Patterson James Numer Thomasa Berrymana

background image

5

Prolog

Na farmie (1962)

background image

6

background image

7

Claude, Teksas, 1962

Tego roku, kiedy Thomas Berryman i Ben Toy opuœcili Claude w Teksasie –

czyli w tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tym drugim – Thomas mia³ zwyczaj nosiæ

czarne kowbojskie buty z czerwonymi gwiazdkami na kostkach. Do ka¿dego buta

wk³ada³ po cztery dwudziestodolarowe banknoty. Oko³o po³owy lipca pieni¹dze

zaczyna³y rozpadaæ siê na strzêpy i œmierdzieæ jak spocone stopy.

Pewnego nie zapowiadaj¹cego nic dobrego popo³udnia na prowincjonalnej

drodze numer piêæ pojawi³ siê b³yszcz¹cy wóz marki Coupe de Ville. Metaliczno-

niebieski. Na zderzakach po³yskiwa³y promienie s³oñca tworz¹c migaj¹ce gwiazdki

i spirale.

Thomas i Ben Toy obserwowali, jak samochód siê zbli¿a przemierzaj¹c pa-

skudn¹ pustyniê Panhandle. Nie mieli nic innego do roboty.

– Zanudzê siê na œmieræ i w krótce wyci¹gnê kopyta gdzieœ pod p³otem –

wyzna³ Berryman jakiœ czas wczeœniej. Toy wtedy tylko lekko siê uœmiechn¹³.

– S³ysza³eœ o tym czarnow³osym dupku Raymondzie Cone? Pewnie tak – za-

cz¹³ teraz Toy.

– Zawsze mówi³em, ¿e tak siê stanie – Berryman zaci¹gn¹³ siê w zamyœleniu

papierosem bez filtra i wypuœci³ k³¹b dymu. – S³ysza³em, co mówi³ o tej Nadine

w chevrolecie swojego starego. Tak musia³o siê staæ.

– Myœlisz, ¿e siê z ni¹ o¿eni?

– Jasne. Tak siê zawsze tutaj dzieje od setek lat. Potem staruszek zaprosi go

na pepsi w Amarillo, a ona bêdzie mia³a dziecko. Nastêpnie on zostawi ich oboje

i wyjedzie do Reno, Nevady lub Kalifornii. Nie cierpiê tego. Naprawdê.

Toy wyci¹gn¹³ niewielki pognieciony zwitek banknotów piêcio-, dziesiêcio-

i jednodolarowych i zacz¹³ je przeliczaæ.

background image

8

– On mówi, ¿e raczej w³o¿y sobie trzydziestkê do ust. Zanim poœlubi Na-

dine.

– Tak, no có¿… Szybko zacznie zbieraæ puste butelki. To mu wybije z g³owy

te pomys³y.

Thomas Berryman os³oni³ d³oni¹ okulary s³oneczne, by lepiej widzieæ nad-

je¿d¿aj¹cy samochód. K³¹b brunatnego py³u pod¹¿a³ za wozem niczym propo-

rzec. Drogê przecina³y mu myszo³owy kieruj¹ce siê na wschód w stronê wodo-

spadów Wichita.

Kiedy coupe zbli¿y³ siê na odleg³oœæ dwudziestu kilku metrów, Berryman

wyci¹gn¹³ rêkê z odstawionym kciukiem.

– Jedziesz czy nie? – spyta³ Toya.

Tymczasem wielkie auto, jad¹ce dot¹d ze sta³¹ prêdkoœci¹, zwolni³o, by siê

zatrzymaæ.

Kierowc¹ okaza³ siê biskup z Albuquerque, ojciec Luis Gonsolo. Obaj m³o-

dzieñcy opuœcili Claude w Teksasie razem z nim. Podró¿owa³o im siê razem ca³-

kiem dobrze a¿ do Nowego Jorku.

Thomas Berryman i Ben Toy wjechali do metropolii w wielkim stylu… no-

wiutkim, po³yskuj¹cym metalicznie niebieskim coupe de ville… bez biskupa.

background image

9

Wstêp

Thomas Berryman

wed³ug Jonesa (1974)

background image

10

background image

11

Moi rodzice, Walter i Edna Linda Jones wcale nie chcieli, ¿ebym zosta³ leka-

rzem, prawnikiem czy te¿ po prostu cz³owiekiem sukcesu; pragnêli tylko, ¿ebym

by³ dystyngowany i wytworny. Mocno ich jednak rozczarowa³em; zosta³em dzien-

nikarzem.

Napis nad biurkiem Ochsa Jonesa

Steve McQueen jest zabójc¹, któremu musisz dodaæ otuchy i zapa³u.

Gazeta „Movie Review”

Zebulon, Kentucky, 1974

W listopadzie tego roku przyjecha³em do mojego rodzinnego miasta Zebulon

w okrêgu Poland w Kentucky. Wróci³em do domu, aby napisaæ o œmierci Bertra-

ma Poole’a, porucznika Martina Weesnera oraz mojego przyjaciela, Jimmiego

Lee Horna z Nashville w Tennessee… jednak przede wszystkim po to, by opisaæ

coœ, co redaktor gazety „Nashville Citizen-Reporter” nazwa³ „Numerem Thoma-

sa Berrymana”.

Tê ksi¹¿kê tworzy³em g³ównie z myœl¹ o swojej dziewiêcioletniej córce, Cat.

Historia ta przypomina filmy Sama Peckinpaha: mamy tutaj w sumie szeœæ

zabójstw. To opowieœæ o m³odym Teksañczyku, który w wieku osiemnastu lat

postanowi³ zostaæ zawodowym morderc¹. Z tego, co wiem, swoj¹ decyzjê przy-

pieczêtowa³ pozbawiaj¹c na pocz¹tek ¿ycia kilka piêknych antylop oraz meksy-

kañskiego ksiêdza, a raczej biskupa.

background image

12

LuŸne obserwacje: W pewnym artykule z gazety z Houdson przeczyta³em:

„Co najmniej piêciu ludzi w Stanach Zjednoczonych zarabia ponad dwieœcie ty-

siêcy dolarów rocznie dzia³aj¹c jako niezale¿ni (nie zwi¹zani z mafi¹) p³atni mor-

dercy.” Sk³adaj¹c wycinek z gazety i wsuwaj¹c go do portfela, zastanawia³em siê,

jaki oni, u diab³a, maj¹ punkt widzenia tam w Houston.

LuŸne obserwacje: Bardzo niewielu rzeczywiœcie rozumie, co naprawdê kie-

ruje ludŸmi, którzy czyni¹ z³o… Wiêkszoœæ tych, którzy o nich pisz¹, ukazuje ich,

jak na mój gust, w zbyt czarnych kolorach. Albo znowu próbuj¹ dodaæ im nieco

s³odyczy i pikanterii niczym w filmie Bonnie and Clyde… W ka¿dym razie nie

s¹dzê, ¿eby ka¿dy czarny charakter odznacza³ siê têpot¹ i nie wydaje mi siê, by

koniecznie musia³ byæ posêpny… W rzeczywistoœci Thomas Berryman by³ zupe³nie

inny.

LuŸne obserwacje: Pewnego dnia pokaza³em Cat coœ, co da³a mi dziewczyna

Berrymana: pneumatyczny pistolet typu Crossman. Chcia³em zademonstrowaæ,

jak dzia³a, i niechc¹cy przestrzeli³em narzutê na kanapê pani Mullhouse. By³o to

tak ciê¿kie prze¿ycie dla tej starej kocicy, ¿e wkrótce umar³a.

LuŸne obserwacje: Nawet w odwiedzanym przez okolicznych farmerów ba-

rze „Paradise” Doca Fiddlera, jednym z najbardziej znanych w stanie Tennessee,

wisi teraz nad rzêdem butelek plakat z podobizn¹ Jimmiego Horna. Losy Horna

sta³y siê kanw¹ dramatu moralnego, a ludzie lubi¹ dramaty, obojêtnie jakie.

Ostatnia uwaga: W tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tym drugim roku Thomas

John Berryman ukoñczy³ szko³ê œredni¹ w Plains z najlepszymi wynikami, jakie

uzyskano kiedykolwiek w ca³ym okrêgu Potter w Teksasie. Jego nauczyciele po-

informowali mnie, ¿e mia³ on fotograficzn¹ pamiêæ, a iloraz inteligencji równy

sto szeœædziesi¹t szeœæ.

Po dalszych dociekaniach odkry³em, ¿e znany by³ równie¿ z bezwstydnych

obyczajów i przezywano go „królem rozpusty”.

Kobiety, z którymi przestawa³, powiada³y tylko, ¿e wzbudza³ w nich poczu-

cie ni¿szoœci. Nawet te, które darzy³y go najwiêksz¹ sympati¹, nigdy nie czu³y siê

z nim zupe³nie swobodnie.

Wiêkszoœæ ludzi z okolic Clyde w Teksasie by³a przekonana, ¿e jest on teraz

znanym prawnikiem gdzieœ na wschodzie kraju. Na pocz¹tku myœla³em, ¿e to ktoœ

z rodziny Berrymana rozpuszcza takie plotki; póŸniej jednak dowiedzia³em siê,

¿e robi³ to on we w³asnej osobie.

Ojciec Thomasa by³ emerytowanym sêdzi¹ okrêgowym. Trzy tygodnie po

tym, jak dowiedzia³ siê, co jego syn zrobi³ w Tennessee, zmar³ na udar mózgu.

background image

13

Berryman mierzy metr osiemdziesi¹t dwa centymetry i wa¿y oko³o osiem-

dziesiêciu oœmiu kilogramów. Ma czarne w³osy, piwne oczy i niezwyk³¹ jak na

swój m³ody wiek umiejêtnoœæ koncentracji. Potrafi byæ tak¿e czaruj¹cy. W³aœci-

wie stanowi uosobienie typowo amerykañskiego wdziêku.

T³o akcji: Cztery miesi¹ce temu trzydziestosiedmioletni burmistrz naszego

miasta, Jimmie Horn, zosta³ zastrzelony w najbardziej smutnych i dziwnych oko-

licznoœciach, jakie tylko mo¿na sobie wyobraziæ.

Z tego powodu w dniach czwartego, pi¹tego oraz szóstego lipca gazeta „Nash-

ville Citizen-Reporters” osi¹gnê³a rekordy sprzeda¿y.

Byæ mo¿e dlatego, ¿e ludzie w naturalny sposób okazuj¹ zainteresowanie,

kiedy zginie ktoœ powszechnie znany. Znaj¹ przypadkowe fakty z ¿ycia takich

osób i traktuj¹ ich niemal jak swoich znajomych. Chc¹ wiedzieæ, w jaki sposób,

gdzie, kiedy i dlaczego to siê sta³o.

Wydaje mi siê, ¿e zwykle brzmi to mniej wiêcej tak: szaleniec Bert Poole

zastrzeli³ burmistrza Jimmiego Horna póŸnym popo³udniem bez wyraŸnego po-

wodu.

Tak w³aœnie napisa³em, ale tylko o³ówkiem na kawa³ku papieru. W gazecie

ukaza³a siê d³u¿sza notatka o policjancie stanowym, który z kolei zastrzeli³ Poo-

le’a.

By³o to zupe³ne gówno, beznadziejne… i w  dodatku nieprawdziwe.

Trzy dni póŸniej w artykule zamieszczonym w „Washington Post” doniesio-

no, ¿e cz³owiek, który zabi³ Berta Poole’a, nie by³ ¿adnym policjantem z Tennes-

see, jak napisa³em oraz jak og³osi³a nasza gazeta w kilku innych notatkach.

Cz³owiekiem tym okaza³ siê dobrze p³atny zabójca z Filadelfii. Nazywa³ siê

Joe Cubbah. Zauwa¿ono go na zdjêciach zrobionych na miejscu zabójstwa Horna

i z³apano w Filadelfii.

Wspomnianego policjanta z Tennessee, Martina Weesnera, znaleziono w koñ-

cu w baga¿niku jego wozu patrolowego. Samochód sta³ na parkingu przy policyj-

nych koszarach od trzeciego lipca. Gazeta „Memphis Times-Scimitar” nazwa³a

Cubbaha „bandyt¹ z wyobraŸni¹”.

Rzecz jasna, historia o p³atnym mordercy, który zastrzeli³ innego zabójcê,

ogromnie wszystkich zdumia³a. Wprawi³a tak¿e w przygnêbienie wiele osób, ³¹cz-

nie ze mn¹. I w ystraszy³a niejedn¹ rodzinê, która zamyka³a teraz starannie drzwi

na noc.

Tak siê z³o¿y³o, i¿ krótko po tym, jak w „Washington Post” ukaza³ siê wspo-

mniany artyku³, do gazety „Citizen-Reporter” zadzwoni³ psychiatra z kliniki miesz-

cz¹cej siê na Long Island w Nowym Jorku i rozmawia³ przez telefon z jednym

z redaktorów prawie przez godzinê. Opowiedzia³ mu, ¿e jego pacjent mówi³ o za-

bójstwie Jimmiego Horna mniej wiêcej na tydzieñ przed tym wydarzeniem. Poda³

imiê i nazwisko owego pacjenta – Ben Toy – i stwierdzi³, ¿e by³oby dobrze, gdy-

by ktoœ z gazety przyjecha³ i z nim porozmawia³.

Wys³ano mnie i w  taki sposób wpl¹ta³em siê w tê historiê.

background image

14

W wyniku tej decyzji znalaz³em siê teraz na odludziu w wiktoriañskim domu

na farmie niedaleko Zebulon w okrêgu Poland. Jak ju¿ wspomina³em, mamy teraz

listopad.

Wydawa³o mi siê, ¿e znajdê zadowolenie w tropieniu mordercy mojego przy-

jaciela – doznam uczucia s³odkiej zemsty, jak to mówi¹ – ale siê myli³em.

Codziennie od czwartej rano do mniej wiêcej jedenastej próbujê zestawiæ,

a nastêpnie wydobyæ sens z ponad dwóch tysiêcy stron notatek, uwag oraz wy-

wiadów, by odtworzyæ ci¹g wydarzeñ, ktore doprowadzi³y do zabójstwa Horna

w lipcu.

Otrzyma³em ju¿ nieprzyzwoicie du¿o pieniêdzy w formie zaliczek z czaso-

pism i gazet za artyku³y o Thomasie Berrymanie. A oto opowieœæ o nim.

background image

15

Czêœæ pierwsza

Pierwsza podró¿

na Pó³noc

background image

16

background image

17

West Hampton, 9 lipca

W tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tym dziewi¹tym roku otrzyma³em na-

grodê George’a Polka za kilka artyku³ów o ¿yciu czarnoskórego burmistrza

Jimmiego Lee Horna z Nashville. Seria nosi³a tytu³: „Przewodnik piechura po

dzielnicy slumsów”, jednak w „Citizen-Reporter” ukaza³a siê jako cykl „Czarni

¿yj¹”.

Artyku³y nie by³y z³e, ale bardziej chodzi³o o to, ¿e pojawi³y siê we w³aœci-

wym czasie i w  odpowiednim miejscu: napisa³em kipi¹c¹ radoœci¹ ¿ycia historiê

o czarnoskórym cz³owieku z Tennessee w rok po tym, jak zosta³ tam zamordowa-

ny Martin Luter King.

Ludziom, którzy mnie oceniali, wyda³o siê to nadzwyczaj w³aœciwe. Uznali

moj¹ pisaninê za „¿yciow¹”.

Mia³em szczêœcie w tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tym dziewiatym.

Tego dnia, kiedy jecha³em do Instytutu Williama Pounda w West Hampton na

Long Island, wydawa³o mi siê, ¿e sprawa zaczyna siê wyjaœniaæ. Jednak póŸniej

okaza³o siê, ¿e historia, jak¹ mia³em opisaæ, nie dotyczy³a tylko zabójstwa Horna;

rozros³a siê znacznie ponad to wydarzenie.

Zaparkowa³em wynajêty samochód ko³o szpitala na zat³oczonym placu opa-

trzonym napisem „Dla odwiedzaj¹cych”. Uzbrojony w magnetofon, z p³aszczem

przerzuconym przez ramiê, ruszy³em chodnikiem z popêkanych p³yt, obsadzo-

nym po obu stronach rzêdami starych, pochylonych dêbów.

Na pocz¹tku nie zwróci³em wiêkszej uwagi na budynek szpitala. By³em zbyt

zajêty u¿alaniem siê nad sob¹.

background image

18

LuŸne obserwacje: Cz³owiekiem, który wygl¹da³ na najbardziej zagubione-

go i pokrêconego w ca³ym Instytucie Williama Pounda, z pewnoœci¹ by³em ja

sam – ubrany w workowaty bia³y garnitur, znoszony kapelusz typu panama i ele-

ganck¹ koszulê.

Oto Ochs Jones, trzydziestojednoletni gryzipiórek, który nigdy wczeœniej nie

zapuœci³ siê dalej na pó³noc ni¿ do Waszyngtonu.

Lekarze podobni do braci Brooks, pielêgniarki oraz pacjenci spaceruj¹cy po

szpitalu nie zwracali jednak na mnie najmniejszej uwagi.

To nie by³o dla mnie ³atwe – nawet o dziewi¹tej trzydzieœci w d¿d¿ysty, nie-

przyjemny poranek.

Ludzie przewa¿nie mnie zauwa¿aj¹.

Mam krótko obciête jasne w³osy, nieco tylko d³u¿sze po bokach, z ³ysin¹ na

czubku g³owy – przypominam wiêc nieco franciszkanina. Gdy nie noszê okula-

rów, mam lekkiego zeza, a ¿e pada³o, musia³em je zdj¹æ. W dodatku liczê sobie

metr dziewiêædziesi¹t siedem i rzucam siê w oczy, nawet jeœli nie noszê dziwacz-

nych ubrañ.

Tutaj jednak nikt nie zwróci³ na mnie uwagi. Jedna kobieta, chyba lekarka,

rzuci³a mi przelotne: „Czeœæ, Michael”. „Ochs”, poprawi³em j¹ i na tym skoñczy-

³o siê nasze powitanie.

Szczerze w¹tpi¹c w to, ¿e Ben Toy ma mi coœ ciekawego do opowiedzenia,

pos³usznie ruszy³em w kierunku wskazanym przez strza³kê z napisem: BOW-

DITCH.

Pod³ogi w Instytucie Pounda by³y czyste, zielone jak trawniki w parku i pach-

nia³y œwie¿oœci¹. Szpital przypomina³ mi miasteczka uniwersyteckie we wschod-

niej czêœci kraju, w takich miejscach jak Ihtaca, Swarthmore czy Hobart.

Zbli¿a³a siê dziesi¹ta. Szed³em mijaj¹c masywne budynki z czerwonej ceg³y

stoj¹ce przy brukowanej, równie czerwonej drodze.

Od czasu do czasu jakiœ cadillac lub mercedes przejecha³ z dozwolon¹ tutaj

prêdkoœci¹ piêtnastu kilometrów na godzinê.

W secesyjnych domach, obok których przechodzi³em, mieœci³y siê ró¿ne od-

dzia³y tutejszego szpitala.

W jednym z budynków mieszkali starsi pacjenci przykuci do ³ó¿ek. W innym

równie wiekowi, ale tacy, którzy mogli jeszcze pa³êtaæ siê woko³o – przewa¿nie

po lobotomii.

Czteropiêtrowy gmach przeznaczony by³ wy³¹cznie dla dzieci w wieku po-

wy¿ej lat dziesiêciu. Ma³a dziewczynka siedzia³a ko³ysz¹c siê w oknie na parte-

rze. Przypomina³a mi Anthony’ego Perkinsa z koñcowej czêœci Psycho.

Zanotowa³em kilka obserwacji, ale poczu³em siê przy tym g³upio. W koñcu

dostrzeg³em dom, w którym przebywa³ Ben Toy: Bowditch, mêski oddzia³ zamk-

niêty.

background image

19

Przed oddzia³em dla dziewcz¹t przydarzy³a mi siê dziwna historia.

Dziewczyna o pulchnych ramionach siedzia³a na mokrym frontowym trawni-

ku blisko drogi, któr¹ szed³em. Gra³a na gitarze z jasnego drewna i œpiewa³a zna-

n¹ piosenkê. By³a to niemal recytacja.

There’s something goin’ on 

But you don’t know what it is,

Do you, Mr. Jones?

*

Nazywam siê Ochs Jones, mam trzydzieœci jeden lat i dwie córki… Jedynym

aktem przemocy, jaki mog³em sobie przypomnieæ ze swojego ¿ycia, by³a historia,

któr¹ us³ysza³em jako ma³y ch³opiec – ¿e brat mojego dziadka, Ochs Jones, zosta³

powieszony w Moon w Kentucky za kradzie¿ koni… ale i tak nie wiedzia³em wtedy,

o co chodzi.

W³aœciwie rozumia³em znacznie mniej, ni¿ mi siê wydawa³o.

Ostatni z secesyjnych budynków by³ nieco inny, jakby zbudowany bez jedno-

litego planu. Wygl¹da³ mniej urzêdowo i wydawa³ siê bardziej zaniedbany od in-

nych. Otacza³ go sosnowy zagajnik; miêdzy drzewami ros³y zielone, siêgaj¹ce

pasa zaroœla. Za tylnym dziedziñcem bieg³ wysoki palisadowy p³ot.

Na frontowych drzwiach wisia³a ozdobna z³ota tabliczka z napisem: BOWDITCH.

Cz³owiek, który dzwoni³ do „Citizen-Reporter”, doktor Alan Shulman, powi-

ta³ mnie w przedsionku. Poinformowa³ od razu, ¿e sprawa jest niecodzienna, ra-

czej delikatnej natury i stawiaj¹ca go w niezrêcznej sytuacji. Szpital, jak stwier-

dzi³, do tej pory tylko parê razy wyjawia³ dane dotycz¹ce pacjentów – i zawsze

mia³o to zwi¹zek z procesami s¹dowymi.

– Ale morderstwo – doda³ – to niezwyczajna sprawa. Chcemy pomóc.

Shulman wygl¹da³ jak typowy nowojorczyk. Krêcone, ciemne w³osy, nieco

przerzedzone. Na nosie okulary w czarnych oprawkach z maleñkimi srebrnymi

strza³kami w rogach. Prawdopodobnie liczy³ sobie trzydzieœci parê lat. W jego

g³osie wyczuwa³o siê akcent brooklyñski, lub rodem z Queens, który brzmia³ w mo-

ich uszach dosyæ osobliwie.

Paru przygarbionych mê¿czyzn za oknami przes³oniêtymi metalow¹ siatk¹

rzuca³o na nas zaciekawione spojrzenia, jakbyœmy stoj¹c tak razem stanowili in-

teresuj¹cy przedmiot obserwacji.

Nieprzerwany strumieñ deszczu szumi¹c g³oœno sp³ywa³ rynn¹ przy ganku.

Shulmanowi i mnie coraz trudniej by³o dos³yszeæ wzajemne argumenty w dy-

skusji, jaka siê rozwija³a.

* Fragment piosenki „Ballad of a Thin Man” Boba Dylana: Coœ tu jest grane, ale pan

nie wie co, prawda, panie Jones? (przyp. t³um.).

background image

20

– Wyjecha³em z domu oko³o pi¹tej, mo¿e piêtnaœcie po pi¹tej rano – powie-

dzia³em podnieconym g³osem, przeci¹gaj¹c samog³oski w sposób typowy dla ziom-

ków z Po³udnia. – Potem wsiad³em w samolot tych okropnych linii Southern Air-

ways i w yl¹dowa³em na lotnisku Kennedy’ego… koszmarny lot…zatrzymywali-

œmy siê w takich miejscach jak Dohern w Alabamie… Potem wynaj¹³em samochód

i przejecha³em b³¹dz¹c kawa³ drogi na Long Island. A teraz pan nie chce mnie

wpuœciæ, ¿ebym porozmawia³ z tym Toyem… Czy tak, doktorze Shulman? Do-

brze pana zrozumia³em?

Shulman pokiwa³ tylko czarn¹ kêdzierzaw¹ g³ow¹ i odpar³:

– Ben Toy mia³ bardzo ciê¿k¹ noc. Odk¹d tu jest, raz z nim lepiej, raz go-

rzej… Wydaje mi siê, ¿e chcia³by najpierw dojœæ do siebie. Nie s¹dzê, by posta-

nowi³ targn¹æ siê na ¿ycie… Wiêc mo¿e porozmawia³by pan z nim jutro. A mo¿e

nawet dziœ wieczorem. Ale nie teraz.

– Do diab³a.

Pokrêci³em g³ow¹. RozluŸni³em krawat i parskn¹³em œmiechem. Czêsto zda-

rza mi siê œmiaæ w niew³aœciwych sytuacjach. Wiem, ¿e psuje to mój wizerunek.

Jednak bywa, ¿e nie traktujê siebie zbyt powa¿nie i nie da siê tego ukryæ.

Kiedy Shulman tak¿e siê rozeœmia³, od razu go polubi³em. Œmia³ siê w taki

sposób, ¿e trudno by³o zachowaæ powagê. Pewnie wykorzystywa³ to w kontak-

tach z pacjentami.

– No có¿, w takim razie niech mnie pan chocia¿ zaprosi na fili¿ankê kawy –

zaproponowa³em szczerz¹c zêby.

Doktor poprowadzi³ mnie przez tylne drzwi do pomieszczenia dla pielêgniarek.

Dostrzeg³em k¹tem oka kilka z nich, a tak¿e kilku pacjentów i wszêdzie mnó-

stwo pleksiglasu. Weszliœmy do nastêpnego pokoju, wy³o¿onej drewnian¹ boaze-

ri¹ sali konferencyjnej, gdzie Shulman osobiœcie przyrz¹dzi³ mi kawê.

Po wymianie paru ogólnikowych zdañ na niezobowi¹zuj¹ce tematy wyzna³

mi, dlaczego zacz¹³ podejrzewaæ, ¿e Ben Toy ma coœ wspólnego z zabójstwem

Jimmiego Horna, Berta Poole’a oraz porucznika Marta Weesnera.

Ja zaœ wyjaœni³em mu, czemu wiêkszoœæ dziennikarzy z gazety „Citizen-Re-

porter” w to w¹tpi³a.

Widzieliœmy bowiem film, na którym zarejestrowano tragiczne wydarzenie.

Gdy puszczono go powoli, klatka po klatce, widaæ by³o wyraŸnie, jak m³ody Poo-

le strzela Hornowi w pierœ i w  twarz.

Podejrzenia Shulmana wywodzi³y siê zaœ z niejasnych przeczuæ (prawdopo-

dobnie tak¿e wp³ywa³ na nie dokuczliwy fakt, i¿ policja pewnie nigdy nie wydo-

stanie Bena Toya ze szpitala, by zeznawa³ przed s¹dem).

Chocia¿ polubi³em Shulmana, jego teoria nie zrobi³a na mnie specjalnego

wra¿enia.

– Niech siê pan nie martwi – zapewni³ mnie – ta historia oka¿e siê warta

czasu, jaki jej pan poœwiêci³ i mo¿e przynieœæ niez³e dochody… jeœli pokieruje

ni¹ pan odpowiednio.

background image

21

Maj¹c wiêc na uwadze, ¿e ta podró¿ jeszcze mi siê op³aci, po opuszczeniu

kliniki wybra³em siê na wycieczkꠖ skierowa³em siê na po³udnie i przejecha³em

oko³o dziesiêciu kilometrów.

Skrêci³em wynajêtym wozem w boczn¹ drogê i uda³em siê nad ocean, aby po

raz pierwszy w ¿yciu siê w nim wyk¹paæ.

Gdybym wiedzia³, jak niewiele bêdê mia³ czasu podczas nastêpnych piêciu

miesiêcy, wykorzysta³bym to wolne popo³udnie jeszcze lepiej.

Po deszczowym dniu przysz³a piêkna bezchmurna noc; ciemne niebo mieni³o

siê ró¿em i b³êkitem.

Kiedy szed³em z powrotem brukowan¹ szpitaln¹ alejk¹, mia³em na sobie nie-

bieskie d¿insy i bia³¹ koszulê wsuniêt¹ w spodnie. By³ wieczór, ósma trzydzieœci.

Poproszono mnie, bym o tej porze przyjecha³ z powrotem do Bowditch.

Brodaty, przypominaj¹cy rabina asystent mia³ nagrywaæ moj¹ rozmowê z Be-

nem Toyem i nadzorowaæ wizytê. Ze sznurkowego paska przy lewisach zwisa³

mu, pobrzêkuj¹c, pêk kluczy i innych metalowych gad¿etów. Na plastikowej pla-

kietce widnia³o jego nazwisko – RONALD ASHER, PRACOWNIK SZPITALA

PSYCHIATRYCZNEGO.

Trzymaj¹c notesy i o³ówki szliœmy d³ugim korytarzem, pokrytym szarym chod-

nikiem, mijaj¹c mieszcz¹ce siê po obu stronach przestronne sypialnie z bia³ymi

firankami w oknach.

Kiedy wyobrazi³em sobie, ¿e ktoœ móg³by mnie tu zamkn¹æ, poczu³em lekkie

zdenerwowanie. Przeczesa³em w³osy d³oni¹.

– Nasz pokój odosobnieñ nie jest zbyt du¿y – powiedzia³ Asher. – To coœ

w rodzaju izolatki. Przeznaczamy j¹ dla pacjentów, którzy zachowuj¹ siê gwa³-

townie. Wobec personelu, innych chorych oraz samych siebie.

– A co z tego uczyni³ Ben Toy? – spyta³em.

– Potrafi nieŸle narozrabia栖 du¿e bia³e zêby b³ysnê³y w gêstwinie brody. –

By³ tam parê razy za wszystkie trzy przewinienia. Czasami naprawdê siê awantu-

ruje, ale bywa te¿ ca³kiem mi³ym goœciem.

Asher zatrzyma³ siê przed zamkniêtymi drzwiami. Jednymi z wielu. Kiedy

otwiera³ je przy u¿yciu dwóch ró¿nych kluczy, zajrza³em do œrodka przez miesz-

cz¹ce siê w drzwiach okienko wielkoœci ksi¹¿ki.

Pokój istotnie by³ niewielki.

W ma³ych brudnych oknach prócz metalowej siatki tkwi³y czerwone kra-

ty. Na parapecie sta³a miska z niedojedzon¹ porcj¹ p³atków œniadaniowych

z mlekiem. Na zewn¹trz by³o widaæ palisadowe ogrodzenie i podwórze do æwi-

czeñ.

Ben Toy siedzia³ na jedynym meblu, jaki znajdowa³ siê w pokoju – w¹skim,

niebieskim materacu w drobne pr¹¿ki. Mia³ na g³owie czarny kowbojski kapelusz

filcowy z szerokim rondem, ale gdy zobaczy³ w okienku moj¹ twarz, œci¹gn¹³ go.

background image

22

– W³aŸcie, do diab³a – us³ysza³em przyjazny, st³umiony g³os. – Drzwi s¹ zamk-

niête tylko trzykrotnie.

Asherowi w³aœnie uda³o siê je otworzyæ.

Ben Toy by³ wysokim, szczup³ym mê¿czyzn¹ ko³o trzydziestki, z jasnymi

przet³uszczonymi w³osami. Na jego twarzy czêsto pojawia³ siê krótki, przelotny

uœmiech. Wyglada³ jak Jon Voight na drodze do nieszczêœcia.

Mia³ na sobie jedynie bia³e spodnie od pi¿amy, a ¿ebra wystawa³y mu tak, ¿e

mo¿na je by³o policzyæ. Na piersi ros³y mu krêcone kasztanowe w³osy. Ogólnie

wyglada³ na dosyæ wyniszczonego.

Asher twierdzi³, ¿e Toy próbowa³ zag³odziæ siê na œmieræ, kiedy trafi³ do

szpitala. Podobno przedtem by³ ca³kiem przy koœci.

Kiedy Toy odezwa³ siê, jego g³os ledwo by³o s³ychaæ. Jakby stara³ siê sprawiæ

wra¿enie, ¿e cierpi na depresjê. Mówi³ jak odurzony.

– Cz³owieku, wygl¹dasz jak chrzeœcijañski mnich – powiedzia³ uprzejmie,

przeci¹gaj¹c s³owa.

– O cholera – rozeœmia³em siê, a on zawtórowa³. Teraz wydawa³ siê zupe³nie

normalny. A mo¿e czarnobrody asystent by³ zaklinaczem wê¿ów.

Po chwili przygl¹dania siê sobie nawzajem przeszliœmy od razu do tematu

Jimmiego Horna.

Prawdê mówi¹c, to ja zacz¹³em, a Toy zaraz siê rozgada³.

Wiedzia³, jak Horn wygl¹da³, gdzie mieszka³, w którym dok³adnie miejscu

znajdowa³a siê siedziba jego komitetu wyborczego. Zna³ imiona dwojga dzieci

Horna, jego rodziców; ca³¹ masê drobnych szczegó³ów, którymi nikt spoza Ten-

nessee nigdy by siê nie zainteresowa³.

Kiedy to us³ysza³em, zacz¹³em mówiæ szybciej i bardzo uwa¿nie s³uchaæ.

W magnetofonie taœma wci¹¿ siê krêci³a.

– Czy wiesz, kto zabi³ Horna? – spyta³ mnie Toy.

– Tak, wydaje mi siê, ¿e wiem. Facet o nazwisku Poole, Bert Poole. W³óczê-

ga, który ca³e ¿ycie mieszka³ w Nashville. Trochê walniêty.

– Sk¹d wiesz, ¿e to on? – dopytywa³ siê dalej Toy.

Pytanie zabrzmia³o bardzo powa¿nie i rzeczowo, jakby wypowiedziane g³o-

sem wiejskiego bukmachera. Ben powoli obraca³ w d³oni czarny kapelusz.

– Po pierwsze – odpar³em – widzia³em to w telewizji. A poza tym rozma-

wia³em z mnóstwem ludzi, którzy tam byli.

Toy spojrza³ na mnie krzywo.

– Widocznie gada³eœ nie z tymi, co trzeba – rzek³. Wydawa³ siê bardzo pew-

ny siebie.

Zaraz po tym wspomnia³ o pewnym poœredniku zapl¹tanym w sprawê Jim-

miego Horna.

I wtedy po raz pierwszy us³ysza³em o Thomasie Berrymanie.

background image

23

Provincetown, 6 czerwca

Toy wspomina³ o pocz¹tku czerwca tego roku; o Provincetown w stanie Mas-

sachusetts.

M³ody Harley John Wynn zaparkowa³ samochód w cieniu ratusza w Provin-

cetown i ruszy³ w stronê Commercial Street, rozmyœlaj¹c o w³adzy i pieni¹dzach.

By³ wysoki, mia³ jasne w³osy i dziecinn¹ twarz, niczym F. Scott Fitzgerald na

fotografiach z dzieciñstwa. Przyjecha³ wozem marki Lincoln IV. Przypomina³ nieco

Thomasa Berrymana.Obaj modnie siê ubierali, byli ch³odni i rzeczowi, a tak¿e

niepokoj¹co pewni siebie.

Harley Wynn szuka³ Berrymana przez ponad trzy tygodnie. Wreszcie uda³o

mu siê we wtorek poprzedzaj¹cy ostatni weekend trafiæ na jego œlad.

Spotkanie mia³o siê odbyæ w Provincetown. Poproszono Wynna, by siedzia³

o dziewi¹tej czterdzieœci piêæ na jednej z ³awek przed ratuszem i czyta³ „Boston

Globe”.

Dochodzi³o wpó³ do dziesi¹tej; by³o ch³odno jak na Cape Cod o tej porze

roku.

Œwie¿o skoszona trawa pachnia³a przyjemnie; Wynnowi przywodzi³o to na

myœl szkolne dziedziñce na dalekim Po³udniu. A sam Cape Cod kojarzy³ mu siê

z chorob¹ Heinego-Mediny.

Uwa¿aj¹c, by nie zabrudziæ wypolerowanych butów, przystan¹³ w cieniu drze-

wa tu¿ przy brzegu trawnika. Odskoczy³ nagle w bok przed wê¿em, który jednak

okaza³ siê zwojem kabla elektrycznego.

Wzdrygn¹³ siê czuj¹c dotyk zielonych ga³¹zek wierzby i doszed³ do wniosku,

¿e wci¹¿ czuje siê otumaniony po podró¿y.

Na Commercial Street nasta³ ju¿ ranek. Kiedy Wynn znalaz³ siê w blasku

bursztynowych œwiate³, wyczu³ lekki zapach wody koloñskiej.

Usiad³ na jednej z bia³ych ³awek – niedawno malowanych, podobnych do tych

przy ratuszu – i spostrzeg³, ¿e znajduje siê poœród lesbijek i homoseksualistów.

Kilka wysokich blondynek w szkar³atnych i niebieskich sk¹pych kostiumach,

przypominaj¹cych uprz¹¿. Niscy, zaroœniêci faceci w bia³ych japonkach i jasnych

marynarskich spodniach, niektórzy w koszulkach bez rêkawów i sanda³ach. Mo-

delki z ok³adek nowojorskiego „Timesa” pod latarniami.

Wynn zapali³ Marlboro, zauwa¿y³, ¿e jego wielkie d³onie dr¿¹ i g³êboko ode-

tchn¹³.

Rozejrza³ siê po ulicy szukaj¹c Bena Toya.

Zatrzyma³ wzrok na portyku ratusza, gdzie zobaczy³ tylko bia³e gargulce i roz-

wydrzonych nastolatków krêc¹cych siê przy publicznej toalecie.

background image

24

Wci¹¿ wsuwa³ d³oñ do kieszeni marynarki i dotyka³ grubej, br¹zowej koperty.

Po drugiej stronie ulicy trzydziestoletni Ben Toy i dwudziestodziewiêcioletni

Thomas Berryman siedzieli w tylnej sali baru A. J. Fogarty’ego i pili piwo oraz

krem alkoholowy Taylor.

Dwaj grubo ciosani faceci w drogich okularach s³onecznych przypominali

zagorza³ych kibiców tenisa.

Rozmawiali o Teksasie z dwiema m³odymi Irlandkami, które poznali w Hyannis.

Jedna z nich mia³a na sobie spódnicê i bluzkê w szkock¹ kratê; druga krótk¹ kurt-

kê, podwiniête d¿insy i pr¹¿kowane skarpetki do baseballa.

Toy i Berryman opowiadali stare historie ze swoich stron i wys³uchiwali mniej

b³yskotliwych, lecz obiecuj¹cych opowieœci z Bostonu.

Oona, wy¿sza i ³adniejsza z dziewczyn opisywa³a, jak sz³a kiedyœ Alej¹ Mas-

sachusetts w Bostonie udaj¹c, ¿e kuleje.

– Jak ci wszyscy biznesmeni z Pru – powiedzia³a – ludzie byli zbyt zak³opo-

tani, by na mnie patrzeæ. Mogê byæ sama, jeœli chcê.

Berryman gapi³ siê na ni¹ pijanym wzrokiem, mrugaj¹c zaczerwienionymi

oczami.

– Niez³a historia – uœmiechn¹³ siê lekko, a potem zacz¹³ kiwaæ g³ow¹ w przód

i w  ty³ w rytm wahad³a du¿ego zegara stoj¹cego opodal.

Dochodzi³a dziesi¹ta. S³owa piosenki Bette Midler œpiewaj¹cej boogie do-

biega³y z szafy graj¹cej.

Przystojny blondyn zagadywa³ Oonê ze swojego sto³ka przy barze.

– Wiesz, kogo mi przypominasz? – wyszczerzy³ bia³e zêby. – Lauren Hutton.

– Przepraszam – dziewczyna uœmiechnê³a siê niewinnie – ale Ÿle pan trafi³.

Tym razem Berryman rozeœmia³ siê w g³os. Wszyscy wybuchnêli œmiechem.

Po chwili rzek³ cicho do Bena:

– Nie wydaje ci siê, ¿e ju¿ siê naczeka³?

Toy obliza³ pianê z piwa z górnej wargi.

– Nie – odpar³. – Jeszcze trochê.

– Jesteœ pewien, Ben?

Facet dopiero teraz zaczyna czuæ siê nieswojo. Boi siê, ¿e go nabra³em. Chcê,

¿eby siê wi³ i mia³ ju¿ dosyæ, kiedy pójdê z nim gadaæ… Chocia¿ i tak nie potrze-

bujê takiego cyrku.

Berryman uœmiechn¹³ siê do niego.

– Chcia³em tylko wiedzie栖 odpar³. – I tak od nas zale¿y, jak pogramy.

O dziesi¹tej trzydzieœci, czterdzieœci piêæ minut po umówionym czasie, Ben

Toy wsta³ i powoli podszed³ do okna wychodz¹cego na ulicê.

Pamiêta³ póŸniej, jak patrzy³ na Wynna przez litery namalowane na szybie.

Na faceta w drogim niebieskim garniturze w drobne szare pr¹¿ki, w br¹zowych

sznurowanych butach, z paskiem w podobnym kolorze. Typowy macho z Po³ud-

nia, pomyœla³ wtedy Toy.

Ben za to mia³ na sobie b³êkitn¹ muœlinow¹ koszulê z czerwonym motylem na

plecach, z zatrzaskami z masy per³owej. By³ wysokim, niebieskookim mê¿czyzn¹;

podpor¹ Berrymana; jego starym kumplem z Teksasu; teksañskim hulak¹.

background image

25

Wœród ch³opaków z Amarillo Toy by³ niegdyœ znany jako „najœmieszniejszy

facet w Ameryce”.

Uœmiechn¹³ siê na widok Wynna, który znowu zacz¹³ przegl¹daæ „Boston

Globe”. Pieni¹dze by³y najwyraŸniej w lewej kieszeni jego marynarki. Wci¹¿

pociera³ to miejsce ³okciem.

Harley John Wynn nie móg³by nie zauwa¿yæ Toya wychodz¹cego z baru

Fogarty’ego. Ben wygl¹da³ jak pijany lord; mia³ d³ugie, jasne w³osy i pogodn¹

twarz.

Sun¹³ powoli za jakimœ studentem w fio³kowo-ró¿owej bluzie Boston Colle-

ge’u. Przeszed³ przez ulicê przeciskaj¹c siê miêdzy samochodami, g³ównie ró¿-

nymi rodzajami volkswagenów, i przysiad³ cicho na ³awce obok Harleya.

M³ody prawnik z Po³udnia, Harley Wynn, by³ zazwyczaj spokojony i opano-

wany. Wiod³o mu siê umiarkowanie dobrze. Uwa¿a³ siebie za bystrego faceta

umiej¹cego myœleæ analitycznie. Uto¿samia³ siê z ludŸmi takimi jak Bernie Corn-

feld czy Robert Yablans – zuchwa³ymi spryciarzami ze œwiata biznesu. Teraz on

mia³ pokazaæ swoj¹ przebieg³oœæ.

Wygl¹d Wynna, który stara³ siê nie okazywaæ zdenerwowania, nie zmyli³ jed-

nak Bena. Prawnika z Po³udnia zdradzi³y d³onie. Tak spocone, ¿e rozmywa³y druk

na gazecie „Boston Globe”. Na czole i czubku nosa Harleya widaæ by³o charakte-

rystyczne czarne smugi.

– W³aœnie siê nad tym wszystkim zastanawia³em – Wynn zatoczy³ rêk¹ ³uk

wskazuj¹c na ulicê. – SpóŸni³ siê pan prawie o godzinê. Te peda³y… Chcia³ mnie

pan postawiæ w niezrêcznej sytuacji – uœmiechn¹³ siê ch³opiêco i wyciagn¹³ do

Toya siln¹ d³oñ. – Rozumiem to.

Toy zignorowa³ ten gest. Mrukn¹³ coœ obojêtnie i spojrza³ na czubki swoich

butów.

Wynn rozeœmia³ siê w sposób typowy dla ludzi nerwowych, którzy ³askawie

siê na coœ godz¹.

Ben Toy wci¹¿ siê nie odzywa³.

No wiêc w porz¹dku – nosowy g³os Wynna zabrzmia³ jakoœ sucho. – Horn to

ca³kiem inteligentny czarnuch… Bardzo bystry, trzeba przyznaæ.

Toy podniós³ wzrok i spojrza³ rozmówcy prosto w oczy.

– Zlekcewa¿y³ jednak delikatne uczucia ludzi z Po³udnia. Ale przecie¿ mnie

i pana w ca³ej tej sprawie interesuj¹ wy³¹cznie pieni¹dze – Wynn czeka³ na ski-

nienie lub jakiœ inny znak zgody ze strony Toya.

– Nie mam nic na ten temat do powiedzenia – odezwa³ siê wreszcie Toy.

Zapali³ papierosa, wyciagn¹³ d³ugie nogi w niebieskich d¿insach, rozpar³ siê na

³awce i zacz¹³ przygl¹daæ przeje¿d¿aj¹cym samochodom.

background image

26

M³ody prawnik próbowa³ zmusiæ siê do uœmiechu. Zwykle szybko zdobywa³

czyj¹œ akceptacjê i przywyk³ do tego. Zerkn¹³ w stronê, w któr¹ patrzy³ Toy, spo-

dziewaj¹c siê, ¿e ktoœ jeszcze do nich do³¹czy.

– Otrzymacie szczegó³owe informacje na temat Horna – rzek³. – Dzienny roz-

k³ad jego zajêæ, jeœli chcecie… – Prawnik wyrzuca³ z siebie s³owa jak komputer.

– No dobra, ju¿ wystarczy – Toy w koñcu odwróci³ siê i spojrza³ ponownie

na Wynna. Zaciska³ mocno zêby.

DŸgn¹³ lekko Harleya piêœci¹ w ¿o³¹dek.

– Móg³bym ciê zabiæ, cz³owieku – powiedzia³. – Przestañ pieprzyæ.

Prawnik zblad³, pot wystapi³ mu na czo³o. Nie bardzo rozumia³, o co chodzi.

Toy odchrz¹kn¹³, zanim znowu siê odezwa³. Splun¹³ gêst¹ œlin¹ na trawnik.

Œwiat³a reflektorów odbi³y siê w oczach Wynna, a nastêpnie b³ysnê³y w Ÿrenicach

Toya.

– Berryman chce znaæ powód – oznajmi³ Ben. – Chce wiedzieæ dok³adnie,

dlaczego a¿ tak wam na tym zale¿y, ¿e proponujecie tyle forsy.

Pokiwa³ na Wynna ostrzegawczo palcem, zanim pozwoli³ mu odpowiedzieæ.

– Tylko nie pieprz bzdur.

– Nic nie krêcꠖ odpar³ Wynn. – Rozumiem, ¿e to powa¿na sprawa. Œrodki

ostro¿noœci… W³aœciwie wszystko jest jasne… Nie mo¿e byæ ¿adnych podej-

rzeñ, kiedy ta sprawa dojdzie do skutku. ¯adnych poszlak. Tu nie chodzi tylko

o samo zabicie Horna. Moi ludzie s¹ bardzo czuli na punkcie podejrzeñ. Nie chc¹,

aby ich potem wypytywano.

Ben Toy uœmiechn¹³ siê s³ysz¹c odpowiedŸ prawnika. Przysun¹³ siê bli¿ej do

niego i poklepa³ go po pasiastej marynarce w miejscu, gdzie by³y pieni¹dze.

– Myœlê, ¿e ju¿ dosyæ tych bajek na dzisiaj – powiedzia³ z miêkkim teksañ-

skim akcentem. – Dajesz nam teraz po³owê szmalu. Masz go w kieszeni mary-

narki.

Wynn próbowa³ siê wymigaæ.

– Mialem rozmawiaæ z Berrymanem osobiœcie – zaprotestowa³.

– Daj mi forsê, któr¹ mia³eœ przynieœæ – za¿¹da³ Toy. – Albo idê st¹d i ko-

niec gadania.

Facet z Po³udnia zawaha³ siê, lecz w koñcu wyciagn¹³ br¹zow¹ kopertê. Spot-

kanie dobieg³o koñca.

Ben Toy odszed³ z piêtnastoma tysi¹cami dolarów, które wepchn¹³ do kiesze-

ni d¿insów. By³ bardzo z siebie zadowolony.

Ponad jego g³ow¹ zegar na ratuszu wybija³ godzinê. DŸwiêk jakby unosi³ siê

w powietrzu. Bong, bong, bong.

W pubie Thomas pstryka³ przez okno zdjêcia Wynnowi. Mog³y siê póŸniej

przydaæ.

I tak rozpocz¹³ siê s³ynny numer Thomasa Berrymana.

background image

27

Nowy Jork, 12 czerwca

Minê³o szeœæ dni od pierwszego przekazania pieniêdzy. W Central Park South

w Nowym Jorku spacerowa³ sobie bia³y go³¹b. Przystan¹³, by dziobn¹æ rozmok³¹

chusteczkê higieniczn¹, a potem podfrun¹³ do granitowego parapetu okna z apa-

ratamentu Thomasa Berrymana.

Berryman twierdzi³, ¿e miejskie go³êbie zawsze przysiada³y na tym wystêpie,

ale nigdy nie zagl¹da³y do œrodka.

Po ca³ym parapecie wala³y siê d³ugie niedopa³ki cygaretek.

By³a kiedyœ taka stara sztuczka z Texarkana z przypalaniem ptasich piór za

pomoc¹ cygar.

Okno znajdowa³o siê na dziewi¹tym piêtrze i rozci¹ga³ siê stamt¹d widok na

Central Park South. Malwniczo po³o¿ony budynek hotelu by³ wysoki i ciemno-

szary.

Pewien znany bankier – faszysta – pope³ni³ kiedyœ samobójstwo wyskakuj¹c

z jednego z pobliskich okien siêgaj¹cych od pod³ogi do sufitu. Przywi¹za³ linê do

kaloryfera, skoczy³ i siê powiesi³.

Berryman ma gruby kark i ciemne w³osy, dlatego z ty³u wygl¹da groŸnie.

Z przodu jednak zupe³nie inaczej, Ludzie od razu nabieraj¹ do niego zaufania.

Niemal wszyscy bez wyj¹tku.

Twierdzi, ¿e potrafi ciê¿ko pracowaæ; jest cierpliwy i wytrwa³y, gdy ma przed

sob¹ jakieœ zadanie do wykonania. Podobno przeczyta³ wszystkie ksi¹¿ki Karola

Dickensa, zanim skoñczy³ czternaœcie lat, ale uczyni³ to tylko dlatego, by dopro-

wadziæ do koñca to, co zacz¹³.

Jest postawnym mê¿czyzn¹ o szerokich ramionach i we³nistych w³osach.

Ma ciemniejsze od w³osów, gêste w¹sy w stylu modnym za czasów wojny sece-

syjnej.

Z wygl¹du przypomina³ mi irlandzkich futbolistów, a przynajmniej tych, któ-

rych widywa³em na zdjêciach, poniewa¿ moje kontaty ze sportem by³y raczej

ograniczone. Œwietnie pasowa³ te¿ do reklamy cygar Tiparillo.

Tego czerwcowego ranka w³¹czy³ elektryczny wentylator i starym zwycza-

jem wyci¹gn¹³ cygaro, które pomaga³o mu otrz¹sn¹æ siê ze snu.

Zaci¹gn¹³ zas³ony w oknie wysokim na ca³¹ œcianê. Zniknê³y przypominaj¹ce

lizaki drzewa z Central Parku i dwuko³owe pojazdy. A tak¿e Hotel Plaza.

Na koñcu znikn¹³ leniwy koñ w niebieskim s³omianym kapeluszu i Berryman

rozeœmia³. Nie pracowa³ od czterech miesiêcy. P³awi³ siê w s³oñcu w Mazatlan

i Caneel Bay. By³ œwie¿utki jak ró¿a.

Thomas Berryman nazywa³ niekiedy roboty, jakie mu siê trafia³y, numerami.

Mówi³, ¿e przygotowuje siê do nastêpnego numeru; odstawia jakiœ numer. Tym

razem mia³ to byæ numer z Hornem w roli g³ównej.

Przez nastêpne trzy dni starannie przygotowywa³ siê do spotkania z Lee Hor-

nem. Przeczyta³ wszystko, co kiedykolwiek o nim napisano i wszystko, co Horn

background image

28

sam napisa³. Czyta³ wszystko, co tylko móg³ znaleŸæ, i to po dwa razy. A¿ zaczê³y

go boleæ oczy. A¿ poczu³, ¿e pêka mu g³owa.

Przesiadywa³ w zat³oczonej bibliotece i pracowa³ sumiennie niczym sekre-

tarz arcybiskupa. Nie nosi³ kowbojskich butów. Spryskiwa³ siê drog¹ wod¹ ko-

loñsk¹, a dla relaksu czyta³ ksi¹¿ki Larry’ego McMurtry’ego. Obsesj¹ Berrymana

by³o uczyæ siê, uczyæ i jeszcze raz uczyæ.

PrzyjaŸñ z Berrymanem wychodzi³a Benowi na dobre.

Mieszka³ w nadbudówce wysokoœciowca w apartamencie za szeœæset dzie-

wiêædziesi¹t piêæ dolarów miesiêcznie. By³ w³aœcicielem sklepu z kwiatami i za-

bawkami przy Osiemdziesi¹tej Dziewi¹tej Ulicy w Yorkville i czasami sam go

obs³ugiwa³. Maleñka kwiaciarnia stanowi³a jego hobby. Niekiedy czu³, ¿e jest

kimœ lepszym, a nie tylko cwanym kowbojem z kilkoma dolarami w kieszeni do

przepuszczenia w barze.

Któregoœ popo³udnia, kiedy zamyka³ sklep – trzymaj¹c w wolnej rêce skó-

rzan¹ teczkê, a papierosa zawadiacko przekrzywionego w k¹ciku ust – poczu³,

jak wyparowuje z niego nagle ca³a ta ch³odna, mieszczañska elegancja, czy te¿ to,

co najbardziej typowe dla mieszkañców dzielnicy Upper East Side.

Benowi wyda³o siê, ¿e zobaczy³ Harleya Wynna obserwuj¹cego go zza rogu

East End Avenue.

Toy rozejrza³ siê najpierw po ulicy mru¿¹c oczy przed s³oñcem. Potem ruszy³

truchtem. Ze swoj¹ teczk¹ w rêku, mimo zwalistej sylwetki, wygl¹da³ trochê jak

kobieta.

Wynn – czy ktokolwiek to by³ – odwróci³ siê ty³em do wiatru, by zapaliæ pa-

pierosa. Jak w filmie Alfreda Hitchcocka. A nastêpnie znikn¹³ w budynku z czer-

wonego piaskowca na rogu ulicy.

Toy podbieg³ i zatrzyma³ siê na chodniku przed domem.

– Wynn – krzykn¹³ ochryp³ym g³osem w stronê dachu. – Wynn! Hej, Wynn!

Ty pieprzony dupku! – wrzeszcza³. – Ej, ty!

W oknach na ostatnim piêtrze sta³o pe³no niebieskich i czerwonych doniczek.

Zgaszone œwiat³a na pierwszym piêtrze. Po Wynnie ani œladu.

Drobna staruszka w czerwonym burdelowym kimonie wysz³a na balkon, by

zobaczyæ, co siê dzieje. Wewn¹trz domu zaczê³y ujadaæ wielkie psy. Dozorca

wygl¹da³ na ulicê, jakby maj¹c nadziejê, ¿e ujrzy tam któr¹œ z miejscowych plot-

karek.

Ben Toy zatrzyma³ w koñcu ¿ó³t¹ taksówkê sun¹c¹ wolno przy krawê¿niku

i kaza³ siê zawieŸæ na West Side. Po drodze po³kn¹³ tabletkê stelazyny i w  rezul-

tacie zapomnia³ powiedzieæ Berrymanowi o cz³owieku, który wygl¹da³ jak Har-

ley John Wynn.

Pochyli³em siê w stronê Toya. Nawet materac i jego pi¿ama cuchnê³y mo-

czem.

background image

29

– Harley Wynn – rzek³em.

Otworzy³ niebieskie oczy. Wyglada³ jednak, jakby mia³ zaraz zasn¹æ.

– Po torazynie – powiedzia³ oblizuj¹c suche, popêkane usta – strasznie chce

siê spaæ.

– Jeszcze tylko parê pytañ – odpar³em. – Dosyæ istotnych.

Westchn¹³ i pokiwa³ g³ow¹.

– Czy Harley Wynn na pewno by³ z Po³udnia? – spyta³em.

– Jasne – Toy zwin¹³ siê na krawêdzi go³ego materaca. Zadr¿a³. – Tak samo

jak ty… Czy móg³bym dostaæ koc? – zwróci³ siê do Ashera s³odkim, ch³opiêcym

g³osem, dziwnie brzmi¹cym w ustach postawnego faceta z dwudniowym zaro-

stem na twarzy.

– Odpowiedz na pytania – poradzi³ mu asystent. – Wiesz, ¿e mo¿esz dostaæ

koc. Wiêc wytrzymaj jeszcze trochê, dobrze?

– A czy mogê dostaæ go teraz?

Asher wskaza³ na mnie. Zapali³ fajkê i wpatrywa³ siê przez okno w ciem-

noϾ.

Toy wyprostowa³ siê z trudem i usiad³ opieraj¹c nagie plecy o betonow¹ œcia-

nê. Chyba zaczyna³ siê d¹saæ. Mia³em nadziejê, ¿e Asher wie, co robi.

– Wiesz, sk¹d Wynn pochodzi? – spyta³em.

OdpowiedŸ Toya by³a krótka:

– Z Tennessee.

– Jesteœ pewien?

– Powiedzia³em Tennessee, no nie?

Zaczyna³em mieæ poczucie winy, ¿e za bardzo go mêczê.

– W porz¹dku, przepraszam – odpar³em. – Mam jeszcze tylko jedno pyta-

nie, Ben.

– Wal, Ochs.

– Wcale nie próbujê traktowaæ ciê protekcjonalnie. Naprawdê.

Toy uœmiechn¹³ siê, jakbyœmy tylko siê w coœ bawili. Z tym uœmiechem bar-

dzo przypomina³ Joego Bucka Conneroo.

– Powiedzia³eœ, ¿e Wynn nie wynaj¹³ was sam…

– Nie. Wystawili go tylko do przodu. Zawsze mówi³: „Oni powiedzieli to,

oni powiedzieli tamto”. By³ p³otk¹. Podobnie jak ja.

– No dobrze, w takim razie, czy wiesz, kto wynaj¹³ Berrymana?

Ben spojrza³ na Ashera, a potem na mnie.

– Nie mogê powiedzieæ.

Pacn¹³em mocno d³oni¹ w pod³ogê.

– Przecie¿ nie bêdziemy zaczynaæ tego wszystkiego od pocz¹tku – rzek³em.

– Tak naprawdê to nie wiem – odpar³ Toy. – Nigdy nie wiedzia³em, kto to

jest. Berryman wiedzia³.

Po tej odpowiedzi Toy zamkn¹³ oczy na dobre dwie lub trzy minuty.

Asher i ja siedzieliœmy w zupe³nej, niesamowitej ciszy, patrz¹c tylko jak Ben

oddycha. M³ody asystent mia³ oszo³omiony, zmêczony wyraz twarzy. Pomyœla-

³em, ¿e sam pewnie nie wygl¹dam lepiej.

background image

30

Toy znowu zwil¿y³ jêzykiem spierzchniête usta. Wzdrygn¹³ siê, jakby zapa-

da³ w sen.

W którymœ z pobliskich pomieszczeñ zabrzmia³a g³oœna rock-and-rollowa

muzyka i Ben nagle znowu otworzy³ oczy. Wydawa³ siê niezadowolony, ¿e wci¹¿

jesteœmy w jego pokoju. Znu¿ony i jakby trochê rozdra¿niony.

– Czy mogê teraz iœæ spaæ? – Znowu ten œpiewny, po³udniowy akcent. – Czy

moglibyœcie przykrêciæ trochê œwiat³o? Mo¿emy porozmawiaæ jutro, jeœli chcesz –

zwróci³ siê do mnie.

Teraz ju¿ nie wiem dlaczego, ale poda³em wtedy Benowi rêkê. ¯yczy³em mu

dobrej nocy.

Mo¿e zrobi³em to dlatego, ¿e ta nasza pierwsza rozmowa ca³kowicie zaw³ad-

nê³a moim umys³em… Kiedy tylko Toy zacz¹³ opisywaæ przebieg spotkania w Pro-

vincetown, podczas którego Wynn przekaza³ mu pieni¹dze, wiedzia³em, ¿e je-

stem na tropie wielkiej afery.

Gdy po wyjœciu z izolatki szed³em korytarzem obok Ronalda Ashera, przy-

pomnia³a mi siê przykra scena, której by³em œwiadkiem piêæ dni wczeœniej w re-

dakcji „Citizen-Reporter”.

M³ody pracownik gazety, arogancki czarnoskóry dziewiêtnastolatek, podsze-

d³ do mojego biurka i usiad³ na papierach, którymi zajmowa³em siê tego popo³ud-

nia. M³odzieniec nazywa³ siê John Seawright i mia³ zwyczaj napadaæ na mnie, ¿e

w artyku³ach o Hornie stworzy³em jedynie pozory rzeczywistoœci. Ju¿ mia³em

powiedzieæ mu, ¿eby spada³ z mojego biurka i w  ogóle zszed³ mi z oczu, kiedy

chwyci³ mnie za ramiona i siê rozp³aka³.

– Zabili go – szlocha³. – Zastrzelili Jimmiego Horna, cz³owieku. Jest mar-

twy – wykrztusi³ ch³opak.

W taki w³aœnie sposób dowiedzia³em siê o œmierci Horna.

Ktoœ w g³êbi szpitala gra³ na rozstrojonym pianinie. By³a to piosenka „Nie

w ka¿dym mieszkaniu znajdziesz swój dom”.

Wci¹¿ czu³em siê wstrz¹œniêty po rozmowie z Toyem.

Umieszczone pod sufitem korytarza ¿ó³te œwiat³a przyciemniono i nie mog³em

siê powstrzymaæ, by nie zagl¹daæ do jaœniej oœwietlonych sypialni, które mijaliœmy.

Dwaj mê¿czyŸni w œrednim wieku, wygl¹daj¹cy na parê bliŸniaków, grali

w szachy w jednej z sal. W innej ch³opak w samej bieliŸnie siedzia³ na ³ó¿ku, czy-

taj¹c podrêcznik do matematyki. M³odzieniec w okularach w rogowej oprawie

przegl¹da³ Shockproof Sydney Skate Marijane Meaker.

Spojrza³em na brodacza Ashera. By³o w tej zaroœniêtej, chudej twarzy coœ,

co mnie przyci¹ga³o.

– Myœla³em o tym, ¿eby zapuœciæ brodꠖ przerwa³em milczenie. – Chocia¿

nie do koñca rozumia³em swoje motywy.

– Przewa¿nie chodzi o to, ¿eby pokazaæ ludziom, jacy jesteœmy œwietni –

uœmiechn¹³ siê asystent. – Chocia¿ zapuszczanie brody to akurat doœæ upierdliwy

sposób. W mojej zawsze zapl¹tuje siê spaghetti i okruszki ciastek.

background image

31

– Wcale nie chcê, ¿eby ludzie tak o mnie s¹dzili – odpar³em patrz¹c na lam-

py u sufitu rzucaj¹ce przyæmione œwiat³o. – Nie wiem dok³adnie, o co mi chodzi-

³o. Ale na pewno nie o to.

Przystanêliœmy ko³o kuchni dla pacjentów i Asher dalej rozprawia³ o niewy-

godach posiadania brody. By³ to rodzaj konwersacji, któr¹ uprawiaj¹ ludzie z Po-

³udnia – po prostu gadanie o niczym.

Asher nala³ do kubków kawê, najczarniejsz¹ jak¹ w ¿yciu widzia³em. Pomy-

œla³em, ¿e ma ca³kiem intryguj¹c¹ pracê.

Przygl¹da³em siê pryszczatemu nastolatkowi, którego zastaliœmy w kuchni.

Ch³opak wsypywa³ cukier do wysokiej szklanki z mlekiem, ³y¿eczka za ³y¿eczk¹.

Mia³ kêdzierzawe nastroszone w³osy i wygl¹da³ na cz³owieka, który w wieku szes-

nastu lat doszczêtnie siê wypali³.

W kuchni przyszed³ mi do g³owy pewien bardzo ciekawy i pragmatyczny

pomys³. Zacz¹³em zbieraæ si³y, by poprosiæ Ashera o pewn¹ przys³ugê, niezmier-

nie dla mnie istotn¹.

– Co pan wie o tej sprawie? – spyta³em na pocz¹tek.

– Wszystko – Asher napi³ siê czarnej kawy. – Shulman zabra³ mnie dziœ na

kolacjê. Powiedzia³ mi, jak to wygl¹da od strony szpitala. Stwierdzi³, ¿e tylko ja

mogê nadzorowaæ pañskie wizyty u Bena.

Dola³em do swojej kawy œmietanki i wsypa³em trochê cukru. Wszystko na

pró¿no. Nie potrafi³em wypiæ tej mulistej cieczy. Za bardzo przypomina³a mi rze-

kê Mississippi.

– A wiêc jest pan ca³kiem blisko z Shulmanem?

– Dogadujemy siê. A czasami nie. Jak na mój gust, zbytnio wszystko uogól-

nia. Za bardzo wierzy podrêcznikom. Chocia¿ przewa¿nie ufa mojemu instynkto-

wi. Uwierzy mi pan, czy nie, ale by³em wczeœniej w Kolumbii.

– Powiedzia³ panu o Hornie? – spyta³em.

– Tak, mówi³ mi. Ale wci¹¿ nie by³em gotowy na to, co us³ysza³em od Toya.

Wiêkszoœæ z nas wczeœniej nie bra³a go zbyt powa¿nie.

Postanowi³em poprosiæ Ashera o wyœwiadczenie mi wielkiej przys³ugi. W ka¿-

dym razie by³em bliski wyrzucenia tego z siebie.

Zacz¹³em zupe³nie idiotycznie, poci¹gaj¹c ³yk kawy.

– Nie chcê graæ na pañskich emocjach – powiedzia³em – ale zna³em Horna

osiem lat. Zanim to siê sta³o. Byliœmy przyjació³mi. Coœ w tym rodzaju – popra-

wi³em siê. – To nie ma nic wspólnego z panem… Chcê tylko uœwiadomiæ panu,

co teraz siê ze mn¹ dzieje. Czujê siê podle.

Asystent pokiwa³ g³ow¹. Jeszcze raz siêgn¹³em po kawê.

– W porz¹dku – westchn¹³em. – Problem w tym… Chcia³bym przeczytaæ,

co napisano o Toyu od czasu, kiedy siê tu znalaz³… Móg³bym poprosiæ Alana

Shulmana, ale siê bojê. Jeœli mi odmówi, jestem za³atwiony. Szukam nazwisk, dat,

czegokolwiek na temat Thomasa Berrymana. Przysiêgam, ¿e nie wykorzystam

niczego w sposób, który móg³by tu komuœ zaszkodziæ. W Bowditch.

background image

32

Asher znowu pokiwa³ g³ow¹. Naprawdê wygl¹da³ marnie i by³o mi go ¿al.

Przeniós³ wzrok na kuchenne okno, za którym rozci¹ga³o siê pogr¹¿one w mroku

podwórze.

Przy murze mieœci³ siê parking dla personelu, a zaraz dalej koñczy³ siê teren

szpitala. Gdzieœ niedaleko zaczyna³ siê ocean. Teraz jednak w ciemnoœciach mo¿-

na by³o dostrzec jedynie wysokie ogrodzenie. Salvador Dali nie namalowa³by

tego lepiej.

– Na lewo od drzwi wejœciowych – Asher odwróci³ siê w moj¹ stronꠖ jest

ma³a salka konferencyjna. Proszê tam na mnie zaczekaæ. Spróbujê przynieœæ to,

czego pan potrzebuje.

Asystent przyniós³ mi kartê przyjêcia Toya do szpitala, kartê choroby oraz

dziennie zapiski dotycz¹ce samopoczucia pacjenta – w sumie ponad dwieœcie stron.

Wszystko opatrzono stemplowanym napisem POUFNE lub NIE WYNOSIÆ

Z POKOJU. Niektóre notatki by³y pisane na maszynie, wiêkszoœæ jednak rêcznie,

czarnym atramentem.

Zacz¹³em przepisywaæ nazwiska, adresy, numery telefonów…

Kilka razy pojawi³y siê nazwiska Jimmiego Horna i Harleya Wynna. Postaæ

Thomasa Berrymana nie wystêpowa³a tak czêsto.

Inne nazwiska i adresy nic mi nie mówi³y. Nie znalaz³em nic, co by bezpo-

œrednio wi¹za³o siê z kimœ z Tennessee.

Szczególnie interesuj¹ca jednak wyda³a mi siê notatka z przyjêcia Toya na

oddzia³:

Pan Toy jest wyj¹tkowo przystojnym, dobrze u³o¿onym m³odym cz³owiekiem

z pó³nocno-zachodniego Teksasu. Nie mia³ dot¹d bliskich i sta³ych zwi¹zków z ko-

bietami, przyjaŸni³ siê jedynie przez d³ugi czas z osob¹ tej samej p³ci.

Twierdzi, ¿e zabi³ mê¿czyznê i kobietê. Jakieœ dramatyczne wydarzenie wpê-

dzi³o go w ciê¿k¹ depresjê, której towarzysz¹ napady wœciek³oœci. (Rzuca siê na

ludzi i wali piêœciami w œciany.)

Pan Toy miewa³ równie¿ halucynacje s³uchowe. Zaleca siê natychmiastowe

poddanie opiece na oddziale szpitala psychiatrycznego. Nie wyklucza siê u tego

m³odego cz³owieka prób samobójczych…

Przesta³em czytaæ, kiedy przypomnia³em sobie fakt, który ostudzi³ mój entu-

zjazm i uci¹³ spekulacje na temat Toya i Berrymana. Jimmie Horn zosta³ przecie¿

zastrzelony przez Berta Poola. Kilkakrotnie ogl¹da³em to na filmie. Widzia³em to

tak wyraŸnie jak s³ynny program w telewizji ukazuj¹cy sekwencjê zdarzeñ, kiedy

to Jack Ruby zastrzeli³ Lee Harveya Oswalda.

Cisza panuj¹ca na oddziale Bowditch przywodzi³a mi na myœl póŸne wieczo-

ry w moim domu. S³ychaæ by³o jedynie szum wody w rurach tego starego budyn-

background image

33

ku. Po chwili i one przesta³y bulgotaæ. By³a druga trzydzieœci w nocy. Czu³em siê,

jakbym sam by³ trochê ob³¹kany.

Siedzia³em z wyci¹gniêtymi nogami opartymi o biurko z zielonym blatem,

pal¹c i popijaj¹c kawê z automatu. Rozmyœla³em o Benie Toyu i Ronaldzie Ashe-

rze.

Zdawa³em sobie sprawê, ¿e mam wreszcie temat, prawdopobodnie ca³kiem

niez³y. Zacz¹³em obmyœlaæ, jak podejœæ do kolejnych wywiadów.

Wiedzia³em z doœwiadczenia, ¿e powinienem szybko wyjawiæ coœ o sobie

i swojej gazecie. Ludzie lubi¹ jasne sytuacje z obcymi… Nastêpnie pomyœla³em,

¿e najlepiej bêdzie wykorzystaæ naturaln¹ sympatiê, jak¹ wiêkszoœæ osób ¿ywi³o

do Jimmiego Horna.

Nagryzmoli³em pospiesznie, co mia³bym mówiæ, ale by³o to tak zawi³e, ¿e

zanim doszed³bym do koñca, s³uchacze by zapomnieli, co by³o na pocz¹tku.

Pomyœla³em wiêc, ¿eby zrobiæ to prosto i bezpoœrednio. Na przyk³ad: „Nazy-

wam siê Ochs Jones. Jestem dziennikarzem „Nashville Citizen-Reporter” (tu mia-

³em dodaæ w razie potrzeby: gazety lokalnej). Zajmujê siê spraw¹ zabójstwa Jim-

miego Horna z Nashville. Czy moglibyœcie mi pomóc?”

Tak brzmia³ wstêp, który ani razu mnie nie zawiód³ przez ca³e cztery miesi¹ce

poszukiwañ obejmuj¹cych szeœæ stanów.

Obawiaj¹c siê nieuchronnego spotkania z dozorc¹ lub pracownikiem ochro-

ny wyszed³em na zewn¹trz przez frontowe drzwi prowadz¹ce do foyer, które da³y

siê otworzyæ bez trudu w przeciwieñstwie do dwojga pozosta³ych, zamkniêtych

na klucz.

Przed budynkiem czeka³ na mnie Alan Shulman. Siedzia³ na schodkach pro-

wadz¹cych do przedsionka.

Mia³ na sobie znoszone ubranie w stylu lat szeœædziesi¹tych; stop¹ w dwuko-

lorowym bucie kreœli³ zawi³e linie na ¿wirowej œcie¿ce.

– Asher do pana zadzwoni³ – stwierdzi³em.

Skin¹³ g³ow¹.

– Szkoda, ¿e nie poprosi³ pan mnie o te papiery – odpar³. – To naprawdê

mnie niepokoi, panie Jones.

Wsta³ ze schodów i wszed³ do œrodka. S³ysza³em, jak otwiera kluczem we-

wnêtrzne drzwi. Potem znowu nasta³a cisza.

Ja te¿ ¿a³owa³em, ¿e go nie poprosi³em.

Szkoda tylko, ¿e podszed³ do tego w taki sposób.

West Hampton, 10 lipca

Nastêpnego ranka siedzia³em w skot³owanym podwójnym ³ó¿ku w motelu

Howarda Johnsona jedz¹c samotnie œniadanie i próbowa³em napisaæ pocz¹tek

artyku³u o Thomasie Berrymanie. Nie sz³o mi to najlepiej.

background image

34

LuŸne obserwacje: My, wyznawcy nowej szko³y dziennikarskiej, energiczni,

bardziej rozgarniêci od innych, ow³adniêci obsesj¹, pragnieniem g³oszenia praw-

dy, nie potrafimy po prostu wyraziæ siebie tak dobrze jak wielu naszych poprzed-

ników.

LuŸne obserwacje: Ludzie, których znam, przyjaciele i krewni, lubi¹ porówny-

waæ dochodzenia prowadzone przez policjê oraz dziennikarzy do uk³adania obra-

zów z maleñkich fragmentów…gdyby jednak potraktowaæ w taki sposób moje po-

szukiwania, by³aby to uk³adanka, w której brakowa³o wszystkich czêœci sk³adowych.

Zosta³y zagubione w ró¿nych miejscach. Ko³o domu, na podwórku, przy sa-

mochodzie, wszêdzie tam, gdzie jecha³ ktoœ, kto tê uk³adankê kupi³.

Zanim dziennikarz zabierze siê do sk³adania obrazu, musi najpierw odnaleŸæ

wszystkie jego fragmenty.

Siedzia³em w motelowym ³ó¿ku przygl¹daj¹c siê temu, co mia³em. Oto frag-

menty mojej uk³adanki:

Nazwisko w³aœciciela baru w Provincetown w stanie Massachusetts: A. J.

Fogarty.

Hotel: Bay Arms (równie¿ w Provincetown).

Kwiaciarnia w Nowym Jorku: Flower & Toy Shop.

Numery telefonów, pod które dzwoni³ Ben Toy od chwili przyjêcia do szpitala:

212-686-4212 (Carole Ann Mahoney)

312-238-1774 (Robert Stringer)

617-753-8581 (Bernard Shaw)

212-838- 6643 (Mary Ellen Terry)

212-259-9311 (Berryman, Nowy Jork)

516-249-6835 (Berryman, Long Island)

Nazwiska: doktor Reva Baumwell; Michel Romains; Charles Izzie; Ina i Cal-

vin Toy.

Zanotowa³em sobie jeszcze:

„Zadzwoniæ do Lewisa Rostena (redaktora mojej gazety) i spytaæ o tego zbi-

ra z Filadelfii.

Zatelefonowaæ do Alana Shulmana i zaprosiæ go na lunch albo/i mecz bokserski”.

Zadzwoni³em do nowojorskiej informacji telefonicznej i poprosi³em o numer

Thomasa Berrymana na Manhattanie.

background image

35

Podali mi 259-9311. Oczywiœcie ju¿ go zna³em.

– Czy to Osiemdziesi¹ta Ulica numer szeœædziesi¹t? – spyta³em.

– Nie, proszê pana – odpar³a operatorka. – To Central Park osiemdziesi¹t.

Do mojej listy doda³em nowojorski adres Berrymana. Zacz¹³em wykrêcaæ

pozosta³e numery.

OdpowiedŸ, jak¹ uzyska³em pod 686-4212 nada³a ton reszcie poranka. Ode-

zwa³a siê m³oda kobieta mówi¹ca z akcentem ze Œrodkowego Zachodu. Mia³a

pogodny, przyjazny g³os.

– Halo?

– Dzieñ dobry. Mówi Ochs Jones. Jestem znajomym Bena Toya.

– Kogo?

– Bena Toya, Thomasa Berrymana… Powiedzieli mi, ¿e…

– Och, proszê chwileczkê poczekaæ. Pewnie chce pan rozmawiaæ z Maggie –

odpar³a i zawo³a³a: – Mags, znajomy Bena Toya…

Od³o¿y³a s³uchawkê na stolik. S³ychaæ by³o stukanie wysokich obcasów po

parkiecie. Minê³o dziesiêæ minut. Po³¹czenie zosta³o przerwane. Zadzwoni³em

jeszcze raz, ale nikt nie odebra³.

W ksiêdze goœci w recepcji hotelu Bay Arms w Provincetown nie znaleŸli

nazwisk Toya ani Berrymana. Nie zatrzymywali siê tam w czerwcu.

W barze A. J. Fogarty’ego poradzili mi, ¿ebym zadzwoni³ po pi¹tej, kiedy

przyjdzie wieczorna zmiana.

W kwiaciarni nikt nie odpowiada³.

Zarówno w firmie Hertza, jak i w  Avis powiedziano mi, ¿e ¿aden Harley

Wynn ani nikt inny, nie wynajmowa³ lincolna przy lotnisku Logan w Bostonie.

W Avisie stwierdzili, ¿e to „logistycznie niemo¿liwe”.

Ko³o po³udnia postanowi³em zatelefonowaæ do Lewisa Rostena, redakto-

ra gazety „Citizen- Reporter”. To gruboskórny, ca³kiem sprawnie operuj¹cy

s³owem absolwent Uniwersytetu Po³udnia – Sewanee. Mia³ ciêty jêzyk, ale

nie do przesady i by³ inicjatorem powstania tej ksi¹¿ki, a tak¿e moim przyja-

cielem.

Wygl¹da³o na to, ¿e w³aœnie wszed³ do biura.

– Ochs, jak ci idzie? Czy te¿ nie idzie? Gdzie jesteœ?

– Wci¹¿ na Long Island – odpar³em. – Widzê, ¿e humor ci dopisuje. Pewnie

puszczasz dziœ jak¹œ rewelacjê?

– Zwyczajne bzdury – rzek³ Rosten z melodyjnym akcentem znad Mississip-

pi. – Spekulacje o Joe Cubbah, którego z³apali w Filadelfii.

– Rozmawia³em wczoraj wieczorem z Benem Toyem w szpitalu – oœwiad-

czy³em. – Z tego naprawdê coœ mo¿e byæ, Lewis.

Przeczyta³em mu swoje notatki o Toyu i podzieli³em siê swymi przeczu-

ciami.

– O rany! – zawo³a³ Rosten, kiedy skoñczy³em. – A ju¿ mia³em przepraszaæ

za to, ¿e ciê tam wys³a³em, kiedy tutaj tyle siê dzieje… Nie mia³em wielkich

background image

36

nadziei po rozmowie z tym lekarzem, który do nas dzwoni³… Pos³uchaj – doda³ –

czy Toy rzeczywiœcie stwierdzi³, ¿e nie mo¿e ci powiedzieæ, gdy zapyta³eœ go, kto

wynaj¹³ Berrymana?

– Tak. Ale potem siê z tego wycofa³ i oœwiadczy³, ¿e nie wie. Trudno go

wyczuæ. Faszeruj¹ go lekami… NajwyraŸniej przywali³ komuœ z personelu. Ca³-

kiem spory z niego facet.

– A w³aœciwie jak to siê sta³o, ¿e do nich trafi³?

– Wiesz, prawdê mówi¹c nie bardzo siê orientujê…Nie znam wszystkich

szczegó³ów. Wczoraj wieczorem zasn¹³ w trakcie rozmowy.

Rosten nie by³ z tego specjalnie zadowolony.

– Kiedy znowu siê z nim zobaczysz? – spyta³.

– Mam nadziejê, ¿e dzisiaj… Narobi³em sobie wczoraj trochê k³opotów. Prze-

gl¹da³em szpitalne karty Toya i da³em siê przy³apaæ.

Daleko, daleko w Nashville Rosten cicho pykn¹³ ze swojej fajki.

– Wypadki – wymamrota³ – zdarzaj¹ siê w najlepszych rodzinach. Karol

Dickens, Dawid Copperfield… Ochs – powiedzia³ na tym samym oddechu – pro-

szê, b¹dŸ ostro¿ny.

Siedz¹c przy biurku w motelu wypali³em jeszcze parê papierosów. By³o po-

³udnie, na zewn¹trz jasno i s³onecznie.

W pobliskim basenie k¹pielowym kilka ma³ych dziewczynek urz¹dzi³o sobie

wyœcigi w nurkowaniu.

Jeszcze raz, krok po kroku, przemyœla³em to, co mia³em i czego mi brakowa-

³o. Oprócz innych spraw, uœwiadomi³em sobie tak¿e, ¿e nie mam absolutnie ¿ad-

nego pojêcia, po co i dlaczego ten bandyta z Filadelfii przyby³ do Nashville. Na-

wet najmniejszej wskazówki.

Nie wiedzia³em tak¿e, co sta³o siê z Thomasem Berrymanem. Siedzia³em æmi¹c

tytoñ i przygladaj¹c siê zabawie dziewczynek. Zastanawia³em siê, gdzie w tej chwili

znajduje siê Berryman.

West Hampton, 17 lipca

Dwaj krzepcy sanitariusze owijali Bena Toya w mokre, lodowato zimne prze-

œcierad³a. Przypomina³ mumiê Tutanchamona. Le¿a³ wyci¹gniêty p³asko na ple-

cach na jednym z sosnowych sto³ów do masa¿u w nieskazitelnie czystej ³aŸni na

oddziale Bowditch.

Jeden z sanitariuszy naci¹ga³ mocno ociekaj¹ce wod¹ przeœcierad³o, a drugi

przyciska³ je do cia³a Bena – przypomina³o to sposób, w jaki przewi¹zuje siê paczkê

przytrzymuj¹c sznurek palcem.

Ciasno zwi¹zane kawalki materia³u uwiêzi³y w ciele Toya ca³e ciep³o, czy-

ni¹c go ca³kiem odrêtwia³ym. Jego myœli dryfowa³y bez³adnie. Sprawia³ wra¿e-

nie, jakby podano mu dawkê œrodków odurzaj¹cych.

background image

37

Kiedy siedzieliœmy w ³aŸni, co chwila zagl¹dali tu inni pacjenci, ró¿ne m¹-

drale, i straszyli Toya, ¿e usi¹d¹ mu na g³owie. To by³ tutaj taki dowcip. Natrêci

œmiali siê za ka¿dym razem i Ben w koñcu tak¿e siê rozeœmia³.

Wœród pacjentów oddzia³u panowa³o osobliwe poczucie kole¿eñstwa, ktore

z pewnoœci¹ nigdy nie powsta³oby gdzie indziej. Zbija³o mnie to z tropu, ale sta-

ra³em siê zachowywaæ ostro¿nie, tak jak radzi³ mi Lewis Rosten. By³o to moje

drugie spotkanie z Toyem, ktory poprosi³, by z tej okazji zafundowano mu „zim-

ny ok³ad”.

Pochyli³em siê i w³o¿y³em zapalonego winstona miêdzy jego spierzchniête

wargi. Z otwartych porów twarzy wyp³ywa³ oleisty pot.

Zaci¹gn¹³ siê papierosem g³êboko i powoli, po czym wypuœci³ k³¹b dymu

w zaparowane powietrze. W ca³ej tej atmosferze domu wariatów by³o coœ wyj¹t-

kowego i egzotycznego.

– To naprawdê mnie odprê¿a – powiedzia³ Toy maj¹c na myœli „zimny ok³ad”.

Jego wymizerowane policzki i czo³o zaczê³y b³yszczeæ jasnoczerwonym rumieñ-

cem. – Kiedy pierwszy raz ci to zak³adaj¹, bronisz siê jak wœciek³y pies. Ale po-

tem nie mo¿esz siê bez tego obejœæ.

Wypuœci³ kolejny k³¹b dymu. Próbowa³ skierowaæ go prosto w zielony sufit

wy³o¿ony kafelkami.

Przygl¹da³em siê zgrabnie zawiniêtym przeœcierad³om. Spojrza³em na Ashe-

ra. Za³atwiliœmy sprawê z Shulmanem. Nie by³o to wcale takie trudne.

– Chyba te¿ bym siê broni³, gdyby chcieli mnie w coœ takiego zapakowa栖

powiedzia³em.

Toy uœmiechn¹³ siê. Wpatrywa³ siê w winstona w mojej d³oni.

– Jeszcze raz poci¹gnꠖ rzek³ – i coœ wam opowiem.

Ta historia ukazywa³a niekonwencjonalne techniki zabijania, jakie stosowa³

Thomas Berryman

Jego ostatni numer mia³ miejsce w niewielkim miasteczku Lake Stevens w sta-

nie Waszyngton. Ofiarami byli dwaj z trzech braci, w³aœcicieli przedsiêbiorstwa

lotniczego Shepherd Industries of Washington.

Pos³u¿ono siê Berrymanem, poniewa¿ œmieræ dwóch braci mia³a wygl¹-

daæ na wypadek, podejrzenia zaœ nie mog³y paœæ na rodzinê: cz³owiekiem,

który zap³aci³ Berrymanowi czterdzieœci tysiêcy dolarów, by³ bowiem trzeci

brat.

Przypomnia³em sobie, ¿e Harley Wynn wspomina³, i¿ zabójstwo Horna

mia³o zostaæ dokonane w taki sposób, by skierowaæ dochodzenie w zupe³nie

innym kierunku, z dala od prawdziwych winowajców. Jeœli Berryman rzeczy-

wiœcie mia³ coœ wspólnego ze strzelanin¹ w Nashville, z pewnoœci¹ ta sztucz-

ka mu siê uda³a.

background image

38

Numer z Sheperdami zabra³ mu trzy dni.

Siedemnastego stycznia w pi¹tek przylecia³ do rodzinnego maj¹tku Shepher-

dów w Lake Stevens. Zosta³ przedstawiony jako doradca handlowy firmy z Mi-

chigan produkuj¹cej narzêdzia – Michael J. Shear. W poniedzia³ek on i trzej bra-

cia mieli polecieæ do Detroit, by zapoznaæ siê z dzia³aniem urz¹dzeñ wspomnia-

nego przedsiêbiorstwa.

Plan Berrymana, jak zwykle, by³ bardzo skomplikowany i trudny do wykona-

nia. Uda³ siê jednak wspaniale i doprowadzi³ do fascynuj¹cych rezultatów, jak to

okreœli³ Ben Toy.

S³uchaj¹c jego opowieœci znalaz³em w niej wiele punktów stycznych ze spra-

w¹ Jimmiego Horna.

Lake Stevens, stan Waszyngton, 19 i 20 stycznia

W niedzielê w nocy dziewiêtnastego stycznia Thomas Berryman siedzia³

w kuchni oœwietlonej œwiat³em ksiê¿yca, leniwie popijaj¹c kawê i marz¹c o dziew-

czynie imieniem Oona Quinn.

Ws³uchiwa³ siê w odg³osy wielkiego domu Shepherdów, w którym siê znaj-

dowa³. W szum zimnego wiatru targaj¹cego ga³êziami jode³. W koj¹ce perkota-

nie wody w imbryku.

Plastikowy zegar nad kuchenk¹ wskazywa³ za piêæ druga.

O drugiej Berryman wsta³ od sto³u. Powstrzyma³ ziewniêcie i przetar³ piek¹-

ce w k¹cikach oczy, po czym wyszed³ z domu na lodowate zimowe powietrze.

Nocny ch³ód wzmaga³ koncentracjê. Jednak Berryman wci¹¿ mia³ wra¿enie,

¿e porusza siê jak lunatyk.

Trzyma³ w rêku worek wielkoœci pojemnika na lunch, a tak¿e wyj¹tkowo du¿y,

piêciocalowy pistolet pneumatyczny typu Crossman.

Na nogach mia³ tenisówki i kiedy szed³ przez patio, s³ychaæ by³o jedynie ci-

chy, st³umiony dŸwiêk. W mroku, gdy przystan¹³, jego sylwetka przypomina³a

z daleka drzewo z wystaj¹cym konarem lub krzak.

Id¹c wzd³u¿ w¹skiego, wij¹cego siê strumienia, po którym promienie ksiê¿y-

ca œlizga³y siê niczym ³ódki, Berryman dotar³ wreszcie do lasu. Po chwili do-

strzeg³ bursztynowe œwiat³a reflektorów z lotniska Shepherdów. Œwietliste smugi

wygl¹da³y jak liny trzymaj¹ce samoloty na uwiêzi.

Pod nosem odrzutowca, przy w¹skiej oszalowanej budce wartowniczej sta³

stary wóz marki Chevy BelAir. Na wielkiej pomarañczowej nalepce na baga¿niku

Berryman przeczyta³: UWA¯AM NA ZWIERZÊTA. Pewnie farmerzy dorabiaj¹

sobie tutaj noc¹, pomyœla³. A mo¿e jacyœ rozbitkowie ¿yciowi.

W oknie budki wartowniczej widaæ by³o siw¹ g³owê. Z radia p³ynê³y

st³umione dŸwiêki piosenki w stylu country and western. Coœ jakby Charlie

Pride.

background image

39

Kilkaset metrów dalej Berryman dostrzeg³ odrzutowiec, którym przylecia³

w pi¹tek. Zacz¹³ przedzieraæ siê przez g¹szcz w odleg³oœci paru metrów od skraju

lasu w stronê odleg³ego samolotu.

Zauwa¿y³ kilka chudych dobermanów biegaj¹cych luzem. Harcowa³y po

oœwietlonym pasie startowym. NajwyraŸniej podoba³ im siê odg³os, jaki wydawa-

³y ich pazury w zetkniêciu z betonow¹ p³yt¹.

Za lini¹ g³ównych œwiate³ reszta lotniska pogr¹¿ona by³a w ciemnoœciach.

Berryman znowu móg³ wynurzyæ siê z zaroœli. Zobaczy³ z daleka m³odszego war-

townika podchodz¹cego z dobermanem na smyczy do niewielkiej budki. Mê¿-

czyzna przywi¹za³ muskularne zwierzê, które przez minutê lub dwie sta³o u wej-

œcia do klitki warcz¹c na star¹ sukê, tak¿e uwi¹zan¹.

Gdy Berryman obserwowa³ zwierzêta, z cienia drzew wyskoczy³ nagle przycza-

jony tam doberman. Nawet nie zaszczeka³ ostrzegawczo, dopiero póŸniej warkn¹³.

Thomas upad³. D³ugi crossman b³ysn¹³ wydaj¹c cichy syk. Psssss. Dorodny

pies okrêci³ siê wokó³ siebie i zwali³ na ziemiê. Le¿a³ nieruchomo z ods³oniêtymi

zêbami, jak zmêczony psiak, który nie ma ju¿ si³y biegaæ za samochodami.

Doberman mia³ spaæ przez parê dobrych godzin, a potem wstaæ skowycz¹c

i kulej¹c. Z pe³nym przekonaniem.

M³odszemu z wartowników nie by³o pisane tyle szczêœcia. Berryman musia³

go dopaϾ.

Podniós³ siê z zimnej p³yty pola startowego. Wyczu³ dziurê na ³okciu w p³asz-

czu i swetrze. Ruszy³ dalej w stronê odrzutowca, by dokoñczyæ to, co zacz¹³.

Nastêpnego ranka Berryman pl¹ta³ siê po kuchni Shepherdów, jakby by³ cho-

ry. Denerwowa³ siê i lekko dr¿a³. W dodatku nie spa³ tej nocy.

Drobna czarna kucharka pichci³a coœ na kuchence.

Nigdy nie uznawa³a dwuznacznej moralnoœci i bardzo nie spodoba³o siê jej

przyjêcie wydane w tym domu poprzedniego wieczora. Odpowiedzialnoœci¹ za

to, co siê dzia³o, obarcza³a Thomasa Berrymana.

Szykowa³ siê do odparcia ataku.

– Po prostu rzucê tê robotê, jeœli bêdzie tak dalej – skar¿y³a siê krz¹taj¹c po

kuchni i prychaj¹c.

Przygotowywa³a jajecznicê wci¹¿ krêc¹c g³ow¹ z oburzenia.

– Kobieca bielizna w ogrodzie. Wiœnie z likieru w basenie – ¿achnê³a siê,

odwróci³a do Berrymana i spojrza³a na niego twardym wzrokiem. – Myœla³am, ¿e

jest pan d¿entelmenem – powiedzia³a. – Pomyli³am siê. Znowu siê pomyli³am –

wzruszy³a ramionami. – Nie po raz pierwszy ani ostatni.

Berryman sta³ przy kuchence bawi¹c siê czymœ od niechcenia. Udawa³ skru-

szonego. Wygl¹da³, jakby by³o mu przykro, ¿e siê jej narazi³.

– Co to jest? – spyta³ po chwili pe³nego szacunku milczenia.

Kobieta przygryz³a jêzyk. Ubija³a zawziêcie ciemno¿ó³te kacze jaja.

– A teraz co… – rzek³a z przek¹sem, jakby go nie us³ysza³a. – Co na to lu-

dzie powiedz¹?

background image

40

Berryman przechyli³ g³owê do ty³u i w³o¿y³ do ust owoc wielkoœci spodeczka.

– Smakuj¹ jak truskawki – rzek³ z uœmiechem. – Tyle tylko, ¿e s¹ wiêksze od

zwyk³ych truskawek.

Sok pociek³ mu po brodzie i Berryman zatrzyma³ strumyczek palcem wska-

zuj¹cym. Kobieta podesz³a do kuchenki i, tr¹caj¹c Thomasa ³okciem, przegoni³a

go stamt¹d.

– Naprawdê jestem z³a na pana, panie Shear – powiedzia³a na wpó³ ¿artobli-

wie.

Usun¹³ siê jej z drogi, gdy zarzucaj¹c koœcistymi biodrami krz¹ta³a siê po

kuchni.

– Ma pan niedobry wp³yw na Lake Steven. Kto to widzia³, ¿eby siê tak za-

chowywaæ jak wczoraj wieczorem.

Spodziewaj¹c siê rych³ego pojednania, Berryman zacz¹³ nalewaæ kawê do

czterech kubków stoj¹cych na szafce.

– Który dla kogo?

– Pan i pan Ben pijecie z cukrem i ze œmietank¹ – zaczê³a podstarza³a

kucharka, po czym siê rozmyœli³a. – Ale proszê nic nie dodawaæ. Chyba, ¿e

chce pan zrobiæ dowcip. Ale potem i tak wszystko bêdzie na mnie. Ha, ha,

naprawdê bardzo œmieszne. Proszê postawiæ kawꠖ doda³a. – Na stole, ch³op-

cze.

Kiedy drobna czarnoskóra kobieta zajê³a siê nak³adaniem jajecznicy na ogrzane

talerze, Berryman wrzuci³ ma³e tabletki do dwóch kubków z kaw¹. Ka¿da z nich

zawiera³a siarczan ¿elazowy, tlenek magnezu oraz ipekakuanê, wymiotnicê lekar-

sk¹.

– To okropnie mêcz¹ce, pani Bibb – Berryman wci¹gn¹³ policzki patrz¹c,

jak pastylki siê rozpuszczaj¹. – Takie przyjêcia jak to.

Wci¹¿ szczerzy³ zêby, a kucharka unios³a wreszcie g³owê. Uœmiechnê³a siê

szeroko, ukazuj¹c z³oty mostek dentystyczny. Jak zwykle, Berryman uzyska³ prze-

baczenie.

Beniamin, najm³odszy z braci Shepherdów, siedzia³ nieruchomo przy stole ze

szklanymi oczami, miel¹c w ustach kês œniadaniowej bu³eczki, jakby by³ to kawa-

³ek gumowej opony. Mia³ wra¿enie, ¿e dosta³ ataku serca.

Serce ³omota³o jak oszala³e. Wydawa³o siê, ¿e zaraz wyskoczy mu z piersi.

Poczerwnienia³ na twarzy, a palce u nóg i r¹k zdrêtwia³y. P³uca nape³ni³y siê p³y-

nem i Ben zaczyna³ ¿a³owaæ, ¿e wiód³ takie ¿ycie, jakie wiód³.

Przy stole podawano sobie naleœniki. Jeden z jego braci rozmawia³ z Berry-

manem o podró¿y do Michigan.

Beniamin Shepherd osun¹³ siê na pod³ogê i zacz¹³ wymiotowaæ niestrawio-

nymi resztkami po¿ywienia.

Charles i William Shepherd zanieœli brata do najbli¿szej sypialni na parterze.

Przytrzymywali go w ³ó¿ku, gdy jego cia³em wstrz¹sa³y konwulsje. Podnosi³ siê

i opada³. Jego plecy wygina³y siê niczym zwodzony most.

background image

41

Do œwiadomoœci Charlesa dopiero po chwili dotar³o, ¿e kucharka wykrzyku-

je w innym pokoju coœ o morderstwie. G³os dobiega³ z jadalni. Wo³a³a d³ugo,

wzywaj¹c Charlesa Shepherda i Jezusa.

Kiedy m³odszy brat wreszcie zemdla³, Charles pobieg³ z powrotem do jadalni.

Zasta³ tam Berrymana zwijaj¹cego siê na dywanie. Thomas obejmowa³ kola-

na przyciœniête do piersi. Upadaj¹c musia³ przewróciæ st󳠖 w ka¿dym razie le¿a³

on teraz na boku.

– O mój Bo¿e – jêcza³ Berryman z trudem ³api¹c powietrze. – O Bo¿e, to

okropne.

Nie ¿a³owa³ jednak ¿ycia, jakie wiód³. Sam sobie przecie¿ wrzuci³ do kawy

truciznê.

DŸwiêk, jaki wydawa³, brzmia³ dok³adnie: O-b-o-¿-e.

PóŸnym popo³udniem drobna i niewysoka kucharka, pani Bibbs, siedzia³a na

maleñkim, skórzanym podnó¿ku w g³ównym korytarzu domu Shepherdów. Zano-

si³a siê p³aczem, a¿ straci³a panowanie nad sob¹. S³oñce widoczne za oszklonymi

drzwiami chyli³o siê ku zachodowi. Kobieta osunê³a siê z podnó¿ka na pod³ogê

oœwietlon¹ padaj¹cymi ukoœnie promieniami s³oñca.

Lekarz rodziny Shepherdów w³aœnie wyszed³.Orzek³, i¿ Berryman i Benia-

min cierpi¹ na ostre zatrucie pokarmowe. Mieli szczêœcie, oœwiadczy³ uroczyœcie,

¿e uda³o im siê szybko zwymiotowaæ.

W obecnoœci Charlesa i Willy’ego Shepherdów doktor, przybieraj¹c groŸn¹

minê, przepyta³ kucharkê. Chcia³ siê dowiedzieæ, czy umy³a truskawki przed po-

daniem.

– Pewnie nie – oœwiadczy³.

A kim ona by³a, aby sprzeciwiaæ siê doktorowi nauk medycznych?

Po po³udniu Beniamin nadal le¿a³ w sypialni i dochodzi³ do siebie.

Podparty o poduszki zajada³ lody jak pacjent po wyciêciu migda³ków. Nad

jego g³ow¹ wisia³ oprawiony w ramê plakat z Mari¹ Schneider z filmu Ostatnie

tango w Pary¿u. W pewnym intymnym miejscu dziewczyna by³a bardziej zaro-

œniêta ni¿ ma³pa.

Beniamin oœwiadczy³, ¿e nie leci do Michigan razem z braæmi i Berryma-

nem.

Ca³a rodzina radzi³a Berrymanowi, by zrobi³ to samo i odpocz¹³ przez parê

dni. Pozwoli³ organizmowi pozbyæ siê trucizny. Jad³ rabarbar i du¿o pi³.

Kiedy jednak Charles i Willy Shepherdowie zajrzeli do brata przed podró¿¹,

Berryman, choæ wymizerowany, by³ spakowany i gotowy do drogi.

Uœmiecha³ siê s³abo wypuszczaj¹c dym z nieod³¹cznej cygaretki. Wygl¹da³

jednak jak cz³owiek, który niedawno wyszed³ ze szpitala.

W ka¿dym razie takie mniej wiêcej oœwiadczenie z³o¿y³ póŸniej Ben She-

pherd na posterunku policji w Lake Stevens w stanie Waszyngton.

background image

42

Charles i Willy, którzy mieli w sobie ducha pionierów, poszli osobiœcie za-

tankowaæ samolot i przygotowaæ go do lotu. Lubili to robiæ.

Berryman rwa³ siê energicznie do pomocy, gdzie tylko móg³. Wyprowadzi³

cysternê z paliwem z hangaru i odstawi³ j¹ tam z powrotem. Wszyscy trzej uwija-

li siê w milczeniu.

Nie dokoñczyli jeszcze przygotowañ, gdy Berryman odci¹gn¹³ Charlesa na

bok.

Usiedli na metalowym wózku obok schodów prowadz¹cych do odrzutowca.

Berryman ciê¿ko oddycha³. Charles mia³ rêce usmarowane jak mechanik i trzy-

ma³ je z dala od siebie, by nie zabrudziæ ubrania.

– Oj! – Jêkn¹³ Berryman wydychaj¹c powietrze i ³api¹c je z trudem. – Chy-

ba jednak trochê przesadzi³em z tym bieganiem – powiedza³. – Znowu poczu³em

siê zupe³nie wypluty.

– Nic dziwnego – przyzna³ Shepherd. – Powinieneœ wróciæ do ³ó¿ka. Nie

wygl¹dasz najlepiej.

– Znów coœ mi siê dzieje z tym cholernym ¿o³¹dkiem.

– Przyda³by siê rabarbar i du¿o wody.

– Niech to diabli! – zakl¹³ Berryman.

– Mówi³em, ¿ebyœ nie lecia³. Lepiej wracaj i zostañ z Benem.

Thomas nadal przeklina³ jak cz³owiek, który zgubi³ bilet na najlepsze miejsce

na wa¿ny mecz futbolowy.

– Do cholery – powtarza³ wci¹¿ i wci¹¿.

Willy Shepherd przystan¹³ nie opodal. Sprawia³ wra¿enie, jakby coœ nagle

przysz³o mu do g³owy. Zapali³ papierosa.

– Za du¿o wysi³ku – rzek³ do Berrymana. – Lepiej siê oszczêdzaæ po takim

zatruciu.

– Phi! – parskn¹³ Berryman. By³ buraczkowoczerwony. – Niech mnie diabli,

Willy – brzmia³y ostatnie s³owa, jakie obaj bracia mieli od niego us³yszeæ. Po¿e-

gna³ siê z nimi obejmuj¹c serdecznie i poklepuj¹c po plecach. A potem ruszy³

z powrotem w stronê wielkiego domu.

Prywatny odrzutowiec lecia³ ponad szczytami jode³ nad Douglas niczym ¿ywy

stwór, niebieski i fosforyzuj¹cy.

Thomas Berryman obserwowa³ go poprzez g¹szcz nakrapianych liœci, za któ-

rymi siê schowa³. Potem odwróci³ siê i zacz¹³ przedzieraæ przez las w kierunku

g³ównej drogi, oddalaj¹c siê od domu.

Szed³ przygl¹daj¹c siê czubkom swoich butów. Wpatrywa³ siê w poszycie

lasu. Wyblak³¹ such¹ trawê. Zaschniête koniki polne. Czerwone mrówki na ³ody¿-

kach roœlin. Martw¹ mysz poln¹ przypominaj¹c¹ mokr¹, szar¹ rêkawiczkê.

Kiedy wysoko w górze niebieski odrzutowiec wciagn¹³ powoli podwozie, na-

st¹pi³ huk, jak gdyby ktoœ rozp³ata³ na pó³ gigantyczn¹ jod³ê od korzeni a¿ po szczyt.

Berryman nie musia³ siê odwracaæ, by wiedzieæ, co siê sta³o. Kiedyœ w Tek-

sasie widzia³ p³on¹cego jelenia. Nie by³o to ani przyjemne, ani pouczaj¹ce.

background image

43

Szed³ coraz szybciej, coraz g³êbiej w las, przypominaj¹cy mroczny dom z po-

d³og¹ wy³o¿on¹ miêkkim igliwiem. W g³owie wci¹¿ tkwi³ mu obraz p³on¹cego

zwierzêcia.

Z korpusu samolotu bucha³ dym koloru owczej we³ny. W górê strzela³y p³o-

mienie, z pocz¹tku pomarañczowe, potem bardziej niebieskawe, w koñcu ledwie

widoczne w k³êbach czarnego dymu.

Kopci³ siê wyrzucaj¹c w górê popio³y. S³ychaæ by³o zgrzyt metalu o metal.

Wydawa³o siê, jakby ca³e pociemnia³e niebo zwali³o siê na las.

Tak opowiada³ w³aœciciel stacji benzynowej przy autostradzie prowadz¹cej

do Lake Stevens.

Przewêdrowawszy dwie mile Berryman dotar³ do parkingu przy drodze. Na

niewielkiej polanie sta³y tam tylko dwa sto³y z sekwoi.

Wsiad³ do be¿owo-bia³ego samochodu kempingowego, który wynaj¹³ i zo-

stawi³ tutaj parê dni wczeœniej. Na przednim siedzeniu le¿a³a mapa stanu Wa-

szyngton, a na tablicy rozdzielczej stara fajka. Na kartce opartej o ni¹ widnia³

napis: POSZED£EM NA RYBY. Berryman zmi¹³ papier w d³oni.

W³¹czy³ radio i otworzy³ wszystkie okna. Za³o¿y³ robocz¹ koszulê, kapelusz

typu stetson oraz buty z wysokimi cholewkami. Wrzuci³ bieg i ruszy³ spokojnie,

jakby by³ na wakacjach.

Jod³y pachnia³y mocno i koj¹co i Berrymanowi powoli zaczê³y przechodziæ

nudnoœci wywo³ane spo¿yciem ipekakuany.

Kilka godzin póŸniej siedz¹c w przydro¿nej gospodzie w Cahone w stanie

Oregon przeczyta³, ¿e biznesmen Michael J. Shear (cia³o m³odego wartownika

z lotniska) znalaz³ siê na liœcie osób, które zginê³y w katastrofie prywatnego

samolotu w pobli¿u maj¹tku Charlesa Shepherda w Lake Stevens w stanie Wa-

szyngton. Nie wspominano o ¿adnym dochodzeniu. Lokalne media uzna³y kata-

strofê za przypadek lub te¿ wykaza³y niedba³¹ obojêtnoœæ co do jej przyczyn.

(Nawet póŸniej sprawa zaginiêcia wartownika zosta³a albo przeoczona przez

nieliczne si³y policyjne Lake Stevens albo te¿ przypisana zbiegowi okoliczno-

œci.)

Obok artyku³u w gazecie zamieszczono fotografiê. Przedstawia³a ponurego

policjanta o g³upawej twarzy, który trzyma³ w rêku wielki mêski but.

Wyci¹gn¹³ go w stronê aparatu fotograficznego i dlatego pantofel wygl¹da³

na zdjêciu, jakby by³ ogromnych rozmiarów. Ten sam trik wykorzystywano przy

fotografowaniu „wielkich ryb” i Berryman zastanawia³ siê, czy ów cz³owiek zro-

bi³ to celowo.

background image

44

Ben Toy le¿a³ jak nie¿ywy, owiniêty w zimne przeœcierad³a. Jego mokre w³o-

sy wydawa³y siê ciemniejsze ni¿ zwykle. Odgarn¹³em kosmyki z jego twarzy –

wygl¹da³ teraz m³odziej.

– Takie wymyœla³ sztuczki – rzek³ do mnie, Ashera i do mikrofonu. – Dlate-

go w³aœnie chcieli, ¿eby to on zaj¹³ siê Hornem.

Nowy Jork, 12 lipca

O dziewi¹tej trzydzieœci nastêpnego ranka przysiad³em na kamiennym murze

ponadmetrowej wysokoœci otaczaj¹cym Central Park. Przyglada³em siê budynko-

wi, w którym mieœci³ siê apartament Berrymana, staraj¹c siê zapamiêtaæ ka¿dy

szczegó³, jakby by³o to opactwo Westminster czy te¿ Luwr.

Kiedy obudzi³em siê o szóstej rano, mia³em spocone rêce; teraz czu³em,

¿e dalej s¹ wilgotne. Zastanawia³em siê, czy nie zadzwoniæ na policjê. Zacz¹-

³em w³aœnie uœwiadamiaæ sobie grozê tej ca³ej historii i nie dawa³o mi to spo-

koju.

Chcia³em zobaczyæ miejsce, gdzie mieszka³ Berryman. Nie zna³em jednak

Nowego Jorku i s¹dzi³em, ¿e bêdzie to trudniejsze ni¿ siê okaza³o.

Miêdzy dziewi¹t¹ trzydzieœci a dziesi¹t¹ dwaj portierzy w liberiach przywo-

³ywali taksówki przed drzwi hotelu. Wejœcie, os³oniête szarym baldachimem, ozna-

czone wielkim bia³ym numerem 80, przypomina³o bardziej przystanek autobuso-

wy ni¿ cokolwiek innego.

Rêce nadal mi siê poci³y. Nawet stopy mia³em wilgotne od potu. Przygl¹da-

³em siê z daleka mê¿czyznom w eleganckich garniturach i kobietom obwieszo-

nym bi¿uteri¹, którzy pa³aszowali œniadanie za szyb¹ hotelu Park Lane. Jak¿e

inny to by³ œwiat.

Ben Toy wspomina³ o dziewi¹tym piêtrze… brudnym parapecie… go³êbiach.

Policzy³em kondygnacje. Tego dnia jednak nie by³o tam ¿adnych ptaków ani lu-

dzi w oknach. Pokoje wydawa³y siê puste.

Po zamieszaniu z taksówkami jeden z portierów wy³oni³ siê z holu ci¹gn¹c

na smyczach cztery wielkie psy – elegancki czarnoskóry mê¿czyzna ko³o czter-

dziestki w ciemnozielonym p³aszczu narzuconym na niebieski mundur, do tego

kapelusz filcowy z podwiniêtym pod³u¿nym rondem i wystaj¹cym z boku ¿ó³tym

piórkiem.

Kierowa³ psami szarpi¹c za smycze i uda³o mu siê bezpiecznie przeprowa-

dziæ je przez ulicê, ruchliw¹ o tej porze dnia.

Podszed³em do niego, gdy znalaz³ siê na odosobnionym trawniku po³o¿onym

w g³êbi parku, niedaleko budynku o tarasowanych balkonach obsadzonych buj-

nymi roœlinami. Przedstawi³em siê i powiedzia³em, czym siê zajmujê. Portier spra-

wia³ wra¿enie ¿yczliwego. Okaza³o siê, ¿e urodzi³ siê w Kentucky i s³ysza³ o Hor-

nie. Nazywa³ siê Leroy Bones Cooper.

background image

45

– No tak, czemu nie. Chcia³bym panu pomóc w sprawie Horna – rzek³ bez

œladu po³udniowego akcentu. – Nie zna³em go, co prawda, osobiœcie, ale widzia-

³em go parê razy w dzienniku telewizyjnym.

Nie zwlekaj¹c postanowi³em zapytaæ, czy nie wpuœci³by mnie na chwilê do

apartamentu Berrymana.

Zareagowa³ podejrzliwie, jak typowy mieszkaniec wielkiej metropolii.

– Pana Berrymana? – przekrzywi³ mocno g³owê. – A co pan Berryman ma

z tym wspólnego? Nie by³o go ostatnio.

– Mo¿liwe, ¿e w ogóle nie jest w to zamieszany – odpar³em. – Chocia¿ nam

siê wydaje, ¿e tak.

Portier skierowa³ psy z powrotem w stronê ulicy.

– Trudno mi w to uwierzy栖 wyzna³, staraj¹c siê przekrzyczeæ szczekanie psów.

Pod¹¿a³em o krok z ty³u.

– Czy mogê zapytaæ dlaczego?

Niski, czarnoskóry odŸwierny wydawa³ siê lekko zirytowany.

– Czemu nie – odpar³. Œci¹gn¹³ z g³owy kapelusz i wytar³ czo³o wielk¹ bia³¹

chustk¹. – Ale co ja tam mogê powiedzie栖 spojrza³ na mnie. – Pan Berryman to

mi³y, m³ody cz³owiek. Pracuje na gie³dzie albo jako menad¿er. Tak mi siê w ka¿-

dym razie wydaje.

Szed³ dalej przed siebie. Psy szarpa³y siê widz¹c wiewiórki skacz¹ce po klo-

nach.

– No wiêc – zwróci³ siê do mnie, kiedy dotarliœmy do kamiennego murku –

dwadzieœcia piêæ dolarów dla mnie. Dwadzieœcia piêæ dla kolegi.

Nie mog³em uwierzyæ w to, co us³ysza³em. Pamiêta³em, jak¹ troskê okaza³,

gdy rozmawialiœmy o Hornie.

– Z tego, co wiem, chce pan koniecznie zajrzeæ na górꠖ doda³ widz¹c moj¹

rozterkê. – Pieni¹dze to zupe³nie inna sprawa. Rozumiem, ¿e to mo¿e pomóc

w sprawie pana Horna. W porz¹dku, ale i ja te¿ mogê mieæ z tego korzyœæ.

Pozostawi³em ten argument bez komentarza i odliczy³em piêæ dziesiêciodolaro-

wych banknotów dla Coopera. Podziêkowa³ mi grzecznie jak przysta³o na nowojor-

skiego portiera. Na pewno nie pochodzi z Kentucky, pomyœla³em, to niemo¿liwe.

– Czy sam pan mnie tam zaprowadzi? – spyta³em.

Leroy Cooper wci¹¿ pochrz¹kiwa³ i si¹ka³ nosem. Nie móg³ otworzyæ ciê¿-

kich zielonych drzwi ze z³otym numerem 10D.

Kiedy wreszcie wielkie odrzwia siê otwar³y, zajrza³em do d³ugiego w¹skiego

pokoju. Z okien rozciaga³ siê wspania³y widok na zagajniki, w¹skie uliczki i kilka

ciemnych stawów.

Apartament urz¹dzono masywnymi, drewnianymi meblami i mnóstwem pn¹-

cych roœlin doniczkowych. By³o tam podejrzanie schludnie i czysto.

– Pokojówka przychodzi dwa, trzy razy w tygodniu – rzek³ Cooper. – Poza

tym nikt inny tu nie zagl¹da – pokiwa³ w moj¹ stronê wyprostowanym palcem. –

Tylko pan siê w³ama³.

background image

46

– Dziêki – wymamrota³em. – Wiedzia³em, ¿e bêdê móg³ na pana liczyæ.

– Mam nadziejê, ¿e znajdzie pan to, czego pan szuka – odpar³. Jego sêkate, czarne

d³onie wyraŸnie dr¿a³y, ale stara³ siê to opanowaæ. Chyba by³ mocno zdenerwowany.

Powoli i bezg³oœnie zamkn¹³ za sob¹ drzwi i zosta³em sam w apartamencie

Thomasa Berrymana.

Chocia¿ wszystko wydawa³o mi siê trochê nierzeczywiste, od razu zabra³em

siê do roboty.

Najpierw szybko obszed³em ca³y apartament.

Oprócz przestronnego salonu znajdowa³y siê tutaj dwie du¿e sypialnie, kuch-

nia z miejscem przeznaczonym do spo¿ywania posi³ków i jeszcze jeden du¿y po-

kój spe³niaj¹cy rolê gabinetu. Obchodzi³em pokoje otwieraj¹c szafy i szuflady,

robi¹c przy tym niez³y ba³agan.

W g³ównej sypialni znalaz³em automatycznego walthera, poza tym nigdzie

¿adnej innej broni.

Nad kominkiem w tym samym pomieszczeniu sta³y fotografie œlicznej, ciem-

now³osej dziewczyny. Wygl¹da³a na Irlandkê… Wszêdzie na œcianach wisia³y

czarno-bia³e zdjêcia oraz obrazy zachodnich miasteczek. Nigdzie jednak nie by³o

fotografii Thomasa Berrymana.

Tylko œlady po nim.

Koszule, garnitury od Cardina i Yves Saint Laurenta obok stroju myœliwskie-

go. Buty ze sklepu Neimana-Marcusa. Wody koloñskie Givenchy. Zniszczona

kurtka do konnej jazdy uszyta z miêkkiej skóry dobrej jakoœci.

Druga sypialnia z osobn¹ ³azienk¹ wygl¹da³a na goœcinn¹.

Pokoje przypomina³y apartamenty hotelu Plaza. Œwie¿e, nietkniête tureckie

rêczniki i poœciel. Myd³o Neutrogena wci¹¿ jeszcze w czarnym opakowaniu. Nie-

u¿ywana tubka pasty do zêbów.

W gabinecie by³o pe³no ksi¹¿ek i cygar. Znalaz³em tam tak¿e jedn¹ z rzeczy,

których szuka³em.

By³a to gruba ksi¹¿ka w czerwonej ok³adce wydana przez Random House.

Pokojówka lub ktoœ inny postawi³ j¹ odwrotnie na pó³ce. Publikacja nosi³a tytu³

Jiminy i by³a to autobiografia Jimmiego Horna.

Obok le¿a³y cztery inne ksi¹¿ki zawieraj¹ce artyku³y o Hornie: Czarnuch,

M³oda krew, Uœwiadomienie Czarnych oraz Re-Nig.

Kolejnym interesuj¹cym odkryciem by³y trzy fotografie. Owiniête w papie-

row¹ serwetkê schowane w najni¿szej szufladzie biurka.

Na jednej z nich widnia³ elegancko ubrany blondyn, który macha³ na taksów-

kê na jakiejœ ruchliwej, jasno oœwietlonej ulicy. Jasnow³osy by³ wyraŸnie widocz-

ny na pierwszym planie.

Drugie zdjêcie ukazywa³o tego samego blondyna, zwróconego tym razem

twarz¹ do jakiegoœ ulicznego naci¹gacza bez koszuli, z chustk¹ na szyi i d¿inso-

background image

47

w¹ czapk¹ z daszkiem na g³owie. Blondyn mia³ na wpó³ przymkniête oczy i usta

otwarte na kszta³t litery „o”. Zdjêcie przypomina³o klatkê z kiepskiej komedii.

Na ostatniej fotografii znowu by³ blondyn, sta³ jednak teraz obok Bena Toya.

Toy musia³ wa¿yæ wtedy dziesiêæ lub piêtnaœcie kilo wiêcej ni¿ teraz, kiedy prze-

bywa³ w szpitalu. Wygl¹da³ nadzwyczaj imponuj¹co. W tle sta³ bia³y miejski bu-

dynek komunalny, biblioteka lub s¹d. Jasnow³osy wyci¹ga³ d³oñ prosto w stronê

aparatu.

By³em pewien, ¿e to Harley John Wynn.

Gdy skoñczy³em ogl¹daæ zdjêcia, us³ysza³em w g³êbi apartamentu g³oœne

skrzypniêcie. Spojrza³em przez pokój i zobaczy³em, ¿e drzwi wejœciowe otwiera-

j¹ siê powoli. Nie by³em w stanie nic zrobiæ; mog³em tylko patrzeæ.

W drzwiach uchylonych na szerokoœæ trzydziestu centymetrów ukaza³ siê

najpierw kapelusz, a nastêpnie g³owa Leroya Coopera.

– D³ugo jeszcze? – spyta³ niecierpliwie. – Do licha, cz³owieku, ile jeszcze

bêdziesz tu siedzia³?

Nic nie odpowiedzia³em. Mia³em wra¿enie, jakby ktoœ roztrzaska³ mi czasz-

kê ciê¿kim metalowym ³omem. Po chwili poczu³em md³oœci.

Nie otrzymawszy ¿adnej odpowiedzi Cooper powoli pokrêci³ g³ow¹ i zamkn¹³

drzwi. Us³ysza³em, jak przeklina na korytarzu. Bardzo powoli zaczyna³em zda-

waæ sobie sprawê z sytuacji, w jak¹ siê wpakowa³em; zaczyna³em rozumieæ, na

czym polega prawdziwy strach przed zranieniem, przed nag³¹, nieoczekiwan¹

œmierci¹.

Wreszcie pozbiera³em siê i wyszed³em z hotelu. Wys³a³em trzy fotografie do

Lewisa Rostena do Nashville, a resztê dnia spêdzi³em na odwiedzaniu psychia-

trów i psychologów, z którymi kontaktowa³ siê Toy.

Na lunch zjad³em kanapkê z kotletem wieprzowym w barze prowadzonym

przez Greków. Kotlet by³ wielkoœci srebrnej monety jednodolarowej i mia³ w œrod-

ku koœæ. Z tego te¿ powodu Grek nie móg³ przeci¹æ kanapki na pó³. Obgryz³em

miêso dooko³a nie bardzo rozumiej¹c, po co ludzie gnie¿d¿¹ siê w Nowym Jorku.

Tego wieczoru, po kolacji z Alanem Shulmanem, zatelefonowa³em do domu.

Moja ¿ona, Nan, powiedzia³a, ¿e têskni za mn¹. Mnie tak¿e by³o jej brak.

Nan zawsze wiedzia³a, jak mnie uspokoiæ, a w  Nowym Jorku czu³em siê trochê

za bardzo podenerwowany.

Rozprawialiœmy o historii Berrymana, jak¹ mia³em opisaæ, i w  trakcie roz-

mowy uœwiadomi³em sobie, ¿e uda³o mi siê posun¹æ trochê naprzód.

Na koniec Nan odda³a s³uchawkê moim córkom, na dwie minuty ka¿dej z nich.

Janie Bug prawie w ogóle siê nie odzywa³a i zaczê³a p³akaæ, kiedy jej czas siê

skoñczy³.

background image

48

Ma³a Cat powiedzia³a, ¿e pomodli siê za mnie w koœciele, je¿eli obiecam, ¿e

przywiozê jej miniaturkê Empire State Building.

Jej podejœcie trochê mnie zmartwi³o, nie wiedzia³em jednak, jak temu za-

radziæ.

Próbowa³em zasn¹æ, ale nie mog³em przywykn¹æ do obcego miejsca.

Amagansett, 13 lipca

LuŸne obserwacje: Dosta³em mandat za przekroczenie szybkoœci, zmierzaj¹c

Bóg wie dok¹d. Musia³em zap³aciæ, bo inaczej grozi³ mi areszt.

Zacz¹³em przypominaæ sobie dziwne, smutne historie o ludziach, których

nazywano „fanami tropienia zamachowców”. Pamiêtam, jak wszyscy œmiali siê

z by³ego reportera z Memphis, który wci¹¿ wyci¹ga³ jakieœ nowe fakty dotycz¹ce

zamordowania Martina Luthera Kinga.

Nastêpnego ranka próbowa³em znowu dostosowaæ siê do pó³nocnego klima-

tu. Na zewn¹trz by³o umiarkowanie pogodnie, panowa³o ciep³o, ale wiosenne.

By³a ósma rano i bardzo potrzebowa³em kofeiny. Musia³em jednak zadowo-

liæ siê nikotyn¹ zawart¹ w amerykañskim tytoniu.

Z papierosem w rêku przygl¹da³em siê wielkiemu, szaremu budynkowi w wik-

toriañskim stylu. Przylega³ do boiska szko³y œredniej Williama Sewarda, która

mieœci³a siê w Amagansett. Wyczu³em palcami wysypkê pod œwie¿ym zarostem.

Teraz, kiedy patrzê wstecz, wydaje mi siê, ¿e zaczyna³ dawaæ mi siê wtedy we

znaki brak snu.

Wielki dom mia³ bia³y czterospadowy dach, a z gara¿u wystawa³ czarny wóz

marki Fleetwood.

Pod tym numerem mieszka³a panna Ettie Hatfield. Pielêgniarka z Bowditch

w takim domu! By³em pod wra¿eniem.

Panna Hatfield pracowa³a w szpitalu psychiatrycznym na nocn¹ zmianê od

ponad trzydziestu piêciu lat. Zarówno Shulman, jak i Asher twierdzili, ¿e jest ona

jedyn¹ osob¹ na oddziale, przed któr¹ Ben Toy potrafi siê otworzyæ. Uwa¿ali, ¿e

ma na niego magiczny wp³yw. To ona pierwsza dopatrzy³a siê w bez³adnej papla-

ninie Toya zwi¹zków ze spraw¹ Jimmiego Horna i zawiadomi³a o tym Shulmana.

Przez okno dostrzeg³em ³ys¹ g³owê pochylon¹ nad gazet¹ w mrocznym po-

koju. Z fili¿anki stoj¹cej na parapecie unosi³a siê para.

Powlok³em siê przez nasi¹kniêty wod¹ trawnik, stan¹³em na mokrej, szczeci-

niastej wycieraczce i zastuka³em w drzwi mosiê¿n¹ ko³atk¹ w kszta³cie lwiej g³o-

wy. W zetkniêciu z drzwiami wydawa³a st³umiony, g³uchy dŸwiêk.

– Jest trochê zepsuta – zawo³a³ mêski g³os z wnêtrza domu. – Ju¿ idê.

Ju¿ idê.

Starszy, ³ysy facet w koszuli w szkock¹ kratê i czarnym, w¹skim krawacie

otworzy³ wreszcie frontowe drzwi.

background image

49

By³ to ojciec panny Hatfield. Wygl¹da³ na cz³owieka dobrze po dziewiêæ-

dziesi¹tce. Powiedzia³ mi, ¿e dr¿enie jego cia³a spowodowane jest chorob¹ Par-

kinsona, ale poza tym wszystko ma w jak najlepszym porz¹dku.

– Ona teraz œpi – oœwiadczy³, kiedy ju¿ ustaliliœmy, kto jest kim. – Pracuje

po nocach w szpitalu. Wróci³a do domu piêtnaœcie po siódmej.

Staruszek spojrza³ na ³adny z³oty zegarek, wpatrywa³ siê w niego przez chwi-

lê, by ustaliæ po³o¿enie wskazówek, a potem przeniós³ wzrok z powrotem na mnie.

– Kosztowa³ mnie maj¹tek – stwierdzi³. – Ma pan jakieœ metr dziewiêædzie-

si¹t cztery? – zmieni³ nagle temat.

– Metr dziewiêædziesi¹t siedem – zarumieni³em siê i zgarbi³em. – Ale nie

gram w koszykówkê.

Pan Hatfield pokrêci³ g³ow¹ i cmokn¹³ jêzykiem.

– No, no, prawie dwa metry – powiedzia³. – Ja mam metr piêædziesi¹t cztery,

a mia³em kiedyœ metr szeœædziesi¹t. A Ettie mierzy sobie prawie metr piêædziesi¹t

osiem.

Rozbawi³ mnie sposób, w jaki to powiedzia³. Rozeœmia³em siê, nie mog¹c siê

powstrzymaæ. Zarechota³ razem ze mn¹. Spyta³em, o której godzinie powinienem

przyjœæ, by porozmawiaæ z jego córk¹.

– A niech tam, zaraz j¹ obudzê.

Da³ mi znak d³oni¹, ¿ebym wszed³ za nim do œrodka.

– Spodziewa³a siê pana wczoraj. Ben Toy powiedzia³ jej, ¿e pan przyjecha³.

Gdybym pozwoli³ panu teraz odejœæ, zmy³aby mi g³owê.

Wszed³ na schody cmokaj¹c jêzykiem. By³ cz³owiekiem z prowincji na oso-

bliwy sposób przesi¹kniêtym klimatem Long Island.

Z pann¹ Hatfield spotka³em siê w salonie. Zd¹¿y³a siê ju¿ wyperfumowaæ;

pachnia³a mocno pi¿mem. Pogodna starsza pani o bia³ych w³osach. Lekko utyka-

³a na jedn¹ nogê, co jednak nie przeszkadza³o jej szybko siê poruszaæ. By³a ko-

biec¹ wersj¹ Waltera Brennana.

– Jak siê pan miewa w ten pogodny ranek? – poda³a mi rêkê z przyjaznym

uœmiechem. Takiego w³aœnie nastawienia brakowa³o mi tutaj, na Pó³nocy. – Mam

na imiê Ettie. Jestem ogromnie szczêœliwa, ¿e mogê panu pomóc… Alan Shulman

ju¿ siê na to zgodzi³ – uœmiechnê³a siê znowu, ukazuj¹c idealnie bia³e i lœni¹ce

sztuczne zêby. – S³ysza³am o tym zamieszaniu z powodu Ashera.

Drobna, niska pielêgniarka zdawa³a siê ca³kowicie wype³niaæ pokój. Jej ser-

deczny uœmiech by³ wszêdzie. Ettie, do cholery, pomyœla³em, przypominasz mi

moj¹ star¹ ciotkê Mary Elizabeth Collins Jones, tê, która zawsze uciera³a mi nosa.

– Niech pan siada, niech pan siada – zachêca³a mnie. – Tato, mo¿e byœ po-

szed³ siê przejœæ? – zwróci³a siê do ojca.

Staruszek ju¿ usadowi³ siê w miêkkim aksamitnym fotelu. Trochê czasu mu

zabra³o, ¿eby wstaæ i wyjœæ z pokoju.

– A czemu ona sama nie pójdzie sobie na spacerek? – powiedzia³ g³oœnym

szeptem przechodz¹c ko³o mojego krzes³a.

4 – Numer Thomasa Berrymana

background image

50

– Nigdzie nie pójdê, póki ten mi³y m³ody cz³owiek jest tutaj – odparowa³a

z miejsca Ettie Hatfield.

Mówi³a d³ugo, lecz wci¹¿ mia³em ochotê jej s³uchaæ. By³a bardzo dok³adna

i powa¿na. Wytê¿a³a pamiêæ, by przytoczyæ ka¿dy szczegó³, przeklinaj¹c, gdy nie

mog³a sobie czegoœ przypomnieæ.

S³ysza³a wiele opowieœci z czasów, kiedy Ben Toy i Berryman dorastali w Tek-

sasie; zna³a tak¿e historie kilku morderstw. A oto ró¿ne ciekawostki, którymi za-

pe³ni³em swój notes:

Thomas Berryman o¿eni³ siê w Meksyku, kiedy mia³ piêtnaœcie lat.

Matka Berrymana zmar³a na raka p³uc, gdy syn mia³ jedenaœcie lat.

Obaj, Berryman i Toy, najwyraŸniej byli bardzo lubiani w Clyde w Teksasie.

Berrymana nazywano „królem rozpusty”, a Toya „najœmieszniejszym cz³owiekiem

w Ameryce”.

Ben Toy mia³ w swym ¿yciu okres, kiedy przebiera³ siê w bieliznê swojej

matki, gdy zostawia³a go samego w domu.

Pierwszym cz³owiekiem, którego zastrzeli³ Berryman, by³ ksi¹dz z Nowego

Meksyku.

Berryman zosta³ ranny w strzelaninie w Nowym Jorku w tysi¹c dziewiêæset

szeœædziesi¹tym ósmym roku.

Otrzyma³ sto tysiêcy dolarów w dwóch ratach za zabicie Jimmiego Horna.

Pieni¹dze prawdopodobnie da³ cz³owiek, który nazywa³ siê Michael Kittredge.

Toy radzi³ Berrymanowi, by nie bra³ sprawy Horna. Nie chcia³ byæ zamiesza-

ny w zabójstwo. Berryman powiedzia³ mu, ¿e Horn i tak zginie, nawet jeœli nie on

go zastrzeli.

– Wielu pacjentów snuje ró¿ne opowieœci – wyjaœni³a w pewnej chwili pan-

na Hatfield. – Mo¿na us³yszeæ, jak ktoœ, na przyk³ad, przechwala siê, ¿e mia³ w ¿y-

ciu trzysta kobiet, a potem mówi, ¿e jest impotentem – rozeœmia³a siê. – Czasami

wcale to nie jest œmieszne, a czasem jest. Wydaje mi siê jednak – mówi³a dalej –

¿e to, co mówi³ Ben Toy, brzmia³o wiarygodnie. Nie próbowa³ na nikim zrobiæ

wra¿enia. Poza tym nie ma w jego opowieœciach wiêkszych sprzecznoœci… W³a-

œnie dlatego zawiadomi³am o wszystkim doktora Shulmana.

Wsta³a i odesz³a parê kroków od fotela.

– Chcê panu coœ pokaza栖 rzek³a. – Mam nadziejê, ¿e siê przyda.

Wziê³a br¹zow¹ torbê w kszta³cie worka marynarskiego, która le¿a³a ko³o sto³u.

– Noszê w niej do pracy ró¿ne swoje rzeczy – zaœmia³a siê.

Odsunê³a zamek b³yskawiczny i grzeba³a w torbie przez chwilê.

Wreszcie wyci¹gnê³a stamt¹d zgiêt¹ fotografiê i wrêczy³a mi. Harley Wynn,

pomyœla³em bior¹c j¹ do rêki. By³ to jednak Berryman. Zdjêcie mog³o zostaæ

zrobione dwa lub trzy lata wczeœniej, lecz z pewnoœci¹ to by³ on. Krêcone czarne

w³osy, miêkko opadaj¹ce w¹sy.

background image

51

– Znalaz³am to w rzeczach Toya przywiezionych z jego mieszkania – rze-

k³a. – Wygl¹da jak zwyczajny cz³owiek, prawda? Jak faceci, których tysi¹ce wi-

duje siê codziennie na Manhattanie. To w³aœnie przera¿a mnie najbardziej. – Ko-

bieta zrobi³a dziwn¹ minê przymykaj¹c mocno jedno oko. – Chcia³abym móc

popatrzeæ na niego i od razu wiedzieæ. Spojrzawszy tylko… albo na Lee Har-

vey’a Oswalda. Albo na tego z Alabamy.

– Tak – zgodzi³em siê z tym, co wydawa³o mi siê, ¿e ma na myœli. – I na

Berta Poole’a z Tennessee – doda³em.

Nashville, 14 lipca

Moje czarne obrotowe krzes³o w biurze redakcji „Nashville Citizen-Repor-

ter” jest bardzo stare. Pytanie CO ON OSTATNIO DLA NAS ZROBI£? pojawi³o

siê na nim niedawno, wypisane kred¹ na oparciu w trzech wyraŸnych liniach. Krze-

s³o to zawsze kojarzy³o mi siê z czarnymi skórzanymi kurtkami.

Siedzia³em pod z³otym czworok¹tnym zegarem, który wisia³ poœrodku wiel-

kiej sali. Nie wydaje mi siê, ¿eby oprócz ludzi coœ zmieni³o siê tutaj od tysi¹c

dziewiêæset trzydziestego roku.

W po³udnie zasta³em tu tylko jednego cz³owieka, który siedzia³ i pisa³ na

maszynie. Wiêkszoœæ dziennikarzy i redaktorów przychodzi³a dopiero ko³o pierw-

szej lub wpó³ do drugiej.

Dok³adnie o pierwszej zatelefonowa³em do mojego redaktora, Lewisa Roste-

na. Powiadomi³em go, ¿e siedzê przy biurku, gdyby mia³ ochotê siê ze mn¹ zoba-

czyæ.

Chwilê póŸniej zjawi³ siê przede mn¹ drobny, powa¿ny cz³owieczek. Pocho-

dzi³ znad Mississippi.

Lewis zawsze przypomina³ mi Trumana Capote. Tego dnia mia³ na sobie pr¹¿-

kowane szelki, muszkê w kropki oraz okulary w stylu Harry’ego Trumana.

– Broda! – powiedzia³ niskim œpiewnym g³osem. – To coœ, czego z pewno-

œci¹ ci nie brakowa³o. – Oddali³ siê z powrotem w kierunku swojego gabinetu. –

ChodŸ – zawo³a³.

Kiedy wszed³em do jego biura, rozmawia³ ju¿ przez telefon z redaktorem

naczelnym, Mosesem Reedem.

Gabinet Rostena zawalony by³ gazetami sprzed wielu lat oraz innymi staro-

ciami i pami¹tkami; wygl¹da³ jak pokój fana Margaret Mitchell. Usiad³em i do-

strzeg³em nowy cytat ponad biurkiem. Mo¿liwe te¿, ¿e tkwi³ tam ju¿ od dawna,

ale zauwa¿y³em go dopiero teraz:

Nie bojê siê pisaæ o tym, czemu Bóg pozwala siê wydarzaæ.

Charles A. Davis

background image

52

Owa myœl, choæ niew¹tpliwie autorstwa pana Davisa, wyra¿a³a dobitnie po-

gl¹dy Rostena.

– Ochs wróci³ – rzek³ Lewis do s³uchawki. Odwróci³ siê do mnie, kiedy prze-

gl¹da³em wydanie „Citizena” z 1921 roku. – Moses chce wiedzieæ, czego siê do-

wiedzia³eœ.

– Wielu rzeczy – odpar³em z uœmiechem.

– Wielu rzeczy – powtórzy³ Reedowi. – A nie mówi³em – doda³.

Skrzywi³em siê.

Lewis od³o¿y³ s³uchawkê i zapisa³ coœ w sponiewieranym notesie.

– Stary lis, ty, ja, Reed, szanowny Francis Marion Parker, Arnold i Michael

Cooder… ca³a siódemka… Mamy siê spotkaæ za dwadzieœcia minut – powiedzia³. –

¯eby przedyskutowaæ strategiê. Masz coœ nowego?

Wyciagn¹³em zdjêcie Thomasa Berrymana.

– To.

Lewis przyjrza³ siê fotografii z odleg³oœci paru centymetrów.

– Hmm… czy¿by pan Berryman?

Skin¹³em g³ow¹ i dalej ogl¹da³em gazetê.

– Chcia³bym zrobiæ z tego kilka odbitek – powiedzia³. – Mo¿na by póŸniej

oblecieæ z nimi wszystkie hotele w okolicy. A teraz spójrz na to.

Wrêczy³ mi rachunek telefoniczny z list¹ rozmów, a tak¿e jakiœ wykaz z karty

kredytowej American Express.

Przeczyta³em, ¿e Thomas J. Berryman od pierwszego stycznia zamówi³ sie-

dem biletów lotniczych (na numer 041-220-160-1-100AX)

Do Port Antonio na Jamajce, Port-au-Prince, Amarillo w Teksasie, Caneel

Bay i Londynu. ¯adnych lotów w okolice Nashville.

– Cholera – zakl¹³em.

Na rachunku telefonicznym zanotowano jedno po³¹czenie z hotelem Walter

Scott w Nashville z dziewi¹tego czerwca.

– Ca³kiem interesuj¹ce. Przynajmniej dzwoni³ tutaj.

Rosten siê nie odezwa³. Zbiera³ swoje papiery szykuj¹c siê na spotkanie.

– Z tego wykazu z karty kredytowej widaæ, ¿e facet ¿yje sobie ca³kiem nie-

Ÿle – powiedzia³ w koñcu. – Co myœl¹ o nim ludzie? Wydaje im siê, ¿e kim on

jest?

– Niektórzy s¹dz¹, ¿e prawnikiem. Ale niewielu w ogóle go zna.

Rosten jeszcze raz zbli¿y³ zdjêcie do twarzy.

– Mo¿e i wygl¹da na prawnika.

– Nie, Lewis… To morderca.

Rosten zako³ysa³ siê w przód i w  ty³ na swoim obrotowym krzeœle. Uœmie-

cha³ siê, pykaj¹c z fajki.

– A teraz – rzek³ niczym stary gawêdziarz z Po³udnia – mamy coœ, co nazy-

wa siê akcj¹ podbramkow¹.

– To ze sportu – wyszczerzy³em zêby. – Przecie¿ nigdy w ¿yciu nie by³eœ na

meczu.

– Nie – rozci¹gn¹³ usta w uœmiechu. – Ale du¿o o tym s³ysza³em.

background image

53

Wsta³, wyszliœmy z pokoju i ruszyliœmy w stronê gabinetu redaktora naczel-

nego. Spokojnie poci¹gaj¹c fajkê i strzepuj¹c py³ki z bia³ej koszuli, Lewis przy-

pomina³ mi, abym postara³ siê zachowywaæ dyplomatycznie.

Moses Reed to jeden z tych mê¿czyzn, których kobiety z Tennessee w pew-

nym wieku nazywaj¹ „mêskimi”.

Jest wysoki, zawsze elegancko ubrany. Ma faluj¹ce czarne w³osy, z rzadka

tylko przetykane siwizn¹. Podobno gra³ kiedyœ w futbol, tu czy tam – s³ysza³em,

¿e w Princeton – i chocia¿ nie mia³ wiêcej ni¿ metr osiemdziesi¹t, by³ znacznie

lepiej zbudowany ode mnie. Wygl¹da³ tak, jakby spa³ na pieni¹dzach.

Jego gabinet przypomina³ jadalniê jakiegoœ bogacza. Jedynie fotografie zna-

nych ludzi (Ernesta Hemingwaya kopi¹cego puszkê na pustej drodze… Churchila

pal¹cego cygaro w g³êbokiej wannie… Bobby’ego Kennedy’ego graj¹cego w pi³-

kê no¿n¹) psu³y to z³udzenie.

W pokoju nie by³o biurka ani maszyny do pisania.

Sta³y tu staroœwieckie krzes³a z wyszywanymi siedzeniami, do tego pod³u¿-

ny, mahoniowy stolik i serwis do herbaty Sheffielda.

Trudno by³o wyobraziæ sobie Reeda jako obdartusa, który wychowa³ siê w Bir-

mingham w Alabamie. Rzeczywiœcie jednak stamt¹d pochodzi³.

By³o nas siedmiu. Usiedliœmy przy b³yszcz¹cym, wypolerowanym stole. Se-

sja robocza. Wszyscy oprócz mnie w sztywno wykrochmalonych eleganckich

koszulach.

Francis Parker, wydawca naszej gazety, konserwatysta. Dra¿liwy, ale z tego

co s³ysza³em, ca³kiem w porz¹dku cz³owiek. Reed, dzienikarz, który przeniós³ siê

z Georgetown, redaktor naczelny; Arnold Beckton oraz Rosten czuwaj¹cy nad

ca³oœci¹; poza tym dwaj inni dobrze zapowiadaj¹cy siê redaktorzy oraz Ochs Jo-

nes, przelotnie jaœniej¹ca gwiazda.

Grupowe dziennikarstwo. To zawsze prowadzi do katastrofy. Bez wyj¹tków.

Czu³em, ¿e serce mam w gardle. Wci¹¿ chrz¹ka³em i próbowa³em uspokoiæ

oddech. To spowodowa³o, ¿e w koñcu zacz¹³em ziewaæ.

Czarnoskóra kobieta nala³a wszystkim kawê i poczêstowa³a faworkami œwie¿o

posypanymi cukrem. Redaktor wydania niedzielnego, facet w œrednim wieku, czy-

ta³ g³oœno dowcipy z gazety sportowej, jakby naprawdê zas³ugiwa³y na uwagê.

Kiedy tylko kobieta od kawy wysz³a, w pokoju zapanowa³a jowialna atmos-

fera.

¯arty nagle ucich³y. Wszyscy z namaszczeniem podawali mi rêce i serdecz-

nie gratulowali. Reed wypowiedzia³ parê wstêpnych uwag o tym, jak wa¿na jest

sprawa, któr¹ siê zajmujê. Nastêpnie pozwoli³ zadawaæ pytania. Pop³ynê³y ni-

czym wezbrana rzeka:

background image

54

Czy zeznania Bena Toya s¹ wiarygodne? Czy jestem tego pewien?

Dlaczego do tej pory nie uda³o nam siê trafiæ na œlad Harleya Johna Wynna?

Kto wynaj¹³ Berrymana?

Gdzie on siê teraz znajdowa³?

Czy zrobiono cokolwiek, by sprawdziæ historiê o braciach Shepherdach ze

stanu Waszyngton?

Jak ma siê do tego sprawa faceta z Filadelfii, podejrzanego o morderstwo?

Czy Ben Toy go zna?

Jak s¹dzê, co dok³adnie siê wydarzy³o tego tragicznego dnia? Jak¹ rolê ode-

gra³ w tym Bert Poole?

Odpowiedzia³em na mniej wiêcej osiemdziesi¹t piêæ procent pytañ, ale nie

by³ to zbyt dobry wynik jak na takie spotkanie.Co najmniej dwóch redaktorów

próbowa³o rzucaæ mi k³ody pod nogi, zadaj¹c pytania, na które nie potrafi³em

odpowiedzieæ.

Zacz¹³em t³umaczyæ siê z paru rzeczy, które zrobi³em, kiedy nagle stan¹³ przy

mnie Reed.

Uœmiecha³ siê niczym dobrotliwy mistrz ceremonii, obracaj¹c w ¿art powa¿-

ne i ca³kiem rozs¹dne pytanie jednego z redaktorów.Czu³em siê jak komediant

z wodewilu, którego za chwilê maj¹ wylaæ z pracy. Reed przerwa³ mi w po³owie

zdania.

– W porz¹dku – rzek³ k³ad¹c mi d³oñ na ramieniu. – Myœlê, ¿e ju¿ wystarczy,

Ochs – wskaza³ na Lewisa Rostena. – Chcieliœmy pokazaæ wam jeszcze kilka rzeczy.

Nagle coœ do mnie dotar³o. Zrozumia³em wreszcie, jaki by³ cel tego spotka-

nia. To wszystko to by³ pokaz. Aby zadowoliæ publicznoœæ.

Lewis pos³usznie puœci³ woko³o wykaz z karty kredytowej oraz rachunki tele-

foniczne Berrymana, fotografie Harleya Wynna, a na koniec zdjêcie samego Tho-

masa Berrymana oraz swój raport wystukany na maszynie, który opisywa³ prze-

bieg tej ca³ej historii. Zauwa¿y³em z ulg¹, ¿e by³ na tyle d³ugi, i¿ Lewis z pewno-

œci¹ nie mia³ zamiaru czytaæ go na glos.

Francis Parker kiwa³ g³ow¹ w zamyœleniu. Zada³ Rostenowi kilka nieformal-

nych pytañ, a ja zacz¹³em rozmawiaæ z Reedem.

– Niech siê pan nie waha i dzwoni do mnie nawet do domu – powiedzia³

miêdzy innymi. – Wydaje mi siê, ¿e bêdzie pan musia³ pojechaæ z powrotem na

Pó³noc. Zgadza siê pan?

Odpar³em, ¿e w³aœnie mia³em taki zamiar i Reed znowu poklepa³ mnie po

ramieniu. By³ bardzo zaanga¿owany emocjonalnie w tê sprawê. Nie mog³em na-

wet uwierzyæ, ¿e a¿ tak bardzo.

Obaj us³yszeliœmy ostatnie s³owa wydawcy. Zabrzmia³y mocno dramatycznie.

– Od tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tego trzeciego roku wszystkie gazety

w tym kraju robi³y co mog³y, by opisaæ podobn¹ historiê. ¯adnej z nich siê nie

powiod³o. Wierzê jednak – rzek³ – ¿e Moses, Lewis Rosten oraz pan Ochs uczy-

ni¹ to teraz.

background image

55

„Panie Ochs” czy te¿ „panie Jones”… – przez ca³y dzieñ wys³uchiwa³em lu-

dzi dodaj¹cych mi otuchy.

Oko³o siódmej wieczorem dotar³em wreszcie do domu.

Mia³em zmêczone oczy. £zawi³y i piek³y, a ulice Nashville i przeje¿d¿aj¹ce

samochody zlewa³y siê ze sob¹ tworz¹c niewyraŸny, rozmazany obraz. Sklep spo-

¿ywczy Rittera, muzyczny Ernesta Tubba czy salon z cadillakami Luby’ego b³y-

ska³y neonami witaj¹c mnie w domu. Ziewa³em, tak szeroko otwieraj¹c usta, ¿e

obawia³em siê wypadniêcia szczêki.

Nan powiedzia³a mi póŸniej, ¿e opar³em g³owê na stole ko³o talerza z rostbe-

fem i zasn¹³em w po³owie kolacji. Pamiêtam jednak, ¿e jad³em deser, wiêc pew-

nie trochê przesadzi³a.

Z drugiej strony rzeczywiœcie niewiele pamiêtam z tego, co dzia³o siê tego

wieczoru po kolacji.

Utkwi³o mi w g³owie jeszcze jedno zdanie wypowiedziane przez Nan: „Nie-

którzy zachowuj¹ siê tak, jakby za wszelk¹ cenê chcieli sprostaæ wymaganiom

innych”.

Nie powiedzia³a wprost, ¿e to ja staram siê zrobiæ z siebie gwiazdê w swoim

dziennikarskim fachu. Po prostu ogólnie wyrazi³a swoje zdanie.

Nashville, 15 lipca

Zasn¹³em w swoim bia³ym garniturze na kanapie w salonie.

Kiedy rano otworzy³em oczy, ujrza³em bia³y talerz z jajkami i po³yskuj¹c¹

wieprzow¹ kie³baskê. A ponad tym stado kanadyjskich gêsi lec¹cych nad jezio-

rem.

Moja ma³a Cat siedzia³a na ko³drze, któr¹ ktoœ najwyraŸniej przykry³ mnie

poprzedniego wieczoru.

Przynios³a kie³baskê, jajka, wafle oraz truskawki i szklankê wype³nion¹ po

brzegi spienionym mlekiem.

РCzeϾ, kochanie.

– Czeœæ – odpar³a ze s³odk¹ mink¹, jak¹ przybieraj¹ czasami dzieci pogr¹¿o-

ne we w³asnych myœlach.

– Hej – zawo³a³em. – Jesteœ senna?

– Nie. Zrobi³am ci jajka i naleœniki.

– Och, tak – dopiero teraz zauwa¿y³em, ¿e jedzenie jest z plastiku. – To chy-

ba ja jeszcze nie obudzi³em siê na dobre.

Uda³em, ¿e nadgryzam sztucznego wafla i truskawkê.

– Pycha – wymamrota³em niewyraŸnie, jakbym coœ prze¿uwa³. – Smakuj¹

jak prawdziwe.

Cat szturchnê³a mnie w bok, ale zrobi³a to z wyraŸn¹ czu³oœci¹.

Po³o¿y³a siê na moich kolanach i przygl¹da³a brodzie, która okala³a moj¹ twarz.

Jej ma³e okulary w kszta³cie sowich oczu sklejone by³y z boku plastrem do opa-

trunków.

background image

56

– Mama siê z³oœci – powiedzia³a.

– Tak? A gdzie jest Janie Bug?

Gdy tylko zada³em to pytanie, nasza piêcioletnia córeczka pojawi³a siê w ko-

rytarzu prowadz¹cym do kuchni. Z ust wystawa³ jej kawa³ek ¿ytniego tosta.

– Tutaj – wymamrota³a.

– Dzisiaj jest ³adnie na dworze – doda³a po³kn¹wszy kês.

– Sk¹d wiesz, córeczko?

– Sk¹d to wiem, tatusiu? By³am w³aœnie z psem na spacerze. Znowu wszed³

do ³azienki pani Mills. – A wiesz… – przedziera³a siê przez pokój w stronê kana-

py – we wtorek gazeciarz rzuci³ we mnie „Tennesseanem”.

W moim domu tak by³o na co dzieñ. W³aœciwie nawet to lubi³em. Chocia¿

wci¹¿ zdumiewa³ mnie fakt, ¿e mam dzieci.

Moje córki stanowi³y jeden z powodów, dla których wyl¹dowa³em w okrêgu

Poland w Kentucky, gdzie napisa³em to wszystko.

Nan zesz³a na parter przed dziewi¹t¹ i wcale nie by³a z³a. Przynajmniej na mnie.

D³ugie w³osy, które nadawa³y jej wygl¹d wiejskiej dziewczyny, by³y rozpusz-

czone i œwie¿o wyszczotkowane. Ledwie widoczny makija¿ podkreœla³ rysy. Nan

mia³a na sobie indyjsk¹ bluzkê, któr¹ bardzo lubi³em.

Moja ¿ona jest wysok¹ i troszkê niezdarn¹ kobiet¹, która zdaje siê mieæ wiê-

cej roztropnoœci ni¿ inne, jakie do tej pory pozna³em. Wziêliœmy œlub, kiedy obo-

je byliœmy na drugim roku na Uniwersytecie Kentucky i do tej pory nigdy jeszcze

tego nie po¿a³owa³em.

– Mia³am zabawny sen – powiedzia³a, siadaj¹c ko³o Cat i Janie na ko³drze. –

Ty i James Horn p³ynêliœcie tratw¹ przez rzekê. Chyba gdzieœ na Po³udniu, w ka¿-

dym razie tak to wygl¹da³o. Ja te¿ tam by³am… Patrzy³am na was z brzegu przez

zaroœla. Rozmawialiœcie o czymœ po cichu. Chyba o czymœ wa¿nym i smutnym.

Z daleka by³o s³ychaæ tylko pojedyncze s³owa, nie rozumia³am ca³ych zdañ. A po-

tem obaj zniknêliœcie mi z oczu.

Po nakarmieniu dzieci Nan przyzna³a, ¿e jednak cieszy siê, i¿ zajmujê siê

spraw¹ Horna. Pracowa³a kiedyœ dla niego jako wolontariuszka i dosyæ go lubi³a.

Poza tym córka Horna, Keesha, by³a w szkole najlepsz¹ przyjació³k¹ Cat.

Ca³¹ sobotê spêdziliœmy we czwórkê na pikniku w Cumberland w Tennessee.

By³ z nami Lewis Rosten ze swoj¹ przyjació³k¹, a dobry nastrój pomog³a nam

podtrzymaæ butelka whisky jack daniels.

Czêœæ dnia spêdzi³em z Lewisem w cieniu drzew rozprawiaj¹c o wydarze-

niach, które mia³em opisaæ, lecz nawet to nie popsu³o nam humoru.

Przed zachodem s³oñca przyjecha³ Moses Reed swoim wielkim b³yszcz¹cym

wozem marki Country Squire. Po raz pierwszy od tysi¹c dziewiêæset szeœædzie-

si¹tego szóstego roku, kiedy to zacz¹³em pracowaæ w „Citizen-Reporte”, mia³em

wra¿enie, jakbyœmy byli rodzin¹.

background image

57

W niedzielê rano wybra³em siê na d³ugi samotny spacer po Parku Stuletnim

w Nashville. Próbowa³em w myœlach naszkicowaæ artyku³, który zawiera³by

wszystko to, czego do tej pory dowiedzia³em siê od Toya.

Wychodzi³a z tego historia w du¿ej mierze oparta na pog³oskach. Bardzo eks-

cytuj¹ca, ale istnia³o niebezpieczeñstwo, ¿e nie bêdzie mia³a zakoñczenia.

Nag³ówek mia³ g³osiæ:

PEWIEN NOWOJORCZYK, PODEJRZANY O POWI¥ZANIA Z P£AT-

NYM MORDERC¥, TWIERDZI, ¯E BURMISTRZA JIMMIEGO HORNA

WCALE NIE ZASTRZELI£ BERT POOLE.

Pomyœla³em, ¿e „Citizen” móg³by wydrukowaæ coœ takiego. Ale mia³em te¿

nadziejê, ¿e nie bêdziemy musieli póŸniej wycofywaæ siê z tego, co napisaliœmy.

Lewis Rosten wpad³ do mnie do domu, kiedy wieczorem pakowa³em siê przed

kolejn¹ podró¿¹ na Pó³noc. Wydawa³ siê tak samo niespokojny jak ja. Wci¹¿

mówi³, ¿e to jakaœ „tajemnicza historia”.

Powiedzia³ mi, ¿e redaktor naczelny gazety „Nashville Tennessean” zadzwo-

ni³ tego popo³udnia do Reeda. Chcia³ siê dowiedzieæ, dlaczego wysy³amy dzien-

nikarzy do hoteli oraz moteli w œrodkowym Tennessee.

– Tylko tego nam trzeba – rzek³em. – ¯eby ktoœ nam to podebra³.

Rosten nie mia³ ochoty rozwa¿aæ takiej mo¿liwoœci. Machn¹³ rêk¹, jak cz³o-

wiek, który ma md³oœci na widok podsuwanego mu deseru.

– Sprawdziliœmy ka¿dy hotel. Wszystkie motele – powiedzia³. – Pokazywa-

liœmy tê fotografiê wszêdzie, gdzie tylko mo¿na siê zatrzymaæ na nocleg w pro-

mieniu dwudziestu piêciu mil.

– Tak… i co?

– I nic.

background image

58

background image

59

Czêœæ druga

Koniec

najœmieszniejszego

faceta w Ameryce

background image

60

background image

61

West Hampton, 17 lipca

W poniedzia³ek, kiedy znalaz³em siê z powrotem na West Hampton, poczu-

³em zapach ch³odnego pó³nocnego powietrza.

Zardzewia³y termometr przy wejœciu do Bowditch wskazywa³ dziewiêtnaœcie

stopni Celsjusza.

Mia³em przeczucie, ¿e dru¿ynie St Louis Cardinals powiedzie siê w basebal-

lowym Pucharze Œwiata; ¿e Ali pokona na ringu George’a Foremana. Wszystko

to czu³o siê w powietrzu.

By³ siedemnasty lipca i tego dnia odwiedzi³em Toya po raz ostatni. Rozmowa

dotyczy³a miejsca pobytu Harleya Johna Wynna, poœrednika z Po³udnia.

Postawiliœmy magnetofon Sony na stoliku z sekwoi wystawionym na podwó-

rze do æwiczeñ. Skórzany podró¿ny pokrowiec nadawa³ magnetofonowi powa¿ny

i oficjalny wygl¹d. Niemal historyczny.

Toy i ja siedzieliœmy na twardych drewnianych krzes³ach, zwróceni twarzami

ku jasno¿ó³tej tarczy s³abo grzej¹cego s³oñca.

Promienie s³oneczne dopiero co zaczê³y rozganiaæ poranny ch³ód.

Ronald Asher sta³ w niedba³ej pozycji, oparty o kar³owaty d¹b rosn¹cy po-

œrodku dziedziñca. Widzia³em, ¿e nowe informacje coraz bardziej go rozczaro-

wuj¹. By³o to dok³adnie tak, jakby znany ze s³odkiego stylu dziennikarz magazy-

nu „Rolling Stone” zacz¹³ nagle u¿ywaæ dosadnych okreœleñ.

Lekki wietrzyk porusza³ dêbowymi liœæmi, stroszy³ jasne w³osy nad czo³em

Toya i lekko je¿y³ moj¹ brodê.

background image

62

Ben rozpar³ siê na krzeœle i przymkn¹³ powieki. Wygl¹da³ jak król tego szpi-

tala.

Obserwowa³em przez chwilê piêciu czy szeœciu chorych psychicznie pacjen-

tów, którzy z zadowolonymi minami przechadzali siê w s³oñcu, a potem tak¿e

zamkn¹³em oczy.

To zaszczyt, wmawia³em sobie. WyobraŸ sobie, ¿e to wywiad z Elizabeth

Taylor przy œniadaniu na kwiecistym dziedziñcu Puerto Vallarta.

– Tom Berryman nie wiedzia³ o tym. – Toy na przemian wci¹ga³ poranne

powietrze i wypuszcza³ je, jakby wêszy³. – W ka¿dym razie chodzi³em do tej

szurniêtej kobiety, ¯ydówki, prawie przez pó³ roku… By³a psychiatr¹ z Nowe-

go Jorku.

Otworzy³em oczy i zobaczy³em, ¿e Toy tak¿e mi siê przygl¹da.

– Dlaczego nie powiedzia³eœ o tym Berrymanowi? – spyta³em.

– Bo i tak nic by go to nie obesz³o. Chcia³, ¿ebym by³ z nim, poniewa¿ mi

ufa³. Nie musia³ siê martwiæ, kiedy coœ dla niego za³atwia³em. By³em jego podpo-

r¹. Tak wiêc musia³em bardzo uwa¿aæ, kiedy bywa³em u tej kobiety. Robi³em to

w tajemnicy. Chodzi³em do niej, bo miewa³em depresje. W³aœciwie nic takiego.

Poszed³em do niej w tamt¹ œrodê po spotkaniu z Harleyem w Massachusetts. Znowu

czu³em siê jak szmata. Ona zwykle dawa³a mi jakieœ pigu³ki. Walium, stelazynê.

Tamtego dnia nagle œciany zaczê³y mi siê waliæ na g³owê… Pamiêtam, ¿e by³o

s³onecznie. Bardzo przyjemna pogoda. Nigdy bym siê nie spodziewa³, ¿e ten dzieñ

zamieni siê w koszmar…

Nowy Jork, 14 czerwca

Kobiet¹, do której chodzi³ czêsto Toy, by³a siedemdziesiêcioletnia Reva

Baumwell, psychiatra z Park Avenue. Kaza³a mu zwracaæ siê do siebie po imie-

niu.

Przyjmowa³a pacjentów w luksusowym apartamencie w starym, przedwojen-

nym budynku mieszcz¹cym siê przy rogu Siedemdziesi¹tej Czwartej Ulicy. Na

czas wizyt zawsze ubiera³a siê w ciemne suknie i czerwone pantofle na wysokich

obcasach.

Toy przychodzi³ do Revy Baumwell przez pó³ roku, ale w tym czasie ani razu

nie wspomnia³ o Thomasie Berrymanie.

Z kolei Reva wci¹¿ mówi³a o koniecznoœci przemiany osobowoœci. „To za-

czyna byæ tak powszechne jak lifting”, powiedzia³a kiedyœ w chwili nieuwagi.

Ostrzega³a tak¿e Toya, ¿e ów proces przebudowy z pewnoœci¹ bêdzie wi¹za³ siê

z kryzysem w jego ¿yciu. Wci¹¿ dopytywa³a siê, czy Toy gotowy jest przejœæ pewne

trudnoœci po to, by zmieniæ siê na lepsze.

background image

63

Czasami Toyowi wydawa³o siê, ¿e jego lekarka sama jest umys³owo chora.

Przepisywa³a mu œrodki uspokajaj¹ce niczym witaminy i Ben wierzy³ w walium,

stelazynê i torazynê. Istnia³y przecie¿ badania statystyczne potwierdzaj¹ce ich

skutecznoœæ. Musia³y mu wiêc pomagaæ.

Kiedy wyszed³ tamtego dnia od Revy, mia³ w kieszeni brzoskwiniowej ko-

szuli receptê na dwadzieœcia miligramów stelazyny. By³ w ca³kiem dobrym na-

stroju.

I wtedy znowu zobaczy³ Harleya Wynna.

Tym razem Wynn nie ucieka³. Opiera³ siê o srebrnego mercedesa stoj¹cego

przed domem. Z pewnym siebie wyrazem twarzy przypomina³ agenta FBI bez-

wzglêdnie nêkaj¹cego handlarzy narkotyków, którzy sprzedawali swój towar hi-

pisom.

Budynek rzuca³ d³ugi cieñ. Tam w³aœnie siê spotkali.

– Widzia³em ciê te¿ przy East End Avenue – rzek³ Wynn z po³udniowym

akcentem. – Myœla³em du¿o o tym, co wydarzy³o siê w zesz³ym tygodniu. Chyba

potraktowa³eœ mnie trochê niegrzecznie… Dlatego ³a¿ê za tob¹. Widzia³em Ber-

rymana.

Toy mia³ ochotê uderzyæ Wynna. Roztrzaskaæ mu g³owê o maskê samo-

chodu.

– Chcê z nim pogada栖 mówi³ dalej Wynn. – W cztery oczy… mamy pew-

ne rzeczy do omówienia w sprawie Jimmiego Horna.

Toy zapali³ papierosa.

– Gdzie widzia³eœ Berrymana? – spyta³.

– Przy Eighty Central Park South – odpar³ Harley. – By³ z t¹ wysok¹ dziew-

czyn¹. Niez³a laska. Wsiedli do taksówki.

– No dobrze – rzek³ Toy.

Ruszyli razem w stronê Siedemdziesi¹tej Drugiej Ulicy. Toy zatrzyma³ siê na

rogu przy budce telefonicznej i zadzwoni³ do Berrymana.

Thomas wys³ucha³ ca³ej historii, zanim siê odezwa³.

– Ten facet chrzani – takie s³owa Berrymana zapamiêta³ Toy. – Ale ty tak¿e.

Chyba wiesz, jakie masz wyjœcie. W ka¿dym razie mam nadziejê, ¿e wiesz.

Berryman zakoñczy³ rozmowê, ale Toy sta³ dalej z s³uchawk¹ przy uchu przez

minutê lub dwie. W g³owie mu wirowa³o.

Po chwili otworzy³ drzwi budki i po raz pierwszy uœmiechn¹³ siê do m³odego

Wynna.

– Wszystko za³atwione – rzek³. – Berryman powiedzia³, ¿e to ja nachrzani-

³em… Chce pogadaæ z tob¹ dziœ po po³udniu.

Tego samego dnia parê minut po trzeciej Ben Toy siedzia³ obok nieco m³od-

szego od siebie Wynna na skrzypi¹cym fotelu pokrytym czerwon¹ skór¹ w wozie

marki Olds 98.

Mia³ wra¿enie, ¿e w jego g³owie coœ zaraz trzaœnie niczym z³amany krêgo-

s³up.

background image

64

Lœni¹cy czarny samochód sta³ w s³oñcu przy wysypisku œmieci niedaleko lot-

niska La Guardia. P³aski teren, wypalone chwasty, zrujnowane wielopiêtrowe

budynki w oddali tworzy³y posêpny krajobraz.

Harley Wynn wci¹¿ narzeka³, ¿e Berryman siê spóŸnia. Piêæ minut. Dziesiêæ.

Piêtnaœcie.

Bia³y chevy ukaza³ siê na zakurzonej drodze prowadz¹cej na wysypisko. Je-

cha³ z prêdkoœci¹ ponad stu kilometrów na godzinê, a nastêpnie przyhamowa³ z po-

œlizgiem, zawróci³ i pomkn¹³ z powrotem. Dzieciaki. Pewnie urz¹dza³y sobie za-

bawê.

– No bo widzisz, Tom bardzo dba o w³asne bezpieczeñstwo – wyjaœni³ Ben

Wynnowi. – Ma g³owê nie od parady. Kiedy trzeba, potrafi z³apaæ byka za rogi.

Chocia¿ czasami miewa uporczywe obsesje. Ale przyjedzie. Nie masz siê co mar-

twiæ.

Wynn po³o¿y³ rêkê na oparciu skórzanego fotela, odwróci³ siê do Bena profi-

lem i przygl¹da³ siê przez okno blokom mieszkalnym widniej¹cym w oddali. Przez

lekko rozchylone wargi widaæ by³o jego równe, bia³e zêby.

– Jestem pewien, ¿e Berryman wie, co robi – rzek³ Wynn.

Siedzieli obok siebie tak w³aœnie rozmawiaj¹c, kiedy nagle Ben siêgn¹³ do

kieszeni marynarki i strzeli³ Wynnowi prosto w skroñ.

Zrobi³ to wy³¹cznie pod wp³ywem impulsu. Wci¹¿ powtarza³ sobie w du-

chu: teraz, teraz, teraz i kiedy wreszcie poczu³ jakieœ drgnienie dochodz¹ce z w-

nêtrza jego cia³a, wystrzeli³ z ma³ego, czarnego pistoletu kaliber trzydzieœci

osiem. Huk by³ og³uszaj¹cy. Tego dŸwiêku Toy potem nigdy ju¿ nie móg³ zapo-

mnieæ. Strzêpy ró¿owego cia³a i krew rozprysnê³y siê na winylowym dachu sa-

mochodu i przedniej szybie. G³owa Wynna wysunê³a siê przez boczne okno

i zawis³a w bezruchu.

Toy zostawi³ cia³o Wynna z rozpostartymi rêkami i nogami na pudle malowa-

nym w kwiatki, stoj¹cym przy wysypisku. Jasne w³osy Harleya pozosta³y nietkniête.

Przed odjazdem Toy strzeli³ do niego jeszcze raz, tym razem w ty³ g³owy. Ten

drugi strza³ znacznie zniekszta³ci³ przystojn¹ twarz Wynna.

W³aœnie dlatego w nowojorskich gazetach przypuszczano, ¿e morderstwa

prawdopodobnie dokona³a mafia. Przy Wynnie nie znaleziono ¿adnego dokumentu

stwierdzaj¹cego to¿samoœæ. Nikt nie zg³osi³ siê po cia³o a¿ do listopada, ale wte-

dy le¿a³o ono ju¿ na cmentarzu. Z Nowego Jorku wys³ano do Tennessee tylko

du¿y szkielet.

Zaraz po zastrzeleniu Wynna Toy zadzwoni³ do Berrymana i powiedzia³ mu,

¿e wszystko za³atwione.

Potem spêdzi³ kolejne cztery dni w sanatorium Mill House niedaleko No-

wego Jorku. Nie odzywa³ siê prawie do nikogo, a zw³aszcza do lekarzy. Prze-

siadywa³ w s³onecznym salonie, którego okna wychodzi³y na rzekê Hudson, i czu³

siê coraz gorzej.

Wydawa³o mu siê, ¿e jest tutaj jedyn¹ osob¹, która nie leczy siê z uzale¿nieñ.

Nie dostawa³ zastrzyków z witaminy B12. By³ tak¿e jedynym, który miewa³ halu-

cynacje. Pewnego popo³udnia us³ysza³ g³os czarnoskórej kobiety, która oœwiad-

background image

65

czy³a, ¿e jest matk¹ Jamesa Horna. Którejœ nocy z kolei us³ysza³ w pokoju g³os

swego ojca i zobaczy³ jakieœ dziwne b³yski za oknem.

Toy, zupe³nie sko³owany, wybra³ siê pewnego popo³udnia na drinka. Prze-

chadza³ siê wiejsk¹ drog¹ poœród farm. W koñcu z baru pod skalistym wzgórzem

nad rzek¹ Hudson zadzwoni³ do Revy Baumwell.

– Mówi³em Tomowi, ¿e nie bêdê w stanie nikogo zabi栖 powiedzia³. – Mia-

³em racjê. Tym razem siê nie myli³em. Myœla³, ¿e ka¿dy potrafi to zrobiæ. Niestety

nie, do cholery. Jezu Chryste, Revo, ci¹gle s³yszê jakieœ g³osy – omal nie rozp³a-

ka³ siê przy s³uchawce. Traci³ kontrolê nad sob¹ i czu³ siê z tym fatalnie.

– Zaraz, zaraz, wszystko po kolei – rzek³a doktor Baumwell. – Co to znaczy

zabiæ? Masz na myœli skrzywdziæ? Ale komu zrobi³eœ krzywdê, Beniaminie? So-

bie czy mnie?

Thomas Berryman obserwowa³ nastolatków t³ocz¹cych siê na schodach Car-

negie Hall. Srebrzysty neon ko³o b³yszcz¹cego plakatu g³osi³, ¿e wystêpuje tego

wieczora Blue Oyster Cult.

Berryman sta³ w budce telefonicznej przy Piêædziesi¹tej Siódmej Ulicy na-

przeciw sali koncertowej. Dzwoni³ do cz³owieka z Belle Meade w Nashville w sta-

nie Tennessee.

W koñcu us³ysza³ w s³uchawce burkliwy mêski g³os.

Berryman mówi³ powolnym, rozmyœlnie monotonnym g³osem. Poda³ swoje

nazwisko. Powiedzia³, ¿e telefonuje w sprawie cz³owieka o nazwisku Wynn.

– I co z nim? – facet z Po³udnia zdawa³ siê dobrze wiedzieæ, o kogo chodzi.

– Nie ¿yje. Musia³em kazaæ go zabi栖 oœwiadczy³ Berryman bez cienia emocji.

– Musia³ pan co? – zaskrzecza³ mêski g³os.

Miejski autobus zahamowa³ g³oœno parê metrów od oszklonej budki telefo-

nicznej. Berryman przyglada³ siê nagiemu blondynowi reklamuj¹cemu czasopi-

smo „Viva” na plakacie przylepionym do boku autobusu.

– Halo, halo? – dobiega³o z s³uchawki

Autobus ruszy³ z ciê¿kim jêkiem.

– Znaliœcie moje zasady – odezwa³ siê Berryman. – Nie wiem, czego Wynn

tutaj szuka³. Mia³ daæ nam czêœæ forsy i wracaæ do Tennessee.

– O tym akurat nie wiedzia³em – odpar³ rozmówca. – Powiedzia³ mi, ¿e ma jesz-

cze coœ do za³atwienia w Nowym Jorku. Nie zamierza³em wtr¹caæ siê w pana sprawy.

– Nie wierzꠖ odpar³ Berryman apatycznie. Postanowi³ przejœæ do ataku.

– Do cholery, naprawdê nie chcia³em – wybuchn¹³ tamten. – Pos³uchaj, ty… –

zacz¹³.

– Ju¿ ruszy³em z tamt¹ spraw¹ – podnosz¹c g³os Berryman zag³uszy³ ostat-

nie s³owa rozmówcy. – Dosta³em od was forsê, w ka¿dym razie po³owê. Musia-

³em ju¿ trochê wydaæ. Czy chcecie, ¿ebym to ci¹gn¹³?

Facet z Po³udnia zapewni³ bez wahania:

background image

66

– Oczywiœcie, ¿e tak. Wynn niewiele w tym wszystkim znaczy³.

– Zamierzam przyjechaæ do Nashville w przysz³ym tygodniu. To bêdzie ostatni

tydzieñ czerwca – rzek³ Berryman. – Przygotujcie pieni¹dze. Do tego czasu nie

bêdê siê z wami kontaktowa³.

Mê¿czyzna doda³ jeszcze parê swoich warunków i rozmowa siê skoñczy³a.

Berryman odetchn¹³ g³êboko. Na moment straci³ kontrolê nad sytuacj¹, ale

teraz odzyska³ j¹ z powrotem.

Wyszed³ z budki telefonicznej przeczesuj¹c bia³ym grzebieniem krêcone czar-

ne w³osy.

Nie wiem dok³adnie w którym momencie, w ka¿dym razie Ben Toy zacz¹³

mówiæ bez ³adu i sk³adu o wszystkim, co tylko przysz³o mu do g³owy.

Bredzi³ coœ o matematyce, Bogu, swoich rodzicach w Teksasie, dziennika-

rzach, lobotomii, Martinie Luterze Kingu… o ró¿nych wariackich rzeczach zupe³-

nie ze sob¹ nie powi¹zanych.

Wystraszy³em siê, poniewa¿ ju¿ zaczyna³em s¹dziæ, ¿e z Toyem tak napraw-

dê nic z³ego siê nie dzieje.

– Moja matka tañczy³a kiedyœ w Reno w Newadzie – oznajmi³ bardzo po-

wa¿nie. – To dlatego nikt z okrêgu Potter nie chcia³ jej potem zaprosiæ nawet na

szklankê wody sodowej.

Wsta³em powoli i zawo³a³em Ashera.

Przyszed³ zaraz, a za nim przybieg³o jeszcze trzech sanitariuszy. Wyprowa-

dzili Toya na korytarz. Wyszed³ spokojnie i potulnie. Wy³¹czy³em wreszcie ma-

gnetofon, który do tej pory nagrywa³ ka¿de s³owo.

Ronald Asher zamyka³ w³aœnie ciê¿kie drzwi izolatki, kiedy pojawi³em siê

na korytarzu. Ko³o niego stali trzej sanitariusze i pielêgniarka, m³oda i ³adna

dziewczyna.

– Z³ama³ ig³ê, któr¹ mia³ wbit¹ w ty³ek – powiedzia³ Asher.

Spojrza³em na niego pytaj¹co i zajrza³em do pokoju przez niewielkie okien-

ko w drzwiach.

– Annie wbi³a mu ig³ê, a on nagle odwróci³ siê i przygniót³ j¹.

– W koñcu uda³o mi siê j¹ wyj¹æ – doda³a m³oda pielêgniarka.

– Jezu – powiedzia³em. – A¿ trudno mi uwierzyæ, ¿e on tak po prostu… od-

lecia³.

– Lepiej niech pan wierzy – uœmiechnê³a siê siostra.

– Nie mam pojêcia, co dzieje siê z jego g³ow¹ – stwierdzi³ Asher. – Shulman

s¹dzi, ¿e wie.

– Za du¿o psylocybiny – powiedzia³ wysoki sanitariusz w d¿insowej koszuli.

– Wielu pacjentów tego oddzia³u miewa podobne ataki – rzek³ Asher. – Nie-

którzy z nich s¹ szaleni, poniewa¿ to lepiej pasuje do naszych teorii. Chocia¿

mam gdzieœ te nasze teorie.

background image

67

Zerkn¹³em jeszcze raz przez okienko w drzwiach i zobaczy³em, jak Toy pod-

skoczy³ nagle wysoko. Nastêpnie opad³ na materac i kopn¹³ nogami w siatkowe

drzwi. Powtórzy³ ten wyczyn kilka razy, padaj¹c z ³omotem na w¹ski materac.

– Nie zrobi sobie krzywdy – zapewni³ Asher nawet na niego nie patrz¹c. –

Myœlê, ¿e go to uspokaja. Ma³e dzieci czasami ko³ysz¹ siê w ³ó¿kach.

M³oda pielêgniarka spojrza³a na mnie i wzruszy³a ramionami.

– Moja córka tak robi – powiedzia³em. – To znaczy ko³ysze siê w ³ó¿eczku…

Siostra spyta³a mnie, ile ma³a ma lat. Ruszyliœmy w stronê pokoju pielêgniarek,

znajduj¹cego siê za oszklon¹ œcian¹. W drodze do normalnego œwiata rzucaliœmy dow-

cipami. Dziewczynie nigdy wczeœniej nie zdarzy³o siê, ¿eby ktoœ przy niej z³ama³ ig³ê.

Opuœci³em szpital t¹ sam¹ drog¹ co przyszed³em – przecinaj¹c teren na skos

i przechodz¹c przez lasek.

Wspi¹³em siê na wysokie ogrodzenie przy koñcu zagajnika i w  zamyœleniu

zagapi³em siê na samochody jad¹ce tras¹ szybkiego ruchu.

W motelu zafundowa³em sobie gor¹c¹ k¹piel. Zanurzy³em siê w paruj¹cej

wodzie i powoli moje myœli zaczê³y siê uk³adaæ.

Przypomnia³em sobie jeszcze jedn¹ scenê szaleñstwa, której by³em œwiad-

kiem. Dzia³o siê to w barze w miejscowoœci Frankfurt w stanie Kentucky. (W tym

czasie, a by³ to chyba rok szeœædziesi¹ty drugi, nosi³em przy sobie ma³y pistolet,

wiêc sam mia³em pewnie nie po kolei pod sufitem).

A zdarzy³a siê nastêpuj¹c historia:

Podobny do stracha na wróble ch³opak ze wsi postanowi³ poprosiæ do tañca

w barze dziewczynê innego faceta. Zaczêli tañczyæ w rytm sentymentalnej pio-

senki Elvisa Presleya popularnej w tamtych czasach. By³o to „One Night”, o ile

dobrze pamiêtam. Kiedy narzeczony dziewczyny zobaczy³, co siê dzieje, pod-

szed³ do tañcz¹cej pary, plun¹³ w twarz strachowi na wróble i dŸgn¹³ go no¿em

w krocze. Ot tak, po prostu.

Wszyscy w barze st³oczyli siê wokó³ postaci skulonej na parkiecie. Krzyczeli

rozgor¹czkowani lub szeptem powtarzali woko³o, ¿e Bean zosta³ zasztyletowany.

Gdyby domyœlaæ siê znaczenia s³ów z tonu, jakim je wypowiadano, mo¿na

by przypuszczaæ, ¿e Bean mia³ ju¿ dosyæ tañca i whisky i straci³ przytomnoœæ.

Z pistoletem czy bez, na ten widok o ma³o nie puœci³em pawia.

Wieœci o fotografii Harleya Wynna nadesz³y, kiedy siedzia³em zanurzony po szy-

jê w gor¹cej wodzie z pian¹. Czyta³em pojedyncze strony wyrwane z ksi¹¿ki Jeba

Magrudera o jego ¿yciu i aferze Watergate, a potem odk³ada³em je na krawêdŸ wan-

ny. Irytowa³o mnie, ¿e sprytny Magruder tak siê pospieszy³ z wydaniem tej ksi¹¿ki.

Nowe informacje zasta³y mnie w nastroju melancholijnym i sentymentalnym

jak muzyka country; têskni³em za Nan, Cat i Janie Bug jak za bliskimi przyjació³-

mi, którzy przeprowadzili siê gdzieœ daleko.

Mo¿e by³bym w lepszym humorze, gdybym sam móg³ planowaæ w³asne ¿ycie.

background image

68

Telefon zadzwoni³ w sypialni, a ja po prostu pozwoli³em mu dzwoniæ. My-

œla³em, ¿e to pewnie Asher albo pielêgniarka chc¹ mi coœ powiedzieæ.

Telefon dzwoni³ i dzwoni³, a¿ nagle w mojej g³owie zapali³o siê œwiate³ko.

– To Terrell – us³ysza³em, kiedy w koñcu podnios³em s³uchawkê. – To ten

przeklêty dupek Terrell.

G³os na linii nale¿a³ do Lewisa Rostena, by³ jednak dziwnie zmieniony. Ro-

sten rzadko bywa³ wulgarny.

Siêgn¹³em po papierosa. Kiedy próbowa³em go wyci¹gn¹æ z pude³ka, kilka

innych wypad³o na pod³ogê.

– Ale o co chodzi?

– Ochs, pos³uchaj, Harley Wynn to facet Terrella. By³ jego prawnikiem. Po-

chodzi³ z Houston, dlatego nikt go nie zna³.

Rosten mówi³ g³oœno i radoœnie. Nerwowo zapali³em papierosa.

– Uda³o ci siê tym razem, ty spryciarzu – us³ysza³em. – Reed mówi, ¿e mo¿e

poca³owaæ ciê w ty³ek przed kamer¹. W twoj¹ s³odk¹ dupciê.

Ktoœ inny odezwa³ siê w s³uchawce. Przedstawi³ siê weso³ym okrzykiem.

Odsun¹³em nieco s³uchawkê od ucha i zacz¹³em chichotaæ jak wiejski g³upek.

Coraz to inni ludzie sk³adali mi przez telefon gratulacje.

– Jak siê dowiedzieliœcie? – pyta³em ka¿dego po kolei. – Sk¹d?

– To skomplikowane – us³ysza³em w koñcu z powrotem g³os Lewisa. – Jakiœ

znajomy Redda jest z Houston. Zreszt¹ to nie ma znaczenia.

Zacz¹³em wreszcie ³apaæ w¹tek i a¿ trudno mi by³o uwierzyæ. Wszystko wy-

dawa³o siê doskonale i logicznie do siebie pasowaæ. Johnboy Terrell.

– Pozwól mi siê trochê nacieszy栖 wrzeszcza³ do telefonu spokojny zazwy-

czaj Rosten.

Pos³ucha³em go. Radosne uniesienie powoli zaczê³o ogarniaæ i mnie w mote-

lu w West Hampton na Long Island.

Wyda³em z siebie kilka dzikich gwizdów i okrzyków, a¿ ludzie z s¹siednich

pokojów zaczêli pukaæ w œciany. Biega³em boso po dywanie, kopi¹c w œcianê jak

facet w drodze do domu na filmie Singing’ in the Rain.

Zanim przejdê do dalszej opowieœci, powinienem poinformowaæ czytelni-

ka, ¿e od roku tysi¹c dziewiêæset piêædziesi¹tego ósmego do szeœædziesi¹tego

drugiego Terrell by³ gubernatorem stanu; od tego czasu zarz¹dza³ Tennessee,

a pewni ludzie, ³¹cznie ze mn¹, uwa¿ali, ¿e kierowa³ stanem bardzo, bardzo Ÿle.

Co wiêcej, Terrell z pewnoœci¹ ¿ywi³ wielk¹ urazê do Jimmiego Horna.

Tej nocy odzyska³em si³y. Spisa³em d³ug¹ listê spraw, które mia³em jeszcze

do za³atwienia na Pó³nocy – rozmów telefonicznych i wizyt. Po raz pierwszy, od

kiedy zaj¹³em siê t¹ spraw¹, poczu³em siê zupe³nie pewnie i swobodnie.

Przygotowywa³em siê do podró¿y do letniego domu Berrymana w Hampton

Bays. To w³aœnie tam pope³ni³em wielki b³¹d.

background image

69

Czêœæ trzecia

Dziewczyna,

która kocha³a

Thomasa Berrymana

background image

70

background image

71

Hampton Bays, 20 lipca

Siedzib¹ Thomasa Berrymana w Hampton Bays by³ roz³o¿ysty dom o dzie-

siêciu sypialniach, wygl¹daj¹cy jak kapitanat portu. Mia³ szary kolor burzowych

chmur, a otacza³a go d³uga weranda, os³oniêta markiz¹. Wznosi³ siê nad prywatn¹

pla¿¹ d³ugoœci prawie dwustu metrów. Po ca³ej dzia³ce rozsiane by³y gara¿e. Znaj-

dowa³y siê dos³owie wszêdzie, gdzie tylko siê spojrza³o.

Czeka³a mnie tu niespodzianka: dziewczyna Berrymana, dziwna, piêkna ko-

bieta o nazwisku Oona Quinn.

Myœlê, ¿e nazwalibyœcie j¹ nowoczesn¹ kobiet¹. Oona Quinn zachowywa³a

siê jak m³ody, modny mê¿czyzna: szuka³a po omacku, walczy³a i chwyta³a to, co

jej zdaniem s³usznie siê jej nale¿a³o. Myœlê, ¿e w³aœnie dlatego Thomas Berry-

man tak j¹ lubi³.

Oona jest wysoka i szczup³a (metr siedemdziesi¹t piêæ wzrostu, szeœædziesi¹t

trzy kilogramy). Ma czarne w³osy opadaj¹ce poni¿ej pasa, gdy je rozpuœci, ale na

ogó³ upina je w ciasny kok. Odznacza siê klasycznym, spokojnym wygl¹dem miesz-

kañców Nowej Anglii, najlepszych z nich. Jednak pali br¹zowe cygaretki, pozwa-

laj¹c im zwisaæ z k¹cika ust.

W odró¿nieniu od Bena Toya, Oona nale¿a³a do typu ludzi, z którymi w prze-

sz³oœci niewiele mia³em do czynienia. Przed poznaniem Berrymana wiosn¹ i zim¹

pracowa³a w sklepie. Ale mia³a du¿o zdrowego rozs¹dku. Na przyk³ad to w³aœnie

ona wyt³umaczy³a mi w koñcu, dlaczego urodziwi ludzie tak czêsto siê przytulaj¹.

Powiedzia³a, ¿e w ten sposób roz³adowuj¹ swoje napiêcie seksualne. Myœlê, ¿e

mia³a racjê.

background image

72

Oona Quinn twierdzi³a, ¿e ma dwadzieœcia lat, i by³o to zadziwiaj¹ce, lecz

ca³kiem mo¿liwe.

Po raz pierwszy zobaczy³em j¹ przez drzwi siatkowe, kiedy przy³o¿y³em do

nich twarz; czarne, brudne drzwi w wejœciu do kuchni. Z powodu otaczaj¹cej j¹

burzy w³osów, kontur dziewczyny wyda³ mi siê zamglony. Piêkna czarownica,

pomyœla³em. I zapuka³em.

Gdy wysz³a do mnie na próg, wyjaœni³em jej, jak dowiedzia³em siê o tym

domu od Bena Toya. T³umacz¹c jej to wszystko, drapa³em siê w nos, bra³em co

chwila g³êboki wdech, potem drapa³em siê w brodê i w  ucho, mruga³em raz po

raz, strz¹sa³em py³ki z rêkawa marynarki i w  koñcu zapali³em papierosa.

– Czy nigdy do tej pory nie widzia³ pan kobiety? – spyta³a. Rozeœmia³em siê

(co za wstydliwe wspomnienie), a ja odpowiedzia³em:

– Uhm, oczywiœcie, ¿e tak.

Na pocz¹tku Oona niechêtnie rozmawia³a o czymkolwiek, nawet o tym, jaka

jest dziœ pogoda albo jaka powinna byæ. Oczywiœcie wcale mnie to nie dziwi³o.

Zeszliœmy nad ocean przechodz¹c nad szarym palikowym p³otem, który le¿a³

zamiast staæ. Oona nios³a ma³e radyjko. Nastawi³a je na piosenki i zachowywa³a

siê tak, jakby mnie tam wcale nie by³o.

Ale gdy ju¿ byliœmy doœæ daleko od domu, zaczê³a zadawaæ mi pytania.

– Co w³aœciwie Ben Toy panu powiedzia³? – spyta³a najpierw.

Nie by³o powodu, bym cokolwiek przed ni¹ ukrywa³, wiêc powtórzy³em jej

wiêkszoœæ tego, co sam wiedzia³em. Wys³ucha³a wszystkiego, a potem po prostu

siê rozeœmia³a.

– To wariat. Ma nie po kolei w g³owie.

– Mówi³, ¿e pani wie, co siê wydarzy³o w Nashville.

– Naprawdê? – Zatrzyma³a siê i odwróci³a twarz¹ do mnie. – A mo¿e pan to

sobie tylko wyobra¿a, panie Jones?

Ruszy³a dalej, nie czekaj¹c na odpowiedŸ. Wesz³a do wody. Patrzy³em na jej

stopy; palce mia³a d³ugie i koœciste, zakoñczone pomalowanymi na czerwono pa-

znokciami. By³a wyzywaj¹co atrakcyjna.

Gdy w koñcu dotarliœmy do miejsca, sk¹d nie by³o widaæ domu, opad³a na

piasek. W radiu grano „Lili Marlene”. Zwiêkszy³a si³ê g³osu.

– Czujê siê tak… jakby wiatr i inne si³y przechodzi³y przez moje cia³o. Bar-

dzo dziwnie jest tak z panem rozmawiaæ. To po prostu nierzeczywiste – powie-

dzia³a z g³êbokim westchnieniem.

Spyta³em, czy Berryman jest tu gdzieœ w pobli¿u, ale nie odpowiedzia³a.

Potem, z jakiegoœ powodu (nie potrafi³em tego zrozumieæ, póki nie zebra³em

wiêcej informacji) Oona Quinn zaczê³a opowiadaæ mi o sobie. Z pocz¹tku mówi-

background image

73

³a ostro¿nie, w jakiœ cyniczny, niemi³y sposób. Ale po chwili mia³em ju¿ uczucie,

¿e wys³uchujê nerwowej, a mo¿e nawet skruszonej spowiedzi. Odnios³em tak¿e

wra¿enie, ¿e dziewczyna boi siê i nie wie dok³adnie, co ma o tym wszystkim my-

œleæ.

Spêdziliœmy razem trzy dni w domu Thomasa Berrymana. Mówi³a coraz swo-

bodniej (przynajmniej tak mi siê wydawa³o) o tym, co zasz³o miêdzy ni¹ a tym

mê¿czyzn¹.

Kiedyœ nazwa³a go „mistrzem instynktu”. Powiedzia³a, ¿e gdyby mnie to in-

teresowa³o, to jego penis ma d³ugoœæ dwudziestu piêciu centymetrów. Powiedzia-

³a te¿, ¿e mam sk³onnoœci do melancholii.

Czu³em siê tu doœæ dziwnie. Po pierwsze, nigdy do tej pory nie przebywa³em

tak d³ugo z piêkn¹ kobiet¹; po drugie, nad oceanem by³em tylko raz w ¿yciu, w Bi-

loxi, Missisipi. Mia³em te¿ k³opoty ze snem. W nocy by³o zimno jak w zimie w Ten-

nessee.

Drugiego dnia podczas przechadzki Oona powiedzia³a mi, ¿e to nie Bert Poo-

le zastrzeli³ Jimmiego Horna.

– Ben Toy te¿ to mówi³ – odpar³em.

– On nic nie wie. Myœli, ¿e Tom zabierze go z powrotem do Teksasu merce-

desem.

Tylna weranda bieg³a wzd³u¿ ca³ej œciany domu. Na ogó³ tam w³aœnie rozma-

wialiœmy. Siadaliœmy na wiklinowych krzes³ach patrz¹c na ocean. Gdy teraz o tym

myœlê, widzê jej koœciste stopy w we³nianych skarpetkach wysuwaj¹ce siê i w su-

waj¹ce do skórzanych chodaków. Mówi³a, ¿e to taki nerwowy tik.

Czêsto obserwowaliœmy ogrodnika w ubraniu khaki, pracuj¹cego przy traw-

nikach.

Ten wysoki, d³ugonogi Jamajczyk na pewno uwa¿a³, ¿e staram siê dobraæ do

Oony za plecami Berrymana. By³ absolutnie lojalny w stosunku do swojego chle-

bodawcy; powiedzia³ mi, ¿e „to, co siê tu dzieje, to nie pana sprawa, mon”.

Któregoœ popo³udnia zauwa¿y³em, ¿e Oona daje ogrodnikowi dwudziestodo-

larowy banknot. Mia³em nieprzyjemne uczucie, ¿e Berryman jest gdzieœ w pobli-

¿u, ¿e przygl¹da siê nam z wydm otaczaj¹cych jego dom.

Oona Quinn, rozmawiaj¹c ze mn¹, denerwowa³a siê i kuli³a w sobie jak mi-

moza. Siada³a podkurczaj¹c pod siebie nogi i obejmowa³a siê ramionami. Kiwa³a

siê przy tym, a¿ trzcinowy fotel i weranda skrzypia³y.

Chocia¿ by³a rozmowna, bardzo siê kontrolowa³a, zachowywa³a siê doœæ

wynioœle, dopóki nie wyj¹³em magnetofonu ze skórzanego pokrowca. Coœ w tym

background image

74

widoku j¹ odmieni³o. Œwiadomoœæ, ¿e jej s³owa mog¹ byæ nagrane spowodowa³a,

¿e w gardle uros³a jej wielka kula.

Jednak by³a urodzon¹ gawêdziark¹. Mia³a naturalne wyczucie komizmu i iro-

nii. Do siebie równie¿ odnosi³a siê z ironi¹, a ja mia³em nadziejê, ¿e to mi pomo¿e

zbli¿yæ siê do Thomasa Berrymana.

Hampton Bays, 18 czerwca

Œwieci³o wielkie, czerwone s³oñce. Thomas Berryman siedzia³ okrakiem na

dachu swojego kapitañskiego domu i przygl¹da³ siê barankom fal, pêdz¹cym po

twardym, szarym Atlantyku. Powietrze by³o czyste, przesi¹kniête zapachem soli,

niemal b³êkitne. Minê³a ju¿ po³owa czerwca.

Poœwiêcaj¹c pracy tylko czêœæ uwagi, Berryman wróci³ wspomnieniami do

ckliwych scenek ze szkó³ki niedzielnej w Teksasie. Zastanawia³ siê, co z niego

wyros³o.

Po chwili jego wzrok zogniskowa³ siê na ma³ym kawa³ku dachu, który w³aœnie

wysmo³owa³. Pomyœla³, ¿e dobrze jest samemu smo³owaæ dach w³asnego domu.

Ogrodnik odmówi³ wykonania tej pracy i Berryman teraz siê z tego cieszy³.

Popatrzy³ nad wydmami wznosz¹cymi siê na prawie dwadzieœcia metrów po

drugiej stronie szosy. Zobaczy³ bia³ego forda mustanga tocz¹cego siê po go³êbio-

szarej drodze u podnó¿a wydm. Mustang pêdzi³ miêdzy piaszczystymi pagórka-

mi jak samochód z komiksu. Kiedyœ, przypomnia³ sobie Berryman, pok³óci³ siê

z ojcem, który nie chcia³ mu po¿yczyæ swojego forda mustanga.

Zapali³ papierosa i da³ siê uko³ysaæ gor¹cemu powietrzu popo³udnia. Widzia³,

jak Oona schodzi na pla¿ê, ubrana w bia³y kostium. Bardzo szykowna. Ale jego

myœli zaraz odp³ynê³y ku sprawie Jimmiego Horna.

Podszed³ do komina z ciemnego kamienia i zacz¹³ zak³adaæ now¹ os³onê.

Stare mokasyny, które mia³ na nogach, œlizga³y siê na dachówkach, musia³

wiêc przesuwaæ siê po wierzcho³ku dachu siedz¹c, tak jakby jecha³ konno. Nie-

bezpieczeñstwo zeœliŸniêcia siê z dachu trzypiêtrowego domu i upadku na meble

na patio, które z tej wysokoœci wygl¹da³y jak klocki, stanowi³o czêœæ pracy, ale

tak¿e czêœæ przyjemnoœci.

Przysun¹³ twarz do brudnego otworu komina i w  œwietle zapa³ki zobaczy³, ¿e

wewnêtrzna os³ona jest zatkana sadz¹. Sadz¹ z piaskiem. Sadz¹ z piórami mew

i pêkniêtymi balonikami, puszczanymi w œwiêta przez dzieci.

Bia³y sportowy ford znów przejecha³ drog¹. Berryman wyrzuci³ niedopa³ek

papierosa usi³uj¹c trafiæ w samochód, a potem cisn¹³ w tamt¹ stronê obiema rêka-

mi brudy z komina.

Tom i Oona zjedli smaczn¹ kolacjê: spaghetti i czerwone wino. Zapali³ d³u-

giego, niezgrabnego skrêta i poda³ jej przez stó³. Siedzieli na frontowym trawni-

ku. Oboje ubrali siê doœæ wytwornie, na bia³o, i razem ogl¹dali magazyn mody.

background image

75

Gdyby ktoœ przyjrza³ im siê bli¿ej, stwierdzi³by, ¿e Tom ma na nogach czer-

wono-bia³o-niebieskie adidasy, a Oona siê nie umalowa³a. Obieca³a, ¿e dziœ wie-

czorem zajmie siê jego siniakami.

– Och – powiedzia³a – dzwoni³ Ben Toy. – Na wargach mia³a pêcherzyki od

poparzenia s³oñcem. Z przyjemnoœci¹ zaci¹ga³a siê d¿ointem.

– Kiedy by³em na dachu? – spyta³ Tom zatrzymuj¹c w p³ucach dym.

– Nie uwierzy³, gdy mu to powiedzia³am. Zreszt¹ zabrzmia³o to naprawdê

dziwnie.

Berryman w dalszym ci¹gu nie wydmuchiwa³ dymu.

– Powiedzia³, ¿e czyta³ coœ o rodzinie Hornów. Jacy to porz¹dni ludzie. Kim

s¹ Hornowie?

Berryman wydmucha³ dym i mrukn¹³ pod nosem:

– Ben jest zbyt cwany.

– Co?

– W³aœnie.

Oona odda³a mu skrêta i przekrzywi³a g³owê jak ptaszek.

– No wiêc, kim s¹ Hornowie?

– Nikim – odpar³ Berryman. Wzi¹³ d¿ointa. Mru¿y³ oczy w narkotykowym

zamroczeniu. – Tak naprawdê, to bliŸniaczki. Wychodziliœmy razem w Amarillo.

Patsy i Darlene. W High Plains High. – Rozeœmia³ siê. – Darlene mia³a œliczny

rudy w¹sik. I ciekawy charakterek. – Rozeœmia³ siê jeszcze radoœniej. – A jak

umia³a gadaæ!

Oona zachichota³a, a potem oboje zapomnieli o Benie Toyu. Tom zapomnia³

te¿ o siniakach. Zaczêli gadaæ na najrozmaitsze tematy, takie, ¿e nawet pisarz

z Po³udnia by im pozazdroœci³. Berryman opowiedzia³ historyjkê o tym, jak

w pewnej rodzinie babcia umar³a podczas d³ugiej podró¿y samochodem. Oj-

ciec w³o¿y³ jej cia³o do baga¿nika, wiêc dzieci o niczym siê nie dowiedzia³y,

a potem samochód ktoœ ukrad³ w Hojo razem z cia³em babci. Zapewnia³, ¿e to

prawdziwa historia.

Wiele godzin póŸniej Oona siedzia³a bez ruchu, patrz¹c mu prosto w twarz.

Berryman trzyma³ w d³oniach jej piersi, czuj¹c ich wagê przez bluzkê.

Od pal¹cej siê w kominku sypialni dêbowej k³ody rozchodzi³ siê zapach lasu.

Zas³ony w otwartych oknach wydyma³y siê w podmuchach nocnej bryzy.

Spojrza³a w zimne, b³yszcz¹ce, niebieskie oczy.

Popatrzy³a na gêste, krzaczaste, niestarannie utrzymane w¹sy.

Zobaczy³a lekki uœmiech, na który odpowiedzia³a.

Wyobrazi³a sobie, ¿e Thomas Berryman jest synem Clarka Gable’a. I jeszcze

wyobrazi³a sobie albo przypomnia³a, dziwnego cz³owieka, który trzyma³ w klat-

kach œwierszcze, by w jego sypialni by³o jak w lesie.

– Mi³oœnik robali – skomentowa³ Berryman, gdy mu o tym powiedzia³a. Ale

ona kiedyœ zjada³a œwierszcze, ich twarde pancerzyki i lepkie œrodki. Powiedzia-

³a, ¿e nie istnieje nic, czego nie chcia³aby spróbowaæ.

background image

76

– Nawet ma³¿eñstwa? – spyta³.

– Nawet. A ty?

– Spróbowa³em – uœmiechn¹³ siê, ale oczy mia³ zamkniête. – W liceum,

przez jakieœ dwa tygodnie, chocia¿ nie by³o ono zawarte ani w koœciele, ani

w urzêdzie stanu cywilnego. Jeœli dobrze pamiêtam, mieszkaliœmy w domku na

drzewie. A wiêc – zmieni³ temat – mówisz, ¿e dzwoni³ Benboy? Tak powiedzia-

³aœ, prawda?

Sypialnia, w której znajdowali siê z Oon¹, by³a najmniej zadbanym pomiesz-

czeniem w tym domu. Ten du¿y pokój mia³ niski, belkowany sufit i ma³y kamien-

ny kominek; na pó³kach sta³y oprawione roczniki „National Geographic” i „Ame-

rican Scholars”, odziedziczone po poprzednim w³aœcicielu domu.

Ma³e, oszronione sol¹ okno wychodzi³o na ocean, a drugie, wiêksze, wyku-

szowe na w¹sk¹ szosê. Berryman twierdzi³, ¿e dom zosta³ kiedyœ odwrócony przez

huragan albo zbudowali go g³upcy.

Oona zdjê³a przez g³owê kosztown¹ bluzkê w ch³opskim stylu. Jej drobne

piersi by³y bia³e i niepokoj¹ce.

– Bardziej podobaj¹ ci siê, gdy s¹ bia³e, czy gdy umalowane? – spyta³a. W tej

niby doros³ej kobiecie tkwi³a jeszcze dwudziestoletnia dziewczyna. By³a jedno-

czeœnie onieœmielona i powa¿na.

Thomas Berryman uj¹³ jedn¹ brodawkê i przyjrza³ siê jej z bliska, jakby by³

sklepikarzem, który ocenia jab³ko, trzymaj¹c je za ogonek.

– Podobaj¹ mi siꠖ powiedzia³. – Bardzo.

Zdj¹³ koszulê. Od naprawiania dachu na s³oñcu skórê mia³ tak zaró¿owion¹,

¿e wygl¹da³ jak gotowany homar.

– A jak tobie siê podobaj¹ moje malutkie brodaweczki?

Zmarszczy³a nos.

– Jeszcze tydzieñ, a upodobnisz siê do Murzyna. Oczywiœcie nie dotyczy to

twojego nosa. Jest taki anglosaski.

– Muszê zabiæ Murzyna.

Rozeœmia³a siê.

– Tego ogrodnika? Doskonale. To cholerny obrzydliwiec.

Berryman uklêkn¹³ poœrodku ³ó¿ka i poca³owa³ j¹, staraj¹c siê nie dotkn¹æ

spalonym torsem. Powiedzia³ jej, ¿e kobiety w Teksasie nigdy nie przeklinaj¹ i ¿e

zawsze wk³adaj¹ za dekolt perfumowane chusteczki, i ¿e u¿ywaj¹ talku do intym-

nych czêœci cia³a.

Za wykuszowym oknem, po drugiej stronie szosy, na wydmach, Ben Toy sie-

dzia³ w ciemnoœciach na masce bia³ego mustanga. Wpatrywa³ siê w oœwietlone

okno na drugim piêtrze domu. Wydawa³o mu siê, ¿e musi broniæ Tom-Toma i ir-

landzkiej dziewczyny. A w  zamian za to oni bêd¹ broniæ jego.

Po jakimœ czasie us³ysza³, jak czarna kobieta mówi, ¿e jest matk¹ Jimmiego

Horna. Potem s³ysza³ równie¿ g³os jego ojca. Ben Toy pomyœla³, ¿e cierpi na

za³amanie nerwowe, i mia³ racjê.

background image

77

Oona i Thomas Berryman palili skrêty przez resztê nocy, a gdy ju¿ ¿adne

z nich nie by³o w stanie nic zrobiæ, bo g³owy mieli jak zaczadzone, Thomas za-

cz¹³ opowiadaæ o tym, jak mu zap³acono za zabicie czarnego mê¿czyzny.

W jakiejœ chwili, gdy nadal roztacza³ przed ni¹ swoje plany, Oona Quinn

pad³a na ³ó¿ko i straci³a œwiadomoœæ.

Hampton Bays, 19 czerwca

Rano Tom w³o¿y³ elegancki garnitur nowojorskiego wysokiego urzêdnika.

Wygl¹da³ teraz niewinnie jak œwie¿o promowany doktor medycyny.

I rzeczywiœcie musia³ siê zaj¹æ pacjentk¹. Poprawi³ poduszki, otworzy³ okien-

nice na jasne s³oñce i powietrze znad oceanu.

Przyniós³ Oonie dzbanek kawy i miodowe ciasteczka. Le¿a³a ju¿ w innym

pokoju, nie w tym, w którym straci³a przytomnoœæ. Nie mieli sobie teraz wiele do

powiedzenia. Powoli zda³a sobie sprawê, ¿e gdzieœ miêdzy noc¹ a rankiem prze-

niós³ j¹ i przebra³, bo zobaczy³a, ¿e ma na sobie czarne trykoty.

– Je¿eli nie chcesz tu zosta栖 powiedzia³ – musisz siê szybko zbieraæ. Ja

mam robotê. Ale nie obawiaj siê wyjazdu. – Wsypywa³ cukier do jej fili¿anki. –

Nigdy nie krzywdzi³em przyjació³. Ani nikogo, kogo lubiê. Wiêc nie bój siê mnie.

Popija³a paruj¹c¹ kawê i patrzy³a na niego ponad krawêdzi¹ fili¿anki. Mia³a

smutne, niezbyt przytomne spojrzenie. Berryman pomyœla³, ¿e je¿eli bêdzie chcia³a

wyjechaæ, on musi siê wymkn¹æ wczeœniej.

– Smakuje ci kawa?

Sam siê zdziwi³ banalnoœci¹ swojego pytania.

Jednak Oona nie zamierza³a siê d¹saæ.

– Tak – powiedzia³a i pi³a dalej. – Chocia¿ w³aœciwie to lura – doda³a przy

kolejnym ³yku.

Berryman poczu³ siê zobowi¹zany do udzielenia jej pewnych wyjaœnieñ.

– Ta praca daje mi tyle swobody, ¿e nie mogê teraz przestaæ. Nawet zreszt¹

nie wiem, czy bym chcia³. Pamiêtam, gdy mia³em… kilkanaœcie lat. Osiemnaœcie,

siedemnaœcie, mo¿e nawet ju¿ dziewiêtnaœcie… Przyj¹³em tak¹ filozofiê. Ben i ja…

raczej ja ni¿ Ben… By³o to doœæ skomplikowane, ale naprawdê pali³em siê, by

wszystko odrzuciæ. Ktoœ nazwa³ mnie królem rozrywki. Ale przynajmniej doko-

na³em wyboru. Wyjaœniê ci to inaczej. WeŸ przeciêtnego cz³owieka. Zaproponuj

mu, by zrobi³ to, co ja robiê. Coœ okropnego, prawda? Niemoralne. Jednak spró-

buj to sobie wyobraziæ. Powiedz temu cz³owiekowi, ¿e dostanie piêædziesi¹t ty-

siêcy za zabicie kogoœ ca³kiem obcego. Przekonaj go, ¿e potrafi to zrobiæ. Naj-

wa¿niejsze, ¿eby oferta by³a uczciwa. Jak myœlisz, co siê wtedy stanie? W wiêk-

szoœci przypadków?

Oona spojrza³a mu w oczy.

– Nie wiem – odpar³a.

background image

78

– Kotku, to nie jest odpowiedŸ.

– No wiêc… ten ktoœ wezwie policjê.

Berryman widzia³, ¿e jest z³a. Ale nie zamierza³ popuœciæ.

– Wiêc myœlisz, ¿e je¿eli zaofiarujê ci piêædziesi¹t tysiêcy – nalega³ – albo

lepiej, zostawiê te pieni¹dze tam, gdzie pracujesz… prawdziwe pieni¹dze… i po-

wiem ci – potraktuj to tylko jako przyk³ad – pozb¹dŸ siê tego cz³owieka z Hyan-

nis A&P. Odmówisz?

– Scheiße.

– Co takiego?

– Nic.

– Przecie¿ coœ powiedzia³aœ. Powtórz to.

– Nic. Niewa¿ne. Scheiße to po rosyjsku gówno.

– Hm. Chyba raczej nie.

Oona Quinn ju¿ nic nie powiedzia³a, ale i nie wyjecha³a.

Revere, Massachusetts, 22 lipca

Oona Quinn urodzi³a siê i dorasta³a w jednym z tysiêcy obliczonych na po-

kaz domków w pobli¿u parku zabaw w Revere, Massachussets. Freddie Cannon,

piosenkarz pop, te¿ wychowa³ siê w Revere. Potem napisa³ swój hit o Palisades

Park. By³o to miasto dostarczaj¹ce tego rodzaju inspiracji.

Dom Quinnów najpierw by³ olœniewaj¹co bia³y, potem bladozielony, a w 

koñcu jasno¿ó³ty. Te zmiany kolorów odzwierciedla³y rosn¹c¹ obojêtnoœæ ro-

dziców Oony wobec ich nabytku z roku tysi¹c dziewiêæset piêædziesi¹tego pi¹-

tego.

W jakiœ sposób dom podobny by³ do jej ojca. Ojciec czêsto kosi³ trawniki, ale

nie zbiera³ suchych liœci. Z pewnej odleg³oœci odporna na pogodê farba na œcia-

nach wygl¹da³a przyzwoicie, ale gdyby przyjrzeæ siê jej z bliska, okaza³oby siê,

¿e od³azi. Ganek zaczyna³ siê zapadaæ, a siatkowe drzwi by³y dziurawe.

Wst¹pi³em tam w drodze z Provincetown, w trzecim tygodniu lipca. Pragn¹-

³em siê zorientowaæ, jak¹ dziewczyn¹ jest Oona. Nie rozumia³em, co j¹ ci¹gnê³o

do mê¿czyzny takiego jak Thomas Berryman.

Przy pierwszym spotkaniu ojciec Oony potraktowa³ mnie z tak¹ sam¹ po-

dejrzliwoœci¹ jak jego córka. Nie chcia³ nic mówiæ. Za¿¹da³, bym mu wrêczy³

swój portfel. Staliœmy na frontowym trawniku, a on sprawdza³ moje karty kredy-

towe i podpisy na nich.

– Moja gazeta zap³aci panu za wywiad – powiedzia³em.

Skin¹³ g³ow¹, ale nie znaczy³o to ani tak, ani nie.

– Co pan wie o Oonie? – spyta³.

– Mia³em okazjê rozmawiaæ z ni¹. Opowiada³a mi o panu i o matce. Wydaje

mi siê, ¿e ma k³opoty.

background image

79

– Tak, to by³o nieuniknione – odpar³. Wskaza³ rêk¹ na dom i poszed³em za nim.

Tego popo³udnia na chwiejnym ganku rozmawia³em dwie godziny z Fran-

kiem Quinnem. Mia³ czterdzieœci trzy lata, na twarzy hodowa³ siwiej¹ce faworyty,

a jego nos, sk³adaj¹cy siê z dwóch poduszeczek, by³ p³aski jak u mopsa.

Nie wygl¹da³ na mê¿czyznê, który móg³by sp³odziæ Oonê.

Powiedzia³ mi, ¿e pracuje jako barman na zmianie od czwartej do pierwszej

w „Mayflower”, po³udniowy Boston. Ale w jego barze nie dzia³o siê nic nielegal-

nego: nie by³o tam hazardu, narkotyków ani prostytutek. Przynosi³ do domu uczciwe

sto szeœædziesi¹t tygodniowo.

Dalej mówi³ mi, ¿e do roku szeœædziesi¹tego by³ wierz¹cym katolikiem. Po-

tem zachwyci³ go rytua³ anglikañski. Podoba³ mu siê, a poza tym uleg³ czarowi

ludowych pieœni.

Osobistym krzy¿em ojca Oony, a tak¿e krzy¿em jego rodziny, by³o jego upodo-

banie do mocnego piwa. Cierpia³ na coœ, co nazywa³ „codzienn¹ potrzeb¹”.

¯ona Margaret i córka Oona by³y dwiema najlepszymi sprawami, jakie trafi-

³y mu siê w ¿yciu. Wyzna³ mi to bez ogródek. Chcia³, bym mu powiedzia³ wszyst-

ko, co wiem o jego córce. Sam te¿ pragn¹³ o niej mówiæ.

Doskonale, pomyœla³em i w³¹czy³em magnetofon.

– Powinienem by³ postêpowaæ z Oon¹ bardziej stanowczo – stwierdzi³ Frank

Quinn miêdzy dwoma ³ykami guinessa. Co chwila siêga³ do pude³ka z ciasteczka-

mi. – Mia³a wiêcej swobody ni¿ inne dzieci. Ale by³a taka ³adna. Mo¿e byliœmy

dla niej zbyt pob³a¿liwi… zreszt¹ nie wiem. To dobra dziewczyna. Wspania³a. Do

chwili, gdy przestaje siê jej mówiæ, jaka jest cudowna. Wtedy dos³ownie siê roz-

pada i ka¿dego traktuje jak wroga. Nigdy siê nie nauczy³a sobie z tym radziæ. Ale

mo¿e nie musia³a. Niektórzy ludzie nigdy nie musz¹. Dorastaj¹c nie mia³a wielu

kole¿anek, za to ch³opców krêci³o siê ko³o niej a¿ za du¿o. Gdy w sobotê po

po³udniu wraca³em z pracy, mia³em wra¿enie, ¿e na trawniku przed domem odby-

wa siê wieczór kawalerski. Wszyscy ci ch³opcy z liceum Cathedral… Marzyli, by

pos³a³a ich po lody pistacjowe, czy po coœ innego…

– Wiele o panu mówi³a – powiedzia³em Frankowi Quinnowi.

Quinn rozeœmia³ siê dŸwiêcznie, jak operowy tenor.

– Dobrze siê rozumieliœmy. Czêsto chodziliœmy na d³ugie spacery po pla¿y.

Ludzie patrzyli na mnie tak, jakbym by³ jakimœ irlandzkim gangsterem, który po-

derwa³ m³od¹ dziewczynê. Teraz Margaret martwi siê, ¿e Oona ju¿ nie chodzi do

koœcio³a. Nie mo¿e sobie tego wybaczyæ, ale sama te¿ przesta³a chodziæ.

Quinn zamilk³ i tylko patrzy³ mi twardo w twarz. Oczy b³yszcza³y mu od ³ez.

– Pan to Thomas Berryman, prawda? – spyta³ w koñcu.

By³em zbyt zdumiony, by odpowiedzieæ od razu. Pomyœla³em, ¿e siê upi³. Po

chwili wyjaœni³em jednak, ¿e nie jestem Berrymanem i zacz¹³em wyjmowaæ z kie-

szeni portfel, by jeszcze raz pokazaæ mu swoje dokumenty.

– Nie, nie. – Chwyci³ mnie za rêkê. – Wiem, ¿e pan nie jest Berrymanem. Po

prostu musia³em siê upewniæ. Chyba stajê siê nerwowy.

background image

80

Opowiedzia³ mi, ¿e Oona wspomina³a o Berrymanie, gdy w ostatnich miesi¹-

cach dzwoni³a do domu.

Potem zacz¹³ mówiæ o Jimmiem Hornie.

Mówi³, ¿e Oona rzuci³a to nazwisko podczas rozmowy telefonicznej trzecie-

go lipca. A on czwartego lipca przeczyta³ w gazecie, ¿e Jimmie Horn zosta³ zabity

na Po³udniu. Doda³ jeszcze, ¿e Oona dzwoni³a do niego z Tennessee drugiego,

trzeciego i czwartego lipca. Czwartego by³a wprost rozhisteryzowana. Chcia³,

¿ebym mu wyjaœni³, co j¹ tak wzburzy³o, wiêc opowiedzia³em mu tyle, ile mo-

g³em.

Margaret Quinn wróci³a do domu trochê po pi¹tej. Frank i ja ci¹gle jeszcze

siedzieliœmy na werandzie.

Margaret by³a szczup³¹ brunetk¹. Przypomina³a swoj¹ córkê. Zgodzi³em siê

z Frankiem Quinnem, ¿e jest szczêœliwym mê¿czyzn¹.

Odnios³em wra¿enie, ¿e ani ona, ani jej m¹¿ nie wiedz¹, kim sta³a siê teraz

Oona. W ich oczach nadal by³a licealistk¹ w plisowanej spódniczce i niebieskim

sweterku.

Polubi³em Quinnów, ale tak¿e im wspó³czu³em. Ogarnia³a mnie zgroza na

myœl, co siê z nimi stanie, je¿eli moja historia zostanie rozpowszechniona w ca-

³ym kraju. Frank i Margaret Quinnowie byli ca³kowicie nieprzygotowani na to, by

sobie z tym poradziæ.

Bo w koñcu okaza³o siê, ¿e nie byli to Ÿli ludzie, tacy, których bez trudu mo¿-

na powi¹zaæ z morderstwem, a takich siê w³aœnie spodziewa³em.

W tym czasie moim k³opotem by³o to, ¿e Oona Quinn opowiada³a mi o wszyst-

kim, co chcia³em wiedzieæ. A przynajmniej tak mi siê wydawa³o. Ale mo¿e jed-

nak po prostu k³ama³a.

Wcale mi siê to nie podoba³o, ale z drugiej strony, nie mog³em ¿¹daæ, by

ka¿dy robi³ wszystko, o co go poproszê.

Gdy jecha³em z Massachussets do Nowego Jorku, rozpêta³a siê szaroniebie-

ska ulewa. Ruszy³em w drogê w sobotê wieczorem, ko³o wpó³ do siódmej.

Ulewa nasili³a siê jeszcze bardziej, gdy oddala³em siê od parku rozrywek

Revere. Dziesi¹tki rodzin z ma³ymi dzieæmi nadje¿d¿a³y z przeciwnej strony.

Krople by³y wielkie jak pó³dolarówki. Mimo upa³u musia³em zamkn¹æ okna

samochodu.

Deszcz usta³ dopiero, gdy wyje¿d¿a³em z promu w New London na Long

Island. Zacz¹³em siê czuæ jak L’il Abner, który ma w³asn¹ chmurê pod¹¿aj¹c¹ za

nim wszêdzie, gdzie siê udaje.

W domu Berrymana pali³y siê wszystkie œwiat³a. Lampy nad gara¿ami wyty-

cza³y szerokie œcie¿ki wœród trawy na wydmach.

background image

81

Pojecha³em podjazdem szuraj¹c ko³ami po ¿wirze. Wyobra¿a³em sobie, ¿e

w domu albo odbywa siê przyjêcie, albo ktoœ pope³ni³ samobójstwo.

Zasta³em Oonê sam¹ we frontowym pokoju. Owiniêta kocem w czerwone

gwiazdki, z go³ymi nogami, siedzia³a na kanapie i ogl¹da³a telewizjê.

– Ochs? – Spojrza³a na ciemne siatkowe drzwi. – To ty, Ochs?

Sta³em na progu zastanawiaj¹c siê, kogo te¿ innego mog³a siê spodziewaæ.

Potem zastuka³em w futrynê.

– Czy jest tu ktoœ? – zawo³a³em. Zachowywa³em siê tak, jakbym w³aœnie

wróci³ z polowania. Czu³em jakiœ przymus, by porozmawiaæ z ni¹ o Tennessee.

Ale ona nie by³a w odpowiednim nastroju.

– Mo¿emy porozmawiaæ jutro – powiedzia³a. – To nie ucieknie, a ty na dziœ

masz ju¿ dosyæ, ch³opczyku.

– Ch³opczyku? – rozeœmia³em siê. Usiad³em na brudnym fotelu.

Zosta³a po drugiej stronie pokoju, nadal owiniêta w koc. Patrzy³a na mnie

z rozbawieniem. Lekki flircik miêdzy dziewczyn¹ a ch³opcem, pomyœla³em.

Kanapa zatrzeszcza³a. Oona nagle wyda³a mi siê zmarzniêta. Wygl¹da³a tak,

jakby chcia³a, by ktoœ j¹ uko³ysa³.

Przez jakiœ czas nic nie mówiliœmy. W telewizji szed³ Easy Rider, ale sceny

z Jackiem Nicholsonem ju¿ siê skoñczy³y. Pomyœla³em, ¿e Oona podobna jest do

tych wysoko op³acanych, osza³amiaj¹cych modelek… ale one tak siê zachowy-

wa³y tylko poza wybiegiem: dra¿liwe i wykoñczone.

Popatrzy³a na mnie, na jej twarzy odmalowa³o siê zak³opotanie, ale zaraz siê

uœmiechnê³a.

– Pójdê do siebie – powiedzia³a.

Najpierw jednak przygotowa³a w kuchni kakao, a dopiero potem posz³a po

trzeszcz¹cych schodach. Nios³a cynowy kubek, z którego kakao wylewa³o siê na

jej koc jak stearyna ze œwiecy.

– Ochs – zawo³a³a jeszcze. – Tom Berryman tu nie przyjedzie.

Zosta³em na dole próbuj¹c zrozumieæ, co chcia³a przez to powiedzieæ. W koñcu

po jakichœ dziesiêciu minutach poszed³em do pokoju, w którym spa³em, gdy go-

œci³em w tym domu.

Pad³em p³asko na sprê¿ynowy materac. Nogi wystawa³y mi za ¿elazne prêty ³ó¿ka.

Le¿a³em w koszuli i bokserkach, patrzy³em na cz³owieczka na ksiê¿ycu i o-

garnia³o mnie lekkie szaleñstwo.

Nie jest to mój najbardziej ulubiony sposób odpoczynku po ciê¿kim dniu, ale

jednak jest to jakiœ sposób.

Próbowa³em zastanowiæ siê nad tym, o co j¹ jutro pytaæ, ale nie mog³em ze-

braæ myœli.

Przeci¹gn¹³em lampê na ³añcuszku nad ³ó¿ko.

Zdj¹³em koszulê i podci¹gn¹³em pogniecione przeœcierad³o pod brodê. Za-

swêdzia³ mnie œwie¿y zarost. W przeœcieradle znalaz³em mnóstwo piasku. Cz³o-

wieczek na ksiê¿ycu by³ spuchniêty, jakby w³aœnie odby³ walkê na piêœci.

6 – Numer Thomasa Berrymana

background image

82

Us³ysza³em bose kroki na korytarzu.

Drzwi ³azienki otworzy³y siê, przekrêcono kontakt lampy, zadŸwiêcza³y bu-

telki z kosmetykami.

Oona przygotowywa³a sobie k¹piel. Nie wiem, kiedy wysz³a z ³azienki, bo

zd¹¿y³em przedtem zasn¹æ.

Rano wszystko dzia³o siê jak zwykle. Ogrodnik na trawniku. Kurcz¹ce siê

palce w we³nianych skarpetkach. Nerwowoœæ Oony wobec mikrofonu. Moja ner-

wowoϾ wobec niej.

Oona obieca³a, ¿e powie mi wszystko, co chcê wiedzieæ. Powiedzia³a te¿, ¿e

moja staroœwiecka moralnoœæ wywar³a na niej wra¿enie. I nie by³ to sposób na

ug³askanie mnie. Mówi³a prawdê.

Nowy Jork, 21 czerwca

Przed najwiêkszym gara¿em Berrymana stoj¹ czarny porsche traga, cadillac

i mercedes 450SE w kolorze miêty, z otwieranym dachem. Na samochodach zbie-

raj¹ siê odchody mew i wszelkie inne œmiecie.

Wczesnym rankiem któregoœ dnia w ostatnim tygodniu czerwca Berryman

zawióz³ Oonê mercedesem na Manhattan. Powietrze by³o ciê¿kie, jakby zamglo-

ne, dziêki czemu nie widzia³o siê dok³adnie przydro¿nych reklam.

Przez ca³e dwie godziny jazdy rozmawiali i ¿artowali. Narzekaj¹c na progno-

zy pogody i wiatr, Oona zwierzy³a mu siê, jak ostatnio zauwa¿y³a, ¿e poprawia

w³osy przed lustrem co najmniej dwadzieœcia piêæ razy na dzieñ. Ale mówi³a to

tak, jakby opowiada³a dowcip.

Wysadzi³ j¹ na Pi¹tej Alei, by coœ sobie kupi³a. Patrzy³, jak jej postaæ

w lekkiej ¿ó³tej sukience przecina t³um ospa³ych urzêdników. Zniknê³a w Lord &

Taylor.

Berryman zostawi³ samochód i wsiad³ do powolnego miejskiego autobusu, któ-

rym pojecha³ do Central Park South, gdzie mia³ nadziejê spotkaæ siê z Benem Toyem.

Nie zasta³ Bena w jego apartamencie, wiêc pomyœla³, ¿e z³apie go przez tele-

fon w swoim w³asnym mieszkaniu. Potem dzwoni³ do kwiaciarni, której Toy by³

w³aœcicielem, a gdy tam go równie¿ nie zasta³, telefonowa³ do mieszkañ jego przy-

jació³ek. ¯adna nic o nim nie wiedzia³a.

W mieszkaniu Toya zacz¹³ siê zastanawiaæ, co mog³o siê z nim staæ. Zapali³

cygaretkê i usiad³ przy biurku. Nie pamiêta³ takiego wypadku, by nie widzia³ siê

z najœmieszniejszym facetem w Ameryce d³u¿ej ni¿ miesi¹c.

Przez chwilê myœla³ o Toyu, akurat na tyle podenerwowany, na ile móg³ sobie

pozwoliæ, a potem podszed³ do sejfu w œcianie. Otworzy³ go i zobaczy³ stosik

piêædziesiêciodolarowych banknotów i czerwony notes, z którego spisa³ pewien

adres: 88 East End Avenue.

Berryman wróci³ do interesów, a interesem na teraz by³ Jimmie Horn.

background image

83

Zaparkowa³ na drugiego na Osiemdziesi¹tej Siódmej Wschodniej Ulicy i u-

siad³ na baga¿niku mercedesa. Musia³ siê chwilê zastanowiæ.

Usi³owa³ nie zwracaæ uwagi na nieustaj¹cy nowojorski karnawa³, ale oczywi-

œcie mu siê to nie uda³o. Zobaczy³ biznesmena w maseczce z gazy, jad¹cego na

kosztownym rowerze. Na zderzaku przyklejona by³a plakietka z napisem: „Ten

pojazd nie zanieczyszcza atmosfery”.

Gazowa maseczka pobudzi³a inwencjê i poczucie humoru Berrymana. Kie-

dyœ na tym samym rogu min¹³ siê z Joe Namathem i jego niezbyt ³adn¹ dziewczy-

n¹. T³umaczy³a Namathowi, ¿e nie musi jej trzymaæ za rêkê. I tyle, jeœli chodzi

o s³awê i futbol.

Berryman przeszed³ obok budynków z numerami 92, 94 i 100, id¹c w stronê

Osiemdziesi¹tej Szóstej Ulicy. Zatrzyma³ siê przy koszu na œmieci i reklamie piwa.

Pogrzeba³ w odpadkach, ale nie znalaz³ niczego, co pasowa³oby do jego planu.

Jednak w eleganckim sklepie na Osiemdziesi¹tej Czwartej dosta³ modn¹ pla-

stikow¹ torbê. By³a doskona³a. U¿yje jej jako maski.

Szklane drzwi domu numer Osiemdziesi¹t Osiem przy East End by³y bardzo

eleganckie, w typowym nowojorskim stylu. Koñcz¹c paliæ cygaretkê, Thomas

Berryman wszed³ do œrodka. Chcia³ wygl¹daæ jak pewny siebie, wa¿ny urzêdnik,

i tak wygl¹da³.

Z oszklonej budki zagadn¹³ go gruby portorykañski stra¿nik. Siedzia³ przed

rzêdem monitorów, pokazuj¹cych pojemniki na œmieci na ty³ach budynku. Pali³

grube cygaro i wygl¹da³ jak genera³ z jakiejœ bananowej republiki.

– Pan Ben Toy, proszpana? – spyta³ przez mikrofon.

Ze schodów odezwa³ siê ktoœ niezbyt poprawnym angielskim:

– Panie Toy, proszê têdy.

– Mo¿pan iœæ na góre – zezwoli³ portier z nieposkromion¹ w³adczoœci¹.

Podczas gdy winda jecha³a na trzydzieste piêtro, Berryman pracowicie robi³

dziurki w swojej plastikowej torbie.

Hol na trzydziestym piêtrze, wy³o¿ony dywanem, by³ pusty, luksusowy i ci-

chy. Szukaj¹c apartamentu z nazwiskiem „Romains” Berryman w³o¿y³ torbê na

g³owê. Œci¹gn¹³ tasiemkê i torba zamknê³a siê jak kaptur.

Przejrza³ siê w jednym ze z³oconych luster i a¿ musia³ siê uœmiechn¹æ. Jego

oczy patrzy³y przez jedn¹ du¿¹ szczelinê a usta stanowi³y malutki czarny kr¹¿ek.

Nacisn¹³ przycisk przy mieszkaniu Romainsa i gdzieœ w oddali us³ysza³ dzwo-

nek.

Drzwi uchyli³y siê na d³ugoœæ ³añcucha i ukaza³a siê g³owa o gêstych jasnych

w³osach i obwis³ych policzkach.

– Z ca³¹ pewnoœci¹ nie jest pan panem Toyem – zauwa¿y³ mê¿czyzna. – Kim

pan jest, panie, hmm… zamaskowany nieznajomy?

Berryman rozeœmia³ siê.

– Wola³bym, ¿eby pan nie widzia³ mojej twarzy – powiedzia³ zmieniaj¹c tro-

chê g³os. – Jestem Berryman. Ben Toy jest zajêty gdzie indziej.

background image

84

– No dobrze – zgodzi³ siê fa³szerz Romains. Zdj¹³ z³oty ³añcuch. – Rozu-

miem, ¿e coœ mu siê przydarzy³o.

– Sk¹d pan o tym wie?

– Ktoœ mi powiedzia³.

Bawialnia, do której wszed³ Berryman, by³a du¿a i zaniedbana. Zobaczy³ set-

ki litografii, niektóre z³o¿one na sterty przy œcianach, jak w podrzêdnym anty-

kwariacie. Berryman bez powodzenia stara³ siê ogarn¹æ to wszystko wzrokiem.

Romains poprowadzi³ go do bia³ego stolika przy oknie wychodz¹cym na East

River i na ogromny neon.

– Zamierza pan zacz¹æ od wymiany uprzejmoœci? – Fa³szerz zada³ to pyta-

nie gniewnym tonem, ale jego obrzmia³a twarz by³a ca³kiem bez wyrazu. Mia³

smutne, zaczerwienione oczy, jak kurczak.

Berryman przecz¹co pokiwa³ g³ow¹. Prawie nie patrzy³ na Romainsa; przez

chwilê przygl¹da³ siê za to Hellgate Bridge, a potem przyst¹pi³ do wyjaœnienia

powodu swojej wizyty.

– Po pierwsze – powiedzia³ – potrzebujê trzech praw jazdy wydanych w po-

³udniowych stanach, na przyk³ad w Georgii czy Po³udniowej Karolinie, ale nie

w Tennessee.

Romains zapisa³ w notesie jedno s³ówko.

– Po drugie, chcê mieæ karty kredytowe na nazwiska figuruj¹ce na prawach

jazdy. W ostatecznoœci mo¿e byæ Diner’s Club i BankAmericard. – Berryman

wiedzia³, ¿e te dwie karty naj³atwiej sfa³szowaæ. – I po trzecie – kontynuowa³ –

przynajmniej na jednej z kart kredytowych musi byæ moje zdjêcie.

Pan Romains z³o¿y³ pomazane atramentem palce w czapeczkê i uœmiech-

n¹³ siê.

– Zdjêcie, panie Berryman?

Berryman wyci¹gn¹³ kopertê z kieszeni marynarki.

Romains wyj¹³ z niej zdjêcie, trzymaj¹c je ostro¿nie za brze¿ek. Pokazywa³o

mê¿czyznê w œrednim wieku, z nosem pijaka i krótko ostrzy¿onymi w³osami. Z ca³¹

pewnoœci¹ nikt nie rozpozna³by na nim Thomasa Berrymana.

– Oczywiœcie. – Romains sporz¹dzi³ kolejn¹ notatkê. – Fotografia na jednej

z kart kredytowych. Rozs¹dne zabezpieczenie przed kradzie¿¹.

– Czy bêd¹ z tym jakieœ k³opoty? – spyta³ Berryman.

Fa³szerz zajrza³ w szczelinê torby na g³owie Berrymana, gdzie mo¿na siê by³o

domyœlaæ oczu.

– Nie – odpar³. – Proszê mi tylko powiedzieæ, kiedy i gdzie ma to byæ do-

starczone. A ja powiem, ile trzeba zap³aciæ.

Thomas Berryman wyci¹gn¹³ z kieszeni nastêpn¹ kopertê i poda³ Romainso-

wi piêædziesiêciodolarowe banknoty.

Romains policzy³ je.

– Doskonale. – Skin¹³ g³ow¹. – Zawsze ¿¹dam po³owy z góry.

Teraz uœmiechn¹³ siê Berryman.

background image

85

– Nie, przyjacielu – rzek³. – Ufam panu i zap³acê ca³¹ sumê ju¿ teraz. Na do-

kumenty czekam cztery dni. – I powiedzia³ fa³szerzowi, gdzie ma je dostarczyæ.

Po opuszczeniu domu fa³szerza Berryman przeszed³ East End Avenue, skrê-

ci³ na Osiemdziesi¹t¹ Dziewi¹t¹ Ulicê i bardzo powoli podszed³ do kwiaciarni

Toya. Min¹³ kilku m³odych ludzi otaczaj¹cych martwego mê¿czyznê w prochow-

cu, le¿¹cego na chodniku. Nad jego twarz¹ bzycza³y muchy, a dziewczyna wygl¹-

daj¹ca jak wariatka odpêdza³a je egzemplarzem „New York Timesa”.

Ptaki i starzy ludzie, pomyœla³ Berryman, umieraj¹ w Nowym Jorku w okropny

sposób. On nigdy nie pozwoli³by sobie na tak¹ okropn¹ œmieræ.

Wiêkszoœæ kwiatów zachowa³a jeszcze kolor, ale wyraŸnie zwiêd³y. Berry-

man stwierdzi³, ¿e od tygodni nikt tu nie zagl¹da³.

Kwiaty na wysokich ³odygach zwiesza³y g³ówki przez krawêdzie plastiko-

wych wazonów i dzbanków; inne, hodowane w drewnianych okiennych skrzyn-

kach, po prostu opad³y na ziemiê. Krótkie kwiaty opad³y w stosach, zupe³nie jak-

by ktoœ je tak u³o¿y³.

Te najbardziej wonne, lilie i ró¿e, wydziela³y jeszcze ciê¿ki zapach, ale wiêk-

szoœæ nie pachnia³a.

Berryman powoli przeszed³ przez sklep. Podnosi³ g³ówki martwych kwiatów

i w¹cha³. W kwiaciarni pali³a siê lampa u sufitu, oœwietlaj¹c kontuar. Po wejœciu

Berrymana dzwonek na drzwiach ci¹gle jeszcze siê ko³ysa³ i dzwoni³.

– Hej, Ben – zawo³a³. – Benboy! Do diab³a, Ben!

Odpowiada³o mu tylko spokojne „szur-szur”. By³ to odg³os jego w³asnych

kroków na drewnianej pod³odze.

W ma³ym pokoiku na zapleczu te¿ nie by³o nikogo. Z kranu kapa³a woda na

stosy zwiêd³ych kwiatów pozostawionych w zlewie. Sprawia³y wra¿enie sterty

œmieci. Niektóre martwe kwiaty by³y zapakowane w elegancki papier obwi¹zany

wst¹¿eczkami; do wielu bukietów przypiêto bileciki.

Berryman usiad³ i napisa³ liœcik:

Ben,

jesteœ wiêkszym wariatem ni¿ jakiœ cholerny szczur. Zadzwoñ do mnie na wyspê

albo dostaniesz kopa w ty³ek.

Przyklei³ liœcik taœm¹ na wewnêtrznej stronie szklanych wejœciowych drzwi.

Wygl¹da³o to jak zawiadomienie, ¿e sklep jest zamkniêty z powodu œmierci w ro-

dzinie w³aœciciela.

Po wyjœciu na ulicê Berryman przez jakiœ czas czu³ nerwowy tik w oku. G³o-

wê wype³nia³y mu myœli wieszcz¹ce wielkie k³opoty czekaj¹ce dwóch zuchów,

background image

86

którzy zawsze i wszêdzie walczyli z wszystkimi i przeciw wszystkim, podrywali

dziewczyny i okpiwali ch³opców w Teksasie. (Oczywiœcie, je¿eli ktoœ wierzy

w z³owró¿bne znaki).

Hampton Bays, 23 czerwca

Pod koniec czerwca przez kilka dni pada³o. Wokó³ domu Berrymana ziemia

zamieni³a siê w b³oto, ocean pachnia³ bardziej s³ono ni¿ zwykle, a wszystkie obite

tkanin¹ meble by³y zimne i wilgotne w dotyku.

Berryman skorzysta³ z okazji i odpoczywa³. Gdy pojedzie do Tennessee, musi

byæ w dobrej formie.

£owi³ ryby w oceanie, zjada³ je albo wrzuca³ z powrotem do wody. Uwa¿a³,

¿e ocean jest inteligentny, ale b³êkitki nie. W ka¿dej chwili spodziewa³ siê wizyty

Bena Toya, brudnego i zaroœniêtego jak bezdomny pies.

Któregoœ ranka siedzia³ na tylnej werandzie, z której widaæ by³o ocean. S¹czy³

Yuban z kubka i pojada³ ciasteczka miodowe. Dochodzi³a ju¿ dziewi¹ta, ale by³o

doœæ ciemno i w  domu pali³y siê œwiat³a. Ko³ysa³ siê na niskim fotelu, ziêbi¹cym

uda i plecy, i czyta³ grub¹ autobiografiê Jimmiego Horna. Nosi³a tytu³ Jiminy.

Czyta³ ka¿de s³owo, radowa³o go ka¿de zdanie, ka¿de zdjêcie. Gdy dociera³

do koñca strony, rozmyœla³ nad tym, co zosta³o tak zrêcznie opisane, ¿a³owa³, ¿e

ju¿ siê skoñczy³o, a potem powoli odwraca³ kartkê i czyta³ nastêpn¹ stronê.

Nad jego g³ow¹ deszcz wali³ w dach, niebo by³o jak zaparowane, przybra³o

kolor tektury. W pobli¿u szumia³ ocean, który w deszczu i wietrze wydawa³ siê

podwójnie mokry.

Takie by³o ostatnie przyjemne wspomnienie Berrymana z jego kapitañskiego

domu.

Gdy tak siedzia³ ko³ysz¹c siê, czytaj¹c i nuc¹c, Oona wysz³a na werandê w mê-

skim ¿ó³tym p³aszczu nieprzemakalnym i kapelusiku do kompletu.

– Czy coœ z miasteczka Hampton Bays mog³oby ci uprzyjemniæ dzieñ?

Berrymanowi przysz³y do g³owy jedynie gazety.

Powiedzia³a, ¿e jedzie po wino, wo³owinê i kukurydzê w kolbach. (Czy lubi

kolby kukurydzy? Tak. Co najmniej pó³ tuzina na raz.) Po pieczarki, a tak¿e miê-

czaki. (Czy lubi miêczaki z Little Neck? Tak, co najmniej tuzin na raz).

Pobrnê³a przez b³oto w sanda³kach bez piêt i na wysokich obcasach. Wybra³a

najlepszy samochód na takie b³oto, cadillaka. Pomacha³a rêk¹ przez pó³ksiê¿yc

oczyszczony na szybach wycieraczkami. I odjecha³a.

Berryman wróci³ do ksi¹¿ki. To bêdzie wspania³y dzieñ, pomyœla³. By³o mu

wygodnie, cieszy³ siê drobnymi przyjemnoœciami, a Oona stawa³a siê doprawdy

rozkoszn¹ towarzyszk¹.

background image

87

Czyta³. Spokojnie wdycha³ i wydycha³ stêch³e powietrze. Nagle jego uwagê

rozproszy³ jakiœ g³oœny ³omot wewn¹trz domu. Trzask. £omot. Potem cisza. Po-

tem znów ³omot. Cisza.

Powoli przeszed³ przez d³ugi hol, wszed³ do bawialni, zatrzyma³ siê, zapali³ lam-

pê. Wzi¹³ z biurka rewolwer. Od³o¿y³ go, bo by³ to gest œwiadcz¹cy o pocz¹tkach

ob³êdu. Znów wzi¹³ go do rêki i wsadzi³ pod koszulê, za pasek. Przeszed³ do kuchni,

w której by³o jeszcze ciep³o po œniadaniu. Na stole sta³y ciastka miodowe i kawa.

Siatkowe drzwi nagle odchyli³y siê na zewn¹trz, uderzy³y w mur, a potem

zamknê³y siê z hukiem.

Berryman poszed³ zamkn¹æ je na haczyk, by wiatr nimi nie huœta³, i wtedy

zobaczy³ notkê nabit¹ na haczyk.

TomTom,

Ogrody to skaza Ziemi. Ty jesteœ jeszcze bardziej szalony. Nie mogê zabiæ

Jimmiego Horna.

Bigben

Oona wróci³a œpiewaj¹c przeboje Carly Simon: „Anticipation” i „Mocking-

bird”. Nios³a zbyt wiele produktów jak na dwie osoby. Zbyt wiele gazet nawet dla

piêciu Berrymanów.

Znalaz³a na werandzie mokry egzemplarz Jiminy. Zawo³a³a, ale nikt jej nie

odpowiedzia³.

Nie zagl¹daj¹c nawet do domu domyœli³a siê, ¿e Berryman znów wyjecha³ do

pracy. Ale tym razem chyba wiedzia³a, o jak¹ pracê chodzi.

Przez resztê dnia w³óczy³a siê po domu.

W przyp³ywie z³oœci wyrzuci³a kukurydzê, miêczaki i steki na trawnik.

Zbi³a przy tym szybê w oknie bawialni, wychodz¹cym na pust¹ nadbrze¿n¹

szosê. Deszcz zmoczy³ dywan. Wiatr pêdzi³ gazety po ca³ym pokoju.

Zatelefonowa³a do kole¿anki na Cape Cod i do innej, w Kalifornii. Wydawa-

³o jej siê, ¿e gdy tylko od³o¿y s³uchawkê na wide³ki, zaraz zadzwoni Ben Toy.

W koñcu powiedzia³a mu, ¿eby siê odpieprzy³.

Ocean by³ wyj¹tkowo zimny jak na tê porê roku, wysokie fale wyrzuca³y na brzeg

najrozmaitsze œmiecie. Usiad³a na kawa³ku drewna; mog³a to byæ czêœæ jakiegoœ domu,

³odzi albo czegoœ w tym rodzaju. Zimna piana zmoczy³a j¹ a¿ do poœladków.

Wesz³a do wody i od razu pierwsza fala przewróci³a j¹ twarz¹ w dó³. Na³yka-

³a siê s³onej wody i piasku.

Posz³a do domu. Obawia³a siê, ¿e z³ama³a nos, bo wygina³ siê pod dotykiem

palców. A mo¿e zawsze by³ z³amany. W tej chwili odczuwa³a wszystko wyj¹tko-

wo silnie. Piasek trzeszcz¹cy w zêbach. Kszta³t swoich nóg.

PóŸnym popo³udniem zza chmur wysz³o wreszcie dziwnie pomarañczowe

s³oñce. Na palu usiad³a mewa, czekaj¹c, a¿ fotograf zrobi jej zdjêcie na pocztów-

kê. Oona mia³a md³oœci i jednoczeœnie by³a g³odna.

background image

88

Podnios³a z trawnika jeden stek i w  koñcu go usma¿y³a. Zasnê³a przed ósm¹.

Œni³y jej siê jakieœ filmy puszczane w szybkim tempie, potem ona sama i Berry-

man w katastroficznych scenach filmowych w stylu Richarda Avedona.

Rano obudzi³a siê w ca³kiem innym nastroju.

Sprz¹tnê³a to, co poprzedniego dnia zniszczy³a i kaza³a Jamajczykowi umo-

cowaæ wszystko, co tylko móg³. Obesz³a dom, ka¿dy pokój, i obejrza³a przedmio-

ty tak, jak nigdy przedtem.

Zadzwoni³a na nowojorski numer Berrymana. Us³ysza³a automatyczn¹ sekre-

tarkê.

– Tu Oona – powiedzia³a. – Brak mi ciebie w H. Dzwoni³ Ben Toy. I jesz-

cze… Nie, to wszystko.

Oona Quinn uzna³a, ¿e zostawiaj¹c j¹ w swoim domu, Berryman podj¹³ wo-

bec niej zobowi¹zanie, a poniewa¿ lubi³a zarówno Toma, jak i jego styl ¿ycia,

postanowi³a przez jakiœ czas zostaæ z Berrymanem.

Quogue, 24 czerwca

Paul Lasini by³ do tego stopnia konserwatyst¹, ¿e w wieku dwudziestu trzech lat

myœla³, i¿ Frank Sinatra jest najwiêkszym piosenkarzem w historii œwiata. Studiowa³

na uniwersytecie S. John’s, a podczas wakacji pracowa³ jako policjant w Quogue. By³

ostatnim cz³owiekiem, który widzia³ najœmieszniejszego faceta w Ameryce.

Dwudziestego czwartego czerwca Lasini w³aœnie jad³ chiñszczyznê na kolacjê,

kiedy Ben Toy wszed³ na komisariat mówi¹c sam do siebie. Lasini rozeœmia³ siê.

Przybysz spojrza³ na niego w os³upieniu. Os³upia³y albo pijany w trupa, obi-

ja³ siê po pomieszczeniu. Na jednej nodze mia³ tenisówkê, na drugiej sanda³. Jego

jasne w³osy by³y rozczochrane. Zla³ siê w spodnie. Na nogawce szortów khaki

widnia³a wielka plama.

– Oona Quinn jest moj¹ lew¹ rêk¹. – Ben Toy œlini³ siê. – John Harley jest

moj¹ praw¹ rêk¹.

– Lepiej usi¹dŸ, bo zaraz upadniesz – poradzi³ Lasini.

Sier¿ant dy¿urny, policyjny weteran nazwiskiem Fall, o ró¿owej, nabrzmia³ej

twarzy, podniós³ wzrok znad „Daily News”. Palcem zaznaczy³ miejsce, do które-

go doczyta³ wyniki rozgrywek baseballowych. Spojrza³ z ukosa na Toya.

– Hej, ty! – krzykn¹³ nie podnosz¹c siê z krzes³a.

Ben Toy odwróci³ siê ku niemu.

– Kto jest kim? – Zada³ to pytanie tak powa¿nie, jakby chcia³ siê dowiedzieæ

czegoœ na temat pogrzebu ukochanej osoby w obcym kraju.

Fall lekko siê zirytowa³ i czkn¹³.

– O co mu chodzi? – Spojrza³ na Lasiniego. – O czym ten tu mówi? Co za

œwiñstwo przychodziæ w porze kolacji.

Lasini pokiwa³ g³ow¹ i popi³ wody sodowej.

background image

89

– Spójrz na jego buty – powiedzia³ i rozeœmia³ siê.

Fall ze z³oœci¹ obszed³ biurko i stan¹³ przed Toyem.

– Kto ciê dziœ rano ubiera³? – spyta³. Twarz mia³ nieprzeniknion¹ jak poke-

rzysta.

– Oona Quinn jest moj¹ lew¹ rêk¹. – Ben Toy próbowa³ wyjaœniæ to jeszcze

raz. Powoli wpada³ w panikê. – Harley John jest moj¹ praw¹ rêk¹. Bum, bum,

bum – rozpostar³ potê¿ne ramiona. – Zabici. – Mrugn¹³, wykazuj¹c ca³kiem do-

bre poczucie czasu, i zacz¹³ kr¹¿yæ wokó³ betonowych œcian pokoju. Usi³uj¹c

wyci¹gn¹æ papierosa, rozerwa³ wszystkie na kawa³ki. Papierosy rozsypa³y siê po

linoleum. – Kto jest kim? – Zazgrzyta³ zêbami o dwa metry od Paula Lasiniego. –

Nie jestem wariatem.

Student prawa nie odezwa³ siê.

Gruby sier¿ant zawróci³ za biurko. Jego kolacja ju¿ wystyg³a.

– Kto jest kim? – krzykn¹³ Ben Toy. – Kto jest kim? Kto jest kim?

Tym razem Lasini odpowiedzia³. Oona Quinn i Harley John. Lewa i prawa.

Toy uœmiechn¹³ siê do Lasiniego. Spod koszuli wyci¹gn¹³ mauzera o d³ugiej

lufie. Poda³ go Lasiniemu, który wzi¹³ broñ za koniec lufy z tak¹ ostro¿noœci¹,

jakby to by³a mokra pieluszka.

– W ten sposób, ch³opcze – poinstruowa³ go Ben Toy, pokazuj¹c w³aœciw¹ po-

stawê: obie rêce na broni, ramiona wyprostowane, nogi lekko ugiête w kolanach. Po-

tem obojêtnie podszed³ do ³awki, usiad³ i zaj¹³ siê okrêcaniem szalika wokó³ pasa.

Inny student prawa zrobi³ Benowi Toyowi dwa zdjêcia i pobra³ odciski pal-

ców u¿ywaj¹c do tego zwyk³ego atramentu.

Dosz³o do drobnej utarczki i Toy uderzy³ Lasiniego. By³o to g³oœne uderzenie

praw¹ piêœci¹ w szczêkê.

Toy by³ dobrym bokserem, wykazywa³ w³aœciw¹ agresjê i nie ba³ siê, ¿e sam

oberwie. Sier¿ant Fall uciszy³ go od ty³u butelk¹ wody sodowej.

W samochodzie, maj¹c miêdzy sob¹ zwi¹zanego Bena Toya, Fall i Lasini

spowa¿nieli. Naradzali siê szeptem. Szsz, szsz, szsz.

– Kto jest kim? – pyta³ co chwila Ben Toy.

Paul Lasini, któremu na policzku i szczêce ju¿ zaczê³y wystêpowaæ siniaki,

dawa³ niew³aœciwe odpowiedzi z zemsty za ciosy.

– Chcia³bym, ¿ebyœ powtórzy³ te liczby – powiedzia³ lekarz dy¿urny w izbie

przyjêæ. By³ to ciemny pokój, po³o¿ony na koñcu tajemniczego podziemnego tu-

nelu. Na suficie krzy¿owa³y siê za¿ó³cone rury.

– To dom wariatów. – Toy rozejrza³ siê wokó³ siebie, popatrzy³ na œciany

i aparat rentgenowski. – Dobrze – powiedzia³. – W moim mózgu wyst¹pi³ brak

równowagi chemicznej. Lepiej niech pan to zapisze.

background image

90

– Licz do przodu i wstecz. – Lekarz zachowywa³ siê przyjaŸnie, ale stanow-

czo. – Ben, pos³uchaj jeszcze raz. Nie patrz na œcianê. Liczby nie s¹ wypisane na

œcianie… Dziêkujê… No, proszê. Trzysta dwadzieœcia osiem…Cztery tysi¹ce sie-

demset dwadzieœcia dziewiêæ…

Ben Toy uderzy³ piêœci¹ w wy³o¿ony cerat¹ blat sto³u.

– Która moja rêka jest prawa? – spyta³.

– Nie myœl teraz o rêkach – poleci³ lekarz. – Powtórzê ci jeszcze raz liczby.

– Dwa dziewiê栖 powiedzia³ Ben Toy. – Kto jest kim, ty sukinsynu?

Piêciu pielêgniarzy i lekarz wyszli z Benem Toyem na dwór i poprowadzili

go trawnikami na oddzia³ zamkniêty. Umieœcili go w celi i oddali pod nadzór dwóch

pielêgniarzy. Przez dwie godziny pozostawiono go w mokrym kaftanie, a potem

podano mu tyle torazyny, ¿e nawet trudno mu by³o przewróciæ siê na materacu na

drugi bok.

Podczas zmiany od dwudziestej trzeciej do siódmej pielêgniarze sporz¹dzili

nastêpuj¹ce notatki:

Ben T., w stanie wielkiego pobudzenia, zosta³ przyjêty wieczorem. Pa-

cjent t³ucze na p³asko rêk¹ w materac i mówi: „To Oona Quinn” (albo She-

pherd, Berryman, Horn, lub jeszcze inne nazwiska). Potem t³ucze drug¹ rêk¹.

Wymawia inne nazwiska. Pacjent pyta pielêgniarzy, która rêka jest która. Na

¿¹danie przestaje pytaæ, ale po kilku minutach znów zaczyna. Koncentruje

uwagê najwy¿ej przez trzydzieœci sekund. Twierdzi, ¿e zastrzeli³ kilku ludzi,

ale to jest nieprawdopodobne. Wie sporo o interesach i mo¿e byæ zbankruto-

wanym biznesmenem. Pacjent nie ma k³opotów ze snem.

Rano doktor Alan Shulman przeczyta³ raporty pielêgniarzy.

Z Oon¹ Quinn skontaktowano siê tego samego popo³udnia, pod numerem

Thomasa Berrymana. Wyjaœni³a, ¿e Ben Toy jej nie zastrzeli³. Przyzna³a, ¿e go

zna i powiedzia³a, ¿e chcia³aby przyjechaæ i z nim porozmawiaæ. Jest przyjacie-

lem jej przyjaciela.

Powiedzia³a równie¿, ¿e nie zna innych przyjació³ ani wspólników Toya: ani

Harleya Wynna, ani Jamesa Horna. Nigdy o nich nie s³ysza³a.

Hampton Bays, 24 czerwca

Nie mog³em oderwaæ oczu od Oony Quinn.

Stanê³a w drzwiach i spojrza³a na dom Berrymana. Potem wrzuci³a klucze do

torebki wielkiej jak koñskie juki. Tego dnia mia³a na sobie granatow¹ spódniczkê,

luŸn¹ bia³¹ bluzkê i by³a umalowana. Wygl¹da³a jak m³oda kobieta robi¹ca karie-

rê w Nowym Jorku.

background image

91

Ja by³em w drodze do Tennessee, ona wybiera³a siê do Nowej Anglii, z wizy-

t¹ do przyjació³ w Cape Cod, jak powiedzia³a. Mo¿e zatrzyma siê na jakiœ czas

w Revere. Postanowiliœmy razem pojechaæ na lotnisko.

Pinto paskudnie podskakiwa³ na spokojnej wiejskiej drodze prowadz¹cej do

autostrady na Long Island.

– Jak d³ugo zamierzasz tam zostaæ? – spyta³em przekrzykuj¹c silnik.

– Nie wiem. Jeszcze siê nad tym nie zastanawia³am.

Zawaha³em siê, zanim zacz¹³em mówiæ dalej. By³a w jednym z tych swoich

beznadziejnych nastrojów. Bez przerwy odgarnia³a czarne w³osy z twarzy.

– Chcia³em ci coœ powiedzieæ. Coœ wa¿nego – odezwa³em siê w koñcu. –

Bêdê to kontynuowa³ – zacz¹³em i na chwilê zamilk³em. – Ten reporta¿…

Oona przerwa³a mi:

– Wszystko w porz¹dku, Ochs. Po prostu wykonujesz swoj¹ pracê.

Przeczesa³em palcami w³osy. Jestem zbyt niezdarny, by elegancko przepra-

szaæ. A nie chcia³bym zrujnowaæ ¿ycia tej m³odej kobiecie.

Wreszcie dojechaliœmy do piêtrowego, betonowego budynku, w którym mie-

œci³a siê hala odlotów linii Eastern do Bostonu.

Oona zosta³a w samochodzie chwilê d³u¿ej i wszyscy nowojorscy taksówka-

rze zaczêli na nas wœciekle tr¹biæ. Jakiœ rozz³oszczony pos³aniec waln¹³ gazet¹

w moj¹ szybê.

W koñcu wysiad³a, uderzaj¹c siê po nogach wielk¹ skórzan¹ walizk¹. Pomy-

œla³em, ¿e taka prostok¹tna walizka jest raczej w stylu jej rodziców ni¿ w stylu

Thomasa Berrymana.

Oona zniknê³a w terminalu nie ogl¹daj¹c siê za siebie.

Doszed³em do wniosku, ¿e ma doœæ. By³em pewny, ¿e Frank i Margaret Quin-

nowie te¿ maj¹ doœæ… tak wiêc tutaj, przed wejœciem do budynku lotniska, podj¹-

³em pewn¹ decyzjê. Postanowi³em, ¿e w historii, któr¹ napiszê, nadam tej rodzinie

zmienione nazwisko. Wtedy w³aœnie wymyœli³em dla nich nazwisko „Quinn”.

To w³aœnie niektórzy nazywaj¹ ochron¹ Ÿród³a informacji. Ja to nazywam

przyzwoitoœci¹, a myœlê, ¿e Walter i Edna Jonesowie, w ma³ym, zacofanym mia-

steczku Zebulon, nazywaj¹ to wyrafinowaniem.

background image

92

background image

93

Czêœæ czwarta

Pierwsza

detektywistyczna

opowieœæ Po³udnia

background image

94

background image

95

Nashville, pocz¹tek wrzeœnia

Gdy wreszcie wróci³em na Po³udnie, zbli¿a³y siê ju¿ wybory. W Nashville

nadal by³o zielono i piêknie. Niebo przybra³o jesienny b³êkit. Mieliœmy pe³niê

babiego lata.

Od dziewi¹tego lipca przebywa³em w piêciu stanach, w³¹czaj¹c w to Dys-

trykt Kolumbia. JeŸdzi³em do Nowego Jorku, Massachusetts, Pensylwanii, Wa-

szyngtonu i Teksasu.

Prawie ju¿ mia³em moj¹ historiê. Mia³em te¿ krêcon¹ brodê w kolorze mio-

du. Broda straszy³a staruszki z Po³udnia, ma³e dzieci i moich wydawców.

Drobne k³opoty:

Podczas tych kilku tygodni mojej nieobecnoœci stare kumoszki z naszej ulicy by³y

pewne, ¿e uciek³em od rodziny. Wysiedzia³y zachwycaj¹c¹ opowiastkê, w której zo-

sta³em wyrzucony z pracy, a potem spêdzi³em ca³e lato krêc¹c siê po torach wyœcigo-

wych na Wschodzie. Gruba Letitia Mills spyta³a, czy s¹dzi³em, ¿e w taki sposób po-

trafiê odnaleŸæ swoj¹ to¿samoœæ… albo coœ równie idiotycznego. Mog³em jej odpo-

wiedzieæ tylko brzydkim s³owem. A ona mog³a tylko uchyliæ przede mn¹ swój malutki

kapelusik z czarn¹ woalk¹. To jej sposób na powiedzenie: „IdŸ do diab³a!”.

„Citizen-Reporter” chcia³, ¿ebym mu poœwiêci³ swój wolny czas. Ca³y! Po-

wiedzieli, ¿e dziêki historii Thomasa Berrymana awansujê na stanowisko starsze-

go redaktora. Podnieœli mi tygodniówkê z dwustu szeœædziesiêciu dolarów na trzysta

dwadzieœcia piêæ, wiêc natychmiast kupi³em srebrzyste audi fox.

Mój trawnik nie by³ strzy¿ony od miesiêcy; le¿a³y na nim stosy liœci i chwa-

stów.

background image

96

Siatkowe okna nadal tkwi³y w ramach, jak latem.

Siatkowe drzwi.

Zepsuty hamak.

Wiêksze k³opoty:

Moja ¿ona Nan by³a zdenerwowana i wœciek³a.

Chcia³a wiedzieæ, czy jestem teraz szczêœliwy, wiêc powiedzia³em jej, ¿e nie,

ale jestem zaniepokojony. Czyta³a nowojorskie notatki; niestety nie zareagowa³a

tak, jak tego potrzebowa³em. Chodzi³a na kurs karate na Wolnym Uniwersytecie

Nashville i grozi³a, ¿e coœ po³amie. Jednak nowe audi jej siê spodoba³o.

Dziewczynki zapomnia³y, jakie jest moje miejsce w rodzinie. Nie zna³y dobrze

tego cz³owieka, który wyhodowa³ sobie rudoblond brodê. Podœpiewywa³y „zlikwi-

duj to” i „Gilette najlepsza dla mê¿czyzny” tak, ¿ebym to s³ysza³. Czasami k³ad³em

jedn¹ albo obie na pod³odze, pociera³em brod¹ ich go³e brzuszki, i wtedy siê œmia³y.

Cat mia³a iœæ do czwartej klasy i przejmowa³a siê sprawami dojazdu szkol-

nym autobusem. Pyta³a, czy bêdê codziennie j¹ wozi³ samochodem tam i z po-

wrotem, co zajmowa³oby pó³torej godziny. Opowiada³a mi o kole¿ankach, które

wybiera³y siê do Akademii Baptystów.

Moja m³odsza córka, Janie, zaczyna³a interesowaæ siê ch³opcami z Po³udnia.

Mówi³a, ¿e segregacja jest okropna.

Z powodu nowego stanowiska musia³em ustaliæ sobie w redakcji doœæ nie-

zwyk³y rozk³ad zajêæ.

Pisa³em wczeœnie rano (od pi¹tej do dziewi¹tej), a póŸnym wieczorem wy-

biera³em siê na przeja¿d¿kê i zagl¹da³em do ksiêgarñ. Miêdzy jednym a drugim

dokonywa³em koniecznych napraw w domu i udziela³em siê towarzysko.

W tamtych dniach w Nashville by³o spokojnie, a zw³aszcza panowa³o mil-

czenie wokó³ wyborów.

Zarówno „The Banner”, jak i „Tennessean” interesowa³y siê g³ównie œledz-

twem w sprawie by³ego gubernatora Johnboya Terrella.

Napisa³em kilka okolicznoœciowych artyku³ów dotycz¹cych sprawy, ale –

dziêki temu, ¿e nie musia³em siê ju¿ liczyæ z terminami w gazecie ani z ograni-

czeniami dotycz¹cymi d³ugoœci artyku³u – zajmowa³em siê przede wszystkim

Thomasem Berrymanem.

Nadal nie wiedzia³em, co siê sta³o z Berrymanem po strzelaninie.

Potem odkry³em, ¿e Oona wpuœci³a mnie w maliny. Mia³em zreszt¹ odkryæ

jeszcze wiele nieprzyjemnych drobiazgów.

Lewis Rosten uwa¿a, ¿e prawdziwa kryminalna historia w stylu Dashiella

Hametta czy Fredericka Forsytha zaczê³a siê dopiero po moim powrocie do Nash-

ville.

background image

97

I chocia¿ to, co robi³em przez pewne szeœæ tygodni mojego ¿ycia, podaje

w w¹tpliwoœæ absolutn¹ prawdê tego stwiedzenia, Lewis ma czêœciowo racjê.

Jesieni¹ on, ja, i inni dziennikarze „Citizena” zebraliœmy oko³o dwustu piêæ-

dziesiêciu stron notatek, wywiadów, numerów telefonów, rachunków hotelowych

i restauracyjnych i najrozmaitszego rodzaju dokumentów. By³o tego tyle, ¿e ka¿-

dy z nas móg³by napisaæ pracê doktorsk¹ na temat Thomasa Johna Berrymana,

Jeffersona Johna Terrella, Bertrama Poole’a czy Josepha Dominicka Cubbaha.

Lewis tak¿e pisa³ ksi¹¿kê, ale prócz tego mia³ œwiadomoœæ swoich obowi¹z-

ków jako wydawca.

Na przyk³ad siedzia³ w redakcji „Citizena”, przegl¹da³ jakieœ stare rachunki,

a potem dzwoni³ do mnie o pó³nocy i pyta³, czy móg³bym siê z nim spotkaæ

w „Lummie’s Hart of Dixie”.

– Po prostu chcia³bym obgadaæ z tob¹ kilka moich teorii w sprawie Berry-

mana – zarzuca³ haczyk. – Ochs, to ci zajmie tylko pó³ godzinki.

I najczêœciej szed³em siê z nim spotkaæ.

„Lummie’s Hart of Dixie” to bar, w którym jedz¹ lunch prawie wszyscy z „Ci-

tizen-Reporter”, ale po pi¹tej przychodz¹ do niego „zwykli” ludzie. T³oczno jest

tam wtedy od marnych piosenkarzy country, którzy wœlizguj¹ siê do twojej lo¿y

i wykonuj¹ smêtn¹ piosenkê za jedno piwo sterling. Wed³ug mnie s¹ to najlepsze,

a w  ka¿dym razie najtañsze koncerty w mieœcie.

Jednak jak na standardy Tennessee, to tylko zwyk³y bar, do którego ludzie

wpadaj¹ na pogawêdki.

Dziêki mojemu wzrostowi, metr dziewiêædziesi¹t siedem, i radosnemu uspo-

sobieniu, wszyscy mnie tam toleruj¹.

Natomiast jeœli chodzi o Lewisa Rostena, sprawy wygl¹daj¹ inaczej.

Z tego powodu zawsze staraliœmy siê zarezerwowaæ jedn¹ z wyk³adanych

czerwonym winylem ló¿ znajduj¹cych siê blisko wyjœcia. Jakieœ dwadzieœcia mi-

nut zajmowa³o nam przejrzenie wszystkich naszych notatek, które pokrywa³y ka¿dy

centymetr kwadratowy sto³u i ³awek.

Dopiero potem rozpoczynaliœmy rytualne dyskusje o tym, co i w  którym ar-

tykule zamieœciæ.

Ten list jest typowym przyk³adem dokumentu, jakie przynosiliœmy do baru,

by zdecydowaæ, co z nimi zrobiæ. Znalaz³em go w skrzynce na listy w poniedzia-

³ek w ostatnich dniach wrzeœnia.

Szanowny Panie Ochs Jones.

Jestem inspektorem celnym. Mieszkam w Rockaway Beach, Quenns, Nowy

Jork. Niedawno przeczyta³em w „Parade” jeden z pana artyku³ów o zabójcy Tho-

masie Berrymanie. By³ to artyku³ z siódmego wrzeœnia.

background image

98

Piszê w nastêpuj¹cej sprawie. Pod koniec lipca przys³ano mi rachunek Di-

ner’s Club za cztery kolacje w restauracji „Tale of the Fox” w Nashville, Tennes-

see. Tylko ¿e ja nigdy nie by³em w Tennessee, a gdy sprawdzi³em portfel, zauwa-

¿y³em, ¿e brakuje mi karty Diner’s Club, a tak¿e paru innych. Na rachunku wid-

nia³o nazwisko J.P. Golly, czyli moje. Dopiero w ostatnim miesi¹cu wyœledzono,

¿e u¿ywa³ ich Thomas Berryman. Do ka¿dego rachunku do³¹czono wykaz zamó-

wionych potraw:

1 wódka gimlet

1 sirloin

1 kawa

Zacz¹³em nawet wyobra¿aæ sobie, jakim cz³owiekiem musi byæ taki z³odziej,

zamawiaj¹cy sobie rozkoszne ma³e kolacyjki.

Nie wiem, ile ta informacja jest dla pana warta, ale te¿ nie s¹dzê, bym by³

jedyn¹ osob¹, która p³aci za te kolacje.

John Pactrick Golly

Najdziwniejsz¹ rzecz¹ by³o to, ¿e J.P. Golly otrzyma³ ju¿ od Diner’s Club

zwrot utraconej sumy. „Citizen-Reporter” oczywiœcie nie mia³ obowi¹zku zre-

kompensowaæ mu straty, ale i tak sprawdziliœmy to w Diner’s Club.

Rosten i ja sprawdzaliœmy wszystko, co tylko mo¿na by³o sprawdziæ.

Moses Reed napisa³ artyku³ wstêpny o Jimmiem Hornie dzieñ po tym, jak

Horn zosta³ wybrany w roku 1970. Natychmiast przeprowadzono badanie opinii

publicznej na temat tego artyku³u, a przednie i tylne okna samochodu Reeda wy-

bili mê¿czyŸni i ch³opcy ze Sluggersów z Louisville.

Artyku³ zaczyna³ siê tak:

Na zdjêciach z dzieciñstwa Jimmie Lee Horn, ch³opiec o kwadratowej szczê-

ce, w typie Cassiusa Claya, wygl¹da jak urodzony przywódca.

Pierwsze lata pracy Horna w szkolnictwie Nashville potwierdzaj¹ to wra¿enie.

Gdyby to miasto przewidzia³o, ¿e w³aœnie tego ch³opca nale¿y wybraæ spo-

œród dzieci dorastaj¹cych w tym samym czasie w biednych dzielnicach i staran-

nie siê nim zaj¹æ; gdyby to miasto umo¿liwi³o Hornowi normalne kszta³cenie

w ciagu dwudziestu jeden lat (w³¹czaj¹c nauke w jednym z uniwersytetów Ivy*);

gdyby to miasto da³o mu ksi¹¿kê Olivera Wendella Holmesa w twardej oprawie,

któr¹ to ksi¹¿kê sam sobie kupi³ po maturze w liceum Pearl High; gdyby to mia-

sto troszczy³o siê o tak uzdolnionego m³odego cz³owieka bardziej ni¿ troszczy siê

o kogoœ, kto w przysz³oœci zostanie kierowc¹ autobusu…

* Ivy League – osiem najbardziej renomowanych i presti¿owych uniwersytetów we

wschodnich stanach USA (przyp. t³um.).

background image

99

… gdybyœmy my, dobrzy obywatele Nashville, zrobili to wszystko, a przynajmniej

jedn¹ z tych rzeczy, wtedy mo¿e potrafilibyœmy zrozumieæ, co sta³o siê w tym tygodniu.

Ale poniewa¿ nie zrobiliœmy dla Jimmiego Lee Horna ¿adnej z tych rzeczy,

a wprost przeciwnie, spiskowaliœmy, by opóŸniæ jego rozwój, dziœ nasze miasto

prze¿ywa szok. Prze¿ywamy szok, a wielu z nas odczuwa zbo¿ny wstyd widz¹c

drogê, jak¹ przeszed³ Jimmie Horn z ubogiej dzielnicy, by zostaæ naszym burmi-

strzem…by zostaæ tym cz³owiekiem, jakim jest dzisiaj…

Ja pozna³em osobiœcie Horna i jego rodzinê d³ugo po wyborach tysi¹c dzie-

wiêæset siedemdziesi¹tego roku.

Chocia¿ mo¿e to zabrzmieæ jak fa³szywa skromnoœæ ze strony cz³owieka, który

dosta³ nagrody za artyku³y o nim, muszê powiedzieæ, ¿e Horn zbudowa³ wokó³

siebie najlepiej wypracowany system obronny, jaki kiedykolwiek widzia³em.

Jednym z elementów tego systemu by³ szybki, ¿artobliwy sposób mówienia,

który prowadzi³ innych dziennikarzy do wniosku, ¿e Horn jest „szczêœliwym czar-

nuchem”.

Nie wierzê, by Horn by³ szczêœliwy. To jedna z niewielu rzeczy, których je-

stem ca³kowicie pewny. Nie by³ cz³owiekiem wolnym. Sam siebie uwarunkowa³

tak, by staæ siê przywódc¹ czarnych i ich rzecznikiem. Tylko tym ¿y³. Oprócz

kilku przypadków, kiedy siê nie pilnowa³, a i to na ogó³ by³o zamierzone, nigdy

nie widzia³em Jimmiego Horna jako prywatnego cz³owieka.

Jednak przez te wszystkie lata zebra³em kolekcjê taœm dotycz¹cych wy³¹cz-

nie Horna publicznego: myœliciela, pisarza, poskramiacza g³upoty…

Jimmie Horn mówi o Jimie Crowie:

Zaraz po tym, jak wojna w Wietnamie sta³a siê dla nas wa¿na, w roku tysi¹c

dziewiêæset szeœædziesi¹tym siódmym, najlepszy przyjaciel mojego m³odszego

brata, weteran i pracownik stacji benzynowej Esso, zosta³ wy³owiony z rzeki Cum-

berland z j¹drami w kieszeni d¿insów.

Widzicie, plotkowano, ¿e spotyka siê z bia³¹ kobiet¹. A nawet gorzej, ¿e czê-

sto z ni¹ sypia.

Teraz dochodzimy do po³owy roku siedemdziesi¹tego. Nie bior¹c pod uwa-

gê ¿adnych wydarzeñ z przesz³oœci, pewni specjaliœci uwa¿aj¹, ¿e móg³bym

zostaæ senatorem ze stanu Tennessee. Zupe³nie tak, jakbyœmy byli w Massa-

chussetts.

No, nie wiem. Nie wiem, czy coœ mo¿e zmieniæ siê a¿ tak szybko.

Jim Crow nie ¿yje, ale go nie zapomniano.

O tym, jak siê traktuje Czarnych na Po³udniu

Wierzcie albo nie, ale zawsze ceni³em honor, goœcinnoœæ i uprzejmoœæ, który-

mi szczyci siê Po³udnie.

background image

100

Lubiê tutejszy sposób ¿ycia o wiele bardziej ni¿ ten, który pozna³em na Pó³-

nocy.

Szeryf z Jackson City powiedzia³: „Jedyn¹ rzecz¹, która sprawia mi wiêksz¹

przyjemnoœæ ni¿ aresztowanie czarnucha, jest z³apanie siedmiofuntowego oko-

nia”. To mi siê spodoba³o. Lubiê wiedzieæ, kim s¹ oni, a kim jesteœmy my.

O Jamesie Earlu Rayu:

To najsmutniejsza rzecz, o jakiej s³ysza³em.

Ca³e postêpowanie s¹dowe w Memphis, w przypadku najbardziej sensacyj-

nej i odra¿aj¹cej zbrodni stulecia, zabójstwa Kinga pope³nionego z zimn¹ krwi¹,

trwa³o dwie godziny i dwadzieœcia piêæ minut… Proces skoñczy³ siê po nieca³ych

trzech godzinach, podczas których nawet nie zastosowano formalnych procedur

s¹dowych. Nie poddano Jamesa Earla Raya krzy¿owemu ogniowi pytañ, zreszt¹

nie zastosowano go tak¿e wobec nikogo innego. Wszystko rozegra³o siê w mgnieniu

oka, zajê³o tyle czasu, ile trwa uk¹szenie komara.

Potem, trzy lata temu, gdy zaj¹³em siê polityk¹, pojecha³em do stanowego

wiêzienia w Bruskey, by porozmawiaæ z Rayem.

Ray, w niebieskich d¿insach i roboczej koszuli, zamiata³ liœcie. Wygl¹da³ jak

zwyk³y dozorca.

Usiedliœmy na ³awce. Z jakiegoœ niezrozumia³ego powodu poczêstowa³ mnie

papierosem.

– Chcesz wiedzieæ, jak to zrobi³em – powiedzia³.

– Nie – odpar³em. – Chcia³bym wiedzieæ, kto to zrobi³.

Ray uœmiechn¹³ siê i zapali³ papierosa, chocia¿ jednego mia³ ju¿ w ustach.

Poci¹g¹³ obydwa przez kilka nastêpnych minut i patrzy³ w ziemiê. Nie odezwa³

siê s³owem. Myœlê, ¿e dobrze siê bawi³.

Po raz pierwszy, chocia¿ w³aœciwie nie wiem dlaczego, uzyska³em pewnoœæ,

¿e to on w³aœnie by³ sprawc¹. Uwierzy³em, ¿e zrobi³ to dla w³asnej satysfakcji i ¿e

ten czyn napawa go dum¹.

Niedawno przeniesiono go do Nashville, zupe³nie jakby nie by³o innych wiê-

zieñ. Znów sk³ada apelacjê. I teraz znów nikt nie wierzy, ¿e to on jest morderc¹.

O pewnym artykule w gazecie, napisanym przez Amy Vanderbilt:

Wczoraj wieczorem rozmawialiœmy z Maureen o lekcji etykiety dla czarnych,

którzy doœwiadczaj¹ awansu spo³ecznego.

Lekcja wygl¹da³a tak: dwóch czarnych malarzy pracuje na dachu wysokiego

budynku i jeden zaczyna spadaæ.

– Hej, ty, nie spadaj – mówi drugi.

– Nic na to nie poradzê, ju¿ lecꠖ wo³a poszkodowany.

– Ale przecie¿ nie mo¿esz zlecieæ na bia³¹ pani¹, która tu w³aœnie przecho-

dzi – perswaduje jego przyjaciel.

Wtedy spadaj¹cy zatrzymuje siê i wraca na dach.

background image

101

Taka etykieta obowi¹zuje czarnych. Wyczyta³em to w œlicznym artykuliku

pani Vanderbilt.

O tym, jak to jest, gdy ktoœ do ciebie strzela:

Czyta³em, ¿e doktor King wiele o tym myœla³. Uwa¿a³, ¿e by³by to sposób na

uwiarygodnienie jego dzia³alnoœci. Jednak nie s¹dzê, by tego chcia³, chocia¿ nie-

którzy tak pisz¹.

Widzia³em, jak zastrzelono Jamesa Mereditha. W szeœædziesi¹tym szóstym,

w Hernando, Missisipi. Strzelono mu w brzuch. Mia³ na sobie koszulkê w paski

z krótkimi rêkawami, która dos³ownie sta³a siê czerwona. Meredith czo³ga³ siê na

czworakach na pobocze szosy, zanim ktoœ rzuci³ mu siê na pomoc. Ten widok

wcale nie by³ dla mnie inspiruj¹cy.

Jednak teraz podchodzê do tej sprawy w sposób bardziej fatalistyczny. Staram siê

rozmawiaæ o tym otwarcie, nawet z rodzin¹. Mogê ¿artowaæ, ¿e coœ takiego mi siê

przydarzy, gdy wyjadê z miasta albo ze stanu. W Nashville czujê siê bezpiecznie.

O strachu:

Strach to jedyna rzecz, która trzyma³a przy ¿yciu czarnych ludzi z Po³udnia.

Moja babcia lubi³a opowiadaæ nam pewn¹ historyjkꠖ a babcia by³a tward¹

kobiet¹, baptystk¹, i nigdy nie przesadza³a, a ju¿ tym bardziej nie k³ama³a. Mówi-

³a, ¿e w czasach niewolnictwa ludzie tak siê bali bia³ych, ¿e wk³adali g³owy do

garnków albo pieców zanim odwa¿yli siê modliæ na g³os.

Pamiêtam te¿ zdanie, które s³ysza³em prawie codziennie, gdy dorasta³em: „A

jeœli biali siê dowiedz¹?”.

I w³aœnie dlatego… przede wszystkim dlatego czarny przywódca nie mo¿e

okazywaæ strachu. Oczywiœcie teraz, gdy mam ju¿ trzydzieœci siedem lat, jestem

o wiele odwa¿niejszy ni¿ wtedy, gdy mia³em dwadzieœcia piêæ. (Œmiechy na sali).

Ochs, przecie¿ mnie znasz.

Ale tak naprawdê wcale go nie zna³em.

Nashville, 25 czerwca

Marblehead Horn, sentymentalny drobny biznesmen – w³aœciciel sklepiku

z warzywami – hodowa³ wspania³¹ dziesiêciocentymetrow¹ czuprynê na g³o-

wie syna. Dba³ o ni¹ przez trzynaœcie lat jak dobry ogrodnik o trawniki, a potem

pozwoli³ synowi zdecydowaæ, czy chce dalej tak siê strzyc. Jimmie Horn chcia³.

Takie uczesanie nie by³o ani modne, ani nowoczesne; datowa³o siê z wczes-

nych dni Rekonstrukcji* w Nashville. Z czasów nieobiecanej ziemi, zanim jesz-

* Rekonstrukcja – okres po Wojnie Secesyjnej, gdy Po³udnie okupowa³y wojska Pó³-

nocy (przyp. t³um.).

background image

102

cze Tennessee uchwali³o pierwsze z praw Jima Crowa. Fryzura wygl¹da³a dziw-

nie, i w  jakiœ sposób wywar³a wp³yw na Jimmiego.

Ludzie na ogó³ lubili jego szorstki sposób bycia. Ja te¿ lubi³em.

Jednak pewnemu konsultantowi politycznemu, nazwiskiem Santo Massimino,

wcale siê to nie podoba³o. Powiedzia³ Jimmiemu, ¿e taka postawa odbierze mu

g³osy na wschodzie stanu Tennessee, i mia³ racjê. Namawia³ go, by wyg³adzi³ tro-

chê swoje maniery, zanim rozpocznie kampaniê do Senatu Stanów Zjednoczonych,

chocia¿ rozumie, jakie to jest trudne – a Jimmie Horn zapewni³ go, ¿e siê postara.

Fryzjer Robinson by³ mi³y i uleg³y na swój w³asny sposób. Jak bardzo stary

czarnuch, przywieziony tu na statku niewolniczym.

Ostrzy³ brzytwê na pasku, jak w dawnych czasach. Ugina³y mu siê kolana

w workowatych spodniach. Co chwila szczerzy³ ¿ó³t¹ sztuczn¹ szczêkê.

– Taaa, to pra’da – powiedzia³ wreszcie. – Moje najstarsze wyjecha³o do

Nigerii.

Jimmie Horn uœmiechn¹³ siê i klepn¹³ go w ty³ek, gdy przechodzili do fotela

w rytualnym tañcu zak³adów fryzjerskich.

– Tam twój synek zestarzeje siê przedwczeœnie. – Burmistrz zmusi³ siê do

kolejnego mi³ego uœmiechu. – Ja te¿ mam siwe w³osy… och… na piersi. To smut-

na prawda.

Starzec coœ mrukn¹³ i przechyli³ g³owê, jakby coœ mu przysz³o na myœl.

– Jimmie Hornie, gdybyœ ty by³ naprawdê stary, ja musia³bym ju¿ byæ

martwy.

Podbieg³ do szuflady i wyci¹gn¹³ z niej no¿yczki. Uœmiechn¹³ siê uprzejmie.

– Jak zwykle? – spyta³.

Horn potrz¹sn¹³ zbyt d³ug¹ czupryn¹. Usta mu zadrga³y w uœmiechu. Zas³oni³

je rêk¹.

– Czy s³ysza³eœ – zapyta³ – o politycznych konsultantach?

Robinson przemyœla³ sprawê.

– Nie, nigdy o nich nie s³ysza³em – odpar³ wreszcie.

Podczas strzy¿enia burmistrz rzadko patrzy³ w górê. Wola³ wpatrywaæ siê

w œciany obite tapet¹ w s³oniki. Opowiedzia³ swojemu fryzjerowi o proœbie Santo

Massimina.

Gdy praca dobieg³a koñca, fryzjer odsun¹³ siê i usiad³ przy drzwiach, na krzeœle

z prostym oparciem. Popatrzy³ na ulicê. Ponad dwiema fotografiami Horna z au-

tografem, wystawionymi w oknie. Ponad rewersem plakatu Vitalisa. Ponad rekla-

m¹ fryzury afro. A potem spojrza³ na now¹, czerwono-bia³o-niebiesk¹ pi³kê do

koszykówki, podpisan¹ przez cz³onków Memphis Tams.

Zapali³ zgas³ego camela i zaci¹gn¹³ siê tak, jakby papieros mia³ kolce.

background image

103

Mali ch³opcy z okr¹g³ymi brzuszkami przebiegli przed drzwiami graj¹c w pa-

lanta. To by³o zbzikowane lato. Jimmie Horn pomyœla³, ¿e w zak³adzie fryzjer-

skim pachnie jak w szpitalu dla weteranów.

G³adz¹c swoje krótkie w³osy w kolorze pieprzu, stary fryzjer powiedzia³ ci-

cho: „Góówno”. Potem, wyrzucaj¹c niedopa³ek na ulicê, doda³: „Niech mnie po-

ca³uj¹ gdzieœ”.

Ci¹gle nie zwracaj¹c uwagi na burmistrza, wsta³ i zacz¹³ posypywaæ talkiem

swoje chude, koœciste rêce. Wyj¹³ nastêpnego camela, potar³ kó³ko zapalniczki

zenith, pojawi³ siê pomarañczowy p³omieñ i papieros zadymi³.

Fryzjer zdj¹³ fartuch w paski i odwróci³ siê do burmistrza z ponur¹ min¹. By³

czerwony na twarzy, w oczach stanê³y mu ³zy.

– Co za góówno – powtórzy³.

Jimmie Horn pokiwa³ g³ow¹ i spojrza³ prosto w obsypane talkiem lustro.

Zobaczy³ swoj¹ twarz. Swoj¹ zwyk³¹, znajom¹ twarz. Nie by³a to twarz jakie-

goœ pod¿egacza.

Przypomnia³y mu siê zdjêcia obramiaj¹ce lustro w jego sypialni. Ich cienie

w nocy i w³osy jak futrzana czapka.

Jak niestaranny postrzygacz ¿ywop³otów, stary fryzjer zajrza³ z bliska w lu-

stro i obci¹³ jeszcze trochê zaczesanych do góry w³osów.

– Stercz¹ jak ogon z ty³ka koz³a – skomentowa³.

Horn przyj¹³ to bez s³owa. Ze stoicyzmem godnym Aureliusza, którego po-

dziwia³, zw³aszcza gdy by³ zmêczony albo œpi¹cy, przygl¹da³ siê swojej kamien-

nej twarzy w lustrze.

– Na pewno – zaœpiewa³ fryzjer starczym g³osem – na pewno nie przegrasz

wyborów, ch³opcze. Popiera ciê sto procent czarnych. – Œci¹³ jeszcze jeden ko-

smyk, zostawiaj¹c w tym miejscu ³yse miejsce.

Widz¹c to, burmistrz podniós³ ciemne oczy na Robinsona.

– Ostro¿nie – ostrzeg³ cicho, lecz stanowczo. – Jesteœ fryzjerem Jimmiego

Horna. Wykonuj swoj¹ pracê starannie.

Stary fryzjer przyj¹³ uwagê do wiadomoœci i nasta³a chwila ciszy.

– Przyjecha³ do miasta i by³ ca³kiem nieznany – podj¹³ w koñcu, wyma-

chuj¹c no¿yczkami. – Massimino czy jak mu tam. Powiedzia³ Jimmiemu Hor-

nowi „skacz”, i Jimmie Horn skoczy³. W dodatku skoczy³ dok³adnie tak, jak mu

kazano.

– Mam swoje powody. – Horn poczu³, ¿e musi siê wyt³umaczyæ. – Nie wiesz

o wszystkim, co siê dzieje. To zbyt skomplikowane. Robbie, po prostu ostrzy¿ mnie.

Stary fryzjer przyci¹³ jeden z bujnych faworytów. Potem zabra³ siê za drugi.

– Co oni nam robi¹, ch³opcze? – jêkn¹³. – To mi siê nie podoba. Nie rozu-

miem ich…

background image

104

Jimmie Horn pomyœla³ o parkingu Sunoco z domem towarowym. O nowych

ulicach zaplanowanych dla miasta. Nasz³y go wspomnienia w³asnych wyczynów

sportowych. Wspomnienia uroczystego starego cz³owieka i starej kobiety, besz-

taj¹cych go ³agodnie.

Pytaj¹cych, czy jest doœæ zdolny, by pewnego dnia studiowaæ na Akademii

Rolniczej stanu Tennessee.

Fryzjer znów zabra³ siê do pracy ostr¹ brzytw¹.

– Wiesz, ¿e zabili Henry’ego Aarona. Wiesz o tym – powiedzia³. – To mi siê œni³o.

– A ty wiesz, ¿e jestem tylko g³upim ch³opcem – odpar³ Jimmie Horn z zam-

kniêtymi oczami. Czu³ na gardle rozgrzan¹ brzytwê. – To nie ma sensu. – Uœmiech-

n¹³ siê. Zêby mia³ bielsze ni¿ krem do golenia.

– Nie uœmiechaj siê tak do mnie. – Starzec z brzytw¹ w rêku nabra³ pew-

noœci siebie. – Tamten te¿ by³ g³upim ch³opcem. – Szur-szur-szur brzytw¹. –

On te¿ siê uœmiecha³. Gra³ na pianinie tak piêknie, ¿e przyciêto mu palce po-

kryw¹ baga¿nika. I ta œliczna Carma. Te¿ siê uœmiecha³a. G³upie, szczêœliwe

dziecko. Zastrzelili j¹ maj¹c na g³owach maski z poñczoch. – Szur-szur-szur. –

Gotowe.

Jimmie Horn otworzy³ oczy i starannie obejrza³ siê w lustrze. Coœ mu mówi-

³o: „Zmarszcz czo³o”, ale nie zrobi³ tego.

– NieŸle. – Poklepa³ zmniejszon¹ g³owê. – £adnie to zrobi³eœ. – Umiechn¹³

siê tak przekonuj¹co, ¿e staruszek poczu³ siê szczêœliwy.

Ale w duchu Jimmie Horn mówi³ sobie coœ innego. „Jak ogon z ty³ka ko-

z³a” – powtarza³ w myœlach. „Masz racjê, stary, m¹dry cz³owieku”.

Horn pojecha³ swoim oldsmobilem do centrum. Jecha³ Church Street do Szó-

stej, potem skrêci³ na West End Avenue. Zegar na kawiarni Morrisona wskazywa³

piêtnaœcie po ósmej, a on mia³ jeszcze coœ do zrobienia. Nie by³o to nic przyjem-

nego, ale i tak musia³ to zrobiæ.

W³¹czy³ g³oœno pracuj¹cy kierunkowskaz i poczeka³ na swoj¹ kolejkê przy

wjeŸdzie na parking przed komend¹ policji.

Pokój przes³uchañ numer trzy mia³ ma³e, kwadratowe okienko, umieszczone

zbyt wysoko, by mo¿na go by³o dosiêgn¹æ bez drabiny. Sta³y tu trzy pomarañczo-

we krzes³a z plastiku, klamka w drzwiach mia³a barwê miedzi.

Wszystko poza tym by³o bia³e.

Dwaj bardzo czarni mê¿czyŸni, Marshall „Królik” Hayes i Vernon Hudson,

siedzieli naprzeciwko siebie.

Trzydziestosiedmioletni Hudson ubrany by³ w bia³¹ koszulê, niebieski kra-

wat, jaki nosili kierowcy autobusów i szare spodnie. Pod pach¹ mia³ br¹zow¹

kaburê. Hayes, lat dwadzieœcia, nosi³ siê w barwach ciemnego burgunda i z³ota:

kapelusz z piórami w kolorze wina, jedwabna koszula, wysokie boty ze skóry

background image

105

cielêcej, a tak¿e kolekcja ró¿norodnych z³otych bransoletek, pierœcionków i kol-

czyków.

W tym niewielkim pokoju jedna rzecz by³a pewna: Królik Hayes nie nauczy³

siê sztuki ubierania w swoim rodzinnym mieœcie, Gray Hawk, Missisippi.

Jimmie Horn sta³ za Hayesem. Ten dwudziestolatek o starych oczach od czasu

do czasu zerka³ przez ramiê na burmistrza, ale Horn ani razu nie spojrza³ na niego.

– Wiem, ¿e zamordowa³eœ cz³owieka o nazwisku Frankie Tucker. – Vernon

Hudson mówi³ dziwnie miêkko.

Brak odpowiedzi.

– Wiem tak¿e, ¿e jesteœ czo³owym dostawc¹ narkotyków w naszym mieœcie.

Brak odpowiedzi. Hayes powoli wyprostowa³ d³ugie nogi w skórzanych botach.

Jimmie Horn usiad³ na trzecim krzeœle. Popatrzy³ Hayesowi w twarz.

Hayes zainteresowa³ siê nagle jednym ze swoich pierœcionków.

Horn zapali³ koola i poda³ go ch³opakowi.

Chcia³bym ci coœ wyjaœniæ – zacz¹³.

Królik Hayes przyj¹³ papierosa. Zaci¹ga³ siê leciutko, jak kobieta. Jego bran-

soletki zadzwoni³y.

– Jest pewna sztuczka, której musi u¿ywaæ czarny burmistrz – kontynuowa³ Horn.

– Jasne. – Hayes skin¹³ g³ow¹ i uœmiechn¹³ siê tak, jakby by³ ponad to wszystko.

– Sztuczka, któr¹ stosuje czarny burmistrz – mówi³ dalej Jimmie Horn – po-

lega na tym, ¿e nie mo¿e siê zgodziæ, by w mieœcie dzia³a³ choæby jeden czarny

kryminalista. Poniewa¿ biali ludzie rozdmuchaj¹ najmniejsze nawet przewinienie

czarnego. Bêd¹ mówili o morderstwie albo o obrabowaniu kasy oszczêdnoœci tak,

jakby to by³a zasada, a nie wyj¹tek.

Hayes potrz¹sn¹³ bransoletkami w kierunku Horna.

– S³uchaj, nie mam czasu na takie bzdury. Gdzie jest mój pieprzony adwokat?

Gdy Hayes wyg³osi³ swoj¹ kwestiê, Jimmie Horn wsta³ i wyszed³ z pokoju.

– Cholera – mrukn¹³ za drzwiami. Poszed³ d³ugim, bladozielonym koryta-

rzem. Na œcianach wisia³y korkowe tablice z og³oszeniami. Dotar³ do ma³ej po-

czekalni, w której sta³o mnóstwo plastikowych krzese³, otaczaj¹cych stó³ ca³ko-

wicie pokryty czasopismami. Horn zauwa¿y³, ¿e na blacie nie ma ani skrawka

wolnego miejsca. Próbowa³ siê uspokoiæ.

W poczekalni siedzia³a ³adna czarna dziewczyna. Mia³a na sobie drogi aksa-

mitny zielony kombinezon, z³ote ko³a w uszach i buty na platformach. Pali³a jak

gwiazda filmowa z lat piêædziesi¹tych i Horna kusi³o, by kazaæ jej przestaæ. To

by³a ¿ona Marshalla Hayesa. Mia³a osiemnaœcie lat.

– Gdzie jest Królik? – spyta³a na widok Horna. – Musimy ju¿ iœæ.

Horn usiad³ na jednym z plastikowych krzese³.

– Je¿eli nie odejdziesz od niego – sam siê zdziwi³, ¿e to mówi – umrzesz,

zanim skoñczysz dwadzieœcia piêæ lat.

To tyle. Potem wróci³ do pokoju przes³uchañ numer trzy.

background image

106

Hayes le¿a³ na pod³odze przyciskaj¹c brzuch, jakby coœ z niego mia³o wy-

paœæ. Vernon Hudson trzyma³ jego kapelusz z piórami w kolorze burgunda.

– Sprzedawa³eœ kokainê i heroinꠖ zacz¹³ mówiæ Horn, zanim jeszcze drzwi

siê zamknê³y. – Sprzedawa³eœ kokainê i œrodki nasenne pierwszakom i drugokla-

sistom w liceum Pearl.

– Nie sprzeda³em ¿adnej pieprzonej heroiny w ca³ym moim pieprzonym ¿yciu.

Horn pochyli³ siê, a¿ jego twarz znalaz³a siê trzydzieœci centymetrów od twa-

rzy Hayesa.

– S³uchaj, bracie. Sprzedawa³eœ heroinê. Sprzedawa³eœ mnóstwo heroiny.

Rz¹dzisz te¿ grup¹ drobnych sprzedawców. Gdybym mia³ co do tego chocia¿

najmniejsz¹ w¹tpliwoœæ, nie by³oby mnie tutaj. Nie bawiê siê w takie gry.

– No wiêc jesteœ tu, i co dalej? – G³os Hayesa podniós³ siê o oktawê.

– To proste. Przyszed³em, by wyrzuciæ ciê z miasta.

– Hej, cz³owieku, nie mo¿esz tego zrobiæ.

– Bracie. – Horn u¿ywa³ tego s³owa z przek¹sem. – Mogê zrobiæ wszystko,

co zechcê. To moje miasto. Nie tylko dzielnice wschodnie i zachodnie, czy Church

Street. Ca³e to cholerne miasto jest moje!

– A je¿eli ja zobaczê ciê tutaj po dzisiejszym wieczorze – doda³ spokojnie

Vernon Hudson od drzwi – zastrzelê ciê i przysiêgnê przed s¹dem, ¿e mia³eœ broñ…

Na wypadek, gdybyœ o tym nie wiedzia³, ch³opcze, powiem ci, ¿e tu strzelaj¹ do

czarnuchów.

Jimmie Horn ju¿ wychodzi³ z pokoju, ale jeszcze siê zatrzyma³ w otwartych

drzwiach.

– Marshallu Hayes. – Westchn¹³. – ¯a³ujê, ¿e muszê ci to zrobi栖 Chcia³

jeszcze coœ dodaæ, ale tylko zamkn¹³ drzwi.

Wyszed³ z komendy inn¹ drog¹, by unikn¹æ spotkania z dziewczyn¹ Królika

Hayesa. O w pó³ do jedenastej w nocy burmistrz Nashville dotar³ do domu.

Przez ca³¹ drogê za jego samochodem jecha³ dodge polara.

Nowy Jork, 24 i 25 czerwca

Thomas Berryman jad³ specjalnie przyrz¹dzone spaghetti i pi³ piwo z beczki.

Robi³ to od trzech dni, wiêc twarz mu siê zaokr¹gli³a i urós³ brzuch. Przy-

bra³ na wadze kilka funtów, dziêki czemu wygl¹da³ starzej o dziesiêæ lat, co

upodobni³o go do zdjêcia na karcie BankAmericard, któr¹ dosta³ od Romain-

sa.

Któregoœ dnia w poprzednim tygodniu za dolara ostrzyg³ siê krótko u fryzje-

ra w metrze. Za kolejne trzydzieœci piêæ centów zgolono mu w¹sy. Potem kupi³

workowaty garnitur w kolorze zielonego groszku, p³ac¹c kart¹ BankAmericard.

background image

107

Dla rozrywki pojecha³ na stadion Shea z artyst¹ z Soho, który u¿ywa³ cieni

do powiek i ró¿u, by wygl¹daæ jak Alice Cooper, i który lubi³ robiæ wszystko, co

wydawa³o mu siê oryginalne.

Berryman wyst¹pi³ jako Król Rozpusty. W³o¿y³ ciemne okulary i czarn¹ ko-

szulê z d³ugimi rêkawami. Usiedli na bielonych, zbitych z desek ³awkach, zjedli

frankfurterki, wypili piwo schaeffer, a potem palili i patrzyli, jak Czerwone Skar-

pety zwyciê¿aj¹ Jankesów trzysta trzydzieœci jeden do stu dziewiêtnastu.

Rano Thomas Berryman z³apa³ samolot dla biznesmenów do Nashville. By³

to dzieñ jego trzydziestych urodzin. Marzy³, ¿e trzydzieste pierwsze spêdzi jako

emeryt w Cuernavaca albo w San Miguel de Allende w Meksyku. Najdziwniej-

sze, ¿e by³y to marzenia podobne do tych, jakie snu³ kiedyœ Harley Wynn.

Berryman wiedzia³, ¿e jego ¿ycie wyznaczaj¹ dwa niewzruszone drogowskazy.

Pierwszym by³a praca jego ojca jako sêdziego okrêgowego; zmusza³o go to

do w³aœciwego wykonywania wszystkiego, czego siê podj¹³. By³ to ju¿ odruch

warunkowy, jak u psów Paw³owa: gdy Thomas Berryman zrobi³ coœ perfekcyjnie,

sprawia³o mu to prawdziw¹ radoœæ. Czu³ po prostu taki przymus.

Drugi drogowskaz pochodzi³ od rodziny jego matki. Berryman uwa¿a³ go za

„ziemiañskie ci¹goty”. Po raz pierwszy zastosowa³ siê do niego w tysi¹c dzie-

wiêæset siedemdziesi¹tym pierwszym roku. Pracowa³ wtedy w Meksyku.

Ogromna hacienda señora Jorge Amado Marqueza znajdowa³a siê jakieœ dzie-

wiêædziesi¹t kilometrów na zachód od Mexico City. Dom sprawia³ wra¿enie labi-

ryntu bia³ych, ozdobionych stiukami pokoi, stajnie by³y ró¿owe jak pelikan, wszê-

dzie ci¹gnê³y siê zielone ¿ywop³oty i bariery. Posiad³oœæ zbudowano nad jezio-

rem b³êkitnym jak Como; z okien widaæ by³o niewielki wulkan.

W roku siedemdziesiatym pierwszym Jorge Amado Marquez mieszka³ tam

samotnie.

Tamtego roku jego ¿ona zmar³a w tajemniczych okolicznoœciach (sama siê po-

strzeli³a, podczas gdy rodzina odbywa³a przeja¿d¿kê motorówk¹ po jeziorze). Cór-

ka mieszka³a w Mexico City z pewnym fotografem, przystojnym mê¿czyzn¹ z buj-

n¹ czupryn¹ zaczesan¹ do ty³u. Œwietnie nadawa³by siê do filmów Costy Gavrasa.

Jorge Amado Marquez zaprosi³ Berrymana na tydzieñ. Mia³ tam zostaæ do

chwili, kiedy bêdzie musia³ zabraæ siê za robotê. A poniewa¿ to akurat zlecenie

by³o bardzo proste, postanowi³ zadoœæuczyniæ swojemu pragnieniu eleganckiego

¿ycia i przyj¹³ zaproszenie.

Dosta³ apartament na drugim piêtrze, z wyjœciem na taras otaczaj¹cy ca³y

budynek. Jezioro znajdowa³o siê jakieœ dwadzieœcia piêæ metrów ni¿ej. Z fronto-

wych okien widaæ by³o wulkan, a szerokie tylne okno wychodzi³o na krzaczasty

teren; ros³y tam krzewy brazylki i palmy, w których roi³o siê od papug.

background image

108

Przed wschodem s³oñca na jego taras przychodzi³y dwie czarnulki, jedna trzy-

nasto-, druga czternastoletnia. By³y to ³adne dziewczynki, z d³ugimi, brudnymi

od kurzu nogami. Zachowywa³y siê cicho, dopóki Berryman nie wyszed³ na taras.

Wtedy, chichocz¹c, czerwieni¹c siê i rzucaj¹c zalotne spojrzenia, jak pokojówki

w amerykañskich filmach, m³odziutkie señority przynosi³y mu banany, papaje,

mango, a tak¿e bekon i ryby z jeziora Chapala.

Po po³udniu ¿eglowa³ wokó³ wulkanu albo p³ywa³ w wodzie jeziora tak czystej,

¿e gdy nie pada³o, widzia³ dno. W inne dni polowa³ na jelenie z gospodarzem lub

sam, gdy¿ Amado by³ d¿entelmenem i nie narzuca³ goœciom swojego towarzystwa.

Wieczorami odbywa³y siê wielkie przyjêcia albo mniej formalne kolacyjki.

Amado przedstawia³ Berrymana jako amerykañskiego biznesmena, zwi¹zanego

z jego fabrykami opakowañ i plantacjami bananów. W przyjêciach uczestniczy³y

Amerykanki i bogate, kosmopolityczne señority, a rano m³odziutkie meksykañ-

skie s³u¿¹ce potajemnie ogl¹da³y te panie przez okno tarasu Berrymana.

Gdy tydzieñ wakacji dobieg³ koñca, Thomas Berryman uzna³, ¿e chêtnie znów

by wkrótce posmakowa³ meksykañskiego stylu ¿ycia. Jednak najpierw musia³

wykonaæ pracê dla Jorge Amado Marqueza.

Pewnego popo³udnia pojecha³ do Mexico City miejscowym autobusem, któ-

rego silnik krztusi³ siê i kaszla³. Autobusowi dotrzymywa³y kroku osio³ki z dzwo-

neczkami, ale Berrymanowi wcale siê nie spieszy³o.

Gdy przyjecha³ do stolicy, zmieni³ swój bia³y garnitur haciendera na zaku-

rzon¹ kwiecist¹ koszulê i d¿insy. Zamieszka³ w studenckim hostelu i zacz¹³ nosiæ

okulary bez oprawek.

Pierwsze dwa wieczory spêdzi³ beztrosko ze studentami z uniwersytetu Stanu

Wisconsin i ich ³agodnym homoseksualnym opiekunem. Przedstawi³ siê im jako

profesor liceum z hrabstwa Westchester, stan Nowy Jork.

PóŸnym popo³udniem trzeciego dnia pobytu w stolicy Meksyku ukrad³ szar¹

pó³ciê¿arówkê. Znalaz³ w niej kaczki, kurczêta i kilka kwicz¹cych prosi¹t. Pojazd

by³ ciê¿ki, ale Berryman uzna³, ¿e mo¿na nim jechaæ siedemdziesi¹t mil na godzinê.

Tego wieczoru szara pó³ciê¿arówka kilka razy parkowa³a na Plaza de la Con-

stitución, by zaraz z niego wyjechaæ.

Trochê przed pó³noc¹ przejecha³a fotografa przypominaj¹cego postacie z fil-

mów Costy Gavrasa. Zdarzy³o siê to na w¹skiej, jednokierunkowej ulicy. Samo-

chód jecha³ z prêdkoœci¹ prawie dziewiêædziesiêciu kilometrów.

Zaczesane do ty³u w³osy i bia³e zêby kochanka córki Amado Marqueza niemal

œwieci³y w ciemnoœciach. Berryman nie pragn¹³ wiedzieæ o nim nic wiêcej. Wola³

zachowaæ wspomnienia o tygodniu spêdzonym z señorem Amado Marquezem.

Rozmyœlanie o innych sprawach mog³o zak³óciæ jego równowagê psychiczn¹.

background image

109

Stara kobieta z Po³udnia postuka³a Berrymana w ramiê. Powoli zdj¹³ stereo-

foniczne s³uchawki dostarczane przez linie lotnicze Braniff.

Chcia³a, by odchyli³ jej do ty³u fotel, co by³o normalne, ale poza tym zamie-

rza³a mu równie¿ opowiedzieæ o swoim niedawno zmar³ym ziêciu.

– Michael mia³ zaledwie piêædziesi¹t osiem lat – mówi³a monotonnie. – Mi-

chael mia³ dwie œliczne córki w Briarcliff. Michael chcia³ przejœæ na emeryturê za

piêæ lat…

Berryman spojrza³ przez okno. Zobaczy³ przedmieœcia Nashville.

Pojawi³ siê napis, nakazuj¹cy zapi¹æ pasy. Zebrano s³uchawki.

Wzi¹³ g³êboki oddech. Porówna³ swój garnitur z ubraniami biznesmenów z Po-

³udnia, lec¹cych z nim na pok³adzie samolotu.

Gdy przy drzwiach stewardessa wita³a krótko ostrzy¿onego Thomasa Berry-

mana, uœmiechn¹³ siê i odpowiedzia³ jej z idealnym po³udniowym akcentem.

Nios¹c swoj¹ ma³¹ skórzan¹ torbê w stronê terminalu pomyœla³ sobie, ¿e po-

traktuje pobyt w tym mieœcie jako przystanek w drodze powrotnej do Meksyku.

Nashville, 26 czerwca

We wtorek, dwa tygodnie przed Czwartym Lipca, Berryman wyszed³ przez

sterowane elektrycznie drzwi Farmerskiego Domu Towarowego, nios¹c butelkê

soku pomarañczowego i pó³ kilo p¹czków z cukrem pudrem, nazywanych „P¹cz-

kami ¿ony farmera”. Mia³ na sobie spodnie khaki i pogniecion¹ koszulkê z napi-

sem „Coca-Cola”, której rêkawy zawin¹³ nad ³okcie. Wygl¹da³ jak prawdziwy

farmer z Tennessee. Tak te¿ siê czu³.

Usiad³ na gor¹cym baga¿niku forda galaxie, wypo¿yczonego u Hertza i popi-

jaj¹c sok obserwowa³ kobiety oddaj¹ce siê swojemu najwa¿niejszemu zajêciu:

zakupom. Zjad³ kilka ciep³ych p¹czków. By³ bardzo zadowolony, nie przeszka-

dza³o mu nawet to, ¿e siedzi na rozgrzanym metalu.

Jak zwykle rozkoszowa³ siê swoj¹ niezale¿noœci¹. By³a jedenasta przed po-

³udniem, a on nie musia³ nigdzie pêdziæ, bo mia³ ³atw¹, dobrze p³atn¹ pracê.

Wczesnym popo³udniem ruch na ulicach nie by³ zbyt wielki. Krêci³o siê tu trochê

kokietek, bêd¹cych wbrew pozorom naprawdê dobrymi ¿onami; na lokówkach mia³y

zawi¹zane chustki, co przypomina³o trochê klatki dla ptaków. By³o te¿ sporo mê¿-

czyzn; wygl¹dali jak dzieciaki w swoich kwiecistych hawajskich koszulach i obszer-

nych spodniach zachodz¹cych wysoko nad taliê, niczym worki pocztowe.

Chwilami Berryman mia³ ochotê nawi¹zaæ z kimœ rozmowê, ale g³ównie spê-

dza³ czas na przygl¹daniu siê dwóm czarnym stolarzom, którzy stawiali drewnia-

ne podium poœrodku parkingu. Z tego podium bêdzie przemawia³ Jimmie Horn.

Posiedzia³ jeszcze trochê na baga¿niku forda, a potem przeszed³ siê po ulicy.

Wst¹pi³ do kilku sklepów. Kupi³ oliwkow¹ koszulê J.C. Penneya i krawat

pasuj¹cy do jego eleganckiego garnituru. Chwilê obserwowa³ policjanta czytaj¹-

background image

110

cego komiks w wozie patrolowym. Na przednim siedzeniu samochodu le¿a³ re-

wolwer trzydziestka.

W porze lunchu usiad³ w ulicznej kawiarence pod parasolem z napisem „Cin-

zano” i ulegaj¹c naleganiom kelnerki o nazwisku D. Dusty wypisanym na identy-

fikatorze, wypi³ szklaneczkê wermutu.

(Potem go sobie przypomnia³a).

Ponad w¹sk¹ kolumnad¹ dach Farmerskiego Domu Towarowego by³ d³ugi,

p³aski i pokryty smo³¹. W po³owie popo³udnia zrobi³o siê gor¹co i duszno. Smo³a

topi³a siê i ciek³a po rynnie.

Frontowa fasada budynku, z czerwonym emblematem na tle królewskiego

b³êkitu, wznosi³a siê jakiœ metr ponad dachem. Od ty³u dach zwiesza³ siê nad

drzewami magnolii tworz¹cymi potê¿n¹, zielon¹ œcianê od rampy za³adowczej a¿

do Szosy 95, prowadz¹cej na wschód, do Knoxville.

Pykaj¹c cygaro, Thomas Berryman zapisywa³ w pamiêci wszystkie te szczegó³y.

Ju¿ mia³ sobie pójœæ, gdy nagle zauwa¿y³ d³ugow³osego ch³opca, którego dziœ

widzia³ ju¿ kilka razy.

Ch³opiec by³ wysoki i chudy, nosi³ zielony kombinezon wojskowy i przyciem-

nione na br¹zowo okulary. Mia³ krêcone w³osy i przypomina³ Berrymanowi Oli-

wera Twista.

Siedzia³ na przystanku autobusowym i próbowa³ flirtowaæ z czarn¹ kelnerk¹

z ulicznej kawiarni. Teraz usadowi³ siê na krawê¿niku chodnika naprzeciwko domu

towarowego. Przygl¹da³ siê dwóm czarnym stolarzom.

Berryman zanotowa³ w pamiêci obecnoœæ ch³opca i uzna³, ¿e mia³ udany dzieñ.

Przeliczy³, ¿e jego dzienny zarobek wyniós³ ponad dwadzieœcia tysiêcy dolarów.

Nashville, 27 czerwca

– Ustalonego dnia – powiedzia³ mi Ben Toy – wykona swój plan, który jego

zdaniem powiedzie siê w stu procentach. Jeœli jednak uzna, ¿e nie ma stuprocen-

towej szansy powodzenia, zrezygnuje. Tak post¹pi³ z Jessem Jacksonem w Chi-

cago. Lubi wyzwania, ale wszystko starannie oblicza.

Któregoœ dnia, gdy w swoim gabinecie zastanawia³em siê nad wszystkim, co

wiem o Benie Toyu, uderzy³a mnie pewna myœl, po raz pierwszy jasno sformu³o-

wana: otó¿ Toy nienawidzi³ Thomasa Berrymana. Nie mia³em pewnoœci, czy on

sam o tym wie, ale by³em absolutnie pewny, ¿e go nienawidzi.

Dwudziestego siódmego czerwca Berryman siedzia³ w swoim hotelowym po-

koju, numer 4H, w którym dobê liczono od szóstej do szóstej. Studiowa³ codzienny

tryb ¿ycia Jimmiego Horna z tak¹ sam¹ starannoœci¹, z jak¹ rabin studiuje Talmud.

Hotel sk³ada³ siê z dwóch po³¹czonych budynków w dzielnicy po³o¿onej na

zachód od West End Avenue w Nashville. Nazywa³ siê „Claremont” i nad pro-

giem mia³ wielki napis: „Domowa kuchnia dla pañ i panów”. Ka¿dego popo³ud-

nia stali goœcie „Claremontu” przesiadywali w holu, gdzie raczyli siê miêtowy-

mi lodami i napojami, ogl¹daj¹c w telewizji mydlane opery albo mecze base-

ballu. Pokój kosztowa³ Berrymana dwadzieœcia szeœæ i pó³ dolara tygodniowo.

background image

111

Pierwszym wnioskiem, jaki wyci¹gn¹³ z porannych obserwacji, by³o, ¿e Jim-

mie Horn jest cz³owiekiem beztroskim, ale nie dotyczy to jego ochrony.

Wieczorem jecha³ za samochodem Horna od ratusza. Burmistrz mia³ uzbro-

jonego kierowcê i liczne dodatkowe towarzystwo: hordê podejrzliwych bia³ych

mê¿czyzn, którzy bezustannie rozgl¹dali siê na boki, szukaj¹c oznak niebezpie-

czeñstwa jak wystraszone zaj¹ce. Drugi samochód, zielony dodge, najprawdopo-

dobniej policyjny, równie¿ jecha³ za samochodem Horna.

Córeczka Horna wybieg³a mu na spotkanie na pocz¹tek podjazdu, a on wy-

siad³ z samochodu i poszed³ z ni¹ do domu. Szli tak prawie piêæset metrów trzy-

maj¹c siê za rêce, i Berryman zastanawia³ siê, czy tak samo jest codziennie wie-

czorem. Samochód Horna podjecha³ pod drzwi, a dodge zatrzyma³ siê przy fron-

towej bramie.

Patrz¹c przez krzaki otaczaj¹ce drogê i niemal trzymetrowe ogrodzenie z ¿e-

laznych, ostro zakoñczonych prêtów, Berryman s³ysza³ kroki na ¿wirze. Widzia³

równie¿ inny radiowóz policyjny zaparkowany na ³uku podjazdu, bli¿ej domu.

Jezu, myœla³, porz¹dnie pilnuj¹ mu ty³ka.

Dok³adnie naprzeciwko siebie, bardzo blisko, us³ysza³ szelest w krzakach.

Odwróci³ siê i zobaczy³ wysokiego stanowego w¹satego policjanta.

– Nie mo¿e pan siê tu zatrzymywa栖 powiedzia³ policjant stanowczo. – Je-

¿eli chce pan ogl¹daæ eleganckich czarnuchów, niech pan idzie do kina. A teraz

proszê st¹d odjechaæ.

– Ju¿ jadê. – Berryman uœmiechn¹³ siê najbardziej kretyñsko jak potrafi³.

Wsta³ z klêczek i zanurkowa³ do samochodu jak kaczka. – Tak, proszê pana, ju¿

jadꠖ powtórzy³. – Nasz³a mnie g³upia ciekawoœæ.

Odje¿d¿aj¹c asfaltow¹ szos¹ spod domu burmistrza, Berryman czu³, jak krew pul-

suje mu w skroniach. No, Thomasie, napomina³ siê, musisz postêpowaæ rozs¹dniej.

I zastosowa³ siê do tego.

Nashville, 28 czerwca

Berryman doszed³ do wniosku, ¿e wygl¹d nowego Po³udnia bardzo rozczaro-

wuje. Nie mia³o ono osobowoœci, upodobni³o siê do œwiata z „Roku 1984” Or-

wella. Nastêpnego ranka znów œlêcza³ nad planem miasta i ró¿nymi ksi¹¿kami na

temat Nashville.

Szybko zapamiêta³ nazwy ulic, dróg, objazdów, g³ównych punktów. Próbo-

wa³ wyczuæ to miasto, by orientowaæ siê, co zobaczy, gdy pojedzie na pó³noc, na

zachód, na wschód.

Nosi³ okulary w rogowych oprawkach i nieustannie pociera³ nasadê nosa. Oczy

go piek³y. Raz wpad³ na sprz¹taczkê.

Studiuj, studiuj, studiuj – a potem jeszcze raz studiuj. Rób to dobrze, udosko-

nalaj swoj¹ technikê.

Po lunchu w kawiarni, na który zjad³ jajka, kaszê kukurydzian¹ i kotlet, poje-

cha³ w stronê stanowego Kapitolu i dzielnicy biznesu. Tam wysiad³ i zacz¹³ siê

przechadzaæ. Ubrany by³ w koszulê Levi’s i kowbojskie spodnie, a na nosie mia³

lustrzane okulary.

background image

112

Pomyœla³, ¿e centrum Nashville jest typowe dla nowego Po³udnia: ma³o zna-

cz¹ce miasteczko z wielkimi pretensjami.

Na niebie Nashville rysowa³a siê gromada wie¿owców wysokich na piêtna-

œcie do dwudziestu piêciu piêter, które przywiod³y Berrymanowi na myœl mniej-

sze i biedniejsze Houston. Budynki rz¹dowe wygl¹da³y jak miniatura Waszyngto-

nu. Krête ulice przypomina³y Los Angeles.

Jednak miasto by³o czyste, a powietrze stosunkowo œwie¿e.

Zarówno bogaci, jak i biedni mieszkañcy miasta kupowali gotow¹ odzie¿. Mê¿-

czyŸni ubierali siê w dwurzêdowe garnitury od Searsa albo Montgomery Ward. Wiêk-

szoœæ nosi³a skórzane paski i bia³e mokasyny ze z³otymi ³añcuszkami i guzikami.

Kobiety z Nashville nadal ho³dowa³y modzie krótkich spódniczek. Na wysta-

wach drogich i tanich sklepów le¿a³y eleganckie poñczoszki i ciep³e rajstopy.

W tym po³udniowym mieœcie praktykowano radosn¹ konsumpcjê, ale wiêk-

szoœæ zakupów odbywa³a siê w bogatych dzielnicach.

By uzupe³niæ swój wizerunek, Berryman zatrzyma³ siê w sklepie obuwniczym

Kinney’s i kupi³ be¿owe pantofle na miêkkich podeszwach. Pasowa³y do jego

zielonego garnituru, a poza tym móg³ w nich biegaæ.

Subiekt, który je pakowa³, wodzi³ spojrzeniem od ciemnych okularów do butów

i od butów do okularów.

– Nie wydaje mi siê, by pasowa³y do pañskiego stylu – powiedzia³.

– Najwygodniejsze amerykañskie buty do chodzenia – uœmiechn¹³ siê Ber-

ryman. Wyrzek³ te s³owa mocnym po³udniowym akcentem, po³ykaj¹c po³owê sy-

lab. Niewa¿ne, co siê mówi, wa¿ne jak siê mówi.

PóŸnym popo³udniem pojecha³ na przedmieœcie, gdzie znajdowa³ siê lokal

sztabu wyborczego Horna. By³ to nie wykorzystywany salon samochodowy na

West End Avenue.

Mru¿¹c oczy w ostrym s³oñcu, zatrzyma³ siê przed wielk¹ wystaw¹ i poszed³

wzd³u¿ niej.

Okna wystawy pozalepiano plakatami i zdjêciami Jimmiego Horna rozma-

wiaj¹cego z najrozmaitszymi ludŸmi. Wszystkie zdjêcia by³y uderzaj¹co dobre

i wyraziste. NajwyraŸniej Horn mia³ jakiegoœ w³asnego po³udniowego Bruce’a

Davidsona, który chodzi³ za nim z aparatem.

Jimmie Horn stoj¹cy na trawiastym pagórku z bia³¹ dru¿yn¹ pi³karsk¹. Horn

z ¿on¹ w kuchni. Horn z Howardem Bakerem i Samem Ervinem. Horn zarzucaj¹-

cy wêdkê na wiejskim mostku, obok niego jakiœ czarnoskóry staruszek. Horn z Ni-

xonem. Z Minnie Pearl. Z m³odym weteranem z Wietnamu, zaaresztowanym za

napad na stacjê benzynow¹.

Berrymana nareszcie ogarnê³y ciep³e, przyjazne uczucia dla Jimmiego Hor-

na. Wszed³ do lokalu.

Za tymi wszystkimi zdjêciami w sali wystawowej gadatliwa pracownica szta-

bu wyborczego zaczê³a mu radoœnie opowiadaæ o zajêciach przewidzianych dla

burmistrza Horna na Dzieñ Niepodleg³oœci. Trajkota³a jak papuga.

background image

113

– Rano – energicznie kreœli³a palcem po ladzie – o dziewi¹tej zacznie siê

parada i senator z Tennessee obejrzy uroczysty wyœcig, który odbêdzie siê na Sta-

dionie imienia Vand-a-biltów, czy raczej na Polu Dudleya.

– Johnny Cash. Albuht Gohr. Kris Kristoffason – wymienia³a swoim po³u-

dniowym akcentem. – To tylko kilka z wielu znanych osób, które siê tu pojawi¹.

Potem, w po³udnie… – poda³a Berrymanowi gruby skoroszyt. Z radia dobiega³a

melodia „Marzenia”. – W po³udnie, mówiê, lunch w Rogah Millah’s King na Road.

O czwartej – uœmiechnê³a siê jak matka panny m³odej – burmistrz wyg³osi prze-

mówienie do wszystkich czarnoskórych ludzi. To odbêdzie siê przy Farmerskim

Domu Towarowym.

Ósma. Burmistrz Horn spotka siê z Guvnah Winthrop na nowej szsz-szsz-

szsz… drodze szybkiego ruchu. Oczywiœcie bêd¹ fajerwerki.

Podczas gdy z asystentki sztabu wyborczego wylewa³y siê informacje, d³ugo-

w³osy ch³opiec, którego Berryman widzia³ przed domem towarowym, przecha-

dza³ siê po West End Avenue. Mia³ na sobie ten sam zielony wojskowy kombine-

zon. Z bliska Berryman stwierdzi³, ¿e nie jest taki m³ody, ma jakieœ dwadzieœcia

piêæ lat.

To by³ Bert Poole, student teologii, zastrzelony potem przez zabójcê z Fila-

delfii.

– Czym mogê s³u¿yæ? – zawo³a³a w jego stronê gadatliwa kobieta ze sztabu

wyborczego.

Poole nic nie odpowiedzia³, nawet siê nie odwróci³. Przeczyta³ kilka ko-

munikatów prasowych o Hornie, przylepionych nad sto³ami bankietowymi.

Obejrza³ plakaty wyborcze na œcianach, spojrza³ niechêtnie na Berrymana i ko-

bietê.

Potem wybieg³ przez wahad³owe drzwi tak samo szybko, jak przez nie wpad³.

– Codziennie tu przychodzi – powiedzia³a Berrymanowi pracownica szta-

bu. – Nigdy nie odpowiada na uprzejme pytania. Nigdy siê nie uœmiecha. Nie

chce w³¹czyæ siê do naszej pracy.

Berryman patrzy³ za Poole’em, który przeci¹³ West End Avenue i szed³ w stro-

nê kawiarni Masona.

– No tak – skomentowa³ nie patrz¹c na kobietê. – Wygl¹da naprawdê dziw-

nie.

Kobieta uœmiechnê³a siê i powiedzia³a, co sama o tym myœli:

– To syn jednego z tych tak zwanych doktorów teologii. Z Akademii Teolo-

gicznej Vand-a-biltów. Nazywa siê Bert Pool i jest lekko pomylony. Mówi, ¿e

burmistrz Horn sprzeda³ naszych ludzi. Czy to nie œmieszne? Komu ich sprzeda³?

Chcia³abym to wiedzieæ.

Thomas Berryman wzruszy³ ramionami i wyszed³ z sali wystawowej nios¹c

pod pach¹ zrolowane arkusze, na których wypisany by³ rozk³ad zajêæ Horna. Œci-

ga³a go melodia „Marzenia”.

– Dziêkujê pani – powiedzia³ jeszcze, zanim wyszed³. Uœmiechn¹³ siê i po-

macha³ rêk¹. – Robicie tu dobr¹ robotê. ¯yczê wam wiele szczêœcia.

8 – Numer Thomasa Berrymana

background image

114

Claude, Teksas, 29 i 30 czerwca

Dom emerytowanego sêdziego okrêgowego Toma Berrymana to rozpadaj¹ca

siê dwudziestopokojowa ruina na drodze do Amarillo w Teksasie. Œciany ozdo-

bione ma ró¿owym stiukiem, a dach pokryty zielon¹ dachówk¹. Dom otoczaj¹ Ÿle

utrzymane ¿ywop³oty, w ogrodzie kwitn¹ ¿ó³te ró¿e. Jest tu basen, ale zaros³y go

wodorosty i wszystko wygl¹da jak niechlujna ruina.

Ca³a posiad³oœæ jest brzydka, wprost nienaturalnie brzydka. I smutna.

Jednak Thomas Berryman pojecha³ do Teksasu. Potrzebowa³ odrobiny odpo-

czynku, a przy okazji musia³ zdobyæ meksykañsk¹ wizê na nazwisko Williama

Keresty. Za³atwi³ sobie lot liniami Braniff, a potem, poniewa¿ czasami wyobra¿a³

sobie tak¹ scenê, wynaj¹³ limuzynê i podjecha³ pod dom siedmiometrowym lin-

colnem.

Thomas Berryman Starszy od roku tysi¹c dziewiêæset szêœædziesi¹tego trze-

ciego jeŸdzi³ na wózku inwalidzkim, kiedy to dozna³ udaru. Codziennie rano sier-

¿ant Ames popycha³ wózek poœród spl¹tanych ga³êzi winoroœli i ogromnych s³o-

neczników rosn¹cych w zapuszczonym ogrodzie. Gdy doje¿d¿ali na miejsce,

emerytowany Stra¿nik Teksasu czasami rozmawia³, a czasami tylko czyta³ na g³os,

a stary sêdzia od czasu do czasu kiwa³ g³ow¹ lub rozchyla³ zesztywnia³e wargi, by

uœmiechn¹æ siê albo rzuciæ przekleñstwo. Ale najczêœciej myœla³ o tym, ¿e jest mu

s¹dzona œmieræ w wojskowym szpitalu w Austin.

Gdy Tom Berryman Starszy by³ bardzo zmêczony, g³owa zwiesza³a mu siê

jak u trupa. Tak w³aœnie zdarzy³o siê w chwili, gdy m³odszy Thomas Berryman

spad³ na niego z b³êkitnego, prawdziwie teksañskiego nieba. M³odszy Tom przy-

niós³ ze sob¹ jakieœ trzydzieœci cienkich czasopism; starzec wiedzia³, ¿e jest to

prezent dla niego.

Gdy Berryman szed³ od strony gara¿u, uderzy³a go myœl, ¿e jego ojciec jest

jak ska³a na kó³kach; jak tocz¹cy siê kamieñ nagrobny. Starzec siedzia³ w ogro-

dzie, a sier¿ant Ames od czasu do czasu wk³ada³ mu do ust papierosa lucky strike.

Berryman przeszed³ obok krowy. Poklepa³ j¹ po zadzie, chocia¿ macha³a

ogonem. Zastanowi³ siê, czy Ames kiedykolwiek klepa³ w ten sam sposób jego

ojca. Pomyœla³ z rezygnacj¹, ¿e ojciec jest prawdziwym wrakiem cz³owieka.

Twarz sêdziego rozjaœni³a siê, gdy zobaczy³ nadchodz¹cego syna. A sier¿ant

Ames tak siê wzruszy³, ¿e rozla³ lemoniadê na spodnie.

– Witaj, Thomas – powiedzia³ z wielkim trudem stary sêdzia. By³ ca³kiem

przytomny, porusza³ niespokojnie rêkami i uœmiecha³ siê. Z jakiegoœ powodu, mo¿e

dla ozdoby, sier¿ant Ames pozwoli³, by nad górn¹ warg¹ sêdziego uros³y w¹sy

w stylu Dzikiego Billa Hickoka. By³y sztywne i wygl¹da³y jak martwe.

– Przynios³em „Timesa” i inne pisma, ¿eby Bob ci poczyta³. – Berryman

mówi³ bardzo wolno.

background image

115

Pochyli³ siê i uœciska³ ojca; pozwoli³, by starzec poczu³ jego si³ê i ¿ywotnoœæ.

Koszula sêdziego pachnia³a wilgoci¹ jak niemowlêce ubranko. Potem Tom wy-

prostowa³ siê i zacz¹³ przerzucaæ gazetê.

– No wiêc, co myœlisz o Johnnym Conallym? – spyta³, unikaj¹c patrzenia

ojcu w oczy.

– Ch³opak jest w porz¹dku, Tom. – Sêdza uœmiecha³ siê coraz szerzej, po

ka¿dym s³owie robi³ przerwê. – Myœlê, ¿e ca³kiem w porz¹dku.

Stary stra¿nik, na którego przez chwilê nikt nie zwraca³ uwagi, nala³ wszyst-

kim lemoniady do szklanek.

– Hej, Tom, zobacz – powiedzia³ z ch³opiêcym uœmiechem. ¯eby udowod-

niæ, ¿e jest sprawny jak dawniej (tak przynajmniej Berryman pomyœla³ póŸniej),

z³apa³ siedz¹c¹ pod krzakiem ropuchê i udusi³ j¹.

Gdy sier¿ant Ames nakarmi³ ju¿ sêdziego potraw¹ – niezbyt dla niego odpo-

wiedni¹, ale za to smaczn¹, czyli fasol¹ z czerwon¹ papryk¹ – i gdy staruszek

wygra³ w warcaby przed pójœciem spaæ, Berryman wyjecha³ z domu limuzyn¹.

Zatopiony w myœlach min¹³ zaniedbane ogrodzenie, konie i krowy na pastwi-

sku, krzaki mesquite i cierniste grusze, a tak¿e bia³e jak per³y sadzawki alkalicz-

nej wody, która niszczy³a roœlinnoœæ.

W ma³ej, pustej dolince nacisn¹³ bos¹ stop¹ na peda³ gazu. Przez otwarte okna

wpada³o gor¹ce powietrze. Drogowe mapy Texarkana zaczê³y wirowaæ wokó³ tyl-

nej szyby. Czerwona strza³ka prêdkoœciomierza minê³a sto piêædziesi¹t i zapiszcza³

alarm. Radio grzmia³o. Merle Haggard, potem Tammy Wynette, potem Ferlin Hu-

sky, wszyscy oni zawodzili jak zwykle. Limuzyna, której prêdkoœciomierz by³ wy-

skalowany do stu osiemdziesiêciu, jecha³a zaledwie sto piêædziesi¹t jeden.

Berryman przypomnia³ sobie, jak przy stu dwudziestu na godzinê uderzy³

w niego czarny ford pikap. Jecha³ wzd³u¿ rowów irygacyjnych, muskaj¹c krzaki.

Omin¹³ krowê, unikaj¹c szybkiej, bezbolesnej œmierci. Zabi³ kurczaka.

Przypomnia³ sobie, jak Ben Toy pi³ grzane piwo i œpiewa³ meksykañskie piosenki

mi³osne. I j¹dra kojota zwisaj¹ce ze wstecznego lusterka forda. I przeja¿d¿ki z dziew-

czynami, i œledzenie nietoperzy przelatuj¹cych nad smutnymi, p³ytkimi stawkami.

¯ycie na wsi to jedno wielkie paskudztwo, pomyœla³.

Po przejechaniu prostego, dwukilometrowego wyboistego odcinka zjecha³

z drogi. Wysiad³ z samochodu i wyci¹gn¹³ strzelbê z baga¿nika. By³a zawiniêta

w koñsk¹ derkê, która cuchnê³a gnojem.

Opar³ strzelbê na dachu samochodu, a potem usiad³ na b³otniku, wyci¹gn¹³

z kieszeni kilka pocisków i po³o¿y³ obok strzelby. Powoli za³adowa³ broñ. S³oñce

w kolorze brzoskwini prawie go oœlepia³o. Pomyœla³, ¿e mo¿e dostaæ udaru s³o-

necznego. Co za s³owa, „udar s³oneczny”.

Wcisn¹³ strzelbê pod brodê i popatrzy³ na pustyniê przez kryszta³owo czyst¹

lunetê celownicz¹. Widzia³ s³upy telefoniczne nie pod³¹czone do niczego, z bezu-

¿ytecznymi niebieskoszarymi izolatorami. Widzia³ stary znak drogowy ostrzegaj¹-

cy przed wybojami. Jego czarne litery odznacza³y siê ostro na rdzawoz³otym tle.

background image

116

Z norki wyjrza³ królik. Jakiœ ptak œpiewa³, jego g³os przypomina³ œwist wyda-

wany na wietrze przez druty elektryczne. Berryman prawie widzia³ bakterie skrê-

caj¹ce siê w gor¹cym powietrzu.

Przycisn¹³ spust. Lekko, jak pianista.

Strzelba szczeknê³a. Strzeli³ zanadto na prawo. Znak drogowy pozosta³ nie-

naruszony.

Jeszcze raz wystrzeli³. Nic.

Wycelowa³ staranniej. Ledwo dotyka³ spustu. Nie chcia³ uzyskaæ przydomka

Pana Pud³uj¹cego.

Strzeli³ i chybi³. Znów strzeli³ i znów chybi³. Zacz¹³ siê pociæ. Jego oczy i rê-

ce nie potrafi³y wspó³pracowaæ.

Po³o¿y³ strzelbê na dachu i zebra³ myœli. Tak postêpowa³ zawsze. To by³ ju¿

odruch.

Spokojnie odkrêci³ celownik optyczny scyzorykiem i strzeli³ bez niego. Z³oty

metal znikn¹³, w tablicy pojawi³ siê otwór.

Berryman strzela³ tak d³ugo, a¿ zestrzeli³ znak, który spad³ na ziemiê. Nie

podniós³ go. Wsiad³ do samochodu i odjecha³.

Nie poznawa³ przedmieœæ Amarillo. By³y tu setki kiosków z jedzeniem. Su-

permarkety o swojskich nazwach. Kina dla zmotoryzowanych wyœwietlaj¹ce sta-

roœwieckie filmy.

Stan¹³ przy jednym z niezliczonych kiosków z taco. Wypi³ piwo, a potem

zadzwoni³ do dawnej znajomej, Bobbie Sue Gary, teraz Bobbie Sue Pederson.

Stoj¹c na pomarañczowych kafelkach przed budk¹ telefoniczn¹, Thomas

Berryman rozmawia³ z dziewczyn¹ o dawnych czasach. Wypi³ puszkê s³odkiego,

zimnego napoju Pearl. Wypali³ pó³ paczki picayunes. Zjad³ taco, które smakowa-

³o jak trociny.

– Mój m¹¿ jest kierownikiem nocnej zmiany na stacji benzynowej Shella –

powiedzia³a Bobbie Sue.

– Nad pustyni¹ lataj¹ samoloty i nietoperze. – Berryman przypomnia³ sobie

tê scenê patrz¹c przez okno Taco Palace.

– I mam troje dzieci. Jedno jeszcze w pieluszkach – kontynuowa³a Bobbie Sue.

– Nie mam ochoty na szybki numerek. Ubierz siê ³adnie. Pójdziemy do re-

stauracji.

– Tom – poskar¿y³a siê chichocz¹c. – Znów chcesz siê dostaæ do moich maj-

tek. Ale ja jestem zamê¿na. Czas figli siê skoñczy³. Muszê zachowywaæ siê odpo-

wiedzialnie.

– Och, Bobbie, daj spokój. – Thomas Berryman g³oœno siê rozeœmia³. – A ty

nie chcesz dostaæ siê do moich majtek?

Powiedzia³, ¿e ju¿ do niej jedzie.

Bobbie Sue Gary Pederson przez te wszystkie lata trochê siê postarza³a. Bro-

dawki jej piersi by³y ciemnobr¹zowe i odznacza³y siê przez bluzkê. Nie wygl¹da-

³o to zbyt apetycznie.

background image

117

Bior¹c to wszystko pod uwagê, zaprowadzi³ j¹ do Ÿle oœwietlonego baru kok-

tajlowego. Ale cieszy³ siê, ¿e j¹ widzi. Naprawdê.

Bobbie Sue mia³a na sobie czerwon¹ kloszow¹ spódniczkê i poñczochy w tym

samym kolorze. Na nogach czarne pantofelki z niebieskimi wst¹¿eczkami. Pi³a

singapore sling, oboje zjedli kotlety z kurczaka.

Thomas Berryman lekko siê podnieci³.

– Jak to jest – zapyta³ – ca³owaæ poczciwego Tommy’ego Pedersona? Powiedz

mi tylko to, a wyjadê st¹d zadowolony. Bêdê œpiewa³ w samolocie do Nowego Jorku.

– No, no, spokojnie – mówi³a, œciskaj¹c go za nogê. By³o tak, jakby nigdy

nie wyje¿d¿a³ i jakby ci¹gle jeszcze chodzili ze sob¹ w liceum.

– Przestañ z tym „no, no”. No ju¿, ma³a.

– To jakby siê ca³owaæ… Ooch…

– No ju¿, ma³a. ChodŸ, Thomas tu jest… Och, Bobbie Sue! – Berryman krzy-

cza³ z zachwytu. – To wspania³e, ma³a. – Œmia³ siê i mówi³ z po³udniowym ak-

centem, a ona pomyœla³a, ¿e jest naprawdê super.

Bia³y ksiê¿yc sun¹³ po czarnym teksaskim niebie, gdy kopulowali w wielkim,

wygodnym lincolnie.

Gdy sier¿ant Ames wszed³ rano do pokoju sêdziego, Thomas spa³ w bujanym

fotelu ko³o ³ó¿ka ojca.

Budz¹c sêdziego sier¿ant Ames opowiedzia³ m³odemu Thomasowi star¹ hi-

storyjkê o tym, jak zasn¹³ podczas spêdu byd³a, a gdy siê obudzi³, stwierdzi³, ¿e

zosta³ obrzezany.

Stary Tom Berryman le¿a³ na ³ó¿ku i patrzy³ na ksi¹¿kê w miêkkiej oprawie,

rzucon¹ na pod³ogê obok bujanego fotela. Zatytu³owana by³a Jiminy. Kilka razy

cmokn¹³, obliza³ wargi, i wreszcie spyta³, czy jego syn czyta o Jimmim Hornie.

– Tak – odpar³ Berryman.

– To dobrze – Starzec walczy³ o ka¿de s³owo. – Wydaje siê… wydaje siê…

¿e to piekielnie dobry czarnuch.

Berryman spêdzi³ ranek w Amarillo, za³atwiaj¹c sobie wizê na nazwisko Ke-

resty. Jego dostawc¹ by³ chorobliwie zarozumia³y Meksykanin, który wypisa³

dokument rêcznie. Za swoje dzie³o wzi¹³ trzysta dolarów.

Po po³udniu Berryman polecia³ spotkaæ siê z cz³owiekiem, który mia³ zap³aciæ za

zabicie Horna. A p³aci³ za to by³y gubernator Tennessee, Jefferson Johnboy Terrell.

Thomas Berryman by³ spokojny jak w¹¿, który wygrza³ siê na s³oñcu.

Nashville, 12 paŸdziernika

Dwunasty paŸdziernika, Dzieñ Kolumba, nale¿a³ do tego rodzaju wyj¹tkowo

zimnych dni, które powoduj¹, ¿e doroœli, tacy jak ja, przesypiaj¹ budzik.

background image

118

Tego ranka, a by³ to ranek nieprzyjemny, szary, taki, kiedy najchêtniej zostaje

siê w domu, przyszed³ pierwszy przymrozek.

Po po³udniu by³y gubernator Jefferson Terrell zosta³ dowieziony do centrum

Nashville, i stan¹³ przed wielk¹ ³aw¹ przysiêg³ych pod zarzutem, ¿e zap³aci³ sto

tysiêcy dolarów za zabicie Jamesa Horna w lipcu.

Kierowc¹ samochodu Terrella, ponurego, czarnego cadilaka z roku tysi¹c dzie-

wiêæset szeœædziesi¹tego dziewi¹tego, by³ mê¿czyzna o wojskowym wygl¹dzie, z krót-

kimi w³osami zaczesanymi do ty³u jak u pana Haldemana, który wozi³ Nixona.

Nowy adwokat Terrella, g³adki jak lis siwow³osy mê¿czyzna, równie¿ z Ho-

uston, jecha³ z nim na tylnym siedzeniu.

Ha³as, jaki robi³y media wokó³ zbli¿aj¹cego siê procesu by³ o wiele g³oœniej-

szy ni¿ szum dotycz¹cy nowego proszku do prania wyprodukowanego przez fir-

mê Procter and Gamble.

Ludzie s³uchali o sprawie w radiu, wracaj¹c po pracy do domu; widzieli wiel-

kie tytu³y w gazetach le¿¹cych rano na progu ich domów; potem dowiadywali siê

jeszcze wiêcej z lokalnej i krajowej sieci telewizyjnej.

Ludzie ze wzgórz ju¿ planowali, ¿e pi¹tek spêdz¹ na sali s¹dowej, a w  sobotê

pojad¹ do Opryland.

Dwunastego paŸdziernika ponad trzystu gapiów powita³o Terrella u wejœcia

do gmachu s¹du.

Johnboy wygramoli³ siê z cadillaka. Najpierw ukaza³y siê skórzane mokasy-

ny, potem szary bankierski garnitur, a w reszcie martwa, ciastowata twarz.

Jednak Terrell prawie zawsze tak wygl¹da³.

W ustach mia³ cygaro za dolara. Nie pali³ go, ale przecie¿ zawsze tak siê

zachowywa³, ilekroæ widzia³em go na stanowym Kapitolu.

Uœcisn¹³ kilka r¹k i, zwyczajem polityków, pomacha³ do t³umu. Tak, czujê siê

dobrze – odpowiedzia³ jakiemuœ sympatykowi w kraciastym myœliwskim kapeluszu.

Potem niski mê¿czyzna w szarym nieprzemakalnym p³aszczu chwyci³ Terrel-

la za rêkê i nie chcia³ puœciæ.

– Nasta³y z³e czasy – powtórzy³ parê razy.

– Ale to ci¹gle ten sam silny, dobry kraj – odpar³ Johnboy. – Czy¿ nie ¿yje-

my w dobrym kraju, przyjacielu?

Mê¿czyzna w przeciwdeszczowym p³aszczu zamruga³ i puœci³ rêkê Terrella.

Wtedy Johnboy utorowa³ sobie drogê po czterdziestu trzech stopniach pro-

wadz¹cych do drzwi s¹du i znikn¹³ w nich nie ogl¹daj¹c siê za siebie.

– Wygl¹da³by dobrze jako zw³oki – mrukn¹³ Lewis Rosten gdzieœ za moimi

plecami. – Jak z Martina Chuzzlewita Dickensa.

Podczas postêpowania za zamkniêtymi drzwiami przed wielk¹ ³aw¹ przysiê-

g³ych, dziennikarze z gazet i telewizji siedzieli na drugim piêtrze gmachu s¹du

i pili darmow¹ kawê.

background image

119

Od czasu do czasu ktoœ nas informowa³, ¿e nic siê nie dzieje. Kilku policjantom

wyznaczono w³aœnie tak¹ pracê: przychodzili i informowali nas, ¿e nic siê nie dzieje.

Jedyn¹ wa¿n¹ informacj¹ by³o to, ¿e by³y gubernator Terrell za¿y³ kilka pigu-

³ek z malutkiej czarnej fiolki na chwilê przed tym, zanim stan¹³ przed wielk¹ ³aw¹

przysiêg³ych.

D³ugow³osy dziennikarz z Pó³nocy wsta³ i spyta³ z powa¿n¹ min¹:

– Sier¿ancie, móg³by pan nam powiedzieæ coœ o kolorze tych pigu³ek?

To by³a najweselsza chwila poranka. W³aœciwie by³o to nawet wszystko, co

zdarzy³o siê rano.

Jednak zaraz po lunchu w koñcu doczekaliœmy siê niespodzianki.

Do pokoju prasowego wszed³ m³ody mê¿czyzna, by przekazaæ wa¿ny komu-

nikat od pana Terrella.

By³ to œmieszny dandys w bia³ym garniturze i krawacie w groszki. Z ca³¹ pew-

noœci¹ absolwent Yale. Okaza³o siê, ¿e to syn Terrella.

– Wbrew podejrzeniom wielu z was – przeczyta³ z ma³ego br¹zowego notat-

nika – mój ojciec nie zamierza wymkn¹æ siê tylnymi drzwiami. – Opryskliwy

m³odzieniec spojrza³ na nas niechêtnie, tak jakby rzeczywiœcie chcia³ nas opluæ. –

Po rozprawie przed wielk¹ ³aw¹ przysiêg³ych – czyta³ dalej – pan Terrell udzieli

odpowiedzi na pytania dziennikarzy przed gmachem s¹du. – Z tymi s³owy Terrell

syn wyszed³ z pokoju prasowego.

Na pewno s³yszeliœcie przemowy, jakie Terrell wyg³asza³ w ci¹gu tych kilku

smutnych lat.

To ten rodzaj przemówieñ, w których zawsze mówi siê k³amstwa. To iden-

tyczne przemówienia, w jakich Nixon, Mitchell czy Connally okazywali nam tak¹

pogardê, ¿e czuliœmy siê jak œmiecie.

Stoj¹cy na bia³ych stopniach Terrell wydawa³ mi siê ca³kiem obojêtny i ufny

w swoje si³y. Gardzi³em nim.

Najszczerszym tonem, jaki kiedykolwiek u niego s³ysza³em, g³osem dr¿¹cym

od moralnego oburzenia, powiedzia³, ¿e „cieszy siê z szansy wykazania swojej

niewinnoœci raz na zawsze, w systemie s¹dowym, w który wierzy”.

Niektórzy s³uchacze gromko pohukiwali na znak niezadowolenia i pogardy,

ale wiêkszoœæ g³oœno wyra¿a³a swoje poparcie.

Dalej mówi³, jak mocno wierzy, ¿e s¹d oczyœci go z zarzutów. I jeszcze po-

wiedzia³: „Przysiêgam wam przed moim Panem i Zbawicielem, ¿e nie pope³ni³em

niczego niegodnego i niczego, czego musia³bym siê wstydziæ”.

By³o to dziwne i budzi³o lêk. Po raz pierwszy s³ysza³em doros³ego cz³owie-

ka, który wyg³asza³ takie oczywiste k³amstwa przed grup¹ innych doros³ych ludzi.

A tego popo³udnia czeka³y mnie jeszcze bardziej przera¿aj¹ce rzeczy.

Pojecha³em do Fleetwood, by popatrzeæ na zebrany tam t³um. Sta³em obok

d³ugow³osego fotografa z „Citizen-Reporter”, który wszystko to filmowa³.

background image

120

Wszyscy co do jednego mieli ten chory, zraniony wygl¹d, jaki widzia³em tyle

razy na pokazach filmu zatytu³owanego Marjoe, organizowanych przez stany pu-

rytañskie. Marjoe to film dokumentalny o m³odym, kochanym przez ludzi kazno-

dziei, który otwarcie mówi o tym, jak k³ama³ i oszukiwa³ na Po³udniu. Chcia³bym

wam powiedzieæ, ¿e po tym filmie widzowie p³akali. Tutaj ludzie s¹ ufni i nie

potrafi¹ zrozumieæ a¿ takiej pogardy.

Teraz przygl¹da³em siê podnieconemu t³umowi i zauwa¿y³em Terrella, do-

piero wtedy gdy praktycznie stan¹³ nade mn¹. W³aœciwie zobaczy³em go tylko

dlatego, ¿e fotograf zacz¹³ filmowaæ jak szalony.

Johnboy nigdy nie zbacza³ z drogi, któr¹ sobie raz wyznaczy³. Podniós³ krót-

ki, gruby palec wskazuj¹cy i wskaza³ na mnie z odleg³oœci jakichœ dziesiêciu stóp.

Patrzy³ na mnie z tak¹ pych¹, tak rozkazuj¹cym spojrzeniem, jakby by³ Sy-

nem Bo¿ym. Patrzy³ i wskazywa³, i wypowiedzia³ tylko jedno s³owo: „Ty”.

Mam zdjêcie na dowód. Wisi, maksymalnie powiêkszone, nad kominkiem,

tu, w moim domu w hrabstwie Poland.

Tego dnia, dwunastego paŸdziernika, gdy sta³em przed gmachem s¹du stanu

Tennessee, do g³owy przysz³a mi szalona myœl, ¿e Terrell nigdy nie zostanie os¹-

dzony i skazany. I okaza³o siê, ¿e mia³em racjê.

Nashville, 30 czerwca

Jefferson Terrell, sfrustrowany marzyciel, w ostatnich latach bardzo siê roz-

ty³. Jego t³uste w³osy koloru tektury, starannie rozdzielone przedzia³kiem, opada-

j¹ na boki. Bez przerwy pali i popija whisky, a odk¹d wzros³o mu ciœnienie, jego

twarz ma kolor pomidora. Johnboy mówi powoli, rozdziela sylaby, co nadaje s³o-

wom dziwaczne znaczenie.

Ale w tym wraku cz³owieka tli³ siê ogieñ i Terrell w koñcu dopad³ Thomasa

Berrymana.

Spotkali siê w celu za³atwienia spraw finansowych w apartamencie na naj-

wy¿szym piêtrze starego hotelu „Walter Scott” niedaleko gmachu Old Opry i re-

stauracji „Tootsie’s Orchard”. Berryman spóŸni³ siê. Mia³ na twarzy ¿ó³t¹ gumo-

w¹ maskê terrorysty.

Nowoczesna lodówka nie mog³a nadaæ charakteru temu niemodnemu salono-

wi hotelowemu, tak samo jak nie potrafi³ tego dokonaæ Johnboy, chocia¿ nadal

mia³ prezencjê. Zawsze j¹ mia³.

Zamówi³ beam’s pin i siedzia³ na ogromnej, ¿ó³tej kanapie pij¹c whisky bez

lodu. Powiedzia³ Berrymanowi, ¿e w swoim ubraniu wygl¹da jak agent towarzy-

stwa ubezpieczeniowego dla rolników. Nie wspomnia³ o masce, chocia¿ najwy-

raŸniej go zdziwi³a.

Berryman, zamkniêty w tym dusznym pokoju, marzy³ o tym, by wydostaæ siê

na powietrze, gdzie wieje wiatr, œwieci s³oñce i jest spokojnie. A jeszcze bardziej

background image

121

pragn¹³, by jego robota ju¿ zosta³a wykonana i by móg³ skoñczyæ sprawy z tym

po³udniowcem.

– Mo¿e siê panu wydawaæ szaleñstwem, ¿e osobiœcie siê z panem spotykam –

powiedzia³ Johnboy. – I to prawda. To jest szaleñstwo. Ale zawsze postêpujê w ten

sposób. Jestem po³udniowcem i empirykiem. Chcia³em z panem porozmawiaæ.

Oceniæ pana. Zobaczyæ, czy jest pan taki, jak siê spodziewa³em.

Thomas Berryman skin¹³ g³ow¹. Przygl¹da³ siê refleksom s³oñca na lustrze

wisz¹cym za Terrellem. Przypomnia³ sobie Oonê Quinn wychodz¹c¹ z Atlantyku,

jak dziewczyna na plakacie linii lotniczych.

– Proszê mi przerwaæ, je¿eli mówiê g³upstwa…

– Postêpuje pan s³usznie – odpar³ Berryman przez maskê.

Terrell powoli popija³ whisky. Przygl¹da³ siê Berrymanowi jak bogacz, który

nie jest pewny, czy ogier, którego w³aœnie kupi³, jest naprawdê wspania³ym koniem.

– By³em ciekaw, jakiego rodzaju cz³owiekiem pan jest. By³em naprawdê cie-

kawy po tej awanturze z biednym Wynnem.

Berryman stwierdzi³, ¿e sposób mówienia tego grubasa zmusza go do uœmie-

chu.

– I co pan teraz o mnie myœli?

– Stanowi pan dla mnie ca³kowite zaskoczenie. – Terrell siê rozeœmia³. – Jest

pan taki sprytny. – Znów siê rozeœmia³. – Zaczynam siê nawet zastanawiaæ, dla-

czego zajmuje siê pan tak nieprzyjemn¹ prac¹.

– Czasami sam siê nad tym zastanawiam – powiedzia³ Berryman. – Ale jesz-

cze bardziej zastanawiam siê, co z reszt¹ moich pieniêdzy. I zaczynam siê mar-

twiæ. Myœla³em, ¿e pan zrozumia³, i¿ pobieram honorarium przed wykonaniem

pracy. Mo¿e i jestem sprytny, ale jestem te¿ bardzo drogi.

– To znaczy, ¿e pan jeszcze nie przyst¹pi³ do przygotowañ? – zdziwi³ siê Terrell.

– Trochê ju¿ zrobi³em. Ze wzglêdu na pana wymagania, Horn to trudny cel.

Ale ju¿ jestem gotowy.

– A wiêc pieni¹dze. – T³uœcioch poklepa³ siê po kieszeni marynarki. – S¹

tutaj. Ko³o serca. Panie Thomasie Berryman, spodziewa³em siê kogoœ mniej po-

wa¿nego. To znaczy o mniej wyrazistej osobowoœci. Chyba zbytnio wszystko

uproœci³em.

Berryman odpowiedzia³ cichym g³osem po³udniowego d¿entelmena, którego

nauczy³ siê od ojca.

– Jestem ma³o powa¿ny. Mam nieodpowiednie odruchy emocjonalne. Jestem

wyj¹tkowo leniwy. Jestem materialist¹. Chcê jak najszybciej to wszystko rzuciæ

i dobrze ¿yæ.

Johnboy pokiwa³ g³ow¹ i jego pierœ zadr¿a³a ze œmiechu. By³ lekko rozbawiony.

– Takie pragnienia nie s¹ mi obce.

Siêgn¹³ do kieszeni marynarki i wyj¹³ br¹zow¹ paczuszkê owiniêt¹ zwyk³¹

aptekarsk¹ gumk¹. Paczuszka mia³a gruboœæ jakichœ trzech cali.

– Oto sto tysiêcy dolarów na dobre ¿ycie – powiedzia³ uroczyœcie.

Obserwowa³ Berrymana, który rozerwa³ papier i liczy³ banknoty. Podoba³a

mu siê uwaga, z jak¹ to robi³. Berryman wygl¹da³ teraz jak biznesmen z Po³udnia.

background image

122

Wszystko pasowa³o: od krawata, przez spinki do mankietów i klamrê u paska, do

skarpetek w szare pr¹¿ki, z czerwonymi wzorkami po bokach.

– Podziwiam pana pomys³owoœæ, panie Berryman. Jestem pewny, ¿e je¿eli

po¿yje pan dosyæ d³ugo, osi¹gnie pan wszystko, czego pragnie.

Berryman skoñczy³ przeliczanie pieniêdzy i w³o¿y³ je do kieszeni marynarki.

Stan¹³ przed kanap¹, przeszed³ przed zamazanym obrazem olejnym przedstawia-

j¹cym salê s¹dow¹, a Terrell ruszy³ za nim.

– Mo¿e tym razem bêdê musia³ pos³u¿yæ siê broni¹ paln¹ – powiedzia³ Ber-

ryman. – Chcê, ¿eby powsta³o wielkie zamieszanie. To ucieszy dziennikarzy. Naj-

prawdopodobniej zrobiê to czwartego lipca. Najprawdopodobniej.

Berryman nosi³ jasno¿ó³te rêkawiczki szoferskie. Wyci¹gn¹³ rêkê do Terrella.

– Nie chcê byæ nieuprzejmy – kontynuowa³ ³agodnie – ale naprawdê nie po-

winienem zostawaæ d³u¿ej. W ogóle post¹pi³em nierozs¹dnie przychodz¹c tutaj.

Johnboy lekko dotkn¹³ rêkawiczki, bardziej badaj¹c ni¿ œciskaj¹c rêkê Berry-

mana. Przez chwilê wpatrywa³ siê w otwory na oczy w masce.

– Taki cholernie sprytny – powtórzy³ jeszcze raz.

Berryman skin¹³ g³ow¹ i lekko siê uœmiechn¹³.

– Je¿eli po moim wyjœciu st¹d ktoœ mnie bêdzie œledzi³, umowa jest anulo-

wana – powiedzia³. – Nie mo¿e siê pan do tego mieszaæ.

Mniej wiêcej o tej samej porze, póŸnym wieczorem, orzechowobr¹zowe

oczy Jimmiego Horna przesta³y patrzeæ na melodramatyczny obraz przedsta-

wiaj¹cy Jezusa stoj¹cego przed drewnianymi drzwiami. Przesun¹³ wzrok na

podobizny Jessego Jacksona, Juliana Bonda, Langstona Hughesa… na wszyst-

kich czarnoskórych ludzi, których kiedykolwiek narysowa³ Norman Rockwell.

Do bawialni wesz³a jedyna osoba, której nigdy nie zdo³a³ oszukaæ ani do nicze-

go podstêpnie nak³oniæ: siedemdziesiêcioletnia têga nauczycielka. Nios³a gazowa-

ny tonik i ciep³e cytrynowe ciasteczka. By³a to Etta Raide Horn, jego matka.

– Powinnam uczyæ w letniej szkole – powiedzia³a siadaj¹c w trzeszcz¹cym buja-

nym fotelu, pomalowanym na zielono. – Wiesz, Jiminy, brakuje mi tych ³obuziaków.

Horn pokiwa³ g³ow¹.

– Powinnaœ w ogóle przestaæ pracowaæ. A ojciec powinien zrezygnowaæ ze

sklepu.

– A ty powinieneœ wróciæ do praktyki prawniczej – odgryz³a pani Horn.

– W ¿adnym wypadku – rozeœmia³ siê jej syn.

– No widzisz. My te¿ nic nie zmienimy w naszym ¿yciu. – Zachowa³a powa-

gê, ale jej twarz rozjaœni³a iskierka weso³oœci. – À propos, panie burmistrzu, jak

idzie kampania?

– Bardzo dobrze, dziêkujê. – Horn wzi¹³ ciasteczko, zamkn¹³ oczy i zacz¹³

je powoli chrupaæ.

– Cieszê siê.

background image

123

Popija³a zimny napój obserwuj¹c syna.

– Rozmawia³am z kilkoma osobami. Z politykami – uœciœli³a. – Siadywa³am

te¿ czasami w sklepie i przys³uchiwa³am siê temu, co mówi¹ klienci.

Jimmie Horn spojrza³ ponad jej g³ow¹ na zdjêcie Juliana Bonda. Zastanawia³

siê, jacy byli ludzie, z którymi pracowa³.

– I co mi chcesz powiedzieæ? – spyta³ matkê.

– Och, nic takiego. – Gdy widzia³o siê tê star¹ kobietê, mo¿na by³o siê do-

myœliæ, od kogo jej syn nauczy³ siê tej udawanej niewinnoœci. – W zesz³ym tygo-

dniu byliœmy u twojej cioci Fay w Clarksville.

– No, no. – Horn pokiwa³ g³ow¹.

– Czarnuchy na farmach nie s³ysza³y o Jimmiem Hornie. – Uœmiechnê³a siê

szeroko. – Biali s³yszeli o tobie, ale im siê nie podobasz.

– Kluczysz, moja kochana. Mów bez ogródek.

– No dobrze. – Etta Horn westchnê³a. – Po prostu wydaje mi siê, ¿e powinie-

neœ siê spotkaæ z tymi ludŸmi. Powinieneœ do nich pojechaæ, uœcisn¹æ im d³onie,

i powiedzieæ, kim jesteœ. Tak, ¿eby wszyscy mówili: „Zgadnij, kogo dziœ widzia³em

w sklepie. Tego m³odego Jimmiego Horna, który kandyduje do Senatu Stanów Zjed-

noczonych. Spojrza³ mi prosto w oczy i powiedzia³, ¿e bêdzie najlepszym i najciê-

¿ej pracuj¹cym senatorem, jakiego Tennessee kiedykolwiek mia³o”. S³ysza³am o kimœ

z Michigan, albo mo¿e z Ohio – ci¹gnê³a Etta Horn – kto zosta³ senatorem tylko

dziêki temu, ¿e nieustannie jeŸdzi³ po ca³ym stanie na spotkania z ludŸmi.

– Czarnymi? – spyta³ z uœmiechem Horn.

– Nie b¹dŸ taki przem¹drza³y… Z ciê¿ko pracuj¹cymi ludŸmi, i czarnymi,

i bia³ymi. W naszych czasach trzeba to robiæ. Trzeba chodziæ i rozmawiaæ.

– Dobrze. – Jimmie Horn zatar³ rêce, jakby ju¿ bra³ siê do roboty. – Bêdziesz

chodzi³a ze mn¹?

Stara kobieta unios³a dumnie brodê.

– Tak. Bêdê chodzi³a tak daleko, jak tylko zanios¹ mnie nogi.

– A ojciec?

– Nienawidzi ich jak egipskiej plagi… mówiê o politykach. Ale bêdzie z tob¹.

Horn rozsiad³ siê wygodnie i w zi¹³ nastêpne ciasteczko.

– Uwielbiam je – wyzna³ z uœmiechem.

Etta Horn siedzia³a w milczeniu, ko³ysz¹c siê na fotelu. Od czasu do czasu

kiwa³a g³ow¹, a raz mrugnê³a. Wygl¹da³a jak kobieta zdolna do wychowania na-

wet prezydenta.

– Jesteœ podstêpny – powiedzia³a w koñcu ze swoj¹ zwyk³¹ powa¿n¹ min¹.

– Sama nie jesteœ w tym najgorsza – odpar³.

Zanim Jimmie Horn wyszed³ wieczorem od rodziców, do domu wróci³ jego

ojciec.

Nazywa³ siê Marblehead Horn, by³ szeroki w ramionach, zawsze chodzi³ w far-

merskim kombinezonie i szarym pilœniowym kapeluszu. Wygl¹da³ jak czarny Ni-

kita Chruszczow.

background image

124

– Tatuœku, postanowiliœmy, ¿e weŸmiesz udzia³ w kampanii Jimmiego – po-

wita³a go Etta.

– Za ¿adne skarby. – Marblehead opad³ na swój fotel. – Co za gówno.

– Bêdziemy jeŸdziæ po ca³ym Tennessee. Tak jak ten cz³owiek z Ohio.

Ojciec Horna w³¹czy³ pilotem telewizor. Stary Zenith rozb³ysn¹³ w k¹cie pokoju.

– Do diab³a, nic z tego! – zawo³a³.

Ale bêdzie jeŸdzi³. Zawsze robi³ to, czego chcia³a ¿ona. By³o to tak pewne,

jak pewne by³o, ¿e otworzy sklep o szóstej rano, zamknie o w pó³ do dziesi¹tej

wieczorem, da na kredyt „tylko ¿ywnoœæ i nic wiêcej”.

Jimmie Horn wraca³ do domu z ciep³ymi uczuciami w sercu. Tym razem czarny

galaxie do³¹czy³ do szarej polary, która zawsze jecha³a za burmistrzem.

O jedenastej wieczorem jasnoniebieski lincoln continental przejecha³ przez

bramê jednego z w ielkich domów w stylu plantatorskim, w dzielnicy Belle Mea-

de w Nashville.

Terrell z trudem wygramoli³ siê z samochodu, zatrzyma³ siê na oœwietlonym

progu jak ostro¿ne zwierzê, a potem znikn¹³ w budynku.

Na parterze pali³y siê jasno œwiat³a, wytyczaj¹c mu drogê do gabinetu i jego

biurka z w³¹czon¹ lamp¹.

Terrell usiad³ w starym fotelu, zrzuci³ czarne mokasyny, rozluŸni³ pasek i przez

chwilê myœla³ o Thomasie Berrymanie. Myœla³ te¿ o prawniku Harleyu Johnie

Wynnie, który zosta³ zamordowany gdzieœ w Nowym Jorku.

Potem zadzwoni³ do Nowego Orleanu.

Cz³owiek z Luizjany, z którym rozmawia³ Terrell, mówi³ tak szybko, ¿e led-

wo go mo¿na by³o zrozumieæ.

– Berryman to ten, który powoduje utoniêcia i ataki serca? – upewni³ siê. –

To ten Thomas Berryman, o którym pan tyle gada, panie Terrell?

– Tak – odpowiedzia³ Johnboy. – Ale tym razem chyba pos³u¿y siê broni¹

paln¹. Mam przynajmniej takie wra¿enie. Przeprowadzi³em z nim rozmowê. To

ch³opak z Po³udnia.

W ci¹gu nastêpnych kilku minut ustalili szczegó³y kontraktu na Thomasa

Berrymana. Najprawdopodobniej zatrudni siê pospolitego mordercê i wyp³aci ca³e

honorarium niezale¿nie od tego, co stanie siê z Jimmiem Hornem.

– Pañski czarnuch to sprawa Thomasa Berrymana. – Nowoorleañczyk po-

stawi³ sprawê jasno. – Nic mnie to nie obchodzi. Wynagrodzenie mojego cz³o-

wieka wyniesie dziesiêæ. To zrêczny fachowiec. A tak przy okazji, panie Terrell –

za¿artowa³ kontrahent z Nowego Orleanu zanim od³o¿y³ s³uchawkꠖ to zaczyna

wygl¹daæ jak prawdziwa s³u¿ba publiczna.

Gdy Terrell siê roz³¹czy³, nowoorleañczyk zadzwoni³ najpierw do Nowego

Jorku, potem do Filadelfii. Podczas telefonu do Filadelfii rozmawia³ z niejakim

Josephem Cubbahem.

background image

125

Nashville, 1 lipca

Zamach na Horna mia³ siê odbyæ w sobotê wieczorem. I tego terminu dotrzy-

mano.

Oko³o wpó³ do ósmej Santo Massimino przygl¹da³ siê na ekranach monito-

rów dziesiêciu Hornom i wszyscy mu siê podobali.

M³ody as dziennikarstwa przemierza³ Tennessee w lotniczej kurtce i kremo-

wych spodniach. By³ to hipis z Nowego Jorku, ale hipis powa¿ny, z pokerow¹

twarz¹. By³ te¿ jednym z najlepszych prezenterów w Ameryce, razem z Arthurem

Godfreyem. Sekret Massimina polega³ na tym, ¿e mówi³ szybko, wszystkiemu

nadawa³ tak ma³o rzeczywistego znaczenia, jak to tylko by³o mo¿liwe, i nigdy nie

pozwala³ ludziom zastanowiæ siê nad tym, co mówi.

Jimmie Horn ma twarz komentatora w dzienniku telewizyjnym, pomyœla³. To

dobra telewizyjna twarz. £adnie wype³nia szary ekran i powoduje, ¿e ogarniaj¹

ciê przyjazne uczucia wobec polityków. I w  ogóle wobec ¿ycia. Dziêki temu Horn

dobrze siê sprzeda.

Massimino odszed³ od monitorów z Hornem i zawo³a³ w kierunku realizato-

rów, którymi kierowa³ McCoy:

– Thirsty, tak siê nie da. Zabierz mikrofon z jego krawata. Bêdziemy mikso-

waæ poza planem.

Jimmiego Horna przygotowywano w³aœnie do pó³godzinnej audycji, która

mia³a siê zacz¹æ o ósmej.

Thurston Frey, d³ugow³osy pomocnik, dokoñczy³ rozpoœcieraæ czerwony dy-

wan wokó³ fotela Horna, a potem odczepi³ mikrofon od jego jedwabnego krawata.

W tym czasie sekretarka Horna usi³owa³a uspokoiæ go przed programem, czy-

taj¹c mu ze swoich notatek, jak to wszystko bêdzie wygl¹da³o.

Jap Quarry, najlepszy przyjaciel Horna, popija³ kawê siedz¹c na kanapie,

której u¿ywano podczas lokalnej audycji „W po³udnie”. Obok siedzia³a dzie-

siêcioletnia Keesha Horn. Ju¿ teraz jej koledzy ze szko³y podejmowali siê

dorywczych prac, ¿eby móc zapraszaæ Keeshê do kina na Superfly czy Clau-

dine. (Zarówno do szko³y, jak i do kina musia³a jednak chodziæ pod opiek¹

policjanta).

Quarry nagle wybuchn¹³ gromkim œmiechem. Do burmistrza podszed³ jeden

z ochotników pracuj¹cych tutaj, w ogromnych pomarañczowych butach, i poka-

za³ mu styropianowy kubek, z którego w³aœnie wypi³ kawê. Ze smutkiem pokiwa³

g³ow¹. Na dnie kubka widnia³ napis: „Wybierz Horna na senatora”.

– Co za bzdura, cz³owieku – powiedzia³ Jap Quarry. – Jim, to stuprocento-

wa, czysta bzdura.

– Na reklamy telewizyjne i radiowe – czyta³a sekretarka z notesu – bêd¹ przer-

wy w dowolnym miejscu.

– Jim, to stuprocentowa, czysta bzdura. Naprawdê tego w³aœnie pragniesz?

background image

126

* Lee Harvey Oswald – domniemany zabójca prezydenta Kennedy’ego (przyp. t³um.).

Charakteryzator przypudrowa³ brodê burmistrza jasnym pudrem, a potem go star³.

Santo Massimino trajkota³ do bogatego sponsora o nazwisku Heck Worth,

ubranego w kowbojsk¹ koszulê:

– Chcia³bym, ¿eby pan osobiœcie zaj¹³ siê przywiezieniem orkiestr Techni-

kum i Liceum „Pearl” – powiedzia³ do cz³owieka, który zarobi³ milion dolarów

na zwyk³ym jab³eczniku.

Obok charakteryzatora pojawi³ siê dŸwiêkowiec i szepn¹³ do burmistrza:

– Panie burmistrzu, muszê zrobiæ próbê mikrofonów.

– Dra¿ni mnie to zamieszanie i ha³as – powiedzia³ burmistrz.

– Dziêkujê.

Massimino rozmawia³ z kobiet¹, która zadzwoni³a do stacji telewizyjnej.

Nazywa³a siê Betsy Ribbin i dzwoni³a z Clarksville, Tennessee. Mia³a piêædzie-

si¹t siedem lat, by³a mê¿atk¹ i matk¹ szeœciorga doros³ych dzieci. Nie mog³a siê

zdecydowaæ co do burmistrza Horna, ale cieszy³a siê, ¿e ma okazjê zadaæ mu

kilka pytañ podczas tego specjalnego programu.

Massimino ju¿ postanowi³, ¿e zacznie audycjê od rozmowy z t¹ kobiet¹ o s³od-

kim g³osie.

Za z³ot¹, wyszywan¹ cekinami kurtyn¹ kilka osób s³ucha³o prezentera audy-

cji „W po³udnie”. Rozgrzewa³ ich przed programem Horna, opowiadaj¹c œmiesz-

ne historyjki, a mo¿e raczej opowiadaj¹c historyjki œmiesznie. Od czasu do czasu

znika³ za kurtyn¹, a dwóch gitarzystów i perkusista grali piosenki w rodzaju „Piwo,

które rozs³awi³o Milwaukee, przyczyni³o siê do mojej klêski”. Wszystkim siê to

podoba³o.

Thomas Berryman siedzia³ z ty³u, po lewej stronie.

Butem wystukiwa³ rytm piosenek, œmia³ siê z przaœnych dowcipów i prowa-

dzi³ przyjacielskie rozmówki z s¹siadami.

Jednak przygl¹da³ siê uwa¿nie widowni, czekaj¹c na pojawienie siê d³ugow³o-

sego mê¿czyzny. £adnie ubrany ch³opiec, na oko dwunastoletni, nosi³ plakietkê z na-

pisem: „Gdzie jesteœ, Lee Harveyu Oswaldzie* teraz, gdy ciê potrzebujemy?”.

Wejœciu Horna nie towarzyszy³y fanfary. Po prostu wszed³ i usiad³ w fotelu.

Ubrany by³ w letni szary garnitur. Lekk¹ niebiesk¹ koszulê. Ciemnoniebieski kra-

wat. Czu³ md³oœci, tak jakby nie spa³ ca³¹ noc.

Siadaj¹c przed mikrofonem Horn przypomnia³ sobie swój pierwszy rok w legis-

laturze stanowej i to, jak æwiczy³ siê w przemawianiu. Kiedyœ zauwa¿y³, ¿e z galerii

przygl¹da mu siê Estes Kefauver. Po sesji Kefauver podszed³ do niego w holu.

– M³ody cz³owieku – powiedzia³ na sposób prawników. – Jest pan jednym

z najlepszych mówców, jakich zdarzy³o mi siê s³yszeæ. Tyle ¿e na przysz³oœæ niech

pan spróbuje siê nie odzywaæ, kiedy nie ma pan nic do powiedzenia.

background image

127

Zadzwoni³ telefon. Jimmie Horn podniós³ s³uchawkê ruchem charakterystycz-

nym dla biznesmenów.

– Halo, halo. Czy to naprawdê burmistrz Horn? – spyta³a Betsy Ribbin prze-

ci¹gaj¹c s³odko wyrazy.

– Tak, naprawdê. – Jimmie Horn uœmiechn¹³ siê do kamer. – A z kim mówiê?

Betsy Ribbin poda³a swoje nazwisko i miasto, z którego dzwoni, a potem

poruszy³a sprawê, o której ju¿ rozmawia³a z Santo Massiminem. Chodzi³o jej o pra-

wo i porz¹dek.

– Czêsto rozmawia³am z ludŸmi, którzy potrzebowali pomocy albo chocia¿-

by czyjegoœ uœmiechu – powiedzia³a wyjaœniaj¹c sytuacjê w Clarksville, Tennes-

see. – Rozmawia³am ze wszystkimi. Ale ostatnio wielu moich przyjació³ okra-

dziono i pobito. Teraz bojê siê obcych. Nastroje w Clarksville, Tennessee, s¹ bar-

dzo z³e.

– Gdy us³yszy pan dwa sygna³y – Santo Massimino poucza³ telefonuj¹cego,

który przedstawi³ siê jako student teologii – niech pan policzy do trzech, a potem

powie Jimmiemu, jak pan siê nazywa i sk¹d pan dzwoni.

Ee, uhm, rozumiem. Moje nazwisko i miasto – powtórzy³ Bert Poole.

Gdy w telefonie pisnê³o dwa razy, policzy³ do trzech i wzi¹³ g³êboki oddech.

– Ee, czy to pan Horn? – spyta³.

– Tak, to ja. – Jimmie Horn skin¹³ g³ow¹ do kamery. – Z kim mówiê?

– Ee, hm – powiedzia³ Poole.

– Czy móg³by pan nam powiedzieæ, kim pan jest, zanim zaczniemy rozmo-

wê? – poprosi³ jeszcze raz Jimmie Horn. – Kim pan jest i sk¹d pan dzwoni.

– Moje nazwisko, ee… nie ma znaczenia.

– Jednak chcielibyœmy, by ka¿dy, kto do nas dzwoni, przedstawi³ siê. Tak

by³oby mi po prostu ³atwiej rozmawiaæ.

– Przecie¿ ju¿ mnie znacie. No dobrze, jestem Bert. Wa¿ne jest to, ¿e hm,

uhm, ee… co chcê panu powiedzieæ. Zamierzam pana zabiæ.

Santo Massimino pomacha³ rêkami nad g³ow¹ i krzykn¹³ coœ, czego nikt nie

zrozumia³ ani nie zapamiêta³. Po³¹czenie przerwano ze studia.

Na widowni podnios³y siê wrzaski i jêki.

Ludzie ogl¹daj¹cy telewizjê w swoich domach us³yszeli chór wykonuj¹cy

„Yesterday”. By³a to melodia, któr¹ nadawano podczas programów „W po³ud-

nie”. Dziêki temu, ¿e rozmowy telefoniczne transmitowano z dziesiêciosekundo-

wym opóŸnieniem, s³owa Poole’a nie dotar³y do telewidzów.

Horn ju¿ rozmawia³ z kimœ z bractwa Pi Delta z Uniwersytetu Tennessee.

background image

128

Gdy pó³godzinna audycja dobieg³a koñca, Massimino szybko wyprowadzi³

Horna przez tylny pokój, wype³niony magnetowidami. Przeszli salê z rz꿹cymi

generatorami. Zbiegli szarymi schodami.

– Nie musi pan biec – powiedzia³ Horn.

Massimino nie odpowiedzia³. By³ wystraszony.

Doszli do ma³ego prywatnego parkingu. Na dworze m¿y³o, by³o bardzo dusz-

no i parno.

T³umek piêtnastu czy dwudziestu osób ju¿ siê zebra³, by przyjrzeæ siê z bli-

ska Hornowi. By³ tam równie¿ Thomas Berryman w swoim groszkowym, pocha-

lapanym deszczem garniturze.

Piêtnaœcie metrów dalej jego ford wyrzuca³ dym w noc, jak fabryczny komin.

Samochód sta³ przodem do autostrady stanowej. By³a to ciemna droga, prowa-

dz¹ca donik¹d na pó³noc; na po³udnie bieg³a za to szpalerem restauracji dla zmo-

toryzowanych i stacji benzynowych.

W t³umku przewa¿a³y dzieci. By³o tu tak¿e kilka kobiet. I dwaj starzy pro-

wincjusze z Po³udnia.

Kierowca Horna, niski, czarnoskóry, o wygl¹dzie buldoga, wysiad³ z cadilla-

ka, który te¿ wyrzuca³ k³êby dymu.

Berryman zacisn¹³ chwyt na kolbie swojej trzydziestkiósemki. Rzuci³ okiem

do ty³u, by upewniæ siê, ¿e nic nie zagradza jego samochodowi wjazdu na auto-

stradê. Rozejrza³ siê, czy nie pojawi³ siê radiowóz policyjny albo czy nie zebra³o

siê wiêcej doros³ych. Potem ruszy³ w stronê cadillaca. Horn bêdzie musia³ przejœæ

obok niego.

Massimino nie pozwoli³ burmistrzowi œciskaæ r¹k zebranych. Trzyma³ go

mocno za ³okieæ i prowadzi³ prosto do limuzyny.

Jimmie Horn przetar³ palcami ciemne okulary. Gdy tak szli razem on i Santo

Massimino, wygl¹dali jak dwóch biznesmenów spiesz¹cych na nieco zbyt wczesny

lunch.

Jap Quarry wybieg³ przez tylne drzwi na deszcz. Obj¹³ Horna przyjacielskim

gestem. Rozeœmia³ siê, uœcisn¹³ mu w biegu rêce i wepchn¹³ do samochodu.

Berryman cofn¹³ siê. Stan¹³ z boku i ze z³oœci przytupywa³ nog¹, podczas

gdy cadillac powoli wyje¿d¿a³ z parkingu.

Gdy Jap Quarry zamyka³ sterowane elektrycznie okienko, które Horn natych-

miast z powrotem uchyla³, Berryman ju¿ myœla³ nad tym, ¿e nastêpnym razem

musi byæ bardziej zdecydowany. W ka¿dym razie wykonywanie kontraktu na Horna

ju¿ siê zaczê³o.

W wielkim szarym eldorado by³o cicho i mi³o. Wycieraczki porusza³y siê

³agodnie, ani razu nie uderzy³y mocniej. Klimatyzator przyjemnie bucza³, jak te

aparaty, których niektórzy u¿ywaj¹, by zasn¹æ. Miêkkie skórzane siedzenia nie

trzeszcza³y, tylko jakby wzdycha³y.

background image

129

Wszyscy milczeli. Santo Massimino nerwowo w³¹czy³ radio.

Rozleg³a siê piosenka „B¹dŸ przy swoim mê¿czyŸnie”. Wydawa³o siê œmiesz-

ne, ¿e w samochodzie pe³nym czarnych mê¿czyzn œpiewa Tammy Wynette. Przy-

najmniej raz Massimino, ten m³ody manipulator, nie potrafi³ wykonaæ ¿adnego

maskuj¹cego gestu.

Przejecha³ po skali, ale trafi³ znów na tê sam¹ stacjê.

Kierowca Horna, niski i podobny do buldoga, parskn¹³ przez nos i jedn¹ rêk¹

w³¹czy³ d³ugie œwiat³a.

– Nie zmieniaj stacji – odezwa³ siê z tylnego siedzenia Jap Quarry g³o-

sem jak z country and western. – San-to, nigdy nie zmieniaj stacji, gdy œpie-

wa Tammy.

Kierowca o twarzy psa pomyœla³, ¿e to zabawne. Quarry wyci¹gn¹³ rêkê i po-

targa³ Massiminowi w³osy, by daæ mu znaæ, ¿e ten ¿arcik nie by³ skierowany prze-

ciw niemu.

Z ty³u rozb³ys³o œwiat³o. Massimino zobaczy³ twarz Jimmiego Horna we

wstecznym lusterku. Wyda³o mu siê, ¿e jest lekko oszo³omiony.

– Jimmie, nie wiem, czy ju¿ o tym mówi³em – Massimino w koñcu znalaz³

temat do rozmowy – ale dziœ zawarliœmy umowê z Lubym Cadillacem. Z jego

synem.

– Myronem – podpowiedzia³ Horn ze swojego k¹ta na tylnej kanapce. –

Myron jest w porz¹dku.

– Tak, to prawda. Daje nam samochód a¿ do listopada.

Horn rzuci³ okiem na Japa Quarry’ego, a potem usiad³ prosto, zbli¿aj¹c siê

do Massimina.

– Nie chcê cadillaca – powiedzia³ miêkko, ³agodniej ni¿ zwykle, trochê jak-

by przez sen. – Czujê siê w nim jak Willie Stark czy ktoœ w tym rodzaju. Wprawia

moich ludzi w zak³opotanie.

– Nie mo¿emy siê na to zgodzi栖 odpar³ Massimino.

– ¯e tak siê czujê?

– Nie o to chodzi. Po prostu uwa¿amy, ¿e to z³e posuniêcie.

– Dlaczego? – zdziwi³ siê Horn. – Jap, dlaczego fakt, ¿e chcê zrezygnowaæ

z cadillaca, by³by z³ym posuniêciem?

Massimino szybko odwróci³ siê do ty³u. Reflektory samochodów jad¹cych za

nimi oœwietli³y mu w³osy tak, ¿e wygl¹da³ jak stary psychodeliczny plakat.

– Chcesz, ¿ebym ci wy³o¿y³ kawê na ³awê? – spyta³.

– Oczywiœcie.

– No wiêc dobrze. My, ja, Jap Quarry, wszyscy, którym na tobie zale¿y, uwa-

¿amy, ¿e nie powinieneœ rezygnowaæ z tego konkretnego cadillaca. – Massimino

zacz¹³ nagle przemawiaæ bardzo rozs¹dnie i przekonuj¹co. 

– A przyczyn¹, dla której tak uwa¿amy, jest to, ¿e ten egzemplarz cadillaca

zostanie dostarczony prosto z Detroit. Ma kuloodporne szyby we wszystkich

oknach.

9 – Numer Thomasa Berrymana

background image

130

Nashville, 17 i 18 paŸdzienika

Nathanial Brown Jr., lat dwadzieœcia trzy, czarny Amerykanin, asystent ope-

ratora WNET-TV, zarejestrowanej w Nashville, sfilmowa³ zabójstwo Jimmiego

Horna na ziarnistej szesnastomilimetrowej kolorowej taœmie.

W szeœæ godzin po strza³ach wywo³ana taœma wisia³a, przyczepiona klamer-

k¹, w ka¿dej wiêkszej amerykañskiej stacji telewizyjnej. Ogl¹dano j¹ z chorobli-

w¹ ciekawoœci¹ w co najmniej czterdziestu innych krajach. Z filmu robiono do-

brej jakoœci zdjêcia do druku. Pojawi³y siê we wszystkich gazetach i czasopi-

smach o zasiêgu krajowym.

„Citizen-Reporter” dosta³ czarno-bia³¹ kopiê filmu Browna dzieñ po zabój-

stwie. Jednak zosta³a starannie obejrzana dopiero wtedy, gdy wróci³em z Pó³nocy.

Najpierw jeden z naszych pracowników podzieli³ j¹ na klatki i wykona³ prze-

zrocza. Potem razem z Lewisem Rostenem i Reddem dwa dni ogl¹daliœmy te prze-

zrocza, jedno za drugim, na œciennym ekranie w gabinecie Reeda.

By³o to dla nas wszystkich prze¿ycie interesuj¹ce, ale i przyprawiaj¹ce o md³oœci.

Ka¿dy z nas po kolei stawa³ przy œcianie, z wskaŸnikiem takim, jakich u¿ywaj¹

nauczyciele, i pokazywa³ nim wszystkie twarze ukazuj¹ce siê na przezroczach.

Szukaliœmy przede wszystkim Thomasa Berrymana. Badaliœmy ka¿d¹ twarz

na ka¿dym przezroczu, niektóre kazaliœmy maksymalnie powiêkszaæ, by lepiej

zobaczyæ twarze czêœciowo ukryte albo zdeformowane przez k¹t filmowania.

Jednak na ¿adnym przezroczu nie znaleŸliœmy Thomasa Berrymana.

Naszym nastêpnym krokiem by³o sprawdzenie jakoœci filmu. Byæ mo¿e Na-

thanial Brown musia³ zbyt szybko kierowaæ kamerê na swoje obiekty, mog³o te¿

byæ tak, ¿e ludzie z t³umu potr¹cali go, w ka¿dym razie niektóre klatki by³y nie-

ostre.

Bert Poole ukaza³ siê w dwóch krótkich sekwencjach chwilê przed strza³a-

mi. Jednak obie, nakrêcone w odstêpie dwóch minut, pokazywa³y go w tej sa-

mej pozie: przypartego przez t³um do taœm odgradzaj¹cych podium, rêce zaci-

œniête, w wojskowej bluzie khaki. Wydawa³ siê chory; byæ mo¿e jednak by³ to

po prostu strach.

Cz³owiek z Filadelfii, Joe Cubbah, zosta³ pokazany w jednej siedmiosekun-

dowej sekwencji.

Ale Thomasa Berrymana nie by³o na filmie.

Kamera uchwyci³a zarówno Berta Poole’a, jak i Jimmiego Horna w chwili,

gdy z rewolweru ju¿ celowano.

background image

131

Odleg³oœæ miêdzy nimi wynosi³a jakieœ trzy metry. Pierwsza kula trafi³a Hor-

na w górn¹ czêœæ klatki piersiowej. Impet powali³ go do ty³u. Reed uwa¿a³, ¿e taki

efekt daje kaliber czterdzieœci cztery.

Po pierwszym strzale nast¹pi³a na filmie zamazana sekwencja. Widaæ by³o

i Horna, i Poole’a. By³o te¿ mnóstwo œwiate³ i cieni pochodz¹cych nie wiadomo

sk¹d. (Sekwencja trwa³a siedemdziesi¹t klatek, czyli nieca³e trzy sekundy.)

Kilka sekund póŸniej (nastêpne dziewiêædziesi¹t klatek) zarówno Poole, jak

i Horn zniknêli z pola widzenia kamery.

Po starannym ogl¹daniu filmu przez dwa dni (Rosten i ja ogl¹daliœmy go na-

wet d³u¿ej, bo cztery dni) uznaliœmy, ¿e to Poole zabi³ Horna, a Berryman naj-

prawdopodobniej strzela³ chwilê póŸniej, je¿eli w ogóle strzela³.

Jednak ca³kowicie siê myliliœmy.

Nashville, ostatnie dni paŸdziernika

Tak samo myliliœmy siê (przynajmniej ja tak uwa¿am) prowadz¹c œledztwo

na temat Berta Poole’a.

Pod koniec lata zebraliœmy ju¿ ca³e tomy materia³ów na jego temat.

Wed³ug swoich nauczycieli, Poole nie wykazywa³ siê zbytni¹ inteligencj¹, ale

i nie by³ opóŸniony w rozwoju. Psycholodzy twierdzili, ¿e czu³ siln¹ presjê, by

w jakiœ sposób siê zrealizowaæ. Poole mia³ dwuznaczny i pe³en sprzecznoœci sto-

sunek do Jimmiego Horna. Jako ch³opiec uwielbia³ przygodowe komiksy. W chwili,

gdy rozleg³y siê strza³y, by³ w stanie homoseksualnego podniecenia.

Ale Moses Reed czu³, ¿e potrzebujemy wiêcej informacji o jego ¿yciu, takich

jak w Z zimn¹ krwi¹ Trumana Capote’a.

– Poole to nieudacznik – powiedzia³ – ale jestem ca³kowicie pewny, ¿e nie

jest po prostu zwyk³ym wariatem.

Tak wiêc przez nastêpne dwa tygodnie rozmawia³em z krewnymi i znajomy-

mi Berta Poole’a.

Jego rodzice odmówili wprawdzie udzielania wywiadów najwiêkszym maga-

zynom i gazetom, ale Lewis czu³, ¿e ja w jakiœ sposób zdo³am z nimi porozma-

wiaæ. Jego zdaniem by³em jedynym dziennikarzem, który uwa¿a³, ¿e ich syn jed-

nak mo¿e nie byæ morderc¹.

W paŸdzierniku kilka razy po³¹czy³em siê telefonicznie z pani¹ Helen Poole.

By³a uprzejma, ale zawsze koñczy³a rozmowê w ten sam sposób:

– Doktor Poole podejmuje wszystkie decyzje w sprawie Berta. Ale doktora

Poolle’a nie ma w tej chwili w domu.

O ósmej rano, w po³udnie, o siódmej wieczorem, o dziesi¹tej wieczorem –

doktora Poolle’a nigdy nie by³o w domu.

Jednak pewnego wieczoru postanowi³em zaczaiæ siê przed domem Poole’ów

i samemu coœ odkryæ.

background image

132

Mieszkali w skromnym parterowym jednorodzinnym domku przy Whip-

pland Road w dzielnicy Brentwood w Nashville. Gdy mu siê przygl¹da³em,

wyda³ mi siê wyj¹tkowo czysty i zadbany, bardzo w³aœciwy dla profesora teo-

logii.

Zaparkowa³em po przeciwnej stronie ulicy i natychmiast zauwa¿y³em, ¿e s¹-

siedzi mnie obserwuj¹. Kilku nawet podesz³o, by wyg³osiæ mi kazanie na temat

prywatnoœci.

Potem, ko³o jedenastej, gdy ju¿ zamierza³em odjechaæ, bo mia³em doœæ audy-

cji, którymi uszczêœliwia³o mnie radio, doktor Leland Poole wreszcie wjecha³ na

swój podjazd.

Tylne œwiat³a jego pontiaka zapali³y siê na czerwono. Ciê¿kie kombi przeje-

cha³o g³oœno po rynsztoku i zatrzyma³o siê przed drzwiami.

Na zewn¹trz nie pali³a siê ¿adna lampa, wiêc nie mog³em dobrze widzieæ

doktora Poole’a. Mign¹³ mi tylko odblask jego okularów. Ten cz³owiek i jego

dom jakoœ nie pasowali do Berta Poole’a i zabójstwa Horna.

Wszed³ do domu i zobaczy³em go w oknie bawialni. By³ wysoki, bardzo wy-

soki, ³ysia³. Patrzy³ prosto na mój samochód.

Otworzy³em drzwiczki tak, ¿eby mnie dobrze widzia³. Potem wysiad³em i po-

szed³em ciemnym trawnikiem.

W pierwszej chwili pomyœla³em, ¿e Poole’owie nie odpowiedz¹ na dzwonek

do drzwi. Nie w³¹czyli lampy nad progiem i czu³em, jak d¿d¿ownice wchodz¹ mi

na buty.

Potem nad moj¹ g³ow¹ zapali³o siê ma³e ¿ó³te œwiat³o. Komary polecia³y do

niego jak pszczo³y do miodu. Leland Poole, ci¹gle jeszcze w letnim garniturze

i krawacie, otworzy³ drzwi.

Ojciec Poole’a by³ troszkê ni¿szy ode mnie, ale móg³ mi patrzeæ prosto w o-

czy.

– Ach, dziennikarz, jak s¹dzê. – Mówi³ z akcentem d¿entelmena z Po³udnia.

Uprzejmie s³ucha³, gdy siê przedstawia³em i wyjaœnia³em mu, co mnie tu sprowadza.

– No tak, pan Jones – powiedzia³. – Czyta³em pana artyku³y.

Czeka³em, ¿e mo¿e powie coœ wiêcej na ten temat, ale doczeka³em siê tylko

d³ugiego milczenia. Doktor Poole sta³ z lekko rozchylonymi ustami.

– Powinienem panu powiedzie栖 odezwa³ siê w koñcu – ¿e nasz prawnik, pan

Huddlestone, poradzi³, byœmy nikomu nie udzielali wywiadów. Ani Helen, ani ja.

Pan Huddlestone uwa¿a, ¿e nie przynios³oby to korzyœci ani Helen, ani mnie, ani

Bertowi. Szczerze mówi¹c, ja… ee… codziennie rano wychodzê z domu z teczk¹

i… hm… ca³ujê Helen na do widzenia… i, panie Jones, nie mówiê jej, ¿e nie jadê

do pracy, czy do ksiêgarni, czy na kampus. A naprawdê je¿d¿ê do Murfreesboro,

Tennessee, do farmerskiego domu, który kilka lat temu odziedziczy³em po ojcu.

I doktor Poole rozp³aka³ siê. P³aka³ bezdŸwiêcznie, nie ociera³ ³ez ani nie

próbowa³ wyrzuciæ mnie ze swojego progu.

– Siedzê tam i patrzê na zegarek – powiedzia³.

background image

133

Nashville, 2 lipca

Poranne s³oñce odbija³o siê w jego ciemnych okularach, a gdy porusza³ g³o-

w¹ z boku na bok, promienie tañczy³y na b³yszcz¹cych oprawkach.

Berryman zwolni³ przed ma³ym, ró¿owym domkiem we wschodniej dzielni-

cy Nashville. W³aœnie tu dojecha³ œledz¹c Berta Poole’a tego wieczoru, kiedy

obaj wst¹pili do sztabu wyborczego Horna. Teraz jecha³ powoli, pod ko³ami trzesz-

cza³y ga³¹zki. Zatrzyma³ siê na koñcu ulicy, tam, gdzie skoñczy³ siê krawê¿nik

i by³a ju¿ tylko bujnie krzewi¹ca siê trawa.

Znajdowa³ siê na osiedlu czarnych, przylegaj¹cym do terenów Fisk Universi-

ty; by³a to doœæ nêdzna okolica, w³asnoœæ First National Bank. Sta³a tu reklama

papierosów Marlboro oœwietlona od ty³u w ten sposób, ¿e kowboj i jego koñ wy-

dawali siê czarni.

Thomas Berryman przeszed³ przed drewnian¹ chat¹, w której mieœci³a siê

pralnia. Patrz¹c na ni¹ nie by³o trudno zgadn¹æ, dlaczego niektóre ubrania czar-

nych wygl¹daj¹ tak, jak wygl¹daj¹.

Min¹³ wrak imperiala z wybitymi szybami, ca³y oblepiony martwymi owada-

mi. W otwartym baga¿niku sta³a stara lodówka.

W tej dzielnicy od wczesnego ranka na ulice wylegaj¹ chmary ma³ych dzieci,

a wielu starców wysiaduje przed domami. Tak samo by³o dziœ, kiedy Berryman

przyszed³ dowiedzieæ siê, jakie s¹ zamiary Berta Poole’a.

Do siatkowych drzwi kuchennych ró¿owego domku sz³o siê zaœmiecon¹ ulicz-

k¹. Drzwi by³y odrapane i nie domkniête. Przytrzymywa³ je haczyk.

Stary klimatyzator na poddaszu wypluwa³ wodê. Wygl¹da³o to tak, jakby ska-

pywa³a z topi¹cych siê sopli. Zimne krople spad³y na krótko ostrzy¿on¹ g³owê

Berrymana.

Kilka razy zapuka³ do drzwi, potem g³oœno zawo³a³ Berta Poole’a po nazwi-

sku. Gdy nie doczeka³ siê odpowiedzi, wyci¹gn¹³ haczyk z przegni³ej framugi

i wszed³ do domu.

Poczu³ zapach zepsutych jab³ek, który sta³ siê jeszcze bardziej intensywny

w kuchni. Cuchnê³o tak, jakby le¿a³ tu gdzieœ martwy koñ. Mo¿e to myszy za

piecem, pomyœla³.

W domu nie by³o nikogo. Tak naprawdê to nie by³o w nim prawie nic. W kuchni

le¿a³y nie zap³acone rachunki: za telefon, za œwiat³o, z sieci sklepów Cain-Sloan.

Ta ostatnia grozi³a odebraniem sprzedanych towarów.

Ubikacja na ty³ach domku by³a zatkana, a w  ³azience œmierdzia³o jak w wygódce.

G³ównym przedmiotem w bawialni by³ poplamiony materac w niebieskie pa-

ski. Berryman zobaczy³ tu tak¿e winylow¹ le¿ankê, pokryt¹ br¹zowym perkalem.

Ko³o frontowych drzwi sta³a wysoka lampa ze zdjêciem Martina Luthera Kinga

przypiêtym do aba¿uru.

Po pod³odze wala³y siê papiery, le¿a³a tu tak¿e droga skórzana torba podró¿-

na w rodzaju tych, jakie nosz¹ koszykarze.

background image

134

Berryman rozsiad³ siê wygodnie na materacu i zacz¹³ przegl¹daæ zawartoœæ torby.

Znalaz³ w niej kilka zwiniêtych w k³êbek koszulek w paski i krawaty w stylu

Ivy League. By³ w niej równie¿ podkoszulek z napisem „Wujek Bert ciê kocha”.

Na dnie torby Berryman odkry³ d³ugie magnum kaliber czterdzieœci cztery, zawi-

niête w skarpetki.

Czekaj¹c na Poole’a czyta³ notatki z luŸnych kartek, które zebra³ z pod³ogi.

Jedna z nich, napisana wyraŸnym rêcznym pismem, mówi³a:

Nazywam siê Bertram Poole. Urodzi³em siê w roku tysi¹c dziewiêæset czter-

dziestym ósmym w Memphis. Moi rodzice s¹ baptystami z Po³udnia. Bardzo do-

brzy chrzeœcijanie. Bardzo porz¹dni ludzie…

Na innych kartkach spisane by³y ca³e litanie sentymentalnych uwag o ró¿-

nych typach Amerykanów. By³y równie¿ spostrze¿enia na temat ¿ycia na Po³ud-

niu Stanów.

Jedno z nich okaza³o siê interesuj¹ce:

Mój tato jest profesorem na uniwersytecie Vanderbilt. Mnie wys³a³ do Baylor.

Ale nie potrafi³em sobie poradziæ z poziomem zajêæ na matematyce. Myœlê, ¿e

tato poci¹gn¹³ za jakieœ sznurki, ¿eby mnie tam przyjêli. Nie chcia³ straciæ nic

z mojego dojrzewania.

W roku szeœædziesi¹tym szóstym magazyn „Time” nazwa³ mnie Cz³owiekiem

Roku. By³em „dojrza³y nad wiek”.

Na innej kartce widnia³o:

Nie chcia³bym umrzeæ z samotnoœci. Myœlê, ¿e z niektórymi ludŸmi tak siê

dzieje. Ale ja tego nie chcê.

Czasami wydaje mi siê, ¿e nie mam kontaktu ze œwiatem. Œni³em albo czyta³em

o ludziach, którzy w t³umie wpadaj¹ na innych ludzi. Chc¹ siê upewniæ, ¿e maj¹

z nimi kontakt. Ja nigdy tego nie robi³em. Ale doœæ czêsto rozmyœla³em nad tym.

Nastêpn¹ kartkê Berryman przeczyta³ kilka razy.

Przeœladuje mnie myœl, ¿e muszê zabiæ kogoœ znanego.

Chcê tak¿e wyrównaæ rachunki z burmistrzem Hornem. On powoli staje siê

kolejnym ³ajdakiem bez serca. Ludzie zas³uguj¹ na kogoœ lepszego ni¿ ten szarla-

tan. Ni¿ ten czarnuch.

Rozmawia³em z tat¹ o obsesjach. Oczywiœcie nie o mojej, ale tak w ogóle.

Tato mówi, ¿e wszyscy wielcy ludzie maj¹ jak¹œ obsesjê, ale nie s¹dzi, bym ja

zosta³ wielkim cz³owiekiem. Radzi, ¿ebym siê tym nie martwi³.

Kiedyœ poszliœmy do kawiarni wydzia³u teologii i siedzieliœmy przy stoliku

razem z bardzo s³awnym profesorem ekonomii. „Tak, M³ody Bercie – powiedzia³

mi – moj¹ obsesj¹ jest statystyka”.

Gdyby Poole wróci³ do domu, gdy Berryman czyta³ te kartki, chybaby go

zabi³. Przyszed³ do tego domu dowiedzieæ siê, czy ten zwariowany hipis jest nie-

bezpieczny. Teraz ju¿ wiedzia³, ¿e tak jest.

Pomyœla³, ¿e warto by³oby go zabiæ jego w³asnym magnum.

Ale Poole nie wróci³. Thomas Berryman siedzia³ czytaj¹c i pal¹c, a¿ wreszcie

zacz¹³ snuæ bardziej konkretne plany dotycz¹ce Poole’a. Poczu³, ¿e Poole mo¿e

byæ bardzo u¿yteczny, zupe³nie jakby zosta³ mu zes³any przez Boga.

background image

135

White Geese, 2 lipca

S³ynny zak³ad rusznikarski „Chub L. Moss i Synowie” znajduje siê w White

Geese, Kentucky, w czerwonym baraku s¹siaduj¹cym z szar¹ stacj¹ benzynow¹.

Moss specjalizuje siê w sprzeda¿y legalnych ogni sztucznych, a tak¿e w narzê-

dziach do eliminowania czarnych mê¿czyzn. Berryman pojecha³ do White Geese

po wyjœciu z domu Poole’a.

W sklepie z ogniami sztucznymi t³oczyli siê starzy po³udniowcy. Ludzie o twa-

rzach klaunów. Berryman potrzebowa³ pó³ godziny, ¿eby dostaæ siê do Chuba

Mossa juniora.

Ten cz³owiek wygl¹da³ bardzo dziwnie. Kiedyœ postrzelono go w g³owê i te-

raz jego oczy wywraca³y siê bia³kami do góry jak mechaniczne krêgle.

– Co s³ychaæ? – powita³ Berrymana unosz¹c rêkê jak uprzejmy sprzedawca. –

Na pewno szuka pan czegoœ na Czwarty Lipca? – Pomacha³ w kierunku skrzyñ z pe-

tardami i ³añcuchów czerwonych ogni. – Niech pan nasyci oczy, panie nieznajomy.

Thomas Berryman znów gra³. Spojrza³ w dó³, uœmiechn¹³ siê jak ch³opczyk,

który kupuje sztuczne ognie po raz pierwszy w ¿yciu.

– Potrzebujê te¿ broni, panie Moss.

Moss junior ukaza³ w smutnym uœmiechu kilka poczernia³ych zêbów. Zni¿y³ g³os.

– No wiêc przyszed³ pan we w³aœciwe miejsce. Proszê tu nie paliæ, bo wyle-

cimy w powietrze.

Odwróci³ siê i poprowadzi³ Berrymana do mniejszej salki. Niewielu ludzi

mia³o tutaj wstêp. W salce by³o pe³no strzelb i pistoletów wszelkiego rodzaju: od

winchesterów dwadzieœcia dwa, dobrych tylko na myszy, do M-16 ukradzionych

w Forcie Campbell.

Moss poda³ jeden z M-16.

– To prawdziwa broñ, prawda? – Wymierzy³ karabin w dwie m³ode kobiety

tankuj¹ce benzynê do volkswagena. Jego oczy wywraca³y siê jak podniecone nie-

toperze.

– To by³by strza³ – powiedzia³ Moss, nacisn¹³ spust i uda³, ¿e ugina siê od

odrzutu.

Wytrzeszczy³ oczy na ciemne okulary Berrymana.

– Mam nadziejê, ¿e nie zamierza pan polowaæ na króliki?

Berryman rozeœmia³ siê.

РAni nie zamierzam ich jeϾ.

– Do diab³a, na pewno nie.

Moss junior spróbowa³ sprzedaæ Berrymanowi colta trzydziestkêóœemkê z ka-

bur¹ na ³ydkê; rozmaite M-12 i M-16; dum-dum kaliber dwadzieœcia dwa; rêcznie

tkany koc Indian Creek.

Berryman waha³ siê, przesuwa³ niepewnie stop¹ po drewnianej pod³odze,

w koñcu wzi¹³ pistolet Smith & Wesson magnum kaliber czterdzieœci cztery, taki,

jaki mia³ Poole. A tak¿e t³umik.

Poda³ kartê American Express na nazwisko pana Brewstera Greene’a

z Louisville.

background image

136

Gdy wk³ada³ do torby pistolet, t³umik i amunicjê, jedno z oczu Mossa juniora

zniknê³o pod brwiami. Sam chcia³by uczestniczyæ w tym, co siê chyba szykowa³o.

– Hej, co pan zrobi z ca³¹ t¹ broni¹?

Berryman uniós³ indiañski koc do wisz¹cej lampy gazowej.

– Bêdê æwiczy³ – odpar³ – i zabija³ puszki po piwie i arbuzy.

Oko Mossa wróci³o na miejsce.

– Pan wie, ¿e magnum jest przewidziane do polowañ – stwierdzi³.

– Wiem.

– No to dobrze. To dobrze. – Moss uœmiechn¹³ siê. – Wychodz¹c st¹d, niech

pan bêdzie ostro¿ny z tym swoim pistoletem na czarnuchów, panie nieznajomy.

Filadelfia, 2 lipca

Tego samego dnia, drugiego lipca, do uk³adanki zosta³ do³o¿ony ostatni ka-

wa³ek.

St Joseph’s Place to miejsce raczej nieznane szerszym krêgom. Znajduje siê

na najdalszych pó³nocno-wschodnich krañcach Filadelfii. Stoj¹ tam dwa rzêdy

skromnych domów, wiêkszoœæ z nich otoczona ¿ywop³otami przystrzyganymi przez

samych w³aœcicieli. Przed domami rosn¹ bardzo stare wi¹zy. Do prawie wszyst-

kich przymocowano huœtawki albo kosze do gry.

W kierunku pó³nocnym ulica koñczy siê koœcio³em pod wezwaniem Œwiête-

go Józefa i szko³¹ podstawow¹. Koœció³ jest ma³y i bezpretensjonalny, a szko³a,

zbudowana z czerwonej ceg³y, mo¿e byæ nawet du¿a, ale trudno to stwierdziæ, bo

chowa siê za wi¹zami.

Naprzeciwko szko³y znajduje siê bar Joego Cubbaha. Otacza go jeszcze wiê-

cej wi¹zów.

¯ó³to-br¹zowy szyld g³osi: „U Angie”. Jest to imiê ¿ony Joego Cubbaha, na

któr¹ zreszt¹ spada ca³a robota. Miejscowi wol¹ nazywaæ go „Jockey Joe’s”, co

i tak nie ma ¿adnego zwi¹zku z patronem koœcio³a.

Pewnego ranka zdarzy³o siê, ¿e Cubbah musia³ zast¹piæ ¿onê. Dla œcis³oœci

lepiej powiedzieæ, ¿e byczy³ siê na ty³ach, tam, gdzie umieszczono automaty tele-

foniczne.

Zaopatrzy³ siê w paruj¹c¹ kawê, p¹czki, czasopisma „Penthouse” oraz „Phi-

ladelphia Inquirer”. Ubrany by³ w koszulê z surowego jedwabiu i eleganckie

spodnie, ale czuæ go by³o t³ustym bekonem.

– Jajecznica, kawa, œwie¿e grzanki ¿ytnie, i to szybko. – Pani Riley siedzia³a

przy ladzie i chichota³a. Parodiowa³a powa¿ne zamówienie na œniadanie, z³o¿one

przez koœcielnego. Znaj¹c sposób, w jaki Joe Cubbah obs³ugiwa³ klientów, kobie-

ta nie mog³a powstrzymaæ siê od œmiechu.

background image

137

Jednak Cubbah nawet jej nie s³ysza³. Siedzia³ w barze, by zrobiæ przys³ugê Ange-

li. Na swoim zajêciu zarabia³ na czysto oko³o dwudziestu piêciu tysiêcy dolarów rocz-

nie i nie uwa¿a³, by musia³ siê zapracowywaæ za te szeœæ tysiêcy, które przynosi³ bar.

Co przy tym znaczy³o te osiemdziesi¹t centów dziennie dla pani Riley.

– Jajecznica – kpi³a kobieta z ustami pe³nymi jedzenia. – Kawa, œwie¿e grzan-

ki… Joe, co siê sta³o z twoim poczuciem humoru?

– Odczep siꠖ mrukn¹³ Joe Cubbah. Popatrzy³ przez ramiê na brudn¹ su-

kienkê pani Riley. Dziwi³ siê, jak Angela mo¿e spêdzaæ tu ca³e dnie. Ale potem

zobaczy³ m³odego ksiêdza graj¹cego w koszykówkê na szkolnym podwórzu i od-

zyska³ przyjazne uczucia wobec œwiata.

Trochê po dziewi¹tej przyszed³ pierwszy prawdziwy klient. By³ to bogaty,

stary dentysta, który tu pracowa³, ale mieszka³ w jednej z najlepszych dzielnic.

Nazywa³ siê Martin McDonough.

– Witam, panie Cubbah – zawo³a³ w stronê kabin telefonicznych. – Jak siê

pan dzisiaj miewa?

– Ca³y czas jem. – Cubbah uœmiechn¹³ siê, podci¹gn¹³ spodnie, przeszed³ do

sali barowej i pochyli³ siê nad gablot¹ z gumami do ¿ucia.

– Angela mówi³a mi, ¿e prowadza siê pan z jedn¹ z tych œwieckich nauczy-

cielek…

Dentysta zachichota³. Wsadzi³ nos w dzia³ sportowy „Inquirera”.

– Co pan myœli o Philsach? – spyta³.

Philsi nie interesowali Joego Cubbaha.

– Wygraj¹ siedem do szeœciu z Expos – powiedzia³. – Cholerni Expos – do-

da³ dla ¿artu. – Zgram siê przez nich do ostatniego centa.

Dentysta rozeœmia³ siê, a Cubbah mu zawtórowa³. Jak to przyjemnie, ¿e tego

starego d¿entelmena bawi tracenie pieniêdzy.

Pierwszy zak³ad tego dnia zosta³ postawiony na Philadelphia Phillies i „siln¹

praw¹ rêkê Jima Lonboga”.

Rano dostarczono coca-colê i pieczywo, co zmusi³o Cubbaha, by wstrzyma³

siê ze zwolnieniem pani Riley, gdy¿ musia³a siê tym wszystkim zaj¹æ.

Dostawca z piekarni postawi³ dziesiêæ na Philadelphia Bells przeciw Chica-

go, a ten od coca-coli powiedzia³ Cubbahowi, ¿e Angela zamawia zbyt wiele se-

ven-up. On te¿ trochê postawi³.

W porze lunchu dwunastoletni syn Cubbaha, Bennie, wróci³ ze szko³y. Mia³

pomóc ojcu podczas obiadowego szczytu. Zacz¹³ od wyjêcia wszystkich stugra-

mowych hamburgerów z pieca i u³o¿eniu ich na ladzie.

– Jak ci posz³o na klasówce z matematyki? – spyta³ Joe Cubbah, gdy obaj

ju¿ pracowali.

background image

138

Ch³opiec zjad³ plasterek w¹trobianki.

– Dziewiêædziesi¹t trzy – odpar³.

– Ty oœle, tylko dziewiêædziesi¹t trzy? – zasmuci³ siê Cubbah. – Bennie, dla-

czego nie mog³eœ napisaæ na cholerne trzydzieœci dziewiêæ?

Ch³opiec wzruszy³ ramionami, uœmiechn¹³ siê i odpowiedzia³ ¿uj¹c wêdlinê,

która zostawia³a mu br¹zowe resztki na zêbach:

– Klasówki jeszcze nie s¹ poprawione. Siostra Dominika mia³a atak serca,

czy coœ takiego, wiêc teraz poprawia je siostra Marie.

– A ty cieszysz siê, ¿e biedna siostra Dominika mia³a atak serca, co?

Joe Cubbah rozeœmia³ siê. Bennie by³ gruby i zabawny, a on czasami lubi³

tego ma³ego t³uœcioszka bardziej ni¿ kogokolwiek innego na ca³ym œwiecie.

W³aœnie w tym momencie Cubbah zauwa¿y³ znajomego detektywa. Nazywa³

siê Michael Shea. Shea nie by³ mundurowym policjantem i ubiera³ siê lepiej ni¿

burmistrz Filadelfii. Dziœ mia³ na sobie porz¹dny garnitur w kratkê i skórzane

mokasyny. Sta³ przy siatkowych drzwiach i rozgl¹da³ siê tak, jakby by³ w³aœcicie-

lem baru. Skin¹³ Cubbahowi g³ow¹ i ruszy³ w kierunku kuchni.

Cubbah nala³ dwie fili¿anki kawy i poszed³ za nim.

– Witaj, s³odziutki. – Shea rzuci³ mu rozpromienione spojrzenie niebieskich,

irlandzkich oczu. – Co s³ychaæ?

– Czasem lepiej, czasem gorzej. A co u ciebie?

– Nie mogê narzekaæ. To twój syn? – wskaza³ palcem. Zab³ys³o szkie³ko sygnetu.

– To Bennie – potakn¹³ Cubbah. Próbowa³ zachowywaæ siê uprzejmie. – Co

za ³obuz, nie powiod³o mu siê w szkole.

Shea uœmiechn¹³ siê serdecznie.

– S³uchaj, Joey. – Przysiad³ na krawêdzi pieca. – Mam coœ dla ciebie…

– Tak, wiem. Opowiedz mi o tym, Mikey.

Shea opowiedzia³ Cubbahowi wszystko, co sam wiedzia³, to znaczy, ¿e inny

zawodowy zabójca, podstêpny, drogi facet, zosta³ wys³any gdzieœ na Po³udnie.

Doda³, ¿e je¿eli Cubbah podejmie siê pracy, ktoœ inny zaznajomi go ze szczegó³a-

mi. Powiedz¹ mu, gdzie ma siê udaæ i podadz¹ dok³adny rozk³ad czasu.

– Daj¹ dziesiêæ plus zwrot kosztów. – Shea wzi¹³ sobie p¹czka. – Ktoœ po-

myœla³, ¿e ty siê najlepiej nadajesz do tej roboty.

– No tak, to mi³o ze strony tego kogoœ – stwierdzi³ Cubbah. – Czy ten drugi

domyœla siê, ¿e ktoœ mo¿e na niego polowaæ?

– Moi ludzie mówi¹, ¿e nie. Do diab³a, przecie¿ bym ci o tym powiedzia³ od

razu.

Shea wyj¹³ z kieszeni kopertê, która wygl¹da³a jak nieprawdopodobnie gru-

by rachunek za telefon.

– Po³owa teraz, po³owa potem. Przyjmujesz?

Joe Cubbah powoli pokiwa³ g³ow¹ z boku na bok.

– Nic z tego – odpar³.

Shea wyci¹gn¹³ z kieszeni drug¹ kopertê i po³o¿y³ na pierwszej.

background image

139

– Zapomnia³em – uœmiechn¹³ siê. – Przepraszam, s³odziutki.

– OK. – Cubbah w³o¿y³ obie koperty pod fartuch. – Pomyœlê o tym. – Zosta-

wi³ Sheê i poszed³ do g³ównej salki.

– Hej, zaczekaj – zawo³a³ Shea. – Co to znaczy, ¿e pomyœlisz?

Ale Joe Cubbah nie mia³ detektywowi nic do powiedzenia.

Whitehaven, 2 lipca

Wysokie magnolie i krzaki azalii falowa³y jak chor¹gwie wzd³u¿ d³ugiego,

prostego, wyk³adanego bia³ym kamieniem podjazdu do Country Clubu miasta

Powelton w po³udniowo-zachodnim zak¹tku Tennessee. Na koñcu podjazdu sta³

wielki dom plantatorski sprzed wojny secesyjnej, z ogromn¹ werand¹ i dziesiê-

ciometrowymi doryckimi kolumnami. Ciê¿ka budowla górowa³a nad ludŸmi i dwu-

dziestowiecznymi wytworami ich r¹k powoduj¹c, ¿e wszystko wydawa³o siê po-

mniejszone.

Krótko ostrzy¿eni czarni mê¿czyŸni w bia³ych marynarkach biegali na wszyst-

kie strony ze srebrnymi tacami wy³adowanymi miêtowym julepem, jackiem da-

nielsem, budweiserem i modnym w tych czasach falstaffem. Ch³opcy i dziewczy-

ny jeŸdzili konno, p³ywali, grali w golfa i tenisa, a tak¿e kopulowali w opuszczo-

nych chatach niewolników, które pozosta³y tu z poprzedniej epoki.

W klubie Powelton, za piêæ tysiêcy rocznej sk³adki, mieszkañcy zachodniego Ten-

nesse mogli cieszyæ siê atmosfer¹ Po³udnia tak¹, jak¹ znali ich tatusiowie i mamusie.

Na jednym krañcu d³ugiej, wyk³adanej kamieniem werandy siedzia³ Johnboy

Terrell. Towarzyszy³ mu siwow³osy doktor Reuven Mewman, s³ynny weterynarz,

który mia³ dziêki bawe³nie doœæ pieniêdzy, by kupiæ wszystko, czego zapragn¹³.

Ludzie przygl¹dali siê obu mê¿czyznom z pe³nej szacunku odleg³oœci. Nawet

czarni kelnerzy patrzyli na nich z ciekawoœci¹. Wszyscy próbowali zgadn¹æ, cze-

go Johnboy chce od Srebrnego Lisa.

Terrell pali³ doskona³e, choæ bardzo ciemne cygaro Corona.

– Niedawno czyta³em nadzwyczajn¹ ksi¹¿kê o weterynarzach – powiedzia³. –

Herriot, czy coœ w tym rodzaju. Wszystkie stworzenia du¿e i ma³e.

Doktor Mewman wzruszy³ ramionami.

– Na zesz³e Bo¿e Narodzenie dosta³em trzy cholerne egzemplarze. Ale, John,

niech to licho! Widujê wystarczaj¹co wiele koñskiego ³ajna. Nie muszê jeszcze

o nim czytaæ.

Terrell, który nie tylko potrzebowa³ teraz srebrnow³osego weterynarza, ale

tak¿e po prostu go lubi³, rozeœmia³ siê weso³o. Reuven Mewman, myœla³, ma do-

bre wyczucie czasu i ludzi, dziêki któremu mówcy z Po³udnia odnosz¹ sukcesy.

Bez tego by przepadli.

– Esther odda³a ksi¹¿ki na kiermasz w naszym koœciele. – Mewman nie re-

zygnowa³, gdy mia³ wdziêcznego s³uchacza. – Kazali mi podpisaæ te cholerne

background image

140

rzeczy i uzyskali prawie cenê nowoœci. Wtedy – Mewman wzi¹³ ³yk whisky i po-

trzyma³ chwilê w ustach – kobieta, której zesz³ej wiosny uratowa³em spaniela po

prze¿arciu, da³a mi w prezencie egzemplarz, który sam podpisa³em. A ja do tej

pory nie przeczyta³em ani jednej strony.

– Chyba powinieneœ. – Johnboy uœmiechn¹³ siê. – Myœlê, ¿e Herriot jest naj-

lepszym pisarzem wœród weterynarzy.

Obaj mê¿czyŸni znów siê rozeœmiali i doktor Mewman zamówi³ nastêpne drinki.

Gdy zamawia³, Johnboy przygl¹da³ siê dwom dziewczynom wypróbowuj¹-

cym pi³ki golfowe przed werand¹. Pomyœla³, ¿e graj¹c w golfa straszliwie marnu-

j¹ swoje m³ode lata.

Jak s³ysza³em – powiedzia³ obserwuj¹c pole golfowe – mówi³eœ, ¿e chcia³byœ

spêdziæ kilka lat w W aszyngtonie.

– Tak, wszêdzie rozpowiada³em o mojej gotowoœci – przyzna³ weterynarz. –

Ale to by³o na pocz¹tku roku.

– Odradza³bym ci to. – Terrell zacisn¹³ na chwilê wargi. – Pó³nocne zimy ciê

wykoñcz¹. Ale s¹dzê, ¿e istnieje pewna szansa podczas wyborów do senatu.

– To znaczy?

– Jeden z kandydatów, John Fair II, to dupek. Jedzie na pieni¹dzach ojca

i wra¿eniu jakie wywiera na paniach. A Horna, to znaczy Jimmiego Horna, wi-

dziano z bia³¹ kobiet¹.

Reuven Mewman pokiwa³ g³ow¹.

– Ten czarnuch jest na to za sprytny. Za sprytny i zbyt ¿¹dny sukcesu. Na

pewno kiedyœ go osi¹gnie, ale jeszcze nie teraz. Gdzie s³ysza³eœ te bzdury?

Terrell przygl¹da³ siê dziewczêtom graj¹cym w golfa. Jedna z nich pos³a³a

pi³kê wysoko, nad dwie sosny. Ma³a bia³a kulka spad³a piêtnaœcie stóp od do³ka

numer dwa. Odwróci³ siê w fotelu twarz¹ do Mewmana.

– Myœlê, ¿e ty te¿ jesteœ sprytny – powiedzia³. – Sprytny i ¿¹dny sukcesu.

Weterynarz zrozumia³ i na jego twarz wype³z³ ciemny rumieniec.

– Widzisz, Reuven, sprawdzam twoj¹ gotowoœæ. Bo, jak powiedzia³em, John

Fair junior to najprawdziwszy pó³g³ówek, a Horna ³atwo zniszczyæ.

Wtedy Mewman odpowiedzia³ na nie zadane g³oœno pytanie. Odpowiedzia³

na nie bardzo uprzejmie.

– John, by³bym zainteresowany i zaszczycony. Nawet to, ¿e siê mnie bierze

pod uwagê, ju¿ jest dla mnie wielkim zaszczytem.

Terrell wsta³ i uœcisn¹³ Mewmanowi rêkê.

Senator, którego sobie wybra³, opad³ na krzes³o, oszo³omiony i oniemia³y. Na

stole zosta³y dwie podwójne whisky. Terrell szed³ po trawniku k³aniaj¹c siê kape-

luszem ludziom, którzy nadal nazywali go panem gubernatorem.

background image

141

Czêœæ pi¹ta

Punk

background image

142

background image

143

Zebulon, 17 listopada

W pewn¹ ch³odn¹ sobotê w listopadzie, mniej wiêcej tydzieñ po tym, jak

dentysta z Chattanooga ubieg³ geniusza szybkich barów w wyœcigu do fotela se-

natorskiego ze stanu Tennessee, trzy wypchane kombi zachowuj¹ce szyk wozów

Conestoga* jecha³y do miasta Zebulon, w Kentucky.

Oprócz mnie za kierownicami samochodów siedzieli równie¿ mój ojciec i Mo-

ses Reed. Wybra³em siê tu na trzymiesiêczny urlop, by uporz¹dkowaæ moje ¿ycie

rodzinne i skoñczyæ ksi¹¿kê o Berrymanie.

Wynajêliœmy z Nan wielki, zaniedbany dom farmerski w wiktoriañskim sty-

lu. Nale¿a³ do niego równie¿ prywatny staw z sumami, dolina, w której ¿y³y opo-

sy, i pola kukurydzy. W³aœciciele spêdzali zimê w St. Petersburgu i umeblowany

dom z siedmioma sypialniami kosztowa³ nas bajoñsk¹ sumê stu piêædziesiêciu

dolarów miesiêcznie.

Sta³ dok³adnie dziewiêæ kilometrów od miejsca, w którym siê urodzi³em i g-

dzie moi rodzice mieszkali do tej pory.

Zajêliœmy trzy sypialnie (trzy z czterech pokoi wychodz¹cych na sad jab³onio-

wy i staw z sumami), a jeden z pozosta³ych pokoi przeznaczy³em na swój gabinet.

W tamtym czasie zd¹¿y³em ju¿ zebraæ sto dwadzieœcia taœm wywiadów oraz

setki zdjêæ pokazuj¹cych ludzi i miejsca zwi¹zane z wydarzeniem. Mia³em rów-

nie¿ tysi¹ce stron notatek i artyku³ów z „Citizen-Reporter”.

* Conestoga – marka ogromnych wozów konnych krytych p³ótnem, którymi osadnicy

podró¿owali przez pierwsz¹ po³owê XIX wieku do zachodnich stanów Ameryki Pó³noc-

nej (przyp. t³um.).

background image

144

Tej zimy wszyscy jeŸdziliœmy na ³y¿wach i ³owiliœmy ryby w przerêblach.

Postawi³em mojego chevy rocznik piêædziesi¹t dwa na ko³kach i w  stodole

uczyliœmy siê obs³ugi samochodu z silnikiem V-8.

Szkolne kole¿anki Cat i Janie najpierw by³y „idiotkami i prowincjuszkami”,

które jednak szybko sta³y siê „ przyjació³kami, z którymi siê nie rozstaniemy”.

Po jakimœ czasie tak sobie roz³o¿y³em zajêcia, ¿e miêdzy jedzeniem, zabaw¹,

kochaniem siê, stolark¹ a ³owieniem sumów potrafi³em równie¿ trochê popracowaæ.

Czu³em, ¿e postêpujê s³usznie odchodz¹c na jakiœ czas od normalnego trybu

¿ycia, by napisaæ coœ, co ludzie bêd¹ czytali, a pobyt w hrabstwie Poland stwarza³

ku temu odpowiednie warunki.

Teraz opiszê, co siê sta³o w pierwszym tygodniu lipca.

Filadelfia, 3 lipca

By³a pierwsza po po³udniu i, jak zwykle, Joe Cubbah poci³ siê nad dzban-

kiem wody z lodem.

Ubrany by³ w szar¹ koszulkê z obciêtymi rêkawami i szary kapelusz fedora,

w którym wygl¹da³ jak nieokrzesany fircyk.

Wszed³ do baru „Pod Mostem” z rêkami t³ustymi od smaru – w³aœnie wymie-

nia³ œwiece i palec rozdzielczy w swoim buicku elektrze – i po³o¿y³ rêkê na chu-

dym ty³ku dwudziestoletniej blond kelnerki, Josephine Cichoski.

Dziewczyna zawirowa³a na piêcie, ale gdy zobaczy³a, ¿e to Cubbah, tylko siê

skrzywi³a. Mia³a pokryte grub¹ warstw¹ tuszu rzêsy i czerwone anielskie skrzy-

de³ka w miejscu ust.

– Jest Tiny? – Cubbah uœmiechn¹³ siê. Na policzkach pokaza³y mu siê do³ki,

wygl¹da³ mi³o i przyjacielsko.

– Wiesz, gdzie go znaleŸæ. – Dziewczyna wskaza³a wahad³owe drzwi pro-

wadz¹ce do kuchni. Na jej wielkich bia³ych zêbach pozosta³y œlady pomadki.

– Czeœæ! No, no, kto to przyszed³! – Tiny Lemans obudzi³ siê i zamruga³

s³ysz¹c odg³os popychanych drzwi.

– Czeœæ – uœmiechn¹³ siê Cubbah.

– Dajê tu odpocz¹æ oczom. – Tiny ziewn¹³ tak szeroko, ¿e chyba móg³by

po³kn¹æ grapefruita. – Widzê, ¿e pracujesz. – Jego spojrzenie zogniskowa³o siê

na kombinezonie i kapeluszu Cubbaha.

– Musia³em naprawiæ buicka – wyjaœni³. – A ty co robisz?

W tym momencie kelnerka uderzy³a Cubbaha w ty³ek skrzyd³em drzwi.

Cubbah odsun¹³ siê na bok.

– Co jej siê sta³o? Ma robaki?

– Nie przejmuj siê ni¹ – poradzi³ Tiny Lemans. Palcami wygl¹daj¹cymi jak

serdelki przewi¹zane w trzech miejscach próbowa³ zawi¹zaæ sznurowad³a. Tiny

wa¿y³ ponad trzysta funtów.

background image

145

Cubbah wsadzi³ brudny palec do miski z lodami.

– Dziœ wieczorem wyje¿d¿am. – Pokosztowa³ lodów. – Ooo la, la, Tiny. –

Uœmiechn¹³ siê czuj¹c s³odycz lodów. – W ka¿dym razie… Potrzebujê zabaweczkê.

Mia³byœ coœ od razu?

Tiny Lemans wyci¹gn¹³ szufladê ze sztuæcami, które g³oœno zaszczêka³y.

– Mam œliczn¹ trzydziestkêósemkꠖ powiedzia³. – Ooo la, la. – Wyj¹³ zza

sztuæców pakunek w woskowanym papierze i poda³ Cubbahowi.

– Nieu¿ywany – zachwala³. – A wa¿y tyle, co nic.

Cubbah zdj¹³ woskowany papier i pow¹cha³ rewolwer. Pachnia³ olejem lnia-

nym. Broñ by³a zupe³nie nowa.

– Dobrze mówisz, Tiny. Œliczny. Po prostu œliczny.

– Tiny mówi, ¿e ³atwo z tego strzela栖 uœmiechn¹³ siê grubas.

– A tak przy okazji – Cubbah po³o¿y³ trzydziestkêósemkê na stole – ile kosztuje?

Restaurator ziewn¹³.

– Ooo… – Jego usta otworzy³y siê szeroko. – Sto piêædziesi¹t – powiedzia³,

gdy ju¿ skoñczy³ ziewaæ.

– Za du¿o – oœwiadczy³ stanowczo Cubbah. – Do diab³a, zamierzam tylko

kogoœ postraszyæ.

– S³uchaj, nie bêdê siê z tob¹ targowa³. Sto trzydzieœci piêæ.

Tym razem Cubbah wyci¹gn¹³ portfel.

Tiny odsun¹³ pieni¹dze.

– Postaw to za mnie na Pi-retów. Pi-reci siedem przeciw Yogi Berra. A je¿eli

ten Seaver siê nie popisze, sam ci zlecê robotê.

Joe Cubbah w³o¿y³ rewolwer do br¹zowej papierowej torby, takiej, do jakich

pakowano lunche na wynos. Potem jeszcze raz zagarn¹³ na brudny palec trochê

lodów i uœmiechn¹³ siê.

– No dobrze, Tiny, muszê uciekaæ. Dziœ wieczorem opuszczam stan.

– Zostañ jeszcze trochꠖ grubas zmarszczy³ czo³o. – Dopiero przyszed³eœ.

Zjedz kanapkê z ozorkiem. W³aœnie zrobi³em kilka.

– Naprawdê muszê iœæ – powiedzia³ Joe Cubbah. – Muszê z³apaæ wieczorny

samolot.

– Tak, i kogoœ przestraszy栖 rozeœmia³ siê Tiny Lemans.

– W³aœnie. – Cubbah pokaza³ br¹zow¹ torebkê. – Prosto miêdzy oczy.

Nashville, 3 lipca

Oona Quinn lecia³a na Po³udnie, by zobaczyæ siê z Berrymanem.

By³ to dla niej wa¿ny czas, chwile niemal religijnej ekstazy. Niestety, zak³ó-

ca³ je ¿o³nierz siedz¹cy na s¹siednim fotelu, ch³opiec o dzieciêcej twarzy, z Fortu

Campbell, Kentucky, jak ju¿ zd¹¿y³ wczeœniej powiedzieæ. U¿ywa³ brylantyny.

G³oœno zajada³ batony i pi³ coca-colê. Przedtem wypi³ whisky i kawê, i teraz jego

niebieskie, dzieciêce oczy maminsynka lœni³y trochê nieprzytomnie.

Znajdowali siê w samolocie linii Eastern, lot siedemset siedem do Nashville.

background image

146

Oona mia³a egzemplarz autobiografii Jimmiego Horna, ale od startu nie prze-

czyta³a ani s³owa. Jednak wczorajszego wieczoru na Long Island doczyta³a j¹ do

po³owy. Poprzedniego dnia widzia³a siê z Benem Toyem w Instytucie Williama

Pounda.

Natomiast dwa dni wczeœniej, pierwszego, Berryman zadzwoni³ i poprosi³ j¹,

¿eby siê z nim spotka³a w Nashville czwartego. Nie chcia³ zdradziæ, dlaczego pra-

gnie siê z ni¹ spotkaæ, powiedzia³ tylko, ¿e jej potrzebuje. Poda³ miejsce i czas

i zaznaczy³, ¿e powinna byæ ubrana tak, jakby by³a ¿on¹ Erniego Forda z Tennes-

see. Potem przerwa³ po³¹czenie. Nie zd¹¿y³a nawet powiedzieæ, czy spe³ni jego

proœbê, czy te¿ nie.

Oona wyobra¿a³a sobie, jakby to by³o, gdyby gdzieœ w ksi¹¿ce Jiminy znala-

z³a opis spotkania Horna i Berrymana. By³by to ciekawy rozdzia³.

S¹dzi³a, ¿e Horn powinien wygraæ. Ju¿ zdarzy³y siê dwa zamachy na jego

¿ycie. Kiedyœ zza menu strzeli³ do niego kuchmistrz restauracji, ale chybi³. Innym

razem zosta³ ranny, ale prze¿y³.

Je¿eli Tomowi Berrymanowi siê uda, bêdzie to naprawdê niesprawiedliwe,

myœla³a. Zupe³nie jakby ktoœ siê zasadzi³ zza krzaków na cz³owieka, który nicze-

go siê nie spodziewa. Jimmie Horn zostanie mêczennikiem. Jednak dosz³a do

wniosku, ¿e nic jej to nie obchodzi. Berryman ju¿ zdo³a³ j¹ przekonaæ, ¿e zabicie

Horna jest konieczne. Z ksi¹¿ki Jiminy wynika³o, ¿e Horn nie tylko siê liczy z tym,

¿e zostanie zabity, ale równie¿ uwa¿a to za nieuniknione.

Pomyœla³a, ¿e ci¹gle jeszcze nie zna Berrymana tak dobrze, jakby chcia³a. Ich

znajomoœæ zanadto uderza³a jej do g³owy. Mo¿e zreszt¹ dlatego tak j¹ poci¹ga³?

¯o³nierz odstawi³ pusty kubek na tacê.

– Kochanie, zobaczy³aœ wszystko w Nowym Jorku? A teraz chcesz poznaæ

Miasto Muzyki

*

? Bêdziesz kiedyœ w Dallas?

Oona otworzy³a ksi¹¿kê i udawa³a, ¿e czyta. Co ja tu robiê, myœla³a. Chcia³a-

bym to wiedzieæ.

¯o³nierz ustawi³ siê tak, by widzia³a jego twarz.

– Coœ ci powiem. Jedziesz do Miasta Muzyki…

– S³ucham? – Oona uda³a zaskoczenie.

– Po prostu usi³ujê grzecznie porozmawiaæ. – ¯o³nierz uœmiechn¹³ siê rado-

œnie. – Jedziesz do Nashville. Po raz pierwszy? Tak, za³o¿ê siê, ¿e to pierwszy raz.

– Masz racjꠖ przyzna³a.

– Na pewno ci siê spodoba. – ¯o³nierz uœmiechn¹³ siê jak rozradowane dziec-

ko. – To œwiatowa stolica country. Ateny Po³udnia. Ojczyzna zmar³ego prezyden-

ta Andrew Jacksona.

– Och, on naprawdê umar³? – spyta³a Oona.

* Nashville s³ynie z festiwali country and western oraz z przemys³u wydawniczego

zwi¹zanego z t¹ muzyk¹ (przyp. t³um.).

background image

147

¯o³nierz uœmiechn¹³ siê. Twarz mu siê œwieci³a z podniecenia. Zapali³ cyga-

retkê tijuana. To samo pali³ na Times Square w Nowym Jorku.

– Te¿ zapalisz? – spyta³. To mia³ byæ ¿art. By to udowodniæ, szybko zgasi³

zapa³kê. Dym cygaretki pachnia³ trochê jak czekolada.

Zacz¹³ opowiadaæ Oonie historiê swojego ¿ycia. Mówi³ za ka¿dym razem,

gdy na niego spojrza³a, albo raczej gdy chcia³a wyjrzeæ przez okno. Wypali³ wiele

cygaretek i ci¹gle zamawia³ u stewardes kukurydzian¹ whisky.

– Ha, ha, ha – chichota³. Pod koniec lotu Oona ci¹gle s³ysza³a „ha, ha, ha”.

Samolot wreszcie zacz¹³ kr¹¿yæ nad Nashville. Pod skrzyd³em mignê³a grup-

ka lœni¹cych w s³oñcu drapaczy chmur. Wydawa³o siê, ¿e otaczaj¹ miasto jak d¿un-

gla. A gdzieœ w tej d¿ungli znajdowa³ siê Berryman.

W pierwszej klasie tego samego samolotu stewardesa budzi³a Joego Cubba-

ha. Gdy go poprosi³a, by zapi¹³ pasy, powiedzia³ jej, ¿e jest g³upia.

Zielony dodge polara sta³ zaparkowany naprzeciwko lokalu Amerykañskiego

Legionu w Belle Meade. Obecnoœæ tego samochodu oznacza³a, ¿e w pobli¿u znaj-

duje siê Jimmie Horn.

Kwadrans po jedenastej Horace Mossoman, czarnoskóry detektyw w bia³ym

kapeluszu i granatowym garniturze biznesmena, do³¹czy³ do dwóch bia³ych de-

tektywów, Jerry’ego Ruocco i J.B. Montgomery’ego, siedz¹cych w polarze.

Na ogó³ do ochrony Jimmiego Horna wyznaczano od dwóch do szeœciu poli-

cjantów, ale gdy Horn oœwiadczy³, ¿e zamierza kandydowaæ do Senatu Federalne-

go, liczba ta wzros³a do oœmiu. Dziêki temu dy¿ury dobowe uk³ada³y siê w sche-

mat trzy-dwa-jeden, przez siedem dni w tygodniu. Na ogó³ samotny policjant mia³

dy¿ur od jedenastej w nocy do siódmej rano.

W nocy z trzeciego na czwarty lipca tym samotnym detektywem by³ Horace

Mossman. Ale trochê siê spóŸni³.

– Pan Mossman jak zwykle spóŸniony. – Ruocco, karc¹c partnera, spojrza³

na swój timex na z³otej bransoletce. – Kwadrans to normalne dla Horacego.

Mossman, który dobiega³ trzydziestki i niedawno siê o¿eni³, stara³ siê uspra-

wiedliwiæ.

– To przez ¿onê. – Uœmiechn¹ siê radoœnie. – P³acze, gdy wychodzê z domu.

– Przepraszam, ale muszê uchyliæ okienko. – Ruocco siêgn¹³ poprzez m³o-

dego policjanta.

Mossman wzruszy³ ramionami, poci¹gn¹³ za brzeg kapelusza i w³¹czy³ siln¹

latarkê paluszkow¹. Zacz¹³ czytaæ dzienny raport o zajêciach Horna.

– Jest tu coœ ciekawego? – spyta³.

J.B. Montgomery zajada³ w³aœnie trzeci¹ i ostatni¹ kanapkê z domowym kotletem,

od których zacz¹³ s³u¿bê. Pozostali detektywi nadali mu przezwisko „Prze¿uwacz”.

background image

148

– By³ dziœ na trzech kolacjach – poinformowa³ Mossmana. – O szóstej z ro-

dzin¹. Potem do ósmej czarnuchy martwi³y siê, co mu zrobi¹ biali, a od dziewi¹-

tej biali siê martwili, co mu zrobi¹ czarni. Ci¹gle to samo gówno.

Mossman rozeœmia³ siê. Trzymaj¹c czerwony o³ówek, by podkreœliæ to, co

mu siê wyda dziwne, szybko czyta³ rêczny zapis czynnoœci Horna.

Podkreœli³ nazwisko Lynch gdy zobaczy³ je po raz drugi.

– Kto to jest Lynch? – spyta³.

– Jakieœ metr siedemdziesi¹t piêæ, siwe w³osy siêgaj¹ce do ko³nierzyka. Nosi

ciemne okulary w stylu gwiazd filmowych. Znajomy Santo Massimina.

Czerwony o³ówek znów zawis³ nad papierem.

– A co siê sta³o o czwartej trzydzieœci piêæ? „Hipis wymienia uœcisk rêki

z panem Hornem”. Czy to coœ znaczy?

– Och, tak… Dodaj do tego… hm… ¿e nieznany d³ugow³osy mê¿czyzna

próbowa³… ee… dŸgn¹æ pana Horna w brzuch. Ma³y pieprzony punk, wiesz, co

to za typki…

– Wariat?

– Nie… Jimmie tylko siê rozeœmia³. Chyba musi go znaæ. Pogada³ z nim

chwilê. Ale jutro go sprawdzimy.

– Zrobiê notatkꠖ powiedzia³ Mossman.

– Doskonale. Trzeba mu siê dok³adnie przyjrzeæ.

M³ody czarny detektyw napisa³ notatkê i podkreœli³ j¹ czerwonym o³ów-

kiem. Poda³ notes Montgomery’emu, który parafowa³ zmianê wprowadzon¹ do

raportu.

Nastêpnego wieczoru „Nashville Citizen-Reporter” wydrukowa³ tê parafo-

wan¹ notatkê, a tak¿e nekrolog J.B. „Prze¿uwacza” Montgomery’ego.

Gdy po raz pierwszy zobaczy³em zdjêcia Joego Cubbaha publikowane przez

United Press, pomyœla³em o ksi¹¿ce Gang, który nie potrafi³ strzelaæ.

W zbli¿eniu Joe Cubbah wygl¹da³ jak pisarz James Breslin. Odnosi³o siê

wra¿enie, ¿e jest w³aœcicielem jakiegoœ baru. Mia³ chochlikowaty uœmiech.

Kupi³em od U.P. kilka zdjêæ za siedem dolarów piêædziesi¹t. W tej chwili Joe

Cubbah spogl¹da na mnie z fotografii. Ogarniaj¹ mnie nieprzyjemne uczucia,

zw³aszcza gdy widzê ten weso³y uœmiech ¿artownisia.

Cubbah wysiad³ z samolotu krótko po dziewi¹tej. Wysoki mê¿czyzna w koszu-

li rodeo czeka³ ju¿ na niego przy bramce i wrêczy³ mu szar¹ kopertê. W kopercie

znajdowa³y siê szkice twarzy Berrymana. Wynajmuj¹c samochód w firmie Avis,

Cubbah obejrza³ rysunki. A poniewa¿ by³ niepoprawnym ryzykantem – absolutne

przeciwieñstwo Berrymana – podpisa³ formularz wynajêcia samochodu w³asnym

nazwiskiem.

background image

149

To dziwne, ale w odpowiednich warunkach Joe Cubbah doprowadzi³by wiêk-

szoœæ ludzi do œmiechu. Zna³ mnóstwo weso³ych historyjek o mafii i opowiada³ je

u¿ywaj¹c co najmniej dziesiêciu ró¿nych akcentów. Bardzo dobrze odgrywa³ Ojca

Chrzestnego, ale uwa¿a³, ¿e to potrafi¹ wszyscy. Naœladowa³ równie¿ Carla Gam-

bino, a tego, jak twierdzi³, nikt nie potrafi.

Porucznik Mart Weesner pozna³ Cubbaha w nieszczêœliwej dla siebie chwili.

Ko³o pó³nocy jedli razem jajka i popijali kaw¹ w „Burger Boy”. Cubbah wszed³

tam za têgim m³odym policjantem.

Weesner przyjecha³ do miasta, by obj¹æ s³u¿bê nastêpnego rana, podczas de-

filady Czwartego Lipca i wyœcigów samochodowych. Powiedzia³ Cubbahowi, ¿e

w „Holiday” nie mo¿e zasn¹æ.

Joe Cubbah pomyœla³, ¿e policjant mo¿e nie tyle ma k³opoty ze snem, co

szuka sobie kobiety i próbuje zapolowaæ na jak¹œ sympatyczn¹ kelnerkê.

– Widzia³em neon na „Holiday Inn” – powiedzia³. – G³osi: „Witajcie, ko-

chane majoretki”. Móg³by równie dobrze oznajmiaæ: „¯egnaj, Joe Cubbahu”. Nie

zostanê tam. Ci idioci witaliby dziewczyny fanfarami.

Weesner g³oœno siê rozeœmia³.

– Jak myœlisz, co oni teraz robi¹? – spyta³ Cubbah. – Pewnie t³uk¹ szklanki

w basenie.

Jedna z kelnerek z „Burger Boy” zapamiêta³a Cubbaha. Pamiêta³a, ¿e wi-

dzia³a, jak têgi policjant stanowy wyprowadza³ go na dwór i pokazywa³ drogê

do „Irlandzkiego Baru”. Potem jeszcze widzia³a ich obu jad¹cych wozem patro-

lowym.

„Irlandzki Bar” to parodia irlandzkiego pubu. Przygarnia bogatych prowin-

cjonalnych piosenkarzy. Jest tam gruby pianista nazywany Dave Deliryk, lepszy

artysta ni¿ po³owa milionerów, którzy tu przychodz¹.

Weesner i Joe Cubbah, wa¿¹cy razem oko³o dwustu trzydziestu funtów, s³u-

chali gry T³ustego Dave’a. Siedz¹c obok siebie przy barze wygl¹dali jak para

zapaœników.

Ich rozmowa dotyczy³a dwóch rzeczy: kobiet i wojska.

– By³em w wojsku w tysi¹c dziewiêæset piêædziesi¹tym trzecim roku, stacjo-

nowa³em w Fort Bragg, Karolina Pó³nocna – powiedzia³ Joe Cubbah.

– I co tam robi³eœ? – spyta³ Weesner.

– Nic. By³em bokserem. Nie mia³em ¿adnego stopnia, po prostu boksowa-

³em. Walczy³em z facetem nazwiskiem Pepper coœ tam, który póŸniej przegra³

z Marcianem. Boksowa³em te¿ wszystkich ¿andarmów w barach.

background image

150

– A ja boksowa³em nowicjuszy z marynarki. – Weesner uœmiechn¹³ siê sze-

roko.

– Tak. Na pewno. O, widzê, ¿e ten gruby przy pianinie podoba siê tu wszyst-

kim paniom. A jak twój mundur? Przyci¹ga kobiety? Pamiêtam, ¿e dziewczyny

z Po³udnia lubi¹ mundury. Gdy wróci³em do Filadelfii, nosi³em mundur, a dziew-

czyny szala³y na moim punkcie.

Weesner rozeœmia³ siê.

Zamówili i wypili nastêpn¹ kolejkê, potem Weesner uderzy³ w bar pe³nym

kuflem.

– Zaczynam mieæ dosyæ. – Pokiwa³ g³ow¹. – Wiesz, ¿e jutro mam cholern¹

s³u¿bê?

– Tak. – Cubbah otar³ usta. – Musisz chodziæ za burmistrzem. – Wzi¹³ garœæ

orzeszków. – S³uchaj, jad³eœ kiedyœ m¹twy? Próbowa³eœ scungilli? Mam ochotê

na m¹twy. – Rozeœmia³ siê. – Wiem, wiem, ty masz ochotê tylko na to, by wróciæ

do hotelu i zabawiæ siê.

– Muszê ju¿ iœæ. – Martin Weesner wsta³ i zawo³a³ o rachunek.

Joe Cubbah wzi¹³ jeszcze trochê orzeszków i rozrzuci³ je jak koœci do gry.

Gdy jechali niebieskim plymouthem, Weesner mia³ czkawkê i odbija³o mu

siê; co chwila za to przeprasza³. Zaparkowali radiowóz w pobli¿u sklepu z owo-

cami morza.

Cubbah sprawdzi³, czy drzwiczki po obu stronach s¹ dobrze zamkniête.

– S³uchaj – powiedzia³. – Muszê ciê poprosiæ, ¿ebyœ zdj¹³ mundur.

Weesner rozeœmia³ siê, ale zaraz zobaczy³ w lewej rêce Cubbaha nó¿ z czte-

rocalowym ostrzem.

– Hej, Joe! – WytrzeŸwia³ w jednej chwili. – Jesteœ naprawdê zabawnym fa-

cetem, ale…

Cubbah wcisn¹³ ostrze w fa³dy t³uszczu na brzuchu Weesnera.

– Nie bêdziemy wiêcej rozmawiaæ. Jestem zdenerwowany. Móg³bym pope³-

niæ b³¹d. Nic nie mów, chyba ¿e o coœ zapytam… Zdejmij koszulê i rzuæ j¹ na ty³

samochodu.

Policjant mia³ k³opoty z rozpiêciem guzików swojej ciasnej koszuli khaki.

W koñcu jednak mu siê uda³o. Mia³ zadziwiaj¹co bia³¹ klatkê piersiow¹, prawie

bez w³osów.

– A teraz spodnie – nakaza³ Cubbah.

Nie brzmia³o to jak ¿art, wiêc Weesner zdj¹³ spodnie i rzuci³ je na tylne

siedzenie. Siedzia³ za kierownic¹ w bieliŸnie, skarpetkach i butach i próbowa³

wykombinowaæ jakiœ sposób na uratowanie siê, ale nic mu nie przychodzi³o do

g³owy.

Joe Cubbah w³¹czy³ radio.

– Pamiêtaj, ¿e nie chcê ciê zraniæ. – Trzyma³ nó¿ na gardle Weesnera. – Wierz

mi, nie chcê ciê zrani栖 powiedzia³ wbijaj¹c ostrze g³êboko. Potem je wyci¹gn¹³.

background image

151

Thomas Berryman jad³ póŸn¹ kolacjê w „Le Passy”, jednej z najdro¿szych

i najelegantszych restauracji na Œrodkowym Po³udniu. W sali by³o bardzo cicho;

minê³a ju¿ dziesi¹ta. Stara drewniana pod³oga trzeszcza³a ³agodnie pod stopami

kilku kelnerów, chodz¹cych drobnymi afektowanymi kroczkami.

Trzeci lipca by³ dla Berrymana d³ugim, pracowitym dniem. Teraz z trudem oczysz-

cza³ umys³ z myœli o pracy. Perfekcjonista siedz¹cy w nim pracowa³ po godzinach.

Dzieñ zacz¹³ siê o ósmej rano. Wtedy Berryman ruszy³ za Bertem Poole’em.

Poole znów odwiedzi³ sztab wyborczy Horna, a potem wsiad³ do miejskiego au-

tobusu i pojecha³ do Farmerskiego Domu Towarowego. Beryman by³ pewny, ¿e

Poole ma w kieszeni marynarki swoj¹ wielk¹ czterdziestkê czwórkê. Chodzi³ po

mieœcie przez ca³y ranek jak Napoleon.

Wczesnym popo³udniem Poole wróci³ do domu (Jimmie Horn polecia³ na

krótko do Memphis) i Berryman postanowi³ zmieniæ samochód, ¿eby nie powi¹-

zano go z czarnym galaxie. Z tego samego powodu zmieni³ hotel.

Nowy samochód by³ niebieskim dartem z siedemdziesi¹tego czwartego roku.

Berryman wybra³ go, bo wygl¹da³ jak typowy wóz dla biznesmena.

Nowym hotelem by³ „Holiday Inn” na West End Avenue, w pobli¿u Vander-

bilt. Melduj¹c siê poda³ nazwisko Foster Benton z rozlewni coca-coli w Atlancie.

Powiedzia³, ¿e zostanie do szóstego lipca.

Teraz rozkoszowa³ siê gor¹c¹ kaw¹ z cykori¹.

Myœla³ o swojej zdolnoœci koncentracji. Patrz¹c na kawê wiruj¹c¹ w fili¿an-

ce przypomnia³ sobie, ¿e w³aœnie dziêki tej umiejêtnoœci koncentracji ma jedyn¹

w swoim rodzaju przewagê nad przeciwnikami. Kontrolowa³ ka¿d¹ chwilê, oni

nie. Tak, kontrolowa³ ka¿d¹ chwilê.

Potem zacz¹³ obliczaæ swoje dochody. Ile bêdzie mia³ po wykonaniu roboty

w Tennessee? Coœ oko³o dwustu dwudziestu tysiêcy – wyliczy³ szybko. Nie opo-

datkowane. £adna sumka na ¿ycie w Meksyku.

Gdy tak siedzia³ nad kaw¹, popatrzy³ na swoje rêce, oœwietlone œwieczk¹

stoj¹c¹ na stole.

Dr¿a³y.

Lekkie, sta³e, jakby mechaniczne dr¿enie, uwydatnione jeszcze wyraŸniej

dr¿eniem kawy w fili¿ance.

Nie móg³ oderwaæ oczu od swoich r¹k.

Silne, ciemne palce zacisnê³y siê na delikatnej porcelanie Wedgwood. „Palce

pianisty”, powiedzia³a kiedyœ Oona Quinn. Teraz dr¿a³y.

Na ustach Berrymana pojawi³ siê lekki uœmiech. „Punk – mrukn¹³. – Hej,

punku, przydasz mi siê”.

background image

152

background image

153

Czêœæ szósta

Kontrakt

na Jimmiego Horna

wykonany

background image

154

background image

155

Nashville, 4 lipca

Bert Poole obudzi³ siê i stwierdzi³, ¿e przespa³ ca³y Czwarty Lipca. Zapada³

ju¿ wieczór. Pochmurny, purpurowy wieczór.

Zerwa³ siê na równe nogi wywracaj¹c lampê ze zdjêciem Martina Luthera

Kinga. Lampa siê zbi³a, tak samo jak naczynia, które str¹ci³ z kuchenki. Uderzy³

siê o krzes³o. Jak to do mnie pasuje, pomyœla³. Po tych miesi¹cach planowania po

prostu zaspa³. Teraz ju¿ nigdy nie poczuje siê jak doros³y mê¿czyzna. Wyszed³

z domu gotowy do stoczenia walki z kimkolwiek i o cokolwiek, byle walczyæ.

Po kilku minutach znalaz³ siê przed otwart¹ restauracj¹ Dobbsa.

Wszed³ do œrodka i natychmiast wytrzeszczy³ oczy na dwóch pajaców w z³o-

tych b³azeñskich czapkach. Siedzieli nad pustymi talerzami i szklankami z coca-

-col¹. Z graj¹cej szafy rozlega³a siê piosenka Merle Haggard.

Gdy podesz³a kelnerka, Poole zamówi³ hamburgera z sosem „Tysi¹c Wysp”

i koktajl mleczny.

– Coœ takiego – mruknê³a kelnerka zapisuj¹c zamówienie. – Koktajl mleczny!

Poole by³ rozgor¹czkowany. Czo³o mia³ mokre od potu.

– Tak – potwierdzi³ nerwowo, mówi¹c akcentem cz³owieka z ulicy. – Przy-

szed³em tu na kolacjê, rozumiesz? Zamówi³em, tak? Wiêc czego narzekasz?

Kelnerka uœmiechnê³a siê zalotnie.

– Prawie nikt nie zamawia o tej porze koktajli mlecznych – powiedzia³a. –

Nie o czwartej rano.

Poole zakry³ twarz rêkami i rozeœmia³ siê. Patrzy³ przez palce na zegar nad lad¹.

By³a jeszcze noc. Jednak siê nie poszkapi³. Dochodzi³a dopiero czwarta nad ranem.

– Proszê te¿ o czarn¹ kawꠖ doda³.

background image

156

Jak zwykle, Czwarty Lipca zosta³ uczczony takimi samymi jak co roku ha³a-

œliwymi programami radiowymi z mnóstwem gadania. Diskd¿okej z rannego dy-

¿uru wypali³ w studiu ca³e opakowanie zimnych ogni, a potem puœci³ p³ytê z John-

nym Cashem i Tammy Wynette œpiewaj¹cymi „GwiaŸdzisty Sztandar”.

Dzieñ zapowiada³ siê gor¹cy. Ju¿ o w  pó³ do ósmej ludzie nosili przeciws³o-

neczne okulary, jak w po³udnie.

Thomas Berryman, równie¿ w ciemnych okularach, siedzia³ nad ¿eberkami

i sadzonymi jajkami w barze „Gail’s” na Turnpike. Ale bardziej ni¿ jedzenia po-

trzebowa³ aktualnych informacji.

Porozmawia³ z m³odym pracownikiem stacji benzynowej, nazywanym Wuj

Smith Tarkanian. Wuj Smith nie mia³ nawet dwudziestu piêciu lat; na œniadanie

jad³ dwa æwierækilowe steki z miêsa od szynki, hojnie polane t³uszczem.

Tylko spokojnie – mówi³ sobie Berryman.

– Gram w to cholerstwo od siedmiu lat – odezwa³ siê g³oœno do Tarkania-

na. – A zna³em faceta, który trafi³ szeœæ razy, raz za razem.

Tarkanian ¿u³ szynkê i popija³ kaw¹.

– To chyba wygra³ z piêædziesi¹t tysiêcy – zauwa¿y³.

Obaj zachichotali. Rozmawiali o zak³adach futbolowych. Ch³opak ze stacji

benzynowej sprzedawa³ równie¿ zestawienia wyników rozgrywek. W kieszeniach

roboczego kombinezonu mia³ ich kilka.

– To nadzwyczajne – powiedzia³ Berryman. – Czyta³em artyku³y faceta, który

pisze o sporcie. Mówi, ¿e wygra³ siedemnaœcie tysiêcy. To Larry Merchant.

– Te¿ czyta³em, w „Sport Illustrated” – oznajmi³ Tarkanian. – Co za gów-

niarz.

– Rzeczywiœcie.

– Nosi d³ugie w³osy. Wygl¹da tak, jakby nie szanowa³ starszych.

– Ma trzydzieœci piêæ lat.

– Hm… Pamiêtam to zdjêcie Lyndona Johnsona i, jak on tam siê nazywa³,

McGoverna – mówi³ dalej Tarkanian. – Wielkie Uszy mia³ cholernie d³ugie w³o-

sy… Ile p³acili w Hot’lanta? Dziesiêæ do jednego?

– Piêtnaœcie. Lepiej porozmawiaj z bukmacherem.

– Piêtnaœcie to ca³kiem sporo – kombinowa³ m³ody cz³owiek. – Wcale nie-

Ÿle. Mo¿na uzyskaæ potem dziewiêædziesi¹t jeden procent, cz³owieku. Powinie-

neœ to wiedzieæ. Zamówisz jeszcze jedn¹ kawê? Pani Bo-reen! – zawo³a³ do star-

szawej kelnerki. – Daj mojemu przyjacielowi dolewkê tej boskiej kawy!

Berryman uœmiechn¹³ siê. Siedzia³ przy ladzie i patrzy³ na swoje rêce. Wczo-

rajsze dr¿enie ca³kowicie ust¹pi³o. Zapali³ cygaretkê.

– Wiesz – celowa³ cygaretk¹ w Tarkaniana – Lyndon zostanie zapamiêtany

jako jeden z najwiêkszych prezydentów.

* Fahrenheita, czyli 46 stopni Celsjusza (przyp. t³um.).

background image

157

– Nie w¹tpiꠖ przyzna³ Tarkanian. Zni¿y³ g³os. – Bo nied³ugo bêdziemy tam

mieli czarnucha. Potem ¯yda. A potem kobietê, tak¹ jak panna Gail, która tu go-

tuje. Mo¿esz mi wierzyæ.

– Wierzê ci – powiedzia³ Berryman. – Myœlê, ¿e masz racjê.

– Zawsze mam racjꠖ oœwiadczy³ Wuj Smith. – Mam racjê zawsze wtedy,

gdy nie chcê, by moje przepowiednie siê spe³ni³y.

Berryman zap³aci³ i wyszed³ z baru radoœnie uœmiechniêty. Czu³ siê doprawdy

doskonale, nie mia³ nawet md³oœci po zbyt obfitym posi³ku. Spojrza³ na jezdniê i zo-

baczy³, ¿e zat³oczona jest samochodami jad¹cymi do Nashville na paradê. Pog³adzi³

swoje krótkie w³osy i przez moment zastanawia³ siê, czy Oona siê z nim spotka.

godzina 10.30

Obstawa Horna nie czu³a siê zbyt pewnie w ten poranek czwartego, a m³ody

Santo Massimino w póŸniejszych godzinach musia³ daæ sobie radê z ca³ym za-

mieszaniem.

Naczelnik policji w Nashville, m¹dry jak stara sowa, podj¹³ wszelkie œrodki

ostro¿noœci. Naczelnik Carl Henry rozumia³ doskonale, ¿e mo¿e siê przydarzyæ

coœ z³ego.

Pojawi³ siê przed Massiminem wychodz¹c zza dekoracji i spróbowa³ wyja-

œniæ problem zbyt wielu rz¹dz¹cych tu szefów. Odbywa³o siê to na stadionie pi³-

karskim Dudley Field.

Stary naczelnik otworzy³ usta tak szeroko, ¿e móg³by siê w nich zmieœciæ

nietoperz. By³ zdenerwowany, a zarazem bezsilny.

– Panie, panie, pan to Mass-i-mino? – spyta³ przekrzykuj¹c odbywaj¹ce pró-

bê tr¹bki i cymba³y.

Massimino uœmiechn¹³ siê i skin¹³ g³ow¹ nie patrz¹c na Henry’ego. W³aœnie

pomyœla³, ¿e da wszystkim VIP-om, którzy usi¹d¹ na trybunie honorowej, œwie¿e

p¹czki ró¿ do butonierek. Mia³ ku temu dobry powód: za sam¹ obietnicê wymie-

nienia w gazecie nazwisk wa¿nych osobistoœci zdoby³ dla czarnego polityka tak

wspania³e miejsce jak stadion pi³karski. Trybuny wygl¹da³y na zat³oczone, cho-

cia¿ prawie nikt nie zauwa¿y³, ¿e co najmniej czwart¹ czêœæ siedzeñ sprytnie przy-

kryto ogromnymi flagami. Ale, jakby powiedzia³ Massimino, „tak w³aœnie wygl¹-

da showbiznes”.

Henry delikatnie po³o¿y³ rêkê na sportowej marynarce Massimina.

– Burmistrz prosi³ mnie, bym z panem porozmawia³ – oœwiadczy³. – No, po

prawdzie tego nie zrobi³, ale i tak z panem porozmawiam. – Szef uniós³ ciê¿k¹

rêkê i wymierzy³ palec wskazuj¹cy w równe rzêdy sk³adanych krzese³ stoj¹cych

na boisku. – Czy tam bêd¹ policjanci stanowi?

background image

158

Massimino, który nigdy siê nie œmia³, tym razem wybuchn¹³ œmiechem.

Poda³ ró¿ê staremu dygnitarzowi, którego rêce pokrywa³y w¹trobiane plamy.

– Bez urazy – powiedzia³ – ale dziœ chcia³bym, ¿eby wszystkim zaj¹³ siê g³ów-

ny komendant stanowej policji.

– Rozumiem. – Henry skin¹³ g³ow¹. – Czuje siê pan odpowiedzialny. To do-

brze.

– Dziœ najwa¿niejsz¹ spraw¹ jest to, by wszyscy wykazali ogromny entu-

zjazm. – Massimino wyszczerzy³ zêby w uœmiechu. – Jednak niech pañscy lu-

dzie pilnuj¹, by Jimmie Horn nie zosta³ zgnieciony przez entuzjastycznych stron-

ników.

Stary kongresmen przygl¹da³ siê im wk³adaj¹c ró¿ê do butonierki.

Henry mrugn¹³ do niego. Odchrz¹kn¹³, wzi¹³ g³êboki oddech.

– No dobrze – powiedzia³ do Massimina. – Chyba jakoœ bêdziemy musieli

sobie poradziæ. Wiecie – zwróci³ siê jednoczeœnie do Massimina i do starego dy-

gnitarza – nie chcia³bym, ¿eby ktoœ mu dziœ odstrzeli³ ty³ek.

– Doskonale. W³aœnie o to chodzi – potwierdzi³ Massimino.

Stary mê¿czyzna pow¹cha³ ró¿ê.

Naczelnik Henry odchrz¹kn¹³ jeszcze raz. Odst¹pi³ krok do ty³u i poklepa³

swoje walkie-talkie.

– Niech pan pozostaje w kontakcie, Santo. – Potem spojrza³ na mrowi¹ce siê

od ludzi stopnie trybun, jak rzymski genera³ na Koloseum. Mia³ dziœ z jakiegoœ

powodu z³e przeczucia. – Ci ch³opcy ze stanowej nie s¹ wcale tacy Ÿli – stwier-

dzi³. – Ale za bardzo bym na nich nie polega³.

Stary dygnitarz rozeœmia³ siê s³ysz¹c tê uwagê.

– Ja te¿ bym na nich nie polega³ – powiedzia³ ci¹gn¹c Massimina za rêkaw. –

S¹ malowniczy, ale nic wiêcej.

Joe Cubbah przechadza³ siê przed rzêdami sk³adanych metalowych krzese³

i mówi³ sam do siebie.

By³o mu za gor¹co. Mia³ mokre plamy na koszuli, a z krêconych czarnych

w³osów krople potu spada³y na mundur Martina Weesnera. W Filadelfii nie zda-

rza siê taka pieprzona nieludzka pogoda, mrucza³. Jakiœ dupek powiedzia³ mu, ¿e

na stadionie jest sto piêtnaœcie stopni

*

. Gdy wszed³ w cieñ podium, temperatura

spad³a co najmniej o dziesiêæ stopni.

Krzykn¹³ na jakiegoœ rudow³osego ch³opca pij¹cego wino, a m³odzieniec

pos³usznie wyrzuci³ butelkê i nawet przeprosi³.

– Cz³owieku, nigdy nie przepraszaj – poradzi³ mu Cubbah. – Po prostu b¹dŸ

ostro¿niejszy. Rozumiesz? B¹dŸ ostro¿niejszy.

Wypatruj¹c Thomasa Berrymana kr¹¿y³ wokó³ podium. Cieszy³ go sposób,

w jaki t³um siê rozdziela na widok jego munduru, by go przepuœciæ. Pomyœla³,

¿e rozumie, dlaczego ch³opcy z gór opuszczaj¹ dom, by zostaæ szeryfami.

* Fahrenheita, czyli 46 stopni Celsjusza (przyp. t³um.).

background image

159

W zamkniêtej lo¿y, na której drzwiach widnia³a wywieszka „Goœcie”, Jimmie

Horn siedzia³ sam na odleg³ym koñcu z³otej ³awki. £awka bieg³a wzd³u¿ wszyst-

kich ló¿; w ka¿dej by³o pe³no z³otych koszul i z³otych kasków.

Tak jak wymagaj¹ tego zwyczaje Po³udniowej Ligi Pi³karskiej, lo¿e wy³o¿o-

ne by³y dywanami od œciany do œciany.

W pokoju znajdowa³o siê co najmniej dwadzieœcia osób, ale wszyscy milcze-

li. Lo¿a sprawia³a wra¿enie martwej wyspy wœród morza ha³aœliwego t³umu.

O dziesi¹tej trzydzieœci piêæ podszed³ do Horna jego sekretarz prasowy. Roz-

pocz¹³ rytua³, jaki zwykle odgrywa³ przed wa¿nymi przemówieniami swojego szefa.

Uklêkn¹³ i jego twarz znalaz³a siê na poziomie twarzy siedz¹cego Horna.

– Jest za dwadzieœcia piêæ jedenasta – szepn¹³.

Jimmie Horn tylko skin¹³ g³ow¹.

O dziesi¹tej czterdzieœci piêæ sekretarz prasowy powtórzy³ procedurê, poda-

j¹c Hornowi czas.

Jimmie Horn jeszcze raz skin¹³ g³ow¹, wymówi³ imiê sekretarza i wsta³.

Teraz wszyscy obecni w pokoju zaczêli rozmawiaæ. Rozleg³ siê œmiech.

– Cisza! Proszê o ciszê! – Santo Massimino klasn¹³ w rêce i zacz¹³ siê prze-

chadzaæ po pokoju. Po jakimœ czasie podszed³ do Jimmiego Horna i spyta³, co

o tym wszystkim myœli.

Horn uœmiechn¹³ siê.

– Naprawdê chcesz wiedzieæ?

– Tak – odpar³ Massimino. – Naprawdê.

– No wiêc… kiedyœ ³owi³em na jeziorze Waalden z wios³owej ³ódki – po-

wiedzia³ Horn. – To by³ bardzo zimny dzieñ. Moczy³em rêce w wodzie… Z³apa-

³em suma i ³adnego okonia. Jednak czasami po³ów siê nie udaje.

Gdy Jimmie Horn pojawi³ siê w czarnym wyjœciu betonowego tunelu, Joe

Cubbah pobieg³ do przodu i do³¹czy³ do kilku miejskich policjantów, którzy ru-

szyli na spotkanie burmistrza.

Jimmie Horn by³ wysoki i dobrze zbudowany, ale Cubbah pomyœla³, ¿e wy-

daje siê lekko zdenerwowany.

Dwaj kowboje przejechali w galopie na koniach, strzelaj¹c na wiwat. Joe

Cubbah tak siê wystraszy³, ¿e o ma³o nie zestrzeli³ jednego z nich z konia.

Thomasowi Berrymanowi ka¿dy najmniejszy nawet drobiazg wydawa³ siê

wyj¹tkowo wa¿ny, a jednoczeœnie absolutnie nieistotny.

Wzi¹³ gruby skórzany pasek, szeroki na jakieœ osiem centymetrów. Obwi¹-

za³ go wokó³ ¿eber tak ciasno, jak tylko móg³. Zaczê³o mu siê odbijaæ œniada-

niem.

Teraz bêdzie ryzykowna chwila, pomyœla³. Ca³y spokój, który poczu³ pod-

czas œniadania, ulotni³ siê, a powróci³o lekkie dr¿enie r¹k, którego doœwiadczy³

poprzedniego wieczoru.

background image

160

Chwyci³ krzes³o stoj¹ce za biurkiem w jego hotelowym pokoju. Stan¹³ na

³ó¿ku. Przysun¹³ krzes³o do œciany z tapet¹ we wzór ogrodów wersalskich.

Zdj¹³ z kanapy pokryte aksamitem poduszki i ostro¿nie u³o¿y³ je na krzeœle.

Wreszcie wzruszy³ poduszki z ³ó¿ka i umieœci³ je na poduszkach z kanapy.

Oparcie krzes³a znajdowa³o siê teraz na poziomie jego brody.

Zmierzy³ odleg³oœæ do drzwi.

Otworzy³ drzwi. Wyjrza³ na korytarz. Czarne pokojówki ju¿ rozpoczê³y po-

ranne sprz¹tanie. Przy pracy rozmawia³y, odkurzacze szumia³y, ale na ogó³ pano-

wa³a ca³kowita cisza. Pachnia³o kurzem, który unosi³ siê z pod³ogi. Perfumowa-

nym kurzem.

Stoj¹c w otwartych drzwiach Berryman podniós³ pistolet magnum kaliber

czterdzieœci cztery z t³umikiem. Przycisn¹³ rêkojeœæ do skórzanego paska na ¿e-

brach.

Spogl¹daj¹c od czasu do czasu na pokojówki, podnosi³ i opuszcza³ broñ.

Przyciskaj¹c broñ do ¿eber, poci¹gn¹³ dwa razy za spust. Odleg³oœæ od drzwi

do krzes³a wynosi³a szesnaœcie stóp.

Kule rozdar³y poduszki, kurz i pierze pofrunê³y po ca³ym pokoju.

Najbli¿ej pracuj¹ca pokojówka znajdowa³a siê o dwa pokoje dalej. Uk³ada³a

sobie na ramieniu stos bia³ych rêczników, jednoczeœnie nios¹c kilka kostek my-

d³a. Nikt na korytarzu nie us³ysza³ przyt³umionych strza³ów.

Berryman zamkn¹³ drzwi. Usiad³ i zdj¹³ pasek. Odrzut pistoletu pozostawi³

lekkie draœniêcie na skórze. W brzuchu mu burcza³o.

Pistolet by³ nieporêczny i brzydki, ale nada siê do tej roboty. Mia³ nadziejê,

¿e jego w³asne nerwy sprawi¹ siê co najmniej w po³owie tak samo dobrze.

Po chodnikach Nashville snuli siê krzepcy farmerzy z krzywymi nogami.

Kciuki zak³adali za szlufki pasków.

Ich ¿ony nios³y wiatraczki, chor¹giewki z herbem Nashville, baloniki. Tymi

zabawkami wskazywa³y pomniki prezydenta Andrew Jacksona i niedosz³ego pre-

zydenta, choæ wielkiego mê¿a stanu, Henry’ego Claya. Ich dzieci by³y bardziej

zainteresowane tym, co parada konna pozostawi³a na jezdniach.

Samo ¿ycie ciekawi³o farmerów prawie tak samo, jak ¿ycie miasta.

Thomas Berryman czeka³ na œwiat³ach na West End Avenue. Œwiat³a zmieni-

³y siê i pojecha³ œladem volkswagena, w którym siedzia³o piêæ hipisowskich dziew-

czyn.

Potem skrêci³ w spokojniejsze, jednokierunkowe ulice: na zachód, na po³ud-

nie, a gdy wróci³ na szersze aleje, przyspieszy³ do osiemdziesiêciu. Jeszcze jeden

drobny œrodek ostro¿noœci.

Na kolejnej ma³ej uliczce zobaczy³ czarnych.

Stara kobieta, wygl¹daj¹ca jak wariatka, gotowa³a bieliznê w wielkim saga-

nie.

background image

161

Troje nastolatków w czarnych koszulach i miêkkich mêskich kapeluszach bie-

g³o przed siebie. Sprawiali wra¿enie, jakby uciekali przed policj¹.

Wielki czarny mê¿czyzna jecha³ bia³ym samochodem z odkrytym dachem.

Jego radio grzmia³o: „S-Z-A-C-U-N-E-K”.

Berryman zaparkowa³ w koñcu na wzgórzu ponad domem Berta Poole’a.

Musia³ jeszcze raz wszystko sprawdziæ.

Schodz¹c ze wzgórza czu³ zapach sma¿onej ryby. Jeszcze raz rzuci³ okiem na

czarnego kowboja z Marlboro.

Zapi¹³ zielon¹ koszulê i zacisn¹³ mocniej zielono-czerwony pasek. Zielon¹

marynarkê w³o¿y³ dopiero w domku Poole’a.

Ubrany w ten sposób wygl¹da³ jak postaæ z Jamesa T. Caina.

Bert Poole otworzy³ drzwi ubrany tylko w niebieskie d¿insy i zielone we³nia-

ne skarpetki.

Od szyi do stóp zwisa³ mu pion murarski, pêpek wystawa³ i wygl¹da³ jak

brodawka.

Z wnêtrza domu dobiega³a g³oœna muzyka.

– Jestem Marion Walker – przedstawi³ siê Berryman. – Przepraszam, ¿e za-

wracam panu g³owê w œwiêto. Przyjecha³em ze sklepu Cain-Sloan.

Poda³ Poole’owi jedn¹ z wizytówek, które zbiera³ w³ócz¹c siê po Nashville.

G³osi³a „Marion A. Walker, Cain-Sloan Co.”.

Bert Poole w pierwszej chwili wydawa³ siê zaniepokojony, ale zaraz siê

uœmiechn¹³.

– Do diab³a – powiedzia³ cichym, uprzejmym tonem hipisa – nie pozwalaj¹

wam odpocz¹æ nawet w œwiêta, co?

Berryman pokiwa³ g³ow¹.

– Nie, proszê pana, rzeczywiœcie nie pozwalaj¹. Przypuszczam, ¿e ju¿ od

jakiegoœ czasu próbowali siê z panem skontaktowaæ. Kazali mi tu dziœ przyjœæ, bo

w dni wolne od pracy ³atwiej kogoœ zastaæ w domu. S³ysza³em, ¿e FBI w ten sam

sposób ³apie dezerterów.

Poole spojrza³ na ulicê. Czarne dzieciaki jeŸdzi³y na rowerkach Easy Rider.

– No wiêc z³apa³ mnie pan – powiedzia³. – Chce pan odebraæ magnetofon

i fotel?

– Nie wiem nic o magnetofonie – odpar³ Berryman. Gdy rewidowa³ wcze-

œniej to mieszkanie, znalaz³ tylko rachunek za fotel. – Obawiam siê jednak, ¿e jest

pan nam winny równie¿ za le¿ankê. Br¹zow¹ le¿ankê. Nie zap³aci³ pan za ni¹ ani

jednej raty.

Bert Poole wybuchn¹³ œmiechem. Zgi¹³ siê wpó³, obj¹³ swoje nagie ramiona

i pociera³ je raz za razem.

– Zabierze pan fotel od razu? – zdo³a³ wreszcie wykrztusiæ.

Berryman podrapa³ siê po krótko obciêtych w³osach.

– Ja sam nie odbieram mebli – wyjaœni³. – Nasz cz³owiek przyjedzie po nie-

go jeszcze dzisiaj.

background image

162

Bert Poole nagle spowa¿nia³.

– Dziœ to niemo¿liwe.

– Dlaczego? Przecie¿ pan chyba nigdzie nie wychodzi.

– Pracujê u burmistrza Horna – wyjaœni³ szybko Poole. – Mogê panu oddaæ

fotel teraz. Albo to, albo bêdziecie musieli zaczekaæ… Pracujê u burmistrza Hor-

na od wpó³ do drugiej i nie wiem, kiedy skoñczê. W³aœnie z powodu takich go-

dzin pracy nie mia³em czasu, by zap³aciæ ratê. Ale pieni¹dze mam. – Poole zaczy-

na³ siê baæ.

Berryman znów podrapa³ siê w g³owê. Nie móg³ sobie pozwoliæ na to, by

zbytnio wystraszyæ Poole’a. Uœmiechn¹³ siê.

– No dobrze. W³aœciwie, co mnie to obchodzi – powiedzia³. – Mog¹ sobie

poczekaæ do jutra na swój fotel. Niech siê odpieprz¹. – Potrz¹sn¹³ g³ow¹, jakby

zawstydzony. – Przykro mi, ¿e musia³em panu zak³ócaæ spokój w œwiêto.

– Mnie te¿ jest przykro, ¿e musia³ pan… ¿e z mojego powodu musia³ pan tu

przyjœæ. – Poole znów mówi³ ³agodnym g³osem hipisa. Znów siê uœmiecha³. –

Przecie¿ pan ma dzisiaj wolny dzieñ, prawda? Niech pan z tego korzysta.

Uœcisnêli sobie rêce na progu i Berryman spojrza³ na zegarek By³a jedenasta

czterdzieœci piêæ. Poole wyjdzie z domu o w pó³ do drugiej. Ju¿ nied³ugo, pomy-

œla³. Wszystko uk³ada siê bardzo dobrze.

Pracownicy Horna usi³owali byæ ostro¿ni, rozs¹dni i sprytni.

Natychmiast po przemówieniu otoczyli burmistrza na stadionie Dudley jak

niepopularnego sêdziego po sobotnim popo³udniowym meczu futbolowym. Sza-

ra limuzyna ju¿ czeka³a, klimatyzator och³odzi³ j¹ niemal do mrozu. Wielcy spo-

ceni mê¿czyŸni wcisnêli siê do œrodka jak tusze wo³owe. By³o ich oœmiu.

Przemówienie burmistrza wypad³o doskonale; Santo Massimino straci³ w tej

chwili prawie ca³¹ swoj¹ zwyk³¹ arogancjê, chocia¿ z jego sposobu mówienia

nikt by siê tego nie domyœli³.

Horn zosta³ wepchniêty na tylne siedzenie, miêdzy radnego Potty’ego Lyncha

i czarnego tajniaka, na którego mówiono Ozzie. Burmistrz krêci³ siê nerwowo.

– O co wam chodzi? – pyta³ ludzi siedz¹cych z przodu swoim miêkkim g³o-

sem. Niespodziewana obecnoœæ policjantów stanowych na Dudley Field zdener-

wowa³a go tak samo, jak cadillac i Ozzie. – Gdzie jest samochód ze sk³adanym

dachem na paradê? I co siê tu w³aœciwie dzieje?

Kierowca ostro¿nie wyprowadza³ wielkie auto z parkingu. Przejecha³ obok

¿ó³tych szkolnych autobusów, przez alejki miêdzy samochodami, pod ceglanymi

³ukami i zwisaj¹cym dzikim winem.

– Koniec z otwieranymi dachami – odpowiedzia³ Jap Quarry z uœmiechem. –

Parady siê dla ciebie skoñczy³y.

– W Detroit ju¿ nie robi¹ takich wozów – doda³ radca.

Santo Massimino, nowojorczyk przebrany za kalifornijczyka, przygl¹da³ siê

okienku tak, jakby to by³a jakaœ wa¿na mapa.

Kierowca z hukiem wjecha³ dwoma ko³ami na krawê¿nik.

background image

163

Wszyscy pomyœleli, ¿e to strza³y. Oœmiu mê¿czyzn na chwilê zastyg³o.

Gdy ko³a samochodu znów znalaz³y siê na jezdni, Horn zapali³ papierosa.

Zaci¹gaj¹c siê i wydychaj¹c dym rzuci³ parê ¿artów o swojej naiwnoœci. I o ner-

wowoœci innych.

Potty Lynch w koñcu zwróci³ siê do niego twarz¹ i zacz¹³ mu dawaæ dobre

rady. Jego niebieskie oczy patrzy³y bezmyœlnie. Opowiada³, ¿e jeŸdzi³ samocho-

dami razem z rodzin¹ Kennedych.

– Jimmie, pos³uchaj. – Wygl¹da³ jak wcielony Pat O’Brien. – Pos³uchaj. Pi³-

ka znalaz³a siê na naszym polu. A my mamy doœwiadczenie z takimi gównianymi

sytuacjami. To my musimy ciê pilnowaæ, bo sam siê nie upilnujesz.

Ten cz³owiek, pozuj¹cy na arystokratê z Bostonu, rozœmieszy³ Horna. Mo¿e

dlatego, ¿e zachowywa³ siê jak wszystkowiedz¹cy.

– Kogo masz na myœli mówi¹c „my”? – spyta³ Jimmie Horn swoim zwyk³ym

uprzejmym tonem. – Czy masz jakiegoœ asa w rêkawie? – ¿artowa³. – Jap, kto to

jest „my”? Nie chcesz mi powiedzieæ?

Jap Quarry tylko siê rozeœmia³.

– Nie rozumiesz, ¿e on po prostu próbuje byæ twoim przyjacielem? – powie-

dzia³ nie odwracaj¹c siê do ty³u. – Zreszt¹ ca³a sprawa zaczyna byæ zbyt wielka,

by jego osobiste uczucia mia³y jakieœ znaczenie. Cz³owieku, do³¹cz do ekipy Horna.

Horn rozejrza³ siê zachowuj¹c obojêtny wyraz twarzy, tak charakterystyczny

dla ludzi z tajnych s³u¿b.

– Jestem… ee. James Lee Horn – powiedzia³ – i kandydujê do Senatu Sta-

nów Zjednoczonych. Jest mi niezmiernie mi³o, ¿e mog³em pana poznaæ.

Tajniak rozeœmia³ siê w sposób niespodziewanie ludzki.

– Nie mieszkam w Tennessee – wychrypia³.

Wreszcie do rozmowy w³¹czy³ siê równie¿ Santo Massimino. Podniós³ ciem-

ne okulary na czo³o.

– Co za wspania³a przemowa – wyszczerzy³ zêby. – Jesteœ doprawdy dosko-

na³y.

Horn ³agodnie siê uœmiechn¹³ i poklepa³ po ostrzy¿onej g³owie.

Gdy limuzyna spokojnie czeka³a na czerwonych œwiat³ach na West End Ave-

nue, z obu stron otoczy³a j¹ eskorta motocykli. Motocykliœci stanêli bardzo blisko

samochodu, prawie na wyci¹gniêcie rêki.

Przez okienka samochodu wymieniono sygna³y za pomoc¹ gestów. Naciœniê-

te klaksony jêcza³y najpierw cicho, a potem g³oœno, wysokim tonem. Niewielka

zmotoryzowana karawana ruszy³a do centrum, nie zwa¿aj¹c na œwiat³a sygnaliza-

cyjne.

Gdy dojechali do Ulicy Dziesi¹tej, przemknê³y obok nich zielone i bia³e re-

flektory potrzebne do filmowania. Jimmie Horn wyjrza³ przez okienko, zmarsz-

czy³ czo³o, a potem uœmiechn¹³ siê do rêcznej kamery Arriflex.

Po³udnie. Zawy³y syreny lotnicze. Oona Quinn sz³a cich¹, ocienion¹ uliczk¹

niedaleko Dudley Field. Nie myœla³a o niczym. Widzia³a Horna, s³ysza³a jego

background image

164

przemówienie na stadionie i czu³a panikê. Chcia³a porozmawiaæ z Berrymanem,

ale by³a z nim umówiona dopiero kwadrans po trzeciej.

Nieca³¹ milê dalej Thomas Berryman sta³ w parku, z rêk¹ wyci¹gniêt¹ przed

siebie. S³ucha³, jak roœnie trawa.

Przypomnia³ sobie, ¿e nauczy³ siê w ten sposób odpoczywaæ, gdy za¿ywa³

peyotl, ale ten sam narkotyk skierowa³ Bena Toya na œcie¿kê szaleñstwa. Patrz¹c

na przechodz¹ce obok stadko katolickich zakonnic i na m³odziutkie pary zako-

chanych, wchodz¹cych po schodach œmiesznego Partenonu w Centennial Park,

przypomina³ sobie ró¿ne rzeczy o Benie Toyu.

Jego wzrok pod¹¿a³ za spokojnymi zakonnicami. Dosz³y do kamiennego muru

i zatrzyma³y siê, jakby to by³ koniec mola. Wydawa³o siê, ¿e siê modl¹ za wszyst-

kich nieszczêœników tego œwiata. Modl¹ siê lub próbuj¹ ich zrozumieæ.

Berryman wzi¹³ lekki œrodek uspokajaj¹cy, wiêc by³ wystarczaj¹co zrelakso-

wany, by tak staæ i nic nie robiæ. Mówi³ sobie: „Pospacerujê tu do drugiej. Zjem

kanapkê, wypijê kawê, a potem wystartujê”. Czu³ siê trochê tak, jakby prowadzi³

go autopilot.

Mia³ przy sobie radio tranzystorowe; s³ucha³ sprawozdania z parady i wyœci-

gu na stadionie pi³karskim. Sprawozdawca powiedzia³, ¿e Horn i jego rodzina ju¿

wyjechali do œródmieœcia. Mówi³ równie¿, ¿e podjêto wyj¹tkowe œrodki ostro¿-

noœci.

Prze³¹czy³ siê na stacjê nadaj¹c¹ muzykê i spacerowa³ kopi¹c kamienie, na-

dmuchuj¹c baloniki, rozmawiaj¹c z przechodniami, którzy zadowalali jego zmys³

kompozycji, uzupe³niaj¹c zieleñ parku. Taki rytualny relaks by³ mu niezbêdny.

Po wyjœciu z parku mia³ umys³ tak ch³odny, jak tego oczekiwa³.

W tym czasie Oona Quinn wsiad³a do taksówki i kaza³a siê zawieŸæ na skrzy-

¿owanie Kingsbridge i Fullerton. W³aœnie tam znajdowa³ siê Farmerski Dom To-

warowy; tam Jimmie Horn pojawi siê publicznie po raz drugi tego dnia; tam rów-

nie¿ Berryman wyznaczy³ jej spotkanie.

Od drugiej dziesiêæ siedzia³a w restauracji „Lums” na Market Plaza. Mia³a

na sobie spodnie z marynark¹ od J.C.Penneya, dziêki czemu nie wyró¿nia³a siê

w t³umie. O w pó³ do trzeciej postanowi³a zadzwoniæ do ojca.

LuŸne obserwacje (Japa Quarry’ego):

– Myœlê, ¿e jedn¹ ze z³ych rzeczy, jakie robi telewizja – powiedzia³ mi Quarry

pewnego leniwego popo³udnia po œmierci Horna – jest pokazywanie w dziennikach

sfilmowanych aktów przemocy. To jak cyrk. Jak powieœci niezbyt wysokiego lotu.

Te filmy nie odtwarzaj¹ prawdy, nie budz¹ w tobie ¿adnych uczuæ.

Na przyk³ad sceny z zabójstwa Jimmiego. Wed³ug mnie nie oddawa³y praw-

dy. W tych scenach nie by³o obiektywizmu.

Pamiêtam programy telewizyjne po œmierci Lyndona Johnsona. Takie smut-

ne. Takie pe³ne godnoœci. Ogl¹daj¹c je, ¿a³owa³eœ, ¿e to siê wydarzy³o.

background image

165

Mo¿e dlatego, ¿e dla mnie kamieniem probierczym s¹ uczucia, jakich do-

œwiadcza³em, gdy po kolei umierali cz³onkowie mojej rodziny, nie rozumiem ta-

kiego nachalnego fotografowania œmierci. Ale mo¿e te¿ tak byæ, ¿e ta nachalnoœæ

stanie siê w telewizji czymœ normalnym. I tego siê czasami obawiam.

Celem wyœcigu wokó³ targu przy Farmerskim Domu Towarowym by³o od-

dzielenie dobrego ciasta, czyli bia³ych, od zakalca, czyli od czarnych wyborców

z Tennessee. By³o to dok³adne naœladownictwo wyœcigów, jakie Santo Massimi-

no widzia³ w Newark czy Roxbury.

O wpó³ do trzeciej ¿¹dne wra¿eñ rodziny ustawi³y siê naprzeciwko piekarni

Better Crust i sklepu jubilerskiego. Na jednym z dachów suszy³a siê bielizna.

Rodziny te uzna³y, ¿e wol¹ obserwowaæ wyœcig ni¿ widzieæ Jimmiego Horna

w technikolorze.

Ch³opcy wspiêli siê na brudne przyczepy ci¹gników, a nawet na podpory ta-

blic og³oszeniowych Doktora Peppera Wrigley.

By³o to dzikie i podniecaj¹ce, ale równie¿ piêkne na swój demokratyczny

sposób.

Plac targowy znajduje siê sto piêædziesi¹t metrów poni¿ej Wê¿owego Wzgó-

rza. Widaæ z niego doskonale ca³e widowisko.

Bert Poole schodzi³ ze wzgórza. Przedziera³ siê przez wysok¹ do pasa trawê,

potyka³ o wystaj¹ce z ziemi kamienie, kopa³ je obcasami. Mia³ dziwne uczucie,

¿e idzie przez obcy kraj, przez Jamajkê czy Brazyliê.

Nie móg³ skupiæ uwagi na podium.

Patrzy³ w dó³, na rodziny licz¹ce sobie po dziesiêæ czy dwanaœcie osób, prze-

chodz¹ce po pobliskim polu. Niektóre dzieci depta³y po pomidorach i rozgniata³y

je, tañczy³y na nich, rzuca³y nimi w siebie jak miêkkimi pi³kami.

Poole spojrza³ na podium. Wznosi³o siê do poziomu dachu na handlowym

banku Po³udnia, a nad ludŸmi stoj¹cymi na tym dachu sta³o bia³e oko s³oñca w tym

najgorêtszym dniu roku.

Niski mê¿czyzna w miêkkim ró¿owym kapeluszu sta³ na podium przed mi-

krofonem. Kciuki za³o¿y³ za pasek, jak mened¿er dru¿yny baseballowej.

– Pani Betty Lou Rice prze¿y³a osiemdziesi¹t dwie wiosny – oœwiadczy³ prze-

krzykuj¹c radosn¹ wrzawê œwiêtuj¹cego t³umu. – Ma urodziny w tym tygodniu.

W tym tygodniu, w którym przypada Czwarty Lipca. Przyjecha³a tutaj. Przeje-

cha³a ponad sto mil, by zobaczyæ swojego m³odego ksiêcia, Jimmiego Horna.

Okrzyki. Oklaski.

– Pani Rice w³aœnie mi powiedzia³a, ¿e gdy by³a m³odsza, zrobi³a to samo…

¿eby zobaczyæ Hueya Longa z Luizjany.

Okrzyki. Oklaski.

background image

166

W³aœciciele pobliskich sklepów, ubrani w eleganckie garnitury i bia³e koszu-

le, stali w kolejce, by wrêczyæ starej czarnej kobiecie prezenty, na przyk³ad czar-

ne, wygodne pó³buty. Nie wydawa³o siê, by kobieta wiedzia³a, gdzie w³aœciwie

siê znajduje, ale mimo to zas³ugiwa³a na mi³e uœmiechy. Jedyne s³owa, jakie wy-

powiedzia³a, brzmia³y „Jim-mah Hone”.

Cztery cadillaki wygl¹da³y tak, jakby p³ynê³y przez morze r¹k. S³oñce ryso-

wa³o gwiazdki i kó³ka na chromie, a chronione stal¹ opony wydawa³y dŸwiêki

taœmy klej¹cej odrywanej od linoleum.

M³ody Massimino i Potty Lynch, siedz¹cy z przodu samochodu Horna, ma-

chali rêkami i uœmiechali siê tak, jakby ka¿dy w mieœcie ich zna³.

Joe Cubbah szed³ wœród policjantów otaczaj¹cych limuzyny. Trzymaj¹c siê

klamki samochodu, szuka³ w t³umie Berrymana.

Dziesiêcioletnia Keesha i trochê starszy Mark Hornowie œmiali siê i paplali

w aucie jad¹cym przed ich rodzicami. W pierwszej limuzynie umieszczono ro-

dziców Horna.

Uœmiechniête czarne twarze i czarne rêce znika³y w tylnych okienkach samo-

chodów. Ludzie chcieli œciskaæ d³onie ka¿dego, kto nimi jecha³. Gdyby im siê to

uda³o, mówiliby potem, ¿e uœcisnêli rêkê samego Jimmiego Horna.

Jimmie Horn czu³ siê zadowolony i radosny wœród tego t³umu, w którym prze-

wa¿ali czarni. Czu³, ¿e mo¿e siê rozluŸniæ i wyst¹piæ jako istota ludzka, a nie jako

zjawisko.

Czarni ludzie, zw³aszcza ci ze wsi, dotykali Horna, by upewniæ siê, ¿e jest

rzeczywisty.

Chcieli, by i on ich dotyka³, a szczególnie, ¿eby dotkn¹³ ich dzieci i powie-

dzia³ im, ¿e zostan¹ doktorami albo prawnikami, albo nauczycielami. Czasami,

gdy Horn pochyla³ siê i mówi³ kilka s³ów do jakiegoœ dziecka specjalnie w tym

celu uniesionego do góry, matka albo babcia zaczyna³y p³akaæ.

Ale na placu by³o zbyt g³oœno, by ktoœ s³ysza³, co on mówi. Wargi na uœmiech-

niêtych czarnych twarzach wymawia³y bezg³oœnie jakieœ s³owa, a on œciska³ lu-

dziom rêce, dotyka³ ich, g³aska³ puchate czuprynki ich dzieci.

Gdy pog³adzi³ g³owê jakiegoœ uœmiechniêtego, wznosz¹cego radosne okrzy-

ki ch³opca, poczu³, ¿e ma w rêku zdjêcie.

By³a to fotografia czarnej rodziny, sk³adaj¹cej siê z osiemnastu czy dwudzie-

stu osób – kobiety ubrane w sukienki z organdyny, mê¿czyŸni w garnitury, a wszys-

cy w kapeluszach. Stali upozowani z Marbleheadem Hornem przed jego sklepem.

Starszy Horn mia³ przewrotn¹ minê.

Na odwrocie widnia³y starannie wypisane podpisy ka¿dego cz³onka rodziny,

a tak¿e podpis ojca Jimmiego Horna.

Bert Poole przyj¹³ s³omkowy kapelusz w zielone paski od dziewczyny z grupki

nazwanej „Uczennice dla Jimmiego”, w³o¿y³ go na g³owê i dalej przedziera³ siê

przez t³um.

background image

167

Zatrzyma³ siê przed dwoma bia³ymi ch³opcami. Nosili wyœwiechtane kapelu-

sze w stylu George’a Wallace’a. Na pierwszy rzut oka ¿aden z nich nie móg³ siê

poszczyciæ zbyt wysokim ilorazem inteligencji.

– Chcia³bym wymieniæ siê na jeden z waszych starych kapeluszy – zapropo-

nowa³ z uœmiechem. – Dam wam za niego swój, nowy. Chcê tylko jeden. Mo¿ecie

zatrzymaæ drugi.

Ch³opcy popatrzyli na siebie i w ybuchnêli œmiechem.

– Nie – powiedzia³ w koñcu wy¿szy z nich dwóch. – Nie jesteœmy frajerami.

– Oczywiœcie, ¿e nie. – Bert Poole znów siê uœmiechn¹³. – Dam wam kilka dolarów.

Ch³opcy znów spojrzeli na siebie. Zupe³nie jakby mieli jeden mózg na dwóch.

– Kilka, to znaczy ile?

Poole zdj¹³ swój kapelusz i w ³o¿y³ do niego portmonetkê.

– WeŸcie tyle, ile uwa¿acie za uczciwe – powiedzia³ do wy¿szego ch³opca. –

Tylko tyle, nie wiêcej.

Wziêli po dwa dolary i uciekli ile si³ w nogach.

Prawie wszystkie sklepy na Plaza by³y zamkniête i mia³y opuszczone rolety.

Kobiety u¿ywa³y zaciemnionych wystaw jak luster.

Nawet bazar przed domem towarowym, przy którym widnia³ wielki napis

CZYNNE CA£¥ DOBÊ, 365 DNI W ROKU, by³ prawie pusty, zosta³o na nim

tylko kilku drobnych straganiarzy.

W jednym z szarych okien b³ysnê³o œwiate³ko. Nie by³a to z³ota zapalniczka

Cartiera, której Tom przewa¿nie u¿ywa³, lecz zwyk³a Gillette Cricket.

Thomas Berryman zapali³ cygaretkê obserwuj¹c plac przez napis „Drogeria

Farmerska”.

Gra³ sam ze sob¹ w umys³ow¹ grê: myœla³ o wszystkich zleceniach, które

wykona³. Porównywa³ stopieñ trudnoœci tamtych prac z obecn¹. Pewna rzecz bu-

dzi³a jego obawy: dzisiejsza robota ca³kowicie ró¿ni³a siê od poprzednich. By³a

albo nadzwyczajna, albo szalona. I chocia¿ by³ w dziewiêædziesiêciu dziewiêciu

procentach pewny, ¿e podo³a, ci¹gle brakowa³o mu tego ostatniego procenta.

Potem przemknê³a mu przez g³owê myœl, ¿e mo¿e umrzeæ. ¯e mo¿e umrzeæ

w³aœnie dzisiaj. Ta myœl tak go opanowa³a, ¿e jego umys³ na chwilê siê wy³¹czy³.

Zogniskowa³ wzrok na neonie „Drogeria Farmerska”. Zastanawia³ siê, czy

Oona przyjdzie na spotkanie. Gdyby przysz³a, by³oby mu ³atwiej. Po strza³ach

nikt nie bêdzie zatrzymywa³ mê¿czyzny id¹cego w towarzystwie ¿ony. A najle-

piej, ¿eby kobieta p³aka³a.

Czerwony neon i s³abe œwiat³o za szk³em oddzielaj¹cym sprzedawcê od klien-

tów stanowi³y jedyne oœwietlenie lokalu.

– Zamykamy! – zawo³a³ drogista z zaplecza. – Zamykamy na przemówie-

nie. Otwieramy z powrotem o czwartej.

Berryman owin¹³ swoje magnum w kurtkê. Oprócz rewolweru, jego narzê-

dziami pracy by³y groszkowozielona koszula i zielone spodnie od garnituru. Za-

myœli³ siê. Czu³ lekkie zdenerwowanie.

background image

168

Rzuci³ niedopa³ek pod rega³. Rozdepta³ go. Zacisn¹³ mocniej pasek.

Drogista zakaszla³, ale Berryman to zignorowa³. Wyszed³ z ch³odnego sklepu

i zacz¹³ siê przepychaæ przez dobroduszny t³um jakby by³ kimœ wa¿nym.

Joego Cubbaha okropnie rozbola³a g³owa, a co gorsza, zaczê³o go krêciæ

w brzuchu.

S³oñce pali³o bia³ym œwiat³em, ale on zdj¹³ przeciws³oneczne okulary. Mu-

sia³ rozró¿niaæ twarze, a przez ciemne szk³a nie widzia³ dobrze. Promienie ude-

rza³y go prosto w oczy, a ból g³owy wznosi³ siê od nasady nosa jak rozrastaj¹ce

siê drzewko.

Wydawa³o mu siê, ¿e zobaczy³ Berrymana. Ale Berryman szed³ pod s³oñce.

Trudno by³o na to patrzeæ.

Brutalnie przepycha³ siê przez t³um i Cubbah go nie dogoni³. Widzia³ niebie-

sk¹ kurtkê i kszta³t schowanej pod ni¹ broni. Odpi¹³ w³asn¹ kaburê, to znaczy

kaburê Weesnera, i po³o¿y³ rêkê na obcym kszta³cie s³u¿bowego pistoletu. Ba³

siê, ¿e zaraz puszcz¹ mu zwieracze.

Berryman coœ mówi³, potem siê uœmiechn¹³. Ludzie usuwali mu siê z drogi.

By³ tylko o dziesiêæ rzêdów z przodu i bez tego ca³ego ha³asu Cubbah móg³by

us³yszeæ, co on takiego mówi, ¿e ludzie mu ustêpuj¹.

Staraj¹c siê nie straciæ œladu Berrymana i Horna, a jednoczeœnie kontrolowaæ

kiszki, poci³ siê, jakby by³ w piecu. Berryman ca³y czas szed³ pod s³oñce, wiêc

Joe musia³ boleœnie mru¿yæ oczy.

Gruby mistrz ceremonii œmia³ siê i klaska³ w rêce jak foka. „Widzisz to wszyst-

ko?” – krzycza³.

Horn nic nie s³ysza³ ani nie rozumia³ s³ów. Uœmiechn¹³ siê. Popatrzy³ w inn¹

stronê.

Czarni pili lemoniadê. Uœmiechali siê, jakby pozowali do weselnych zdjêæ.

Podskakiwali. Mru¿yli oczy w s³oñcu. Ocierali czo³a rêkawami i br¹zowymi pa-

pierowymi torebkami.

Ha³as odgrodzi³ Horna od œwiata. Przez chwilê móg³ wejrzeæ w g³¹b siebie,

zrelaksowaæ siê przed rozpoczêciem przemówienia. Przed jego wewnêtrznym

wzrokiem roztoczy³ siê obraz: ogromne pole obsadzone rzêdami bawe³ny. Czwarta

po po³udniu, a pracê zaczêli jeszcze przed œwitem. Z jakiegoœ niepojêtego powo-

du odbywa³o siê przyjêcie. Wszyscy zapominali o wszystkim. Jednak jego babcia

sz³a prosto w jasne s³oñce. Unika³a cienia jak mucha.

Ch³opiec z college’u potrz¹sn¹³ jego rêk¹ z nadmiernym entuzjazmem. Horn

by³ pewny, ¿e ci wszyscy m³odzi ludzie w t³umie te¿ marz¹ tylko o tym, by byæ

g³ówn¹ osob¹ na podobnym podium. On sam te¿ kiedyœ o tym marzy³. Pragn¹³, by

jego wa¿ne, wzmocnione g³oœnikami s³owa rozlega³y siê na kilometr. By móg³

skupiaæ na sobie uwagê tysiêcy ludzi. By móg³ nosiæ ubrania, w których wygl¹da

siê tak dobrze, jak siê powinno.

background image

169

DŸwiêkowiec postuka³ kciukiem w mikrofon. W mikrofonie zatrzeszcza³o.

Hornowi wydawa³o siê, ¿e s³yszy: „…eesha?”

Keesha? Jego ma³a córeczka?

Horn znów siê uœmiechn¹³. Pomacha³ do Charlesa Eversa. Evers te¿ siê

uœmiechn¹³, chocia¿ nic nie s³ysza³. Skulony na sk³adanym krzeœle sprawia³ wra-

¿enie cz³owieka czekaj¹cego na poci¹g.

Jap Quarry coœ krzykn¹³ z podium, zupe³nie jakby zachêca³ dru¿ynê basebal-

listów do wiêkszego wysi³ku.

Palce Horna przesuwa³y siê po szorstkiej linie odgradzaj¹cej schody wiod¹ce

na podium. Uœmiecha³ siê do szeregu znajomych osobistoœci, które mia³y go po-

witaæ. ¯ona uszczypnê³a go w ³okieæ. Ktoœ inny te¿ uszczypn¹³ go w ³okieæ.

Gdy by³ ju¿ prawie przy schodkach, oklaski wzmog³y siê.

Potem upad³. Osun¹³ siê na ziemiê. Twarze i ubrania ko³ysa³y siê nad nim jak

susz¹ca siê bielizna. Œwiat³a zamruga³y. Jednym z tych œwiate³ by³o s³oñce.

Wydawa³o siê, ¿e dwa strza³y rozleg³y siê w innym wymiarze czasu. Potem

by³o jeszcze piêæ strza³ów, potem cztery, potem dwa. Wybucha³y ognie sztuczne,

które brzmia³y jak wystrza³y, bardziej przera¿aj¹ce ni¿ prawdziwe.

Mistrz ceremonii sta³ nieruchomo, z otwartymi ustami. By³ pewny, ¿e to on

zosta³ postrzelony. Ale tylko zrobiono mu zdjêcie.

Wielu ludzi myœla³o, ¿e trafi³a ich kula, i w  przypadku niektórych by³a to

prawda.

Wreszcie Jap Quarry oprzytomnia³ i podszed³ do mikrofonu. Popatrzy³ w dó³,

na Horna, który ju¿ nie wystawa³ z t³umu. Odezwa³ siê oddzielaj¹c ka¿de zdanie:

– Lekarz ju¿ tu jest. Strzela³ bia³y. Proszê siê odsun¹æ. Proszê pana, niech

pan siê odsunie.

Oona Quinn sta³a niedaleko. Zobaczy³a Berrymana.

– Odsuñcie siꠖ mówi³ Jap. – Bez dostêpu powietrza Jimmie umrze.

Najbli¿sze szeregi zako³ysa³y siê. Ludzie zaczêli biegaæ wko³o wymachuj¹c

broni¹. Wygl¹dali jak osy z wysuniêtymi ¿¹d³ami.

Ma³e dziewczynki przytula³y siê do matek, matki przytula³y swoje córeczki.

Starcy podtrzymywali siê nawzajem, ¿eby nie upaœæ. Wysocy mê¿czyŸni wspinali

siê na przyczepy traktorów, stawali na palcach i krzyczeli.

Stara pracownica socjalna w czarnych poñczochach wesz³a na przyczepê,

zaczê³a siê kiwaæ i recytowaæ: „Panie, przyjmij duszê swego wiernego s³ugi…”.

Oona Quinn przygl¹da³a siê przez d³u¿sz¹ chwilê jakiejœ mêskiej, go³ej, ow³o-

sionej nodze. Noga nale¿a³a do policjanta, zabitego strza³em w brzuch przez in-

nego policjanta.

Zobaczy³a Poole’a. Nie ¿y³. Chudy ch³opak z krêconymi w³osami nie mia³

ju¿ nosa ani prawego oka. Poszarpany s³omkowy kapelusz os³ania³ mu oczy jak

daszek nad czo³em hazardzisty.

Popatrzy³a na pani¹ Horn.

Odci¹gniêto j¹ od mê¿a. Mia³a krew na nosie i policzku.

background image

170

Gdy wsta³a, Oona zobaczy³a Jimmiego Horna.

Koœci czo³a, wgniecione, wystawa³y mu przez skórê jak miniaturowe ¿ebra.

Ca³¹ twarz mia³ pokryt¹ potem, krople wygl¹da³y jak pêcherze. Coœ mówi³, ale

tak cichym g³osem, ¿e ¿ona nie mog³a nic zrozumieæ.

Dwaj bladzi sanitariusze przybiegli z noszami, ale po³o¿yli na nich ju¿ tylko

zw³oki.

Berryman wykona³ swoj¹ pracê dobrze, tak jak siê tego spodziewa³.

background image

171

Czêœæ siódma

Kontrakt

na Thomasa Berrymana

background image

172

background image

173

Louisville, 8 grudnia

Siedzê w najwiêkszej sypialni na farmie, pijê whisky johnny walker. Zastana-

wiam siê nad ostatnim wywiadem, jaki przeprowadzi³em. Ale myœlê równie¿ o tym,

¿e nigdy nie wiadomo do koñca, kto sk³ama³, a kto powiedzia³ prawdê. Kto popro-

wadzi³ ciê niew³aœciw¹ drog¹. Po prostu gdzieœ dochodzisz. I tak to w³aœnie jest.

Urzêdowe szare budynki wtapia³y siê we wzgórza koloru dymu przechodz¹-

cego w b³êkit. Czarni mê¿czyŸni biegali po dziedziñcu dobrze widocznym z s¹-

siednich ulic. Wydawa³o siê, ¿e odbywaj¹ profesjonalny trening futbolu. W pierw-

szej chwili wyda³o mi siê to nielogiczne. Potem, gdy przemyœla³em sprawê, za-

czê³o to mieæ sens. Zbli¿a³em siê do stanowego wiêzienia w Louisville.

Zaparkowa³em audi przed frontow¹ bram¹, naprzeciwko stacji benzynowej,

czerwonej jak jab³uszko. Dzieñ by³ ch³odny, sobota w pocz¹tkach grudnia.

Przechodz¹c ko³o ponurych szarych budynków myœla³em o mojej ksi¹¿ce.

Wydawa³o mi siê dziwne, ¿e nie ma w niej g³ównej postaci; myœla³em te¿ o tym,

¿e czytelnicy spodziewaj¹ siê podania przyczyn i skutków. Ja sam, jako czytelnik,

te¿ spodziewam siê znaleŸæ w ksi¹¿ce zwi¹zek przyczynowo-skutkowy.

Jednak tu w³aœciwie nie znalaz³em przyczyn. W ten sposób mo¿e uzyska³em

pewien rodzaj realizmu. Albo mo¿e po prostu nie kopa³em zbyt g³êboko. Na-

prawdê nie wiem.

Potem pomyœla³em o mojej córce, Cat. Kiedy o niej myœla³em, a jej nie by³o w po-

bli¿u, przychodzi³a mi do g³owy uwaga, któr¹ wypowiedzia³a kilka tygodni wcze-

œniej. Powiedzia³a: „Ochs, teraz, gdy idê do supermarketu, zawsze myœlê o ludziach

strzelaj¹cych z rewolwerów”. W soboty (to dzieñ zakupów Nan) Cat œpi do póŸna,

a jeœli tylko jej matka wspomni o zakupach, zaraz zaczyna odkurzaæ mieszkanie.

background image

174

Wysoki ³ysiej¹cy stra¿nik przy frontowej bramie spyta³ mnie, do kogo przy-

szed³em. Nie kaza³ mi mówiæ, w jakiej sprawie, ani nic w tym rodzaju. Popija³

kawê, by³ bardzo serdeczny i przyjacielski.

– Nazywam siê Jones – powiedzia³em. – Przyszed³em zobaczyæ siê z Jose-

phem Cubbahem. Moja gazeta uzyska³a pozwolenie.

Rozmowa miêdzy Ochsem Jonesem a Josephem Cubbahem, nagrana w sta-

nowym wiêzieniu w Louisville

Jones: Pozwoli pan, ¿e bêdê zadawa³ pytania?

Cubbah: Proszê. Tak bêdzie w porz¹dku.

J: Ja… ee… Na pocz¹tek: co pan myœla³ o Bercie Poole’u?

C: Kto to jest Bert Poole?

J: Przepraszam. To m³ody hipis z Nashville. Ch³opiec, którego pan…

C: Nic.

J: A gdyby pan siê nad tym zastanowi³?

C: To by³ dupek. (Œmieje siê). Naprawdê.

(Wyczu³em, ¿e Cubbah s¹dzi, i¿ próbujê wysma¿yæ jakieœ idiotyczne porów-

nanie. Zmieni³em temat).

J: … Doskonale… A co z Berrymanem? Proszê mi opowiedzieæ, co siê wy-

darzy³o.

C: Zosta³ usuniêty. Pan wie…

J: Niezbyt dok³adnie. Cokolwiek mo¿na powiedzieæ…

C: Zosta³ wyprowadzony w pole. Niech pan pomyœli. Znajdowa³ siê w t³u-

mie… Hej, niech pan sprawdzi, czy taœma siê obraca.

J: Obraca siê. Widzê, jak siê krêci… Odtworzê… (Klik)

C: To ja?

J: Mnie te¿ zawsze dziwi brzmienie mojego g³osu. Proszê, mo¿e pan mówiæ

dalej.

C: No tak. Berryman by³ na parkingu. Obserwowa³em go, gdy ten drugi dzie-

ciak…

J: Mówi pan o Bercie Poole’u?

C: Bert Poole pojawi³ siê prosto przede mn¹. Mo¿e o jeden czy dwa rzêdy

ludzi z przodu. Gdy to siê sta³o, wie pan, pomyœla³em, ¿e pracuje dla Berrymana.

Nie wiem, czemu to pomyœla³em. Ale on nie strzeli³ do Jimmiego Horna. Nie

wiedzia³ nawet, jak trzymaæ pistolet.

J: Wiêc kto do niego strzeli³? Czy pan to wie?

C: Berryman strzela³. Przez kurtkê. Mia³ kurtkê przewieszon¹ przez ramiê.

Chyba dwa strza³y. Z t³umikiem. Piff-paff. Z czterdziestkiczwórki. Tego do dziœ

nie mogê zrozumieæ. Prawdziwa sztuczka.

J: Ale jednak pan strzeli³ do Poole’a…

background image

175

C: To by³ wypadek. Odruch. Niech pan zrozumie, mia³em ju¿ w rêku broñ.

Ale gdy odwróci³em siê, ¿eby wycelowaæ w Berrymana, jego ju¿ tam nie by³o.

Schowa³ siê w t³umie. Nie mog³em w to uwierzyæ. To by³a chwila najgorszego

zagubienia, jakiego doœwiadczy³em w ca³ym moim ¿yciu. Wszyscy krzycz¹. Ka-

mery kieruj¹ siê na Horna. On siê chwieje. Pada plecami na asfalt. Kopie nogami.

Piêtnaœcie, dwadzieœcia sekund. Przysiêgam na Boga, ¿e tak by³o.

J: Joe, widzia³em filmy…

C: Tak.

J: I co pan wtedy zrobi³? Proszê mówiæ, spróbujê nie przerywaæ.

C: No dobrze. Co zrobi³em potem? A wiêc przede wszystkim spróbowa³em

siê w tym zorientowaæ. Potem zacz¹³em sobie torowaæ drogê w t³umie. Zobaczy-

³em Berrymana. Szed³ z jak¹œ dziewczyn¹ na targowisko. Wysoka dziewczyna,

d³ugie w³osy. Poszed³em za nimi. On zaczyna ³adowaæ furgonetkê. Zwyk³¹ furgo-

netkê do przewo¿enia ¿arcia. Dziewczyna wydaje siê opanowana, ale widzê, ¿e

ca³a siê trzêsie. Robi te wszystkie rzeczy, wie pan… co chwila odgarnia w³osy do

ty³u. Berryman te¿ jest wkurzony. Wreszcie coœ go poruszy³o. Mówi jej, ¿eby siê

zamknê³a. Jest tak zdenerwowany, ¿e na twarzy ma rumieñce. W ka¿dym razie

razem za³adowali furgonetkꠖ przynajmniej dwa albo trzy worki – i wyje¿d¿aj¹

z targu tak, jakby jechali do domu, do dziecka.

J: Wyjechali?

C: Do diab³a, nie. Bo na zewn¹trz jest korek. Musz¹ czekaæ. Ja te¿ czekam.

Muszê przezwyciê¿yæ przygnêbienie, które mnie d³awi od kiku godzin. Ustaliæ,

co mam robiæ dalej… Chwilkê… (Odg³os zapalania zapalniczki)… Jest oko³o

wpó³ do pi¹tej. Robi siê ciemno i zaczyna padaæ ulewny deszcz. Powietrze siê

oczyszcza. Marznê. To okropne. Wbiegam do drogerii i kupujê wielki czarny pa-

rasol. Rozgl¹dam siê jak gliniarz Potsy.

J: Berryman ci¹gle stoi w korku?

C: Oczywiœcie. Jednak w koñcu wyje¿d¿a. Ale znów musi stan¹æ. Podchodzê

do furgonetki i walê w szybê.

J: Czy on pana zna³?

C: Nie. Wygl¹da przez okno, ¿eby zorientowaæ siê, kto stoi. Spuszcza tro-

chê szybê. „Proszê otworzyæ do koñca” – wrzeszczê, by przekrzyczeæ ulewê.

Deszcz wali w mój parasol jak diabli. To chyba oberwanie chmury. Jest tak ciem-

no, ¿e nie widzisz w³asnej rêki. – „Hej, ty, nie widzisz, ¿e leje?” – krzyczy Ber-

ryman. Jego dziewczyna jest ch³odna, opanowana, jakby by³a z lodu. Ale robi

jej siê mnie ¿al. „Wie pan, ¿e pana tylne œwiat³a nie dzia³aj¹?” – pytam. On

uœmiecha siê niezwykle uprzejmie. Jest g³adki jak jedwab. Otwiera drzwiczki,

a ja wtedy wbijam mu nó¿ prosto w serce. „Cz³owieku” – zaczyna mówiæ, ale

zaraz umiera. Umar³, zanim zd¹¿y³em wyci¹gn¹æ nó¿. Dziewczyna wrzeszczy,

ale zag³usza j¹ deszcz, a mo¿e nawet piorun. Uderzam j¹ w twarz. „Chyba nie

chcesz do niego do³¹czy攠– mówiê. Ale myœlê o tym, ¿e mog³aby znaleŸæ siê

w wiêzieniu. „Lepiej, ¿eby nikt ciê z nim nie powi¹za³”. Dziewczyna przestaje

krzyczeæ. Dostaje czkawki.

J: I co siê sta³o potem?

background image

176

C: To najpiêkniejsza sprawa z tego wszystkiego. Nic siê nie sta³o. Czeka³em,

a¿ parking trochê opustoszeje. Sta³em tam i myœla³em o dziewczynie Berrymana.

Jak ona to zniesie. Co zrobiê z dziesiêcioma tysi¹cami. O tym myœli siê przede

wszystkim. Powinni daæ mi medal, prawda?

Styczeñ nastêpnego roku

W pierwszych dniach stycznia Johnboy Terrell siedzia³ na le¿aku na pla¿y

hotelu „Royal Biscayne” w Key Biscayne. Na jego kolanach le¿a³ egzemplarz

„National Geographic”. W pewnej chwili poczu³ ostry ból w piersi. G³owa opa-

d³a mu gwa³townie. ¯ona w³aœnie coœ do niego mówi³a. Pomyœla³, ¿e zaszkodzi³o

mu œniadanie, ale zobaczy³ na swoich kolanach krew. Umar³ tam, na pla¿owym

le¿aku. Nie zd¹¿y³ nawet stan¹æ przed s¹dem.

A potem, innego styczniowego dnia póŸnym popo³udniem, trzech ch³opacz-

ków i jedna dziewczynka znaleŸli zimne, sine cia³o Thomasa Berrymana. Wozili

siê na sankach na pastwisku za motelem „Quality Court” w Asheville, Pó³nocna

Karolina. Cia³o by³o przykryte wielk¹ stert¹ siana.

Zw³oki by³y nagie, ale przykryto je damsk¹ sukienk¹. Brzuch i stopy zosta³y

odkryte. Znaleziono na nich zaschniêt¹ krew.

Ch³opcy pobiegli do najbli¿szego domu. Kobiecie, która im otworzy³a, po-

wiedzieli, ¿e chudy, stary cz³owiek zmar³ na polu Skinnera. O sukience nie wspo-

mnieli.

Dwaj dostawcy z s¹siedztwa poszli z nimi popatrzeæ na cia³o. Oni równie¿

pomyœleli, ¿e to zw³oki starego cz³owieka. Kobieta przysz³a z aparatem fotogra-

ficznym i zrobi³a zdjêcia.

Niedaleko cia³a zastêpca szeryfa znalaz³ mêskie ubranie i kilka przedmiotów,

które pozwoli³y na identyfikacjê zw³ok.

Ochs Jones

Zebulon, Kentucky


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Patterson James & Ledwidge Michael Szybki numer
Patterson James, Michael Ledwidge Szybki numer
Patterson James & Ledwidge Michael Michael Bennett 01 Negocjator
Patterson James Alex Cross 07 Fiolki sa niebieskie
Patterson, James Run For Your Life
Patterson James & De Jonge Peter Droga przy plaży
Patterson James Listy pisane miłością
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 04 Czwarty lipca 2
Patterson James Alex Cross 07 Fiołki są niebieskie
Patterson James Alex Cross 07 Fiołki są niebieskie
Patterson James Krzyzowiec
Patterson James Alex Cross 08 Cztery slepe myszki
Patterson James [Maximum Ride 01] Eksperyment 'Anioł' (rozdz 1 48)
PATTERSON JAMES Cień Hawany
Patterson James Alex Cross 14 Tropiciel POPRAWIONY(3)
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 02 Druga szansa 2

więcej podobnych podstron