Reinhard Heinrich
Erik Simon
PIERWSZE
PODRÓŻE W CZASIE
Suplement do „Podręcznika podstaw temporalistyki”
dr temp. Kassandry Smith
Centralne Wydawnictwo Słoneczne
Nowe-Nowe Miasto nad Wielką rzeką Metanową
(Jupiter) 2477
przekład autoryzowany: Salvator Tarley
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
Udało nam się uzyskać prawo opublikowania sensacyjnego suplementu do „Podręcznika podstaw
temporalistyki” przedstawiającego przygody pierwszych podróżników w czasie. Jeśli chcecie
Państwo dowiedzieć się, jacy naprawdę byli pierwotni ludzie, kto zbudował terrasy w Baalbeku i co
stało się z Atlantydą i Graalem Parsifala— przeczytajcie opowieść o Timie Travellerze i jego
śmiałych następcach. Przy okazji będziecie mogli zapoznać się z efektami uszkodzenia kryształowej
kolumny czasu, funkcjonowaniem przyspieszacza katastrof i warunkami, w jakich pracuje perpetuum
mobile.
Uzupełniające ten tom podstawowe prawa temporalistyki przygotują Państwa do samodzielnego
prowadzenia maszyny czasu.
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
WPROWADZENIE
Z racji ukazania się obecnego, 14 wydania podręcznika temporalistyki nie chciałabym przegapić
szczególnej okazji podziękowania moim wielce szanownym kolegom — Zasłużonemu Temporalisqe
Reinhardowi Heinrichowi, posiadaczowi Dyplomu Honorowego Wielkich Podróży w Czasie i
kandydatowi historycznej i stosowanej temporalistyki oraz laureatowi Nagrody Tymoteusza
Travellera
— Erikowi Simonowi za przyjacielskie udostępnienie manuskryptu ich książki „Pierwsze podróże
w czasie”, która przedstawia historię temporalistyki zwracając uwagę nie tylko na problemy epoki
minionej, lecz i poruszając najistotniejsze zagadnienia współczesności pozwalające znakomicie
dobranymi przykładami zilustrować tezy zawarte w podręczniku.
Dr Kassandra Smith
Wielka Czerwona Plama (Jupiter)
43 Ammoniaka 2476.
TYMOTEUSZA TRAVELLERA TRZECIA
PODRÓŻ W CZASIE
albo o sile literatury i wyobraźni czytelnika
1. Tymoteusz Edward Traveller
już od najmłodszych lat, od czasów, w których wszyscy wokół nazywali go jeszcze Timem,
wyróżniał się spośród swoich rówieśników. Podczas gdy inne dzieci bawiły się w chowanego,
ganiały za piłką lub grały zapamiętale w „Kto się boi czarnego robota” on przesiadywał w domu
starając się zgłębić tajniki fizyki teoretycznej.
Winę za ów nienormalny rozwój chłopca ponosił przede wszystkim pradziadek, u którego Tim
mieszkał podczas nieobecności rodziców.
2. Rodzice
Tima wchodzili bowiem w skład załogi liniowego statku międzyplanetarnego „Ślimak” kursującego
na trasie Słoń-
ce
— Syriusz — Słońce. Matka była dowódcą statku, ojciec zaś kucharzem
pokładowym. Hierarchia ważności w ziemskiej flocie kosmicznej jest powszechnie znana —
komendant i kucharz są dwiema najznamienitszymi osobami na pokładzie.
W każdym razie rodzice Tymoteusza Travellera prawie przez całe swoje życie znajdowali się w
drodze, gdyż „Ślimak” był statkiem powolnym i poruszał się tylko z ośmio i półkrotną prędkością
światła.
Nic więc dziwnego, że cały ciężar wychowania małego Tima spoczywał na barkach jego
pradziadka.
3. Pradziadek
Tima Travellera pracował w Instytucie Stopniowania Niemożliwości w Akademii Granic Absurdu.
Czytelnicy z pewnością znają jego fundamentalne dzieło „Nowe perspektywy rozwoju energetyki”,
które wywołało gigantyczną rewolucję w technice energetycznej i otworzyło przed fachowcami
zupełnie nowe pole działania, ponieważ po raz pierwszy zostało w nim obliczone, jak ogromną
sprawność miałoby perpetuum mobile w temperaturach poniżej zera absolutnego, gdyby perpetuum
mobile istniało i gdyby można było ochłodzić je poniżej zera absolutnego
1
. Pradziadek ów
przejawiał więc, prawdopodobnie w związku ze swym zawodem, osobliwą skłonność do tak zwanej
literatury fantastycznej.
4. Fantastyka,
gatunek obecnie wymarły, na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia miała wielkie znaczenie i
stworzyła podstawy dla powstania literatury symbolicznej, która wydała tak nieśmiertelne dzieła jak
na przykład „Czerwony kapturek i wilk” oraz „Śpiąca królewna” wielkiego poety dwudziestego
czwartego wieku Antona Korneliusa. I aczkolwiek daleko jej do głębi symboliki zawartej w owych
dziełach, właśnie ona stanowiła pasję pradziadka Tima. Zainteresowanie to przelał on również na
małego Tymoteusza.
Można przypuszczać, że w tym właśnie tkwiła przyczyna nienormalnego zachowania się chłopca.
W tym rodzaju literatury prawie wszystkie przedstawione postaci są mianowicie geniuszami i nawet
pięcioletnie dzieci nie czynią nic innego, jak przy każdej nadarzającej się okazji wykazują, w-którym
miejscu Einstein pomylił się w swojej ogólnej teorii względności i jakie możliwości poznania
otwiera osiągnięcie nadprzestrzeni.
Widocznie mały Tim pod wpływem swojego pradziadka traktował wszystkie te rojenia dosłownie
i dążył do tego, by dorównać bohaterom oglądanych mikrofilmów. Gdyby mu się to nie udało — w
wieku dziesięciu lat nie zrozumiał jeszcze teorii względności — nie wpadłby bez pomocy tej
archaicznej literatury na pomysł zajęcia się problemem podróży w czasie i być może do tej pory ,nie
wynalazłby maszyny czasu. A przecież w wieku 24 lat Tim Traveller skonstruował swoją pierwszą
całkowicie sprawną maszynę do podróżowania w czasie.
5. Zachętę
do zajęcia się powyższym problemem zaczerpnął z książki „Wehikuł czasu”. O wszystkim tym
możemy się dowiedzieć ze zrekonstruowanych opowieści Tymoteusza Travellera:
Otóż ulubioną książką Tima był „Wehikuł czasu” niejakiego Herberta George Wellsa. Dzieło to
składało się z dwóch całkiem odmiennych pod względem zawartości tomów. Pierwszy z nich,
opublikowany w 1895 roku zawierał napisaną w formie pamiętnika, literacko pretensjonalną historię
wynalezienia maszyny czasu oraz opis fikcyjnej podróży autora w okres kredowy. Istotnymi były w
tym tomie, niewyraźne wprawdzie, lecz oparte na oryginalnych ideach wywody o zasadach
funkcjonowania maszyny czasu, zajmujące prawie połowę objętości książki. I właśnie one to
pobudziły wyobraźnię Tima Traveller.
Tom drugi bowiem był jedynie kontynuacją pierwszego i opowiadał o podróży bohatera w
mroczną przyszłość.
Ukazał się on w 1896 roku i wyróżniał dużymi wartościami literackimi. To również potrafił Tim
docenić.
6. Wynalezienie
maszyny czasu byłoby bez tej książki nie do pomyślenia. Toteż wbił sobie Tim do głowy, żeby
przynajmniej raz zobaczyć na własne oczy jej autora i porozmawiać z nim. Dwie pierwsze z
podjętych w tym celu podróży zawiodły jednak wynalazcę w stosunkowo niedawną przeszłość.
Niezbyt jeszcze precyzyjna konstrukcja maszyny nie pozwoliła też na dłuższe w owej przeszłości
przebywanie. Później jednak udało się Tymoteuszowi E. Travellerowi wybudować nową maszynę,
mającą znacznie większy zasięg penetracji czasowej. Przystąpił więc niezwłocznie do
urzeczywistnienia swojego marzenia.
7. Podróż w czasie
przebiegała bez przeszkód. Godne wzmianki jest tylko to, że jeszcze i ta maszyna była stosunkowo
powolna i osiągała maksymalną szybkość rzędu 20000, co oznacza, że podczas gdy we wnętrzu
maszyny upływał jeden dzień przemieszczała się ona w czasie o 20 000 dni. Na znalezienie się u celu
potrzebował więc T, Traveller około tygodnia.
8. Przybycie
w przeszłość wskazało pierwsze niedopatrzenie. Rozpoczynając podróż, chciał Tymoteusz znaleźć
się w okolicach roku 1910, a więc w czasie, gdy jego idol ukończył już kilka ze swoich najbardziej
znanych dzieł. Przyczyna awarii nie tkwiła w samej maszynie. Nikt zresztą nie jest doskonały. Także i
prekursor temporalistyki zapomniał o czymś ważnym: mianowicie o budziku. Gdy podróż w czasie
trwa przez cały tydzień, człowiek naturalną koleją rzeczy musi zasypiać i budzić się. Tymoteusz śnił
więc właśnie o pewnym epizodzie z „Wehikułu czasu” (prawie zawsze śniły mu się epizody z
ulubionej książki, z czego widać, że miała ona na niego rzeczywiście ogromny wpływ); śniło mu się
więc, że biegnie po brzegu kredowego morza, a za nim biegnie Tyranosaurus Rex. Ten ostatni nie
wiedział wprawdzie, że jest Tyranosaurusem Rexem, miał jednak przy tym 10 metrów długości i
poruszał się znacznie szybciej niż Tymoteusz. Gdy ogromny jaszczur już, już miał go pochwycić
uciekł się Tymoteusz do środka, który dla gada z epoki jurajskiej był nieosiągalny — po prostu
obudził się. jego spojrzenie padło na czasomierz — najczulszą część konstrukcji. Z niewyjaśnionych
przyczyn zatrzymał się on po kilku dniach.
Tymoteusz Traveller natychmiast zauważył defekt i zareagował z szybkością błyskawicy: lewą
ręką nacisnął hamulec, prawą natomiast próbował przerwać dopływ energii. Prawa ręka nie znalazła
jednak przełącznika, lecz lewa o tym nie wiedziała i wcisnęła hamulec aż do oporu. Tim Traveller
poczuł nagle, że staje się coraz lżejszy, a przy tym szalenie prędko pęcznieje i rozszerza się na
wszystkie wymiary Universum. Później stracił przytomność.
Gdy ocknął się, poczuł swąd spalonej izolacji.
9. Doniesienia
jakie złożył o swych przeżyciach w przeszłości T.E.Traveller są zawikłane i niepełne, czasami nawet
zaprzeczają sobie. Ponieważ jednak większość z tych przeżyć nie miała żadnego wpływu na
przeszłość, to znaczy nie prowadziła do chronoklazmu, są one dla tej relacji nieistotne.
Rekonstrukcja wydarzeń dokonana przez zespół komputerów przekazuje między innymi
następującą scenę:
Miejsce : Dom mieszczański w Bromley.
John: — Sir, w hallu stoi jakiś cudzoziemiec, który chciałby z panem porozmawiać.
Wells: — Możesz prosić.
Traveller: — Nazywam się Traveller. Jestem szczęśliwy, że mogłem tu przybyć…
Wells: — Cała przyjemność po mojej stronie. Będzie pan moim gościem w tym świątecznym
dniu…. Traveller: — Przepraszam, ale jakie to święto?
Wells : — Dzisiaj. 2.10.1866 odbywają się chrzciny mojego syna Herberta George urodzonego
21.9.1866… Czy… czy pan się źle czuje? John, szklankę wody dla pana Travellera!
Powyższe przyjacielskie przyjęcie nie było dla Tima warte złamanego szeląga. Człowiek, który
niegdyś zostanie słynnym Herbertem George Wellsem, był przecież w tym momencie
niedysponowany
2
.
Po powrocie z niefortunnej wyprawy Tim Traveller nareperował nieszczęsny czasomierz.
Zapomniał go jednak nacechować. Gdy wyruszał powtórnie, by spotkać się z dojrzałym Wellsem
mógł zorientować się w dzielącym go dystansie czasu tylko w przybliżeniu.
10. Mr H. G. Wells
przeprowadził z Tymoteuszem Edwardem Travellerem tylko jedną rozmowę, trwającą około trzech
godzin. Niestety, po powrocie T, Traveller mógł sobie przypomnieć jedynie najistotniejsze jej
punkty. Musimy więc spróbować ową rozmowę zrekonstruować. Możemy sądzić, iż przebiegała ona
następująco:
11. Około ósmej wieczorem,
po mniej więcej trzech kwadransach i dołożeniu wszelkich starań udało się Tymoteuszowi
Travellerowi przekonać pana Wellsa, że nie chce mu nic sprzedać, zamordować go i obrabować ani
też prosić o żaden datek na towarzystwo ochrony zwierząt lub też zwerbować go na misjonarza.
Ustaliwszy to przeszedł niepostrzeżenie do tematu i zapytał od niechcenia: — Czy zajmuje się pan
czarami? Taka przynajmniej krąży fama. Wobec takiego obrotu sprawy, chciał czy nie chciał,’ musiał
Wells przejść do sedna sprawy. Ze złością i uniesieniem odpierał wszelkie zarzuty, mówił o tuzinach
książek, które musi napisać (ale jeszcze nie napisał—Tim przybył znowu za wcześnie), napomknął
również przelotnie o napisanym już manuskrypcie ,,Wehikuł czasu” stwierdzając, że to napisane już
dzieło więcej go nie interesuje. Pierwszy tom był dla niego jedynie bazą, na której chciał zbudować
dzieło właściwe. O wiele większe zainteresowanie wykazywał wobec powieści, którą ma zamiar
nazwać „Osobliwa wyspa”. Tim Traveller znał również i tę historię wydaną ostatecznie pod tytułem
„Wyspa doktora Moreau”, robił więc wszytko, by skierować rozmowę na „Wehikuł czasu”.
12. Około dziewiątej wieczorem
udało się wreszcie T. Travellerowi sprowokować sprzeczkę na temat ulubionej książki. Zrobił to
dosłownie w ostatnim momencie, gdyż Mr Wells przymierzał się już do rozważań o pogodzie.
Rozpoczęła się więc dyskusja pomiędzy Mr Wellsem i Timem E. Travellerem, podczas której T.
Traveller położył nacisk na to, że taka powieść, jaką zamierza Mr Wells napisał w żadnym wypadku
nie może być przeciążona komentarzami technicznymi. A w ogóle, to on, Tymoteusz Traveller, na
podstawie wieloletnich doświadczeń, jest przekonany, że największe znaczenie miała będzie,
zaplanowana dopiero druga część. Wprawdzie zmuszony jest dodać, że przemyślenia i detale
techniczne pierwszej części są same w sobie również całkiem interesujące, ale przy tym bałamutne i
w ogóle…
13. Około dziesiątej wieczorem
rozmowa dobiegała końca. T. Traveller odniósł wrażenie, że dostatecznie przekonująco przedstawił
swój punkt widzenia, Mr Wells natomiast nie wydał się znajdować szczególnego upodobania do
argumentów tego zupełnie nieznanego mu mężczyzny. Wygląda na to, że pożegnanie łudzącę
przypominało wyrzucenie Tima za drzwi. Zawiedziony takim obrotem sprawy udał się Tymoteusz
Traveller bezzwłocznie w podróż powrotną do swoich czasów.
14. Podróż powrotna
przebiegała pomyślnie. Można wspomnieć jedynie, że trwała równie długo jak w przeszłość, a więc
około tygodnia. W przeszłości T. Traveller dokonał przeglądu swojej maszyny i wyremontował
budzik, tak że przybycia do właściwego punktu czasu już po raz drugi nie przespał. Dzięki temu
wylądował w pełnej kondycji dokładnie w tym samym dniu, w którym odjechał w przeszłość.
15. Założeń konstrukcyjnych
wehikułu czasu T. Traveller wówczas jeszcze nie opublikował. Możliwość istnienia maszyny czasu
uważana była powszechnie za mrzonkę i gdyby Tim Traveller ni stąd ni zowąd zaczął utrzymywać, że
coś takiego skonstruował, twierdzenie takie uchodziłoby za kiepski żart, a sam żartowniś za mocno
pomylonego. Ludzie dwudziestego trzeciego wieku nie różnili się w tym przypadku od swych
dziewiętnastowiecznych protoplastów. Dlatego póki co zdecydował się T. Traveller utrzymać swój
wynalazek w tajemnicy.
16. Ogłoszenie
wynalazku — a Tim Traveller w pełni zdawał sobie sprawę z jego doniosłości — po bądź co bądź
trzech podróżach w czasie musiało jednak w końcu nastąpić. Tim zebrał już wszelkie argumenty i
przekonał się w praktyce, że zbudowana przez niego maszyna działa bez zarzutu (łącznie z
tempometrem, który z powodzeniem zastąpił dziewiętnastowiecznym budzikiem). Zabrał się więc do
uporządkowania i usystematyzowania swoich dotychczasowych, dość chaotycznych notatek. Do pełni
szczęścia potrzebne mu jeszcze było odpisanie zasad konstrukcyjnych przedstawionych w pierwszym
tomie „Wehikułu czasu” i objaśnienie własnych poprawek technicznych. Toteż w kilka dni po
powrocie ze swej podróży sięgnął ponownie po książkę Welisa. Przynajmniej usiłował to uczynić…
17. Książkę
znalazłby z zamkniętymi oczyma obudzony nawet w środku nocy. Jednak nie tym razem. A przecież,
ilekroć trzymał ją w rękach, stawiał zawsze na tym samym miejscu. Przedtem. Teraz zniknęła.
Zaskoczony szukał jej wszędzie — w mieszkaniu, w królikarni (jakże często czytywał ją swoim
czworonożnym przyjaciołom), przetrząsnął lodówkę, telefonował do pralni (może wsadził ją do
kieszeni płaszcza, który tam zaniósł?), wreszcie dobrał się do samodzielnie skonstruowanego robota,
który przeznaczony był do utrzymywania porządku w jego pokoju (przy reperacjach dosyć często
używał tej niepalnej książki jako podkładki do lutownicy, gdyż była ona jedynym przedmiotem, który
przez cały prawie czas miał pod ręką). Niestety. Wszelkie wysiłki spełzły na niczym. Nie pozostało
mu nic innego jak tylko połączyć się z biblioteką. Włączył więc kanał videofonu i zażądał:
— Wells Herbert George: „Wehikuł czasu”, tom I.
18. Bibliotekarz
(naturalnie android) podejrzewał pomyłką. Można było wprawdzie otrzymać w bibliotece książkę
Wellsa „Wehikuł czasu”, nie było to jednak dzieło wielotomowe toteż nielogicznym było domaganie
się pierwszego tomu. Ale naturalnie samą książkę mógł klientowi wyświetlić na ekranie video przez
kanał B-12-594784. Tak też i uczynił.
— Nie — powiedział T. Traveller, gdy zobaczył tekst. Ja nie chcę tomu drugiego lecz pierwszy.
— To nie jest ani pierwszy ani drugi tylko pojedynczy tom — odpowiedział android. (Androidy
nie były wówczas jeszcze tak zrównoważone emocjonalnie jak obecnie). Dodał jeszcze, że
specjalnie dowiadywał się w centralnym katalogu i wie dokładnie, że nie ma żadnych innych tomów.
Tylko ten. A jeśli miłośnik książki wierzy wciąż jeszcze w istnienie drugiego tomu, dlaczegóż miałby
nie wierzyć również w możliwość podróży w czasie albo w świętego Mikołaja? Radził więc w tym
przypadku natychmiastową naprawę wybieralników zanim jeszcze nie będzie za późno na remont
kapitalny. (Android ten został później wyłączony z obsługi biblioteki ze względu na złe formy
towarzyskie i można go dzisiaj oglądać w Muzeum Tymoteusza Travellera).
Miał jednak rację: na stronie tytułowej książki napisane było: ,,H.G.Wells Wehikuł czasu”. Lecz
Tim wiedział przecież, że powinno tam być również napisane „Torn II”. Musiało!
19. W „The Hoane Peoples Telegraph”
można było wkrótce napotkać następujące ogłoszenie: „Poszukuję: H.G.Wells — „Wehikuł czasu” T.
I/II. Cena dowolna. Poważne oferty składać do T.E.Traveller, Laurentin’s Hospital.
Jak można się było spodziewać nie przyniosło ono żadnego efektu.
20. „Wehikuł czasu”
był już tak czy owak dziełem jednotomowym. Załamanie nerwowe Tima Travellera nie miało na
szczęście żadnych poważnych następstw. Ponieważ ogłoszenie pozostało bez echa, musiał więc
Tymoteusz odtworzyć swoje zapiski z pamięci posługując się jedynie wzorcem samodzielnie
skonstruowanej maszyny czasu. Po jej skutecznej demonstracji, którą przeprowadził na oczach
kilkunastu szacownych naukowców został też zwolniony ze szpitala Laurentin.
21. Przypuszczenia
kompetentnych ludzi, którym Tymoteusz zwierzał się ze swoich kłopotów zmierzały do tego, że
wskutek dysputy z Timem Wells sam zdecydował się nie, publikować swojego dzieła. Tak mówili
fachowcy. Być może jednak robili to tylko dla uspokojenia Tima, gdyż w skrytości ducha uważali go
za odrobinę stukniętego
3
.
1
Patrz dodatek A
2
Niektórzy historycy powątpiewają w prawdziwość tej rekonstrukcji, gdyż w wyniku ich badań
ujawniono, iż rodzina państwa Wells żyła w bardzo skromnych warunkach i nie stać jej było ani na
hall, ani na służących. Ale któż by śmiał sprzeczać się z zespołem komputerów.
3
Patrz dodatek B
TRZYNASTA WYPRAWA W PRZESZŁOŚĆ
albo o charakterze praludzi
1. Maszyna czasu
była największa, jaką kiedykolwiek zbudowano. Wnętrze jej przypominało poczekalnię małego portu
kosmicznego, jaki spotkać można na wielu księżycach wielkich planet, Trzy czwarte jego
powierzchni zawalone było jednak ekwipunkiem. Jak wiadomo bowiem ilość niezbędnej aparatury
jest tym większa im niższy jest techniczny poziom epoki, do której wyrusza ekspedycja. We
względnie wysoko rozwiniętych epokach podróżnicy w czasie mogą częściowo posługiwać się
istniejącymi wytworami techniki, ale w wieki wcześniejsze trzeba wlec za sobą wszystko, czego się
potrzebuje oraz to^ co może się przydać.
2. Wyposażenia
nie mogli „wlec” sami uczestnicy ekspedycji, ponieważ ważyło wiele ton. Obejmowało ono
wszystko— począwszy od uniwersalnego pojazdu „Mamut” i przenośnego komputera uniwersalnego
„Czaszka” a skończywszy na uniwersalnym sprzęcie naprawczym „Łamigłówka” i uniwersalnej
sondzie igłowej. Osobliwe te określenia nadane zostały ze względu na kształt poszczególnych
aparatów. „Mamut” wyposażony był w projektor holograficzny, który po włączeniu nadawał mu
wygląd mamuta. Komputer wmontowany był w imitację przedmiotu kultu, którym była pomalowana
czaszka, a sprzęt naprawczy z zewnątrz podobny był do wielkiej drewnianej maczugi. Uniwersalna
sonda igłowa przypominała zaś zwykłą igłę do cerowania. Wydawać by się mogło, że cała ta
maskarada jest najzupełniej zbędna. Żądały tego jednak wymogi instrukcji podróży w przeszłość.
3. Instrukcje
stanowiły niezbędną podstawę wiedzy podróżującego w czasie. Były one opracowane przez
nadzwyczajną komisję oddziału „Przeszłość” Centralnego Instytutu Podróży w Czasie
1
. (Przy CIPwC
istniał również oddział „Przyszłość”, którego pracownicy raz lub dwa razy do roku publikowali
prace, w których każdorazowo udowadniali, że podróże w przyszłość są teoretycznie zupełnie
niemożliwe
2
.)
Niezależnie od znajomości instrukcji podróżny w czasie mógł być wybitnym specjalistą w swojej
dziedzinie i wykorzystywać podróże do własnych badań, jeśli jednak nie znał on instrukcji bardzo
szczegółowo — musiał pogrzebać swe nadzieje na uczestnictwo w ekspedycji — na przykład w
okres rozkwitu imperium rzymskiego. Pozostawała mu wówczas jedynie nadzieja na rychłe założenie
biura podróży czasowych — a i wtedy mógłby długo czekać na swoją kolej.
Były więc instrukcje alfą i omegą, były długie i utrzymane w trybie rozkazującym. Zawierały to, co
było niepożądane, zakazane lub surowo zakazane, jak na przykład:
„Kontakty z tubylcami dozwolone są jedynie w stopniu koniecznym do przeprowadzenia prac!”
„Bezpośrednich spotkań z tubylcami należy ściśle unikać!”
„Podróżni w czasie obowiązani są dokładnie dopasować się do badanego okresu czasu!”
„Zabranych ze sobą urządzeń technicznych używać tylko w przypadku największego
niebezpieczeństwa!” „Zaniechać wszelkiej mistyfikacji! Nie zezwala się na podawanie się za Boga,
Demona, Czarodzieja, Ducha itp!” „Z maszyną czasu obchodzić się starannie! Powinna ona co
najmniej raz w tygodniu zostać poddana przeglądowi dokonywanemu przez upoważnionego do tego
temporalistę!”
„Żadnych zmian w przeszłości!”
Zakaz dokonywania zmian w przeszłości stanowił najważniejszy punkt instrukcji. Zostały one
bowiem zredagowane i zaczęły obowiązywać po trzeciej podróży Tima Travellera, podczas której o
mały włos nie doszłoby do katastrofy spowodowanej nieodpowiedzialnym zachowaniem wynalazcy
maszyny w czasie, który wpłynął w niedopuszczalny sposób na przeszłość.
4. Uczestnicy ekspedycji
siedzieli więc teraz — szczęśliwi, że surowa komisja egzaminacyjna poświadczyła im wystarczającą
znajomość instrukcji — na lub między stertami wyposażenia.
Gdy uniwersalny pojazd po zamaskowaniu do złudzenia przypomina mamuta mamy naturalnie do
czynienia z podróżą w epokę kamienną. Dlatego też wszyscy byli odpowiednio wyposażeni. Nosili
syntetyczne ubrania, do złudzenia przypominające skóry zwierząt. Włosy ich były pieczołowicie
poplątane i z pomocą preparatów chemicznych doprowadzone do koniecznej długości, na ciała zaś
nałożono im grubą warstwę biologicznie działających kremów chroniących przed infekcjami i
owadami a ponadto niemożliwych do odróżnienia od naturalnego brudu. Z koniecznością owłosienia
ciała odpowiadającego normom epoki kamiennej zgadzał się jedynie doktor Mayer, wszyscy
pozostali natomiast wyrażali swe najwyższe niezadowolenie.
5. Dr Mayer
był lekarzem ekspedycji. Był mały, chudy i bardzo wesoły, a w grubej skórze wyglądał zupełnie
nieźle. Oprócz własnej skóry przykrywał go szeroki, bezkształtny kawałek ubrania, którego krój
stanowił coś pośredniego pomiędzy rzymską togą i skórzanymi spodniami. Dr Mayer znał się na
wszystkich dziedzinach medycyny i miał tylko dwie wady: był całkowicie nieuzdolniony technicznie i
nie potrafił posługiwać się najprostszymi narzędziami oraz nie zwracał uwagi na formy towarzyskie.
Niezależnie od swej specjalności przydzielony był do grupy badawczej w charakterze antropologa.
6. Grupa badawcza
ekspedycji składała się z czterech osób: dr Mayera, historyka, etnografa i specjalisty do spraw
kontaktów. Historyk nazywał się Radsch Singh. Był głęboko przekonany o tym, że zamiast etnografa
w ekspedycji powinien wziąć udział drugi historyk. Etnograf — Thomas McFleod był natomiast
zdania, że ekspedycja potrzebowała co najmniej dwóch etnografów, a z historyka mogłaby spokojnie
zrezygnować. Poza zasięgiem tej kłótni, pozostawał specjalista do spraw kontaktów. Pieter van
Daagen sam prawdopodobnie nie wiedział dokładnie, na czym polegało jego zadanie w ekspedycji,
ponieważ specjaliści do spraw kontaktów nie byli poddawani odrębnemu przeszkoleniu
specjalistycznemu. Jego specjalnością było niespecjalizowanie się w niczym. Teoretycznie
odpowiedzialny był za kontakty z tubylcami, które jednakże praktycznie zostały zabronione przez
instrukcję.
7. Grupa techniczna
składała się z kierującego temporalisty, doktora temporalistyki Jeana Satikoffa, którego wszyscy
nazywali po prostu Temp, i który obsługiwał maszynę czasu.
8. Temporalistyka
była nauką o czasie i podróżach w czasie, jednak nie można było jej wtedy — mimo ścisłego
pokrewieństwa z fizyką — nazwać naukę ścisłą. W wynalezieniu maszyny czasu wielką rolę odegrał
przypadek, ponieważ Tymoteusz Traveller opierał się w dużej mierze na intuicji. Stan temporalistyki
był więc po śmierci T.Travellera następujący : rozporządzano kilkoma ogólnymi wiadomościami o
istocie czasu, znano kilka typowych efektów i umiano budować aparaty do podróży w czasie. Ale
nawet najbardziej znani fachowcy nie potrafili dokładnie wyjaśnić, jak i dlaczego właściwie
funkcjonuje taka maszyna czasu.
9. Efekty
występujące przy podróżach w czasie tworzyły więc istotne podwaliny temporalistyki. Od czasów
trzeciej podróży znany jest najważniejszy ze wszystkich efektów — efekt Travellera-Samarowa
mówiący o tym, że istnieje teoretyczna i praktyczna możliwość chronoklazmu. Od punktu czasu, w
którym następuje ingerencja w przeszłość przebieg historii może różnić się od tego, który znany jest
podróżującemu w czasie. Podróżnik w czasie, który zmienia przeszłość mógłby przez to zniszczyć
swój świat — po powrocie w swoje czasy ujrzałby zupełnie nową rzeczywistość. Jedynym co
pozostałoby niezmienione byłby fakt, że jakiś podróżny w czasie za pomocą jakiejś maszyny w czasie
wyruszył w przeszłość. Tym sposobem kółko się zamyka.
Mimo to wiedziano, że podróże w czasie są możliwe bez znacznych zmian w przeszłości, jednakże
tylko wtedy, gdy wpływ na nią pozostaje poniżej czasowego kwantu działania. Każdy większy
wpływ mógłby doprowadzić do większej lub mniejszej przemiany wszystkich następnych wydarzeń i
dlatego był jak najsurowiej zabroniony.
Efekty te były jednak wówczas jeszcze niedostatecznie zbadane, a opis ich opierał się wyłącznie
na doświadczeniach.
10. Teoria
temporalistyki mogła w zamian pokazać jedynie swe wewnętrzne sprzeczności, nie usuwając ich
jednak. Istniała więc pewna liczba paradoksów, które nie zostały jeszcze wyjaśnione jak na przykład
„Paradoks Nieśmiertelności”. Zaobserwowano mianowicie, że uczestnicy wyprawy w czasie tak
długo jak długo pozostawali w przeszłości prawie wcale się nie starzeli. Próbowano to wyjaśnić w
następujący sposób, że logicznie rzecz biorąc podróżnik w czasie nie może umrzeć zanim w ogóle się
narodzi i dlatego do czasu swojego „odjazdu” jest quasi nieśmiertelny. Wyjaśnienie to zostało jednak
zakwestionowane jako nienaukowe. Nikt jeszcze również nie pozwolił sobie na przeprowadzenie
eksperymentu, ponieważ dłuższy pobyt w przeszłości był wzbroniony przez instrukcje.
11. Podróż w czasie
rozpoczęła się. Uczestnicy trzynastej ekspedycji w przeszłość siedzieli więc nieruchomo z
instrukcjami w głowach i imitacjami kamiennych toporów w rękach.
Po lewej stronie specjalisty do spraw kontaktów siedział dr Radsch Singh, który perorował o
znaczeniu podróży w czasie dla badań cech charakteru człowieka, szczególnie zaś człowieka epoki
kamiennej, jako że on właśnie był celem trzynastej ekspedycji.
Z prawej zaś strony siedział dr McFleod i przedstawiał specjaliście do spraw kontaktów wykład
na temat: / „Podróż w czasie jako narzędzie etnografii”, ilustrowany przykładami porównawczego
rozpatrywania charakteru człowieka epoki, kamiennej.
Za nim siedział dr Mayer, który zajęty był czesaniem swej skóry, a gdy się z tym uporał, zaczął
wykazywać specjaliście do, spraw kontaktów znaczenie antropologii dla wyjaśnienia cech charakteru
ludzi epoki kamiennej.
Specjalista do spraw kontaktów wysłuchiwał więc jednocześnie i z jednakową uwagą wywodów
trzech naukowców, w efekcie czego pozostał w dalszym ciągu niewyspecjalizowany, do czego go
zresztą zobowiązano. Wszyscy byli więc zajęci i nikt nie zwracał uwagi na manipulacje temporalisty.
A kiedy już specjalista do spraw kontaktów był rozlegle poinformowany o historycznych,
etnograficznych i antropologicznych aspektach człowieka epoki kamiennej ogólnie i jego trudnym
charakterze szczególnie kierujący maszyną temporalista zakrzyknął:
— Moi panowie, jesteśmy u celu! Proszę przygotować się. Czas wynosi trzy przecinek siedem
cztery osiem dziewięć razy dziesięć do potęgi dwudziestej czwartej kwantów czasowych przed naszą
erą — po czym dodał — epoka kamienna, przedpołudnie.
12 Mogli wysiadać
Dr Mayer w przypływie szaleńczej odwagi bez chwili namysłu otworzył właz, za którym spodziewał
się ujrzeć nieznany świat. Przez otwarty luk wtargnął ziąb tak przejmujący, że zaskoczony doktor
Mayer zdążył tylko wyszczękać zębami:
Eeeepoooka Kkkaamiennna? Lllodowa! Odwróciwszy się ujrzał Tempa, który właśnie znikał w
jasnym otworze, którego kształtu i głębokości nie mógł rozpoznać wskutek nagłego oślepienia.
Pospiesznie zamknął więc lodówkę i ruszył do otworu, za którym rozciągał się przyjemny, słoneczny
krajobraz.
Pozostali członkowie ekspedycji przeciągając się leniwie oddalili się od maszyny. Pospieszył
więc potykając się co krok za nimi.
13. Pogoda
była po prostu wspaniała. Obecnie nie zapowiadają już takiej żadne- komunikaty meteorologiczne.
14. Specjalista do spraw kontaktów
uruchomił już zamaskowaną pod postacią Ścierwnika latającą kamerę i obserwował z
zaciekawieniem kraj-
-
obraz widziany z lotu ptaka za pośrednictwem odbiornika obrazów
przestrzennych zamontowanego w „Mamucie”.
— Cóż to takiego — zakrzyknął — pewien Homo Sapiens fossilis wykonuje zdumiewające ruchy!
— Istotnie, ten anachronizm nie pasuje do niczego — odparł dr Mayer, ażeby przypadek wyjaśnić
do końca. Specjalista do spraw kontaktów donosił towarzyszom o wynikach swych obserwacji:
— Tam ktoś biegnie w słomianej sukmanie sypiąc sobie bez przerwy popiół na głowę i co chwila
rzucając się na ziemię. W innej epoce przypuszczałbym, że z pokorą oddaje się on jakimś obrzędom
religijnym. Ale już w epoce kamiennej? Niezrozumiałe.
— Może robi to na wszelki wypadek? — zastanawiał się dr Mayer.
— Ależ nie -— powiedział Temp — człowiek ten zbliża się systematycznie wykorzystując prawa
grawitacji do drzewa ozdobionego czaszkami zwierząt. Pewnie to czarownik, który chce jedynie
pozyskać dla myśliwych przychylność duchów…
15. Człowiek w słomianej sukmanie
przyklęknąwszy począł rozniecać ogień za pomocą kija i drewnianej deseczki. Przestraszeni
uczestnicy ekspedycji dostrzegli, iż jego odzienie zaczyna się palić. Wydawało im się, że zatopiony
w ekstazie mężczyzna tańczył wokół drzewa nie troszcząc się wcale o płonący ubiór. Wydawał przy
tym z siebie wstrząsające do głębi okrzyki. Nagle obejmujące go płomienie wygasły, on zaś podszedł
do drzewa i ponownie przyklękając pogrążył się w medytacjach. W rzeczywistości natomiast
sprawdzał kilka pułapek rozstawionych wokół drzewa. Gdy podniósł się, trzymał w rękach trudne z
daleka do rozpoznania zwierzęta. Odciął im głowy i nadział na gałęzie drzewa. Owe „ofiary” służyły
jako przynęta.
— Jak widać taka forma łączy mistyczne z pożytecznym — z zadowoleniem stwierdził specjalista
do spraw kontaktów.
16. Spotkanie
z ludźmi pierwotnymi przebiegało zgodnie z instrukcją — mianowicie bez kontaktów, ale też i bez
rezultatów.
— Jeśli tak dalej pójdzie… — westchnął dr Mayer — jak właściwie zrealizujemy punkt piąty
instrukcji, który przewiduje cotygodniowy przegląd maszyny czasu? Mysią, że podczas podróży.
Przyjąwszy, że mamy za sobą milion lat… ale dlaczego niby za sobą? Jeżeli mamy je za sobą — i tak
pozostają one przed nami. Któż mógłby twierdzić, że nadchodzący wiek jest już za nami? W każdym
razie milion lat ma okrągło pięćdziesiąt dwa miliony tygodni.
— Mimo niczym nie umotywowanego braku drugiego historyka— wtrącił historyk — sam
zamierzam rozwiązać ten problem, choć pragnę nadmienić, że moim zdaniem jeden historyk tu nie
wystarczy, ponieważ miejsce zbędnego etnografa byłoby zapewne wolne gdyby odpowiedzialne za
wyprawę czynniki wykazały minimum zdrowego rozsądku.
Stwierdziwszy to, odetchnął w głębokim przekonaniu, że nawet sam etnograf, posiadający
specjalne wykształcenie w dziedzinie retoryki i lingwistyki, nie umiałby ująć tego piękniej.
— Doktorze Mayer, obliczył pan pięćdziesiąt dwa razy jeden milion tygodni. Teoretycznie
prawidłowo. Zastanówmy się jednak, od kiedy istnieje tydzień w praktyce. Nie dłużej niż około
czterech tysięcy lat. Wynosi więc to tylko około dwustu dwunastu tysięcy tygodni. Żeby jednak
pokonać ten interwał, my nie potrzebujemy nawet całego tygodnia. W dalszej przeszłości nie istnieje
już pojęcie tygodnia. Wobec tego nie ma więc mowy o żadnych przeglądach.
— Czy to pan jest może przypadkiem odpowiedzialny za przestrzeganie instrukcji? — zapytał
zjadliwie dr Mayer.
Odpowiedzialny za punkt piąty specjalista do spraw kontaktów słuchał tego z zadowoleniem.
Przeglądy można było sobie odpuścić, kontaktów z praludźmi należało unikać, wyposażenia nie było
czym uzupełniać; krótko mówiąc nic nie zagrażało spokojowi i bezpieczeństwu.
17. Pierwsza wyprawa zwiadowcza
nie przyniosła z początku żadnych szczególnych wydarzeń. Jednak później o mały włos nie doszło do
kontaktu. Winę za taki obrót sprawy ponosił dr Mayer. Zależało mu bowiem na jak najszybszym
zrealizowaniu założeń ekspedycji. Swoje stanowisko wyjaśnił w następujący sposób:
— Raz już widziałem taki poziom gastronomii, jaki tutaj możemy obserwować, mianowicie wtedy
gdy podróż w czasie zaprowadziła mnie w początek lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku do
środkowoeuropejskiego miasteczka. O tym właśnie myślałem obserwując jednego z jaskiniowców
wyciągającego z piachu kawałek mięsa. Boję się dnia, w którym wyczerpią się nasze zapasy. Musimy
możliwie jak najszybciej zbadać charakter ludzi pierwotnych.
18. Radsch Singh
wysłuchał tego narzekania i odparł śmiejąc się szyderczo:
— Hola, pan jeszcze nigdy nie odbywał tak długiej podróży naukowej?
— Nie.
— Wobec tego niech pan ufa naszemu doświadczeniu. My…
— Wasze doświadczenia są gówno warte, wy…
— Niech pan się nie denerwuje! Taki żółtodziób jak pan, powinien…
— Swoje doświadczenia zebraliście przecież również podczas podróży w czasie? No nie!?
— Racja, lecz czegoś takiego właśnie panu brakuje. Niech pan mi wierzy!
Kłótnia stawała się coraz głośniejsza. Pozostali członkowie ekspedycji taktownie oddalili się w
głąb lasu. Niekiedy tylko w prześwitach liści dostrzec można było ich ciemnobrązowe skóry.
Radsch Singh ze zdwojoną energią ponowił swój atak przeciwko doktorowi Mayerowi:
— Wydaje mi się, że zgadza się pan ze zdaniem zbędnego tu etnografa. Gdybyż tu był drugi
historyk…
— Pańska arogancja jest oburzająca.
— Nie sądzę. Wszędzie wyrastają kolektywy jak grzyby po deszczu, a tak skomplikowany problem
jak charakter człowieka epoki kamiennej badany być musi przez samotnego historyka. Tfu!
— Pan przecenia swoją rolę — gniewnie zawołał doktor.
19. Na skraju lasu,
do którego tymczasem dotarli, dały się ponownie zauważyć prześwitujące przez liście
ciemnobrązowe skóry. Uspokojony tym widokiem dr Mayer odwrócił się do historyka. Ten stał o
kilka kroków za nim trzymając lornetkę w trzęsących się dłoniach. Zauważył bowiem, że widoczne
na skraju lasu skóry są prawdziwe i natychmiast podzielił się tym odkryciem z lekarzem. Kłótnia
poszła w zapomnienie. Obaj zwiewali, by ratować swe życie, lub przynajmniej nie naruszyć
instrukcji. Nikt ich nie ścigał. Widocznie pierwotnymi ludźmi kierowała ciekawość jedynie
wówczas, gdy śledzili sprzeczkę.
Tak oto zakończyła się pierwsza próba zapoznania się ludzi z epoki kamiennej z charakterem ludzi
współczesnych.
20. Towarzysze
tymczasem gdzieś się zawieruszyli. Gdzież oni są?
Kwestia ta interesowała dr Mayera i Radscha Singha; nam natomiast jest to zupełnie obojętne,
gdyż ich spotkanie z ludźmi pierwotnymi jest o wiele bardziej interesujące niż spotkanie z
towarzyszami podróży.
Dr Mayera paliła ciekawość czy tamci zbliżyli się bardziej do celu ekspedycji niż on i historyk. Po
pospiesznej ucieczce, nie krępując się niczym wyraził życzenie, by jak najszybciej opuścić epokę
kamienną. By temu zadośćuczynić, zdążał w kierunku „Mamuta” i maszyny czasu przebijając się przez
gęstwinę. Radsch Singh zaś z zimną krwią pospieszał za nim.
Nagle z zarośli dobiegły ich kwiki i trzaski zmieszane z pochrząkiwaniem i piskami. Nad ową
kakofonią dźwięków górowały przekleństwa etnografa McFleoda. Radsch Singh wywnioskował z
tego z zadowoleniem, że jego przeciwnik zleciał z drzewa.
Dr Mayer zawrócił podejrzanie szybko i ukrył się za plecami historyka. Tymczasem z lasku
wyczołgał się etnograf, wykuśtykał specjalista do spraw kontaktów i wyskoczył dr temp. Jean
Satikoff.
21. Okazja,
na którą czekał historyk, właśnie nadeszła.
— Szanowni koledzy! Jestem oburzony! Podczas gdy ja w pocie czoła — tu otarł chustką
rozchlapane na łysinie resztki ptasiego łajna — … w pocie mojej osobowości oddaję się mojej
pracy naukowej, która zawiera w sobie zarówno historyczną etnografię jak i etnograficzną historię…
eeh…
— Co do której tylko ja jestem kompetentny! — wtrącił McFleod, tak że Radsch Singh całkowicie
stracił wątek i zamilkł.
Kłócąc się zawzięcie obeszli lasek i dotarli do maszyny czasu. Dr Mayer pospieszył naprzód.
Niebawem pyskacze stracili ochotą do dalszej kłótni Z wnętrza maszyny dobiegł ich bowiem
płacz.
22. Praludzie
uchronili się więc przed zbadaniem ich charakteru. Podróżni wsiedli do maszyny niemalże w
ostatniej chwili, bowiem lekarz ekspedycji i antropolog zarazem chciał uruchomić jedynie
uniwersalny pojazd „Mamut” i oczywiście pociągnął za niewłaściwą dźwignię. Luk nadal jednak
pozostawał otwarty. Siedzący we wnętrzu maszyny czasu przeżyli w ciągu trzech sekund trzydzieści
dwa trzęsienia ziemi, potop, dwie ery lodowcowe, polowanie na mamuta, bitwę morską podczas
wojen punickich i inne drobnostki. Wszystko to w szaleńczym tempie przebiegało obok, bowiem
żaden z nich nie odważył się zbliżyć do luku. Dr Mayer dygocąc trzymał się mocno akceleratora
katastrof i przyciągał go coraz bardziej do siebie
3
. W końcu szlag trafił licznik, a maszynę czasu
diabli wzięli…
1. Później przemianowany na Centralny Instytut Słonecznej Temporalistyki Stosowanej.
2. Gdybyśmy mogli podróżować w przyszłość, byłaby ona, w chwili naszego się w niej
pojawienia, naszą teraźniejszością. W końcu przecież, gdy żyjemy dzień za dniem, przyszłość staje
się teraźniejszością, a potem odchodzi w przeszłość. I dobrze się dzieje, że przyszłość otrzymujemy
niejako w homeopatycznych dawkach, gdyż jest to łatwiejsze do przyswojenia. Ponadto nikt nikomu,
nie może zarzucić, iż podczas swojej nieobecności namieszał w przyszłości, by potem wskazywać —
to moje dzieło. Później zaś usprawiedliwiać się: — Z pewnością nie uczynię tego po raz drugi.
Gdyby nie obowiązywały zakazy moralne, można by także narozrabiać w przyszłości posługując się
aparatami.
3. Patrz Dodatek C
KONIEC TRZYNASTEJ WYPRAWY W PRZESZŁOŚĆ
albo jak uniknąć mistyfikacji
1. Najgorsze
stało się. Maszyna czasu stała nieruchomo w przestrzennym jak też i czasowym sensie — na
szczęście’ jednak na mocnym podłożu! — i widocznie* nie była w stanie poruszyć się choćby o jedną
jedyną sekundę w tamten ojczysty wiek uczestników ekspedycji, który dla nich normalnie był
teraźniejszością, teraz jednak należał do przyszłości, podczas gdy dla nas stanowi już przeszłość.
Podróżni w czasie wiedzieli, jak licznik tempometru pękł w chwili, gdy jego wskazówka
wskazywała 1000 jednostek. Temp obliczył, że do momentu, w którym zawiodła maszyna czasu
mogło upłynąć jeszcze około czterystu lat — naturalnie na zewnątrz — ponieważ dla siedzących we
wnętrzu maszyny była to tylko chwila. Wobec tego mogli przypuszczać, że jest rok 1400, okres
rozkwitu średniowiecza, o ile oczywiście znaleźli się w Europie lub jej pobliżu. To można było
jeszcze stwierdzić lecz kontakty z tubylcami były nadal wzbronione.
2. Podróżnicy w czasie
uspokajali się po przebytym szoku. Gdy dzięki obliczeniom Tempa mogli się zorientować w swoim
czasowym położeniu, jednocząc siły jęli przekonywać dr Mayera o konieczności puszczenia dźwigni
akceleratora katastrof, którą wciąż jeszcze kurczowo ściskał w dłoniach. Gdy im się to udało,
kierujący temporalista zaproponował obejrzenie maszyny przynajmniej z zewnątrz, ażeby ustalić
położenie przestrzenne pojazdu i jeżeli to możliwe zreperować powstałe uszkodzenia. Propozycja
przyjęta została przez aklamację głosami dr Mayera i Tempa przy trzech wstrzymujących się. Po
powołaniu specjalnej „Komisji do Spraw Wysiadki” przeprowadzeniu ryzykownego przedsięwzięcia
nie stało już nic na drodze.
3. Zadania
tego podjąć się miał ochotnik, którego poszukiwano i znaleziono w osobie sekretarza specjalnej
„Komisji do Spraw Wysiadki” podczas gdy jej przewodniczący stale trwał w pogotowiu.
Dr Mayer poczuł się już trochę bliżej swoich czasów, a wobec tego znacznie lepiej. Tak, że
odważył się jako pierwszy opuścić maszynę czasu. Nie straszne mu były przestrogi przed rycerzami-
rozbójnikami, czarownicami, smokami, upiorami i krwawymi Saracenami, toteż odważnie zbliżył się
do luku.
Na zewnątrz ujrzał kilka uciekających w pobliskie zarośla brunatnoskórych postaci. Zauważywszy
podobieństwo do swojej własnej skóry, a więc także i do ludzi pierwotnych, chciał już się wycofać
do wnętrza maszyny czasu, gdy dr McFleod pełniący obowiązki rewizora specjalnej „Komisji do
Spraw Wysiadki”, który trzymał się tuż za nim, zidentyfikował brunatne postaci jako małpy.
4. Tropikalna puszcza
parowała w przedpołudniowym słońcu aczkolwiek podróżni w czasie naturalnie nie mogli jeszcze
wiedzieć, że , było to przedpołudnie. Wystarczy jednak, że my to wiemy.
Pojedyncze moskity, które po tłustej nocy zrobiły się zbyt leniwe, ażeby w porę znaleźć
schronienie przed palącymi promieniami słońca z brzękiem i - u Igą przelatywały obok głowy dr
Mayera w zacienioną ciemność luku. Z nie mniejszą ulgą uczestnicy ekspedycji obrali kierunek
przeciwny i opuszczali maszynę stojącą na porośniętej wysoką trawą i zaroślami polanie pośrodku
tropikalnej puszczy, która — jak wiemy zajęta była parowaniem w przedpołudniowym słońcu.
5. Nadeszła pora
użycia uniwersalnego pojazdu. Specjalista do spraw kontaktów zajął się więc tym, co próbował
uczynić dr Mayer wiele tysięcy lat wcześniej, a mianowicie jeszcze w epoce kamiennej. Wkrótce po
otwarciu luku ładunkowego pojazd uniwersalny stanął przed maszyną czasu. Chociaż ciągle miał on
jeszcze niestosowny całkowicie w nowym otoczeniu wygląd mamuta, nikt nie zwracał na to uwagi. W
„Mamucie” znajdowało się trochę narzędzi, których można było użyć przy reperacji maszyny czasu. I
to właśnie zadecydowało, że podróżni w czasie zabrali się do przeglądu swojej maszyny. Dr Mayer
otrzymał polecenie szukania liścia czterolistnej koniczyny, ponieważ przy reperacji i tak by tylko
przeszkadzał. Na nieszczęście nikt nie pomyślał o wyłączeniu silnika; pracował on cicho jedynie ze
względu na uszkodzenie.
6. Defekt
został szybko zlokalizowany. Specjalista do spraw kontaktów Pieter van Daagen słusznie
przypuszczał, że tkwi on w kryształowej” kolumnie czasu przy czym mniemanie to potwierdzał dr
temp. Jean Satikoff. Serce maszyny czasu, właśnie owa kryształowa kolumną, synchronizująca
drgania pola czasu wytwarzanego przez transformator temporalny z drganiami pola zewnętrznego,
wyskoczyła z uchwytu i zacięła się.
7. Naprawa
zajęła niewiele czasu. Kolumna kryształowa przebiegała pionowo przez maszynę wystając z niej u
góry na wysokość około pół metra, co miało zagwarantować optymalne działanie pola czasowego.
Na tym właśnie odcinku zamocowane były na niej liczne duże haki służące celom montażowym.
Podczas gdy dr Mayer poszukiwał w okolicy żądanego liścia koniczyny, Temp wdrapał się na
kadłub maszyny i na każdym z haków zawiązał przeprowadzoną nad kolumną linę. Następnie zszedł
na dół i jej drugi koniec umocował do „Mamuta”. Wsiadłszy do niego ostrożnie manewrował tak, że
kryształowa kolumna powoli wyciągnięta została z uchwytu i można nią było swobodnie poruszać.
Gdy więc Temp podjeżdżał powoli z powrotem, kryształowa kolumna obniżyła się i została przy
tym naprowadzona przez pozostałą trójkę przy pomocy długich gałęzi na właściwe miejsce. W
efekcie tego osiadła znów w swoim gnieździe.
8. Maszyna czasu
zaczęła drgać. Przez około pół minuty czterej podróżnicy w czasie — piąty: dr Mayer w dalszym
ciągu szukał liścia koniczyny — przypisywali tę wibrację wstrząsowi powstałemu przy osadzaniu
kryształowej kolumny. Było to jednak tylko krótkotrwałe przeciążenie silnika przy gwałtownym
wzroście energii od zera do maksimum spowodowanym osadzeniem kolumny. Po ułamku sekundy
trzymali już w dłoniach jedynie kikuty gałęzi, które zostały oddzielone na granicy czasowego pola sił.
Po maszynie czasu nie zostało ani śladu. Kontynuowała podróż powrotną sama i mogła być
zatrzymana jedynie w dniu startu, ponieważ pobierała niezbędną do powrotnej podróży energię z
czasowego napięcia powstającego między punktem wyjścia a współczesnym punktem czasowym
pobytu.
— Nie — powiedział w tym momencie dr Mayer — jest rzeczą zupełnie niemożliwą znaleźć tutaj
koniczynę z czterema listeczkami; tutaj nie ma już nawet z trzema. Ale dlaczego nic nie mówicie? Co
się sta… Gdzie jest maszyna czasu ?
Wówczas i on zrozumiał zaistniałą sytuację.
9. Samotni i opuszczeni
podróżni w czasie stali wokół uniwersalnego pojazdu,
1
który na szczęście pozostał.
Kierujący temporalista wciąż jeszcze wbijał wzrok w miejsce,, z którego zniknęła jego maszyna
czasu. Był przecież jej współkonstruktorem i nie mógł pogodzić się z faktem, że jego czasowo-
mechaniczna ulubienica mogła sprawić mu tak haniebny zawód.
Historyk i etnograf obejmując się i wspierając się na sobie gorzko płakali. Zniknięcie maszyny
czasu pozbawiło ich chęci do życia i odsunęło od ziemskich spraw. Zapomnieli o swoim wiecznym
sporze i błagali się wzajemnie o przebaczenie.
Specjalista do spraw kontaktów żuł zawzięcie trującą roślinę mając nadzieję, że przyniesie mu to
szybkie wybawienie od przeczuwanej męki i od znienawidzonych instrukcji. Wszelki ratunek uważał
za wykluczony, toteż wspaniałomyślnie oferował towarzyszom kilka trujących liści!
10. Dr Mayer
zachował spokój i jasność umysłu. Toteż przemówił następującymi słowy:
— Szanowni koledzy, drodzy przyjaciele, drodzy goście! Nie warto tracić nadziei. Nikt nie umrze
przecież, zanim się nie narodzi. Przetrwamy tych kilka wieków i odnajdziemy, nasze czasy pod
warunkiem, że nie wywołamy chronoklazmu. Kolega van Daagen szuka śmierci zażywając trującą
roślinę. A przecież zanim zadziała trucizna, wywołuje ona mdłości i wymioty. Popatrzcie,
nieszczęsny już się krzywi. Pomimo tego żyje jednak nadal. Kolega specjalista do spraw kontaktów
przetrwa naturalnie to zatrucie, ponieważ jak długo przebywamy w przeszłości samobójcze próby są
z góry skazane na niepowodzenie. Jesteśmy teraz zmaterializowanymi duchami! jesteśmy
nieśmiertelni i błąkać się będziemy dopóty, dopóki czas nas nie oswobodzi.
11. Dr Temp. Jean Satikoff
ocknął się w międzyczasie z odrętwienia i poparł stwierdzenie dr. Mayera.
— Doktor Mayer ma rację — powiedział. Wszyscy jesteśmy tymczasowo nieśmiertelni,
przypuszczalnie do momentu naszego odjazdu— teoria nie określa tego z całkowitą jasnością — albo
przynajmniej do dnia naszych urodzin. Jest to tak zwany paradoks nieśmiertelności stanowiący jedną
z podstaw temporalistyki. Logicznie rzecz biorąc nikt nie może umrzeć, jeśli się jeszcze nie narodził.
Teoretycznie udowodniona została niemożliwość zaistnienia takiego faktu, więc skoro nie może się
zdarzyć — nie zdarzy się.
— Dlaczego jest to niemożliwe? — zapytali jednocześnie historyk i etnograf.
— Skoro wiemy o czymś, że to coś na pewno się nie stanie z przyczyn, o których przed chwilą
mówiłem, zatem jest to niemożliwe. Nieprawdaż?
— To jasne — stwierdził autorytatywnie dr Mayer.
— Musimy jedynie uważać na to, by nie wywołać chronoklazmu — kontynuował Temp. — W
przeciwnym razie nigdy nie odnajdziemy naszych własnych czasów, ponieważ wszystko będzie inne.
Ale to już należy do zadań specjalisty do spraw kontaktów.
12. Specjalista do spraw kontaktów
wciąż jeszcze żył jak to przepowiedzieli dr Mayer i Temp, aczkolwiek wydawało się, że nie sprawia
mu to specjalnej przyjemności.
Stękając i wzdychając powiedział:
— Do diabła! Musimy, nie rzucając się w oczy, dotrwać do naszego czasu — o, mój brzuch! —
musimy stąd odejść, bowiem wszelkie kontakty są wzbronione. Powinniśmy udać się na morze,
krążyć po Atlantyku gdzie jeszcze nie zagląda żaden człowiek. Oj, oj! Mój brzuch…
Wszyscy przystali na tę propozycję lub co najmniej niezdolni byli do tego, aby zaprotestować.
Toteż wsiedli do uniwersalnego pojazdu i wkrótce potem podążali przez dżunglę w kierunku
wybrzeża.
13. Na morzu
specjalista do spraw kontaktów przeprogramował projektor obrazów przestrzennych, który dotąd
nadawał pojazdowi kształt mamuta, teraz zaś maskował go pod postacią statku. Umiejscowienie w
czasie dokonane przez kierującego temporalistę zostało zakwestionowane przez doktora Singha i
doktora McFleoda, toteż wyświetlany przez projektor statek na wpół przypominał hanzeatycką koggę,
a na wpół fenicki dwurzędowiec. Wydawało się też, że przód statku przypomina smoka Wikingów.
Wkrótce urządzono się wygodnie w kołyszącym się teraz, małym wprawdzie lecz niezatapialnym
pojeździe. Podróżni w czasie opuścili wybrzeże Afryki i udali się do Słupów Herkulesa.
14. Na zachód od Gibraltaru
rozpoczął się na Atlantyku szary żeglarski dzień powszedni. Historyk r etnograf zapadli na morską
chorobę, po której nigdy nie przyszli całkowicie do siebie. Znosili jednak swe męczeństwo z
godnością, o ile człowiek chory na chorobę morską może w ogóle zachować resztki godności.
Zupełnie zapomnieli o swym dawnym antagonizmie, a nawet popadli w drugą skrajność: Radsch
Singh zapewniał, jak chętnie widziałby na swym miejscu drugiego etnografa, zaś Thomas McFleod
szczerze żałował, że nie odstąpił swego miejsca drugiemu historykowi. Cierpieli więc wspólnie nie
życząc sobie nic bardziej gorąco, jak tylko być znowu w swoich czasach, lecz od spełnienia ich
życzenia oddzielało ich jeszcze wiele wieków, których każdy tydzień wydawał się być wiecznością.
Również trzej pozostali podróżnicy w czasie nie znajdowali prawdziwego upodobania w
nieśmiertelności i usychali z tęsknoty za ojczystą epoką. Dr. temp. Jeana Satikoffa dręczyły
kompleksy niższości, których kompleksowość nie pozostawiała nic do życzenia, ponieważ jako
kierujący temporalista wydawał się on sobie bez maszyny czasu nie tylko opuszczony i zupełnie
niepotrzebny, lecz również śmieszny, nawet wręcz absurdalny.
— Temporalista bez maszyny czasu — skarżył się każdemu kto chciał i nie chciał słuchać — jest
jak koń bez jeźdźca… ach…, jak jeździec bez konia.
Ponadto powątpiewał czy ma prawo nazywać siebie doktorem temporalistyki, ponieważ nauka ta
wówczas jeszcze nie istniała.
Z kolei dr Mayer nie mógł sobie wyobrazić niczego straszniejszego i bardziej męczącego od
perspektywy konieczności żywienia się przez długie wieki rybami, których zasadniczo nie cierpiał.
Specjalista do spraw kontaktów wreszcie, cierpiał bardzo z powodu jedynie na nim ciążącej
odpowiedzialności opierającej się na konieczności czuwania przez wieki nad przestrzeganiem
nakazów instrukcji. Gdyby nawet udało się uniknąć widocznych zmian w przeszłości to i tak istniało
niebezpieczeństwo, że wcześniej czy później podróżni w czasie mogliby wzbudzić zainteresowanie
tubylców, którzy wymyśliliby na ten temat przypuszczalnie jakąś bajkę, legendę lub nawet
stworzyliby nową religię
1
. A cała odpowiedzialność za rzekomą mistyfikację spadłaby na niego,
Pietera van Daagena.
15. Przez trzy lata
jakoś to wytrzymali. Później jednak większość z nich uległa nerwowemu podnieceniu. Roiły im się
rzeczywiste lub potencjalne choroby, opuściło zainteresowanie czymkolwiek, zaczęli dawać upust
swoim przywarom.
16. W czwartym roku
zaczęli wątpić w swą nieśmiertelność.
Chcąc rozwiać wątpliwości współtowarzyszy, dr Mayer skoczył pewnego dnia do wody w sam
środek stada rekinów. Uratowano go z wielkim trudem. Za pomocą projektora obrazów
przestrzennych rzucano rekinom na głowy całe tony złomów skalnych, przed którymi uciekały. Jeden z
nich chwycił już jednak dr. Mayera za nogę, co w efekcie przyprawiło go tylko o czkawkę i od tego
czasu okolica ta unikana jest przez rekiny.
17. Nieśmiertelność
stała więc od tego czasu pod znakiem zapytania. W pięć dni później próbował się potajemnie utopić
etnograf. Jednak w pobliżu przepływał właśnie Wieloryb Jonasz, który dopiero co dowiedział się, że
w Morzu Śródziemnym nie ma wcale wielorybów i w interesie nauki wycofał się do Atlantyku.
Połknął on etnografa i wielkim łukiem wypluł go na pokład.
18. Dr McFleod
złamał sobie przy tym mały palec lewej ręki i w związku z tą tragedią uważał się za zmarłego. Nagle
spostrzegł ku swemu przerażeniu hiszpańską karawelę z czarną piracką banderą na maszcie. Zerwał
się więc, pospieszył do sterowni i już po chwili uniwersalny pojazd pomknął na zachód Nagle
etnografowi przypomniało się, że wkrótce ma w te okolice przypłynąć Kolumb, skręcił więc na
południe. Wtedy zwołał towarzyszy podróży.
19. Narada
rozpoczęła się. Etnograf przyznał, że obliczenia Tempa były prawidłowe, i że znajdują się oni w
wieku piętnastym.
— Dlatego — wyjaśnił — możemy liczyć na to, że ruch statków na Atlantyku zacznie się
stopniowo wzmagać. Kto wie, może Kolumb uzyskał już zezwolenie na swą wyprawę. W każdym
razie skończyło się już odosobnienie w tej okolicy, musimy więc udać się gdzie indziej.
Pieter van Daagen, który jako specjalista do spraw kontaktów odpowiedzialny za przestrzeganie
instrukcji został nieoficjalnym szefem ekspedycji, poparł etnografa:
— Za wszelką cenę musimy unikać kontaktów, chronoklazmów i mistyfikacji. Proszę sobie
wyobrazić, że spotykamy okręty Kolumba, nasza obecność zostaje dostrzeżona i zanotowana w
dzienniku okrętowym. Wówczas mistyfikacja byłaby doskonała; całe pokolenia historyków łamałyby
sobie głowy dociekaniami, kogo Kolumb mógł spotkać na środku Atlantyku. Trudno to sobie wprost
wyobrazić!
20. Dr Singh
dostrzegł w tym sposobność ucieczki od morza i morskiej choroby i zaproponował spędzenie
następnych pięciu wieków na wybrzeżu Antarktydy. Choć etnograf popierał tę propozycję, obaj
zostali przegłosowani przez pozostałych członków ekspedycji, którzy obawiali się panującego tam
zimna.
21. Pieter van Daagen,
specjalista do spraw kontaktów, zaproponował więc coś zupełnie innego:
Ponieważ Antarktyda rzeczywiście zupełnie nie nadaje się do naszych celów, musimy pozostać
właśnie na morzu. Powinniśmy jednak znaleźć jakiś niezwykle burzliwy zakątek oceanu. Tam
możemy być wprawdzie od czasu do czasu zauważeni, do kontaktów jednak na^ pewno nie dojdzie.,
jeśli przy tym nadamy naszemu uniwersalnemu pojazdowi odpowiedni wygląd, będziemy uważani za
zwykłych żeglarzy i nikt nie zwróci na nas szczególnej uwagi.
— Zamaskujemy nasz pojazd pod postacią hiszpańskiej karaweli — zaproponował dr Mayer.
— Może lepiej holenderskiego statku — zażyczył sobie Pieter van Daagen.
— Bez względu na wszystko holenderski statek i tak pozostanie statkiem, zaś ryby rybami — z
rezygnacją mruknął dr Mayer.
Specjalista do spraw kontaktów uważał, że okolica południowego cypla Afryki jest dostatecznie
burzliwa, a tym samym odpowiednia. Wszyscy z obojętnością zgodzili się na tę propozycję i od tej
chwili przez wieki krążyli wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Niezwykle rzadko spotykały ich inne
statki, których załogi zajęte były własnymi troskami i ani im w głowie nie postało prześladować
obcych żeglarzy, zwłaszcza, że spotkania miały miejsce przeważnie podczas sztormów. Dzięki temu
piątka nieśmiertelnych mogła w spokoju oczekiwać na nadejście swoich własnych czasów nie
troszcząc się o potencjalne kontakty i posądzenie o mistyfikację. Czekali więc tak i czekali, rosły im
wielometrowej długości brody, słabła pamięć; kto wie, może zapomnieli nawet, na co właściwie
czekali, kim byli. Pamiętali już tylko o jednym: kontakty i mistyfikacje były zabronione. Ślad po nich
zaginął gdzieś na początku dziewiętnastego stulecia zatarty prądem czasu…
22. Mistyfikacji
udało im się w każdym razie uniknąć. Nam, współczesnym dwudziestego piątego wieku, nie jest
znana ani jedna legenda, podanie lub sekta religijna, w której jakiś niezatapialny statek z
nieśmiertelną załogą odgrywałby jakąkolwiek rolę; z załogą, która krążąc wokół Przylądka Dobrej
Nadziei z determinacją oczekuje dnia swego wybawienia
2
.
Pieter van Daagen, specjalista do spraw kontaktów rzetelnie wywiązał się ze swoich obowiązków.
1
Patrz Dodatek D
2 Patrz Dodatek E
PIĘTNASTA i SZESNASTA WYPRAWA
W PRZESZŁOŚĆ
albo kto zbudował terrasy w Baalbeku
1. Ważna komisja
została powołana, jak wszystkie zresztą ważne komisje (pożyteczne komisje natomiast po prostu
powstają). Otrzymała ona od pewnej nadrzędnej instytucji polecenie zapobieżenia zagrażającym
mordom i pożogom, które powoli stawały się nie do uniknięcia, przynajmniej w przenośnym, czysto
akademickim sensie.
Walczące ze sobą obozy składały się przeważnie z historyków, którzy dzielili się na terrasistów i
antyterrasistów. Ludzie ci nie mieli jednak nic wspólnego z terrorem i rasizmem
, lecz jedynie
spierali się o budowlę, przy czym w grę nie wchodziło wcale posiadanie tejże. (W końcu nie żyjemy
już w ponurym dwudziestym wieku!) Wojna ta jednak legła u podstaw konieczności powołania
wspomnianej komisji.
(Jeżeli mimo to poniżej nie będzie już więcej mowy o wzmiankowanej ważnej komisji to tylko
dlatego, ponieważ nie ma ona absolutnie nic wspólnego z dalszym przebiegiem wydarzeń, co nie
zmienia jednak faktu, że wobec doniosłości zagadnień opracowywanych przez ową komisję
rozszerzono ją o cztery podkomisje, jedenaście grup roboczych i dwie centrale koordynacyjne. Brak
wpływu ich prac na dalszy rozwój wypadków jest sprawą nieistotną).
2. Spór,
który istotnie przejawiał się w coraz bardziej ostrych formach, miał charakter naukowy, chodziło
bowiem o słynne terrasy z Baalbeku, a ściślej o sposób ich powstania. Terrasiści, krótko nazywani
Terrami, byli zdania, ie budowlę tę wznieśli przybysze z kosmosu
. Antyterrowie czyli Antyterrasiści
nie mieli naturalnie nic przeciwko samym terrasom (co można by wywnioskować z ich nazwy)
uważali jednak, że są one dziełem rąk ludzkich.
Obydwa stronnictwa niezależnie od siebie rozpoczęły intensywne zabiegi w Zarządzie Podróży w
Czasie
, uwieńczone uzyskaniem dwóch czasomobili na wyprawę w poszukiwaniu budowniczych
terrasów.
Zarówno jedni, jak i drudzy mieli jednak swoich szpiegów w przeciwnym obozie. Wierząc im
bezgranicznie każde ze stronnictw wiedziało o projekcie przeciwnika i ufało w tajność projektu
własnego.
3. Dwie podróże w czasie
zostały zaproponowane jednej, a zatwierdzone już przez drugą generację administratorów podróży w
czasie. Oba obozy dysponowały przeszkoloną kadrą, która w wyznaczonym dniu mogła wystartować
jako Ekspedycja Badawcza Powstania Terrasów w Baalbeku (EBPTB). Każde ze stronnictw
wyznaczyło do udziału w EBPTB po czterech członków załogi i już sam ten fakt stał się dla
przeciwników przyjemną niespodzianką.
4. Przyjemna niespodzianka
polegała na tym, że każde ze stronnictw widziało w załodze wybranej przez przeciwnika
reprezentantów swoich własnych poglądów. Oznacza to, że załoga EBPTB Terrów w rzeczywistości
składała się z Antyterrów i odwrotnie. Wzięło się to stąd, że najbardziej tęgie głowy każdej grupy
wkręciły się do aparatu kierowniczego grupy przeciwnej i zarówno Terrasiści jak i Antyterrasiści
pozostawali w błogim przekonaniu, że udało im się wywieść przeciwnika w pole. Gdyby wiedzieli^
że sami znajdują się w identycznym położeniu, ich radość byłaby z pewnością mniejsza, zwłaszcza,
że każdy z nich uważał siebie za nieporównanie mądrzejszego od innych, a tym bardziej od tych,
którzy głoszą tak absurdalne teorie.
5. Nieprzyjemna niespodzianka,
która spotkała ich w dniu startu, nie miała bezpośrednio nic wspólnego z przyjemną. Właściwe Biuro
Podróży w Czasie uznało oba podania za odpowiadający przepisom podwójny egzemplarz jednego i
tego samego wniosku. Wobec tego zezwolenie na start wydano również w dwóch egzemplarzach,
które w określonym czasie dostarczono obu stronnictwom. Jeszcze w dniu startu każda z powołanych
załóg święcie wierzyła w to, że stojąca na polu startowym maszyna czasu przeznaczona jest jedynie
dla niej i dech ze zdumienia zapierało jej w piersiach, gdy załoga przeciwników bezczelnie
twierdziła to samo.
6. Kompromis
okazał się niemożliwy, ponieważ naprędce wniesione do przedstawiciela Biura Podróży w Czasie
zażalenia nie przyniosły rezultatu. Obecny przy tym przedstawiciel Administracji Podróży w Czasie
3
,
którego nazwiska historia nam niestety nie przekazała, oświadczył, że tak. długo jak długo maszyny
pozostają nieuszkodzone, zaś instrukcje są przestrzegane, ani jego, ani instrukcji przez niego
reprezentowanej nie interesuje zupełnie, kto zbudował terrasy w Baalbeku, czy jak się tam ta dziura
nazywa… Swoje kłopoty powinny załogi rozwiązać we własnym zakresie, a drugiej maszyny nie
można im oddać do dyspozycji już choćby z tego względu,że z wyjątkiem tej jednej wszystkie
pozostałe są właśnie w reperacji.
Ponieważ nikt nie chciał ustąpić, zdecydowano się w końcu na start wspólnej grupy ekspedycyjnej.
Decyzja ta nie okazała się trudna, gdyż każde ze stronnictw wiedziało przecież, że grupa przeciwnika
składa się z jego własnych agentów. Towarzyszyła temu jednakże pozorowana sprzeczka mająca na
celu uśpienie podejrzliwości przeciwnika.
7. Załoga
składała się z Heriberta McCroya — temporalisty i historyka amatora, Omara Rubiaha — historyka i
temporalisty amatora, Pawła Heidecka, zwanego Paulem — reportera „Hectic Papers” oraz doktora
Birnlera — oficjalnie historyka, głównie jednak kucharza i geniusza organizacyjnego. Nowa załoga
spełniała wszelkie wymagania stawiane przed podróżującymi w czasie, a nawet opanowała
instrukcje. Cała czwórka ukończyła bowiem Kursy Przygotowawcze dla Podróżujących w Czasie
(KPdPwC), a dr Birnler i McCroy należeli nawet do rezerwowej załogi czternastej ekspedycji
temporalnej.
Heribert McCroy podawał się za Terrasistę, W rzeczywistości był więc Antyterrasistą, z Omarem
Rubiahem było zaś akurat odwrotnie. Kandydatura tych obu nie została naturalnie przez nikogo
zakwestionowana.
8. Paweł Heideck,
który w rzeczywistości nie należał do żadnego z obozów znajdował się w dużo gorszym położeniu,
gdyż wszyscy podejrzewali go o ciche sprzyjanie przeciwnikom. Posiadał on pewne doświadczenie
w poszukiwaniu pozaziemskich cywilizacji, gdyż zanim został reporterem był przez pewien czas
kierownikiem grupy poszukiwaczy rozumów przy Szóstej Flocie Kosmicznej. Nic więc dziwnego, że
Antyterrasiści dopatrywali się w nim zwolennika teorii Ter ras i stów. Terrasiści natomiast
potraktowali jego obecność jako zły omen, gdyż powszechnie wiadomo było, że poszukiwacze
rozumów nigdy nie znajdowali tego, czego szukali. Swój udział w wyprawie zawdzięczał więc Paul
jedynie interwencji dr Birnlera.
9. Dr Birnler
mianowicie zbliżył się do maszyny i zaczął mówić. O czym, tego zrazu sam nie wiedział dokładnie.
Należał teraz do grupy Antyterrasistów, potajemnie był jednak Terrasistą, choć też nie całkowicie;
do obozu Terrasistów wysłany został przez Antyterrasistów, których zaufanie uprzednio podstępnie
zdobył z polecenia Terrasistów, ponieważ urodził się właśnie w ich obozie. Wprawdzie jego matka
była jakoby wyrafinowanym szpiegiem Antyterrasistów, ale kto wie czy jednak nie…?
W efekcie tego dr Birnler w nic już zupełnie nie wierzył. Ciekawiło go tylko jak naprawdę było z
tym Baalbekiem i gotów był nawet podróżować z przeciwnikiem bez względu na to, kto by nim nie
był. Tak też powiedział. Przysłuchujące się temu masy ogarnął ogromny entuzjazm; nie zrozumiały
one naturalnie o co mówcy chodziło, dlatego też wystąpienie jego uznały za uroczystą i oficjalną
przemowę pożegnalną.
Dzięki temu wymienieni czterej uczestnicy ekspedycji wsiąść mogli do maszyny czasu wśród
pełnych nadziei i entuzjazmu owacji tłumów.
10. Maszyna czasu
zmontowana została z resztek trzeciej i czwartej maszyny skonstruowana w ten sposób piętnasta
maszyna czasu była dzięki temu pojazdem niezwykle stabilnym, choć nieco ociężałym temporalnie
4
.
Nigdy zresztą nie istniało piętnaście maszyn czasowych, trwały wciąż te same — jeszcze z czasów
Travellera, które modernizowano i nadawano im nowe nazwy ze względu na wymianę zużytych
elementów drugorzędnych. Jedynie serce maszyny— kolumna kryształowa i jej łożysko nie ulegały
zniszczeniu, co wydaje się okolicznością tym szczęśliwszą, że po śmierci Tymoteusza E. Travellera i
tajemniczym zniknięciu jego ucznia Mabeufa nikomu nie udało się zgłębić tajników ich naprawy.
Istniało wprawdzie kilka egzemplarzy kryształowej kolumny, których liczba ze zrozumiałych
względów utrzymywana była przez temporalistów w tajemnicy, lecz wszystko wskazuje na to, że była
to liczba jednocyfrowa.
11. Start
przebiegał bez zakłóceń. Dzięki nowo założonej kolumnie kryształowej maszyna czasu wkrótce
osiągnęła znaczną prędkość dwóch milionów jednostek i zbliżyła się ku pierwszemu wiekowi, który
był pierwszym celem ekspedycji.
12. Cel
wyznaczony został w wyniku wszechstronnych rozważań, które zaakceptowane zostały nawet przez
Terrasistów, aczkolwiek spodziewali się oni pozaziemskiego rozwiązania zagadki właściwie w o
wiele głębszej przeszłości. W każdym razie podróżnicy wiedzieli, że już w pierwszym i drugim
wieku terrasy posłużyły Rzymianom jako fundamenty pod słynny kompleks świątyń w Heliopolis.
— Ci Rzymianie byli naprawdę praktycznymi ludźmi — powiedział dr Birnler. — Byłoby
prawdziwym marnotrawstwem pozostawienie tych pięknych, dużych i solidnych terrasów pustych i
niewykorzystanych.
Pierwszy wiek był więc bez wątpienia najbardziej odpowiednim punktem czasu do obejrzenia
terrasów, zwłaszcza, że kilku czołowych Antyterrasistów głosiło, iż Rzymianie sami zbudowali
fundamenty pod swoje świątynie. Jeżeli pogląd ten okazałby się jednak fałszywy (o czym byli
przekonani nie tylko wszyscy Terrasiści lecz i większość Antyterrasistów), można byłoby posuwać
się dalej w przeszłość.
Poszukiwania prowadzone wcześniej (wcześniej w rozumieniu podróżujących w czasie czyli
historycznie później) nie miały w każdym razie sensu; wśród członków ekspedycji nie było na
szczęście zwolenników owej ekstremalnie antyterrasistycznej teorii, która próbowała udowodnić, iż
najpierw Rzymianie wybudowali swoje świątynie, później zaś technicznie doskonalsze generacje
wybudowały pod nimi terrasy.
W każdym razie czterej podróżnicy w czasie znajdowali się w drodze do celu i oddawali się
wspólnym wzniosłym myślom o tym samym. (Zwykłe myśli może mieć każdy).
13. Myśli Pawła Heidecka
są warte opublikowania. Rozważał możliwości szybkiego’ dostarczenia własnej redakcji doniesień o
wynikach badań. Trochę znając się na temporalistyce zamierzał bowiem odłożyć potencjalnie
sensacyjne sprawozdania na podróż powrotną, tak by redakcja „Hectic Papers” mogła na podstawie
sprawozdań przesłanych przed powrotem, lecz wcześniej przygotowanych, zredagować wydanie
nadzwyczajne. Nie zamierzał przekazywać jednak swych relacji wcześniej niż na dwa dni przed
powrotem, gdyż taki okres czasu był dostateczny dla jego redakcji, zbyt krótki zaś dla potrzeb
konkurencji.
Przedsięwzięcie to nie mogło mu się zresztą udać, o czym przekonamy się później. Lecz
sprawiedliwości stało się zadość, bowiem Paul układając swe plany nie respektował zasad
instrukcji.
14. Czas lądowania
zbliżał się według (stosunkowo niedokładnych) wskazań tempometru i Heribert McCroy zredukował
o połowę napęd czasowy, żeby nie minąć się z celem. Na szczęście Paul pamiętał jeszcze z czasów,
w których był poszukiwaczem rozumów, że dolegliwości reumatyczne zwiększają się wraz z
rosnącym oddaleniem od Ziemi; teraz zauważył taki sam efekt oddalania się w czasie. Przeliczając
lata świetlne na lata zwykłe i wprowadzając czynnik odpowiadających im dolegliwości
reumatycznych, stwierdził za pomocą prostego równania, że tempometr przypadkiem funkcjonuje
prawidłowo.
Temponauci znali już dokładnie czas, w którym mieli się znaleźć, nie mogli jednak określić
miejsca. Uniwersalny pojazd, bez którego żadna szanująca się ekspedycja temporalna nie wyrusza w
drogę, zaopatrzony był w generator antygrawitacyjny, co przy ścisłym sprzężeniu z maszyną czasu
tworzyło czasowo-ruchomy i zarazem zdolny do latania kompleks. Podczas podróży maszyna czasu
unosiła się więc wysoko ponad Ziemią, co wprawdzie pozwalało jej uniknąć wypadków podobnych
do tego, który zdarzył się Jacquesowi Mabeufowi
5
, było jednak przyczyną częstego znoszenia jej z
kursu.
Na domiar złego w chwili gdy czterej poszukiwacze terrasów osiągnęli swój cel, a mianowicie
pierwszy wiek, panowała jeszcze noc, co dodatkowo utrudniało lokalizację miejsca lądowania.
15. Tuż po przybyciu
Paul i Heribert McCroy chcieli rozpocząć poszukiwania, lecz Omar Rubiah i dr Birnler nazywany
również Birne (ale tylko przez temporalistów) proponowali poczekać do rana i inwigilować
tymczasem miejscową ludność. Birne powoływał się na swój autorytet specjalisty do spraw
organizacji, Omar zaś na swe doświadczenie człowieka Wschodu, przy czym fakt, że urodził się on
na jednym z księżyców Jupitera, a na Ziemię przybył po raz pierwszy właśnie z okazji wyprawy, nie
odgrywał tu żadnej większej roli,
16. O świcie
oczom podróżnych ukazał się górzysty krajobraz z pobłyskującym w dali jeziorem Genezaret. Sądząc
po słońcu był styczeń. Wszyscy czterej podróżnicy stwierdzili zgodnie, że zniosło ich zbyt daleko na
południe.
— Nie pozostaje nam nic innego jak tylko wiać stąd! — zawołał Heribert McCroy przerażony i
włączył generator antygrawitacyjny na pełne obroty (ta typowa czynność jest szczególnie intensywnie
trenowana podczas KPdPwC), co pozwoliło na natychmiastowe oderwanie się od Ziemi. Gdy
podróżnik w czasie reaguje tak gwałtownie, może naturalnie chodzić jedynie o zachodnie instrukcji.
— Musimy wiać stąd — powtórzył Heribert — w przeciwnym razie wpadniemy w diabelskie
tarapaty, to znaczy w Nowy Testament.
— To przecież nie to samo — odezwał się Omar z naganą.
— W zasadzie on ma rację — pomyślał dr Birnler.
— Jeżeli jesteśmy istotnie w początkach pierwszego wieku… — zaczął..
( — Za to gwarantuję — wtrącił Paul i złym wzrokiem wpatrzył się w swoje lewe kolano.)
— … i chcemy przestrzegać instrukcji, to miejsce jest ku temu najmniej odpowiednie. Rozumiecie
— mistyfikacje itp… Nie mogę sobie wyobrazić, jakim cudem moglibyśmy ich tutaj uniknąć.
— Dlaczego akurat tutaj? — zapytał Omar. Rzeczywiście, krytyczny punkt mistyfikacyjny zniknął
im już bowiem z oczu, a maszyna z dużą prędkością przesuwała się na północ, by po kilku chwilach
osiągnąć Bekę — dolinę między górami Libanu i Antylibanu, gdzie — jak wiadomo — znajdują się
owe wielokrotnie wspominane już terrasy.
17. Terrasów
nie mogli jednak odnaleźć. Krążyli nad doliną wypatrując ich śladu. Nigdzie jednak nie mogli
dostrzec ogromnej płaszczyzny lub przynajmniej pojedynczego obrobionego kamiennego bloku. Birne
zastanowił się intensywnie przez chwilę, po czym rzekł:
— Ze względu na fakty, jakich dostarczają nam nasze obserwacje, stwierdzić musimy, że tych
terrasów wcale tu nie ma.
Pozostali uczestnicy wyprawy zgodzili się z tym błyskotliwym wnioskiem. Rozczarowani
zrezygnowali z lądowania i naradzali się, co dalej robić. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi,
wywołująca kontrowersje budowla jeszcze nie istniała i nic nie wskazywało na to, by w najbliższych
dniach ktoś chciał przystąpić do jej wznoszenia.
— Więc jednak Rzymianie! — zauważył lekkomyślnie Paweł Heideck, co wzbudziło
natychmiastowy sprzeciw jego współtowarzyszy:
— Co za bezsens!
— Co za bezsens!
— Jak to — Rzymianie?! Bardzo by mnie to zdziwiło.
— Ja też nie mogę w to uwierzyć, przecież Rzymianie nie używali do swych konstrukcji tak
wielkich bloków i w ogóle…
18. Przesunięcie w czasie
było więc konieczne i zostało przeprowadzone. Heribert McCroy przesunął odrobinę wskazówkę
celownika czasowego i nacisnął odpowiednią dźwignię. Przez otworzony nagle właz dojrzeli
przenikające się pod nimi cienie, których nie byli jednak w stanie zidentyfikować ze względu na pęd
maszyny: w chwilę potem tempomobil zatrzymał się, a oczom ich ukazały się niespodzianie terrasy.
Spotkała ich jednak nieprzyjemna niespodzianka. Oto na obszarze o powierzchni 89 na 50 metrów
nabierała kształtu świątynia Jupitera, ze względu jednak na obecność budowniczych nie mogli
wylądować.
— Najpierw nie było tu nikogo, kogo można było poobserwować, a teraz jest tu zbyt wielu
tubylców i cudzoziemców naraz. Ta cała temponautyka przestaje już być zabawna! — wściekał się
Omar.
19. Sytuacja
wyglądała rzeczywiście niewesoło. Dwa tak nieefektywnie dobrane punkty czasu odpowiadały
dwóm bezpośrednio z nimi sąsiadującym temporalnym poziomom makrokwantów, to znaczy
interwałowi pomiędzy tymi dwoma wartościami własnymi kryształowej kolumny, a co za tym idzie’
moment rozpoczęcia budowy był za pomocą tej maszyny czasu nie do uchwycenia.
— A jednak byli to Rzymianie — w dalszym ciągu! upierał się Paweł.
Trwałość jego poglądów zdawała się być uwieńczona sukcesem, ponieważ dr Birnler wyraźnie
spuścił z tonu:^
— Hmmm — powiedział — czyżby te terrasy zostały rzeczywiście zbudowane przez tych samych
ludzi, którzy w tej chwili wznoszą na nich świątynie? Nawet przy takim założeniu przyjąć musimy, iż
miało to miejsce w pierwszych stuleciach, a więc… Dziwna sprawa, zawsze myślałem, że terrasy są
dużo starsze — mówiąc to rozejrzał się bezradnie.
— Technika, którą posługują się budowniczowie świątyni nie wystarczyłaby do tego, by podnieść
i dokładnie układać tak wielkie głazy. Nie mówiąc już o ich transporcie z kamieniołomów. Problem
jest nie do rozwiązania. Nasza wyprawa nie przyniesie pewnie żadnych rezultatów. To przykre, ale
nic na to nie poradzimy — stwierdził Omar Rubiah.
Chcąc nie chcąc reszta uczestników wyprawy musiała pogodzić się z takim obrotem sprawy.
Przystąpiono więc do przygotowań do powrotu. Paweł zamknął właz i rozpoczęła się przebiegająca
w ponurym’ nastroju podróż powrotna. Reporter zrezygnował nawet z rozesłania temporalnej poczty
butelkowej, odkładając planowaną-relację do czasu wykrystalizowania się poglądów temporalistów
i historyków.
20. Powrotowi
z nieudanej wyprawy towarzyszyła największa dyskrecja, tak długo w każdym razie, jak długo nie
znaleziono winnego. Oczywiście przede wszystkim winę przypisywano , konstrukcji maszyny, która
nie mogła osiągnąć właściwego momentu czasowego. Niektórzy część winy zrzucili na tego, kto tę
właśnie maszynę wybrał (choć powszechnie było wiadomo, że nie było z czego wybierać, o czym
informował już przed wyprawą przedstawiciel administracji (jeszcze inni stawiali pod pręgierzem
opinii człowieka odpowiedzialnego za ostatnią modernizację maszyny choć również było
powszechnie wiadomo, że nie miał on nic wspólnego z częstotliwością kryształowej kolumny, gdyż
tę skonstruował jeszcze Tim Traveller, którego już w żaden sposób nie można było niczym obciążyć).
21. Nie było natomiast żadnych wątpliwości
co do rzetelności samej załogi. Oceniono ją tak wysoko, że jej członkowie otoczeni powszechnym
szacunkiem wzięli udział w podsumowaniu wyników ekspedycji. (W międzyczasie obradował
uroczysty kongres temponautów, którego uczestnicy postanowili, że w przyszłości będzie się im
okazywać jeszcze więcej szacunku i uwagi).
22. Paul triumfował
Jako członek ekspedycji był jedynym reporterem na odbywającym się przy drzwiach zamkniętych
posiedzeniu najwybitniejszych uczonych rozpatrującym zagadnienia związane z przebiegiem
wyprawy. Jego reporterskie serce nigdy jeszcze nie biło w tak szalonym rytmie jak teraz. Przypadek
,,Baalbek” uważał bowiem za wyjaśniony i oczekiwał teraz tylko na potwierdzenie własnych
domysłów przez szacowne zgromadzenie, aby jutro móc jako pierwszy przedstawić swojej redakcji
extra materiał na extra wydanie.Oczyma duszy widział już swój artykuł rozpowszechniony w całym
znanym wszechświecie i opatrzony nagłówkiem składanym wielkimi czcionkami. Nie mógł się tylko
zdecydować czy powinien on brzmieć „Baalbekitis”, czy „Terrasitis” i w końcu zdecydował się
pozostawić to do decyzji redaktora.
23. Niespodziewana możliwość
rozwiązania nurtującej badaczy zagadki nadeszła z najmniej spodziewanej strony, a mianowicie ze
strony administracji. Stwierdziła bowiem ona w międzyczasie swoją pomyłkę przy rozpatrywaniu
podań o przydział maszyny. Znaczy to, że przyjęto’ do wiadomości istnienie dwóch odrębnych podań,
a że jedno z nich rozpatrzono już pozytywnie, wypadało podobną decyzją opatrzyć drugie.
W przeciwnym wypadku podróżnicy w czasie z pewnością nie otrzymaliby zgody na powtórne
wykorzystanie maszyny czasu w tym samym celu nawet wtedy, gdyby od nowa zapisali się do kolejki.
24. Przypadek
chciał, że w tym samym czasie wróciła z reperacji nowsza maszyna czasu, której kolumna
kryształowa charakteryzowała się większą częstotliwością własną, a co za tym idzie, także interwały
pomiędzy osiąganymi punktami czasowymi były mniejsze niż w poprzednio użytym tempomobilu.
Pozwalało to żywić nadzieję na dotarcie w czasy rozpoczęcia budowy terrasów. Radość, którą fakt
ten wzbudził u zwolenników przeciwnych koncepcji ich pochodzenia, była tak wielka, że chwilowo
zapomnieli o swej rywalizacji i nie spierali się zbyt długo o skład nowej załogi, lecz niezwłocznie
wysłali w drogę poprzednią.
25. Start szesnastej podróży w czasie
również przebiegł bez zakłóceń. Temponauci postanowili rozpocząć eksplorację w tym samym
punkcie czasu co poprzednio, a więc w pierwszym stuleciu. Przeskoczony wówczas odcinek czasu
tym razem zbadać chcieli krok po kroku. Wszyscy zgodzili się na taką taktykę, choć niektórzy nie bez
indywidualnych przemyśleń, o czym wkrótce się przekonamy.
26. Przybyli
na miejsce równie pomyślnie. Paweł Heideck po konsultacji ze swoim lewym kolanem stwierdził, że
tempometr spóźnia się o kilka lat (wykluczony był bowiem fakt, że jego lewe, dotknięte reumatyzmem
kolano, przyspiesza). Maszyna wylądowała szczęśliwie w latach dwudziestych pierwszego stulecia.
Bez trudu odnaleziono dolinę między Libanem i Antylibanem, toteż można już było zaczynać wielkie
przedsięwzięcie. Tak jak się spodziewano terrasy jeszcze nie istniały. Skąd więc wzięły się później?
27. Omar Kubiah zmarszczył czoło.
— Co ci jest? — zainteresował się Heribert.
— Nic takiego — mruknął Omar niezadowolony.
— Taak, naturalnie. O czymże więc rozmyślałeś? — zdziwił się Heribert. — Przecież już
wcześniej byliśmy tutaj, to znaczy naturalnie nie wcześniej, ale w tym samym punkcie czasu, mam
więc na myśli wcześniej, ale w tym samym momencie… zresztą mniejsza i tym, sam rozumiesz.
— Nie, nie myślałem o terrasach — pokręcił głową Omar.
— Żałuję tylko, że znowu nie udało nam się podsłuchać tubylców, a może wy kogoś widzicie?
Paul wyglądał intensywnie przez okienko.
— Faktycznie, nie widać żadnego człowieka — powiedział,
— Ale miejsce się zgadza i zaraz będą terrasy.
— Ale skąd one się tu wezmą? Oto jest pytanie! — wtrącił Heribert McCroy..
Milczący dotychczas dr Birnler wysunął propozycję.
28. Propozycja doktora Birnlera
wyglądała następująco:
— Sądzę, że tym razem powinniśmy spróbować podsłuchać rozmowy tubylców. Takie terrasy nie
dadzą się przecież w mgnieniu oka udeptać, jeśli ich twórcami byli rzeczywiście Rzymianie. Przecież
same przygotowania musiały zająć wiele czasu. Zazwyczaj sporządzane są najpierw projekty, które
następnie się odrzuca, potem brakuje finansów, to znów ludzi itd. Takie są prawa gospodarki
budowlanej. Bardzo by mnie więc zdziwiło, gdyby tubylcy nic jeszcze o żadnym projekcie nie
słyszeli.
A jeśli nie możemy ich tutaj obserwować, bo ich tu nie ma, musimy poszukać ich sami. Zapewne
coś wiedzą. Jeśli projektanci są już na miejscu, dowiemy się o tym, gdyż zawsze rzuca się w oczy
fakt pojawienia się w okolicy nadzwyczajnych ilości pergaminu czy papirusa. Być może, że ludzie
uciekli w góry, by nie być zmuszonymi do niewolniczej pracy przy budowie. Gór jest tutaj
wystarczająco dużo.
— Racja — potwierdził Heribert. — Ale nie możemy też zaniedbać zbadania terenu — pobrania
próbek gruntu, pomiarów kąta nachylenia itp. Potem, gdy terrasy się już pojawią, będzie na to za
późno. Dla zaoszczędzenia czasu proponuję skorzystać z pojazdu uniwersalnego. Nocą dwóch z nas
podsłuchiwać będzie ludność, pozostali zajmą się sondowaniem terenu. Inwigilatorzy ukryci w
pojeździe muszą oczywiście powrócić przed świtem, aby maszyna czasu była w odpowiednim
momencie znowu gotowa do lotu.
— Dobry pomysł. Chętnie zajmę się odszukaniem tubylców — powiedział dr Birnler. — Kto
pójdzie za mną?
— Ja! — zawołał Paweł z zapałem, ponieważ opis społeczeństwa pierwszego stulecia
interesował go z punktu widzenia reportażysty o wiele bardziej niż nudna drobiazgowa praca w
pobliżu maszyny.
— W porządku — zgodził się Heribert rzucając przy tym ukradkowe spojrzenie w stronę Omara.
— Wobec tego Omar i ja pozostaniemy tutaj i obejrzymy sobie okolicę.
— Może znajdziecie przynajmniej resztki ogrodzenia budowy albo chociaż przewróconą tabliczkę
drewnianą, na której obalony w międzyczasie cesarz rzymski zapowiada budowę świątyni —
zażartował Paweł.
29. Całą noc
spędzili więc Paweł i Birne w pojeździe, usiłując odnaleźć i podsłuchać tubylców. Niewątpliwie
wyczerpujące sprawozdanie z ekspedycji nie przynosi jednak prawie żadnych wyników tego
rekonesansu. Być może podróżnicy nie znaleźli żadnych tubylców, a jeśli nawet ich spotkali, nie
potrafili zrozumieć ich dialektu. Możliwe też, że zostali odkryci i musieli się wycofać, lub też pojazd
ich uległ awarii i całą noc spędzić musieli na jego reperacji. Niewykluczone też, że ze względu na
przeżycia, które zgotował im poranek, zapomnieli o wydarzeniach nocy.
30. O świcie
bowiem, gdy zgodnie z umową wrócili z powrotem, stwierdzili, że maszyna wraz z Omarem i
Heribertem zniknęła bez śladu. O tym, jak wstrząsającym dla każdego podróżnika w czasie jest takie
odkrycie, mieli już okazję przekonać się czytelnicy z relacji o trzynastej ekspedycji.
O ile jednak tamci pechowcy wiedzieli przynajmniej komu przypisać winę za tak fatalny obrót
sprawy, o tyle dr Birnller i Paul stanęli bezradnie w obliczu zagadki, nad rozwiązaniem której na
próżno łamali sobie głowy.
Ponieważ ktoś, kto jedynie myśli i nic przy tym nie robi, jest dosyć nudny, chcemy w międzyczasie
zająć się losem pozostałych temponautów jak również maszyny czasu.
31. Czytelnik
tymczasem mógł zapomnieć o tym, że Omar był z pozoru i Antyterrasistą, a w rzeczywistości
Terrasistą, Heribert zaś oficjalnie należący do Terrasistów skrycie sprzyjał Antyterrasistom, ale na
szczęście przynajmniej ci dwaj jeszcze o tym pamiętali. Toteż każdy z nich widział w drugim
swojego sprzymierzeńca i gdy tylko Birne i Paul, którzy z powodu swego naturalnego stanowiska
uważani byli za niepewnych, wreszcie odeszli, Omar i Heri uznali, że godzina ujawnienia się wybiła.
32. Heribert McCroy
odczekał, aż pojazd uniwersalny przekroczy granicę słyszalności i oświadczył z zadowoleniem:
— No, nareszcie pozbyliśmy się ich.
Podczas gdy Omar zastanawiał się nad przyczyną takiego wystąpienia, jego partner ciągnął dalej:
— A może ty wiedziałeś o co chodzi tym dwóm, bo ja nie. Po nich wszystkiego można się było
spodziewać. Teraz nareszcie jesteśmy we własnym gronie; jesteśmy przecież sojusznikami. Mówiąc
to sądził, iż dostatecznie jasno wyraził przekonanie, że obaj są Antyterrasistami.
— Skąd wiesz… — mruknął Omar. Sądził, że Heri, którego uważał za Terrasistę domyślił się jego
przynależności do tej samej grupy.
Heribert zrobił jakiś nieokreślony, ale bez wątpienia niedbały ruch ręką:
— W końcu od razu można zauważyć tego, kto reprezentuje rozsądny punkt widzenia. Jedna może
być tylko właściwa odpowiedź na nurtujące nas pytanie.
— Masz rację.
— A teraz, skoro już się dogadaliśmy… mam pewien pomysł.
— To dziwne, bo ja też. Pomyślałem, że moglibyśmy..
33. Pomysły
zostały przedstawione (przy czym okazało się, że obaj pomyśleli o tym samym) i wkrótce potem
wprowadzone w czyn.
34. Czyn ten
wyglądał następująco: uważający się za sojuszników Omar Rubiah i Heribert McCroy postanowili na
własną rękę zbadać zagadkę powstania terrasów, by całą sławę odkrywców zagarnąć dla siebie i
swoich ugrupowań. Po realizacji tego zamierzenia powrócić mieli do tego samego punktu czasu, z
którego wyruszyli, by zabrać na pokład Paula i dr Birnlera wraz z ich uniwersalnym pojazdem. W
końcu nie byli przecież potworami.
Najpierw posunęli się w czasie o około pięćdziesiąt lat w kierunku przyszłości. Mogło to być
kilka lat mniej lub więcej, gdyż nie mając do dyspozycji Paula i jego reumatycznego kolana, nie byli
w stanie dokładnie tego ustalić. W każdym razie po wylądowaniu dostrzegli znowu same terrasy, nie
znaleźli jednak żadnych wskazówek co do sposobu ich powstania. Za to po raz pierwszy w ciągu
całej ekspedycji dostrzegli w pobliżu ludzką istotę. Był to opalony na brąz około ośmioletni
chłopczyk.
35. Dziecko
pochodziło (sądząc po tym, że jego ubiór składał się z sandałów i białej tuniki) ze średnich warstw
społecznych. Majstrowało coś zawzięcie przy jednym z kamieni, a gdy wreszcie obejrzawszy
krytycznie swoje dzieło (dłubiąc przy tym z zadumą w nosie) zdecydowało się odejść polną drogą w
kierunku doliny, obaj podróżnicy w czasie odważyli się podejść na tyle blisko, że z radością mogli
stwierdzić, iż na obserwowanym przez nich kamieniu chłopczyk pozostawił jakiś napis. Ponieważ
jednak nie znali języka, a odpowiednie słowniki pozostały w pojeździć uniwersalnym, nie pozostało
im nic innego jak sporządziwszy kopię wartościowego znaleziska
6
wystartować do dalszych badań
eksperymentalnych.
36. Obaj podróżnicy
ponawiając próby wyjaśnienia tajemnicy okrywającej powstanie terrasów, kilkakrotnie jeszcze
cofali się w przeszłość, lecz bez godnych odnotowania rezultatów. Najpierw cofnęli się tylko o rok,
lecz zobaczyli jedynie bezludną okolicę i gotowe już terrasy. Następnie cofnęli się jeszcze o dwa
lata, gdzie zobaczyli tego samego lecz pięcioletniego wówczas chłopca, który ponownie (względnie
dopiero teraz) wałęsał się wokół terrasów.
Gdy i tym razem dziecko oddaliło się, śpiewając i podskakując Omar i Heri pospieszyli ku
terrasom z nadzieją, że odkryją nowy (tzn. starszy) napis. Z rozczarowaniem ujrzeli jedynie mokrą
plamę. Przypuszczalnie chłopczyk nie umiał jeszcze pisać. Na wszelki wypadek jednak i to miejsce
sfotografowali. (Przy późniejszej ocenie dorobku ekspedycji mieli wiele trudności z udowodnieniem
autentyczności owego dokumentu).
Kolejne cofnięcie o pięć lat nie przyniosło żadnych zmian w obserwowanym krajobrazie.
(Chłopczyk zapewne nie nauczył się jeszcze chodzić, możliwe też, że jeszcze się nie urodził).
Identyczny rezultat przyniosły dalsze, przeprowadzane z pięcioletnim interwałem, sondaże czasu.
Heribert i Omar nie mogli się nadziwić całkowitemu brakowi zainteresowania budowlą ze strony
tubylców. Terrasy wyglądały jak napełniony po brzegi pojemnik na papiery i naturalnym byłby fakt
uprzątnięcia ich pewnego pięknego dnia przez jakiegoś małego zielonego ludzika. Omarowi przyszła
do głowy myśl, która mogła mieć pokrycie w rzeczywistości, że ktoś jedynie przez roztargnienie nie
uprzątnął do tej pory nie pasującego tu monstrum. Kto, to było jasne.
Z rozważań tych wyrwały go słowa Heriego:
— Wydaje mi się, że przez cały czas natrafiamy na nieodpowiedni punkt czasu. Zastanawia mnie
fakt, iż w okolicy, która powinna być gęsto zaludniona, nigdy nie spotkamy ludzi.
— No jasne! — z entuzjazmem wykrzyknął Omar— to, o co się człowiek nie troszczy, nie może
być dziełem jego rąk. To jasne jak słońce! Ależ durnie z tych Antyterrasistów!
Heriberta zatkało.
— Jak, proszę? — wyjąkał.
Następującą po tym scenę wzajemnego zdemaskowania każdy sam może sobie wyobrazić,
zwłaszcza, że tak czy inaczej nic bliższego o niej nie wiadomo.
Ze zrozumiałych względów sami uczestnicy zajścia nie wypowiadali się później na ten temat.
Wiemy jedynie, że po zakończeniu ożywionej dyskusji nastąpiło pojednanie, względnie zawieszenie
broni, po czym obaj jej uczestnicy niezwłocznie postanowili powrócić do tego punktu czasu, w
którym zostawili pojazd uniwersalny razem z Paulem, Birnlerem i apteczką podróżną.
37. Pomyłka
w obliczeniu czasu lądowania była do przewidzenia, wkrótce też dała znać o sobie. Wskutek
niedokładnych wskazań tempometru (a może niedokładnego ich odczytania spowodowanego
rozległymi opuchnięciami wokół oczu naszych bohaterów) Omar i Heri wylądowali w miejscu
znajdującym się o S kwantów makroczasowych za momentem swego startu, to znaczy w około cztery
miesiące później
1
. Któż jednak opisze zdumienie naszych wędrowców, które ogarnęło ich na widok
obrazu, jaki ukazał się ich podpuchniętym oczom
2
. Po wylądowaniu ujrzeli bowiem w miejscu, na
którym powinny znajdować się terrasy, ożywiony plac budowy ze względu na liczebność ludzkiego
mrowiska przypominający opisany przez temponautę Alberta Fogga
3
plac budowy wieży Babel.
38. Plac budowy
wywierał rzeczywiście niewiarygodnie silne wrażenie. Na wpół gotowych terrasach stali dozorcy,
którzy krzykiem i batogami popędzali tłumy niewolników ciągnących za pomocą taśm do
przenoszenia ciężarów umieszczone na kółkach kamienne bloki do miejsca ich przeznaczenia. Tam
podnoszono je za pomocą zwykłych wyciągów wielokrążkowych i ogromnych dźwigów. Z daleka
można było ujrzeć, jak grupa niewolników taszczyła ogromny blok skalny. Przymocowane do niego
jak do osi dwa potężne koła wykonane były z tarcz drewnianych obramowanych metalem. Trzy
podobnie gigantyczne bloki znajdowały się już na swoim miejscu.
Omar sięgnął po lornetkę, aby im się dokładniej przyjrzeć i zauważył przy tym człowieka, który
wzbudził jego zainteresowanie. Stał on na skraju jednego z bloków otoczony jakimiś naczyniami, z
których unosił się dym i z wzniesionymi ku niebu dłońmi pokrzykiwał na nieliczną grupkę tubylców.
Był to zapewne jakiś kapłan.
Chociaż wygląd tego człowieka wydał się Omarowi dziwnie znajomy, nie mógł, pomimo
intensywnych rozmyślań, zorientować się, do jakiej sekty religijnej kapłan ów należy. Rażąco nie
pasował on do rozciągającego się wokół placu budowy, nikt też poza kilkoma ciekawskimi (w
głównej mierze były to dzieci i nieletni) nie zwracał na niego uwagi. Omar nie mógł zrozumieć jak
rzymscy żołnierze mogą tolerować obecność tego niepotrzebnego i przeszkadzającego jedynie
niewolnikom w pracy indywiduum. Zlustrował plac budowy i ze zdziwieniem musiał stwierdzić, że
nie było na nim żadnych rzymskich żołnierzy. Mimo to wszyscy niewolnicy i dozorcy bezustannie
pracowali z wyjątkiem niedbale i bezużytecznie stojącego dozorcy głównego, który jednak sądząc po
jego ubraniu także nie mógł być Rzymianinem.
Następnie Omar przekazał lornetkę Heribertowi, któremu ten obraz placu budowy wydawał się
równie osobliwy. Robotnicy poruszali się bezładnie i wyglądało na to, że żaden z nich nie zdawał
sobie sprawy z tego, co właściwie buduje. Czyżby więc rozkaz boski, a więc rozkaz małego
zielonego ludzika pchał budowniczych do podjęcia tak gigantycznego dzieła?
39. Zagadka
stawała się coraz bardziej intrygująca, ale jej rozwiązanie mogło znajdować się już o krok. Dlatego
Heri i Omar postanowili nie marnować czasu na jałowe rozważania, lecz zbadać sedno sprawy. Pięć
kwantów makroczasowych w kierunku przeszłości, gdzie zostawili dr Birnlera i Pawła Heidecka nie
było jeszcze najmniejszego śladu terrasów, teraz zaś były już prawie gotowe.
Czyżby podczas tych czterech miesięcy wylądowały tu istoty pozaziemskie? Czy też może w
niewiarygodnie krótkim czasie terrasy ugnietli z ziemi Rzymianie. O mar! wierzył w jedno, Heri zaś
przekonany był o słuszności! drugiego. Postanowili więc cofnąć się jeszcze o miesiąc, gdzie
spodziewali się dokonać sensacyjnego odkrycia.
40. Sensacyjne odkrycie
kazało jednak jeszcze na siebie czekać, ponieważ obraz placu budowy sprzed miesiąca niewiele się
różnił, ty lej i tylko, że mniej bloków znajdowało się na swoich miejscach. Gdy Omar i Heri
zdecydowali się na ponowne cofnięcie w czasie oglądany przez nich plac budowy Zastygł nagie w
bezruchu. Trwało to jedynie przez chwilę i zostało zauważone tylko przez Heriberta, ponieważ Omar
znajdował się we wnętrzu maszyny, gdzie zajęty był przygotowywaniem obiadu.
Gdy przywołany okrzykiem Heriego wybiegł przed maszynę, nie zdołał już niczego zobaczyć, gdyż
przeszkodziła mu w tym nagle rozszalała burza piaskowa.
— Skąd tu u diabła taka burza? — ze zdziwieniem zapytał Heri.
— Czyżby w pobliżu znajdowała się jakaś pustynia?
— Nie! — odkrzyknął rozzłoszczony Omar. — Zamknij lepiej luk bo za chwilę rzeczywiście
możemy poczuć się jak na pustyni!
Heribert McCroy zrobił co mu kazano, lecz oczekiwane bębnienie ziarenek piasku o szybę nie
nadeszło.
Uchylił więc ostrożnie luk i wyjrzał na zewnątrz, jego oczom ukazał się zupełnie inny widok: burza
piaskowa zniknęła bez śladu, niewolnicy leżeli malowniczo porozrzucani na placu budowy, dozorcy
zaś zabawiali się grą w kości. Jedynym ruchomym w tym idyllicznym i niecodziennym obrazie
przerwy w pracy elementem był rzymski centurion, który szybkim krokiem zbliżał się do ich maszyny.
41. Rzymianin
był już dostatecznie blisko, aby Heri mógł rozpoznać jego twarz. (Omar znowu zajęty był
gotowaniem.)
Rzymianinem tym był Paweł Heideck.
42. O złudzeniu
nie mogło być mowy. Przypadkowe podobieństwo rysów twarzy można sobie jeszcze wytłumaczyć,
ale kulejący chód Pawła spowodowany spotęgowanym przez wielotysiącletnie oddalenie w czasie
reumatyzmem był niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju.
— No, nareszcie jesteście! — zawołał centurion Paweł ujrzawszy Heriberta. — Przybywacie w
samą porę. Weźcie ze sobą elektroniczny komplet rezerwowy i chodźcie za mną, ale szybko!
Pospieszcie się, do diabła!
Powiedziawszy to pokuśtykał z powrotem, mijając leżących bez ruchu niewolników i
mechanicznie poruszających się przy grze w kości dozorców. Spieszył się tak bardzo, że przechodząc
między nimi nie zwracał uwagi ani na jednych, ani na drugich. Traktował ich tak, jakby byli
powietrzem. Bo też nim właśnie byli. Gdy Heri otrząsnął się ze zdumienia, zaalarmował Omara i
obaj podążyli za centurionem, który tymczasem zniknął w oddalonym o kilkaset metrów dużym
namiocie.
42. Namiot
wedle relacji podróżników przypominał z zewnątrz zwykłe polowe pomieszczenie sztabowe
rzymskich legionów (chociaż Paweł był w tej okolicy jedynym, do tego jeszcze nieprawdziwym
rzymskim żołnierzem). Gdy jednak weszli do środka, znaleźli się we wnętrzu uniwersalnego pojazdu
i ujrzeli Paula oraz przebranego w wytworne szaty rzymskiego cywila dr. Birnlera krzątających się
gorączkowo przy przestrzennym projektorze obrazów.
43. W chwilę później
wszystko się wyjaśniło: niewolnicy i dozorcy budowy byli jedynie trójwymiarowymi iluzjami
wytworzonymi przez projektor obrazów przestrzennych. Fantomy te powołane zostały do życia przez
Paula i dr Birnlera dzięki podłączeniu projektora do pokładowego komputera pojazdu
uniwersalnego. Pojemność komputera nie była zbyt duża i niewielka możliwość. sterowania ruchami
poszczególnych fantomów wymagała wzmocnienia efektu przez wprowadzenie wielkiej ich liczby.
Całe to widowisko przebiegało bez zakłóceń aż do momentu przybycia obu zaginionych
podróżników. W tym właśnie czasie zerwała się taśma programująca, co spowodowało automatyczne
włączenie się programu awaryjnego „Burza piaskowa’’, który rychło zastąpiony został przez bardziej
wiarygodny program rezerwowy „Przerwa na odpoczynek”.
Heribert McCroy nie ukrywał swego oburzenia:
— Zdaję sobie sprawę, że nasze działanie na własną rękę nie było całkiem w porządku. Ale ta
maskarada urządzona w celu wprowadzenia nas w błąd jest skandaliczna! Czy zdajecie sobie w
ogóle sprawę z konsekwencji? Konstruując za pomocą holografii te ter rasy — widma, stawiacie pod
znakiem zapytania nie tylko wskazania instrukcji lecz i budowę terrasów właściwych. Komu bowiem
przyszłoby na myśl budowanie terrasów w miejscu, w którym pozornie są już gotowe? To po prostu
oburzająca samowola! Na czymże mają więc Rzymianie wybudować później świątynię Jupitera;
może na wygaszonej fatamorganie?! To jest… To jest… po prostu brak mi słów!
44. Wyjaśnień
nie można było uniknąć. Paul ze spokojem wysłuchał tyrady McCroya i porozumiewawczo szepnął
do ucha dr. Birnlera:
— Ci dwaj ciągle jeszcze niczego nie rozumieją.
— Prawda jest taka: — zakomunikował dr Birnler — budowniczowie są fałszywi, ale terrasy
prawdziwe.
To, nad czym nasi fantomatyczni budowniczowie pozornie pracują w dzień, w rzeczywistości
wykonujemy sami w ciągu nocy. Przy użyciu lasera i generatora antygrawitacyjnego wszystko to jest
dziecinnie proste.
Tym razem Omar i Heri naprawdę zaniemówili.
— Możecie sobie chyba wyobrazić — kontynuował Birnler — w jakim nastroju byliśmy z Paulem,
gdy powróciwszy ze zwiadu nie zastaliśmy ani was, ani maszyny. Wtedy właśnie wpadł nam do
głowy ten pomysł.
— Zawdzięczamy to twemu geniuszowi — skromnie wtrącił Paul.
— Po prostu miałem już tych terrasów po dziurki w nosie i każdy środek pomagający w
doprowadzeniu całej tej sprawy do końca wydał mi się właściwy. Teraz wreszcie dokładnie wiemy,
kto wybudował terrasy. Problem jest rozwiązany.
— To zupełnie nowa metoda — z przejęciem wyjąkał Omar Rubiah. — Aktywne badanie
przeszłości… Ależ to otwiera ogromne perspektywy!
45. Ogromne perspektywy
byłyby całkiem właściwym akcentem kończącym nasze opowiadanie o szesnastej wyprawie w
przeszłość, winni jednak jesteśmy naszym czytelnikom kilka wyjaśnień dotyczących dalszych losów
ekspedycji, które nie obfitowały już w żadne sensacyjne wydarzenia.
Zerwana taśma programowa projektora została sklejona, przepalone bezpieczniki komputera
wymienione i prace nad budową terrasów można było kontynuować.
— Fantomatyczni budowniczowie służą więc do wprowadzenia w błąd tubylców — skonstatował
błyskotliwie Heri.
— Jasne — zgodził się z nim Omar — w przeciwnym razie zagadkowe pojawienie się terrasów
mogłoby doprowadzić do najprzeróżniejszych mistyfikacji. A tak budowa jawi się ciekawskim jako
coś na wskroś naturalnego i nikt się szczególnie nią nie interesuje. Zwłaszcza misteria odprawiane
przez kapłana mogły dobrze służyć odwróceniu uwagi potencjalnych gapiów od właściwego obrazu
budowy.
Birne i Paul nie pamiętali jednak, by postaci kapłana i głównego dozorcy zaobserwowane przez
Omara i Heri ego były kiedykolwiek wprowadzone przez nich do programu sterowniczego
projektora. Sam pomysł uznali jednak za udany i polecili Heribertowi przebrać się za głównego
dozorcę, Omarowi zaś odegrać rolę kapłana. Wtedy zrozumiał wreszcie dlaczego widziana wówczas
sylwetka wydała mu się znajoma.
Gdy w kilka tygodni później ukończyli budowę, nie zapominając nawet o pozostawieniu w
kamieniołomie na wpół obrobionego bloku — Omar, Heri, Paul i Birne byli już najlepszymi
przyjaciółmi. W przekonaniu, że jako pierwsi w historii historycy eksperymentalni wykonali dobrą
robotę, przygotowali się do podróży powrotnej, która upłynęła im w doskonałym nastroju
spotęgowanym gremialnym odśpiewywaniem starych i nowych pieśni temponautów takich jak: „Moje
serce należy do epoki kamiennej”, „O wy zielone lasy plejstocenu” i „Był sobie raz tempometr”.
1. Wylądowali w swoich czasach zupełnie zalani i odtąd problem powstania terrasów zastąpiony
został nowym problemem: Kiedy i w jaki sposób zdołali przeszmuglować do maszyny czasu alkohol.
2. W celu wyjaśnienia tego ważkiego problemu powołana została specjalna komisja.
3 Porównaj „Słownik wyrazów anachronicznych”, Vaduz 2459 s.653 oraz s’.524 lub w innych
starych dziełach.
4 Patrz dodatek F
5 Wymieniona Administracja Podróży w Czasie zarządzała nie tyle czasem, co maszynami do
podróży w czasie, co było o tyle trudniejsze, że jedynie czasu miała pod dostatkiem.
ATLANTYDZKIE PODRÓŻE W CZASIE
albo o dziele życia profesora Müsli
1. Niezwykle sumienny profesor
Hieronymus nazywany był przez studentów. Przezwisko to przekazywane od lat z semestru na semestr
stało się tak popularne, że używali go nawet koledzy profesora. Również sam zainteresowany tak
przyzwyczaił się do owego określenia, że w większości przypadków zastępował nim własne
nazwisko. Nie pomylimy się jednak stwierdzając, że było mu to najzupełniej obojętne. Bowiem jak
wszyscy wybitni naukowcy, którzy koncentrują wszystkie swoje myśli wokół prowadzonych badań
poświęcał on trywialnej codzienności niewiele uwagi.
2. Wielki i szlachetny cel
przyświecał całemu życiu profesora Hieronymusa Müsli, a przynajmniej temu jego odcinkowi, w
którym kroczył on drogą naukowej kariery. Marzyło mu się mianowicie wyjaśnienie jednej z
największych tajemnic ludzkości. Nie towarzyszyła temu chęć sławy jak to w swoim czasie miało
miejsce w przypadku awanturnika i timetrottera Kaspara Schneydewitza — odkrywcy agrafki, którą
wyszperał gdzieś w przeszłości i sfotografował.
Nie, profesor Hieronymus walczył niestrudzenie o to by zerwać zasłonę tajemnicy, która okrywała
losy mitycznego, położonego na pochłoniętej niegdyś przez morze wyspie, państwa Atlantydów.
Przypuszczał bowiem, iż państwo to rzeczywiście leżało na wyspie, którą pochłonęło morze. Sądził,
że wyniki jego badań raz na zawsze obalą sprzeczne i absurdalne poglądy innych atlantologów.
3. Wykorzystanie podróży w czasie
jako środka do zbadania przeszłości
stanowiło dla profesora wielką szansę. O tym, że maszyny do
podróży w czasie w ogóle istniały, jak też i o tym, że już przed nim inni otrzymywali je do swych
badawczych celów — dowiedział się przypadkowo. Tego zaś, że maszyny te były wprost
rozchwytywane domyślił się bardzo szybko, gdy tylko rozpoczął starania o otrzymanie jednej z nich.
Jednakże bez możliwości wykorzystania owego wehikułu w swoich pracach badawczych nie miał co
liczyć na ich sukces, podobnie jak i jego koledzy przed nim, którzy prowadzili swoje badania jeszcze
w czasach pratemponautycznych. Chcąc więc osiągnąć swój cel, uczony musiał zabrać się do
pokonywania trudności, które spiętrzyły się między nim a Atlantydą.
4. Pierwsza przeszkoda
stanęła przed nim w postaci kwestionariusza zgłoszenia wniosku o przyjęcie na listę kandydatów na
kurs podstawowy dla temponautów, ukończenie którego było niezbędnym warunkiem otrzymania
pierwszego świadectwa temponauty. Lista kandydatów do pod róży w czasie obejmowała bowiem
tylko i wyłącznie nazwiska szczęśliwych posiadaczy owego ważnego zaświadczenia.
Na przykład pytanie 47 brzmiało następująco: „Cel pana pierwszej planowanej pod róży w czasie
α/przestrzenny, β/czasowy, γ/inny.” Było to trudne pytanie, a nawet więcej: były to trzy trudne
pytania. Profesor miał wprawdzie konkretne wyobrażenia o miejscu i okolicznościach istnienia
Atlantydy, lecz jego niezwykła sumienność zabraniała mu potraktowania ich jako stuprocentowo
pewnych faktów historycznych. Z pomocą wehikułu czasu chciał dopiero udowodnić, gdzie w
rzeczywistości leżała Atlantyda; ale żeby otrzymać maszynę musiałby (jak widać) swoje dowody
uprzednio przedstawić. Nie wiedział również dokładnie, jak ma właściwie określić inne cele swojej
podróży, czego domagał się trzeci podpunkt wspomnianego pytania.
5. Łatwe pytanie
natomiast oznaczone było numerem 89z: „Czy pan ma zamiar łamać instrukcje lub niewłaściwie
obchodzić się ze wspaniałomyślnie przyznaną panu maszyną? W tym przypadku mógł z najgłębszym
przekonaniem i spokojem zaprzeczyć, podobnie zresztą, jak i na pytanie 91 c, które brzmiało: „Czy na
pytanie 89 z odpowiedział pan świadomie fałszywie, by w przypadku złamania instrukcji wejść w
posiadanie maszyny czasu?” Nie, I jeszcze raz nie! Ce! profesora był ponad wszelką wątpliwość
szlachetny, wobec czego nie miał on nic do ukrycia i mógł spokojnie kroczyć ścieżkami rzetelności.
6. Na pozostałe pytania
profesor udzielał równie wyczerpujących odpowiedzi. Wreszcie skończył. Atlantolog sumiennie
odpowiedział na wszystkie punkty z wyjątkiem oznaczonego numerem 47f. W związku z tym musiał
się zwrócić o radę do swego starego przyjaciela Jana. Ten zaproponował, by Müsli (Jan również tak
nazywał uczonego) wybrał z całej masy hipotez jedno konkretne miejsce i jeden konkretny okres
czasu, po czym przedstawił je jako konkretną odpowiedź na pytanie dotyczące planowanej pod róży.
Wprawdzie przy wzmiankowanym już podpunkcie również Jana początkowo ogarnęły wątpliwości,
rychło jednak wyraził przypuszczenie, że dotyczy on ewentualnie odkrytego w przyszłości wymiaru, a
tym samym ujawnia niezwykłą dalekowzroczność autora kwestionariusza.
Zaraz też wstawił do odpowiedniej rubryki słówko „odpada”, i tym sposobem całe dzieło zostało
pomyślnie ukończone.
7. Stary przyjaciel szkolny
wypytywał teraz profesora Müsli o bliższe szczegóły planowanej przez niego podróży. I chociaż o
samej Atlantydzie nie dowiedział się niczego nowego, był jednak zafascynowany planem przyjaciela.
Wprawdzie ze względów’ służbowych nie mógł wziąć bezpośredniego udziału w ekspedycji, lecz
ochoczo podjął się realizacji organizacyjnej części prac przygotowawczych, pozostawiając
atlantologowi pracę naukową.
8. Interesujący fakt
ujawnił się przy dostarczaniu maszyny. Ponieważ Jan, zamiast zająć się tym, co najkonieczniejsze,
całą swoją osobą zaangażował się w cel wielki i szlachetny, nie mógł się więc przed nim ukryć fakt,
który pewne urzędy chętnie utrzymałyby w tajemnicy: podróże w czasie nie należały już do rzadkości.
Jako redaktor gazety zakładowej Kombinatu Maszyn Temporalnych „Timothy E.Traveller”
wiedział, że wprawdzie w ciągu miesiąca produkowano pięć kolumn kryształowych, lecz z powodu
zawziętej walki o zmniejszanie ilości błędów krzyżowych straty ponoszone przez produkcję wciąż
jeszcze były tak ogromne, że rzeczywiście sprawnie działająca maszyna opuszczała zakład tylko raz
na kilka miesięcy.
9. Pewien McLuhan-Green
będący pracownikiem Oddziału Tempometrów w owym Kombinacie czuł się wobec Jana
zobowiązany od czasu, gdy ten wydrukował jego utwory poetyckie w „Naszej nowej maszynie
temporalnej”, czyli we wzmiankowanej już zakładowej gazecie.
Zachowując ściśle tajemnicę służbową, McLuhan-Green zawiadomił więc redaktora, że od
pewnego czasu zaczęto notować silne zakłócenia w uniwersalnym polu temporalnym, których jednak
w żadnym wypadku nie mogło spowodować działanie niewielkiej liczby oficjalnie zarejestrowanych
maszyn.
10. Niezwykle silna potrzeba zbadania
tej kwestii ogarnęła Jana. Wkrótce też doszedł do wniosku że owe niezwykle silne zakłócenia
musiały powstać na skutek działania pewnej liczby maszyn dodatkowych. Skądże jednak mogły
pochodzić owe dodatkowe maszyny? Miał już pewną koncepcję odpowiedzi na to pytanie, wobec
czego poprosił dyrektora o kilka wyjaśnień dotyczących kwestii zbytu pozostałych, błędnie
wykonanych kryształowych kolumn.
Dyrektor wyjaśnił (mocno dziwiąc się zresztą ignorancji redaktora), że powszechnie wiadomym
faktem jest ich wyprzedaż. Wykorzystywane są dla potrzeb architektury wnętrz i w działalności
artystycznej, jako że występujące w ich produkcji błędy krzyżowe przy właściwym oświetleniu
potęgują wspaniałe efekty w oddziaływaniu rzeźb kryształowych na odbiorcę. Stwierdził również, iż
czuł się szczęśliwy mogąc spełnić prośby wielu młodych artystów. Dawało mu również poczucie
zadowolenia to, że bezwartościowe odpady produkcyjne nie marnowały się. Nie omieszkał przy tym
dodać, że popieranie młodych talentów przysparzało zakładowi tyleż uznania, co i dodatkowych
punktów we współzawodnictwie.
Jan błyskawicznie przeanalizował otrzymane informacje. Zapytał więc, czy on również mógłby
dostać taką wybrakowaną kolumnę.
— Rozumie się — odparł dyrektor — powinien pan tylko pójść na zaplecze i pogadać z
magazynierem.
Wprawdzie zainteresowanie błędnie wykonanymi kolumnami było ogromne, ale pracownicy
zakładu mieli pierwszeństwo zakupu. Niektórzy, bardziej obrotni nabyli już nawet po kilka.
11. Podejrzenie Jana
zamieniło się w pewność. Wśród wybrakowanych kolumn musiały być i takie, które mimo wszystko
nadawały się do użytku. Postanowił więc zdobyć taki egzemplarz i we własnym zakresie
skonstruować maszynę dla profesora Müsli. Mógł przecież dokonać tego, co udawało się innym.
Wprawdzie produkcja kolumn pozostawiała wiele do życzenia, ale wytwarzanie pozostałych
części wkrótce szło pełną parą. Stosunkowo najłatwiej można było zdobyć podwozie i karoserię,
których produkcja przekraczała zapotrzebowanie. Małe karoserie wykorzystywane więc były na
przykład jako kioski z gazetami lub napojami, większe zaś jako poczekalnie, pakamery na placach
budowlanych bądź domy akademickie.
Pomimo przejściowych trudności z kolumnami Jan w krótkim czasie u porał się z realizacją swego
zamierzenia. Pozostało jeszcze uzyskanie zgody na podróż w czasie. Ale była to już sprawa
atlantologa.
12. Profesor Hieronymus
oby jego godne imię nie pogrążyło się w mrokach zapomnienia, chciał jak najszybciej zrealizować
swoje marzenia. Pospiesznie ukończył więc wszelkie kursy i szkolenia. Zdał również wszystkie
egzaminy z wyróżnieniem — z wyjątkiem jednego przedmiotu o wdzięcznej nazwie „Koncentracja w
momencie rozpaczy”. Ten bowiem zaliczył jedynie na dostateczny. Mimo to, otrzymał dyplom z
wyróżnieniem, dzięki czemu przed terminem uzyskał pierwszy patent temponautyczny.
13. Maszyna czasu
dzięki poświęceniu Jana była gotowa do użytku i dysponując własnym pojazdem profesor nie musiał
się już przejmować długością listy ubiegających się drogą oficjalną o przydział wehikułu. Podobnie
jak przedtem Jana, zaintrygowała go liczba zarejestrowanych startów nieproporcjonalnie wysoka w
stosunku do ilości zarejestrowanych maszyn. Przyjaciel wyjaśnił mu, że czułe na uszkodzenia
kolumny z niewielkimi błędami konstrukcyjnymi wykorzystywane były przez wielu amatorów do
produkcji prywatnych pojazdów. Jego własna maszyna zbudowana została na tej samej zasadzie,
została jednakże wyposażona w dwie pracujące równolegle kolumny. Powoduje to wprawdzie
przekroczenie barier dopuszczalnych dla standardowych wehikułów czasu, lecz ten egzemplarz
przeznaczony jest przecież dla celów ekspedycji naukowej, nie zaś kreksu.
14. Start
nastąpić mógł w każdej chwili. Profesorowi z trudem jednak przychodziło podjęcie decyzji o
samotnej podróży w nieznane. Ale Jan, który tak wiele sił i czasu poświęcił f przygotowaniom do
wyprawy tym razem nie mógł go już wesprzeć. Toteż z ciężkim sercem (ale i przeczuciem wielkich
odkryć) zdecydował się. w końcu profesor na samotną podróż. Przed nim rozwierała się głęboka
przepaść, za nim pozostawał najwierniejszy z przyjaciół.
15. Cel,
który zamierzał osiągnąć przynieść miał potwierdzenie słuszności własnej teorii. Zaprogramował
więc automaty na lądowanie w roku 8490 przed naszą erą w okolicy Azorów na Atlantyku aby w
razie całkiem nieprawdopodobnego wypadku nieistnienia tam lądu o nazwie Atlantyda wyspy te,
mogły posłużyć mu za miejsce lądowania.
Podróż przebiegała normalnie, wszystkie urządzenia funkcjonowały prawidłowo. Jedynie
skondensowane mleko, nagle zaczęło smakować profesorowi tak, jakby było w stanie naturalnym, ale
takim drobiazgiem nie warto było zaprzątać sobie głowy. Nieuchronnie zbliżał się ku swemu celowi,
który powinien przynieść mu pewność, że ma rację, i że ją już zawsze będzie miał.
Jedno spojrzenie na tempometr poparte porównawczym wyjrzeniem przez luk upewniło go, że już
dawno pozostawił za sobą dziki v. i Je dwudziesty i porusza się w epoce antyku. Jeżeli Platon nie
bujał, wkrótce powinna już ukazać się Atlantyda.
Chmura siarkowodoru, która nagle wtargnęła do wnętrza maszyny zaparła mu dech w piersiach i
odebrała zdolność widzenia. W pierwszej chwili sądził, że pomylił się w ocenie rozciągłości
dwudziestego wieku, wkrótce jednak skonstatował, że maszyna zatrzymuje się. Dotarł do celu.
Ostrożnie uchylił luk i ujrzał swój wehikuł otoczony przez płaską taflę wód jakiejś zatoki.
16. Nareszcie,
pomyślał Müsli. Poszczęściło mi się, choć sprawa była niebezpieczna. Tamten zapach siarki był
niewątpliwie zjawiskiem towarzyszącym zagładzie Atlantydy. Rozpierała go coraz większa radość
— oto przed nim leżała wymarzona kraina. Chciał jej skosztować, chciał ją pod-1 słuchać, obejrzeć,
odczuć, obwąchać i wstąpić na nią.
Z radością opuścił wnętrze maszyny zamaskowawszy ją uprzednio za pomocą projektora pod
postacią małego stateczku. Przed nim rozciągało się majestatyczne wybrzeże antycznego morza.
17. Kilku rybaków
na brzegu było tak zajętych swą codzienną pracą, że zupełnie zlekceważyli przybycie wielkiego
uczonego. Stanął więc przed nimi i przemówił w języku starogreckim. Spojrzeli na niego ze
zdziwieniem, a jeden z nich wcisnął mu nawet rękę w koniec skórzanego rzemyka, który przywiązał
właśnie do jakiegoś kółka. Była to jednak jedyna reakcja na jego przemowę.
— Są głupi — pomyślał profesor Hieronymus — wygląda na to, że mnie nie rozumieją. Jeśli
jednak wypuszczę rzemyk z ręki by sięgnąć do torby po elektroniczny translator mogą się rozzłościć.
Szkoda marnować tak dogodną okazję do przyjacielskiej rozmowy.
W tym momencie zauważył, że jeden z rybaków trzyma podobny rzemyk w zębach. Zrobił więc to
samo, wyjął ; aparat i od nowa zaczął swoją tyradę. Na szczęście rybak uporał się właśnie z węzłem,
co pozwoliło profesorowi na wypuszczenie rzemyka z ust.
— Drodzy rybacy — powiedział — przybywam do was z bardzo daleka pełen radości, że
odnalazłem wreszcie wasz wielki ląd — Atlantydę, której sława przebyła morza….
Słysząc to jeden z rybaków przerwał mu mówiąc:
— Ależ, to nie jest żadna Atl-An-Tusch. To jest nasza wyspa.
18. Odpowiedź
rybaka wprawiła profesora w osłupienie:
— Więc to nie jest… wyjąkał w końcu. —- Mówicie, że to naprawdę nie jest… Okolica
wprawdzie nie wygląda tak jak powinna… Gdzież jest pałac królewski? Gdzież wielka równina?
Zdaje się, że nie jestem na Atlantydzie. Gdzież więc jestem? I gdzież jest Atlantyda? — Spojrzał
bezradnie na wulkaniczny krajobraz po czym, jakby spodziewając się pomocy przeniósł wzrok na
rybaków.
Rybacy skierowali swe spojrzenia ku najstarszemu. Ten zaś spojrzał na profesora.
— Posłuchaj, przybyszu z dalekiego świata — powiedział — możemy ci opowiedzieć o twojej
Atl-An-Tusch, powiedz nam jednak najpierw czy w tej okolicy, z której przybywasz jest dużo ryb.
Profesor nie wiedział co zrobić. Znał ryby jedynie z talerza i nie miał zielonego pojęcia z jakich
okolic pochodzą. By jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji odrzekł z wahaniem:
— To zależy od tego skąd wieje wiatr. Mało mam do czynienia z rybołówstwem, jestem bowiem
naukowcem…
19. Translator elektroniczny
przetłumaczył to na „badacz wielkich tajemnic”, co wzbudziło zainteresowanie rybaków:
— Czy potrafisz czarami sprowadzić wielkie ryby, jak robił to zawsze Dorszowe Oko, który
niestety zabrał swą tajemnicę na tamten świat?
Pomny na instrukcje Müsli nie miał jednak zamiaru bawić się w czarownika więc uparcie zdążał
do celu wypytując o Atlantydę.
Odpowiedź, którą usłyszał z ust najstarszego rybaka, choć zuchwała, ucieszyła go:
— Twój poprzednik, Dorszowe Oko, który wspaniale potrafił zaczarować ryby, co ty teraz
powinieneś uczynić, pochodził właśnie z kraju o imieniu Atl-An-Tusch, który leży niedaleko stąd za
wodami, lecz my nie wypuszczamy się naszymi łodziami w tamte okolice.
Ponieważ rybacy mieli liczebną przewagę Müsli nie chciał wymigiwać się od razu od obowiązku
uczynienia czarów, chciał jednak dowiedzieć się czegoś więcej o Dorszowym Oku, który przybył z
Atlantydy, toteż kazał zaprowadzić się do jego chaty.
20. Chata czarownika
nie różniła się swym wyglądem od pozostałych. Jej wyposażenie ograniczało się do stołu, szerokiej
ławy i stołka. Na wbitym w ścianę haku z brązu wisiał kawał skóry ozdobiony tajemniczymi znakami.
Müsli przypuszczał, że pomogą mu one w rozszyfrowaniu zagadki Atlantydy. Obejrzał więc skórę
dokładniej. I rzeczywiście! Starania nie poszły na marne! Ujrzał bowiem to, na co tak długo czekał:
przed oczami miał wielką mapę Atlantydy. Wprawdzie różniła się ona od znanej z opowieści
Platona, lecz bez wątpienia przedstawiała właśnie ten kontynent. Możliwe, że winę za występujące
różnice ponosił niski poziom ówczesnej kartografii. Ważne jednak, że już na pierwszy rzut oka
rozpoznać można było ciągnące się na północy góry, słynną prostokątną równinę nadmorską i
położoną na jej skraju siedzibę władcy. To był konkretny dowód. I właśnie on, profesor Müsli go
odnalazł! Triumfująco rozejrzał się wokół. Był jednak sam.
21. Mieszkańcy wyspy
oddalili się przypuszczając, że nowy czarownik czuje się w siedzibie swojego poprzednika jak u
siebie w domu. Tak, ich daniem, być powinno.
Profesor w lot zorientował się, że oto nadeszła szansa wykręcenia się z obowiązków czarownika,
a co ważniejsze zdobycia na własność ważkiego dowodu rzeczowego. Zwinął więc mapę i szybkim
krokiem kierując się do brzegu uniósł ją ze sobą.
22. Na brzegu
dostrzegł z przerażeniem grupę tubylców wpatrujących się w błyskającą od czasu do czasu
zakotwiczoną w zatoce łódkę, z której unosił się wąski słup czarnego dymu. Zrazu bał się tego by
rybacy nie nakryli go na kradzieży, po chwili skonstatował jednak, że owa tonąca łódź to nic innego
jak jego własna, zamaskowana maszyna czasu. Z desperacką odwagą rzucił się więc naprzód nie
zwracając uwagi na zgromadzony na brzegu tłumek, który jednak rozstąpił się przed nim z respektem.
W końcu był przecież miejscowym czarownikiem.
Gdy z trudem dotarł do maszyny i wcisnął się do środka przez otwarty luk, starczyło mu sił jedynie
na to, by wolną ręką (w drugiej ściskał kurczowo cenne znalezisko) pociągnąć dźwignię awaryjną.
Nie przyszło mu to jednak łatwo, gdyż wnętrze maszyny wypełniała sięgająca mu po szyję woda.
Co o nagłym zniknięciu tajemniczej dymiącej i błyskającej łodzi myśleli zgromadzeni na brzegu
tubylcy, tego nie wiemy. Nie ma to jednak większego znaczenia wobec faktu, że z całym
przekonaniem uznali poszukiwacza Atlantydy za czarownika.
23. Straszliwie przemoczony
profesor wybierał tymczasem wodę z maszyny, która wyruszyła już w podróż powrotną. Rozdzielając
zgromadzoną w maszynie wodę pomiędzy przemierzane wieki wielbił przenikliwość swego
przyjaciela, który wyposażył samodzielnie skonstruowany pojazd w tak skuteczny przyspieszacz. W
pierwszym odruchu miał mu za złe, że zbudował tempomobil zdolny do latania, nie nadający się
jednak do żeglugi, zastanowiwszy się jednak chwilę przyznał, że tamten nie mógł przewidzieć, iż
Musli wychodząc pozostawi otwarty luk, ani też tego, że w epoce Antyku na Atlantyku występowały
przypływy i odpływy.
24. Połowa wyposażenia
maszyny uległa zniszczeniu, jednak prowizoryczne agregaty funkcjonowały bez zarzutu a
przyspieszacz katastrof katapultował maszynę do punktu wyjściowego podróży. Profesor, który
właściwie zamierzał wystartować z wyspy rybaków w kierunku sąsiedniej Atlantydy musiał
pogodzić się z tym, iż z wypadu na poszukiwany kontynent nic nie wyszło. Nie mógł bowiem
przerwać podróży powrotnej
. Pocieszał się jednak myślą, że nie tylko udało mu się potwierdzić
istnienie Atlantydy lecz także dysponował niezbitym dowodem — mapą. Z niecierpliwością
oczekiwał więc na powrót do swoich czasów i spodziewaną tam sławę.
25. Powrót profesora z wyprawy
początkowo nie wywołał zbyt wielkiego rozgłosu. Tylko Jan wykrzyknął na powitanie: — Witamy
profesora Hieronymusa, zwycięskiego badacza wielkich tajemnic Atlantydy! Hurra! — wdrapując się
przy tym na dach swojego domku kempingowego, który służył jako miejsce startu i lądowania
wehikułu.
Wzruszony tym profesor podziękował mu za serdeczne przyjęcie.
— Jak przebiegała podróż? — zapytał Jan.
— Tak sobie — odparł M Lisi i. — Nigdy więcej nie wsiądę do takiej maszyny. Jestem bardzo
szczęśliwy, że mam już swoją misję za sobą. Jej owocem jest koronny dowód na prawdziwość teorii
Platona-Hieronymusa.
Mówiąc to wskazał na trzymaną w ręku skórzaną mapę i dodał:
— Resztę opowiem jak nieco ochłonę.
26. Sukces
wielkiego uczonego poruszył wkrótce uwagę opinii publicznej. Dzięki pomocy Jana Müsli opisał
swoje przygody i opublikował je w wychodzących w różnych częściach świata czasopismach
fachowych. Jak zwykle w takich przypadkach reakcje czytelników krańcowo różniły się od siebie.
Znaczna część przyjęła wywody profesora ze zrozumiałym aplauzem i uznała go za najbardziej
zasłużonego badacza Atlantydy. Reszta natomiast nie chciała przyjąć do wiadomości wyników badań.
Grupa ta z wiadomych względów była jednak bardzo nieliczna, bowiem zaprezentowany dowód
koronny i nieposzlakowana opinia profesora przekonywała najbardziej nawet opornych.
27. Sceptycy,
którzy pomimo to nie chcieli uwierzyć w fakt istnienia 8480 lat przed naszą erą Atlantydy na miejscu
obecnych wysp azorskich, a ponadto wątpili w podróż profesora, skupili się w niewielką lecz bardzo
wojowniczą gromadkę.
Jeden z wykładów profesora został nawet przerwany w pół słowa przez jakieś krępe i solidnie
zbudowane, przy czym jednak inteligentnie wyglądające indywiduum. Mężczyzna ów wydawał się
być zdenerwowany i wykrzykiwał ochrypłym głosem, że zakrawa na naukowy skandal próba
udowodnienia istnienia jakiegoś kontynentu na podstawie jednej jedynej, a do tego
niezweryfikowanej mapy. Chciał się też koniecznie dowiedzieć, czy Hieronymus nie spotkał
przypadkiem jakiegoś Atlantyda i nie rozmawiał z nim osobiście.
28. Bert Brundels,
tak bowiem nazywał się ów bezczelny typ, tłumaczył profesorowi, iż sam zajmuje się badaniem
starożytności, którą zna na tyle dobrze, że z całym przekonaniem może stwierdzić, iż Atlantyda jest
tylko urojeniem, modelem myślowym, za pomocą którego Platon chciał spopularyzować swoje idee.
— W najlepszym przypadku — krzyczał — w najlepszym przypadku, powtarzam, mógł on wziąć
za przykład istniejące około 1500 roku przed naszą erą państwo kreteńskie w kilku detalach
wykazujące podobieństwo do opisywanej Atlantydy! A i to jest jedynie kruchą hipotezą. Podkreślam
to! Jak wiadomo, około 1200 roku przed naszą erą państwo to upadło, podbite przez wojowników
doryckich. Jak mógł się pan odważyć brać za wzór legendarnej stolicy Atlantydy — miasta
Posejdona, gród inny niż Knossos — stolicę Krety?! Pan, który twierdzisz, że opierasz się na
materialnych dowodach!
29. Argumenty profesora
nie trafiały Brundelsowi do przekonania. Wprawdzie jedynymi argumentami profesora pozostawały
opowieści rybaków i mapa, lecz gdy przestały one wystarczać uprzejmie ale stanowczo oświadczył
on, że będzie w stanie odeprzeć zarzuty przeciwnika. Jak i kiedy — tego jeszcze nie wie.
Wiedział natomiast Jan. Gdy w kila dni później Müsli opowiedział mu o bezczelnym wystąpieniu
Berta Brundelsa przyjaciel poradził mu by udał się do Knossos w piętnasty wiek przed naszą erą.
— Naprzód, Müsli! Atak jest najlepszą obroną!
I choć profesor Hieronymus poprzysiągł sobie, że nigdy w życiu nie wsiądzie już do żadnej
maszyny czasu — Jan zdołał przekonać go, że tylko podróż do Knossos dostarczy dowodów na
poparcie tezy, iż Kreta nie miała nic wspólnego z Atlantydą, Gdy na zakończenie dodał, że tym razem
będzie mu mógł towarzyszyć Müsli, nie chcąc burzyć jego zapału, z mieszanymi uczuciami ponownie
wybrał się w drogę. Zrzędził przy tym, że robi to tylko ze względu na przyjaciela i doniosłość celu.
30. Podróż na Kretę
nie wymagała wielu przygotowań. Nierejestrowana maszyna czasu była gotowa, a przewidujący Jan
wyposażył ją we wszystko, co mogło się przydać przy badaniu wybranej epoki. Gdy przy cechowaniu
tempometru poprosił o pomoc Mcluhana-Greena, ten zdradził mu, iż poziom zakłóceń uniwersalnego
pola temporalnego w ostatnich tygodniach znowu podniósł się.
Jan wywnioskował z tego, że liczba nierejestrowanych maszyn znowu się zwiększyła, pozornie
jednak nie skomentował wiadomości otrzymanej od kolegi bojąc się, iż może go to zdradzić.
Obchodziły go bowiem w tej chwili jedynie zmartwienia profesora. Niebawem wyruszyli w drogę.
31. W drodze
profesor przedstawił swojemu przyjacielowi teorię Berta Brundelsa. Po chwili namysłu obaj
zgodzili się co do tego, że z punktu widzenia jej twórcy nie była ona Wcale taka niedorzeczna. W
rzeczywistości zgadzało się tylko jedno — potężne państwo na wyspie z dużą stolicą, które w końcu
uległo zagładzie, tyle, że nie w wyniku klęski żywiołowej a wskutek napadu Doryjczyków.
— Zaraz przekonamy się jak to było z tym Knossos — powiedział Müsli. — Cała trudność leży
jednak w tym, że żaden mieszkaniec Krety nie określi swego kraju mianem Atlantydy bo może w
ogóle nigdy o niej nie słyszał.
Wówczas Jan zaproponował by po przybyciu do portu w Knossos wysondowali opinie na temat
wyspy u możliwie dużej grupy przybyszów. Jak postanowili tak i zrobili. Poprawili synchronizację
czasu i nastawili projektor obrazów przestrzennych na program „Attycka żaglówka”.
32. W samą porę wpadli
na ten genialny pomysł. W kilka chwil potem instrumenty wskazały bowiem, iż maszyna zbliża się do
celu.
33. Müsli i Jan
przyodziali się w zwiewne szaty greckich podróżników, które miały ich rekomendować jako
przybyszów z nowo powstających Aten. Następnie Müsli z całą świadomością swego
temponautycznego doświadczenia wyłączył automaty i zatrzymał tempomobil. Posługując się ręcznym
układem sterowniczym osiadł na wodzie u wejścia do portu w Knossos, po czym. zdolną tym razem
do pływania maszynę śmiało wprowadził do zatoki.
Tu podróżnicy z zadowoleniem stwierdzili, że obraz rzucany przez projektor nie różni się prawie
od rzeczywistego wyglądu żaglówek. Wysiadłszy na ląd włóczyli się wśród masy handlarzy,
żeglarzy, rybaków i ciekawskich, którzy jak zwykle okupowali port. W całym tym towarzystwie to
oni właśnie byli prawdopodobnie najbardziej ciekawskimi pośród ciekawskich, największymi
gapiami wśród gapiów i najbardziej obcymi wśród obcych.
Wkrótce doszli do wniosku, że by zapewnić sobie zdobycie jak największej ilości informacji
powinni się rozdzielić. Jan postanowił rzucić okiem na stare miasto, Müsli natomiast skierował się
w stronę pałacu królewskiego. Dotarł do jego murów i gdy próbował dowiedzieć się czegoś od
strażników został zaproszony do środka. W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego jak pójść za
głosem pędu poznawczego i zapomnieć o ostrożności, bowiem zapraszający go strażnicy byli
znacznie od niego silniejsi. Następnym miejscem jego pobytu była komnata z zakratowanymi oknami,
straż pałacowa miała bowiem rozkaz aresztować każdego obcego, który okazał się zbyt ciekawski.
Niektórych spośród zatrzymanych król zwykł zapraszać na specjalną audiencję by wydobyć z nich
maksimum wiadomości o krajach, z których pochodzili. Stanowiło to Istotne źródło informacji gdyż
Kreta nie wszędzie mogła wysłać swoich szpiegów.
34. Musli
wydał się władcy interesującym rozmówcą. W ostatnim czasie wzrosła właśnie liczba potyczek
pomiędzy attycką i kreteńską flotą wojenną, a urzędujący w Pireusie kreteński szpieg zdezerterował.
Król poszukiwał więc nowego wywiadowcy, a obywatel Aten wydawał mu się być odpowiednim do
tego nabytkiem. W końcu kreteńskie złoto miało w Atenach taką samą wartość jak miejscowe. Nic
więc dziwnego, że po krótkiej rozmowie Kreta miała znów swojego szpiega na Peloponezie w
osobie wolnego obywatela Aten Hieronymusa.
Przypuszczamy, że profesorowi nie wypadało powiedzieć „nie”, gdyż władca podczas audiencji
był nadzwyczaj miły… Zresztą każdy z nas uczyniłby będąc na miejscu atlantologa to samo. Wybór
między kreteńskim złotem w kieszeni a kreteńskim żelazem na szyi nie wymaga długiego namysłu.
Prawdziwy mieszkaniec Aten musiałby zapewne wywiązać się jakoś z podjętych zobowiązań, ale
Müsli…
Przydzielono mu do towarzystwa dwóch osobników i udzielono zezwolenia na pójście do portu,
by tam mógł doglądać swego okrętu. Przez całą drogę uczonego dręczyły jednak wyrzuty sumienia.
Sądził bowiem, iż naraził na niebezpieczeństwo jakiegoś bogu ducha winnego wolnego mieszkańca
Aten. Siepacze króla Knossos będą go szukać zapewne w Atenach, aż wreszcie dopadną kogoś, kto
będzie do niego podobny. Może pozbawią życia jakiegoś znacznego Ateńczyka — jakiegoś przodka
Solona, Peryklesa lub Sofoklesa. Z temporalistycznego punktu widzenia stanowiłoby to katastrofę.
Bezprzykładną ingerencję w bieg historii. A do tego nie można było dopuścić. Postanowił więc
wszystko naprawić. Przedtem jednak musiał być całkiem bezpieczny, to znaczy znajdować się wraz z
Janem na pokładzie maszyny czasu. Pod róż ta już teraz przyniosła mu wiele satysfakcji. Nigdzie
bowiem nie natknął się na najmniejszą nawet wzmiankę o Atlantydzie. Toteż z góry cieszył się na
powrót do swoich czasów.
35. Jan
również nie próżnował. Obrana droga zawiodła go do dzielnicy portowej. Ogromna zatoka
ochraniała port przed wzburzonymi falami morza i przed niespodziewanym atakiem wrogich
okrętów. Sami Kreteńczycy natomiast gustowali w korsarstwie i uprawiali je odnosząc na tym polu
liczne sukcesy. Było to przyczyną pewnej wyniosłości kreteńskich żeglarzy i ludzi uprawiających
zawody z żeglarstwem związane. W związku z powyższym szynki dzielnicy portowej nosiły dumne i
napuszone nazwy jak na przykład „Zajazd morskiego bohatera”, „Dom odpoczynku zwycięzcy”, czy
„Pod pokonaną ośmiornicą”. Żeglarze, którzy tam przebywali snuli adekwatne do tych buńczucznych
nazw opowieści.
Tego wszystkiego Jan oczywiście nie mógł wiedzieć przekraczając próg jednej z takich knajp
celem zasięgnięcia języka. Wysłuchał więc historii, które ze spokojem mógł uznać za łgarstwa na
równi z tymi, w które mógł uwierzyć z czystym sumieniem. Było na przykład coś wzbudzającego
zaufanie we wzruszająco szczerej twarzy brzuchatego szynkarza, który każdemu kto chciał go słuchać
opowiadał o niezliczonych zaletach miasta Knossos. Zaufanie to potęgowane było wykazywaną w
każdym zdaniu gruntowną znajomością aktualnych spraw publicznych.
Nagle Jan nadstawił uszu. Zza drzwi knajpy dobiegły odgłosy rozpoczynającej się właśnie
bijatyki. Jakiś grubas ze świńskimi oczkami wrzeszczał wzburzony: „Na Atlantydzie nikt się nie bije!
Słyszycie, łotry?!”
Osłupiały Jan próbował odszukać go w tłumnie, ale krzyczący te słowa tak już zaplątał się w
bijatykę, że w skłębionym tłumie nie można go było odnaleźć. Wybiegł więc, by jak najprędzej
sprowadzić profesora.
36. W porcie
zobaczył uczonego w „towarzystwie” dwóch żołnierzy ze straży pałacowej.
— Wpadł, czy co? — wymruczał.
Starając się nie rzucać zbytnio w oczy zbliżył się do jeńca. Müsli spostrzegł go i delikatnie dał
znak by jak najszybciej udał się na okręt. Gdy Jan wykonał to polecenie profesor skwapliwie
pospieszył za nim. Wszedłszy na okręt wskazał ukradkiem na wyłącznik i Jan niepostrzeżenie zaczął
przesuwać dźwignię. Stojący na nabrzeżu żołnierze spoglądali na obu podróżnych z
zainteresowaniem nie widzieli jednak powodu do jakiejkolwiek interwencji. Statek był ich zdaniem
dostatecznie mocno przycumowany do pachołków.
Uspokojony tym Müsli zawołał w ich kierunku:
— Słuchajcie, dobrzy przyjaciele! Nie jestem wcale Ateńczykiem. Pozdrówcie ode mnie władcę!
Bardzo mi przykro, że go oszukałem! A teraz do widzenia, muszę już odpłynąć!
Nie czekając na odpowiedź skinął na Jana. Teraz już bez względu na uczucia wartowników
musieli uciekać. Szkoda, gdyż Müsli na pewno chętnie pobiegłby jeszcze do portu.
37. Obaj wartownicy
zdziwili się bardzo słysząc takie dictum. Jeden z nich zdążył jeszcze rzucić w profesora sztyletem, ten
jednak w porę się uchylił. Przerażeni wartownicy spojrzeli znacząco na siebie i podczas gdy puste
już fale Morza Śródziemnego cicho pluskały o pomost obaj ze strachem obmacywali po raz ostatni te
miejsca swojego ciała, w których głowa łączy się z tułowiem.
Start maszyny przebiegł pomyślnie. Pojazd oprócz dwójki uratowanych podróżników unosił ze
sobą w ocean czasu chwiejący się w burcie sztylet kreteńskiego strażnika.
— Zwycięstwo! — zakrzyknął Müsli uradowany ostatecznym obrotem sprawy.
— Tak, dwa do zera dla Atlantydy — odpowiedział spokojnie Jan.
Müsli milczał już do końca drogi.
38. Po powrocie
profesor natychmiast prawie ogłosił rezultaty ostatnich badań, a w szczególności sprawiające mu
wielki ból odkrycie Jana. Wywołało to wielki tumult, gdyż ci, którzy przedtem uwierzyli profesorowi
poczuli się oszukani. I chociaż byli sobie w znacznej mierze winni sami (oprócz mapy uczonego
zebrali w międzyczasie inne „dowody” mające umocnić jego twierdzenia
3
), a zbudowany system
naukowy nawet nie zachwiał się po usunięciu jego podstawy, to jednak poprzedni szacunek dla
geniusza zamienił się w gniew wobec renegata.
Na nieszczęście wmieszał się w to jeszcze Bert Brundels, który oświadczył, iż był pewien, że tak
właśnie wszystko się skończy. Jego własne, wcześniejsze znacznie badania, były bowiem
najpewniejszym dowodem na kreteńskie pochodzenie pojęcia Atlantydy, jeśli przyjmie się, że takowa
w ogóle istniała.
A tak a'propos dowodów.
39. Dwa z atlantydzkich dowodów rzeczowych
znajdowały się w ręku uczonego — i ujmując rzecz formalnie — każdy z nich był prawdziwy. Mapa
Atlantydy była bez wątpienia mapą Atlantydy, zaś kreteński sztylet był prawdziwym kreteńskim
sztyletem, choć bogactwo i charakter ozdób odpowiadało kulturowemu i gospodarczemu poziomowi
Atlantydy. Müsli był więc bezradny. Przyznał, że zajął się mocno niepewną dziedziną badań.
— Ależ nie — odpowiedział na to Brundels— niepewna, to nie jest właściwe określenie! Obszar,
na który pan wkroczył jest po prostu katastrofalnie niebezpieczny.
Müsli wysłuchał tego ze smutkiem i westchnął.
40. — To jeszcze nie wszystko
— kontynuował Bert Brundels — czy słyszał pan już o tym, że z pańskich odkryć śmieją się również
zwolennicy Helgolandu?
Tego Müsli się nie spodziewał. Nie podejrzewał bowiem, że naciągana hipoteza wedle której
Atlantyda mogłaby być Helgolandem, względnie Helgoland pozostałościami Atlantydy miała jeszcze
swoich zwolenników.
— By ośmieszyć się już z kretesem może się pan jeszcze udać do Helgolandu i przywieźć stamtąd
kolejny dowód na istnienie Atlantydy
1
Dotarcie do trzynastego stulecia przed naszą erą powinno być
dla pana, ceniony profesorze, przy pańskim doświadczeniu temponautycznym dziecinną igraszką —
zadrwił jawnie już Bert Brundels.
41. Zaraz potem
ten tak sumienny dotychczas, nagie przemieniony w fanatyka, przez co jednak nie mniej, ale jeszcze
bardziej sumienny profesor Hieronymus udał się w podróż nie skomentowawszy nawet uprzednio
swej decyzji. Przygotowaniami zajął się sam. Za cel swojej podróży obrał dzisiejszy Helgoland aby
w przypadku błędnych wskazań tempometru lub fałszu w badanej hipotezie nie być zmuszonym do
lądowania na otwartym morzu. Hipotetyczna stolica Helgo landu-Atlantydy znajdowała się na
wschód od dzisiejszej wyspy. Po drodze Müsli wyjął zapisaną kartkę, która przypomnieć mu miała
najważniejsze hipotezy dotyczące Atlantydy. Czytał:
„1300 p.n.e. Helgoland, zagłada przez fale przypływu, które wywołane zostały upadkiem wielkich
meteorytów. Kultura rozkwitu epoki brązu, początki wytopu żelaza. Dużo złota i bursztynu. Stolica
Bazylea”.
Nie było tego wiele. Nigdy jednak nie zajmował się dawno zarzuconą hipotezą i nawet nie
dysponował bogatszymi informacjami. Nie chciał tym razem tracić czasu w bibliotekach. Chciał jak
najszybciej naocznie przekonać się o wartości hipotezy. Dzięki temu przybył na wyspę nie mając na
jej temat określonego stanowiska.
42. Na Helgolandzie
ujrzał znowu bezludny, stepowy krajobraz urozmaicony kilkoma grupami targanych przez wiatr
drzew. Smugi dymu unoszące się na wschodzie wskazywały na istnienie ludzkich osiedli. Ze względu
jednak na znaczne oddalenie nie można ich było stąd dojrzeć. A może właśnie tam ukrywała się
legendarna Atlantyda?
Profesor udał się więc w tamtą stronę. Po paru minutach marszu nad małym laskiem rosnącym po
prawej stronie drogi ujrzał dwa papierowe latawce wesoło buszujące po niebie, jak widać w każdej
epoce dzieci wykazywały wiele pomysłowości. Müsli zastanawiał się już czy by przypadkiem nie
zboczyć z obranej drogi i nie spróbować dowiedzieć się czegoś od malców, gdy nagle dostrzegł coś
błyszczącego w pobliskiej kępce trawy. Schyliwszy się znalazł łańcuszek ozdobiony złotymi
medalionami i podniósł go w celu dokładniejszego obejrzenia.
43. Medaliony
charakteryzowały się romboidalnym kształtem ornamentów. Oprócz tego dwa z nich przedstawiały
wizerunki Żaglowców. Müsli nie mógł się wprost nadziwić precyzji ich wykonania — wszystkie
były tej samej wielkości i miały idealnie okrągły kształt. Tym jednak co zdziwiło uczonego
najbardziej był fakt pozostawienia przez mieszkańców łańcuszka w tak widocznym miejscu. Przecież
musiał się rzucać w oczy. Jakiż bogaty musiał być kraj, w którym przechodniom nie chciało się
schylić po taki klejnot leżący tuż przy drodze! Wyciągnął swoją kartkę i jeszcze raz odczytał: „dużo
złota i bursztynu”.
Nagle z tyłu, tuż za nim rozległ się jakiś głos. Müsli odwrócił się i ujrzał dziesięcioletniej) może
chłopca i trochę młodszą dziewczynkę. Dzieci ubrane były w podobne do kitli szaty z jasnego
grubego sukna. Chłopiec trzymał pod pachą duży latawiec.
Uczony zawsze wyobrażał sobie żyjących w zamierzchłych, czasach Helgolandów jako
poubieranych w zwierzęce skóry gigantów. Dlatego wygląd dzieci zaskoczył go. Nie był też w stanie
odgadnąć co do niego mówiły.
44. Dzieci
czekały cierpliwie na odpowiedź. Wreszcie atlantolog przypomniał sobie o kieszonkowym
translatorze. Wyjął go więc i uruchomił. Początkowo nie mógł znaleźć właściwych słów, uśmiechał
się więc tylko i bezmyślnie okręcał łańcuszek wokół palca.
— Czy to twój łańcuszek? — dopytywała się dziewczynka. Chcąc ukryć swą konsternację Müsli
uśmiechnął się jeszcze promienniej i odrzekł:
— hmm… ee tak… ten tego… jak by tu powiedzieć…
— Nasz latawiec popsuł się — wyjaśnił chłopiec rzeczowo wskazując rozdarcie. — Dasz nam
nowy papier?
Profesor uniósł w górę brwi i ramiona, po czym odpowiedział :
— Jest mi strasznie przykro, ale nie mam przy sobie żadnego papieru.
Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem:
— Ale ty jesteś przecież także z Atlandy?
— Skąd?
— Z Atlandy. Czyż nie jesteś…?
45. - A więc tutaj również…
— zająknął się profesor coraz szerzej otwierając oczy i zapominając o bożym świecie. Nie zauważył
nawet kiedy zsunął mu się z palca targany nerwowymi ruchami łańcuszek.
— A więc i tutaj — mamrotał wstrząśnięty — trzecia autentyczna Atlantyda! To więcej niż może
znieść jeden człowiek, nawet atlantolog. Tyle zmarnowanych na dociekania lat. Czyżby ta Atlantyda
była wszędzie?
Oczyma wyobraźni widział już Berta Brundelsa i jego drwiący uśmieszek.
— Nie! — zakrzyknął profesor Hieronymus — tak dłużej być już nie może! Musi być jakieś
wyjście z tego obłędnego koła! Muszę się szybko opanować i zastanowić spokojnie, zupełnie
spokojnie…
46. Dziewczynka
podniosła w tym czasie łańcuszek i oddała uczonemu.
Profesor popatrzył jeszcze raz na dzieci i z nadzieją w głosie zapytał:
— Ta Atlanda… gdzież ona jest?
Chłopak popatrzył na niego i nieokreślonym gestem wskazał na wschód:
— No… tam…
— Atlanda jest wielkim i potężnym krajem i leży za morzem — dodała dziewczynka.
Profesor znowu bawił się łańcuszkiem. Nagle zmieszał się, ważył go przez chwilę w ręku,
zmarszczył czoło i wolną ręką gwałtownie zaczął grzebać w kieszeni. Po dłuższej chwili wydobył
stamtąd sfatygowany pilnik do paznokci i zagryzając dolną wargę zaczął opiłowywać jeden z
medalionów. Na wynik tego niezwykłego eksperymentu nie musiał długo czekać. Sypiące się spod
pilnika wiórki stopniowo stawały się coraz bardziej ziarniste i ciemne Müsli przerwał pracę, i jak
gdyby nie wierząc własnym oczom dotknął palcem spiłowanej powierzchni. Czubek palca pokrył się
ciemnoszarym nalotem.
— Pozłacane aluminium! — wykrzyknął z jeszcze większym niedowierzaniem.
47. - To wszystko jest jednym wielkim oszustwem
ryknął i popędził czym prędzej do maszyny czasu, wskoczył do środka, zatrzasnął luk i opuścił w
popłochu wiek i wyspę. W tego rodzaju startach miał już pewne doświadczenie. Dzieci spoglądały za
nim ze zdziwieniem lecz bez odrobiny strachu. Wreszcie chłopiec schylił się i podnosząc upuszczony
przez roztargnionego naukowca pilnik pokiwał głową:
— A jednak on był z Atlandy.
48. Straszliwe podejrzenie
ogarnęło profesora, który zbliżał się już ku swoim własnym czasom. Podejrzenie to było jeszcze
bardzo mgliste. Dlaczego próby wyjaśnienia problemu Atlantydy wprowadzały tylko jeszcze większe
zamieszanie? Relacji z obecnej wyprawy postanowił nie publikować tak długo, jak długo nie
sprawdzi pozostałych hipotez. Obejrzał więc raz jeszcze swoją kartkę.
Następna hipoteza dotyczyła wspomnianego w Biblii bogatego miasta handlowego lokalizowanego
na południowo-zachodnim wybrzeżu Hiszpanii-Tartessos.
49. Niecierpliwość
nie pozwoliła mu zabawić we własnej epoce dłużej niż przez kilka dni.
Janowi, z którym spotkał się kilkakrotnie w owym okresie nic jednak nie wspomniał o swoim
podejrzeniu. Prosił go tylko o załatwienie kilku spraw, które zwaliły się podczas jego nieobecności.
Ponieważ jednak Jan był bardzo zajęty, sprawy te musiały poczekać.
50. Tartessos
było ważniejsze. Miasto to winno było istnieć pomiędzy rokiem 1100 i 530 przed naszą erą. Dostanie
się tam było więc dla profesora drobnostką.
Stał się on bowiem w międzyczasie doświadczonym temponautą. Tym razem postanowił osobiście
przeżyć zimowe przesilenie dnia z nocą mające miejsce w 701 roku przed naszą erą.
Dumny z tego. że bez pomocy komputera obliczył właściwy dzień przybycia, wysiadł ze swego
tempomobilu zadowolony i pełen badawczego zapału. Stał na stoku doliny, w której na morskim
brzegu rozłożyło się miasto — bez wątpienia Tartessos.
Nie, to w żadnym wypadku nie mogła być Atlantyda. Uspokojony tą myślą z zadowoleniem oglądał
zachód słońca.
51. Po zapadnięciu zmroku
wyruszył w drogę do miasta. Ubrany w nierzucający się w oczy strój wkrótce znalazł się w wąskich
uliczkach między jedno, najwyżej dwupiętrowymi domami.
Wszędzie panował spokój. Napotkał jedynie kilku niewolników.
Przewędrował już prawie całe miasto, gdy nagle w jednym z domów rozległ się hałas. Ostrożnie
zbliżył się i dostrzegł przed owym domem niewolnika, który wyładowywał z kosza naczynia z
dwoma uchwytami. Podszedł doń, powiedział po fenicku „dobry wieczór” i wpatrzył się w jego
zaskoczoną twarz.
52. Niewolnik
odłożył trzymaną amforę, poprawił coś przy swojej prostej szacie i popatrzył uważnie na przybysza.
Müsli postanowił czegoś się od niego dowiedzieć:
— Co to za hałasy w domu?
— Państwo świętują sylwestra z okazji przełomu wieków. Müsli zmartwił się, gdyż wynikało z
tego, że źle wyliczył okres zimowego przesilenia. Tak się tym przejął, że z rozpędu niejako zapytał:
— Kimże są twoi państwo?
— Uczeni panowie z całego świata — odpowiedział niewolnik wyjmując z kosza ostatnią już
amforę. Mając nadzieję, że rozszyfruje napis, który się na niej znajdował, profesor chwycił ją w
ręce. Widok odciśniętego w glinie stempla, który niewątpliwie spełniał rolę butelczanej etykietki
wprawił go w podniecenie.
53. Wielkie greckie litery
układały się w dwa jedynie słowa: „Nektar Atlantydy”. Müsli o mało nie trzasnął naczyniem o
ścianę, jeśli nie zrobił tego to tylko z winy niewolnika, który wyjął mu ją delikatnie z rąk i
włożywszy do worka wszedł do domu, nie zapominając przy tym o dokładnym zaryglowaniu drzwi.
Pozostawiony samotnie w cichej uliczce atlantolog już był o krok od pogrążenia się w czarną
rozpacz, gdy nagle zaświtała mu w głowie tyleż zbawienna co niesłychana myśl, która w całej
rozciągłości potwierdzała jego straszliwe podejrzenie.
Skąd u diabła ludzie ci mogli wiedzieć, że był właśnie Sylwester i do tego jeszcze, że był to rok
701 przed naszą erą. Skąd też mogli przewidzieć, że za 700 lat rozpocznie się nowa era?
— Wszystko to jedna wielka blaga — mruczał zgrzytając zębami. Mogli to być tylko ludzie
urodzeni co najmniej o siedem wieków później; byli to więc na pewno podróżnicy w czasie.
54. Być może
byli to spragnieni sensacji rozpieszczeni turyści. Może też sfrustrowani studenci żądni
ekscentrycznych przeżyć. Sylwester spędzony na legendarnej Atlantydzie to już coś. I wcale nie
potrzeba do tego prawdziwej Atlantydy. Wystarczy jakieś starożytne miasteczko, kilka mistyfikacji,
trochę dobrego wina i można hulać na całego. A tymczasem czcigodny profesor Hieronymus Müsli
uchodzi sobie nogi do kolan, będzie wędrował aż do zdarcia kryształowych kolumn, przemierzał
wieki i przestrzenie aby w efekcie stwierdzić tak trywialną prawdę. W najwyższym stopniu
makabryczny żart, tanie efekciarstwo! Wstydźcie się moi panowie studenci!
55. Ponure myśli
tego rodzaju zaprzątały głowę uczonemu gdy wracał do maszyny. Dotarłszy do niej wsiadł,
całkowicie skonfundowany świadomością krzywdy, która została wyrządzona przeszłości, nauce o
historii i wcale nie na ostatnim miejscu atlantologii w osobie jej czcigodnego przedstawiciela. Czyż
nie powinien on interweniować w tej sprawie? W niedługim czasie takie numery mogłyby się
rozprzestrzenić jak zaraza i każda z owych dziedzin mogłaby paść ofiarą fałszerstwa.
Znowu przypomniały mu się obserwacje z Helgolandu. Cóż by to było, gdyby każdy chciał
wprowadzić do starożytności aluminium, papierowe latawce, w ogóle papier! Ci nieodpowiedzialni
temporalni rozbójnicy nie zdawali sobie nawet sprawy ze skutków swojego działania. Papier w
starożytności! Wkrótce ktoś wynalazłby formularz i tym sposobem dalszy rozwój ludzkości zostałby
zahamowany na wieki!
56. „Upadek
Atlandy” stawał się w tym świetle zrozumiały. Helgoland nie był naturalnie prawdziwą Atlantydą —
to zostało już dowiedzione — ale nawet fałszywa mogła w końcu ulec zagładzie. Bojownicy teorii
Helgolandu nie byli całkiem pozbawieni racji. Skąd jednak mogli wiedzieć, że wraz z aluminium i
papierem zawlókł tam ktoś potajemnie pojęcie „Atlandy”? Właśnie — dlaczego „Atlandy” a nie
„Atlantydy”?!
Widocznie winowajcy sami nie wiedzieli dokładnie jak właściwie nazywa się to, co starali się
zafałszować. To przechodzi ludzkie pojęcie!
Podchodząc tak do zagadnienia można było przypuszczać, że okruchy prawdy ukryte są nawet w
hipotezie, wedle której Atlantyda leżała na Saharze. Ponieważ przy odrobinie dobrej woli oazę
również można nazwać wyspą. Müsli nie dziwił się już niczemu i postanowił, że bez ociągania sam
to sprawdzi.
57. Na Saharze
długo nie mógł natrafić na żaden ślad. Okolica, nad którą krążyła maszyna, miejscami przypominała
jeszcze sawanny zaatakowane gwałtownym procesem pustynnienia. (Czyżby to także robota
temponautów?).
Nagle zauważył w dole błyszczący punkt. Próbował go zidentyfikować, jednak z tej wysokości
było to niemożliwe, bał się natomiast obniżyć lot maszyny, gdyż nie był jej w stanie zamaskować.
Postanowił więc wylądować o kilka kilometrów dalej i przebrawszy się w swój antyczny strój
podróżny dotrzeć do interesującego go miejsca piechotą. Sądził bowiem, że w ten sposób nie
wzbudzi niczyich podejrzeń.
W imię wyjaśnienia tajemnicy musiał zdobyć się na takie ryzyko.
58. Wkrótce dotarł
tam, dokąd zmierzał i zidentyfikował błyszczący w słońcu punkt jako inną maszynę czasu. Nie była
ona również wytworem seryjnej produkcji. Tuż przy niej krzątał się jakiś mężczyzna. Za pochyloną
sylwetką dojrzeć można było statyw jakiejś aparatury. Müsli zbliżył się śmiało i pozdrowił
nieznajomego po aztecku zakładając, że język ten będzie napotkanemu temponaucie nieznany wobec
czego uzna on profesora za tubylca.
59. Obcy
drgnął słysząc głos profesora i odwrócił się gwałtownie. Na jego twarzy malowało się zdumienie.
Stał tak przez chwilę, po czym bez słowa zniknął we wnętrzu stojącej obok maszyny. Ledwie Müsli
zdążył się zorientować, że ma przed sobą zestaw przyrządów meteorologicznych, mężczyzna wrócił
trzymając w ręku elektroniczny translator.
60. Fałszywy mieszkaniec pustyni
czyli profesor Hieronymus powtórzył swoje pozdrowienie, które obcy teraz zrozumiał i nerwowo
poprawiając okulary odpowiedział na nie.
— Co tu robisz, obcy człowieku — pytał Müsli z godnością — i do jakiego plemienia należysz?
Cóż to są za dziwne rzeczy? Nigdy jeszcze nie widziałem tak osobliwego domu. — Mówiąc to
wskazał na aparaty i maszynę czasu.
Słysząc to temponauta uspokoił się i odparł beztrosko:
— Oh, pochodzę z wielkiego i potężnego kraju, który leży o dzień podróży w stronę wschodu
słońca, albo może w stronę południa. Bogowie są dla mej ojczyzny łaskawi więc przybyłem tu po to
by złożyć im dziękczynną ofiarę. Mieszkańcy naszego kraju umieją dokonywać wielu czarodziejskich
sztuk, a państwo nasze nosi nazwę Atlantydy.
61. Te zuchwałe słowa
wytrąciły profesora z równowagi. Już nie po aztecku a w ogólnoświatowym języku trzeciego
tysiąclecia wykrzyknął:
— Złapałem cię jednak! Taka bezczelność! Taka niesłychana bezczelność… ty… — tu stracił
wątek i otwartymi ustami chwytał powietrze.
Tamten jednak nie wydawał się być bardzo zdziwiony spotkaniem temponautycznego kolegi,
zdumiał go jedynie niespodziewany wyb.uch wściekłości i dlatego spytał:
— Czego pan właściwie chce? Dlaczego pan na mnie wrzeszczy? 1 kim pan u licha jest?
Profesor stłumił w sobie wściekłość i chęć do rękoczynów i drżącym z gniewu głosem
powiedział:
— Jestem profesor Müsli, to znaczy Hieronymus. Pan się pyta czego ja chcę? Właśnie pan? — tu
wskazał ponownie na przyrządy i maszynę — A to co ma znaczyć?! To już jest szczyt!
— To jest maszyna temporalna — wyjaśnił obcy ze spokojem. — Czy tego nie widać?
— O tak, to widać! — odpalił profesor Hieronymus. Właśnie o to mi chodzi! Dlaczegóż to nie
zamaskuje pan swojej maszyny? I czemu biega pan tutaj w tym stroju i rozstawia przyrządy jak u
siebie w domu? I dlaczego, pytam pana, utrzymuje pan, że przybywa z Atlantydy? Tak, pan wyraźnie
nie respektuje instrukcji!
62. - Instrukcje
znam bardzo dobrze — wyjaśnił obcy — dlatego właśnie odpowiadałem, że przybywam z Atlantydy.
Dzięki temu nie muszę maskować maszyny, czego i tak nie mógłbym zrobić.
— Jak to? — dopytywał się Müsli. — Czyżby pański projektor obrazów przestrzennych był
uszkodzony?
— W ogóle go nie mam.
— Nie ma go pan?
— Nie, a po cóż by? Pochodzę przecież z Atlantydy. Pan nie?
— Nie! To znaczy — tak, ale nie bezpośrednio i w ogóle… Nie chodzi zresztą wcale o to.
Chciałbym się dowiedzieć jakim cudem pan pochodzi z Atlantydy!
Nagły gest profesora strącił ze statywu umieszczony na nim cylinder mierniczy.
Obcy schylił się prędko, podniósł nieuszkodzone na szczęście szkło i z wyrzutem i nieufnością
spojrzał na profesora jakby zastanawiał się przy tym czy Müsli nie był jednak barbarzyńskim
tubylcem. Potem ostrożnie umieścił cylinder na swoim miejscu i pojednawczym tonem powiedział:
— Widzę, że pan się rzeczywiście nie może w tym wszystkim połapać. Wszystko więc panu
wyjaśnię.
63. Wyjaśnienia
rozpoczął wyciągając z wnętrza maszyny dwa składane krzesła i przepraszając jednocześnie
profesora, że nie może mu zaoferować miejsca w cieniu ze względu na zbytnią ciasnotę kabiny.
Profesor Hieronymus usiadł i powiedział wyniośle:
— Słucham.
— A więc — zaczął obcy — nazywam się Bazyli Kowalski. Jestem botanikiem i badam wpływ
wahań klimatu na mitozę kalyptry różnych nagozalążkowych w związku z korelacjami między sferą
rhisopodów i geomagnetyzmem.
— Ach tak — powiedział Müsli.
— Tak — kontynuował Bazyli Kowalski. — Ponieważ kalyptra jak dotąd…
— Dlaczego jednak powiedział pan, że pochodzi z Atlantydy?
— Właśnie do tego zmierzam. Swoje badania muszę przeprowadzać w różnych wiekach.
Załatwiłem więc sobie tempomobil, bardzo niestety mały. Aby nie złamać instrukcji (Müsli
nadstawił uszu) w przypadkach napotkania tubylców zawsze mówię, że pochodzę właśnie stamtąd.
Atlantyda jest przecież znana w świecie antycznym jako kraina cudów, zatem nie puszczam w obieg
nowych mitów lecz wykorzystuję ten, który już istnieje.
— Dziwne — mruczał profesor Hieronymus.
— Oh, ja sam wpadłem na to przez przypadek — skromnie wyjaśnił botanik. — Gdy próbowałem
odnaleźć chłopców z Atlandy.
64. - Atlandy?
— profesor Müsli aż podskoczył z wrażenia. — Pan powiedział „Atlanda”?
— A dlaczegóż by nie? — zapytał Bazyli ze zdumieniem. Rzeczywiście powiedziałem ATLANDA
— w używanym w naszym zespole żargonie oznacza to Archeologiczno-historyczna Liga Amatorów
Naukowych Dociekań.
— Tak, tak, naturalnie — bez zastanowienia odpowiedział Müsli i zdruzgotany skurczył się na
krzesełku.
— Wiedziałem, że także archeologowie mają coś do zrobienia na Helgolandzie. Wyczytałem o tym
przypadkowo w „Gazecie Chronofilskiej”, umówiłem się więc z nimi, że kiedy tam przybędę —
spotkamy się. Gdy po wylądowaniu przeprowadzonym zgodnie z wszelkimi wymogami instrukcji
wysiadłem ze swojej maszyny, zobaczyłem dwóch mężczyzn oczekujących na kogoś. Myśląc, że mam
przed sobą archeologów pytam:
— Gdzież są pozostali chłopcy z ATLANDY?
Gdybym miał przy sobie okulary bez trudu rozpoznałbym, że nie są to archeologowie. Było już
jednak za późno. Obydwaj tubylcy okazali się ludźmi strasznie dociekliwymi i ciekawskimi i bardzo
chcieli dowiedzieć się gdzie leży owa ATLANDA; w końcu musiałem im coś odpowiedzieć na
odczepnego, prawda?
— Musli nie miał już sił sprzeciwiać się dalej.
65. Botanik
ciągnął dalej:
— Wtedy było to dla mnie bardzo przykre, ale kiedy później odnalazłem archeologów pojęliśmy,
ile to miało dobrych stron. Pan sobie nie wyobraża, jak te instrukcje i przepisy na temat konieczności
maskowania się bezustannie, przeszkadzają pracy naukowej. Kiedy ktoś mówi, że przybywa z
Atlantydy, wszystko staje się dla niego o wiele prostsze. Wtedy dopiero można wykorzystywać
nowoczesną technikę i spokojnie prowadzić swoje badania bez obawy, że z każdej zgubionej śrubki
powstanie osobna legenda. Kiedy więc Helgolandzi przyzwyczaili się do tego, że przybyliśmy z
obcej krainy cudów, praca kolegów zaczęła przebiegać o wiele sprawniej i łatwiej. Wtedy, w
Helgolandzie miałem jeszcze w maszynie projektor obrazów przestrzennych…
— Stracił go pan?
— Nie. Wypróbowałem… Od tego czasu wiem, gdzie w tej ciasnocie mogę pomieścić swoją
aparaturę mierniczą… Ale do rzeczy. Jak pan wie, instrukcje prawie całkowicie uniemożliwiają
kontakty z tubylcami, lecz nie przybyszom z krainy mitu. Tak więc ów kontakt stał się nie tylko
dopuszczalny, ale wręcz rzeczywisty. Temponauci ze wszystkich historycznych fakultetów nie mogą
się przecież bez tych kontaktów obejść. Na przykład w Tartessos…
— Ach, tam… — więc to także był pan? —- spokojnie już wypytywał go Musli.
— W Tartessos? Ja? Ależ nie… Co właściwie ma pan na myśli?
— W Tartessos — profesor mówił powoli, starannie artykułując poszczególne sylaby — … w
Tartessos pewni badacze używają tego sławetnego sposobu by w autentycznie historycznym
otoczeniu odbywać niesłychane orgie.
I co pan na to?
— Ja nie mam z tym nic wspólnego — zastrzegł Bazyli Kowalski. — Nigdy nie byłem w Tartessos
i nie wierzę, że chłopcy z Atlandy mogliby coś takiego robić; to przecież najpoważniejsi naukowcy…
(Müsli zaśmiał się, ale botanik nie wyczuł w jego uśmiechu sarkazmu, mimo że sarkazmu było tam
więcej, niż śmiechu)., lecz przecież i to nic dziwnego, że tak owocne metody pracy bardzo szybko
podchwytywane są przez innych — mówił dalej Bazyli. — Nie tak dawno ktoś pisał do mnie o
swoim planie ekspedycji do Tartessos i pytał o szczegóły mojego sposobu. Naturalnie spełniłem jego
życzenie. Nie mogłem przecież przeczuć, że taki ładny plan ulegnie wkrótce zwyrodnieniu. A poza
tym gdzieś tu w pobliżu powinna istotnie znajdować się Atlantyda — to znaczy upozorowana na
Atlantydę stacja badawcza. Początkowo myślałem, że pan jest stamtąd, ponieważ przyszedł pan
pieszo…
— To, że stamtąd nie przyszedłem nie zmienia faktu, że tam pójdę — odparł Müsli już
zdecydowany i podniósł się ze swego miejsca. — Gdzie to jest?
— Gdzieś z tamtej strony… — Kowalski nieprecyzyjnie wskazał ręką południowy wschód. —
Będzie ze dwadzieścia lub trzydzieści kilometrów. Dokładnie nie wiem, bo jeszcze tam nie byłem,
Pan wie — korelacje między sferą rhizopodów, a magnetyzmem są w tej okolicy trochę
skomplikowane, i dlatego…
— Dziękuję — powiedział profesor Müsli — Niech się panu powodzi jak najlepiej.
Potem z godnością odszedł tam, gdzie zostawił swoją maszynę czasu Botanik popatrzył za nim i,
pokiwawszy głową, ponownie zabrał się do swojej roboty-
66. Noc
niezależnie do swojej woli spędził profesor Müsli na wolnym powietrzu, co przy przejmująco niskiej
temperaturze było zdecydowanie nieprzyjemne, jako że swoją maszynę czasową zamaskował tak
dobrze, iż nie odnalazł jej przed zapadnięciem zmroku, zaś powrót do niesumiennego botanika
uważał za rzecz nie wchodzącą w ogóle w rachubę.
67. Dzień następny
był dniem, w którym odnalazł swoją maszynę i, wsiadłszy do niej, poleciał na południowy wschód.
Odnalezienie „bazy badawczej”, o której mówił botanik nie nastręczyło mu większych trudności.
Było to osiedle składające się z prowizorycznych baraków i szklano-stalowych budowli, otoczone
fosą, w której harcowały krokodyle. Na moście stały dzieci, które zamieniały Corned beef w paszę
dla kajmanów, zaś przed szałasami i bungalowami ludzie wylegiwali się wygodnie na
pneumatycznych fotelach.
Wszystko inne byłoby zgodne z jego wyobrażeniami, ale tego, że zobaczy w bazie raj dla
urlopowiczów, Müsli wcale się nie spodziewał. Zbliżył się i stwierdził, że w kiosku przy wejściu
mężczyzna w antycznym stroju sprzedaje pamiątki.
Pamiątki były ze wszystkich czasów całego świata, ale każda nosiła napis „POZDROWIENIA Z
ATLANTYDY”. Bez względu na to, czy był to skamieniały jeżowiec, jakieś pluszowe zwierzątko
(lew lub wielbłąd) pochromowany „antyczny” sztylet, świeżo uszyta tunika, czy bursztynowa
bransoletka. (Profesor dopiero teraz zauważył, że to osiedle na Saharze nie miało własnej wieży
telewizyjnej).
68. Profesor był wstrząśnięty
faktem, iż tak sprostytuowano naukę, która od wielu wieków usiłowała wyjaśnić zagadkę Atlantydy.
Był to oczywisty zamach na sens wszystkich lat intensywnej pracy badawczej, która miała
doprowadzić profesora Müsli do rozwiązania tego poważnego problemu.
Początkowo zapragnął wezwać tych temporalnych rozbójników „na dywanik”, potem jednak
przypomniał sobie, że jest to niemożliwe z powodu nie przewidzenia przezeń takiej konieczności i
nie zabrania na wyspę bodaj i najpodlejszego gatunkowo chodnika. Splatanie maty z włókien
palmowych byłoby zbyt pracochłonne. Dlatego wraz z ostatnim, pełnym pogardy dla tego
temponautycznego upadku obyczajów spojrzeniem, opuścił w swojej maszynie owe miejsce i wiek.
69. Winni
nie ujdą zasłużonej karze — postanowił profesor Hieronymus powróciwszy z fałszywej Atlantydy na
Saharze. Postanowił jednak zachować na razie głuche milczenie, albowiem publiczne oskarżenie
sprawców owego karygodnego przeinterpretowania instrukcji miałoby skutek wręcz odwrotny do
zamierzonego — metoda fałszywych Atlandów stałaby się ogólnie znana i stosowana- A do tego
profesor nie chciał dopuścić, bo mogłoby mu to przeszkodzić w ostatecznym wyjaśnieniu problemu.
Czuł, że jest wciąż bliżej Atlantydy prawdziwej i nie chciał, by fałszerze zmuszali go do
uwzględniania i badania coraz to nowych obszarów. Poza tym nie mógł przecież wiedzieć, czy
posunięcia skierowane przeciw mistyfikatorom nie obrócą się także przeciw ludziom zupełnie
niewinnym; trudno przyszłoby mu się rozstać ze swoją maszyną czasową. Dlatego w całą sprawę
wtajemniczył tylko Jana.
70. Reakcja Jana
po wysłuchaniu opowieści o fałszerzach Atlantydy była identyczna z reakcją profesora. Dwaj starzy
przyjaciele ze szkolnych lat poprzysięgli sobie nawzajem, że znajdą winnych, ukarzą ich i zrobią
wszystko, by takie haniebne czyny w przyszłości uniemożliwić. W efekcie Müsli z olbrzymim trudem
powstrzymał przyjaciela od zbyt pochopnych poczynań. Przekonywał go tak długo, aż Jan przyrzekł w
końcu, że przed ostatecznym rozwiązaniem zagadki Atlantydy nic nie przedsięweźmie, a co najwyżej
przemyśli, jak można byłoby później rozpocząć działania skierowane przeciw fałszerzom.
71. Sprzymierzeńców
— powiedział dalej Jan — znajdziemy na pewno; mój kolega McLuhan-Green z Oddziału
Tempometrów Kombinatu Maszyn Temporalnych „Tim E. Traveller” wypowiadał się niedawno z
niepokojem na temat coraz większej liczby nie zarejestrowanych oficjalnie startów. Choć, z drugiej
strony, Jan jeszcze konkretnie nie wiedział, co trzeba uczynić.
72. Obydwaj przyjaciele
zgodzili się w efekcie co do tego, że Jan ma przygotować batalię przeciwko temporalnym
grzesznikom i w tym celu zgromadzić wokół siebie towarzyszy związkowych, lecz równocześnie ma
torpedować przedwczesne akcje, które mogłyby zaszkodzić badaniom, prowadzonym przez
Hieronymusa. Ponadto Jan zalecił mu wtajemniczenie Berta Brundelsa i naradzanie się z nim nad
sytuacją. Jan nie znał osobiście profesora-oponenta, ale zdecydowanie zależało mu na nawiązaniu
kontaktu z wypróbowanym naukowcem mogącym poszczycić się rozległą znajomością rzeczy- Müsli
nie mógł się temu sprzeciwić, więc orzekł, że skoro nawet Brundels błądzi w swoim pojmowaniu
problemu Atlantydy, to przynajmniej w czym innym mógłby się okazać porządnym człowiekiem.
73. Porządny człowiek
Bert Brundels, którego Müsli wkrótce potem zaprosił na rozmowę, rzeczywiście zasmucił się bardzo
wiadomością o temporalnym zanieczyszczeniu środowiska-
— Ale… — powiedział, wykonując głową ruch w stronę, szafy, w której za stalą, azbestem i
szkłem pancernym Hieronymus przechowywał mapę Atlantydy i kreteński sztylet — … sprawa ma
także swoją dobrą stronę…
— Co, proszę? — Müsli myślał, że się przesłyszał-Skonsternowany spojrzał na swojego gościa,
lecz niestety nie mógł dokładnie zobaczyć jego wyrazu twarzy, ponieważ Bert Brundels siedział na
werandzie tyłem do słońca świecącego akurat sponad jego głowy. Tak więc Müsli w pierwszej
chwili nawet nie wiedział, czy jego kolega mówi poważnie, czy tylko żartuje.
— Pan powiedział: „dobre strony”?
— Naturalnie… teraz przynajmniej z całą pewnością wiemy, gdzie Atlantyda NIE LEŻAŁA.
Poprzez swoje odkrycie zbił pan wszystkie absurdalne hipotezy tak, że zostały tylko dwie możliwości
lokalizacji Atlantydy: na Krecie i przy Azorach. Z kolei wybór między tymi dwiema
ewentualnościami jest po prostu sam z siebie oczywisty — nie ulega żadnej wątpliwości, że
Atlantyda prawdziwa mogła tylko na Krecie…
Müsli sprzeciwiał się temu gwałtownie.
— W każdym razie… — gość stanowczo powracał do podjętego tematu — tylko jeden z dwóch
dowodów rzeczowych może pochodzić z Atlantydy. Porównanie ich musi dowieść niezbicie, że…
czy mógłbym jeszcze raz rzucić na nie okiem?
74. Mapę i sztylet
profesor Hieronymus wyjmował z sejfu na tyle długo, że gość zdążył w międzyczasie raz jeszcze
odciąć się zdecydowanie od praktyk temporalnych rozbójników i przedstawił swoje przemyślenia na
temat tego, jak należałoby położyć im kres.
— Choć z drugiej strony — powiedział, — wprawdzie tak nieodpowiedzialnego postępowania nie
usprawiedliwiam ale mogę zrozumieć, co niektórych kolegów— nie żadnych turystów lecz solidnych
naukowców
— do czegoś takiego skłoniło- Maszynę czasu do dyspozycji otrzymuje się z takim trudem i na tak
bardzo krótko, że badania stają się tak sporadyczne i wyrywkowe, że aż iluzoryczne. Nic dziwnego,
że w takiej sytuacji ktoś próbuje sobie ułatwić pracę…
Tu profesor Bert Brundels przerwał, bo Müsli położył przed nim na stole dwa atlantydzkie
dowody rzeczowe. Momentalnie wyciągnął ze swojej torby ciężką lupę i, pominąwszy na razie mapę,
zajął się dokładnym badaniem sztyletu.
I wtedy ktoś trzy razy słabiej i raz mocniej zastukał do drzwi, więc profesor poszedł otworzyć.
75. Przed drzwiami
stał Jan. Müsli przywitał go radośnie i zaprowadził do pokoju. Po drodze Jan powiedział z
ożywieniem, że zna już kilku współbojowników przeciw tym, -którzy tak zuchwale łamią wszelkie
instrukcje, należy jeszcze tylko ^znaleźć najwłaściwszą formę organizacyjną. Tak doszli do werandy,
gdzie nadal siedział Bert Brundels ze sztyletem w jednej, a lupą w drugiej ręce. Hieronymus
powiedział:
— Poznajcie się, panowie. To jest Jan, mój stary przyjaciel szkolny… — w tym momencie
profesor Brundels odłożył lupę na bok, wstał uprzejmie i głosem, który wyraźnie przeczył treści słów
zamruczał pod nosem:
— To miło, bardzo mi miło… Ale… czyżbym pana już kie…
Musli w tym czasie zdążył zaledwie zacząć:
— A to jest… — kiedy Jan wykrzyknął nagle:
— To on! Szynkarz z Knossos! Judasz! — i bez dalszych wyjaśnień rzucił się na fałszywego
Atlantę i zarazem fałszywego Kreteńczyka — Berta Brundelsa — nie zważając wcale na sztylet w
ręce tamtego.
76. Zdrajca
atlantologii upuścił sztylet i skoczył ku drzwiom werandy. Jan przesadził stojący mu na drodze stół i
pognał za nim, zaś Müsli podążył za nimi obydwoma, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się
właściwie stało.
— Janie! — krzyknął. — Co to znaczy? Czy chcesz pana Brundelsa…?
— Na Atlantydzie się nie bije! — tryumfalnie ryknął Jan. — Na Atlantydzie!
A potem profesor Hieronymus będący nie najlepszym biegaczem stracił obydwu panów z oczu.
77. Wzburzony profesor
zawrócił do domu i dopiero wtedy naprawdę uprzytomnił sobie, co tutaj zaszło. Teraz mógł ponadto
przypuszczać, w jakim celu podróżujący w czasie Bert Brundels popełnił swoje złośliwe oszustwo.
Choć równie dobrze mógł postępować w ten sposób i wszystkich dookoła przekonywać, że Kreta jest
Atlantydą, tylko dlatego, że nic innego nie przyszło mu po prostu do głowy. W każdym bądź razie
Bert Brundels stosownie do swojej własnej argumentacji udowodnił, że istniała tylko jedna jedyna
prawdziwa Atlantyda. Ta, której mapę przywiózł profesor Hieronymus. Kiedy wrócił na werandę,
zobaczył przewrócony stół i leżącą obok lupę, spoczywającą nie na podłodze, a na cieniutkiej
warstewce popiołu, na której w jednym miejscu widać było jasny krążek skupionych, słonecznych
promieni, Tylko w jednym miejscu — pod kreteńskim sztyletem — mapa Atlantydy nie była spalona.
78. Wstrząśnięty profesor
Hieronymus — tak ciężko doświadczony przez los — jako człowiek zahartowany nie załamał się w
obliczu tej olbrzymiej straty, lecz zdobył się na nową podróż w czasie.
79. Druga wizyta
w tej jedynie prawdziwej — wedle jego przekonania — Atlantydzie powinna mu dostarczyć kolejne,
tym razem niezbite dowody. Tak więc rutynowany temponauta ponownie udał się w ten sam punkt
czasoprzestrzeni. Wprawdzie w pośpiechu zapomniał nastawić tempometr i musiał czas
wyregulować później na wyczucie, ale nie było to znowu takie istotne- Nie zależało mu na głupich
kilku tygodniach, skoro zostawił za sobą tysiące lat. Obawiał się tylko trochę o punktualność swego
powrotu, ale przypomniał sobie, że w dniu odjazdu maszyna powinna zatrzymać się automatycznie.
80. Pełen beztroski
Müsli przybył tam, gdzie już raz przebywał— odchylenie w przestrzeni o piętnaście do dwudziestu
kilometrów było przezeń zamierzone, nie chciał bowiem spotkać rybaków, którzy byli świadkami
jego osobliwego wyjazdu. Poza tym pragnął dowiedzieć się więcej, niż mogli mu powiedzieć ludzie
z owej małej, rybackiej wioszczyny.
I oto znowu znalazł się na wschodnim brzegu położonej przed Atlantydą wyspy. Nie zobaczył tu
żadnej żywej duszy, więc zabrał swój translator, zakamuflował maszynę pod postacią odłamka skały
i pomaszerował w głąb kraju.
Po pół godzinie znalazł jakieś osiedle ani lepsze, ani gorsze, niż owa wieś na wybrzeżu — w
kotlinie, wśród skąpo porośniętych roślinnością, skalistych wzgórz stały chaty, otaczające jakiś
większy dom — zapewne siedzibę kapłana.
81. Wieczór
nadciągał cichy i spokojny. Powietrze było ciepłe i tylko z zachodu wiał w stronę łączącego się z
pagórkami pasma gór słaby wietrzyk. To właśnie przez te wzgórza profesor nie mógł dojrzeć głównej
wyspy atlantydzkiego imperium, lecz za to z ich szczytów niewątpliwie musiał rozciągać się
wspaniały widok na przecudowną, bogatą Atlantydę.
Müsli zatonął w marzeniach… Wyobraził sobie królewskie miasto na wschodnim wybrzeżu,
oblewane złoto-czerwonymi promieniami słońca, zachodzącego za Wielką Równiną…
A jego serce radowało się na samą myśl o ukoronowaniu dzieła swego życia — wizycie w
Posejdonii.
Przedtem jednakże najważniejsze było zasięgnięcie, informacji. W swojej roli podróżującego
naukowca Müsli miał niepodważalne prawo śmiało podążyć do domu kapłana, domu będącego
zarazem i świątynią. Więc kiedy przechodził przez osiedle majestatycznym krokiem atlantologa,
zbliżającego się z każdym stąpnięciem do ostatecznej pełni sukcesu, mieszkańcy trwożliwie znikali w
swoich chatach.
82. Kapłan
z podobnym namaszczeniem wyszedł mu naprzeciw, zaprosił do domu, ugościł, jak tylko umiał
najlepiej.
Potem spytał przybysza czy ten nie ma jakiegoś życzenia. Więc Müsli zaczął snuć opowieść o swej
podróży na Atlantydę, a kapłan słuchał uważnie i prosił o bardziej szczegółowe objaśnienia. Uczony
z zapałem rysował na leżącej przed nimi oślej skórze orientacyjny szkic celu swojej podróży —
wyspy głównej — podczas gdy kapłan kiwał się w głębokim zamyśleniu. Opowieść zainteresowała
go do tego stopnia, że po chwili sam zabrał się za uzupełnianie rysunku zgodnie z objaśnieniami
profesora.
Miało się już dobrze pod wieczór, kiedy kapłan poczęstował gościa jakimś mocnym,
pokrzepiającym trunkiem. A po niespełna godzinie Müsli śnił kolorowo i radośnie o tym, że
przemawia na kongresie atlantologów przytaczając wciąż nowe, niezbite dowody swojej racji. Lecz
nagle sen stał się mniej przyjemny, bo z tłumu przed profesorem Hieronymusem wyłonił się jego
wieczny antagonista Brundels ze złośliwie wyszczerzonymi zębami i błazeńsko wykrzywioną twarzą,
trzymający między owymi zębiskami mapę Atlantydy, którą po kawałku, z głośnym mlaskaniem i
beknięciami donośnymi, pożerał. Była to ta sama mapa, którą za pierwszym razem Müsli ze sobą
przywiózł, a jednocześnie i skóra osła, na której malował tego wieczoru swoje wielkie marzenie.
Profesor Hieronymus obudził się zlany potem, lecz i zadowolony, że skóra osła wyglądała tylko z
pozoru podobnie do tamtej mapy, a poza tym była przecież dużo większa.
83. Ranek
zastał Hieronymusa otwierającego oczy. Müsli chciał jeszcze chwilę poleżeć, pomarzyć o coraz
bliższej Atlantydzie, lecz zaintrygował go nagle jakiś cichy trzask w sąsiednim pokoju, więc wstał
cicho z posłania i na palcach podszedł do drzwi w samą porę, by przez szparę zobaczyć kapłana,
przycinającego nożem brzegi oślej skóry do rozmiarów wiadomej mapy. Ponownie ogarnęło go
zwątpienie ze snu, więc pragnąc je rozproszyć wszedł do pokoju i zapytał kapłana, co tamten
zamierza z tym rysunkiem uczynić.
— Przez całe swoje życie nie słyszałem tak dobrej opowieści jak ta o Atl-An-Tusch, która leży w
innym świecie. O wiele, wiele dni podróży najszybszą łodzią są tu tylko małe wysepki i nigdzie nie
ma takiej, jak ta, o której mówiłeś. Chcę Jednak teraz przenieść się na brzeg mojej wyspy i na chwałę
morskich bogów opowiadać ludziom o Atl-An-Tusch. A wdzięczni ludzie i bogowie będą dziękować
mi tak, jak ja tobie, obcy wędrowcze…
Müsli słuchając tego wszystkiego zbladł, potem na uginających się nogach wyszedł bez słowa.
Czuł się tak, jakby za chwilę miało mu pęknąć serce.
84. Wszystko było jasne
i wszystko stracone — przed Hieronymusem stał Dorszowe Oko. Wskutek niedbałego nastawienia
tempo-metru po raz drugi przybył na wyspę wcześniej, niż po po raz pierwszy, a teraz okazało się, że
to nie nikt inny, jak on sam właśnie stworzył mit o Atlantydzie. Stał się przy tym mimowolnym
fałszerzem dowodów rzeczowych, bo nawet uznana za dowód naukowy mapa wykonana była jego
własną ręką. I nie mógł już temu zapobiec, jeżeli nie chciał stać się sprawcą jeszcze większego
zamieszania. A kiedy — załamany całkowicie — szedł w kierunku swojej maszyny czasu,
wschodzące nad Azorami słońce jasnymi gorącymi promieniami rozpraszało wszystkie jego
najpiękniejsze sny…
Wszystko było skończone — Müsli nie widział nawet sensu w powrocie do swojej dobrej, starej
przyszłości. Przecież nie miał tam nic więcej do zrobienia — a jakże miał patrzeć w oczy innym
atlantologom. A może… Może wcale nie musi im o swoim niepowodzeniu opowiadać?
Tysiące lat zatonęły w czasie i Müsli cieszył się z tego. Żeby tylko zatonęły one naprawdę
głęboko…
1
Każdą maszynę czasu można scharakteryzować przy pomocy efektu Travellera-White‘a-
Kaskadowa-Grossolrna-Kamury, który liczbowo wyraża się wzorem 1 tmkc (Makrokwant czasowy)
= 2,1249153x10’’ s, a więc okrągłą liczbą 24,6 dnia.
2
Autorzy nie mogą nic więcej powiedzieć na powyższy temat, gdyż ich badania koncentrowały się
głównie na 16 podróży w przeszłość.
3
Porównaj Fogg: The Quarterly Temponaut T.2 Nr 4(2432) s.209-242.
Porównaj: Sygmar Wieczorek: Wykorzystanie podróży w czasie jako środka do badania
przyszłości.
Przy użyciu przyspieszacza katastrof nie zachodzi potrzeba zasilania z własnego źródła, gdyż
wykorzystuje on przy podróżach powrotnych różnicę potencjałów zewnętrznych pól temporalnych —
porównaj Koniec 13 podróży w czasie, część 8.
PODROŻ INSPEKCYJNA 7/11
albo na tropie bandytów temporalnych
1. Roczniki te
byłyby niekompletne bez wzmianki o godnym pożałowania rozwoju, który robi wrażenie osobliwego,
jednakowoż przy krytycznym spojrzeniu na to, co do tej pory zostało powiedziane, okazuje się
logicznym następstwem. Chodzi tu o pozornie .niepohamowany upadek moralny temponautów.
Upadek tym większy, im bardziej — z naszym krytycznym spojrzeniem — zbliżamy się ku
teraźniejszości. Paragraf o karze za mistyfikacje był coraz częściej ignorowany, jeżeli nie całkowicie
świadomie łamany tak, że zagrożenie przeszłości przez sprzeczne z instrukcjami podróże w czasie
doszło aż do granicy katastrofy.
Wraz ze wzrostem ilości podróży w czasie, szczególnie tych nielegalnych, w drugiej połowie
dwudziestego czwartego stulecia ich wielostronne i systematyczne ujmowanie stało się
niemożliwością. Czytelnik nie będzie więc chyba miał nic przeciwko temu, że sprawy czysto
naukowe zejdą na drugi plan również i w naszych dociekaniach. Musimy również zmienić zasadę
numeracji podróży, gdyż od ok. 2380 roku była ona prowadzona tylko w lokalnych annałach
poszczególnych instytucji organizujących wyprawy. Posłużymy się więc taką właśnie numeracją.
Odejście od czysto naukowego podejścia do zagadnienia motywujemy również tym, że nie sposób
pisać poważnych naukowych rozpraw na temat obszaru, na którym dochodzi do różnych, zgoła nie
naukowych postępków, gdyż temporaliści zamiast instrukcją kierować się zaczęli jakimiś bliżej
nieokreślonymi normami subiektywnymi.
2. Ta trudna sytuacja
wymagała zdecydowanej interwencji. W ten oto sposób doszło do powstania pierwszych bojówek
ZOP-u, to znaczy Związku Ochrony Przodków (który po kilku sukcesach naturalnie otrzymał
odpowiednio dłuższą nazwę).
3. Organizacje ta
przedsięwzięła rozsyłanie w przeszłość detektywów, mających ścigać temporalnych grzeszników.
Nie szczędzili oni ani trudu, ani ofiar. Przede wszystkim z pierwszych wieków istnienia ZOP-u znane
są bohaterskie czyny odważnych obrońców przeszłości, którzy — wtedy jeszcze na własną rękę —
podjęli ryzyko inspekcji czasowych. Byli to członkowie założyciele: Jan Juriena, kapitan Leon oraz
Georg McLuhan-Green. Ten ostatni, nazywany przez przyjaciół i współbojowników po prostu GMG
stał się wzorem przewodnim i pierwszym męczennikiem, jako że ze swej ostatniej podróży
inspekcyjnej nie powrócił.
„Nasz Związek stracił w nim człowieka czynu, u którego rozum i uczucie podlegały sobie
wzajemnie — wprawdzie czasami wymiennie — ale zawsze były skierowane na wielki cel naszej
organizacji”
2
.
4. Podróż inspekcyjna 6/3
zawiodła dzielnego detektywa do Brytanii — w czasy rozkwitu epoki rycerskiej — ponieważ
nadprzeciętne rozpowszechnienie bajek o smokach, czarodziejach i olbrzymach dało wiele do
myślenia człowiekowi mającemu otwarte oczy na temporalne zanieczyszczenie środowiska. Dlatego
zasięgał on informacji o Tristanie, Parsifalu, Lancelocie i wielu innych, unieśmiertelnionych przez
literaturę. Zastanowiła go również opowieść o świętej czarze Graala; bo dzielnemu rycerzowi, który
ją zobaczy zapewnia ona siedem dni nieśmiertelności. A temu, który ją widzi codziennie — wieczną
młodość. Nikogo więc dziwić nie powinno, że rycerze — a wraz z nimi temporalni detektywi —
szukali ucieleśnienia tej legendy^ Również i czarnoksięstwo było w pełnym rozkwicie — Klingsor i
Merlin zdobyli sobie wiekową sławę, zaś koboldy Laurin i Alberich miały stosunki w najwyższych
sferach społeczeństwa feudalnego. Jeżeli w jakichkolwiek czasach cuda uważane były za coś
codziennego, to właśnie w tym wieku.
5. GMG
szperał trochę w brzemiennych w cuda okolicach wyspy Brytanii, ale — jak wiemy z jego
częściowych relacji, które posyłał sondą czasową do ZOP-u — nie natknął się jednak na ślady
nielegalnych podróży w czasie. Bardzo tym zdziwiony przeprowadził się na kontynent i swoją
ostatnią nadzieję skierował na słynne kuźnie Miny i Wie-landa, których — jak na ów czas
nadzwyczajne — osiągnięcia w obróbce stali dały początek szeroko rozpowszechnionym mitom i
legendom. Postanowił- popłynąć w górę Renu i za pomocą projektora obrazów przestrzennych
zamienił swoją maszynę czasową w niepokaźną łódkę.
Tym razem zakończył wędrówkę już po dwóch dniach
— podczas wypoczynku na brzegu Renu zobaczył piękną kobietę z nieliczną, ale niewątpliwie
szlachetną świtą. Uznała go widocznie za człowieka sympatycznego, bo podeszła i poprosiła, żeby
został jej gościem. Zamierzał wprawdzie uczynić co innego, ale ponieważ instrukcje nakazywały mu
zachowywać się bez rzucania w oczy
i zgodnie z obyczajami epoki…
Przyjął zaproszenie.
6. Jego ostatnia wiadomość
datowana była z następnego tygodnia po spotkaniu z ową szlachcianką. GMG donosił w niej krótko
i zwięźle, że zdobył zaufanie dworskiego towarzystwa i że — mimo ogólnego zaciekawienia jego
osobą — jego incognito jest zachowane.
Możliwe, że wpadł właśnie na gorący trop, ale wymagało to od niego dłuższego pobytu.
Od tego czasu GMG przepadł bez wieści— przeważająca większość członków ZOP uważała, że
zapewne zginął w bohaterskiej walce z temporalnymi przestępcami.
7. Jego ostatnim wielkim dziełem
przed startem do nieszczęsnej podróży nr 6/3, było udoskonalenie temporalnego indykatora
startowego Birkego, Syna i Wnuka. Za pomocą tego i urządzenia można było stwierdzić, że znaczna
część nielegalnych maszyn czasowych wcale nie przeprowadzała swojego pierwszego startu w
teraźniejszości, a zatem musiała być zbudowana w przeszłości. Jednakowoż ich załogi pochodziły z
teraźniejszości, w przeciwnym bowiem razie podróż odbywałaby się w przyszłość i wszystkie
książki o podróżach w czasie musiałyby zostać zmienione. Jaka szkoda, że GMG nigdy już nie
skosztuje owoców sławy, którą przyniosło mu to genialne osiągnięcie.
8. Z niezłomną odwagą
zmierzał jednak ZOP do swego celu. Ważne było przede wszystkim odszukanie w przeszłości zakładu
nielegalnie produkującego maszyny czasu. Pracowano nad tym intensywnie przez kilka lat— zresztą
w imię owego chwalebnego celu działali już nawet założyciele ZOP — ale wyrosła do tego czasu
nowa generacja ludzi chroniących przeszłość, którzy z młodzieńczym rozmachem zwielokrotnili
aktywność i operatywność całej organizacji. Powoli, ale bezustannie lokalizowano w czasie i
przestrzeni główne źródła temporalnego zanieczyszczenia środowiska. Aż wreszcie — na gruncie
wcześniejszych obserwacji i starannych dochodzeń — wysłano dwóch doświadczonych ludzi do
czasów króla Artura.
x
Tak więc nie zdziwi nas to, że pewnego pięknego wrześniowego dnia dojrzymy dwie ubrane
malowniczo postacie na drodze do Antwerpii — w zbrojach i na rumakach. Postać o pogodnym
spojrzeniu radowała się pięknem jesiennokolorowego lasu, zaś druga, świadoma ważności swego
zadania — deklamowała „Kości naszych przodków” poety Siegmara Erknera.
9. Ostatni promień słońca
ozłacał zbroję recytatora; mającego w herbie starca pod gronostajowym baldachimem. Drugi z
wojowników — na zielonym tle swej herbowej tarczy miał miecz skrzyżowany z lancetem nad literą
T. On właśnie zaczął mówić:
— Do miasta już dziś nie dojedziemy, mój drogi Geraldusie. Zresztą nie posłyszelibyśmy tam
żadnych nowin, jeno czczą gadaninę. Poszukajmyż po drodze takiego schronienia, gdzie spotykają się
ludzie różnych stanów i zawodów. Sam wiesz, że dziwne rzeczy w ten właśnie sposób najlepiej się
roznoszą. Może tam znajdziemy jakiś ciekawy ślad?
10. Obaj inspektorzy
nie tylko się przebrali, ale też przyjęli jak widzimy odpowiednie, adekwatne do czasów imiona i
obyczaje, a to nie tylko ku ich własnej ochronie, ale przede wszystkim dla obrony przodków przed
mistyfikacyjnymi okrucieństwami. Stało się tak, że zgodnie z obyczajem owego czasu, siedzieli na
ławie przed przydrożną gospodą, dzierżąc pod jednym ramieniem bukłak wina, zaś hożą dziewoję
pod drugim. Obejmowali to wszystko bardzo czule.
11. Kilku podróżnych
skręciło z położonej w pobliżu rozstajnej drogi — niektórzy pieszo, niektórzy na koniach. Sędziwy
pielgrzym, który przybył jako ostatni, przysiadł się do obu rycerzy i podniósł do ust skórzaną butlę,
którą opróżnił jednym długim haustem. Wyjął, z torby następną i poczęstował jeźdźców po swojej
drugiej stronie. Aby go nie-obrazić (dla ochrony przodków przed mistyfikacjami oczywiście) przyjęli
zaproszenie pielgrzyma i wkrótce każdy z nich wypił po pół galona najlepszego, francuskiego
koniaku, bo pobożny wędrownik brat-łata wyciągał z niezliczonych fałd swej odzieży wciąż nowe,
niezliczone jak fałdy skórzane butle. Wkrótce w owej rozkosznej uczcie wzięli udział pozostali
goście oberży. Gdy też tak przez jakiś czas sobie pobiesiadowali, inspektorzy postanowili połknąć
po pastylce preparatu antyalkoholowego, by zachować pożądaną trzeźwość, ale koniak zrobił już
jednak swoje…
12. Pielgrzym
wstał i błogosławił, czyniąc krzyż nad obecnymi:
— Jestem grzesznikiem jak wszyscy, a do tego jeszcze dużo gorszym. Papież nałożył na mnie
obowiązek pokuty poprzez wędrówkę po świecie, podczas której to pielgrzymki muszę spełnić jak
najwięcej dobrych uczynków. Jednym z nich jest podzielenie się z wami tym wyśmienitym napojem,
co sami przecie mogliście poczuć. Sam papież żąda ode mnie pisemnego potwierdzenia na tym oto
pergaminie, na którym widzicie już dużo nazwisk rozmaitych i krzyżyków. Na górze jest napisane, że
spełniłem dobry uczynek, a tutaj jest jeszcze miejsce na wasze podpisy, albo na trzy krzyżyki,
postawione przez tego, który pisać nie umie. Uczyńcie to…
13. Na pergaminie
nasi inspektorzy odcyfrowali — kiedy przyszła ich kolej podpisu — słowa: „Mocą podpisu
poświadczam posiadaczowi tego oto rulonu, że spełniał tylko dobre uczynki”.
Inspektorzy ligi utworzonej w celu zapobiegania mistyfikacyjnym okrucieństwem z zażenowanymi
uśmiechami złożyli swoje nowe, ładne podpisy. To znaczy zamierzali to uczynić, lecz przeklęty
koniak sprawił, że na pergaminie niepostrzeżenie, ale i nieodwołalnie pojawiły się nie imiona
„Amorin” i „Geraldus”, lecz prawdziwe miana obu inspektorów.
14. Następnego dnia
z bardzo ciężkimi głowami obudzili się na jednym worku słomy. Pielgrzym był już za górami — tak
śpieszył się z niesieniem swych dobrych uczynków między spragniony (oczywiście spragniony
dobroci) lud króla Artura.
— Jakież ciężkie brzemię wcześniejszych grzechów musiało go trapić — myśleli inspektorzy —
skoro nawet nie został na noc?
I uśmiech współczucia błądził po ich twarzach nawet wtedy, kiedy już od dawna jechali ku
Antwerpii. Przyłączył się do nich rycerz o marsowym wyglądzie, który podobnie jak oni — tyle, że
na turniej — zmierzał ku owemu sławetnemu miastu. Był to okropny fanfaron, utrzymujący uparcie, że
rdzawa plama na jego pancerzu
pochodzi od krwi smoka, którego uśmiercił podczas swych ostatnich poszukiwań Graala.
Geraldus i Amorin słuchali, udając ogromne zainteresowanie wobec znanych im doskonale badań
o Graalu, choć jako doskonali znawcy epoki wiedzieli i bez gadaniny fanfarona, że święty kryształ
winien dawać szczęście oraz dobrobyt.
15. Obcy rycerz
dodał do starych cudów jeden, po którym obaj doskonali znawcy epoki wpadli w głębokie zdumienie
— Graal podobno miał mieć od niedawna młode.
— Chyba jak kura, składająca jajka! Kok-kodak! Kod-kodak! — zaszydził Amorin. — A jakie są
niby te kurczęta, hę?
— Jak nie wierzycie, to powinniście zobaczyć to sami
— obruszył się obcy. — Każdemu chyba opłaca się narazić doczesne życie, żeby zyskać
nieśmiertelność.
— A więc zobaczymy, kto z nas pierwszy ujrzy światło nadchodzących stuleci. Trzeba tylko
odwagi, dobry panie rycerzu! — Amorin nie mógł sobie odmówić jeszcze i tej- drwiny. Bajka o
Graalu mającym młode wydawała mu się przekomiczna.
Rycerz w zbroi poplamionej krwią smoka myślał inaczej, bo spiął wreszcie konia i wkrótce
zniknął za następnym zakrętem.
16. Geraldus
obudził się z zamyślenia i spytał towarzysza, czy ten. słyszał bądź czytał przedtem taką wersję
opowiadania
o Graalu. Amorin oczywiście zaprzeczył. Okazało się, że mimo ich wiary w doskonałe
przygotowanie do podróży, tu oto natykają się na jakąś nową, nie znaną im wersję zakończenia
dawno podobno ustalonej legendy. Czyżby była to jakaś zmiana przeszłości?
Na razie jednak na pierwszy plan wysuwała się niepewność, gdzie spędzą następną.noc.
Nurtowani tym budzącym w nich obawę pytaniem jechali przez mrok wąskim tunelem między leśnymi
drzewami. Przypuszczalnie zbłądzili, gdyż droga stawała się coraz mniej widoczna i węższa. Na
znalezienie oberży nie mogli tu liczyć, więc w końcu położyli się na spoczynek pod bukiem u stóp
skalistego zbocza. Nie mogli jednak spać, pogrążeni w natrętnych myślach. Długo nie padło między
nimi żadne słowo.
17. Amorin
był tym, który nagle zadał pytanie:
— Geraldusie, od kiedy istnieje koniak? — i nie była to próba narzucenia koledze rozmowy, lecz
rezultat powstającego w jego świadomości podejrzenia bardzo jeszcze wprawdzie niejasnego.
— Nie wiem. A czemu pytasz?
— Bośmy pili go przed jego wynalezieniem!
— Jakim cudem?! Byłaby to przecież zdrada naszej misji. Aach! O nieba! Myślisz o alkoholu
pielgrzyma!?
— Taak, temporalne zanieczyszczenie środowiska o najwyższym natężeniu… Pielgrzym z
pewnością nawet nie wie…
— Z pewnością wie. Nie na darmo chciał potwierdzać swoje dobre uczynki koniecznie na piśmie.
Przebiegły typ — nawet jeśli ktoś go schwyci, lekko oczyści się przy pomocy tej listy dobrodziejstw.
— Nie, Geraldusie. Jego działania rozpatrzone w szczegółach są wystarczająco złe. Przy tym
kolejnym dotkliwym lekceważeniu instrukcji tańczy przecież na skraju przepaści. Gdyby więc każdy
— my na przykład — mógł…
— To już się stało… Popieramy go przecież. Pomyśl o naszych podpisach…
Speszeni popatrzyli na siebie i głęboko westchnęli. Amorin powiedział pierwszy:
— Widziałeś przecież, ile tam miał tych podpisów… Rozwinął działalność na wielką skalę, a my
— przeznaczeni do tropienia takich przestępców — daliśmy się okpić. Co za wstyd dla całego ZOP-
u…
Milczeli przygnębieni, aż nagle w głębi lasu rozległ się okropny trzask i łomot, jakby jakiś potężny
odyniec pędził wprost ku ich schronieniu pod bukiem, a przy zboczu^ hałas wzmógł się jeszcze…
18. Strach
kazał im pomyśleć od nowa o łowcach przygód, którzy gonili za Graalem. Jak wielu z nich musiało
być teraz w drodze bez żadnych widoków jakiegokolwiek sukcesu. Lecz mimo tego ryzykowali swoją
sławą i dworem, głową i kołnierzem. Złość mogła doprowadzić ich do czynów co najmniej
nieodpowiednich. Tak więc była to okolica szczególnie podejrzana.
Obaj detektywi postanowili naprawić swój poprzedni błąd i nawet z narażeniem życia wypełnić
swoje zadanie do końca. Muszą przecież wreszcie dowiedzieć się, skąd temporalni rozbójnicy biorą
swoje maszyny…
A ponieważ byli tak pełni ufności, los wziął ich w swoje opiekuńcze ramiona.
— Czy mogę panom pomóc? — rozległ się jakiś głos z zarośli. Głos ten pozwolił im ponadto
przeczuć, kto z takim trzaskiem pędził, albo raczej spadał w dół zbocza.
— Pozwólcie, że się przedstawię: Anzelm. Bartholomäus Anzelm zwę się teraz. Iluminator
ognistych smoków i monter cudów. Ale mam już dosyć tego całego szachrajstwa. Ciągle prezentować
temporalnym turystom atrakcje z rycerskich romansów, a jednocześnie utrzymywać w ruchu ziejące
ogniem smoki i inne dziwadła, żeby utrzymać ludność na odległość. Bieda tylko w tym, że to
przyciąga wszystkich tych błędnych rycerzy .— przez co omalże nie straciłem kilkakrotnie życia.
Jakieś miecze, kopie — to nie dla mnie takie przyjemności wiszące nad głową. Mam tego po uszy…
19. Bartholomäus Anzelm
wyszedł z krzaków, a Amorin i Geraldus patrzyli na niego w osłupieniu. Był im bardzo obcy ten
człowiek, ponieważ sądząc z opisu działał przeciw nim, lecz jednocześnie był im w jakiś sposób
niesłychanie bliski. Niezrażony tym, ciągnął dalej:
— Podsłuchałem waszą rozmowę, stąd znam cel waszej wyprawy. Stoicie, moi panowie, bardzo
blisko swego celu. Mianowicie we wnętrzu tej oto góry produkowane są maszyny, które tyle już
szkody wyrządziły ludziom i dobremu imieniu podróży w czasie.
20. Czy był to temporalny grzesznik,
którego poniewczasie schwycił wstyd za swoje czyny? Tak po prostu? — obaj inspektorzy nie
wiedzieli, czy mogą temu obcemu uwierzyć. Ten jednak, jak gdyby wyczuł ich zwątpienie, mówił
dalej:
— Kto wie, czy w ogóle uda się uniemożliwić im (naprawdę powiedział „im”) tę szkodliwą
działalność. Próbowałem swego czasu zrobić to sam, ale bezskutecznie. W ogóle podróż inspekcyjna
numer sześć łamane przez trzy od samego początku…
— Sześć łamane przez trzy? — zapytali Geraldus i Amorin zgodnym chórem.
— Sześć łamane przez trzy. — potwierdził Bartholomäus Anzelm. — Moja ostatnia…
— A więc pan… pan jest…?
— Tak. Jestem Georg McLuhan-Green. GMG. To znaczy byłem nim. Ale jak mogę nosić to
uczciwe imię, gdy zdradziłem naszą sprawę wpadłszy w szpony tej bandy temporalnych bandytów?
Co ja mówię!? Zbrodniarzy! Ja — dawniej wielki i słynny detektyw — jako mało znaczący
pracownik u ludzi, których uprzednio byłem postrachem…
— Jak to się mogło stać? — wyjąkał ze zmieszaniem Amorin.
21. Relacja
byłego GMG była pełna rozpaczy, łez, samooskarżeń. Początek tej sprawy czytelnik już zna, więc
kontynuować ją będziemy jedynie od dnia, w którym GMG na brzegu Renu spotkał ową uroczą damę,
która zaprosiła go do swego zamku.
22. O późnej godzinie
pani zamku była już ze swym gościem bardzo spoufalona. Tajemniczy przybysz wyraźnie jej
zaimponował tak, że już wkrótce pozwoliła mu zwracać się do siebie po imieniu. A słudzy zostali
pospiesznie odesłani. W głowie nieszczęsnego podróżnika w czasie szumiał miód zmieszany z winem
— w międzyczasie piękna Elza z coraz większym oddaniem pragnęła słuchać opowieści o
walecznych czynach swojego gościa, ale z każdą chwilą słyszała coraz słabiej. W efekcie przysuwała
się do niego coraz bliżej.
Alkohol upoił go do tego stopnia, że wszelkie możliwe i niemożliwe rycerskie historie GMG
przypisał samemu sobie. Opowiadał o swej gonitwie za Graalem, o swoich zwycięstwach i dał
nawet do zrozumienia, że ma spore szanse zostać władcą i panem Graala. Kiedy Elza spytała go
wreszcie, skąd pochodzi, jego zmysły były już do tego stopnia działaniem alkoholu omroczone, że
tylko zabełkotał coś zawile zgodnie z popularnym sposobem mówienia wywodzącym się jeszcze z
antycznej komedii czy czegoś w tym stylu. Później jak dziecko zasnął w ramionach pięknej pani
domu…
23. Rankiem
po przebudzeniu zobaczył się w urządzonej wygodnie komnacie. Jego broń i ubranie leżały złożone
porządnie na ławie pod oknem. Wyjrzał na dwór, spojrzał na majestatycznie płynący Ren i
postanowił jak najszybciej, ale z godnością odjechać.
W pełnym rynsztunku wyszedł na dziedziniec i spytał jakiegoś pachołka o panią zamku.
— Macie, rycerzu, na myśli księżnę Brabancji? Udajcie się panie tymi oto schodami w górę…
GMG nie słuchał, co dalej mówi pachołek, i pospieszył do komnaty księżnej. Lecz kiedy żegnał
się, ta prosiła, żeby został bodaj parę dni. Jej spojrzenie było tak proszące, tak łagodne i ufne, że
został. Najpierw na tydzień…
24. Elza
rzeczywiście była dla niego bardzo miła, ale też niesłychanie ciekawska, więc on też był wobec niej
nie mniej miły, ale za to o wiele mniej rozmowny. W ten oto sposób rozeszła się na dworze pogłoska,
że jest on rycerzem cierpiącym z powodu jakiegoś olbrzymiego nieszczęścia albo złych czarów, co
wtedy znaczyło mniej więcej to samo. Detektyw temporalny czuł, że coraz trudniej przychodzi mu
respektowanie paragrafów instrukcji i pewnego dnia faktycznie spotkało go nieszczęście. Na drodze
do kościoła (ale nie na najlepszej drodze do ślubu, jak to już rozgłaszały pewne dworskie, źle
poinformowane koła) zaczął pewną brzemienną w skutki rozmowę.
Elza wspomniała ich pierwszy wieczór, a potem zapytała, co właściwie miały znaczyć słowa
wypowiedziane przez niego tuż przed zaśnięciem, czego on oczywiście nawet nie mógł sobie
przypomnieć. Wtedy znowu padło pytanie, skąd pochodzi. Łuski spadły mu z oczu. Rzucił półgłosem:
— Nie, Elzo, nawet nie pytaj. Nie mogę ci tego powiedzieć i muszę się z tobą jak najszybciej
pożegnać, bo inaczej na nas oboje spadłoby okropne nieszczęście.
25. Maszyna czasu
zamaskowana pod postacią łódki pozostała na brzegu Renu. GMG podążył tam w największym
pośpiechu, bo dłużej tak naprawdę być już nie mogło — w każdej chwili z jego słodkiej przygody
mogła narodzić się olbrzymia, obrzydliwa mistyfikacja. Płosząc z nadbrzeżnych zarośli wszelkiego
rodzaju wodne ptactwo — głównie kaczki i łabędzie — dotarł wreszcie i wsiadł do swej łódki,
potem włączył cichy motor i odpłynął. Po drodze o mało nie przejechał jakiegoś łabędzia — głupie
ptaszysko uparcie nie chciało uciec, lecz długą chwilę trzepotało się i taplało w wodzie tuż przed
dziobem łódki, podczas gdy ludzie idący wraz z Elzą do kościoła stali jak wryci, patrząc na rycerza
płynącego w łódce bez wioseł.
Georg McLuhan-Green czuł się tak, jakby trafił go nagły a niespodziewany szlag, kiedy — dopiero
teraz — przypomniały mu się słowa, które wybełkotał owego pierwszego wieczoru, kierując się w
każdym calu ustalonym od dawna nawykiem. Te słowa brzmiały: „Nigdy nie powinnaś mnie o to
pytać!”
26. Ucieczka
McLuhana-Greena jako „łabędziego rycerza” wywołała — rzecz jasna— ogólną sensację i wtedy
trafił on w pole widzenia wytwórców nielegalnych maszyn czasowych, którzy niedaleko od tamtego
miejsca zorganizowali swoją produkcję na wielką skalę i dla zabezpieczenia swego przedsięwzięcia
potrzebowali jak najwięcej pomocników.
— I tak się właśnie stało. Dałem się zwerbować… — oświadczył McLuhan-Green z
rozgoryczeniem. — Cóż innego pozostało mi czynić, kiedy stałem się mimowolnym zdrajcą naszej
sprawy. W takiej sytuacji nie miałem odwagi stanąć przed swymi towarzyszami ze Związku Ochrony
Przodków. Po prostu nie byłem w stanie. A oprócz tego miałem nadzieję odkupić swoją winę,
albowiem wmówiłem sobie, iż w służbie u przeciwnika mógłbym zebrać wartościowe informacje, by
później tym skuteczniej móc go pokonać. Było to jednak — jak się potem zorientowałem — jedynie
złudzenie. W rzeczywistości nic nie mogłem przedsięwziąć. Taak, przyznaję: straciłem wszelką
nadzieję, że kiedykolwiek uda się zaprowadzić porządek w podróżach w czasie. Teraz jestem po
prostu śmieciem, który musi przyglądać się biernie, jak co miesiąc wytwarza się tutaj tuziny
kryształowych kolumn… — tu głos Bartholomausa Anzelma GMG odmówił mu na chwilę
posłuszeństwa, lecz były detektyw szybko opanował się kontynuując:
— Mam już tak dosyć całego życia, a jednak jakoś nie mogę zdecydować się, by z tym raz na
zawsze skończyć. A wie pan przecież, że podróżnicy w czasie są tu—w przeszłości — nieśmiertelni,
albo jak się tutaj mówi — ten, kto ujrzy Graala…
27. Geraldus i Amorin
szeroko otworzyli oczy i dokończyli chórem:
— … nie może umrzeć! Czyżby to było owo racjonalne jądro legendy o Graalu!?
— Z całą pewnością — potwierdził McLuhan-Green.
— Gdybyście wiedzieli, ile przynosi nielegalne budowanie maszyn czasowych, zrozumielibyście,
w jaki sposób Graal… tfu! Chciałem powiedzieć, macierzysty kryształ ofiarowuje swoim
posiadaczom szczęście i dobrobyt. Tyle tylko, że panowie inżynierowie (nazywam ich tak, choć
naprawdę są tylko wręcz nieodpowiedzialnymi majsterkowiczami) z pychy porozdymani jak balony
sami już nie wiedzą, co robią. Przebierają się za rycerzy, włóczą się po lasach i gdzie tylko mogą
głoszą chwałę nieistniejącego Graala, który dla nich jest wszystkim. Niedawno jeden rozdmuchał
nawet pogląd, że ich Graal jest kryształem macierzystym, za pomocą którego hodują inne kryształowe
filary. Przypadkiem usłyszał to jakiś prawdziwy rycerz, który teraz włóczy się po okolicach i
opowiada, komu tylko może, że Graal ma młode…
28. To niesłychane!
— zawołał Amarin ze wzburzeniem. — Musimy koniecznie przeciwdziałać! I to wszyscy razem!
— Jestem tego samego zdania. Nareszcie przyszedł nasz czas walki! Sam byłem bezsilny, a
brakowało mi też odwagi… Ale teraz, kiedy i wy jesteście tutaj… Sam nie potrafiłem ich pokonać, a
nie mogłem też zawezwać pomocy, bo jako ich współpracownik byłbym się tylko skompromitował.
Sami wiecie, jaką potęgą jest opinia publiczna. Ta siła obróciłaby się przeciw Związkowi, gdyby
wyszło na jaw, że jeden z członków założycieli ZOP wcale nie jest od zwalczanych bandziorów
gorszy. A to wciąganie niewinnych ludzi do machlojek, by ich potem szantażować, to jeszcze nie
wszystkie zabezpieczenia, chroniące całą górę na wypadek wpadki. Tuziny pielgrzymów zbierają od
ludności podpisy zaświadczające spełnianie dobrych uczynków. W ten sposób zawsze będą
okoliczności łagodzące…
— Wiemy o tym… powiedział cokolwiek speszony Amorin. — My również podpisaliśmy…
— Wy!???
29. Wyjąkał
Georg McLuhan-Green zaskoczony. — Więc wy także jesteście…
— Nie jesteśmy. Ale w każdym razie obawiam się, że zarówno jako oskarżyciele, jak i
świadkowie podobnie jak ty jesteśmy wyłączeni… — powiedział Geraldus. — Cała podróż numer
sześć łamane przez trzy jest tylko jednym wielkim niepowodzeniem. Pozostaje nam tylko powrót w
nasze czasy — jeżeli pan chce, możemy pana za sobą zabrać…
McLuhan-Green nie odpowiadał, jakby nie usłyszał słów Geraldusa. Wyglądał wręcz żałośnie —
obu młodych detektywów ogarnęło głębokie współczucie, kiedy widzieli w bladym blasku księżyca
ten świecący niegdyś przykładem wzór uczciwego człowieka — naznaczonego teraz jak piętnem
ciosami losu, pozornie (na przekór prawom temporalistyki) o dobrych dziesięć lat postarzałego
mężczyznę.
— Ale… — powiedział Amorin, by go bodaj trochę pocieszyć — … wpadniemy przecież kiedyś
na lepszy pomysł, który pozwoli nam ostatecznie skończyć z temporalnym zanieczyszczeniem
historycznego środowiska. To dzikie, nieodpowiedzialne majsterkowanie w czasie wreszcie się
skończy. Dla mnie jest to tak jasne, jak prawa …tfu! jak istnienie temporalistyki!
a
. Z przemówienia przewodniczącego J.Jureny wygłoszonego z okazji przemianowania ZOP na ..Ligę
do spraw powstrzymywania mistyfikacyjnych okrucieństw dokonywanych na naszych przodkach Bad
Saarów 2426.
UWAGA KOŃCOWA
napisana przez dr Kassandrę Smith
Po zbliżeniu się ku teraźniejszości poprzez podróż inspekcyjną 7/1, która odbyła się w 2451 roku —
o pożałowania godnym stanie teraźniejszości z tempo-nautycznego punktu widzenia nie musimy nic
mówić, jest on bowiem ogólnie znany, — jesteśmy winni czytelnikowi jeszcze kilka informacji,
których autorzy „Pierwszych podróży w czasie” nie chcieli albo nie mogli podać z przyczyn, o
których wyjaśnienie właśnie będziemy się starać. Jeżeli chodzi o luki, które występują przede
wszystkim w opisie podróży inspekcyjnej 7/1, pierwsza — dotycząca dalszych losów ZOP — jest
łatwa do zapełnienia: „Związek Ochrony Przodków” egzystuje nadal jako organizacja społeczna
obok założonego w międzyczasie oficjalnego „Centralnego Urzędu dla Temponautycznego Porządku i
Bezpieczeństwa”, przy czym należy jednak zauważyć, że pomiędzy obydwoma instytucjami istnieje
pewien określony podział pracy: podczas .gdy władze oficjalne w przeważającym stopniu przejęły
zwalczanie temponautycznych niezgodności z przepisami, ZOP od niedawna usiłuje przede wszystkim
dociec, którą właściwie przeszłość można uznać za nie- i zafałszowaną, i którą zatem należy chronić,
co w obliczu licznych niefachowych interwencji wcale nie jest najłatwiejszym zadaniem.
Georg McLuhan-Green — według nie potwierdzonych meldunków — powrócił wraz z Amorinem
i Geraldusem w teraźniejszość i żyje teraz pod innym nazwiskiem na jakiejś planecie poza układem
słonecznym, jednak pomimo dostarczonych przez niego dokładnych opisów zamku Graala,
późniejszym ekspedycjom nie udało się odnalezienie i zniszczenie nielegalnej fabryki maszyn
temporalnych. Jak się zdaje, została ona przeniesiona w porę przez swoich właścicieli w inne
miejsce i inny wiek. Legenda powiada, że król Graala — Parsifal poszedł z Graalem, a więc
macierzystym kryształem, za swoim bratem Feierfizem do Indii, ponieważ w kraju zachodnim groziło
mu niebezpieczeństwo (czy niebezpieczeństwo odkrycia przez czasowych detektywów?) jednakowoż
wszystkie podróże do Indii przebiegły, jak dotąd, bez żadnych sukcesów. Nic dziwnego, skoro
wiemy, że w Indiach kilometry kwadratowe są wielkie, a wieki długie. Ponadto informacja ta może
okazać się po prostu pogłoską rozpowszechnianą przez temporalnych bandytów, by uniknąć pogoni.
W końcu pozostaje jeszcze do wyjaśnienia, co kryło się w dwóch zagadkowych zdaniach, które
zakończyły relację o podróży inspekcyjnej numer 7/1, i które są ściśle związane z późniejszą
aktywnością obu inspektorów w czasie, jak też z ich prawdziwą tożsamością, ponieważ uwadze
wnikliwego czytelnika nie uszło zapewne to, iż autorzy — R. Heinrich i E. Simon — wszędzie
podają rzeczywiste nazwiska swoich bohaterów, zaś wyjątek czynią jedynie w przypadku Amorina i
Geraldusa, co jednakże staje się natychmiast najzupełniej zrozumiałe, skoro się wie, że obaj autorzy
byli członkami ZOP i, że to właśnie im powierzono swojego czasu przeprowadzenie podróży
inspekcyjnej o wiadomym numerze 7/1.
Słowa Amorina (R.Heinricha) zwrócone do G.McLuhan-Greena nie miały w żadnym bądź
wypadku służyć tylko pocieszeniu GMG. Krył się za nimi program, o którym my wszyscy
dowiedzieliśmy się dopiero wtedy, kiedy rozpoczęto jego realizację. Mianowicie gdy w roku 2474,
między drugim a trzecim wydaniem ich broszury „Pierwsze podróże w czasie”, obaj autorzy opuścili
w maszynie czasu naszą epokę, przy czym — jak to wynika z pozostawionej przez nich wiadomości
— manuskrypt „Pierwszych podróży w czasie” zabrali ze sobą, aby jego część opublikować na
początku dwudziestego trzeciego wieku i tym samym ostrzec przed niebezpieczeństwami podróży w
czasie cały świat, zaś T.E.Travellera ewentualnie powstrzymać od wynalezienia maszyny czasowej.
Z tego powodu swoją dokumentację, z której tak troskliwie usunęli wszystkie nazbyt dokładne
wskazówki tyczące istotnych zasad funkcjonowania tempomobilu, chcieli wydać jako cykl
fantastycznych opowiadań,ponieważ zainteresowanie T.Travellera owym gatunkiem literatury było
powszechnie znane. Ponadto próbowali przedstawić podróż w czasie jako rzecz generalnie
niemożliwą, poprzez zrelacjonowanie tylko zaistniałych faktów (jak wiadomo, przodkowie wierzyli
we wszystkie przepowiadane osiągnięcia techniki za wyjątkiem tych, które później zostały
urzeczywistnione) ale celu nie osiągnęli, bo maszyna temporalna została jednak wynaleziona, czego
najlepszym dowodem jest jej istnienie dzisiaj. W zamian za to obaj odważni obrońcy przeszłości od
tego czasu zaginęli.
Z badań podstaw konstrukcji ich samodzielnie sporządzonych MC (służbowej maszyny czasu nie
otrzymali) wynikło, iż — w wyniku błędu materiałowego — można oczekiwać awarii tempometru z
następującym po nim defektem kolumny kryształowej. Uczyniwszy takie założenie mamy podstawy
przypuszczać z dość dużym prawdopodobieństwem, iż uchyb zaprowadził obu podróżników w czasie
do drugiej połowy dwudziestego wieku. Jeżeli stało się tak rzeczywiście, to bardzo możliwe, iż
T.Traveller adresowanego doń dzieła po prostu nie przeczytał, albowiem okres owego schyłku
dwudziestowiecza obfitował w tego typu zmyślone opowieści tak, iż ta jedna jedyna prawdziwa
1
mogła w owym zalewie przejść najzupełniej niepostrzeżenie.
Może nawet szacowny adresat opowieść tę przeczytał, nie wątpił więc w możliwość
skonstruowania maszyny czasu, wątpił zaś w jej niszczycielskie oddziaływanie.
Istnieją również poglądy, iż próba przeszkodzenia w wynalezieniu maszyny czasu przy pomocy
tempomobilu jest od początku skazana na niepowodzenie z powodu jej immanentnej nielogiczności,
bo gdyby rzeczywiście obaj autorzy przeszkodzili w wynalezieniu maszyny czasu to niby za pomocą
czego mieliby to uczynić?
Rozważania te nie są przekonujące, jak ukazuje to autentyczna historia T. Travellera: jeśli maszyna
czasu została wynaleziona na podstawie książki, która wskutek tego wynalazku wcale nie istniała, to
posługując się zaginioną, więc nieistniejącą maszyną czasu, również można uznać ją za zaginioną. Ta
oczywistość nie potrzebuje żadnego dowodu, jednak dowód ten został dostarczony w ten sposób, że
relacja możliwościowa maszyny ukazana została jako funkcja lustrzana jej relacji
niemożliwościowej i, że pokazano ekwiwalentność obu tych form przedstawiania problemu
2
.
Nieudane przedsięwzięcie obu obrońców przeszłości nie było więc niezgodne z logiką, było
jednak niezgodne ze wszelkimi doświadczeniami ludzkiej historii: tylko Czy i inni podróżnicy w
czasie eksportowali podobne historyjki w przeszłość, tego nie możemy stwierdzić z całą pewnością,
wydaje się to jednak w ogólnym bałaganie ogarniającym temporalistykę rzeczą zupełnie
prawdopodobną.
1
. Patrz: K.Smith — Inwersja paradoksu czasu przy homogenizacji matrycy osiągów maszyny czasu
w izotropowym kontinuum czasowym. Doniesienia Centralnego Instytutu Solaryjskiego
Temporalistyki Stosowanej, 2475,Nr 3 s. 185-192.
2. w fantastycznych opowiadaniach możliwe jest zlikwidowanie jakiegoś wynalazku. W
rzeczywistości należy się zastanowić jak sobie z nim poradzić. Tak więc — jak już powiedziano —
„Pierwsze podróże w czasie” są najczystszą prawdą.
DODATEK A
„Nowe perspektywy rozwoju energetyki”,
Wyciąg z „Doniesień Instytutu Stosowanej
Krytyki Literackiej”; seria C (Literatura
specjalistyczna) Nr2/2201, s.504.
… w dalszym ciągu swojego wywodu autor recenzowanego artykułu, współpracownik Instytutu
Stopniowania Niemożliwości twierdzi, iż podczas cyklu Carnota rzeczona sprawność definiowana
jest jako
przy czym zbiornik ciepła o temperaturze T oddaje ilość ciepła Q
1
, z którego część Q
2
przekazywana
jest do zbiornika o temperaturze T2, reszta natomiast uwalniana jest w postaci wykonanej pracy
P=Q
1
+ Q
2
- termiczna sprawność T) jest miarą ciepła przypadającego na wykonanie pracy nad całkowitym
obrotem energetycznym Qi i w normalnych warunkach T
1
>T
2
mniejsze od 1, to znaczy część energii
użytecznej ulega stratom.
Na przykład: Ti=10K, T
2
=5K
Autor rozpatrywanej pracy stwierdza dalej, że w przypadku perpetuum mobile ciepło przenoszone
jest z rezerwuaru zimniejszego do cieplejszego, więc T
1
<T
2
Ochłodzenie zaś części aparatury
poniżej zera bezwzględnego pozwala osiągnąć jego niezwykłą wydajność. Zjawisko to ilustruje
analogiczny do powyżej podanego przykład. Różnica badanych temperatur ΔT wynosi znowu T=5K
jednak zamiast T
1
=10K i T
2
=5K weźmy tym razem T
1
=-2,5K i T
2
=2,5K. W tym przypadku sprawność
urządzenia wynosić będzie:
Sprawność jest więc w badanym przypadku nie tylko czterokrotnie większa niż w przypadku
pierwszym, lecz także większa od 100%, co jest typowe właśnie dla perpetuum mobile.
Krytycy powyższego dowodu, którzy doszli do wniosku, że już z założenia niemożliwe jest
osiągnięcie temperatury poniżej zera absolutnego, kierują się nie tylko prymitywnym utylitaryzmem,
ale i brakiem logiki.
Wprawdzie dla wszystkich zbadanych dotychczas ciał stwierdzić .można, iż ich ochłodzenie
poniżej O stopni Kelvina jest niemożliwe, to jednak potwierdzenia tej hipotezy nie należy oczekiwać
od perpetuum mobile, gdyż takowe jeszcze nie istnieje.
Dypl. Rec.
X. Prokrustes.
DODATEK B
dotyczy pytań o wiarygodność istnienia T.E. Travellera.
Pytanie: czy Traveller rzeczywiście zmienił przeszłość, to znaczy czy rzeczywiście istniały
pierwotnie dwa tomy „Wehikułu czasu” Wellsa i dopiero nieuwaga Travellera wpłynęła na
zaprzepaszczenie pierwszego z nich, jako od długiego czasu nie wyjaśnione, było powodem wielu
zażartych sporów wykraczających nawet poza kręgi temporalistyki. Nawet już wtedy, gdy podjęto
seryjną produkcję maszyn do podróżowania w czasie, znaleźli się naukowcy, którzy kwestionowali
zarówno istnienie samych tempomobili jak i podróży w czasie. Uczeni ci nazywali się
antytemporalistami.
W około sto lat po śmierci Travellera z wymienionego powyżej ugrupowania wydzieliła się
kolejna grupa, która wprawdzie nie kwestionowała samych podróży w czasie, podawała jednak w
wątpliwość istnienie Tymoteusza E. Travellera. Uczeni ci uważali postać T.E. Travellera za
mityczną, a jego życiorys za wytwór powstałej w kręgach temporalistycznych legendy o zabarwieniu
religijnym. Wskazywali oni na rozmaite związki Travellera z innymi postaciami mitologicznymi, a w
szczególności z bohaterami kultów, wysuwając na plan pierwszy fakt, iż nawet nazwisko Tymoteusz
E. Traveller brzmiące w formie zdrobniałej Tim E. Traveller da się przedstawić jako Time Traveller
co jest jednoznaczne z określeniem „Podróżnik w czasie” i pochodzi z tego samego dzieła Wellsa,
jakie zajmuje centralną pozycję rozpatrywanego kultu.
Podczas gdy ruch antytemporalistyczny w swej pierwotnej formie upadł, przemieniona
antytemporalistyka doznała druzgocącego ciosu dopiero w roku 2439, gdy Alfons Karamasow
wyszperał w Archiwum T.Travellera metrykę jego urodzenia. Tym sposobem fakt istnienia naszego
bohatera postawiony został poza wszelką dyskusją. Gwałtowny rozwój temporalistyki, który nastąpił
wkrótce po tym wydarzeniu sprawił, iż w wyniku badań szczegółowych ustalono, że doniesienia
dotyczące Travellera (przynajmniej w ważniejszych punktach) odpowiadają rzeczywistości.
E.Simon
Instytut Temporalistyki Historycznej i Stosowanej Drezno (Ziemia I)
DODATEK C
„Rozwój nowoczesnej techniki na
przykładzie przyspieszacza katastrof”.
Przyspieszacz katastrof służy do opuszczenia przeszłości w wypadku zbliżania się do katastrofy. Z
powodu niedostatecznej ekranizacji pierwsza generacja tych urządzeń przyspieszała również samą
katastrofę w ten sposób, iż maszyna czasu i katastrofa przebiegały obok siebie równolegle.
Udoskonalona, druga generacja była skonstruowana tak, by maszyna dokonała małego skoku
naprzód zanim katastrofa przeniknie przez ekranizację.
Prace nad trzecią generacją wkrótce się rozpoczną. Należy jednak obawiać się, że niezbędne po
temu fundusze przeznaczone zostaną pomimo wagi problemu nie na maszyny lecz na rozwijającą się
komunikację międzyplanetarną.
Carlo de Naxos At Rium II
DODATEK D
„Prawda o mieczu llji Muromeza”
Przypadek mistyfikacji, tak zwany „skandal Muromeza”, wydarzył się już w latach wczesnej
temporalistyki, został jednak wykryty dość późno.
W pniu drzewa natrafili archeologowie na miecz legendarnego rosyjskiego bohatera. Żywica i
sprzyjające warunki geologiczne pozwoliły zachować obraz pochwy zakonserwowanego miecza,
podczas gdy jego klinga została mocno nadgryziona zębem czasu.
Przy bliższych oględzinach odcisków stwierdzono, że wprawdzie klinga wykonana była z
pospolitej, nie-hartowanej stali (St 17), pochwa jednak wykonana była z Unilitu — czołowego
osiągnięcia metalurgii końca epoki naftowej. Prawdziwą sensację wzbudził jednak miniaturowy
generator ultradźwięków ukryty w pochwie miecza. Nic też dziwnego, że bohater mógł za pomocą
swego oręża rozbijać kamienie i łatwo uporać się ze smokiem, byleby tylko taki był pod ręką.
Gdy przystąpiono do dokładniejszych badań, odkryto w Archiwum wskazówki dotyczące istnienia
nierejestrowanej podróży w czasie (podróż w czasie nr 4a), którą przedsięwzięła znajdująca się pod
wpływem zamroczenia alkoholowego niewielka grupa pracowników dopiero co powstałego zespołu
temporalistów, bez wiedzy jego szefa — T.Ę.Travellera.
Z odnalezionego dziennika jednego z tych awanturników temporalnych, niejakiego Karla Fittsche
wynika, iż podczas powrotu z łowów w Mezzozoiku musiano zatrzymać się we wczesnym
średniowieczu celem naprawy tempometru, od którego oderwała się wskazówka. Skutkiem nieuwagi
doszło wówczas do zagubienia jednego ze złowionych zwierząt (młodego egzemplarza lub po prostu
jaja) Pteranodonta. (Inni temporaliści sugerują, że był to Nyctosaurus. Nie to jest jednak istotne.
Ważne natomiast, że miał on siedem lub „tylko” pięć metrów wielkości).
Muromez musiał ten błąd naprawić, gdyż, chociaż instrukcja jeszcze nie istniała, obowiązywały
„Chwilowe zarządzenia o ochronie przeszłości”, które mówiły „Kto piwa nawarzył, ten musi sam je
wypić”.
DODATEK E
dotyczy hipotezy Wróblewskiego
W archiwum miejskim w Staffordzie (Staffordshire, Ziemia I) znajduje się następujący list niejakiego
Jima Hawkinsa:
„Drogi kapitanie Smollet, musiał się pan pomylić. Wyspa Skarbów nie leży na trasie „Latającego
Holendra”. Bogu niech będą za to dzięki! To był chyba jedynie okręt wiozący niewolników do
Nowego Orleanu. Kontynuuję poszukiwania.
Truly Yours, Jim Hawkins.
Dyplomowany temporalista Zbigniew Wróblewski ogłosił w lutowym numerze czasopisma
„Tempometr” przypuszczenie, że istnieje związek pomiędzy trzynastą wyprawą w czasie i
osławionym „Latającym Holendrem”, ponieważ wspomina się o nim również w innym, starszym o
sto lat dokumencie. Wydaje nam się to jednak wielce nieprawdopodobne.
R.Heinrich
Instytut Temporalistyki Historycznej i Stosowanej Drezno (Ziemia I)
„Wczesne świadectwo myśli terrasistycznych w literaturze”.
(Załączoną recenzję prof. dr. Beowulfa-Homera Minz-manna, profesora zwyczajnego na
Uniwersytecie Pierścieni Saturna, przytaczamy za zgodą wydawcy „Doniesień Instytutu Stosowanej
Krytyki Literackiej”; Seria B, Nr 12/2461, s.14 i dalsze)
W tak zwanej „literaturze fantastycznej” końca drugiego i początku trzeciego tysiąclecia
1
przewija
się również topos terrasów w Baalbeku. Do dziś niewyjaśnioną okolicznością pozostaje to, że
wszyscy autorzy tych dzieł stali na gruncie teorii terrasistycznej (a więc hipotezy pozaziemskiego
pochodzenia budowniczych terrasów). Z podobnym stanowiskiem spotykamy się również w
najstarszym zachowanym dokumencie, który poniżej omawiamy:
Chodzi tu o długie opowiadanie, powstałe najprawdopodobniej w drugiej połowie dwudziestego
wieku i do dziś przechowane w stosunkowo dobrym stanie. Jedynie brak pierwszych ośmiu stron
uniemożliwia ustalenie jego tytułu i autora. Żadnych wskazówek w tej kwestii nie dostarcza również
zachowane posłowie, napisane przez jakiegoś dyplomowanego meteorologa, niejakiego K.
Baumlinga. Obejmuje ono skrócony życiorys Alberta Einsteina, wywód udowadniający, iż Ziemia nie
jest płaska oraz solidny traktat o powstawaniu i rodzajach cirrostratusów.
Akcja dzieła toczy się w pierwszych dniach stycznia 1970 roku w Dreźnie (Ziemia I). Budową
swoją przypomina opowieść kryminalną. Protagonistami są Michael — student matematyki na
politechnice — występujący w roli narratora i jego przyjaciel Wolfgang — uczeń miejscowego
liceum.
Przytaczana historia rozpoczyna się kilkoma scenami z życia środowiska studenckiego, wśród
których natrafiamy na na wpół żartobliwą dyskusję kilku młodych ludzi (wśród nich również
narratora) dotyczącą terrasów w Baalbeku i wprowadzającą czytelnika w meritum zagadnienia.
Dowiadujemy się więc z niej, że terrasy położone są w najwyższym punkcie przełęczy syryjskiej
pomiędzy górami Libanu i Antylibanu, że zbudowano je ze ściśle dopasowanych bloków skalnych, że
największy z bloków ma dwadzieścia metrów długości i wagę około 1000 ton, zwraca ona również
uwagę na brak odpowiednich narzędzi technicznych w owej epoce do podejmowania takich
przedsięwzięć. Wskazuje też na hipotezę przeprowadzenia prac budowlanych przez kosmitów. Sam
narrator przyjmuje w tej dyskusji pozycję sceptyka.
W tym stylu utrzymana jest około jedna trzecia utworu. Następnie zaczyna się właściwa akcja,
która toczy się naturalnie wokół zagadnień zasygnalizowanych we wstępie.
Od swojego przyjaciela Wolfganga dowiaduje się narrator o innych terrasach, które w ciągu
minionej nocy wyrosły nagle na południowym krańcu Drezna, na tak zwanej Wyżynie Południowej.
Postanawia więc obejrzeć ten dziw. Chwilowo jednak wyprawę w tamte okolice uniemożliwia mu
chroniczny brak czasu (koniec stycznia, egzaminy). Kiedy wreszcie w ostatnich dniach marca dociera
na miejsce, znajduje rzeczywiście zdumiewające dzieło budowlane: zmniejszoną w skali 1:9 kopię
terrasów w Baalbeku (tamte zna jedynie z opisów). Przygotowując szkic położenia obiektu, odkrywa
na jednym z kamieni zagadkowy rysunek lub inskrypcję. Przerysowuje ją niemal w ostatniej chwili,
gdyż nadciągająca noc i rozpoczynające się oberwanie chmury zmuszają go do ucieczki grząskimi
polnymi drogami do domu. Następstwem owej ucieczki jest ciężkie przeziębienie, które
uniemożliwia mu prowadzenie dalszych badań. Zyskany dzięki konieczności przebywania w domu
czas może poświęcić na szczegółowe studia (nie matematyki jednak, lecz literatury poświęconej
Baalbekowi). Odkrywa przy tym daleko idące związki pomiędzy oboma kompleksami terrasów —
zachowane proporcje, położenie na wyniosłości, skierowanie dłuższych końców w ten sam punkt
nieba. Zarówno tam, jak i tu, dostrzega trzy szczególnie wielkie bloki (w Dreźnie równo dwu
metrowej długości) itp.
Ozdrowiawszy pragnie prowadzić dalsze badania. ,,Ter-rasy drezdeńskie” jednak w międzyczasie
znikły. Pozostaje więc mu wyjaśnić trzy zagadki: tajemniczego pojawienia się terrasów
drezdeńskich, ich równie tajemniczego zniknięcia i niezwykłej inskrypcji odkrytej na jednym z
bloków. Pojawienie się budowli do końca pozostało nie wyjaśnione i z tego powodu przypisane
zostało ingerencji kosmitów. Co innego ze zniknięciem. Narrator odkrył, że tajemnicze bloki
wykorzystane zostały do budowy drogi do Schwerin. Przybywszy jednak na miejsce stwierdzić
musiał, że w międzyczasie droga już popękała i niemożliwością stało się zlokalizowanie bloków.
Pozostało rozszyfrowanie inskrypcji. Z wyglądu przypominała ona zapis dokonany sumeryjskim
pismem klinowym, okazało się jednak, że w tym języku nie ma ona żadnego sensu.
W końcu zrozpaczony narrator zwrócił się z prośbą o pomoc do swego węgierskiego kolegi. Ten
stwierdził wprawdzie, że napis w żadnym wypadku nie jest napisem po węgiersku, odnalazł jednak
mieszkającą na Węgrzech rodzinę turecką, której przodkowie byli osmańskimi namiestnikami w
Libanie. Rodzina przechowywała w w swej tradycji wywodzące się z tamtych czasów powiedzenie,
które brzmiało identycznie jak inskrypcja.
Ukute w czasach sułtanów znaczyło ono: — „Nie będziemy już nigdy tym, czym byliśmy wprzódy”.
Pomny na te słowa narrator zwrócił się do swych przyszłych czytelników wszystkich generacji, by
nie przegapili następnych nagłych pojawień się terrasów a przez to szansy nawiązania kosmicznych
kontaktów. „Można bowiem przypuszczać, że trzecie terrasy, które ujrzycie, wydadzą się wam
klockami waszego syna. Patrzcie więc uważnie, by nie dopuścić do niewymierzalnej straty”.
Tak brzmią ostatnie słowa opowieści.
1. Porównaj „Trzecia podróż w czasie”, rozdział 4.
DODATEK G
„Ociężałość maszyn czasu”
Najstarsze maszyny czasu charakteryzowały się napędem pulsacyjnym, to znaczy — przemieszczały
się w czasie z niejednakową prędkością. Znane jest przesunięcie temporalne osiągane dzięki
rytmicznej kontrakcji tensorów, będące wynikiem wzajemnego oddziaływania pól temporalnych.
Podróżny nie odczuwa jej praktycznie, gdyż przesuwa się podobnie jak jego maszyna i otoczenie.
Zatrzymać maszynę można jedynie w momencie przekraczania sinusoidalnej linii siłowej pola,
ponieważ tylko tam gradient czasowy jest przez moment stały. Odległość pomiędzy tymi przejściami
„zerowymi” jest uzależniona od częstotliwości wewnętrznego pola temporalnego to znaczy od
częstotliwości własnej kolumny kryształowej.
Nowe, w ostatnich latach powstałe maszyny czasu działają na podobnych zasadach, lecz z powodu
niezwykle wysokiej częstotliwości własnej kolumn możliwość korelacji jest nieskończenie wielka, a
co za tym idzie zwiększa się w nieskończoność możliwość manewru. Nowe maszyny umożliwiają
praktycznie osiągnięcie każdego punktu czasu. (To, że nowe modele nie funkcjonują, napisano na
innej stronie).
R.Heinrich E.Simon Instytut Temporalistyki Historycznej i Stosowanej Drezno (Ziemia I).
DODATEK H
Dokumenty przypadku „Mabeuf”.
MABEUF Jacques Robert, ur. 2274, zaginął 2330, miejsce nieznane, temporalista, uczeń
T.Travellera, uczestnik 7 i 8 podróży w czasie, autor „Problemów napędu temporalnego” i in.
Mayers Teschenlexikon der Temporalistik A-Z Leipzig 2458
Nekrolog w „Gazecie Chronofilskiej”
Odszedł śmiałek,
który nigdy już nie powróci
JACQUES MABEUF
ur. zm.
24. 06. 2274 przypuszczalnie głębokie średniowiecze
Nieutulony w żalu
Instytut Temporalistyki
Z doniesień komisji śledczej:
Wystartował w drogę, z pustego pola, lecz— niestety — natrafił na miejsce, w którym w okresie
lądowania stała jeszcze granitowa skała.
Jak wiadomo wszystkie ciała szybko poruszające się w czasie są przenikliwe. Prawdopodobnie
Mabeuf stał się ofiarą nadmiernego zaufania do tej hipotezy i gdy przy lądowaniu zmniejszył
szybkość tempomobilu zmaterializował się wewnątrz skały.
Z kroniki miejskiej Gruenfelde:
W kamieniołomach znaleziono przedziwnej długości kolumnę z górskiego kryształu, umieszczoną
tuż obok wizerunku Antychrysta xxx. Tym czartowskim znaleziskiem zajmuje się nasz Kościół
Święty.
DODATEK I
dotyczy semantyki napisu Ktesibios
Wkrótce po powrocie temponautów została przetłumaczona inskrypcja odkryta przez H.McCroya i
O.Rubiaha. Aramidzki tekst został rozszyfrowany przy pomocy alfabetu greckiego i odczytany jako:
KTESIBIOS JEST GŁUPI
Wytężone badania doprowadziły do sensacyjnego wykrycia podwójnego błędu ortograficznego w
tym dziele, którego znaczenie do dziś dnia nie jest całkiem jasne z powodu tajemnicy, jaka je otacza.
W niedawno założonym Instytucie Badawczym Ktesibiotyki i wydawanym jego nakładem
„Aramidzkim Miesięczniku Problemów Ktesibiotyki” najtęższe głowy z dziedziny historii,
literaturoznawstwa, psychologii i innych biedzą się nad problemem „co autor chciał przez to
powiedzieć”.
Zainteresowanych czytelników odsyłamy do literatury fachowej, w szczególności do trzytomowej
monografii „Wprowadzenie do Ktesibiologii. Ontologia i epistemologia tajemnicy literackiej” pióra
F.Lyttle.
F.Lyttle
DODATEK J
„Naprzód na Atlantydę”
Omówienie książki zamieszczone w miesięczniku
„Prawdziwa Wyspa. Panorama Nowoatlantycka”
z sierpnia 2391 roku.
Jedno z najbardziej wartościowych i najwszechstronniejszych dociekań atlantologicznych wyszło
spod pióra znanego samodzielnego pracownika naukowego Richarda Denkenera, który w
czterotomowym dziele „Naprzód na Atlantydę” zebrał wszystkie istniejące poszlaki i dowody
świadczące o istnieniu Atlantydy na Oceanie Atlantyckim.
Podstawowe przemyślenie Denkenera mówi, iż wspólne cechy starych kultur po obu stronach
Atlantyku wskazują na wspólne wpływy, a więc musiała na nie oddziaływać kultura Atlantydy.
Przytaczane przez Denkenera związki są rzeczywiście frapujące. Przyjrzyjmy się więc bliżej
niektórym z nich.
Istnienie piramid zarówno w Egipcie jak i w Ameryce Środkowej było znane atlantologom już od
dawna. Jednak na przeszkodzie badaniom porównawczym stały ortodoksyjne twierdzenia
spiskujących przeciw Atlantydzie historyków. Uważają oni mianowicie, że piramidy egipskie nie
mają nic wspólnego ze środkowoamerykańskimi, gdyż pierwsze służyły jako grobowce faraonów,
drugie zaś, jako podstawy wznoszonych na szczycie świątyń, były miejscem religijnego kultu.
Nie można jednak pominąć milczeniem faktu, a sprawdzić go można na przykładzie piramidy
Chefrena, że piramidy egipskie obłożone były wygładzonymi blokami kamiennymi, które
symbolizować miały jak nieosiągalną dla śmiertelnych była boskość. To, że na szczytach egipskich
piramid brakuje świątyń tłumaczyć można faktem, iż po śliskich ścianach nie dotarliby do nich nawet
kapłani.
Denkener nie zawraca sobie jednak głowy takimi drobiazgami jak to, by demaskować
bezsensowne argumenty antyatlantydzkich spiskowców. Podobnie jak w innych przypadkach udaje
mu się unicestwić przeciwników prostymi przykładami zaskakującej wiedzy na temat piramid.
— Nie jest ważne w jakim celu zbudowano piramidy — twierdzi — ważne, że technika budowy
jest identyczna, a to da się wytłumaczyć jedynie wymianą doświadczeń. Istniejące po obu stronach
Atlantyku piramidy wykazują jeszcze jedno zdumiewające podobieństwo — na przykład wierzchołki
ich w każdym wypadku skierowane są do góry. To nie może być dziełem przypadku!
Różnorodności wzajemnych wpływów nie będziemy tu poświęcali więcej miejsca, gdyż są one
dostatecznie jasno wyłożone w drugim rozdziale książki „Chód prosty jako wspólna cecha kultur po
obu stronach Atlantyku”. Podobnie rzecz ma się z dowodami z dziedziny matematyki. Po obu stronach
Atlantyku rozwinęły się systemy, które w przeciwieństwie do innych przypadkowych dociekań doszły
do zdumiewająco jednobrzmiących wyników, jak na przykład słynny aksjomat, że dwa razy dwa
równa się cztery.
Projekt okładki: Waldemar Andrzejewski
Redaktor techniczny: Cezary Olszewski
Korekta: Anna Jurewicz
© Copyright by Verlag Neues Leben, Berlin 1977 © Copyright for the polish Edition by Krajowa
Agencja Wydawnicza, Warszawa 1980
© Copyright for the polish translation by Andrzej Krzepkowski and Andrzej Wójcik
Warszawa 1979
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „Prasa-Książka-Ruch”
Warszawa 1981
Wydanie I. Nakład 100000 + 350 egzemplarzy Objętość: ark. wyd. 6,71, ark. druk. 6,32.
Papier druk. V kl. 70g. rola 70.
Nr prod. XII-5/148/78. Zam. 1242 0-128.
Druk i oprawa: Z. Graf. RSW ,,Prasa-Książka-Ruch” w Ciechanowie, ul. Moniuszki 17/19.
Cena zł. 22,-