Antologia czeskich opowiadań grozy Czas i śmierć

background image

CZAS I ŚMIERĆ

Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku

background image

Andrzej Sławomir Jagodziński
JOSEF JIŚU KOLAR „Pod Czerwonym Smokiem”

Z zapisków biednego malarza (Według Chatriana)*
I

Roku Pańskiego 1780, pod koniec listopada, gdy zmarła słynna

cesarzowa Maria Teresa, a dowcipny i lud miłujący syn jej Józef bez
obrzędu koronacji i ślubowania stanów na tronie czeskich królów
właśnie zasiadł — przybyłem do Pragi, aby swemu malarskiemu
pędzlowi lepszą dać okazję do artystycznego doskonalenia.

Biedny jak wyleniała niemiecka mysz kościelna, jakich wiele

wtedy ściągnęło do Czech, aby tu się odkarmić, zmuszony byłem do
wynajęcia taniej kwatery w starym domu przy ulicy Św. Aneżki,
prowadzącej od Kościoła Św. Hasztala do klasztoru klarysek, panien
pobożnych, których zakon założyła była jeszcze błogosławiona
Aneżka, córka czeskiego króla Otakara Przemysława I. Była to
bardzo interesująca część praskiego Starego Miasta, zamieszkana
wprawdzie przez biedotę, ale urzekająca swą historyczną i
romantyczną atmosferą, która rozbudzała poetycką wyobraźnię i
usposabiała do pobożnych rozmyślań.

Zagnieździłem się w zaciszu wysokiego poddasza. Ściany mej

skromnej izdebki tworzyły sklepienie z dachówek, a miast sufitu
biegła tamtędy główna belka sklepienia, znacznie już przez robactwo
naruszona. Przy dłuższym boku izdebki miałem swoje legowisko. Pod
oknem — które było właściwie oszklonym otworem w dachu —
umieściłem stolik z przyborami malarskimi i sztalugi, obok stała żółta
„trumna”, czyli po prostu skrzynia z ubraniem, a szafka — do której
schowałem składany kozik, dzban z wodą i kilka artystycznych
książek napisanych przez sławnego czeskiego rzeźbiarza Kviryna
Jahna — dopełniała wyposażenia mego królestwa. Z okna
umieszczonego w dachu otwierał się wspaniały widok ponad Wełtawą
na górę Letnią i Zamek z Katedrą Św. Wita.

Widywałem ze swego pałacu kotki i kocury przechadzające się z

wielką powagą po krawędzi rynny, to znów bociany niosące małe
żabki dla swych głodnych piskląt. Gołębie krążące nad przepaścią
ulicy przypominały rozłożony wachlarz. Pod wieczór, gdy dzwony
pobliskich kościołów lud pobożny do modlitwy zwoływały, z

background image

łokciami wspartymi o parapet wsłuchiwałem się w ten smutny
dźwięk. Potem obserwowałem, jak w oknach domów z wolna
rozbłyskują światła; jak poczciwe mieszczuchy siedząc na progach
swych domostw i leniwie wypuszczając dym z fajek gwarzą o
sprawach powszednich i wspominają dawne wojenne przygody; jak
krzepkie panny w podkasanych, barwnych spódnicach śmieją się i
plotkują przy studni i jak kawalerowie, zaczepiając je w drodze, wodę
z dzbanków wylewają, a czasami i rozbili dzbanek. Wreszcie
ciemność gęstniała, znikały cienie, nietoperze i wieczorne robactwo
na żer wyruszało i milkła ulica, więc i ja zwykle wyciągałem się na
łożu, by oddać się błogim marzeniom o lepszej przyszłości.

Stary handlarz Mojżesz Mendeles znal drogę do mojego przybytku

równie dobrze jak ja i zawsze zręcznie wspinał się stromymi
schodami do mego gniazdka. Przynajmniej raz w tygodniu, gdy
skończyły się uroczystości szabasu, jego podłużna, capia głowa,
przykryta wyleniałą i postrzępioną peruką, pojawiała się w otworze
wiodącym do mej izby i rozlegał się jękliwy, syczący głos:
— Panic Florian, panie Florian! Czy masz pan coś nowego?
Odpowiadałem mu:

— Tam, do wszystkich diabłów! Wejdźże dalej, stary capie!

Właśnie skończyłem piękny pejzaż i gotów jestem oddać go panu za
tę samą co zwykle cenę.

Chude jego plecy prostowały się aż pod sam dach i uśmiech

szczęścia pojawiał się na pomarszczonym obliczu.
Muszę przyznać, że Mendeles nigdy się ze mną o cenę nie targował:
bez względu na to, czy obraz przedstawiał scenkę rodzajową, martwą
naturę, czy krajobraz, płacił mi zawsze piętnaście reńskich, by później
odsprzedać go za pięćdziesiąt. Był to więc Żyd wielkiej poczciwości.
Beztroski żywot bardzo mi przypadł do gustu i z każdym dniem rosły
moje nadzieje na to, że z czasem uda mi się zgromadzić tyle
pieniędzy, bym warunki swe mógł poprawić i talent wykorzystać do
wyższych celów. A tymczasem dziwne zdarzenie
nadzieje moje na pewien czas przygasiło; zdarzenie zagadkowe i
tajemnicze, które w całej Pradze popłoch wielki wywołało.

Z lewej strony mej kwatery stał wielki zajazd, stara przydrożna

karczma „Pod Czerwonym Smokiem”, tłumnie odwiedzana przez
wieśniaków, na pobożne modlitwy do słynnych kościołów praskich

background image

Św. Aneżki i Sw. Franciszka albo na targi ze swymi produktami
przybywających.

Przed bramą owej karczmy zawsze stało kilka wozów załado-

wanych workami i beczkami, a wieśniacy — właściciele tych dóbr —
nim wyruszyli na targi Starego czy Nowego Miasta, tu zazwyczaj
pokrzepiali się kwartą piwa czy pucharem staroczes- kiego wina.

Główny, środkowy, szczyt karczmy wyróżniał się szczególnym

kształtem. Był potężnie sklepiony w trójgran o ostrych kątach, a obie
strony listwy ozdobione były ząbkami niby na pile. Gotyckie
ornamenty winnej latorośli upiększały okna obydwu pięter; nad
środkowym oknem znajdował się wielki wykusz, a pod nim, między
dwiema głowami rycerzy, przymocowano żelazną belkę, na której
wisiał stary, drewniany szyld z wymalowanym na nim czerwonym
smokiem.

Dziwnym zrządzeniem losu na wprost fasady tego zajazdu

znajdował się stary dom, który w swym charakterze i konstrukcji —
poczynając od progu dębowych wrót, a na najwyższym kominie
kończąc — tak był podobny do budynku karczemnego, jak kopia w
starym kancjonale do prawdziwego obrazu. Nawet najdrobniejsze
szczegóły gotyckich ozdób zdawały się być tożsame, z tą tylko
różnicą, że pod środkowym oknem na żelaznej belce wisiał drewniany
szyld z wizerunkiem Czarnej Madonny.

Od tyłu „Czerwony Smok” otoczony był ceglanym murem; dom

„Pod Czarną Madonną” podobne miał ogrodzenie. Jednak z podwórka
karczmy wysuwał swe cieniste konary ogromny kasztanowiec,
którego korona sięgała aż po dach, zasłaniając widok na dziedziniec,
podczas gdy na zupełnie odkryte podwórze przeciwległego domu
można było zajrzeć z góry.

W karczmie „Pod Czerwonym Smokiem” było gwarnie i wesoło,

zaś w domu „Pod Czarną Madonną” panowała grobowa cisza. „Pod
Czerwonym Smokiem” roił się tłum wszelkiej maści, niektórzy
zataczali się przebrawszy miarę w piciu, inni zaś śpiewali, trzaskali z
bicza bądź gwizdali na konie. „Pod Czarną Madonną” nie widać było
żywej duszy. I tylko raz czy dwa w ciągu
dnia furtka tego domu otwierała się z przeciągłym skrzypieniem i
wypuszczała pokurczoną, garbatą staruchę z wielką brodawką na
spiczastej brodzie; stara niosła na lewym ramieniu wielki kosz, a

background image

zaciśniętym kułakiem waliła się w piersi.

Twarz tej kobiety przykuwała moją uwagę wyrazem jakiejś

jadowitej złości. Starucha miała małe, kłującć niby pokrzywa oczka,
haczykowaty jak u sowy nos, policzki żółte, pomarszczone niczym
pożółkły pergamin, czoło na wpół przykryte zwisającym
koronkowym obszyciem szarego czepca z dwiema wstążkami na
kształt oślich uszu. Z bioder spływały jej frędzle długiego,
czerwonego szala, który zapewne przed stuleciem przywędrował z
Turcji.

Nic dziwnego, że nakreśliłem tę straszną postać w swym pod-

ręcznym szkicowniku i, wiedziony ciekawością, pragnąłem poznać jej
życie prywatne: dowiedzieć się, czego szuka sama w starym, nie
zamieszkanym domu „Pod Czarną Madonną”.

Z początku myślałem, że to jakaś pobożna staruszka, zajmująca się

spełnianiem dobrych uczynków i liczeniem zdrowasiek na różańcu.
Jakże się myliłem!

Pewnego dnia spotkałem ją pod wieczór na naszej ulicy. Za-

trzymałem się i przyglądałem się jej z ciekawością. Wtedy ona
odwróciła się nagle i przeszyła mnie takim wzrokiem, że nie umiem
znaleźć słów na jego opisanie, potem, wywaliwszy język, zrobiła
szkaradny grymas, a wreszcie schyliwszy głowę, ciągnąc po ziemi
długie końce swego szala, zniknęła w furtce domu „Pod Czarną
Madonną”.

— Co za okropna jędza! — powiedziałem do siebie. — Zła,

pomylona starucha. Taka nikomu dobrze nie życzy. Zaiste, skoro już
się nią zainteresowałem, powinienem ją przynajmniej namalować, a
Żyd Mendeles zapłaci mi za obraz piętnaście reńskich.

Żartobliwy ten pomysł nie poprawił mi jednak zbytnio humoru.

Groźne spojrzenie wciąż jeszcze mnie prześladowało. Później wiele
razy, gdy wstępując stromymi schodami do swego pokoiku
zawadzałem nogą o jakiś stopień, mróz mnie przeszywał, bo miałem
wrażenie, że to starucha uwiesiła się na połach mego płaszcza, aby
ściągnąć mnie na dół.

Mendelesowi, któremu opowiedziałem o tym spotkaniu, daleko

było do śmiechu; bardzo poważnie rzekł — Mistrzu Florian, miej się
pan na baczności, żeby to przeklęte babsko biedy panu nie napytało.
Ona ma małe, ale bardzo ostre zęby, a takie białe, że to aż

background image

nieprzyzwoite w jej wieku. Kiedy tylko pojawia się na ulicy, dzieciaki
uciekają od niej jak najdalej, a mieszkańcy naszych okolic nazywają
ją „nietoperzycą”!

Zdziwiły mnie te słowa, lecz przestrogi Żyda wziąłem sobie do

serca i długo się nad nimi zastanawiałem. Minęło kilka tygodni, a
ponieważ nie widziałem nietoperzycy i żadna zła przygoda mnie nie
spotkała, moje obawy stopniowo się rozwiały. Znów odzyskałem
dawną wesołość i zapomniałem o dziwnej staruszce.

Jednak pewnego wieczora z głębokiego snu wyrwał mnie

szczególny dźwięk. Było to delikatne drganie miłego dla ucha,
melodyjnego tonu, który można by przyrównać do szelestu liści w
gaju, poruszanych przez chłodny wieczorny wietrzyk. Przez dłuższą
chwilę nasłuchiwałem z oczami, szeroko rozwartymi ze zdumienia,
wstrzymując oddech, aby nie zakłócać wrażenia. Wreszcie spojrzałem
w okno i dostrzegłem dwa rozłożone skrzydła, uderzające lekko o
taflę szkła. W pierwszej chwili pomyślałem, że to młody nietoperz
zbłądził do mej izby, ale w jasnym świetle księżyca, który właśnie
pojawił się nad przeciwległym dachem, zobaczyłem skrzydła dużej
ćmy, które — jak namalowane — rozpięte były na szybie niczym
przezroczysta koronka. Ich trzepotanie było chwilami tak szybkie, że
wzrok nie mógł nadążyć, to znów ustawało zupełnie i wtedy
widziałem ćmę w całej jej krasie, z siateczką drobniutkich żyłek na
skrzydełkach.

Cudowne to zjawisko w ciszy nocnej wywołało w mym sercu

przypływ rozrzewnienia. Wyobraziłem sobie, że jakaś eteryczna
sylfida, rozczulona moją samotnością, przyleciała tu z wizytą i myśl
ta wzruszyła mnie do łez.

— Uspokój się — szeptałem. — Uspokój się, moja miła wię-

źniarko! Możesz mi zaufać. Nie będę cię tu trzymał wbrew twej woli.
Wracaj do nieba, na wolność! — Z tymi słowami otwarłem okno i
ćma wyfrunęła.

Noc była cicha. Miliardy gwiazd lśniły na niebie. Przez długą

chwilę stałem urzeczony tym wzniosłym widokiem i gorąca modlitwa
cisnęła mi się na usta. Kiedy jednak opuściłem wzrok — ku swemu
przerażeniu ujrzałem człowieka wiszącego na żelaznym drągu, tuż
pod szyldem „Czerwonego Smoka”. Człowiek ten miał zjeżone
włosy, ramiona zwieszone i sztywno wyprostowane nogi, a jego

background image

ogromny cień kładł się na środku ulicy.

Nieruchomość tej postaci w bladej poświacie księżyca miała w

sobie coś upiornego. Czułem, że język mi zesztywniał, a zęby
dzwonią jak w ataku febry. Chciałem krzyczeć, gdy wtem —
wiedziony przeczuciem — zwróciłem oczy ku przeciwległej ścianie i
jak przez mgłę dostrzegłem złą staruchę siedzącą w objęciach
jakiegoś wielkiego cienia w otwartym oknie swego domu „Pod
Czarną Madonną” i wpatrującą się w wisielca z uśmiechem
szatańskiego zadowolenia. Trwoga moja wzrosła jeszcze bardziej,
opuściły mnie siły i mąciło mi się w głowie, więc dowlókłszy się na
powrót do łoża, padłem na nie be/.przytomności.

Nie wiem, jak długo pogrążony byłem we śnie, podobnym do

śmierci. Kiedy się zbudziłem i doszedłem do siebie, był już jasny
dzień. Wilgotna mgła nocnego powietrza, które wdarło się do mego
przybytku, skropiła mi głowę świeżością porannej rosy. Z ulicy
dobiegał gwar podnieconych głosów, zbliżyłem się więc do okna, by
zobaczyć, co się dzieje.

Burmistrz Starego Miasta Pragi i kilku urzędników miejskich

starostwa wchodzili właśnie we wrota karczmy. Ludzie 1 sąsiednich
ulic przybiegali, wpatrywali się w szyld i żelazny drąg, a potem
odchodzili kręcąc ze zdumieniem głowami. Kobiety i służące z
okolicznych domów, zamiatające ulice, przypatrywały się temu z
daleka i głośno plotkowały. Wreszcie urzędnicy pojawili się znowu
przed wejściem do karczmy, a za nimi pachołkowie niosący na
marach ciało wisielca, przykryte czarną kapą. Skręcili w lewo, w ulicę
wiodącą do Szpitala Braci Miłosierdzia. Gromada dzieci biegła za
nimi.

Gwar uliczny przycichł. Okno na pierwszym piętrze „Czerwonego

Smoka” było nadal otwarte i koniec sznura, uwiązanego do żelaznej
belki, kołysał się na wietrze. A więc to, co widziałem w nocy, nie
było snem! Widziałem naprawdę wielką ćmę, potem wisielca, a
potem złą staruchę!

Tego ranka znów przyszedł do mnie Mendeles. Wsadził na

poddasze swój wielki galaretowaty nos.

— Panie Florian! — zawołał ochryple. — Nie masz pan czego na

handel?
Siedziałem zamyślony na jedynym krześle, jakie miałem, obejmując

background image

rękami skrzyżowane kolana, i nic nie odpowiedziałem.
Mendeles, niemile zaskoczony brakiem mej reakcji, zawołał głośniej:
— Mistrzu Florian! Mistrzu Florian!
Potem podszedł i poklepał mnie po plecach:
— Do licha! Co się z panem dzieje?
— Ach! To pan, panie Mendeles?
— A-jaj, do wszystkich diabłów! Pewnie, że to ja! Czy pan jesteś
chory?
— Ależ skąd, po prostu zamyśliłem się.
— O, mój ty Abrahamie! A o czym to pan myślisz?
— O wisielcu.
— O-joj-joj! — lamentował stary handlarz. — Więc widziałeś pan
tego biednego młodzieńca! Co za dziwna, niezrozumiała sprawa! To
już trzeci w tym samym miejscu!
— Jak to: trzeci?

— A właśnie, właśnie. Miałem już wcześniej o tym powiedzieć i

ostrzec pana. Na szczęście jeszcze czas, inaczej przyjdzie kolej i na
czwartego, co będzie chciał iść śladem trzech poprzedników. Jeden,
jedyny krok w przepaść i już...

To powiedziawszy Mendeles przysiadł na wieku kufra, a potem

nabiwszy sobie fajkę, zapalił ją i wypuścił kółeczko dymu w moją
stronę.

— Powiadam ci, mistrzu — zaczął swoją opowieść — nie jestem

bojaźliwy, ale gdyby mi przyszło zamieszkać w tamtym pokoju „Pod
Czerwonym Smokiem”, nawet za wielki pieniądz, to wolałbym już się
powiesić na innym miejscu. Proszę, sami osądźcie, mistrzu Florian.
Będzie to już z dziewięć miesięcy, jak przyjechał tu pewien bogaty
handlarz zbożem z Hradec Kralove i zamieszkał w karczmie „Pod
Czerwonym Smokiem”. Był to poważny, słusznej tuszy człowiek.
Zamówił sobie dobrą kolację, jadł i pił całą gębą, a potem kazał się
zaprowadzić do izby. Była to izba numer trzy, którą nazywają zieloną
komnatą. I co się dzieje? Następnego dnia z rana znaleźli go
wiszącego na żelaznej belce obok szyldu.

No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Staromiejski starosta rzecz

całą zbadał, a ponieważ samobójcy nie można było chować w
poświęconej ziemi, więc pogrzebano nieszczęśnika gdzieś pod
cmentarzem. I co dalej? Dziw nad dziwy! Chyba z sześć tygodni

background image

później przybył tu oficer z Austrii. Miał w kieszeni dokument
zwalniający z armii i bardzo się radował, że znów zobaczy swoje
rodzinne strony. W czasie wieczerzy był wesół, wypił kilka pucharów
wina, opowiadał o wojnie z Turkami i o tym, że teraz wraca do
Panenskiej Tynicy, by tam osiąść i wspomóc finansowo swą
bratanicę, która się za mąż wybiera. Po wieczerzy odprowadzono go
do tej samej izby, w której poprzednio mieszkał tęgi handlarz z
Hradec Kralove. I co? Dziw nad dziwy! Tej samej nocy strażnik,
który właśnie po raz trzeci przechodził koło „Czerwonego Smoka”,
podnosząc trąbkę do ust spojrzał w górę i dostrzegł pod żelaznym
ramieniem szyldu jakiś ciemny kształt. Dźwignąwszy wyżej latarnię,
dojrzał wisielca: oficera, z wyprostowanymi rękami, z wojskową
torbą u szyi, jakby stal na baczność. I znów samobójcę pochowano w
podobny sposób, a świadectwo zgonu wysłano do wojskowej
kancelarii.

Ten drugi nieszczęśliwy wypadek wywołał popłoch w całej Pradze.

Urzędy szukały przyczyn, stwierdziły wszak tylko grzech
samobójstwa. Wielu ludzi nazywało „Czerwonego Smoka” ludożercą
i nalegało, żeby zdjąć żelazną belkę z szyldem. Ale właściciel
karczmy — stary Mikulasz Bouda — rozsierdził się niezwykle i
nawet o tym słyszeć nie chciał. „To żelazne ramię

prawił Bouda — umieścił mój dziad. Wiszący na nim szyld z

czerwonym smokiem od stu pięćdziesięciu lat przechodzi z ojca na
syna. To ramię nikomu nie zawadza, nikomu nie przeszkadza, nawet
wozom obładowanym sianem, bo wisi na wysokości trzydziestu stóp.
Komu się ono nie podoba, kto nie chce go oglądać, niechaj odwróci
się tyłem, a wtedy go nie ujrzy”.

Po jakimś czasie wszelkie gadanie ustało, o zdarzeniu zapomniano

i przez kilka miesięcy panował spokój.

Na nieszczęście przedwczoraj przybył dyliżansem do „Czer-

wonego Smoka” student z Chrudimia, który chciał wstąpić do
klasztoru cystersów przy Placu Św. Jana, no i też umieszczono go w
tym pokoju. Kto by pomyślał, że pobożny młody człowiek, który ma
zostać księdzem i zakonnikiem, zapragnie powiesić się na żelaznej
belce z szyldem, na której powiesił się już gruby wieśniak i
wysłużony oficer? Mistrzu Florian, mnie się te trzy samobójstwa
wydają bardzo podejrzane. Nikt nie doszedł prawdziwych przyczyn,

background image

ale wygląda na to, że ci trzej biedacy zmuszeni jakąś koniecznością
sięgali po sznur...

— Dosyć! Dosyć! — zawołałem. — Cóż to za straszne wypadki!

Wietrzę w tym podstęp jakiegoś złego człowieka. To nie jest sprawa
żelaznej belki ani „zielonej komnaty”.

— Chyba nie podejrzewasz pan biednego karczmarza, człowieka

poczciwego, którego zna cała okolica i cała Praga?
— Broń mnie Panie Boże — odparłem — przed takim nie-
sprawiedliwym posądzeniem! Są jednak, panie Mendeles, przepaści,
do których bez ryzyka nie można zaglądać.
— Oj, racja, racja — przytaknął Mendeles, zdziwiony moją irytacją.
— Lepiej pomówmy o innych rzeczach. Jak tam, mistrzu, z moim
pejzażem świętojańskim, który mi pan obiecałeś?

Pokazałem mu obraz, nad którego dokończeniem zamierzałem

właśnie pracować. Prędko dobiliśmy targu. Mendeles, bardzo
zadowolony, wkrótce się pożegnał, a schodząc na dół napomniał mnie
jeszcze, abym już nie myślał więcej o biednym wisielcu. Chętnie bym
skorzystał z tej rady, lecz kiedy diabeł wmiesza się w nasze sprawy,
łatwo może się zdarzyć, że wskoczy nam na kark i nie można go już
potem strącić.
II

W mej samotnej izdebce ze zgrozą rozmyślałem o tych zda-

rzeniach. Miałem przeczucie, że to starucha z domu „Pod Czarną
Madonną” jest przyczyną zła. Tylko ona mogła umyślić sobie tak
straszne zbrodnie i tylko ona mogła je popełnić. Lecz jaki- miż to
środkami? Czy sama wymyśliła jakiś niecny podstęp, czy też może
pomogły jej niewidzialne siły?

W zamyśleniu chodziłem z kąta w kąt po swej skromnej izdebce.

Wewnętrzny głos mówił mi: „Nie na próżno niebiosa pozwoliły ci
ujrzeć nietoperzycę szyderczo przypatrującą się śmiertelnym
zmaganiom swej ofiary, nie na próżno dusza biednego młodzieńca
przyleciała do twego przybytku pod postacią ćmy i zbudziła cię!
Zaprawdę, nie mógł to być przypadek, Florianie! Bóg wybrał cię do
spełnienia ważnej misji. Jeśli się z niej nie wywiążesz, wtedy dopiero
powinieneś się bać, że sam wpadniesz w sieci zastawione przez
czarownicę. Może już właśnie w tej chwili o tobie myśli i w tajnej
swej kryjówce czyni przygotowania”.

background image

Przez wiele dni podobne myśli nieustannie mnie przyśladowały.

Nie mogłem spać ani pracować, pędzel wypadał mi z ręki i — co
gorsza! — częstokroć łapałem się na tym, że z jakąś nieokreśloną
tęsknotą spoglądam na żelazne ramię „Czerwonego Smoka”.
Wreszcie, gnany niepohamowaną ciekawością, opuściłem pewnego
wieczora swą izbę i ukryłem się w pobliżu wejścia do domu staruchy,
chcąc wykryć jej tajemnicę.

Nie było odtąd dnia, żebym nie szedł na przeszpiegi i nie śledził

kroków staruchy, nie spuszczając z niej oka. Ona wszak poczynała
sobie chytrze i potrafiła tak strzelać oczami na boki, że zawsze mnie
wyczuła za sobą, choć wcale nie odwracała głowy. Zachowywała się,
jakby niczego nie zauważyła: kroczyła niby godna, zapobiegliwa
kobiecina na targ owocowy, do kramów z drobiem czy mięsem i tylko
czasem przyspieszała kroku, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe
słowa.

Minął już cały miesiąc, odkąd się takim śledzeniem zajmowałem,

lecz, niestety, nie przyniosło to żadnego skutku.

„Co mam począć? — myślałem strapiony. — Wiedźma zna moje

zamiary, ma się na baczności i myśli pewnie, że wpadnę w jej sidła”.

Pod naporem obaw i niepewności, co mnie czeka i co winie- nem

uczynić, aby nie napytać sobie biedy, nagle zaświtała mi w głowie
jasna myśl. Moja izdebka na poddaszu znajdowała się wyżej niż dom
nietoperzycy, lecz nie miała z tamtej strony okna. Pieczołowicie
oskrobałem nożem zaprawę między cegłami i wyjąłem jedną z nich.
Trudno wyrazić mą radość, gdy dom wraz ze wszystkimi jego
zakamarkami i przejściami, a także całe podwórko ujrzałem z góry
jak na dłoni.

— Nareszcie, ty wstrętna jędzo! — zawołałem w podnieceniu. —

Nareszcie się z tobą rozprawię! Teraz już mi się nie wynikniesz, już
mi nie ujdziesz, bo przez tę dziurę w dachu wyśledzę wszystko:
dowiem się, kto do ciebie przychodzi i kto wychodzi; dowiem się. co
knujesz przez cały Boży dzień. A ty nawet nic będziesz miała pojęcia,
że z góry śledzi cię czujne oko. Już ja się postaram ci przeszkodzić.

Cegłę umieściłem tak sprytnie, że mogłem ją do woli wyjmować i

wkładać z powrotem na miejsce. Byłem pilnym obserwatorem; całą
swą uwagę skierowałem na straszny ten dom. Porośnięty mchem bruk
podwórka zapadał się w błotnistych kałużach. Z jednej jego strony

background image

było gnijące bajoro, w którym pluskały się ropuchy, a z drugiej —
ślimakowate schody wiodące na ganek. Na ich poręczy wisiało kilka
sztuk nędznej bielizny i stary siennik. Na pierwszym piętrze, z lewej
strony widać było kamienny odpływ na pomyje, oznaczający kuchnię,
z prawej zaś
— wysokie okna wychodzące na ulicę. Wstrętnego widoku do-
pełniały wyszczerbione donice z uschniętymi, powiędłymi kwiatami i
stosy — zbutwiałych i przesiąkniętych zgnilizną — rupieci.

Słońce czasem tylko, na krótką chwilę, zaglądało do tego chlewu,

lecz zaraz odwracało się ze wstrętem. Stałym gościem był wilgotny
cień, a światło dzienne słabiutkimi promykami spływało po
pęknięciach muru, spróchniałych deskach ganku i brudnych taflach
okien. Zaiste, było to prawdziwe gniazdo nietoperzycy i właśnie tu
mogła się czuć błogo.

Pewnego dnia, ledwiem zaczął swą obserwację, usłyszałem

skrzypnięcie ciężkich wrót i ukazała się w nich starucha. Nadeszła z
targu, niosąc na ramieniu swój wielki kosz. Wydawała się zmęczona,
omdlała. Koronki czepca opadały jej na nos; przytrzymując się jedną
ręką poręczy, ciężko wspinała się w górę po schodach.

Był duszny, parny dzień — wszelkie pełzające i fruwające ro-

bactwo wylęgało rojnie ze swych dziur; wśród obłoczków kurzu
wirowały chmary muszek i komarów, świerszcze cykały, osy
brzęczały, a pająki huśtały się w pajęczynach czyhając na swe ofiary.
W całym tym starym domu toczyło się życie, lecz było to życie
trumienne, życie świata robaków.

Wiedźma przechadzała się po ganku, wielce — jak mi się zdawało

— ukontentowana, niby Świnia, która czuje, że jest w domu, we
własnym gnoju. Kwadrans posiedziała w kuchni, po czym wyszła,
powiesiła coś na poręczy, uprzątnęła schody i wysypała garść słomy
na podwórze. Po chwili podniosła głowę i omiotła badawczym
wzrokiem całą okolicę, wpatrując się swymi zielonymi oczyma
szczególnie podejrzliwie w szczyty okolicznych dachów.

Chyba jakiś diabelski zmysł sprawił, że pomyślała, iż ją ktoś

śledzi. Nie wiem, co to było, ale — zalękniony — umieściłem cegłę
na miejscu i zaprzestałem szpiegowania.

Drugiego dnia zdawało mi się, że stara znów jest spokojna.

Promień słońca wtargnął na ganek i spoczął na jej twarzy. Błys-

background image

kawicznym ruchem chwyciła muchę i ze wstrętnym grymasem
zawiesiła ją w sieci pająka, który zagnieździł się pod dachem.

W ciągu następnych sześciu tygodni nie mogłem jednak wypatrzyć

niczego, co ujawniłoby jej knowania. Czasami siedziała na ławce i
obierała ziemniaki, kiedy indziej rozwieszała bieliznę na poręczy,
szyła lub robiła pończochy, nigdy jednak nie śpiewała, jak czynią to
pobożne niewiasty, aby pieśnią maryjną dziękować za pomyślność w
pracy. W jej domu panowała zawsze grobowa cisza.

Nie miała nawet kota — miłego towarzysza samotnych, starszych

niewiast, nie widać było ani jednego wróbla, który przysiadłby na
dachu jej domostwa, a przelatujące gołębie czym prędzej wznosiły się
jeszcze wyżej. Zdawało się, że wszelkie nieme stworzenie boi się jej
wzroku i tylko pająk dobrze znosi takie towarzystwo.

Cierpliwość, z jaką oddawałem się długim obserwacjom, była

zadziwiająca. Nic mnie nie męczyło, nic nie było mi obojętne. Przy
najmniejszym szeleście odsuwałem cegłę, a ciekawość moja z dnia na
dzień rosła, podsycana jakąś tajemną trwogą. Poczciwy Mendeles,
odwiedziwszy mnie, biadolił:

— Ach, mistrzu Florian, co u licha! Na co pan tracisz czas?

Dawniej prawie co tydzień dostarczał mi pan jakiś obraz, a teraz cały
długi miesiąc niczego nie widzę! Ach, wy malarze! Ma rację stare
porzekadło: leniwy jak malarz. Dopóki macie parę groszy w kieszeni,
nie chce się wam nawet palcem kiwnąć. Wolicie leżeć na kanapie i
drzemać.

Poczułem wtedy, że z wolna opuszczać mnie zaczyna wytrwałość.
Całe szpiegowanie okazało się daremne i przyszło mi do głowy, że

może starucha nie jest wcale taka zła i niebezpieczna, jak
przypuszczałem. Sądziłem nawet, że swymi podejrzeniami wy-
rządziłem jej krzywdę. Jednak pewnego wieczoru, kiedy właśnie o
tym wszystkim rozmyślałem, obserwując sąsiednie podwórko,
zaskoczyło mnie dziwne zdarzenie.

Dostrzegłem staruchę idącą przez ganek w niezwykłym pośpiechu.

Była zupełnie odmieniona: ciało wyprostowane, głowa podniesiona,
szczęki zaciśnięte i pałający wzrok. Zdążała naprzód sprężystym
krokiem, a kosmyki jej siwych, rozczochranych włosów powiewały z
tyłu na wietrze jak mysie ogony. „Aha — powiedziałem sobie —
trzeba uważać, bo dzieje się coś niezwykłego!”

background image

Wkrótce jednak cień nocy spowił sąsiedni budynek, umilkł uliczny

gwar i w całej okolicy zapadła grobowa cisza.

Postanowiłem więc i ja udać się na spoczynek. Kiedy jednak

wyjrzałem na ulicę, zobaczyłem w karczmie na pierwszym piętrze
oświetlone okno. Jakiś podróżny zamieszkał w pokoju wisielców.

Znów odżyły we mnie wszelkie wcześniejsze obawy i pojąłem

podniecenie staruchy. Wszak wietrzyła łup!
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Siennik uwierał mnie i drapał, słyszałem
też, jak myszy harcują po strychu. Ogarnął mnie niepokój, wstałem
więc i podszedłem do okna. Nasłuchiwałem. Światło w karczmie było
już zgaszone. Zdawało mi się — nie wiem, sen to był czy jawa — że
widzę starą wiedźmę czuwającą przy oknie.

Minęła noc, nastał dzień i zwilżył moje okno poranną rosą. Powoli

ożywała cała okolica, a ze sklepów i warsztatów dobiegał narastający
gwar. Zmęczony nocnym czuwaniem, zapadłem ponownie w senne
omdlenie, lecz już o ósmej byłem na swym miejscu obserwacyjnym.

I rzeczywiście, dostrzegłem, że starucha także spędziła bezsenną

noc. Kiedy pojawiła się na ganku, zobaczyłem jej zsiniałą twarz.
Miała na sobie tylko koszulę i wełnianą kamizelę, a kilka kosmyków
siwych włosów opadło jej na ramiona. W sennej zadumie spoglądała
na dach mojego domu, lecz najwyraźniej myślami była zupełnie gdzie
indziej. Nagle, zostawiwszy pantofle, zeszła na dół, zapewne
przekonać się, czy drzwi są dobrze zamknięte. Po chwili wróciła, w
dzikim pośpiechu przeskakując po kilka stopni. Zniknęła we wnętrzu
domu i zaraz potem dal się słyszeć hałas, jakby otwierała i zamykała
wieko wielkiej trumny. Wyszedłszy znów na ganek, ciągnęła za sobą
kukłę ludzkiej wielkości, ubraną w strój biednego studenta z
Chrudimia, który chciał w Pradze wstąpić do klasztoru.

Starucha powiesiła kukłę na haku poprzecznej belki nad gankiem i

zszedłszy na dół wpatrywała się w nią z uwielbieniem, a piersią jej
wstrząsał ochrypły, diabelski chichot.

Wtem u wrót domu rozległ się jakiś hałas. Baba podskoczyła z

przerażenia, zerwała z haka kukłę i ukryła ją w mieszkaniu, a potem
wróciła i wychyliwszy się przez poręcz na ganku, z pałającym
wzrokiem, wstrzymując oddech, wsłuchiwała się w uliczny gwar.
Hałas oddalił się — to turkotał przejeżdżający wóz — a starucha
znów zaczęła normalnie oddychać. Widać było jednak, że się boi.

background image

Po chwili schowała się we wnętrzu domu i znów dobiegł mnie

odgłos jakby otwierania i zamykania trumny. Dziwne to zdarzenie
dostarczyło mi nowych powodów do rozmyślań. Co mogła oznaczać
ta kukła? Była to przecież tylko lalka z woskową maską: manekin,
jakich używają czasem malarze do wieszania ubrań czy materiałów,
aby lepiej widzieć wszelkie załamania
tkaniny... Stałem się wszak jeszcze bardziej ostrożny, niż byłem do tej
pory.

Następnego dnia z rana nietoperzyca wyszła z domu ze swym

wielkim koszem. Obserwowałem ją, póki nie zniknęła za rogiem
ulicy. Znów sprawiała wrażenie poczciwej starowinki, drepcącej
małymi kroczkami; tylko od czasu do czasu, na wpół odwracając
głowę i mrużąc oczy, obserwowała, czy nikt jej nie szpieguje.

Pięć długich godzin była poza domem. Niecierpliwość moja dała

znać o sobie i każda chwila niemiłosiernie mi się dłużyła. Na dodatek
słońce nagrzewało dach mej izdebki i mąciło mi się w głowie.
Zmieniałem często pozycje obserwacyjne, gapiąc się przez dziurę w
dachu na domostwo starej, a przez okno zwracałem oczy ku karczmie.

Zobaczyłem wtedy poczciwego człowieka, który mieszkał w izbie

trzech wisielców. Był to zamożny prowincjusz, jak się potem okazało
— piwowar z Budziejowic: słusznego wzrostu, o smagłych licach,
ubrany w błękitny surdut ze złotymi guzikami, czerwoną aksamitną
kamizelę i wielki trójgraniasty kapelusz. Stal w oknie swego pokoju,
leniwie palił fajkę, nie podejrzewając, że może mu się przydarzyć coś
złego. Chciałem zakrzyknąć: „Człowieku, miej na siebie baczenie,
żeby wiedźma z przeciwka nie wyrządziła ci krzywdy!” — ale on i
tak by mnie nie usłyszał.

O drugiej godzinie po południu starucha wróciła do domu.

Usłyszałem skrzypienie jej furtki. Sama, zupełnie sama, weszła na
podwórze i usiadła na dolnym stopniu schodków. Postawiła kosz
przed sobą i wyjęła z niego najpierw kilka pęczków różnych jarzyn, a
potem... czerwoną kamizelę, wielki trójgraniasty kapelusz, błękitny
surdut ze złotymi guzikami, brązowe spodnie i parę białych,
wełnianych pończoch — czyli strój bardzo podobny do tego, jaki
nosił mieszkający „Pod Czerwonym Smokiem” piwowar z
Budziejowic.
Stałem i patrzyłem jak zahipnotyzowany. Czerwone koła latały mi

background image

przed oczami. Przypomniały mi się opowieści o przepaściach, które
wabią człowieka do siebie; o studniach, które powinny być zasypane,
bo ludzie często do nich skaczą; o drzewach. które należałoby ściąć,
bo swymi konarami zdają się prowokować do samobójstwa. I tak
przesunęły mi się przed oczami obrazy najróżniejszych zbrodni i
rabunków. Pomyślałem też o
dziwnej zaraźliwości przykładu, który sprawia, że musimy ziewać
widząc, jak kto inny ziewa, że się trapimy, gdy kto inny się trapi, że
musimy się zabić, kiedy kto inny się zabija... Włos z przerażenia
zjeżył mi się na głowie.

Jak to się jednak stało, że nietoperzyca — wstrętna, stara jędza —

odkryła to prawo natury? Skąd brała środki, aby je wykorzystać w
swych krwiożerczych planach? Nie potrafiłem w żaden sposób
rozwiązać tej zagadki, przekraczała ona bowiem moje możliwości. Po
chwili uporządkowałem wszakże myśli na tyle, by dojść do wniosku,
że nie powinienem dalej wieść jałowych rozmyślań, lecz raczej czym
prędzej wykorzystać straszne to prawo przeciw okrutnej zbrodniarce i
pochwycić ją w jej własne sidła. Przecież tyle niewinnych ofiar
wołało o pomstę!

Natychmiast też ułożyłem plan i wyruszyłem do miasta, aby

zdobyć, co potrzebne do jego realizacji. Odwiedziłem kramy ze
starzyzną na żydowskim targu koło Św. Havla i w Żydowskim
Mieście. Znalazłem wszystko, czego mi było trzeba, i pod wieczór
przybyłem do karczmy „Pod Czerwonym Smokiem”, niosąc pod
pachą pokaźny tobołek.

Mikulasz Bouda, właściciel karczmy, znał mnie z dawnych

czasów. Malowałem kiedyś portret jego żony — jejmości obfitych
kształtów.

— A, pan Florian! —wykrzyknął Bouda zaskoczony, ściskając mi

rękę. — Niechże pan siada! Cóż to za wspaniałe zrządzenie losu zsyła
nam pana? Czemu zawdzięczam szczęście oglądania dobrodzieja?

— Drogi panie Bouda — odparłem mu na to — odczuwam

przemożne pragnienie spędzenia nocy w tamtej izbie. — Tu
wskazałem ręką w kierunku „zielonej komnaty”.

Poczciwy Bouda popatrzył na mnie podejrzliwie i zakasłał,

zmieszany.

— Niechże się pan nie obawia — dodałem wesoło. — Nie mam

background image

ochoty się wieszać.

— Ach, to dobrze, bardzo się cieszę — zawołał uspokojony Bouda.

— Szczerze mówiąc, pańskie życzenie trochę mnie przestraszyło.
Byłoby smutno, gdyby tak szlachetny artysta jak pan... Ale proszę mi
powiedzieć, na kiedy chciałby pan tę izbę?

— Na dzisiejszą noc.
— To niemożliwe. Jest zajęta. — Bouda na to.
— Może się pan tam wprowadzić choćby zaraz — rozległ się

mocny głos za naszymi plecami. — Nie chcę dłużej zostawać w tej
norze!

Zaskoczeni, odwróciliśmy się gwałtownie. Był to pan piwowar z

Budziejowic w trój graniastym kapeluszu i błękitnym surducie ze
złotymi guzikami, niosący swój bagaż na lasce przez ramię
przewieszony. Właśnie w karczmie dowiedział się był o nie-
szczęsnych trzech wisielcach i w zdenerwowaniu trząsł się na całym
ciele.

— Takie izby jak ta tutaj — krzyczał w podnieceniu — takie izby

należałoby pierw ogniem wypalić! Gości tam lokować to morderstwo!
Zaplanowana zbrodnia! Zasługuje pan na to, żeby sam zawisnąć na
szubienicy!

— Proszę się uspokoić, drogi panie — łagodnie przemówił Bouda.

— Wszak jeśli mnie wzrok nie myli, dobrze się pan w tej izbie wyspał
i zbudził w zdrowiu.

— No, tak — odezwał się towarzysz piwowara. — To dlatego, że

odmówiłem przed snem modlitwę. Gdybym tego nie był uczynił, zły
duch też by mnie pewnie powiesił.

Po tych słowach odeszli obaj, żegnając krzyżem szyld „Czer-

wonego Smoka”.

— No, stało się — rzekł pan Bouda, z żalem spoglądając za

wychodzącymi. — Izba jest wolna, ale błagam, by nie narobił mi pan
kłopotu.

— Niech mnie Bóg broni, panie Bouda — odpowiedziałem

spokojnie, ściskając mu dłoń. — Przeciwnie, chcę powstrzymać zło.
Oddałem tobołek służącej i zasiadłem na razie na dole — w sali
gościnnej, aby pokrzepić się łykiem wina. Czułem się spokojny. Już
dawno nie było mi tak wesoło i lekko na duszy. Po tylu dniach
zgryzot i niepokojów, wątpliwości i mętnych domysłów horyzont się

background image

wreszcie rozjaśnił. Zbliżałem się do wytyczonego celu, ufny, że jakaś
potężna siła tajemna wyciąga do mnie swą pomocną dłoń.

Kiedy wybiła godzina zamknięcia karczmy i sługa wezwał gości,

by udali się na spoczynek, podniosłem się i ja. Zawołałem Baruszkę,
by mnie zawiodła do „zielonej komnaty”, co też uczyniła, krocząc
przede mną z zapaloną świecą.
Weszliśmy na drugie piętro. Baruszka, wskazawszy mi drzwi,
szepnęła jakoś żałośnie:
— To ta izba! — A potem zbiegła szybko po schodach, jakby się
bała straszydła.

Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Była to zwyczajna izba

jak we wszystkich innych karczmach — niski sufit, wysokie loże,
niezbędne meble, lustro. Jednym spojrzeniem obrzuciwszy całe
pomieszczenie, zbliżyłem się do okna. Na wprost, u nieto- perzycy,
nie było niczego widać, tylko w kącie, w głębi izby, migotał płomyk
nocnej lampki.

— A więc do dzieła — szepnąłem. — Mam jeszcze trochę czasu i

muszę go dobrze wykorzystać. — To mówiąc zasłoniłem okno.

Rozwiązałem paczkę z kupionymi na targu rzeczami i wyjmo-

wałem po kolei: najpierw czepiec z długim koronkowym obrębieniem
i dwiema wstążkami na kształt oślich uszu czy skrzydeł nietoperza,
który zaraz włożyłem sobie na głowę. Potem przystawiwszy do
zwierciadła świecę, wyjąłem puzdro ze szminkami i zacząłem
malować na twarzy sine kręgi i zmarszczki staruchy, której rysy
dobrze zapamiętałem. Praca ta zajęła mi dobrą godzinę, kiedy jednak
odziałem się w suknię i narzuciłem długi, czerwony szal —
spojrzawszy w lustro zadrżałem ze strachu: patrzyła na mnie
wiedźma-nietoperzyca.

W tej chwili stróż obwieścił godzinę jedenastą. Spiesznie zacząłem

ubierać kukłę, którą z sobą przyniosłem. Odziałem ją w strój podobny
do tego, jaki nosiła starucha, przymocowałem maskę o twarzy
wiedźmy i odsunąłem zasłonę.

Wiedziałem, że nic już zaskoczyć mnie nie zdoła, przejrzałem

bowiem zamiary wiedźmy, poznałem jej diabelski spryt i wszelkie
sztuczki, lecz mimo to ogarnęła mnie trwoga.

Nieruchome światło, które dostrzegłem w przeciwległej izbie,

rzucało jasną poświatę na kukłę piwowara z Budziejowic, klęczącą

background image

przy łożu. Głowa w trójgraniastym kapeluszu skłaniała się na piersi, a
obie ręce zwisały wzdłuż ciała — cała postać zdawała się wyrażać
rozpacz.

Cień, rzucony z piekielną przebiegłością, nie pozwalał dojrzeć

więcej niż ogólne zarysy ciała: z półmroku wyłaniał się tylko
fragment czerwonej kamizelki i lśniące guziki. Grobowa nocna cisza,
nieruchomość całej tej przerażającej sceny w sposób niezwykły
działały na wyobraźnię i nawet ja, który wiedziałem o sztuczkach
wiedźmy, drżałem jak osika. Cóż więc dopiero począłby biedny
budziejowicki piwowar, gdyby w izbie tej na swe nieszczęście
nocował i widokiem takim nagle przestraszony został? Grozą
potworną zdjęty, straciłby zapewne własną wolę, a instynkt
naśladowczy reszty by dopełnił.

Ledwie odsunąłem zasłonę, dojrzałem wiedźmę na posterunku za

oknem. Nie mogła mnie widzieć. Powoli otworzyłem okno; okno z
drugiej strony też się otwarło i kukła piwowara z wolna zbliżać się ku
niemu zaczęła. Ja też się zbliżałem i, ująwszy jedną ręką świecę,
drugą rozwarłem okno na całą szerokość.

Wiedźma i ja spotkaliśmy się oko w oko, a wzrok nasz skrzyżował

się w obopólnym lęku. Starucha z przerażenia wypuściła z rąk kukłę.

Wysunęła palec, ja też wysunąłem. Zatrzęsła brodą, ja także.

Dysząc chrapliwie wychyliła się z okna, i ja się wychyliłem.

Nie sposób słowami oddać grozy tej sceny. Tego obrazu dzikości,

wściekłego obłąkania i szaleństwa! Była to walka dwóch namiętności,
dwóch rozumów i dwóch dusz, pragnących się nawzajem pokonać.
Lecz w walce tej przewaga była po mojej stronie, bo wraz ze mną
stanęły do boju dusze trzech ofiar.

Po chwili powtórzyłem wszystkie ruchy jędzy, wyciągnąłem sznur

i jeden jego koniec przywiązałem do żelaznej belki.

Starucha odwróciła wzrok, dzwoniąc zębami, a kiedy drugim

końcem sznura obwiązałem sobie szyję, zachwiała się.

— Nie! Nigdy! Nie! — krzyknęła ochryple. Ja jednak z obo-

jętnością kata kontynuowałem egzekucję.

— Szalona babo! Nie! — krzyczała z coraz większym przera-

żeniem. Wbrew własnej woli stanęła na okiennym parapecie i
chwyciła się żelaznej belki.
Nie dałem jej czasu na opamiętanie. Zdmuchnąwszy świecę,

background image

skurczyłem się jak człowiek, który chce wyskoczyć przez okno,
złapałem swoją kukłę, ubraną jak wiedźma, zdjąłem sznur z własnej
szyi i obwiązawszy nim szyję kukły wypchnąłem ją z okna.
Krzyk straszny rozległ się na ulicy.
Po tym krzyku znów nastała grobowa cisza.
Nasłuchiwałem w milczeniu, a pot ściekał mi z czoła. Minęło
chyba z piętnaście minut. Gdzieś daleko na ulicy usłyszałem śpiew
stróża: „Już dwunasta na zegarze, idźcie do snu, gospodarze”.
—Stało się! Oto kara sprawiedliwa! — westchnąłem ciężko.

Pomszczona jest śmierć trzech niewinnych ofiar! Wybacz mi,

Panie Boże!
W pięć minut po północy dostrzegłem starą wiedźmę, która

zwiedziona podobieństwem mej kukły — wyskoczyła z okna i

kołysała się teraz na sznurze pod szyldem „Czarnej Madonny”. Tak,
widziałem jej ostatnie drgawki i kurcze śmiertelne, bo księżyc właśnie
wynurzył się z obłoków i rzucał swe blade, zimne światło na martwe
ciało jędzy.
I tak, jak umarł biedny student z Chrudimia, tak umarła też starucha
zwana „nietoperzycą”.
Następnego dnia wieść się po całej Pradze rozeszła, że pobożna
staruszka, właścicielka domu „Pod Czarną Madonną”, powiesiła się w
nocy na żelaznym ramieniu szyldu swego domu.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAKUB ARBES
Tęczowy punkcik nad głową

Szary, nijaki dzień chylił się ku końcowi.
Już od wczesnego rana, przy bezwietrznej pogodzie, spadały z nieba
drżące, pojedyncze płatki śniegu; dopiero pod wieczór, gdy powiał
silniejszy północny wiatr, śnieg zaczął sypać całymi płatami.
Długo patrzyłem na zadymkę, aż wreszcie jej nieskończona
monotonia znudziła mnie. Inaczej być nie mogło. Kilkumiesięczna
rozłąka z rodziną, z przyjaciółmi i znajomymi oraz monotonny tryb
życia, jaki mi narzucono, musiały się przecież odbić na mojej,
odpornej skądinąd, psychice.
Byłem wprawdzie spokojny i — zdawać by się mogło — zobo-
jętniały, albo przynajmniej zrezygnowany, niemniej jednak czasami,
zwłaszcza w długie zimowe wieczory i jeszcze dłuższe noce, kiedy
pod wpływem samotności moja wyobraźnia gwałtowniej się ożywiała
— ogarniał mnie nieuleczalny smutek.

Mój stan ducha nietrudno sobie wyobrazić. Przebywałem sam

jeden w małej izdebce na parterze. Oprócz drewnianej pryczy i stolika
pod oknem, naprzeciwko masywnych dębowych drzwi, oraz jednego
stołka, kufra i półeczki z książkami, w pomieszczeniu niczego więcej
nie było.

Tylko małe i tak wysoko umieszczone okienko, że aby wyjrzeć na

dwór, musiałem wchodzić na stolik, wciąż przypominało mi o
niezwykłości sytuacji.

Było zakratowane, a ja — byłem więźniem.
Tak, więźniem, który jednak nie ma żadnych wyrzutów sumienia

— więźniem politycznym i to jeszcze barankiem pokutującym za
grzechy kolegów-żumalistów. Trudno jednak o całkowity spokój
ducha, skoro już trzy miesiące upłynęły w nieznośnej nudzie, a do
odsiedzenia pozostało jeszcze trzy czwarte roku.

Uczuć, jakie kłębiły się w mej duszy podczas długich bezsennych

nocy, nie da się opisać.

Moje nerwy wskutek nienaturalnego trybu życia zaczynały się

rozstrajać. Melancholia z wolna i niepostrzeżenie przeradzała się w
hipochondrię. Obojętność, ba, nawet otępienie, coraz częściej
przeplatała się z nagłym i niespodziewanym wzburzeniem uczuć.

background image

Bywało, że całymi godzinami patrzyłem bezmyślnie w pustkę; aż

ni stąd ni zowąd przed oczyma duszy pojawiał się jakiś obraz 7.
przeszłości — i wówczas serce ściskało mi się niewysłowioną
boleścią, a oczy wilgotniały... Innym razem bezwiednie zaciśniętą
pięścią groziłem nie wiadomo komu. Zdarzyło się także kiedyś, że
bez uświadomionej przyczyny krzyknąłem dziko i jęknąłem, by za
chwilę znowu pogrążyć się w apatii...

I tak, albo przynajmniej podobnie, czułem się wówczas, kiedy

znudzony patrzeniem na zadymkę zeskoczyłem ze stołu.

Długo krążyłem po izdebce, aż wreszcie zwaliłem się na pryczę i

zapatrzyłem w sufit.

W posępnej izbie cienie stawały się coraz dłuższe. Dobiegające z

zewnątrz, na przemian to przeciągłe gwizdy, to gwałtowne
pohukiwania wiatru ukołysały mnie w zadumie. O niczym kon-
kretnym nie myślałem, lecz mimo to wyobraźnia pracowała.

Był wigilijny wieczór, a przez mą duszę przepływały odległe i

zatarte wspomnienia.

Przyszło mi na myśl, że może w tej właśnie chwili moje dzieci

podskakują radośnie wokół świątecznego drzewka albo bawią się
jasełkami, wspominając mnie od czasu do czasu...

Ja już wieczerzę miałem za sobą — prostą i powszednią. I jeśli

życzyłem sobie czegokolwiek, to tylko tego, by jak najdłużej
poddawać się czarowi tych obrazów.

A jednak stało się to, co o tak wczesnej porze już dawno mi się nie

przydarzyło: powieki opadły mi bezwiednie i zasnąłem... Mój sen był
chaotyczną mieszaniną rzeczywistych wrażeń z ostatniego okresu i
przypadkowych fantasmagorii.

Z początku wydawało mi się, że podczas księżycowej nocy stoję na

stoliku i patrzę przez okno. Wszystko widziałem tak, jak było
naprawdę: małe podłużne podwórze oddzielone drewnianym płotem
od dużego kwiatowego ogrodu; po prawej i po lewej stronie sady;
dalej znów pole i łąka aż do samego dworca, oddalonego o jakieś
dziesięć minut drogi, i wreszcie — delikatne kontury wzgórz
zamykających horyzont.

Wszystko było tak jasne i wyraźne, jak to widywałem wielokrotnie

podczas najbardziej słonecznych dni.

Wydawało mi się, że patrzę zupełnie bezmyślnie, a jednocześnie

background image

uświadomiłem sobie, że nasłuchuję w napięciu, czy nie o- zwie się ów
— czasem chrapliwy, a czasem spazmatyczny — kaszel, który
słyszałem niemal każdej nocy.

Wreszcie kaszel się ozwał, jakby z daleka, ale już w następnej

chwili usłyszałem go tuż pod okienkiem i jednocześnie ujrzałem na
podwórzu dużą, przygarbioną postać w ciemnym szynelu i w
futrzanej czapce na głowie.

Twarz mężczyzny była obrócona w stronę okienka i znajdowała się

w cieniu, a mimo to zdawało mi się, iż całkiem wyraźnie rozpoznaję
pomarszczone, pełne rezygnacji oblicze osiemdziesięcioletniego
mniej więcej starca. Twarz tę widywałem już nieraz z odległości kilku
kroków, ale zawsze co najwyżej w blasku księżyca lub przy
słabiutkim świetle latarni.

Ów pokasłujący starzec spacerował całymi nocami po podwórzu,

jak mu nakazywał obowiązek. Już pierwszej nocy zagadałem do niego
z okna, a on mi odpowiedział. Od tego czasu zamieniałem z nim
często przynajmniej kilka utartych słów. Dowiedziałem się od niego,
że jest starym żołnierzem, jednym z tych, którzy uczestniczyli w
krwawych bojach pod Lipskiem, i że

już od ponad czterdziestu lat

pracuje za kilka grajcarów tu, w budynku okręgowego sądu
czeskolipskiego, jako nocny dozorca.

Lecz nigdy jeszcze nie przejąłem się szarą i ubogą egzystencją

starca aż tak bardzo, jak wówczas we śnie... Czułem, że za wszelką
cenę muszę coś dla tego biedaka uczynić... Zanim jednak pomyślałem
co, obraz się zmienił.

Tym razem błądziłem po jakiejś pustej zamglonej okolicy;

gdziekolwiek spojrzałem, widziałem jedynie dalekie i niewyraźne
sylwetki pojedynczych palm. W którąkolwiek stronę się skierowałem,
wszędzie otaczał mnie tylko chłód i porażająca martwota.
Zdawało mi się, że błądzę już długo, bardzo długo...

Chwilami zdawało mi się, że ta czy inna sylwetka palmowego

drzewa przybliża się do mnie, ale zaraz przekonywałem się, że to
tylko złudzenie i że właściwie krążę wokół tego samego punktu.
Ogarnął mnie dziwny niepokój.

Czułem się jak człowiek zaczynający rozumieć, że niebezpie-

czeństwo, przed którym chciał uciec, jest jednak nieuniknione, a
daremne próby ocalenia się tak go umęczyły, że już pragnie jedynie

background image

tego, by owa dręcząca niepewność wreszcie się dopełniła.

Nagle spostrzegłem na horyzoncie jakiś jaśniejszy punkt, jakby

przez gęstą mgłę przebłyskiwała gwiazda. Mimowolnie udałem się w
tamtym kierunku. Po chwili oślepił mnie niespodziewanie silny blask.
Stanąłem jak wryty.

Z szarej mgły zaczęły rozpływać się świetliste smugi i przez

chwilę zdawało mi się, że patrzę na źródło roztopionego srebra. Nagle
w tym srebrzystym blasku rozpoznałem jeden z najpiękniejszych
obrazów Correggia: słynną na całym świecie „Świętą noc”...
Mój lęk przemienił się w osłupienie.
Nic nie rozumiejąc, odniosłem wrażenie, że oto stoję nie przed
autentycznym płótnem, ale przed rzeczywistym zjawiskiem. Gdy
chciałem postąpić dalej, obraz zmienił się znowu...

Szedłem nocą zimowymi ulicami Pragi i słyszałem głos dzwonów.

Stopniowo uświadomiłem sobie, że podążam do Katedry Św. Wita na
pasterkę. Po chwili znalazłem się w świątyni, przed grobowcem
czeskich królów.
Niezliczone światła, przy panującym jednocześnie tajemniczym
półmroku, ściszony odgłos kroków przybywających ludzi,
ich szepty, uroczyste dźwięki organów — wszystko to budziło w mej
duszy wzruszające wspomnienia z dawnych lat.
Nagle wydało mi się, że słyszę swoje imię...
Nie wiem, kto i po co miałby mnie wołać, ale nasłuchiwałem
uważnie. Słyszałem jeszcze swoje imię kilkakrotnie, wymawiane
coraz głośniej, aż na koniec zabrzmiało jak przerażający krzyk...
Obudziłem się...
W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Słyszałem
tylko całkiem wyraźny, dobiegający z oddali mroczny głos dzwonów
i zauważyłem, że półmrok rozproszyło światło księżyca.
Dopiero kiedy do moich uszu dobiegł świszczący szum wiatru, a na
przeciwległej ścianie zauważyłem zarys zakratowanego okienka —
przypomniałem sobie, gdzie się znajduję, w jakich okolicznościach
zasnąłem i w jakich się przebudziłem. Widocznie zbliżała się północ i
w mieście dzwoniono na pasterkę.

Tymczasem zadymka ustała i niebo się przejaśniło. Światło

księżyca, który był niemal w pełni, wpadało do celi jasną smugą, a
świszczący wicher przypominał, że na dworzu panuje trzaskający

background image

mróz. Ale w owej chwili to wszystko było mi zupełnie obojętne.
Nawet dziwny sen, który dopiero co tak mnie poruszył, na jawie
stracił swą tajemniczą wymowę.
Nadal leżałem na plecach, tak jak się obudziłem.

Od czasu do czasu, gdy jakaś leciutka chmurka przesłoniła księżyc,

w celi stawało się mroczniej, ale po chwili znowu się rozjaśniało.

W duszy mej zawirowały wspomnienia... Było mi niesłychanie

tęskno.
Leżałem z otwartymi oczyma przez jakiś czas.

Kilkakrotnie zapatrzyłem się w ciemny kontur zakratowanego

okienka na przeciwległej ścianie, aż za którymś razem spojrzałem
bezwiednie na sufit.
Ale co to?

W wąskiej smudze księżycowego światła, wpadającego okienkiem,

dostrzegłem w powietrzu jakiś jaśniejący punkt. Z początku nie wydał
mi się niczym szczególnym i niebawem znów zapatrzyłem się w
przeciwległą ścianę.
Jednak po chwili, bardziej już instynktownie aniżeli świadomie,
ponownie spojrzałem na sufit. Punkt zdawał się być na tym
samym miejscu, co poprzednio, jakieś półtorej stopy od sufitu i
prawie nad moją głową. Przyjrzałem mu się uważniej i spostrzegłem,
że lekko połyskuje, tak jakby księżycowy blask odbijał się od
kulistego, wilgotnego ciałka.

Osobliwość ta, którą przypisałem jakiemuś optycznemu złudzeniu,

nie zajęłaby dłużej mojej uwagi, gdybym nie spostrzegł, że słabo
połyskujący punkcik zmienia nie tylko swój odcień, ale i położenie.
Chwilami wydawało mi się, że rozbłyskuje ciemnymi barwami tęczy i
że raz się zniża, a raz podąża prostopadle w górę.

Zwróciłem na to dziwne zjawisko baczniejszą uwagę. Uniosłem się

na łokciach, ba, po chwili nawet wstałem. Obserwowany z boku
punkcik wydawał się większy i bardziej połyskliwy, ale znajdował się
zbyt wysoko.

Gdy chciałem mu się przyjrzeć od strony drzwi albo na tle okna —

znikał lub przynajmniej go nie dostrzegałem; natomiast gdy stanąłem
gdziekolwiek pomiędzy oknem a punkcikiem — znów go widziałem,
mniej lub bardziej wyraźnie.

Po chwili dalszej obserwacji machnąłem ręką w powietrzu i z

background image

niemałym zdziwieniem spostrzegłem, że połyskliwy punkcik odchylił
się jednak w kierunku, w którym machnąłem ręką i jednocześnie
osobliwie szybko przesunął się w górę, aż zniknął w półmroku.

Podsyciło to moją ciekawość jeszcze bardziej. Przez jakiś czas

wpatrywałem się uparcie w miejsce jego zniknięcia, ponieważ jednak
długo się nie pojawiał, zrezygnowałem w końcu z obserwacji i znowu
się położyłem.

W duchu usiłowałem dla tego dziwnego zjawiska znaleźć jakieś

naturalne wyjaśnienie. Przyszło mi nawet na myśl to i owo, ale nie
czułem się przekonany. Oczywiście co pewien czas spo- glądalem w
kierunku stropu, lecz niczego już nie spostrzegłem.
A jednak tajemniczy punkcik po jakimś czasie znowu się pojawił.
Dostrzegłem go w tym samym miejscu, co za pierwszym razem, a co
więcej — najwyraźniej się zniżał. Skoczyłem na równe nogi, by
przekonać się wreszcie, o co tu chodzi, ale punkt zniknął równie
szybko jak poprzednio...

Zaśmiałem się głośno, ale prawdę mówiąc, czułem się nieswojo.

Niewytlumaczalność tego zjawiska podrażniła nie tylko moją
ciekawość, ale i chorobliwie wrażliwą wyobraźnię. Mimo iż licz
ne próby wyjaśnień, jakie przychodziły mi do głowy, odsyłałem zaraz
do krainy złud i przesądów, czułem się jednak jak człowiek, do
którego duszy, mimo wszelkich zastrzeżeń, wkrada się coś, co budzi
niepokój.
Teraz skoncentrowałem uwagę już nie tylko na miejscu, w którym
tęczowy punkcik spostrzegłem, ale i na miejscu, gdzie zniknął.

Kilkakrotnie machnąłem obydwiema rękami w powietrzu i

stanąłem nawet na pryczy, żeby być bliżej tamtego miejsca —
jednakże niczego już nie dostrzegłem. W końcu położyłem się, ale
sufit obserwowałem nadal. Mijała minuta za minutą.

Nagle jaśniejący punkcik pojawił się znowu. Zsuwał się po-

wolnym, pionowym ruchem coraz niżej...

Zerwałem się na równe nogi.
I natychmiast spostrzegłem, że punkt zmienił kierunek i zamiast

pionowo w dół, zaczął się przesuwać ukośnie, ku okienku nad stołem.
Nie spuszczając z niego wzroku, wskoczyłem na stolik i zapaliłem
zapałkę. I dopiero wówczas całkiem wyraźnie zobaczyłem, że był to
mały żółtawy pajączek spuszczający się po długiej skośnej nitce

background image

pajęczyny — od sufitu do zakratowanego okienka. Naturalnie,
roześmiałem się z całej duszy.

Gdy pajączek niebawem zniknął, popatrzyłem na zaśnieżony i

jaśniejący w pełnym świetle księżyca krajobraz. Ogarnąwszy to, co
było najdalej, mój wzrok zatrzymał się wreszcie na małym podwórzu
pod okienkiem. Wówczas na białym śniegu spostrzegłem ciemną
sylwetkę leżącego człowieka. Po płaszczu i futrzanej czapce
rozpoznałem nocnego stróża.

Reszty się domyśliłem. Wyglądało na to, że starzec, czując, iż

słabnie — kto wie, może był pijany? — podszedł jak najbliżej pod
moje okno...

Otworzyłem je czym prędzej i mój krzyk rozległ się w nocnej

ciszy. Do celi wpadło mroźne powietrze — aż mną zatrzęsło. Na moje
wołanie nikt jednak nie odpowiedział, a leżąca na śniegu postać nawet
się nie poruszyła.

To, co nastąpiło potem, trudno opisać.
Byłem przeświadczony, że biedak albo już nie żyje, albo jest

umierający. Krzyczałem raz po raz z całej siły, ale było to tylko wycie
do księżyca w niezmącenie cichą i spokojną noc...

Mijała minuta za minutą.
Zeskoczyłem ze stołu i tym, co mi wpadło w rękę, zacząłem

walić w ciężkie dębowe drzwi, a potem i w ściany — na lewo i na
prawo.
Lecz nadaremnie...
Dookoła słychać było tylko przeciągły szum wiatru; dźwięk dalekich
dzwonów już dawno umilkł...
I znowu wskoczyłem na stół, i znowu wolałem, krzyczałem, wyłem.
Zachowywałem się jak człowiek, który dostał pomieszania zmysłów.
Na próżno. Starzec leżał bez ruchu i nigdzie nie ozwała się żadna
żywa dusza.
Wreszcie, po jakiejś pół godzinie, dosłyszałem ludzkie głosy, a zaraz
potem na podwórzu pojawił się więzienny strażnik.
Kilka słów starczyło za wyjaśnienie.
Strażnik, wytężając wszystkie swe siły, wciągnął starca do budynku, a
ja znów pogrążyłem się w samotności.
Zamknąłem okno i zmęczony rzuciłem się na pryczę, ale o tym, bym
zasnął, nie było mowy.

background image

Zdrzemnąłem się dopiero nad ranem, dręczony koszmarnymi snami
— ich ośrodkiem był mały pajączek, dzięki któremu umierający
starzec został zauważony.
Przełożył Jacek Bukowski

background image

JOE HLOUCHA
Głowa bonzy

Ushoben Toshimoto, samuraj księcia z Ovari, był dzielnym
wojownikiem, słynącym w całym klanie nie tylko ze swej odwagi.
lecz także jako amator sake i mistrz w grze go.
Sława znakomitego gracza sięgała wszystkich sąsiednich prowincji i
nawet jego pan, dajmio z Ovari, zapraszał go do swego zamku, by się
z nim zmierzyć. Ushoben nie miał równego sobie rywala, więc pycha
i zarozumiałość przepełniały jego duszę.
A jak każdy, kto zdradza nadmierny pociąg do sake, często nie był
panem swej woli, już i bez tego słabej.
Pewnego ranka — wiosną, przy wspaniałej pogodzie — Ushoben
Toshimoto odczuł chęć udania się na łowy.
Osiodławszy konia, opuścił swój dom, żonę i dziecko, by ruszyć ku
pobliskim wzgórzom.

Słońce lśniło na bezchmurnym, jasnobłękitnym niebie, gdy koło

południa dotarł do podnóża gór. Rosły tu gaje jaworowe, a sosnowe
zagajniki przeplatały się z gałęziami dzikiej sakury — właśnie w
pełnym rozkwicie. Tysiące pszczół krążyło wokół wspaniałych,
kwitnących koron, brzęcząc sobie do taktu przy pracy.

Ushoben Toshimoto zatrzymał konia, nie po to jednak, by chłonąć

dzikie piękno podgórskiej krainy, ale po to, by szukać śladów
zwierza.

Lecz tego dnia szczęście mu nie sprzyjało. Długo błądził bez celu

wśród gęstych zarośli i krzewów dzikiej azalii. Nigdzie jednak nie
było ni śladu zwierzyny i żaden drapieżny ptak nie prze- frunął mu
nad głową. Ushoben Toshimoto przeklinał swój los. Ale gdy
wstrzymał swego konia i w zamyśleniu spoglądał w dół na ścielące
się dywany białych drzew wiśni, z gęstwiny wybiegł mały, cętkowany
jelonek.

.

Ushoben napiął cięciwę swego łuku i wystrzelił, strzała jednak

chybiła celu.

Przestraszony jeleń odwrócił się i zniknął w zaroślach. Ushoben

skoczył za nim, lecz zwierzę było szybsze; potrafiło zręcznie umykać
między krzakami, które wstrzymywały jeźdźca.

Ushoben wytrwale zdążał za swym niedoszłym łupem. Urażona

background image

była jego duma myśliwego. Myśl, że miałby z pustymi rękami wracać
do domu — gnała go stale naprzód- Wreszcie dotarł do zbocza góry, a
kiedy zarośla się przerzedziły, dostrzegł w dole świątynię buddyjską,
ukrytą pod koronami stuletnich sosen.

Przestraszony jelonek wbiegł właśnie przez bramę i zniknął na

dziedzińcu.

Ushoben Toshimoto ruszył za nim. Świątynia ofiarowana była

bogu Dżizo, którego granitowa figura stała na środku dziedzińca.
Jeździec zeskoczył z konia i zarzucił lejce na granitowy rękę boga,
trzymającego w dłoni świętą perłę. Miał zamiar szukać ukrywającego
się gdzieś tutaj jelonka, gdy w progu pojawił się buddyjski bonza i
głębokim pokłonem powitał nadchodzącego gościa.

— Szukam jelenia, który uciekł przed moją strzałą do wnętrza tej

świątyni — odezwał się szorstko samuraj.

— To święte zwierzę — odpowiedział cicho bonza. — Jeleń boga

Dżizo. Ale wejdź do środka, panie. Odpoczniesz sobie na
matach w mej izbie. — I szczerym gestem zaprosił nadętego sa-
muraja.
Ushoben Toshimoto wszedł do przybytku bonzy.
Pierwszą rzeczą, którą jego wzrok rozpoznał w półmroku izby, był
leżący na matach różaniec z kryształu górskiego, a następną — stolik
goban, na którym bonza rozwiązywał samotnie jakieś zadanie w go.
— Potrafisz grać w go? A więc czas nie będzie nam się dłużył! —
zawołał samuraj, a oczy mu błyszczały.
— Próbuję, panie, właściwie dopiero się uczę — odparł skromnie
bonza i zaprosił przybysza, by spoczął na poduszce; sam zaś zaczął
przygotowywać herbatę, pragnąc poczęstować zdrożonego gościa.
— Nie chcę twojej herbaty. Masz, odgrzej mi sake i napij się ze mną!
— krzyknął samuraj i odpasawszy butelkę z tykwy, pełną ryżowego
alkoholu, podał ją mnichowi.

Wkrótce gotująca się woda zabulgotała w brązowym czajniku:

sake była ciepła. Ushoben pił, lecz na próżno namawiał bonzę do
picia. Był to mąż pobożny, a zasady wiary buddyjskiej zakazują
alkoholu.
Napiwszy się, samuraj zrzucił kamienie z gobanu:

— A teraz grajmy, pobożny mnichu! Jeśli zwyciężę, dostanę twego

świętego jelenia. — Roześmiał się, pewny siebie, bo już od wielu lat

background image

nikt go nie pokonał.
Bonza zbladł, lecz nie powiedział ani słowa.

Zaczęli grać. W izbie była taka cisza, że słyszeli, jak na zewnątrz

brzęczą roje pszczół wirujących wokół kwiatów sakury.

Gra trwała długo. Z początku Ushoben nie poświęcał swemu

przeciwnikowi zbyt wielkiej uwagi, ale ku swemu zdumieniu
stwierdził, że mnich jest świetnym graczem; stał się więc czujniejszy.
Przeciwnicy oddychali bezgłośnie, tylko czasem samuraj sięgał po
chłodną już sake. Wreszcie partia dobiegła końca. Ushoben
Toshimoto przegrał.
Zbladł, zaklął straszliwie i zawołał:

Przeklęty mnichu, jesteś w zmowie z diabłem! Stawiam swego

konia przeciw twemu jeleniowi! Zagrajmy znowu!
1 znów zapadła cisza, gra ciągnęła się dalej. Ani jeden mięsień nie
drgnął na bladej, wygolonej twarzy bonzy. Cichy i spokojny, wziął
tylko leżący obok różaniec i położył sobie na kolanach.
Ushoben Toshimoto mienił się na twarzy. Jednym haustem dopił
swoją sake.
Partia się skończyła i ponownie bonza zwyciężył.
Ushoben, złorzecząc, postawił jeszcze swój miecz — najcenniejszy
przedmiot samuraja. Ale spokojny, choć blady mnich znów wygrał.
— Ty czarci pomiocie! — krzyczał Ushoben. — Zwodzisz mnie
swoimi czarami, ale tym razem stawiam swoją głowę przeciw twojej!
Słyszysz, bonzo!?
Mnich nie uniósł nawet oczu, tylko wyrównał kamienie na stoliku i
gra zaczęła się na nowo.
Samuraj nigdy dotąd nie grał z tak wielką uwagą. Wiedział, że jeśli
teraz zwycięży, odzyska wszystko, co do tej pory stracił.
Gra ciągnęła się w nieskończoność, wszak stawką było ludzkie życie.
Lecz i tym razem Ushoben Toshimoto przegrał.
Pociemniało mu w oczach. Gorycz porażki, wypita sake oraz
świadomość, że stracił konia, miecz i własną głowę, wzburzyły jego
porywczą, okrutną duszę.
Uniósł się na matach, schwycił miecz i bez słowa, jednym ciosem
mocnej prawicy, ściął głowę pochylonego nad stolikiem mnicha.

Głowa potoczyła się po stole, między kamieniami do gry, a ciało,

brocząc krwią, opadło na maty.

background image

— Graj sobie dalej, szatański bonzo! Graj swoją głową z po-

dobnymi sobie diabłami, które pomogły ci w zwycięstwie! —
krzyczał samuraj, jakby postradał zmysły i chwyciwszy odciętą
głowę, ustawił ją pionowo na blacie stolika. Oczy bonzy patrzyły na
niego jak żywe — smutno, z wyrzutem.

Opuściwszy komnatę, Ushoben wybiegł na dziedziniec.
Na dworze słońce chyliło się już ku zachodowi. Owady brzęczały

pośród kwiecia, a cykady i świerszcze śpiewały swoje pieśni. Koń stał
nadal pod figurą, a bóg Dżizo chmurnie spoglądał na samuraja, gdy
ten dosiadał wierzchowca i opuszczał świątynię pozbawioną teraz
swego jedynego gospodarza. Ushoben pędził na koniu, jakby gnany
wyrzutami sumienia. Mijał jawory, sosny i azalie; kwitnące wiśnie
sypały na niego śnieżnobiałe płatki. Zapadł wieczór, nim dotarł do
domu. Żona i dziecię spali już w swych łożach. Była ciepła,
księżycowa noc.

Samuraj wciąż jeszcze drżał na całym ciele, lecz nie z powodu

strasznego czynu, jakiego się dopuścił. Rozpierała go wściekłość, że
został pokonany przez zwykłego mnicha — on, najlepszy gracz,
podziwiany przez całą okolicę. Wszedł do swej komnaty oświetlonej
blaskiem księżyca i wzrok jego spoczął na stojącym przy oknie
ulubionym stoliku do gry w go, na którym odbywał swe codzienne
ćwiczenia.

Spojrzał — i zamarł z przerażenia.
Na stoliku spoczywała głowa: ogolona, ucięta głowa bonzy, a

błyszczące w świetle księżyca oczy wpatrywały się zimno w mor-
dercę.

Samuraj chwycił miecz i rzucił się na straszną zjawę, ale broń

przepołowiła tylko pusty stolik. Ushoben otarł zimny pot z czoła i w
ubraniu rzucił się na łoże. Spał tej nocy nerwowym snem.

Rano jednak poczuł się spokojniejszy. Nie myślał więcej o

morderstwie i uznał wczorajszą przygodę za przywidzenie, skutek
napięcia nerwowego. Wieczór spędził w towarzystwie samurajów
przy winie i zabawie.

Ale następnej nocy przyśnił mu się taki sen:
Oto siedzi w wielkiej komnacie zamkowej wśród samurajów i

śpiewa wraz z nimi pieśni wojenne. Gorąca sake leje się strumie-
niami. Nagle sługa księcia, dotknąwszy ramienia samuraja, wzywa go

background image

dokądś. Zaraz potem Ushoben znalazł się w długiej, pustej komnacie
władcy, gdzie w czerwonych świecznikach płonęły dwie świece.
Wchodzi książę i siada przy gobanie, a Ushoben, pokłoniwszy się
nisko podnosi wzrok i widzi siedzącego na miejscu swego pana —
mnicha z górskiej świątyni, bladego i milczącego, jak w dniu strasznej
zbrodni.
Ushoben Toshimoto gra i zwycięża bonzę. Ten bez słowa patrzy nań
smutno, z wyrzutem, a potem chwyciwszy wygoloną głowę zdejmuje
ją z ramion i stawia na gobanie. Samuraj na próżno szuka swego
miecza, aby przepędzić zjawę. Mnich tymczasem znika i tylko jego
głowa, pozostała na stoliku, wpatruje się w samuraja pałającym
wzrokiem.

Przerażony Ushoben zrywa się z maty i, przylgnąwszy do ściany,

patrzy na straszną głowę.

Oczy zjawy po chwili zwracają się na bok, a kiedy samuraj patrzy

w tamtą stronę, dostrzega księcia, który z groźnym uśmiechem
obserwuje całe zdarzenie...

Ushoben Toshimoto zbudził się mokry ze strachu.
Nazajutrz, nie mogąc zapomnieć makabrycznego snu, od rana

pił ryżowe wino. Potem szukał ukojenia w gronie przyjaciół i
dolewając sobie ciepłej sake z porcelanowej butelki, przeklinał w
duchu mnicha. Późno w nocy opuścił wesołe towarzystwo i upojony
alkoholem, dowlókł się do swego domu.
Jakież było jego zdziwienie, gdy w świetle księżyca ujrzał pośrodku
własnej komnaty leżącą na matach głowę bonzy!
Podbiegł bliżej i kopnął ją tak mocno, że przebiła papierową ścianę i
zniknęła w mroku sąsiedniej izby.
Rano, po bezsennej nocy, stwierdził osłupiały, że to, co w świetle
księżyca wziął za głowę mnicha, było brązowym naczyniem na
węgiel drzewny, zwanym hibachi; na szczęście w środku nie było już
żaru.
Ulżyło mu. Wyśmiał swój sen i przywidzenia. Nie było zjaw. To
tylko podniecona wyobraźnia. Postanowił nie pić już więcej sake, a że
słowa dotrzymał, więc kilka następnych nocy upłynęło spokojnie i
bez niespodzianek.
Pewnego wieczora, gdy Ushoben wrócił do domu i cieszył się, że
spędzi noc na łonie rodziny, przybył sługa księcia z poleceniem, aby

background image

stawił się zaraz na zamku, ponieważ władca zapragnął zmierzyć się z
nim w grze w go.
Zaszczycony zaproszeniem, jakiego już od dłuższego czasu nie
otrzymywał, Ushoben, wspaniale ubrany, wyruszył w drogę. Słońce
właśnie zachodziło i zbliżał się wieczór.
W wielkiej sieni pałacu zgromadziło się wielu znakomitych gości —
szlachetnych młodzieńców i urodziwych dam. Było jasne, że dajmio
chciał rozerwać się grą, nim wszyscy zasiądą do wieczerzy.
Kilku gości zabawiało księcia strzelaniem z łuku, a sam władca
właśnie przed chwilą odłożył broń.
Ushoben Toshimoto pokłonił się głęboko swemu panu i na jego znak
przeszedł do sąsiedniej komnaty, aby tam przyjąć od mistrza
ceremonii drogocenny goban księcia.
Przyniósł stolik przykryty jedwabną, fioletową chustą, ustawił przed
władcą i ostrożnie odsłonił.
Lecz jakież było jego zdumienie...
Na książęcym stoliku leżała ucięta głowa bonzy — niebiesko-
-zielonej barwy, z zamglonym wzrokiem, rozsiewając wokoło słodko-
mdły trupi zapach.
Dajmio zerwał się, wzburzony, i zawołał:
__ Więc to ty, nędzniku, jesteś zabójcą naszego mnicha ze
świątyni boga Dżizo?! Ty jesteś zbrodniarzem, którego tak długo
szukamy?! I jeszcze odważyłeś się przynieść mi swój wstrętny łup?!

Goście i samurajowie zgromadzili się dokoła, złorzecząc Us-

hobenowi. A książę nie odezwał się już ani słowem, tylko chwy-
ciwszy swój łuk przeszył strzałą niegodnego sługę. Zaraz też goście
poszli w jego ślady i naszpikowany piętnastoma strzałami Ushoben
Toshimoto zdołał jeszcze jak pies wyczołgać się do ogrodu, by tam
wyzionąć ducha.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JOSEF MÜLDNER Piotr
Przyjęcie się skończyło.

Pozostało już tylko kilkoro znajomych, którzy zazwyczaj żegnają

się ostatni. Bywają chwile, kiedy po wyjściu gości wydaje się, że
światło — w rzeczywistości palące się wciąż tak samo — jakby
przygasa pod naporem mroku; kiedy siedzimy w kręgu bliskich nam
osób, a przecież odczuwamy tym większą jeszcze, niewyrażalną
potrzebę zbliżenia i chęć do zwierzeń; kiedy spostrzegamy, że twarze,
dopiero co rozpalone zgiełkiem, gwałtowną wesołością, dymem,
winem i słowami, z wolna nieruchomieją, i już nie wiemy, które z
okien należałoby zamknąć, by uchronić się przed owym tajemniczym
powiewem. Kiedy chciałoby się przemówić, jednakże bojaźń jakowaś
i pomieszanie niczym zawrót głowy zatrzymują nas tuż nad
przepaścią duszy.
Nasze pytania i odpowiedzi pozostają nieme.
Taka właśnie chwila dziwnego niepokoju i chłodu spłynęła i na nasze
grono. Siedzieliśmy w przygniatającym milczeniu. Bliscy przyjaciele
— nie potrafiący ofiarować sobie ani jednego słowa.

Tylko niespokojne spojrzenia były wymowne.
Nie wiem, jak długo trwało to przykre milczenie. Minutę?

Wieczność? Poczucie rzeczywistości gdzieś uleciało. Również i ja
wyrwałem się z tej dusznej atmosfery dopiero wówczas, gdy
gospodyni z daremnie tajonym wysiłkiem przerwała ciszę, zachęcając
Iwana do rozpoczęcia obiecanej opowieści. Siedział ze spuszczonym
wzrokiem, zamyślony, jakby przykuty do miejsca. Wreszcie zaczął:
„Nie jest wesoła ta moja historia — powiedział z ociąganiem, jak
gdyby tłumacząc się z tego, że i życie także nie jest wesołe. —
Wydarzyła się w okresie, w którym z konieczności opuściwszy
miasto, przebywałem na wsi, gdzie oddalenie od świata sprawia, iż
nawet w cuda jesteśmy w stanie uwierzyć.

Była już jesień, po żniwach, i właśnie na tych gołych ścierniskach

uświadomiłem sobie cały tragizm naszej egzystencji. Życie wydawało
mi się puste i monotonne, a hulający po ścierniskach wiatr jeszcze
mnie w tym odczuciu umacniał. I dlatego z pełnym niepokoju
napięciem odliczałem dni i godziny... Coraz częściej czułem się tak
pogrążony w sobie, jak gdybym stał twarzą w twarz z własnym

background image

jestestwem, uświadamiając sobie beznadziejność wszystkiego: jesieni
i młodości. Wówczas z przerażeniem uciekałem z pól, szukając
beztroskich i niezbyt egoistycznych ludzi, którzy by zechcieli pojąć
przyczyny mego zachowania.

Lecz niełatwo było kogoś znaleźć. Każdy miał jakieś określone

zajęcie, które wykonywał z mechaniczną obojętnością i dokładnością;
każdy był tak nie przygotowany na przypływ mej otwartości, że
zrozpaczony, straciłem już nadzieję.

A było to w czasach, kiedym często i gorzko śmiał się z owych

szczęśliwców, którzy solidarność uważają za oznakę postępu, in-
teligencji. Tamże nauczyłem się uważać jej potrzebę za oznakę
słabości, a postępu jedynie wówczas, jeżeli za postęp uznamy
uświadomienie sobie własnej efemeryczności i mizerii, nie wyłą-
czając owej potrzeby nawiązania bliskich kontaktów.
I wówczas spotkałem swojego Piotra.
Dziwiłem się, dlaczego to nie nastąpiło wcześniej; pracował w
majątku jako parobek od dawien dawna. Nikt o nim nic bliższego nie
potrafił powiedzieć, nikt nie znał jego nazwiska, nikt nie zastanawiał
się, skąd pochodzi. Rozumiało się samo przez się, że podobne pytania
są zbędne. Stanowił wprawdzie dla wszystkich zagadkę, lecz tylko do
pewnego stopnia: nikt nie pokusił się o jej rozwiązanie. Twarz miał
bladą, porośniętą krótką szczeciniastą brodą, która — dawniej golona
starannie — obecnie zakrywała wszelkie stygmaty czasu: równie
dobrze mógł liczyć lat pięćdziesiąt, jak i trzydzieści. Spierać się o to
wolno było każdemu.

BA«*

Mówił niewiele i do roboty się nie palił. Często popadał w głęboką
melancholię, na pozór bezmyślną, niepomny obowiązków. Ale że był
już w majątku zasiedziały, tolerowano go. Słyszałem czasem
interesujące opowieści o jego życiu. A ponieważ każdy z
opowiadających na koniec zadowalał się stwierdzeniem, że Piotr jest
pomylony, jego osoba przyciągała mnie w dwójnasób. Wreszcie
zbliżyłem się do niego w miejscu, gdzie znaleźć go było najłatwiej —
w stajni.

Zapewne naszych wzajemnych stosunków przyjaźnią bym nie

nazwał, gdyby nie nastąpiło to, co nastąpić miało. I pewnie bym
oPiotrze całkowicie zapomniał, ale śmierć zbliża, czyni przyjacielem

background image

nawet i rywala. A my przecież nie byliśmy nieprzyjaciółmi! W nim i
we mnie było coś, co nas łączyło — lęk przed samotnością.

Wiedziałem, że boi się samotności. Obcował tylko z końmi i tylko

w ich towarzystwie czuł się całkowicie pewnie. Zaobserwowałem
nawet, że podczas naszych rozmów, pozornych zresztą
1

kulejących, zawsze stara się znaleźć jak najbliżej koni, cofając

się ku nim niby mimochodem lub wynajdując jakiś pretekst. I dopiero
gdy pogładził połyskliwą sierść zwierzęcia, odzyskiwał spokój i twarz
mu się nieco rozjaśniała. We wsi, między ludźmi, zachowywał się
dziwnie: bał się byle szelestu, którego przyczyny nie potrafił
natychmiast odkryć; byle słowa, mogącego zabrzmieć jak szyderstwo
albo obraza, a jego oczy szalały z niepokoju. .W takich chwilach
starał się jedynie całą uwagę skupić na koniu. Na swoim koniu.
Nazywano go przygłupem. Jeszcze dziś widzę Piotra drżącego na
całym ciele, kiedy pewnego razu dosłyszał z odda!i głuche szczekanie
psa. Znieruchomiał, a jego twarz wyrażała niezwykłe pomieszanie.

— To on — rzekł tajemniczo, patrząc w stronę, z której dobiegał

głos.
— Kto?
— Pies. Czarny Pies! Pan go zna?
— Nie — odparłem z uśmiechem. Ale Piotr, nie zwracając na mnie
uwagi, ciągnął dalej, jakby do siebie:
— Jest zły, bardzo zły. Wskaże coś człowiekowi, przywabi go
i zabije. Wie, gdzie są ukryte skarby, i pilnuje ich... Widziałem go
przed laty... dawno temu, tam, na górze... na Kamieniu. Zatrzymał się
przede mną i zaczął grzebać w ziemi... Dostrzegłem tam coś
połyskliwego i chciałem się po to schylić, ale ugryzł
mnie w rękę. Niech pan spojrzy... mam tutaj bliznę... Moje szczęście
tam było, moje szczęście, ale on nie dał mi się tego dotknąć, chociaż
stałem tak blisko. Moje szczęście...
O ile pamiętam, była to jego najdłuższa i najmniej niedorzeczna
wypowiedź, jaką kiedykolwiek usłyszałem. Innymi razy przemawiał
chaotycznie i bez związku. O Czarnym Psie już więcej nie
wspominał.

Często skupiał uwagę na zupełnie błahych detalach, pomijając, jak

zauważyłem, całość. Kiedy podczas jednej z naszych rozmów
obróciłem wzrok na Piotra, spostrzegłem, że z chytrym uśmieszkiem

background image

wpatruje się w dewizkę mego zegarka.
— Podoba ci się? — spytałem serdecznie.
— Wiadomo. To przecież każdy widzi! — zaśmiał się Piotr.
Zorientowałem się, że w ogóle nie usłyszał mojego pytania.
— Co każdy widzi, Piotrze?

— Co widzi? — krzyknął Piotr, patrząc na mnie z taką mocą i

skupieniem, że poczułem się nieswojo. — Co widzi? Że ma pan
dziurę. Tutaj. — I wskazując na moją pierś, wykrzyknął: — Nie ma
pan serca! Dziurawy!
— Serca? — spytałem zmieszany.

Piotr, z największą pogardą, na jaką jego chorą duszę było stać,

spojrzał na breloczek w kształcie serduszka.

— No, a jakże mógłby je pan mieć — dodał nieco spokojniej —

skoro powiesił je pan na łańcuszku?

A jego mroczny, chrapliwy głos przemienił się w jeszcze bardziej

ohydny, spazmatyczny chichot. Nawet nie spostrzegłem, kiedy
odszedł. Długo stałem w milczeniu, a gdy się rozejrzałem, Piotra już
nie było.

Uświadomiłem sobie z zadowoleniem, że dzięki temu, iż z takim

zainteresowaniem zacząłem śledzić zagadkowe zachowanie Piotra,
dni mojego pobytu w rodzinnym majątku mijają szybciej.

Wieczory stawały się coraz dłuższe. I już szykowałem się do

wyjazdu, kiedy niespodziewane wydarzenie zatrzymało mnie na
miejscu dłużej, niż planowałem.
Był mglisty jesienny dzień. Mgły, które przez cały ranek i
przedpołudnie snuły się po polach, nie całkiem ustąpiły. Szare, mętne
niebo wisiało zwycięsko i przygniatająco tuż nad ziemią. Pamiętam
ów nieprzyjemny dzień, jakby to wszystko rozegrało się dzisiaj. Piotr
jak zwykle wyszedł w południe na gościniec, by
ocenić pogodę, w jaką wypadnie mu udać się po obiedzie na pa-
stwisko, i jak zawsze zatrzymał się przed niską bramą z surowego
drewna. Dostrzegłem nie po raz pierwszy, jak podstępnie się przy tym
uśmiecha. Czując niepokój stawał się jeszcze bardziej zamknięty w
sobie i małomówny, i choć w innych przypadkach ten jego nastrój
łagodniał nieco, przynajmniej w moim towarzystwie, tym razem moja
obecność nie miała nań wpływu. Minął otwartą bramę i zapatrzył się
w ostry, długi bretnal, sterczący w górnej belce, na którym niegdyś,

background image

jak słyszałem, wisiał poświęcony obraz, pobożnie zawieszony przez
moją matkę zaraz po przybyciu do majątku. Być może w dniu mego
poczęcia... I obraz zniknął. Powiadano, że Piotr gdzieś go wyniósł.
Lecz iż był niespełna rozumu, sprawa rychło poszła w zapomnienie.
Po tym swoim zwyczajowym przystanku, Piotr wrócił do zabudowań,
wyprowadził konie i wskoczywszy na swoją ulubioną kasztankę
ruszył w kierunku niezbyt odległego pastwiska”.

Opowiadający zamilkł. Wbił wzrok w ogień kominka, jakby ciąg

wydarzeń chciał sobie dokładniej przypomnieć. Jedynie tykanie ze-
gara ożywiało salonik. Myślami byliśmy całkiem gdzie indziej.

„Dalszy ciąg mojej opowieści jest na poły snem, który podczas

choroby nawiedzał mnie aż nazbyt często. Na poły snem, na poły
rzeczywistością, intuicyjnie wysnutą relacją tragicznego końca, jaki
Piotra spotkał, z wydarzeń, które ów koniec spowodowały. Piotra
widziałem wtedy po raz ostatni... całego i żywego. Wczułem się
przecież tak bardzo w jego niezbyt skomplikowaną psychikę, iż nie
mogę się mylić opisując zdarzenie, którego świadkiem nie byłem.
Często go widywałem wyjeżdżającego z bramy. Wyjechał, rozejrzał
się i przygarbił, całkowicie poddając się ruchom zwierzęcia. Jechał
stępa, nie męcząc koni, które rżały z zadowolenia, pochylając czasem
ku trawie swe szerokie pyski. Piotr pozostawiał im całkowitą
swobodę. Siedział zgarbiony i osowiały na kasztance i tylko od czasu
do czasu z niepokojem odrywał się od swych myśli. Lecz widząc, że
całe stado podąża za nim wiernie w kierunku wąwozu, uspokajał się i
znów zwieszał głowę. Jechał dalej i dalej, jakby w ślad za własnymi
myślami. Poddał się owej przemożnej sile, która dopada nas czasem
na długich, monotonnych drogach i zniewala do pójścia dalej, poza
wyznaczony cel. Coś tajemniczego, co na szczerych pustkowiach
kreśli zarysy czarodziejskich krain, a nocą, na rozbrużdżonych
drogach po
świecą błędnymi ognikami. Coś, przed czym daremnie byśmy się
bronili, a co w naszym życiu oznacza zrządzenie losu.
Było już chyba późno, kiedy Piotr zatrzymał się i pomyślał o
powrocie. Gwałtownie wyzwolił się ze swoich myśli. Lęk i groza,
które nagle poczuł, zmusiły go do podjęcia szybkiej decyzji. Zawrócił
kasztankę i skierował się w stronę wąwozu. Konie, zbyt długim
odpoczynkiem już zniecierpliwione, stąpały prędzej, jakby rozumiejąc

background image

swojego przewodnika. Zmierzchało szybko, a stalowe, niepewne
niebo przymykało horyzont coraz ciaśniej i ciaśniej. Mgły gęstniały
złowrogo, jako jedyne możliwe dopełnienie tych pustych ściernisk.
Piotr zachęcił kasztankę do kłusa i już po chwili rytmiczny tętent
kilkunastu kopyt rozbijał mglistą ciszę. W oddali Piotr ujrzał zarośla
porastające stok wąwozu na zakręcie. Miał jeszcze ponad godzinę
jazdy.

Niespokojny, zachęcił swe nieliczne stado do szybszego kłusa, lecz

wkrótce, zbliżywszy się do zarośli, zwierzęta przystanęły i dziko
zarżały. Piotr pojął szalony niepokój koni. Przeszył go dreszcz i
zimny pot wystąpił mu na czoło. Czuł, jak jedwabista sierść kasztanki
drży ze strachu.

Daremnie jednak, rozdzielając razy, usiłował zmusić konie, by

ruszyły z miejsca. I w przeczuciu czegoś strasznego spojrzał na
krzaki... Dwoje fosforyzujących, rozżarzonych jak węgiel ślepi
patrzyło na niego z zarośli. Pociemniało mu w oczach i miał czas na
to jedynie, by kurczowo przytulić się do szyi mądrego zwierzęcia.
Wiedział, że stoi przed czymś, czego najbardziej się obawiał i o czym
już tak wiele słyszał: przed Czarnym Psem. Bestia gotowała się do
skoku. Piotr krzyknął, porażony grozą. A kasztanka rzuciła się do
galopu.

Dopiero palący ból ręki i nogi wyrwał go z omdlenia. Otworzył

oczy i posłyszał za sobą dobrze znajomy, zgodny rytm kopyt, raz po
raz spadających na wilgotną ziemię. Nagle poczuł coś ciepłego na
dłoni: krew zwierzęcia, w którego szyję wbił paznokcie, z wolna
spływała mu po ręce. W chwili gdy tknięty przeczuciem już miał się
obejrzeć za siebie, wstrząsnął nim odgłos ciężko padającego ciała. I
niebawem usłyszał, jak zwierzęta, jedno po drugim, stają się ofiarą
drapieżcy. Myśl, że i na niego przyjdzie kolej, uderzyła go z
przerażającą siłą. Tymczasem kasztanka pędziła jak na skrzydłach.
Już tylko ona jedna się ostała; jej kres był bliski, ale zdołała
przyspieszyć biegu. Prześladowca jeszcze nie dopadł kolejnej ofiary.
Była już noc, bezksiężycowa i bezgwiezdna, kiedy dognali na
rozstaje.

Piotrowi migały przed oczyma domy — jeden, drugi, trzeci. Chciał

krzyczeć, obudzić ludzi, ale przez ściśnięte gardło nie przeszło ni
jedno słowo w obronie własnej.

background image

Tupot za jego plecami narastał. Piotr czuł już gorącość zielonych,

rozżarzonych ślepi i czekał tylko na to, że za moment ostre szpony
dosięgną jego ciała. Był już półmartwy, kiedy mignęła mu przed
oczyma znajoma brama z surowego drewna, ale nie miał nawet czasu
skłonić głowy. Gwałtowne uderzenie zwaliło go z konia. Przez
otwartą bramę wpadła na podwórze spieniona i słaniająca się
kasztanka.

W majątku wszyscy już spali. Nie zdziwiło nas, że Piotr się

spóźnił. Jednakże jakież było nasze przerażenie, kiedy wczesnym
rankiem kredensowy oznajmił nam, że martwy koń leży przed pustą
stajnią. Zaczęła się bieganina i dopytywanie o nieszczęsnego Piotra.
Nigdzie go nie było.

Pierwszy przekroczyłem bramę majątku i wyszedłem na drogę. I

omdlałem ze zgrozy wobec niesamowitego widoku. Rozszarpany,
gdzieniegdzie ogryziony aż do kości, trup Piotra leżał przed bramą,
bez głowy. Dopiero kiedy odrobinę się otrząsnąłem i byłem zdolny
myśleć, spojrzałem machinalnie w górę, śledząc strużki krwi. Na
ostrym gwoździu nad bramą, niczym klątwa. wisiała przybita głowa
Piotra, z zakrwawionymi, potarganymi włosami, czołem ku ścianie...

Dopiero po długotrwałej gorączce i niemocy byłem w stanie

opuścić łóżko. 1 wyjechałem ze swego rodzinnego majątku, ze swej
guberni do miasta, które co prawda również potrafi zabijać, ale czyni
to w sposób zsyłający też zapomnienie”.
Przełożył Jacek Bukowski

background image

LADISLAV KLIMA
Historia prawdziwa zdarzona w Postmortalii

O północy Genor miał sen, że jest już rano i że wszedł do swej

pracowni, gdzie spędzał większość czasu na drapaniu się między
palcami nóg, po plecach i w nosie. Wszedł — i co widzi?
Siedziała tam już na ścianie zaczerwieniona słoneczna zorza: mętna,
cicha, złowieszcza...
— Poszła won, ty kurwo! — krzyknął na nią przestraszony i
rozbestwiony. Ona jednak nie tylko nie posłuchała, ale śmiała się i
przeistaczała w jakieś obrzydliwe, nieuchwytne ciało. Genor jak
szalony zaczął ją tłuc pięściami, ona jednak niewzruszenie trwała na
swoim miejscu, a on — z czołem oblanym zimnym potem — słyszał
jakby wypełzający ze wszystkich kątów chichot... Wstał, poszedł po
rozum do głowy.

— Więc ty tak? — wrzasnął. — No, zobaczymy, czy ci nie

przejdzie ten śmiech!

Mówiąc to ruszył ku zasłonie, gdy wtem jego spojrzenie zawadziło

o klatkę, wiszącą przy oknie. I co widzi? Wśród siemienia i łajna
żółty ptaszek nogami sterczy w niebo.

— Do diabła — Genor na to — zawsze go widziałem stojącego na

cienkich nóżkach, a teraz nagle leży tu jak kukła i drapie pazurami
powietrze!... Cóż to może znaczyć?... Ach, jasne, przecież po prostu
bolą go nogi, nic więc dziwnego, że raz chce sobie odpocząć!

Ledwo wymówił te słowa, ogarnęły go smutek i przerażenie,

których nie rozumiał, a które wypełzały z głębi jego duszy. Nad
głową usłyszał tajemnicze westchnienie. Genor zaczął łkać jak
dziecko, nie wiedząc, czemu to robi... Wtem dostrzegł, że piersi
kanarka drgają, jakby obłudny ptak wstrzymywał dech... Falowały
coraz mocniej, ledwo nie pękły — i nagle mała bestia za- krztusiła
się, zachichotała, rozśpiewała w najwyższych rejestrach: ironiczno-
okrutnie, niewypowiedzianie szkaradnie. Nogi Genora zdrętwiały,
włos mu się zjeżył — a tu kanar wysunął z klatki nogę
błyskawicznym ruchem i już pazury utkwiły w oczach Genora, za
gałkami ocznymi, a ptak z lwią siłą przyciągnął jego głowę aż do
klatki. Potem ptasia głowa oparła się o ziemię, żółte ciałko w ten

background image

sposób jakby urosło — straszna chwila
— i: dziób go! Monstrualne dzióbsko przepołowiło czaszkę Genora
jak pestkę i ryło w jego mózgu niczym Świnia w gnoju...

Genor obudził się, siadł i chrząknął. Obmacał sobie czaszkę, na

której między zjeżonymi, zrudziałymi kępkami szczeciny krople potu
zlewały się w jedną kałużę; przekonawszy się, że nie jest rozłupana, a
w czarnym oknie fosforyzują gwiazdy, znów zasnął. Teraz nic mu się
już nie śniło, i stało się tak, że słońce oświetliło jego uśpioną twarz...
Zmusiło go, żeby się obudził.

Z półsnu wyłaniały się takie oto myśli: „Co będzie dziś na obiad?

Ech, i tak to będzie gówno warte! Czyżbym znów musiał żreć te jej
pomyje? A, co tam! Skoczyłem z płotu na brzuch zdechłego od
dwóch tygodni psa, ten rzygnął, ja tego spróbowałem i, na mą duszę,
było to smaczniejsze niż gówno, które ona gotuje... Wtedy jeszcze
chodziła... O, kurza dupa! Zupełnie zapomniałem, że ona już od
dwóch miesięcy zdycha i ja sam gotuję! Żyłem, jak pan Brouczek,
całkowicie w przeszłości. Zresztą miałem do tego większe prawo niż
on, bo „rzeczywistość empiryczna” nie istnieje; realne są tylko idee i
iluzje. Kiedy już ją wreszcie trafi szlag? Wczoraj — cudownie!

Wyskoczył na podłogę, ryczał, a jego psia morda pałała rozkoszą.

Wczoraj wieczorem zrobiło jej się tak, że pomyślał: „Jeśli pociągnie
do rana, to będzie cud!" Na pewno już zdechła! Chwała! Nie może
być inaczej! Ile jej nadawał arszeniku, cyjanku — przekręciłoby się
na tym z pięćdziesiąt wielorybów — a temu babsku jeszcze mało! Ale
kiedyś wreszcie nawet gówno przestanie parować!

Wyskoczył dziarsko na korytarz, ubrany tylko w brudną koszulę.

Był to młodzian o niezbyt szlachetnej duszy i odpychającym
wyglądzie: twarz miał łudząco podobną do psa albo szczura, nos
doszczętnie przeżarty przez raka, a ze stale otwartego, bezzębnego
pyska zwisał aż na brodę zielony jęzor, i którego ustawicznie kapała
ropa; źródło jej stanowił wrzód u nasady języka — okrągły, wielkości
pięciokoronowej monety, zbudowany z gruboziarnistej substancji,
wydzielający nieprzerwanie żółtawo-różową, przezroczystą materię,
podobną tej, jaka wycieka z uszu niektórych ludzi, a przypomina
żelatynę na tortach. Płyn ten cieki obficie — połowa wydostawała się
przez gębę, druga zaś spływała do żołądka. Gdyby Genor był
gospodarny, trzymałby pysk zamknięty — nie musiałby wtedy

background image

niczego jeść, stając się jakimś organicznym perpetuum mobile. Jego
czaszka była tak malutka, że mogła pomieścić ledwie trzy naparstki
mózgu. Ręce zwisały mu do kostek. Prawą nogę miał cienką, długą na
metr, drugą zaś — normalnej długości, lecz na pół metra szeroką.
Brzuch sterczał mu tak olbrzymi, że Genor stojąc prosto widział tylko
paznokcie swej dłuższej nogi. Siedzenie nie składało się z dwóch
połówek, lecz tworzyło jedną kulę, pośrodku której czerwieniał
bezwstydnie odbyt, na dodatek mocno wysunięty, jakby złożony do
pocałunku.
Genor człapał powoli korytarzem, zgarbiony i pochylony do przodu,
wytrzeszczający kozie oczy: chwilami machał skurczonymi rękami
jak pisklak skrzydłami, kiedy karmią go rodzice, i bełkotał „bl-11-1”,
jak czart w teatrze kukiełkowym. Na ścianach czaiła się bledziutka
jutrzenka — wielka gwiazda. Przejmujący grozą półmrok, cichy i
uciążliwy, panował nie tylko tu, lecz i na zewnątrz. Wszystko
wibrowało sennie, paradoksalnie; tajemnicze ciśnienie parło na
ziemię, jakby na ten świat naciskało z góry sto innych, szczęśliwszych
światów...

Zatrzymał się przed drzwiami sypialni swej kochanki — Geny.

Chciwie nasłuchiwał. Było cicho... „Och, zdechła, zdechła! —
radował się bezgłośnie. — Wreszcie jestem tutaj panem!” Wtem
opanował go straszny, zagadkowy lęk. Za drzwiami rozległ się
przeraźliwy odgłos, jakby nakręcanego zegara. Ucichł, lecz znów się
odezwał — narastał coraz bardziej, potężniał do szaleństwa...

— Co to jest? — skomlał Genor. — Czyżby jeszcze nie zdechła? A

może to ktoś inny? Nie, to ona, charczę... Ale czemu się tak boję?

Wreszcie, automatycznie, nacisnął klamkę. Zamroczył go po-

tworny smród i czerwona słoneczna zorza — mętna, cicha, siedząca
na ścianie nad łóżkiem. Rozejrzał się wkoło, ale nie było tu nikogo.
Cichutko zbliżył się do łóżka.

Poduszki i podgłówek — okropnie zapaskudzone, pokryte grubą

warstwą łajna — powalane były materią i innym świństwem w taki
sposób, że nie było widać ani kawałka tkaniny. Pośrodku tego
plugastwa leżała głowa, jeśli można ją tak nazwać. Miejsca nie
pokryte łajnem zarosły wrzodami. Dolna szczęka zgniła. Tylko oczy
wskazywały, że to człowiek — postawione były w slup. Nic się nie
ruszało, jedynie ze strasznej paszczy wydobywało się stale

background image

koszmarne, nieludzkie rzężenie — raz słabsze, raz mocniejsze, jak
odgłos walki.

Genor bezmyślnie wytrzeszczał na nią gały... Wstrząsał nim

tajemniczy strach przed czymś ukrytym, dopiero nadchodzącym.
Słoneczna zorza powoli i cicho lazła po ścianie ku zapaskudzonej
twarzy. Rzężenie stawało się jeszcze bardziej huczące i mozolne, ale
też jakby bardziej artykułowane — wreszcie rozległy się
niesamowite, przytłumione słowa:

__ Och, jaka rozkosz! Jaka rozkosz! To światło! Nieskończenie

słodkie! Czy to możliwe, żeby na świecie istniało takie szczęście?
Taka boska lekkość! To cud, opadło ze mnie całe brzemię Och,
dlaczego dźwigałam je tak długo!
„Acha! Jest w agonii, he, he, he! — domyślił się Genor. — Dopiero
teraz zdechnie. Cudownie! Już pewnie myśli o niebie! Panie Boże,
bądź dla niej przychylny, tak jak i ja będę, gdy już się tylko stąd
wyniesie!”

— Cóż to się ze mną stało? Gdzie jestem? Nie widzę, a przecież

czuję wokół siebie nieograniczoną zorzę — widzę już inaczej,
nieziemsko! Nie słyszę, a jednak wspaniała symfonia grzmi w mojej
duszy, która cała jest muzyką! Nie czuję, a przecież cała moja istota
smakuje słodycz — cała stałam się językiem! Nie ma we mnie myśli,
przemieniłam się w rozkosz — pełną, czystą rozkosz! O, gdybym
stale mogła taka być!...

— Więc ulżyło ci, droga Geno? No, to dobrze, to dobrze! Czułem,

że tak będzie. Wyglądasz też znacznie lepiej, zupełnie zdrowo —
świeża jak rozkwitający rano pączek róży! Trzeba tylko, żebyś więcej
jadła. Przyniosę ci jedzonko, prawda?

— Światło, słodkie światło... Wszędzie lekkie światło, wszędzie!...

Ale nie, jednak nie... tam na dole jakbym widziała ciemną plamę. Czy
nie jest to plama? Czy to tylko ciśnienie na moją nieskończoną, ulotną
rozkosz? Tak... tak... Czuję, że mnie to przyciąga, ściąga niżej...
Lekko, ale złowieszczo... Wiąże mnie... Nie chce mnie puścić... To
coś wstrętnego, nieczystego!
— Inaczej nie można, droga Geno. Przecież od razu nie możesz być
zupełnie zdrowa... Ale do wieczora będziesz jak rybka, tylko musisz
się porządnie najeść. Przyniosę ci ciepłe mleczko, zrobię szybko
kluski, dobrze je okraszę, żebyś miała piękną kupkę!

background image

— Słodkie światło, chcę umrzeć w tobie! Ale... coś mnie

bezwzględnie ściąga na dół... Och, ta wstrętna plama się po-
większyła... Chcę od niej odlecieć... Wyżej, wyżej! Boję się! Moje
światło staje się takie mętne...
Słowa zmieniły się w rzężenie, coraz bardziej słabnące... Ge- nora
znów opanował strach. Charkot wreszcie ustał... Przerażenie narastało
— coś czarnego załopotało nad Genorem, wszystko wokół jakby się
ścisnęło, przycichło, zasnuło pajęczyną. Słoneczna zorza nad samym
łóżkiem rozrosła się, a sparaliżowanemu trwogą Genorowi wydawało
się, że przemówiła.
„Kiedy zsunie się na jej głowę, stanie się coś strasznego, nastąpi
eksplozja — szepnął w duchu. — A może się na nią zsunąć w każdej
chwili...”
I nagle z krzykiem rzucił się do ucieczki i nie ucichł, dopóki nie
znalazł się w ogrodzie otaczającym dom.
Przez chwilę ciężko dyszał, a potem spojrzał w okno sypialni.
Nie było tam jednak nic podejrzanego; ogród rozbrzmiewał śpiewem
ptaków i brzęczeniem much. Słońce zżółkło i pojaśniało, a Genor
odetchnął z ulgą:

— Zdaje się, że zwariowałem — powiedział i roześmiał się wesoło.

— Po prostu ona zdycha i to wszystko. A może już zdechła... Nie leci
tu gdzieś między gałęziami jej dusza? Nie... no, to oczywiste: jej
dusza była z gówna, więc zaryje się w ziemię. Ach, wreszcie tego
doczekałem — to najwspanialszy dzień mego życia!

I wyjąc z radości, pomaszerował przed siebie, na ile pozwalały

mu na to jego pokręcone nogi. Świeży wiaterek unosił jego brudną
koszulę i pokazywał śmiejącemu się ptactwu wysunięty odbyt
Genora.

Przebył prawie kilometr i znalazł się na końcu ogrodu... Przed jego

oczami rozciągały się teraz bujne łąki, lśniące potokami i stawami...
Roiło się na nich od różnych zwierząt: stada kóz, owiec, króliki,
zające, kury, kaczki... Za łąką wznosiły się pagórki, na których
wierzchołku sklepienie niebieskie łączyło się z ziemią. Tam Genor
skierował swe kroki, prosto pod słońce.

Łąka miała ponad kilometrową szerokość. Im dalej Genor szedł,

tym mniej bujna stawała się trawa, tym większy upał, tym wyraźniej
powiększało się słońce. Wreszcie grunt stał się skalisty i zaczął się

background image

wznosić... Mimo strasznego żaru młodzieniec wspinał się coraz wyżej
i wyżej.

Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie szczyt góry łączył się z fir-

mamentem niebieskim: był z kamienia — twardego jak diament,
półprzezroczystego. Słońce, księżyc i gwiazdy — to po prostu otwory
w sklepieniu; ponieważ były jasne, można było sądzić, że również
krainy za nimi są jasne... Tu można byłoby wygłosić ciekawy wykład
o astronomii, meteorologii itd. tej okolicy, oczywiście gdyby nas
interesowało opisywanie stroju człowieka, albowiem świat widzialny
jest tylko łachmanem ducha — psyche zaś prawdziwą naturą. Każdy,
kto jest coś wart,
jest psychologiem, a nauki przyrodnicze to eufemizm godny
człowieka powierzchownego.
Niewiele szybciej niż ślimak unosiło się sklepienie w górę.
— Ty Świnio! — ryczał Genor i kopał je, i rżał, i skakał. — Jestem
koniem! Jestem koniem!
Niezliczoną ilość razy próbował rozkopać firmament, lecz zawsze po
pierwszych uderzeniach łamała się motyka. Nie było wyjścia z tego
okrągłego, wielkości godzinnego marszu — więzienia, na którym
spoczywał ciężar wielu tajemniczych światów i w którym czuć było
stale smród łajna... Genor był uwięziony.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

Václav Rodmil Kramerius
Żelazna koszula

Zamek księcia Tolfi stał na wierzchołku stromej i daleko w morze

sterczącej skały, nad bezdenną przepaścią zwaną Scyllą. Widok, jaki
roztaczał się z zamku na piękną wyspę sycylijską, był przeuroczy.
Tutaj w dawnych czasach, kiedy wojny domowe pustoszyły urodzajną
ziemię italską, ukrywali się tacy więźniowie, za których wyznaczona
była wysoka nagroda. Tu również zamknięte były w lochach, w
twardej skale z wielkim trudem ciosanych, owe nieszczęsne ofiary,
które prześladowała i dosięgła zemsta — mroczna, dzika zemsta
nieczułych serc.

Szlachetnie urodzony Vivenzio, nieustraszony w boju, ozdoba

Neapolu w złotych czasach kwitnącego pokoju, tenże młody, mężny i
dumny Vivenzio pojmany został przez swego podstępnego i
nieprzejednanego wroga. Był więźniem Tolfiego i mar, niał w
odosobnionym lochu skalnym, którego drzwi nigdy nie otwarły się
dwukrotnie przed żadną żywą istotą. Więzienie to przypominało
przestronną klatkę: jego strop, podłoga i ściany z kutego żelaza
solidnie wykonane były. Na wysokim stropie, wypukłym niczym
sklepienie, widniało siedem okien, zakratowanych mocnymi,
żelaznymi prętami, przez które powietrze i światło do lochu dostać się
mogło. Oprócz tych okien i ściśle przylegających drzwi nie było
wokół ani jednej szparki, ani jednej szczelinki w tych czarnych,
gładkich i zimnych żelaznych ścianach. Żelazne łoże z wiązką słomy
stało w jednym kącie, a obok niego dzban wody i nędzne naczynie z
jeszcze nędzniejszym jadłem.

Nieustraszony Viveńzio zadrżał przecież, kiedy po wejściu do

owego więzienia usłyszał, jak jego milczący przewodnik ciężkie
drzwi za nim na trzy spusty zamyka. Milczenie dozorcy jak gdyby
zwiastowało mu, że żywcem do grobu swego zstępuje. Pogróżki i
prośby Vivenzia, domagającego się przesłuchania w majestacie
prawa, jego trwożne wypytywanie o zamysły nieprzyjaciela Nlps
wszystko okazało się daremne. Przewodnik słyszał, lecz nie
odpowiadał — akurat właściwy pomocnik, który powinien być niemy.
Jakże straszny był odgłos jego oddalających się kroków! Kiedy ich
milknące echo doleciało jeszcze uszu więźnia, opanowało go dręczące

background image

przeczucie, że nigdy więcej nie usłyszy już ludzkich kroków ani głosu
człowieka. Chyba po raz ostatni istotę ludzką widział. Rozmyślając
tak, spojrzał w górę, w stronę jasnego nieba, i przypomniał sobie
ziemię piękną, ach, świat wspaniały, który tak kochał i przez który tak
był kochany! A tu żywota swego dokonać miał — żywota, którego
dopiero zaczął był używać. Jakimże sposobem? Zostanie potajemnie
otruty czy może napadnięty? Nie — przecież po to nie trzeba by go
było wlec aż tutaj. Albo zamorzony głodem? Śmierć to po stokroć
gorsza od innych! Okropną była myśl o wieloletnim więzieniu w tak
strasznej samotności, gdzie dusza ludzka, wszelkich kontaktów ze
światem pozbawiona, musiałaby w szaleństwo albo w zwierzęce
otępienie popaść.

Nawet najmniejszej nadziei na ucieczkę! Chyba żeby w gołych

rękach spoczywała siła Samsona, która by potężne, żelazne ściany
tego więzienia z posad wyrwać mogła. Nie można się też było
spodziewać, żeby kiedykolwiek jego nieubłagany wróg zechciał go
ułaskawić. Rychłe uśmiercenie Vivenzia — choćby w najokrutniejszy
sposób — nie było zamysłem Tolfiego; przecież już się to stać mogło,
a nie stało się. Z pewnością czekał go los straszliwy, lecz jakąż to
zemstę wymyślił sobie ów piekielnik? Powolną śmierć głodową? Czy
jeszcze powolniejszą — w samotnym więzieniu, w którym ostatnia
iskierka życia pomału zgaśnie; gdzie duch pierwej zniknie, ciało zaś
dopiero potem w proch się obróci.

Był już wieczór, kiedy Vivenzio wszedł do więzienia swego, i

teraz rąbek nocy coraz ciemniej i gęściej zakrywał grozę tego miejsca.
Więzień, zatopiony w tych ponurych rozmyślaniach, spacerował tam i
z powrotem po swoim lochu. Ani dzwon na zamku, ani też z
pobliskiego kościoła nie obwieszczał biedakowi upływu godzin. O,
jakże często przystawał, nasłuchując ludzkiego głosu! Wszak
samotność tej pustelni, panująca wokół grobowa cisza — to wszystko
nie było jeszcze tak ciche i opuszczone, jak smętny był ów stan, w
jakim się znajdował. Upadł na duchu; omdlały, osunął się na słomiane
posłanie. Tutaj senność z wolna przyćmiła litościwie jego
świadomość i słodkie sny ukołysały ducha wspomnieniami tego, co
było mu znajome, lecz co dla wszystkich więźniów Tolfiego stawało
się z czasem coraz bardziej obce i smutne.
Kiedy się Vivenzio obudził, było już jasno; nie wiedział wszakże, jak

background image

długo spal. Mógł to być wczesny ranek lub wieczór; nie znał innego
rozróżnienia czasu niż następowanie po sobie kolejno światła i
ciemności. We śnie czuł się taki szczęśliwy — był pośród swych
krewnych, którzy go kochali, ach, wśród swoich najbliższych,
miłujących go bardziej, goręcej niźli najlepszy przyjaciel. Sen ów był
taki przyjemny, że nieszczęśnik, ocknąwszy się ponownie, poczuł
gorycz pierwszego, strasznego momentu przebudzenia.

Niepewnie i ze zdziwieniem rozglądał się dokoła. Wziął potem

niby od niechcenia garść słomy z posłania, jak gdyby się pytał, co to
ma znaczyć. Jednakże pamięć — ta wierna służebnica ducha —
rychło uchyliła rąbka przeszłości, a ciemniejsze jeszcze, potworne
widmo niepewnej przyszłości wynurzało się z otchłani bezdennej.
Wstrząsnęło nim to i głośno biadał Vivenzio nad utraconym snem,
jakby był on rzeczywistością.

Uciszywszy się wreszcie, spokojnie i uważnie rozglądał się po

swym więzieniu. Ach, jaśniejsze światło dzienne utwierdziło go
jedynie w tym przeświadczeniu, jakiego doznał w szarości zmierzchu
poprzedniego dnia, o niemożliwości ucieczki. Wszakże gdy tylko
powiódł dokoła wzrokiem, znowu dwie rzeczy uwagę jego zwróciły i
ciekawość wzbudziły. Jedno mogło być złudzeniem, pomyłką, lecz
drugiemu nie można było zaprzeczyć. Dzban i naczynie z jedzeniem
— w czasie gdy spał — zostały bliżej ku drzwiom posunięte. A gdyby
był nawet w to wątpił, dzban był z pewnością innego kształtu i koloru,
i pożywienie było inne, lepsze niż wczoraj. Ktoś zatem odwiedził go
w nocy? Ale którędy ów nieznajomy mógł się tutaj dostać? Czyż
Viven- zio tak twardo spał, że go łoskot rygli i zamków w ciężkich
żelaznych drzwiach nie obudził? A gdyby i temu chciał zaprzeczyć,
wówczas tym bardziej niewiarygodny był inny, pozornie niemożliwy
sposób, w jaki się ktoś tu przedostał. Nie miał więc umrzeć z głodu?
Z tajemniczego sposobu dostarczania jedzenia mógł się domyślać, iż
ma być od wszelkiej ludzkiej społeczności odseparowany. Tym, co w
nie mniejszym stopniu zwracało jego uwagę, było pozorne zniknięcie
jednego z siedmiu zakratowanych okien w sklepieniu więzienia;
pamiętał dokładnie, że się im przyglądał i policzył je, zaś ich obecna
liczba i przedziwne rozmieszczenie w niejednakowej od siebie
odległości teraz tym bardziej rzucały mu się w oczy. Wszak o wiele
bardziej prawdopodobne było, że się mylił, niż żeby się była ta

background image

ogromna żelazna masa poruszyła. Myśl ta uspokoiła go.

Vivenzio spożył posiłek bez obawy. Gdyby nawet była to trucizna i

tak przecież przed morderczym zamysłem Tolfiego ujść nie mógł, a
rychła śmierć była tym, czego najbardziej pożądał. Powoli i w smutku
dzień ów mijał. Miał tę nadzieję, że czuwając bezustannie przez całą
noc, w końcu przecież przydybie nieznajomego, który mu może znów
—{jak przedtem — jedzenie i picie przyniesie. Ta jedna jedyna myśl
o pojawieniu się żywej istoty, która, być może, powie, jaki los go
czeka, dodała mu otuchy. A gdyby ten człowiek przyszedł sam jeden
— czyby go nie mógł w desperackiej furii pokonać albo litość w nim
wzbudzić i obietnicą hojnej nagrody do otwarcia więzienia nakłonić?
A jeśliby nawet był uzbrojony i wobec wszelkich próśb i siły samej
nieugięty — cóż by mogło Vivenzia gorszego spotkać niż oczekiwana
i upragniona śmiertelna rana? Słodki to los w porównaniu z
czekającym go zupełnym zapomnieniem!

Nastała noc S^j Vivenzio czuwał. Przyszedł dzień i Vivenzio

zdumiał się, grozą przejęty. A więc omdlałego jednak sen zaskoczył.
Stał przed nim nowy dzban z wodą i nowe naczynie z jedzeniem. Na
tym nie koniec: kiedy spojrzał w górę, zobaczył

wielkie nieba! ***» tylko pięć okien! Nie mogło być mowy o

złudzeniu! Cóż to wszak mogło znaczyć? Do jakiej to dziwnej#
tajemniczej nory został wtrącony? Bacznie rozglądał się wokoło, aż
mu się ćmiło w oczach, lecz nigdzie nie znalazł śladu, który by mógł
ten fakt jakoś wytłumaczyć. Badał drzwi, sprawdzając, czy były
otwierane, ale dzięki pewnemu drobiazgowi przekonał się, że nikt
nawet nimi nie poruszył. Wiązka słomy, którą poprzedniego wieczora
niedbale pod drzwiami porzucił, leżała w tym samym miejscu; a
przecież musiałaby przy najmniejszym uchyleniu drzwi dalej zostać
posunięta. Czyżby owa tajemnica kryła się w ścianach? Zdawały się
być jednym, potężnym, żeliwnym blokiem. Jeszcze raz, a potem
jeszcze, wszystko wokół dokładnie zbadał, także podłogę, strop oraz
zwieńczenie owych upiornych okien, ale nigdzie nie znalazł ani śladu,
który mógłby wyjaśnić tę tajemnicę. Wydawało mu się natomiast, że
więzienie jakby się nieco zmniejszyło, lecz i to było zapewne
złudzeniem, dzięki niespodziewanemu zniknięciu dwóch okien
bardzo łatwo wytłumaczalnym.

Z potwornym lękiem oczekiwał Vivenzio najbliższej nocy. Noc

background image

nadeszła, ale zdradliwy sen nie zaskoczy go tym razem. Postanowił aż
do świtu po więzieniu spacerować i wytężając wszystkie zmysły,
nieustannie w ciemności każdy przejaw tego zdumiewającego
zjawiska śledzić. Jakieś dwie godziny po północy (liczył od tej chwili
aż do świtu) poczuł słabe drganie podłogi — obserwował je z
zapartym tchem. Trwało to może minutę, było jednak tak delikatne,
że i to drganie złudzeniem mu się wydawało. Wtem poczuł chłodny
powiew wiatru nad głową, a rzuciwszy się tam, skąd wiatr zdawał się
dochodzić, potknął się o coś, co wziął za swój dzban z wodą.
Podniósłszy się, jął obserwować dalej, lecz przez całą noc nic więcej
się nie działo. Zaczynało świtać, rozwidniło się. Ze zgrozą spojrzał
Vivenzio w górę na okna — widział tylko cztery. Patrzył i liczył, ale
naliczył jedynie cztery; piąte okno widocznie coś jeszcze zakrywało.
Światło dnia odsłoniło każdy kącik jego więzienia, i znowu inne
przedmioty rzuciły mu się w oczy. Na podłodze leżały skorupy wczo-
rajszego dzbana, a nieopodal, tuż obok ściany, stał na nowo na-
pełniony dzbanek i naczynie z jedzeniem. Stukał we wszystkie ściany
— dotychczas sprawiały wrażenie jednolitego, pewnego i
niewzruszonego muru. Walił w nie mocno i gwałtownie, lecz nic nie
wskazywało na to, żeby gdzieś mogły być wydrążone. Z niepokojem
znów spojrzał w górę

;

— piąte okno rzeczywiście zniknęło bez śladu.

Nie mógł też dłużej wątpić w to, że więzienie naprawdę się
zmniejszyło. Strop obniżył się, a przeciwległe ściany zbliżyły się do
siebie o tyle, ile miejsca zajmowały trzy brakujące okna. Myśli plątały
się w głowie Vivenzia. Jakiś arcyokrutny zamysł, jakaś piekielna
męka i niesłychana udręka kryły się za tymi okropnymi
przygotowaniami.

Taką to troską i okrutną niepewnością swego losu dręczony,

siedział milcząc, w zamyśleniu, a godziny jedna za drugą biegnące
trwożyły ducha jego straszliwymi obrazami. W końcu zerwał się z
obłędem w oczach.
ii^Tak! — zawołał strasznym głosem, e# Tak jest i tak być musi!
Diable! Nieludzki piekielniku, czy taka jest twoja zemsta?

W obłąkaniu zwalił się na ziemię, łzy popłynęły mu z oczu i zimny

pot wystąpił na czoło. W dzikiej rozpaczy rwał sobie włosy z głowy i,
ogarnięty wściekłością, gryzł żelazną podłogę. Lżył
i przeklinał Tolfiego, a zaraz potem znowu pokornie się modlił. Gdy

background image

zaś nagły przypływ cierpienia i lęku odrobinę zelżał, rzucił się na
ziemię i płakał jak dziecko.

Wieczorna szarość odchodzącego dnia jeszcze go w takiej roz-

paczy zastała. Nie jadł tego dnia ani łyżki strawy, ani kropla
wody nie zwilżyła jego wyschniętych ust i przez dwie noce nawet oka
nie zmrużył. Wreszcie jednak głód i zmęczenie zmogły go.
Skosztował jadła, z nieposkromioną łapczywością wodę z dzbana
wypił i upadł jak pijany na swe łoże, gdzie go okrutny strach także we
śnie koszmarnymi obrazami dręczył. Nagle z bolesnym lamentem
zerwał się ze snu i wyciągniętymi ramionami chciał jak gdyby walące
się pomieszczenie podeprzeć; ale oprzytomniawszy — czując, że dość
ma jeszcze przestrzeni, by móc swobodnie oddychać — usnął na
nowo i okropne sny go dręczyły.

Ranek czwartego dnia rozjaśniał się nad Vivenziem, był już jednak

biały dzień, kiedy się z zamroczenia swego całkiem ocknął. Jakaż
bolesna melancholia nieszczęśnikiem owładnęła, gdy tylko trzy
pozostałe jeszcze okna ujrzał. Trzy tylko! Wyglądało na to, że
oznaczają one liczbę dni, które mu jeszcze pozostały. W ciszy,
przygotowany na’Wszystko, mierzył szerokość i wysokość swego
przybytku, i zrozumiał jasno, z przerażającą pewnością, co oznaczają
obniżające się sklepienie i schodzące się ściany. Te zmiany były teraz
widoczne, wręcz namacalne, iż nie można było uważać ich jedynie za
wytwór chorej wyobraźni. Jakimże to wszak piekielnie tajemniczym
sposobem ściany, strop i okna bez żadnego hałasu, ba, prawie
niezauważalnie, rzec by można, kurczyły się i schodziły ku sobie?
Było to dla niego niezrozumiale, ale działo się naprawdę, a
towarzyszyła temu najstraszliwsza trwoga w obliczu śmierci. Jakże
chętnie byłby się najbardziej nieśmiałą choćby myślą o jakiejkolwiek
możliwości oswobodzenia pocieszył, czyż jednak można było je sobie
wyobrazić? Jakież to niebywałe okrucieństwo tak powoli, dzień po
dniu ku tak potwornej śmierci nieszczęśnika przybliżać, bez żadnej
pociechy religijnej, bez ludzkiej obecności, w osamotnieniu go
pozostawić. W samotności miał umrzeć, w samotności oczekiwać
zbliżającej się pomału śmierci, a najbardziej wymyślne katusze
właśnie na owej powolności i samotności polegały!

— Nie boję się śmierci! — zawołał — lecz przygotować się do niej

muszę, a gdyby nawet w tej chwili nadeszła w całej swej potworności,

background image

mógłbym jej — jak sądzę — czoło stawić! W jaki sposób wszakże do
tej ostatniej chwili dzielność swą mam zachować? Czy wytrzymam
jeszcze te trzy okropnie długie dni i noce? Żadna siła we mnie nie jest
w stanie tego straszliwego koszmaru
odpędzić. O, żebym tak bez czucia mógł w objęcia śmierci paść! Ach,
cały świat bym oddał, by móc zasnąć twardo, na wieki.

Biadając tak, zauważył Vivenzio, że naczynie z jedzeniem i dzban

z wodą jak zwykle wymienione zostały. W takiej rozpaczy przyszła
mu go głowy myśl o jeszcze jednym sposobie uwolnienia. Postanowił
więc, że w nocy, w momencie gdy poczuje owe drgania i powiew
wiatru, głośnym wołaniem trwogę swą objawi. Musi być przecież
ktoś w pobliżu w tej chwili, kiedy mu jadło podają. Może usłyszy go
ludzkie ucho, może ucho na krzywdę ludzką wrażliwe. Cóż, w
najgorszym razie się dowie, co go właściwie czeka; wolałby
najokrutniejszą pewność aniżeli przyszłość mglistym wyobrażeniom i
dręczącym snom pozostawioną.

Nadeszła noc i Vivenzio stał nieruchomo jak posąg, wstrzymując

nawet oddech, by przez najlżejsze choćby poruszenie — oczekiwane
z upragnieniem przybycie człowieka uwadze jego nie uszło. Kiedy tak
wszystkie siły fizyczne i duchowe wytężał, przyszło mu na myśl, że
leżąc na podłodze każdy ruch pod sobą jeszcze wyraźniej mógłby
odczuć. Nie minęło wiele czasu, gdy wtem podłoga się pod nim
poruszyła. Vivenzio zerwał się i krzyczał ile sił, wzywając pomocy.
Potem nasłuchiwał w milczeniu. Powiewu wiatru nie poczuł, wokół
panowała grobowa cisza — żadnej odpowiedzi. Wtedy wybuchnął
żałosnym płaczem i na nowo trwogą przejęty, na ziemię upadłszy,
biadał:

— Ach, Boże, Boże miłosierny! Tylko ty mi pomóc możesz,

zechciej choć sił mi dodać na nadchodzącą próbę!

Znowu wstawał dzień nad biednym więźniem i z narastającą grozą

spoglądał nań z góry niemy zwiastun jego rychłej zguby. Dwa okna,
dwa dni — i będzie po wszystkim. Świeży napój, świeże jadło — jak
co ranka. Doszło do potajemnych odwiedzin
i Vivenzio nie został wysłuchany. Jakże makabryczna była ta niema
odpowiedź na błagalne jego prośby. Strop więzienia wznosił się
ledwie o pół łokcia nad nim. Ściany stały tak blisko siebie, że
szerokość pomieszczenia nie wynosiła nawet sześciu kroków. Zgroza

background image

nie do opisania przejmowała opuszczonego więźnia. Wszakże
głęboka boleść jego nie ozwała się więcej głośnym łkaniem. Z
założonymi rękami i zaciśniętymi zębami, z przekrwionymi od
bezustannego czuwania, zmęczonymi oczami, które miotały wokół
dzikie spojrzenia, z ciężkim, przyspieszonym oddechem, nerwowym
krokiem przechadzał się niezmordowanie, w oszołomieniu i
zamyśleniu tam i z powrotem. Kto zrozumie, kto wypowie i kto
opisze nieprzeniknione mroki jego myśli? Brzemię śmierci, pod
którym z wolna oddychał, nieporównanie cięższe było od wszelkiej
ludzkiej niedoli. Nagle wzrok jego przykuła żelazna ściana nad
łóżkiem. Widniały na niej słowa — słowa pisane ręką człowieka!
Przywarł wzrokiem do tego miejsca, ale krew zastygła mu w żyłach,
gdy czytał:

„Ja, Ludovico Sforza, otumaniony pieniędzmi księcia Tolfiego,

poświęciłem trzy lata pracy i przemyśleń, aby ową piekielną sławę
sztuki mojej stworzyć i ukazać. Po zakończeniu dzieła przyprowadził
mnie tu pewnego ranka podstępny Tolfi— diabeł raczej niż człowiek
— pod pretekstem, że chce się sam przekonać o efektach zleconej mi
pracy, i pozostawił mnie tu samego na pastwę nowego, morderczego
wynalazku i żebym w ten sposób nie mógł ani tajemnicy zdradzić, ani
gdzie indziej czegoś podobnego wykonać. Odpuśćcie mu to,
miłosierne niebiosa, jako i sam żywię nadzieję, że i mnie, którym stał
się narzędziem tak piekielnego pomysłu, zostanie odpuszczone!
Nieszczęśniku, który czytasz te słowa — kimkolwiek jesteś, upadnij
na kolana i błagaj, tak jak ja, o Boskie miłosierdzie, gdyż jedynie Bóg
może ci sił użyczyć, abyś o zemście Tolfiego mógł ze spokojem my-
śleć. Wkrótce bowiem zostaniesz zmiażdżony, jak zmiażdżony został
twórca tej zbrodniczej machiny”.

Vivenzio westchnął głęboko. Jakby morderczym ostrzem przebity,

stał z wybałuszonymi oczami, z drżącymi wargami i, ciężko dysząc,
wciąż na napis uporczywie patrzył. Miał wrażenie, jakby go głos z
zaświatów upominał. Nadzieja wszelka go opuściła. Widniał tu wyrok
śmierci jego w kilku zaledwie, za to okropnych, słowach zawarty.
Najbliższa przyszłość jawiła mu się jak na dłoni — monstrualna i
straszliwa. Czuł już niemal spadający na ciemię potworny ciężar,
wydawało mu się, jakby go już ogromne ramię żelaznych ścian
ściskało i kości mu pękały. Nieprzytomnie szukał w odzieniu swym

background image

jakiegoś narzędzia śmierci. Sam się udusi własnymi rękami! Daremne
wszakże były to zamiary. Dzikim wzrokiem po ścianach wodząc,
zawołał z okrutną wściekłością:

— Uprzedzę swe przeznaczenie, głowę sobie roztrzaskam! —

Cierpka drwina z tego zwątpienia piersi mu przeszyła. — Właściwie
dlaczego miałbym to robić — westchnął — przecież i ten
człowiekiem był, który pierwszy w drapieżnym uścisku waszym
skonał; doczekam się losu swego, tak jak on!

Miało się ku wieczorowi. Vivenzio patrzył przez obniżone okna na

złote promienie zachodzącego słońca. Radosne uczucie wypełniło na
chwilę jego duszę. Była to słodka, acz bolesna więź po raz ostatni w
tym momencie ze światem go łącząca. Podciągnął się w górę do okna,
przez które — krat się trzymając — w bezmierną, wspaniałą dal
spoglądał. Ach, to co widział i słyszał, zdawało się istnieć właśnie po
to, aby pod wpływem owego czarownego widoku nieszczęśnik przez
cały świat opuszczony zupełnego pomieszania zmysłów dostał! U
wylotu długiego kanału wentylacyjnego, wyciosanego w skale,
błyszczało przyjazne niebo, zachodzące słońce, bezkresne morze, a w
oddali wybrzeże Sycylii z gaikami oliwnymi, jasnozielonymi traw-
nikami i ciemnymi, rozmarynowymi lasami. Ach, jak przyjemnie wiał
zachodni wietrzyk pełen wonnych oparów. Vivenzio chwytał go
łapczywie w nozdrza, jak ryba wyrzucona na brzeg pragnie
pochwycić falę, która ją dosięga. Piękno tego krajobrazu w
wieczornym blasku i daleki szum fal morskich dodały otuchy jego
zamierającemu sercu, tak jak rosa wyschłą zwilża ziemię.

Napawał się owym widokiem, to jedną, to drugą ręką, albo obiema

naraz krat się uczepiwszy, aż wreszcie omdlały, z opuchniętymi
rękami, z powrotem na ziemię się osunął w głębokim oszołomieniu.
Nie wiedział, co się z nim dzieje; zdawało mu się jedynie, że znów
jest na wolności, w boju okrutnym, wśród huku i zgiełku wojennego.
Odgłosy strzałów i szczęk oręża daleko i szeroko się niosły, a
przeraźliwe krzyki i chrzęst zbroi walczących w uszach jego łagodnie
brzmiały. Kiedy się znowu z omdlenia ocknął, sen pierzchnął, zniknął
także wspaniały obraz: było już ciemno. Ach, raz jeszcze roztoczył się
przed jego oczyma cudowny widok urzekającej przyrody, jeszcze raz
promyk zachodzącego słońca oczy jego ucieszył, jeszcze raz
zakosztował piękna łagodnej zieleni oliwek i błękitu głębiny

background image

morskiej. I co więcej? W oddali dojrzał też łodzie, wiele łodzi, tu i
ówdzie na falach się kołyszących. Tak, wydawało mu się, że i ludzi
na nich wyraźnie dostrzega. Wszak mogło to być jedynie złudzenie,
sen tylko, ale słodki, nieszczęśnikowi nowych sił dodający. Pragnął
znaleźć się na łodzi, miotany najeżonymi wściekłością falami, lub też
zarazą paskudną dręczony i życia syty, byleby tylko mógł
tam, na tych dalekich łąkach, duszę swą uwolnić. Spodziewał się
lżejszej śmierci niż ta w żałosnym osamotnieniu. Coraz bardziej
mroczne i obłąkańcze były myśli i uczucia jego. Niczym pijany leżał
w głębokim otępieniu. Ani głód, ani pragnienie nie dawały znać o
sobie, chociaż już od trzech dni nawet kroplą wody wyschniętego
języka nie zwilżył. Trwał w ten sposób, nieruchomo siedząc czy
leżąc, spał lub czuwał, albo pogrążał się w myślach; bądź
nieświadomie mówił na głos sam do siebie o krzywdzie, jaka mu się
dzieje, o przyjaciołach i swych bliskich, o domu i o straszliwej
przyszłości. Ale przy tym wszystkim zdawało mu się, że zgiełk
daleki, a nieraz i wystrzał jak gdyby słyszy. Wyglądało na to, że
wojna, dotychczas z okrucieństwem prowadzona, ku ziemiom tym się
zbliża. Lecz nawet wytężając słuch, niemożliwością było rozpoznać, z
której strony ów zgiełk dochodzi, ani też — czy to złudzenie, czy
rzeczywistość.

W takim żałosnym stanie zastał Vivenzia siódmy ranek, o ile

rankiem można było nazwać tę odrobinę światła, które — blade
jeszcze — jedynym pozostałym oknem do ciemnego więzienia
wpadało. To wszystko nie byłoby go poruszyło, ale inna zmiana
przeraziła go w najwyższym stopniu: oto za pomocą misternego
urządzenia Ludovica Sforzy, w postaci ukrytych sprężyn naciskanych
przez schodzące się ku sobie ściany, żelazne posłanie zamieniło się w
mary. Tym sposobem strach i rozpacz nieszczęsnej ofiary miały być
spotęgowane do granic; dlatego też ostatnie okno przepuszczało
jedynie wątłe światło«— na znak gasnącego już żyda. Vivenzio
zerwał się gwałtownie i uderzył głową o strop, który tak bardzo się
obniżył, że biedak nie mógł się już wyprostować.

— Niech się stanie wola Boża! — westchnął, na marach się kładąc.

Potem ukląkł i modlił się pobożnie, i łzy wypłynęły mu spod powiek.

Powietrze wokół wydawało mu się zgęstniałe, z trudem oddychał;

a może sprawiał to nieznośny ucisk w piersiach, bowiem ciasnota

background image

pomieszczenia nie pozwalała mu się wyprostować ani wydągnąć na
posłaniu. Jednakże dogasające już siły i wyczerpany duch były ze
wszelkich doczesnych utrapień wyzwolone. Wszystka nadzieja
przepadła i nie czuł już więcej strachu. Jedynie narastający jakiś
zgiełk i wrzawa, wyraźnie do uszu więźnia dochodzące odgłosy
strzałów, dające się słuchem dobrze rozpoznać, wciąż jeszcze uwagę
jego przyciągały. Ach, gdybyż mu była zemsta teraz ostatni zadała
cios, nie byłby go poczuł ani zauważył. Jednak możliwość takiego
odurzenia miłosierną naturą Tolfi również wcześniej przewidział.

Zgiełk i wrzawa na zewnątrz wzmagały się, strzelanina była coraz

bliższa, i Vivenzio — zdumiony wielce — myślał o tym, co się
jeszcze zdarzyć może. Był już późny wieczór. Nagłe rozległo się
raptowne uderzenie w dzwon ogromny i zadźwięczało w uszach
Vivenzia. Wybiła pierwsza. Dźwięk był taki bliski i ogłuszający, że
zdawał się mózg przeszywać, a zdziesięciokrotnione echo niczym
grzmot huczało w jaskiniach skalnych. Potem dał się słyszeć potężny
łoskot, który wstrząsnął całym pomieszczeniem, jakby się miało
wszystko naraz w gruzy rozsypać. Vivenzio zerwał się, chcąc jak
gdyby nadludzką jakąś siłą walącą się budowlę powstrzymać. To
wszakże tylko ściany zbliżyły się jeszcze bardziej do siebie i znowu
zaległa cisza. Strop ugniatał mu już czaszkę, choć siedział mocno
zgarbiony; jeszcze kilka piędzi niżej — i będzie po wszystkim. Drżał
na całym ciele, z trudem łapał powietrze, rękami sięgał otaczających
go ścian. Leżał tak, śmiertelnie zgnębiony, aż tu dzwon ponownie
zadźwięczał, łoskot i trzask znów się odezwały. Trzaski następowały
jeden po drugim, a strzelanina na zewnątrz była tak gwałtowna, że się
podłoga pod nogami Vivenzia raptem zatrzęsła, i ów, zupełnie nie-
przytomny, na ziemię się zwalił.

Słońce wysyłało skąpe promienie zza gęstej chmury i niebo dokoła

zaciągnęło się, jak gdyby swą czarną szatą chciało oddać cześć
konduktowi żałobnemu biednego Vivenzia. W końcu jednak silniejsze
słońce potargało i rozpędziło chmurę i w pełnym blasku zanurzyło się
w głębinie bezkresnego morza. Vivenzio ocknął się z wiecznego jak
mu się zdawało — snu. Oddychając głęboko stwierdził ze
zdziwieniem, że wdąż jeszcze żyje. Powoli otworzył oczy, znów je
zamknął i znowu otworzył, rozejrzał się dokoła i — Boże
miłosierny!! — zobaczył, że leży w wygodnym łóżku, a wokół siebie

background image

ujrzał swych wiernych przyjaciół i służbę. Nie wiedział, co się z nim
dzieje — żyw jest czy to tylko sen mamiący? Może wszystko, co
przeżył, było jedynie złudzeniem? Bynajmniej — czuł się przecież
taki słaby, taki wyczerpany, wszelkich sił pozbawiony, iż nie mógł
nawet ręką poruszyć.
A jednak znajdował się pośród swych wiernych przyjaciół. Jakiż to
cud wyrwał go z objęć śmierci? Takie i tym podobne myśli na-
chodziły Vivenzia w pierwszym momencie po przebudzeniu.

Kiedy tak rozglądał się był dokoła, przystąpił do niego starzec, w

którym Vivenzio rozpoznał lekarza, prosząc, aby zażył stosowne leki,
leżał spokojnie i ani słowem o nic nie pytał, zanim sił nie odzyska.
Chory posłuchał rady roztropnego starca i, odpocząwszy w spokoju
kilka godzin, zupełnie oprzytomniał. Przyjaciele czuwali nad nim całą
noc, a Vivenzio, trochę wzmacniającego pokarmu spożywszy, zasnął
głęboko i do białego dnia błogo odpoczywał.

Obudziwszy się rano, taki się wzmocniony poczuł, że — wpra-

wdzie jeszcze słabym i mdlejącym głosem, przecież jednak wyraźnie
— mógł się obecnych wypytywać i o wyjaśnienie wszystkiego, co się
z nim działo, prosić. Obecny przy tym lekarz, który stwierdził, że
Vivenzio więcej zawdzięcza swej młodości niźli jego lekom, nie
odmówił prośbie chorego, i stary Cavallo, towarzysz Vivenzia w
niejednej walce czy szermierce słownej, tak mówić począł:

— Po nieszczęsnej bitwie pod Viduną, kiedy cię krwiożerczy Tolfi

własnymi rękoma pojmał, pierzchało wprawdzie wojsko nasze aż do
najbliższego lasu, tam jednak rozstawieni strzelcy wyborowi
zaatakowali znienacka nieprzyjaciela, ciągłym prześladowaniem
naszych zmęczonego, i tak nań napierali, że choć początkowo stał
niewzruszenie i dzielnie się bronił, w końcu jednak ustąpić musiał.
Tolfi się srożył, objeżdżał szeregi i cały lud swój do boju gnał, ale
nadaremnie. Tego dnia nie mógł już rozproszonych żołnierzy zebrać.
Zastępy jego rzedły i Tolfi, chcąc nie chcąc, musiał się wycofać.
Nasze wojska tak bardzo go naciskały, że był zmuszony z paroma
tylko chorągwiami przez rzekę się puścić. Tam go zaskoczyli nasi i
zupełnie od reszty jego zastępów odcięli. Sprzymierzeńcy Tolfiego —
Grimaldi, Toldo i Banieri — poddali się, inni zaś zostali rozbici.

Tolfi przedzierał się ze stale malejącym oddziałem na swój zamek.

Myśmy pędem za nim gnali i nim się jeszcze zdołał do zamku

background image

wedrzeć, do bitwy go zmusiliśmy. Tolfi bronił się niczym lew, ale nie
mogąc sile wielkiej sprostać, znaczne poniósłszy straty, schronił się
do zamku swego, w którym pewnie się chciał obwarować. Nie miał
wszak zbyt wiele czasu; otoczyliśmy zamek ze wszystkich stron —
także od strony morza okręty nasze się ukazały — i przypuściwszy
szturm, z wielkim trudem przełamując opór nieprzyjaciół, wreszcie
nocą zamek zdobyliśmy.

Tolfi ryczał wściekle, kiedym jako pierwszy z oddziałem swym

mury sforsował, a tymczasem inni, wyważywszy wrota, tłumnie na
dziedziniec się wdarli. Nacierał na nas z mieczem, gdy jeden z
giermków, miecz mu z ręki wytrąciwszy, chciał go pojmać; wtem
Tolfi, dobywszy sztyletu, żołnierza nim pchnął, waląc go na ziemię, i
z okrzykiem: „Zemsta moja dokonać się musi!” popędził przez
dziedziniec ku jakiemuś wejściu, gdzie jednemu z pachołków swych
zapaloną pochodnię wyrwawszy, w otworze z nią zniknął.
Przypuszczając, iż tajnym przejściem zamierza zbiec, puściłem się za
nim z kilkoma wiernymi druhami. Korytarz skręcał tu i ówdzie,
wiodąc coraz głębiej w dół, aż nie opodal ujrzeliśmy jaskinię
przestronną, w której znajdowało się mnóstwo dużych i małych
żelaznych kół i maszyn z ciężarkami o pokaźnej wadze; niektóre z
nich, Bóg wie jak głęboko, w czeluści bezbrzeżnej zwisały. Tutaj
ujrzeliśmy Tolfiego, który właśnie sztyletem swym linę niezmiernej
grubości przecinał.

Zatrzymaliśmy się, nie wiedząc, czy nie szykuje nam zasadzki.

Tolfi wszak, dostrzegłszy nas, jeszcze szybciej linę ciął, wołając:
„Zginie ten, którego szukacie — zemsta moja go zmiażdżyła!”
Ledwie to powiedział, przecięty sznur trzasnął, ciężarek na nim
wiszący zleciał i z okrutnym łoskotem toczących się z ogromną
prędkością kół, rozstępowała się tylna ściana. Ujrzeliśmy człowieka
na marach leżącego. Skoro tylko Tolfi to zobaczył, osłupiały ze
zdumienia zakrzyknął wściekle: „Moce piekielne, które mnie
prześladujecie! Jakże się to stać mogło, żem niewłaściwy ciężar
odciął? Wszak przez to zemsta moja się nie spełni!”

Ciężarek spadł na dno, koła przestały się kręcić, Tolfi zaś, gdyśmy

go pochwycić chcieli, rozpędziwszy się, skoczył ponad czeluścią — i
wpadł do otchłani bezdennej, skąd jedynie głuchy łoskot nas doszedł.
Bez wątpienia, zanim dna dosięgnął, na zwisających ciężarach się

background image

roztrzaskał. O tym, żeś to ty jest owym domniemanym zmarłym,
dowiedzieliśmy się wkrótce od jednego z giermków Tolfiego, który
skazany na męki — wszystkie nikczemności pana swego wyjawił,
dodawszy, że Tolfi, gdy cię tylko pojmał, z tym poleceniem na zamek
wysłał, aby cię bez zwłoki w żelazną koszulę ubrali (tak nazywają
tutaj to okrutne więzienie, ponieważ przy ostatecznym zetknięciu się
ścian całe to żelastwo do ciała człowieka przylgnąwszy, wszyst
kie mu kości powoli łamie). Strażnicy twoi zwlekali jednak, dzięki
czemu później dostałeś się do więzienia — inaczej dawno byś już nie
żył. Giermek dodał także, że jego pan z całą pewnością chcąc d
prędko jednym ciosem śmierć zadać, zanim by cię przyjaciele twoi
uwolnić mogli, pospiesznie starał się ciężarek spuścić; lecz w
obłąkaniu i w złości swej przeciął inny sznur, na którym wisiał ciężar
ściągający, i gdy się tylko kamień do czeluści zwalił, drugi ciężar —
pozbawiony przeciwwagi — natychmiast żelazne ściany twego
więzienia rozciągnął. Ty wszakże byłeś nieprzytomny. Wynieśliśmy
cię i troskliwie pielęgnowali, oddawszy pod opiekę doświadczonego
lekarza, przy którego pomocy dopiero trzeciego dnia przytomność
odzyskałeś. Decyduj teraz, co począć z pojmanymi.

Vivenzio powrócił do zdrowia, lecz smutek i posępność nie

odstąpiły go już nigdy. Wszystkich więźniów wypuścił na wolność i,
żeby zatrzeć wszelkie wspomnienia przeżytego koszmaru, kazał
zburzyć żelazne więzienie i całe to miejsce zasypać ziemią, pod którą
głęboko Tolfi okrutny spoczywa.
Przełożył Jacek Illg

background image

ALOIS JIRÁSEK
Dom Fausta

Ten stary dom stał na Skałce, na końcu Bydlęcego Targu, w

samym jego rogu — naprzeciw klasztoru Na Słowianach. Ponieważ
od dawien dawna nikt w nim nie mieszkał, wyglądał zgrzybiałe i
posępnie. Dach, niegdyś czerwony, pociemniał, ściany nadkruszyły
się, a okna, zmętniałe od kurzu i deszczu, zasnute pajęczynami,
wyglądały jak ślepe. Ciężka dębowa brama, nabijana gwoździami,
nigdy się nie otwierała, tak samo jak i znajdująca się w niej furtka.
Nikt tam nie przystawał, by sięgnąć do artystycznie wykutej ant aby.
Za bramą była pustka i cisza; żaden pies nie zaszczekał, żaden kogut
nie zapiał. A przed bramą, spomiędzy kamiennych płyt
wyrastała trawa. Równie posępnie wyglądał znajdujący się za domem
ogród. Nikt go nie doglądał. Nie było w nim ani grządek
warzywnych, ani klombów z kwiatami. I ścieżki pozanikały. Zarosły
trawą, która rozpanoszyła się wszędzie. Była tak bujna i wysoka, że
stare jawory, lipy i owocowe drzewa w niej tonęły. A ich pnie i
gałęzie jeno liszaj porastał i mech.

Tylko wiosną, gdy drzewa rozkwitały, gdy gęsta trawa upstrzona

była mleczem jak monetami ze złota, gdy tu i ówdzie bieliły się
wiciokrzewy i cykuta, widok stawał się nieco pogodniejszy.

Ale jesienią, kiedy ogród zaścielały opadłe liście, kiedy ciężkie

pochmurne niebo wisiało tuż nad ziemią, a wicher miotał gołymi
koronami drzew, gdy wczesne zmierzchy i dom cały, i ogród
spowijały mrokiem!...

Z domostwa emanował smutek i niepokój, który ludzi porażał.

Było to przeklęte miejsce; po nocach błąkał się tutaj duch doktora
Fausta, któremu i po śmierci nie dane było zaznać spokoju. W
dawnych czasach Faust mieszkał w tym domu. Odprawiał czary,
studiował czarnoksięskie księgi i nie dość, że szatana tutaj
przywoływał, to jeszcze mu własną duszę obiecał. A ten służył mu
chętnie i spełniał wszelkie jego życzenia. Lecz w końcu, kiedy
przyszła pora, rzekł diabeł: „Już dosyć. Chodź ze mną!”

Ale doktor nie chciał, bronił się, jak tylko potrafił. Zaklinał,

czarował — jednak na próżno. Szatan, uparłszy się na dobre, chwycił
go pazurami, a kiedy Faust wciąż jeszcze stawiał opór, wyleciał z nim

background image

na zewnątrz — ale nie drzwiami, tylko prosto przez sufit. I tak oto
Fausta dosięgło to, na co się był umówił: diabłowi duszę obiecał i
diabeł ją sobie zabrał.

A dziura, którą w stropie wybił, została. Wprawdzie nieraz ją

zamurowywano, lecz zawsze nad ranem zaprawa osypywała się i
dziura zionęła czernią jak przedtem. Wreszcie przerażeni ludzie
zaniechali tych napraw. Zwłaszcza kiedy po domu zaczął się błąkać
duch Fausta. Każdej nocy pojawiał się i straszył, tak że nawet
największy śmiałek nie był w stanie tego wytrzymać.

Potem już nikt się nie wprowadzał i stary budynek pozostawał

pusty. Marniał. Nie tylko, że nikt tam nawet nie zaglądał, ale wszyscy
przechodnie omijali ten dom z daleka, zwłaszcza wieczorem i w nocy.
Jednak pewnego razu, a było to jesienią, prawie o zmroku, przed
bramą zatrzymał się młody mężczyzna, student. O tym, że mu się nie
przelewało, wyraźnie świadczył jego
znoszony trójgraniasty kapelusz, stary płaszcz, wyświecone spodnie
sięgające kolan, cerowane pończochy i mocno schodzone trzewiki.

Był chudy jak żebrak, jak zbłąkany pies. Już nawet nie miał gdzie

mieszkać. Nie miał czym płacić i właśnie mu wymówiono kąt.
Chodził więc po Pradze, szukając jakiegoś schronienia, błagał o litość
i wyrozumiałość, lecz wszędzie go odprawiano. Cały dzień tak
przechodził, aż zmęczony stanął przed domem Fausta. Sam nie
wiedział, jak się tam znalazł. Mżyło i wiał przenikliwy wiatr. Przy
takim wietrze studencki lada jaki płaszcz był zupełnie do niczego, a
nędzne trzewiki również nie chroniły przed wilgocią. Student trząsł
się z zimna. Deszcz padał coraz gęściej, ciemniało, nastawał jesienny
wieczór. Ale gdzie przenocować?

Nie miał gdzie złożyć głowy. Rozejrzał się dookoła, a potem znów

popatrzył na stary, posępny budynek. „Stąd cię nie wyrzucą” —
pomyślał z goryczą. Wahał się jeszcze przez chwilę, zanim nacisnął
klamkę. Furtka ustąpiła i oto znalazł się w sklepionej łukowato
bramie. Tutaj było sucho i bezwietrznie. Skoro zdobył się na pierwszy
krok, to i poszedł dalej.

Schodami, na których po prawej stronie, we wnękach, stały

osobliwe posągi, dostał się na korytarz. Był długi, a jego koniec tonął
w mroku. Wzdłuż korytarza ciągnął się cały rząd ciemnych drzwi,
wiodących do pokoi. Panowała tu cisza i pustka, jedynie z podwórza i

background image

z zapuszczonego ogrodu dobiegał jęk wiatru.

Student namyślał się przez chwilę, po czym śmiało nacisnął

klamkę najbliższych drzwi i wszedł do środka. Już zmierzchało.
Panujący wewnątrz półmrok potęgowało również i to, że ściany aż do
połowy pokryte były dębową okładziną, a wszystkie meble —
staroświecki stół, szafa i ławy pod ścianami zrobione były z ciemnego
drzewa. Obok stołu znajdowało się krzesło z wysokim oparciem.

Młodzieniec postał chwilę przy drzwiach, po czym usiadł na

krześle. Rozejrzał się i zaczął nasłuchiwać. Ale w domu panowała
cisza i nikt się nie zjawiał. Słychać było tylko huczenie wiatru na
dworze i stukot deszczu o szyby. Siedział tak i nasłuchiwał, aż w
końcu szum wiatru, deszczu i zmęczenie zmogły go. Zasnął.

Przespał północ i zbudził się dopiero o jedenastej. Zdziwił się

bardzo, gdzie jest, a kiedy przypomniał sobie, w jakim to domu
przenocował (i jak spokojnie), pozbierał myśli. I nie rzucił się do
ucieczki, tylko żwawo wkroczył do sąsiedniego pomieszczenia. Było
umeblowane. Na ścianach wisiało kilka starych poczerniałych
obrazów, z których wyraźniej wybijały się tylko posępne twarze
brodatych mężów. Po byłym mieszkańcu, doktorze Fauście, o którym
nieustannie myślał, nie dostrzegł żadnej pamiątki.

Dopiero w trzecim pokoju. Stało w nim staroświeckie łoże z

wypłowiałym baldachimem, na podłodze leżały wytarte poduszki,
poprzewracane zakurzone zydle i rozwarta księga w pożółkłej, a
niegdyś białej, skórzanej oprawie. A w suficie dziura! Zionęła czernią
i wyglądała, jakby wybito ją jednym uderzeniem.

Student zatrwożył się. Przypomniał sobie, co o tym. domu mó-

wiono, a teraz sam ujrzał, że izba wygląda jak wówczas, kiedy diabeł
przyszedł, aby zabrać Fausta ze sobą. Te zydle może szatan
przewrócił, a tą księgą może doktor Faust cisnął w swego
prześladowcę. Student nie odważył się nawet jej dotknąć. Długo tam
nie wytrzymał. W następnym pomieszczeniu nie ujrzał nic
szczególnego, poza tym że pod sufit prowadziły drewniane schody.
Wstąpił na nie. Zatrzymał się dopiero pod sklepieniem, przy otworze,
przez który można było przejść dalej. Gdy stanął ńa ostatni schodek,
usłyszał za sobą szmer. Zląkł się i zdumiał: schody złożyły się, jakby
były z papieru, i schowały w stropie. Znalazł się w ogromnej
komnacie, większej od wszystkich, które już widział. Zdziwiony, już

background image

po chwili zapomniał, jak się tu dostał.

Na łukowatym sklepieniu wymalowane były słońca, księżyce i

astrologiczne symbole. Wzdłuż ścian wisiały ciemne półki ze
staroświecko oprawionymi księgami oraz stoły, na których stały
naczynia ze szkła i metalu. Wiele flaszek wypełniały tynktury o
barwie czerwonej, złotej, błękitnej i jasnozielonej. Środek tej
obszernej komnaty zajmował długi stół na kozłach, powleczony
zielonym suknem. Na nim zaś połyskiwały mosiężne i miedziane
naczynia oraz rozmaite przyrządy. Obok leżały pożółkłe pergaminy i
papiery, czyste i zapisane, a także otwarta księga z przysuniętym do
niej cynowym lichtarzem. Świeca była nieco nadpalona. Wszystko
wyglądało tak, jakby od bardzo dawna nikt tutaj nie zaglądał.

W tej komnacie zatrzymał się najdłużej. Kiedy znów podszedł do

otworu w podłodze i stanął na jego krawędzi, schody same się
opuściły, tak że mógł po nich zejść na dół bez żadnych przeszkód. Nie
skierował się jednak ponownie do sypialni Fausta. Otworzył inne
drzwi i znalazł się w holu. Ujrzał w nim posąg pięknego chłopca z
bębenkiem zawieszonym na szyi. Gdy student podszedł bliżej i
dotknął bębenka, posąg poruszył się jak żywy, a pałeczki zaczęły
śmigać w powietrzu. Bęben terkotał tak głośno, że omal nie popękały
szyby. Przerażony młodzian uciekł na korytarz.

Stamtąd pobiegł do bramy, a potem na podwórze, gdzie w rogu

znajdowała się studnia. Żółty liszajec i zielony mech porastały jej
piaskowe kręgi, a opadłe liście lip i jaworów, żółte i rude, niemal już
zasypały starodawną kamienną rzeźbę, która studnię zdobiła:
przedstawiała jakiegoś dziwnego stwora.

Przeszedł się również i po ogrodzie, lecz długo w nim nie zabawił.
Pod starymi drzewami, wśród gęstych głogów i rozmaitych

krzewów, w ten pochmurny jesienny dzień nie było wesoło. Wrócił
zatem do domu. Panowała tu już cisza, dobosz przestał bębnić.
Student ominął go ostrożnie i znów poszedł do wielkiej komnaty.
Zaczął przeglądać papiery i pergaminy. Pod nimi znalazł gładką
błyszczącą misę z czarnego marmuru, a w niej — srebrnego talara:
wyglądał jak nowy.

Student ucieszył się i przeraził. Stał tak przez chwilę, zastana-

wiając się, co zrobić. W kieszeni nie miał złamanego szeląga, a w
brzuchu burczało. Ale kto wie, może to Faust, albo i sam diabeł, mu

background image

ten pieniądz podsunął!

Po dłuższym wahaniu wziął talara i wyszedł na miasto. Wieczorem

wrócił syty, ale pełen obaw, czy jakiś duch w nocy mu się nie pojawi.
Usiadł na tym samym krześle, co wczoraj, żeby się przespać. Ale nie
zasnął tak szybko jak poprzedniego wieczora, a w nocy nawet raz się
przebudził. Jednak ani duch Fausta, ani diabeł się nie pojawił.

Kiedy ponownie przeglądał bibliotekę i przyrządy na stole, znalazł

na czarnej misie następnego talara. Wczoraj z pewnością była tam
tylko jedna moneta, którą zabrał ze sobą do miasta i rozmienił —
trochę drobnych miał jeszcze w kieszeni. A skąd się wziął ten nowy
talar, nie wiadomo. Połyskiwał jak białe mleko w czarnej misie. To z
pewnością dla niego. Widocznie Faust albo ktoś inny mu sprzyja. Tak
sobie student pomyślał, zanim sięgnął po pieniądz.

Wyszedł przed południem i wrócił dopiero wieczorem. Z drugiego

talara pozostało mu zaledwie parę groszy. I znowu spał spokojnie, jak
poprzedniej nocy. Rano poszedł do biblioteki i skierował się prosto do
stołu. Kolejny nowiutki talar leżał w czarnej misie. Student nie wątpił
już, że to dla niego i wziął go bez skrupułów.

I tak każdego ranka znajdował jednego talara. Było to nawet

więcej, niż potrzebował. Więc odkładał to, co mu zostawało, aż
uzbierał na nowe ubranie — na płaszcz, kapelusz i buty. I w ogóle
miał się całkiem dobrze. O mieszkanie nie musiał się martwić. Do
cichego domu już się przyzwyczaił, a duch, który się o niego
troszczył, nigdy mu się nie ukazywał. Na zimę drewna miał dosyć —
na dworze i w ogrodzie. Drwa trzeszczały i paliły się miłym
płomieniem: w dolnej komnacie — w piecu, i na górze — w
bibliotecznym kominku. Studiował księgi Faustowej biblioteki — i tę,
którą znalazł na wielkim stole, i tę, którą zabrał z sypialni. Tej drugiej
nie od razu odważył się dotknąć, ale właśnie ona zaciekawiła go
najbardziej — pełna była tajemniczych znaków, symboli i zaklęć. Z
lękiem zaczął je odczytywać i nieraz aż włos mu się jeżył przy tej
magicznej lekturze.

Czasami doskwierała mu samotność, ale wyprowadzić się nie

zamierzał. Miał spokój i wystarczające wygody, a do tego codziennie
talara, na którego nie musiał pracować! Koledzy z uniwersytetu, gdzie
coraz rzadziej go widywano, dziwili się, że tak bardzo się zmienił, że
taki elegancik z niego. Drętwieli ze zgrozy, kiedy im opowiadał,

background image

gdzie mieszka, i za nic nie chcieli go odwiedzić. W końcu kilku z nich
zmogła ciekawość. Student oprowadził ich po całym domu, od bramy
aż po strych. Pokazał bibliotekę, sypialnię z uporządkowaną pościelą,
albowiem sam już tam sypiał; pokazał im nawet dziurę w stropie,
którą zatkał i przesłonił kobiercem. Zaprowadził ich także do ogrodu.
Pochwalił się wszystkim, co w tym starym budynku naprawił i udo-
skonalił.

Opowiadali potem, pełni zdumienia, o dziwach tajemniczego

domostwa: o bębniącym chłopcu; o śpiewających posągach; o
metalowej pannie, która ich wodą polała; o klamce do jednego z
pokoi, która sypie iskrami, raniąc każdego, kto jej dotknie; o
wysuwających się schodach; o dziwnych przyrządach i
czarnoksięskich księgach. Dowiedzieli się także i o żelaznych
wrotach wiodących do długiego podziemnego korytarza.

Tylko czarną misą i białym talarem student się nie pochwalił. Ale

śmiał się ze znajomych, kiedy przestrzegali go, żeby jednak nie
pozostawał tam na stałe; że wszystko do czasu i w końcu może się
wydarzyć nieszczęście; że zły duch zastawił na niego pułapkę. I nie
mówili od rzeczy: przynęta znajdowała się w czarnej misie.

Dzień w dzień miał nowego talara i nie musiał się o nic troszczyć.

Przywykł do wygód, wiodło mu się coraz lepiej, stroił się. Wydatki
rosły, a pieniędzy nie przybywało. Talar dziennie już mu nie
wystarczał.

Student odzwyczaił się od skromnego życia. Zapomniał, jak mu się

wiodło, zanim tu przybył. I do pracy nie miał już ochoty. Zdał się
całkowicie na owe księgi z pracowni Fausta i z jego sypialni. Było w
nich napisane, jak czynić zaklęcia i przywoływać duchy. Duchy
dotychczas się nie pojawiły, dały mu spokój, a i sam do tej pory ich
nie przywoływał. Nie śmiał spróbować. Ale chciwość zaczęła go
dręczyć i ponaglać. Srebro już go nie zadowalało. Nawet i stos
talarów uznałby za zbyt skromne bogactwo. Pożądał złota i miał
nadzieję, że księgi dopomogą mu w zdobyciu go.

Pewnego razu, hulając cały dzień w Pradze, przepuścił pożyczone

pieniądze. Nie przerywając sobie zabawy, zachęcał nonszalancko
swoich kompanów, by nadal pili, nie żałowali sobie, i zapewniał ich,
że nazajutrz będzie miał jeszcze więcej pieniędzy, i to szczere złoto,
nie pożyczone, a swoje własne; że zmusi ducha, który mu dotychczas

background image

służył, by dawał dukaty zamiast prostackich talarów...

Późnym wieczorem postanowił wreszcie wrócić do domu. Kilku

pijanych druhów chciało go jeszcze odwiedzić. Nie zgodził się na to,
twierdząc, że tej nocy ma wykonać pewną ważną pracę i musi być
sam. Więc tylko popatrzyli w ślad za nim, póki nie zniknął za ciężką
bramą. I więcej go nie ujrzeli. Nie pojawił się ani w kolegium, ani w
beztroskiej kompanii.

Kiedy po pewnym czasie paru znajomych udało się do domu

Fausta na poszukiwania, z komnat wiało grozą. Wszędzie panowała
cisza. Wszystko było zaniedbane i opuszczone. Po studencie ani
śladu. Tylko w sypialni ujrzeli rozrzucone pościel i ubrania, podarty
płaszcz, poprzewracane zydle. Na podłodze leżała otwarta księga, a
obok przewrócony lichtarz z nadpaloną świecą...

Pomieszczenie wyglądało jak pobojowisko. A w suficie! Kobierzec

leżał rozdarty na podłodze, a odsłonięta dziura zionęła mrokiem.
Wokół niej ujrzeli świeże plamy, jakby tam krew bryzgała, i to
całkiem niedawno, bo jeszcze nie zdążyła poczernieć.

Wszyscy się przeżegnali i w przerażeniu uciekli z Faustowego

domu. To, co spotkało ich kompana, było niesamowite. Zapewne z
butną zuchwałością przyzywał złego ducha, a ten nie kazał na siebie
czekać. Porwał studenta przez dziurę w suficie, podobnie jak kiedyś,
dawno temu, doktora Fausta.
Przełożył Jacek Bukowski

background image

JAN OPOLSKI
Przedstawienie o zmierzchu

— Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami,

nastąpi teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka — zwrócił się
komediant do zgromadzonych widzów z miasteczka, a jego
przemowa miała charakter wspaniałej improwizacji.

Trójkolorowe wstęgi o niezwykłych barwach załopotały na jego

płóciennym namiocie, i dla tłumu gapiów, złożonego głównie z
cukierników i krawców, było to czymś zgoła niesłychanym.

Na przedwieczornym niebie odcienie różowy i złoty święciły ciche

zaręczyny i nikt, kto zakosztował woni zebranego z pola siana, nie
mógł oprzeć się lekkiemu oszołomieniu. Tajemniczy instynkt budził
przychylność dla zjawisk osobliwych, które w obfitości wystąpiły
owego smętnego, letniego wieczora, narzucając się zmysłom w
najrozmaitszy sposób: w postaci cieni, których szaty rozpięte były
pomiędzy drzewami, w nagłym zawodzeniu leśnym i w pojawieniu
się zbudzonego ze snu nietoperza, pełnego jeszcze sennych mar.
Serca biły cicho, niezmącenie, a dusze cukierników i krawców
kołysały się w swej prostocie jakby na falach. Lekki wietrzyk
wydymał ścianę areny, nadając jej wygląd spokojnie oddychającego
stworzenia, a wewnątrz budy w fałszywym zespoleniu hałasowały
oboje i bęben.

Było tu razem około stu ludzi, którzy porzucili swe zajęcia, z

twarzami wyblakłymi, wielu z nich w charakterystycznych cza-
peczkach w kształcie kupieckich rożków, zaś ich fartuchy i kieszenie
ze skóry wykonane były w stylu przypominającym ubiegłe stulecie.
Wierzchnie odzienie cechowała na ogół duża skromność, co jednak
nie wydawało się wcale przeczyć ludzkiej godności. Nawet bielizna
osobista nie odznaczała się nadmiarem haftek i sznurówek,
odkrywając nierzadko piersi i biodra tych, którzy konwenansów nie
rozumieli, wśród nich nie wyrośli i nimi nie żyli.

Spoglądając milcząco i posępnie, bardzo powolnym ruchem

przesuwali z jednego kącika ust do drugiego wygasłą fajkę z ko-
sodrzewiny. Tylko jeden spośród nich wyglądał na cwanego lisa.
Jedynie on miał na sobie kompletne odzienie, a oprócz tego pośrodku
jego aksamitnej kamizelki kołysał się kawałek knurzego zęba jako

background image

wisiorek przy zegarku, zapewne prymitywnym. Zarówno jego włosy,
jak i szeroka broda swą radością przypominały chytre zwierzę, a
powieki zaczerwienione były nieustannie jakby wskutek jakiegoś
chronicznego zapalenia.

Człowiek o lisim spojrzeniu nie był prostoduszny, i daremnie

skłaniała się ku niemu po wielekroć tęsknota letniego przedwieczora.

— Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami nastąpi

teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka — rzekł więc
komediant, a jego przemowa miała charakter wspaniałej
improwizacji.

Z szarej beczki wyłożonej trocinami wynurzyła się głowa

ogromnego węża, przyjmującego żywy pokarm w dwunastu porach w
ciągu roku, a jego nagłe zjawienie się dostarczyło powtórnie
wygłoszonej tyradzie komedianta należytego poparcia i wagi.

Wąż zniknął równie nagle, jak się pojawił, by znów pogrążyć się

we śnie, który nie miał końca. Nie wyjaśnione zostały przyczyny
tego, co się stało, lecz zgromadzeni potrząsnęli swymi fajkami w
nagłym przebłysku myśli.

— Do tej pory, wielmożni panowie, udawały się sztuki moje dzięki

zręczności rąk i oczu, lecz cóż powiecie, jeżeli dalszy ciąg
przedstawienia niedostępny będzie pięciu zmysłom człowieka? Jeśli
sprzeciwiać się będzie odwiecznemu porządkowi żywiołów? Jeśli
przyniesie duszom, zamiast oczekiwanego ukojenia, ból i niepokój?

I jeżeli z każdą godziną, poświęconą na jego wyjaśnienie, stawać

się będzie coraz bardziej oczywista cała nikczemność ludzka? Co
powiecie o śnie, o którym z powodu jego bezgranicznej głupoty już
dawno zapomnieliśmy, jeśli faktem się stanie, odpowiadając
wszystkim warunkom rzeczywistości? Jeżeli przybędzie któryś z
waszych przodków, przyobleczony w ciało jasne i wyraźne niczym
ktokolwiek z rodziny waszej, by was widokiem swym przestraszyć i
przygnębić?

Cóż powiecie, jeśli ujrzycie samych siebie w odbiciu niewiary-

godnie prawdziwym, nie mogąc przy tym w żaden sposób dostrzec
owego tajemniczego zwierciadła?

— Nie znam niczego, co byłoby niedostępne pięciu zmysłom

człowieka! Zmarli leżą w grobach i nie mają zamiaru rezygnować ze
swego spokoju na każde skinienie! — rzekł człowiek o lisim

background image

wyglądzie, lecz pozostali ludzie z fajkami w zębach nie rozumieli
jeszcze niczego z tego, co zostało powiedziane tytułem krótkiego
wstępu. Oczekiwali właściwego przedstawienia ze stoickim wręcz
spokojem, a obcasy ich pantofli postukiwały od czasu do czasu jak
pieczątki.

Komediant obrzucił rudzielca ostrym spojrzeniem i uczynił

gwałtowny ruch ręką, bielszą od ręki notariusza.

Zaognione oczy pochłonęły owo spojrzenie z obojętnością, niczym

zawartość naczynia, która nie szkodzi zdrowiu, a źrenice ich nie
straciły nic ze swej przenikliwości.

— Duchowe dary nasze — kontynuował komediant (a słowa jego

skierowane były tym razem do wszystkich oprócz rudego)

T

— po

większej części niezbadane i nieznane, oczekują na moment swego
wyzwolenia, i największy błąd, jaki możemy popełnić, to potraktować
ukrytą w nich moc z głupim uprzedzeniem.

Dodatek o głupim uprzedzeniu, ostry niczym strzała, znów

adresowany był zapewne do rudego mężczyzny.

— Możliwość widzenia i rozumienia rzeczy wybiegających daleko

poza granice tego, co dziś dostępne naszym zmysłom, ponad wszelką
wątpliwość w nas samych się mieści. Nie ma wszak takich oczu, które
ogarniałyby wszystkie funkcje naszych nerwów, a w sprawach
tajemnych znajdujemy się wciąż przy pierwszej literze alfabetu.
Wszelkie myślenie nasze stłoczone jest i pokryte skorupą, niby w
kurzym jaju, bowiem poznaliśmy krańce świata w tych tylko
granicach, jakich sięga cień naszego nosa. Prawdziwą jest jedynie
ziemia, po której stąpamy, a w sferze wiecznych wątpliwości
pozostaje wszystko to, czego nie splugawiliśmy swymi dziesięcioma
palcami.

Umyślnie podkreślone zostały znowu ostatnie słowa, jak gdyby

posiadanie dziesięciu palców było znakiem szczególnym rudego
mężczyzny.

Rudzielec ani drgnął, natomiast na twarzach reszty gawiedzi dało

się zauważyć zniecierpliwione zdumienie.

„Ten tam prawi mętnie niby ksiądz, a przedstawienia jak nie było,

tak nie ma! Bywało u nas wielu z jego fachu: jedni połykali tłuczone
szkło, inni niczym dojrzewające owoce zwisali na długich linach
zawiązanych wokół szyi, ale ten to jakiś dziwny komediant!”

background image

Komediant zdawał się dobrze przewidywać, że wzbudzi w ten

sposób niepokój, spodziewał się jednak większego efektu swego —
bardziej nieprzystępnego niż tajemniczego — wprowadzenia.
Zakończył ten wstęp kilkoma ozdobnikami pozbawionymi większego
znaczenia i ukłonił się bardzo zwyczajnie i w milczeniu. Tymczasem
zapadł zmierzch.

Puste było niebo o zachodzie, tylko niektóre obłoczki lśniły tęsknie

jak kielichy mszalne. Dzwonek we wsi, gdzie znajdowała się
plebania, dźwięczał delikatnie i samotnie, aż się serce krajało. W
stawie coś dźwięcznie plusnęło, a trzciny i wierzby zdawały się
rozumieć to tak, jak każdą opowieść na dobranoc. W gaju kukała
kukułka, a należyta odległość nadawała jej głosowi odcień
melancholii i wdzięk.

Wąski pas świeżo obrobionej ziemi, o długości mniej więcej

leżącej trumny, ciemniał pod nogami komedianta, a ogrodowa łopata,
niczym nóż w ranie, tkwiła w wilgotnej glebie.

Cisza tchnęła z tego kawałka odkrytej ziemi i posępność czegoś, co

z głębokiego ukrycia na światło dzienne wynieść poleciliśmy,
rozkoszując się spojrzeniem nieczułym na męki żywota w
ciemnościach dojrzałego.

Głosem, któremu przybywało rozwagi i pewności siebie, podjął

znów komediant mowę na chwilę przerwaną:

— Potrafię na waszych oczach rozmnożyć zdolności rozrodcze

ziemi w niewiarygodnej mierze — tak, by z ziarna wyrosła zdrowa
roślina, której owoców byście skosztowali, zanim jeszcze opuścicie
prowizoryczną scenę moją. Potrafię nawet więcej, choć nie ma to nic
wspólnego w czarną magią.

Sięgnął do przygotowanej kasety, zwijając swą białą dłoń na

kształt muszli, i wyjął garść ziarenek maku, migocących w jego ręce
jak coś żywego, a pozbawionego swobody.

Obszedł swą publiczność, aby poddać ziarno ogólnej kontroli, nie

pomijając przy tym rudego. Ba, wyglądało nawet na to, że mu na nim
szczególnie zależy.

I rudzielec zanurzył w maku koniuszki swych palców, których

barwa nie wyłamywała się z ogólnej harmonii kolorów, były bowiem
usiane niezliczonymi piegami, które w żadnych okolicznościach nie
ginęły ani nie bladły. W jego zaognionych oczach malowała się na

background image

wpół skrywana radość zwycięstwa, a knurzy ząb kołysał się pośrodku
kamizelki niezwykle żwawo i wesoło.

— Czyjekolwiek niedowierzanie zamiary moje utrudnia i niweczy

— przypomniał dziwaczny siewca, rzuciwszy ziarno na świeżo
odsłoniętą ziemię.

Słowa te zabrzmiały w uszach rudego jak ponura, lecz uprzejma

prośba.

— Zwątpienie wyczerpuje! Jeśli zabraknie wiary, obrócą się

poczynania moje w bezpłodną igraszkę, co nie jest doprawdy za-
mysłem ani moim, ani waszym! Skupcie, szanowni, całą swą baczną
uwagę na mym zasiewie, który zaczyna kiełkować prędzej, niźli się
minuta z minutą spotyka!

Czy to sprawił przyjemny półgłos komedianta, czy też było to

cierpliwe milczenie wieczorne, które otępia i pieści — dość że oczy
zgromadzonych od bruzdy obsianej ziemi więcej się nie oderwały;

Czas nieubłaganie mijał, a wskazówka sekundnika miała, być

może, świadomość swej fatalnej roli. Cicha i smutna była naga
ziemia; łapczywe oczy nie dostrzegały na jej powierzchni żadnej
zmiany. Gruda koło grudy, ziarno z ziarnem, połączone tajemniczymi
więzami, tworzyły wrażliwe ciało ziemi, trwającej w absolutnym
milczeniu, a w tym milczeniu kryło się coś bez wątpienia ważnego i
wewnętrznie cierpiącego.

Praca wskazówki sekundnika utraciła niebawem swą

dramatyczność, gdyż obsiana ziemia poczęła drżeć, wzruszona
tajemnicą żywego znaku. Małe kiełki roślin przedzierały się wyraźnie
w górę, i postaci w kupieckich rożkach wprawione zostały w osłu-
pienie widokiem zwycięstwa nad siłami przyrody.

Kiełki nie zachowały długo swych pierwotnych kształtów.

Włoskowate łodygi, karmione tajemniczą limfą, wspięły się na
wysokość pięciu stóp, a na ich wierzchołkach wytrysnęły czerwone
kwiaty, jak płomienie w bezwietrzną pogodę. I zakołysały się powoli,
zanim zwiędły i opadały jak uschnięte czarne róże. Nie dotknął
jeszcze ziemi ostatni zeschły płatek, a już zalążnie zmieniły się w
makówki, których rosnący ciężar pochylał wysokie łodygi. Nie padły
jeszcze pierwsze okrzyki zdziwienia, a już zamigotał w dłoni
komedianta dojrzały mak, jak coś żywego i pozbawionego swobody.

Na twarzach zaś tych, którzy końce palców w maku zanurzyli,

background image

widoczna była bojaźliwa wiara. Do wszystkich przemawiała
zwielokrotniona tęsknota letniego przedwieczora, a zmrok rozpinał
przed ich oczyma szerokie szaty pomiędzy drzewami.

Opadły i zachrzęściły puste makowe łodygi, na znak zakończonego

dzieła uprzątnięte zostało cudowne pole, ale każdy widział, że
pozostała jedna w swej świeżości nietknięta łodyga. Ona jedna tylko
nie rozkwitła i nie wydała owoców, ona jedna drżała tu teraz,
poruszana nie wiatrem, lecz wewnętrznym ożywieniem, wymykając
się w ten sposób ze spoistości przygotowanego widowiska.

Oczy rudzielca błysnęły złośliwie niczym woda w ciemności.

Uczynił gest w kierunku żywej łodygi, śledząc z ironią kredową twarz
komedianta.

— Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami,

nastąpi teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka — zwrócił się
komediant do zgromadzonych widzów z miasteczka, a jego
przemowa miała charakter wspaniałej improwizacji. W mgnieniu oka
ukazało się w jego rękach coś na kształt sierpa do żęcia zboża,
lśniącego migotliwie niby pawie pióro.

Trzykrotnie machnął błyszczącym przedmiotem i za trzecim razem

podciął osamotnioną łodygę, która owoców nie wydała.

Upadła, nawet liść na niej nie zaszeleścił. Wyglądała na całkowicie

martwą; taką, w której sok nie popłynie już od korzenia do
wierzchołka. I choć nie było w tym żadnego sensu — upadł także
rudy mężczyzna.

Jego głowa uderzyła o ziemię, a rozścielone trociny pociemniały

wokół od jego świeżej krwi.

Rudy mężczyzna był tu obcy i nie wyjaśniony pozostanie przebieg

zaciętych zmagań ducha z duchem, ponieważ twarze widzów były
tępe i bez wyrazu, a oni sami byli zajęci wygasłymi fajkami z
kosodrzewiny.

Puste było niebo o zachodzie, tylko niektóre obłoczki lśniły tęsknie

jak kielichy mszalne.

Dusza do filozofii skłonna stała zaniepokojona wobec nowego

artykułu wiary.
Przełożył Jacek Illg

background image

EMANUEL Z LEŚEHRADU
Skamieniali ludzie

Ciekawy był to człowiek, rzeźbiarz Piotr Sztork.
Poznałem go w praskiej restauracji „Pod Czarnym Łabędziem”, w

której wieczorami niekiedy bywał i gdzie w gronie artystów, literatów
i aktorów spędzał wolne chwile.

Towarzystwo spotykające się w tejże restauracji składało się z

artystów już dojrzałych, cyganerii oraz ich przyjaciół, którzy chętnie
dołączali do wesołej i nieskrępowanej kompanii. Rozprawiało się tu o
wszystkim: o polityce, o sprawach przyziemnych, o miłosnych
przygodach, o artystycznych sukcesach i porażkach poszczególnych
bywalców — każdy opowiadał coś nowego i zajmującego. Nieraz
dochodziło do wymiany poglądów na tematy artystyczne lub
fachowe, co w niektórych wypadkach prowadziło do ostrych,
zjadliwych potyczek słownych, ale gniew, osobiste urazy i zazdrość,
które w chwilach waśni przebłyskiwały zza udawanej przyjaźni,
niknęły bądź od razu, bądź po paru dniach, kiedy wesołe usposobienie
bywalców łagodziło spory zacietrzewionych adwersarzy. W tym oto
towarzystwie poznałem Piotra Sztorka.

Zapuściwszy się przypadkiem pewnego wieczora „Pod Czarnego

Łabędzia” i ujrzawszy kilku znajomków przy stole dla tradycyjnych
ich spotkań zarezerwowanym, przysiadłem się, po czym
przedstawiono mnie obecnym, których dotąd osobiście nie znałem.
Sztork przyszedł w chwilę potem i usiadł naprzeciw mnie, lecz nie
włączył się do absorbującej towarzystwo rozmowy. Natychmiast
uwagę moją zwróciła ta interesująca, ujmująca powierzchowność.
Głowa jego była osobliwie pięknie ukształtowana, z jaśniejącymi
brązowymi, zagadkowymi oczyma, wysokie zaś czoło obramowane
czarnymi, bujnymi włosami, w których tu i ówdzie prześwitywały
ślady siwizny. Był zapewne czterdziestolatkiem: słusznej postury,
nieco przygarbiony, o zamyślonym, świadczącym o małomówności,
wyglądzie.

Rzadko kiedy wtrącał się do rozmowy, a jeśli już odezwał się lub

odpowiedział na pytanie kolegi, czynił to za pomocą zwięzłego,
chłodnego zdania lub paru zaledwie słów, których nie zamierzał
przeciągać w dłuższą pogawędkę.

background image

Zauważyłem, że Sztork cieszy się poważaniem kompanów, ale

także budzi ich zawiść, objawiającą się zwłaszcza pod jego
nieobecność. Wówczas koledzy po fachu rozmawiali o nim z nie
skrywaną zazdrością. Mówili, że ma w twórczości szczęście: od razu
znalazł sobie mecenasa, który pomagał mu finansowo podczas
studiów; że tworzy z niezwykłą łatwością; los mu sprzyja i że
wyśmienicie wynajduje wszelkie drogi i ścieżki ku sławie. Było
oczywiste, że górował nad przyjaciółmi i oni godzili się z tym,
niekiedy jednak dotkliwie odczuwając jego wyższość.

W rzeczy samej Sztork odnosił zdecydowane i olśniewające

sukcesy. Imię jego stało się sławne. Od pierwszego publicznego
wystąpienia sukces gonił sukces, niczym za sprawą cudu. Jego dzieła
zyskiwały na wystawach najwyższe nagrody i kupowane były przez
galerie w kraju i za granicą. Talent Sztorka wynoszono pod niebiosa,
dzieła zaś, które stworzył, uznawano za majstersztyki. Pisma
rozpływały się w pochwałach na cześć tego artysty, intrygującego
swymi ciekawymi pracami, jak i ekscentrycznym, zagadkowym
życiem.

Sztork był samotnikiem. Miał opinię wroga ludzi. Nigdy nie

włączył się do bujnego, towarzyskiego życia artystycznych kręgów.
Wprawdzie był członkiem towarzystwa sztuk plastycznych, jednak
nie przyjął w nim żadnego stanowiska, a kontakty z pozostałymi
rzeźbiarzami lub innymi artystami ograniczał do minimum. Od czasu
do czasu zjawiał się „Pod Czarnym Łabędziem”, ale poza tym stronił
od nich. Jeśli zaś któryś ze znajomych chciał się z nim spoufalić,
Sztork zawsze potrafił zachować dystans, nigdy nie wykraczając poza
granice obowiązujących konwenansów.

Sądzić by można, że Sztorkowi nie zależało na opinii towarzyszy.

Wprawdzie nie okazywał im wzgardy lub wyższości, ba, często
chwalił nawet tego lub owego, że właśnie wystawia udaną pracę;
zachowanie jego było jednakowoż oschłe, a słowom brakowało
przyjaznego ciepła. Sądy jego nie odznaczały się szczególną
znajomością spraw, o których mówił, były raczej pospolite, oddające
ledwie ogólnikowe, powierzchowne wrażenie.

Od owego wieczora, kiedy to poznałem Sztorka „Pod Czarnym

Łabędziem”, zaglądałem tam częściej i nieraz spotykałem rzeźbiarza.
A że znałem mistrzowskie dokonania i intrygowało mnie jego

background image

zagadkowe życie dziwaka, parokroć usiłowałem wdać się z nim w
rozmowę. Początkowo wszak nie wiodło mi się. Poza paroma
zdawkowymi zdaniami nie wydobyłem zeń niczego, Sztork zaś, który
chadzał tam głównie po to, by zjeść kolację, rychło żegnał się
grzecznie przez nikogo nie zatrzymywany.

Ja jednak czyniłem dalsze próby pozyskania sympatii Sztorka.

Dowiedziawszy się, że lubuje się w starożytnościach, znosiłem do
restauracji artystyczne starocie i pokazywałem je, pytając go
ozdanie i starając się rozbudzić w nim zainteresowanie oraz wyrwać
go z pomroki odosobnienia. Ale i tu nie poszczęściło mi się. Sztork
pokazaną mu starożytność oglądał, orzekał, czy jest autentyczna, czy
też nie, stwierdzał, że podoba mu się bądź nie, poczem oddawał mi ją,
w dalszą rozmowę się nie wdając.

Próbowałem zatem z innej beczki. Kiedy Sztork sposobił się do

wyjścia, płaciłem i wychodziłem razem z nim w przekonaniu, że
zapewne umyślnie jest małomówny w gronie artystów i na ulicy
będzie rozmowniej szy. Towarzyszyłem mu w drodze, starając się
nawiązać rozmowę o sprawach, które, jak mniemałem, mogą go
interesować. Niekiedy na me zapytania dawał krótką odpowiedź,
innym razem wysłuchiwał mnie w milczeniu, aż wreszcie
dochodziliśmy do domu, gdzie mieszkał. Tam żegnał się i wyglądało
na to, że znowu nie wskórałem niczego.

Nadzieja, że pozyskam przyjaźń rzeźbiarza, który od pierwszej

chwili zaprzątnął mą uwagę i którego szanowałem wielce za jego
oryginalną twórczość, z wolna nikła. Wraz z nią nikły także widoki na
to, że kiedyś poznam świat, w jakim żyje, jego marzenia
przekuwające się w dzieła. Zaprawdę, jakże gorąco pragnąłem
zobaczyć jego atelier, gdzie powstawały arcydzieła porażające
prawdziwością i pięknem, ale zapewne atelier zamknięte jest tak samo
jak jego duchowe wnętrze; wiedziałem, że nawet swych kompanów
nigdy nie zaprasza do pracowni, goszcząc ich
wyłącznie w mieszkaniu doń przylegającym. Wreszcie uznałem swój
trud za daremny, uwierzywszy, że nigdy nie uda mi się poznać tej
duszy spowitej gęstą mgłą tajemnicy.

Nadto podczas ostatniej bytności „Pod Czarnym Łabędziem”

dowiedziałem się, że Sztork znów pracuje nad większym dziełem na
wystawę, a kiedy pracuje, unika towarzystwa, pędząc wyłącznie

background image

samotnicze życie w atelier.

I tak mistrz Sztork zniknął mi na czas jakiś z oczu, a ja na razie

zrezygnowałem z zawarcia zażyłej znajomości z twórcą i jego
monumentalnym dziełem.
Od tamtej pory upłynęło parę miesięcy.

Nadszedł czerwiec. Zaproszony przez przyjaciela Rejsę, poje-

chałem na wakacje na Szumawę, gdzie w uroczej wiosce u podnóża
gór zamierzałem przeżyć w spokoju parę tygodni, poświęcając się
pracy. Zapomniałem na czas pewien o artystycznej kompanii i mistrzu
Sztorku, kontent, że mogę zamienić wielkomiejski zgiełk na
harmonijne, majestatyczne piękno przyrody.

Powróciwszy do Pragi, włączyłem się w nurt życia wielkiego

miasta, rychło też zawitałem „Pod Czarnego Łabędzia”. Byli tam
niemalże wszyscy; przyjęli mnie jak dobrego znajomego.
Opowiadałem, co robiłem na wsi, oni zaś opisywali, gdzie byli, co
zdziałali i jak im się wiodło. Niektórzy wojażowali po zagranicy, inni
spędzili lato na wędrówkach plenerowych w Czechach, jeszcze inni
pozostali w swych pracowniach, szykując dzieła na jesienną wystawę.

Nie widząc wśród obecnych rzeźbiarza Sztorka zapytałem, co z

nim i czy nie zjawił się wśród nich, pamiętałem bowiem, że przed
mym wyjazdem na wieś pracował nad większym dziełem,
zamknąwszy się w atelier, od towarzystwa wszelkiego stroniąc.

Zwiedziałem się, że od tej pory Sztork rzeczywiście nie zawitał

między artystów, że nikt o nim nic nie wie. Nawet kompani nie mogli
zastać go w pracowni tak zazdrośnie przezeń strzeżonej. Wiadomo
wszak jest, że na jesienną wystawę zgłosił Sztork swą nową pracę —
kompozycję „Wygnańcy z raju”.

Rzekłem, że zapewne będzie to dzieło wyborne i godne uwagi, jak

i wszystkie poprzednie dzieła tego artysty.
— Oczywiście — przytaknął rzeźbiarz Sander — znów Sztork
weźmie pierwszą nagrodę, jak zwykle. Diablo ciekawym, jak
ten człowiek tworzy. W akcie tworzenia nie dopuszcza do siebie
nikogo i dopiero na wystawie można zobaczyć jego dzieło gotowe.
Staje się wręcz chorobliwie nerwowy, gdy ktoś chce przeniknąć
tajemnicę jego twórczości. Ba, nawet modele swoje zazdrośnie
skrywa i za nic na świecie nie zdradziłby nikomu ich adresu.

— Dziwak z niego, jak z każdego wielkiego artysty — powie-

background image

działem. — Ma do tego prawo. Zresztą ekscentryczny ma też
charakter, co przejawia się w jego twórczości.

- To prawda — wpadł mi w słowo Sander — ekscentryczny jest

także w doborze tematów. Do swych wizji wybiera zawsze postacie
dzieci albo dorastającej młodzieży, aby przedstawić stany duszy
ludzkiej. Przez to jego twórczość jest na swój sposób monotonna. Nie
widziałem jego rzeźby starszego mężczyzny czy starszej kobiety.
Przedstawia najwrażliwszy wiek człowieka i jego przełomowe chwile
lub zagadki życia. Jego najdonioślejsze dzieło, nad którym pracuje już
od lat, a składają się nań pojedyncze rzeźby albo kompozycje, zowie
się „Wiek młody”. Z tego cyklu pokazał jak dotąd: „Dojrzewanie
płciowe”, „W walce o życie”, „Nędzę”, „Przedwczesną starość”,
„Suchoty”, „Ofiary głodu”. Same przeurocze motywy, warte patologa
albo lekarza sądowego. Cóż, różne są gusta.

— Ale oddaje swój świat prawdziwie — włączyłem się -

publiczność widzi wszystko jak żywe: zgroza tchnąca z jego rzeźb
budzi autentyczne przerażenie; cierpienie jego postaci dosłownie
miażdży duszę człowieka. Sztork idzie szczególnym tropem, ale
podoba mi się, że pokazuje nagą prawdę i nie upiększa swej wizji, jak
to inni artyści chętnie czynią. Nie chce przypodobać się widzowi, nie
chce schlebiać człowiekowi. Bezkompromisowo krocząc naprzód,
przecież wzbudza podziw i zyskuje uznanie dusz artystycznie
wrażliwych.

— Krzewi przez to ponuractwo — odparł z naciskiem rzeźbiarz

Sander — jeszcze nigdy nie rzekł nic radosnego. Myśli pan, że jego
cykl „Wiek młody”, gdy będzie kiedyś wystawiony, wywoła miłe
refleksje? Będzie to wystawa ciał, które opuściły salę tortur albo
szpital, a zwiedzający będą musieli zabierać ze sobą perfumy i wodę
kolońską, żeby się mieli czym cucić na wypadek nieszczęścia.

— Och, chyba nie będzie tak źle — rzekłem z uśmiechem,

domyślając się, że przez rzeźbiarza przemawia teraz zawiść. I widząc,
że Sandera irytują nieco me poglądy na sztukę, a nie
chcąc go bardziej zdenerwować, zaniechałem rozmowy o Sztorku i
jego twórczości, po czym rychło zmieniłem temat.

Niebawem pożegnałem się z podochoconymi przyjaciółmi i

opuściłem „Czarnego Łabędzia”.

W drodze do domu rozmyślałem o Sztorku. Moje zainteresowanie

background image

ekscentrycznym artystą nie zmalało, wręcz odwrotnie: pragnienie
spotkania z nim wzmogło się jeszcze, jak gdyby działał na mnie
niesamowity czar przyciągania. Im bardziej otaczał się zaczarowanym
kręgiem, im wyższy mur nieprzystępności stawiał między sobą a
światem, tym goręcej płonęło we mnie pragnienie, by przeniknąć tę
tajemniczą osobowość, tym bardziej porażała mnie jego sztuka. Jakież
tragedie, jakież katusze dręczyły duszę Sztorka? Co było przyczyną
jego posępnego stosunku do świata? Dlaczego zagiął na ludzi parol i
czemuż to, odnosząc takie sukcesy i mogąc zająć pierwszorzędne
miejsce w społeczeństwie, które by mu ono ochoczo przeznaczyło,
wybrał monotonną samotność? Przytłaczały mnie podobne pytania, a
ja nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Czy zbliżę się do zamkniętej
duszy tego artysty? Czy uda mi się pozyskać jego zaufanie? Czy
uwierzy w mój szacunek i podziw prawdziwy, z którym długo już
śledziłem jego twórczą drogę?

Przy sposobności przypomniałem sobie, jak to wiosną fiaskiem

skończyły się moje próby skłonienia Sztorka do wylewności. Jakże
nagle zniknął w arkadii swego atelier, ze wzgardą pozostawiając mnie
i resztę przyjaciół przed drzwiami swej świątyni. Jakże szczelnie
ukrywał przed oczyma intruzów swe wnętrze, nie przekraczając nigdy
granicy pospolitych rozmów.

I, podniecony ową zagadkową postacią, postanowiłem odnaleźć

Sztorka i uczynić wszystko, by zyskać jego przychylność. Wszak jak
wszyscy ludzie, największych nawet dziwaków nie wyłączając, ma
zapewne i on jakąś słabostkę, osobiste upodobanie, które może
rozbudzić jego zainteresowanie. Trzeba mi spróbować, trzeba.
Wywiem się, co jest jego namiętnością, pasją. A wtedy... Ano,
zobaczymy.

Tymczasem doszedłem do domu i kładąc się na spoczynek, wciąż

przemyśliwałem o Sztorku i jego tajemniczym atelier, które teraz
zdało mi się być stromym szczytem Mont Blanc, gdzie ja wejść
muszę.

Otwarcie wystawy rzeźbiarzy anonsowały duże plakaty na rogach

ulic, a czasopisma w rubrykach poświęconych sztuce rozpisywały się
o wystawionych pracach. Recenzje z wystawy były w większości
pochlebne, albowiem tym razem niemal wszyscy biorący w niej
udział artyści wystawiali prace doprawdy udane i wielce oryginalne.

background image

Wszakże królowało dzieło Sztorka „Wygnańcy z raju”, o którym
pewne czasopisma drukowały hymny pochwalne, określając je jako
twór głębokiej duszy artysty, inne zaś opisywały dzieło jako
efektowną pogoń za nowatorstwem oraz oryginalną próbę
maksymalnego naśladownictwa natury.

Zżerany przez ciekawość i niecierpliwość, byłem jednym z

pierwszych zwiedzających wystawę.

W środkowej sali, na wysokim postumencie, wznosiło się dzieło

Sztorka. Już przy wejściu przykuwało uwagę monumentalnością
koncepcji oraz siłą wyrazu. Postacie kompozycji sprawiały wrażenie
prawdziwych ludzi, zastygłych na chwilę w pozie przez rzeźbiarza im
wyznaczonej. Absolutna naturalność oraz niezaprzeczalna
prawdziwość ruchu i wyrazu przyprawiały o wstrząs wewnętrzny.

Poruszony pierwszym wrażeniem i do głębi rozgorączkowany,

zbliżałem się, niczym oczarowany, do wspaniałego dzieła, gdy nagle
tuż przy kompozycji zobaczyłem pogrążonego w zadumie Sztorka.

Mistrzu — rzekłem w nabożnym uniesieniu i z radością

prawdziwą, że właśnie w takiej chwili mogę uścisnąć rękę twórcy m
mistrzu, pańskie dzieło głęboko zapadło w mą duszę. Przemówiło do
mnie zrozumiałą mową. Rozumiem pańskie kamienne słowo, któremu
na imię: prawda! Pańska prawdziwa sztuka wnosi do naszej dusznej
atmosfery ożywcze poglądy i zapładniające idee.

Przez chwilę Sztork obserwował me ożywienie i widocznie moje

bezpośrednie, szczere słowa mile go połechtały, albowiem odparł z
ironicznym uśmieszkiem:

— Jakiż z pana zacofany człowiek. Interesuje pana jeszcze

prawdziwa sztuka... Toż takie ciągoty obce są naszym zakłamanym
czasom. Artyści, którzy dziś tworzą prawdziwie, jawią się jako
przedpotopowe stwory. Nasze czasy to czasy kłamców i
rzemieślników. Współczesna publiczność żąda od artystów
upiększonej powszedniości lub pożyteczności. Duch zaś, idea — to
pojęcia uboczne. A sztuka jest ideą. Jest w niej twórcza ra
dość, rozum przenikający materię i rozświetlający świat. Sztuka
wymaga od ludzi refleksji. Ale ludzkość nie chce myśleć. Obojętne jej
są głębokie, odwieczne prawdy.

Z radością stwierdziwszy, że wzbudziłem w rzeźbiarzu zainte-

resowanie i że zrobił się rozmowniejszy, czego nigdy przedtem

background image

osiągnąć nie mogłem, rzekłem:

— Tak jest, sztuka dzisiejsza powierzchni ledwie dotyka, o treść

wewnętrzną nie troszcząc się zupełnie. Zadowala gusty publiczności,
chce się podobać.

Podekscytowany Sztork wpadł mi w słowo:
Otóż to, współcześni artyści schlebiają zazwyczaj gustom

publiczności. Jednak sztuka winna być ponad epoką. Nie ma służyć
czasom i przejściowym gustom, lecz, jeśli trzeba, winna się im
sprzeciwiać.

Przytaknąłem, dodając, że wyrazić prawdę w dziele sztuki oznacza

pojąć prawdziwie sens życia i na tym zbudować swój pogląd na
sztukę.
Sztork zamyślił się chwilę, po czym rzekł:
— Zgoda, ale wszystko zależy od tego, jakim sposobem artysta
nauczy się patrzeć na świat. Nie wystarczy żyć prawdziwie, przede
wszystkim należy prawdziwie widzieć. Widzieć naraz wszystko: i
naturę, i człowieka. Widzę prawdę, a nie tylko wyobrażenie prawdy.
Podkreślam, ba, niekiedy przejaskrawiam celowo, cechy mające
wyrazić stan wewnętrzny, który chcę oddać.

Przy tych słowach wskazał na „Wygnańców z raju” wznoszą? cych

się przed nami.

— Proszę — ciągnął dalej — oto ramię owo ujawnia rozpaczliwe

napięcie mięśni, wyrażające bezsilność, to tutaj... a tam — widzi pan
wysiłek, chęć przepędzenia monstrum przyszłego rozczarowania?

I gestami rąk oznaczał najbardziej znamienne fragmenty dzieła. —

Chcę być wiemy — mówił jak gdyby do siebie — wierny życiu. Nie
chcę zniekształcać natury. Mym celem jest człowiek prawdziwy.
Człowiek jednocześnie szkaradny i piękny. We wszystkim jestem
posłuszny naturze, służąc jej wiernie. Nie chcę przedstawiać jedynie
powłoki, ale i duszę, choćby przyszło mi przemocą wyrwać ją materii.

Ostatnie słowa wyrzekł cicho, w mistycznym uniesieniu.

Obejmował oczyma marmur, jak gdyby był w nim zakochany.

— Mistrzu, pańskie aspiracje są godne podziwu — wytrąciłem

Sztorka z zadumy — ale szerokie kręgi publiczności, lubujące się w
łatwo postrzegalnym, powierzchownym pięknie, nie pojmą pana
należycie. Zawsze będzie pan dla nich ekscentrykiem. Chwalą pana,
ponieważ chwalą i znawcy sztuki, jednak nie rozumieją pana.

background image

Wzdrygnął się gniewnie i powiedział porywczo:
- Chodźmy stąd. Nie chcę rozmawiać przy ludziach, są zanadto

wścibscy. — I nie czekając mej zgody, ujął mnie za ramię i wywiódł
z galerii.

Po chwili zamyślenia spojrzał na mnie.
— Zdradzę panu tajemnicę swej sztuki — rzekł zdecydowanym

tonem. — Staram się wywołać wrażenie autentycznego żyda. Nie
wiem, co to ustępstwa, kompromisy. Chcę tworzyć człowieka takim,
jakim jest: bez fałszu, w naturalnej, ziemskiej postaci, i dlatego
badam go niczym lekarz pacjenta, niczym chemik ciekawą substancję.
A jeśli rzeźby moje podług anatomii poprawne są i wiernie oddają
życie, cóż więc chcą mi wytykać dyletanci i małostkowi krytycy? Cóż
nie podoba im się w tym, że prócz rzeźbiarskiej pracy podsuwam im
jeszcze idee?

— Mistrzu, zgadzam się z panem całkowicie — przytaknąłem. —

Artysta ma prawo tworzyć wedle upodobania. Czyż prawdziwy
artysta zadowolić się może chwilowym sukcesem? Czyż może go
cieszyć, że uznaje się go za nowoczesnego twórcę, że schlebia
przejściowemu gustowi swych czasów? Bynajmniej. Artysta z
prawdziwego zdarzenia musi być prorokiem, nauczycielem, uczonym.
Zadaniem jego jest więcej niźli bawić: ma obowiązek uczyć ludzi,
wychowywać ich, rozjaśniać zagadki bytu, przenikać materię i duszę
ludzką.

Sztork kroczył w milczeniu u mego boku, pogrążony w zadumie, i

wydawać się mogło, że mnie nie słucha. Ale naraz wyrwał się z
zamyślenia i rzekł cicho, niemal do siebie, głosem zdławionym i
drżącym:

— Zawsze pociągała mnie zagadka ludzkiego żyda. Musiałem

zstąpić aż do piekła duszy człowieczej, nawet za cenę utraty
wiecznego zbawienia. I uczyniłem to: dotarłem do jądra ludzkiego
jestestwa. Aż do zła i jego korzeni. Aż do bólu i jego źródeł.
Studiowałem najstraszliwsze cierpienia. Obserwowałem niszczące,
zabójcze źródło chorób i wsłuchiwałem się w niemoc duszy. Nie chcę
igrać ze zmysłami, chcę prowokować do refleksji. Dla mnie sztuka
nigdy nie była ćwiczeniem oka i ręki, lecz wypadkową formy i nauki.

Tak rozmawiając doszliśmy na ulicę Szwedzką, gdzie na trzecim

piętrze narożnej kamienicy mieszkał Sztork i tam też miał atelier.

background image

Stanęliśmy przed bramą domu. Rzeźbiarz chciał już mnie po-

żegnać, ja jednakże postanowiłem wykorzystać jego łaskawszy
nastrój i rozmowność, by ziścić swe stare marzenie.

Dzień dzisiejszy dał mi przychylność Sztorka, to było jasne, trzeba

więc kuć żelazo, póki gorące. Może dzisiaj nie odrzuci mej prośby i
pozwoli mi zerknąć do swego atelier. Zdobyłem się zatem na odwagę
i rzekłem:

— Mistrzu, czy mógłbym zobaczyć pańskie atelier? Wybaczy pan

śmiałość, ale od dawna już tego pragnę, nie odważyłem się wszak o to
prosić.

Spostrzegłem, że przy tych słowach Sztork nastroszył się, jego

dotąd rozpogodzone oblicze spochmurniało, on zaś odparł oschle:

— Pan wybaczy, może kiedy indziej. Nie mam w atelier prac, które

mogłyby pana zainteresować i które bym mógł panu pokazać.
Ukończone dzieła są wysłane na wystawy, a szkiców z reguły nie
pokazuję. Proszę wybaczyć.

Twarz Sztorka ponownie zrobiła się obca, jak gdyby zmieniła ją

jakaś tajemnicza siła. Jego znowu chłodne jak stal oczy przypatrywały
mi się z nieufnością. W kącikach ust błąkał się charakterystyczny
szyderczy uśmieszek i po raz pierwszy zauważyłem, że z tego oblicza
wyziera osobowość twarda, nieustępliwa, która w chwilach sprzeciwu
lub oporu przydaje jego spojrzeniu wyraz jakiegoś podstępnego
okrucieństwa.

Zrozumiałem, że dalsze próby są daremne. Powiedziałem więc

rozczarowany:

— Przyznaję, że pora na Wizytę stosowna nie jest. Racja, za-

pomniałem, że w czasie wystaw pracownie są puste, ale pozwolę
sobie wyrazić szczerą nadzieję, że jednak kiedyś dostąpię zaszczytu
przekroczenia progów pańskiej świątyni.

— Świątyni? — wykrztusił. — Raczej piekła! Tak, ten wyraz

bardziej by tu pasował. No, ale nic chyba nie stoi na przeszkodzie —
dodał głosem już zmienionym, spokojniejszym — abyśmy niebawem
spotkali się znowu. Miło się dziś z panem gawędziło, a to rzadko rai
się zdarza. Nie chcę na siłę nikogo przekonywać. Nie zatrzymuję już
pana. Do widzenia.

Co powiedziawszy, podał mi rękę i zniknął w bramie, zanim

zdążyłem rzec cokolwiek.

background image

Od naszej rozmowy, rozpoczętej w galerii przed „Wygnańcami z

raju” i zakończonej niespełnieniem mych nadziei przed domem
Sztorka, spotykałem się z ekscentrycznym artystą częściej. Wydawało
się, że pozyskałem jego sympatię i że stracił wobec mnie uprzedzenie,
okazywane innym. Z zadowoleniem skonstatowałem także, iż
zdobyłem nawet jego pewne zaufanie, zaufanie człowieka, którego
totalna nieufność była wręcz legendarna.

Bywało, że opowiadał mi o swych prywatnych upodobaniach i

widząc moje nimi zainteresowanie, chętnie wyjawiał mi szczegóły. I
tak dowiedziałem się, że pasjonuje go chemia i że posiadł na tym polu
wyborną Wiedzę. Znał próby i rezultaty poszukiwań alchemików
minionych stuleci, a także śledził badania i najnowsze odkrycia
współczesnych chemików światowej miary. Przyjemnie rozmawiało
się z nim o tych sprawach, on zaś często zadziwiał mnie swymi
oryginalnymi poglądami. Sam też przeprowadził różne badania i, jak
twierdził, osiągnął dość ciekawe i zaskakujące rezultaty.

Powoli poznawałem jego wewnętrzne życie, podtrzymywany na

duchu przez wciąż żywą nadzieję, że w końcu kiedyś dotrę do głębi
owej zagadkowej osobowości. Albowiem zaufanie, jakim się
cieszyłem, nie było jeszcze tak wielkie, abym mógł wkroczyć do
atelier. „Innym razem” — mawiał zawsze.

Czekałem więc cierpliwie, kiedy w przypływie wylewności

otworzy drzwi tej tajemniczej świątyni, do której wstęp był tak
trudny. Jednak mistrz wcale się do tego nie kwapił, a mnie nie
nadarzała się stosowna okazja. Marzyłem, aby znalazł się jakiś
pretekst bądź przypadek wyciągnął do mnie pomocną dłoń.

I oto kiedyś...
Sztork, z którym czasami spotykałem się wieczorem „Pod

Czarnym Łabędziem” albo na spacerze w Ogrodzie Kińskich, nie
pokazywał się przez wiele dni. Nie przyszedł nawet na umówione
spotkanie, chociaż zwykle był niezmiernie punktualny.

Zdało mi się to dziwne. Przecież nie wspominał o pracy nad

jakimś dziełem, ba, przeciwnie, cieszył się, że teraz odetchnie,
poświęcając się umiłowanej chemii. Byłbyż chory?

Przypomniałem sobie, że Sztork jest samotnikiem i gdyby ciężko

zaniemógł, nie miałby nawet kogo wezwać i znalazłby się w
całkowitym opuszczeniu, a nawet mógłby wyzionąć ducha, nimby się

background image

kto zainteresował jego losem. Martwiłem się o niego. Moim
obowiązkiem było mu pomóc, jeśli nie ma nikogo przy sobie i
pomocy tej potrzebuje.

Minął już tydzień od ostatniego spotkania ze Sztorkiem i moje

obawy rosły. Nie mogłem stłumić wewnętrznego głosu, który
rozkazywał mi, abym sprawdził, co się z nim dzieje. Targał mną
niepokój, gorączkowo pracowała wyobraźnia.

Postanowiłem iść do domu Sztorka i przynajmniej zapytać kogoś,

czy nie wie czegoś o rzeźbiarzu. Wszak musiał go ktoś widzieć
wychodzącego albo wracającego.

Udałem się zatem na Smichov, na ulicę Szwedzką. Siąpił deszcz,

było chłodno i wietrznie — aura iście listopadowa. Na ulicach błoto, a
wilgotne powietrze nieprzyjemnie przenikało ciało. Co chwila poryw
wiatru dął mi w twarz mnóstwem drobnych, kłujących kropel
deszczu.

Przeszedłem cichą ulicę wzdłuż Ogrodu Kińskich z występującymi

zza wysokiego muru gałęziami drzew, z których wiatr zrywał
pożółkłe, zmarszczone liście, trącące stęchlizną, minąłem klasztor
Sacré Coeur i wreszcie skręciłem w zaułek, gdzie mieszkał Sztork.
Gdy doszedłem do domu, który był celem mej wędrówki, ogarnęły
mnie wątpliwości. Co powie rzeźbiarz, kiedy dowie się, że
wypytywałem o niego? Co sobie pomyśli? A jeżeli uzna to za
niesmaczne natręctwo? I czy w ogóle mam prawo do takiego
postępku?

Przez chwilę wahałem się, ale wewnętrzny niepokój i troska o

przyjaciela zwyciężyły niepewność. Skoro tu już jestem, popytam o
niego, powiedziałem sobie. Sztork nie może mieć mi za złe, gdyż
czynię tak z obawy o niego.

Zdecydowany, wszedłem do domu, kierując się do stróża, którego

zapytałem, czy ostatnimi dniami nie widział rzeźbiarza Sztorka.

— Nie — odparł stróż, stary, dobrodusznie wyglądający męż-

czyzna z siwą brodą — od wielu dni już pana Sztorka nie widziałem.
To i nie dziwota, pan Sztork — wiadomo, dziwak z niego kiedy
pracuje, zamyka się w pracowni nawet na parę dni. Czy
wychodzi w nocy, tego nie wiem, bo ma własny klucz. Czasami pan
Sztork wyjeżdża za miasto na kilka dni i wraca z jakimś chłopcem
albo dziewczynką. Więcej nie wiem.

background image

Podziękowawszy stróżowi rozmyślałem, co robić dalej. Skąpe

wyjaśnienia nie zadowoliły mnie, teraz wiedziałem tyle, co i
przedtem. Mimo to nie zamierzałem tak łatwo rezygnować z wy-
świetlenia zagadki zniknięcia Sztorka.

A gdybym tak, skorom już tu jest, zajrzał na górę? — zaświtało mi

w głowie. Jeżeli jest w domu, najlepiej sprawdzić to w mieszkaniu
bądź w atelier. Atoli zrazu pomyślałem, że tym sposobem mógłbym
rzeźbiarza do siebie bez reszty zrazić. Zapewne potraktowałby to jako
wścibstwo.

Przez moment wahałem się. Przekonywałem sam siebie, że w

wypadku choroby:czy innego nieszczęścia, co też mogło się przy-
jacielowi przydarzyć, wszelkie skrupuły są nie na miejscu. W końcu
działam w najlepszej wierze, chcę mu pomóc — jestem zatem
usprawiedliwiony. Ponownie jednak pomyślałem, że pewnie celowo
zamknął się w atelier, aby mu nikt nie wadził.

Ale niepohamowany popęd zmusił mnie, bym wszedł na górę i

spróbował dowiedzieć się czegoś więcej. Zapewne na drzwiach
pracowni, jak to bywa w zwyczaju, ma tabliczkę z ołówkiem, a na
niej może być wiadomość. A może z jakichś zewnętrznych oznak da
się określić,: czy jest w domu, czy też go nie ma.

Dodawszy sobie odwagi, ruszyłem na górę. Szedłem jak człowiek,

który czyni coś zabronionego. Im bliższy byłem celu, tym krok mój
stawał się powolniejszy. Wreszcie dotarłem na trzecie piętro i
stanąłem przed tajemniczymi drzwiami. Była na nich wizytówka:
Piotr Sztork, rzeźbiarz. Więcej nie, żadnej tabliczki z wiadomością,
'żadnej zewnętrznej oznaki, na podstawie której można by
wnioskować o obecności lub nieobecności Sztorka.

Nie wiedziałem już teraz, co począć. Wnet też poczułem się

nieswojo. Na korytarzu panowała cisza. Dzień chylił się ku wie-
czorowi, nadciągała szarówka. Futryna okna kładła się cieniem na
posadzce korytarza, a z zewnątrz słychać było gwałtowne podmuchy
wiatru.

Mam stukać? — medytowałem. Albo może raczej zejść na dół i

wysłać stróża z zapytaniem, kiedy znowu moglibyśmy się spotkać?

Tak, tak będzie najlepiej, zdecydowałem. Stróż — jak najbardziej.

Osoba to postronna i nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli
spytam za jego pośrednictwem. Ucieszywszy się z powziętej decyzji,

background image

zamyślałem zejść na dół, przedtem jednak zbliżyłem się do drzwi i
przyłożywszy do nich ucho, jąłem nasłuchiwać, czy nie usłyszę
wewnątrz kroków bądź jakichś szmerów.

I nagle ogarnęło mnie przerażenie. Właśnie w tejże chwili we-

wnątrz rozległ się głuchy jęk. Słyszałem dobrze: wydobywał się jakby
z gardła duszącego się lub duszonego człowieka. Najprzód brzmiało
to płaczliwie, później chrapliwie.

Co działo się za drzwiami? Byłem wstrząśnięty. Na pierś jakby mi

kto włożył ciasny kaftan, tak że nie mogłem nawet swobodnie
odetchnąć. Czułem, jak na przemian fale zimna i gorąca wprawiają
me dało w drżenie.

Niechybnie Sztork jest chory i męczy się, nie mając pomocy.

Zapewne cierpi już tak od paru dni i nikt o tym nie wie. A może
postradał zmysły i; zamknięty w mieszkaniu, kona z głodu?,.-}.

Nasłuchiwałem w najwyższym napięciu. Wnet posłyszałem

całkiem wyraźnie zduszony szloch, a potem charkot. Nie miałem
wątpliwości —za drzwiami działo się coś koszmarnego, ponurego. A
przynajmniej głos, który słyszałem, brzmiał posępnie, wręcz
rozpaczliwie.

Trzeba działać, zagrożone było ludzkie życie!. Wszelkie skrupuły

musiały iść na bok. Za sekundę mogłoby już być za późno. I,
zdecydowawszy się interweniować, tak jak mi nakazywało sumienie,
kilkakroć zapukałem w tajemnicze drzwi.

Nie poruszyło się za nimi nic, posłyszałem jedynie nowy jęk, tym

razem głośniejszy. Mniemając, że chory Sztork daje mi w ten sposób
znać, że mnie słyszy, załomotałem w drzwi.

Chwilę było cicho, po czym posłyszałem jakiś rumor, a później jak

gdyby uderzenie czegoś twardego o podłogę, znowu rumor oraz
głuche uderzenia, jakby ktoś kopał butem w meble. Wreszcie
wszystko ucichło.

Zapewne Sztork usiłował wstać z posłania:, ażeby dojść do drzwi i

otworzyć, jest jednak za słaby — pomyślałem. Albo też wstał i
uczyniwszy parę kroków, runął z wycieńczenia na podłogę. Tak,
niezawodnie tak było.

Czekałem chwilę, jednakowoż nie usłyszałem już jęków ani

rumoru. Przekonany, że teraz przedsięwzięcia mego poniechać już nie
mogę, zdwoiwszy wysiłki ponownie załomotałem w drzwi, tym

background image

razem w całej siły.

Wnet posłyszałem znów głuchy stukot, potem jakby zatrzaśnięcie

wieka, a niebawem ku drzwiom zbliżać się poczęły kroki.

—, Kto tam? — usłyszałem za drzwiami znajomy głos Sztorka.

Zadziwiło mnie., że brzmiał energicznie i nie był osłabiony; nie był to
głos chorego.

—Proszę mi wybaczyć, mistrzu, to ja Verych — odparłem czując,

jaką ulgę sprawia mi ów znak życia od przyjaciela. - Obawiałem się o
pana. Nie przyszedł pan na umówione spotkanie, nikt nie wiedział; co
się z panem dzieje, nawet stróż w pańskiej kamienicy, pomyślałem
więc, że wydarzyło się jakieś nieszczęście, albo że jest pan chory.
Martwiłem się i chciałem przyjść panu z pomocą, jeśliby pan sobie
tego życzył, ma się rozumieć.

No, nic się nie stało - odezwał się ponownie głos zza drzwi,

najwyraźniej poruszony mą troską. — Zamknąłem się tylko na parę
dni, żeby móc postudiować w spokoju. Miło mi, że tak się pan o mnie
troszczy. Rozumiem też pańskie domysły, że mogło mi się coś
przytrafić, ale wszystko jest w porządku.

— Cieszę się, mistrzu — rzekłem radośnie — teraz jestem

spokojniejszy. Nie chciałem zakłócać pańskich studiów. Wystarczy
mi wiedzieć, że jest pan zdrów. Odchodzę, bo pomyśli pan jeszcze,
żem natręt.
- Skoro już pan tu jest, to proszę, niech pan wejdzie — powiedział
Sztork. — Nieładnie zostawiać gościa pod drzwiami. Wprawdzie nie
zobaczy pan u mnie nic gotowego, tak jak mówiłem, ¡ale jeżeli życzy
pan sobie, to proszę.

Byłbym niezmiernie wdzięczny — odpowiedziałem, zaskoczony

jego życzliwością - Wie pan, że od dawna o tym marzyłem. Więc jeśli
tylko nie będę przeszkadzał...

— Bynajmniej — przerwał mi głos zza drzwi — proszę chwilkę

poczekać, zaraz otworzę, momencik...

Słyszałem, jak kroki oddalają się i jak Sztork czymś w atelier

chrzęści, po czym kroki zbliżyły się znowu, sztaba wewnątrz od-
sunęła, w zamku zazgrzytał klucz i drzwi się uchyliły.

Sztork wyjrzał na korytarz. Był nie ogolony, posiwiały zarost

porastał mu ścierniskiem brodę; twarz nieco zapadnięta i sposępniała.
Ubrany był w roboczy kitel.

background image

| — Niechże pan wejdzie — rzekł z wymuszonym uśmiechem,
badawczo mi się przypatrując. — I tak pan nie wierzy, że nie
mam w atelier niczego, i chętnie by pan tam zaglądnął. Wiem, że nie
zazna pan spokoju, póki nie osiągnie swego celu. Zatem proszę...

Wszedłem do małego przedpokoju, wspólnego dla mieszkania i

atelier, a stamtąd do przestronnego pomieszczenia. Rozejrzałem się z
ciekawością. Była to piękna pracownia rzeźbiarska. Na postumentach
stały rozpoczęte prace, przykryte prostokątnymi zasłonami, wzdłuż
ścian zaś ciągnęły się półki zapełnione odlewami. Pośrodku atelier był
obrotowy podest dla modeli. Na ścianach wisiało kilka obrazów i
rysunków węglem oraz pastelami. Dostrzegłem tam także gipsowe
maski i niewielką płytę z brązu. W jednym kącie atelier znajdowała
się duża, solidna skrzynia, zapewne na glinę, a nie opodal żelazny
amerykański piec buchał miłym ciepłem. Atelier miało górne
oświetlenie, a w przodzie trzyskrzydłowe okno, zajmujące niemalże
całą ścianę i opatrzone płóciennymi storami, które w razie potrzeby
można było opuścić lub podciągnąć.

Sztork poprosił mnie, abym usiadł, i sam usiadłszy naprzeciw

rzekł:

— Jest pan, zda się, zawiedziony, czyż nie tak? No cóż, sam pan

tego chciał, uparciuchu!

-— Nie —powiedziałem — nie mogę mówić o rozczarowaniu, wręcz

przeciwnie, urzeczony jestem pańskim atelier. Przede wszystkim zaś
cieszę się, że jest pan w dobrym zdrowiu. Szczerze mówiąc,,
brakowało mi też pogawędek z panem. A poza tym, jak widzę, jednak
pracował pan podczas swego dobrowolnego więzienia. — I
wskazałem na postumenty rozstawione po atelier.

Jeden z nich, niski, obrotowy, którego wchodząc nie spostrzegłem,

stał pod oknem nie zasłonięty. Było na nim popiersie z gliny. Dzieło
znakomite. Przedstawiało młodzieńca cierpiącego głód i ból,
wpijającego się zębami w obie pięści. Cierpienie przemieniło go w
zwierzę. Twarz miała rysy wykrzywione, spojrzenie śmiertelnie
umęczone. Nigdy nie widziałem czegoś tak wstrząsającego.

Zafascynowany do głębi dziełem artysty, podniosłem się i

podszedłem bliżej, stając zdjęty jednako podziwem i grozą, zau-
roczony okrutnym pięknem.

Sztork powstał również i stanął przy mnie. Był skonfundowany i

background image

niezadowolony, że dzieło to dostrzegłem.

— Tak — rzekł kwaśno — moja ostatnia praca, szkic dopiero.

Miałem ją przykryć, zanim pan wszedł. Nie lubię pokazywać swych
rozpoczętych, niegotowych prac. — I prędko zasłonił popiersie
wilgotnym płótnem.

Nie ważyłem mu się sprzeciwiać. Wiedziałem, że w tym względzie

jest przeczulony i że artyści miewają fanaberie, z którymi nie ma
sensu walczyć. Dlatego też chcąc zatrzeć niesmak wywołany moim
wścibstwem, zmilczałem tę energiczną ingerencję, udając, że
interesuje mnie wyposażenie atelier.

Przechadzałem się wzdłuż ścian, oglądając gipsowe odlewy

ustawione na półkach. Wszystkie prace wyobrażały cierpienie:
dziwnie pomarszczone twarze, usta rozwarte w krzyku rozpaczy,
dramatycznie uniesione ramiona, piersi wezbrane bolesnym szlochem.

Sztork był zdenerwowany. Towarzyszył mi w obchodzie pracowni,

co chwila pokasłując z zakłopotaniem.

— Szaro już — rzekł naraz niecierpliwie — nie widać dobrze

przedmiotów. Niech pan raczej usiądzie przy oknie, wspaniały jest
stamtąd widok. — Po tych słowach zapalił światło, a potem przysunął
mi krzesło do okna, sam zaś usiadł w fotelu obok.

— Proszę spojrzeć, cóż za cudowne widowisko — rzekł, jakby

nieco uspokojony tym, że skierował moją uwagę na coś innego. —
Często tu wysiaduję i dumam nad tą żywą przepaścią.

Wyjrzałem przez okno. Z atelier widać było niemal całą Pragę.

Długo patrzyłem, pogrążony w milczeniu w mętnych rozmyślaniach,
aż wreszcie Praga okryła się ciemnym płaszczem i w bezkształtnej,
ciemnej masie widać było tylko pobłyskujące światła ulic niczym
ogniki nad olbrzymim mokradłem. Wreszcie oderwałem się od
fascynującego widoku, uświadamiając sobie jednocześnie, gdzie
jestem.

Atelier pogrążone już było w mroku, rozjaśnionym przez mdłe

światło lampy z pomarańczowym abażurem. Wsparty na postumencie
Sztork stał za mną; sądzić by można, że medytuje. Połowa jego
twarzy znajdowała się w cieniu, druga zaś w pomarańczowym świetle
lampy i rysy jej wydawały mi się naraz tak przerażające, że
mimowolnie przypomniał mi się mit o głowie Meduzy, której
spojrzenie zamieniało ludzi w kamień.

background image

—- Mistrzu — przerwałem głuche milczenie — dziękuję za

dzisiejsze artystyczne przeżycia, których mi pan dostarczył. Nigdy ich
nie zapomnę.

Po mych słowach Sztork ocknął się z zadumy, jak gdyby zbudzony

szturchańcem, i rzekł nerwowo:

— Cóż, widział pan, co chciał zobaczyć. Ciemno już, wszędzie

ciemno, i w atelier, i na dworze. Niepotrzebnie ęu pana zatrzymuję.
Chcę jeszcze postudiować i zrobić parę prób. Najchętniej pracuję w
nocy. Jestem nocnym ptakiem w krainie grozy i cierpienia.

Po tej uwadze Sztorka, z której wyczytałem, że chce zostać sam,

zabrałem się do odejścia.

Noc już właściwie zapadła, kiedym się znalazł na dworze. Wciąż

popadywało, a po pustych ulicach hulał wiatr. Pogoda była paskudna.

Owinąwszy się szczelniej płaszczem, kroczyłem zamyślony W

stronę swego domu, ciągle jeszcze nie mogąc otrząsnąć się z
wrażenia. Wszystko zdało mi się takie dziwne: osobliwe zachowanie
Sztorka, jego niepokój i zagadkowe poczynania. Co oznaczały jęki i
głosy, które słyszałem stojąc przed drzwiami jego mieszkania?
Czymże się Sztork zajmował? Wspomina! coś o jakichś próbach i
studiach.

Osaczały mnie rozliczne pytania, na które nie miałem odpowiedzi.

Zaświtała mi też myśl, czy przypadkiem Sztork nie doznał
pomieszania zmysłów. Przypomniałem sobie osobliwy blask jego
oczu oraz twarz, która w chwilach zapomnienia przybierała wyraz
niemalże makabryczny.

Czas wyjaśni wszystko; pocieszałem się w duchu. Trzeba mi być

cierpliwym. Dostałem się już do atelier, może i uda mi się przejrzeć
duszę człowieka.

Snując takie refleksje, powoli doszedłem do domu, gdzie udałem

się na spoczynek, lecz długo jeszcze wyobraźnię moją zaprzątała
tajemnicza postać rzeźbiarza, w którym coraz bardziej upatrywałem
istoty niezwykłej.

W parę dni po mej wizycie w atelier Sztork odwiedził mnie w

mieszkaniu. Wyglądał znowu normalnie, zdał mi się wszak jakby
szczuplejszy, a zamyślona twarz zdradzała zmęczenie.

— Jakże się wtedy panu ode mnie wracało? — zagadnął. —

Wierzę, że dobrze. Podła była pogoda, a ja pozwoliłem wyjść panu

background image

bez parasola; akurat padało. Przepraszam, nie pomyślałem o tym.
Byłem pochłonięty studiami i próbami, a w takich
chwilach nie mam głowy dla pospolitych spraw w rodzaju kiepskiej
pogody czy parasola.
- Nic się nie stało

— odparłem ze śmiechem — zmokłem tylko trochę,

nic poza tym. Ale to drobiazg. Wracając wyobrażałem sobie, że w
pomroce pracowni znów podejmuje pan swe czarodziejskie próby.

Celowo użyłem tego określenia, przypomniawszy sobie tajemnicze

jęki i dźwięki, które wtedy usłyszałem pod drzwiami jego atelier.
Mniemałem bowiem, że sprowokuję go w ten sposób do Wyjaśnień,
które rzuciłyby chociaż odrobinę światła na ową zagadkę.

Przy słowach tych Sztork najwyraźniej wzdrygnął się. Spojrzał na

mnie przenikliwie, nieco sposępniał, po czym rzekł:
- Czarodziejskie? Bierze mnie pan za czarnoksiężnika, ja jednakże
nim nie jestem. W wolnych chwilach zajmuję się chemią, mówiłem
już o tym na początku naszej znajomości. Od dawna chemia była
mym ulubionym zajęciem. Wierzę w potęgę nauki, która jest jedyną
prawdziwą religią wykształconego człowieka, ze wszystkich zaś nauk
chemia jest najwszechstronniejsza. Chemik zestawi i rozłoży świat
cały. Wszystko potrafi od prabytu wywieść i na powrót doń
sprowadzić. W chemii kryje się tajemnica najpierwszego z
pierwszych słów Stworzyciela. To wypadkowa wszelkiego życia na
kuli ziemskiej.

- Nie wątpię, że próby doprowadziły pana do wspaniałych

rezultatów - opowiedziałem, chcąc go sprowokować do wynurzeń o
tej pasji - Już całe lata zajmuje się pan tą dyscypliną i zapewne dane
było panu przejrzeć którąś z tajemnic materii.

—. Zaiste, powiodło mi się to i owo — przytaknął Sztork w

zamyśleniu —

:

ale nie lubię o tym mówić. Mogę tylko powiedzieć, że

opowieści o dawnych alchemikach to często nie bąjdurzenie, lecz
prawda. Byli wśród nich uczeni, którzy nie poruszali się na
powierzchni problematu, lecz chcieli dotrzeć do jądra wszechrzeczy.
Przecież i teraz trafiają się przypadki jak za czasów dawnych
alchemików. Powiedzmy taki Mendelejew z okresowym układem
pierwiastków albo William Ramsay z zadziwiającymi odkryciami. Są
chemicy potrafiący produkować w sposób sztuczny kamienie
szlachetne bądź stworzyć zdolny do życia organizm.

background image

— W rzeczy samej — przyświadczyłem — czytuje się czasami

oodkryciach jak w bajce. Pamiętam, przed wieloma laty w jakimś
piśmie naukowo-przyrodniczym wyczytałem informację o pewnym
włoskim medyku i chemiku, który spreparował ciecz do
przechowywania zwłok. Gorący włoski klimat utrudniał mu pracę
lekarza, jako że zwłoki prędko ulegają rozkładowi i nie można ich
było przechować przez dłuższy czas. Jego wynalazek temu zapobiegł.
Zwłoki moczył w przygotowanej cieczy, aż kamieniały wewnątrz i z
zewnątrz, przy czym ciało zachowywało swój kształt, ba, nawet i
pierwotny kolor, choćby lata całe. Tak spreparowane składował w
piwnicy i dopiero wówczas, gdy potrzebował ich do sekcji, moczył w
innej cieczy także przezeń wynalezionej: stwardniałe ciało traciło
tymczasem skamieniałość, stając się miękkim i sposobnym do
medycznych badań. Jak pomnę, ów wynalazek włoskiego medyka
wywołał znaczne zamieszanie w kręgach uczonych. Oferowano
lekarzowi spore sumy pieniędzy, byle tylko wyjawił tajemnicę swego
wynalazku dla dobra medycyny. Ten wszak nęcących ofert nie
przyjął, twierdząc, że dokonał go wyłącznie na własny użytek. I kiedy
wkrótce potem zmarł, tajemnicę zabrał do grobu:

Opowiadając tę historię zauważyłem na twarzy Sztorka niemałe

wzburzenie. Policzki mu nabiegły krwią, czoło było zmarszczone,
oczy błądziły niespokojnie. Przechadzał się nerwowo po pokoju i
widać było, jak z wysiłkiem tłumi wewnętrzne podniecenie.

— To musiał być jakiś lekarski szwindel — rzekł rozdrażniony. —

Pan w to chyba nie wierzy? Należy dokładnie odróżniać poważne
naukowe badania od niestworzonych bredni. Myśli pan, że dla dobra
nauki lekarz bezinteresownie, albo za pieniądze nawet, nie zdradziłby
tajemnicy swego wynalazku?,Najwyraźniej była to dziennikarska
kaczka, która wykluła się w gorące letnie miesiące ku uciesze
publiczności.

Widząc, że Sztork jest w złym nastroju i że temat, który poru-

szyłem, budzi jego niechęć, usiłowałem sprowadzić rozmowę na inny
tor.

— Ma się rozumieć — powiedziałem, chcąc go uspokoić —

wynalazek włoskiego profesora uważam za szwindel. Zresztą nie
czytałem już nigdy więcej o tym doniosłym odkryciu, a nie wątpię, że
gdyby było prawdziwe, pisałoby się o nim i później. Nie jestem

background image

specjalistą, mistrzu, proszę mi więc wybaczyć. Jest pan teraz wielce
rozdrażniony, co kładę na karb pańskiego przepracowania. Byle
błahostka wyprowadza pana z równowagi. Należy się oszczędzać. Jest
pan w nieustannym napięciu psychicznym. A może by tak odłożył
pan pracę na czas jakiś i dał odpocząć mózgowi?

— Ależ pan jednak naiwny — odparł rzeźbiarz z drwiącym

uśmiechem. — Zaprawdę myśli pan, żem jest jak maszyna, którą po
pracy można zatrzymać? Człowiek twórczy pracuje, nawet gdy
odpoczywa. Czyż myśli pan, że pracuję wtedy dopiero, kiedy
przystępuję do technicznej obróbki dzieła? Tworzę z tego, co
nagromadziło się we mnie w chwilach odpoczynku.

Nie chcąc powiększać jego rozdrażnienia oraz zamierzając Sztorka

uspokoić, zaproponowałem przyjacielowi mały spacer.

Sztork podsunął pomysł, abyśmy zajrzeli do kawiarni „Slavia”.
— Z przyjemnością poczytałbym gazety — nadmienił ze zło-

śliwym uśmiechem — pewnie piszą w nich o wystawie. Ciekawym,
co mówią o mnie. |

Weszliśmy więc i zaczęli przeglądać pisma przyniesione przez

kelnera. Od czasu do czasu podchodził do naszego stolika któryś ze
znajomych, zamieniając ze mną lub ze Sztorkiem parę słów. Sztork
popijał czarną kawę i czytał, nie mówiąc zgoła nic, ja zaś nie
zadawałem mu żadnych pytań. Nie potrafiłem zatem odgadnąć, jakie
z tej lektury wynosił wrażenia.

Siedzieliśmy tak z pół godziny, po czym Sztork wezwał kelnera i

zapłacił.

— Pójdę już — rzekł do mnie -o proszę sobie jednak nie

przeszkadzać. Muszę jeszcze odwiedzić znajomego kamieniarza,
który tu niedaleko mieszka. A jeśli zechce pan, może jutro przyjść do
mnie o siódmej wieczorem do atelier — dodał, podając na pożegnanie
rękę. Czekam na pana. Gdyby było ładnie, poszlibyśmy na spacer do
pałacyku „Gwiazda”. Zatem do zobaczenia.

Powiedziałem, że przyjdę na pewno i że cieszę się z planowanej

nocnej przechadzki. Sztork poszedł, a ja chwilę jeszcze spędziłem w
kawiarni. Wreszcie zapłaciłem i wyszedłem na oświetloną
promieniami zachodzącego słońca ulicę.

Następnego dnia wieczorem udałem się do atelier Sztorka. Znowu

była piękna pogoda i cieszyłem się na nocną ekskursję oraz na

background image

interesującą rozmowę z ekscentrycznym rzeźbiarzem. Z tejże
przyczyny nie szedłem wolno, jak to mam w zwyczaju, lecz
pospieszałem, aby jak najrychlej znaleźć się rta ulicy Szwedzkiej.
Dotarłszy na miejsce, wbiegłem po schodach na trzecie piętro i
energicznie zapukałem do drzwi.

Nie otworzył mi jednak nikt.
Wszak Sztork obiecał, że będzie na mnie czekał. Czyżby za-

pomniał o naszej umowie? Znając jego punktualność czułem, że to
niemożliwe. Może był gdzieś pilnie wezwany? Lecz wówczas
niechybnie zostawiłby dla mnie wiadomość. -Spojrzałem zatem, czy
w drzwiach nie ma kartki; niczegom jednak nie znalazł. ..

Przyszło mi na myśl, że pewnie stróżowi powiedział, dokąd

wychodzi i kiedy wróci. Zszedłszy na parter, zapytałem stróża^ czy
nie ma dla mnie wiadomości, ten jednak odparł, że cały dzień
rzeźbiarza nie widział.

Doprawdy, byłem zakłopotany. Wszedłem na górę i zapukałem

ponownie. Może, zajęty pracą lub ulubionymi studiami, rzeźbiarz
mnie za pierwszym razem nie usłyszał i Jednakże i teraz
odpowiedziała mi cisza.

Załomotałem wściekle w drzwi — bez skutku, ze środka nie

dobiegł najlżejszy choćby szmer.

Czyżby się Sztorkowi coś stało? Tym razem naprawdę? Mówił

o chemicznych doświadczeniach, możliwe że stał się! Ofiarą nie-
szczęśliwego wypadku. Albo odurzony jest trującymi oparami jakiejś
substancji? Powziąłem postanowienie, że dostanę się do atelier
choćby przemocą.

Byłem ze Sztorkiem na tyle już spoufalony, że mogłem sobie na to

w jego interesie pozwolić. Z pewnością zrozumiałby i docenił mą
troskę.

Zszedłem na dół, mówiąc stróżowi, że lękam się o przyjaciela,

który zaprosił mnie na umówioną godzinę, a teraz nie odpowiada
nawet na walenie pięścią w drzwi. Stróż poradził, abym porozmawiał
ze ślusarzem, który mieszka na sąsiedniej ulicy i gdyby go wezwać,
przyszedłby za parę minut.

Poprosiłem zatem stróża, by się doń przeszedł, sam zaś po-

wróciłem pod tajemnicze drzwi, z niecierpliwością czekając na
powrót stróża z rzemieślnikiem.

background image

Po chwili przyszli i ślusarz zamek otworzył, jednakowoż drzwi

wciąż otworzyć nie było można. Przypomniałem sobie o sztabie,
którą rzeźbiarz odsuwał, kiedym go odwiedził po raz pierwszy.
Sztaba była założona, co poświadczało obecność Sztorka. Skoro zaś
nawet teraz nie dawał znaku życia, oczywistym było, że wy
darzyło się coś ponurego. Bez wątpienia biedny Sztork stal się ofiarą
nieszczęśliwego wypadku. Trzeba mi prędko działać, być może na
ratunek nie jest jeszcze za późno. Należy wyważyć drzwi.

Tu jednak pojawiła się trudność nie lada. Stróż utrzymywał, że na

to trzeba mieć zgodę kamienicznika. Wyważenie drzwi oznacza
bowiem uszkodzenie cudzego mienia.

Byłem do głębi poruszony. Muszę coś bezzwłocznie uczynić. Czas

zdawał się uciekać szaleńczo, droga była każda minuta. Spytałem,
gdzie mieszka gospodarz. Stróż poprowadził mnie na pierwsze piętro
i tam zaanonsowałem wizytę u właściciela domu. Traf chciał, że był
na miejscu i przyjął mnie. Był to starszy jegomość z dostojną brodą i
binoklami na nosie, zza których bacznie na mnie popatrywał. O
wyważeniu drzwi nie chciał nawet słyszeć. Dopiero gdym przyrzekł
solennie, że pokryję wszelkie z tym związane koszta, zgodził się, a ja
wespół ze stróżem pospieszyłem na górę do atelier.

Tamże, wraz ze ślusarzem i stróżem zabraliśmy się do dzieła i po

krótkiej chwili drzwi z głuchym trzaskiem puściły. Wejście do
korytarza stało otworem.

Nie chcąc zdradzać obcym tajemnic pracowni przyjaciela, mając w

pamięci jak zazdrośnie strzegł ich przez całe życie, poprosiłem
obecnych, aby pozostali na zewnątrz, dopóki nie upewnię się, co się
wydarzyło. Po czym wszedłem z poczuciem niepokoju i dręczącej
niecierpliwości.

W atelier panował mrok. Płócienne story w oknach były za-

ciągnięte. Błądząc po omacku, zawadziłem o postument. Głuchy
rumor przewracającego się przedmiotu zabrzmiał niczym uderzenie
pękniętego dzwonu, tak strasznie, aż zadrżałem z trwogi.

Przypomniałem sobie, że wyłącznik elektryczności jest na lewo od

drzwi. Doszedłem doń po omacku i zapaliłem światło.

Teraz dopiero odetchnąłem głęboko. Sięgnąwszy ręką do czoła, by

odgarnąć spadające mi na oczy włosy, poczułem, że jest zroszone
potem. Nogi mi dygotały, bałem się spojrzeć wokół.

background image

Dodawszy sobie odwagi, rozejrzałem się i... okrzyk grozy uwiązł

mi w gardle, jak gdyby jakaś obca ręka trzymała mnie za szyję w
żelaznym uścisku. Zatoczyłem się bezwładnie i nie chcąc upaść,
musiałem przytrzymać się stojącego nie opodal fotela.

Ujrzałem przerażającą scenę.
Sztork spoczywał przede mną na podłodze w pobliżu skrzyni, którą

onegdaj wziąłem za naczynie z gliną, ta zaś była wewnątrz obita
blachą i wypełniona zagadkową kąpielą. Przed nim leżała duża,
rozbita szklana butla z brązową cieczą. Nad skrzynią pochylało się
obnażone ciało nieznanego człowieka, jakby w straszliwych kurczach
powykrzywiane.

Zbliżyłem się trwożnie do osobliwej pary i pochyliłem nad

nieznajomym młodzieńcem, którego górna część tułowia zwisała nad
tajemniczą kąpielą. Zgroza! Jego głowa była skamieniał ła, podobnie
jak wtłoczona do makabrycznie rozwartych ust prawa ręka, w którą
wpijały się zęby. Lewa, nie skamieniała ręka zbroczona była krwią,
¡zaś jej szponiaste palce zaciskały się na kosmykach czarnych,
miejscami posiwiałych włosów Sztorka.

Nieomal nieprzytomny z przerażenia dowlokłem się do Sztorka

leżącego na podłodze w okruchach rozbitej butli, z twarzą w rozlanej
cieczy. Najwyższym wysiłkiem woli dźwignąłem bezwładne ciało i
obróciłem je. Twarz i część tułowia były skamieniałe. Krzyknąłem,
przed oczyma zawirowały mi kręgi; byłem bliski omdlenia.

Potworna prawda jawiła się przed oczyma duszy mojej. Niczym

olśniony światłem błyskawicy w mig pojąłem tajemnicę.

Sztork ogarnięty chorobliwą żądzą wiernego, zgodnego z naturą

utrwalania najokrutniejszych stanów duszy, chcąc przedstawić
oszalałe katusze i męczarnie, zanurzał żywe ciała w kąpieli, skutkiem
czego poszczególne członki, a może i całe ciała, kamieniały w
straszliwych męczarniach. A potem na podstawie owych
makabrycznych modeli tworzył swe dzieła.

Udało mu się sfabrykować tajemniczą substancję włoskiego

profesora. Dlatego też tak się zdenerwował, kiedym niedawno
opowiadał o tym wynalazku, z tejże przyczyny przekonywał mnie, że
jest to prostacki szwindel: bał się zdradzić ze swoim odkryciem.

Zaiste, miał rację Sztork przyrównując swe atelier do piekła. Tak,

było to autentyczne ziemskie piekło, w którym nieszczęsny rzeźbiarz,

background image

niczym diabeł w ludzkiej skórze, napawał się potwornymi obrazami
ludzkiego cierpienia i męczarni, które zapewne sam boleśnie
odczuwał w chwilach opamiętania. Teraz rozumiałem już stłumione,
rozpaczliwe jęki i przeraźliwe skamlenie, wydobywające się jakby z
gardła duszonego człowieka, które słyszałem za drzwiami pracowni
podczas pierwszej wizyty. Teraz pojąłem ten dziwny rumor, głuche
uderzenia i zatrzaśnięcie wieka skrzyni; pojąłem już wszystkie
zagadkowe dźwięki: powstały one stąd, że zaskoczony Sztork przed
wpuszczeniem mnie do pracowni usuwał i chował przedmioty swego
występnego procederu. Przypomniałem sobie, co rzeźbiarz Sander
„Pod Czarnym Łabędziem” opowiadał o modelach Sztorka: że ten
zazdrośnie je ukrywa i nikomu nie zdradziłby ich adresu. Wychynęła
w mych myślach wzmianka stróża o tym, że Sztork jeździ niekiedy na
wieś, wracając stamtąd z chłopcem lub dziewczęciem. I
przypomniałem sobie jeszcze wiadomości codzienne z gazet ostatnich
paru lat, opisujące tajemnicze zniknięcia z czeskich wiosek starszych
dzieci, po których ślad wszelki zaginął, według zaś policyjnych
raportów stały się ofiarami skrytobójczego mordu, nigdy zresztą nie
wyjaśnionego i nie wykrytego.

Opuszczały mię siły. Głowa mi płonęła, ćmiło mi się w oczach.

Wiedziałem, że muszę stąd uciec na powietrze, bo inaczej zabraknie
mi tchu w tej makabrycznej atmosferze zbrodni i opętania. Opierając
się o postumenty i półki na ścianach, posuwałem się w stronę
przedpokoju, gdy nagle wzrok mój spoczął na otwartej skrzyni w rogu
przy drzwiach do atelier, przy której porzucony leżał ciężki,
rzeźbiarski młot. Skrzynia była wypełnioną potłuczonym kamieniem
koloru ludzkiego ciała; zapewne szczątki nieszczęsnych modeli
Sztorka, które wynosił gdzieś poza dom, by zatrzeć ślady swych
opętańczych postępków.

Ogarnęła mnie niemoc, daremnie usiłowałem dotrzeć do drzwi.

Poczułem, że opuszczają mnie zmysły i padam...

Kiedym się ocknął, leżałem w łóżku w swoim pokoju. Od gos-

podyni dowiedziałem się, żem ciężko zaniemógł, dwa dni walczyłem
ze śmiercią, bredząc przy tym nieustannie o piekle oraz o
okropnościach zaświatów.

Pomyślałem o Sztorku.
Niech odpoczywa w pokoju.

background image

Przełożył Jan Stachowski

background image

LADISLAV KLlMA
Czas i Śmierć

Cesare szedł długo, długo myślami swymi zaprzątnięty. Wtem

pojawił się przed nim lew.

— Czy mnie oczekujesz, królu pustyni? — bez strachu zapytał

Cesare.
Na te słowa zbliżył się silny zwierz ku niemu... Z jego gardzieli
wydobywał się jednostajny charkot. Lew mruczał jak kot.

Już był przy Cesarze i niczym kot otarł się o niego nosem, aż

Cesare kilka kroków wstecz się zatoczył.

— Muszę powiedzieć, bracie — zaśmiał się Cesare — żeś po-

niekąd łobuz... Ale to nie najgorsza cecha! Daj grabę! — Kuląc się,
wyciągnął do lwa prawicę.

A lew podniósł ogromną łapę i włożył ją w małą dłoń Cesara.

Cesare łapę mocno uścisnął.

Teraz jesteśmy przyjaciółmi — prawił. — Jeśli sobie życzysz,

zostań ze mną na zawsze! Taki przyjaciel jak ty jest nie do
pogardzenia... Księciu saskiemu Henrykowi Lwu przyniosła twoja
przyjaźń sławę!

Lew zaryczał i czule łapą pogładził lica Cesara.
— A teraz, drogi przyjacielu, pójdziemy jeszcze kawałek na

przechadzkę! Kiedy wrócimy, dostaniesz owcę i będziesz tak każdego
dnia dostawać owcę czy podobnie nikczemne zwierzę! Ale powiadam
ci, musisz ją zdusić od jednego razu — nie znoszę widoku męczarni
zwierząt! Jeśli będziesz się z nią zabawiał, dostaniesz zawsze już
zabitą, ale nie obawiaj się — świeżo zabitą! Siła lwa i tygrysa
pochodzi w znacznej części stąd, że jedzą mięso, kiedy jeszcze z
niego siła życia nie uciekła i ów fluid bezpośrednio w ich ciała
przenika! Mięso gotowane — fuj! Toż to mąka! Pójdźmy, bracie!

I lew podążał za Cesarem, a właściwie szedł u jego boku. Ser-

deczność śmiała się w jego dzikich ślepiach. — Ciągle przy tym
mruczał, ocierał się o Cesara, trącając czasem, aż go w powietrze
unosił... A potem zaczął figlować, obskakiwać Cesara olbrzymimi
susami, prychał na niego, skakał i nagle zaczął uciekać, śmiejąc się
przy tym. Cesare śmiał się także.

— Cóż to za rozkoszne zwierzątko! — zawołał. — Chodź tu, niech

background image

ci zajrzę w ślepka! — I uniósłszy z wysiłkiem posłusznie
usadowionego lwa za przednie łapy jak psiaka, długo mu patrzył w
oczy. — Mógłbym się stale w nie wpatrywać! — powiedział.

To zupełnie inne oczy niż u większości ludzi... W tamtych jest

tylko tchórzostwo i jego siostra chytrość, a także — brud, podłość,
fałsz; w twoich oczach widzę piękną siłę, prostolinijność,
prawdziwość, czystość! Mój drogi przyjacielu!
I Cesare ucałował czule lwa, a ten odwzajemnił się liżąc mu policzki.
Łzy płynęły potężnemu zwierzęciu z oczu...
— A teraz jeszcze kawałek, i do domu! — rozkazywał Cesare...
Podążali dalej... Wokół rozpościerało się jedynie morze piasku.
Nagle Cesare dostrzegł u swego przyjaciela oznaki strachu...
Lew biegał to tu, to tam i przeraźliwy ryk wydobywał się z jego
potężnego gardła.
— Cóż ci to, przyjacielu? zapytywał Cesare. — Boisz się? Lew i boi
się? Czego miałby się bać lew? — Ale niepokój lwa nie ustawał.
Czasem zwierzę zatrzymywało się i nieruchomo patrzyło przed siebie.
Cesare spojrzał w tym kierunku.
Ale zobaczył tylko, z tysiąc kroków przed sobą, w żółtym morzu
piasku, coś szarego, małego, ku ziemi pochylonego...
Szybko ku temu zmierzał... Strach lwa nieustannie wzrastał. Wreszcie
zwierzę opuściło człowieka, odchodząc z pięćdziesiąt kroków w lewo
i z przerażeniem patrząc przy tym w prawo.
I oto poznał Cesare, czym jest szara plama. Był to na ziemi siedzący,
z wolna kołyszący się ku przodowi mężczyzna. — Po chwili
zauważył, że mężczyzna jest — beznogi. Ubrany był po europejsku.
Szaty miał nędzne i zniszczone.
Cesare zatrzymał się przy nim. Lew, od czasu do czasu lękliwie
pomrukując, stał z pięćdziesiąt kroków z boku.
— Kim jesteś? Co tu robisz? — prawił Cesare grzecznie. I zajrzał
beznogiemu w twarz.
Zadrżał... Miał podobne uczucie, co w dzieciństwie, kiedy w
zwyczajną, niepozorną twarz kaleki patrzył. — Ale Cesare rychło
zapomniał to wrażenie.

Co tu robisz? — zapytał znowu, surowiej.

Żebrak zdecydowanie wbił tępy wzrok w mówiącego. Cesare znowu
zadrżał.

background image

i— Darmo - ucie - kasz - mnie - nie - u - ciek - niesz...! — zabrzmiał
straszliwy, bezbarwny głos.
Cesare znowu zadrżał na dźwięk tego głosu. Ale wnet się zawstydził i
całkiem opanował.
—Idiota! — mruknął i szedł dalej.
Znowu trwożliwie zawył lew. — Cesare się zatrzymał...

Niezwykłe! — mruknął. — Ten lew przestraszył się go z

odległości kilkuset kroków — a ja przestraszyłem się także! Jak to
możliwe, żeby europejski, beznogi żebrak pełzał przez pustynię? Czy
to widziadło? Ale także lew je widzi! A więc to coś więcej!
I z groźbą w głosie zawołał do beznogiego:
— Kim jesteś? Mów natychmiast? Rozkazuję ci! — I wzniósł nad
jego głową kolbę strzelby. ,
—Darmo - u - cie - kasz - mnie - nic - nie - u - cieknie...
Cesare się rozwścieczył i już chciał żebrakowi rozwalić łeb,
ale opanowawszy się, splunął ze złością i zmierzał dalej.
-— Wszyst - ko - do - go - nię - dar - mo - u - cie - kasz! brzmiał
straszliwy głos za nim.
Obejrzał się — zobaczył beznogiego, jak toczy się pomału w ślad za
nim.
Przez chwilę wahał się — potem szedł dalej. Lew dołączył do niego,
radośnie kręcąc ogonem.

Kto to był, przyjacielu? — spytał Cesare.

Lew w odpowiedzi lękliwie zawył.
Cesare głęboko zamyślił się, ale lew znowu poweselał i obska- kiwał
swojego towarzysza jak kociak. Raz go swoimi łapkami tak dotknął,
że Cesare zwalił się na ziemię.
— Masz niezłą krzepę, bracie! — prawił. — Podejdź-no, to się
zmierzymy! Daj prawicę!
I lew podniósł prawą łapę. Cesare, klęknąwszy na piasku, pochwycił
ją swoją prawicą...
—I Ciągnijmy, kto kogo położy! — zawołał.
Lew zwinął łapę, kryjąc pazury. Cesare ze wszystkich sił ciągnął ją ku
sobie, ale daremnie.
I nagle, nie wiadomo jak, po mocnym szarpnięciu lwa wyprostowała
się prawica Cesara.
— Zuch z ciebie — rzekł Cesare. — A teraz pociągnę dwiema

background image

rękami twoją jedną!

Natężywszy wszystkie siły, starał się Cesare przyciągnąć łapę iwa.

Lew pozwalał na to przez chwilę, a potem nagle, zaśmiawszy się,
napiął mięśnie, a Cesare poczuł, że wręcz nieodparta, rudymentarna
siła przyciąga go gwałtownie... Padł całym ciałem na cielsko lwa.

— Gdybyś był — powiedział — tak podły, jak jesteś silny i

odważny, ty byłbyś panem świata, nie człowiek!

Wędrowali dalej przez pustynię... Nagle przeraził się lew znowu, i

to bardziej niż poprzednio.

Cesare spojrzał przed siebie.
Spoza niewielkiej skały wynurzyła się czarna ludzka postać w

kobiecym ubiorze... A ubiór był europejski...

Interesujące! — prawił Cesare. — Nie bój się wszak, druhu,

chodźmy popatrzeć na tę damę!
Ale lew był okrutnie przestraszony... Grzywa mu się zjeży- ła...
przypadł do ziemi i straszliwie skamlał.
— Głuptas z ciebie, drogi przyjacielu! - prawił Cesare. - Nie wiesz,
że prawdziwy mężczyzna nie powinien się bać niczego? Bać się
jednego, to tyle, co bać się wszystkiego!
Wtem lew zaryczał okropnie i pochwyciwszy Cesara zębami za
płaszcz, począł go odciągać na bok, a Cesare daremnie się opierał.
Zmarszczył brwi, tupnął nogą i surowo rzekł lwu:
— Przyjacielu, miej na staraniu sprawy, które są twoimi sprawami,
ale nie mieszaj się do moich. Nie pozwolę na to nikomu, choćby
nawet był lwem, choćby to czynił w dobrej wierze! Puść mnie
natychmiast!

I lew puścił płaszcz Cesara, i trwożliwie odczołgał się o sto

kroków w bok.

Szybko, płonąc z ciekawości, kroczył Cesare ku tajemniczej damie,

bardzo powoli do przodu sunącej.

— Europejska dama przemierzająca samotnie pustynię to jeszcze

większe kuriozum niż beznogi, mówiący po włosku żebrak! Zresztą
wszystko to jest tylko złudą — ale interesuje mnie! Nie ulegałem
przecież dotąd halucynacjom, jak wielu ludzi! Do stu piorunów —
poznaję z daleka, ma ci ta baba niezwykłe oblicze — białe jak koszula
arystokratki, bez przesady, a nawet bardziej...

Cesare znalazł się na wprost damy... Nigdy w życiu nie czuł takiej

background image

grozy, ba, strachu jak teraz, kiedy spozierał w dzikie,
straszliwe oblicze wędrującego trupa — jakiś ekstrakt potwornego
koszmaru. Lew w oddali straszliwie ryczał...
Ale rychło Cesara opanował wstyd większy niż groza, pięści mu się
zacisnęły, brwi groźnie zmarszczyły i siłą woli rozproszył mroczny
stan swej duszy. Jego miejsce zajęła, jak to bywa u mężnych duchem,
gwałtowna wściekłość...
Bez ceregieli przystąpił ku śmierci, pochwycił ją, mimo głębokiego
wstrętu, za lodowaty podbródek i ryknął:
—I Cóż to, rozkoszna madame, kim pani jest? Zabłądziła pani w
pustyni? Ofiaruję się pani za przewodnika!
Widmo, spokojnie stojąc^ milczało i nieruchomo spozierało strasznie
białymi oczami na sympatycznego męża, któremu aż się zrobiło
niedobrze. Ale tym większa ogarnęła go wściekłość.
— Czy jest pani niema, szlachetna niewiasto, głucha czy głu-
choniema? Ale zaskrzeczeć chyba pani umie i środki mimiczne ma
pani również do dyspozycji! Jeśli mi pani nie odpowie tak czy owak,
będę niestety zmuszony, choć to nieeleganckie, zmusić panią do tego
tą oto lagą! — I Cesare podniósł laskę, na której się opierał.
Śmierć nie odpowiedziała. Nawet się nie poruszyła.
— A więc zechce dobrodziejka wybaczyć! — I Cesare uderzył
potworę dwa razy mocno przez plecy. Lew zaryczał ze strachu
jeszcze groźniej niż przedtem...
Śmierć milczała dalej, stojąc bez ruchu. Rozwścieczony, począł ją
Cesare walić z całej siły, tak że mu się po chwili laska przełamała.
Wówczas bita starucha ruszyła pomału w dalszą drogę, kuląc się. Łzy
ciekły jej z białych oczu na białe policzki..: Ale nie były to właściwie
łzy, tylko biała ropa... Cesare się zawstydził. Splunął..

Poczynam sobie niczym szaleniec! mruknął i szybko ruszył w

dalszą drogę... Wtem usłyszał za sobą koszmarny głos beznogiego, ku
któremu zbliżała się starucha.
— Sios - tro - nie - płacz - wszak - mnie - nie - uj - dzie - wszak
- go - do - go - ni - my - nic - so - bie - z - te - go nie - rób.
Cesare obejrzał się i zobaczył z osiemset kroków za sobą żebraka, po
ziemi w kierunku baby sunącego; nie zważając nań szedł szybko
dalej.
Lew znowu do niego dołączył, przejawiając ogromną radość, że jego

background image

przyjaciela nie spotkało nic złego.

- Bracie? —prawił Cesare. — Powróciłbym już z tobą, żeby ci

szybko ofiarować obiecaną owcę, ale dziś pójdę jeszcze kawałek! Jest
to nadzwyczaj zajmujące! Myślę, że jeszcze coś zobaczę... Już trzy
ciekawe rencontres dziś przeżyłem... Bo i ty, bracie, jesteś
interesujący! Nie czytałem jak dotąd o żadnym lwie o podobnych
twoim manierach! Ale niewykluczone, że jesteś geniuszem wśród
lwów i dlatego także mnie potrafisz docenić! Masz rzeczywiście
niezwykłą, mądrą fizjonomię!

Szli około kwadransa; Czas i Śmierć za nimi (bowiem oni to byli),

zniknęli im z oczu... Szli jeszcze kilka minut i Cesare już chciał
zawrócić — kiedy raz jeszcze spostrzegł przestrach swego
przewodnika...

Spojrzał... Jakieś trzysta kroków przed nim stała pośród pustyni

mała chatka...

— Chwała Bogu! — prawił z zadowoleniem. — Nie widziałem tej

chaty przed minutą -

a nagle wyrosła spod ziemi! Oczywiste, że to

złudzenie — i że także ten dziad, i ta baba, a może nawet i ten mój
nowy włochaty przyjaciel to przywidzenia; to ostatnie by mnie
prawdziwie zmartwiło! Ale tak czy inaczej, złudzenia są u mnie
wielce rzadkim gościem i muszę skorzystać z okazji...

I raźnie kroczył ku chacie...
Była najwidoczniej zbudowana z kamieni... Nie miała w ogóle

okien... Tylko jedne drzwi prowadziły do środka... Wewnątrz była
tylko jedna niewielka izba.

Lew gwałtownie drżał całym swoim potężnym cielskiem. Z

proszącym rykiem pochwycił Cesara jedną łapą za pas i ciągnął go
spiesznie na bok...

Cesare groźnie zawołał:
— Zapomniałeś, co ci mówiłem przed chwilą? — I odtrącił

gwałtownie lwa od siebie...

ów zaś położył się przed nim i z prośbą w oczach nań patrzał,

żałośnie skomląc.

— Drogi przyjacielu! — prawił doń Cesare, delikatnie go gła-

szcząc. — Nie mam ci za złe, że się boisz! Wszak i ja przed chwilą
właściwie się bałem... Jest to strach przed tajemnicą transcendencji —
i tego strachu nie trzeba się zbytnio wstydzić... W tych zjawach jest

background image

coś metafizycznego... Ale każdy strach należy szybko stłumić, żeby
nie wpływał na postępowanie — na tym polega największa dzielność,
a nie na nieznajomości strachu! Ty jesteś
dzielny na swój sposób, to jest w granicach tobie wyznaczonych i
przez ducha twojego nieprzekraczalnych. Ale cechą wyższego
człowieczeństwa, jak na przykład moją, jest to, że jest dzielny we
wszystkim, że nic nie jest w stanie sprowadzić jego ducha z prostej
drogi, którą podąża! Poczekaj na zewnątrz, bracie — powrócę szybko,
a potem już na pewno pójdziemy do domu.

I Cesare szybkimi krokami doszedł do tajemniczej chaty i wstąpił

do środka.

Drzwi wiodły do wąskiego korytarza... Prowadził on do małej izby

— jedynej w chacie...

Cesare wszedł.
Ponieważ domek nie miał okien, izbę oświetlała lampa naftowa,

pośrodku stropu wisząca... Pod nią, na środku, stał stół, a obok dwa
krzesła... A na każdym z nich siedziała jedna osoba: byli to Czas i
Śmierć.
- Do diabła! — zaśmiał się głośno Cesare, przystąpiwszy do
beznogiego i klepiąc go po ramieniu. — Myślałem, że obaj moi
szybkonodzy znajomi są pół godziny drogi za mną — i proszę! Tu ich
znajduję!

Brat i siostra nie zwracali na niego uwagi i nawet nań nie spoj-

rzeli... Coś tasowali na stole rękoma, ale Cesare nie mógł zrozumieć,
co to jest. Spojrzał z uwagą.

— Trumf griin! — prawił beznogi, robiąc ruch ręką, jakby kartę

kładł na stół. Ale nie położył jej tam i w ogóle nie było żadnych kart.
Potem poruszał rękoma, jakby karty, których nie miał, rozkładał z
lewej ręki. Z kolei Śmierć uderzyła kośćmi dłoni o stół, jakby
zagrywała kartą, a zaraz po niej Czas, który następnie karty zgarnął i
znowu wyszedł.

— Weź sobie tę dziesiątkę, jeśli masz asa! — prawił.
Śmierć zgarnęła sztych — dowód, że asa miała.
— Ci idioci grają w mariasza bez kart! — zaśmiał się głośno

Cesare. Na zewnątrz zaryczał lew w przeraźliwym strachu.

Beznogi spojrzał zezem ku drzwiom i obłudnie się uśmiechnął. Ale

kontynuował interesującą grę. Zaś Cesare głęboko się zamyślił...

background image

„Kimże oni mogą być? — mówił sobie w duchu... — Ta baba, hm!

Gdybym był malarzem, wymalowałbym ją jako Śmierć... Trudno o
lepszą alegorię... Kościotrup z kosą — toż to niedorzeczność!
Kościotrup nie jest straszny, tylko śmieszny! Ale coś
groźniejszego od tej baby trudno sobie wyobrazić! A ten beznogi, co
on mi przypomina? Co to było za uczucie? Coś tak strasznego,
szalenie jednokształtnego i pustego... Podobne uczucie miałem kiedyś
w dzieciństwie w półśnie, kiedy wyobrażałem sobie wieczność!...
Zaraz! Aha! On ją nazywał siostrą — a więc mógłby to być Czas!
Czas jest właściwie Śmiercią, ponieważ Czas oznacza właściwie
zanik, umieranie. Śmierć i Czas są w zasadzie zamiennymi pojęciami!
A jeśli ten mój domysł jest Słuszny, co oznacza ta komedia, którą tu
odgrywają?-.. Tak, już wiem! Czas i Śmierć są panami, nosicielami
świata... Życie, dzianie się jest ich grą! Jest więc ten mariasz
symbolem Świata i Życia... I doprawdy — nie jest to zły symbol. Om
myślą i głęboko wierzą, że mają w rękach karty, oni je nawet widzą w
przeświadczeniu, że trzymają zawsze określoną kartę w ręce i zgodnie
z tym śmiesznie grają i wierzą sobie wzajemnie, i bawi ich to. A
czymże innym jest świat jak nie analogicznym, olbrzymim, szalonym
złudzeniem, że oto coś tu istnieje, podczas gdy nie ma tu niczego, a
tylko jeszcze straszliwsze złudzenie, że jest tu coś określonego,
podczas gdy nie ma tu ani tego »określonego«, w co my, szaleni,
wierzymy, ani tego »czegoś«, a tu nie ma nawet śladu kart. To
straszliwe, totalne fingowanie, ta iluzyjność i nicość »świata«
rzeczywiście nie może być lepiej przedstawiona jak w tej idiotycznej
komedii, granej przez tę parę. Są ślepi, podczas gdy myślą, że widzą,
podczas gdy widzą! A ja jestem widzący, ponieważ nie widzę w ich
rękach n i c z e - g o. Ślepota jest widzeniem, widzenie ślepotą,
światło ciemnością, a ciemność światłem w tym świecie, którego
imieniem jest Kontradykcja, Kłamstwo. A Kłamstwo jest tym samym,
co Nieistnienie...
Przełożył ; Jacek Baluch

background image

KAREŁ BABANEK
W poprzednim życiu

Tomasz Ren przez większą część roku wiódł spokojny żywot

urzędnika, choć nie można powiedzieć, by był zadowolony ze swej
pracy, którą wybrał, jak wielu innych ludzi, nie zastanawiając się
zbytnio nad tym, co będzie dalej. Mieszkał w Pradze, lubił wygodę,
miał swoją ulubioną kawiarnię, a wieczorem towarzystwo swoich
stałych gości. Nigdy nie odczuwał potrzeby wycieczek za miasto i nie
rozumiał tych, którym sprawiało radość tłoczenie się na parostatkach
czy w dusznych wagonach kolejowych albo picie marnego piwa w
wiejskich restauracjach.

Tak było niemal przez cały rok, ale jesienią opanowywał go

dziwny niepokój, którego zupełnie nie potrafił sobie wytłumaczyć.
Przemożny pęd do podróży wypychał go z Pragi i gnał po czeskich
miasteczkach, do których jeździł i powracał każdego roku z
niezwykłą regularnością. Przyjeżdżał na miejsce, przemierzał miasto
w niezwykłym podnieceniu, nocował tam i znów ruszał dalej.

Czynił tak każdego roku, zawsze w czasie trwania dorocznych

jarmarków, i ta dziwna okoliczność nie dawała się w żaden sposób
wyjaśnić.

Tomasz Ren był niespokojny, bo oto zbliżała się pora jarmarku w

miasteczku N. i jakaś tajemnicza siła, nie dająca się opanować, wabiła
go w podróż.

I tak jak co roku, z precyzyjną regularnością, Tomasz Ren opuścił

Pragę, wyruszając do miasteczka, w którym jeszcze nigdy dotąd nie
był. Oderwany od swych wygód, rozmyślał po drodze nad tą zagadką.
Czemu wybiera właśnie okres jarmarków i co w ogóle skłania go
każdego roku do tych dziwnych wędrówek? Czyżby miał niejasną
świadomość swego poprzedniego życia, kiedy, być może, jako
wędrowny kupiec odwiedzał różne miasteczka? Bóg raczy wiedzieć!

Lecz coś tajemniczego, a może i strasznego, musiało się wydarzyć

w jego poprzednim życiu, albowiem w czasie podróży opanowywał
go niezwykły niepokój, a w snach prześladowały go koszmary.

Ren dotarł do miasteczka, które do tej pory omijał w swych

wędrówkach; był zaskoczony tym, że wydało mu się ono tak znajome.
Początkowo tłumaczył sobie, że małe miasteczka zwykle są do siebie

background image

podobne. Ale przechadzając się, rozpoznawał poszczególne ulice i
domy z taką dokładnością, że nie mógł to być przypadek. Nie miał
wątpliwości — kiedyś już tu był. Ale kiedy? Czy w poprzednim
życiu? Ta niezwykła myśl utkwiła mu w głowie i stale go
prześladowała.

Rozpoznawał poszczególne miejsca. Tamta ulica prowadzi do

Małego Rynku z figurką świętego pośrodku, ten narożny
dom z wieżyczką to stary ratusz; a jeśli skręci teraz w prawo drogą
prowadzącą pod górkę, dojdzie do Starego Miasta — stoją tam w
szeregu domy z szyldami, wykuszami i cienistymi krużgankami.

Ren spacerował po mieście, a wszystko było tak, jak przewidywał:

nic się niemal nie zmieniło. Był zdziwiony i zaskoczony rozpoznając
miasto dotąd mu nie znane.

Kiedy tu był? I po co?
I było jeszcze coś, czego nie potrafił zrozumieć. Przedziwny

niepokój, towarzyszący mu w tej podróży, coraz bardziej narastał i
przeradzał się w strach. Co było jego przyczyną i dlaczego zrodził się
właśnie tu, w tym mieście, gdzie spodziewał się znaleźć wygodny
nocleg? Mimo wszystko zdecydował, że zatrzyma się w najbliższym
zajeździe, czuł się już bowiem bardzo utrudzony. Dopiero na skraju
miasteczka zatrzymał się przed niskim, starym domem ze sklepioną
bramą, popękanymi ścianami i wieńcem wiszącymi nad wejściem.
Dom stał przy drodze niknącej w oddali pośród rozległych lasów.
Budynek, mocno podniszczony, sprawiał ponure i nieprzyjemne
wrażenie. Dopiero teraz Ren uświadomił sobie, że droga ta była mu
znana i przyszedł nią właśnie po to, aby odnaleźć zajazd.

Rozpoznawał jego pochyloną ścianę szczytową, szeroką sklepioną

bramę, a wchodząc do środka wiedział, że po prawej stronie
mrocznego korytarza znajdzie niskie drzwi do sali jadalnej zajazdu —
zimnej, pobielanej, z dębowymi stołami wzdłuż ścian i wiszącymi na
nich kilkoma starymi obrazami.

Otworzył drzwi i zasiadł za stołem na wprost wejścia. Rozej-

rzawszy się po sali, zaraz ją rozpoznał, wszystko tu bowiem było tak,
jak przewidywał — bliskie, znajome...

O, tam, na przeciwległej ścianie, ten sam portret Napoleona na

białym koniu jak niewyraźna plama wyłamał się spod wypłowiałych
kolorów, a tam, nad drzwiami, Wenecja i gondola przepływająca pod

background image

mostem —wszystko nie zmienione...

Ale kiedy tu był? I po co?
Izba ta, tak niemiła, choć znana, budziła w nim jakieś niejasne

wspomnienia płynące z podświadomości; wspomnienia czegoś, co
zdarzyło się w przeszłości, co jeszcze dziś wywoływało strach. Na
próżno starał się pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia; nie opuszczało
go przekonanie, że oto z niewielkimi zmianami powtarza się historia
jego poprzedniego życia.

Jadł wieczerzę w nieustannej trwodze i w oczekiwaniu na jakieś

wydarzenie. Czuł strach i obawę, a ten stary zajazd przy drodze, w
sąsiedztwie ciemnych lasów, mroczny i ponury, nie budził w nim
zaufania.

Nie wiedział nawet, wskutek jakich to skojarzeń przychodzą mu na

myśl straszne historie o rabunkach na drogach wiodących wśród
lasów; historie, w których ponure zajazdy przydrożne odgrywały
niemałą rolę. Przypomniały mu się przerażające opowieści o tym, jak
włóczędzy napadają na Bogu ducha winnego człowieka, który przez
swą nieostrożność wzbudził w nich żądzę pieniędzy.

Dziwne i zagadkowe było wrażenie, jakby sam coś podobnego

kiedyś przeżył.

Pod niskim sufitem kopciła lampa naftowa, bo na zewnątrz już

zmierzchało. Ren z obawą wpatrywał się w drzwi; oczekiwał, że lada
moment wejdzie ktoś do środka, usiądzie w rogu za stołem i będzie
go w milczeniu obserwował podejrzliwym wzrokiem.

Tak, to właśnie zdarzyło się wówczas — ta sama pora o zmierzchu,

ten sam ponury nastrój. Siedział samotnie w tymże oto miejscu i nagle
pojawił się ów nie budzący zaufania przybysz...

Zrobiło się późno i trzeba było ruszać w dalszą drogę. Ren dziwił

się, czemu tak długo zwlekał i co go zmuszało, by o tak późnej porze
iść dalej.

Zapłacił i wyszedł na drogę.
Idąc po ciemku, miał wrażenie, że ktoś go śledzi. Odwrócił się,

zaniepokojony, lecz trakt rozpościerał się ża nim pusty, cichy i
mroczny.

Im bliżej był lasu, tym większy niepokój go ogarniał. Las budził w

nim niejasne przeczucia, a może wspomnienia okropnych zdarzeń.

Jeszcze kawałek i dojdzie do krzyża; w tym miejscu gościniec

background image

rozdwaja się i jedna odnoga biegnie w głąb lasu. Ren znów rozpoznał
to miejsce, jakby już kiedyś je widział.

W lesie ciemność zamknęła się nad nim, a droga, pośród korzeni i

wykrotów, stała się trudna i męcząca. Ren znał to miejsce, wiedział,
gdzie trakt zacznie się wspinać w górę, gdzie las rozstąpi się przed
nim, a droga będzie się przedzierać przez gęste poszycie. Z boru
wiało chłodem i słyszał groźny huk górskiego wodospadu.

Drzewa niepokojąco szumiały nad jego głową, las zdawał się pełen

tajemnych zjaw.

Strach, który towarzyszył Renowi przez cały czas, z każdym

krokiem narastał. Był to strach człowieka, który kiedyś podczas takiej
właśnie ciemnej nocy podążał tędy i dla którego ten odludny, groźny
las stał się miejscem tragicznym.

Nie mógł wytłumaczyć sobie tego uczucia, pozbawiającego go

wszelkiej rozwagi. Jakieś widmo przeszłości prześladowało go w
obecnym życiu, tajemne cienie kładły się na jego dniach i wywo-
ływały dziwne, straszne sny, które teraz mu się przypominały. Tak, to
gdzieś tutaj, w tym lesie, przeżył tragiczną noc.

I znów powracało uczucie, że jest śledzony. Ren z przerażeniem

wpatrywał się w gęstą ciemność.

Spojrzał za siebie i wydało mu się, że dostrzegł, czarniejszy

jeszcze niż mrok, cień, który przeskoczył przez drogę i zniknął w
gęstych krzakach.

Postać jakaś czarna podążała za nim i chowała się za drzewami,

wychylając się to tu, to tam i starając się ukryć przed jego wzrokiem.

Zaiste, powtarzało się wszystko dokładnie tak, jak kiedyś: gęsty i

ciemny las, pełen jakichś tajemniczych zjaw. Ren byłby przysiągł, że
nagle dostrzegł wyłaniającą się z mroków czarną postać.

Przerażenie niemal odbierało mu zmysły.
Huknął strzał i Ren poczuł jakby uderzenie.
Kiedy przebrzmiało echo wystrzału, opadł z Rena cały strach.

Poczuł się nagle lekki, swobodny. Zatrzymał się, zaskoczony. W lesie
panowała cisza i nic się nie poruszało. Czy było to złudzenie — czy
oszukały go wzburzone zmysły? Ale czyż nie słyszał wystrzału i czy
nań nie oczekiwał? Wszystko się powtarzało.

Wokoło nadal królowała ciemność i cisza, a w duszy Rena za-

panowała dziwna pustka. Tak jakby wszelkie życie z niego wy-

background image

parowało. Zniknęły wprawdzie dotychczasowe obawy, lecz na próżno
usiłował zrozumieć swój obecny stan.

Wszystko tonęło w ciemnościach i głębokiej, zagadkowej ciszy.
Jakby już nie żył.
„Tak zapewne czuje się człowiek, kiedy umiera” — pomyślał.
Kiedyś, w poprzednim życiu musiał go tu dosięgnąć cios.
Stał niezdecydowany; widział mroczny las, a do jego uszu dobiegał

groźny szum leśnej bystrzycy.

Co wydarzyło się tu kiedyś? Czego tu szuka — nocą w ciemnym

lesie? Nic nie rozumiał, nic nie przychodziło mu do głowy.

Było mu lekko, czuł się jakby uwolniony od ciężaru dotych-

czasowych utrapień.

Nagle, zdziwiony tym wszystkim, bez zastanowienia ruszył w

dalszą drogę.

Dokąd szedł? Po co? Nie wiedział.
Dopiero po długiej chwili uciążliwego marszu wyboistą drogą

zaczęła mu wracać pamięć. Tak jakby budził się do życia.

Lecz uczucie to sprawiało mu ból, wywoływało nowy strach.
Przedzierał się przez gęste poszycie, a szum bystrzycy docierał do

jego uszu coraz wyraźniejszy i groźniejszy. Ten huk przypominał mu
przeżytą kiedyś grozę i chwilę śmiertelnego przerażenia.

Rozpoznawał to miejsce. Było tu zimno i wilgotno. Wiedział, że o

kilka kroków dalej znajduje się głęboki wąwóz, na którego dnie huczy
i pieni się potok. A z każdym krokiem, im bliżej podchodził, tym
bardziej narastał jego niepokój i strach.

Bał się wąwozu, bał się spojrzeć w dół, ale droga biegła tuż przy

krawędzi i nie było innego wyjścia.

Obnażone korzenie drzew na stromym i pustym zboczu wąwozu;

drobne, sypkie kamienie, duże, szerokie liście drżące na wietrze nisko
nad ziemią — wszystko to, każdy szczegół, potęgowało jego
przerażenie, które w niezrozumiały sposób wstrzymywało go przed
zbliżeniem się do krawędzi. Szum wody brzmiał jak okropny głos z
przeszłości, znany i budzący złe wspomnienia przeżytej kiedyś
tragicznej przygody.

Czyżby na dnie głębokiego wąwozu? Ta myśl nagle jasno za-

świtała mu w głowie i Ren, drżąc ze strachu, stanął na skraju
przepaści.

background image

I jakby rozjaśniały się ciemności, bo oto obraz — wyraźny i ostry -

pojawił się w jego myślach; obraz tragedii, jaka rozegrała się w
mrokach nocy:

Oto leży zakrwawiony na dnie wąwozu, zaciągnięty tu ręką

zbrodniarza, a wraz z krwią uchodzi z niego życie i potworny strach
przed śmiercią ściska mu gardło. W tej dramatycznej chwili
osamotnienia tylko łoskot wody nieustannie, choć coraz
słabiej, dociera do jego uszu. Wokół panuje głęboka i nieprzenikniona
ciemność, w górze szumi las, a spomiędzy drzew spoglądają zimno na
dół gwiazdy.

I Ren przypomniał sobie koszmarne sny, które ciągle go prze-

śladowały — sny będące odbiciem zdarzenia z dawnych czasów, z
poprzedniego życia; sny straszne, tragiczne i nie dające się odpędzić.

Tak, to właśnie ten wąwóz: strome zbocza z obnażonymi ko-

rzeniami, kamieniste dno z pieniącą się bystrzycą; wszystko po-
grążone w gałęziach drzew.

To ten wąwóz stale powracał w jego snach, kiedy zrywał się z

łóżka z krzykiem, w śmiertelnym strachu.

Ren odwrócił się i przerażony uciekł z tego przeklętego miejsca,

lecz dopiero gdy droga zaczęła się rozszerzać i las rozstąpił się przed
nim, gdy dostrzegł usiane gwiazdami niebo, a w dali pola, łąki i
bielejący w ciemnościach gościniec — spokój znów powoli zaczynał
powracać do jego duszy.

Wszystko to było dziwne i zagadkowe. Tomasz Ren, krocząc

gościńcem, rozmyślał o okropnym, stale powracającym śnie, w
którym zjawiał się ów wąwóz, gdzie zapewne dokonało się jego
życie. Jego poprzednie życie...
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

EMANUEL Z LEŚEHRADU
Bransoleta królowej

Dekret Konstytuanty, w roku 1793 w Paryżu ogłoszony, nakazywał

otworzyć grobowce w opactwie St. Denis, gdzie 1500 lat już prawie
spoczywały ciała królów, królowych, ich rodzin i najznamienitszych
mężów Francji. Postanowiono, że szczątki pogrzebane zostaną na
cmentarzu opactwa, ołów trumienny przetopiony będzie na użytek
publiczny, skarby zaś w grobowcach znalezione, a także wszelkie
precjoza kościelne, drogocenne naczynia i szaty w obecności
miejscowych komisarzów i rajców miejskich St. Denis w skrzynie
złożone będą i powozami przewiezione do Paryża.

Powołano specjalną komisję, która w miesiącu październiku udała

się do opactwa St. Denis wraz z kilku robotnikami, mającymi
grobowce otworzyć i szczątki usunąć.
- Jednym z komisarzów przydzielonych tejże ekspedycji był Marcel
Normand, zaprzysiężony republikanin, który głosował za śmiercią
Ludwika XVI. Rad wielce przystał do wyprawy. Był wszak jeszcze
inny powód jego niezwykłego zainteresowania, dla którego wyprawił
się do krainy zmarłych możnowładców.

Marcel Normand, pilny czytelnik starych ksiąg historycznych,

wyczytał gdzieś, że w grobowcach opactwa St. Denis ukryta jest
cenna bransoleta królowej Ranthildy, ongiś należąca do królowej
Kleopatry, z jednego kawałka szmaragdu wyrzezana. Znana legenda
mówi, że bransoleta owa była talizmanem francuskich rodów
królewskich, które ponoć dopóty narodowi francuskiemu panować
będą, dopóki tenże klejnot nie zostanie zniszczony. Dlatego też
drogocenna bransoleta powierzona została krainie zmarłych, aby
przodkowie królewskich rodów strzegli owego talizmanu władzy.

Marcel Normand poprzysiągł sobie, że za wszelką cenę odszuka w

grobowcach St. Denis zagadkowego obrońcę tyranów i okrutnych
monarchów i jako wiemy republikanin własnoręcznie zniszczy
talizman, który by mógł zagrażać istnieniu republiki. Zawsze zatem
obecny był przy wykopywaniu zwłok w opactwie St. Denis i
robotnicy niczego ruszyć nie śmieli, dopóki dokładnie nie przebadał
każdego grobowca.

Najsamprzód otworzono grobowiec wicehrabiego de Turenne,

background image

zwycięskiego wojownika, którego w roku 1675 w bitwie pod Sasbach
kula armatnia zabiła. Był to mały loszek pod marmurowym
pomnikiem przez rodzinę ufundowanym. Kiedy już uzyskano dostęp
do grobu, trumnę zaś otworzono, zdumieni robotnicy ujrzeli, że
zwłoki są dotąd nienaruszone, a rysy twarzy nawet nie zmienione.
Ciało zmieniło się w zasuszoną mumię koloru jasnobrązowego.
Przeniesiono je tymczasem do zakrystii, skąd później miało być
przewiezione do panteonu francuskich pamiątek i w sarkofagu
elizejskim złożone.

Także zwłoki Henryka IV, znalezione w grobowcu dynastii

burbońskiej, były podobnie zachowane. Królewskie szczątki
spoczywające w pokoju od roku 1610, kiedy to Henryk w wieku lat
pięćdziesięciu siedmiu zamordowany został, w gieźle wyniesiono z
grobowca, niezgorzej jeszcze zachowanym. Umieszczono je najprzód
w kaplicznej sieni, by potem wrzucić do dużego dołu na cmentarzu
opactwa wykopanego. Czaszka była w połowie przepiłowana i
wypełniona pakułami, nasączonymi okowitą tak mocno cuchnącą, że i
teraz jeszcze nikt owej przenikliwej woni ścierpieć nie mógł.

Z pozostałych trumien dynastii burbońskiej niektóre dobrze

zachowane były, inne zaś gnijące. Takoż i serca w ołowianych
puzdrach, które pozłacanym srebrem powleczone były. Serca i zwłoki
wrzucono do wspólnego dołu, ołów na stronie złożony został. Pod
żelaznymi postumentami, na których spoczywały trumny, znaleziono
wnętrzności trupów w ołowianych naczyniach, które, jak wszystek
ołów — przeniesiono do zbudowanych na cmentarzu pieców.
Wnętrzności wsypano do wspólnego dołu, wypełnionego wapnem i
ziemią.

Następnie otworzony został w Kaplicy Karolińskiej grobowiec

Karola V, który zmarł w roku 1380, i małżonki jego, Joanny
Burbońskiej, która dokonała żywota na dwa lata przed nim. W nogach
Karola V spoczywał Karol Francuski, dziecię trzymiesięczne bodaj,
którego zetlałe szczątki w ołowianej trumience zamknięte były. Owa
trumienka wraz z miedzianą płytą nagrobną wnet przetopiona została.
W trumnie Karola V znaleziono dobrze zachowaną koronę i berło z
pozłacanego srebra, w trumnie Joanny wykryto resztki bransolety,
łańcuszka i pierścień złoty.

Z kolei przeszukano grobowce Karola VI, zmarłego w roku 1422, i

background image

małżonki jego, po których jednakże nie pozostało nic prócz kości, te
zaś wraz ze szczątkami Karola VII i jego małżonki wrzucone były do
wspólnego dołu, który zasypano ziemią, i wykopano przy nim drugi,
na pozostałe zwłoki. Podówczas otworzono Kaplicę Sw. Hipolita i
grobowiec Henryka II, spoczywającego tu od roku 1599, i wyniesiono
zeń jedenaście trumien. Z niektórych zwłok, w wydrążonych
kamieniach spoczywających, wyłożonych ołowiem, jako że w
dawnych czasach o trumnach mowy być jeszcze nie mogło, ostał się
jeno proch. Wśród nich był Hugo Wielki, praojciec Kapetyngów,
zmarły w roku 956, i Ludwik X, który zasnął snem wiecznym w roku
1316.

Następnie otworzono grobowiec Alfonsa z Poitou, zmarłego w

roku 1271, w którym takoż prócz prochu nic nie zostało. Trumna była
kamienna. Zwłoki Filipa II Augusta oraz Ludwika VIII, od roku 1223
i 1226 tu spoczywające, leżały także w trumnach kamiennych, na ich
wiekach zaś krzyż był wyciosany. Znaleziono tamże kawałek
przegniłego drewnianego berła i diadem, który był z kęsa złotego,
plecionego drutu, jakoż i wysoką kapuzę z materii do atłasu
podobnej . Zwłoki Ludwika VIII w giezło złotem przetykane
zawinięte były nieźle zachowane, w grubej zaszyte skórze.
Prawdopodobnie uczyniono tak, aby martwe ciało uniknęło gnicia,
kiedy przenoszono je z Montpensier do St. Denis. Ów zwyczaj
zaszywania zwłok w skórę starożytny jest i dawniej stosowano go
nader często. Wszakże zwłoki Ludwika VIII były jedynymi w
opactwie St, Denis, które takim sposobem pogrzebane zostały.

Z kolei przystąpiono do otwarcia trumny Filipa Pięknego, także

kamiennej, w środku warstwą ołowiu wyłożonej. Był w niej dobrze
zachowany szkielet oraz złoty pierścień i miedziane berło, suto
pozłacane.

Podniecenie Normanda wzrosło, gdy przy świetle płonących

pochodni, zachowując wszelką ostrożność, otworzono kamienny grób
króla Dagoberta, zmarłego w roku 638. Był to grób zawierający
szczątki monarchy, którego żona była ongiś pierwszą posiadaczką
królewskiego talizmanu. Kamienny posąg zamykał dostęp do
sarkofagu, w którym leżała głowa monarchy, od reszty ciała
oddzielona; kości Dagoberta spoczywały w drewnianej skrzyni, na
dwie stopy długiej, wewnątrz ołowiem wyłożonej. Skrzynia ta była

background image

przegrodzona na dwie części: w jednej spoczywały kości króla, w
drugiej szczątki jego małżonki Ranthildy, która zmarła w roku 642.
Królowa także nie miała głowy i Normandowi pomimo usilnych
starań nie udało się odnaleźć czaszki. Po szmaragdowej bransolecie
nie było ni śladu, aczkolwiek Normand i robotnicy przeszukali
grobowiec niezwykle sumiennie. Czyżby bransoletę ukryto w czaszce
Ranthildy? Gdzież zatem była owa czaszka?

Okazało się, że grób Dagoberta nie krył poszukiwanego klejnotu,

który zapewne złożony był w innej trumnie. Trzeba było, by
makabryczni kopacze przedłużyli rozpoczęte poszukiwania w
mrocznej krainie śmierci, w wyziewach trupiego odoru oraz zetlałych
i gnijących szczątków ludzkich.

Następnie z Kaplicy Karolińskiej wyniesiona została trumna

prześwietnego Bertranda du Gueslin, mężnego wodza, zwycięzcy
dziesięciu bitew i siedmiu pojedynków. Jego szkielet zachowany był
wybornie, kości zbielałe i całkowicie wysuszone. Przy
boku Bertranda znajdowała się trumna zausznika Karola V, Burrau de
la Riviere. Monarcha miał w tej dwójce wiernych przyjaciół i podpory
tronu, dlatego też przykazał, by po śmierci spoczywali przy boku
jego, aby, jak się był wyraził, nawet śmierć go z nimi nie rozłączyła.

Z trudem niemałym i po dłuższym czasie znaleziono wreszcie

wejście do grobowca Franciszka I, który zmarł w roku 1547. Piękny
był to i przestronny grobowiec, a oprócz królewskiej ołowianej
trumny skrywał jeszcze pięć dalszych, zawierających szczątki
członków jego rodziny, których ciała zupełnie zgniłe były. Z trumien
sączyła się czarna ciecz i bił odór nie do zniesienia. W loszku natrafili
robotnicy na wydrążony kamień, na którym wyciosany napis głosił, iż
jest to grób byłego szambelana Ludwika Świętego, Piotra z Beaucair,
zmarłego w roku 1270. Następnie otworzono grobowiec Mateusza z
Veudon, niegdyś opata w St. Denis i królewskiego regenta za czasów
Ludwika Świętego i jego syna Filipa. Spoczywał tu od roku 1286 w
trumnie drewnianej, złożonej do ziemi. Był zgodnie z ówczesnym
obyczajem pogrzebany w szatach opata, z których znaleziono kilka
zetlałych strzępów drogiej materii oraz czubek biskupiego pastorału z
pozłacanej miedzi; ciało wszak było doszczętnie zbutwiałe.

Z kolei usunięto marmurową płytę broniącą dostępu do małego

grobowca, z którego wyjęte zostały ołowiane skrzynki z kośćmi i

background image

popiołem sześciu książąt i księżniczki z rodu Ludwika Świętego,
których wrzucone do wspólnego dołu szczątki połączyły się z innymi
zwłokami.

Tegoż dnia późnym wieczorem zakończono makabryczne dzieło w

krainie śmierci i Marcel Normand udał się do przeznaczonej dlań w
klasztorze kwatery. Nie był kontent z rezultatów przeszukiwań
grobowców królewskich, o których legenda niosła, że ukrywają
tajemniczy klejnot królowej Ranthildy.

I choć Marcel Normand utrudzony był srodze całodziennym

niezwyczajnym zajęciem, noc całą oka zmrużyć nie mógł. W mroku
alkierza zwidywała mu się stale zagrażająca młodej republice
złowieszcza bransoleta. Widział ją oczyma duszy, płonącą jadowicie
zielonym blaskiem niczym oko podstępnego demona, który naigrawał
się zeń z jakiegoś niedostępnego kąta izby. Niepohamowana żądza
zawładnęła Marcelem Normandem, żądza zdobycia tego widziadła,
które burzyło spokój jego duszy i sprawiało, że nie zaznawał nawet
dobrodziejstwa snu. Zielony blask klejnotu pełgał przed nim niczym
błędny ognik nad mokradłem. Ilekroć wyciągnął doń rękę, on migotał
już w innym miejscu, jak gdyby sam diabeł igrał z nim złośliwie.

Dlatego też wczesnym rankiem, na długo przed rozpoczęciem

pracy poprzedniego wieczora przerwanej, zjawił się Marcel Normand
w Kaplicy Karolińskiej, z niecierpliwością oczekując robotników.

Nareszcie przyszli i praca wznowiona została w Kaplicy Karo-

lińskiej. Pierwszym odkryciem były dwie trumny, jedna — w
kształcie sześciennego kamienia z wyrytą nań datą 1431, który krył w
sobie zwłoki Arnauda de Barbazan, szambelana wielkiego Karola
VIII. Druga trumna, ołowianymi płytkami pokryta, była schronieniem
szczątków Ludwika de Sancerre, byłego konetabla Karola VI. Pan de
Sancerre słynął ze swych pięknych włosów, których dwa pukle, dość
dobrze jeszcze zachowane, zdobiły głowę zmarłego.

Kiedy z kolei otworzono kamienne groby byłych opatów Adama,

Sügera i Piotra z Auteuil - nie znaleziono po zmarłych niczego prócz
prochu, podobnie jak w grobowcu Filipa Walezjusza i jego małżonki
Joanny Burgundzkiej. W pierwszym grobie, z wyłożonego ołowiem
kamienia sporządzonym, leżała korona i berło przyozdobione ptakiem
z pozłacanej miedzi; w grobie Joanny Burgundzkiej znaleziono
srebrny pierścień oraz kądziel z wrzecionkiem. Ciało króla Karola

background image

Nadobnego także było doszczętnie strawione. W jego grobie
znajdowała się pozłacana korona, prócz niej berło z pozłacanej
miedzi, srebrny pierścień, laska z hebanu, bogato rzeźbiona, i
ołowiana poduszka, na której niegdyś spoczywała królewska głowa.

Z lewej strony ołtarza przebili się robotnicy do kamiennego

grobowca Filipa Długiego, w którym ów spoczywał od roku 1322, i
znaleźli w nim zupełnie dobrze zachowany, przyodziany w
królewskie szaty szkielet. Czaszkę zdobiła korona z pozłacanego
srebra, wysadzana drogimi kamieniami; szaty ciężkimi, złotymi i
srebrnymi nićmi przetykane były. W trumnie znaleziono jeszcze
kawałek atłasowego pasa ze złotą sprzączką, nadto zaś berło z
pozłacanej miedzi.

W pobliżu tegoż grobu odkryto serce małżonki Filipa Walezjusza,

w małej, spróchniałej niemal, drewnianej szkatułce. W grobie króla
Jana Dobrego, który żywot swój zakończył w roku

1364 w niewoli w Londynie, prócz w całości zachowanego szkie-

letu znaleziono koronę oraz długie złamane berło.

Komisarze wraz z Marcelem Normandem tudzież robotnicy udali

się do klasztoru Karmelitanek, aby otworzyć trumnę madame Luizy
Francuskiej, córki Ludwika XV, zmarłej tam w roku 1787 jako
zakonnica. Ciało znaleźli w całkowitym rozkładzie, atoli jej zakonne
szaty dobrze zachowane były.

Robotnicy sposobili się właśnie do przeniesienia szczątków do

wspólnego dołu na cmentarzu, gdy Marcel Normand krzyknął
zdławionym głosem. Albowiem w miejscu, gdzie kiedyś zapewne
spoczywała prawa ręka Luizy, zoczył zielonej barwy klejnot w
kształcie węża. Widać była to poszukiwana przezeń bransoleta,
przechowywana pieczołowicie przez królewską rodzinę z pokolenia
na pokolenie, ostatnio zaś w niepewnych czasach powierzona zmarłej
zakonnicy z rodu Burbonów, aby ta strzegła talizmanu władzy
królewskiej we Francji.

Uradowała się dusza Marcela Normanda. Znalazł przeklęty klejnot,

swą magiczną mocą sen z powiek jemu i wiernym synom młodej
republiki spędzający. Zada więc nienawistnemu królewskiemu
plemieniu śmiertelny cios prosto w serce. Tak, własnymi rękami
zniszczy obrońcę tyranów swej ojczyzny.

I nie czekając na nic, pałając żądzą natychmiastowego

background image

zmiażdżenia znienawidzonego klejnotu, w który starodawna wróżba
zaklęła pychę i władztwo ciemiężców i wyzyskiwaczy ludu, z furią
wyrwał szmaragdową bransoletę z dłoni zmarłej zakonnicy.

W tej samej wszakże chwili krzyknął przeraźliwie, oczy zaś jego,

szeroko ze zgrozy rozwarte, wpatrzyły się w rękę dzierżącą talizman
monarchów. Także robotnicy, zwabieni krzykiem Marcela, zastygli w
przerażeniu.

Wokół przegubu prawicy Normanda, niczym czarodziejska

bransoleta, wił się cienki, zielony wąż, który majestatycznie uniósłszy
głowę, w okamgnieniu złożył na ręce Normanda śmiercionośny
pocałunek. Po czym, rozwinąwszy się na całą długość, jakby ukazując
olśniewającą urodę swego ciała, niczym szmaragdowa błyskawica
zsunął się na ziemię i z cichym, szyderczym sykiem zniknął w
szczelinie grobowca...
Przełożył Jan Stachowski

background image

JAN WEISS
Apostoł

Zjawił się w obozie jenieckim pewnego dnia jesieni. Nikt go nie

znał, nikt nie wiedział, skąd przybywa. Włóczył się między barakami,
przestępował ich progi, a — wypędzony — łomotał w ściany,
zaglądał przez okna, prosząc, aby go wpuszczono. A kiedy, widząc go
z daleka, zamykano drzwi, stawał pośrodku obozu i zwoływał jeńców.
Wywijał kijem i potrząsał puszką, w której znajdowały się kamienie.

Jego wysoki szkielet, obciągnięty żółtą skórą, kołysał się w

zniszczonym szynelu, przecięty w pasie wąskim rzemieniem, na
którym wisiała pleciona torba; przy każdym ruchu podzwaniały w
niej menażka i łyżka. Na głowie nosił austriacką czapkę. Jej ruda
kokarda poruszała się na zwisającym czubie niczym błazeński
dzwonek. Długa brudnożółta broda spływała mu aż do pasa, a
błękitne oczy błyszczały gorączkowo, jakby wpatrzone w chorobliwy,
niespokojny i gwałtowny sen.

W otwartych wrzodach na jego karku znajdowały się całe gniazda

wszy. Tworzyły białawe ruchome plamy na szynelu, wędrując z
wolna z fałdy na fałdę. Wszy pełzały także po jego długiej brodzie, po
włosach i rzęsach.

W tych, którzy go widzieli po raz pierwszy i byli trochę mniej od

niego zawszeni, budził raczej wstręt niż współczucie. Rzucali weń
błotem i kamieniami i przyczepiali mu na plecach kartki z plugawymi
napisami i rysunkami.

Ale gdy zaczynał mówić, wszyscy milkli i otwierali usta, zdziwieni

i przerażeni. Wypowiadał słowa przedziwne, w których kryła się siła i
prawda, i jeszcze coś innego, coś strasznego, czego bali się domyślać,
a co zbliżało się do nich z każdą chwilą.

— Wiem, że boicie się śmierci! Widzę to w waszych oczach, a z

warg waszych i waszych twarzy czytam śmierć. Przyszedłem do was,
aby nauczyć was umierania. Przyszedłem ulżyć waszej rozpaczy,
abyście nie lękali się śmierci, ale się nią radowali. Tak
przywiązaliście się do swojego ciała i wnętrzności swoich, które
rzucone będą w dół na pastwę robactwa, iż myślicie wszyscy, że nie
ma innego — niż to — życia. A ja przyszedłem, aby przynieść wam
wieść o gwieździe Olaliju. To planeta przeznaczona dla niewolników

background image

tego padołu. Glinę, która otacza dusze wasze i
którą przyjęliście od tej ziemi, ziemi tej oddacie na powrót.
Przybierzecie bowiem inną postać, w inną szatę przyodzieją się wasze
dusze. I będę mówił wam o innych domach na gwieździe Olaliju,
abyście tym łatwiej mogli rozstać się z tą zgniłą planetą.

Dlatego radzę wam, abyście skończyli już z cierpieniami tego

życia. Odrzućcie łachmany waszych ciał, które wiążą was z tym
padołem. Uwolnijcie swoje dusze! W nocy módlcie się do gwiazd,
albowiem są to stacje w pielgrzymce ku nieskończoności dusz
nieśmiertelnych.

Jego wołania, obietnice i wezwania znalazły w tłumie ufne serca,

które się przed nim otwierały. Powstała grupka uczniów,
towarzyszących mu w wędrówkach po obozie i chroniących przed
gromadą nieżyczliwych.

Jedni nazywali go prorokiem, inni — szaleńcem.
— Nowy żywot nam przynosi! — mówili ci pierwsi.
— Śmierć niesie! — twierdzili drudzy.
Jeszcze inni znów zwracali się do niego:
— Kim jesteś? Skąd przybywasz, że w ten sposób do nas

przemawiasz?

A on im odpowiadał:
— Przyszedłem do was z niepodległej gwiazdy Aliowali, która jest

kometą. Od wieków mknie w przestworzach, nie spętana żadnymi
prawami powrotu, według własnej woli wyznacza sobie drogę we
wszechświecie, omijając rafy innych planet. Należy do gwiazd
potężnych, do tych, które ongiś zbuntowały się przeciwko władzy
Prasiły i same ruszyły w przestrzeń w poszukiwaniu wielkiej
przygody. Zamieszkują ją istoty najdoskonalsze, albowiem dusze ich
mogą wcielać się w gwiazdy, jakie same sobie wybiorą. Krążąc we
wszechświecie, poznały one zagadkę wieczności i odkryły tajemnicę
nieskończoności. Są wszechmocne, albowiem są bogami. Aliowali to
planeta bogów.

I ja jestem mieszkańcem gwiazdy Aliowali. I powrócę tam, gdy

otrząsnę z siebie tę ohydną, odrażającą materię, w którą wcieliłem się
dobrowolnie, aby zbadać najodleglejsze krańce wszechświata.

Zamilkł nagle, a wszyscy zastanawiali się przez chwilę, czy można

dać wiarę jego słowom.

background image

Potem odezwały się głosy:
— Jaka, mówisz, jest ta gwiazda, na którą powędrujemy po

śmierci?
— Jakie będzie życie na tej planecie?
— Jest to gwiazda Olaliju — odparł. — Ogniste słońce, na którym
żyć będziemy w ogniu!
A oni wołali:
— Czyż można żyć w ogniu i nie spłonąć?
— Czyżby to było piekło, w którym będziemy się smażyć za nasze
grzechy?
On jakby oczekiwał tego pytania.
— Głupcy! Czyż któryś z was udusił się powietrzem? Czy ryba
może utonąć w morzu? Tak i wy żyć będziecie w ogniu, albowiem
ogień będzie waszym ciałem, w które przyobleką się wasze dusze. Ja
sam byłem kiedyś istotą ognistą na gwieździe Olaliju, dlatego mogę
głosić wam słodką szczęśliwość ognia...
Nie pozwolili mu skończyć, szemrając:
bm Jakże ci mamy wierzyć, iż żyć będziemy po śmierci? A jeśli nie
ma innego życia niż to? Uczyń cud, a my ci wtedy uwierzymy!
Ci, którzy wyznawali wiarę w jedynego Boga, grozili mu pięściami,
wołając:
—Bluźni przeciwko niebu!
— Zabijcie fałszywego proroka!
Inni krzyczeli:
-— Bredzi w gorączce!
— Niech idzie do szpitala!
— Uciekł z domu obłąkanych!
— Strzeżcie się go, śmierć przynosi!
Jednakże wierni uczniowie, którzy leżeli u jego stóp i całowali skraj
jego płaszcza, błagali:

Mistrzu! Daj nam śmierć! Naucz nas, jak umrzeć dzisiaj, aby żyć

wiecznie na gwiazdach.
A on kładł im dłonie na głowach, mówiąc:

Bliski już czas, kiedy wszyscy pomrzecie. Ja umrę pierwszy,

albowiem napiłem się wody z rzeki, która płynie za obozem. Napijcie
się wody z owej rzeki, a zapomnicie wkrótce o tym świecie. To rzeka
zapomnienia.

background image

Jednakże ci, którzy nie chcieli umierać, podnieśli przeciwko niemu
swoje głosy, pełne grozy i przerażenia:

Nie pijcie wody z rzeki zakażonej tyfusem!

— Zabijcie go, zbrodniarza, nim zarazi cały obóz!

— Sam jest już chory! Śmierć patrzy mu z oczu!
Kilka kamieni przeleciało nad jego głową. Uczniowie otoczyli go

murem swoich ciał, aby chronić przed ciosami. Potem zawiśli
wzrokiem na jego ustach, czekając, aż przemówi, lecz on był tak
słaby, że nie mógł utrzymać się na nogach. Położywszy się na suchym
trawniku, zamknął oczy, oni zaś okryli go swoimi szynelami i usiedli
kręgiem, by nad nim czuwać. Długo leżał bez ruchu, z twarzą
zwróconą ku gasnącemu niebu, na którym rozbłyskiwały pierwsze
gwiazdy. Q, którzy byli najbliżej, patrzyli na jego oczy. Czy śpi? Ale
on nie spał. Jego błękitne oczy były szeroko otwarte, ciemne jak
niebo i jak niebo pełne gwiazd. A usta poruszały się w ledwie
dosłyszalnym szepcie. Wszyscy skupili się wokół niego, przybliżając
głowy do jego twarzy i nasłuchując jego słów.

A on szeptał:
— Byłem motylem na gwieździe Kololala. Nasze skrzydła były

ogromne niczym żagle statku i zdolne były przemawiać kolorami, tak
jak wy mówicie posługując się słowem. Były to tęcze
o tysiącu barw, spośród których znacie tylko siedem. Cały wasz świat
złożony jest z siedmiu kolorów, albowiem wasza ziemia jest
najuboższą ze wszystkich planet... Na planecie Zolalawa żyją istoty
niczym opalizujące obłoczki i porozumiewają się za pomocą
zapachów... Widzicie tę gwiazdę, która płonie to szkarłatnie, to znów
błękitnie, i gaśnie, by znowu zapłonąć? To sygnały gwiazdy Malilali,
wzywającej pomocy. W dawnych czasach podbili ją mieszkańcy
korsarskiej planety Mawalajoli, którzy wystrzeliwują się jak pociski,
ponieważ kończyny ich tworzą ogromne spirale. A ta zielona
gwiazda, tuż obok, to Rolakojala. Tam byłem śpiewającym kwiatem.
Łagodny powiew snuje się nad dzwoniącymi wodami, które są lżejsze
niż nic...

Na planecie Lalajaka byłem krwawiącym kryształem,

dźwięczącym w harmonii z innymi i łkającym z żądzy poznania
tajemnicy wszechświata. Mieszkańcy gwiazdy Wikolajala więksi są
niż szczyty gór pokryte wiecznym śniegiem. Od początku swojego

background image

świata budują wieżę, by dosięgnąć własnego słońca, które jest
największe we wszechświecie. I ja także byłem budowniczym wieży,
przejętym niezmierną tęsknotą za słońcem.

Na dnie planety Kawalajala, w słodkiej płynności skroplonego

eteru, mieszkałem w łatającej muszli przejrzystej, nic nie wiedząc o
innych światach. Na gwieździe Wolalijala wznoszą się
wysoko — aż pod niebo Jp cienkie łodygi. Z każdej z nich wyrastają
dwie istoty, których całe życie to nieustanny orgazm miłosny...

Mógłbym wam jeszcze wiele opowiedzieć... ale nie mam już sił.

Nadszedł czas powrotu na moją gwiazdę. Przyniosę tam wieść tej
planecie... jej mieszkańcy pożerają się nawzajem... o człowieku,
najdrapieżniejszej bestii, drapieżniku nad drapieżnikami... Byłem...
także... człowiekiem...

Szeptał nadal, ale nie były to już słowa, ale cichy bezbarwny

szelest zamierających warg. I gwiazdy w jego oczach gasły z wolna;
usta drgnęły po raz ostatni. W końcu w ramionach wiernych uczniów
zostało tylko jego ciało, cuchnące, zgniłe, pełne ropy. Ze zgrozą
wpatrywali się w jego twarz: milczącą, zagadkową, z otwartymi ku
gwiazdom ustami...

— Odszedł na swoją gwiazdę — mówili jego uczniowie, ale jeden

z niewiernych podszedł do nieruchomego dała, rozchylił płaszcz i
rozdarł koszulę. Pierś zmarłego usiana była drobnymi plamami: tak
kwitnie na ludzkim ciele tyfus.

— Bredził w durowej malignie — oświadczył niewierny; jednakże

wierni kręcili głowami:

— Jego ciało umarło, dusza uleciała na gwiazdy.
— Nauczył nas, jak mamy umierać.
Pochowali go przy blasku gwiazd, w tym miejscu, w którym umarł.

Potem rozeszli się do swoich baraków, nie bojąc się już rzeki, która
wypływała z bagien i pełzała płytko wśród trzcin koło obozu.

— Kto napije się, umrze!
Wszyscy wiedzieli o tym, teraz jednak nie był to zakaz, ale słodka

obietnica śmierci.

Ziarno zagłady rychło przyjęło się w ich krwi i wzeszło

ognistoczerwonymi kwiatami na ich piersiach. Z mózgów wystrzelały
płomienie szaleńczych snów i gorączkowe zjawy ognistych gwiazd
ścierały się ze sobą w dzikiej walce. Pożar rozszerzał się:

background image

niewidzialne iskry przeskakiwały z ciała na ciało, z baraku na barak...

I podczas gdy ciała dogorywały tu, na tym padole, dusze ich

ulatywały na gwiazdę Olaliju, aby przyoblec się na nowy żywot w
płomienną szatę: w ogień.
Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski

background image

KAREL HYNEK MÂCHA
Sen

Czwarta to była już noc, jak usnąć nie mogąc i myśli wszelakie

skupiając na wierszu „Mnich”, leżałem na mym łożu. Sen nie
nadchodził, choć się od myśli strasznych odwrócić starałem. Była
blisko północ, przeraźliwa jakaś idea zaprzątała moje myśli, a obraz ją
ukazujący, i w mym „Mnichu” wykorzystany, ustawicznie pojawiał
się przed oczami duszy mojej. Słabością zmorzony, usnąłem wreszcie
i sen straszny wnet mi się przyśnił, a dla jego dziwności tu go
zapisuję. Nie da się zaprzeczyć, że niezwykłą mocą poetycką się
odznacza, a też i poetycką wartością. Oto i mój sen:

Pośród rozległej równiny wysoko w niebo strzelał szczyt, na

którego wierzchołku, na ostrej skale, prześwietny i bogaty wznosił się
klasztor, na sposób gotycki stawiany, na drugim zaś zboczu bielała
maleńka kapliczka, murem cmentarnym otoczona. Było przed
południem, słońce upalne wysyłało promienie, gdy wstępowałem na
szczyt, spoglądając na leżącą w dole krainę. Wszedłszy na górę, do
klasztoru, spotykam spieszącego mi na spotkanie mnicha, który
natychmiast — jakbyśmy się dawno znali — tak oto do mnie
przemawia:

— W odpowiedniej chwili przychodzisz, albowiem dnia dzi-

siejszego obudzą się z martwych bracia tego klasztoru i spytać ci ich
będzie wolno o wszystko, co już tak dawno poznać chciałeś.

A wtem blask jakiś zapłonął w duszy mojej, jakbym dawno już

słyszał o klasztorze tym, bo wiadome mi było, co teraz dziać się
będzie. A więc tak: zakonni bracia klasztoru mieli w swych murach
rozległą komnatę, do której kto z mnichów tamtejszych po pewnych
obrzędach wstąpił, kamieniał, jakby oddawał ducha, ale co roku tego
samego dnia znów ożywał, a po skonaniu dnia na nowo zamieniał się
w kamień i dziać się tak miało aż do skończenia świata.

Zdążam za prowadzącym mnie mnichem; wstępuję do sieni

poprzedzającej rzeczoną komnatę. Wokół ścian stoi kilku martwych
zakonników, ręce na piersiach złożone mających, młodych i starych.
Blade twarze w śmiertelnych skrzywione grymasach. Pytam mego
przewodnika, czy tym także dane będzie powrócić do życia, on zaś
tak oto mi rzecze:

background image

— Nie, ci nie ożyją! Albowiem raz w roku wolno jest w komnacie

tej zamkniętym, gdy powrócą do życia, wyjść z sali, a potem do niej
powrócić albo nie. Którzy zaś nie wrócą do komnaty, lecz w sieni
pozostaną, umrą i nie ożyją więcej, a po roku pogrzebani zostają. Tym
tutaj uprzykrzył się jednodniowy żywot w całym roku i wolą raczej
spać snem nieprzespanym. Gdy słońce stać będzie pośrodku swej
drogi, pogrzebani zostaną na cmentarzu, który widziałeś koło małej
kapliczki. Teraz wszak wstąp w wielką komnatę!

Gdy to powiedział, drzwi komnaty otwarły się przed nami. Przez

zasłonięte okna mdłe światło wpadało do wysokiej i ozdobnej sali
gotyckiej niepospolitej wielkości. Niezliczona ilość mnichów w
komnacie tej stała, a każdy w takiej pozycji, w jakiej go śmierć
dotknęła. Jeden z ręką wyciągniętą, jakby coś właśnie opowiadał,
obok drugi, mający w tegoż wpatrzone martwe oczy, jakby pilnie
słuchał przemowy jego. Trzeci martwy pochylał się ku ziemi, coś z
niej unosząc, czwarty ze złożonymi rękoma modlić się zdawał, i tak
dalej. Mnich przewodnik zwrócił się ku mnie z taką nauką i
przestrogą:

— Pośród stojących mnichów biegać nieustannie musisz i w biegu

rozliczne zapytania im czynić. Jeśli zaś w biegu ustaniesz, pomrą oni
znowu i nie ożyją aż do pogrzebu na zawsze zmarłych braci swoich.
Ty zaś nie możesz dłużej z nimi obcować niźli jedną godzinę, jeśli nie
chcesz, sam żywy, przez cały rok pozostać z tymi martwymi.

Wpadłem więc do komnaty i biegając, rozliczne pytania im

stawiałem, a oni jęli się poruszać jak cierne nie dotykające ziemi,
jakby pod naporem wzburzonego moim biegiem powietrza, i
tajemniczym szeptem odpowiedzi udzielali. Wszak odpowiedzi te po
większej części zapomniałem, reszty zaś nie chcę tu zapisywać,
albowiem zbyt straszne były i jeśli to możliwe, o nich też pamiętać
bym nie chciał. Zanim godzina przeszła, z otwartej wybiegłem
komnaty i z przerażeniem przemierzywszy sień, na skraju zbocza się
zatrzymałem, nad głęboko w dole leżącą krainą. Oczy moje, odwykłe
od światła, jakby porażone ogromnym blaskiem południowego
słońca, obficie łzy roniły i nie potrafiłem dobrze wokół siebie niczego
rozpoznać, a serce moje boleść straszliwa ściskała.

Po czasie nadeszło południe, obeschły oczy moje i znów się

pokrzepiłem. Głucho brzmiały klasztorne dzwony, a smutne śpiewy

background image

towarzyszących pogrzebowi mnichów niosły się do uszu moich.
Obejrzawszy się, ujrzałem przemierzający klasztorną bramę orszak na
zawsze pomartych braci. Przeogromny smutek i niewysłowiony żal
serce me przepełniły, gdym oto zobaczył, jak żywi mnisi nieśli swych
martwych braci, a ci, co dziś z martwych się obudzili, takoż szli w
tym pochodzie. Zwróciłem ponownie oczy na leżącą w dole
rozkoszną, kwitnącą krainę. W oddali okalały ją błękitnoszare góry
jako fale nocnego morza, a czarne obłoki sypały gęsty deszcz na
rozkwitłe śród szczytów niwy. Nade mną jasno świeciło słońce, cała
ziemia jakby się uśmiechała, wonny i słodki zapach zasiewów niósł
się aż tutaj, a dobiegający z dołu świergot ptactwa lasów i gajów
wplatał się w smutne śpiewy mnichów. Wydawało mi się, jakby i
szare góry, i gęsty deszcz szeptały z oddali: „My, jasne, szlachetne,
unosimy czoła i nigdy nie zginiemy; my zrosimy kwiat więdnący, aby
nie usechł, a zakwitł znowu i woń cudowną rozsiewał!” — „My
wszak spać będziemy snem wiecznym rozbrzmiewał wokół jakby
chichot martwych mnichów.

Niezliczone masy zmartwychwstałych mnichów zewsząd się

wyłaniały, a ja na cmentarz kroczyłem, aby zobaczyć groby na
zawsze pomartych braci. Lecz darmo schodzę na stronę, chcąc
wyminąć spieszący tłum, bo z martwych powstałe cienie za mną
podążają; przeskakuję na drugą stronę — i tu też do mnie cienie
podchodzą; cofam się, a cienie i tu za mną ciągną. Lecz jeden z nich
tak oto rzecze:

— Daremnie od nas uciekasz, albowiem powietrze za tobą płynące

porywa nas z sobą. Zostań w miejscu, a najlżejszy wietrzyk
zdmuchnie nas po zboczu góry.

I uczyniłem tak: stanąłem, a mnisi odpłynęli po zboczu, chcąc

ścieżką zejść na dół, wielu zaś rzuciło się ze skały górującej nad
okolicą. W niemej tęsknocie ich płonący wzrok sięgał za ciemne
wierzchołki, lecz nadciągający ze wszystkich stron wiatr
powstrzymywał ich stale na klasztornym wzgórzu.

Zachodziło słońce, zbliżał się wieczór późny, woń siana i święta

cisza rozpościerały się nad krainą szeroką. Kończył się dzień życia
przebudzonych mnichów i wiatr zapędzał ich, bezwolnych, do sieni
strasznej. Wielu niepewnych, załamując ręce, na progu sieni stało;
niektórzy chichocząc ruszyli ku komnacie

background image

rozległej; inni zaś łkając, ze złożonymi na piersiach rękoma, za-
trzymali się pod ścianami sieni. I zatrzasnęły się wrota izb obu.

Płacząc, schodziłem z góry. I nie uleczy się boleść serca mego,

póki nie usnę pod rozłożystymi korzeniami dębu.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JIRI MAHEN
Z perspektywy wieczności

Był żołnierzem ciałem i duszą. Myślał sobie nawet, że wojaczka

przynosi ludziom jakiś pożytek. Wszystko jest w porządku, bo młodzi
ludzie mają przynajmniej coś do roboty, a ich — naturalne w wieku
dwudziestu lat — zuchwałość i nieokrzesanie muszą się jakoś
utemperować.

Kiedy jednak zaczęło być naprawdę gorąco, a nieprzyjaciel pojawił

się od wschodu i od południa; kiedy tchórze ze strachem obserwowali
armię, a ludzie mężni tęsknym wzrokiem odprowadzali ciężkie
wojskowe transporty wiozące działa i zmęczonych mężczyzn, pełne
buntu, niepewności i oparów alkoholu — wtedy duch jego podupadł i
osłabł, a teoria siły zaczęła się rozpadać.

Dobrze jeszcze, że sen pomógł wszystko rozwikłać:
On — żołnierz ciałem i duchem — stał w mroźnej ciemności i bił

się z nieprzyjacielem. Nagle z mroku wyskoczył jeden z wrogów —
straszny, dyszący gniewem i nienawiścią — by zaatakować go kolbą i
bagnetem. Lecz nasz żołnierz nie znał trwogi. Wycelował z karabinu i
nacisnął spust. Zagrzmiał cały świat, a człowiek spadał w przepaść...

Ale za nim wyłonił się drugi nieprzyjaciel. Toczył pianę z ust, a

krew ściekała mu po skroniach. Lecz nasz żołnierz nie znał trwogi.
Wycelował z karabinu i nacisnął spust. Zagrzmiał cały świat, a
człowiek znikał w przepaści...
Ale za nim pojawił się trzeci wróg, a potem czwarty, piąty, dziesiąty,
setny... Lecz nasz żołnierz nie znał trwogi, wycelował
z karabinu i nacisnął spust. Wybuch za wybuchem wstrząsały
światem i ludzie ginęli w przepaści. Bojaźń zbliżała się jednak
niepostrzeżenie i kiedy strącił sto dziesiątego wroga, strach gorszy niż
śmierć ścisnął mu serce. Co się dzieje? Ostatni z nieprzyjaciół zaśmiał
się jak obłąkany! I karabin był taki gorący, a naboje osmalone i
zwęglone.

Ciemność zaczęła rzednąć. I co widzi?
Na wprost niego — żołnierza ciałem i duchem — siedzi na

szczycie góry potwór i śmieje się, śmieje. Rozdyma swą trójgraniastą
głowę, aż zakryła cały świat, a jego ogromny brzuch faluje nad
królestwami i ziemiami. Potężne łapy przesuwają się po grzbietach

background image

gór, wyrywają miasta z korzeniami i drżą z rozkoszy. A potem nagle
wzniosły się nieruchomo nad żołnierzem. Wielkie oczy wpatrywały
się w bohatera z niekłamanym zdziwieniem. Żołnierzykowi wypadł z
rąk karabin i stoczył się gdzieś do podziemnych wąwozów.

— Kim jesteś?
Żadnej odpowiedzi. Cisza taka, że słychać mijające lata...
— Kim jesteś?
Znów żadnej odpowiedzi! Przerażenie takie, że czujesz, jak gnije ci

ciało...

— Kim jesteś?
Po raz ostatni żadnej odpowiedzi! Cisza, jakby piekło z niebem

święte zawarło przymierze...

— Spójrz na dół! — Woła jakiś tajemny głos.
Żołnierzyk spogląda pod nogi; i co widzi? Nie stoi już na zwy-

czajnej ziemi, lecz na jej strasznym, zmienionym potwornie obliczu.
Tuż pod nogami dziura ciemna widnieje, nieco dłuższa niż ciało
człowieka. To jego grób, żołnierzyka ciałem i duchem.

Trwoga siada mu na kark i mocno trzyma. Drapie i drapie, skrobie

i kąsa, i mruczy z głodu i bólu, a oblicze ziemi składa się do uśmiechu
szczęścia:

— Chodź, chodź, sto jedenasty! Pójdź do mnie!
A tam, na górze, zamiast potwora siedzi Czas i nie przemówi ani

-słowem. Ogłuchł od grzmotu dział, z upływem wieków serce mu
skamieniało, a zmysły otępiały od przemówień reprezentantów
ludzkości.

Uniósł głowę i dziwne stroi miny. Śmiech niebios i śmiech ziemi

łączą się w jedną burzę śmiechu, aż trumna w grobie z radości puściła
się w tany...

Z dala słychać sygnał trąbki, komendę do ataku, grzmot dział i

dudnienie wojskowych transportów...

— Na pomoc! Na pomoc!
— Powtórzcie mi to jeszcze raz! Nie rozumiem z tego ani słowa!
— Na miłość boską, panie pułkowniku, błagam, aby mnie pan

zwolnił z wojska i puścił do domu! Nie boję się o życie, lecz
o swoje myśli. Jestem człowiekiem, który dziś w nocy zaczął się
zastanawiać, zaczął myśleć. Proszę mnie zwolnić! Jestem tu zupełnie
zbędny! Niech mnie pan wyrzuci! A jeśli mi pan nie wierzy...

background image

Żołnierz zrywa czapkę.
Jego włosy są zupełnie siwe...

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAKUB DEML
Światłość wiekuista

Niechaj nikt nie myśli, że był to taki stan ducha, kiedy ręce są jak

w płomieniach, serce puste; a człowiekowi wszystkiego żal,
wszystkiego się wstydzi i wszystkiego ma dosyć. Gdyby nie pewne
okoliczności, mógłbym powiedzieć, że chodziło o dokładnie
odwrotny stan umysłu. Ale co was to obchodzi! Pewne jest, że
przemierzałem ulice jakiegoś miasta, spotykając wielu ludzi, bo
zbliżała się już dziewiąta rano. Nie mam pojęcia, która mogła być
godzina, ale od dawna był dzień i na wsi o tej porze suszono chyba
siano. Jeśli mam mówić o słońcu, nie było ono zbyt palące, a nawet
zgodnie z prawdą muszę wyznać, że nie było widać żadnego słońca.
Nie jest wcale wykluczone, że słońca nigdy nie widziałem, co
stwierdzam tylko na marginesie, bo w tym decydującym dniu mego
życia nie dostrzegłem żadnych cieni, a ludzie i rzeczy prześwietlało
światło przytłumione, równomierne, jak to się dzieje czasami latem,
kiedy niebo zasnute jest wysokimi, nieruchomymi chmurami: cienie
jakby zbladły z przerażenia, a światło zsiniało ze zgrozy. Boli mnie,
że nie można wam tego lepiej opisać, ale zrozumcie to, jak chcecie.
Jak słyszeliście, nie byłem wcale zmartwiony; przeciwnie: wydawało
mi się, że wszyscy ludzie, których spotykam, są mi życzliwi. Nigdy
wcześniej nie patrzyłem im tak prosto w oczy i nigdy, patrząc na nich,
nie byłem tak bardzo pewny, że wykonuję wielką, ważną dla
wszystkich pracę. Cóż takiego robiłem? O, bądźcie tak dobrzy i
posłuchajcie mnie choć przez minutkę! Tylko że co was obchodzi
człowiek, który wie, jak niedorzecznie byłoby wam coś wypominać, i
który skargę na swój los uważałby za poniżenie? Co was obchodzi
człowiek, co do którego macie taką pewność, że wcale nie zależy mu
na świecie? Więc błagam was, nie dajcie się zbić z tropu i nie
zwracajcie na mnie uwagi; idźcie dalej do swych zbożnych zajęć.
Człowiek miewa różne dziwne pomysły, a przede wszystkim bywa
egoistą. Boże, jak się przed Tobą wytłumaczę z tego, że wszyscy tak
bardzo mnie poważają?

Szedłem więc ulicą całkowicie opanowany jedną myślą. Jaką?

Chyba taką, że jestem wyrzutkiem. Spróbujcie pojąć ten wstyd i jego
siłę — wy, którzy nigdy nie dopuściliście się żadnego przewinienia,

background image

nawet wczoraj; którzy macie pełne prawo wstydzić się, gdy przyjdzie
wam do głowy myśl, że moglibyście spotkać mnie. Moi szlachetni
dobrodzieje mieli prawo trochę się krzywić, że nie wziąłem udziału
— choć byłem lekko chory — w przyjęciu wydanym, jak wiadomo,
na cześć Jego Wielmożności Dostojnego Pana X...

Dzień dobry! Dzień dobry! — Proszę, jak człowiek ulega złu-

dzeniom. Zaledwie kogoś spotkamy i ten tylko leciutko się do nas
uśmiechnie, rozpływają się widma pesymizmu. Dobry Boże, jakimż
grzechem jest ulec tej pokusie! Doprawdy czas najwyższy, aby
młodzież była wesoła, zdrowa, dziarska, rozsądna, po prostu idealna,
bowiem w normalnych warunkach jabłko nie pada daleko od jabłoni i
jest rzeczą słuszną, sprawiedliwą szanować swych ojców, spełniać
powinności swego stanu, przestrzegać praw Boskich, kościelnych i
obywatelskich, a wszystko to z ochotą, wesoło, dziarsko, po prostu
idealnie, co łatwo można osiągnąć dzięki wierności, posłuszeństwu,
pokorze, czyli rozumnej zgodności i wystrzeganiu się wszystkiego, co
fantastyczne, nie dające się realizować, ekscentryczne, bezsensowne.
Wszystkiego, co samo w sobie może być całkiem pożyteczne i dobre,
ale w tych okolicznościach, a zwłaszcza w tych warunkach, kiedy
każda piędź naszej narodowej i gospodarczej egzystencji z takim
wysiłkiem i samozaparciem...

Zaiste byłem czymś całkowicie pochłonięty, więc nawet nie bardzo

mnie zaskoczyło, kiedy, skręcając na plac, zauważyłem, że tuż obok
mnie idzie jakiś człowiek. Ba, do tego stopnia byłem zatopiony w
myślach, że pozostałem absolutnie spokojny nawet wtedy, gdy już
stwierdziłem, że ten mój towarzysz to — nieboszczyk.

Jeśli człowiek jest pogrążony w myślach, wtedy wabi Martwych,

tak jak wysokie i ostre przedmioty ściągają siły z atmosfery. Kiedy
ów człowiek nie pilnuje się wystarczająco, może mu się przytrafić
jeszcze coś gorszego, jak o tym mówi jedna z „Ballad różnych
narodów” — jeśli nie wiecie, o której myślę, idźcie spokojnie dalej
swoją drogą — albowiem świat Martwych przyprawia niektóre istoty
o taki zawrót głowy, jak powierzchnia samotnego wieczornego
jeziora.

Ten poranek, gdy tak szedłem, ten poranek z wysokimi, nie-

ruchomymi obłokami, z melancholią, którą można zobaczyć jako
samotną dziewicę na skoszonych łąkach, obnażonych wobec

background image

skamieniałego czarnego lasu na okolicznych zboczach, ten poranek
— jak czułem — nie będzie miał swego południa... Dopóki jeszcze na
świeżo macie w pamięci ten obraz skoszonych łąk i dopóki owiewa
was chorobliwa woń niewidzialnej wiecznej lampy, zwisającej w
takich dniach z nieruchomych obłoków nad wyludnioną i przerażoną
okolicą, pomyślcie, że jedyny ptaszek,
o popielatych barwach, taki strzyżyk, fruwający w niskim wie-
rzbińcu, którego liście rozgarnia smutno ciekawy wietrzyk, nad
brzegiem rzeki połyskującej w czarnym zaciszu jak przewrócone ciała
martwych ryb, że ten ptaszek ukazuje wam nieruchome oko
Opatrzności i całą waszą bezradność...

Otulony jedną z takich krain jak płaszczem mocy, kroczyłem przez

rynek, kiedy nagle pojawił się ten Martwy. Muszę powiedzieć, że się
pojawił, choć niezbyt byłem zaskoczony, więc z pewnością już dużo
wcześniej szedł obok mnie.

Nie będę was zamęczał opowiadaniem, jakie w tym mieście były

domy, kogo spotykaliśmy i tak dalej! Wszystkie te rzeczy możecie
zobaczyć na własne oczy, kiedy tam przyjedziecie, bo miasto owo jest
z gatunku tych, jakie kochacie: przemysł, handel, damy z woalkami i
trenami, wyższe szkoły, świątynie wszelkich religii i stylów, teatry,
opery, muzea, baseny, boiska, a nade wszystko oficerowie.

Historia tego miasta wyłania się z mroków starożytności, a podczas

kopania fundamentów pod największy z tamtejszych hoteli
znaleziono wiele pamiątek z epoki brązu.

Powinienem jeszcze wspomnieć, że nic a nic nie widziałem z zajęć

i strojów wyżej wspomnianych osób, tak — jako cień wielkiego bólu
w niebiosach albo promień wielkiej radości w przedpieklu — szedłem
przez to miasto, niczym nie skalany. Ba, zdawało mi się, że również
wszyscy ci ludzie dokądś idą, niczego nie dotykając i to aż do tego
stopnia, że wszystko zostaje nieruchome, nawet pokarm, który
właśnie spożywają, i że podążają tak ze stulecia w stulecie, bez
zastanowienia, jak fale na rzece. Albo ich oczy niczego nie widzą,
albo ich dusza o niczym nie wie. Byli jak figurki w teatrzyku
kukiełkowym; figurki, którymi ktoś porusza i za które ktoś mówi,
gniewnie bez gniewu, radośnie bez radości.

Myślę, że nie ma wśród was nikogo, kto potrafiłby mi współczuć,

że oglądałem to straszne Miasto. Więc poniosę dalej swe serce jako

background image

głaz i zaraz wam powiem, co mi się przydarzyło.

Tenże Martwy pocieszył mnie szczególnie, albowiem był tam

jedyną postacią, która myślała i działała — a ja w tym wielkim
Mieście czułem się taki osamotniony — a więc ten Martwy, krocząc
po mej lewicy, zwrócił ku mnie swą twarz i biorąc mnie za rękę,
powiada:

— Czyżbyś był tak smutny z powodu onych dwóch groszy?
I spojrzał przy tym na mnie z taką słodką ironią, i rękę ścisnął mi z

taką czułością, że uśmiechnąłem się jak on, a słodycz bijąca i jak
światłość wiekuista promieniująca z jego oczu i z jego pytania
przepełniła mnie obietnicą i melodią jakiejś wiecznej, nie znanej mi, a
wszak bliskiej zapłaty. Musiałem powiedzieć „jak światłość
wiekuista”, albowiem ta twarz, jedyna w całym Mieście i w całej tej
krainie, jaśniała światłem słonecznym. Niebo bowiem i wszystko inne
oświetlone było inaczej, tak jak fosforyzują rzeczy martwe —
roślinne czy zwierzęce.

Moment — i Miasto zniknęło.
Cóż stało się ze mną w tym punkcie czasu, który nazywamy

nieświadomością, a który odczuwany we śnie jako upadek i jako huk
bezgranicznego, oślepłego oceanu, wydaje nam się otchłanią
wieczności?

Stoję w jakimś sklepionym, dość obszernym, zupełnie pustym,

zadziwiającym podziemiu. Jestem tu sam. Pośrodku tego zamkniętego
pomieszczenia widnieje czysty i z pewnością bezdenny grób. Panuje
tu taka cisza, że słychać szelest promieni „słonecznych”,
wystrzelających z grobu jak zapach z otwartej szafy, promieni
musujących świeżością.

Dusza podpowiedziała mi: „Oto światłość wiekuista!” Opanowany

strachem chciałem stąd uciec. Przy wejściu podnosiła się ziemia.
Wołanie o pomoc byłoby daremne, bo każdy ©krzyk brzmiałby na
próżno jak pisk myszki dwa sążnie pod ziemią, a prócz tego—czułem
to dobrze — każda taka próba przyspieszyłaby tylko i pogorszyła mój
smutny los. Zdecydowałem się jednak na ucieczkę; przecież gdzieś
nade mną musiało być to Miasto, a chyba można stąd wyjść, skoro się
tu przyszło! Tak, właśnie z tyłu był ten rynek; czułem go tak, jak
niektóre zwierzęta z wielkiej odległości wyczuwają nadejście
deszczu, chłodu, moru; wyczuwają krew. Dopiero w tej chwili, będąc

background image

głęboko i prawdopodobnie na zawsze pod ziemią, odczułem
malaryczną tęsknotę do życia tam, na górze. Zdawało mi się, że przez
warstwy ziemi słyszę kroki idących — niemych, tęsknych, ale prze-
cież żywych — a skóra moja i oczy nagle przypominały sobie de-
likatne pieszczoty srebrnego światła, chorobliwego jak lica wiecznej
Tęsknoty, ale przecież światła. W tej oto chwili cała moja wola, jak
kurz z drogi pod wpływem podmuchu wiatru, zwróciła się ku wyjściu.

Lecz biada mi! Zanim zdążyłem się odwrócić, z grobu wydostał się

głos:

— Pójdź za mną!
Głos ten przykuł mi nogi ze wstydu, albowiem był to głos mego

jedynego Przyjaciela; był jasny jak szklany dzwon i nieodwołalny jak
Słowo Boże. Za głosem tym z grobu uniosła się postać w długiej,
powłóczystej szacie, utkanej jakby z drobnych jutrzennych obłoków.
Szata owa była wąska jak na staroasyryj- skich obrazach królów i
była nasączona rajską słodyczą. Jej skraj spływał ukosem do grobu.
Oczy Błogosławionego spoczęły na mnie i przeszyły mą istotę jak
światło, a twarz rozjaśnił uśmiech szczęścia. Bałem się uczynić krok
czy jakikolwiek inny ruch, i przyciągany z dwóch stron — przez
światło za mymi plecami (choć smutne!) i światło przed mą twarzą —
wypowiedziałem wreszcie to, co ten Duch już wiedział:

— Boję się, jestem grzesznikiem.
— Oczyścisz się w Czyśćcu! — powiedziała Zjawa i zajaśniała

blaskiem niezwykłym, a ja — upewniwszy się, że nie ma dla mnie
piekła — rzuciłem się w to światło jak w przepaść.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAKUB DEML
Metamorfoza

Dorni sum in amore tuo

i Oto nareszcie jestem sam na sam z Tobą, o Ukochana, i choć

wydaje się, że mnie obejmujesz i całujesz, między mną a Tobą stoi
potęga Śmierci, a miłość nasza jest wolna, bo pełna podziwu i
szacunku. Od tej chwili dzieciństwa, gdy moja dusza otwarła się na
sens życia, widziałem Ciebie w proroczym świetle mego czuwania i
moich snów, a cierpiałem tylko wtedy, kiedy zdawało mi się, że jesteś
jeszcze zbyt daleko. Aby uratować duszę i ciało od zepsucia,
radowałaś mnie zagadkami i przypowieściami. Najpierw ukazałaś mi
piękno kwiatów i błękitu. Potem objawiłaś tajemnicę gwiazd, wód i
leśnych drzew. Potem dzięki Twej łasce pojąłem, że oddalenie i
bliskość to jedno, i że wszystkie rzeczy, widzialne i niewidzialne,
stworzone zostały przez słowo. A kiedy raz było mi tęskno za Tobą,
od zachodu przyleciało tak ogromne stado śpiewających ptaków, że
nie było miejsca na drzewach wszystkich gajów i ogrodów, więc
siadały spokojnie na moich rękach i ramionach, a ich spojrzenie było
tak głębokie i słodkie, że bliski byłem omdlenia. Szedłem tam, dokąd
mnie przyzywały. A potem wszystkie stworzenia znikn y i umilk y

ęł

ł

wszelkie g osy, ja za£ znalaz em si w wielkiej ciszy i w sreb

ł

ł

ę

rnym

wietle wspania ego ogrodu. O, Siostro, jestem m

czyz

ś

ł

ęż

n , na jak

ą

ą

drog , do jakich czasów przeznaczone s nogi moje! Zapami ta em

ę

ą

ę ł

ten ogród i to wiat o, i wszelkie i

ś

ł

ch tajemnice, a potem widziałem

nową ziemię i nowe niebiosa tak, jak powiedziałaś przed chwilą:
„Wierzę, że Bóg istnieje w ogniu i blasku słońca!” Ja już dobrze
wiedziałem, że Ty żyjesz, ale jeszcze wtedy stale się przede mną
skrywałaś. Potem przyszłaś w Swej trzeciej postaci — słabiutka,
blada i mądra. Wtedy siedziałem w najodleglejszej celi wielkiego,
samotnego i opuszczonego klasztoru. Poza mną nie było tam
zakonnika. I przyszłaś powiedzieć mi, abym nawet o północy nie
zapominał o Tobie, że ciemność jest marą, a zagłada ziemi —
kłamstwem. Po latach, abym nie zboczył z drogi chwały, przybrałaś
po raz drugi postać męża i pokazałaś mi obraz, na którym dwunastu
Apostołów stało wokół pustego grobu Marii Panny. Jeden z tych
Apostołów przeraził mnie swą postacią, bowiem na jego twarzy

background image

odbijały się wszystkie tajemnice i wszelkie brzemiona mego
rodzinnego kraju, i było mi go bardzo żal, jakbym znał go już od
dawna i jakbym towarzyszył mu na wszystkich jego drogach. I nagle
zrozumiałem, że ten jedyny ze wszystkich Dwunastu nie będzie
umęczony fizycznie, bo jego myśl jest znacznie potężniejsza niż jego
słowo, więc łatwiej będzie zgładzić owych jedenastu niż tego je-
dnego, gardzącego nie tylko torturami, ale i całą administracją świata
— nie aby ją znieważyć czy ominąć, lecz dlatego, że miał to już za
sobą. Byłem całkowicie pewny, że to postać mej matki, lecz ten, który
stał obok mnie, rzekł: „Oto postać twoja!,..”

A po latach, kiedy już dawno byłem na wygnaniu i w więzieniu, a

miasto cieszyło się z mej śmierci, tak bliskiej, otwarły się okute wrota
celi i weszłaś Ty — w czarnej szacie, z twarzą do połowy ukrytą pod
czarną maską. Lecz Twoje oczy? Poznałem od razu, że są to oczy mej
Matki, mego Mistrza i mej Siostry, którzy razem byli już w
wieczności, i choć do tej chwili cierpienie moje widziałem tak
wielkim, że pomieszczenie, w którym przyszło mi przebywać,
wydawało się niewystarczające nawet dla mego dała, to przedeż Twe
spojrzenie było tak brzemienne wolnością, tak promieniujące miłością
i tak bliskie urokiem, że padłem do Twych kolan, aby Ci dziękować.
Uśmiech Twych oczu ogarnął też i Twe usta, które nie były
przysłonięte, tak jak wiązka promieni słonecznych spoczywa na odle*
głym polu zboża.

To był sen, a kiedy się zbudziłem — nie było więzienia, nie było

wygnania, nie było Miasta.

Lecz to było proroctwo. Albowiem po czasie, kiedy zacząłem w

siebie wątpić, kiedy myślałem, że nikt nie odziedziczy mego
królestwa — przyszłaś naprawdę i właśnie tak, jak zobaczyłem Qę w
owym śnie. A potem radośnie się rozstaliśmy

Lecz w drodze, którą przemierzam samotnie przez niegościnne

obce kraje, zobaczyłem w lustrze wody swój obraz, a ponieważ byłem
zamyślony, nawet nie wiem, skąd mi przyszło do głowy, abym
popatrzył na swe odbicie. Stale zadumany, długo patrzyłem w wodę,
pochylony nad powierzchnią, lecz nagle powróciła mi cała
świadomość i stałem osłupiały: w tym naturalnym zwierciadle
dostrzegłem Twoje oblicze. I dopiero od tej chwili stało się dla mnie
jasne, że jestem Ciebie godzien.

background image

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAKUB DEML
Noc

Dies formabuntur et nemo in eis

O wiele lepiej jest całą mocą swego serca pokłonić się objawionej

religii niż ziemi. Tobie, owszem, któryś jest szczęśliwy mając
wszystko, czego tylko zapragniesz, nie przyjdzie nawet do głowy, że
to samo prawo natury i ziemi, które do ciebie uśmiecha się
dobrodziejstwem radości i spokoju, dla innego stanowi źródło
nieuleczalnego smutku i cierpienia. Życiowym problemem staje się
to, czym ów smutek i cierpienie wytłumaczyć wówczas, gdy człowiek
pokornie przyznaje, że sam zawinił. Bo mimo tego, co uczynił sobie
lub innym, przecież jeszcze żyje, widać, że nadal ma jakiś udział w
życiu, a więc także jakieś zadanie. Człowiek, któremu na przykład
odjęto nogi. albo który narodził się kaleką, albo który ma bardzo
szpetne oblicze, albo człowiek niezwykle stary, albo skazany na karę i
hańbę, albo człowiek, którego nieszczęście skazało na samotność w
klasztorze czy pustelni — i tacy i im podobni ludzie w oczach świata
są mniej wartościowi, a nawet zupełnie bezwartościowi. Co o nich
myśli świat, jest sprawą drugorzędną, lecz co oni sami mają myśleć o
sobie? Ilu będzie wśród nich tak wzniosłych i mądrych, aby nawet
życie ziemskie dawało im wystarczającą pociechę? Dzięki
fizycznemu doskonaleniu, prawom obywatelskim, naukom i tym
podobnym rzeczom — można zaradzić wielu występkom i
nieprawościom, lecz nie da się wyleczyć zła głębokiego, pierwotnego,
a człowiek ze wszystkich zrozpaczonych stworzeń
jest istotę najbardziej tajemniczą — co dziwniejsze zwłaszcza w
obecnych czasach, które szczycą się swym wysokim wykształceniem.
Pomimo że mówi się o wszechmogącej prasie, poważnych wykładach
i wielkiej roli literatury, każdy by was dziś wyśmiał, gdybyście
powiedzieli, że jedynym zdrojem życia i sprawcą losu jest słowo.
Mówcie sobie, co chcecie: żaden z was nie wiedział i nie czynił, nim
wcześniej nie usłyszał. Prawo to obowiązuje w całym życiu
człowieka, lecz tylko ci, którzy stracili już wszelką nadzieję w
naprawę tego świata i cierpią w milczeniu, coraz mocniej prawo to
przeczuwają, a w swym smutku pojmują też, że przecież nie była im
odebrana wolna wola; ponieważ we własnym mniemaniu nic już ich

background image

nie czeka w przyszłości czy, właściwie, ponieważ są przygnębieni
dalszą walką o życie — którego dżungla wydaje im się, zapewne
słusznie, zbyt niebezpieczna i nieprzenikniona — powracają
wspomnieniami do swej młodości, aby choć znaleźć jakieś
wytłumaczenie własnego losu, pierwotne źródła tego czy innego
cierpienia, jakąś pociechę dla swej wielkiej tęsknoty. I właśnie na tej
drodze dociekania uczą się doceniać wielką wartość rzeczy
najdrobniejszych; każda błahostka w życiu ma dla nich wagę
epokowego odkrycia, tak jak dla geologa cenny jest choćby
najmniejszy odłamek skały, odprysk kości czy odcisk skorupy, i jeśli
ktokolwiek jest w stanie zrozumieć słowo Boże — przypowieści o
ziarnie gorczycy, o zagubionej drachmie albo o pierwszeństwie
biednych i maluczkich w Królestwie Bożym — są to przede
wszystkim oni. Bardziej niż inni cierpią nad pohańbieniem słowa w
dziennikarstwie, przez ludowych mówców na trybunach i na
ambonach, a oprócz innych tajemnic poznają również tę, że człowiek
nie może odejść od siebie, choćby nie wiem jak kochał, czy nie wiem
jak nienawidził, tak jak drzewo nie może wyjść ze swej kory albo
żółw ze swej skorupy, więc jakże by to było niedorzeczne i występne,
gdyby ktoś za pomocą szyderstwa czy kar chciał go obiektywizować.
Boży Posłańcy, apostołowie ludzkości, znający tę tajemnicę dzięki
pełniejszemu oświeceniu, nigdy nie odbierali narodom tego, co im
właściwe, nigdy nie popełniali gwałtu. Kto świadomie czy
nieświadomie ignoruje to prawo — czy to w sobie, czy to w rodzime
bądź w społeczeństwie — traci wszystko. Należy szanować też i swe
sny, choć tu także trzeba wiedzieć, że nie ma dla nich powszechnego
prawa, jedynie o tyle, o ile w ogóle człowiek podobny jest do
człowieka, co jednak dla jednostki, dla jej osobowości jest tak samo
bezwartościowe jak statystyka i dowody per analogiam. W sprawach
naszego własnego losu nikt nie udzieli nam rady po to, aby nam
pomóc. I jeśli dalej opowiadam tu swój sen, czynię to tylko dlatego;
abyście go szukali i znaleźli w tym, co do tej pory powiedziałem,
pamiętając, że w zasadzie nie ma różnicy między naszymi snami a
naszym życiem, bowiem w nas samych nie istnieją takie bariery, jak
między człowiekiem a człowiekiem.

Przybyłem do domu z obczyzny. Wtedy nasza rodzina mieszkała

jeszcze w budynku gminnym, największym w całej okolicy. W

background image

prawym skrzydle znajdowała się oberża, w lewym — nasz sklep. Od
frontu ten długi dom był parterowy, ale z tyłu miał jeszcze pięterko,
ponieważ podwórze za budynkiem — również wspólne — było
położone niżej. Tamże znajdowały się pomieszczenia gospodarcze:
komórki, chlewy, szopa będąca równocześnie jatką, lodownia,
stodoła, kręgielnia, a jeszcze niżej rozciągał się wielki ogród
dochodzący aż do potoku. Ponieważ była noc i sklep już dawno
zamknięto, wszedłem do domu przez sień oberży, która była otwarta,
ale zaledwie przekroczyłem próg sieni i wszedłem do naszej kuchni,
poznałem natychmiast, że stało się coś strasznego, a stanie się coś
jeszcze straszniejszego. Wprawdzie przeczuwałem to już, kiedy
nadchodziłem z daleka, od strony kościoła, ale nie chciałem się przed
sobą przyznać do tego, co już nieomylnie wiedziałem i co było tak
oczywiste, bo w całym miasteczku nie świeciło się ani jedno okienko,
nie zaszczekał ani jeden pies. Moje rodzinne strony przywitały mnie
taką głuchą ciszą, a dokoła panowały takie ślepe ciemności, że
zapomniałem zupełnie, skąd przyszedłem i bałem się uwierzyć w to,
gdzie jestem. Uświadomiłem sobie nagle, że wszystko i na wieki jest
stracone. Nie tylko moje dzieciństwo i młodość, nie tylko wszystkie
me nadzieje, nie tylko wszyscy moi bliscy i pozostali ludzie, ale i
zwierzęta, które powierzyły mi tyle tajemnic radosnych i
wspaniałych, ale i trawa, i kwiaty, i drzewa, i potoki, i studzienki, i
głazy — wszystko to, co tak bardzo umiłowałem, bo tyle mi dało.

Gdy tylko otworzyłem drzwi sieni — śmiało mogę stwierdzić, że

trafiłem do domu na pamięć — zobaczyłem mego ojca, który spieszył
z kuchni do izby, nawet na mnie nie spojrzawszy, tak jak
biegnie człowiek, w którego domu wybucha pożar albo którego ściga
śmierć. W naszym domu było siedmioro drzwi i w chwili, gdy
wszedłem, wszystkie same na raz się otwarły; w jednych zniknął
ojciec tak drżący na całym ciele, jakby porywał go przeciąg mroku.
W taki sam sposób zniknęli też moi bracia, a ja byłem całkowicie
pewny, że żaden z nich nie powróci. Wszystko to wydarzyło się w
jednej chwili. Nie wiem już, czy to ja zamknąłem drzwi (troje drzwi,
które wiodły z kuchni), czy też zamknęły się same, dość że wszystkie
były zamknięte, a ja znalazłem się w kuchni sam ze swą wątłą, chorą
siostrą. Zawsze była milcząca i tak bardzo mnie kochała. Na stoliku
stała lampa, która oświetlała nasze twarze. Co mi mówiła ta jej

background image

szczupła, blada twarz! Jakież to posłanie od mej nieboszczki matki,
jakież proroctwo mego własnego losu! Oboje natychmiast wszystko
to pojęliśmy, że choć moja i jej miłość wystawiona została na straszną
próbę, to jeszcze gorsze nas czekały; nie powiedzieliśmy sobie ani
słówka, lecz przystąpiwszy do niej, która siedziała na stołku przy
lampie, objąłem jej dziecięce ciało, aby pokazać, jak bardzo jest mi
droga, i aby ją osłaniać. Nigdy przedtem tego nie czyniłem,
przynajmniej w taki sposób, dlatego że nawet w myślach nie
potrafiłem wyobrazić sobie jej martwej, a także dlatego że nigdy nie
czułem się godzien takiego wyznania miłości, albowiem surowość —
jaka rządziła mą duszą — nawet najbłahsze moje błędy uwidoczniała
zawsze w tak nieskończonych rozmiarach, że gdy czasem zdarzyło mi
się zwierzyć ze swej radości, natychmiast dusza moja była tak
upokorzona i w taki sposób wyklęta, że później już każdą radość sam
niszczyłem w zarodku.

Lecz tym razem byliśmy już na zawsze sami, i oboje o tym dobrze

wiedzieliśmy, a więc ani ja nie bałem się jawnie objąć mej siostry, ani
ona nie bała się przyjąć oznak mojej czułości. Było to wszak po raz
ostatni. Oboje wiedzieliśmy, że to ostatni raz. Cóż mogłem uczynić?
W drzwiach wiodących z kuchni do przeciwległych izb nie było
zamków. Mogłem wprawdzie przekręcić zamek w drzwiach
prowadzących do sieni, lecz bałem się nawet na krok oddalić od
siostry. Balem się, by w tym czasie nie zniknęła, jak pozostali.
Dlatego przy niej zostałem. Aż nagle zewnętrzne drzwi bez
najmniejszego hałasu otwarły się na oścież. W progu stanął
nadprzyrodzenie wysoki, silny, osmalony, czarny mężczyzna. Nie
przemówił, a ja wiedziałem, że i później nie powie ani słowa. Jest jak
uosobienie bezruchu, co strasznie kontrastuje ogromem jego postaci.
Ma ogniście lodowate oczy. Siostrzyczka opuszcza ręce; nie można
powiedzieć, że wysuwa się z mych objęć, nie czyni tego dobrowolnie.
Ani ja, ani ona nie potrafimy się odezwać. Te ogniście lodowate oczy
wpatrują się w nas nieruchomo. Wtem niespodziewanie siostra
wznosi się nad ziemię — zmieniona, leciutka, biała jak hostia — i
gdyby dzięki tajemnej mocy nie zatrzymała się w miejscu (bo punkt
ciężkości ciała stanowi serce), uniósłby ją przeciąg, który — choć nie
było go słychać — kierował się od ślepej ściany do ginącego w mroku
korytarza. Co się stanie, gdy lampa się dopali? Siostrzyczka jest jak

background image

czysta kanwa, rozpięta na pochylonej ramie. Jest podobna do
papierowego latawca, o który walczą dwie moce: wichura i moja ręka.
Obie siły są jednakowo potężne i siostrzyczka nie może opaść.
Znieruchomiała w ukośnej pozycji jak na niewidzialnym, wiszącym
łożu, drżąc leciutko jak w magnetycznym transie, zesztywniała. Blada
i zesztywniała. Myślę, że jej oczy mnie widzą. Jest jak biały kwiat,
który kielichem zaczepił o brzeg łagodnej rzeki, lecz fale od spodu
ustawicznie podmywają jego łodygę...

Wszystkie drzwi w domu są znów otwarte na oścież i dopiero teraz

czuje się przeciąg, ale nie jest to podmuch wiatru, tylko podmuch
wiecznego mroku. Po strasznym gościu o lodowatych oczach nie
zostało ani śladu. Nawet nie wiem, w jaki sposób zniknął. W
ostatniej, desperackiej nadziei (albowiem przyszły strach, choćby
najgorszy, przynosi ulgę teraźniejszemu) wychodzę na korytarz. Z
lewej i prawej strony ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi otwarte na
oścież: z lewej strony na drogę, którą siłą przyzwyczajenia jeszcze
rozpoznaję, z prawej strony — na podwórko, do którego prowadzi
dwanaście kamiennych schodków. Nieruchoma cisza. Z wnętrza
korytarza, całkiem mimowolnie, spojrzałem w niebo. Tam także nie
było nic. Zobaczyłem i pojąłem, że i tam życie zginęło. Jestem sam
— jedyne żywe stworzenie na tej ziemi, nad którą już nigdy nie
wzejdzie słońce, nigdy nie rozbłyśnie gwiazda, nigdy nie odezwie się
źródełko, owad, ptak, zwierzę, człowiek! To, co aż do tej chwili było
ostatnią mą pociechą — mowa — również stało się zbyteczne. I
płacz, i krok, i w ogóle każdy przejaw życia — wszystko straciło
sens. Nie rozumiani przez współczesnych genialni twórcy piękna
mieli choć tę nadzieję, że zrozumie ich przyszłość, lecz jaka jest moja
przyszłość, skoro drżę, a w chwilę później widzę, że zadrżałem i chcę
się za to zawstydzić, lecz wnet uświadamiam sobie, że byłbym się
wstydził tego, iż chciałem się zawstydzić, albowiem wszystko to jest
teraz po prostu bez znaczenia! I jakkolwiek moja ludzka

myślę, że od urodzenia bojaźliwa natura musi teraz wszelkimi

zmysłami ciała i ducha odczuwać wszechobecność strachu, to
przecież i strach stracił całkiem swój sens; ba, właśnie strach
musiałby mi teraz wydać się śmieszny, gdyby także śmieszność nie
stała się absurdem i gdyby jakikolwiek absurd nie był nowym
nonsensem. Dlatego nawet mnie nie zaskoczyło, tym mniej

background image

przeraziło, kiedy tam, na dole, pod samymi schodami, mignęła
wychudła, zgarbiona, opatulona postać i zniknęła za rogiem. Była
ciemniejsza niż noc, ponieważ w nocy ją zobaczyłem i choć nawet nie
mogła mówić, ni tym bardziej mieć jakieś złe czy dobre zamiary,
albowiem zło już się dokonało, a dobro było martwe, to jednak
przecież w tej chwili poznałem, że się roześmiała i że podąża za tym,
co na świecie nazywało się „tajemną zbrodnią”. Lecz nie był to
śmiech według normalnych pojęć, ponieważ jedynym, choć zupełnie
wystarczającym jego atrybutem, był ów pośpiech, owo zgarbienie i
zniknięcie. I jakby mnie był oświecił czarny grom, pojąłem bowiem,
że; to jedna z owych martwych istot, które po ostatnim zachodzie
słońca opanowały świat. Inną taką postać ujrzałem po drugiej stronie
korytarza: siedziała na progu z głową opuszczoną na kolana, jakby
drzemiąc...

Uwaga końcowa. Wrócę do tego, co mówiłem na początku i co

dopiero teraz będzie zrozumiałe, gdy powiem otwarcie i po długim
namyśle, że ten sen:

1. nie jest igraszką fantazji,
2. jest tylko częścią mego życia.
Rozmyślałem o jego pochodzeniu przez kilka lat — od 1909 aż do

1914 roku — zastanawiałem się i analizowałem, aż z całkowitą
pewnością stwierdziłem, że jego narodziny datują się z okresu, kiedy
byłem jeszcze mały i kiedy nie brakowało mi niczego ani do
fizycznego, ani do duchowego szczęścia. Naszemu sąsiadowi — temu
oberżyście — umarło dziecko. Oberżysta powiedział potem, i ktoś
nam to powtórzył, że w noc przed śmiercią, dokładnie o dwunastej,
rozległo się w ich izbie (tej, do której wchodziło się wprost z sieni)
silne uderzenie. Pękł stół. O świcie ich dziecko zmarło. O północy
pękł stół i ktoś jakby przeszedł przez izbę. Słowa te głęboko zapadły
w mą dziecięcą duszę i rosły tam, karmione przez miejsca, które
znałem (i nie tylko miejsca), a kiedy dojrzały na tyle, że mogły żyć
samodzielnie — zrodziły się jako sen. Lecz sen ów ma dokładnie
takie samo prawo do życia, co jakakolwiek istota w bólu zrodzona, a
ponieważ dzięki niemu poznałem swój-własny charakter, nie zataiłem
nawet przed nim jego pochodzenia i w okresie, gdy było mi najgorzej
gdy, nawet jeśli na to nie zasługiwałem, to choć potrzebowałem
weselszego towarzystwa, chodziłem i rozmawiałem z tym snem, a on

background image

kiedyś mnie zatrzymał (na drodze wiodącej z Jinośova do; Velkej
Biteśi) w taki sposób, że zwrócony był na północny zachód i
powiedział:

— Gdybym był tylko twoim snem, zaprawdę smutny byłby ze mnie

towarzysz, lecz ja jestem także twoim Prorokiem.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

LADISLAV KLlMA
Sen

Oto co śniło mu się pewnej nocy:
W szaleńczej półprzytomności kroczył uparcie wciąż naprzód,

oczekując gorączkowo, że wreszcie osiągnie kres. Szedł lata, wieki,
tysiąclecia, wieczność — i nieustannie rozpościerała się przed nim
niezmierzona równina.

Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nim człowiek trzymający w

ręku tyczkę.

— Stać! Tu czas się kończy! — wykrzyknął.
— A co znajduje się za nim? - zaśmiał się Odon, przeskakując

ponad tyczką.

I natychmiast pochwyciło go coś strasznego i czarnego i z szaloną

szybkością unosiło w bezprzestrzenną otchłań.

„Wir wieczności, to znaczy: niczego” — pomyślał i stracił

przytomność.

Gdy ją odzyskał, stwierdził, że nadal unoszony jest naprzód,

ale tak słodko i łagodnie niczym w ramionach kochającej sylfi- dy;
mrok zniknął, kruche morze barw uśmiechało się przed nim, zbliżało
się prędko, żarzyło się coraz gwałtowniej — w końcu zaś ogarnęło go
bez reszty.

Znalazł się w królestwie chmur: ognistych, zdumiewających

niewysłowionym bogactwem niewidzianych kolorów. Wznosiły się
wokół niego, nad nim, pod nim — niczym góry, a on niby strzała
leciał poprzez ich ciszę, umierając z rozkoszy, czując niebiańską,
pozazmysłową woń; wszakże nie miał ciała: istniał tylko dlatego, że
czuł ją i umierał pod jej wpływem.

A kraina chmur stawała się coraz to cudowniejsza... A może to nie

były chmury? Nie, to było coś transcendentnego — ożywiona duszą
materia, ekstaza! Inny, zupełnie inny świat — ach, jakże znany —
ach, jakże nieznany! I stawał się coraz czarowniejszy; krajobrazy,
konstelacje, miasta, ludzie, nimfy — wszystko to wyrastało zeń i
natychmiast znikało za lecącym; niespodziewane, a przecież tak
znane rzeczy rodziły się zeń nieustannie — wszystko objęte
cudownym, rozkosznym blaskiem, blaskiem umarłego i zrodzonego
ponownie źródła wszelkiej poezji, piękna i słodyczy.

background image

„Przekroczywszy granice czasu znalazłem się na powrót w

przeszłości — pojął w końcu. Zaręczyłem się wreszcie z samym sobą
i w ten sposób osiągnąłem niebo...”

Ach, ledwie zdążył to pomyśleć, poczuł pod sobą coś twardego,

coraz twardszego; czuł, że odzyskuje ciało, a czarowny świat
gwałtownie znika: jedne chmury przemieniły się w ziemskie łańcuchy
gór, inne znów rozpływały się, aż w końcu niczym strzępy mgieł
snuły się po zboczach wzgórz pokrytych jesiennym listowiem...

Krajobraz jednak wydawał mu się tak znajomy... Szedł naprzód i

wszystko stawało się coraz bardziej znane; przewidywał, co mu się
ukaże i — niby na zaklęcie — rzeczy te pojawiały się istotnie. A
przecież między nim a nimi leżała zasłona nieprzenikniona dla jego
największych choćby, najbardziej szalonych pragnień — coś
ostatecznego, najważniejszego, niezwykle prostego, czego jednak
trudno się domyślić: obchodził bowiem górę.

„A teraz wyjdę na rozległą równinę, pośród której wznosi się

wielki zamek” — wyłoniło się z pamięci mgliste wspomnienie.

I stało się. Wszedł do zamku; we śnie zdawało mu się, że ma

do tego prawo. Zamek był opustoszały. Kroczył, budząc echo w na
wpół mrocznych korytarzach — i nagle za którymiś drzwiami
usłyszał stłumiony płacz kobiecy, dziwny jak głos szklanego
dzwonka, przypominający niemal śmiech diabelski, straszny. Krew w
nim zastygła i naraz wybuchnęło zeń coś jak okrzyk:

— Eterno!
Wyłamał drzwi i ujrzał ją: na sofie zwijało się znane, wężowe,

promienne ciało — zalśniła boska twarz, ramiona rozpostarły się —
ale natychmiast zamknęły na powrót.

Runął ku niej. Rzuciła się do ucieczki. Biegł za nią poprzez szereg

komnat ę odległość między nimi stale wzrastała — w końcu zniknęła
mu z oczu, słyszał tylko odgłos jej stóp i — śmiech... -

Ściemniło się wyraźnie, przedziwny cień zstępował tu z góry.

Odona ogarnęło przerażenie, przywołujące zło.

Znalazł się w ostatnim pokoju — nigdzie wyjścia! Rozejrzał się

wokół — i nagle ją zobaczył: leżała w kącie. Rzucił się ku niej, ale
nim się jeszcze podniosła — o, zgrozo!

Czy kiedykolwiek w życiu widział coś tak strasznego jak jej twarz

w tej chwili?

background image

Nadal była nieomal piękna — ale tak odrażająco, tak wstrętnie, że

żaden malarz nie przedstawiłby tak nawet najpiekielniejszej zjawy,
gdyż nie starczyłoby mu wyobraźni. Coś straszliwie śliskiego,
lubieżnego, pochlebczego, zepsutego aż do szpiku łączyło się w niej z
niepojętą nienawiścią i złością w całość niewymownie obmierzłą i
ohydną. Straszydło to objęło go za szyję i całowało z potwornym
chichotem.

Rozpoczęła się walka. Stało się niemal ciemno. Na wpół oszalały

uwolnił się w końcu i rzucił do ucieczki drogą, którą tu przyszedł...
Wtedy zastąpił mu w drzwiach drogę bezkształtny jak noc, czarny
cień, a straszydło chwyciło go od tyłu i powaliło na ziemię...

Obudził się. Chociaż natychmiast zrozumiał, że to tylko sen, przez

dłuższy czas nie mógł się poruszyć, jedynie myśli nie ubywało: jakby
cudem zgromadziły się w duszy, która w ciągu pół minuty przebyła
piekło, niezdolna — tak jak ciało — oprzeć się owemu pesymizmowi,
z jakim budzimy się nieraz nocą.

Sen zasnuł swoim czarnym cieniem Etemę na jawie — rzeczy-

wiście wydawała się Odonowi śnieżną dziewicą, straszydłem, co
przyniesie mu zgubę.

wane przez wietrzyk, szeptały swe sny pośmiertne. Dogorywające

wolno chryzantemy prosiły żółte niebo o rychłą śmierć. Trupia woń
biła z grobowej gleby pól.

Żółta groza kroczyła ze mną, wzmagając się coraz bardziej.

Wszystko napawało mnie łękiem; wszystka, na co spojrzałem,
tajemniczo mnie odstręczało. „Biedaku, biedaku! mówiły do mnie
trawy i grudy ziemi, lasy i chmury. - Czegóż tu jeszcze wypatrujesz?
Widzisz, że wszystko cię ze swego wnętrza usuwa i gdzieś w
nieznane kieruje, ty zaś nie rozumiesz, że nie ma już tu dla ciebie
miejsca? Śmierć tkwi w tobie, nić jej nie przepędzi!”

Spodziewałem się, że lada chwila zjawi się to straszne, naj-

straszniejsze. I zjawiło się! Z lasu, jakieś sześćset kroków z boku
wyszedł mężczyzna, zdążając powoli w moją stronę. Natychmiast
zrozumiałem, że on jest właśnie tym straszliwym i ogarnięty dzikim
przerażeniem, rzuciłem się do ucieczki. Zmęczony, stanąłem wreszcie
i obejrzałem się. On zaś, krocząc wciąż wolno, był coraz bliżej, już

background image

tylko paręset kroków ode mnie. Uciekałem dalej, od czasu do czasu
oglądając się — on, nie przyspieszając kroku, był coraz bliżej, już
tylko trzysta kroków za mną. „Wszystko stracone!”zaszlochałem,
czując, że chwila jeszcze, a opadnę z sił. Wtem, okrążywszy wzgórek,
widzę o dwieście pięćdziesiąt kroków przed sobą budynek z szyldem
„Gospoda”. ,Jestem uratowany — załkałem — dotrę tam przed nim,
nie dogoni mnie już, a między poczciwymi ludźmi zjawa straci swą
nade mną moc!”. Znowu puściłem się biegiem. Prześladowca zniknął
z mych oczu, zasłonięty przez wzgórek. Dobiegam d© celu, idę
wzdłuż gęstego żywopłotu okalającego ogródek. Nagle wyszedł zeń
— on. Stanął mi na drodze. Twarz miał zupełnie pospolitą, ubrany w
wytarte brązowe barchanowe odzienie w czarną kratę. Uniósł
splecione dłonie aż na wysokość oblicza i kręcąc kciukiem młynka,
powiedział powoli i jowialnie:

— Obszedłem ja pięć pól.
Eksplozja przerażenia, przed którym nie masz ratunku.
Przedziwne śnieżnobiałe światło. Mały, elegancki pokój, a w nim

ja na batystowych poduszkach. Sączy się tu kryształowy, tajemniczy
blask przedpołudniowego słońca — ani chybi jest wczesne
przedpołudnie. Wszystko jakieś otwarte, próżne, dudniące,
turkoczące, wonne. Jakbym był we wnętrzu bezmiernej szklanej kuli,
topniejącej w pachnącą gałkę lodów waniliowych. A przecież, co ze
wszystkiego znamienne najbardziej, nawet największy poeta nie
potrafiłby tego określić, a co dopiero ja, nędzny kupiec, Mateusz
Lebermayer!

Leżałem długo i było mi cudownie. Zapomniałem o wszystkim, co

wydarzyło się wcześniej. Czułem wprawdzie, że to w duszy mej śpi i
że nietrudno byłoby rozniecić, lecz nie warto było. Przeszłość zdała
mi się lekkim i błahym snem. Wreszcie jednak zadałem sobie pytanie:
Gdzież ja jestem? I co to wszystko znaczy?

Zoczywszy parę detali, wyrozumowałem, że leżę w pokoju

hotelowym. Dzwonię. Za chwilę wchodzi ż ukłonem kelner.
Przestraszyłem się go zrazu, skojarzył mi się bowiem z maszkarą,
aczkolwiek było to ładne, rumiane chłopię w bezbłędnie skrojonym
fraku z delikatnego lodenu.
Człowieku, gdzie ja jestem? — zagadnąłem energicznie.

-W naszym hotelu „Pod Srebrnym Słońcem”, wielmożny panie.

:

background image

„Pod Srebrnym Słońcem”? — Zaświtało mi dość jasne, choć

dziwne, wspomnienie—- Skąd się tu wziąłem? Przecież... przecież...
aha! Przecież wczorajszego wieczora pojechałem do E. i spałem w
domu, przy żonie!

— To się musiało wielmożnemu panu przyśnić. Pozwoliliśmy

sobie wielmożnego pana ułożyć w pokoju, po tym jak upadł pan na
podwórzu i leżał bez ducha. Widać było — elegancki jegomość,
pewnikiem zapłaci.

— Na podwórzu, powiadasz... aha! Zemdlałem tam, bo... — Zdjęło

mnie uczucie grozy..- Obszedłem pięć pól...

— Żadnych pięciu pól wielmożny pan nie obchodził. Z lokalu do

klozetu na podwórzu będzie ze trzydzieści kroków, jakie tam pole!

— To czemu, człeku, mnie tam ścięło, hę?! — krzyknąłem niemal

gniewnie.

— Bo, za pozwoleniem, dwadzieścia pięć pilznerów i osiem

śliwowic to nie przelewki.

— Co ty mi tu... Toć wiem, ordynusie, żem sam wstał i jesz- czem

przez godzinę pił w lokalu.
—- Ordynus, wielmożny panie, to nie ja, może kto inny... Ja zawsze
jestem trzeźwy! Sam podniosłem wielmożnego pana i razem z innymi
po schodach tutaj wtaszczyłem. Co to była za droga, wielmożny pan
waży pewnie ze dwa cetnary, za to się chyba coś należy... Ledwieśmy
wielmożnego pana ułożyli, wnet zaczął chrapać!

— Czyżby mi się to wszystko przyśniło? To w nocy też...? Jezus

Maria, nie trzeba mi o tym myśleć. Znaczy się, tak to było... No,
chwała Bogu, że nie gorzej... Teraz dopiero jestem na jawie. Ale, ale
— czy to może być jawa? Nigdy tak mi się nic nie jawiło... Nie, ja
ciągle śnię.

— Wielmożny panie, słowo honoru, że nie!
— Co mi tam twoje słowo honoru, skoro jesteś tylko w moim śnie!

Powiedz no, poganinie, widziałeś już kiedy takie światło? Takie
szkliste, głębokie, wonne niczym lody?

— Światło jak co dzień. A choćbym był i poganin, to przynajmniej

trzymam się na nogach. Kiedy człowiek tak się uraczy, to i na drugi
dzień podwójnie wszystko widzi.

— Ach... to chyba z tego... Tak, inaczej być nie może... Ale jakież

to dziwne, straszne...

background image

— Mam przynieść kawy? Dobrze zrobi na żołądek, a potem i

umysł lepszy będzie...

— Przynieś. I zostaw mnie samego!
Wyszedł. Wspomnienia kotłowały się w mej duszy. Jednego tylko

w nich unikałem. Ale daremny trud. Nagle wynurzył się z nich
mężczyzna w brązowym surducie w czarną kratę i, kręcąc kciukiem
młynka, rzekł flegmatycznie: „Obszedłem ja pięć pól”. I ma
nieszczęsna świadomość, niczym obuchem uderzona, zniknęła na
powrót.

I znów tenże sam pokój. Ale słoneczna poświata zmętniała,

aczkolwiek płonąca gwiazda dzienna stała niemal w zenicie.
Zmętniała i moja świadomość, zobojętniała i jakby stępiała. Nie
przypominałem sobie niczego, o niczym też nie myślałem, jak
zwierzę interesując się tylko teraźniejszością i otaczającymi mnie
przedmiotami: sprawdzałem materię pościeli, zasłon, dywanów,
oglądałem zastawę w kredensie. W końcu umyłem się i przyodziałem.
Zaobserwowałem przy tym rzeczy wielce zajmujące — dla przykładu
patrzę, a tu z opuszków palców wyrastają mi łodyżki, a na nich
huśtają się główki dzieci. Nie zaintrygowało mnie to, uznałem, że
wszystko jest w porządku. Pomyśli kto może, żem zwariował lub też
że miałem halucynacje? Wolnego!

W domu panowała straszliwa cisza i tylko niekiedy z ulicy do

biegały kroki — jakoś dziwnie, głucho, niczym w środku nocy.
„Pójdę na spacer — podjąłem nagłą decyzję. Precz z tego domu, który
jest przyczyną całego mego nieszczęścia. Powietrze wnet mnie
uzdrowi. Powinienem przedtem zapłacić — ale nie zapłacę! Właśnie
że nie! Nie zapłacę i już, dobre sobie, czemu bym miał właściwie
płacić? Mam tu w kufrze parę tysięcy, ale ani mi w głowie wydawać
pieniądze. Muszę tylko wymknąć się stąd dyskretnie”.

Cicho, niczym kot, skradałem się ciemnym korytarzem...

Szczęśliwie zszedłem na parter, gdzie trzeba mi było przejść obok
otwartej kuchni, skąd rozlegały się kobiece głosy. Staję i słyszę:

— Śpi jeszcze ten stary pijus?
— Jeszcze! Albo tak udaje, żeby dać nogę bez płacenia.
— Może być i tak, miejcie go na oku!
— Jak mu nie wstyd! Pryk jeden, z pięćdziesiąt pięć mu będzie,

obrączka na paluchu, a tak się urżnąć!

background image

Struchlałem... Czyżby podejrzewały, że chcę się przemknąć koło

kuchni? Nie pozostaje nic innego, jak zrobić się bardzo małym.
Padam na kolana, kulę się jak tylko potrafię i z radością stwierdzam,
że zmniejszam się, kurczę, że jestem nie większy od szczura. No i
pełznę koło drzwi.

Zoczyły mnie dziewki.
— Patrzcie no, a cóż to tam lezie? — zakrzyknęła jedna. — Nie

jest to ten moczygęba?

— Zwariowałaś? — odpowiada druga. — Tamten ci jest wielki jak

byk, a toto ledwie od ziemi odrasta. Pewnie to kot portiera.

— No, popatrz, a ja bym przysiąc mogła, że to on — rzekła

pierwsza.

Ale nie poszły za mną, ja zaś, płonąc radością z udanego fortelu,

dotarłem na ulicę, gdzie stanąwszy słupka natychmiast wróciłem do
swej pierwotnej wielkości. „Widać nie zwariowałem, skoro taki
sprytny jestem, że nawet te dziewki widziały mnie takim liliputem.
Mój umysł jest w zgodzie z obiektywną rzeczywistością, zatem
jestem rozumny”. Triumfalnie przemierzałem ulice, prędko i lekko,
jak nigdy przedtem, nie bacząc wcale na otoczenie. Dopiero na rynku
spostrzegłem, że przechadza się po nim wiele ludzi. Niczym cienie
obłoczków sunęli wszyscy po ziemi — nikt nie mówił, choć wielu
poruszało ustami... Trupim chłodem pachniały ich kroki... I wtedy
zrozumiałem, że dźwięki zmieniły się w zapachy, że kompletnie
straciłem słuch i dlatego ludzie nie mówią. To położyło się cieniem na
mojej radości. „Zapewne stracę też wzrok i kto wie, co jeszcze...”
Tak, wszystko chwieje się i kołysze. Słońce poczerwieniało, chociaż
jest południe, nieboskłon głęboko niebieski. To krew wypłynęła
słońcu z trzewi... nie wygląda to wszystko ładnie...

Ocknąłem się za miastem. Me kroki stawały się coraz powol-

niejsze. Także z mego naj straszliwiej zranionego wnętrza broczyła
krew, ciemna rozpacz zalęgła się we mnie. Słońce, coraz bardziej
przerażające i jakby kanciaste, opadało potwornie szybko, jak gdyby
wiedziało o swej chorobie i chciało jak najprędzej dotrzeć na miejsce
spoczynku. Wtem coś jednak usłyszałem — słabiutkie, głuche
dudnienie... Wciąż słyszę — czemu wszak to właśnie? Ów łoskot
grozę niesie... „Coś dla mnie oznacza. Ach, cóż to wszystko oznacza?
Eh, pal to diabli, chce mi się spać. Tylko trzeba mi jeszcze dojść do

background image

tej cegielni...”

Ledwie się wlokłem czerwoną, pustą drogą. Dudnienie chwilami

cichło, to rozlegało się znowu, za każdym razem mocniejsze...
Zbliżało się chyba... Skąd się wydobywało? Ze mnie? Nie — tam, za
horyzontem, pod horyzontem... Dziwnie mi jest znane, gdzieś, kiedyś
już je słyszałem... Było to coś straszliwego. Wreszcie cegielnia!

Padłem w przydrożny rów. Świadomość zgasła, odgłosy ucichły.

Nagle szarpnąłem się i kiedy otworzyłem oczy, opadła mnie
przeraźliwa trwoga. Albowiem cegielnia zniknęła, słońce zaś rozlało
się po nieboskłonie, podobne do krwawych strzępów posiekanego
kulami sztandaru. Nie dotarło w porę na spoczynek!

„Ależ to wszystko być nie może! — zakrzyknąłem olśniony

błyskiem samoświadomości. To straszne! Totalny szaleniec ze mnie:
jakżebym mógł być wariatem — u wariatów nie będąc? A w ogóle
czuję, że to nie ja obłąkańczo postrzegam rzeczy, lecz one, rzeczy, są
obłąkane! One są winne... Mój umysł jest w zgodzie z obiektywną
rzeczywistością, cóż więc mogę na to, że rzeczywistość owa nie jest
w zgodzie z umysłem? Świat, byt, nie jest w zgodzie z umysłem, toż
to prawda ze wszystkich najprawdziwsza! Świat to dom wariatów... A
zatem siedzę w domu wariatów, znaczy — wariat jestem. Ach — nie!
Wszystko to sen, co zresztą także jest obłędem, obłędem do kwadratu,
jest jego królestwem, w którym tenże bezwstydnie się panoszy.
Znaczy się, od chwili, kiedy zbudziłem się w południe, śnię tylko...
cha cha, »zbudziłem się«! Skądże, leżę w hotelowym łóżku i śnię, że
leżę w rowie... Ale rano, przy kelnerze, zapewne byłem na jawie...
Wszakże, Chryste, czy wiem o tym? Widać i to był tylko sen. Tak,
wszystko to śnię w łóżku, w swym domu, wszystko jest ciągiem
dalszym snu o mężczyźnie w kraciastym ubraniu. Jezu, lecz czy wiem
o tym? Czy wiem, że wczoraj wieczór przyjechałem do domu?
Zaprawdę, rację miał kelner mówiąc, że mi się to tylko przyśniło.
Jednakowoż czy mogę mu wierzyć, skoro był tylko fantomem mego
snu? Och, prawdopodobnie leżę wciąż na podwórzu pod gwiazdami i
wszystko, wszystko śni mi się, właśnie tam... Czy też... Co za
okropny pomysł! Precz, precz! Lecz co to ma znaczyć owo
mędrkowanie, cha cha! Cóż sen może powiedzieć o jawie... Ale, ale,
na Boga, całkiem możliwe, że snem było też i popijanie w
restauracyjnej sali, i podróż do I., i to, że jestem hurtownikiem w E.,

background image

że urodziłem się jako Mateusz Lebermayer... Przecież cała ta
przeszłość, którą nazywałem zabawnie »rzeczywistością«, nie różni
się w żadnym calu — jeśli nie brać pod uwagę różnych nieistotnych
okoliczności — od teraźniejszego snu...

Przez całe swe »życie« tchórzliwie wmawiałem sobie fakty,

których nie było, teraz jestem szlachetniejszy, przyglądając się
wiecznej komedii... Gdzie jednak śniłem cały ten trwający —
pozornie pięćdziesiąt trzy lata, w rzeczywistości zaś raptem minutę —
sen? W którym łóżku, rowie, podwórzu? Na której gwieździe? A
przecież wszystkie te gwiazdy są tylko wytworami mego snu... Śnię
gdzieś »za nimi«, gdzie nie ma przestrzeni... Lecz i ta myśl: »za
nimi«, »nieprzestrzenność«, i ona jest tylko nowym szaleństwem...
Nic, tylko jakiś kocioł piekielny, w którym gotują się wszystkie owe
senne, czarne, upiorne, straszliwe »myśli«, jest rzeczą samą w sobie.
Czymże jednak jest ów kocioł? Zgroza! Boże, zmiłuj się nad
bławatnika duszą nędzną! Wszak i ty jesteś ledwie fantazją Snów...
Ja, ja tylko, czarne, metafizyczne, metapsychiczne, wiecznie śpiące
monstrum, ja tylko mogę być Bogiem! Niczego kiedykolwiek nie
uświadamiałem sobie tak żywo. Lecz na cóż ta cała straszliwa
komedia? Po cóż to wszystko...? Cóż to wszystko...? Czyż Bogiem
będąc, niezdolnym jest poznać siebie? Atoli Bóg znaczy też i tyle, co
robak...”

Przez chwilę jeszcze mary myśli moich kłębiły się, by później

zniknąć.

Jęły straszyć, kiedym znowu zbliżał się do miasta. Słoneczne

strzępy zmiótł już ktoś z nieboskłonu, zapadał zielony zmierzch.

Czysto praktyczny był teraz tok moich myśli. „Cóż począć?

Nocowanie w rowie niegodne byłoby mnie, kandydata do bur-
mistrzowskiego urzędu w E. Wracam »Pod Srebrne Słońce«. I
zapłacę, a tak! Dlaczego by w takich okolicznościach nie płacić?
Niech dziewki wiedzą, z kim mają do czynienia! I głodny porządnie
jestem. Najem się, napiję, i wszystko będzie dobrze... Ale, ale, cóż to
ja widzę? Gdzie jest wieża kościelna, która niczym palec wskazujący
wytyczała ludziom drogę ku Panu? Zniknęła bez śladu! Ach, to
naturalne: Bóg wziął ją do nieba za to, że mu tak długo, wiernie, cicho
służyła...”

Wszedłem w ulice. Falowały ludźmi niczym mrowisko z jaje-

background image

czkami, kiedy w nie kij włożyć. W każdej brakowało paru domów,
jakby z dziąsła tu i tam ząb był wyrwany. Ubawiło mnie to, że aż
jąłem głośno pokrzykiwać i śpiewać. Wtem poraziła mnie myśl: „A
jeśli i hotel mój zniknął? Jezu, nie zjem kolacji...” Puściłem się
biegiem. Staję i widzę — nie ma hotelu! Dziura raptem po nim
została. „Taki piękny hotel! — labidzi- lem — wart był najmniej
dziewięćdziesiąt tysięcy! Ojejej, jakaż szkoda. I kufer mój przepadł.
Boże, bałwan ze mnie, płacić nie płaciłem, ale kufer z pięcioma
tysięcami tom zostawił. Moje kołnierze, skarpetki... moja watolina na
wilczurę, ta bielutka... Wszystko w piekle!” Szczególnie strata tej
ostatniej tak mnie rozżaliła, że wybuchnąłem rzewnym płaczem. Atoli
nikt na to uwagi nie zwracał, bowiem płakał teraz co drugi, nie tyle
nad swym mieniem, ile nad utratą wszelkiej pewności i, przeświad-
czony, że względem wieczności jest nędznym, suchym liściem le-
dwie, igraszką czarnych wichrów...

„Moja kolacja... Muszę dziś zjeść wytwornie, muszę! Lecz może

nie zniknął, może ja źle widzę”. Włożyłem złote binokle

nic nie pomogło. „Pugilaresu też nie mam — ukradli mi, kiedym

spał przy cegielni... Ano, będę ślepca udawał!” I usiadłszy na
chodniku, nadstawiłem kapelusz, przymknąłem oczy i jąłem
zawodzić:

— Dobrzy chrześcijanie, na rany Chrystusa, zmiłujcież się nad

biednym ślepcem od urodzenia!

Ale do kapelusza nic nie wpadało, rozległy się zaś głosy:

— Ten żebrze, a na kałdunie ma ci złoty łańcuch, co by na nim byka
mógł prowadzić!
— A brzucho ma jak spaśny wieprzek!
— Powiada, że ślepy od urodzenia, a złoty cwikier ma na nochalu!
— Szpekulant jakiś, na szubienicę go, Żyda!
— To pastor Drozd!
— Nie, nie, Muna!
— Won stąd, byku krasy!
— Ja go znam! — zapiszczała kobieta — to czarnoksiężnik, który
miał u nas pokój, i przemienił się w szczura, żeby tylko nie płacić za
to, co wyżłopał. On jest przyczyną naszego nieszczęścia, to przez
niego, szubrawca, Bogu niemiłego, ludziom obmierzłego, przepadł
nasz hotel, po nim wieża i inne domy!

background image

— Święta prawda! — zapiał kelner. — Ten poganin i ordynus zna
czarodziejskie zaklęcie: „Obszedłem ja pięć pól”; starczy, że je
powie, i wszystko wkoło wariuje albo drętwieje, albo znika. Ja,
kiedym to rano usłyszał, to jakbym się w drewno zamienił, Bóg
wiedzieć czemu.
— Ubić go, grubasa, lać go, przyłożyć mu!
Zaczęli mnie łupić — ojojoj! Nagle przypomniałem sobie swą
ostatnią sztuczkę. Padłem na kolana i natychmiast zmieniłem się w
szczura.
— Gdzie jest? Gdzie się podział?
— Tam, tam ucieka!
— Toć to szczur!
— Nie, to on, patrzcie no, ma jeszcze na pysku złote binokle!
— Łapać, utłuc go!
Ale ja, wśliznąwszy się już do kanału, tryumfalnie pływałem wśród
fekalii, i raptem wszystko znikło.
Siedzę na ławeczce w znanym mi parku... Noc księżycowa. Jestem na
wpół przytomny. Jedyne, co czuję, to wściekły niemal głód. Wtem
słyszę gwizd lokomotywy i widzę światła pobliskiej stacji. „Wczoraj
o tym czasie jechałem pociągiem do E. — przypomniałem sobie. — I,
Boże mój, wciąż jestem w I. Lecz cóż stoi na przeszkodzie, bym
znowu pojechał do E., choćby zaraz?” Wyciągam zegarek —
dochodzi wpół do dziewiątej.
„Do domu, do domu, tam czeka mnie cudowna kolacja!” —
zawyłem radośnie i niczym jeleń puściłem się rączo ku stacji.

Euforycznie pulsująca teraz krew tłoczyła do mózgu jaśniejsze

myśli: „O, że też na to wcześniej nie wpadłem! To ratunek mój, hurra!
Mój dom, mój sklep, żona moja zdejmie wreszcie ze mnie klątwę tego
wiecznego, przeklętego snu, z którego sam wyrwać się nie mogę, nie
mogę...”

Wskoczyłem do pociągu w chwili, kiedy gwizdnął na odjazd... i

zapadłem w odrętwienie. Myślałem trochę o tym tylko, co będzie na
kolację... Aż tu znowu, znowu rozległo się za horyzontem owo
straszliwe dudnienie, teraz znacznie mocniejsze niż po południu.
Grzmot narastał stale, aż zagłuszał łoskot kół, aż uczynił go
całkowicie niesłyszalnym. Nic teraz nie istniało prócz niego. Włos mi
się zjeżył. Zbliża się, zbliża, a ja celem jego jestem... Jeszcze

background image

rozbrzmiewa za horyzontem, w każdej jednak chwili...

I nagle rozległ się łoskot po trzykroć silniejszy, nagle zadudniło

ostro, tak przeraźliwie, tak blisko. „Już jest nad horyzontem —
jęknąłem — to kłody, które wbijać mnie w ziemię będą”.

I przypomniałem sobie tak wyraźnie i mętnie zarazem, jak to

gdzieś kiedyś obstąpił mnie las kłód sterczących aż do nieba,
unoszących się nieustannie i opadających, co i rusz wbijających mnie
głęboko, głęboko, długo, wieczność całą. I usłyszałem swój własny
charkot, a potem cienkie, kwilące dzwonienie, i widziałem czarne
szaty na ludzkich cieniach... Jednakowoż nie przeczuwałem, co to
wszystko zwiastuje. Zbliżało się, ogłuszało; czarne, cienkie,
niebotycznie wysokie cienie majaczyły w oddali — i świadomość
znika...

A później znajomy konduktor, z szacunkiem podpierając mnie

ramieniem, pomógł mi wysiąść z wagonu. Byłem w E.!

„Jestem w domu, w domu” — mówiłem do siebie, krocząc

spiesznie dziwnie znajomymi, lecz i obcymi ulicami. — „O, cóż się
teraz stanie? Boję się, że coś strasznego... Teraz dopiero zaczynam to
rozumieć — ja nie jestem w domu! Wszystko jest ciągle moim snem,
nie będę u swej żony, lecz u fantomu, nic wspólnego z nią nic
mającego... Zgroza — coś niewyobrażalnie straszliwego pod tym się
ukrywa, czyha już za mymi drzwiami. O, Panie, zmiłuj się nade mną,
kupieckim synem!”

Ocknąłem się na rynku, dom swój widzę. W mieszkaniu na

pierwszym etażu okna ciemne były, dwa wyjąwszy — okna mojego
gabinetu. Magazyn wszak wciąż jeszcze cudownie był oświetlony.
Jakżeż roztańczyło się serce moje, kiedym za witryną ujrzał znów te
bielutkie, koronkowe bluzki i haleczki damskie, flanelowe kalesony
męskie, śnieżne chusteczki do nosa, ogniste chusty na głowę.
Znajome mi dziewczęta uwijały się za kontuarem... Oparłem się o
fontannę pośrodku rynku. Stare wspomnienia mego minionego życia
skrzyły się, ale ciągle nie zjawiło się to właściwe, nie było to jawą...
Inna, senna atmosfera leżała na mej duszy niczym eteryczna mgła...

Wtem dojrzałem w sklepie twarz mojej żony, która kiedyś, kiedyś

nasycała mnie niebiańskimi rozkoszami. I nagle rozbłysła pamięć
pierwszego uścisku obnażonych ciał — tak wiernie, tak rozpalona, że
w mgnieniu oka byłem na jawie, jak dawniej. Przepadł opar snu, a ja

background image

wszechmocną siłą myśli wskoczyłem w tej chwili do absolutnie
innego świata. Coś wstrząsnęło mną niczym prąd elektryczny,
wszystko pociemniało, ciało moje zniknęło, lecz na moment tylko. A
potem znów stałem, gdzie przedtem, z boku w ciemności wyłaniała
się świątynia, a przede mną jarzył się sklep — inaczej czułem swe
ciało; inne, ostrzejsze i zwyczajne światło rozlewało się na duszy...
Byłem na jawie, prawdaż to najprawdziwsza! Straszne misterium! I
choć inny niż zwykle nastrój mną owładnął, nie różnił się niczym
innym od tego, który często ogarnia nas na jawie.

„Zbudziłem się, wreszcie! — radowała się ma biedna dusza.

Ale jak to możliwe? Skąd się wziąłem przy fontannie? Budzimy

się przecież na posłaniu...” Nie dokończywszy myśli, wstąpiłem do
domu. W bramie spotkałem córkę jednego z najemców. Stanęła,
krzyknęła i uciekła. Tajemniczy dreszcz mną targnął... Stąpam po
schodach. „Skradam się niczym duch” — przemknęło mi przez
głowę, rychło jednak zdławiłem tę myśl straszliwą. Staję przed
drzwiami kuchennymi. Za nimi głos swej żony słyszę, cichy i ciemny.
Łapię za klamkę — lecz cóż to rękę mą odepchnęło? „Nie wolno mi
jej przestraszyć” — rzekłem sobie, po czym wszedłem do salonu na
drugim końcu korytarza, ażeby zastanowić się, co powiedzieć.

Żaluzje były w nim opuszczone, tak że krzesła nawet znaleźć nie

mogłem. Atoli dziurka od klucza w drzwiach mego gabinetu była
jasnożółtawa. Wkroczyłem tam...

Światło dawały dwie olbrzymie świece. Te zaś stały nad otwartą

trumną. Pod białym prześcieradłem rysowały się kontury potężnego
ciała. Odchyliłem róg prześcieradła...

Nigdym nie widział trupa, którego oblicze byłoby tak przez strach

zniekształcone. I wiem jeszcze, żem krzyknął przeraźliwie,
przeraźliwiem krzyknął, i że w drzwiach w otoczeniu służby zjawiła
się zapłakana twarz żony mojej, że rozległ się jej okrzyk:

— Chryste! — on — dwaj... — I runęła na ziemię. A potem

wszystko zniknęło.

Ocknąłem się gdzieś w mroku. Z ciałem? Bez ciała? Nie wiem.

„Umrzykiem jestem” — zawyła we mnie zgroza ze wszystkich
najprzeraźliwsza. Lecz czy aby na pewno? Czyż i teraz snem to nie
jest tylko? Czyż wszystko to nie sen? Czy to śmierć? A może
pośmiertnością jest wszystko?

background image

I wtem ujrzałem wokół siebie las sięgających nieba sosen,

straszliwy grzmot... i drugi... a ja, skurczony do wielkości atomu,
poczułem, że wtłoczony jestem we wstrętną ziemię...

I rozbrzmiało:
— Obszedłem ja pięć pól...
Na tym urywa się opowieść, opublikowana jako „autentyczna

relacja” ducha Lebermayera w revue „Wiara — Brama ku Panu”
(Magazyn Naukowych Interpretacji Fenomenów Spirytystycznych).

Zaznajomiwszy się z p. R. — człowiekiem, który zaprawdę na

lepszy los zasługiwał, niźli być pisma tego redaktorem, poprosiłem go
o bliższe informacje publikacji tej dotyczące. A oto i jego wypowiedź
w zwięzłej formie:

— Przesłał mi to był fanatyczny spirytysta, któremu przez noc

objawiło się to ponoć na papierze trzymanym w zamkniętej szufladzie
stołu. Człowiek ten nie jest zdolny do szalbierstwa z tej przyczyny, że
jest zbyt głupi. Aczkolwiek świadom byłem, że groteska ta może
nadszarpnąć reputację naszego szacownego pisma, zdecydowałem
ogłosić ją, a to głównie dlatego, że w zestawieniu ze śmiertelną
powagą wszelkich spirytystów, teozofów itd. potrafi śmiać się z
dystansem, sceptycznie. Że w zestawieniu z ichnim totalnym brakiem
psychologizmu jest psychologicznie pogłębiona i sugestywna, a
głównie dlatego, że w filozoficznym
aspekcie jawi się niepomiernie wyżej aniżeli cała ta okultystyczna
literatura, która — na przykład — nic nie wie o filozoficznym
idealizmie, Berkeleyu, Kancie, Schopenhauerze itd. Życie pośmiertne
i ziemskie koncypowane jako sen, wieczność, byt czysty, widziany
sub specie aeterni Somni — toż to coś całkiem innego niż,
powiedzmy, materialistyczne truizmy o czworakiej istocie ciała,
oddzieleniu ciała od duszy oraz wszelkie przeszczepy naszej
zwierzęcej ograniczoności do feerii prabytu.

Zamiarowałem przed drukiem przekonać się, żyje czy też żył w E.

(nietrudno zgadnąć, o którym z miast mowa) pan Leber- mayer,
jednakowoż karygodne me lenistwo sprawiło, żem tego nie uczynił.
Rzecz poszła do druku. Będzie to z grubsza jedna trzecia utworu.
Niezadługo potem zwróciła moją uwagę niezwyczajna ilość
zamówień tegoż numeru, a i wnet zawitał do redakcji jegomość
godnie się prezentujący, z twarzą wszak jakby dziką i z sękatą laską.

background image

Rzucił na stół swój bilet i atestację dziekana z E., że żyje i nigdy nie
był umarł... a co działo się dalej, opisywał nie będę. Chłopisko w
rzeczy samej ma ze dwa cetnary. Na szczęście potrzaskał nam połowę
redakcyjnych mebli, mnie pomacał po plecach i zelżył po wielekroć,
skutkiem czego nie podał mnie już do sądu. Ostatecznie, biedaczysko,
miał pewne prawo: zaszkodziłem bowiem setnie jego egzystencji.
Prawdopodobnie byłby został burmistrzem, a teraz, miarkujesz pan,
każdy chłopak, z oddali go ujrzawszy, pada na kolana, popiskuje
niczym szczur, pogryza słoninę, a na nosie ma żółte blaszki.

O kontynuacji rzeczy mowy już być nie mogło. Na szczęście

opublikowana część tworzy już krągłą całość i przeciętny czytelnik
zadowala się pozornym rozwiązaniem. W rzeczywistości dalsze partie
aż do końca zagadki nie rozwiązują — zabił Lebermayera sen ów czy
też wszystko jest tylko snem podchmielonego itd. Atoli problem życia
tak prosty nie jest, jak go sobie nie tylko przeciętny czytelnik, ale i
najsłynniejsi filozofowie wystawiają.

Właściwie wdzięczny jestem tej ingerencji, ciąg dalszy byłby mnie

jako redaktora zniszczył. Jest o wiele bardziej rozbudowany,
sfiksowany, więcej w nim różnych ekscesów, błazenady i skandali
aniżeli w części pierwszej. A przy tym żałuję, albowiem jest w tym
coś fenomenalnego, jak ten szelma rozwiązuje tajemnicę grozy słów
„Obszedłem ja pięć pól”. Kto był tym szelmą? Myślę, że ktoś inny, a
to dlatego, że duchy znacznie bzdurniej
piszą. Ale niewykluczone, że był to duch, który za życia swego zagiął
na Lebermayera parol i teraz zemścił się. Śmiejesz się pan? Myślisz
pan, że możność taką dopuszczam tylko jako redaktor
teozofizycznego piśmidła? Nie! Nie Wierzę i w spirytyzm, i w
pozytywizm. Nie wierzę w nic, nawet w owo „nic”. Wszak dlatego
właśnie dopuszczam możność wszystkiego, wszystkiego. Łajdactwem
jest, żem tu jest redaktorem, atoli nie mniejszym będzie, jeśli powiem,
że zjadłem dziś dobry obiad. Żyć znaczy łgać, nic poza tym.
Uświadomienie tego powszechnego łgarstwa jest chyba jeszcze
gorszym zakłamaniem niźli okłamywanie samego siebie, że zna się i
głosi prawdę.
Przełożył .: Jan Stachowski

background image

JOSEF KAREL ŚLEJHAR
Skąpiec

Ledwie pojawiły się pierwsze wieści o nadciągającej zarazie, która

w sąsiednich ziemiach tysiącami pochłaniała ofiary; która mordowała
bezlitośnie i błyskawicznie, nie bacząc na wiek ni stan czy
jakiekolwiek względy; która nadciągała nie uprzedzając nikogo, a
pojawiwszy się kładła kres wszystkiemu, albowiem była jedną z
postaci śmierci — skąpiec mieszkający wraz ze swą rodziną w
samotnym dworku za miastem, skorzystał z okazji, by pozbyć się
żony, dzieci i całej czeladzi, nie zważając na ich błagania i lamenty.

Siwe włosy powiewały mu na gorącym, upalnym wietrze, jakby

targane nie tylko podmuchami, lecz bardziej jeszcze wzburzone przez
szaleńczą żądzę, nie mogącą znaleźć ukojenia. Szklane oczy sknery
płonęły chorobliwym blaskiem drapieżnej i bezgranicznej
namiętności. Stał na progu domu i wskazując na wrota krzyczał ze
świszczącym przydechem do zgromadzonej rodziny:

— Precz stąd, wszyscy! Precz, mówię! Skąd mogę wiedzieć, czy w

którymś z was nie ma już morowej trucizny?!

I zamknąwszy za nimi ciężkie zasuwy, chyłkiem pilnował zza

węgła, aby żaden z wypędzonych nie powrócił, nie wkradł się do
środka. Lecz oni nie wrócili; znali daremność takich poczynań.
Oglądając się i załamując ręce szli przed siebie. Na końcu, najdłużej
ociągając się, podążała żona skąpca z niemowlęciem na ręku.
Wszyscy oni, i to kwilące niemowlę, szli prosto w objęcia morowej
śmierci...

— A ciebie niby kto ma karmić, stara pokrako! — rozwścieczył się

skąpiec na wychudłego psa, który wilgotnymi, pełnymi miłości
ślepiami wpatrywał się w swego pana. Ten uderzywszy psa laską po
grzbiecie, wyrzucił go kopniakami za drzwi. Stary pies, z
przetrąconym kręgosłupem, rozpaczliwie skomląc, wlókł się na oślep
i co chwila spoglądał za siebie. W spojrzeniu swego pana nie znalazł
jednak miłosierdzia, nie odważył się więc przy- czołgać do jego stóp i
pokornie polizać ręki, która złamała mu kark. Szedł w objęcia głodu i
śmierci...

— A tobie kto miałby dawać mleko — syknął skąpiec i chwy-

ciwszy kota, który z tęsknym mruczeniem ocierał mu się o nogi,

background image

roztrzaskał go o płot. Nieruchome powietrze zadrżało od słabnących
jęków małej, umęczonej istoty.

— A tobie może jeszcze dawać ziarno! — warknął na ptaszka w

klatce, ulubieńca całej rodziny, o którym niemal zapomniał, a który
przecież też go objadał. Starczyło jedno zaciśnięcie dłoni skąpca, by
ptaszek ćwierknął po raz ostatni i nigdy już nie zapragną! ziarna.

Wygnawszy wszystko, co żyło w domu i co uszczuplało jego

majątek, skąpiec odetchnął z ulgą.

— No, wreszcie pozbyłem się wszystkiego, co okradało mnie z

pieniędzy — prawił z rozkoszą, zachłystując się, a oczy mu płonęły.
Zaspokoiwszy swą żądzę mrużył powieki, a jego szklany, lodowaty
wzrok teraz jakby odtajał.

To, czego od dawna pragnął, na co wszak nie odważył się dotąd —

z powodu jakiejś zbytecznej obawy przed pozostałymi ludźmi
majątek z nim dzielącymi, z braku odpowiedniego pretekstu, a także
dlatego że jego namiętność stale jeszcze nie sięgała szczytu — teraz
oto zostało spełnione! Pozbył się nareszcie tych znienawidzonych i na
wieki przeklętych darmozjadów! Znalazło się wszystko: i powody, i
preteksty. Cha, cha, cha! Przecież broni się tylko przed zarazą! A któż
mógłby mu mieć za złe, że chciał uchronić się przed straszliwym
niebezpieczeństwem zagrażającym jego życiu? Cóż z tego, że czynił
to nawet kosztem rodziny? Cha, cha, cha!

Zaiste, był to skąpiec...
Potem obejrzawszy rygle, zatarasowawszy wrota i okna, mając

obfitość wszelkich zapasów, pochylił się nad swymi skarbami, wpił
się w nie mocniej i bardziej namiętnie niż najgorętsi kochankowie po
skończonej rozłące objąć się potrafią! Jego chciwa dusza nurzała się
w rozpustnych, wyuzdanych rozkoszach, zapominając w takich
chwilach o całym świecie i jego potwornościach.

Tymczasem pojawiły się pierwsze oznaki nadchodzącego moru.

Wkrótce potem czarna zaraza objawiła pełnię swej niszczycielskiej
siły. Płynęła w powietrzu, unosiła się w wodzie i przesycała każdą
grudkę ziemi. Kryła się w woni róży i w oddechu miłości, budziła
wraz z jutrzenką i nie ustawała w pracy ani na chwilę. Gwiaździstość
nocy płonęła morową zarazą jak pożar poranka. A z niebios, miast
ukojenia i błogosławionego spokoju, złowieszczo ziała morowa
pustka.

background image

Ledwie padły pierwsze ofiary, zerwał się prawdziwy tajfun

śmierci. Każdego nieszczęśnika chwytała najpierw lekka słabość,
zawroty głowy połączone z nieoczekiwanym strachem, a potem
członki mu siniały, rozpalał go wewnętrzny ogień, który mieszał
zmysły. Śmierć nadchodziła prawie natychmiast — z koszmarnym
podskórnym krwotokiem i obrzękiem gruczołów. Wkrótce ciało
zaczynało gnić i czernieć. Umierało się bez pokuty, bez
przygotowania, bez pociechy, a zachodzące bielmem oczy — miast
oczekiwanego współczucia —w dostrzegały tylko szaleńczą ucieczkę
wszystkich najbliższych. Ludzie spoglądali na siebie jak mordercy,
czekali, na kim najpierw pojawią się ślady zarazy. Nikt nikomu nie
ufał, bliscy sobie stali się największymi wrogami, a każdy bluźnił i
złorzeczył Bogu...

Jeden tylko skąpiec nie zaznał strachu. Miał to, czego pragnął.

Spełniły się jego życzenia. Morowy pogrom przepływał koło jego
domu, nie zajrzawszy do środka. Do skąpca dochodziły tylko okrzyki
przerażenia, tupot pierzchających tłumów i rzężenie konających.
Słyszał też potworny, obłąkańczy śmiech matek odrzucających precz
swe niemowlęta, gdy dostrzegły na ich ciałach ślady zarazy. Często
rozlegało się gwałtowne dobijanie do okien, gdy jakiś szaleniec w
bezbrzeżnej trwodze usiłował znaleźć tu opiekę i pociechę. Skąpiec
nie wpuszczał jednak nikogo. Współczucie czy litość były mu zawsze
obce i nigdy nikomu nie pomógł, nigdy głodującemu nie podał
choćby kawałka chleba. Czy teraz, w tak okrutnym czasie, miałby
postępować inaczej? Porzucili więc nieszczęśni wszelką nadzieję i
przeklinając, podążali dalej, a śmierć szła ich śladem, by wkrótce
każdego dopaść i pochłonąć...

On zaś dniem i nocą czuwał przy swych skarbach; strzegł ich,

szczęśliwy i beztroski, gdy cały świat wokół dotknięty został sza-
leństwem. A im więcej budzących zgrozę postaci ludzkich mijało jego
dom, tym potężniejszą odczuwał rozkosz: rozkosz piekieł, rozkosz
grzechu. Obejmował te swoje skarby, klękał przed nimi i kłaniał się
im do ziemi, myślał o nich we śnie i na jawie. Kołysały go do snu i
były dlań największą z ziemskich radości.

Patrząc na tę nie kończącą się zagładę wokoło, zagładę ludzkich

istnień i majątków, zacierał ręce, obliczając sobie, ileż to bogactw
zostanie bez właścicieli, ile opuszczonych domów i dworków, do

background image

których już nikt nigdy nie powróci, ile bezpańskiej ziemi — pięknej,
rozległej, urodzajnej. Wszystko to zagarnie
dla siebie, posiądzie wszystko, co się tylko da, nikomu nie zwróci ani
miedziaka, a jeśli ośmielą się go napastować jacyś awanturnicy,
potrafi podyktować im swoje prawa. Musi mieć więcej; nie:
wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu na niebie i ziemi; wszystko,
czego tylko zapragną zmysły. Nikt nie odważy się mu w tym
przeszkodzić!

Zaiste, był to skąpiec....
W takich chwilach rozpustnej żądzy i diabelskiej euforii, kiedy

miał ochotę posiąść wszystko, co było na ziemi, zgarnąć w swe
drapieżne szpony, w takich właśnie chwilach dawał upust swym
pragnieniom i namiętnościom. „Ech, pani zarazo, do dzieła! Nuże! A
mnie tu pozostaw!” Potem cieszył się, skakał i śmiał się zuchwale i
długo nie mógł opanować piekielnego, chichotu, podczas gdy za
murami jego domu królowała śmierć. Im dłużej to trwało, tym stawał
się zuchwalszy, a pycha rozpierała mu pierś. Wszak dotąd jego żądze
znajdowały zaspokojenie, a wtedy duch staje się butny...

Zaraza zdawała się osiągać apogeum. Nie było już możliwe

straszniejsze piekło dotkniętych zarazą. Teraz już i sam chciwiec
drżał i jakby upadał na duchu. Coś przerażającego drążyło jego myśli,
które nie znały dotąd innych obaw, jak o własny majątek. A ponieważ
to, co nas napełnia największą grozą, w tajemny sposób podnieca
ciekawość, więc i skąpiec zapragnął choćby przez najmniejszą
szparkę zobaczyć, co się właściwie na świecie dzieje. Drżącą ręką
uchylił lekko potężną okiennicę i oczom jego ukazał się widok, jaki
może zwidzieć się ciężko choremu człowiekowi. Skąpiec chciał się
cofnąć, chciał się okłamać, że niczego nie widzi, nie mógł jednak
oderwać wzroku, więc stał nieruchomo.

Purpurowe, jakby krwią opite, słońce unosiło się nad horyzontem.

Z pustych, złowrogich niebios padało ciężkie żrącobru- natne światło
na zalegające stosy trupów, tonących w czarnych plamach i
krwawych kałużach. Krew na ziemi i krew na niebiosach —
purpurowa zagłada. W kłębowisku martwych ciał drgały
i pełzały ciała jeszcze żywe, lecz już w śmiertelnych kurczach,
wymachujące opuchniętymi rękami. I przedśmiertny, potworny krzyk
wydobywał się z tej drgającej masy. Bo oto już niektórzy dokonali

background image

żywota swego, a inni, dotknięci właśnie zarazą, spadali w morową
przepaść. Albowiem było to umieranie na wyścigi.

Tak, w tej oto chwili zadrżał nawet skąpiec. Ledwie miał siłę

zatrzasnąć ciężką okiennicę, ale obraz, jaki ujrzał, nie opuścił już jego
duszy. W tej samej chwili poczuł też jakby niechęć do swoich
skarbów, lecz trwało to tylko przez mgnienie oka. Był wszakże
skąpcem, który nie ulega łatwo innym niż zachłanność uczuciom. Im
bardziej się bał, tym żywiej, goręcej marzył o bogactwie. Nie
obchodziło go nic, co nie dotyczyło jego samego. Znów wybuchnął
piekielnym, przeraźliwym chichotem, dając upust swym występnym
namiętnościom i pragnieniom: „Niech wszystko, wszystko będzie
moje! Nuże, do dzieła, pani zarazo!”

Ale tym razem z jego gardła wydobył się dźwięk niepodobny do

ludzkiego głosu. Usłyszawszy go, przeraził się sam skąpiec. Oniemiał
nagle, jakby go strzała ugodziła. Czyżby ktoś jeszcze znalazł się w
środku? Rozejrzał się trwożnie wokół siebie. Przez głowę przebiegła
mu myśl, że wszystko traci swój dotychczasowy wygląd i zaczyna się
przeistaczać. Nie zastanawiał się dłużej nad tym zjawiskiem i szukał
dalej, aż wreszcie wzrok jego spoczął w jednym punkcie. W odległym
rogu izby znajdowała się figurka Chrystusa ukrzyżowanego, pobożną
ręką wypędzonych zawieszona i cudem zachowana w tym siedlisku
grzechu. Skąpiec zaczął się wpatrywać w krzyż ze szczególną uwagą,
tak jakby nigdy wcześniej go nie widział. Patrzył jak
zahipnotyzowany. Chmurna i przerażająca zdawała się być ta postać
Chrystusa. Opuchnięte członki i szkarłatnoczame plamy przelanej
krwi jako żywo przypominały morową zagładę. Ciało skręcone w
przedśmiertnych konwulsjach. Tak, przerażająca prawda o śmierci
widniała w nieruchomych, wytrzeszczonych z bólu oczach
umęczonego Chrystusa. Ten wzrok zdawał się potępiać i oskarżać!

Skąpiec wpatrywał się w Chrystusa.
Gdzieś w mrokach sumienia sknery rodził się obłędny, lodowaty

strach, a powiew zgrozy wstrząsnął nagle całą jego istotą. Lęk przed
wiecznością i jej zasadzkami rozdarł duszę skąpca.

Lecz był to wszak skąpiec nad skąpce, więc nic oprócz żądzy nie

mogło nim dłużej powodować. Jego zachłanność nie znała granic i
zdawała się panować nad wiecznością, lekce ją sobie ważąc i nie
dbając o żadne mistyczne przestrogi. Ciało swe i duszę na wieki

background image

zaprzedał mamonie, więc na czym więcej zależeć mu mogło?!
Machnął tylko ręką, jakby chciał odpędzić rosnący strach i widmo na
ścianie. Nic jednak nie dało się odpędzić.

Trwoga ogarnęła go taka, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał i jakiej

nie potrafił poskromić, więc umyślił sobie, by nowym, cynicznym i
strasznym zuchwalstwem, odwagą wzbudzoną dla okłamania samego
siebie, trwogę swą zdusić.

Dodawszy sobie animuszu rozpustnym rechotaniem i wyciąg-

nąwszy przed siebie ramiona, jak w obłędzie, rzucił się zaraz do
krzyża, w najdalszy kąt pokoju. Dopadłszy swej zdobyczy, chwycił ją
kurczowo zakrzywionymi szponami i zerwał ze ściany. I gnany
zuchwalstwem, skierował swe kroki do okna. Odciągnął okiennice i
rozwarł okno na oścież; to zabarykadowane okno, które ukrywać
miało potworności zewnętrznego świata...

Obraz z purpurowym słońcem; z żywymi, konającymi i martwymi

trwał niezmienny, lecz jakby nabrał intensywności. Krwawa łuna
lśniła tak potężnie, jakby miała bezlitośnie podpalić wszystkie bramy
i mury tego świata... Ta bezkresna toń płynącej krwi stanowiła
wieczny symbol wszelkich zdarzeń, rozgrywających się wokoło.
Jakby ten nie kończący się, nieubłagany pożar niebios — który
nadwątlić musiałby każde ludzkie serce, gdyby nie dość nadwądone
było innymi okropnościami — jakby ten właśnie widok oznaczał
samą istotę morowej zarazy. Albowiem tylko przy takich
niezwykłych zjawiskach występować mogą inne, jeszcze bardziej
niezwykłe... A niżej, w blasku niebios, świecących jak bramy
nieznanego, uległ przyspieszeniu wyścig ku śmierci. Znów tłumy
nieprzeliczone żywota dokonały, inne zaś tłumy, niedawno zarazą
tknięte, wpadły bezwładnie i ślepo w szalejącą morową zamieć, w
drapieżny i pożerający wszystko wir zagłady! Krzyk straszny, jak na
tonącym statku, na próżno odbijał się echem od bram wieczności i
niknął w morowej przepaści.

Obraz czarnego moru wpatrywał się w skąpca okiem nagle roz-

wartego okna. Sknera zajrzawszy z tak bliska w samą twarz śmierci,
znów na chwilę stracił swą hardość.

Lecz zaraz na nowo się roześmiał i z szyderstwem w oku —|

którego nie zrozumie ten, kto nie zwykł w sercu człowieka od-
najdywać jedynej tylko namiętności zaspokojenia swych piekielnych

background image

żądz — cisnął krzyż na szarą, kamienistą drogę, w drgającą masę
konających i martwych ofiar zarazy.

— Tam twoje miejsce — zachrypiał śmiejąc się na całe gardło. A

krzyż upadł...

Wtem sknera stracił oddech. Jego śmiech urwał się nagle i

przemienił w okrzyk zgrozy. Albowiem spośród tłumu uniosła się
istota w purpurowej szacie, spod której widać było hebanowe członki,
z lśniącymi krwawo plamami, i ta bezkształtna masa, gnijąca i na
wpół umarła, wyciągnąwszy kikuty rąk schwyciła krzyż, nim zdążył
upaść. A uniósłszy machała nim zwycięsko, na zgubę skąpca.

Ten uskoczył, lecz nieruchome, wytrzeszczone oczy potwora

podążały jego śladem do wnętrza kryjówki. Straszydło nie prze-
stawało machać krzyżem, tym krzyżem, który zdawał się ucieleśniać
wielkie, niewyrażalne cierpienie. Żadne ludzkie serce nie zdołałoby
zdzierżyć tego widoku i musiałoby ulec pod naporem
zwielokrotnionej zgrozy, w słabość i marność człowieczą godzącej.
Lecz on był skąpcem, dla którego nic prócz skarbów nie ma
znaczenia, żadna siła nie może mu ich wyrwać i nawet ten czarny,
morowy potwór nie potrafi mu zaszkodzić. Skąpiec trząsł się ze
strachu, lecz chciał okazać swą przewagę nad czarną zjawą.

Im bardziej rósł jego strach — była to już panika — im szybciej

tracił resztki pewności siebie, tym większe zuchwalstwa przychodziły
mu do głowy; zuchwalstwa, które pomogłyby mu w jeszcze jednym
zwycięstwie nad samym sobą, w odzyskaniu dawnej hardości. Zbliżył
się więc ponownie do okna i wychyliwszy przezeń głowę, aby znaleźć
się jak najbliżej tamtych, pokiwał do nich ręką — niby to przyjaźnie.
Kierował ten gest zwłaszcza do czarnej zjawy, machającej
wyrzuconym krzyżem. A ona zaś, wysunąwszy się przed tłum innych
biedaków, wybałuszała na niego swe straszne oczy — krwawe,
pałające, z bielmem — i nieustannie wywijała krzyżem.

Tak, zdawała się przyjmować szydercze pozdrowienia skąpca.

Wolno sunęła coraz bliżej, z trudem torując sobie drogę wśród stosu
trupów. A skąpiec rechotał złośliwie, wściekle, prowokował los i w
swym zapamiętaniu zdawał się nie dostrzegać kroków powiernika
śmierci...

Krwawe słońce płonęło, a zuchwałość skąpca — potęgowana jego

strachem sięgnęła szczytu. Przejrzał wreszcie zamiary morowej

background image

zjawy, która wciąż uparcie zbliżała się do okna, i diabelski pomysł
zaświtał mu w głowie. Nie przestawał wciąż kiwać przyjaźnie i
zapraszać do domu, a kiedy potwór był niemal w zasięgu ręki,
zakrzyknął drwiąco:

— Ach, cóż za szczęście! Witaj, gościu, w moich skromnych

progach! — I miało to być dopełnieniem szyderstwa, ostatnim etapem
zuchwałości.

Lecz w swej pysze skąpiec nie przewidział jednego: Oto czarna

postać otwarła usta — usta makabryczne, zmienione w krwawoczarną
jamę — i wydała z siebie ryk potworny niby odpowiedź piekieł na
zuchwalstwo niegodziwca, a z jej ust wydobył się brunatny kłąb
zakrzepłej krwi. I w jednej chwili, uniósłszy przed siebie kikuty rąk,
odrzuciła z furią krzyż — ten zbeszczeszczony krzyż, na którym
wisiała zbolała postać umęczonego Chrystusa, niby ofiary morowej
śmierci...

Teraz już skąpiec nie zwlekał i zatrzasnąwszy okno, zabaryka-

dował je dokładnie, aby nikt i nic z zewnątrz nie było w stanie wkraść
się do środka. Ale strach nie ustąpił i sknera zwalił się na łoże.
ukrywszy głowę w pierzynach, jak przerażone zwierzę, gdy w ziemię
stara się zakopać, by ujść w ten sposób swym prześladowcom. O,
jakże pragnął, by wszystko, co ostatnio zobaczył, było tylko złym,
przerażającym snem! Jakże chciał znów tylko marzyć i śnić o swych
skarbach, które miały być dla niego ostatnim ratunkiem! Tak
rozmyślając i mimo pierzyn dygocąc ze strachu, zapadać zaczął w
jakiś chorobliwy półsen...

Po pewnym czasie zdawać mu się zaczęło, że słyszy pod oknem

czyjeś łkanie, a głos ten nie był obcy i wyraźnie coś mu przypominał.
„Czyżby to niemowlę, które wypędziłem” — pomyślał z lękiem,
zrywając się z łoża. Potem do łkania dziecka dołączyły skargi
dorosłych... Tak, to oni; czego chcą? I to przeklęte zwierzę, któremu
przetrącił kręgosłup, więc już dawno powinno zdechnąć, a mimo to
skowyczy i węszy, jakby chciało wrócić... Skąpiec chwyta się za
głowę. Cóż się dzieje? Teraz również kot żałośnie miauknął i jęk
roztrzaskanego o ścianę zwierzątka rozdarł ciszę nocy. Kiedy umilkł
ten wrzask, jakby kot właśnie wydał ostatnie tchnienie, już tylko
świergot ptaszęcia dobiegał zza okna, i skąpiec wspomniał ulubieńca
całej rodziny, którego uśmiercił jednym ruchem ręki... Rozglądał się

background image

wokół dziko i przeszył oczami mrok, lecz nic się więcej nie działo.
Martwa, grobowa cisza zapanowała na świecie, po raz pierwszy od
nadejścia moru.

„Ach, chyba nadchodzi kres zarazy” — pomyślał przytomnie i

machnąwszy ręką uznał, że znajome głosy zapewne mu się we śnie
pojawiły. Położył się znowu, lecz dziwny strach nadal go nic
opuszczał. Chciał śnić o swych skarbach z nadzieją, że przy
niosłoby mu to ulgę, tak jak tyle razy wcześniej w jego życiu; chciał
znów oddać się temu, co najdroższe... Lecz trud jego był daremny:
słyszał tylko przeraźliwy łomot własnego serca i niezwykła suchość w
gardle męczyć go zaczęła.

Zapadał w letarg, męczył się i rzucał na łożu i znów budził się —

bez przyczyny, bo nic nie mąciło spokoju, tylko ta przeraźliwa,
śmiertelna trwoga... Skąpiec drżał i oddychał ciężko. Broniąc się
przed tymi drgawkami, próbując je opanować, z uporem starał się
patrzeć w jeden punkt.

— Tak, tak, z pewnością zaraza już mija — bełkotał, ale słabą

dawało mu to pociechę.

— Co to?! — krzyknął nagle na całe gardło, ze zgrozą wbijając

wzrok w ciemny kąt izby, gdzie niespodziewanie dostrzegł figurkę
Chrystusa na krzyżu, który własnoręcznie, z pogardą, wyrzucił był
przez okno. Och, w jaki sposób mógł się tutaj znów wedrzeć?! Krew
spływała po figurce, a obrzmiałe ciało Chrystusa wydawało się
walczyć z morową śmiercią. Nie wiedział już skąpiec, co snem, a co
jawą, i czuł tylko, jak pali go piekielny, wewnętrzny ogień.

Wtem szelest jakiś usłyszał pod zabarykadowanym oknem co

naruszył głęboką ciszę nocy. Szelest ten powtórzył się raz i drugi, a
potem okno pod naporem straszliwej siły wepchnięte zostało do
środka.

„Co to?” — dusza skąpca przeczuła prawdę i zadrżała smagana

lodowatym podmuchem trwogi. Lecz był to wszak skąpiec nad
skąpce, więc znów doszła do głosu jego prawdziwa, zachłanna natura.
„Złodziej!” — przemknęło mu przez myśl, i trwoga przed śmiercią
jakby straciła swą siłę. Skąpiec poczuł, jak w jego członki wstępuje
moc niezwykła. Wszak w niebezpieczeństwie znalazło się jego
bogactwo!

Zaiste, postać jakaś wpełzła przez okno do izby, oświetlonej

background image

mętnym, czerwonym blaskiem. Już chciał z bronią w ręku wyskoczyć
ze swej kryjówki, przepędzić intruza i obronić swe skarby, lecz
spojrzawszy na nocnego przybysza, wydał okrzyk trwogi.

Stała przed nim — niby wyrzeźbiona z hebanu, skąpana w

szkarłatnej poświacie — morowa zjawa z płatem zakrzepłej krwi w
ustach. Trwała tak nieruchomo, kiwając tylko kikutami rąk w
odwzajemnionym pozdrowieniu. A krzyż, który wrzuciła była przez
okno, rzeczywiście leżał nie opodal na podłodze. Postać owa zdawała
się czekać na dalsze pozdrowienia i zaproszenia, a kiedy ich nie stało,
ruszyła naprzód przerażającym, bezgłośnym krokiem, wyciągając
przed siebie czarne kikuty rąk. I rozpoznał wreszcie skąpiec morową
śmierć, a chcąc przed nią uciec, skrył się w najdalszy, najodleglejszy
kąt, gdzie nawet śmierci niełatwo było dotrzeć. Widząc zaś, jak zjawa
nieubłaganie ku niemu zdąża, zaczął na oślep pięściami powietrze
młócić; jakby w ten sposób odstraszyć chciał intruza...

Lecz próżne były jego wysiłki i daremny krzyk. Nocny przybysz

nie zważał wcale na jego obronę i nie zamierzał wkraczać do
kryjówki, tak jakby w ogóle nie z powodu skąpca składał tu wizytę.
Zaiste, inny miał cel. Podążał wprost ku skrzyniom i szkatułom
kryjącym wszelkie bogactwa. Pod dotknięciem przybysza skrzynie
unosiły swe ciężkie wieka i nieproszony gość, patrząc szyderczo na
skąpca, wkładał do środka kikuty swych rąk. To był jego cel.

Zrozumiawszy, skąpiec jak rażony gromem zapałał niepoha-

mowaną żądzą. Był wszak skąpcem i skarby droższe mu były nad
życie. Z drapieżnym okrzykiem: „Choćbyś była wcieloną zarazą,
diablico wściekła, nie wydrzesz mi mego bogactwa!” — wyskoczył
ze swego ukrycia i rzucił się na straszną zjawę.

Lecz palce skąpca chwyciły tylko pustkę i ciemność. Owiany

oddechem morowej śmierci, w jednej chwili oddał ducha, jakby
porwany przez wichurę. Skonał w obronie swych skarbów, w
ostatnim porywie występnej żądzy. Zaiste, pozostał skąpcem nawet w
chwili śmierci.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JOSEF MÜLDNER
Anioł śmierci

Pewnego zimowego wieczoru nagle się przebudziłam.
Cała drżąca, wstałam pospiesznie z łóżka. W skroniach mi

pulsowało, a moja dusza pełna była dziwnego niepokoju. Nie
wiedzieć czemu, zaczęłam się szybko ubierać. Czułam tylko, że
to, co czynię, jest nieodzowne, i wcale mnie nie zdziwiło, iż po chwili
znalazłam się na ulicy.

Ulica była wyludniona, martwa. Wszystko zamknięte, w oknach

ani światełka. Mogło być przed północą, lecz co do tego nie miałam
pewności. Jedynie z oddali dobiegał ponury, głęboki dźwięk organów.
Dochodził z kościoła, którego nigdy przedtem na tej ulicy nie
widziałam.

Szłam w stronę kościoła, ale jakże obca wydawała mi się ulica!

Ściany domów wznosiły się — mroczne — ku niebu; żaden z nich nie
był mi znajomy. Obejrzałam się na dom, z którego wyszłam, i
również się zdziwiłam, że w ogóle ktoś może w nim mieszkać.

Dźwięki organów stawały się coraz silniejsze i coraz bardziej

mroczne; aż oślepiona światłem dziewięciu gotyckich okien,
wstąpiłam do środka. Dopiero po dłuższej chwili przyszłam do siebie
na tyle, by się rozejrzeć. W oczach wciąż jeszcze miałam blask bijący
z kościelnych okien, a tu, wewnątrz, głęboka ciemność wpływała
wąskimi oknami do głównej nawy, wypełniała przestrzeń, gęstniała
po kątach i oplatała kraty starych dębowych konfesjonałów. Jedynie
tu i ówdzie postawione świece rzucały wątłe blaski na pobliskie
rzeźby i ramy: wraz z krwawym blaskiem wieczystej lampki z
głównej nawy pasowały się z mrokiem. Wchodząc do świątyni
usłyszałam szklany, przenikliwy dźwięk ministranckich dzwonków.

Główną nawę wypełniały ławki, w których klęczało kilka nie-

wyraźnych postaci. Pochylone, ze wzrokiem wbitym w ziemię,
garbiły się pod ciężarem życia i modlitwy. Wydawało się, że nawet
nie dostrzegły mej obecności.

Na ambonie stał ksiądz. Jego szeroko rozstawione dłonie za-

kończone były szponiastymi paznokciami. Poruszał ustami, jakby
przemawiał. Nie wychwyciłam jednak ani jednego słowa. Być może,
posługiwał się językiem zrozumiałym wyłącznie dla grupki wiernych

background image

zgromadzonych w świątyni. Kiedy przyjrzałam mu się uważniej,
dostrzegłam na jego głowie błazeńską czapkę, z długim, do przodu
zarzuconym rogiem, na którym huśtały się dzwoneczki.

Ilekroć obrócił wzrok ku niebu, tylekroć rozdzwaniały się

groteskowo i urągająco. Lecz ludzie zdawali się tego nie słyszeć i
komie chylili głowy ku ziemi.

Główny ołtarz spowijał gęsty kadzidlany dym, poprzez który

dostrzegłam jednak kilka jaskrawo pomalowanych posągów.
Ruszyłam do wyjścia. I wówczas organy, które zamilkły jakby z
powodu mego przybycia, znów zaintonowały swój grobowy hymn:

Miserere...
Miserere — zabrzmiało jak głos rozpaczy z samego dna przepaści

otwierającej się między dwoma akordami; miserere jako krzyżowa
stacja duszy wędrującej poprzez skalę grozy, boleści i nadziei...
Każdy z tragicznych tonów hymnu pobrzmiewał takim refrenem.
Wszystko jakby przeniknięte płaczem, pragnieniem wzbicia się ponad
siebie; wszystko było jedną wielką tęsknotą za miłosierdziem,
oczyszczeniem i pojednaniem. Tajemnica najwyższego tronu
szybowała gdzieś pod sklepieniem świątyni, a w dole — daremne
modły, gorączkowa gotowość wiernych. Ich miserere...

Straszliwy niepokój wstrząsnął moją duszą. Rozejrzałam się

trwożnie, czy aby nie przeszkodziłam komuś w modlitwie i z
przerażeniem spostrzegłam, że oczy zebranych są zwrócone na mnie!

Jak sparaliżowana stąpałam niepewnie ku wyjściu. Byłam już przy

drzwiach, kiedy posąg stojący w ich pobliżu zastąpił mi drogę. Nie
widziałam go, gdym wchodziła. Jego nieokreślona, typowo kościelna
barwa stanowiła mieszaninę rozmaitych kolorów, w której tonem
wiodącym była ołowiana szarość. Ta wysoka postać na szyi miała
ciężki żelazny łańcuch, którego zwisający koniec podtrzymywała
lewą, mocno umięśnioną ręką. Wyglądała, jakby przy ustawianiu
posągów o niej zapomniano.

Podchodząc bliżej, domyśliłam się, że jest to śmierć. Nie posiadała

jednak owych atrybutów, po których rozpoznajemy ją na obrazach.
Jej pulchne ciało zdawało się wykluczać istnienie szkieletu. Jedynie
łysa czaszka, puste oczodoły i tępy, nie dokończony nos zdradzały jej
tożsamość. Odziana była w szarą obcisłą szatę, pod którą wyraźnie
rysowało się ciało hermafrodyty. W prawicy dzierżyła długi kostur,

background image

którym pokiwała mi, rozbawiona mym przerażeniem.

Pojęłam, iż nie uda mi się jej ominąć. Przeżegnałam się znakiem

krzyża. Śmierć czekała na mnie.

Przypomniałam sobie, że jej dłonie są zimne, i zadrżałam.
— Znasz mnie? — spytała.
Przytaknęłam milcząco, ze spuszczoną głową.
— Boisz się mnie? — pytała dalej z uśmiechem. — Nie przyszłam

po ciebie! Mam przykazane, by wszędzie ci towarzyszyć.

Ruszyła wraz ze mną, a zardzewiałe ogniwa łańcucha zadź-

więczały, kiedyśmy wchodziły do nieznanego ogrodu.

Dzienne światło i świeże letnie powietrze przebudziły mnie jakby

na nowo.

— To jest ostatnia droga — rzekła Śmierć. — Tutaj, przed tymi

wrotami należy rozstać się z wszelkim przepychem i bogactwami
doczesnego świata. Widzisz to usypisko? — spytała, wskazując na
wysoki kopiec. — Powstało z tego, co porzucili skąpcy. A widzisz tę
otchłań? Zajrzyj do niej? — Trzymana przez nią mocno za rękę,
zajrzałam do dołu.

— Pełno tam ludzkich kości — wykrztusiłam z przerażeniem.
— To szczątki tych wszystkich wiernych, kochających istot,

którym aż do tego miejsca pozwolono odprowadzić ich najdroższych.
Tutaj umarli z tęsknoty. Tu ja jestem jedynym przewodnikiem!

— A ty nie masz leku na ich boleść?
— No cóż, czyż to nie pięknie umrzeć z tęsknoty? Łagodzę ich

boleść odbierając im życie. Śmierć jest najlepszym lekiem!

A widząc, że nie całkiem zdobyła me zaufanie, dodała:
— Chcesz? Będę także twoim przewodnikiem! — I poczułam

dotyk jej ciepłej dłoni.

— Owszem! — zawołałam z radością. — Nie mam niczego, co

bym musiała złożyć na tej górze. Jestem biedna. A do tego dołu... z
mojego powodu... nikt nie trafi. Bądź moim przewodnikiem!

Śmierć spojrzała na mnie z zadowoleniem. Szłyśmy dalej

niezmierzonym ogrodem, któremu dopiero teraz przyjrzałam się
uważniej: był to cmentarz. Niezliczone rzędy regularnie
uformowanych mogił rozpościerały się wokół niczym zagony
kwiatów. Nie było pomników ani napisów. A zewsząd całe morze
zielonego bluszczu, porastającego nie tylko groby, ale i cmentarne

background image

mury. Pomiędzy grobami — wąskie, posypane żółtym piaskiem
ścieżki, jakby stworzone dla bezgłośnego stąpania duchów. Każda
mogiła obramowana była sztucznie wyglądającym
i starannie ukształtowanym żywopłotem z głogu, którego kwiaty, białe
i różowe na przemian, pachniały niezwykle intensywnie.

Cmentarną furtą wchodził właśnie pogrzebowy kondukt:

grupka osób przytłoczonych życiem i bólem. Zdawało mi się, że
gdzieś już je widziałam, ale gdzie? — nie mogłam sobie przypo-
mnieć. A za trumną kroczyła dumnie, kipiąca życiem młoda kobieta,
cała w czerni.

Chciałam podejść do świeżo wykopanego grobu, przy którym,

oparty o łopatę, stał zamyślony grabarz. Ale Śmierć, jakby odgadując
moje myśli, chwyciła mnie mocniej za rękę i pociągnęła w tył.

Kondukt zatrzymał się przed rozkopaną mogiłą, a kiedy trumnę

spuszczono do grobu, z oczu kobiety polały się łzy. Spadały na
trumnę, aż w pewnej chwili wieko zatrzeszczało, wygięło się i
spaczyło.

— Jakiż to ciężar —t rzekła ze smutkiem Śmierć.
Przenikliwy, szklany krzyk wydobył się z trumny i wstrząsnął

powietrzem. Podobny dźwięk słyszałam owego dnia już po raz drugi.
Lecz pozostali nic nie usłyszeli. Był to krzyk grzebanego.
— Ci ludzie płaczą — odezwała się Śmierć — bojąc'się zamienić
nędzę widzialnego świata na piękno tego, co nieznane. Rzeczywistość
zbytnio ich zaślepiła. Gdyby wiedzieli o pięknie zaświatów, chętniej
by umierali... Ale wtedy ani łzy nie byłyby potrzebne, ani ja — dodała
w zamyśleniu. — To są ci, których widziałaś w kościele, jak
bezmyślnie powtarzali modlitwy intonowane przez błazna. Nie wierz
im. Patrz, właśnie odchodzą.
Spojrzałam za nimi. Wesoło, trzymając się pod ręce, opuszczali
ogród. Żadne z dwóch usypisk nie wzbogaciło się po przejściu tego
orszaku.

Było mi tak błogo, że właściwie miałam ochotę umrzeć i pójść za

swym przewodnikiem. Nie widziałam innego wyjścia. I wtedy Śmierć
powiedziała:

— Chodź, wezmę Cię z sobą! Co prawda, Bóg nie przykazał mi

jeszcze, bym Mu ciebie przywiodła. Mam ci tylko towarzyszyć. Nie
wyrzekł jeszcze tego ostatecznego słowa, które decyduje o ludzkim

background image

losie. Bowiem On, wszechwiedzący i najsprawiedliwszy, zna twe
jedyne życzenie: powrócić do rodzinnego domu
i umrzeć w objęciach matki! Przeto nie będę nalegać, jeśli nie
zechcesz pójść ze mną dobrowolnie. Ty jeszcze możesz żyć!...

Tak rzekła, ale w jej głosie aż nazbyt wyraźnie słychać było

nieszczerość i niezadowolenie. I poczułam wówczas gwałtowną chęć
powrotu do domu; rapach ogrodów i łąk, na których w
dzieciństwie bawiłam się z rodzeństwem, przypomniał mi się z taką
siłą, że martwe, cmentarne kwiaty zwiesiły swe kielichy, jak gdyby z
żalu, iż ograbione zostały z ich własnej woni...

Zachód słońca rozlewał po nich blask i pogodę, lecz nie był w

stanie ich ożywić. Tylko owe różowe kwiaty stały się tak purpurowe,
jakby dojrzewały martwe płody słońca. Och, o iłe wspanialsze były
kwiaty życia!

Śmierć zamilkła. Była dobrze usposobiona, dopóki spodziewała

się, że pójdę z nią dobrowolnie. Współczułam jej.

—- Czekałam na ciebie — ozwała się po chwili — by poroz-

mawiać. Jesteś pierwszą osobą, której nie potraktowałam o- schle. Nie
chciałam do ciebie przychodzić z nakazem i przemocą. Myślałam, że
wezmę cię za rękę jak dziecko, zanim się spostrzeżesz... Niestety,
jesteś taka jak wszyscy: pragniesz uśmie- rzehia swych męczarni,
przyzywasz szczęście, lecz umrzeć pięknie nie potrafisz!

— Wybacz — wyszeptałam — ale przecież żądne z obydwu

usypisk nie wzbogaciłoby się na mojej śmierci... Nie chcę jeszcze
umierać. A tam, do tego dołu... pragnę dojść sama!

— Jesteś równie nierozsądna, jak ci wszyscy, do których po

kościołach przemawia błazen.

A gdy zbliżałyśmy się do wyjścia, powiedziała:

— Nigdy nie znałaś mnie i nadal mnie nie znasz! Jestem twoja,

twojej matki, twego ojca... Związana byłam już z pierwszym
człowiekiem, a jednocześnie wciąż pozostaję niczyją.

Jestem starsza od Boga i królestwo moje nie zna granic.
Będąc granicą życia, jestem jednocześnie wiecznym początkiem.

Obawiano się mnie przez wszystkie stulecia, choć jestem ostatecznym
ukojeniem. Wchodzę do weselnego łoża, oczekuję na miejscu kaźni i
skrywam się za najdroższymi zapachami.

Życie to droga do mnie! To las pochodni, które gaszę jedną po

background image

drugiej. To spieniony rumak konający u swego celu. Ja jestem Celem.

Mocuję się z życiem, tak jak ono zmaga się ze mną. Groby wokół

ciebie są świadectwem tego nierównego sporu. Pozostając jedyną,
zwartą w sobie, zawsze zwyciężę. Ty także kiedyś ulegniesz...

I dotknąwszy mnie delikatnie ręką, ciągnęła:
— Ty także! Będę przy tobie zawsze, tyle że już mnie nie będziesz

widziała. A jeśli zatęsknisz kiedyś za moją ciepłą dło
nią... — tu przerwała sobie nieokreślonym gestem i dopiero po chwili
dodała: — Ale wtedy już sam Bóg zadecyduje o tobie. Bez
odwołania!

Po tych słowach podała mi serdecznie rękę Uścisk był wystar-

czająco długi, bym poczuła, jak jej dłoń staje się coraz chłodniejsza.
Mróz przeszył me ciało. Śmierć raz jeszcze uśmiechnęła się do mnie i
skinąwszy ręką, odeszła w kierunku kościoła.

Lecz nie widziałam już, jak do niego wchodziła. Stopniowo

zatracała swe kształty, aż wreszcie, już jako mgławica, zbliżyła się do
wrót świątyni i rozpłynęła w jej półmroku na zawsze.
Przełożył Jacek Bukowski

background image

ARTHUR BREISKY
Wiersz prozą (Na marginesie „Mors syphilitica” Ropsa)

Opuściwszy pokój kąpielowy otulił się lekką szatą z muślinu. W

jego sypialni panował półmrok, utrzymywany przez dyskretne światło
dwóch świec płonących w głowach łoża. Powierzchnia lustra lśniła
niepewnym blaskiem matowego srebra. Stanął i długo wpatrywał się
w swe odbicie. Migocący płomień świecy błysnął złotem w jego
włosach. Łzy stanęły mu w oczach, kiedy patrzył na to śnieżnobiałe
ciało, mające kruchy czar greckich marmurów. Podszedł bliżej,
jeszcze bliżej i wtedy dostrzegł zielone plamy, szpecące bladą płeć
jego twarzy. Skrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. Gwałtownie
przycisnął usta do powierzchni zwierciadła, a gorączkowy oddech
zasnuł mgłą jego obraz i uwolnił go od tego strasznego widoku-
Wtedy wziął puzderko i przykrył pudrem plamy.

— Któż wie? — monologował głośno. — Może śmierć jest piękną

dziewczyną? Nie chciałbym, aby ze wstrętem musiała mnie brać w
swe objęcia.
Po chwili chwycił mały flakonik z żółtą cieczą, wpuścił kilka kropel
do pucharu z winem, wypił jednym haustem, a następnie zaciągnął się
wonią wielkich, białych róż i przypaliwszy papiero
sa od jednej ze świec, spoczął w obszernym, śnieżnym łożu z
baldachimem w stylu Ludwika XIV.

W chwilę później do pokoju wsunęła się cicho wysoka, szczupła

postać mężczyzny w czarnych szatach, o pergaminowo żółtych,
zapadniętych policzkach. Czarne oczy przybysza, płonące dziwnym,
hipnotyzującym blaskiem, nie odwracały się od młodego mężczyzny.
Podszedł do łoża i szczupłą ręką dotknął ramienia młodzieńca.

— Życzy pan sobie mych usług? — powiedział grobowym głosem.

— Jestem Rycerzem Śmierci. Jeśli nadal trwa pan przy swym
życzeniu, proszę obnażyć pierś.

I znaczącym gestem wyciągnął ze złotego puzdra krótki sztylet o

srebrnej rękojeści.

Młodzieniec z uprzejmym uśmiechem wskazał swemu gościowi

miejsce przy łożu.

— Witaj, szlachetny rycerzu — odparł. — Czy nie zechciałby pan

jeszcze wypalić ze mną ostatniego papierosa? Mają one dla mnie urok

background image

tak silny, że nawet śmierć potrafiłbym dla nich oddalić. Zaraz potem
poproszę, aby uczynił pan ze mną koniec.

Obaj zapalili papierosy, a Rycerz Śmierci odezwał się grobowym

głosem:

— Podobasz mi się, piękny młodzieńcze. Jesteś odważny, i nie

zapominasz o dobrym wychowaniu nawet w chwili, kiedy śmierć
dotyka twojego ramienia. Jeszcze żadna z mych dobrowolnych ofiar
nie poczęstowała mnie papierosem. Żal mi pana. Słowem: jeśli
przyrzeknie mi pan teraz, że nie będzie już nigdy kochał — ach, na
cóż ten wstyd, ja wiem wszystko — to znikną zielone plamy na
pańskich licach, a ja odejdę nie zabrudziwszy ostrza sztyletu krwią
pańskiego serca.

— Czyż można wyciąć sobie serce, a mimo to nadal żyć? Czyż

żyjąc i mając serce można nie kochać?

Młodzieniec uśmiechnął się swym najpiękniejszym uśmiechem,

spojrzał kokieteryjnie w lustro i zapalił kolejnego papierosa.

— Serce można wszak znieczulić — odpowiedział Rycerz Śmierci

grobowym głosem. — Niektórzy czynią tak poprzez alkohol, inni
przez małżeństwo, ambicje, profesje, a tylko najmądrzejsi — poprzez
poznanie. A więc, mogę panu pomóc w poznaniu, które na zawsze
pana uleczy. Wystarczy, że będzie mi pan towarzyszył w małym
obchodzie.

— Chętnie to uczynię, gdyż cieszy mnie możliwość wypaleni^

jeszcze kilku papierosów. Będzie pan wszak rozczarowany, bo moje
rany nie dadzą się zagoić. Rad bym jeszcze żyć, gdyby zechciał mnie
pan pozbawić tych zielonych plam, lecz pański warunek jest nie do
przyjęcia.

Zbliżał się wieczór, więc młody człowiek włożył smoking i

płaszcz, po czym wyszedł za swym władczym przewodnikiem na
ulice Londynu, na których słychać było szaleńcze odgłosy nocy
karnawałowej.

Na jednej z ciemnych, wąskich uliczek, u progu pustego, nędznego

domu, w mętnym świetle ledwie tlącej się latarni znaleźli staruszkę
otuloną w obszarpany płaszcz, niemal niknącą im z oczu w gęsto
sypiącym śniegu. Jej gasnący wzrok wbijał się uporczywie w
pochylonych nad nią przybyszów, a drżące ręce składały w błagalnym
geście.

background image

— Czegóż sobie życzysz? —spytał Rycerz Śmierci grobowym
głosem.

Śmierci — szepnęła ledwo słyszalnie.

— Zmiłuję się nad tobą, jeśli powiesz, co uczyniłaś ze swoim życiem
— wypytywał bezlitośnie Rycerz Śmierci.
— Oddawałam się występnej miłości — dobiegła jeszcze mniej
wyraźna odpowiedź.
— Każda miłość jest występna — stwierdził Rycerz ponuro i przebił
serce staruszki.
Młodzieniec ze wstrętem odrzucił dopiero co zapalonego papierosa.
.— Wracajmy — powiedział.
— Nie, jeszcze nie — odparł Rycerz Śmierci i powiódł swego
towarzysza starymi, drewnianymi schodami na poddasze, do izdebki
studenta. Leżało tu rozrzuconych wiele książek, a na stole, obok
resztek kolacji, stało kilka podobizn tej samej kobiety. Na podłodze
leżał osiemnastoletni młodzian z rozbitą głową.
— Jestem wysłannikiem Śmierci i przybywam, aby cię wyswobodzić
— rzekł Rycerz.

Dzięki, dzięki — szepnął umierający.

— Jakże to straszna śmierć rozbić głowę o mur! I jakiej trzeba do

tego odwagi! Dla starych Greków i Rzymian nie było to nic
niezwykłego, ale we współczesnych nam czasach! Czemu nie
wybrałeś wygodniejszego sposobu?

— Za ostatnie pieniądze kupiłem jej kostium, aby mogła iść dziś

wieczorem na tańce. Nie starczyło mi już na rewolwer —
odpowiedział student z ogromnym wysiłkiem.

— A dlaczego umierasz? — spytał jeszcze rycerz.
Za bardzo ją kochałem — to były ostatnie słowa, po których

Rycerz zadał mu litościwy cios.

Kiedy wyszli na ulicę, zaczepił ich nieznajomy mężczyzna, który,

stojąc bez ruchu, trzymał się latami.
-- Panowie, raczcie się nade mną zmiłować. Jestem ślepy i opuściła
mnie przewodniczka. Słyszałem tylko pocałunek, męski głos, jej
śmiech, po czym wyrwała mi się z rąk, obiecując, że wkrótce wróci.
Ale stoję tu już dwie godziny, na śniegu i mrozie.

— Co jest przyczyną twej ślepoty? — spytał Rycerz Śmierci.
— Obejmowałem i całowałem pewną niegodną niewiastę, która

background image

nieczystymi dłońmi ocierała łzy z mych oczu.

I jemu też Rycerz Śmierci zadał wyswobodzający cios.
— Wystarczy, aby obrzydził mi pan papierosy. Nie mam już

ochoty dalej panu towarzyszyć rzekł młody mężczyzna. — Niechże
pan ze mną też uczyni koniec.

— Nie, jeszcze nie — powiedział Rycerz i poprowadził swego

towarzysza do wielkiej sali, gdzie odbywał się bal maskowy.

— Proszę tu zaczekać, zaraz wrócę. Idę skrócić cierpienia pewnego

starego gentelmana na galerii, którego raziła apopleksja. Ten
przypadek nie jest dla pana zajmujący.

Kiedy odszedł, młodzieniec odetchnął z ulgą. Z wielkim zain-

teresowaniem jął przypatrywać się otoczeniu i wkrótce upoił się
żarem zmysłowej atmosfery. Nie spuszczał oczu ze śnieżnobiałych
ramion i wiotkiej postaci czarnego domina, którego cudowne, samie
nogi w jedwabnych pończochach kolom smoły wyłaniały się z
rozciętej aż do kolan sukni. Postać ta to znikała, to znów się pojawiała
przed jego oczami, w feerii kolorów, świateł i nagich piersi,
pulsujących w rytmie walca. I wśród tego całego polifonicznego
gwam, krzyków, śmiechu i strzelających korków szampana
rozpoznawał jej sopranowy, drażniący śmiech.

Kiedy walc pchnął ją w objęcia zwalistego, niedźwiedziowatego

Falstaffa w pobliżu miejsca, gdzie stał młodzieniec — odrzucający
wszystkie zaproszenia do tańca—wyjął on z butonierki wspaniałą,
fioletową orchideę i rzucił ją pieknej tancerce, ta zaś
podjęła wyzwanie, eleganckim ruchem schwyciła kwiat i przypięła do
swej talii. Zaraz też porzuciła Falstaffa i zaprosiła młodego
mężczyznę do tańca.

Wkrótce znaleźli się w różowym gabinecie zasłoniętym przed

wzrokiem ciekawskich jedwabną portierą i każąc kelnerowi otworzyć
butelkę szampana, polecili mu, aby nikogo nie wpuszczał do gniazdka
ich miłości. Młodzieniec jeszcze bardziej oczarowany był twarzą
partnerki, skrywaną dotąd pod maską, i zaczął ją namiętnie całować,
gdy wtem poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia. Tancerka z
okrzykiem przerażenia spiesznie poprawiła swe szaty. Rycerz
Śmierci, on to bowiem był, odezwał się swym grobowym, lecz teraz
także ironicznym głosem:

— Nieszczęsny młodzieńcze! Niech pani spojrzy uważnie na

background image

wargi, które całuje. Pani blednie? Za późno! Te wargi zabijają.

Usłyszawszy te słowa piękna nieszczęśnica omdlała.
Młody mężczyzna obnażył swą pierś i zakrzyknął:
— Pchnij!
— Nie mogę. Jeszcze nie nadszedł twój czas — odparł Rycerz

Śmierci. — A więc, chcesz dalej kochać? — dodał głosem jeszcze
bardziej ironicznym.
—Chcę umrzeć — odpowiedział młody mężczyzna.
— To jest to samo. Żyj, umieraj powoli i zabijaj. Ty też jesteś
Rycerzem Śmierci. Różnica polega na tym, że ja zabijam sztyletem, a
ty ustami. Żyj w spokoju, mój bracie! Kiedy zawołasz mnie po raz
drugi, nie będzie to już daremne wołanie.

W tej chwili młodzieniec ocknął się z majaków. Świece dawno już

się dopaliły i zimne światło poranka sączyło się do sypialni. Zroszony
potem, z oczami wytrzeszczonymi przerażeniem zerwał się z tóżka.

— To koniec. Koniec — powiedział sam do siebie cicho. — Już

nawet opium, miast przynosić ulgę, dręczy. Jakże straszna prawda
kryje się w tym śnie!

Podszedł do lustra. Jego policzki były jeszcze mocniej zeszpecone

plamami, a wargi, spękane od gorączki, piekły go i paliły. Ubrał się z
najbardziej wyszukaną elegancją. Za pomocą wykwintnych środków
kosmetycznych przywrócił twarzy jej dawny urok. I jednym strzałem
z browninga prosto w serce uczynił z sobą koniec.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

RICHARD WEINER
Wóz pani Marii Stivinowej

1

Od tygodnia już — dłużej niż od tygodnia — deszcz długimi

cieniutkimi nóżkami drapał się po ziemi, wciąż w tym samym
miejscu. Okolica dławiła się niemym, bezsilnym buntem przeciw
niemu. A oni szli. Biedni, nędzni, smutni — tacy byli — szli i pieścili
w piersiach swoich gorące pragnienie, aby im — smutnym, nędznym i
biednym — pozwolił Pan Bóg spełnić akt miłosierdzia. I tylko
dlatego żyli jeszcze, że byli tak szlachetni.

— Pięknie wyglądamy; czy odkryjecie w sobie choćby tylko myśl

o czynie? Ani w naturze, ani w ludziach. Ziemia jakby się rozkleiła.

— Tylko tamtej jest — zdaje się — dobrze. Tylko jej nie oplątała

mokra pajęczyna, tylko jej nie obezwładniła. Wszędzie jej —
spryciary — pełno; i w to jej graj! Od razu widać: należy do innego
rodzaju niż człowiek, nie podlega prawom natury, bestia. Jest
nadrzędna.

— A jednak ma ludzką postać! Czy uwierzy pan?
— Tak mówią. I rzeczywiście nie potrafię jej sobie inaczej

wyobrazić. To zabawne: tak być do nas podobnym będąc naszym
przeciwieństwem!

— Cha, cha — roześmiał się. — Niech pan powie, powiedz, czy

już ją pan widział?

— W jakiej postaci?
— W jakiej postaci? Oczywiście — w jej...
— Zmienia ją zależnie od tego, czym się właśnie zajmuje. Wie pan,

wtedy kiedy granat ekrazytowy wybuchł pośród obozujących
żołnierzy piątego plutonu — no, pamięta pan? — wówczas podobna
była do wielkiego żółtego kraba. Tak, widziałem go całkiem
wyraźnie, jak nagle usiadł pośród plutonu i kleszczami wkładał sobie
do paszczy towarzysza za towarzyszem, żołnierza za żołnierzem. Ilu
ich wtedy było, hę?

— Dwudziestu pięciu, przyjacielu.
— Tak, dwudziestu pięciu. No, to już można nazwać „śmiercią

masową”. Ale widziałem ją już także przy pracy z pojedynczym
człowiekiem.

background image

— Widziałeś pan?
— Tak... Kiedy to było? Przed tygodniem, nie dawniej. Stałem na

placówce w polu. Była księżycowa noc. Na sto kroków widać jak w
dzień. Sto kroków dalej stała druga placówka. Rybak — znałeś go.
Patrzę i widzę: piękna, bardzo piękna dziewczyna usiadła obok niego.
Siedzi i tuli się, patrzy na niego z miłością, dotyka jego nóg. Ale
głosu nie słychać. Wołam do chłopca cicho, najciszej jak umiem, tak
jednak, by słyszał: „Uciekaj, uciekaj, ona jest przy tobie!” Zwraca ku
mnie głowę, a w jego wzroku jakbym czytał pytanie: „Co tam znowu
widzisz? Co mówisz?” Ale jego oczy, spostrzegam, nie należą już do
nas, gdzie tam! Mimo to zdążyłem jeszcze raz wykrzyknąć: „Uciekaj!
Jest tuż obok!” A tu Rybak już się osuwa. Pada. I jest sam, zupełnie
sam — tam w rozmarynie. Nikogo przy nim nie ma, ni żywej duszy.
Ale te jego oczy zwrócone ku mnie, oczy, które mówią jednocześnie:
„Co mówisz?” i „Nie należę już do was!” ... Te jego oczy... Nie
można ich zapomnieć. Nigdy!

— A dlaczegóż to? Tyleśmy śmierci już widzieli!
— Właśnie dlatego, przyjacielu, właśnie dlatego... Ale ja wi-

działem, jak okazale ogłosiła swoje przybycie, spryciara!

Gorące pragnienie w ich piersiach, aby Bóg pozwolił im spełnić

akt miłosierdzia. Nikt jednak tej swojej tajemnicy nie powierzy
drugiemu, chyba żeby zaświeciło słońce i wraz ze świadomością, że
są synami ziemi, wróciła im część ziemskich nieprawości, do jakich
byli ongiś zdolni. Teraz jednak są biedni, nędzni i smutni, tak
nieskończenie ubodzy i opuszczeni, a deszcz kapie; i słuchać ich
mowy — to jakby patrzeć na pasma żabiego skrzeku, bo faluje jałowo
niczym brudna kałuża poruszana tylko wiatrem.

Kroczy ich tu w deszczu czterdzieści tysięcy. Idą w deszczu, który

— o dziwo! — wciąż jeszcze jest deszczem, choć już zamarza, podle i
głupio — a żałosna rozmowa jak ta, którą właśnie czytaliście, to jedna
z dwudziestu tysięcy takich — pełnych przekleństw i niesmaku —
rozmów, jakie mogliby prowadzić ci zbratani ludzie, tak szlachetni w
swoim opuszczeniu; mówią jednak tylko ci dwaj. Tłum, pozostali —
idą w milczeniu. Dwaj ludzie rozmawiają za trzydzieści dziewięć
tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu żołnierzy. Tak,
mówią za nich.

2

background image

Naprzeciw tej ciszy — jeśli bowiem mówi tylko dwóch z czter-

dziestu tysięcy, wydaje się to ciszą straszliwą! — naprzeciw niej
wybiegł na przedzie wielousty okrzyk kobiecego przerażenia; wzbił
się tak nagle, że zbudził wiatr, który wytrącił strugi deszczu z
pionowego lotu, tak że biegnąc skośnie rozpryskiwały się gwałtownie
o ziemię — i okrzyk ten mówił swoją barwą i tonem, że rozbrzmiewa
już długo, bardzo długo.

Nie był to okrzyk, lecz krzyk!
Kolumna ludzi, ustawionych czwórkami, zakołysała się, jej czoło

stanęło, potem zaś po kolei zatrzymywał się szereg za szeregiem, aż
znieruchomiała do końca, tak jakby martwiały — ogniwo po ogniwie
— poszczególne pierścienie dżdżownicy. Nikt nie pytał, dlaczego
stanęli, dawno już bowiem odwykli od zadawania pytań. Stali
bezmyślnie, obojętnie. Nawet ci, którzy wprawdzie słyszeli zgiełk w
przodzie, lecz nic nie widzieli — nie zadawali pytań.

W poprzek drogi, tam właśnie, gdzie krzyżowała się z inną,

niezwykle stromą i niebezpieczną, stał wóz. Stał, niestety, choć targał
sobą i drgał, gdy jakiś babsztyl tłukł krótkim biczem grzbiety trzech
mokrych chabet, które zwiesiwszy nisko łby, zapierały się z ludzką
desperacją.

Kobiety w przeraźliwie podkasanych spódnicach podpierały wóz

plecami; co chwila zmieniały je inne z gromady skupionej wokół
wozu. Wóz trwał nieruchomo. Widocznie od kilku już godzin tkwił w
tym samym miejscu, ale tego prostego, nieodpartego faktu niewiasty
nie przyjęły jak należy do wiadomości, to znaczy z niemym
przerażeniem — a było się czego obawiać! — lecz spierały się z nim
wśród upartego, żałosnego, rozpaczliwego i bezbożnego wycia, które
burzyło się jak fale morskie. Zdawało się, że wszystkie nieszczęścia,
jakie można wydobyć z tej siedmiokroć nieszczęsnej ziemi, skupiły
się wokół nędznego wozu, przy którym trudziły się trzy nad wyraz
liche koniki.

I na nieszczęście to — uosobione w niewiastach, od dziewcząt aż

po staruchy, wrzaskliwie błagających niebo o zmiłowanie, w które nie
wierzyły, podczas gdy ich oczy były suche i niemal już oślepłe — na
nieszczęście to spoglądały z wozu dzieci, stłoczone tam niczym
ludzkie śmiecie, istna miazga, nie wydająca głosu, o oczach, z których
wołały — niemo i już bezradnie, i już jakby niepotrzebnie — groza,

background image

beznadziejność, straszliwe przerażenie i skamieniały krzyk wście-
kłości.

Niemym oczom odpowiadały oczy krzyczące, a kobietom, które

szlochały i utyskiwały, wyły i szalały, odpowiadała echem
nieodwołalna cisza Śmierci, co wygodnie usadowiła się na wozie; a
tam były dzieci z piąstkami wciśniętymi w oczy, i były tam dzieci
usiłujące przebłagać okrutnie obojętną zasłonę deszczu, i dzieci
rozglądające się po okolicy, którą znały ze słonecznych dni; i były
tam dzieci przedziwnie opatulone i półnagie; malcy, w których
wzroku gasła ostatnia iskierka chłopięcej przedsiębiorczości, i
dziewczynki żegnające się cichym spojrzeniem. I były tam dzieci
umarłe... I wszystko, wszystko: wczoraj tyle radości i nadziei, dziś zaś
— bezkształtna magma, którą trawił deszcz. I coś nieodwołalnie
trwałego było wypisane nad tą gromadą, coś cichego i
postanowionego w sobie, że poprzez krzyk i gwar usłyszeć można
było uderzenia ciężkich, spokojnych skrzydeł.

Wówczas żołnierz, który mówił przed chwilą o śmierci (a widział

ją pod postacią kraba i ślicznej dziewczyny) i który szedł tuż za
swoim dowódcą, tak że widział, co się dzieje — wówczas żołnierz
ten, czerwony z wściekłości, zawołał:

— No, dalejże: albo śmiejcie się z nich, albo im przynajmniej

pomóżcie! Tylko nie gapcie się i nie smagajcie ich swoimi żałosnymi
spojrzeniami. Zasmagacie je na śmierć!

Jednakże nikt się nie poruszył, jakby padający od tygodnia deszcz

wypłukał z nich odwagę zarówno czynienia dobra, jak i zła. I
zdarzyło się, że jedna z kobiet, które podpierały wóz, odskoczyła,
wyprostowała się i głosem, co nabrał skądś tyle blasku, iż deszcz
ustał, wykrzyknęła:

— Panie, dopuść, aby dzieci umarły!
A ponieważ tak nagle — niewytłumaczalnie nagle — przestało

padać, wszystkie uznały to za znak boskiego przyzwolenia,
odskoczyły więc i utworzywszy krąg, zawołały jednym głosem:

— On zgodził się, dopuścił, przyzwolił!
Wtedy wóz z dziećmi zaczął się toczyć w dół po zboczu, najpierw

pomału, ponieważ konie ze wszystkich sił usiłowały go zatrzymać, a
potem coraz szybciej, na łeb, na szyję, ciągnąc po ziemi zaprzęg. Na
wozie wzniósł się radosny krzyk dzieci, ich rączki powiewały w

background image

powietrzu na pożegnanie; i staruchy, i matki, i narzeczone, i
dziewczyny śledziły jego pęd dokądś w dół, dokądś w dół, a
tymczasem zjawiło się nagle słońce, płonąc gwałtownie i czarno...

A kolumna czterdziestu tysięcy — albo przynajmniej ci z niej,

którzy mogli to widzieć — stała niemo, nie umiejąc sobie wyjaśnić tej
wściekłej wędrówki w Nicość — stąd, z tej strony drogi w kraju, po
siedmiokroć nieszczęsnym, który trawił deszcz i w którym daremność
doskwierała opuszczonym kobietom i dzieciom.

Jednakże dowódca zbrojnej kolumny pojął tę decyzję wyruszenia

w podróż z szarej dwuznacznej daremności ku czarnej
niedwuznacznej zagładzie i wywnioskował ze znaku na niebie (jako
że słońce nagle zaświeciło), iż Bóg się na nią zgadza. I modlił się w
duchu, aby powierzona mu trzoda nigdy nie została postawiona
wobec wyboru, który łamie wolę, lecz by dane jej było bić się —
choćby ciężko i mozolnie, ale wobec ludzkości, w której trwa
niepokonana wola mierzenia swoich sił, ale na oczach ludzkości,
która patrzyłaby na walkę jego hufca bądź to z miłością, bądź z
nienawiścią. Byle tylko nigdy nadaremno, nigdy obojętnie...

3
Wóz z dziećmi i fantastycznym orszakiem kobiet zniknął, tak

jakby zamknęła się nad nim ziemia. I ani jeden głosik z doliny nie
wskazywał, by ktoś spośród zwleczonych w dół przetrwał w
konwulsji między istnieniem a niebytem.

Deszcz znów zaczął padać; jak od tygodnia już — dłużej niż od

tygodnia — drapał się cieniutkimi długimi nóżkami, niezmiennie w
tym samym miejscu. A oni szli i szli. I pragnienie czynienia
miłosierdzia, na jaki mogliby się zdobyć, wlekli za sobą niczym
łachman.

— Wesoła, wesoła droga! Tamta wszakże jest sprytna i świeża, i

zawsze gotowa. I jak zmienia, jak zmienia swój wygląd. W iluż, iluż
to, bracie, widziałem ją metamorfozach! Nie zawsze przybiera postać
ludzką, nie zawsze też zwierzęcą.

— Tak jak ta tu, której świadkami byliśmy właśnie. Kiedy to

śmierć jest jak woda, usuwające się urwisko, maelstrom, w którym
jednak rozkoszą jest nie bronić się przed falami, lecz rzucać się w nie
i z nimi, z tępą radością niemożności powrotu.

Nad kolumną — barwa ołowiu, a na niej jego brzemię...

background image

Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski

background image

Václav Rodmil Kramerius

Kościotrup pod podłogą

Hrabia Manfred, wzruszony wielce, klęczał przy łożu niesz-

częsnego przyjaciela swego, który już ostatkiem sil zmagał się ze
śmiercią. W pokoju było cicho i ponuro, ciemna lampa nieznacznie
tylko rozjaśniała pomieszczenie. Chłodne światło pełni księżyca
padało z góry do okien, zatrzymując się na nędznym posłaniu
umierającego, którego ciężki oddech potęgował jeszcze ponury
nastrój.

Dreszcze wstrząsały całym ciałem Manfreda i groza jakaś ogarnęła

go przy łożu tak wolno umierającego; pomyślał, że musi wyjść z
pokoju, aby usłyszeć oddech żywej istoty zamiast owego rzężenia
konającego, by poczuć dotyk ciepłej dłoni zamiast tej zimnej i
wilgotnej, którą opuszcza życie. Cicho podniósł się z ziemi i podszedł
do dymnika, żeby ogień w kominku już prawie wygasły rozgrzebać i
przez to coś żywszego i jaśniejszego ujrzeć. Chory jednak uniósł się
na posłaniu, patrząc na niego wybałuszonymi, mętnymi oczami, gdy
tymczasem jego piersi unosiły się gwałtownie, wydając miast
oddechu krótki, urywany charkot.

Skwiercząc, wystrzelił po chwili ogień, oświetlając jasno łożnicę;

nagle rozprysnęła się z hałasem bryła węgla, której odłamek,
wyleciawszy w górę, spadł na podłogę pośrodku izby. W tej samej
chwili chory krzyknął przejmująco i straszliwie, a kiedy się Manfred
na niego obejrzał, zobaczył go stojącego na łóżku i wpatrującego się
szeroko otwartymi oczami, z rękami wyciągniętymi do przodu, w to
miejsce, gdzie żarzył się jeszcze węgielek. Okropny był widok
owego, jak się wydawało, z wielkim przerażeniem walczącego ze
śmiercią człowieka, na którego wyglądzie już ona pieczęć swoją
odcisnęła i którego wyschłych i wychudłych członków krótka nocna
koszula zakryć nie mogła. Potwornie brzmiało owo głośne charczenie
wydobywające się z piersi na wpół umarłego, nie należącego już
wszakże do świata żywych, i ponuro, niczym zza grobu, brzmiały
poszczególne słowa, które chory — patrząc wciąż na odłamek węgla
— uporczywie starał się wykrztusić:

— Znikaj, znikaj stąd! Czego chcesz ode mnie, ty wybladłe

straszydło? Powiadam ci, zostaw mnie w spokoju!

Manfred, skamieniały z przerażenia, nie mógł się na trzęsących

background image

nogach utrzymać, oparłszy się więc o ścianę, patrzył w milczeniu na
owo zachowanie przyjaciela swego, którego spojrzenie budziło w nim
lęk. Głos chorego rozlegał się głośniej i bardziej przenikliwie:

Znikaj stąd, mówię ci! Czemu tak napierasz na me serce?

Powiadam d, zostaw mnie! — I oganiając się obiema rękami,
wyskoczył gwałtownie z pościeli, rzucił się na to miejsce, gdzie
kawałek węgla leżał, pochwycił go i cisnął do kominka. Potem
roześmiał się tak dziko, że Manfredowi serce zadrżało z przerażenia, i
znowu legł w pościeli. Węgiel wypalił jednak na podłodze wielką
dziurę, która czerniała już z daleka.

I znów w pokoju zapanowała cisza. Manfred westchnął głęboko i

uspokojony, zbliżył się do łoża przyjaciela swego, którego głęboki i
równomierny oddech oraz zamknięte oczy świadczyły o tym, że cicho
i spokojnie zasnął.

Po północy chory ponownie ocknął się, usiadł nagle w pościeli,

wziął ze stołu złoty zegarek i, wręczywszy go Manfredowi, rzekł:

Dziękuję ci za całą łaskawość, jaką mi okazałeś, za wszystkie

dobrodziejstwa i za pociechę twoją. Przyjmijże ode mnie ten zegarek
— to jedyna rzecz, jaką jeszcze posiadam. Weź go na pamiątkę i
zostań z Bogiem, gdyż czuję, że już umieram! — I upadłszy na
wznak, wydał ostatnie tchnienie!

Manfred pochylił się nad nim, wołał go po imieniu, położył rękę na

jego czole, zimnym potem zroszonym, i czuł, jak ono coraz bardziej
stygnie. Łzy współczucia zalały jego oblicze i spływały na bladą
twarz zesztywniałego Karola.

Spoczywaj w pokoju — szeptał Manfred - obyś w grobie

znalazł spokój, któregoś na świecie nigdy nie osiągnął! — Jeszcze raz
uścisnął rękę martwego przyjaciela, otulił się płaszczem, schował
zegarek i poszedł do domu.

Bardzo późno przebudził się Manfred po swym wczorajszym

nocnym czuwaniu i znów wybrał się do opuszczonego domostwa
zmarłego przyjaciela, gdzie przystąpiwszy ze smutkiem do nie-
boszczyka, na stężałym obliczu dostrzegł spokój i ukojenie, jakiego
nigdy na jego żywej twarzy nie widział. Rozmyślał o pozbawionym
radości życiu zmarłego, o tym, że przez całe lata nie widział go
uśmiechniętego. Łzy zalały mu oczy i musiał się od trupa odwrócić.
Wówczas wzrok jego padł nagle na podłogę węglem wypaloną. Cała

background image

ta straszliwa scena z minionej nocy stanęła mu przed oczyma i raptem
myśl pewna zrodziła się w duszy jego: czy owo nagłe, dziwne
podniecenie Karola nie ma jakiegoś związku z tym miejscem na
podłodze, gdzie węgiel dołek wypalił.

Potworne myśli cisnęły mu się do głowy; dumał nad tym, jak to

nieraz sumienie w godzinie śmierci złoczyńcę zdradziło; wspominał
wciąż posępność przyjaciela, przyszła mu też na myśl małżonka
Karola, z którą ów żył długo nieszczęśliwy, aż wreszcie się z nią
rozwiódł; i chociaż Manfred często o nią wypytywał, niczego się od
Karola nie dowiedział, wywołując przy tym jedynie jego gniew.
Przypomniał sobie także, jak nieustępliwie obstawał Karol przy
pozostaniu w owej izbie, choć go Manfred jako przyjaciela i
krewnego usilnie prosił, aby się do jego domu przeprowadził. I to
sobie jeszcze przypomniał, że czytał na pewno przed paroma laty w
gazecie informację o przyjeździe hrabiego Karola Manfreda i że było
tam napisane: „Przyjechał ze swą małżonką!” Kilka tygodni po
przeczytaniu wiadomości o przyjeździe krewnego swego, odwiedził
go Manfred i zastał go osamotnionego. Wtedy to Karol o rozwodzie z
małżonką swą mu opowiedział. Potem o nic więcej już się Manfred
nie dopytywał.

To wszystko przyszło mu teraz na myśl, a kiedy obejrzał się z

przerażeniem na trupa, wydawało mu się, jakby ów drwiąco się
uśmiechał i potakująco głową skinął.

— Muszę się przekonać — zawołał głośno, pochyliwszy się nad

podłogą. Zobaczył teraz wyraźnie, że środkowe deski, z których jedna
miała wypalony dołek, rozsunięte były, i dostrzegł także dziury, w
których dawniej gwoździe tkwić musiały. Ślady tego były widoczne.
Rozglądał się po pokoju, szukając jakiegoś narzędzia i znalazł na
stole kuchenny nóż. Spróbował nim deskę podważyć. Długo nie
chciała się ruszyć, w końcu jednak ustąpiła. Polanem z kominka wbił
nóż w szczelinę, gwoździe ustępowały, deska powoli unosiła się, toteż
Manfred z tym większą siłą i mozołem starał się ją wyrwać. Wreszcie
puściła z głośnym trzaskiem, Manfred odrzucił ją na bok i — cóż za
potworny widok ukazał się jego oczom! Wprost pod deską leżał
rozciągnięty kościotrup.

Manfred, na wpół przytomny, zwalił się na podłogę, aż dopiero po

chwili — czując, że tu spokoju ducha i przytomności umysłu potrzeba

background image

— doszedł znów do siebie i trzeźwo na kościotrupa
spojrzał. Głowa nieboszczyka miała między zęby wetknięty papier.
Manfred, odwróciwszy twarz, pochwycił papier, rozpostarł go i
poznał pismo Karola. Było na nim napisane:

„By na kogoś niewinnego podejrzenie nie padło, wyznaję ni-

niejszym, że to ja — hrabia Karol Manfred —jestem zabójcą tej
kobiety. Wyznanie to nie przyczyni mi już szkody, bowiem pókim
żyw — nie wyjdę z tego pokoju. Ten skromny domek należy do mnie,
sam jeden w nim mieszkam i jestem pewien, że zdradzony nie będę.
Kiedy zaś odejdę z tego świata, odkryta zostanie także moja
tajemnica, więc dla nie znanego mi znalazcy dołączam jeszcze kilka
uwag i wyjaśnień dotyczących mego życia.

Jestem potomkiem zamożnego rodu hrabiów z Manfredu. Mój

ojciec był również potężny i bardzo mnie kochał; duma jego wszakże
była niepomierna i byłby chyba, pyszniąc się swym pochodzeniem,
szczęście własnego syna poświęcił. Pewnego dnia wstąpiłem do
zegarmistrza, chcąc sobie ładny zegarek kupić. Urocza córka
zegarmistrza zastępowała go w pracy. Uroda jej oczarowała mnie,
niewinna twarzyczka wzbudziła moje zainteresowanie. Długo, bardzo
długo z nią rozmawiałem, aż w końcu kupiłem wspaniały, wysadzany
brylantami zegarek. Po kilku dniach przyszedłem znowu,
przychodziłem częściej i — krótko mówiąc — zakochaliśmy się w
sobie. Ojcu swemu oświadczyłem, że mam zamiar się ożenić i że
pojmę za żonę córkę zegarmistrza. Ojciec przeklął mnie i
wydziedziczył. Ukochaną swą namówiłem do ucieczki; zabrała ona
swemu ojcu pieniądze i klejnoty, i uciekła ze mną. Uciekliśmy dosyć
daleko, żeby nas nikt nie dogonił, potem sprzedaliśmy klejnoty, a
zdobyte pieniądze wystarczyły nam na przyzwoite, ba, dostatnie
nawet życie,

Z zegarkiem, który połączył mnie z miłą mą Oldrziszką, nigdy się

jednak nie rozstałem. Oldrziszką opowiadała mi, że go ojciec
własnoręcznie wykonał. Pewnego dnia zegarek sam się na? gle
zatrzymał. Chciałem go nakręcić, ale nadaremnie — nie chodził. Z
przykrością odłożyłem go, lecz po kilku godzinach, wziąwszy go
znów do ręki, zobaczyłem, że chodzi. Sam nie wiedząc czemu,
zaznaczyłem sobie dzień i godzinę, kiedy się zatrzymał. Parę dni
później przeczytałem w gazecie wiadomość o zabójstwie ojca

background image

Oldrziszki, który umarł jako żebrak. My jednak żyliśmy szczęśliwie,
ponieważ kochaliśmy się wzajem.

Minęło tymczasem wiele lat i pewnego dnia otrzymałem za-

proszenie na kolację u mego dobrego przyjaciela. Byłem gotowy do
wyjścia. »Kiedy wrócisz?« — zapytała Oldrziszka. Określiłem
godzinę. »Zostaw mi tu zegarek — powiedziała — żebym godziny
nie przeoczyła, kiedy się na twój powrót cieszyć będę mogła«.
Oddałem jej zegarek i o określonej porze pospieszyłem do domu.
Jakież to wszak było spotkanie! Wszedłszy do jej pokoju, zobaczyłem
ją w ramionach obcego mężczyzny. Krzyknęła przerażona. Stałem
jakby zamroczony i uwodzicielowi jej nie wzbraniałem ucieczki.
Obydwoje zaskoczeni, staliśmy naprzeciw siebie. »W przyszłości
musisz być ostrożniejsza —- powiedziałem w końcu, siląc się na
uśmiech. — Mogłaś przecież zorientować się według zegarka, kiedy
wrócę i kiedy masz kochanka od siebie oddalić«. Wziąłem zegarek i
pokazałem z uśmiechem na wskazówkę. »Stanął!« — zawołała
również z uśmiechem Oldrziszka, odwracając twarz. Rzeczywiście,
zegarek zatrzymał się, zwiódłszy w ten sposób oszustkę i
przyczyniwszy się do tego, że nikczemność jej odkryta została. Z
niewymownym wstrętem spojrzałem na zegarek — i nagle
wskazówka poruszyła się nieznacznie i zegarek znowu zaczął
chodzić.

Poprzysiągłem zemstę wiarołomnej żonie, zachowywałem się

jednak uprzejmie, a wkrótce potem wyruszyłem w podróż. Wszędzie
dokądkolwiek przybywałem, najpierw wypytywałem się, gdzie
mógłbym kupić jakiś mały domek, abym—zdradzony —i sam w nim
zamieszkać mógł. Rychło mi się taka okazja trafiła. Dałem zań prawie
całą resztę majątku mego i z Oldrziszką doń się sprowadziłem. W
nocy zamordowałem ją we śnie. Miałem już deski w podłodze
podniesione, włożyłem więc pod nie trupa i z powrotem drewno
przybiłem. Potem wyciągnąłem zegarek, który niewierną zdradził, jak
gdyby mógł zobaczyć, w jaki sposób pomściłem swą hańbę; lecz
zegarek stał, a wskazówka zatrzymała się o północy w chwili, kiedy
Oldrziszka zamordowana była. Wybuchnąłem głośnym śmiechem i
usiadłszy przy stole wszystko to spisałem. Jutro zamknę dom,
wybiorę się w daleką podróż, a zanim wrócę, trup już zetleje”.

Straszliwe obrzydzenie opanowało Manfreda. Opuścił spiesznie

background image

upiorne mieszkanie i cały dzień zamknięty w domu siedział. Zegarek
położył przed sobą, nie zatrzymał się on jednak ara na chwilę. Myśli
potworne kłębiły mu się w głowie. Następnego dnia odzyskał
wprawdzie jasność umysłu, na zmarłego wszak
już więcej spojrzeć nie mógł. Historię całą wyjawiwszy, dał oboje
małżonków cicho pochować, po czym wybrał się w daleką podróż, by
tym sposobem ową historię ludzkich występków ze swej pamięci
wymazać.
Przełożył Jacek Ulg

background image

KAREŁ ŚVANDA Z SEMĆIC
Pusty fotel

Muzyka w sali balowej umilkła. Kilku elegantów, zasłaniając
kapeluszami ziewanie, zasiadło w przyległym salonie, tworząc krąg.
W tej chwili weszła do środka baronessa Walbom, chłodząc się
wachlarzem, z uśmiechem na twarzy.
— Panie i panowie! — prawiła wesoło. — Czy wiecie, kto za-
szczycił nasz bal?
— Któż taki?
— Hoffmann.
— Ach — odezwał się proboszcz Charost — czy to ten Hoffmann,
który pisze tak straszne opowiadania?
— Właśnie. Czy życzycie sobie któreś z nich usłyszeć i obiecacie, że
nie będziecie się bali?
— Prosimy, prosimy!...
— A więc jestem skłonna go zawołać. Popatrzcie, tam oto spaceruje,
skonfundowany, ze spuszczonym wzrokiem. Panie Hoffmann!
Zawołany uniósł głowę i zatrzymał się.
— Pan wybaczy, że się do niego zwracam — mówiła baronessa —
obiecałam jednak temu towarzystwu, że w czasie przerw w tańcach
wyproszę od pana jakąś opowieść.
— Wielki to dla mnie zaszczyt.
— Czy to prawda, co o panu mówią? — pytał Paulmann.
— A cóż takiego się o mnie opowiada, jeśli wolno spytać?
— Że wspaniale potrafi pan straszyć.
— Że każdego dnia w winiarni Luttra opowiada pan swoim
przyjaciołom różne historie.
— 1 że zawsze dla efektu trzeba przy tym zgasić światła. Czy to
prawda?
Hoffmann uśmiechnął się.
— Tak, to prawda. Ale wiadomo zapewne państwu, że nie potrafię
mówić o niczym innym, jak o niebie, miłości i o straszydłach.
— Słyszeliśmy coś podobnego — odparł Paulmann.
— A więc, o czym mam opowiadać?
— O niebie — stwierdził proboszcz.
— O miłości — prosiła szesnastoletnia komtessa Chauvelin.

background image

— O straszydłach — dorzucił Theodor Körner.
— O straszydłach, o straszydłach — zawołało towarzystwo.
Pomysł został przyjęty.
— Poddaję się woli większości — powiedział Hoffmann.
A czego ma dotyczyć moje opowiadanie?
— Naszego żyrandola — odparł ktoś.

Czarnych oczu — zaproponowała komtessa, patrząc z uśmiechem

na Kömera.

Pustego fotela, o który się pan opiera — odezwał się Körner.

I ten pomysł został przyjęty.
— Proszę jednak o wybaczenie, jeśli moja opowieść wprawi tak
szacowne towarzystwo w zły humor.
— Nie, z pewnością nie wprawi. Czy my też mamy zgasić światło?
— Nie trzeba.
Hoffmann zasiadł pośrodku kręgu, twarzą zwrócony ku fotelowi i
rozpoczął opowieść:
— Kiedy w styczniu 1794 roku, będąc w Paryżu, dowiedziałem się,
że moja ukochana Antonia zachorowała w Mannheim na śmiertelne
suchoty, przestałem znajdować upodobanie w rozkoszach szalonej
stolicy Francji. Teatry zaczęły mnie nudzić, damy straciły swój czar,
ich uśmiechy — swą moc, pocałunki — żar, bowiem zawsze i
wszędzie miałem w myślach słowo „Mannheim”. Kiedy zasypiałem,
widziałem przed sobą na powierzchni wzburzonego morza żółte
litery, które stale zmywała brudna fala, gdy tylko chciałem je
odczytać; patrząc na dopalające się w kominku rozżarzone szczapy,
dostrzegałem mnóstwo domków oświetlonych złotem zachodzącego
słońca, a wśród nich-strzelającą w górę smukłą wieżę największego
kościoła w Mannheim; paląc tworzyłem sobie z dymu kędzierzawą
główkę umiłowanej Antonii i nie mogłem przestać o niej myśleć.

Tego wieczora szczególnie byłem wzburzony. Nie mogąc znaleźć

zapałek, musiałem położyć się do łóżka po ciemku, tylko przy silnym
blasku księżyca; promień jego białego światła padał na stojącą wśród
książek rzeźbę Wielanda: w czasie przeprowadzki do Paryża
niechcący utrąciłem jej gipsową głowę, która od tego czasu leżała nie
przytwierdzona, źle przylegając do szyi. Lecz daremne były moje
próby zaśnięcia. Antonia jest chora — była to jedyna myśl.
Spojrzałem na jej portret; podniosła oczy i popatrzyła ma mnie długo

background image

i smutno. Nie mogłem tego wytrzymać i nieśmiało odwróciłem wzrok
na figurkę Wielanda, a ten dwornie sięgnął ręką do swej oberwanej
głowy, skłonił ją przede mną głęboko i znów spokojnie przytwierdził
na miejsce. Pomyślałem, że może przy jasnym świetle księżyca
udałoby mi się czytać, schwyciłem więc jakieś pismo i próbowałem
się nim zająć.

Już prawie usypiałem, gdy zbudził mnie szelest papieru.

Otworzyłem oczy i dostrzegłem białe palce jakiejś postaci, która
chciała odsunąć gazetę. Gdy jej się to udało, zobaczyłem swoją
Antonię — bladą, z wyrazem smutku na alabastrowych licach, z
suchotniczymi wypiekami; Antonię, która powoli rozpływała się we
mgle...
Był to gorączkowy sen, któremu wreszcie się oddałem z po-
stanowieniem, że natychmiast jutro wyruszę z powrotem do Niemiec.
Tak też uczyniłem.
Jechaliśmy w srogi mróz. Do dziś jeszcze słyszę to strzelanie batów
woźniców o policzkach czerwonych od wiatru, to skrzypienie
zmarzniętego śniegu pod szerokimi kołami naszego powozu; widzę
ten szron na naszych oknach, ziewanie współpodróżnych okutanych
szczelnie w pledy i koce; czuję to nieustanne deptanie po nogach
mego sąsiada z przeciwka — jakiegoś księdza jegomościa, tak
opatulonego, że wystawał mu tylko nos, którym stale pociągał.
Zbliżał się wieczór, gdy dojeżdżaliśmy do Mennheim. Na szerokiej
równinie lśnił biały śnieg, zabarwiony przez zmierzch na niebiesko;
na odległym horyzoncie widać było krwawoczerwoną kulę
zachodzącego słońca, a przed nami ciemniały kontury miasta —
długie, równoległe linie zaczynały się we mgle i niknęły w
gęstniejącym mroku.

Jechaliśmy długimi alejami, w których latem spędziliśmy z

Antonią tyle boskich chwil, gdy patrząc w błękitne niebo przy
sięgaliśmy sobie miłość, w monumentalnej ciszy, przerywanej tylko
radosnym śpiewem skowronka. Kiedy później słońce, ukończywszy
swą wędrówkę, znikało za szeroką równiną, a świerszcze na
odległych ścierniskach zaczynały wygrywać swe jednostajne melodie,
kiedy wieczór otulał nas ciepłym oddechem — biegaliśmy i
chowaliśmy się jak dzieci. Wreszcie, zmęczoną śmiechem, chwytałem
w objęcia i obsypywałem ognistymi pocałunkami, które ona ochoczo

background image

oddawała. Całowaliśmy się jak szaleni, nasze usta spotykały się w
regularnym rytmie, aż wreszcie przy ostatnim, długim pocałunku,
kiedy Antonia nie mogła złapać tchu, zaczynała się gwałtownie
bronić. Potem, wyswobodziwszy się z mych ramion, śmiała się, gdy
mój trój graniasty kapelusz jak zwykle — toczył się po piaszczystej
drodze albo gdy ja sam nie mogłem złapać oddechu. I znów
obejmowała mnie za szyję i całowała namiętnie, i śmiała się wprost w
moje usta. A czasem nagle stawała się poważna, uśmiech znikał z jej
twarzy, wpatrywała się swymi pięknymi oczami w moje oczy,
delikatnym i czułym gestem odgarniała mi z czoła niesforne loki i
pytała szeptem: „Miłujesz mnie?...”

Potem objęci szliśmy długimi krokami przez ciemną aleję do

miasta. Odległe drzewa były już zupełnie czarne i zdawały się nam
straszydłami broniącymi drogi do domu. Antonia bała się i jak
dziecko ufnie skrywała się w mych ramionach. Podejrzliwie patrzyła
na wszystkie mijane ciemne zarośla i wstrzymywała oddech, a mimo
to przystawała co chwilę, aby zajrzeć mi w oczy, objąć i znów spytać:
„Miłujesz mnie?...”

A teraz drzewa stały samotne, niby szkielety wyciągające kościste

ręce ku drżącym z zimna gwiazdom na karminowym niebie; mostki
pokryte były śniegiem, a szumiący potok — ściśnięty był lodowym
pancerzem.

— Jutro znów będzie silny mróz — odezwał się mój sąsiad,

wyrywając mnie z zadumy.

Wóz zatrzymał się. Wyskoczyłem i pospieszyłem przez ciemną

ulicę ku domowi jej ojca. Panował już całkowity mrok, kiedy
dotarłem do znajomych schodów z drewnianą poręczą, na końcu
której siadywał zwykle rudy kocur czuwający, aby w czasie naszej
rozmowy nie przyłapał nas ojciec Antonii, który długo nie chciał
mnie zaaprobować. Tutaj żegnałem się z nią też w ostatni wieczór,
kiedy obiecałem, że na pewno z wiosną powrócę, a ona — kaszląc —
oparła swą główkę na mojej piersi i wyszeptała w złym przeczuciu:
—Ach, gdybym mogła tego doczekać!...
Opuściłem to miejsce i szybko otworzyłem drzwi. Znalazłem się w
wielkim przedpokoju, jakie bywają w starych domach, oświetlonym
przez migocące światełko małej lampki. Wszystko znajdowało się w
dawnym porządku i tonęło w nieprzyjaznym półmroku, tylko w

background image

starym fotelu dostrzegłem obraz znanej mi postaci. Zbliżywszy się,
poznałem Antonię, czule na mnie patrzącą i ubraną w ten sam strój, w
którym mnie żegnała. Wpatrywała się we mnie z tak niewyrażalnie
smutnym uśmiechem, że krew zastygła mi w żyłach. Rzuciłem się do
jej nóg i ucałowałem chłodne dłonie. Zobaczyłem, że się pochyliła, i
poczułem pocałunek na swym czole, a był to strasznie zimny
pocałunek...
—Antonio, jesteś chora! —zawołałem.
Nie odpowiedziała. Uniósłszy głowę ujrzałem znów ten smutny
uśmiech i spływającą z oka łzę.
Nagle zaskrzypiały drzwi. Wstałem i spostrzegłem jej ojca, dziwnie
postarzałego. Poznał mnie i popatrzywszy błyszczącymi oczami,
szepnął ledwie zrozumiale:
— Ach, to pan, drogi Hoffmannie. Przybywa pan za późno. Ostatnim
jej słowem było pańskie imię. A ja ją tak kochałem!
i wybuchnął płaczem.
—Umarła? — krzyknąłem przerażony.
—Tak, wczoraj. Leży tam, w swojej sypialni.
Szybko spojrzałem na fotel. Był pusty, widmo już zniknęło.
Z okrzykiem grozy opuściłem ten dom... Tak pożegnała się ze mną
Antonia — rzekł Hoffmann w zamyśleniu, kończąc nagle swą
opowieść...
Nastała cisza.
— Pan wybaczy, panie Hoffmannie — odezwał się po chwili
proboszcz. — Czy opowiedział pan rzeczywiste zdarzenie, czy
fantazję?
—Pozostawiam to państwu do oceny.
— A czy od tych czasów Antonia jeszcze zjawiła się panu? —
spytała blada baronessa.
— Nie. Dodam wszak jeszcze pointę, bo jednak mam pewną
pamiątkę po tym zdarzeniu. Jeśli znajdę się w jakimś towarzystwie,
gdzie stoi pusty fotel, widzę na nim zawsze w mglistych zarysach tę
osobę, która najwcześniej ze wszystkich umrze.
Ach!
I znów zapadła grobowa cisza.
— A... kogo pan teraz widzi? — szepnął ktoś po chwili.
— Zabraniam panu tego mówić! — krzyknął proboszcz wstając z

background image

miejsca. — Niech pan nie kusi Boga!
Hoffmann uśmiechnął się patrząc na pusty fotel przed sobą. Wzrok
jego przesunął się po twarzach zebranych, którzy z zapartym
oddechem czekali na straszną przepowiednię...
Wtem z sąsiedniej sali dobiegły dźwięki muzyki.
— Prosimy, panie i panowie! Prosimy do tańca — zawołał wi-
cehrabia, przerywając kłopotliwą ciszę.
Zatrwożone damy ruszyły przodem, panowie za nimi. W salonie
pozostał tylko Hoffmann w swoim krześle. Po chwili trąciła go w
ramię wachlarzem baronessa.
-— Jest mi pan dłużny zakończenie opowieści, nie boję się. Poza tym
jesteśmy sami. A więc, kogo pan widział?
— Siebie — odparł Hoffmann spokojnie, nie poruszywszy nawet
brwią.
Widząc, że baronessa zbladła, dodał z uśmiechem:
— Co jednak wcale mi nie przeszkadza zatańczyć z panią tego
rozkosznego walczyka. Czy można panią prosić?
I opuścili pokój, w którym został tylko krąg pustych krzeseł z
królującym im fotelem. Pustym fotelem.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JAN NERUDA
Wampir

Statek spacerowy przywiózł nas z Carogrodu na brzeg wyspy
Prinkipo, gdzie wysiedliśmy. Towarzystwo nie było wielkie: pewna
polska rodzina — ojciec, matka, córka i jej narzeczony — oraz nas
dwoje. Ach, byłbym zapomniał; jeszcze w Carogrodzie, na
drewnianym, przez Złoty Róg prowadzącym moście przyłączył się do
nas jakiś Grek, młody jeszcze człowiek i sądząc po szkicowniku
trzymanym pod pachą, zapewne malarz.
Długie, czarne włosy spływały mu na ramiona; twarzą miał bladą i
głęboko zapadnięte, smoliste oczy. W pierwszej chwili dość mnie
zainteresował, zwłaszcza z powodu swej usłużności i znajomości
miejscowych stosunków. Ale mówił nazbyt dużo, więc później
odwróciłem się od niego.
Tym przyjemniejsza była polska rodzina. Ojciec i matka — porządni,
dobroduszni ludzie; narzeczony — elegancki młody człowiek o
gładkiej, szczerej powierzchowności. Jechali na Prinkipo, aby spędzić
tam letnie miesiące, ze względu na córkę, trochę słabowitą. Piękna ta,
bledziutka dziewczyna, zapewne właśnie przebyła ciężką chorobę
albo też taka choroba dopiero się w niej rozwijała. Wspierała się na
swym narzeczonym, czasami musiała przysiąść, a częsty, suchy
kaszel przerywał jej szept. Kiedy tylko zakasłała, jej opiekun
natychmiast zwalniał krok. Spoglądał wtedy na nią ze współczuciem,
a ona odwzajemniała mu spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „To
nic nie jest, i tak jestem szczęśliwa”. Oboje wierzyli, że będą zdrowi i
szczęśliwi.
Za radą Greka, który zaraz na molo pożegnał się z nami, rodzina
wynajęła mieszkanie w hoteliku na wzgórzu. Właściciel był
Francuzem, a cały jego pensjonat urządzony został gustownie i
wygodnie, na sposób francuski.
Zjedliśmy wspólnie śniadanie, a kiedy południowy upał nieco zelżał,
wyruszyliśmy wszyscy do piniowego gaju na wzgórzu, aby podziwiać
wspaniałe widoki. Zaledwie wyszukaliśmy odpowiednie miejsce i
zdążyliśmy się rozłożyć, pojawił się znajomy Grek. Ukłonił się z
daleka i rozejrzawszy się wkoło, usiadł kilka kroków od nas.
Otworzył szkicownik i zaczął rysować.

background image

— Myślę, że specjalnie usadowił się pod skałą, abyśmy mu nie mogli
zaglądać przez ramię — powiedziałem.
— Nie musimy zaglądać — odparł młody Polak. — Czy nie mamy tu
lepszych widoków? — A po chwili dodał: — Wydaje mi się, że on
rysuje właśnie nas, ale niech tam...
Istotnie, wspaniałych widoków mieliśmy pod dostatkiem. Nie ma
chyba piękniejszego i szczęśliwszego zakątka na świecie niż ta
wyspa! Polityczna męczennica Irena, współczesna Karolowi
Wielkiemu, żyła tu przez miesiąc „na wygnaniu”; gdybym ja mógł tu
spędzić miesiąc swego życia, przez całą resztę mych dni z
rozrzewnieniem wspominałbym ten czas! Przecież nawet tego
jednego dnia nie zapomnę.

Powietrze było tak jasne jak diament, tak miękkie i łagodne, że

sama dusza wyrywała się w dal. Po prawej, za morzem, rysowały się
brunatne szczyty azjatyckie, a z lewej w oddali błękitniały strome
brzegi Europy. Pobliska Chalki — jedna z dziewięciu wysp
„księżycowego archipelagu” —jak smutny sen wznosiła się ze swymi
gajami cyprysowymi do niebotycznej wysokości, ukoronowanej
wielkim domem — azylem dla chorych na duszy.

Wody Morza Marmara leciutko drżały i mieniły się wszelkimi

barwami jak lśniący opal. W oddali morze było białe niby mleko,
potem różowe, pomiędzy obiema wyspami jako rozpalony oranż, a
pod nimi wspaniale zielono-błękitne jak przezroczysty szafir. Było
samotne w swoim pięknie; nigdzie większych okrętów, tylko dwa
białe stateczki z angielskimi flagami ścigały się wzdłuż brzegu. Jeden
był parostatkiem, wielkości chyba budki strażniczej, drugi liczył
dwunastu wioślarzy, a gdy ich wiosła unosiły się rytmicznie, kapało z
nich roztopione srebro. Przyjazne delfiny goniły się pomiędzy
statkami i długimi łukami śmigały ponad powierzchnią wody. Po
błękitnym niebie szybowały spokojnie orły, mierząc przestrzeń
pomiędzy dwiema częściami świata.

Całe zbocze pod nami pokrywały kwitnące róże, których zapach

przesycał powietrze. Od kawiarenki nad morzem niosła się w czystym
powietrzu tęskna muzyka, stłumiona przez odległość.

Wrażenie było niezwykłe. Wszyscy zamilkliśmy i całą swą istotą

chłonęliśmy ten rajski obraz. Młoda Polka leżała na trawie, a głowę
wsparła na piersi ukochanego. Blady owal jej delikatnej twarzy

background image

nabierał lekkich kolorów, a z błękitnych oczu nagle trysnęły łzy.
Narzeczony dostrzegł to, pochylił się nad nią i scałowywał kroplę za
kroplą. Matka jej też się rozpłakała, a ja poczułem się dziwnie.

— Tutaj i ciało, i umysł muszą się uzdrowić — szeptała dzie-

wczyna. — Jakże to szczęśliwy kraj!

— Bóg mi świadkiem, że nie mam wrogów, ale gdybym ich miał,

tutaj wszystkim bym wybaczył! — rzekł ojciec drżącym głosem.

I znów wszyscy zamilkli. Każdemu z nas było tak dobrze, tak

niewypowiedzianie słodko! W takiej chwili wszyscy radzibyśmy
podzielić się swym szczęściem z całym światem. Wszyscyśmy czuli
tak samo, dlatego jeden drugiemu nie przeszkadzał. Nawet nie
zwróciliśmy szczególnej uwagi, że Grek podniósł się po jakimś
czasie, zamknął starannie szkicownik i skłoniwszy się lekko na
pożegnanie odszedł. My zaś dalej syciliśmy oczy krasą tego miejsca.
Wreszcie po kilku godzinach, kiedy dal pokryła się ciemnym
fioletem, tak wspaniałym zwłaszcza na południu, matka dziewczyny
przypomniała nam o powrocie. Unieśliśmy się i ruszyliśmy na dół do
pensjonatu, krokiem luźnym i elastycznym, jaki mają niewinne dzieci.
W hoteliku zasiedliśmy na pięknej werandzie. Ledwie zdołaliśmy
spocząć, gdy do naszych uszu dobiegły przekleństwa i odgłosy
sprzeczki. Nasz Grek kłócił się z hotelarzem, a my dla zabawy
słuchaliśmy.
Zabawa nie trwała jednak długo.
— Ech, gdybym tu nie miał innych gości... — mamrotał hotelarz,
wchodząc do nas po schodach.
— Przepraszam pana — młody Polak podszedł do właściciela
pensjonatu. — Kim jest tamten pan? Jak się nazywa?
— A kto go tam wie

:

, jak się nazywa — mruknął hotelarz patrząc ze

złością w dół. — My na niego mówimy „wampir”.
—Malarz?
— Tak, ale rzemieślnik. Maluje tylko nieboszczyków. Kiedy w
Carogrodzie albo gdzieś w okolicy ktoś umrze, tego samego dnia ma
już gotowy obraz nieboszczyka. Ten człowiek maluje już wcześniej. I
nigdy się nie myli. Jak sęp!
Stara Polka krzyknęła z przerażeniem — na jej rękach spoczywała
córka, blada jak kreda, zemdlona.
I już narzeczony zeskoczył po schodkach na dół, jedną ręką chwycił

background image

Greka za koszulę, a drugą sięgnął po szkicownik.
Szybko zbiegliśmy za nim. Obaj mężczyźni tarzali się już w piasku.
Szkicownik otworzył się i na jednej kartce dostrzegliśmy narysowaną
ołówkiem głowę młodej Polki. Oczy zamknięte, wokół czoła —
nurtowy wianuszek...
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

Jiří Karásek ze Lvovic
Śmierć Salome

Dzień po dniu z jedną ze swych niewolnic przychodziła potajemnie

do chaty Sehona, łowcy gazeli.

Piękny ów młodzian lica miał smagłe, kontrastujące z olśniewająco

białymi zębami i z czernią kędzierzawych włosów przechodzącą aż w
granat, jakby jego głowę posypano lazurowym proszkiem. Ówże to
młodzian kochany był przez żydowską księżniczkę, która daremnie
szminką i pudrem próbowała zatrzeć ślady starości.

Tylko jej oczy płonęły jeszcze gorejącym blaskiem jak gwiazdy,

lecz omdlała bladość przywiędłej cery ujawniała oszustwo.

Czyliż wiedział Sehon, kim jest owa dziwna niewiasta składająca

mu dary i namiętne wyznania? Czy przeczuwał, jakie cienie podążają
w ślad za postacią zjawiającą się codziennie na progu jego chaty?
Kobieta ta — drżąca, z błędnym wzrokiem i smutna

otulona była szczelnie fioletowym peplosem, z rękami ginącymi

w fałdach długich, szeleszczących rękawów, z głową aż po pierś
zawiniętą w srebrny zawój i z ciemnymi chalcedonami w uszach.

Wszelkie jej ruchy wyrażały żądzę, by posiąść tego, który stale jej

unikał i który nie dawał niczego prócz uśmiechu politowania nad jej
starością i brzydotą.

Często, gdy skulona opadała w kącie chaty Sehona i skrywała

twarz w dłoniach nie po to, by płakać, lecz aby zatopić oczy w
ciemności i pustce, i kiedy trwała tak długo bez ruchu, postać jej
wyrażała takie cierpienie, że nawet Sehon przez chwilę zaczynał
łaskawiej do niej przemawiać. Wtedy Salome prostowała się, aż
chrzęściły złowieszczo ‘chalcedony w jej uszach, a z oczu biła duma.
Odchodziła, albowiem nie litości pragnęła, lecz miłości.

Ta, której ramiona, piersi i biodra swym pięknem zdolne były

zniewolić każdego mężczyznę, była teraz bezsilna wobec tego
młodzieńca, którego ciała o barwie ciemnego bursztynu tak bez-
nadziejnie pragnęła.

Któregoś wieczora, gdy spod szerokich rękawów wynurzyły się

nagle jej ręce, blade jak siny promień księżyca, który prze-

darł się przez hebanowe chmury, Sehon przybliżył się do niej z

zaciekawieniem. Nie przypuszczał, że to te same ręce, które kiedyś

background image

wśród wiwatów unosiły na srebrnej tacy głowę Jana Chrzciciela,
podczas gdy Salome drżała pod wpływem niewypowiedzianie
potężnej, porywającej fali rozkoszy, od której delikatnie podzwaniały
drogie kamienie na jej włosach, rękach, szyi, piersiach, na całej
lśniącej nagości jej młodego ciała...

Wtedy jej nagość triumfowała, a młodość była niczym bezdenna

przepaść pochłaniająca kolejne ofiary. Zapach jej ciała, wonniejszy
niż ambra, olejki i kadzidło, ciepło jej skóry pokonywały blask
szafirów i wspaniałą, złotawą żółć berylów. Jej wargi, wyrażające
bezgraniczne okrucieństwo, były czerwieńsze niż rubiny w
spływających na piersi naszyjnikach, a jej czarne, groźne oczy
gorzały większym ogniem niż najciemniejsze granaty. Teraz te ręce
drżały chłodem. A jednak były piękne, gdy tak nagle wyłoniły się w
swej nagości; ręce jakby wyrzeźbione misternie z kości słoniowej
przez dawnego artystę; ręce kruche, delikatne, a zarazem drapieżne i
złe; ręce szlachetnej księżniczki i szpony harpii.

Sehon skłonił się nad nimi i, oszołomiony, szeptał słowa zachwytu,

zaś oczy jego chłonęły to piękno, jak wysuszone gardło pije z kielicha
tamaryszkowe wino... Wtem Salome zdecydowała się: zerwała z
siebie szatę i w mroku izby wzniosła się, naga, nad Sehonem.

Jej oczy zapłonęły pod ciemnym sklepieniem brwi. Zaczęła

tańczyć jak w czasach swej młodości.

Sehon wpatrywał się w nią, zaskoczony. Jej starość zniknęła. Ciału

powróciła gibkość i piękno. Ramiona się zaokrągliły, a nogi nabrały
gazelej smukłości.

Z na wpół przymkniętymi powiekami Salome pląsała lekko i

rytmicznie. Sehon zaś porównywał tę kobietę ż innymi, których
pragnął i które miłował.

Wszystkie te wspomnienia nagle zbladły, a Sehon poddał się

namiętności do tego zjawiska, które odkryło teraz przed nim swe
tajemnicze, wyczarowane z przeszłości piękno.

Jakiż smutek, niewyrażalny smutek bił z tych oczu, które płonęły

w mroku jak dwa ostatnie żarzące się węgle w wygasłym popiele!

Jakże tęskna była biel tej późnej nagości, tego ciała delikatnego jak

stary kaszmir!

Nogi w złotych sandałach wzlatywały ponad ziemię, jakby chciały

ją na zawsze opuścić.

background image

Salome pogrążyła się w marzeniach, łagodnymi ruchami ukołysała

swą duszę. Włosy jej się rozsypały, lecz nie czuła wcale, że pukle
zaczepiały o chalcedony nausznic i rubiny naszyjnika.

Myślała o swej młodości, kiedy tańczyła w pałacu z białego

marmuru, otoczonym gajem pomarańczowym; kiedy tańczyła przed
tetrarchą o głowę Jana Chrzciciela, w ciszy komnaty, gdzie nie było
słychać nic prócz namiętnych oddechów mężczyzn wpatrujących się z
żądzą w jej ciało smuklejsze niż trzcina... Wonie gęstniały, stawały
się nieprzeniknione, mieszały się z krwawymi płomieniami lichtarzy
zawieszonych na słupach ze szlachetnego drewna pokrytego złotem.

Jakże to było dawno! Jak dawno! Zadrżała. Jej wspomnienia

żałośnie przemykały przez martwą przeszłość jak hieny przez
cmentarze Wschodu.

Zachwiała się i resztką sił utrzymała na nogach.
O czyją głowę tańczy dziś przed Sehonem? Czuła, że całą swą

duszę wkłada w ten taniec; że dziś, tylko dziś, może zdobyć to smagłe
ciało, zaznać rozkoszy jego pocałunków i pieszczoty gładkich rąk...

Żądza brzmiała w głosie Sehona, gdy rzucił się ku niej, wyma-

wiając jej imię z nozdrzami drżącymi namiętnością.

— Sehonie! — krzyknęła Salome, osuwając się na ziemię

śmiertelnie wyczerpana, lecz upadła tak cicho, jak wieczorny cień
drzewa pada na mech. Sehon schylił się nad rozpostartym ciałem.

Milczał teraz i patrzył.
Znów była stara. Widział jej barwione brwi i rzęsy, umalowane

wargi; widział róż na jej błyszczących policzkach i krople potu na
śmiertelnie zimnym czole, jak rosa na białym marmurze. Widział całe
to, niemal straszne, oblicze, lecz nie odwrócił wzroku. Jak kondor,
byłby się rzucił namiętnie na trupa. Opanował go wstręt.

Oczy Salome zupełnie zaszły mgłą. Wyprężyła się, chcąc drapać

podłogę różowo pomalowanymi paznokciami, rozerwać swe biedne
ciało, krzyczeć we wściekłym proteście — ale została niema, jak
upokorzone zwierzę. I wyszła, zasłaniając twarz, przytrzymując
dłonią drżące jak w febrze fałdy fioletowego pe- plosu, wlokącego się
za nią w piachu drogi.

Nazajutrz rano do chaty Sehona zbliżyła się niewolnica Salome.

Przynosiła jak zwykle dary od swej pani. Lecz tym razem drżała ze
strachu i oddaliła się tak szybko, że nawet nie słyszała, jak Sehon

background image

odmawia przyjęcia podarunków.

W nocy, kiedy młodzieniec wracał z objęć swej kochanki, dar leżał

jeszcze na progu jego chaty. Sehon obojętnie zerwał zasłonę, aby
usunąć niepożądany przedmiot.

Wtem krzyknął, przerażony. Na srebrnej tacy leżała ucięta głowa

Salome.

Śmierć wycisnęła jeszcze głębsze zmarszczki na jej ciele, a za-

stygła krew zbroczyła policzki. Z otwartych oczu, miotających
krwawe iskry, wyzierał ból palącymi wyrzutami przeszywający
najsekretniejsze głębie jego duszy...
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

LADISLAV KLIMA
Helena Marna

Helena Mama była po słowie. Jednakże jej narzeczony, doktor
Grabner, akurat na dzień przed ślubem, przy pełnieniu swych
obowiązków lekarskich, nabawił się zakażenia krwi i mimo wszelkie
starania — umarł.
Wkrótce inny mężczyzna poprosił ojca o rękę pięknej dziewczyny, a
ona po krótkim wahaniu — wyraziła zgodę. Wyznaczono datę ślubu.
Natychmiast po ślubie młodzi małżonkowie mieli wyjechać w podróż
poślubną.
W noc przed ślubem Helena kładła się na ostatni panieński spoczynek
dziwnie roztrzęsiona. Ciężkie myśli kłębiły jej się w głowie, lecz w
końcu sen stulił jej powieki...
Nagle Helena wstała cicho z łóżka i równie cicho się ubrała; włożyła
przygotowany już kostium podróżny. W sąsiednim pokoju ojciec
chrapał donośnie... Wydobyła z kieszeni jego palta klucz od bramy i
jak kot prześlizgnęła się przez uchylone drzwi na korytarz, wiodący
do frontowych pokojów i kuchni. Tutaj też miała szczęście:
gospodyni się nie obudziła. Helena powoli przekręciła klucz — i
wymknęła się na klatkę schodową. Na palcach, spiesznie zeszła ze
schodów, otworzyła bramę — i znalazła się na ulicy.

Skierowała się w stronę dworca... Tak dziwnie było jej na duszy.

Akurat wybiła północ. Ulice ziały pustką, znikąd nie dobiegał
najsłabszy nawet głos żywego stworzenia. Brał mróz, silny wiatr
przeganiał po ulicach tumany twardego, drobnego śniegu.

Szła z pośpiechem dobrze znaną drogą. Nie odczuwała wcale

strachu. Była jak zanarkotyzowana. Przechodziła właśnie ulicą, na
której znała każdy dom i każdy kamień...

Niespodziewanie posłyszała w pobliżu hałas i gwar licznych

głosów. Jeszcze kilka kroków — i ujrzała długi rząd oświetlonych
parterowych okien jakiejś dużej gospody. Dobiegały stamtąd głosy,
dziwne jakieś i ciche, stłumione dźwięki pianina i szuranie, jak gdyby
tańczono. Przystanęła zdumiona — nie wiedziała o istnieniu tej
gospody ń nawet dałaby głowę, że w tym miejscu nie ma żadnej
gospody... Nie zastanawiając się, sama nie wiedząc dlaczego, weszła
do sklepionej sieni domu, gdzie były drzwi do sali tanecznej...

background image

Dziwiła się, skąd bierze się w niej taka odwaga. Ale ciekawość i
jeszcze coś, czego nie umiała określić, wręcz pchały ją dalej.
Otworzyła drzwi i stanęła w progu niewielkiej sali...

Taniec właśnie się skończył i tańczący wracali do stołów w głębi

sali. Wydali się Helenie jacyś dziwni... Wtem podszedł do niej jakiś
pan i ukłoniwszy się rzekł:

— Witamy panią serdecznie i prosimy dalej! Brakuje nam dam!

Zechce pani mi towarzyszyć, zaprowadzę panią do jej znajomych!

— Do moich znajomych? — spytała zdziwiona. — Pan mnie zna?
— Mam ten zaszczyt! - Chwycił ją za rękę i pociągnął przez salę

ku stołom... Nie pojmując dlaczego, szła z nim bezwolnie... ale
wstrząsnął nią dreszcz.

— Raczy pani usiąść tutaj! — powiedział, podszedł do niedużego

stołu i z ukłonem podsunął jej krzesło. Usiadła, obrzuciła wzrokiem
towarzystwo przy stole — i z przerażenia krew zastygła jej w żyłach...

Wszystkie siedzące obok osoby dobrze znała: był tu jej stryj, jej

babka, jeden z nauczycieli, pewien lekarz — przyjaciel ojca,
jego żona, siostra gospodyni oraz ośmioletni chłopiec, syn przyjaciela
ojca... Lecz wszyscy ci ludzie już od dawna — nie żyli, ) Skamieniała
ze zgrozy, włosy zjeżyły się jej na głowie, serce zaczęło walić...
Znowu popatrzyła na swoich makabrycznych współtowarzyszy, nie
myliła się... nie! Pomyłka była wręcz niemożliwa... I głosy te same...
Mary nie zwracały na nią uwagi, jakby jej tu nie było, rozmawiały
cicho, ale z ferworem o całkiem obojętnych sprawach. Na nią w ogóle
nie patrzyły... Za to przyglądali jej się ludzie od sąsiednich stołów...
Wśród nich również rozpoznała wielu swoich znajomych — wszyscy
oni by byli wszak nieżyjący.

Długi czas siedziała w letargicznym osłupieniu, z całkowitą pustką

w głowie... Zaczął się nowy taniec.. Jej nikt nie poprosił...
Zadowolona była z tego i nadal siedziała w otępieniu — nie przyszło
jej nawet na myśl, żeby opuścić to straszliwe towarzystwo. Taniec
skończył się, tańczący powrócili na swoje miejsca... A ona wciąż
siedziała jak bez duszy, w kamiennym bezruchu...
Dano znak do następnego tańca... Wtem otworzyły się drzwi
sąsiedniego pomieszczenia i szybkim krokiem wszedł przez nie —
doktor Grabner. Helenie ścięła się krew w żyłach.
— Niech żyje pan organizator! — zawołało kilka głosów. — Kiedy

background image

nastąpi główny punkt programu?
— Zaraz po tym tańcu! — odpowiedział Grabner. — Zaraz po nim
zasiądziemy do uczty!
Zgromadzeni zaklaskali radośnie, pary zaczęły wychodzić na środek
sali.
Helenę przejął gwałtowny strach, wzdrygnęła się i wytężając
wszystkie siły usiłowała wstać — ale ciągle była jak przemieniona w
kamień. Jej przerażenie wzrastało... Pianista już podchodził do swego
instrumentu... W tym momencie syn siedzącego obok lekarza zwrócił
się do ojca i spytał z zaciekawieniem, wiercąc się przy tym
zwyczajem wszystkich dzieci:

— Tatusiu, co dostaniemy na tę ucztę?
— Żywe ciało, Karolku! Żywe, młode dziewczęce ciało!
— A do picia?
— Krew! Żywą, młodą dziewczęcą krew!
W tej chwili rozległy się dźwięki pianina i zaczęto tańczyć... A

Helena, która dosłyszała rozmowę ojca z synem, wreszcie wyzwoliła
się ze stanu obezwładnienia. Przejęta nieopisaną grozą
zerwała się z krzesła i roztrącając tańczące pary rzuciła się do drzwi,
którymi weszła. Nikt jej nie zatrzymywał, nikt nie zwracał na nią
uwagi... Nacisnęła klamkę — lecz drzwi były zamknięte.

Szarpała rozpaczliwie klamką — drzwi jednak się nie otworzyły.

Wtem przypomniała sobie, że za tą salą są dalsze pomieszczenia...
Może tamtędy uda jej się uciec. Znowu przecisnęła się wśród
tańczących, dopadła drzwi, którymi przed chwilą wszedł Grabner, i
wbiegła do sąsiedniej sali... Była również oświetlona... Siedział tutaj
znajomy młody urzędnik, trzymając w objęciach jej dawną
przyjaciółkę; oboje zmarli już przed kilkoma laty... Sala nie miała
okien — ale w głębi były drzwi... Helena jak szalona wbiegła do
trzeciego pomieszczenia. Ta sala była pusta, też pozbawiona okien —
i już żadne drzwi nie wiodły stąd dalej. Była w pułapce...

Zdjęta rozpaczą, rozejrzała się dokoła, chcąc się przynajmniej

ukryć. Nogi uginały się pod nią... Spostrzegła pod ścianą wielką
szafę. Drzwi szafy były uchylone... Wśliznęła się do środka. .. Wtem
uświadomiła sobie, że jest tam jeszcze ktoś — na jej widok rzucił się
do ucieczki: był to Grabner... Zniknął za tylną ścianą szafy i zamknął
ją za sobą.

background image

Helena zatrzasnęła drzwi. Otoczyła ją ciemność... Nogi odmówiły

jej posłuszeństwa... Półżywa usiadła... Wciąż dźwięczała jej w uszach
grana na pianinie melodia i szuranie nóg tańczących... Siedziała tak z
minutę... Ale nagle przypomniała sobie o uczcie — i zerwała się...

Uprzytomniła sobie, że Grabner uciekł przez tylną ścianę szafy...

Uchyliła drzwi, aby wpuścić trochę światła; zobaczyła, że do tylnej
ściany przytwierdzone jest żelazne kółko... Pociągnęła je ku sobie—
ściana otworzyła się. — Helena wsunęła się w czarny otwór i w
gęstych ciemnościach co tchu pobiegła przed siebie. Ciągle jeszcze
goniły ją dźwięki walca... Wreszcie przestała je słyszeć... Nie
zastanawiając się, że może ¡gdzieś spaść, rozbić sobie głowę, biegła
dalej wąskim korytarzykiem, który początkowo opuszczał się w dół,
potem zaś droga się wyrównała...

Biegła tak z dziesięć minut... Wtem korytarz rozjaśniło słabe

dziwne światło... Po chwili Helena spostrzegła przed sobą coś
leżącego na ziemi; była to trumna ... Przeskoczyła ją i biegła dalej...
Znów leżała przed nią trumna, i jeszcze jedna — i jeszcze jedna.
Wtedy zorientowała się, co oświetla korytarz: wszędzie,
gdzie zwróciła oczy, widziała fosforyzujące kości, czaszki — leżały
na ziemi, sterczały ze ścian i stropu... Pojęła, że znajduje się na
cmentarzu, a raczej pod cmentarzem, wśród trumien...

Ale nie napełniło jej to grozą. Skonstatowała zupełnie chłodno:

„Aha! Nieboszczycy z tego cmentarza wyszli podziemnym
korytarzem na świat, pohulać sobie!” Myśli miała zaprzątnięte
Grabnerem, który uciekł przed nią z szafy... Coś jej mówiło, że lada
chwila go ujrzy — i była ciekawa, w jakiej postaci go zobaczy, czym
właściwie jest jej narzeczony..

Nagle posłyszała za sobą coraz rozgłośniejszy gwar i wściekły

tupot nóg... Wkrótce rozróżniła głosy:

— Uczta! Uczta! Żywe dziewczęce ciało i krew! Grabner, do-

trzymaj słowa!

Znów ogarnęła ją groza; jak strzała rzuciła się do ucieczki.

Nieboszczycy byli coraz bliżej, doganiali ją... Przeskakiwała trumnę
za trumną. Nagle potknęła się o jedną — i upadła... Wieko trumny
uniosło się — wyskoczył z niej Grabner — i z rozpostartymi
ramionami zastąpił uciekinierce drogę, chwycił ją w objęcia, zerwał
jej z kapelusza długi zawój i okręcił wokół szyi...

background image

Następnego ranka, gdy domownicy poszli obudzić narzeczoną,
znaleźli ją leżącą w łóżku, uduszoną własnym zawojem. Nie-
szczęśliwy wypadek czy samobójstwo? — Nikt nigdy się nie do-
wiedział.
Przełożyła Cecylia Dmochowska

background image

ARTHUR BREISKY
Spowiedź grafomana

My lonely anguish melts no heart but mine Gray’s sonnet

Znów zatrzasnęły się za mną ciężkie, żelazne wrota martwego

domu. Znów muszę odgrywać niełatwą rolę szaleńca. Muszę — jeśli
nie chcę zginąć z ręki kata za dobrodziejstwo, które ludzie nazywają
morderstwem. Jestem przekonany, że
gram tę rolę lepiej niż Irving swego szalonego Leara. Nie chcę jeszcze
umierać. Czyż Seneka — który tak pięknie w swych listach mówi o
samobójstwie — nie stwierdza, że dla człowieka obdarzonego
szlachetną duszą nie ma takiego miejsca, w którym by nie mógł żyć?

Wypełniłem swe życie tak genialnymi postępkami, że umysłowe

pospólstwo uznało to za czyny szaleńca. Jestem jeszcze nadal piękny.
Sześcioletnia dziewczynka, ujrzawszy mnie, zastygła bez ruchu, a jej
źrenice rozszerzyły się w zachwycie kobiety, nagle w niej
przebudzonej. Widziałem łzy w oczach staruszki stojącej przy bramie
martwego domu, kiedy pomagano mi wsiadać do powozu. „Taki
młody i taki piękny” — szeptała bezzębnymi ustami. Wyrwałem się z
rąk moich przesadnie ostrożnych strażników, objąłem ją i
pocałowałem w czoło. Początkowo bardzo się zlękła, sądząc, że to
atak szaleństwa. Później — zrozumiawszy wszystko — błogosławiła
mnie drżącymi rękami.

W czasie mego pierwszego pobytu w tym domu rozbiłem lustro,

rozgniewany jego oszustwem. Dodawało mi zmarszczek i
deformowało moje wargi w pusty, cyniczny grymas. Było źle
szlifowane. Ale proszę, nie zapomnieli, co się stało przed rokiem!
Teraz nie mam lustra. Powinni raczej usunąć słońce z nieba — mniej
by mi go brakowało.

A więc, skoro chcę przynajmniej dla mej duszy zdobyć lustro,

zasiadłem do pisania dziennika. Zawsze byłem Narcyzem. Raz tylko
przestałem nim być i wtedy los wdeptał mnie jak robaka w błoto. Od
tamtego czasu cały świat stał się polem dla moich zabaw. Pozwalałem
się kochać, nigdy samemu nie kochając. Pozwalałem się podziwiać,
nigdy samemu nie podziwiając. Budziłem powszechne
zainteresowanie, choć ja nigdy i nikim się nie interesowałem. Mówiąc
ściślej: kochałem i podziwiałem wyłącznie siebie. Nie dlatego, abym

background image

był bez serca; moje serce zostało złamane. Wypowiedziałem losowi
świętą wojnę. I aby jak najmniej mógł mnie zranić — zamknąłem się
przed nim w barwnej muszli egoizmu.

Narodziłem się ze starego ojca, którego często jako dziecko

ciągnąłem za długie, siwe włosy — zwłaszcza gdy starzec mnie
dręczył — i z matki, która zmarła w szpitalu wariatów. Zawsze
nienawidziłem tego upartego starucha, w którym później upatrywałem
dowodu reinkarnacji hrabiego Cenci. Będąc siedemnastoletnim
młodzieńcem wydałem zbiór wierszy, których źródłami inspiracji
były: grzeszna miłość do tej biednej, chorobliwie pięknej Beatrice,
będącej moją matką, i sonety Szekspira. Jak wszystko, czego w życiu
dokonałem, książka ta wzbudziła ogromne zainteresowanie i
zainicjowała powszechne poszukiwania owej tajemniczej
„nadłamanej lilii, której aniołowie podarowali wieczną młodość” i
której chwałę opiewały moje wiersze. Wreszcie rozczarowana opinia
publiczna — ten tysiącramienny polip brudnych łap — nie znalazłszy
śladów zaprzestała poszukiwań i uznała moją miłość za taką samą
zagadkę, jak tajemniczą postać z sonetów Szekspira.

Nie zapomnę nigdy tego wieczoru, kiedy po kilkuletniej rozłące

(pobyt na uniwersytecie oksfordzkim) ujrzałem Eleonorę po raz
pierwszy. Przyjechałem niespodziewanie. Był jesienny wieczór.
Drzewa alei wiodącej do bramy ¿rodzinnego zamku w świetle
zmierzchu wyglądały jak przerażająco potężne postaci, z zarzuconymi
na głowy białymi prześcieradłami. Przywitało mnie tylko szczekanie
psów i upajający zapach tlących się liści. Na szerokich schodach
zamku nie spotkałem żywej duszy. Nie mogłem się powstrzymać, aby
przechodząc obok, nie ucałować ust pięknego Hyacinta isa
marmurowego kochanka mego dzieciństwa.

Szedłem wolno ną piętro, gdzie znajdowały się tak mi drogie

komnaty Eleonory. Na puszystych dywanach moje kroki były
bezszelestne, słyszałem tylko łomot mego serca. Zatrzymałem się
przed drzwiami, nie mając odwagi ich otworzyć. Jakże mogę stanąć
przed anielskim obliczem Eleonory, skoro w ostatnim liście napisała,
że nawet najbardziej wyrafinowane tortury wymyślane przez starego
męża nie raniły jej serca tak głęboko, jak wiadomości o moim
burzliwym, ekscentrycznym życiu. Tak właśnie w duchu
rozmyślałem, gdy nagle dotarły do mnie namiętne, bolesne i rzewne

background image

dźwięki ballady Chopina. A zaraz potem wzruszająco słaby i
nerwowo słodki sopran Eleonory — mojej matki. Łzy stanęły mi w
oczach. Gdy zabrzmiał ostatni akord, otworzyłem drzwi.

W pierwszych dwóch komnatach nie rozpoznałem konturów

rzeczy. Wszystkie drzwi stały otworem, więc mogłem zajrzeć do
trzeciej komnaty, która z jakiegoś powodu była uroczyście ilu-
minowana. Stanąłem bez ruchu, zobaczywszy szczupłą, zwodniczo
chudą postać mojej matki. Nie podejrzewała, że jest obserwowana.
Gotyckie świece rzucały mdły blask na jej złotowłosą głowę.
Delikatne ramiona, z których zsunęła się luźna, chryzantemowa szata,
miała uniesione nad pochyloną głową. Jeszcze nigdy Eleonora nie
wydawała mi się tak młoda. Nie poznała mnie w pierwszej chwili,
gdy z uśmiechem, opanowując swe uczucia, stanąłem w progu jej
komnaty. Dopiero gdy padłem do nóg objąwszy jej kolana, głęboka
radość ożywiła na chwilę smutne oczy Eleonory. Po pierwszym
pocałunku jej ręka odsunęła mnie tragicznym gestem. Jej jasne
policzki zbielały jak śnieg. Mimowolnie cofnęliśmy się oboje jak
znad przepaści. Matka moja opadła na sofę otoczoną liliami i
słonecznikami; zasłoniwszy dłonią oczy wybuchnęła bezgłośnym
płaczem. Lecz w następnej chwili — jeszcze ze łzami w oczach i już z
przerażającym uśmiechem kobiety zdecydowanej na czyn tragiczny
— powiedziała swym słabym, dźwięcznym głosem:
— Ty mnie kochasz?
— Jak nikogo w świecie -- odparłem bez namysłu, urzeczony jej
postacią.
— Jesteś gotów spełnić każde moje życzenie?—pytała dalej. —
Możesz polegać na mej wierności — odpowiedziałem.
— Ale Robert Chivelly był twoim przyjacielem? — stwierdziła
nieoczekiwanie matka i spojrzała zaklętym wzrokiem.
Jest moim jedynym przyjacielem — potwierdziłem.
Wtedy Eleonora wstała, z bliskiej szafki wyjęła małą złotą urnę i
podając mi ją powiedziała:
—Przynieś mi w tej skrzyneczce serce Roberta Chivelly’ego.
Zachwiałem się z przerażenia. Przestałem wierzyć, że scena,
ta nie jest snem. Obudziło się we mnie straszne podejrzenie, że
pewnie matka, dręczona stale przez tego posępnego starca, straciła
rozum. Lecz ona widząc, że nie zrozumiałem jej słów, dodała głosem

background image

zmęczonym i niecierpliwym:
— Robert Chivelly mnie zdradził. Za bardzo go kocham, abym
potrafiła znieść myśl, że jego piękną głowę pieszczą ręce tej
potwornej kokoty, Mrs. Grandę. Ty mi przyniesiesz jego serce,
prawda, kochany?
Długo nie odpowiadałem. Widziałem jej straszliwy lęk, serce mi
krwawiło, lecz wreszcie wyszeptałem:

Nie mogę.

Eleonora znów opadła na sofę i ukryła twarz w dłoniach.

Chciałem podejść bliżej, ale złożonymi rękami i gestem prosiła, by

zostawić ją samą. Oddaliłem się niepewnym krokiem.

Przeklinam los, który jedyną kobietę, jaką w życiu mogłem

kochać, uczynił moją matką. Złorzeczę temu okrutnemu ironiś- cie.
Całe późniejsze moje życie było wielkim szyderstwem wobec losu.
Od tej chwili opadła ze mnie moralność jak ciasny, niepotrzebny strój,
przeszkadzający w wykonywaniu ruchów. Nie wierzyłem już w nic.
Moja wola stała się dla mnie Bogiem, a kaprys — Religią. Nie
jesteśmy odpowiedzialni przed nikim: ani przed Bogiem, ani przed
ludźmi. Ściślej mówiąc — jesteśmy odpowiedzialni tylko wobec
siebie. Zabójstwo, grzech — jakże śmieszne przesądy łączą się z tymi
słowami! Zabicie człowieka nie jest większą zbrodnią niż zabicie-
zwierzęcia. Wobec wiecznej natury jest to to samo. Grzech — jakie
zabawne słowo! Grzechem jest, jeśli czynimy cokolwiek wbrew
swym pragnieniom i swej woli; jeśli nie potrafimy za głosem swego
kaprysu iść aż po trupach, jeśli nie mamy odwagi dopełnienia swego
losu aż do ostatniej litery. Żaden czyn popełniony pod wpływem we-
wnętrznego impulsu nie jest grzechem.

I tak oto podjąłem wyzwanie losu. Podobnie jak Neron, nie

przestraszyłem się swej miłości do matki. Nigdy nie wypowiedziałem
piękniejszych słów niż te, którymi starałem się dodać Eleonorze
odwagi, aby podporządkowała się memu sercu. Kochała mnie, choć
silniejsza namiętność łączyła ją z Robertem. Będąc bliski szaleństwa,
dałem jej do czytania ów tragiczny fragment konfesji Ninon de
Lenclos, gdzie ta grande amoureuse opowiada o samobójstwie swego
syna z miłości do niej .

— Przynieś mi serce Roberta i chcę z tobą umrzeć — szepnęła

Eleonora.

background image

Odwiedziłem Roberta w jego mieszkaniu. Zastałem go w gabinecie

siedzącego na kanapie. Palił papierosy i czytał najnowszą książkę
Mereditha. W głównych zarysach rozmowa wyglądała następująco:

— Nie powiedziałeś mi nigdy, że kochasz moją matkę.
— Bo nie widziałem ciebie w tym okresie, kiedy ją poznałem.
— Dlaczego przestałeś ją kochać?
— Wiesz dobrze, że nigdy jeszcze nie kochałem kobiety.
— Co ciebie łączy z Mrs. Grande?
— Płaci moje długi.
— Oczekiwałeś tego samego od mojej matki?
— W żadnym wypadku. Podoba mi się jej nierzeczywisty,

nieziemski czar. Kiedy zaczęła mnie obdarzać uczuciami zbyt
konkretnymi, odszedłem od niej. Potrafisz sobie wyobrazić coś
prostszego?

Zaprosiłem go na małą przejażdżkę saniami. Głęboko w lesie

małym sztylecikiem ukradłem jego serce. Śmierć ta pozostała
tajemnicą i nie padł na mnie nawet cień podejrzenia.

Eleonora ze łzami w oczach i z uśmiechem na ustach przyjęła urnę

z sercem Roberta. Zaraz następnego ranka zostałem wezwany do jej
sypialni. Przekroczywszy próg dostrzegłem najpierw mego ojca,
spacerującego tam i z powrotem jak dzikie zwierzę, a później matkę
leżącą nieruchomo na łóżku. Kiedy spojrzałem na jej twarz, straciłem
przytomność. Nigdy więcej już matki nie zobaczyłem.

— W ataku szaleństwa spaliła sobie twarz kwasem solnym —

wyjaśnił mi później starzec. Wiedziałem, że ta anielska istota
zeszpeciła sobie twarz, aby zabić moją miłość. Zaraz następnego dnia
odwieźli Eleonorę do szpitala psychiatrycznego. Starzec z pewnością
uczynił ten krok, żeby stać się jedynym posiadaczem majątku matki.

Przez czterdzieści dni leżałem w ciężkim stanie, nieustannie tracąc

świadomość. Postanowiłem sobie, że zaraz pierwszego dnia, kiedy
tylko wstanę, odszukam nieszczęsną męczennicę. Ale tego. właśnie
dnia doniesiono mi o jej śmierci. U trumny nie mogłem znieść widoku
starca wylewającego fałszywe łzy. Spoliczkowałem go. Zostałem
przez to uznany za niepoczytalnego i zamknięty na pół roku w
szpitalu dla wariatów.

Jakże życie potrafi być brutalne! Wypuszczono mnie po pół roku z

diagnozą, że jestem nieuleczalnym grafomanem, lecz nikomu nie

background image

zagrażam. Przez pięć lat życie było piłeczką moich kaprysów. Po tym
czasie wydałem książkę, w której znalazła się artystyczna wersja
opisanej tu tragedii. Walter Pater i Swinburne przysłali mi
entuzjastyczne i pełne podziwu listy o tej książce. Lecz, niestety,
wzbudziła ona tak wielkie zainteresowanie, że wpadła w ręce tego
sędziego kryminalnego, który przed pięciu laty zajmował się nie
wyjaśnionym zabójstwem Roberta Chivelly’ego. Zostałem poddany
przesłuchaniom, a później dożywotnio zamknięty w zakładzie
psychiatrycznym.

Jakże jestem szczęśliwy, że wreszcie skończyłem z tymi bru-

talnymi faktami!

Tutaj kończy się spowiedź angielskiego poety Richarda Hud- sona,

najtragiczniejsze kłamstwo, jakie kiedykolwiek poeta wymyślił. Jego
przypadek był jakiś czas całkowicie ignorowany, a^ bowiem uwaga
całej londyńskiej opinii publicznej była skoncentrowana na rozprawie
sądowej Oscara Wilde’a, którego zresztą często widywano w
towarzystwie Hudsona. Pewnego popołudnia w klubie, bawiąc tylko
en passant w Londynie, w drodze na dalekie południe, czytałem w
Timesie o aferze Wilde’a. Przerzucając dalsze kartki, natrafiłem na
artykuł zatytułowany „Smutny koniec szaleńca”; przeczytałem tę
notkę z wielkim wzruszeniem. Przepisuję tekst w całości, z wycinka,
który wtedy zabrałem ze sobą:

„Londyn nie będzie już witał tych wspaniałych młodzieńców,

którzy tak często przejeżdżali ulicami w powozie zawsze tonącym w
kwiatach, tych Rzymian z okresu cesarstwa w purpurowych togach,
francuskich paziów z czasów Ludwika XIV z wy- pudrowanymi
włosami i w krótkich spodniach, Wenecjan z okresu Borgiów —
albowiem jedyny młody człowiek, który był przewodnikiem
wszelkich tych barwnych, anachronicznych widm, ubierając się
codziennie w inny kostium, powiesił się w nocy z niedzieli na
poniedziałek na latami, w opuszczonej alei Piccadilly — tym razem w
kostiumie clowna, z książką wierszy Chattertona w kieszeni.

Każdy zgadnie, że nie chodzi o nikogo innego, jak o Richarda

Hudsona — nieszczęsnego szaleńca, którego zwolniono przed-
terminowo z domu wariatów, uznając jego przypadek za niesz-
kodliwy, choć nieuleczalny. Wszelkie oznaki świadczą, że swej
dobrowolnej śmierci pragnął nadać wyraz jak najostrzejszej ironii.

background image

Miał na sobie kompletny kostium karnawałowego clowna — z
szerokimi krótkimi spodniami, białą bluzą, na której było
wymalowane wielkie, czerwone, przebite strzałą serce; na głowie miał
naciągniętą aż po uszy dużą, spiczastą czapkę I dzwoneczkami.
Powiesił się na długim, złotym łańcuszku, ukrywszy twarz pod gęstą,
jedwabną chustą”.

Pozostałe fragmenty artykułu z Timesa są zbyt trywialne, aby je

cytować. Dodam tylko kilka krótkich uzupełnień.

Znałem Hudsona dość dobrze. Mieszkał jednak stale w Londynie,

ja zaś byłem ciągle w podróżach po całym świecie, więc mieliśmy
mało okazji do spotkań. W pierwszym zdaniu mówię o kłamliwości
jego spowiedzi. Jestem o tym zupełnie przekonany,
bowiem nie znałem człowieka, którego serce byłoby szlachetniejsze i
czystsze. Nie mogę jednak twierdzić tego z absolutną pewnością, bo
nigdy ani słowem nie wspomniał o swej przeszłości i o swych
związkach intymnych. Mistyfikuje, gdy twierdzi, że wydawał książki.
Nigdy niczego nie wydrukował, choć jego gust literacki i
wykształcenie były zupełnie niezwykłe. Również informacje
dotyczące domu wariatów nie całkiem odpowiadają prawdzie. Był
tam tylko krótki czas, na żądanie rodziny, bo w okresie dwóch, trzech
lat życia — którego fantastyczność zwykłym śmiertelnikom musiała
się wydać szaleństwem — stracił ponad połowę swego ogromnego
majątku. Nie był szaleńcem, był wszak grafomanem, który cierpiał na
hyperetheridsm. Jak mało jednak mówi to lekarskie słowo. Bądźmy
dla niego bardziej sprawiedliwi! Był człowiekiem delikatnego serca i
szlachetnej 'duszy; trawiony bólem, przeważnie metafizycznym, był
większym Don Kichotem niż ten hiszpański, albowiem za swego
przeciwnika obrał los!

Tego wieczora, kiedy przeczytałem w Timesie o jego śmierd,

poszedłem go. pożegnać do jego pałacu. Na stole w gabinecie
znalazłem rękopis, który drukuję, aby ocalić od zapomnienia jego
postać. Tekst napisany po francusku przetłumaczyłem dosłownie, bez
najmniejszej zmiany — oto „Fragment tajemniczego losu”.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński

background image

JOSEF VACHAL
Próba stworzenia typu idealnej powieści krwi

Tytuł:

Mordercza katownia albo Zbójecki barłóg w hrabiowskiej krypcie

czyli Upiór i straceniec, to jest Tajne duchy na statku pirackim, alias
Krwawa Nogawka czyli Cnota najlepszą przewodniczką albo
Dziewica z klasztoru i dom publiczny w Hiszpanii czyli Więzienna
lampa i Tajemniczy mordercy w pustym młynie pod czarnym lasem.

Rozdział I
Tajemnice starego pałacu

Smutku pełen, siedział w przepysznej komnacie, w jednej z
niezliczonych izb pałacu Barcelony, dostojny książę Pedro de
Rudibanera.
Żal to czy łzy wzruszenia targające jego wnętrzności, czy może gniew
tak ryczy tam oto we wrzeciądzach rozszalałego wichru kwilącego
zamkiem?
Starzec ciężko westchnął.
Pomordowani przodkowie snuli się wokół w charakterze duchów, po
korytarzach i na strychu grasowały straszydła. W opuszczonym sadzie
nie drgnął nawet listek.
— Gdzież się znajdujesz, córko ma? — tak wzdychał ten
opuszczony starzec. Z pewnością już robactwo toczy młodzieńcze
ciało twe gdzieś w opuszczeniu!
Z tymi słowy popadł książę w głęboką zadumę.
Koszmarna cisza rozgościła się wokół.
Tylko z ulic Barcelony przenikała do świetlicy, poprzez tajne pod
pałacem sklepienia, meluzyna i, przynosząc odrażający fetor
skwierczącego mięsa żywcem przez inkwizycję palonego ka- cerza,
czochrała starca biały włos.
Dziś właśnie mija dziesięć lat, jak jedyna córka księcia przez
cyganów została ukradziona.
Wtem, słucha, straszliwe uderzenie gromu wstrząsnęło pałacem.
Komnatą w postaci ducha przeszła pramatka rodu owego.
Równocześnie weszła do sieni dumnym krokiem i z wyniosłym

background image

uśmiechem dama wysokiego wzrostu, lat około trzydziestu pięciu,
bardzo pięknej urody.
Była to nałożnica księcia, zły duch tej rodziny.
Wydawało się, że sam diabeł za nią stoi.
Widząc śpiącego księcia pogardliwie się zaśmiała i wyszła. Duch
pramatki trzykrotnie okrążył księcia i, żałośnie jęknąwszy, zniknął.
Nowe uderzenie gromu zbudziło księcia z mocnego snu.
Oczy jego spoczęły na postaci, która właziła tu przez okno. Kim może
być ten tajemniczy mężczyzna?
Jest to Kurt, nieprawy syn księcia.
Książę Pedro był go przed dwudziestu laty spłodził z Różen- ką,
robotnicą fabryki z Czerwonego Hamerszlagu, nie troszcząc się dalej
o losy uwiedzionej kochanki i swego pozamałżeńskiego syna, który
miał właśnie dwadzieścia pięć lat.
Kurt właśnie przychodzi domagać się praw synowskich od swego
zatwardziałego ojca.
W tym celu zmuszony jest wybrać noc i drogę przez okno; portier go
do pałacu nie wpuścił z powodu nędznego odzienia.
Wreszcie jest już tutaj, jakże się cieszy, że oto padnie swemu ojcu do
nóg.
Wtem znowu otwarły się drzwi sali i weszła nimi raz jeszcze
kochanka księcia.
Spieszyła księcia przebudzonego objąć.
Z gniewem w sercu poznaje w niej Kurt fałszywą wiarołomną, którą
niegdyś gorąco kochał.
Teraz ją widzi, jak obejmuje jego własnego ojca.
Zazdrość i miłość miotają jego sercem, nie panuje nad sobą.
Wyciąga z cholewy szeroki nóż i niczym drapieżnik rzuca się na
łaszącą się do księcia kochanicę.
Gwałtowny zamach ostrym nożem i przeraźliwy krzyk przeszył pałac.
Wszystkich dziesięć palców zdradliwej kochanki rozleciało się z
głośnym hukiem po wszystkich kątach sali.
Także książę przeraźliwie krzyknął.
(***)

Rozdział VII
Zamurowana w trupiej piwnicy

background image

Powróćmy znowu do barcelońskiego pałacu.
Książę don Pedro, przebudzony hukiem, otworzywszy swe oczy,
ujrzał na podłodze leżący nóż, a u swych nóg w mdłościach skręconą
kochanicę.
Krwi wszak z uciętych palców widzieć nie mógł, albowiem po
pierwsze w komnacie było ciemno, a także same te palce pod różnymi
meblami się walały. Również Kurt uciekł oknem.
Tym niemniej książę, wystraszony, krzyknął.

W komnacie zaczęła się zbierać służba.
Wraz z nią przybiegł główny zarządca księcia Pedra de Rudi-

banery, niosąc w ręku list.

List ten pochodził z królewskiej kancelarii i zawierał podpisane

przez króla notarialne potwierdzenie testamentu starego księcia,
którym ów swój majątek po śmierci pozostawiał swej kochanicy, a
swój pałac i stajnie zakonowi Towarzystwa Jezusowego.

W tym testamencie brakowało tylko książęcego podpisu.
Ta kochanka i jezuici wiedzieli o tym testamencie, jak również i to,

że dziś podpisany być ma i ostrzyli sobie już z góry na tę spuściznę
zęby.

W momencie gdyby książę swój testament podpisał, chcieli go ci

jezuici otruć, żeby tym prędzej móc dziedzictwo objąć.

Nałożnica księcia także o tym szczodrym nadaniu wiedziała, wszak

również z nikim nie chciała się dzielić spadkiem, zamierzając o ten
pałac z jezuitami później się procesować.

O tym wszystkim wszakże jezuici wiedzieli już dawno poprzez

spowiednika tej kochanicy i czekali tylko okazji, żeby także ją ze
świata móc zgładzić.

Dziś nadeszła ta chwila, jak zobaczymy.
Tuż za zarządcą wszedł do sali spowiednik księcia, który również

był spowiednikiem tej kochanicy, imieniem Elzewira de Al- din.

Ta dama była z pochodzenia córką jednej żebraczki, a później

pakowała cygara w pewnej wielkiej madryckiej fabryce, po czym
wyszła za mąż za pewnego woźnicę hrabiego, od którego jednak
rychło uciekła stając się garderobianą wiedeńskiej księżny, gdzie ją
poznał zwycięzca Saracenów, właśnie powracający z wyprawy
krzyżowej, Piotr Aldin. Choć od dłuższego czasu był wdowcem,

background image

synowie nie zezwolili mu, żeby osobę niskiego stanu pojął za
małżonkę, tak więc uczynił ją tymczasem swoją kochanką. Hrabia
Aldin, podróżując z Elzevirą przez świat, zatrzymał się wszakże w
Monte Carlo, gdzie także przebywał stary książę don Pedro,
szukający straconej córki. Jej uroda uczyniła na nim takie wrażenie,
że wyzwał Pedro Piotra na pojedynek, takowego w nim zabił, a
Elzevirę, bogactwem książęcym olśnioną, do Hiszpanii sobie
przywiózł.

Kiedy tylko ten spowiednik spostrzegł w omdleniu leżącą,

zakrwawioną kochankę i porzucony we krwi nóż, błyskawicznie
zaświtał mu ohydny plan w głowie.
Zawołał wielkim głosem:
— Patrzcie na nędznicę, jak to nam naszego księcia zamordować
chciała!
Tenże książę dopiero przyszedł do siebie i zobaczył zakrwawione
palce jej.
Natychmiast przyszło mu na myśl, że ta osoba dopuściła się zamachu
na jego osobę.
— Klementyno, Klementyno, cóżeś to uczyniła? — pytał się głosem
straszliwym.
Ona jednak mu nie odpowiadała, ponieważ nazywała się Elzevira.
To też było jej prawdziwym imieniem, jak my już wiemy, a książę
tylko pomylił się z zaspania.
.Dlatego też nie chciała mu na jego pytanie żadnej dać odpowiedzi.
Księcia to wielce rozgniewało i zagrzmiał straszliwym głosem:
— Bierzcie tę morderczynię i zamurujcie ją w zakonnej piwnicy na
przestrogę potomnym!
Po czym zwrócił się po raz ostatni do nieszczęsnej Elzeviry, którą już
pachołkowie na zamurowanie odprowadzali, mówiąc:
— Ten testament, gdzie swój majątek tobie pozostawiam', dziś
jeszcze musi ulec zmianie, a ja wszystko Towarzystwu Jezusowemu
oddam z wdzięczności.
(•••)

Rozdział IX
Nikczemność

background image

Stary książę don Pedro leżał po owej straszliwej nocy ciężko chory.
Lekarze ciągle nie potrafili rozpoznać, czy książę cierpi na katar
głowy, czy na chorobę Weila, czy też ma wręcz gorączkę połogową.
W każdym wypadku w jego wieku, jeśli była to jedna z tych chorób
wskutek owego przestrachu, było się czego obawiać.
Jedno wszak jest pewne, że w tę chorobę wpędzili go wyłącznie
jezuici.
Waśnie ich zobaczymy przy robocie.
Na łożu przepysznym odpoczywa książę.
Pięć mauretańskich niewolnic delikatnie wachluje mu stopy i wodę
kolońską rozpyla.
Inne niewolnice śpiewem na lutni go rozweselają, inne tańczą
dzikiego orientalnego czardasza, lecz książę niczego nie zauważa,
albowiem śpi.
Sen to musi być straszliwy.
Z zaspanych rąk wypadła księciu gazeta; oczywiste, że książę dopiero
niedawno zasnął.
Na stole obok łoża stała nie dopita butelka ognistego jak krew
hiszpańskiego wina.
Książę miał tego wina w piwnicy kilka wagonów beczek.
On to wino rozsyłał po całym świecie i nader się na tym wzbogacił.
Teraz jednak na nic mu już było to bogactwo ani w najmniejszym
stopniu, kiedy na tę hiszpańską grypę umierał.
Zegar szwarcwaldzki na ścianie wybił południe.
W mieście ustał na moment hałas.
Hiszpańscy inkwizytorzy zaprzestali torturować kacerzy, a krzyki
dręczonych zastąpiło pobożne Ave Maria.
Także smród dymów i czadów miejsc kaźni zajęła przyjemniejsza
woń z barcelońskich kuchni, gdzie dopiekano potrawę narodową
nazywaną hiszpańskimi ptaszkami.
Wszędzie jedzono obiad.
Także ci niewolnicy i tancerki poszli na obiad.
Pozostał tylko chory, śpiący książę.
Panował okropny upał.
Brzęcząc przelatywały w powietrzu hiszpańskie muchy.
Jedna z nich siadła księciu na nos.
Książę w następstwie tego zbudził się.

background image

Przed nim stał jego domowy spowiednik, lecz książę go dalej nie
poznawał, bowiem znajdował się w malignie
Usta jego wołały Marię, a ręka zataczała w powietrzu krzyż.
Książę najwidoczniej błogosławił nieobecną i zaginioną Marię, o
której w swym fantazmacie sądził, że przed nim stoi.
Temu spowiednikowi wnet przyszedł do głowy diabelski plan
i on go też natychmiast przeprowadził.
Wcisnął do ręki majaczącemu księciu ołówek i zmienionym głoseiń,
falsetem, począł szeptać:
—Drogi ojcze!
Ten jezuita dobrze wiedział, że książę w gorączce uważa, że
zaginiona córka Maria przed nim stoi i zgodnie z tym działał.
—Jesteś tu, Mario? — zapytał książę.
—Tak — odpowiedział ten jezuita.
Książę głęboko westchnął w swoim ojczystym języku i szepnął:
— Podejdź do mnie bliżej, córko ma, niech uczynię na pożegnanie
krzyżyk na twoim czole. Ja już odchodzę ze świata i muszę ci
powiedzieć, że główna część mojego majątku zakopana jest na wyspie
Honolulu. Pytaj o kapitana Rodrigueza, on cię tam zawiezie, a ty ten
skarb wydobądź. Bądź szczęśliwe, moje dziecko, ja cię błogosławię i
odchodzę!
Z tymi słowy uniósł książę swoją osłabioną rękę i uczynił nią trzy
krzyżyki.
Ale zamiast na czole nieobecnej Marii uczyniła je jego ręka, pisadłem
przez jezuitę zaopatrzona, na testamencie, który ten nikczemnik przed
nim rozpostarty trzymał.
Dla księcia sztuka pisania była chińszczyzną i dlatego zamiast
podpisu robił trzy krzyżyki.
Był więc podpis na tym testamencie ważny.
Ten nikczemnik ten

testament, w którym książę Pedro de Rudibandera

cały swój majątek zakonowi jezuitów zapisywał, nosił przy sobie
ustawicznie, czekając tylko na dogodną chwilę, żeby go jakoś
zdurniałemu księciu do podpisania podsunąć, ponieważ tylko tego na
testamencie dotąd brakowało.
Podpisy fałszywych świadków potrafili jezuici z łatwością załatwić.
Ojciec Ignacy, tak się mianowicie ten spowiednik, a przede
wszystkim hiszpański jezuita, nazywał, nie wahał się wykorzystać

background image

zamroczenia umierającego dla podpisania, a tym samym
uprawomocnienia testamentu na korzyść zakonu.
On wiedział, że dzięki temu czynowi będzie dobrze widziany przez
przełożonych, zyska zadowolenie, a głównie i wiele odpustów, lecz
plany jego zmierzały jeszcze dalej.
On musiał od tego Rodrigueza tę tajemnicę wydobyć, gdzie ten skarb
na Honolulu zakopany jest i następnie poń się udać.
Nie wątpił o tym, że skarb będzie ogromny; gdy go przywiezie
i jezuitom odda, d wybiorą go generałem zakonu.
Spojrzał na księcia, który już dogorywał.
Jego duch w agonii aż dotąd zajmował się zaginioną córką. Nagle
książę czknął i było po nim.
Z uśmiechem wynosił ojciec Ignacy testament.
Przełożył Jacek Baluch

background image

POSŁOWIE

Mało jest miast na świecie, które — tak jak Praga — wprost

prowokowałyby żyjących w nim pisarzy do tworzenia literatury
pełnej tajemnic i zagadek. Dzisiejsza „Złota Praga” dawniej na-
zywana była „Magiczną Pragą”, tu bowiem znajdowało się światowe
centrum alchemii, magii i wszelkich nauk tajemnych, rozwijanych
pod życzliwym patronatem czeskich królów. Kilku z nich, jak np.
cesarz Rudolf II, osobiście zajmowało się „poszukiwaniem kamienia
filozoficznego”. Stare kroniki czeskie, podobnie jak legendy i podania
ludowe, pełne są fantastycznych i niesamowitych opowieści. Wiele z
tych legend, wspólnych dla Czechów i Niemców, stało się z biegiem
lat inspiracją dla arcydzieł literatury światowej.

Kręte, wąskie uliczki, ciemne zaułki i niewielkie domki pa-

górkowatej Malej Strany w Pradze stanowiły wręcz idealną scenerię
dla romantycznych „opowieści z dreszczykiem”, literatury
„gotyckiej” czy — w kilkadziesiąt lat później — dla niepokojącej
twórczości ekspresjonistów. Jakaż bowiem inna atmosfera mogłaby
emanować z miasta, którego ulicami przechadzał się sam doktor Faust
czy rabbi Liva ben Becalel... Ktoś kiedyś powiedział, że wystarczy
obejrzeć słynną Złotą Uliczkę na Hradczanach, aby zrozumieć, że
wielki Franz Kafka po prostu nie mógł pisać inaczej. Jest w tym
twierdzeniu sporo prawdy. Wspomnijmy choćby Meyrinka, będącego
wyraźnie pod urokiem Pragi, Franza Werfla czy też twórców
ekspresjonistycznego kina.

Antologia nasza zawiera opowiadania 21 pisarzy czeskich,

tworzących w XIX i na początku XX wieku, reprezentujących różne
style i kierunki literackie. Są wśród nich zarówno autorzy zajmujący
znaczącą pozycję w literaturze czeskiej, jak też pisarze właściwie
zapomniani, ale dla nich wszystkich ważny był metafizyczny czy
magiczny nurt inspiracji. Tymczasem wydawana w Polsce do tej pory
literatura czeska wywodzi się głównie z nurtu realizmu, co naszym
zdaniem stanowi uproszczenie. Niech więc ta książka choć w
nieznacznej części wypełni ową lukę.

W pierwszym rozdziale antologii znajdzie Czytelnik różnego

rodzaju opowieści niesamowite. Opowiadanie Kołdra stanowi dość
klasyczny przykład tego gatunku. Przypomina nowelkę Hansa Heinza

background image

Ewersa „Pająk” (Die Spinne), napisaną w 1908 roku w Paryżu (znaną
u nas z PIW-owskiej antologii niemieckich opowiadań grozy pt.
„Czarny pająk”). Prawdopodobnie obaj pisarze zaczerpnęli pomysł z
lektury Alexandre’a Chatriana.

Kołar był jednym z ulubionych pisarzy Jakuba Arbesa, autora

romanetta „Tęczowy punkcik nad głową”. Twórczość Arbesa
zasługiwałaby niewątpliwie na szerszą prezentację (tym bardziej, że
jest u nas prawie wcale nie znana), lecz niestety większość jego
romanett ma po prostu zbyt dużą objętość.

Z kolei autorzy zapomniani Joe Hloucha i Josef Miildner pre-

zentują dwa klasyczne horrory. Rozdział zamyka opowiadanie
„czeskiego Witkacego” — Ladislava Klimy, który wykorzystując
środki, jakimi posługuje się horror, tworzy przejmującą parabolę
zagubienia i ograniczenia człowieka.

W drugim rozdziale dochodzi do głosu magia i alchemia. „Żelazna

koszula” w swym klimacie przypomina starą literaturę kramarską,
natomiast tematycznie zbliżona jest do opowiadania Poego „Studnia i
wahadło”. Zważywszy jednak na datę powstania obu opowiadań,
wydaje się mało prawdopodobne, by Kramerius mógł zapożyczyć
wątek od sławnego kolegi. Możliwe natomiast, że obydwu
zainspirowała ta sama legenda.

Stare podanie o doktorze Fauście stanowi niewątpliwie źródło

natchnienia autora opowiadania „Dom Fausta”. Legenda ta bardzo
szybko przyjęła się w Czechach i np. w XIX wieku pokazywano w
Pradze ... cztery rzekome domy Fausta. Najsławniejszym z nich był
dom przy placu Karola — gdzie wcześniej mieszkało wielu
alchemików: najpierw Vśclav Opavsky, później m.in. Edward Kelley,
słynny alchemik Rudolfa II, a w pierwszej połowie XVIII wieku Josef
Mladocha ze Solopysk, wielbiciel mechaniki i alchemii. Alois Jirasek
opisuje w swym opowiadaniu inny dom: przy Bydlęcym Targu.

Impresjonistyczne „Przedstawienie o zmierzchu” to przykład

prozy, w której sama magia budzi może nawet mniejsze przerażenie
niż stworzona przez pisarza atmosfera.
1 wreszcie rozdział ten zamyka opowiadanie Emanuela z Le- śehradu
„Skamieniali ludzie”, w którym bardziej nam współczesny autor
wykorzystuje motyw zbrodniczego wynalazku.

Cichym bohaterem trzeciego rozdziału antologii jest czas i „jego

background image

siostra — śmierć”. Rozpoczynamy groteską Ladislava Klimy,
filozoficzną refleksją nad czasem i śmiercią jako formami
przemijania. Następnie prezentujemy dwa opowiadania: Ba- banka o
tajemniczym piętnie przeszłości oraz oszczędne, napisane wręcz w
reportażowym skrócie, opowiadanie Emanuela z Leśehradu,
stylizowane na autentyczne sprawozdanie z prac wykopaliskowych.
Zamyka ten rozdział nowela Jana Weissa — obrazek z dotkniętego
tyfusem obozu jenieckiego, a jednocześnie halucynacyjna podróż w
czasie i przestrzeni. Oniryczny charakter tekstu Weissa przenosi nas
do czwartego rozdziału, w którym spotykamy — mniej lub bardziej
przetworzone literacko — zapisy snów. Właśnie „Sen”
romantycznego poety Karela Hynka Machy stanowi przykład
fantastyki z epoki romantyzmu i posługuje się takimi typowymi
rekwizytami, jak noc, klasztor, wędrowiec itp. Zanotowany w
dzienniku poety, stał się zalążkiem obszerniejszej prozy pt.
„Wędrówka karkonoska” (1833— -1834).

Późniejszy o kilkadziesiąt lat impresjonistyczny obrazek Ma- hena

również skonstruowany jest na zasadzie wizji sennej — alegorii.

Kolejne trzy opowiadania pochodzą z „Tańca śmierci” Jakuba

Demla — księgi snów i śmierci. Właśnie m.in. jego zapisy snów,
operujące oniryczną logiką i wzbogacone filozoficzną refleksją,
sprawiły, że czescy surrealiści uznali Demla za swego prekursora.

Zamykają ten rozdział dwa opowiadania Ladislava Klimy, z

których szczególnie drugie zachwyca misterną, precyzyjną, szuf-
ladkową konstrukcją snu we śnie.

Piąty rozdział to swoisty dance macabre śmierci o różnych

obliczach. Jest więc apokaliptyczna śmierć z opowiadania o cechach
moralitetu J.K. Ślejhara, śmierć-przewodnik z opowiadań Müldnera i
Breisky’ego; jest wiele postaci i twarzy śmierci w tekście Richarda
Weinera...

I wreszcie ostatni — szósty — rozdział grupuje, jakże częste w

opowiadaniach grozy, motywy miłości, zazdrości, zbrodni... Najpierw
V.R. Kramerius z historią jakby żywcem wziętą z ballad ludowych;
dalej „hoffmannowskie” opowiadanie Śvandy z Semćic —
kunsztowne, eleganckie, z podwójną pointą; następnie Neruda —
stopniowo, łagodnie wzmagający nastrój niesamowitości w swym na
wskroś realistycznym obrazku z podróży;

background image

potem Karések z ornamentalną prozą modernistyczną; Klima—-
znów wykorzystujący dla „własnych celów” rekwizytornię opowiadań
grozy — i wreszcie Arthur Breiskÿ z opowiadaniem, w którym
przewrotnie używa wielu odwiecznych motywów, znanych choćby z
ballad, legend, a także z literatury brukowej. Zwykle to zła kochanka
domaga się od wybrańca, by przyniósł jej serce matki — tu zaś jest na
odwrót: matka żąda od syna serca swojego kochanka; podobnej
metamorfozie ulega wątek starego (ojca) męża: tu starzec dybie na
majątek... młodej żony.

Osobne miejsce w naszej antologii — podobnie jak i w literaturze

czeskiej — zajmuje Josef Vâchal: „przybłęda z dawnych czasów,
mistyk, asceta i mnich”. Fragmenty „Krwawej powieści” sprawiają
podobnie jak w przypadku obydwu tekstów Breis- kÿ’ego — być
może nawet wbrew intencjom autora — wrażenie pastiszu literatury
grozy. Po tylu mocnych przeżyciach należy się jednak czytelnikowi
chwila wytchnienia.

I to już wszystko. Wiemy, że zabrakło wielu czeskich pisarzy,

którzy powinni byli się tu znaleźć, jak choćby Kareł Jaromir Er- ben,
Kareł Sabina, Julius Zeyer, Kareł Ćapek, Jaroslav Durych, Kareł
Schulz, Jaroslav Havlićek czy jeszcze kilku innych. Stało się tak
głównie z dwóch powodów: najodpowiedniejsze ich utwory były albo
zbyt długie (Sabina, Zeyer), albo nie udało nam się, niestety, do nich
dotrzeć, do czego się szczerze przyznajemy. Cóż, czasem okazuje się,
że Praga leży zbyt daleko od Warszawy. Jeśli mimo to antologia
ukaże naszemu Czytelnikowi trochę inny, mniej znany obraz
literatury czeskiej, jeśli skłoni Go do sięgnięcia po wydane w Polsce
książki prezentowanych autorów lub choćby tylko dostarczy godziwej
rozrywki — uznamy, że nasz trud nie był daremny.

Autor składa serdeczne podziękowania wszystkim polskim,

czeskim i zagranicznym przyjaciołom (zwłaszcza Erice i Jarosla-
vowi), którzy służyli mu radą i umożliwili dotarcie do trudno
osiągalnych tekstów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolfe Gene Opowiadanie Wyspa doktora smierci
Antologia Najlepsze opowiadania SF58 (rtf)
Trójca Święta - opowiadanie, Bałagan - czas posprzątać i poukładać
Antologia Zbior opowiadan Wynalazca Wiecznosci (rtf)
Serce Jezusa - opowiadanie, Bałagan - czas posprzątać i poukładać
Antologia Najlepsze opowiadania SF58
opowiadania na czas przeprowadz Nieznany
Poławiacze gąbek. Antologia greckich opowiadań morskich. Wybór – Nikos Chadzinikolau, wprowadzenie d
Huelle opowiadania na czas
Opowiadanie o wakacjach czas perfect Forum e ANG
Antologia SF Opowiadania z przyszłości
Opowiadania na czas przeprowadzki Huelle
Opowiadania Borowskiego czas i miejsca akcji

więcej podobnych podstron