Morton Józef
WIELKIE KOCHANIE
ROZDZIAŁ I
A więc w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego — bo „amen" powiem dopiero na samym
końcu — zaczynam .tę opowieść, która, żeby uprzedzić, kogo trzeba, będzie opowieścią o
moim kochaniu, o moim wielkim kochaniu, chociaż na co innego też się znajdzie w niej
miejsce i to ho! ho! niebagatelne nawet.
A nie będzie ona krótka, to też wypada mi zawczasu rzec, ale nie będzie i za długa.
Będzie w sam raz. W sam raz, żeby objąć j przedstawić w niej wszystko, co będzie należało,
z akuratną, a może i okrutną prawdą, bo jak się już na nią porywam i dezeluję, na tę opowieść
o moich najskrytszych rzeczach i sprawach, spod samego serca jakby wyjętych, to po ludzku
mi już trzeba, jakbym przed samym księdzem, a właściwie przed najświętszym Bogiem na
Sądzie Ostatecznym w dolinie Jozefa ta prawił a wyjawił bez nijakiego wstydu i fałszywości,
bez krępacji albo i jakiegoś tam bania się, bo niby kogo lub czego miałbym się bać? Że sobie
ten i ów o mnie albo o mojej Hanusi źle pomyśli? Ani u tyłka mi to nie wisi, bo też! Miałbym
zważać na ludzkie banialuki i czyjeś tam śmierdzące jęzory? Toż musiałbym nie mieć piątej
klepki albo — Boże, broń i ochraniaj! — dzień I noc siedzieć za piecem i bać się wyjrzeć na
świat Boży, boby mnie złe moce zaraz porwały i wciągnęły na samo dno piekielne. Nie, nie,
takim głupkiem to ja nie jestem.
Ale czas już zacząć opowiadać, czas sięgnąć do tego dnia, a właściwe do przedwieczerza
i nocy, kiedy się działy wszystkie te sprawy i rzeczy, bardzo niedobre sprawy, a jeszcze
gorsze rzeczy.
Tylko kiedy to było, żeby nie ochybnąć, a i w tym nawet trzymać się prawdy?
Zaraz, zaraz!
Kopania odbywały się jeszcze nie za nich, nie za tych Niemców, tak, na pewno nie za
nich, bo czego jak czego, ale tego bym nie pamiętał? Toć pamięć mam wyborną i nawet to
wiem, że przez cały ten czas aby chlebem i mlekiem żyłem, trzy razy na
dzień mlekiem i chlebem, bo Hanusia, co mi musiała trochę pomagać już przez sam wzgląd
na ludzi, skorych do śmiechu i kpinek, ani spojrzeć nie chciała na piec, żeby co lepszego
uwarzyć, taka się czuła zmordowana. A że mnie było wszystko jedno, co się je, byle tylko
zjeść, wypakować brzuch i hajda I od nowa do roboty, to ten chleb i mleko królowały w tych
dniach, święciły swoje gody, że hej! Jak już zresztą nieraz było i jak nieraz jeszcze będą
królować w tym moim chłopskim, ustawicznym załataniu, w którym ileż to razy brakuje
czasu nie tylko na gotowanie pełnej warzy, ale nawet na podrapanie się po tyłku. Tak!
Ale jedźmy dalej. A więc: zaraz po kopaniach przyszły siewy. Sialem żyto. To też dobrze
pamiętam i miarkuję, jak również, że na ziemniaczysku siałem to żyto, na całym
ziemniaczysku, którego było bodaj obegnane dwie morgi, bo ziemniaki u mnie to prawie
najważniejsze,
Ale żem wziął ziarna trochę przymało jak na taki obszar pola — ochybiłem się bodaj o
dobre trzy garnce — a z siewem chciałem się już na gwałt uporać, żeby potem mieć
całkowicie wolną rękę do czego innego, w pewnej chwili, niewiele myśląc, przystaję
raptownie, przerywając bronowanie, i to tu skok, to tam skok — i odprzęgnięte od bron
kasztany prowadzę już do wozu. Raz-dwa, - migiem zakładam je do niego i z miejsca: wio!,
zdziwionej moim postępowaniem Hanusi machnąwszy tylko ręką, jakbym w ten sposób
chciał jej powiedzieć, że ta moja jazda to nic takiego specjalnego ani też strasznego, ot,
plichotka, co potrwa pacierz, no, dajmy na to, trzy pacierze z górą, i będę z powrotem.
— Ale ty siej dalej! — zawołałem już z daleka, a specjalnie tak, żebym się nie musiał
tłumaczyć z tego, co robię. — Jak przyjadę, to za bronuję. A żyto do siewu, o, tam leży —
pokazałem na małą, maciupcią kupeczkę — do mojego powrotu powinno go starczyć.
Tak powiedziałem? Tak, dokumentnie tak powiedziałem, co do słowa, a raczej tak ją
okłamałem, bo przewybornie było mi wiadomo, że ja do domu jeszcze nie zajadę, jak z tego
siewnego ziarna ani jedna garstka nie zostanie, a Hanusia wtedy, żem ją tak śpeku- lantnie
wystrychnął na dudka, albo, jeszcze gorzej, żem ją wystawił tyłkiem do wiatru, chyba
wszystkie najjaśniste pierony zwali na moją głowę, i żebym trupem padł na równej drodze, i
robaki żeby mnie żywcem, na stojąco stoczyły, ale ja już będę daleko, daleko, to co mi tam!
Kiedy zaś wrócę — mówiłem sobie w duchu — a ma się rozumieć, z żytem na wozie,
wszystko się ułoży, uładzi i uspokoi, bo wszystko będzie się musiało uładzić i uspokoić, w
najgorszym razie zajedzie mnie przez gębę, może nawet dwa albo i trzy razy zajedzie, pal
licho, ale to już będzie naprawdę koniec kłopotów i jak wyjechaliśmy w pole w zgodzie i
małżeńskim poszanowaniu, tak i wrócimy do domu.
A więc musiał to być sam początek października. A w którym roku wojny? Ma się
rozumieć, że w czwartym, bo w drugim padła mi krowa, a licho wie od czego, w trzecim
potłukli mnie kolbami Niemcy omal nie na śmierć, żem kontyngentu nie oddał na czas, a w
czwartym...
Tak, to było w czwartym roku wojny, bo i po tym jeszcze miarkuję, że w tym czasie, bo
dopiero pod sam koniec okupacji zaczynały tym sakramenckim psom rzednąć miny i
rozglądali się już dokoła siebie niepewnie, ponuro, jakby na każdym kroku groziła im śmierć,
a wtedy, ho! ho! jacy to byli z nich jeszcze gie- rojel A nieużyci, a nieprzystępni, że, Boże
broń, zachowaj! Wprost podejść do nich bał się człowiek, bo byle co, a jeden z drugim już
łapał za rewolwer i najeżony, z ogniem w ślepiach: „Was ist los!". A potem z wrzaskiem i
jazgotem, jakby się cała psiarnia rozszczekała: „Raus! Weg!".
Dobrze choć, że jak na taki podły i okrutny czas pogoda wypadła doskonała, bo była jak
roztopione szkło. Słońce stało na czystym niebie od świtu aż do samego zmierzchu, a wiatr
jakby zupełnie zamarł gdzieś tam w swoich pieczarach przepaścistych pod szczytami
wysokachnych gór, skąd bierze się jego ród, tak go wcale nie było czuć w rozżarzonym
powietrzu.
Mimo więc że to już był ten czwarty rok wojny, z robotami toczyło się wszystko po
staremu. Jakby nie padali ludzie, zabijani codziennie to tu, to tam, przez co nikt nie był
pewny ni dnia, ni godziny swojego życia, albo nie tylko pobok nas, w sąsiedniej wsi, nie
mieszkali Niemcy — samo gestapo — ale w ogóle nikt ich nie widział na oczy. Bo cóż!
Robota, to robota! Jutro może ci się przyjdzie wykopyrtnąć do góry nogami, oddając Panu
Bogu duszę, ale dzisiaj — hajda! bierz się, do czegoś stworzony, i haruj, rób na chleb, żebyś,
diable jeden, nie zdechł przedtem z głodu.
To i tego niedobrego dnia jedni, jak trzeba, jechali w pole, inni wracali już z niego, z
czym tam komu wypadało wracać, jeszcze inni kręcili się jak frygi po swoich obejściach,
gdzie roboty nigdy nie brak, zaś ja — raz za razem „wio!" i „wiol" na moje koniska, nawet
batem je przełoję, a z całej siły, na odsiepkę, żeby jak najprędzej dostać się do domu, zabrać
tę resztkę żyta — i w tył zwrot, śmigać z powrotem na pole. Bo siew siewem, ale Hanusia!
Moja Hanusia, którą z wściekłości, żem ją tak orżnął, na pewno już krew zalewa, a może i
ręce to zaciska, to rozwiera, jakby ćwiczyła, żeby mnie potem, jak przyjadę, zaraz z miejsca
chaps! niczym pies za grdykę i po pychu to z jednej, to z drugiej strony, wykrzykując na
dodatek: „Masz, masz, ty pusty, barani łbie, bo jak to, nie wie-
działeś, nie miałeś na to gospodarskiego pomyślunku, ile ci trzeba było wziąć ziarna, żeby
nie przerywać siewu i nie zostawiać mnie samej na polu jak na pośmiewisko? Ech, ty,
gospodarzu zasrany!".
Ale, chwalić najwyższego Boga, już oto skręcałem w moją uliczkę, a więc jeszcze
chwila, jeszcze dwie i będę w domu, gdy wtem, jakby mi się kłoda wpakowała między
szprychy wozu, tak raptownie szarpnąłem lejcami do siebie, żeby w miejscu przyfolgować
konie, bo co za najjaśnisty pieron! Przed moją chałupą stało dwóch Niemców, ubranych na
ciemno, a z boku sołtys, surowy, ważny, że niech go Matka Boska broni Ale jak już wie, że
mi zaraz kajdanki na rączki i poszedł I do dołu albo w świat, to miałby może być inny?
Z nagła, jak zdradliwa fala, uderzyły na mnie zimne poty, nawet dreszcz poczułem
wzdłuż pleców, bo za co by? Dlaczego? Kontyngenty przecież w porządku — myślę szybko,
gorączkowo, jakbym w sobie szukał zbawienia. — Oddałem wszystko co do ziarnka i na czas
nawet, jak trzeba. Żydów u siebie też nie przechowuję i z partyzantami nie trzymam, niech
mnie Bóg najświętszy od nich i przed nimi broni, więc ki diabli nadali ich do mnie? Za czym,
po co, a właściwie po kogo?
Za czym by ich jednak nadali ci diabli i po co lub po kogo, jadę dalej, co prawda,
zupełnie wolno, wolniutko, bo prawie noga za nogą, lecz jadę, a w myślach aby tylko to
jedno, jedyne: za co oni u mnie?
Lecz bij-zabij, nic mi nie przychodziło do głowy, bom względem nich był naprawdę taki
niewinny, takie miałem czyste sumienie, że no. I to mi dodało jakby trochę otuchy, tylko czy
z takimi antykrystami można być czego pewnym albo liczyć na praw- dę?
Ale już oto podjeżdżałem do nich zupełnie blisko, przystanąłem i jakoś samo przez się
rzuciłem oczyma najpierw na ich czapki i znaczki, co mieli do nich poprzypinane, a na mnie
całego jakby ciepłem chluśnięto i — chwałaż najwyższemu Bogu i Stwórcy! — westchnąłem
sobie głośno, z ulgą, jakby mnie nagle zdjęto ze stryczka, bo to — czy dać temu wiarę? —
wcale nie byli gestapowcy, a kolejarze, zwykli niemieccy kolejarze!
A jak kolejarze, to swobodnie mogłem się już niczego nie bać, bo cóż złego mogliby mi
zrobić niemieccy kolejarze? Zwłaszcza że oczy ich, jak zaraz zobaczyłem, tak jakoś patrzyły
mi w twarz, jakby wcale nie były oczami Niemców, a naszych, polskich ludzi, co przyszli do
mnie o coś prosić, a byli trochę niepewni, czy im to załatwię. Mało tego, bo jeszcze chwila,
dwie, a w tych oczach widzę uśmiech, dobry, hidzki uśmiech, a potem to jeden, to drugi
podchodzi do wozu i wyciąga do mnie rękę na przywitanie z tym swoim szwabskim:
— Morgen!
A ja co na to?
— Dzień dobry — odrzekłem fan z wolna, bo jak to, miałem milczeć, żeby sobie zaraz
pomyśleli, że mają do czynienia z nie- okrzesańcem, co ani me, ani be?
Ale że oni tak ze mną, że nawet się przywitali jak swoi ze swoim, już mnie bierze
zdziwienie! aż cały dębieję, bo naprawdę Niemcy to? Niemcy? A jeżeli nie Niemcy, tylko
poprzebierani Polacy? — powiedziało mi się z nagłą podejrzliwością. — Ale Polacy by do
mnie? — zastanowiłem się. — Do tego poprzebierani za kolejarzy, a nie gestapowców czy
nawet żandarmów? Nie, musi, że to Niemcy, prawdziwi Niemcy, tylko takie przywileje,
nawyki, psubraty, mają, żeby z Polakami dobrze, albo naprawdę ludzie z nich uczciwi,
porządni. — Iz wysokości wozu, na którym wciąż siedziałem, znów popatrzyłem po obydwu,
a tym razem przejechałem po nich spojrzeniem, jak to w takich wypadkach się robi: od góry
aż do samego dołu.
Obaj byli chłopy jak chojary, choć jeszcze w młodych latach, w sobie grubawi, o
żylastych, pełnych karkach, ale twarze mieli okrągławe jak chłopczyńskie, o cerze śniadej z
lekka, oczy niebieskie, łaskomne, po ludzku spoglądające.
I dopiero jak ich tak dobrze spenetrowałem, zlustrowałem na fest, przeniosłem spojrzenie
na sołtysa, cholerę rosłą, ale chudą jak dworskie, wybrakowane śzkapisko, co się go już
używa do wożenia wody na potrzeby kuchni. To i gęba, dawniej pełna, spasiona, że wprost
kapało z niej tłuszczem, teraz pomarszczona, powiędła, jak skórka na jabłku, co zostaje do
grudnia na drzewie, i blada, wymoczkowata. Lecz jak dawniej, przed wojną, tak i w tej chwili
jechało od niej gorzałą i zapachem wszystkich chyba kiełbas w gminie. Ba, nawet się, zgaga,
kiwał na tej samej lasce, które) używał jako polowy, dopiero teraz to spostrzegłem, jak i to
również, że ślepia miał ciut-ciut przemglone, zabielone pijacką mgiełką.
Lecz że to sołtys — władza nie w kij dmuchał, pan życia I śmierci nad całą wsią, bo
kontyngenty — to on, i wysyłka ludzi do Niemiec — on, i podwody, i różne, przeróżne
powinności albo i rewizje czy kontrole — zamiast mu ciuknąć jakim warkotliwym słowem,
jak to już nieraz robiłem, bo nie cierpiałem go u siebie w obejściu jak parszywego psa, co to
ni stąd ni zowąd staje człowiekowi na oczach, zagryzłem tylko wargi, a potem, że to wojna i
pieron wie, po co przy lazł do mnie z tymi Szwabami, i twarz mi łagodnieje, a nawet
zdobywam się na przymilny, słodziutki jak miód głosik:
— Cóż tam dobrego macie, sołtysie? A on, prężąc się służbiśeie:
__ Ci dwaj panowie będą u ciebie na kwaterze, a izdebka twoja,
jak dobrze wiem, wolna, to kłopotu nie sprawią ci żadnego.
__ jo! Jo! Kwatira u ty chłopa! — zawołał żywo ten odrobinkę niższy Niemiec i blondas.
— My opa — i roześmiawszy się czegoś pokazał ręką na swego kamrata. — Stancja u ty
chłopa. Gut, polska chłopa? — i tymi niebieskimi oczami dziecka wpatrzył się we mnie
wyczekująco, co ja\ia to.
A jam się tylko zasępił, zachmurzył i zaparł w sobie, bo co im odrzec na takie ich
chcenie? Odmówić czy zgodzić się? Powiedzieć nawet, że dobrze, sołtysie, dawajcie mi tych
Niemców, dawajcie dobrych ludzi, bo moja stancyjka wolna, a dla nich będzie w sam raz?
Cholera! Ale jak odmówię, dobrze wiedziałem, co mnie za to może czekać. Wobec tego
mam się zgodzić? — dalej się łamię w myślach i buntuję. — I Niemców brać na kwaterę?
Więc nie brać ich? Chryste Panie, co ja mam nie brać takich, co pod rewolwerami, które po
to tylko mają, żeby z nich strzelać do ludzi, a więc i do mnie, jak im się z czym nie
spodobam? To powiedzieć, że dobrze, a nawet udać jeszcze, że się cieszę, żeby od razu
nabrali do mnie serca? Ale tak trzask-prask! i otwierać przed nimi drzwi, jeżeli można ich
jeszcze nie przyjąć, bo jest na to sposób? Tylko jaki może być tu sposób? Jaki można znaleźć
z tego wybieg? Powiedzieć, dajmy na to, że ta moja izdebka, owszem, jest wolna, ale nie
tylko strasznie brudna, bo i przez dach do niej cieknie. Za to u sąsiada...
Lecz znów przemówił blondas, a prawdziwie po szwabsku, bo gęba mu nagle
spoważniała, stała się zła jak u samego czorta.
— Polska chłopa, ty nie myśleć, ty mófić! My chcieć kwatira u tfoja chałupa, po to pyć
barco topra kwatira — i wyciągnął rękę przed siebie. Tam stancja, banhof, a tu — i obrócił
się w stronę mojego domu — tfoja chałupa, plisko, tla my prima, gut kwatira.
Poszedłem oczyma za jego ręką w kierunku stacji kolejowej, na mój dom też popatrzyłem, a
choć nie był on osamotniony, bo tu i tam stały inne obejścia gospodarskie, pokiwałem głową,
że słusznie powiedział, że ode mnie najbliżej, im będzie do stacji, a więc miejsce na kwaterę
jak wymarzone. Przy tym toż wojna, wojna jak morowa zaraza i o Niemców tu chodzi, o
samych Niemców! — przetłumaczam samemu sobie, klaruję jak komuś obcemu. Dlatego nie
ma co dłużej dumać albo szukać jakiegoś tam sposobu, żeby się od nich uwolnić, i niech
kwaterują, niech zajmują tę izdebkę. Z Bogiem czy z pieronem, na jednego diabła to
wychodzi. Na dobrą sprawę mógłbym nawet powiedzieć — przychodzi mi jeszcze
do głowy — że ja, ta „polska chłopa", witam Ich z otwartymi tamionami, bo stracić na pewno
nic bym na tym nie stracił, za to wygrać... Ma się wiedzieć, nie z pieniędzy, bo tacy nie
mieliby nic innego do roboty, tylko akurat płacić mi za kwaterę, ale czy to konserwę jaką, czf
kawałek mięsa, garść cukru czy tam co mnego, bo na kolei różności do ćmy, do licha
ciężkiego, a i słowo dobre mogą do mnie przerzec... A zacząć z nimi na sztorc, to nie tylko z
tej konserwy i z dobrego słowa nic, ale jak na wroga, jak na psa będą na mnie patrzeć, a do
Niemiec na roboty czy do obozu bo to nie mogliby mnie jeszcze wysłać? Wystarczyłoby im
jedno słowo pisnąć w Arbeitsamcie, a mnie już wołają — i poszedł, Wicek, do wojska! Od
gospodarki, od Hanusi, od dziecka.
Tylko jeżeli to poprzebierani Polacy, a nie Niemcy? — znów mnie tknęło przeczucie. —
Czy nie powinienem więc, nim dam im odpowiedź, przejść się na stację kolejową i popytać o
nich? Powiedzieć, żeby chwilkę poczekali, bo ja mam na wsi pilną potrzebę, nawet do izby
ich wprowadzić, żeby nie wyszło na to, że zostawiam ich na drodze niby jakich półgłupków
— i wio! kłusem na ten „banhof'. Tylko jeżeli to naprawdę poprzebierani Polacy, to jeszcze
tej nocy daliby mi w czapę i do dołu! jak psa, a jeżeli Niemcy... To guzik by mi z tego
przyszło albo i mniej niż guzik, bo jakim prawem to zrobiłem? Jak to, czy nie przyszli z
sołtysem, żebym miał nie wierzyć? Wierzyć i siedzieć jak, za przeproszeniem, gówno w
trawie, bo jest wojna, a w wojnę najlepiej ten wychodzi, kto w ogóle zapomniał, że ma język
w gębie. Dlatego...
— No tak, sołtysie — przerzekłem wreszcie — dobrze mówicie, bo moja izdebka wolna,
a żeście mi przyprowadzili tych panów, to się z tego cieszę, bo i weselej nam będzie i lepiej...
Obaj Niemcy prawie równocześnie, jak na komendę, uśmiechnęli się do siebie, a na
pewno z zadowolenia, że im tak gładko poszło z tą kwaterą. Czyżby więc — pomyślało mi
się zaraz — spodziewali się oporu z mojej strony? A może i tego sprawdzania, dochodzenia,
kto oni?
I — niech to jasny gwint — pożałowałem mojej zgody, ale stało się, a ja byłem za bardzo
przy swoim honorze, żebym miał się teraz wykręcać i robić ze siebie niedowarzeńca albo
żem ich źle zrozumiał.
Zresztą nie byli sami, a co się rzekło przy sołtysie, to było zakarbowane na wieki wieków.
Tym bardziej że mu się już gę- bisko rozjaśniało, jakby raptem litra zobaczył na stole i mówi:
- - -Tak i sobie myślałem, mój Franku, że mi to powiesz, boś
mądry i nicoporny władzy niemieckiej. Tylko, widzisz — urwała mu się nagle gadka i zaczął
stękać, zupełnie jakby trociny poczuł
między zębami — ta kwatera to jeszcze nie wszystko, bo... no, Franku, nie o samą kwaterę
dla panów chodzi, bo i o to, żebyś i obsługę dał im rzetelną, godziwą — wyrzucił wreszcie ze
siebie i popatrzył na mnie prosto, twarz strojąc raptem w surowość, urzędową godność. —
Żeby mieli u ciebie wszfltko, co i jak potrzeba. Rano woda do mycia, łóżka pościelone,
podłoga zamieciona, a kolacja musowo co dzień gotowana.
Oczy Niemców znów się spotkały ze sobą i znów uśmiechnęli się do siebie, a moją
skruchę nagle wzięli diabli, bo co mi ten psi wymoczek zwala jeszcze na łeb? Żebym obsługę
koło nich... Łóżka ścielić, podłogę zamiatać, wodę do mycia przynosić, kolację gotować...
Prawdziwe urwanie łba! Jezu! — omal nie wykrzyknąłem. — Bo co on, wściekł się czy kpi
sobie ze mnie?
I jakbym go nożem ciął, tak popatrzyłem na niego.
— Obsługę, mówicie? Kolacje żebym, a może jeszcze na reguł o jednej porze?
— A co? — nadął się raptem jak podrażniony indor. — Bo w barłogu i brudzie u ciebie
mają spać, a na kolację chodzić do kogo innego?
Niemcy na to tylko pomrugali do siebie, ale jak przedtem, tak 3 teraz — ani słowa, jakby
to wszystko wcale ich nie tyczyło, zaś ja, o, Boże ty mój niebieski, znów poczułem w sobie
skruchę, bo czy niesłusznie rzekł? U mnie spać, a u kogo innego... A wygląd wobec ludzi jaki
by to miało? A oni, ci Niemcy, może głaskaliby mnie za to po głowie? Ech, też się
wyrwałem.
I odpowiadam szybko:
— Słusznie, sołtysie, bo jak jedno, to i drugie. Nie, nie, już wszystko w porządku. Zgoda,
dobrze, i panowie będą zadowoleni, możecie być o to spokojny.
— Ano, to już nie ma o czym gadać — westchnął sobie głośno, z ulgą, lecz zaraz, jakby
mu się przypomniało coś niezmiernie ważnego i pilnego, od nowa popatrzył mi w oczy. —
To ze mnie gapa! — zawołał. — Przecież to jeszcze nic wszystko, bo tu i o śniadania będzie
chodzić, o śniadania w niedzielę. Ale jak twoja Hanka da sobie radę z kolacjami, to chyba i te
śniadania nie będą dla niej specjalną subiekcją, nie myślisz?
„Cholera — zaklęło mi się w duchu. — Kolacje, śniadania, nocleg... Hanusia, jak się
dowie o tym, chyba mnie ze skóry obłu- pie, żem bez jej zgody, a na taki straszny kłopot,
subiekcie..."
Lecz zamiast słowa sprzeciwu, że cóż on taką straszną biedę zwala mi na łeb, zaśmiałem
się w głos:
— Ech, co tam, sołtysie. Jak trzeba, to trzeba. Nie jestem dzisiejszy, rozumiem to
wybornie. Mówicie: kolacje? Dobrze, będą te kolacje, bogate, niebogate, na co mnie będzie
stać. A mówicie,
że przy niedzieli i święcie — i śniadania? Cóż, to będą i te śniadania... — i znów z
uśmiechem do niego, z serdecznością, jak jeszcze nigdy, ale zaraz potem przymrużyłem
jedno oko i uśmiechnąłem się leciutko, wymownie, dając mu w ten sposób do zrozumienia,
że jak ja go rozumiem i na wszystko się zgadzam, to i on ze mną powinien tak samo, i czy to
przy kontyngencie, jak go będzie wyznaczał, czy przy podwodach... Bo wojna wojną,
kwatera kwaterą, ale dlaczego nie miałem zarwać dla siebie przy takiej okazji choćby
najskromniejszej korzyści? Człowiek jest człowiek, a chłop to podwójny człowiek, bo
podwójne ma potrzeby.
Lecz, drań, nie tylko nie odwzajemnił mi uśmiechu, żeby wejść ze mną w sitwę, bo jak
nim nagle nie frygnie w moim kierunku:
— No, cóż ty tak potakujesz i potakujesz, a jak się rozsiadłeś na tym wozie, tak na nim
siedzisz i siedzisz, i może sobie myślisz, że się na tym skończy? Na tym twoim kiwaniu
głową? W tej chwili schodź na dół i prowadź nas do izby I
Niemcy od razu zerk! na siebie i uśmiechnęli się, a chyba z zadowolenia, że sołtys tak
gwałtuje i oręduje w ich sprawach, za to ja, ech! Bom się tak poczuł, jakby mnie, sukinsyn,
przez gębę rąbnął, nawet skuliłem się i zwiądł cm cały, jak ziemniak w ciemnej piwnicy koło
wiosny, potem bez słowa, z oczyma w dół, zacząłem złazić na ziemię, a po chwili
wchodziliśmy już do sieni domu.
I ja szedłem pierwszy, za mną — Niemcy ze swoimi przepaścistymi kolejarskimi
torbami, bo, a jakże, mieli je przez cały czas, jak szli; wisiały im na ramionach, duże,
zielonkawe, a tak niemiłosiernie rozepchane czymś, że ze wszystkim straciły swój rodny
wygląd, a chyba i jakieś ciężary znajdowały się w nich, bo kiedy je pozdejmowali z ziemi,
niby to zuchy i siłacze, a jeden z drugim dobrze się natężył, nim swoją zarzucił sobie na
ramię. Ale zaraz potem zagwizdał blondas, zagwizdał i ten jego kamrat, że niby to fraszka dla
nich, bawitko takie coś mieć ze sobą, i ruszyli za mną, bez przerwy już mrucząc coś tam po
szwabsku do siebie, a sołtys za nimi, a chyba specjalnie tak się ustawił w tyle, żeby już bez
żadnej krępacji mógł się rozglądać dokoła, po całym moim obejściu, każdą rzecz zlustrować,
skontrolować, bo jak to, on, sołtys, głowa wsi i miałby nie wiedzieć, co się gdzie u kogo
znajduje?
Nie gorszy pies był z niego i przed wojną, kiedy służył za polowego we dworze, tylko że
wtedy za dworskimi rzeczami niuchał, za dziedzicowym drzewem sągowym z lasu, ziarnem,
trawą, nawet za wikliną znad rzeki, a przed każdym dworusem, choćby odrobinkę
ważniejszym od niego, czapką — aż do samej ziemi i „moje uszanowanie dla wielmożnego
pana!". Zaś dziedzicowi.. O, to już była cała ceremonia, bo zobaczywszy go zmierzającego w
jego stronę, momentalnie przystawał, zginając się w kabłąk, że omal swoich
butów nie dotykał, a kiedy dziedzic znajdował się już blisko niego, dopiero wtedy podnosił
się ciut-ciut do góry i wymamrotywał swoją modlitewkę, jak przezywali na wsi jego
powitanie.
— Padam do nóżek jaśnie panu hrabiemu i mojemu ojcu!
Za to dla innych...
Bo jak mu sif poszczęściło złapać kogo na polu dworskim, to lagą go, złodziejskie
nasienie, lagą, a choćby i na śmierć. Ale jak mu tak podpadła baba, czy to starawa, czy
młoda, nawet dziewuszka jeszcze, struchlałą z przerażenia albo i zadowoloną, wniebowziętą,
że się jej gratka znaczy, chwytał za rękę i do brodła z nią prosto jak strzelił. Jeśli zaś tego
brodła nie było w pobliżu, to na miejscu: „Ściągaj majtki, złotko, szybko, migiem, ściągaj
majtki. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Majtki ściągaj i kładź się!"
I co, może mu się która oparła i nie położyła albo i tych majtek sama nie ściągnęła? Bo to
nie wiedziała jedna z drugą, co ją by za to czekało? A tale., miłość!
Ale potem, żeby albo łzy obetrzeć, albo dopełnić szczęścia, co która chciała, to sobie brała,
bo, pies na tę babską wilgoć, niczego już żadnej nie żałował. O co tylko się przygadała —
dawał. Honorowo, hojnie, uczciwie dawał, ponad miarę nawet. Co prawda, nie ze swojego
miał taką szeroką rękę, ale zawsze to. Bo mógł i nie dać, zabronić i lagą jeszcze przylać tej i
tamtej i wziąć, co trzeba, a dawał. Nawet sam jeszcze ładował w zajdy, co najlepsze, najwy-
borowsze, czy to marchew z kopców, czy ziemniaki, a jak stał mak w polu, to makówkami,
które sam ścinał sierpem, wypakowywał te zajdy, że ta i tamta potem — jak powiadali —
specjalnie wybierała się na takie kradzieże. Po te makówki? Pieron wie prawdę, bo jak nie
żałował w jednym, to może i w drugim... Też uczciwie, godnie się z tym obchodził, z
delikatnością, uczuciem? Naprawdę, pieron to wie!
Tak pogadywali, ale pogadywali i to, że w domu u siebie z tym swoim krzywym i ślepym
babskiem to aby jedno miał dziecko, córkę, a na wsi... całe fury ich. Tylko czy to prawda? W
każdym razie jak przychodził odpust, to kieszenie miał zawsze rozepchane cukierkami — i to
do tego, to do tamtego domu zachodził, niby że to po drodze miał i przez ciekawość, jak się
tutaj żyję, a po prawdzie, żeby sypnąć dzieciskom garścią cukierków, bo sam z biedy, to
dobrze wie, jak biedzie na imię, i karmelek, jak był jeszcze małym chłopcem, stanowił dla
niego największą radość świata, iście cud boski.
A dwór co na to, na te jego słabości do bab, przez które tracił? A nic, a nic. Bo dobrze
wiedzieli o tym, że jak ponosili uszczerbek na jednym, to podwójnie albo i potrójnie
zyskiwali przez co innego, bo dniem i nocą pilnował, dniem i nocą miał szeroko otwarte
oczy i nic nie mogło zmarnować .się czy zginąć. Gęsi, krowy, ke- nic — masowo je spędzał z
pól i łąk i a siol chamskie draństwo, do dworskich obór! A co się posypało kar za tratowanie
zboża pańskiego i trawy I Bo wystarczyło, żebyś tylko nogą stanął w obrębie pańskiego
majątku bokiem chciał przemknąć, ha, bracie, jużeś podpadł i wisiał na haku.
A polowy, w jednej ręce laseczka — dębowy odziomek, druga ręka w kieszeni szerokich
kamgarnowych portek i z nieodłącznym pieskiem, plątającym mu się między nogami, i
obżarty jak młynarski kot, znów, jak zawsze, szedł sobie wolno, szedł z powagą,
wyniosłością, bo głową prawie do nieba sięgał, kierując się w stronę dworskich pól lub łąk.
Wreszcie stawał na moście albo wdrapywał się na niewysoki kopczyk, wyrastający
między chłopskimi kichami pól a szerokach- nym spłachciem dorodnej, tłustej ziemi, i
powolnym ruchem podnosił rękę do ust, między grube wargi wpychał zgięty kciuk i na cały
obszar rozlegał się jego gwizd, żeby wszystkim wokół było wiadomo, że jest, że przyszedł,
że pilnuje hrabskiego pola.
Taki był psiur z niego na baby i taki sługus swojego pana. Nie gorszym sługusem albo i
lepszym jeszcze, zagorzalszym, był i dla Niemców, a bodaj od pierwszego dnia, jak go ze
swojej nominacji zrobili sołtysem, chociaż to i pobili go już, a partyzanci, ma się wiedzieć,
dobrali mu się tak do skóry, podobno nawet komunistyczni partyzanci, i to jego właśni
synkowie, bo z tych, co płodził na dworskich polach, na które wybierały się fornalki i
niefomalki, żeby wyładowywać swoje płachty makówkami, jeżeli to były ciepłe, sierpniowe
noce.
Wpadli do wsi jak diabły i prosto przed gminę, gdzie się odbywało kolczykowanie krów.
Żandarmów — pod ścianę, doktorowi, co zakładał krowom kolczyki, do nosa taki sam
bydlęcy kolczyk, a sołtysa — w obroty. Najpierw powiązali go, potem spuścili mu portki i
dalejże walić go po nagości kijem, aż echem oddawało. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia... A
po każdym uderzeniu jedno, dwa słowa: „Ty taki, owaki, co bogatszych, jak możesz, tak
oszczędzasz, bo sitwujesz z nimi, kombinujesz i chlasz wódę, a biedotę — którą przed wojną
poniewierałeś, a jak którą kobietę złapałeś na polu, tożeś ją zaraz gwałcił — ze wszystkim,
do cna, do białej kości chcesz wyniszczyć? Bo do Niemiec na roboty — ona, dc różnych
powinności też ona, nawet, ty szwabski wiechciu, kontyngenty zacząłeś już na nią zwalać,
chociaż mają po dwa, trzy zagony. Chłopcy, walić dalej, nie żałować gol".
A on, jak sam widziałem na własne oczy, przez cały czas tylko wargami coś mełł, chyba
przekleństwa, albo tym partyzantom — swoim niby synom — zaprzysięgał zemstę, a ślepia
miał zamknięte,
jakby się wstydził patrzeć na ludzi. I tak już do końca, bo nawet wtedy ich nie rozwarł,
kiedy mu grozili, że jak się nie zmieni, to go następnym razem powieszą na środku wsi.
Potem, pozbierawszy się z ziemi, jak mógł i miał siłę, bo mu się ludzie bali pomóc, wstał i w
tym napiętym straszną nienawiścią milczeniu powlókł się drogą w stronę swojego domu.
Utykał jak ślepiec, co kilka kroków nawet oprzeć się musiał to o drzewo, to o ścianę
domu, lecz szedł, wlókł się, niby pies z przetrąconym grzbietem, parł naprzód i wciąż ani
słowa do nikogo. Oczami tylko jak zbój, tak na każdego spoglądał.
Wreszcie dociągnął się do swojego obejścia, a po dwóch tygodniach, po wykurowaniu
swojego tyłka i pleców, jeszcze się gorszy stał, niż był przedtem, tak się rozjadł przez to
pobicie, a jeszcze więcej, że mu nikt nawet ręki nie podał, nie wsparł go, słowa
współczującego nie przemówił, a serce — jak miał mówić — okazali mu tylko Niemcy, bo
nie tylko coś ze dwa razy brali go samochodem do Biiska: do doktora, ale i becugszajny mu
dali na dwadzieścia litrów spirytusu na okłady, jak się podśmiewano we wsi, po
partyzanckich, synowskich batach.
Jak . tam zresztą było, przez co i dlaczego stał się taki, nie wiadomo, dość że od tego
czasu nasz sołtys już jakby ze wszystkim miał być na usługach niemieckich. Bo i szpiegować
miał ludzi, ukryty gdzieś w jakimś zakamarku, podsłuchiwać, co kto do kogo mówił, a jak
mu się udało złapać choć jedno złe słowo o Niemcach, zaraz o tym donosił do „czarnych", a
tych partyzantów, tych swoich synusiów, co go tak łoili pod gminą, miał gdzieś rozpoznać i
wydać.
Było to wszystko prawdą? Bóg jeden raczył wiedzieć, jak i jeden Bóg tylko mógł
wiedzieć, dlaczego on tak bronił interesów Niemców. Chciał ich wygranej, bo może marzyły
mu się czasy dworskie, a więc musiał nienawidzić komunistów i biedoty, która o zwycięstwo
bolszewików aż ręce do Boga składała? Albo że jego ojciec przez wiele lat narabiał w
Prusach jako robotnik u jakiegoś ba ora?!.. Naprawdę jeden Bóg raczył znać całą prawdę.
Inna rzecz, pies był z niego, doskonały pies dla ludzi, a dla Niemców oddany prawie na
śmierć, ale dopiero teraz miałem możność przekonać się o tym, kiedym na własne oczy
zobaczył, jak, ledwośmy weszli do mojej izdebki, zaczął po niej latać, jakby mu się nagle
robaki zalęgły w pewnym miejscu i nie mógł ustać spokojnie. Okno dobre? Piec cały? Ściany
czyste? A podłoga?
I naraz, jakby octu łyknął, tak mu się wykrzywiła gęba, po czym spojrzał na mnie
karcąco:
— Źleś, Franuś, ułożył deski, szpary między nimi, musi ciągnąć przez nie, co?
Zatrzęsło mną, al cm odrzekł cicho:
— Nie ciągnie, bo pod podłogą piach. Z pięć fur przywiozłem.
— Tak? — znów łypnął na mnie spode łba, tym razem powątpiewająco, i miał rację,
bom z tymi pięciu furami trochę przeholował, ale nic już więcej nie rzekł i w ogóle przestał
mówić o podłodze. Może dlatego, że od nowa zaczynał obchodzić izdebkę, a Niemcy, jak
sobie stanęli pośrodku — prawie momentalnie zdejmując torby i ostrożnie, delikatnie
stawiając je na ławce pod ścianą — tak precz stoją, co chwila ramionami się tylko trącają,
jakby w ten sposób chcieli powiedzieć, że ten sołtys to dla nich prawdziwe
błogosławieństwo.
A on teraz z kolei każdej rzeczy się dotykał, jaka tylko była tutaj. Widocznie badał, czy
jeszcze do użytku albo może czy w której z nich nie jest wmajstrowany granat, co aby tylko
na tych jego panów czeka, żeby wybuchnąć.
Lusterko, takie małe, ale frymuśnie osadzone w ramce, która znów wrastała w taką
maciupcią szafeczkę z szufladkami, dobre? A w tych szufladkach nic nie ma? To może pod
stołem lub stołkami? A za obrazem Świętego Józefa? I już, już do niego sięgał, gdy nagle się
rozmyślił, ostrym krokiem zbliżając się do łóżka, i teraz dalejżel — używanie ma na całego,
bo jest co penetrować, a nawet w czym penetrować.
Najpierw dorwał się do pierzynki, którą ze dwa albo i trzy razy szarpnął do góry,
oglądając ją ze wszystkich stron, jaką ma poszwę. A powłoka jaka? Czysta? Naprawdę czysta
i nie spleśniała? Wreszcie podniósł ją wysoko do góry i potrząsnął kilka razy, bo a nuż
miałem w niej co ukryte? Karabin? A jeżeli pożydowskie złoto? Zresztą sam pieron wie,
dlaczego to zrobił, potem, dając jej spokój, nagłym ruchem gibnął się pod łóżko, dotykając
się każdej deski, czy która z nich nie spróchniała i nie zawali się.
A kiedy i z tym się już uładził, wziął się z kolei do grzebania w słomie, jak tam z jej
świeżością, albo może i w niej penetrował, czy nie mam tu czego schowanego?
I na tej słomie skończyło się jego bobrowanie, bo kiedy się podniósł zgrzany,
zmordowany, ale z uśmiechem zadowolenia rozlanym na gębie, popatrzył slużbiście na
Niemców i rzekł takim głosem, jakby meldunek składał:
— Dobra będzie kwatera i wszystko tu w porządku, jak trzeba.
— Jo, gut kwatira — przytaknął blondas i z porta baku, co go miał w kieszonce
munduru, wyjął grube cygaro, koniuszek jego odgryzł, po czym zapaliwszy je i zaciągnąwszy
się raz i drugi, dodał: — Ale ja tu ficieć jedno lószek, a my ne jemo lószek — potrząsną!
głową. — My kultur, my ne łupić tak szlafen.
Sołtys obrócił się do mnie.
— Masz drugie? — spytał głośnym szeptem.
Rozłożyłem ręce z nagłą nadzieją w sercu, że jak jedno łóżko, to a nuż strzeli ich pieron i
polecą na wieś szukać sobie innej kwatery.
Ale psiur momentalnie mnie ostudził.
— Dostaniesz drugie łóżko — rzekł — nawet razem z pościelą, bo drugiej, luźnej
pościeli na pewno u ciebie nie ma. Jeszcze dzisia) dostaniesz, wieczorem. Od księdza wezmę.
— Od księdza? I będziecie śmieli iść do niego po taką rzecz?
— Też ci się gada — mruknął wzruszając ramionami — bo to dla mnie, żebym nie
śmiał? A ksiądz, nie bój się, szanuje władze niemieckie.
Blondas, co na dobre kopcił już cygaro, a stał zupełnie blisko sołtysa, jakby drgnął, potem
obrócił się z wolna w jego stronę, chcąc widocznie lepiej dyszeć, a on ciągnął dalej:
— Jak niedawno stali u niego żandarmi, mieli smażone i pieczone, to łóżka by odmówił
dla panów? Też ci się powiedziało, mądralo!
— Tak — kiwnął głową potakująco blondas, wyjmując z ust cygaro — ksonc topro
czlofieka, to i na banhof mófić, to on tła my na pewno tać lószek.
— A widzisz! — zawołał z radością sołtys. — A ty się dziwisz, że ja do niego pójdę. Ale
czas już na mnie — rzekł nagłe przyciszonym głosem — bo jeszcze do gminy muszę zajść, a
tylko patrzeć, jak się zacznie zmierzchać. Przyszedł nakaz, żeby z naszej wsi dziesięcioro
jechało do Niemiec na roboty, a tu nawet jednego nie ma, co by chciał na ochotnika. Cóż —
dodał jeszcze ciszej — wezmę z musu.
— A nie'będziecie się bać? — szepnąłem mu prawie na ucho.
Aż oczy na mnie wywalił, tak się zdziwił.
— A to czego lub kogo?
— Ano — stęknąłem, urwałem, alem znów zaczął. — Bo ml się przypomniało to, co pod
gminą...
— Bratku! Nawet nie myśl o tym, bo dobrze, huncwoty, zapłacili za to i każdy zapłaci...
— nagle urwał, popatrzył na blon- dasa, który stal sobie teraz pod oknem wychodzącym na
moje podwórze i kurzył a kurzył to swoje cygaro, zdając się wcale nie być zainteresowanym
nami, zaś ten drugi jak się zajął grzebaniem w torbie, tak ze wszystkim w tym utonął. — Bo
cóż ty myślisz — zaczął więc od nowa, a teraz głośno i takim głosem, jakby się chciał
przechwalić — że to, co robię, to robię z siebie? Władza jestem i pod opieką władzy, to co mi
kto... I jak jest nakaz na dziesięcioro, to choćbym silą miał ich wyciągać z chałup, wyciągnę,
a cała dziesiątka na oznaczony dzień będzie — i popatrzył na mnie
takim zimnym, stanowczym spojrzeniem, jakby specjalnie, żebym zrozumiał jego slużbistą
twardość albo i ten mus, jaki spadł na niego, a od którego nie ma żadnej ucieczki.
Jakoś odruchowo pokiwałem głową, że niby tak, że słusznie, a potem zaraz chwycił mnie
lęk, bo jeżeli i na mnie spadnie jego ręka którejś nocy? A on to chyba wyczuł, tym psim
nosem wy- niuchał, bo rzekł:
— Ale ty możesz się nie bać ani o siebie, ani o Hankę. Dostałeś kwaterantów... Zresztą
choćbyś i nie miał żadnych kwateran- tów, możesz spać spokojnie, boś morgowy, gospodarz,
ale inni co aby tylko portki mają na tyłkach...
— O kim myślicie?
— O kim? Ot, choćby na ten przykład twój sąsiad, Solony. Dzieci zdatnych do roboty
jak psów u hycla, a ziemi ani zagona. To czy nie od niego najpierw powinienem zacząć? I
nawet troje wziąć, nie jedno, troje!
„Takie buty" — pomyślałem sobie mimo wszystko nie bez zdziwienia, bo, jak widać
było, te baty pod gminą wcale nie poskutkowały i jaki był z niego drań dla biedoty, taki i
pozostał. Ludzie midi słuszność.
Tylko, Bogiem a prawdą, czy ja na jego miejscu byłbym inny? — pomiarkowałem się
zaraz. — Bo miałbym żałować takich mrzygłodów, gołodupców, pędzących wiatrem, a
żyjących psim swędem, i brać na ich miejsce gospodarskich? To któż by wtedy na tych
gospodarskich robił? Może te dziady? Boże! Ludzi z gospodarek wysyłać do Niemiec na
roboty, a do obrządków po co większych gospodarkach brać dziadów, co tylko droga przed
nimi, a płacić im za to ile? Przecież to cholerstwo od całych pokoleń gołe i głodne i nigdy nie
nażarte. Czy niesłusznie więc zamiaruje sołtys? A czy niemądrze, że ochrania gospodarzy?
Bo oni — to chleb, mięso, mleko — wszystko. A dziady? Aby tylko zeżreć cokolwiek i spać
z flakami do góry. Bo to raz miałem najemników?
Ale z Solonym coś chce przesolić, 1 to grubo przesolić, bo aż troje? Chociaż według
boskich prawideł czy też niesprawiedliwie? Bo nakociło się tam tego draństwa jak wszy u
dziada za kołnierzem, a z czego wszyscy żyją? Może nie z kradzieży? Z kradzieży u takich
jak ja? Przecież do takich samych jak oni żadne z nich po nic nie pójdzie!
Alem mruknął:
— Ano, nie wiem, to nie moja sprawa i nie moja w tym głowa. A wy naprawdę całą
trójkę będziecie chcieli?
— Za dużo u nas we wsi dziadostwa, żebym tylko Solonych takim szczęściem
owianował, ale Adamuska chapnę za tyłek. Pierwszego podam go na listę, bo wystarczy mu
tego balowania, może
nic? — i popatrzył mi prosto w oczy, pewny, że go zaraz pochwalę.
W samej rzeczy powinienem był to zrobić, pochwalić sołtysa, bo takiego łobuza jak
Adamusek miało się oszczędzać? Huncwota nad huncwoty? A dziw karz jaki był z niego,
Boże zmiłuj się t Toć większego i gorszego w całym powiecie chyba nie było.
Aż dziw, że sołtys dopiero teraz zdecydował mu się dobrać do skóry, a jeszcze
dziwniejsze, że już dawno nie zrobił mu na fest koło pióra za wnuczkę, co mu ją jeszcze
przed wojną na dobre rozbałamucił, nawet dziecko jej zmajstrował, a potem cisnął ją w
diabły i poszedł do drugiej. Dziwne również, że go jeszcze nie przyhaltowali „czarni" i nie
rozwalili jak bandytę, bo, jak się dyszało, tylko nocą było jego panowanie, jakby się z
partyzantami jakimi już zwąchał na dobre. Sprzątnąć więc takiego ze wsi i wysłać pieron wie
gdzie, w jaki świat — rzecz nie tylko niezła, ale nawet chwalebna, bo jakby się tak powiązał
z komunistami, czy wiadomo, co by mogło spaść za to na wieś? Zresztą po co tutaj taki
zatracony dziwkarz? Żeby w końcu i do mojej Hanusi...?
Za mądrym był jednak na to, żeby mówić o tym wszystkim do sołtysa albo i chwalić go
jeszcze, na co on wciąż czekał z oczami na mnie, bo a nuż powiedziałby o tym do kogo, ma
się rozumieć, po pijanemu, ten ktoś potem poleciałby z jęzorem do Solonego, co do słowa
powtórzył mu i ja... Dobrze bym za to beknął, bo w nocy o północy rozwalają mi okno, a w
nim — Adamusek razem ze swoją bandą takich samych łobuzów jak on albo i leśnych pod
karabinami i rewolwerami! „No i co teraz, kmieciu? — odezwałby się do mnie słodziutkim
głosikiem kata. — Wciąż chcesz mnie wysyłać do Niemiec na roboty, bo u nas w domu za
dużo dzieci, a ziemi ani na paznokieć? Albo się może boisz, żebym ci czego nie ukradł, bo
tacy jak ja to według ciebie tylko zabijaki i złodzieje? Bo o Hanusię, żebym ci jej nie uwiódł,
to chyba nie drżysz, za pewnyś jej, co? Chłopcy, w obroty go! A tę jego Hanusię do naga i
pofigłujcie sobie z nią, sprawcie sobie bal!" -
Tak by było, bo Solony by mi czego żałował? Mój cholerny sąsiad, co mu nawet gęsi nie
pozwalam przepędzić przez moją łączkę?
Ale, jak rzekłem, ani pary z ust nie puściłem, jakby mnie ten cały Adamusek nic a nic nie
obchodził, nawet twarz miałem jak martwą, żeby i z niej nic nie wyczytał. Zresztą — a na
szczęście — blondas odwrócił się nagle od okna, stanął przed sołtysem, jakoś dziwnie
surowo mierząc go oczami, a on jak podcięty chyli się już przed nim prawie do samej ziemi,
bełkocąc:
— Z kwaterą, jak panowie sami powiedzieli, wszystko w porządku, tylko to łóżko
jeszcze, które muszę dzisiaj dostarczyć.
A czy już nic więcej, żadnej innej sprawy nie macie panowie do mnie?
Blondas dmuchnął mu prosto w gębę dużym kłębem dymu.
— Ne, ne — rzekł dziwnie chłodno, a nawet lekceważąco — szatna ficncej sprafa.
— To mogę już iść? Zwalniają mnie panowie?
— Topra. Można iść, folna już sołtysa — i blondas, któremu na imię było Wili, za
szastał ręką niedbale, jakby coś z niej strącał na ziemię, potem obrócił się do swego kamrata,
który miał na imię Johan, i z chichotliwym śmiechem zaszwargotal o czymś do niego, a
ledwo sołtys wyszedł z izdebki — zgięty w pół, choć na twarzy widniało mu zadowolenie,
radość, chyba dlatego że tak dobrze Niemców obsłużył i kwaterę dał im tip-top — stanął na
wprost mnie i rzekł:
— Ten iasza sołtysa to netopra czlofieka.
Popatrzyłem na niego jak na wariata, bo co on? Sołtysa gani, co i po tyłkach gotów był
ich obydwóch całować, żeby się im przypodobać? Albo może naprawdę i on, i ten jego
kamrat to przebrani Polacy? — znów mnie złapało niedobre podejrzenie, bo i gadają tak...
Niby to po szwabsku, kiedy do siebie, ale ze mną... Jakby każde nasze słowo dobrze znali i
wymówić je umieli, ale celowo przekręcają.
Chociaż Niemcy znający naszą mowę może naprawdę tak mówią? Do tego. — za
kolejarzy by się przebierali? A jeżeli na kolei mają co załatwić? Wobec tego dlaczego nie od
razu późną nocą — tam, na tę kolej, a do mnie na kwaterę? I to jeszcze sam sołtys ich
przyprowadził! Przebrani Polacy puściliby się na taką sztukę? Bajki! Dlatego — Niemcy z
nich, tylko dziwni jacyś Niemcy, skoro sołtysa ganią, co im tak bez reszty oddany. A jeżeli
biorą mnie na kawał, ciekawi, co ja na to? Pochwalę go wbrew ich naganie czy też zgodzę się
z nimi? Ale chwalić takiego psa? Lecz przyznać im rację? A niechże mnie Bóg najświętszy
broni przed czymś takim!
Więc znów,* jakby mi gębę zamurowało, tak milczę zawzięcie, nawet na nich nie patrzę.
Niech wiedzą sobie, że na byle plewę nikt mnie nie usidli. A oni widocznie w lot zrozumieli
to moje milczenie, bo nagłe zaczęli szwargotać do siebie i raz za razem jo-jować, jak to
Niemcy, zerkając przy tym w moim kierunku, jakby tylko o mnie szła ta ich mowa. Potem
Wili, co i w ruchach był śmielszy, swobodniejszy, a przede wszystkim rozmowniejszy,
zawołał:
— Polska chłopa, fota, my mycie, bo my szmucik s taleka troka. Od samej Warszau my
jechać, rozumieć to, polska chłopa, fersztan- den?
Kiwnąłem głową, że tak, że rozumiem, bo musowo trzeba się
myć z drogi, cóż dopiero z takiej dalekiej drogi, i naolopędy biegnę do sieni, chwytam wiadro
z wodą, przynoszę je, a oni obydwaj, jak umówieni, w śmiech! W taki głośny śmiech, jakby
zobaczyli przed sobą cudaka.
— My tusza fota, cwaj ku bela I — i Johan pokazał mi dwa palce.
— Aż dwa kubły?
— Jo, jo, tfa kubli.
Więc znów wybiegam, nabieram z beczki dwa wiadra wody, zanoszę je do izdebki,
potem, zawróciwszy do kuchni, długo się zastanawiam, którą dać im miskę z moich dwóch.
Jedna była mała, druga nawet spora, mogło z niej jeść aż pięć osób naraz. Do mycia
byłaby więc w sam raz, ale jak ją te diabły wezmą, to na pewno przepadnie, bo jej już nie
zwrócą, a Hanusia... Właśnie! Bo czy nie powie mi jakiegoś głupstwa, jak zobaczy, że •ię
Niemcy myją w misce, z której my jadamy?
Jak więc stanąłem sobie nad tymi miskami, tak stoję i stoję, jakbym się do nich modlił o
zbawczą myśl. I, o cudzie, przychodzi ml do głowy ta zbawcza myśl: najlepsza byłaby
miednica, ale skoro jej nie ma, to trzeba dać tę większą, bo do mycia musowo duża miska, w
mniejszej nie umyliby się dobrze, a i wyśmiać by mnie znów mogli, że nie wiem, w jakiej
misce powinno się myć. A Hanusi, jak wróci z pola, powiem, że w najbliższy jarmark kupię
drugą miskę. I takim sposobem wilk będzie syty i owca cała.
Tak postanowiwszy, łapię tę większą miskę, zanoszę ją do izdebki, a prawie uroczyście,
że robię to specjalnie dla nich, tymczasem oni, te przeklęte złe krwie, rozebrani już do pasa,
ledwo zobaczyli ją w moich rękach, najpierw wytrzeszczyli na mnie swoje ślepska, a potem
podszedł do mnie Johan, wyjął mi ją z ręki i rzekł z szy- derliwym śmiechem.
— Polska chłopa, to miska do... — i sukinsyn, kucnął sobie na niej. — A nam miska mycie,
grose -miska, o, taki miska — i rozłożył ręce tak szeroko, jakby całą moją chałupę chciał
nimi objąć. — Taki tuszy miśka! — zawołał.
Ogarnęła mnie zła markotność, bo po co mi było i to moje myślenie, i deliberowanie albo i to
szczere pragnienie dogodzenia kn?
„Pfu, psiakrew!" — zakląłem sobie wściekle w duchu, a potem zrobiło mi się wstyd, bo
żeby miednicy u nas nie było? Co prawda, nigdy, ani razu, nie odczuwaliśmy jej braku, bo i z
wiadra umyliśmy się jak trzeba albo z cebrzyka, jak nieraz wypadło przez pośpiech, mimo to
powinna być miednica, jak po innych domach. Na pokaz, nie na pokaz, a powinna być. Ale o
tym, że przydałaby się nam taka miednica, ani słowa —
ma się rozumieć — nie powiem Hanusi, bo jak od niej to nie wychodzi, co z takimi
miednicami nieraz musiała już mleć do czynienia, to ja się mam wyrywać, że „słuchaj, czy to
nie wstyd, żebyśmy się myli z wiadra lub z cebrzyka jak przed potopem?". Przecież zaraz
wytrzeszczyłaby na mnie oczy, że skąd mi to przyszło do głowy? A może specjalnie tak
mówię, bo chcę jej to wytknąć, albo podjudził mnie kto? Bo z niej taka elegantka i czy-
ściocha jak żadna we wsi i wszystko musi mieć i poprane, i po- prasówane, a bluzki i jeszcze
jakieś tam swoje fatałaszki to nawet krochmali, żeby wyglądała w nich jak prawdziwa pani,
ale myć się — z wiadra lub z cebrzyka, do którego bo to raz wysiusia się któreś z nas, jak nie
ma pod ręką specjalnego naczynia?
Więc może nie tylko te oczy by na mnie wytrzeszczyła, ale i z buzią naparła na mnie, z
taką buzią, jak to ona potrafi, że „cóż to, w pana zachciało ci się raptem bawić? Ale kiedyś
chodził jeszcze do szkoły, to zamiast pilnować książek, żeby teraz być człowiekiem godnym,
poważanym, no, tym panem, za gołębiami tylkoś się uganiał po całych dniach, a psów toś
miał chyba całą setkę! Takim dzikusem rosłeś po całych dniach, a teraz... patrzcie go,
miednicy mu się zachciało!"
Dlatego... Tak, dlatego niech już lepiej oni, ci Niemcy, oni niech jej powiedzą, że
powinna kupić miednicę. Zresztą — Boże ty mój jedyny — mogą jej mówić i nie mówić, co
mi tam! Głupia miednica, tylko niepotrzebny wydatek.
Tak ml się zaplątało w głowie, kiedym tak stał przed Niemcami, spoglądając spod oka to
na jednego, to na drugiego, potem zwiesiłem głowę w dół jak baran w deszcz i mruknąłem:
— Nie ma u nas takiej dużej miski.
— To ne gut — Johan pokręcił na to głową już bez śmiechu, potem rzekł niby to żartem:
— Jak przyjść do fas polszewiki, to fam tać i miska, i kultur.
— A kołchozy? — wyrwałem się.
— Kolchos? Toć i kolchos, ale to prima, gut kolchos. Ja to ficieć na Ukraina, no, prima!
— zamlaskał głośno wargami, a mnie teraz dopiero wzięło na fest, że aż na oczy
zaniewidziałem, jakby' mi się mgła na nich położyła, bo kto przyszedł do mnie na kwaterę?
Niemcy? Guzik! Partyzanci! I to komunistyczni partyzanci 1 Bo jak to? Niemcy chwaliliby
kołchozy?
„Chryste, Chryste! — wyszeptałem do siebie struchlałym gło- *m- — Miej mnie w
swojej opiece, bo zawisło nad moją głową wielkie nieznane, które albo szczęście może mi
dać, albo takie nieszczęście, że kto wie, czy z życiem z tego wyjdę, a razem ze mną może i
Hanusia. A dziecko to może nic? Bo jak mnie i Hanusi dyndus, to dziecku by przepuścili?"
- Ale prawda — przypomniałem sobie — przecież muszę im powiedzieć coś o tych
kołchozach. Tym razem nie wykręcę się z tego milczeniem. Tylko co powiedzieć? Pochwalić
je? Co jat Przy Niemcach chwalić bolszewickie kołchozy? Lecz jeśli to komuniści?"
I to na jednego popatrzyłem, to na drugiego, potem rozłożyłem ręce.
— Nie wiem, panie — odrzekłem — może to i prima, jak panowie mówią, ale... przy
Niemcach tego nie ma.
— To ty, polska chłopa, chcieć pyć przy nas, przy Niemcach? — blondas popatrzył na
mnie spode łba, a figlarny uśmiech zapalił mu się w oczach. —- No, przy nas ty chcieć pyć?
To mi zagrał, sukinsyn, tak zagrał, że momentalnie ogarnęła mnie słabość, bo teraz nie
przelewki mi się znaczyły. Ho, ho, grubo zagrał, a ja muszę mu odpowiedzieć — co? że chcę
być przy Niemcach? Boże na niebie, ja przy Niemcach? To rzec, że przy Ruskich?
Ale, Jezu Nazaretaóski, czym ja nie Polak, żebym się miał opowiadać za jednym lub za
drugim? A tegom sobie nie wybierał, tylko taki się urodziłem i taki umrę.
I choć cały prawie kostnieję, jakbym już widział szubienicę, na której zrobią mi dyndus,
powiadam:
— Jakże mi, panie, zostawać przy Ruskich albo przy Niemcach, jak Polak jestem? I tu,
panie, na mojej ojcowiźnie, urodzony. T
Q
v
i tu, panie, moje szczęście i życic moje, i łzy, i
uśmiechy, i śmierć też tu, panie, na mojej ziemi, polskiej, bo ja chłop... — po czym smyrg!
oczami na niego, co on na to. Zacznie na mnie krzyczeć, żem „klupia, polska chłopa", czy też
nic nie powie?
Nie powiedział nic, potem, o dziwo, westchnął sobie czegoś, szukając oczu Johana. Johan
też jakoś dziwnie spojrzał na niego, przenosząc momentalnie wzrok na mnie, i długo mi się
teraz przyglądał, aż zabłysnął mu w oczach uśmiech i wykrzyknął:
— Gut, polska chłopa, gutl Ty topra mówić. Polska chłopa zafsze u sfoja faterland, u
sfoja Polska żyć i umirać, jak Niemce też u sfoja faterland i Ruski u sfoja. Ale chleb polska
chłopa to tla nas, tła Niemiec, i ruski chleb dla Niemiec, bo Niemce prima. Fersztanden to,
polska chłopa? A teraz my myciel Mycie z ku bela. A morgen my mieć nasza miska. Nam na
banhof tać — roześmiał się w głos, jakby mu się nagle zachciało zakpić ze mnie. — Teraz
mycie z kubela.
I prawie momentalnie dorwał się do tego „kubela", a woda, Boże na wysokościach, to na
lewo, to na prawo — chlust! chlust!, jakby ją kto wiosłem specjalnie wychlustywał z niego.
A niechże was najjaśniste gromy!" — zawołałem wściekle w myślach, bo to mi urządzą
teraz izdebkę.
A tylem już różnych różności widział, i Cyganów wszelakich, co przed wojną jeździli po
jarmarkach, i pożerających żywy ogień widziałem. Nawet takiego głuptaka, co udawał jak
nie króla, to małpę, kiedy więc siedział na krześle, to powiadał, że jest królem I siedzi na
tronie, a potem zaraz z tego swojego tronu mykl to na jeden wóz, to na drugi, a choć te wozy
nie stały blisko siebie, nigdy nie zrobił sobie żadnej krzywdy, tyle miał ten pomyleniec
zwinności, prawdziwie małpiej, i w rękach, i w nogach. Ale takich pomyłeńców, co by się
tak, jak ci Niemcy teraz, ciapoli i chlapali, tom jeszcze póki mego życia nie widział.
Do nawet w trzydziestym dziewiątym roku, kiedy przechodzili przez naszą wieś żołnierze
— przypomniało mi się naraz — urnę-
(
czone toto, wymizerowanc, a brudne od kurzu, że
ledwo oczy im było widać, żaden z nich nie mył się tak ciapowato. Jedno wiadro na dwóch
chłopa aż nadto wystarczyło i bez tego rozlewania, bez chlapania, choć to na dworze się myli,
a nic po domach. Na dworze przy studnil Zaś tu, teraz...
Właśnie wyprostował się Wili, cały ociekający wodą, jakby dopiero co wynurzył się z
głębin rzeki, zapatrzył się na mnie mrugającymi raz za razem oczami, uśmiechając się z
czegoś jakoś tak ni przypiął, ni przyszył.
— Polska chłopa — rzekł — rozumieć ty, was ist dojcze kultur? Waszenl Zajfe! Wasser!
— wykrzyknął. — Tusza fota, tusze mycie, tusza mydeł, das ist grose dojcze kultur! — i tę
resztkę wody, ile tam jej jeszcze było w wiadrze, wylał sobie na łeb.
Tym dobił mnie na amen, i zrozpaczonym spojrzeniem popatrzyłem po podłodze, którą
wycieraj teraz, bierz jakie stare gałgany i zamiast pilnować obrządków koło bydła czy innych
robót, wycieraj. Mitręż czas, od nowa zakładaj w izdebce porządki. A co będzie, jeśli jutro i
pojutrze, zawsze będą mi robić taką „kultur"?
„Boże, Boże! — zachwiałem głową. — Toś mi dał kwateran- tówl Albo może oni tak
specjalnie? Specjalnie, bo to komuniści i wyśmiewają się z Niemców, co się lubią taplać w
wodzie i za porządkami przepadają, które nazywają prawdziwą «kultur»? A przez to tak robią
— myślę dalej ogarnięty od nowa podejrzeniem — żebym Niemców na fest znienawidził i za
Boga Ojca nie brał nigdy do siebie na kwaterę. Ale udawaliby tak? To już nie mieliby z
czym, tylko z tym akurat? Nie, to Niemcy, to naprawdę Niemcy!"
ROZDZIAŁ II
A zaraz potem stało się to, co się stać musiało. Przez okno zobaczyłem Hanusię. Moją
Hanusię! Moją żonę!
W pierwszej chwili zdziwiłem się, bo skąd ona tutaj, jakim sposobem? „Ależ prawda! —
zawołałem do siebie. — Toż ona... toż ona..."
Nie kończę, bo mnie już chwyta od nóg płomień i w poczuciu wielkiej winy zapominam
o robocie, jaka mnie czekała przez tych kwaterantów, zapominam i o podłodze, o Niemcach,
o całym bożym świecie, i biegiem do niej. Staję w furtce, wychodząeej na drogę, i dalej nie
śmiem, nic mam odwagi iść, po prostu od tego płomienia nóg już nie czuję, za to idzie ona,
idzie w moją stronę, a krokiem lekkim, zwinnym, jakby powietrzem płynęła. Głowę trzyma
wysoko, dumnie, jak zawsze, bo i prosto, wysoko zawsze się nosiła, jak pani albo i sama
hrabina ze dworu, a choć już blisko mnie, coraz bliżej, usta ma jak zasznurowane kolczastym
drutem, lecz w oczach, kiedy po pewnym momencie obróciła je na mnie — jad? Wyrzut?
Wymówka? Albo i żal do mnie? Cały pożar, tyle w nich ognia, którym, gdyby była mogła, z
radością spaliłaby mnie na lity popiół.
I raptem poczułem się, jakby mnie zanurzono w przerębel, i głowa opadła mi w dół, nawet
patrzeć na oczy nie mogłem, nie umiałem i miałem je zamknięte, jakbym w ten sposób chciał
powiedzieć: wal mnie, Hanuś, po ryju, wal głupca!
Lecz dziwić się mnie czy jej? Mnie, żem był tak ukrzyżowany, a jej, że wstąpił w nią duch
wszystkich złych mocy? Przecież miałem tylko wpaść do domu, zabrać z komory tych kilka
garncy żyta i wio! piorunem z powrotem w pole, a wyszło tak,- jakbym na odpust zjechał do
tego domu. A ona, moja Hanusia, moja bidulka, bez przerwy czekała pod samym lasem, na
mnie czekała, na mój powrót i na dokończenie siewu, a tak pewna, że zaraz, za moment
pokażę się, że rękę dałaby sobie chyba za to uciąć. Tymczasem ani zaraz, ani za moment, ani
nawet za godzinę, bom
wcale nie przyjechał, jakbym na nią i na ten siew wypiął, nie przymierzając, tyłek.
Więc wróciła do domu, a nie wozem wróciła, tylko na piechotę — taki kawał drogi! Ona!
Moja Hanusia, co prawie od pierwszego dnia po ślubie wszędzie i zawsze jeździła końmi.
Nawet do kościoła, bo do lżejszych wyjazdów miałem mały krakowski wózek z wasążkiem z
malowanej wikliny. Co prawda, mocno już był zdezelowany ten wózek, i jak się nim jechało,
chlebotał, jakby się zaraz miał rozsypać, i wiklinę w wasążku miał poprzecieraną, a nawet w
kilku miejscach połamaną, wytarganą, i trzeba było dobrze uważać, żeby sobie o jej
paździory nie skaleczyć nogi, lecz i na takim jeszcze można było na upartego mieć paradę i
wygodę, honor na całą parafię.
A teraz, z tego pola... Ech, ech, taka straszna bieda spadła na to moje kobieciątko, że
gorszej już nie trzeba było. Bo ani jakieś tam parady, ani wygody — i na piechotę jeszcze
musiała der- dać, cały czas na piechotę, jak ostatnia dziadówka.
Lecz jak ona do mnie ani słówka, tak i ja do niej ani słówka, tym bardziej że wciąż byłem
do niczego. I ten łeb bez przerwy w dół, i na całym ciele mróz, a w myślach jak w pustej
komorze.
Zresztą choćby i było inaczej, choćbym nie wiem jakim słodkim głosem odezwał się do
niej, czy w takim stanie, w jakim była, dałoby to co?
A może jeszcze gruchnęłaby mnie czym przez gębę albo i coś gorszego zrobiła, jak
doświadczyłem już tego na swojej własnej skórze?
Działo się to, pamiętam przewybornie, jeszcze przed wojną. Był odpust na Matkę Boską
Zielną i oboje, jak nakazywał świętalny zwyczaj, poszliśmy na sumę, a po sumie, jak
należało przy takim odpustowym dniu,-dniu ładnym i słonecznym, dalejże! chodzić od
jednego krarmi do drugiego. Przy jednym Hanusia kupiła garść karmeli, przy drugim
gwizdek z gliny dla chrześniaka, potem pęk wstążek dla najmłodszej swojej siostry Karolci.
— Ale czy wystarczą same wstążki? — zaczęła się zaraz zastanawiać, a pogady- wać o tym
do mnie. — Bo może by tak do nich jeszcze ze dwie nitki szklanych, różnokolorowych
paciorków? Tak — zdecydowała w końcu z uciechą w oczach. — Kupię jej paciorki, niech
wie moja Karolcia, że jej siostra to majętni czka całą gębą, co ją stać na takie bogate
prezenty.
Zaczynamy więc szukać tych paciorków. Hanusia idzie przodem, a krokiem ostrym,
porywistym, ja — za nią, a dużo wolniej, ale bez przerwy mam ją na oczach, żeby mi nie
zginęła w tym odpustowym tłumie. Naraz ktoś łapie mnie za rękę. Oglądam się, a tu
stryjeczny brat,
com go od lat nic widział, bo mieszkał w innej wsi. Padliśmy sobie w objęcia jak to
krewniacy, wycałowaliśmy się uczciwie, godnie, a że karczma stała o kilka kroków od
kościoła, jakże by to wyglądało, żeby nie wejść na jeden głębszy.
Ale kiedyśmy się już w niej znaleźli, czas momentalnie stanął w miejscu, a kiedy od
nowa ruszył naprzód, nad światem płynął już zmierzch jak planeta. To i zamiast kramów —
aby tylko papierki po cukierkach i stratowana na popiół ziemia — cały plac przed kościołem.
A Hanusia? Ani śladu nigdzie, ani znaku, choć dobrą chwilę rozglądałem się dóokół,
wypatrując jej z głupią nadzieją w jeszcze głupszym sercu, że a nuż stoi gdzie i czeka na
mnie.
Zdjęła mnie trwoga, bo co teraz będzie? A co mi Hanusia powie? Będzie na mnie
krzyczeć, piorunować?
Prawie pędem puściłem się do chałupy. Zziajany, zmordowany, że niech to Ucho,
dobiegam do niej. Wchodzę na podwórze, patrję po nim, rozglądam się — ona! Stoi na
progu, blada, z zaciśniętymi wargami, a w oczach taki sam pożar jak teraz. I też, jak teraz, ani
słowa do mnie, ale jak ja nie zdejmuję oczu z niej, tak ona ze mnie.
0czym myślała ona, pojęcia nie miałem. Za to o czym ja... Boże ty mÓjl Bo o czymże
innym mógłbym myśleć, jeśli nie o tym, jak podejść do niej, jak ją przeprosić, jak
wytłumaczyć, że to nie moja wina, a krewniaka, co mnie wciągnął do karczmy na wódkę?
A myśląc tak, robię odruchowo krok jeden w jej stronę, krok drugi, trzeci, a że ona w
dalszym ciągu milczała i milczała, choć w oczach jej nie gasł ani jeden płomień, ani jedna
iskierka, wziąłem to za dobry znak, to jej zaparte milczenie wziąłem za dobry znak, że
wszystko będzie dobrze, i kiedy już znajdowałem się prawie koło niej, odzywam się do niej z
taką serdecznością i z takim wielkim kochaniem w głosie:
— Hanuś!
A Hanuś jak kocica skok! do mnie, chwyta za rękę, żebym jej już nie uciekł, i syczy:
— Hanuś! Hanuś! To masz od Hanusi!
I
z całej mocy prask! mnie drugą luźną ręką przez twarz, potem jeszcze raz i jeszcze, i
jeszcze. No, waliła mnie po gębie, jakby mi policzki chciała poobtłukiwać do kości albo i
śmierć już zrobić, a ja anim się poruszył, łbem tylko to w jedną stronę zawiałem, to w drugą,
choć diablica każde uderzenie miała cięte i zrywne, że gęba moja raz-dwa stanęła w ogniu,
jakby żarem była obsuta, a od bólu omal nie wyłem. Zresztą czy nie zasłuży-
lem sobie na to, żebym się miał bronić lub, co gorsza, próbował jej oddawać?
Wreszcie skończyła się moja katownia i Hanusia, zmordowana, wysiłowana do
niemożebności, ale spokojna już, zażądała jakby nigdy nic, żebym jej dał dwa złote, bo tyle
pożyczyła sobie na te nieszczęsne paciorki dla Karo lei, i zaczęliśmy już mówić o wszystkim,
tylko nie o tym.
Tak wtedy było, a zaczęło się czy nie od tej mojej serdeczności, z jaką chciałem ją
przeprosić? Miałbym więc teraz próbować tego samego, zwłaszcza że sprawa była grubo
gorsza od tamtej, bo co odpust i głupie paciorki, to nie siew i drałowanie jej z pola dobre dwa
kilometry drogi?
A więc milczy ona, milczę i ja. Potem kiedy koło mnie przeszła i poszła, a prosto do izby,
to i głowę opuściłem w dół, zupełnie już jak skazaniec, ale że co prędzej należało mi za nią
iść, bo nie daj Boże, żebym został na dworze, a ona sama weszła do domu, poruszyłem się z
wolna, jakby mnie ktoś siłą przekręcił, i oczy do góry podniosłem, tak chwilę trwałem i nagle
jak nie skoczę przed siebie! Przesadziłem próg, złapałem za klamkę, a jeszcze sekunda — i
Hanusia do kuchni, i ja do kuchni, a w niej przyciśnięta do samej framugi drzwi — Jadzia!
Moja pociecha, siedmioletni skrzat.
Skąd wyszła czy wylazła, żem ją dopiero teraz zobaczył? Spod łóżka? Zza pieca? A może
z komina? Bo jakaż była brudna, zaflej- tuszona, a na buzi umorusana cała, że wyglądała jak
półdiable. Tylko dziwić się temu, skoro była sama w domu, którego pod naszą nieobecność
miała pilnować? Na pewno urwipołć, zamiast usiąść sobie w progu i czekać, wyglądać
naszego powrotu, dawaj szperać, niuchać po różnych zakamarkach, dziurach, penetrować w
poszukiwaniu nieznanych skarbów albo razem z innymi dziećmi turlać się, przewracać,
kozły-barany fikać, w końcu, kiedy już wszystkiego miała dosyć, a głodna i bez sił, wtuliła
się w jakiś zakątek w kuchni.,. Jak dziecko.
Ale Hanusia, co ją tak podpalało do mnie, nie wiedziała tylko, od czego zacząć, żeby mi od
razu pod samo serce zajechać, ledwo ją zobaczyła, jak nie odwinie ręki — i całą dłonią
chlast! ją przez buzię.
— Toś ty tak pilnowała domu? — wrzasnęła. — A gęsi, wiesz, gdzie są nasze gęsi? A kury
wszystkie weszły do chlewika? Liczyłaś? A może i połowy ich nie ma, bo pokradł je kto albo
czyj pies podusił, zagryzł? A cielę.. Miałaś mu usiekać buraków. Usiekałai? Hale, dobrze
widzę, jak usiekałaś. I widzę, jak dopilnowałaś wszystkiego! Tych kur, tych gęsi, całego
domu. Wynocha! — zadarła się- — Wynocha mi, ty głupie, podłe dziecko, cały ojczaszku!
Na
oczy... na oczy nie chcę cię więcej widzieć ani słyszeć o tobie! Wynocha! — powtórzyła
jeszcze raz i drzwi z całej siły przed siebie, aż odbiły się od żaren stojących zaraz za nimi w
sieni. — No, dlaczego mi tu jeszcze stoisz, dlaczego jeszcze śmierdzisz?
Jadzia nic nie odrzekła, ale i nie wychodziła z kuchni, choć już cała skulona i główka
zapadła jej między wątłe, kruche ramiona, i nóżęta, też brudne niemiłosiernie, przygięły się
jak podcięte w kolankach, ale gdzie ją przygwoździł do ściany policzek, tam stała, twardo,
uparcie, i bez żadnej łezki w oczach patrzyła na Hanusię, patrzyła jednak spojrzeniem, w
które zakradał się coraz większy i większy łęk, t nagle jak nie szurgnie w rozwartą, mroczną
czeluść.
Zrobiło mi się strasznie żal dziecka, bo za co ją Hanusia tak trachnęła? Że brudna? Ale
dom był dopilnowany, bo nic się złego w nim nie stało. I gęsi na pewno na podwórzu jak
zawsze o tej porze, i kury w chlewiku, a buraki dla cielęcia? Dobrzem wiedział, że wcale jej
tego nie kazała robić. Więc za co?
Tylko czy to po raz pierwszy się zdarzyło? Czy dopiero teraz siepnęła ją przez buzię? Bo
wystarczyło, że się przy stole za bardzo kręciła, wierciła albo i powiedziała coś, co się Hanusi
nie spodobało, a już — masz! I od klaśnięcia aż echem oddawało po całej izbie. A potem:
„Ty, głupi ojczaszku! Ty, podłe dziecko!" I tak stale, stale... Przez co?
Ale teraz nie wytrzymałem, bom i ja nie bez nerw, do tego, żeby ją co prędzej uspokoić,
przecież tam w izdebce goście, ci cholerni kwateranci, rzekłem cicho, dobrotliwie:
— Tak ją... Niepotrzebnie, Hanuś, niepotrzebnie.
— Milcz! — wykrzyknęła i teraz do mnie, a na ostro, ucieszona chyba jak sto diabłów,
że nareszcie mnie złapała i wczepi mi się aż w same bebechy. — Milcz, bo i ciebie tak
przejadę albo i gorzej jeszcze! Dlaczegoś...?
Lecz wtem jakby za podszeptem samego ducha:
— Donnerweter, du, szwajne, ferfluchte szwajne! — ryknął nagle Willi, jak robią
wszysćy Niemcy, kiedy im coś pójdzie nie po nosie.
Johan odmruknął mu coś niewyraźnie w odpowiedzi, ma się rozumieć, też po niemiecku,
bo jakże by mógł inaczej, a moja Hanusia nie tylko urywa, co zaczęła, ale jakby
czarodziejską różdżką przewionął kto nad nią, taka raptem odmieniona, bo i oczami łysnęła
w kierunku izdebki, i na twarzy ani śladu tego rozjadó- wionego zacietrzewienia, a
zaciekawienie, coraz większe zaciekawienie, co mają oznaczać te głosy w naszym domu.
Lecz milczy, jakby czekała, aż ja się pierwszy odezwę, ale nie ma głupich, poszli lasy bielić,
niech ona pierwsza przemówi do mnie.
I przemówiła, szeptem przemówiła, jakby jej nagle brakło śmiałości.
— Co to, Niemcy u nas?
— A tak — odpowiedziałem głośno i niemal radośnie — Niemcy, Hanuś I Dwóch
Niemców. Kolejarze. Sołtys ich tu przyprowadził do nas na kwaterę.
— Na kwaterę do nas? — powtórzyła, a w głosie ma zdziwienie i w oczach ma
zdziwienie, a co popatrzy na drzwi, prowadzące do izdebki, to zaraz na mnie, a potem, jakby
znów jakieś licho przewiało nad nią tą czarodziejską różdżką, znów się zmienia, do samego
dna się zmienia, bo takiej, na jaką teraz patrzyłem, tom jeszcze nigdy, póki mego życia razem
z nią, nie widział.
Ot, jakby jej nie dwadzieścia osiem łat było, a najwyżej osiemnaście, bo to sobie
poprawia włosy po bokach głowy, żeby jej nie sterczały jak kłaki, to chusteczkę zdejmuje,
żeby ją od nowa założyć, zawiązać, a w taki ładny węzeł z tyłu głowy, jakby była jeszcze
panną i przyszedł do niej kawaler, więc na gwałt musi zadbać o swój wygląd, żeby mu się na
pierwsze wejrzenie spodobała. A co zrobi jaki ruch, zaraz patrzy w małe lusterko, które czort
wie jakim sposobem i skąd wydostała, stawiając je na ramie okna. A tyle w niej żywości,
która ją aż ponosi, tyle dziewuszyń- skiej wprost lekkości, jakby naprawdę miała te
osiemnaście lat.
A ja śmigl i śmig! tylko za nią wzrokiem i nie wiem, co mówić, a nawet jak osądzać to
wszystko, co robi. Chwalić ją? Potępiać? Niech to grzysi, naprawdę nie wiedziałem. Ale
diabli to mnie już zaczynali brać, bo do kogo ona tak się stroi i wierci, jakby jej kto pióro do
tyłka wsadził? Do Niemców?
I tak deliberuję nad tym, tak dumam, a namyślam się, że w końcu doszedłem: kobiety —
to kobiety! Na punkcie swojego wyglądu zawsze miały kuku na muniu i zawsze będą go
mieć, cóż dopiero kiedy wypada im przedstawić się jakimś obcym, choćby to nawet i
Niemcom.
Ale że przez cały czas ani razu nie popatrzyła na mnie, ba, nawet jednego słowa nie
przerzekła, jakbym nie był dla niej mężem, lecz zupełnie kimś innym, z kim nie
potrzebowała się zupełnie liczyć, to mi się grubo a grubo zaczęło nie podobać, a nawet
podpalało mnie już, bo co to miało znaczyć? A do czego prowadziło?
„No, tak, no, tak! — warczało mi we łbie zjadliwie. — Tylko — zastanowiłem się raptem
— o czym miałaby ze mną gadać? Może mnie pytać, jak się ma zachować w izdebce, albo o
czym rozmawiać z nimi? Też głupek ze mnie!"
I ochłódłem w gorącości moich myśli, uspokoiłem się, a Hanusia to włosek sobie jeszcze
przyklei śliną do skroni, to z bluzki
strzepnie niewidoczny kurz, potem jeszcze raz i jeszcze raz popatrzy w lusterko — i dopiero
teraz gotowa była do wejścia albo raczej do przywitania gości. A wyglądała, na psa urok,
jakby się wybierała do kościoła na uroczyste nabożeństwo w odpustowy dzień, kiedy jest
ściąg narodu z kilku parafii, więc każdy, choćby i najbiedniejszy, pragnie najokazalej,
najodświętniej się przedstawić ludzkim oczom.
I tak, a krokiem zwinnym i lekkim, skierowała' się wreszcie do izdebki, stanęła sobie w
progu.
Obaj Niemcy kończyli się już myć. Parskając i otrzepując się z wody, jak psy wyłazłe z
rzeki na brzeg, dobierali się do ręczników, które mieli w tych swoich przepaścistych torbach,
więc może i nie zobaczyli Hanusi, tym bardziej że się wcale nie rozglądali na boki, za to ona
miała ich przed sobą jak na łopacie, ale najpierw, jak podchwyciłem jej spojrzenie, to na
Wilego skierowała swoje oczy, potem błyskawicznie przerzuciła je na Johana i teraz dzieje
się z nią coś wprost niepojętego dla mnie, bo oto i ręce sobie zakłada na piersiach, i z nogi na
nogę przestępuje, jakby stała na głowniach ognia, a po chwili to i wargi rozchyliła niby w
zachwyceniu.
„A to co z nią?" — szarpnęło mną jakieś złe przeczucie. — „A może ją urzekło co u tych
Niemców? Ale co by ją mogło urzec? To ich cudaczne mycie się? Albo może — przychodzi
mi zaraz do głowy — oni ją urzekli, ci Niemcy, swoim chłopskim wyglądem?"
A wyglądali jeszcze bardziej u da tnie niż w mundurach, no, chłopy jak na
przedstawienie, tacy i zgrabni, i przystojni, że się nic mówi. Do tego śmigli i zwinni, zupełnie
jak ci, co po jarmarkach urządzali przed wojną cyrki, bo kiedy się już wycierali ręcznikami,
takie wygibasy wyprawiali, że jej, jej! Iw kółko się kręcili, i to na lewej nodze skakali, to na
prawej, i na piętach przysiadali sobie, i rękami wymachiwali to przed siebie, to na boki,
potem założyli je sobie na tych żylastych, pełnych karkach — i ciach! całym ciałem w jedną
stronę, ciach! w drugą stronę, naprawdę jak te jarmarczne cudaki, żeby się z nich śmiać do
rozpuku i klaskać im w ręce, że te ich sztuczki takie morowe.
Co jednak dziwne, nic a nic się nie wstydzili ani mnie, ani Hanusi. Co chcieli, to robili, a
niepodobna przecie, żeby nas tak bez przerwy nie dostrzegali, toć na ich oczach staliśmy. Ale
może oni tak specjalnie, żeby się przed nami przedstawić, jacy to oni są sztukmistrze? Albo,
po prostu, nic-żeśmy dla nich nie znaczyli, nie potrzebowali się więc nas wstydzić, bo, na
dobrą sprawę, kim byliśmy dla nich? No kim? „Polska chłopa, fota tla nas, fota!"
A Hanusia wciąż, bez przerwy patrzyła to na jednego, to na drugiego, jakby ją nie tylko
urzekli tym swoim urodnym wyglą-
dem, ale — nagle, szwabskie krwie — spodobali się jej? A może i naprawdę spodobali się i
pociągnęło ją już do nich? Tak pociągnęło, że na noże, na widły, a szłaby do tych ich ciał
śmigłych cyrkowców i do ich twarzy, i do tych ramion jak dębowe korzenie? A jakby ją czy
to ten niższy — pomyślało mi się już nawet — czy wyższy i smaglejszy obłapił a przytulił do
siebie, przyciągnął tymi dębowymi ramionami, jakby i przytarl...
„A to co mnie opętało? — trząchnęło mną nagle ze zgrozy. — W imię Ojca i Ducha! Cóż
za myśli przyszły na mnie! Bo mojej Hanusi takie rzeczy i sprawy byłyby w głowie? Mojej
Hanusi? Zupełnie jakbym ogłupiał albo i gorączki dostał, bo też mi się troi. Moja Hanusia
by...? I to z kim! Z Niemcami?"
„No, tak, niby tak — zagadałem do siebie — bo Niemcy, to Niemcy, dla Hanusi też tak
samo, bo i ona dobrze widzi, co oni tu wyprawiają, i to od pierwszego dnia, jak się u nas
pokazali, ale... Ale czy jednego razu nie wyśmiewała się ze mnie, żem chłop do niczego?"
— Nibyś chłop — zaczęła ni stąd, ni zowąd, kiedyśmy już syci kochania leżeli koło
siebie — i silny jesteś, nie ma co, i wyrobiony, i do dźwigania masz dryg i wprawę, przenieść
mnie z jednego miejsca na drugie to dla ciebie ślina, i objąć mnie, i ścisnąć, ho, ho, nawet na
śmierć, jakby cię tak kiedy podpadło, ale żeby mnie objąć i przytulić do siebie w takim
mocnym, prawdziwym kochaniu, toś jak cep w tym, jak ze stodoły cep. Bo i nie ręce masz, a
cepy, długie, kościste cepy. W ogóle cały jesteś jak cep albo jak odziomek, twardy, użylony,
że ani cię zgiąć, ani złamać, ani nawet naciąć, ale odziomek, pokręcony, pokurczony w sobie,
przygarbiony... O, najlepiej to będzie odziomkowy cep! — roześmiała się na cały glos. —
Mocne, odziomkowe cepisko! Ale głowę — i głos jej teraz był pieszczotliwie śmiechliwy —
głowę to masz tak dużą, jakby wszystkie rozumy siedziały w niej, i dlatego taka rozepchana,
bo po prawdzie... Sam wiesz, mój ty barani łebku, że kura, a i to więcej ma rozumu od ciebie,
nasza siodłata kura! I z tym kochaniem... Nie, do niczego, mój Franku, do niczego i biedę
tylko mam z tobą...
— Jaką biedę? — spytałem urażony do żywego. — Z czym masz biedę? Może robię co
nie tak, jak trzeba, źle? Powiedz, wytłumacz, Hanuś, bo nie rozumiem.
— I nie zrozumiesz, bo to nie na twoją głowę. Zresztą — dodała po chwili, głaszcząc
mnie po twarzy — to nie do zrozumienia, mój ty barani łebku, a mnie się tak tylko
powiedziało, no, zażartowałam sobie, żeby cię podrażnić, boś ty mój najmilszy, jedyny. Do
roboty i do kochania, do takiego wielkiego kochania! — i choć dopiero co mieliśmy ze sobą
sprawę, naraz przypięła się
do mnie, a z taką gwałtowną pożądliwością, żem momentalnie zapomniał o wszystkim, co
mówiła, a kiedym sobie w jakiś czas potem przypomniał, machnąłem aby ręką, bo też! Nie
miałbym się czym przejmować, tylko takim głupim żartem!
Ale teraz, bez przerwy patrząc to na Niemców, to na nią, nie tylkom sobie przypomniał
każde jej słowo, wypowiedziane wtedy, ale i przyrównałem siebie do nich, tego cepiastego,
poskręcanego i przygarbionego odziomka do chłopów jak lalki —i omal mi łba nie rozsadziło
od pewności, że Hanusię naprawdę pociągnęło do nich, tak bardzo pociągnęło, że diabli
wiedzą, co z tego może wyniknąć, bo ona jakby już ze wszystkim straciła swój kobiecy
wstyd, tak bardzo lgnęła do nich oczami.
A że to byli Niemcy, nie nasi, nie swoi, cóż z tego? Bo czy to Polak, czy Niemiec, albo i
Francuz — co za różnica dla kobiety, jak poweźmie upodobę do takiego czy siakiego? A
jeszcze jakby ją umiał rozkochać w sobie, na skraj świata gotowa za nim pobiec. To i ten
Wili i czy Johan... A ukochać na pewno lepiej by ją ukochali niż ja, bo tacy pędziświatowcy i
ukochać by nie umieli? Objąć miłośnie ramionami, przytulić...
I znów mówię sobie w myślach, a z wielkim smutkiem: „No tak, słusznie, no tak... Ja to nie
oni, oni to nie ja. Ale... — zawahałem się. — A jeśli się mylę? Bo ona by, moja Hanusia, do
Niemców? I to jeszcze z upodoby? Prędzej z interesów albo tylko z interesów! Bo mając
Niemców u siebie na kwaterze, dopiero teraz będzie mogła prowadzić handle! I to jakie —
bogate! Bo, wiadomo, tylko przez nich można dzisiaj wszystko. I sprawę każdą załatwić, i
pokombinować z czym, a nawet pokręcić. Kupić tanio, za grosze, bo od nich, po urzędowej
cenie, a sprzedać za gruby pieniądz, bo na lewo, na prywatę.
A że to kolejarze, a nie, dajmy na to, czarni albo i żółtki czy żandarmi, cóż z tego?
Wystarczy, że Niemcy, którzy wszędzie mają prawo i pierwszeństwo, i wszystko stoi dla nich
otworem, bo gdzie byś nie poszedł, to Niemcy, Niemcy, co chcą żreć, pić i do swoich
wysyłać bogate paczki. A Hanusia, ho, ho, jak ona się ńa tym dobrze musi znać! Dlatego czy
źle robi, że ich tak z miejsca usidla swoimi oczami?"
Ale o jeden raz strzeliłem wzrokiem za jej spojrzeniem i trafiłem na W i lego. Już z
mundurem w ręce stał pośrodku izdebki i jakby dopiero teraz dostrzegł Hanusię, chwilę
spoglądał na nią bokiem, z ukosa, potem obrócił się w jej stronę i objął ją całą oczami, ocza-
mi zdrowego chłopa, któremu się na gwałt chce miłości A po chwili to i na twarzy zaczął się
już mienić, jakby już, już chciał do niej przypaść i porwać ją w ramiona. Poczułem koło serca
chłód i w całym sobie poczułem chłód,
potem ogarnęła mnie słabość, bo jeżeli jest naprawdę tak, jak myślę, to co mnie teraz czeka?
Jaki los? Bo ja bym może czy to Wilemu, czy Johanowi nie dal, zabronił dostępu do Hanusi?
Miałbym na to siłę albo i sposób? Najwyżej świętym krzyżem bym się mógł położyć na
progu, ale oni obaj przeszliby przeze mnie, jak się przechodzi przez próg, albo, jeszcze lepiej,
kopnęliby mnie i „weg, ty polska chłopa I" A gdybym chciał krzyczeć, toby tylko dymek
poszedł z mojej głowy, z tak bliska rozsadziliby ją kulą z rewolweru — i po moim krzyku, po
moim oporze, po moim nie- pozwoleniu im do mojej Hanusi.
A Hanusia co by na to? A też nic! Bo byłaby na tyle głupia, żeby się opierać albo może
na drogę wybiec i drzeć się wniebogłosy, że ją Niemcy siłą ciągną do łóżka? I: „ludzie,
ratujcie mnie!". A ludzie nie mieliby we łbach na tyle oleju, żeby ją chcieć ratować, i to przed
kim, przed Niemcami?
Więc może nawet wystarczyłoby im tylko zawołać na nią: „ko- mecheja", a ona już w
izdebce, potem: „komecheja" — a ona przy nich, wreszcie: „komecheja, tu, plisko, to lószek,
bo ficieć ty refol- fer? A słyszeć ty o Dojczland? Tam Polaki arbajten, jechać kolej i arbajten,
chcieć ty tego",
A Hanusia niczego tak nie chce, jak właśnie tego „arbajten". To może by się nawet i sama
rozebrała im, a i do łóżka sama weszła...
Na myśl o tym zrobiło mi się nagle przed oczami ciemno, jakby mi dym papierosowy
przewionął przed nimi, lecz moment — i znów czułem się mocny, pewny siebie, a i do głowy
przyszło ml zaraz, że a nuż mylę się z tym wszystkim, bo Niemcy poszliby na takie
„komecheja"? Zdezelowaliby się na takie straszne rzeczy? Bzdury mi się klicą w tym moim
łbie, banialuki. Spokojny więc mogę być...
Lecz spokojny nie Dylem, nawet daleko mi było do tego spokoju, a potem, nie wiedząc,
co robić, żeby to na gwałt zmienić, i żeby zaczęło się dziać co innego, a głównie, żeby
Hanusia wyszła z izdebki, złapałem ją za rękę i powiedziałem półgłosem:
— Panowie na pewno głodni, to może byś im jakąś kolację...?
Ale Hanusia jak to moja Hanusia. Nawet nie popatrzywszy
w moją stronę ręką szast do siebie i już jest wolna, i dalej sobie stoi, jak stała. Bóg więc raczy
wiedzieć, co by teraz było, do czego by doszło, gdyby nie Wili, któremu nie byle jakim
marszem musiało grać w kiszkach od głodu, bo wprost z radością zawołał:
— O, nam sropić es sen, essen, bo my głód. A ona, ta kopita — i pokazał ręką na
Hanusię — to gospotynia polska chłopa?
— Tak, to moja żona — odrzekłem chmurno, słowo „żona" wymawiając specjalnie
głośno i twardo, chcąc mu dać wyraźnie
do zrozumienia, żeby się odchrzanił od niej i nie robił sobie na nią smaku, bo kwatera —
kwaterą, to i masz ją, i żyj sobie w niej, jak ci się tylko będzie podobało, ale od mojej Hanusi
— wara cii Jak najdalej masz być od niej, jak najdalej, bo ona jest tylko dla mnie jednego I
Czy to zrozumiał? Może i zrozumiał, ale na pewno wcale sobie tego nie wziął do serca,
bo zaraz zaczął chichotać o czymś do Johana, na co on tylko głową kiwał, jakby się zgadzał z
jego gadaniem, potem mruknął coś i Wili podbiegł do Hanusi, wyciągnął do niej rękę.
— Ja fitać gospotynia polska chłopa I -
A Hani&ia — jakby ją kto na sto koni wsadził, taka ucieszona, * bo aż blaskiem zagrało
jej w oczach — szybko odpowiedziała mu, choć głosem trochę nieśmiałym:
— I ja witam, z całego serca witam! Będzie nam bardzo przyjemnie mieć panów na
kwaterze — po czym, schylając się lekko przed Wilim, podała mu rękę takim ruchem, jakby
była prawdziwą panią i nieraz już to robiła, tak samo podała rękę i Johanowi, który o, dziwo,
przyjął ją zupełnie chłodno, widocznie tyle mu na tej mojej Hanusi zależało, co psu na piątej
nodze, albo tak specjalnie udawał, żeby nie wyszło na to, że im obu już-zakręciła we łbach?
A ja?
Chociaż złość na nich wszystkich zbierała we mnie jak zmętniała woda w czasie wylewu,
niby jaki głupek stałem sobie z boku i patrzyłem, bez przerwy patrzyłem to na jedno, to na
drugie, aż naraz przyszło mi do głowy, że powinienem już zabrać obydwa wiadra, bo tylko
przeszkadzają, i powolnym, ociężałym krokiem, jakim zazwyczaj chodzę, ruszyłem do nich,
a potem zaraz czekało mnie wycieranie podłogi. Tak, czekała mnie ta robota, bo może
Hanusia miałaby się jej podjąć? Albo który z tych opatrznościowych kwaterantów?
A kiedym już te wiadra niósł, zaczęło mi się jakoś samo mówić w myślach:
„Gość w dom, Bóg w dom! Gość w dom, Bóg w dom. Gość w dom... — i nagle
wykrzyknąłem, choć też w myślach: — Gość w dom, sto najjaśnistych choler w dom!"
ROZDZIAŁ
III
Tak się zaczęła moja koronka z tymi kwaterantami, ale tak się zaczęło i z Hanusią, co
było dla mnie... jak grom z jasnego nieba. Albo i coś o wiele gorszego. Ot, że mi któregoś
dnia bydło wszystko padnie i świnie, konie, a potem, że ja umrę z głodu, opuszczony przez
wszystkich, lub że w nocy o północy zapieje mi czerwony kur i całe moje obejście razem z
żywiną, i co tam więcej w nim jeszcze jest, pójdzie z dymem...
Tak, prędzej bym się takiego dopustu bożego spodziewał niż tego, co mi wypadło, bom
jej jeszcze nigdy nie widział tak zapatrzonej W kogo jak w tych Niemców, a głównie w
Wilego, nie, naprawdę nie widziałem. A w różnych miejscach bywałem razem z nią i
podglądałem ją, podpatrywałem czy to dniem, czy nocą i chodziłem za nią, śledziłem,
głównie, kiedy się tak zdarzało, że szła między samych chłopów, a potem wśród nich
rajcowała.
Tak, robiłem to wszystko, bo dlaczego miałbym nie robić? Albo może było w tym co
złego? Hanusia należała do mnie, tylko do mnie, do nikogo więcej, to i wszystkie prawa do
niej tylko mnie przypadały. Więc — już dla pewności — i ludzi nawet wypytywałem,
badałem, czy nie wiedzą czego o niej, ma się rozumieć, jakich złych rzeczy, ale chytrze,
mądrze, ho! ho! stać mnie było' na to, żeby nie wyszło potem, żem stróżem jej tylka, bo i bez
tego dobrze sobie na moie strzępili już jęzory.
I co?
Ani jednego marnego słowa! Zresztą to samo byłoby i bez wypytywania, bez ciągania
ludzi za języki, bo gdyby tak ktoś coś wiedział, coś wyniuchał, wywęszył w prowadzeniu się
mojej Hanusi, zaraz by gębę — jak wrota, tak by ją szeroko rozdziawił, i — słuchajcie,
ludzie, co to ta Frankowa laleczka wyprawia!
No, ma się rozumieć, do mnie też by przybiegł, albo może najpierw do mnie, żeby mi
powiedzieć niby to na ucho i niby ze współczuciem, z serdecznej życzliwości — i co ty na to,
mój Franusiu, mój ty biedaku? Czy mogłeś przypuszczać, że ta twoja Hanka — łajdus,
pomywacz, wycieruch, a nie żona dla ciebie, bo
czy dasz wiarę, na czym ją podpatrzono? — i teraz dalejże opowiadać, do jednego szczegółu,
dodawać sto zmyślonych, żeby z tej mojej Hanusi zrobić już naprawdę dubelt-łajdusa,
wycierucha na całą okolicę.
;.
A, chwalić najwyższego Pana Boga, nie od wczoraj żyłem z tą moją Hanusią, bo od dnia
ślubu minęło już osiem lat. Aż, nadto więc dużo czasu było na różności z jej strony, a ludzie
— cala wieś — za dobrze znali dzieje mojego ożenku z nią, za dobrze wiedzieli, kim ona
była dla mnie, żeby i jej, i mnie cokolwiek darować.
A kim i czym była Hanusia dla mnie? Była wszystkimi Albo i więcej niż wszystkim, bo
była jak słońce i powietrze, i była jak moja ziemia, co mi dawała życie. Nie, jeszcze to za
mało, bo może i droższa była, znaczniejsza od tego słońca i powietrza, znaczniejsza od ziemi,
a nawet od słońca, powietrza i ziemi zespolonych razem do kupy.
Więc chociaż — Boże, daruj mi to — z dziadów pochodziła, z takich wsiowych gołodupców,
co to jedynym ich bogactwem były dwie drogi na krzyż — takie toto było chodzącą bidą,
przez co, żeby na stojaka nie umrzeć z głodu, za służącą musiała terminować bez mała trzy
lata u jakichś państwa w Krakowie — z miejsca, ledwo objęły mnie prawa do gospodarki,
uczyniłem ją całą gospodynią, żeby wiedziała, jak bardzo stała mi się droga i jak ją mocno,
na śmierć i życie pokochałem.
Mało tego, bo od pierwszego dnia po ślubie, od najpierwszej chwili jak fruczka stałem się
jeszcze dla niej, którą tak kręciła, jak tylko chciała. Kazała mi więc iść tu lub tam — już
szedłem albo i biegłem, żeby było prędzej, kazała zrobić to czy tamto — w oczymgnieniu
robiłem.
Krótko, węzłowato: ten cepiasty odziomek, czyli ja, przygarbionymi niezgułowaty trochę
chłop, i wzrostu niewysokiego, a z rękoma siłacza, bo z samych żył i kości, takie, cholery,
miałem twarde, i z głową jak u wielkoluda, po tom tylko został stworzony przez Boga na tym
świecie, żeby ona, moja Hanusia, mogła żyć według swojej upodoby i z mojej gospodarki, i z
mojej pracy.
Oczywiście, wszystko i ze wszystkim byłoby inaczej, gdybym ja był inny, gdybym był
taki jak ci z chłopów, choćby i z mojej wsi, co swoje żony-baby, o, tak, za łeb po prostu
trzymają. A nie podoba się której co, to „ty taka, owaka, co sobie myślisz i przedstawiasz w
tym swoim pustym, babskim łbie? Żeś przyszła na moją gospodarkę — po co? A ksy,
najjaśnista, do robotyl" Bo nie one, lecz oni są tą głową i rozumem wszystkiego, i oni
planują, oni przy pieniądzach, oni też czujnie, uważnie patrzą za swoimi ślubnymi, bo diabeł
nie śpi. A kobiety — wiadomo — to jego prawa ręka.
Ale ja byłem inny, ze wszystkim bytem inny od tych chłopów! Chciałem mieć nie Hankę,
usmotruchaną dziewkę — babę do robot)*, lecz Hanusię — żonę, Hanusię — moje eudo,
moją radość, Hanusię — moje wielkie, naprawdę wielkie kochanie!
Bóg najświętszy ukarałby mnie jednak na równej drodze za kłamstwo, gdybym
powiedział, żem w pierwszych początkach nie miał od niej tego wielkiego kochania. Bom je
miał, nawet w nadmiarze go miałem, no, bogato, poza głowę, bo i uśmiechy, jakby się samo
słońce do mnie śmiało, i spojrzenia takie czułe, wabliwe, że aż nie wiem, co się ze mną zaraz
wyprawiało. Miałem i dobre, prawdziwie żonińskie słowo, a kuszenie mnie do grzechu to
prawie stale, bo wystarczyło mi tylko stanąć sobie koło niej, a ona już swoje rączki to tu, to
tam po moim ciele, jak czarodziejka, zakochana we mnie na śmierć i życie czarodziejka.
Pod ten szczęśliwy czas i śniadania miałem specjalne, „pańskie" — jak sama mówiła — i
obiady przewyborne, syte, że jej, jej! Były i kolacje, że człowiek by jadł, jadł i jeszcze byłoby
mu mało, bo jedzenie od smakowitości aż się w ustach rozpływało.
Ale to jeszcze nie koniec tych jej dobroci i oddania dla mnie, bo co tylko przygotowała,
upitrasiła, zaraz wybiegała przed dom i — Franuś, Franus! — jak srebrzystym dzwonkiem
rozlegało się po całym podwórzu.
Z chlewa czy stodoły wychylałem głowę, a ona, cała rozpromieniona uśmiechem, że
mnie widzi, szczęśliwa i dumna, dumna dumą wielkiej gospodyni:
— Omlet ci usmażyłam, taki duży, z trzech jajek. I sokiem go polałam, z porzeczek.
Chodź prędko, bo jak wystygnie, to cały swój smak straci. Tak miałem.
Ale miałem i to, że nie ja byłem głową wszystkiego jak inni, i nie ja przy pieniądzach, nie
ja również planowałem, co i jak, więc i nie ja wydzielałem robotę jej, lecz ona mnie.
Z tego powodu nigdym sobie jednak nie krzywdził i za zle nic a nic jej nie miałem,
przeciwnie, byłem nawet zadowolony, ba, szczęśliwy, że właśnie jest tak, a nie inaczej, i
przed ludźmi jeszcze się pyszniłem, że Hanusia moja to żoną jak laleczka i że ubrana była
zawsze czyściutko, elegancko, po miastowemu, jakby wiecznie trwało dla niej wesele.
Ale jeżeli ja i na polu — sam, i na łące — sam, i w oborze,, i w stajni, i w stodole, i w
chlewie nawet sam, a ona tylko kucharzyła, pitrasiła i pilnowała domowych porządków —
czasami jedynie, w czasie gwałtownej potrzeby, stając pobok mnie — to czy nie mogła
wyglądać tak z pańska, po świętalnemu ubrana i wystrojona?
Zresztą to i dla mnie było jeszcze przyjemniej, milej na sercu, że z niej taki kwiat, a nie
ubabrane, u gnój one babsko, jakich było we wsi do diabła i trochę. Przy tym, czy nie ja sam
chciałem tego? Tego, żeby właśnie taka była? A moje ręce, ręce — chwalić Boga — siłacza,
jak już powiedziałem, i do harówy zaprawione niemal od dziecka, były naprawdę
niezmordowane.
Ale minął rok jeden, potem minął i drugi, a moja Hanusia jakby już nie ta sama co na
początku, bo coraz rzadziej przywoływała mnie do jedzenia, które niemal z każdym dniem
stawało się coraz gorsze i gorsze, gorsze nawet niż w innych domach. To dobre, czułe słowo
też rzadko kiedy już słyszałem i rączka jej, rączka zakochanej we mnie na śmierć i życie
czarodziejki, prawie wcale się już do mnie nie wyciągała. Zamiast uśmiechu na jej twarzy,
coraz częściej widziałem zamyślenie, jakby ją coś gnębiło i nie dawało spokoju, a duma
wielkiej gospodyni już nie była dumą, a przymusem, przykuciem jej do mojej gospodarki To
i nie mówiła mi już, co mam zrobić, a rozkazywała złym, burczącym głosem, a byle co —
huzia! na mnie jak na parobka.
— A ty co? Jeszcześ tutaj, jeszcze patrzysz na mnie, bo chcesz czego? Albo ci się coś nie
podoba? No, jazda do roboty!
Ciało jej, na samym początku dla mnie takie gorące, gotowe dzień i noc do pieszczoty i
bałamuctwa, też już zaczęło gryźć coś niedobrego, bo choć wciąż jeszcze otwierało się
przede mną, coraz częściej zdarzały się jednak chwile, że czułem je ociężałe i chłodne,
oddające mi się opornie, jakby z przymusu, obowiązku.
Ale ja, jak td ja! Zaraz sobie to wytłumaczyłem, że cóż, nic w tym niezwykłego, bo jak
człowiek dopiero co po ślubie, to i na lodzie może się kochać i wszystko będzie w nim grać
pierwszo- klaśnie, i palić się, a choćby dzień i noc to robił, dzień i noc będzie tego niesyty. A
w trzy lata po ślubie, do tego kiedy już dziecko dała nam Bozia...
Tak to sobie wytłumaczyłem, Hanusię, ma się rozumieć, mając na myśli, nie siebie, bo
ja... Ech, ty mój mocny Boże — ja! Ja — to już była inna para kaloszy, jak mówi taka sobie
pogadywanka. Toż wciąż byłem taki sam jak zaraz po ślubie albo i gorszy niż wtedy, bo ileż
razy i w biały dzień na jej widok budziło się we mnie ostre pragnienie przytulenia się do niej,
zaś w nocy, kiedym już leżał w łóżku obok niej, prawie głupiałem, ze wszystkim traciłem
głowę, tak bardzo, tak strasznie bardzo chcąc ją przygarnąć do siebie.
Lecz ona teraz jakby wcale nie dostrzegała moich gorących spojrzeń i nie rozumiała tego,
co się ze mną dzieje, tak jakoś dziwnie obco spoglądała na mnie. Zaś w łóżku... Właśnie!
Kiedyśmy już oboje byli w łóżku, kiedy ja leżałem obok niej, a ona obok mnie
i kiedy ja dotknąłem się jej ciała... Nie, to już naprawdę nie była ta sama Hanusia, co wpierw,
na początku, a i potem nawet, bo ledwo to moje ciało dotknęło się jej ciała, dostając od razu
jakby ognia albo jakby je zlano wrzątkiem, tak w lot nabierało w siebie życia, i ja, nie mogąc
nad sobą zapanować, już coraz bliżej i bliżej do niej — na całego, bo to raz zawołała z
gniewem:
— A ty co? Zepchnąć mnie chesz na podłogę?
Momentalnie wszystko we mnie gasło, jakby mi znienacka wylano na łeb wiadro
studziennej wody, i bąkałem niewyraźnie:
— Ech, ja bym cię chciał zepchnąć na podłogę? Jak możesz tak mówić, Hanuś!
— A mogę! — ona zaraz na to, a z zajadłością. — Bo czy nie czuję, co robisz? Albo
może nie widzę, co ci po tym pustym, baranim łbie chodzi? — A po chwili ze wzdychaniem i
jękiem: — Boże, Boże, co za skaranie mara z tobą! No, prawdziwy dopust boski. Gdybym
była wiedziała, że będziesz taki namolny na te rzeczy, wcale bym za ciebie nie wychodziła,
bo na tę mękę i biedę? W imię Ojca i Syna...!
Ale to nie było jeszcze prawdziwym nieszczęściem. Prawdziwe nieszczęście dopiero
wisiało w powietrzu, nade mną, wisiało, czekało tylko na odpowiedni moment, żeby mi spaść
na łeb. Wreszcie ten moment nadszedł — i lu! mnie z całej siły.
A zaczęło się od tego...
Jednego razu, chyba na rok przed wojną, tak się złożyło, że chlapnąłem sobie, no, tęgo
sobie chlapnąłem, bo całe pół litra, a więc godnie, bogato. Tak samo godną, bogatą
sprawiłem sobie do tej zapijawy zakąskę — niezgorsze pęto kiełbasy. Kiedym się więc
położył koło Hanusi i poczuł jej railuchne ciepełko, jakby sam szatan, jurny, byczy szatan,
wlazł we mnie i zaczął się gzić, bo zamiast do niej z czułym, delikatnym słowem i powolutku
ją, powolutku rozgrzewać, rozpalać, a dopiero potem sięgnąć do ula po miód, ja — z miejsca
i na całego pakuję się jak do karczmy, bo co, u jasnego pioruna! Jak sam Bóg się czułem, taki
mocny! Lecz ona — Chryste na krzyżu! — jak się nie wywinie już spode mnie, potem jeden
gwałtowny obrót w moją stronę i najsilniej, jak tylko mogła, przez gębę mnie! i w krzyk:
— Nie jestem kurwą, żebym ci służyła na każdą twoją zachciankę!
— Kurwą? — aż mnie zamroczyło, nie na jej uderzenie, ale właśnie na to słowo, którem
usłyszał, a potem — zupełnie jak sparaliżowany — nic, tylko raz za razem powtarzam sobie
w myślach: „Nie jestem kurwą, nie jestem..." ,
A żem był, jak rzekłem, po tej wódce, o jeden moment prysk! do góry i już siedzę, a cały
napięty nie zdziwieniem, żem to usłyszal, lecz wściekłością na nią, na tę moją Hanusię, bo za
co, dlaczego ona tak na mnie? A do głowy skąd jej przyszły takie myśli i słowa? Bo sama by
z siebie? To niemożliwel Nic, tylko ktoś ją naszpuntowal przeciwko mnie. Wygarnąć by jej
więc, tak zdrowo wygarnąć, żeby nie słuchała więcej ludzkich jęzorów, a pilnowała domu i
mnie! Ale jej, mojej Hanusi to robić? — przychodzi raptem na mnie opamiętanie. — Com ja,
oszalał po tej wódce? Ze wszystkim straciłem rozum?
Lecz że ten jurny szatan wciąż jeszcze siedział we mnie i wołał, upominał się o swoje,
dokazywał i broił, odrzekłem:
— Nic, Hanuś, kurwą nie jesteś, aleś mi żoną, ślub brałaś ze mną, przysięgę przed
Bogiem składałaś, przysięgę na wierność...
A ona wprost do oczu mi:
— Tak, składałam przysięgę, ale żadna przysięga nie może i nigdy nie zrobi ze mnie
twojej kurwy! A w tych sprawach nie wtedy powinnam, kiedy tobie się podoba i zachciewa,
a kiedy oboje pragniemy. Teraz ja ani tego pragnę, ani chcę, to odwróć się
QO
ściany i śpij, a
jeżeli nie możesz usnąć, to odmów sobie trzy „Ojcze nasz" i trzy „Zdrowaś Mario", a na
pewno zaraz ci się weźmie na spanie. Ale jutro czy pojutrze... Tylko jak się znów uchlasz —
powiedziała naraz — żebyś sobie nie robił ślinki, bo nie dopuszczę cię do siebie, a jak się
rozeźlę, to i z łóżka wygonię jak psa i stale już będziesz sypiał w stajni
Mój szatan aż zawył boleśnie i skręcił, zwinął mnie całego, ale bez jednego słowa
odwróciłem się od niej, ułożyłem na wznak i utkwiłem oczy w powale. Ani tej powały nie
widziałem jednak, ani nic, choć cała izba oświetlona była pełnym blaskiem księżyca, co stał
akurat w oknach, ślepy byłem na wszystko i od nowa po brzegi wypełniony wściekłością na
Hanusię, bo nie wtedy, kiedy mnie się będzie podobać lub chcieć, a kiedy oboje?... Oboje!
Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem od nikogo, bo oboje! Czyli i ona, i ja? Słyszane to
rzeczy? Oboje! Dobrą jej dal ktoś wyćwikę, dobrą szkołę, a chyba specjalnie, żeby nas spiekł
ić ze sobą, żeby „laleczka" huzia! na „dupę - chłopa", bo tak mnie przezywali we wsi, a ten i
ów po kieliszku to i w oczy mi splunął ze śmiechem: Ty „dupo - - chłopie"! Lecz ja — co mi
tam! Tylko śmiechem parsknąłem, jakby się to wcale nie do mnie odnosiło. Bo co miałem?
Może od razu z pięściami? Też byłbym mądry! A tak... Ale mam teraz za to — myślę dalej
— bo nie mogli w inny sposób, to tak... Napuścili laleczkę na mnie i laleczka od razu cap!
mnie zębami za grdykę. Tylko — zawahałem się w pewnej chwili — czy Hanusia nie miała
słuszności? Bo czy nie jestem uchlany? I to jeszcze jak świnia! — walę już na całego w tym
moim jakby rachunku sumienia. — A obowiązku... Nie, Hanusia nie miała i nie ma żadnego
obowiązku robić cokolwiek wbrew swojej woli Bo niby jakim prawem? Toż nie kurwa z
niej, co za pieniądze, żeby musiała wszystko i zawsze, kiedy mi się żywnie spodoba. To i w
słuszności była złapać mnie za tę grdykę, i w słuszności do krwi ugryźć, bom nie tylko siłą
chciał, ale i spiłem się, że n Je trzeba gorzej. Tak, moja tu wina, jak jasny gwint — moja!
Postąpiłem względem niej nie- 8 kura tnie, no, powinęła mi się noga, przeprosić ją — to
mało, a upaść do nóg, te nogi ucałować, łzami zmyć...
Przekręciłem się tedy w jej stronę i przemówiłem cicho, ze szczerego serca:
— Uczciwie rzekłaś, bom źle zrobił, postąpiłem brzydko, ale więcej już tak nie będę i
upijać się więcej nie będę, tylko nie gniewaj się na mnie... Hanuś!
I teraz, żeby jej pokazać, jaka mi strasznie droga, i żem na wszystko gotów, tylko żeby
między nami znów było dobrze, położyłem jej rękę na ramieniu tak pieszczotliwie, tak
strasznie serdecznie, że lepiej już nie można, lecz ona, ledwo poczuła dotknięcie, całą izbę
wypełniła krzykiem:
— Odwrócisz się do ściany i będziesz spał jak chrześcijanin? No, będziesz spał? Bo jak
jeszcze co, to nie wiem, co ci zrobię, ty przeklęty, głupi, barani łbie! Albo będzie najlepiej,
jak wstanę i wrócę do ojców ze wszystkim, a ciebie nawet widzieć nie będę chciała.
O, to mi zagrała teraz polkę albo i całego marsza, żem momentalnie struchlał, potem
odwróciłem się do ściany, a tak cichutko, żeby tego nie słyszała, ba, nawet oczy
przymknąłem, żeby jak najprędzej zasnąć, a snem twardym jak kamień. Ale jak miałem
zasnąć, skoro zamiast myśleć o tym spaniu i pragnąć go całą duszą, modlę się, tak, bez
przerwy się modlę do Boga, mojego Stwórcy, co siedzi w niebiosach i patrzy w tej chwili na
mnie, żeby Hanusia nie wróciła do swoich ojców.
Potem, już za jednym zamachem, to i ten „Ojcze nasz", co ml kazała Hanusia,
odmówiłem, a następnie ,.Zdrowaś Maria". Ale kiedym już kończył obydwie te części
pacierza i teraz powinienem spokojnie pomyśleć o spaniu, raptem przyszło mi do głowy, że
jeżeli na początku Hanusia miała rację, to potem postąpiła ze mną bardzo niesprawiedliwie,
bom ja do niej bez żadnej złej myśli, nawet tego kochania się już z nią nie chciałem, tylko
żeby ją przeprosić.
„Ale skąd ona mogła wiedzieć o tym? — powiedziało mi się zaraz. — No, skąd? Bo to
duchem świętym jest i wszystkie myśli w człowieku widzi i czuje, kto czego chce? Jest jak
każdy, to i po- czuwszy moją rękę na swoim ramieniu, zaraz musiała sobie pomyśleć, że ja
od nowa... Na dobrą sprawę mogła mnie nawet jeszcze gorzej potraktować, objechać, że ha!
A trzasnąć po raz drugi, to może nie była w prawie? A potem — łachy pod pachy i chodu! do
ojców! A wtedy co? No, co wtedy, Franusiu? Śmiech, aż by się cała wieś trzęsła do rozpuku,
żem już potrójny dupa-chłop, bo ni to kawaler, ni wdowiec, ni żonaty. Słowem — wiecheć ze
słomy, obciągnięty skórką z chłopa, czyli naprawdę potrójny dupa-chłop albo i gorzej, bo...
bez tego chłopa. Czyli — zwyczajna dupa. Bo — gadaliby — wszystkiego tam u niego, u
tego Franka, miała ta laleczka w bród, pieczone i smażone, i ubiory, i stroje, i wyspanie, i
wylegiwanie się nawet, i on za nią robił od świtu do nocy, i: Hanuś — to, Hanuś — tamto,
tak jej schlebiał i pod tykał pod gębę, nie żałując niczego, mimo to zadarła kiecę na niego i
poszła! A wiecie dlaczego? Bo brakowało jej tej jednej, jedynej rzeczy, co ma każdy chłop
pod dostatkiem. A cży ona, ta laleczka, mogłaby żyć bez tego?"
Jęknąłem jak ogłuszony i znów wzdycham do Boga, a goręcej niż przedtem, żeby odwrócił
ode mnie zły los, jaki zawisł nade mną, a z Hanusi, żeby ani na chwilę nie spuścił swojego
boskiego oka i przy mnie żeby ona wciąż była, przy mnie jako moja żona, bom ja ślubował
jej, że jej nie opuszczę, a ona — mnie.
I z tym zasnąłem wreszcie, a nie bez wątlutkiej iskierki otuchy w sercu, że wszystko znów
będzie w porządku, bo co się przed chwilą wydarzyło między nami, nćS wygładzi, wyrówna,
a może i w ogóle pokryje niepamięcią i Hanuś rano będzie jak zawsze, no, w najgorszym
razie mruknie coś tam pod nosem, ale bez złości} a tylko tak sobie, z babskich humorów.
Tymczasem czekała mnie niespodzianka: Hanuś wcale się do mnie nie odzywała, choć ja ją i
tak, i owak zagaduję o najróżniejsze sprawy, bez przerwy uśmiechając się do niej z taką
dobrocią i łaskomnością w oczach, że czego by tylko zapragnęła ode mnie, wszystko bym
zrobił, nawet gębę bym podstawił, gdyby tego zechciała, i wal w nią, Hanuś, wal, trzaskaj z
całej siły, trzaskaj w gębę tego głupiego barana, tylko nie gniewaj się już na niego!
Lecz ona na te moje drygi i umizgi, uśmiechy i pokusy, na to nawet kładzenie się przed nią i
podstawianie jej mojego pyska była głucha i ślepa, a kiedy zdarzyło się jej popatrzeć na
mnie, to tak jak na szybę, przez którą chce coś zobaczyć. I co robić? — zamartwiłem się nie
do pojęcia. — Chryste, Panie Jezu, co teraz począć, żeby znów wszystko było po staremu?
I, już niemal bliski płaczu, chwytam ją za rękę, kiedy przechodziła przez podwórze, i wołam:
— Hanuś, a za cóż ty mnie tak karzesz?
A ona co na to? Jednym szastnięciem wyszarpnęła swoją rękę z mojej i nawet nie
spojrzawszy na mnie, już szła dalej, lecz po
kilku krokach zatrzymuje się nagle, a odwracając się w moją stronę, choć spojrzenie ma
pieron wie gdzie, mówi:
— Jak mi nie dasz spokoju, to jeszcze dzisiaj zabiorę się od ciebie ze wszystkim.
— Hanuś! — zaskamlałem. — A cóżem ci zrobił, żeś taka?
— Dobrze wiesz, coś zrobił. Uchlałeś się jak świnia i potraktowałeś mnie niczym zwierz.
Cóż to, wydaje ci się, że jak się ożeniłeś ze mną, z taką wsiową dziadówką, to ci wolno
traktować mnie jak zwykłego, miastowego wycierucha?
— Hanuś, ja, ja bym cię miał tak traktować, coś mi jak obra- zik święty?
— Jeżelim ci naprawdę jak obrazik święty — ona teraz — i nie chcesz, żebym od ciebie
odeszła, to od dzisiaj nie na twoje widzimisię będzie ta sprawa między nami, a tak, jak
powinno być.
— Hanuś! — jęknąłem, potem zwiesiłem głowę nisko, wpatrzyłem się w ziemię u moich
nóg. — Hanuś, ja już nigdy... — mówiłem dalej szeptem. — To nie moje widzimisię było.
Trochę rozebrało mnie po wódce, a-że zawsze było między nami, jak trzeba... Ale niech
będzie, jak mówisz! — zawołałem pospiesznie.
Nic nie odrzekła, ale twarz jej nie była już taka zła i zacięta gniewem, zaś w oczach
zobaczyłem zadumę, jaką ostatnio często widywałem. Ale tym razem o czymże by mogła
myśleć a deliberować, jak nie o mojej krzywdzie! — powiedziałem sobie w duchu. — Że za
to wszystko, co ma tutaj, powinna mnie o wiele lepiej szanować i obligować niż ostatnio. Z
tymi rzeczami też nie powinna tak ostro, bo dobrze chyba zdaje sobie sprawę z tego, co by
miała, jakie życie, gdyby mnie ze wszystkim brakło.
Tymczasem ona, jak się zadumała, tak precz duma i duma, i oczami lata po chmurach,
wreszcie odzywa się:
—Skoro się zgadzasz na to, com rzekła, to już wszystko dobrze, w porządku i nie ma o
czym więcej gadać. Teraz idź, gdzie masz iść. Aha, zaraz! — zawołała jakby nigdy nic. —
Za mało urżnąłeś sieczki, a koniom stale musisz dawać owies z ziarnem? Nie wystarczy im
sama sieczka owsiana, skoro po całych dniach stoją w stajni, bo nie ma teraz dla nich żadnej
roboty? Za to o Rrasuli ze wszystkim zapomniałeś, choć cielna, wcale jej nie dałeś dzisiaj
picia z ospą. A gnoju w chlewie ile! Utopić się wprost w nim można. Ech, ty, gospodarzu! Na
co ty masz tę głowę na karku? Na to tylko, żeby się uchlać? A potem jak byk albo psiur,
głupi, wściekły psiur!...
— Tak, Hanuś, dobrze mówisz, sprawiedliwie — ja na to, a z radością weselną wprost w
głosie. — Ale co było — roześmiałem się — a nie jest, nie pisze się w rejestr. A do gnoju już
się biorę. I krowie naszykuję picie, jak trzeba. Masz rację, jest cielna,
to zasługuje na lepszy starunek, bo konie... Jakaś ty, Hanuś, oszczędna! Żałujesz im trochę
owsa, ale słusznie, bo jak próżnują, to sama sieczka i siano powinny im wystarczyć, a owies
zostawić na orki.
Hanusia znów śmignęła oczami to po chmurach, przewalających się jasnymi kłębami po
niebie, to po drzewach, wreszcie skierowała je na mnie. Były raczej chłodne i jakby obce, ale
moment — i już patrzy gdzieś przed siebie, potem nagle robi w tył zwrot i niemal biegiem
kieruje się do izby.
Ale tej nocy — co powiecie? Jeszczem się na dobre nie ułożył koło niej, a ona już szukała
mojej ręki i zaczęła ją ściskać mocno, aż do bólu w palcach, bo taki miała zwyczaj, kiedy ją
brała wola boża.
W
najpierwszym momencie strzeliło mi do głowy, żeby jej tak samo powiedzieć, jak ona
mnie, utrzeć jej nosa co się zowie, ale czyż nie czekałem na to? Na ten jej ruch i znak? Na
nią? Więc nie tylkom ręki jej nie odebrał, ale jeszcze się bardziej przybliżyłem do niej, potem
objąłem ją, przylgnąłem cały do niej — żywy płomień, a wypełniony szczęściem od stóp aż
po czubek głowy, szeptałem:
— Hanuś, Hanuś!
Hanuś nie odpowiedziała mi jednak nawet jednym słowem Pogrążona w zupełnym
bezwładzie swojego ciała, była milcząca i dziwnie nieruchoma, jak kamień, chociaż jeszcze
nie tak dawno...
Ale co mówić o tym, co się działo dawniej!'To były sprawy dawno przebrzmiałe i ważne
było dzisiaj, a jeszcze ważniejsze — teraz, a ona teraz nie tylko nic nie mówiła, nie szeptała
mi na ucho żadnych czułości, alem nie wiedział nawet tego, co czuł i przeżywał w tej chwili
ten kamień, zespolony ze mną, o czym myślał, czego pragnął. Słowem: nic a nic!
Ale pal sześć to wszystko! Grunt, że znów była moja, a ona jak chce być kamieniem, to niech
sobie i będzie tym kamieniem, byle zawsze dopełniało się moje. I wtem usłyszałem:
—
To teraz śpij. A od dziś, żebyś sobie to dobrze zapamiętał: zawsze masz czekać.
Zresztą, widzisz, jakby ci powiedzieć... No, byłam u doktora i mam zabronione kochać się
często.
Drgnąłem cały, jakby mnie febra nagle złapała.
— Jak to, Hanuś, tyś chora?
— Tak, bo mnie boli...
— I dopiero teraz mówisz mi o tym?
— Jakby chodziło o inną chorobę, tobym ci na pewno zaraz powiedziała, ale o takiej
specjalnej? Wstyd mi było, a ty chyba sam to rozumiesz...
Kiwnąłem głową, że tak, choć wcale tego nie rozumiałem, bo
dlaczego nie powinna była z miejsca powiedzieć mi o lej chorobie? Wstydziła się naprawdę?
Ale możliwe to, żeby się mnie, swojego chłopa, wstydziła? Co za babskie gadanie!
— Zresztą myślałam — znów przemówiła — że to nic takiego, dzień, dwa i będzie po
chorobie, ale nie tylko nie było, bo i pogarszać mi się zaczęło, i to tak bardzo, że chwilami
wytrzymać wprost od bólu nie mogłam. Nie było więc innej rady, jak iść do doktora. Tom i
poszła. A on mnie... Wiesz? — zagadała naraz głośniej. — Skrzyczał mnie na cały głos, żem
zapuściła chorobę, a jak się nie będę leczyć, to i umrzeć będę mogła, bo krew się we mnie
zepsuje, no, w ropę się obróci. Potem przepisał mi lekarstwo, ale żebym z tobą często, to
zabronił — powiedziała zdecydowanie. — Aby raz w tygodniu albo i to jeszcze nie, jeszcze
rzadziej.
Co powiedziała teraz, wyraźnie zrozumiałem, bo było jasne: jest chora i nie będziemy się
mogli ze sobą często kochać, ale dlaczego dopiero dzisiaj, teraz, mówi mi o tym, skoro już
dawno była u lekarza? — znów mnie złapała stara zmora i w dalszym ciągu nie dawała
spokoju, bo, bij — zabij, w żaden sposób nie mogłem tego zrozumieć, chociaż to było takie
proste.
Bo czy zdarzyło się kiedy, żeby rozmawiała ze mną o takich chorobach? Albo może
interesowała się takimi chorobami u innych kobiet? A ile razy zaleciał ją jaki gruby żart lub
mocniejsze słówko chłopskie, takie od „maci", zaraz jej policzki stawały w ogniu, a jak sobie
kto już za bardzo pozwalał, rżnął w basy, że ha! to dawaj go w obroty i że wyprasza sobie,
żeby przy niej gadać o takich świństwach, wyprasza sobie i nie pozwala, a „każdy człowiek
powinien wiedzieć, że nie po to ma gębę, żeby robić z niej wychodek".
Taka była ta moja Hanusia, od najpierwszego dnia naszej znajomości taka była,
wstydliwa, skromna, o, Jezu, jaka skromna, jakby jej wciąż szło dopiero na piętnasty rok
życia, a kiedy po raz pierwszy doszło do sprawy między nami, to było tak... Wprost nie do
uwierzenia, jak to było. Chociaż i ten Kraków miała już za sobą, to wielkomiastowe gniazdo
rozpusty, i obegnane dwadzieścia lat, i te rzeczy na pewno powinny być jej już znane, a ja
czy nie zaprzysięgałem jej przedtem wierności i że się z nią ożenię?
ROZDZIAŁ IV
Działo się dawno, bo prawie dziesięć lat temu.
Była niedziela i szło już na przyodwieczerz, kiedyśmy się oboje wybrali na spacer, a ma
się rozumieć, na łąki, bo chodzenie po wsi nie byłoby żadnym spacerem, choćbyśmy się nie
wiem jak trzymali pod rączkę. Przecież oczy ludzkie, gapiące się ze złośliwością na takie
parki, psuły, kisiły całą radość, onieśmielając nas względem siebie.
A na łąkach lub polach dopiero się wiedziało, że się ma dziewczynę koło siebie! I o czym
się tylko chciało, to się plotło. A pośmiać się — ile dusza zapragnęła. Ale „de pachę" to jej
nie trzymałem, wstydziłem się tego, aby tylko od czasu do czasu ręki się jej dotknąłem, na co
ona zaraz spoglądała na mnie „zbójowato", takie to było, widać, dla niej nieprzystojne.
Wreszcie należało pomyśleć o powrocie do domu, żadne z nas jednak nawet jednym,
jedynym słówkiem nie wspomniało o tym, mimo że nie mieliśmy już tak bardzo o czym
rozmawiać. Co jedno, dwa słowa — cały pacierz milczenia z oczyma błądzącymi wzdłuż
rzeki lub spoglądanie na siebie spod oka, jakbyśmy się nawzajem badali, o czym każde z nas
myśli, czego chce, i co robić, co na gwałt robić, żeby nam ze sobą było dobrze.
A powietrze już ścinał z wolna nocny ćmok. Zginęły nam już z oczu łąki, pokryte
tumanem mgły i pogłębiającej się ciemności, zginęła potem i rzeka, widzieliśmy tylko
nawzajem swoje twarze, bo były blisko, coraz bliżej siebie, i pewnej chwili poczułem w so-
bie diabła, a najpierwszą rzeczą, którą mi kazał zrobić, to było, żebym Hanusię objął przez
pół i przytulił do siebie mocno, najmocniej, jak tylko można było.
I co, możem tego nie zrobił? Ależ prawie zaraz, choć cały aż dygotałem z obawy, żeby
mnie Hanusia nie odepchnęła od siebie, a co będzie, jak mnie przez twarz zajedzie?
Na szczęście ani przez twarz nie zajechała, ani też nie odepchnęła, zawołała tylko jakby
w przestrachu:
— Franku, co ty? Bo jakby tak kto zobaczył, wiesz, co by potem gadano o mnie?
— A czym ci już nie powiedział, że się z tobą ożenię?
— To po ślubie wszystko, po ślubie, nie teraz. Teraz grzech.
— Po ślubiel —r mruknąłem, a mój diabeł na fest już broił we mnie 1 kazał mi z kolei
rękę wsunąć Hanusi za bluzkę, a potem za piersi ją złapać.
Do tego dnia byłem jak cielę, niewydojeniec, wszystkich dziewuch ze wsi i wstydziłem
się, i bałem, a teraz... Nie, to naprawdę diabeł wlazł we mnie i nie tylko rozkazywał mi, co
mam robić, ale nawet tłumaczył, co od czego i jak zacząć! Jak mi teraz kazał, tak wszystko,
co do joty, wykonałem i już trzymałem Hanusię to za jedną pierś, to za drugą, a ona najpierw
wykrzyknęła: „O, Jezu!", potem uderzyła w płacz, w taki głośny, gwałtowny płacz, żem
zgłupiał do imentu, ale ręki tom nie wyjął zza bluzki Na tyle to mnie głupota me wzięła,
mimo że nie tylko ten płacz targał Hanusią, ale i prosiła mnie jeszcze:
— Franuś, weź stamtąd rękę, Franus! — a potem zalamento- wała nagle.
— Boże! Pó com ja tak długo na tych łąkach? Pójdę, już idę do domu... Myślałam, byłam
pewna, żeś taki skromny, dobry i porządny, a ty... jak wszyscy, co tylko łajdactwa im we
łbach.
Lecz nie odchodziła, mojej ręki też nie wyrzucała zza bluzki, więc ten mój diabeł kazał
mi teraz wsunąć rękę jeszcze głębiej. I co, możem i tego nie zrobił? Ależ zaraz, w jednym
momencie!
A Hanusia:
— Och, Jezu! — wykrzyknęła tylko. — Jeszcze mnie nikt tam nie dotknął, a ty... Co ty
robisz, Franek? Do czego prowadzisz? Puść mnie, ja naprawdę pójdę do domu, do mamy
pójdę, ani chwili nie będę z tobą dłużej. Boję się ciebie, boję się. Straszny z ciebie człowiek!
— i dopiero teraz łaps! chwyta mnie za rękę i dalejże ją wyciągać zza bluzki, ale mnie by
dała radę? Zwłaszcza że w moim wnątrzu siedział już nie jeden diabeł, a cały ich tabun, a
wszystkie chyba jak lucypery i kazały mi teraz, żebym jak najprędzej ściągnął z Hanusi
bluzkę, i stanik żebym z niej ściągnął, a potem to samo mam zrobić z jej spódniczką, a nawet
z majtkami i koszulką, żeby została nagusieńka, jak ją matka porodziła.
Bo Hanusia, w odróżnieniu od innych dziewuch wsiowych, miała już tyle tych łachów na
sobie, przecież niedawno wróciła z tego swojego Krakowa, a za cały majątek, jakiego się w
nim dorobiła, było — jak opowiadano — takie wielkie tekturowe pudło, pełne babskich
strojów, a wszystkie chyba z prawdziwego jedwabiu, bo przedziwnie mięchitkie w dotyku. I
korali przywiozła sobie kilka
nitek, i broszki jafcieś... Nie było więc dnia, żeby się nie eleganto- wała — i po wsi jak ta
laleczka! Od jednego krańca do drugiego, | a babom i dziewuchom aż oczy na wierzch
wyłaziły z podziwu i zazdrości.
Ale ze zrobieniem tego wszystkiego, co mi te diabelskie moce teraz rozkazały, nie poszło
tak łatwo, bo ledwom przystąpił do rozpinania bluzki, Hanusia uklękła nagle przede mną i
zaczęła mnie błagać a zaklinać na Boga i Trójcę Przenajświętszą, żebym się nie dopuszczał
na niej takich złych, grzesznych rzeczy, chociaż moim rękom nic a nic nie przeszkadzała,
niczego nie zabraniała, a nawet poddawała się im z lekka, a chyba przez to, że znała moją siłę
dobrze, to i wiedziała, że choćby się jak pieron opierała i stawała mi okoniem, nic by to nie
dało. Płakać, też nie za bardzo płakała, aby tylko pochlipywała w ten molestujący, namolny
błaganiem i zaklinaniem mnie głos, błaganiem i zaklinaniem na wszystkie świętości boskie,
ludzkie i kościelne, żebym się nie dopuszczał z nią żadnej miłosnej sprawy, bo jakby tak
dziecko potem? Zresztą dziecko, nie dziecko, ale ona jeszcze z nikim, i nie wie, co to takiego,
i na niczym się nie rozumie. Słyszała aby od matki, że taka miłosna sprawa przed ślubem to
okropna sprawa, straszny grzech, a ona jeszcze jest zupełnie niewinna, bo jak który z
chłopaków wspomniał jej tylko o czymś takim, zaraz go w mordę — i kłusem do domu. A
jeśli mnie jednemu pozwoliła już na tyle, to dlatego, że mnie bardzo kocha, ale teraz niech jej
dam spokój, bo jeśli zabiorę jej czystość i dziewczęcą niewinność, to co z nią potem będzie?
A matce co powie? A ludziom jak popatrzy w oczy? A na spowiedź jak pójdzie i co powie?
Tak, co powie księdzu, jak się będzie przed nim spowiadać, choćby i przy spowiedzi
przedślubnej? Że bez sakramentu ślubu już żyła cieleśnie? Ona, co taka religijna i w Boga
wierząca? — O Jezu, Franus, o Jezu!
Ale moje diabły hulały już we mnie jak zwariowane i z tego cielęcia, niewydojeńca
zrobiły wprost ogiera, co gotów był nie wiem jakiej bezbożności się dopuścić, żeby tylko jak
najprędzej Hanusię porwać pod siebie i zdusić ją w swoich objęciach. Więc jak ona swoje, to
i ja swoje i furt ściągam z niej łaszek po łaszku jakby nie tylko ten ogier we mnie wlazł i
wszystkie szatany, ale i w głowę mi się coś stało, chociaż mogłem, a może i powinienem był
na spokojnego, powolutku, prawdziwie po kawalersku, z honorem, bo, jak rzekłem już, nie
opierała mi się i niczego nie zabraniała, a nawet jakby mi się poddawała.
Ale ta moja gorącość takim mnie nagle uczyniła? Albo to, że ona, ta moja Hanusia, była
pierwsza, i krew mi wszystka gruchnęła raptem do głowy, gruchnęła całą falą, ledwom się
dotknął jej
kobiecości, o której zielonego pojęcia nie miąłem? Bóg zresztą z.tym, przez co taki się
stałem, grunt, żem doszedł swego.
I oto nareszcie miałem ją, wyłuskaną z tych wszystkich jedwabi, jak ziarno grochu ze
strąka. Leżała na gołej trawie niby wielka, biała ryba, a od bieli jej nagiego ciała aż w oczach
mi się zaćmiło, jak popatrzyłem na nią. A nie tylko nic już nie mówiła ani nie molestowała
mnie, ani też nie błagała, ale i nie ruszała się, jakby umarła ze wstydu, który dopiero teraz
musiał ją wziąć na dobre, bo że po raz pierwszy widzą ją oczy chłopaka tak do imentu
rozebraną, do każdziusieńkiego szczegółu, bo co trzeba było, to było na wierzchu, albo może,
że za chwilę utraci dziewczyńską niewinność.
A noc już była ciemna, ciepła i parna noc majowa. Tu i tam zabębnił bąk basowym
dudnięciem, ukryty głęboko w trawach, i gwiazdy stały wysoko na niebie, uśmiechając się
filuternie do mnie, jakby chciały powiedzieć: no, to ci się, brachu, udało, bo taka śliczna
dziewczyna... Zuch jesteś! Rób dalej swoje, baw się, tylko, kiedyś się już dorwał do miodu,
nie przerywaj tak zaraz tej alleluja, do rana masz czas, a nam nic do tego.
Długo więc ona trwała, ta moja pierwsza alleluja, chyba całe wieki, jak teraz o tym myślę
— aż nagle poczułem walnięcie mnie w piersi kułakiem i czar, omamienie szczęściem prysło,
bo Hanusia już się zrywała na nogi, a z taką gwałtownością, jakby zamierzała mnie zabić, a
choć było ciemno, jak pod ziemią, raz-dwa i już stała ubrana i dopiero:
— Ty! Zabrałeś mi moją niewinność, moją czystość, postąpiłeś jak zwierz, bo zniewolić
mnie do takich rzeczy? Mnie, com się do dzisiaj nawet tknąć palcem nie pozwoliła nikomu?
— Hanuś! — zaslimitowałem się gorąco. — Ja się przecież z tobą ożenię!
— A ja cię znać więcej nie chcę, na oczy widzieć! Bo jak śmiałeś i miałeś sumienie?
Wiesz ty, com ci na dobrą sprawę powinna teraz za to zrobić? Tak nakłaść po pysku, żeby ci
ceber spuchł! Bo... bo... — zająknęła się nagle, a potem wybuchnęła płaczem. — Boże, co ja
teraz powiem w domu, co ja... Chyba się pod ziemię zapadnę ze wstydu, bo takie rzeczy,
takie okropności!
— Hanuś! — zawołałem wyciągając do niej ręce, żeby ją objąć, przytulić, ucałować,
przeprosić nawet, ale ona, jakby ogień zobaczyła przed sobą, tak się błyskawicznie rzuciła do
ucieczki.
I przez kilka dni, w samej rzeczy, wcale mnie nie chciała widzieć, tak się tego, co było,
wstydziła i mnie się wstydziła, albo i nienawidziła, a patrzeć mi prosto w oczy — to długo,
długo nie patrzyła. A kiedyśmy się wreszcie znów pojednali, wystarczyło mi tylko
wspomnieć jej o tym, co było, żeby od razu brała nogi za
— i do chałupy! albo z góry na mnie, że jeżeli jeszcze raz zacznę o tych rzeczach, to koniec,
kropka między nami na wieki | wieków.
I prawie do dwóch miesięcy trwała taka huśtawka, niech to grzysi!
A gdyby to była inna jaka, a nie Hanusia, a też z takiej samej biedy jak ona, ho! ho! co by
to się działo zaraz po tej nocy! I sama by do mnie przybiegała, i wyciągałaby -mnie na te
same łąki, a siadywalibyśmy sobie na pewno na tym samym miejscu, co za pierwszym
razem, a może i szeptałaby mi na ucho, żebym ją zaraz brał, żebym ją raz za razem brał bez
żadnej krępacji, bom jej najmilszy, a wszystko u niej-— to już tylko moje I niczyje więcej.
Przecież znaczyła mi się po ojcach duża gospodarka!
A dla Hanusi nic były morgi, nic — wielka gospodarka; wstyd dla niej był najważniejszy, jej
panieńska czystość, którą zabrałem, jej niewinność, uczciwość.
Dziwić mi się więc teraz, że ona ani słowa nie rzekła do mnie o tej swojej wstydliwej
chorobie? Nó, byłbym już skończonym durniem. Tylko... Tylko czy naprawdę ona chora?
Czy nie zmyśla przypadkiem tego wszystkiego, żeby mnie za karę odsądzić od siebie jak kota
od miski z mlekiem? Bo chciałeś jak bydlę, to teraz — figa z makiem, i obejdź się, głupcze,
smakiem. Tylko, u grzycha ciężkiego, dlaczego by to miała robić, w jakim celu? — znów
sobie tłumaczę a przekładam. — Przecież karząc mnie, karze J samą-siebie. Więc może
naprawdę nie kłamie? A jeżeli kłamie? Przekręcam głowę w bok, pytam:
—A dużoś, Hanuś, zapłaciła temu doktorowi?
Posłyszałem najpierw, jak się gniewnie poruszyła, potem jej zamaszysty, cięty głos:
— Dlaczego mnie o to pytasz? Bo może się boisz, żem mu dała morgę twojej ziemi?
— Ależ Hanuś! — zawołałem, a chłódek niezgorszy już ml ścina plecy. — Bóg by mnie
najświętszy ukarał za takie myśli! Bo ja bym dla ciebie... Toż i całą gospodarkę bym
sprzedał, jakby zaszła po temu potrzeba, a głupiej morgi miałbym żałować? Nawet jeszcze
dzisiaj, tej nocy! I do rejenta bym pojechał, żeby uczciwie, według prawa, odpisać, bo wiesz
ty, Hanuś, bo wiesz? Twoje zdrowie to dla mnie najważniejsze! A jeżelim cię spytał o tę
rzecz, to dlatego, że, jak dyszałem, doktorzy za lekowanie takich chorób do białej kości
zdzierają, tak słono każą sobie płacić.
Przekonałem ją? Chyba tak, bo odrzekła spokojniejszym już głosem:
— Nie, drogo nie wziął, tylko pięć złotych.
„Pięć złotych"? — powtórzyłem sobie w myślach, a koło serca
już czułem ucisk, bo te pięć złotych to prawie pół metra żyta! A za co mu dała tylachna
pieniędzy? Że ją to tu, to tam popukał, 1 to nawet nie palcami, a pałeczką, I przez taką
drewnianą tubkę czy rurkę posłuchał, jak jej bije serce! Przez drewnianą tubkę, bo już ucha to
mu było żal przykładać, albo że to chłopka, a nie pani miastowa. Potem oglądnął ją to z
jednej strony, to z drugiej, no i tę jej słabość zbadał, ale migiem chyba, migiem, aby tylko
okiem rzucił na nią, bo co tam, z taką miałby się ceregielić? I pięć złociszków już miał w
kieszeni.
A ja, żeby zarobić te pięć złotych, ileż to się muszę namordować, ile nakłopotać albo i
cepami otłuc w stodole, żeby wymłócić te pół metra ziarna. Potem zgarniaj to ziarno na kupę,
wiej je, przesiewaj, ładuj do worka, bierz na wóz, wieź do miasta. Tyle mitręgi i roboty! Żeby
choć jeszcze obce było to ziarno, podarowane mi przez kogo, to pal sześć, niechby tam i było
tak, ale ono moje było, moje własne, i ja sam musiałem je najpierw zasiać, i na przeze mnie
zaoranym polu, potem też sam musiałem Je skosić i wysuszyć, przywieźć do stodoły... i pięć
złotych 1 Jak na śmiech, na urągowisko.
Z raptownego gniewu tylkom wargi zagryzł, a po chwili rzekłem:
— Tak,-pięć złotych to nawet niedrogo, masz słuszność, bo za taką chorobę... za
zbadanie takiej delikatnej choroby — poprawiłem się, a specjalnie, żeby podnieść wagę tego
badania, po czym szybko, prawie jednym tchem: — A kiedy cię ten doktór badał, nie
powiedział od razu, jak się ta choroba nazywa?
A Hanusia znów jak osa:
— Ale ty ciągniesz inkwizycję za inkwizycją, jakbyś ml nie dowierzał, żem chora, albo z
ciebie taki babski doktór, że wystarczy powiedzieć co i jak, a już będziesz wiedział, jaka to
choroba. A może miałeś już do czynienia z tylu chorymi kobietami, że wiedziałbyś nawet,
jak tę moją chorobę leczyć?
Dostałem pietra jak licho.
— Ja, Hanuś? — zabełkotałem. — Ja miałbym z jakimiś kobietami...? To ci się wyrwało,
Boże niebieski! Ale, widzisz, dlatc- gom tak spytał, bo słyszałem, że jak kobieta chora na to,
na taką rzecz, to pewnikiem ma francę.
— W imię Ojca i Syna, i świętego Ducha! — przeżegnała się Hanuś głośno i nagle z
krzykiem, jakby diabła zobaczyła przed sobą: — Franca? Franca?, Nie ma co, nawet dobrze
ty myślisz o mnie! Żebym jak kurwa, co lata od chłopa do chłopa i w końcu łapie chorobę, tę
francę? Albo może do tego głupiego łba ktoft cl tak nakładł? Specjalnie nakładł, że jak kiedy
zachoruję na co, to na francę? Och, jakbym cię tak teraz chlasnęła...!
Odruchowo skuliłem się, okrywając głowę rękami, ale ona już ciągnęła dalej, choć nie
bez zajątrzenia:
— Latoś przy kopaniu buraków... A pamiętasz, kiedy to było? Na pewno pamiętasz, bom
iść do nich nie chciała, iłem się czuła i kazałam ci wynająć kogo, ale alboś nie chciał, boś
żałował pieniędzy, albo naprawdę nic mogłeś nikogo wynająć, więc co miałam robić?
Poszłam. Może nie tak było?
— Tak było — przyznałem — pamiętam, ale dlaczego mówisz o tym kopaniu?
— Bom się przy nim tak namordowała, że potem gdziem stała, tam sobie usiadłam, a
żem była cała zgrzana, a usiadłam na gołej ziemi, choroba gotowa. No, rozwidniło ci się teraz
w tym twoim pustym łbie? Rozjaśniło? I nie będziesz już mówił, że to franca? To ciebie ona
kiedy złapie i stoczy, ciebie, nie mnie!
— Tak, stoczy, Hanuś, nawet na pewno — przytaknąłem skwapliwie. — A ty nie
gniewaj się na mnie, bo tak mi się aby wyrwało, jak widzę, głupio mi się wyrwało. Ale żebyś
ty na gołej ziemi... Na gołej i chyba mokrej ziemi? Ech, Hanusia! Bo widzisz, co teraz? Ile
kłopotów, wydatków i biedy dla nas obojga?
— Ano, prawdziwie — przerzekla jakoś tak, jakby mi nie tylko rację przyznawała, ale i
przykro jej było, że do tego doszło — bo i bieda, kłopoty, nawet te wydatki, ale cóż robić,
Franui? Tak wypadło. Koń ma cztery nogi i potknie się, a ja... Ale da Bóg, że wkrótce znów
będę zdrowa. Z tymi rzeczami to mi jednak długo, długo nie będzie wolno — dodała szybko
— i aby raz w tygodniu albo i rzadziej — raptem podniosła rękę do mojej twarzy i pogłaskała
ją. — Żal mi cię przez to, Franuś, och, okrutny żal, ty mój biedaku!
A ja, choć czekała mnie taka straszna krzywda, poczułem się w tej chwili prawie
szczęśliwy, że ona mnie tak serdecznie, z takim kochaniem i że mnie żałuje! A ponieważ z
natury byłem miękki, rozczuliłem się zaraz i najpierw mocno, gorąco ucałowałem jej rękę,
potem rzekłem:
— Nie myśl o mnie, Hanuś, nie truj się tym. Wystarczy mi to, oo będzie można,
wystarczy. Grunt, żebyś jak najprędzej wydo- brzała, przyszła do siebie.
I w jakiś czas potem minęła jej choroba, jak mi sama któregoś dnia oznajmiła.
Powiedziała:
— No, Franuś, już mi lepiej albo i ze wszystkim dobrze, bo nie czuję, żeby mnie co
bolało w środku, ale — zrobiła naraz smutną minę, popatrzyła mi w oczy, po czym szybko
opuściła głowę w dół, jakby się czegoś zawstydziła albo było jej ciężko mówić o tym — ale z
tymi rzeczami, Franuś, to po staremu jeszcze. Cóż robić! — westchnęła. — Wola boża!
- Tak, Hanuś, wola bota — powtórzyłem jak echem — ale
może i z tym się odmieni?
I odmieniło lię, cle na gorsze, bo w niecały miesiąc potem wzięła ją z kolei druga
choroba. Drugie nieszczęście spadło na mnie.
Jak już wspomniałem, nie ja, lecz ona rządziła całą moją gospodarką, ale prawdziwą jej
parafią, gdzie się czuła jak pani, to była kuchnia, chociaż i tutaj nie obeszło się bez tego,
żebym nie wykonywał za nią wielu robót.
A więc każdego dnia musiałem drzewa narąbać na ogień i do kuchni musiałem je
przynieść, i ułożyć koło piec®, « jeśli było niezbyt suche, to i nakłaść go na zapiecek, żeby
przez noc nabrało suchości. Następnie trzeba mi było raniutko ten ogień rozpalić, a małoż
razy to i do obierania ziemniaków musiałem się zaraz przysiąść?
Lecz jakby tego wszystkiego było jeszcze za mało dla mnie, coraz częściej wywoływała
mnie Hanusia ze stodoły lub obory, żebym jej w czymś tam pomógł, ulżył, a jednego dnia...
Właśnie!
Akurat młóciłem, gdy w pewnej chwili usłyszałem je} ciche i jakby płaczliwe
nawoływanie mnie. Co duchu więc cepy na bont i jut pędzę do kuchni, a w niej moja Hanusia
siedzi na łowce, z trudem, ciężko oddychając.
„Zachorowała!" — przejęło mnie niedobrym przeczuciem, ale milczę, czekam, co powie
sama. Wreszcie usłyszałem. Chodziło jej o pomycie garnków, bo ją wzięło takie okropne,
straszne kłucie...
— O, tu — obróciła się do mnie plecami i pokazała ręką na łopatkę — l tu — tą samą
ręką zjechała w dół, do samej pachwiny nad lewą nogą — że o mało nie padnę trupem
Tak się poczułem, jakbym raptem zaniewidział.
— Naprawdę kłuje cię i boli? Naprawdę? To do łóżka, Hanul- ka, do łóżka! — wołam.
— Ale czekaj, nie sama, na ręce cię wezmę i zaniosę.
I wziąłem ją na ręce, na co ona wykrzyknęła tylko z radością; — Jakiś ty dobry, Franuś,
jaki kochany! — i zaniosłem ją do tego łóżka, potem i pierzynką jeszcze dokładnie,
troskliwie okryłem i dopiero teraz przemówiłem:
— Najważniejsze w takich chorobach to łóżko, bo jak się wy- leżyaz, wy grzejesz,
choroba jak nic pójdzie na góry, na lasy. Rozumiesz, Hanuś? — zaśmiałem się do niej jak do
małego dzieo- ka. — Choroba pójdzie na góry, na lasy! Bo na wszystkie choroby to nie
doktór, a łóżko, łóżko! — jeszcze raz powtórzyłem, żeby B przypadkiem nie przyszło do
głowy wybierać się do jakiego lekarza, bo, o zgrozo! znów pięć złotych? — Dlatego też,
wygrzewaj I
a to zmywanie garnków czy co innego,,. — machnąłem lekceważąco ręką. — Co tam!
Hanusi aż się oczy zaiskrzyły, taka była uszczęśliwiona, ba, wniebowziętą, zupełnie jak w
dniu ślubu, kiedym ją wprowadzał do naszego domu, na progu którego czekali na nas
ojcowie z chlebem 1 solą, a muzyka jak wściekła grała weselnego marsza, zaś ona,
przytulona do mego boku i co chwila podnosząca na mnie oczy, szeptała: „Jak dobrze,
Franuś, jak pięknie! I jakam ja teraz szczęśliwa!".
— O, Franuś! — zawołała. — Jakże mądrze, tak akuratnie mówisz o tym łóżku! O, boś
mądry, a może i najmądrzejszy w całej wsŁ Tak, tak, łóżko dla mnie to najlepsze lekarstwo,
to I polezę sobie trochę, polezę, Franuś. Pierzynka na pewno dobrze mi zrobi. Tylko jak ty
beze mnie...? Ale co ja się tym martwię, przecież f z łóżka będę mogła ci mówić, kierować
tobą, co i jak masz robić. — A po chwili, wciąż nie spuszczając ze mnie oczu, w których tyle
było miłości dla mnie: — Dobryś ty, Franuś, oj, przedobry. Jak się poczuję trochę lepiej I
wstanę, zaraz usmażę ci omlet. Wiesz, to taki grzybek z jajek, ale jadłeś już przecie, to wiesz.
— Tak, Hanuś, jadłem. Ale ty nie o omletach teraz myśl, a o tym, żebyś jak najprędzej wstała
zdrowa.
Wstała dopiero po dwóch dniach i najpierw, gdzie poszła, to na wieś... „pospacerować
sobie trochę — jak powiedziała wychodząc — i do taty, i mamy zajść, bo mi się już cni za
nimi, ale o małym wieczorku będę w domu".
Zamiast o małym wieczorku wróciła późnym wieczorem, roześmiana, zadowolona, tak jej ten
spacer dobrze zrobił. Ale jej zawsze dobrze robiło, jak sobie mogła wyfrunąć na wieś i to tu
trochę posiedzieć, to tam pogawędzić, a ściągnąć do domu późno jak dzisiaj.
„Chwalić najwyższego Boga! — powiedziałem sobie w duchu ucieszony. — Wyzdrowiała!"
Tymczasem gdzie tam ona wyzdrowiała! Bo w niecały tydzień potem znów ją złapało to
kłucie pod łopatką i boleść w pachwinie i znów wpakowała się pod pierzynkę, tym razem
sama, bez mojej pomocy, a odtąd już co i raz powtarzała się jej ta choroba, która nieraz
stawała się tak straszna — jak mówiła, a prawie z płaczem — że wszystko ją bolało, całe
ciało, a nawet słabość ją ogarniała i dostawała dusznoty. Więc jakby się tak nie położyła
choćby tylko na pacierz czasu, możliwe, że padłaby trupem.
W końcu doszło do tego, że trzy razy w tygodniu musiała sobie poleżeć, a za każdym
razem — pół dnia najmniej, bo wciąż zamiast tego polepszenia było jej coraz gorzej I gorzej.
I zachamęcłto mi się nie byle jak i w sercu, i w myślach, bo co będzie, jak się na dobre
rozchoruje i w ogóle nie będzie schodzić z łóżka?
Któregoś więc dnia, kiedy się znów ul ulała pod pierzynką, siadam na krawędzi, biorę
Hanusię za rękę i powiadam delikatnie, czule:
— Hanuś, boję się o ciebie, dzień i noc się boję i drżę, bo nic nie idzie ci na lepszość, a
coraz gorzej i gorzej masz, to może był się wybrała do doktora? Mogłabyś nawet do tego
samego, co clę już leczył, a pomógł ci wtedy, to i teraz pomoże, nie myślisz?
— A myślę, Franuś, myślę — odrzekła takim głosem, jakby za chwilę miała oddać duszę
Bogu. — I pamiętam dobrze, jak to było, bo pamiętliwą mam głowę. A ten doktór, nie ma co,
akuratny był, rzetelny, i na chorobach się znający, że tylko popatrzył na chorego i już
wiedział, z czym przychodzi do niego, co mu dolega, i z tej choroby mnie wyprowadza. Ale,
mój ty Franusiu — i teraz westchnęła sobie głęboko i popatrzyła mi uważnie w oczy — czy
to nie z jego przykazu nie wolno się nam często kochać? To teraz, jakbym się znów udała do
niego, jeden Bóg raczy wiedzieć, co by tam we mnie znalazł i może w ogóle zabroniłby się
nam kochać? A bo to u tych doktorów trudno o takie zakazy? Przecież aby z tego oni tylko
żyją, bo jak zabraniają czego, to zaraz trzeba do nich chodzić, a za każdym razem płać,
wyduszaj ze siebie pieniądze, przecie na ładne oczy nic ci nie zrobią. I to grubo płać, mój
Franusiu, bo wiesz ty, Hem wtedy zapłaciła? Całe dziesięć złotych! A powiedziałam pięć,
żeby ci nie robić żałości, a może i pogniewałbyś się na mnie, żem tyle pieniędzy wydała.
— Dziesięć złotych? — aż mnie ścięło. A ona, moja Hanusia, miała śmiałość i sumienie
wydać tyle pieniędzy? Chryste na niebie! Bo ja za Boga Ojca nie zrobiłbym tego, choćbym
nie wiem jak był chory. „Dziesięć złotych! Tyle pieniędzy! Ale czy jej zdrowie to nie
najważniejsze dla mnie? — pomyślałem sobie zaraz. — Miałbym więc żałować jej? Jej,
mojej Hanusi? A Boże mnie broń!"
I powiadam głośno:
— Ech, gdzie bym się tam miał gniewać o to, Hanulka! Wydałaś nie na bewitko, to i
teraz, kiedy taki mus... Mam już zaprzęgać konie do wozu?
— Nie, Franuś, nie zaprzęgaj, bo jeżeli tobie nie żal pieniędzy, to mnie żal, choć to i na
moje zdrowie, a nie na jakieś ba witko. Dziesięć złotych, cobym znów tyle musiała wydać,
jak teraz myślę — to majątek, Franuś, wielki majątek, i lepiej je przeznaczyć na co innego,
niż za darmo wepchnąć doktorowi. Zresztą, wydaje cl się, że ten doktór połknąłby ode mnie
tylko tę jedną dziesiątkę I już byłabym zdrowa jak ryba? A jeśli pięć albo i sześć? Bo łatwo
to tylko dostać się w ręce jakiego doktora, a tak łatwo i prędko to się już z nich nikomu nie
udaje wywinąć.
— Święte słowa, moja Hanuś — zawołałem ucieszony, jakbym nagle czapkę złota
znalazł. — Święte, ale jak jesteś chora...
— A jak wyciągnie z nas ostatnie grosze i nie tylko nie wyleczy mnie, ale w ogóle
zabroni się nam kochać, to co wtedy? Kiedym była u tych państwa w Krakowie, poznałam
takie małżeństwo, co mieli zakazane, a właściwie to on, nie ona, bo cierpiał na jakąś chorobę.
I myślisz, że go ona zdradzała na lewo i prawo? Jak trusia była i razem z nim, ani na chwilę
nie odstępowała nigdzie od niego. Ale ja bym też taka była dla ciebie, bo ty... Nie, ty byś na
pewno nie wytrzymał i latałbyś po wsi za kobietami jak kot z pęcherzem. O, to święte, jak
amen w pacierzu, żebyś latał, a ja, wydaje ci się, mój ty barani łebku — zaczęła mnie głaskać
po twarzy — że patrzyłabym na to spokojnie? Toż żółć rozlałaby się we mnie z żałości albo i
serce pękło, dlatego — nie, nie pojadę do żadnego doktora. Z mojego kochania do ciebie nie
pojadę. A jak się wyleżę, wygrzeję pod pierzynką, to mi w końcu na pewno wyjdzie na
zdrowie — i uśmiechnęła się do mnie słodko, z oddaniem, moja dawna Hanusia. — A może i
choroba się przesili i pójdzie na góry i lasy, jak sam mówiłeś?
— I na pewno, Hanuś, będzie tak, na pewno! Tak odrzekłem, ale bez radości, ba, nawet
bez zadowolenia, że Hanusia nie pójdzie do doktora, a ja na tym zaoszczędzę. Inna rzecz, ten
doktór mógłby jej wcale nie pomóc i tyle byłoby z niego korzyści, co z psa gnoju, mimo to
coś mi mówiło, że byłoby lepiej, jakbyśmy do niego pojechali. Ale przekonywać Hanusię od
nowa — co by to dało? Dlatego cóż, niech będzie tak, jak chce ona, niech ma to łóżko, niech
ma i wylegiwanie się w nim. Niech ma!
— Aha, i jeść musisz dużo, dużo i tłusto — dopowiedziałem jeszcze, tylko pó co? Przecież
ona i bez mojej dorady... Och, jak ona zawsze dużo i smacznie jadła! Mimo więc tej
niezrozumiałej dla mnie choroby wyglądała jak pączek. Bo taka okrąglutka na buzi i w sobie
pełnawa, piersi — nie za duże i nie za małe, a w sam raz, nogi też godziwe, pełne, choć
wysokie, a chód miały! No, no, daj, Boże, każdemu mieć taki chód, jaki miały Hanusine
nogi. Dźwignąć na siebie też by mogła choćby i meterek ziarna, ale... i „pod łopatką mnie
kłuje, i w pachwinie boli"... Co za cholerne choróbsko! A może to taka babska przypadłość?
Bo u kobiet, wiadomo, ze wszystkim bywa inaczej niż u chłopów, dlatego nie doktór, a tylko
to łóżko i wygrzewanie się w nim? Wygrzewanie tych babskich chorób i przypadłości, które
wcale nie mają wpływu na wygląd i siłę? Lecz jeśli tak, to może i nie umiera się od
tego? Dlaczego więc łapie ją ta duchota i jakby się nie położyła zaraz, toby mogła paść
trupem?
Nie, nie, nic z tego nie rozumiałem Wszystko było dla mnie jakieś dziwne i niepojęte, i
to, że miałem zabronione zbliżać się często do niej, i ta jej słabość, która ją zwalała do łóżka,
dlatego czy nie będzie dla mnie najlepsze dać jej wszystko, czego tylko zapragnie?
Więc znów się pochylam nad nią i powiadam jeszcze:
— I żebyś sobie niczego nie żałowała, nie skąpiła, niczego.
A ona boleśćiwym głosem, jakby ją raptem złapały te kłucia i dolegliwości: — Nie będę,
Franuś, nie, nawet zaraz ci podyktuję, co masz ugotować, a na co przyszedł mi apetyt. Tylko
dobrze uważaj.
Takim więc sposobem i ta jej parafia — kuchnia — prawie w całości przeszła już pode
mnie, bom od tego dnia nie tylko musiał rozpalać w piecu, ale i jedzenie jeszcze nastawiać, a
nawet co chwila wpadać z chlewa czy stodoły do kuchni, żeby popatrzeć, czy gotuje się, jak
trzeba, dokładając jednocześnie drewna na ogień.
A podawać jeść bom to może nie musiał? Do łóżka, ma się rozumieć, do łóżka, w którym
leżała sobie nakryta pierzyną, a ja — dryp! dryp! z miską do niej, i — masz, Hanulka, kurczą
czka dzisiaj zabiłem i ugotowałem na nim rosołku, jak kazałaś. Na pewno będzie ci
smakował, bom i marchewkę włożył do niego, i cebulkę, ze wszystkim jest tak, jak mi
dyktowałaś — i stawiając przed nią tę miskę z kurczaczkiem, całą gębą uśmiecham się do
niej, całe ~ moje serce jej pokazuję, a potem biegiem do kuchni, nalewam dla dziecka do
drugiej miski, do której niebawem i ja się przysiadam, prawie łykając jak kaczka, co tam w
niej było, żeby się jak najprędzej uwinąć z jedzeniem, i znów biegiem, ale tym razem na
podwórze, gdzie tyle roboty czekało na mnie!
Tak było. Jak na świętej spowiedzi klnę się na Boga, że co do joty, co do
każdziusieńkiego słowa tak było!
I tak ml odtąd już szło, tak się grodziło kłopotami i usmeda- mi — od wczesnego świtu aż
do późnej nocy.
Aż któregoś dnia zakotłował się świat wojną, co tak długo aby trwała dla nas, jak długo
samoloty wypełniały całe niebo skowytem — przechodzącym co i raz w jazgotliwe
grzechotanie, jakby pieron wie gdzie i do kogo waliły kulomioty - a przez naszą wieś
przechodzili bez ustanku, prawie dzień i noc, różni uciekinierzy z miast, z czym tam kto mógł
na plecach. Przechodzili i żołnierze, ale com którego zobaczył, to bez karabinu, choć każdy w
mundurze, jak trzeba, i czapki z orzełkami, żeby było wiadomo, • że to polscy żołnierze,
nasze kochane polskie żołnierzyki, co albo za tymi karabinami szli i szli, żeby je w końcu od
kogoś dostać i bić się z Niemcem, albo wystarczyło im usłyszeć ten samolotowy skowyt i
jazgot strzelaniny, żeby wiać co sił w nogach, wiać do swoich wiosek, do mam!
Wreszcie przeszła ta fala i uspokoiło się, samoloty poznikały z nieba, rajzerzy razem z
żołnierzami jakby się pod ziemię nagle pozapadali, i drogi znów były ciche, opustoszałe,
czekające, aż się ktoś na nich pokaże.
Ale powiat nasz to już nie był nasz powiat, bo nazywał się land- wirtszaft, i nie Polak w
nim siedział na urzędzie, a Niemiec, jak sam Bóg taki ważny i nieprzystępny.
Zmienili się ludzie, albo może i nie
się, a pieron wie,
co z nich zaczęło raptem wyłazić, bo jakby się powściekali, tak gwałtownie rzucili się do
handlowania. Czym? Czym popadło. Ziemniakami, słoniną, masłem, nawet chlebem, bo ten i
ów napiekł go dwa, trzy piece, wypakował nim wóz i wio! koniki, do miasta! Na handle, na
wielkie handle!
Kto zaś nie miał tych koników, to do płachty tai chleb czy co innqp>, a głównie masło
łub słoninę, i pociągiem do samej Warszawy, gdzie się aż bili o jedzenie, taki mortus wziął
tych mia- stowców.
Więc jak kto był mądry a zaradny, do ćmy mógł nabrać floty,
do ciężkiego diabla, bo z jednej strony zarobił na tym chlebie, słoninie, ziemniakach czy
mące, a z drugiej - za różne towary, co ich nas ku pował po tych wielkich miastach za grosze
po prostu, tak były tanie, a na wsi, u siebie, wprost skórę z ludzi za nie zdzierał, tak człowiek
spragniony był tego miastowego bogactwa.
No, jeszcze lepiej wygrali ci, co siedzieli po wielkich miastach kiedy je Niemcy trachali a
trachali bombami i burzyli sklep za sklepem. Właściciele ich - jak potem opowiadano -
porozpierz- chali się w różne strony, przed tymi bombami się porozpierzchali, to ten czy ów,
a z głową aa karku, swobodnie mógł sobie nurkować od jednego sklepu do drugiego i brać,
pakować do worka, co mu tam pod ręce podchodziło, a prawie za krajem, co stało albo I
leżało na półkach — i na plecy jak swoje własne!
Że mnie wtedy nie było w jakim dużym mieście, niech to grzysi! Ale kto mógł się
spodziewać, że dojdzie do tej wojny albo że jednych będzie ona we wszystkim, do dna
wprost rujnować, a drugich — ryzykusów — robić bogaczami?
Zresztą nie ryzykusy, a też się dźwigali nie byłe jak w górę, wystarczyło im tylko rżnąć
świnię za świnią, piec chleb za chlebem i — do miasta, do miasta! Wozem czy pociągiem —
wszystko jedno.
Ledwo się więc zrobił ten handlowy porach, Hanusia, jakby jej kto pióro do tyłka
wsadził, tak się wierciła 1 latała od chałupy do chałupy.
Tu trochę pogadała, tam pogadała, przywiezione z miast towary poobracała nawet na
wszystkie strony, pooglądała dobrze, penetrując© — i wio! znów pędziła dalej, do kogo
innego, kto dopiero co wrócił aż z samej Warszawy. A wozem, mądrala, był, wozem,
załadowanym samą sperką zasoloną, żeby mu się w drodze nie zepsuła, a na wierzch, dla
niepoznaki, nakładł chleba i mąkd w małych woreczkach. I co za to przywiózł? Też pełny
wóz, ale samych babskich majtek i koszul, aż Śmiech. Ale jak się na te majtki i koszule
rzuciły wszystkie baby i dziewuchy ze wsi, to się mnie i drugiemu momentalnie odechciało
śmiać, a potem zaraz ja na Hanusię zerk! 1 zerk!, co ona na to?
A ona, jakby tylko czekała na te moje zetknięcia, bo już mówi:
— Jutro zabijesz świnię i spróbuję. Pojadę do Krakowa, odnajdę moich dawnych
państwa, to mi jak na początek pomogą w za- handlowaniu.
Jak na zawołanie stanął mi przed oczami kierat, stanęła i wialnia, stanęły i te masy
różnokolorowych majtek i koszulek babskich, a sterty łokciówki czy rożnego żelastwa
potrzebnego zawsze w gospodarstwie, to może nie?
Więc na takie słowa HanułC właśnie na takie, że się i ona de- zelu/e na te handle i
interesy; z radością odrzekłem:
- O, nawet na pewności pomogą, a może i sami kupią od ciebie z połowę wszystkiego, bo
jak tam taki mortus gniecie tych miar stowców... A ty... Na dobrą sprawę toś już dawno
powinna była popróbować, nawet zaraz z pierwoci, bo takie niezguły, niewyda- rzone
mazepy, jak Ciernikowa... A Kikułowa, cholera, babsko obmierzle, opuchnięte, a... już trzeci
raz jedzie, trzeci razi A widziałaś, co przywiozła teraz? Dwie bele cajgu, a płótna pościelo
wego ile! To ty... No, ty Hanuś — patrzyłem na nią jak na cud, obrazik święty albo i samego
mędrca, co wszystkie rozumy pojadł, patrzyłem wniebowzięty. — Jezuniu! Bo jeden, dwa
wyjazdy i dopiero zobaczą, jak się powinno handlować! A gospodarka nasza... Bo to mało w
niej różnych potrzeb? Kierat... Młocarnia... - marzyłem głośno, śniłem, no, diabli wiedzą, co
się ze mną wyprawiało, tak mnie to rozebrało, jak po kielichu tęgiej okowity, a potem...
— Rżnij, Walenty, Bóg się rodzi! — zawołałem z radosnym śmiechem i zaraz rozkazująco,
korzystając z takiej wielkiej, niebywałej okazji: — Hanulka, lej wodę do garnków i rozpalaj
w piecu, bo dlaczego do jutra mamy czekać z rżnięciem świni? Już i tak dużo czasu
przefurtasiliśmy, to i tego dzisiejszego dnia szkoda, żebyśmy go mieli przefurtasić. Tylko —
zawahałem się naraz, obudził się we mnie gospodarz — może by się wstrzymać ze świnią, a
jak na początek chlasnąć wieprzka? Jest mniejszy od świni, ale na mięso, na kiełbasy...
—
Nie — sprzeciwiła się Hanusia. — Bij świnię. Ma więcej słoniny, a słonina dobrze
płaci.
I pod nóż poszła najpierw świnia, co miała ponad metr wagi. Pociąłem ją całą na rąbankę, co
ładniejsze, grubsze kawałki — do płachty, żeby z byle ochłapami nie robić początku, i:
—
Jedź, Hanuś, jedź z Bogiem! Tylko pamiętaj, nie zaśnij w pociągu, boby cię mogli
obrabować, że nawet byś nie wiedziała kiedy. I przed Niemcami miej się na prześpieczności,
a od naszych... Sama ich, zresztą, dobrze znasz, i wiesz, że to chytrusy. Pomóc — żaden z
nich ci nie pomoże ani doradzi, ale wystawić cię do wiatru, narazić na straty... Nie, nie, jak
najdalej trzymaj się od jednego i drugiego, jak najdalej! I sama wszystko na swoją rękę, na
swój rozum, a jakby ci się udało, jakby cię Pan Bóg wsparł swoją opatrznością i
zahandlowałabyś pomyślnie, to o kierat najpierw wypytuj, o kierat, ale jakby tak wialnia i
młocarnia — to też. Bo wiesz ty, co to za korzyść byłaby w gospodarce taki kierat i wialnia?
Co za wyręka? A wygoda? — od nowa wzięły mnie marzenia. - Kobieto moja! Hanuś
kochana! Bo sami we dwójkę, bez żadnych obcych ludzi, obcych darmozjadów, i
omłócilibyśmy
wszystko, i zwiali, a sieczka — raz! raz! raz! i już masz z dziesięciu snopów słomy, wprost w
trymiga. A teraz jeden snopek i rżnie go się, rżnie, że o mało człowiek od tego nie ogłupieje,
a ile czasu się marnuje! Dlatego, Hanul, dlatego.. Ale jakby ci się nie udało czy to z kieratem,
czy z młocarnią, wialnią, to takich rzeczy naskupuj, co kosztują tam grosze, a tu weźmie się
za nie gruby pieniądz, Hanuś, gruby! Miarkujesz? A będziesz wiedziała, jakie?
— Będę wiedziała, a ty nie gadaj tyle! — burknęła niemal gniewnie, choć głowę bym dał
za to, że wcale nie wiedziała, a może i nie myślała o tym, com mówił do niej, albo i w ogóle
nie słyszała.
Bo Kraków! O, właśnie, Kraków! To i nim tylko musiała mieć nabite myśli oraz tymi
latami, które tam przeżyła na służącowaniu, jak i ludźmi, z którymi miała jedność czy
znajomość. Tak, tak, wszystko to na pewno odgrzebywała teraz w pamięci, wyciągała na
wierzch — i co zastanie, jak się tam znów znajdzie? Kogo zobaczy? A ci jej dawni państwo
jak ją przyjmą?
Ja przy tym wszystkim jak plewa byłem, ślina, a ten kierat, co mi tak leżał na sercu, u
tyłka jej po prostu musiał wisieć, i moja wialnia tak samo, i młocarnia. Więc co, nie kupi mi
ich? A jeśli nawet i szukać nie będzie?
„Ech, świecie boskil" — zasępiło mi się nagle w sercu, ale już zajeżdżaliśmy na stację, a
po chwili — stop! ściągam lejcami konie i najpierw pomagam Hanusi zejść z wozu, potem
ten wielki tobół, wypchany mięsiwem z połowy świni — na plecy i na peron z nim, a
Hanusia drepcikiem do kasy po bilet, a głowę trzyma wysoko, dumnie, bo wiadomo: to moja
żona, żona gospodarza z gospodarzy!
Lecz, chociaż ludzi widziałem dziwnie mało, bo aby troje czy czworo, wróciła do mnie
dopiero, kiedy już nadjeżdżał pociąg. I od razu popatrzyła na mnie obco, chłodno, jakbym nie
był jej ślubnym, a kimś ze wsi zupełnie obcym dla niej. Ale czy to nie zrozumiałe? —
powiedziałem sobie. — Bo stacja to nie dom! I jakieś takie cackanie się ze mną albo i
szczerzenie do mnie zębów byłoby nawet nieprzystojne, nie na miejscu, bo cóż to, dopiero
wczoraj ślub ze sobą braliśmy? Rozmawiać znów nie było o czym, zresztą ona na pewno była
myślami tam, daleko we świecie.
A pociąg coraz bliżej i bliżej, potem nagle staje, więc biegiem do pierwszych lepszych
drzwi wagonu, otwieram je przed Hanusią, pomagam jej nawet wejść na stopień, a kiedy już
jest w środku, wgrużam za nią tobół — i zostaję na peronie sam albo i nie sam, bo w moim
sercu od nowa rozkrzewfla się nadzieja na wielkie Ha- nusine handle, mające mi dać kierat,
wialnię, młocaraię, nawet parę morgów, słowem, okropne majątki, co by mnie i moją
gospodarkę
walnie wsparły, wy dźwignęły fio góry, zrobiły ze mnie najpierw- szego kmiecia w całej wsi.
A co dały? No, co mi dały te jej handle? Aż grzech i wstyd mówić, przyznawać się do-
tego, bo — okropne gówno I
Mało tego, bo od samego początku, od tej pierwszej jazdy były wielkim nieszczęściem,
prawdziwym dopustem Bożym. A, Boże broń, wcale nie przez to, że w dniach, kiedy
przesiadywała w świecie, cała gospodarka była na mojej głowie, bo i przy Hanusi tak samo
się z tym przedstawiało. Nie przez to również, że i koło dziecka musiałem bez przerwy już
zabiegać, a właściwie, że ono krok w krok łaziło za mną jak mój cień, a rozsklamrzone, roz-
ślimaczone, głodne 1
Więc przez co? Że prawie z każdej jej rajzy w świat mfafcm bzik i guzik!
Bo albo Niemcy zabierali jej wszystek towar, albo to i tamto gubiła, uciekając z pociągu
przed łapanką, lub wreszcie to moje masło, kiełbasy czy połcie słoniny za grosze musiała
oddawać, za psie pieniądze — jak mi potem tłumaczyła, żaląc się a sklamrząc niby małe,
pokrzywdzone dziecko.
— Bo to już nie ten czas, mój Franuś, nie ten czas! — dodawała wzdychając smutno. —
Gdzie się nie obrócę, wszędzie pełno różnego jedzenia i ludzi ściąg z różnych stron, a
Niemcy jak te bociany, co szukają po łąkach żab, tak sobie łażą, żeby lustrować, śledzić
wszystko, a pod karabinami, ma się wiedzieć, i rewolwery mają, bo jeszcze by nie? No
okropa wprost, powiadam d, że aż strach na nich patrzeć.
Żeby więc w takich warunkach ta moja Hanulka, moja kochana bidula, mogła znaleźć
dobrego, okazyjnego kupca czy „amatora", Ileż się musiała nachodzić po mieście, do iluż
domów napukać, mimo że ci jej państwo, tacy strasznie dobrzy ludzie, jak mogli, tak się
starali pomóc „swojej Hanusi", za każdym razem, oczywiście, suto się obławiając. Ale cóż!
To było nieuniknionej a może ! konieczne, zwłaszcza że miała u nich stałą kwaterę, więc
prosto z pociągu — do nich, jak do swojego własnego domu.
Kiedym jej jednak słuchał, tych wszystkich wywodów, wzdychań i tłumaczeń,
przeplatanych płaczem, bo „taka strata, Franuś, znów taka strata", i wierzyłem jej, że tak
było, że w samej rzeczy, znów nieszczęście ją dotknęło, i nie wierzyłem zarazem. Przecież,
psiakrew! kto tylko ze wsi od nas wyjeżdżał na te handlowe rajzy, obrastał w sadło i
pieniądze, a ona, ona jedna tylko — nie i nie, bo przywoziła ze sobą aby kilka jakichś
łaszków, koszul — ot, śmiecie! A co brała ze sobą, jak się wybierała do tego Krakowa czy
Innego miasta? Tobół pełny mięsa, mąki, słoniny, a ostatnio — to i bimbru.
„Cholera! — zgrzytałem zębami. — Najjaśnista cholera 1" Co fest w tym? Przez co się
tak dzieje? Czyżby, że odbiła się od naszych i w pojedynkę wszystko załatwia na swoją rękę
— tak, jak jej kazałęm? Albo może... przepija wszystko? Kiedy ona, jak długo fest ze mną,
jeszcze ani razu nie miała wódki w ustach 1 Powiada nawet, że to trucizna, co zabija ludzi.
Więc przez co? Na miłość Boga —- przez co? Bo możliweż to, żeby ze wszystkim było tak,
Jak się tłumaczy?
A jakby się tak wybrać na wieś do kogo i popytać go, jak jest naprawdę z tymi łapankami
i z tym zabieraniem towarów przez Niemców, inaczej — dlaczego mojej Hanusi tak się nie
szczęści od samego początku?" —- napadło mnie którejś nocy, kiedy mi to aż spać nie
dawało, alem się zaraz aż trząchnął, bo co ja? Miałbym chodzić po ludziach i wypytywać się
o Hanusię? A jakby się doniosło o tym do niej, co wtedy? Piekło! Że ją szpieguję, Śledzę, bo
za nic ją mam, nie wierzę jej, a nawet, że na śmiech ludzki ją wystawiam. To już lepiej, niech
będzie, jak jest, jak mi sama mówi, lepiej!
A potem, z czasem, wytłumaczyłem sobie, że Hanusia po prostu nie ma szczęścia i
dlatego tak się jej nie powodzi, nie udaje z tym handlem. A i drygu do niego nie ma żadnego,
a wśród obcych na pewno jest nieśmiała, niezaradna, bez sprytu, a może i łatwowierna.
Pyskować jak inne też nie umie, upominać się o swoje... Czyli, jednym słowem, to nie dla
niej.
Przez co by się jednak tak działo i dlaczego, przepadł mój kierat, 1 wialnia przepadła,
młocarnia — całe wsparcie i podźwignię- cie się mojej gospodarki. I marzenia moje
przepadły i pragnienia. Słowem — wszystko.
Gorzej, że Hanusia za każdym swoim wyjazdem do Krakowa, gdzie się najczęściej
wybierała, przesiadywała w nim po kilka, a nawet po kilkanaście dni, bo — jak mi później
tłumaczyła — trudno jej było znaleźć dobrego kupca na towar, jeszcze trudniej znaleźć co
godnego do kupienia, i nie byle jak musiała się za każdym razem nabiegać po mieście, od
jednego sklepu do drugiego, uważając przy tym, żeby jej Niemcy nie przyhaltowalŁ A jakby
tego nie robiła, to nie dość, że na towarze tyle a tyle straciła, jeżeli, ma się rozumieć, udało
go się jej dowieźć na miejsce, to jeszcze nic by nie kupiła i musiałaby wracać do domu z
pustymi rękami, że i droga by się jej nie pokryła.
Tylko — dziwna rzecz — kiedy o tym opowiadała, zawsze jakoś tak mimochodem i na
chybcika, nigdy nie patrzyła mi w oczy, jakby kłamała. Ale Hanusia by kłamała? A co za
interes miałaby w tym?
Więc tylko głową kiwałem, „tak, Hanusia, słusznie, bo jak się chce co kupić, to zawsze
7
trzeba się nachodzić. Tak już jest. A ty, jak ci takie siedzenie-^ mieście dobrze robi, to
posiedź sobie, mnie się przez to nic złego nie dzieje, żadna krzywda ani bieda" —
dopowiadałem, chociaż z tłumionego płaczu aż mnie w gardle dusiło, ale, ludzie kochani, czy
mogłem inaczej? A co by mi to dało? Zresztą może następnym razem, jak znów pojedzie,
odejmie diabeł swoją łapę od niej i odmieni się na dobre?
Lecz za każdym następnym razem nic a nic się nie odmieniało, bo jak nie łapanka, to co
innego, inne jakieś nieszczęście, a jednego razu to i kradzież!
Oto jadąc już do domu, a zmęczona, zmordowana, że ledwo nogami mogła powłóczyć —
jak się wcisnęła w kącik przedziału kolejowego, tak momentalnie wzięła ją drzemota, a
chociaż cały tobół z towarem miała pod nogami — ładny, bogaty tobół z towarem luks, tak
się jej poszczęściło, bo i zapalniczki, i kamienie do nich, karbid, bielizny damskiej trochę, a
taniutkiej, że prawie za darmo — kiedy otworzyła oczy ani tego tobołu, ani ludzi, co siedzieli
koło niej.
Podniosła krzyk, alarm, zaczęła nawet biegać po przedziałach, patrzeć po półkach,
wypytywać tego i tamtego — nadaremnie!
Com na to powiedział? To samo, co i przy innych nieszczęściach, które tak nielitościwie
spadały na nią, bom tylko westchnął sobie cicho, potem podniosłem ręce do oczu, jakbym je
chciał wytrzeć z łez, i zacząłem Hanusię uspokajać, dobruchać, że to nic i że Pan Bóg jeszcze
się ulituje i nad nią, i nade mną, i w nasze okno też zaświeci kiedyś słoneczkiem, a wtedy
wszystkie straty powetujemy sobie ponad miarę.
— Wszystkie, Hanulka! I ja będę miał kierat, wialnię... Co mówić zresztą, bo dobrobyt
drzwiami i oknami będzie właził do izby. A pieniądz będzie robił pieniądz, to i chałupę nową
nawet...
— Na pewno, Franuś? — podniosła na mnie spojrzenie już nie tak smutne.
— To pewne jak amen w pacierzu — odpowiedziałem.
— To znów mam jechać?
— A dlaczego miałabyś nie jechać? Ależ to nawet konieczne, żebyś jechała!
I w jakiś czas potem znów, a po staremu, zaczynała się zbierać do wyjazdu w świat. A do
czego się najpierw brała, to do strojów, bo wprost jak laleczka z odpustu, tak ładnie,
elegancko musiała wyglądać.
Buty wysokie, oficerki — bo niedawno weszły takie w modę — aż błyszczały,
pończoszki — jedwabiste, cieniutkie, spódnica, bluzka czy suknia też prima. A spody jakie?
Ho! ho! spody? Jlakby do
ślubu miała iść, po którym zaraz będzie się do niej dobierał najdroższy, a nie na handel, takie
one były czyściutkie i w dotyku milutkie, gładziutkie, no, nad podziw I A nim je na siebie
nałożyła, myła się wpierw, i to jak się myła, bo pucowała się od góry aż do samego dołu.
Zaraz z wieczora nastawiała na ogień trzy wiadra wody, a kiedy się dobrze zagrzała — do
cebra ją i niemal biegiem do okien, żeby je po zasłaniać prześcieradłami, potem raz-dwa i już
rozebrana, i teraz nadopędy myć się, namydlać, a najpierw tam, gdzie słońce nigdy nie
zagląda.
A mnie, kiedym tak na nią wtedy patrzył i patrzył, nie tylko to jej mycie było dziwne, ale
jakoś odruchowo smetlało się w myślach, że patrzcie wy, z czym ona jedzie na ten handel? Z
towarem, którego, nie ma co, znów uszykowała sobie tobół godziwy, czy z tym tyłkiem, co
go tak szoruje i szoruje mydłem, aż piana płatami pryska?
Ale to tylko w myślach mogło mi się tak plątać i matyjasić, bom i marnego słowa nigdy
nie rzekł, zwłaszcza że Hanusia, jakby odgadując moje niecne podejrzenia, któregoś dnia
powiedziała, że musi tak, bo jak jedzie między różnych ludzi, nie powinno od niej zawiewać.
— A wiesz, jak od niektórych kobiet ciągnie? Wytrzymać wprost nie można albo i o mało
człowieka nie zemdli I ty byś chciał, żeby i ode mnie jak? — popatrzyła na mnie groźnie.
Potrząsnąłem głową, że nie, mimo to nie podobało mi się jej mycie całego ciała,
zwłaszcza że ze wszystkich, co rajzowały, ona jedna tak, jak mi było dobrze wiadome. Inna
sprawa, zawiewać to może tam i zawiewało od którejś z nich, kąpiel dla niejednej to aby raz
do roku na Matkę Boską Zielną, kiedy jest wielki odpust i niemożebny ściąg ludzi z całej
parafii, ale za to te za wiewające, kiedy wracały, a nigdy bez towaru, wyglądały jak zawsze
albo i lepiej, bo przez te kilka dni wypoczęły sobie, wywczasowały się z dala od robót koło
krów, świń i kołowrotu domowego, a moja Hanusia wprost jak z krzyża zdjęta. Ledwom
więc na nią popatrzył, od razu uderzyły ml do głowy złe, grzeszne myśli, że się łajdaczyła, że
się dzień i noc łajdaczyła, i to jeszcze o głodnej gębie, i dlatego taka jak wypluta. Do tego
złość aż buchała od niej jak morowe powietrze, jakby wracając do domu, wracała z raju na
dno piekła, albo od serdecznych, kochanych ludzi do takich, co ich całą duszą nienawidziła.
Ale a nuż to mi się tylko tak wydawało, bo z jakiego by ona raju?... A łajdaczyć się?
Moja Hanusia, co chora i lekarz jej zabronił? Albo żeby mnie i swojego własnego domu
nienawidziła? Nie, to naprawdę bałamuctwo, bo Hanusia na pewno przez te swo-
fc podle handle taka wymizerowana, przez to straty, co ją wciął I wciąż trapią, jakby ją co
zaklęło, jaka płanetna zmora.
I na pewno zaklęła ją jaka płanetna zmora, bo mi nawet rozmawiać z nią nie szło, tak się
jej jakoś bałem w pierwszych chwilach po jej powrocie, ałem musiał. Zresztą jeszcze nogi na
próg nie postawiła, a już mnie pytała, czy wszystko w porządku J jak mi się bez niej żyło.
— Ano w gospodarce wszystko po staremu — wypychałem ze siebie słowa, łamałem się
z tym moim bojem przed nią, chociaż serce, mimo wszystko, biło żywo radością, że, chwalić
najwyższego Boga, wróciła nareszcie! — U mnie też — ciągnąłem dalej jak tężejącą smołę
— i u dziecka, nie ma co, porządek, jak trzeba, I zdrowie dopisuje,,.
Lecz jednego razu podpaliło mnie, bo dokąd będą trwać, psiakrew, te wyjazdy i wyjazdy?
Do samej śmierci?
Ledwo więc weszła do kuchni i jako tako oddychnęła sobie, odpoczęła, walę prosto z
mostu, że owszem, dzięki boskiej opatrzności wiodło mi się pomyślnie, ale byłoby i lepiej, !
weselej dla nas wszystkich, jakby sobie dała wreszcie spokój z tymi rajzami, usiadła z nimi
na tyłku, a te sakramenckie handle — w diabły, w naj- jaśniste czorty, bo nie tylko, straty
przez nie, co gospodarkę rujnują, ale i jej, jej samej podkopują zdrowie.
— ...bo widzisz, jak ty wyglądasz? I w oczach, i na twarzy? No, widzisz? Tak caę wyżęło,
tak wyssało, żeś jak topielica. Nie wierzysz, to weź lustro i przejrzyj się.
A ona ani słowa, tak milczy i milczy zawzięcie, oczy się jej tylko wybałuszają coraz
bardziej i bardziej, jakby je jakaś zła siła wypychała na wierzch — i nagle jak się nie
poderwie z ławki i do mnie! A z takim krzykiem, że całą wieś mogłaby przekrzyczeć:
---Lustro mi każesz brać i przeglądać się w nim, bo co ci się
u mnie nie podoba? Moja twarz? Jest taka, jaka jest! A każesz mi, żebym sobie spokój dała z
handlem? Ani mi się śnił Rozumiesz, ty baranie jeden? Ani mi się śni! — i wściekle, groźnie
zatupała oficerkami o klepisko kuchni. — Dlatego ani mi się Waż jeszcze kiedy choćby tylko
wspomnieć o tym, a ty wbij to sobie do tego głupiego łba! — i plasnęła mnie całą dłonią w
czoło — wbij jak gwóźdź, co ma tam tkwić już na wieki wieków! A wspomnisz, chlapniesz
kiedy ozorem jeszcze raz, to z miejsca — łachy pod pachy i tu cię będę miała! — nagłym
ruchem obróciła się do mnie tyłem, zadarła do góry spódnicę i wypięła na mnie tyłek.
Ale sekunda — i znów stała przede mną naczupurzona 1 nałn- dyczona jak nieszczęście,
przed chwilą jeszcze blada na twarzy, a teraz jakby ognia kto na nią nasypał — i od nowa
Jazgocze: — Chociaż nie myśl sobie, nie przedstawiaj, że ja tam, we świe-
cic, we wszystko opływam i że się wyśpię należycie, ł zjem według regulu 1 poddos tatkiem,
do syta, albo że tej mojej choroby nie czuję. O, ona, przeklęta, nigdy mi nie daje o sobie
zapomnieć, a jak mniie nieraz najdzie i ucapi czy to w pociągu, czy na ulicy, to z bólu o mało
palców nie zagryzam do krwi, bo jakbym szpilami była przebijana na wylot A zemdleć, to
myślisz, żem już nie zemdlała? Chciałam przejść z jednej strony ulicy na drugą i bachl,
zamąciło mi się raptem w głowie, w piersiach poczułam duchotę 1 nogi jak ze szmat, a pod
łopatką — nożem na wylot! I straciłam przytomność. Kiedym otwarła oczy, zobaczyłam, że
leżę na desce w bramie kamienicy, a jakaś kobieta wlewa mi do ust prosto z butelki
lekarstwo.
To mnie przekonało, a nawet rzuciło do niej. Chwyciłem ją za obydwie ręce i z miłością,
tkliwie spojrzałem jej w twarz.
— Hanuś, tak ci się niedobrze wydarzyło? — spytałem szeptem z przejęcia. — Chryste
Panie! A jakbyś się tak nie ocknęła więcej?
— Toby mnie już nie było, no, nie żyłabym — i uśmiechnęła się do mnie takim skąpym i
dziwnym uśmiechem, jakby była do niego przymuszona. — Ale że przeszło, nie ma o czym
gadać. Zresztą jeszcze raz mogę tak zemdleć albo i umrzeć nawet — dodała naraz nie patrząc
na mnie, a twarz od nowa miała złą, naburmuszoną czegoś — co mi taml — szastnęła ręką,
jakby naprawdę nie zależało jej na życiu.
A ja już jak lodem ścięty.
— Hanuś, co ty mówisz! Jak możesz tak?... A wszystko przez te diabelskie handle, przez
dźwiganie tych tobołów, bo kto to widział, żeby takie ciężary! To ja, a i to zwaliłoby mnie w
końcu z nóg. Nie — powiedziałem nagle, zapominając o jej przykazie — nie możesz
więcej...
— Może i nie mogę, ale będę, będę! — wykrzyknęła, od nowa zaperzona,gniewnie,
napastliwa. — Bo i z ludźmi się różnymi spotykam, nawet z prawdziwymi panami, co przed
wojną nie w kij dmuchał jacy byli ważni, a teraz też tak jak ja handlują, żeby zarobić na
życie, i pogadać sobie mogę inteligentnie o wielu mądrych sprawach, a nie żebym wiecznie z
tobą o krowach, świniach i kurach! A i pośmieję się nieraz, jak zaczną w pociągu opowiadać
takie zgrywne kawały, no, boki wprost zrywać można. A tracić, to ty przez te moje handle nic
nie tracisz, bo z czego doszłam do ubrań, jak nie z tych handlów? A dopiero teraz jestem
ubrana, bo przed wojną... Com miała przed wojną? To, com sobie przywiozła z Krakowa.
Boś mi może kupił co? Jaką koszulę, suknię, buty? Albo może samam sobie co sprawiła, bo
pieniędzy było u ciebie w bród? Ech, tyl O kierat ci chodzi, a nie o mój wygląd czy zdrowie,
o wialnię i mlocarnię, że się ich nk możesz doczekać.
Więc — zapamiętaj sobie: jak będziesz dalej takim osłem, jakim jesteś, to się ich na
pewno nigdy nie doczekasz I
____No tak, no tak — zamiędlBem w sobie nie wypowiedziane
słowa, bo z tym ubraniem przed wojną to może była i prawda, mortus, przezywany
kryzysem, ściskał drugich, ściskał i mnie, ale z czym innym... Albo że ja nic nie tracę? Boże
na wysokości niebios, przez jej handle ja nic nie tracę!
I naraz przypomniało mi się, co pogadywano na wsi o mnie i o Hanusi. Że kiedy ona
brała ślub ze mną, to miała rozum w dupie, a teraz to ma dupę w domu, z czego poszło
potem: dupa-chłop.
Pierwszej części nie rozumiałem i nadal nie rozumiem, bo dlaczego niby ten rozum w
dupie, kiedy brała ze mną ślub? Czyżby miała mnie łapać do ślubu? Przez tę dupę miała mnie
łapać? A czy łapała? Przecież po tej majowej nocy patrzeć na mnie nie chciała, jak już
mówiłem, uciekała nawet przede mną i jakbym tak dał sobie z nią spokój i zakonkurował do
drugiej... I gdzie ten jej rozum w dupde? Za to z tym dupa-chlopem to czy nie mieli racji? A
ja to aż za dobrze rozumiałem, bom naprawdę był dupa-chłopem, i to jeszcze dubelt dupa-
chłopem! Bo kiedy ona mnie tak ośliła i poniewierała, nie tylkom jej nic nie odrzekł, ale
pomruczawszy i pokiwawszy łbem, w tył zwrot i na podwórze!
Dobrą godzinę albo i dłużej łaziłem po całym obejściu jak postrzelony dzik, nie biorąc się
do żadnej roboty. A żem nie mógł pobić Hanusi, ani nawet krzyknąć na nią, waliłem byle
czym krowy, konie, kopałem wiadra z wodą i bez wody, kosze z sieczką, wreszcie
dopadałem do sieczkarki, ładowałem ją słomą i dorywałem się do koła tak zapamiętale, bez
przytomności niemal kręcąc nim, że w pacierz czasu uderzały na mnie poty, podcinało z
lekka zmęczenie, ale to było moim lekarstwem, to dawało przytomność, spokój i dopiero
teraz noga za nogą, ze zwieszoną głową jak winowajca, zawracam ku domowi, pokorny,
uległy i bez żadnych złych i głupich myśli, a choćby mnie i walić chciała po gębie, nic a nic
bym nie mówił, stałbym przed nią bez ruchu, jak ten strach na wróble, co na polu. Dupa-
chłop?
Ale kiedym się znów znalazł w kuchni, wszystko się zaczynało we mnie na odwyrtkę, bo
Hanusia, spoglądając na mnie spod oka jak na zbója, nuże stękać, że ma za męża takiego
głupca, co mu tylko maszyny i gospodarka we łbie, a ją chciałby wędzić i dusić w chałupie...
To może byłoby lepiej, jakbym ją za obydwie nogi przywiązał do łóżka, a odwiązywał w
chwilach, kiedy się powinna brać do roboty? No, i dla załatwiania się, bo w izbie musi być
czysto i pachnąco. I nagle, odwracając się do mnie:
— Po coś ty się ożenił ze mną? Tofcrie była i jest potrzebna taka,
co by tak samo jak ty myślała o kieratach, wialniach, krowach, całej twojej gospodarce I A ja
czym ci nie mówiła, że mnie to wszystko nie w głowie? Zarządzać, kierować tobą — no, to
jeszcze, ale żeby i harować, i troszczyć się, łamać sobie głowę o byle co? Ale ty... Pamiętasz,
coś na to wtedy powiedział? Że właśnie taką, jaką jestem, chcesz mleć i wszystko jej dasz, a
na dziewuchy z kmieci i gospodarzy to z góry kichasz. Tymczasem tobie naprawdę właśnie
taka była i jest potrzebna, taka gospodarska dziwa, co by nie tylko o wszystko zabiegała
dzień i noc, ale i harowałaby razem z tobą, nawet do wozu mógłbyś ją zaprzęgać, jakby
zaszła po temu potrzeba, i ciągnęłaby lepiej od konia. I za ubraniami by nie przepadała, bo
wystarczyłby jej byle łach, a za te pieniądze, co na stroje, wolałaby kupić cieliczkę na
wychówek. I ona, ta cieliczka, dałaby jej większą radość niż nowa kiecka. A jeszcze jakby się
tak dochowała z niej krowy? Ale wtedy tobyście już oboje... — i wbiła we mnie drapieżnie
oczy. — Może źle myślę? Mylę stię, bo tak by nie było? Albo że w swoim sercu nie
pragniesz, żebym się stała taka, co by razem z tobą chodziła jak wół w jarzmie? Ale ja taka
nie będę! Bom się hlie na dziewkę urodziła, a na panią, choć to i w dziadowskim domu!
„A czy nią nie jesteś? Czy nie masz tego państwa" — ale to sobie tylko tak pomyślałem,
jakby dla stwierdzenia, że jest właśnie tak, jak tego pragnęła, a potem zaraz dalejże! od nowa
modlić się w duchu i prosić, błagać Boga, żeby zesłał na nią opamiętanie i żeby uspokoiła
się, i spać już żeby szła, bo czy nfe na to czekałem? Na to, żeby się jak najprędzej znalazła
razem ze mną w łóżku?
Długom jednak miał jeszcze czekać, zanim zobaczyłem, jak podnosiła wreszcie rękę do
bluzki i zaczynała ją rozpinać. Ale ledwo ściągnęła ją ze siebie, a potem i spódnicę, zostając
w samej koszuli, ostrym dmuchnięciem gasiła lampę, a robiła to zawsze specjalnie, żebym
już nie widział, jak się będzie dalej rozbierać, bo małoż to razy mówiła do mnje, że spaliłaby
się ze wstydu, gdybym ją tak ujrzał zupełnie nagą? A gdyby to był jaki obcy mężczyzna, toby
go chyba zabiła.
Po ciemku więc, zawsze po ciemku kończyła się już rozbierać. Potem naciągała na siebie
nocną koszulę, bo i takiej mody nauczyła się w tym swoim Krakowie, z czego byłem
strasznie dumny, bo ze wszystkich kobiet z całej wsi ona jedna miała taką koszulę, która —
na dodatek — była koloru różowiutkiego, z brunatnymi kwiatkami po sobie, a więc nie
potrzebowało się jej tak często prać, aby raz na jakiś czas, a brudu na niej ani znaku, ani
śladu.
Wreszcie — chwałaż ci, Panie Jezu! — usłyszałem, a i poczułem, jak podnosiła pierzynę,
bo o jakimś tam myciu się z drogi, choćby tylko w odrobnie wody, nawet w głowie jej nie
było. Ale to zro-
zumiałe, bo co innego, jak się jedzie w świat, między różnych ludzi, co przed wojną byli
prawdziwymi, „grubymi" ponamJ, a co innego u siebie w domu. Byłoby to tylko marnowanie
mydlą, a na to Hanusia miała już dobrą głowę.
A więc — po tylu dniach czekania i wyglądania nareszcie przychodziła dla mnie chwila
szczęścia i radości, bo miałem Hanusię nie tylko w domu, ale i pod pierzyną, koło siebie,
czułem ją całym moim rozpalonym i stęsknionym, spragnionym ciałem.
Lecz jak wpierw czekałem na jej przyjazd, tak teraz — na je) znak, co by mi powiedział,
że i Hanusia stęskniona za mną, że I ona mnie chce. Tego znaku jednak jak nie było, tak i nie
było, choć odwrócony do niej plecami, a właściwie do jej pleców, 1 z twarzą przy samej
ścianie, wprost wychodziłem ze siebie, tak tego znaku pragnąłem.
I jak kamień leżałem, i oddech co chwila zapierałem w sobie, żeby lepliej dyszeć każde
jej poruszenie się, bo a nuż — mówiłem do siebie — jej ruch ręką lub nogą będzie tym
znakiem? A jeżeli nie daje mi tego znaku i nie da go w ogóle, to może dlatego, że za chwilę
odwróci się do mnie przodem, obejmie m3 szyję ramieniem, przytuli mocno do siebie, jak się
przytula do siebie najdroższego sobie człowieka, 1 powie szeptem na ucho:
— No, Franuś, mój kochany biedaku, wypościłeś się chyba jak dewotka w
czterdziestoicę, co wtedy żyje aby samym chlebem moczonym w odrobinie oleju lub wody,
bo ile dni mnie nie było? Sześć? Siedem? Siedem 1 Całe siedem dpi! Siedem dni i siedem
nocy! A ty aż tyle dni i tyle nocy musiałeś się mordować beze mnie! I sam sypiałeś! A może
zachciało ci się świństewka 1 przy- mówiłeś sobie na noc Paulakową? A ona, ho, ho! aż
zębami zgrzyta, takiego smaka ma na ciebie! Bom to nie widziała nieraz, jak się w ciebie
gapi, że wprost pożarłaby clę tymi brudnymi śle- pskami? Ale co się dziwić! Ten jej Izydorek
tyli co rozporek, a ona — haman-baba, haman! Dla ciebie jak ulał. Ale jakbym się tak o czym
dowiedziała, widłami bym ją I ciebie! Bo^ jeżeli ja się trzymam, to ty byś...? Małżeństwo —
święta rzecz!
Ale ona nie tylko tak nie mówiła, bo w ogóle nic nie mówiła, milczała jak zaklęta, znaku w
dalszym ciągu też nie dawała, ba, i nie odwracała się do mnie! A jeżeli przewróciła się z
boku na bok, to jedynie dlatego, że nie mogła zasnąć, jakby ją dusiła zmora. Jaka? A chyba,
że znów naraziła mnie na straty.
Więc — to na lewy bok, to na prawy, potem na wznak 1 znów to na lewy bok... A
przewracając się, tak dobrze przy tym uważała na to, żeby mnie przypadkiem nie dotknąć, bo
kim ja byłem dla niej w takie noce? Obcym? A może trupem? Albo sękatym klocem?
Mimo to ja wciąż jeszcze czekałem, wciąż wyglądałem tego znaku od niej, wreszcie hola,
hola w noc zasypiałem, ale psim snem, bo byle ruch Hanusi lub płacz dziecka, a ja już ślepię
w ćmok, potem od nowa zamykają mi się oczy — na jak długo?
Wreszcie mlecznoszarawy świt, a raczej schyłek nocy w oknach i zrywam się z łóżka,
nakładam na siebie ubranie, potem cichutko jak kot podchodzę do drzwi, otwieram je wolno,
wolniutko, żeby ani zgrzytu, ani szmeru i — na podwórze!
Z miejsca orzeźwiało mnie świeże powietrze, ścinało twarz chłodem albo i mrozem i
teraz ani mi w głowie jakieś tam łóżkowe ciągoty, Hanusine znaki, pragnienia dotknięcia się
jej nagiego ciała czy inne du perełkowa te myśli a zamysły. Że zaś i spać mi się nie chciało i
w ogóle tak się czułem, jakbym całą noc uczciwie, po bożemu przespał, już myślałem,
rozglądając się po całym moim obejściu, pogrążonym w pomroce świtu-nocy, czego się
najpierw jąć.
A potem to tu, to tam! Od obory do stodoły, od stodoły do stajni, i tak w kółko.
Tymczasem szarzyzna przedświtu rozrzedza się, roztapia, z każdą chwilą staje się coraz
widniej, jaśniej, gwiazdy gasną na niebie jedna za drugą, gaśnie i moja latarnia, z którą
biegam po całym obejściu, potem całe niebo zatapiało się w ogniu zorzy i z wolna, z
wolniuteóka wstawało słońce...
Ileż jednak razy zamiast nieba i słońca — chmury i deszcz zimny, cholernie zimny,
zjadliwy deszcz? Ale jak nie istniało dla mnie słońce, tak i ten deszcz — nie czułem go
nawet, całym sobą zajęty robotą, a więc ślepy i głuchy na wszystko, z wyjątkiem tego tylko,
co się działo w gospodarstwie.
Wreszcie pora na śniadanie, na które już mnie Hanusia wcale nie przywoływała, bo też
nie miałaby się czym zajmować, tylko robić mi śniadanie, stawiać je na stole, potem
wybiegać przed dom i wołać, wołać...
Ubrana kuso, jak z soboty na niedzielę, bo tylko to i tamto miała zakryte — zresztą przy
byle ostrzejszym ruchu cały przód się jej odkrywał, a tak, o, szerokawo, jak wrota do stodoły
— flaj- tała się pp kuchni, a zobaczywszy mnie w drzwiach mówiła:
— Tam na piecu stoi mleko. Nalej go sobie, daj i dziecku, bo ja nic jeść nie będę. Źle się
czuję.
I od razu pakowała się na powrót do łóżka, z którego wstawała na dobre dopiero przed
samym południem, a najpierwszym zajęciem, jakie ją czekało, to było ładowanie do koszyka
tych kilku łaszków — tyle profitu a korzyści za moje mięso, gęsi, kury, kiełbasę — I na wieś
z nimi!
Jak przed wojną Żydki, co ze swoim towarem w worku, zarzu-
conym na plecy, biegali od domu do domu, tak teraz ona, moja Hanusia. I to tu zajrzała, to
tam zajrzała, u jednych posiedziała dłużej, u drugich — krócej, bo na jej towar nie było
amatora — i wio! dalej, wciąż dalej w poszukiwaniu takiego kupca, co by jej tyle zapłacił, ile
ona żądała. A Hanusia nigdy nie żądała mało, bo jej łaszki zawsze były „najlepsze".
Kiedy wreszcie wracała do domu, najczęściej późnym wieczorem, na dnie koszyczka nie
dostrzegałem ani jednego łaszka, ale ona — ledwo powłóczyła nogami, takie zmęczenie
dźwigała na sobie, a więc i druga noc czekała mnie gorzka, nawet trzecia...
Lecz co miałem mówić? Bo ze mnie był naprawdę ten dupa- -chlop?
ROZDZIAŁ VI
Teraz, kiedy się tak krochmaliła do tych Niemców, też nie miałem nic do gadania.
Mogłem jedynie milczeć, tak, tylko milczeć albo robić, harować jak jasny gwint, bo choćby
do upadłego.
Więc ledwom wyniósł z izdebki próżne już wiadra, z miejsca dorwałem się do wycierania
podłogi, lecz to na jedno zerkl, to na drugie — zerkl, i tak prawie bez przerwy, a we mnie jak
już raz zaczęło kipieć, tak wciąż kipi i kipi, i podbechtuje mnie, burzy, napina całego, że
gdybym mógł, Jezus!, chybabym ich wszystkich pozabijał. Tylko, właściwie, za co? —
zadałem sobie raptem pytanie. — I dlaczego tak mnie oślepia i ponosi na nich wszystkich, a
serce moje tyle żółci wypełnia? Bo czy nie przetłumaczyłem już sobie, że Hanusia przez te
kiepsko idące interesy i zakichane handle tak lgnie a garnie sdę do nich?
A ich toż jakby sam Bóg przyprowadził do nas albo jakby sami spadli z nieba, tak byli
potrzebni i na czasie. Więc raczej cieszyć mi się z tego, że będą u mnie na kwaterze i że
Hanusia tak do nich... A Wili, patrzcie wy, już przez nią usidlony na amen, to teraz tylko
wyglądać, jak usidli i Johana. A jak już obydwaj będą w jej sidełkach, jak obydwóch będzie
trzymać w swojej garści, to czy nie będzie można sobie już powiedzieć, że w obydwóch gar-
ściach zaciska swoje szczęście?
Ot i moja Hanulka, ot i moja złota mądrulka! Bo — zaśpiewało mi nagle w sercu — tak
raz-dwa, po prostu, w lot zobaczyła, co powinna robić, żeby dojść do celu. Ależ ta., no, to
skarb, nie żona, błogosławieństwo dla mnie! Za to ten Wili, co się do niej tak zapalił, że
żywcem by ją zjadł... — myśli mi się dalej. — Ależ frajer z niego, frajer nad frajery, bo cóż
to, wydaje mu się, skończonemu głupcowi, że od pierwszego wejrzenia przypadł Hanusi do
gustu? A może jeszcze, że się w mm zakochała?
Tylko czy to ile — powiadam sobie zaraz — dla mnie i dla Hanusi czy to źle, jeżeli roją
mu się już takie myśli? Bo jakby wiedział, co w trawie piszczy, jakby dobrze niuchał, nie
tylko zaraz by mu się jej odechciało, ale jeszcze butem by ją w zadek —
j do obozu albo pod ścianę i pac! pacl pacl z rewolweruI Bo on, prawdziwy Niemiec, co go tu
przysłali po to, żeby być panem nad nami, i miałby się starać o wygody i korzyści dla „polska
chłopa", a tylko dlatego, że „gospotynia polska chłopa" umie go nęcić i wabić do siebie jak
kota do sperki, żeby go potem — kijem i ahul na dwór, łobuzie?
Ależ to nawet prześwietnie, a nie tylko nieżlel — omal nie wykrzyknąłem na głos, bo
przez takie jego myślenie, przez taką jego frajerską butność — aby jeden dzień, aby dwa dni i
będą ugotowani do białej kości, że i gołą rączką będzie ich można brać. W najgorszym razie,
żeby już na mur do tego doszło, żeby być pewnym i nie bać się jakiej przykrej niespodzianki,
Hanusia może ich jeszcze i podbechtać trochę, podrażnić, no, to po plecach jednego i dru-
giego klepnąć łaskotliwie, to po ich szwabskich pyskach przejechać się ręką, że niby tacy są
jej drodzy i kochani. Niech mają, niech się cieszą, tyle ich!
A co za to dla nas? Otóż to, co dla nas? Ależ to takie jasne! Bo któregoś dnia ni stąd, ni
zowąd wyciągnie Hanusia do nich rączkę i słodziutkim, miluchnym głosikiem, żeby te
cholery jasne nie pomyślały sobie zaraz co złego: zróbcie mi to, zróbcie mi i tamto, ale
najgłówniej i najprędzej, żebym mogła swobodnie jeździć koleją, gdzie będę chciała, i
zahandlować żebym już na pewniaka mogła, i łapanek żebym się nie bała, i rewizji po
pociągach — niczego! Kupić przez was to i tamto po urzędowej cenie też bym chciała i
becugszajn dostać na jaki lepszy towar, a najsamprzód to na kierat, bo mój chłop stale mi
suszy o niego głowę, a może i na wialnię, młocarnię? A jakby on to już dostał, jakby miał te
maszyny, co mu na nich tak okropnie zależy, że jej! jej!, to i dla mnie byłby jeszcze lepszy, to
znaczy ten mój chłop ślubny byłby jeszcze lepszy, a dla was to może nie? O, nawet na
wszystko byłby jak ślepy i głuchy, bo go to nie znam? — i teraz lu! Znów by im śmignęła po
gębach oczami, ale tak by śmignęła, że obaj są dla niej niby drożsi niż ja, niż wszystko na
świecie, a oni, co już ugotowani, może by jej i tym jej oczom nie wierzyli? Jeszcze prędko i
dopiero zaczęłyby się sypać dla mnie i dla niej te różne dobrodziejstwa i łaskawości, i ja
nareszcie... Boże mój! Bo nareszcie dopełniłoby się moje marzenie i miałbym gospodarkę jak
dwór, majątek 1 A że taką drogą? A czy to ważne? Grunt, żebym ją miał! Cóż robić, tak jest
na tym świecie, tak było i tak będzie, że nie to jest ważne, jak co do człowieka przychodzi,
lecz co przychodzi i co się ma!
Tylko — i na moją radość i marzenia powiało nagle zimnym wiatrem, aż w robocie się
wstrzymałem, opadając głową prawie nad samą podłogę. Tylko czy ja nie chojrakuję? Bo jak
oni by
tak dużo, i te becugszajny i różne inne, to czy wystarczyłoby im...? Diabła w bok
wystarczyłobyI Nawet choćby się po całych dniach i wieczorach Hanusia rozpływała dla nich
w uśmiechach, jak robi to właśnie teraz, a potem głaskała ich po tych ich pyskach, na pewno
zażądaliby, żeby spała z nimi. Tak, żeby spała! Bo na co chłopu, po kiego diabła uśmiechy i
elemele-morele razem z poklepywaniem go choćby i po samym tyłku, jak nie czuje zaraz pod
sobą baby? No, na co? A nie chciałaby Hanusia, to — „kome- ebeja"!
I choć wciąż czułem, jakbym był przewiewany zimnym wiatrem, uderzyły na mnie nagle
zimne poty, a i w głowie mi się zawróciło, ale — z oczami bez przerwy jak przykutymi do
podłogi — myślę dalej, ciągnę, jakbym bebechy z siebie wywlekał:
— „Komechejal" — tak by powiedzieli, a właściwie to tak by zawołali na nią, żeby
poszła do izdebki.
Ale zaraz, zaraz! Przecież ona chora! — przypomniało mi się i poczułem w całym sobie
ulgę, zrobiło ml się lekko, a nawet powiedziałem sobie, że jak to dobrze, jak bardzo dobrze,
że Hanusia ma tę chorobę. I że lekarz jej zabronił. Chryste, jak strasznie dobrze, bo już by
leżała, w żaden sposób nie udałoby się jej wymigać, wykręcić sianem.
Więc czego się mam bać? Zwłaszcza że Hanusia dobrze będzie umiała powiedzieć im o
tym i przetłumaczyć, i przeklarować. A będą się upierać gwałtem przy swoim jak to chłopy,
to macie! Na miejsce Hanusi — Urszulka! Dziewuszka prana, i z urody, i z figury, no,
specjał. Też trudni się handlem, jak słyszałem, ale... No, za byle co z każdym gotowa, taka
jucha gorąca albo zepsuta. A że po niemiecku trzepie, jakby była prawdziwą Niemką, bo
rodem pochodzi z Poznańskiego, jest wysiedlona, będą mogli mieć z nią wygody nad
wygodami — cały raj!
A więc tę Urszulkę lm wysiachnę — mówię już sobie. — To mur-beton, że wysiachnę.
Przychodziłaby wieczorkiem, niby że to do Hanusi w goście, a po prawdzie — hulaj, dusza,
piekła nie ma, bo i sypiać by tu mogła, a mnie — co by tam do tego było! Grunt, żebym ja
miał spokój ! Hanusia żeby miała spokój, a majątek mój żeby rósł z dnia na dzień.
I dopiero teraz podniosłem głowę do góry, na Hanusię ją podniosłem, f popatrzyłem jej w
oczy tak, jakbym chciał jej powiedzieć, że nie tylko nie mam jej nic za złe, ale jeszcze dumny
jestem z niej, a najpierw z tego, że umiała ich tak podejść, ująć. A ręki to może nie umiała im
podać jak prawdziwa pani? A z jakim dygiem i ukłonem! Inna jaka ze wsi potrafiłaby tak?
Może nawet nie wiedziałaby, że ma ręce, tak by ze szczętem ogłupiała na sam widok
Niemców. I języka w gębie by zapomniała, stałaby przy
drzwiach jak malowana kukła, Hanusia zaś... „I ja witam, z całego serca witam! Będzie nam
bardzo przyjemnie..."
„Pani! Prawdziwa pani, niech mnie gromy!" — zawołałem w myślach, a zaraz potem aż
gębę otwarłem ze zdziwienia, nawet się poderwałem na równe nogi, bo co za historia!
Oto obydwaj Niemcy robią nagle w tył zwrot — i do tych swoich chlebaków czy
sakwojaży. Chwilę grzebią w nich i najpierw prostuje się Wili, tak, on, roześmiany radośnie i
ślepiami przewracający do Hanusi, jakby (już była jego żoną albo, dajmy na to, kochanicą, a
w ręce trzyma... Nie do wiary, bo to jest czekolada! I to prawdziwa czekolada, bo w
srebrnym owinięciu. No, no, czegoś takiego tom jeszcze nie widział, czegoś takiego, żeby
Niemiec dawał chłopce czekoladę! Ale jak się ten Niemiec do tej chłopki pali, że aż nogami
przebiera, tak go wzięło do niej, a chce się jej przypodobać, żeby ją wziąć na miłość, to co jej
ma dać? Może od razu w zęby?
W tym momencie moje zdziwienie jakby ciut-ciut opadło w dół i ochłódło trochę, bo co
za myśli nawiedziły mnie nagle, lecz zaraz od nowa podskoczyło do góry, bo z kolei
zobaczyłem, jak się prostował Johan, a zaciskając w ręku jakąś malutką paczuszkę, ocię-
żałym, powolnym krokiem zbliżył się do Hanusi.
— To herpata — powiedział podając jej tę paczuszkę, a w oczach zapaliły mu się iskierki,
jakby mu się nagle wzięło na śmiech z czegoś. — Dojcze tee, nim, gospotynia.
— O, dziękuję panu, danke szen gnedige herr — zaszczebiotała Hanusia radośnie,
szybkim i zwinnym ruchem ręki wpuszczając paczuszkę do kieszeni fartucha, a w oczach i na
całej twarzy, tonącej w uśmiechu, tyle dobroci i oddania ma teraz dla Johana, jakby mu się
już chciała rzucić na szyję ze słowami: „bierz mnie, two- jam!" Ale skoro i jego należało
urobić dla swoich interesów, to może tyłek mu miała pokazać, że „ciebie i twoje prezenty, o,
tu mam"?
Więc tylkom sobie stęknął:
— Ech! Ech! Ech!
Ale trudno! Za darmo nigdy nic nie ma, nie było i nie będzie, taki świat!
,
I dalej patrzę na tę moją Hanusię, która zaczęła właśnie mówić do Johana, że zna trochę
język niemiecki i że dużo jeździ. Kilka razy była w Warszawie, Krakowie, a i z różnymi
Niemcami zawarła znajomość.
—Brawo, polska chłopka! Brawo! — zawołał na to Wili, nawet w ręce zaklaskał, że niby
tak się cieszy. — Ja ne myśleć, sze ty i nasze lucie znać, i kolej jechać, i mofa nasza znać, ne,
ne! — potrząsnął głową, wybuchając śmiechem nie wiadomo dlaczego. —
Ty brawo! Bitce, po nim i ot ja geszenk, po fasza mofa: pota- reję — j wyciągnął do niej rękę
z tą piękną, bogatą czekoladą. — To cze-ko-la-de, parco smaczny czekolade, ty to essen i
córeczka tfoja essen, bo sołtysa mófić nam, sze ty mieć córeczka, twój man auch essen,
Niemce gute lojte, Niemce kochać topra Polaki.
— Tak! — przytaknęła żywo Hanusia, tak samo szybko i zwinnie chowając czekoladę,
jak wpierw herbatę. — Niemcy gute lojte i Polacy kochać Niemców. Ja i mój man będziemy
dla was alles machen, i essen kochen i porządek pilnować in wasza sztube — zatoczyła ręką
dokoła siebie — i bette ścielić.
Choć nienawidziłem ich, och, jak strasznie nienawidziłem, przecież co roku bebeszyli
mnie tymi kontyngentami, teraz, Wedy Hanusia wchodziła z nimi w taką komitywę, prawie
po każdym jej słowie pomrukiwałem, że tak, że będziemy, panowie, wszystko dla was
będziemy, hoście ludzie dobrzy, szlachetni.. Nawet zgiąłem się kilka razy do przodu, jakbym
się im kłaniał. Cóż, niech mają, niech i u mnie widzą serce. Zresztą, jak sobie zaraz
przetłumaczyłem, choćby i nie trzeba było, i na diabła byłyby mi jakieś tam interesy z nimi,
komitywy, toby też tak należało, po ludzku, bo czy to przez nich glansują mnie tak do
żywego ciała tymi kontyngentowymi obowiązkami, zabierając mi prawie za darmo i zboże, i
ziemniaki, i mięso, a nawet mleko? Więc jeszcze raz myk! głową w dół i jeszcze raz, potem
mówię głośno, dobitnie, obrzucając Hanusię tkliwym spojrzeniem:
— Z całego serca i z całej duszy zadbamy o was, panowie, ja i moja żona, Hanusia.
— Hanusza? — powtórzył Wili,-jakby nie dowierzał. — Go- spotyni polska chłopa —
Hanusza? Herr Got, Hanusza! Das ist zo szene namel Hanusza! — i naraz, posmutniawszy
czegoś, westchnął głośno i zamyślonym spojrzeniem popatrzył gdzieś przed siebie. —
Hanusza! — wyszepta! — Hanusza, majne libe Hanusza! Ty słuchać! — powiedział nagle,
zwracając się do Hanusi. — Ja znać kobita, Hanusza ona mieć imię, i ta Hanusza już nie żyć
Tam daleko, wschód, bolszewSd ją bum-bum! Z samolota — podniósł rękę do góry. — To
pyć okropna noc. Ja do bunkier, Johan do bunkier i inni do bunkier, ale mało — pokręcił
głową — malo. A kto zostać na banhof, to umierać zabita. Ani jedno z lucie na banhof ne
żyć. I soldaten, i forsztejer, i Hanusza! Kamin i cegła przysypać Hanusza, na śmierć zabić.
Och, szrekliche nacht! Nie- topra noc!
Znów wpatrzył się w moją Hanusię, potem wyciągnął do niej rękę, ujął za ramiona,
przyciągnął do siebie, powiedział:
— Hanusza, ty ne umierać, ty żyć, tu spokój, front daleko, dąleko.
Hanusia pokiwała głową, jakby przyznając mu rację, potem nagłe spytała:
_ A dobra i ładna była ta Hanusia?
-ą
— O, gut unt szen, zer szen — odrzekł WilŁ — Po fasza mofa: piękna. Och, jaka ona pyć
piękna! I młoda, metchen prawie, bo mieć dwa dziesiątki lat i jeden rok. Ja kochać Hanusza,
my wszyscy z banhof kochać Hanusza i geszenke jej kupować, a potem, jak ona ne żyć, to
my wszyscy płakać — i zrobił żałosną minę, jakby się zaraz miał rozpłakać.
— Bo po dobrym człowieku zawsze się powinno płakać — przemówiłem głośno, chociaż
w duchu bez przerwy jedno i to samo mi się mówiło, że niezgorszy numer musiał być z tej
Hanuszy, bita niemiecka kurwa! I gdyby nie ta bomba, toby ją na pewno partyzanci — na
powróz i hajda! leć do nieba, a czy może niesłusznie? Bo z taką... Nawet i ogolić ją jeszcze
powinni, cały łeb i pod brzuchem, tę cytrynę, na większą hańbę. — I teraz przenoszę oczy na
Hanusię — co ona na to? Właśnie ona! Użali się jej losowi, a jeszcze bardziej jej strasznej
śmierci? A może potępi ją? Powie, że dla takiej nie powinno być życia, i dobrze, że ją bomba
rozwaliła, bo z Niemcami się, zaraza, zadawała?
Lecz ona prawie w tej samej chwili nagłym ruchem odwraca głowę w moją stronę, a
zobaczywszy mnie obok, znów jak na początku gapiącego się to na nią, to na Niemców, jak
nie wykrzyknie:
— Konie, cholemiku jeden, na drodze, a ty*tu? Czekasz może, żeby poniosły i pozabijały
się?
Wili i Johan porobili takie miny, jakby byli zdziwieni, że Hanusia powsiadła tak na mnie
przy nich, potem popatrzyli po sobie, uśmiechając się czegoś, a ja? Prawie skokiem na dwór,
a zły na Hanusię jak sto pieronów, bo kiedyśmy w domu sami, to Bóg z nią. Może
wygadywać na mnie, co jej tylko ślina na język przyniesie, i bić mnie nawet może, i
poniewierać, nikt tego nie słyszy, nikt nie widzi, wszystko w czterech ścianach, to i w
czterech ścianach zostanie, ale żeby i przy obcych? Do tego przy takim sźwab- skim
nasieniu? Czyżbym naprawdę niczym był dla niej? Dla wsi: dupa-chłop, a dla niej: dupa-
mąż?
Ale zaraz poza progiem moje wzburzenie już jak powietrze, tak się ze mnie ulatnia, i
znów byłem spokojny, a po małej chwilce lo i słuszność Hanusi przyznaję, bo co za psi
interes kazał mi tak bez przerwy sterczeć i sterczeć w tej izdebce? Żeby jej pilnować? Albo
ich? Też! Wiadra wyniosłem i trzeba się było zaraz brać do podłogi raz-dwa wytrzeć ją i z
miejsca w tył zwrot! A ja... Ech! To gapię się, to myślę, to znów gapię się, a po co?
Tymczasem konie... Toż prawdziwie, tyle czasu już na drodze, a jakby je tak
kto spłoszył i poniosłyby, Chryste Panie, co by wtedy było! Wóz w diabły, że nawet zbierać
by nie było co, a one... Jakby się nie pozabijały, to na pewno tak by się pokaleczyły, że trzeba
by je potem dobijać. A jakiego człowieka nie mogłyby przy tym na śmierć roztratować? Czy
niemądrze więc postąpiła Hanusia, że mnie tak ochrzaniła? A że przy nich? Właśnie przy
nich! Bo czy mój interes słuchać tego, co będzie mówić o tym niemieckim wy- cieruchu? A
to przecież jasne jak święty dzień od Boga, że nic złego o nim nie powie, może nawet i
wychwalać go będzie, i żałować, że nie żyje... „taka dobra, kochana Hanusia", a potem... Ha!
Bo to nie może im przyrzec, że zastąpi zmarłą? Tak, że zastąpi im zmarłą i w kochaniu, i w
czym innym? Bo jak ma chętkę na te cuda a dobrodziejstwa od nich...
Gdybym zaś stał obok, jak stałem, co by mi to dało? Malowaną figę! Przecież Hanusia
ani jednego słowa podchodzącego do nich nie mogłaby rzec, bo jak to, przy mnie? Żeby
sobie pomyśleli, że Hanusia ma ich za głupich lalusiów? Zaś poza moimi plecami, kiedy
tylko ona i oni... Ale potem, w końcu, takiego im figla wytnie, jakiego wycięła już jednemu
takiemu, że, głupi miglanc, chyba do dnia dzisiejszego ją pamięta. Tegom był w tej chwili tak
pewny jak własnej śmierci
ROZDZIAŁ
VII
Działo się to — jak sobie przypominam — w rok po ślubie. Byliśmy w mieście. Ma się
rozumieć — wozem. Zajechałem na świńskie targowisko, bo mi chodziło głównie o kupienie
prosiąt. Hanusia, choć jeszcze nie przystanąłem, nie znalazłem odpowiedniego postoju, już
jak skowronek, taka wesoła, żwawa i bez przerwy — z wysokości siedzenia, na którym
siedziała — rzuca spojrzeniem to na lewo, to na prawo, potem, nie mogąc się widocznie
doczekać, kiedy wreszcie stanę, prawdziwie po dziewczyńsku hop! zeskakuje na ziemię i
nurkiem między ludzi, a ja, żem to już nareszcie znalazł wolne miejsce na postojowisko, to
konie odpinam od dyszla, to podprowadzam je do boku wozu, nagarniając im pod pyski
siana, lecz co spojrzenie rzucę na konie, to zaraz mig! nim za Hanusią, żeby mi nie zginęła z
oczu. Ba, nawet uszu nadstawiam, żeby usłyszeć, o czym rozmawia to z tym, to z owym,
choć z każdą chwilą oddala się ode mnie coraz bardziej i bardziej, jakby ją ponosiła ta
żywość i ciekawość wszystkiego, albo specjalnie tak zrobiła.
I naraz jakby mnie ogniem obsypało, bo com zobaczył? Oto jakiś dobrze wybujały w sobie
nygus, a chyba kawalerczak jeszcze, jako że i ubrany wabliwie, po świętalnemu, i w ruchach
swobodny, pewny siebie, bierze Hanusię za rękę i zaglądając jej w oczy jakoś tak przymilnie,
z całą słodkością, jak to tylko takie nygusy potrafią, zaczyna ją głaskać po ramieniu, potem
niżej i jeszcze niżej, jakby już się chciał do niej dobierać. Jednym słowem, jak może, tak ją
kusi a przywabia do siebie, a ona na to tylko śmiechem parska i chichoce, jakby była jeszcze
panną i chciała go sobie przy- gruchać.
Aż mną zatrzęsło z gwałtownego gniewu. Ale com powinien teraz zrobić? Może iść tam do
nich, wziąć Hanusię za rękę i powiedzieć... Do kogo? Do niej czy do niego? A co? Że
,.słuchaj no, mój kawalerze, nie zaczepiaj ty Hanusi, bo ona to moja żona"? Albo, żeby mu
raz na zawsze u trzeć nosa: „Jak możesz, draniu, zaczepiać moją Hanusię? Zrobisz to kiedy
jeszcze raz, to ci łeb
rozwalę"? Nie, to za ostro. Lepiej będzie tak: „Słuchaj no, mój ty kawalerze! Idź dalej swoją
drogą, jak idziesz, a mojej Hanusi daj spokój, bo ona już dla nikogo, ona już moja".
Lecz jeżeli ledwo stanę przed nimi, dojdzie do jakiego kłopotu? Bo Hanusia, co taka
porywcza i we wszystkim zawsze chce być górą, miałaby mi to puścić płazem? No, no! Więc
może nie iść, udać, że mnie to nic nie obchodzi, albo jeszcze lepiej, że nic nie widzę, i jak
stoję, tak stać i patrzeć — co dalej? Tym bardziej że a nuż to jaki dobry jej znajomy jeszcze z
dawnych lat albo i odpalony konkurent, a więc dla mnie już niegroźny.
Zresztą, czort go bierz, tego nygusa. I po namyśle, po rozwadze, poniechałem tego
zamiaru, nawet na wóz wszedłem z powrotem, usiadłem sobie na siedzeniu, ale furt patrzę,
bez przerwy patrzę na nich, jak się już teraz na całego mizdrzą a czulą do siebie, chociaż aż
serce mi się krwawi na ten widok, a jakiś zły głos docina mi w myślach, po psiemu wprost
docina: „Widzisz, ośle jeden, barani łbie, kogoś sobie wziął za żonę? Slaję! Wywlokę!
Lafiryndę! Bo temu tam, co pieron wie, kto i skąd, wystarczyło tylko podejść do niej, a ona
już i rączkę do niego wyciąga, i głaskać się pozwala, to jakby go teraz wzięła chętka na co
innego, na inne pieszczoty, to może by mu zabroniła? A miejsce do tego, ho! ho! ile tu
naokoło tego miejsca! Bo patrz! Widzisz? O, choćby ta kępa wiklin nad rzeką. Widzisz ją? A
w niej, jakby im było w niej dobrze! A ile do niej kroków? Aby sto".
Zapomniałem o świnkach, po którem przyjechał, zapomniałem nawet, żem na wozie i że
ludzie mogą mnie obserwować, o całym bożym świecie zapomniałem, t&k na nich teraz
patrzę i patrzę, co dalej.
I to dalej wkrótce nastąpiło, bo nygus tą samą ręką, którą głaskał Hanusię, naraz objął ją
przez pół, na co ona nie tylko nic nie rzekła, ale nawet nie drgnęła, jakby to było z jego
strony najzwyklejszą powinnością, należną jej, a potem, przytuleni do siebie jak dwa gołąbki,
poczęli się przedzierać przez ciżbę.
Aż ścierpłem, od .nóg po głowę ścierpłem, bo nygus — to nygus. Gdzie mu się daje, tam
bierze, wiadoma rzecz. Ale żeby ona, moja Hanusia? I objąć się pozwoliła, jakby to był jej
najmilszy, i poszła razem z nim tak przytulona do niego jak do swojego ślubnego? Co ona,
oszalała albo za nic mnie ma, za ślinę?
Jeden skok — i już stoję na ziemi, po czym prawie biegiem za nią, a właściwie za nimi
Ale wystarczyło mi zrobić aby kilka kroków, żeby się zgubić, bo jeżeli z wozu widziałem
ich, jakbym oboje miał na dłoni, to teraz gdziem się tylko obrócił — obcy, a cisną się, a
napierają jedni na drugich, jak to zwykle przy dużym jarmarku. Mimo to szedłem, parowałem
przed siebie, to rękami sobie
pomagając, to klucząc, nurkując, przewijając się między ludźmi, i jakoś dobrnąłem do bramy
targowiskowej, lecz co teraz? Bo w którą tylko stronę popatrzyłem — ich ani śladu, ani
znaku, przepadli gdzieś jak kamień w studni.
„Poszli do miasta?" — zastanawiam się. — „Ale po co by? Prędzej do tych wiklin!"
I, niech to licho!, popędziłem do nich. Najpierw obszedłem je dookoła, potem zacząłem
je przeczesywać w różnych kierunkach, pewny, że jeszcze krok, jeszcze dwa, a nadepnę na
nich.
Ale wciąż i wciąż.— nic i nic, z machałem, zmordowałem się tylko jak nieboskie
stworzenie. Zawróciłem więc ku targowisku, zły, ogłupiały, a potem to mi się nawet i na
płacz wzięło, bo to mnie wy kwitowała moja Hanusia.
Tak dograjdałem do wozu, a prawie ostatkiem sił, usiadłem sobie koło niego na gołej
ziemi, zwiesiłem głowę w dół, lecz po chwili jak mnie nie poderwie/do góry na równe nogi,
bom wyraźnie usłyszał głos jakby Hahusi, wołający mnie:
—Franku, Frankuuuu!
Żeby się lepiej rozejrzeć po targowisku, hop! skaczę na wóz i już patrzę, rozglądam się
dookoła, kto to może mnie tak wołać, wreszcie zobaczyłem ją, moją Hanusię!
Choć się aż mrowiło od ludzi, taka panowała już ciżba, Hanusia sunie między nimi
zupełnie jak piskorz, tu i tam nawet dyszel przeskoczy i biegnie, wciąż biegnie, roześmiana
radośnie, z wypiekami na policzkach, bez przerwy prawie wołając, a coraz głośniej:
— Fra-a-a-a-nku! Franku-u-u-u-u!
I oto nareszcie przy wozie, zadyszana jak nieszczęście, ł mówi szybko, parskając
śmiechem:
—Widziałeś? Przypatoczył mi się taki jeden. Ty go nie znasz, a ja go przypadkiem
poznałam w zeszłym roku na odpuście w Mto- dzawach, i nagle coś mu strzeliło do łba, żeby
mnie prosić na wódkę. To co — pomyślałam sobie — mam głupcowi odmówić? Więc nawet
otuchy zaczęłam mu jeszcze dodawać, żeby tak zrobił i postawił tę wódkę, bo wiesz, jakie do
niczego mieliśmy śniadanie przez to, że nie było czasu na gotowanie. A kiedyśmy się już
znaleźli w restauracji, zaraz do niego, żeby go nie naszła jaka głupia myśl i nie cofnął się z tą
wódką: „No, funduj tę wódkę, jak przyrzekłeś — powiadam — funduj, mój miły, ja się
bajerować nie pozwolę, nie myśl sobie, żem taka frajerka, i kiełbasę funduj, coś mi i na nią
narobił ślinki, bo na ładne oczy to ze mną nic nie idzie". I może — opowiadała dalej — nie
postawił tej wódki? Nawet z białą kartką, a kiełbasy całe kilo! A ja, kiedym to zobaczyła
przed sobą na stole, o małom nie pękła z radości No, ale jak
ja miałam swoje, to i on miał swoje, bo od razu zaczął mnie głaskać po kolanie. A ja co na
to? A nic, tylko raz za razem nabijam na widelec po kilka plasterków kiełbasy, całą taką
palygę pakuję do ust, zalewam ją wódką — i chi! chi! śmieję się do niego, bo może mam
płakać albo robić piekło, że mnie łaskocze po tym kolanW? Nawet jeszcze bardziej
podsuwam je do niego, a potem i drugie, niech ma, niech się cieszy, bo jak dał i kiełbasę, i
wódkę, to ja głupich kolan bym pożałowała? Cóż to, ubędzie mi ich od tego? Ale jak już
poczułam, że mam dość i żarcia, i picia — kończyła wreszcie — a on akurat z lewego kolana
wjechał ręką wyżej, ja na sztorc do niego, wybałuszam ślepia, że co ty, w restauracji chcesz
mnie niewolić? Na publikę ludzką? Za kogo mnie masz? I buch! go w samą gębę, a potem —
w nogi! I jakby mnie psem szczuto przez cały czas tak wyrywam do ciebie. A ty — ochłonęła
już, patrząc na mnie po gospodarsku zatroskana — nie patrzyłeś jeszcze za świniami? Tam
— wskazała ręką — widziałam parkę. Myślę, że dla nas byłaby akurat. Prosiątka długie,
grube w sobie, to może pójdziemy je obejrzeć?
— Tak, pójdziemy — tylko tyle powiedziałem. Szczęśliwy? Ba, wniebowzięty, bo to mi
Hanusia! Dała nygusowi mores, że do śmierci nie będzie jej już więcej zaczepiał, a jak ją
kiedy zobaczy, z daleka ominie, żeby jej nie spojrzeć w oczy. Jednym słowem — zuch z niej,
zuch jak diabli!
Inna rzecz, nie powinna mu była pozwolić, żeby ją obejmował, ale z drugiej strony, jakby
mu tego zabroniła, czy poprosiłby ją do restauracji na wódkę z białą kartką? Akurat,
poprosiłby! Może nawet i rozmawiać by z nią nie chciały bo nie czując dla siebie korzyści...
Wiadoma rzecz!
Tak to było, tak Hanusia przechytrzyła łobuza. A urotoła tamtego, to dlaczego by tych
Niemców miała nie przechytrzyć? Ho, ho, i to jeszcze jak prędko przechytrzy? Tak sobie z
nimi za hula, tak zakręci jednego i drugiego koło siebie... A co za to? I becug- szajny na
maszyny, i... i...
A jak sobie nie zahula i nie zakręci żadnego, a siebie tylko zgubi? — staje mi nagle w
myślach. — To nie z lalusiowatym miglanoem ma do czynienia, a z Niemcami, dla których
co może znaczyć jej choroba? Też! Jej choroba! Ba, kiedy i łagodności w sobie mieć nie będą
i tego, że kobiety przymusem brać nie wolno. Chłopy się w nich przebudzą, chłopy
spragnione jak diabli baby, mojej baby — Hanusi, i: „Komecheja, Hanusza, komecheja!' A
Urszulkę, ledwo ją zobaczą, przepędzić jeszcze mogą, bo gdzie tam równać ją z moją
Hanusią! Ot, jakbym chciał gęś zastąpić kurą, i to jeszcze wypierzoną, kiedy kwocze.
I taki mi się ciężar zwalił na piersi, że niech Bóg broni. Nawet
tych jej handlów i interesów mi się odechciało, i tych kieratów, wialni i młocarni, i czekolad,
herbat... Wszystkiego mi się odechciało. A potem to i lęk mnie chwycił, lęk przed tym, co
może nastąpić dla mnie, dla Hanusi, a nawet dla tej małej naszej iskry, no, córeczki, bo
jeżeliby doszło do tego, że Hanusia i oni, oni i Hanusia... Toż czegoś gorszego,
straszniejszego już by nie trzeba było!
I tych kilka kroków, jakie mnie dzieliło od kom, szedłem wprost jak martwy,- w sobie
czułem bezradność i bezsilność, jakby ze wszystkich stron leciały na mnie popodcinane dęby,
które zaraz, za moment zwalą się na mnie, rozgniotą swoimi cielskami — i jakoś odruchowo
podniosłem rękę do czoła, przeżegnałem się, szepcząc struchlałymi wargami:
— Jezu, miej mnie w swojej opiece, Jezul
Ale i oto moje konie.
Gdziem je zostawił, tam stały, a z niecierpliwości oczekiwania na mnie powybijały pod
sobą nawet spore doły i rozglądały się dokoła niespokojnie, i wędzidła gryzły, aż piana
zabieliła się im na pyskach. To i ledwom ujął lejce, ruszyły z miejsca ostro i pociągnęły aż
pod samą stajnię, tak się im do niej rwało, ale kiedym już zdjął z nich uprząż, zamiast
skierować się prosto w otwarte drzwi, pierzchnęły na podwórze, a z rżeniem i wierzganiem,
jakby im było dopiero po dwa-trzy lata. Ale że miały już po dobrej dziesiątce i w tych
nogach, i w krzyżach też miały, i wyrobione były, spracowane jak licho, zaraz się zaryły w
ziemię i do tyłu popatrzyły raz i drugi, a potem z opuszczonymi łbami, noga za nogą
powlokły się do stajni.
Zachodziło już słońce, od drzew i zabudowań padał chłodny cień, niebo, wymyte do
czysta z chmur, nakrywało ziemię jak kielichem, pod którym panowała głęboka cisza, niby w
kościele w czasie podniesienia.
I wtem gdzieś ponad ciemnym zwałem lasu huknął strzał, wypełniając całe powietrze
krótkim, urywanym echem, jak jękiem dobijanego człowieka albo przeraźliwym krzykiem
rozstrzeliwanego, którego dla pewności, żeby celniej utrafić w samo serce, przywiązywano
wpierw kolczastym drutem do pnia drzewa.
Na moment, na mgnienie oka zatrwożyłem się, bo czy i mnie nie złapie któregoś dnia w
tym wojennym czasie taki strzał? A potem odruchowo spojrzałem w okno, które akurat
rozbłysło światłem wnoszonej do izdebki lampy. Trzymała ją oburącz Hanusia, do- brzem
więc widział jej twarz, a jeszcze lepiej jej pełne piersi, które jakby specjalnie wylewały się na
wierzch spoza rozpiętej szeroko bluzki — i moja martwość jeszcze bardziej mnie zwarta,
ścisnęła,
bo po co ona to zrobiła? Po co się tak rozpięła? Żeby ich już poa- bcchtać i podjudzić i nie za
tydzień czy dwa, ale zaraz rano, dawajcie mi to, dawajcie tamto? Cóż to, nie wie, nie słyszała
nigdy o tym „komecheja", co nawet pod kule karabinowe każe człowiekowi przyjść, cóż
dopiero kobiecie do łóżka! Ale ona, co tyle świata już zjeździła, nic wiedziałaby o tym? —
zaczynam się zastanawiać. — Więc dlaczego, po co to zrobiła? Czyżby przez te nieszczęsne
handle? To mało jej, diablicy jednej, że już nadszarpnęła mocno naszą gospodarkę, i teraz
siebie chce wpakować w taką chryję, z której ani ratunku, ani wyjścia? A jeżeli — o, zgrozo,
co za myśl przyszła mi raptem do głowy — jeżeli ona nie tylko nie boi się ani tego
„komecheja", ani niczego, ale jeszcze chce tego wszystkiego, pragnie? To byłoby... —
pomyślałem, urywając jednak nagle, bo co za diabeł mnie opętał, że się gryzę tym i truję?
Czy nie będzie najlepiej, jak cisnę do licha te myśli i rozważania, dociekania, a będę tylko
patrzył na wszystko, co się- będzie wyprawiać? Zresztą, choćbym nie wiem jak się gryzł tym
i truł, nie wiem jak myślał i przemyśliwał, niczemu się, co ma być, nie przeciwstawię,
niczemu nie przeszkodzę. Sobie tylko mogę zaszkodzić na zdrowiu, bo od tego może mi się
co wdać w głowę, jakie wariactwo.
I jakby uspokojony w sobie, jakby i nie myślący ani o Niemcach, ani też o Hanusi,
ruszyłem wreszcie dalej.
Jakże mi się jednak ciężko i włogawo szło! Niczym koniowi o spętanych nogach, bo co
zrobiłem krok, dwa, zaraz przystawałem, żeby choć zerknąć do tyłu w okno izdebki, mimo że
za każdym razem nic już w nim nie widziałem. A potem...
A potem wróciło wszystko, co było, bo choćbym nie wiem jak się zarzekał i wmawiał w
siebie, żem już spokojny albo że będę spokojny, bo muszę być taki dla własnego dobra, a dla
mnie najlepsze tylko patrzenie na to, co się będzie dziać, zmory, co wlazła już we mnie, nie
byłem w mocy wyrzucić ze siebie i do samego końca miałem już być jak rzeka w wiosenny
przybór, bo jak w niej z każdą chwilą coraz więcej i więcej wody, tak we mnie coraz więcej
niepokoju, lęku, niepewności, podejrzeń i złych, piekielnie złych myśli
Albo jakbym był strasznie bogatym człowiekiem, co u siebie w domu miał wielki,
ogromny brylant, i któregoś dnia razem z nim, a przy tym brylancie, zamieszkali bandyci, i to
tacy bandyci, o których nikomu nie wolno, powiedzieć, że są bandytami, a im, tym
bandytom, każdego dnia wolno podejść do tego brylantu, a nawet wziąć go do kieszeni i wio!
z nim, gdzie się im tylko spodoba, a temu strasznie bogatemu człowiekowi nie wolno ani
palcem w bucie poruszyć w chęci uratowania go, cóż dopiero powiedzieć o nich
co złego, bo zaraz by wyszło na to, że to on jest bandytą, a oni — to najporządnrejsi ludzie.
.
Jak się mógł czuć ten strasznie bogaty człowiek? Jota w jotę ja się tak nagle poczułem
albo i gorzej jeszcze, bo po tamten brylant bandyci musieliby wyciągnąć ręce, żeby go wziąć,
ukraść, a mój czy nie szedł sam do moich bandytów i czy nie sam chciał, żeby go ukraść ode
mnie? Naprawdę, czy nie sam? . Więc się znów przeżegnałem i znów wyszeptałem do siebie:
— Jezu, miej mnie w swojej opiece!
ROZDZIAŁ
VIII
Każdego dnia, a właściwie to każdego przy od wieczerza, najwięcej utepery a kłopotów
czekało mnie przy rżnięciu sieczki, bo i słomę do skrzynki sam nakładaj, i do koła zaraz leć,
obracaj nim, a że co jakiś czas zapychało się w trybach, paskudziło, szczególnie kiedy do
słomy dokładałem jakąś zieleninę, długo, bardzo długo trwała ta robota, ciągnęła się i
ciągnęła, że niech to najjaśniste licho!
Wreszcie opuszczałem stodołę i zaczynałem pojenie krów i koni. Ponieważ do studni
miałem ho! ho! jaki kawał drogi, więc i przy tej robocie schodziło mi nawet niemało czasu, a
potem zaraz prawie biegiem do siekania buraków dla krów, które wprost przepadały za
sieczką wymieszaną właśnie z takimi burakami, a ja, patrząc na nie, jak się zajadały tym
swoim specjałem, aż pogwizdywałem sobie z radości.
Ale świnie, te cholernie żarłoczne i wiecznie głodne świnie, bo to pozwoliłyby mi zbyt
długo na takie bałamuctwo? Toż, draóstwo, tak kwiczało, tak się burzyło do drzwiczek
chlewika, że ledwom zaspokoił krowy, co prędzej musiałem biec do nich i wypełniać im
koryto żarciem, potem — do cielaka i znów do koni z naręczem siana, od nich — do krów,
żeby im za drabinę załadować na noc jakiejś kanny, i dopiero teraz mogłem sobie pozwolić
na wytchnienie, i papierosa zapalić, a wolno, dymek za dymkiem. Rzadko jednak kiedy
czekała mnie taka frajda, bo ze zmęczenia i tej wkołoma- ciejowej bieganiny chciało mi się
tylko jednego: spać.
Więc byle gdzie i byle na czym — i już siedziałem, bezwiednie wyciągając nogi albo i
podkulając je pod siebie. Lecz zdarzało się i tak, i to nie raz i nie dwa, że gdziem skończył
robotę, tam się opierałem o byle co, momentalnie zapadając w sen, na jak długo?
Bywało, że nie minął pacierz czasu, a już wybijałem się ze snu i od razu — biegiem do
domu, bo na dworze najczęściej stała już noc czarna jak szatan, ale bywało również i tak,
żem się z miejsca pakował na wyrko, którem sobie specjalnie postawił w stajni, a nic
wcześniej zrywałem się z niego, aż dopiero o bladym świcie. A wte-
dy abym się tylko otrzepał jak pies, kiedy wyłazi z topieli, i ziewnąłem sobie raz i drugi,
przeciągnąłem sięJ wyspany, wypoczęty, zabierałem się do roboty, ze wszystkim od
początku.
Kiedy zza gór i lasów wychylało się słońce, z obrządkami prawic zawsze byłem już na
czysto, bo gadzina i napojona była, jak trzeba, i karmę miało każde podrzuconą, a więc
swobodnie mogłem już pomyśleć o śniadaniu.
Zachodziłem do domu —prawie na palcach wchodząc do kuchni — szybko, składnie
rozpalałem ogień pod blachami, myłem garnki, potem zamiatałem z grubsza kuchnię, żeby
nie wyglądała jak chlew, na koniec zbliżałem się do łóżka, ujmowałem delikatnie Hanusię za
ramię, budziłem ją.
— Wstań, Hanuś, wstań — mówiłem cicho i jakby prosząco. — Już rano, trzeba
pomyśleć o jakimś śniadaniu. Ale potem, jak zjemy, znów się będziesz mogła położyć, teraz
wstań.
Tak, często tak bywało, bo. i często trafiały mi się takie noce, nawet bardzo często,
najczęściej jednak to bywało tak, że z mojej drzemki, która łapała mnie w różnych pozycjach
i w różnych miejscach, budziłem się hola-hola w noc, bo prawie koło północka, jeżeli nie
później.
Oczywiście, Hanusia już od dawna spala, co tam więc było do zjedzenia, łykałem szybko
jak kaczka, na chybcika zdejmowałem ze siebie ubranie — i do łóżka!, zapadając z miejsca w
tak twardy sen, że choćby mnie i wynosili, nic bym ani nie czuł, ani nie słyszał.
Dzisiaj, mimo że ze zmordowania i tych wszystkich myśli, jakich jeszcze nigdy nie
miałem, zwalało mnie wprost z nóg, nawet na mgnienie oka nie usiadłem sobie nigdzie, tylko
prosto ze stajni — do domu, zwłaszcza że i głodny byłem jak bezpański pies. Po paru jednak
krokach przystanąłem raptownie: nie świeciło się ani u Niemców, ani w kuchni, bo okna od
izby wychodziły na drogę., I cichość biła jakaś niedobra, zatrważająca od całego domu, jakby
albo spali już wszyscy, albo wynieśli się gdzieś na wieś, albo... Bo jak zobaczyli u niej te
piersi...
Ale co powinienem teraz zrobić — bądź tu mądry!. Zawrócić do stajni i przespać w niej
do rana czy iść? No, zawrócić czy iść? Na wyrku niewygody i twardo, jakbym na kamieniach
leżał, ale miałbym przynajmniej spokój...
Spokój? — omal nie wykrzyknąłem, tak mnie nagle poderwało, bo jaki by tam mnie czekał
spokój? Lecz czy nie gorsze rzeczy mogły mnie czekać w domu? Bo jeżeli oni dobierają się
już do Hanusi, albo jeżeli się zaraz zaczną dobierać, a ja wtedy... No, co ja wtedy? Miałbym
usiąść sobie cicho i patrzeć, tylko patrzeć, albo — zobaczyć co i jak i ostrożnie, na palcach w
tył zwrot i z powrotem
do stajni? A jakby mnie wzięła nerwa i podniósłbym krzyk, i narobił piekła i brewerii? A oni
na to... Wiadomo, co by oni na to: do rewolwerów i albo mnie na miejscu trupem, albo
„hende hoch" i do obozul
Dlatego, dlatego... Nie, naprawdę nie wiedziałem, co robić, i znów wzięła mnie
bezradność i tak się teraz czułem, jakbym stal na krze lodu, a pode mną kłębiąca się przepaść,
bezdnia wody.
A potem, po długiej, długiej chwili wyszeptałem do siebie:
— Po co, dlaczego nadało ich do mojego domu na kwaterę? Żeby Hanusi i mnie
przynieść w końcu śmierć?
Obejrzałem się do tyłu w stronę stajni, jakbym mimo wszystko chciał do niej zawrócić,
lecz jak pchnięty przez niewidzialną siłę, ruszyłem w przeciwnym kierunku — ku domowi, a
po chwili naciskałem już klamkę, tak wolno jednak i tak po cichutku, jakbym wchodził nie
do swojego domu, gdzie nie tylko nikt na mnie nie czekał, ale zaraz od progu i kijem jeszcze
mogłem być przepędzony.
I oblała mnie niby słoneczna jasność, tak było widno w kuchni, bo na kapie nad piecem
zamiast małego światełka, używanego zazwyczaj, paliła się duża lampa, którą świeciliśmy
aby przy wielkich świętach lub mając rzadkiego, a specjalnie ważnego gościa.
Może ze dwie, trzy zdrowaśki rozglądałem się dookół, oślepiony trochę tą jaskrawością,
ale Hanusię tom z miejsca zobaczył, ledwom zawarł za sobą drzwi, tę jej żywość, z jaką
uwijała się koło stołu, zaścielając go czystym, białym obrusem, co go przywiozła z handlu,
też zobaczyłem, a dopiero potem resztę, te wszystkie inne rzeczy u niej, i nagle osłupiałem,
bo patrzcie wy, patrzcie I I rękawy miała zakasane aż po łokcie, i fartuch na sobie, który
rzadko kiedy zakładała, i pod blachami paliło się, a tak ostro, że aż huczało i buszowało
płomieniem, obok na przypiecku — patelnia pełna jajecznicy na kiełbasie, zaś na szafce —
co za dziw! — bochen młyńskiego, pszennego chleba!
Dla mnie była ta jajecznica i ten chleb? Gdzie tam dla mnie! Dla Niemców, dla tych
moich kwaterantów, a dla mnie — razowy chleb z mlekiem jak każdego dnia. I to jeszcze
sam będę sobie mu-, siał nalewać z garnka to mleko, sam i chleb krajać.
Ale nic dziwnego, bo co ja, to nie goście! Tylko ciekawe — przyszło mi niespodziewanie
do głowy — kto się i o ten chleb postarał, i o tyle jaj, a nawet o kiełbasę? Niemcy? To może i
pod blachami pomogli jej rozpalić? Albo i sami rozpalili, żeby się Hanusia nie smotruchała? I
po wodę do studni chodzili? A jeżeli nie oni, lecz ona sama to wszystko? — mówię sobie
dalej. — Czy to możebne jednak przy jej dolegliwościach? Chociaż — zawahałem się — kto
wie? Bo ten koc, co okno nim zakryte — dlatego cały
dom wydal mi się jak uśpiony — to już ną pewno sama zawiesiła, żeby nie było nic widać
przez szyby, a Niemcy musieli jej to kazać, bo czy nie mógłby kto, jaki partyzant-komunista,
trachnąć do nich z rewolweru?
I Ale że Hanusia, że moja Hanusia będzie ich tak honorować, nie spodziewałem się tego!
Bo żeby aż tak? I takie żarcie smakowite, i ten obrus nawet, a ta wielka lampa to też może
nie? Czyżby, lu licha jednego, tylko przez te interesy, jej handle?
Więc znów spoglądam na nią spod oka, a uważnie, badawczo, jakbym z jej twarzy miał
wyczytać, dlaczego to wszystko robi, a to moje niedobre zdziwienie wciąż i wciąż większe i
większe, potem postępuję kilka kroków do ławki, siadam na niej z głośnym westchnieniem,
żem niby taki okropnie zmordowany, i papierosa sobie zapalam, a właściwie to okurek jego
przez ściskliwość grosza, wreszcie odzywam się:
—
Jak widzę, niezgorszą kolację narządziłaś dla panów kwate- rantów, ale to i
lepiej, Hanuś, żeby sobie nie pomyśleli źle o nas. Może ich już zawołać, co?
—
Sama to zrobię, jak przyjdzie czas — rzuciła mi w pośpiechu, bo od stołu już
biegła do pieca. — A ty — wciąż nie patrząc na mnie — poładowałeś już krowom, świniom,
koniom? I sieczki na noc.i na rano narżnąłeś? Co tam mruczysz pod nosem? Że jeszcze
będziesz musiał zajrzeć do nich potem? Ale teraz masz trochę wolnego czasu, to może byś...
— i obróciła się do mnie, popatrzyła mi w twarz rozkazująco. — Zajmij się talerzami Co
robisz głupią minę, jakbyś nie wiedział, jakimi talerzami. Tymi, co w szafce. Tylko każdy
żebyś obtarł dokładnie szmatką, bo na pewno zakurzone, a może i brudne. No, migiem, coś
się tak na mnie zapatrzył jak ciele na malowane wrota? A papierosa nie miałeś kiedy zapalić,
tylko akurat teraz? Do tego — w kuchni? A czy ci już nie mówiłam, żebyś mi tu nie
zaśmierdzał powietrza?
—
Zapomniałem, Hanuś — bąknąłem przepraszająco, frygając jednocześnie na ziemię
dymiący niedopałek i rozdeptując go obcasem buta. — Nie gniewaj się.
—
No! — mruknęła niby udobruchana i znów pochyliła się nad kuchnią, zalewa
wrzątkiem herbatę, potem — skok do drzwi i wybiega na podwórze, a ja, jak się rozsiadłem
na tej ławoe, tak się z niej nie podnoszę, bo co mi Hanusia kazała? Talerze z szafki
wyjmować? Talerze, które mieliśmy tylko jako ozdobę i jeszcze nikt na nich nie jadł?
Malowane w różne kwiatki, a po brzegach obwiedzione czerwonymi paskami, jak się je za
moich ojców jeszcze postawiło w szafoe na najwyższej półeczce za oszklonymi drzwiczkami,
tak sobie całymi latami stały i stały, ciesząc oczy i świadcząc, że u nas nie jak u dziadów,
których nie stać na takie zbytki, bo
i po prawdzie tanie to one nie byty. Podobno dała matka aa nie wędrownemu handlarzowi
trzy kwarty masła i cały serek, słowem: majątek!
I teraz — masz ci los! Hanusia chce na nich podać jajecznicę Niemcom. Czy to nie
wstyd? Bo, chociaż kosztowały aż tyle, ale to ozdoba, bawitko, cacko! I do jedzenia je brać?
A Niemcy, jak je zobaczą, czy nie będą się znów śmiać jak z tej miski, com im ją dawał jako
miednicę? Ale podawać im jeść na misce? A niechże Bóg najświętszy broni, bo obaj z jednej
miski? To o drugie łóżko specjalnie się upominali, choć to i kamraci, i jeden ich los czeka, a
może i śmierć jedna, i z jednej ręki, a z jednej miski by...? A talerze, jakie są, to są, ale dwa.
Zresztą nad czym ja tak deliberuję i zastanawiam się? Nad poleceniem Hanusi? —
powiadam sobie w pewnej chwili. — Bo mi kłopota nowe pachną? Albo po gębie chcę od
niej oberwać?
I już się podrygam z ławki, już stoję przed szafką, wyjmują z niej talerze i proszę:
— Masz je, Hanuś — odzywam się do niej, co akurat wchodziła do kuchni — masz te
talerze, masz nasze ozdobnice. A kazałaś mi je przetrzeć? Słusznie, Hanuś, słusznie, bo
zakurzone. A niehonor byłoby na takich podawać jeść, i to Niemcom, co tacy z nich
porządniccy i wymagalscy. A z łyżkami jak? Czyste je masz?
— Łyżki do jajecznicy? — fuknęta i zmierzyła mnie pogardliwym wzrokiem- — Tyś
naprawdę głupi, barani łeb! Widelce dam.
— Widelce? — wyciągnęła mi się gęba ze zdziwienia. — To dwa, co je mamy, a
nigdyśmy ich jeszcze nie używali?
— Tak, te dwa, bo po tom je kupiła, na taką okazję. A panowie, zapamiętaj sobie to na
całe życie, jajecznicę jedzą widelcami, nie łyżkami, dlatego nie wydziwiaj mi tu i nie rób ze
siebie głupszego, niż jesteś, a rób, co każę.
— Robię, Hanuś, robię — odrzekłem potulnie. — I już daję te widelce, tylko czekaj, na
wszelki wypadek przetrę je szmatką. Nie zaszkodzi to, bo Niemcy nie tylko porządniccy, ale
i ślepia mają bystre, i jakby tak zobaczyli co na nich, zaraz: „Ty taka, owaka, polska chłopa,
zagnojonymi widelcami jeść nam każecie? My kultura! — roześmiałem się cichutko,
urągliwie. — My ne szwajne!" Bo wiesz, co mi) powiedzieli, jak im zaniosłem tę większą
miskę? — I z tej gorliwości dla Hanusi zachciało mi się raptem opowiedzieć jej historię o
miednicy, gdy wtem otwarły się z trzaskiem drzwi i stanął na jakie pół kroku przed nami
Will, a taki wyśtafirowany, jakby się jeszcze tego wieczoru wybierał do jakiej w konkury.
Mundur przepasany pasem, co na samym środku jego brzucha spięty był okrągłą klamrą
z-napisem, biegnącym dokoła: „Gott mit uns", byl tym samym mundurem, w którym
przyszedł, ale kiedym I tak z nagła spojrzał na niego, wydał mi się taki jakiś ładny, szy-
kowny, a przede wszystkim czysty i jakby wyprasowany, tak samo Hi spodnie, bo buty, co
miał je wpięrw zakurzone, teraz aż błyszczały, tak były wyczyszczone i wyglansowane. Lecz
to jeszcze nie koniec elegancji tego marcowego' kawalera, bo i włosy miał za- I czesane na
bok, z równiutkim /jak pod linijkę przedziałkiem pośrodku głowy, a chyba wysmarował je
jakim szklistym płynem albo i maścią specjalną, tak zapłonęło od nich blaskiem, kiedy sobie
stanął pod światło lampy.
I czy nie elegant? Elegant z morskiej pianki
Ale mnie to aż w bebechach zatargało na ten jego konkurowy wygląd, bo, drański, czy nie
dla mojej Hanusi tak się wymaścił i wypucował? Przecież i uśmiech wykrzywiał mu już
gębę, przymilny uśmiech, jakby i nim jeszcze chciał powiedzieć, że „patrz, Hanusza, ty
ficieć, jaki ja jest? A tla ciepie specjalnie, tylko tla I ciepie"
Poczuwszy jednak zapach jajecznicy na podsmażanej kiełbasie, . I którą Hanusia akurat
nakładała na talerze, zapomina o tej całej swojej elegancji i fcawalerskości, bo się aż gibnął
do przodu, tak ostro ruszył dalej i już sunie, leci do stołu, a stanąwszy pr?ed nim, pociągnął
nosem raz i drugi, nawet minę ucieszną zrobił, zupełnie jak dziecko na widok smakołyków, i
zawołał niby w zdziwieniu:
— O, kolbasa i jajki? Łupić to, parco łupić! — i pogłaskał się po brzuchu. — A jakby tak do
to jatło mała sznaps — prima!
I teraz zamiast w Hanusię we mnie się wpatrzył, uśmiechając się przy tym tak głupkowato i
wywracając ślepiami, jakby przedstawienie robił. Ale wiadomo! Jak zachciało mu się wódki,
to kogo miał czarować jak nie mnie? Tylko myślał, że ja co? Taki frajer, który już biegiem
pomknie na wieś za tą wódką dla niego? Ostatecznie, gdyby położył pieniążki i poprosił jak
człowiek człowieka...
Że to jednak należało mu coś odrzec, a właściwie spławić głupiego Szwaba i powiedzieć mu
— co? A to choćby, że „panie, gdybym miał wódkę, to z serca, z duszym dałbym, bo takiemu
drogiemu gościowi? A we wsi? Nie, we wsi teraz ani kropli nie uświadczysz, bo o wódkę
dzisiaj trudno, przecież tylko na kartki, a na prywat śmiercią droga. O bimber też niełatwo,
bo u nas nikt go nie pędzi". Tak, to mu należało powiedzieć, ale nim się zebrałem i otwarłem
usta, on już, jakby o wódce ze wszystkim zapomniał albo z kolei inna zachcianka wpadła mu
do łba, stał zwrócony cały do Hanusi, która wprost z niecierpliwością wpatrywała się w
niego, jakby na coś czekała, czegoś wyglądała — i naraz zetknęły się ich spojrzenia albo
złapały się,' splotły ze sobą.
Na twarz Hanusi momentalnie wykwit} płomień i oczy jej rozbłysły od iskierek, jakie się
w nich nagle zatliły, a co mu mówi? Bo na pewno mówi coś! A on jej — co? Może o tej
wódce, że go wziął na nią taki wielki apetyt? Guzik, bo na pewno o czymś większym,
mocniejszym, a więc czy nie o tym, że jeszcze tej nocy powinien ją pokochać?
I chyba o tym, jako że Hanusia zaraz opuściła głowę, a na znak czego? Zgody czy
odmowy? Oczywiście, że zgody, to jasne jak słońce, bo Wili prawie w tej samej chwili
zawołał, a głośniej, radośniej niż wpierw:
— Prima! Prima!
Zaś Hanusia, od nowa unosząc głowę do góry, ale dumnie, wyniośle, jakby ją ogromne
szczęście spotkało, ruszyła do pieca po herbatę.
Patrzyłem i patrzyłem za nią, potem pokiwałem głową, mówiąc sobie w myślach:
„No tak, no, tak, to się już kojarzy. Że się on do niej pali i rwie, to pies mu gębę lizał,
bom na to bezradny, tak, bezradnym na to, jak byłbym bezradny i na widok lawiny kamieni,
spadających na mój dom, ale czy nie byłem równie bezradny i na Hanusię? O, jeszcze jak
bezradny. A oni, co mówić, zwąchali się już ze sobą, jak amen w pacierzu, że się zwąchali!
Tylko żeby mi odwalali ten numer pod samym nosem-Na moich własnych oczach? Cóż to,
ani wstydu za grosz nie mają, ani honoru? Albo rozum im tak nagle odebrało, że ani na mnie,
ani na nic już nie zważają?"
„Ale i z niego! — myślę dalej. — Zaraza? Nawet morowa! Dżuma! Tyfus! Bo ledwo
wszedł do mojego domu, już wyciąga łapę do niej, już ją bierze, a bez tego «komecheja», bez
żadnego przymusu. Ale nie lepsza i ona albo i gorsza niż on, bo jak suka..."
„Tylko jeśli się mylę? — powiadam sobie po chwili. — Bom to duchem świętym, żebym
tak wszystko na wylot znał i widział prawdę? Więc może i tej wódki tak bardzo on nie
pragnął? Ot, wspomniał tylko o niej niby żartem, niby serio, jak każdy mężczyzna, który lubi
sobie chlapnąć przy dobrej zakąsce, może i na Hanusię nie patrzył z takimi myślami... A
Hanusia na niego? Owszem, patrzyła, to pewne, ale czy z taką wielką niecierpliwością, jakby
czekała na coś od niego? Patrzyła, jak się patrzy na każdego obcego, z ciekawością, co będzie
mówił, robił. A potem, kiedy zobaczyła jego oczy wbite w nią, to musiała spłonąć rumieńcem
z raptownego onieśmielenia, z kobiecego wstydu, bo zaraz, chcąc się od nich uwolnić, czy
nie opuściła głowy w dół? A ja już... Boże ty mój niebieski! Zresztą kogo ja tu posądzam o
zdrożeństwa? Hanusię? I jej mam nie wierzyć? Jej nic ufać? A tylko dlatego że zakwate-
rowato u nas dwóch młodych Szwabów? T6 jakbym samemu sobie nie wierzył!"
Tak sobie powiedziałem, tak to wytłumaczyłem, po czym znów zerknąłem to na jedno, to
na drugie,, a to, com teraz zobaczył, aż o śmiech mnie przyprawiło, o śmierfi z samego siebie
I z mojej głupoty, bo proszę: tak się oboje zachowywali względem siebie, jakby byli sobie
zupełnie obcymi ludźmi. Ona zajęta była nalewaniem herbaty do garnuszków, a on — co mu
tam Hanusia, co herbata, a może nawet i jajecznica! Odęty swoją szwabską pychą, sztywny
I ważny, chodził sobie po całej kuchni, to tu na moment przystając, to tam, jakby czego
szukał, potem znów zbliża się do stołu i spojrzawszy to na Hanusię — a twarz od nowa
rozjaśniła mu się jakimś dziwnym, nieprzeniknionym uśmiechem — to na mnie, com wciąż
siedział nieporuszony niby żuk gnojarz, i spytał:
— Jak tam u fas partizanen-banditen? Są?
„Oho, zaczyna się — pomyślałem sobie — tylko wydaje mu się, że na głupich trafił?"
Ale, jak trzeba było, odpowiadam, choć wolno i ze stękaniem, żeby sobie nie przedstawiał,
żem na jego usługi, bo on pan, a ja kto? „Głupia polska chłopa"?
— E, panie, u nas cicho, spokojnie. A partyzanci, mówi pan? A bo to bywają jacy
partyzanci? — i zerk! boczkiem na Hanusię, chcąc jej dać do zrozumienia, żeby milczała, bo
to nie jej interes wtrącać się w takie sprawy, lecz ona... już jak rarog i niemal z krzykiem
powsiada na mhie:
— Co ty gadasz 1 Jak to, partyzantów nie ma? A raz to nawet byli u nas, znaczy się w
naszej wsi. Cóż to, zapomniałeś o tym?
Poczułem się głupio, opuściłem głowę w dół, ale z nagłej złości na Hanusię aż mnie
podpalało... I gdyby tak nie od niej to wyszło, a od kogo innego, nie wiem, ale chyba bym nie
wytrzymał i tak bym go strzelił na odlew przez gębę, nawet wobec tego Niemca, aż by mu się
rodzona babka przyśniła. A tak, a teraz... Ech! Tom jeno mruknął, że słusznie, że
zapomniałem, bo, w samej rzeczy, byli...
— Tylko jacy tam z nich partyzanci - machnąłem ręką niby lekceważąco — skoro
polatali sobie aby po wsi za jedzeniem i wódką, dziewuch też im się zachciało albo właściwie
tylko tych dziewuch... — a mówiąc tak znów mrugam do niej i na Niemca zezuję, potem
nawet pięść pokazałem, w ten sposób chcąc jej powiedzieć, żfeby, na miłość boską, stuknęła
się w ten swój babski łeb i milczała.
Lecz i tym razem nic z tego nie wyszło, bo albo tych moich znaków nie rozumiała, albo
ją nagle diabeł opętał, bo przerywa mi i jedzie dalej, gada jak z nut, że nie tylko byli u nas
leśni, ale i do
gminy zachodzili i wszystkie karty kontyngentowe poniszczyli, popalili, a sołtysowi to tyle
kijów wlepili na goły tyłek...
— A ty — kończyła wreszcie mierząc mnie ostro oczami — trajlujesz tutaj, że dziewuch
im się tylko chciało i jedzenia! Komunistycznych chyba rządów, a nie dziewuch i jedzenia,
bo to nie zapowiadali, już odchodząc sprzed gminy, że bolszewików tylko patrzeć? Albo
może nie nawoływali ludzi, żeby na każdym kroku występować przeciwko Niemcom, co są
jak kaci? Żeby z nimi walczyć na różne sposoby? O tym też zapomniałeś? To jaką ty masz tę
swoją pamięć? Prawdziwie kurzą!
— Gut, Hanusza! — zawołał Wili. — Ty mófić topra, a tfój inan ne gut tla niemiecka
flaca. I ty dostać nagrota, i sołtysa dostać na grota...
— On już dostał I — Hanusia nie darowałaby sobie, żeby się znów nia wyrwać. — Bo
Niemcy, jak był taki pobity, bardzo się nim zaopiekowali, a potem to i spirytusu ileś tam
litrów...
— O, po flaca niemiecka kochać topre Polaki — wypowiedział Wili uroczystym prawie
głosem, ale, draniowi, w ślepiach nagle zamigotało blaskiem, jakby się śmiał z tego, co
mówił.
Tylko czy to możliwe, żeby się śmiał? Nie, stanowczo zwidziało mi się tak, bo Niemiec i
śmiałby się z niemieckiej władzy? Chyba że z niego... Ech, co za głupota mnie znów bierze!
Bo czy mało TTiarh dowodów, że to Niemcy? — od nowa musiałem sobie powiedzieć; — A
on, jeżeli się teraz naprawdę śmiał, to tylko z tej miłości niemieckiej władzy do Polaków. I to
mu się, cholernikowi, świetnie udało.
Tymczasem Wili już ciągnął dalej, a głosem surowym i bez tego blasku w tych swoich
szwabskich oczach:
— Ja słyszeć o ta banta, co tu pyć u fas, u fasza dorf. To netopra banta, to komunisty, co
Rusa chcą mieć u fas, ale nasze solda ty postrzelać ta banta, nasze solda ty wszystkie banta
postrzelać i potem pyć spokój, porządek. Recht?
Odruchowo kiwnąłem głową ni w pięć, ni w dziewięć, ot, żeby tylko kiwnąć, bo miałem
mu wyjawić, że to jego „recht" w tyłku mi nawet nie siedziało? Za to Hanusia... Bo jakby jej
soli raptem ktoś nasypał między nogi, z taką porywczością wypaliła
— Bo i tak powinno być. Spokój i porządek. A te wszystkie bandy... Tylko nieszczęścia
spadają przez nie na ludzi.
— O, jol — podchwycił Wili — tylko nieszcz.... — i nie mogąc widocznie wymówić
tego słowa, urwał je w połowie, potem powiedział. — No, nicht gut przez to, to nietopsze, po
lucie przez to umirać. Ja słyszała na banhof, sze u fas, u fasza dorf, ajn monat temu nazad
nasza wojska zabić jedna fasza chłopa, a nazywa się ta chłopa Pita, i fraii jego zabić. On
Judin trzymać u siebie, u sfoja
chałupa, a syn ta Pita do banda należeć, do komunisten banda.
I wpatrując się w Wilego, a ucieszona, fakby ją jakie wywyższenie
Hspotkało. Prawdziwie panu opowiadali, bo ze wszystkim, co do
joty tak było. Przyjechali nad ranem jacyś wojskowi z karabinami i w czarnych
szynelach, samochodem przyjechali, jak mówił nasz sąsiad, co ich wyraźnie widział, całe
obejście Pitów z miejsca oskrzydlili, a kilku z nich nuże! łomotać i walić kolbami karabinów
we drzwi chałupy. I najpierw wywlekli na dwór starego, w ga-
|ciach i koszuli, potem ją,
popchnęli oboje pod ścianę chlewa, z rękami w górze i: „Gadajcie, gdzieście ukryli
Żydówkę". A że on i ona jak zmówieni, że nic nie wiedzą o żadnej Żydówce, bo żadnej
Żydówki u nich nie ma ukrytej, jeden z tych czarnych — lu! przez plecy bykowcem to jedno,
to drugie! I znów: „Gdzieście ukryli Żydówkę?" A oni znów, a skamląc, a płacząc, że nic nie
wiedzą o żadnej Żydówce. Więc znów bykowiec był w robocie. A kiedy upadli na ziemię,
pomogli się im podnieść i teraz odmieniło się tym czarnym, zaczęli wypytywać o syna, gdzie
się ukrywa, i żeby im wydać nazwiska kolegów jego syna. Na to oboje jakby wody do ust
nabrali, więc — od nowa bierzmować ich bykowcem. Walili i wołali: „Podaj nazwiska
wszystkich bandziorów, z którymi się syn kolegował!". Tak raz za razem, raz za razem, aż
znów jedno i drugie rymnęło na ziemię, ale teraz już im nie pomagali wstać, może przez to,
że akurat rozległ się krzyk Żydówki. Ze stodoły ją wywlekli, a tak strasznie, z tak
przeraźliwym molestowaniem krzyczała, jak opowiadał sąsiad, że aż skóra mu cierpła, żeby
jej nie zabijać i darować życie, bo co ona winna temu, że ją Pan Bóg stworzył Żydówką? A
nikomu nie wyrządziła żadnej krzywdy... I znów: „Panowie! Mam dwie złote obrączki, moją
i męża, co już nie żyje, to dam je wam, i pierścionek złoty z brylantowym oczkiem dam, i
sweter, wełniany, gruby sweter, wszystko dam, nawet to ubranie, co na mnie, i zostanę nago.
Ja tam w sianie, to niepotrzebne mi, ale nie odbierajcie mi życia! Panowie, ulitujcie sę nade
mną, nie zabijajcie mnie niewinnej! Panowie!". Co się działo potem — terkoliła Hanusia
dalej — sąsiad już nie wie, bo naraz usłyszał czyjeś kroki zmierzające jakby prosto w jego
obejście i zwiał do mieszkania. A rano...
A rano — przypomniało mi się, stanęło przed oczami — a właściwie to o świtaniu
zobaczyłem...
Pita leżał na środku obory, a tak pobity i zmasakrowany, że wyglądał jak krwawy ochłap
mięsa, zwłaszcza że nie miał na sobie ani koszuli, ani gaci, widocznie w czasie bicia zdarli je
z niego. Obok leżała jego żona, wielka, gruba kobieta, ale tylko twarz miała zalaną
krwią, reszta ciała była nie uszkodzona i, o dziwo, miała na sobie czarną spódnicę i takąż
bluzkę, jakby, czując swoją śmierć, specjalnie zaraz z wieczora nałożyła to na siebie, żeby,
jak ją wywiodą z izby i zastrzelą, poszła na tamten świat godziwie przyobleczona. A
Żydówka była wkopana w gnój po szyję, ale zamiast głowy — kupka krwawych kości.
Widocznie strzelali do niej jak do zwykłego celu i wszyscy po kolei, a dla tych, co trafili w
nos, oczy i usta, może nagrody były przyznane? O, te obrączki złote i pierścionek z
brylantowym oczkiem? Bo ubranie zostało na niej, a po swetrze walającym się pośrodku
podwórza łaziły wszy — jak na własne oczy zobaczyłem — a takie duże i grube jak krowy.
Całe zaś obejście płonęło. Płomienie rwały w górę z szumem, pękały z trzaskiem belki,
zapadały się krokwie i stragarze, wyrzucając kłębiaste snopy iskier. Krowy, zamknięte w
chlewie, jak okropnie ryczały! Ale iść i ratować je? A jeżeli któryś z nich, z tych czarnych
psów, stał i czekał na to? Właśnie na to, że ja tam pójdę i żeby mnie wyprawić egzekwie? Ale
przez to tak wypadło, że cała majętność Pitów miała zginąć, przepaść ze szczętem w huku i
szumie rozpłomienionego niemożebnie ognia, od którego łuna daleko, daleko musiała sięgać
— całej okolicy na przestrogę. A na Pitów i tę Żydówkę, wystającą z gnoju krwawą miazgą,
odblask tej łuny kładł się czerwonym płatem, jakby ich chciał ożywić — po co? Żeby od
nowa przeżywali swoją okrutną śmierć?
Tylko kto ,Jch wydał na tę śmierć? Czyżby też sołtys, jak tamtych, co go łoili pod gminą?
A jeżeli ktoś inny? Co prawda, o tej Żydówce i że syn Pitów w komunistach, wiedziałem
tylko ja jeden, ale co komu szkodziło, zwłaszcza jeżeli miał w tym interes, śledzić Pitę
specjalnie po nocach, węszyć, dopóki nie doszedł swego, nie złapał, czego chciał? A samo
postępowanie Pity niejednemu mogło nasunąć podejrzenie, że stary musi coś mieć na
sumieniu, skoro przy byle okazji wykrzykiwał na cały glos: „Oj, dobrze Hitler robi, że tych
Żydów tak szłachtuje, bo ich dziadki Chrystusa ukrzyżowali, a z tych dzisiejszych to może
aniołki? Nie złodzieje i wydrwigrosze? Bo czy raz mnie oszukali? A ciebie? — i pokazywał
na któregoś z chłopów. — No, no! Komu jak komu, ale chłopom dobrze się te cholery dały
we znaki! A leśni komuniści podobno ich bronią? Nawet gdzieś tam po różnych zakamarkach
przechowują? To do diabła tacy leśni, w czorty! Niech i ich rozwalają Niemcy, bo u nas ani
komunistów nie trzeba, ani Żydów!"
Ale kiedy tak prawił, dobrze widziałem nieraz, jak mu dygotały wargi, a wcale nie z
nienawiści do tych leśnych i Żydów, a oczy posępniały, bo syn... A ta Żydówka? Czy nie
Wykryją jej?
— Wiesz — powiedział do mnie jednego razu, kiedyśmy siedzieli u mnłe w stajni na
wyrku — z każdym dniem coraz bar-
dziej się boję i o mego chłoptysia, i o tę... Ukryłem ją nie ma co, akuratnie, że nawet pies nie
wyczuje swoim węchem, ale Niemcy mają węch lepszy od psów, a najlepszy to byle drań, co
będzie mnie chciał wydać. To, wierz mi, mój Franku, całymi dniami chodzę zesztywniały od
lęku, byle co, a na mnie już bije ogień, kiedy się śmieję, to tak, jakby mi kto gębę do tego
śmiechu wykrzywiał, bo żebym się śmiał z całego serca... Dawno o tym zapomniałem. A
dlaczegom ją wziął? Którejś nocy przyszedł chłopak, z tą Żydówką przyszedł, i powiedział:
„Tata, musicie ją ukryć, inaczej zostanie przez Niemców zabita". A ja na to: „Dobrze,
synusiu, ja i matka ukryjemy ją". Ech! — jęknął nagle zapatrzony przed siebie w mrok,
wypełniający szczelnie stajnię. — Zresztą Bóg nad wszystkim! — znów przemówił, po czym
wstał, mały, malutki, jak wiechetek...
Podniosłem wreszcie oczy na Wilego. Wciąż stał przy stole i mówił:
— To topra, sze zabili ten Pita i sze jego frau zabili i ta Jtidin. Bo Judin to brud, choroby,
wszy, bieda dla lucie, a ten Pita miał ferboten od niemiecka flaca ukrywać Judin. A syn
bandit! Dlatego topra, że nasza wojsko zabić wszystkie u ten Pita. A ten człowieka, co wydać
Pita, to musi pyć topra człowieka — i teraz tak wolno, wolniutko skierował swoje spojrzenie
na Hanusię, która momentalnie spłonęła cała na twarzy, opuszczając ją w dół jak przedtem.
Tylko że teraz — mig! i już ją podniosła z powrotem do góry i popatrzyła na Wilego wprost,
uśmiechając się leciutko, a tak jakoś, jakby się chciała pochwalić czymś przed nim i zarazem
przypodobać mu się.
Powiedziała:
— Dobrych ludzi nie brak.
Wili radośnie pokiwał głową:
— O, tak, tak, topra lucie ne prak. A czy wszyscy oni kochać flaca niemiecka?
— Tego to nie wiem. Ale ja i mój man — i spojrzała łaskawie w moją stronę, a nie na
mnie — na pewno kochamy władzę niemiecką. Ale, panie Wili, kolacja stygnie! — zawołała.
— I jajecznica, i herbata. Pan poprosi pana Johana — a do mnie. — No, coś się tak zadumał
jak pies z łbem pod księżyc? Nie widzisz, że trzeba przynieść krzesło? Tam w pokoju jest.
Podniosłem się tedy, alem i kroku jeszcze nie zrobił, jak złapał mnie Wili za rękę i
posadził z powrotem. Powiedział, a raczej" rozkazał surowo, prawdziwie po szwabsku:
My tu ne, ne, my tam — i wyciągnął rękę w kierunku izdebki — Tam nasza komnata,
unzer cimmer i tam my essen.
Majn kamrat... Jego glofa ból, o, taka okropna ból, to ne razem ja, ty — pokazał na mnie — i
Hanusza. My tam opa.
„I masz diable kapotę!" — przewinęło mi się w myślach przypomnieniem. — Partyzanci
to, jak mi się zdawało na początku i różnie plotło? A może jeszcze komuniści? Toż jakby
takimi by\i, na pewno chcieliby jeść z nami, żeby nas przy okazji pociągnąć za języki, kto
mógł wydać Pitów, kogo ja mam na myśli, jak o tym miarkuję. Nie, Niemcy to, Niemcy jak
jasny gwint! — jeszcze raz się w tym utwierdziłem, a byłem już pewny, że na mur, bo słysza-
ne to rzeczy? „My tu ne essen. My tam, tam nasza cimmer". A ten pies, co przez niego takie
straszne nieszczęście, to „topra człowieka"! Gromy by na takiego dobrego człowieka!
Ale razem z nami nie chcą jeść — powiedziałem sobie zaraz — to i lepiej dla nas, bo
Wili i ten jego mrukowaty kamrat mieliby zasiąść razem z nami przy jednym stole? Też
pomysł tej mojej Hanusi! Bo ani nam krewni, ani bliscy. Zresztą Niemiec z Polakiem przy
jednym stole? Niemiec z Polakiem jak jaka rodzina? Jezu Nazareński! To i na pewno
czulibyśmy się, nie przymierzając, jak pies z kotem przy jednej misce, że jeden na drugiego
spode łba, jeden na drugiego w duchu wer!-wer!, choć i na ich twarzach, i na mojej —
dobroć, przyjaźń.
Tylko a nuż się mylę? Może nie byłoby tak, bo oni sami chcieliby tego zbratania z nami i
byłoby nam ze sobą zgodnie albo i familijnie? Ale po jaką jasną cholerę jednać mi się na
dobre z Niemcami, kiedy taka straszna wojna wre naokoło? Żeby partyzanci, jakby do nich
doszło o tym, raz-dwa i już byli u mnie? W nocy, o północy czy w dzień nawet, w samo
południe — i na dwór nas wszystkich! Familiantów, mnie, Hanusię, może i Jadzię — całą tak
dobraną paczkę ustawiają pod stodołę, potem każdemu po kolei w czapę — i macic teraz
jeden stół, macie i swoja braterskość!
A może nie mieliby racji? Toż takie jednanie się z Niemcami mnie, owszem, coś by tam i
dało, ale czy nie z większą korzyścią byłoby to dla tych moich familiantów? Bo to nie
łapaliby mnie na różnych słówkach? Nie podchwytywali, żeby potem to wszystko na papier i
na swój niemiecki sposób do czarnych, a oni dobrze by już wiedzieli, co z tym fantem zrobić.
I którejś nocy cała wieś okrążona, to tu, to tam krzyk: „hende hoch!", a każdego wygar-
niętego z domu — pod karabin, potem do samochodu go i wio! w świat, do rajchu na roboty
albo do obozu!
Bo choć to jestem twardy i niegadątliwy, ale jakbym się tak z nimi na dobre już skumał i
zbratał, nie wytrzymałbym chyba, żeby czego nie wypaplać, zwłaszcza po sznapsie, który by
na pewno kiedyś postawili, może nawet i specjalnie, a sporo różności czło-
I pożałowałem szczerze, żem tak wyskoczył, prawdziwie jak Filip z konopi, a po co mi to
było? Żeby ją tylko rozdrażnić? Bo czy choć raz stało się według mojego pragnienia? Więc i
teraz tak będzie, jak sama ustali, ze mną się wcale nie licząc, a potem, jak już nie będzie
Niemca w kuchni, jeszcze przez gębę mnie rąbnie i tyle to będzie mojej korzyści i obrady. A
słusznie, bom powinien siedzieć jak łajno w trawie i patrzeć aby, słuchać.
Lecz chwila za chwilą przemija, a Hanusia z oczyma wpatrzonymi gdzieś przed siebie,
nic a nic, ani nawet stówka, tak milczy czegoś zawzięcie. Wreszcie opuszczając głowę w dół,
powiada z uległością, a może i pokorą:
— Już przenoszę wszystko do izdebki.
wiek wie, a o tych kolegach tego młodego Pity — prawie wszystko!
Więc się nawet i ozwałem jeszcze, kiwając głową potakująco:
— To i słusznie, że tam, w izdebce, to i słusznie.
A zaraz potem, ogarnięty nagle podejrzliwością, że Wili może się jeszcze rozmyślić i
odwołać to, co powiedział, wyrywam się pełnym głosem:
— Tak, słusznie, panie Wili, bo panowie tam, u siebie, powinni jadać — i dopiero teraz
popatrzyłem na Hanusię, jak wszyscy diabli pewny tego, że mnie pochwali, bo choć to
zapraszała ich, ale na pewno dobrze te rzeczy zna i rozumie, a to zaproszenie jej do naszego
stołu to tylko na niby. Jak to się zwykle robi, żebjr nie wyjść na człowieka bez wychowania,
choćby to i przy Niemcach. Tymczasem...
Tymczasem ona, ta moja ukochana żona, moja Hanusia, dopadła mi do twarzy takim
wzrokiem, że jakbyśmy się znajdowali sami w izbie, chyba ledwo żywy wyrwałbym się z jej
rąk.
Dlaczego? Za co? Żem poparł Niemca? A właściwie, żem się z nim zgodził? Lecz jeżeli
to moje wystąpienie sprzeczne było z jej planem i chceniem? Czy możliwe jednak, żeby się
jej chciało jednać i kumać tak jawnie już z Niemcami? Bo co innego i tak, i owak zaglądać
im w ślepia, kiedy nikt tego nie widzi, a nawet zęby do nich szczerzyć, a co innego —
siedzimy razem przy jednym stole i jemy razem, i w ogóle wszystko jak w rodzinie, a każdy,
kto by w tym czasie wszedł do nas, patrzy i przygląda się! O, co to, to nie, bo po kiego
diabła? Dla interesów? Handlu czy tych becugszajnów dla mnie? Nie! Wykluczone!
Wykluczone, żeby i Hanusia tego chciała, tego familianctwa! Wobec tego dlaczego ona tak
na mnie? Dlaczego poszło jej po nosie to moje odezwanie się?
Nie, na miły Bóg, ani w ząb nie mogłem tego pomiarkować, ale jakbym i pomiarkował,
co by mi to dało? Może Hanusię udobruchałoby do mnie? Albo cofnęło to moje wyrwanie
się, moje powiedzenie?
— Tak, tak, przenosić! — zawołał wili — ale ja sam przenosić! ne ty, Hanusza, ne ty, ja
tać ratę, o, bo ja moc! — dodał i żeby?) nam pokazać, jaki z niego mocarz, zgiął rękę w
łokciu, palca mil drugiej dotykając sobie mięśni przez sukno munduru. — Jak sztal! —
prychnął w moim kierunku. — Ty taka mocna ne! Ja przed wojna arbajten jako ropotnik na
banhof, Hamburg banhof, ja gut siła mieć. Ale Hanusza — obrócił się do niej — ty tafać, ja
ponieść, bo kamrat glót i czekać...
— A potrafi pan? Nie upuści czego? — spytała Hanusia trochę podenerwowana
widocznie tym, że Wili sam chce przenieść, że i tej przyjemności ją pozbawia. — Bo garnki
nie dla chłopa.
— Ale ja potrafić! — odrzekł. — Wojna dużo mnie uczyć, wojna! — powtórzył
popadając raptem w zadumę, a chyba w niedobrą zadumę, bo cała twarz mu się zachmurzyła,
zasępiła i na mnie jakość tak dziwnie popatrzył, potem na Hanusię, w końcu pokiwał głową,
jakby mu jakiś ciężar legł na sercu, a na pewno przez tę przeklętą wojnę, która miała go tak
dużo nauczyć, a najwięcej to chyba zabijania ludzi. Lecz.to wszystko trwało aby chwilę, bo
już, a zupełnie jak cyrkowiec, chwyta podane sobie talerze, po czym kłusem z nimi do
izdebki.
Po chwili wrócił po resztę. Też w milczeniu i jakby niedobrym zamyśleniu, co tam było
do zabrania, zabrał, na żadne z nas nawet nie zerknąwszy, ale kiedy się jeszcze raz pokazał,
znów był uśmiechnięty, wesoły, a i oczu Hanusi szukał.
Tym razem przychodził po obrus, żeby nie jedli na gołym stole, bo takie sfisiowane
czyściochy i porządnisie i zgodziliby się na to? Zresztą i Hanusia byłaby temu przeciwna,
przecież zaraz za pierwszym jego nawrotem wyraźnie mu zapowiedziała — o czym
zapomniałem dodać — że jeszcze musi przyjść po obrus, którego potem mogą nie odnosić,
niech zostanie u nich, skoro się tak uparli jadać u siebie.
— A jak się zabrudzi i usmotrucha, to się przepierze i znów go zaścielicie na stole, a
może i drugi, specjalny, kupi się, bo u was — dodała naraz głośniej — powinno być zawsze
prima szen.
— Jo, jo prima szen — przytaknął Wili skwapliwie, bo wątpliwe, żeby zrozumiał
wszystkie słowa Hanusi, Bóg raczy wiedzieć, co mając w tej chwili na myśli, ale popatrzeć
na nią to tak popatrzył, jakby się już miał do niej przytulić, mimo że ja — Boże! — tak blisko
niego siedziałem, że ręką mógł mnie dotknąć. Czyżby to miało znaczyć, że zrobił jeszcze
jeden krok naprzód, do niej? A jeżeli tak, to tutaj kroiło się na grubą chryję, paskudną, grubą
chryję, łajdactwo jak jasny gwint, przecież i Hanusia, kiedy Wili już odchodził z
przerzuconym przez ramię obrusem, nuże — do niego! a już na całą parę, bo zrywa się od
stołu i dryp! drypt niemal
A Niemczysko, co się już zbliżało do drzwi izdebki, zaraz majt! łbem do tyłu i z rżącym,
basującym śmiechem odpowiada:
—
Danke szen, majne li be Han u sza!
Jeszcze niżej zwiesiłem na piersi głowę, wyszeptałem do siebie przez zaciśnięte zęby:
—
No, nie ma co, ładną polkę już grają, choć i pół dnia jeszcze nie minęło, jak tu
jest. I pół dnia! To co będzie jutro albo i za tydzień? Czy nie każą mi się wynieść gdzieś na
wieś, żeby midi zupełną swobodę?
Bo już widziałem aż nadto dobrze i rozumiałem aż nadto dobrze, że ona, ta moja Hanusia,
sama się garnie do nich. A nie przez wzgląd na te interesy, handle czy becugszajny dla mnie,
jak mi się wydawało i kalkulowało w moim głupim łbie, a sama z siebie, z upodoby do nich,
co ją z miejsca wzięła, jak ich tylko zobaczyła do pół rozebranych. I bez tego „komecheja",
com się go bał, bez niczego poleci, pocieknie do nich, może jeszcze dzisiejszej nocy, a
wystarczy tylko, żeby palcem na nią kiwnęli A zakaz leka- rza? Fiu-bździu będzie ten cały
zakaz i choroba fiu-bżdziu, wszystko!
Bo skoro chce się z nimi kochać, delikatnie, czule kochać, jak ja tego nie potrafiłem
nigdy i nie potrafię, to może jej co lub kto w tym przeszkodzić? Jej, mojej Hanusi? Toby jej
trzeba nie znać. żeby tak myśleć. I dlatego... A, żeby to jasne, najjaśnbtel
ROZDZIAŁ
Wreszcie podnoszę głowę do góry, na nią, na tę moją Hanusię podnoszę, przygotowany
już na najgorsze, nawet na to, że mi powie o tym pójściu do nich na noc, bo ze mną już
więcej spać nie chce i nie będzie, tymczasem...
Wprost jakbym śnił i nagłe się przebudził, bo zamiast uradowanej, podnieconej Hanusi,
co mi bluz gnie w twarz jakim brudnym słowem, widzę biedactwo, wykrzywione jak półtora
nieszczęścia i ledwo słaniające się na nogach, a ręce zwisają jej zupełnie bezwładnie w dół,
zaś oczy, co jeszcze przed chwilą śmiały się w radosnym zachwyceniu, teraz były takie,
jakby zaraz, za moment miała wybuchnąć płaczem
„A to co z nią? — owiało mnie zalęknieniem, jak złym powietrzem. — Zachorowała od
tej wściekłej uwijaki i biegania?"
Tymczasem Hanusia chwilę jeszcze tak stoi, oparta o drzwi, jakby sił chciała nabrać,
potem prostuje się z wolna, prostuje i nagle niemal z krzykiem:
— Po co oni tu? Bo nie było gdzie indziej miejsca na kwaterę? A ty musiałeś ich
przyjąć? — i utkwiła we mnie oczy o spojrzeniu ostrym jak kant szkła, już teraz na dobre
wyprostowana, a nawet jakby naprężona w sobie, jakby ją porywało przyskoczyć do mnie i
walić, walić co sił, co możności, bo jakim prawem brałem ich na kwaterę, nie zapytawszy jej
wpierw o zdanie?
Ma się rozumieć, w lot przypomniało mi się, jak to było, kiedym ich przyjmował, i jak się
wtedy zachowałem, ale mówić jej o tym? No, dopiero bym urżnął durnia, a ona chyba do
śmierci by mi tego nie darowała, taką nienawiścią ziało od niej do tych kwaterantów. Lecz
milczeć zupełnie? Żeby mnie trzasnęła, jakby ją tak wzięła jeszcze większa nerwa?
Więc odczekawszy chwilę, odzywam się nieśmiało, bo nieśmiało, lecz dobrze już
wiedział, co i jak mam mówić:
— Hanuś kochana, moja żono, jak możesz, jak masz sumienie najeżdżać tak na mnie, bo
Niemcom miałem odmówić kwatery? Niemcom, co przyszli razem z sołtysem, a więc
urzędowo, po pra-
wie? Zresztą, jakby przyszli bez niego, tobym też tak samo, bo to nie wiesz, że wojna? Albo
że to Niemcy, co wzięli nad nami wszystkimi przymus, i co chcą, to mogą zrobić, bo im
wszystko wolno?
— Alem chora i sil do żadnej roboty kolo nich nie mam! — zawołała płaczliwie. — I tak
ci trzeba było powiedzieć, właśnie tak, żem słabowita i nie będzie miał im kto usługiwać. A
oni zaraz by się zabrali i poszli, bo chora kobieta to nie dla nich, a tak... Wiesz, co teraz
będzie? Że czego nie sprawiła moja choroba, to oni dokażą i zamorduję się, bo nie na moje to
siły, nie na moją mo- żebność!
I już ani śladu, ani znaku, że była bliska płaczu, tym półtora- nieszczęściem też już nie
jest, a szatan wprost z niej albo i sam lucyper, bo i oczy jej płoną, i rękami zamiata powietrze,
jedno aby, że glos swój hamuje, tłumi, ale co jej wątrobę gniotło, to mi wygarnęła, bo kto to
widział, żeby takie okropne nieszczęście spadło na nią? To o siebie nie zawsze miała siłę i
zdrowie zadbać, jak trzeba, żeby jako tako wyglądać, a teraz i to jej doszło, że koło Niemców
będzie jeszcze musiała chodzić!
— Iw piecu pal codziennie, bo jakże to, przecie kolacje muszą mieć, a wiesz ty o tym, że
Niemiec to nie Polak? Bo ile byś mu tylko dal żarcia, zawsze mu będzie mało, takie to-to
nienasytne. Dzisiaj usmażyłam jajecznicę z dziesięciu jajek, w nią wkrajałam całą ćwiartkę
kiełbasy i myślisz, że wszystko nie zjedzą? Jeszcze im braknie. A jakby tak doszedł do niej
jeszcze ten sznaps, no, no, wtedy dopiero byś zobaczył, co potrafią, jakie mają przepaściste
flaki! I tak dzień w dzień ma być, dzień w dzień im szykuj, pitraś, a ledwo się zacznie
ściemniać na dworze, zatykaj kocami okna, bo „polszewiki bum! bum!" — roześmiała się
naraz z jakąś dziwną, jakby przymuszoną zjadliwością. — Aha, po wodę też lataj! Nie! —
znów podniosła głos. — Takie skaranie boskie to nie na mnie! Dlatego, zamiast tu siedzieć,
zrobię lepiej, jak wyjadę do miasta, może nawet do Krakowa, mam tam znajomych, to
pomogą mi...
Jak nieprzytomny rzuciłem się do niej.
— Hanuś, fy chciałabyś wyjechać? Rany boskie! — zalamento- wałcm i choć się
opierała, objąłem ją, przycisnąłem do siebie. — A niechże cię Bóg najświętszy broni przed
czymś takim, bo wiesz, co byś tym narobiła? Jak nic oskarżyliby i ciebie, i mnie, żeśmy tak
specjalnie wykombinowali, żeby się ich pozbyć, a wtedy — mnie do budy i prosto do obozu,
a za tobą rozesłaliby listy gończe i myślisz, żeby cię nie ujęli? I to migiem!
Objęta mocno moimi ramionami, chwilę milczała, potem westchnęła i rzekła;
— Mądrze mówisz, bo i nie byłoby inaczej. To przeklęta moja 108
dola! — jęknęła. — I przeklęta godzina, kiedy oni tu weszli, bo9 wiesz... Bo czy ty wiesz...
— zaczęła się raptem jąkać, jakby się 1 jej w myślach co pomatyjasiło. — Czy wiesz, że to
latanie koło 1 nich i gotowanie im, pitraszenie to jeszcze nie wszystko, co mnie Ul od nich
czeka!
Uwolniła się z moich ramion, nawet odsunęła się ode mnie, jakby specjalnie, żeby mi się
móc lepiej, uważniej przyglądać.
— No, jcszcześ nie pomiarkował, co mnie może czekać od nich? Pokręciłem głową
odmownie.
— Nie, nic a-nic.
— Ech, ty! — sarknęła. — Co prawda, zawsześ miał ciężki pomyślunek, ale żeby i
teraz? Aha — powiedziała naraz. — Widziałeś, jakie łóżko przyniósł sołtys? Żelazne! Że też
ksiądz nie miał wstydu dawać takie łóżko! — wybuchnęła oburzeniem. — Bo i malutkie na
domiar, a takie wąskie jak dla dziecka. Nasze przy nim to jak hrabskie, bo i długie, a
szerokie, a wygodne! Wili ma spać na nim... — urwała i spojrzała na mnie spod czoła i nagle
wzruszyła ramionami. — Zresztą co mi do tego, który na którym łóżku będzie spał.
— I masz świętą rację, bo to ich sprawa, a nie twoja czy moja. Naszym interesem
byłoby, żeby jeszcze dzisiaj wymiótł ich stąd naj- jaśnisty pieron, bo_ sprawiedliwie mówisz,
spadła na ciebie prawdziwa bieda, tylko w żaden sposób nie mogę dojść, domyślić się, co cię
złego od nich jeszcze czeka. Może... — iw myślach powiedziało mi się raptem: „Spać jeszcze
z nimi?", lecz na głos: — Chodzić gdzie za czym na wieś? Jakie interesy ich załatwiać,
sprawy?
— Interesy! Sprawy! — powtórzyła urągliwie. — Wiesz, ty jak czasem powiesz co, to
się aż dziwię, żeś ty moim mężem! Ani za grosz nie ma w tobie zdrowego pomyślunku,
nawet na takie proste i jasne rzeczy, co i ślepy by je zobaczył. — Ale zamiast teraz po-
wiedzieć o nich, o tych prostych i jasnych rzeczach, naraz zrobiła głęboki wdech, prawie
momentalnie opuszczając głowę na piersi, jakby coś .odebrało jej nagle odwagę patrzeć mi w
oczy, a kiedy zaczęła znów mówić, to i głos się jej zmienił, stał się jeszcze cichszy i jakiś
żałosny, skarżący się. — Widzisz, jakby ci wytłumaczyć, żebyś od razu pojął... No, jak ty
musiałeś ich przyjąć, na kwaterę, bo to wojna, a oni tu wszystkim, tak ja, mój Franushi...
„Kurwić się?" — dopowiedziało mi się samo w myślach, tom i niemal wykrzyknął,
chwytając ją za rękę:
— Co musisz, Hanuś?
Zamiast odrzec, podniosła ręce do twarzy, zakryła ją i usłyszałem _ szloch. Czyżby więc
prawdą było, com sobie dopowiedział?
Odrętwiały z przerażenia, oderwałem jej ręce od twarzy, na której wcale nie zobaczyłem
łez, tylko w kącikach oczu jakby-Jakby, za to
w nich ileż przejmującego smutku i przygnębienia, że mało brakowało już, a byłbym się
rozpłakał ze współczucia dla niej.
I znów, a teraz prawie szeptem:
— Co musisz, Hanuś? Powiedz, kochana, wyjaw.
— Co muszę? — powtórzyła i wybuchnęła grubym, złym głosem. — Mizdrzyć się do
nich, uśmiechać, zęby szczerzyć! Takie przedstawienie robić ze siebie, jakbym była ich żoną
albo licho wie kim, bo mi to nie powiedzieli? A zaraz po twoim wyjściu: „Hanusza, jak ty
kochać flaca niemiecka, to ty musi pyć tla nas topra, alles musi pyć topra, to i my topra tla ty
i tla twój man, i dla twój dziecko, a jak ty pyć netopra, to my pyć tla ty parco, a parco
netopra. A my, Hanusza, umieć pyć netopra i my umieć karać tla netopra lucie. Rozumieć ty
co? Fersztanden?". Widzisz teraz, wiesz, co ja muszę? Robić bez przerwy, aż do zdechnięcia
robić, zabiegać i ślepiami do nich jeszcze przewracać, i uśmiechać się, i udawać, jakbym ich
kochała. A wystarczy mi tych kilka godzin... O! — syknęła. — Gdybym była wiedziała, że z
nich takie wściekłe psy, to kiedym ich zobaczyła, z góry byłabym powsiadla na jednego i
drugiego — i won! Choćby mnie nawet mieli wsadzić za to do więzienia czy obozu! A ja —
z sercem do nich, po ludzku, z czułością nawet, żeby sobie nie pomyśleli, że są u wrogów, co
im mogą w nocy popodrzynać gardła jak kurom, to nie ma co, ładnie mi za to podziękowali!
„Ty topra musi pyć tla nas" — zaszydzBa. — „Bo jak nie, to my umieć karać netopra lucie."
A karać, prawdziwie, dobrze oni umieją. Bo byle co — zaraz do rewolweru. Tak samo jak im
się kto z gęby nie spodoba, bo może nie?
— Tak, Hanuś, dobrze mówisz — szepnąłem jak porażony — bo sam widziałem, jak
jeden z tych, co w pałacu w Świątkach, zabił jakiegoś nieznajomego. Pamiętasz, jak to było?
Ten szedł przed siebie i ten szedł przed siebie. I już się mieli minąć, kiedy naraz czarny do
rewolweru i „halt" — drze się na cały głos.
— „Halt! Hende hoch" — potem szybko do niego, a rewolwer cały czas trzyma przed
sobą i teraz po polsku: — „Nie podoba cl się, żem cię przy hal tował? A możeś ty bandit?
Auswais!" — ryknął. Człeczyna, przybladły z wylęknienia i trzęsący się, jakby już widział
swój koniec, szybko opuścił rękę do kieszeni, po ten auswais opuścił, ale czarnuch w tym
samym momencie harat! do niego, a w samą głowę go u traktował, potem tylko sapnął sobie
z zadowolenia, popatrzył na mnie, com stał koło wozu z gnojem, bom akurat jechał na pole,
rzucił: „To polski bandyta. Na gębie miał to wypisane". A jaki on tam był bandyta! Ale
wystarczyło, że mu się z gęby nie spodobał, z miny, i już bandyta. Bo gęba dla nieb
najważniejsza. Ale że oni ode mnie wcale tego nie chcą — powie-
AiMem ze zdziwieniem, a może jakby i niedowierzająco — tylko ■ od ciebie jednej?
— Bo kto ma być przy nich stale? Ja czy ty? — zaperzyła się ■ nagle.
— Julci — kiwnąłem głową. — Sprawiedliwie, zapomniałem. I Teraz rozumiem. Tak!
Ale, wiesz? Głowę byłbym dał sobie za to ™ urąbać, że ty nie z musu...
— To wszystko, com robiła? — przerwała mi jeszcze bardziej zaperzona, jakbym jej
teraz pieprzem sypnął między oczy. — I myślałeś może, że z upodoby? Z upodoby do nich
obydwóch? Albo jeszcze lepiej, żem się tak migiem, raz-dwa zakochała w jednym i drugim?
To może i kurwą nazwałeś mnie już w duchu? I do łóżka kładłeś z jednym i drugim? Och,
ty...!
— Hanuś! — zawołałem 1 już bytem przy niej, gotów na wszystko, nawet na klęczki
upaść. — W calem tak nie myślał i wierzę ci, bo tak jest, jak mówisz! — i teraz próbuję ją
złapać za ręce, żeby je ucałować, ale ona — ciach! wyrwała mi je i z całej siły odepchnęła
mnie od siebie.
— Myślałeś! Nie kłam! Ty... glisto!
Więc ja znów, a jeszcze bardziej molestująco:
— Na Boga się klnę, że nie myślałem tak, bo o tobie bym...? Hanuś kochana!
Już nie stała przy drzwiach, lecz w kącie kuchni, miejscu oddzielonym od izdebki
grubym murem ściany i chlebowego pieca — takiej ceglanej szkarady, po staroświecku
stawianej, gdzie choćby się i najgłośniej, co sił w piersiach krzyczało, a tam — jak makiem
posiał albo jak w studni, tak cicho. Hanusia, wiedząc o tym dobrze, na całego więc mogła już
na mnie najeżdżać, no, używać sobie, co wlezie. Ale po chwilowym wzburzeniu sfolgowała
raptem, a potem to zupełnie nawet ściszyła swój głos, prawie do szeptu:
— No, dobrze, dobrze, nie myślałeś tak o mnie, niech ci będzie, tylko już nie jęcz, nie
ślimacz się, bo aż obrzydzenie mnie bierze, jak patrzę teraz na ciebie. Ale z tym wyjazdem..
Mimo wszystko byłoby najlepiej, jakbym wyjechała — powiedziała nagle.
— Z czym, dlaczego byłoby najlepiej, Hanuś? Nie rozumiem.
— A dlatego, żebym nie była razem z nimi. I żebym tych robót wszystkich nie musiała
robić, a najgłówniej — mizdrzyć się do nich, udawać tę miłość. Bo myślisz, że to takie dla
mnie łatwe? O, Jezu — jęknęła. — Większej męki już mi nie potrzeba, wolałabym śmierć niż
to... — i popatrzyła na mnie niemal z rozpaczą. — Rozumiesz teraz? Rozumiesz, Franusiu,
dlaczego powinnam wyjechać?
— Tak, rozumiem — odparłem, jako i w samej rzeczy rozumiałem, bo rzeczywiście, to
wszystko, co spadło na nią, ani na jej siły,
ani zdrowie. Do tego i mizdrzyć się jeszcze musi. Mizdrzyć, szczerzyć do nich zęby, jakby
była żoną obydwóch ich naraz. A jeżeli dzisiaj zażądali od niej tego, to jutro... Wiadomo!
Dlatego, czy nie zgodzić się na ten jej wyjazd?
I Ale zaraz! — przypomniało mi się. — Ozy to nie .ja sam powiedziałem, że jak wyjedzie, to
ją migiem odnajdą i ściągną z powrotem? A wtedy nie patyczkowaliby się już z nią, może by
nawet i do niej już, i to z miejsca, żeby jej pokazać, gdzie raki zimują. Tylko... Czy wszędzie,
w każdym domu, gdzie kwaterują Niemcy, trzeba im tak usługiwać? — przyszło mi nagle do
głowy. — A jeżeli wszędzie, ja tylko nic nie wiem o tym, bo skąd, jakim sposobem miałbym
się o czymś takim dowiedzieć? Bo tq która z tych bab, co kwaterują u siebie Niemców, gada,
opowiada o tym po wsi, co musi im robić albo i co sama z własnej woli robi, żeby być z nimi
dobrze? Każda ma gębę zamkniętą jak na kłódkę, bo dobrze wie, że za .takie coś nikt by jej
nie pochwalił, a partyzanci, o, te chłopaczki zaraz by z brzytwą do takiej czarnej owcy i:
„Kładź się, kumo niemiecka, wygolimy cię, i łeb ci zgolimy, a na odchod- ne — dwadzieścia
batów, żebyś sobie na cale życie zapamiętała, że Niemiec a wściekły pies to jedno i to samo
I". Dlatego co noc rodzi, noc i pochłania, i cicho — sza! Nie wie nikt o niczym i nikt o ni-
czym wiedzieć nie będzie. Może nawet i mąż tej czy tamtej...
Jedna tylko moja Hanusia, co ze wszystkim nie taka jak inne, „patrz — powiada do mnie
— widzisz, co się dzieje, do czego mnie zmuszają?" A czy nie mogłaby tak samo jak inne,
żeby ani słowa do mnie o tych sprawach? A co by robiła, wara byłoby mi się do tego wtrącać.
Tymczasem...
— Ech, Hanuś, moja dobra, złota Hanuś! — szepnąłem do siebie w nagłym roztkliwieniu
i prawie w tej samej chwili podejrzenie niczym pies miiezek cbapl mnie, za samo serce mnie.
chap!, że a nuż kłamie ona z tym wszystkim? Bo dlaczego powsiadła tak na mnie przy
Wilim, kiedy nie chciał jeść razem z nami, a ja go poparłem? A dlaczego tak się zapaliła do
komitywy razem z nimi? I to od początku, od najpierwszej chwili! Wszystko może z udawa-
nia? Albo że jej tak kazali? Guzik! Po prostu ciągnie ją, pcha do nich, a teraz, żeby to nie
wyszło na jaw, chce mnie, głupca, złapać na plewę. A dlaczego? Bo się mnie boi. Przecież ta
sprawa — to już numer nad numery! I jeżeli do wielu jej rzeczy mogło mi być wara, to ta
sztuczka by się jej nie udała, bo zabiłbym, jakbym ją na czymś takim przyłapał, zatłukłbym
jak psa! A ona o tym dobrze wie i dobrze zna moją nerwę, dlatego: zmuszają mnie, a ja chcę
wyjechać!" Wyjechać chce, bo i o tym dobrze wie, że ja na ten wyjazd nigdy nie pozwolę,
prędzej na wszystko inne się zgodzę niż na to, więc... Jak nie pozwolisz na jedno, musisz
pozwolić na dru
gie i hulaj, dusza, pieklą nie ma, bo co ja bym tutaj mógł mieć do gadania? I wypadłoby jej w
dzień być u nich, to w dzień by tam szła, a wypadłoby w nocy, to i w nocy, bo przecież
przymus. Więc co, pozwolić jej albo i wręcz kazać, żeby jechała? Ale jakby tak wyjechała,
jakby nie patrzyła ani na to, żc jej będą szukać, ani na nic, jakby naprawdę wyjechała, to co
by wtedy było ze mną? Miałbym wziąć powróz i powiesić się? Bo losu, jaki by wtedy na
mnie spadł, tobym już nie zniósł.
I jeszcze niżej zwiesiłem głowę, ogarnięty bezbrzeżną bezradnością.
— Tak, rozumiem — powtórzyłem pojękliwym szeptem — ale... Och, jakie to wszystko,
Hanuś, straszne!
A ona ze złym, kopiącym mnie spojrzeniem:
— Co straszne? Że wyjechać powinnam?
— Że to spadło na nas.
— A widzisz! — zawołała jakby ucieszona. — No, dopiero teraz zrozumiałeś mnie i mój
los. To co, jak myślisź teraz, nie byłoby dobrze, jakbym się raz-dwa ubrała, jak trzeba, ty byś
mnie na stację odwiózł... A do nich powiedziałbyś, żem nagle przychoro- wala i musiałeś
mnie odwieźć do szpitala. O, tak, tak byś mógł powiedzieć, i to byłoby najlepsze, bo wtedy
ani by mnie nie ścigali, ani nie dochodzili, co i jak.
Pokręciłem głową odmownie.
— Nie!
— Co nie? Żebym nie zostawała tutaj ani minuty dłużej?
— Żebyś nie wyjeżdżała, bo... — i nagle przychodzi mi myśl do głowy, myśl — jak
zbawienie, i wołam z ożywieniem, uradowaniem w głosie. — Hanuś, mam ratunek! Dla
ciebie i dla mnie mam ratunek! Utrzemy tym Niemiaszkom nosa, och, Hanuś, tak utrzemy, że
ruski miesiąc będą to pamiętać!
Hanuś cała w tym swoim niedobrym napięciu, popatrzyła nagle na mnie jak na wariata,
potem przeżegnała się:
— W imię Ojca i Syna...! — i woła: — Franku, chłopie! W głowie ci się co wdało i
oszalałeś? Bo co ty wygadujesz! O jaki ci ratunek chodzi?
— A o taki, że mam myśl, mam taką myśl, że jak ci powiem, aż pod niebo będziesz
skakać z radości Teraz słuchaj — i głos mój obniżyłem prawie do szeptu, bo choć to kącik, w
którym staliśmy, był zupełnie bezpieczny, ale zawsze to! A strzeżonego to i Pan Bóg strzeże!
— Widzisz — zacząłem — przez to, co ci oni powiedzieli, przez to przymuszanie cię do...
no, wiesz, do czego. A więc przez to nie ty stąd będziesz musiała wyjechać, a oni, i nie
wyjadą, lecz wylecą! Z hukiem wylecą albo i zamkną ich jeszcze.
— A to w jaki sposób? — spytała, a oczy jej w słup, tylko nie zdziwienia, z radosnego
zdziwienia, a — jak mi się wydało — z gniewu, na mnie z gniewu, żc mi coś* takiego mogło
przyjść do głowy. Ale a nuż się myliłem? Jak więc zacząłem, tak rżnę dalej:
— W jaki sposób? Zaraz powiem, a ty się nie unoś i nie podejrzewaj, że ja tu co§ kręcę albo
jakie złe rzeczy knuję. Naprawdę dobrą mam myśl. A to: pójdziemy do Świątkowa, do
czarnych, i opowiemy im wszystko co do imentu, a oni, myślisz, że nie wezmą ich zaraz za
mordę? Ależ, kobieto! Nawet z miejsca, bo jak to, zmuszać cię... 1 to do czego 1 Strzelać
Żydów — to co innego, Hitler im tak kazał, to i muszą, partyzantów strzelać — też co in-
nego, bo i to z rozkazu, nawet łapanie ludzi i wywożenie ich do obozów czy pieron wie w
jaki Świat. Wiadomo, jest wojna, a oni do wszystkiego mają prawo. Ale żeby zmuszać
kobietę, co u niej kwaterują, do takich „dobroci" dla nich? Do tego przecież Niemcom nłe
wolno się zadawać z Polkami!
A ona, ta moja Hanusia, jak się nie zacznie śmiać! — Czego im nie wolno? A ty na
skargę chcesz? Do kogo? Do Niemców, żeby się skarżyć na Niemców? — i nagle zapłonęła
gniewem. — To juz! — zawołała. — No, biegiem leć do nich, w dyrdy, bo czekają na ciebie,
na takiego cudaka, co wierzy w sprawiedliwość niemiecką z ręki esesmanów, a zaraz cię
bykowcami! Nie wierzysz? To jeszcze raz powiadam: biegiem do nich! Zrzedła mi mina,
zgłupiałem z kretesem.
—
To co mi teraz robić, Hanuś?
—
Mnie co robić, mnie! — wykrzyknęła, ale zaraz umitygo- wała się i dalej
mówiła już cicho. — Bo to od ciebie czego chcą? Albo to, na co sobie zaostrzyli zęby, to
takie nic, ot, jakbym miała splunąć i obetrzeć się? O, niechby tak od ciebie tego zapragnęli,
potrafiłbyś? Bo i uśmiechać się do nich, a z całego serca, że niby jednego 1 drugiego tak
gorąco kocham, i w ślepia im zaglądać i... — nagle objęła się za głowę, jakby ją rozpacz
ogarnęła. — Już rozum straciłam z tego wszystkiego, jaka ja mam być dla nich. Nic, tylko
wyjazd, nawet jeszcze dzisiaj ten wyjazd, ale czy nie znajdą mnie i nie przyciupasują z
powrotem, jak powiedziałeś! — i utkwiła we mnie oczy, a cala drżąca teraz, niepewna i taka
strasznie biedna, że omal jej na ręce nie chwytam, tyle mam dla me) miłości i tak mi jej żal.
- O, tak, Hanuś — powiadam. — I na pewno by cię prey-
ciupasowali z powrotem, i to jeszcze pod karabinami jak złoczyńcę. Dlatego ani myśleć ci o
żadnym wyjeździe.
— Tak, ani myśleć — powtórzyła z jękiem. — Ech, ty mój Fra- nusiu, po coś ty ich bral na
kwateręl — i znów wpatrzyła się we mnie, ale takim spojrzeniem, jakby mi się miała zaraz
rzucic
na szyję i żalić się w głos, że taki niedobry los spadł aa aią.fl A przez co? Że wojna i żc
Niemcy!
— I żreć im dawaj, żyły pruj ze siebie, zdrowie, i dziwowi sko« ze siebie rób, a oni ęp?
Nawet „Bóg zapłać" nie powiedzą, alei kopnąć w zęby, to na pewno kopną.
— Bo to Niemcy?
— Bo to psy, nie ludzie, Franuś! A od psów czegóż by można chcieć, a już, broń Boże,
wymagać? Niczego!
— Niczego? — powtórzyło mi się wprost samo, a w mojej głowie, w mojej chłopskiej
głowie Znów, jak na zawołanie, myśl, taka myśl, że mi serce zaraz dygl-dyg! jak sygnaturka
na „AUeluję". I ciągnę dalej. — Dlaczego, Hanuś, niczego? Bo to nic moglibyśmy... Ale
czekaj, zanim dojdę do
-
tego, co oni powinni nam zrobić, powiem wpierw, że przed ich
przyjściem tutaj i spokój mieliśmy, i lad w domu, porządek, i krępować się z niczym nie mu-
sieliśmy, i co się chciało to się robiło, bo cały dom był nasz.
— Mądrze mówisz — wpadła mi w słowo. — Ale kończ.
— Już kończę — i powiadam dalej: — A odkąd oni tu są, wszystko już do góry nogami.
I ze spokojem, i z porządkami, a nawet z twoim handlem, bo na pewno nie będziesz już tak
mogła jeździć, jak wpierw. Gorzej, bo i narobić się jeszcze będziemy musieli, a ciebie to
czeka jeszcze, no... Aż strach myśleć o tym. Więc powiedz teraz sama: czy za to wszystko
nie wolno nam niczego od nich żądać, a oni nic dla nas nie muszą?
Hanusia jakby się ożywiła, ale dobrą chwilę milczała, nim posłyszałem:
— A czy można by od nich czego chcieć albo i wymagać?
— A dlaczego by nie? Widzisz, tak mi przyszło do głowy, że jak oni cię polubią, a na
pewno cię polubią, jak będziesz wciąż dla nich taka, jak dzisiaj choćby, to mogłabyś od czasu
do czasu poprosić o jaki becugszajn... Bo jak już musimy, jak już jesteśmy przegrani i co
każą, to im trzeba dać i zrobić, i ty, i ja, a oprócz tego ty specjalnie... Bo za darmo to, Hanuś?
Za darmo i tę mękę znosić, i kłopota, niewygody, a i wstyd nawet?
I teraz prawie jednym tchem, żeby jak najprędzej wypowiedzieć wszystko, o co mi
chodziło, a ona, żeby jak najprędzej zrozumiała, ile to korzyści może wyciągnąć z tego ich
„przymusu". Co prawda jeszcze przed chwilą zaklinałem się, że w diabły mi i Niemcy, i te
wszystkie interesy, i korzyści, ale wtedy mogłem mieć jeszcze nadzieję, że uratuję Hanusię, a
teraz, skoro tak musi tańczyć koło nich, jak sobie tego życzą? A jak się już spada z konia, to
niechże choć człowiek wie, że nie ze szkapy, qo ledwo nogami powłóczy! A Hanusia o tym
wszystkim pojęcia chyba żadnego nie miała,
bo prawie po każdym moim dowie tak się dziwiła, jakbym Amerykę przed nią odkrywał.
— Bo te twoje handle co dały? — jadę już teraz na śmiałusa. — Żeś się tylko jako-tako
ogarnęła? Ale jakbyś tak becugszajn na kierat...
W oczach Hanusi błysła iskierka, a więc — chwała Panu Bogu I — pomyślałem sobie —
nareszcie pojęła, o co mi chodziło. A jeśli tak, to czy muszę ciągnąć dalej ten wywód? Teraz
trzeba aby omówić dokładnie, ustalić, na co ma być pierwszy becugszajn. Na kierat? A może
na wialnię? Ech, wialnia tam! Na młocarnię, bo wialnia bez młocarni co za korzyść? Ale
młocarnia bez kieratu... A więc kierat, tak, najpierw kierat, bo on to jakby tysiąc moich rąk.
Albo — nie! Nie kierat, a cegła, bo dom już stary i tylko patrzeć, jak się zacznie walić, a
wtedy za późno już będzie myśleć o budowie nowego. To jakby tak ze dwadzieścia tysięcy...
Tylko czy na becugszajn mają oni dobrą cegłę? Bo kierat' czy inne jakie maszyny na pewno.
A więc może jednak ten kierat?
Nim jednak zacząłem mówić dalej, oczy Hanusi to już nie oczy, a ślepiska jak u
rozjuszonego byka, a jeszcze sekunda, dwie i ręka jej, wyrzucona błyskawicznie w powietrze,
harat! mnie prosto przez twarz, a z taką siłą, aż mi się nogi ugięły w kolanach, a na cały świat
padła czarna mgła.
Ale że z myśleniem nic mi się nie popśniło, choć coś tam chrupnęło w głowie, jakby
pękła w niej jakaś sprężynka, to co tam, nic strasznego! Tylko głupie nerwy babskie. Zresztą
nie po raz pierwszy i chyba nie ostami, a lepsze to, niż żeby miało być piekło na cały bieg, bo
po każdym chlaśnięciu zaraz ochłonęła z zajątrze- nia i spokój był już murowany, tym
bardziej że ja każde uderzenie jej obracałem zaraz w żart, nawet uśmiechnąć się próbowałem,
czym ją już do reszty rozbrajałem. A więc i teraz...
Ale teraz tak nie było, bo ta moja Hanusia, moja kochana żona, co mi była niby
najsłoneczniejsze słońce, nie bacząc na to, że nasze kwateranty w każdej chwili mogły wejść
do kuchni, dalej prze na mnie, a twarz ma wykrzywioną, jakby się piołunu opiła, i rękami
zaciśniętymi w kułaki i tak, i owak wywija mi przed oczami niby cepami, i prawie krzyczy:
— To ty mi tu o becugszajnach? Za kogo mnie masz? Bo to do łóżka za te twoje
becugszajny nie kazaliby mi może zaraz w nocy przyjść do siebie? Może nawet-żebym już i
rozebrana była! A w izbie koło twojego łóżka żebym się rozbierała, bo jak dla ciebie
becugszajny na kierat, to dla nich tyłek twojej baby! A ty mógłbyś co na to zrobić? Najwyżej
kudły sobie drzeć na tym swoim pustym, baranim łbie! Wiesz, jakby tych Niemców nie było
teraz
u nas, tobym cię... — i znów zamłócila kułakami przed samą moją I twarzą — na śmierć
zatłukła, a potem tylko splunęłabym i poszła I w świat. Tak cię nienawidzę teraz i za mc
mam, za gówno z twojego gospodarskiego gnoju, to i na gnój powinno się ciebie jak naj-
prędzej wyrzucić! Ty plugawcze! Ty...! Bo za becugszajny każe ml się do Niemców
mizdrzyć i szczerzyć zęby! Za... za... Toż jakbym tylko takie rzeczy miała w głowie, to na
nich bym z tym czekała? Bo to mi się nie trafiali... różni, a nawet tacy, co są z prawdziwych
panów i po miastach mieszkają, i mieszkania mają bogate, ale ja... Ja nie taka! Nie po tom
brała ślub z tobą, żebym z tyłkiem latała od chłopa do chłopa, to i za żadne becugszajny czy
nawet górę złota nikt mnie do niczego nie ugnie, nie urobi dla siebie I A żem się rozmyśliła z
tym wyjazdem ł zostanę? Bo gdzież mi wyjechać, żebym była od nich pewna? Do tego,
ciebie miałabym zostawić tutaj samego, żeby ci żyć nie dali? Ale jakby tak który z nich
wyciągnął rękę po to, co nie dla niego, i siłą chciał mnie brać, wiesz, co ja bym na to?
— O, tak, Hanuś — wyrwałem się — co byś ty na to? Co byś, moja złota, moja
najdroższa?
Wbiła we mnie rozjadowione oczy.
— A ty jak myślisz?
Opadły mnie wszystkie moje wahania, wątpliwości, podejrzenia, przytłoczyły i zwisła mi
z powrotem głowa w dół.
— Nie wiem — szepnąłem.
— Ty nie wiesz, co ja bym na to? — zabulgotało jej raptem gniewem w głosie. — I tyś
mój mąż? Świnia, a nie mąż! Ciołek!
— Ale jakby to był Wili czy Johan? — zagadałem głośno, usprawiedliwiająco.
— Choćby to był sam gestapowiec, a zaraz bym go nożem aż pod samo serce! Bo co
innego robić to czy tamto, niech mają, jak tego chcą, niech się cieszą, ale od czegoś więcej —
wara każdemu! A ty... jak nic, jak zwykłą, zużytą rzecz oddałbyś mnie pierwszemu
lepszemu, nawet razem ze swoim łóżkiezji byś mnie oddał za kierat czy inną jaką maszynę
potrzebną ci dongospodarki, bo one ci tylko we łbie, a ja... Za nic mnie miałeś i za nic masz!
Albo za dziewkę, za zwykłą dziewkę do łóżka i gotowania ci żarcia, no i do opierania cię, bo
do reszty zarósłbyś w brudzie, do któregoś od lat przyzwyczajony. Albo jeszcze i to! Jakim
prawem wyrwałeś się, kiedy Will powiedział, że nie będzie jadł razem z nami? Twój to był
interes wtrącać się do tych rzeczy? Ech, ty! Bo wiesz, jak to wyszło? że ty nie choesz, żeby
oni jedli razem z nami, a on powiedział tak, bo musiał, żeby nie wyglądało na to, że się nam
narzuca, u panów to jest przyjęte, aleś ty poparł to, co rzekł, i wyszedłeś na chama, co się nie
zna na kulturze, na ordynarnego głupca!
— Nie chciałem źle — bąknąlań.
— To chciej teraz dobrze i od dziś żebyś mi się do niczego nie wtrącał. Jakbyś nic nie
widział i nic nie słyszał! Zapamiętaj to sobie! — przykazała jeszcze i nagle zaszydziła: —
Nibyś z kmieci, z honornych gospodarzy, a honoru masz tyle, co koza kłaków pod ogonem
Wynoś mi się sprzed oczu, uciekaj, bo jak do reszty wyjdę z nerw, to cię tak przejadę...
Odruchowo skuliłem się w sobie i głowę wcisnąłem między ramiona, oczami strzelając
już w stronę drzwi, żeby w nie holtnąć 1 wywrzeć się na dwór, gdy wtem rozległo się
wołanie Wilego, a tak głośne jakby w lesie, huncwot, był albo na pastwisku, a nie w
mieszkaniu:
— Hanusza! Hanusza!
A ona co na to? Momentalnie zapomina o mnie i na policzki dostaje żaru, wprost jak
młoda dziewczyna na glos ukochanego, i w te pędy puszcza się do izdebki, jakby jej nie kłuła
ta kolka pod łopatką, i nie bolało „tam na samym dole, w pachwinie", a do takich biegów od
lat nie byle jak była zaprawiona.
A ile razy ja ją prosiłem, będąc czymś strasznie zajęty w stodole czy chlewie, żeby mi to
lub owo przyniosła z domu, ale migiem, na jednej nodze, zawsze mi odpowiadała
naburmuszona, pęczniejąca nagle gniewem, że jak śmiem ją tak pilić. Cóż to, zapomniałem,
że jej nie wolno prędko chodzić?
— Ale ty może specjalnie tak, żebym się jeszcze bardziej rozchorowała i umarła, bo
pachnie ci druga żona? A jeszcze bardziej -r- jej bogate wiano, żeby sobie wynagrodzić, żeś
za mną nic nie wziął? Może nie? — podbechtywała mnie potem, podbierała, alem milczał tak
zawzięcie, jakbym mówić ze wszystkim zapomniał.
A teraz...
Ale czy to nie jasne i nie zrozumiale? — zacząłem sobie zaraz tłumaczyć. — Toć co
innego ja, co innego on, Niemiec, który jest pod rewolwerem i ma siłę i prawo tak nade mną,
jak i nad nią. Do tego czy nie ma wojiur i tych obozów? Miałaby więc tak samo
odpowiedzieć jemu, jak ivńnie? Albo i nie wykonać tego, czego on sobie życzy lub chce?
„A niechże ją Bóg najświętszy broni przed czymś takim" — powiedziałem sobie nawet w
myślach. Bo im gorszy pies, to tym łaskawszym trzeba być, tym pokorniejszym! I chcą
przedstawień? Niech je robi, od nich ani mnie nie ubędzie, ani jej, męczyć się tylko będzie
ponad miarę, ale z Bożą i moją pomocą przetrzyma jakoś. Zresztą wiekować u mnie przecież
nie będą, jak i wojna wiecznie trwać nie będzie. Przyjdzie koniec, to przyjdzie i spokój.
I obróciwszy się nagłym skrętem, rzuciłem wzrokiem w ślad za nią, bo jej już ani znaku
nie było, a myśli moich nie zamąciła
teraz żadna głupia dumka i wy dumka i serca, nie zatruło zwidzenia I czegoś tam okropnego,
że Hanusia to lub owo, że licho wie, co I w niej siedzi, bo co innego myśli, co innego mówi,
a jeszcze co In- I nego robi. Od tego wszystkiego byłem nareszcie wolny na glanc. I Bom i
nareszcie wiedział, a jeszcze jaśniej widział: moja Hanusia to nie Urszulka, wysiedlonka, co
ją każdy i zawsze może obrabiać, do jakiejś tam Han uszy też w niczym niepodobna, bo jak
mi powiedziała? Że noża by chwyciła, choćby to był nawet sam gestapowiec? To temu
Wilemu tak da po nosie, że ruski miesiąc będzie pamiętał, po czemu funt licha. Nie, to
kryształ, nie kobieta, perła, słońce I
I raptem tak się poczułem, jakbym na równej drodze znalazł pełną czapkę litego złota, ba,
jakby mi się niebo uchyliło nad głową, i odruchowo zacząłem szeptać:
No i chwała Bogu, no i chwała... Bo patrzcie, taka zajadła, żeby nóż... A może by go nie
chwyciła? Ona, co taka prędka do wszystkiego? Nawet do wideł gotowa się rzucić, żeby je w
parować we flak gwałciciela, bo w obronie swojej kobiecej czcił A druga jaka na jej
miejscu... Ech, nie ma co gadać, bo jak masło byłaby i gdzie by jej kazano, tam by się
położyła r. bierz pan, panie Niemiec, bierz i idź z Panem Bogiem, aby nikomu tylko nie
mów, nie rozpowiadaj, bo wstyd byłoby, a i partyzanci, no, leśni...
A moja Hanusia... Bo wara obcym od tego, 00 tylko moje od lat, od tej majowej nocy,
kiedy mi razem ze swoim sercem oddała i swoją czystość, niewinność, żeby już do samej
śmierci być dla mnie jednego.
Ale ze mnie też człowiek! — ciągnie mi się dalej w myślach. — Głupi i podły człowiek,
bo becugszajny? A za co? Może tylko za te uśmiechy i poklepywania ich? Albo te
przedstawienia? Bo do siebie to może nie kazaliby jej przychodzić? I nie byłoby ze wszyst-
kim tak, jak mówiła Hanusa? Ależ to jasne jak święty dzień od Boga! Na szczęście, jak ja
straciłem rozum, to ona, moja Hanusia... I za mnie, i za siebie!
Lecz już znajdowałem się w oborze i zapalałem latarnię, która tylko na to czekała wisząc
ńa gwoździu, wbitym w ścianę przy samych drzwiach, po czym krokiem wolnym, miarowym
rozpocząłem obchód mojej gospodarskiej chudoby.
Najpierw długim, uważnym spojrzeniem obrzuciłem krowy, co miały swoje stanowiska
na wprost wejścia. Wielkie jak postrach, i z rogami sterczącymi do góry niczym kosy, leżały
na boku i na mój widok uszami tylko zastrzygly, nie przestając żuć swojej dzież- by. Dopiero
kiedym podszedł do nich zupełnie blisko, Krasula jakimś gniewnym, gwałtownym podrywem
dźwignęła się do góry, grzbietem sięgając prawie powały.
No, leż, głupia I — mruknąłem ciepłym, gospodarskim głosem, przenosząc już oczy w
głąb małego i ciasnego chlewika w samym kącie obory.
•
Lecz i tu wszystko było w porządku, jak trzeba, bo obydwie świnie — o przeznaczone już
na kiełbasy dla Hanusi, żeby na te swoje handle nic musiała latać po wsi za towarem — spały
już, a tak głęboko zagmeraly się w słomę, żem je mało co widział.
Wysoko ponad chlewikiem, na grzędach, spały i kury, krekorząc cichutko przez sen,
napuszone jak kwoki, kiedy złażą z jaj lęgowych. A choć zaraz z wieczora brała je już
drzemota, i to na dobre, na byk zagdakanie koguta momentalnie się budziły, ale chyba po to
tylko, żeby cały chlew wypełnić kzekorem i hałasem od trzepotania skrzydłami, bo,
wystraszone, na gwałt usiłowały przefrunąć z jednego miejsca na drugie, jakby w ten sposób
chciały uciec przed grożącym im niebezpieczeństwem, ale przez to jakże często ta i owa
spadała świniom prosto na łby, stając się ich ofiarą, tak w tej ćmoce nocnej ślepe były na
wszystko, oo się wokół nich działo.
Za to gęsi.. Zbite w małą czeladkę i stłoczone w samym kąciku chlewa, gdzie miały swój
„kojec", na pierwszy skrzyp drzwi podnosiły głowy do góry, poniektóra zaczynała nawet
zjadliwie syczeć lub wydawała donośny gęgot, jakby nawołując swoje towarzyszki do
czujności, ale żem się przesunął obok nich jak cień, poopuszczały zaraz głowy z powrotem
na grzbiety, zanurzając je niepomału pod skrzydła, by dalej spać tym niby-snem, a niby-
czuwaniem.
A konie, jakby to wcale nie była noc, tylko pełnia dnia, tak spokojnie i na stojąco chrupały
siano, które co i raz wysmykiwały sobie wargami spoza drabiny. Posłyszawszy moje kroki,
zaraz odwróciły łby do tylu, ciekawe, czy nie do nich. Lecz że się zaraz zatrzymałem, nie
podchodząc do nich, jak stały obok siebie, tak dalej stoją, zajęte syceniem swojego głodu,
zanim gdzieś koło północy poukładają się i z łbami poopuszczanymi prawie do samej ziemi
zapadną w ciężki sen, co chwila stękając, jakby je rozpierało coś od samego wnętrza.
Ale i one jak gęsi, bo choćby najcichszy skrzyp drzwi — a już przebudzone, nawet zrywają
się na równe nogi i patrzą poza siebie, co jest, a może już im czas w drogę?
A czy mróz, czy upał, wichura czy cisza w powietrzu, zawieja czy burza z grzmotem i
piorunami, dzień czy północ — jakim krokiem opuszczają stajnię, takim samym stąpają i
przez podwórze, spokojnie, noga za nogą, jakby od swoich żłobów w ciepłej stajni odrywały
się na chwilę, choć jaki los je czekał zaraz za wrotami obejścia?
I na te moje koniska długo, długo patrzyłem, potem nagle wzięło 120
ml się na tkliwość do nich i to jednego, to drugiego pogłaskałem, poklepałem po zadzie, po
czym zerknąwszy aby spod oka na moje wyrko, sklecone z kilku nie heblowanych desek i
zarzucone grubą derką — dzisiaj, w tej chwili, jak zupełnie obce dla mnie — prosto ze stajni
skierowałem się do stodoły, żeby ją zamknąć na noc.
Od niej, żeby już dopełnić tego przednocnego obchodu, to tu poszedłem jeszcze, to tam,
w jednym miejscu podwórza przystając na chwilę i w drugim przystając na chwilę, bom
sobie lubił tak połazić po moim gospodarstwie, ciesząc się każdą rzeczą, każdym sprzętem,
że go mam, że mój, że i on powiększa mój dobytek, jednocześnie namyślając się, czego się
pozbyć, czy to z martwego, czy żywego inwentarza, a co nabyć, poprawić, zmienić... Ot, wóz
miałem już lichy i na gwałt należało mi się starać o kupienie żelaza na drugi, i płoty się
waliły wokół obejścia, ale ponad wszystkie pil- noty i potrzeby to był dom! Stary, budowany
z drzewa jeszcze przez ojca, już gnił od fundamentów, jedna ściana zupełnie się wykoślawiła,
to aby jeszcze rok, no, w najlepszym razie — dwa i runie, zawali się cały kram, a gdzie
wtedy zamieszkać? W chlewie, który prawdę powiedziawszy, też już do niczego?
Tom i patrzył, patrzył teraz to na ten chlew, to na dom, to wreszcie na płoty, które przy
tym księżycowym świetle, zatapiającym cały dookól srebrzystą poświatą, wydawały się
jeszcze bardziej powykrzywiane i pokręcone, potalażone, niż były w rzeczywistości, a serce
zalewała mi gorycz, bo skąd wziąć na te wszystkie, ogromne potrzeby?
A Hanusię nic a nic one nie obchodziły, bo ile razy mówiłem jej, że to dom, wóz... A
płot, widzisz, jaki u nas plot? — wzruszała tylko ramionami, a raz to mi nawet powiedziała:
— Aleś ty głupi I Bo czym ty się turbujesz a zamartwiasz? Skończy się wojna, nastanie
znów Polska sama w sobie, to ci rząd da zapomogę albo, jeśli to będą komuniści, no, ci, co z
Ruskimi trzymają jedność, i założą u nas takie same rządy, jakie są u bolszewików, to sami
wybudują ci dom i chlew, a może i ziemi jeszcze dadzą kilka morgów. Dworowi odbiorą, a
tobie dadzą. A zamiast płotu siatkę puszczą, ze dworu w świątkach zabiorą i do ciebie
przywiozą...
Kpiła? Ależ oczywiście, że kpiła! A na pewno, psiakrew, przez te handle i przez miasta,
do których jeździła, bo dawniej, zaraz na poCZątku, jak przyszła do mnie, to aby tylko pole
jej było w głowie, i krowy, konie, a o cielęta, żeby miały wszystko, jak trzeba, to alf gotowa
była nawet bić ze mną, takie miała do nich ulubienie. I kur było pełne podwórze, i gęsi,
przemyśliwała o zaprowadzeniu kaczek, którem jej odradził, bo za dużo to tałałajstwo żre.
Indyczkom też byłem przeciwny, jako że znów za trudna w chowaniu.
— Lepiej DA ich miejsce kur więcej namlożyó — mówiłem — nie uważasz, Hanuś?
— Uważam, Franuś, uważam. Masz rację — zgodziła się szybko. — Bo to i mięso, i
jajka.
Więc tych kur było, rzeczywiście, pełne podwórze, a Hanusia, kiedy im dowala jeść, to
się tylko śmiała, pęczniała dumą, że z niej taka wielka gospodyni.
I o dom się troszczyła, o chlew, wspominała nawet, żeby narobić cegieł z gliny, wypalić i
przystąpić do budowy.
— Chlew — to jaki sobie chcesz, taki buduj, bo co do domu, to musi być wcale nie toki
jak ten, co mamy, a inny. Z dużymi oknami weneckimi — mówiła, jakby marzyła. — I
koniecznie dwa pokoje z kuchnią, zamiast klepiska — podłoga. A dokoła domu sad
owocowy, ale kwiaty też musiałyby w nim być, dużo kwiatów, nawet róże, jakie są po
dworach i u kierownika szkoły, wiesz?
Nic nie odpowiadałem. Patrzyłem tylko na nią, patrzyłem oczarowany nią, oczarowany
moim wielkim szczęściem, moim wielkim kochaniem.
— Tak było? — i westchnąłem smutno przypominając sobie te czasy. — Tak, ze
wszystkim tak było. Krótko, co prowda, bardzo krótko, bo może nawet roku nie trwało, ale
tak było. I tym baranim łbem nie byłem jeszcze, a nie tylko omlety, bo i inne smakołyki mi
przyrządzała, a na moją pieszczotę niemal każdej nocy taka była czekająca, spragniona jej, że
aż dziw.
Nagle zrobiło mi się czegoś jeszcze smutniej i co prędzej skierowałem się do domu.
ROZDZIAŁ X
Dokładnie, bez pośpiechu, jak zawsze zresztą, zamknąłem poza sobą drzwi, a ponieważ w
całym domu było już zupełnie ciemno, cicho, na palcach przeszedłem przez kuchnię, kierując
się do pokoju, który właściwie był izbą z klepiskiem i powałą, położoną na trzech
sosnowych, nigdy nie bielonych wapnem straganach, 1 z prawdziwym pokojem, jakie są po
pańskich mieszkaniach w mieście, nie miał nic wspólnego, tom go też i tak — izbą — prawie
zawsze nazywał, w przeciwieństwie do Hanusi, dla której to był pokój.
Kiedym się więc znalazł w tej izbie-pokoju, jeszcze ciszej niż przed chwilą ruszyłem
przed siebie, zbliżyłem się do łóżka i zacząłem się rozbierać, uważając na każdy ruch ręką i
nogą, żeby czego, broń Boże, nie przewrócić lub nie uderzyć o co, bo Hanusia miała zawsze
taki lekki sen, że byle co i już się budziła, a wtedy I: „ty barani łbie", i „pieronie nagły, co się
włóczysz po nocy świętej? Nie mogłeś zostać na noc w tej swojej stajni? A jak cię już wzięło
tutaj, to nie umiesz inaczej, po ludzku, stawiać tych swoich grymułowatych kopyt?".
Więc -— jak najciszej i szybko, najszybciej zrzucałem ze siebto zwierzchnie ubranie,
pozostając w samych gaciach i koszuli — i w nich smyki, i już byłem na łóżku, potem pod
pierzynę i lulu przy ciepłym boku mojej Hanusi.
O nocnych koszulach dla mnie czy też innych pańskich wymysłach, jak choćby krawat,
co jakoś coraz częściej wchodził już w modę, nigdy nic było ani gadki, bo też! Ja i krawat
albo nocna koszula! Koń by.się z tego uśmiali
Bo oo do Hanusi, to było zgoła Inaczej, ze wszystkim inaczej. Ona miała już różne
miastowe różności, miała więc i nocną koszulę, różow Kitką w drobne kwiatki, co prawda
tylko jedną, ale i to! No, ma się rozumieć, nie od samego początku, bo wtedy zwykła
agreebna koszula to była cała jej elegancja, z którą — jak 1 inne deiewczyny wtedy — nie
rozstawała stę tak w dzień, jak i w nosy, dopiero od czasu jak wróciła z tego swojego
Krokowa,
a potem to już po-o-o-szło! Weszło w wojnę, a kiedy się zaczęły handle, to już prawdziwe
gody dla niej nastały, tyle sobie sprawiała najprzeróżniejszych strojów, jakby sklep chciała z
nimi po wojnie założyć, bo ja wciąż — tylko dwie pary gaci i dwie koszule — na zmianę.
Ale jednego razu na mój widok — brudasa w jeszcze brudniej- szych łachach —
prychnęła zjadliwie:
—Ach, ty, pieronie ognisty! W czym się za dnia smotruchasz, w tym i spać liziesz? Jak
świnia! Aż mi wstyd! Czekaj, baranie, jak się kiedy uwezmę, to cię nie wpuszczę do siebie na
łóżko.
Ale wpuszczała, za każdym razem wpuszczała, kiedym do niej lazł, na moje nogi i łachy
nie zwracając żadnej uwagi, ale może dlatego, że i ona, Bogiem a prawdą, też nie grzeszyła
zbytnią czystością i pod tą różowiutką, piankową koszulką różnie bywało. Tylko że ona
zawsze jak motyl, jak cudowny motyl w tej swojej mgieł- kowatej koszulce, a ja — ćwok,
gnój, chłopisko kostropate, nalane, ciężkie, wciśnięte w szarawe od brudu i kurzu gacie i
takąż koszulę.
Ale pierzyna jednakowo przykrywała tak tę mgłę słoneczną, jak i moje łachy, a spod niej
wystawały dwie głowy: jedna owłosiona jak u samego Belzebuba i z grubą skórą od łupieżu,
plew, a może i startego na miał gnoju, druga — ufryzurowana i z loczkami jak u aniołka, i
okręcona jedwabistą chusteczką, a właśnie po to, żeby się te loczki nie porozkręcały i nie
pogniotły, bo, nie daj Boże, jaka by to dla niej była bieda.
A więc jak szedłem spać zawsze, tak i dzisiaj, ale ledwom się wspiął na krawędź,
odciągając na bok pierzynę, żebym przypadkiem nie nadepnął przez nią na nogi Hanusi,
rozległo się najpierw głośne westchnienie Hanusi, jakby się dopiero co przebudziła, a potem
jej głos:
— To tu przychodzisz spać? A ja już myślałam, że w stajni zostaniesz na noc, bo tak
długo cię nie było, mm nawet Jadzię wzięła do siebie, a przenosić jej już bym nie chciała.
Jak stanąłem jedną nogą na łóżku, tak stoję bez ruchu, bez drgnienia nawet, wprost jak
sparaliżowany tym, co usłyszałem, ale jakbym źle to zrozumiał, powtarzam sobie w myślach:
mam iść spać do stajni, bo Jadzię wzięła do siebie na noc, a Hanusia tak powiedziała,
Hanusia, że mam iść spać do stajni..
Wreszcie wszystko było już dla mnie jasne, a Hanusię tom nawet pochwalił w duchu, że
postąpiła bardzo słusznie, biorąc do siebie na noc dziecko, bo po tym, co zrobiła zaraz po
powrocie z pola, musowo jej było udobruchać je teraz, a czy łóżko nie jest najlepszym do
tego miejscem? Bo i przytulić je może do siebie, pogłaskać, pocałować nawet, słowem —
taką być, żeby to dziecko
zapomniało o wszystkich przykrościach, zadawanych mu przez nią, a zobaczyło w niej
najlepszą i najukochańszą matkę. Zaś dla mnie czy to pierwszyzna spać na wyrku przy
koniach? Derka niczego sobie, bo duża, gruba i ciepła — pamiątka po jednym takim rajzerze,
com mu ją tak sprytnie, mądrze zacharapcił w trzydziestym dziewiątym roku, jak w tę
polsko-niemiecką wojnę przewalali przez naszą wieś różni W najgorszym razie jakby mr
było zimno pod tą derką, to od czego miałem kożuch?
Mimo to wciąż jeszcze stałem i stałem z tą jedną nogą na łóżku zapatrzony w kierunku,
gdzie była głowa Hanusi, bo kiedy jak kiedy, ale dzisiaj byłem najpewniejszy, że będę spał z
nią, bo to akurat przypadał mój termin, i masz, nic z tego! Odsadziła mnie od siebie jak kota
od miski, wypełnionej po brzegi mlekiem. A tylko przez to, że pobiła dziecko, a teraz chcąc
mu to pobicie wynagrodzić, wzięła je do siebie!
A jeśli przez co innego? — rodzi się nagle we mnie podejrzenie. — Tak, jeśli przez co
innego, bo dawniej, ile razy je ukarała, to nawet kolacji nie chciała mu dać, tylko: „Samo
sobie bierz, głupie, podłe dziecko, bo cóż to, nie potrafisz albo nie wiesz, gdzie co stoi? A za
duża już dziwa z ciebie, żebym cię miała karmić! A może jeszcze brać na łyżeczkę jedzenie,
chuchać i dmuchać i do buzi wkładać? No, tak bym ci teraz włożyła...". I Jadzia, od nowa
wylękniona, zamiast szukać sobie tego jedzenia, wciskała się w jakiś kącik, zasypiając już w
nim. Oczywiście, nie Hanusia, ale ja musiałem ją stamtąd potem zabrać, ułożyć w kołysce,
bo była taka mała jak nie wyrośnięta, że ta kołyska aż nadto jej jeszcze wystarczała. A teraz
— nie kołyska i nie kącik. Mało tego, bo i zabrała ją do siebie na łóżko, a przedtem może i
nakarmiła jeszcze? Czyżby Niemcy powiedzieli jej co? Na przykład, że dziecko trzeba
kochać? Bo jeśli nie Niemcy... Ale co by tu innego mogło być?
Nie chciałem już jednak ciągnąć dalej tych myśli, dochodzić i badać, zresztą — po co? I,
westchnąwszy sobie tylko smutno, że mi się tak niedobrze wykojarzyło, stawiam nogę z
powrotem na klepisko izby, potem podchodzę do Hanusi, mówię:
— Dobrze, Hanuś, pójdę do stajni, bo i w niej wyśpię się zdrowo, ale jutro...
— Co jutro? — spytała szorstko, odpychająco. — Może, że chciałbyś tu spać? Nie, jutro
też będę z Jadzią i pojutrze, bo muszę się dzieckiem należycie zająć, żeby zobaczyło u mnie
serce. A przez to, że sypia jeszcze w kołysce, a nie ze mną, jak już od dawna powinno być, a
jeszcze bardziej, że je rozpieszczasz i rozbalamucasz, bo co tylko zrobi czy spsikusuje, ty
zaraz lecisz do niej k ,Ja- dziuniu, dziecko, sarenko moja", byle moje skarcenie jej, a zaraz
dziczeje, ucieka gdzieś, kryje się po dziurach, a dzisiaj na strychu
___|w sianie wykopała sobie legowisko i też ani w głowie było jej wracać do domu.
— Ale wróciła w końcu? — przerwałem jej.
— Wróciła? Siłą ją ściągnęłam! Ale Wiłł.., Och, co to za człowiek! — Ożywiła się nagle,
poweselała i głos się jej podniósł, a jakby specjalnie, żeby ją aż za przepierzeniem w izdebce
było dychać. — To anioł, nie człowiek! Anioł z samego nieba, bo kiedy ją zobaczył, taką złą
i wyrywającą mi się z rąk, od razu do nas podbiegł i czy możesz sobie to wystawić? —
porwał ją na ręce i to ją huśta, to do piersi przytula, a że wciąż jeszcze była osowiała aż mnie
już podpalało trzepnąć ją zdrowo i wybić z niej te diabelskie humory, zaczął ją
wycałowywać. A ja, kiedym to zobaczyła, przeżegnałam się raz i drugi krzyżem świętym,
potem powiadam: „Panie Wili, pasem ją lepiej, a nie tak, bo to głupie, dzikie dziecko". A
on: ,Ja kochać cieci, ja mieć własne, chłopaczek i ciefczynka, w Hamburg mieć. Oni pod
bombami, bo Angliki bum-bum! A może i nie żyć już oni?* To ja w każde ciecko ficieć moja
ciecko".
— Naprawdę tak powiedział? — spytałem niedowierzająco.
— Żebym tak jutrzejszego dnia nie doczekała! Zresztą dlaczego miałabym cię
okłamywać — i głos Hanusi nagle się zajątrzył, stał się jeszcze donośniejszy. — Bo wydaje
ci się, że on nie mógł Jadzi tak pieścić i wycałowywać? Bo oni wszyscy umieją polskie dzieci
tylko zabijać i wywozić do obozów, a dobrego słowa to już dla nich nie mają, bo ich już nie
stać na to? To się mylisz, bo chcesz znać prawdę? No, chcesz? — zawołała nalegająco. — To
ja ci ją powiem, że oni to dobrzy, przedobrzy ludzie, i dla starych, i dla młodych, tylko trzeba
umieć z nimi postępować. Szlachetnie, uczciwie i z sercem. Bo masz! Zobaczyli u nas serce,
to i oni... •
Aż dygotka mnie wzięła na jej słowa, na jej^ głupie, babskie, podłe słowa, bo
wystarczyło, żeby Wili okazał się dobry dla Jadzi, no i swoje dzieci sobie przypomniał albo i
naprawdę z niego zupełnie inny niż jego kamrat, a ona już wszystkich Niemców robi
aniołami. Tylko jeżeli mnie i w tym szkli, obmania, a Bóg raczy wiedzieć dlaczego, w jakim
lub czyim interesie? Bo, ludzie kochani, Niemiec huśtałby i całował, pieścił polskie dziecko?
Choćby nawet i taki, co ma najlepsze serce w swojej szwabskiej piersi? Chyba by się świat
przewrócił do góry nogami! Alem rzekł:
—
Ciekawe to, Hanuś, co mówisz, bardzo ciekawe, bo i huśtał ją, i całował? A Jadzia
wciąż była taka nieswoja, do końca? I wcale się już nie rozbawiła?
— Gdzie się tam nie rozbawiła! Za szyję go objęła 1 wołała, żeby ją jeszcze i jeszcze
huśtać.
— Wprost niepojęte to dla mnie, Hanuś — pokręciłem głową,
teraz już wcale jej nie wierząc — nie do ogarniana mom rozumem
—
To szkoda, żeś sam tego nie widział, jak się śmiała, jak rączkami klaskała, a potem jak
brała cukierki. Bo brała, całą garść ich dostała, o, śpi z nimi, widzisz? — i odwróciła się na
lewy bok, uchylając jednocześnie rąbka pierzyny. — Dotknij ręką.
Dotknąłem, a właściwie ująłem ją za ściśniętą w piąstkę rączkę, w której rzeczywiście
zaciskała kilka cukierków zawiniętych w papierki — i zamąciło mi się, na dobre zakołowało
w myślach.
A Hanusia teraz niemal tryumfująco:
—
Wierzysz teraz? To i w to musisz uwierzyć, że oni wszyscy tacy, jak się umie z nimi
postępować delikatnie, szlachetnie.
Tym razem nie wiedziałem, co jej odrzec, bo czyżby naprawdę tak było? Że jak kto dobry dla
Niemca, to i on?... I że tylko szlachetnością, delikatnością można z nich wyciągnąć dobro? A
jeśli wilka, pazernego, głodnego wilka, obciągniętego tylko w skórkę jagnięcia? Ale mówić o
tym Hanusi? Też byłbym mądry!
Że jednak należało jej odrzec, mruknąłem ni w pięć, ni w dziewięć:
—
Ano tak, Hanuś, prawdziwie, bo z każdym człowiekiem powinno się postępować
uczciwie, po ludzku.
—
Ale z nimi najpierw! — zawołała Hanusia. — Bo to naprawdę... I herbatę mi dali, i
czekoladę, i Jadzi cukierków, a nawet o tobie już pomyśleli i jutro mają ci przynieść, wiesz
co? Zgadnij!
—
Skóra na butyl — wyrwało mi się odruchowo, bo jeżeli do gospodarstwa pragnąłem
kieratu, wialni i młocarni, to dla siebie dobrych, wygodnych butów. A gdyby mi się tak udało
zdobyć w jakiś sposób filcowe buty, to mógłbym sobie powiedzieć, żem się żywcem dostał
do raju, taka to byłaby dla mnie wygoda.
Ale Hanusia ledwo usłyszała o tej skórze, jak nie fuknie:
—
Coś ty rzekł? No, wiesz, ty masz zachcianki! — i parsknęła chichotliwie. — To może i
krowę jeszcze? Co, nie chciałbyś krowy? Naprawdę byś nie chciał?
—
To nie wiem, Hanuś, co mi mają przynieść — przerwałem Jej ten szyd ze mnie. — Nie,
nie da rady, żebym zgadł.
—
Jak pomyślisz dobrze, to na pewno zgadniesz — nie ustępowała Hanusia.
—
Skoro tak... — i teraz zacząłem się na dobre głowić, co też mi mogą przynieść. Ale tyle
rzeczy potrzebowałem, że wkrótce zagubiłem się w nich i pojęcia nie miałem, którą wybrać,
a raczej którą Niemcy bez żadnego kłopotu mogą skądś wytrzasnąć 1 przynieść, a Hanusia
nie wyśmieje mnie, jak powiem, bo ta skóra na buty.., Nie, to mi się wypsnęło, bo musieliby
się o nią specjalnie starać, a tu powinna być rzecz, co na miejscu mogą ją mieć, że tak
powiem — pod ręką. A taką rzeczą czy nie kożuch, a raczej kożuszek?
I szepnąłem:
— Może kożuszek, Hanuś? Taki krótki bez rękawów...
A Hanusia już prawie z gniewem, choć głosem mocno przyciszonym:
— Najpierw skórę na buty, teraz kożuch! Na stojąco zdechniesz, cholerniku, przez tę
swoją chciwość. Konserwę rybną mają ci przynieść, boś takiej konserwy na pewno jeszcze
nie jadł. A dla Jadzi Wili przyrzekł i konfetti, i czekoladę, ciastka, a nawet puppę!
— Pupę? — powtórzyłem. — Może obrazek pupy jakiego chłopaka, żeby Jadzia...
— Głupiś! Puppa to po niemiecku lalka. I o lalkę Wili ma się postarać, żeby dziecko
miało się czym bawić, a ty zaraz... Skaranie boskie z tobą, bo od razu widać, że tylko takie
rzeczy ci we łbie. No, idź już spać.
I na dobrą sprawę powinienem był już iść do stajni, alem sobie raptem powiedział, że
mam jeszcze czas z tą stajnią, bo to ona znajduje się gdzie u obcych ludzi, żebym się tak na
gwałt śpieszył? Za to okropnie zachciało mi się pobyć jeszcze z Hanusią i przytulić się do
niej, i objąć ją ramieniem. Więc, odczekawszy małą chwilę, robię najpierw jeden krok do
niej, potem robię drugi, trzeci, w końcu siadam sobie na krawędzi łóżka, a tak blisko mej,
żem się omal piersi jej nie dotykał.
Ale wystarczyło, żebym pogłaskał ją po nagim ramieniu, bo rękawy u tej nocnej koszuli
miała diablo kuse, a ona już niczym ciernie:
— Co ty? — wykrzyknęła z pasją, strącając mi rękę z ramienia. — Znów bierze cię
głupota? Znów? Cóż to, już jak świnia się robisz, jak prawdziwa świnia z chlewa, co ani
Boga, ani sumienia nie ma? Bo tam zaraz za przepierzeniem obcy ludzie, tu, obok mnie,
dziecko, a tobie... Wszyscy święci! Oszalał chłop, do cna mu rozum odebrało! — i nagle: -=-
No, co tak jeszcze stoisz i stoisz? Bo znów chcesz czego i czekasz? Wynocha mi stąd!
Wynocha!
Ze zdziwienia, z boleśnie przykrego zdziwienia aż całym zesztywniał, bo ona, moja
Hanusa, tak do mnie? A za co? Za jakie przewinienie? Żem się chciał przytulić do niej?
„O, Jezu!" — zaskowyczało, zaskwierczalo we mnie, a potem zaraz złą krew poczułem w
sobie i wściekłość poczęła mi żyły rozsadzać, i czarna morówka zaglądać już w oczy, taka
cholerna morówka, że zmiłuj się, Panie Jezu, nade mną!
Na szczęście nie była ona jeszcze tak straszna, ta morówka, i taka napinająca mnie do
najgorszych nawet rzeczy jak jednego razu przy ojcu, kiedy po tej majowej nocy z Hanusią
ledwom wszedł do izby, on — do mnie, a stanąwszy przede mną, jak nie odwinie ręki i jak
nie gwiźnie mnie przez twarz, aż mi się zapaliło przed oczami całe niebo gwiazd, a w uchu
wszystkie dzwony kościelne na wszystkie alleluje zaczęły równocześnie walić.
A za co, dlaczego sprawił mi ojciec taką frycówę? Bom po tym pierwszym kochaniu
wrócił do domu prawie nad samym ranem, a zaraz z wieczora donieśli mu ludzie, z kim to się
ja zadaję i jaką to będzie miał synową.
A że z ojca nie tylko raptus był jak nieszczęście, bo jeszcze i gębę rozwierał niczym
wrota, więc ledwo huknęło to trzaśniecie mnie przez gębę, zaraz się rozkrzyczał, rozpieklił, a
nawet pięścią zaczął walić w stół:
—Ty, gospodarski syn, i z takim pomywaczem wchodzisz •w parady? A rodzinę chcesz
zakładać — z kim? Z taką nagą bidą, co wszystkiego majątku ma tyle ino, co dół swojego
brzucha? A myślisz, ty, ty, głupi, marcowy żeniaczu, że ten dół brzucha to tylko dla ciebie
jednego będzie chować? Bo jej matka za młodu tak się cieką la i cipirzyła za chłopakami, że
wszystkich dworusów... a ona, ta twoja, miałaby...
— Milczcie! — zadarłem się, a cały byłem tak napięty, że mi krew omal nie chlusnęła ze
skroni na izbę, tom się nawet i do ojca zrazu porwał, żeby go rąbnąć, choćby mnie potem
miał zabić za to, alem się na szczęście w czas pohamował. — Milczcie, bo zapomnę, żeście
mój ojciec! Jak Bóg na niebie, zapomnę!
Ale jak we mnie krew zagrała na ostro, to i w ojcu zagrała, a może nawet jeszcze
bardziej, bo taki sraluch, jakim byłem wtedy, miał śmiałość i odwagę wystąpić przeciw
niemu? Taki mleczak jeszcze?
Więc:
— To zapominaj! — wrzasnął i teraz już na całego garnie się do mnie, i muszę rzec, że
doszłoby do bitki jak jasny gwmt, gdy wtem matka chwyciła mnie przez pół i szarpnęła do
tyłu, a że niezgorszą krzepę miała w rękach, pomimo mego oporu i szarpaniny wyprowadziła
mnie z izby.
Tak to wtedy było, taka morówka zagrała wtedy we mnie! Przy Hanusi była, jak rzekłem,
słabsza, do tego — a też szczęśliwie — co mi miała powiedzieć, to powiedziała, więc i we
mnie niebawem jak w garnku, w którym wygotowała się już wszystka woda. Lecz w
myślach, czego również przedtem nigdy nie było, zaczęło się naraz snuć, a jak po sznurku,
tak równo i spokojnie.
Chciałem być inny niż wszyscy chłopi ze wsi. I żonę chciałem mieć inną. I jest tak, jak
chciałem. Bo ona jak prawdziwa pani, a ja: Franek — tu, Franek — tam! Franek — zrób to,
Franek — zrób tamto! Franek — śpi) dzisiaj w chlewie i wynocha do niego, a co jutro, to
zobaczę, pomyślę jeszcze.
I A czy nie byłoby lepiej, jakbym był taki sam jak inni chłopi? — snuje mi się dalej w
myślach tymi niedobrymi paciorkami słów. — I żona moja żeby była taka sama jak inne? I
na handlach, gdyby na nie wyjechała, żeby zarabiała, jak zarabiają inne? I w domu żeby...
Cały dom żeby był na jej głowie i obora, nawet stajnia, a młócić, to może by nie młóciła
wespół ze mną? Albo i orać, kosić, wozem jeździć!? Słowem, żeby była taka sama jak ja i
żeby pochodziła z takich samych jak ja! To i te sprawy by... „Bierz ty, mój chłopie
serdeczny, mój ślubny chłopie, bierz, kiedy chcesz i ile chcesz!". A może i sama by mnie
jeszcze kusiła, podbechtywała do tego? Bo na pewno nie chorowałaby na takie dziwne
choroby, i w pantofelki by się nie ubierała, i w nocne koszulki, takie wy- dziwasy
fanaberyjne, jakby jej wciąż było osiemnaście lat Ba — przypomniałem sobie jeszcze — i
szczoteczki do zębów by nie miała!
Bo do tylu różnych miastowych bawitek i tę szczoteczkę podleciało ją coś kupić sobie, żeby
— jak powiedziała do mnie, a nie bez pańskiej, wyniosłej miny — nie śmierdziało jej z ust.
Boże, też wymysł! Żeby z ust jej nie śmierdziało. Czy nie głupie bawitko? A ze wszystkich,
jakie miała, chyba najbardziej męczące, bo raz go tylko popróbowała, przejechała nim po
zębach we wte i we twe, po czym zaraz wyjęła je, w grobowym milczeniu okręciła w tę samą
bibułkę, w której było, i schowała do szafki. Cóż to, nie będzie już więcej używać tej
szczoteczki, bo z ust jej już pachnie, a nie śmierdzi? Tak to wszystko było.
Ale... Ale czy inna — pomyślałem sobie zaraz — czy każda inna byłaby taka jak moja
Hanusia? To co za radość miałbym z nią f przy niej? Co za szczęście? Że obora byłaby pełna
bydła, a gospodarka — wszelakiego dobytku? I że harowałaby, 1 za mnie, i za siebie? I do
łóżka by mnie ciągała stale, jak często by chciała? Ale to byłaby obca, ze wszystkim obca
kobieta, co by mi więc było z niej? Jak z każdej obcej. A przy Hanusi to i łzy są dobre, i to
chlaśnięcie mnie przez gębę nie boli, bo to od niej, od mojej Hanusi!
I z głową zwisłą nagle w dół powiadam: — Nie gniewaj się, Hanuś! Opętało mnie jakieś
zło, bom już tak dawno nie miał... Ale — dodaję szybko — już idę do stajni, idę, bo to nawet
mądrze, żeby Jadzia z tobą spała. A jak jesteś taka umordowana, to nie wstawaj jutro, a poleź
sobie przez cały dzień, wypocznij, ja raniutko i wody naniosę, i drzewa na ogień narąbię, I w
piecu rozpalę, no, wszystko co do szczegółu zrobię. Nawet
siew sam dokończę, bo co tam! Tyle tego siewu, co kot napłakał, bo aby małe stajoneczko.
Potem pochyliłem się nad klepiskiem izby, podniosłem z niego najpierw spodnie,
cajgowe, prześmierdle gnojem i potem, następnie z takiego samego materiału kaftan, a też
wyświechtany, że prawie zrobić z niego stracha na wróble, ale dla mnie do roboty akurat, w
końcu — buty, grymułowate buciory, piątek-świątek brudne i z grudami zaschłego błota i
licho wie czego jeszcze, bo aby po obejściu w nich chodziłem i w pole do roboty. Ubrałem
się w to wszystko i wyszedłem, a właściwie tom się wygrajdał z izby.
W kuchni długą chwilę rozglądałem się dokoła, jakbym był niespełna rozumu, potem
przypomniałem sobie, żem nic nie jadł na kolację, i momentalnie złapał, ścisnął mnie głód, aż
mi się zakręciło w głowie jak po wódce, więc nuże! pruciać po garnkach za mlekiem. A po
ciemku, oczywiście, żeby zapalaniem światła nie robić sobie niepotrzebnej subickcji, a może
i Hanusia by się o to pogniewała. Zresztą czy nie znałem na pamięć wszystkich zakamarków
i zakątków kuchennych?
Więc aby kilka pacnięć to tu, to tam i już miałem to mleko, potem chleb, z wyszukaniem
garnuszka też nie było żadnego kłopotu, bo, żeby go mieć, wystarczyło mi się tylko pochylić
nad cebrzykiem i pogmerać za nim między statkami kuchennymi, które jutro zaraz z rana
będę musiał zmywać. Ale jaki był? Brudny czy czysty? Jedno tylko pewne, że bez trucizny,
więc nalawszy do niego mleka i odkroiwszy wielką, grud owa tą kromę chleba, zacząłem
spożywać tę moją kolację.
|Jeżeli jednak dawniej — raz, dwa, tak się szybko uwijałem z jedzeniem, tom teraz jadł i jadł,
dziamał i dziamał jak skołowacony patrząc nieruchomym spojrzeniem w jeden jedyny punkt
przed siebie. I ani to mleko mi nie smakowało, ani chleb, a za gardło co chwila chwytał mnie
skurcz, podłażący aż do samych ust, taki skurcz, że jeszcze pacierz, jeszcze dwa i wybuchnę
gwałtownym płaczem.
Wreszcie odrętwiałą, ciężką ręką wytarłem sobie usta, wstałem i powlokłem się do stajni.
Tym razem konie na skrżyp drzwi nie tylko popatrzyły do tyłu, bo i głośno zarżały, jakby
się ucieszyły, że przychodzę do stajni, żeby się na wyrku obok nich położyć spać, chociaż
jakże daleki} było mi do tego spania!
Bo jeżeli Hanusia zmęczona była siewem, uwijntyhą kyfc ców i tym mizdrzeniem się do
nich — jak po\^*fcCua — to ja myślami. Och, toż jeszcze nigdy tak dużo^^yślalem, nie
łamałem sobie głowy jak dzisiaj. W oa^t^om kiedy rozmyślał, dumał i ciągnął różne
przypus>-
-<1
™ ' domysły, bo co uładziłem się
z jedną robotą, to druga już kiwała na mnie ręką, przywoływała do siebie, a od tego czasu,
jak ci Niemcy przyszli i wpakowali się do mnie, jakbym kręćka raptem dostał w głowę albo
zrobił mi się w niej młyn-wiatrak, co obracając bez przerwy skrzydłami, mełl w niej, mdl i
wygarniał na wierzch coraz to inne i inne myśli, utrapione, niedobre, złe, pełne jadu i
goryczy, albo wywlekał wspomnienia, chcąc mnie nimi widocznie już dobić.
Bo nawet teraz, com nareszcie powinien mieć chwilę spokoju i wytchnienia, ten sakramencki
młyn od nowa zaczął charkotać i charkotać, a nie mając innego ziarna pod ręką, żeby tak
rzec, znów sięgnął do mego ojca i dalszych dziejów mojego ożenku.
Na czym ostatnio stanąłem? Żem dostał lanie za Hanusię, a potem doszło do piekła między
mną a ojcem? Właśnie!
Lecz i na tym był koniec, tak, naprawdę koniec, bo ani razu więcej nie podniósł już na mnie
ręki, a potem zrozumiawszy, że nic ze mną nie wskóra, bo jego syn miał taki sam charakter
jak on, powiedział mi któregoś dnia, że jeżeli już tak bardzo pragnę brać tę lalkę do ołtarza,
bom się w niej tak do imentu zadurzył, aż zdrowy rozsądek utopiłem u niej w tyłku, to niech
ją sobie biorę, przecie nie on będzie z nią żył, a ja, ale...
— Ale jeszcze raz ci mówię — upominał mnie — to dziewka nie dla ciebie. Pal licho już, że
biedna i nic ci nie wniesie, żadnego wiana, pal to diabli! Ale to nygus, pomywacz! Jezu na
krzyżu święty"— za lamentował naraz — przez trzy lata wynosiła po jakichś gulonach w
Krakowie siuśki i teraz tu, do mnie, na gospodarkę. Królu, Królu na niebie!
jęknął
rozdzierająco, boleśnie.
Ale i to było już wszystko, naprawdę ostatni amen vr ~rozm&-^ wach na temat mojego
ożenku, a w jakiś czas potem jechałem już krakowskim wózkiem do ślubu, który co do
najdrobniejszego wydatku opłacił ojciec. Mało tego, bo fundnął jej jeszcze i cały strój
weselny od stóp, że tak powiem, to znaczy od butów — czerwonych, krakowskich trzewików
— aż po czubek głowy.
A, broń Boże, nie dlatego zrobił się dla niej taki hojny, że nabrał
do niej serca, przecież teraz, kiedy już wchodziła w naszą rodzinę,
jeszcze bardziej jej nienawidził, nienawidziła jej tak samo i matka,
ale żeby „ta dziadowska lala" na całe życie zapamiętała sobie, że
przyszła do mnie na dużą gospodarkę zupełnie naga i gdyby nie
jego jałmużna, nie miałaby w czym iść do ślubu.
Jałmużna! Jałmużna, rzucona Hanusi — dziadówce-lalce!
dziadówka lalka, przyjęła? Aż mi się na śmiech
nieraz brało, j«Jr
miasta po welon, fg&fe. koszulę, trzewiki i inne ślubne fatałasrid, wcale me miała minki
sieroi., nagarniętej przez bogacza, a więc zdanej na jego łaskę i widzimisię
zaczeła biegać od sklepu do sklepu, a w każdym — pokażcie mi to, pokażcie tamto, a teraz
czekajcie, muszę przymierzyć, zobaczyć, jak mi w tym będzie...
Ale albo źle było, albo po prostu nie podobało się jej, więc od nowa strzelała ręką po
pólkach z towarem i wołała o inne, wciąż o inne, jeszcze ładniejsze, lepsze, aż w końcu
sięgnęła do tych najlepszych, ale i najdroższych, a moi ojcowie tylko spoglądali to na nią, to
na mnie — bez słowa, choć, jak dobrze miarkowałem z ich twarzy, od wściekłości aż febra
ich tłukła.
Taką im, tym moim ojcom, dawała wtedy wyćwikę, tak ich musztrowała, jakby nie z
dziadowskiego domu pochodziła, lecz była ich własną córką albo i jaką dziedziczką.
— Chryste! Chryste! — złapał się w końcu ojciec za głowę, kiedy mu przyszło płacić,
ale zapłacił, bez jednego słowa sprzeciwu zapłacił, umiał zachować swoją kmiecą honorność.
Za to zaraz po ślubie, ogranym i opitym rzęsiście i ogniście, jakby chcąc się na niej
zemścić i zarazem zmusić ją do wywdzięczenia mu się albo i do zapłacenia za tyle jej dobra,
ze wszystkimi hojnościami dla niej — szlus, koniec i hajda!, dziewko, do roboty!
— Przyszłaś na dużą gospodarkę, to — do roboty! Do roboty, bo widzisz, ile tu gadziny
do obrządku? A pola ile? Na wylegiwanie się nie będziesz mieć czasu. To nie to, co u ciebie
w domu, nie to!
A Hanusia tylko ząbkami błysnęła.
— A i nie to, co u mojej matusi w domu, rzekliście sumiennie i sprawiedliwie, tylko ja
nie jestem waszą dziewką do roboty. Ale pospólnie z wami to będę robić, bo to wszystko
takie wasze, jak i moje!
— Twoje, powiadasz? Twoje? — wykrzyknął ojciec i już blednie na twarzy, a ręce
dostają dygotu. — Wy-go-nię jak psa!
A Hanusia, dopadając mu do oczu:
— A może ja was wpierw wygonię? Bo czy nie powiedziałam? Takie to wasze, jak i
moje!
Ojciec szarpnął się do niej, ale zaraz po pierwszym kroku zatrzymał się, wpatrzony w nią,
tylko tak jakoś dziwnie wpatrzony, bo oczy mu się coraz bardziej i harHiięj wybałuszały,
choć byłv zupełnie nieruchome i twarz miał znieruchomiałą, i naraz runął na klepisko izby.
Hanusia tak jak stała przed nim, rzuciła się do niego, krzyknąwszy tylko: „Wody!
Wody!" i na wznak go zaraz przewróciła, nawet głowę mu uniosła do góry, a kiedym podał
jej tę wodę, sama mu ją wlewała do ust, lecz co wlała, wszystka na powrót wyciekła na
klepisko izby.
Jedno aby: jeszcze żył, nawet usiłował coś powiedzieć, bo jego wielkie, grube wąsy
poruszały się co chwila, ale w oczach nie miał już życia, dostawały już mgiełki, i nagle ze
wszystkim stal się zupełnie nieruchomy. Na amen!
Hanusia wy buchnęła głośnym płaczem.
— Przeze mnie! Przeze mnie!
Objąłem ją ramieniem, przytuliłem do siebie, ucałowałem.
— Nie przez ciebie, moja złota Hanuś. Bóg tak chciał, tatuś wybuchowy był, byle co — i
już bił, krzyczał, piorunował.
I rozjaśniła się jej twarz, i ona się uspokoiła, już wolna od wyrzutów sumienia, ale w pół
roku potem i matuś .zamknęła oczy, nie mogła wytrzymać rządów Hanusi, która, jak
prawdziwa dziedziczka, tak je mocno trzymała w swoich rękach, że nic się bez jej woli nie
mogło stać. I komenderowała jak nie mną, to matusią, której prawie bez przerwy
rozkazywała: „Idźcie tu, idźcie tam, zróbcie to, zróbcie tamto..."
W końcu któregoś dnia zdecydowała:
— Będzie najlepiej, jak się zajmiesz, stara babo, pasieniem bydła. To akurat dla ciebie.
I od tego czasu ledwo się rozbryżdżało na świecie, ledwo w malutkich oknach izby stawał
bledziutki, że tylko-tylko świt, zapalając się w najwyższych szybkach różowiutką mgiełką od
wschodzącej jutrzenki, już się rozlegało wołanie Hanusi:
— No, a cóż wy, kobieto? Jeszcze śpicie? Na dworze już dzień jak morze, a wy gnijecie
jeszcze pod pierzynką? Już mi wstawać, bo to nie słyszycie, jak ryczą krowy? A póki rosa, to
najlepiej pojedzą.
Matusia, wzdychając a popłakując do siebie, wstawała więc, wychodziła na dwór,
wypędzała na błonia krowy — wszystko w milczeniu, z tymi tylko westchnieniami i
popłakiwaniem.
A na mnie wcale nie chciała nawet spojrzeć, cóż dopiero, żeby rozmawiała! Raz tylko,
jeden jedyny raz przerzekła do mnie, patrząc mi przenikliwie w oczy:
— Ach, synu, synu! Kogoś ty sobie wziął, kogo wprowadził do naszego domu!
A ja, z płomieniem, rozpalonym raptownie w piersiach:
Tak to wszystko było, tak...
Stajnia tonęła w lekkim półmroku, przez otwór w murze, rozdzielony dwoma kołkami na
trzy „okienka", sączył się do niej poblask księżyca, który akurat stał na wprost niego, duży,
okrągły, a płynąc sobie przez leciuchne, zwiewne chmurki, płynąc i płynąc tak wyglądał,
jakby kto mieniące się zlotem koło wrzucił do rzeki, i ta rzeka niosła je, niosła, a w niej
odbijało się niebo i te chmurki się odbijały, odbijały się i gwiazdy, cały ich rój, a ta rzeka już
nie była rzeką, tylko niebem, po którym płynęło złociste koło księżyca, co zaglądał do stajni,
zaglądał mi i w czy, jakby chciał mnie zapytać, dlaczegom sam.
I wzięło mi się na płacz, bo w samej rzeczy, dlaczego jestem sam? A dlaczego nie tam, w
izbie, lecz tutaj? Bo co innego, kiedy ml się nie chciało iść do izby albom był tak strasznie
zmordowany, że i na stojąco zasypiałem, a co innego dzisiaj. Przecież dopiero co wróciła z
handlu, a ja tak czekałem na nią! I taki byłem pewny... A czy naprawdę przeszkodziło temu
dziecko? Albo to, że Niemcy za przepierzeniem? Bo w takiej chwili, kiedy jedno do drugiego
za- charuje i czuli się, i krwią i gorącością wzbiera, a tu masz: za ścianą obcy! Dla mnie,
mówiąc prawdę, co tam! Ganc-pomada, jak powiadają, ale dla Hanusi, co w tych rzeczach
taka wstydliwa, chyba nie wszystko jedno. Więc może naprawdę przez Niemców?
A jeżeli nie przez nich i nie przez dziecko — powiadam sobie — tylko ona, po prostu, nie
chciała, bo ma mnie za nic, za plewę? A jeżeli... jeżeli dlatego, że chce iść do nich tej nocy?
Nie Johan czy Wili — do niej, ale ona — do nich obydwóch? Mogli jej kazać? A jeżeli sama,
sama z własnej, babskiej woli? Bo to, co mówiła, że nożem by pchnęła każdego, choć i
gestapowca, to tylko głupie trajlowanie, mydlenie mi oczu. Przecież dobrze o tym musi
wiedzieć, że za to albo zaraz na miejscu zrobiliby z niej kupkę krwawego błota, albo w kilka
godzin potem. A do śmierci, ohol komu jak komu, ale jej się do tej śmierci wcale a wcale nie
pali!
I cala moja pewność, i spokój mój — znów niby garść piachu rzuconego pod wiatr i
poczułem się jak dziecko, pozostawione na
zgubę w gęstym i ciemnym lesie. A każda myśl, jaka ml tylko przychodziła teraz do głowy,
mówiła aby jedno jedyne, że z Hanusi kurwa, najgorsza kurwa, przez którą tyle już zła spadło
na mnie.
A zaczęło się wszystko od śmierci ojców. Albo i wcześniej jeszcze, dużo wcześniej,
właśnie od tej nocy nad rzeką, bo czy nie po niej doszło między ojcem a mną do tego piekła?
Do pierwszego piekła i do pierwszego bicia, jakie dostałem od niego. Bo do tego czasu stale
było: „Franuś, Franiu, Franusik! A wiesz, co teraz zmajstrujemy, Frenusiu? Po co pojedziemy
do miasta, Franiu? A na pole to ty już sam, Franuś, bo podołasz, potrafisz" —■ i tak bez
przerwy.
A jak się oboje — i ojciec, i matka — troszczyli o to, żeby mi zostawić dużą i ładną
gospodarkę, żebym górował z nią nad całą wsiąl Bo i pracowali — całą duszą związani z
polem, zagrodą — do samej śmierci. A ta śmierć nie z choroby jakiej i nie z wypadku przy
robocie albo i nieszczęśliwego jakiego trafu, a przez nią. Jam zaś jeszcze jej pomagał, bo czy
nie trzymałem zawsze jej strony?
I co teraz? Co mam? Przecież nawet i jej nie mam, albo najpierw jej nie mam! Mam tylko
jej krzyki i to, że mnie przy byle okazji może walić, tłuc po pysku. A gospodarka? Moja
piękna gospodarka, jaką mi zostawili ojcowie? Ruina! Ale Hanusia na każdy swój wyjazd
musi mieć towar, a gdzie go, ten towar, naprawdę podziewa, za co go komu oddaje? A może
przepija wszystko i przełajdacza? Bo w domu — chora i do niczego,.a w mieście — od
chłopa do chłopa, a może nawet i z Niemcami! Lecz dla mnie, lecz ja... Ot, wypędziła mnie
do stajni jak kota albo psa, co pasku dzi w domu. Ona zaś, jak prawdziwa pani dziedziczka
— w izbie, która wcale nie jest dla niej izbą, lecz pokojem, bo tylko pokoje jej w głowie,
miasto i miastowe życie. A ja, głupi baran, położyłem uszy po sobie i pokorniutko,
ostrożniutko, żeby jej nie obrazić czym, już wychodzę, a czy nie powinienem był tam zostać
razem z nią? A jak mnie tak paskudnie najechała, trzeba mi ją było z miejsca za łeb i: „Ty
taka, owaka! Wiecznie mam być dla ciebie za łuskowinę grochową? A nie podoba ci się co u
mnie, to fora ze dwora, już cię tu tnie ma! A jesteś naprawdę chora, to jazda!, pojedziemy do
lekarza, ale oboje pojedziemy i oboje wejdziemy do niego, bo cóż to, nie jestem ci mężem,
żebym nie miał do tego prawa? Dotychczas robiłaś wszystko sama, ale co było, przeminęło, a
od dziś — nic, ani jeden szczegół beze mnie".
Ale wchodzić z Hanusią w takie zadziory? — Znów ogarnęło mnie nagle wahanie, obawa
albo i lęk przed nią. — A wygrałbym choć co? Ot, raz i drugi po gębie, a z całych sił, to
byłaby moja wygrana.
I jeszcze głębiej zaryłem się twarzą w szmaty, teraz już jęcząc wprost, wstrząsany
spazmami szlochu, bo jeżeli tak dalej pójdzie, stale będzie jedna i ta sama polka, to co mnie
czeka jutro? A za tydzień, miesiąc albo i rok? Ot, doprowadzi do tego, że mnie szlag trafi,
albo — w najlepszym razie — wypędzi z gospodarki, a na moje miejsce weźmie sobie kogo
inego. I ja na góry-lasy, ona zaś na wieki wieków w mojej gospodarce z dziada pradziada!
A nie dokaże jednego albo drugiego, to którego dnia zabierze się do miasta ze wszystkim
i już nigdy do mnie nie wróci. Z dzieckiem? Żeby sobie pęta brać na szyję? Też byłby dla
niej interes! Mnie je zostawi na wychowanie, mnie, i pocieknie sama. Wolna i swobodna jak
panieneczka. Ale o mojej gospodarce nie zapomni, ho, ho, jeszcze jak będzie pamiętać o niej,
bo czy nie musi mieć masła, sera, chlebka bielutkiego i mięska, słoninki? Więc co miesiąc
albo i częściej — dawaj mi to, dawaj tamto, toć gospodarka taka twoja, jak i moja! — jak
swego czasu do ojca. A ja... Jeżeliby mnie nie spotkał taki sam los jak ojca, to tylko głowę
bym opuścił, i — bierz, bierz wszystko, co ci się podoba, na co masz chęć — może nawet i
do pociągu bym jeszcze odwoził albo i ładował paczki i na pocztę je, żeby jej zaoszczędzić
zbytnich kłopotów. Przecież nie sądziłbym się, nie procesował, nie robiłbym publiki ze siebie
na całą parafię!
Albo nie! — powiadam sobie po chwili — Nie wypnie na mnie tyłka i nie ucieknie do
miasta, do którego tak pasuje jak wół do karety, u mnie zostanie, bo gdzie jej będzie lepiej? A
przyprze ją potrzeba kochania, takiego na fest kochania, a właściwie to łajdaczenia się —
bach! już jedzie do miasta, a potem, po powrocie do domu... ja jeszcze łóżko jej pościelę i
przejść się na nie pomogę, i ugotuję za nią, na miseczkę rosołu naleję, podam: „Hanulka,
kurczaczka zabiłem dla ciebie, kurczaczka...". Ale jak przyjdzie noc, do stajni mnie: „A ksy,
bysiu, bo tam twoje legowisko, a może i pomieszkanie", bo jak nie będę już z nią sypiał, to i
wchodzić mi nie będzie wolno do izby, zwłaszcza że zaraz ją urządzi, ustroi po swojemu, po
pańsku, robiąc z niej już ze wszystkim pokój, a do prawdziwego pokoju jakże to wchodzić w
za gnojonych buciorach! Najwyżej do kuchni czy to z drewnem na opał, czy w piecu napalić,
wody przynieść, a tam, w pokoju, tylko ona jak pani! Na łóżku, na pierzynach, i z daleka ode
mnie, przez drzwi: „Zrobiłeś już to? A tamto? To teraz do sklepu albo..." No, do pierona było
zawsze różnych rozkazów, to i do pierona ich będzie i jutro, i pojutrze — zawsze!
— I co mi teraz robić? — wyszeptałem do siebie albo może do tego księżyca, co bez
przerwy stał i stal w okienku, świecąc mi prosto w oczy.
— Co mi teraz naprawdę robić? A jakbym tak poszedł do niej? Tak, jakbym poszedł do
niej i dziecko — fora! z łóżka, a ja czego zwyczaj, koło niej! A sprzeciwiłaby się temu, to do
niej: „Co ty I tutaj za nowomodne obyczaje zakładasz? Że Niemcy u nas? A cóż I ml
Niemcy! Jam tu gospodarz, jam i twój mąż, to czy mogliby mi co powiedzieć? A może by mi
jeszcze i pomogli, bo i oni obydwaj są mężami swoich żon, to dobre mają pomiarkowanie, co
mi
|się przynależy, do czego mam prawa". I Hanusia na pewno spuściłaby z tonu... A
jakby nie spuściła, a Niemcy nie mnie, tylko ją wzięliby w obronę? Toż nawet w interesie ich
leżałoby albo i leży już, żebym biegiem wyszedł z izby, jak pobity kot. Ledwo bym więc co
zaczął, jakie brewerie, Wili już by stał na progu i: „Co ty polska chłopa? Raus! Rausl
Gospotynia musi mieć spokój, a ty rsus, weg!".
Objąłem głowę dłońmi, już bez żadnych myśli, pusty w sobie jak wytrupiala wierzba, i od
nowa wpatrzyłem się w miesiąc, co wciąż, bez przerwy, zaglądał i zaglądał do mnie, a oczy
zaczęły mi się z wolna zwierać, zamykać i nagle tak twardo zasnąłem, jakbym się zapadł do
najgłębszego grobu.
Lecz razem ze snem przybiegła w dyrdy i moja zmora, to moje wielkie nieszczęście,
wyciągnęła mnie żywcem z tego grobu i postawiła jak cudaka na samym środku podwórza, a
z izby - pokoju już wybiega Hanusia w tej swojej kwiecistej, różowhitkiej koszuli nocnej!
Pantofelki ranne też ma na nogach, a z takimi dużymi, puszystymi pomponikami, co
wyglądały jak łąkowe dmuchawce, , tylko że były czerwone jak krew, a włosy na głowie
rozwiane — niby u płanetnicy, oczy zaś — w słup, tyle w nich przerażenia, to i krzyczała, na
cały głos krzyczała, majtając raz za razem rękami do Jyłu:
— Tam Niemcy, widzisz? Niemcy! Wili i Johan! Broń mnie, Franuś, przed nimi, ratuj!
Patrzę to tu, to tam, nigdzie jednak ani Niemców, ani nikogo. Dokoła jak okiem sięgnąć
tak pusto jak na pustyni, bo nie na podwórzu już stoję, lecz gdzieś na bezkresnym pustkowiu
ogromniastego Monia, a Hanusia wciąż biegnie, pędzi w moją stronę i krzyczy:
— Niemcy, Franuś, Niemcy! Ratuj mnie!
Wreszcie przypada do mnie i mam ją, obejmuję mocno ramionami i dopiero teraz
dostrzegam obydwóch Niemców, którzy wyrastają nagle przede mną jak spod ziemi, a Wili,
uśmiechając się tym swoim dobrym, przymilnym uśmiechem, podchodzi do Hanusi 1 mówi
— Hanusza,. ty musi pyć cisiaj powieszona, to komecheja! — 1 kiwnął na nią ręką. —
No, sznel, pretko! — roześmiał się w głos. — Pretko komecheja!
Hanusia, jakby nią kto potrząsnął, tak gwałtownie drgnęła w moich ramionach 1 w krzyk:
— Ratuj mnie, Franku I
Więc Wili, nie przestając się uśmiechać, chwycił ją za rękę, pociągnął do siebie, i
Hanusia śmig! przemajdnęła się cała na jego stronę, a teraz ani krzyku, ani choćby
najsłabszego bronienia się przed nim, a może jeszcze i cieszy się. Tak, może się cieszy, że już
ją ma Wili? Tylko że Wilemu ani w głowie jakieś tam krochmalenie się z nią. Trzymając ją
jedną ręką, drugą zaczyna rozbierać, czemu się ona też ani jednym ruchem czy słowem nie
sprzeciwiła.
A kiedy została nagusieńka, jak ją matka porodziła, podprowadził do drzewa o dwóch
rozgałęzieniach, podrzucił do góry nogam! i to jedną jej nogę już przybija, to drugą, właśnie
na tych rozgałęzieniach, a głowa jej prawie przy samej ziemi.
I co za sprawa! Hanusia na to wszystko, co się z nią wyprawia, zamiast krzyczeć czy
płakać, uśmiecha się tylko, wdając bez przerwy, żeby Wili pospieszył się z tym przybijaniem
jej, bo ona nie ma czasu, a i lada chwila ja, jej mąż, mogę nadejść i przeszkodzić temu. A
wciąż z tą głową w dół, że włosami dotykała ziemi, a nogi jej wysoko, wysoko w górze, i
wszystko u niej widać, mimo to tak na nią patrzyłem, jakbym patrzył na lalkę odpustową,
którą ktoś tak dziwacznie powiesił.
Lecz jeszcze dziwniejsze, że głos Hanusi jakby nie był jej głosem, a kogoś zupełnie
obcego, a choć głowa zwisała jej w dół, przez cały czas patrzyła na mnie zupełnie normalnie.
Bo Wili i Johan to byli zupełnie prawdziwi. I Wilemu ani na moment nie schodził z twarzy
prawdziwy uśmiech, a Johan wciąż miał pomne, iście zbójeckie spojrzenie.
Naraz w rękach i Wilego i Johana zobaczyłem bykowce, takie same, z jakimi nieraz
spacerowali po wsi esesmani ze świątek. Stanęli przed Hanusią, wciąż nagą i wiszącą na tym
krzyżowym drzewie i — raz! raz! zaczęli ją smagać, ciąć, to po piersiach, to po plecach,
nawet nogach, a co śmignięcie bykowcem — Hanusia z radością:
— O, jak mi dobrze, jak miło!
— Kłamiesz! — zawołałem. — Na pewno cię boli, bo całe dało już masz pocięte
pręgami, o, krew nawet płynie... Czekaj, zaraz clę uwolnię, wyratuję.
I rzuciłem się do niej, ale Wili i Johan pochwycili mnie, zdarli ubranie i już wisiałem na
drzewie obok Hanus inego drzewa, a też nogami do góry i jak wpierw ją, tak teraz mnie —
raz! raz! bykowcami.
Napiąłem się, szarpnąłem i co sił w piersiach wykrzyknąłem przeraźliwym głosem:
— Ratunku!
W tej samej chwili przebudziłem się.
Całą stajnię wypełniał półmrok, bo księżyc już dawno zdradził okno w niej i poszedł
gdzie indziej świecić. Od koni zalatywało odgłosem stękania i krótkich, dudniących
pochrapywań, jak zawsze kiedy spały przerywanym co chwila snem. Od krów pełgl ledwo
dosłyszalny odgłos przeżuwania, mielenia w nieskończone zjedzonej z wieczora karmy, a ja,
ślepiąc przed siebie w ten półmrok, tylko o tym śnie myślę, bo co za sen! Hanusia, która dla
mnie znów jak świętość niepokalana — naga i na krzyżowym drzewie, a Niemcy ją... Czyżby
to na przestrogę dla mnie, że może tak być? Że mogą ją tak rozłożyć? Tylko nie na
krzyżowym drzewie, lecz na łóżku? A zamiast bić ją tymi bykowcami.. Bo czy nie wołała:
,Jak mi dobrze, jak miło"? A jeżeli już, w tej chwili to robią? Najpierw zaraz z wieczora
zmusili ją do tego nadskakiwania im i mizdrzenia się, a teraz...
Zeskoczyłem z wyrka, wzułem na bosą nogę buty, zarzuciłem na plecy kapotę i
zastanowiłem się, bo co ja? chcę iść przeciw Niemcom? A z czym? Z gołymi rękami? Albo
może z kołkiem pospiesznie chwyconym? Kiedy tu i siekiera nic nie znaczy na ich rewol-
wery! Dlatego... dlatego czy nie będzie lepiej, jak sobie dam spokój? Dla mnie, ma się
rozumieć, lepiej, dla mojq skóry, jeśli mi ona miła, bo Hanusia...
No, tak, zarzekła się, że zaraz porwałaby noża, ale jak moja siekiera nie na ich
rewolwery, to jej nóż miałby co sprawić, jeżeliby się na niego zdezelowała, miała na to
odwagę? Do tego — nóż w rękach kobiety, a przeciw dwóm dorosłym' chłopom jak dęby,
uzbrojonym do tego w rewolwery? Więc jeżeli miało co być, to się już na pewno odbyło, i
teraz Hanusia aby tylko popłakuje sobie, sporzeka, a ja rano, jeżeli mi sama nic nie powie, o
nic jej pytać nie będę, żeby nie odnawiać rany. Ale zaraz z wieczora wpakuję się do łóżka, na
ich oczach się wpakuję, nawet powiem jeszcze głośno, niby to do siebie, że już ani razu
więcej nie pójdę spać do stajni, a gdzie będzie Hanusia, tam i ja krok w krok za nią, żeby ani
na chwilę nie zostawała sama, choćby nawet roboty miały na tym ucierpieć, cała gospodarka.
A wynhicham, że im to nie w smak, dam znać do leśnych albo i sam... jednego i drugiego
ciach! siekierą, a we śnie, ma się rozumieć, we śnie, żeby nie mogli sięgnąć po rewolwery.
Bo wojny się im zachciało? Zabierania mi izdebki, a może i mojej Hanusi?
Chociaż byłem niewyspany, wcale mi się spać nie chciało. Usiadłem na krawędzi wyrka,
zapatrzyłem się w ćmok nocny, przesiany
przez pod blask księżyca, co i mnie miał już gdzieś, i moją stajnię. Naraz drgnąłem,
przeszyty raptem lękiem, odruchowo rzucając spojrzenie do boku: przed drzwiami stalą jakaś
postać w bieli, niby zjawa.
Poderwałem rękę do góry, do czoła, żeby się przeżegnać, bo jak zjawa, to tylko w ten
sposób trzeba, a zaraz zniknie, bo tego znaku krzyża się przestraszy, ale w tej samej chwili
posłyszałem ciche i słodko pieszczotliwe:
— Spisz, Franuś?
— O, Hanuś! — zawołałem z radością. — A ja już myślałem...
— Że duch? — roześmiała się.
— Boś tak cicho, że nawet nie wiem kiedy. Ale jak to dobrze, że przychodzisz! Cóż to,
spać nie możesz albo — i głos mi się raptem zarwał, przycichł — stało się co złego?
A ona już przy wyrku, siada na nim i, czy mógłbym sobie kiedy to wystawić, czegoś
takiego spodziewać się, obejmuje mnie, przytula do siebie, szepcze:
— A stało się, bo jak tylko wyszedłeś z pokoju, furt bez przerwy stoisz mi i stoisz w
głowie. Przecież tak wyszło, jakbym cię wygnała od siebie, a ty tak bardzo chciałeś spać ze
mną. To w końcu zebrałam się, wstałam i przyszłam, specjalnie, Franuś, przyszłam, żeby ci
pokazać, jakiś ty dla mnie wciąż drogi i kochany, chociaż wcalem nie powinna przychodzić,
bo mi naprawdę nie wolno, jak sam dobrze wiesz.
Ot, i co mi wywróżył mój sen! — powiedziałem sobie radośnie. — Bo nie tylko w domu
do niczego nie doszło, ale Hanusia u mnie w stajni! I na wyrku siedzi razem ze mną, i
przytula się, przygarnia mnie miłośnie do siebie. A dlatego że mnie kocha, żem jej drogi,
jedyny! Tylko czy dawniej nie było tak samo? Mimo to ani razu nie przyszła do mnie na
wyrko, ani razu nie męczyły jej jakieś tam wyrzuty sumienia. Nic ją nigdy nie obchodziłem,
po prostu w nosie mnie miała i moją mękę, o której dobrze wiedziała, też miała w nosie, a
dzisiaj przyszła? Czyżby zrozumiała nagle, że musi ze mną inaczej postępować? Prawdziwie
po żoninemu. Albo... Już wiem! Niemcy, wysłuchawszy wszystkiego, zaraz wyskoczyli do
niej i w obroty ją, że coś ty taka dla swojego męża? Mąż to najpierw sza osoba w domu,
najważniejsza!
Zresztą, pal sześć przez co przyszła. Grunt, że była, żem ją miał przy sobie, nawet już pod
derką, na którą był narzucony kożuch, ba! żem się już zatracał ze wszystkim w moim
szczęściu, a Hanusia wprost cudeńka wyprawiała, żeby to szczęście ogromniało jak niebo, a
umiała, och, jak ona umiała wyprawiać w takich chwilach
różne cudeńka, jakby specjalną szkolę w tym kierunku przechodziła.
Więc i dobrze, że nie zaglądał już do stajni księżyc, płynący po niebie-rzece, i że
panowała w niej noc, która jakby się zachłysnęła moim szczęściem, bo w moim kąciku stała
się jeszcze mroczhiejsza, a cały dookół otulała cisza, taka cisza, że słychać było jedynie
nasze przyśpieszone oddechy i bicia naszych serc, zgodne ze sobą bicia, w jednakowym
kochaniu i w jednakowym oddawaniu się sobie.
I w tej chwili tak było, jakby nigdy nic nas nie dzieliło, nie różniło ze sobą, i kłótni
żadnych jakby nie było, i tego bicia, walenia mnie po gębie, poniewierania, i tych pieskich
handlów jej jakby nie było, i Niemców... Wszystko to działo się kiedyś, kiedyś, nie za
naszych czasów i nie za naszej pamięci
Tak to wychodziło, układało się. Co to potrafiła sprawić ta jedna, jedyna chwila!
Wreszcie z nieba spadłem znów na ziemię, bo usłyszałem:
— Dość, Franuś, dość. Wystarczy nam tego dobrego. Ale od dzisiaj nie będę już taka
surowa dla ciebie, o, nie — roześmiała się głośno i znów przytuliła do mnie, jakby od nowa
miało się wszystko zacząć. — Bo może nawet jutro, a pojutrze na pewno znów przyjdę, i
znów będzie nam dobrze, ty mój jedyny! Ty mój najmilszy skarbie! — za szczebiotała mi do
ucha. — Kiedyś po raz pierwszy miał ze mną sprawę, pamiętasz? —- i musnęła mnie war-
gami po policzku — nawet do głowy by mi nie przyszło, że będziemy już tak stale ze sobą i
że będzie nam wciąż dobrze, a dzisiaj, Franuś, o, jak dzisiaj dobrze było! — naraz
wykrzyknęła. — Ależ to murowane, że co drugą noc będę przychodziła do ciebie, co drugą,
choćbym się nawet miała na dobre rozchorować!
A mnie, com już byt cały ścierpnięty, teraz wprost do dna przejęło zimnem.
— Jak to, przyjdziesz? — spytałem szeptem, choć aż podrywało mnie, żeby krzyczeć, bo
co to, sprawdzają się moje domysły i na amen już, że wszystkim wypędza mnie z izby? —
Dlaczego przyjdziesz? Bo i jutro, i pojutrze, zawsze mam już tutaj sypiać?
— A tutaj, Franuś, tutaj — odrzekła pospiesznie. — Bo jakże to kochać się przy
Niemcach? Cóż to, ani Boga, ani rozwagi i wstydu nie mamy w sobie, żebyśmy przy nich, a
może jeszcze i na ich oczach? Do tego — wiesz? Przecież jakby co usłyszeli albo zobaczyli,
zaraz licho wie, co by im przyszło do głowy, jakie zachcianki, bo to nie chłopy z nich? A
wyposzczeni aż strach! — zawołała i nagle urwała, zająknąwszy się czegoś, jakby
zrozumiała, że strzeliła głupstwo, potem zaraz powiedziała, siląc się na stanowczość. — Nie,
lepiej sypiaj tu, bo i spokój, i wygoda, a ja na pewno będę przychodzić, będę, Franuś, ty mój
barani łebku. — I przytuliła
swoją twarz do mojej, potem jakby z czyjegoś nakazu, bo tak szybko i niespodziewanie,
pocałowała mnie to w jeden policzek, to w drugi. — No, zadowolonyś teraz?
— Zadowolony, niezadowolony — odrzekłem szczerze — ale... to już naprawdę stale
mam sypiać w stajni niby jaki parobek? Bo co innego, jak mnie sen zbierze i sam się walnę,
gdzie mi popadnie, ale tak noc w noc? A nie mogłoby tak być, żebym sypiał w domu, a tylko
od czasu do czasu zamykalibyśmy się w stajni?
— Co ty? — obruszyła się niemal gniewnie. — Chcesz sypiać ze mną na oczach dwóch
takich zdrowych chłopów? Choćby nigdy nic nie było między nami, ale sam widok nas w
łóżku budziłby w nich grzeszne myśli, sam widok, i chciałbyś im dawać powody? Mało ci
tego jednego ich przymusu? Co prawda, ja bym żadnego z nich nigdy nie dopuściła do siebie
— powiedziała z wolna, jakby z rozmysłem. — I ten nóż naprawdę mógłby być w robocie,
ale lepiej, żeby tego noża nie było, żeby nic nie było. Dlatego nie budźmy licha. Śpi, niech
śpi dalej.
Chwała Bogu! Nie, tu nie było żadnych jej planów na wykurzenie mnie ze wszystkim z
domu. Jedynie dobro swoje i moje miała na celu, bo czy nie mogło być tak, jak klarowała?
Odrzekłem więc szybko:
— Dobrze, Hanuś, będę sypiał w stajni, mądrze to wszystko przemyślałaś, uczciwie. A
mnie i' tutaj będzie dobrze, wygodnie, zresztą czy mi to dziwota albo i pierwszyzna spać na
wyrku?
— Widzę — odrzekła ze śmiechem — że jak chcesz* to potrafisz zrozumieć, co trzeba.
To teraz pójdę już, a ty... — urwała, chwilę milczała, jakby coś niezwykłego przyszło jej
nagle do głowy, a może zrobiło się jej przykro, że musi już odchodzić ode mnie? A po małej
chwili zawołała dziwnie głośno: — To ja tu siedzę i siedzę, a tam... przocież Jadzia mogła się
rozkopać i leży bez przykrycia, a z łóżka bo to spaść nie mogła? Dziecko tak wrażliwe i
delikatne — dodała z tkliwością w głosie, potem chłodno. — A ty-.
— Co ja, Hanuś? Chciałaś czego ode mnie?
— Jak zrobisz z siewem? Sam go dokończysz? Bo. ja na pewno nie będę miała sił zwlec
się tak wcześnie z łóżka. I zmordowanam, i spać tak późnom poszła, a teraz... O! — ziewnęła
na cały głos.
— To nie wstawaj tak rano, Hanuś, a poleź sobie dłużej, jak już ci powiedziałem. Ja sam
zasieję i wody rano przyniosę, żeby się te cholery miały w czym chlapać i ciapać, jak wstaną,
w piecu też rozpalę...
— To może i mleka byś zagotował dla nich? — rzuciła już od drzwi, których prawie
jednym skokiem dopadła. — Zaraz, jak wydoisz krowy, postawisz garnek na ogniu... Trudno,
darmo. Jak nas nadało na taki wóz, to z honorem trzeba już na nim jechać,
z ambłtem, a jak mówią po miastach — z godnością. A ty z gospodarzy jesteś, z kmieci, to
dobrze o tym wiesz, a szklanka mleka — co tam! Nie zbiedniejemy.
— Tak, Hanuś, słusznie, honorność — nic ślina, trzeba o nią dbać.
—Tylko uważaj — dodała jeszcze, otwierając nareszcie drzwi na dwór — żeby ci się
mleko nie przypaliło, bo nie miałoby żadnego smaku, albo i nie wykipiało. Bo śniadanie to ja
już im sama przygotuję. Na te pięć minut wstanę i przygotuję, bo jaki by to miało wygląd,
jakbyś ty to robił. Ech, może by nawet i wziąć od ciebie nie chcieli, bo takie czyściochy, jak
sam powiedziałeś, i z twoich by rąk...?
— Miarkuję, Hanuś, bo moje ręce do roboty, a nie do podawania Niemcom mleka, i
brudne, zgrabiałe. Zresztą i śmiałości bym nie miał, i dygu takiego, jak trzeba, nie uważasz?
Ale na to nie otrzymałem już odpowiedzi. Posłyszałem tylko, jak klapły przywarte ostro
drzwi, a potem coraz słabszy i cichszy odgłos jej chybkich kroków, zmierzających prosto ku
domowi.
Szkoda i żal, że tak prędko odeszła ode mnie? Ano, szkoda i żal, bo powinna była jeszcze
trochę pobyć ze mną, ale Jadzia... To zrozumiałe. Jakby się przebudziła, a nie byłoby przy
niej Hanusi, mogłaby się przestraszyć czego i płaczu narobić. A mleko dla Niemców
zagotuję, bo dlaczego nie? Nawet baczenie dam, żeby się, jak trzeba, uwarzyło, a zaraz rano,
po przyniesieniu im wody, której ze trzy wiadra wypada naciągnąć, bo mniej na tę chlapaninę
nie dałoby rady. CÓŻ, po ludzku muszę, chociaż najlepszy to byłby arszenik, tak, arszenik,
żeby popękali, a nie to mleko, nie woda! Ale... po ludzku muszę! I Hanusia tak zarządziła, bo
i ona po ludzku z nimi chce, nóż ma pod ręką, a po ludzku chce. Dobra Hanusia, mądra
Hanusia. A do mnie dzisiaj sama przyszła, bo sumienie nie dawało jej spokoju, to może teraz
stale już tak będzie? Stale tak uczciwie ze mną?
ROZDZIAŁ XII
Było już na pewno późno, może północek albo i hola-hola po północ ku, wypaliłem więc
jeszcze okruszek papierosa i co prędzej wgarnąłem się pod to moje derczysko i kożuszysko,
nawet oczy przymknąłem, żeby prędzej zasnąć, przecież skoro świt już musiałem być na
nogach, a byłem pewny, że tym razem raz, dwa i zasnę, nie będę się wiercił i kręcił jak
piskorz w garści, bo Hanusia tyle mi dała radości. I taki rześki się czułem, taki lekki, że
Jezus, Maria! I ani ten sen niedobry już mi nie w głowie, ani jakieś tam zwidy, a co mi się
tylko pomyślało o Hanusi, pomyślało się dobrze, bo wciąż miałem być głupi i posądzać ją,
podejrzewać o takie wszeteczne zdrożeństwa?
Ale — jak mówią — kiedy diabeł zaweźmie się na kogo i chce z nim potańcować,
zawsze swego dopnie, dopiął więc i ze mną, bo żeby mnie rzucić w ten diabelski taniec,
wystarczyło mu tylko jedno: szepnąć mi na ucho, że to ci dureń ze mnie, dureń nad durnie!
Bo Hanusi wcale nie o to chodziło, żeby mnie pocieszyć w mojej biedzie i dać mi trochę
radości, tego mojego szczęścia. Gdzieś to ona miała! Ot, pilnowała swoich aby interesów,
swojej wygody, swobody, wolności, a przede wszystkim chciała mieć pewność, że nie zajdę
do niej w nocy i przeszkadzać w niczym nie będę, kontrolować, co porabia, a głównie — z
kim i na którym łóżku śpi!
Dlatego przybiegła do mnie i — masz, nażryj się, wylabuj, wy- kochaj, ile tylko masz sił i
zdrowia, a potem śpij, stale już tu śpij „bo Niemcy, rozumiesz, Franuś? Niemcy na widok nas
obojga w łóżku jeszcze większej ślinki mogliby na mnie nabrać!" Ale jak tu będziesz w
stajni, to ja w tym czasie... Bo chyba nie myślisz, nie wystawiasz sobie w tym swoim głupim
łbie, że będę spać obok Jadzi, jak Bóg przykazał. Bom może na głowę upadła i fijoła mam w
niej, kiedy obok mnie, za przepierzeniem, są tacy eleganccy panowie? A że z nich Niemcy?
A co mi to szkodzi po nocy i w łóżku? I będę chciała iść do którego z nich, to sobie pójdę, a
weźmie mnie chętka na to, żeby Wili czy Johan przyszedł do mnie, na
moje łóżko, to — też, bo mi może na to nie pozwolisz? Zresztą ty ani widzieć tego nie
będziesz, ani wiedzieć o tym, bo jakim sposobem, jak w całym domu będą tylko oni i ja, a
dziecko... Co tam taki skrzat! Ani się jeszcze na niczym nie wyznaje, ani też nic " z tych
rzeczy nie rozumie, na wszelki wypadek każdej nocy będzie spać w tej swojej kolebce, z
której jeszcze nie wyrosła, rano ją tylko będę przenosić do siebie, żeby zachować pozór —
dla ciebie, pusty, barani łbie, ten pozór, dla twojego spokoju!
Tak to wszystko teraz może być, a właściwie tak to już będzie, a ja w tym czasie między
bydełkiem, zupełnie jak święty Izydor, brakować mi będzie aby różańca i książeczki z
modlitwami.
Dlatego nie tylko przybiegła do mnie i rzuciła mi się na szyję z takim oddaniem, jak zaraz
po ślubie pod obrazami świętych, że to naprawdę z wielkiego kochania do mnie, ale i
przyrzekła jeszcze, że od dziś stale już będzie przychodzić do stajni, taką się dobrodziejką
stała nagle dla mnie i taką czułą, troskliwą żoną!
A ja jej uwierzyłem, każdemu jej słowu uwierzyłem, ot, dałem się złapać jak wróbel na
plewę, pewny, że łykam samą pszenicę. A jeszcze jeden krok dalej i stanie się tak, jak
przewidywałem: ona już ze wszystkim w izbie-pokoju jak... Marynia.
Bo była tu taka przed wojną, była taka zaraza! Starszawa, bo starszawa, ale z wyglądu
niczego sobie jeszcze, a że trudniła się krawiectwem, wysiachnęła sobie młodego krawczyka
niby to do pomocy, ale potem wyszło tak, że ona razem z nim w pokoju-izbie, a jej ślubny,
chłopisko jak sto diabłów, bo w latach już i żylaste, brzydkie, jeść tylko przychodził do
domu, i to jeszcze do kuchni, bo dalej — gdzie na łóżkach wyszywane poduchy, na ścianach
jakieś dywany, różne zbytki, obrazki, podłoga malowana, w oknach zaś pełno kwiatów niby
u prawdziwych państwa — to miał już zabronione. Wolno mu było, jak rzekłem, tylko do tej
kuchni. Co mu Marynia podała zjeść — zjadł, co było do pogadania o robotach w
gospodarstwie — pogadali, a właściwie pomruczeli, bo oboje patrzyli na siebie jak pies na
kota, i ahu! huzia! z powrotem na dwór, a spać do chlewa, na wyro, które było chyba takie
samo jak moje.
Czy nie tak samo więc i ze mną może być? Tylko że Hanusia nie z jakimś tam
krawczykiem, z którym by razem szyła ubrania, lecz z Wilim albo z jednym i drugim jak
tamta Hanusza. I nie interesy, kombinacje handlowe prowadziłaby z nimi, bo na to, jak
widzę, nie ma głowy, a amory! A zacznie je dzisiaj, zaraz teraz je zacznie, bo mnie ukołysała
już do snu, więc; chodź tu, chodź, mój miły!
Nawet nic wiem, kiedy wstałem, ubrałem się. i wyszedłem ze stajni, po czym prosto jak
strzelił do domu.
A nie boję się ani Niemców, jak poprzednio, ani jej, taki się ze mnie zrobił chojrak albo i
cały kozak. Zresztą nie to mi teraz - w głowie, te jakieś bania się, strachy, nawet Niemcy, a
ona, moja Hanusia, bo gdzie ona w tej chwili, gdzie i co porabia? Myśl o tym aż mnie na
wylot przewierca jak świdrem i przepala zarazem, ale i takich sił dodaje, pierońsko-
sakramenckich s3, że już żadna moc nie zawróciłaby mnie z drogi, gdyby mi zaś jaka zapora
stanęła naprzeciw — Jezu! co by się działo, choćbym nawet miał na miejscu zginąć. A co
bym zrobił z Hanusią, jakbym ją przyłapał w łóżku z Wilim albo z Johanem? Zabić ich oboje
— to byłoby mało, bo jeszcze potratowałbym ich trupy moimi buciorami, na miazgę
potratowałbym, na lity gnój!
Kiedym się jednak znalazł za drzwiami domu, poczułem raptem, że słabnę i tej ślepej
zawziętości już w sobie nie miałem, i o tym zabiciu Hanusi i Wilego nie gadałem w myślach,
znów byłem taki jak zawsze, to i nawet krok mi się zmienił, bo zaraz zacząłem stąpać
ostrożnie, na palcach.
A cały dom od powały aż po klepisko wypełniony był ciszą jak wodą, ale księżyc to się
rządził tutaj niby wielki pan, tyle go było, bo nawet w zakątkach, a i to hojnie, szczodrze,
bogato.
Więc ledwo mnie dostrzegł, zaraz pełnym cebrem na mnie tej rażącej jasności, ale przez
to jeszcze się bardziej poczułem nieswojo, mimo to idę, wciąż idę przed siebie, w smyku ję
się iście po złodziejsku do izby-pokoju, od drzwi rzucam oczyma na łóżko i nagle poczułem
w gardle lodowato zimny i prawie bolesny zacisk, jakby je kto od środka zdusił, do reszty
opadłem z sił: zobaczyłem w nim tylko dziecko, a miejsce z brzegu, od strony izby-pokoju,
które zawsze zajmowała Hanusia — puste! Choć, owszem, zakryte było pierzyną, a nawet
dość wysoko, jakby leżała pod nią przykryta z głową.
Jęknąłem, oparłem się o drzwi jak nieprzytomny, bo bez myśli żadnej, bez czucia. I
długo, długo to trwało, a kiedym wreszcie przyszedł do siebie, najpierw skok! i już byłem
przy łóżku, podrywając jednocześnie pierzynę do góry, jakbym jeszcze miał nadzieję, że
może być pod nią, a potem — jak postrzeleniec — do drzwi izdebki! Ale zamiast je
otworzyć, przyłożyłem do nich ucho. Poza odgłosem równomiernego oddychania Niemców
nic więcej jednak nie słyszałem.
A czas płynął, czas nie stał w miejscu, jak i to księżycowe światło, które się z wolna
przesuwało, od wzgardzonych części izby odcinając się cieniem, ja tylko wciąż i wciąż
warowałem przy tych drzwiach do izdebki, bez najmniejszego ruchu, jak martwy, ale myśli
to już szły swoim torem, bo jeżeli nie ma Hanusi pod pierzyną, nie ma i u Niemców, to gdzie
jest? — zapytywały. — Gdzie jej należy szukać? Na wsi u kogo? Albo może randkę ma z
kim w tej chwili? A jeżeli ma ją teraz, to na pewno miała ją i wczoraj, i przedwczoraj, i
miesiąc temu albo i rok! I kiedym ja na noc pozostawał w stajni, ona... Tylko czy to
możliwe? Przecież lekarz...
Wreszcie wyprostowałem się, od tych drzwi też odstąpiłem, podszedłem do łóżka,
opadłem bezwładnie na krawędzi.
Ale kiedym posłyszał odgłos prędkich, drobnych kroków, zmierzających do izby,
momentalnie wszystko we mnie odżyło, bo czy nie Hanusia? Tak, to była ona.
Miała na sobie tę samą koszulę nocną, w której była u mnie w stajni, a na nogach
pantofelki, zupełnie podobne do tych, com je widział w tym szkaradnym śnie. Bo i tamte, i te
zdobiły pomponiki czerwone jak krew, które tak samo były duże i puszyste, no, dmuchawce
przyniesione z mojej łąki.
A kupiła je sobie — te pantofelki — niedawno, bo dopiero przed miesiącem, i używała
ich jedynie, kiedy wstawała z łóżka i chciała się przejść przez izbę, broń Boże, żeby wyszła
w nich na dwór, a od najpierwszego dnia, jak tylko przywiozła je z miasta, stały obok jej
skrzynki, prawie na wprost wejścia, jakby specjalnie tak, żeby każdy, co do nas przychodził,
najpierw ten nowy nabytek Hanusi zobaczył — jej pańskość.
Oczywiście, na widok Hanusi momentalnie poderwałem się z łóżka, a tak się poczułem,
jakby mnie najpierw zimno, a potem ciepło przeleciało, ale jak się w nią wpatrzyłem, tak
patrzę w milczeniu, bez ruchu.
A ona, wbiegłszy do kuchni, zawarła zaraz poza sobą drzwi, po czym prosto jak rzucił,
dryp! dryp! do izby-pokoju, lecz w progu zatrzymuje się gwałtownie, a oczy, jak dwie
gorejące lampy, już ma utkwione we mnie i słyszę jej chrapliwy, zły głos:
—
Po coś tu przyszedł?
Robi mi się głupio i naprawdę nie wiem, jdo powiedzieć, bo skoro wraca ze dworu, a nie
od Niemców... Od kogoś obcego ze wsi — też nie, bo to by za prędko, o wiele .dłużej
ślęczałaby z tym kimś, a nie w tej koszuli wybiegałaby do niego, a byłaby ubrana w suknię,
może nawet i palto miałaby na sobie, więc gdzie mogła być? A gdzież by, jak nie za własną
potrzebą! Co jej tedy odrzec?
— Nie gniewaj się, Hanuś — zdobyłem się wreszcie na odpowiedź — ale, widzisz, jak
ty nie możesz spać, tak i ja, do tego nachodzą mnie takie głupie myśli i mordują...
—
Nigdy cię żadne głupie myśli nie nachodziły, a dzisiaj? Cóż ty za brewerie
wyprawiasz?
A jak stanęła sobie na tym progu, tak precz stoi i zdaje się, ani
jej w głowie iść dalej, a oczy wciąż ma wbite we mnie, więc do reszty oklapłem, a nawet
zaczynam się kulić w sobie, miąć, jakby mnie zaraz, za chwilę miała trzasnąć przez gębę, a
może i złapać przez pól — i won! wyrzucić z izby.
Więc żeby ją udobruchać, ułagodzić, dukam, wywlekam ze siebie słowo po słowie, a
łagodnym, cichym głosem:
— Ech, Hanuś, droga, jakie tam brewerie. Nim byłaś u mnie, miałem sen, och, jaki
brzydki sen. Że cię Niemcy...
A ona od tych drzwi — skokiem! i już przy mnie, i prawie w krzyk, nie bacząc na to, że
nie tylko już późna noc, ale i ci obcy, przeklęci kwateranci zaraz za ścianą:
— Co mnie Niemcy...? No, co? Może wciągnęli do izdebki albo samam poszła do nich?
No, no, no! — zagadała nagłe zjadliwie, jakby zagulgotała, kręcąc jednocześnie głową niby
w przykrym, złym zdziwieniu. — Nie ma co, ładne ty sny miewasz o mnie! Ale i nic
dziwnego, bo jak myślisz o mnie w dzień, tak ci się nocą w snach przedstawiam. A nie od
dziś tak musi być, bo pamiętasz, jak mnie jednego razu potraktowałeś, kiedym chorowała? A
dzisiaj brzydkie sny cię prześladują i myśli niedobre mordują, bom ja według ciebie — kto?
— i znów z zajadłością: — Dla twojej matki byłam dziadowskim pomiotem i dla twojego
ojca byłam dziadowskim pomiotem, a dla ciebie kim ja jestem?
I nagle rozpłakała się. Gruchnęła na pierzynę i płacze a płacze, aż ramionami jej
wstrząsają drgawki. Ale że głowę zanurzoną miała w pierzynę, ten płacz nie bardzo słychać i
Niemcy, jeżeli przebudził ich krzyk Hanusi zaraz na początku — tak sobie myślę — teraz na
pewno nic nie usłyszą i zasną z powrotem.
Ale to i dobrze, że nie usłyszą — myślę dalej — inaczej przyleciałby tu który z nich, a z
pyskiem zaraz od progu, że „co ty polska chłopa, gospotynia tfoja płakać? Ty netopra, ty ne
czlo- fiek". A potem różnie by to mogło być i różnie się skończyć. A tak, co było, to było
tylko między Hanusią a mną.
Żeby się zaś jak najprędzej to skończyło, żeby ją uspokoić, ule- bować i wyjść, uciec stąd
— i do stajni! do stajni! na moje wyrko, przykładam usta do samego jej ucha i zaczynam
mówić szybko, niemal jednym tchem, chcąc wypowiedzieć wszystko, co myślę i czuję:
— Hanuś, droga, kochana Hanuś, daruj mi, bo nie mam cię za dziadowski pomiot, a za
skarb, jak już ci nieraz mówiłem, za skarb droższy niż cały świat. A teraz dlatego
przyszedłem do ciebie, żeś rai się śniła, nie, że cię Niemcy wciągnęli do izdebki lub po- szłaś
do nich sama, ale że cię bili bykowcami. Powiesili na takim krzyżowym drzewie i bili, do
krwi cięli, a tyś wołała, że ci dobrze i miło, alem ja temu nie wierzył, żeby ci tak miało być,
bo jak kto
kogo bije, to go zawsze boli, i chciałem cię ratować, i wtedy mnie złapali, i tak samo
powiesili, i tak samo jak ciebie zaczęli bić. Wili i Johan, a nie jacyś inni, ten nasz Wili i
Johan. A śniło mi się to jeszcze przed twoim przyjściem do mnie i byłbym ci o tym śnie
opowiedział zaraz, ale się nie składało, a potem nie było żadnej poręczności i okazji do tego,
zresztą na myśl mi to nie przychodziło, tak się tobą cieszyłem. Dopiero jak odeszłaś, zaraz mi
się wszystko z tego snu przypomniało i różne takie rzeczy zaczęły mi się troić a pleść w
głowie. A dlaczego taki sen mnie nawiedził? Bo aby . ty jedna jesteś dla mnie niby to
słoneczko, co świeci i daje radość i uciechę, to i po całych dniach prawie drżę o ciebie, żeby
cię nie spotkała jaka zła godzina i nie przyniosła ci despety i krzywdy w czym albo i, Boże
najświętszy chroń, nieszczęścia. Tak, Hanuś, naprawdę tak jest, jak skonania pragnę albo
jutrzejszego dnia doczekać, że tak jest, i że nie kłamię, nie oszukuję ciebie...
A Hanuś, jakby już od dobrej chwili spała, bom ani jej płaczu nie słyszał, ani nawet jęku
czy westchnienia, tylko równy, miarowy oddech, ale ledwom skończył, ona — jeden
gwałtowny ruch, jakby ją nagle szpila przeszyła od spodu, i już siedzi i patrzy na mnie jak
diabeł na grzeszną duszę, którą zaraz, za moment porwie i hajda! poleci z nią na samo dno
piekielne. A potem i mówić zaczyna, ale takim głosem, że mnie od razu niby nożem pod
serce:
— O despecie mówisz? O krzywdzie dla mnie i nieszczęściu? Bo com ja, mała
dziewczynka albo i dziecko jeszcze, żebym miała do czego dopuścić? Ale tobie nie o to
chodziło i chodzi wciąż, żeby mnie nie spotkała jaka zła godzina, a za latawicę miałeś mnie i
masz! Tak, za latawicę, a ja głowę bym dała sobie odrąbać, że tak jest. I to od samego
początku, od tej majowej nocy, bo jak to, dziewucha trzy lata była służącą u jakichś państwa
w Krakowie, gdzie według ciebie sodoma i gomora musi się dziać, i miałaby być jak aniołek?
To i wystarczyło, żebym poszła z tobą na spacer, a zaraz wyciągnąłeś łapę. A ja, żem od
pierwszego raziczka, jak cię zobaczyłam, gubiłam oczy za tobą, a jak cię widziałam, to i ser-
ce zaraz zaczynało mi walić, oddałam ci się, z kochania do ciebie, ze szczerej miłości
oddałam ci się, czegom jeszcze nigdy i z nikim przedtem nie robiła, bo przez matusię
wychowywana byłam w skromności i podług kościoła. Ale to było złe, żem się poddała tej
słabości z tobą, a jeszcze więcej temu miłosnemu upodobaniu do ciebie, bo jak potem
wyszło, tyś odtąd jeszcze gorzej o mnie myślał, a choć i ożeniłeś się ze mną, stale i wciąż
śledziłeś mnie, gdzie ja, co i z kim! Bo pamiętasz, jak było jednego razu na jarmarku, kiedy
się spotkałam z takim jednym, co mnie do restauracji potem zaprosił? Latałeś po całej
targowicy — jak mi później opowiadano — niczym kot z pęcherzem u ogona, nawet nad
rzekę cię poniosło, boś był pewny, żem się tam poszła gzić i fajduso- wać. Może nie tak
było? A teraz przyciekleś tu, bo ten sen ci nie daje spać? Głupiemu to gadaj! Ot, łeb sobie
nabiłeś, ten głupi łeb, że jak tyś w stajni, a przeze mnie, bom ci kazała do niej iść, to ja zaraz
do nich! — i szastnęła ręką w kierunku przepierzenia. — A ten sen to nie przez czułość do
mnie czy troskę, żeby mnie co złego nie spotkało, ale przez twoją głupotę! Bo jakby ci się
wszystkie klepki powywracały we łbie, tak masz go wyłożony tylko łajdactwem! Dlatego
weź Boga do serca, jedynego Boga, co na ciebie patrzy i sądzić będzie po śmierci na Sądzie
Ostatecznym w dolinie Józefata, bo nie na mnie przyjdzie zła godzina, a na ciebie i źle
skończysz. A będzie jeszcze lepiej, jak sobie kupisz różaniec i w chwilach, kiedy cię będzie
brać chętka na łajdactwo, wyciągniesz go z kieszeni i zaczniesz odmawiać zdrowaśki. Jak
twój ojciec, tylko że on nie w kieszeni go miał, a na ręce, pamiętasz to chyba, bo głupota —
głupotą,' ale pamięć to ci jeszcze dopisuje. I jedną ręką prowadził pług, a palcami drugiej
przesuwał ziarenka tego różańca... Chociaż o mnie mówił, żem pomywacz krakowski i
dziadowski pomiot, ale to był uczciwy, po bożemu żyjący człowiek, a z ciebie wyrodek,
głupi ślimak! Wiesz, chwilami to nie wiem, co bym ci zrobiła, tak mnie podpala na ciebie, bo
jak te twoje ślepia we mnie utkwisz, te krowie ślepia...
Jak zwiesiłem głowę zaraz po pierwszym jej słowie, tak i trzymałem ją albo i z każdą
chwilą coraz niżej i niżej, bo łajdus ze mnie, policyjny pies, co ją na każdym kroku śledzi,
kłamca, wyrodek...? A moje oczy dla niej to krowie ślepia? Moje oczy, co w chwilach, kiedy
na nią patrzyły, jakby całowały ją, pieściły i szukały na jej twarzy radości dla mnie,
pocieszenia! Zaś to, że przepadam za nią, co mi w kościele przed samym Bogiem sakrament
ślubu składała, to u niej łajdactwem, którym sobie niepotrzebnie wyłożyłem łeb? Bo chce ode
mnie — czego? Żebym był jak święty albo jaki niewydojeniec? Po co? Dlaczego?
Lecz żeby jej jeszcze bardziej nie rozjątrzać, a grunt — ułagodzić ją, ulebować, rzekłem:
— Ech, Hanuś moja kochana! Mylisz się, bo ani źlem nigdy nie myślał o tobie, ani też
nigdy cię nie śledziłem. A wtedy na tym jarmarku, owszem, latałem po targowicy, bo
chciałem się rozejrzeć za świnkami. I powiadasz, żem aż nad rzekę poszedł? Tak, pamiętam,
poszedłem, bo jak musiałem, to gdzie miałem iść, jak nie tam w wikła? A może pod wóz się
wpychać niczym pies? Ale z tym wyrodkiem, Hanuś, to masz rację. Tak, wyrodzilem się od
ojca, bo ojciec był naprawdę człowiek święty, a ja... Ale cóż chcesz,
jak opętany jestem kochaniem do ciebie i bożego świata poza tobą nie widzę? święte jednak
słowa wyrzekłaś, święte, bo jak wbiję w ciebie oczy, to jak... Prawdziwie, jak krowie ślepia
muszą wyglądać wtedy moje oczy. Albo jak ślepska, bycze ślepska! Ale teraz wcale nic po to
przyszedłem, żebym cię podejrzewał, że ty do nich, na Boga się klnę, na Trójcę
przenajświętszą, że nie po to, tylko przez ten sen. A wszystko, co powiedziałem,
każdziusieńkie słowo, to czysta jak łza prawda. Wierzysz mi, no, wierzysz? — zaskomlałem
niemal płaczliwie. — Hanuś!
Tak było wtedy i jo tak mówiłem, choć, Bóg mi świadkiem i Bóg mi to daruje, to były
same kłamstwa. A to o moim ojcu to już było kpina, lita kpina z niego, bo jaki tam z niego
święty człowiek!
Owszem, nosił zawsze ten różaniec przy sobie, nawet na ręce, którą miał nim okręconą w
przegubie, ale że był on nawleczony na dobry sznureczek, skręcony z kilku drucin, częściej
przełoił nim matkę lub mnie, niż go odmawiał. A dlaczego nigdy się z nim nie rozstawał? Bo
jego ojciec obwołany był za heretyka, ponieważ nigdy nie chodził do kościoła. I ile przez to
nieszczęść spadło na niego, ile znisty poniósł na gospodarstwie! Bo z jednej strony — ksiądz,
co go wywoływał z ambony jako człowieka przeklętego przez Boga, a z drugiej — wieś,
która stroniło ód niego jak od zapowietrzonego. I mój ojciec miałby takim samym heretykiem
być, jawnym, otwartym, omijającym z daleka przybytek boży, żeby pędzić życie utra-
pionego samotnika i w każdych oczach widzieć piekło dla siebie? Więc — patrzcie,
widzicie? W każdą niedzielę jestem no sumie, nawet blisko wielkiego ołtarza stoję, a
różaniec, o, różaniec stale ze mną, bo i Bóg stale ze mną!
Ale przy tym jak on lubił baby ten mój ojciec, jak za nimi przepadał! Nie było sąsiadki,
której by matka nie podejrzewała o schadzki z ojcem, a jednej to nawet okna powybijała w
nocy, potem sądy z tego wynikły, kłopoty, swary całymi latami trwające. Co tom to jednak
znaczyło dla mojego ojca! A że tych sąsiadek było mu już widocznie za mało, często gęsto
do miasta się wybierał niby to na przepatrunek jarmarku, jak mówił do matki, lecz za każdym
razem ubrany odświętnie, jakby do kościoła na sumę miał iść, a w kielni wozu, pod garścią
słomy czy siana — woreczek kaszy jaglanej, mąki albo i sporawy glon sperki.
Taki był mój ojciec, ten uczciwie, po bożemu żyjący człowiek, bo matka... Tak, matka to
była naprawdę święta kobieta. Poza ojcem nikogo z obcych nie chciała znać, ba, nawet
jednym kieliszkiem wódki nie przepiła do żadnego obcego, żeby nie złamać wierności ojcu,
mimo że przez tego mojego ojca... Ha! Bo ile goryczy się najadła i ile łez wylała, ile zgryzot
przeżyła, a pobita jesz-
czc przez niego to może nic była? A kiedy wytłukla te okna, w jej omal nie zabił, bo bił i lał
na nią wodę, bił i lał wodę. Jakby się wściekł albo przytomność zupełnie stracił, bo i raz za
razem wykrzykiwał: „Ty mnie taki wstyd? Ty? Oknaś poleciała wybijać, kurwiarza ze mnie
robisz, obwiesia i włóczykija? Mnie? Com kmieć z kmieci i gospodarz na całą wieś? I co
baldach noszę nad księdzem? Zabiję I".
A nie można powiedzieć, żeby z mojej matki nie była urodna kobieta. I ubierała się
zawsze ładnie, bogato. Mimo to nie miał ojciec do niej ulubienia, to i tylko huru-buru na nią,
i do roboty ją ganiał, i w niczym nie ulżył. Czyżby dlatego, że pobrali stę z sobą na rozkaz
ojców, bo pola ich leżały koło siebie? Ale przecież w tym czasie tak się najczęściej żenili,
przez morgi i pod przymu- 6em starych I I inne, wiele innych małżeństw żyto jak Bóg przy-
kazał, od czasu do czasu tylko pochoropili się, nawet pobili — czego zwyczaj — a potem
znów jedno do drugiego z miłością, oddaniem, tu zaś, między moim ojcem a matką...
prawdziwie jak pies z kotem.
Ale oboje już w grobie, to Bóg z nimi. Bóg i z tą niedobrą prawdą o moim ojcu. Poza
mną jednym nikt chyba więcej z żyjących nie zna jej, żeby zaś i nikt więcej jej nie znał,
pochylam jeszcze niżej głowę i dodaję:
— Tak, Hanuś, aleś ty mądra, przemądra kobieta, bo i to, coś rzekła o moim ojcu, święta
prawda. Jak ty się dobrze o nim wszystkiego dowiedziałaś. Bo tylko robota i Bóg dla niego.
A bab unikał jak morowej zarazy, poza moją matką żadnej innej nie znał, to i miłował ją, że
lepiej nie trzeba. Ale ja ciebie goręcej, Hanuś, no, jak słoneczko mi jesteś i jak święta! Nie
wierzysz? To w kościele gotów jestem to samo powiedzieć — wyrwało mi się nagle. —
Nawet na kolana upadnę i powiem, żeś mi jak słoneczko i jak święta.
A czybym tak przysiągł? Bóg świadkiem, że nie, a na wykręcenie się sianem z tego na
pewno znalazłbym sposób, bo czy nie byłoby to krzywoprzysięstwo, a gorsze od
krzywoprzysięstwa w sądzie? Ale teraz, w tej chwili, niech ma. Tylko niech już raz wreszcie
będzie koniec tego klopom.
I stało się tak, jak chciałem, bom zaraz usłyszał, że skoro tak, to mi już wierzy.
— Ale pamiętaj — powiedziała zaraz i jakby z pogróżką. — W którą niedzielę
pójdziemy do kościoła i ty uklękniesz, koło mnie uklękniesz, i powiesz to samo, albo nie,
powiesz tak: „Tu, w świętym kościele i przybytku Boga i wszystkich świętych, przysięgam
ci, moja żono ukochana, że nigdy cię nie posądzałem i posądzać nie będę o żadne zdrożne i
grzeszne występki cielesne z obcymi. A w to,
co mi mówiłaś kiedykolwiek i co będziccz mówić, zawszem wierzył, wierzę i wierzyć będę,
tak mi dopomóż Bóg i Matko Boska Bogurodzica. A jakbym złamał kiedy tę przysięgę, to
niech oślepnę, niech trupem padnę nagle, a pochować — niech mnie pochowają gdzie w
rowie, bo niegodny byłbym chrześcijańskiego pochówku w poświęconej, cmentarnej ziemi."
No, co ty na to? — i wpatrzyła się wyczekująco we mnie.
Całym był odrętwiały, w myślach tłukło mi się z przerażeniem, że oto do czegom
doprowadził, bo taką przysięgę miałbym wygłosić w kościele, taką okrutną, straszną
przysięgę?
Alem odrzekł:
— A nic, Hanuś.
— I powiesz?
— A dlaczego nie? Tylko tych wszystkich słów będę się musiał wpierw nauczyć na
pamięć albo może z kartki...?
— Jakbyś je odczytał z kartki, to tak jakbyś nie od siebie mówił, a to -nie byłaby
przysięga. Widzę, żeś chytry i przebiegły. Nauczysz się na pamięć i w kościele będziesz
mówił, jakby to od ciebie szło, z twojej głowy. A teraz — i głos jej znów zły, rozkazujący —
idź już spać, opuść mnie wreszcie tej nocy świętej. Bo co za licho cię opętało! Jakby na takie
sprawy nie było aż nadto czasu w dzień. Zawsześ niby mruk, że prawie siekierą trzeba
wybijać z ciebie słowa, a dzisiaj od samego wieczoru... Chryste na krzyżu, oszaleć wprost
można!
— Nie gniewaj się, Hanuś — szepnąłem naprawdę przepraszająco.
— W diabły się już wynoś! — krzyknęła. — Bo ja rano nie wstanę za ciebie do roboty!
Ale, chwała Bogu, to było już powiedziane dobrym głosem, bez gniewu, nareszcie!
ROZDZIAŁ XIII
Księżyc wciąż się panoszył i puszył swoją świetlistą mocą, choć zajmował już tylko
połowę izby, ale za przepierzeniem panowała niezmącona cisza, mimo to chwilę jeszcze
postałem, posłuchałem, bo a nuż umówili się, że śpią, a ledwo wyjdę, zaraz przylecą do
-Hanusi z pożałunkiem, że ma takiego „netopra polska chłopa"! A jakby zaczęli do niej z tej
beczki, czy nie skończyliby na czym innym? Bo kobieta najmiększa właśnie wtedy, kiedy się
jej żałuje albo i okadza ją litością, współczuciem jak zapachem wonnych ziółek. Niczym
wosk gotowa się nawet w takich chwilach rozpuścić.
Ale — na szczęście — naprawdę spali, mimo to jak wchodziłem do mojego domu po
złodziejsku, tak i po złodziejsku, na palcach, żeby cicho-sza, wysmyknąłem się z niego, a
potem tak mi się już lekko i swobodnie szło do tej mojej stajni, że hej! Nawet — rzecz
wprost nie do uwierzenia — ucieszony byłem, że nie w izbie-poko- ju będę spał tej nocy, a
na wyrku, przy koniach, bo nie daj Boże, co by mnie czekało, jakbym tak razem z Hanusią...
Swoją jednak drogą — przypomniało mi się nagle, osadzając mnie na dobrą chwilę pod
okołem — należało ją zapytać, po co wychodziła na dwór, T)o odkąd jesteśmy razem,
zdarzyło się jej to po raz pierwszy. Zawsze, jak się zaraz z wieczora ułożyła pod pierzyną, jak
się nią opatuliła, wgmerawszy się w łóżko niczym jeż na zimę w kupę liści, to nawet nogi z
niego nie wystawiła, dopóki nie wstawała już ze wszystkim. I na brzuch nigdy nie chorowała,
bo żołądek miała jak kaczka. Nigdy nic jej nie zaszkodziło: wódkę mogła popijać kwaśnym
mlekiem, po jabłkach żłopać wodę, a teraz by...?
Więc nawet musowo trzeba ją było zapytać, ot, na przykład tak: „O, moja Hanusiu, ty
idziesz ze dworu, a ja się już martwiłem o ciebie i Bóg jeden wie, co przybierałem sobie do
głowy I A cóż ci się wydarzyło, żeś musiała wyjść?".
I ona musiałaby mi opowiadać, gdzie i po co wychodziła. Lecz jakby nie musiała, to co
wtedy? Bo czy nie mogłaby mi się tylko w nos roześmiać z tej mojej troski o nią i że ja z taką
czułością do niej, jakbyśmy dopiero co byli po ślubie? Dlatego inaczej należałoby i tonem
innym, i słowami innymi, o, choćby tak: „Zapytałaś mnie, co ja tu robię. A ty gdzie się
włóczysz o tej porze?" — i od razu cap! ją za rękę, zajrzeć w oczy, a takim wzrokiem,
jakbym ją przyłapał na jakim występku albo wręcz łajdactwie: „No, gadaj, gdzie ślajasz po
nocy świętej? A możeś schadzkę z kim miała, kto ci milszy i modniejszy ode mnie, a kochać
umie, bo ja, jak sama powiedziałaś, do niczego jestem? Albo ty takie schadzki już od bożej
dawności urządzasz sobie, jam tylko o niczym nie wiedział, bom o tej godzinie zawsze spal
jak zabity? No, mów, odpowiadaj, skoro cię pytam!".
I ona na to pytanie z pewnością coś by powiedziała, może jakieś tłumaczenie albo... Albo
skrobnęłaby mnie przez zęby, że ja co? Posądzam ją o takie zdrożeństwa? I jakim tonem do
niej? To i na pewno nie skończyłoby się na tych zębach, bo taką by mi mogła dać wyćwikę,
tak mnie sponiewierać, wcale się nie krępując Niemcami, że na wieki wieków odechciałoby
mi się posądzać ją o cokolwiek. Jednym słowem, przeszedłbym już do reszty szkołę, jak pies,
kiedy go tresują. A ja bym na to nic a nic, ani mru-mru. Stałbym przed nią jak pień, jak
głuchy, bezradny pień, który, choćby i siekierą w niego haratać, ani drgnie.
Dlatego i tak nie wolno do niej, a jeszcze inaczej, o, może tak: „Ej, Hanuś, to mi się
wcale a wcale nie podoba, że ty tak późną nocą wychodzisz gdzieś, że cię nie ma w łóżku
przy dziecku, które specjalnie wzięłaś do siebie, żeby mu okazać dobroć serca. Ale może
wychodziłaś do kogo? No, no, nie myśl sobie zaraz, że ja cię posądzam o jakie zbytki
względem mojej osoby, ale może ktoś cię wywoływał, bo jaką pilną sprawę miał do ciebie?"
O, tak, właśnie tak powinienem był ją zapytać, a na to zaraz by mi powiedziała, że nikt jej
nie wywoływał, a że wychodziła, bo musiała to lub tamto zrobić. Okłamałaby mnie? Na
pewno, bo jeżeli-miała z kim schadzkę, nie przyznałaby się do niej, ale stanęłoby na moim,
że musiałaby się przede mną tłumaczyć i potem — kto wie — czy doszłoby do tego kłopotu,
a tak... Jeszcze przysięgać będę musiał, a boję się, że się przed tym nie wymigam, nic
wykręcę i wpadnę w bajoro po same uszy, bo zamiast ja ją złapać, ona złapała mnie i
zamknęła, zacisnęła w garści jak wróbla, że ani odzipnąć mi już nie da.
Wreszcie ruszyłem dalej, wyszedłem na podwórze, całe wymoszczone z pańską hojnością
księżycowym światłem jak złotą, szkliści: przezroczystą mgłą, lecz nic radością tchnęło od
niego, nie pragnieniem wyrwania się gdzieś przed siebie, byle tylko nie dulczyć w taką noc w
domu, a dziwnie przygnębiającym smutkiem.
Cisza zaś, jaka przesiewała się mżeniem ponad światem, wydała mi się raptem prawie
cmentarną ciszą, że tylko patrzeć, jak się zaczną wyłaniać zza węgłów chlewa i stodoły całe
korowody cieni, by pląsać a tańczyć pośrodku podwórza, nawet na tym gnoju, co sterczał jak
góra. Albo może już harcowały, uganiały się, ciesząc się swoim nieziemskim żywotem, jam
ich tylko nie widział?
Może ojciec i matka byli również? A ściągnęło ich tutaj to księżycowe światło, światło
ich słońca, a z grobów wywabiła sunąca powietrzem cmentarna cisza? I co oni? Widzą mój
los, plączą nad nim czy też cieszą się? Najprędzej to drugie, bo czy mi nie mówili, żebym się
z Hanusią nie żenił? A ojciec to mi nawet wyraźnie powiedział, że ten dół brzucha to nie
tylko dla mnie jednego będzie mieć. I czy nie przepowiedział?
Bo na dobrą sprawę, cóż ja wiem o Hanusi? Czego ona chce, o czym myśli, co
zanuamije? A kiedy jest w tych miastach, do których wyjeżdża na te handle? Jak sobie w
nich radzi, z kim się widuje, z kim się zadaje i jak śpi? Sama? A jeżeli z kim, z jakim swoim
ukochańcem? Nie, nie, naprawdę nic nie wiem, w tych sprawach i w tych rzeczach ciemnym
jak tabaka w rogu i ciemny zostanę chyba do końca.
— Ech! — westchnęło mi się tak ciężko, jakbym się miał zaraz rozpłakać, i znów
ruszyłem dalej, a już nie z tą lekkością, z jaką wychodziłem od Hanusi, i wtem zaleciał mnie
odgłos zamykania okna w izdebce.
To jedna jego połówka chrobotnęła najpierw cicho, to druga, potem szczęknął haczyk
przy dolnej futrynie, bo zawsze się ciasno, z trudem zamykał, przy dowieraniu wydając
głośne stuknięcie, a ja — jak nagle sparaliżowany cały, bo nawet oczy, wpatrzone odruchowo
w tym kierunku, są nieruchome, a w głowie — kamienna wprost martwota, pustka, jakbym
zawisnął nad przepaścią, w którą zaraz runę.
Lecz moment i już nie głowę mam, a łeb, tak w niej pełno myśli, bo o tej porze zamykają
Niemcy okno? Ale przecież, kiedym szedł spać do domu, było zamknięte! Czyżby je więc
otwarli zaraz po moim wejściu do kuchni? Tylko po co, dlaczego?
Ot i masz! To mnie, dranie, wykiwali! Skroili mi kaftan, że gorzej nie trzeba. Bom był
pewny, że śpią, a oni... Udawali, specjalnie udawali, żeby wszystkiego wysłuchać. A okna
czy nie mogli otworzyć dla Hanusi? Bo nie na dworze była, tylko u nich! A na kochaniu, na
łajdactwie, bo pewna, że mnie uśpiła, myk! do nich i macie mnie, cieszcie się! Ale jeszcze się
nie rozochociła na dobre, jak przynieśli mnie diabli, więc — do okna! i w nogi.
Mądre? Jakbym na oczy wszystko widział. A jeszcze mądrzejsze
to to, że Niemcy nie kwapili się z zamykaniem okna, czekali, aż będę w stajni, jednego tylko
nie przewidzieli, że ja sobie pod okoleni przystanę na dłuższą chwilę.
— Ale zaraz! — zawołałem, co sił w nogach rzucając się jednocześnie do okna, żeby
zobaczyć, który to z nich dwóch zamyka je, lecz i dwóch kroków nie zrobiłem, jak oderwał
się od pnia jabłonki rosnącej w pobliżu jakiś duży cień i bezszelestnie, po kociemu, pomknął
między krzaki dzikiego bzu, przepadając w nich na amen, ot, jakby się nagle rozpłynął.
Zmarły? Jeden z tych, co tutaj mieli niby pląsać? Ale czy zmarły uciekałby przede mną?
To był żyjący, i to człowiek 1 Może nawet ktoś z pobliża. A jeśli tak, to czy nie Solony? Ależ
tak, on, babski pies, tylko on! A do Hanusi przyszedł, do niej!
I teraz wszystko mi się rozwidniło. To do niego wychodziła Hanusia, do Solonego!
A więc to, czego się bałem jak ognia we własnym obejściu, dokonało się! Dziwić się
jednak temu? Bo tylu innym pozawracał już głowy, a jej, swojej sąsiadce, by miał darować?
Do tego — jej, co krew z mlekiem, taka uroda i na całą okolicę nic ma od niej ładniejszej?
Ale ona, gdzie ona miała oczy i rozum, żeby się gzić z takim dziadem, mrzyglodem, co
wszystkich gospodarzy i kmieci, gdyby mógł, toby już dawno wyrżnął? Tylko czy ona nie
pochodzi z takich samych mrzygłodów? A tych gospodarzy i kmieci to może kocha i
przepada za nimi? Za nic ich ma, za gnój! To i dobrali się jak w korcu maku. A kto wie, czy
już od dawien dawna nie trzymają ze. sobą jednej ręki, może nawet i razem od samych po-
czątków jeżdżą na handle i tę moją sperkę i moje kiełbasy przepijają pospólnie, zadowoleni,
że niszczą, marnują kmiecia, kto wie!
— O, Jezu I — zalamentowałem w głos, wystawiając twarz ku księżycowi, jakby to on
był tym Jezusem. — A dlaczegóż nie strzelił go jeszcze pieron do tych Niemiec na roboty? A
sołtys, szwabski pies, dopiero dzisiaj pomyślał o nim? Czekał może, wyglądał, aż odezwie
się w nim sumienie i jak umiał jego wnuczce zmajstrować bachora, tak i ożenić się z nią
będzie umiał? Jakby tylko ona jedna miała do niego prawo]
Skoro jednak tak, skoro Hanusia z tym Solonym — zacząłem od nowa rozważać,
medytować, żeby jakoś dojść do ładu — to po co u licha ciężkiego Niemcy zamykali okno?
Bo to mamy lipiec i z duchoty na dworze musieli to zrobić? A po co je otwierali? A jeżeli to
partyzanci, a nie Niemcy? — znów mnie zaczadziało starym podejrzeniem. — Ma się
rozumieć, przebrani partyzanci, a Solony przyszedł nie do Hanusi, lecz do nich, by im coś
powie
dzieć, dać o-czym znak. Mogli nawet i pogadać z nim przez to okno, przyjąć od niego
polecenie albo i wydać polecenie przez niego do swoich.
A takich zuchów, co się przebierają, żeby im było łatwiej dobrać się do skóry Niemcom,
bo to brakuje? Głównie u tych, co trzymają z Ruskim?
Ale na miłość Boga, po co by tacy do mnie? Co za interes by mieli? A jeśli na stacji
kolejowej chcą wysadzić pociąg z karabinami — kołacze mi się dalej w myślach — lub co
innego zmajstrować? A do mnie przyszli dlatego, żem najbliżej stacji i niby to, że na kwaterę
i na dłuższy pobyt, a po prawdzie to tylko do czasu, dopóki nie wypadnie im brać się do
roboty.
Grało? Tak, grało, nawet pierwszoklaśnie grało, lecz inaczej też mogłoby grać, bo
prawdziwy Wili i prawdziwy Johan tak samo by nie spali, gdyby im wypadało czekać na
Hanusię, a byli pewni tego, że przyjdzie do nich na noc.
Czy tak jednak, czy owak, z tego wszystkiego jedno tylko mogłem sobie powiedzieć:
amen! Amen ze spokojem w moim domu od dzisiaj, amen i z moim szczęściem, jakie tam
ono było, lecz dla mnie wystarczające, a może i z Hanusią amen?
— Ale czy nie mogłem się prędzej nagłej śmierci spodziewać niż tego, że to mi tak
wyjdzie, tak się wykojarzy? Po ośmiu latach! — za bełkotałem do siebie zupełnie rozbity, do
niczego niezdolny, bo nawet do tego, żeby choć jedną łzę uronić. Jak po pożarze własnego
gospodarstwa!
Lecz już stałem obok wyrka. Opadłem na nie w ubraniu i butach, a objąwszy głowę
rękami — od nowa:
— Ale czy nie mogłem się prędzej nagłej śmierci...
A noc pełgła dookoła mnie, pogłębiała się i mrok w stajni stawał się coraz gęściejszy, bo i
z chlewa obok księżyc już dawno zabrał ostatnie swoje wątlutkie strumyczki poblasku,
przepływające przez niewielki otwór — okienko w murze, choć na dworze na pewno wciąż
jeszcze musiało go być pełno, i cisza panowała już coraz władniej, bo tylko od czasu do
czasu rozlegało się stęknięcie czy krowy, czy konia, i to jeszcze jakieś przytłumione,
niewyraźne, jakby z bardzo daleka nadciągające, tak je już na dobre trzymał sen, za to mnie...
Ha! Nawet myśleć nic warto było, że usnę.
Raptem usiadłem.
Pogmerałem ręką to w jednej kieszeni portek, to w drugiej, bo z tego wszystkiego
zapomniałem, gdzie co mam, wydobyłem zawinięte w papierek kilka papierosów, odruchowo
wziąłem jednego i nie przełamawszy go na pół, jak robiłem zawsze, włożyłem między wargi,
przypaliłem. Ale nawet jeden jedyny raz nie zdążyłem się
zaciągnąć, jak posłyszałem odgłos kroków zmierzających chybci- kiem prosto do stajni
Czyżby któryś z Niemców? Wykluczone, bo wyraźnie było słychać, że to ktoś nie w
butach żołnierskich, a na bosaka Więc albo Hanusia, albo któraś z sąsiadek, bo kroki drobne,
lekkie...
Zapałka jeszcze chwilę paliła mi się między palcami, potem sama zgasła, zgasł i papieros,
bom o nim ze wszystkim zapomniał, cały już napięty wyczekiwaniem i zarazem niepokojem,
bo ktoś do mnie o tej porze? Jeżeli obcy — źle, bo wiadomo, musiało się stać jakieś
nieszczęście, lecz czy nie gorzej, jeżeli Hanusia? Nawet strasznie! Bo albo z dzieckiem
wydarzyło się coś niedobrego, albo... Wili i Johan rzucili się na nią, ona im się wydarła z łap
i teraz u mnie chce szukać pomocy, zachylenia bezpiecznego. A jeśli i tym nożem...?
A kroki tego kogoś coraz bliższe i bliższe, wreszcie w wielkim prostokącie rozwartych na
oścież drzwi zapaliło się światłem księżyca, a w nim — Hanusia! A choć progu jeszcze na
dobre nie przekroczyła, już wołała strwożonym, kruchym głosem:
— Franuś! Franuś! śpisz?
Rany boskie! Prawdem przewidywał, nieszczęście! — ścięło mnie przelęknieniem i
zrywam się z wyrka, dopadam do niej, chwytam za rękę, wykrztuszam:
— Hanuś, co jest? Co się stało?
—Och! — jęknęła padając całym ciałem na wyrko. — Och! Franku! Och!
To mnie dobiło. Teraz byłem już pewny, że Hanusia naprawdę sięgnęła po ten nóż i albo
obydwóch Niemców zabiła, albo tylko jednego, a drugiego raniła ciężko. Ale nie mówię nic,
w ogóle nie wiem, jak się do niej odezwać, co powiedzieć, wreszcie pochyliłem się nad nią i
z taką wielką, ogromną czułością pytam:
— Co jest, Hanuś? Możeś tym nożem...?
—Nie — chlipnęła, jakby płakała. — Nie nożem, a coś gorszego...
„Nie nożem, a coś gorszego?" — powtórzyłem sobie w duchu. — „To może naprawdę
Solony? — myśli mi się już dalej. — Bo jeżeli i z niego partyzant, czy nie mógł wpaść do nas
i, żeby nie było rozgłosu, zamiast z rewolweru do jednego i drugiego, siekierą ich? Najpierw
przez okno sprawdził, upewnił się, a później — na śmiałego! I Niemcy dlatego je zamykali
Jakby auli, że ktoś ich może podglądać i podsłuchiwać."
Ale wtem zaleciał mnie szept Hanusi:
—Wiesz? To nie Niemcy prawdziwi, a Polacy! Przebrani Polacy!
— Przebrani Polacy? — jakoś samo mi się powiedziało, a we
mnie już ani krzty, ani odrobiny tego lęku, tylko radość, że to ci majster nad majstry ze mnie,
miałem nosa jak nikt, potem mi się tylko zaczęło bałamucić w myślach.
Ale tylko chwilę trwało to uczucie radości, bo nagle zaciągnęło przeze mnie niepokojem,
nawet niedobrym niepokojem, bo tutaj, w moim domu, przebrani Polacy? Czyżby do Hanusi
specjalnie? Ale w przebraniu by? Toż jakby mieli do niej jaki ważny interes, toby jak zwykle
w nocy o północy do okien i — otwieraj! A potem... jak to leśni! Albo by się chcieli pobawić
i popić razem z nią zdrowo na całego, albo pogadać o czym, może coś jej i przekazać...
Tymczasem... Nie, nie — powiedziałem sobie zdecydowanie — to nie do niej! Prędzej do
mnie, tylko też by chyba tak samo jak do niej: raban gdzieś koło północy jak sto diabłów i:
dawaj nam to, dawaj tamto; albo: zrobiłeś to źle, zrobiłeś tamto źle, działałeś na szkodę
polskiej partyzantki, kładź się, wrzepimy ci tyle kijów! Tak by było.
Tymczasem oni i w przebraniu, i udają niemieckich kolejarzy, i że na kwaterę, a na
dłużej... Ale czym już sobie nie mówił — przypomina mi się — że dlatego za kolejarzy
przebrani, bo mają jakąś ważną sprawę do załatwienia na kolei? A że są u mnie? Bom
najbliżej tej kolei, jak mi to sami powiedzieli na początku, przy tym wypocząć też sobie
muszą, nim się wezmą, do czego ich tam wysłano, albo i na znak od swoich chcą poczekać.
A lepiej im czekać pod dachem i kolację dobrą zjeść, niż butwieć pod drzewem albo w jakiej
dziurze. Wiadomo!
I odzywam się do Hanusi:
— Tak i myślałem, Hanuś, że to przebrańce, ledwo weszli do nas. Ale ty jesteś pewna, że
to Polacy? Że to nasi?
— Usłyszałam, jak mówili do siebie.
— Po polsku?
— Po polsku.
— I zupełnie dobrze mówili po polsku, nie tak po pieron wie jakiemu?
— Zupełnie dobrze.
— To teraz widzę, że to naprawdę Polacy. A o czym mówili? Dobrześ słyszała?
Pamiętasz?
— Tak, co do słowa. W jakiś czas potem, jak wyszedłeś, posłyszałam najpierw kroki
któregoś z nich. Chodził sobie tam i na- zad po izbie, chodził i chodził, potem i gwizdać
zaczął pod nosem, że aby-aby, aż nagle roześmiał się Johan i rzekł półgłosem: „Ale ty,
brachu, odwalasz tego Wilego, niech cię! Jakbyś całego Niemca miał w sobie". A Wili na to:
„Bo widzisz, przed wojną często grywałem w różnych przedstawieniach. Ale..." — urwał,
potem spytał takim cichym szeptem, żem ledwo usłyszała: „Pewnyś, że
ona śpi? Bo ten «polska chlopa» — parsknął chichotem — to chyba w stajni". „Tak —
odrzekł Johan — w stajni, bo nie słychać było, żeby wracał, ale ona..." — i roześmiał się.
„To ci się numer udał!" „Z czym?" — spytał Wili. „Jak to z czym?" — i teraz długo o czymś
szeptali do siebie, ale zupełnie po cichu i ja ani jednego słowa nie mogłam złapać, wreszcie
ozwał się Johan: „Tak, tak, wszystko zagrało nadspodziewanie, nadspodziewanie. A z ciebie
kozak... a jeszcze większy aktor. No, no, nol — zamlaskał głośno wargami. — A teraz... — i
głos mu nagle zmiękł i ciągnął się jak klajster. — Wiesz, coś mi tu wieje smrodem. Ja, jak
mogę, tak udaję tego sakramenckiego Niemca, niby Johana, nawet chyba z fasonem udaję,
ale brachu, moja dusza to mi przez cały czas siedzi na ramieniu, no, mam pietra, że niech to
jasny gwint! A w myślach tłucze mi się jak opętanie, czy uda się nam załatwić te trzy nu-
mery? Bo aż tyle naraz? Aż tyle? Chłopie! Te dwa, rozumiem, to jeszcze, i sprawa od
początku była jasna. Teraz tylko dopasowało jedno do drugiego i na czysto można już robić,
ale ta stacja? — wypowiedział prawie głębokim szeptem. — Ten trzeci grzybek w barszczu
to nie za dużo, stary? Czy i tobie nie zalatuje to smrodem jak licho? Bo niech się nam z czym
nie powiedzie, niech się któremu z nas noga powinie, czarnych już mamy na karku i dyn- dus
jak cholera!" Na to Wili. „Może i za dużo, może i ten smród będzie, ale teraz cóż nam da
gadanie o tym? Zresztą te dwa skoki to jak zabawka albo jakbyś po drodze miał coś kopnąć,
więc kopniesz i prujesz dalej, a tam... Nie, nie, tam chyba nic nie zawali, choćby nawet i
Hulaj-diable skrewił ze swoimi chłopaczkami. A zawali, to co robić? Bić, grzmocić całymi
seriami na lewo i prawo — i do lasu! Niedobrze tylko z jednym: noc za widna jak na te ka-
wałki, za widna, i trzeba się było jeszcze wstrzymać dzień, dwa, ale Kasprowego nie znasz?
Kazał i trzeba robotę zrobić. Tak, trzeba zrobić!". „Ciii!" — rozległ się naraz szept Johana,
bo się akurat Jadzia przekręciła na drugi bok i zawołała przez sen: „Mama". I teraz już nic nie
mówili do siebie, tylko któryś z nich znów zaczął łazić po izdebce tam i nazad, a potem
rozwarły się drzwi, błysnęła na mnie bateryjka i Wili zawołał: „Hanusza, ty szlafen?". Z
przejęcia byłam cała jak drewno, ale że niby dopiero teraz się przebudziłam, podniosłam
głowę do góry i pytam, co jest, co się stało, potem udaję zdziwienie, dlaczego jeszcze nie
śpią, i proszę, żeby mi powiedzieli, o co im chodzi, a może czego potrzebują? A Wili, że
niczego nie potrzebuje ode mnie, tylko chcą mi powiedzieć, że wychodzą na banhof, bo coś
ważnego mają tam do załatwienia, o, skontrolują, czy wszystko w porządku, ale zaraz wrócą,
a jutro — dodał po chwili ze śmiechem — spać będą chyba do samego południa.
— Takie buty! — westchnąłem sobie ciężko, bo i ciężko, bardzo ciężko mi się uczyniło.
Przecież naprawdę coś niedobrego zawisło w powietrzu!
Że to byli partyzanci, nie ulegało już wątpliwości. Że ten ktoś, kogom zobaczył, jak się
oderwał od drzewa i przepadł w krzakach niby w studni, przychodził specjalnie do nich z
meldunkiem czy czort wie z czym, a nic do Hanusi na kochanie, to było też pewne, jak
również, że na stacji będą chcieli coś tam wyrządzić, może pociąg wysadzić w powietrze albo
i samą stację oblać benzyną i podpalić. Ale te dwa numery? Gdzie, u kogo? A głównie, jakie,
co za numery? A do mnie mają jeszcze wrócić. Nie zwieją prosto do lasu, jak powinni, tylko
jeszcze wrócą. Ciekawe, bo po co? A jeżeli do Hanusi? A po co? Pokochać się! Bo jak się im
nie udało jako Niemcom, to jako partyzantom — na pewno musi się udać! Tylko czy to
możebne, żeby specjalnie po to do niej? Tylko po to? Nie, głupio mi się myśli, bo jak dokażą
swego na stacji, co podobno nie takie bagatelne do przeprowadzenia, a potem albo i przedtem
odwalą te jakieś dwa numery, to do lasu będzie ich rwać, w te pędy do lasu, do swoich, a nie
do kochania, przecież zaraz zrobi się rozruch między czarnymi, którzy jak gończe psy z
miejsca puszczą się za nimi, może i żandarmów ściągną do pomocy albo i wojsko. No, no,
wesoło tu nie będzie! A do mnie bo to nie przyciekną? A do sołtysa? Po chałupach mogą
nawet myszkować a węszyć, wyciągając na dwór to tego, to tamtego, Bogu ducha winnego
chłopa. Jak to Niemcy w takich razach! A oni, ci przebrań ce, dobrze o tym wiedzą, mieliby
się więc bawić w amory i czekać może jeszcze, aż ich czarni wezmą gołą rączką? Banialuki!
Mimo to mają wrócić. Po co?
Nie, żadną miarą nie dawało rady tego dociec. I już chciałem sobie dać z tym spokój, gdy
nagle: a jeżeli jeden numer to sołtys i będą mu chcieli zrobić koło pióra, a za co? Właśnie zą
tych dwóch zuchów, co ich wydał Niemcom, którzy ich kropnęli! A może i za Pitę? Bo któż
inny mógłby go wydać jak nie on? Przecież jego syn, ten chłoptyś, też komunista! I w lesie,
w partyzantce! A oni, ledwo sołtys wyszedł z izdebki, czy nie powiedzieli do mnie, że się im
on bardzo nie podoba, bo to ,netopra czlofieka"?
I czy nie jestem w chałupie? Ale nie ze wszystkim. Bo ten drugi numer. A jeżeli to
Hanusia? Mogła gdzieś w świecie chlapnąć jakie głupstwo o leśnych i teraz... i.teraz —
zadiełłem w myślach, które mi się raptem urwały, poczułam w głowie pustkę, szarpnąłem się,
jakbym tonął, i łapiąc od nowa przytomność mówię z udanym spokojem:
— Ano, to ciekawe, coś powiedziała. Ciekawe — powtórzyłem
rozwlekle — bo... Ale że do nas mają jeszcze wrócić? Nie przesłyszałaś się aby?
— Nic, Franuś, dobrze słyszałam — odrzekła jękliwie.
— A czy — zawahałem się, alcm dokończył — nie dodali przypadkiem, po co mają do
nas wrócić? )
— Nie. Mówili tylko, że wrócą, a potem jeszcze, że spać będą do południa.
— Ano tak, spać będą do południa — powtórzyłem jak echo. — Ale to nieprawda, Hanuś
— rzekłem. — No, nieprawdę oni powiedzieli, bo wcale spać nie będą. Przyjdą i zaraz pójdą.
Tylko po co przyjdą? Jak myślisz, Hanuś, po co oni mają do nas przyjść jeszcze raz?
Jeszcze niżej opadła głową w dół i niemal wykrzyknęła:
— Och, nie pytaj mnie tak, w ogóle o nic mnie nie pytaj, bom ze wszystkim straciła
głowę i wprost nie wiem, co się ze mną dzieje.
Wyprostowałem się, ale oczu nie odrywam od niej, od tej mojej Hanulki, chociaż słabo ją
widzę, a twarzy ani odrobiny, bo ma ją nie tylko pochyloną, ale i rękami jeszcze zakrytą. I
myśli moich od niej nie odrywam, a serce mam dla niej jak otwarty dom, że gdybym mógł,
tobym ją ukrył w nim i zamknął — przed tymi leśnymi, przed Niemcami, przed wszystkimi,
co by jej chcieli zrobić choćby najmniejszą krzywdę. Bo znów... Ech, co mówić! Bo znów
ani złych myśli o niej we mnie, ani żadnych podejrzeń, co by mi ją kalały. Jak niedobra,
-planetna mgła poranna, co leży na polach i zapowiada ślokwę, wszystko to uniosło się
raptem do góry, rozwiało i miałem przed sobą tylko to słońce, moje kochanie!
Ale ukryć jej, zamknąć w moim sercu nie dawało rady żadnym sposobem, a partyzanci
czy nie wracali już do niej, a właściwie po nią czy nie wracali, żeby, jej potem — co zrobić?
Bić ją? A jeżeli też jak sołtysa — powiesić? Tylko, na miłość Boga, czy to możebne? Bo aż
to? Ech, nie, tak mi się aby troi, przecież już byli u nas, już ją mieli i nawet palca na niej
żaden z nich nie położył, a Wili to nawet piał do niej jak kogut do kury. A gdyby naprawdę
coś było, ho! ho! raz, dwa i — kładź się na ziemi, kładź się ty, taka, owaka! — Może nawet
zaraz, jak tylko ją zobaczyli. To potem by? Teraz, jak wrócą?
Ale choćbym sobie nie wiem jak tłumaczył i sam siebie uspokajał, sprawa była dla mnie
wciąż ciemna, bo na dobre tom nic z niej nie rozumiał. Ani tego przejęcia się Hanusi tym, że
to zamiast Niemców Polacy, ani tego dlaczego, po co wrócą, nie rozumiałem również, co by
takiego Hanusia mogła zmajstrować leśnym, za co należałoby ją teraz karać.
Naraz usiadłem kolo niej na wyrku, położyłem jej jedną rękę
na kolanie, a drugą objąłem ją przez pół, przyciągnąłem nawet do siebie, czemu się żadnym
ruchem nie broniła, taka się raptem stała bezwolna, jakby to nie ona, nie moja Hanusia
siedziała koło mnie, lecz jakaś obca kobieta. Mało tego, bo i twarzą po chwili przylgła sama
do mnie i szepnęła:
— Och, Franuś, jak ja się boję, jak się strąsznie boję!
Padło mi chłodem na serce, ale jakbym się niczego nie domyślał, powiadam, przyciągając
ją jeszcze bardziej do siebie:
— Ech, Hanuś, czego ty się boisz? Inna rzecz, z leśnymi jak to z leśnymi Nigdy nic nie
wiadomo i wszystkiego można się po nich spodziewać, nawet najgorszych rzeczy, bo co
takim! Wychodzą z lasu i w lesie giną. Wojna im sprawiedliwością, a karabin prawem, to
kraść, czyli rabować albo rekwirować, jak oni to nazywają, bagatelka dla nich. Co im tam
więc wyprowadzić komu z obory krowę, konia, cielaka! Przychodzą jak po swoje. Nawet
buty, a i to, bo jakby je zobaczyli, zaraz swoje potargane, prawie dziura na dziurze —
ściągają z nóg, a wkładają twoje. I jeżeli tego się boisz, to słusznie, bo ja sam, a też cierpnę
cały na myśl, żeby mi nie uprowadzili jakiego bydlęcia z obory albo i nie zabrali czego z
domu. A kto wie, czy tego nie zrobią, jak wrócą, bo chyba po to przygna ich tutaj, żeby co
porwać. Ależ tak! — wykrzyknąłem. — Nawet na pewno po to przyjdą, żeby co porwać, a
najpierw twoje buty, bo takim ładnym butom mieliby darować? Przy okazji, a za jednym
zamachem może i ubranie jakie będą chcieli zabrać? Żem ja się wcześniej nie domyślił tego, i
grzebałem się w różnych przypuszczeniach i domysłach jak kura w gnoju! Tak, tak, na
pewno po jakie rzeczy przyjdą jeszcze raz te- cholery, bo przez ciebie by tutaj? Nie, Hanulka,
to pewne jak amen w pacierzu, że nie z twojej racji przyjdą tu jeszcze raz — powiedziałem z
całym przekonaniem — bo cóż to, zbroiłaś im kiedy co złego? Albo wystąpiłaś przeciw nim?
W ogóle jakby dla ciebie nie istnieli, bo czy nie tak? — i mimo tego zmroku spojrzałem jej
prosto w twarz, wciąż dla mnie niewidoczną, bo wciąż opancerzoną tymi dłońmi. Więc cóż,
gadam dalej, choć moja pewność siebie znów maleje, topi się, a w sobie słyszę głos, że tu coś
nie w porządku, że tutaj grubo nie w porządku, bo gdyby tak nie było, to Hanusia, o, zupełnie
inaczej by się zachowywała. — Z ludźmi żadnymi, jak widzę i słyszę, też nie wchodzisz w
zadziory i kłótnie, nikomu w niczym nie zaszkodziłaś aniś nikomu nie ubliżyła, żeby ci miał
kto teraz włazić na sumienie albo i pomsty swojej dochodzić na tobie, więc... Aha —
przypomniało mi się raptem — powiedziałaś do nich, że dużo jeździsz po świecie i poznałaś
różnych. Niemców, ale przecież z żadnym nie wchodziłaś i nie wchodzisz w komitywę i nie
zadajesz się prawda?
A ona jeszcze cichszym szeptem:
— Kiedy to, Franus, takie straszne!
—
Choćby i najstraszniejsze, Hanuś, a mów, opowiedz wszystko, wyjaw, to ci na pewno
zaraz ulży, a ja może ci poradzę co. Bo taki głupi ze wszystkim, jak ten barani łeb, to ja nie
jestem, Hanuś!
—Wiem, Franuś, nie jesteś głupi — odrzekła już nie szeptem, widocznie od nowa
przychodziła do siebie. — A ja tylko tak przez żart do ciebie z tym baranim łbem i jak mnie
co rozzłościło. I dobry dla mnie jesteś, a może i przedobry, choć ja dla ciebie... Ale nie
mówmy teraz o tym, a... Widzisz, jakby ci powiedzieć... Od początku, jak tylko ich
zobaczyłam, wychodziło tak, że z nich Niemcy, że prawdziwi Niemcy z tego Berlina czy
Hamburga...
—A wyszło, że to od nas, z Polski, a może nawet i z naszej parafii, i że partyzanci! —
przerwałem jej z niecierpliwej nerwy. — Ale co z tego, Hanuś? No, co z tego —
powtórzyłem — że zamiast Niemców nasi polscy partyzanci? Czyżbyś, kiedy mnie nie było,
wygadywała co na jakich leśnych? I teraz, pewna że
I Lecz ona jak milczała, tak wciąż milczy i wciąż niby pień, w tej twojej nocnej koszuli
jak biały, obłupiony ze skóry pień. Naraz opuściła ręce w dół, podnosząc jednocześnie głowę
wyżej, na mnie, i posłyszałem:
I — Masz rację, Franuś, bo tak by wyglądało, że oni tu po jaki łach czy bydlę z obory, bo
takim niedowarzonym głodomorom wszystkiego brak, to i gdzie mogą, tam ściągają, a jak im
się kto sprzeciwia, to go zaraz na ziemię i walą prawie do zabicia, ale tu, do nas, to nie po to
wrócą, nie po jakieś łachy czy bydlę z obory — znów się jej zrobiło czegoś ciężko, bo znów
westchnęła i na chwilę urwała, potem zaczęła, ale już jakoś niepewnie i tak cicho, jakby
chrypy dostała: — Widzisz, Franuś, oni...
— Może do ciebie? — przerwałem jej, żeby mi już, natychmiast wyjawiła, bo co za
cholerstwo! Miałbym czekać, aż sama do tego dojdzie, i to po długich wywodach? Tom
nawet jeszcze powtórzył: — No, może do ciebie?
A ona znów myk! głową w dół, jakby jej raptem brakło sił trzymać ją w górze, i długo,
długo ^milczała, wreszcie rzekła, a raczej cichutko wyszeptała:
— Tak, oni dó mnie mogą.
— Jak to, do ciebie? Jezus, Maria, do ciebie! — wykrzyknąłem ogarnięty lękiem,
przerażeniem. — A to przez co? Hanuś, Hanulka, przez co? — i chwytam ją za ręce, i dalej
mówię niemal błagalnym głosem. — Mów mi wszystko, nie zatajaj przede mną niczego,
mów!
z nich Niemcy, pochwaliłaś się z tego, żeby się prędzej wkupić w ich laski i co dobrego od
nich wyrwać?
Skończyło się ożywienie Hanusi i ta ochoto ość do mówienia skończyła się, znów stanął
przed nią krzyż, na który zaraz mają ją brać, bo raptem jęknęła, obłapiając się obydwiema
rękami za głowę.
— O, Jezu! O, Jezu!
Czyżby przeze mnie, żem tak ostro na nią najechał z tymi przypuszczeniami? — tchnęło
mnie złą myślą, więc znów biorę Boga do serca, a głos mój znów pełen miodu, tym bardziej
że teraz, w takiej chwili, miałbym inaczej? Zwłaszcza że nie byle co musiało jej leżeć
kamieniem na sumieniu.
— Hanuś moja kochana, widzę, że cię znów coś przejęło. To mów, powiedz mi, wyjaw
wszystko, odkryj przede mną swoje serce i myśli swoje odkryj, a potem, zobaczysz, na
pewno da się coś zrobić, żeby było dobrze. W najgorszym razie i upaść przed nimi możemy
oboje albo ja sam, i błagać ich, molestować, po nogach nawet całować, żeby cię nie ukarali,
jeżeli naprawdę chcieliby cię karać, ale niech wiem...
— Widzisz — znów przemówiła, ale zaraz urwała, potem znów zaczęła, a głosem takim,
że niech Bóg ją ma w swojej opiece! — Widzisz, najpierw kazali mi, jak ci już mówiłam,
żebym była dobra dla nich, potem przywołali mnie...
— Żebyś do łóżka? — znów mi się głos zaostrzył, a i cały stężałem i napiąłem się,
jakbym się zaraz miał na kogoś rzucić. — No, do łóżka? Mów, Hanuś, opowiedz!
—Tak — zaszlochała, jeszcze bardziej kuląc się w sobie. — Żebym i do Wilego, i do
Johana...
Nie słyszałem, co mówiła dalej, bom się tak poczuł, jakby pieron obok strzelił i poraził
mnie całego. Dobrą chwilę nie tylkom nic nie dyszał, ale i nie ruszałem się ani też nić nie
mówiłem, potem — bezwiednie — posypały mi się myśli jak paciorki z rozsypanego
różańca.
Ano, to stało się! Chryste Panie, ano, to stało się! Poszła! I do jednego; i do drugiego!
Ona! Moja Hanusia! Na przekór temu, co mówiła do mnie, na przekór temu zaklinaniu się, że
prędzej by nożem... Jak przypuszczałem, jak myślałem — tak się stało. I czy... czy nie dopaść
teraz do niej, czy nie ułapić, ścisnąć, zdusić i walić, bić, bić choćby do zabicia? Bo jak
mogła! Ona! Moja Hanusia! A teraz przybiegła do mnie — po co? Bo wyszło na to, że to par-
tyzanci, a nie Niemcy? A jakby na to nie wyszło, to co by wtedy? Noc w noc! A ja bym może
wiedział o czym? Bo to zobaczyłbym co, podpatrzył? A sama na pewno nic by mi nię
powiedziała. Ani słowa. Przecież od początku myślała i była pewna, że to Niemcy.
I byłoby wszystko szyto-kryto. Ale że wyszło, że się wy kojarzyło inaczej i że zawisł nad nią
bat, w te pędy do mnie! I: „Franuś, ratuj mnie!" Darować jej to?
Wreszcie odzyskałem głos i opamiętanie. | —; To mówisz, żeś poszła, żeś i do Johana, i
do Wilego poszła, j co dalej? — spytałem zimno, ostro, spytałem jak sędzia, co i do
bebechów człowieka gotów sięgnąć, żeby znać prawdę. — Więc co było dalej?
Hanusia jednak zamiast odpowiedzieć, buchnęła głośnym płaczem, a we mnie już ślimak,
nie sędzia.
Bo objąłem ją mocno, przytuliłem do siebie, jak robiłem to nieraz po ślubie, a ona mi na
to pozwalała, jakby radość znajdując w objęciu iAoich ramion, a po chwili, tom i głaskać ją
zaczął po głowie, rękach, nawet oczy jej wytarłem rękawem mojej brudnej, śmierdzącej
kapoty, a ona się nie tylko temu poddała, ale jakby jeszcze mocniej przygarnęła do mnie.
— Nie płacz, Hanuś — przerzekłem — Jeszcze się nic złego nie stało, żebyś się tak
zatracała. No cóż, kazali, to i poszłaś... Cóż! Tak wypadło. Bóg tak daf albo los,
przeznaczenie, co nad każdym człowiekiem. Przepadło! Inna rzecz, postąpiłaś... Powinnaś się
była opierać, sprzeciwiać, bo o tym ńożu to i mówić nie było co, gdzie byś tam miała
wymachiwać nim albo i ciachać? Tak ci się o nim tylko powiedziało, wiem, wiem,
rozumiem.. Ale... ale — znów zaczęło mnie brać gniewem — tak bez jednego słowa wejść
im do.., Dlaczegoś to zrobiła? Dlaczegoś nie miała Boga w sercu i zrobiłaś to? A co było
potem, dalej, już po wszystkim? Mów, opowiadaj! Może cię zbili, sponiewierali? A
wypuścili cię przez okno? No, przez okno cię wypuścili? Jak mnie usłyszeli w izbie, zaraz je
otwarli i wypuścili, żebym się o niczym nie dowiedział? Tak było? Szarpnęła gwałtownie
głową.
— Nic ci już więcej nie powiem, bo to... bo to nie do opowiedzenia, a ty mnie o to nie
pytaj, o nic mnie już nie pytaj!
I ja na to — cóż! Umilkłem, ale i w sercu moim, i w myślach — piekło, bo wystarczyło
im tylko powiedzieć do niej: „Skakaj koło nas", a ona już skacze! „Chodź do nas", a ona
już... I to bez wygrażania, jej rewolwerem, nawet bez tego „komecheja!". I ani ten nóż, ani
jedno słowo sprzeciwu, odmowy. Nic, zupełnie nic, tylko prosto do nich, jakby taki był jej
obowiązek! A może nawet i z chęcią jeszcze, ba, z radością? Albo i sama do tego
doprowadziła? Bo czy nie dlatego tylko wysłała mnie do stajni, żeby mieć swobodę? I czy
nie kurwa z niej? Kiedym jej mówił, podsuwał, żeby mi jaki becugszajn, to co było? Omal
mnie nie zjadła oczami zaraz: „Kurwę chcesz zrobić ze mnie?", ale sama...
Lecz jeżeli się mylę, bo to wszystko robiła od początku na rozkaz, na niemiecki rozkaz,
po nie zna sprzeciwu, a za byle słówko odmowy kula w łeb? Bo czy nie przyszli do nas jako
Niemcy? A skąd ona mogła wiedzieć, że to przebrańcy? Jak to, na czołach mieli to wypisane,
a ona nie umiała tego napisu odczytać albo nie chciała? To ia, a też! I tak, i owak
przypuszczałem, ale żeby tak na śmiałego podejść do nich i powiedzieć: „Wyście
przebraócy", za Boga Ojca bym się na to nie poważył. Przypuszczałem tylko, kombinowałem
sobie w duchu i milczałem, bo w wojnę się nie gada, w wojnę się milczy. A ona, moja
Hanusia... Zresztą, stało się. A może i lepiej, że tak, że to przebrańcy, bo jakby byli prawdzi-
wymi Szwabami, dopiero by mnie czekał oberek! No, granie na całego, bo noc w noc by... A
tak, to aby ten jeden raz, tylko dlaczego i do tego jednego jedynego razu doszło? Cóż ja
jednak wiem o tym? Mogę tylko snuć domysły, jak snuję teraz, bo czy wiem na twardo,
dlaczego tak, a nie inaczej postępowała? Dlaczego się najpierw mizdrzyła do nich, a w końcu
polazła? Sarna z siebie? Na ich rozkaz? A jeżeli na rozkaz jakich partyzantów, żeby się
wkupić w ich łaski, a potem dowiedzieć się czego z wojennych spraw? Albo, o już wiem! O
pociągach, co i kiedy przewożą! A przez łóżko... Ha, tylko przez łóżko najprędzej wchodzi
się w przyjaźń, w łaski i w tajemnice. A nie tylko Hanusia wie o tym, muszą wiedzieć i ci, z
którymi związana, bo jak już od tylu lat jeździ po świecie, na pewno poznała jakich leśnych,
co po wojnie będą chcieli założyć swoje rządy, i związała się z nimi na amen. Tak na amen,
że teraz... I proszę, jak mi się'ładnie wszystko układa i tłumaczy, jak się wiąże jedno z
drugim. Hanusi też by się tak wiązało i grało pierwszorzędnie albo i lepiej- jeszcze, tylko
zamiast na prawdziwych Niemców trafiła na partyzantów jak diabli, i wyszło na to, że z niej
niemiecka kurwa. A jeżeli do tego i znają ją, że przynależy do innych leśnych aniżeli oni, to
przepadła jak chłopski pies na jarmarku. Tak!
Ale czy ona nie była moją żoną i matką mojego dziecka? Czy nie była moją Hanusią,
którą miałem za droższą od powietrza, słońca i ziemi? A teraz, kiedy spadło na nią takie
wielkie nieszczęście, prawdziwie — dopust boski, była mi jeszcze droższa, jeszcze większym
i gorętszym ukochaniem! Nawet mimo tego, co uczyniła, choćby to było i z jej własnej winy!
Zresztą co uczyniła raz, nie uczyni po raz drugi, bo po takich przejściach i doświadczeniach
na pewno się zmieni. Lecz jak ją teraz ratować? Jak uchronić przed karą, która zaraz, za
chwilę ma na nią spaść?
Znów mocno, czule przytuliłem ją do siebie, rozszlochaną, roz- sklamrzoną już na całego
— małą, zwiniętą w sobie, skuloną przy
moim boku istotkę, jakże niepodobną do dawnej Hanusi, co zawsze wyprostowana groźnie i
z głową zdającą się chmur sięgać, a spojrzeniem, którym przebijała mnie jak nożem! A
teraz../
__Ech, Hanuś! — wyrwało mi się naraz westchnienie. — Źle
to wszystko wyszło, ale masz rację, nie ma co więcej o tym gadać. Lepiej pomyślmy, jak ci z
tego teraz wyjść, jak cię uratować...
— Tak, ratuj mnie, Franuś — szepnęła gorąco. — Ratuj, bo ■ zły los nad moją głową!
—Ale jak, Hanuś? Jak cię mam ratować?
—Nie wiem, Franuś, ale ratuj, musisz mnie uratować, bo jak wrócą...
. Dlaczego dopiero wtedy, jak wrócą? Co za nagła...! — znów mi się pomyślało, ale zaraz
dałem temu spokój i już mówię:
— Może bić cię będą? Rozciągną na ziemi i bić będą? A za to aby, Hanuś, żeś z nimi...?
Za to jedno? Ale przecie, jak ci kazali i jak cię do tego zmusili, to czy mogą cię teraz za to
karać? Sama powiedz, pomyśl i powiedz. Chyba, że oprócz tego jeszcze coś jest, o czym ja
nie wiem, a co dla nich... Sołtysa, jak bili przed gminą, pamiętasz? To dobrze wiedzieli, za co
go biją, on też dobrze musiał wiedzieć, za co dostał takie bierzmowanie. To ty, Hanuś, jeżeli
się do innych rzeczy nie poczuwasz... do niczego innego — poprawiłem się szybko — niż to,
co było... Ale może było co jeszcze? No, było? Bo to, żeś tak wychwalała Niemców, to
chyba... Nie, nie, bo przy Niemcach zawsze się wychwala Niemców, więc za to nie będą cię
chcieli karać, tylko za coś grubszego, a ty...
I znów napinam się cały na jej odpowiedź, co teraz powie, lecz ona od nowa:
— Ratuj mnie, Franuś, ratuj! O, ukryj mnie gdzie, w jakim zakamarku! Ukryjesz? No,
ukryjesz?
Nagle wyprostowała się, zwrócona twarzą do mnie i, o dziwo, swój głos podniosła.
—
Dlaczego milczysz? Mów, odpowiadaj, dlaczego milczysz? Ale ja nic nie
odpowiedziałem, bo co miałem jej odpowiedzieć?
Że w całym gospodarstwie nie było takiego miejsca, gdzie bym ją mógł ukryć? A gdyby takie
miejsce i było, toby to też nic nie dało, bo przebrańcy nie mogąc jej znaleźć, wszystkie moje
pobudynki podpaliliby i masz! „Nie mogliśmy cię ukarać inaczej, to teraz smaż się!" A nie
podpaliliby, to za jakiś czas znów bym ich miał, a potem już prawie codziennie, aż by się w
końcu dopełniło ich prawo, a nie dopełniłoby się tu, to dopełniłoby się gdzie indziej, a
dopełnić by się musiało. Bo wojna! Bo taka wojna, co nie zna litości dla żadnego człowieka.
Co innego upaść na klęczki przed nimi, żeby przebaczyli, darowali albo i nie nakładali na nią
takiej wielkiej pomsty.
Ale w mojej Hanusi już się budziła moja dawna Hanusia, bo nagle poczułem gwałtowne
szarpnięcie za ramię i rozległ się jej głos:
— Wciąż nic nie mówisz? Cóż to, mowę ci raptem odjęło? Albo zamiast myśleć o moim
ratunku, cieszysz się, że los obrócił się przeciw mnie? No, gadaj! Jest tak, jak mówię, że się
cieszysz?
— Nie, Hanuś — przemówiłem. — Nie cieszę się, tak bardzo się nie cieszę, że wolałbym
umrzeć, niż przeżywać to wszystko, co mnie spotkało.
— Mnie! — zadarła się rozpaczliwie, zrywając się na równe nogi. — Mnie co spotkało,
nie ciebie, mnie, bo tobie nic nie grozi! A ty, jeżeliś naprawdę przejęty moim nieszczęściem i
współczujesz mi, chcesz mnie ratować, bom ci wielkim kochaniem, droższym niż słońce,
powietrze i ziemia, to mnie ratuj! Ratuj i ukryj albo tu w chlewie gdzie, albo w stodole! A
będą o mnie pytać, to powiesz, żem wyjechała, żem zaraz, jak tylko wyszli, wyjechała! Albo
— nie! Żem uciekła w pola, a szukać mnie przecież nie będą. Jakaż szkoda — zalamentowała
nagle — że mi to wcześniej nie przyszło do głowy, bo naprawdę trzeba mi było w pola gdzie
lub na łąki, i tyle by mnie więcej widzieli. A ja, jakby mi rozum ze szczętem odebrało, od
razum do ciebie, a chyba tylko na moją zatratę. Bo teraz — nie! Za nic nigdzie nie wyjdę
stąd, choćbym miała już tu zostać na wieki wieków — nie wyjdę, ani krokiem za próg się nie
ruszę! Ale rano...
— Ale raho? — podchwyciłem. — Może wyjedziesz?
— Choćbym na czworakach miała iść w świat, to pójdę, a jednej chwili nie będę tutaj
dłużej. O, to już pewne, jak amen w pacierzu! Jakże źle się stało, żem cię już dawno nie
rzuciła w diabły i nie zamieszkałam w mieście! Zapowiadałam ci tylko, że wyjadę, w kłótni
odgrażałam się nawet, że już, zaraz na drugi dzień to zrobię — i siedziałam. I co
wysiedziałam? — wykrzyknęła jadowicie. — A tam... tam, w mieście, w samym Krakowie,
było i jest moje miejsce, a nie tutaj! Tam! To i tego jednego teraz tylko żałuję, a tak bardzo,
o, Jezu, jak bardzo, że omal obłęd mnie nie weźmie, bo...
— Tak bardzo zaskórzylaś tym partyzantom — wpadam jej w słowo —j że się boisz być
tutaj dłużej, a w mieście, myślisz, już byś się wcale ich nie bała, boby cię nie odnaleźli?
— To moja sprawa, jak by było i co by było! — zadarła się, już naczupurzona, zła i
groźna. — Ciebie to nie powinno nic obchodzić! Lepiej mów, gdzie się mam ukryć! Całe
gospodarstwo znasz na wylot, wszystkie zakamarki, dziury... No, zrozumiałeś, com rzekła?
Gadaj, gdzie się mam ukryć! Albo i chodź ze mną, i pokaż, pomóż. No, wstajesz i idziesz ze
mną? Wstawaj! — złapala mnie za ramię, szarpnęła z całej siły do siebie. — Cóż to, ołowiem
ci się zaparło w tylku, że nie drgniesz? Franek! Franuś! — uderzyła nagle w płacz i błaganie.
— Rusz się i wstań, chodź, bo sam wiesz, co jest, i widzisz moje nieszczęście, a jak mnie ty
teraz nie wesprzesz, to kto inny... No, Franuś, ulituj się!
Lecz i na to nie tylkom nie wstał, żeby razem z nią iść i szukać dla niej bezpiecznego
ukrycia, ale nawet nic nie odrzekłem. Patrzyłem gdzieś przed siebie, a w myślach jak
opętanie cedziło mi się słowo po słowie:
Oto do czego doszło! To moja Hanusia, co mi droższa od słońca, droższa od powietrza,
droższa od ziemi, schowania potrzebuje? A ode mnie go potrzebuje i pomocy ode mnie
potrzebuje, zaś jutro skoro świt już jej tu nie będzie, ze wszystkim ucieknie do miasta, bo tu
mogą ją dostać w swoje ręce partyzanci, a tam nie. Dawniej groziła mi tym, a teraz to zrobi.
To ileż i jak musiała nabroić i nawojować, skoro aż tak...
Powolnym, bardzo powolnym ruchem obróciłem głowę do niej, lecz i teraz nie mogłem,
nie miałem siły przemówić.
Za to ona, ho! ho!, ona już nie w pokorę- do mnie, a z całym impetem naciera:
—Dlaczego nie myślisz, co i jak? Dlaczego wciąż i wciąż milczysz? Bo w tym twoim
łbie zamiast jakiegoś pomyślunku jest sama gnojówka, to ci tylko siedzieć i siedzieć? Ech, ty
niedojdo!
Ale, broń Boże, nie popchnęła mnie, jak byłaby to zrobiła przedtem, nawet ręki nie
podniosła do góry, że to niby rąbnąć mnie chce przez gębę, tylko zaraz wyprostowała się i
objęła głowę dłońmi w lamencie, jaki ją nagle porwał:
— Święta Anno, moja patronko i orędowniczko, a za jakąż karę dałaś mi za męża takiego
niedojdę-wymoczka? Takiego dupę-chlo- pa, co miałam za nim aby same utrapienia, i śmiech
ludzki miałam i mam, a teraz, kiedy spadła na mnie taka niedobra godzina, on... Nawet
przerzec po ludzku nie umie! Ogłupiał? Rozum mu odebrało? Albo specjalnie tak, żeby mnie
nie ratować? To przeklinam cię, skoroś taki — i zaterpała mi ręką przed samymi oczami, żem
odruchowo szarpnął głowę do tyłu, jak robiłem to nieraz dawniej — na tę moją orędowniczkę
i patronkę przysięgam, że przeklinam i wyrzekam się ciebie już do śmierci! — wołała dalej.
— I żebyś za życia zgnił, żeby cię robaki żywcem stoczyły, żebyś... — urwała na moment,
zachłysnąwszy się widocznie z tej nieopanowanej nienawiści do mnie. — Żebyś z ciała do
białości opadł!
Na tyle pomsty aż mnie napięło całego, ale żeby nie dolewać oliwy do ognia, spytałem
aby, nawet niegłośno, choć nie bez pasji:
— Za co tyle kar ściągasz na mnie i tyle przekleństw? Że nie szukam ukrycia dla ciebie?
A gdzież go mam szukać, gdzie i jak
penetrować za nim, co by było pewne i nie znaleźliby cię w nim? Może w obejściu, które
zaraz, jak tylko wrócą, będą przepatrywać miejsce w miejsce? A nie znaleźliby cię, udałoby
się, to wiesz, co by wtedy było? Mnie i Jadzię — za ciebie! Tak, i mnie, i Jadzię, a wszystke
pobudynki razem z tym schowkiem puściliby z dymem, bo może jeszcze order by mi dali za
to, żem cię ukrył, schował przed nimi? A spadł naprawdę zły los na twoją głowę, jak mówisz,
choć wciąż nie wiem za co, dlaczego, to nie uciekać ci teraz, nie ukrywać się, bo przed złym
losem człowiek nigdzie się nie ukryje, a paść im do nóg, jak rzekłem, obłapić je i prosić a
błagać o przebaczenie. A oni, jak zobaczą skruchę, na pewno wezmą Boga do serca i...
Choćby to byli nawet sami komuniści! Chyba żeś się dopuściła czegoś tak okropnego...
— Och, ty, przcklętniku! Toś przemówił wreszcie! Czekaj, niech ja tylko z tego wyjdę, a
zapłacę ci, tak zapłacę...
Wtem ostro, gwałtownie zaczął ujadać czyjś pies w pobliżu mojego domu i Hanusia
urwała nagle, obracając się za jednym zamachem w kierunku drzwi, a po chwili — w krzyk,
a wprost jak nie swoim głosem:
— Idą już! Idą! — i na ślepo, bezprzytomnie, trzunęła w mrok, wypełniający już
szczelnie chlew.
Jakąś chwilę tłukła się po nim, to o jedną ścianę obijając się, to o drugą, przebudzając
tym najpierw gęsi, które — jak na alarm — tak się hurmą, a prawie jednocześnie rozgęgały.
Potem jedna z krów za ryczała raz i drugi, a dziwnie niespokojnie, jakby w przeczuciu czegoś
złego. Zaraz zawtórowała jej druga, ale aby mruknięciem, przewalając swój wielki, rogaty
łeb do boku. Kury również wybiły się na moment ze snu, bo raptem powstał między nimi
harmider, pełen trzepotu skrzydłami i krekorzenia, ale najgłośniej słychać było koguta, a
jakby nawoływał stadko swoich żon do spokoju i dalszego spania, tak ostro albo i karcąco
zaczął pogdakiwać.
Jedne tylko świnie nie powynurzaly swoich ryjów ze ściółki, w której morzył je sen. bo
konie to już dawno pozrywały się na równe nogi, prawie zaraz po wejściu Hanusi do stajni,
zabierając się od nowa do wysmykiwania siana zza drabiny, jakby nigdy nic.
Ale jak nagle narobiło się tyle bałamuty w całym chlewie, tak również nagle zapanował
w nim spokój, bo o zupełnej ciszy nie było już mowy. To konie dawały znać o sobie głośnym
chrupaniem siana i szurgotaniem łańcuchami o brzeg żłobu, to krowy niemal raz za razem
pomrukiwały niecierpliwie, a już obydwie jednakowo, jakby na ooś czekały, czegoś chciały.
Bo Hanusia to się tak gdzieś ukryła, zaszyła, że ani dychu, ani slychu. Jakby jej w ogóle
w chlewie nie było.
Do krowiego żłobu się wsunęła? Albo wcisnęła się pod niego jak
król? A może w ściółkę od świń się wgmerala lub wdrapała się za drabinę, żeby za nią,
opatulona sianem, szukać dla siebie najpewniejszego ukrycia?
Ale gdzie się ona mogła schować! Jeżeli tylko nie zapadła się pod ziemię, przebrańcy, jak
zaczną jej szukać, na pewno ją znajdą, wywloką, wyciągną i zrobią, co mają zrobić,
wymierzą jej swoją partyzancką sprawiedliwość. A nie znajdą, to czy nie będzie tak, jak
mówiłem? Że mnie i dziecko...? A pobudynki... Dom jak dom, stary już i lichotny, prawie go
na ogień, byle tylko fajerkasę w porządku dali, ale stodoła! Chlew! A żeby choć z rąk
niemieckich spadło to na mnie albo z innej jakiej okoliczności, z innej przyczyny, to jeszcze!
Mówiłoby się — trudno, wojna! To i hańby nie byłoby żadnej, sromoty, a jakby mi naprawdę
przyszło położyć głowę, sprawiliby ludziska pogrzeb uczciwy, godny pogrzeb, ten i ów
pożałowałby nawet, dobrze wspomniał, ale tak? Za Hanusię i z rąk swoich, Polaków? —
zakrzywdowało mi się gorzko, żem się omal nie rozpłakał. — A ona, ta moja Hanusia, to
moje wielkie, ogromne kochanie... przeklęła mnie jeszcze! Kto by pomyślał, przeklęła na-
prawdę! Pomstę rzuciła na moją głowę, a więc dopełnia się miara jej nienawiści do mnie,
albo i nie, bo dopiero się dopełni A tym się dopełni, że ucieknie i zacznie mnie bezlitośnie
obdzierać ze wszystkiego, co się tylko da wydrzeć, żebym razem z gospodarką i dzieckiem
zeszedł na psy. Bo jeśli nie, to czym innym mogłaby...?
Bezwiednie zsunąłem się z wyrka na ziemię, ukląkłem, żeby się pomodlić i prosić Boga o
zmianę mego losu, a grunt, żeby nie wysłuchał Hanusi i nie zsyłał na moją głowę tej strasznej
pomsty albo i wziął mnie jeszcze w swoją opatrznościową opiekę.
Kiedym więc już klęczał, podniosłem ręce do góry, złożyłem je nabożnie, jak trzeba, i
zacząłem:
— Jezu, coś na krzyżu skonał za nasze grzechy... Jezu, coś na krzyżu skonał za nasze
grzechy — powtórzyłem, znów urywając raptownie, a potem ani słowa nie mogłem już
wymówić, jakbym stracił władzę nad mową albo jakbym ani mówić nie umiał, ani myśleć,
więc jak ukląkłem sobie, tak i klęczałem, i klęczałem a ze mną coś strasznego zaczęło się
dziać, bo nie wiedziałem już, ani gdzie jestem, ani co robię, i nic nie słyszałem, nie czułem,
ot, stałem się cały jak kawał drewna, jakby mnie za chwilę, za moment mieli poprowadzić na
rozstrzał i ulatniało się już ze mnie życie, a na jego miejsce wstępowała martw i zna, żebym
zupełnie bez bólu zszedł z tego świata.
Tak było.
ROZDZIAŁ XIV
Ale kiedy wywinęły się kroki poza próg mojej chałupy, od ra- zum je usłyszał —
widocznie niedługo trwało to moje ni-życie, ni-śmierć, więc aby tylko moment, a ja już jakby
nie ten sam, bo i z klęczek się zrywam, i do drzwi przypadam, nawet w myślach zagrało mi
znowu, tym bardziej że, ki diabeł I Od strony domu idą, a nie od strony furtki? Czyżby kiedy
wychodzili, nie zawarli jej poza sobą, a specjalnie, żeby teraz mogli się przez nią aby prze-
śliznąć i prosto do Hanusi? Złapać ją we śnie rozmamłaną, bezbronną, a może i przerażoną
takim ich nagłym najściem, a więc już w ich rękach jak galareta, zdaną ze wszystkim na ich
łaskę i niełaskę?
Wszystko możliwe, bo i tak mogło być, i owak, ale najprędzej, że nie dosłyszałem, jak ją
otwierali. Zresztą czy to takie ważne — połapałem się zaraz — czy od strony furtki idą, czy
domu?
Oto wrócili ze wsi i byli już u mnie, w obejściu byli! Wrócili tutaj, a specjalnie, bo teraz
tylko do Hanusi mają sprawę. A że jej nie znaleźli w izbie, jednym pędem z powrotem na
dwór i prosto do stajni, bo gdzież by mieli iść, jak nie tutaj, do mnie, żeby się dowiedzieć,
gdzie się ona podziała. Albo może... Albo może, żeby swoją zemstę wywrzeć na mnie
zwyczajem wojennym, że za dzieci odpowiadają ojcowie, a za żonę — mąż?
Chyba, żebym ją wydał — zrodził się nagle we mnie sposób na obronę — chyba, żebym
ją wydał — powtórzyłem jeszcze w myślach. — Wtedy na pewno uratowałbym i siebie, i
dziecko, a może i obejście przed spaleniem? Tak, chyba, żebym ją wydal...
A kroki już były gdzieś mniej więcej pośrodku podwórza, potem w pobliżu gnojowiska, a
więc jeszcze chwila i zaczną się do mnie dobijać, gdy wtem jakby się w ziemię zapadły, tak
raptownie umilkły, a mnie od razu łap! za serce radosną nadzieją: nie przyjdą, dranie, tutaj, a
gdzie indziej polecą, a może w ogóle zawrócą do izdebki po swoje torby, których, jak
wychodzili na wieś, chyba nie brali ze sobą, żeby im nie zawadzały tam w tej ich leśnej
robocie, bo mieliby dalej szukać Hanusi? Mitrężyć na to czas, dla nich na
pewno drogi, czy warto? Tym bardziej że przecież mogą jej wcale nie znaleźć!
A po chwili tom sobie nawet już i powiedział, że na pewno tak będzie, że zrobią ten w tyl
zwrot, bo jak stanęli, tak precz stali i stali, jakby naprawdę gdzieś już mieli moją Hanusię.
Ale oni tego w tył zwrot wciąż nie robili. W ogóle nie ruszali się z miejsca, dlaczego?
Czyżby... Już wiem! — omal nie wykrzyknąłem. — Zastanawiają się, czego się teraz mają
jąć, gdzie iść prosto od nas.
Ledwom to sobie jednak powiedział, szarpnęły mną wątpliwości, bo czy możliwe, żeby
dali sobie spokój z Hanusią i odeszli stąd? Cholerę w bok odejdą! Przecież specjalnie do niej
przyszli! A izdebki to może specjalnie nie zajęli? A Hanusia to może bez kozery, przez swoje
tylko zwidywania, tak bardzo się ich boi, że się aż ukryć musiała? Toż ni mniej, ni więcej, ale
na to wychodzi, jakby groziła jej śmierć! A może za to, że poszła do nich, bo ich wzięła za
Niemców, a oni jej kazali? Za samo to? Głupiemu to gadać, nie mnie!
Tymczasem oni dalej stali i stali, jakby na śmierć byli wtopieni w tę księżycową śreżogę,
jaka wciąż jeszcze musiała zalewać całe podwórze, aż mnie w końcu skorciło, żeby wyjść ze
stajni i do nich od razu, ukłonić się im pięknie, potem zdziwić się, że panowie tutaj? Może
coś ważnego mają do mnie, a nie wiedzą, gdzie jestem? To proszę, macie mnie, macie i
mówcie, o co wam chodzi, bo jak długo będziecie tak stać i stać?
Ale jak nagle przyszedł mi ten pomysł do głowy, tak i nagle poniechałem go, i dobrze, że
poniechałem, bo zaraz posłyszałem gwizd, krótki i cichawy, jakby ktoś komuś w ten sposób
dawał znaki.
Bogiem a prawdą poczułem ulgę, nawet powiedziałem sobie z zadowoleniem: no i co?
Czy nie miałem racji mówiąc, że nie odejdą? Ale jak na ten gwizd odpowiedział jeden z tych
moich przebrari- oów, nawet takim samym gwizdem, krótkim i cichawym, a po chwili od
strony krzaków, w których utonął cień, warujący przy oknie izdebki, wysmyknęły się
powolne kroki, moja dusza — hop! i już siedziała na ramieniu, bo czy teraz nie zaczynało się
to najgorsze? A kroki przybliżają się do przebrańców coraz bardziej i bardziej, wreszcie
przystanęły.
— Wierzba? — posłyszałem szept Wilego.
— Ja. Coś za długo was nie było. Juzem diabli wiedzą co przybierał sobie do głowy.
Poszło dobrze?
Kto to mówił?
— O, Jezu! — aż się za głowę złapałem. — Przecież to ten
dziad, mój wszawy sąsiad, Solony! Ten sam, którego sołtys do Niemiec miał
wytransportować jako najpierwszego!
I macie go! Był! Do mnie przyszedł teraz, a co mu tam sołtysowa lista, co Niemcy, a może i
samo gestapo — co, bo i 'on leśny jak wszyscy diabli! A na pewno komunistyczny, przecież
kmieci i co bogatszych w łyżce wody by utopił, tak ich nienawidzi, ostrząc sobie zęby na ich
morgi i wszelakie dobra, że je zabierze zaraz po wojnie. A więc czyżby i ci moi byli
komunistami? Jeżeli tak, to moja Hanusia... — mogłem już sobie powiedzieć. — Bo jak
zadarta koty z takimi,, wlazła im z czymś większym, grubszym za ■pazury — mogiłka
murowana!
Ale oto znowu szept Wilego: -
— Cały czas miałeś na oczach to obejście?
—
Nie za bardzo, bo droga była ważniejsza, a tu tak wszystko grało, jak widziałem przez
okno...
— To znaczy, że nie widziałeś jej, jak wybiegała z domu?
— Nie, a... Stało się co?
— Uciekła!
—
Uciekła? — powtórzył Solony głośniej. — Jak to, chłopcy, z rąk się wam wymknęła?
—
To by się jej nie udało. Nawiała w tym czasie, kiedyśmy wyszli do tamtego psa.
Musiała wyczuć, co w trawie piszczy, albo podsłuchała naszą rozmowę, choć tak cicho
mówiliśmy. Pfu! — splunął z rozmachem. — Jakby mi się teraz dostała w ręce, chyba
siekankę bym z niej zrobił!
—
No, tak, to wam wyszło. Mieć babę w rękach... A upewniliście się chociaż...?
—
Sama mi się do łóżka wtranżoliła, a potem gadała jak najęta. Ale co za diabla sprawa,
bo przez cały czas, jak się tak garnęła do mnie, mówiło mi coś, żeby jej z łóżka — kopa! pod
ścianę ją! i cały magazynek wpruć jej w ten kurewski flak! Naprawdę tak mi coś mówiło.
— To dlaczegoś tego nie zrobił?
—
Miałem ją wywlekać spod siebie i kropić jej w łeb, może jeszcze w izdebce? Zresztą
zaraz przyciekł ten jej, no, „polska chłopa" — roześmiał się — i musiała uciekać przez okno.
— A potem?
—
Była taka pewna, tak siedziało babsko w saku, że mogliśmy śpiewająco iść do tamtego,
ją pozostawiając sobie na koniec, żeby uroczyście, wyrok przy dwóch świecach, no, z
pompą!
—
To macie teraz tę pompę, jak wam dała drapaka. Tylko — i Solony urwał na chwilę,
potem dokończył — może mnie bujacie?
— Że mi się sama wpakowała do łóżka?
— Ech, nie. Że nawiała. Bo jak ciebie, a za jednym zamachem
i Adama, tak dobrze pokochała, toście może jej darowali? Albo który szepnął jej na ucho,
żeby dała nogę, gdzie pieprz rośnie, bo wyrok na niej wisi?
— Widzę, bratku — szept Wilego stał się naraz ostry — że głowy na karku to ty mądrej
nie masz.
— Obraziłeś się, stary, a ja tylko tak... — znów głos Solonego. — Zresztą za tę krewę ja
też odpowiadam, bo na nas trzech to spada i gdybym był... Ale przepadło! Co teraz? Ale
wpierw może jedno słowo: jak wam poleciało przy tamtym? Gładko? Nie szczekał nic?
— Wył jak wściekły pies, bo wiesz, co wyśpiewał? „Wy Polskę chce ta wyzwolić? Wy,
takie dziady, mrzygłody, co ani uczciwości, ani sprawiedliwości żadnej nie zna ta od
dziecka? To i tę Polskę, jakbyście ją tak wyzwoliły, jakby się wam to udało, na pewno jeden
z drugim rozkradnie, bo dziad był nienasycony nigdy i zdechnie nienasycony! A ja was,
cholery, nienawidzę, pluję na was!. Rządy powinien zakładać pan z panów albo człowiek
wysoko kształcony, a wy, tacy wszarze..." Tak wyśpiewał, nim wykopnąłem mu spod nóg
kamień i zadyndał na gałęzi. Jak widać, numer był z niego...! Chociaż z biedoty Wyrósł! Z
biedoty! — powtórzył jeszcze. — No, to wiesz, jak było, a teraz, Adam, wal we drzwi! —
rozkazał. — Idziemy! A ty, Wierzba, zaciągaj od nowa wartę. Tylko więcej uwagi zwracaj
tym razem tutaj, a jakbyś ją tak zobaczył, to pruj od razu. Na patyczkowanie się z nią już nie
ma czasu.
— W porządku, zrobi się, brat — odrzekł Solony prawie głośno. — Ale chciałbym ci
przypomnieć, żebyś za długo nie mitrę- żył, bo Hulaj-diable lada chwila...
— Spokojna głowa — przerwał mu Wili jakby z nutką wesołości, po czym chyba do
Johana, bo nikogo więcej przy nich nie byto: — No, Adaś, szoruj we drzwi, jak
powiedziałem, a ledwo wejdziesz, światłem mu prosto w ślepia, i z bliska, żeby go z miejsca
zgasić. Ale na boki też mignij od czasu do czasu, bo ta gangrena... Jakby tu była, a miała co
przy sobie, myślisz, żeby cię nie zajechała przez łeb? Jej już wszystko jedno! — dokończył
prawie przy samych drzwiach, od których ja — na paluszkach i chyłkiem, chyłkiem, żeby
mnie nie usłyszeli, potem wsuwam się pod przykrycie i już „śpię", a oni nuże! walić,
tarabanić kułakami, a po chwili to i butami, jakby to byli Niemcy.
I wołają, rozdziawiają gęby:
— Polska chłopa, otfirać, otfirać! Di tir aufmachen!
Ale ja akurat paliłem się do tego, żeby im tak raz, dwa otwierać. Nawet mruknąłem sobie
pod nosem, że wal sobie, cholemiku, wal, niech ci pójdzie na zdrowie, skoro sam tego
chcesz. Zresztą, czy nie mogłem naprawdę spać? A sen mój zawsze twardy, żelaz
ny. Ale czy nie zechcą, dranie, wyważać drzwi, jak im prędko nie otworzę? — zastanowiłem
się zaraz. — Bo co u takich drzwi, co moja majętność! Zniszczyć co, rozbić — to im jak
bułkę z masłem zjeść! — i już siedziałem na wyrku, i na cały głos wołam:
— A tam kto?
— My, dojcze — odrzekł Johan. — A faszna interese mieć do ty chłopa. Otfirać nam,
sznel otfirać!
— Panowie 1 — zawołałem. — Teraz, po nocy? A może by tak rano? A do rana już
niedaleko.
— Co ty, polska chłopa, tak gatać i gatać! — odezwał się Wili. — Otfirać nam, bo... — i
jak nie rąbnie obcasem we drzwi, aż zadudniło w całej stajni.
Więc cóż! Nie mogłem dłużej zwlekać i wstaję, idę do drzwi, ale — o, Boże na niebie —
tak ciężko stawiam kroki, jakbym miał nogi spętane łańcuchem do hamowania wozu, bo czy
nie wiedziałem, komu mam otworzyć? A oni — po co tu przychodzą?
Potem, już blisko drzwi, mimochodem rzuciłem wzrokiem w stronę chlewa, czy
przypadkiem nie zobaczę Hanusi, i znów robię krok przed siebie, wreszcie podnoszę rękę do
góry, kładę ją na skoblu. Nim jednak wyszarpnąłem z zawora, naszło na mnie postanowienie,
że jaka ta moja Hanusia jest, kurwa czy jeszcze gorzej niż kurwa, ale jeżeli nie znajdą jej
sami, to ja jej nie wydam.
Lecz oto Wili znów rozdarł swoją japę:
— Otfirać, polska chłopa, otfirać! My tu stać i stać, a ty co sobie myśli? Otfirać!
— Już otwieram, wielmożni panowie — powiedziałem cicho, pokornie, a serce moje -
łup 1 łup! bo jak się z taką gwałtownością dobijają, to co mnie czeka, jak wejdą? Co będzie?
Ale już otwierałem, powoli, bo powoli, ale otwierałem Wreszcie skobel skoczył do góry i
drzwi, pchnięte z całej mocy, aż z hukiem rymnęły o ścianę, a mnie w tej samej chwili jakby
słońcem chlu- śnięto w oczy i słyszę natarczywy, zły głos Wilego:
— Gdzie twoja Hanka, twoja żona, że jej w domu nie ma? Gadaj! Tylko szybko, bo
czujesz? — i kujnął mnie w brzuch czymś twardym, jakby lufą rewolweru. — A nie powiesz
lub będziesz milczały to zrobię z ciebie takie sito, że nawet zbierać z ziemi nie będzie co. Ale
przedtem tak cię oporządzimy, że migiem spuchniesz jak bania.
Poczułem, że moja dusza zatrzepotała mi się na ramieniu jak u skazańca, kiedy mu już
powróz na kark zakładają, ale we mnie zaparło się to moje postanowienie, zahaltowało i
jakby mnie naprawdę wystraszyli swoim najściem, a nie wiem, o co im chodzi, wołam:
— Jezus, Maria, co panowie? A Hanusia? O Hanusię panom chodzi? Przecie w izbie
była, jak wychodziłem z domu, żeby tu przyjść, bo ja w stajni na ogół sypiam, panowie mogą
to sprawdzić, nie boję się. A mówią panowie, że jej nie ma? Jak to, nie ma? Hanusi nie ma w
izbie? Panowie! Co panowie... Nie, to nie do uwierzenia, bo ona musi być w domu, i w izbie,
na łóżku, przykryta pierzyną. Ale może panowie źle patrzyli? Trzeba było pierzynę podnieść!
A jeśli jej i pod pierzyną naprawdę nie ma, to musiała wyjść na chwilę za własną potrzebą,
bo ona dzisiaj... Panowie poczekają trochę, a na pewno zaraz wróci. A to coś ważnego? Coś
pilnego mają do niej? Może przynieść co, załatwić! To ja bym...
— Jak widzę, nie taki z ciebie głupiec, jak ta twoja Hanusia wygaduje. Ale ze mną na nic
twoja mądrość, nie wskórasz nic tym bełkotem i udawaniem,, robieniem ze siebie magika.
Nie ze mną, powtarzam, ta sztuczka. Ale może ty dlatego tak, że nas nie poznajesz? To patrz!
-—iw tym momencie bateryjka oblała jarzącym blaskiem najpierw twarz Wilego, potem
Johana i na powrót swoim ognistym, oślepiającym okiem przypadła do mnie, zawa- rowała
przed samą moją twarzą. — No, poznałeś nas? Ci sami jesteśmy, cośmy byli?
— Tak, ci... ci sami — odrzekłem. — Ale wpierw...
— Gadaliśmy jak Niemcy, chciałeś rzec, a teraz jak Polacy? To słuchaj: byliśmy i
jesteśmy Polakami, polskimi partyzantami, a Niemców udawaliśmy tylko, bo tak trzeba było,
tak musieliśmy. Teraz już nie musimy, teraz musimy mieć twoją żonę. Słyszysz? Twoją żonę
musimy mieć, i to już, zaraz teraz, dlatego gadaj, gdzie jest. Na pola uciekła czy tu, w
obejściu, ukryła się gdzie? A nie powiesz, to, jak powiedziałem — i nagle głos jego zgrubiał,
akcentując każde słowo — tak cię poszatkujemy, żeby nawet flaków całych po tobie nie
zostało. Słyszałeś? A zrozumiałeś dobrze? Żeby nawet flaków całych po tobie nie zostało.
Na tę moją straszną biedę, w jaką popadłem, i na ten los okrutny, jaki mi się znaczył,
ścisnęło mnie płaczem, a prawdziwym już, ale rozumu nie tracę, na wszystko mam dobre
pomiarkowanie, więc teraz nie tylko beczę jak bóbr, ale i ręce składam, jakbym stał przed
samym Bogiem, i jak przed Bogiem robię suplikacje:
— Panie Wili czy panie Polak, panie partyzant, kochany, drogi panie partyzant, dlaczego,
za co mnie pan tak morduje i zadaje mi katownię, kiedy ja nic nie wiem o mojej żonie? Ani
że jej nie ma w domu, ani że się gdzieś ukryła. A że, jak pan powiedział, udawaliście
Niemców, a jesteście Polakami, to cieszy się z tego moje serce...
— Och, ty gadzie! — i lufę rewolweru jeszcze głębiej pakuje mi w brzuch, jak sworzeń
od wozu, jakby go teraz już na amen
chciał przebić. — A jak cię zaczniemy lać po gołym tyłku, jak cię do kości zaczniemy lać, to
też będziesz się z tego cieszył? A jak zaczniemy lać i twoje dziecko? A w końcu, jak się już
na fest rozprawimy z tobą i z nim, z tym twoim dzieckiem, jak się rozprawimy, to wiesz,
durniu jeden, co wtedy będzie? Wszystkie twoje pobudynki oblejemy naftą i tylko zapałkę
przytkniemy pod nie, żeby nawet śladu twojego tutaj nie zostało. Tak zrobimy. Chcesz tego?
Cały ścierpły tylko głową pokręciłem, że nie, a on na to jak nie wykrzyknie:
— To gadaj! — i jednym ruchem ręki poderwał rewolwer do góry, i pod brodę mi go,
przy samym gardle, a głowa moja — jak piłka tak wysoko. — No, gadasz? Gadasz wreszcie?
Od bólu aż łeb mi teraz rozsadzało, przez ten rewolwer nie mogłem znów mówić, bo nie
dawało rady otworzyć, jak trzeba, gęby, mimo to wykrztusiłem jakoś, żeby i siebie jakoś
bronić, ale i Hanusi nie gubić.
— Co, co mam gadać? O czym? A powiem o wszystkim, sumiennie, po ludzku powiem.
Ale on na to jakby się wściekł albo oszalał raptem, bo jak nie naprze na mnie, a z
rewolweru już mi mierzy między oczy, jakby miał mnie naprawdę rozwalić. I długo, długo
trzymał go tak, żem już przymknął oczy, bezwiednie opuszczając głowę w dół, i krew mi z
całego ciała spłynęła do serca, myśleć — też o niczym już nie myślałem, tylko szeptałem do
siebie jak katarynka: — Jezu Chryste, w godzinę mojego skonu daruj mi moje grzechy. Jezu
Chryste... — A szepcząc tak, czekałem jednocześnie na strzał, kiedy wreszcie padnie.
Ale ten strzał nie padał i nie padał i w pewnej chwili otwarłem oczy, podniosłem je
wyżej, pewny, że znów zobaczę lufę rewolweru. Tymczasem tego rewolweru ani śladu, tak
prędko znikł, jakby się tylko przyśniło, że mi już groził śmiercią, a zaraz potem posłyszałem:
— Ech, ty, durniu nad durnie! Wzięło ci się na milczenie, a wiesz, że z tej twojej to
kurwa?
— Kurwa? — jękło przerażeniem we mnie, ale popatrzyłem na niego ostro, bo bateryjka
oświetlała mnie teraz jakoś z boku, i spytałem głośno:
— To prawda, panie? Prawda?
— Że się łajdaczy z żołnierzami?
— Może z niemieckimi? — wyrwało mi się.
— A co, z polskimi by? A my za polskich, akurat, przyszliby- śmy ją karać? Ech, ty...!
Naprawdę baran z ciebie! Tylko — dopowiedział zaraz — nie myśl sobie, że ta twoja
Hanusia taka głu
pia i na ładne oczy to robi, z czystej miłości do Niemców. Nie, taka to ona już nic jest.
Zdziera z nich marki jak licho, bo sklep sobie chce założyć w Krakowie. Nic ma co, dobrą
drogę obrała do majątku. A ty naprawdę o tym nie wiedziałeś?
Bez słowa, jak niemy, pokręciłem głową przecząco.
— No, tak, rozumiem. Żony nie opowiadają swoim mężom o tym, kto im oprócz nich
zagląda pod kiecki. Za to o Pitach...
— Co o Pitach, panie? Może... — nie dokończyłem, po całym ciele rozlała mi się
ciężkość i w głowie mi zaszumiało, na czas jednak złapał mnie Wili, nawet jeszcze potrząsnął
mną, żebym prędzej przyszedł do siebie, potem rzekł:
— Widzę, żeś się domyślił. Tak, wydała ich... — powiedział twardym głosem. — Ona,
ta twoja żona, wydała ich, za co Niemcy odpalili jej nielichą nagrodę. Sama nam to zresztą
opowiedziała, a w łóżku, bratku, do którego mi się wpakowała, pewna, oczywiście, że znów
złapie kilka marek, skorośmy się okazali tacy hojnł, bo i czekolada, i herbata... — gruchnął
nagle krótkim śmiechem — A wiesz dlaczego? Bośmy specjalnie tak zrobili, żeby ją z
miejsca na hal sztuk i chodź, babo, do nas, chodź dobra Hanusza! — znów się roześmiał. —
No, tak, ale jak od Niemców nagroda, a dla Pitów i Żydówki śmierć, to od nas kula w łeb! —
wykrzyknął. — A ciebie to, widzę, wzięło, bo się znów chwiejesz. To czekaj, jak ci powiem
resztę, przestaniesz się momentalnie chwiać. Bo wiesz? — i palcem lewej ręki podbił mi
lekko brodę do góry, jakby się mną bawił. — Wiesz, ty zakochany kogucie, że ta twoja przed
wojną robiła to samo? Z kim los i Bóg dał! Dopóki jej ci ludzie, u których służyła, na zbity
łeb...
Przypomniało mi się raptem, jak byłem z nią na jarmarku, zajechałem prosto na świńskie
targowisko i ona — tu szmyrg! oczami, tam szmyrg! oczami, a potem... — ten jakiś miglanc.
A jam tylko patrzył, a czy nie powinienem był złapać bata i do nich? A potem i ją, i jego, i ją,
i jego! A do krwi aż, do zabicia prawie, to teraz czy byłoby to wszystko?
I dopiero teraz jęknąłem, jęknąłem jak ranione bydlę. Z żalu, żem jej wtedy tego nie
zrobił? Albo z nagłej nienawiści do Hanusi? A może z przerażenia, że doszło do takich
rzeczy, lub z zupełnego załamania, jakie mnie wzięło?
Wili złapał mnie za rękę, ścisnął mocno.
— Nie jęcz, nie wygłupiaj się, tylko gadaj, gdzie ukryta, a my jej dobrze zapłacimy, bo i
od ciebie, i od nas. Oporządzimy ją na glanc! A ty zaraz się ożenisz z drugą, jeszcze morgów
za nią nabierzesz. No, to gadaj! — powiedział naraz czułym i dobrym słowem. — Tu w
chlewie jest gdzie? Albo może do stodoły...?
Lecz ja i teraz tylko głową pokręciłem, że nic nie wiem, a za
miast mówić jeszcze o tym, wypytywać mnie, będzie lepiej, jak mi dadzą wreszcie spokój i
pójdą sobie, skąd przyszli, zostawiając mnie samego-
Ale jeżeli ja miałem dość ich i tego badania mnie, to oni znów mieli dość i mnie, i tego
ciągania mnie za język, a może i tych gróźb mieli dość, których nie mogli albo nie chcieli
spełnić, bo naraz Wili ucapił mnie za ramiona i zajrzał w oczy głęboko.
- Och, ty... - wysyczał, po czym rymnął mną na ścianę, a z taką pierońską mocą, żem się
odbił od niej łbem jak od gumy, albo tak mi się tylko wydawało, żem się od niej odbił, bom
od razu upadł na ziemię zwinięty w kłębek, jak zdychająca osa.
I dobrą chwilę tak leżałem czując, jak mi ogień coraz bardziej rozsadza głowę, potem
sprawdziłem ręce, czy całe, poruszyłem i nogami kilka razy, i mimo wszystko westchnąłem
sobie z ulgą, że tylko na tym skończyła się jego nerwa, że mnie nie zastrzeli, a potratować,
połamać mi rąk i nóg bo to nic mógł? Albo i pobić, całe ciało mi potłuc, skopać, że naprawdę
wyglądałbym jak bania, czym mi groził... A dopiero w końcu rewolwer do łba - i leć, durniu,
na tamten świat I A czy choć nie zasłużyłem sobie na to? Bo, po prawdzie, kogo bronię i nic
chcę wydać śmierci? Przecież ona i mnie... a może najpierw mnie... Bo i przed ślubem, i po
ślubie I A czy tylko to, bo kim albo czym byłem dla niej przez te wszystkie lata? ścierką,
którą sobie wycierała gębę, i parobkiem, który na nią harował, nic dosypiając, nie dojadając?
Nagle wstałem. Wargi miałem twardo zwarte, zajadła nienawiść i pragnienie zemszczenia
się na niej napięły mnie całego.
,,Niech ją biorą i niech robią, bo tylko na to sobie zasłużyła!"
Ale leśnych nic było koło mnie. W głębi chlewa tłukły się ich kroki, tłamsiły gnój,
brodziły po gnojówce, a światło bateryjki - to tu, to tam rzucało na ściany pokraczne,
zmorowate cienie, które jak nagle powstawały, tak równie nagle znikały lub z błyskawiczną
szybkością przeskakiwały z jednego miejsca na drugie.
Naraz na wszystke ściany położył się półmrok: cały krąg bateryjnego światła, jak księżyc,
biegł równo wzdłuż żłobu, potem zeskoczył niżej, na ściółkę, i leci po niej, a teraz jest tak
mały jak przetak i nagle - myk I zeskakuje z niej i niby jęzor potwora zanurza się pod żłób i
znów biegnie, biegnie jeszcze mniejszy niż przed chwilą krążek ostrego światła, nie
datującego żadnemu zakamarkowi i żadnemu zagłębieniu czy nawet dziurze, jakby Hanusia
była myszą, potem znów | haltl zatrzymuje się, ale teraz aż bije radością głos Johana:
-
Jestl Tu, pod żłobem leży! Co robić, stary? Kropnąć ją i niech zdycha pod tym
żłobem czy wywlec?
— Wywlekaj! — powiedział Wili — To nie pies, a człowiek,
i po ludzku trzeba. A my nie zbóje — dodał po chwili jakimś miękkim, rozwlekłym głosem.
Zatłukło mi się serce gwałtownie, owładnął mną straszny lęk. I na piersiach położyło mi
się coś ciężarem nie do wytrzymania, lecz jak stałem, tak stoję, nie ruszając się wcale z
miejsca, bal nie myśląc nawet, żeby to zrobić.
A Johan, oczywiście, już klęka, wyraźniem to zobaczył, bo nieopatrznie zamiótł po sobie
światłem, przekładając bateryjkę ż jednej ręki do drugiej, potem się cały pochylił do przodu,
nawet głowę wsunął pod żłób i — łap! chwycił Hanusię za koszulę i ciągnie ją, charuje do
siebie niby kawał drewna, bo ona przez cały czas nie tylko ani słowa, ale nawet ani
najmniejszego ruchu czy to ręką, czy nogą, jakby z nagłego przelęknięcia, jakie ją musiało
zdusić, pękło jej serce i zamiast Hanusi wywlekano już jej trupa.
Lecz ona żyła, bo ledwo pokazała się jej głowa, posłyszałem płacz, straszny, okropny
płacz, choć ledwo-ledwo było go słychać, i co chwila urywał się, zamierał w bezdennej ciszy
chlewa i jękiem pobrzmiewał, błaganiem o ratunek, pomoc, może nawet i o darowanie jej
życia. Płacz człowieka skazanego na śmierć, człowieka bezbronnego, słabego, mogącego
jeszcze aby tylko jedno zrobić: płakać.
I momentalnie zrobiło mi się jej żal, och, jak okrutny żal, bo czy jej nie kochałem? A
teraz, w tej ostatniej dla niej chwili, to może nawet mocniej, goręcej niż kiedykolwiek. Zaś te
moje krzywdy i biedy, zaznane od niej? Albo i to kurewstwo, czy też wydanie Pitów? Cóż to
wszystko znaczyło wobec śmierci, którą zaraz mieli jej zadać! Ba, nie tylko to, bo i
zapragnąłem, całym sercem i całą duszą zapragnąłem, żeby jej nie zabijali, żeby żyła.
To i sam, nie wiem kiedy, przypadłem do Wilego i padam przed nim na klęczki, jak przed
wielkim ołtarzem albo i lepiej jak przed wielkim ołtarzem, bo żaden wielki ołtarz nie miał i
mieć nie będzie w sobie takiej sakramenckiej siły i prawa, jaką miał on, ten leśny, co nie
wiadomo, skąd przyszedł do mnie i nie wiadomo, gdzie ode mnie pójdzie.
— Panowie! — zaniosłem się błaganiem jak żarliwą modlitwą. — Nie zabijajcie jej!
Proszę was i zaklinam na wasze żony i siostry, i na wasze matki proszę was i zaklinam, i na
główki waszych dzieci, jeżeli je macie, nie karzcie jej śmiercią, chociaż niemałe są jej
przewiny! Mnie też wyrządziła wielką krzywdę albo i wiele krzywd, i dziecku wyrządziła
wiele krzywd, a daruję jej wszystko, nawet w niepamięć puszczę. Panowie! Nie bierzcie na
niej tej strasznej pomsty! Przecie z was nie żadni Niemcy, nie esesmani, co pragną wygubić
cały naród polski, a Polakami jesteście! Ona też jest Polka, a teraz na pewno żałuje tego, co
zrobiła, i poprawi się, zmieni, że będzie jeszcze taka sama jak inne albo i lepsza od Innych.
Dajcie jej tylko czas na tę poprawę, odmienienie się! — I nagle w tym strasznym
zapamiętaniu się, pragnieniu uratowania Hanusi, wykrzyknąłem. — O, własną głowę wam
daję, tak, moją własną głowę za to — i tak bardzo pochylam się w dół, żem omal gnoju nie
dotknął tą moją głową — że jak jej dacie czas na odmienienie się, to się zmieni, i na pewno
będzie jak drugie. Ale jeżeliby się nie zmieniła i nie była taka jak drugie od nas czy z innej
wsi, wtedy przychodźcie! W nocy o północy czy nawet w dzień o samym południu i ciach!
odrąbcie mi ją, tę moją głupią głowę odrąbcie, a jam zawsze na miejscu. Ani za granicę wam
nie ucieknę, ani nawet na inną parafię, ja chłop, panowie, to i gdzie moja ziemia, tam i ja!
Panowie! — wybuchnąłem jeszcze raz krzykiem i z wolna, z wolniutka podnoszę oczy na
niego, co on na to.
A on, ten Wili, przez cały czas zwrócony w moją stronę, nic a nic. Patrzy tylko na mnie z
góry, wciąż, bez przerwy patrzy, potem splunął gdzieś koło mnie, jakby chciał w tę moją
głowę, lecz nie trafił, i przemówił:
— Zamiast potem, teraz ci się ją powinno odrąbać, tę twoją głowę! Ten twój głupi łeb!
Bo kogo ty bronjsz?
— Człowieka, moją żonęl — i znów błagalnie, próbując go objąć za kolana. — Nie
zabijajde jej!
— Nie zabijajcie jej! — powtórzył jakby z drwiną. — A ty bronisz człowieka, hm,
człowieka! Ale... No, tak!
— Co „tak"? — podchwyciłem. — Że jej pan nie każe zabić? Naprawdę nie każe pan?
Tym razem długo nie odpowiadał, takie ciężkie milczenie naszło na niego, a na pewno
niedobre milczenie, bo czy nie kryła się w ti im mimo wszystko śmierć dla Hanusi? A to jego
„tak" czy nie oznaczało potwierdzenia, że tak, że ten wyrok śmierci trzeba na niej wykonać?
— O, Jezu! — tylko jęldo coś we mnie i żeby tego milczenia, kiedy je wreszcie przerwie,
nie przerwał słowem, od którego nie byłoby już odwołania, znów padam do jego nóg i znów
to lamentujące, żebrzące:
— Panie...! Panie, nie zabijajcie jej!
A potem i do nóg mu od nowa padam, i w gnoju się paćkam, w tych kupach bydlęcych, i
rękami go obejmuję jak Boga, bo już nie ołtarzem był dla mnie w tej chwili, ale
najprawdziwszym Bogiem, albo i więcej niż Bogiem, bo żaden Bóg nie ważył jeszcze w
swoich rękach losu człowieczego tak jak on.
— Panie!... Panie, nie zabijajcie mojej żony! Panie...!
Nie pamiętam, nie wiem, co się działo koło żłobu, nie dochodziło mnie nic i z tego,* co
się i gdzie indziej, w pozostałej części chlewa, wyprawiało. Czekając na słowo Wilego,
wprost aż do bołesności
czekając, pragnąc je jak najprędzej usłyszeć i bojąc się go zarazem jak morówki, od nowa
próbuję przemówić do niego, żeby go uprosić, ubłagać, gotów już nawet położyć się przed
nim i w takiej pozycji zanosić do niego te moje suplikacje o darowanie życia Hanusi albo i
pod nogi mu się pościelić, żeby po mnie chodził albo i deptał, tratował mnie ze wściekłości,
że staję naprzeciw jego wyrokom już dawno zapadłym, byle tylko zelżał w swojej
zatwardziałości, ustąpił w tej swojej pomście.
I wreszcie usłyszałem jego westchnienie, a tak ciężkie, jakby mu się nagle położył wielki
kamień na piersiach, potem odezwał się:
— Adam, wywlokłeś już tę gangrenę?
— Tak, leży przed żłobem i wyje.
— No, tak, leży przed żłobem i wyje. No, tak! — powtórzył do siebie, a w jego głosie
nie wyczułem już tej ciętości decyzji i nieustępliwości jak przedtem, a wahanie, zadumę.
Albo i łamanie się; co teraz z nią robić? Co postanowić? Kazać zastrzelić ją czy... — Ach, no
tak! — znów wyrzekł, potem dodał gniewnie: — Wiesz? Szkoda, żeś jej nie trzepnąl, jak ją
tylko dostrzegłeś pod tym żłobem. żeś mnie zapysfc, co robić. Szkoda! Albo może i lepiej?
— spytał nagle, tylko kogo? Mnie? Johana? Albo samego siebie?
A Johan, jakby go kto smagnął przez twarz, takim złym głosem:
— Z czym lepiej? Bo się jej już nie trzepnie? Co ty, stary? — po czym, rzucając sobie
pod nogi krążek bateryjkowego światła, raz- -raz z jednego miejsca przeskakuje na drugie i
już jest obok, a dostrzegłszy mnie wciąż jeszcze klęczącego przed Wilim, jak nie wy-
krzyknie: — Co robisz z siebie jeszcze większego durnia, niż jesteś? Trzeba było babsko
trzymać krótko, żeby ci jak w lejcach była, a nie rozpieszczać, nie ceregielić się z nią! Nie
wiedziałeś o tym, że baba na wolności to jak świnia w kościele, bo zaraz robi z niego chlew?
— Zostaw, Adam — przerwał mu Wili. — To niepotrzebne teraz. Zawołaj Wierzbę.
Z wolna, jakbym dźwigał na plecach metrowy ciężar, uniosłem się do góry, popatrzyłem
to na Wilego, osnutego mrokiem jak gęstą pajęczyną, to na Johana, co już szedł do drzwi.
I nagle spiął mnie całego, zmroził lęk: wyrok Hanusi odczytają, żeby uroczyściej, bo czy
nie zapowiadał? A jak odczytają ten wyrok, to już święty Boże nie pomoże, i po Hanusi! Jak-
leży na tym gnoju koło żłobu, tak i trzepną ją, przystawią rewolwer do samej głowy i trzepną.
Ale co trzeba było robić, żeby do tego nie doszło, tom już nic wiedział. Bo może od nowa
padać na klęczki i skamlać, po psiemu wprost skamlać, wyć i zanosić się płaczem, jakby nie
ją, tylko mnie to czekało, taki straszny, okrutny los?
Bez słowa, bez jęku, bez westchnienia nawet zwiesiłem głowę, zacisnąłem zęby, a potem,
chyba tylko z tej mojej dławiącej mnie bezsilności, przyszło mi do głowy zakryć sobie uszy,
żeby nic nie słyszeć, i oczy zamknąć, żeby na nic więcej nie patrzeć, i niech się dzieje wola
nieba czy piekła, tylko co by mi to dało? To zamykanie oczu i zakrywanie uszu? Ulgi — na
pewno nie. Temu, co już szło milczkiem, co zacharowało do mnie, skradało się wilczym kro-
kiem, też by w niczym nie przeszkodziło, bo oto już koniec: tylko nadsłuchiwać, jak padnie
strzał. Ten jeden, jedyny strzał. A moja Hanuś była człowiekiem i przestanie być
człowiekiem. W jej oczach nic się już więcej nie odbije, bo nic więcej już nie zobaczą, i serce
jej już ani razu więcej nie uderzy, i usta do nikogo nie przemówią choćby jednym, jedynym
słówkiem, ręce do nikogo się nie wyciągną, nogi nigdzie nie pójdą. I pokochać się — nigdy
się więcej z nikim nie pokocha, i do mnie nie przemówi, nie usłyszę od niej nawet tego „ty
barani łbiel". A wszystko to sprawi ten jeden, jedyny strzał!
I zapłakałem gorzko, spazmatycznie tak nad jej dolą, jak i nad moją, która już jak ta noc
stała obok mnie, czekała tylko na ten strzał, żeby zacząć mnie giąć i łamać. Choćby więc
Hanusia jeszcze gorsza była i o wiele gorszych rzeczy się dopuściła... Och, Chryste na
wysokościach, jak ja ją mocno kochałem, jak zespolony byłem z nią, wprost jak ziemia ze
słońcem, bez którego nic by zupełnie nie urodziła! Bo choćby i rzadko kiedy wstawało dla
niej, dla tej ziemi, wystarczyło tylko, że było, że poprzez ćmok chmur od czasu do czasu
mignęło jej swoim blaskiem.
Wtem rozległ się skowyt Hanusi, jakby już zobaczyła wymierzony w siebie rewolwer, a
kiedy równie raptownie umilkł, posłyszałem odgłos zbliżających się w moją stronę kroków.
— Adam i Wierzba? — spytał Wili, chcąc się widocznie upewnić, że to oni. A po chwili:
— No, tak, chłopcy, no, tak! Chciałbym z wami pogadać, bo to diabla sprawa... Przyszliśmy
tutaj, żeby wykonać wyrok śmierci. I od najpierwszej chwili zdecydowany byłem ten wyrok
wykonać, tym bardziej że taki mieliśmy rozkaz. Ale w ostatniej chwili powiedziano nam, że
w razie jakichkolwiek wątpliwości powinniśmy się kierować naszym sumieniem, sumieniem
komunistów. A te wątpliwości nagle zaistniały. Może pod wpływem tego chłopa, co tak
gwałtownie zaczął mnie błagać o życie dla niej, a może na myśl... Właśnie! Bo znów ma
zginąć człowiek, a z naszej, partyzanckiej ręki. Co prawda, zły człowiek, głupi człowiek albo
i podły człowiek. Ale dla każdego człowieka jego życie to największy skarb, a dla naszej
partii każdy znów człowiek to skarb. Chyba że mamy do czynienia z człowiekiem tak złym,
że już wszystkie sposoby nawrócenia go na dobrą drogę zawiodły.
I takiego człowieka należy usuwać, jak postąpiliśmy z sołtysem, bo dla zła w naszym kraju,
w naszym narodzie nie ma i nie powinno być miejsca. Na kumanie się z wrogiem, bez
względu na to, kto by tym wrogiem był, też miejsca nie ma i nie będzie. Myśmy przed-
stawicielami ludu polskiego, to i my najpierw będziemy ucinać każdą rękę, która się do
wroga wyciągnie. Ta kobieta... — urwał, jakby się nagle zawahał, co ma teraz powiedzieć,
lecz po nabraniu powietrza do płuc już mówił dalej, nawet takim samym głosem jak
przedtem. — Ta kobieta dopuściła się dużej zbrodni i bezwzględnie zasłużyła sobie na karę
śmierci. Tylko czy przed wykonaniem na niej wyroku śmierci nie powinniśmy dać jej trochę
czasu na przemyślenie wszystkich swoich czynów, zrozumienie ich podłości, a może i na
odmienienie się? Przy tym i ostrzec ją, ostrzec twardo, po naszemu, po partyzancku,* że
siostro droga, jak się nie poprawisz i zrobisz jeszcze choć jeden, jedyny krok dalej, wyrok
śmierci sama sobie przeczytasz, a my go wykonamy, choćbyś nie wiadomo gdzie uciekła i
ukryła się, bo nasza karząca dłoń wszędzie cię odnajdzie. Dlatego stawiam wniosek: wyrok
śmierci za wydanie Pitów i Żydówki odłożyć na czas nieograniczony, a za kumanie się, łaj-
daczenie z niemieckimi żołnierzami ostrzyc jej głowę do gołej skóry, wystrzyc również do
czysta i dół brzucha, co zresztą i przy wyroku śmierci miało być wykonane na większe dla
niej pohańbienie. Ale że takie postrzyżyny to trochę za mało, zwłaszcza że i ostrzeżenie
mamy jej dać, skroić jej tyłek do krwi, tak skroić, żeby się jej nieprędko zachciało i zarazem
było dobrą nauczką. Dziesięć plag to-nie będzie chyba za dużo, co? Ale, powtarzam, jeżeliby
się cokolwiek z jej strony powtórzyło, zginie, a razem z nią i jej mąż, który ręczył za to, że
się ona zmieni, poprawi. Czy zgadzacie się, towarzysze, z moim wnioskiem?
—No, wiesz, stary — przerzekł Johan. — Już myślałem, że na- walanka, i krew mnie
chciała zalać, taką złość poczułem do ciebie, a tu... Co gadaćl Niegłupioś to wyklarował, bo i
tak jest. Zabić to żadna sztuka, ale próbować... A nie wyjdzie, to z niej nie ptak, zawsze się ją
złapie. Masz moją grabę — i wyszarpnął rękę do góry, obok niej zaraz zachwiała się i ręka
Solonego, który podniósł ją w zupełnym milczeniu. Widocznie bał się, żebym go nie poznał
po głosie.
Wili nie podnosił ręku Spokojnie patrzył to na jednego, to na drugiego, potem
powiedział:
— Cieszę się, że mam waszą zgodę, ale czy mogło być inaczej, skoro takie rozwiązanie
tej brzydkiej sprawy, diablej sprawy, jest jedynie ludzkie? Zadawać człowiekowi śmierć czy
wydawać wyroki- śmierci to nie sztuka, jak powiedział Adam; sztuka natomiast to
wychowanie człowieka, a choć wymaga ono wiele czasu i dużego
wysiłku, nasza partia woli wychowywać niż zabijaćl A teraz... — i głos jego z uroczystego,
podniosłego, jakby był księdzem dla tych swoich leśnych kompanów, do których głosił
kazanie, stał się jakby weselszy, bo taki już żywy. — Ty, Wierzba, wal z powrotem na dwór i
pilnuj nas, żeby jaka cholera nie nawarzyła nam kaszy, ty, mój Adamku, wyciągaj swoją
maszynkę i do roboty. Oporządź tę głupią samiczkę z włosów, a potem pasem ją, a twój pas
niemiecki i z tym „Got mit uns", więc skroisz jej tyłek niby nożem, To będzie dla niej, jakby
szczepienie przeszła, i potem będzie sobie mogła nawet tabliczkę wywiesić: „Libe gefar" —
zachichotał nagle krótkim chichotem.
ROZDZIAŁ XV
Dziwna rzecz, nie czułem żadnej radości, nie a nic nie cieszyło ^mnie, że tak zasądzili
Hanusię. Darowali jej życie? Stało się według mojego pragnienia? Ano tak, coś mi jednak nie
dawało się cieszyć z tego. Zamiast więc upaść do nóg Wilemu, od nowa je obłapić, ale już z
dziękczynnymi słowami, że z niego taki wielki dobrodziej i uczciwy, porządny człowiek, co
kieruje się sercem i rozumem, czułem się... Ot, ni przypiął, ni przyłatał, bo ani tej wesołości,
ani smutku.
Bo gdyby ją byli tak na czysto i leć, ptaszku, na wolność! No, przykazali jej jeszcze, że
jak się co powtórzy... Tymczasem czy tak, czy owak, a pod topór miała iść, bo strzyc ją na
głowie do gołej skóry i pod brzuchem — cóż za hańba! śmierć, kto wie, czy nie byłaby
lepsza od tego, bo można by ją jakoś wytłumaczyć, przykryć, w wojnę różni różnie schodzą z
tego świata, a tak... I to zarówno dla mnie, jak i dla niej. Hańba! Bo to nie zobaczą zaraz
ludzie tego ostrzyżonego łba? A Solony... Ot i los, prawdziwie psi!
Wreszcie odwróciłem głowę, kierując od razu oczy, gdzie jasny płomień bateryjkowego
światła pełgł już po ziemi, i zobaczyłem ją, moją Hanusię.
Leżała na wznak. Głowę miała przekręconą na bok, że całej jej twarzy nie było widać,
jakby się wstydziła patrzeć w naszą stronę, bo licho wie przez co i dlaczego całą koszulę od
góry aż do samego dołu miała rozerwaną, a obydwa jej skrzydła na domiar złego poskręcane
i wszystka jej uroda była na wierzchu, że patrz, narodzie, oglądaj, nic ukrytego u mnie nie
ma. Tylko jeżeli się tego naprawdę wstydziła, to dlaczego nie poderwała się do góry, kiedy
szła rozmowa o niej, i nie zrobiła koło siebie należytego porządku? Czyżby poruszyć się
bała? Bo specjalnie by tak, żeby widokiem tych cudności u siebie skruszyć serca swoich
katów? Nie wydawało mi się to, wcale do przekonania mojego nie trafiało, chociaż czy
można było być pewnym czego u niej?
Jak tam jednak było, to było, dość że leżała ułożona jak na pokaz, a ja patrzyłem na nią,
bez przerwy patrzyłem, mimo że z każdą chwilą brała mnie coraz większa cholera, bo to
moja Hanusia, moja żona, co mi jest droższa od słońca, ziemi i powietrza, wystawia tak na
wierzch swoją najskrytszą urodę, a obcy chłoszczą ją ślepiami niby plugawą ścierkę.
Naprawdę to była moja żona?
Tak, to była ona. Ale, o dziwo, kiedym tak na nią patrzył i patrzył, o jeden raz przyszło
mi na myśl, że w tej pozycji i z tymi rękami wzdłuż ciała to tak wygląda, jakby nie na hańbę
była rozciągnięta, nie na karę, lecz jakby czekała na ukochanego, żeby, jak się pojawi, od
razu zobaczył piękno jej wabliwego ciała oraz całą jej gotowość przyjęcia go, oddania mu
się.
Lecz Johan, co już stał nad nią z maszynką w ręce, zamiast ją objąć i przytulić do siebie,
jednym kopnięciem buta rozwarł jej nogi, ukazując cały jej srom, jakby specjalnie, żeby
przez to powiedzieć, że to ciało, co służyło za pieszczotę dla Niemców, dla wrogów kraju,
tak właśnie trzeba traktować, bo tyle jest warte, co kawałek za gnojonej szmaty.
Czy Hanusia zrozumiała to? Nie wiem, bo nie widziałem jej twarzy, ciągle miała ją
odwróconą, a co kazał jej Johan, natychmiast wykonywała. Szerzej rozłożyć nogi? Proszę
bardzo, rozkładam, a ty wjeżdżaj tam maszynką i rób, co musisz albo i co chcesz, boś mój
kat! A zgiąć jedną lub drugą nogę w kolanie? To też, czemu nie, skoro tak trzeba, bo to za
karę.
A Johan już -ją strzygł. Maszynka tylko zyg-zygl taki cichy szmerek wydawała i cięła,
zbierała z jej ciała włosy, pełznąc naj- pier do góry w dół, potęm z dołu pod górę, po chwili
to z jednego boku, to z drugiego, żeby ją naprawdę na glanc wypucować. Nawet to tu
uchwycił ją jeszcze dwoma palcami, to tam, a bez żadnej krępacji, chyba i bez żadnych
głupich myśli czy ciągQt. Ot, zupełnie jakby to górną swoją wargę odciągał, żeby ją równo
ogolić, to — dolną.
A Hanusia nawet malutkim paluszkiem nie kiwnęła, żeby mu w czym przeszkodzić czy
czegoś nie pozwolić, i wciąż była jak niemowa, bo i nie płakała już. Więc Johan gdzie chciał,
tam swoją maszynkę prowadził, ale co przy tym myślał, patrząc na to wszystko u niej,
wywalone jak galareta na misce? A Wili — co? Przestali być raptem chłopami?
Johan jakby wyczuł moje myśli, bo nagle parsknął śmiechem w głos:
—Ale ty się poddajesz! Jakby cię już nieraz tak oporządzali albo co tam dla ciebie
pokazywać komu brzuch! Parszywa musi być z ciebie sztuka, parszywa — powtórzył
przeciągając śpiewnie. — Aż cholera człowieka bierze zbliżać się do takiej — i zawołał na-
raz: — Stary, boję się, żeśmy spudłowali.
—Kończ, Adamku, kończ, bo nie mamy za dużo cząsu. A miS*
wisz, żeśmy spudłowali? Święta Magdalena była gorsza — roześmiał się cichutko — a i to...
— Chyba, że tak — ustąpił Johan, potem splunął daleko od siebie z nagłą pogardą.
Hanusia w tym momencie zacisnęła nogi, a tak mocno i szczelnie, jakby je kto raptem
związał do kupy — i Johan przysunął się na~ klęczkach wyżej, .ku jej głowie.
Nim się jednak zabrał do włosów, nim zanurzył maszynkę w ich gęstwinie, zrobił głęboki
wdech, potem westchnął, jakby mu się nagle tych włosów zrobiło żal, że takie piękne, takie
bujne i zetnie je przy samej skórze, i jak będzie wyglądać potem ta kobieta, ta urodna
kobieta, z głową jak makówka tak nagutką?
Wreszcie spojrzał do tyłu, na mnie. Bóg jeden wie, dlaczego, i dopiero teraz podścielił
sobie pod kolana rąbek koszuli, wystający spod pleców Hanusi, a w jego ręku znów błysnęła
polerowana niklem maszynka, która już dotykała samego szczytu czoła Hanusi, żeby się
zaraz wedrzeć w gąszcz jej czarnych włosów.
Najpierw przez całą głowę zrobił bruzdę na dobry cal szerokości, potem taką samą bruzdę
wyorał od jednego ucha do drugiego i na głowie^ Hanusi powstał wielki krzyż, jakby na znak
jej wiary chrześcijańskiej, bo była bardzo wierząca i praktykująca.
Ale że to był jeszcze nie koniec strzyżenia, a maszynka Johana dalej pracowała, znak tej
wiary chrześcijańskiej prędko znikł, a jeszcze mała chwila i cała głowa Hanusi w tym
żółtawobiałym świetle bateryjki błysnęła z lekka sinawym odcieniem, potem zaraz pokrył ją
cień, bo Hanusia nagle się szarpnęła, wyciągając jednocześnie ręce przed siebie, pod
padający na nią strumień światła, jakby ją dopiero teraz zaczęło razić, potem położyła na
głowie obydwie dłonie. Czyżby dlatego, że powiało na nią zimnem albo może zawstydziła
się swojej golizny?
Johan odwrócił głowę do tyłu, na Wilego.
— Teraz ten pas...? — spytał.
— Rżnij, a tym końcem z „Got mit uns". Tylko raz, dwa, migiem, bo tam Hulaj-diable...!
I Johan, wyprostowany już nad Hanusią, sięgnął ręką do pasa, odpiął go od tego
kolejarskiego munduru, złożył go następnie we dwoje, środek ujmując w prawicę, potem —
na cały głos:
— No, jazda, do góry panią! Ale już, bez ceregieli, bo tamto było gorsze, a to... Tyle
tylko, że zaboli trochę.
Jakby za podszeptem samego diabła przypomniało mi się, jak się nieraz skarżyła, że to tu
ją kłuje, to tam doskwiera, a najczęściej — na dole, w pachwinie, i tak była wtedy
skrzywiona jak półtora nieszczęścia. Teraz gorszy ból ją czekał. Piekło bólu! Mimo to,
patrzcie! Bez jednego słowa sprzeciwu, bez jęku, bez westchnienia — macie mnie! — bo
jakby się opalała na łące i dosyć miała
leżenia do góry brzuchem, raz, dwa i już odwrócona plecami do góry, i nogi złożyła, jak
trzeba, tak samo i ręce, podkładając je sobie pod twarz, żeby jej było wygodnie leżeć, a
nawet, jak mi się wydało, tyłek, ten kształtny, pulchny jak poduszka tyłek, i wypięty lekko do
góry, jeszcze wyżej podniosła, żeby uderzenia tylko w niego trafiały, a nie wyżej lub niżej.
W niego też i padały. Jedno, drugie, trzecie... A Hanusia jak się ułożyła z pierwoci, tak
leżała, bez najmniejszego ruchu, choć co smagnięcie pasem, a raczej tym „Got mit uns", w
czerwieniejące szybko jej ciało wyrywała się krwią podeszła smuga, zaś tam, gdzie padała
sprzączka, ukazywały się zaraz krople krwi, której było coraz więcej i więcej, że w końcu
lewą wypukłość pokryła sinawo-krwi- sta powłoka, prawa — ociekała krwią.
Jakbym to ja przechodził te tortury, jęknąłem boleśnie i zakryłem sobie oczy.
— Hanuś! Hanuś! — darło mi się i płakało serce. — Żeś ty do tego dopuściła! Żeś ty do
tego doprowadziła! -Do takiej sromoty i takiej strasznej kary! Hanuś! — obłapiłem się za
głowę, zatoczyłem jak pijany.
A Johan, prostując się wreszcie, znów splunął, rzekł:
— Patrzcie, taka... I kto by powiedział! Charakter poniżej krzyża to ona ma! Szatan
baba! Jeszczem takiej nie widział. Nie dziwię się teraz, że tego swojego fujarę trzymała
krótko za mordę.
Ale Wili podszedł do mnie, położył mi rękę na ramieniu, ścisnął je mocno, współczująco,
po czym ruszył do drzwi.
Kiedy już dochodził do nich, zatrzymał się nagle, obrócił w stronę Hanusi i posłyszałem:
— Pamiętaj o sołtysie, żebyś nie skończyła tak samo, bo ręce mamy długie, a na zło dla
naszego kraju, dla naszych ludzi — nieubłagane. Pamiętaj! — powiedział jeszcze raz. — I ty
pamiętaj! — to już do mnie pił, bo i głowę miał zwróconą w moim kierunku. — Bo i tobie w
-razie czego nie darujemy! — i dopiero teraz zrobił ten ostatni krok do drzwi, szarpnął je do
siebie i wyszedł.
Zaraz za nim wyszedł i Johan, tylko że jego od miejsca, gdzie pozostała Hanusia,
odprowadzało światło, którym wyszukiwał sobie najsuchsze miejsca do przejścia. Tak dotarł
do drzwi i naraz wylazł z niego drań, bo z taką siłą i rozmachem klapnął nimi poza sobą, że o
mały figiel nie wyleciały z zawias. Chciał zapewne przez to powiedzieć, że tacy jak ja to
ślina dla niego, gnój, bom nie tylko kmieć, ale i mąż... takiej!
Ale że sobie wreszcie poszli, że nareszcie zostawili nas samych, głównie, że nareszcie
odpłynęła ode mnie ta zła fala, taką ulgę poczułem, jakby mnie -samego ominęła nagła
śmierć.
A w całym chlewie, co za dziwo, wszystko raptem ożyło, jakby każde z tych moich
stworzeń zrozumiało, że nie ma już obcych, to nie potrzebują się już niczego bać. Są na
swoich śmieciach, czyli na gnoju, w swoich pomieszczeniach 1 przy swoich gospodarzach —
nareszcieI Więc hajdaI z powrotem w swoje prawa!
I gęsi, kury, świnie, krowy — rozgęgało się to-to bractwo, rozbeczało, rozkrzekorzało i
rozpiszczało, nawet konie, a i to zaczęły rżeć, zapominając na chwilę o sianie, a mnie się
raptem pomyślało, że co za historia! Głupie bydlę — a jak to się cieszy... Ale zaraz potem
naszła na mnie zła myśl, że jeżeli to nie z radości, tylko przeczuwają coś niedobrego? Bo
może Hanusia...
Nie kończę zaczętej myśli. Co tchu biegnę do latarni, zdejmuję ją z gwoździa,
roztrzęsionymi palcami zapalam zapałkę, przytykam ją do szmacianego knotka, po czym już
cały rozdygotany ze strasznego przeczucia, mrożącego mnie niemal na wskroś, znów
puszczam się w bieg. Wreszcie zatrzymuję się, unosząc jednocześnie latarnię wysoko, żeby
Hanusię od razu zobaczyć od nóg aż po głowę, bo a nuż... Przecie przez cały czas leżała jak
martwa! Mnie się to i tamto bajtlowało i troiło w myślach, a ona... Więc po chwili tom nawet
i ukląkł koło niej, a postawiwszy latarnię tuż przy jej głowie, popatrzyłem w twarz, szukając
oczu, jakie one, przywarte czy też patrzą przed siebie żywe?
Ale jeszczem ich, tych oczu, dobrze nie ujrzał, a ona jak nie wrzaśnie:
— Zgaś! Zaraz zgaś mi tę latarnię i wynoś się stąd na zbity łeb! No! — poderwała głowę
do góry. — Coś tak stanął jak zamurowany? Bo chciałeś czego? Może jakżeś się tak opatrzył
mojej nagości, to ci teraz... Ech, ty! Precz mi sprzed oczu, już cię tu nie ma!
Bez jednego słowa podniosłem latarnię, zgasiłem w niej ten wątły płomyk, jakim kopciła,
potem z- głową zwieszoną prawie na same piersi ruszyłem powolnym krokiem w stronę
stajni.
Doszedłszy do wyrka, usiadłem na krawędzi — i cóż! Zapatrzyłem się gdzieś w ziemię u
moich nóg, a w myślach mi się kolebało, chwiało, że, widzisz, mój Franku? No, widzisz? Ty
do niej już z przejęciem, z czułym sercem, jakby nie było tych krzywd, których ci na
wyrządzała do diabła i trochę, ba, jakby aniołem była dla ciebie. Mało, boś jej już nawet
darował i tę hańbę, jaka cię przez nią czeka, tak ją wciąż kochasz, tak ci wciąż tym wielkim
kochaniem, a ona... A ona... Widzisz, jaka ona dla ciebie? A gdyby cię tak samo i ona, z
sercem i czułością, a może z pożałowaniem, że tak postępowała, że tak niecnie postępowała,
a potem i przysięgła ci, że od dzisiaj... Tym bardziej że i zagrożone ma, tobyś jej... Kurz byś
sprzed niej zamiatał i na rękach ją nosił, a teraz, że
to ją tak krwawo pobili, pokarancfli i nie może chodzić, wziąłbyś ją na ręce i do piersi
przytulił niby najcenniejszy klejnot, monstrancję z Panem Jezusem I I do izby byś zaniósł, i
na łóżku ją ułożył, i pierzyną jeszcze okrył i raz, dwa zagotował mleka dla niej, a potem
może i te rany na pośladkach przemył, jak trzeba. Tak samo byłoby i na drugi dzień, i na
trzeci, a do tego: „Hanuś — to, Hanuś — tamto, a głowę miej stale zawiązaną, bo jakby kto
wszedł niespodzianie i zobaczył... Tak, Hanuś! taki Ale jak przyjdziesz już ze zdrowiem do
siebie i włosy ci odrosną...".
Tak by było, ale tak nie będzie, bo widzisz, ty, Franku — myślałem dalej — toż wciąż
jesteś dla niej niby bure kocię, że byle co i już huru-buru na ciebie! A pamiętasz, jaka była
dla leśnych? Ba, żeby to tylko, bo jakby jej tak kazali położyć się to jednemu, to drugiemu, a
w końcu i Solonemu, a przy tobie, przy tobie, ma się rozumieć, i na twoich oczach, to wydaje
ci się, żeby się nie położyła? Jeszcze prędko! Bez wstydu, bez najmniejszego wahania nawet!
Taka ona! A tyś ją miał...
Ścisnęło mnie w dołku, poczułem ucisk i w piersiach, i w gardle poczułem ucisk, ale tak,
jakbym się miał zaraz rozpłakać, żeby więc do tego nie doszło, co prędzej wstałem.
Akurat zaszeleściła słoma koło krów, a po małej chwili jak nie bryźnie stamtąd
przekleństwem od różnych maci i krwi. Zupełnie jakby to nie Hanusia była, a pieron wie kto,
żem aż głową pokręcił ze zdziwienia, bo ona tak potrafiła?
Ale oto już jęczała:
— Jej! Jej! Co oni ze mnie zrobili? Kalekę! — zaszlochała, — Bo ani mi teraz chodzić,
ani poruszać się, ani nawet leżeć, ani... — nagle ucięła ostro, ze strasznym gniewem, i
usłyszałem, że wstaje, syczy z bólu jak nadeptana żmija, ale wstaje, a potem wyraźnie już
widziałem, jak się prostowała, majtając jednocześnie rękami dokoła siebie, głównie koło nóg,
widocznie poprawiała na sobie koszulę, a po chwili już szła.
I czy nie miał racji Johan, mówiąc, że to szatan baba? Bo i ani jęków, ani szlochów, tylko
odgłos jej kroków, zrazu mętnych, chwiejnych, ale potem już jak maszyna parowała przed
siebie. Nawet głowę, choć to wystrzyżoną do czysta, trzymała wysoko i to jedną połą koszuli
szast! na bok jak skrzydłem, to drugą, a środek między nimi, ta jej niczym nie okryta nagość,
coraz wyraźniej przebijała mrok swoją białością.
Przechodząc obok mnie, nawet nie spojrzała w moją stronę, głową tylko, niby
pobielanym garnkiem, smyrgnęła w bok, jakby nią targnęła jaka gniewna myśl, lecz oto znów
robi następny krok i jeszcze następny.
Naraz zatrzymuje się, widocznie ta gniewna myśl silniejsza od
jej zaciekłości, bo i cała się jednocześnie obraca w lewo, do mnie, dobrą chwilę stoi bez
ruchu, wreszcie jej głos:
— Ech, ty...! Zamiast ich siekierą, a zaraz, ledwo weszli, siekierą jak bandytów, co
nachodzą ludzi po nocy, żeby aż krew zabluzgała ściany, toś ty... Jak łach, jak niedojda! Bo i
miął się i giął przed nimi, płakusiał i żebrał, i na klęczki padał... Naprawdę niewydo- jony
niedojda, dupa-chłop! A teraz — podniosła raptem głos niemal do krzyku — jazda, ubieraj
konie, bo zaraz odwieziesz mnie na stację!
Od nowa poczułem ściśnięcie w dołku i w piersiach, ostre, gwałtowne, spytałem sucho:
— Chcesz wyjechać?
— Za pół godziny nie będzie mtrię tutaj.
— Pomimo...
Na chwilę, na moment jakby zamarła, za to potem jak nie wykrzyknie:
— Konie ubieraj, jak ci kazałam, a nie „pomimuj"! Patrzcie go, też znalazł sobie porę na
prowadzenie rozmowy!
I znów się wyprostowała, ale zamiast ruszyć takim samym krokiem jak wpierw, nogi się
jej nagle zaplątały, nawet syknęła z bólu, jakby ją nożem raptem przebito, i za pośladek się
złapała, wreszcie zrobiła krok jeden, potem drugi, tertoląc się z wolna przed siebie,
kuśtykając jak ułomna.
Dopiero przy samych drzwiach okrzepła w sobie, a głowa już jak pniak twardo osadzony
w ziemi, i tak wyszła.
Cały czas patrzyłem za nią dziwnie spokojnie, bez żadnej myśli, potem popatrzyłem na
konie, jakbym je miał zaraz ubierać, choć wiedziałem, że wcale tego robić nie będę, bo po
co? Przecież ona stąd nigdzie nie wyjedzie! Wreszcie zastanowiłem się, co mi teraz począć.
Usiąść sobie z powrotem na wyrku i tak kalpieć do rana, którego zresztą tylko patrzeć? A
właściwie to czekać, co będzie dalej?
Ten ucisk w dołku i w piersiach, a jeszcze gwałtowniejszy niż na początku, znów zaczął
mnie ssać i — ruszyłem do drzwi. Dojrzałem ją zaraz od progu stajni -
Skrzydła koszuli już się jej nje wachlowały, była nią szczelnie opięta, jak okręcona,
głowę trzymała prosto, wyniośle nawet, jakby to była niedziela i szła na sumę, obrzucana
spojrzeniami sąsiadów, więc nawet nogami nie zamiotła ani razu, nie zasmetlala, może i
twarz miała uśmiechniętą, bo diabeł ńie śpi i a nuż jaka cholera patrzy na nią zza płotu, mimo
że — co za dziw — nie przemierzała podwórza przez sam ukrop księżycowego blasku, a
przemykała z jednego cienia w drugi. To i głowa jej, ta naga, paskudnie wyglądająca głowa,
wcale nie raziła nagością sinawej skóry.
Kiedy wreszcie zanurzyła się w mrok podokołu, oderwałem się od progu, ale prawie po
każdym kroku przystawałem na chwilę, zapatrzony bezmyślnie w ślad za nią. Potem od nowa
robię ten krok, żeby znów przystanąć, aż dostrzegłszy obok pniak do rąbania drzewa,
podszedłem i usiadłem na nim.
Skręciłem sobie papierosa, zaciągnąłem się głęboko, a wciąż jestem spokojny, tak
spokojny, jakby poza mną była tylko ciężka cholernie praca, co mnie wyżyłowała z siły do
ostatniego włókna, a przede mną ani nic złego, ani dobrego, ot, zupełna pustka. Tylko to
ssanie w dołku i w piersiach ten ugniot, już wprost bolesny, jakiegom jeszcze nigdy nie czuł.
Wprost jakby mi się w tych miejscach utworzył wrzód i z każdą chwilą ród coraz bardziej,
pęczniał, rozpychany od środka. Czym? Tym jej postępowaniem? A potem postanowieniem,
że musi wyjechać? Za pół godziny musi wyjechać, bo już u mnie nie chce być i tutaj więcej
nie chce być, zupełnie obojętna na to, co się potem może dziać ze mną, z dzieckiem i z
gospodarką?
Nie wiedziałem. Zresztą nie myślałem już o tym, bezwiednie błądząc oczami po
osypanych srebrem księżyca strzechach stodoły i chlewa. Najjaskrawiej srebrzyły się
kalenice, bo jakby iskry z nich biły w powietrze albo jakby wyłożone były okruchami
perlącego się szkła. A niżej to już tylko gdzieniegdzie zaiskrzyło się, zapaliło drobinką ognia,
bo dół, pod samymi okapami, wypełniony był mrokiem, odcinającym się ostro od całego
morza księżycowej topieli.
Lecz od desek stodoły czy bielonej wapnem ściany chlewa biło tak ulewnym blaskiem, aż
patrzeć na nie nie dawało, a tu i tam to się nawet perliło, jakby porozsiadały się na nich
maciupeńkie świętojańskie robaczki, które, zmęczone fruwaniem, musiały sobie choć na
chwilę przycupnąć, by nabrać sił do dalszego życia — przecinania powietrza zygzakowatymi
liniami i wypisywania w nim tajemniczych znaków dla swoich pobratymców.
Ze stodoły i chlewa przeniosłem potem spojrzenie na podwórze, rozejrzałem się po nim
dziwnie uważnie, nie zatrzymując oczu na niczym dłużej, i nagle spojrzałem w dół, na ziemię
u moich nóg, i dostrzegłem siekierę. Trzonek dębowy — jak trzonek, krótki, masywny,
poręczny do uchwycenia, a ostrze...
Akurat padało na nie tą księżycową pozłotą, wyraźnie więc było widoczne, a sam jego
brzeg, sakramencko ostry, bo dopiero wczoraj specjalnie je toczyłem, płonął, jakby całe
światło księżyca było na nim skupione.
Długo, długo popatrzyłem na nie, na to ostrze, zrazu bez żadnej myśli, potem czegoś
drgnąłem i raptownie poderwałem się z pniaka, kierując się prosto do izby-pokoju.
Zapalona lampa, ta sama, którą Hanusia zaraz z wieczora przygotowała dla Wilego i
Johana, pewna, że razem z nami zasiądą do kolacji, oświetlała całą izbę z taką samą ostrością
i wyrazistością jak wpierw kuchnię, ale wtedy Hanusia uwijała się koło pieca pod-
gorączkowana i jak iskra rzucająca się to tu, to tam; teraz blada, z naciśniętymi wargami,
przesuwała się po izbie jak cień i skrzywiona, co krok utykająca, jakby jedną nogę miała
krótszą, tylko którą? Bo co kuśtyk na prawą, to zaraz potem na lewą, żeby znów na prawą, i
tak bez przerwy. Widocznie ból pośladków dopiero teraz wziął ją na dobre i palił skórę nie
byle jakim ogniem.
Otwarte dwie walizki wypełniały się ubraniami, z których jedne były poprasowane,
drugie — jakby je z gardła psu dopiero co wydarto, tak pomięte, ale razem z tymi ślicznie
złożonymi i wygładzonymi, a nawet pokrochmalonymi, a jak popadło, byle prędzej, jak
najprędzej i jechać, jechać w daleki świat!
Wreszcie najpierw jedno wieczko walizki opadło w dół, Hanusia zaraz przycisnęła je
kolanem, żeby się dało zamknąć, potem — to samo z drugim wieczkiem i obydwie walizki
postawiła, jedną obok drugiej.
Przez cały czas na pewno udawała, że mnie wcale nie dostrzega, bo niemożliwe, żeby
mnie nie zobaczyła, jak wchodziłem, ale teraz, kiedy już walizki były gotowe w drogę, to się
nawet obróciła w moją stronę.
Spytała ostrym, obcym głosem:
— Konie już przy wozie?
— Wyjdź i zobacz sama — odrzekłem, a z tym spokojem, jaki mnie raptownie
nawiedził, choć ten ugniot, a właściwie wrzód, co we mnie wciąż i wciąż rozrastał, znów się
odezwał, a teraz tak mocno, że mnie aż naprężyło.
A ona znów tym ostrym, obcym głosem jak wpierw:
— Dobrze, zobaczę za chwilę, jak wyniosę walizki.
Aha, zapomniałem powiedzieć, że była już ubrana, nawet dobrze, dostatnio ubrana, bo w
kostium wełniany, na nogach — oficerki, które jej zawsze dodawały urody, wysmuklając
jeszcze bardziej, na głowie miała chusteczkę krakowską, zawiązaną pod brodą w gruby supeł.
A na szyi — korale. Prawdziwe, czerwone. Po mojej matce. Co prawda tylko dwie nitki, ale
że ziarna były grube, duże, wyglądały bogato, szczególnie przy tym czarnym kostiumie.
Ani na chwilę nie spuszczałem z niej oczu, bo jakaż była teraz piękna? Wprost sama
uroda! Chyba jeszcze ani razu nie widziałem jej takiej, odkąd była ze mną, a właściwie,
odkąd ją znałem. A znałem ją, Boże ty mój, chyba od maleńkości! Przecież od nas pocho-
dziła, z tej samej wsi, co i ja. Być może nawet, żem i nieraz przed-
tern rozmawiał z nią, ale zobaczyć ją, na dobre zobaczyć, już jako moją wybraną...
Był lipiec, gorąc diabelny, ja na wozie jak smotruch, taki zakurzony, bo od rana
zwoziliśmy żyto do stodoły. Stałem właśnie na wozie, szeroko rozkraczony, i widłami —
cap; snop i na warstwę go! Cap! snop... I naraz dostrzegłem ją, tę moją przyszłą.
Szła ścieżką przez łąki, błyskając bielą wysokich i jak toczonych, zgrabnych nóg, bo
suknię miała nie zapiętą do samego dołu, jakby specjalnie, dla mnie jakby specjalnie, żebym
najpierw te jej nogi zobaczył, a wysoko, jak najwyżej, bo aż do samych pachwin. A ja je- nie
tylko zobaczyłem, ale omal nie pożarłem ich- oczami, tak się w nie wpatrywałem, i nisko, i
wysoko, a nawet powyżej ud, bo i tam od czasu do czasu udało mi się zapuścić żurawia.
A ona szła, szła, szła, trzymając się dokładnie ścieżki, żeby nie stąpnąć na oset czy inne
jakie kolczaste zielsko, bo była boso, a też jakby specjalnie, żebym i stopy jej zobaczył. A
choć na pewno widziała, jak się w nią wpatruję, bo miałem do niej aby kilknaście kroków,
tak spoglądała przed siebie, jakby ani mnie, ani nikogo więcej nie było w pobliżu. A po
chwili to się nawet i śmiać z czegoś zaczęła, ale kiedy przechodziła obok stodoły, nagle
spoważniała, potem naraz przystanęła, raz i drugi popatrzyła na mnie, a takim wzrokiem, że
mi krew od razu jak ukrop uderzyła do głowy — i z wolna, jednym ruchem całego ciała
zawachlowawszy obydwiema połami sukni i błysnąwszy nagością odkrytych nóg, ruszyła
dalej, teraz już naprawdę nie patrząc nie tylko na mnie, ale i w moją stronę. Mimo to ja, jak
urzeczony, oczarowany, a może po prostu ogłupiały tym, com widział, dlatego jeszcze
wodziłem za nią wzrokiem, aż nagle wrzasnął ojciec z głębi stodoły:
— No, co ty? Pierwszy raz widzisz tę dziewkę, żeś tak w nią wlepił gały? Żyto podawaj!
Że mi przerwano to moje jakby modlenie się do niej, już do mojej Hanusi, z
zamaszystością, wściekle wparowalem widły w najbliżej leżący snop, przebijając go na
wylot.
Hanusia, na którą teraz patrzyłem, była starsza od tamtej, mimo to o ileż piękniejsza od
tamtej, więc gdzie ona, tam i moje spojrzenie, ukradkowe, co chwila urywające się... I gdyby
tak teraz obróciła się do mnie, gdyby przerzekła... Gdyby przerzekła dobrym głosem, że,
Franuś, źle robię, że chcę jechać, bo to może ściągnąć nieszczęście na nas wszystkich, a to
przez nienawiść i zawziętość do tych zbójów tak mnie wzięło, ale teraz — niech się, co chce,
dzieje, nic pojadę nigdzie, z tobą będę i z dzieckiem, żebyśmy już do końca razem, jak Bóg
przykazał...
Ale ona...
Schylając się wolno, wolniutko nad obydwiema walizkami, ujęła
je za rączki, podniosła, z wysiłku nabierając szkarłatu na twarz, bo nie była
przyzwyczajona do dźwigania takich ciężarów, i skierowała się do drzwi.
Jeden skok i już stałem przed nią.
— Nie puszczę cię, bo nie możesz, nie wolno ci nigdzie wyjechać — wypowiedziałem
grubym, niskim głosem, jakby z samego gardła wydobytym.
Zapłonęły jej oczy i tymi płonącymi oczami wbiła mi się w twarz, ale powiedziała
spokojnie, a nawet cicho:
— Odsuń się, żebyś potem nie żałował.
—Nici — odrzekłem, a spokój mój już nie jest dawnym spokojem. — Nie odsunę się, bo
wiesz ty? Ręczyłem za ciebie, moją własną głową ręczyłem! Rozumiesz to? Moją własną
głową! A nie chcę jej położyć za ciebie i głowy dziecka nie chcę położyć, i gospodarki mojej
nie chcę skazać na spalenie. Dlatego choćbyś się nawet krzyżem świętym kładła przede mną,
choćbyś nie wiem co wyprawiała albo i ze mną choćbyś nie wiem co miała zrobić, nie
puszczę cię, dopóki nie ochłoniesz z tego, co cię spotkało, nie przyjdziesz do siebie ze
wszystkim i nie pojmiesz..*
Bez słowa naparła na mnie, całą sobą naparła, jakby mnie w ten sposób chciała zmusić do
zejścia z drogi. Wreszcie wybuchnęła:
—Co mam pojąć? No, co mam pojąć? Może to, że dobrze, uczciwie postąpili ze mną ci
zbóje? Z tym mam sprawę, z kim sama chcę, i to robię i robić będę, co sama chcę i będę
chciała. A im, a innym, nawet tobie, wara do tego! A ty teraz, jak się nie odsuniesz, a potem
nie odwieziesz mnie, to... — urwała, jakby pogróżka, którą chciała mnie postraszyć, była tak
straszna, aż wymówić jej nie mogła. Potem niespodzianie rzuciła: — Bo żartów ze mną nie
ma! Ja już nie ta sama, co jeszcze wczoraj. Nie ta sama! — powtórzyła groźnie, błyskając
oczami. — Pamiętaj! A czyś ty poręczył za mnie swoją głową, czy nie, to mnie nic nie
obchodzi Zresztą siekierą trzeba było ich, jak powiedziałam, a nie ręczyć swoim głupim
łbem. Teraz daj mi przejść, bo tam, gdzie chcę jechać, nikt mnie nie zobaczy, możesz się
więc nie bać, że ci ten łeb spadnie z karku. No, jazdaI — wrzasnęła. — Już cię nie ma,
odsuwaj się, bo nie będę tutaj z tobą dłużej, nie, jesteś mi wstrętny, patrzeć wprost na ciebie
nie mogę!
Jak przed wielką burzą całe powietrze wypełnia się czasem taką głęboką ciszą, że aż dziw,
tak i we mnie znów zapanowała cisza, spokój, nawet ten ucisk, ugniot sfolgował, żem go
wcale nie czuł, jakby go już nie było, i spytałem:
— Zawszem ci był taki wstrętny? Nawet w tę majową noc?
—
Tak, nawet wtedy, ale musiałam robić, coś chciał, i oddać ci się musiałam, nawet cię
uwodzić i niewinność udawać, żebyś się
ze mną ożeni), bo co, może miałam zdychać z głodu? Ale potem byłeś mi za ślinę, za nic! A
tej twojej gospodarki tom od początku nienawidziła, nawet kiedy coś tam chciałam w niej
zrobić, do czegoś dojść, a teraz to jak gówno mi ona, jak śmierdzące gówno, w które
człowiek niepotrzebnie wdepnie i zabrudzi się nim. I twojej matki nienawidziłam, i ojca,
cholernych kmieci, co dla ziemi człowieka na śmierć mogliby zdeptać. Teraz, dzisiaj, ani
głód mi nie grozi, ani bieda, to i bez ciebie, i bez twoich morgów obejdę się śpiewająco.
— A dziecko? — spytałem z takim samym jak wpierw spokojem. — Też nienawidzisz?
— Nienawidzę, bo z tobą je poczęłam. To i bez niego się obejdę. Ale jak tylko wyjdę za
mąż za człowieka, którego będę całym sercem kochać, na pewno będę mieć dzieci.
— Ano, tak... — rzekłem, a głos mój raptem zadudnił, jakby to sprawił nagły ugniot,
rozsadzający mi teraz cale wnętrze. — Dobrze, że mi mówisz o tym dzisiaj, właśnie dzisiaj, i
to po tym, co było tam, w chlewie. Aha! — przypomina mi się. — Podobno sklep sobie
chcesz założyć?
— Tak, sklep. Jeszcze nie wiem jaki, ale to musi być sklep duży.
— Boś aż tyle sobie uszperlała na swoim kurewstwie, że będziesz mogła założyć duży
sklep? — pytałem dalej, a wciąż tym dudniącym, gardłowym głosem. — No, przez to? Albo
może na moich kiełbasach tak się dorobiłaś? I na mójej mące, sperce... A przede mną
kłamałaś, stale kłamałaś, że to cię okradli, to oszukali, to Niemcy skonfiskowali wszystko,
coś wiozła... No, nie brakowało ci różnych choler, jakimi się tłumaczyłaś, żeby nie wyszło
szydło z worka. A ja, o Boże, a ja... — i nagle czując, że mnie coś jak płacz chwyta za gardło,
wykrzyknąłem: — No, przez to wszystko?
A ona, z tymi jarzącymi się ślepiami, w których było tyle nienawiści do mnie, że jednym
ich spojrzeniem zabiłaby mnie:
— To moja sprawa, przez co się dorobiłam i jak się dorobiłam. A ty, pókim jeszcze
dobra, precz stąd i daj mi drogę. Rozumiesz? Drogę mi daj! Bo jak nie, to wiesz, co ci
zrobię? — i tak blisko przystawiła twarz do mojej twarzy, żem aż oddech jej poczuł. — Jak
nie przebiję cię nożem, to ten paskudny, głupi, barani łeb ci rozharatam, a byle czym go
rozharatam, co mi podpadnie pod ręce, żebym już raz wreszcie miała od ciebie spokój! No,
teraz ustąpisz? Zrozumiałeś i ustąpisz mi?
A ja zamiast zrozumieć i ustąpić jej, jednym gwałtownym pchnięciem ręki odrzuciłem ją
od siebie, potem, jakby zaskoczoną tym, co się stało, łap! ją za obydwa ramiona.
— Och, to ty już tak? Aż tak? Najpierw nienawidziłaś mnie
i pogardzałaś mną, a teraz mi grozisz nożem albo że mi łeb roz- haratasz, bo śmierci mojej
chcesz, żeby raz wreszcie mieć ode mnie spokój? Ty? — i w tej samej chwili pęka mój
spokój jak szrapnel, a ten wrzód, co mnie tak gniótł aż do bólu, rozlał się po całym ciele i
poczułem, jak się wszystkie moje mięśnie, żyły i ścięgna napięły, naprężyły, jakbym brał
wielki rozmach, bo mam zaraz, za chwilę, przeskoczyć rzekę.
Ale jak ją złapałem za ramiona, zamknąłem w uchwycie obydwóch rąk, co mogły jej
pogruchotać kości, tyle miały teraz w sobie mocy, tak ją trzymałem i znów:
— To ty w taki sposób do mnie? Ty? — a przez cały czas patrzę jej w twarz, lecz chyba
za sprawą wszystkich diabłów, ilu ich tam zawisło nad nami, nie poznaję jej, nie poznaję tej
twarzy, co stała mi teraz przed oczami, bo to była gęba, nie twarz, wykrzywiona, brzydka
gęba, ocży jadowicie złe, pełne nienawiści do mnie, śmiertelnej nienawiści.
Błyskawicznym rzutem myśli przypomina mi się siekiera, co leżała koło pniaka, a
księżyc ją tak wysrebrzał, jakby specjalnie, żebym ją jeszcze wyraźniej widział i
pożałowałem, żem jej nie wziął ze sobą, bo teraz bym na pewno, a prosto między te jadowite
oczy i całą tę wykrzywioną gębę — na pół jak jabłko! Ale znów:
— .Ty? — zapytałem. — Co byłaś dla mnie jak święty obrazek, tom i wiatrowi nie dawał
nawet wionąć na ciebie? I droższa mi byłaś od słońca, ziemi i powietrza? Ty teraz nożem
albo że mi łeb rozharatasz? Kurwo! — wy buchnęło, wylało się wreszcie ze mnie. — Kurwo,
od początku aż po dzień dzisiejszy kurwo! Przeklęta kurwo!
I co było sił w moich rękach, i co było sił w moich nogach, napiętych do niemożebności, i
w moich piersiach co było sił i mocy, w całym moim ciele, w tych wszystkich mięśniach,
żyłach i ścięgnach — rąbnąłem nią o drzwi, o te drzwi, przez które chciała wyjść, żeby już
ode mnie na wieki wieków wyjechać w świat, aż jękły echem Potem jeszcze raz jękły, bom
już był jak ślepy, i trzeci raz, i czwarty, piąty, bo nienawiść moja do niej wciąż rosła i rosła, a
ja byłem wciąż niesyty, głodny tego walenia.
Waliłem za moją słabość i ustępstwa przed nią, i za to, żem był dla niej niczym, śliną, i że
mnie nie znosiła, że krzywdziła mnie, a ja pomimo to wciąż i wciąż ją kochałem. Waliłem i
za to również, że mi była tym wielkim kochaniem, moim szczęściem! Potem przypomniały
mi się te jej rajzy handlowe, więc i za nie nią ło- motnąłetn, i za te kłamstwa, jakimi mnie
karmiła, dlaczego nie udawały się jej te handle, wreszcie, a najbardziej, z całym napięciem
siły, jakie jeszcze były we mnie, za kurewstwo z Niemcami. Za tę straszną hańbę, jaka spadła
na mnie!
Na koniec wydusiłem ze siebie:
— A teraz — i jeszcze raz trach 1 nią — za to, żem musiał jak pies skamłać, żeby ci
darowali życie, a przedtem byłem gotów dać się zabić, dać się zabić w twojej obronie,
chociaż od początku warta byłaś tylko jednego: ot, tegol — i jeszcze raz, a już po raz ostatni
haratnąłem jej głową o drzwi, potem spojrzałem na nią już przy- tomniejszymi oczami i
całego mnie przeszył lęk: toż ja ją zabiję, jak będę tak...! A czy muszę? Czy mam prawo? A
moje ręce czy do zabijania? Bo to one — te ręce niemieckie, z których ludzie giną jak
muchy? Nie, nie! — aż wykrzyknąłem w sobie i co prędzej opuszczam ją w dół, ale w tym
samym momencie i ona... Opadła, obsunęła się na ziemię z cichym łoskotem jak worek z
ziarnem.
Poderwałem ręce do oczu, zakryłem je, targnął mną jęk i długo, długo tak stałem, niemy i
bez ruchu, i bez żadnej myśli, tylko tam, w dołku, gdzie wpierw siedział ten zły u gniot, teraz
czułem wielki 1 lodowato zimny ciężar.
Wreszcie odjąłem ręce od oczu, spojrzałem w dół, a prosto na nią, bo leżała koło moich
nóg, zupełnie bezwładna.
Twarz miała tak bladą, jakby przed samą śmiercią patrzyła na upiora, bo i w oczach,
dużych, szeroko rozwartych, był ten lęk przed upiorem — wielkie przerażenie, które wyssało
z nich tę nienawiść do mnie i pogardę wyssało, wyssało wszystko, co mogło nieść śmierć
innym, tylko nie jej. Tym przerażeniem przed idącą do niej śmiercią porażone były i ręce,
powykręcane, złamane w łokciach, i palce, bielutkie, niby odarte ze skóry patyczki,
pozbawione zupełnie krwi.., A nogi żałośnie rozrzucone. Prawa — wyprostowana, za to lewa
aż pod sam pośladek się podwinęła.
Gdyby to wszystko, co się stało, odbyło się we śnie, po przebudzeniu umarłbym chyba na
samą myśl, że coś podobnego mogło się zdarzyć, skamieniałbym z przerażenia, że ja, ja! Ja
Hanusi zadałem śmierć! Tymczasem to było, to się dokonało i ja naprawdę, ja zabiłem
Hanusię! I jej już nie będzie, już nigdy nie będzie, i koniec jej życia! Za dwa, trzy dni
wyniosą ją z domu, potem zakopią głęboko w ziemi cmentarnej i będzie tak, jakby jej nigdy,
nie było.
— Jezu! — zawyłem boleśnie, jakby mi kto jednym szarpnięciem skórę zdarł z ciała, i
jak stałem, tak padłem na klęczki, potem objąłem ją przez pół, przytuliłem się do niej, a kiedy
ręce moje jakoś bezwładnie dotknęły jej tyłu głowy, zanurzając się od razu we krwi, porwał
mnie gwałtowny, spazmatyczny płacz i krzyk:
— Hanuś!... Hanuś... 1 Com ja... Boś nie od tamtych, co specjalnie przyszli cię karancić,
i nie od Niemców ale ode mnie, a jam cię moimi własnymi rękami... Ja! Ja! O, Boże-e-e-e!
I w tej chwili jakżem gorąco, jak strasznie gorąco pragnął, żeby
ożyła albo żeby się czas cofnął do tyłu o ten pacierz, o ten jeden, jedyny pacierz, kiedy
jeszcze nie było tej śmierci, a byłem pewny, że teraz na pewno bym jej nie zabił. Mało, bo 1
wszystko bym jej darował, a może i na ten wyjazd pozwolił? Niechby jechała, gdzie ją tak
rwało, zresztą może nie byłoby to takie złe, groźne, bo czy tam zaraz musiałaby zawracać do
tych rzeczy i spraw po takiej nauczce, jaką dostała, no i tak oszpecona, pokaleczona na
urodzie? Ale potem, jakby jej włosy jako tako podrosły, do mnie by znów... Zresztą mogłaby
i nie wracać, skoro naprawdę tyle wstrętu miała do wszystkiego mojego, i ten sklep mogłaby
sobie nawet założyć, z kurewstwa, nie z kurewstwa, ale niechby go miała, jak ją tak wzięło
do niego, tylko żeby żyła! Dla innych lub dla samej siebie, ale żeby żyła! A tak... I to ja! Ja ją
zabiłem, moimi własnymi rękami zabiłem, co aby do roboty były i są, a nie do zabijania... Ja!
— Hanuś, darujesz mi to? Hanuuusiu...!
I roztrzęsiony, rozdygotany tym ustawicznym, a jeszcze bardziej spazmatycznym płaczem, i
rozjęczały jak nieboskie stworzenie, zacząłem ją całować bezpamiętnie, gwałtownie to po
rękach, to po nogach, po twarzy, potem uchwyciłem jej głowę, której tył już cały był aż lepki
od krwi, i gdzie popadło, tam dorywałem się do niej wargami.
-
W końcu przyszło mi na myśl wziąć ją na ręce i zanieść na łóżko, bo ona, moja Hanusia, na
ziemi ma leżeć jak dziadówka? I wciąż tak szkaradnie rozłożona? Na łóżko ją! Na łóżko i
położyć na nim delikatnie, ostrożnie. Ale zamiast coś robić, wciąż nieruchomo stałem i
patrzyłem na jej zastygającą twarz, potem na oczy, które były .już lekko przywarte, a więc
nareszcie uwolniły się od tego przerażenia przed śmiercią, i zamyśliłem się, a choć spokojnie,
chłodno, bardzo niedobrymi myślami się zamyśliłem. Bo co mam powiedzieć dziecku po
miesiącu, dwóch albo i po roku? I wtem posłyszałem niemiecki, wściekły krzyk:
— Banditen...?
Obróciłem się do drzwi: stało w nich dwóch gestapowców z dużymi automatycznymi
pistoletami gotowymi do strzału. Czarne czapki, srebrzyste trupie czaszki, a pod daszkami —
młode, pyzate twarze, ale oczy... o spojrzeniu zbójów. I znów krzyk: — Banditen?
Zrozumiałem. Pytali o Wilego i Johana, pytali o leśnych, co byli u mnie. I z wolna
potrząsnąłem głową odmownie, potem dodałem półgłosem, patrząc im otwarcie w te
przymrużone oczy wpatrujące stę we mnie gwałtownie, jakby mnie już, już mieli posłać pod
ścianę.
— Nie ma! — po czym szybko, nim zdążą podnieść wyżej pi
stolety, wyszlochuję, poczuwszy się nagle na dnie mojego nieszczęścia. — Przyszli z
wieczora, powiedzieli, że to Niemcy i że muszą mieć u mnie kwaterę. Ale zaraz po kolacji...
O, żonę mi zabili! — pokazałem ręką na Hanusię. — Ale nie od razu doszło do tego.
Najpierw wyczytali jej wyrok, że to niemiecka kurwa, bo się z żołnierzami niemieckimi
zadaje cieleśnie i dlatego muszą ją za karę wystrzyc i na dole pod brzuchem, i na głowie. A
potem... potem zabili ją. Bo kiedy ją już ostrzygli — kłamałem dalej jak z nut, tak mi to
gładko szło, no, wprost nad podziw — ona do nich i pięściami ich, aż dostrzegła nóż — i do
niego, a wtedy dopiero się zaczęło! Bo ją od nowa opierścienili rękami i dalej nią walić, tłuc,
haratać o drzwi, chociaż żona i gryzła ich, i kopała nogami... Ale co tam to dla nich, to i
szybko dali jej radę. O, o te drzwi ją... — i pokazałem ręką na drzwi, na których dopiero teraz
dostrzegłem kępkę ;włosów posklejanych krwią. — A głową ją... I tak długo, aż doszła im w
rękach...
— Ach, zo! — wyrzekł z wolna ten bliżej mnie stojący, potem, jak spostrzegłem, raz i
drugi popatrzył na Hanusię, jakby chciał sprawdzić, czy na pewno w ten sposób, jak
powiedziałem, została zabita, i nagle drgnęła mu ręka na pistolecie, a potem i w dół go ze
wszystkim opuścił, a oczy... Tak, oczy już nie były oczami bandyty, co przyszedł mnie zabić,
a ludzkie, nawet ze współczuciem patrzące na mnie.
— Ach, zol — wyrzekł jeszcze raz wolno, dobitnie i rękę, którą co tylko zaciskał
pistolet, a z którego na pewno był przygotowany wpakować mi całą serię, wyciągnął w moim
kierunku, jeszcze raz wypowiadając to swoje: „Ach, zo" — ale już głosem ciepłym, a może i
serdecznym.
Ale mnie coś raptem naprężyło całego, przewiało chłodem i ze wzrokiem wbitym od
nowa w Hanusię udałem, że nie tylko tej ręki nie widzę, ale i jego, i jego kamrata. Bo
takiemu rękę miałem, podawać? Ja? A potem tom się i roz jęczał, rozchwiał w żałosnym
krzyku:
— Hanusia! Hanusia! A za cóż cię taki haniebny los spotkał? Hanusiaaaaa!
Ale kiedym znów został sam, sam z nią i z jej śmiercią, nagle ucinam ten lament, a
spojrzenie moje, wciąż wbite w Hanusię, napełnia się z wolna coraz większą nienawiścią do
niej, bo Jezus, Maria! — kogom ja kochał? Tym wielkim, obłędnym kochaniem kogom ja
kochał? Kogo? Porywało mnie nawet, żeby splunąć, tak, żeby splunąć na nią, alem zaciął
twardo wargi, żeby nie tylko nie splunąć, ale nawet nie wyrzec jakiego plugawego słowa,
potem ukląkłem na obydwa kolana, wyszeptałem:
— Spoczywaj w spokoju, a światłość wiekuista niechaj ci świeci na wieki wieków, amen.
Potem poderwałem się do góry, a tak szybko i raptownie, jakby mnie ścigano, ale na
dwór wyszedłem krok za krokiem, tak wolno, potrząsając głową, czegom jeszcze nigdy nie
robił.
świt dokoła pokrywała już przedranna szarość, która stała w powietrzu, jak dym w
zapadającym z lekka zmierzchu. Chlew i stodoła wyraźnie jednak były już widoczne, nawet
drzewa co bliżej stojące. Tak, odchodziła, ginęła gdzieś wreszcie noc, bo i w kilku chałupach
zapiały naraz koguty wysokimi głosami, a mój kot, czarny i gruby, tak obżarty myszami,
przez sam środek podwórza gramolił się do domu po całonocnym polowaniu. Łeb miał
podniesiony wysoko jak maczugę, ale na nic nie zwracał uwagi, nawet mnie zdawał się nie
dostrzegać. Ale wiadomo, o zwykłej porze dojenia krów rozpocznie swoje miauczenie,
upominając się o świeże, jeszcze ciepłe mleko, które mu do specjalnej skorupki nalewała...
Gwałtownym ruchem odwróciłem się, oparłem o płot i w nagłym, dojmującym smutku
wpatrzyłem się przed siebie, czując, jak mi z oczu wyciekają łzy...