi się wody 

akurat ze studni i skierowałem się prosto, jak strzelił, w 

stronę jego zabudowań.

Furtka była nie zamknięta, a na podwórzu, na 

pierwszy rzut oka - nikogo. Śmiało więc szedłem dalej, 

gdy naraz spostrzegłem Łaziebnika.

Przy samej studni, w cieniu wielkiej, rozłożystej 

jabłoni siedział na małym stołeczku i to pogwizdywał 

przez nos, to chrapał, tak mocno spał. Nic dziwnego. 

Godzina   była   co   prawda   jeszcze   wczesna,   ale   słońce 

paliło już ogniem nie słabszym chyba od piekielnego.

Kaczki   i   gęsi,   rozprażone   na   gorącu,   dyszały 

szeroko   otwartymi   dziobami,   kot,   jak   zdechły,   z 

wypiętym   do   góry   brzuchem   drzemał   w   cieniu   pod 

wozem,   jedne   tylko   jaskółki   od   czasu   do   czasu 

wypryskiwały z gniazd w powietrze, przecinały je z - 

chyżością   błyskawicy   i   śmigłym   lotem   na   powrót 

zapadały   pod   strzechy,   by   się   tam   ukryć   w   swoich 

małych domkach ulepionych z błota.

Cicho,   jak   najciszej   więc,   żeby   nie   zbudzić 

Łaziebnika,   nabrałem   wody   i   już   miałem   iść,   gdy   w 

pobliżu studni zobaczyłem wiadro należące z pewnością 

do gospodarza, A jak było wiadro, w studni zaś woda, to 

musiał   być   i   psikus   dla   Łaziebnika,   tęgi   psikus   - 

szczodra zemsta za wczorajszą napaść na mnie. Żeby 

wiedział, żeby na całe życie sobie zapamiętał, że ze mną 

to nie przelewki.

background image

Jak   by   mi   ktoś   podpowiadał,   co   mam   robić   - 

najpierw napełniłem wiadro wodą, potem wywindowałem 

je na drzewo i postawiłem na grubej gałęzi jabłoni prawie 

nad   samą   głową   świętoszka,   przywiązując   do   innej 

rosnącej wyżej -: kabłąk, żeby nie spadło. Dno zaś tak 

ustawiłem,   żeby   się   momentalnie   i   prawidłowo 

przewróciło,   kiedy   Łaziebnik   szarpnie   za   sznurek,   bo 

jeden   jego   koniec   przeprowadziłem   przez   dziurkę, 

zrobioną   specjalnie   w   rancie   wiadra,   drugi   zaś 

przywiązałem mojej ofierze do ręki.

Aż dziw, że się tak szybko uwinąłem ze wszystkim 

i tak gracko szczegół pasował do szczegółu. Ale u mnie 

zawsze tak bywało: albo psikus szedł jak z nut, albo trzeba 

było kombinować, kręcić  głową...  Chwała Bogu,  z tym 

poszło   raz-dwa   i   w   parę   minut   potem   już   stałem   poza 

obejściem   Łaziebnika,   czekając,   co   to   będzie,   jak   się 

przebudzi   i   szarpnie   ręką.   Jak   by   mi   jednak   specjalnie 

chciał  zrobić  na złość,  bez przerwy spał,  pochrapując i 

pogwizdując sobie rozkosznie, a czas, którego nie miałem 

tak dużo, leciał... Wtem przyszło mi do głowy, że skoro 

sam   się   nie   budzi,   to   ja   mu   tu   zaraz   pomogę.   I 

nazbierawszy brył, zacząłem nimi rzucać.

Pierwsza bryła padła daleko od studni, za to druga 

o wiele bliżej, a trzecia - pac, prosto mu na rękę. Łaziebnik 

szarpnął nią gwałtownie i w tej samej chwili spłynął na 

niego strumień wody.

- Ratunku! - krzyknął, zupełnie jak by się topił,

i upadł na ziemię.

Przestraszyłem się tym nie na żarty, bo długo leżał 

jak bez życia, na szczęście po jakimś czasie poruszył ręką, 

potem   nogą   i   przewróciwszy   się   na   brzuch,   począł 

podnosić do góry najpierw tyłek.

Kiedy stanął na nogi, ostrożnie, wolno dźwignął 

głowę ku górze  i oczy jego od razu zobaczyły wiadro, 

dyndające na sznurku.

background image

-  Łobuz!   Ancykryst!   -   rozkrzyczał   się   niby 

postrzelony i na oślep, zupełnie jak furiat, popędził do 

furtki swojego obejścia.

Porwałem   wiadro   z   wodą   i   żeby   się   jak 

najprędzej   ukryć,   wskoczyłem   w   sam   środek   wielkiej 

kępy pokrzyw rosnących obok. A Łaziebnik już wypadał 

przed   dom,   groźny   jak   rozjuszony   byk   dworski, 

przeleciał koło mnie z ostrym tętentem bosych stóp - i 

nagle stanął jak wryty; począł się rozglądać. Dookół nie 

było   nikogo,   białe   pasmo   drogi   tchnęło   pustką   i 

niesamowitym gorącem.

- Ancykryst! - zgrzytnął, potrząsając w bezsilnej 

wściekłości   swoją   wielką   głową.   -   Znikł,   przepadł   i 

szukaj   go   tutaj!...   Ale   ja   go...   Na   mękę   Chrystusa 

przysięgam, psie mięso, jucha, że!...

Tra,  la,  la!  - zaśmiałem się w duchu, a ledwo 

Łaziebnik   zawrócił   ku   domowi,   bez   przerwy   mrucząc 

coś pod nosem, wypadłem z pokrzyw i biegiem, na jaki 

tylko pozwalał mi mój ciężar, puściłem się ku domowi.

background image

                                                                                 

ROZDZIAŁ PIĄTY

Dla babki jestem diabłem, Łaziebnik jak nieboskie 

stworzenie wchodzi mi w paradą, szukając fujary, czyli 

dzwonnika, i chłopaki na rozkaz księdza i organisty ryczą 

na całego .Grubas pod ławkami ściga Rożnika wreszcie 

moje uroczyste pożegnanie ze szkołą.

Babka, jak było do przewidzenia, wciąż siedziała 

na   krawędzi   łóżka,   zacudowana   obrazikiem,   który 

trzymała w ręce.

Na moje wejście poruszyła się i popatrzyła na mnie 

mówiąc:

-  Jak  byś był  taki jak ten święty Jerzy,  dopiero 

czułabym się szczęśliwa, wnuczusiu!

-  Po co mi! - odpowiedziałem. - Zamiast smoka 

wolałbym zabić  takiego,  co rządzi  we dworze. Nadziać 

takiego na pikę, a potem ziemię jego rozdać biednym, to 

by dopiero była frajda.

Babka zbladła jak ściana i przeżegnała się głośno, 

jak by zobaczyła przed sobą samego Lucypera.

-  W imię Ojca i Syna, Maniek! Co za bluźnierstwa 

przychodzą ci do głowy!

- To nie mnie, a naszemu tacie. Bo pamiętacie, co 

mówili zwiesną, kiedy zwalniali ludzi we dworze? Ze nasz 

ipan hrabia to potwór i że jak by go tak kto dziabnął z tyłu, 

toby   ogromne   dobrodziejstwo   zrobił   dla   ludzi?   Tak 

mówili, dobrze pamiętam, potem przed dom wychodzili, 

czy kto nie podsłuchuje. A mnie to co tam! Ja roli nie 

chcę, a do dworu nie pójdę robić, jak będę duży. Będę 

galary spławiał rzekami i wesoło mi będzie, bo każdemu 

flisakowi   jest   wesoło.   Cały   dzień   na   rzece,   może   ryby 

łapać, kąpać się, przy ognisku gotuje sobie jedzenie, w 

budzie śpi... To dopiero życie!

background image

Babka   tym   zdrowym   okiem,   bez   bielma,   ciągle 

mrugała   wpatrując   się   we   mnie   niczym   w   raroga   albo 

diabła,   potem   nagle   złożyła   ręce   i   powiedziała 

rozdzierającym głosem;

- Wnuczku, dziecko, w głowie ci się pomieszało I 

Szaleju się objadłeś?

Już   otwarłem   usta,   by   babce   odpowiedzieć   coś 

wesołego, bo jaki szalej, jakie pomieszanie w głowie, gdy 

nagle przypomniałem sobie, że ksiądz ma przeprowadzać 

dochodzenie o to moje dzwonienie. Wykaraskam się z tej 

nowej biedy? A jak wszystko wykryją? Boże, co wtedy 

będzie   ze   mną?   Może   będą   mnie   przypiekać   ogniem, 

ksiądz   tak   się   zawziął   i   słowa   na   pewno   dotrzyma,   a 

przedtem   czy   nie   położą   mnie   na   pokładankę?   Portki 

spuszczą i Kozibródka będzie walił, a z taką siłą, że aż 

sobie stęknie za każdym razem...

-~ Coś się tak zasumował i opuścił łeb? - odezwała 

się   babka.   -   Znowu   coś   zmajstrowałeś?   Ej,   chłopaku, 

chłopaku,   zapamiętaj   sobie,   że   zginiesz   marnie   na 

szubienicy albo pod płotem gdzie.

I  na  to   nic   nie   odpowiedziałem,   a  w   jakiś   czas 

potem, po byle śniadaniu, wlokłem się do szkoły z jedyną 

nadzieją w sercu, że dzisiejsza obecność moja w kościele i 

obrazik święty pomogą mi w jakiś sposób, muszą pomóc. I 

ksiądz   mnie   pogłaskał   po   głowie,   powiedział,   żem 

porządny chłopiec i że będzie o mnie pamiętał... Choćby 

więc nie wiem co wygadywano na mnie, nawet najgorsze 

oskarżenia, nie uwierzy, nie powinien uwierzyć. Przecie 

ksiądz to nie Kozibródka!

Słońce wciąż i wciąż prażyło i było już tak gorąco, 

jak   by   cały   świat   zamknięto   do   wielkiego   pieca,   pod 

którym bez przerwy buzował ogień. Po ogrodach drzewa 

stały   osowiałe,   z   powiędłymi   liśćmi,   których   zieleń, 

pozbawiona   soczystości,   była   dziwnie   jasna,   jak 

wypłowiała, a przydrożne tak grubo pokryte kurzem, że aż 

background image

szare - i ten, i ów z gospodarzy, oderwawszy od nich oczy, 

przenosił je het, na pola...

Bydło, wypędzane na paszę o świcie, w dwie, trzy 

godziny   później   wracało   do   obór   -   ciężko,   niezdarnie 

stawiając nogi; wracało z głodnymi, zapadniętymi bokami, 

bo trawa na błoniach z dnia na dzień nikła coraz bardziej, 

jak by chowała się w ziemię, by pod jej powłoką, twardą 

jak skorupa i spękaną, szukać wilgoci, której niestety i tam 

nie było.

Szło naprawdę na posuchę, wielką klęskę dla wsi, 

było się więc czym przejmować, a nawet trwożyć, ale dla 

mnie, co mi tylko pustki były w głowie, znaczyło to mniej 

niż ślina. Zresztą i ja miałem różne kłopoty, bo choćby 

teraz nie byle jak dręczyło mnie pytanie: przyjdzie dzisiaj 

ksiądz do szkoły, czy nie przyjdzie? Przyszedł. Ale jego 

przyjście poprzedził  Łaziebnik, który, ledwośmy zaczęli 

lekcje i Kozibródka przystąpił do objaśnienia nam zadania 

rachunkowego, jak zwykle potrząsając groźnie swoją linią 

ponad naszymi głowami, wpadł do klasy z takim impetem 

jak by był ścigany. Z koszuli, wyrunionej po staroświecku 

na spodnie, i z włosów spływała mu woda - świętoszek 

cholerny, na pewno drugi  kubeł wody musiał  wylać na 

siebie   -   każdy   więc   swój   krok   znaczył   niemal 

strumieniem, dzięki czemu podłoga po raz pierwszy od 

wielu, wielu miesięcy miała być tu i tam jako tako zmyta i 

w tych też tylko miejscach, ma się rozumieć, wytarto ją 

później   starym   workiem,   który   już   tak   długo   nie   był 

używany, że aż cały zapleśniał.

Linia   Kozibródki,   z   której   nie   spuszczałem 

wzroku, drgnęła w powietrzu, potem opadła z hukiem na 

pulpit ławki i rozległo się groźne:

background image

-  Po   co   tu   Łaziebnik   przyszedł?   Proszę 

natychmiast wyjść!

Łaziebnik,   nie   racząc   nawet   spojrzeć   na 

Kozibródkę,   jak   by   go   nic   a   nic   nie   obchodził,   nie 

przerywał swojego marszu w głąb klasy. Wyglądał jak 

nieboskie stworzenie. Koszula przylepiona do chudego, 

piszczelowatego ciała, twarz o wyostrzonych rysach, cała 

trupiożółta   i   mokra,   na  wielkiej   cebrzykowatej   głowie 

rzadkie strąki włosów, z których bez przerwy ściekała 

woda   -   oto   prawdziwy   topielec!   Gdybym   zobaczył 

takiego nad rzeką w samo południe, na pewno bym umarł 

z   przestrachu.   W   tej   chwili,   mimo   niebezpieczeństwa, 

jakie mi groziło, brał mnie pusty śmiech, lecz anim się 

poruszył, siedząc cicho jak mysz pod miotłą.

Łaziebnik   nareszcie   stanął   przed   pierwszym 

rzędem ławek, w których siedzieli najmniejsi - zarówno 

dziewczęta,   jak   i   chłopcy.   Gwałtownym   ruchem 

poderwał rękę do góry i mierząc nią we mnie, zawołał:

-  Łobuza, łobuza masz pan, panie prefesurze, w 

klasie! O, tam on siedzi, w ostatniej ławce!

Zbladłem, a Łaziebnik bez przerwy wykrzykiwał, 

mierząc we mnie.

-  To on na pewno dzwonił, on zepsuł organy w 

kościele na chórze, a dzisiaj rano uwiązał mi sznurek do 

ręki”,

Kozibródka,   który   zaraz   na   początku   omal   nie 

zwalił swojej linii na kopulastą głowę Łaziebnika, tak był 

wzburzony   jego   najściem,   teraz,   kiedy   mu   się   bliżej 

przyjrzał, omal nie parsknął śmiechem na całą klasę. To 

jedno jakże zbliżyło mnie do niego - ale tylko w tym 

momencie - i kazało zapomnieć o wszystkich urazach, 

jakie kiedykolwiek miałem do niego. A gdy zaczął pytać 

Łaziebnika, co za sznurek miałem mu przywiązać do ręki 

i co ten sznurek ma wspólnego z wodą, którą ociekał, 

spojrzałem mu w oczy wprost miłośnie.

background image

—Zgoda,   przywiązał   wam   sznurek   do   ręki   - 

mówił gładząc swoją bródkę - ale co ma wiatrak 

do piernika, a ten sznurek do wody? Coś wara tu 

nie pasuje, mój Łaziebniku.

A pasuje! - wrzasnął Łaziebnik wyczuwając, że 

Kozibródka kpi sobie z niego. - A ma wspólnego, 

panie   nauczycielu,   bo   było   tak:   kiedy   ja   ten 

sznurek szarpnąłem, woda, co nabrał jej wiadrem 

ze studni, w tej samej chwili wylała się prosto na 

głowę,   na   koszulę,   o,   widzi   pan,   panie 

nauczycielu,   jak   mnie   zmoczyło?   -   wypiął   do 

przodu swoją włochatą, zapadłą pierś.

Rożnik, o którego wypytywał mnie ksiądz zaraz z 

rana,   parsknął   niespodzianie   gromkim   śmiechem,   a   za 

nim - wszyscy, co do jednego, i podniosła się wrzawa, bo 

zaraz   znaleźli   się   tacy,   co   z   uciechy   zaczęli   klaskać 

piórnikami   w   ławki,   inni   tupali   bosymi   piętami   o 

podłogę, a kilku się nawet rozgwizdało na palcach, żeby 

było głośniej, do czego z pewnością zachęcił ich widok 

Kozibródki   tak   bardzo   śmiejącego   się,   że   aż   mu   łzy 

płynęły z oczu.

I nagle, wraz ze skrzypnięciem drzwi, padła na 

całą  klasę martwa cisza.  Kto  jak siedział  lub stał,  tak 

znieruchomiał, a Kozibródka z ręką na bródce na gwałt 

usiłował   nadać   swojej   twarzy   surowy   wygląd:   w 

drzwiach stał ksiądz, zza którego wynurzało się potężne 

cielsko

kościelnego.

Ksiądz był w sutannie, na głowie miał miękki, 

czarny   kapelusz,   którego   nie   kwapił   się   jakoś   zdjąć; 

kościelny nosił jak zwykle swój chłopski, byle jaki strój, 

za   to   twarz   jego   zdradzała   niecodzienną   powagę   i 

przejęcie się czekającymi go wydarzeniami.

Ksiądz, przeszedłszy kilka kroków, odwrócił się i 

zdjąwszy   kapelusz   oddał   go   kościelnemu,   po   czym 

background image

zawołał ostrym, komenderującym głosem:

-  Niech   będzie   pochwalony   Jezus   Chrystus! 

Wszystkie dzieci, tak z „cichej” jak i z „głośnej” klasy 

porwały się do góry i wrzasnęły chórem, skandując:

-  Niech  będzie   pochwalony   Jezus   Chrystus,   na 

wieki wieków, amen!

~-   Amen!   -   zamruczał   ksiądz   pod   nosem   i 

obejrzał się za krzesłem. Kozibródka skoczył po nie, a 

Łaziebnik   bez   przerwy   stał   przed   pierwszym   rzędem 

ławek - jak sierota. Do księdza nie wypadało mu podejść, 

wyjść z klasy byłoby znów nie na miejscu, zresztą nie 

rozegrał jeszcze do końca swojej sprawy, a woda z niego 

- kap, kap, dużymi kroplami, i na podłodze wokół niego 

utworzyła się niemała kałuża.

Naturalnie prawie z miejsca ksiądz go zobaczył i 

wyciągnąwszy rękę, spytał surowo:

—Co to za człowiek, cały mokry?

—To Łaziebnik - odpowiedział Kozibródka.

—Łaziebnik? - zdziwił się ksiądz, a wiedząc, że 

to jeden z’ filarów kościoła w naszej wsi, spytał 

łaskawiej:   -   Co   za   bieda   was   spotkała,   mój 

Łaziebniku, żeście taki mokry? Kąpaliście się?

Łaziebnik   ośmielony   jego   łaskawym   słowem 

podbiegł do ucałowania ręki, potem, wskazując na mnie, 

od nowa podniósł głos:

- To on mnie tak... skąpał! Przywiązał mi sznurek 

do ręki...

-  Kto? Zybuła? - przerwał mu ksiądz. - To nie 

prawda. Z niego porządny i grzeczny chłopiec. Sam się o 

tym przekonałem. Sprawcą tych wszystkich figli i psot, 

prawdziwie   diabelskich,   jest   kto   inny   –   wbił   oczy   w 

Rożnika - kto celowo to robi, podburzany przez swojego 

ojczaszka. Ale my go dzisiaj odnajdziemy, odnajdziemy - 

powtórzył rozwlekle, z naciskiem - a wtedy... - na krótką 

chwilę zawiesił głos, po czym kiwnął ręką na mnie: - 

background image

Zybuła, do mnie!

Na   oczy   padła   mi   mgła,   w   nogach   poczułem 

omdlenie, lecz posłusznie wstałem i zacząłem wychodzić 

z   ławki,   przepychając   się   między   kolegami.   Kiedy 

podszedłem do księdza, ten ujął mnie za rękę i przesunął 

na bok, pod okno.

-  Tu   stój   -   powiedział,   po   czym   rozkazał 

kościelnemu: - Niech kościelny zaczyna!

Kościelny żwawo podbiegł do pierwszej ławki i 

swoimi   muskularnymi   rękami   złapał   najbliższego 

chłopca za ramiona.

-  Wstawaj!   -   zawołał.   -   A   teraz   zarycz!...   No, 

czego wybałuszasz na mnie gały? Mówię ci po ludzku, 

zarycz jak krowa czy byk, wszystko jedno, tylko zarycz. 

No, dlaczego milczysz? Ryczeć nie umiesz?

Chłopak   pobladły,   trzęsący   się   z   przestrachu, 

pokręcił odmownie głową.

-  Nie   umiesz?   Teraz   nie   umiesz,   a   wczoraj 

umiałeś? Zarycz! - wrzasnął.

Uuuuu   -   spróbował   chłopak   jakoś   cicho, 

niewyraźnie, co było podobne raczej do koziego 

beknięcia aniżeli do krowiego ryku.

—Żle! Jeszcze raz! Ale głośniej.

--   Uuuu!   -   wydobył   z   siebie   chłopiec,   nieco 

ośmielony, grubym, gardłowym głosem.

-  No, tym razem może być. A teraz wykrzyknij 

tak, jak byś ryczał: fujara!

Chłopiec popatrzył na kościelnego jak na wariata, 

ale posłusznie wykrzyknął niskim, rykliwym głosem:

- Fujara!

-  Nie, nie ten -~- odezwał się ksiądz. Kościelny 

podszedł   więc   do   drugiego   chłopca   i   jednym 

szarpnięciem postawił go na nogi.

- Teraz ty!

background image

Ten w mig się widocznie połapał, o co chodzi, 

bo ryknął na cały głos:

- Fujara!

Ryk ten w niczym nie był podobny do mojego 

wczorajszego. Był trochę za wysoki i jak by śpiewny.

- Następny! - rozkazał ksiądz.

I kościelny podszedł do innego, potem znów do 

innego. Chłopcy nie byli już tak wystraszeni, żądania 

kościelnego traktowali jako zwariowaną zabawę i cała 

klasa  aż drżała,  rozsadzana  wykrzykiwaniem „fujary” 

na różne tony.

Jeden   tylko   Rożnik   drżał   coraz   bardziej, 

opuszczając   głowę   do   samej   ławki,   widocznie, 

biedaczyna,   chciał   się   ukryć   przed   wzrokiem 

kościelnego, który już podchodził do niego, a niebawem 

ułapił go za kapocinkę.

- A ty?

Rożnik popatrzył na niego takim wzrokiem, jak 

by go błagał o litość, o zmiłowanie się nad nim, żeby go 

ominął, żeby mu nie kazał ryczeć.

Ale kościelny jak nie huknie:

- Nie udawaj mi, że z ciebie ślimak, bo dobrze 

wiemy, czym ty i twój przemądrzały tatulo śmierdzi ta.

Rożnik już nie patrzył na kościelnego, a gdzieś 

przed   siebie,   potem   ryknął   z   taką   jakąś   rozpaczą   i 

zarazem   pogardą   dla   obydwóch   „sług   bożych”,   że 

przestraszyłem się: usłyszałem swój własny wczorajszy 

głos.

Kościelny   odruchowo   skulił   się.   Widocznie 

przypomniał mu się wczorajszy groźny duch, którego „i 

tak, i owak łapał rękami i złapać nie mógł”, a ksiądz już 

sadził do Rożnika wielkimi susami, krzycząc:

- To on! Trzymaj go!

Nim   jednak   kościelny   wyciągnął   ręce   do 

Rożnika, ten gwałtownie dał nura pod ławkę i znikł pod 

background image

nią.

W   klasie   wszczął   się   rumor,   oczy   wszystkich 

dzieci   utkwione   były   w   ławkę,   pod   którą   ukrył   się 

Rożnik, a ksiądz, wycierając sobie czoło chustką, jak by 

był bardzo spocony, wołał tryumfująco:

-  Wiedziałem,   że   to   on!   Ojciec   socjał   i 

bezbożnik, a synalek - łobuz! W dzwonnika i organistę 

zachciało   mu   się   zabawić.   Czekaj,   dam   ja   ci   teraz 

organistę   i   dzwonnika!   Kościelny,   wyciągnąć   mi   go 

spod tej ławy!

To wyciągnięcie nie było takie łatwe, bo Rożnik 

spod jednej ławki nurkował pod drugą, przy tym nogi 

dzieci   stanowiły   również   niemałą   jego   obronę. 

Zarządzono więc opróżnienie ławek.

Nie na wiele się to zdało, bo prześladowany z 

niebywałą zwinnością przebałakowywał na czworakach 

z   miejsca   na   miejsce   i   kościelny   tak   się   wkrótce 

zmęczył ganianiem go od ławki do ławki, które musiał 

jeszcze sam przesuwać to w jedną, to w drugą stronę, że 

ledwo  zipał,  cały  czerwony i  spocony,  jak po dobrej 

kąpieli.

Ksiądz znów zabrał głos:

-  Kościelny,   pod   ławki,   wygonić   stamtąd 

psubrata!

Kościelny spojrzał bokiem spod czoła na księdza 

i zamruczał coś w odpowiedzi, ale posłusznie wsunął się 

pod ławki, a potem zaczął się czołgać. Rzuciłem oczami 

po   dzieciach   i   prawie   u   wszystkich   stwierdziłem   to 

samo,   co   ja   w   tej   chwili   czułem:   chęć   parsknięcia 

śmiechem   na   całą   klasę   -   taki   pocieszny   był   widok 

grubasa, który jak niedźwiedź, niezdarnie i z głośnym 

postękiwaniem   sunął   za   małym   Rożnikiem, 

posiadającym siłę i prężność zwierzątka, a jeszcze lepiej 

- piskorza, bo tak samo jak on przewijał się to tu, to tam, 

a nawet - wprost nie do wiary - między rękami i nogami 

background image

swojego prześladowcy. Długo by więc zapewne trwała 

ta   pogoń,   gdyby   Kozibródka   nie   mrugnął   na   swoich 

pomocników - dryblasów, w każdej chwili gotowych do 

wszystkiego.

background image

Jakże   mi   strasznie   żal   było   Rożnika!   Ale 

uratować go, uchronić przed pokładanką i czekającą go 

później szubienicą, znaczyło: samemu przyznać się do 

winy i oddać w ręce oprawców. Mało ludzi na moim 

miejscu zdobyłoby się na taki czyn, więc i ja... Ale w 

duchu przysiągłem sobie:  wynagrodzę w jakiś  sposób 

krzywdę Rożnika, którego niebawem złapali i wywlekli 

spod ławek. Był cały brudny, ubranie miał potargane, bo 

bez przerwy się wił, szarpał, chcąc się uwolnić. A siłę 

miał! Nikt by się tego nie spodziewał po takim chuchrze. 

Żeby więc nie uciekł, jego właśni koledzy poczęli mu 

wiązać ręce i nogi paskami od spodni.

Ksiądz, zobaczywszy go przed sobą, zawołał:

- Mam cię, mam, diabelskie nasienie!

A Kozibródka rozkazał krótko:

- Spuścić mu portki! - a potem: - Dajcie go tutaj, 

na ławkę!

Rożnik jeszcze raz popróbował rozerwać więzy i 

aż   zacharczał   z   wysiłku,   tak   się   mocno   wyprężył, 

nadaremnie.

W   chwilę   potem,   rozciągnięty   już   na   ławce, 

załkał cichutko:

-  Mamo! Mamusiu! - i nagle jak nie wykrzyk 

nie: - Tata!

W   całej   klasie   zapanowała   raptem   cisza, 

wyraźnie więc było słychać mlaskające uderzenia linią, 

odmierzane nie znającą litości ręką Kozibródki.

- ...osiem, dziewięć, dziesięć...

Rożnik,   z   zaciętymi   do   krwi   wargami,   nie 

wydawał już z siebie żadnego głosu, choć ciało jego, 

smagane   raz   za   razem,   stawało   się   coraz   bardziej 

czerwone,   w   końcu   podeszło   krwią   i   spuchło.   Leżał 

spokojnie jak martwy, z zamkniętymi oczami. Otworzył 

je dopiero wtedy, kiedy z brzękiem spadła linia na stół, 

rzucona z rozmachem przez Kozibródkę.

background image

-Zmęczyła mnie szelma!

- Teraz możemy go badać - powiedział ksiądz i 

zwrócił się do pobitego. - Ubieraj się i chodź tutaj, do 

stołu.

Rożnik długo nie mógł zejść z ławki, bo co się 

na niej podźwignął, to zaraz padał jak długi, tak bardzo 

bolało go ciało, albo po prostu nie miał siły. W końcu 

zwlókł się na podłogę, a ledwo zaczął wciągać na siebie 

spodnie, wybuchnął płaczem.

Nie   płacz!   -   powiedział   ksiądz.   -   Zupełnie 

sprawiedliwie spotkała cię ta kara, bo dlaczego 

schowałeś się pod ławkę? I to przed kim? Przede 

mną   i   przed   swoim   nauczycielem?   -   aż   cały 

dygotał ze wzburzenia, mięsiste policzki trzęsły 

mu się jak galareta. - Teraz chodź tutaj do mnie i 

odpowiadaj   na   pytanie:   dlaczegoś   wczoraj 

dzwonił w wielki dzwon, a przedtem, zaraz po 

nabożeństwie  wieczornym,  uszkodziłeś  miechy 

na   chórze?   Ojciec   kazał   ci   to   zrobić?   Mów 

otwarcie, inaczej... - i obejrzał się na Kozibródkę 

jak sędzia na kata.

—Ja nie dzwoniłem - wyszlochał chłopiec.

—Jak to nie dzwoniłeś? To może powiesz, że i 

miechów nie zepsułeś?

Bo   i   nie   on,   proszę   księdza   proboszcza   - 

wtrącił się niespodzianie Łaziebnik, pochylając 

się z należytą pokorą przed księdzem. - Łobuz z 

niego, bo łobuz, i z pewnością nicpoń z niego 

wyrośnie, bezbożnik jak jego ojciec, ale on na 

pewno nie dzwonił i miechów nie uszkodził. To 

ten tylko mógł zrobić jedno i drugie, ten, psie 

mięso, jucha, ancykryst - i znów jak przedtem 

całą ręką wskazał na mnie. - Cała wieś dobrze 

wie, jaki z niego gagatek, bo niejednemu dał się 

we znaki. Ten sznurek do ręki to też on musiał 

background image

mi przywiązać...

—Niemożliwe! - powiedział ksiądz. - Chłopak 

pobożny, ma porządnego ojca...

background image

-   A   ja   mówię,   że   to   on!   -   nie   ustępował 

Łaziebnik. - Wczoraj, zaraz po tym dzwonieniu, byłem 

nawet  u  niego  w  domu...   Niech   go  ksiądz   proboszcz 

rozkaże położyć na pokładankę, a na pewno zaraz się 

przyzna...

Ksiądz   popatrzył   na   mnie   z   wyraźnym 

niedowierzaniem i tak mi się wydawało, było mu mnie 

żal.

- A pan co na to, panie profesorze? - zwrócił się 

na koniec do Kozibródki.

Jemu też było żal brać mnie na pokładankę, bo ja 

jeden ze wszystkich najlepiej pomagałem jego żonie w 

kuchni   i   koło   świń   chodziłem   jak   koło   naszych 

własnych, to wyczytałem z jego spojrzenia rzuconego na 

mnie przelotnie, ale bronić mnie, bronić kogokolwiek 

przed biciem, to nie leżało w jego charakterze. Zresztą 

czy linia nie była najlepszą metodą wychowawczą, od 

której nikt jeszcze nie umarł? A ponieważ ja ani razu nie 

byłem bity, więc...

Odął wargi, pogłaskał sobie bródkę.

- Trudno ręczyć - wyrzekł wolno.

-   Ha!   To   brać   go!   -   rozkazał   ksiądz.   -   Do 

kompanii temu bezbożnikowi. A nuż to naprawdę on?

-  Brać   go!   -   huknął   Kozibródka   i   na   swoich 

krótkich, grubych nogach ruszył do stołu po linię, a ja - 

do okna, na framugę, i zatoczyłem w powietrzu duży łuk 

skacząc na trawnik do ogrodu, tego ogrodu, do którego 

chciałem się zakraść, żeby pościnać bzy.

Rozejrzałem   się   rozpaczliwie   dookoła;   płoty 

były tak wysokie, że w ciągu dwóch, trzech minut nie 

mógłbym   się   na   nie   wdrapać,   równie   trudnym   do 

przebycia   dla   uciekającego   był   i   mur.   Niewiele   więc 

myśląc,   bo   już   dochodziły   mnie   odgłosy   czyichś 

prędkich kroków zmierzających do ogrodu, rzuciłem się 

na lewo, gdzie najwięcej rosło bzów, a potem szybko jak 

background image

kot   wdrapałem   się   na   największy   z   nich,   o   dużej   i 

szczelnie   sklepionej   koronie,   podobnej   z   dala   do 

bukietu.   Po   upływie   kilkudziesięciu   najwyżej   sekund 

zza węgła szkoły wynurzyli się jednocześnie: ksiądz i 

Kozibródka,   a   za   nimi   parła   cała   gromada   dzieci,   z 

kościelnym pośrodku.

-  Uciekł!   -   zawołał   ksiądz   rozglądając   się   po 

ogrodzie.

- Uciekł! - powtórzył jak echo Kozibródka. Na to 

głos księdza:

- Ale nie ucieknie mi ze wsi. A jak go tylko 

dostanę, no, jak go tylko dostanę - powtórzył - to już nie 

wyjdzie z moich rąk taki, jaki w nie wejdzie.

—Oto   i   chłopskie   dzieci,   proszę   księdza 

proboszcza!-   powiedział   Kozibródka.   -   Uczę   i 

uczę, kija nawet nie żałuję i co z nich rośnie?

—A   takiego   pobożnego,   skromnego   udawał   i 

masz! Opryszek!

—Bić od rana do wieczora, bić i skórę ściągać, 

to by może dopiero pomogło.

Ksiądz na to:

-  I  tak trzeba będzie,  a  najlepiej   - pokasować 

szkoły,  bo co który nauczy się czytać, to zamiast  po 

książkę do nabożeństwa, sięga po gazetę. A jaką? Już ja 

dobrze wiem jaką. Ale ja to wykorzenię, do kościoła ani 

jednego nie wpuszczę.

—Ech! - westchnął Kozibródka i machnął ręką. - 

Trudna   rada,   księże   proboszczu,   trudna!   - 

powtórzył z naciskiem. - Bo i bez gazet...

Tak,   wiem  -  przerwał   mu   ksiądz   -   po   wsi 

chodzą   różne   pogaduszki   od   takich   jak   nasz 

Rożnik,   socjalizmu   im   się   zachciewa,   ale   i   to 

ukrócę, ukrócę! Proszę być spokojnym...

W takim samym porządku, w jakim tu przyszli - 

to znaczy: ksiądz i Kozibródka stanowili czoło pochodu, 

background image

utworzonego   z   kościelnego   i   niewielkiej   gromadki 

dzieci - poczęli niebawem odchodzić. Kiedy mi zupełnie 

znikli   z  oczu,   najpierw   wychyliłem  głowę  spomiędzy 

kiści bzu i chwilę się rozglądałem, pilnie nasłuchując, 

potem - skok na ziemię i do płotu.

Nawet dość szybko udało mi się znaleźć w nim 

zupełnie cienki balas, z którym, żeby go wyłamać, nie 

miałem   prawie   żadnego   kłopotu.   Po   kilku   minutach 

uporałem   się   i   z   drugim,   jego   sąsiadem,   chociaż   był 

grubszy od niego, ale ja w tej chwili miałem na pewno 

więcej siły aniżeli Rożnik, kiedy go związano paskami - 

i droga do ucieczki stała przede mną wolna. Ale teraz 

nie spieszyło mi się do niej. Dobrze wiedziałem, że do 

szkoły już nie wrócę, nie dlatego, że rok szkolny już się 

kończył i miały się zacząć wakacje, po których różnie 

mogło być z moją nauką, ale że ledwo bym się w niej 

pokazał,   złapano   by   mnie   zaraz,   związano   i 

zaprowadzono na plebanię, gdzie dobrze by mnie nasz 

ksieżulo oporządził, a potem kajdanki na ręce i hajda, 

opryszku,   do   więzienia.   Dlatego   czy   nie   należało   się 

pożegnać   jakoś   uroczyście   z   tą   szkołą,   no   i   z 

Kozibródką?   Bo   co   do   księdza,   to   byłem   pewny,   że 

jeszcze się z nim nieraz zetknę.

Prosto   od   płotu   skierowałem   się   pod   okna 

szkoły.   Dzieci   właśnie   odmawiały   pacierz   prędkimi, 

nieskładnymi głosami.

Lepiej nie trzeba - pomyślałem i uchwyciwszy 

się gzymsu okna wdrapałem się na nie. Na mój widok 

dzieci   momentalnie   przerwały   pacierz,   a   Kozibródką 

zapatrzył się we mnie niby w nadziemskiego potwora. 

Mówiąc prawdę, ja też wlepiłem w niego oczy i ani be, 

ani   me,   jak   bym   zapomniał   języka   w   gębie,   ale   na 

pierwszy jego ruch uprzytomniłem sobie, po co tu się 

zjawiłem i wykrzyknąłem:

- Ostaj, szkoło! Już nie będę więcej karmił świń

background image

i wylewał pomyj  ani drzewa rąbał! Kozibródka - 

meee! - zahuczałem.

Po chwili z tym „meee”, ale o wiele głośniejszym 

niż za pierwszym razem, zsunąłem się z okna - i do płotu! 

Jak to dobrze, że zawczasu przygotowałem sobie w nim 

dziurę, bo tym razem na pewno byłbym ujęty, tak szybko 

puszczono się za mną w pogoń, a Kozibródka już, już mnie 

dosięgał.

Dopadłszy   do   otworu   i   przewinąwszy   się   przez 

niego   jednym   gwałtownym   prześliznięciem   -   byłem 

uratowany. Ale nie do domu skierowałem swoje kroki, a 

prosto   na  łąki,   szerokim   pasem   ciągnące   się   nad   rzeką, 

gdzie mogłem być zupełnie bezpieczny.

Słońce   piekło   niemiłosiernie,   powietrze   było 

ciężkie i jak by z piachem, że nie można było oddychać, 

mimo to rwałem środkiem wsi, aż się kurzyło.

Niebawem minąłem ostatnią chałupę i zza pagórka 

wynurzył się wąski, długi rąbek zieleni, a jeszcze chwila - 

i miałem przed sobą całe jej morze, cudowne, tonące w 

słońcu.

Przywitałem je dzikim, nieokiełzanym wybuchem 

radości, skacząc do góry i wywijając łamańce, jak by mi 

się   naprawdę   pomieszały   wszystkie   klepki,   a   potem, 

zaszyty   w   jednej   z   licznych   kęp   wikliny,   długo   się 

śmiałem,   aż   mnie   brzuch   w   końcu   rozbolał,   żem   tak 

sprytnie wykiwał obydwóch na raz: księdza i Kozibródkę! 

Miałem już różne przygody, niejedna groziła mi nie tylko 

skręceniem   sobie   karku,   ale   i   solidnymi   batami,   gdyby 

mnie   ujęto,   lecz   takiej   frajdy   jak   dzisiejsza   nie 

przeżywałem   jeszcze.   Księdza   i   Kozibródkę 

wystrychnąłem na dudków! Obydwóch! A to pożegnanie 

ze szkołą czy nie było klawe? „Nie będę więcej karmił 

świń i wylewał pomyj...”, ha, ha, ha!

Nagle   przestałem   się   śmiać,   bo   przyszło   mi   do 

głowy, że cóż najlepszego zrobiłem? Ze pożegnałem się na 

background image

wieki wieków ze szkołą, to ostatecznie nic złego, bo ja nie 

panicz, nie byłem stworzony do żadnych szkół, ale przez 

swoje psoty naraziłem się - i to jeszcze jak! - księdzu i 

Kozibródce. Czy za to nie spotka mnie kara? Przecież obaj 

to nie pierwsi lepsi chłopi 1 Cała wieś, ba, cała parafia nie 

tylko się liczy z nimi, ale i boi się ich jak ognia. Z różnymi 

władzami i urzędami są za pan brat, policja kłania się im w 

pas i ja marny, durny skrzat z takimi potęgami musiałem 

zagrać? Czy nie zapłacę za to? No, i to jeszcze jak! Mo-ro-

wo! Bo jak mnie pochwycą w swoje ręce...

- O tatulu, ratujcie! - rozpłakałem się nagle, taki 

mnie wziął strach przed księdzem i Kozibródką. I po raz 

pierwszy naprawdę szczerze pożałowałem, żem był takim 

wisielcem... Trzeba mi było być porządnym chłopakiem, 

grzecznym, nikomu w drogę nie wchodzić, nie psikusować 

i   szkołę,   jak   się   należy,   powinienem   był   skończyć,   a 

potem... a potem iść do dworu, żeby żyć jak wszyscy, jak 

tatulo... Teraz... teraz - łkałem bez przerwy - sprawdzą się 

przepowiednie babki, że zginę marnie, pod płotem albo na 

szubienicy...

-   Na   szubienicy   ~   powtórzyłem   ciszej,   potem 

jeszcze raz, ale już zupełnie cicho - i nagle usnąłem.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Łaziebnik wysyła mnie do więzienia, babka okazuje się

wielkim bohaterem,

decydująca rozmowa ojca z matką i moja wyprawa na 

plebanię

Kiedy się przebudziłem,  było już ciemno, a o 

czym najpierw pomyślałem, to że jestem głodny, och, 

jak strasznie głodny!

Odruchowo więc, jakby nigdy nic, zerwałem się 

na nogi, żeby jak najprędzej iść do domu, gdy wtem 

przypomniały mi się wszystkie wydarzenia minionego 

dnia i jak podcięty usiadłem na trawie. Zebrało mi się na 

płacz,   lecz   jakoś   nie   płakałem.   A   głód   wciąż,   bez 

przerwy   szarpał   mi   kiszki,   ja   zaś,   o   mój   Boże,   nie 

wiedziałem ani gdzie iść, ani do kogo, przede wszystkim 

zaś - co jeść?

Po długiej, długiej chwili wstałem, zdecydowany 

mimo wszystko wracać do domu, ale zaraz usiadłem.

- Nie, nie pójdę do domu - powiedziałem sobie - 

bo na pewno o wszystkim wie już ojciec i chyba czeka 

na mnie z kijem. Nigdy mnie jeszcze, ani razu, nie zbił, 

ale dzisiaj zbije, i to jeszcze jak! Bo za wszystkie czasy.

I znów minęło kilkanaście chwil, potem jeszcze 

kilkanaście,   wzeszedł   miesiąc   i   rozwidniło   się,   a   ja 

wciąż siedziałem nieporuszony. Już nie myślałem o tym, 

com zrobił, nie myślałem i o biciu, które mnie czekało, 

tylko bez przerwy o jedzeniu, tak okropnie chciało mi 

się jeść.

background image

W końcu włożyłem do ust kilka traw, ale zaraz je 

wyplułem,   bo   były   suche   i   gorzkie...    Potem   znów   się 

podźwignąłem i   zacząłem iść,   ale  dziwnie  wolno,   coraz 

wolniej, jak by coś pętało moje nogi. Naraz posłyszałem 

czyjeś kroki, duże i ciężkie, i rzuciłem się przed siebie. 

Dopadłem wsi, lecz gnany strachem przed tymi krokami, 

które   zdawały   się   mnie   gonić,   popędziłem   dalej.   Aż 

poczułem brak tchu w piersiach, a w nogach zmęczenie i 

zwolniłem nieco.

Do domu  miałem  już  niedaleko,   pozostawało  mi 

tylko minąć ogród Łaziebnika, potem pod górę - i byłem u 

siebie...

Ojciec i matka - rozmyślałem - na pewno juz są po 

kolacji,   teraz   czekają   na   mnie,   każdy   z   kijem   w   ręce, 

ponieważ zaraz z wieczora musieli się dowiedzieć o moich 

sprawkach. Od kogo? No, takich, co im donieśli, na pewno 

nie brakło. Pierwszy Łaziebnik, a ksiądz i Kozi-bródka to 

może nie? Na dzwonienie ojciec nie powiedział mi nic, ale 

za miechy i szkołę nie daruje, o, co to, to nie, i skórę mi 

złoi, że ha, bo czy nie dawałem mu słowa, że się zmienię? 

Więc jak tu wracać do domu. Ale nie wracać? Przecież z 

głodu   mogę   umrzeć!   O   pustym   żołądku   na   pewno   nie 

przeżyję tej nocy, bo czy raz mówiła do mnie matka, że 

dziecko, które me je, od razu umiera? A ja od rana nie 

miałem mc w ustach Dlatego  nie było dla mnie innego 

wyjścia, jak wracać j do domu.

Zbiją mnie - myślałem teraz - to zbiją, ale chyba nie 

zabiją, a potem dadzą jeść. A nie dadzą, to sam, chwycę 

kawał chleba...

Okna   domu,   jak   się   tego   spodziewałem,   były 

oświetlone.   Ale   nigdy   byłbym   nie   przypuszczał,   ze 

pierwszą osobą, którą zobaczę, będzie Łaziebnik. Cóż za 

drań.   Pochylony   nad   ojcem,   który   siedział   na   krawędzi 

łóżka, wykrzykiwał, wymachując groźnie rękami:

background image

-Do   kryminału  go,   psubrata,   oddaj,   albo   jakiego 

domu   poprawczego,   bo   zbój   z   niego!   Księdzu   despet, 

kościołowi - despet, mnie -despet, całej wsi despet, a tobie 

hańba, że masz takiego syna. Pfu! - splunął - co ja mówię: 

syna!   Nie   syna   masz,   a   zwierza!   Na   święty   kościół 

podniósł rękę? Jak on śmiał? A może ty go tak specjalnie 

wychowujesz? Takiś sam jak Rożnik? Ino Rożnik czytuje 

bezbożne gazety, a ty ani jednej litery nie znasz. Ślepyś jak 

kret - raptem umilkł, wytarł usta ręką, po chwili spytał: - 

No, co z nim zrobisz? Chcę wiedzieć, żeby zaraz z rana 

donieść księdzu proboszczowi.

Ojciec  dobrą  chwilę  nie  mówił   nic.  Głowę  miał 

zwieszoną, zapatrzony był w ziemię. Naraz podniósł oczy 

na Łaziebnika i spytał:

—Czegoś   się   uwziął   na   mnie,   człowieku? 

Zamęczyć mnie chcesz?

—Nie chcę cię zamęczyć, ino czas ci usunąć ze wsi 

zakałę, bo kto wie, czy nie przez niego Bóg nas 

karze.

O   dziwo,   babka,   zamiast   odmawiać   różaniec, 

przysłuchiwała się rozmowie i nagle jak nie wybuchnie na 

Łaziebnika:

—Po coś tu przyszedł? Pilnuj swoich dzieci, a nie 

nachodź mojego domu! Powtarzam: swoich pilnuj! 

Powiedziałeś, co trzeba, teraz się wynoś, a nie rób 

się katem dla obcych.

—A wy tu co?... - spytał Łaziebnik wytrzeszczając 

na nią oczy.

—A to, że my jesteśmy od karania naszych dzieci, 

a ty wynoś się stąd, pókim dobra. Już cię nie ma!

Łaziebnik chwilę nie zdejmował z niej oczu, a tak 

wyglądał, jak by mu po gębie dała. Potem rzucił krótkie 

spojrzenie   na  ojca,   widocznie   pewny,   że   go   weźmie   w 

obronę,   lecz   że   ojciec   nawet   głowy   nie   podniósł,   bez 

przerwy   zapatrzony   w   ziemię,   gwałtownym,   prędkim 

background image

krokiem ruszył do drzwi.

- Takieśta? - zawołał od progu. - To moja noga tu 

więcej   nie   postoi,   ani   razu,   nigdy!   Wy   -   dziady!   Ale 

zapamiętajcie sobie, że jak go złapię, tego zbója, to na 

pierwszym lepszym drzewie powieszę i nic mi za to nie

będzie, nic!

-  Żeby   on  ciebie   wpierw  nie  powiesił,   uważaj... 

ty...

grobowy świętoszku! - odparowała babka.

Łaziebnik nic już nie powiedział, klapnął drzwiami 

i wyszedł. A ja myk za węgieł i schowałem się. Kiedy po 

kilku   minutach   przeszedł   koło   mnie,   wymachując   z. 

wściekłości rękami, wyszedłem z ukrycia i zacząłem krok 

za   krokiem   zbliżać   się   do   drzwi.   Wreszcie   miałem   te 

drzwi, stałem tuż za nimi, ale brakowało mi jakoś odwagi 

otworzyć je. Usłyszałem głos babki:

- Wygoniłam go. bo mnie było poręczniej to zrobić 

niż   tobie,   ale   -   westchnęła   głośno   -   co   mówić,   gadał 

prawdę. Musisz z chłopakiem co postanowić. Albo - albo! 

Do kryminału to może za dużo. ale do służby... A sam 

jesteś temu winien, bo wygadywałeś nieraz przy nim różne 

rzeczy.   Jak   o   naszym   panu.   Powiedziałeś,   żeby   go 

dziabnąć z tyłu. On teraz przybrał sobie do głowy, że i to 

mógłby zrobić.

-   Co   wy   mówicie?   -   spytał   ojciec   jakimś 

niewyraźnym głosem.

—To,   co   słyszysz.   Nie   dalej   jak   dzisiaj   rano 

powiedział o tym. Widzisz, do czego doszło?

—Jezu! - jęknął ojciec.

Za późno teraz na jęczenie. Trzeba coś radzić - 

odezwała się  matka. - Chłopak  się zwilczył,  nie 

czuł na sobie twardej ręki - i masz! To że szkołą 

skończył,  dodała   po   chwili   -   to   nic,   samam   go 

chciała już dawno z niej zabrać...

background image

—Chciałaś,   ino   nie   zabierałaś!   -   powiedział 

ojciec.- Ale nie czas teraz na swary. Trzeba coś 

radzić - i spytał: - To co, naprawdę oddać go do 

służby?

—Do   służby!   -   odpowiedziały   mu   dwa   głosy 

prawie równocześnie.

- Do miasta?

—Co ty, do miasta? - powiedziała matka. - Bo to 

przyjęliby go tam do czego? A do chłopa jakiego 

prędzej się nadaje, gęsi i krowy może już paść.

Tak, gęsi i krowy może już paść - powtórzył 

ojciec takim głosem, jak by go w tej chwili mocno 

coś zabolało. - Ano cóż, to niech pasie. Do tego 

się przecie urodził.

—A do czego? - spytała matka. - Znów ci chodzi 

coś po łbie?

Nie, nie, nic mi po łbie nie chodzi -  odrzekł 

wolno   ojciec.   -   Mówię   tylko,   że   do   tego   się 

urodził, żeby być parobkiem, a potem fornalem 

we dworze, jeżeli go, ma się wiedzieć, wezmą do 

tego dworu. Bo i z tym ciężko. Mało to zwiesną u 

nas zwolnili? No, tak - dodał po chwili cichutko. - 

Czyby   kończył   szkołę,   czyby   jej   nie   kończył, 

czyby   był   grzecznym   i   spokojniutkim.   czy   też 

jeszcze gorszym, niż jest,’ jeden mu koniec! A 

jakby tak i u nas już panowały inne porządki... jak 

tam... to on by i uczył się dalej, i co innego... No 

tak! - nagle urwał.

- Coś ci, widzę, bez przerwy nie daje spokoju - 

znów się odezwała matka.

—A nie daje! - wykrzyknął ojciec. - A ty milcz! I 

zapamiętaj   sobie,   na   wszystkie   czasy   sobie 

zapamiętaj,   że.   z   chłopaka   nie   zrobię   parobka. 

Nie!

To go nie oddasz do służby?

background image

Oddam, bo muszę, ale...

Otwarłem gwałtownie drzwi i rzuciłem się do ojca 

płaczem.

Tatusiu, ja nie chcę do żadnej służby!

background image

Ojciec  chwycił   mnie  mocno,  przytulił   do  piersi   i 

powiedział cicho, przez łzy:

- Musisz, dziecko... Matka skoczyła na równe nogi i 

do ojca, jak by go chciała uderzyć.

- To ty tak z nim?... - zawołała. - Tak go witasz?

Głaszczesz i tulisz do siebie?

- A co mam mu zrobić? - spytał ojciec. - Zabić go 

zaraz?

- Zawsze tak mówisz i widzisz, co z niego wyrosło? 

Zbój!

Ojciec szybko podniósł z ziemi kij, podał go matce i 

powiedział:

~   To   masz!   Masz   i   bij   go,   żeby   nie   rósł   dalej 

zbójem. Matka spojrzała na ojca niepewnie, bez słowa.

Dlaczego   nie   bierzesz?   -   spytał   ojciec   i   widać 

było, że ponosi go coraz większy gniew. - Bierz!

Pfuj!   -   splunęła   matka.   -   Patrzcie   go,   chłopa   i 

ojca, mnie go bić każe, a sam nad nim płacze! To 

tak robią chłopy i ojce?

- Nie wiem, jak robią chłopy i ojce, ja wiem, jak ja 

robię! - odrzekł z głośnym sapaniem ojciec. - A bić go nie 

będę,   bo   wiesz,   kto   go   będzie   bił?   Bieda!   Zaraz   jutro 

pójdzie w świat, tam się nie będą z nim ceregielować, a nie 

będzie   ani   jednego   człowieka,   co   by   się   nad

jego niedolą ulitował. A potem, jak dorośnie, czy nie będzie 

miał tego samego? Bo co ja mam? A ty? Dawno trzasnął 

mnie przez gębę prowentowy, bom źle niósł naręcze wyki? 

A ty zapomniałaś już, co miałaś z karbowym? Człowiek 

jest   jak   pies   parszywy   -   dodał,   -   Jak

kto nie kopnie, to kija porwie...

Wargi mu się trzęsły jak w tłumionym płaczu, oczy 

miał   wilgotne.   Chwilę   spoglądał   gdzieś   przed   siebie 

dziwnie   zamyślonym,   ponurym   wzrokiem,   potem 

powiedział spojrzawszy w bok, na matkę:

background image

—Daj mu coś jeść, bo na pewno głodny. Później 

przygotujesz mu jakiś węzełek i niech idzie do 

ujka, do Przyleśnej. Ja mu wytłumaczę drogę. A 

w niedzielę, jak przyjdę do niego, rozpatrzę się 

za jaką służbą. Tak, za jaką służbą - powtórzył. - 

Jak śmierć dla człowieka, tak ona dla niego.

—Do   ujka?   -   podjęła   matka.   -   Dobrze,   niech 

idzie   do   ujka.   Tam   sąsiad,   Biały,   zbiera 

trzydzieści   morgów,   to   może   go   weźmie   do 

siebie.

—Psubrat   z   niego,   wiem   dobrze   -   powiedział 

ojciec   -   ale   służba   wszędzie   jednakowa.   U 

psubrata czy nie u psubrata.

Matka podeszła do stołu, zaczęła mi szykować 

kolację.

A więc było już po burzy! Nigdy byłbym nie 

przypuszczał,   że   się   tak   skończy.   O   tym,   że   czekało 

mnie jutro pójście do służby, wcale nie myślałem, będąc 

bez przerwy pod wrażeniem, że jednak nie zbito mnie, 

nie   sponiewierano,   na   co   sobie,   mówiąc   prawdę, 

rzetelnie zasłużyłem, a ojciec się nawet użalił nad moją 

dolą.

Ale   oto   kolacja   już   stała   dla   mnie   na   stole, 

kromka   chleba   i   garnuszek   surowego   mleka.   Kiedy 

zasyciłem pierwszy głód, ojciec przysunął się do mnie i 

zaczął   mi   objaśniać   drogę   do   tej   Przyleśnej,   gdzie 

mieszkał   ujek.   Nie   było   to   blisko,   ale   na   szczęście 

prawie   cały   czas   miałem   iść   gościńcem,   dopiero   za 

lasem   będę   musiał   skręcić   na   lewo   -   tak   ze   trzy 

kilometry, do pierwszej odnogi na prawo, która miała 

mnie już zaprowadzić na samo miejsce.

- A jak już będziesz we wsi, zapytasz o Jarmuza. 

Ludzie ci pokażą - tłumaczył dalej - zresztą łatwo do 

niego trafić, bo jego dom stoi na pagórku, a zaraz przy 

nim   wielkie   gospodarstwo   Białego,   dom   duży, 

background image

murowany - Zapamiętałeś sobie wszystko?

Tak, tatusiu, zapamiętałem.

background image

-   To   dobrze.   Matka   zaraz   naszykuje   ci   jaki 

węzełek, a ja wyjdę trochę przed dom. Coś mi... no, coś mi 

duszno po tym wszystkim.,

Przeniosłem  pytające  spojrzenie  na  ojca,   ale   ten 

nic   już   więcej   nie   mówił,   potem   poszukał   moich   oczu 

swoimi   smutnymi,   zamyślonymi   oczami   i   na   króciutki 

moment   zajaśniał,   w   nich   uśmiech,   serdeczny,   dobry 

uśmiech ojca i zarazem mojego przyjaciela.

Z tym uśmiechem miałem opuścić dom nazajutrz 

rano, a - niestety - opuściłem go jeszcze tej nocy. Tak się 

złożyło,   a   zaczęło   się   od   tego,   że   długo   nie   mogłem 

zasnąć. Po raz pierwszy nie w głowie mi były wybryki. 

Oto już jutro, zaraz rano, miałem iść w świat, do jakiejś 

Przyleśnej, do ujka - i myśl o tym ani na chwilę nie dawała 

mi spokoju, spędzała sen z oczu. Jak będę miał u tego 

ujka? Będzie dla mnie dobry? No, na pewno nie będzie 

taki jak ojciec, co o szkołach dla mnie marzył, żebym się 

uczył,   żebym   nie   był   fornalem,   a   człowiekiem   jak   się 

patrzy.  A  jaki  ja  dla   niego?   Niedobry.  Żeby   tam  tylko 

niedobry.   Zły   jestem   dla   niego.   Chociaż   właściwie   w 

czym jestem dla mojego ojca zły? Za naukę Kozibródka 

zawsze mnie chwalił, a że dalej nie będę się już uczył, to 

cóż, nie moja wina, bo choćby i u nas panowały już inne 

porządki,   o   jakich   ojciec   wspomniał,   toby   też   nic   nie 

wyszło   z   mojej   nauki,   bo   jak   to,   ja,   Zybuła,   miałbym 

siedzieć w jednej ławce razem z paniczami w miastowych 

klasach? Pierwszy Franc złapałaby mnie za kark - i „won 

stąd,   wstrętna   chłopaka,   fornalska   Kind!   Tu   jaśnie 

panicze!” A ksiądz wskazałby na mnie ręką i rozkazał:

- Zedrzeć z niego skórę! Patrzcie, czego to mu się 

zachciało.   Szkoły   w   mieście!   A   w   ogrodzie   u   pana 

hrabiego   kto   będzie   robił?   A   jeszcze   lepszy   dla   ciebie 

kry-

minął, łobuziaku, hyclu spod ciemnej gwiazdy, a nie 

tutaj w jednej ławce... Precz stąd!

background image

Ja bym nie wyszedł? Jeszcze prędko. Jak procy 

bym wystrzelił i - biegiem do domu!

Dlatego   lepiej,   żeby   nie   było   tych   innych 

porządków,   bo   to   tylko   na   śmiech   dla   mnie,   wstyd. 

Każdy pasuje do swego miejsca, a ja pasuję do tego, co 

mam,   i   jutro   trzeba   iść   do   służby.   Szkoda!   - 

westchnąłem.   -   Byłbym   się   jeszcze   pobawił   trochę, 

pobaraszkował, a tu już jutro!

Rozpłakałem się. Dlaczego ja muszę iść do tej 

służby? W domu było mi tak dobrze! A tam, czy nie 

będą mnie bić, poniewierać, a może i jedzenia poskąpią, 

łacha na plecy, ale do roboty będą ganiać od świtu do 

nocy... A jak ja będę mógł co robić? Przecież moje ręce 

to jak patyczki. Połamią się albo z miejsca popuchną i 

tyle   będę   miał,   że   zostanę   kaleką.   Buczałem   bez 

przerwy.

A wszystkiemu ksiądz winien! Po co przychodził 

do dzwonnicy? Zadzwoniłem, wywołałem we wsi trochę 

popłochu   i   na   tym   byłby   koniec,   ale   nie,   przyleciał, 

narobił alarmu, zamieszania... A do kościoła potrzebnie 

mnie wciągnął? Kalikować kazał! A później tego samego 

do szkoły? Śledztwa mu się zachciało! I wyszła chry-ja, 

bo musiała wyjść ta chryja. A jak by był siedział cicho i 

nie wysyłał mnie na chór, to ani miechów byłbym nie 

popsuł, ani ze szkoły nie uciekał... Byłoby wszystko po 

staremu, a tak... Naraz usiadłem na posłaniu.

Zemszczę   się   na   nim,   żeby   mnie   dobrze 

popamiętał!

background image

                                                                             

                                                                          R

OZDZIAŁ SIÓDMY

Kto ryzykuje, ten w kozie nie siedzi -

i ja stają się duchem, który ma uczyć grzeszników 

bogobojnego

życia, a potem przemieniam się w dziewuchą, bo mam 

wielkie

zadanie do spełnienia

Przez okno padał blask miesiąca, w izbie było 

więc widno prawie jak w dzień, widziałem każdy sprzęt, 

a   stołek,   na   którym   leżało   moje   ubranie,   nie   tylko 

widziałem, ale miałem go nawet pod ręką.

W pewnej chwili jakoś odruchowo wyciągnąłem 

do niego ręce, lecz spojrzawszy na łóżko, na którym spał 

ojciec,   zawahałem  się,   bo co  by  było,   jak  by  się   tak 

przebudził i usłyszał, że się ubieram?

-   Ale   dlaczego   ma   usłyszeć   -   zacząłem   sobie 

perswadować.   -   Śpi   jak   kamień,   moje   ciche,   jak 

najcichsze kroki na pewno go nie przebudzą. Zresztą w 

razie   czego   mogę   powiedzieć,   że   mnie   brzuch   boli   i 

muszę wyjść na dwór. A nie będzie nic, to - do drzwi i w 

świat! Po godzinie albo dwóch wrócę i nikomu ani do 

głowy   nawet   nie   przyjdzie,   że   ja   mogłem   gdzieś 

wychodzić.   Sprawcy   psikusa,   jakiego   wytnę   księdzu, 

tym razem na pewno będą szukać gdzie indziej, a mnie 

może i w obronę jeszcze ten i ów weźmie, bo będzie jak 

na dłoni, że we wsi jest jeszcze ktoś, kto diabła ma za 

skórą, a o tyle jest gorszy ode mnie, że nocą poszedł do 

księdza. Nie bał się duchów ani niczego - prawdziwy 

postrzeleniec, przeklętnik! I wahać się tu jeszcze? Ależ 

raz-dwa i już być na dworze, póki miesiąc świeci i jest 

widno.

Wstrzymawszy   oddech,   najpierw   spuściłem   po 

background image

krawędzi lewą nogę, następnie prawą, a kiedym poczuł 

ziemię pod stopami, wciągnięcie ubrania odbyło się tak 

szybko, jak by się dom palił i trzeba było z niego wiać. 

A potem do drzwi, za klamkę i oto już stałem na progu 

przed domem.

Zaułki i uliczki wypełniała cisza, dachy ociekały 

blaskiem, rażącym wprost w oczy. Od drzew nie ciągnął 

chłód,   pozbawione   go   były   i   mroczne   zakątki,   do 

których   słońce   nigdy   nie   zagląda.   Wzrastająca   susza 

coraz   bardziej   dawała   się   wszystkiemu   we   znaki. 

Deszczu,   deszczu!   -   domagały   się   drzewa   swoją 

martwotą spopielały eh liści. Deszczu, deszczu! - tchnęło 

od   strzech   zetlałych   słoneczną   śreżogą,   na  które   byle 

iskra i zamieniłyby się w kupę perzyn i trochę dymu.

Niedaleko   u   sąsiadów   zaryczała   krowa, 

widocznie spragniona była wody, której nie przyniesiono 

jej z rzeki, a w tej rzece jeszcze dzień, dwa i pokaże się 

dno.

Posucha!

Ale choćby i sto posuch było, co mi tam! Ani by 

mnie ziębiły, ani grzały, zresztą już byłem zaprzątnięty 

nowym   psikusem.   Psikusem   dla   księdza.   Co   mu 

zmajstruję? Ha, żebym to wiedział. Ale byłem pewny, 

najpewniejszy, że coś zmajstruję, takiego coś, że cała 

parafia będzie o tym mówić ze śmiechem i zgrozą. Oto 

na przykład konie i krowy wyprowadzę z chlewa i przy-

wiążę je do drzwi kościelnych. Złe by to było? A jeszcze 

lepsze   wpędzić   je   do   zakrystii.   Tak,   krowy   i   konie 

wprowadzić do zakrystii. Brać je po kolei na powróz czy 

łańcuch, zależy, co znajdę w chlewie - i a ksy, na nowy 

postój. Rano leci parobek do obory, a w niej pustki. W 

stajni to samo. Biegnie więc do księdza i „gwałtu, rety, 

nieszczęście,   proszę   księdza   proboszcza,   gadzinę   nam 

złodziej   uprowadził!...”   Na   całą   plebanię   podnosi   się 

płacz,   krzyk,   rwetes.   Na   miejsce   kradzieży   przybiega 

background image

zziajana policja, za nią prze tłum narodu ze wsi, a tu

background image

naraz   ze   środka   kościoła   słychać:   muuu...   a   po 

chwili końskie: hihihi... I czy nie będzie potem zrywania 

sobie   boków   ze   śmiechu?   Tak,   ale   nocą   zakrystia   jest 

zamknięta,   a   klucz   u   księdza.   Na   pewno   wisi   razem   z 

innymi   w   którymś   pokoju,   a   buchnąć   go   trudna   sztuka, 

chyba   żeby   drzwi   na   plebanię   były   pootwierane   dla 

przewiewu. I - na dobrą sprawę - powinny być pootwierane, 

przecie   jest   tak   gorąco,   duszno...   Więc   co

s

 

iść? 

Popróbować? Ryzyko!

-   Ale   kto   nie   ryzykuje,   ten   w  kozie   nie   siedzi   - 

powiedziałem, dodając sobie tym animuszu, i ruszyłem.

Po   niebie,   jak   po   powierzchni   wielkiego   stawu, 

spacerowa! sobie miesiąc z roześmianą gębą, on też widać z 

niczego sobie nic nie robił, dobry kolega. Ale wieś była jak 

wymarła, nigdzie ani żywej duszy. Dopiero kiedym przełazi 

przez  mur przykościelny  i   zrobił   kilka   kroków  w  stronę 

furtki,   prowadzącej   na   plebanię,   zobaczyłem   naraz   aż 

dwoje. Stali przywarci do siebie, oplatani rękami, ona coś 

szeptała...

Upadłem   na   ziemię   i   pobałykowałem   do 

najbliższego drzewa, ukryłem się za nim, ani na chwilę nie 

zdejmując z nich oczu. Po dłuższej chwili rozpoznałem ich: 

chłopak był synem Laziebnika, o dobre kilka lat starszy ode 

mnie, a dziewczyna - Kaśka, służąca od Kozrbródki. Po co 

oni tu przyszli o tak późnej porze?

Aha   -   domyśliłem   się   -   miesiąc   im   przygrzał   i 

kochania   się   im   zachciało,   szeptów,   ściskania   się   za 

rączki!... Tylko dlaczego, szelmy, aż tutaj pod kościół, na 

miejsce poświęcone musieli z tym przyjść? Jej, ostatecznie, 

można   się   było   nie   dziwić,   przecież   mieszka   w 

bezpośrednim sąsiedztwie kościoła, a więc jest tutaj jak by 

zadomowiona,   dla   niej   ziemia   poświęcona   to   na   pewno 

tylko zwykła ziemia, ale  oni  Syn człowieka, który uważa 

się niemal za świętego? Czyżby było tak, że stary miał za 

skórą Boga a młody - diabla? To ja

background image

garaż wypędzę z niego tego diabla i upodobnię 

go do ojca, niech obaj będą świeci. Jak z obrazka. Stary 

do pacierza, to i on do pacierza, a potem do łóżka, spać, 

a nie latać po nocy za dziewuchami.

Jednego   razu   opowiadał   mi   ojciec,   że   dusza 

ludzka   po   śmierci   podobna   jest   do   małego,   czarnego 

kłębka. Ani rąk, ani nóg, tylko kłębek, który się toczy, 

toczy po ziemi w cały świat i bez przerwy cieniutkim 

głosikiem, jakby kocim miauczeniem, lamentuje, prosi o 

paciorek, bo jest w czyśćcu, cierpi straszne męki...

Raz-dwa i już byłem takim kłębkiem. Ani rąk, 

ani nóg. tak je poukrywałem pod sobą, lecz w momencie 

gdy miałem miauknąć po kociemu, usłyszałem Kaśczyn 

głos. Pytała:

—Wojtuś, a ożenisz się ze mną?...

Pod Bogiem, ożenię się - odrzekł. 

Kłamał,   szelma,   kłamał   jak   najęty,   bo   ojciec, 

chcąc mieć w domu o jedną gębę mniej do jedzenia, już 

mu   wyszukał   dziewuchę   z   morgami   -   któregoś   dnia 

opowiada? o tym u nas - ale po co. dlaczego kłamał? Co 

w   tym   miał   za   interes?   Aha,   pocałować   ją   chce   i 

dlatego... Czy nie powinienem ją przestrzec, żeby mu nie 

wierzyła? Za późno jednak przyszło mi to do głowy, bo 

Kaśka już odpowiadała cichawym szeptem:

—Wierzę   ci,   ale   jeszcze   mnie   strach   jakoś 

oblatuje, bo widzisz, ja biedna, służę, a z ciebie 

majętnik,   ojciec   na   pewno   zapisze   ci   z   pięć 

morgów...

Nam zapisze,  Kasiu - zawołał gorąco - nam 

obojgu! Niech tylko przejdzie ta susza, bo ojciec 

przez   nią   do   niczego   głowy   nie   ma,   a   zaraz 

pojedziemy do rejenta - i wesele!

-   Niech   ino   przejdzie   -   powtórzyła   z 

westchnieniem. - A kiedy ona przejdzie? Chyba nigdy! 

Wczoraj byłam u księdza, bo posłał mnie tam nasz pan, i 

background image

podsłuchałam,   jak   rozmawiał   z   drugim   księdzem   z 

sąsiedniej parafii. Przyjechał do niego specjalnie, żeby 

się   dowiedzieć,   co   ma   robić,   bo   ludzie   domagają   się 

nabożeństwa na odmianę...

„Domagają   się?”   -   spytał   nasz   ksiądz.   -   „To 

dobrze,   że   się   domagają.   Jak   widać,   kolega   ma 

pobożnych parafian, nie tak jak ja tutaj, gdzie nie brak 

różnej hołoty, heretyków, a socjałów, myśli kolega, że 

nie ma? Aż pachną im inne porządki...”

To chyba o tych ojcowych porządkach gadał - 

pomyślałem   i   słuchałem   dalej   z   tym   większym 

zainteresowaniem, lecz o nich nie było już więcej mowy.

- Ksiądz wykrzyknął jeszcze - opowiadała dalej 

Kaśka - „Porządki!” A po chwili: „Ale co ja o tym... 

Kolega   mnie   pyta,   co   robić?   A   cóż   można   robić? 

Pieniądze zbierać, zbierać bez końca, bo na pewno nie 

ma ich u was za dużo, ale o żadnym nabożeństwie ani 

myśleć.   Rozumie   kolega?   Ani   myśleć.   Bo   mój   bał... 

bałmetr czy bumetr”‘ - zająknęła się Kaśka - (tak jakoś 

nasz ksiądz powiedział) „wciąż idzie na suszę, jak by się 

nigdy miała nie skończyć”.

„Wciąż na suszę?” - spytał przyjezdny. „I to na 

jaką!” - powiedział  nasz ksiądz.  - „Zresztą może to i 

dobrze, bo przez to nareszcie mam okazję do uderzenia 

w tę rozpolitykowaną hołotę. Z nazwiska ich wszystkich 

wywołam i powiem: oto przez nich Pan Bóg karze nas 

suszą! Usuńcie ich ze społeczności waszej, a zaraz Bóg 

miłosierny  spojrzy  na  nas   łaskawie.   Kolega   myśli,  że 

tego nie zrobią? Mam takich zapaleńców...”

„No, u mnie też nie brak takich” - powiedział 

przyjezdny - „ale uważam, że właśnie dlatego nie należy 

odkładać nabożeństwa w nieskończone. Nie wiem, jak 

jest   tutaj,   ale   u   mnie   w   parafii   mogłoby   to   wywołać 

niezadowolenie, gorycz, a ten i ów od kościoła mógłby

nawet odstać...”

background image

„A  jak  kolega   odprawi   nabożeństwo  i  zamiast 

spodziewanego deszczu jeszcze większa susza nastąpi, 

to   co   wtedy?...   Nie   zaczną   odstępować   od   kościoła? 

Nabożeństwo o zmianę pogody powinno się odprawić 

nie wtedy, kiedy nam się podoba czy chce, ale kiedy, 

no...” - Kaśka się znów zająknęła - „ten bałmetr powie: 

można, bo zaraz na drugi dzień masz albo słoneczko po 

długotrwałych deszczach, albo burzę z piorunami. Po tak 

skutecznym   nabożeństwie,   czy   będzie   miał   kolega   w 

swojej parafii choć jednego niedowiarka? Na kolanach 

będą pełznąć do kościoła, twoje szaty całować. A robić 

coś ni w pięć, ni w dziewięć, wystawiać się na śmiech, 

szyderstwo,   narażać   na   szwank   nasz   święty   kościół, 

naszą   wiarę,   czy   można?   Dlatego,   jak   powiedziałem, 

musimy uważać...”

„Na bałmetr?” - spytał przyjezdny.

„Tak, na bałmetr”.

—Kaśka,   ty   nie   kłamiesz   z   tym   wszystkim? 

Naprawdę   tak   rozmawiali?-   spytał   Wojtek.   - 

Możeś ty to zmyśliła, co?

—Nie, przysięgnę, że mówię prawdę. Aż mnie 

samej było dziwne.

—A może to tak z żartów?

E nie,  to nie żart,  prędzej  taka sobie gadka. 

Księżom   wolno   takie   prowadzić,   przecież   są 

poświęcone od samego Boga.

—Tak,   poświęcone   -  zgodził   się   Wojtek   -   ale 

gadali jakoś tak... Lepiej nie mówmy więcej o 

tym, bo to nie dla nas. A ty tego bałmetra nie 

widziałaś chyba, co?

—Widziałam. Jak ino wyszli z ganku, ja hyc na 

ganek   i   patrzę   po   nim,   rozglądam   się,   a   tu 

nigdzie   nie   widzę   żadnego   bałmetra,   bo 

myślałam,   że   to   coś   okropnie   wielgachnego. 

Dopiero   jakżem   się   rozejrzała   po   ścianach, 

background image

zobaczyłam   taki   mały   zegar   -   nie   zegar,   bo 

godzin nie bije, chociaż ma takie długie i cienkie 

wskazówki.

background image

~ I co, możeś go dotknęła? - spytał Wojtek jakimś 

wystraszonym głosem. - Nie,  bałam  się.  -  To dobrze - 

wyrzekł z wyraźną ulgą - bo to różnie mogłoby być.

- Z czym, Wojtuś?

- A jak to jakie zaczarowane?

- E, zaczarowane?

- A co, może nie? Bo jak to, zegar miałby mówić o 

pogodzie?

- Tak oni, niby te księża, gadali, a ja nie wiem. Jak 

pójdziemy na pacierze, to sam zobaczysz ten zegar, bo 

wisi na ścianie w ganku. Ino pójdziesz ze mną, Wojtuś, na 

te pacierze?

- Przecież ci mówię, niech ino przejdzie ta susza, a 

od razu jedziemy do rejenta. Ale będziesz teraz dla mnie 

dobra? - spytał.

Będę   -   odrzekła   zamierającym   szeptem   - 

wszystkom gotowa już dla ciebie zrobić, skoro tak 

mówisz. Tylko pamiętaj, nie oszukaj mnie.

No, dosyć tego! - powiedziałem do siebie, ale 

przejęty słowami Kaśki o tym bałmetrze zamiast 

zalamentować cienkim głosikiem, jak robią dusze 

ludzkie   po   śmierci,   szczeknąłem   po   psiemu,   a 

zaraz potem zapiszczałem jak mysz w pysku kota i 

powiedziałem płaczliwie:

- Paciorek, zmówcie paciorek! Jam dusza...

Nie   dokończyłem,   bo   Kaśka   krzyknęła   nagle   - 

ooo! - jak obdzierana ze skóry i rzuciła się do ucieczki na 

oślep,   a   Wojtek   za   nią.   Aż   dudniała   ziemia,   tak   ostro 

pędzili przed siebie, ponieważ jednak Wojtek miał krok 

zwinniejszy, bo co chłopak, to nie dziewczyna, do tego od 

garnków, gruba i ciężka, pierwszy dopadł muru, a. chociaż 

w tym miejscu był on dość wysoki, nad podziw szybko 

wdrapał się na niego i hop! - prosto

background image

w dół. Kaśka biegła dalej, a za nią bez przerwy 

niósł się ten krzyk! - ooo! - ale z każdą chwilą coraz 

słabszy i jakiś charkotliwy.

Tak minęła bramę, nie zobaczywszy jej, minęła i 

dzwonnicę,  przed którą  w ostatniej  chwili   skręciła  na 

prawo i niebawem zobaczyłem ją z przeciwnej strony. 

Zadyszana, z włosami rozwianymi jak strzyga, ciągnąc 

ostatkiem sił nadbiegała w moją stronę.

Zrobiło   mnie   się   jej   żal,   pożałowałem   nawet 

swojej zabawy w ducha i żeby jej powiedzieć, że ta ja ją 

nastraszyłem,   a   nie   żaden   umarlak,   wyskoczyłem   na 

ścieżkę   i   rozwarłem   ramiona,   jak   bym   ją   chciał 

zatrzymać.   Ale   ona   ledwo   mnie   dostrzegła,   jak   nie 

wrzaśnie   i   -   łup   na   ziemię.   Dopadłem   do   niej, 

pochyliłem się, wziąłem ją za rękę. Puls jej walił jak 

młotem, ale po chwili uspokoił się raptownie> a potem 

był tylko, tylko.

Wyprostowałem się. Było mi nieswojo i straszno 

zarazem. Nie wiedziałem, co powinienem robić. Cucić ją 

czy wołać o ratunek? A może niechać jej? Przecież nie 

umarła i nic jej nie będzie. Poleży sobie godzinę, dwie i 

wstanie...

A   gdyby   tak   wstała   bez   ubrania,   na   większy 

śmiech dla siebie - strzeliło mi zaraz do głowy - a w 

ubraniu jej ja bym poszedł do księdza, żeby mnie w razie 

czego nikt nie poznał?

- To będzie byczo - mruknąłem pod nosem i już 

pochylałem  się   nad   nią.   Zdjąłem  z  niej   wszystko,   co 

miała na sobie, że została zupełnie naga, jak ją Pan Bóg 

stworzył.

Kaśka, przewracana to na jeden, to na drugi bok, 

wydawała z siebie jękliwe pomrukiwania, jak by spała 

kamiennym snem. Można ją było nawet wziąć na plecy i 

zanieść do rzeki, ale to byłoby za dużo dla niej, zresztą 

nie miałem na to czasu, bo trzeba się było śpieszyć do 

background image

księdza.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nowy cel tej samej wyprawy, która się kończy wielka”

przygodą na dachu plebanii. Łaziebnik nadciąga z 

pomocą, biją

dzwony na alarm, a więc ratuj się, póki czas!

To, co usłyszałem o tym jakimś bumetrze, było 

dla   mnie   niezwykłe.   A   więc   to   nie   Bóg   może 

spowodować zmianę pogody, a tylko jakiś bumetr! Ten 

bumetr,   co   wisi   u   księdza   na   ganku.   To   ja   go   zaraz 

ukradnę  -  zdecydowałem  -  i   niech  ksiądz   robi  potem 

cuda. A zrobi? Figę z makiem! Za to ja, ja będę mądrala 

całą gębą i powiem do ludzi:

- Co się, głupie, modlita i prosita Boga o deszcz, 

kiedy o tu, tu jest napisane, że deszczu jak nie ma, tak 

nie będzie. A jak przyjdzie na niego pora, to na moim 

zegarze zaraz o tym wyczytamy. A ksiądz w tym tyle 

znaczy co guzik!

Chłopi czy nie naniosą mi za to jaj, mąki, mięsa, 

a może i cukru? Przecie będę większy od księdza! A 

wtedy, tatulu, żyć nam, nie umierać.

Wyprawa po ten bumetr nie była jednak łatwa. 

Wszystkie moje dawne figle i psikusy w porównaniu z 

nią to były jak niewinne żarciki, zabawki. Na coś tak 

niezwykłego,   a   nawet   bardzo   niebezpiecznego, 

porywałem się po raz pierwszy. Ale stało się! Już byłem 

w   drodze,   a   niebawem   znajdowałem   się   w   sadzie 

plebańskim. Tu naciągnąłem na siebie ubranie Kaśki i 

począłem   się   przedzierać   krzakami   wprost   na   ganek, 

nasłuchując   uważnie,   czy   nie   nadlatują   księże   psy, 

których miał kilka.

background image

Ogród cały spał. Drzewa wyglądały jak wyrąbane 

z szarego kamienia, jedynie korony niektórych świeciły 

żywym,   migotliwym   srebrem,   za   to   bujne   kępy 

przeróżnych   krzaków   tonęły   w   gęstym   cieniu, 

upodabniając   się   do   jednej   zbitej   masy,   tajemniczej   i 

groźnej, bo a nuż za którymś z nich siedzi stróż i czeka 

na mnie, aż podejdę bliżej, a wtedy - łomot! lachą prosto 

przez łeb! Miałem więc trochę stracha, cierpła mi skóra, 

mimo to nie przystanąłem nigdzie ani na chwilę, nawet 

kiedy   zanurzyłem   się   już   w   ten   gąszcz.   Wreszcie 

zobaczyłem przez gałęzie zarysy plebanii, a jeszcze kilka 

kroków   i   stałem   przed   nią   -   wielkim   budynkiem, 

wzniesionym   w   całości   z   drzewa,   bo   nawet   dach   był 

drewniany, kryty gontem.

Piękny to był budynek! Jak mi ojciec opowiadał, 

kosztował   moc   pieniędzy,   a   stawiało   go   aż   pięciu 

majstrów   z   miasta   i   czternastu   robotników.   Mimo   to 

roboty trwały niemal rok, bo co i raz ksiądz zmieniał 

plany,   domagał   się   to   tego,   to   tamtego,   a   to   ganek 

wydawał   mu  się   brzydki   i   trzeba   było   stawiać   go   od 

nowa, a to dach za wysoki - i tak bez przerwy musiano 

coś poprawiać. A że pieniędzy ze składek kościelnych 

nie   brakowało,   mógł   sobie   ksiądz   pozwalać   na   różne 

kaprysy   i   zachcianki.   Wreszcie   plebania   stanęła.   Z 

oszklonym     gankiem,   z   werandami   i   podcieniami   na 

masywnych, w kwiaty wyrzynanych słupach, a nawet z 

czterema   gołębnikami,   bo   ksiądz   był   wielkim 

miłośnikiem gołębi.

Oblana   z   jednej   strony   światłem   miesiąca 

wyglądała niby zjawa, a wokół cisza jak makiem posiał. 

Serce   zaczęło   mi   bić   gwałtownie   z   przejęcia   i   już 

zawahałem   się,   czy   nie   dać   sobie   spokoju,   ale 

psikusowanie - czyż to nie była jedyna moja radość? Jak 

kot wyskoczyłem więc z gąszczy i dopadłem ganku. Był 

zamknięty.

background image

Zawracać? - przeleciało mi przez myśl. - Nie, do 

kuchni, tam drzwi dzień i noc są otwarte.

I   znów   po   kociemu,   a   niemal   na  czworakach, 

popod   oknami   -   i   oto   już   ta   kuchnia.   Kiedy   jednak 

zrobiłem kilka kroków w głąb mrocznej sieni, wyłożonej 

cementowymi płytami, od których ciągnął miły chłód, 

serce mi na nowo zabiło szybciej. Ale nogi, jak by same 

niosły   mnie   coraz   dalej,   podprowadziły   pod   drzwi 

ganku, tu przystanęły na chwilę, jakby chciały nabrać sił, 

potem, kiedy ręce też jak same otwarły drzwi, skok do 

przodu   -   i   nareszcie   stanąłem.   Ale   tylko   na  sekundę, 

potem jak furiat rękami to tu, to tam, chaotycznie, bez 

żadnego planu.

Najpierw przewróciłem jakąś dużą butlę, stojącą 

na podłodze, potem spadła na podłogę laska, wreszcie z 

dziwnie głośnym dźwiękiem rozbiła się szyba, oparta o 

ścianę. Ja, zamiast się opamiętać, dalej miotałem się po 

ganku, macając rękami za bumetrą. Wreszcie podpadło 

mi pod ręce coś bardzo podobnego do zegara, budzika, 

jaki   był   u   Kozibródki,   ale   w   tej   samej   chwili 

posłyszałem   gniewne   sapanie,   przerywane   ciężkimi, 

niezdarnymi krokami.

Zamarłem, poczułem chłód od nóg aż do głowy, 

a   drzwi   gdzieś   niedaleko   już   się   otwierały   i   ksiądz 

zawołał:

- Kto tam, u licha, tak się tłucze? No, kto tam? 

To ty, Michał?

Ani się nie poruszyłem, nawet oddech w sobie 

zataiłem, a ksiądz, odczekawszy chwilkę, znów zaczyna 

swoje, ale już groźnie:

-  Dlaczego,  draniu,  nie odpowiadasz?   Przecież 

słyszałem, żeś tam... - urwał i nagle głos jego podniósł 

się   do   krzyku.   -   Złodzieje   tutaj!   Magda,   Maryśka, 

złodzieje!... Złodzieje!

Drzwi   od   strony   ogrodu   były   zamknięte,   to 

background image

pamiętałem, dlatego nawet przez myśl mi nie przeszło, 

żeby   się   do   nich   kierować.   Jedyna   droga   ucieczki 

prowadziła tylko przez te drzwi, którymi wszedłem. Ale 

w sieni był ksiądz i już biegł do wyjścia, żeby mi je 

odciąć,   krzycząc   bez   przerwy:   Magda,   Maryśka,   do 

mnie! Tu złodzieje! Zło-dzie-je!

Po   chwili   z   głośnym   zgrzytem   żelaziwa 

zatrzaśnięto zasuwę przy wielkich, masywnych drzwiach 

od frontu i znalazłem się jak w klatce. Nie pozostawało 

mi nic innego, jak rozbić oszklenie ganku. Zacząłem się 

więc   do   tego   sposobić,   rękami   na   gwałt   szukając 

największej szyby, gdy wtem ktoś wszedł do sieni z dużą 

lampą   i   w   świetle   jej   spostrzegłem   tuż   za   drzwiami 

ganku wąskie schody prowadzące na strych.

Skoczyłem do nich, ksiądz w tej samej chwili 

wrzasnął:

- Dziewucha! To dziewucha! Łapaj!

Ale ja już byłem na schodach, które przebiegłem 

w   oka   mgnieniu,   i   uniósłszy   głową   drzwiczki, 

wydostałem się na strych. Żeby moim prześladowcom 

utrudnić pogoń za mną, na opuszczone szybko drzwiczki 

począłem narzucać jakieś kawałki drzewa, leżące obok, 

koło od wozu, puste skrzynki, słowem wszystko, co mi 

tylko pod ręce podpadało. Zabarykadowawszy się w ten 

sposób, dopiero teraz rzuciłem okiem tu i tam, alem nic 

nie   zobaczył,   bo   strych   był   tak   mroczny,   jakbym   się 

dostał do jaskini. Wyciągnąłem więc rękę do góry - dach 

gontowy,   wyciągnąłem   rękę   przed   siebie   -   ciemna 

próżnia - i masz, próbuj stąd uciekać. Ale jak? Wybić 

gonty i na dach? A z dachu jak? To czy nie było lepiej 

rozbić szybę, potem jeden skok i byłbym w ogrodzie, a 

więc na wolności, a teraz licho wie, co będzie ze mną. 

Mogą mnie, dranie, złapać, a jak złapią, dobrze zapłacę 

za bumetrę, którego mi się zachciało.

Tymczasem odgłosy dobijania się do drzwiczek 

background image

z   każdą   chwilą   stawały   się   coraz   głośniejsze   i 

gwałtowniejsze.   Na  szczęście   te,   przywalone   nie  byle 

jakim ciężarem, nie dawały się podnieść. Mimo to nie 

miałem ani chwili do stracenia i na gwałt trzeba było 

szukać   sposobu   ucieczki.   Przywiązawszy   więc   sobie 

chusteczką   Kaśki   tę   nieszczęsną   bumetrę   do   piersi, 

wyciągnąłem   ręce   przed   siebie   i   począłem   obchodzić 

strych, potykając się co krok o jakiś przedmiot. A było 

tutaj różnych różności co niemiara.

Jakieś żelaziwa, obręcze, otomany z wyłażącymi 

sprężynami, łóżko z materacem, balie, wanny, połamane 

krzesła, a jakichś łachów - chyba ubrań i bielizny - tyle 

wisiało   i   leżało   w   koszach,   że   choć   wozem   po   nie 

zajeżdżaj.

Ot,   po   nie   trzeba   było   przyjść   specjalnie   - 

pomyślałem - a tak chyba zmarnują się, zbutwieją... A 

może by tak wziąć kilka? Koszuli całej na mnie nie ma, 

ubranie w łatach... - I zacząłem sobie szykować węzełek, 

zabrawszy najpierw sznur, na jaki się natknąłem, choć 

wciąż nie wiedziałem, czy mi się uda uratować. Potem, 

już   z   tym   węzełkiem   w   ręce,   od   nowa   ruszyłem   na 

poszukiwanie   jakiegoś   wyjścia   ze   strychu   na   dach, 

podczas   gdy   łomot   i   krzyki   dolatujące   zza   drzwiczek 

stawały   się   coraz   bardziej   rozjadłe   -   i   naraz,   jak   na 

komendę, wszystko umilkło i w całym domu zapanowała 

tak wielka cisza, że się aż zatrwożyłem.

Od   drzwiczek,   niemożliwych   do   zdobycia, 

odstąpiono, to było jasne, a więc jasne było i to, że w 

miejsce tego obmyślają mi jakąś niespodziankę, żebym 

im sam wpadł w kleszcze.  Chwila  namysłu i  zamiast 

dalej   szukać   wyjścia   na   dach,   zacząłem   wybijać   w 

gontach dachu dziurę jakimś długim i cienkim żelazem, 

które mi akurat podpadło pod ręce.

Kiedym   zobaczył   gwiazdy   na   niebie,   och,   tak 

bardzo się ucieszyłem, jak bym już był na wolności! Z 

background image

tym większą więc zaciekłością wyrywałem dalej gonty i 

niebawem otwór był tak szeroki, że mogłem się śmiało 

przez niego przecisnąć.

A   więc   -   hop,   w   górę   i   już   byłem   na   dachu, 

prawie zupełnie płasko sklepionym. W tej samej chwili 

omal   nie  umarłem  z  przerażenia:  zza   krawędzi   dachu 

spoglądała^   na   mnie   księża   służąca.   No,   czego   jak 

czego,   ale   tego   to  się   wcale   nie   spodziewałem.   Żeby 

jednak nie pokazać po sobie, że się jej boję, jak też nie 

wykrzyknę:

-  Tuś   przyszła  za   mną,   flejtuchu?  To   ja   ci   tu 

zaraz...   -   i   z   całej   siły   miotnąłem   tobołkiem   w   jej 

rozkudłany łeb. Ale baba-diabeł w czas przywarowała do 

dachu i mój pocisk przeleciał ponad nią, a po chwili od 

nowa   zaczęła   się   wspinać,   widocznie   do   dachu   do 

stawiona   była   drabina.   Oczywiście   nie   było   dla   mnie 

innego ratunku jak ucieczka, ale gdzie i jak uciekać?

Naraz   zobaczyłem:   jeden   szczyt   dachu   tonął 

prawie całkowicie w potężnym rozgałęzieniu kasztana, 

który go obejmował ze wszystkich stron. Dostać się do 

niego, potem hyc na pierwszą lepszą gałąź - i byłbym 

uratowany.   Ale   Magda,   jakby   wyczuła   moje   myśli, 

wydostawszy   się   na   dach,   w   tym   kierunku   najpierw 

ruszyła, wlokąc za sobą wielką osękę.

—No,   teraz   tom  już  przepadł!  -   powiedziałem 

sobie.   -   Nie   ucieknę,   zabije   mnie,   cholernica, 

albo   zepchnie   z   dachu.   A   jakby   tak   dopaść 

drabiny? - przyszło mi niespodzianie do głowy. 

Ale   i   na   to   było   za   późno,   bo   babsko   już 

nacierało   na   mnie,   a   jeszcze   chwila,   dwie   i 

trzaśnie   mnie   przez   łeb   osęką.   Na   wszelki 

wypadek   rzuciłem   okiem   tu   i   tam,   gdzie   by 

można   było   w   odpowiednim   momencie 

uskoczyć, i wtem słyszę:

—To on!

background image

—Jak to? - spytał ksiądz. - To nie dziewucha?

- Nie, nie dziewucha, a on, ten przeklęty Zybuła! 

- Przebrany?

background image

—Tak, po dziewczyńsku.

—Boże!   -   jęknął   ksiądz.   -   Znów   on?   Co   za 

chłopak!

—Ancykryst, a nie chłopak - sprostowała Magda. 

- Ale ja go tu zaraz... Niech się raz z nim stanie 

koniec.

—Amen!   -   wyrzekł   ksiądz   cicho,   a   Magda   z 

okrzykiem: - Zginiesz, psie! - od nowa ruszyła na 

mnie.

Na szczęście tuż, prawie pod ręką, miałem komin 

i kiedy Magda już, już miała zwalić na mnie swój oręż, 

ja   smyk   za   niego,   a   osęka   -   romot   w   moją   zbawczą 

osłonę i niczym suchy kijek pękła na pół.

Kobieta stanęła jak skamieniała, patrząc na mnie 

takim   wzrokiem,   jakby   mnie   chciała   udusić   i   nagle, 

rozłoży   wszy   szeroko   ramiona,   rzuciła   się   w   moim 

kierunku.   Lecz   i   tym   razem   uratował   mnie   komin,   a 

potem   ja   myk   zza   niego   i   biegiem   na   środek   dachu, 

gdzie, nim szelma zdążyła do ninie podejść, zsunąłem z 

siebie   sznur,   którym   byłem   okręcony,   i   zawróciwszy, 

zacząłem się z nią bawić jak kot z myszą. To ja do niej 

się przybliżam wołając: - No, bierz mnie, chwytaj! - by 

w  ostatnim  momencie uciec  do  tyłu,  to ona znów  do 

mnie,   aż   trzeba,   żeśmy   się   od   nowa   znaleźli   koło 

komina, czego z całej duszy pragnąłem, bo kiedy Magda 

znowu  natarła  na  mnie,   wyciągając   ręce  przed  siebie, 

jakby mnie już, już miała złapać, skoczyłem krok w lewo 

i   kilka   pętli   sznura   zarzuciłem   jej   prosto   na   głowę. 

Magda, złapana jak na wędzidło, zaszamotała się, ale ja 

dobrze   trzymałem   sznur   w   swoich   rękach,   a   potem 

zacząłem ją przywiązywać do komina.

—Bądź   przeklęty!   -   wykrzyknął   ksiądz,   który 

wszystko dobrze musiał widzieć. - Po wszystkie 

czasy bądź przeklęty!

Myśli ksiądz, że się tego boję? - zawołałem. - 

background image

W   zeszłym   roku   przeklinał   ksiądz   Rożnika,   a 

stało   mu   się   co?   To   i   mnie...   A   bumetrę 

ukradłem! O, tu go mam! - i uderzyłem w niego 

dłonią.

-.   Jak   to,   barometr   ukradłeś?   -  spytał   ksiądz 

jakimś   niepewnym,   głosem.   -   Co   ty   mówisz?   Nie 

żartujesz aby? Ech, chłopcze - zaczął teraz łagodnie - 

jeżeli naprawdę wziąłeś  go,  to zwróć... Ja ci wszystko 

da-ruję, tylko zejdź i oddaj.

- Figę z makiem! - zawołałem triumfująco. - figę 

z makiem!

-  Nie   chcesz   go   oddać?   -   spytał   ksiądz   takim 

samym  głosem  jak  poprzednio   i   odczekawszy   chwilę, 

krzyknął:

-  Magda, łap go, łap tego przeklętnika! - Kiedy 

mnie... - zacharczała Magda.

-  Prawda,   zapomniałem.   Ale   poczekaj,   zaraz 

przyjdzie policja, bo poleciała po nią Maryśka, albo co ja 

tu będę na nią się oglądał. Przecież ja sam też mogę - i 

po tych słowach ruszył do drabiny.

To nie mogło być dla mnie dobre i trzeba się było 

spieszyć   z   ucieczką.   Kasztan   gałęzie   miał   grube   i 

rozłożyste, nad podziw więc łatwo dostałem się na niego, 

ale ledwom się wdrapał w środek jego potężnej korony, 

usłyszałem   tupot   licznych   kroków,   a   po   chwili 

zobaczyłem gromadę nadbiegających chłopów, na czele 

których   jakieś   małe   chuchro   o   wielkiej   głowie   - 

Łaziebnik!

Krzyczał:

-  Ludzie,   prędzej,   bo   słyszycie,   co   się   tam 

wyprawia? A jeden z was na dzwonnicę, trzeba uderzyć 

na alarm... Na dzwonnicę!

Ale   w   tej   samej   chwili   rozległo   się   miarowe, 

ponure   bicie   w   wielki   dzwon.   Łaziebnik   przystanął   i 

przeżegnał się z rozmachem.

background image

-  W imię Ojca i Syna... Ludzie, klęknijta i bijta 

się w piersi, prosta Boga o zmiłowanie, bo zły duch...

background image

-Do   mnie!   -   przerwał   mu   ksiądz   gniewnie   z 

najwyższego szczebla drabiny. - Do mnie, słyszycie?

Łaziebnik poderwał głowę do góry.

—To   ksiądz   tam?   -   i   znów   się   przeżegnał, 

wyraźnie   zalękniony.   -   Widzita,   ludzie,   gdzie 

naszego księdza zaniosło? Jaka straszna jest moc 

Złego.   Klęknijta,   ludzie,   klęknij   ta   i   głośno 

odmawiaj ta pacierz.

—Powiedziałem: do mnie! - huknął ksiądz. - To 

nie żaden zły duch przyniósł mnie tutaj, a ten 

diablik, Zybuła. Ukradł barometr, a Magdę do 

komina   przywiązał.  O,   tam  ona  -   i   wyciągnął 

rękę w stronę komina.

—Ten   jancykryst?   -   zakrzyknął   Łaziebnik 

gromko. - Ludzie kochane, to on tutaj?

—Już go nie ma, uciekł - powiedziała grobowym 

głosem Magda.

Łaziebnik,   jak  by  jej   nie  słyszał,   bez przerwy 

wykrzykiwał:

-:   To   on   tutaj?   Ludzie,   na  pomoc!   Łapać   go, 

łapać!

Nikt   się   jednak   nigdzie   nie   ruszał,   jeden 

spoglądał   na   drugiego,   jakby   nie   rozumiał,   o   co 

Łaziebnikowi chodzi, dzwon dalej bił swoim ponurym 

głosem,   a   ksiądz,   nie   mogąc   się   doczekać   pomocy, 

zaczął schodzić w dół.

Tymczasem   stawało   się   coraz   widniej   i 

najwyższy czas było uciekać, bo później łatwo mógłbym 

być   zauważony   przez   kogo.   Zsunąwszy   się   więc   po 

kasztanie   w   dół,   w   gąszcz   bzów   i   jakichś   zarośli, 

począłem jak królik smyrgać  do płotu,  a potem skok 

przez niego - i poszedł, prosto przed siebie w cały świat.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

                                                     Poznaję dziada, 

jego krople i kiełbasę, bom jest wielkim

                                                  znawcą świata,  

staję się niemową, czyli będzie nowa heca  

Jak długo biegłem? Na pewno bardzo długo, bo 

kiedy  się   wreszcie   zatrzymałem,   ze  zmęczenia   robiąc 

piersiami, aż mi coś w nich rzęziło i chrypiało, dookół, 

jak daleko tylko sięgnąłem wzrokiem, nie widziałem ani 

jednego domu mojej wioski.

Było   już   zupełnie   widno,   na   nieboskłonie 

wstawała jutrzenka, powietrze to tu, to tam wypełniało 

się   perlistym,   radosnym   skowrończym   terkoleniem,   a 

mnie było smutno, coraz smutniej, bo nie tylko do domu 

i   wsi   miałem   już   zamkniętą   drogę,   ale   i   do   ujka. 

Przecież   jeszcze   dzisiaj   pójdzie   za   mną   pogoń,   będą 

mnie szukać, na policję dadzą znać, a jak by mnie tak 

złapali...   No,   no,   z   przeklętnikiem   nikt   by   się   nie 

patyczkował, bo na co komu taki? A ja byłem, właśnie 

takim przeklętnikiem. Przeklął mnie ksiądz, przeklął i 

niejeden ze wsi, a dziś, jutro przeklną i inni - i czy nie 

będę dla nich jak parszywy pies, wypędzony zewsząd?... 

I co teraz robić? Gdzie, do kogo iść?

Siedziałem na miedzy, otoczony ze wszystkich 

stron morzem zboża, rzadkiego, przypalonego słońcem - 

i raz za razem powtarzałem:

- I co teraz robić? Gdzie, do kogo iść?

Potem   poczułem   w   sobie   ociężałość, 

przymknąłem oczy, głowa mi opadła w dół na kolana i 

nie wiem, czy zasnąłem, czy nie, pamiętam tylko, że 

kiedy otwarłem

background image

oczy,   zobaczyłem   -   o   zgrozo   -   tuż   nade   mną 

jakąś obcą, aż po czoło zarośniętą twarz.

Krzyknąłem wystraszony i zerwałem się na nogi. 

Dziad,   cały   w   łachmanach   i   obwieszony   mnóstwem 

różańców   i   szkaplerzy,   momentalnie   złożył   ręce   do 

modlitwy i prostując się nieco, zaintonował piskliwym 

głosem: Królowo niebieeeska, moja orędowniiiczko! po 

czym, jakbym mu się przeszkodził modlić, popatrzył na 

mnie gniewnie i powiedział:

—Czego   wrzeszczysz,   dziewucho?   -   nagle 

wytrzeszczył ślepia, jakby zobaczył przed sobą 

diabła, i syknął: - Łobuz! Po coś to zrobił?

—Nic wam złego nie zrobiłem - odrzekłem.

—Pytam,   po   coś   się   przebrał?   -   i   łap   za 

barometr, który miałem przywiązany do piersi. - 

Patrzcie - zachichotał zjadliwie - i naweł pierś 

sobie   jedną   przyprawił,   diabelskie   nasienie. 

Gadaj, po coś to zrobił?

Patrzyłem na niego przerażony, nie wiedząc, co 

mówić, jak się bronić. W końcu szepnąłem:

—Tak, dla zabawy. Puśćcie mnie.

Dla zabawy! - mruknął. - A może z ciebie jaki 

złodziejaszek,   co?   Jakbym   cię   zaprowadził   na 

posterunek,   toby   mi   chyba   niejedno   o   tobie 

powiedzieli, a nagrody, myślisz, nie daliby mi za 

to?

—To prowadźcie!  - wykrzyknąłem, pewny, że 

mu w drodze ucieknę. - No, prowadźcie,    nie 

chcecie?

—Hm - chrząknął i zmienił mu się raptem głos. - 

Takiś cwaniak, no, no, znałem takich... - zaśmiał 

się basem. - Ale swoją drogą z ciebie figlarz! Ja 

już myślałem, byłem pewny, żeś dziewucha, a 

tu...   ech,   łobuziaku,   nabrałeś   mnie...   Ale 

wystarczyło mi tylko na gębę twoją popatrzeć, 

background image

żeby wiedzieć...

background image

Urwał, obrócił się do mnie tyłem i zaczął gmerać 

w swojej torbie, uszytej z różnokolorowych łat.

- Skąd jesteś? - spytał.

- z daleka - skłamałem. - Nie mam ani ojca, ani 

matki.

- To wychodzi na to, żeś niby sierota?

- Sierota.

- I  bawić ci się chce, łobuzować?

- Czasami...

- A żyjesz z czego? Kradniesz?

- Takim sierotom jak ja jeszcze nikt nic darmo 

nie dał i nie da. Nie wiecie o tym, dziadku?

- Hm, nie ma co, mądrześ odpowiedział, bo tak 

jest. Widać, że znasz świat. Takim jak ty nikt nic darmo 

nie dał i nie da. A jest was do licha. Włóczy się toto od 

wsi   do   wsi,   sierotuje,   sklamrze,   a   dobrze   przy   tym 

strzela ślepiami na lewo i prawo, co by tu gdzie ukraść. 

A temu łobuzować się jeszcze chce, patrzcie wy ludzie, 

psikusy wyprawiać! A może to tak specjalnie, żeby ci 

się lepiej kradło? Musi być z ciebie numer! Policja cię 

nie poszukuje jeszcze?

Nic nie odrzekłem, jak bym nic nie słyszał, be 

zaleciał   mnie   zapach   wędzonki   i   poczułem   straszny 

głód. Niewiele myśląc podciągnąłem się więc ostrożnie 

do   dziada,   który   wyjmował   właśnie   z   torby   kawał 

kiełbasy. Odłożywszy ją na bok sięgnął po chleb, potem 

- po butelkę. Kiedy ją odkorkowywał, wysunąłem rękę 

szybko - i chaps za kiełbasę, pakując ją od razu do ust.

Dziad   dobrą   chwilę   pił   z   butelki,   po   każdym 

łyku   mlaskając   głośno   wargami   i   głaszcząc   się   po 

brodzie.   Na   koniec   butelkę   zakorkował   i   wsunął   z 

powrotem   na   samo   dno   torby,   przykrywając   ją 

kromkami   chleba   i   różnej   wielkości   woreczkami, 

wypchanymi czymś.

- Dobre krople - wyrzekł, oblizując się - pokrze-

background image

piły mnie, bo wiesz, ja na serce słabuję. Teraz 

zanucimy sobie pieśń do Matki Bożej, bo bez Boga ni do 

proga. A ty lubisz się modlić? - i obejrzał się na mnie. 

Właśnie kończyłem jeść ostatni kawałeczek kiełbasy. - 

Cóż to, to i ty śniadanie sobie dopiero teraz robisz?

Nagle   pacnął   rękami   dookoła   siebie   i   nie 

znalazłszy kiełbasy wykrzyknął:

- Gdzie moja kiełbasa? Zeżarłeś ją? Przełknąłem 

resztkę kiełbasy i odrzekłem:

-  Przecie powiedzieliście sami, że takim jak ja 

nikt nic darmo nie daje, to musiałem sobie sam wziąć, bo 

akurat byłem głodny.

Dziad wbił we mnie oczy. Nie powiedział jednak 

ani słowa, jak by rozważał, co powinien ze mną zrobić. 

Zabić mnie? A może tylko pobić?

Ścięty   zalęknieniem   patrzyłem   na   niego   bez 

ruchu, cały odrętwiały w oczekiwaniu na pierwszy cios. 

Jakże   się   więc   zdziwiłem,   kiedy   posłyszałem   gruby, 

charkotliwy śmiech:

-  To   z   ciebie   kundel!   Kundel   parszywy!   Ale 

kundel niegłupi. Podobasz mi się, smrodzie! Na, masz, 

zagryź chlebem tę kiełbasę, żebyś się nie rozchorował - i 

podał mi duży glon chleba, już dobrze podeschłego.

Byłem   jak   zwierzątko,   które   na   groźbę   bicia 

kurczy się całe i drży z przerażenia, na widok zaś chleba 

podnosi do góry głowę i już nie myśli o tym, co przed 

chwilą   mogło   je   spotkać.   Ale   ręki   jeszcze   nie 

wyciągałem. Nie dowierzałem, że dziad naprawdę daje 

mi dobrowolnie jadło. On wyczuł, widać, moje wahanie, 

bo-powtórzył:

-  Na,   masz!   -   i   rzucił   mi   chleb   pod   ręce.   - 

Dobrześ zrobił, żeś mi zjadł tę kiełbasę - wymruczał po 

chwili - bo takim trzeba być dzisiaj. Jak ci nie dają, sam 

bierz, inaczej umrzesz z głodu. Taki dzisiaj świat? Ale 

dawniej  też  nie  był   inny. I  inny  już  chyba  nigdy  nie 

background image

będzie. A z ciebie mogą być jeszcze ludzie, ho, ho! – 

pokręcił głową. - Jeszcze jacy ludzie! Tylko jak mnie 

będziesz we wszystkim słuchał - dodał - inaczej albo cię 

złapie  policja   i   zgnoi   w  kryminale,   albo  byle  kto  cię 

przetrąci gdzie i zakatrupi. A przy mnie możesz mieć jak 

w raju. Miarkujesz, bratku? A taki jak ty akurat jest mi 

potrzebny - znów poszperał w torbie, wyciągnął z niej 

butelkę, odkorkował i mrugnął na mnie, jak byśmy obaj 

byli już w komitywie.

—Chcesz sobie łyknąć? - To ci dobrze zrobi. Na, 

masz!

Wolałbym kiełbasę - powiedziałem, nabierając 

z wolna śmiałości do niego.

—Wiadomo,   żebyś   wolał!   -   zaśmiał   się   dziad 

jakimś   niemiłym,   odpychającym   śmiechem.   - 

Tak   bardzo   ci   tamta   posmakowała?   To   masz, 

kiedyś   na  nią  taki   łasy  -  i   o  dziwo,   podał   mi 

malutki okrawek. - Nie żałuję ci, niech ci idzie na 

zdrowie. Zresztą musisz sobie podjeść, bo czeka 

cię kawał drogi.

—To naprawdę chcecie, żebym z wami szedł? - 

spytałem, bo byłem pewny, że sobie dworuje ze 

mnie.

A coś ty myślał, że cię puszczę na pastwę losu? 

Taką sierotę? Sam Bóg by mnie za to pokarał! - i 

podniósł oczy do nieba, jakby szukał w nim tego 

Boga.   -   A   ludzie,   jak   by   się   to   rozniosło   po 

świecie, pluli by za mną i palcami mnie wytykali 

niby zbója. Ale jam nie taki, nikt o mnie złego 

słowa nie powie, bo nawet kiedy mi się zdarza 

coś   wziąć,   no,   jak   by   ci   rzec,   ukradkiem,   i 

frygnąć   do   torby,   to   zawsze   tak   zgrabnie   to 

zrobię, że ani do głowy nikomu nie przychodzi 

podejrzewać mnie o co. Sam zobaczysz, jak to 

wygląda. Cóż, tak trzeba, dziecko, inaczej i ty, i 

background image

ja   pomarlibyśmy   z   głodu,   bo   ludzie   są   skąpi, 

niedobrzy.   A   jak   już   który   spojrzy   na   mnie 

łaskawszym okiem, to za byle kromeczkę chleba 

każe mi odmawiać różaniec za dwudziestu albo i 

więcej swoich zmarłych. I klep tu pacierze, klep 

bez   końca!   A   jak   będziemy   razem,   to   może 

inaczej pójdzie, bo ty na swoją rękę i ja na swoją 

rękę... Zresztą, ja będę uchodził za niewidomego, 

zaraz sobie założę takie specjalne okulary, a ty 

będziesz   mnie   prowadził   za   rękę   jako   mój 

wnuczek. A jakby cię kto o co pytał, to ty ani 

słowa. Będziesz jak niemowa. Spodobał mi się 

pomysł dziadka.

—To będzie taka zabawa, dziadku?

—Głupiś!   Tak   będziemy   zarabiać.   Jak   ludzie 

zobaczą dziadka ślepego, oprowadzanego przez 

niemowę, na pewno nie poskąpią jałmużny, bo 

tylko   dla   kalectwa   ten   i   ów   jeszcze   ma   serce 

współczujące,   nawet   bogaty   kruszeje...   No, 

rozumiesz teraz, smyku?

—Rozumiem, dziadku. To będzie dobra heca.

Niech ci będzie po twojemu, że heca, ale żebyś 

mi w niczym nie spaprał, bo widzisz tę lachę? - i 

spojrzał na leżący obok siebie gruby, sękaty kij. - 

Jak bym ci raz tylko nim przyłożył, zaraz byś się 

zwinął jak psiak. No, nie bój się - dodał szybko - 

ja tylko tak powiedziałem, bo gdzieżbym ja miał 

sumienie bić cię, tak sierotę! Będę cię kochał, 

jakbyś   prawdziwie   był   rnoim   wnuczkiem...   A 

miałem wnuczka, Józik mu było na imię... Ale o 

tym   potem,   teraz   zbierajmy   się,   bo   słoneczko 

grzeje już niezgorzej. Jeszcze godzinę, dwie i w 

ogóle nie będzie można iść, tak zacznie prażyć. 

Posucha!

—Wszędzie tak? - spytałem.

background image

—A coś ty myślał, że tylko tutaj? - Po innych 

okolicach ziemia już jak skała, bosą nogą ani nie 

stąpić, tak rozpalona. Niedobrze, dziecko, bo z 

tego może być głód, a głód - to śmierć.

—A jakby spadł deszcz?

—Trzeba się modlić o niego.

—A   modlitwa   pomoże?   -   spytałem   takim 

głosem,   jak   bym   sobie   kpił   i   odruchowo 

pomacałem barometr.

background image

Dziadek przyjrzał mi się uważnie. Nie spodobało 

mu się moje pytacie.

-  Kundel z ciebie - zawołał - naprawdę kundel. 

Jak byś tak mlasnął kiedy przy ludziach, wiesz, co by ci 

za to zrobili? No! - i pogroził mi palcem. – Żebyś mi się 

ani ważył! Teraz ściągnij z siebie te kiecki albo wiesz 

co? Niech będzie tak, jak jest. Dziewucha, niemowa od 

urodzenia,   to   może   być   lepiej   aniżeli   chłopak.   Na 

niedolę   dziewczyńską   babom   się   od   razu   robi   słabo, 

dostają łez, a serca miękną niby z wosku. Ino popraw 

sobie piersi. Coś tam na nie wpakował, przesuń na bok, 

na   drugi   załaduj   jaką   szmatę   zwiniętą   i   dziewucha

z ciebie jak ulał, bo i gębę masz drobną, pyzatą. Ino te 

oczy, te oczy złodziejskie, u dziewuch takie nie bywają, 

ale to nic, nikt ci w oczy nie będzie patrzał. Zresztą - 

dodał   jak   by   się   sam   uspokajał   -   różne   są   ślepia   u 

różnych ludzi. Na, masz - powiedział, podając mi starą, 

zaśmierdłą onucę. - Skręć ją i włóż, gdzie trzeba, ale nie 

pod tę chustkę, a pod bluzkę, wiesz jak?

Jeszcze   jak   wiedziałem,   ale   czy   mogłem 

odwiązywać   chustkę,   pod   którą   ukrywałem   cudowny 

zegar? Jak by go zobaczył, na pewno zechciałby mi go 

ukraść, a do księdza nie mógłby dać znać?

Długo   stałem   niezdecydowany,   co   robić,   gdy 

nagle samo mi się jakoś powiedziało:

—Kiedy   widzicie,   dziadku,   w   piersiach   mnie 

kłuje i muszę mieć tę chustkę tak przewiązaną. 

Zresztą,   jakbym   ją   odwiązał,   w   jaki   sposób 

utrzymałbym   pod   bluzką   to,   com   sobie   tam 

przyprawił?

Ej,   mądryś   ty,   gałganie,   za   mądry   nawet. 

Dobrze, niech zostanie tak, jak jest. Na głowę 

weźmiesz   byle   łach...   Ja   tu   taki   powinienem 

mieć.   Na,   masz   -.  powiedział   po   chwili, 

wręczając mi jakąś kolorową szmatę.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Przygoda z bestią i dziad mnie ratuje, ja mu potem 

udzielam

nauk i chcą go uraczyć pieczonymi jajami dzikiego 

gołębia.

Poznaję inny świat jeszcze raz pieczone jaja,

śmierdząca kiszka i moja przegrana

Niebawem   byliśmy   gotowi   do   drogi.   Dziad 

wyciągnął rękę w kierunku, gdzie znajdowała się moja 

wieś, i powiedział:

-    Chciałbym tam iść. W tej wiosce są podobno 

dobrzy   ludzie,   dla   biednego   narodu   współczujący. 

Słyszałeś o tym?

- Ej, tam nie chodźmy, bo tam mieszkają sami źli, 

a bić umieją! Ja tam...

- s Byłeś już?

Tak, byłem... - I pobili cię?

—Nie, bom się nie dał. Uciekłem.

—A co chciałeś zmajstrować? Kradłeś?

—Tak, kradłem, z kościoła chciałem całą tackę z 

pieniędzmi... - skłamałem.

—Ty bisurmanie! - krzyknął dziad, ale oczy mu 

się   zaśmiały   z   zadowolenia.   -   Na   boży   kościół 

podniosłeś   rękę?   To   i   pokarał   cię   Pan   Bóg.   A 

dużo   było   tych   pieniędzy?   -   spytał   po   chwili, 

miarkując swoje słowa: - Ze sto złotych?

—Może, a może i więcej, bo tam pełno bogatych, 

a i dwór...

To szkoda! - pokręcił dziad głową. - Szkoda, że 

ci się nie udało. A popróbować byś jeszcze nie 

mógł?   Zasziibyśmy   tam   specjalnie   na   jeden 

dzień...

—Grzech,   dziadku,   wyciągać   rękę   na   boży 

background image

kościół - odrzekłem poważnie. - Jeszcze naprawdę 

mógłby mnie pokarać Pan Bóg.

—No, no, takiemu jak ty to i sam diabeł nie dałby 

rady,   cóż   dopiero   Pan   Bóg.   Istota   dobra, 

miłosierna. Ale nie mitrężmy dłużej, chodźmy!

Wnet wyszliśmy na drogę, wijącą się białą wstęgą 

wśród   pól.   Dziad   założył   na   oczy   czarne   okulary,   w 

których wyglądał jak prawdziwy niewidomy, i rozkazał 

mi:

- Weź mnie teraz za rękę, bo chociaż ja przez te 

ciemne szkła widzę niezgorzej, ale tu mogą przechodzić 

różni ludzie... Co za szczęście, co za dziwne szczęście - 

zagadał po chwili - żem akurat na ciebie musiał natrafić. 

Szukałem cichego zakątka, gdzie bym się mógł przespać, 

i masz! Spać - nie spałem, za to takiego gagatka... W imię 

Ojca i Syna - przeżegnał się nagle i zaczął się modlić 

pełnym   głosem,   bo   oto   na   zakręcie   pokazał   się   jakiś 

człowiek na koniu.

Kiedy   nieznajomy   podjechał   do   nas   zupełnie 

blisko, wstrzymał raptem konia i chwilę przyglądał  się 

nam uważnie, potem spytał:

-  Dziadku, nie widzieliście przypadkiem jakiego 

małego chłopaka?

To   mnie   szukają   -   pomyślałem   i   ścisnąłem 

wymownie rękę dziadka.

—A kto mnie pyta? Bo ja nic nie widzę, ślepym...

—Dziewucha - zwrócił się nieznajomy do mnie - 

powiedz dziadkowi, kto go pyta.

—Kiedy ona niemowa - pospieszył dziad. - Od 

urodzenia   niemowa,   sierota...   To   o   co   wam 

chodzi, dobry człowieku?

—Czy   nie   widzieliście   małego   chłopca,   ale 

prawda,

background image

przecieście ślepy... Ino, coś mi się wydaje, żem ja 

już was gdzieś widział. Wtedy na oba oczy dobrzeście 

patrzyli.

Tak,   prawdę   mówicie,   ale   za   ludzkie   grzechy 

miesiąc   temu   pokarał   mnie   Pan   Bóg   jak   świętego 

Jeremiasza i oto zakryty jest świat przede mną. Ale was 

też Pan Bóg karze za ludzkie grzechy. Posucha idzie, 

boża klątwa! A wy jakiegoś chłopca szukacie? - mówił 

bez

przerwy   dziad,   jak   by   nawałem   słów   chciał 

nieznajomego ogłuszyć. - Cóż to, swojego? Z domu wam 

uciekł?

- Tak, uciekł, ale nie z domu ode mnie – odrzekł 

nieznajomy i zaklął. - Bo gdyby był mój, to już dawno 

huncwota   byłbym   powiesił   na   pierwszym   lepszym 

drzewie, żeby nie zatruwał...

Nie   dosłyszałem,   czego   nie   powinienem 

zatruwać, bo dziad raptownie popchnął mnie do przodu, 

mówiąc głośno:

-  Idź,   dziecko,   prowadź   mnie   dalej,   to   jakiś 

niedobry człowiek. Chłopca chce wieszać? Przeklęty! - i 

zaintonował jakimś żałobnym, rozdzierającym głosem:

Gdybyś, człowiecze, uważał na siebie, 

Co się to będzie działo koło ciebie, 

I twoje by się, choćby skałą było, 

Serce zmiękczyłooooo! 

Na wszystkich ludzi dekret uczyniony, 

By każdy umarł... by każdy umarł

- powtórzył i spytał cicho. - Dalekośmy już od 

niego?

-  i   Spory   kawał   -   odrzekłem   jeszcze   ciszej,   a 

serce we mnie bez przerwy: łup, łup!

—To bestia! Wiesz ty, że to ciebie szuka? To 

przez te pieniądze?

—A ino!

background image

-  Połakomiłeś się, a teraz, jak by cię tak złapali, 

zapłaciłbyś  za to. Żebyś choć miał te pieniądze! A tu 

popaskudziłeś   tylko   i   trzeba   nam,   widzę,   uciekać   co 

prędzej z tych okolic, bo niejeden chyba ugania się za 

tobą... Powiesić cię chcą, za kilka złotych. Ech, ci ludzie 

przeklęci!

-   Dziadku   -   przerwałem   mu   złorzeczenia   - 

słyszeliście o jakichś nowych porządkach? Podobno, jak 

by panowały tutaj, to ja bym się uczył...

-  To niedobre porządki -.  powiedział szorstko. - 

Nie myśl o nich, chociaż kto wie, dla ciebie byłyby może 

i niezłe? Uczyłbyś się... Ale wiesz, co by za to było z 

bogatymi? Na gałąź i kwita! Z Bogiem też tak samo. Nie, 

dziecko, to nie dla nas. My naród bogobojny. Sam się 

przekonałeś o tym. Chciałeś wziąć z tacki - kilka groszy, 

za to świętokradztwo poszukuje cię cała parafia, żeby cię 

powiesić. A jak byś tak księdzu co zmalował, to chybaby 

cię żywcem ćwiartowano. A los takiego jak ty co kogo 

obchodzi? Ja jeden ino zlitowałem się nad tobą, inaczej, 

bratku, byłbyś wisiał...  Ale idźmy prędzej i na las  się 

kierujmy, na las, tam za lasem jest już inna parafia.

O, jak bardzo pragnąłem, żeby się jak najprędzej 

znaleźć na terenie tej nowej parafii! Toteż na wzmiankę o 

niej aż mi serce zabiło z radości. Dziad, jak by specjalnie, 

żeby   tę   radość   jeszcze   bardziej   powiększyć,   po   małej 

chwili dopowiedział:

—Jak   ujdziemy   jeszcze   ze   sto,   no,   najwyżej 

dwieście   kroków,   to   ujrzymy   ten   las,   ino   - 

skrzywił się - wsie tam za nim są niebogate.

—To   nic,   dziadku   -«   powiedziałem   chcąc   go 

pocieszyć. - Za to nie będziemy mieli nikogo na 

karku, żadnej pogoni i będziemy spokojni.

- Tak - zgodził się - może i nikt nam na karku nie 

będzie siedział, ale z tym spokojem i pogonią to różnie 

może być. Zagrałeś, bratku, z księdzem, a ksiądz to siła - 

background image

powiedział z naciskiem. - Ale jak będziesz ze mną, a dla 

mnie dobry, to cię na pewno obronię, bo ja, wiesz, kto ja 

jestem?   Mądrala   nad   mądrale!   Jeszcze   nikt   mnie   nie 

podszedł w niczym i nie oszukał, chociaż, myślisz, że nie 

próbowali? No, no, niejeden, ale ja każdego, o tak, tak 

samiutko jak z tym chłopem, co pytał o ciebie.

- Tak, dziadku, mądrala z was – przytwierdziłem 

- a ja będę dla was dobry, we wszystkim was usłucham, 

tylko   obronicie   mnie?   -   chwyciłem   go   zarękę   i 

pocałowałem. - Wiecie, sierotam...

-   No,   pamiętaj!   -   rzekł   nie   odejmując   ręki   od 

moich   ust,   a   potem   tak   ostro   ruszyliśmy,   że   wkrótce 

zobaczyłem ten las.

Widok   jego   dodał   mi   sił,   bo   już   cały   byłem 

zgrzany, pot strużkami lał mi się po twarzy, na domiar 

bowiem złego pod łachami Kaśki miałem jeszcze swoje 

własne.’

1

’   Od   tej   chwili   ani   na   moment   nigdzie   nie 

przystanąłem, - szedłem koło dziada takim samym nawet 

krokiem jak on, zapatrzony w zbawczy las. A dziad umiał 

iść, krzepę miał w nogach, niech go licho! Nic dziwnego, 

że w kilka pacierzy przebyliśmy setny kawał drogi, ale 

ostatnie kroki, dzielące mnie od lasu, wlokłem się wprost 

z duszą na ramieniu, tak byłem zmęczony. Ledwom więc 

dobrnął do brzegu lasu, gdzie wcale nie było chłodniej 

niż   w   szczerym   polu,   popatrzyłem   na   dziada   wprost 

błagalnie i zapytałem:

—Odpoczniemy tu?

Nie - odrzekł dziad - tam dalej... - i zaśmiał się 

z cicha. - Cierp ciało, jak ci się chciało!

Zwiesiłem   głowę,   bo   i   jej   nie   miałem   już   siły 

trzymać prosto, lecz z zagryzionymi aż do bólu wargami,

background image

żeby się nie rozpłakać, ruszyłem za dziadem. Na 

szczęście   w  głębi   lasu   nie  było  takiego   upału  jak   na 

skraju,   od   gęstego   podszycia   szedł   miły   chłód   i 

poczułem się trochę raźniej.

- No - przemówił dziad suchym, świszczącym ze 

zmęczenia głosem, kiedyśmy się znaleźli w ciemnym i 

gęstym zagajniku świerkowym - teraz możemy odsapnąć 

kapkę,   a   nawet   i   przespać   się   galancie,   bo   tu   takie 

miejsce, że tylko dziki i zające czasami zaglądają...

Rzeczywiście,   miejsce   było   tak   ustronne,   że 

tylko   dzika   zwierzyna   mogła   je   nawiedzać,   choć   na 

dobrą  sprawę  i   to  mogło  być  wątpliwe,   bo  całe  było 

wysłane grubą warstwą zetlałego, rudego igliwia, czego 

żaden zwierz nie lubi. Ale wypoczywać na nim - cóż za 

radość! Lecz ledwom się na nim wyciągnął! - uff, z jaką 

ulgą! - posłyszałem:

—Wiesz co? Przydałaby się nam kropla wody, 

bo   w   gardle   mam   sam   popiół,   tak   w   nim 

wyschło.

A nie moglibyście popróbować swoich kropli? 

- spytałem, bo za Boga Ojca nie chciało mi się 

wstawać   i   szukać   wody.   -   Tam,   na   polu, 

pokrzepiły was nieźle, pamiętacie?

Pamiętam,   a   jakże,   dobrze   pamiętam,   i   jak 

przyjdzie czas na nie, to znów do nich sięgnę, ale 

teraz wody, wody... Chociaż jeden łyk! - mówiąc 

to czochrał się o pień świerka, jak dzik i drapał 

za koszulą.

- Cóż to, wszy was gryzą, dziadku? - zacząłem 

specjalnie, żeby możliwie jak najdłużej nie wstawać po 

tę nieszczęsną wodę.

- E, nie -  odrzekł postękując - ino skórę mam | 

taką świerzbiącą, a ty nie zadawaj mi głupich pytań, ino 

skocz gdzie po tę wodę, bo już ledwo zipię.

-  A jak byście tak tę skórę mydłem, a jeszcze 

background image

lepiej piachem z rzeki wycharowali - ciągnąłem dalej – 

to myślicie, żeby wam nie przeszło to świerzbienie? - 

potem, nim dziad zdążył coś odpowiedzieć, złapałem go 

za rękę i spytałem: - Jedliście już kiedy pieczone jajka?

A ja umiem piec! Słyszycie! Tam grucha dziki gołąb, to 

na   pewno   na   gnieździe   -   gadałem   jak   najęty   -   a   w 

gnieździe, wiecie, ile może być jaj? Ze trzydzieści!

-   Aż   tyle?   -   zdziwił   się   dziad   i   na   chwilę 

zapomniał o wodzie.

-  Tak, tyle, jeżeli nie więcej. Jak je wszystkie 

upiekę,   to   dopiero   sobie   podjemy!   -   i   zamlaskałem 

głośno, żeby dziad nabrał apetytu na te jajka. – Tylko 

trzeba iść po nie teraz, póki na nich siedzi gołąb, dlatego, 

wiecie, tak zróbmy: wy, dziadku, pójdziecie po wodę, a 

ja,   nim   wrócicie,   zniosę   te   jajka   i   upiekę,   igliwia   na 

ogień fu nie brakuje...

- Ććć - i syknął naraz dziad i złapał mnie za rękę. 

- Ani słowa! - i dodał szeptem: - Tu ktoś jest, płacze... 

Słyszysz?   Jak   by   kobieta...   Wyjdź   no   i   zobacz,   ale 

ostrożnie, bo diabeł nie śpi...

Eh,   tu,   w   lesie?   -!   pomyślałem,   ale   że 

strzeżonego   Pan   Bóg   strzeże,   ukląkłem   i   na   bałyku 

ruszyłem   popod   gałęziami   świerków,   a   po   chwili 

wychylałem   już   głowę   z   zagajnika   jak   lis.   Nie 

zobaczyłem   jednak   nigdzie   nikogo   i   już   chciałem 

zawracać,   pewny,   że   dziadkowi   przyśniło   się   z   tym 

płaczem,   gdy   wtem   zaleciało   mnie   płaczliwe 

zawodzenie. Dziad, stary diabeł, miał słuszność: płacz 

był   wyraźnie   kobiecy.   Śmiało   więc   ruszyłem   dalej. 

Zaledwie   zrobiłem   kilka   kroków,   zobaczyłem   jakąś 

kobietę. Siedziała na gołej trawie i tuląc w ramionach 

okręconego w dużą chustkę chłopca, szeptała, płacząc 

jednocześnie:

- Synku, synuniu!...

Wlepiłem   w   nią   oczy   i   ani   słowa,   jak   bym 

background image

zapomniał języka w gębie. Kto wie, jak długo bym tak 

stał, gdyby ona pierwsza, spostrzegłszy mnie w pewnej 

chwili, nie zapytała:

-  Co ty tu robisz, dziewczyno? Skąd jesteś? -i 

Stamtąd - zamachałem do tyłu ręką.

- To od was też pouciekali przed egzekutorem? - 

i nie czekając na moją odpowiedź, mówiła dalej z jakimś 

gorączkowym  pośpiechem,  rada widocznie,  że  ma się 

przed   kim   wygadać,   wyżalić.   -   Bo   od   nas   prawie 

wszyscy   ze   wsi   pouciekali   przed   nim,   co   przyjechał 

specjalnie,   żeby   nas   fantować.   A   jaki   to   człowiek 

nieużyty   i   niemiłosierny,   że   niech   ręka   boska   broni! 

Ledwo wejdzie w próg, zaraz rozdziera gębę: płacić!! A 

że   nikt   płacić   nie   może,   bo   bieda,   łapie,   co   mu   ino 

wpadnie

background image

w

 

r

ę

Ce

 - i na wóz fryga, a potem leci do chlewa po 

krowę, do stodoły... Ludziska płaczą, ten i ów mdleje 

nawet,  dla  niego   to  nic,  a  jednego  razu  to  się  nawet 

śmiał jak głupek... Dzisiaj też by może to samo było, ale 

we wsi zawczasu dowiedzieli się, że do nas jedzie, i 

raniutko, kto co mógł, to schował, a gadzinę - do lasu 

albo na pola, w żyta... Ech, Sodoma, prawdziwa Sodoma 

się   działa,   bo   ile   tam   było   krzyku   i   lamentu!...   W 

pierwszej chwili mnie się wydawało równo, myślę, nie 

ma co uciekać, bo zaległego  stało na mnie aby kilka 

złotych ogniówki, ale potem, jak zobaczyłam, że ten i 

tamten   sposobi   się   do   lasu,   a   chałupy   zamykają, 

złapałam do jednej ręki krowinę na powróz, na drugą 

chłopca - i w te pędy za nimi!

—Oj, dobrześ zrobiła, moja kobieto, żeś uciekła 

przed nim - powiedział dziad, który nie wiadomo 

kiedy stanął obok mnie. - Znam go dobrze, bo 

miałem   już   z   nim   do   czynienia   i   więcej   nie 

chciałbym,   o   nie!   Wolałbym   śmierć   zobaczyć 

niż jego. Ale cóż to - spytał naraz - ten chłopiec 

chory?

—Pokarał   mnie   Pan   Bóg,   dziadku!   -   jęknęła 

kobieta od nowa wybuchając płaczem.

To suchoty? - Nie wiem.

—Byliście u doktora?

—Tak, u takiej jednej, przed miesiącem...

—Robiła co przy nim?

- Tak, odczyniała go, potem obmyła jakąś wodą i 

kazała zabrać do domu.

- A co powiedziała?

—Że jak Pan Jezus zachce, to wszystko jeszcze 

może być dobrze.

—Hm - mruknął dziad. - A leków żadnych nie 

kazała dawać?

background image

-Żeby pić smalec psi, ale to takie paskudztwo, na 

pewno by nie poszło na zdrowie...

Patrzyłem to na kobietę, to na żółtotrupią twarz 

chłopca, który mógł mieć moje lata i naraz spytałem:

—Do szkoły chodził?

—Aby   zimą.   A   że   nie   miał   ani   butów,   ani 

odzienia   cieplejszego,   to   może   i   przez   to   mi 

zachorował,   a   teraz   nie   do   życia   mu   już,   jak 

myślicie?

—Jak ja myślę? - odrzekł dziad. - Różnie jeszcze 

może być, ale jak by go Pan Bóg wziął, to cóż, 

Bóg daje i Bóg bierze.

Jak możecie tak mówić;- zawołała z płaczem. - 

To mój jedyny, męża od dawna już nie mam, na 

to samo mi pomarł, bo przed śmiercią też był 

taki żółty, aż strach brał patrzeć na niego, a teraz 

on by?... A jakby mi i on odszedł, to cóż za życie 

by   mnie   czekało?   We   wsi   taka   bieda,   teraz 

posucha,   idzie   na   głód,   a   egzekutory, 

złodziejskie plemię, swoją drogą!... I krowa mi 

się   wyrwała   z   rąk,   może   wejdzie   gdzie   w 

koniczynę, a jak się jej obeżre i padnie, to nic, 

tylko grób sobie wykopać i żywcem wleźć do 

niego... Oooch!

—Oooch! - oddało echem gdzieś daleko, jak by 

na   krańcach   lasu,   takim   samym   bolesnym, 

urwanym jękiem, a zaraz potem przebudził się 

chłopiec i zawołał:

H

 Mama!

-  Co, synku? - spytała matka z twarzą niemal 

przy samej jego głowie.

Ale chłopiec nic nie odrzekł, od nowa już spał. 

Dziad   chrząknął   i   chwilę   gmerał   palcami   w   swojej 

gęstej brodzie, potem podszedł do chłopca i położył mu 

rękę na czole. Kiedy ją odjął, mruknął:

background image

—No, tak!

—Co tak, dziadku? - spytała kobieta, podnosząc 

na niego oczy.

background image

Połóżcie chłopca na trawie, tak będzie dla niego 

lepiej, on... on lada chwila może wam umrzeć.

Umrzeć?   Jezu!   -  wrzasnęła   dziko   kobieta   i 

położywszy   chłopca   przed   sobą   na   trawie,   poczęła   go 

szarpać.

-  Synku,   synuniu   -   krzyczała   -   otwórz   oczy! 

Otwórz oczy, synku! S-y-y-y-n-k-u-u-u-u!

Dziad pociągnął mnie za rękę.

-: Chodź - a kiedyśmy uszli kawałek dopowiedział. 

- Tam nie dla ciebie było miejsce. Suchoty to niedobra 

choroba. Ech! - westchnął głośno - ciężki los tej kobiety, 

ale czyj lekki? Może mój? Miałem syna..

- I co, też wam umarł na suchoty?

-  Nie, nie na suchoty, ale umarł, dla mnie umarł, 

bo   dla   innych,   huncwot,   żyje,   ma   żonę,   dzieci...   No, 

usiądźmy tutaj - rzekł i sam pierwszy opadł na wysoką 

trawę koło wielkiego i grubachnego dębu, przyciągając do 

siebie swoją torbę i obejmując ją rękami, jakby się bał, 

żebym mu z niej czego nie buchnął. -  Tak, dla innych 

huncwot, żyje - powtórzył. - Zbiera całe pięć morgów, a 

ja, jak widzisz - na żebrach.

-

!

 Wygonił was od siebie? - spytałem.

Dziad długo nie odpowiadał, zapatrzony w czubki 

nieruchomych, jak martwych sosen, potem mruknął:

- A tak, wygonił. Stanął jednego razu przede mną i 

powiedział: „Ojciec, w tym domu nie macie nic więcej do 

roboty. Na te pięć morgów, co zbieramy, za dużo gąb do 

jedzenia. Zresztą ojciec już stary, a myśmy, widzi ojciec, 

młodzi i chcemy trochę pożyć, dlatego po dobremu radzę, 

ojciec pójdzie w świat”.

Choć i w naszej wsi zdarzały się między ojcami a 

dziećmi   swary   o   ziemię,   a   nawet   bicia   do   krwi, 

opowiadanie   dziadka   wstrząsnęło   mną.   -   I   coście   mu 

odpowiedzieli? - spytałem.

background image

-   Nic,   zapłakałem   sobie   tylko   gorzko   i 

wyszedłem z izby, i od trzech lat tak łażę po prośbie. A 

myślisz,   żem   nie   kochał   mojego   chłopaka?   Jak   raz 

zasłabł na zdrowiu, to też go tak tuliłem do siebie jak ta 

kobieta   i   od   ust   prawie   odejmowałem   sobie   jedzenie, 

żeby on był najedzony. Potem, jak się ożenił, zapisałem 

mu wszystką ziemię, bom był pewny, że z niego dobre 

dziecko i ojcu na starość krzywdy nie zrobi... Ale co się 

dziwić! -! powiedział naraz wysokim głosem. - Bieda - 

niedobry   doradca,   a   bieda   na   wsi   coraz   większa,   bo 

ziemi mało...

Przypomniało mi się, com powiedział do babki o 

tym   świętym   Jerzym   i   już   chciałem   to   powtórzyć 

dziadkowi,   ale   ten   przyciągnął   mnie   gwałtownym 

ruchem do siebie i rzekł:

- i Ty mi zastąpisz tamtego, ale będziesz o wiele 

lepszy od niego, we wszystkim mnie usłuchasz, despety 

ani   krzywdy   nie   zrobisz...   Prawda,   że   nie   zrobisz?   - 

podniósł mi głowę do góry i popatrzył w oczy uważnie. - 

No,   mów,   przyrzeknij,   że   będziesz   dla   mnie   dobry, 

uczynny, nie taki jak mój rodny syn...

- Będę, dziadku! - odrzekłem.

-  Co   będziesz?   Dobry   dla   mnie?   Uczynny  we 

wszystkim? Tak jak prawdziwy, a nie wyrodny syn? - i 

Tak, dziadku.

—I nigdy w niczym mnie nie oszukasz? -! Nie, 

dziadku.

—No, pamiętaj!

—Będę pamiętał, a wy też będziecie pamiętać?

- O czym? - dziad aż oczy zrobił ze zdziwienia. - 

Na nic nie dawałem ci żadnego słowa.

-! Tak, nie dawaliście mi na nic żadnego słowa, 

ale jak już jestem waszym prawdziwym, a nie wyrodnym 

synem,   we   wszystkim   wam   uczynny   i   dobry,   to 

pamiętajcie,   żebym   nigdy   nie   był   głodny   -   i   od   razu 

background image

wyciągnąłem rękę do dziadowej torby: - Macie jeszcze

kiełbasę?

A

... - dziad otworzył gębę i dalej ani słowa, jak 

by mu mowę nagle odebrało. Patrzył tylko na mnie, bez 

przerwy   patrzył,   potem   jak   nie   zachrypi   niczym 

dławiony: - Objeść mnie chcesz ze wszystkiego?

- Nie, dziadku, ale jak jestem głodny.

—To od razu na kiełbasę masz chęć?

—No, może być z chlebem. Nawet będzie lepiej 

smakować.

—A jajka dzikiego gołębia? Miałeś po nie iść...

—A wy po wodę, pamiętacie?

—Ech,   ty   chłopaku!   -   dziad   pokręcił   głową 

wyraźnie   ze   mnie   niezadowolony.   -   Tamten, 

wyrodny, wygonił mnie na głód, a ty zagłodzić 

mnie chcesz? Ot i staraj tu się o dzieci!

—To może chcecie, żebym sobie poszedł?

—A gdzież byś ty poszedł?

—Prosto przed siebie... w cały świat.

—Zęby zaraz na drugi, trzeci dzień zginąć? Bo 

to-wyżyłbyś   sam?   A   zapomniałeś,   że   cię 

szukają?

Ten   ostatni   argument   był   najcelniejszy,   bo   w 

samej rzeczy jakoś szybko o tym zapomniałem. Zrobiło 

mi się smutno. Potem przypomniał mi się ojciec, matka, 

a nawet o babce mi się pomyślało, dopiero tam używa 

sobie starucha na mnie, a Kozibródka i ksiądz - chyba 

jeszcze   więcej,   no   i   na   pewno   kombinują,   jak   mnie 

uchwycić. Zwiesiłem jeszcze niżej głowę i wyszeptałem:

—Tak, dziadku, szukają.

—A widzisz! - zawołał. - I chciałbyś ode mnie 

odejść?

—Bo jak wy mi jeść skąpicie?

—Wcale nie skąpię, ino dbam o twoje zdrowie. 

Jak kto dużo je, to zaraz choruje, wiesz o tym?

background image

—No,   nie   wiedziałbym?   U   nas   jak   raz   babka 

objadła

background image

się kiełbasy, to o mało co nie zmarła, takie ją 

boleści   chwyciły.   Na   szczęście   niedaleko   od   nas 

mieszkał taki jeden, co leczył ją. Przywołany do babki - 

kłamałem dalej, jak bym czytał - długo ją gniótł i obracał 

na wszystkie strony, potem kazał jej zagotować garnek 

wody   z   solą,   a   kiedy   już   odchodził,   powiedział,   że 

wszyscy ludzie na starość nie powinni jadać kiełbasy...

—A żeby ją oddawać takim jak ty, tego ten twój 

„likórz” nie powiedział?

—Nie, tego nie powiedział.

—No,   to   zamiast   kiełbasy   dostaniesz   chleba   z 

kiszką   -  i   pogmerawszy   w  torbie   wyjął   z   niej 

dwie kromki zeschłego chleba i spory kawałek 

kiszki, owiniętej w strzęp gazety. - Masz - rzekł, 

podając mi jeden chleb i pół kiszki - potem, jak 

sobie   pod   jesz,   pomyślisz   o   tych   jajkach 

gołębich...   Mam   na   nie   czegoś   coraz   większy 

smak.

—Dobrze,   dziadku,   pomyślę   -   odrzekłem 

machinalnie, Wyciągając rękę po swoją porcję.

Chleb   był   biały,   młyński,   a   smaczny   niczym 

piernik   odpustowy.   Pochodził   na   pewno   od   jakiegoś 

bogatego gospodarza, bo u biednych o tym czasie to i o 

żarnowy  pół   na  pół   ze   śrutą   było  ciężko,   wiadomo   - 

przednówek,   Za   to   kiszka   była   nie   do   jedzenia,   tak 

śmierdziała.

Dziad widząc, że ją wącham, zaśmiał się w głos:

-  Cóż   to,   żołądeczek   mamy   pański?   -   i   nagle 

wyciągnął rękę. - Dawaj ją, mnie nie będzie śmierdzieć, 

a ty gryź sam chleb, kiedyś taki delikatniutki, a potem 

szukaj tych jaj, tylko co będziesz chciał z nimi zrobić? 

Upiec   je   czy   ugotować?   A   z   białym   chlebem 

smakowałyby...

Przyjrzałem mu się i wydawało mi się, że mówił 

poważnie, więc odrzekłem:

background image

-! Tak, dziadku, będą smakować - żeby zaś miał 

na nie jeszcze większą ślinkę, choć dobrze wiedziałem, 

że   wpierw   zobaczy   on   swoje   brudne,   zarośnięte   uszy 

aniżeli te jaja, dodałem - ale... ale poczekajmy jeszcze 

trochę, aż się znów gołąb odezwie, bom już zapomniał, 

gdzie   gruchał,   na   którym   drzewie.   A   może...   może 

zamiast   jaj   młode   znajdę   w   gnieździe?   Jedliście   już 

kiedy młode gołębie?

Dziad łypnął na mnie jednym okiem i nie odrzekł 

nic, opychając się kiszką z takim apetytem, aż mu się 

uszy trzęsły.

A ja znów:

-   W   zeszłym   roku   tom   pięćdziesiąt   sztuk 

wybrał...

-   No,   to   teraz   się   nie   dziwię,   że   ci   kiszka 

śmierdziała   -   wymruczał.   -   Od   dziś,   jak   cię   wezmę, 

jucho, na chleb, na sam chleb...

Zbaraniałem.   Ani   bym   przypuszczał,   że   moje 

kłamstwa tym się zakończą, czym prędzej  więc  udałem 

się w pokorę.

- O tę kiszkę się, dziadku, gniewacie? Kiedy ja i 

w domu...

-   Też   miałbym   się   o   co   gniewać?   -   prychnął 

dziad. - To nawet lepiej, żeś jej nie jadł, bo przez to dla 

mnie   było   więcej,   ale   jak   powiedziałem,   tak   będzie, 

żebyś jadł to, co jest, co Bozia daje, a nie basował mi tu 

o   gołębiach,   może   jeszcze   smażonych   na   masełku,   o 

jajach pieczonych... Rozumiesz?

Nie odrzekłem nic, rozumiejąc, że jak długo będę 

razem   z   nim,   tak   długo   nie   tylko   muszę   mu  być   we 

wszystkim posłuszny, ale i żartować już więcej z niego 

nie mogę, bo na ukaranie mnie dobrą miał radę.

- Dobrze mówicie - powiedziałem. - Tylko się 

już na mnie nie gniewajcie. Ja naprawdę będę teraz dla 

was dobry.

background image

- No! - mruknął i więcej ani słowa.

background image

                                                                         R

OZDZIAŁ JEDENASTY

                                                          Nowa  

wyprawa, nowi wrogowie i nowy psikus

W lesie było cicho, drzewa stały bez ruchu, nad 

nimi puste, rozpalone niebo, bez najmniejszej chmurki, 

pod dębem więc, gdzieśmy siedzieli,  z każdą chwilą 

stawało   się   coraz   duszniej   i   dziad   wkrótce   znów 

przypomniał sobie o wodzie.

-  Dobrze, dziadku - powiedziałem - przyniosę 

wody, ale wiecie, o czym myślę? Że po tę wodę polecę 

do tej wsi, skąd ta kobieta...

—A to dlaczego? Zamiast tu gdzieś niedaleko 

poszukać strumienia, to taki wielki świat drogi 

ci pachnie? Bo wiesz, gdzie ta wieś?

Nie   wiem,   dziadku,   ale   zaraz   się   mogę 

dowiedzieć. Widzicie, jak by wam powiedzieć, 

chodzi mi o to, żeby za tę kobietę spsikusować 

co temu sekwestrantowi, a potem nabiorę wody 

czystej, wprost ze studni...

Naturalnie dziad się temu sprzeciwił. Zabronił 

mi nawet myśleć o czymś takim, bo kobiecie to nic nie 

da, a ja mogę sobie napytać nie lada biedy.

—Bo wiesz, że rasem z nimi są policjanty?

—To   i  policjantom  spsikusuję  co,  potrafię,   a 

potem nogi za pas i chodu z powrotem do lasu.

—A jak który strzelnie za tobą?

- Nie strzelnie, nie bójcie się, dookoła wsi są 

zboża,   w   nich   będę   jak   w   lesie.   A   za   to,   że   mi 

pozwolicie, przyniosę wam coś dobrego. Wiecie, domy 

są puste... Dziad się raptem udobruchał.

background image

-  Przyniesiesz?   -   spytał   miękkim,   łaskawym 

głosem. - Nie kpinkujesz aby?

Nie! - walnąłem się w piersi.

- Hm, to może... to może spróbuj iść. Ale nie 

bierz ze sobą butelki, zawadzałaby ci tylko. Zresztą tam 

po   chałupach   nie   brakuje   różnych   naczyń,   dzbanków, 

czajników... Ale na licho nam jakieś garnki! Szukaj od 

razu czegoś dobrego, może kawałek sperki albo - wiesz 

co? Jaką koszulinę, buty może i kapotę... Dla siebie też! 

Ino wybieraj dobre, a nie dziurawe, potem zrób sobie z 

tego węzełek. Zrobisz?

Nie odpowiedziałem nic, bom już biegł. Dziad 

mimo to chwilę jeszcze coś mówił, tyle mnie to jednak 

obchodziło co wiatr w polu. Nie myślałem ani o sytuacji, 

w   jakiej   się   znajdowałem,   ani   o   przykrościach,   jakie 

zwalały się ma mnie po każdym moim psikusie, a zmora 

Kozibródki   i   księdza   znikła   jak   mgła   w   słonecznych 

promieniach, bo w piersiach mi już grała radość, wesele, 

biegłem przecież naprzeciw nowej przygodzie. Jaka ona 

miała być, ani pojęcia nie miałem. Jednego tylko byłem 

pewny: cały swój spryt wysilę, żeby była jak najtęższym 

psikusem, skąpanie Łaziebnika czy historia z księdzem 

powinna być zerem w porównaniu z tym.

W   pewnej   chwili   przypomniałem   sobie   o 

bumetrze   i   przystanąłem.   Czas   mu   się   było   przyjrzeć 

dokładnie, żeby wiedzieć, co to takiego.

Wsunąwszy   się   więc   w   gąszcz   leszczynowy, 

odwiązałem   chusteczkę   i   ostrożnie   wyjąłem   z   niej 

„zegar”.

Wielki nie był i jota w jotę podobny do budzika, 

jaki   widziałem   w   kuchni   u   Kozibródki.   z   tą   tylko 

różnicą, że wskazówki miał długie i cieniutkie, jedna - 

biała,   druga   -   czarna,   no   i   nie   było   wcale   godzin,   a 

dokoła   cyferblatu   biegły   napisy   mówiące   o  pogodzie. 

Właśnie   jednego   z   nich   dotykał   koniec   czarnej 

background image

wskazówki, brzmiał on: Posucha.

background image

-   Aha   -   domyśliłem   się   -   dlatego   mamy   teraz 

posuchę, że barometr stoi na tym napisie. A jak bym tak 

tę wskazówkę przesunął na „deszcz”, co by było?

Ale na dłuższe zastanawianie się nad tym, a już, 

broń   Boże,   na   dostawanie   się   do   cyferblatu,   który 

ochraniało szkło, nie miałem czasu, przy tym wcale nie 

pragnąłem   zmiany   pogody,   szybko   więc   zawinąłem 

barometr od nowa w chusteczkę i już w biegu począłem 

sobie przywiązywać ją do piersi, żeby tak samo było jak 

przedtem, a potem - co sił w nogach prosto przed siebie 

szeroką,   dobrze   wyjeżdżoną   drogą,   która   na   pewno 

prowadziła do wsi.

Rzeczywiście, bo kiedym się niebawem znalazł 

na   szczycie   wzgórza,   u   jego   stóp   zobaczyłem   dużą, 

szerokim pasem biegnącą wieś. Na pewno nie więcej jak 

dwieście, no, trzysta kroków mogło mnie od niej dzielić, 

a dziad mówił, że... świat drogi! Kłamał stary, celowo 

kłamał, ale Bóg z nim!

Przede   mną  leżała   wioska   cicha,   jak   wymarła. 

Nikogo   w   niej   nie   znałem   i   mnie   nikt   tam   nie   znał, 

zresztą poza sekwestrantem i policjantami nikogo w niej 

teraz   nie   było,   mogłem   się   w   niej   czuć   zupełnie 

bezpiecznie i nie bać się, że będę poznany, przed czym 

miałem największego stracha. Tylko co ja tym draniom 

zmaluję?   Zabrać   sekwestrantowi   papiery   -.  to   byłoby 

najlepsze, a jeszcze lepsze - razem z tymi papierami i 

karabiny   policjantów,   bo   na   pewno   nie   są   bez   nich. 

Tylko   jak   to   zrobić?   Ot,   żebym   tak   miał   wódkę,   w 

pierwszym   lepszym   domu   udałbym   „gospodarza”   i 

przywitałbym   ich   „całym   sercem”.   Potem,   kiedy 

jednemu i drugiemu zakurzyłoby się już we łbie, na co 

przy   tym  upale   nie   trzeba   byłoby   zbyt   długo   czekać, 

śmiało mógłbym sobie pozwolić na kawał, bo zanimby 

się spostrzegli, ja bym już był w lesie. Karabinów, ma 

się rozumieć, nie wlókłbym daleko ze sobą, porzucałbym 

background image

je  gdzieś   w  żyta,  jeden tu,  drugi  tam,  a do  papierów 

kamień   i   poszły   -   do   studni   je,   przeklęte,   żeby   nie 

męczyły więcej ludzi, nie zabierały im dobytku.

Ale  próżne   marzenia,   nie  miałem  wódki,   a   na 

szukanie jej od chałupy do chałupy szkoda było czasu, 

przy tym takie szperanie po izbach mogło być dla mnie 

niebezpieczne,   bo   a   nuż   w   której   został   kto   z 

gospodarzy?   A   jak   by   mnie   przyłapał   jia   takim 

„niuchaniu”, czy nie porwałby zaraz za widły i - biegiem 

za mną jak za zwykłym złodziejem? No, czegoś takiego 

jeszcze   nie   przechodziłem   i   nie   chciałbym   nigdy 

przechodzić.  A więc - myślmy o czym innym. Ale o 

czym?

- Mam! - powiedziałem naraz. - Udam chorego, 

rozciągnę się na drodze i będę krzyczał: ratunku! Jak 

usłyszą,   zaraz   przylecą,   potem   zaczną   mnie   cucić,   a 

zanieść mnie do najbliższego domu nie będą chcieli? Na 

pewno to zrobią, a kiedy znajdę się razem z nimi w izbie, 

będę   stękał,   jęczał,   a   jak   tylko   wypatrzę   odpowiedni 

moment, buch za teczkę i w nogi!

- Nie, to nie chwyci - orzekłem po namyśle - bo 

raz, że mogą mnie nie usłyszeć, a drugie, że choćby i 

usłyszeli, to mogą nie podejść do mnie, bo co dla takich 

drani   chory   człowiek?   Dlatego   trzeba   co   innego 

wykombinować...

Jeszcze   tylko   kilka   kroków   dzieliło   mnie   od 

pierwszego domu. Stał przy drodze, po której uwijały się 

stadka kur i gęsi, a człowieka - ani śladu nigdzie. Po 

obejściach też panowały pustki.

W  dawnych  czasach,   jak  opowiadał   mi  ojciec, 

nawiedzały wsie różne pomory, od których ludzie kapli 

jak muchy i długi, długi czas jedynymi mieszkańcami 

tak   nawiedzonej   okolicy   były  zdziczałe   koty,   bo   inne 

zwierzęta   domowe   oraz   ptactwo   szybko   znajdowały 

właścicieli. I oto szedłem wzdłuż wioski, którą dotknęła 

background image

mało

background image

lepsza od tamtej zaraza - sekwestrant, bo też, jak 

po tamtej, wszędzie było głucho i pusto.

Naraz zaleciał mnie śmiech, wesoły, krzykliwy 

śmiech. Z której strony?

Rozejrzałem   się   dokoła   po   domach.   W   kilku 

okna  były   pootwierane,   w  żadnym  z  nich   jednak  nie 

zobaczyłem nikogo, nikogo nie było i w pozostałych, bo 

przez szyby byłbym na pewno kogoś dojrzał. Co to więc 

było?   Strach?   Nie   wierzyłem   w   żadne   strachy,   bo 

niejednokrotnie ja sam byłem „strachem” dla kogoś, kto 

potem gotów był przysięgać, że na własne oczy widział 

prawdziwego stracha - umarlaka czy diabła - w białym 

odzieniu, a z gęby buchał mu ogień albo - kto inny znów 

- że słyszał straszne krzyki i jęki, chociaż dokoła niego 

nie było ani żywej duszy. Dobrze się znałem na takich 

sztuczkach, mogłem być więc pewny, że to śmiał się 

człowiek, czy przypadkiem nie sekwestrant?

Już miałem ruszyć dalej, gdy znów posłyszałem 

śmiech. Był krótki i jakiś rechotliwy, a zaraz potem ktoś 

zawołał:

-   Pij!   Picia   będziesz   sobie   żałował?   A   może 

naszego Aleksandra oszczędzasz? Nie bój się, on siedzi 

na pieniądzach, litr czy dwa to dla niego tyle znaczy, co 

plunąć.

- Nie potrzebujesz mi tego mówić - odrzekł na to 

czyjś niski, szepleniący głos. - Dobrze wiem, jaką ma, 

drań, kabzę. Masarnia - to dobry interes, a w tej śród 

leśnej dziurze to złote jabłko, mimo to i on, zdaje się, 

nawala z podatkami, co?

—Już nie nawala. Zapłacił wszystko, co trzeba. 

-’ W urzędzie?

—No, a gdzie? Na księżycu?

—Przy okazji szyneczka była?

-   Ty,   stary,   pilnuj   lepiej   siebie   i   pij,   jak   ci 

postawili.

background image

—Nawet   pociągnę   sobie,   chociaż   na   taki 

diabelny upał...

—Znajdziemy podwodę, to nas odwiozą. Nie bój 

się.

—No, tego bym się miał bać?

—To dlaczego masz taką minę kwaśną? Gryzie 

cię co?

—A żebyś wiedział. Od rana się przyglądam i 

wydaje   mi   się,   że   lepiej   być   sekwestratorem 

aniżeli policjantem.

-   To   ci   się   udało   -   gruchnął   śmiech   -   bo   ja 

jeszcze   dzisiaj   myślałem,   że   lepiej   być   policjantem 

aniżeli   sekwestratorem.   Bo   czy   zdarzyło   ci   się   kiedy 

zajechać do wsi,  a wieś  cała fiut - w pola? A mnie, 

bratku, prawie tydzień w tydzień to spotyka.

—Bo bieda, panie kolego, bieda! - odezwał się 

trzeci głos.

—Dla   księdza,   masarza,   poborcy   i   piekarza 

bieda nie jest biedą, wiesz pan o tym? Co im się 

należy,   trzeba   bulić,   spod   ziemi   wykopać,   a 

bulić. Kto nie buli, ten nie szanuje rządu, a kto 

nie   szanuje   rządu,   ten   już   z   panem   ma   do 

czynienia.

—Co   by   było,   panowie   -   odezwał   się   znów 

poprzedni   głos   -   jak   by   tak   wszystkie   wsie 

odmówiły płacenia podatków? Jak myślicie?

—A wam za co płacą, chłopaczki? Na niebieskie 

oczy?

Ponieważ   byłem   na   bosaka,   przemknąłem 

cichcem z jednej strony drogi na drugą, potem wzdłuż 

ściany   jakiegoś   walącego   się   budynku   i   ostrożnie 

wyjrzałem   zza   węgła:   w   ogrodzie,   przylegającym   do 

okazałego domu, pod wielką, rozłożystą dziką gruszką 

leżało   dwóch   policjantów,   a   na   wprost   nich   siedział 

niski,   gruby   mężczyzna   w   zielonych   spodniach   - 

background image

sekwestrant.   Marynarka,   również   zielona,   zawieszona 

była   na   poręczy   krzesła,   na   którym   leżała   gruba 

skórzana teczka. A gdzie karabiny? Były. Oba, oparte o 

pień   gruszy,   zdawały   się   trzymać   wartę   nad   swoimi 

właścicielami. O wykradzeniu ich mowy być nie mogło, 

tak   samo   jak   i   teczki,   ale   to   był   przecież   dopiero 

początek   picia,   bo   wódka,   stojąca   między   dwoma 

talerzami z chlebem i kiełbasą, była ledwo co napoczęta. 

Do dna jej i końca mojej przygody było jeszcze daleko.

-  No, cyk! - przemówił sekwestrant i podniósł 

swój kieliszek. - Wiecie, z tego upału naprawdę może 

się zrobić posucha, ale co tam! Moje się nie spali na 

słońcu - zanucił grubym głosem, po czym przechyliwszy 

głowę nieco do tyłu, całą zawartość kieliszka  wlał w 

siebie i ani się nie otrzepał po niej, drań, jak by to była 

woda.

Skrzypnęły   drzwi   prowadzące   do   okazałego 

budynku i na progu stanął niski, baryłowaty mężczyzna 

w koszuli tylko i gaciach.

- Aaa, pan Aleksander! - zawołał sekwestrant. - 

Prosimy do kompanii!

Pan Aleksander rozłożył ręce.

background image

- Kochani, nie da rady, mięsa muszę pilnować, 

bo cały wyrób by mi się zmarnował. Ale za pięć, no, 

dziesięć minut przyjdę.

-   A   piwo?...   -  mruknął   jeden   z   policjantów.   - 

Naprawdę   nie   masz   pan   ani   jednej   butelki?   Poszukaj 

pan!...

-  Nie, o piwie nie ma co gadać, ale co innego to 

się   może   zrobi.   Tylko   jeszcze   chwileczkę,   no, 

sekundkę...

Mówił takim słodziutkim głosikiem, jak by był z 

cukru, a twarz krasił mu uśmiech wiernopoddańczego 

oddania, bo jeszcze by nie? Przecież miał do czynienia z 

sekwestrantem   i   policjantami,   z   którymi   musiał 

drobniutko, inaczej, ho, ho, oni by mu pokazali, gdzie 

raki zimują. Przecież to była siła, i to jaka siła! Ojciec 

nieraz mówił, mając oczywiście naszą policję na myśli:

- To takie pienińskie choróbska mocne, że jej, 

jej! Mocniejsze chyba od samego Pana Boga, bo Pan 

Bóg daleko, a te co dzień mają cię na oku i mogą za byle 

co karać.

Nic dziwnego, że cała wieś uciekła przed tymi 

choróbskami, ale - masarz? Jego powodzenie leżało w 

sit-wie z nimi, w komitywie, jeszcze raz się więc gibnął 

w   ich   stronę,   po   czym,   nabrawszy   naręcze   drzewa 

rąbanego,   chyżym   drepcikiem   zawrócił   do   siebie. 

Patrzyłem   za   nim,   patrzyłem   na   drzwi,   za   którymi 

zniknął - i nagle „zobaczyłem” swój psikus.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jestem służącą pana Aleksandra i częstuję miłych gości 

piwkiem,

które wypija masarz. Zostaję właścicielem ważnych 

dokumentów

i karabinów, a dziad otrzymuje niezwykły prezent,

ale trzeba nam obydwóm co tchu uciekać

Ostrożnie, na palcach, zawróciłem i zacząłem się 

rozglądać po obcym, nie znanym mi podwórzu. Czego 

szukałem? Butelek, ładnych butelek z nalepkami, akurat 

takich, jakie same mi się nawinęły przed oczy. Ułożone 

równo, jedna na drugiej, w kącie szopy, aż śmiały się do 

mnie   i   zachęcały:   bierz   nas,   widzisz,   jesteśmy 

czyściutkie, papierki na nas fabryczne, bo niedawno było 

w nas piwo, prawdziwy „Okocim”. No, ty piwem nas nie 

napełnisz,   ale   takim  swoim  piwkiem  albo   gnojówką... 

Wąchać nie będą, bądź spokojny, tylko od razu głowa do 

tyłu i łyk, łyk, bo wiesz, jaki pieroński upał? A martwisz 

się o korki? Kiedy, patrz, i korki są, widzisz, ile ich leży 

na ziemi?

Spojrzałem   w   dół.   Rzeczywiście,   obok   sterty 

butelek leżało ich dobre kilkadziesiąt sztuk, a niektóre 

zupełnie jak nowe. Widocznie specjalnie je ktoś zbierał i 

gromadził tutaj, kto wie nawet, czy nie sam masarz, bo 

szopa była budynkiem solidnym i na pewno należała do 

niego.   A   więc   wszystko   jak   by   specjalnie   było 

przygotowane pod mój zamysł, trzeba było tylko działać. 

I do dwóch butelek „duchem”, dopóki pan Aleksander 

zajęty był swoimi kiełbasami, „natoczyłem” gnojówki, 

do trzeciej - nalałem własnego piwa, z pianką nawet, i po 

zakorkowaniu   wszystkich   trzech   specjałów,   co   wcale 

łatwe   nie   było,   ruszyłem   do   „panów”.   No,   ma   się 

rozumieć, nie prosto jak strzelił, choć ten bok sadu nie 

background image

był ogrodzony, ale drogą okrężną, bo cały psikus polegał 

na tym, żeby ten napitek pochodził od pana Aleksandra, 

a   nie   ode   mnie.   Powinienem   więc   podejść   z   nim   od 

strony   owego   okazałego   budynku,   a   nawet   prosto   od 

drzwi,   przez   które   on   wchodził   przed   chwilą. 

Zawróciłem   tedy   na   pola   i   zrobiwszy   duże   półkole, 

wyszedłem z drugiej strony ogrodu.

Jak gdzie indziej, tak i tutaj było pusto, cicho. 

Szybko wdrapałem się na sztachety, a z nich - skok, i już 

byłem w ogrodzie. Teraz chyłkiem podsunąłem się pod 

dom i przeżegnawszy się w duchu, jak bym się samemu 

diabłu   oddawał   w   łapy,   skierowałem   się   prosto   do 

ucztujących.

Na mój widok, raczej na widok butelek, wszyscy 

trzej zawołali chórem - jak na komendę:

- Aaaaa!

Serce waliło mi, jak by moje piersi były bębnem i 

ktoś   bił   w   nie   młotem,   nogi   omdlewały,   ale   kroki 

stawiałem   równe   i   kiedym   stanął   przed   nimi, 

przemówiłem tak, jak trzeba, ani za głośno, ani za cicho:

- Pan gospodarz przysłał.

-   Kochany   ten   nasz   pan   Aleksander!   - 

wykrzyknął   sekwestrant.   -   Niech   mu   Bozia   za   to   da 

królestwo niebieskie...

—...a   Urząd   Skarbowy   umorzy   podatki   - 

dokończył   z   rechotem   jeden   z   policjantów, 

wyrywając mi butelkę z rąk, akurat tę z pianką. 

Jego kompani nie pozostawali za nim w tyle, ale 

sekwestrant,   o   małych,   maślanych   oczkach, 

tonących w puchatej, sowiej twarzy, zamiast od 

razu dobrać się do swojego piwa, wpatrzył się we 

mnie jak w obraz. Odął wargi, brwi zmarszczył i 

nagle spytał:

—Ty służysz u pana Aleksandra?

background image

Serce   mi   zamarło   i   oblał   mnie   gorąc,   lecz 

odrzekłem,   patrząc   z   udaną   zuchwałością   w   te   jego 

maślane oczka, którymi mnie świdrował.

—Tak, służę, proszę pana.

—A coś taka blada?

—Choram, proszę pana. Na blednicę.

Albo mu to nie wystarczyło, albo nurtowało go 

jakie podejrzenie, bo po chwili znów spytał:

—A dawno już tu służysz?

—Od... tygodnia.

I   ta   odpowiedź   wypowiedziana   była   jak   się 

należy, jak bym naprawdę służył u pana Aleksandra, ale 

jakże ja drżałem, z jakimś bolesnym wprost natężeniem 

nasłuchując, czy poza mną nie otwierają się drzwi. Bo 

co by było ze mną, gdyby się tak nagle otwarły i stanął 

w nich pan Aleksander? Aż w oczach mi ciemniało na tę 

myśl,   ale   mój   anioł   stróż   dobrze   widać   czuwał   nade 

mną,   bo   nie   tylko   tłuścioch   się   nie   pojawiał,   ale   i 

sekwestrant, mruknąwszy: „Że też chciało mu się brać 

taką niedojdę!” dał mi wreszcie spokój. Obracając się do 

mnie tyłem, sięgnął do kieszeni.

-  Czekajcie,   chłopy   -   powiedział   -   ja   tutaj 

powinienem   mieć   korkociąg   -   i   zaraz   potem 

wykrzyknął: - Mam!

I serce, i nogi, i ręce, a nawet oczy rwały się do 

ucieczki, żeby jak najprędzej znaleźć się w bezpiecznym 

miejscu, ale rozum powiadał - powoli - i powoli, jak 

najwolniej począłem odchodzić, kierując się prosto do 

domu pana Aleksandra, a dopiero kiedym się utwierdził, 

że mnie już żaden z nich nie może widzieć, puściłem się 

jak strzała i do płotu, potem przez niego jak ścigany kot 

- i znów stałem za węgłem walącego się domu, ani na 

moment   nie   spuszczając   z   oczu   całej   trójki 

biesiadników.

Jak należało przypuszczać, najpierw odkorkował 

background image

swoją butelkę sekwestrant, nim jednak przytknął ją do 

ust,   piwko   z   pianką   pozbyło   się   swego   zamknięcia   i 

prawie równocześnie obydwie butelki podniosły się w 

górę, do ust - i też prawie równocześnie odpadły w dół.

- Co on nam przysłał? - wykrztusił sekwestrant. 

Maślane oczy wywaliły  mu się  na  wierzch,  na  twarz 

wyskoczył ogień - i nagle zaczął wymiotować. Piwo z 

pianką   nie   miało   takiej   siły   i   (policjant   trzymał   się 

dzielnie,   zataczał  tylko  oczami dokoła jak  rozjuszony

byk, co chwila wąchając swój napitek.

- Szczyny! - wykrzyknął raptem i podał butelkę 

swojemu kompanowi. - Powąchaj pan, czy nie szczyny?

A   w   mojej   gnojówka!   -   wy   rzekł   obolałym 

głosem sekwestrant. - Łyk jej tylko chlapnąłem, 

ale   aż   w   bebechach   ją   czuję.   To   nas,   łobuz, 

uraczył! Zamiast piwa to nam przysłał? Pójdę i 

do gardła mu wleję, choćby miał nawet pęknąć 

od tego, a potem ja sobie... już ja sobie z nim 

zatańcuję!

—Czekaj   pan!   -   złapał   go   za   rękę   Piwko   z 

pianką.   -   Pójdziemy   razem,   ale   wie   pan,   co 

zrobimy?   O,   tym   pasem   -   i   odpiął   od   spodni 

swój pas - tym pasem zwiążemy go, jak tylko 

wejdziemy, a potem wszystkie butelki po kolei 

do gęby i chlaj swoje delicje!

—Doskonale   -   zgodził   się  sekwestrant   -   tylko 

chodź   pan,   do   pioruna,   i   nie   gadaj   tyle!   -   I 

pierwszy puścił się ku domowi masarza, wysoko 

dzierżąc swoją butelkę.

Piwko   z   pianką,   chcąc   mu   dotrzymać   kroku, 

ruszył za nim, jego kompan tylko nie zdradzał jakoś do 

tego chęci. Oparty o gruszkę obracał w palcach butelkę, 

jak  by  szukał   na  niej   jakichś   szczególnych   znaków   i 

naraz   jak   nie   wybuchnie   śmiechem!   Aż   się   do   tyłu 

przegiął od tego śmiechu i bez przerwy: ha, ha, ha!, a 

background image

potem - biegiem za swoimi towarzyszami.

background image

Kiedy znikł za drzwiami, ja myk zza węgła i do 

okna pana Aleksandra.

Akurat wiązali mu ręce. Dziwna rzecz, wcale się 

przed tym nie bronił, raz za razem tylko zapytywał:

-  Panowie,   co   wy   robicie?   Co   chcecie?   Ech, 

panowie, co za żarty?

- Zaraz ci damy żart, świński ryju! - zachrypiał 

sekwestrant. - No, dalej, kłaść go na podłogę, prędzej, 

do pioruna!

Któryś z policjantów poderwał grubasowi nogi i 

ten zwalił się na podłogę, aż jękło. W wybałuszonych 

oczach   masarza   wyczytałem   teraz   przerażenie: 

zrozumiał, że to nie żart, a napaść, która Bóg wie czym 

się może dla niego skończyć. Znów więc rozwarł usta, 

tym razem na pewno chciał błagać swoich dręczycieli o 

litość, lecz w tym momencie Piwko z pianką wpakował 

w nie szyjkę swojej butelki.

-  Żłopaj   swoje   delicje!   -   zaryczał   głośnym 

śmiechem.

Pan Aleksander zaszarpał się gwałtownie, szyjka 

butelki wyskoczyła mu z ust, ale sprawne ręce Piwka z 

pianką od nowa ją wetknęły, z czym nie miał specjalnej 

trudności, bo masarz, jak zauważyłem, pozbawiony był 

na przedzie kilku zębów. I teraz musiał ją już dud-lać 

spokojnie, bo drugi policjant trzymał mu głowę, ażeby 

ani nawet nie drgnęła.

- O, tak, tak, łobuzie! - wykrzyknął sekwestrant 

pochylony nad nim, bo i on go trzymał. - A jak wy-

chlasz jedną, zaraz dostaniesz drugą, a trzecia to też nie 

pies, zmarnować się jej nie damy.

Nie, o takim zakończeniu, a właściwie o takim 

dalszym biegu mojego figla wcale nie myślałem, mimo 

to, o dziwo, nic a nic nie żałowałem masarza, bo taki on 

jak sekwestrant, a sekwestrant jak polikiery! Z jednego 

ciasta jeden piekarz ich wszystkich piekł. Ale czas już 

background image

było nawiewać i odprysłem od okna, kierując się prosto 

ku miejscu przerwanej uczty.

Z zapakowaniem kiełbasy i nie dopitej wódki do 

teczki,   po   którą   najpierw,   oczywiście,   wyciągnąłem 

ręce, uwinąłem się dość szybko, ale z karabinami tak 

lekko nie było, bo zarzucić sobie na plecy od razu dwie 

takie kolubryny, a potem tarabanić je biegiem - to był 

wysiłek,   przekraczający   znacznie   moje   siły.   Na 

szczęście   w  drugim   czy   trzecim   obejściu   zobaczyłem 

studnię,   spuściłem   je   więc   do   niej   i   teraz   mogłem 

rozwinąć największą szybkość, na jaką mnie tylko było 

stać.

Zyto,   wysokie   i   od   słońca   wiotkie,   mdłe, 

rozumiało widocznie moją sytuację i choć roztrącałem je 

wściekłym pędem, po każdym moim kroku momentalnie 

się prostowało, gubiąc ślad mojego przelotu. A potem 

porwał mnie las, gdzie od razu poczułem się jak ryba w 

morzu.

Do   dziadka   droga   wiodła   prosta,   mogłem   się 

więc nigdzie nie zatrzymywać, gdym jednak miał już 

skręcać   w   kierunku   dębu,   gdzie   go   zostawiłem, 

dojrzałem kobietę. Pochylona nad ułożonym na wznak 

synkiem,   wpatrywała   się   w   jego   twarz   dziwnie 

nieruchomym spojrzeniem, a z oczu jej nie spływała ani 

jedna   łza.   Jakoś   odruchowo   rozwarłem   teczkę   i 

wyciągnąwszy   z   niej   duży   kawałek   kiełbasy, 

podbiegłem do niej.

Kobieta podniosła na mnie oczy, chwilę mi się 

przyglądała   tym   swoim   dziwnym   nieruchomym 

wzrokiem i nagle wy buchnęła płaczem rzucając się na 

zwłoki dziecka.

- Synku!... Synku! Mój jedynaczku, moja słodka 

pociecho, a dlaczegóżeś  ty ode mnie odszedł? Cóż ja 

teraz będę sama robić?

Zrobiło mi  się tak  strasznie żal  kobiety,  że w 

background image

oczach poczułem łzy, szybko się jednak opamiętałem, 

kiełbasę   położyłem   kobiecie   prosto   pod   ręce,   i   już 

biegłem   dalej,   zaprzątnięty   tylko   tym,   żeby   jak 

najprędzej dostać się do dziada, a potem razem z nim 

zaszyć   się   w   jakimś   ustronnym,   dzikim   zakątku,   w 

którym   mógłbym   całkowicie   być   pewny 

bezpieczeństwa.

Ledwo   więc   stanąłem   pod   dębem, 

wykrzyknąłem:

-’ Uciekajmy!

Dziad,   który   akurat   drzemał   w   najlepsze   z 

rękami   podłożonymi   pod   głowę,   zerwał   się   i   usiadł, 

wytrzeszczając na mnie oczy.

-! Coś ty rzekł? - spytał.

-  Uciekajmy!   -   powtórzyłem   gorączkowo   i 

podniosłem   teczkę   do   góry.   -   Patrzcie,   dziadku, 

widzicie,   com   przyniósł?   -   pochwaliłem   się.   -   To 

sekwestranta teczka, razem z papierami, ale jest tam i 

kiełbasa,   i   wódka!   A   karabiny...   -   nagle   spojrzałem 

uważnie

 

dziadowi

w twarz i urwałem.

Dziad ani drgnął. Patrzył na mnie, wciąż patrzył, 

a   oczy   stawały   mu   się   coraz   bardziej   wystraszone,   i 

nagle wyszeptał:

- Po coś ty to zrobił?

Poczułem   się   nieswojo,   jak   złapany   na   złym 

uczynku.

—Jak   to,   dziadku?   Żeby   mu   zniszczyć   te 

papiery! To źle?

—To   strasznie,   strasznie   źle,   chłopaku   - 

powiedział   bezdźwięcznym   głosem.   -   Nie 

myślałem, do głowy by mi nie przyszło, że ty na 

coś takiego się poważysz. Za to będą cię teraz 

ścigać, listy za tobą roześlą...

- Jakie listy?

background image

- Gończe, w których opiszą cię wyraźnie i każą 

łapać, a za złapanie ustalą nagrodę. I na przykład jak 

bym   tak   zechciał   cię   wydać,   to   zaraz   bym   dostał   tę 

nagrodę, a mała nie będzie, o! na pewno ze sto albo 

dwieście złotych...

background image

Znów   się   przyjrzałem   dziadowi   i   pochwaliłem 

się w duchu, żem mu nic nie mówił o karabinach.

A dziad ciągnął dalej:

- Ale ja nie taki, nie bój się. Rodzonego syna to 

bym wydał, ale ciebie obroniłem raz, to obronię i drugi, i 

trzeci,   zawsze,   bo   patrzcie,   poszedł   robić   despetę 

sekwestrantowi, a dla mnie przyniósł wódki i kiełbasy - 

nagle rozwarł ramiona rozczulony: - Chodź tutaj, chodź, 

niech   cię   uściskam!   Tylko   czy   nie   żartujesz   aby?   - 

wyrzekł, kiedy mnie już obejmował. - Nie oszukujesz 

mnie?   -   I   żeby   się   przekonać   o   prawdziwości   moich 

słów, co prędzej otworzył teczkę, z której najpierw wyjął 

wódkę.

Jakże   w   tym   momecie   zmieniła   mu   się   cała 

twarz! Wprost płonęła radosnym uśmiechem, a ręce bez 

przerwy   głaskały,   pieściły   butelkę.   Potem   wyciągnął 

korek zębami i powąchał.

Wódka!   -   powiedział   i   popatrzył   na   mnie 

załzawionymi   nagle   oczami.   -   Wódeczka!   No, 

teraz,   chłopaku,   niech   się   co   chce   dzieje,   do 

śmierci   cię   nie   opuszczę,   a   żeś   buchnął   temu 

draniowi  teczkę,  toś  dobrze zrobił.  Papiery  się 

spali, a z niej zrobię sobie kamasze, bo widzisz, 

jaka   skóra?   -  uderzył   w   nią   kciukiem.   -   Jak 

żelazo! No, no, no! - pokręcił głową w szczerym 

podziwie dla mnie. - Nie wiedziałem, że z ciebie 

taki... ancykryst? Ancykryst to siusiek przy tobie, 

bo   ty   coś   i   o   karabinach   wspomniałeś?   O 

karabinach   tych   policjantów,   co   byli   razem   z 

filansem?

—Dziadku, uciekajmy stąd!- zawołałem. - Bo tu 

ich tylko patrzeć, a jak by mnie tak złapali...

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

                                                      pogoń za mną,  

tajemnicza przemiana kobyły sekwestratora

w ognistego rumaka i bardzo smutne następstwa tego.

Znów dokonują wielkiej sztuki. Pomyłka dziada i jego 

ciemne

sprawki. Strój dziewczyński gubi mnie na całego.

Moje wiezienie. Od zapachu, kiełbasy do wolności

to tylko jeden krok

Dziad bez słowa wstał, chwycił trobę i pociągnął 

mnie za rękę.

—Tam, w ten lasek, gdzieśmy wpierw byli, ale 

nie chodźmy koło tej kobiety, a naokoło...

—Kiedy   ona   mnie   już   widziała   -   rzekłem   - 

dałem jej nawet kawałek kiełbasy.

Dziad na to nic nie odrzekł, kierując się w stronę 

ciemnego,   wysokiego   zagajnika,   ale   kiedyśmy   się 

wcisnęli w sam jego środek, gdzie było prawie mroczno, 

wyszeptał:

-  Toś... dobrze zrobił, bo dla ludzi biednych i 

pokrzywdzonych trzeba mieć zawsze serce.

Czy przypadkiem nie siebie znów miał na myśli, 

mówiąc o tych biednych i pokrzywdzonych? Ach, ten 

stary!   Wciąż   się   widać   jeszcze   boi,   żebym   mu   nie 

spsikusował czego, ale co ja o tym! Ważniejsze, że mają 

być rozesłane za mną listy gończe - i na pewno będą 

rozesłane,   bo   tu   chodzi   nie   tylko   o   teczkę,   ale   i   o 

karabiny!   Znajdą   je?   Diabła,   bo   studnia   była   duża, 

musiały więc wpaść na dno na płask, a nie na sztorc. To 

mi psikus, niech to licho! Powiesiliby mnie za niego? 

No, jeszcze by nie? A więc - na ile powieszeń już sobie 

zasłużyłem? Od księdza i Kozibródki - jedno, wieś z 

Łaziebnikiem   na   czele   -   drugie,   a   policjanty   i 

background image

sekwestrant - trzecie. Nie ma co, leci ładnie. Ciekawym, 

do ilu się doliczę. Do dziesięciu? Jeżeli uda mi się ujść 

cało policjantom, to może się i doliczę, ale prędzej mi 

się   nie   uda   i   to   trzecie   powieszenie   kto   wie   czy   nie 

będzie   pierwszym   prawdziwym   i   hola,   bratku,   pod 

niebo, jak zabity wieprzek, tylko głową do góry.

Nagle   przypadłem   dziadowi   do   piersi 

nieruchomiejąc cały, bo dał się słyszeć tętent pędzącego 

konia. Uderzenia kopyt końskich o ubitą, zeskaloną od 

upału   drogę   z   każdą   chwilą   stawały   się   coraz 

wyraźniejsze,   coraz   głośniejsze,   oddając   po   lesie 

głuchym,  dudniącym echem i  raptem stanęły,  a  mnie 

serce - skok do gardła.

- I Hej, ty, kobieto! - rozległ się nawołujący głos.

—To sekwestrant - wyszeptałem do siebie.

—No,   co   jest?   -   wykrzyknął.   -   Dlaczego   nie 

odpowiadasz?   Nie   słyszysz,   co   się   do   ciebie 

mówi?

—Panie,   dziecko   mi   umarło   -   odpowiedziała 

kobieta.

—Co mnie twoje dziecko! Mów, nie widziałaś tu 

kogo z teczką i karabinami?

—Nie widziałam nikogo. Dziecko mi umarło...

- A może jaką dziewczynę widziałaś? Zamarłem, 

skamieniałem, tylko serce we mnie - łup,

łup, że omal piersi nie rozsadziło. Rozhuśtało się 

i serce dziada, wyraźnie to słyszałem, ale chyba dlatego, 

że z tym sekwestrantem od dawna miał już na pieńku, 

sam przecież o tym opowiadał, a może i policjantom co 

przeskrobał? Bo chytra z niego sztuka, łasa na różne 

rzeczy.   Jak   by   go   więc   teraz   złapali   razem   ze   mną, 

zdrowo mógłby beknąć i za mnie, bo wyszłoby, że to on 

mnie   tak   wyuczył,   i   za   tamto,   swoje.   Nic   więc 

dziwnego, że rozbrykało mu się serce i tak samo jak ja 

siedział niemy, jak martwy.

background image

A   ‘kobieta   wciąż   nie   dawała   odpowiedzi. 

Sekwestranta zniecierpliwiło widocznie to jej milczenie, 

bo wykrzyknął:

—Coś jak mumia? Mowę ci nagle odebrało?

—Ja nic nie wiem - wymówiła wreszcie - co pan 

ode mnie chce?

- Czyś widziała jaką dziewczynę?

—Nie, żadnej dziewczyny nie widziałam.

—A dawno tu już jesteś, dobra kobieto? - głos 

sekwestranta stał się łagodniejszy.

—Od rana, z dzieckiem... ale ono już nie żyje, 

panie...

Wtem ktoś zawołał z daleka:

—No i co? Nie ma nic?

Niech   was   obydwóch   krew   zaleje!   -   rzucił 

sekwestrant. - Przez was straciłem teczkę i akta. 

Wiecie, jaka to strata?

—Bzdury mówisz - powiedział towarzysz Piwka 

z   pianką,   wyraźnie   go   poznałem   po   głosie.   - 

Akta   wypiszą   ci   od   nowa,   teczkę   sobie 

wykombinujesz, za to my dostaniemy kryminał. 

Rozumiesz? Kryminał!

—Bo po jaką cholerę szliście za mną? Ja sam 

byłbym   się   z   tym   przeklętym   mięsiarzem 

rozprawił.   Teraz   przez   to   ani   teczki,   ani 

karabinów!

—To   ze   wsi   musiał   ktoś   zorganizować   - 

powiedział Piwko z pianką - bo któż by inny? Ta 

dziewczyna?

—A   jeżeli?   -   spytał   sekwestrant.   -   Szajka 

łobuzów,   złodziejaszków   mogła   ją   specjalnie 

przysłać.

—Nie,   tu   nie   ma   złodziejów,   znam   dobrze   tę 

wieś. Za to różnych socjałów do licha. Masarz 

na pewno był z nimi w zmowie.

background image

—Był, nie był, czy to ważne?

—Ważne, bo tacy ludzie nie mogą mieć żadnego 

sklepu.

- I nie będzie miał, ale czy przez to odzyskam 

teczkę z papierami?

background image

-A   ty   znów   o   tej   teczce!   Karabiny   są   gorsze, 

rozumiesz? Kryminał nas za nie czeka, bo żeby w taki 

głupi sposób je stracić...

Na chwilę zapadło milczenie, potem energiczny 

głos sekwestranta:.- Co robimy?

-  No, wiecznie stać tutaj nie możemy. Musimy 

gdzie jechać - odrzekł Piwko z pianką. - Albo do wsi, 

albo do powiatu, złożyć protokół. Tylko co ja w nim 

napiszę? Że napaść?...

-  A   nie   lepiej   byłoby   szukać   tej   dziewczyny? 

Przecież   nie   zapadła   się   pod   ziemię   -   i   powiedział 

sekwestrant. - Bardzo możliwe, że jest tutaj gdzieś, a 

pewny jestem, że  to przez nią. Od razu,  jak ją tylko 

zobaczyłem, nie spodobała mi się jej gęba.

Nie   spodobała   ci   się   jej   gęba,   ale   po   piwo 

pierwszyś rękę wyciągnął. Ech, ty!... Nie rób z 

siebie cwaniaka. A chcesz jej szukać, to szukaj. 

Zresztą masz konia, to możesz, my pójdziemy na 

posterunek,   żeby   zawiadomić   powiat   i   inne 

posterunki. A jak przybędzie nas tu więcej, to i 

mysz nam nie ucieknie...

—Dobra!   -   zgodził   się   sekwestrant.   -   Jadę   z 

wami.   Tylko   że   ja   jeszcze   dzisiaj   będę   chciał 

wrócić i poczekam na was do rana. Teraz idźcie, 

dogonię was... Znów mnie brzuch boli, uff, jak 

mnie diabelnie boli, żeby tego masarza!...

-! Pociesz się, stary, że i jego tak będzie bolało 

albo jeszcze gorzej.

Dziad się poruszył i pochylił nade mną.

—Widzisz coś zwojował? - szepnął mi na ucho. 

- Poszli po innych, a jak (przyjdzie ich tu kupa, 

wiesz,   co   wtedy   będzie?   Bieda!   Całą   wieś 

przetrząsną, a może i aresztowania będą, bo tam 

i   karabiny?...   To   też   twoja   sprawka?   Cóż   to, 

szubienicy ci się gwałtem zachciewa?

background image

Cichajcie   -   szepnąłem   -   bo   sekwestrant   tu 

gdzieś jest... Policjanty odeszli, a on został... - i 

naraz sam nie wiedząc, co robię, począłem się 

czołgać  w kierunku  drogi.  Kiedym się  znalazł 

prawie   o  krok  od niej,   zza   gałęzi,  które  mnie 

dobrze osłaniały, przystąpiłem do obserwacji.

Sekwestranta nigdzie nie było. Widocznie zaszył 

się   gdzieś   w   gęste   krzaki,   za   to   jego   koń   -   zwykłe 

chłopskie konisko - stał niedaleko.

A   jakby   tak   -   przyszło   mi   niespodzianie   do 

głowy   -   wyrządzić   temu   koniowi   jaki   figiel,   żeby 

sekwestrant nie mógł go dosiąść? Ale co zrobić? Pod 

ogon   mu   wsadzić   co?   Na   przykład   maleńką   gałązkę 

świerczyny?   Z   takim   kolakiem   na   pewno   zacznie 

wierzgać, fikać, no, no, spokojny nie będzie, sekwestrant 

prędzej diabła zje, niż wsiądzie mu na grzbiet.

To   była   tylko   myśl,   a   ręce   już   szukały 

odpowiedniej gałązki, niedużej, a w sam raz pasownej, i 

po chwili ruszyłem prosto do konia. Stał spokojnie. Łeb 

miał zwieszony, za to ogonem - to w jedną, to w drugą 

stronę szastał jak wściekły, bo unosiło się nad nim może 

z piętnaście wielkich, żółtych gzów, którym się na gwałt 

zachciało jego krwi.

Z końmi nie miałem jeszcze nigdy do czynienia, 

mimo to bez najmniejszej obawy podszedłem do niego i 

zacząłem go głaskać. Koń, jak by do takiej pieszczoty od 

najmłodszych swoich lat był przyzwyczajony, nie tylko 

na   mnie   nie   spojrzał,   ale   nawet   ani   nie   drgnął,   bez 

przerwy machając ogonem, choć już nie tak często jak 

przedtem i nie z taką gwałtownością. A więc mojemu 

zamierzeniu nie stało nic na przeszkodzie.

Z   gałązką   w   lewej   ręce   zacząłem   się   tedy 

przesuwać  

ku

  jego   tyłowi,   a   potem,   kiedy   w   pewnej 

chwili podniósł ogon wystarczająco wysoko, w tempie 

wprost błyskawicznym wpakowałem mu kolaka w sam 

background image

środek podogonia i chodu z powrotem do lasu. A koń, 

jak by

background image

się   nagle   wściekł,   tak   gwałtownie   zaczął 

wierzgać i wiercić się we wszystkie strony.

Prrr! Co ci?... - zawołał sekwestrant, gramoląc 

się   z   krzaków.   -   Do   stajni   ci   się   chce?   To   zaraz 

pójdziesz, tylko ja tu jeszcze - właśnie ubierał się. Kiedy 

się wreszcie ubrał, podszedł prędkim krokiem do konia i 

nagle stanął jak wryty; przed sobą miał nie tego samego 

konia, na którym przyjechał. Łeb w powietrzu, ogon w 

powietrzu, a nogami - jak tanecznica, to tu, to tam!

Sekwestrant stał przed nim i zdawał się nic a nic 

nie rozumieć.

- A to co się z tobą stało? Poraziło cię od upału? 

Jeszcze by tego tylko trzeba było, psiakrew! – zaklął i 

chwyciwszy za uzdę począł go dosiadać.

Koń jak się tego należało spodziewać, uskakiwał 

przed nim, wierzgał, a nawet dęba stawał, bo mój kolak 

działał   skutecznie,   przecież   w   pewnej   chwili 

sekwestrantowi udało się go utrzymać i usadowił mu się 

na grzbiecie.

-  No,   teraz   przestaniesz   się   diablić!   -   sapnął 

sekwestrant i popuścił lekko cugle, a koń, Jezu, jak nie 

skoczy przed siebie, i od razu: łomot, aż ziemia jękła!

Wypadłem   z   ukrycia   i   stanąłem   jak   rażony: 

niedaleko ode mnie leżał i koń, i jeździec. Koń podnosił 

łeb do góry, próbując wstać, a więc nic mu się nie stało, 

za   to   sekwestrant   wyglądał   na   martwego.   Ręce   miał 

rozrzucone,   a   nogi   podwinięte   pod   siebie.   Co 

powinienem robić najpierw?

Podbiegłem do konia, ale zamiast poderwać go 

do wstania, szybko wyjąłem mu kolaka spod ogona, a 

koń zarżał cichutko, jak by mi chciał podziękować za 

ulgę, jaką mu przyniosłem i od razu zerwał się na nogi, 

otrzepując się z piachu, w jakim był utytłany.

Sekwestrant również nie miał nic uszkodzonego, 

tylko zemdlał od upadku na piach, bo oddychał równo i 

background image

coraz głośniej. Jeszcze chwila, dwie i na pewno otworzy 

oczy. Czy nim to nastąpi - przyszło mi nagle na myśl - 

nie powinienem mu znów spłatać jakiego figla?

Ej że, jak śmiech, to śmiech!

I   niewiele   myśląc,   ściągnąłem   z   niego   portki, 

które   wpakowałem   mu   pod   siedzenie,   a   na   głowę 

nadziałem teczkę wraz z aktami. Tak, zrobiłem to ku 

niemałemu   a   przykremu   zdziwieniu   dziada,   że 

pozbawiam   go   tak   cudownej   zdobyczy,   podsłuchana 

bowiem rozmowa powiedziała mi, że choćbym nie wiem 

jak   zniszczył   akta,   ludziom   to   nic   dobrego   nie 

przyniesie,   podatków   im   nie   daruje,   bo   na   miejsce 

jednych wypiszą drugie. A więc lepiej było te wszystkie 

papiery   oddać.   Żeby   zaś   ratować   wieś   przed 

aresztowaniami i różnymi karami, napisałem na dużej 

karcie, wydartej z jednego aktu:

„Nie szukajcie karabinów po chałupach. Oba są 

zatopione w studni, niedaleko masarza. Hycle, jak nadal 

będziecie dla ludzi tacy niedobrzy, to ja z wami jeszcze 

raz się zabawię, ale trochę inaczej”.

Pod   takim   listem   należało   się   podpisać? 

Należało,   chociaż   przez   to   narażałem   się   na   większe 

niebezpieczeństwo - i wykaligrafowałem: „Dziewucha”, 

a   potem   też   ładnym,   równym   pismem   dodałem: 

„ancykryst”, żeby wiedział, że, ho, ho, nie z byle kim 

ma do czynienia.

Dziad,   kiedy   mu  o   wszystkim   opowiedziałem, 

długo potrząsał głową, z wrażenia ani słowa niezdolny 

wymówić - tak mi się zdawało - i bez przerwy patrzył na 

mnie takimi oczami, jak by mnie chciał zjeść. Potem 

wstał   i   po   raz   pierwszy   powiedział   do   mnie   złym 

głosem!

—Chodź!

—Dokąd, dziadku? - zapytałem cicho i pokornie.

background image

~~ Gdybym tak mógł - zgrzytał - to ja bym ci... 

tak   wyłoił   skórę,   że   ruski   miesiąc   byś   popamiętał. 

Rachowałem   sobie   iść   do   jakiej   dobrej   wsi,   tam 

posiedzieć   kilka   dni,   przeczekać   upały   -   i   masz! 

Wplątałeś mnie w taki kłopot, że zamiast zarobkować na 

życie, muszę uciekać, a przed kim? Przed policją, niby 

jaki złoczyńca!

Długo   jeszcze   mówił,   jakie   niebezpieczeństwo 

ściągnąłem na niego, a nawet zaczął kląć, że po jakie 

licho wziął sobie na łeb takiego huncwota, prawdziwego 

ancykrysta,   przez   którego   jeżeli   nie   pójdzie   do 

więzienia, to na pewno życie gdzie straci.

Przez cały czas tej przemowy nie odezwałem się 

ani jednym słowem i - jak zawsze w takich razach - 

głowę miałem zwieszoną.

—Rozbieraj się! - usłyszałem naraz. Podniosłem 

na niego oczy.

—Dlaczego, dziadku?

- Bo dziewucha to teraz i dla ciebie, i dla mnie 

kryminał!

-  Tak,   dziadku  -  przytwierdziłem.   -  Kryminał. 

Przystąpiłem tedy do zdejmowania z siebie bluzki

i naraz - jak by we mnie piorun strzelił. Oczy 

stanęły mi w słup, a ręce jak bezwładne opadły wzdłuż 

ciała. Nie miałem barometru.

-  Dziadku!   -   zawołałem   jakimś   niesamowicie 

cichym gardłowym głosem i momentalnie zamilkłem, bo 

co miałem dalej mówić? Przyznać się przed dziadem do 

posiadania barometru? W jakim celu? Żeby znał jeszcze 

jedną moją tajemnicę?

Zacisnąwszy zęby, żeby nie wybuchnąć płaczem, 

zacząłem się zastanawiać, gdzie mógł mi on wypaść. W 

ogrodzie u masarza? A jeżeli w polu, kiedym uciekał? 

Czy to jednak było ważne, gdziem go zgubił? Ważne 

było, żem go utracił i że już nigdy, nigdy nie będę

background image

go   miał.   Przepadł!   Barometr,   cudowny   zegar, 

dający ludziom słońce albo deszcz...

Znów poczułem w oczach łzy, ale i tym razem 

nie rozpłakałem się, a potem przypomniał mi się ojciec i 

matka...   Czy   zobaczę   ich  jeszcze   kiedy?  Przecież   już 

jestem   ścigany,   prześladowany...   A   więc   obcy   świat 

przede mną, obcy ludzie...  Jak długo? Rok? Dwa? A 

jeżeli już do końca?

-  No,   coś   się   tak   zamartwił?   -   spytał   dziad. 

Spojrzałem spod oka na niego i odrzekłem:

- Nie, nie, nic takiego, tylko... o was myślałem, 

dziadku...

- Żem cię skrzywdził?

—Nie, żeście taki dobry dla mnie.

A   widzisz!   -   zawołał   dziad   i   rozrzewniony 

przycisnął mnie do siebie, potem pomógł mi się 

rozebrać.

Kiedym   został   w   swoim   dawnym, 

chłopczyńskim ubraniu, roześmiał się w głos.

—Teraz   do   samej   śmierci   mogą   sobie   szukać 

swojej dziewuchy i nie znajdą, bo choćby cię i 

zobaczyli   ani   do   głowy  nikomu   nie   przyjdzie, 

żeś to ty był za nią przebrany. Ale w tej kapotce 

wyglądasz jeszcze mizerniej -.patrzył na mnie z 

zafrasowaniem.   -   Widać,   nie   przekarmiali   cię 

zbytnio w domu. No, przy mnie powinieneś się 

poprawić.

—Wtedy będzie gorzej - powiedziałem.

—Z czym?

—Bo jak się poprawię i będę dobrze wyglądał, 

nikt nam nie będzie dawał jałmużny.

Dziad  uśmiechnął  się  tajemniczo,   coś  mruknął 

do siebie, potem rzekł:

-  No,  w  drogę,  mój  niemowo,  bo łada chwila 

przebudzi się sekwestrator i zacznie krzyczeć, a wtedy 

background image

gorzej byłoby z nami.

background image

—A co zrobicie z tymi dziewczyńskimi łachami? 

Schowacie je do torby?

—A nie lepiej frygnąć je gdzie między krzaki? 

Albo jeszcze lepiej - pod igliwie?...

—A jak będą jeszcze kiedyś potrzebne?

—Masz   słuszność,   a   torba   moja   przepaścista, 

wszystko się w niej pomieści.

Zagajnik,  w którym żeśmy obozowali,   był  tak 

gęsty, że z niemałym trudem przedzieraliśmy się przez 

niego. Ja szedłem pierwszy, a dziad krok w krok za mną, 

sapiąc jak dzik.

-   Na   nic,   to   za   mordowne   -   odezwał   się   w 

pewnej chwili głośnym szeptem. - Odpocznijmy sobie 

trochę. Już mi w piersiach zatyka...

Musieliśmy tedy odpocząć, ale wnet ruszyliśmy 

dalej, a po długim, długim czasie roztoczyła się wreszcie 

przed nami wielka polana, pokryta wysoką, ostrą trawą. 

Iść przez nią na przełaj? To było ryzykowne. Tak samo 

widocznie myślał i dziad, bo mruknął:

- Obejdziemy to pólko.

Ruszyliśmy   więc   brzegiem   zagajnika,   potem 

weszliśmy   w   wysoką   dębinę,   która   po   kilkunastu 

minutach   dobrego   marszu   wyprowadziła   nas 

najniespodziewaniej na drogę.

,- Ta droga - odezwał się dziad - idzie na Liszki, 

co są w przeciwnej stronie aniżeli ta wieś, gdzieś był. 

Dobrze wiem, bom już nieraz tędy szedł. Ale my w tych 

Liszkach nie będziemy się zatrzymywać, a dopiero w 

Uździe.   To   jest   też   wieś,   ale   o   wiele   większa,   z 

kościołem,   dworem,   sklepami.   O,   wieś   jak   rzadko!   I 

ludzie   w   niej   jak   rzadko   gdzie   dobrzy,   dla   biednego 

przychylni. Ile razy tam zaszedłem, to mi aż żal było 

odchodzić,   tak   mi   się   powodziło.   -   A   jedna   taka   - 

roześmiał się - to się nawet chciała za mnie wydać. A 

myślisz, że już stara? Zupełnie młoda, może dopiero po 

background image

czterdziestce, tak się jej spodobałem...

Nie rozumiałem. Żartował sam z siebie, czy coś 

ukrytego miał na myśli? Bo gdzie to, taki stary dziad i 

młoducha mu jeszcze w głowie?

Nagłe westchnął:

.- Żeby tylko z tym ubraniem i butami! Szkoda, 

wielka szkoda, żeś z tego sekwestranta...

- Chodzilibyście w jego ubraniu? Ufarbowałbym 

sobie albo co innego zrobił, żeby nie było trefne. A tak, 

sam widzisz, nijako już, lada dzień zleci ze mnie to, co 

jest.

- To wpierw trzeba było mi o tym powiedzieć, a 

byłbym   wam   przyniósł   portki   sekwestranta.   Teraz   za 

późno zawracać.

—A za późno - przytwierdził. - Ale jak ci się 

zdarzy co dobrego, będziesz o mnie pamiętał?

—Na   pewno,   dziadku!   I   buty,   i   ubranie 

wykombinuję wam. Będę miał do tego nutę...

Dziad, osłoniwszy sobie oczy ręką, długą chwilę 

patrzył w kierunku rysujących się przed nami domów, 

skupionych w niewielką wioskę.

- Liszki to? - mówił do siebie. - Chyba Liszki, bo 

cóż by innego? Tylko gdzie kościół? No, gdzie kościół? 

- powiedział ze złością. - Schował się za drzewa? Kiedy 

i drzew jakoś nie widać. A może to nie w Liszkach jest 

kościół, a w Uździe? Tak, tak, w Uździe, sam mówiłem, 

a Uzda zaraz  za Liszkami  - i zwrócił  się do mnie. - 

Dobrze idziemy, przed nami Liszki. Szczęście, żeśmy 

tyle   czasu   zbałamucili   w   lesie,   teraz   jakoś   chłodniej. 

Czujesz?

Wcale   tego   nie   czułem.   Słońce   prażyło   wciąż 

jednakowo,   chociaż   już   dawno   przechyliło   się   na 

popołudnie, i kurz, po którym szedłem, tak był gorący, 

że aż parzył w stopy, mimo to odrzekłem:

background image

-Tak, dziadku, chłodniej.

-  i Dużo chłodniej - powiedział dziad i wytarł 

sobie czoło całe mokre od potu, jak by mu kto chlusnął 

w   twarz   wiadrem   wody.   -.  Jak   zajdziemy   do   Liszek, 

wiesz,   co   zrobimy?   Napijemy   się   wody   i   zjemy   po 

kawałku kiełbasy, a potem wio dalej, do Uzdy. Tam nasz 

nocleg, chociaż na upartego to i w Liszkach moglibyśmy 

zostać na noc. Sołtys wyznaczyłby nam jaką chałupę...

Tymczasem drogi wciąż nam ubywało, chociaż 

aż   dech   zapierało,   tak   ciężko   było   iść,   bo   gościniec 

prowadził   między   dwiema   ścianami   żyta,   gdzie   ani 

przewiewu, ani cienia. Ponieważ w każdej chwili mógł 

nas   kto   zobaczyć,   dziad   miał   założone   swoje   ciemne 

okulary, że niby ślepiec z niego, a ja trzymałem go za 

rękę, że niby prowadzę go. Jakżeż ta ręka była gorąca i 

aż   przylepiała   się   do   mojej,   tak   się   pociła!   Nie 

wypuszczałem jej jednakże, a dziad prawił to o synu, 

którego chciał zabić, to o swoim „fachu” - żebraninie, 

którą już dawno byłby przestał uprawiać, ale... coś mu 

na to nie pozwalało. Co? Tego nie powiedział. To coś 

jednak było, bo zakończył:

Dziecko, każdy musi żyć. No, musi, bo życia nie 

może sobie odebrać. Bóg je dał i sam Bóg ma prawo je 

przeciąć.

Potem zaczął o jakiejś kobiecie, która...

-   ...wiesz,   co   mi   radziła?   Żebym   razem   z   nią 

jechał do Hameryki. Powiedziała, żem strasznie mądry, a 

przy takim na pewno by się nie bała w tej Hameryce. A 

te  raz moc ludzi  jedzie  do  tej  Hameryki.  Cóż,  bieda, 

chłopaczku, a gdzie chleb, tam i dom, tam i życie.

Nareszcie   wchodziliśmy   do   wsi.   Dziad, 

przerwawszy   swoją   opowieść,   powiedział   dziwnie 

głośno:

-  Prowadź mnie, sieroto moja, do studni. Chcę 

się napić.

background image

Już chciałem się zapytać, gdzie ta studnia, gdym 

sobie przypomniał, że jestem niemową i począłem jej 

wypatrywać. Jak na złość nigdzie jej nie było, a koło 

domów, wszędzie, gdziem spojrzał, tak głucho i pusto, 

jak by ludzie byli w nich na amen pozamykani.

Te Liszki to dziwna jakaś wieś - pomyślałem, 

ruszając   dalej,   w   kierunku   bardziej   skupionych 

zabudowań. - Ani tu studzien, ani ludzi...

Wtem zabiło mi serce gwałtownie i od razu - 

hop,   aż   do   gardła   skoczyło:   staliśmy   przed   domem 

masarza, a z drzwi wychodził sekwestrant. Jak przystało 

na   niego   z   teczką   pod   pachą   i   widocznie   strasznie 

wściekły,   bo   małą   witką  ciął   się   po  prawej   nogawce 

swoich   zielonych   spodni.   Były   czyściutkie,   z   kantem 

pośrodku, i ani śladu nigdzie, że służyły za poduszkę 

pod siedzenie.

Widokiem   jego   tak   byłem   przerażony,   że 

naprawdę odjęło mi mowę i ani jednego słowa byłbym 

wtedy   nie   wymówił.   Gorzej,   że   nie   widziałem   przed 

sobą  żadnej  możliwości   ucieczki.  Szybko zorientował 

się   w   sytuacji   i   dziad,   bo   raptem   dziwnie   żebraczo-

płaczliwym głosem zaintonował:

Chwalcie, o, pana, chwalcie, wszystkie dziatki...

Sekwestrant przystanął, spojrzał na nas - i prosto 

jak strzelił ruszył w naszym kierunku. Moje serce znów 

łup, łup, w oczach mi ciemnieje, ale trzymam się prosto 

i   bardzo   mocno  ściskam   rękę   dziada.   Jeżeli   on   teraz 

mnie nie uratuje, to wiszę jak ten masarski wieprzek.

Sekwestrant zatrzymał się przed dziadem może 

na krok i chwilę patrzył na niego jakimś drapieżnym 

wzrokiem, potem podniósł rękę do jego okularów i zdjął 

je. Zaśmiał się głośno:

- Mam cię, huncwocie!

background image

Dziad urwał swój śpiew i powiedział hardo:

- Nie zaczepiaj ranie, człowieku i nie obrażaj, bo. 

kto   żebraka,   sługę   Boga,   chce   skrzywdzić,   to   jak   by 

chciał skrzywdzić samego Jezusa - po czym ścisnął mnie 

za rękę. - Wnuczku, prowadź mnie dalej. Twój ojciec - 

Panie, świeć nad jego duszą - też był taki obieżyświat, nic 

dla niego był biedny, pysznił się, co to on, i na tobie, jego 

dziecku, zemścił się Bóg za jego grzechy. Jesteś niemową 

na większą chwałę bożą, a na upomnienie dla ludzi...

- Milcz, stary psie! - zawołał sekwestrant. - Znam 

ciebie i twoje śpiewki. Porywa mnie chęć złapać cię za 

brodę, za tę kudłatą brodę i wyszarpać ją.

-  Dziecko,   dlaczego   mnie   nie   prowadzisz?   – 

spytał dziad ruszając przed siebie. - Bóg jest nad nami 

wszystkimi i nad tym człowiekiem też...

—Stój!   -   wykrzyknął   sekwestrant   i   chwycił 

dziada za rękaw, po czym wyrwał mu z rąk torbę. 

Dziad upadł na klęczki i zaczął głośno płakać, ale 

z oczu nie spływała mu ani jedna łza.

—Nie   błaznuj!   -   powiedział   sekwestrant.   -   To 

tylko raz ci się udało. Po raz drugi już taki głupi 

nie   będę   -   i   dostrzegłszy   z   dala   jednego   z 

policjantów, przywołał go.

Był   to   towarzysz   Piwka   z   pianką.   Jakim 

sposobem   tak   szybko   znaleźli   się   tutaj   wszyscy   w 

komplecie?   Przecież   już   szli   na   posterunek!   Czyżby 

sekwestrant   dał   im   znać   o   sobie   zaraz   po   otrzymaniu 

kartki?   Zresztą   i   sami   przecież   mogli   zawrócić,   nie 

mogąc   go   się   doczekać   i   teraz   proszę,   mają   nas,   jak 

byśmy im dobrowolnie weszli w ręce. A jak się dopiero 

teraz   okazało,   nie   tylko   ze   mnie   był   ptaszek,   bo   i   z 

dziada. Sekwestrant bowiem, podając torbę policjantowi, 

powiedział: 

-   To   handlarz,   zwykły   parszywy   handlarz 

sacharyną i kamykami do zapalniczek.

background image

Policjant zagwizdał przeciągle ze zdziwienia i rzekł: - 

Dawnom nie widział takiego łajdaka - i obróciwszy się 

do dziada rozkazał: - Wywlekaj wszystko z tej twojej 

śmierdzącej torby. No, słyszysz? Wywlekaj wszystko! - 

ryknął i z całej siły pchnął dziada nogą.

Dziad machnął na bok i długo, długo nie mógł 

wstać, płacząc i śpiewając jednocześnie:

Biada   im   wszystkim,   co   się   źle   sprawują, 

Mandaty   boskie   śmiele   przestępują.   Niewinnym 

biednym krzywdy wyrządzając owych przydają. Biada 

niewierni ekzekutorowie...

- Przestaniesz? - wrzasnął sekwestrant. – Zresztą 

wyj  sobie,  to cię  nie  uratuje -  po  czym,  chwyciwszy 

mnie   za   rękę,   przykazał:   -   Wyjmuj   ty,   diabelskie   na 

sienie! Wnuczkiem jesteś tego starego huncwota?

Jak przystało na niemowę podniosłem rękę do 

ust i wycharczałem...

—Chrrr...

—Niemowa jesteś? Kiwnąłem głową.

- Ale ręce masz zdrowe, to czego nie bierzesz się 

do roboty?

Znów rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie dookoła: 

nie,   doprawdy   nie   było   ani   gdzie,   ani   jak   uciekać. 

Staliśmy za daleko od domów i nim bym do którego z 

nich dopadł, na pewno by mnie ujęto. A więc - leżałem? 

Ale   przecież   żaden   z   nich   nie   poznał   we   mnie 

dziewczyny - powiedziałem sobie - jak i żaden nic o 

mnie   nie   wiedział!   Tak,   niby   tak,   ale   dziewczyńskie 

ubranie   znajdowało   się   w   torbie,   a   jak   je   stamtąd 

wyciągną... I teraz zrozumiałem, że nie tylko leżę, lecz i 

wiszę.   Ugięły   mi   się   nogi   w   kolanach   i   upadłem   na 

ziemię, wybuchając głośnym płaczem.

background image

-  Nie   płacz,   sieroto   -   odezwał   się   dziad.   -   Ci 

dobrzy ludzie nie zrobią ci żadnej krzywdy, mnie też, 

chociaż... - zawahał się, spojrzał na mnie, a po chwili 

powiedział:   -   Tak,   panowie,   handlarz   ze   mnie,   bo   z 

samej żebraniny wcale bym nie wyżył, panowie dobrze o 

tym wiedzą, ale w torbie nie mam nic schowanego, tylko 

przy   sobie...   -   i   sięgnąwszy   za   pazuchę,   wydobył 

maleńkie, dobrze już wymięte pudełeczko z papieru. - O, 

tyle ino... Więcej nie posiadam.

Policjant odebrał od niego pudełeczko, wysypał 

na   rękę   około   dziesięciu   malutkich   białych   pastylek 

sacharyny,   która   większości   chłopów   zastępowała 

cukier, i mruknął:

- Hm, tylko tyle? A w torbie naprawdę nie ma 

więcej?

—Aby tylko trochę chleba, kaszy i różne szmaty 

dziadowskie.

Szmaty? Pokaż! - rozkazał sekwestrant. - No, 

szybko!

—A nie boi się pan, że zachoruje? - spytał dziad. 

- Bo to po umarlaku, na tyfus...

—To ty się nie boisz,  a ja się mam bać? No, 

czego wytrzeszczasz ślepia?

Dziad, pochylając się nad torbą, zerknął na mnie, 

jak by mi dawał do zrozumienia, żem powinien czym 

prędzej czmychnąć gdzie, potem rad nierad zanurzył w 

nią rękę. Strasznie długo jednak trwało, nim wyciągnął 

woreczek   z   kaszą,   która   się   od   razu   rozsypała,   jakby 

specjalnie. Dziad, naturalnie, z miejsca chciał ją zbierać 

z ziemi, ale sekwestrant krzyknął:

- Wyciągaj! Dalej!

I   dziad   wyciągał   dalej,   a   ja   z   wolna   traciłem 

przytomność.   Nagle   poczułem   szarpnięcie,   otwarłem 

oczy   i   w   rękach   sekwestranta   zobaczyłem   Kaśczyn 

ubiór.

background image

- To twoje? - spytał. - Mów, bo jak nie... - i za-

background image

mierzył   się   na   mnie   ręką.   Odruchowo 

przechyliłem   się   do   tyłu   i   to   uchroniło   mnie   przed 

uderzeniem, ale przed tym, co mnie za chwilę spotkało, 

nic   mnie   już   nie   mogło   uratować.   Oto   chwycił   mnie 

sekwestrant za ręce i zacisnąwszy je ‘mocno, aż do bólu 

w swoich potężnych, twardych łapskach, pytał dalej:

-  Dlaczegoś   wrzucił   karabiny   do   studni,   a 

przedtem udałeś, że służysz u pana Aleksandra? A co 

miał   znaczyć   ten   wybryk   w   lesie?   Kazał   ci   kto   tak 

zrobić? Mów!

Zwiesiłem głowę, zaciąłem wargi.

—Milczysz?   Bawisz   się   w   niemowę?   To   ja 

wybiję z ciebie tego niemowę. Nauczę cię, jak 

masz   szanować   ludzi.   Adam!   -   zwrócił   się   do 

policjanta. - Ty pilnuj starego, a ja z tym sobie... - 

nie dokończył, bo mnie już prowadził w stronę 

drzwi   masarza.   Ledwo   przekroczyliśmy   próg, 

zawołał przez drzwi do drugiej izby:

Panie   Aleksander,   mam   pańską   służącą.   To 

chłopak!   Był   przebrany.   Teraz   nie   mam   czasu 

zająć się nim należycie, dopiero jak wyciągniemy 

ze studni karabiny, ale żeby nam nie uciekł do 

tego czasu, trzeba go gdzie zamknąć. Ma pan jaką 

komórkę?

- W wędzarni, zaraz za drzwiami na prawo - wy-

rzęził masarz głucho, jak spod pierzyny, widocznie przez 

te piwa tak mu się głos zmienił. - Stamtąd nie ucieknie... 

Okno jest wysoko...

Znajdowałem   się   w   sklepie   masarza   -   małej 

ciupce, z której najbardziej honorowe miejsce zajmowała 

pomalowana na biało szafka. Przez jej szybki widać było 

kilka   wiszących  pasków  słoniny. Na  szynkwasie   obok 

szafki leżał wielki nóż oraz stała waga z odważnikami.

Gdyby  tak  porwać   jeden   z  tych   odważników   i 

trzasnąć nim w sekwestranta, a potem w nogi? - przyszło 

background image

mi do głowy. - Nie, na nic, to byłoby pobicie, napaść, a 

za taką rzecz nigdy bym świata bożego nie oglądał. Przy 

tym   jak   to   można?...   Lepiej   trzeba   o   czym   innym 

pomyśleć... - i maleńka iskierka nadziei wstąpiła mi w 

serce,   która   szybko   jednak   zgasła,   bo   zaraz   potem 

wepchnięto mnie do komórki, na pół mrocznej i od razu 

zamknięto na kłódkę.

Rzeczywiście,   uciec   z   niej   było   niemożnością, 

prawdę mówił masarz, bo okno, mające zamiast szyby 

drucianą siatkę, umieszczone było wysoko, prawie pod 

sufitem,   zakopconym   niemiłosiernie,   a   prócz   dużego, 

grubachne-go   pieca,   również   straszliwie   zadymionego, 

nie znajdowało się tutaj nic więcej. Ani stołu, ani krzesła, 

ani   nawet   kawałka   drzewa   czy   jakiego   domowego 

rupiecia.   Za   to   -   ileż   zapachu   wędzonej   kiełbasy! 

Choćbym   nie   wiem  jak   był   najedzony,   pod   wpływem 

tego zapachu na pewno zachciałoby mi się od nowa jeść, 

cóż dopiero, kiedy od czasu jak spożyłem suchy kawałek 

chleba,   nic   w   ustach   nie   miałem!   Toteż   niebawem 

odezwał   się   we   mnie   taki   straszny  głód,   że   jak   ślepy 

rzuciłem się do pieca - a nuż znajdę w nim choć małe 

kawalątko kiełbasy?

background image

Ale był próżny. A głód omal bebechów mi nie 

rozszarpywał, tak drażnił go ten przeklęty zapach. Żeby 

się więc upewnić, że naprawdę piec jest próżny, jeszcze 

raz zajrzałem do niego, wyciągając  ręce do góry pod 

sam   pułap   -   i   nagle,   zamiast   kiełbasy,   prawa   ręka 

natrafiła na cegłę, wystającą ze ściany. Pociągnąłem ją 

w   dół   i   o   dziwo,   z   łatwością   wypadła   z   muru. 

Zanurzyłem rękę w powstały otwór, złapałem za drugą 

cegłę - i ta też potoczyła się na dno wędzarni, potem taki 

sam los spotkał trzecią, czwartą i nie wiadomo kiedy w 

ścianie wytworzyła się wielka wyrwa, powiększająca się 

wprost   w   oczach,   bo   piec   był   stary,   przepalony   i 

budowany po swojsku, na samej glinie. Zburzyć go cały 

-   to   byłaby   dla   mnie   kwestia   najwyżej   godziny,   tak 

byłem wściekły przez ten głód, ale po co mi go było 

burzyć? Męczyć się tylko niepotrzebnie... Raptem, jakoś 

tak   odruchowo,   spojrzałem   na   okno,   z   niego 

przeniosłem spojrzenie na wyrwane z pieca cegły i taka 

mnie   radość   ogarnęła,   taka   wielka   radość!   A   potem 

rwałem, co sił w rękach, rozbierałem całą wędzarnię.

Myśl   o   bliskiej   ucieczce   dodawała   mi   sił, 

zabijała głód i sekwestrant na pewno nie zaszedł jeszcze 

do studni, gdzie były zatopione karabiny, jak pod ścianą 

na wprost okna piętrzyło się już rusztowanie.

Od sadzy pewnie musiałem być cały czarny, na 

mój widok niejeden by się przestraszył, może nawet i 

sam polikier, jak by mnie tak zobaczył w szczerym polu, 

ale   cóż   mi   to   szkodziło?   Ważne   było,   żem   się   już 

wspinał   dp   okna,   a   po   rozpruciu   siatki   kozikiem 

wychyliłem głowę na zewnątrz.

Nigdzie   nikogo   nie   było,   wszędzie   panowała 

cisza, śmiało więc mogłem kończyć swoje, a potem - 

hop i już byłem na ziemi.

Przyzwyczajony   do   różnych   skoków,   nieraz   z 

bardzo wysoka, nie wyrządziłem sobie żadnej krzywdy, 

background image

cho-

background image

ciąż   od   okna   do   ziemi   było   co   najmniej   dwa 

metry   -   i   droga   ucieczki   w   pola   stała   przede   mną 

otworem.  Ale  uciekać  za  dnia?  Czy  to  nie  byłoby  za 

ryzykowne?   Postanowiłem   schować   się   w   jakiej 

kryjówce   i   przeczekać   w   niej   aż   do   wieczora.   A 

ponieważ   najlepszą   taką   kryjówką   byłby   strych, 

ruszyłem na zatyle domu, od strony podwórza, pewny, że 

tutaj powinno być wejście do niego.

Nie myliłem się i niebawem wspinałem się już - 

po   drabinie,   przystawionej   do   umieszczonych   wysoko 

drzwiczek,   a   jeszcze   chwila,   dwie   i   com   najpierw 

zobaczył?   Kilka   wianków   wonnej,   podsuszonej   lekko 

kiełbasy, wyniesionej tutaj chyba tylko dlatego, żeby ją 

schować przed „trójką przyjaciół”.

Rzuciłem się do niej jak wilk do stada owiec i w 

oka mgnieniu spałaszowałem całe jedno pęto, a resztę 

schowałem   do   woreczka.   Potem   wrzuciłem   do   niego 

sznur, zawsze mi potrzebny i dopiero teraz rozejrzałem 

się   po   dobytku   masarza,   który   nie   był   mały,   a   może 

nawet   większy   od   dobytku   księdza.   Pełno   tu   było 

różnych   blach,   ubrań,   kół   do   paradnego   wózka,   dwa 

worki cukru, skrzynia spirytusu, którą zubożyłem zaraz o 

jedną butelkę, a ile gwoździ i różnych muterek, i śrub, 

wprost   nie   zliczyć!   Ale   jak   by   on   nie   miał   tego 

wszystkiego, to kto by miał? Mój ojciec? Też wymysł! A 

czy   nie   powinien   posiadać   choć   cząstkę   tego?   Jak   i 

cząstkę ziemi dworskiej?

-   No,   no,   jak   by   tak   babka   znała   te   myśli   - 

powiedziałem   sobie   -   dopiero   by   krzyczała   na   mnie. 

Dlatego   zamiast   robić  sobie   apetyt   na  obce,   chodźmy 

lepiej spać.

Wcisnąwszy się pod dach, w to miejsce, gdzie się 

on styka z powałą, z miejsca usnąłem.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Znowu smutna kobieta. Dostają za przewodnika 

karabiniarza.

Noc na bezdrożach. Kobieta ze szczęśliwą ręką staje się 

groźna,

jestem w opalach. Pachnące siano nie przynosi mi 

szczęścia.

Jestem samobójcą. Moi stróże zajmują moje miejsce.

Schronienie na strychu.

Zbudził mnie krzyk sekwestranta. Wprost ryczał 

jak zwierz.

—Uciekł,   łajdak!   Jak   mogłem,   jak   ja   mogłem 

pozostawić go samego!

—Mnie   byłby   tak   nie   wykiwał   -   powiedział 

towarzysz Piwka z pianką.

—Ciebie! - zawołał sekwestrant. - Bo byłbyś go 

tak samo zwolnił jak tego huncwota - handlarza!

—A   co   miałem   z   nim   robić?   Sacharynę 

skonfiskowałem,   kamyczki   skonfiskowałem, 

dałem po łbie, czy to wszystko mało?

—A nie mogłeś go przymknąć?

—Gdzie? Też w komórce?

Sekwestrant   mruknął   coś   w   odpowiedzi   i 

zapanowała cisza. Panowała jednak niedługo, bo znów 

usłyszałem głosy. Mówił towarzysz Piwka z pianką:

-  Bądź, stary, spokojny. Złapiemy tego smarka, 

ancykrysta,   jak   go   nazwałeś.   Będziemy   mieli   na   to 

sposób. Roześlemy listy gończe, może i jaką nagrodę 

wyznaczymy   i   ani   się   obejrzysz,   jak   go   nam 

przyprowadzą, a wtedy kryminał na pewno go nie minie. 

Sam

 

skuję

m

u rączki i hajda ciupasem do powiatu, skąd tak prędko 

nie wyjdzie, bo myślisz, że tylko z nami tak zagrał? A 

background image

większych jakich spraw nie ma na swoim sumieniu?

background image

-   Ma,   ma!   -   powiedziałem   ze   śmiechem.   -’A 

będzie miał jeszcze więcej, bo co, sezonowym miałby 

zostać? Figę z makiem!

Tymczasem na dole pode mną znów zapanowała 

cisza,   tym   razem   na   dobre,   wyczołgałem   się   więc   z 

mojej kryjówki i wyjrzałem na dwór.

Było ciemno,  cicho,  swobodnie,  więc  mogłem 

już   schodzić.   Zarzuciwszy   tedy   na   plecy   woreczek, 

skierowałem   się   ku   wyjściu,   a   niebawem   stałem   na 

ziemi i przebiegłszy podwórze, wypadłem do ogrodu, 

skąd   mogłem   już’   iść   w   cały   boży   świat.   Tylko   jak 

miałem iść w ten świat, wcale a wcale nie wiedziałem,

Odczułem brak dziada przy sobie, ogarnęła mnie 

bezradność   i   strasznie   mocno   zapragnąłem   odnaleźć 

starca, który, co mówić, był dla mnie niby ojciec. Może 

to robił z wyrachowania, ale dla mnie stanowił niemałą 

podporę i mogłem był na niego liczyć. A że z niego był 

nie   tylko   żebrak,   ale   i   handlarz,   to   w   moich   oczach 

wywyższało   go   i   kazało   szanować   jako   kogoś 

niezwykłego.

Ale   z   drugiej   strony,   czy   odnalezienie   go   i 

wędrowanie   razem   z   nim   byłoby   dla   mnie   dobre   i 

bezpieczne?   Przecież   przy   jego   boku   o   wiele   łatwiej 

mogli mnie złapać, a w pojedynkę byłem jak mysz na 

ogromnym   polu,   która   nie   wiadomo   gdzie   się   mogła 

pokazać i nie wiadomo gdzie zapaść w swoją kryjówkę. 

To   było   niezłe,   a   właściwie   jedyne,   co   powinienem 

zrobić   -   stać   się   tą  myszą   i   z   wolna  ruszyłem   przed 

siebie,   rzucony   na   pastwę   losu   i   od   losu   całkowicie 

zależny. Ale czy nie ja sam byłem temu winien?

Wieś   widocznie   już   spała,   bo   we   wszystkich 

oknach było ciemno, a tak cicho dookół, że aż strach 

brał. Mimo to szedłem dalej, coraz dalej, od czasu do 

czasu oglądając się na boki.

W którymś tam z rzędu domu, pogrążonym w 

background image

cieniu wielkich, kudłatych wierzb, zobaczyłem mizerne, 

żółtawe światło, Pomyślałem sobie, że przed pójściem w 

ten   świat   powinienem   się   przede   wszystkim   dobrze 

wymyć i skierowałem swe kroki prosto ku temu światłu.

jakież   było   może   zdziwienie,   kiedy,   ledwo 

otwarłem   drzwi   do   sieni,   zobaczyłem   kobietę,   matkę 

zmarłego chłopca. Siedząc  na małym stołeczku takim 

samym spojrzeniem jak w lesie wpatrywała się w synka, 

ułożonego na dużej, szerokiej ławce. Obok na beczce 

przewróconej dnem do góry płonął kaganek, zrobiony z 

ośmiogrannego   kałamarza,   który,   być   może,   jeszcze 

niedawno służył jej chłopcu.

Kobieta na moje wejście ani się poruszyła, jak 

by   wcale   nie   słyszała   skrzypnięcia   drzwi.   Żeby   więc 

zwróciła na mnie uwagę,  począłem kasłać, potem się 

odezwałem:

- Ja do was...

Kobieta odwróciła wolno głowę w moją stronę i 

spostrzegłszy mnie wykrzyknęła:

—Ktoś ty...?

—Ja...   Widzieliście   mnie   dzisiaj   w   lesie. 

Najpierw byłem razem z dziadem, potem sam, 

kiełbasy wam dałem kawałek, pamiętacie?

Kobieta   chwilę   wpatrywała   się   we   mnie   tym 

swoim   dziwnym,   nieruchomym   wzrokiem,   i   nagle 

zabłysły   jej   w   oczach   łzy.   Spłynęły   po   wychudłych, 

wyżółkłych policzkach i posłyszałem cichy szept:

- Już wiem, poznałam cię. Chodź dalej, nie stój 

przy progu. A mój synek, nie żyje... - i podniosła ręce do 

oczu,   wytarła   je   dopiero   teraz,   westchnęła   głośno   i 

wziąwszy   kaganek,   skierowała   się   do   izby,   a   ja 

poszedłem za nią.

Jędruś też lubił tak bisurmanić - mówiła jakoś 

^dźwięcznie, martwo - jak był jeszcze zdrowy. Ino

background image

że jego nikt za to nie ścigał, żaden sekwestrant 

ani policja, a na ciebie zaostrzyli sobie już zęby...

postawiwszy   kaganek  na  stole,   szybko  zakryła 

okno wielką, czarną chustką i mówiła dalej:

- i Musisz  się, dziecko, wystrzegać, a najlepiej - 

wróć do domu. Wrócisz?

—Kiedy   ja   nie   mam   domu,   sierotam...   - 

skłamałem.

—Sierotaś? - zawołała. - O Boże! - i wpatrzyła 

się we mnie takim spojrzeniem jak ojciec, kiedy 

był mną strasznie przejęty.

Siedziałem   na   ławce,   woreczek   miałem   u 

samych nóg, nie byłem głodny, nie zagrażało mi żadne 

niebezpieczeństwo.   Słowem   -   czułem   się   dobrze, 

mogłem się wdać w najdłuższą nawet rozmowę, byłem 

jednak jak niemowa. A kobieta nie spuszczając ze mnie 

oczu ani na chwilę znów przemówiła:

- Takie dziecko i już sierota? Jezu mój, jakie to 

straszne! I co myślisz dalej robić? A do dzisiaj byłeś 

gdzie, u obcych?

—Tak, u obcych...

—I oni byli dla ciebie chyba niedobrzy, co?

—Bardzo...

—To musieli być widać jacyś podli ludzie. Toś 

dobrze zrobił, żeś uciekł od nich, choć ciężko ci 

będzie   znaleźć   inną   służbę.   Wiesz,   jaki   czas 

dzisiaj. Ale do pasionki to może...

O tej pasionce i matka mówiła już nieraz do ojca 

przed moją ucieczką ze wsi, czyżby więc tylko ona była 

dla mnie jedynym ratunkiem?

Zwiesiłem głowę jak koń nad pustym żłobem/ 

Kobietą zbliżyła się, pogłaskała mnie po twarzy.

- Taka pisklina, bo ledwo toto od ziemi odrosło, 

do   tego   sierota,   bez   ojca   i   matki,   a   już   ją   ścigają... 

Patrzcie   wy,   ludzie,   jakie   to   okropne!   Aleś   ty 

background image

posmolony! - wykrzyknęła. - To od tego pieca, coś go 

zburzył? Na wsi nie mogą się wycudować, jakżeś ty to 

wszystko zrobił, a są tacy, co cię podejrzewają, żeś z 

diabłem w zmowie.

- Bom w zmowie - i powiedziałem odruchowo.

.- Głupiutkie z ciebie dziecko, sam nie wiesz, co 

ci   się   plecie.   No,   wstań   teraz,   umyj   się,   bo   z   takim 

wyglądem   to   tylko   do   kryminału   możesz   iść.   Potem 

pomyślę, co z tobą zrobić.

I pomyślała: zostać u niej nie mogłem nawet na 

jeden dzień, a ponieważ policja nocowała we wsi, bo 

wyciągnięto   dopiero   jeden   karabin,   jak   najprędzej 

powinienem   iść   gdzie   w   obce   strony,   a   najlepiej   do 

Liszek, gdzie ma krewną...

—Jak to? - spytałem. - A ta wieś to nie Liszki?

—Nie, Liszki są po drugiej stronie lasu.

—To dziad się pomylił, bo szliśmy do Liszek.

—A przyszliście do Marynina na swoją zgubę. 

Dziada, gadają, strasznie skatowali. Bili go kijem 

i nieborak tak głośno jęczał... Dobrze chociaż, że 

go puścili. Widzę po twoich oczach, że chciałbyś 

za nim iść. Nie radzę ci tego, bo od razu by cię 

chwycili.   Ten   człowiek   to   już   nie   dla   ciebie 

towarzystwo. Musisz być sam i tylko do służby 

trzeba ci iść do jakiego porządnego gospodarza, 

gdzieś z boku od wsi. Ta moja krewna na pewno 

znajdzie takiego, chcesz?

Potaknąłem, bo czy mogłem nie chcieć? Przecież 

to   było   dla   mnie   jedyne!   Tylko   czy   ja   trafię   do   tej 

krewnej?

Okazało się, że ta kobieta i to wzięła pod uwagę i 

powiedziała, że pomówi zaraz z synem swego sąsiada, 

który nie tylko drogę dobrze zna, ale i po nocach lubi się 

włóczyć.

- A jak mu tylko powiem, o co chodzi – mówiła 

background image

dalej - na pewno zaraz tu przyleci. A że też różne

background image

figle chodzą mu po głowie jak i tobie, jeden do 

drugiego   jak   ulał   będzie   -   pasował,   chociaż   z   ciebie 

jeszcze dziecko, a tamten już chłop, będzie mu chyba z 

osiemnaście lat...

Koło   północy   opuszczałem   gościnny   dom 

samotnej kobiety, która, kiedym ją pocałował w rękę na 

pożegnanie, rozpłakała się nagle i przyciągnęła mnie do 

siebie.

- Sieroto, idź z Bogiem! Ale jak by ci tam było 

źle, a z policją miałbyś już spokój, to przyjdź... Będziesz 

jak mój rodzony syn, bo wiesz...

Wiedziałem, co miała na myśli i przechodząc koło 

zmarłego, ukląkłem i odmówiłem głośno Ojcze Nasz.

Kobieta długo, długo stała w drzwiach obok ławki 

ze zmarłym, przy którym paliła się gromnica,’ i zupełnie 

nieruchoma,   jak   cmentarna   figura,   patrzyła   za   mną. 

Gdyby w tej chwili powiedziała, żebym wrócił, żebym 

został z nią, kto wie, czybym tego nie zrobił, choć rano 

albo za dwa, trzy dni na pewno byłbym uciekł, bo życie 

tutaj to nie byłoby dla mnie życie.

Na   dworze   panował   posępny   półmrok,   ale   na 

niebie tyle gwiazd świeciło radośnie, że od razu uczyniło 

mi się na duszy weselej.

-  To   idziemy?   -   spytał   mnie   zaraz   za   progiem 

jakiś głos.

Spojrzałem   odruchowo   w   tym   kierunku  i   skroś 

mroku zobaczyłem niską, barczystą postać.

-  Idziemy   -   odpowiedziałem   jak   nie   swoim 

głosem, a po chwili zanurzałem się już w wysokie, mocne 

pachnące żyta. Ze wszystkich stron otaczał mnie świat 

obcy, a jaki los szedł naprzeciw mnie?

Posłyszałem głos z boku:

—Co nic nie mówisz? Martwisz się?

—Nie...

—Bo byłbyś  głupi, jak byś się martwił. Ale ty 

background image

masz

background image

spryt, no, pieroński! Żeby z wędzarni uciec? A z 

tymi policjantami to też taka draka, aż miło. Zalałeś im 

sadła za skórę, na fest zalałeś. Tylko z tymi karabinami 

toś głupio zrobił. Trzeba było je zabrać ze sobą...

—Po co?

—Jak to po co? Widzę, że z ciebie prawdziwy 

jeszcze mleczak. Sprytu masz za stu dorosłych 

chłopów,   ale   za   to   rozumu   tyle   co   kura,   boś 

powinien   wiedzieć,   że   karabin   do   różnych 

rzeczy może być potrzebny. Ja się prawie noc w 

noc   włóczę   po   wsiach,   polach,   lesie...   Ech, 

żebym tak miał karabin!

—Do ludzi być chciał strzelać?

Głupiś, bo dlaczego akurat do ludzi? A zresztą 

do   łudzi   też   by   można,   jak   by   mi   który 

przeskrobał w czymś, od razu bym go na muchę 

i lu!  Ale  ja,  wiesz,  do czego  bym strzelał   po 

całych nocach? Do saren, zajęcy, bo ile tu tego 

nas! Aż się mrowi! Jak nieraz idę nocą, głównie 

na wiosnę i jesienią, to mi się aż serce krwawi na 

widok...

- A ja dzisiaj w dzień nic nie widziałem.

—Bo w dzień wszystko śpi, zresztą na polach są 

zboża,   a   w   nich   zające   czy   co   innego 

pochowane.   Ale   jak   tylko   będzie   sprzątnięte 

żyto...   Chociaż   dziki   to   i   dziś   można   by 

wypatrzyć, jak wyłażą na ziemniaki, gdyby się 

tak   miało   co   w   rękach,   jaką   lufkę...   Tyś   taki 

spryciarz, to może byś mi zrobił...

—Karabin?

—Aha - potaknął. - Lufę bym przyrżnął i trochę 

przeborował,   żeby   akurat   była   na   ładunki. 

Zresztą na dzika i sarnę najlepszy karabin. Jak 

się   kropnie   z   takiego,   to   aż   miło   -   nagle 

przystanął: - Wiesz co, wracamy!

background image

-   Dlaczego?   -   wyjąkałem,   wyraźnie 

przestraszony. Po karabin. Postaram się o osękę, ty mi 

powiesz,

w którym miejscu powinien być i wyciągniemy 

go.

background image

Stał na wprost mnie i trzymając mnie za ramię

patrzył cmi ostro, nakazująco w oczy.

—Wracamy?

—Nie,   nie   wracajmy   -   odrzekłem   niemal 

błagalnie,   żeby   się   zaś   za   to   na   mnie   nie 

pogniewał, wyrzuciłem ze siebie jednym tchem. - 

Ale o karabin to jaj ci się postaram.

—Nie kłamiesz? - spytał.

- Nie, pod chajrem. Może nawet jeszcze w tym 

tygodniu.

Jeszcze   w   tym   tygodniu?   -   powtórzył 

niedowierzająco. - To już bujasz, kochasiu, bo w 

jaki sposób?

—Bardzo prosty. Zakradnę się na posterunek albo 

po prostu zabiorę jakiemu policjantowi. Okazji do 

tego na pewno mi nie zbraknie.

—Naprawdę?

Nie,   wcale   nie   naprawdę,   nawet   w   głowie   nie 

miałem, żebym się miał starać dla niego o karabin, ale 

jak bym mu się sprzeciwił, czyby nie zawrócił do wsi? 

Tom  dostał  towarzysza,  niech  go  licho!  Bo czy  przez 

niego nie wpadnę jeszcze w jaki kłopot?

Z ukosa, niechętnie, popatrzyłem na niego raz i 

drugi i odrzekłem:

—Ja,   jak   co   kiedy   mówię,   słowa   zawsze   - 

dotrzymuję. Mam swój ambit.

—To klawy z ciebie chłopak! - położył mi rękę 

na ramieniu. - Będziemy trzymać ze sobą sztamę, 

chcesz?

Niech   licho   weźmie   sztamę   z   nim,   takim 

karabiniarzem - pomyślałem, alem powiedział:

—No, jeszcze by nie?

To byczo. A kiedy już tak, to ci powiem jeszcze 

jedno: szajkę bym chciał utworzyć.

—Żeby okradać ludzi?

background image

- A dlaczego nie okradać? Bo wiesz, jacy bogacze 

mieszkaia po dworach?

background image

przypomniały   mi   się   słowa   ojca,   ale   ojciec 

inaczej do tego podchodził i nikomu nic nie chciał kraść. 

To, oom ja znów mówił o świętym Jerzym, to też jakoś 

było inne, ten zaś, patrzcie go, z karabinem chce... po 

nocach, po bandziorsku!

—Ech,   co   ty?   -   zawołałem.   -   Naprawdę   tak 

myślisz?

—Widzę,   żeś   spietrał   -   zaśmiał   się 

niespodzianie.   -   Ja   tak   ze   śpasu,   a   tyś   już 

uwierzył. Ech, ty, mleczaku!

Na   wysokim,   bezchmurnym   niebie   migotało   i 

perliło   się   od   mrowia   gwiazd,   powietrze   było   parne, 

ciężkie do oddychania, zapach zbóż i przegrzanej ziemi 

wprost odurzał mnie i z radością byłbym sobie usiadł na 

miedzy,   ale   z   każdą   chwilą   oblatywał   mnie   coraz 

większy strach, jak by mi zagrażało ze wszystkich stron 

niebezpieczeństwo i wyszeptałem prosząco:

—Chodźmy prędzej!

—Gdzie ci się tak śpieszy? Tam, gdzie idziemy, 

nikt na ciebie nie czeka, a w garnkach pustki, bo 

nie myśl sobie, że idziemy do bogaczy. Wiesz co 

-   powiedział   nagle   -   gdzie   indziej   cię 

zaprowadzę,   a   nie   do   tej   krewnej,   bo   ona   do 

żadnej sprawy nie ma szczęśliwej ręki. A ta moja 

znajoma to zuch baba. Swoją córkę wkręciła do 

takiej   służby,   że   u   Pana   Boga   nie   będzie   jej 

lepiej.   Ma   pieczone,   smażone   i   pieniędzy   jak 

lodu. Ciebie też niezgorzej wtryni gdzie, tylko 

żebyś mi pamiętał - za dobre miejsce będziesz 

się jej musiał odwdzięczyć.

—Jaką zapłatą? - spytałem.

—Po co zaraz zapłata! Dasz jej co od czasu do 

czasu, jaki łach czy co innego.

—Mam kraść dla niej?

—Głupiś! Weźmiesz to czy tamto... A co innego, 

background image

jak   się   bierze,   a   co   innego,   jak   się   kradnie. 

Kapujesz?

background image

Ani w ząb nie kapowałem, ale żeby mnie znów 

nie nazwał mleczakiem, powiedziałem:

- Kapuję.

- Widzę, żeś niegłupi. Bo tam, gdzie się jest - 

dopowiedział po chwili - to się zawsze bierze, a kradnie 

się tylko u obcych, do których trzeba się podkradać.

To   wyjaśnienie   też   mnie   nie   przekonało, 

powiedziałem jednak głośno:

—Tak, wiem już i od czasu do czasu wezmę co i 

dam   tej   kobiecie.   A   ona   specjalnie   będzie   do 

mnie po to przychodzić?

—Czasami przyjdzie, czasami ty do niej.

Gdyby tak ojciec  stał obok mnie w tej  chwili, 

który jeszcze nigdy nikomu nic nie ukradł, na pewno by 

się rozpłakał nade mną, że muszę wysłuchiwać takich 

nauk. Gdybym mu jednak potem wyjawił moje myśli, z 

pewnością pogłaskałby mnie po głowie, ale nad moimi 

czynami też by się chyba dobrze zafrasował, bo czy raz 

już kradłem? Owoce? Ależ tak! A wódkę? A kiełbasę? I 

czy   jestem   lepszy   od   mojego   towarzysza?   Akurat, 

lepszy! Tyle tylko, że jeszcze bez karabinu, ale jak bym 

tak   dłużej...   Podniosłem   głowę   wyżej,   spojrzałem 

kompanowi prosto w twarz oświetloną blaskiem gwiazd i 

powiedziałem:

—Dobrze,  jaki  łach  od czasu  do  czasu czy  co 

innego   to   się   zrobi,   ale   czy   ciężka   będzie   ta 

służba?

—Powiedziałem, że ona ma szczęśliwą rękę, to 

na pewno wystara ci się o lekką, a gdzie różnych 

dobroci będziesz miał po dziurki w nosie.

Wstąpiła we mnie otucha. Wprawdzie zamiast do 

ujka pójdę do obcych, ale u ujka może by zwalali na 

mnie   największe   roboty,   jak   to   zazwyczaj   bywa   u 

krewnych, a tu... „Ona ma szczęśliwą rękę, to wystara ci 

się lekką...” - powtórzyłem w myślach i z wdzięczności 

background image

dla kompana, który mnie kieruje do

background image

takiej szczęściary, zdecydowałem - było nie było 

- wykombinować mu ten karabin. Niech ma! Dużo mnie 

to kosztować nie będzie, a może będzie mi jeszcze kiedy 

potrzebny; że zaś on tym karabinem... To już nie moja 

sprawa. Jak zbroi nim co lub wpadnie w jaki kłopot, to 

na   pewno   tylko   jego   będą   za   to   pociągać,   nie   mnie. 

Zresztą w razie czego, ja bym się wszystkiego wyparł, 

przy tym  jeden Pan  Bóg  wie,  gdzie  ja wtedy będę,  i 

mogliby mnie szukać choćby do samej śmierci...

—Ale o umowie żebyś pamiętał - przypomniał 

mi. - Bo wiesz, co robią z takimi, którzy łamią 

słowo? W piekle się smażą żywcem, po śmierci, 

a za życia w niczym im się nie szczęści. Chleb 

zamienia się im w kamień, woda w ogień, ogień 

w   wodę.   No,   lepiej   słowa   dotrzymać.   Tylko 

uważaj, jak już będziesz miał ten karabin, to go 

nie przynoś do mnie od razu, a najpierw ukryj go 

gdzie dobrze, a dopiero po tygodniu czy dwóch... 

Kapujesz, bratku?.

—Kapuję - odrzekłem machinalnie.

—To klawo, teraz możemy ruszyć prędzej.

—Jak  mi  tylko  sąsiadka  powiedziała  o tobie  - 

odezwał  się  znów po chwili  - od razum sobie 

pomyślał, że się dogadamy, inaczej wydaje ci się, 

że byłbym szedł z tobą? Ani w głowie by mi to 

było. Wolałbym spać, aniżeli tłuc się po nocy. 

Ale z tobą... Wiesz, cała wieś cię chwali...

Jeszcze   dwa,   trzy   kroki   i   nareszcie   mieliśmy 

przed sobą wysokie lasy, czarną ścianą wtopione w mrok 

panującej dookoła nocy. Było cicho, z nieba smużył się 

poblask gwiazd, w którym najbliższe tylko drzewa były 

jako tako widoczne, dalsze - smolista głębia.

—Boisz się wejść? - spytał mnie cicho.

—Nie, nie boję się - odrzekłem, choć Bogiem a 

prawdą   bałem   się   trochę   tej   smolistej,   leśnej 

background image

głębi,

background image

mimo iż co mi mogło w niej zagrażać? Zawsze to 

jednak! Czego się dobrze nie widzi i nie zna, przed tym 

się zawsze człowiek stracha. Ale kiedy mój towarzysz 

przeskoczył   rów,   oddzielający   las   od   ornych   pól, 

rzuciłem się za nim, a potem, już ośmielony, szedłem z 

nim krok w krok.

Droga   była  szeroka,   równa,   szło  się   nam  więc 

zupełnie dobrze. Dziwna jednak rzecz! Obaj milczeliśmy 

jak  zaklęci.   Dopiero  kiedy  zarysowały  się  przed nami 

czubki chojarów na tle czystego nieba, posłyszałem:

-  No,   tośmy   już   jak   na   miejscu,   bo   stąd   już 

niedaleko, chyba z pół kilometra. O, do tej wsi idziemy - 

wskazał ręką na długi sznur chałup.

- Ta krewna też w tej wsi mieszka? - spytałem. - 

Tak, ale po co ci ona? Przecież umówiliśmy się

już,   że   zaprowadzę   cię   do   kogo   innego, 

zapomniałeś?

—Tak,   prawda,   zapomniałem.   Idziemy   do   tej 

kobiety, co ma szczęśliwą rękę.

Bardzo szczęśliwą - powiedział takim głosem, 

jak   by   się   śmiał   albo   mnie   się   tylko   tak 

wydawało,   jak   by   się   śmiał,   przecież   raptem 

straciłem   do   niego   serce   i   wszystko,   co   teraz 

robił, było dla mnie podejrzane, a kiedy zapukał 

do okna, przyszło mi do głowy, żeby mu zwiać. 

A   że   się   takich   rzeczy   u   mnie   nigdy   nie

1

kupowało, postąpiłem od razu do tyłu, oglądając 

się, w którą by tu stronę najlepiej  prysnąć, ale 

wtem mój towarzysz cap mnie za rękę i popchnął 

ku drzwiom.

—Tam idź, prosto! - rozkazał.

W   oknie,   do   którego   zapukał,   akurat   zabłysło 

światło i przede mną już się otwierały drzwi, w których 

zobaczyłem wysoką postać kobiecą, w ciemnej spódnicy 

i rozchełstanej na piersiach koszuli.

background image

-  Ja   do   was   -   odezwał   się   mój   towarzysz.   - 

Chłopaka wam prowadzę.

background image

W imię Ojca i Syna... - przeżegnała się głośno 

kobieta. - Chłopaka mi prowadzisz, na jakie licho?

__   Na   dobre   licho   -   zaśmiał   się   w   głos   mój 

towarzysz i znów mnie pchnął przed siebie. Rad nierad 

znalazłem się w małej izdebce oświetlonej kagankiem.

Koło pieca, jak prawie wszędzie - cebrzyk, na 

płycie kuchennej kilka garnków żelaznych, dwie duże 

miski   emaliowane   z   blaszanymi   łyżkami,   pod   oknem 

mały   stół,   zawalony   jakimiś   łachami,   przypuszczalnie 

ubraniem, w kącie - łóżko, a właściwie - duże, szerokie 

wyrko,   na   nim   wielka,   kraciasta   pierzyna...   Nagłe 

struchlałem, bo spod tej pierzyny patrzyły  na mnie oczy 

Kaśki.   Straciłem   zdolność   myślenia,   byłem   cały   jak 

sparaliżowany, a ta diablica smyrg ręką pierzynę na bok 

i do mnie z wrzaskiem:

- Mam cię, zarazo!

I od razu łap mnie za rękę. Jak bym poczuł na 

niej ogień, z całej mocy szarpnąłem się do tyłu i, Boże, 

jak też nie kopnę Kaśki. Rozległ się jęk, a ja - we drzwi i 

prosto przed siebie.

Czy   za   mną   ktoś   wybiegł,   czy   nie,   tego   nie 

wiem, bom był jak głuchy i ślepy i jedno tylko u mnie 

pracowało:   nogi,   które   niosły   mnie   wprost   jak   na 

skrzydłach.

Moja ucieczka przed Kozibródką była niczym w 

porównaniu z tym obłąkańczym niemal biegiem, który 

się nagle załamał i dalej nie byłem zdolny zrobić ani 

jednego kroku. Z przejęcia cały byłem rozdygotany jak 

galareta, a nogi miałem jak z ciasta, tak się uginały pode 

mną. I gdziem się zatrzymał, tam usiadłem. Na szczęście 

znajdowałem się w szczerym polu, zagubiony w gęstwie 

żyta, mogłem się więc nie bać, że mnie tutaj odnajdą. 

Chyba żeby z psem, ale skąd by tak szybko wytrzaśnięto 

dobrego psa? W dzień byłoby co innego, ale w nocy?

background image

Ziemia była ciepła, ciepłe było i powietrze, po 

chwili położyłem się więc, pod głowę podkładając ręce, i 

zapatrzyłem   się   w   usiane   gwiazdami   niebo.   Nie 

myślałem o niczym, nawet o tym, że jestem jak zając i 

jeżeli   nie   wyszukam   sobie   jakiego   dobrego 

noclegowiska,   zupełnie   jak   zając   będę   spał   tej   nocy. 

Dziwna rzecz, wcale się tym nie przejmowałem. Niczym 

się nie przejmowałem, ale potem przyszło opamiętanie i 

najpierw   przypomniało   mi   się   zawiniątko,   którego   nie 

było przy mnie. Gdziem je podział? Zgubiłem, kiedym 

uciekał? A możem je zostawił u Kaśki? Bo w Maryninie 

chyba nie zostało, pamiętałem dobrze, żem je zarzucił 

sobie   na   plecy.   Co   by   się   jednak   z   nim   nie   stało, 

samochcąc skazałem się na głód, który jak długo miał 

trwać?   No,   kiełbasy   to   chyba   długo,   długo   nie   będę 

oglądać, najwyżej u kogo, jak ją będzie zajadał. To było 

najbardziej   smutne.   Ale   że   -   na   szczęście   -   od 

najmłodszych lat byłem przyzwyczajony do byle jakiego 

jedzenia, które nieraz składało się tylko z marchwi albo 

rzepy, wyrwanej komu na polu, szybko przestałem o tym 

myśleć, bo co tam! Jeszcze głupim zawiniątkiem miałem 

sobie zawracać głowę?

Co   innego   Kaśka!   O,   to   było   ciekawe   i 

zastanawiające,   skąd   się   tu   ona   wzięła.   Kozibródka 

wygonił ją ze służby? No, jak ją zobaczył bez ubrania 

nocą, na pewno zamiast śmiechem powitał ją otwartymi 

drzwiami i wont, dziewko, w cały świat! Kaśka w cały 

świat jednak nie poszła, a przyszła tu, skąd wyszła, do 

swej   matki,  co  ma  „taką  szczęśliwą   rękę”.  Oto  i  cała 

historia.   Czym   przez   nią   przegrał?   Chyba   nie,   bo   jak 

teraz widzę, dla Kaśczynej matki miałem kraść, wciąż 

kraść różne rzeczy, dla tego chłopaka miałem się znów 

starać   o   karabin,   a   jak   by   tak   wszystkie   moje   stare 

sprawki zegnały się któregoś dnia do kupy razem z tymi 

nowymi, czyby mnie za to nie powieszono? Wszy-

background image

stko to niczym by zresztą nie było w porównaniu 

z

  tym,   czego   by   mnie   uczono.   A   to:   kradzieży,   ban-

dziorstwa, bo jak bym się wystarał o karabin dla niego, 

to za rok czy dwa dlaczego dla siebie nie miałbym się 

starać o karabin? A kradzież różnych łachów czy nie 

zamieniłaby   się   w   kradzież   krowy,   konia?   I   takim 

sposobem...   Takim   sposobem   -  powiedziałem   sobie   - 

stałbym   się   prawdziwym   złodziejem,   bandziorem... 

Dlatego do służby, jak najprędzej do jakiej służby! Żeby 

nie   tylko   inaczej   zacząć   żyć,   ale   żeby   i   zniknąć   dla 

policji, dla Kaśki, a dla księdza to może nie? Przecież 

jak powie z ambony, że taki a taki, mały złoczyńca... 

Jakiś chłop z mojej wsi już ruszył za mną na koniu, czy 

na słowa księdza nie ruszą inni, jedni dla nagrody, jaką 

ksiądz   na  pewno  przyrzeknie,   a  drudzy,   żeby  mu  się 

przypodobać?   I  czy   nie   mogą   mnie   złapać,   jeżeli   się 

będę kręcił od wsi do wsi?

A jak będę na służbie u jakiego  gospodarza - 

mówiłem sobie dalej - no i nie tutaj, ale gdzieś w obcych 

okolicach, to nie tylko spokój uzyskam od wszystkich 

moich prześladowców, ale i żyć będę inaczej.

Tylko jak ja tę służbę znajdę? - zafrasowałem 

się. Mam chodzić od domu do domu i pytać, czy nie 

potrzebują takiego jak ja do roboty? A jak mnie będą 

pytać, co ja potrafię, co im odpowiem? Przecież poza 

psikusowaniem ja naprawdę nic nie umiałem! Gęsi też 

bym chyba nie potrafił paść, bom jeszcze nigdy tego nie 

robił, ponieważ gospodarze morgowi nie pozwalali nam 

i   innym   biedakom   trzymać   jakiegokolwiek   żywego 

inwentarza, który by się pasł na ich błoniu. O pasieni u 

krów tak samo mowy być nie mogło, chociaż właściwie 

dlaczego? To wszystko przecież nie jest żadną sztuką, 

prędko   bym   się   więc   jednego   i   drugiego   nauczył   i 

jeszcze mógłbym być doskonałym parobkiem. Dlatego 

na zapytanie, co potrafię, śmiało mógłbym od-

background image

powiedzieć*,   wszystko,   czego   mnie   tylko 

nauczycie,   bo   głąbem   nie   jestem.   Taka   odpowiedź 

powinna wystar - I czyć. A jeżeli nie wystarczy i będą się 

ze mnie śmiać, a potem jeden po drugim pokaże mi drzwi? 

Jakaż szkoda, jaka wielka szkoda, że nie ma przy mnie 

dziada! - westchnąłem smutno.

Naraz usiadłem i począłem nasłuchiwać, bo mi się 

j? wydało, że się ktoś skrada w moją stronę.

Wszędzie było cicho jak makiem posiał, mnie się 

jednak wciąż wydawało, jak by to z tej, to z drugiej strony 

ktoś do mnie podchodził. O, tam coś zaszeleściło, a tam, w 

przeciwnym   kierunku,   też   wyraźnie   słychać   jakieś 

tupanie... Mimo to nie myślałem o żadnej ucieczce, tylko 

bez przerwy nadsłuchiwałem, obracając głowę to w jedną, 

to w drugą stronę. A potem zaczęła mi ta głowa dziwnie 

ciążyć, ale przeszyty nagłą myślą, że mógłbym zasnąć w 

szczerym polu, zerwałem się i ani myśląc już o tym, że 

ktoś się do mnie skrada, ruszyłem w kierunku wsi.

- Tylko czy dobrze będzie szukać we wsi noclegu? 

- przyszło mi po chwili do głowy. - Czy nie byłoby lepiej 

w lesie zrobić sobie nocleg? Wejść na drzewo i do gałęzi 

przywiązać się paskiem?...

Zawróciłem   i   skierowałem   się   ku   lasowi. 

Niespodziewanie   zamajaczył   przede   mną   wysoki, 

masywny cień stogu. Siano? Słoma? Z czego by jednak on 

nie   był,   mogłem   mieć   w   nim   nocleg   jak   wymarzony, 

przede wszystkim zaś mogłem być pewny, że mnie nikt nie 

odnajdzie.

Stóg był olbrzymi i z siana, ale było ono tak mocno 

ugniecione, wprost sprasowane, że z wielkim trudem udało 

mi się wydłubać w nim wnękę, co trwało chyba z godzinę, 

bo na domiar złego było ono długie, sama końska trawa, i 

musiałem je wyrywać malutkimi przy-

background image

garściami, aż w końcu zaczęły mnie boleć palce. 

Ale - jeszcze chwila, dwie i noclegowisko było gotowe.

Z   prawdziwą   radością   wcisnąłem   się   w   nie   i 

wyciągnąłem jak długi. Było mi tak dobrze. Kto wie, 

czy   nie   lepiej   aniżeli   na   łóżku   w   domu,   gdzie 

przykrywano   mnie   starym   kożuchem   ojca   albo   byle 

jakim łachem, a pod sobą miałem zetlałą garść słomy. A 

tu,   na   pachnącym   sianie”   jakże   było   przyjemnie.   Na 

pewno nigdzie mi już tak nie będzie.

Czy nie powinienem więc pobyć tu ze dwa, trzy 

dni? - myślałem. - Lecz co jeść? No co? A czy wy-

leżałbym cały dzień bez przerwy? Od rana do nocy nic 

nie robić, tylko leżeć i leżeć...

Nagle jak bym się zapadł na samo dno mojego 

stogu, w tak mocny sen zapadłem, z którego wyrwał 

mnie krzyk, ktoś stojąc przy mojej wnęce wołał na cały 

głos, a z taką radością, jak by odkrył tu górę złota.

- Jest! Tutaj jest! Hej, Kaśka, Kaśkaaa!

Najpierwszą moją myślą było: uciekać, wiać, ile 

tylko sił w nogach, bo skoro mnie odkryli, to jeszcze 

chwila, dwie i wyciągną mnie, a wtedy... Ale jak i gdzie 

uciekać?   -   przyszło   od   razu   opamiętanie.   -   Przecież 

otoczony   już   jestem,   otoczony   i   niechbym   tylko 

wychylił   głowę...   To   co   robić?   Co   robić?   Jak   się 

ratować?

Nie   było   się   jednak   jak   ratować,   byłem 

naprawdę zgubiony.

Kaśka, nadbiegając, wrzeszczała jak najęta:

—Tak myślałam, że będzie w tym sianie. Ludzie 

kochani, mamy zbója! Wiecie, co wam ksiądz da 

za niego?

Psie   łajno  -   parsknął   jakiś   męski   głos,   ale 

Kaśka, niby jaki herszt bandy, już rozkazuje:

—Wyciągać go!

A jak ma przy sobie nóż - zauważył ktoś - i 

background image

ciachnie mnie po ręce? Z takim diablikiem lepiej 

mieć się na ostrożności.

background image

-To sznur mu założyć na nogi - poddał ktoś - i 

wio, do przodu go jak borsuka.

- Głupiś, bo jak ten sznur założysz, nie rękami? 

Ktoś   się   na   to   roześmiał,   ktoś   inny   bąknął   coś   pod 

nosem   i   zapadło   milczenie,   ale   wtem   jak   się   nie 

poderwie   Kaśka,   jak   by   ją   przypiekło   ogniem   do 

żywego.

—Ech   wy,   ślimaki!   Kury   wam   macać,   a   nie 

tutaj!...

—Oho, patrzcie ją, junak w gębie!

—Iw spódnicy - dodał ktoś inny również nie bez 

śmiechu.

Wcalem   nie   junak   -   odpaliła   Kaśka   -   ale 

pokażę   wam,   żem   nie   taka   jak   wy,   co   się 

głupiego smroda boją.

I do mnie: - Wyłaź, zbóju, bo jak cię wyciągnę, 

będzie z tobą gorzej! Słyszysz?

Słyszałem, jeszcze jak słyszałem, ale ani mi w 

głowie   było,   żebym   dobrowolnie   wychodził. 

Postanowiłem się bronić do upadłego, rękami i nogami, 

a   nawet   zębami,   którymi   równie   dobrze   mogłem 

zaatakować rękę śmiałka.

Ale   Kaśka,   diabli   ca,   zamiast   sięgnąć   mi   do 

głowy   impety   cznie,   z   furią,   wcisnęła   swoją   rękę   do 

wnęki bokiem, tuż przy ścianie, a tak cicho, żem nawet 

nic nie słyszał; z okrzykiem: „Mam go” złapała mnie za 

nogę w kostce i od razu pociągnęła do siebie z taką siłą, 

żem jak długi wypadł z kryjówki. Usłyszałem wrzask 

radości, a czyjeś ręce już mnie chwytały i zaczęły mnie 

wiązać   paskami.   Rzucałem   się,   wiłem,   krzyczałem, 

wzywałem ratunku, w końcu się rozpłakałem.

- Płaczesz, ancykryście? - wykrzyknęła Kaśka. - 

A jakeś kradł bumetry księdzu i psuł na chórze organy, 

toś nie płakał? A mnie wygonił pan ze służby... Ludzie - 

zawołała - mocniej go wiązać, mocniej, bo to taki pies, 

background image

co z każdego halsztuka ucieknie.

Lecz i bez tego byłem już na fest powiązany, że 

ani ręką, ani nogą nie mogłem poruszyć, mimo to jakaś 

„dobra dusza” pomyślała jeszcze o tym, żeby mi i ręce, i 

nogi   związać   razem   „dla   pewności”   -   jak   powiedział 

ktoś - bo z takim ladaco różnie bywa.

I   od   razu   zaczął   opowiadać,   jak   raz   powiązał 

syna, bo mu w czymś za bardzo przeskrobał, i chciał go 

w   ten   sposób   ukarać.   Ale   co   się   potem   okazało?   Że 

wróciwszy na boisko w stodole, gdzie go zostawił, nie 

tylko go nie zobaczył, ale wszelki słuch o nim zaginął, 

bo   szelma   zębami   jak   lis   przegryzł   pasek   i   w   nogi. 

Wrócił do domu dopiero po dwóch dniach, wynędzniały 

od głodu...

- Oho, a mój cholernik i z łańcucha by uciekł ~- 

zawtórował mu ktoś ze śmiechem - taka z niego sprytna 

bestia, a umie się kręcić, wić, no, jak piskorz! Dlatego - 

zawyrokował - jeżeli chcecie, żeby wam ten gagatek nie 

frunął, powiążcie go jeszcze na krzyż.

Znalazł   się   i   na   to   pasek   i   szybko,   wprost 

błyskawicznie, dokonano i tej operacji na mnie.

Teraz mogłem sobie śmiało powiedzieć, że nie 

ma   już   dla   mnie   żadnego,   ale   to   absolutnie   żadnego 

ratunku. Z żałości nad samym sobą i z bólu, jaki mi 

doskwierał w nogach i rękach, zebrało mi się znowu na 

płacz,   ale   czy   tym   płaczem   nie   naraziłbym   się   na 

większy   jeszcze   śmiech?   Lepiej   więc   było   zacisnąć 

zęby, zamknąć oczy i niech się dzieje, co chce. Co mi 

sądzone,   co   pisane,   niech   się   wreszcie   stanie,   niech 

spotyka mnie kara za moje psikusy i grzechy.

Któryś   z   chłopów,   śmiejąc   się   na   cały   głos, 

zarzucił   sobie   mnie   na   plecy,   niczym   jaki   tłumok,   i 

„ruszyłem”. A wokół mnie coraz większy tłum. Jedni 

mnie   żałowali,   inni,   kiedy   im   Kaśka   opowiedziała   o 

moich   przestępstwach,   nie   tylko   nie   mieli   dla   mnie 

background image

żadnej litości, ale wręcz uważali, że powinno się mnie 

jak   najprędzej   zamknąć   w   kryminale,   gdzie   by   mnie 

nauczyli rozumu i bogobojności.

background image

O, to, tylko to, kryminał! - ucieszyła się Kaśka.

A ja bym powiesił zbója - powiedział ktoś - bo

kto robi despetę kościołowi i księdzu, to po co 

takiemu dychać dłużej?

—A mnie gorzej zrobił niż despetę, bo zdarł ze 

mnie ubranie - oznajmiła Kaśka.

—Jak to, taki mały chłopak miałby na tyle siły i 

sprytu,   żeby   zedrzeć   z   ciebie   ubranie?   - 

powiedziała jakaś kobieta. - A możeś sama, psia 

jucho, zdarła ze siebie przyodzienie, bo ci już fiu-

bzdziu   lata   po   głowie,   a   teraz   zwalasz   na 

chłopaka   i   ze   złości   opowiadasz   o   nim   te 

głupstwa?

—Prawdę mówię! - zawołała Kaśka.

—Prawdę? - zwątpił ktoś głośno. - Bo gdzie by 

taki malec psuł organy i kradł jakąś bumetrę? A 

co,to za bumetra?

—Wy nie wiecie - zaczęła tłumaczyć Kaśka - a ta 

bumetra to taki aparat do pogody. Mówi, kiedy 

ma być deszcz, a kiedy sucho. I on go wyniósł.

Co ty gadasz? - Że jest taki aparat do pogody? 

Kłamiesz, dziewko, bo nie ma żadnego takiego 

aparatu. Jeden Bóg tylko wie, kiedy co będzie. 

Bóg, rozumiesz? I co teraz, ludzie? Czy to, co 

zwaliła na tego pędraka, to nie czyste wymysły? I 

czy   nie   byłoby   lepiej,   jak   byśmy   go   puścili? 

Niech sobie idzie, skąd przyszedł. Przecie i wy 

macie swoje małe, a jak by tak kto z nami jak wy 

z tym...

Zapanowała cisza, słowa te niejednemu, widać, 

trafiły   do   serca,   ale   przeklęta   Kaśka   ani   myślała   o 

ustąpieniu.

- Nie wierzycie mi? - zaniosła się krzykiem. – To 

zaraz idę do księdza, a jak tu przybędzie, to sam wam 

powie i dokumentnie wytłumaczy, że ja nie kłamię. Ani 

background image

jednym słowem nie kłamię, tylko żebyście nie puszczali 

tego łobuza, nie słuchali niczyjego głupiego gadania.

background image

Najlepiej   zanieście   go   do   spichrza,   a   jeszcze 

lepiej - weźcie podwodę i zawieźcie go na plebanię.

-   A   masz   papier   na   to,   żeby   go   wieźć   jak 

aresztanta? - zapytał ktoś.

—No, sołtys da - odpowiedziała Kaśka.

Nie, ja żadnych papierów nie dam - padła z 

tłumu   cicha,   ale   stanowcza   odpowiedź.   -   Bo 

jakim prawem miałbym dawać taki papier?

—Takim prawem, że on zbój.

—Ja o niczym nie wiem. Urzędowo nikt mnie o 

tym nie zawiadomił.

—To do spichrza z nim! Tam poczeka, aż ksiądz 

tu przyjedzie.

—Do spichrza? - zawahał się sołtys.

—A ja i do spichrza nie chcę go nosić - odezwał 

się niespodzianie chłop, który mnie niósł. - A 

chcesz, to go sama zanoś i sama nawet zamykaj - 

po czym złożył mnie na trawie jak zawiniątko.

Dobrze,   wezmę  go   i   poniosę  -  wykrzyknęła 

dziko   Kaśka   -   ale   księdzu   o   wszystkim 

opowiem,   a   wy   za   to   otrzymacie   piękne 

podziękowanie.

—Ciebie   i   to   podziękowanie   mam   gdzieś, 

uważasz?

—I to też powiem...

Ludzie, co ona nam tu grozi księdzem? Taki 

pomywacz!...

W   tłumie   znów   zapanowała   cisza.   Chłop,   co 

mnie jeszcze przed chwilą dźwigał na plecach, spojrzał 

gniewnym   wzrokiem   to   na   jednego,   to   na   drugiego, 

potem poprawił sobie czapkę na głowę, splunął i ruszył 

przed siebie, mrucząc:

—Ona będzie mi tu księdzem, kto inny policją, 

psiakrew! - po chwili odwrócił się i powiedział: - 

Ludzie, odejdźcie od tego dziecka, zostawcie je 

background image

w spokoju, bo co wam złego zrobiło?

Tak, Antoni mówi prawdę - powiedział jakiś 

starszawy,   o   długim,   wyciągniętym   w   szpic 

wąsie i pochylił się nade mną. - Dawaj, zabieram 

pasek, wystarczy tej zabawy. A jak ksiądz czy 

kto inny ma urazę do niego, to go niech sam 

łapie i sam karze.

Szybko   odwiązał   swój   pasek,   którym   miałem 

skrępowane ręce, ale przecież dwa paski mocno mnie 

jeszcze więziły, z których nikt się jakoś nie kwapił mnie 

uwolnić, bo Kaśka czując, że może przegrać, zwróciła 

się   naraz   do   sołtysa   mówiąc,   że   on   będzie   za   mnie 

odpowiedzialny przed księdzem i jeżelibym uciekł albo 

gdyby się coś ze mną stało, ksiądz, a nawet policja tylko 

jego   za   to   będzie   winić.   A   ze   mnie   taki   złoczyńca, 

bandzior   i   szatan   w   ludzkiej   skórze,   jakiego   świat 

jeszcze nie widział. Ona za to ręczy swoim sumieniem, 

ba - nawet głową!

Sołtys,   stary   chłop   o   smutnym,   wyblakłym 

spojrzeniu,   wysłuchał   jej   przemówienia   w   milczeniu, 

potem pokręcił głową i rzekł:

- Ano, kiedy tak, to chłopy, zanieśta tego smarka 

do spichrza. Ale tam go rozwiążemy, bo nie ma na to 

żadnego   prawa,   żeby   go   powiązanego   trzymać,   a   ty, 

Kaśka... A ty, Kaśka - rzekł teraz twardym, gniewnym 

głosem - leć do księdza, ale jak to, coś wygadywała, 

okaże się kłamstwem, każę cię, psiakrew, złapać, potem 

ściągnie się z ciebie ubranie i pokrzywami cię z jednej i 

z drugiej strony, a tymi najjadowitszymi, zagatką, żeby 

bardziej piekło.

- A jak będzie prawda - odparowała Kaśka - co 

wtedy ja mam z wami zrobić, sołtysie? Rozebrać was i 

też tak pokrzywami, co?

-  No   -   mruknął   tylko   głośno  sołtys,   po  czym 

rozkazał: - Wałek, bierz chłopaka na plecy, a ty, Ignaś - 

background image

zwrócił   się   do   jakiegoś   małego   chłopca,   mało   co 

większego   ode   mnie   -   biegnij   do   mnie   do   domu   i 

przynieś do spichrza garnuszek mleka i kromkę chleba. 

Jak się będą pytać dla kogo, to powiedz, że dla mnie.

Wałek,   może   dwudziestoletni   chudzielec, 

zupełnie   jak   kościotrup,   popluł   sobie   głośno   na  ręce, 

potem ujął mnie wpół i hop, do góry, zarzucił na ramię 

jak snop słomy.

Wciąż  milczałem, zupełnie bezwładny, ale  już 

mi   coś   mówiło,   że   owszem,   było   źle   i   stryczek 

naprawdę  wisiał  nade miną,  a  teraz  kto  wie,  czy  nie 

uzyskam na powrót wolności. Przecież w tym czasie, 

kiedy Kaśka będzie w drodze do księdza, niejedno się 

rnioże stać, a najpierw to, że mnie nie tylko rozwiążą i 

nakarmią, ale i spichrza mogą za mną nie zamknąć - 

niby przez zapomnienie albo po prostu, że klucza nie 

mają.

Niestety, za dużo sobie obiecywałem. Owszem, 

rozwiązali   mnie,   ledwo   się   znalazłem   w   spichrzu   - 

wielkim   pomieszczeniu   o   okratowanych   oknach   i 

cementowym   klepisku,   wymoszczonym   grubo   słomą, 

sołtys podał mi duży garnuszek mleka i wsunął do ręki 

pajdę razowca, ale kiedym skończył jeść, drzwi zaraz - 

chlast, zamknięto, potem je na kłódkę, a mnie jak by w 

buzię dało.

—Kto  wie,  może i  nabroił   co księdzu  -  rzekł 

sołtys - to niech sobie posiedzi. A nie będzie nic, 

to Kaśkę w obroty, a chłopak pójdzie sobie, skąd 

przyszedł. Jak myślicie, dobrze robię?

—Może i nieźle - odrzekł mu czyjś głos - na 

ostrożności   jeszcze   nikt   nie   stracił,   a   wy, 

sołtysie, musicie się trzymać prawa.

—No, ale taki dzieciuch... - zaczął sołtys.

—Dzieciuch też może być zbójem i takiego też 

należy jak dorosłego trzymać na osobności.

background image

—Ano,   skoro   tak,   to   postójcie   tu   z   godzinę, 

dopóki  się   nie  wyjaśni  co i  jak.  Chodzi  o to, 

żebyście   mieli   oko   na   chłopaka,   bo   wiecie,   z 

zamkniętymi różnie się może zdarzyć. A nie daj 

Boże, jak by tak do czego doszło.

background image

Z naszym księdzem nie przelewki, no! A prawo 

też by mnie sięgało.

—Macie na uwadze, że mógłby sobie co zrobić?

A co, nie? Jak zobaczy, że ratunku nie ma, a 

idzie   kara...   A   jeżeli   naprawdę   jest   takim 

bisurmanem, jak powiada Kaśka, to ta kara byle 

jaka by nie była. Może dom poprawczy albo co 

innego? Jak uważacie?

—Postoję - odrzekł mu krótko ten sam głos, co 

poprzednio.

—To dobrze - powiedział sołtys - ale nie sam, bo 

dodam   wam   Walka.   Wałek,   zostań   tu   z 

Michałem,   za   to  skreślę   wam  po  jednym  dniu 

szarwarku.

—I gdzie moja nadzieja? - powiedziałem sobie 

teraz. - Zamknęli w murach, stróżów postawili i 

masz, ratuj się! Chyba sznurek sobie założyć na 

kark, żeby prędzej ze sobą skończyć, to byłby 

może najlepszy ratunek. Bo mają oni to zrobić, 

wobec publiki, to lepiej samemu. Ot, upleść sobie 

pętlę, choćby nawet ze słomy, i hajda na hak! A 

hak, proszę, tam w ścianie, na wprost okna, jak 

specjalnie,   żeby,   dranie,   jak   najprędzej   mogli 

zobaczyć,   do   czego   mnie   zmusili,   a   co   sami 

przeczuwali, bo nawet sołtys wspominał...

Nie,   to   nie   była   jeszcze   decyzja,   a   tylko   taki 

sobie pomyślunek, ale wciąż byłem wpatrzony w ścianę, 

a właściwie w to miejsce, gdzie tkwił ten hak. I nagle 

zabłysła   mi   zbawcza   myśl:   a   jak   by   się   tak   na   hecę 

powiesić,   co   by   wtedy   było?   Stróżom   moim,   no   i 

sołtysowi   narobiłbym   strachu,   może   by   mnie   więc 

wypuścili nie czekając na przybycie księdza?

Zerwałem   się,   rzuciłem   oczami   dokoła  i   nagle 

taka   mnie   radość   ogarnęła,   taka   wielka   radość! 

Zobaczyłem prawdziwy, konopny postronek, zawieszony 

background image

na   innym   haku.   Lecz   wtedy   twarz   jednego   z   moich 

opiekunów   zajrzała   w   okno,   żeby   więc   nie   wzbudzić 

podejrzenia,   zwiesiłem   głowę   w   dół,   a   po   chwili   z 

powrotem położyłem się na słomie, ledwo jednak znikł 

świadek,   poderwałem   się   -   i   biegiem   do   powroza. 

Zrobienie   pętli   poszło   migiem,   ale   z   dopasowaniem 

długości   powroza,   żebym   „powieszony”   stał   na 

cemencie,   a   nie   wisiał   ponad   nim,   miałem   trochę 

subiekcji.

Wreszcie wszystko było gotowe i trzeba się było 

już   powiesić.   W   pętlę,   przywiązaną   do   haka, 

wpakowałem więc głowę, język wywaliłem na wierzch i 

ani drgnę, po prostu prawdziwy trup ze mnie, ale dobrze 

uważam, kiedy zajrzy ktoś w okno. Zajrzał! Nie Wałek, 

a ten drugi i jak nie wykrzyknie:

—Jezu! Wałek, po sołtysa, prędko, piorunem!

—Po co? - spytał chudzielec. - Stało się co?

A stało się! Chłopak się powiesił! Nie widzisz? 

Do   krat   znów   przylgnęła   twarz,   tym   razem 

chuda;, koścista, która na mój widok stała się jak 

martwa z przerażenia, a po chwili tylko dudniało, 

tak ostro pędził Wałek przez wieś.

W   pacierz   potem   posłyszałem   zadyszany   głos 

sołtysa:

- Powiesił się? A nie mówiłem? Jezu, Jezu! I co 

teraz   będzie?   Wyjdzie   na   to,   jak   by   przeze   mnie,   bo 

usłuchałem głupiej dziewuchy i zamknąłem go, a trzeba 

było gdzie do ludzi, a najlepiej puścić wolno... Jezu, miej 

zmiłowanie   nade   mną!   I   pochówek   wypadnie   teraz,

a   najpierw   trumna,   wydatki   różne,   potem   protokoły, 

sądy, Jezu, Jezu! Ale skąd on wziął powróz? Przy sobie 

go miał, czy jak?

Rozległ   się   zgrzytliwy   chrobot   klucza 

przekręcanego   w   kłódce,   skrzypnęły   wielkie,   okute 

blachą drzwi i na progu stanęła cała trójka.

background image

Najpierw   przypadł   do   mnie   sołtys   i 

roztrzęsionymi rękami zaczął mi zdejmować pętlę z szyi. 

W  żaden   sposób  nie  mógł   jej   jednak  zdjąć,   bo  co  ją 

chwycił, to ja zaraz zginałem nogi w kolanach i opadając 

niby w dół, zaciskałem ją od nowa. Podbiegł więe Wałek 

i   podniósł   mnie   do   góry,   a   sołtys   złapał   obydwiema 

rękami za pętlę i zdjął ją.

-  Ostrożnie teraz, Waluś, ostrożnie - wyszeptał 

sołtys   struchlałym   głosem   -   połóż   go   tutaj,   bo   tu 

najwięcej słomy.

W ramionach Walka zesztywniałem cały, że to 

niby ze mnie już zimny trup. Języka wcale nie cofam, 

chociaż coraz trudniej mi go utrzymać na wierzchu, a 

Wałek ostrożnie, wprost pieczołowicie układa mnie na 

słomie i zaczyna mi rozpinać kapotę i koszulę, po czym 

przykłada   ucho   do   piersi   i   dobrą   chwilę   słucha   bicia 

mojego serca.

- Sołtysie - odzywa się - zdawało mi się, że już 

zimny, a tu serce jeszcze bije, posłuchajcie.

Z kolei klęka sołtys, jakoś ciężko, niedołężnie, a 

ja naraz, jak podrzucony sprężyną, skok na równe nogi i 

prosto we drzwi, które od razu - na skobel, żeby ich nie 

otwarto   i   teraz   zacząłem   szukać   kłódki.   Była!   Leżała 

razem z kluczem na ziemi.

Chociaż sołtys jakimś płaczliwym głosem błagał 

mnie,   zaklinając   na   wszystkie   świętości,   żebym   ich 

wszystkich wypuścił, w przeciwnym razie narażą się na 

śmiech i sromotę, szybko założyłem kłódkę na skobel, a 

dokonawszy   zamknięcia   klucz   frygnałem   w   gąszcz 

pobliskich krzaków i rozejrzałem się, gdzie wiać.

Niestety,   nie   było   gdzie,   bo   dookoła   spichrza 

biegł parkan, a za nim już była wieś i gdybym się tylko 

tam pokazał, zaraz by mnie ktoś zobaczył. Trzeba było 

szukać schronienia tutaj, w pobliżu spichrza, a najlepiej 

na jego strychu, bo komu mogłoby przyjść do głowy, że 

background image

ja akurat tam siedzę? Zresztą czy mogłem gdzie indziej 

szukać schronienia? A więc - wio na ten strych!

Żeby mnie nie zobaczono przez okno, pobiegłem 

na   tyły   spichrza   i   przystawiwszy   kawał   kija   do 

nierównej,

background image

z   łupanego   kamienia   budowanej   ściany, 

począłem   się  po  nim   wspinać.   Rozerwałem   sobie 

spodnie na kolanie, zadrapałem twarz, przeciąłem rękę 

na szkle, na którem upadł, ale swego dokazałem i po 

jakimś   czasie   wsuwałem   się   przez   wąską   szczelinę, 

dzielącą ścianę od dachu, a w chwilę potem leżałem już 

na powale, jak bez ducha, tak byłem zmordowany.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Gdzie ja jestem? Jak sołtys i jego towarzysze płacą za 

swoje

grzechy. Tajemnicza paka - i inny świat. Mój wielki 

głód,

noc czarna, burza

Kaśka,   piekielna   diablica,   również   dokazała 

swego, bo gdym tak leżał, zastanawiając się, co dalej 

czynić, posłyszałem turkot bryczki, a niebawem rozległ 

się tubalny głos księdza.

—Gdzie on, przeklętnik? A mój barometr, nie 

widziałaś, ma ze sobą?

—Nie,   nie   widziałam   -   odrzekła   Kaśka   -   ale 

chyba nie ma go, bo tyle wszystkiego przy nim, 

co na nim.

—To już by go sprzedał? Oj, dam ja mu za to, 

dam, że do śmierci mnie zapamięta.

Leżę cicho jak trusia, a ksiądz już biegnie do 

spichrza z takim impetem, aż echem oddają jego kroki, i 

pyta głośno:

—To tutaj?

—Tak,   tutaj   kazałam   go   zamknąć,   proszę 

księdza. Tylko że stało przy nim dwóch stróżów, 

jak odchodziłam. Cóż się stało, że nie ma teraz 

nikogo? Ale on jest, proszę księdza, na pewno 

jest,   bo   kłódka   wisi   przy   drzwiach,   więc   nie 

uciekł. Stróże poszli, widać do roboty, nie mogli 

tak   bez   przerwy...   Chce   ksiądz   proboszcz 

sprawdzić, że on tam, w środku?

—Jak? Przecież drzwi zamknięte!

- Przez okno... O, zaraz, ja sama może...

Chwila milczenia i słychać cichy, urwany szept:

- Nie ma go!

background image

-. Jak to? - zawołał ksiądz. - Uciekł?

.   Tam   w   środku   jest   sołtys   i   ci   dwaj,   co 

pilnowali...

—Prawdę mówisz?

—Żebym tak jutrzejszego dnia doczekała, proszę 

księdza.

—Huncwoty, łajdaki! - zahuczał ksiądz. - Co to 

wszystko znaczy?

Zamknął   nas...   -   zabrzmiał   w   głębi   spichrza 

głos sołtysa.

—Kto?

—Ano, ten...

-’ I daliście się zamknąć?

—Proszę   księdza,   niech   ksiądz   proboszcz 

otworzy nam - poprosił cicho sołtys.

—Co? Otworzyć wam? Czym, palcem? - I nagle 

porwał  go  gwałtowny,  krzykliwy  śmiech.  -  To 

historia,   ale   to   historia!   Najpierw   oni   jego 

zamknęli,   potem  on   ich   -  i   poszedł!  Ach,  wy, 

wy... durnie! - i ostro: - Dziewucha, przyjdziesz 

do mnie do spowiedzi, rozumiesz?

—Rozumiem, proszę księdza proboszcza - głos 

się   jej   łamał   -   ale   ja   byłam   niedawno   u 

spowiedzi...

—Spowiadać się opierasz?  Ach, jakaż z ciebie 

grzeszna dziewka!

—Przyjdę,   zaraz   jutro   rano...   -   powiedziała 

Kaśka jak przez łzy.

—Jutro? Nie, jutro mnie nie będzie, dopiero w 

niedzielę... I nie sama masz mi przyjść, bo z tobą 

i ci, co w środku. Będę na was specjalnie czekał 

przede   mszą   poranną,   pamiętaj!   -   zagrzmiał   i 

ruszył   środkiem   podwórza,   echo   jego   dużych 

kroków   długo   brzmiało   mi   w   uszach   i 

paraliżowało   każdy  mój   ruch,   nawet   śmiać   się 

background image

bałem,   a   czy   nie   miałem   się   z   czego   śmiać? 

Nawet   krzyczeć   wniebogłosy,   żem   znów   na 

wolności, której teraz nie utracę tak łatwo, o nie!

background image

Tymczasem ksiądz, choć już dawno umilkły jego 

kroki,   jakoś   nie   odjeżdżał,   bo   nie   słyszałem   turkotu 

bryczki. Czyżby poszedł do kogo na wieś? Ale do kogo i 

po   co?   Co   innego,   kiedy   kolęda.   Ludzie   są   wtedy 

przygotowani odpowiednio na jego przybycie, pieniądze 

na stole czekają, a czym by go dzisiaj ten i ów przywitał? 

Jałowym   żurem,   może   jeszcze   i   bez   chleba,   bo   to 

przednówek? Aha, są jeszcze kurze jajka, ale prawda, 

takim podarkiem nasz ksiądz gardzi. To niegodne jego 

„persony” - jak raz powiedział do kobiety, która, bidula, 

myślała, że jak księdzu wręczy koszyczek jaj, to sprawi 

mu wielką radość.

Nie miał więc ksiądz po co chodzić na wieś i nie 

szedł. Stał koło bryczki, jak zobaczyłem przez szparę w 

szczycie spichrza, i zdawał się na coś czekać. Na co? 

Naraz pomachał ręką i zawołał:

-  Więcej was, no chodźcie! Księdza się boicie?

A po chwili tubalnym, groźnym głosem:

- Tam w spichrzu przebywa zamkniętych trzech

waszych bohaterów. Żeby mi się żaden nie ważył wy

puszczać   ich   wcześniej,   aż   dopiero   rano,   inaczej   całą

wieś   wywołam   z   ambony  i   stanie   się   pośmiewiskiem

dla okolicy. A w niedzielę rano macie dopilnować,’żeby

cała trójka udała się do mnie, do spowiedzi. Aha, razem

z   nimi   i   ta   dziewucha,   która   daje   się   tak   łatwo   byle

chłopakowi rozbierać po nocy... A gdyby ktoś z was zła

pał   tego  małego  łajdaka  i  przyprowadził   go  do  mnie,

dostanie   nagrodę.   Całe   50  złotych.   To   wam   chciałem

powiedzieć, teraz bądźcie zdrowi. Niech będzie pochwa

lony...

Kilka   kobiecych   głosów   zaszemrało   zgodnym, 

pobożnym:

- ...Jezus Chrystus, na wieki wieków, amen!

Po zaskorupiałej ziemi nareszcie zaturkotały koła

background image

księżowskiej bryczki, a Kaśka jak się 4eż nie roz-

wrzeszczy:

 Bohatery, hej, bohatery, dobrze wam tam?

- Cicho, śmierdzielu - na to jakiś kobiecy głos -

bo przez ciebie to wszystko. Rozbierać się pozwoliłaś

takiemu   zasrancowi?   A   teraz   księdza   ci   się   zachciało

sprowadzać? Jak ci nie wstyd przed ludźmi!

-’ A ty gdzie masz wstyd, jak jeden cię ubiera, a 

cała wieś rozbiera?

—Ja?... Ach, ty szantrapo! - wrzasnęła urażona i 

prawie   w   tej   samej   chwili   wszczęło   się 

gwałtowne   szamotanie,   ale   naraz   rozległ   się 

męski, siarczysty głos:

—Do pierona, co wy? Bić się wam zachciewa? A 

obieśta jednakie... No, na bok, na bok od siebie, 

ro-zumieta?

—Bo co ona do mnie - i pożaliła się Kaśka. - 

Wstydem będzie mi tu pluć w oczy? A mojego 

wstydu tyle, żem ani myślała, ani wiedziała, bo 

smród przeklęty tak mnie nastraszył... Jezu. Jezu! 

- rozpłakała się w głos. - Co ja teraz mam przez 

to! W niedzielę   do spowiedzi,  publika  na  całą 

parafię,   jak   nic   trzeba   się   stąd,   zdaje   się, 

wynosić, bo jak tu żyć dalej? A jak by byli mnie 

usłuchali i zrobili tak, jak mówiłam... Ale żal im 

się zbója zrobiło, to i mają teraz. Szkoda, że im 

jeszcze czegoś gorszego nie zrobił.

—A   szkoda   -   zachichotał   ktoś   -   ale   może   im 

jeszcze   co   zmajstrować,   bo   zuch   z   chłopaka, 

zuch! Chciałbym mieć takiego chwackiego syna 

- dodał po chwili. - Chciałbym. Co >by to za 

radość była dla mnie.

—A jak by cię w końcu taki syn powiesił, tobyś 

go też tak chwalił jak tego?

Znów posłyszałem chichot:

background image

—Na pewno nie, bo powieszony nie mógłbym 

przecież nic ani robić, ani mówić.

—Ludzie,   do   domu!   -   rozległ   się   piskliwy, 

starczy

background image

glos.  -   Nie   stać   tutaj   dłużej   i   nie   wydziwiać. 

Zresztą co tutaj ciekawego? Spichrza nie znacie? A ci, 

co w nim, niech siedzą. Na zdrowie im to wyjdzie, bo 

tam cień, chłód, a tu gorąco. Że też Pan Jezusiczek tak 

praży   i   praży   bez   końca,   posuchę   nam   robi,   głód 

szykuje.

—To kara za grzechy, babuniu - zaśmiał się jakiś 

młody głos.

—A kara - przytaknęła skwapliwie - bo to mało 

grzechów   naokoło?   Każdy   z   was   zamiast   żyć 

według prawa bożego...

—Tak jak wy, babuniu?

—Ty   mnie   nie   tykaj.   Jam   już   nad   grobem   i 

bezgrzeszna.

—A   zapomnieliście,   jakżeście   sami   grzeszyli? 

Jeszcze   niedawno.   Po   jabłka   poszliście   do 

cudzego sadu, po jabłka, pamiętacie? A dawniej, 

w   młodych   latach,   wiecie,   jaka   z   was   była 

balownica? Kaśka, przypomnij no co babuni, cóż 

to, nie umiesz? Alboś język w gębie zgubiła?

—Ech, co też wy! Kaśka by język kiedy zgubiła? 

Ale nie widzicie, że płacze?

W   samej   rzeczy   -   płakała.   Dopiero   teraz 

usłyszałem   jej   szloch,   który   z   każdą   jednak   chwilą 

stawał się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Ten 

i ów jeszcze coś mruknął, próbował się nawet zaśmiać z 

bohaterów   zamkniętych   w   spichrzu,   ale   ten   śmiech 

brzmiał jakoś pusto, nie znajdował żadnego oddźwięku, 

czyżby już nikogo prawie tu nie było?

W końcu usłyszałem cichy i jakiś nieśmiały głos 

niewieści, który zapytywał sołtysa, czy mu nie przynieść 

czego do jedzenia.

—Nic! Najedzonym! - odrzekł gniewnie sołtys.

—A...aa... czy nie zwolnią cię teraz z urzędu?

—Za co? Za chłopaka, co go ksiądz ściga? Ech, 

background image

coś ty, myślisz, że księża u nas rządzą?

background image

 Może rządzą, może i nie rządzą, ale ^dzie ksiądz

trafi tam nas nawet widzieć nie chcą. A na kim, 

jak   na  kim,   ale   na  chłopie  każdy   swój   jad  otrze,   nie 

wiesz o tym?>

Sołtys   nic   nie   odrzekł   i   nareszcie   zapanowała 

zupełna cisza, do czego przyczynił się być może i upał, 

który był wprost nie do wytrzymania. Sam go niepomału 

zaczynałem odczuwać, bo spichrz był kryty dachówką, 

od której tchnęło coraz większą gorączką. W południe, 

jak   się   dachówka   rozpali,   może   być   tutaj   prawdziwy 

ukrop, a ponieważ mowy nie było, żebym uciekł stąd za 

dnia, należało mi zawczasu pomyśleć o przyszykowaniu 

jakiegoś kącika, do którego by jak najmniej docierało 

gorąco.

Rozejrzałem  się  po  całym  strychu.   Był   prawie 

pusty.   W   jednym   rogu,   pod   samą   famułą,   leżał   snop 

słomy, a niedaleko mnie stała jakaś rozbita paczka, oto i 

wszystko godniejsze uwagi.  Reszty,  jakichś   szmat   ze-

tlałych,   poniewierających   się   po   klepisku,   nie   warto 

nawet   wymieniać,   cóż   dopiero,   żeby   się   nimi 

interesować.

Co   w   pierwszej   chwili   wydało   mi   się 

najwartościowsze, to słoma. Mogłem sobie wyszykować 

z   niej   wygodne   legowisko.   Wytaskałem   ją   więc   i 

rozesłałem w pobliżu szczytu z desek, gdzie powinno 

być   naj-chłodniej.   Ma   się   rozumieć,   każdy   ruch 

wykonywałem   jak   najciszej,   bo   jakby   mnie   tak 

zamknięci w spichrzu usłyszeli, Bóg raczy wiedzieć, co 

by mnie potem czekało.

Po słomie na drugim i ostatnim miejscu godnym 

uwagi stała paka. Ale po co mi ona była? Co mogłem 

sobie z niej zrobić? Przecież nie szkodziło popatrzeć do 

niej. A nuż są w niej ukryte jakie bogate rzeczy? A na 

zapomnianych strychach różne skarby można odnaleźć...

Podszedłem   więc   do   niej.   Rzeczywiście   była 

background image

bardzo mizerna, nadawała się tylko na opał, jak i to, co 

w niej

background image

zobaczyłem: papiery. A było ich tak dużo! Jakieś 

akta, stare kwitariusze, pozeszywane do kupy, jedne z 

łąkowymi,   pieczęciami,   inne   -   bez,   a   wszystkie 

pozapisywane ołówkiem. Widocznie spichrz, gdziem się 

znajdował, był  dworski, dlaczego  jednak w nim teraz 

takie pustki? A dlaczego taki zupełnie bezpański? Dwór. 

się rozpadł? Ale dlaczego? Przecie wszystkim ludziom 

ze dworu było tak dobrze! W kościele mają swoje ławki 

blisko   wielkiego   ołtarza,   wszystkie   urzędy   same 

otwierają drzwi przed nimi, a policja ani jednego słowa 

złego   nie   da   o   nich   mówić.   Ale   nie   było   co   się 

zastanawiać dłużej nad tym, nie warto było i grzebać 

dłużej w tych papierzyskach, mimo to nie odstępowałem 

jeszcze   od   paki   i   przez   zwykłą   chłopięcą   ciekawość 

sięgałem   ręką   coraz   głębiej   i   głębiej   wywalając   na 

wierzch   coraz   to   inne   zwoje   różnych   kwitów,   aż   w 

pewnym   momencie   natrafiłem   na   jakąś   książkę. 

Wyciągnąłem ją i  pod okładką  w czarnej  oprawie  na 

tytułowej karcie przeczytałem: „Robinson Kruzoe”.

- Robinson - powtórzyłem w myślach - to będzie 

chyba coś żydowskiego, bo od rabina... A że Żyd - to 

było w moim pojęciu coś mniej niż człowiek, bo prawie 

wszyscy u nas we wsi wyśmiewali się z różnych Icków i 

Srulów, wołając za nimi: te, parchu! - z nagłą niechęcią 

rzuciłem książkę na stertę papierzysk. Książka fiknęła na 

nich   koziołka   i   przez   rozbity   bok   paki   wypadła   na 

klepisko   powały.   Żeby   ją   podnieść   i   położyć   na 

poprzednie miejsce, szybko się nad nią pochyliłem i na 

całej   stronicy   rozwartej   książki   zobaczyłem   rysunek: 

jakiś   młody   mężczyzna   leżał   na   brzegu   wielkiej, 

wzburzonej bardzo wody.

Dobrą   chwilę   przyglądałem   się   obrazkowi, 

zastanawiając   się,   dlaczego   ten   młody   człowiek   leży 

przy samej wodzie. A ponieważ pod rysunkiem nie było 

żadnego   objaśnienia,   jakoś   odruchowo   przewróciłem 

background image

kartę,

background image

potem drugą, trzecią i znów zobaczyłem rysunek 

przedstawiający tego samego mężczyznę przywiązanego 

do gałęzi jakiegoś bardzo grubego i dużego drzewa.

O, tak się przywiązał - pomyślałem z uznaniem - 

jak ja bym to zrobił. Cóż to, i on uciekał przed księdzem 

i   innymi   jak   ja?   Muszę   się   dowiedzieć...   -   I   znów 

podniosłem okładkę, i przeczytałem tytuł.

- Nie, to nie o Żydach -■ powiedziałem sobie 

teraz.

I   żeby   sprawdzić   swoje   przypuszczenia, 

zacząłem   czytać   od   początku,   od   pierwszej   litery   w 

książce. To znaczy po przeczytaniu tytułowej stronicy 

przeszedłem   na   drugą   i   chociaż   była   zadrukowana   o 

wiele   mniejszymi   literami   niż   książka,   z   której   się 

uczyłem, nie przepuściłem ani jednego słowa.

Pisać - pisałem niezgorzej, niejednemu we wsi - 

bywało - napisałem nawet list, jeszcze lepiej od pisania 

umiałem rachować, tabliczka mnożenia to był dla mnie 

śmiech, za to z czytaniem od najdawniejszych czasów 

miałem   trochę   kłopotu.   Nie   powiem,   żebym   źle, 

stękająco czytał, przecież nad każdym mniej znanym mi 

słowem zawszeni się potknął. Po cichu, w myślach to mi 

jakoś przeszło, ale na głos - zdechł pies. Kozi-

background image

bródka za to nie tylko nigdy mnie nie uderzył, 

ale marnego nawet słowa nie powiedział, bo większość z 

mojej klasy jeszcze sylabizowała, a tylko wyjątki czytały 

jako tako.

Gdybym czytał różne książki, na pewno szybko 

bym się wdrożył w płynne, doskonałe czytanie, ale skąd 

miałem   brać   te   różne   książki,   skoro   poza   dworem   i 

księdzem   nikt   ani   jednej   książki   do   czytania   nie 

posiadał? A dwór i ksiądz byli nie dla nas i nie dla ludzi 

ze wsi. Byli tylko dla siebie.

Pierwsze   więc   zdania   przeszły   mi   bardzo 

chropawo, bo pełno w nich było właśnie tych mało mi 

znanych słów, mimo to nie tylkom nie przerwał czytania, 

ale ciągnął je coraz dalej, tak bardzo zaciekawiła mnie 

historia Robinsona.

Potem, po kilku już stronicach, zapomniałem, że 

wciąż stoję obok paki, zamiast leżeć na przygotowanym 

pościełisku ze słomy, zapomniałem, że znajduję się na 

strychu,   że   jestem   ścigany,   głodny...   Przykuty   do 

książki,   która   opowiadała   o   takich   niezwykłych 

przygodach, byłem jak nie ten sam co dawniej, bo to, o 

czym   czytałem,   zdawało   się   czynić   ze   mnie 

współbohatera   spraw,   które   się   rozgrywały   na   moich 

oczach.

I ten zupełnie przypadkowo odkryty świat ludzi, 

którzy ożywali pod moimi oczami, a tylko po to, żeby 

opowiadać mi wszystko o sobie, tak bardzo mnie porwał, 

że z miejsca zawładnął moją wyobraźnią.

Razem   z   Robinsonem   przeżywałem   wszystkie 

jego niepokoje, troski i radości i zdawało mi się, że go 

widzę, słyszę, jak bym się znajdował obok niego, a nie 

na strychu. I nagle zapragnąłem, żebym był taki sam jak 

Robinson.   Zaraz   jednak   powiedziałem   sobie,   że   to 

niemożliwe,   bo   ja   nie   tylko   okrętem   nie   pojadę,   ale 

widział go nigdy nie będę jak i morza... Bo też! Ja i takie 

background image

cuda! Ale szkoda czasu na głupie myśli, czytajmy dalej!

background image

Zapadał już jednak zmierzch i litery zaczęły mi 

się zamazywać przed oczami, żeby więc dowiedzieć się, 

jak  to  było  dalej   z  tą papugą,   którą   Robinson   złapał, 

podpełzłem do otworu pod dachem, gdzie było najwid-

niej, ale po kilkunastu minutach i tutaj zapanował mrok, 

więc   musiałem   przerwać   śledzenie   dalszych   losów 

rozbitka.

Z prawdziwym  smutkiem  i żalem  rozstawałem 

się z nim, by dopiero teraz skierować się do legowiska.

Ale i tutaj, na słomie, nie myślałem o niczym 

innym, tylko o niezwykłym życiu Robinsona. I znów - 

żeby zostać takim jak on! A dopiero bym miał frajdę, jak 

by się ludzie od nas o tym dowiedzieli. Zazdrościliby 

mi?   No,   jeszcze   jak!   Przecież   żaden   z   nich   poza 

najbliższym miastem nigdzie nie był i nie będzie, a o 

papugach, lwach i tygrysach to tylko z bajek niektórzy 

słyszeli. A ja bym... ale co znów za głupie myśli!

Te   głupie   myśli   długo   mnie   jednak   jeszcze 

prześladowały, a potem zaczęły mi stawać w pamięci 

całe fragmenty życia Robinsona, a ponieważ niektóre z 

nich nie wiązały mi się jakoś ze sobą, między nimi były 

luki,   których   nie   miałem   czym   wypełnić,   bo   wielu 

szczegółów   po   prostu   nie   pamiętałem,   przyrzekłem 

sobie, że jutro rano najpierw dokończę całą książkę, a 

potem od nowa będę ją czytał. A czy nie zrobię najlepiej 

- pomyślałem naraz - jak się jej nauczę na pamięć?

I   z   tym   przyrzeczeniem   nagle   zasnąłem, 

zapominając zupełnie o ucieczce. Ale że byłem strasznie 

głodny,   na   długo   przed   ranem   przebudziłem   się   i   z 

książką schowaną za pazuchą spuściłem się ze strychu, 

żeby najpierw wykombinować coś do zjedzenia, a potem 

dopiero - w świat!

O   dziwo,   było   tak   ciemno,

r

  że   się   aż 

przestraszyłem. Niebo pokrywały chmury, spoza których 

nie tylko  księżyca   nie  było widać,   ale  nawet  gwiazd. 

background image

Czyżby zbie-

background image

rało   się   na   deszcz?   A   kto   to   sprawił?   Ksiądz 

chyba nie, bo był pozbawiony barometru. To może Bóg? 

Ale przecież procesji błagalnej jeszcze nie było, a więc?

-   Już   wiem   -   powiedziałem   sobie   -   barometr, 

który mi zginął. Na powietrzu ściągnął chmury i jeszcze 

tej nocy spadnie deszcz. Jakże więc dobrze, jak strasznie 

dobrze,   że   mi   zginął   gdzieś   w   polu,   bo   nareszcie 

przejdzie posucha, a ludzie nie będą się bać nieurodzaju.

Ale   należało   jak   najprędzej   zaspokoić   głód.   I 

skierowałem   się   do   najbliższej   zagrody,   potem   -   do 

obory i ostrożnie, krok za krokiem, począłem iść przed 

siebie,   wyciągniętymi   przed   sobą   rękami   jak   ślepiec 

szukając krowy.

Miałem szczęście, bom nawet długo nie szedł, ale 

krowa, na którą natrafiłem, leżała i nie chciała wstać, 

choć jak umiałem, tak ją do tego zachęcałem. Wymię 

jednakże   miała   ułożone   bokiem,   na   wierzchu,.nie 

zważając   więc,   że   się   mogę.   pobrudzić,   ukląkłem   i 

chwyciwszy ręką za sutek wpakowałem go sobie do ust. 

Ale   zaledwie   łyknąłem   parę   kropel   mleka,   krowa, 

porykując   cicho,   wstała.   Sutek   wypadł   mi   z   >ust. 

Uchwycenie teraz wymienia było o wiele łatwiejsze niż 

wpierw,   com   się   go   jednak   dotknął,   krowa   zaraz 

zaczynała   wierzgać.   Gdybym   był   mniej   głodny,   na 

pewno   opuściłbym   ten   chlew   i   poszedł   szukać   innej 

krowy, spokojniejszej, ale aż ściskało mnie w brzuchu od 

głodu,   do   tego   panowały   na   dworze   niesamowite 

ciemności,   wśród   których   bałem   się   wałęsać   po   wsi. 

Trzeba było dopiąć swego tutaj, gdziem się znajdował. 

Zacząłem   więc   krowę   głaskać,   najpierw   po   grzbiecie, 

potem coraz niżej i coraz bliżej wymienia. Krowa cały 

czas   stała   spokojnie,   ale   ledwom   położył   rękę   na 

wymieniu,   od   razu   się   szarpała   do   tyłu   i.prawą   nogą 

wymierzała potężnego kopniaka.

background image

Zrozpaczony,   wprost   wściekły   z   głodu   i 

przegranej,   najmocniej,   jak   tylko   mogłem,   trzasnąłem 

krowę   pięścią   po   brzuchu   i   o   dziwo,   ani   się   nie 

poruszyła.   A   było   jeszcze   dziwniejsze,   że   kiedym   ją 

teraz   wziął   za   sutek,   drgnęła   tylko   cała,   jak   by   ją 

przeszły   drgawki,   lecz   wcale   nie   wierzgnęła.   Szybko 

więc   ukląkłem   pod   nią   i   od   nowa   dopiąłem   się   do 

wymienia, a chociaż krowa znów zaczynała wyprawiać 

brewerie, bo teraz przestę-powała z miejsca na miejsce, 

chcąc się mnie w taki sposób pozbyć, ani na chwilę nie 

oderwałem się od niego.

Wyssawszy mleko z jednego sutka, przypiąłem 

się zaraz do drugiego, potem trzeciego, wreszcie miałem 

dosyć. Opity byłem mlekiem jak balon powietrzem, z 

trudem wstałem z klęczek - i wtem przypomniałem sobie 

o   książce.   Wsunąłem   rękę   za   pazuchę,   gdziem   ją 

schował,   i   natrafiłem   na   próżnię.   Oblały   mnie   zimne 

poty,   zdrętwiałem   cały   i   teraz   zacząłem   szukać   jej 

wszędzie. Nigdzie jej jednak nie było. Ani za pazuchą, 

ani za sznurkiem, który zastępował mi pasek, ani nawet 

w kieszeniach, choć do żadnej by się nie zmieściła, tak 

były one małe, nie mogłem jej więc w nich schować. Nie 

było   jej   i   na   gnoju   koło   krowy.   Czyżby   ją   krowa 

przygmerała?

Nie bacząc na nic, zacząłem tedy bobrować ręką 

w   nawozie   to   tu,   to   tam   -   nadaremnie.   Książka 

przepadła. Poczułem w oczach łzy, bo przez utratę tej 

książki   byłem   tak   strasznie   skrzywdzony   jak   jeszcze 

nigdy i niczym.

Ale  czas  już było uchodzić  z obory. Nie było 

żadnego sensu szukać dłużej książki, nad którą należało 

mi,   niestety,   postawić   krzyżyk.   Pomyśleć   -   pierwsza 

moja   książka,   która   ukazała   mi   inny   świat   i   taki   ją 

koniec spotkał!

Na dworze akurat błysło, ciemność nocy przeorał 

background image

krótki,   oślepiający   blask,   potem   rozległ   się   hurkot 

grzmo-

background image

tu, przewalający się z jednego krańca nieba na 

drugi, i wyskoczyłem z obory.

Dokąd teraz iść? W którą stronę? Ale znów cały 

świat zalało światło błyskawicy, a chociaż trwało ono 

zaledwie  sekundę,  zdążyłem  się zorientować,  z której 

strony obory biegnie droga.

A   na   niebie   ‘bez   przerwy   działy   się   dziwy. 

Szumiało   w   nim,   grzmiało,   co   chwila   rozpalały   je 

błyskawice,   potem   to   tu,   to   tam,   trzasło,   a   wraz   z 

pierwszymi,   dużymi   kroplami   deszczu   rozpętała   się 

burza, że hej!

Strach było iść dalej, ale czy mogłem zostawać 

w tej wsi?

Przeżegnałem się więc głośno,  jak najgłośniej, 

żeby złe moce nie miały do mnie przystępu, i szedłem 

dalej.   Światło   błyskawic   było   rażące,   lecz   ja   je 

błogosławiłem,   bo   tylko   dzięki   niemu   trzymałem   się 

drogi,   a   że   deszcz   lał   wprost   strumieniami,   tom   się 

raczej z tego cieszył, bo zmywał ze mnie wszystek gnój.

Gdzieś nad ranem burza się uspokoiła, przestało 

zupełnie   padać,   ja   cały   byłem   ociekający   wodą, 

zziębnięty, mimo to wciąż jeszcze szedłem naprzód...

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Stodółka na bezdrożach moim domem. Łaziebnik i Kaśka 

trop

w trop za mną. Ponieważ jednak wszystkiemu są winne 

czary,

oboje stają się moimi więźniami i co teraz, Łaziebniku?

Podarowanie wolności Kaśce prowadzi do bardzo złych

Następstw

Droga   biegła   to   w   górę,   to   w   dół   i   wiła   się, 

kluczyła wśród zarośli i rozpadlin, by po jakimś czasie 

wznieść   się   wyżej,   na   zbocze   kamienistego   pagórka, 

poza   którym   wszędzie,   gdziem   tylko   spojrzał, 

rozpościerały   się   wielkie   łąki,   przecięte   pośrodku 

szarym, nieźle już widocznym szlakiem gościńca.

Na tych łąkach mogłem się już zatrzymać, nawet 

na dłuższy popas, bez najmniejszej obawy, że mnie ktoś 

złapie, bo kogo tu mogłem co obchodzić? Przy tym - 

taka   pustynia!   Nigdziem   się   jednak   nie   chciał 

zatrzymywać, bo na czym bym sobie usiadł? Na gołej, 

mokrej trawie? Żebym się potem rozchorował? Nie ma 

takich głupich!

Rwałem więc dalej nie tylko nie zmęczony, ale 

dziwnie rześki i już się niczym nie przejmowałem; ani 

tym, com przeszedł, ani też tym, co mnie czekało jutro, 

pojutrze, ba, za chwilę.

A potem całe niebo na wschodzie rozpaliło się 

od wstającej  jutrzenki,  zza  której   wkrótce  zaczęło  się 

wspinać  słońce,  wielkie   jak koło  od  wozu,  czerwone. 

Nad łąkami, niby nad morzem zieleni, wciąż stała cisza 

tak   głęboka,   jak   by   wszystko,   co   dookół   żyło, 

zaczarowane było cudem budzenia się słońca. Mówiąc 

prawdę, ja też

background image

byłem trochę urzeczony nim, ale najwięcej tom 

był ucieszony, że szczęśliwie minęła noc i oto znowu 

cudny dzień. I jeszcze lepiej mi się szło niż wpierw, aż w 

pewnej chwili poczułem zmęczenie i teraz - chcąc nie 

chcąc - trzeba było pomyśleć o jakim zacisznym kąciku, 

gdzie   bym   mógł   swobodnie   wypocząć.   A   może   i   do 

jedzenia coś bym znalazł?

Ale kiedym dojrzał niedaleko drogi sznur chałup, 

jakoś odruchowo skręciłem w bok, żeby je ominąć, tak 

gorące   obudziło   się   we   mnie   wspomnienie   przejść   z 

Kaśką. Potem ominąłem jeszcze jedną wioskę i jeszcze 

jedną, bo w tych znowu zobaczyłem ludzi, kręcących się 

koło swoich domostw i wydawało mi się, że każdy z nich 

już wie o mnie i czeka tylko na to, żeby mnie złapać i 

oddać w ręce policji.

Wreszcie   dostrzegłem   małą   stodółkę,   jak 

zagubioną wśród łąk, bo i taką jakąś niepozorną i z dala 

od jakichkolwiek dróg i dróżek, więc śmiało się do niej 

skierowałem,   pewny,   że   w   niej   znajdę 

najbezpieczniejszy   schron   i   wypocząć   będę   mógł   do 

syta, a może się i prześpię?

Stodółka zbudowana z wikła obrzucanego gliną - 

iście   przedpotopowa   budowla,   bo   i   rozchwierutana,   z 

wiatrem za pan brat, zapewniała mi nie tylko to, czegom 

najbardziej   pragnął,   ale   nawet   wygody   wprost 

królewskie,   tak   dużo   było   w   niej   siana.   Co   prawda 

zatrącało mocno pleśnią, przewiewność ścian i dachu ze 

zmurszałej   trzciny   sprawiła   swoje,   ale   dla   mnie 

stanowiło ono jak wymarzone łóżko i z miejsca wziąłem 

się   do   szykowania   nie   tyle   legowiska,   co   porządnej 

kryjówki, żeby mnie w razie czego ani oko ludzkie nie 

zobaczyło,   ani   ucho   nie   usłyszało.   Należało   mi   więc 

wykopać dużą jamę, w niczym jednak niepodobną do tej, 

jaką miałem w stogu. Tamta to była zwykła wnęka, a ta - 

zupełnie jak lisia dziura. I jak lis zawsze dbał

background image

o   to,   żeby   mieć   zapasowy   wylot,   tak   i   ja 

musiałem   pomyśleć   o   takim   zapasowym   wylocie,   bo 

czyż nie byłem podobny do tego zwierza? Dla niego nie 

tylko psy, bo i ludzie byli wrogami, a dla mnie nie tylko 

ludzie,   bo   i   psy.   Dlatego   wykopałem   sobie   jamę   w 

kształcie półkola; jeden jego koniec stanowiło wejście, 

które dla niepoznaki zakryłem sianem, drugi dochodził 

aż   do   fundamentu   ściany,   żeby   pod   nią   wyjść   na 

zewnątrz, w gąszcz pokrzyw i różnego zielska. W razie 

napadu   na   mnie   tędy   mogłem   uciekać,   tędy   również 

mogłem się wcisnąć do swojego „domu” w wypadku, 

gdyby   normalne   wejście   było   zagrożone.   Słowem   - 

zabezpieczyłem się na wszystkie strony i boki, zupełnie 

jak dziki zwierz.

Ale   tak   się   piekielnie   naharowałem,   że   ręce   i 

nogi  były  jak  z  kamienia   -  i  tylko  spać,   spać!...   Czy 

miałem jednak co innego do roboty? A więc kułak pod 

głowę, kolana aż do samej brody, bo taką pozycję bardzo 

lubiłem, i lulu.

Tymczasem,   jak   się   jeszcze   tego   dnia 

dowiedziałem, wielu z mojej wsi wyruszyło za mną w 

pogoń.   Wiadomo,   chodziło   o  barometr.   Naturalnie   do 

tych gorliwców należał i Łaziebnik, którego skłoniła do 

tego   kto   wie   czy   nie   chęć   zdobycia   przyobiecanej 

nagrody,   bo   50   złotych   to   był   naprawdę   kawał 

porządnego grosza, za który można było kupić najmniej 

trzy pary butów. Jedna tylko Kaśka... Bidulka! Czyniła 

wszystko, posłuszna chęciom Wojtusia, żeby wyjść za 

niego za mąż, a przeze mnie nie tylko rozbiły, się jej 

marzenia, ale i wydana została na śmiech wsi, straciła 

pracę   u   Kozibródki,   a   jak   by   tego   wszystkiego   było 

mało,   w   najbliższą   niedzielę   miała   się   jeszcze 

spowiadać,   a   po   to   jedynie,   żeby   ksiądz   nałożył   jej 

pokutę. Wszechmocny dobrze wiedział, jak trzymać w 

lejcach swoje owieczki, jak je gromić i karać.

background image

Ze wszystkich, którzy się wypuścili za mną, ona 

jedna   nie   chciała   ani   pieniędzy,   ani   żadnych 

pośmiertnych korzyści - wszystkimi siłami swej duszy 

pragnęła tylko jednego: złapania mnie i powieszenia. I 

gdybym   jej   wpadł   w   ręce,   kto   wie,   czyby   tego   nie 

zrobiła, taką nienawiścią tchnęło każde jej słowo. Długo 

więc,   przebudziwszy   się   prawie   przed   samym 

wieczorem,   nie   dawałem   wprost   wiary,   że   to   ona  tu, 

obok mnie, tak wykrzykuje:

—Niech go tylko ujmę w swoje ręce! Niech go 

tylko ujmę! A wtedy, Jezu, zmiłuj się nade mną! 

Bom   jak   ślepa   i   głucha,   bo   mi   już   wszystko 

jedno.

—Nie stękaj - ozwał się naraz jakże dobrze mi 

znany   głos   -   nie   wywołuj   imienia   bożego 

nadaremno, psie mięso, jucha.

Łaziebnik   i   Kaśka!   -   zdążyłem   tylko   tyle 

pomyśleć i momentalnie, najeżony czujnością, że byle 

co i już wyrywam w nogi, przysuwam się do otworu 

jamy,   cały   zamieniony   w   słuch.   Chwilę   trwało 

milczenie,   potem,   jak   się   tego   należało   spodziewać, 

przybysze zaczęli  sobie sposobić legowiska do spania 

prosto   nade   mną,   bo   w   tym   miejscu   akurat   leżało 

najwięcej siana.

—Tak, tyś naprawdę jak Kaśka, niewydarzona, 

psie mięso, jucha - przemówił znów Łaziebnik. - 

Ja bym cię za to... trzydzieści rąbanych na goły 

tyłek, psie mięso, jucha, a potem to samo bym ci, 

co chciał sołtys, pokrzywami, tą zagatką, żeby ci 

się   na   wieczne   wieki   odechciało   głupstw   i 

zberezeństwa.

—Przestaniecie? - wykrzyknęła Kaśka.

Nie, nie przestanę, bo miałaś go? I coś z nim 

zrobiła? Nie umiałaś mu od razu łba... jak kurze? 

Byłby   za   tobą   ksiądz,   psie   mięso,   jucha, 

background image

nauczyciel, nawet policja, to co by ci tam kto!... 

Zresztą cała wieś by się za tobą ujęła, a ja, psie 

mięso,  jucha,  najpierwszy, bo jak  o nim tylko 

słyszę,   to   mnie   aż   w   dołku   ściska.   To   nie 

dziecko, to ziele, chwast! A ty myślisz, lepszaś 

od niego?

-  Wy znowu swoje? - zawołała Kaśka. - A czy 

nie mówiłam wam już, czy nie tłumaczyłam, że to on, a 

nie ja?

-   Co   ty   mi   tu   będziesz   mydliła   oczy   tym 

smrodem! Myślisz, żem ja to pierwszy lepszy, co się da 

na plewę złapać? Jak tylkom wyjechał z chałupy, to o 

niczym   innym   nie   myślę,   tylko   o   tym   i   teraz   jestem 

pewny: wszystko przez ciebie! A chłopak w gorączce... 

Kto   wie,   czyś   mu  czego   nie  zadała,   bo  piekielnica   z 

ciebie, o, ziółko! A po co to, po co? Albo i ta jazda 

teraz... Czy też nie przez ciebie?

—Przymuszałam was do niej?

—Nie,   tyś   nie   przymuszała,   ale   twój   grzech 

przymusił mnie, twój grzech bezwstydny cielcu. 

A żebym chociaż wiedział, gdzie ten ancykryst 

teraz, ale szukaj jego i wiatru w polu to jedno i to 

samo. I może być tak, że jeszcze nie trzy, ale sto 

trzy wsie objadę, i z czym wyjechałem, z tym 

powrócę.

—Kiedy   mi   coś   mówi,   że   on   tu   jest,   w   tych 

okolicach - powiedziała Kaśka.

W tych okolicach? Inni, co wyjechali, inaczej 

myślą. - I nie pomału zaczął opowiadać, ilu tych 

innych   wyjechało   i   jak   ich   namawiał   do   tego 

ksiądz.   „To   zbrodniarz   nad   zbrodniarze”   - 

perorował każdemu. - „Tylko bez barometru nie 

chciałbym was widzieć...”

A   do   Laziebnika   powiedział:   „Trzy   msze 

odprawię   na   waszą   intencję,   darowane   wam   będzie 

background image

dziesięć tysięcy dni odpustu, bo o tę nagrodę to wam 

chyba nie chodzi, prawda?”

-  Tak... no, nie - odpowiedziałem. - Jak ksiądz 

proboszcz   sam   będzie   uważał   w   swoim   świętym 

sumieniu,   które   czułe   jest   na   powodzenie   każdego 

bogobojnego   człowieka,   ale   tu   trzeba   ścigać   grzech. 

Słyszysz,   dziewucha?   Tak   powiedziałem,   źe   grzech 

trzeba ścigać, twój grzech, żeby go wyjawić i obnażyć - 

jako te nierządnice!

—Coście się do mnie uczepili? - załkała głośno 

Kaśka.   -   Cały   dzień   byliście   jak   człowiek,   a 

teraz... Com wam nagle zawiniła?

To, żeś po co z moim chłopakiem zagrywała? 

Ale   co   my   teraz   o   tym,   nie   po   tośmy   się   tu 

zatrzymali,   żeby   się   handryczyć,   na   to   będzie 

jeszcze aż nadto czasu. Chodźmy spać, bo skoro 

świt trzeba być na nogach - i w drogę. Tylko w 

którą stronę? Jak myślisz?

—Powiedziałam: on jest niedaleko - wyszlochała 

Kaśka.

—Od   rana   tak   słyszę:   niedaleko,   niedaleko.   I 

zamiast   jechać   na   inne   wsie,   tu   się   kręcimy   i 

kręcimy. Boję się...

—Jak się boicie, to wracajcie, a ja sama...

—Sama! Pokazałaś już, co sama potrafisz.

—O, jaki z was straszny, jaki przeklęty człowiek. 

Przecież   gdybyście   mogli,   tobyście   żywcem 

rżnęli.

—Jak ty do mnie?... Jakim prawem?

—Takim prawem, że was nienawidzę, na śmierć 

nienawidzę.   Nie   chcę   już   waszego   Wojtka,   na 

oczy go widzieć nie chcę, bo może on taki sam 

jak   wy.   Tamtego   smroda,   co   tak   nawojował, 

rwałabym na kawałki, ale i was, i was!

- Za to, żem ojcem Wojtka? A może, żem taki 

background image

oddany kościołowi? No, jak kto grzęźnie w grzechach 

jak   w   błocie,   nago   lata   koło   kościoła   i   wyprawia 

wszeteczeństwa... Ale dlaczego akurat koło kościoła? A 

możeś ty jaka czarownica? Bo jak długo żyję, jeszczem 

tego   nie   słyszał,   żeby   kto   tak   jak   ty...   To   tylko 

czarownice, kiedy się im zachciało igrców z diabłami, to 

też   na   nagusa,   i   też   gdzieś   koło   kościoła,   żeby   go 

splugawić... A może mój Wojtek dlatego zachorzał, bo 

cię

background image

zobaczył, jak żeś pod postacią kozła czy innego 

bydlęcia...

Nagle zatrząsł stodółką krzykliwy śmiech Kaśki.

Ludzie, Łaziebnik zwariował, ludzie!

Och,   ty   plugawa   dziewko,   precz   ode   mnie, 

precz! Nie tylko spać teraz nie chcę przy tobie, 

ale i jeździć więcej za tamtym... - Posłyszałem, 

jak   wstał   i   zrobiwszy   kilka   kroków   w   stronę 

wrót,   tam   sobie   zaczął   sposobić   legowisko. 

Kaśka chwilę się jeszcze śmiała, potem w całej 

stodółce   uspokoiło   się   zupełnie,   ale   tylko   na 

chwilę, bo znów posłyszałem Łaziebnika. Mówił 

coś o jedzeniu, że musi je mieć przy sobie, a nie 

na wozie, bo jeszcze mógłby je kto ukraść, a co 

by on wtedy miał?

Znów   więc   wstał.   Tym   razem   skierował   się 

przed   stodółkę,   skąd   dość   szybko   wrócił   i   prosto   na 

legowisko,   na   którym   nie   było   mu   widocznie   zbyt 

wygodnie, bo i wzdychał, i wiercił się, aż mnie śmiech 

brał.

A Kaśki jak by wcale nie było, tak cicho leżała. 

A   może   spała   już?   Niebawem   i   Łaziebnik   nie   dawał 

niczym znać o sobie, tak się nagle uspokoił, i w całej 

stodółce stała głęboka cisza, jak by nikogo w niej nie 

było.   Jedynie   sprzed   niej   zalatywały   mnie   odgłosy 

parskania konia, w które od czasu do czasu wdzierało się 

szuranie łańcucha o drabinę.

Dużo   jednak   upłynęło   jeszcze   czasu,   nim 

zdecydowałem   się   wyjść,   chociaż   całodzienny   post 

nakazywał   mi   jak   najprędzej   dorwać   się   do 

Łaziebnikowego jedzenia. I nie normalnym wyjściem, 

ale tym lisim, tylnym.

Powietrze   było   ciepłe,   nad   łąkami   unosił   się 

gęsty tuman mgły, w której to tu, to tam zabębnił bąk 

krótkim,   urwanym   werblem,   i   znów   cisza.   Mimo   to 

background image

dobrą   jeszcze   chwilę   nie   wychylałem   się   z   kępy 

pokrzyw, rosnących obok otworu. Dopiero kiedym się 

upewnił,   że   mi   naprawdę   nic  nie   grozi,   wylazłem   na 

wierzch i najpierw naturalnie skierowałem się do wozu, 

stojącego ode mnie zaledwie o dwa kroki.

Był   zupełnie   pusty,   tylko   pod   siedzeniem   ze 

słomy leżały jakieś sznury i łańcuszek. Czyżby na mnie, 

żeby   mnie   powiązać?   A   czy   ja   bym   się   dał   komu 

powiązać? Raz tylko byłem na tyle głupi, żem w tym 

stogu... Ale co było raz, po raz drugi na pewno się nie 

powtórzy. Za to ja... choćby nawet tych draniów! Mieli 

oni mnie, to ja ich! Przecie na pewno już śpią i łatwo mi 

to   poleci.   Ale   najpierw   muszę   buchnąć   Łaziebnikowi 

jedzenie, bom się omal nie wściekał z głodu.

Wszedłszy   więc   do   stodółki,   no,   ma   się 

rozumieć,   na   palcach,   od   razu   rozpocząłem 

poszukiwania,   z   czym   miałem   trochę   kłopotu,   bo   na 

sianie   w   zapoiu,   gdzie   oboje   leżeli   w   dość   dużej   od 

siebie odległości, było zupełnie ciemno.

Łaziebnik pochrapywał lekko, za to Kaśka spała 

jak kłoda, od czasu do czasu jęknęła tylko, jak by i we 

śnie jeszcze myślała o zemście na mnie, a może i na 

Łaziebniku? Przecie, jak teraz wyszło, największym jej 

wrogiem, nie ja już byłem, lecz Łaziebnik. Nazwał ją 

czarownicą,   a   to   straszna   obraza!   Jeszcze   niedawno, 

opowiadała mi matka, takie kobiety ksiądz wypędzał z 

kościoła, a ludzie - ze wsi. Rozebrane wiązali, kładli na 

brony lub wóz z gnojnicami - i hajda poza wieś. gdzie 

smagali je do krwi. Bo czarownica to największy ich 

szkodnik, który umie nie tylko krowy pozbawić mleka. 

ale i ludzi zdrowia. A ile zła przy tym narobi swoim 

bezbożnym.   rozpustnym   życiem!   Czyby   mi   przyszło 

kiedy do głowy, że Kaśka. Bogu ducha winna dziewka, 

przez mój głupi psikus zostanie okrzyczana czarownicą? 

Ale jak teraz oboje ich powiążę, to może zrozumie, że 

background image

ona taki sam człowiek jak wszyscy?

Co prędzej więc pochyliłem się nad nią. żeby się 

najpierw z nią załatwić, a dopiero potem dobrać się do

background image

Łaziebnika,   którego   udało   mi   się   już   zupełnie 

pozbawić   jedzenia.   Niełatwo   mi   jednak   było   dokonać 

tego, bo i powróz miał swoją i grubość, i długość, na 

szczęście   j  Kaśka  tak mocno  spała,  że  mogłem  ją  nie 

tylko   powiązać,   ale   i   przed   stodółkę   jeszcze   wynieść. 

Gorsza spra - j wa była z Łaziebnikiem, bom ledwo go 

się dotknął, zaczął stękać i jęczeć, uciekając z rękami i 

nogami przed I sznurem. Przecież udało mi się go jakoś 

powiązać, alei ledwom skończył, wstrząsnął się cały, a 

potem zaraz rozległ się jego krzyk:

- Kto tu?

Uskoczyłem do tyłu, wystraszony nagle, szybkom 

jednak przyszedł do siebie, bo kogo właściwie miałem 1 

się bać? Powiązanego jak barana? I roześmiałem się] w 

głos:

—Ja, Łaziebniku, ja!

—Ty,  łajdackie nasienie?  - i  posłyszałem  ruch, 

jaki by się chciał podnieść. - Ale co jest z moimi 

rękami?! Powiązane? I nogi!... Toś ty... ty mnie 

tak   powiązał?!   Och,   psie   mięso,   jucha,   psie 

mięso! Rozwiąż mnie! - J ryknął.

—Nie takim głupi, Łaziebniku - odrzekłem.

—Rozwiąż!

—Tra   la,   la,   tra,   la,   la,   figę   z   makiem,   z 

pasternakiem.

Na   chwilę   zapadło   milczenie,   potem   Łaziebnik 

zawołał:

—Kaśka, słyszysz, Kaśka!

—Kiedy i ona powiązana, bo cóż to, miałaby być 

lepsza albo gorsza od was?

Znów zapanowało milczenie, widocznie namyślał 

się, | co mi odpowiedzieć, potem posłyszałem zupełnie 

ciche, I jak proszące:

—Chłopaku, po coś to zrobił?

—A po co jeździcie za mną? Com wam zawinił?

background image

Wtem przebudziła się Kaśka i od razu w krzyk.

—Łaziehniku   zatracony,   dlaczegoście   mnie 

powiązali?

—To nie ja, to ten... Poznajesz go?

—Kogo?

—Ubranie z ciebie miał ściągać i nie poznajesz 

go?

—To on tutaj?

—Tak, tutaj, Kasiu - powiedziałem - i pięknie ci 

się kłaniam, aż do samej ziemi. Bądź zdrowa, a 

to, że nie chcesz już Wojtka...

—A   ty   skąd   o   tym   wiesz?   -   przerwał   mi 

Łaziebnik.

—Ja wszystko wiem, Łaziebniku. Wiem nawet 

to, że umrzecie nagle, bez księdza i pochowają 

was na rozstajnych drogach.

—Ach,   ty!...   Żebym   cię   tak   mógł!...   Rozwiąż 

mnie!

—Wydacie Wojtka za Kaśkę?

—Za tę czarownicę?

—Ona nie jest czarownicą.

—Bronisz jej, boś z nią w zmowie?

—Rozwiąż   mnie,   chłopaku   -   zażądała   nagle 

Kaśka - bo ledwo uleżę, tak mi się pali do tego 

świętoszka. Rozwiążesz?

Zawahałem się, bo żal mi jej było.

—Dobrze, rozwiążę - odrzekłem - ale nie zrobisz 

mi nic złego?

—Nie.

—Nie wierzę.

—To podaj mi nóż, a ja sama to zrobię.

—I wszystko mi darujesz?

-   Wszystko...   -   urwała,   jak   by   się   nagle 

rozmyśliła.

Teraz   już   nie   wierzyłem,   nic   a   nic   jej   nie 

background image

wierzyłem, bo czyż możliwe, żeby mi darowała tyle zła, 

jakiegom   jej   narobił?   Ale   niech   ma!   Niech   wie,   że 

pragnę jej dobra. A o to, żeby mnie mogła złapać, wcale 

się nie ba-

background image

łem,   bo   czy   nie   miałem   tuż   pod   ręką   swojej 

kryjówki. Zamiast jednak rzucić jej ten kozik, podałem 

go   do   rąk,   bom   stał   prawie   obok   niej   i   od   razu,   z 

węzełkiem na plecach - do wrót, a potem po cichutku, na 

palcach, z powrotem do nory i cały zamieniam się w 

słuch,  żeby  nie przepuścić  niczego,   co  się w stodółce 

będzie wyprawiać.

A   niebawem   zaczęły   się   w   niej   wyprawiać 

naprawdę niedobre rzeczy. Kaśka, rozwiązawszy się - co 

potrwało dobre kilka minut, widocznie nie umiała albo 

nie; miała siły przeciąć powroza - zerwała się z siana jak 

szatan i w te pędy moim śladem. Chytra diablica! Czy 

nie miałem racji, żem jej nie wierzył?

Na   szczęście   wielka   mgła   nie   tylko   gubiła   ten 

ślad,   ale   i   sprawiała,   że   wszelkie   poszukiwania   dość 

prędko   okazały   się   daremne.   Mimo   to   dobrą   jeszcze 

chwilę stała na dworze, widocznie nadsłuchiwała, czy ja 

się gdzie nie odezwę, potem - znów jak szatan - wpadła 

do stodółki i prosto do Łaziebnika.

- I co teraz powiesz, cholerny świętoszku?

«-   Rozwiąż   mnie,   bo   chcę   wracać   do   domu   - 

odrzekł cicho.

—O nie, zrobiliście ze mnie wszeteczną dziewkę, 

czarownicę,   i   miałabym   was   rozwiązywać? 

Pomagać wam? Chyba żebyście prędzej zdechli, 

ty chodzący trupie.

—Nie jestem chodzącym trupem, ale z ciebie to-

prawdziwa dziewka, czarownica, na krzyż święty 

mogę   przysiąc,   przed   księdzem,   w   kościele   - 

wszędzie.

—Bo ten śmierdzący gówniarz ubranie ze mnie 

ściągnął? To czekajże, ty święty trupie! Ciebie 

teraz tak urządzę, jak mnie tamten urządził. Jak ja 

czarownica, to ty czarownik. Dawaj ubranie!

Nie. podchodź do mnie! - ryknął Łaziebnik.

background image

—Ryczysz?   To   ci   nie   pomoże   -   i   w   tym 

momencie

background image

rzuciła się na niego, bo posłyszałem gwałtowne 

szamotanie   się,   zduszone   krzyki   to   jej,   to   jego, 

przekleństwa i nagle stał się cud, Łaziebnik uwolnił się z 

więzów, bo oto woła:

- Teraz na nic, dziewko, nic ci się nie uda, nic! 

Bo jak mam wolne ręce, to zaraz...

Tak, zaraz miał wolne i nogi, a chociaż chuchro, 

do żadnej roboty, a tylko do wysiadywania w kościele, 

znalazł   w  sobie   tyle   sił,   że   złapał   napastnicę   i   tak   ją 

przydusił, a może i pobił, że tylko jęknęła.

—Och, boli! Darujcie mi!

Darować ci? Niech ci pies daruje, nie ja, psie 

mięso,   jucha.   Won   z   mych   oczu!   A   jutro   czy 

pojutrze   inaczej   sobie   pogadamy,   ścierwo 

szatańskie.   Za  mojego   syna  chciała   się  wydać, 

czarownica   przeklęta!   Pierwszy   wytknę   cię 

palcem i na cały kościół zawołam: czarownica, 

dziewka wszeteczna, a twoja matka może lepsza 

od   ciebie?   Już   mi   tam   coś   ludzie   napomknęli 

wczoraj   o   jej   prowadzeniu   się,   a   jak   wyjdzie 

sprawa, to powiedzą więcej, i won, przeklęte, z 

parafii, albo nikt ani gęby do was nie otworzy.

Kaśka nie mówiła nic. Gdzieś w kącie stodółki 

pojękiwała cicho.

- Oto zachciało mi się psikusa - mówiłem sobie - 

i co z tego wyszło! A czym się może skończyć? Bo tu już 

nie   tylko   ona,   ale   i   jej   matka...   A   jeżeli   naprawdę 

czarownice z nich? Ale jakie tam czarownice! Nie ma 

żadnych czarownic, to tylko dla Łaziebnika i takich jak

on... Ale czy mało takich? Bo nawet moja matka, nie 

mówiąc już o babce, kiedy zachorowałem, sprowadziła 

taką jedną, co odczyniała nade mną urok. Puszczała na 

wodę   węgielki,   mamrocząc   coś   do   siebie...   A   ojciec? 

Przecież opowiadał raz. że widział diabła. Jechał nocą i 

naraz pokazało się przed wozem wielkie cielę, które po 

background image

chwili zeszło z drogi i stanęło obok. Struchlały, oblany 

zimnym   potem,   przejechał   koło   niego,   a   kiedy   minął 

przeklętnika   -   jak   nie   ruszy!   Na   podwórze   dworskie 

wpadł, jak by jechał do pożaru.

A więc są diabły! A jeżeli są diabły, to może są i 

czarownice.   Ale   Kaśka   i   jej   matka   akurat...   Mimo   to 

jakże   mi   jej   żal   było.   Właśnie   usłyszałem   jej   głos. 

Mówiła do Łaziebnika:

—Nie zabierzecie mnie ze sobą?

—Nie.

—To jakże ja tu sama, po nocy?...

Boisz   się,   psie   mięso,   jucha?   -   zaśmiał   się 

Łaziebnik.   -   Może   diabła?   -   i   ruszył   ostro   do 

wrót,   otwarł   je   szeroko,   podszedł   do   wozu   i 

zaczął   zaprzęgać   do   niego   konia.   Niebawem 

usłyszałem, jak sadowił się na siedzeniu - i znów 

głos Kaśki, ale szorstki, domagający się:

—Zabierzcie mnie, bo ja tu nie zostanę.

—Nie - odrzekł Łaziebnik.

—To ja was... To ja wam konia urzeknę i padnie 

na drodze, i nie zajedziecie do domu.

Długa,  długa  chwila  milczenia  i  słychać ciche, 

zrezygnowane:

- Siadaj!

Po miękkiej, rosistej łące potoczył się wóz jak po 

atłasach, cichutko, bezszelestnie. Pierwsze, co zrobiłem, 

to zabrałem się do jedzenia. Nareszcie!

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Szukam drogi. Wielki, straszny cień. Noc w lesie. 

Co mi przynosi świt? Buda szmaciana, jej skarby i moja 

nowa niewola

Miałem labę, że nie trzeba lepiej, bom po całych 

dniach tylko spał i jadł. Uciecha, aż miło! Nie na długo 

jednak,   bo   chociaż   stodółka   była   na   zupełnym 

pustkowiu,   ktoś   mnie   wypatrzył   i   czwartej   czy   piątej 

nocy,   gdzieś   koło   północka,   przebudziwszy   się 

raptownie słyszę wyraźnie, jak ktoś włazi na zwał siana 

nade mną i mówi do kogoś szeptem:

—Masz powróz?

—Mam.

—To uważaj... - i począł zwalać siano na dół. Do 

mnie się chcą dokopać! - przeleciało mi przez

myśl i jedną ręką łaps za resztki jedzenia, drugą 

pod siebie - i raz, raz na bałyku, i już wychylam głowę z 

pokrzyw, a potem - prosto przed siebie, w cały świat.

Nade mną nie było nieba, dookół wisiała gruba, 

lepka mgła, rosa moczyła mi nogi wysoko, prawie do 

kolan, bo co kilkanaście kroków stawał mi na drodze 

jakiś   krzak wikliny albo  zielsko,  przez  które  brnąłem 

prosto, jak strzelił.

Ale dziwna rzecz, jeżeli przedtem od drogi do 

stodółki miałem najwyżej dwieście metrów, to teraz ani 

po dwustu, ani trzystu, ani nawet po pięciuset nie było 

tej drogi. Pobłądziłem, to było jasne. Ale co za różnica 

dla

background image

mnie iść bezdrożem czy gościńcem? Grunt, żem 

uciekł,   a   dranie,   jak   się   w   końcu   dokopią   do   jamy, 

znajdą w nie; bzik i guzik.

Mgła z każdą chwilą stawała się coraz grubsza i 

coraz   gęściejsza,   żem   nawet   przed   sobą   już   nic   nie 

widział,   i   wciąż   łąki   i   łąki   jałowe,   wypalone,   jak   by 

przejechał kto po nich maszynką do strzyżenia.

Nagle wyrósł przede mną, prawie przed samym 

nosem,   jakiś   wielki   cień.   Serce   z   przestrachu  hop  do 

gardła,   a   ja   buch   na   ziemię   i   leżę   jak   umarły.   Cień 

jednak nie tylko nie pochylił się nade mną, ale się nawet 

nie poruszył, z wolna więc, ostrożnie podniosłem głowę 

i spojrzałem w poprzednim kierunku. Cień wciąż stał. 

Uniosłem   głowę   jeszcze   wyżej   i   dostrzegłem   coś   jak 

rękę wymierzoną gdzieś daleko.

Człowiek by tak długo nie stał bez ruchu o tej 

godzinie - pomyślałem i śmiało podszedłem do niego. 

Niech to licho! Tym cieniem okazał się najzwyklejszy 

pień drzewa - grubej, chyba ze sto lat liczącej sosny, 

która nie rosła tu samotnie, bo tuż za nią stała druga, 

trzecia  - cały las.  Iść przez  niego  łatwo  nie było,  bo 

musiałem dobrze uważać, żeby nie walnąć łbem o jaki 

pień,   ale   w   porównaniu   z   dębiną,   jakimś   diabelskim 

splotem drzew, krzaków i zarośli, przez które trzeba mi 

się było po prostu przedzierać, to był spacer.

Byłem naprawdę mały, głupiutki chłopaczek, ale 

gdyby   mi  wypadło  tej   nocy  przedzierać   się  przez   las 

krzyży na grobach, to i przed tym bym się nie cofnął. 

Wielkie   strachy   nocne   dawno   przestały   być   dla   mnie 

strachami.   Prawdziwym   strachem   dla   mnie   mógł   być 

tylko zły człowiek.

Wreszcie   skończył   się   las,   a   ponieważ   i   noc 

miała się ku końcowi, niebawem w szarówce budzącego 

się dnia zobaczyłem biegnący obok szeroki, bity trakt - 

szosę.   Jak   daleko   stąd   znajdował   się   Bugaj,   moja 

background image

rodzinna

background image

wieś,   pojęcia   nie   miałem,   ba,   nie   wiedziałem 

nawet, gdzie,  w którym on kierunku. Dobrze choć, że 

pamiętałem nazwę najbliższego miasteczka, bo niełatwo 

byłoby mi potem trafić w swoje strony, małoż bowiem 

wszędzie takich Bugajów?

Jak   zwykle   w   porze   przedświtu   cały   świat 

wydawał się jak umarły, tak mocno wszystko spało, bo 

nawet psy po wioskach, całkowicie zatopionych we mgle. 

Ale jeszcze chwila, dwie i zaczęły się z niej wynurzać 

dachy co większych domów, a daleko na horyzoncie - 

wieża kościoła.

Czy   i   tutaj,   w   tych   okolicach   -   pomyślałem   - 

wiedzą już coś o mnie? A jeżeli i tutaj był ktoś z mojej 

wioski?   A więc  i  stąd trzeba  jak  najprędzej   uciekać  i 

jeszcze nie tutaj będę szukał służby. Zresztą czy paliło mi 

się do niej? Czy nie było lepiej jeszcze kilka dni być 

wolnym, od nikogo niezależnym - i iść od przygody do 

przygody?

Kiedy więc usłyszałem poza sobą turkot wozu, 

postanowiłem   uczepić   go   się   z   tyłu   i   jechać,   jechać, 

choćby   na   sam   kraj   świata.   Ale   turkot   nagle   umilkł. 

Czekać na drugi nie było sensu. I z workiem na plecach 

już rwałem dalej, lecz dobrze przy tym nadsłuchiwałem 

odgłosów z tyłu. I po jakimś czasie znów posłyszałem... 

Tak, ktoś za mną jechał, ale tak wolno, jak by z wielkim 

ciężarem.   Przecież   postanowiłem  czekać.   I  po   długiej, 

przeraźliwie   długiej   chwili   zobaczyłem   wielki   wóz   z 

płócienną budą nad nim, a koń, siwek, zaprzężony do 

niego,   cóż   za   lichota!   Prawie   skóra   i   kości.   Nic 

dziwnego,   że   się   wlókł   noga   za   nogą,   zwłaszcza   że 

furman,   chło-powinka   tak   mały,   niewydarzony   jak 

wyskrobek, widocznie drzemał, bo głowę miał zwieszoną 

nisko na piersi,.a lejce, choć je trzymał, były puszczone 

zupełnie wolno.

Z zajęciem więc miejsca na desce, wystającej  

background image

tyłu,  nie   miałem   żadnej   biedy,   wprost   śpiewająco 

mogłem to zrobić. Ponieważ jednak nie było mi tu zbyt 

wygodnie, dość szybko postanowiłem się przenieść do 

wozu pod budę.

Wóz prawie w całości wypełniony był starzyzną - 

masą   różnych   szmat,   żelastwem,   obrzynkami   blach,   a 

przy   samej   kielni   stało   zupełnie   jeszcze   dobre   puste 

wiadro. I co za kobyle szczęście! Kiedym się przewinął 

przez kielnię, akurat na to wiadro musiałem nadepnąć - i 

hałas na cały wóz.

-  Prr!   Stój,   no   stój,   siwy   -   skrzeczy   nagle 

wyskrobek odwracając się do tyłu. - A tam co za licho?

Naturalnie od razu mnie zobaczył, struchlałego w 

kąciku, i jak kot-po szmatach, po żelastwie, już jest przy 

mnie.

Mały, lisi pyszczek znów skrzeczy, ale tym razem 

groźnie:

—Złodziej?

—Nie - odrzekłem. - Ja do służby... O, tu mam 

jedzenie - i pokazałem na zawiniątko. - Mama mi 

dali, bo tata...

background image

—Co   tata?   Może   nie   żyje?   Co?   -   I   z   bliska, 

bliziutka   patrzy  mi  w  twarz,   co  mnie   do  tego 

stopnia peszy” że nie wiem, co mówić, potem 

najbezczelniej łżę:

—Tak, tata nie żyje, już dawno... Umarł nagle, 

bo wpadł do wody zimą...

Wyskrobek parsknął śmiechem i nic nie odrzekł. 

Chwilę   jeszcze   trzymał   mnie   w   swoich   rękach,   które 

były nad podziw silne i uwierające aż do bólu jak sęki, 

potem pociągnął mnie za sobą do przodu bez jednego 

słowa, jak by mu się raptem odechciało mówić, a może 

niczego   więcej   nie   był   już   ciekawy?   W   milczeniu 

również   zajął   poprzednie   miejsce,   nakazując   mi   ręką, 

bym   usiadł   koło   niego,   i   cmoknął   na   siwka,   który   z 

miejsca ruszył.

Czy miałem się cieszył z tego milczenia i zajęcia 

miejsca koło niego, nie wiedziałem. A on znów opuszcza 

głowę w dół na piersi, jak by chciał od nowa spać, lecz 

po chwili podrywa ją do góry, patrzy na mnie z boku, 

pomrukuje:

—Toś bez ojca? Utopił się?

—Nie, umarł - sprostowałem.

—Jak wpadł do wody - zaskrzeczał ze śmiechem 

- to się musiał utopić, a nie umrzeć. A to grubo 

nie to samo, znam się na tym. I cóż, mama teraz 

bez   taty?   Smutna   jej   dola!   Nie   szuka   sobie 

drugiego, co?

—Nie wiem...

- Nie wiesz? To cóż z ciebie? Głupek czy co?

—Tak,   głupek   -   potwierdziłem   skwapliwie.   - 

Nawet mama i tata nieraz tak mówili, dlatego idę 

do służby...

—Jak ci na imię? - przerwał mi.

—Ma... Marcin.

—A nazwisko? ~ Pakuła.

background image

Marcin   Pakuła?   -   powtórzył   takim   głosem, 

jakby już gdzieś słyszał takie nazwisko, po czym 

powiedział ze śmiechem: - Niebrzydko, akurat.

Zaniepokoiłem się. Czyżby się domyślił mojego 

kłamstwa? Bo dlaczego się śmieje?

I dopiero teraz przyjrzałem mu się uważnie. Na 

głowie miał kapelusz, którym sobie chyba buty czyścił, 

taki był pomięty i poprzecierany. Nad oczami sterczały 

mu   grube   brwi   o   ostrych   kłaczkach,   nos   -   perkaty, 

podobny do śliwki, wargi cienkie, wykrzywione, jak by 

go   stale   coś   bolało.   Ręce   małe   i   wąskie,   ale   tak 

straszliwie   brudne,   jak   by   od   urodzenia   ani   razu   się 

jeszcze   nie   mył.   Nic   dziwnego.   Ręce   śmieciarz-a   nie 

mogły być inne.

Nagle zapytuje, od nowa surowy, szorstki:

—A modlić się umiesz?

—Umiem i lubię - odpowiadam jednym tchem.

—Umiesz i lubisz? No, no, no! - mlasnął parę 

razy językiem. - Wygląda na to, żeś porządny i 

spokojny chłopak...

Ponieważ koń już od dłuższej chwili wlókł się 

jak ze smołą, pociągnął lejce i zawołał: - Wio!

Koń ruszył trochę ostrzej, ale po kilku krokach 

znów zwolnił, co furmana wcale a wcale nie obeszło. 

Schowawszy sobie lejce pod siedzisko, od nowa zaczął 

co   i   raz   spoglądać   na   mnie,   naburmuszony   czegoś. 

Czyżby mu się co u mnie nie podobało? Ale co? A może 

słyszał już o mnie, a na moich kłamstwach od razu się 

poznał?

-   To   z   ciebie   porządny   i   spokojny   chłopak   - 

powtórzył. - Do tego urwipołcia, co łata tutaj po wsiach i 

łobuzuje,   wyprawia   różne   łotrostwa,   w   niczymeś   nie 

podobny, co?

Przeze   mnie   jak   by   lodowatym   wiatrem 

przewiało,   żeby   się   jednak   niczym   nie   zdradzić, 

background image

zadzieram wysoko głowę i zapytuję, udając zdziwienie:

background image

Lata po wsiach taki chłopak? A po co on te 

łotrostwa wyprawia?

—A jak ty myślisz?

—Nie   wiem   -   odrzekłem,   a   w   duchu   już 

zdecydowałem: jak najprędzej na dyszel, z dyszla 

na szosę i w nogi.

—Nie   wiesz,   boś   mały,   grzeczny,   spokojny... 

Ech,   ty!-   -   nie   kończy,   bo   mu   się   raptem 

wysmykują   lejce   spod   siedziska   i   obsuwają   w 

dół. Chcąc je złapać wyciąga  ku nim obydwie 

ręce, a ja, mając tak cudowną okazję, skok na 

dyszel,   ale   w   tym   samym   momencie   czuję 

gwałtowne   szarpnięcie,   które   mnie   wciąga   z 

powrotem   do   wozu,   potem   przewraca   na 

siedzenie.

Puśćcie mnie! - krzyknąłem. - Ludzie, ratunku!

—Krzyczysz?   Krzycz!   -   zachichotał.   -   No, 

dlaczegoś   przestał?   Sił   ci   już   brakło?   Przecież 

prędzej   by   przyleciała   policja,   jak   by   cię 

usłyszała. A tak się strasznie za tobą stęskniła, że 

aż  nagrodę przyrzekła.  A może to nie ty? Nie 

tobie jest Zybuła? To na policji cię przeproszę, a 

w   nagrodę  specjalnie   już   z   tobą  pojadę   do  tej 

służby albo sam ci jaką wykombinuję, w ostatnim 

razie   do   siebie   cię   wezmę,   żeby   mi   miał   kto 

pomagać.   Ale   jak   wyjdzie,   żeś   to   ty,   żegnaj, 

bratku,   a   dla   mnie   dwadzieścia   złotych.   Dwie 

dychy - to nie w kij dmuchał.

Swoją pyzatą twarz tak blisko miał przy mojej, że 

co i raz pryskał na mnie śliną, widać z przejęcia, że mu 

się taka gratka udała, a w małych, szczurzych ślepiach aż 

kipiała szatańska radość.

Gdybym   ‘mu   powiedział,   że   ksiądz   też 

wyznaczył nagrodę, a o wiele większą od policyjnej, to 

ta radość tak bardzo by się wzmogła, że szlag by go 

background image

chyba   trafił.   Bo   siedemdziesiąt   złotych   -   jakaż   to 

zawrotna suma!

-  Kiedy   ani   wczoraj   wieczorem   powiedział   o 

tobie komendant - mówił dalej po chwili, wiążąc mi już 

ręce i nogi sznurkiem - tom sobie ani do głowy nawet nie 

przybierał, żebym mógł w ogóle spotkać taką zarazę - i 

patrzcie! Jest!

Akurat   skończył   mnie   wiązać   i   podniósł   się   z 

klęczek. Patrzył na mnie rozanielonym wzrokiem.

- Jak by mi się codziennie taki trafił, tobym na 

pewno w atłasach chodził, no, no, życie bym miał! Ale z 

ciebie też! Sporom już świata zjeździł, ale takiego stworu 

jeszczem   nie   widział.   Mała   gnida,   a   już   się   daje   we 

znaki. Marsz tam! - popchnął mnie poza siedzenie na 

jakieś łachy. - Tam leż! Zachce ci się spać, śpij, w ogóle 

czuj   się   jak   u   siebie   w   domu   -   zaśmiał   się.   -   A   jak 

zajedziemy do miasta...

Co wtedy będzie, jak zajedziemy do miasta, tego 

już nie powiedział. Zresztą to było niepotrzebne, bom i 

bez   tego   wiedział,   co   mnie   w   tym   mieście   czeka. 

Kryminał!   Dom   poprawczy!   Bałem   się   tego?   Dziwna 

rzecz - nie. Jakoś tak nagle zrobiło mi się obojętne, co się 

ze   mną   stanie,   jednego   tylko   całą   siłą   duszy   nie 

chciałem:   powrotu   na   wieś.   Bo   czekałaby   mnie 

przeprawa   z   Łaziebnikiem.   księdzem,   Kozibródką, 

Kaśką, a jak bym ja popatrzał ojcu w twarz? A potem, po 

iluś tam latach, kiedy bym odcierpiał już swoją karę, do 

ogrodu   na   sezonowego,   ma   się   rozumieć,   nie 

poszedłbym, bo nie miałby mnie kto poprzeć do dworu, 

może i na posyłkę by mnie nie wzięto - i co by mnie 

czekało? Chodzenie po gospodarzach za robotą albo... 

Od wsi do wsi jako dziad! Bo już ani na galary, ani na 

naukę...   nigdzie!   Dlatego   czy   nie   lepszy   od   tego 

kryminał? Przecież by mnie w nim nie zamordowali. No, 

służba, nawet u najgorszego drania, byłaby najlepsza, a 

background image

szkoła i czytanie różnych książek... Nagle przypomniał 

mi się Kozibródką, klasa, gdziem się uczył... Kiedy mnie 

matka zaprowadziła do niej na zapis, czułem się w niej 

taki   malutki,   taki   obcy   wszystkiemu,   nawet   tym 

dzieciom, które też jak ja przy-

background image

szły tu po raz pierwszy. Lecz ja już drugiego czy 

trzeciego dnia przywiązałem nogę jednej dziewczynki 

do ławki, z której potem wcale nie mogła wyjść, a innej 

nasypałem   za   kołnierz   „wszy”   z   dzikiej   róży,   ale   ja 

również   najlepiej   stawiałem   kreski   i   różne   znaki   w 

kajecie   i   na   tablicy   i   najczęściej   na   mnie   spływały 

pochwały. A teraz ani klasa, ani pochwały, a na rękach i 

nogach mam sznurki, choć tak sobie obiecywałem, że 

już mnie nikt i nigdy nie złapie. Znów niewola. To ci 

los!

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Ze mnie prawdziwy lis, więc znajdują na to sposób, żeby

zostać furmanem, obdarować szczęściem szmaciarza, 

którego

potem jako chorego muszę zawieźć do lekarza. 

Przerażenie

wyskrobka i moja wspaniałomyślność. Ale przede mną 

znów

droga wolna

Miejsce, gdzie mnie wepchnął wyskrobek, było 

dość  obszerne.  Jedną  jego  ścianę  stanowiło  siedzenie, 

drugą piętrząca się masa szmat. Nad głową - wypłowiałe 

płótno, napięte na leszczynowe pręty, więc mogłem się 

nie   bać   deszczu,   mogłem   się   również   nie   bać,   że 

poobijam sobie boki, bom leżał na jakichś szmatach i 

workach,   które   śmierdziały   wszystkimi   smrodami 

świata.

Gdybym miał nóż - pomyślałem w pewnej chwili 

-   albo   jaki   ostry   przedmiot,   choćby   nawet   kawałek 

zwykłego szkła...

Ale   nic   z   tego   nie   posiadałem   i   trzeba   było 

inaczej kombinować. Ot, przesunąć się na kolanach na 

tył wozu? A potem przemajtnąć się przez kielnię i upaść 

na szosę? A jak rąbnę na nią łbem i rozwalę go albo się i 

zabiję, bom powiązany? Nie, nie ma sobie co zawracać 

głowy, tym bardziej że ruchy moje zdradziłyby mnie, 

trzeba o czym innym... I to coś innego przyszło mi nagle 

do   głowy.   Ogłuszę   wyskrobka   jakim   tępym 

przedmiotem,   potem   poszukam   mu   w   portkach   noża, 

żeby rozciąć sobie więzy i znów cały świat mój! Ale 

gdzie ten tępy przedmiot? A jak trzasnę przez łeb, to czy 

go   nie   zabiję?   Takie   uderzenia   różnie   się   kończą, 

dlatego...   dlatego   i   to   nie.   Najlepiej   prosić   a   błagać, 

background image

przecież nie jest z żelaza.

background image

Puśćcie mnie - zawołałem więc jak najbardziej 

łzawym i rozpaczliwym głosem.

—Puścić   cię?   -   parsknął   śmiechem.   -   A 

dwadzieścia złotych kto mi da? To pieniądz, o, 

wielki pieniądz!

—Jak   mnie   puścicie,   to   się   postaram...   może 

nawet więcej mi się uda...

-   Twoje   „postaram   się”   wiesz,   gdzie   mam?   - 

powiedział wręcz opryskliwie, odwrócił się i począł co i 

raz   popędzać   konia,   żeby   widocznie   jak   najprędzej 

odstawić mnie na policję.

Przeklęta gadzina! I co teraz robić? Co począć? 

Jak   się   ratować?   Przegryźć   sznurki?   Tak,   przegryźć 

sznurki? - powtarzam w myśli. - Przecież to też sposób, 

niezły sposób, bo czy nie opowiadał jakiś chłop, kiedy 

mnie na rozkaz Kaśki wiązano, że jego własny syn jak lis 

poprzegryzał wiązadła na rękach? A jeżeli mógł tamten, 

to dlaczego ja bym nie mógł. Zębów gorszych od niego 

na pewno nie mam.

Szczęście   chciało,   że   ręce   miałem   związane   w 

przegubach, a nie w łokciach, mogłem je więc zbliżyć do 

samych ust i dawaj! Piłuję sznur, a raczej rozrywam go, 

włókno po włóknie, co nie przychodzi mi z trudem, bo 

jest jakiś rozlazły, nie skręcony jak się należy, ale czy 

mógł   być   inny   u   śmieciarza?   Na   pewno   go   gdzieś 

znalazł, bo i zapach od niego szedł...

—Ale naraz słyszę:

—Żyjesz?

Puśćcie mnie! - wprost krzyczę tym razem, na 

co  wyskrobek  zachichotał  tylko  i   znów:   „Wio, 

mały!” Od nowa więc dopinam się do więzów, 

które niebawem spadły mi z rąk, a mnie, Boże, 

jakaż ogarnęła wesołość! Jak bym był już wolny! 

Choć   do   wolności   jakże   było   daleko.   Przecież 

miałem jeszcze skrępowane nogi, a zdjęcie z nich 

background image

sznura nie należało do błahostek, bo trzeba go 

było rozwiązać, a zaciągnięty był, drań, aż na trzy 

węzły.   Udało   się   jednak   tamto   trudniejsze,   to 

musiało   się   udać   i   to   -   i   teraz   chyba   za 

podszeptem prawdziwego ancykrysta przyszło mi 

do   głowy,   że   powinienem   zająć   miejsce 

wyskrobka, a wyskrobek - poprzednie moje. Bo 

cóż   to,   miałem   mu   darować   takie   zbójeckie 

potraktowanie mnie? To już byłbym nie ja! Tylko 

jak tego dokonać?

A gdyby mu tak zarzucić worek na łeb? - myślę. - 

A kiedy go to oszołomi - związać go i marsz do ciupy za 

siedzenie!

Znów  mi  dopisało szczęście,   bo do wykonania 

zamysłu niczego nie brakło: worek wyjąłem spod siebie, 

dwa sznury leżały obok, a więc do roboty i -rzuciłem 

się  na  chuchro jak szatan. Nim zdążył  krzyknąć,  cały 

worek miał już na sobie i teraz - o cudzie - stała się rzecz 

niezwykła. Wyskrobek tak się przestraszył napaści i tego 

worka na głowie, że cały się przechylił do tyłu, a potem 

majtnął do góry nogami, a ponieważ ani na moment nie 

wypuszczałem worka, cały się do niego załadował jak do 

beczki.   Lepiej   nie   trzeba   było,   bo   raz,   dwa   i   całą 

czuprynę   worka   miałem   już   w   garściach   i   jak   by   w 

środku   znajdował   się   nie   człowiek,   ale   zboże   czy   co 

innego, związałem ją.

Mogłem sobie pogratulować - poszło niezgorzej. 

Zepchnąwszy   go   więc   na   dawne   moje   miejsce   za 

siedzeniem, nie bez radości powiedziałem:

-  Leżcie!   Zachce   się   wam   spać,   to   śpijcie,   w 

ogóle czujcie się jak u siebie w domu.

- Ratunku! - jęknął z głębi wora. -! Jak będziecie 

krzyczeć, to was rzucę do rowu, chcecie?

—Ty, z piekła rodem!...

—Leżcie   spokojnie,   mówię   ostatni   raz,   inaczej 

background image

nawalę na was tyle łachów, coście nazbierali, że 

ani słowa nie będziecie mogli pisnąć.

background image

Na taką pogróżkę uspokoił się, ale czy na długo? 

Przecież jak usłyszy ludzi, na pewno zacznie od nowa, a 

głosu   żałował   nie   będzie,   żeby   mu   jak   najprędzej 

przyszedł kto na pomoc. A tych ludzi tylko patrzeć... 

Żeby   się   więc   zabezpieczyć   i   nie   bać   żadnej 

niespodzianki,   zrobiłem   otwór   w   worku,   a   kiedy   się, 

chuchro, wynurzył przez niego, od razu rozwierając gębę 

do   krzyku,   wpakowałem   mu   w   nią   kawał   zwiniętej 

szmaty i masz, bratku, śpiewaj sobie, jeżeli potrafisz. A 

że i tego mu jeszcze było mało, bo teraz zaczął kopać i 

wierzgać,   jak   by   chciał   rozsadzić   swój   workowaty 

kokon,   okręciłem   go   wszystkimi   sznurkami,   jakiem 

tylko   znalazł   na   wozie   -   i   nareszcie   leżał   jak   trusia, 

spokojniutki, skromniutki.

- No co, możecie mi powiedzieć, że nie dbam o 

was? - spytałem.

W odpowiedzi wydał ze siebie charkot.

-  Co mówicie? Że dobrze? A może, żeby was 

jeszcze   czymś   przykryć?   Ja   dla   was   wszystko...   -   i 

narzuciłem na niego jego własną kapotę, która wisiała na 

gwoździu ponad siedzeniem, obok latarki i kociołka, a 

na twarz jakąś szmatę, żeby nie widać było knebla.

Słońce dopiero co wzeszło, ale zaraz naszły na 

nie chmury jak dym z rozpalającego się ogniska, bure i 

gęste, wiatr był ciepły, miły, a wóz wciąż jednakowo 

skrzypiał i postękiwał, czas zdawał się stać w miejscu, 

choć   z   każdym   skrzypnięciem   koła   coraz   bardziej 

oddalał mnie od domu, a przybliżałem się - kto wie do 

jakiej miejscowości? Czy i jej nie będę musiał opuszczać 

równie szybko jak poprzednie? A może jeszcze gorszy 

czekał mnie w niej los?

Koń co chwila okładany batem, którego mu nie 

żałowałem,   początkowo   szedł   ostrym   truchtem   potem 

jak by nagle spętano mu nogi, że ani rusz nie chciał się 

poderwać do biegu, i choćbym go bił aż do zabicia, nic 

background image

by to nie dało. Przy tym, drań, widocznie rozumiał, że 

miejsce jego właściciela zajął ktoś obcy, bo co chwila 

oglądał się do tyłu i cicho rżał. To licho drańskie!

Tymczasem coraz więcej pojawiało się już ludzi! 

Jedni na piechotkę, drudzy wozami - to w jednego konia, 

jak ja, to w parę. Co kto wiózł na sprzedaż, tego nie 

widziałem, bom się nikomu nie przyglądał zbytnio, żeby 

nie   zwrócić   na   siebie   niczyjej   uwagi.   Jakże   się   więc 

przestraszyłem, kiedy nagle podskoczył do mnie jakiś 

chłop, ułapił się za podkulek i zawołał:

—Te, mały, do miasta jedziesz?

—Do miasta, ale ja z wujkiem, do doktora, na 

tyfus zachorzał...

Chłopu od razu się zaokrągliły oczy.

- Na tyfus, powiadasz?

W   tym   momencie   wyskrobek   zaczął   się 

szamotać.

—O,   słyszycie   -   powiedziałem   -   jak   się   w 

gorączce męczy? Całą drogę tak... A do miasta 

daleko jeszcze?

—Nielichy kawałek.

—Chcieliście się przysiąść? - zaryzykowałem, a 

w   duchu   jakże   się   błogosławiłem   za   to,   żem 

furmanowi   nie   tylko   gębę   zakorkował,   ale   i 

zakryłem go jak trzeba. Bo co by tak było, gdyby 

go teraz ten chłop zobaczył związanego?

—Ech,   nie,   jedź   sam,   bo   z   takim   chorym...   - 

odrzekł chłop rozwlekle.

- To wio! - trzasnąłem konia przez grzbiet całą 

długością bata.

O dziwo, szkapa poderwała się do biegu, a choć 

po   kilkunastu   krokach   sfolgowała,   to   było   nieważne. 

Grunt, żem się odczepił od chłopa, ale czy za chwilę nie 

przyczepi   się   do   mnie   jakiś   inny   i   nie   zacznie   mnie 

pytać, a badać, tego wcale nie byłem pewny.

background image

Żeby   więc   położyć   kres   takim   albo   jeszcze 

gorszym   niespodziankom,   trzeba   było   jak   najprędzej 

wziąć roz-

background image

brat nie tylko z furmanem, ale i z jego wozem, 

jeżeli   nie   chciałem   sobie   napytać   nowej   biedy. 

Najprościej   byłoby   zjechać   z   szosy   na   jakąś   boczną 

drogę i na niej zostawić wszystko swojemu losowi, a 

samemu   dać   drapaka,   ale   takiej   drogi   jak   na   złość 

nigdzie ani śladu. Wreszcie pokazała się, ale prowadziła 

jak strzelił do wsi i trzeba mi było pchać się dalej.

Daleko   jednak   nie   ujechałem,   bo   po   kilkuset 

metrach   szosa   nagle   skręcała   ostrym   łukiem   między 

pola, a czy na nich nie mogłem przepaść, żeby wszelki 

ślad   po   mnie   zaginął?   Ledwo   więc   minąłem   zakręt, 

skierowałem   konia   na   obrzeże   szosy,   pokryte   skąpą, 

ubogą   trawą   i   tu   się   zatrzymałem.   Potem,   żeby 

upozorować swój postój, wyciągnąłem z wozu sakwę z 

sieczką   i   przywiązałem   ją   u   dyszla.   Popas!   Koń   na 

widok   obroku   parsknął   głośno,   radośnie,   a   choć   nie 

wyjąłem mu wędzidła z pyska, z miejsca dobrał się do 

żarcia, a ja w świat? Nie, jeszcze nie, bo trzeba było 

wpierw zobaczyć, co się dzieje z wyskrobkiem. A nuż 

wyciągnął kopytka?

Kiedy   mnie   zobaczył   pochylonego   nad   sobą, 

znów się zaszarpał, wyrzucając ze siebie głuchy jęk, a w 

oczach, Boże, ileż wściekłej nienawiści do mnie! Ale 

czy mogło być inaczej?

-   Złościcie   się   na  mnie?   -   powiedziałem.   -   A 

widzicie, jak to niedobrze być u kogo w niewoli? Mam 

nadzieję,   że   już   nigdy   więcej   nie   przyjdzie   wam   do 

głowy   łapać   po   drodze   dzieci,   żeby   je   odstawiać   na 

policję.   To,   co   zrobiłem,   słusznie   się   wam   należało. 

Teraz   leżcie   spokojnie,   grzecznie   i   nie   wierzgajcie 

nogami, bo ze mną nie przelewki. Jeszcze nikt ze mną 

nie wygrał, to i wy nie wygracie. A przegrać, wiecie, co 

możecie?   Zycie!   Bo   dla   takiego   chciwego   i   złego 

człowieka to najlepsza kara uwiązać mu kamień u szyi i 

wrzucić go do wody.

background image

W  oczach   wyskrobka   wyczytałem   przerażenie. 

Czyż-

background image

by uwierzył, że zdolny byłem do czegoś takiego? 

No, jak się nasłuchał o mnie samych okropności... Ale 

swoją drogą, należało powiedzieć tak draniowi, żeby na 

przyszłość pilnował swego i nie wtrącał się więcej do 

czyichś spraw. Przy tym niech wie, że - co mówić - ze 

mnie zuch, a z takim naprawdę lepiej nie zaczynać. Co 

gaś do jego dalszych losów, to byłem zupełnie spokojny. 

Ktoś   z   jadących   do   miasta   wcześniej   czy   później 

zainteresuje   się   jego   wozem,   może   po   prostu   będzie 

chciał co z niego ukraść, a wtedy czy nie jego najpierw 

zobaczy? Ale ja już będę daleko, daleko...

Dobrą   chwilę   jednak   nie   opuszczałem   jeszcze 

wozu,   bo   co   rusz   przejeżdżał   ktoś   obok,   potem 

przemknęło   na   rowerach   dwóch   policjantów, 

wysztafirowanych   jak   na   zabawę,   za   nimi   niebawem 

przeleciała   z   głośnym   hukiem   elegancka   bryczka, 

zaprzężona   w   dwa   pierwszoklaśne   siwki,   a   na   niej 

rozparty jak sam nasz dziedzic - jakiś ksiądz. Mimo woli 

skurczyłem się cały, schowany za płótno budy, ale kiedy 

straciłem go z oczu, zawiniątko z resztkami jedzenia od 

razu   łaps   do   ręki   i   hop   z   wozu.   Tak   się   szczęśliwie 

złożyło, że akurat nikogo nie było w pobliżu na drodze, 

a więc - przed siebie!

background image

                                   

                                                                        RO

ZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Mój   piękny   sen   i  co  mam   po   przebudzeniu. 

Jestem   w   paszczy   lwa   i   oglądam   różne   cuda. 

Sekwestrant ma różne sposoby na podejrzane ptaszki, 

ma sposób i na mnie, co się bardzo smutno kończy

Najedzony   i   nawet   niezdrożony   spałem   do 

południa,   z   kułakiem   pod   głową,   a   nakryty   -   tylko 

niebem.   Mimo   to   spałem   tak   wybornie,   jak   rzadko 

kiedy.   A   jaki   sen   piękny   miałem!   Że   podarował   mi 

ojciec nowe ubranie i żółte trzewiki. Takie same, jakie 

widziałem   u   Teosia   we   dworze.   Kiedy   mi   je   dawał, 

twarz miał uśmiechniętą i mówił:

-   To   dla   ciebie,   syneczku,   boś   grzeczny   i 

spokojny,   a   jutro   jedziesz   na   egzamin   do   szkoły   w 

mieście...

Nie   czekając,   aż   skończy   mówić,   chwyciłem 

ubranie   i   od   razu   je   począłem   wkładać   na   siebie,   a 

kiedym już był ubrany, to już nie byłem ja, tylko Teoś 

ze dworu. Znajdowałem się w jakimś pięknym pokoju i 

nagle,   jak   to   we   śnie,   wszystko   się   dookoła   mnie 

zmieniło,   znowu   byłem   sobą,   jechałem   razem   z 

wyskrobkiem   pod   budą.   Otoczony   jego   lewym 

ramieniem zajadałem cukierki...

Kiedy   się   przebudziłem,   odruchowo 

zamlaskałem   wargami,   jak   bym   ssał   dalej   cukierka   i 

powiodłem ręką po ubraniu. Niestety, zamiast cukierka 

miałem przy samych ustach niewielki kamień, a na sobie 

stare moje łachy, które z biedą okrywały ciało, a które 

ile lat temu były nowe? Ale nie ma się co ślimaczyć!

Zerwałem się,  węzełek po  staremu na  ramię i 

dalej w drogę.

background image

Słońce   przypiekało   wcale   nie   słabiej   niż   przed 

burzą, w czasie rosnącej posuchy, żyta szeleściły sucho, 

wiatr zawiewał nimi, wełniąc je srebrzyście. Pszenice nie 

poddawały   mu   się   tak   łatwo,   pod   silniejszym 

podmuchem pochylały się jedynie, jak by przepływała 

przez   nie   fala,   po   czym   momentalnie   się   prostowały, 

dumne, mocno wrośnięte w ziemię.

Gdybym   był   wolny,   gdybym   miał   przed   sobą 

pewną, jasną przyszłość, jakiż ja byłbym szczęśliwy! Ale 

na co mi się miało zdać rozmyślanie? Ot, co dalej robić, 

gdzie iść - nad tym się należało raczej zastanowić, bo 

jedzenia pozostało mi zaledwie na jeden posiłek, a pole 

nie mogło być przecież moim domem.

Skierować się do najbliższej wsi byłoby nieźle - 

rozumowałem - może bym znalazł w niej tę upragnioną 

służbę,  ale  ponieważ był  to  dzień  akurat  jarmarczny  i 

wszyscy gospodarze znajdowali się na pewno jeszcze w 

mieście, nie było żadnego sensu tam iść. Po południu, 

kiedy już zaczną ściągać do domu, też nie bardzo, bo ilu 

z nich będzie po dobrej popijawie? W takim stanie nie 

tylko gadać im się nie będzie ze mną chciało, ale jeszcze 

psem   ten   i   ów   poszczuje...   Dlatego   może   dopiero 

wieczorem, a najlepiej - jutro, zaraz z. rana. Wtedy każdy 

głowę ma zajętą tylko gospodarką i na moje słowa, że 

szukam roboty, niejeden na pewno nie będzie obojętny. 

A więc - zdecydowałem - z pójścia do wsi nic, zwłaszcza 

że   i   pożywić   bym   się   tam   teraz   nie   mógł,   bo   wiele 

domów   jest   pozamykanych   -   i   na   przełaj   polami 

skierowałem się ku miastu, które, mówiąc prawdę, nęciło 

mnie   trochę,   bom   jeszcze   nigdy   nie   był   w   żadnym 

mieście.   Słyszałem   tylko,   że   miastowi   ludzie   nic   nie 

robią, chodzą sobie po ulicach z rączkami w kieszeniach i 

bez   przerwy   o   czymś   gadają...   Domy,   w   jakich 

mieszkają, całe z kamienia albo cegły, w nich czyściutko, 

bielutko jak u księdza na plebanii albo we dworze. A 

background image

sklepów taka chmara, że nie wiadomo, do którego iść, 

zwłaszcza że w drzwiach prawie każdego stoi właściciel i 

wykrzykuje do przechodniów:

- Do mnie, panie! Do mnie, gospodarzu!

A bywa i tak, głównie przy straganach, że trzech 

takich handlarzy łapie jednego chłopa, ten za jedną rękę, 

ten   za   drugą   -   i   każdy   ciągnie  go   do  siebie,   tacy   są 

łapczywi na pieniądze za swoje towary, których mają tak 

dużo, że aż polki się gną pod nimi. Chłop się wyrywa 

jednemu,  wyrywa   i   drugiemu,   ale   trzeci  już   czeka   na 

niego   i   ledwo   go   zobaczył   uwolnionego,   z   daleka 

pokrzykuje:

-  Tu, do  mnie!  U  mnie  najtaniej! A towar jak z 

żelaza!

Podobnie jak sklepowi i chłopi zachwalają swój 

towar:   masła,   sery,   jaja,   a   potem,   żeby   go   sprzedać, 

opuszczają na nim po piątce, po dziesiątce, a nawet pół 

złotego, bo jak tu bez grosza wracać do domu?

-  Tak   to   w   tym   mieście   -  zakończył   ojciec   - 

okrutnie  bogato,  pieniężnie,  ale   żyć tobym w  nim nie 

chciał, bobym chyba umarł od tych krzyków i jazgotów, 

jakie tam prawie bez przerwy...

Odruchowo pomyślałem zupełnie co innego, że 

właśnie  w  takim  mieście   dopiero  bym  miał   życie,   ale 

kiedy po długim kluczeniu znalazłem się w tym mieście, 

bez przerwy oglądając  się na boki, czy kto nie  wytyka 

mnie palcem, żem włóczykij, ancykryst, którego tyle już 

ludzi poszukuje, pierwszą moją myślą było, że życie tutaj 

to nie życie. Bo w którą tylko ulicę wszedłem, wszędzie 

moc narodu, a wozów ile! A na rynku aż strach, jaka 

ciżba, wprost przejść nie można było. I jak tu żyć? Nie, 

nie, to nie dla mnie!

Ale na jeden raz to było dobre, a jeszcze lepsze, 

że panował taki tłok; mogłem być zupełnie pewny swego 

bezpieczeństwa,  bo  nawet  gdyby mnie ktoś  rozpoznał, 

background image

szybko bym mu przepadł z oczu. I jeszcze jedno: bez 

wielkiego   ryzyka   udało   mi   się   zasilić   mój   bardzo   już 

ubogi   spichrz   a   dość   spory   kawał   sera   i   chałkę.   Ser 

porwałem z wozu, a chałkę starej handlarce ~ Żydówce, 

która   bardziej   zajęta   była   nawoływaniem   ludzi   do 

kupowania tylko u niej aniżeli tym, co miała na straganie. 

A gdyby nie było takiego tłoku, to nie tylko obydwie te 

sztuczki   byłyby   mi   się   nie   udały,   ale   dla   wszystkich 

stałbym jak wymalowany na oczach, a to wcale a wcale 

nie byłoby dla mnie wesołe.

Ma   się   rozumieć,  część  zdobyczy  odrazum 

wsunął w siebie, bo nie mogłem się powstrzymać, żeby 

nie   po-kosztować   takich   smakołyków,   resztę 

zapakowałem i marsz dalej, w dalszy obchód po rynku.

Nie, wcale nie wszystkie domy były z kamienia i 

cegły,  z tym ojciec nie miał racji, bo sporo widziałem i 

drewnianych, a w bocznych uliczkach rynku stały same 

rudery.   Walące   się,   powykrzywiane,   o   łatanych, 

przegniłych dachach z gontów. No, no, już tam w nich na 

pewno nie tak czyściutko i bielutko, jak powiadał ojciec, 

a ich mieszkańcy nie chodzą po całych dniach z rączkami 

w kieszeniach.

Dzieci, jakiem tu widział, były brudne, blade 1 w 

potarganych   ubraniach,   zupełnie   jak   u   nas   na   wsi, 

fornalskie. Żadne z nich nie było podobne nie tylko do 

paniczów ze dworu, ale nawet do tych, które zobaczyłem 

później, kiedym poszedł ulicą w górę od rynku.

Ta   ulica   w  całości   była   brukowana  i  o   dziwo, 

wszystkie domy stały z kamienia, a prawie każdy miał z 

tyłu niewielki ogród. W trzecim czy może w czwartym w 

pewnej chwili uchyliły się drzwi i ukazało się w nich 

dwóch   chłopców,   którzy   tak   bardzo   przypominali   mi 

swoim   wyglądem   paniczów,   że   mało   brakowało,   a 

byłbym wziął nogi za pas.

To ciekawe jednak, że i tu, w mieście, znajdowali 

background image

się tacy jak panicze i tacy jak ja. Oczywiście od razu mi 

przyszło do głowy, żeby im co umalować, ale dłuższe 

przebywanie na tej ulicy, po której najmniej kręciło się 

ludzi,  mogło   być  dla   mnie   za   ryzykowne   -   i   szybko 

zawróciłem   do   rynku,   na   którym,   mimo   że   słońce 

przechyliło się już na dobre, wciąż jeszcze było tłoczno, a 

od gwaru i pokrzykiwań aż szum szedł górą, jak by w 

powietrzu bez przerwy unosił się rój pszczeli. Dopiero 

kiedym   się   na   powrót   zanurzył   w   tłok,   mogłem 

rozróżniać   poszczególne   głosy,   głównie   handlarzy   i 

różnych   sprzedających,   ale   chłopi,   owszem,   też   mieli 

niezgorszy   dryg   do   gadania,   a   koło   restauracji   to 

poniektórzy   próbowali   nawet   podśpiewywać   sobie, 

chociaż   niejednemu   słomiane   wiechcie   wyłaziły   z 

dziurawych butów.

Po   drugiej   stronie   rynku,   gdziem   niebawem 

przynurkował - i po drodze zwędziwszy ze straganu całą 

kiszkę, bo jak się dawało brać, to byłbym głupi, żeby 

tego nie robić - zobaczyłem dziw nad dziwy: na wozie 

stał  jakiś   mężczyzna i  trzymając  wysoko w  powietrzu 

grzebień,   ołówek,   zeszyt   i   kilka   agrafek   wpiętych   w 

duży, kolorowy kartonik, wołał na cały głos - już trochę 

przechrypły:

- Tylko za jeden złoty! Słuchajcie, ludzie, słuchaj, 

narodzie! Za jeden złoty widzicie, ile cennych rzeczy? W 

sklepie   za   sam   grzebień   trzeba   by   zapłacić   najmniej 

złotego,   bo   to   grzebień   rogowy,   a   u   taniego   Jakuba 

dochodzi do niego jeszcze ołówek z najlepszego drzewa i 

najlepszego grafitu, dochodzi zeszyt, a ile w nim kartek! - 

i uderzył w niego drugą ręką. - A żebyście znali dobre 

serce   taniego   Jakuba,   dodaję   wam   jeszcze   cały   tuzin 

agrafek! Cały tuzin, ani jedna mniej! Bo u taniego Jakuba 

wszystko tanie, a najlepsze, że lepszych rzeczy na całym 

świecie nie ma. No, kto kupi? Za jeden jedyny złoty? Z 

ciżby ludzkiej tu i tam podniosła się ręka, ale wnet opadła 

background image

w dół i tani Jakub od nowa zaczął swój śpiew, choć już z 

innej beczki:

. Nie ma chętnych? Za jeden jedyny złoty tyle 

możecie   nabyć   i   żaden   z   was   nie   chce?   To   znajcie 

taniego Jakuba - wykrzyknął - który nie chce was okraść, 

nie chce skrzywdzić, a pragnie tylko waszego dobra!

Pochyla się gwałtownie, trzymane rzeczy rzuca 

do skrzyni i nie wiadomo skąd wyciąga pończochy.

- Oto pończochy - oznajmia tubalnym głosem - 

widzicie?   Pończochy,   za   które   w   sklepie   trzeba   by 

zapłacić najmniej złotego, ale ponieważ u taniego Jakuba 

wszystko   jest   nie   tylko   dobre,   ale   i   tanie,   do   tych 

pończoch dołożę wam jeszcze jedną parę takich samych 

pończoch,   dołożę   i   tuzin   agrafek   i   patrzcie,   patrzcie! 

Dokładam   pięć   stalówek   z   angielskiej,   uszlachetnionej 

stali!   A   wszystko   tylko   za   półtora   złotego!   Za   jedną 

złotówkę   i   pięćdziesiąt   groszy!   Kto   kupi?   -   pyta 

okręcając się wkoło jak tanecznica. - No, powtarzam, kto 

ma pragnienie nabyć tyle towarów za jedną złotówkę i 

pięćdziesiąt groszy?

—Pończochy, zdaje się, niezłe - ozwał się obok 

mnie jakiś kobiecy głos.

—Z   pokrzyw   na   pewno   -   odburknął   jakiś 

mężczyzna.

—A choćby i z pokrzyw, to i to warto.

A   tani   Jakub   znów   piał,   nadaremnie   jednak 

wypatrując chętnych na swój towar.

-  Kto kupi? Spieszcie się, korzystajcie z okazji, 

bo jutro nie będzie już tutaj taniego Jakuba!...

Ten dziw nad dziwy, którym w pierwszej chwili 

byłem oczarowany, znudził mi się niedługo, bo co tu było 

właściwie   ciekawego?   Ruszyłem   więc   ku   następnej 

ciżbie, ale dużo mniejszej, wbiłem się w nią do samego 

środka i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, nakrapianego 

piegami jak czajcze jajko. Stojąc przed małym stolikiem 

background image

nawoływał półgłosem:

-   Kto   chce   popróbować   szczęścia?   Za   jedną 

złotówkę   można   wygrać   całe   dziesięć   złotych,   a   za 

złotych   pięć   -   pięćdziesiąt!   Oto   dwa   naparstki,   pod 

jednym z nich jest szczęśliwa kulka, kto z was zgadnie, 

pod. którym - wygrana jego.

Rzeczywiście, stały na tym stoliku dwa naparstki, 

takie same, jakich moja matka używała przy szyciu, ale 

czy   pod   jednym   z   nich   znajdowała   się   ta   szczęśliwa 

kulka,   nie   chciało   mi   się   wierzyć.   Pomyślałem: 

oszustwo! Tymczasem była to zupełnie uczciwa gra, bo 

kiedy   w   pewnej   chwili   jakiś   już   starszawy   człowiek 

położył złotego i dotknął jednego z naparstków, mówiąc, 

że pod nim jest kulka, mężczyzna wyjął spod niego małą, 

czarną gałkę.

-  Pańska   wygrana   -   powiedział   i   na   stoliku 

położył dwa papierki po pięć złotych.

Szczęściarz   szybko   schował   do   kieszeni   jedną 

piątkę i zawołał na cały głos, jakby specjalnie, żeby go 

wszyscy słyszeli:

-  To jeszcze raz! Jak grać, to grać! Ale teraz za 

całą piątkę!

I co za traf! Znów wygrał, tym razem pięćdziesiąt 

złotych. Chłopstwu na widok tak wielkiej wygranej aż 

dech zaparło, i to ten, to ów rzucił się  do  zgadywania* 

pod którym naparstkiem znajduje się czarna gałka, żaden 

z   nich   nie   miał   jednak   szczęścia   i   niebawem   znów 

zamarło dookoła stolika, chłopstwo spoglądało na siebie 

jak wystrychnięte na głupców i to jeden, to drugi znikał. 

Żal   im   było   przegranej?   No,   jeszcze   by   nie?   Ale   ich 

miejsca wnet zajmowali inni, długo i strasznie, strasznie 

wolno   wygrzebywali   z   zakamarków   swych   ubrań 

złotówki - i naparstki od nowa szły w ruch.

background image

Aż nagle rozwarła się ciżba - jak rozbrojona - i w 

utworzonej luce zobaczyłem... sekwestranta!

Jak później opowiadał, przyszedł tutaj tylko po 

to,   żeby   „przyskrzynić”   ptaszka,   który   na   pewno   bez 

patentu uprawia swój zawód, ale kiedy mnie zobaczył, 

Boże,   jakże   głośno   wykrzyknął:   „O   la,   la!”   -   i   nim 

zdążyłem   zrobić   coś   ze   sobą,   ot,   choćby   wpaść   p&d 

stolik, już był przy mnie i od razu mnie łaps przez pół - 

jak zwierz swoją paszczą. A ponieważ zacząłem się niby 

złapany lis szarpać i wić, a nawet gryźć go po rękach, 

jedną ręką ujął mnie z tyłu za kołnierz - a sił nie żałował, 

bom   się   omal   nie   udusił   -   i   ryps   mnie   przez   twarz! 

Uderzenie było tak siarczyste, żem go nawet nie poczuł; 

straciłem przytomność.

Jak   długo   pozostawałem   w   takim   stanie,   nie 

wiem. Pamiętam za to dobrze, że kiedym otwarł oczy, 

zobaczyłem dookoła siebie tłum ludzi, jakiś człowiek lał 

na mnie wodę z wiadra, a sekwestrant wiązał mi nogi.

-  Teraz mi już nie uciekniesz - sapał głośno jak 

miech   -   pieca   już   nie   zburzysz,   przez   okno   nie 

wyfruniesz...

Cały   byłem   zlany   wodą,   nie   wiadomo   gdzie 

przepadło moje zawiniątko, a policzek tak mnie piekł  

bólu, jak by leżał na nim kawał rozpalonej blachy.

Ktoś się odezwał:

Tak chłopaka katować... Przecie go aż do krwi! 

Widzicie, ludzie?

—Żałujesz go? - na to sekwestrant.

—A żałuję, panie, bo jak to można... Jak by tak 

jego ojcowie...

Tacy ojcowie jak i on - odrzekł wstając - a on 

jak jego ojcowie, bo czy jabłonka urodzi kiedy 

śliwkę? No, jazda  z  nim teraz - rozkazał dwom 

najbliżej stojącym chłopom - zanieście go na wóz 

i - na posterunek! Tam już czekają na niego - 

background image

dodał po chwili.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTE

Pewien  pan  w  podeszłym  wieku.   Nagroda   dla 

sekwestranta, a co dla mnie? Brzuch pana w podeszłym 

wieku zawiera:  znajomość  z   moją  głową,   co  mi   daje 

dużo radości i wybawia mnie z opresji

Rzeczywiście, czekali. Bo jakiś grubas w dość 

podeszłym   wieku,   ubrany   w   granatowy   mundur   o 

pozłocistych   guzikach,   ledwo   się   dowiedział   od 

sekwestranta,   com   za   jeden,   aż   klasnął   w   dłonie   z 

radości.

—O, to się udało! Dawaj go pan tutaj, tutaj! - i 

otworzył szeroko drzwi do swojego pokoju. - Co 

za niebywale szczęście, że popadł panu w ręce, 

co   za   szczęście,   no,   no,   no!   -   cmokał   i   cały 

promieniał,  jak  by go  kto  z  tego szczęścia  na 

sześć koni wsadził.

—O tak, panie komisarzu - odrzekł sekwestrant. 

- A myśli pan komisarz, żem specjalnie za nim 

łaził?

No, to już koniec ze mną! - pomyślałem sobie. - 

I ani policzka już nie czułem, ani mokrego ubrania, a 

potem, kiedy oczy komisarza zaczęły się stawać oczami 

psa, któremu się zabiera miskę z żarciem, nic już nie 

czułem, jak bym się zamienił w kawał drewna.

Dziękuję panu, bardzo dziękuję - mówił dalej 

komisarz   -   oddał   mi   pan   doprawdy   dużą 

przysługę, chwytając go, bo czy pan wie? Cały 

powiat postawiłem na nogi, żeby go szukali!

—Nie dziwię się temu, bo taki karabiniarz czort 

wie, co by jutro, pojutrze mógł zrobić.

—No, już nic nie zrobi. Ale, ale czy on nie ma 

ojców, jak pan myśli?

background image

- Chyba nie, a jeżeli są, to na pewno płakać po nim 

nie będą.

Od   nóg   buchnął   na   mnie   żar   i   momentalnie 

wygasł.

Co oni, zabić mnie chcą?

- Płakać? - powiedział komisarz ze śmiechem. - 

Też   by   nie   mieli   co   robić.   Zresztą   czy   tacy   czują   co? 

Przecież to jak robactwo...

—Coraz   więcej   go,   panie  komisarzu,   nie  uważa 

pan?

—Więcej,   nie   więcej,   ale   trzeba   trzymać   w 

karbach, bo jak by tak popuścić, to pokazaliby...

—O, jeszcze jak, bo jeśli już taki porywa się na co, 

to stary...

-’   Spokojna   głowa,   panie   sekwestratorze   - 

przerwał mu komisarz - bo mamy sposób na to, żeby nie 

tylko takiemu umeblować, jak się należy, w głowie, ale i 

staremu,   nie   wie   pan   o   tym?   -   i   wyciągnął   rękę   do 

sekwestratora. - Proszę, niech pan jutro wpadnie, będzie 

kasjerka, to wypłaci panu tę przyobiecaną nagrodę, no. i 

zobaczy   pan   swoje   znalezisko.   Ciekawym,   czy   je   pan 

pozna.

Tak   bardzo   je   pan   zmieni?   -   zaśmiał   się 

sekwestrator.

—Ja? Ależ! Sam się zmieni, ja mu tylko udzielę 

pewnej malej lekcji...

Lekcji? - pomyślałem. - Co za lekcji? Uczyć mnie 

będzie chciał? To dlaczego przedtem mówili, że płakać po 

mnie  nikt   nie   będzie?   Nie   inaczej,   tylko  ta  lekcja   -  to 

będzie bicie, z którego albo wcale nie wyjdę, albo kaleką. 

Ot,   tom   się   dowojował,   tom   sobie   skroił   portki

 

raz   na 

zawsze, na całe życie!

Miałem   rację,   bo   ledwo   się   zamknęły   drzwi   za 

sekwestratorem, komisarz odpasał sobie od spodni gruby, 

z surowego rzemienia pas.

background image

- Toś ty, szczeniaku? - powiedział takim głosem,

background image

jak by mi groził. - Toś ty? A ja zawsze przez 

ciebie mam mieć kłopoty? Kładź się! - ryknął.

Stanął   mi   przed   oczami   obraz   pociętego   tyłka 

Rożnika i zamiast się położyć, rzuciłem spojrzeniem to 

tu, to tam - jak się ratować? Gdzie uciekać? A komisarz 

już   sunie   w   moje   stronę,   powoli,   ciężko   -   widocznie 

przez ten tłuszcz, jakiego najwięcej dźwigał na swoim 

brzuchu;   w   odruchu   samoobrony   skuliłem   się,   ale 

kiedym zobaczył, że ręka z pasem podrywa się do góry, 

strach   przed   biciem   dodał   mi   sił,   dodał   mi   jakiejś 

straceńczej odwagi - i - masz, draniu! - z całej mocy 

harat go w sam środek wypiętego do przodu kałduna. Bo 

jak   już   mam   nie   wyjść   z   tego   pokoju,   to   niech 

przynajmniej   i   tutaj   pozostawię   po   sobie   jakieś 

wspomnienie.

Posłyszałem   jęk   i   -   o   cudzie   -   zaraz   po   nim 

komisarz  zwalił  się na podłogę zupełnie jak nieżywy. 

Widocznie za ‘mocno go trzasnąłem i omdlał, ale czyż 

dla mnie nie było to wybawieniem? Wprost więc jak na 

skrzydłach - do drzwi, naciskam klamkę i już jestem w 

drugim   pokoju,   zupełnie   pustym.   Proste   ławki   pod 

ścianami, kilka krzeseł, pośrodku duży stół, a na nim - co 

to?   Mój   węzełek?   Naprawdę   mój   węzełek?   Że   go 

sekwestrator   nie   przyniósł,   tego   byłem   najpewniejszy, 

czyżby więc który z chłopów? Kto by to jednak nie był, 

uczynił   najpiękniej,   jak   tylko   mógł   uczynić:   uratował 

mnie   przed   głodem   przez   najbliższe   dwa   dni   co 

najmniej. A więc pod pachę go - i hajda w drogę, ale 

niespodzianie otwierają się drzwi, wychodzące na ulicę, i 

staje w nich policjant. Na szczęście nie był to Piwko z 

pianką ani też jego towarzysz. A że nie widział, jak mnie 

tutaj przy transportowano, spojrzał na mnie koso i jak nie 

huknie:

—A ty tu co?...

—Nic, nic, proszę pana... ja po prośbie...

background image

- To ja ci tu zaraz dam „po prośbie”! Won stąd, 

psiakrew, won! - i z całej siły szarpnął drzwi do siebie, 

że aż odbiły się od ściany.

Gdybym   naprawdę   przyszedł   tutaj   żebrać, 

głodny, na pewno bym się rozpłakał, ale kiedy moim 

zbawieniem   była   ucieczka   stąd,   i   to   jaka   ucieczka!   - 

szurnąłem do przodu, a potem prosto na ulicę.

background image

                                                           ROZDZIAŁ  

DWUDZIESTA PIERWSZY

Wóz szczęścia i moja jazda w nieznane, która się 

nagle kończy, bo nade mną niebo, a przede mną wielka 

niewiadoma

Do rynku, na którym kotłował się jeszcze tłok 

jarmarczny, miałem zaledwie   sto  metrów, szybkom je 

więc przebył, niemal lotem ptaka, i od razu zanurzam się 

w   największą   ciżbę   ludzką,   potem   pakuję   się   między 

wozy,   bo  jeżeli   na  jednym  z  nich   nie  znajdę  jakiego 

schronu, to nigdzie więcej.

Wozów jak wozów - cała masa! Jedne biedne, 

inne   bogate,   ale   prawie   wszystkie   puste,   nie   licząc 

siedzeń,   przeważnie   ze   słomy.   Oczywiście   mowy   nie 

było, żebym się wsunął pod takie siedzenie, tu trzeba 

było   jakichś   skrzyń,   pak,   beczek,   między   którymi 

miałbym idealną kryjówkę, lecz tego ani na lekarstwo.

Ale na którymś tam z kolei widzę naraz całą górę 

długiej, szuwarowatej trawy. A czy pod nią nie mogę się 

schować? Przecież konie, jakieś dwa wychudzone siwki, 

stoją   nad   nią,   jak   by   się   do   niej   modliły,   gospodarz, 

kiedy przyjdzie, też nie będzie w niej gmerał, bo w jakim 

celu   miałby   to   robić?   A   więc?   Jeden   skok   do   wozu, 

potem na koło - i już wsuwam się pod trawę niczym kret. 

No, gdzie jak gdzie, ale tutaj ‘na pewno nikt mnie nie 

znajdzie - ani policjant, ani sekwestrator, bo komu by 

przyszło do głowy, że ja akurat na tym wozie mogę być 

ukryty?

Chociaż cały jestem skulony, zwinięty w kłębek 

jak jeż, żeby mi przypadkiem nie wystawały nogi spod 

trawy, czuję się, jak bym się raptem znalazł w siódmym 

niebie, no, bo jeszcze by nie? Przecież nie tylko skórę 

uratowałem przed biciem, ale kto wie, może i życie? Bo 

background image

czy nie mówiono, że płakać po mnie nikt nie będzie? Nie 

inaczej, tylko zabić mnie chciał ten grubas, to teraz ma! 

Na pewno leży jeszcze na podłodze albo się trzyma za to 

wstrętne swoje brzuszysko i jęczy wniebogłosy. Niech 

jęczy,   niech   leży!   Gdybym   był   i   sekwestratorowi   tak 

zrobił, byłaby teraz para, ale przecież może mi jeszcze 

kiedy wpadnie  w  ręce,  a  wtedy  - tak  samo  go! Albo 

jeszcze gorzej, cackać się z nim nie będę, jak wtedy w 

lesie. I z komisarzem, i z policjantami, bo co dla nich 

taki jak ja? Robak albo jeszcze mniej... Dam ja im więc 

tego robaka, jak tylko dorosnę, tak dam, że do śmierci 

mnie chyba nie zapomną - postanawiam naraz i prawie 

momentalnie zamieniam się cały w słuch, bo do mojego 

wozu zbliżają się czyjeś kroki. Na szczęście nie są to 

kroki ani sekwestratora, ani policjantów, ale tylko dwóch 

kobiet, z których jedna żali się, że ją oszukano i zamiast 

5 metrów surówki, odmierzono jej 4,90.

—A nie mogliście kazać, żeby wam jeszcze raz 

przemierzyła? - powiada druga.

Kazałam, juści, że kazałam, ale co z tego? Jak 

mierzyła,   to   tak,   owak   robiła   rękami,   jak   by 

łapała powietrze. Wiadomo, ręce ma lekkie, nie 

wyrobione, nie to, co nasze, a oszukaństwo to ich 

chleb. Z tego, juchy, żyją. Przecie chłopa każdy 

patrzy - to skubnąć, to zarwać,  jak by mu się 

wszystko   samo   rodziło.   Ech!   -   wzdycha 

markotnie.

A tak, tak jest, moja kumo, a nie inaczej, taki 

czas... Bo i ten tani Jakub! Cudnościami mami, a 

jak daje, to nie wiadomo co, same lichoty, że i 

tych paru groszy szkoda.

—Komu, jak komu, ale jemu nie zazdrośćcie...

Ale już są daleko ode mnie i jeszcze chwila, dwie

background image

i nic nie słyszę. Krótko jednak trwa to milczenie, 

bo oto z przeciwnej strony zbliżają się czyjeś kroki, z 

pewnością   chłopskie,   bo   chodnik   aż   dudni   pod   nimi. 

Nagle kurczę się odruchowo, bo dolatuje mnie:

—O chłopaka pytają?

—Aha - pada odpowiedź.

—A cóż to znowu? Chłopak, taki mały smród, 

zawinił im w czym? Ukradł co, czy jak?

—Nie   wiem,   jedni   gadają,   że   ukradł,   inni,   że 

kogoś  tam spalił, a jakaś kobieta mówiła, - że 

strzelał z karabinu do samego policjanta...

O!   -   wykrzyknął   chłop   i   więcej   ani   słowa. 

Zresztą choćby i powiedział  coś więcej, tobym 

nic nie dosłyszał, bo echo ich kroków jest już tak 

ciche, jak by szli po piaszczystej drodze, a nie po 

kamieniach.   Ale   niebawem   znów   czyjeś   kroki. 

Tym   razem   pojedyncze,   a   zmierzają   prosto   do 

mojego   wozu,  jak   by  dla   tego   kogoś   tylko   on 

istniał.   Czy   nie   gospodarz?   Ależ   tak,   bo   staje 

przy koniach, poprawia na nich uprząż, coś pod 

nosem   mruczy   i   nagle,   na   cały   głos,   ze 

śmiechem:

—Matka, tak żałowałaś trawy, a widzisz? Ani jej 

tknęły.

To   dobrze   -   odpowiada   kobieta   -   krowy 

zacedzić, co będą ją miały, bo nie takie wzgarne 

jak   te   twoje   koniki.   Ale   co   się   ty   tam   tak 

guzdrzesz?   Kończ   co   duchu   to   zaprzęganie   i 

jedziemy. Wystarczy mi i miasta, i sprawunków.

- Na długo? - zaśmiał się w głos. - Na tydzień? 

Kobieta burknęła coś pod nosem, ale któreś z nich

już się gramoliło na wóz, nim usadowiło się na 

siedzeniu,   chwilę   gmerało   w   trawie,   może   czego 

szukało? - i znów słyszę męski głos:

—Chciałaś brać ze sobą chłopaka, a jak bym ci 

background image

był nie odradził, gdzie by był teraz? Na badaniu?

—Mojego by nie wzięli - odpowiedziała kobieta.

background image

-Twojego by nie wzięli! A masz na to dowód, że 

twój? Tamci, co ich pobrali, też chyba byli tacy jak twój, 

a poszli?

-   Jak   sprawdzą,   że   to   nie   ten,   co   go   szukają, 

żadnego trzymać nie będą.

-  Ale   zanim   to   zrobią,   ile   czasu   upłynie?   No, 

wio! -  trzepnął  batem po uprzęży końskiej i nareszcie 

zaturkotały koła po kamieniach rynku, a ja dopiero teraz 

mogłem  się   rozprężyć,   wyciągnąć   jak  należy.   Ale   im 

bardziej oddalałem się od rynku, a następnie – od miasta, 

tym większy ogarniał mnie smutek, bo jak wynikało z 

podsłuchanych   rozmów,   sytuacja   moja   była   bardzo   a 

bardzo kiepska. Przecież szukają mnie! A jak by mnie 

teraz capnęli w swoje rączki, to żegnaj zdrowie na całe 

lata, a życia nie mogliby mnie pozbawić?

I gdzie teraz iść, żeby do tego nie doszło? Na 

służbę? A czy wziąłby kto do siebie na służbę chłopaka, 

za   którym   chodzi   policja?   Zresztą   co   by   mi   to   dało, 

choćby mnie i kto wziął do tej służby? Za to więzienie - 

na pewno dużo, bo czy to nie jedyne miejsce, gdzie nikt 

by mnie nie odkrył? Przecież tam, jak słyszałem, poza 

więźniami   nikomu   więcej   nie   wolno   być,   nawet 

komendantowi policji czy komisarzowi! No, mnie, ma 

się rozumieć, od razu by wzięli do niego, niechbym im 

tylko  opowiedział,   com   nawyprawiał,   i   masz,  policjo, 

szukaj sobie wiatru w polu.

A jak by mi tam było, toby było, ale na pewno 

by mnie nie zakatrupili, może nawet ani ręki nikt by na 

mnie nie podniósł, a ponieważ jestem młody i chętny do 

nauki,   to   kto   wie,   może   by   mnie   i   uczono   czego? 

Książek tam chyba nie brak, a może i nauczyciel jaki 

jest? A ubranie i jedzenie na pewno by mi dali, bo o 

głodzie by mnie tam nie trzymano i proszę, źle by mi 

było?   W   końcu   by   się   jeszcze   tak   złożyło,   że   bym 

wyszedł stamtąd jakim uczonym albo fachowcem.

background image

I   spełniłyby   się   marzenia   ojca,   bo   kiedy   bym 

wreszcie wrócił do domu, to już nie byłbym taki jak on, 

czy ktoś inny od nas, ale miastowiec, ubrany elegancko, 

w   kamaszkach   i   w   kapeluszu,   a   na   powitanie 

podawałbym rękę jak prawdziwi panowie ze dworu...

Tymczasem   wóz   tak   wartko   toczył   się   gdzieś 

przed siebie, że tylko grzechotał pode mną. Wreszcie 

konie   sfolgowały.   Znajdowaliśmy   się   widocznie   na 

drodze   polnej,   bo   i   koła   szły   równo,   bez   żadnych 

wstrząsów.   Jeżeli   miałem   wracać   do   miasta,   do 

więzienia,   dalej   jechać   nie   mogłem,   szybko   się   więc 

wysunąłem spod trawy, potem, jak piskorz, przez kielnię 

- i skok! Ale żem się źle odbił od wozu, placnąłem na 

sam   środek   drogi,   aż   mi   w   krzyżach   coś   łupnęło.   A 

furman,   jak   głuchy,   ani   się   obejrzał   do   tyłu.   To   ci 

człowiek!

background image

                                                            ROZDZIAŁ 

DWUDZIESTY DRUGI

Las,   ale   bez   chojara.   Poręba,   dogorywające 

ognisko i nieznajomy. Dziwna rozmowa, która się staje 

początkiem całej książki. Ale niewiadoma wciąż przede 

mną, bom taki mały, głupiutki chłopaczek...

Był   już   przed   wieczerz.   Słońce,   przechylone 

mocno   na   zachodnią   stronę,   rzucało   długie   cienie. 

Jeszcze godzina, najwyżej dwie - i zapadnie wieczór, a ja 

nie tylko nie wiedziałem, gdzie spędzę zbliżającą się noc, 

ale nie wiedziałem, co w ogóle robić.

Chociaż   czułem   głód,   nie   rozwiązywałem 

węzełka. Usiadłszy gdzieś na przykopie, pod krzakiem 

dzikiej róży, popadłem w stan, w którym najchętniej bym 

umarł, bo na co mi było dalej żyć? Żeby wpaść w ręce 

moich prześladowców? Zresztą choćbym i nie wpadł w 

ich   ręce,   choćby   mi   się   udało   uniknąć   kary,   co   mnie 

wesołego czekało? Dlatego czy można się jeszcze wahać 

z tym więzieniem?

Nagle,   sam   nie   wiem   dlaczego,   porwał   mnie 

płacz   i   długo,   długo   płakałem,   potem   wytarłem   sobie 

oczy rękawem kapoty, wstałem i cóż, ruszyłem w stronę 

miasta, do tego więzienia. Niech się dzieje co chce! Ale 

po kilkudziesięciu krokach przyszło mi naraz do głowy - 

czy   warto   iść   teraz   do   miasta?   Przecież   jak   zajdę   do 

niego, będzie już noc, w najlepszym razie późny wieczór, 

a czy przyjmą mnie do więzienia o tak późnej porze? 

Naczelnik na pewno będzie już spał, urzędnicy chyba też 

- i rad nierad, siedź, czekaj do rana, ale gdzie? W którym 

miejscu,   żeby   mnie   nie   złapała   policja?   Przecież   w 

mieście to nie na wsi, tam ani stodół, ani siana, dlatego 

czy nie będzie najlepiej, jak prześpię się gdzieś na polu, 

w pierwszej lepszej bruździe? Albo po prostu pójdę do 

background image

lasu i tam sobie wyszukam jakiego chojara. A ten las, 

osnuty sinawą mgłą. przed wieczoru, proszę, tylko ręką 

do niego sięgnąć, najwyżej za pół godziny powinienem 

już w nim być.

Tak,   to   będzie   najlepsze   -   zdecydowałem   i   od 

razu   puściłem   się   w   tym   kierunku   nie   bardzo   się 

trzymając  ścieżek,  żeby  sobie  skrócić  drogę.  Mimo to 

dopiero po trzeciej pół godzinie, kiedy już brał na dobre 

wieczór,   dowlokłem   się   do   tego   lasu   -   zmachany, 

zziajany, wprost z duszą na ramieniu. A tak widział mi 

się on bliski!

Z wyszukaniem chojara też nie było tak łatwo, 

jak mi się wydawało. Bo najpierw, zaraz z brzegu lasu - 

gęstwa   świerków,   jeszcze   zupełnie   młodych,   potem 

jakieś drągowate cienkusze, a grubych starych drzew - 

ani na lekarstwo.

Zawracać na pola nie bardzo mi się chciało, bo co 

spanie w lesie, to nie pod gołym niebem w bruździe jak 

zając - i choć zmierzch na dobre już zapadł, wszyłem się 

między   tę   drobnicę.   Bo   co   było   innego   robić? 

Oczywiście   dość   szybko   straciłem   kierunek,   nie 

wiedziałem, ani z której strony przyszedłem, ani w którą 

przedzieram   się.   A  dookół,   ki   licho,   wciąż   jedno  i   to 

samo - rzadzizna! Kiedy więc wyrosła nagle przede mną 

ściana świerkowego gąszczu, wprost z radością dałem w 

niego nura. Nareszcie jakaś odmiana!

Ale i tu jak na złość nic z tego chojara. Duktem, 

niby tunelem, sznuruję więc dalej i dalej i po długim, 

długim czasie otwiera się przede mną wolna przestrzeń, 

uderza mi w twarz świeże powietrze, ale przesycone tak 

bardzo  wonią żywicy i  trocin,  jak bym  się  znalazł  na 

podwórzu tartacznym.

background image

Stoję na skraju świerkowiny i wskroś mroku ślepię 

to tu, to tam - żadnej budowli nigdzie ani znaku. Za to 

jakaż   chmara   jako   tako   widocznych   łbów   po   ściętych 

drzewach, a między nimi jeden sąg obok drugiego.  To 

było   jasne   -   miałem   przed   sobą   porębę,   mogłem   więc 

sobie teraz powiedzieć, żem nareszcie u celu, bo gdzie 

poręba,  tam i  chojaki,  zresztą  korony  ich,  rozgałęzione 

szeroko,   wyraźnie   było   widać   na   tle   nieba.   Przed 

wdarciem  się  na jeden  z  nich  trzeba było  sobie  trochę 

wypocząć, przede wszystkim jednak coś zjeść, zmierzam 

więc do najbliższego, dość sporawego łba pniaka, żeby na 

nim usiąść i nagle - stop! Staję jak wrośnięty w ziemię, bo 

oto  dostrzegam  przed  sobą  dogorywające  ognisko,   a w 

odległości dwóch kroków od niego siedzi oparty o bok 

budy   z   gałęzi   choiny   jakiś   człowiek.   Z   pewnością 

drzemał, bo wcale się nie poruszał.

Tom wpadł! - pomyślałem odruchowo, mimo to 

ruszyłem do niego, już choćby przez samą ciekawość, kto 

to taki. Po chwili zobaczyłem dawno nie goloną twarz, a 

spod   mocno   postrzępionego   kaszkietu   kilka   pasemek 

szarych, spopielały eh włosów. Nieznajomy miał na sobie 

grubą,   bajową   kapotę,   na   nogach   krypce.   Obok   leżała 

siekiera,   jakieś   zawiniątko   i   manierka   wojskowa. 

Uciekać? Ale dlaczego? Przecież człowiek ten na pewno 

mnie nie znał, może nawet o mnie nie słyszał, zamiast 

więc uciekać, zrobię najlepiej, jak tutaj zostanę, bo buda 

nawet niczego sobie, jak by mi tak poszło dobrze, to kto 

wie, może bym w niej i przenocował? A byłoby mi tu na 

pewno o wiele lepiej spać, aniżeli na najlepszym nawet 

drzewie.

- Już wiem, co zrobię - mówię sobie. - Zajmę się 

ogniskiem,   żeby   nie   wygasło,   to   powinno   mu   się 

spodobać...

Chwytam   garść   drobnych   gałęzi   i   rzucam   na 

ogień.

background image

Buchnął kłąb dymu, a niebawem przez igliwie 

wystrzela płomień, który już bez przerwy prawie buzuje, 

bom nie żałował paliwa. A nieznajomy ani się poruszy, 

dopiero kiedy mu przygrzało na dobre, podrywa głową 

do góry, a zobaczywszy mnie, od razu pyta, zaskoczony 

nie byle jak moim widokiem:

—A ty skąd?...

—Już   wygasło   -   bąkam   w   odpowiedzi   i 

wskazuję  ręką na  ognisko,  ale   nieznajomy  nie 

daje   się   zmylić   i   znów   swoje,   a   ostrzej   niż 

wpierw.

—Nie gadaj mi, że wygasło, czy nie wygasło, a 

mów   jasno,   skąd   się   tu   wziąłeś?   Pobłądziłeś, 

czyś z domu uciekł, he?

—Nie uciekłem, ale... ale ja do służby, nie mam 

ojców... - nakręcam starą katarynkę, bo to było 

najlepsze, przecież już wypróbowane.

- Do służby? - powtórzył. - A ojcowie nie żyją? 

Mizerny jesteś, nie ma co, prawie skóra i kości, widać, 

mówisz prawdę, przy ojcach tak byś nie wyglądał...

- Az nauką jak? - pada nagle. - Nie chodzisz do 

szkoły? Przerwałeś?

-  Tak   -   odpowiadam   cicho,   prawie   szeptem. 

Nieznajomy   chwilę   mi   się   jeszcze   przyglądał,   jak   by 

mnie   taksował   -   wzrokiem,   potem   naraz   sięgnął   do 

zawiniątka i wyjął z niego kawałek chleba.

—Masz - powiedział, podając mi go - boś chyba 

głodny, co?

—Tak,  głodnym, ale czekajcie  - powiedziałem 

żywo - ja tu mam... byłem w mieście i udało mi 

się...

—Ukraść? - poderwał się. - To więcej żebyś mi 

tego nie robił, rozumiesz? Bo raz ukradniesz, a 

sto razy.za to zapłacisz. Ale kiedy już masz, to 

dawaj,   pokaż,   co   tam   jest.   Cóż   to,   kiszka?   - 

background image

zdziwił się. - Ser? A nawet chałka?

Odruchowo   wyciągnął   rękę,   zaraz   ją   jednak 

cofnął.

background image

—Nie, to dla ciebie - powiedział. - Taki mały 

pędrak   musi   dobrze   jeść,   żeby   przybierał   na 

siłach. Zresztą ja mam co...

—To wasze jutro będziemy jeść, a teraz to, moje. 

Dobrze?

—Ano - odrzekł - jak już tak chcesz, to dawaj, 

ale   samą   kiszkę.   Ser   odłóż   na   jutro,   a   chałka 

będzie   dla   ciebie.   To   nie   jedzenie   dla   mnie, 

prawie jak ślina.

Zrobiłem, jak powiedział, a potem tak wyszło, że 

cały   ser   i   chałka   powędrowały   z   powrotem   do 

zawiniątka,   bo   wystarczyła   nam   kiszka   z   chlebem.   A 

smakowała   mi!   Smakowała   nie   mniej   i   mojemu 

kompanowi,   bo   połknął   ją   nie   wiadomo  kiedy,   nawet 

skóry z niej nie ściągał. Potem, kiedy wytarł sobie usta 

rękawem kapoty, powiedział:

- Toś, synu, sam, sierota, jak mówią. I nie miałeś 

na kogo popaść, tylko akurat na mnie, to ci los garbaty! 

Tak, tak, garbaty los, bo ty nie masz nic, a ja dwa białe, a 

trzecie   jak   śnieg.   A   takie   dwie   biedy   razem...   Jak 

myślisz, dobre to?

background image

—Nie   wiem,   ale   chciałbym   tu,   przy   was. 

Stróżem tu jesteście czy jak?

—Widzę, synku, żeś przemyślny, umiesz trafiać, 

jak trzeba. Tak, stróżem tu jestem. No, gajowy 

też tu zachodzi, ale rzadko, a ja tu niby z urzędu 

i   noc   w   noc   wartuję,   żeby   kto   nie   wywiózł 

jakiego   kawałka   czy   gałęzi.   Bo   jak   by   ci 

powiedzieć,   ten   las   zakupił   jeden   taki   Żyd, 

Rozenblum się nazywa, i tnie go teraz, rąbie za 

krajem. Czas na to, nie czas, ale co robić, jak tak 

chce? Widać ma w tym interes...

—To ja będę razem z wami!

—Ze   mną!   -   powtórzył   i   zamilkł,   jak   by   się 

zastanawiał, co ma mi powiedzieć.

,- A nie okradniesz mnie? - pyta niespodzianie. - 

Bo taki przemyśleniec, to wiesz, jak jest. Możeś ty licho 

wie skąd... - i szybko dodaje: - U mnie tu bogactw tyle, 

co kot napłakał, ale i tej manierki byłoby mi szkoda - i 

popchnął ją butem przed siebie.

—Ani   palcem   niczego   wam   nie   tknę!   - 

zawołałem.   -   Na   Boga   się   mogę   sprawić,   na 

wszystkich świętych!

—Dzisiaj   się   sprawisz   -   odparł   -   jutro   swoje 

zrobisz. No, dobra, zostań, ale jak bym tylko co 

zobaczył...   won   od   razu.   I   nie   myśl   sobie,   że 

darmo   będziesz   chleb   jadł   u   mnie,   o   nie, 

kochasiu. Tak dobrze to nie będzie. Może przy 

gałęziach, może przy czym innym, a coś tam na 

pewno wykombinuję dla ciebie. A na zimę... Ale 

do zimy jeszcze daleko.

—Tak, daleko - przytwierdziłem chyba dlatego, 

żeby   coś   powiedzieć.   -   Do   tego   czasu   różnie 

może być - i jak by mnie sam diabeł podkusił, 

spytałem nagle: - A policjanty tu nie zachodzą?

- O, bratku! - zawołał. - Policjantów się boisz? 

background image

Cóż to, szukają cię już? - i złapał mnie za rękę, zajrzał w 

oczy.

background image

—A   jak   wam   wszystko  opowiem,  nie   wygonicie 

mnie od siebie?

—Gadaj! - rozkazał krótko.

Jakże mi ciężko było zacząć! Co otworzyłem usta, zaraz je 

zamykałem z powrotem, bo kto to widział, żebym mu 

opowiadał wszystko! Co 

za licho mnie spowodowało z tymi policjantami! Ale jeżeli 

ten człowiek ulitował się nade mną i chce mnie przygarnąć 

do siebie, to czy nie 

powinien znać całego mojego życia? Już choćby dlatego, 

żeby mnie potem obronił przed kim, jak zajdzie potrzeba? 

Bo o to, żeby mnie wygonił od siebie, to się chyba nie 

potrzebuję bać. Zresztą wygoni - trudno, ale policji na 

pewno mnie nie wyda, do księdza nie zaprowadzi, tego 

mogłem być pewny, dlatego co szkodzi popróbować?

—Tyłeś   nabroił,   że   nie   wiesz,   z   którego   końca 

zacząć? - spytał.

—E, wiem - odparłem - ale jakoś tak nie idzie...

To zaraz, pomogę ci, żeby lepiej poszło. Wal za 

mną: wisus był ze mnie... Dobre? - zaśmiał się.

—Dobre,   bo   tak   jest,   wisus   był   ze   mnie...   - 

odrzekłem   z   wolna   i   słowo   po   słowie 

poprowadziłem   dalej   swoją   opowieść   o   moim 

życiu,   którą   kiedyś,   kiedyś,   jeszcze   raz   miałem 

przeżywać «na nowo.

Ognisko   wygasło   zupełnie,   dookół   stała   coraz 

głębsza noc, rozjaśniona jako tako odblaskiem księżyca, a 

ja wciąż opowiadałem. Jasne, że piąte przez dziesiąte, co z 

grubsza. Wreszcie dobiłem do końca, a stróż zawołał:

- No i powiedz teraz, nie miałem racji? Huncwot z 

ciebie,   dubelt   huncwot!   Bo   kto   widział   zaczynać  1  

księdzem,   z   dworem,   z   sekwestratorem,   policją   nawet? 

Ech, chłopaku, chłopaku, niedobrze... A żeś tego i tamtego 

na dudka wystrychnął, to jeszcze gorzej dla

background image

ciebie, bo myślisz, darują ci to? Już cię ścigają, 

szu-

—Pomożecie   mi?   -   spytałem   i   cały   wprost 

zamarłem w oczekiwaniu na jego odpowiedź.

—A co, może mam cię wygonić od siebie, żebyś 

gdzie skapł? Bo gdzie byś ty teraz poszedł? Kto 

by   ci   dał   jakieś   zachylenie?   A   zechciałbyś 

wrócić do domu, to jeszcze gorzej, bo w takieś 

błoto   wlazł,   pędraku,   że   niech   to!...   Ja   też 

miałem chłopaka - powiedział po chwili, prawie 

szeptem - ale był inny, spokojny, skromny... Ale 

to może przez chorobę, co go w końcu wzięła, a 

zaraz   za   nim,   chyba   z   żałości,   poszła   jego 

matka...

Nie   rozumiejąc,   że   w   tej   chwili   przeżywał 

bardzo   smutne,   bolesne   wspomnienie,   bąknąłem,   jak 

bym się chciał usprawiedliwić:

—Nie wiedziałem, że tak będzie... Tak źle...

—Dużo się robi złego, jak się nie wie, co się 

robi.   I   dla   siebie,   i   dla   obcych   -   odrzekł 

spokojnie.

—Ale wy mi darujecie?

—Ja   ci   nie   mam   co   ani   darować,   ani   nie 

darować.   Ale   na   przyszłość   masz   być   inny,   i 

będziesz inny, bo jak powiedziałem, znalazła się 

dla mnie robota, to znajdzie się i dla ciebie, a 

oprócz   tego   postaram   ci   się   o   jakieś   książki, 

kiedy już tak bardzo palisz się do nich. Poproszę 

o nie tego Rozenblunia. Bogaty, bo bogaty, ale 

wydaje   się   porządny,   uczynny,   to   może   ci   da 

jakieś   stare   książki,   co   już   jego   dzieciom 

niepotrzebne. Zresztą to i dla mnie będzie dobre, 

jak   mi   co   czasami   poczytasz,   bo   lubię   różne 

takie...

Tak skończył się pierwszy rozdział mego życia, 

background image

rozdział bezfrasobliwego bisurmanienia się, a zaczął się 

drugi,   w   którym   prawie   zupełnie   miałem   nie   znać 

uśmiechu, radości. Pragnąłem iść do szkoły, uczyć się, 

od chwili opuszczenia domu już byłem, jak się okazało, 

w szkole, choć wcale sobie nie zdawałem z tego sprawy. 

Ale jeżeli tamta szkoła byłaby zrobiła ze mnie „pana”, ta 

miała uczynić ze mnie jednego z tych, którzy marzenie 

ojca   o   tym   „nowym   porządku”   mieli   wprowadzić   w 

czyn.

Ale   żeby   się   tak   stało,   trzeba   było   tego 

wszystkiego, com zrobił, przede wszystkim jednak tej 

wojny z księdzem, policją i dworem. Po wielu, wielu 

latach miałem ją wygrać, ale wtedy, tej nocy, kiedym już 

leżał na pryczy zbitej z prostych, sosnowych palików, 

jakże się jej bałem!

Zapatrzony w mrok, ścielący się ponad porębą, 

wprost drżałem na myśl o tym, co będzie ze mną, co 

mnie czeka jutro, pojutrze? A jeżeli się policja o mnie 

dowie, co wtedy? A jakież byłoby nieszczęście, gdyby 

mi przyszło i stąd jeszcze uciekać! Ale może nie dojdzie 

do tego? Może się uratuję?

I   do   małego   mojego   serca,   szarpanego 

niepokojem i wątpliwościami, wstąpiła maleńka otucha, 

a   zaraz   potem   posłyszałem   nadchodzącego   stróża. 

Wracał z obchodu poręby, bo coś mu się zwidziało, że 

ktoś tam po niej łazi.

Chwilę   postał   przed   ogniskiem,   rzucił   kilka 

gałązek na ogień i ruszył w głąb budy, w stronę pryczy. 

Usiadł na niej i długo się nie ruszał ani nic nie mówił. 

Nagłe pochylił się nade mną i poczułem jego rękę na 

mojej głowie. Wyszeptał:

- Twarde go czeka życie, gorzkie! Przezwali go 

ancykrystem, a to taka bidulka, taka mizerota. W świat 

wyruszył,   żeby   co,   zdobyć   go?   To   ci!...   -   chwila 

milczenia,   potem   znów:   -   Naprawdę   trzeba   mu   się 

background image

postarać   o   jakie   książki,   niech   ma.   Bisurman,   bo 

bisurman, ale jak to ładnie postąpił z tą kobietą? Widać - 

serce   złote,   to  może   i   mnie  tak...   I  mnie  się   odpłaci 

kiedy,  na moje stare lata,  jak  mu co dobrego  okażę? 

Zresztą   odpłaci,   nie   odpłaci,   a   ‘trzeba   się   nim 

zaopiekować, żeby się toto nie zmarnowało, nie skapło. 

Przeciem człowiek, nie zwierz.

Chwilę jeszcze posiedział na mojej pryczy, coś 

tam sobie rozważając a medytując, potem wstał, pokręcił 

się trochę po budzie i wyszedł.

Długo patrzyłem za nim. Tak, to było już pewne; 

los mój nareszcie się odmienił, na dobre się odmienił za 

sprawą tego oto człowieka, obcego człowieka. I raptem 

poczułem   do   niego   wielką   miłość,   stał   mi   się   drogi, 

bliski, zupełnie jak ojciec.

Kiedy mi znikł z oczu, stanął mi niespodzianie w 

myślach mój prawdziwy ojciec i tak bardzo zatęskniłem 

za nim, że nie wiem, co bym dał, żeby go zobaczyć. 

Potem matka, nawet babka... Kochałem ich, w tej chwili 

może   nawet   mocniej   niż   kiedykolwiek,   cóż   jednak   z 

tego, skoro byłem tak daleko od nich i nie wiedziałem, 

kiedy ich znów zobaczę. A może już nigdy?

Niebawem przypomniała mi się i Kaśka. Żal mi 

jej było, ale czy ja, czy naprawdę ja byłem winien jej 

niedoli? Choćbym więc i wrócił teraz do wsi i całą winę 

wziął na siebie, czy to by jej co pomogło? Mnie by na 

pewno   pobili,   może   nawet   do   krwi,   alboby   i   coś 

gorszego mogli zrobić, a ja - swoją drogą! Bo to nie tak 

łatwo   z   przesądami   i   zabobonną   wiarą   takiego 

Łaziebnika. A ilu ich we wsi? Co innego, gdybym był 

duży.   Ale   też!   Przecie   Rożnik   jest   duży,   wygarnia 

ludziom prawdę - i co? Tu się powinno inaczej, zupełnie 

inaczej... Ale jak inaczej - ani pojęcia nie miałem, bo 

skąd? Ja, taki mały, głupiutki chłopaczek?

A nad porębą wciąż stała noc.

background image

„KB”