JÓZEF MORTON
Wielkie Przygody Małego Ancykrysta
„KB”
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Od rzemyczka - do koniczka
od małej psoty - do Franca i czegoś więcej,
czyli inaczej: moja kariera wisusa
Wisus był ze mnie, ale czy w wieku między dwunastym a piętnastym rokiem życia można nie być wisusem? Zwłaszcza kiedy sprzyjają temu warunki? A ja warunki miałem wprost idealne, żeby po całych dniach psioczyć i płatać różne figle, bo opiekę nade mną sprawowała właściwie tylko babka, częściej zajęta swoim różańcem aniżeli czymkolwiek innym, a ojciec i matka jak o świcie wychodzili z domu do roboty we dworze, to wracali dopiero późnym wieczorem, prawie zawsze tak zmęczeni, że ledwo mogli oddychać. Nie dziwota więc, że nic im się nie chciało, a najmniej - zawracać sobie głowę moją osobą. Ale ile razy przeskrobałem coś za bardzo, a ktoś ze wsi naskarżył na mnie przed ojcem, zaraz, ledwo się znalazł w izbie, przywoływał mnie do siebie, obejmował mocno swoimi wychudłymi ramionami i pytał:
- Coś tam zmajstrował? Przyznaj się.
Choć wiedziałem, że nie spotka mnie żadna kara, bo ojciec nigdy mnie jeszcze za nic nie zbił, bałem się mówić prawdę.
- Nic nie powiesz? - pytał ojciec po chwili.
W głosie jego nie było surowości. Była tylko miłość. Z taką samą miłością patrzyły na mnie jego oczy, z wielką, bezbrzeżną miłością do swego jedynaka, mimo to wciąż milczałem. W końcu, kiedy milczenie dłuższe stawało się wprost nie do wytrzymania, bąkałem:
- Ano, tatusiu...
I od słowa do słowa, a nieraz od sylaby do sylaby - przyznawałem się do wszystkiego.
Ojciec długo nie mówił nic. Patrzył na mnie smutnym, zdesperowanym wzrokiem.
Po coś to zrobił? - odzywał się w końcu. - Dlaczego z ciebie taki despetnik? Niedawno potłukłeś Agacie garnki, co się suszyły na sztachetach, potem strzechę na stodole u Jarmuły rozebrałeś, konie rozpętałeś... Dziecko, co za diabeł wlazł w ciebie?
Ja nie rozbierałem strzechy u Jarmuły...
A kto, jak nie ty? Przecież widzieli cię. W żywe oczy chcesz mi teraz kłamać? Wstydź się!
Znowu zwiesiłem głowę.
- Jak tak dalej będzie, to co z ciebie wyrośnie? Zbój? Łotr?
Nie przerywałem swojego milczenia, bo co w takiej chwili mogłem odpowiedzieć? A ojciec, nie wypuszczając mnie ze swoich ramion, mówił dalej:
Ten się skarży na ciebie, tamten się skarży na ciebie, na wsi przezywają cię jancykrystem, to już do końca ma tak być?
Nie, tatusiu...
Gadasz: nie, za każdym razem gadasz mi nie, a furt, bez przerwy jest jedno i to samo! - odpowiadał takim głosem, jakby wpadał w złość.
Boś go powinien choć raz położyć na pokładankę i wsolić mu parę pasów - judziła nieraz matka. - A ty się ceregielisz, żałujesz go, to i masz! Poczekaj jeszcze trochę - pogroziła jednego dnia - a na pewno wlezie ci na kark, jak nie będziesz go trzymał krótko. Jak się chce, żeby co z niego wyrosło, to trza bić, nie żałować ręki. Ale dziadowskie dziecko...
Ojciec spojrzał na matkę groźnie i wykrzyknął:
- To bij! Nie możesz? Albo nie umiesz? A mnie nie każ i nie ucz, co mam robić. Sam dobrze wiem.
Ani na moment nie spuszczałem oczu z matki, pewny, że zaraz doskoczy do mnie z kijem, ale po chwili znów odezwał się ojciec:
- Macie ją! Bicie jej w głowie! A to, że nie ma ani ubrania, ani butów, to ci nie w głowie? Przecież znowu całą zimę przesiedzi pod pierzynką albo na piecu, jak w zeszłym roku, nie wiesz o tym?
A do mnie:
- No, idź już. Ale pamiętaj sobie, że jak się nie poprawisz, oddam cię do jakiego terminu albo pójdziesz do miasta na służbę. Tam się nie będą z tobą cackać.
Ponieważ panicznie wprost bałem się tego terminu, a jeszcze bardziej - służby w mieście, chwytał mnie suchy płacz.
Już. się poprawię, tatusiu! - wołałem, gotów w takiej chwili nawet świętym zostać. - Nie oddawajcie mnie nigdzie!
No, pamiętaj! - ucinał ojciec krótko.
- A jak zapomni, to co? - uśmiechała się matka złośliwie. - Zbijesz go wtedy?
- Nie, tym razem nie zapomni - powiadał ojciec, choć bardzo wątpliwe, żeby wierzył w to, co mówił. Przecież mnie naprawdę tylko psoty były w głowie. Bo co miałem innego do roboty? Książek do czytania - żadnych - ani w szkole, ani u nikogo we wsi, a gry i zabawy z kolegami nie pociągały mnie, bo często dochodziło w nich do awantur, bijatyk. Przez to jedno i trzymać nawet z nikim nie chciałem, kolegować, wolałem być zawsze sam i wyprawiać różne psikusy, które dawały mi radość, uciechę i sprawiały, żem się czuł „kimś” we wsi, siłą, której niejeden się bał.
Ledwo więc minęła noc, a wraz z nią w pamięci ojca rozwiewało się „minione”, w moich myślach już się rodziło pytanie: komu i co? A na drugi czy trzeci dzień zaczynało się u kogoś strasznie dymić, bo komin okazał się zapchany gałęziami, u innego drzwi do domu były „na głucho” pozamykane i tak długo nikt nie mógł z niego wyjść, dopóki nie zlitowała się „jakaś dobra dusza”. A jeszcze u innego spokojnie mogli spać choćby do południa, bo okna, zasmarowane błotem, nie przepuszczały wcale światła i w izbie panowała bez przerwy noc... A paniczów ze dworu, Albina i Teosia, nie kto inny tylko ja nauczyłem wielu „pięknych” wyrażeń. To była chryja, że potem przez wiele, wiele dni zaśmiewałem się, aż mnie kolki brały.
Ale zacznę od początku, to jest od tego, że u nas we wsi był dwór, wielki, największy chyba ze wszystkich, jakie są na świecie. Pełno w nim służby, robotników, koni, krów całe stada, a pałac murowany, o wiele większy od kościoła i ładniejszy.
Żeby się zbliżyć do niego, trzeba było użyć jakiegoś podstępu, bo stał pośrodku ogromnego, oparkanionego ogrodu, a bramy, prowadzące do niego, były stale przez specjalnych stróżów dozorowane. Takim podstępem dla mnie było zrobienie podkopu pod ten parkan. Potem, ukryty w gęstych, wybujałych krzakach, swobodnie mogłem obserwować pałac i ludzi pałacowych, poubieranych czyściutko, odświętnie, jak by codziennie mieli niedzielę. Między nimi, ma się rozumieć, uwijali się i panicze.
Albin mógł mieć dziewięć lat, a Teoś - najwyżej dwanaście. Obaj byli ubrani w barwne, jaskrawe ubranka, jak lalki. Ale byli wcale nie jak lalki! Prawie po całych dniach bawili się, skakali przez sznur, grali w piłkę, strzelali z takiego małego karabinu do wróbli i jaskółek albo dosiadali kuców i jeździli po całym parku.
Jak urzeczony, oczarowany patrzyłem za nimi, a potem, sam nie wiem dlaczego, postanowiłem spłatać im jakiegoś figla, zabrudzić ich niedzielne, czyściutkie życie. I kiedy któregoś dnia, goniąc się, przebiegali obok mojej kryjówki, szybko wynurzyłem się z krzaka i zawołałem jak do dobrych znajomych:
- Witajcie!
Wcale się nie przestraszyli. Ale i nic mi nie odrzekli. Obaj spoglądali na mnie jak na coś śmiesznego, po chwili ten starszy podszedł do mnie i spytał, jak się dostałem do parku.
Żeby sobie z nich zakpić, powiedziałem:
Przefrunąłem.
Przefrunąłeś? - zdziwił się panicz. - Tak jak ptak?
Jak ptak - przytaknąłem serio.
To tam u was na wsi ludzie umieją fruwać?
U nas na wsi ludzie dużo umieją. To spryciarze.
Spryciarze? - powtórzył. - A co to jest „spryciarze”?
Spryciarze to po naszemu mądrzy ludzie.
Nagle przyszło mi na myśl, żeby nauczyć paniczów „chłopskiej mowy”, której na pewno nie rozumieją, bo nigdy jej nie słyszeli i mówiłem dalej:
Wykiwać się nikomu nie dadzą.
A co to jest „wykiwać”?
Skrzywdzić - odrzekłem i szybko, pospiesznie zacząłem sypać powiedzonkami, jakie mi tylko ślina na język przyniosła. Gogusie byli nimi zachwyceni, ubawieni i co chwila to jeden, to drugi zapytywał:
A co to jest „wypchać się”?
Nie chcieć - skłamałem jak z nut.
A co to jest „pocałuj konia pod ogon”?
Po naszemu: odejdź ode mnie.
A „wpadł jak śliwka w gnój”?
Nie udało się coś komuś.
A „rozmamłany”?
Bardzo ładnie wyglądający.
A „fujara”?
Od fujarki - piękny, zgrabny.
O, to zaraz powiem tatusiowi, że tatuś jest fujara - zawołał ucieszony Teoś.
- A ja do mamy - pospieszył Albin - że mama to rozmamłana beskurcyja.
- Bo beskurcyja - przypomniałem wyjaśniająco - znaczy:* bardzo kochany. Ale dosyć - uciąłem swoje wykłady. - Jutro więcej was nauczę. Teraz idźta chlać.
A co to jest „idźta chlać”?
Na kolację.
Dobrze, pójdziemy chlać - powiedział Teoś. - Ale przyfruniesz jeszcze jutro? - I naraz: Dlaczego ty nie wzbijasz się w powietrze, tylko chowasz się w krzaki?
Bo kiedy ja fruwam, nikt nie może na mnie patrzeć.
Jaka szkoda! - powiedział Albin niemal z płaczem. Potem może się i rozpłakał z żalu, że nie mógł mnie zobaczyć fruwającego, bo wygląd miał mazgajowaty, ale ja już byłem daleko od nich, a niebawem przekradałem się jak dziki królik przez podkop.
Byłem bardzo zadowolony, że mi się udało zawrzeć znajomość z paniczami, a jeszcze więcej, że będę ich uczył „chłopskiej mowy”.
- Czekajcież wy - mówiłem do siebie - nauczę ja was, takich rzeczy was nauczę, że nieprędko jeden z drugim mnie zapomnisz. Gogusie pałacowe, lalki!
I na następny dzień miałem przygotowany zasób specjalnych słów, wymyśliłem również niezgorszą zabawę dla moich nowych „przyjaciół”, na nieszczęście jednak
w chwili kiedy „przefruwałem” parkan, poczułem czyjąś rękę na plecach i posłyszałem okrzyk:
- Mam cię, wstrętna łobuza!
Momentalnie szarpnąłem się z całej mocy do tyłu i udało mi się wycofać z podkopu, ale ręka kamerdynera Franca, bo to on był, nie wypuszczała mojej kapoty. Kręciłem się jak wąż - na nic. Naraz poczułem pod palcami kawałek szkła. Chwyciłem go jako moją jedyną broń i udając, że Franc wyciąga mnie z podkopu, wysunąłem się z niego, twarzą jednak do ziemi, żeby mnie nie poznał, a potem - ciach! Ostrym, kantem szkła z butelki w rękę Franca. Franc krzyknął:
- Herr Gottl - i w tej samej chwili wypuścił mnie, a ja - w nogi!
Przez wiele, wiele dni potem myślałem nad sposobem zemszczenia się na kamerdynerze. I wymyśliłem.
Było akurat lato, ciepło. Wielu ciągnęło do rzeki kąpać się, któregoś dnia pociągnęło i Franca, na co czekałem specjalnie ukryty za krzakiem.
Kiedy się Franc rozebrał, podczołgałem się do jego ubrania, zabrałem co do szczegółu - i hajda z powrotem w krzaki.
Po jakimś czasie Franc miał dosyć kąpieli, wyszedł więc na brzeg i prosto do ubrania, a ubrania nie ma! Pewny, że się pomylił, skierował się w drugą stronę, potem zaczął biegać to tu, to tam, wykrzykując:
- Gdzie moja ubrania? Klajdung? Nie widziała kto? No, ludzia! - zawołał na cały głos - co wy? Bez uszawy, co nic nie mówić do mi?
Kto się wtedy kąpał w rzece, dopiero miał uciechę widząc biegającego po brzegu kościstego nagusa i wykrzykującego bez przerwy:
- Gdzie moja ubrania? Herr Gottl Jak ja teraz pójdę do jasny pan graf?
W końcu zmęczony, zrozpaczony, usiadł na brzegu, a ja? Zaśmiewałem się wprost słysząc takie cudaczne słowa. Ale że to nie mogło trwać wiecznie, wyskoczyłem z krzaka i zawołałem:
- Jest ubranie, klajdung!
Z jakąż radością rzucił się do mnie Franc. Ale kiedy odebrał ode mnie swoje rzeczy, długo mi się przyglądał, potem powiedział:
- Ja ciebie poznała. To ty, łobuza, uczyła panicze szkarada?
Pokazałem mu język i wykrzyknąłem:
- Wstrętny szwab!
Długo potem nie mogłem sobie darować, żem mu oddał ubranie. Niechby był wracał do pałacu nie ubrany.
Oto niektóre z moich psot, do których postanowiłem dołączyć nową, sobie na łzy, a diabłu na uciechę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Groźny Kozibródka w szkole, mnie się udaje zrobić
taką chryję, że ha! Na światło dzienne wychodzi Łaziebnik,
a ja znów przyrzekam poprawą
Wieś nasza była duża, dzieci chodziło do szkoły może z setkę, mimo to nauczyciel był tylko jeden, człowiek już starszy, mały grubas, z racji brody, jaką stale nosił, przezywany „kozibródka”.
Dziwny był z niego człowiek! Nigdy się do nas ani nie uśmiechnął, ani nie powiedział nawet dobrego słowa. Wciąż burczący, nachmurzony, zły i stale z linią w ręce.
Kiedy wchodził do klasy, dzieci momentalnie kuliły się w starych, rozchwierutanych ławkach, drżały i żadne nie miało odwagi popatrzeć w stronę Kozibródki, bo a nuż jego by najpierw wywołał do tablicy? A takiemu nieszczęśnikowi tak długo zadawał pytania, dopóki nie doszła do głosu linia, którą ileż dzieci dobrze znało! Długa, gruba, z akacji, do nagiego tyłka przylegała z głośnym mlaskaniem. Delikwent, trzymany mocno przez swoich kolegów - największych i najgroźniejszych dryblasów z całej klasy - wił się i wył z bólu, klasa z przerażenia była jak martwa, a Kozibródka bił.
- No, dosyć ma! - powiadał w końcu, zasapany. - Puszczajcie go. Teraz będzie już umiał tabliczkę mnożenia, nauczyłem go.
Taka pokładanka groziła również za słabe czytanie i niestaranne pismo. Nic bezkarnie nie uchodziło, bo nawet za byle pomyłkę w odpowiedzi płaciło się „łapą”. A Kozibródka wprost przepadał za tego rodzaju karą. Kiedy więc któreś z dzieci „zasłużyło” sobie na łapę, z prawdziwą wprost radością wołał: - Wyciągnij rękę! Winowajca dobrze wiedział, po co ma wyciągnąć tę rękę, zamiast więc podać ją do przodu, chował poza siebie, a często obydwie ręce wciskał do kieszeni. Wtedy Kozibródka z iskierkami gniewu w oczach chwytał swoją potężną dłonią malutką piąstkę, rozwierał ją i trzymając za końce palców, ciął w nią linią albo prętem „wiklakiem”. Za karę zaś, że się nie wyciągnęło ręki od razu, dostawało się dwie, trzy łapy więcej; albo wyskakiwały z ławek dryblasy - i „chodź, bratku, na pokładankę”, od której wolne były tylko dziewczyny. Za to łap to już im Kozibródka nie skąpił, żeby i one znały jego moc i drżały przed jego ręką.
Nie lubić go - to było mało. Jego należało nienawidzić i wiele dzieci naprawdę go nienawidziło, a niejedno życzyło mu nawet wszystkiego najgorszego, mimo że tylko dzięki takim metodom ten i ów nauczył się jako tako pisać i rachować, inaczej, co by tam znaczyła dla niego nauka! Zamiast chodzić do szkoły, bisurmaniłby się jeden z drugim, jak bisurmaniłem się ja, ale ja, na szczęście, miałem niezgorszą pamięć i bez pomocy linii „wchodził” mi olej do głowy. Sam Kozibródka mówił o mnie nieraz, że jestem zdolny i że gdybym był w mieście, to kto wie, czy nie wyrósłby ze mnie jaki tęgi „głowacz”. Ale że byłem synem fornala, czekało mnie jedno: to samo, czym żył mój ojciec - dworska służba. Być może dlatego coraz rzadziej ostatnio byłem wzywany do tablicy, za to coraz częściej - do różnych robót w niemałym gospodarstwie Kozibródki. Najwięcej czasu spędzałem w piwnicy, gdzie chodziłem po ziemniaki, które później trzeba było usiekać i zanieść świniom.
Całe pół dnia przeleniuchować - to była nie lada frajda dla wielu z klasy, ten i ów palił się do niej, a ja po prostu nienawidziłem tego i - pamiętam - długo, bardzo długo przemyśliwałem nad tym, jak się zemścić na Kozibródce. W końcu wykombinowałem niezgorszy nawet „figiel”: pościnam mu bzy w ogrodzie.
A bzy miał wspaniałe, ładniejsze aniżeli kwitły we dworze. Bukiety były duże, pełne, białe i ciemnopurpurowe, z odcieniem fioletowym. Kto raz na nie spojrzał, był nimi urzeczony, szczególnie młodzi, z których niejeden dużo by dał za to, żeby móc je choć powąchać, bo o ułamaniu najmniejszej gałązki mowy być nie mogło, w takim niedostępnym miejscu rosły; jeden bok ogrodzenia stanowił mur przykościelny, drugi - szkoła, a dwa pozostałe - wysokie sztachety.
Dla wielu mur ten oraz sztachety - to była zapora nie do przebycia, lecz nie dla mnie, com już nie po jednej kalenicy chodził nocą i niejedno drzewo zwiedził w poszukiwaniu ptasich jaj. Ponieważ jednak bzy zaczynały dopiero kwitnąć, nie osiągnęły jeszcze swojej pełni piękna, myśl pościnania ich odłożyłem na później, tym bardziej że nagle zachciało mi się zabawić w dzwonnika. Ot, ni stąd, ni zowąd naszła mnie taka chęć, która niebawem do tego stopnia opanowała moją wyobraźnię, że o niczym innym nie myślałem, tylko o tym.
- Jest już noc - mówiłem do siebie - ludzie szykują się do spania, a tu naraz wali wielki dzwon. Ogień? Nieszczęście jakie? Ten i tamten wyskoczy przed dom i dalej rozglądać się po świecie, pytać... Cóż za niezwykła chryja!
Ale wywołać tę chryję to była nie lada sztuka, bo klucze od dzwonnicy znajdowały się stale na plebanii. O wydostaniu ich stamtąd nie było mowy. I znów, jak przy wielu moich „kawałach”, trzeba było szukać sposobu.
Com się jednak nie nakombinował i nie nakręcił głową, nic z tego nie wychodziło. W końcu wybrałem się pod dzwonnicę, żeby ją dokładnie obejrzeć.
Był to wcale niemały budynek, cały zbity z grubych desek. Na wysokości trzech metrów czarne, przepaściste otwory - okna, po jednym z każdej strony. Drzwi duże, masywne, nabite olbrzymimi ćwiekami, roboty kowalskiej, nie do oderwania ani też wyważenia,
A gdyby tak podkopem? - przyszło mi do głowy.
Ale wystarczyło spojrzeć na ziemię - opokę, na jakiej stała dzwonnica, żeby od nowa zwiesić nos na kwintę.
Zapadał już lekki zmrok, czas było wracać do domu, a ja wciąż stałem oparty o mur przykościelny, z oczami wlepionymi w dzwonnicę. Naraz zobaczyłem - dziwne, że dopiero teraz - iż przy samej prawie dzwonnicy rośnie akacja. Wprawdzie młoda jeszcze, ale tak wysoka, że czubkiem swoim sięgała powyżej dachu. A na to, jak ją zbliżyć do okna, przez które prowadziła jedyna droga do środka, miałem już swoje sposoby. Wypróbowane, dobre sposoby!
- Hej, dobra nasza! - wykrzyknąłem i aż podskoczyłem sobie z radości, chociaż wspinanie się na kolczastą akację nie należało do przyjemności. Nazajutrz, kiedy się już na dobre ściemniło, znów tutaj przyszedłem, ale odpowiednio przygotowany. W kieszeni miałem mocny sznurek z przywiązanym doń hakiem, a nogi po-okręcałem sobie grubo szmatami. Dla większej pewności i bezpieczeństwa chwilę nadsłuchiwałem, czy kto nie nadchodzi, potem splunąłem zamaszyście w ręce i hajda, począłem się wspinać.
Drzewo początkowo znosiło spokojnie moje ruchy, potem zaczęło się chwiać i przeginać, a kiedy podciągnąłem się na wysokość okna, tak bardzo się naraz przechyliło w stronę przeciwną od dzwonnicy, że omal nie spadłem łbem na ziemię. Na szczęście nie trzeba się już było wspinać wyżej, wyciągnąłem więc sznurek z kieszeni. Jeden jego koniec miałem przywiązany do dziurki od guzika w marynarce, a drugi, ten z hakiem, rzuciłem w kierunku okna. Udało się? No, jeszcze by nie? Hak wpadł jak kula wprost do środka i teraz zacząłem ostrożnie, powolutku podciągać sznur. I tym razem się udało: hak zaczepił się o coś, możliwe nawet, że o gwóźdź. Oto co znaczyło mieć szczęście!
Chwilkę odpoczywałem dla nabrania sił - po czym, nie wypuszczając sznurka z ręki, dalej go zwijać, a ponieważ hak trzymał mocno, jak wbity w ścianę, razem więc z akacją przybliżałem się coraz bardziej do okna.
Nie wiadomo kiedy odległość z metrowej stała się półmetrową, potem dzieliło mnie od dzwonnicy tylko kilkadziesiąt centymetrów, może trzydzieści najwyżej, po paru minutach jeszcze mniej i naraz stop, ani jednego centymetra dalej. Nic dziwnego. Akacja bardziej była zgięta, niż można ją było zgiąć, a czubek jej już trzeszczał złowrogo. A mnie do brzegu okna brakowało - ile? Najwyżej dwa cale. O tę odległość musiałem się jeszcze przybliżyć. Całą siłą przyciągałem się więc dalej, choć w każdej chwili mogło mnie spotkać najgorsze. I to najgorsze stało się, nawet dość prędko, cały czubek akacji złamał się jak wyschła chabina, ale w ostatnim momencie, kiedy już leciałem w dół, udało mi się uchwycić okna, a ponieważ ręce miałem silne, muskularne, z łatwością podciągnąłem się do góry, a potem - skok i znajdowałem się na podłodze w dzwonnicy. Nareszcie! Uff! Ale i zmęczony byłem!
Sapałem głośno jak miech, ale gdzie bym ja teraz odpoczywał! Ani mi to w głowie było, bom ledwo zobaczył dzwon, na tle nieba w oknie widoczny zupełnie wyraźnie, już byłem przy nim. Cóż za olbrzymie dzwonisko, no, no, no! Średnicy mogło mieć chyba z półtora metra, na rozkołysanie takiego smoka powinno się mieć siłę nie lada chłopa, mimo to chwyciłem za powróz. Dość długo szarpałem go w dół raz za razem, jak bym się z nim bawił, przecież w końcu drgnął, a potem zaczął się z wolna, rytmicznie bujać.
Kiedy długo, długo potem usłyszałem pierwsze uderzenie -. pot wprost strugą lał się ze mnie - zamiast się ucieszyć, struchlałem z przestrachu, tak zabrzmiało ono głośno i niesamowicie. Odruchowo obejrzałem się na boki, ale moje ręce ani na moment nie wypuszczały sznura i dzwon po kilku pojedynczych uderzeniach zaczął walić jednostajnie - grzmiał. Teraz już się niczego nie bałem, ba, z radości śmiałem się na cały głos. Udała się chryja? Jeszcze jak się udała!
Naraz ktoś na samym dole dzwonnicy krzyknął i poczułem pietra. Sznur wypadł mi z ręki, przyskoczyłem do bariery, wlepiłem oczy w dół. W mroku, jaki tam panował, nie mogłem jednakże nic zobaczyć. Tymczasem dzwon, rozbujany nie byle jak, walił bez przerwy i swoim głosem zdawał się mi grozić:
- Czekaj, łobuzie, będziesz miał teraz za swoje. Tam na dole jest kościelny, a jak cię złapie w swoje ręce, nie wyjdziesz z nich cały. Po-łamie cię! Po-kruszy, wisusie! Wisusie! Ancykryście! Ale dobrze ci tak będzie, do-brze, do-brze!...
Zabiło mi serce gwałtownie, bo dopiero teraz przypomniałem sobie, jak ciężką rękę miał kościelny, ale że nie było już ani gdzie, ani jak uciekać, skuliłem się w sobie jak osaczony zając i przycisnąłem do bariery.
Po niedługiej chwili zobaczyłem duży, nieforemny cień na schodach. Kiedy znajdował się mniej więcej w połowie drogi, przystanął, trzasnęła zapałka, a potem, o zgrozo, błysła świeca. Teraz ma się rozumieć ruszył pod górę prędzej i pewniejszym krokiem, mrucząc
coś pod nosem i sapiąc wściekle. To sapanie zdradziło go. Był to ksiądz. Czyżby więc kościelny wcale nie przyszedł? Ależ był i on, właśnie na samym dole odezwał się jego głos, pytający księdza, czy mnie już widzi. Ksiądz mu nic nie odrzekł, a ja, niewiele myśląc, położyłem się na podłodze, podsunąłem się do pierwszego stopnia schodów i kiedy ksiądz był może o krok ode mnie, ukryłem głowę między rękami i gwałtownym obrotem sturlałem mu się prosto pod nogi. Posłyszałem krótki, bełkotliwy krzyk i ksiądz całym swoim potężnym ciałem runął na schody. Świeca wypadła mu z ręki, zagasła, a dzwonnicę zaległy od nowa ciemności.
Przeturlawszy się kilka stopni, zatrzymałem się i zacząłem zastanawiać, co dalej czynić. W końcu postanowiłem leżeć cicho i czekać na nadejście kościelnego. Przecież, drań, nie będzie wiecznie dukwiał na dole. Musi przyjść z pomocą księdzu, który, gramoląc się z wolna, jęczał na cały głos:
To mnie łobuz urządził. Ancykryst! Szatan! Już ja mu!... Skórę żywcem każę zedrzeć, z kościoła wypędzę, wyklnę... Och!... Kościelny! - zawołał naraz.
Idę, już idę - odrzekł niepewnie kościelny i żeby sobie dodać odwagi, zaświecił zapałkę. Lecz zapałka wnet się wypaliła i kościelny zatrzymał się. Po chwili, zaświeciwszy drugą, ruszył od nowa, oglądając się trwożliwie na boki, a ksiądz, tupiąc wściekle nogami, wydziwiał na cały głos:
Co kościelny tak wolno idzie? Ruszać się prędzej, bo on tu siedzi, tu, koło mnie, na schodach. Poderwał mi łobuz nogi, ale ja go złapię, nie ujdzie mi, przecież drzwi zamknięte.
Nie, nie zamknięte - powiedział cicho kościelny.
Co kościelny mówi, że drzwi nie zamknięte? Ależ z kościelnego fujara! Bo jak można było nie zamknąć drzwi za sobą?
Kościelny nic nie odrzekł. Ja leżałem wciąż na swoim stopniu tak cicho jak mysz pod miotłą, chociaż aż do rozpuku śmiać mi się chciało, że jednemu już się wywinąłem, a za chwilę i drugiemu pokażę, gdzie raki zimują. O, zaraz go urządzę! I szarpnąłem sznur do siebie. Hak przeleciał po podłodze z głośnym brzękiem, ksiądz się przeżegnał i zawołał:
- Co kościelny robi? Żarty sobie stroi? Brzękadłami rzuca pod nogi?
Kościelny widocznie nie wiedział, co odrzec, bo milczał jak zaklęty, a ja znów pociągnąłem za sznurek, ale tym razem tak gwałtownie, że hak stoczył się po schodach w dół.
Proszę księdza! - wykrzyknął kościelny wylękłym głosem. - Tu straszy!
Uhuuuu! - zawyłem jak strzyga, o której opowiadała mi nieraz matka, i zerwałem się na nogi.
Ksiądz wrzasnął:
Łapaj go, trzymaj! To on, ancykryst jeden!
Uhuuu! - powtórzyłem jeszcze bardziej upiornie, po czym uczepiwszy się poręczy schodów spuściłem się po niej w dół.
Jest? - wołał z góry ksiądz.
Nie, nie ma - odrzekł kościelny cicho, zamiatając rękami dookoła siebie.
To uciekł?
Chyba... Ale to może duch jaki, a nie...
Dureń z kościelnego, fujara! - odrzekł ksiądz i począł schodzić w dół. Dla mnie nie było już ani chwili do stracenia. Trzymając się bez przerwy poręczy przesunąłem się o parę stopni niżej, potem jeszcze raz podciągnąłem się w górę i `stanąwszy poza kościelnym, krzyknąłem grubym, ryczącym głosem:
Fujara!
Ksiądz rozpieklił się na całego.
-No i duch to był? Niech mi kościelny nic nie odpowiada, niech nic nie mówi, bo... nie wytrzymam!
Nie byłem ciekawy dalszego biegu wydarzeń między nimi i wysmyknąłem się cicho poza drzwi, a potem już biegłem co tchu do domu.
Alarm, jaki zrobiłem, wywołał we wsi wielki niepokój, bo prawie przed każdym domem stali ludzie i wypowiadali swoje przypuszczenia.
- Pali się gdzie? A może to na śmierć czyją? Albo na wojnę?
Ode mnie z domu też stali przed progiem. Ojciec głośno klął, wypowiadając jednocześnie, że to dzwonienie musiał zmajstrować jakiś łobuz, którego jak najprędzej powinni złapać i na golca wsypać mu ze trzydzieści pasów.
- Ech, chyba się pali - powiedziała matka. - Bo kto by tam mógł wejść na dzwonnicę? Przecie zamknięta.
Łobuz jak zechce, to i na kościół wylezie - niczym kot, cóż dopiero na dzwonnicę. A mało ich we wsi? Czas naszego Mańka wziąć krócej...
Zawsze mówisz - wziąć krócej, a nigdy nie bierzesz. A z chłopaka nie bisurman się robi, a cały sowizdrzał, tylko mu psie biskonty we łbie.
Uczy się niezgorzej... - zaczął ojciec.
Co tam ta jego nauka! Chleba z niej nie będzie jadł.
- A i nie będzie chyba jadł - westchnął ojciec smutno. - Bo mała ta jego nauka, malutka, aby tyle, że umie czytać i pisać. Ale jakby tak... jakby tak...
- Nie stękaj! - przerwała mu matka gniewnie. - Wiem, co ci świta we łbie, ale to nie dla ciebie i nie dla niego. Nauka w mieście kosztuje wielgachny pieniądz, a stać cię na niego? Pomyśl lepiej o tym, żeby chłopaka zabrać już ze szkoły i dać do jakiego fachu.
A masz na ten fach? Stolarz czy szewc nie będzie go trzymał darmo u siebie, dlatego lepiej, niech jeszcze pochodzi trochę do szkoły, to mu na złe nie wyjdzie. Zresztą obowiązek jest uczyć dziecko...
Obowiązek! - burknęła matka. - Co mi tam ten obowiązek, jak przez tę twoją szkołę chłopak rozpuszcza się jeszcze bardziej, wisusuje!
No, myśmy też w młodych latach...
Babka nie brała udziału w rozmowie. Siedząc na gołej ziemi odmawiała głośno pacierz, powtarzając co chwila z jękiem płaczliwie: - Jezu mój słodki, daruj mi moje grzechy! - jak by zbliżał się już koniec świata.
Kiedy stanąłem na progu z głośnym chrząkaniem, żeby zwrócić na siebie uwagę, najpierw odwrócił się ojciec.
Maniek, toś ty?...
Co ja? - wyjąkałem.
- Toś ty dopiero teraz przyszedł? Gdzieś był? - Na rybach - odrzekłem niepewnie.
Na rybach! - powtórzył, jak by zaszydził. - A nie wiesz czasem, kto tak dzwonił?
Chyba kościelny, może na ogień...
To łobuz dzwonił, a nie kościelny na ogień - wykrzyknął. - A ty żebyś mi się od dzisiaj z nikim nie zadawał, z żadnymi kolegami. A jakby mi przyszedł kto ze skargą na ciebie, to!... - pogroził ręką.
Rozumiem - odpowiedziałem cicho.
No, pamiętaj!
Matka mruknęła pod nosem:
-: Do jutra na pewno będzie pamiętał. Ale czemu tu się dziwić? Dziadowskie dziecko, to i dziadowskie wychowanie...
- Ty znów swoje? - spytał ojciec. - To wzięłabyś lepiej kija i wlała mu, a nie przycinała mi.
I jak mi Bóg miły, wezmę, bo myślisz, że jestem taka jak ty?
W imię Ojca i Syna... - przeżegnała się głośno babka i wstała z ziemi, mrucząc: - Jedno drugiemu przygania, a oboje nic nie warci. Bo zamiast chłopakowi wrzepić ze dwa, trzy pasy, żeby nie latał całymi dniami po wsi, a siedział w domu, jak Pan Bóg przykazał, to wy... Pluć na takie wychowanie!
Potem od nowa z głośnym, modlitewnym westchnieniem zaszeptała:
- i W imię Ojca... Panie Boże, zmiłuj się nad grzeszną moją duszą!
I z tym szeptem wtoczyła się do izby, w której paliła się mała lampka naftowa. Ojciec i matka postępowali za nią. Nie mówili nic.
Wtem niedaleko od nas rozległ się tupot czyichś prędkich kroków, a niebawem stanął na progu naszej sieni chłop malutki jak wyrostek, a chudy jak nietoperz na wiosnę, ale za to głowę miał tak wielką, że podobna była do szkopka. Przypuszczalnie nikt we wsi nie znał jego prawdziwego nazwiska, tylko jego przezwisko: Łaziebnik, które nie wiadomo kto mu przykleił i nie wiadomo kiedy. A cudak był z niego nad cudaki. Nigdy nie jadał żadnego mięsa, nie pił wódki, nie palił papierosów, dwa razy się już żenił i miał trzynaścioro dzieci. Gospodarkę wprawdzie zbierał niemałą, ponieważ jednak nikomu się nie chciało pracować w niej, a podatki łupiły go niezgorsze, bieda u niego królowała... Ale do kościoła uczęszczał codziennie na każde nabożeństwo i pragnął tylko jednego: żeby po śmierci postawili mu figurę na grobie.
Stanąwszy w progu sieni dobrą chwilę spoglądał to na ojca, to na matkę, w końcu zawołał:
Wincenty, gdzie wasz chłopak, psie mięso, jucha?
O, tu! - ojciec wskazał ręką w moim kierunku.
Łaziebnik popatrzył na mnie groźnie.
Dopiero teraz przyszedł, psie mięso, jucha?
Bo co? - spytał ojciec.
Bo gadają na wsi, psie mięso, jucha, że to on się dostał na dzwonnicę i dzwonił.
- Był na rybach - powiedział spokojnie ojciec. - A od rzeki do dzwonnicy, sami wiecie, kawał drogi.
- Wincenty, bronicie go, psie mięso, jucha, a to łobuz!
Ojciec popatrzył na Łaziebnika takim wzrokiem, jak by za chwilę miał się na niego rzucić z pięściami.
Na swoje możecie wołać od łobuzów, a na mojego - wara wam!
No, nie gniewajcie się - powiedział przepraszająco Łaziebnik - nie chciałem was urazić, psie mięso, jucha, ale, widzicie, ludzie na wsi... A księdzu stała się straszna despeta.
A cóż tam znowu? Despeta?
Tak, despeta. Jaka, to jeszcze nie wiem, ale słyszałem, że straszna.
Na pewno nie przez mojego. A ja nigdy nie kłamię. Wiecie o tym?.
Wiem. No - ostajcie z Bogiem, psie mięso, jucha. Ale jakby tak wyszło - dodał niespodzianie - że to on, to z samego raniutka niech idzie do księdza z przeproszeniem, bo po co nosić w sobie grzech? Po chrześcijańsku radzę.
Dobrze radzicie - powiedział ojciec - ale wiem, że to nie on. No, idźcie z Bogiem.
Cały czas stałem w progu izby czując w nogach ogień. Kiedy wyszedł wreszcie Łaziebnik, ojciec obrócił się z wolna w moją stronę i długo patrzył na mnie. Zwiesiłem głowę. Ten mój ruch był zbyt wymowny, żeby ojciec nie spytał cichym szeptem, niemożliwym do usłyszenia ani przez matkę, ani też przez babkę.
-Toś ty?...
Podniosłem głowę, ale nie odrzekłem nic. Ogień z nóg przeszedł mi wyżej, aż pod samo serce.
- Ech, dziecko, dziecko! - wydarło się ojcu westchnienie.
Jakże przykro musiało mu być i za mnie, i za siebie. Przecież powiedział, że nie kłamie, że nigdy nie kłamie. Czuł się teraz na pewno jak by współwinny mojego postępku, mimo to już nic więcej nie mówił do mnie tego wieczoru. Kazał matce podać kolację, a potem od razu poszedł spać, ale nazajutrz raniutko, kiedyśmy pozostali sami w izbie, wziął mnie za rękę i spytał cicho:
- Dlaczegoś to zrobił? Mało ci czego innego, to ci się tego jeszcze zachciało? Księdzu stała się jakaś despeta... Co to za despeta?
Nie odrzekłem nic.
Dziecko, jak mogłeś to?... Sam wiesz, że cię kocham i jeszcze cię nigdy za nic nie uderzyłem, ale czy wiesz, że mogłeś się był zabić?
Nic mi się nie stało! - powiedziałem z odcieniem zuchwalstwa.
Ech, Maniek, Maniek! - pokiwał smutno głową ojciec. - Zachciało ci się głupoty, teraz zobaczysz, co będzie. Nauczyciel w szkole. zacznie robić dochodzenia, a jak się dowiedzą, żeś to ty, na pewno do kryminału cię zamkną. Bo kto to widział: urządzić alarm w nocy! I co ci z tego przyszło?
Nic, ale jakoś weselej będzie we wsi. Będą mieli o czym gadać.
I bez tego mają o czym gadać, bo bieda coraz większa.
Ale o biedzie nie mówi się wesoło. A ja bym chciał, żeby było wesoło. Jak we dworze. A panicze mają guwernantki i jeszcze jakieś... Gadają z nimi o mądrych rzeczach, książki czytają, po zagranicznemu roz
mawiają, a różnych zabaw ile mają! W prawdziwe kuce nawet jeżdżą... Ojciec pogłaskał mnie po głowie.
Dziecko, tyś nie panicz - i powiedział cichym głosem.
Ale bawić to mi się wolno. Na mój sposób - odpowiedziałem zadzierzyście.
Wolno, a jakże, ale jak ludzie skarżą się na ciebie, to już niedobrze.
Komu niedobrze, a komu wesoło. Pamiętacie, jak. się śmieli z Franca, kiedym mu schował ubranie? Latał po brzegu i wołał: gdzie moja klajdung? Kobiety uciekały na jego widok jak od diabła, a chłopy śmieli się do rozpuku. Uciecha była... A teraz, jak się rozniesie po wsi, że ksiądz majtnął do góry nogami, to nie będzie uciechy?
Synu! - zawołał ojciec i zaraz potem cicho, cichutko: -! Ksiądz majtnął do góry nogami? Aleś ty... aleś ty prawdziwy jancykryst! W złą godzinę widać przyszedłeś na świat i w złą zejdziesz z niego. Najgorzej, że ja ucierpię przez to. Już kłamałem. A mało brakowało, że byłbym się rzucił na Łaziebnika z pięściami. O kogo? O ciebie. A jak wyjdzie na jaw, żeś to ty dzwonił, prawie mi na dwór nie wychodzić ze wstydu. Synu, synu!
Potem popatrzył na mnie mokrymi od łez oczami, objął mnie, jak nieraz to robił, i spytał:
Poprawisz się?
Poprawię, tatusiu - odrzekłem machinalnie.
Prawdę mówisz?
Tak, prawdę...
Dla ojca, dla jego serca i jego wielkiej miłości do mnie ta odpowiedź była wystarczająca.
- Pamiętaj! - powiedział, grożąc mi palcem dla dodania sobie surowości. - Ale jak jeszcze raz się zawiodę na tobie, to naprawdę zacznę cię bić i do służby cię oddam, bo szkoła... Zresztą ta szkoła, jak widać, nic ci dobrego nie daje, bisurmanisz się tylko coraz bardziej, za dużo masz wolnego czasu. - I westchnął smutno: - Mnie inaczej wychowywał ojciec. Za byle co bił pasem, ale że pił i całą gospodarkę przepił, dzisiaj pracuję na cudzym, a na książce nawet się nie znam, bo kto mnie miał posyłać do szkoły? Zresztą szkoły u nas we wsi wtedy nie było... Ech! - znów westchnął. - Ale pójdę już, bo gotowi we dworze krzyczeć za spóźnienie albo i parę groszy wytrącić przy wypłacie. -. Uwolnił mnie ze swego objęcia. - A ty pamiętaj! Przestań wreszcie łobuzować, bo to źle się kiedyś skończy dla ciebie.
Nie odrzekłem nic, a ledwo wyszedł ojciec z domu, zerwałem się z łóżka, ubrałem piorunem i wybiegłem na dwór.
ROZDZIAŁ TRZECI
Wchodzę w komitywą z księdzem, zostają pomocnikiem organisty - niezwykłe skutki tego
Słońce dopiero co wzeszło na czystym, pogodnym niebie, mimo to już było ciepło i zapowiadało się na upał, który cieszył ludzi tylko w pierwszych dniach, a dziś, po dwóch bez mała tygodniach, zaczynał coraz wyraźniej tego i tamtego trwożyć groźbą posuchy. Wraz z innymi tej posuchy bali się również ojciec i matka, choć nie mieli żadnego pola, ja jeden tylko modliłem się w duchu o to, żeby taka słoneczna pogoda panowała bez przerwy. Bo ile razy padał deszcz, to mi było tak smutno! I kamieniem musiałem wtedy siedzieć w domu, a w słoneczną pogodę dopiero wiedziałem, że żyję. Rzeka, las, łąki - mogłem po nich brodzić, przepadać w ich ustroniach i zabawić się można było, figlować...
Piękny, rozjaśniony słońcem poranek przywitałem więc okrzykiem radości, a ponieważ mogłem się już zająć bzami Kozibródki, pobiegłem spenetrować teren: jak będzie najlepiej dostać się do ogrodu, przez mur czy też przez sztachety?
Na wsi tu i tam widać już było ludzi. Jedni kręcili się wokół swoich gospodarstw, inni szli do kościoła, właśnie przed chwilą sygnowali na mszę poranną. Dziwne, że nie zobaczyłem między nimi Łaziebnika. Nie zobaczyłem go i przed kościołem, gdzie stało kilka grupek mężczyzn i kobiet. Zobaczyłem za to księdza.
Wyszedłszy z bramy, osadzonej w murze okalającym kościół, zmierzał prosto ku zakrystii powolnym, majestatycznym krokiem, kolebiąc się nieco na boki. Spostrzegłszy mnie stojącego na wprost ogrodu Kozibródki, przystanął wyraźnie zdziwiony moim widokiem, bo o tak wczesnej godzinie mało które dziecko we wsi wstawało, a żadne nie przychodziło do kościoła. Potem skinął na mnie ręką.
- Chodź no tu, chłopcze! Zadygotały nogi pode mną.
- No chodź - powtórzył łagodnie. - Nie wstydź się.
Chociaż nie dowierzałem jego głosowi, ruszyłem z miejsca. Zresztą czy mogłem nie ruszyć? Przecie na ucieczkę już było za późno.
Zbliżając się jednak do niego, dobrze oglądałem się na boki, gotów przy pierwszym grożącym mi niebezpieczeństwie prysnąć przez mur na drogę. Ale ksiądz nie zamierzał mnie bić. Kiedym podszedł do niego, podał mi rękę do pocałunku i spytał, czy i ja przyszedłem na mszę poranną?
Tak, i ja - odpowiedziałem, bo co, miałem mówić prawdę? Ładnie bym na niej Wyszedł!
To dobrze, chłopcze, że się lubisz modlić, bo przede wszystkim Bóg, przede wszystkim, mój synu! Jak się nazywasz?
Maniek Zybuła.
- Zybuła? - powtórzył ksiądz. - Ojciec twój porządny, ale o tobie źle gadają. Słyszałem, że lubisz łobuzować.
To nieprawda - zaprzeczyłem.
Teraz wiem, że to nieprawda, bo kto chodzi do kościoła, ten łobuzować nie umie. Ile masz lat?
Na czternasty mi idzie.
To już wkrótce skończysz szkołę? Co będziesz chciał potem robić?
Nie wiem.
Do dworu iść?
Nie wiem. Ksiądz się zamyślił, wypinając jeszcze bardziej do
przodu swój niemały brzuszek.
- s A uczysz się dobrze? - spytał niespodzianie.
- Kozi... - zacząłem, lecz szybko się poprawiłem - pan nauczyciel mnie chwali.
Ksiądz uśmiechnął się czegoś i powiedział kładąc mi rękę na głowie:
- Będę o tobie pamiętał. Jak skończysz szkołę, postaram się, żeby cię przyjęli do ogrodu na sezonowego. Tylko żebyś mi się od czasu do czasu pokazywał w kościele, bo kto z Bogiem, to z tym i Bóg. Będziesz pamiętał?
- Będę.
- Teraz idź na chór, będziesz panu organiście kalikował. Umiesz to robić?
- To nic trudnego, proszę księdza proboszcza - odpowiedziałem i żeby już sobie na całego zaskarbić jego łaski, łaps go za rękę i pocałowałem ze specjalnie głośnym mlaśnięciem.
- Widzę, że porządny i mądry z ciebie chłopiec - powiedział ksiądz z wyraźnym zadowoleniem. - Masz więc ode mnie na pamiątkę - wyjął z modlitewnika jakiś obrazik i podał mi go. - To jest twój patron - dodał nagle wysokim głosem, jakby głosił kazanie. - Módl się zawsze do niego, a źle ci nigdy nie będzie w życiu. Bóg i wszyscy święci nie opuszczają takich maluczkich jak ty.
- Tak, proszę księdza proboszcza, nie opuszczają - odpowiedziałem szybko pokornym głosem i znów łaps go za rękę. A ksiądz raptem
cap mnie za ramię, ścisnął je mocno i patrząc mi ostro w oczy, zaszeptał groźnie:
- Dzisiaj w nocy ktoś dzwonił. Słyszałeś?
Od nowa zadygotały pode mną nogi, a twarz stała mi się jak kamienna.
Sły... słyszałem - odpowiedziałem i spojrzałem odruchowo do tyłu, jak też daleko jestem od muru.
A nie wiesz, kto by to mógł dzwonić?
Nie, nie wiem.
Ale się dowiesz, prawda?
Dowiem się, proszę księdza proboszcza - przyrzekłem śmiało. - Chłopaki nie ukrywają nic przede mną.
To dobrze - ucieszył się ksiądz, uśmiechając się do mnie całą twarzą. - A ty Zybuła się nazywasz. Będę pamiętał. Ale czekaj, nie odchodź jeszcze, powiedz mi, czy ty przypadkiem nie zadajesz się z dworskimi?
Nie!
Ksiądz przyjrzał mi się uważnie.
Az Rożnikiem?
Też nie.
Jak myślisz, łobuz z niego?
Nie wiem, proszę księdza proboszcza. - Ale jak będziesz wiedział, powiesz mi?
Co, proszę księdza proboszcza?
- No, o Rożniku czy innych, jak będą coś źle robić, łobuzować.
- Powiem - przyrzekłem, choć prędzej rękę bym sobie dał uciąć, aniżeli wydał kogo.
Ksiądz się wyprostował.
- No, dobrze, no, bardzo dobrze! Teraz idź już, z Bogiem idź, mój synu - w powietrzu zrobił znak krzyża i poprawiwszy sobie na głowie biret, skierował się ku zakrystii, a ja długo stałem bez ruchu, nie wiedząc, co robić. Potem odruchowo spojrzałem na obrazik, przedstawiający jakiegoś świętego. Z nagłego gniewu zmiąłem go, potem rozprostowałem i schowałem do kieszeni, żeby zaś moje kłamstwo nie wyszło na jaw, poszedłem w ślad za księdzem.
Przeszedłem wzdłuż zakrystię, potem przez cały kościół samym środkiem, żeby mnie wszyscy widzieli i po wąskich, niewygodnych schodkach począłem się wspinać na chór.
Zawsze unikałem kalikowania, bo nie lubiłem tej ogłupiającej i ciężkiej bądź co bądź roboty. A teraz czekała mnie ona! Byłem wprost wściekły. Ale kiedy zobaczyłem organy, złość ode mnie jak by kto ręką odjął. Podszedłem do nich blisko, położyłem ręce na klawiaturze. Jakżebym dużo dał za to, żeby mnie nauczył kto na nich grać! Grałbym sobie potem dniami i nocami, grałbym, ile by dusza zapragnęła. Ale kto by mnie tego grania mógł nauczyć? A czy byłoby stać na to mojego ojca? Toż na wyuczenie mnie byle jakiego fachu nie ma pieniędzy, a na to by miał? Zresztą co by mi to dało? Muzykiem bym przecież nie został, bo, prosta rzecz, na kupno harmonii zabrakłoby mi pieniędzy, a bez harmonii nie można być muzykiem. Poczułem się biedny, nie wiadomo przez kogo czy przez co pokrzywdzony. I po raz pierwszy świat wydał mi się brzydki, zły, jak brzydka, zła była moja i mojego ojca bieda. Psocić, psikusować - oto moja radość i miałbym sobie tej jedynej radości odmawiać? Ale prawda, czekało mnie kalikowanie i rad nierad poszedłem do miechów.
Niespodzianie przyszło mi do głowy, że skoro nie pociąga mnie kalikowanie, to łatwo mogę się od niego uwolnić. Wystarczy tylko odpruć jedną z wielu łat, jakimi są miechy pokryte, albo jeszcze lepiej, przebić je - i po kłopocie. A dokonać takiej operacji to żadna sztuka, kiedy się ma przy sobie kozik, codziennie ostrzony, żeby był niczym brzytwa.
Co z myśli, to i z serca i w parę minut potem już było po wszystkim. Żeby zaś nikt mnie nie zobaczył teraz na chórze, co prędzej zbiegłem na dół, do nawy kościelnej i jak bym dopiero co przyszedł tutaj, zacząłem odmawiać głośno pacierz.
Niebawem stanął obok mnie organista, młody, dziobaty mężczyzna, i położył mi rękę na ramieniu.
To ciebie przysłał ksiądz do kalikowania?
Tak, mnie.
To chodź ze mną. Byłeś już kiedy na chórze?
Nie, jeszcze ani razu - odpowiedziałem bez zająknięcia - i kalikować nie umiem...
To nic, nauczysz się, to nic trudnego. Zaraz ci pokażę. A do kościoła lubisz chodzić?
Strasznie! - Ino nie zawsze mogę, bo w domu jest robota - dodałem przezornie.
- To szkoda, bo miałbym w tobie pomocnika.
A juści, naszykowałem się -. pomyślałem, a głośno powiedziałem: - I ja żałuję, bo w kościele tak przyjemnie.
Tak, przyjemnie - potwierdził. - A po śmierci idzie się prosto do nieba.
A tam, w tym niebie, też tak przyjemnie?
Bardzo! Nic się nie robi, a wszystko się ma.
I ubranie? I buty?
Ani ubrania, głuptasie, ani butów, ani nawet jedzenia nie potrzeba, bo tam jest ciepło, a żyje się powietrzem. Nie mówił ci o tym ksiądz na naukach?
Zapomniałem..i
To teraz żebyś wiedział. Ale do nieba nie każdy może iść po śmierci, a tylko ten, co często chodzi do kościoła.
Jak Łaziebnik?
Tak jak Łaziebnik, jak inni pobożni i uczciwi ludzie. Po śmierci czeka ich niebo, a za życia Pan Bóg we wszystkim im szczęści.
Łaziebnik nic nie ma, taka bieda u nich - powiedziałem jakoś odruchowo.
Widzę, że rezonujesz - skarcił mnie surowo organista. - Żebyś mi nigdy tego nie robił, bo zamiast do nieba, pójdziesz do piekła. A wiesz, co jest piekło?
Ojciec, ile razy zgadałem się z nim o piekle, mówił, że gorszego piekła od tego, jakie on przeżywa, nie ma nigdzie, ale bałem się jakoś powiedzieć o tym organiście i mruknąłem:
Wiem, tam jest smoła i diabły.
Żeby to tylko smoła i diabły, chłopcze! - westchnął ze smutkiem, jakby głęboko wierzył w to, co mówił. - Tam człowieka żywcem rozszarpują na kawały, potem leją na niego roztopioną smołę i plugawią. Straszne rzeczy! Nie myśl lepiej o tym. Chodź codziennie do kościoła i staraj się być dobrym, grzecznym dla każdego.
Ponieważ byliśmy już na chórze, podprowadził mnie do miechów, ujął za dźwignię, którą się nadymało, i zaczął nią ruszać, w górę i na dół.
Tak trzeba robić - powiedział - ale kiedy w miechach masz już pełno powietrza, możesz sobie chwilkę odpocząć. Zaraz ci pokażę, jak to wygląda - i z całej siły jął kalikować, na próżno, `bo powietrze uchodziło ze skórzanych worów przez otwór zrobiony kozikiem.
No, cóż to jest? - zawołał i zaklął pod nosem. - Nadymam i nadymam, a miechy się nie podnoszą!
Popatrzyłem na niego zdziwiony. Byłem pewny, że w kościele nikt nigdy nie klnie, a tu masz, i to kto? Organista, co przed chwilą groził mi piekłem!
- Co tak patrzysz? - wrzasnął wściekle, blady, spocony od daremnego kalikowania. - A możeś ty tutaj co zmajstrował? Przyznaj się!
Przestraszyłem się i żeby co prędzej przekonać go o mojej niewinności, udałem płacz.
Co pan tak krzyczy na mnie? Ja dopiero tu przyszedłem, przedtem ani razu tu nie byłem...
No, nie płacz, chłopaczku, wierzę ci. Ale swoją drogą to musi być sprawka jakiegoś łobuza, bo jeszcze wczoraj wieczorem miechy były dobre. Może to nawet tego dzwonnika...
Jakiego dzwonnika, proszę pana?
Zajęty szukaniem usterki w miechach nie odrzekł ani słowa. Długo je oglądał, stukając i pukając niemal miejsce w miejsce. Na koniec, nie znalazłszy nigdzie nic podejrzanego, wyprostował się.
- To ciekawe - mruknął do siebie - to nadzwyczaj ciekawe! Niby wszystko jest w porządku, a miechy nie pracują.
Wtem posłyszałem czyjeś kroki na schodkach prowadzących na chór, a po chwili wszedł kościelny. Zobaczywszy mnie przy miechach, dość długo przyglądał mi się badawczym wzrokiem, po czym wysłuchawszy opowiadania organisty o uszkodzeniu miechów, zaczął je obchodzić wsuwając rękę to tu, to tam. Jak było do przewidzenia i on nie znalazł nigdzie żadnej dziury, w tak niedostępnym miejscu przebiłem miechy. Nie mówiąc ani słowa, znów wpatrzył się we mnie.
Był to mężczyzna wysoki, o spojrzeniu rzucanym zawsze spode łba, a ręce miał jak cepy. Dostać się w nie, dopiero by człowiek piszczał. Nie zdejmowałem więc z nich oczu, a łydki pode mną: dyg, dyg jak w febrze. I jakże pożałowałem, żem przyszedł oglądać mur!
Przez niego to wszystko, tylko przez niego - powtarzałem w myślach. - A jeszcze więcej przez księdza. Po co mi kazał iść na chór? Doprawdy - po co?
Wtem usłyszałem:
- To on!
Kto? - spytał organista.
Ten dzwonnik. Zanim dostał się do dzwonnicy, musiał się tu wcisnąć i coś popsuć. A to może nie człowiek był, kto wie? Wczoraj najpierw księdza zwalił z nóg, potem mnie to samo widać chciał zrobić, bo i z tej, i z tamtej strony latał koło mnie... Ja rękami wymachuję, chcę go złapać, złoczyńcę, a tu nic, powietrze.
A ksiądz co na to? - spytał organista i odruchowo jakoś obejrzał się na boki.
Ksiądz powiada, że to sprawka jakiegoś łobuza i dlatego pójdzie dzisiaj do szkoły przeprowadzić dochodzenie, a ja, panie organisto, nie odstąpię od tego, co mówię, że to Zły. Bo go i tak, i owak łapałem rękami, a on tylko - uuu - wył potępieniec, a w końcu ryknął - fujara - i znikł. A Zły wszystko potrafi.
Organista potaknął z głośnym westchnieniem.
- i Tak, złe duchy wszystko potrafią. Kościelny mówi prawdę, po bożemu. Z tym - popatrzył na miechy - to też chyba nie sprawka człowieka. Przecie patrzyłem, wszędzie zajrzałem, w każdą dziurę i co? I nic! Wszystko jest jak trzeba, a grać nie można. A dzisiaj akurat miała być msza grana i z wystawieniem. Zły duch dobrze ją wyniuchał, a że Pan Bóg nas opuścił...
- Jak to Pan Bóg nas opuścił? - spytał kościelny. - Za cóż by?
Organista spojrzał na mnie bokiem, jak by się chciał upewnić, czy jestem jeszcze i odrzekł:
- Za nasze niedowiarstwo, za zepsucie, jakie się szerzy, niemoralności i różne Wszeteczeństwa. Dziewuchy ubierają się kuso, do kościoła mało która chodzi, postu nie przestrzegają, księdza nie uszanują jak należy, a mnie czy szanują? Mam to organistówkę jak się patrzy? Jak deszcz, to mi się zaraz na głowę leje, ściana się wali... A z polem dla mnie co jest? Już, już miała
być cała morga i komu się dostała? Komu ją gmina przydzieliła? Sklepikarzowi! He-re-ty-kowi! A o socjalizmie słyszeliście już?
Kościelny pokiwał głową, potem cicho spytał:
- O socjalizmie? A co to takiego?
- i To taka polityka, przeciw Bogu!
Jezu! - wykrzyknął kościelny. - Polityka? Przeciw Bogu? I to u nas, we wsi?
U nas, bo gdzieżby? Teraz rozumiecie, dlaczego Pan Bóg nas opuścił? Dlaczego grozi nam klęską posuchy? A myślicie, że na tej jednej klęsce się skończy? Żeby to! Bo moru i innych nieszczęść może nie być? Nie na próżno dzwoniło dzisiaj w nocy, a miechy czy dla zabawy nam zepsuło? Trzeba o tym głośno rozpowiadać na wsi, żeby się naród poprawił, odmienił... Z tym... - i zaczął coś szeptać kościelnemu do ucha.
Patrzyłem to na jednego, to na drugiego i omal nie parsknąłem głośno śmiechem, bo co za głupcy z nich! W duchy wierzą? A jakie tu duchy? Przeciem ja dzwonił, ja miechy uszkodziłem! Ale na posuchę to już nie przeze mnie idzie, to już będzie na pewno kara boża albo co gorszego, tylko dlaczego, za co miałaby spadać na wieś taka kara? Czyżby za moje psikusy? Ale co tam takiego te psikusy! To chyba za tę politykę...
Jak by na potwierdzenie moich przypuszczeń w tym momencie szept organisty stał się zupełnie głośny i usłyszałem:
- Wypalić ją trzeba! A Rożnika... to prowodyr! Naraz otwarły się drzwiczki od chóru i na schodkach ukazała się głowa księdza. Był blady, sapał gniewnie.
Co jest tutaj? - wykrzyknął. - Dlaczego organista nie gra?
Miechy zepsute - odrzekł organista.
-' Jak to miechy zepsute? To i tutaj wdarł się ten łobuz? - i ze wzburzenia zamilkł raptownie, jakby mo
wę utracił. Twarz z bladej stawała mu się z każdą chwilą coraz bardziej purpurowa i pęczniała, puchła niczym wydymana, a oczy jak u rozjuszonego byka miotały spojrzenia >po całym chórze. Poderwał ręce do góry i wykrzyknął:
Skórę, skórę każę ściągnąć z niego, jak go złapię, a potem solą... i na szubienicę!
Kościół taki zaniedbany - wtrącił niespodzianie organista - organistówka zapomniana, bo parafianie wcale o nią nie dbają, a pole dla mnie...
Tak organista mówi? - powiedział ksiądz i nagle spostrzegłszy mnie rozkazał: - Wyjdź stąd! Nie potrzebny już tu jesteś.
Jak na skrzydłach pomknąłem do drzwiczek, ale zaraz za nimi przystanąłem i ponieważ nikogo nie było w pobliżu, przyłożyłem do nich ucho, ciekaw, o czym też będą tam rozmawiać..O moich psikusach czy o polityce? A może o Rożniku?
Zaczął ksiądz:
- Proszę nie opowiadać głupstw! Nikt w to nie uwierzy, żeby duchy... Takich fujar jak nasz kościelny mało jest we wsi.
-' Socjaliści dobrze nad tym czuwają - odezwał się cicho organista.
Uff! - jęknął ksiądz, jak by go co zabolało. - Organista ma rację. Dawno już nie ruszaliśmy ich, to i rozbestwili się i kto wie, czy to nie z poduszczenia ich. Trzeba więc zacząć... Do modłów nawoływać, do pokuty! A miechów nie naprawiać! Nabożeństwa bez organów! Ludzie tego długo nie zniosą... - głos księdza przeszedł nagle w szept i nic nie mogłem już usłyszeć, ipotem od nowa się wzmocnił, ale zaleciało mnie tylko jedno jego zdanie: - Łobuza trzeba złapać!
To pomoże co? - spytał organista.
Musi! Już ja go dobrze będę umiał przypiec, żeby
gadał, co będę chciał. Tylko niech go złapię, niech ja go złapię!
Az pogodą jak?
Codziennie patrzę na barometr. Stoi w miejscu.
Kara boża?
Do modłów trzeba nawoływać, powiedziałem, do ofiar! Kościelny, proszę ze mną...
Skoczyłem od drzwiczek, zbiegłem na dół. Potem słysząc, że już ksiądz schodzi z chóru, zacząłem się bić w piersi, powtarzając półgłosem:
- Boże, odpuść mi moje grzechy!
Tak samo robił Łaziebnik, tylko że o wiele mocniej walił się w chude, zapadłe piersi i co jakiś czas wydawał z siebie chrapliwy jęk, jak by go duszono...
Ksiądz, przechodząc obok, ani nie spojrzał na mnie, momentalnie więc przestałem udawać pobożnego, a po chwili rwałem do domu, co sił w nogach.
ROZD2IAŁ CZWARTY
Co by było, gdybym został świętym Jerzym, ancykryst znów
dochodzi do głosu i Łaziebnika dosięga moja kara, co staje
się początkiem wielkiej komplikacji w moim życiu
Śniadania dla mnie jeszcze nie było. Jak codziennie zresztą o tej porze, bo babka lubiła sobie poleżeć, podrzemać albo w najlepszym razie na leżąco odmawiała różaniec.
Zazwyczaj nie chcąc jej przerywać takiego wypoczynku, sam brałem się do rozpalania ognia pod piecem, lecz dzisiaj coś mnie podkusiło, prawdziwie - ancykryst, i zaraz od progu zawołałem:
- Co wy, babko, śpicie jeszcze? A tam pod kościołem jest jakiś zakonnik czy misjonarz i rozdaje ludziom obraziki święte. O, patrzcie - i sięgnąłem do kieszeni - mnie dał taki.
Babka, wyrwana z drzemki, popatrzyła na mnie tym zdrowym okiem, bez bielma, unosząc jednocześnie głowę do góry.
Misjonarz? - wyszeptała jak olśniona cudowną zjawą. - Nie żartujesz aby, dziecko?
Pod hajerem, że nie żartuję - i uderzyłem się w piersi.
A dużo tam ludzi?
Prawie pół wsi.
I co on mówi? Kazania jakie wygłasza?
Z takiej wielkiej i grubej księgi czyta jakieś modlitwy. Bo z tą posuchą... - przypomniałem sobie.
To już wstaję! - powiedziała dziwnie głośno,
jak by oznajmiała o. tym komuś stojącemu bardzo daleko od niej i po paru minutach była ubrana i gotowa do wyjścia; w odświętnej bluzce i z laską w ręce.
No - odezwałem się teraz, tłumiąc śmiech - kiedyście się już, babko, ubrała, to bierzcie się do gotowania śniadania, a nie chodźcie pod kościół, bo tam nic nie ma.
Kłamiesz! - zawołała, a w oku z bielmem pokazały się łzy.
- Przedtem kłamałem, teraz mówię prawdę.
A żeby cię!... - zaklęła i zamierzyła się na mnie laską. - Ty łobuzie!
No, nie gniewajcie się - rzekłem, a ponieważ byłem pewny, że mnie nie uderzy, podbiegłem do niej i pocałowałem ją w rękę. - Chcecie, to dam wam ten obrazik. Dostałem go od księdza.
A możeś go ukradł, nicponiu jeden, a tylko tak gadasz? - powiedziała udobruchana nieco.
Nie, nie ukradłem, ksiądz mi go dał i powiedział, żem dobry i porządny chłopiec.
-! Tak powiedział? I obrazik dał? No, no, no! - pokręciła głową, jak by mi nie wierzyła, potem wyciągnęła do mnie rękę. - Pokaż ten obrazik. Może to jaki zamalowany papierek, a ty mnie cyganisz?
Ostrożnie wzięła ode mnie obrazik i długo patrzyła na niego, pełna modlitewnego skupienia i oczarowania postacią świętego, przebijającego piką olbrzymiego smoka.
To święty Jerzy! - wyszeptała i jak by jej podcięło nogi, całym ciężarem opadła na krawędź łóżka. - W kościele u nas na obrazie taki samiutki. I ta pika, i ten smok z rozdziawioną paszczą..t
A dlaczego on zabija tego smoka? - spytałem. - Każdy, co chce zostać świętym, musi tak robić?
- i Nie każdy. Ale on tak, bo ten smok to diabeł.
-. A jak by był tego smoka nie zabił, toby chyba świętym nie został, jak myślicie, babko?
Głupiś, mój wnuczku - rozsierdziła się babka. - Święty to święty, a ty lepiej idź po wodę do rzeki.
Po wodę pójdę, ale głupi nie jestem. Nie gadajcie tak ma mnie, babko - odrzekłem trochę gniewnie, a w chwilę potem, idąc już po tę wodę, myślałem:
Jaka ta nasza babka dziwna! Zabił smoka i za to święty. A jakby był tego smoka nie zabił, co by było wtedy z tą jego świętością?
- To jasne - odpowiedziałem sobie - że wtedy ani by tym świętym nie został, ani by go nie malowali na obrazikach, bo za co? Nie ma takich głupich, żeby za darmo, na ładne oczy robili go świętym. Za to ja, gdybym był wtedy żył, to niejednego takiego smoka byłbym utłukł i na pewno pięć razy najmniej byłbym tym świętym i na takich wielkich, wielgachnych obrazach by mnie przedstawiali. Zresztą na licho byłyby mi potrzebne te obrazy. Wystarczy, że byłbym świętym i nikogo bym się nie bał. A jedzenia tobym miał na pewno pełną komorę, bo ludzie ze wsi znosiliby mi je, sam bym zresztą wołał o nie, a najwięcej o mięso, biały chleb, mleko...
Ale trzeba było jak najprędzej przynieść wody do domu, ruszyłem więc ostrzej, lecz po kilku krokach znów się zatrzymałem, bo na wprost mnie stał dom Łaziebnika, a na jego podwórzu była studnia. Dawniej tyle się zawsze brało z niej wody, ile się komu zachciało, a od dwóch tygodni, odkąd słońce zaczęło coraz niemiłosierniej przypalać, nikt nie miał do niej przystępu, bo Łaziebnik jak prawdziwy Lucyper każdego od niej pędził, a wiadro wyrywał i albo je topił, albo wyrzucał poza parkan.
- Na posuchę idzie - wołał - a ty po wodę do mnie liziesz? Do rzeki idź, tam jej nie brakuje!
Ten i ów przemyśliwał potem nad sposobem zniszczenia mu tej studni, żeby i on z niej nie korzystał, ale to były takie tylko sobie dumki, pogaduszki, poważnie nikt nie brał tego do serca, bo ostatecznie co komu zawiniła studnia? A Łaziebnik może i nieźle robił? Przecież każdemu człowiekowi milsza jego własna koszula aniżeli cudza. To było jasne.
Bardzo możliwe, że ja bym też tak postępował jak Łaziebnik, ale w tej chwili zachciało mi się wody akurat ze studni i skierowałem się prosto, jak strzelił, w stronę jego zabudowań.
Furtka była nie zamknięta, a na podwórzu, na pierwszy rzut oka - nikogo. Śmiało więc szedłem dalej, gdy naraz spostrzegłem Łaziebnika.
Przy samej studni, w cieniu wielkiej, rozłożystej jabłoni siedział na małym stołeczku i to pogwizdywał przez nos, to chrapał, tak mocno spał. Nic dziwnego. Godzina była co prawda jeszcze wczesna, ale słońce paliło już ogniem nie słabszym chyba od piekielnego.
Kaczki i gęsi, rozprażone na gorącu, dyszały szeroko otwartymi dziobami, kot, jak zdechły, z wypiętym do góry brzuchem drzemał w cieniu pod wozem, jedne tylko jaskółki od czasu do czasu wypryskiwały z gniazd w powietrze, przecinały je z - chyżością błyskawicy i śmigłym lotem na powrót zapadały pod strzechy, by się tam ukryć w swoich małych domkach ulepionych z błota.
Cicho, jak najciszej więc, żeby nie zbudzić Łaziebnika, nabrałem wody i już miałem iść, gdy w pobliżu studni zobaczyłem wiadro należące z pewnością do gospodarza, A jak było wiadro, w studni zaś woda, to musiał być i psikus dla Łaziebnika, tęgi psikus - szczodra zemsta za wczorajszą napaść na mnie. Żeby wiedział, żeby na całe życie sobie zapamiętał, że ze mną to nie przelewki.
Jak by mi ktoś podpowiadał, co mam robić - najpierw napełniłem wiadro wodą, potem wywindowałem je na drzewo i postawiłem na grubej gałęzi jabłoni prawie nad samą głową świętoszka, przywiązując do innej rosnącej wyżej -: kabłąk, żeby nie spadło. Dno zaś tak ustawiłem, żeby się momentalnie i prawidłowo przewróciło, kiedy Łaziebnik szarpnie za sznurek, bo jeden jego koniec przeprowadziłem przez dziurkę, zrobioną specjalnie w rancie wiadra, drugi zaś przywiązałem mojej ofierze do ręki.
Aż dziw, że się tak szybko uwinąłem ze wszystkim i tak gracko szczegół pasował do szczegółu. Ale u mnie zawsze tak bywało: albo psikus szedł jak z nut, albo trzeba było kombinować, kręcić głową... Chwała Bogu, z tym poszło raz-dwa i w parę minut potem już stałem poza obejściem Łaziebnika, czekając, co to będzie, jak się przebudzi i szarpnie ręką. Jak by mi jednak specjalnie chciał zrobić na złość, bez przerwy spał, pochrapując i pogwizdując sobie rozkosznie, a czas, którego nie miałem tak dużo, leciał... Wtem przyszło mi do głowy, że skoro sam się nie budzi, to ja mu tu zaraz pomogę. I nazbierawszy brył, zacząłem nimi rzucać.
Pierwsza bryła padła daleko od studni, za to druga o wiele bliżej, a trzecia - pac, prosto mu na rękę. Łaziebnik szarpnął nią gwałtownie i w tej samej chwili spłynął na niego strumień wody.
- Ratunku! - krzyknął, zupełnie jak by się topił,
i upadł na ziemię.
Przestraszyłem się tym nie na żarty, bo długo leżał jak bez życia, na szczęście po jakimś czasie poruszył ręką, potem nogą i przewróciwszy się na brzuch, począł podnosić do góry najpierw tyłek.
Kiedy stanął na nogi, ostrożnie, wolno dźwignął głowę ku górze i oczy jego od razu zobaczyły wiadro, dyndające na sznurku.
- Łobuz! Ancykryst! - rozkrzyczał się niby postrzelony i na oślep, zupełnie jak furiat, popędził do furtki swojego obejścia.
Porwałem wiadro z wodą i żeby się jak najprędzej ukryć, wskoczyłem w sam środek wielkiej kępy pokrzyw rosnących obok. A Łaziebnik już wypadał przed dom, groźny jak rozjuszony byk dworski, przeleciał koło mnie z ostrym tętentem bosych stóp - i nagle stanął jak wryty; począł się rozglądać. Dookół nie było nikogo, białe pasmo drogi tchnęło pustką i niesamowitym gorącem.
- Ancykryst! - zgrzytnął, potrząsając w bezsilnej wściekłości swoją wielką głową. - Znikł, przepadł i szukaj go tutaj!... Ale ja go... Na mękę Chrystusa przysięgam, psie mięso, jucha, że!...
Tra, la, la! - zaśmiałem się w duchu, a ledwo Łaziebnik zawrócił ku domowi, bez przerwy mrucząc coś pod nosem, wypadłem z pokrzyw i biegiem, na jaki tylko pozwalał mi mój ciężar, puściłem się ku domowi.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dla babki jestem diabłem, Łaziebnik jak nieboskie stworzenie wchodzi mi w paradą, szukając fujary, czyli dzwonnika, i chłopaki na rozkaz księdza i organisty ryczą na całego .Grubas pod ławkami ściga Rożnika - wreszcie moje uroczyste pożegnanie ze szkołą.
Babka, jak było do przewidzenia, wciąż siedziała na krawędzi łóżka, zacudowana obrazikiem, który trzymała w ręce.
Na moje wejście poruszyła się i popatrzyła na mnie mówiąc:
- Jak byś był taki jak ten święty Jerzy, dopiero czułabym się szczęśliwa, wnuczusiu!
- Po co mi! - odpowiedziałem. - Zamiast smoka wolałbym zabić takiego, co rządzi we dworze. Nadziać takiego na pikę, a potem ziemię jego rozdać biednym, to by dopiero była frajda.
Babka zbladła jak ściana i przeżegnała się głośno, jak by zobaczyła przed sobą samego Lucypera.
- W imię Ojca i Syna, Maniek! Co za bluźnierstwa przychodzą ci do głowy!
- To nie mnie, a naszemu tacie. Bo pamiętacie, co mówili zwiesną, kiedy zwalniali ludzi we dworze? Ze nasz ipan hrabia to potwór i że jak by go tak kto dziabnął z tyłu, toby ogromne dobrodziejstwo zrobił dla ludzi? Tak mówili, dobrze pamiętam, potem przed dom wychodzili, czy kto nie podsłuchuje. A mnie to co tam! Ja roli nie chcę, a do dworu nie pójdę robić, jak będę duży. Będę galary spławiał rzekami i wesoło mi będzie, bo każdemu flisakowi jest wesoło. Cały dzień na rzece, może ryby łapać, kąpać się, przy ognisku gotuje sobie jedzenie, w budzie śpi... To dopiero życie!
Babka tym zdrowym okiem, bez bielma, ciągle mrugała wpatrując się we mnie niczym w raroga albo diabła, potem nagle złożyła ręce i powiedziała rozdzierającym głosem;
- Wnuczku, dziecko, w głowie ci się pomieszało I Szaleju się objadłeś?
Już otwarłem usta, by babce odpowiedzieć coś wesołego, bo jaki szalej, jakie pomieszanie w głowie, gdy nagle przypomniałem sobie, że ksiądz ma przeprowadzać dochodzenie o to moje dzwonienie. Wykaraskam się z tej nowej biedy? A jak wszystko wykryją? Boże, co wtedy będzie ze mną? Może będą mnie przypiekać ogniem, ksiądz tak się zawziął i słowa na pewno dotrzyma, a przedtem czy nie położą mnie na pokładankę? Portki spuszczą i Kozibródka będzie walił, a z taką siłą, że aż sobie stęknie za każdym razem...
-~ Coś się tak zasumował i opuścił łeb? - odezwała się babka. - Znowu coś zmajstrowałeś? Ej, chłopaku, chłopaku, zapamiętaj sobie, że zginiesz marnie na szubienicy albo pod płotem gdzie.
I na to nic nie odpowiedziałem, a w jakiś czas potem, po byle śniadaniu, wlokłem się do szkoły z jedyną nadzieją w sercu, że dzisiejsza obecność moja w kościele i obrazik święty pomogą mi w jakiś sposób, muszą pomóc. I ksiądz mnie pogłaskał po głowie, powiedział, żem porządny chłopiec i że będzie o mnie pamiętał... Choćby więc nie wiem co wygadywano na mnie, nawet najgorsze oskarżenia, nie uwierzy, nie powinien uwierzyć. Przecie ksiądz to nie Kozibródka!
Słońce wciąż i wciąż prażyło i było już tak gorąco, jak by cały świat zamknięto do wielkiego pieca, pod którym bez przerwy buzował ogień. Po ogrodach drze
wa stały osowiałe, z powiędłymi liśćmi, których zieleń, pozbawiona soczystości, była dziwnie jasna, jak wypłowiała, a przydrożne tak grubo pokryte kurzem, że aż szare - i ten, i ów z gospodarzy, oderwawszy od nich oczy, przenosił je het, na pola...
Bydło, wypędzane na paszę o świcie, w dwie, trzy godziny później wracało do obór - ciężko, niezdarnie stawiając nogi; wracało z głodnymi, zapadniętymi bokami, bo trawa na błoniach z dnia na dzień nikła coraz bardziej, jak by chowała się w ziemię, by pod jej powłoką, twardą jak skorupa i spękaną, szukać wilgoci, której niestety i tam nie było.
Szło naprawdę na posuchę, wielką klęskę dla wsi, było się więc czym przejmować, a nawet trwożyć, ale dla mnie, co mi tylko pustki były w głowie, znaczyło to mniej niż ślina. Zresztą i ja miałem różne kłopoty, bo choćby teraz nie byle jak dręczyło mnie pytanie: przyjdzie dzisiaj ksiądz do szkoły, czy nie przyjdzie? Przyszedł. Ale jego przyjście poprzedził Łaziebnik, który, ledwośmy zaczęli lekcje i Kozibródka przystąpił do objaśnienia nam zadania rachunkowego, jak zwykle potrząsając groźnie swoją linią ponad naszymi głowami, wpadł do klasy z takim impetem jak by był ścigany. Z koszuli, wyrunionej po staroświecku na spodnie, i z włosów spływała mu woda - świętoszek cholerny, na pewno drugi kubeł wody musiał wylać na siebie - każdy więc swój krok znaczył niemal strumieniem, dzięki czemu podłoga po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy miała być tu i tam jako tako zmyta i w tych też tylko miejscach, ma się rozumieć, wytarto ją później starym workiem, który już tak długo nie był używany, że aż cały zapleśniał.
Linia Kozibródki, z której nie spuszczałem wzroku, drgnęła w powietrzu, potem opadła z hukiem na pulpit ławki i rozległo się groźne:
- Po co tu Łaziebnik przyszedł? Proszę natychmiast wyjść!
Łaziebnik, nie racząc nawet spojrzeć na Kozibródkę, jak by go nic a nic nie obchodził, nie przerywał swojego marszu w głąb klasy. Wyglądał jak nieboskie stworzenie. Koszula przylepiona do chudego, piszczelowatego ciała, twarz o wyostrzonych rysach, cała trupiożółta i mokra, na wielkiej cebrzykowatej głowie rzadkie strąki włosów, z których bez przerwy ściekała woda - oto prawdziwy topielec! Gdybym zobaczył takiego nad rzeką w samo południe, na pewno bym umarł z przestrachu. W tej chwili, mimo niebezpieczeństwa, jakie mi groziło, brał mnie pusty śmiech, lecz anim się poruszył, siedząc cicho jak mysz pod miotłą.
Łaziebnik nareszcie stanął przed pierwszym rzędem ławek, w których siedzieli najmniejsi - zarówno dziewczęta, jak i chłopcy. Gwałtownym ruchem poderwał rękę do góry i mierząc nią we mnie, zawołał:
- Łobuza, łobuza masz pan, panie prefesurze, w klasie! O, tam on siedzi, w ostatniej ławce!
Zbladłem, a Łaziebnik bez przerwy wykrzykiwał, mierząc we mnie.
- To on na pewno dzwonił, on zepsuł organy w kościele na chórze, a dzisiaj rano uwiązał mi sznurek do ręki”,
Kozibródka, który zaraz na początku omal nie zwalił swojej linii na kopulastą głowę Łaziebnika, tak był wzburzony jego najściem, teraz, kiedy mu się bliżej przyjrzał, omal nie parsknął śmiechem na całą klasę. To jedno jakże zbliżyło mnie do niego - ale tylko w tym momencie - i kazało zapomnieć o wszystkich urazach, jakie kiedykolwiek miałem do niego. A gdy zaczął pytać Łaziebnika, co za sznurek miałem mu przywiązać do ręki i co ten sznurek ma wspólnego
z wodą, którą ociekał, spojrzałem mu w oczy wprost miłośnie.
Zgoda, przywiązał wam sznurek do ręki - mówił gładząc swoją bródkę - ale co ma wiatrak do piernika, a ten sznurek do wody? Coś wara tu nie pasuje, mój Łaziebniku.
A pasuje! - wrzasnął Łaziebnik wyczuwając, że Kozibródka kpi sobie z niego. - A ma wspólnego, panie nauczycielu, bo było tak: kiedy ja ten sznurek szarpnąłem, woda, co nabrał jej wiadrem ze studni, w tej samej chwili wylała się prosto na głowę, na koszulę, o, widzi pan, panie nauczycielu, jak mnie zmoczyło? - wypiął do przodu swoją włochatą, zapadłą pierś.
Rożnik, o którego wypytywał mnie ksiądz zaraz z rana, parsknął niespodzianie gromkim śmiechem, a za nim - wszyscy, co do jednego, i podniosła się wrzawa, bo zaraz znaleźli się tacy, co z uciechy zaczęli klaskać piórnikami w ławki, inni tupali bosymi piętami o podłogę, a kilku się nawet rozgwizdało na palcach, żeby było głośniej, do czego z pewnością zachęcił ich widok Kozibródki tak bardzo śmiejącego się, że aż mu łzy płynęły z oczu.
I nagle, wraz ze skrzypnięciem drzwi, padła na całą klasę martwa cisza. Kto jak siedział lub stał, tak znieruchomiał, a Kozibródka z ręką na bródce na gwałt usiłował nadać swojej twarzy surowy wygląd: w drzwiach stał ksiądz, zza którego wynurzało się potężne cielsko
kościelnego.
Ksiądz był w sutannie, na głowie miał miękki, czarny kapelusz, którego nie kwapił się jakoś zdjąć; kościelny nosił jak zwykle swój chłopski, byle jaki strój, za to twarz jego zdradzała niecodzienną powagę i przejęcie się czekającymi go wydarzeniami.
Ksiądz, przeszedłszy kilka kroków, odwrócił się i zdjąwszy kapelusz oddał go kościelnemu, po czym zawołał ostrym, komenderującym głosem:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Wszystkie dzieci, tak z „cichej” jak i z „głośnej” klasy porwały się do góry i wrzasnęły chórem, skandując:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, na wieki wieków, amen!
~- Amen! - zamruczał ksiądz pod nosem i obejrzał się za krzesłem. Kozibródka skoczył po nie, a Łaziebnik bez przerwy stał przed pierwszym rzędem ławek - jak sierota. Do księdza nie wypadało mu podejść, wyjść z klasy byłoby znów nie na miejscu, zresztą nie rozegrał jeszcze do końca swojej sprawy, a woda z niego - kap, kap, dużymi kroplami, i na podłodze wokół niego utworzyła się niemała kałuża.
Naturalnie prawie z miejsca ksiądz go zobaczył i wyciągnąwszy rękę, spytał surowo:
Co to za człowiek, cały mokry?
To Łaziebnik - odpowiedział Kozibródka.
Łaziebnik? - zdziwił się ksiądz, a wiedząc, że to jeden z' filarów kościoła w naszej wsi, spytał łaskawiej: - Co za bieda was spotkała, mój Łaziebniku, żeście taki mokry? Kąpaliście się?
Łaziebnik ośmielony jego łaskawym słowem podbiegł do ucałowania ręki, potem, wskazując na mnie, od nowa podniósł głos:
- To on mnie tak... skąpał! Przywiązał mi sznurek do ręki...
- Kto? Zybuła? - przerwał mu ksiądz. - To nie prawda. Z niego porządny i grzeczny chłopiec. Sam się o tym przekonałem. Sprawcą tych wszystkich figli i psot, prawdziwie diabelskich, jest kto inny - wbił oczy w Rożnika - kto celowo to robi, podburzany przez swojego ojczaszka. Ale my go dzisiaj odnajdziemy, odnajdziemy - powtórzył rozwlekle, z naci
skiem - a wtedy... - na krótką chwilę zawiesił głos, po czym kiwnął ręką na mnie: - Zybuła, do mnie!
Na oczy padła mi mgła, w nogach poczułem omdlenie, lecz posłusznie wstałem i zacząłem wychodzić z ławki, przepychając się między kolegami. Kiedy podszedłem do księdza, ten ujął mnie za rękę i przesunął na bok, pod okno.
- Tu stój - powiedział, po czym rozkazał kościelnemu: - Niech kościelny zaczyna!
Kościelny żwawo podbiegł do pierwszej ławki i swoimi muskularnymi rękami złapał najbliższego chłopca za ramiona.
- Wstawaj! - zawołał. - A teraz zarycz!... No, czego wybałuszasz na mnie gały? Mówię ci po ludzku, zarycz jak krowa czy byk, wszystko jedno, tylko zarycz. No, dlaczego milczysz? Ryczeć nie umiesz?
Chłopak pobladły, trzęsący się z przestrachu, pokręcił odmownie głową.
- Nie umiesz? Teraz nie umiesz, a wczoraj umiałeś? Zarycz! - wrzasnął.
Uuuuu - spróbował chłopak jakoś cicho, niewyraźnie, co było podobne raczej do koziego beknięcia aniżeli do krowiego ryku.
Żle! Jeszcze raz! Ale głośniej.
-- Uuuu! - wydobył z siebie chłopiec, nieco ośmielony, grubym, gardłowym głosem.
- No, tym razem może być. A teraz wykrzyknij tak, jak byś ryczał: fujara!
Chłopiec popatrzył na kościelnego jak na wariata, ale posłusznie wykrzyknął niskim, rykliwym głosem:
- Fujara!
- Nie, nie ten -~- odezwał się ksiądz. Kościelny podszedł więc do drugiego chłopca i jednym szarpnięciem postawił go na nogi.
- Teraz ty!
Ten w mig się widocznie połapał, o co chodzi, bo ryknął na cały głos:
- Fujara!
Ryk ten w niczym nie był podobny do mojego wczorajszego. Był trochę za wysoki i jak by śpiewny.
- Następny! - rozkazał ksiądz.
I kościelny podszedł do innego, potem znów do innego. Chłopcy nie byli już tak wystraszeni, żądania kościelnego traktowali jako zwariowaną zabawę i cała klasa aż drżała, rozsadzana wykrzykiwaniem „fujary” na różne tony.
Jeden tylko Rożnik drżał coraz bardziej, opuszczając głowę do samej ławki, widocznie, biedaczyna, chciał się ukryć przed wzrokiem kościelnego, który już podchodził do niego, a niebawem ułapił go za kapocinkę.
- A ty?
Rożnik popatrzył na niego takim wzrokiem, jak by go błagał o litość, o zmiłowanie się nad nim, żeby go ominął, żeby mu nie kazał ryczeć.
Ale kościelny jak nie huknie:
- Nie udawaj mi, że z ciebie ślimak, bo dobrze wiemy, czym ty i twój przemądrzały tatulo śmierdzi ta.
Rożnik już nie patrzył na kościelnego, a gdzieś przed siebie, potem ryknął z taką jakąś rozpaczą i zarazem pogardą dla obydwóch „sług bożych”, że przestraszyłem się: usłyszałem swój własny wczorajszy głos.
Kościelny odruchowo skulił się. Widocznie przypomniał mu się wczorajszy groźny duch, którego „i tak, i owak łapał rękami i złapać nie mógł”, a ksiądz już sadził do Rożnika wielkimi susami, krzycząc:
- To on! Trzymaj go!
Nim jednak kościelny wyciągnął ręce do Rożnika, ten gwałtownie dał nura pod ławkę i znikł pod nią.
W klasie wszczął się rumor, oczy wszystkich dzieci utkwione były w ławkę, pod którą ukrył się Rożnik, a ksiądz, wycierając sobie czoło chustką, jak by był bardzo spocony, wołał tryumfująco:
- Wiedziałem, że to on! Ojciec socjał i bezbożnik, a synalek - łobuz! W dzwonnika i organistę zachciało mu się zabawić. Czekaj, dam ja ci teraz organistę i dzwonnika! Kościelny, wyciągnąć mi go spod tej ławy!
To wyciągnięcie nie było takie łatwe, bo Rożnik spod jednej ławki nurkował pod drugą, przy tym nogi dzieci stanowiły również niemałą jego obronę. Zarządzono więc opróżnienie ławek.
Nie na wiele się to zdało, bo prześladowany z niebywałą zwinnością przebałakowywał na czworakach z miejsca na miejsce i kościelny tak się wkrótce zmęczył ganianiem go od ławki do ławki, które musiał jeszcze sam przesuwać to w jedną, to w drugą stronę, że ledwo zipał, cały czerwony i spocony, jak po dobrej kąpieli.
Ksiądz znów zabrał głos:
- Kościelny, pod ławki, wygonić stamtąd psubrata!
Kościelny spojrzał bokiem spod czoła na księdza i zamruczał coś w odpowiedzi, ale posłusznie wsunął się pod ławki, a potem zaczął się czołgać. Rzuciłem oczami po dzieciach i prawie u wszystkich stwierdziłem to samo, co ja w tej chwili czułem: chęć parsknięcia śmiechem na całą klasę - taki pocieszny był widok grubasa, który jak niedźwiedź, niezdarnie i z głośnym postękiwaniem sunął za małym Rożnikiem, posiadającym siłę i prężność zwierzątka, a jeszcze lepiej - piskorza, bo tak samo jak on przewijał się to tu, to tam, a nawet - wprost nie do wiary - między rękami i nogami swojego prześladowcy. Długo by więc zapewne trwała ta pogoń, gdyby Kozibródka nie mrugnął na swoich pomocników - dryblasów, w każdej chwili gotowych do wszystkiego.
Jakże mi strasznie żal było Rożnika! Ale uratować go, uchronić przed pokładanką i czekającą go później szubienicą, znaczyło: samemu przyznać się do winy i oddać w ręce oprawców. Mało ludzi na moim miejscu zdobyłoby się na taki czyn, więc i ja... Ale w duchu przysiągłem sobie: wynagrodzę w jakiś sposób krzywdę Rożnika, którego niebawem złapali i wywlekli spod ławek. Był cały brudny, ubranie miał potargane, bo bez przerwy się wił, szarpał, chcąc się uwolnić. A siłę miał! Nikt by się tego nie spodziewał po takim chuchrze. Żeby więc nie uciekł, jego właśni koledzy poczęli mu wiązać ręce i nogi paskami od spodni.
Ksiądz, zobaczywszy go przed sobą, zawołał:
- Mam cię, mam, diabelskie nasienie!
A Kozibródka rozkazał krótko:
- Spuścić mu portki! - a potem: - Dajcie go tutaj, na ławkę!
Rożnik jeszcze raz popróbował rozerwać więzy i aż zacharczał z wysiłku, tak się mocno wyprężył, nadaremnie.
W chwilę potem, rozciągnięty już na ławce, załkał cichutko:
- Mamo! Mamusiu! - i nagle jak nie wykrzyk nie: - Tata!
W całej klasie zapanowała raptem cisza, wyraźnie więc było słychać mlaskające uderzenia linią, odmierzane nie znającą litości ręką Kozibródki.
- ...osiem, dziewięć, dziesięć...
Rożnik, z zaciętymi do krwi wargami, nie wydawał już z siebie żadnego głosu, choć ciało jego, smagane raz za razem, stawało się coraz bardziej czerwone, w końcu podeszło krwią i spuchło. Leżał spokojnie jak martwy, z zamkniętymi oczami. Otworzył je dopiero wtedy, kiedy z brzękiem spadła linia na stół, rzucona z rozmachem przez Kozibródkę.
-Zmęczyła mnie szelma!
- Teraz możemy go badać - powiedział ksiądz i zwrócił się do pobitego. - Ubieraj się i chodź tutaj, do stołu.
Rożnik długo nie mógł zejść z ławki, bo co się na niej podźwignął, to zaraz padał jak długi, tak bardzo bolało go ciało, albo po prostu nie miał siły. W końcu zwlókł się na podłogę, a ledwo zaczął wciągać na siebie spodnie, wybuchnął płaczem.
Nie płacz! - powiedział ksiądz. - Zupełnie sprawiedliwie spotkała cię ta kara, bo dlaczego schowałeś się pod ławkę? I to przed kim? Przede mną i przed swoim nauczycielem? - aż cały dygotał ze wzburzenia, mięsiste policzki trzęsły mu się jak galareta. - Teraz chodź tutaj do mnie i odpowiadaj na pytanie: dlaczegoś wczoraj dzwonił w wielki dzwon, a przedtem, zaraz po nabożeństwie wieczornym, uszkodziłeś miechy na chórze? Ojciec kazał ci to zrobić? Mów otwarcie, inaczej... - i obejrzał się na Kozibródkę jak sędzia na kata.
Ja nie dzwoniłem - wyszlochał chłopiec.
Jak to nie dzwoniłeś? To może powiesz, że i miechów nie zepsułeś?
Bo i nie on, proszę księdza proboszcza - wtrącił się niespodzianie Łaziebnik, pochylając się z należytą pokorą przed księdzem. - Łobuz z niego, bo łobuz, i z pewnością nicpoń z niego wyrośnie, bezbożnik jak jego ojciec, ale on na pewno nie dzwonił i miechów nie uszkodził. To ten tylko mógł zrobić jedno i drugie, ten, psie mięso, jucha, ancykryst - i znów jak przedtem całą ręką wskazał na mnie. - Cała wieś dobrze wie, jaki z niego gagatek, bo niejednemu dał się we znaki. Ten sznurek do ręki to też on musiał mi przywiązać...
Niemożliwe! - powiedział ksiądz. - Chłopak pobożny, ma porządnego ojca...
- A ja mówię, że to on! - nie ustępował Łaziebnik. - Wczoraj, zaraz po tym dzwonieniu, byłem nawet u niego w domu... Niech go ksiądz proboszcz rozkaże położyć na pokładankę, a na pewno zaraz się przyzna...
Ksiądz popatrzył na mnie z wyraźnym niedowierzaniem i tak mi się wydawało, było mu mnie żal.
- A pan co na to, panie profesorze? - zwrócił się na koniec do Kozibródki.
Jemu też było żal brać mnie na pokładankę, bo ja jeden ze wszystkich najlepiej pomagałem jego żonie w kuchni i koło świń chodziłem jak koło naszych własnych, to wyczytałem z jego spojrzenia rzuconego na mnie przelotnie, ale bronić mnie, bronić kogokolwiek przed biciem, to nie leżało w jego charakterze. Zresztą czy linia nie była najlepszą metodą wychowawczą, od której nikt jeszcze nie umarł? A ponieważ ja ani razu nie byłem bity, więc...
Odął wargi, pogłaskał sobie bródkę.
- Trudno ręczyć - wyrzekł wolno.
- Ha! To brać go! - rozkazał ksiądz. - Do kompanii temu bezbożnikowi. A nuż to naprawdę on?
- Brać go! - huknął Kozibródka i na swoich krótkich, grubych nogach ruszył do stołu po linię, a ja - do okna, na framugę, i zatoczyłem w powietrzu duży łuk skacząc na trawnik do ogrodu, tego ogrodu, do którego chciałem się zakraść, żeby pościnać bzy.
Rozejrzałem się rozpaczliwie dookoła; płoty były tak wysokie, że w ciągu dwóch, trzech minut nie mógłbym się na nie wdrapać, równie trudnym do przebycia dla uciekającego był i mur. Niewiele więc myśląc, bo już dochodziły mnie odgłosy czyichś prędkich kroków zmierzających do ogrodu, rzuciłem się na lewo, gdzie najwięcej rosło bzów, a potem szybko jak kot wdrapałem się na największy z nich, o dużej i szczelnie sklepionej koronie, podobnej z dala do bukietu. Po upływie kilkudziesięciu najwyżej sekund zza węgła szkoły wynurzyli się jednocześnie: ksiądz i Kozibródka, a za nimi parła cała gromada dzieci, z kościelnym pośrodku.
- Uciekł! - zawołał ksiądz rozglądając się po ogrodzie.
- Uciekł! - powtórzył jak echo Kozibródka. Na to głos księdza:
- Ale nie ucieknie mi ze wsi. A jak go tylko dostanę, no, jak go tylko dostanę - powtórzył - to już nie wyjdzie z moich rąk taki, jaki w nie wejdzie.
Oto i chłopskie dzieci, proszę księdza proboszcza!- powiedział Kozibródka. - Uczę i uczę, kija nawet nie żałuję i co z nich rośnie?
A takiego pobożnego, skromnego udawał i masz! Opryszek!
Bić od rana do wieczora, bić i skórę ściągać, to by może dopiero pomogło.
Ksiądz na to:
- I tak trzeba będzie, a najlepiej - pokasować szkoły, bo co który nauczy się czytać, to zamiast po książkę do nabożeństwa, sięga po gazetę. A jaką? Już ja dobrze wiem jaką. Ale ja to wykorzenię, do kościoła ani jednego nie wpuszczę.
Ech! - westchnął Kozibródka i machnął ręką. - Trudna rada, księże proboszczu, trudna! - powtórzył z naciskiem. - Bo i bez gazet...
Tak, wiem - przerwał mu ksiądz - po wsi chodzą różne pogaduszki od takich jak nasz Rożnik, socjalizmu im się zachciewa, ale i to ukrócę, ukrócę! Proszę być spokojnym...
W takim samym porządku, w jakim tu przyszli - to znaczy: ksiądz i Kozibródka stanowili czoło pochodu, utworzonego z kościelnego i niewielkiej gromadki dzieci - poczęli niebawem odchodzić. Kiedy mi zupełnie znikli z oczu, najpierw wychyliłem głowę spomiędzy kiści bzu i chwilę się rozglądałem, pilnie nasłuchując, potem - skok na ziemię i do płotu.
Nawet dość szybko udało mi się znaleźć w nim zupełnie cienki balas, z którym, żeby go wyłamać, nie miałem prawie żadnego kłopotu. Po kilku minutach uporałem się i z drugim, jego sąsiadem, chociaż był grubszy od niego, ale ja w tej chwili miałem na pewno więcej siły aniżeli Rożnik, kiedy go związano paskami - i droga do ucieczki stała przede mną wolna. Ale teraz nie spieszyło mi się do niej. Dobrze wiedziałem, że do szkoły już nie wrócę, nie dlatego, że rok szkolny już się kończył i miały się zacząć wakacje, po których różnie mogło być z moją nauką, ale że ledwo bym się w niej pokazał, złapano by mnie zaraz, związano i zaprowadzono na plebanię, gdzie dobrze by mnie nasz ksieżulo oporządził, a potem kajdanki na ręce i hajda, opryszku, do więzienia. Dlatego czy nie należało się pożegnać jakoś uroczyście z tą szkołą, no i z Kozibródką? Bo co do księdza, to byłem pewny, że jeszcze się z nim nieraz zetknę.
Prosto od płotu skierowałem się pod okna szkoły. Dzieci właśnie odmawiały pacierz prędkimi, nieskładnymi głosami.
Lepiej nie trzeba - pomyślałem i uchwyciwszy się gzymsu okna wdrapałem się na nie. Na mój widok dzieci momentalnie przerwały pacierz, a Kozibródką zapatrzył się we mnie niby w nadziemskiego potwora. Mówiąc prawdę, ja też wlepiłem w niego oczy i ani be, ani me, jak bym zapomniał języka w gębie, ale na pierwszy jego ruch uprzytomniłem sobie, po co tu się zjawiłem i wykrzyknąłem:
- Ostaj, szkoło! Już nie będę więcej karmił świń
i wylewał pomyj ani drzewa rąbał! Kozibródka - meee! - zahuczałem.
Po chwili z tym „meee”, ale o wiele głośniejszym niż za pierwszym razem, zsunąłem się z okna - i do płotu! Jak to dobrze, że zawczasu przygotowałem sobie w nim dziurę, bo tym razem na pewno byłbym ujęty, tak szybko puszczono się za mną w pogoń, a Kozibródka już, już mnie dosięgał.
Dopadłszy do otworu i przewinąwszy się przez niego jednym gwałtownym prześliznięciem - byłem uratowany. Ale nie do domu skierowałem swoje kroki, a prosto na łąki, szerokim pasem ciągnące się nad rzeką, gdzie mogłem być zupełnie bezpieczny.
Słońce piekło niemiłosiernie, powietrze było ciężkie i jak by z piachem, że nie można było oddychać, mimo to rwałem środkiem wsi, aż się kurzyło.
Niebawem minąłem ostatnią chałupę i zza pagórka wynurzył się wąski, długi rąbek zieleni, a jeszcze chwila - r i miałem przed sobą całe jej morze, cudowne, tonące w słońcu.
Przywitałem je dzikim, nieokiełzanym wybuchem radości, skacząc do góry i wywijając łamańce, jak by mi się naprawdę pomieszały wszystkie klepki, a potem, zaszyty w jednej z licznych kęp wikliny, długo się śmiałem, aż mnie brzuch w końcu rozbolał, żem tak sprytnie wykiwał obydwóch na raz: księdza i Kozibródkę! Miałem już różne przygody, niejedna groziła mi nie tylko skręceniem sobie karku, ale i solidnymi batami, gdyby mnie ujęto, lecz takiej frajdy jak dzisiejsza nie przeżywałem jeszcze. Księdza i Kozibródkę wystrychnąłem na dudków! Obydwóch! A to pożegnanie ze szkołą czy nie było klawe? „Nie będę więcej karmił świń i wylewał pomyj...”, ha, ha, ha!
Nagle przestałem się śmiać, bo przyszło mi do głowy, że cóż najlepszego zrobiłem? Ze pożegnałem się na wie
ki wieków ze szkołą, to ostatecznie nic złego, bo ja nie panicz, nie byłem stworzony do żadnych szkół, ale przez swoje psoty naraziłem się - i to jeszcze jak! - księdzu i Kozibródce. Czy za to nie spotka mnie kara? Przecież obaj to nie pierwsi lepsi chłopi 1 Cała wieś, ba, cała parafia nie tylko się liczy z nimi, ale i boi się ich jak ognia. Z różnymi władzami i urzędami są za pan brat, policja kłania się im w pas i ja marny, durny skrzat z takimi potęgami musiałem zagrać? Czy nie zapłacę za to? No, i to jeszcze jak! Mo-ro-wo! Bo jak mnie pochwycą w swoje ręce...
- O tatulu, ratujcie! - rozpłakałem się nagle, taki mnie wziął strach przed księdzem i Kozibródką. I po raz pierwszy naprawdę szczerze pożałowałem, żem był takim wisielcem... Trzeba mi było być porządnym chłopakiem, grzecznym, nikomu w drogę nie wchodzić, nie psikusować i szkołę, jak się należy, powinienem był skończyć, a potem... a potem iść do dworu, żeby żyć jak wszyscy, jak tatulo... Teraz... teraz - łkałem bez przerwy - sprawdzą się przepowiednie babki, że zginę marnie, pod płotem albo na szubienicy...
- Na szubienicy ~ powtórzyłem ciszej, potem jeszcze raz, ale już zupełnie cicho - i nagle usnąłem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Łaziebnik wysyła mnie do więzienia, babka okazuje się
wielkim bohaterem,
decydująca rozmowa ojca z matką i moja wyprawa na plebanię
Kiedy się przebudziłem, było już ciemno, a o czym najpierw pomyślałem, to że jestem głodny, och, jak strasznie głodny!
Odruchowo więc, jakby nigdy nic, zerwałem się na nogi, żeby jak najprędzej iść do domu, gdy wtem przypomniały mi się wszystkie wydarzenia minionego dnia i jak podcięty usiadłem na trawie. Zebrało mi się na płacz, lecz jakoś nie płakałem. A głód wciąż, bez przerwy szarpał mi kiszki, ja zaś, o mój Boże, nie wiedziałem ani gdzie iść, ani do kogo, przede wszystkim zaś - co jeść?
Po długiej, długiej chwili wstałem, zdecydowany mimo wszystko wracać do domu, ale zaraz usiadłem.
- Nie, nie pójdę do domu - powiedziałem sobie - bo na pewno o wszystkim wie już ojciec i chyba czeka na mnie z kijem. Nigdy mnie jeszcze, ani razu, nie zbił, ale dzisiaj zbije, i to jeszcze jak! Bo za wszystkie czasy.
I znów minęło kilkanaście chwil, potem jeszcze kilkanaście, wzeszedł miesiąc i rozwidniło się, a ja wciąż siedziałem nieporuszony. Już nie myślałem o tym, com zrobił, nie myślałem i o biciu, które mnie czekało, tylko bez przerwy o jedzeniu, tak okropnie chciało mi się jeść.
W końcu włożyłem do ust kilka traw, ale zaraz je wyplułem, bo były suche i gorzkie... Potem znów się podźwignąłem i zacząłem iść, ale dziwnie wolno, coraz wolniej, jak by coś pętało moje nogi. Naraz posłyszałem czyjeś kroki, duże i ciężkie, i rzuciłem się przed siebie. Dopadłem wsi, lecz gnany strachem przed tymi krokami, które zdawały się mnie gonić, popędziłem dalej. Aż poczułem brak tchu w piersiach, a w nogach zmęczenie i zwolniłem nieco.
Do domu miałem już niedaleko, pozostawało mi tylko minąć ogród Łaziebnika, potem pod górę - i byłem u siebie...
Ojciec i matka - rozmyślałem - na pewno juz są po kolacji, teraz czekają na mnie, każdy z kijem w ręce, ponieważ zaraz z wieczora musieli się dowiedzieć o moich sprawkach. Od kogo? No, takich, co im donieśli, na pewno nie brakło. Pierwszy Łaziebnik, a ksiądz i Kozi-bródka to może nie? Na dzwonienie ojciec nie powiedział mi nic, ale za miechy i szkołę nie daruje, o, co to, to nie, i skórę mi złoi, że ha, bo czy nie dawałem mu słowa, że się zmienię? Więc jak tu wracać do domu. Ale nie wracać? Przecież z głodu mogę umrzeć! O pustym żołądku na pewno nie przeżyję tej nocy, bo czy raz mówiła do mnie matka, że dziecko, które me je, od razu umiera? A ja od rana nie miałem mc w ustach Dlatego nie było dla mnie innego wyjścia, jak wracać j do domu.
Zbiją mnie - myślałem teraz - to zbiją, ale chyba nie zabiją, a potem dadzą jeść. A nie dadzą, to sam, chwycę kawał chleba...
Okna domu, jak się tego spodziewałem, były oświetlone. Ale nigdy byłbym nie przypuszczał, ze pierwszą osobą, którą zobaczę, będzie Łaziebnik. Cóż za drań. Pochylony nad ojcem, który siedział na krawędzi łóżka, wykrzykiwał, wymachując groźnie rękami:
-Do kryminału go, psubrata, oddaj, albo jakiego domu poprawczego, bo zbój z niego! Księdzu despet, kościołowi - despet, mnie -despet, całej wsi despet, a tobie hańba, że masz takiego syna. Pfu! - splunął - co ja mówię: syna! Nie syna masz, a zwierza! Na święty kościół podniósł rękę? Jak on śmiał? A może ty go tak specjalnie wychowujesz? Takiś sam jak Rożnik? Ino Rożnik czytuje bezbożne gazety, a ty ani jednej litery nie znasz. Ślepyś jak kret - raptem umilkł, wytarł usta ręką, po chwili spytał: - No, co z nim zrobisz? Chcę wiedzieć, żeby zaraz z rana donieść księdzu proboszczowi.
Ojciec dobrą chwilę nie mówił nic. Głowę miał zwieszoną, zapatrzony był w ziemię. Naraz podniósł oczy na Łaziebnika i spytał:
Czegoś się uwziął na mnie, człowieku? Zamęczyć mnie chcesz?
Nie chcę cię zamęczyć, ino czas ci usunąć ze wsi zakałę, bo kto wie, czy nie przez niego Bóg nas karze.
O dziwo, babka, zamiast odmawiać różaniec, przysłuchiwała się rozmowie i nagle jak nie wybuchnie na Łaziebnika:
Po coś tu przyszedł? Pilnuj swoich dzieci, a nie nachodź mojego domu! Powtarzam: swoich pilnuj! Powiedziałeś, co trzeba, teraz się wynoś, a nie rób się katem dla obcych.
A wy tu co?... - spytał Łaziebnik wytrzeszczając na nią oczy.
A to, że my jesteśmy od karania naszych dzieci, a ty wynoś się stąd, pókim dobra. Już cię nie ma!
Łaziebnik chwilę nie zdejmował z niej oczu, a tak wyglądał, jak by mu po gębie dała. Potem rzucił krótkie spojrzenie na ojca, widocznie pewny, że go weźmie w obronę, lecz że ojciec nawet głowy nie podniósł, bez przerwy zapatrzony w ziemię, gwałtownym, prędkim krokiem ruszył do drzwi.
- Takieśta? - zawołał od progu. - To moja noga tu więcej nie postoi, ani razu, nigdy! Wy - dziady! Ale zapamiętajcie sobie, że jak go złapię, tego zbója, to na pierwszym lepszym drzewie powieszę i nic mi za to nie
będzie, nic!
- Żeby on ciebie wpierw nie powiesił, uważaj... ty...
grobowy świętoszku! - odparowała babka.
Łaziebnik nic już nie powiedział, klapnął drzwiami i wyszedł. A ja myk za węgieł i schowałem się. Kiedy po kilku minutach przeszedł koło mnie, wymachując z. wściekłości rękami, wyszedłem z ukrycia i zacząłem krok za krokiem zbliżać się do drzwi. Wreszcie miałem te drzwi, stałem tuż za nimi, ale brakowało mi jakoś odwagi otworzyć je. Usłyszałem głos babki:
- Wygoniłam go. bo mnie było poręczniej to zrobić niż tobie, ale - westchnęła głośno - co mówić, gadał prawdę. Musisz z chłopakiem co postanowić. Albo - albo! Do kryminału to może za dużo. ale do służby... A sam jesteś temu winien, bo wygadywałeś nieraz przy nim różne rzeczy. Jak o naszym panu. Powiedziałeś, żeby go dziabnąć z tyłu. On teraz przybrał sobie do głowy, że i to mógłby zrobić.
- Co wy mówicie? - spytał ojciec jakimś niewyraźnym głosem.
To, co słyszysz. Nie dalej jak dzisiaj rano powiedział o tym. Widzisz, do czego doszło?
Jezu! - jęknął ojciec.
Za późno teraz na jęczenie. Trzeba coś radzić - odezwała się matka. - Chłopak się zwilczył, nie czuł na sobie twardej ręki - i masz! To że szkołą skończył, dodała po chwili - to nic, samam go chciała już dawno z niej zabrać...
Chciałaś, ino nie zabierałaś! - powiedział ojciec.- Ale nie czas teraz na swary. Trzeba coś radzić - i spytał: - To co, naprawdę oddać go do służby?
Do służby! - odpowiedziały mu dwa głosy prawie równocześnie.
- Do miasta?
Co ty, do miasta? - powiedziała matka. - Bo to przyjęliby go tam do czego? A do chłopa jakiego prędzej się nadaje, gęsi i krowy może już paść.
Tak, gęsi i krowy może już paść - powtórzył ojciec takim głosem, jak by go w tej chwili mocno coś zabolało. - Ano cóż, to niech pasie. Do tego się przecie urodził.
A do czego? - spytała matka. - Znów ci chodzi coś po łbie?
Nie, nie, nic mi po łbie nie chodzi - odrzekł wolno ojciec. - Mówię tylko, że do tego się urodził, żeby być parobkiem, a potem fornalem we dworze, jeżeli go, ma się wiedzieć, wezmą do tego dworu. Bo i z tym ciężko. Mało to zwiesną u nas zwolnili? No, tak - dodał po chwili cichutko. - Czyby kończył szkołę, czyby jej nie kończył, czyby był grzecznym i spokojniutkim. czy też jeszcze gorszym, niż jest,' jeden mu koniec! A jakby tak i u nas już panowały inne porządki... jak tam... to on by i uczył się dalej, i co innego... No tak! - nagle urwał.
- Coś ci, widzę, bez przerwy nie daje spokoju - znów się odezwała matka.
A nie daje! - wykrzyknął ojciec. - A ty milcz! I zapamiętaj sobie, na wszystkie czasy sobie zapamiętaj, że. z chłopaka nie zrobię parobka. Nie!
To go nie oddasz do służby?
Oddam, bo muszę, ale...
Otwarłem gwałtownie drzwi i rzuciłem się do ojca płaczem.
Tatusiu, ja nie chcę do żadnej służby!
Ojciec chwycił mnie mocno, przytulił do piersi i powiedział cicho, przez łzy:
- Musisz, dziecko... Matka skoczyła na równe nogi i do ojca, jak by go chciała uderzyć.
- To ty tak z nim?... - zawołała. - Tak go witasz?
Głaszczesz i tulisz do siebie?
- A co mam mu zrobić? - spytał ojciec. - Zabić go zaraz?
- Zawsze tak mówisz i widzisz, co z niego wyrosło? Zbój!
Ojciec szybko podniósł z ziemi kij, podał go matce i powiedział:
~ To masz! Masz i bij go, żeby nie rósł dalej zbójem. Matka spojrzała na ojca niepewnie, bez słowa.
Dlaczego nie bierzesz? - spytał ojciec i widać było, że ponosi go coraz większy gniew. - Bierz!
Pfuj! - splunęła matka. - Patrzcie go, chłopa i ojca, mnie go bić każe, a sam nad nim płacze! To tak robią chłopy i ojce?
- Nie wiem, jak robią chłopy i ojce, ja wiem, jak ja robię! - odrzekł z głośnym sapaniem ojciec. - A bić go nie będę, bo wiesz, kto go będzie bił? Bieda! Zaraz jutro pójdzie w świat, tam się nie będą z nim ceregielować, a nie będzie ani jednego człowieka, co by się nad
jego niedolą ulitował. A potem, jak dorośnie, czy nie będzie miał tego samego? Bo co ja mam? A ty? Dawno trzasnął mnie przez gębę prowentowy, bom źle niósł naręcze wyki? A ty zapomniałaś już, co miałaś z karbowym? Człowiek jest jak pies parszywy - dodał, - Jak
kto nie kopnie, to kija porwie...
Wargi mu się trzęsły jak w tłumionym płaczu, oczy miał wilgotne. Chwilę spoglądał gdzieś przed siebie dziwnie zamyślonym, ponurym wzrokiem, potem powiedział spojrzawszy w bok, na matkę:
Daj mu coś jeść, bo na pewno głodny. Później przygotujesz mu jakiś węzełek i niech idzie do ujka, do Przyleśnej. Ja mu wytłumaczę drogę. A w niedzielę, jak przyjdę do niego, rozpatrzę się za jaką służbą. Tak, za jaką służbą - powtórzył. - Jak śmierć dla człowieka, tak ona dla niego.
Do ujka? - podjęła matka. - Dobrze, niech idzie do ujka. Tam sąsiad, Biały, zbiera trzydzieści morgów, to może go weźmie do siebie.
Psubrat z niego, wiem dobrze - powiedział ojciec - ale służba wszędzie jednakowa. U psubrata czy nie u psubrata.
Matka podeszła do stołu, zaczęła mi szykować kolację.
A więc było już po burzy! Nigdy byłbym nie przypuszczał, że się tak skończy. O tym, że czekało mnie jutro pójście do służby, wcale nie myślałem, będąc bez przerwy pod wrażeniem, że jednak nie zbito mnie, nie sponiewierano, na co sobie, mówiąc prawdę, rzetelnie zasłużyłem, a ojciec się nawet użalił nad moją dolą.
Ale oto kolacja już stała dla mnie na stole, kromka chleba i garnuszek surowego mleka. Kiedy zasyciłem pierwszy głód, ojciec przysunął się do mnie i zaczął mi objaśniać drogę do tej Przyleśnej, gdzie mieszkał ujek. Nie było to blisko, ale na szczęście prawie cały czas miałem iść gościńcem, dopiero za lasem będę musiał skręcić na lewo - tak ze trzy kilometry, do pierwszej odnogi na prawo, która miała mnie już zaprowadzić na samo miejsce.
- A jak już będziesz we wsi, zapytasz o Jarmuza. Ludzie ci pokażą - tłumaczył dalej - zresztą łatwo do niego trafić, bo jego dom stoi na pagórku, a zaraz przy nim wielkie gospodarstwo Białego, dom duży, murowany - Zapamiętałeś sobie wszystko?
Tak, tatusiu, zapamiętałem.
- To dobrze. Matka zaraz naszykuje ci jaki węzełek, a ja wyjdę trochę przed dom. Coś mi... no, coś mi duszno po tym wszystkim.,
Przeniosłem pytające spojrzenie na ojca, ale ten nic już więcej nie mówił, potem poszukał moich oczu swoimi smutnymi, zamyślonymi oczami i na króciutki moment zajaśniał, w nich uśmiech, serdeczny, dobry uśmiech ojca i zarazem mojego przyjaciela.
Z tym uśmiechem miałem opuścić dom nazajutrz rano, a - niestety - opuściłem go jeszcze tej nocy. Tak się złożyło, a zaczęło się od tego, że długo nie mogłem zasnąć. Po raz pierwszy nie w głowie mi były wybryki. Oto już jutro, zaraz rano, miałem iść w świat, do jakiejś Przyleśnej, do ujka - i myśl o tym ani na chwilę nie dawała mi spokoju, spędzała sen z oczu. Jak będę miał u tego ujka? Będzie dla mnie dobry? No, na pewno nie będzie taki jak ojciec, co o szkołach dla mnie marzył, żebym się uczył, żebym nie był fornalem, a człowiekiem jak się patrzy. A jaki ja dla niego? Niedobry. Żeby tam tylko niedobry. Zły jestem dla niego. Chociaż właściwie w czym jestem dla mojego ojca zły? Za naukę Kozibródka zawsze mnie chwalił, a że dalej nie będę się już uczył, to cóż, nie moja wina, bo choćby i u nas panowały już inne porządki, o jakich ojciec wspomniał, toby też nic nie wyszło z mojej nauki, bo jak to, ja, Zybuła, miałbym siedzieć w jednej ławce razem z paniczami w miastowych klasach? Pierwszy Franc złapałaby mnie za kark - i „won stąd, wstrętna chłopaka, fornalska Kind! Tu jaśnie panicze!” A ksiądz wskazałby na mnie ręką i rozkazał:
- Zedrzeć z niego skórę! Patrzcie, czego to mu się zachciało. Szkoły w mieście! A w ogrodzie u pana hrabiego kto będzie robił? A jeszcze lepszy dla ciebie kry-1 minął, łobuziaku, hyclu spod ciemnej gwiazdy, a nie tutaj w jednej ławce... Precz stąd!
Ja bym nie wyszedł? Jeszcze prędko. Jak z procy bym wystrzelił i - biegiem do domu!
Dlatego lepiej, żeby nie było tych innych porządków, bo to tylko na śmiech dla mnie, wstyd. Każdy pasuje do swego miejsca, a ja pasuję do tego, co mam, i jutro trzeba iść do służby. Szkoda! - westchnąłem. - Byłbym się jeszcze pobawił trochę, pobaraszkował, a tu już jutro!
Rozpłakałem się. Dlaczego ja muszę iść do tej służby? W domu było mi tak dobrze! A tam, czy nie będą mnie bić, poniewierać, a może i jedzenia poskąpią, łacha na plecy, ale do roboty będą ganiać od świtu do nocy... A jak ja będę mógł co robić? Przecież moje ręce to jak patyczki. Połamią się albo z miejsca popuchną i tyle będę miał, że zostanę kaleką. Buczałem bez przerwy.
A wszystkiemu ksiądz winien! Po co przychodził do dzwonnicy? Zadzwoniłem, wywołałem we wsi trochę popłochu i na tym byłby koniec, ale nie, przyleciał, narobił alarmu, zamieszania... A do kościoła potrzebnie mnie wciągnął? Kalikować kazał! A później tego samego do szkoły? Śledztwa mu się zachciało! I wyszła chry-ja, bo musiała wyjść ta chryja. A jak by był siedział cicho i nie wysyłał mnie na chór, to ani miechów byłbym nie popsuł, ani ze szkoły nie uciekał... Byłoby wszystko po staremu, a tak... Naraz usiadłem na posłaniu.
Zemszczę się na nim, żeby mnie dobrze popamiętał!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kto ryzykuje, ten w kozie nie siedzi -
i ja stają się duchem, który ma uczyć grzeszników bogobojnego
życia, a potem przemieniam się w dziewuchą, bo mam wielkie
zadanie do spełnienia
Przez okno padał blask miesiąca, w izbie było więc widno prawie jak w dzień, widziałem każdy sprzęt, a stołek, na którym leżało moje ubranie, nie tylko widziałem, ale miałem go nawet pod ręką.
W pewnej chwili jakoś odruchowo wyciągnąłem do niego ręce, lecz spojrzawszy na łóżko, na którym spał ojciec, zawahałem się, bo co by było, jak by się tak przebudził i usłyszał, że się ubieram?
- Ale dlaczego ma usłyszeć - zacząłem sobie perswadować. - Śpi jak kamień, moje ciche, jak najcichsze kroki na pewno go nie przebudzą. Zresztą w razie czego mogę powiedzieć, że mnie brzuch boli i muszę wyjść na dwór. A nie będzie nic, to - do drzwi i w świat! Po godzinie albo dwóch wrócę i nikomu ani do głowy nawet nie przyjdzie, że ja mogłem gdzieś wychodzić. Sprawcy psikusa, jakiego wytnę księdzu, tym razem na pewno będą szukać gdzie indziej, a mnie może i w obronę jeszcze ten i ów weźmie, bo będzie jak na dłoni, że we wsi jest jeszcze ktoś, kto diabła ma za skórą, a o tyle jest gorszy ode mnie, że nocą poszedł do księdza. Nie bał się duchów ani niczego - prawdziwy postrzeleniec, przeklętnik! I wahać się tu jeszcze? Ależ raz-dwa i już być na dworze, póki miesiąc świeci i jest widno.
Wstrzymawszy oddech, najpierw spuściłem po krawędzi lewą nogę, następnie prawą, a kiedym poczuł ziemię pod stopami, wciągnięcie ubrania odbyło się tak szybko, jak by się dom palił i trzeba było z niego wiać. A potem do drzwi, za klamkę i oto już stałem na progu przed domem.
Zaułki i uliczki wypełniała cisza, dachy ociekały blaskiem, rażącym wprost w oczy. Od drzew nie ciągnął chłód, pozbawione go były i mroczne zakątki, do których słońce nigdy nie zagląda. Wzrastająca susza coraz bardziej dawała się wszystkiemu we znaki. Deszczu, deszczu! - domagały się drzewa swoją martwotą spopielały eh liści. Deszczu, deszczu! - tchnęło od strzech zetlałych słoneczną śreżogą, na które byle iskra i zamieniłyby się w kupę perzyn i trochę dymu.
Niedaleko u sąsiadów zaryczała krowa, widocznie spragniona była wody, której nie przyniesiono jej z rzeki, a w tej rzece jeszcze dzień, dwa i pokaże się dno.
Posucha!
Ale choćby i sto posuch było, co mi tam! Ani by mnie ziębiły, ani grzały, zresztą już byłem zaprzątnięty nowym psikusem. Psikusem dla księdza. Co mu zmajstruję? Ha, żebym to wiedział. Ale byłem pewny, najpewniejszy, że coś zmajstruję, takiego coś, że cała parafia będzie o tym mówić ze śmiechem i zgrozą. Oto na przykład konie i krowy wyprowadzę z chlewa i przy-wiążę je do drzwi kościelnych. Złe by to było? A jeszcze lepsze wpędzić je do zakrystii. Tak, krowy i konie wprowadzić do zakrystii. Brać je po kolei na powróz czy łańcuch, zależy, co znajdę w chlewie - i a ksy, na nowy postój. Rano leci parobek do obory, a w niej pustki. W stajni to samo. Biegnie więc do księdza i „gwałtu, rety, nieszczęście, proszę księdza proboszcza, gadzinę nam złodziej uprowadził!...” Na całą plebanię podnosi się płacz, krzyk, rwetes. Na miejsce kradzieży przybiega zziajana policja, za nią prze tłum narodu ze wsi, a tu
naraz ze środka kościoła słychać: muuu... a po chwili końskie: hihihi... I czy nie będzie potem zrywania sobie boków ze śmiechu? Tak, ale nocą zakrystia jest zamknięta, a klucz u księdza. Na pewno wisi razem z innymi w którymś pokoju, a buchnąć go trudna sztuka, chyba żeby drzwi na plebanię były pootwierane dla przewiewu. I - na dobrą sprawę - powinny być pootwierane, przecie jest tak gorąco, duszno... Więc cos iść? Popróbować? Ryzyko!
- Ale kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi - powiedziałem, dodając sobie tym animuszu, i ruszyłem.
Po niebie, jak po powierzchni wielkiego stawu, spacerowa! sobie miesiąc z roześmianą gębą, on też widać z niczego sobie nic nie robił, dobry kolega. Ale wieś była jak wymarła, nigdzie ani żywej duszy. Dopiero kiedym przełazi przez mur przykościelny i zrobił kilka kroków w stronę furtki, prowadzącej na plebanię, zobaczyłem naraz aż dwoje. Stali przywarci do siebie, oplatani rękami, ona coś szeptała...
Upadłem na ziemię i pobałykowałem do najbliższego drzewa, ukryłem się za nim, ani na chwilę nie zdejmując z nich oczu. Po dłuższej chwili rozpoznałem ich: chłopak był synem Laziebnika, o dobre kilka lat starszy ode mnie, a dziewczyna - Kaśka, służąca od Kozrbródki. Po co oni tu przyszli o tak późnej porze?
Aha - domyśliłem się - miesiąc im przygrzał i kochania się im zachciało, szeptów, ściskania się za rączki!... Tylko dlaczego, szelmy, aż tutaj pod kościół, na miejsce poświęcone musieli z tym przyjść? Jej, ostatecznie, można się było nie dziwić, przecież mieszka w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła, a więc jest tutaj jak by zadomowiona, dla niej ziemia poświęcona to na pewno tylko zwykła ziemia, ale oni Syn człowieka, który uważa się niemal za świętego? Czyżby było tak, że stary miał za skórą Boga a młody - diabla? To ja
garaż wypędzę z niego tego diabla i upodobnię go do ojca, niech obaj będą świeci. Jak z obrazka. Stary do pacierza, to i on do pacierza, a potem do łóżka, spać, a nie latać po nocy za dziewuchami.
Jednego razu opowiadał mi ojciec, że dusza ludzka po śmierci podobna jest do małego, czarnego kłębka. Ani rąk, ani nóg, tylko kłębek, który się toczy, toczy po ziemi w cały świat i bez przerwy cieniutkim głosikiem, jakby kocim miauczeniem, lamentuje, prosi o paciorek, bo jest w czyśćcu, cierpi straszne męki...
Raz-dwa i już byłem takim kłębkiem. Ani rąk, ani nóg. tak je poukrywałem pod sobą, lecz w momencie gdy miałem miauknąć po kociemu, usłyszałem Kaśczyn głos. Pytała:
Wojtuś, a ożenisz się ze mną?...
Pod Bogiem, ożenię się - odrzekł.
Kłamał, szelma, kłamał jak najęty, bo ojciec, chcąc mieć w domu o jedną gębę mniej do jedzenia, już mu wyszukał dziewuchę z morgami - któregoś dnia opowiada? o tym u nas - ale po co. dlaczego kłamał? Co w tym miał za interes? Aha, pocałować ją chce i dlatego... Czy nie powinienem ją przestrzec, żeby mu nie wierzyła? Za późno jednak przyszło mi to do głowy, bo Kaśka już odpowiadała cichawym szeptem:
Wierzę ci, ale jeszcze mnie strach jakoś oblatuje, bo widzisz, ja biedna, służę, a z ciebie majętnik, ojciec na pewno zapisze ci z pięć morgów...
Nam zapisze, Kasiu - zawołał gorąco - nam obojgu! Niech tylko przejdzie ta susza, bo ojciec przez nią do niczego głowy nie ma, a zaraz pojedziemy do rejenta - i wesele!
- Niech ino przejdzie - powtórzyła z westchnieniem. - A kiedy ona przejdzie? Chyba nigdy! Wczoraj byłam u księdza, bo posłał mnie tam nasz pan, i podsłuchałam, jak rozmawiał z drugim księdzem z sąsied
niej parafii. Przyjechał do niego specjalnie, żeby się dowiedzieć, co ma robić, bo ludzie domagają się nabożeństwa na odmianę...
„Domagają się?” - spytał nasz ksiądz. - „To dobrze, że się domagają. Jak widać, kolega ma pobożnych parafian, nie tak jak ja tutaj, gdzie nie brak różnej hołoty, heretyków, a socjałów, myśli kolega, że nie ma? Aż pachną im inne porządki...”
To chyba o tych ojcowych porządkach gadał - pomyślałem i słuchałem dalej z tym większym zainteresowaniem, lecz o nich nie było już więcej mowy.
- Ksiądz wykrzyknął jeszcze - opowiadała dalej Kaśka - „Porządki!” A po chwili: „Ale co ja o tym... Kolega mnie pyta, co robić? A cóż można robić? Pieniądze zbierać, zbierać bez końca, bo na pewno nie ma ich u was za dużo, ale o żadnym nabożeństwie ani myśleć. Rozumie kolega? Ani myśleć. Bo mój bał... bałmetr czy bumetr”` - zająknęła się Kaśka - (tak jakoś nasz ksiądz powiedział) „wciąż idzie na suszę, jak by się nigdy miała nie skończyć”.
„Wciąż na suszę?” - spytał przyjezdny. „I to na jaką!” - powiedział nasz ksiądz. - „Zresztą może to i dobrze, bo przez to nareszcie mam okazję do uderzenia w tę rozpolitykowaną hołotę. Z nazwiska ich wszystkich wywołam i powiem: oto przez nich Pan Bóg karze nas suszą! Usuńcie ich ze społeczności waszej, a zaraz Bóg miłosierny spojrzy na nas łaskawie. Kolega myśli, że tego nie zrobią? Mam takich zapaleńców...”
„No, u mnie też nie brak takich” - powiedział przyjezdny - „ale uważam, że właśnie dlatego nie należy odkładać nabożeństwa w nieskończone. Nie wiem, jak jest tutaj, ale u mnie w parafii mogłoby to wywołać niezadowolenie, gorycz, a ten i ów od kościoła mógłby
nawet odstać...”
„A jak kolega odprawi nabożeństwo i zamiast spodziewanego deszczu jeszcze większa susza nastąpi, to co wtedy?... Nie zaczną odstępować od kościoła? Nabożeństwo o zmianę pogody powinno się odprawić nie wtedy, kiedy nam się podoba czy chce, ale kiedy, no...” - Kaśka się znów zająknęła - „ten bałmetr powie: można, bo zaraz na drugi dzień masz albo słoneczko po długotrwałych deszczach, albo burzę z piorunami. Po tak skutecznym nabożeństwie, czy będzie miał kolega w swojej parafii choć jednego niedowiarka? Na kolanach będą pełznąć do kościoła, twoje szaty całować. A robić coś ni w pięć, ni w dziewięć, wystawiać się na śmiech, szyderstwo, narażać na szwank nasz święty kościół, naszą wiarę, czy można? Dlatego, jak powiedziałem, musimy uważać...”
„Na bałmetr?” - spytał przyjezdny.
„Tak, na bałmetr”.
Kaśka, ty nie kłamiesz z tym wszystkim? Naprawdę tak rozmawiali?- spytał Wojtek. - Możeś ty to zmyśliła, co?
Nie, przysięgnę, że mówię prawdę. Aż mnie samej było dziwne.
A może to tak z żartów?
E nie, to nie żart, prędzej taka sobie gadka. Księżom wolno takie prowadzić, przecież są poświęcone od samego Boga.
Tak, poświęcone - zgodził się Wojtek - ale gadali jakoś tak... Lepiej nie mówmy więcej o tym, bo to nie dla nas. A ty tego bałmetra nie widziałaś chyba, co?
Widziałam. Jak ino wyszli z ganku, ja hyc na ganek i patrzę po nim, rozglądam się, a tu nigdzie nie widzę żadnego bałmetra, bo myślałam, że to coś okropnie wielgachnego. Dopiero jakżem się rozejrzała po ścianach, zobaczyłam taki mały zegar - nie zegar, bo godzin nie bije, chociaż ma takie długie i cienkie wskazówki.
~ I co, możeś go dotknęła? - spytał Wojtek jakimś wystraszonym głosem. - Nie, bałam się. - To dobrze - wyrzekł z wyraźną ulgą - bo to różnie mogłoby być.
- Z czym, Wojtuś?
- A jak to jakie zaczarowane?
- E, zaczarowane?
- A co, może nie? Bo jak to, zegar miałby mówić o pogodzie?
- Tak oni, niby te księża, gadali, a ja nie wiem. Jak pójdziemy na pacierze, to sam zobaczysz ten zegar, bo wisi na ścianie w ganku. Ino pójdziesz ze mną, Wojtuś, na te pacierze?
- Przecież ci mówię, niech ino przejdzie ta susza, a od razu jedziemy do rejenta. Ale będziesz teraz dla mnie dobra? - spytał.
Będę - odrzekła zamierającym szeptem - wszystkom gotowa już dla ciebie zrobić, skoro tak mówisz. Tylko pamiętaj, nie oszukaj mnie.
No, dosyć tego! - powiedziałem do siebie, ale przejęty słowami Kaśki o tym bałmetrze zamiast zalamentować cienkim głosikiem, jak robią dusze ludzkie po śmierci, szczeknąłem po psiemu, a zaraz potem zapiszczałem jak mysz w pysku kota i powiedziałem płaczliwie:
- Paciorek, zmówcie paciorek! Jam dusza...
Nie dokończyłem, bo Kaśka krzyknęła nagle - ooo! - jak obdzierana ze skóry i rzuciła się do ucieczki na oślep, a Wojtek za nią. Aż dudniała ziemia, tak ostro pędzili przed siebie, ponieważ jednak Wojtek miał krok zwinniejszy, bo co chłopak, to nie dziewczyna, do tego od garnków, gruba i ciężka, pierwszy dopadł muru, a. chociaż w tym miejscu był on dość wysoki, nad podziw szybko wdrapał się na niego i hop! - prosto
w dół. Kaśka biegła dalej, a za nią bez przerwy niósł się ten krzyk! - ooo! - ale z każdą chwilą coraz słabszy i jakiś charkotliwy.
Tak minęła bramę, nie zobaczywszy jej, minęła i dzwonnicę, przed którą w ostatniej chwili skręciła na prawo i niebawem zobaczyłem ją z przeciwnej strony. Zadyszana, z włosami rozwianymi jak strzyga, ciągnąc ostatkiem sił nadbiegała w moją stronę.
Zrobiło mnie się jej żal, pożałowałem nawet swojej zabawy w ducha i żeby jej powiedzieć, że ta ja ją nastraszyłem, a nie żaden umarlak, wyskoczyłem na ścieżkę i rozwarłem ramiona, jak bym ją chciał zatrzymać. Ale ona ledwo mnie dostrzegła, jak nie wrzaśnie i - łup na ziemię. Dopadłem do niej, pochyliłem się, wziąłem ją za rękę. Puls jej walił jak młotem, ale po chwili uspokoił się raptownie> a potem był tylko, tylko.
Wyprostowałem się. Było mi nieswojo i straszno zarazem. Nie wiedziałem, co powinienem robić. Cucić ją czy wołać o ratunek? A może niechać jej? Przecież nie umarła i nic jej nie będzie. Poleży sobie godzinę, dwie i wstanie...
A gdyby tak wstała bez ubrania, na większy śmiech dla siebie - strzeliło mi zaraz do głowy - a w ubraniu jej ja bym poszedł do księdza, żeby mnie w razie czego nikt nie poznał?
- To będzie byczo - mruknąłem pod nosem i już pochylałem się nad nią. Zdjąłem z niej wszystko, co miała na sobie, że została zupełnie naga, jak ją Pan Bóg stworzył.
Kaśka, przewracana to na jeden, to na drugi bok, wydawała z siebie jękliwe pomrukiwania, jak by spała kamiennym snem. Można ją było nawet wziąć na plecy i zanieść do rzeki, ale to byłoby za dużo dla niej, zresztą nie miałem na to czasu, bo trzeba się było śpieszyć do księdza.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nowy cel tej samej wyprawy, która się kończy wielka”
przygodą na dachu plebanii. Łaziebnik nadciąga z pomocą, biją
dzwony na alarm, a więc ratuj się, póki czas!
To, co usłyszałem o tym jakimś bumetrze, było dla mnie niezwykłe. A więc to nie Bóg może spowodować zmianę pogody, a tylko jakiś bumetr! Ten bumetr, co wisi u księdza na ganku. To ja go zaraz ukradnę - zdecydowałem - i niech ksiądz robi potem cuda. A zrobi? Figę z makiem! Za to ja, ja będę mądrala całą gębą i powiem do ludzi:
- Co się, głupie, modlita i prosita Boga o deszcz, kiedy o tu, tu jest napisane, że deszczu jak nie ma, tak nie będzie. A jak przyjdzie na niego pora, to na moim zegarze zaraz o tym wyczytamy. A ksiądz w tym tyle znaczy co guzik!
Chłopi czy nie naniosą mi za to jaj, mąki, mięsa, a może i cukru? Przecie będę większy od księdza! A wtedy, tatulu, żyć nam, nie umierać.
Wyprawa po ten bumetr nie była jednak łatwa. Wszystkie moje dawne figle i psikusy w porównaniu z nią to były jak niewinne żarciki, zabawki. Na coś tak niezwykłego, a nawet bardzo niebezpiecznego, porywałem się po raz pierwszy. Ale stało się! Już byłem w drodze, a niebawem znajdowałem się w sadzie plebańskim. Tu naciągnąłem na siebie ubranie Kaśki i począłem się przedzierać krzakami wprost na ganek, nasłuchując uważnie, czy nie nadlatują księże psy, których miał kilka.
Ogród cały spał. Drzewa wyglądały jak wyrąbane z szarego kamienia, jedynie korony niektórych świeciły żywym, migotliwym srebrem, za to bujne kępy przeróżnych krzaków tonęły w gęstym cieniu, upodabniając się do jednej zbitej masy, tajemniczej i groźnej, bo a nuż za którymś z nich siedzi stróż i czeka na mnie, aż podejdę bliżej, a wtedy - łomot! lachą prosto przez łeb! Miałem więc trochę stracha, cierpła mi skóra, mimo to nie przystanąłem nigdzie ani na chwilę, nawet kiedy zanurzyłem się już w ten gąszcz. Wreszcie zobaczyłem przez gałęzie zarysy plebanii, a jeszcze kilka kroków i stałem przed nią - wielkim budynkiem, wzniesionym w całości z drzewa, bo nawet dach był drewniany, kryty gontem.
Piękny to był budynek! Jak mi ojciec opowiadał, kosztował moc pieniędzy, a stawiało go aż pięciu majstrów z miasta i czternastu robotników. Mimo to roboty trwały niemal rok, bo co i raz ksiądz zmieniał plany, domagał się to tego, to tamtego, a to ganek wydawał mu się brzydki i trzeba było stawiać go od nowa, a to dach za wysoki - i tak bez przerwy musiano coś poprawiać. A że pieniędzy ze składek kościelnych nie brakowało, mógł sobie ksiądz pozwalać na różne kaprysy i zachcianki. Wreszcie plebania stanęła. Z oszklonym gankiem, z werandami i podcieniami na masywnych, w kwiaty wyrzynanych słupach, a nawet z czterema gołębnikami, bo ksiądz był wielkim miłośnikiem gołębi.
Oblana z jednej strony światłem miesiąca wyglądała niby zjawa, a wokół cisza jak makiem posiał. Serce zaczęło mi bić gwałtownie z przejęcia i już zawahałem się, czy nie dać sobie spokoju, ale psikusowanie - czyż to nie była jedyna moja radość? Jak kot wyskoczyłem więc z gąszczy i dopadłem ganku. Był zamknięty.
Zawracać? - przeleciało mi przez myśl. - Nie, do kuchni, tam drzwi dzień i noc są otwarte.
I znów po kociemu, a niemal na czworakach, popod oknami - i oto już ta kuchnia. Kiedy jednak zrobiłem kilka kroków w głąb mrocznej sieni, wyłożonej cementowymi płytami, od których ciągnął miły chłód, serce mi na nowo zabiło szybciej. Ale nogi, jak by same niosły mnie coraz dalej, podprowadziły pod drzwi ganku, tu przystanęły na chwilę, jakby chciały nabrać sił, potem, kiedy ręce też jak same otwarły drzwi, skok do przodu - i nareszcie stanąłem. Ale tylko na sekundę, potem jak furiat rękami to tu, to tam, chaotycznie, bez żadnego planu.
Najpierw przewróciłem jakąś dużą butlę, stojącą na podłodze, potem spadła na podłogę laska, wreszcie z dziwnie głośnym dźwiękiem rozbiła się szyba, oparta o ścianę. Ja, zamiast się opamiętać, dalej miotałem się po ganku, macając rękami za bumetrą. Wreszcie podpadło mi pod ręce coś bardzo podobnego do zegara, budzika, jaki był u Kozibródki, ale w tej samej chwili posłyszałem gniewne sapanie, przerywane ciężkimi, niezdarnymi krokami.
Zamarłem, poczułem chłód od nóg aż do głowy, a drzwi gdzieś niedaleko już się otwierały i ksiądz zawołał:
- Kto tam, u licha, tak się tłucze? No, kto tam? To ty, Michał?
Ani się nie poruszyłem, nawet oddech w sobie zataiłem, a ksiądz, odczekawszy chwilkę, znów zaczyna swoje, ale już groźnie:
- Dlaczego, draniu, nie odpowiadasz? Przecież słyszałem, żeś tam... - urwał i nagle głos jego podniósł się do krzyku. - Złodzieje tutaj! Magda, Maryśka, złodzieje!... Złodzieje!
Drzwi od strony ogrodu były zamknięte, to pamiętałem, dlatego nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się do nich kierować. Jedyna droga ucieczki prowadziła tylko przez te drzwi, którymi wszedłem. Ale w sieni był ksiądz i już biegł do wyjścia, żeby mi je odciąć, krzycząc bez przerwy: Magda, Maryśka, do mnie! Tu złodzieje! Zło-dzie-je!
Po chwili z głośnym zgrzytem żelaziwa zatrzaśnięto zasuwę przy wielkich, masywnych drzwiach od frontu i znalazłem się jak w klatce. Nie pozostawało mi nic innego, jak rozbić oszklenie ganku. Zacząłem się więc do tego sposobić, rękami na gwałt szukając największej szyby, gdy wtem ktoś wszedł do sieni z dużą lampą i w świetle jej spostrzegłem tuż za drzwiami ganku wąskie schody prowadzące na strych.
Skoczyłem do nich, ksiądz w tej samej chwili wrzasnął:
- Dziewucha! To dziewucha! Łapaj!
Ale ja już byłem na schodach, które przebiegłem w oka mgnieniu, i uniósłszy głową drzwiczki, wydostałem się na strych. Żeby moim prześladowcom utrudnić pogoń za mną, na opuszczone szybko drzwiczki począłem narzucać jakieś kawałki drzewa, leżące obok, koło od wozu, puste skrzynki, słowem wszystko, co mi tylko pod ręce podpadało. Zabarykadowawszy się w ten sposób, dopiero teraz rzuciłem okiem tu i tam, alem nic nie zobaczył, bo strych był tak mroczny, jakbym się dostał do jaskini. Wyciągnąłem więc rękę do góry - dach gontowy, wyciągnąłem rękę przed siebie - ciemna próżnia - i masz, próbuj stąd uciekać. Ale jak? Wybić gonty i na dach? A z dachu jak? To czy nie było lepiej rozbić szybę, potem jeden skok i byłbym w ogrodzie, a więc na wolności, a teraz licho wie, co będzie ze mną. Mogą mnie, dranie, złapać, a jak złapią, dobrze zapłacę za bumetrę, którego mi się zachciało.
Tymczasem odgłosy dobijania się do drzwiczek z każ
dą chwilą stawały się coraz głośniejsze i gwałtowniejsze. Na szczęście te, przywalone nie byle jakim ciężarem, nie dawały się podnieść. Mimo to nie miałem ani chwili do stracenia i na gwałt trzeba było szukać sposobu ucieczki. Przywiązawszy więc sobie chusteczką Kaśki tę nieszczęsną bumetrę do piersi, wyciągnąłem ręce przed siebie i począłem obchodzić strych, potykając się co krok o jakiś przedmiot. A było tutaj różnych różności co niemiara.
Jakieś żelaziwa, obręcze, otomany z wyłażącymi sprężynami, łóżko z materacem, balie, wanny, połamane krzesła, a jakichś łachów - chyba ubrań i bielizny - tyle wisiało i leżało w koszach, że choć wozem po nie zajeżdżaj.
Ot, po nie trzeba było przyjść specjalnie - pomyślałem - a tak chyba zmarnują się, zbutwieją... A może by tak wziąć kilka? Koszuli całej na mnie nie ma, ubranie w łatach... - I zacząłem sobie szykować węzełek, zabrawszy najpierw sznur, na jaki się natknąłem, choć wciąż nie wiedziałem, czy mi się uda uratować. Potem, już z tym węzełkiem w ręce, od nowa ruszyłem na poszukiwanie jakiegoś wyjścia ze strychu na dach, podczas gdy łomot i krzyki dolatujące zza drzwiczek stawały się coraz bardziej rozjadłe - i naraz, jak na komendę, wszystko umilkło i w całym domu zapanowała tak wielka cisza, że się aż zatrwożyłem.
Od drzwiczek, niemożliwych do zdobycia, odstąpiono, to było jasne, a więc jasne było i to, że w miejsce tego obmyślają mi jakąś niespodziankę, żebym im sam wpadł w kleszcze. Chwila namysłu i zamiast dalej szukać wyjścia na dach, zacząłem wybijać w gontach dachu dziurę jakimś długim i cienkim żelazem, które mi akurat podpadło pod ręce.
Kiedym zobaczył gwiazdy na niebie, och, tak bardzo się ucieszyłem, jak bym już był na wolności! Z tym większą więc zaciekłością wyrywałem dalej gonty i niebawem otwór był tak szeroki, że mogłem się śmiało przez niego przecisnąć.
A więc - hop, w górę i już byłem na dachu, prawie zupełnie płasko sklepionym. W tej samej chwili omal nie umarłem z przerażenia: zza krawędzi dachu spoglądała^ na mnie księża służąca. No, czego jak czego, ale tego to się wcale nie spodziewałem. Żeby jednak nie pokazać po sobie, że się jej boję, jak też nie wykrzyknę:
- Tuś przyszła za mną, flejtuchu? To ja ci tu zaraz... - i z całej siły miotnąłem tobołkiem w jej rozkudłany łeb. Ale baba-diabeł w czas przywarowała do dachu i mój pocisk przeleciał ponad nią, a po chwili od nowa zaczęła się wspinać, widocznie do dachu do stawiona była drabina. Oczywiście nie było dla mnie innego ratunku jak ucieczka, ale gdzie i jak uciekać?
Naraz zobaczyłem: jeden szczyt dachu tonął prawie całkowicie w potężnym rozgałęzieniu kasztana, który go obejmował ze wszystkich stron. Dostać się do niego, potem hyc na pierwszą lepszą gałąź - i byłbym uratowany. Ale Magda, jakby wyczuła moje myśli, wydostawszy się na dach, w tym kierunku najpierw ruszyła, wlokąc za sobą wielką osękę.
No, teraz tom już przepadł! - powiedziałem sobie. - Nie ucieknę, zabije mnie, cholernica, albo zepchnie z dachu. A jakby tak dopaść drabiny? - przyszło mi niespodzianie do głowy. Ale i na to było za późno, bo babsko już nacierało na mnie, a jeszcze chwila, dwie i trzaśnie mnie przez łeb osęką. Na wszelki wypadek rzuciłem okiem tu i tam, gdzie by można było w odpowiednim momencie uskoczyć, i wtem słyszę:
To on!
Jak to? - spytał ksiądz. - To nie dziewucha?
- Nie, nie dziewucha, a on, ten przeklęty Zybuła! - Przebrany?
Tak, po dziewczyńsku.
Boże! - jęknął ksiądz. - Znów on? Co za chłopak!
Ancykryst, a nie chłopak - sprostowała Magda. - Ale ja go tu zaraz... Niech się raz z nim stanie koniec.
Amen! - wyrzekł ksiądz cicho, a Magda z okrzykiem: - Zginiesz, psie! - od nowa ruszyła na mnie.
Na szczęście tuż, prawie pod ręką, miałem komin i kiedy Magda już, już miała zwalić na mnie swój oręż, ja smyk za niego, a osęka - romot w moją zbawczą osłonę i niczym suchy kijek pękła na pół.
Kobieta stanęła jak skamieniała, patrząc na mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciała udusić i nagle, rozłoży wszy szeroko ramiona, rzuciła się w moim kierunku. Lecz i tym razem uratował mnie komin, a potem ja myk zza niego i biegiem na środek dachu, gdzie, nim szelma zdążyła do ninie podejść, zsunąłem z siebie sznur, którym byłem okręcony, i zawróciwszy, zacząłem się z nią bawić jak kot z myszą. To ja do niej się przybliżam wołając: - No, bierz mnie, chwytaj! - by w ostatnim momencie uciec do tyłu, to ona znów do mnie, aż trzeba, żeśmy się od nowa znaleźli koło komina, czego z całej duszy pragnąłem, bo kiedy Magda znowu natarła na mnie, wyciągając ręce przed siebie, jakby mnie już, już miała złapać, skoczyłem krok w lewo i kilka pętli sznura zarzuciłem jej prosto na głowę. Magda, złapana jak na wędzidło, zaszamotała się, ale ja dobrze trzymałem sznur w swoich rękach, a potem zacząłem ją przywiązywać do komina.
Bądź przeklęty! - wykrzyknął ksiądz, który wszystko dobrze musiał widzieć. - Po wszystkie czasy bądź przeklęty!
Myśli ksiądz, że się tego boję? - zawołałem. - W zeszłym roku przeklinał ksiądz Rożnika, a stało mu się co? To i mnie... A bumetrę ukradłem! O, tu go mam! - i uderzyłem w niego dłonią.
-. Jak to, barometr ukradłeś? - spytał ksiądz jakimś niepewnym, głosem. - Co ty mówisz? Nie żartujesz aby? Ech, chłopcze - zaczął teraz łagodnie - jeżeli naprawdę wziąłeś go, to zwróć... Ja ci wszystko da-ruję, tylko zejdź i oddaj.
- Figę z makiem! - zawołałem triumfująco. - figę z makiem!
- Nie chcesz go oddać? - spytał ksiądz takim samym głosem jak poprzednio i odczekawszy chwilę, krzyknął:
- Magda, łap go, łap tego przeklętnika! - Kiedy mnie... - zacharczała Magda.
- Prawda, zapomniałem. Ale poczekaj, zaraz przyjdzie policja, bo poleciała po nią Maryśka, albo co ja tu będę na nią się oglądał. Przecież ja sam też mogę - i po tych słowach ruszył do drabiny.
To nie mogło być dla mnie dobre i trzeba się było spieszyć z ucieczką. Kasztan gałęzie miał grube i rozłożyste, nad podziw więc łatwo dostałem się na niego, ale ledwom się wdrapał w środek jego potężnej korony, usłyszałem tupot licznych kroków, a po chwili zobaczyłem gromadę nadbiegających chłopów, na czele których jakieś małe chuchro o wielkiej głowie - Łaziebnik!
Krzyczał:
- Ludzie, prędzej, bo słyszycie, co się tam wyprawia? A jeden z was na dzwonnicę, trzeba uderzyć na alarm... Na dzwonnicę!
Ale w tej samej chwili rozległo się miarowe, ponure bicie w wielki dzwon. Łaziebnik przystanął i przeżegnał się z rozmachem.
- W imię Ojca i Syna... Ludzie, klęknijta i bijta się w piersi, prosta Boga o zmiłowanie, bo zły duch...
-Do mnie! - przerwał mu ksiądz gniewnie z najwyższego szczebla drabiny. - Do mnie, słyszycie?
Łaziebnik poderwał głowę do góry.
To ksiądz tam? - i znów się przeżegnał, wyraźnie zalękniony. - Widzita, ludzie, gdzie naszego księdza zaniosło? Jaka straszna jest moc Złego. Klęknijta, ludzie, klęknij ta i głośno odmawiaj ta pacierz.
Powiedziałem: do mnie! - huknął ksiądz. - To nie żaden zły duch przyniósł mnie tutaj, a ten diablik, Zybuła. Ukradł barometr, a Magdę do komina przywiązał. O, tam ona - i wyciągnął rękę w stronę komina.
Ten jancykryst? - zakrzyknął Łaziebnik gromko. - Ludzie kochane, to on tutaj?
Już go nie ma, uciekł - powiedziała grobowym głosem Magda.
Łaziebnik, jak by jej nie słyszał, bez przerwy wykrzykiwał:
-: To on tutaj? Ludzie, na pomoc! Łapać go, łapać!
Nikt się jednak nigdzie nie ruszał, jeden spoglądał na drugiego, jakby nie rozumiał, o co Łaziebnikowi chodzi, dzwon dalej bił swoim ponurym głosem, a ksiądz, nie mogąc się doczekać pomocy, zaczął schodzić w dół.
Tymczasem stawało się coraz widniej i najwyższy czas było uciekać, bo później łatwo mógłbym być zauważony przez kogo. Zsunąwszy się więc po kasztanie w dół, w gąszcz bzów i jakichś zarośli, począłem jak królik smyrgać do płotu, a potem skok przez niego - i poszedł, prosto przed siebie w cały świat.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Poznaję dziada, jego krople i kiełbasę, bom jest wielkim
znawcą świata, staję się niemową, czyli - będzie nowa heca
Jak długo biegłem? Na pewno bardzo długo, bo kiedy się wreszcie zatrzymałem, ze zmęczenia robiąc piersiami, aż mi coś w nich rzęziło i chrypiało, dookół, jak daleko tylko sięgnąłem wzrokiem, nie widziałem ani jednego domu mojej wioski.
Było już zupełnie widno, na nieboskłonie wstawała jutrzenka, powietrze to tu, to tam wypełniało się perlistym, radosnym skowrończym terkoleniem, a mnie było smutno, coraz smutniej, bo nie tylko do domu i wsi miałem już zamkniętą drogę, ale i do ujka. Przecież jeszcze dzisiaj pójdzie za mną pogoń, będą mnie szukać, na policję dadzą znać, a jak by mnie tak złapali... No, no, z przeklętnikiem nikt by się nie patyczkował, bo na co komu taki? A ja byłem, właśnie takim przeklętnikiem. Przeklął mnie ksiądz, przeklął i niejeden ze wsi, a dziś, jutro przeklną i inni - i czy nie będę dla nich jak parszywy pies, wypędzony zewsząd?... I co teraz robić? Gdzie, do kogo iść?
Siedziałem na miedzy, otoczony ze wszystkich stron morzem zboża, rzadkiego, przypalonego słońcem - i raz za razem powtarzałem:
- I co teraz robić? Gdzie, do kogo iść?
Potem poczułem w sobie ociężałość, przymknąłem oczy, głowa mi opadła w dół na kolana i nie wiem, czy zasnąłem, czy nie, pamiętam tylko, że kiedy otwarłem
oczy, zobaczyłem - o zgrozo - tuż nade mną jakąś obcą, aż po czoło zarośniętą twarz.
Krzyknąłem wystraszony i zerwałem się na nogi. Dziad, cały w łachmanach i obwieszony mnóstwem różańców i szkaplerzy, momentalnie złożył ręce do modlitwy i prostując się nieco, zaintonował piskliwym głosem: Królowo niebieeeska, moja orędowniiiczko! po czym, jakbym mu się przeszkodził modlić, popatrzył na mnie gniewnie i powiedział:
Czego wrzeszczysz, dziewucho? - nagle wytrzeszczył ślepia, jakby zobaczył przed sobą diabła, i syknął: - Łobuz! Po coś to zrobił?
Nic wam złego nie zrobiłem - odrzekłem.
Pytam, po coś się przebrał? - i łap za barometr, który miałem przywiązany do piersi. - Patrzcie - zachichotał zjadliwie - i naweł pierś sobie jedną przyprawił, diabelskie nasienie. Gadaj, po coś to zrobił?
Patrzyłem na niego przerażony, nie wiedząc, co mówić, jak się bronić. W końcu szepnąłem:
Tak, dla zabawy. Puśćcie mnie.
Dla zabawy! - mruknął. - A może z ciebie jaki złodziejaszek, co? Jakbym cię zaprowadził na posterunek, toby mi chyba niejedno o tobie powiedzieli, a nagrody, myślisz, nie daliby mi za to?
To prowadźcie! - wykrzyknąłem, pewny, że mu w drodze ucieknę. - No, prowadźcie, nie chcecie?
Hm - chrząknął i zmienił mu się raptem głos. - Takiś cwaniak, no, no, znałem takich... - zaśmiał się basem. - Ale swoją drogą z ciebie figlarz! Ja już myślałem, byłem pewny, żeś dziewucha, a tu... ech, łobuziaku, nabrałeś mnie... Ale wystarczyło mi tylko na gębę twoją popatrzeć, żeby wiedzieć...
Urwał, obrócił się do mnie tyłem i zaczął gmerać w swojej torbie, uszytej z różnokolorowych łat.
- Skąd jesteś? - spytał.
- z daleka - skłamałem. - Nie mam ani ojca, ani matki.
- To wychodzi na to, żeś niby sierota?
- Sierota.
- I bawić ci się chce, łobuzować?
- Czasami...
- A żyjesz z czego? Kradniesz?
- Takim sierotom jak ja jeszcze nikt nic darmo nie dał i nie da. Nie wiecie o tym, dziadku?
- Hm, nie ma co, mądrześ odpowiedział, bo tak jest. Widać, że znasz świat. Takim jak ty nikt nic darmo nie dał i nie da. A jest was do licha. Włóczy się toto od wsi do wsi, sierotuje, sklamrze, a dobrze przy tym strzela ślepiami na lewo i prawo, co by tu gdzie ukraść. A temu łobuzować się jeszcze chce, patrzcie wy ludzie, psikusy wyprawiać! A może to tak specjalnie, żeby ci się lepiej kradło? Musi być z ciebie numer! Policja cię nie poszukuje jeszcze?
Nic nie odrzekłem, jak bym nic nie słyszał, be zaleciał mnie zapach wędzonki i poczułem straszny głód. Niewiele myśląc podciągnąłem się więc ostrożnie do dziada, który wyjmował właśnie z torby kawał kiełbasy. Odłożywszy ją na bok sięgnął po chleb, potem - po butelkę. Kiedy ją odkorkowywał, wysunąłem rękę szybko - i chaps za kiełbasę, pakując ją od razu do ust.
Dziad dobrą chwilę pił z butelki, po każdym łyku mlaskając głośno wargami i głaszcząc się po brodzie. Na koniec butelkę zakorkował i wsunął z powrotem na samo dno torby, przykrywając ją kromkami chleba i różnej wielkości woreczkami, wypchanymi czymś.
- Dobre krople - wyrzekł, oblizując się - pokrze-
piły mnie, bo wiesz, ja na serce słabuję. Teraz zanucimy sobie pieśń do Matki Bożej, bo bez Boga ni do proga. A ty lubisz się modlić? - i obejrzał się na mnie. Właśnie kończyłem jeść ostatni kawałeczek kiełbasy. - Cóż to, to i ty śniadanie sobie dopiero teraz robisz?
Nagle pacnął rękami dookoła siebie i nie znalazłszy kiełbasy wykrzyknął:
- Gdzie moja kiełbasa? Zeżarłeś ją? Przełknąłem resztkę kiełbasy i odrzekłem:
- Przecie powiedzieliście sami, że takim jak ja nikt nic darmo nie daje, to musiałem sobie sam wziąć, bo akurat byłem głodny.
Dziad wbił we mnie oczy. Nie powiedział jednak ani słowa, jak by rozważał, co powinien ze mną zrobić. Zabić mnie? A może tylko pobić?
Ścięty zalęknieniem patrzyłem na niego bez ruchu, cały odrętwiały w oczekiwaniu na pierwszy cios. Jakże się więc zdziwiłem, kiedy posłyszałem gruby, charkotliwy śmiech:
- To z ciebie kundel! Kundel parszywy! Ale kundel niegłupi. Podobasz mi się, smrodzie! Na, masz, zagryź chlebem tę kiełbasę, żebyś się nie rozchorował - i podał mi duży glon chleba, już dobrze podeschłego.
Byłem jak zwierzątko, które na groźbę bicia kurczy się całe i drży z przerażenia, na widok zaś chleba podnosi do góry głowę i już nie myśli o tym, co przed chwilą mogło je spotkać. Ale ręki jeszcze nie wyciągałem. Nie dowierzałem, że dziad naprawdę daje mi dobrowolnie jadło. On wyczuł, widać, moje wahanie, bo-powtórzył:
- Na, masz! - i rzucił mi chleb pod ręce. - Dobrześ zrobił, żeś mi zjadł tę kiełbasę - wymruczał po chwili - bo takim trzeba być dzisiaj. Jak ci nie dają, sam bierz, inaczej umrzesz z głodu. Taki dzisiaj świat? Ale dawniej też nie był inny. I inny już chyba nigdy nie będzie. A z ciebie mogą być jeszcze ludzie, ho, ho! - pokręcił głową. - Jeszcze jacy ludzie! Tylko jak mnie będziesz we wszystkim słuchał - dodał - inaczej albo cię złapie policja i zgnoi w kryminale, albo byle kto cię przetrąci gdzie i zakatrupi. A przy mnie możesz mieć jak w raju. Miarkujesz, bratku? A taki jak ty akurat jest mi potrzebny - znów poszperał w torbie, wyciągnął z niej butelkę, odkorkował i mrugnął na mnie, jak byśmy obaj byli już w komitywie.
Chcesz sobie łyknąć? - To ci dobrze zrobi. Na, masz!
Wolałbym kiełbasę - powiedziałem, nabierając z wolna śmiałości do niego.
Wiadomo, żebyś wolał! - zaśmiał się dziad jakimś niemiłym, odpychającym śmiechem. - Tak bardzo ci tamta posmakowała? To masz, kiedyś na nią taki łasy - i o dziwo, podał mi malutki okrawek. - Nie żałuję ci, niech ci idzie na zdrowie. Zresztą musisz sobie podjeść, bo czeka cię kawał drogi.
To naprawdę chcecie, żebym z wami szedł? - spytałem, bo byłem pewny, że sobie dworuje ze mnie.
A coś ty myślał, że cię puszczę na pastwę losu? Taką sierotę? Sam Bóg by mnie za to pokarał! - i podniósł oczy do nieba, jakby szukał w nim tego Boga. - A ludzie, jak by się to rozniosło po świecie, pluli by za mną i palcami mnie wytykali niby zbója. Ale jam nie taki, nikt o mnie złego słowa nie powie, bo nawet kiedy mi się zdarza coś wziąć, no, jak by ci rzec, ukradkiem, i frygnąć do torby, to zawsze tak zgrabnie to zrobię, że ani do głowy nikomu nie przychodzi podejrzewać mnie o co. Sam zobaczysz, jak to wygląda. Cóż, tak trzeba, dziecko, inaczej i ty, i ja pomarlibyśmy z głodu, bo ludzie są skąpi, niedobrzy. A jak już który spojrzy na mnie łaskawszym okiem, to za byle kromeczkę chleba każe mi odmawiać różaniec za dwudziestu albo
i więcej swoich zmarłych. I klep tu pacierze, klep bez końca! A jak będziemy razem, to może inaczej pójdzie, bo ty na swoją rękę i ja na swoją rękę... Zresztą, ja będę uchodził za niewidomego, zaraz sobie założę takie specjalne okulary, a ty będziesz mnie prowadził za rękę jako mój wnuczek. A jakby cię kto o co pytał, to ty ani słowa. Będziesz jak niemowa. Spodobał mi się pomysł dziadka.
To będzie taka zabawa, dziadku?
Głupiś! Tak będziemy zarabiać. Jak ludzie zobaczą dziadka ślepego, oprowadzanego przez niemowę, na pewno nie poskąpią jałmużny, bo tylko dla kalectwa ten i ów jeszcze ma serce współczujące, nawet bogaty kruszeje... No, rozumiesz teraz, smyku?
Rozumiem, dziadku. To będzie dobra heca.
Niech ci będzie po twojemu, że heca, ale żebyś mi w niczym nie spaprał, bo widzisz tę lachę? - i spojrzał na leżący obok siebie gruby, sękaty kij. - Jak bym ci raz tylko nim przyłożył, zaraz byś się zwinął jak psiak. No, nie bój się - dodał szybko - ja tylko tak powiedziałem, bo gdzieżbym ja miał sumienie bić cię, tak sierotę! Będę cię kochał, jakbyś prawdziwie był rnoim wnuczkiem... A miałem wnuczka, Józik mu było na imię... Ale o tym potem, teraz zbierajmy się, bo słoneczko grzeje już niezgorzej. Jeszcze godzinę, dwie i w ogóle nie będzie można iść, tak zacznie prażyć. Posucha!
Wszędzie tak? - spytałem.
A coś ty myślał, że tylko tutaj? - Po innych okolicach ziemia już jak skała, bosą nogą ani nie stąpić, tak rozpalona. Niedobrze, dziecko, bo z tego może być głód, a głód - to śmierć.
A jakby spadł deszcz?
Trzeba się modlić o niego.
A modlitwa pomoże? - spytałem takim głosem, jak bym sobie kpił i odruchowo pomacałem barometr.
Dziadek przyjrzał mi się uważnie. Nie spodobało mu się moje pytacie.
- Kundel z ciebie - zawołał - naprawdę kundel. Jak byś tak mlasnął kiedy przy ludziach, wiesz, co by ci za to zrobili? No! - i pogroził mi palcem. - Żebyś mi się ani ważył! Teraz ściągnij z siebie te kiecki albo wiesz co? Niech będzie tak, jak jest. Dziewucha, niemowa od urodzenia, to może być lepiej aniżeli chłopak. Na niedolę dziewczyńską babom się od razu robi słabo, dostają łez, a serca miękną niby z wosku. Ino popraw sobie piersi. Coś tam na nie wpakował, przesuń na bok, na drugi załaduj jaką szmatę zwiniętą i dziewucha
z ciebie jak ulał, bo i gębę masz drobną, pyzatą. Ino te oczy, te oczy złodziejskie, u dziewuch takie nie bywają, ale to nic, nikt ci w oczy nie będzie patrzał. Zresztą - dodał jak by się sam uspokajał - różne są ślepia u różnych ludzi. Na, masz - powiedział, podając mi starą, zaśmierdłą onucę. - Skręć ją i włóż, gdzie trzeba, ale nie pod tę chustkę, a pod bluzkę, wiesz jak?
Jeszcze jak wiedziałem, ale czy mogłem odwiązywać chustkę, pod którą ukrywałem cudowny zegar? Jak by go zobaczył, na pewno zechciałby mi go ukraść, a do księdza nie mógłby dać znać?
Długo stałem niezdecydowany, co robić, gdy nagle samo mi się jakoś powiedziało:
Kiedy widzicie, dziadku, w piersiach mnie kłuje i muszę mieć tę chustkę tak przewiązaną. Zresztą, jakbym ją odwiązał, w jaki sposób utrzymałbym pod bluzką to, com sobie tam przyprawił?
Ej, mądryś ty, gałganie, za mądry nawet. Dobrze, niech zostanie tak, jak jest. Na głowę weźmiesz byle łach... Ja tu taki powinienem mieć. Na, masz -. powiedział po chwili, wręczając mi jakąś kolorową szmatę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Przygoda z bestią i dziad mnie ratuje, ja mu potem udzielam
nauk i chcą go uraczyć pieczonymi jajami dzikiego gołębia.
Poznaję inny świat - jeszcze raz pieczone jaja,
śmierdząca kiszka i moja przegrana
Niebawem byliśmy gotowi do drogi. Dziad wyciągnął rękę w kierunku, gdzie znajdowała się moja wieś, i powiedział:
- Chciałbym tam iść. W tej wiosce są podobno dobrzy ludzie, dla biednego narodu współczujący. Słyszałeś o tym?
- Ej, tam nie chodźmy, bo tam mieszkają sami źli, a bić umieją! Ja tam...
- s Byłeś już?
Tak, byłem... - I pobili cię?
Nie, bom się nie dał. Uciekłem.
A co chciałeś zmajstrować? Kradłeś?
Tak, kradłem, z kościoła chciałem całą tackę z pieniędzmi... - skłamałem.
Ty bisurmanie! - krzyknął dziad, ale oczy mu się zaśmiały z zadowolenia. - Na boży kościół podniosłeś rękę? To i pokarał cię Pan Bóg. A dużo było tych pieniędzy? - spytał po chwili, miarkując swoje słowa: - Ze sto złotych?
Może, a może i więcej, bo tam pełno bogatych, a i dwór...
To szkoda! - pokręcił dziad głową. - Szkoda, że ci się nie udało. A popróbować byś jeszcze nie mógł? Zasziibyśmy tam specjalnie na jeden dzień...
Grzech, dziadku, wyciągać rękę na boży kościół - odrzekłem poważnie. - Jeszcze naprawdę mógłby mnie pokarać Pan Bóg.
No, no, takiemu jak ty to i sam diabeł nie dałby rady, cóż dopiero Pan Bóg. Istota dobra, miłosierna. Ale nie mitrężmy dłużej, chodźmy!
Wnet wyszliśmy na drogę, wijącą się białą wstęgą wśród pól. Dziad założył na oczy czarne okulary, w których wyglądał jak prawdziwy niewidomy, i rozkazał mi:
- Weź mnie teraz za rękę, bo chociaż ja przez te ciemne szkła widzę niezgorzej, ale tu mogą przechodzić różni ludzie... Co za szczęście, co za dziwne szczęście - zagadał po chwili - żem akurat na ciebie musiał natrafić. Szukałem cichego zakątka, gdzie bym się mógł przespać, i masz! Spać - nie spałem, za to takiego gagatka... W imię Ojca i Syna - przeżegnał się nagle i zaczął się modlić pełnym głosem, bo oto na zakręcie pokazał się jakiś człowiek na koniu.
Kiedy nieznajomy podjechał do nas zupełnie blisko, wstrzymał raptem konia i chwilę przyglądał się nam uważnie, potem spytał:
- Dziadku, nie widzieliście przypadkiem jakiego małego chłopaka?
To mnie szukają - pomyślałem i ścisnąłem wymownie rękę dziadka.
A kto mnie pyta? Bo ja nic nie widzę, ślepym...
Dziewucha - zwrócił się nieznajomy do mnie - powiedz dziadkowi, kto go pyta.
Kiedy ona niemowa - pospieszył dziad. - Od urodzenia niemowa, sierota... To o co wam chodzi, dobry człowieku?
Czy nie widzieliście małego chłopca, ale prawda,
przecieście ślepy... Ino, coś mi się wydaje, żem ja już was gdzieś widział. Wtedy na oba oczy dobrzeście patrzyli.
Tak, prawdę mówicie, ale za ludzkie grzechy miesiąc temu pokarał mnie Pan Bóg jak świętego Jeremiasza i oto zakryty jest świat przede mną. Ale was też Pan Bóg karze za ludzkie grzechy. Posucha idzie, boża klątwa! A wy jakiegoś chłopca szukacie? - mówił bez
przerwy dziad, jak by nawałem słów chciał nieznajomego ogłuszyć. - Cóż to, swojego? Z domu wam uciekł?
- Tak, uciekł, ale nie z domu ode mnie - odrzekł nieznajomy i zaklął. - Bo gdyby był mój, to już dawno huncwota byłbym powiesił na pierwszym lepszym drzewie, żeby nie zatruwał...
Nie dosłyszałem, czego nie powinienem zatruwać, bo dziad raptownie popchnął mnie do przodu, mówiąc głośno:
- Idź, dziecko, prowadź mnie dalej, to jakiś niedobry człowiek. Chłopca chce wieszać? Przeklęty! - i zaintonował jakimś żałobnym, rozdzierającym głosem:
Gdybyś, człowiecze, uważał na siebie,
Co się to będzie działo koło ciebie,
I twoje by się, choćby skałą było,
Serce zmiękczyłooooo!
Na wszystkich ludzi dekret uczyniony,
By każdy umarł... by każdy umarł
- powtórzył i spytał cicho. - Dalekośmy już od niego?
- i Spory kawał - odrzekłem jeszcze ciszej, a serce we mnie bez przerwy: łup, łup!
To bestia! Wiesz ty, że to ciebie szuka? To przez te pieniądze?
A ino!
- Połakomiłeś się, a teraz, jak by cię tak złapali, zapłaciłbyś za to. Żebyś choć miał te pieniądze! A tu popaskudziłeś tylko i trzeba nam, widzę, uciekać co prędzej z tych okolic, bo niejeden chyba ugania się za tobą... Powiesić cię chcą, za kilka złotych. Ech, ci ludzie przeklęci!
- Dziadku - przerwałem mu złorzeczenia - słyszeliście o jakichś nowych porządkach? Podobno, jak by panowały tutaj, to ja bym się uczył...
- To niedobre porządki -. powiedział szorstko. - Nie myśl o nich, chociaż kto wie, dla ciebie byłyby może i niezłe? Uczyłbyś się... Ale wiesz, co by za to było z bogatymi? Na gałąź i kwita! Z Bogiem też tak samo. Nie, dziecko, to nie dla nas. My naród bogobojny. Sam się przekonałeś o tym. Chciałeś wziąć z tacki - kilka groszy, za to świętokradztwo poszukuje cię cała parafia, żeby cię powiesić. A jak byś tak księdzu co zmalował, to chybaby cię żywcem ćwiartowano. A los takiego jak ty co kogo obchodzi? Ja jeden ino zlitowałem się nad tobą, inaczej, bratku, byłbyś wisiał... Ale idźmy prędzej i na las się kierujmy, na las, tam za lasem jest już inna parafia.
O, jak bardzo pragnąłem, żeby się jak najprędzej znaleźć na terenie tej nowej parafii! Toteż na wzmiankę o niej aż mi serce zabiło z radości. Dziad, jak by specjalnie, żeby tę radość jeszcze bardziej powiększyć, po małej chwili dopowiedział:
Jak ujdziemy jeszcze ze sto, no, najwyżej dwieście kroków, to ujrzymy ten las, ino - skrzywił się - wsie tam za nim są niebogate.
To nic, dziadku -« powiedziałem chcąc go pocieszyć. - Za to nie będziemy mieli nikogo na karku, żadnej pogoni i będziemy spokojni.
- Tak - zgodził się - może i nikt nam na karku
nie będzie siedział, ale z tym spokojem i pogonią to różnie może być. Zagrałeś, bratku, z księdzem, a ksiądz to siła - powiedział z naciskiem. - Ale jak będziesz ze mną, a dla mnie dobry, to cię na pewno obronię, bo ja, wiesz, kto ja jestem? Mądrala nad mądrale! Jeszcze nikt mnie nie podszedł w niczym i nie oszukał, chociaż, myślisz, że nie próbowali? No, no, niejeden, ale ja każdego, o tak, tak samiutko jak z tym chłopem, co pytał o ciebie.
- Tak, dziadku, mądrala z was - przytwierdziłem - a ja będę dla was dobry, we wszystkim was usłucham, tylko obronicie mnie? - chwyciłem go zarękę i pocałowałem. - Wiecie, sierotam...
- No, pamiętaj! - rzekł nie odejmując ręki od moich ust, a potem tak ostro ruszyliśmy, że wkrótce zobaczyłem ten las.
Widok jego dodał mi sił, bo już cały byłem zgrzany, pot strużkami lał mi się po twarzy, na domiar bowiem złego pod łachami Kaśki miałem jeszcze swoje własne.'1' Od tej chwili ani na moment nigdzie nie przystanąłem, - szedłem koło dziada takim samym nawet krokiem jak on, zapatrzony w zbawczy las. A dziad umiał iść, krzepę miał w nogach, niech go licho! Nic dziwnego, że w kilka pacierzy przebyliśmy setny kawał drogi, ale ostatnie kroki, dzielące mnie od lasu, wlokłem się wprost z duszą na ramieniu, tak byłem zmęczony. Ledwom więc dobrnął do brzegu lasu, gdzie wcale nie było chłodniej niż w szczerym polu, popatrzyłem na dziada wprost błagalnie i zapytałem:
Odpoczniemy tu?
Nie - odrzekł dziad - tam dalej... - i zaśmiał się z cicha. - Cierp ciało, jak ci się chciało!
Zwiesiłem głowę, bo i jej nie miałem już siły trzymać prosto, lecz z zagryzionymi aż do bólu wargami,
żeby się nie rozpłakać, ruszyłem za dziadem. Na szczęście w głębi lasu nie było takiego upału jak na skraju, od gęstego podszycia szedł miły chłód i poczułem się trochę raźniej.
- No - przemówił dziad suchym, świszczącym ze zmęczenia głosem, kiedyśmy się znaleźli w ciemnym i gęstym zagajniku świerkowym - teraz możemy odsapnąć kapkę, a nawet i przespać się galancie, bo tu takie miejsce, że tylko dziki i zające czasami zaglądają...
Rzeczywiście, miejsce było tak ustronne, że tylko dzika zwierzyna mogła je nawiedzać, choć na dobrą spra
wę i to mogło być wątpliwe, bo całe było wysłane grubą warstwą zetlałego, rudego igliwia, czego żaden zwierz nie lubi. Ale wypoczywać na nim - cóż za radość! Lecz ledwom się na nim wyciągnął! - uff, z jaką ulgą! - posłyszałem:
Wiesz co? Przydałaby się nam kropla wody, bo w gardle mam sam popiół, tak w nim wyschło.
A nie moglibyście popróbować swoich kropli? - spytałem, bo za Boga Ojca nie chciało mi się wstawać i szukać wody. - Tam, na polu, pokrzepiły was nieźle, pamiętacie?
Pamiętam, a jakże, dobrze pamiętam, i jak przyjdzie czas na nie, to znów do nich sięgnę, ale teraz wody, wody... Chociaż jeden łyk! - mówiąc to czochrał się o pień świerka, jak dzik i drapał za koszulą.
- Cóż to, wszy was gryzą, dziadku? - zacząłem specjalnie, żeby możliwie jak najdłużej nie wstawać po tę nieszczęsną wodę.
- E, nie - odrzekł postękując - ino skórę mam | taką świerzbiącą, a ty nie zadawaj mi głupich pytań, ino skocz gdzie po tę wodę, bo już ledwo zipię.
- A jak byście tak tę skórę mydłem, a jeszcze lepiej piachem z rzeki wycharowali - ciągnąłem dalej - to myślicie, żeby wam nie przeszło to świerzbienie? - potem, nim dziad zdążył coś odpowiedzieć, złapałem go za rękę i spytałem: - Jedliście już kiedy pieczone jajka?
A ja umiem piec! Słyszycie! Tam grucha dziki gołąb, to na pewno na gnieździe - gadałem jak najęty - a w gnieździe, wiecie, ile może być jaj? Ze trzydzieści!
- Aż tyle? - zdziwił się dziad i na chwilę zapomniał o wodzie.
- Tak, tyle, jeżeli nie więcej. Jak je wszystkie upiekę, to dopiero sobie podjemy! - i zamlaskałem głośno, żeby dziad nabrał apetytu na te jajka. - Tylko trzeba iść po nie teraz, póki na nich siedzi gołąb, dlatego, wiecie, tak zróbmy: wy, dziadku, pójdziecie po wodę, a ja, nim wrócicie, zniosę te jajka i upiekę, igliwia na ogień fu nie brakuje...
- Ććć - i syknął naraz dziad i złapał mnie za rękę. - Ani słowa! - i dodał szeptem: - Tu ktoś jest, płacze... Słyszysz? Jak by kobieta... Wyjdź no i zobacz, ale ostrożnie, bo diabeł nie śpi...
Eh, tu, w lesie? -! pomyślałem, ale że strzeżonego Pan Bóg strzeże, ukląkłem i na bałyku ruszyłem popod gałęziami świerków, a po chwili wychylałem już głowę z zagajnika jak lis. Nie zobaczyłem jednak nigdzie nikogo i już chciałem zawracać, pewny, że dziadkowi przyśniło się z tym płaczem, gdy wtem zaleciało mnie płaczliwe zawodzenie. Dziad, stary diabeł, miał słuszność: płacz był wyraźnie kobiecy. Śmiało więc ruszyłem dalej. Zaledwie zrobiłem kilka kroków, zobaczyłem jakąś kobietę. Siedziała na gołej trawie i tuląc w ramionach okręconego w dużą chustkę chłopca, szeptała, płacząc jednocześnie:
- Synku, synuniu!...
Wlepiłem w nią oczy i ani słowa, jak bym zapomniał języka w gębie. Kto wie, jak długo bym tak stał, gdyby ona pierwsza, spostrzegłszy mnie w pewnej chwili, nie zapytała:
- Co ty tu robisz, dziewczyno? Skąd jesteś? -i Stamtąd - zamachałem do tyłu ręką.
- To od was też pouciekali przed egzekutorem? - i nie czekając na moją odpowiedź, mówiła dalej z jakimś gorączkowym pośpiechem, rada widocznie, że ma się przed kim wygadać, wyżalić. - Bo od nas prawie wszyscy ze wsi pouciekali przed nim, co przyjechał specjalnie, żeby nas fantować. A jaki to człowiek nieużyty i niemiłosierny, że niech ręka boska broni! Ledwo wejdzie w próg, zaraz rozdziera gębę: płacić!! A że nikt płacić nie może, bo bieda, łapie, co mu ino wpadnie
w ręCe - i na wóz fryga, a potem leci do chlewa po krowę, do stodoły... Ludziska płaczą, ten i ów mdleje nawet, dla niego to nic, a jednego razu to się nawet śmiał jak głupek... Dzisiaj też by może to samo było, ale we wsi zawczasu dowiedzieli się, że do nas jedzie, i raniutko, kto co mógł, to schował, a gadzinę - do lasu albo na pola, w żyta... Ech, Sodoma, prawdziwa Sodoma się działa, bo ile tam było krzyku i lamentu!... W pierwszej chwili mnie się wydawało równo, myślę, nie ma co uciekać, bo zaległego stało na mnie aby kilka złotych ogniówki, ale potem, jak zobaczyłam, że ten i tamten sposobi się do lasu, a chałupy zamykają, złapałam do jednej ręki krowinę na powróz, na drugą chłopca - i w te pędy za nimi!
Oj, dobrześ zrobiła, moja kobieto, żeś uciekła przed nim - powiedział dziad, który nie wiadomo kiedy stanął obok mnie. - Znam go dobrze, bo miałem już z nim do czynienia i więcej nie chciałbym, o nie! Wolałbym śmierć zobaczyć niż jego. Ale cóż to - spytał naraz - ten chłopiec chory?
Pokarał mnie Pan Bóg, dziadku! - jęknęła kobieta od nowa wybuchając płaczem.
To suchoty? - Nie wiem.
Byliście u doktora?
Tak, u takiej jednej, przed miesiącem...
Robiła co przy nim?
- Tak, odczyniała go, potem obmyła jakąś wodą i kazała zabrać do domu.
- A co powiedziała?
Że jak Pan Jezus zachce, to wszystko jeszcze może być dobrze.
Hm - mruknął dziad. - A leków żadnych nie kazała dawać?
-Żeby pić smalec psi, ale to takie paskudztwo, na pewno by nie poszło na zdrowie...
Patrzyłem to na kobietę, to na żółtotrupią twarz chłopca, który mógł mieć moje lata i naraz spytałem:
Do szkoły chodził?
Aby zimą. A że nie miał ani butów, ani odzienia cieplejszego, to może i przez to mi zachorował, a teraz nie do życia mu już, jak myślicie?
Jak ja myślę? - odrzekł dziad. - Różnie jeszcze może być, ale jak by go Pan Bóg wziął, to cóż, Bóg daje i Bóg bierze.
Jak możecie tak mówić;- zawołała z płaczem. - To mój jedyny, męża od dawna już nie mam, na to samo mi pomarł, bo przed śmiercią też był taki żółty, aż strach brał patrzeć na niego, a teraz on by?... A jakby mi i on odszedł, to cóż za życie by mnie czekało? We wsi taka bieda, teraz posucha, idzie na głód, a egzekutory, złodziejskie plemię, swoją drogą!... I krowa mi się wyrwała z rąk, może wejdzie gdzie w koniczynę, a jak się jej obeżre i padnie, to nic, tylko grób sobie wykopać i żywcem wleźć do niego... Oooch!
Oooch! - oddało echem gdzieś daleko, jak by na krańcach lasu, takim samym bolesnym, urwanym jękiem, a zaraz potem przebudził się chłopiec i zawołał:
- h Mama!
- Co, synku? - spytała matka z twarzą niemal przy samej jego głowie.
Ale chłopiec nic nie odrzekł, od nowa już spał. Dziad chrząknął i chwilę gmerał palcami w swojej gęstej brodzie, potem podszedł do chłopca i położył mu rękę na czole. Kiedy ją odjął, mruknął:
No, tak!
Co tak, dziadku? - spytała kobieta, podnosząc na niego oczy.
Połóżcie chłopca na trawie, tak będzie dla niego lepiej, on... on lada chwila może wam umrzeć.
Umrzeć? Jezu! - wrzasnęła dziko kobieta i położywszy chłopca przed sobą na trawie, poczęła go szarpać.
- Synku, synuniu - krzyczała - otwórz oczy! Otwórz oczy, synku! S-y-y-y-n-k-u-u-u-u!
Dziad pociągnął mnie za rękę.
-: Chodź - a kiedyśmy uszli kawałek dopowiedział. - Tam nie dla ciebie było miejsce. Suchoty to niedobra choroba. Ech! - westchnął głośno - ciężki los tej kobiety, ale czyj lekki? Może mój? Miałem syna..
- I co, też wam umarł na suchoty?
- Nie, nie na suchoty, ale umarł, dla mnie umarł, bo dla innych, huncwot, żyje, ma żonę, dzieci... No, usiądźmy tutaj - rzekł i sam pierwszy opadł na wysoką trawę koło wielkiego i grubachnego dębu, przyciągając do siebie swoją torbę i obejmując ją rękami, jakby się bał, żebym mu z niej czego nie buchnął. - Tak, dla innych huncwot, żyje - powtórzył. - Zbiera całe pięć morgów, a ja, jak widzisz - na żebrach.
-! Wygonił was od siebie? - spytałem.
Dziad długo nie odpowiadał, zapatrzony w czubki nieruchomych, jak martwych sosen, potem mruknął:
- A tak, wygonił. Stanął jednego razu przede mną i powiedział: „Ojciec, w tym domu nie macie nic więcej do roboty. Na te pięć morgów, co zbieramy, za dużo gąb do jedzenia. Zresztą ojciec już stary, a myśmy, widzi ojciec, młodzi i chcemy trochę pożyć, dlatego po dobremu radzę, ojciec pójdzie w świat”.
Choć i w naszej wsi zdarzały się między ojcami a dziećmi swary o ziemię, a nawet bicia do krwi, opowiadanie dziadka wstrząsnęło mną. - I coście mu odpowiedzieli? - spytałem.
- Nic, zapłakałem sobie tylko gorzko i wyszedłem z izby, i od trzech lat tak łażę po prośbie. A myślisz, żem nie kochał mojego chłopaka? Jak raz zasłabł na zdrowiu, to też go tak tuliłem do siebie jak ta kobieta i od ust prawie odejmowałem sobie jedzenie, żeby on był najedzony. Potem, jak się ożenił, zapisałem mu wszystką ziemię, bom był pewny, że z niego dobre dziecko i ojcu na starość krzywdy nie zrobi... Ale co się dziwić! -! powiedział naraz wysokim głosem. - Bieda - niedobry doradca, a bieda na wsi coraz większa, bo ziemi mało...
Przypomniało mi się, com powiedział do babki o tym świętym Jerzym i już chciałem to powtórzyć dziadkowi, ale ten przyciągnął mnie gwałtownym ruchem do siebie i rzekł:
- i Ty mi zastąpisz tamtego, ale będziesz o wiele lepszy od niego, we wszystkim mnie usłuchasz, despety ani krzywdy nie zrobisz... Prawda, że nie zrobisz? - podniósł mi głowę do góry i popatrzył w oczy uważnie. - No, mów, przyrzeknij, że będziesz dla mnie dobry, uczynny, nie taki jak mój rodny syn...
- Będę, dziadku! - odrzekłem.
- Co będziesz? Dobry dla mnie? Uczynny we wszystkim? Tak jak prawdziwy, a nie wyrodny syn? - i Tak, dziadku.
I nigdy w niczym mnie nie oszukasz? -! Nie, dziadku.
No, pamiętaj!
Będę pamiętał, a wy też będziecie pamiętać?
- O czym? - dziad aż oczy zrobił ze zdziwienia. - Na nic nie dawałem ci żadnego słowa.
-! Tak, nie dawaliście mi na nic żadnego słowa, ale jak już jestem waszym prawdziwym, a nie wyrodnym synem, we wszystkim wam uczynny i dobry, to pamiętajcie, żebym nigdy nie był głodny - i od razu wy
ciągnąłem rękę do dziadowej torby: - Macie jeszcze
kiełbasę?
_ a... - dziad otworzył gębę i dalej ani słowa, jak by mu mowę nagle odebrało. Patrzył tylko na mnie, bez przerwy patrzył, potem jak nie zachrypi niczym dławiony: - Objeść mnie chcesz ze wszystkiego?
- Nie, dziadku, ale jak jestem głodny.
To od razu na kiełbasę masz chęć?
No, może być z chlebem. Nawet będzie lepiej smakować.
A jajka dzikiego gołębia? Miałeś po nie iść...
A wy po wodę, pamiętacie?
Ech, ty chłopaku! - dziad pokręcił głową wyraźnie ze mnie niezadowolony. - Tamten, wyrodny, wygonił mnie na głód, a ty zagłodzić mnie chcesz? Ot i staraj tu się o dzieci!
To może chcecie, żebym sobie poszedł?
A gdzież byś ty poszedł?
Prosto przed siebie... w cały świat.
Zęby zaraz na drugi, trzeci dzień zginąć? Bo to-wyżyłbyś sam? A zapomniałeś, że cię szukają?
Ten ostatni argument był najcelniejszy, bo w samej rzeczy jakoś szybko o tym zapomniałem. Zrobiło mi się smutno. Potem przypomniał mi się ojciec, matka, a nawet o babce mi się pomyślało, dopiero tam używa sobie starucha na mnie, a Kozibródka i ksiądz - chyba jeszcze więcej, no i na pewno kombinują, jak mnie uchwycić. Zwiesiłem jeszcze niżej głowę i wyszeptałem:
Tak, dziadku, szukają.
A widzisz! - zawołał. - I chciałbyś ode mnie odejść?
Bo jak wy mi jeść skąpicie?
Wcale nie skąpię, ino dbam o twoje zdrowie. Jak kto dużo je, to zaraz choruje, wiesz o tym?
No, nie wiedziałbym? U nas jak raz babka objadła
się kiełbasy, to o mało co nie zmarła, takie ją boleści chwyciły. Na szczęście niedaleko od nas mieszkał taki jeden, co leczył ją. Przywołany do babki - kłamałem dalej, jak bym czytał - długo ją gniótł i obracał na wszystkie strony, potem kazał jej zagotować garnek wody z solą, a kiedy już odchodził, powiedział, że wszyscy ludzie na starość nie powinni jadać kiełbasy...
A żeby ją oddawać takim jak ty, tego ten twój „likórz” nie powiedział?
Nie, tego nie powiedział.
No, to zamiast kiełbasy dostaniesz chleba z kiszką - i pogmerawszy w torbie wyjął z niej dwie kromki zeschłego chleba i spory kawałek kiszki, owiniętej w strzęp gazety. - Masz - rzekł, podając mi jeden chleb i pół kiszki - potem, jak sobie pod jesz, pomyślisz o tych jajkach gołębich... Mam na nie czegoś coraz większy smak.
Dobrze, dziadku, pomyślę - odrzekłem machinalnie, Wyciągając rękę po swoją porcję.
Chleb był biały, młyński, a smaczny niczym piernik odpustowy. Pochodził na pewno od jakiegoś bogatego gospodarza, bo u biednych o tym czasie to i o żarnowy pół na pół ze śrutą było ciężko, wiadomo - przednówek, Za to kiszka była nie do jedzenia, tak śmierdziała.
Dziad widząc, że ją wącham, zaśmiał się w głos:
- Cóż to, żołądeczek mamy pański? - i nagle wyciągnął rękę. - Dawaj ją, mnie nie będzie śmierdzieć, a ty gryź sam chleb, kiedyś taki delikatniutki, a potem szukaj tych jaj, tylko co będziesz chciał z nimi zrobić? Upiec je czy ugotować? A z białym chlebem smakowałyby...
Przyjrzałem mu się i wydawało mi się, że mówił poważnie, więc odrzekłem:
-! Tak, dziadku, będą smakować - żeby zaś miał na nie jeszcze większą ślinkę, choć dobrze wiedziałem, że
wpierw zobaczy on swoje brudne, zarośnięte uszy aniżeli te jaja, dodałem - ale... ale poczekajmy jeszcze trochę, aż się znów gołąb odezwie, bom już zapomniał, gdzie gruchał, na którym drzewie. A może... może zamiast jaj młode znajdę w gnieździe? Jedliście już kiedy młode gołębie?
Dziad łypnął na mnie jednym okiem i nie odrzekł nic, opychając się kiszką z takim apetytem, aż mu się uszy trzęsły.
A ja znów:
- W zeszłym roku tom pięćdziesiąt sztuk wybrał...
- No, to teraz się nie dziwię, że ci kiszka śmierdziała - wymruczał. - Od dziś, jak cię wezmę, jucho, na chleb, na sam chleb...
Zbaraniałem. Ani bym przypuszczał, że moje kłamstwa tym się zakończą, czym prędzej więc udałem się w pokorę.
- O tę kiszkę się, dziadku, gniewacie? Kiedy ja i w domu...
- Też miałbym się o co gniewać? - prychnął dziad. - To nawet lepiej, żeś jej nie jadł, bo przez to dla mnie było więcej, ale jak powiedziałem, tak będzie, żebyś jadł to, co jest, co Bozia daje, a nie basował mi tu o gołębiach, może jeszcze smażonych na masełku, o jajach pieczonych... Rozumiesz?
Nie odrzekłem nic, rozumiejąc, że jak długo będę razem z nim, tak długo nie tylko muszę mu być we wszystkim posłuszny, ale i żartować już więcej z niego nie mogę, bo na ukaranie mnie dobrą miał radę.
- Dobrze mówicie - powiedziałem. - Tylko się już na mnie nie gniewajcie. Ja naprawdę będę teraz dla was dobry.
- No! - mruknął i więcej ani słowa.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Nowa wyprawa, nowi wrogowie i nowy psikus
W lesie było cicho, drzewa stały bez ruchu, nad nimi puste, rozpalone niebo, bez najmniejszej chmurki, pod dębem więc, gdzieśmy siedzieli, z każdą chwilą stawało się coraz duszniej i dziad wkrótce znów przypomniał sobie o wodzie.
- Dobrze, dziadku - powiedziałem - przyniosę wody, ale wiecie, o czym myślę? Że po tę wodę polecę do tej wsi, skąd ta kobieta...
A to dlaczego? Zamiast tu gdzieś niedaleko poszukać strumienia, to taki wielki świat drogi ci pachnie? Bo wiesz, gdzie ta wieś?
Nie wiem, dziadku, ale zaraz się mogę dowiedzieć. Widzicie, jak by wam powiedzieć, chodzi mi o to, żeby za tę kobietę spsikusować co temu sekwestrantowi, a potem nabiorę wody czystej, wprost ze studni...
Naturalnie dziad się temu sprzeciwił. Zabronił mi nawet myśleć o czymś takim, bo kobiecie to nic nie da, a ja mogę sobie napytać nie lada biedy.
Bo wiesz, że rasem z nimi są policjanty?
To i policjantom spsikusuję co, potrafię, a potem nogi za pas i chodu z powrotem do lasu.
A jak który strzelnie za tobą?
- Nie strzelnie, nie bójcie się, dookoła wsi są zboża, w nich będę jak w lesie. A za to, że mi pozwolicie, przyniosę wam coś dobrego. Wiecie, domy są puste... Dziad się raptem udobruchał.
- Przyniesiesz? - spytał miękkim, łaskawym głosem. - Nie kpinkujesz aby?
Nie! - walnąłem się w piersi.
- Hm, to może... to może spróbuj iść. Ale nie bierz ze sobą butelki, zawadzałaby ci tylko. Zresztą tam po chałupach nie brakuje różnych naczyń, dzbanków, czajników... Ale na licho nam jakieś garnki! Szukaj od razu czegoś dobrego, może kawałek sperki albo - wiesz co? Jaką koszulinę, buty może i kapotę... Dla siebie też! Ino wybieraj dobre, a nie dziurawe, potem zrób sobie z tego węzełek. Zrobisz?
Nie odpowiedziałem nic, bom już biegł. Dziad mimo to chwilę jeszcze coś mówił, tyle mnie to jednak obchodziło co wiatr w polu. Nie myślałem ani o sytuacji, w jakiej się znajdowałem, ani o przykrościach, jakie zwalały się ma mnie po każdym moim psikusie, a zmora Kozibródki i księdza znikła jak mgła w słonecznych promieniach, bo w piersiach mi już grała radość, wesele, biegłem przecież naprzeciw nowej przygodzie. Jaka ona miała być, ani pojęcia nie miałem. Jednego tylko byłem pewny: cały swój spryt wysilę, żeby była jak najtęższym psikusem, skąpanie Łaziebnika czy historia z księdzem powinna być zerem w porównaniu z tym.
W pewnej chwili przypomniałem sobie o bumetrze i przystanąłem. Czas mu się było przyjrzeć dokładnie, żeby wiedzieć, co to takiego.
Wsunąwszy się więc w gąszcz leszczynowy, odwiązałem chusteczkę i ostrożnie wyjąłem z niej „zegar”.
Wielki nie był i jota w jotę podobny do budzika, jaki widziałem w kuchni u Kozibródki. z tą tylko różnicą, że wskazówki miał długie i cieniutkie, jedna - biała, druga - czarna, no i nie było wcale godzin, a dokoła cyferblatu biegły napisy mówiące o pogodzie. Właśnie jednego z nich dotykał koniec czarnej wskazówki, brzmiał on: Posucha.
- Aha - domyśliłem się - dlatego mamy teraz posuchę, że barometr stoi na tym napisie. A jak bym tak tę wskazówkę przesunął na „deszcz”, co by było?
Ale na dłuższe zastanawianie się nad tym, a już, broń Boże, na dostawanie się do cyferblatu, który ochraniało szkło, nie miałem czasu, przy tym wcale nie pragnąłem zmiany pogody, szybko więc zawinąłem barometr od nowa w chusteczkę i już w biegu począłem sobie przywiązywać ją do piersi, żeby tak samo było jak przedtem, a potem - co sił w nogach prosto przed siebie szeroką, dobrze wyjeżdżoną drogą, która na pewno prowadziła do wsi.
Rzeczywiście, bo kiedym się niebawem znalazł na szczycie wzgórza, u jego stóp zobaczyłem dużą, szerokim pasem biegnącą wieś. Na pewno nie więcej jak dwieście, no, trzysta kroków mogło mnie od niej dzielić, a dziad mówił, że... świat drogi! Kłamał stary, celowo kłamał, ale Bóg z nim!
Przede mną leżała wioska cicha, jak wymarła. Nikogo w niej nie znałem i mnie nikt tam nie znał, zresztą poza sekwestrantem i policjantami nikogo w niej teraz nie było, mogłem się w niej czuć zupełnie bezpiecznie i nie bać się, że będę poznany, przed czym miałem największego stracha. Tylko co ja tym draniom zmaluję? Zabrać sekwestrantowi papiery -. to byłoby najlepsze, a jeszcze lepsze - razem z tymi papierami i karabiny policjantów, bo na pewno nie są bez nich. Tylko jak to zrobić? Ot, żebym tak miał wódkę, w pierwszym lepszym domu udałbym „gospodarza” i przywitałbym ich „całym sercem”. Potem, kiedy jednemu i drugiemu zakurzyłoby się już we łbie, na co przy tym upale nie trzeba byłoby zbyt długo czekać, śmiało mógłbym sobie pozwolić na kawał, bo zanimby się spostrzegli, ja bym już był w lesie. Karabinów, ma się rozumieć, nie wlókłbym daleko ze sobą, porzucałbym je gdzieś w żyta, je
den tu, drugi tam, a do papierów kamień i poszły - do studni je, przeklęte, żeby nie męczyły więcej ludzi, nie zabierały im dobytku.
Ale próżne marzenia, nie miałem wódki, a na szukanie jej od chałupy do chałupy szkoda było czasu, przy tym takie szperanie po izbach mogło być dla mnie niebezpieczne, bo a nuż w której został kto z gospodarzy? A jak by mnie przyłapał jia takim „niuchaniu”, czy nie porwałby zaraz za widły i - biegiem za mną jak za zwykłym złodziejem? No, czegoś takiego jeszcze nie przechodziłem i nie chciałbym nigdy przechodzić. A więc - myślmy o czym innym. Ale o czym?
- Mam! - powiedziałem naraz. - Udam chorego, rozciągnę się na drodze i będę krzyczał: ratunku! Jak usłyszą, zaraz przylecą, potem zaczną mnie cucić, a zanieść mnie do najbliższego domu nie będą chcieli? Na pewno to zrobią, a kiedy znajdę się razem z nimi w izbie, będę stękał, jęczał, a jak tylko wypatrzę odpowiedni moment, buch za teczkę i w nogi!
- Nie, to nie chwyci - orzekłem po namyśle - bo raz, że mogą mnie nie usłyszeć, a drugie, że choćby i usłyszeli, to mogą nie podejść do mnie, bo co dla takich drani chory człowiek? Dlatego trzeba co innego wykombinować...
Jeszcze tylko kilka kroków dzieliło mnie od pierwszego domu. Stał przy drodze, po której uwijały się stadka kur i gęsi, a człowieka - ani śladu nigdzie. Po obejściach też panowały pustki.
W dawnych czasach, jak opowiadał mi ojciec, nawiedzały wsie różne pomory, od których ludzie kapli jak muchy i długi, długi czas jedynymi mieszkańcami tak nawiedzonej okolicy były zdziczałe koty, bo inne zwierzęta domowe oraz ptactwo szybko znajdowały właścicieli. I oto szedłem wzdłuż wioski, którą dotknęła mało
lepsza od tamtej zaraza - sekwestrant, bo też, jak po tamtej, wszędzie było głucho i pusto.
Naraz zaleciał mnie śmiech, wesoły, krzykliwy śmiech. Z której strony?
Rozejrzałem się dokoła po domach. W kilku okna były pootwierane, w żadnym z nich jednak nie zobaczyłem nikogo, nikogo nie było i w pozostałych, bo przez szyby byłbym na pewno kogoś dojrzał. Co to więc było? Strach? Nie wierzyłem w żadne strachy, bo niejednokrotnie ja sam byłem „strachem” dla kogoś, kto potem gotów był przysięgać, że na własne oczy widział prawdziwego stracha - umarlaka czy diabła - w białym odzieniu, a z gęby buchał mu ogień albo - kto inny znów - że słyszał straszne krzyki i jęki, chociaż dokoła niego nie było ani żywej duszy. Dobrze się znałem na takich sztuczkach, mogłem być więc pewny, że to śmiał się człowiek, czy przypadkiem nie sekwestrant?
Już miałem ruszyć dalej, gdy znów posłyszałem śmiech. Był krótki i jakiś rechotliwy, a zaraz potem ktoś zawołał:
- Pij! Picia będziesz sobie żałował? A może naszego Aleksandra oszczędzasz? Nie bój się, on siedzi na pieniądzach, litr czy dwa to dla niego tyle znaczy, co plunąć.
- Nie potrzebujesz mi tego mówić - odrzekł na to czyjś niski, szepleniący głos. - Dobrze wiem, jaką ma, drań, kabzę. Masarnia - to dobry interes, a w tej śród leśnej dziurze to złote jabłko, mimo to i on, zdaje się, nawala z podatkami, co?
Już nie nawala. Zapłacił wszystko, co trzeba. -' W urzędzie?
No, a gdzie? Na księżycu?
Przy okazji szyneczka była?
- Ty, stary, pilnuj lepiej siebie i pij, jak ci postawili.
Nawet pociągnę sobie, chociaż na taki diabelny upał...
Znajdziemy podwodę, to nas odwiozą. Nie bój się.
No, tego bym się miał bać?
To dlaczego masz taką minę kwaśną? Gryzie cię co?
A żebyś wiedział. Od rana się przyglądam i wydaje mi się, że lepiej być sekwestratorem aniżeli policjantem.
- To ci się udało - gruchnął śmiech - bo ja jeszcze dzisiaj myślałem, że lepiej być policjantem aniżeli sekwestratorem. Bo czy zdarzyło ci się kiedy zajechać do wsi, a wieś cała fiut - w pola? A mnie, bratku, prawie tydzień w tydzień to spotyka.
Bo bieda, panie kolego, bieda! - odezwał się trzeci głos.
Dla księdza, masarza, poborcy i piekarza bieda nie jest biedą, wiesz pan o tym? Co im się należy, trzeba bulić, spod ziemi wykopać, a bulić. Kto nie buli, ten nie szanuje rządu, a kto nie szanuje rządu, ten już z panem ma do czynienia.
Co by było, panowie - odezwał się znów poprzedni głos - jak by tak wszystkie wsie odmówiły płacenia podatków? Jak myślicie?
A wam za co płacą, chłopaczki? Na niebieskie oczy?
Ponieważ byłem na bosaka, przemknąłem cichcem z jednej strony drogi na drugą, potem wzdłuż ściany jakiegoś walącego się budynku i ostrożnie wyjrzałem zza węgła: w ogrodzie, przylegającym do okazałego domu, pod wielką, rozłożystą dziką gruszką leżało dwóch policjantów, a na wprost nich siedział niski, gruby mężczyzna w zielonych spodniach - sekwestrant. Marynarka, również zielona, zawieszona była na poręczy krzesła, na którym leżała gruba skórzana teczka. A gdzie karabiny? Były. Oba, oparte o pień gruszy, zdawały się trzymać wartę nad swoimi właścicielami. O wykradzeniu ich mowy być nie mogło, tak samo jak i teczki, ale to był przecież dopiero początek picia, bo wódka, stojąca między dwoma talerzami z chlebem i kiełbasą, była ledwo co napoczęta. Do dna jej i końca mojej przygody było jeszcze daleko.
- No, cyk! - przemówił sekwestrant i podniósł swój kieliszek. - Wiecie, z tego upału naprawdę może się zrobić posucha, ale co tam! Moje się nie spali na słońcu - zanucił grubym głosem, po czym przechyliwszy głowę nieco do tyłu, całą zawartość kieliszka wlał w siebie i ani się nie otrzepał po niej, drań, jak by to była woda.
Skrzypnęły drzwi prowadzące do okazałego budynku i na progu stanął niski, baryłowaty mężczyzna w koszuli tylko i gaciach.
- Aaa, pan Aleksander! - zawołał sekwestrant. - Prosimy do kompanii!
Pan Aleksander rozłożył ręce.
- Kochani, nie da rady, mięsa muszę pilnować, bo cały wyrób by mi się zmarnował. Ale za pięć, no, dziesięć minut przyjdę.
- A piwo?... - mruknął jeden z policjantów. - Naprawdę nie masz pan ani jednej butelki? Poszukaj pan!...
- Nie, o piwie nie ma co gadać, ale co innego to się może zrobi. Tylko jeszcze chwileczkę, no, sekundkę...
Mówił takim słodziutkim głosikiem, jak by był z cukru, a twarz krasił mu uśmiech wiernopoddańczego oddania, bo jeszcze by nie? Przecież miał do czynienia z sekwestrantem i policjantami, z którymi musiał drobniutko, inaczej, ho, ho, oni by mu pokazali, gdzie raki zimują. Przecież to była siła, i to jaka siła! Ojciec nieraz mówił, mając oczywiście naszą policję na myśli:
- To takie pienińskie choróbska mocne, że jej, jej! Mocniejsze chyba od samego Pana Boga, bo Pan Bóg daleko, a te co dzień mają cię na oku i mogą za byle co karać.
Nic dziwnego, że cała wieś uciekła przed tymi choróbskami, ale - masarz? Jego powodzenie leżało w sit-wie z nimi, w komitywie, jeszcze raz się więc gibnął w ich stronę, po czym, nabrawszy naręcze drzewa rąbanego, chyżym drepcikiem zawrócił do siebie. Patrzyłem za nim, patrzyłem na drzwi, za którymi zniknął - i nagle „zobaczyłem” swój psikus.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Jestem służącą pana Aleksandra i częstuję miłych gości piwkiem,
które wypija masarz. Zostaję właścicielem ważnych dokumentów
i karabinów, a dziad otrzymuje niezwykły prezent,
ale trzeba nam obydwóm co tchu uciekać
Ostrożnie, na palcach, zawróciłem i zacząłem się rozglądać po obcym, nie znanym mi podwórzu. Czego szukałem? Butelek, ładnych butelek z nalepkami, akurat takich, jakie same mi się nawinęły przed oczy. Ułożone równo, jedna na drugiej, w kącie szopy, aż śmiały się do mnie i zachęcały: bierz nas, widzisz, jesteśmy czyściutkie, papierki na nas fabryczne, bo niedawno było w nas piwo, prawdziwy „Okocim”. No, ty piwem nas nie napełnisz, ale takim swoim piwkiem albo gnojówką... Wąchać nie będą, bądź spokojny, tylko od razu głowa do tyłu i łyk, łyk, bo wiesz, jaki pieroński upał? A martwisz się o korki? Kiedy, patrz, i korki są, widzisz, ile ich leży na ziemi?
Spojrzałem w dół. Rzeczywiście, obok sterty butelek leżało ich dobre kilkadziesiąt sztuk, a niektóre zupełnie jak nowe. Widocznie specjalnie je ktoś zbierał i gromadził tutaj, kto wie nawet, czy nie sam masarz, bo szopa była budynkiem solidnym i na pewno należała do niego. A więc wszystko jak by specjalnie było przygotowane pod mój zamysł, trzeba było tylko działać. I do dwóch butelek „duchem”, dopóki pan Aleksander zajęty był swoimi kiełbasami, „natoczyłem” gnojówki, do trzeciej - nalałem własnego piwa, z pianką nawet, i po zakorkowaniu wszystkich trzech specjałów, co wcale
łatwe nie było, ruszyłem do „panów”. No, ma się rozumieć, nie prosto jak strzelił, choć ten bok sadu nie był ogrodzony, ale drogą okrężną, bo cały psikus polegał na tym, żeby ten napitek pochodził od pana Aleksandra, a nie ode mnie. Powinienem więc podejść z nim od strony owego okazałego budynku, a nawet prosto od drzwi, przez które on wchodził przed chwilą. Zawróciłem tedy na pola i zrobiwszy duże półkole, wyszedłem z drugiej strony ogrodu.
Jak gdzie indziej, tak i tutaj było pusto, cicho. Szybko wdrapałem się na sztachety, a z nich - skok, i już byłem w ogrodzie. Teraz chyłkiem podsunąłem się pod dom i przeżegnawszy się w duchu, jak bym się samemu diabłu oddawał w łapy, skierowałem się prosto do ucztujących.
Na mój widok, raczej na widok butelek, wszyscy trzej zawołali chórem - jak na komendę:
- Aaaaa!
Serce waliło mi, jak by moje piersi były bębnem i ktoś bił w nie młotem, nogi omdlewały, ale kroki stawiałem równe i kiedym stanął przed nimi, przemówiłem tak, jak trzeba, ani za głośno, ani za cicho:
- Pan gospodarz przysłał.
- Kochany ten nasz pan Aleksander! - wykrzyknął sekwestrant. - Niech mu Bozia za to da królestwo niebieskie...
...a Urząd Skarbowy umorzy podatki - dokończył z rechotem jeden z policjantów, wyrywając mi butelkę z rąk, akurat tę z pianką. Jego kompani nie pozostawali za nim w tyle, ale sekwestrant, o małych, maślanych oczkach, tonących w puchatej, sowiej twarzy, zamiast od razu dobrać się do swojego piwa, wpatrzył się we mnie jak w obraz. Odął wargi, brwi zmarszczył i nagle spytał:
Ty służysz u pana Aleksandra?
Serce mi zamarło i oblał mnie gorąc, lecz odrzekłem, patrząc z udaną zuchwałością w te jego maślane oczka, którymi mnie świdrował.
Tak, służę, proszę pana.
A coś taka blada?
Choram, proszę pana. Na blednicę.
Albo mu to nie wystarczyło, albo nurtowało go jakie podejrzenie, bo po chwili znów spytał:
A dawno już tu służysz?
Od... tygodnia.
I ta odpowiedź wypowiedziana była jak się należy, jak bym naprawdę służył u pana Aleksandra, ale jakże ja drżałem, z jakimś bolesnym wprost natężeniem nasłuchując, czy poza mną nie otwierają się drzwi. Bo co by było ze mną, gdyby się tak nagle otwarły i stanął w nich pan Aleksander? Aż w oczach mi ciemniało na tę myśl, ale mój anioł stróż dobrze widać czuwał nade mną, bo nie tylko tłuścioch się nie pojawiał, ale i sekwestrant, mruknąwszy: „Że też chciało mu się brać taką niedojdę!” dał mi wreszcie spokój. Obracając się do mnie tyłem, sięgnął do kieszeni.
- Czekajcie, chłopy - powiedział - ja tutaj powinienem mieć korkociąg - i zaraz potem wykrzyknął: - Mam!
I serce, i nogi, i ręce, a nawet oczy rwały się do ucieczki, żeby jak najprędzej znaleźć się w bezpiecznym miejscu, ale rozum powiadał - powoli - i powoli, jak najwolniej począłem odchodzić, kierując się prosto do domu pana Aleksandra, a dopiero kiedym się utwierdził, że mnie już żaden z nich nie może widzieć, puściłem się jak strzała i do płotu, potem przez niego jak ścigany kot - i znów stałem za węgłem walącego się domu, ani na moment nie spuszczając z oczu całej trójki biesiadników.
Jak należało przypuszczać, najpierw odkorkował swo
ją butelkę sekwestrant, nim jednak przytknął ją do ust, piwko z pianką pozbyło się swego zamknięcia i prawie równocześnie obydwie butelki podniosły się w górę, do ust - i też prawie równocześnie odpadły w dół.
- Co on nam przysłał? - wykrztusił sekwestrant. Maślane oczy wywaliły mu się na wierzch, na twarz wyskoczył ogień - i nagle zaczął wymiotować. Piwo z pianką nie miało takiej siły i (policjant trzymał się dzielnie, zataczał tylko oczami dokoła jak rozjuszony
byk, co chwila wąchając swój napitek.
- Szczyny! - wykrzyknął raptem i podał butelkę swojemu kompanowi. - Powąchaj pan, czy nie szczyny?
A w mojej gnojówka! - wy rzekł obolałym głosem sekwestrant. - Łyk jej tylko chlapnąłem, ale aż w bebechach ją czuję. To nas, łobuz, uraczył! Zamiast piwa to nam przysłał? Pójdę i do gardła mu wleję, choćby miał nawet pęknąć od tego, a potem ja sobie... już ja sobie z nim zatańcuję!
Czekaj pan! - złapał go za rękę Piwko z pianką. - Pójdziemy razem, ale wie pan, co zrobimy? O, tym pasem - i odpiął od spodni swój pas - tym pasem zwiążemy go, jak tylko wejdziemy, a potem wszystkie butelki po kolei do gęby i chlaj swoje delicje!
Doskonale - zgodził się sekwestrant - tylko chodź pan, do pioruna, i nie gadaj tyle! - I pierwszy puścił się ku domowi masarza, wysoko dzierżąc swoją butelkę.
Piwko z pianką, chcąc mu dotrzymać kroku, ruszył za nim, jego kompan tylko nie zdradzał jakoś do tego chęci. Oparty o gruszkę obracał w palcach butelkę, jak by szukał na niej jakichś szczególnych znaków i naraz jak nie wybuchnie śmiechem! Aż się do tyłu przegiął od tego śmiechu i bez przerwy: ha, ha, ha!, a potem - biegiem za swoimi towarzyszami.
Kiedy znikł za drzwiami, ja myk zza węgła i do okna pana Aleksandra.
Akurat wiązali mu ręce. Dziwna rzecz, wcale się przed tym nie bronił, raz za razem tylko zapytywał:
- Panowie, co wy robicie? Co chcecie? Ech, panowie, co za żarty?
- Zaraz ci damy żart, świński ryju! - zachrypiał sekwestrant. - No, dalej, kłaść go na podłogę, prędzej, do pioruna!
Któryś z policjantów poderwał grubasowi nogi i ten zwalił się na podłogę, aż jękło. W wybałuszonych oczach masarza wyczytałem teraz przerażenie: zrozumiał, że to nie żart, a napaść, która Bóg wie czym się może dla niego skończyć. Znów więc rozwarł usta, tym razem na pewno chciał błagać swoich dręczycieli o litość, lecz w tym momencie Piwko z pianką wpakował w nie szyjkę swojej butelki.
- Żłopaj swoje delicje! - zaryczał głośnym śmiechem.
Pan Aleksander zaszarpał się gwałtownie, szyjka butelki wyskoczyła mu z ust, ale sprawne ręce Piwka z pianką od nowa ją wetknęły, z czym nie miał specjalnej trudności, bo masarz, jak zauważyłem, pozbawiony był na przedzie kilku zębów. I teraz musiał ją już dud-lać spokojnie, bo drugi policjant trzymał mu głowę, ażeby ani nawet nie drgnęła.
- O, tak, tak, łobuzie! - wykrzyknął sekwestrant pochylony nad nim, bo i on go trzymał. - A jak wy-chlasz jedną, zaraz dostaniesz drugą, a trzecia to też nie pies, zmarnować się jej nie damy.
Nie, o takim zakończeniu, a właściwie o takim dalszym biegu mojego figla wcale nie myślałem, mimo to, o dziwo, nic a nic nie żałowałem masarza, bo taki on jak sekwestrant, a sekwestrant jak polikiery! Z jednego ciasta jeden piekarz ich wszystkich piekł. Ale czas już
było nawiewać i odprysłem od okna, kierując się prosto ku miejscu przerwanej uczty.
Z zapakowaniem kiełbasy i nie dopitej wódki do teczki, po którą najpierw, oczywiście, wyciągnąłem ręce, uwinąłem się dość szybko, ale z karabinami tak lekko nie było, bo zarzucić sobie na plecy od razu dwie takie kolubryny, a potem tarabanić je biegiem - to był wysiłek, przekraczający znacznie moje siły. Na szczęście w drugim czy trzecim obejściu zobaczyłem studnię, spuściłem je więc do niej i teraz mogłem rozwinąć największą szybkość, na jaką mnie tylko było stać.
Zyto, wysokie i od słońca wiotkie, mdłe, rozumiało widocznie moją sytuację i choć roztrącałem je wściekłym pędem, po każdym moim kroku momentalnie się prostowało, gubiąc ślad mojego przelotu. A potem porwał mnie las, gdzie od razu poczułem się jak ryba w morzu.
Do dziadka droga wiodła prosta, mogłem się więc nigdzie nie zatrzymywać, gdym jednak miał już skręcać w kierunku dębu, gdzie go zostawiłem, dojrzałem kobietę. Pochylona nad ułożonym na wznak synkiem, wpatrywała się w jego twarz dziwnie nieruchomym spojrzeniem, a z oczu jej nie spływała ani jedna łza. Jakoś odruchowo rozwarłem teczkę i wyciągnąwszy z niej duży kawałek kiełbasy, podbiegłem do niej.
Kobieta podniosła na mnie oczy, chwilę mi się przyglądała tym swoim dziwnym nieruchomym wzrokiem i nagle wy buchnęła płaczem rzucając się na zwłoki dziecka.
- Synku!... Synku! Mój jedynaczku, moja słodka pociecho, a dlaczegóżeś ty ode mnie odszedł? Cóż ja teraz będę sama robić?
Zrobiło mi się tak strasznie żal kobiety, że w oczach poczułem łzy, szybko się jednak opamiętałem, kiełbasę położyłem kobiecie prosto pod ręce, i już biegłem dalej, zaprzątnięty tylko tym, żeby jak najprędzej dostać się do dziada, a potem razem z nim zaszyć się w jakimś ustronnym, dzikim zakątku, w którym mógłbym całkowicie być pewny bezpieczeństwa.
Ledwo więc stanąłem pod dębem, wykrzyknąłem:
-' Uciekajmy!
Dziad, który akurat drzemał w najlepsze z rękami podłożonymi pod głowę, zerwał się i usiadł, wytrzeszczając na mnie oczy.
-! Coś ty rzekł? - spytał.
- Uciekajmy! - powtórzyłem gorączkowo i podniosłem teczkę do góry. - Patrzcie, dziadku, widzicie, com przyniósł? - pochwaliłem się. - To sekwestranta teczka, razem z papierami, ale jest tam i kiełbasa, i wódka! A karabiny... - nagle spojrzałem uważnie dziadowi
w twarz i urwałem.
Dziad ani drgnął. Patrzył na mnie, wciąż patrzył, a oczy stawały mu się coraz bardziej wystraszone, i nagle wyszeptał:
- Po coś ty to zrobił?
Poczułem się nieswojo, jak złapany na złym uczynku.
Jak to, dziadku? Żeby mu zniszczyć te papiery! To źle?
To strasznie, strasznie źle, chłopaku - powiedział bezdźwięcznym głosem. - Nie myślałem, do głowy by mi nie przyszło, że ty na coś takiego się poważysz. Za to będą cię teraz ścigać, listy za tobą roześlą...
- Jakie listy?
- Gończe, w których opiszą cię wyraźnie i każą łapać, a za złapanie ustalą nagrodę. I na przykład jak bym tak zechciał cię wydać, to zaraz bym dostał tę nagrodę, a mała nie będzie, o! na pewno ze sto albo dwieście złotych...
Znów się przyjrzałem dziadowi i pochwaliłem się w duchu, żem mu nic nie mówił o karabinach.
A dziad ciągnął dalej:
- Ale ja nie taki, nie bój się. Rodzonego syna to bym wydał, ale ciebie obroniłem raz, to obronię i drugi, i trzeci, zawsze, bo patrzcie, poszedł robić despetę sekwestrantowi, a dla mnie przyniósł wódki i kiełbasy - nagle rozwarł ramiona rozczulony: - Chodź tutaj, chodź, niech cię uściskam! Tylko czy nie żartujesz aby? - wyrzekł, kiedy mnie już obejmował. - Nie oszukujesz mnie? - I żeby się przekonać o prawdziwości moich słów, co prędzej otworzył teczkę, z której najpierw wyjął wódkę.
Jakże w tym momecie zmieniła mu się cała twarz! Wprost płonęła radosnym uśmiechem, a ręce bez przerwy głaskały, pieściły butelkę. Potem wyciągnął korek zębami i powąchał.
Wódka! - powiedział i popatrzył na mnie załzawionymi nagle oczami. - Wódeczka! No, teraz, chłopaku, niech się co chce dzieje, do śmierci cię nie opuszczę, a żeś buchnął temu draniowi teczkę, toś dobrze zrobił. Papiery się spali, a z niej zrobię sobie kamasze, bo widzisz, jaka skóra? - uderzył w nią kciukiem. - Jak żelazo! No, no, no! - pokręcił głową w szczerym podziwie dla mnie. - Nie wiedziałem, że z ciebie taki... ancykryst? Ancykryst to siusiek przy tobie, bo ty coś i o karabinach wspomniałeś? O karabinach tych policjantów, co byli razem z filansem?
Dziadku, uciekajmy stąd!- zawołałem. - Bo tu ich tylko patrzeć, a jak by mnie tak złapali...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
pogoń za mną, tajemnicza przemiana kobyły sekwestratora
w ognistego rumaka i bardzo smutne następstwa tego.
Znów dokonują wielkiej sztuki. Pomyłka dziada i jego ciemne
sprawki. Strój dziewczyński gubi mnie na całego.
Moje wiezienie. Od zapachu, kiełbasy do wolności
to tylko jeden krok
Dziad bez słowa wstał, chwycił trobę i pociągnął mnie za rękę.
Tam, w ten lasek, gdzieśmy wpierw byli, ale nie chodźmy koło tej kobiety, a naokoło...
Kiedy ona mnie już widziała - rzekłem - dałem jej nawet kawałek kiełbasy.
Dziad na to nic nie odrzekł, kierując się w stronę ciemnego, wysokiego zagajnika, ale kiedyśmy się wcisnęli w sam jego środek, gdzie było prawie mroczno, wyszeptał:
- Toś... dobrze zrobił, bo dla ludzi biednych i pokrzywdzonych trzeba mieć zawsze serce.
Czy przypadkiem nie siebie znów miał na myśli, mówiąc o tych biednych i pokrzywdzonych? Ach, ten stary! Wciąż się widać jeszcze boi, żebym mu nie spsikusował czego, ale co ja o tym! Ważniejsze, że mają być rozesłane za mną listy gończe - i na pewno będą rozesłane, bo tu chodzi nie tylko o teczkę, ale i o karabiny! Znajdą je? Diabła, bo studnia była duża, musiały więc wpaść na dno na płask, a nie na sztorc. To mi psikus, niech to licho! Powiesiliby mnie za niego? No, jeszcze by nie? A więc - na ile powieszeń już sobie zasłużyłem? Od księdza i Kozibródki - jedno, wieś
z Łaziebnikiem na czele - drugie, a policjanty i sekwestrant - trzecie. Nie ma co, leci ładnie. Ciekawym, do ilu się doliczę. Do dziesięciu? Jeżeli uda mi się ujść cało policjantom, to może się i doliczę, ale prędzej mi się nie uda i to trzecie powieszenie kto wie czy nie będzie pierwszym prawdziwym i hola, bratku, pod niebo, jak zabity wieprzek, tylko głową do góry.
Nagle przypadłem dziadowi do piersi nieruchomiejąc cały, bo dał się słyszeć tętent pędzącego konia. Uderzenia kopyt końskich o ubitą, zeskaloną od upału drogę z każdą chwilą stawały się coraz wyraźniejsze, coraz głośniejsze, oddając po lesie głuchym, dudniącym echem i raptem stanęły, a mnie serce - skok do gardła.
- I Hej, ty, kobieto! - rozległ się nawołujący głos.
To sekwestrant - wyszeptałem do siebie.
No, co jest? - wykrzyknął. - Dlaczego nie odpowiadasz? Nie słyszysz, co się do ciebie mówi?
Panie, dziecko mi umarło - odpowiedziała kobieta.
Co mnie twoje dziecko! Mów, nie widziałaś tu kogo z teczką i karabinami?
Nie widziałam nikogo. Dziecko mi umarło...
- A może jaką dziewczynę widziałaś? Zamarłem, skamieniałem, tylko serce we mnie - łup,
łup, że omal piersi nie rozsadziło. Rozhuśtało się i serce dziada, wyraźnie to słyszałem, ale chyba dlatego, że z tym sekwestrantem od dawna miał już na pieńku, sam przecież o tym opowiadał, a może i policjantom co przeskrobał? Bo chytra z niego sztuka, łasa na różne rzeczy. Jak by go więc teraz złapali razem ze mną, zdrowo mógłby beknąć i za mnie, bo wyszłoby, że to on mnie tak wyuczył, i za tamto, swoje. Nic więc dziwnego, że rozbrykało mu się serce i tak samo jak ja siedział niemy, jak martwy.
A `kobieta wciąż nie dawała odpowiedzi. Sekwestranta zniecierpliwiło widocznie to jej milczenie, bo wykrzyknął:
Coś jak mumia? Mowę ci nagle odebrało?
Ja nic nie wiem - wymówiła wreszcie - co pan ode mnie chce?
- Czyś widziała jaką dziewczynę?
Nie, żadnej dziewczyny nie widziałam.
A dawno tu już jesteś, dobra kobieto? - głos sekwestranta stał się łagodniejszy.
Od rana, z dzieckiem... ale ono już nie żyje, panie...
Wtem ktoś zawołał z daleka:
No i co? Nie ma nic?
Niech was obydwóch krew zaleje! - rzucił sekwestrant. - Przez was straciłem teczkę i akta. Wiecie, jaka to strata?
Bzdury mówisz - powiedział towarzysz Piwka z pianką, wyraźnie go poznałem po głosie. - Akta wypiszą ci od nowa, teczkę sobie wykombinujesz, za to my dostaniemy kryminał. Rozumiesz? Kryminał!
Bo po jaką cholerę szliście za mną? Ja sam byłbym się z tym przeklętym mięsiarzem rozprawił. Teraz przez to ani teczki, ani karabinów!
To ze wsi musiał ktoś zorganizować - powiedział Piwko z pianką - bo któż by inny? Ta dziewczyna?
A jeżeli? - spytał sekwestrant. - Szajka łobuzów, złodziejaszków mogła ją specjalnie przysłać.
Nie, tu nie ma złodziejów, znam dobrze tę wieś. Za to różnych socjałów do licha. Masarz na pewno był z nimi w zmowie.
Był, nie był, czy to ważne?
Ważne, bo tacy ludzie nie mogą mieć żadnego sklepu.
- I nie będzie miał, ale czy przez to odzyskam teczkę z papierami?
-A ty znów o tej teczce! Karabiny są gorsze, rozumiesz? Kryminał nas za nie czeka, bo żeby w taki głupi sposób je stracić...
Na chwilę zapadło milczenie, potem energiczny głos sekwestranta:.- Co robimy?
- No, wiecznie stać tutaj nie możemy. Musimy gdzie jechać - odrzekł Piwko z pianką. - Albo do wsi, albo do powiatu, złożyć protokół. Tylko co ja w nim napiszę? Że napaść?...
- A nie lepiej byłoby szukać tej dziewczyny? Przecież nie zapadła się pod ziemię - i powiedział sekwestrant. - Bardzo możliwe, że jest tutaj gdzieś, a pewny jestem, że to przez nią. Od razu, jak ją tylko zobaczyłem, nie spodobała mi się jej gęba.
Nie spodobała ci się jej gęba, ale po piwo pierwszyś rękę wyciągnął. Ech, ty!... Nie rób z siebie cwaniaka. A chcesz jej szukać, to szukaj. Zresztą masz konia, to możesz, my pójdziemy na posterunek, żeby zawiadomić powiat i inne posterunki. A jak przybędzie nas tu więcej, to i mysz nam nie ucieknie...
Dobra! - zgodził się sekwestrant. - Jadę z wami. Tylko że ja jeszcze dzisiaj będę chciał wrócić i poczekam na was do rana. Teraz idźcie, dogonię was... Znów mnie brzuch boli, uff, jak mnie diabelnie boli, żeby tego masarza!...
-! Pociesz się, stary, że i jego tak będzie bolało albo jeszcze gorzej.
Dziad się poruszył i pochylił nade mną.
Widzisz coś zwojował? - szepnął mi na ucho. - Poszli po innych, a jak (przyjdzie ich tu kupa, wiesz, co wtedy będzie? Bieda! Całą wieś przetrząsną, a może i aresztowania będą, bo tam i karabiny?... To też twoja sprawka? Cóż to, szubienicy ci się gwałtem zachciewa?
Cichajcie - szepnąłem - bo sekwestrant tu gdzieś jest... Policjanty odeszli, a on został... - i naraz sam nie wiedząc, co robię, począłem się czołgać w kierunku drogi. Kiedym się znalazł prawie o krok od niej, zza gałęzi, które mnie dobrze osłaniały, przystąpiłem do obserwacji.
Sekwestranta nigdzie nie było. Widocznie zaszył się gdzieś w gęste krzaki, za to jego koń - zwykłe chłopskie konisko - stał niedaleko.
A jakby tak - przyszło mi niespodzianie do głowy - wyrządzić temu koniowi jaki figiel, żeby sekwestrant nie mógł go dosiąść? Ale co zrobić? Pod ogon mu wsadzić co? Na przykład maleńką gałązkę świerczyny? Z takim kolakiem na pewno zacznie wierzgać, fikać, no, no, spokojny nie będzie, sekwestrant prędzej diabła zje, niż wsiądzie mu na grzbiet.
To była tylko myśl, a ręce już szukały odpowiedniej gałązki, niedużej, a w sam raz pasownej, i po chwili ruszyłem prosto do konia. Stał spokojnie. Łeb miał zwieszony, za to ogonem - to w jedną, to w drugą stronę szastał jak wściekły, bo unosiło się nad nim może z piętnaście wielkich, żółtych gzów, którym się na gwałt zachciało jego krwi.
Z końmi nie miałem jeszcze nigdy do czynienia, mimo to bez najmniejszej obawy podszedłem do niego i zacząłem go głaskać. Koń, jak by do takiej pieszczoty od najmłodszych swoich lat był przyzwyczajony, nie tylko na mnie nie spojrzał, ale nawet ani nie drgnął, bez przerwy machając ogonem, choć już nie tak często jak przedtem i nie z taką gwałtownością. A więc mojemu zamierzeniu nie stało nic na przeszkodzie.
Z gałązką w lewej ręce zacząłem się tedy przesuwać ku jego tyłowi, a potem, kiedy w pewnej chwili podniósł ogon wystarczająco wysoko, w tempie wprost błyskawicznym wpakowałem mu kolaka w sam środek podogonia i chodu z powrotem do lasu. A koń, jak by
się nagle wściekł, tak gwałtownie zaczął wierzgać i wiercić się we wszystkie strony.
Prrr! Co ci?... - zawołał sekwestrant, gramoląc się z krzaków. - Do stajni ci się chce? To zaraz pójdziesz, tylko ja tu jeszcze - właśnie ubierał się. Kiedy się wreszcie ubrał, podszedł prędkim krokiem do konia i nagle stanął jak wryty; przed sobą miał nie tego samego konia, na którym przyjechał. Łeb w powietrzu, ogon w powietrzu, a nogami - jak tanecznica, to tu, to tam!
Sekwestrant stał przed nim i zdawał się nic a nic nie rozumieć.
- A to co się z tobą stało? Poraziło cię od upału? Jeszcze by tego tylko trzeba było, psiakrew! - zaklął i chwyciwszy za uzdę począł go dosiadać.
Koń jak się tego należało spodziewać, uskakiwał przed nim, wierzgał, a nawet dęba stawał, bo mój kolak działał skutecznie, przecież w pewnej chwili sekwestrantowi udało się go utrzymać i usadowił mu się na grzbiecie.
- No, teraz przestaniesz się diablić! - sapnął sekwestrant i popuścił lekko cugle, a koń, Jezu, jak nie skoczy przed siebie, i od razu: łomot, aż ziemia jękła!
Wypadłem z ukrycia i stanąłem jak rażony: niedaleko ode mnie leżał i koń, i jeździec. Koń podnosił łeb do góry, próbując wstać, a więc nic mu się nie stało, za to sekwestrant wyglądał na martwego. Ręce miał rozrzucone, a nogi podwinięte pod siebie. Co powinienem robić najpierw?
Podbiegłem do konia, ale zamiast poderwać go do wstania, szybko wyjąłem mu kolaka spod ogona, a koń zarżał cichutko, jak by mi chciał podziękować za ulgę, jaką mu przyniosłem i od razu zerwał się na nogi, otrzepując się z piachu, w jakim był utytłany.
Sekwestrant również nie miał nic uszkodzonego, tylko zemdlał od upadku na piach, bo oddychał równo i coraz głośniej. Jeszcze chwila, dwie i na pewno otworzy oczy. Czy nim to nastąpi - przyszło mi nagle na myśl - nie powinienem mu znów spłatać jakiego figla?
Ej że, jak śmiech, to śmiech!
I niewiele myśląc, ściągnąłem z niego portki, które wpakowałem mu pod siedzenie, a na głowę nadziałem teczkę wraz z aktami. Tak, zrobiłem to ku niemałemu a przykremu zdziwieniu dziada, że pozbawiam go tak cudownej zdobyczy, podsłuchana bowiem rozmowa powiedziała mi, że choćbym nie wiem jak zniszczył akta, ludziom to nic dobrego nie przyniesie, podatków im nie daruje, bo na miejsce jednych wypiszą drugie. A więc lepiej było te wszystkie papiery oddać. Żeby zaś ratować wieś przed aresztowaniami i różnymi karami, napisałem na dużej karcie, wydartej z jednego aktu:
„Nie szukajcie karabinów po chałupach. Oba są zatopione w studni, niedaleko masarza. Hycle, jak nadal będziecie dla ludzi tacy niedobrzy, to ja z wami jeszcze raz się zabawię, ale trochę inaczej”.
Pod takim listem należało się podpisać? Należało, chociaż przez to narażałem się na większe niebezpieczeństwo - i wykaligrafowałem: „Dziewucha”, a potem też ładnym, równym pismem dodałem: „ancykryst”, żeby wiedział, że, ho, ho, nie z byle kim ma do czynienia.
Dziad, kiedy mu o wszystkim opowiedziałem, długo potrząsał głową, z wrażenia ani słowa niezdolny wymówić - tak mi się zdawało - i bez przerwy patrzył na mnie takimi oczami, jak by mnie chciał zjeść. Potem wstał i po raz pierwszy powiedział do mnie złym głosem!
Chodź!
Dokąd, dziadku? - zapytałem cicho i pokornie.
~~ Gdybym tak mógł - zgrzytał - to ja bym ci... tak wyłoił skórę, że ruski miesiąc byś popamiętał. Rachowałem sobie iść do jakiej dobrej wsi, tam posiedzieć kilka dni, przeczekać upały - i masz! Wplątałeś mnie w taki kłopot, że zamiast zarobkować na życie, muszę uciekać, a przed kim? Przed policją, niby jaki złoczyńca!
Długo jeszcze mówił, jakie niebezpieczeństwo ściągnąłem na niego, a nawet zaczął kląć, że po jakie licho wziął sobie na łeb takiego huncwota, prawdziwego ancykrysta, przez którego jeżeli nie pójdzie do więzienia, to na pewno życie gdzie straci.
Przez cały czas tej przemowy nie odezwałem się ani jednym słowem i - jak zawsze w takich razach - głowę miałem zwieszoną.
Rozbieraj się! - usłyszałem naraz. Podniosłem na niego oczy.
Dlaczego, dziadku?
- Bo dziewucha to teraz i dla ciebie, i dla mnie kryminał!
- Tak, dziadku - przytwierdziłem. - Kryminał. Przystąpiłem tedy do zdejmowania z siebie bluzki
i naraz - jak by we mnie piorun strzelił. Oczy stanęły mi w słup, a ręce jak bezwładne opadły wzdłuż ciała. Nie miałem barometru.
- Dziadku! - zawołałem jakimś niesamowicie cichym gardłowym głosem i momentalnie zamilkłem, bo co miałem dalej mówić? Przyznać się przed dziadem do posiadania barometru? W jakim celu? Żeby znał jeszcze jedną moją tajemnicę?
Zacisnąwszy zęby, żeby nie wybuchnąć płaczem, zacząłem się zastanawiać, gdzie mógł mi on wypaść. W ogrodzie u masarza? A jeżeli w polu, kiedym uciekał? Czy to jednak było ważne, gdziem go zgubił? Ważne było, żem go utracił i że już nigdy, nigdy nie będę
go miał. Przepadł! Barometr, cudowny zegar, dający ludziom słońce albo deszcz...
Znów poczułem w oczach łzy, ale i tym razem nie rozpłakałem się, a potem przypomniał mi się ojciec i matka... Czy zobaczę ich jeszcze kiedy? Przecież już jestem ścigany, prześladowany... A więc obcy świat przede mną, obcy ludzie... Jak długo? Rok? Dwa? A jeżeli już do końca?
- No, coś się tak zamartwił? - spytał dziad. Spojrzałem spod oka na niego i odrzekłem:
- Nie, nie, nic takiego, tylko... o was myślałem, dziadku...
- Żem cię skrzywdził?
Nie, żeście taki dobry dla mnie.
A widzisz! - zawołał dziad i rozrzewniony przycisnął mnie do siebie, potem pomógł mi się rozebrać.
Kiedym został w swoim dawnym, chłopczyńskim ubraniu, roześmiał się w głos.
Teraz do samej śmierci mogą sobie szukać swojej dziewuchy i nie znajdą, bo choćby cię i zobaczyli ani do głowy nikomu nie przyjdzie, żeś to ty był za nią przebrany. Ale w tej kapotce wyglądasz jeszcze mizerniej -.patrzył na mnie z zafrasowaniem. - Widać, nie przekarmiali cię zbytnio w domu. No, przy mnie powinieneś się poprawić.
Wtedy będzie gorzej - powiedziałem.
Z czym?
Bo jak się poprawię i będę dobrze wyglądał, nikt nam nie będzie dawał jałmużny.
Dziad uśmiechnął się tajemniczo, coś mruknął do siebie, potem rzekł:
- No, w drogę, mój niemowo, bo łada chwila przebudzi się sekwestrator i zacznie krzyczeć, a wtedy gorzej byłoby z nami.
A co zrobicie z tymi dziewczyńskimi łachami? Schowacie je do torby?
A nie lepiej frygnąć je gdzie między krzaki? Albo jeszcze lepiej - pod igliwie?...
A jak będą jeszcze kiedyś potrzebne?
Masz słuszność, a torba moja przepaścista, wszystko się w niej pomieści.
Zagajnik, w którym żeśmy obozowali, był tak gęsty, że z niemałym trudem przedzieraliśmy się przez niego. Ja szedłem pierwszy, a dziad krok w krok za mną, sapiąc jak dzik.
- Na nic, to za mordowne - odezwał się w pewnej chwili głośnym szeptem. - Odpocznijmy sobie trochę. Już mi w piersiach zatyka...
Musieliśmy tedy odpocząć, ale wnet ruszyliśmy dalej, a po długim, długim czasie roztoczyła się wreszcie przed nami wielka polana, pokryta wysoką, ostrą trawą. Iść przez nią na przełaj? To było ryzykowne. Tak samo widocznie myślał i dziad, bo mruknął:
- Obejdziemy to pólko.
Ruszyliśmy więc brzegiem zagajnika, potem weszliśmy w wysoką dębinę, która po kilkunastu minutach dobrego marszu wyprowadziła nas najniespodziewaniej na drogę.
,- Ta droga - odezwał się dziad - idzie na Liszki, co są w przeciwnej stronie aniżeli ta wieś, gdzieś był. Dobrze wiem, bom już nieraz tędy szedł. Ale my w tych Liszkach nie będziemy się zatrzymywać, a dopiero w Uździe. To jest też wieś, ale o wiele większa, z kościołem, dworem, sklepami. O, wieś jak rzadko! I ludzie w niej jak rzadko gdzie dobrzy, dla biednego przychylni. Ile razy tam zaszedłem, to mi aż żal było odchodzić, tak mi się powodziło. - A jedna taka - roześmiał się - to się nawet chciała za mnie wydać. A myślisz, że już stara? Zupełnie młoda, może dopiero po czterdziestce, tak się jej spodobałem...
Nie rozumiałem. Żartował sam z siebie, czy coś ukrytego miał na myśli? Bo gdzie to, taki stary dziad i młoducha mu jeszcze w głowie?
Nagłe westchnął:
.- Żeby tylko z tym ubraniem i butami! Szkoda, wielka szkoda, żeś z tego sekwestranta...
- Chodzilibyście w jego ubraniu? Ufarbowałbym sobie albo co innego zrobił, żeby nie było trefne. A tak, sam widzisz, nijako już, lada dzień zleci ze mnie to, co jest.
- To wpierw trzeba było mi o tym powiedzieć, a byłbym wam przyniósł portki sekwestranta. Teraz za późno zawracać.
A za późno - przytwierdził. - Ale jak ci się zdarzy co dobrego, będziesz o mnie pamiętał?
Na pewno, dziadku! I buty, i ubranie wykombinuję wam. Będę miał do tego nutę...
Dziad, osłoniwszy sobie oczy ręką, długą chwilę patrzył w kierunku rysujących się przed nami domów, skupionych w niewielką wioskę.
- Liszki to? - mówił do siebie. - Chyba Liszki, bo cóż by innego? Tylko gdzie kościół? No, gdzie kościół? - powiedział ze złością. - Schował się za drzewa? Kiedy i drzew jakoś nie widać. A może to nie w Liszkach jest kościół, a w Uździe? Tak, tak, w Uździe, sam mówiłem, a Uzda zaraz za Liszkami - i zwrócił się do mnie. - Dobrze idziemy, przed nami Liszki. Szczęście, żeśmy tyle czasu zbałamucili w lesie, teraz jakoś chłodniej. Czujesz?
Wcale tego nie czułem. Słońce prażyło wciąż jednakowo, chociaż już dawno przechyliło się na popołudnie, i kurz, po którym szedłem, tak był gorący, że aż parzył w stopy, mimo to odrzekłem:
-Tak, dziadku, chłodniej.
- i Dużo chłodniej - powiedział dziad i wytarł sobie czoło całe mokre od potu, jak by mu kto chlusnął w twarz wiadrem wody. -. Jak zajdziemy do Liszek, wiesz, co zrobimy? Napijemy się wody i zjemy po kawałku kiełbasy, a potem wio dalej, do Uzdy. Tam nasz nocleg, chociaż na upartego to i w Liszkach moglibyśmy zostać na noc. Sołtys wyznaczyłby nam jaką chałupę...
Tymczasem drogi wciąż nam ubywało, chociaż aż dech zapierało, tak ciężko było iść, bo gościniec prowadził między dwiema ścianami żyta, gdzie ani przewiewu, ani cienia. Ponieważ w każdej chwili mógł nas kto zobaczyć, dziad miał założone swoje ciemne okulary, że niby ślepiec z niego, a ja trzymałem go za rękę, że niby prowadzę go. Jakżeż ta ręka była gorąca i aż przylepiała się do mojej, tak się pociła! Nie wypuszczałem jej jednakże, a dziad prawił to o synu, którego chciał zabić, to o swoim „fachu” - żebraninie, którą już dawno byłby przestał uprawiać, ale... coś mu na to nie pozwalało. Co? Tego nie powiedział. To coś jednak było, bo zakończył:
Dziecko, każdy musi żyć. No, musi, bo życia nie może sobie odebrać. Bóg je dał i sam Bóg ma prawo je przeciąć.
Potem zaczął o jakiejś kobiecie, która...
- ...wiesz, co mi radziła? Żebym razem z nią jechał do Hameryki. Powiedziała, żem strasznie mądry, a przy takim na pewno by się nie bała w tej Hameryce. A te raz moc ludzi jedzie do tej Hameryki. Cóż, bieda, chłopaczku, a gdzie chleb, tam i dom, tam i życie.
Nareszcie wchodziliśmy do wsi. Dziad, przerwawszy swoją opowieść, powiedział dziwnie głośno:
- Prowadź mnie, sieroto moja, do studni. Chcę się napić.
Już chciałem się zapytać, gdzie ta studnia, gdym sobie przypomniał, że jestem niemową i począłem jej wypatrywać. Jak na złość nigdzie jej nie było, a koło domów, wszędzie, gdziem spojrzał, tak głucho i pusto, jak by ludzie byli w nich na amen pozamykani.
Te Liszki to dziwna jakaś wieś - pomyślałem, ruszając dalej, w kierunku bardziej skupionych zabudowań. - Ani tu studzien, ani ludzi...
Wtem zabiło mi serce gwałtownie i od razu - hop, aż do gardła skoczyło: staliśmy przed domem masarza, a z drzwi wychodził sekwestrant. Jak przystało na niego z teczką pod pachą i widocznie strasznie wściekły, bo małą witką ciął się po prawej nogawce swoich zielonych spodni. Były czyściutkie, z kantem pośrodku, i ani śladu nigdzie, że służyły za poduszkę pod siedzenie.
Widokiem jego tak byłem przerażony, że naprawdę odjęło mi mowę i ani jednego słowa byłbym wtedy nie wymówił. Gorzej, że nie widziałem przed sobą żadnej możliwości ucieczki. Szybko zorientował się w sytuacji i dziad, bo raptem dziwnie żebraczo-płaczliwym głosem zaintonował:
Chwalcie, o, pana, chwalcie, wszystkie dziatki...
Sekwestrant przystanął, spojrzał na nas - i prosto jak strzelił ruszył w naszym kierunku. Moje serce znów łup, łup, w oczach mi ciemnieje, ale trzymam się prosto i bardzo mocno ściskam rękę dziada. Jeżeli on teraz mnie nie uratuje, to wiszę jak ten masarski wieprzek.
Sekwestrant zatrzymał się przed dziadem może na krok i chwilę patrzył na niego jakimś drapieżnym wzrokiem, potem podniósł rękę do jego okularów i zdjął je. Zaśmiał się głośno:
- Mam cię, huncwocie!
Dziad urwał swój śpiew i powiedział hardo:
- Nie zaczepiaj ranie, człowieku i nie obrażaj, bo. kto żebraka, sługę Boga, chce skrzywdzić, to jak by chciał skrzywdzić samego Jezusa - po czym ścisnął mnie za rękę. - Wnuczku, prowadź mnie dalej. Twój ojciec - Panie, świeć nad jego duszą - też był taki obieżyświat, nic dla niego był biedny, pysznił się, co to on, i na tobie, jego dziecku, zemścił się Bóg za jego grzechy. Jesteś niemową na większą chwałę bożą, a na upomnienie dla ludzi...
- Milcz, stary psie! - zawołał sekwestrant. - Znam ciebie i twoje śpiewki. Porywa mnie chęć złapać cię za brodę, za tę kudłatą brodę i wyszarpać ją.
- Dziecko, dlaczego mnie nie prowadzisz? - spytał dziad ruszając przed siebie. - Bóg jest nad nami wszystkimi i nad tym człowiekiem też...
Stój! - wykrzyknął sekwestrant i chwycił dziada za rękaw, po czym wyrwał mu z rąk torbę. Dziad upadł na klęczki i zaczął głośno płakać, ale z oczu nie spływała mu ani jedna łza.
Nie błaznuj! - powiedział sekwestrant. - To tylko raz ci się udało. Po raz drugi już taki głupi nie będę - i dostrzegłszy z dala jednego z policjantów, przywołał go.
Był to towarzysz Piwka z pianką. Jakim sposobem tak szybko znaleźli się tutaj wszyscy w komplecie? Przecież już szli na posterunek! Czyżby sekwestrant dał im znać o sobie zaraz po otrzymaniu kartki? Zresztą i sami przecież mogli zawrócić, nie mogąc go się doczekać i teraz proszę, mają nas, jak byśmy im dobrowolnie weszli w ręce. A jak się dopiero teraz okazało, nie tylko ze mnie był ptaszek, bo i z dziada. Sekwestrant bowiem, podając torbę policjantowi, powiedział:
- To handlarz, zwykły parszywy handlarz sacharyną i kamykami do zapalniczek.
Policjant zagwizdał przeciągle ze zdziwienia i rzekł: - Dawnom nie widział takiego łajdaka - i obróciwszy się do dziada rozkazał: - Wywlekaj wszystko z tej twojej śmierdzącej torby. No, słyszysz? Wywlekaj wszystko! - ryknął i z całej siły pchnął dziada nogą.
Dziad machnął na bok i długo, długo nie mógł wstać, płacząc i śpiewając jednocześnie:
Biada im wszystkim, co się źle sprawują, Mandaty boskie śmiele przestępują. Niewinnym biednym krzywdy wyrządzając owych przydają. Biada niewierni ekzekutorowie...
- Przestaniesz? - wrzasnął sekwestrant. - Zresztą wyj sobie, to cię nie uratuje - po czym, chwyciwszy mnie za rękę, przykazał: - Wyjmuj ty, diabelskie na sienie! Wnuczkiem jesteś tego starego huncwota?
Jak przystało na niemowę podniosłem rękę do ust i wycharczałem...
Chrrr...
Niemowa jesteś? Kiwnąłem głową.
- Ale ręce masz zdrowe, to czego nie bierzesz się do roboty?
Znów rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie dookoła: nie, doprawdy nie było ani gdzie, ani jak uciekać. Staliśmy za daleko od domów i nim bym do którego z nich dopadł, na pewno by mnie ujęto. A więc - leżałem? Ale przecież żaden z nich nie poznał we mnie dziewczyny - powiedziałem sobie - jak i żaden nic o mnie nie wiedział! Tak, niby tak, ale dziewczyńskie ubranie znajdowało się w torbie, a jak je stamtąd wyciągną... I teraz zrozumiałem, że nie tylko leżę, lecz i wiszę. Ugięły mi się nogi w kolanach i upadłem na ziemię, wybuchając głośnym płaczem.
- Nie płacz, sieroto - odezwał się dziad. - Ci dobrzy ludzie nie zrobią ci żadnej krzywdy, mnie też, chociaż... - zawahał się, spojrzał na mnie, a po chwili powiedział: - Tak, panowie, handlarz ze mnie, bo z samej żebraniny wcale bym nie wyżył, panowie dobrze o tym wiedzą, ale w torbie nie mam nic schowanego, tylko przy sobie... - i sięgnąwszy za pazuchę, wydobył maleńkie, dobrze już wymięte pudełeczko z papieru. - O, tyle ino... Więcej nie posiadam.
Policjant odebrał od niego pudełeczko, wysypał na rękę około dziesięciu malutkich białych pastylek sacharyny, która większości chłopów zastępowała cukier, i mruknął:
- Hm, tylko tyle? A w torbie naprawdę nie ma więcej?
Aby tylko trochę chleba, kaszy i różne szmaty dziadowskie.
Szmaty? Pokaż! - rozkazał sekwestrant. - No, szybko!
A nie boi się pan, że zachoruje? - spytał dziad. - Bo to po umarlaku, na tyfus...
To ty się nie boisz, a ja się mam bać? No, czego wytrzeszczasz ślepia?
Dziad, pochylając się nad torbą, zerknął na mnie, jak by mi dawał do zrozumienia, żem powinien czym prędzej czmychnąć gdzie, potem rad nierad zanurzył w nią rękę. Strasznie długo jednak trwało, nim wyciągnął woreczek z kaszą, która się od razu rozsypała, jakby specjalnie. Dziad, naturalnie, z miejsca chciał ją zbierać z ziemi, ale sekwestrant krzyknął:
- Wyciągaj! Dalej!
I dziad wyciągał dalej, a ja z wolna traciłem przytomność. Nagle poczułem szarpnięcie, otwarłem oczy i w rękach sekwestranta zobaczyłem Kaśczyn ubiór.
- To twoje? - spytał. - Mów, bo jak nie... - i za-
mierzył się na mnie ręką. Odruchowo przechyliłem się do tyłu i to uchroniło mnie przed uderzeniem, ale przed tym, co mnie za chwilę spotkało, nic mnie już nie mogło uratować. Oto chwycił mnie sekwestrant za ręce i zacisnąwszy je `mocno, aż do bólu w swoich potężnych, twardych łapskach, pytał dalej:
- Dlaczegoś wrzucił karabiny do studni, a przedtem udałeś, że służysz u pana Aleksandra? A co miał znaczyć ten wybryk w lesie? Kazał ci kto tak zrobić? Mów!
Zwiesiłem głowę, zaciąłem wargi.
Milczysz? Bawisz się w niemowę? To ja wybiję z ciebie tego niemowę. Nauczę cię, jak masz szanować ludzi. Adam! - zwrócił się do policjanta. - Ty pilnuj starego, a ja z tym sobie... - nie dokończył, bo mnie już prowadził w stronę drzwi masarza. Ledwo przekroczyliśmy próg, zawołał przez drzwi do drugiej izby:
Panie Aleksander, mam pańską służącą. To chłopak! Był przebrany. Teraz nie mam czasu zająć się nim należycie, dopiero jak wyciągniemy ze studni karabiny, ale żeby nam nie uciekł do tego czasu, trzeba go gdzie zamknąć. Ma pan jaką komórkę?
- W wędzarni, zaraz za drzwiami na prawo - wy-rzęził masarz głucho, jak spod pierzyny, widocznie przez te piwa tak mu się głos zmienił. - Stamtąd nie ucieknie... Okno jest wysoko...
Znajdowałem się w sklepie masarza - małej ciupce, z której najbardziej honorowe miejsce zajmowała pomalowana na biało szafka. Przez jej szybki widać było kilka wiszących pasków słoniny. Na szynkwasie obok szafki leżał wielki nóż oraz stała waga z odważnikami.
Gdyby tak porwać jeden z tych odważników i trzasnąć nim w sekwestranta, a potem w nogi? - przyszło mi do głowy. - Nie, na nic, to byłoby pobicie, napaść, a za taką rzecz nigdy bym świata bożego nie oglądał. Przy tym jak to można?... Lepiej trzeba o czym innym pomyśleć... - i maleńka iskierka nadziei wstąpiła mi w serce, która szybko jednak zgasła, bo zaraz potem wepchnięto mnie do komórki, na pół mrocznej i od razu zamknięto na kłódkę.
Rzeczywiście, uciec z niej było niemożnością, prawdę mówił masarz, bo okno, mające zamiast szyby drucianą siatkę, umieszczone było wysoko, prawie pod sufitem, zakopconym niemiłosiernie, a prócz dużego, grubachne-go pieca, również straszliwie zadymionego, nie znajdowało się tutaj nic więcej. Ani stołu, ani krzesła, ani nawet kawałka drzewa czy jakiego domowego rupiecia. Za to - ileż zapachu wędzonej kiełbasy! Choćbym nie wiem jak był najedzony, pod wpływem tego zapachu na pewno zachciałoby mi się od nowa jeść, cóż dopiero, kiedy od czasu jak spożyłem suchy kawałek chleba, nic w ustach nie miałem! Toteż niebawem odezwał się we mnie taki straszny głód, że jak ślepy rzuciłem się do pieca - a nuż znajdę w nim choć małe kawalątko kiełbasy?
Ale był próżny. A głód omal bebechów mi nie rozszarpywał, tak drażnił go ten przeklęty zapach. Żeby się więc upewnić, że naprawdę piec jest próżny, jeszcze raz zajrzałem do niego, wyciągając ręce do góry pod sam pułap - i nagle, zamiast kiełbasy, prawa ręka natrafiła na cegłę, wystającą ze ściany. Pociągnąłem ją w dół i o dziwo, z łatwością wypadła z muru. Zanurzyłem rękę w powstały otwór, złapałem za drugą cegłę - i ta też potoczyła się na dno wędzarni, potem taki sam los spotkał trzecią, czwartą i nie wiadomo kiedy w ścianie wytworzyła się wielka wyrwa, powiększająca się wprost w oczach, bo piec był stary, przepalony i budowany po swojsku, na samej glinie. Zburzyć go cały - to byłaby dla mnie kwestia najwyżej godziny, tak byłem wściekły przez ten głód, ale po co mi go było burzyć? Męczyć się tylko niepotrzebnie... Raptem, jakoś tak odruchowo, spojrzałem na okno, z niego przeniosłem spojrzenie na wyrwane z pieca cegły i taka mnie radość ogarnęła, taka wielka radość! A potem rwałem, co sił w rękach, rozbierałem całą wędzarnię.
Myśl o bliskiej ucieczce dodawała mi sił, zabijała głód i sekwestrant na pewno nie zaszedł jeszcze do studni, gdzie były zatopione karabiny, jak pod ścianą na wprost okna piętrzyło się już rusztowanie.
Od sadzy pewnie musiałem być cały czarny, na mój widok niejeden by się przestraszył, może nawet i sam polikier, jak by mnie tak zobaczył w szczerym polu, ale cóż mi to szkodziło? Ważne było, żem się już wspinał dp okna, a po rozpruciu siatki kozikiem wychyliłem głowę na zewnątrz.
Nigdzie nikogo nie było, wszędzie panowała cisza, śmiało więc mogłem kończyć swoje, a potem - hop i już byłem na ziemi.
Przyzwyczajony do różnych skoków, nieraz z bardzo wysoka, nie wyrządziłem sobie żadnej krzywdy, cho-
ciąż od okna do ziemi było co najmniej dwa metry - i droga ucieczki w pola stała przede mną otworem. Ale uciekać za dnia? Czy to nie byłoby za ryzykowne? Postanowiłem schować się w jakiej kryjówce i przeczekać w niej aż do wieczora. A ponieważ najlepszą taką kryjówką byłby strych, ruszyłem na zatyle domu, od strony podwórza, pewny, że tutaj powinno być wejście do niego.
Nie myliłem się i niebawem wspinałem się już - po drabinie, przystawionej do umieszczonych wysoko drzwiczek, a jeszcze chwila, dwie i com najpierw zobaczył? Kilka wianków wonnej, podsuszonej lekko kiełbasy, wyniesionej tutaj chyba tylko dlatego, żeby ją schować przed „trójką przyjaciół”.
Rzuciłem się do niej jak wilk do stada owiec i w oka mgnieniu spałaszowałem całe jedno pęto, a resztę schowałem do woreczka. Potem wrzuciłem do niego sznur, zawsze mi potrzebny i dopiero teraz rozejrzałem się po dobytku masarza, który nie był mały, a może nawet większy od dobytku księdza. Pełno tu było różnych blach, ubrań, kół do paradnego wózka, dwa worki cukru, skrzynia spirytusu, którą zubożyłem zaraz o jedną butelkę, a ile gwoździ i różnych muterek, i śrub, wprost nie zliczyć! Ale jak by on nie miał tego wszystkiego, to kto by miał? Mój ojciec? Też wymysł! A czy nie powinien posiadać choć cząstkę tego? Jak i cząstkę ziemi dworskiej?
- No, no, jak by tak babka znała te myśli - powiedziałem sobie - dopiero by krzyczała na mnie. Dlatego zamiast robić sobie apetyt na obce, chodźmy lepiej spać.
Wcisnąwszy się pod dach, w to miejsce, gdzie się on styka z powałą, z miejsca usnąłem.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Znowu smutna kobieta. Dostają za przewodnika karabiniarza.
Noc na bezdrożach. Kobieta ze szczęśliwą ręką staje się groźna,
jestem w opalach. Pachnące siano nie przynosi mi szczęścia.
Jestem samobójcą. Moi stróże zajmują moje miejsce.
Schronienie na strychu.
Zbudził mnie krzyk sekwestranta. Wprost ryczał jak zwierz.
Uciekł, łajdak! Jak mogłem, jak ja mogłem pozostawić go samego!
Mnie byłby tak nie wykiwał - powiedział towarzysz Piwka z pianką.
Ciebie! - zawołał sekwestrant. - Bo byłbyś go tak samo zwolnił jak tego huncwota - handlarza!
A co miałem z nim robić? Sacharynę skonfiskowałem, kamyczki skonfiskowałem, dałem po łbie, czy to wszystko mało?
A nie mogłeś go przymknąć?
Gdzie? Też w komórce?
Sekwestrant mruknął coś w odpowiedzi i zapanowała cisza. Panowała jednak niedługo, bo znów usłyszałem głosy. Mówił towarzysz Piwka z pianką:
- Bądź, stary, spokojny. Złapiemy tego smarka, ancykrysta, jak go nazwałeś. Będziemy mieli na to sposób. Roześlemy listy gończe, może i jaką nagrodę wyznaczymy i ani się obejrzysz, jak go nam przyprowadzą, a wtedy kryminał na pewno go nie minie. Sam skuję
mu rączki i hajda ciupasem do powiatu, skąd tak prędko nie wyjdzie, bo myślisz, że tylko z nami tak zagrał? A większych jakich spraw nie ma na swoim sumieniu?
- Ma, ma! - powiedziałem ze śmiechem. -'A będzie miał jeszcze więcej, bo co, sezonowym miałby zostać? Figę z makiem!
Tymczasem na dole pode mną znów zapanowała cisza, tym razem na dobre, wyczołgałem się więc z mojej kryjówki i wyjrzałem na dwór.
Było ciemno, cicho, swobodnie, więc mogłem już schodzić. Zarzuciwszy tedy na plecy woreczek, skierowałem się ku wyjściu, a niebawem stałem na ziemi i przebiegłszy podwórze, wypadłem do ogrodu, skąd mogłem już' iść w cały boży świat. Tylko jak miałem iść w ten świat, wcale a wcale nie wiedziałem,
Odczułem brak dziada przy sobie, ogarnęła mnie bezradność i strasznie mocno zapragnąłem odnaleźć starca, który, co mówić, był dla mnie niby ojciec. Może to robił z wyrachowania, ale dla mnie stanowił niemałą podporę i mogłem był na niego liczyć. A że z niego był nie tylko żebrak, ale i handlarz, to w moich oczach wywyższało go i kazało szanować jako kogoś niezwykłego.
Ale z drugiej strony, czy odnalezienie go i wędrowanie razem z nim byłoby dla mnie dobre i bezpieczne? Przecież przy jego boku o wiele łatwiej mogli mnie złapać, a w pojedynkę byłem jak mysz na ogromnym polu, która nie wiadomo gdzie się mogła pokazać i nie wiadomo gdzie zapaść w swoją kryjówkę. To było niezłe, a właściwie jedyne, co powinienem zrobić - stać się tą myszą i z wolna ruszyłem przed siebie, rzucony na pastwę losu i od losu całkowicie zależny. Ale czy nie ja sam byłem temu winien?
Wieś widocznie już spała, bo we wszystkich oknach było ciemno, a tak cicho dookół, że aż strach brał. Mimo to szedłem dalej, coraz dalej, od czasu do czasu oglądając się na boki.
W którymś tam z rzędu domu, pogrążonym w cieniu wielkich, kudłatych wierzb, zobaczyłem mizerne, żółtawe światło, Pomyślałem sobie, że przed pójściem w ten świat powinienem się przede wszystkim dobrze wymyć i skierowałem swe kroki prosto ku temu światłu.
jakież było może zdziwienie, kiedy, ledwo otwarłem drzwi do sieni, zobaczyłem kobietę, matkę zmarłego chłopca. Siedząc na małym stołeczku takim samym spojrzeniem jak w lesie wpatrywała się w synka, ułożonego na dużej, szerokiej ławce. Obok na beczce przewróconej dnem do góry płonął kaganek, zrobiony z ośmiogrannego kałamarza, który, być może, jeszcze niedawno służył jej chłopcu.
Kobieta na moje wejście ani się poruszyła, jak by wcale nie słyszała skrzypnięcia drzwi. Żeby więc zwróciła na mnie uwagę, począłem kasłać, potem się odezwałem:
- Ja do was...
Kobieta odwróciła wolno głowę w moją stronę i spostrzegłszy mnie wykrzyknęła:
Ktoś ty...?
Ja... Widzieliście mnie dzisiaj w lesie. Najpierw byłem razem z dziadem, potem sam, kiełbasy wam dałem kawałek, pamiętacie?
Kobieta chwilę wpatrywała się we mnie tym swoim dziwnym, nieruchomym wzrokiem, i nagle zabłysły jej w oczach łzy. Spłynęły po wychudłych, wyżółkłych policzkach i posłyszałem cichy szept:
- Już wiem, poznałam cię. Chodź dalej, nie stój przy progu. A mój synek, nie żyje... - i podniosła ręce do oczu, wytarła je dopiero teraz, westchnęła głośno i wziąwszy kaganek, skierowała się do izby, a ja poszedłem za nią.
Jędruś też lubił tak bisurmanić - mówiła jakoś ^dźwięcznie, martwo - jak był jeszcze zdrowy. Ino
że jego nikt za to nie ścigał, żaden sekwestrant ani policja, a na ciebie zaostrzyli sobie już zęby...
postawiwszy kaganek na stole, szybko zakryła okno wielką, czarną chustką i mówiła dalej:
- i Musisz się, dziecko, wystrzegać, a najlepiej - wróć do domu. Wrócisz?
Kiedy ja nie mam domu, sierotam... - skłamałem.
Sierotaś? - zawołała. - O Boże! - i wpatrzyła się we mnie takim spojrzeniem jak ojciec, kiedy był mną strasznie przejęty.
Siedziałem na ławce, woreczek miałem u samych nóg, nie byłem głodny, nie zagrażało mi żadne niebezpieczeństwo. Słowem - czułem się dobrze, mogłem się wdać w najdłuższą nawet rozmowę, byłem jednak jak niemowa. A kobieta nie spuszczając ze mnie oczu ani na chwilę znów przemówiła:
- Takie dziecko i już sierota? Jezu mój, jakie to straszne! I co myślisz dalej robić? A do dzisiaj byłeś gdzie, u obcych?
Tak, u obcych...
I oni byli dla ciebie chyba niedobrzy, co?
Bardzo...
To musieli być widać jacyś podli ludzie. Toś dobrze zrobił, żeś uciekł od nich, choć ciężko ci będzie znaleźć inną służbę. Wiesz, jaki czas dzisiaj. Ale do pasionki to może...
O tej pasionce i matka mówiła już nieraz do ojca przed moją ucieczką ze wsi, czyżby więc tylko ona była dla mnie jedynym ratunkiem?
Zwiesiłem głowę jak koń nad pustym żłobem/ Kobietą zbliżyła się, pogłaskała mnie po twarzy.
- Taka pisklina, bo ledwo toto od ziemi odrosło, do tego sierota, bez ojca i matki, a już ją ścigają... Patrzcie wy, ludzie, jakie to okropne! Aleś ty posmolony! - wykrzyknęła. - To od tego pieca, coś go zburzył? Na wsi nie mogą się wycudować, jakżeś ty to wszystko zrobił, a są tacy, co cię podejrzewają, żeś z diabłem w zmowie.
- Bom w zmowie - i powiedziałem odruchowo.
.- Głupiutkie z ciebie dziecko, sam nie wiesz, co ci się plecie. No, wstań teraz, umyj się, bo z takim wyglądem to tylko do kryminału możesz iść. Potem pomyślę, co z tobą zrobić.
I pomyślała: zostać u niej nie mogłem nawet na jeden dzień, a ponieważ policja nocowała we wsi, bo wyciągnięto dopiero jeden karabin, jak najprędzej powinienem iść gdzie w obce strony, a najlepiej do Liszek, gdzie ma krewną...
Jak to? - spytałem. - A ta wieś to nie Liszki?
Nie, Liszki są po drugiej stronie lasu.
To dziad się pomylił, bo szliśmy do Liszek.
A przyszliście do Marynina na swoją zgubę. Dziada, gadają, strasznie skatowali. Bili go kijem i nieborak tak głośno jęczał... Dobrze chociaż, że go puścili. Widzę po twoich oczach, że chciałbyś za nim iść. Nie radzę ci tego, bo od razu by cię chwycili. Ten człowiek to już nie dla ciebie towarzystwo. Musisz być sam i tylko do służby trzeba ci iść do jakiego porządnego gospodarza, gdzieś z boku od wsi. Ta moja krewna na pewno znajdzie takiego, chcesz?
Potaknąłem, bo czy mogłem nie chcieć? Przecież to było dla mnie jedyne! Tylko czy ja trafię do tej krewnej?
Okazało się, że ta kobieta i to wzięła pod uwagę i powiedziała, że pomówi zaraz z synem swego sąsiada, który nie tylko drogę dobrze zna, ale i po nocach lubi się włóczyć.
- A jak mu tylko powiem, o co chodzi - mówiła dalej - na pewno zaraz tu przyleci. A że też różne
figle chodzą mu po głowie jak i tobie, jeden do drugiego jak ulał będzie - pasował, chociaż z ciebie jeszcze dziecko, a tamten już chłop, będzie mu chyba z osiemnaście lat...
Koło północy opuszczałem gościnny dom samotnej kobiety, która, kiedym ją pocałował w rękę na pożegnanie, rozpłakała się nagle i przyciągnęła mnie do siebie.
- Sieroto, idź z Bogiem! Ale jak by ci tam było źle, a z policją miałbyś już spokój, to przyjdź... Będziesz jak mój rodzony syn, bo wiesz...
Wiedziałem, co miała na myśli i przechodząc koło zmarłego, ukląkłem i odmówiłem głośno Ojcze Nasz.
Kobieta długo, długo stała w drzwiach obok ławki ze zmarłym, przy którym paliła się gromnica,' i zupełnie nieruchoma, jak cmentarna figura, patrzyła za mną. Gdyby w tej chwili powiedziała, żebym wrócił, żebym został z nią, kto wie, czybym tego nie zrobił, choć rano albo za dwa, trzy dni na pewno byłbym uciekł, bo życie tutaj to nie byłoby dla mnie życie.
Na dworze panował posępny półmrok, ale na niebie tyle gwiazd świeciło radośnie, że od razu uczyniło mi się na duszy weselej.
- To idziemy? - spytał mnie zaraz za progiem jakiś głos.
Spojrzałem odruchowo w tym kierunku i skroś mroku zobaczyłem niską, barczystą postać.
- Idziemy - odpowiedziałem jak nie swoim głosem, a po chwili zanurzałem się już w wysokie, mocne pachnące żyta. Ze wszystkich stron otaczał mnie świat obcy, a jaki los szedł naprzeciw mnie?
Posłyszałem głos z boku:
Co nic nie mówisz? Martwisz się?
Nie...
Bo byłbyś głupi, jak byś się martwił. Ale ty masz
spryt, no, pieroński! Żeby z wędzarni uciec? A z tymi policjantami to też taka draka, aż miło. Zalałeś im sadła za skórę, na fest zalałeś. Tylko z tymi karabinami toś głupio zrobił. Trzeba było je zabrać ze sobą...
Po co?
Jak to po co? Widzę, że z ciebie prawdziwy jeszcze mleczak. Sprytu masz za stu dorosłych chłopów, ale za to rozumu tyle co kura, boś powinien wiedzieć, że karabin do różnych rzeczy może być potrzebny. Ja się prawie noc w noc włóczę po wsiach, polach, lesie... Ech, żebym tak miał karabin!
Do ludzi być chciał strzelać?
Głupiś, bo dlaczego akurat do ludzi? A zresztą do łudzi też by można, jak by mi który przeskrobał w czymś, od razu bym go na muchę i lu! Ale ja, wiesz, do czego bym strzelał po całych nocach? Do saren, zajęcy, bo ile tu tego u nas! Aż się mrowi! Jak nieraz idę nocą, głównie na wiosnę i jesienią, to mi się aż serce krwawi na widok...
- A ja dzisiaj w dzień nic nie widziałem.
Bo w dzień wszystko śpi, zresztą na polach są zboża, a w nich zające czy co innego pochowane. Ale jak tylko będzie sprzątnięte żyto... Chociaż dziki to i dziś można by wypatrzyć, jak wyłażą na ziemniaki, gdyby się tak miało co w rękach, jaką lufkę... Tyś taki spryciarz, to może byś mi zrobił...
Karabin?
Aha - potaknął. - Lufę bym przyrżnął i trochę przeborował, żeby akurat była na ładunki. Zresztą na dzika i sarnę najlepszy karabin. Jak się kropnie z takiego, to aż miło - nagle przystanął: - Wiesz co, wracamy!
- Dlaczego? - wyjąkałem, wyraźnie przestraszony. Po karabin. Postaram się o osękę, ty mi powiesz,
w którym miejscu powinien być i wyciągniemy go.
Stał na wprost mnie i trzymając mnie za ramię
patrzył cmi ostro, nakazująco w oczy.
Wracamy?
Nie, nie wracajmy - odrzekłem niemal błagalnie, żeby się zaś za to na mnie nie pogniewał, wyrzuciłem ze siebie jednym tchem. - Ale o karabin to jaj ci się postaram.
Nie kłamiesz? - spytał.
- Nie, pod chajrem. Może nawet jeszcze w tym tygodniu.
Jeszcze w tym tygodniu? - powtórzył niedowierzająco. - To już bujasz, kochasiu, bo w jaki sposób?
Bardzo prosty. Zakradnę się na posterunek albo po prostu zabiorę jakiemu policjantowi. Okazji do tego na pewno mi nie zbraknie.
Naprawdę?
Nie, wcale nie naprawdę, nawet w głowie nie miałem, żebym się miał starać dla niego o karabin, ale jak bym mu się sprzeciwił, czyby nie zawrócił do wsi? Tom dostał towarzysza, niech go licho! Bo czy przez niego nie wpadnę jeszcze w jaki kłopot?
Z ukosa, niechętnie, popatrzyłem na niego raz i drugi i odrzekłem:
Ja, jak co kiedy mówię, słowa zawsze - dotrzymuję. Mam swój ambit.
To klawy z ciebie chłopak! - położył mi rękę na ramieniu. - Będziemy trzymać ze sobą sztamę, chcesz?
Niech licho weźmie sztamę z nim, takim karabiniarzem - pomyślałem, alem powiedział:
No, jeszcze by nie?
To byczo. A kiedy już tak, to ci powiem jeszcze jedno: szajkę bym chciał utworzyć.
Żeby okradać ludzi?
- A dlaczego nie okradać? Bo wiesz, jacy bogacze mieszkaia po dworach?
przypomniały mi się słowa ojca, ale ojciec inaczej do tego podchodził i nikomu nic nie chciał kraść. To, oom ja znów mówił o świętym Jerzym, to też jakoś było inne, ten zaś, patrzcie go, z karabinem chce... po nocach, po bandziorsku!
Ech, co ty? - zawołałem. - Naprawdę tak myślisz?
Widzę, żeś spietrał - zaśmiał się niespodzianie. - Ja tak ze śpasu, a tyś już uwierzył. Ech, ty, mleczaku!
Na wysokim, bezchmurnym niebie migotało i perliło się od mrowia gwiazd, powietrze było parne, ciężkie do oddychania, zapach zbóż i przegrzanej ziemi wprost odurzał mnie i z radością byłbym sobie usiadł na miedzy, ale z każdą chwilą oblatywał mnie coraz większy strach, jak by mi zagrażało ze wszystkich stron niebezpieczeństwo i wyszeptałem prosząco:
Chodźmy prędzej!
Gdzie ci się tak śpieszy? Tam, gdzie idziemy, nikt na ciebie nie czeka, a w garnkach pustki, bo nie myśl sobie, że idziemy do bogaczy. Wiesz co - powiedział nagle - gdzie indziej cię zaprowadzę, a nie do tej krewnej, bo ona do żadnej sprawy nie ma szczęśliwej ręki. A ta moja znajoma to zuch baba. Swoją córkę wkręciła do takiej służby, że u Pana Boga nie będzie jej lepiej. Ma pieczone, smażone i pieniędzy jak lodu. Ciebie też niezgorzej wtryni gdzie, tylko żebyś mi pamiętał - za dobre miejsce będziesz się jej musiał odwdzięczyć.
Jaką zapłatą? - spytałem.
Po co zaraz zapłata! Dasz jej co od czasu do czasu, jaki łach czy co innego.
Mam kraść dla niej?
Głupiś! Weźmiesz to czy tamto... A co innego, jak się bierze, a co innego, jak się kradnie. Kapujesz?
Ani w ząb nie kapowałem, ale żeby mnie znów nie nazwał mleczakiem, powiedziałem:
- Kapuję.
- Widzę, żeś niegłupi. Bo tam, gdzie się jest - dopowiedział po chwili - to się zawsze bierze, a kradnie się tylko u obcych, do których trzeba się podkradać.
To wyjaśnienie też mnie nie przekonało, powiedziałem jednak głośno:
Tak, wiem już i od czasu do czasu wezmę co i dam tej kobiecie. A ona specjalnie będzie do mnie po to przychodzić?
Czasami przyjdzie, czasami ty do niej.
Gdyby tak ojciec stał obok mnie w tej chwili, który jeszcze nigdy nikomu nic nie ukradł, na pewno by się rozpłakał nade mną, że muszę wysłuchiwać takich nauk. Gdybym mu jednak potem wyjawił moje myśli, z pewnością pogłaskałby mnie po głowie, ale nad moimi czynami też by się chyba dobrze zafrasował, bo czy raz już kradłem? Owoce? Ależ tak! A wódkę? A kiełbasę? I czy jestem lepszy od mojego towarzysza? Akurat, lepszy! Tyle tylko, że jeszcze bez karabinu, ale jak bym tak dłużej... Podniosłem głowę wyżej, spojrzałem kompanowi prosto w twarz oświetloną blaskiem gwiazd i powiedziałem:
Dobrze, jaki łach od czasu do czasu czy co innego to się zrobi, ale czy ciężka będzie ta służba?
Powiedziałem, że ona ma szczęśliwą rękę, to na pewno wystara ci się o lekką, a gdzie różnych dobroci będziesz miał po dziurki w nosie.
Wstąpiła we mnie otucha. Wprawdzie zamiast do ujka pójdę do obcych, ale u ujka może by zwalali na mnie największe roboty, jak to zazwyczaj bywa u krewnych, a tu... „Ona ma szczęśliwą rękę, to wystara ci się o lekką...” - powtórzyłem w myślach i z wdzięczności dla kompana, który mnie kieruje do
takiej szczęściary, zdecydowałem - było nie było - wykombinować mu ten karabin. Niech ma! Dużo mnie to kosztować nie będzie, a może będzie mi jeszcze kiedy potrzebny; że zaś on tym karabinem... To już nie moja sprawa. Jak zbroi nim co lub wpadnie w jaki kłopot, to na pewno tylko jego będą za to pociągać, nie mnie. Zresztą w razie czego, ja bym się wszystkiego wyparł, przy tym jeden Pan Bóg wie, gdzie ja wtedy będę, i mogliby mnie szukać choćby do samej śmierci...
Ale o umowie żebyś pamiętał - przypomniał mi. - Bo wiesz, co robią z takimi, którzy łamią słowo? W piekle się smażą żywcem, po śmierci, a za życia w niczym im się nie szczęści. Chleb zamienia się im w kamień, woda w ogień, ogień w wodę. No, lepiej słowa dotrzymać. Tylko uważaj, jak już będziesz miał ten karabin, to go nie przynoś do mnie od razu, a najpierw ukryj go gdzie dobrze, a dopiero po tygodniu czy dwóch... Kapujesz, bratku?.
Kapuję - odrzekłem machinalnie.
To klawo, teraz możemy ruszyć prędzej.
Jak mi tylko sąsiadka powiedziała o tobie - odezwał się znów po chwili - od razum sobie pomyślał, że się dogadamy, inaczej wydaje ci się, że byłbym szedł z tobą? Ani w głowie by mi to było. Wolałbym spać, aniżeli tłuc się po nocy. Ale z tobą... Wiesz, cała wieś cię chwali...
Jeszcze dwa, trzy kroki i nareszcie mieliśmy przed sobą wysokie lasy, czarną ścianą wtopione w mrok panującej dookoła nocy. Było cicho, z nieba smużył się poblask gwiazd, w którym najbliższe tylko drzewa były jako tako widoczne, dalsze - smolista głębia.
Boisz się wejść? - spytał mnie cicho.
Nie, nie boję się - odrzekłem, choć Bogiem a prawdą bałem się trochę tej smolistej, leśnej głębi,
mimo iż co mi mogło w niej zagrażać? Zawsze to jednak! Czego się dobrze nie widzi i nie zna, przed tym się zawsze człowiek stracha. Ale kiedy mój towarzysz przeskoczył rów, oddzielający las od ornych pól, rzuciłem się za nim, a potem, już ośmielony, szedłem z nim krok w krok.
Droga była szeroka, równa, szło się nam więc zupełnie dobrze. Dziwna jednak rzecz! Obaj milczeliśmy jak zaklęci. Dopiero kiedy zarysowały się przed nami czubki chojarów na tle czystego nieba, posłyszałem:
- No, tośmy już jak na miejscu, bo stąd już niedaleko, chyba z pół kilometra. O, do tej wsi idziemy - wskazał ręką na długi sznur chałup.
- Ta krewna też w tej wsi mieszka? - spytałem. - Tak, ale po co ci ona? Przecież umówiliśmy się
już, że zaprowadzę cię do kogo innego, zapomniałeś?
Tak, prawda, zapomniałem. Idziemy do tej kobiety, co ma szczęśliwą rękę.
Bardzo szczęśliwą - powiedział takim głosem, jak by się śmiał albo mnie się tylko tak wydawało, jak by się śmiał, przecież raptem straciłem do niego serce i wszystko, co teraz robił, było dla mnie podejrzane, a kiedy zapukał do okna, przyszło mi do głowy, żeby mu zwiać. A że się takich rzeczy u mnie nigdy nie1^ kupowało, postąpiłem od razu do tyłu, oglądając się, w którą by tu stronę najlepiej prysnąć, ale wtem mój towarzysz cap mnie za rękę i popchnął ku drzwiom.
Tam idź, prosto! - rozkazał.
W oknie, do którego zapukał, akurat zabłysło światło i przede mną już się otwierały drzwi, w których zobaczyłem wysoką postać kobiecą, w ciemnej spódnicy i rozchełstanej na piersiach koszuli.
- Ja do was - odezwał się mój towarzysz. - Chłopaka wam prowadzę.
W imię Ojca i Syna... - przeżegnała się głośno kobieta. - Chłopaka mi prowadzisz, na jakie licho?
__ Na dobre licho - zaśmiał się w głos mój towarzysz i znów mnie pchnął przed siebie. Rad nierad znalazłem się w małej izdebce oświetlonej kagankiem.
Koło pieca, jak prawie wszędzie - cebrzyk, na płycie kuchennej kilka garnków żelaznych, dwie duże miski emaliowane z blaszanymi łyżkami, pod oknem mały stół, zawalony jakimiś łachami, przypuszczalnie ubraniem, w kącie - łóżko, a właściwie - duże, szerokie wyrko, na nim wielka, kraciasta pierzyna... Nagłe struchlałem, bo spod tej pierzyny patrzyły na mnie oczy Kaśki. Straciłem zdolność myślenia, byłem cały jak sparaliżowany, a ta diablica smyrg ręką pierzynę na bok i do mnie z wrzaskiem:
- Mam cię, zarazo!
I od razu łap mnie za rękę. Jak bym poczuł na niej ogień, z całej mocy szarpnąłem się do tyłu i, Boże, jak też nie kopnę Kaśki. Rozległ się jęk, a ja - we drzwi i prosto przed siebie.
Czy za mną ktoś wybiegł, czy nie, tego nie wiem, bom był jak głuchy i ślepy i jedno tylko u mnie pracowało: nogi, które niosły mnie wprost jak na skrzydłach.
Moja ucieczka przed Kozibródką była niczym w porównaniu z tym obłąkańczym niemal biegiem, który się nagle załamał i dalej nie byłem zdolny zrobić ani jednego kroku. Z przejęcia cały byłem rozdygotany jak galareta, a nogi miałem jak z ciasta, tak się uginały pode mną. I gdziem się zatrzymał, tam usiadłem. Na szczęście znajdowałem się w szczerym polu, zagubiony w gęstwie żyta, mogłem się więc nie bać, że mnie tutaj odnajdą. Chyba żeby z psem, ale skąd by tak szybko wytrzaśnięto dobrego psa? W dzień byłoby co innego, ale w nocy?
Ziemia była ciepła, ciepłe było i powietrze, po chwili położyłem się więc, pod głowę podkładając ręce, i zapatrzyłem się w usiane gwiazdami niebo. Nie myślałem o niczym, nawet o tym, że jestem jak zając i jeżeli nie wyszukam sobie jakiego dobrego noclegowiska, zupełnie jak zając będę spał tej nocy. Dziwna rzecz, wcale się tym nie przejmowałem. Niczym się nie przejmowałem, ale potem przyszło opamiętanie i najpierw przypomniało mi się zawiniątko, którego nie było przy mnie. Gdziem je podział? Zgubiłem, kiedym uciekał? A możem je zostawił u Kaśki? Bo w Maryninie chyba nie zostało, pamiętałem dobrze, żem je zarzucił sobie na plecy. Co by się jednak z nim nie stało, samochcąc skazałem się na głód, który jak długo miał trwać? No, kiełbasy to chyba długo, długo nie będę oglądać, najwyżej u kogo, jak ją będzie zajadał. To było najbardziej smutne. Ale że - na szczęście - od najmłodszych lat byłem przyzwyczajony do byle jakiego jedzenia, które nieraz składało się tylko z marchwi albo rzepy, wyrwanej komu na polu, szybko przestałem o tym myśleć, bo co tam! Jeszcze głupim zawiniątkiem miałem sobie zawracać głowę?
Co innego Kaśka! O, to było ciekawe i zastanawiające, skąd się tu ona wzięła. Kozibródka wygonił ją ze służby? No, jak ją zobaczył bez ubrania nocą, na pewno zamiast śmiechem powitał ją otwartymi drzwiami i wont, dziewko, w cały świat! Kaśka w cały świat jednak nie poszła, a przyszła tu, skąd wyszła, do swej matki, co ma „taką szczęśliwą rękę”. Oto i cała historia. Czym przez nią przegrał? Chyba nie, bo jak teraz widzę, dla Kaśczynej matki miałem kraść, wciąż kraść różne rzeczy, dla tego chłopaka miałem się znów starać o karabin, a jak by tak wszystkie moje stare sprawki zegnały się któregoś dnia do kupy razem z tymi nowymi, czyby mnie za to nie powieszono? Wszy-
stko to niczym by zresztą nie było w porównaniu z tym, czego by mnie uczono. A to: kradzieży, ban-dziorstwa, bo jak bym się wystarał o karabin dla niego, to za rok czy dwa dlaczego dla siebie nie miałbym się starać o karabin? A kradzież różnych łachów czy nie zamieniłaby się w kradzież krowy, konia? I takim sposobem... Takim sposobem - powiedziałem sobie - stałbym się prawdziwym złodziejem, bandziorem... Dlatego do służby, jak najprędzej do jakiej służby! Żeby nie tylko inaczej zacząć żyć, ale żeby i zniknąć dla policji, dla Kaśki, a dla księdza to może nie? Przecież jak powie z ambony, że taki a taki, mały złoczyńca... Jakiś chłop z mojej wsi już ruszył za mną na koniu, czy na słowa księdza nie ruszą inni, jedni dla nagrody, jaką ksiądz na pewno przyrzeknie, a drudzy, żeby mu się przypodobać? I czy nie mogą mnie złapać, jeżeli się będę kręcił od wsi do wsi?
A jak będę na służbie u jakiego gospodarza - mówiłem sobie dalej - no i nie tutaj, ale gdzieś w obcych okolicach, to nie tylko spokój uzyskam od wszystkich moich prześladowców, ale i żyć będę inaczej.
Tylko jak ja tę służbę znajdę? - zafrasowałem się. Mam chodzić od domu do domu i pytać, czy nie potrzebują takiego jak ja do roboty? A jak mnie będą pytać, co ja potrafię, co im odpowiem? Przecież poza psikusowaniem ja naprawdę nic nie umiałem! Gęsi też bym chyba nie potrafił paść, bom jeszcze nigdy tego nie robił, ponieważ gospodarze morgowi nie pozwalali nam i innym biedakom trzymać jakiegokolwiek żywego inwentarza, który by się pasł na ich błoniu. O pasieni u krów tak samo mowy być nie mogło, chociaż właściwie dlaczego? To wszystko przecież nie jest żadną sztuką, prędko bym się więc jednego i drugiego nauczył i jeszcze mógłbym być doskonałym parobkiem. Dlatego na zapytanie, co potrafię, śmiało mógłbym od-
powiedzieć*, wszystko, czego mnie tylko nauczycie, bo głąbem nie jestem. Taka odpowiedź powinna wystar - I czyć. A jeżeli nie wystarczy i będą się ze mnie śmiać, a potem jeden po drugim pokaże mi drzwi? Jakaż szkoda, jaka wielka szkoda, że nie ma przy mnie dziada! - westchnąłem smutno.
Naraz usiadłem i począłem nasłuchiwać, bo mi się j? wydało, że się ktoś skrada w moją stronę.
Wszędzie było cicho jak makiem posiał, mnie się jednak wciąż wydawało, jak by to z tej, to z drugiej strony ktoś do mnie podchodził. O, tam coś zaszeleściło, a tam, w przeciwnym kierunku, też wyraźnie słychać jakieś tupanie... Mimo to nie myślałem o żadnej ucieczce, tylko bez przerwy nadsłuchiwałem, obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę. A potem zaczęła mi ta głowa dziwnie ciążyć, ale przeszyty nagłą myślą, że mógłbym zasnąć w szczerym polu, zerwałem się i ani myśląc już o tym, że ktoś się do mnie skrada, ruszyłem w kierunku wsi.
- Tylko czy dobrze będzie szukać we wsi noclegu? - przyszło mi po chwili do głowy. - Czy nie byłoby lepiej w lesie zrobić sobie nocleg? Wejść na drzewo i do gałęzi przywiązać się paskiem?...
Zawróciłem i skierowałem się ku lasowi. Niespodziewanie zamajaczył przede mną wysoki, masywny cień stogu. Siano? Słoma? Z czego by jednak on nie był, mogłem mieć w nim nocleg jak wymarzony, przede wszystkim zaś mogłem być pewny, że mnie nikt nie odnajdzie.
Stóg był olbrzymi i z siana, ale było ono tak mocno ugniecione, wprost sprasowane, że z wielkim trudem udało mi się wydłubać w nim wnękę, co trwało chyba z godzinę, bo na domiar złego było ono długie, sama końska trawa, i musiałem je wyrywać malutkimi przy-
garściami, aż w końcu zaczęły mnie boleć palce. Ale - jeszcze chwila, dwie i noclegowisko było gotowe.
Z prawdziwą radością wcisnąłem się w nie i wyciągnąłem jak długi. Było mi tak dobrze. Kto wie, czy nie lepiej aniżeli na łóżku w domu, gdzie przykrywano mnie starym kożuchem ojca albo byle jakim łachem, a pod sobą miałem zetlałą garść słomy. A tu, na pachnącym sianie” jakże było przyjemnie. Na pewno nigdzie mi już tak nie będzie.
Czy nie powinienem więc pobyć tu ze dwa, trzy dni? - myślałem. - Lecz co jeść? No co? A czy wy-leżałbym cały dzień bez przerwy? Od rana do nocy nic nie robić, tylko leżeć i leżeć...
Nagle jak bym się zapadł na samo dno mojego stogu, w tak mocny sen zapadłem, z którego wyrwał mnie krzyk, ktoś stojąc przy mojej wnęce wołał na cały głos, a z taką radością, jak by odkrył tu górę złota.
- Jest! Tutaj jest! Hej, Kaśka, Kaśkaaa!
Najpierwszą moją myślą było: uciekać, wiać, ile tylko sił w nogach, bo skoro mnie odkryli, to jeszcze chwila, dwie i wyciągną mnie, a wtedy... Ale jak i gdzie uciekać? - przyszło od razu opamiętanie. - Przecież otoczony już jestem, otoczony i niechbym tylko wychylił głowę... To co robić? Co robić? Jak się ratować?
Nie było się jednak jak ratować, byłem naprawdę zgubiony.
Kaśka, nadbiegając, wrzeszczała jak najęta:
Tak myślałam, że będzie w tym sianie. Ludzie kochani, mamy zbója! Wiecie, co wam ksiądz da za niego?
Psie łajno - parsknął jakiś męski głos, ale Kaśka, niby jaki herszt bandy, już rozkazuje:
Wyciągać go!
A jak ma przy sobie nóż - zauważył ktoś - i ciachnie mnie po ręce? Z takim diablikiem lepiej mieć się na ostrożności.
-To sznur mu założyć na nogi - poddał ktoś - i wio, do przodu go jak borsuka.
- Głupiś, bo jak ten sznur założysz, nie rękami? Ktoś się na to roześmiał, ktoś inny bąknął coś pod nosem i zapadło milczenie, ale wtem jak się nie poderwie Kaśka, jak by ją przypiekło ogniem do żywego.
Ech wy, ślimaki! Kury wam macać, a nie tutaj!...
Oho, patrzcie ją, junak w gębie!
Iw spódnicy - dodał ktoś inny również nie bez śmiechu.
Wcalem nie junak - odpaliła Kaśka - ale pokażę wam, żem nie taka jak wy, co się głupiego smroda boją.
I do mnie: - Wyłaź, zbóju, bo jak cię wyciągnę, będzie z tobą gorzej! Słyszysz?
Słyszałem, jeszcze jak słyszałem, ale ani mi w głowie było, żebym dobrowolnie wychodził. Postanowiłem się bronić do upadłego, rękami i nogami, a nawet zębami, którymi równie dobrze mogłem zaatakować rękę śmiałka.
Ale Kaśka, diabli ca, zamiast sięgnąć mi do głowy impety cznie, z furią, wcisnęła swoją rękę do wnęki bokiem, tuż przy ścianie, a tak cicho, żem nawet nic nie słyszał; z okrzykiem: „Mam go” złapała mnie za nogę w kostce i od razu pociągnęła do siebie z taką siłą, żem jak długi wypadł z kryjówki. Usłyszałem wrzask radości, a czyjeś ręce już mnie chwytały i zaczęły mnie wiązać paskami. Rzucałem się, wiłem, krzyczałem, wzywałem ratunku, w końcu się rozpłakałem.
- Płaczesz, ancykryście? - wykrzyknęła Kaśka. - A jakeś kradł bumetry księdzu i psuł na chórze organy, toś nie płakał? A mnie wygonił pan ze służby... Ludzie - zawołała - mocniej go wiązać, mocniej, bo to taki pies, co z każdego halsztuka ucieknie.
Lecz i bez tego byłem już na fest powiązany, że ani ręką, ani nogą nie mogłem poruszyć, mimo to jakaś „dobra dusza” pomyślała jeszcze o tym, żeby mi i ręce, i nogi związać razem „dla pewności” - jak powiedział ktoś - bo z takim ladaco różnie bywa.
I od razu zaczął opowiadać, jak raz powiązał syna, bo mu w czymś za bardzo przeskrobał, i chciał go w ten sposób ukarać. Ale co się potem okazało? Że wróciwszy na boisko w stodole, gdzie go zostawił, nie tylko go nie zobaczył, ale wszelki słuch o nim zaginął, bo szelma zębami jak lis przegryzł pasek i w nogi. Wrócił do domu dopiero po dwóch dniach, wynędzniały od głodu...
- Oho, a mój cholernik i z łańcucha by uciekł ~- zawtórował mu ktoś ze śmiechem - taka z niego sprytna bestia, a umie się kręcić, wić, no, jak piskorz! Dlatego - zawyrokował - jeżeli chcecie, żeby wam ten gagatek nie frunął, powiążcie go jeszcze na krzyż.
Znalazł się i na to pasek i szybko, wprost błyskawicznie, dokonano i tej operacji na mnie.
Teraz mogłem sobie śmiało powiedzieć, że nie ma już dla mnie żadnego, ale to absolutnie żadnego ratunku. Z żałości nad samym sobą i z bólu, jaki mi doskwierał w nogach i rękach, zebrało mi się znowu na płacz, ale czy tym płaczem nie naraziłbym się na większy jeszcze śmiech? Lepiej więc było zacisnąć zęby, zamknąć oczy i niech się dzieje, co chce. Co mi sądzone, co pisane, niech się wreszcie stanie, niech spotyka mnie kara za moje psikusy i grzechy.
Któryś z chłopów, śmiejąc się na cały głos, zarzucił sobie mnie na plecy, niczym jaki tłumok, i „ruszyłem”. A wokół mnie coraz większy tłum. Jedni mnie żałowali, inni, kiedy im Kaśka opowiedziała o moich przestępstwach, nie tylko nie mieli dla mnie żadnej litości, ale wręcz uważali, że powinno się mnie jak najprędzej zamknąć w kryminale, gdzie by mnie nauczyli rozumu i bogobojności.
O, to, tylko to, kryminał! - ucieszyła się Kaśka.
A ja bym powiesił zbója - powiedział ktoś - bo
kto robi despetę kościołowi i księdzu, to po co takiemu dychać dłużej?
A mnie gorzej zrobił niż despetę, bo zdarł ze mnie ubranie - oznajmiła Kaśka.
Jak to, taki mały chłopak miałby na tyle siły i sprytu, żeby zedrzeć z ciebie ubranie? - powiedziała jakaś kobieta. - A możeś sama, psia jucho, zdarła ze siebie przyodzienie, bo ci już fiu-bzdziu lata po głowie, a teraz zwalasz na chłopaka i ze złości opowiadasz o nim te głupstwa?
Prawdę mówię! - zawołała Kaśka.
Prawdę? - zwątpił ktoś głośno. - Bo gdzie by taki malec psuł organy i kradł jakąś bumetrę? A co,to za bumetra?
Wy nie wiecie - zaczęła tłumaczyć Kaśka - a ta bumetra to taki aparat do pogody. Mówi, kiedy ma być deszcz, a kiedy sucho. I on go wyniósł.
Co ty gadasz? - Że jest taki aparat do pogody? Kłamiesz, dziewko, bo nie ma żadnego takiego aparatu. Jeden Bóg tylko wie, kiedy co będzie. Bóg, rozumiesz? I co teraz, ludzie? Czy to, co zwaliła na tego pędraka, to nie czyste wymysły? I czy nie byłoby lepiej, jak byśmy go puścili? Niech sobie idzie, skąd przyszedł. Przecie i wy macie swoje małe, a jak by tak kto z nami jak wy z tym...
Zapanowała cisza, słowa te niejednemu, widać, trafiły do serca, ale przeklęta Kaśka ani myślała o ustąpieniu.
- Nie wierzycie mi? - zaniosła się krzykiem. - To zaraz idę do księdza, a jak tu przybędzie, to sam wam powie i dokumentnie wytłumaczy, że ja nie kłamię. Ani jednym słowem nie kłamię, tylko żebyście nie puszczali tego łobuza, nie słuchali niczyjego głupiego gadania.
Najlepiej zanieście go do spichrza, a jeszcze lepiej - weźcie podwodę i zawieźcie go na plebanię.
- A masz papier na to, żeby go wieźć jak aresztanta? - zapytał ktoś.
No, sołtys da - odpowiedziała Kaśka.
Nie, ja żadnych papierów nie dam - padła z tłumu cicha, ale stanowcza odpowiedź. - Bo jakim prawem miałbym dawać taki papier?
Takim prawem, że on zbój.
Ja o niczym nie wiem. Urzędowo nikt mnie o tym nie zawiadomił.
To do spichrza z nim! Tam poczeka, aż ksiądz tu przyjedzie.
Do spichrza? - zawahał się sołtys.
A ja i do spichrza nie chcę go nosić - odezwał się niespodzianie chłop, który mnie niósł. - A chcesz, to go sama zanoś i sama nawet zamykaj - po czym złożył mnie na trawie jak zawiniątko.
Dobrze, wezmę go i poniosę - wykrzyknęła dziko Kaśka - ale księdzu o wszystkim opowiem, a wy za to otrzymacie piękne podziękowanie.
Ciebie i to podziękowanie mam gdzieś, uważasz?
I to też powiem...
Ludzie, co ona nam tu grozi księdzem? Taki pomywacz!...
W tłumie znów zapanowała cisza. Chłop, co mnie jeszcze przed chwilą dźwigał na plecach, spojrzał gniewnym wzrokiem to na jednego, to na drugiego, potem poprawił sobie czapkę na głowę, splunął i ruszył przed siebie, mrucząc:
Ona będzie mi tu księdzem, kto inny policją, psiakrew! - po chwili odwrócił się i powiedział: - Ludzie, odejdźcie od tego dziecka, zostawcie je w spokoju, bo co wam złego zrobiło?
Tak, Antoni mówi prawdę - powiedział jakiś starszawy, o długim, wyciągniętym w szpic wąsie i pochylił się nade mną. - Dawaj, zabieram pasek, wystarczy tej zabawy. A jak ksiądz czy kto inny ma urazę do niego, to go niech sam łapie i sam karze.
Szybko odwiązał swój pasek, którym miałem skrępowane ręce, ale przecież dwa paski mocno mnie jeszcze więziły, z których nikt się jakoś nie kwapił mnie uwolnić, bo Kaśka czując, że może przegrać, zwróciła się naraz do sołtysa mówiąc, że on będzie za mnie odpowiedzialny przed księdzem i jeżelibym uciekł albo gdyby się coś ze mną stało, ksiądz, a nawet policja tylko jego za to będzie winić. A ze mnie taki złoczyńca, bandzior i szatan w ludzkiej skórze, jakiego świat jeszcze nie widział. Ona za to ręczy swoim sumieniem, ba - nawet głową!
Sołtys, stary chłop o smutnym, wyblakłym spojrzeniu, wysłuchał jej przemówienia w milczeniu, potem pokręcił głową i rzekł:
- Ano, kiedy tak, to chłopy, zanieśta tego smarka do spichrza. Ale tam go rozwiążemy, bo nie ma na to żadnego prawa, żeby go powiązanego trzymać, a ty, Kaśka... A ty, Kaśka - rzekł teraz twardym, gniewnym głosem - leć do księdza, ale jak to, coś wygadywała, okaże się kłamstwem, każę cię, psiakrew, złapać, potem ściągnie się z ciebie ubranie i pokrzywami cię z jednej i z drugiej strony, a tymi najjadowitszymi, zagatką, żeby bardziej piekło.
- A jak będzie prawda - odparowała Kaśka - co wtedy ja mam z wami zrobić, sołtysie? Rozebrać was i też tak pokrzywami, co?
- No - mruknął tylko głośno sołtys, po czym rozkazał: - Wałek, bierz chłopaka na plecy, a ty, Ignaś - zwrócił się do jakiegoś małego chłopca, mało co większego ode mnie - biegnij do mnie do domu i przynieś
do spichrza garnuszek mleka i kromkę chleba. Jak się będą pytać dla kogo, to powiedz, że dla mnie.
Wałek, może dwudziestoletni chudzielec, zupełnie jak kościotrup, popluł sobie głośno na ręce, potem ujął mnie wpół i hop, do góry, zarzucił na ramię jak snop słomy.
Wciąż milczałem, zupełnie bezwładny, ale już mi coś mówiło, że owszem, było źle i stryczek naprawdę wisiał nade miną, a teraz kto wie, czy nie uzyskam na powrót wolności. Przecież w tym czasie, kiedy Kaśka będzie w drodze do księdza, niejedno się rnioże stać, a najpierw to, że mnie nie tylko rozwiążą i nakarmią, ale i spichrza mogą za mną nie zamknąć - niby przez zapomnienie albo po prostu, że klucza nie mają.
Niestety, za dużo sobie obiecywałem. Owszem, rozwiązali mnie, ledwo się znalazłem w spichrzu - wielkim pomieszczeniu o okratowanych oknach i cementowym klepisku, wymoszczonym grubo słomą, sołtys podał mi duży garnuszek mleka i wsunął do ręki pajdę razowca, ale kiedym skończył jeść, drzwi zaraz - chlast, zamknięto, potem je na kłódkę, a mnie jak by w buzię dało.
Kto wie, może i nabroił co księdzu - rzekł sołtys - to niech sobie posiedzi. A nie będzie nic, to Kaśkę w obroty, a chłopak pójdzie sobie, skąd przyszedł. Jak myślicie, dobrze robię?
Może i nieźle - odrzekł mu czyjś głos - na ostrożności jeszcze nikt nie stracił, a wy, sołtysie, musicie się trzymać prawa.
No, ale taki dzieciuch... - zaczął sołtys.
Dzieciuch też może być zbójem i takiego też należy jak dorosłego trzymać na osobności.
Ano, skoro tak, to postójcie tu z godzinę, dopóki się nie wyjaśni co i jak. Chodzi o to, żebyście mieli oko na chłopaka, bo wiecie, z zamkniętymi różnie się może zdarzyć. A nie daj Boże, jak by tak do czego doszło.
Z naszym księdzem nie przelewki, no! A prawo też by mnie sięgało.
Macie na uwadze, że mógłby sobie co zrobić?
A co, nie? Jak zobaczy, że ratunku nie ma, a idzie kara... A jeżeli naprawdę jest takim bisurmanem, jak powiada Kaśka, to ta kara byle jaka by nie była. Może dom poprawczy albo co innego? Jak uważacie?
Postoję - odrzekł mu krótko ten sam głos, co poprzednio.
To dobrze - powiedział sołtys - ale nie sam, bo dodam wam Walka. Wałek, zostań tu z Michałem, za to skreślę wam po jednym dniu szarwarku.
I gdzie moja nadzieja? - powiedziałem sobie teraz. - Zamknęli w murach, stróżów postawili i masz, ratuj się! Chyba sznurek sobie założyć na kark, żeby prędzej ze sobą skończyć, to byłby może najlepszy ratunek. Bo mają oni to zrobić, wobec publiki, to lepiej samemu. Ot, upleść sobie pętlę, choćby nawet ze słomy, i hajda na hak! A hak, proszę, tam w ścianie, na wprost okna, jak specjalnie, żeby, dranie, jak najprędzej mogli zobaczyć, do czego mnie zmusili, a co sami przeczuwali, bo nawet sołtys wspominał...
Nie, to nie była jeszcze decyzja, a tylko taki sobie pomyślunek, ale wciąż byłem wpatrzony w ścianę, a właściwie w to miejsce, gdzie tkwił ten hak. I nagle zabłysła mi zbawcza myśl: a jak by się tak na hecę powiesić, co by wtedy było? Stróżom moim, no i sołtysowi narobiłbym strachu, może by mnie więc wypuścili nie czekając na przybycie księdza?
Zerwałem się, rzuciłem oczami dokoła i nagle taka mnie radość ogarnęła, taka wielka radość! Zobaczyłem prawdziwy, konopny postronek, zawieszony na innym haku. Lecz wtedy twarz jednego z moich opiekunów zajrzała w okno, żeby więc nie wzbudzić podejrzenia, zwiesiłem głowę w dół, a po chwili z powrotem poło
żyłem się na słomie, ledwo jednak znikł świadek, poderwałem się - i biegiem do powroza. Zrobienie pętli poszło migiem, ale z dopasowaniem długości powroza, żebym „powieszony” stał na cemencie, a nie wisiał ponad nim, miałem trochę subiekcji.
Wreszcie wszystko było gotowe i trzeba się było już powiesić. W pętlę, przywiązaną do haka, wpakowałem więc głowę, język wywaliłem na wierzch i ani drgnę, po prostu prawdziwy trup ze mnie, ale dobrze uważam, kiedy zajrzy ktoś w okno. Zajrzał! Nie Wałek, a ten drugi i jak nie wykrzyknie:
Jezu! Wałek, po sołtysa, prędko, piorunem!
Po co? - spytał chudzielec. - Stało się co?
A stało się! Chłopak się powiesił! Nie widzisz? Do krat znów przylgnęła twarz, tym razem chuda;, koścista, która na mój widok stała się jak martwa z przerażenia, a po chwili tylko dudniało, tak ostro pędził Wałek przez wieś.
W pacierz potem posłyszałem zadyszany głos sołtysa:
- Powiesił się? A nie mówiłem? Jezu, Jezu! I co teraz będzie? Wyjdzie na to, jak by przeze mnie, bo usłuchałem głupiej dziewuchy i zamknąłem go, a trzeba było gdzie do ludzi, a najlepiej puścić wolno... Jezu, miej zmiłowanie nade mną! I pochówek wypadnie teraz,
a najpierw trumna, wydatki różne, potem protokoły, sądy, Jezu, Jezu! Ale skąd on wziął powróz? Przy sobie go miał, czy jak?
Rozległ się zgrzytliwy chrobot klucza przekręcanego w kłódce, skrzypnęły wielkie, okute blachą drzwi i na progu stanęła cała trójka.
Najpierw przypadł do mnie sołtys i roztrzęsionymi rękami zaczął mi zdejmować pętlę z szyi. W żaden sposób nie mógł jej jednak zdjąć, bo co ją chwycił, to ja zaraz zginałem nogi w kolanach i opadając niby w dół, zaciskałem ją od nowa. Podbiegł więe Wałek i podniósł mnie do góry, a sołtys złapał obydwiema rękami za pętlę i zdjął ją.
- Ostrożnie teraz, Waluś, ostrożnie - wyszeptał sołtys struchlałym głosem - połóż go tutaj, bo tu najwięcej słomy.
W ramionach Walka zesztywniałem cały, że to niby ze mnie już zimny trup. Języka wcale nie cofam, chociaż coraz trudniej mi go utrzymać na wierzchu, a Wałek ostrożnie, wprost pieczołowicie układa mnie na słomie i zaczyna mi rozpinać kapotę i koszulę, po czym przykłada ucho do piersi i dobrą chwilę słucha bicia mojego serca.
- Sołtysie - odzywa się - zdawało mi się, że już zimny, a tu serce jeszcze bije, posłuchajcie.
Z kolei klęka sołtys, jakoś ciężko, niedołężnie, a ja naraz, jak podrzucony sprężyną, skok na równe nogi i prosto we drzwi, które od razu - na skobel, żeby ich nie otwarto i teraz zacząłem szukać kłódki. Była! Leżała razem z kluczem na ziemi.
Chociaż sołtys jakimś płaczliwym głosem błagał mnie, zaklinając na wszystkie świętości, żebym ich wszystkich wypuścił, w przeciwnym razie narażą się na śmiech i sromotę, szybko założyłem kłódkę na skobel, a dokonawszy zamknięcia klucz frygnałem w gąszcz pobliskich krzaków i rozejrzałem się, gdzie wiać.
Niestety, nie było gdzie, bo dookoła spichrza biegł parkan, a za nim już była wieś i gdybym się tylko tam pokazał, zaraz by mnie ktoś zobaczył. Trzeba było szukać schronienia tutaj, w pobliżu spichrza, a najlepiej na jego strychu, bo komu mogłoby przyjść do głowy, że ja akurat tam siedzę? Zresztą czy mogłem gdzie indziej szukać schronienia? A więc - wio na ten strych!
Żeby mnie nie zobaczono przez okno, pobiegłem na tyły spichrza i przystawiwszy kawał kija do nierównej,
z łupanego kamienia budowanej ściany, począłem się po nim wspinać. Rozerwałem sobie spodnie na kolanie, zadrapałem twarz, przeciąłem rękę na szkle, na którem upadł, ale swego dokazałem i po jakimś czasie wsuwałem się przez wąską szczelinę, dzielącą ścianę od dachu, a w chwilę potem leżałem już na powale, jak bez ducha, tak byłem zmordowany.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Gdzie ja jestem? Jak sołtys i jego towarzysze płacą za swoje
grzechy. Tajemnicza paka - i inny świat. Mój wielki głód,
noc czarna, burza
Kaśka, piekielna diablica, również dokazała swego, bo gdym tak leżał, zastanawiając się, co dalej czynić, posłyszałem turkot bryczki, a niebawem rozległ się tubalny głos księdza.
Gdzie on, przeklętnik? A mój barometr, nie widziałaś, ma ze sobą?
Nie, nie widziałam - odrzekła Kaśka - ale chyba nie ma go, bo tyle wszystkiego przy nim, co na nim.
To już by go sprzedał? Oj, dam ja mu za to, dam, że do śmierci mnie zapamięta.
Leżę cicho jak trusia, a ksiądz już biegnie do spichrza z takim impetem, aż echem oddają jego kroki, i pyta głośno:
To tutaj?
Tak, tutaj kazałam go zamknąć, proszę księdza. Tylko że stało przy nim dwóch stróżów, jak odchodziłam. Cóż się stało, że nie ma teraz nikogo? Ale on jest, proszę księdza, na pewno jest, bo kłódka wisi przy drzwiach, więc nie uciekł. Stróże poszli, widać do roboty, nie mogli tak bez przerwy... Chce ksiądz proboszcz sprawdzić, że on tam, w środku?
Jak? Przecież drzwi zamknięte!
- Przez okno... O, zaraz, ja sama może...
Chwila milczenia i słychać cichy, urwany szept:
- Nie ma go!
-. Jak to? - zawołał ksiądz. - Uciekł?
. Tam w środku jest sołtys i ci dwaj, co pilnowali...
Prawdę mówisz?
Żebym tak jutrzejszego dnia doczekała, proszę księdza.
Huncwoty, łajdaki! - zahuczał ksiądz. - Co to wszystko znaczy?
Zamknął nas... - zabrzmiał w głębi spichrza głos sołtysa.
Kto?
Ano, ten...
-' I daliście się zamknąć?
Proszę księdza, niech ksiądz proboszcz otworzy nam - poprosił cicho sołtys.
Co? Otworzyć wam? Czym, palcem? - I nagle porwał go gwałtowny, krzykliwy śmiech. - To historia, ale to historia! Najpierw oni jego zamknęli, potem on ich - i poszedł! Ach, wy, wy... durnie! - i ostro: - Dziewucha, przyjdziesz do mnie do spowiedzi, rozumiesz?
Rozumiem, proszę księdza proboszcza - głos się jej łamał - ale ja byłam niedawno u spowiedzi...
Spowiadać się opierasz? Ach, jakaż z ciebie grzeszna dziewka!
Przyjdę, zaraz jutro rano... - powiedziała Kaśka jak przez łzy.
Jutro? Nie, jutro mnie nie będzie, dopiero w niedzielę... I nie sama masz mi przyjść, bo z tobą i ci, co w środku. Będę na was specjalnie czekał przede mszą poranną, pamiętaj! - zagrzmiał i ruszył środkiem podwórza, echo jego dużych kroków długo brzmiało mi w uszach i paraliżowało każdy mój ruch, nawet śmiać się bałem, a czy nie miałem się z czego śmiać? Nawet krzyczeć wniebogłosy, żem znów na wolności, której teraz nie utracę tak łatwo, o nie!
Tymczasem ksiądz, choć już dawno umilkły jego kroki, jakoś nie odjeżdżał, bo nie słyszałem turkotu bryczki. Czyżby poszedł do kogo na wieś? Ale do kogo i po co? Co innego, kiedy kolęda. Ludzie są wtedy przygotowani odpowiednio na jego przybycie, pieniądze na stole czekają, a czym by go dzisiaj ten i ów przywitał? Jałowym żurem, może jeszcze i bez chleba, bo to przednówek? Aha, są jeszcze kurze jajka, ale prawda, takim podarkiem nasz ksiądz gardzi. To niegodne jego „persony” - jak raz powiedział do kobiety, która, bidula, myślała, że jak księdzu wręczy koszyczek jaj, to sprawi mu wielką radość.
Nie miał więc ksiądz po co chodzić na wieś i nie szedł. Stał koło bryczki, jak zobaczyłem przez szparę w szczycie spichrza, i zdawał się na coś czekać. Na co? Naraz pomachał ręką i zawołał:
- Więcej was, no chodźcie! Księdza się boicie?
A po chwili tubalnym, groźnym głosem:
- Tam w spichrzu przebywa zamkniętych trzech
waszych bohaterów. Żeby mi się żaden nie ważył wy
puszczać ich wcześniej, aż dopiero rano, inaczej całą
wieś wywołam z ambony i stanie się pośmiewiskiem
dla okolicy. A w niedzielę rano macie dopilnować,'żeby
cała trójka udała się do mnie, do spowiedzi. Aha, razem
z nimi i ta dziewucha, która daje się tak łatwo byle
chłopakowi rozbierać po nocy... A gdyby ktoś z was zła
pał tego małego łajdaka i przyprowadził go do mnie,
dostanie nagrodę. Całe 50 złotych. To wam chciałem
powiedzieć, teraz bądźcie zdrowi. Niech będzie pochwa
lony...
Kilka kobiecych głosów zaszemrało zgodnym, pobożnym:
- ...Jezus Chrystus, na wieki wieków, amen!
Po zaskorupiałej ziemi nareszcie zaturkotały koła
księżowskiej bryczki, a Kaśka jak się 4eż nie roz-
wrzeszczy:
Bohatery, hej, bohatery, dobrze wam tam?
- Cicho, śmierdzielu - na to jakiś kobiecy głos -
bo przez ciebie to wszystko. Rozbierać się pozwoliłaś
takiemu zasrancowi? A teraz księdza ci się zachciało
sprowadzać? Jak ci nie wstyd przed ludźmi!
-' A ty gdzie masz wstyd, jak jeden cię ubiera, a cała wieś rozbiera?
Ja?... Ach, ty szantrapo! - wrzasnęła urażona i prawie w tej samej chwili wszczęło się gwałtowne szamotanie, ale naraz rozległ się męski, siarczysty głos:
Do pierona, co wy? Bić się wam zachciewa? A obieśta jednakie... No, na bok, na bok od siebie, ro-zumieta?
Bo co ona do mnie - i pożaliła się Kaśka. - Wstydem będzie mi tu pluć w oczy? A mojego wstydu tyle, żem ani myślała, ani wiedziała, bo smród przeklęty tak mnie nastraszył... Jezu. Jezu! - rozpłakała się w głos. - Co ja teraz mam przez to! W niedzielę do spowiedzi, publika na całą parafię, jak nic trzeba się stąd, zdaje się, wynosić, bo jak tu żyć dalej? A jak by byli mnie usłuchali i zrobili tak, jak mówiłam... Ale żal im się zbója zrobiło, to i mają teraz. Szkoda, że im jeszcze czegoś gorszego nie zrobił.
A szkoda - zachichotał ktoś - ale może im jeszcze co zmajstrować, bo zuch z chłopaka, zuch! Chciałbym mieć takiego chwackiego syna - dodał po chwili. - Chciałbym. Co >by to za radość była dla mnie.
A jak by cię w końcu taki syn powiesił, tobyś go też tak chwalił jak tego?
Znów posłyszałem chichot:
Na pewno nie, bo powieszony nie mógłbym przecież nic ani robić, ani mówić.
Ludzie, do domu! - rozległ się piskliwy, starczy
glos. - Nie stać tutaj dłużej i nie wydziwiać. Zresztą co tutaj ciekawego? Spichrza nie znacie? A ci, co w nim, niech siedzą. Na zdrowie im to wyjdzie, bo tam cień, chłód, a tu gorąco. Że też Pan Jezusiczek tak praży i praży bez końca, posuchę nam robi, głód szykuje.
To kara za grzechy, babuniu - zaśmiał się jakiś młody głos.
A kara - przytaknęła skwapliwie - bo to mało grzechów naokoło? Każdy z was zamiast żyć według prawa bożego...
Tak jak wy, babuniu?
Ty mnie nie tykaj. Jam już nad grobem i bezgrzeszna.
A zapomnieliście, jakżeście sami grzeszyli? Jeszcze niedawno. Po jabłka poszliście do cudzego sadu, po jabłka, pamiętacie? A dawniej, w młodych latach, wiecie, jaka z was była balownica? Kaśka, przypomnij no co babuni, cóż to, nie umiesz? Alboś język w gębie zgubiła?
Ech, co też wy! Kaśka by język kiedy zgubiła? Ale nie widzicie, że płacze?
W samej rzeczy - płakała. Dopiero teraz usłyszałem jej szloch, który z każdą jednak chwilą stawał się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Ten i ów jeszcze coś mruknął, próbował się nawet zaśmiać z bohaterów zamkniętych w spichrzu, ale ten śmiech brzmiał jakoś pusto, nie znajdował żadnego oddźwięku, czyżby już nikogo prawie tu nie było?
W końcu usłyszałem cichy i jakiś nieśmiały głos niewieści, który zapytywał sołtysa, czy mu nie przynieść czego do jedzenia.
Nic! Najedzonym! - odrzekł gniewnie sołtys.
A...aa... czy nie zwolnią cię teraz z urzędu?
Za co? Za chłopaka, co go ksiądz ściga? Ech, coś ty, myślisz, że księża u nas rządzą?
Może rządzą, może i nie rządzą, ale ^dzie ksiądz
trafi tam nas nawet widzieć nie chcą. A na kim, jak na kim, ale na chłopie każdy swój jad otrze, nie wiesz o tym?>
Sołtys nic nie odrzekł i nareszcie zapanowała zupełna cisza, do czego przyczynił się być może i upał, który był wprost nie do wytrzymania. Sam go niepomału zaczynałem odczuwać, bo spichrz był kryty dachówką, od której tchnęło coraz większą gorączką. W południe, jak się dachówka rozpali, może być tutaj prawdziwy ukrop, a ponieważ mowy nie było, żebym uciekł stąd za dnia, należało mi zawczasu pomyśleć o przyszykowaniu jakiegoś kącika, do którego by jak najmniej docierało gorąco.
Rozejrzałem się po całym strychu. Był prawie pusty. W jednym rogu, pod samą famułą, leżał snop słomy, a niedaleko mnie stała jakaś rozbita paczka, oto i wszystko godniejsze uwagi. Reszty, jakichś szmat ze-tlałych, poniewierających się po klepisku, nie warto nawet wymieniać, cóż dopiero, żeby się nimi interesować.
Co w pierwszej chwili wydało mi się najwartościowsze, to słoma. Mogłem sobie wyszykować z niej wygodne legowisko. Wytaskałem ją więc i rozesłałem w pobliżu szczytu z desek, gdzie powinno być naj-chłodniej. Ma się rozumieć, każdy ruch wykonywałem jak najciszej, bo jakby mnie tak zamknięci w spichrzu usłyszeli, Bóg raczy wiedzieć, co by mnie potem czekało.
Po słomie na drugim i ostatnim miejscu godnym uwagi stała paka. Ale po co mi ona była? Co mogłem sobie z niej zrobić? Przecież nie szkodziło popatrzeć do niej. A nuż są w niej ukryte jakie bogate rzeczy? A na zapomnianych strychach różne skarby można odnaleźć...
Podszedłem więc do niej. Rzeczywiście była bardzo mizerna, nadawała się tylko na opał, jak i to, co w niej
zobaczyłem: papiery. A było ich tak dużo! Jakieś akta, stare kwitariusze, pozeszywane do kupy, jedne z łąkowymi, pieczęciami, inne - bez, a wszystkie pozapisywane ołówkiem. Widocznie spichrz, gdziem się znajdował, był dworski, dlaczego jednak w nim teraz takie pustki? A dlaczego taki zupełnie bezpański? Dwór. się rozpadł? Ale dlaczego? Przecie wszystkim ludziom ze dworu było tak dobrze! W kościele mają swoje ławki blisko wielkiego ołtarza, wszystkie urzędy same otwierają drzwi przed nimi, a policja ani jednego słowa złego nie da o nich mówić. Ale nie było co się zastanawiać dłużej nad tym, nie warto było i grzebać dłużej w tych papierzyskach, mimo to nie odstępowałem jeszcze od paki i przez zwykłą chłopięcą ciekawość sięgałem ręką coraz głębiej i głębiej wywalając na wierzch coraz to inne zwoje różnych kwitów, aż w pewnym momencie natrafiłem na jakąś książkę. Wyciągnąłem ją i pod okładką w czarnej oprawie na tytułowej karcie przeczytałem: „Robinson Kruzoe”.
- Robinson - powtórzyłem w myślach - to będzie chyba coś żydowskiego, bo od rabina... A że Żyd - to było w moim pojęciu coś mniej niż człowiek, bo prawie wszyscy u nas we wsi wyśmiewali się z różnych Icków i Srulów, wołając za nimi: te, parchu! - z nagłą niechęcią rzuciłem książkę na stertę papierzysk. Książka fiknęła na nich koziołka i przez rozbity bok paki wypadła na klepisko powały. Żeby ją podnieść i położyć na poprzednie miejsce, szybko się nad nią pochyliłem i na całej stronicy rozwartej książki zobaczyłem rysunek: jakiś młody mężczyzna leżał na brzegu wielkiej, wzburzonej bardzo wody.
Dobrą chwilę przyglądałem się obrazkowi, zastanawiając się, dlaczego ten młody człowiek leży przy samej wodzie. A ponieważ pod rysunkiem nie było żadnego objaśnienia, jakoś odruchowo przewróciłem kartę,
potem drugą, trzecią i znów zobaczyłem rysunek przedstawiający tego samego mężczyznę przywiązanego do gałęzi jakiegoś bardzo grubego i dużego drzewa.
O, tak się przywiązał - pomyślałem z uznaniem - jak ja bym to zrobił. Cóż to, i on uciekał przed księdzem i innymi jak ja? Muszę się dowiedzieć... - I znów podniosłem okładkę, i przeczytałem tytuł.
- Nie, to nie o Żydach -■ powiedziałem sobie teraz.
I żeby sprawdzić swoje przypuszczenia, zacząłem czytać od początku, od pierwszej litery w książce. To znaczy po przeczytaniu tytułowej stronicy przeszedłem na drugą i chociaż była zadrukowana o wiele mniejszymi literami niż książka, z której się uczyłem, nie przepuściłem ani jednego słowa.
Pisać - pisałem niezgorzej, niejednemu we wsi - bywało - napisałem nawet list, jeszcze lepiej od pisania umiałem rachować, tabliczka mnożenia to był dla mnie śmiech, za to z czytaniem od najdawniejszych czasów miałem trochę kłopotu. Nie powiem, żebym źle, stękająco czytał, przecież nad każdym mniej znanym mi słowem zawszeni się potknął. Po cichu, w myślach to mi jakoś przeszło, ale na głos - zdechł pies. Kozi-
bródka za to nie tylko nigdy mnie nie uderzył, ale marnego nawet słowa nie powiedział, bo większość z mojej klasy jeszcze sylabizowała, a tylko wyjątki czytały jako tako.
Gdybym czytał różne książki, na pewno szybko bym się wdrożył w płynne, doskonałe czytanie, ale skąd miałem brać te różne książki, skoro poza dworem i księdzem nikt ani jednej książki do czytania nie posiadał? A dwór i ksiądz byli nie dla nas i nie dla ludzi ze wsi. Byli tylko dla siebie.
Pierwsze więc zdania przeszły mi bardzo chropawo, bo pełno w nich było właśnie tych mało mi znanych słów, mimo to nie tylkom nie przerwał czytania, ale ciągnął je coraz dalej, tak bardzo zaciekawiła mnie historia Robinsona.
Potem, po kilku już stronicach, zapomniałem, że wciąż stoję obok paki, zamiast leżeć na przygotowanym pościełisku ze słomy, zapomniałem, że znajduję się na strychu, że jestem ścigany, głodny... Przykuty do książki, która opowiadała o takich niezwykłych przygodach, byłem jak nie ten sam co dawniej, bo to, o czym czytałem, zdawało się czynić ze mnie współbohatera spraw, które się rozgrywały na moich oczach.
I ten zupełnie przypadkowo odkryty świat ludzi, którzy ożywali pod moimi oczami, a tylko po to, żeby opowiadać mi wszystko o sobie, tak bardzo mnie porwał, że z miejsca zawładnął moją wyobraźnią.
Razem z Robinsonem przeżywałem wszystkie jego niepokoje, troski i radości i zdawało mi się, że go widzę, słyszę, jak bym się znajdował obok niego, a nie na strychu. I nagle zapragnąłem, żebym był taki sam jak Robinson. Zaraz jednak powiedziałem sobie, że to niemożliwe, bo ja nie tylko okrętem nie pojadę, ale widział go nigdy nie będę jak i morza... Bo też! Ja i takie cuda! Ale szkoda czasu na głupie myśli, czytajmy dalej!
Zapadał już jednak zmierzch i litery zaczęły mi się zamazywać przed oczami, żeby więc dowiedzieć się, jak to było dalej z tą papugą, którą Robinson złapał, podpełzłem do otworu pod dachem, gdzie było najwid-niej, ale po kilkunastu minutach i tutaj zapanował mrok, więc musiałem przerwać śledzenie dalszych losów rozbitka.
Z prawdziwym smutkiem i żalem rozstawałem się z nim, by dopiero teraz skierować się do legowiska.
Ale i tutaj, na słomie, nie myślałem o niczym innym, tylko o niezwykłym życiu Robinsona. I znów - żeby zostać takim jak on! A dopiero bym miał frajdę, jak by się ludzie od nas o tym dowiedzieli. Zazdrościliby mi? No, jeszcze jak! Przecież żaden z nich poza najbliższym miastem nigdzie nie był i nie będzie, a o papugach, lwach i tygrysach to tylko z bajek niektórzy słyszeli. A ja bym... ale co znów za głupie myśli!
Te głupie myśli długo mnie jednak jeszcze prześladowały, a potem zaczęły mi stawać w pamięci całe fragmenty życia Robinsona, a ponieważ niektóre z nich nie wiązały mi się jakoś ze sobą, między nimi były luki, których nie miałem czym wypełnić, bo wielu szczegółów po prostu nie pamiętałem, przyrzekłem sobie, że jutro rano najpierw dokończę całą książkę, a potem od nowa będę ją czytał. A czy nie zrobię najlepiej - pomyślałem naraz - jak się jej nauczę na pamięć?
I z tym przyrzeczeniem nagle zasnąłem, zapominając zupełnie o ucieczce. Ale że byłem strasznie głodny, na długo przed ranem przebudziłem się i z książką schowaną za pazuchą spuściłem się ze strychu, żeby najpierw wykombinować coś do zjedzenia, a potem dopiero - w świat!
O dziwo, było tak ciemno,r że się aż przestraszyłem. Niebo pokrywały chmury, spoza których nie tylko księżyca nie było widać, ale nawet gwiazd. Czyżby zbie-
rało się na deszcz? A kto to sprawił? Ksiądz chyba nie, bo był pozbawiony barometru. To może Bóg? Ale przecież procesji błagalnej jeszcze nie było, a więc?
- Już wiem - powiedziałem sobie - barometr, który mi zginął. Na powietrzu ściągnął chmury i jeszcze tej nocy spadnie deszcz. Jakże więc dobrze, jak strasznie dobrze, że mi zginął gdzieś w polu, bo nareszcie przejdzie posucha, a ludzie nie będą się bać nieurodzaju.
Ale należało jak najprędzej zaspokoić głód. I skierowałem się do najbliższej zagrody, potem - do obory i ostrożnie, krok za krokiem, począłem iść przed siebie, wyciągniętymi przed sobą rękami jak ślepiec szukając krowy.
Miałem szczęście, bom nawet długo nie szedł, ale krowa, na którą natrafiłem, leżała i nie chciała wstać, choć jak umiałem, tak ją do tego zachęcałem. Wymię jednakże miała ułożone bokiem, na wierzchu,.nie zważając więc, że się mogę. pobrudzić, ukląkłem i chwyciwszy ręką za sutek wpakowałem go sobie do ust. Ale zaledwie łyknąłem parę kropel mleka, krowa, porykując cicho, wstała. Sutek wypadł mi z >ust. Uchwycenie teraz wymienia było o wiele łatwiejsze niż wpierw, com się go jednak dotknął, krowa zaraz zaczynała wierzgać. Gdybym był mniej głodny, na pewno opuściłbym ten chlew i poszedł szukać innej krowy, spokojniejszej, ale aż ściskało mnie w brzuchu od głodu, do tego panowały na dworze niesamowite ciemności, wśród których bałem się wałęsać po wsi. Trzeba było dopiąć swego tutaj, gdziem się znajdował. Zacząłem więc krowę głaskać, najpierw po grzbiecie, potem coraz niżej i coraz bliżej wymienia. Krowa cały czas stała spokojnie, ale ledwom położył rękę na wymieniu, od razu się szarpała do tyłu i.prawą nogą wymierzała potężnego kopniaka.
Zrozpaczony, wprost wściekły z głodu i przegranej, najmocniej, jak tylko mogłem, trzasnąłem krowę pięścią po brzuchu i o dziwo, ani się nie poruszyła. A było jeszcze dziwniejsze, że kiedym ją teraz wziął za sutek, drgnęła tylko cała, jak by ją przeszły drgawki, lecz wcale nie wierzgnęła. Szybko więc ukląkłem pod nią i od nowa dopiąłem się do wymienia, a chociaż krowa znów zaczynała wyprawiać brewerie, bo teraz przestę-powała z miejsca na miejsce, chcąc się mnie w taki sposób pozbyć, ani na chwilę nie oderwałem się od niego.
Wyssawszy mleko z jednego sutka, przypiąłem się zaraz do drugiego, potem trzeciego, wreszcie miałem dosyć. Opity byłem mlekiem jak balon powietrzem, z trudem wstałem z klęczek - i wtem przypomniałem sobie o książce. Wsunąłem rękę za pazuchę, gdziem ją schował, i natrafiłem na próżnię. Oblały mnie zimne poty, zdrętwiałem cały i teraz zacząłem szukać jej wszędzie. Nigdzie jej jednak nie było. Ani za pazuchą, ani za sznurkiem, który zastępował mi pasek, ani nawet w kieszeniach, choć do żadnej by się nie zmieściła, tak były one małe, nie mogłem jej więc w nich schować. Nie było jej i na gnoju koło krowy. Czyżby ją krowa przygmerała?
Nie bacząc na nic, zacząłem tedy bobrować ręką w nawozie to tu, to tam - nadaremnie. Książka przepadła. Poczułem w oczach łzy, bo przez utratę tej książki byłem tak strasznie skrzywdzony jak jeszcze nigdy i niczym.
Ale czas już było uchodzić z obory. Nie było żadnego sensu szukać dłużej książki, nad którą należało mi, niestety, postawić krzyżyk. Pomyśleć - pierwsza moja książka, która ukazała mi inny świat i taki ją koniec spotkał!
Na dworze akurat błysło, ciemność nocy przeorał krótki, oślepiający blask, potem rozległ się hurkot grzmo-
tu, przewalający się z jednego krańca nieba na drugi, i wyskoczyłem z obory.
Dokąd teraz iść? W którą stronę? Ale znów cały świat zalało światło błyskawicy, a chociaż trwało ono zaledwie sekundę, zdążyłem się zorientować, z której strony obory biegnie droga.
A na niebie `bez przerwy działy się dziwy. Szumiało w nim, grzmiało, co chwila rozpalały je błyskawice, potem to tu, to tam, trzasło, a wraz z pierwszymi, dużymi kroplami deszczu rozpętała się burza, że hej!
Strach było iść dalej, ale czy mogłem zostawać w tej wsi?
Przeżegnałem się więc głośno, jak najgłośniej, żeby złe moce nie miały do mnie przystępu, i szedłem dalej. Światło błyskawic było rażące, lecz ja je błogosławiłem, bo tylko dzięki niemu trzymałem się drogi, a że deszcz lał wprost strumieniami, tom się raczej z tego cieszył, bo zmywał ze mnie wszystek gnój.
Gdzieś nad ranem burza się uspokoiła, przestało zupełnie padać, ja cały byłem ociekający wodą, zziębnięty, mimo to wciąż jeszcze szedłem naprzód...
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Stodółka na bezdrożach moim domem. Łaziebnik i Kaśka trop
w trop za mną. Ponieważ jednak wszystkiemu są winne czary,
oboje stają się moimi więźniami - i co teraz, Łaziebniku?
Podarowanie wolności Kaśce prowadzi do bardzo złych
Następstw
Droga biegła to w górę, to w dół i wiła się, kluczyła wśród zarośli i rozpadlin, by po jakimś czasie wznieść się wyżej, na zbocze kamienistego pagórka, poza którym wszędzie, gdziem tylko spojrzał, rozpościerały się wielkie łąki, przecięte pośrodku szarym, nieźle już widocznym szlakiem gościńca.
Na tych łąkach mogłem się już zatrzymać, nawet na dłuższy popas, bez najmniejszej obawy, że mnie ktoś złapie, bo kogo tu mogłem co obchodzić? Przy tym - taka pustynia! Nigdziem się jednak nie chciał zatrzymywać, bo na czym bym sobie usiadł? Na gołej, mokrej trawie? Żebym się potem rozchorował? Nie ma takich głupich!
Rwałem więc dalej nie tylko nie zmęczony, ale dziwnie rześki i już się niczym nie przejmowałem; ani tym, com przeszedł, ani też tym, co mnie czekało jutro, pojutrze, ba, za chwilę.
A potem całe niebo na wschodzie rozpaliło się od wstającej jutrzenki, zza której wkrótce zaczęło się wspinać słońce, wielkie jak koło od wozu, czerwone. Nad łąkami, niby nad morzem zieleni, wciąż stała cisza tak głęboka, jak by wszystko, co dookół żyło, zaczarowane było cudem budzenia się słońca. Mówiąc prawdę, ja też
byłem trochę urzeczony nim, ale najwięcej tom był ucieszony, że szczęśliwie minęła noc i oto znowu cudny dzień. I jeszcze lepiej mi się szło niż wpierw, aż w pewnej chwili poczułem zmęczenie i teraz - chcąc nie chcąc - trzeba było pomyśleć o jakim zacisznym kąciku, gdzie bym mógł swobodnie wypocząć. A może i do jedzenia coś bym znalazł?
Ale kiedym dojrzał niedaleko drogi sznur chałup, jakoś odruchowo skręciłem w bok, żeby je ominąć, tak gorące obudziło się we mnie wspomnienie przejść z Kaśką. Potem ominąłem jeszcze jedną wioskę i jeszcze jedną, bo w tych znowu zobaczyłem ludzi, kręcących się koło swoich domostw i wydawało mi się, że każdy z nich już wie o mnie i czeka tylko na to, żeby mnie złapać i oddać w ręce policji.
Wreszcie dostrzegłem małą stodółkę, jak zagubioną wśród łąk, bo i taką jakąś niepozorną i z dala od jakichkolwiek dróg i dróżek, więc śmiało się do niej skierowałem, pewny, że w niej znajdę najbezpieczniejszy schron i wypocząć będę mógł do syta, a może się i prześpię?
Stodółka zbudowana z wikła obrzucanego gliną - iście przedpotopowa budowla, bo i rozchwierutana, z wiatrem za pan brat, zapewniała mi nie tylko to, czegom najbardziej pragnął, ale nawet wygody wprost królewskie, tak dużo było w niej siana. Co prawda zatrącało mocno pleśnią, przewiewność ścian i dachu ze zmurszałej trzciny sprawiła swoje, ale dla mnie stanowiło ono jak wymarzone łóżko i z miejsca wziąłem się do szykowania nie tyle legowiska, co porządnej kryjówki, żeby mnie w razie czego ani oko ludzkie nie zobaczyło, ani ucho nie usłyszało. Należało mi więc wykopać dużą jamę, w niczym jednak niepodobną do tej, jaką miałem w stogu. Tamta to była zwykła wnęka, a ta - zupełnie jak lisia dziura. I jak lis zawsze dbał
o to, żeby mieć zapasowy wylot, tak i ja musiałem pomyśleć o takim zapasowym wylocie, bo czyż nie byłem podobny do tego zwierza? Dla niego nie tylko psy, bo i ludzie byli wrogami, a dla mnie nie tylko ludzie, bo i psy. Dlatego wykopałem sobie jamę w kształcie półkola; jeden jego koniec stanowiło wejście, które dla niepoznaki zakryłem sianem, drugi dochodził aż do fundamentu ściany, żeby pod nią wyjść na zewnątrz, w gąszcz pokrzyw i różnego zielska. W razie napadu na mnie tędy mogłem uciekać, tędy również mogłem się wcisnąć do swojego „domu” w wypadku, gdyby normalne wejście było zagrożone. Słowem - zabezpieczyłem się na wszystkie strony i boki, zupełnie jak dziki zwierz.
Ale tak się piekielnie naharowałem, że ręce i nogi były jak z kamienia - i tylko spać, spać!... Czy miałem jednak co innego do roboty? A więc kułak pod głowę, kolana aż do samej brody, bo taką pozycję bardzo lubiłem, i lulu.
Tymczasem, jak się jeszcze tego dnia dowiedziałem, wielu z mojej wsi wyruszyło za mną w pogoń. Wiadomo, chodziło o barometr. Naturalnie do tych gorliwców należał i Łaziebnik, którego skłoniła do tego kto wie czy nie chęć zdobycia przyobiecanej nagrody, bo 50 złotych to był naprawdę kawał porządnego grosza, za który można było kupić najmniej trzy pary butów. Jedna tylko Kaśka... Bidulka! Czyniła wszystko, posłuszna chęciom Wojtusia, żeby wyjść za niego za mąż, a przeze mnie nie tylko rozbiły, się jej marzenia, ale i wydana została na śmiech wsi, straciła pracę u Kozibródki, a jak by tego wszystkiego było mało, w najbliższą niedzielę miała się jeszcze spowiadać, a po to jedynie, żeby ksiądz nałożył jej pokutę. Wszechmocny dobrze wiedział, jak trzymać w lejcach swoje owieczki, jak je gromić i karać.
Ze wszystkich, którzy się wypuścili za mną, ona jedna nie chciała ani pieniędzy, ani żadnych pośmiertnych korzyści - wszystkimi siłami swej duszy pragnęła tylko jednego: złapania mnie i powieszenia. I gdybym jej wpadł w ręce, kto wie, czyby tego nie zrobiła, taką nienawiścią tchnęło każde jej słowo. Długo więc, przebudziwszy się prawie przed samym wieczorem, nie dawałem wprost wiary, że to ona tu, obok mnie, tak wykrzykuje:
Niech go tylko ujmę w swoje ręce! Niech go tylko ujmę! A wtedy, Jezu, zmiłuj się nade mną! Bom jak ślepa i głucha, bo mi już wszystko jedno.
Nie stękaj - ozwał się naraz jakże dobrze mi znany głos - nie wywołuj imienia bożego nadaremno, psie mięso, jucha.
Łaziebnik i Kaśka! - zdążyłem tylko tyle pomyśleć i momentalnie, najeżony czujnością, że byle co i już wyrywam w nogi, przysuwam się do otworu jamy, cały zamieniony w słuch. Chwilę trwało milczenie, potem, jak się tego należało spodziewać, przybysze zaczęli sobie sposobić legowiska do spania prosto nade mną, bo w tym miejscu akurat leżało najwięcej siana.
Tak, tyś naprawdę jak Kaśka, niewydarzona, psie mięso, jucha - przemówił znów Łaziebnik. - Ja bym cię za to... trzydzieści rąbanych na goły tyłek, psie mięso, jucha, a potem to samo bym ci, co chciał sołtys, pokrzywami, tą zagatką, żeby ci się na wieczne wieki odechciało głupstw i zberezeństwa.
Przestaniecie? - wykrzyknęła Kaśka.
Nie, nie przestanę, bo miałaś go? I coś z nim zrobiła? Nie umiałaś mu od razu łba... jak kurze? Byłby za tobą ksiądz, psie mięso, jucha, nauczyciel, nawet policja, to co by ci tam kto!... Zresztą cała wieś by się za tobą ujęła, a ja, psie mięso, jucha, najpierwszy, bo jak
o nim tylko słyszę, to mnie aż w dołku ściska. To nie dziecko, to ziele, chwast! A ty myślisz, lepszaś od niego?
- Wy znowu swoje? - zawołała Kaśka. - A czy nie mówiłam wam już, czy nie tłumaczyłam, że to on, a nie ja?
- Co ty mi tu będziesz mydliła oczy tym smrodem! Myślisz, żem ja to pierwszy lepszy, co się da na plewę złapać? Jak tylkom wyjechał z chałupy, to o niczym innym nie myślę, tylko o tym i teraz jestem pewny: wszystko przez ciebie! A chłopak w gorączce... Kto wie, czyś mu czego nie zadała, bo piekielnica z ciebie, o, ziółko! A po co to, po co? Albo i ta jazda teraz... Czy też nie przez ciebie?
Przymuszałam was do niej?
Nie, tyś nie przymuszała, ale twój grzech przymusił mnie, twój grzech bezwstydny cielcu. A żebym chociaż wiedział, gdzie ten ancykryst teraz, ale szukaj jego i wiatru w polu to jedno i to samo. I może być tak, że jeszcze nie trzy, ale sto trzy wsie objadę, i z czym wyjechałem, z tym powrócę.
Kiedy mi coś mówi, że on tu jest, w tych okolicach - powiedziała Kaśka.
W tych okolicach? Inni, co wyjechali, inaczej myślą. - I nie pomału zaczął opowiadać, ilu tych innych wyjechało i jak ich namawiał do tego ksiądz. „To zbrodniarz nad zbrodniarze” - perorował każdemu. - „Tylko bez barometru nie chciałbym was widzieć...”
A do Laziebnika powiedział: „Trzy msze odprawię na waszą intencję, darowane wam będzie dziesięć tysięcy dni odpustu, bo o tę nagrodę to wam chyba nie chodzi, prawda?”
- Tak... no, nie - odpowiedziałem. - Jak ksiądz proboszcz sam będzie uważał w swoim świętym sumieniu, które czułe jest na powodzenie każdego bogobojnego człowieka, ale tu trzeba ścigać grzech. Słyszysz, dziewucha? Tak powiedziałem, źe grzech trzeba ścigać, twój grzech, żeby go wyjawić i obnażyć - jako te nierządnice!
Coście się do mnie uczepili? - załkała głośno Kaśka. - Cały dzień byliście jak człowiek, a teraz... Com wam nagle zawiniła?
To, żeś po co z moim chłopakiem zagrywała? Ale co my teraz o tym, nie po tośmy się tu zatrzymali, żeby się handryczyć, na to będzie jeszcze aż nadto czasu. Chodźmy spać, bo skoro świt trzeba być na nogach - i w drogę. Tylko w którą stronę? Jak myślisz?
Powiedziałam: on jest niedaleko - wyszlochała Kaśka.
Od rana tak słyszę: niedaleko, niedaleko. I zamiast jechać na inne wsie, tu się kręcimy i kręcimy. Boję się...
Jak się boicie, to wracajcie, a ja sama...
Sama! Pokazałaś już, co sama potrafisz.
O, jaki z was straszny, jaki przeklęty człowiek. Przecież gdybyście mogli, tobyście żywcem rżnęli.
Jak ty do mnie?... Jakim prawem?
Takim prawem, że was nienawidzę, na śmierć nienawidzę. Nie chcę już waszego Wojtka, na oczy go widzieć nie chcę, bo może on taki sam jak wy. Tamtego smroda, co tak nawojował, rwałabym na kawałki, ale i was, i was!
- Za to, żem ojcem Wojtka? A może, żem taki oddany kościołowi? No, jak kto grzęźnie w grzechach jak w błocie, nago lata koło kościoła i wyprawia wszeteczeństwa... Ale dlaczego akurat koło kościoła? A możeś ty jaka czarownica? Bo jak długo żyję, jeszczem tego nie słyszał, żeby kto tak jak ty... To tylko czarownice, kiedy się im zachciało igrców z diabłami, to też na nagusa, i też gdzieś koło kościoła, żeby go splugawić... A może mój Wojtek dlatego zachorzał, bo cię
zobaczył, jak żeś pod postacią kozła czy innego bydlęcia...
Nagle zatrząsł stodółką krzykliwy śmiech Kaśki.
Ludzie, Łaziebnik zwariował, ludzie!
Och, ty plugawa dziewko, precz ode mnie, precz! Nie tylko spać teraz nie chcę przy tobie, ale i jeździć więcej za tamtym... - Posłyszałem, jak wstał i zrobiwszy kilka kroków w stronę wrót, tam sobie zaczął sposobić legowisko. Kaśka chwilę się jeszcze śmiała, potem w całej stodółce uspokoiło się zupełnie, ale tylko na chwilę, bo znów posłyszałem Łaziebnika. Mówił coś o jedzeniu, że musi je mieć przy sobie, a nie na wozie, bo jeszcze mógłby je kto ukraść, a co by on wtedy miał?
Znów więc wstał. Tym razem skierował się przed stodółkę, skąd dość szybko wrócił i prosto na legowisko, na którym nie było mu widocznie zbyt wygodnie, bo i wzdychał, i wiercił się, aż mnie śmiech brał.
A Kaśki jak by wcale nie było, tak cicho leżała. A może spała już? Niebawem i Łaziebnik nie dawał niczym znać o sobie, tak się nagle uspokoił, i w całej stodółce stała głęboka cisza, jak by nikogo w niej nie było. Jedynie sprzed niej zalatywały mnie odgłosy parskania konia, w które od czasu do czasu wdzierało się szuranie łańcucha o drabinę.
Dużo jednak upłynęło jeszcze czasu, nim zdecydowałem się wyjść, chociaż całodzienny post nakazywał mi jak najprędzej dorwać się do Łaziebnikowego jedzenia. I nie normalnym wyjściem, ale tym lisim, tylnym.
Powietrze było ciepłe, nad łąkami unosił się gęsty tuman mgły, w której to tu, to tam zabębnił bąk krótkim, urwanym werblem, i znów cisza. Mimo to dobrą jeszcze chwilę nie wychylałem się z kępy pokrzyw, rosnących obok otworu. Dopiero kiedym się upewnił, że mi naprawdę nic nie grozi, wylazłem na wierzch i najpierw naturalnie skierowałem się do wozu, stojącego ode mnie zaledwie o dwa kroki.
Był zupełnie pusty, tylko pod siedzeniem ze słomy leżały jakieś sznury i łańcuszek. Czyżby na mnie, żeby mnie powiązać? A czy ja bym się dał komu powiązać? Raz tylko byłem na tyle głupi, żem w tym stogu... Ale co było raz, po raz drugi na pewno się nie powtórzy. Za to ja... choćby nawet tych draniów! Mieli oni mnie, to ja ich! Przecie na pewno już śpią i łatwo mi to poleci. Ale najpierw muszę buchnąć Łaziebnikowi jedzenie, bom się omal nie wściekał z głodu.
Wszedłszy więc do stodółki, no, ma się rozumieć, na palcach, od razu rozpocząłem poszukiwania, z czym miałem trochę kłopotu, bo na sianie w zapoiu, gdzie oboje leżeli w dość dużej od siebie odległości, było zupełnie ciemno.
Łaziebnik pochrapywał lekko, za to Kaśka spała jak kłoda, od czasu do czasu jęknęła tylko, jak by i we śnie jeszcze myślała o zemście na mnie, a może i na Łaziebniku? Przecie, jak teraz wyszło, największym jej wrogiem, nie ja już byłem, lecz Łaziebnik. Nazwał ją czarownicą, a to straszna obraza! Jeszcze niedawno, opowiadała mi matka, takie kobiety ksiądz wypędzał z kościoła, a ludzie - ze wsi. Rozebrane wiązali, kładli na brony lub wóz z gnojnicami - i hajda poza wieś. gdzie smagali je do krwi. Bo czarownica to największy ich szkodnik, który umie nie tylko krowy pozbawić mleka. ale i ludzi zdrowia. A ile zła przy tym narobi swoim bezbożnym. rozpustnym życiem! Czyby mi przyszło kiedy do głowy, że Kaśka. Bogu ducha winna dziewka, przez mój głupi psikus zostanie okrzyczana czarownicą? Ale jak teraz oboje ich powiążę, to może zrozumie, że ona taki sam człowiek jak wszyscy?
Co prędzej więc pochyliłem się nad nią. żeby się najpierw z nią załatwić, a dopiero potem dobrać się do
Łaziebnika, którego udało mi się już zupełnie pozbawić jedzenia. Niełatwo mi jednak było dokonać tego, bo i powróz miał swoją i grubość, i długość, na szczęście j Kaśka tak mocno spała, że mogłem ją nie tylko powiązać, ale i przed stodółkę jeszcze wynieść. Gorsza spra - j wa była z Łaziebnikiem, bom ledwo go się dotknął, zaczął stękać i jęczeć, uciekając z rękami i nogami przed I sznurem. Przecież udało mi się go jakoś powiązać, alei ledwom skończył, wstrząsnął się cały, a potem zaraz rozległ się jego krzyk:
- Kto tu?
Uskoczyłem do tyłu, wystraszony nagle, szybkom \ jednak przyszedł do siebie, bo kogo właściwie miałem 1 się bać? Powiązanego jak barana? I roześmiałem się] w głos:
Ja, Łaziebniku, ja!
Ty, łajdackie nasienie? - i posłyszałem ruch, jaki by się chciał podnieść. - Ale co jest z moimi rękami?! Powiązane? I nogi!... Toś ty... ty mnie tak powiązał?! Och, psie mięso, jucha, psie mięso! Rozwiąż mnie! - J ryknął.
Nie takim głupi, Łaziebniku - odrzekłem.
Rozwiąż!
Tra la, la, tra, la, la, figę z makiem, z pasternakiem.
Na chwilę zapadło milczenie, potem Łaziebnik zawołał:
Kaśka, słyszysz, Kaśka!
Kiedy i ona powiązana, bo cóż to, miałaby być lepsza albo gorsza od was?
Znów zapanowało milczenie, widocznie namyślał się, | co mi odpowiedzieć, potem posłyszałem zupełnie ciche, I jak proszące:
Chłopaku, po coś to zrobił?
A po co jeździcie za mną? Com wam zawinił?
Wtem przebudziła się Kaśka i od razu w krzyk.
Łaziehniku zatracony, dlaczegoście mnie powiązali?
To nie ja, to ten... Poznajesz go?
Kogo?
Ubranie z ciebie miał ściągać i nie poznajesz go?
To on tutaj?
Tak, tutaj, Kasiu - powiedziałem - i pięknie ci się kłaniam, aż do samej ziemi. Bądź zdrowa, a to, że nie chcesz już Wojtka...
A ty skąd o tym wiesz? - przerwał mi Łaziebnik.
Ja wszystko wiem, Łaziebniku. Wiem nawet to, że umrzecie nagle, bez księdza i pochowają was na rozstajnych drogach.
Ach, ty!... Żebym cię tak mógł!... Rozwiąż mnie!
Wydacie Wojtka za Kaśkę?
Za tę czarownicę?
Ona nie jest czarownicą.
Bronisz jej, boś z nią w zmowie?
Rozwiąż mnie, chłopaku - zażądała nagle Kaśka - bo ledwo uleżę, tak mi się pali do tego świętoszka. Rozwiążesz?
Zawahałem się, bo żal mi jej było.
Dobrze, rozwiążę - odrzekłem - ale nie zrobisz mi nic złego?
Nie.
Nie wierzę.
To podaj mi nóż, a ja sama to zrobię.
I wszystko mi darujesz?
- Wszystko... - urwała, jak by się nagle rozmyśliła.
Teraz już nie wierzyłem, nic a nic jej nie wierzyłem, bo czyż możliwe, żeby mi darowała tyle zła, jakiegom jej narobił? Ale niech ma! Niech wie, że pragnę jej dobra. A o to, żeby mnie mogła złapać, wcale się nie ba-
łem, bo czy nie miałem tuż pod ręką swojej kryjówki. Zamiast jednak rzucić jej ten kozik, podałem go do rąk, bom stał prawie obok niej i od razu, z węzełkiem na plecach - do wrót, a potem po cichutku, na palcach, z powrotem do nory i cały zamieniam się w słuch, żeby nie przepuścić niczego, co się w stodółce będzie wyprawiać.
A niebawem zaczęły się w niej wyprawiać naprawdę niedobre rzeczy. Kaśka, rozwiązawszy się - co potrwało dobre kilka minut, widocznie nie umiała albo nie; miała siły przeciąć powroza - zerwała się z siana jak szatan i w te pędy moim śladem. Chytra diablica! Czy nie miałem racji, żem jej nie wierzył?
Na szczęście wielka mgła nie tylko gubiła ten ślad, ale i sprawiała, że wszelkie poszukiwania dość prędko okazały się daremne. Mimo to dobrą jeszcze chwilę stała na dworze, widocznie nadsłuchiwała, czy ja się gdzie nie odezwę, potem - znów jak szatan - wpadła do stodółki i prosto do Łaziebnika.
- I co teraz powiesz, cholerny świętoszku?
«- Rozwiąż mnie, bo chcę wracać do domu - odrzekł cicho.
O nie, zrobiliście ze mnie wszeteczną dziewkę, czarownicę, i miałabym was rozwiązywać? Pomagać wam? Chyba żebyście prędzej zdechli, ty chodzący trupie.
Nie jestem chodzącym trupem, ale z ciebie to-prawdziwa dziewka, czarownica, na krzyż święty mogę przysiąc, przed księdzem, w kościele - wszędzie.
Bo ten śmierdzący gówniarz ubranie ze mnie ściągnął? To czekajże, ty święty trupie! Ciebie teraz tak urządzę, jak mnie tamten urządził. Jak ja czarownica, to ty czarownik. Dawaj ubranie!
Nie. podchodź do mnie! - ryknął Łaziebnik.
Ryczysz? To ci nie pomoże - i w tym momencie
rzuciła się na niego, bo posłyszałem gwałtowne szamotanie się, zduszone krzyki to jej, to jego, przekleństwa i nagle stał się cud, Łaziebnik uwolnił się z więzów, bo oto woła:
- Teraz na nic, dziewko, nic ci się nie uda, nic! Bo jak mam wolne ręce, to zaraz...
Tak, zaraz miał wolne i nogi, a chociaż chuchro, do żadnej roboty, a tylko do wysiadywania w kościele, znalazł w sobie tyle sił, że złapał napastnicę i tak ją przydusił, a może i pobił, że tylko jęknęła.
Och, boli! Darujcie mi!
Darować ci? Niech ci pies daruje, nie ja, psie mięso, jucha. Won z mych oczu! A jutro czy pojutrze inaczej sobie pogadamy, ścierwo szatańskie. Za mojego syna chciała się wydać, czarownica przeklęta! Pierwszy wytknę cię palcem i na cały kościół zawołam: czarownica, dziewka wszeteczna, a twoja matka może lepsza od ciebie? Już mi tam coś ludzie napomknęli wczoraj o jej prowadzeniu się, a jak wyjdzie sprawa, to powiedzą więcej, i won, przeklęte, z parafii, albo nikt ani gęby do was nie otworzy.
Kaśka nie mówiła nic. Gdzieś w kącie stodółki pojękiwała cicho.
- Oto zachciało mi się psikusa - mówiłem sobie - i co z tego wyszło! A czym się może skończyć? Bo tu już nie tylko ona, ale i jej matka... A jeżeli naprawdę czarownice z nich? Ale jakie tam czarownice! Nie ma żadnych czarownic, to tylko dla Łaziebnika i takich jak
on... Ale czy mało takich? Bo nawet moja matka, nie mówiąc już o babce, kiedy zachorowałem, sprowadziła taką jedną, co odczyniała nade mną urok. Puszczała na wodę węgielki, mamrocząc coś do siebie... A ojciec? Przecież opowiadał raz. że widział diabła. Jechał nocą i naraz pokazało się przed wozem wielkie cielę, które po chwili zeszło z drogi i stanęło obok. Struchlały, ob
lany zimnym potem, przejechał koło niego, a kiedy minął przeklętnika - jak nie ruszy! Na podwórze dworskie wpadł, jak by jechał do pożaru.
A więc są diabły! A jeżeli są diabły, to może są i czarownice. Ale Kaśka i jej matka akurat... Mimo to jakże mi jej żal było. Właśnie usłyszałem jej głos. Mówiła do Łaziebnika:
Nie zabierzecie mnie ze sobą?
Nie.
To jakże ja tu sama, po nocy?...
Boisz się, psie mięso, jucha? - zaśmiał się Łaziebnik. - Może diabła? - i ruszył ostro do wrót, otwarł je szeroko, podszedł do wozu i zaczął zaprzęgać do niego konia. Niebawem usłyszałem, jak sadowił się na siedzeniu - i znów głos Kaśki, ale szorstki, domagający się:
Zabierzcie mnie, bo ja tu nie zostanę.
Nie - odrzekł Łaziebnik.
To ja was... To ja wam konia urzeknę i padnie na drodze, i nie zajedziecie do domu.
Długa, długa chwila milczenia i słychać ciche, zrezygnowane:
- Siadaj!
Po miękkiej, rosistej łące potoczył się wóz jak po atłasach, cichutko, bezszelestnie. Pierwsze, co zrobiłem, to zabrałem się do jedzenia. Nareszcie!
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Szukam drogi. Wielki, straszny cień. Noc w lesie. Co mi przynosi świt? Buda szmaciana, jej skarby i moja nowa niewola
Miałem labę, że nie trzeba lepiej, bom po całych dniach tylko spał i jadł. Uciecha, aż miło! Nie na długo jednak, bo chociaż stodółka była na zupełnym pustkowiu, ktoś mnie wypatrzył i czwartej czy piątej nocy, gdzieś koło północka, przebudziwszy się raptownie słyszę wyraźnie, jak ktoś włazi na zwał siana nade mną i mówi do kogoś szeptem:
Masz powróz?
Mam.
To uważaj... - i począł zwalać siano na dół. Do mnie się chcą dokopać! - przeleciało mi przez
myśl i jedną ręką łaps za resztki jedzenia, drugą pod siebie - i raz, raz na bałyku, i już wychylam głowę z pokrzyw, a potem - prosto przed siebie, w cały świat.
Nade mną nie było nieba, dookół wisiała gruba, lepka mgła, rosa moczyła mi nogi wysoko, prawie do kolan, bo co kilkanaście kroków stawał mi na drodze jakiś krzak wikliny albo zielsko, przez które brnąłem prosto, jak strzelił.
Ale dziwna rzecz, jeżeli przedtem od drogi do stodółki miałem najwyżej dwieście metrów, to teraz ani po dwustu, ani trzystu, ani nawet po pięciuset nie było tej drogi. Pobłądziłem, to było jasne. Ale co za różnica dla
mnie iść bezdrożem czy gościńcem? Grunt, żem uciekł, a dranie, jak się w końcu dokopią do jamy, znajdą w nie; bzik i guzik.
Mgła z każdą chwilą stawała się coraz grubsza i coraz gęściejsza, żem nawet przed sobą już nic nie widział, i wciąż łąki i łąki jałowe, wypalone, jak by przejechał kto po nich maszynką do strzyżenia.
Nagle wyrósł przede mną, prawie przed samym nosem, jakiś wielki cień. Serce z przestrachu hop do gardła, a ja buch na ziemię i leżę jak umarły. Cień jednak nie tylko nie pochylił się nade mną, ale się nawet nie poruszył, z wolna więc, ostrożnie podniosłem głowę i spojrzałem w poprzednim kierunku. Cień wciąż stał. Uniosłem głowę jeszcze wyżej i dostrzegłem coś jak rękę wymierzoną gdzieś daleko.
Człowiek by tak długo nie stał bez ruchu o tej godzinie - pomyślałem i śmiało podszedłem do niego. Niech to licho! Tym cieniem okazał się najzwyklejszy pień drzewa - grubej, chyba ze sto lat liczącej sosny, która nie rosła tu samotnie, bo tuż za nią stała druga, trzecia - cały las. Iść przez niego łatwo nie było, bo musiałem dobrze uważać, żeby nie walnąć łbem o jaki pień, ale w porównaniu z dębiną, jakimś diabelskim splotem drzew, krzaków i zarośli, przez które trzeba mi się było po prostu przedzierać, to był spacer.
Byłem naprawdę mały, głupiutki chłopaczek, ale gdyby mi wypadło tej nocy przedzierać się przez las krzyży na grobach, to i przed tym bym się nie cofnął. Wielkie strachy nocne dawno przestały być dla mnie strachami. Prawdziwym strachem dla mnie mógł być tylko zły człowiek.
Wreszcie skończył się las, a ponieważ i noc miała się ku końcowi, niebawem w szarówce budzącego się dnia zobaczyłem biegnący obok szeroki, bity trakt - szosę. Jak daleko stąd znajdował się Bugaj, moja rodzinna
wieś, pojęcia nie miałem, ba, nie wiedziałem nawet, gdzie, w którym on kierunku. Dobrze choć, że pamiętałem nazwę najbliższego miasteczka, bo niełatwo byłoby mi potem trafić w swoje strony, małoż bowiem wszędzie takich Bugajów?
Jak zwykle w porze przedświtu cały świat wydawał się jak umarły, tak mocno wszystko spało, bo nawet psy po wioskach, całkowicie zatopionych we mgle. Ale jeszcze chwila, dwie i zaczęły się z niej wynurzać dachy co większych domów, a daleko na horyzoncie - wieża kościoła.
Czy i tutaj, w tych okolicach - pomyślałem - wiedzą już coś o mnie? A jeżeli i tutaj był ktoś z mojej wioski? A więc i stąd trzeba jak najprędzej uciekać i jeszcze nie tutaj będę szukał służby. Zresztą czy paliło mi się do niej? Czy nie było lepiej jeszcze kilka dni być wolnym, od nikogo niezależnym - i iść od przygody do przygody?
Kiedy więc usłyszałem poza sobą turkot wozu, postanowiłem uczepić go się z tyłu i jechać, jechać, choćby na sam kraj świata. Ale turkot nagle umilkł. Czekać na drugi nie było sensu. I z workiem na plecach już rwałem dalej, lecz dobrze przy tym nadsłuchiwałem odgłosów z tyłu. I po jakimś czasie znów posłyszałem... Tak, ktoś za mną jechał, ale tak wolno, jak by z wielkim ciężarem. Przecież postanowiłem czekać. I po długiej, przeraźliwie długiej chwili zobaczyłem wielki wóz z płócienną budą nad nim, a koń, siwek, zaprzężony do niego, cóż za lichota! Prawie skóra i kości. Nic dziwnego, że się wlókł noga za nogą, zwłaszcza że furman, chło-powinka tak mały, niewydarzony jak wyskrobek, widocznie drzemał, bo głowę miał zwieszoną nisko na piersi,.a lejce, choć je trzymał, były puszczone zupełnie wolno.
Z zajęciem więc miejsca na desce, wystającej z tyłu, nie miałem żadnej biedy, wprost śpiewająco mogłem to zrobić. Ponieważ jednak nie było mi tu zbyt wygodnie, dość szybko postanowiłem się przenieść do wozu pod budę.
Wóz prawie w całości wypełniony był starzyzną - masą różnych szmat, żelastwem, obrzynkami blach, a przy samej kielni stało zupełnie jeszcze dobre puste wiadro. I co za kobyle szczęście! Kiedym się przewinął przez kielnię, akurat na to wiadro musiałem nadepnąć - i hałas na cały wóz.
- Prr! Stój, no stój, siwy - skrzeczy nagle wyskrobek odwracając się do tyłu. - A tam co za licho?
Naturalnie od razu mnie zobaczył, struchlałego w kąciku, i jak kot-po szmatach, po żelastwie, już jest przy mnie.
Mały, lisi pyszczek znów skrzeczy, ale tym razem groźnie:
Złodziej?
Nie - odrzekłem. - Ja do służby... O, tu mam jedzenie - i pokazałem na zawiniątko. - Mama mi dali, bo tata...
Co tata? Może nie żyje? Co? - I z bliska, bliziutka patrzy mi w twarz, co mnie do tego stopnia peszy” że nie wiem, co mówić, potem najbezczelniej łżę:
Tak, tata nie żyje, już dawno... Umarł nagle, bo wpadł do wody zimą...
Wyskrobek parsknął śmiechem i nic nie odrzekł. Chwilę jeszcze trzymał mnie w swoich rękach, które były nad podziw silne i uwierające aż do bólu jak sęki, potem pociągnął mnie za sobą do przodu bez jednego słowa, jak by mu się raptem odechciało mówić, a może niczego więcej nie był już ciekawy? W milczeniu również zajął poprzednie miejsce, nakazując mi ręką, bym usiadł koło niego, i cmoknął na siwka, który z miejsca ruszył.
Czy miałem się cieszył z tego milczenia i zajęcia miejsca koło niego, nie wiedziałem. A on znów opuszcza głowę w dół na piersi, jak by chciał od nowa spać, lecz po chwili podrywa ją do góry, patrzy na mnie z boku, pomrukuje:
Toś bez ojca? Utopił się?
Nie, umarł - sprostowałem.
Jak wpadł do wody - zaskrzeczał ze śmiechem - to się musiał utopić, a nie umrzeć. A to grubo nie to samo, znam się na tym. I cóż, mama teraz bez taty? Smutna jej dola! Nie szuka sobie drugiego, co?
Nie wiem...
- Nie wiesz? To cóż z ciebie? Głupek czy co?
Tak, głupek - potwierdziłem skwapliwie. - Nawet mama i tata nieraz tak mówili, dlatego idę do służby...
Jak ci na imię? - przerwał mi.
Ma... Marcin.
A nazwisko? ~ Pakuła.
Marcin Pakuła? - powtórzył takim głosem, jak
by już gdzieś słyszał takie nazwisko, po czym powiedział ze śmiechem: - Niebrzydko, akurat.
Zaniepokoiłem się. Czyżby się domyślił mojego kłamstwa? Bo dlaczego się śmieje?
I dopiero teraz przyjrzałem mu się uważnie. Na głowie miał kapelusz, którym sobie chyba buty czyścił, taki był pomięty i poprzecierany. Nad oczami sterczały mu grube brwi o ostrych kłaczkach, nos - perkaty, podobny do śliwki, wargi cienkie, wykrzywione, jak by go stale coś bolało. Ręce małe i wąskie, ale tak straszliwie brudne, jak by od urodzenia ani razu się jeszcze nie mył. Nic dziwnego. Ręce śmieciarz-a nie mogły być inne.
Nagle zapytuje, od nowa surowy, szorstki:
A modlić się umiesz?
Umiem i lubię - odpowiadam jednym tchem.
Umiesz i lubisz? No, no, no! - mlasnął parę razy językiem. - Wygląda na to, żeś porządny i spokojny chłopak...
Ponieważ koń już od dłuższej chwili wlókł się jak ze smołą, pociągnął lejce i zawołał: - Wio!
Koń ruszył trochę ostrzej, ale po kilku krokach znów zwolnił, co furmana wcale a wcale nie obeszło. Schowawszy sobie lejce pod siedzisko, od nowa zaczął co i raz spoglądać na mnie, naburmuszony czegoś. Czyżby mu się co u mnie nie podobało? Ale co? A może słyszał już o mnie, a na moich kłamstwach od razu się poznał?
- To z ciebie porządny i spokojny chłopak - powtórzył. - Do tego urwipołcia, co łata tutaj po wsiach i łobuzuje, wyprawia różne łotrostwa, w niczymeś nie podobny, co?
Przeze mnie jak by lodowatym wiatrem przewiało, żeby się jednak niczym nie zdradzić, zadzieram wysoko głowę i zapytuję, udając zdziwienie:
Lata po wsiach taki chłopak? A po co on te łotrostwa wyprawia?
A jak ty myślisz?
Nie wiem - odrzekłem, a w duchu już zdecydowałem: jak najprędzej na dyszel, z dyszla na szosę i w nogi.
Nie wiesz, boś mały, grzeczny, spokojny... Ech, ty!- - nie kończy, bo mu się raptem wysmykują lejce spod siedziska i obsuwają w dół. Chcąc je złapać wyciąga ku nim obydwie ręce, a ja, mając tak cudowną okazję, skok na dyszel, ale w tym samym momencie czuję gwałtowne szarpnięcie, które mnie wciąga z powrotem do wozu, potem przewraca na siedzenie.
Puśćcie mnie! - krzyknąłem. - Ludzie, ratunku!
Krzyczysz? Krzycz! - zachichotał. - No, dlaczegoś przestał? Sił ci już brakło? Przecież prędzej by przyleciała policja, jak by cię usłyszała. A tak się strasznie za tobą stęskniła, że aż nagrodę przyrzekła. A może to nie ty? Nie tobie jest Zybuła? To na policji cię przeproszę, a w nagrodę specjalnie już z tobą pojadę do tej służby albo sam ci jaką wykombinuję, w ostatnim razie do siebie cię wezmę, żeby mi miał kto pomagać. Ale jak wyjdzie, żeś to ty, żegnaj, bratku, a dla mnie dwadzieścia złotych. Dwie dychy - to nie w kij dmuchał.
Swoją pyzatą twarz tak blisko miał przy mojej, że co i raz pryskał na mnie śliną, widać z przejęcia, że mu się taka gratka udała, a w małych, szczurzych ślepiach aż kipiała szatańska radość.
Gdybym `mu powiedział, że ksiądz też wyznaczył nagrodę, a o wiele większą od policyjnej, to ta radość tak bardzo by się wzmogła, że szlag by go chyba trafił. Bo siedemdziesiąt złotych - jakaż to zawrotna suma!
- Kiedy ani wczoraj wieczorem powiedział o tobie komendant - mówił dalej po chwili, wiążąc mi już ręce i nogi sznurkiem - tom sobie ani do głowy nawet nie przybierał, żebym mógł w ogóle spotkać taką zarazę - i patrzcie! Jest!
Akurat skończył mnie wiązać i podniósł się z klęczek. Patrzył na mnie rozanielonym wzrokiem.
- Jak by mi się codziennie taki trafił, tobym na pewno w atłasach chodził, no, no, życie bym miał! Ale z ciebie też! Sporom już świata zjeździł, ale takiego stworu jeszczem nie widział. Mała gnida, a już się daje we znaki. Marsz tam! - popchnął mnie poza siedzenie na jakieś łachy. - Tam leż! Zachce ci się spać, śpij, w ogóle czuj się jak u siebie w domu - zaśmiał się. - A jak zajedziemy do miasta...
Co wtedy będzie, jak zajedziemy do miasta, tego już nie powiedział. Zresztą to było niepotrzebne, bom i bez tego wiedział, co mnie w tym mieście czeka. Kryminał! Dom poprawczy! Bałem się tego? Dziwna rzecz - nie. Jakoś tak nagle zrobiło mi się obojętne, co się ze mną stanie, jednego tylko całą siłą duszy nie chciałem: powrotu na wieś. Bo czekałaby mnie przeprawa z Łaziebnikiem. księdzem, Kozibródką, Kaśką, a jak bym ja popatrzał ojcu w twarz? A potem, po iluś tam latach, kiedy bym odcierpiał już swoją karę, do ogrodu na sezonowego, ma się rozumieć, nie poszedłbym, bo nie miałby mnie kto poprzeć do dworu, może i na posyłkę by mnie nie wzięto - i co by mnie czekało? Chodzenie po gospodarzach za robotą albo... Od wsi do wsi jako dziad! Bo już ani na galary, ani na naukę... nigdzie! Dlatego czy nie lepszy od tego kryminał? Przecież by mnie w nim nie zamordowali. No, służba, nawet u najgorszego drania, byłaby najlepsza, a szkoła i czytanie różnych książek... Nagle przypomniał mi się Kozibródką, klasa, gdziem się uczył... Kiedy mnie matka zaprowadziła do niej na zapis, czułem się w niej taki malutki, taki obcy wszystkiemu, nawet tym dzieciom, które też jak ja przy-
szły tu po raz pierwszy. Lecz ja już drugiego czy trzeciego dnia przywiązałem nogę jednej dziewczynki do ławki, z której potem wcale nie mogła wyjść, a innej nasypałem za kołnierz „wszy” z dzikiej róży, ale ja również najlepiej stawiałem kreski i różne znaki w kajecie i na tablicy i najczęściej na mnie spływały pochwały. A teraz ani klasa, ani pochwały, a na rękach i nogach mam sznurki, choć tak sobie obiecywałem, że już mnie nikt i nigdy nie złapie. Znów niewola. To ci los!
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Ze mnie prawdziwy lis, więc znajdują na to sposób, żeby
zostać furmanem, obdarować szczęściem szmaciarza, którego
potem jako chorego muszę zawieźć do lekarza. Przerażenie
wyskrobka i moja wspaniałomyślność. Ale przede mną znów
droga wolna
Miejsce, gdzie mnie wepchnął wyskrobek, było dość obszerne. Jedną jego ścianę stanowiło siedzenie, drugą piętrząca się masa szmat. Nad głową - wypłowiałe płótno, napięte na leszczynowe pręty, więc mogłem się nie bać deszczu, mogłem się również nie bać, że poobijam sobie boki, bom leżał na jakichś szmatach i workach, które śmierdziały wszystkimi smrodami świata.
Gdybym miał nóż - pomyślałem w pewnej chwili - albo jaki ostry przedmiot, choćby nawet kawałek zwykłego szkła...
Ale nic z tego nie posiadałem i trzeba było inaczej kombinować. Ot, przesunąć się na kolanach na tył wozu? A potem przemajtnąć się przez kielnię i upaść na szosę? A jak rąbnę na nią łbem i rozwalę go albo się i zabiję, bom powiązany? Nie, nie ma sobie co zawracać głowy, tym bardziej że ruchy moje zdradziłyby mnie, trzeba o czym innym... I to coś innego przyszło mi nagle do głowy. Ogłuszę wyskrobka jakim tępym przedmiotem, potem poszukam mu w portkach noża, żeby rozciąć sobie więzy i znów cały świat mój! Ale gdzie ten tępy przedmiot? A jak trzasnę przez łeb, to czy go nie zabiję? Takie uderzenia różnie się kończą, dlatego... dlatego i to nie. Najlepiej prosić a błagać, przecież nie jest z żelaza.
Puśćcie mnie - zawołałem więc jak najbardziej łzawym i rozpaczliwym głosem.
Puścić cię? - parsknął śmiechem. - A dwadzieścia złotych kto mi da? To pieniądz, o, wielki pieniądz!
Jak mnie puścicie, to się postaram... może nawet więcej mi się uda...
- Twoje „postaram się” wiesz, gdzie mam? - powiedział wręcz opryskliwie, odwrócił się i począł co i raz popędzać konia, żeby widocznie jak najprędzej odstawić mnie na policję.
Przeklęta gadzina! I co teraz robić? Co począć? Jak się ratować? Przegryźć sznurki? Tak, przegryźć sznurki? - powtarzam w myśli. - Przecież to też sposób, niezły sposób, bo czy nie opowiadał jakiś chłop, kiedy mnie na rozkaz Kaśki wiązano, że jego własny syn jak lis poprzegryzał wiązadła na rękach? A jeżeli mógł tamten, to dlaczego ja bym nie mógł. Zębów gorszych od niego na pewno nie mam.
Szczęście chciało, że ręce miałem związane w przegubach, a nie w łokciach, mogłem je więc zbliżyć do samych ust i dawaj! Piłuję sznur, a raczej rozrywam go, włókno po włóknie, co nie przychodzi mi z trudem, bo jest jakiś rozlazły, nie skręcony jak się należy, ale czy mógł być inny u śmieciarza? Na pewno go gdzieś znalazł, bo i zapach od niego szedł...
Ale naraz słyszę:
Żyjesz?
Puśćcie mnie! - wprost krzyczę tym razem, na co wyskrobek zachichotał tylko i znów: „Wio, mały!” Od nowa więc dopinam się do więzów, które niebawem spadły mi z rąk, a mnie, Boże, jakaż ogarnęła wesołość! Jak bym był już wolny! Choć do wolności jakże było daleko. Przecież miałem jeszcze skrępowane nogi, a zdjęcie z nich sznura nie należało do błahostek, bo trzeba go było rozwiązać, a zaciągnięty był, drań, aż na
trzy węzły. Udało się jednak tamto trudniejsze, to musiało się udać i to - i teraz chyba za podszeptem prawdziwego ancykrysta przyszło mi do głowy, że powinienem zająć miejsce wyskrobka, a wyskrobek - poprzednie moje. Bo cóż to, miałem mu darować takie zbójeckie potraktowanie mnie? To już byłbym nie ja! Tylko jak tego dokonać?
A gdyby mu tak zarzucić worek na łeb? - myślę. - A kiedy go to oszołomi - związać go i marsz do ciupy za siedzenie!
Znów mi dopisało szczęście, bo do wykonania zamysłu niczego nie brakło: worek wyjąłem spod siebie, dwa sznury leżały obok, a więc do roboty i -< rzuciłem się na chuchro jak szatan. Nim zdążył krzyknąć, cały worek miał już na sobie i teraz - o cudzie - stała się rzecz niezwykła. Wyskrobek tak się przestraszył napaści i tego worka na głowie, że cały się przechylił do tyłu, a potem majtnął do góry nogami, a ponieważ ani na moment nie wypuszczałem worka, cały się do niego załadował jak do beczki. Lepiej nie trzeba było, bo raz, dwa i całą czuprynę worka miałem już w garściach i jak by w środku znajdował się nie człowiek, ale zboże czy co innego, związałem ją.
Mogłem sobie pogratulować - poszło niezgorzej. Zepchnąwszy go więc na dawne moje miejsce za siedzeniem, nie bez radości powiedziałem:
- Leżcie! Zachce się wam spać, to śpijcie, w ogóle czujcie się jak u siebie w domu.
- Ratunku! - jęknął z głębi wora. -! Jak będziecie krzyczeć, to was rzucę do rowu, chcecie?
Ty, z piekła rodem!...
Leżcie spokojnie, mówię ostatni raz, inaczej nawalę na was tyle łachów, coście nazbierali, że ani słowa nie będziecie mogli pisnąć.
Na taką pogróżkę uspokoił się, ale czy na długo? Przecież jak usłyszy ludzi, na pewno zacznie od nowa, a głosu żałował nie będzie, żeby mu jak najprędzej przyszedł kto na pomoc. A tych ludzi tylko patrzeć... Żeby się więc zabezpieczyć i nie bać żadnej niespodzianki, zrobiłem otwór w worku, a kiedy się, chuchro, wynurzył przez niego, od razu rozwierając gębę do krzyku, wpakowałem mu w nią kawał zwiniętej szmaty i masz, bratku, śpiewaj sobie, jeżeli potrafisz. A że i tego mu jeszcze było mało, bo teraz zaczął kopać i wierzgać, jak by chciał rozsadzić swój workowaty kokon, okręciłem go wszystkimi sznurkami, jakiem tylko znalazł na wozie - i nareszcie leżał jak trusia, spokojniutki, skromniutki.
- No co, możecie mi powiedzieć, że nie dbam o was? - spytałem.
W odpowiedzi wydał ze siebie charkot.
- Co mówicie? Że dobrze? A może, żeby was jeszcze czymś przykryć? Ja dla was wszystko... - i narzuciłem na niego jego własną kapotę, która wisiała na gwoździu ponad siedzeniem, obok latarki i kociołka, a na twarz jakąś szmatę, żeby nie widać było knebla.
Słońce dopiero co wzeszło, ale zaraz naszły na nie chmury jak dym z rozpalającego się ogniska, bure i gęste, wiatr był ciepły, miły, a wóz wciąż jednakowo skrzypiał i postękiwał, czas zdawał się stać w miejscu, choć z każdym skrzypnięciem koła coraz bardziej oddalał mnie od domu, a przybliżałem się - kto wie do jakiej miejscowości? Czy i jej nie będę musiał opuszczać równie szybko jak poprzednie? A może jeszcze gorszy czekał mnie w niej los?
Koń co chwila okładany batem, którego mu nie żałowałem, początkowo szedł ostrym truchtem potem jak by nagle spętano mu nogi, że ani rusz nie chciał się poderwać do biegu, i choćbym go bił aż do zabicia, nic
by to nie dało. Przy tym, drań, widocznie rozumiał, że miejsce jego właściciela zajął ktoś obcy, bo co chwila oglądał się do tyłu i cicho rżał. To licho drańskie!
Tymczasem coraz więcej pojawiało się już ludzi! Jedni na piechotkę, drudzy wozami - to w jednego konia, jak ja, to w parę. Co kto wiózł na sprzedaż, tego nie widziałem, bom się nikomu nie przyglądał zbytnio, żeby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Jakże się więc przestraszyłem, kiedy nagle podskoczył do mnie jakiś chłop, ułapił się za podkulek i zawołał:
Te, mały, do miasta jedziesz?
Do miasta, ale ja z wujkiem, do doktora, na tyfus zachorzał...
Chłopu od razu się zaokrągliły oczy.
- Na tyfus, powiadasz?
W tym momencie wyskrobek zaczął się szamotać.
O, słyszycie - powiedziałem - jak się w gorączce męczy? Całą drogę tak... A do miasta daleko jeszcze?
Nielichy kawałek.
Chcieliście się przysiąść? - zaryzykowałem, a w duchu jakże się błogosławiłem za to, żem furmanowi nie tylko gębę zakorkował, ale i zakryłem go jak trzeba. Bo co by tak było, gdyby go teraz ten chłop zobaczył związanego?
Ech, nie, jedź sam, bo z takim chorym... - odrzekł chłop rozwlekle.
- To wio! - trzasnąłem konia przez grzbiet całą długością bata.
O dziwo, szkapa poderwała się do biegu, a choć po kilkunastu krokach sfolgowała, to było nieważne. Grunt, żem się odczepił od chłopa, ale czy za chwilę nie przyczepi się do mnie jakiś inny i nie zacznie mnie pytać, a badać, tego wcale nie byłem pewny.
Żeby więc położyć kres takim albo jeszcze gorszym niespodziankom, trzeba było jak najprędzej wziąć roz-
brat nie tylko z furmanem, ale i z jego wozem, jeżeli nie chciałem sobie napytać nowej biedy. Najprościej byłoby zjechać z szosy na jakąś boczną drogę i na niej zostawić wszystko swojemu losowi, a samemu dać drapaka, ale takiej drogi jak na złość nigdzie ani śladu. Wreszcie pokazała się, ale prowadziła jak strzelił do wsi i trzeba mi było pchać się dalej.
Daleko jednak nie ujechałem, bo po kilkuset metrach szosa nagle skręcała ostrym łukiem między pola, a czy na nich nie mogłem przepaść, żeby wszelki ślad po mnie zaginął? Ledwo więc minąłem zakręt, skierowałem konia na obrzeże szosy, pokryte skąpą, ubogą trawą i tu się zatrzymałem. Potem, żeby upozorować swój postój, wyciągnąłem z wozu sakwę z sieczką i przywiązałem ją u dyszla. Popas! Koń na widok obroku parsknął głośno, radośnie, a choć nie wyjąłem mu wędzidła z pyska, z miejsca dobrał się do żarcia, a ja w świat? Nie, jeszcze nie, bo trzeba było wpierw zobaczyć, co się dzieje z wyskrobkiem. A nuż wyciągnął kopytka?
Kiedy mnie zobaczył pochylonego nad sobą, znów się zaszarpał, wyrzucając ze siebie głuchy jęk, a w oczach, Boże, ileż wściekłej nienawiści do mnie! Ale czy mogło być inaczej?
- Złościcie się na mnie? - powiedziałem. - A widzicie, jak to niedobrze być u kogo w niewoli? Mam nadzieję, że już nigdy więcej nie przyjdzie wam do głowy łapać po drodze dzieci, żeby je odstawiać na policję. To, co zrobiłem, słusznie się wam należało. Teraz leżcie spokojnie, grzecznie i nie wierzgajcie nogami, bo ze mną nie przelewki. Jeszcze nikt ze mną nie wygrał, to i wy nie wygracie. A przegrać, wiecie, co możecie? Zycie! Bo dla takiego chciwego i złego człowieka to najlepsza kara uwiązać mu kamień u szyi i wrzucić go do wody.
W oczach wyskrobka wyczytałem przerażenie. Czyż-
by uwierzył, że zdolny byłem do czegoś takiego? No, jak się nasłuchał o mnie samych okropności... Ale swoją drogą, należało powiedzieć tak draniowi, żeby na przyszłość pilnował swego i nie wtrącał się więcej do czyichś spraw. Przy tym niech wie, że - co mówić - ze mnie zuch, a z takim naprawdę lepiej nie zaczynać. Co gaś do jego dalszych losów, to byłem zupełnie spokojny. Ktoś z jadących do miasta wcześniej czy później zainteresuje się jego wozem, może po prostu będzie chciał co z niego ukraść, a wtedy czy nie jego najpierw zobaczy? Ale ja już będę daleko, daleko...
Dobrą chwilę jednak nie opuszczałem jeszcze wozu, bo co rusz przejeżdżał ktoś obok, potem przemknęło na rowerach dwóch policjantów, wysztafirowanych jak na zabawę, za nimi niebawem przeleciała z głośnym hukiem elegancka bryczka, zaprzężona w dwa pierwszoklaśne siwki, a na niej rozparty jak sam nasz dziedzic - jakiś ksiądz. Mimo woli skurczyłem się cały, schowany za płótno budy, ale kiedy straciłem go z oczu, zawiniątko z resztkami jedzenia od razu łaps do ręki i hop z wozu. Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat nikogo nie było w pobliżu na drodze, a więc - przed siebie!
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Mój piękny sen i co mam po przebudzeniu. Jestem w paszczy lwa i oglądam różne cuda. Sekwestrant ma różne sposoby na podejrzane ptaszki, ma sposób i na mnie, co się bardzo smutno kończy
Najedzony i nawet niezdrożony spałem do południa, z kułakiem pod głową, a nakryty - tylko niebem. Mimo to spałem tak wybornie, jak rzadko kiedy. A jaki sen piękny miałem! Że podarował mi ojciec nowe ubranie i żółte trzewiki. Takie same, jakie widziałem u Teosia we dworze. Kiedy mi je dawał, twarz miał uśmiechniętą i mówił:
- To dla ciebie, syneczku, boś grzeczny i spokojny, a jutro jedziesz na egzamin do szkoły w mieście...
Nie czekając, aż skończy mówić, chwyciłem ubranie i od razu je począłem wkładać na siebie, a kiedym już był ubrany, to już nie byłem ja, tylko Teoś ze dworu. Znajdowałem się w jakimś pięknym pokoju i nagle, jak to we śnie, wszystko się dookoła mnie zmieniło, znowu byłem sobą, jechałem razem z wyskrobkiem pod budą. Otoczony jego lewym ramieniem zajadałem cukierki...
Kiedy się przebudziłem, odruchowo zamlaskałem wargami, jak bym ssał dalej cukierka i powiodłem ręką po ubraniu. Niestety, zamiast cukierka miałem przy samych ustach niewielki kamień, a na sobie stare moje łachy, które z biedą okrywały ciało, a które ile lat temu były nowe? Ale nie ma się co ślimaczyć!
Zerwałem się, węzełek po staremu na ramię i dalej w drogę.
Słońce przypiekało wcale nie słabiej niż przed burzą, w czasie rosnącej posuchy, żyta szeleściły sucho, wiatr zawiewał nimi, wełniąc je srebrzyście. Pszenice nie poddawały mu się tak łatwo, pod silniejszym podmuchem pochylały się jedynie, jak by przepływała przez nie fala, po czym momentalnie się prostowały, dumne, mocno wrośnięte w ziemię.
Gdybym był wolny, gdybym miał przed sobą pewną, jasną przyszłość, jakiż ja byłbym szczęśliwy! Ale na co mi się miało zdać rozmyślanie? Ot, co dalej robić, gdzie iść - nad tym się należało raczej zastanowić, bo jedzenia pozostało mi zaledwie na jeden posiłek, a pole nie mogło być przecież moim domem.
Skierować się do najbliższej wsi byłoby nieźle - rozumowałem - może bym znalazł w niej tę upragnioną służbę, ale ponieważ był to dzień akurat jarmarczny i wszyscy gospodarze znajdowali się na pewno jeszcze w mieście, nie było żadnego sensu tam iść. Po południu, kiedy już zaczną ściągać do domu, też nie bardzo, bo ilu z nich będzie po dobrej popijawie? W takim stanie nie tylko gadać im się nie będzie ze mną chciało, ale jeszcze psem ten i ów poszczuje... Dlatego może dopiero wieczorem, a najlepiej - jutro, zaraz z. rana. Wtedy każdy głowę ma zajętą tylko gospodarką i na moje słowa, że szukam roboty, niejeden na pewno nie będzie obojętny. A więc - zdecydowałem - z pójścia do wsi nic, zwłaszcza że i pożywić bym się tam teraz nie mógł, bo wiele domów jest pozamykanych - i na przełaj polami skierowałem się ku miastu, które, mówiąc prawdę, nęciło mnie trochę, bom jeszcze nigdy nie był w żadnym mieście. Słyszałem tylko, że miastowi ludzie nic nie robią, chodzą sobie po ulicach z rączkami w kieszeniach i bez przerwy o czymś gadają... Domy, w jakich mieszkają, całe z kamienia albo cegły, w nich czyściutko, bielutko jak u księdza na plebanii albo we dworze. A sklepów taka chmara, że nie wiadomo, do którego iść, zwłaszcza że w drzwiach prawie każdego stoi właściciel i wykrzykuje do przechodniów:
- Do mnie, panie! Do mnie, gospodarzu!
A bywa i tak, głównie przy straganach, że trzech takich handlarzy łapie jednego chłopa, ten za jedną rękę, ten za drugą - i każdy ciągnie go do siebie, tacy są łapczywi na pieniądze za swoje towary, których mają tak dużo, że aż polki się gną pod nimi. Chłop się wyrywa jednemu, wyrywa i drugiemu, ale trzeci już czeka na niego i ledwo go zobaczył uwolnionego, z daleka pokrzykuje:
- Tu, do mnie! U mnie najtaniej! A towar jak z żelaza!
Podobnie jak sklepowi i chłopi zachwalają swój towar: masła, sery, jaja, a potem, żeby go sprzedać, opuszczają na nim po piątce, po dziesiątce, a nawet pół złotego, bo jak tu bez grosza wracać do domu?
- Tak to w tym mieście - zakończył ojciec - okrutnie bogato, pieniężnie, ale żyć tobym w nim nie chciał, bobym chyba umarł od tych krzyków i jazgotów, jakie tam prawie bez przerwy...
Odruchowo pomyślałem zupełnie co innego, że właśnie w takim mieście dopiero bym miał życie, ale kiedy po długim kluczeniu znalazłem się w tym mieście, bez przerwy oglądając się na boki, czy kto nie wytyka mnie palcem, żem włóczykij, ancykryst, którego tyle już ludzi poszukuje, pierwszą moją myślą było, że życie tutaj to nie życie. Bo w którą tylko ulicę wszedłem, wszędzie moc narodu, a wozów ile! A na rynku aż strach, jaka ciżba, wprost przejść nie można było. I jak tu żyć? Nie, nie, to nie dla mnie!
Ale na jeden raz to było dobre, a jeszcze lepsze, że panował taki tłok; mogłem być zupełnie pewny swego bezpieczeństwa, bo nawet gdyby mnie ktoś rozpoznał, szybko bym mu przepadł z oczu. I jeszcze jedno: bez wielkiego ryzyka udało mi się zasilić mój bardzo już ubogi spichrz a dość spory kawał sera i chałkę. Ser porwałem z wozu, a chałkę starej handlarce ~ Żydówce, która bardziej zajęta była nawoływaniem ludzi do kupowania tylko u niej aniżeli tym, co miała na straganie. A gdyby nie było takiego tłoku, to nie tylko obydwie te sztuczki byłyby mi się nie udały, ale dla wszystkich stałbym jak wymalowany na oczach, a to wcale a wcale nie byłoby dla mnie wesołe.
Ma się rozumieć, część zdobyczy odrazum wsunął w siebie, bo nie mogłem się powstrzymać, żeby nie po-kosztować takich smakołyków, resztę zapakowałem i marsz dalej, w dalszy obchód po rynku.
Nie, wcale nie wszystkie domy były z kamienia i cegły, z tym ojciec nie miał racji, bo sporo widziałem i drewnianych, a w bocznych uliczkach rynku stały same rudery. Walące się, powykrzywiane, o łatanych, przegniłych dachach z gontów. No, no, już tam w nich na pewno nie tak czyściutko i bielutko, jak powiadał ojciec, a ich mieszkańcy nie chodzą po całych dniach z rączkami w kieszeniach.
Dzieci, jakiem tu widział, były brudne, blade 1 w potarganych ubraniach, zupełnie jak u nas na wsi, fornalskie. Żadne z nich nie było podobne nie tylko do paniczów ze dworu, ale nawet do tych, które zobaczyłem później, kiedym poszedł ulicą w górę od rynku.
Ta ulica w całości była brukowana i o dziwo, wszystkie domy stały z kamienia, a prawie każdy miał z tyłu niewielki ogród. W trzecim czy może w czwartym w pewnej chwili uchyliły się drzwi i ukazało się w nich dwóch chłopców, którzy tak bardzo przypominali mi swoim wyglądem paniczów, że mało brakowało, a byłbym wziął nogi za pas.
To ciekawe jednak, że i tu, w mieście, znajdowali się tacy jak panicze i tacy jak ja. Oczywiście od razu mi przyszło do głowy, żeby im co umalować, ale dłuższe przebywanie na tej ulicy, po której najmniej kręciło się ludzi, mogło być dla mnie za ryzykowne - i szybko zawróciłem do rynku, na którym, mimo że słońce przechyliło się już na dobre, wciąż jeszcze było tłoczno, a od gwaru i pokrzykiwań aż szum szedł górą, jak by w powietrzu bez przerwy unosił się rój pszczeli. Dopiero kiedym się na powrót zanurzył w tłok, mogłem rozróżniać poszczególne głosy, głównie handlarzy i różnych sprzedających, ale chłopi, owszem, też mieli niezgorszy dryg do gadania, a koło restauracji to poniektórzy próbowali nawet podśpiewywać sobie, chociaż niejednemu słomiane wiechcie wyłaziły z dziurawych butów.
Po drugiej stronie rynku, gdziem niebawem przynurkował - i po drodze zwędziwszy ze straganu całą kiszkę, bo jak się dawało brać, to byłbym głupi, żeby tego nie robić - zobaczyłem dziw nad dziwy: na wozie stał jakiś mężczyzna i trzymając wysoko w powietrzu grzebień, ołówek, zeszyt i kilka agrafek wpiętych w duży, kolorowy kartonik, wołał na cały głos - już trochę przechrypły:
- Tylko za jeden złoty! Słuchajcie, ludzie, słuchaj, narodzie! Za jeden złoty widzicie, ile cennych rzeczy? W sklepie za sam grzebień trzeba by zapłacić najmniej złotego, bo to grzebień rogowy, a u taniego Jakuba dochodzi do niego jeszcze ołówek z najlepszego drzewa i najlepszego grafitu, dochodzi zeszyt, a ile w nim kartek! - i uderzył w niego drugą ręką. - A żebyście znali dobre serce taniego Jakuba, dodaję wam jeszcze cały tuzin agrafek! Cały tuzin, ani jedna mniej! Bo u taniego Jakuba wszystko tanie, a najlepsze, że lepszych rzeczy na całym świecie nie ma. No, kto kupi? Za jeden jedyny złoty? Z ciżby ludzkiej tu i tam podniosła się ręka, ale wnet
opadła w dół i tani Jakub od nowa zaczął swój śpiew, choć już z innej beczki:
. Nie ma chętnych? Za jeden jedyny złoty tyle możecie nabyć i żaden z was nie chce? To znajcie taniego Jakuba - wykrzyknął - który nie chce was okraść, nie chce skrzywdzić, a pragnie tylko waszego dobra!
Pochyla się gwałtownie, trzymane rzeczy rzuca do skrzyni i nie wiadomo skąd wyciąga pończochy.
- Oto pończochy - oznajmia tubalnym głosem - widzicie? Pończochy, za które w sklepie trzeba by zapłacić najmniej złotego, ale ponieważ u taniego Jakuba wszystko jest nie tylko dobre, ale i tanie, do tych pończoch dołożę wam jeszcze jedną parę takich samych pończoch, dołożę i tuzin agrafek i patrzcie, patrzcie! Dokładam pięć stalówek z angielskiej, uszlachetnionej stali! A wszystko tylko za półtora złotego! Za jedną złotówkę i pięćdziesiąt groszy! Kto kupi? - pyta okręcając się wkoło jak tanecznica. - No, powtarzam, kto ma pragnienie nabyć tyle towarów za jedną złotówkę i pięćdziesiąt groszy?
Pończochy, zdaje się, niezłe - ozwał się obok mnie jakiś kobiecy głos.
Z pokrzyw na pewno - odburknął jakiś mężczyzna.
A choćby i z pokrzyw, to i to warto.
A tani Jakub znów piał, nadaremnie jednak wypatrując chętnych na swój towar.
- Kto kupi? Spieszcie się, korzystajcie z okazji, bo jutro nie będzie już tutaj taniego Jakuba!...
Ten dziw nad dziwy, którym w pierwszej chwili byłem oczarowany, znudził mi się niedługo, bo co tu było właściwie ciekawego? Ruszyłem więc ku następnej ciżbie, ale dużo mniejszej, wbiłem się w nią do samego środka i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, nakrapianego piegami jak czajcze jajko. Stojąc przed małym stolikiem nawoływał półgłosem:
- Kto chce popróbować szczęścia? Za jedną złotówkę można wygrać całe dziesięć złotych, a za złotych pięć - pięćdziesiąt! Oto dwa naparstki, pod jednym z nich jest szczęśliwa kulka, kto z was zgadnie, pod. którym - wygrana jego.
Rzeczywiście, stały na tym stoliku dwa naparstki, takie same, jakich moja matka używała przy szyciu, ale czy pod jednym z nich znajdowała się ta szczęśliwa kulka, nie chciało mi się wierzyć. Pomyślałem: oszustwo! Tymczasem była to zupełnie uczciwa gra, bo kiedy w pewnej chwili jakiś już starszawy człowiek położył złotego i dotknął jednego z naparstków, mówiąc, że pod nim jest kulka, mężczyzna wyjął spod niego małą, czarną gałkę.
- Pańska wygrana - powiedział i na stoliku położył dwa papierki po pięć złotych.
Szczęściarz szybko schował do kieszeni jedną piątkę i zawołał na cały głos, jakby specjalnie, żeby go wszyscy słyszeli:
- To jeszcze raz! Jak grać, to grać! Ale teraz za całą piątkę!
I co za traf! Znów wygrał, tym razem pięćdziesiąt złotych. Chłopstwu na widok tak wielkiej wygranej aż dech zaparło, i to ten, to ów rzucił się do zgadywania* pod którym naparstkiem znajduje się czarna gałka, żaden z nich nie miał jednak szczęścia i niebawem znów zamarło dookoła stolika, chłopstwo spoglądało na siebie jak wystrychnięte na głupców i to jeden, to drugi znikał. Żal im było przegranej? No, jeszcze by nie? Ale ich miejsca wnet zajmowali inni, długo i strasznie, strasznie wolno wygrzebywali z zakamarków swych ubrań złotówki - i naparstki od nowa szły w ruch.
Aż nagle rozwarła się ciżba - jak rozbrojona - i w utworzonej luce zobaczyłem... sekwestranta!
Jak później opowiadał, przyszedł tutaj tylko po to, żeby „przyskrzynić” ptaszka, który na pewno bez patentu uprawia swój zawód, ale kiedy mnie zobaczył, Boże, jakże głośno wykrzyknął: „O la, la!” - i nim zdążyłem zrobić coś ze sobą, ot, choćby wpaść p&d stolik, już był przy mnie i od razu mnie łaps przez pół - jak zwierz swoją paszczą. A ponieważ zacząłem się niby złapany lis szarpać i wić, a nawet gryźć go po rękach, jedną ręką ujął mnie z tyłu za kołnierz - a sił nie żałował, bom się omal nie udusił - i ryps mnie przez twarz! Uderzenie było tak siarczyste, żem go nawet nie poczuł; straciłem przytomność.
Jak długo pozostawałem w takim stanie, nie wiem. Pamiętam za to dobrze, że kiedym otwarł oczy, zobaczyłem dookoła siebie tłum ludzi, jakiś człowiek lał na mnie wodę z wiadra, a sekwestrant wiązał mi nogi.
- Teraz mi już nie uciekniesz - sapał głośno jak miech - pieca już nie zburzysz, przez okno nie wyfruniesz...
Cały byłem zlany wodą, nie wiadomo gdzie przepadło moje zawiniątko, a policzek tak mnie piekł z bólu, jak by leżał na nim kawał rozpalonej blachy.
Ktoś się odezwał:
Tak chłopaka katować... Przecie go aż do krwi! Widzicie, ludzie?
Żałujesz go? - na to sekwestrant.
A żałuję, panie, bo jak to można... Jak by tak jego ojcowie...
Tacy ojcowie jak i on - odrzekł wstając - a on jak jego ojcowie, bo czy jabłonka urodzi kiedy śliwkę? No, jazda z nim teraz - rozkazał dwom najbliżej stojącym chłopom - zanieście go na wóz i - na posterunek! Tam już czekają na niego - dodał po chwili.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTE
Pewien pan w podeszłym wieku. Nagroda dla sekwestranta, a co dla mnie? Brzuch pana w podeszłym wieku zawiera: znajomość z moją głową, co mi daje dużo radości i wybawia mnie z opresji
Rzeczywiście, czekali. Bo jakiś grubas w dość podeszłym wieku, ubrany w granatowy mundur o pozłocistych guzikach, ledwo się dowiedział od sekwestranta, com za jeden, aż klasnął w dłonie z radości.
O, to się udało! Dawaj go pan tutaj, tutaj! - i otworzył szeroko drzwi do swojego pokoju. - Co za niebywale szczęście, że popadł panu w ręce, co za szczęście, no, no, no! - cmokał i cały promieniał, jak by go kto z tego szczęścia na sześć koni wsadził.
O tak, panie komisarzu - odrzekł sekwestrant. - A myśli pan komisarz, żem specjalnie za nim łaził?
No, to już koniec ze mną! - pomyślałem sobie. - I ani policzka już nie czułem, ani mokrego ubrania, a potem, kiedy oczy komisarza zaczęły się stawać oczami psa, któremu się zabiera miskę z żarciem, nic już nie czułem, jak bym się zamienił w kawał drewna.
Dziękuję panu, bardzo dziękuję - mówił dalej komisarz - oddał mi pan doprawdy dużą przysługę, chwytając go, bo czy pan wie? Cały powiat postawiłem na nogi, żeby go szukali!
Nie dziwię się temu, bo taki karabiniarz czort wie, co by jutro, pojutrze mógł zrobić.
No, już nic nie zrobi. Ale, ale czy on nie ma ojców, jak pan myśli?
- Chyba nie, a jeżeli są, to na pewno płakać po nim nie będą.
Od nóg buchnął na mnie żar i momentalnie wygasł.
Co oni, zabić mnie chcą?
- Płakać? - powiedział komisarz ze śmiechem. - Też by nie mieli co robić. Zresztą czy tacy czują co? Przecież to jak robactwo...
Coraz więcej go, panie komisarzu, nie uważa pan?
Więcej, nie więcej, ale trzeba trzymać w karbach, bo jak by tak popuścić, to pokazaliby...
O, jeszcze jak, bo jeśli już taki porywa się na co, to stary...
-' Spokojna głowa, panie sekwestratorze - przerwał mu komisarz - bo mamy sposób na to, żeby nie tylko takiemu umeblować, jak się należy, w głowie, ale i staremu, nie wie pan o tym? - i wyciągnął rękę do sekwestratora. - Proszę, niech pan jutro wpadnie, będzie kasjerka, to wypłaci panu tę przyobiecaną nagrodę, no. i zobaczy pan swoje znalezisko. Ciekawym, czy je pan pozna.
Tak bardzo je pan zmieni? - zaśmiał się sekwestrator.
Ja? Ależ! Sam się zmieni, ja mu tylko udzielę pewnej malej lekcji...
Lekcji? - pomyślałem. - Co za lekcji? Uczyć mnie będzie chciał? To dlaczego przedtem mówili, że płakać po mnie nikt nie będzie? Nie inaczej, tylko ta lekcja - to będzie bicie, z którego albo wcale nie wyjdę, albo kaleką. Ot, tom się dowojował, tom sobie skroił portki raz na zawsze, na całe życie!
Miałem rację, bo ledwo się zamknęły drzwi za sekwestratorem, komisarz odpasał sobie od spodni gruby, z surowego rzemienia pas.
- Toś ty, szczeniaku? - powiedział takim głosem,
jak by mi groził. - Toś ty? A ja zawsze przez ciebie mam mieć kłopoty? Kładź się! - ryknął.
Stanął mi przed oczami obraz pociętego tyłka Rożnika i zamiast się położyć, rzuciłem spojrzeniem to tu, to tam - jak się ratować? Gdzie uciekać? A komisarz już sunie w moje stronę, powoli, ciężko - widocznie przez ten tłuszcz, jakiego najwięcej dźwigał na swoim brzuchu; w odruchu samoobrony skuliłem się, ale kiedym zobaczył, że ręka z pasem podrywa się do góry, strach przed biciem dodał mi sił, dodał mi jakiejś straceńczej odwagi - i - masz, draniu! - z całej mocy harat go w sam środek wypiętego do przodu kałduna. Bo jak już mam nie wyjść z tego pokoju, to niech przynajmniej i tutaj pozostawię po sobie jakieś wspomnienie.
Posłyszałem jęk i - o cudzie - zaraz po nim komisarz zwalił się na podłogę zupełnie jak nieżywy. Widocznie za `mocno go trzasnąłem i omdlał, ale czyż dla mnie nie było to wybawieniem? Wprost więc jak na skrzydłach - do drzwi, naciskam klamkę i już jestem w drugim pokoju, zupełnie pustym. Proste ławki pod ścianami, kilka krzeseł, pośrodku duży stół, a na nim - co to? Mój węzełek? Naprawdę mój węzełek? Że go sekwestrator nie przyniósł, tego byłem najpewniejszy, czyżby więc który z chłopów? Kto by to jednak nie był, uczynił najpiękniej, jak tylko mógł uczynić: uratował mnie przed głodem przez najbliższe dwa dni co najmniej. A więc pod pachę go - i hajda w drogę, ale niespodzianie otwierają się drzwi, wychodzące na ulicę, i staje w nich policjant. Na szczęście nie był to Piwko z pianką ani też jego towarzysz. A że nie widział, jak mnie tutaj przy transportowano, spojrzał na mnie koso i jak nie huknie:
A ty tu co?...
Nic, nic, proszę pana... ja po prośbie...
- To ja ci tu zaraz dam „po prośbie”! Won stąd, psiakrew, won! - i z całej siły szarpnął drzwi do siebie, że aż odbiły się od ściany.
Gdybym naprawdę przyszedł tutaj żebrać, głodny, na pewno bym się rozpłakał, ale kiedy moim zbawieniem była ucieczka stąd, i to jaka ucieczka! - szurnąłem do przodu, a potem prosto na ulicę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTA PIERWSZY
Wóz szczęścia i moja jazda w nieznane, która się nagle kończy, bo nade mną niebo, a przede mną wielka niewiadoma
Do rynku, na którym kotłował się jeszcze tłok jarmarczny, miałem zaledwie sto metrów, szybkom je więc przebył, niemal lotem ptaka, i od razu zanurzam się w największą ciżbę ludzką, potem pakuję się między wozy, bo jeżeli na jednym z nich nie znajdę jakiego schronu, to nigdzie więcej.
Wozów jak wozów - cała masa! Jedne biedne, inne bogate, ale prawie wszystkie puste, nie licząc siedzeń, przeważnie ze słomy. Oczywiście mowy nie było, żebym się wsunął pod takie siedzenie, tu trzeba było jakichś skrzyń, pak, beczek, między którymi miałbym idealną kryjówkę, lecz tego ani na lekarstwo.
Ale na którymś tam z kolei widzę naraz całą górę długiej, szuwarowatej trawy. A czy pod nią nie mogę się schować? Przecież konie, jakieś dwa wychudzone siwki, stoją nad nią, jak by się do niej modliły, gospodarz, kiedy przyjdzie, też nie będzie w niej gmerał, bo w jakim celu miałby to robić? A więc? Jeden skok do wozu, potem na koło - i już wsuwam się pod trawę niczym kret. No, gdzie jak gdzie, ale tutaj `na pewno nikt mnie nie znajdzie - ani policjant, ani sekwestrator, bo komu by przyszło do głowy, że ja akurat na tym wozie mogę być ukryty?
Chociaż cały jestem skulony, zwinięty w kłębek jak jeż, żeby mi przypadkiem nie wystawały nogi spod trawy, czuję się, jak bym się raptem znalazł w siód
mym niebie, no, bo jeszcze by nie? Przecież nie tylko skórę uratowałem przed biciem, ale kto wie, może i życie? Bo czy nie mówiono, że płakać po mnie nikt nie będzie? Nie inaczej, tylko zabić mnie chciał ten grubas, to teraz ma! Na pewno leży jeszcze na podłodze albo się trzyma za to wstrętne swoje brzuszysko i jęczy wniebogłosy. Niech jęczy, niech leży! Gdybym był i sekwestratorowi tak zrobił, byłaby teraz para, ale przecież może mi jeszcze kiedy wpadnie w ręce, a wtedy - tak samo go! Albo jeszcze gorzej, cackać się z nim nie będę, jak wtedy w lesie. I z komisarzem, i z policjantami, bo co dla nich taki jak ja? Robak albo jeszcze mniej... Dam ja im więc tego robaka, jak tylko dorosnę, tak dam, że do śmierci mnie chyba nie zapomną - postanawiam naraz i prawie momentalnie zamieniam się cały w słuch, bo do mojego wozu zbliżają się czyjeś kroki. Na szczęście nie są to kroki ani sekwestratora, ani policjantów, ale tylko dwóch kobiet, z których jedna żali się, że ją oszukano i zamiast 5 metrów surówki, odmierzono jej 4,90.
A nie mogliście kazać, żeby wam jeszcze raz przemierzyła? - powiada druga.
Kazałam, juści, że kazałam, ale co z tego? Jak mierzyła, to tak, owak robiła rękami, jak by łapała powietrze. Wiadomo, ręce ma lekkie, nie wyrobione, nie to, co nasze, a oszukaństwo to ich chleb. Z tego, juchy, żyją. Przecie chłopa każdy patrzy - to skubnąć, to zarwać, jak by mu się wszystko samo rodziło. Ech! - wzdycha markotnie.
A tak, tak jest, moja kumo, a nie inaczej, taki czas... Bo i ten tani Jakub! Cudnościami mami, a jak daje, to nie wiadomo co, same lichoty, że i tych paru groszy szkoda.
Komu, jak komu, ale jemu nie zazdrośćcie...
Ale już są daleko ode mnie i jeszcze chwila, dwie
i nic nie słyszę. Krótko jednak trwa to milczenie, bo oto z przeciwnej strony zbliżają się czyjeś kroki, z pewnością chłopskie, bo chodnik aż dudni pod nimi. Nagle kurczę się odruchowo, bo dolatuje mnie:
O chłopaka pytają?
Aha - pada odpowiedź.
A cóż to znowu? Chłopak, taki mały smród, zawinił im w czym? Ukradł co, czy jak?
Nie wiem, jedni gadają, że ukradł, inni, że kogoś tam spalił, a jakaś kobieta mówiła, - że strzelał z karabinu do samego policjanta...
O! - wykrzyknął chłop i więcej ani słowa. Zresztą choćby i powiedział coś więcej, tobym nic nie dosłyszał, bo echo ich kroków jest już tak ciche, jak by szli po piaszczystej drodze, a nie po kamieniach. Ale niebawem znów czyjeś kroki. Tym razem pojedyncze, a zmierzają prosto do mojego wozu, jak by dla tego kogoś tylko on istniał. Czy nie gospodarz? Ależ tak, bo staje przy koniach, poprawia na nich uprząż, coś pod nosem mruczy i nagle, na cały głos, ze śmiechem:
Matka, tak żałowałaś trawy, a widzisz? Ani jej tknęły.
To dobrze - odpowiada kobieta - krowy zacedzić, co będą ją miały, bo nie takie wzgarne jak te twoje koniki. Ale co się ty tam tak guzdrzesz? Kończ co duchu to zaprzęganie i jedziemy. Wystarczy mi i miasta, i sprawunków.
- Na długo? - zaśmiał się w głos. - Na tydzień? Kobieta burknęła coś pod nosem, ale któreś z nich
już się gramoliło na wóz, nim usadowiło się na siedzeniu, chwilę gmerało w trawie, może czego szukało? - i znów słyszę męski głos:
Chciałaś brać ze sobą chłopaka, a jak bym ci był nie odradził, gdzie by był teraz? Na badaniu?
Mojego by nie wzięli - odpowiedziała kobieta.
-Twojego by nie wzięli! A masz na to dowód, że twój? Tamci, co ich pobrali, też chyba byli tacy jak twój, a poszli?
- Jak sprawdzą, że to nie ten, co go szukają, żadnego trzymać nie będą.
- Ale zanim to zrobią, ile czasu upłynie? No, wio! - trzepnął batem po uprzęży końskiej i nareszcie zaturkotały koła po kamieniach rynku, a ja dopiero teraz mogłem się rozprężyć, wyciągnąć jak należy. Ale im bardziej oddalałem się od rynku, a następnie - od miasta, tym większy ogarniał mnie smutek, bo jak wynikało z podsłuchanych rozmów, sytuacja moja była bardzo a bardzo kiepska. Przecież szukają mnie! A jak by mnie teraz capnęli w swoje rączki, to żegnaj zdrowie na całe lata, a życia nie mogliby mnie pozbawić?
I gdzie teraz iść, żeby do tego nie doszło? Na służbę? A czy wziąłby kto do siebie na służbę chłopaka, za którym chodzi policja? Zresztą co by mi to dało, choćby mnie i kto wziął do tej służby? Za to więzienie - na pewno dużo, bo czy to nie jedyne miejsce, gdzie nikt by mnie nie odkrył? Przecież tam, jak słyszałem, poza więźniami nikomu więcej nie wolno być, nawet komendantowi policji czy komisarzowi! No, mnie, ma się rozumieć, od razu by wzięli do niego, niechbym im tylko opowiedział, com nawyprawiał, i masz, policjo, szukaj sobie wiatru w polu.
A jak by mi tam było, toby było, ale na pewno by mnie nie zakatrupili, może nawet ani ręki nikt by na mnie nie podniósł, a ponieważ jestem młody i chętny do nauki, to kto wie, może by mnie i uczono czego? Książek tam chyba nie brak, a może i nauczyciel jaki jest? A ubranie i jedzenie na pewno by mi dali, bo o głodzie by mnie tam nie trzymano i proszę, źle by mi było? W końcu by się jeszcze tak złożyło, że bym wyszedł stamtąd jakim uczonym albo fachowcem.
I spełniłyby się marzenia ojca, bo kiedy bym wreszcie wrócił do domu, to już nie byłbym taki jak on, czy ktoś inny od nas, ale miastowiec, ubrany elegancko, w kamaszkach i w kapeluszu, a na powitanie podawałbym rękę jak prawdziwi panowie ze dworu...
Tymczasem wóz tak wartko toczył się gdzieś przed siebie, że tylko grzechotał pode mną. Wreszcie konie sfolgowały. Znajdowaliśmy się widocznie na drodze polnej, bo i koła szły równo, bez żadnych wstrząsów. Jeżeli miałem wracać do miasta, do więzienia, dalej jechać nie mogłem, szybko się więc wysunąłem spod trawy, potem, jak piskorz, przez kielnię - i skok! Ale żem się źle odbił od wozu, placnąłem na sam środek drogi, aż mi w krzyżach coś łupnęło. A furman, jak głuchy, ani się obejrzał do tyłu. To ci człowiek!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Las, ale bez chojara. Poręba, dogorywające ognisko i nieznajomy. Dziwna rozmowa, która się staje początkiem całej książki. Ale niewiadoma wciąż przede mną, bom taki mały, głupiutki chłopaczek...
Był już przed wieczerz. Słońce, przechylone mocno na zachodnią stronę, rzucało długie cienie. Jeszcze godzina, najwyżej dwie - i zapadnie wieczór, a ja nie tylko nie wiedziałem, gdzie spędzę zbliżającą się noc, ale nie wiedziałem, co w ogóle robić.
Chociaż czułem głód, nie rozwiązywałem węzełka. Usiadłszy gdzieś na przykopie, pod krzakiem dzikiej róży, popadłem w stan, w którym najchętniej bym umarł, bo na co mi było dalej żyć? Żeby wpaść w ręce moich prześladowców? Zresztą choćbym i nie wpadł w ich ręce, choćby mi się udało uniknąć kary, co mnie wesołego czekało? Dlatego czy można się jeszcze wahać z tym więzieniem?
Nagle, sam nie wiem dlaczego, porwał mnie płacz i długo, długo płakałem, potem wytarłem sobie oczy rękawem kapoty, wstałem i cóż, ruszyłem w stronę miasta, do tego więzienia. Niech się dzieje co chce! Ale po kilkudziesięciu krokach przyszło mi naraz do głowy - czy warto iść teraz do miasta? Przecież jak zajdę do niego, będzie już noc, w najlepszym razie późny wieczór, a czy przyjmą mnie do więzienia o tak późnej porze? Naczelnik na pewno będzie już spał, urzędnicy chyba też - i rad nierad, siedź, czekaj do rana, ale gdzie? W którym miejscu, żeby mnie nie złapała policja? Przecież w mieście to nie na wsi, tam ani stodół, ani siana, dlatego czy nie będzie najlepiej, jak prześpię się gdzieś na polu, w pierwszej lepszej bruździe? Albo po prostu pójdę do lasu i tam sobie wyszukam jakiego chojara. A ten las, osnuty sinawą mgłą. przed wieczoru, proszę, tylko ręką do niego sięgnąć, najwyżej za pół godziny powinienem już w nim być.
Tak, to będzie najlepsze - zdecydowałem i od razu puściłem się w tym kierunku nie bardzo się trzymając ścieżek, żeby sobie skrócić drogę. Mimo to dopiero po trzeciej pół godzinie, kiedy już brał na dobre wieczór, dowlokłem się do tego lasu - zmachany, zziajany, wprost z duszą na ramieniu. A tak widział mi się on bliski!
Z wyszukaniem chojara też nie było tak łatwo, jak mi się wydawało. Bo najpierw, zaraz z brzegu lasu - gęstwa świerków, jeszcze zupełnie młodych, potem jakieś drągowate cienkusze, a grubych starych drzew - ani na lekarstwo.
Zawracać na pola nie bardzo mi się chciało, bo co spanie w lesie, to nie pod gołym niebem w bruździe jak zając - i choć zmierzch na dobre już zapadł, wszyłem się między tę drobnicę. Bo co było innego robić? Oczywiście dość szybko straciłem kierunek, nie wiedziałem, ani z której strony przyszedłem, ani w którą przedzieram się. A dookół, ki licho, wciąż jedno i to samo - rzadzizna! Kiedy więc wyrosła nagle przede mną ściana świerkowego gąszczu, wprost z radością dałem w niego nura. Nareszcie jakaś odmiana!
Ale i tu jak na złość nic z tego chojara. Duktem, niby tunelem, sznuruję więc dalej i dalej i po długim, długim czasie otwiera się przede mną wolna przestrzeń, uderza mi w twarz świeże powietrze, ale przesycone tak bardzo wonią żywicy i trocin, jak bym się znalazł na podwórzu tartacznym.
Stoję na skraju świerkowiny i wskroś mroku ślepię to tu, to tam - żadnej budowli nigdzie ani znaku. Za to jakaż chmara jako tako widocznych łbów po ściętych drzewach, a między nimi jeden sąg obok drugiego. To było jasne - miałem przed sobą porębę, mogłem więc sobie teraz powiedzieć, żem nareszcie u celu, bo gdzie poręba, tam i chojaki, zresztą korony ich, rozgałęzione szeroko, wyraźnie było widać na tle nieba. Przed wdarciem się na jeden z nich trzeba było sobie trochę wypocząć, przede wszystkim jednak coś zjeść, zmierzam więc do najbliższego, dość sporawego łba pniaka, żeby na nim usiąść i nagle - stop! Staję jak wrośnięty w ziemię, bo oto dostrzegam przed sobą dogorywające ognisko, a w odległości dwóch kroków od niego siedzi oparty o bok budy z gałęzi choiny jakiś człowiek. Z pewnością drzemał, bo wcale się nie poruszał.
Tom wpadł! - pomyślałem odruchowo, mimo to ruszyłem do niego, już choćby przez samą ciekawość, kto to taki. Po chwili zobaczyłem dawno nie goloną twarz, a spod mocno postrzępionego kaszkietu kilka pasemek szarych, spopielały eh włosów. Nieznajomy miał na sobie grubą, bajową kapotę, na nogach krypce. Obok leżała siekiera, jakieś zawiniątko i manierka wojskowa. Uciekać? Ale dlaczego? Przecież człowiek ten na pewno mnie nie znał, może nawet o mnie nie słyszał, zamiast więc uciekać, zrobię najlepiej, jak tutaj zostanę, bo buda nawet niczego sobie, jak by mi tak poszło dobrze, to kto wie, może bym w niej i przenocował? A byłoby mi tu na pewno o wiele lepiej spać, aniżeli na najlepszym nawet drzewie.
- Już wiem, co zrobię - mówię sobie. - Zajmę się ogniskiem, żeby nie wygasło, to powinno mu się spodobać...
Chwytam garść drobnych gałęzi i rzucam na ogień.
Buchnął kłąb dymu, a niebawem przez igliwie wystrzela płomień, który już bez przerwy prawie buzuje, bom nie żałował paliwa. A nieznajomy ani się poruszy, dopiero kiedy mu przygrzało na dobre, podrywa głową do góry, a zobaczywszy mnie, od razu pyta, zaskoczony nie byle jak moim widokiem:
A ty skąd?...
Już wygasło - bąkam w odpowiedzi i wskazuję ręką na ognisko, ale nieznajomy nie daje się zmylić i znów swoje, a ostrzej niż wpierw.
Nie gadaj mi, że wygasło, czy nie wygasło, a mów jasno, skąd się tu wziąłeś? Pobłądziłeś, czyś z domu uciekł, he?
Nie uciekłem, ale... ale ja do służby, nie mam ojców... - nakręcam starą katarynkę, bo to było najlepsze, przecież już wypróbowane.
- Do służby? - powtórzył. - A ojcowie nie żyją? Mizerny jesteś, nie ma co, prawie skóra i kości, widać, mówisz prawdę, przy ojcach tak byś nie wyglądał...
- Az nauką jak? - pada nagle. - Nie chodzisz do szkoły? Przerwałeś?
- Tak - odpowiadam cicho, prawie szeptem. Nieznajomy chwilę mi się jeszcze przyglądał, jak by mnie taksował - wzrokiem, potem naraz sięgnął do zawiniątka i wyjął z niego kawałek chleba.
Masz - powiedział, podając mi go - boś chyba głodny, co?
Tak, głodnym, ale czekajcie - powiedziałem żywo - ja tu mam... byłem w mieście i udało mi się...
Ukraść? - poderwał się. - To więcej żebyś mi tego nie robił, rozumiesz? Bo raz ukradniesz, a sto razy.za to zapłacisz. Ale kiedy już masz, to dawaj, pokaż, co tam jest. Cóż to, kiszka? - zdziwił się. - Ser? A nawet chałka?
Odruchowo wyciągnął rękę, zaraz ją jednak cofnął.
Nie, to dla ciebie - powiedział. - Taki mały pędrak musi dobrze jeść, żeby przybierał na siłach. Zresztą ja mam co...
To wasze jutro będziemy jeść, a teraz to, moje. Dobrze?
Ano - odrzekł - jak już tak chcesz, to dawaj, ale samą kiszkę. Ser odłóż na jutro, a chałka będzie dla ciebie. To nie jedzenie dla mnie, prawie jak ślina.
Zrobiłem, jak powiedział, a potem tak wyszło, że cały ser i chałka powędrowały z powrotem do zawiniątka, bo wystarczyła nam kiszka z chlebem. A smakowała mi! Smakowała nie mniej i mojemu kompanowi, bo połknął ją nie wiadomo kiedy, nawet skóry z niej nie ściągał. Potem, kiedy wytarł sobie usta rękawem kapoty, powiedział:
- Toś, synu, sam, sierota, jak mówią. I nie miałeś na kogo popaść, tylko akurat na mnie, to ci los garbaty! Tak, tak, garbaty los, bo ty nie masz nic, a ja dwa białe, a trzecie jak śnieg. A takie dwie biedy razem... Jak myślisz, dobre to?
Nie wiem, ale chciałbym tu, przy was. Stróżem tu jesteście czy jak?
Widzę, synku, żeś przemyślny, umiesz trafiać, jak trzeba. Tak, stróżem tu jestem. No, gajowy też tu zachodzi, ale rzadko, a ja tu niby z urzędu i noc w noc wartuję, żeby kto nie wywiózł jakiego kawałka czy gałęzi. Bo jak by ci powiedzieć, ten las zakupił jeden taki Żyd, Rozenblum się nazywa, i tnie go teraz, rąbie za krajem. Czas na to, nie czas, ale co robić, jak tak chce? Widać ma w tym interes...
To ja będę razem z wami!
Ze mną! - powtórzył i zamilkł, jak by się zastanawiał, co ma mi powiedzieć.
,- A nie okradniesz mnie? - pyta niespodzianie. - Bo taki przemyśleniec, to wiesz, jak jest. Możeś ty licho wie skąd... - i szybko dodaje: - U mnie tu bogactw tyle, co kot napłakał, ale i tej manierki byłoby mi szkoda - i popchnął ją butem przed siebie.
Ani palcem niczego wam nie tknę! - zawołałem. - Na Boga się mogę sprawić, na wszystkich świętych!
Dzisiaj się sprawisz - odparł - jutro swoje zrobisz. No, dobra, zostań, ale jak bym tylko co zobaczył... won od razu. I nie myśl sobie, że darmo będziesz chleb jadł u mnie, o nie, kochasiu. Tak dobrze to nie będzie. Może przy gałęziach, może przy czym innym, a coś tam na pewno wykombinuję dla ciebie. A na zimę... Ale do zimy jeszcze daleko.
Tak, daleko - przytwierdziłem chyba dlatego, żeby coś powiedzieć. - Do tego czasu różnie może być - i jak by mnie sam diabeł podkusił, spytałem nagle: - A policjanty tu nie zachodzą?
- O, bratku! - zawołał. - Policjantów się boisz? Cóż to, szukają cię już? - i złapał mnie za rękę, zajrzał w oczy.
A jak wam wszystko opowiem, nie wygonicie mnie od siebie?
Gadaj! - rozkazał krótko.
Jakże mi ciężko było zacząć! Co otworzyłem usta, zaraz je zamykałem z powrotem, bo kto to widział, żebym mu opowiadał wszystko! Co
za licho mnie spowodowało z tymi policjantami! Ale jeżeli ten człowiek ulitował się nade mną i chce mnie przygarnąć do siebie, to czy nie
powinien znać całego mojego życia? Już choćby dlatego, żeby mnie potem obronił przed kim, jak zajdzie potrzeba? Bo o to, żeby mnie wygonił od siebie, to się chyba nie potrzebuję bać. Zresztą wygoni - trudno, ale policji na pewno mnie nie wyda, do księdza nie zaprowadzi, tego mogłem być pewny, dlatego co szkodzi popróbować?
Tyłeś nabroił, że nie wiesz, z którego końca zacząć? - spytał.
E, wiem - odparłem - ale jakoś tak nie idzie...
To zaraz, pomogę ci, żeby lepiej poszło. Wal za mną: wisus był ze mnie... Dobre? - zaśmiał się.
Dobre, bo tak jest, wisus był ze mnie... - odrzekłem z wolna i słowo po słowie poprowadziłem dalej swoją opowieść o moim życiu, którą kiedyś, kiedyś, jeszcze raz miałem przeżywać «na nowo.
Ognisko wygasło zupełnie, dookół stała coraz głębsza noc, rozjaśniona jako tako odblaskiem księżyca, a ja wciąż opowiadałem. Jasne, że piąte przez dziesiąte, co z grubsza. Wreszcie dobiłem do końca, a stróż zawołał:
- No i powiedz teraz, nie miałem racji? Huncwot z ciebie, dubelt huncwot! Bo kto widział zaczynać 1 z księdzem, z dworem, z sekwestratorem, policją nawet? Ech, chłopaku, chłopaku, niedobrze... A żeś tego i tamtego na dudka wystrychnął, to jeszcze gorzej dla
ciebie, bo myślisz, darują ci to? Już cię ścigają, szu-
Pomożecie mi? - spytałem i cały wprost zamarłem w oczekiwaniu na jego odpowiedź.
A co, może mam cię wygonić od siebie, żebyś gdzie skapł? Bo gdzie byś ty teraz poszedł? Kto by ci dał jakieś zachylenie? A zechciałbyś wrócić do domu, to jeszcze gorzej, bo w takieś błoto wlazł, pędraku, że niech to!... Ja też miałem chłopaka - powiedział po chwili, prawie szeptem - ale był inny, spokojny, skromny... Ale to może przez chorobę, co go w końcu wzięła, a zaraz za nim, chyba z żałości, poszła jego matka...
Nie rozumiejąc, że w tej chwili przeżywał bardzo smutne, bolesne wspomnienie, bąknąłem, jak bym się chciał usprawiedliwić:
Nie wiedziałem, że tak będzie... Tak źle...
Dużo się robi złego, jak się nie wie, co się robi. I dla siebie, i dla obcych - odrzekł spokojnie.
Ale wy mi darujecie?
Ja ci nie mam co ani darować, ani nie darować. Ale na przyszłość masz być inny, i będziesz inny, bo jak powiedziałem, znalazła się dla mnie robota, to znajdzie się i dla ciebie, a oprócz tego postaram ci się o jakieś książki, kiedy już tak bardzo palisz się do nich. Poproszę o nie tego Rozenblunia. Bogaty, bo bogaty, ale wydaje się porządny, uczynny, to może ci da jakieś stare książki, co już jego dzieciom niepotrzebne. Zresztą to i dla mnie będzie dobre, jak mi co czasami poczytasz, bo lubię różne takie...
Tak skończył się pierwszy rozdział mego życia, rozdział bezfrasobliwego bisurmanienia się, a zaczął się drugi, w którym prawie zupełnie miałem nie znać uśmiechu, radości. Pragnąłem iść do szkoły, uczyć się, od chwili opuszczenia domu już byłem, jak się okaza
ło, w szkole, choć wcale sobie nie zdawałem z tego sprawy. Ale jeżeli tamta szkoła byłaby zrobiła ze mnie „pana”, ta miała uczynić ze mnie jednego z tych, którzy marzenie ojca o tym „nowym porządku” mieli wprowadzić w czyn.
Ale żeby się tak stało, trzeba było tego wszystkiego, com zrobił, przede wszystkim jednak tej wojny z księdzem, policją i dworem. Po wielu, wielu latach miałem ją wygrać, ale wtedy, tej nocy, kiedym już leżał na pryczy zbitej z prostych, sosnowych palików, jakże się jej bałem!
Zapatrzony w mrok, ścielący się ponad porębą, wprost drżałem na myśl o tym, co będzie ze mną, co mnie czeka jutro, pojutrze? A jeżeli się policja o mnie dowie, co wtedy? A jakież byłoby nieszczęście, gdyby mi przyszło i stąd jeszcze uciekać! Ale może nie dojdzie do tego? Może się uratuję?
I do małego mojego serca, szarpanego niepokojem i wątpliwościami, wstąpiła maleńka otucha, a zaraz potem posłyszałem nadchodzącego stróża. Wracał z obchodu poręby, bo coś mu się zwidziało, że ktoś tam po niej łazi.
Chwilę postał przed ogniskiem, rzucił kilka gałązek na ogień i ruszył w głąb budy, w stronę pryczy. Usiadł na niej i długo się nie ruszał ani nic nie mówił. Nagłe pochylił się nade mną i poczułem jego rękę na mojej głowie. Wyszeptał:
- Twarde go czeka życie, gorzkie! Przezwali go ancykrystem, a to taka bidulka, taka mizerota. W świat wyruszył, żeby co, zdobyć go? To ci!... - chwila milczenia, potem znów: - Naprawdę trzeba mu się postarać o jakie książki, niech ma. Bisurman, bo bisurman, ale jak to ładnie postąpił z tą kobietą? Widać - serce złote, to może i mnie tak... I mnie się odpłaci kiedy, na moje stare lata, jak mu co dobrego okażę? Zresztą odpłaci, nie odpłaci, a `trzeba się nim zaopiekować, żeby się toto nie zmarnowało, nie skapło. Przeciem człowiek, nie zwierz.
Chwilę jeszcze posiedział na mojej pryczy, coś tam sobie rozważając a medytując, potem wstał, pokręcił się trochę po budzie i wyszedł.
Długo patrzyłem za nim. Tak, to było już pewne; los mój nareszcie się odmienił, na dobre się odmienił za sprawą tego oto człowieka, obcego człowieka. I raptem poczułem do niego wielką miłość, stał mi się drogi, bliski, zupełnie jak ojciec.
Kiedy mi znikł z oczu, stanął mi niespodzianie w myślach mój prawdziwy ojciec i tak bardzo zatęskniłem za nim, że nie wiem, co bym dał, żeby go zobaczyć. Potem matka, nawet babka... Kochałem ich, w tej chwili może nawet mocniej niż kiedykolwiek, cóż jednak z tego, skoro byłem tak daleko od nich i nie wiedziałem, kiedy ich znów zobaczę. A może już nigdy?
Niebawem przypomniała mi się i Kaśka. Żal mi jej było, ale czy ja, czy naprawdę ja byłem winien jej niedoli? Choćbym więc i wrócił teraz do wsi i całą winę wziął na siebie, czy to by jej co pomogło? Mnie by na pewno pobili, może nawet do krwi, alboby i coś gorszego mogli zrobić, a ja - swoją drogą! Bo to nie tak łatwo z przesądami i zabobonną wiarą takiego Łaziebnika. A ilu ich we wsi? Co innego, gdybym był duży. Ale też! Przecie Rożnik jest duży, wygarnia ludziom prawdę - i co? Tu się powinno inaczej, zupełnie inaczej... Ale jak inaczej - ani pojęcia nie miałem, bo skąd? Ja, taki mały, głupiutki chłopaczek?
A nad porębą wciąż stała noc.
„KB”