Ian Watson
IMPLANTY
Przełożyła: Iwona Żółtowska
AMBER FICTION
tytuł oryginału: THE JONAH KIT
Ilustracja na okładce: ALAN GUTIERREZ
Redakcja merytoryczna: BARBARA WALICKA
Redakcja techniczna: ANNA WARDZAŁA
Copyright 1975 Ian Watson
"First published by Victor Gollann Ltd., London"
For the Polish edition Copyright 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 8370827594
nie o tym mówię, co wasze,
o sów opowiem zagładzie,
o rybie i o waleniu...
o was już słowem nie wspomnę,
bo wszystko chcecie zniweczyć...
bez słów historię opowiem
o świadkach, którzy zamilkli...
HANS MAGNUS ENZENSBERGER
(tłum. Iwona Żółtowska)
Dla Jessiki
1.
W dole ciągnie się łańcuch wzgórz. Poszarpane, strome urwiska wyrastają nagle z
piaszczystego dna otaczając napełnione wodą, zygzakowate doliny. W każdej może czyhać
ogromna, podstępna dziesięciornica; jej przyssawki rozrywają ciało, a ramiona twarde jak
stal...
Dlaczego pomyślał o stali? Gładka i sztywna jest stal zamykająca przestrzeń podobną do
jamy brzusznej, w której spoczywają jelita, żołądek i serce; w istocie jednak dwa kadłuby nie
mają ze sobą nic wspólnego, ponieważ żelazna skorupa nigdy się nie odkształca pod
wpływem zewnętrznych bodźców. Nie sposób porównywać stalowego kadłuba do
dziesięciornicy, chyba że istnieje stal, jakiej dotąd nie znał – tak giętka, sprężysta, że
ustawicznie zmienia kształt!
Twardy jak stal to... metafora. Sposób poznawania. Jakże zwodny i niepewny! Pamięć
podsuwa wspomnienie o mackach dziesięciornicy ściskających jego głowę – powraca
znajomy ból! Stal żłobi głęboką bruzdę; jest brzemienna tuzinem stalowych płodów,
ułożonych jeden przy drugim w podłużnym kokonie łona. Aż trudno uwierzyć, jak niemrawe i
pozbawione życia są jej młode – jedynie maleńkie serduszka uderzają słabo od czasu do
czasu...! Echa nakładają się na siebie; nie ma między nimi żadnego związku.
Dlaczego uparcie szuka metafor?
Na krańcach jego świadomości istnieje tajemniczy obszar, nieprzebyta ściana z mgły;
trudno o niej zapomnieć, bo wywołuje obawy i niepewność. Nie jest to zwykła pamięć, do
której przywykł, a jednak podsuwa wspomnienia; po raz setny mieszkaniec oceanu usiłuje
przebić myślą zwodniczą ścianę mgły...
...aż czuje, że palce (których wszak nie ma) dotykają zimnej stali monstrualnego kadłuba,
w którym nie wiedzieć czemu, został uwięziony... pełzną niczym ślepe robaki, aż zanika w
nich czucie. Zamarzają i odpadają jeden po drugim; nie ma już palców, czuje za to, że obłażą
go minogi; niczym zachłanne palce gonią za nim, gdy odpływa, a nienasycone, oślizłe gęby
przywierają do gładkiej skóry.
Krąży nad górskimi szczytami napinając mięśnie środkowych partii ciała; ogon podnosi
się i opada, a płetwa skręca się podczas ruchu w górę i w dół jak w zmy słowny m akcie
miłosnym. Wielkie ciało wchodzi w fale, zagłębia się coraz bardziej w uległym, chętnym
żywiole, który zawsze je przyjmuje, lecz genitalia nie reagują na rozkosz obcowania z
morzem, w którym przyszło mu żyć. Zmysłowy taniec stanowi nikłe odbicie dawnych
przeżyć. Płetwy ogona nie były wówczas złączone, a ciepły brzuch dotykał rozgrzanego,
delikatnego ciała, które unosiło się niecierpliwie. Grzbiet miał lodowaty; wokół panowały
ciemności...
Powróciło wspomnienie o dziwnej rozkoszy i strachu; uczepiło się jego pamięci niczym
przyssawki minogów. Wytrwały pływak sonduje wzgórza i doliny tworząc dokładną mapę
urwisk, głębin i oblanych wodą pochyłości; obserwuje rozproszone kolonie skorupiaków,
meduzy i rurkopławy falujące wokół pagórków niczym wiotkie zasłony. Łoskot, stukanie i
pomruki są rejestrowane na jego dźwiękowej mapie tam, gdzie żerują inne stworzenia.
Obserwator płynie ku powierzchni, by popatrzeć na błękitną, falującą linię nieba. Nieustanny,
kołyszący ruch...
Wzrok jest słaby i niedoskonały; ukazuje zamazany obraz świata bez trudu poznawanego
słuchem; jest właściwie bezużyteczny. Migotliwa sieć jasnych linii to zagadkowy cud
rozświetlonej rzeczywistości... tutaj nie ścigały go dokuczliwe zmory. Mogło się wydawać, że
ów widok odnawia się nieustannie jedynie po to, by cieszyć jego oczy.
Za dużo rozmyśla o niebie. Jaki pożytek ma z nieba? Może tu jedynie zaczerpnąć
powietrza lub wypchnąć je z płuc. A jednak na widok nieba ogarnia go zachwyt. Zawsze
dobrze słyszał i rozróżniał dźwięki, nawet przed powrotem do morza. Światło było dla niego
prawdziwym odkryciem. Nim powrócił do morza? Zawsze przebywał w oceanie; w innym
otoczeniu z potężnego cielska szybko uszłoby życie! Natrafił na ślad swego moczu, co
oznaczało, że zatoczył krąg i podąża własnym tropem. Wyczuwał słabą woń odchodów
stworzeń, które stanowiły jego przysmaki. Pływające w wodzie drobiny sprawiły, że poczuł
na języku ulubiony oleisty smak. Pragnął kosztować wszelkich rozkoszy podmorskiego życia!
Chciał ułożyć z dźwięków taką mapę owego świata, która byłaby niemal dotykalna! Tam
groziła mu śmierć, lecz ocalał i znalazł schronienie.
Wędrował. Obcował z morzem. Tworzył mapy podwodnego świata. Czasami skakał
wysoko, przecinając miękki dach nieba i wyrzucając z siebie liczby, które gromadziły się
samorzutnie niczym odchody rozumu; wydalał je i nurkował w bezpieczną głębinę. Zmory
nie dawały mu spokoju...
2.
– Mały Nilin zniknął – oznajmił profesor Kapelka, gdy Katja Tarska weszła do gabinetu,
by przedstawić codzienne sprawozdanie.
Rzucił tę uwagę tak niespodziewanie i bez związku, że przez chwilę miała wrażenie,
jakby stała się mimowolnym świadkiem cudzej rozmowy. Rozejrzała się wokół, ale nikogo
nie dostrzegła. Słuchawka telefonu spoczywała na widełkach. W tej samej chwili sucha,
koścista ręka dotknęła aparatu. Nagle Kapelka zmienił zdanie i popatrzył na zegarek.
– Mały zniknął – powtórzył. – Mogę dać naszym ludziom najwyżej godzinę na jego
odnalezienie.
Dłoń profesora ponownie zawisła nad telefonem z czarnego bakelitu. W chwilę później
Kapelka zaczął rytmicznie bębnić palcami po szerokim blacie mahoniowego biurka. Zżarty
przez korniki antyk wykonany za czasów carskich na pewno zdobił przed laty jakiś stary
dwór. Wydawało się, że Kapelka próbuje obudzić wyschnięte mumie szkodników.
– Muszę zawiadomić komitet nadzorujący badania. Obawiam się, że ten incydent będzie
miał dla nas bardzo przykre konsekwencje.
– Jak to? Tyle zamieszania, ponieważ chłopak dla zabawy wymknął się na wzgórza?
Odnalezienie go jest tylko kwestią czasu. Pogodę mamy niezłą. Taki dzieciak nie może
stanowić tu zagrożenia... – Niecierpliwym gestem wskazała krajobraz widoczny za oknem. Z
gabinetu profesora widać było rozproszone, drewniane budynki z wysokimi, dymiącymi
kominami. Dalej ciągnęło się trawiaste zbocze przecięte zaroślami syberyjskiego bambusa i
świerkowymi zagajnikami, które stopniowo przechodziły w gęsty las. Kilka dni wcześniej
spadł pierwszy śnieg. Roztopił się od razu, gdy niespodziewanie pocieplało, ale tu i ówdzie
połyskiwały nadal białe łaty. Zapewne doczekają następnego lata, chociaż prognozy Instytutu
Meteorologicznego zapowiadały, że ocieplenie potrwa co najmniej tydzień.
Katja przeniosła wzrok z lasu i łąk na jeden z budynków. W piętrowym domu z
dymiącym wesoło kominem mieszka chłopiec. A raczej mieszkał...
Ośrodek badawczy zlokalizowano w miasteczku Ozerskij. Zabudowania nabrzeża i portu
opustoszały. Niewielka fabryczka konserw rybnych została zamknięta. W południowej części
półwyspu leżała jedna marna wioszczyna. Brak linii kolejowej utrudniał kontakty z leżącym
na północy Korsakowem, gdzie znajdowała się stocznia, tartaki oraz gospodarstwa rolne
specjalizujące się w hodowli zwierząt futerkowych. Ozerskij było wprawdzie miejscem
odludnym, ale zewsząd otaczało je spokojne piękno, a chłodne, czyste powietrze, obficie
padający śnieg i gwałtowne letnie ulewy miały tu szczególny urok. W tym domu... Katji
zrobiło się ciężko na sercu. Powtarzała sobie, że mężczyzna, który tam przebywa, nie jest
wcale Pawłem Chirikowem. Paweł nie istniał. Pozostały dwie zjawy... Jedna z nich to
mężczyzna snujący się po tamtym budynku jak zombi. Druga zjawa to matematyczna
abstrakcja ukryta w morskich głębinach... Żadne z tych widziadeł nie miało nic wspólnego z
Pawłem. Jeżeli będzie myślała inaczej, wkrótce oszaleje. A jednak, a jednak...
– Musisz wiedzieć, Katju, że zniknął także pielęgniarz chłopca. Brakuje jednej łodzi. To
nie przypadek. Jeżeli sami nie odnajdziemy zbiegów, nasza swoboda niewątpliwie zostanie
ograniczona. W przyszłości nadzór stanie się surowszy. Uważam, że wszystkie doświadczenia
będą starannie kontrolowane.
– Dlaczego pan myśli, profesorze, że ten incydent zaszkodzi instytutowi? Nasze badania
są niezwykle istotne! Przynoszą nadzwyczajne efekty!
Podkrążone oczy dziewczyny rozbłysły; przypominały lśniące, czarne kamyki zatopione
w poszarzałych jeziorach. Stary mężczyzna o ptasich rysach twarzy przypominał baśniowego
czarnoksiężnika. Katja naprawdę miała go za sztukmistrza, który bez trudu odkrywa
tajemnice zawiłych labiryntów człowieczego umysłu. Profesor ze smutkiem obserwował
swoją asystentkę. Czarne kędzierzawe włosy, spięte z tyłu kościaną zapinką, opadały
skłębioną masą na błękitny kombinezon. Wyglądała jak topielica zamieniona po śmierci w
nimfę wodną o bujnej, zmierzwionej czuprynie. Kapelka po raz kolejny czuł nieodparte
pragnienie, by rzec: „Piękna rusałko, czas zapomnieć; odrzuć wspomnienia i pokochaj innego
mężczyznę". Wiedział, co przyciągnęło wzrok dziewczyny i w które okno spoglądała. Nie
myślała wcale o zbiegłym malcu. Zabrakło mu odwagi, by to wypowiedzieć na głos.
Dotychczas pozwolił sobie jedynie na to, by zwracać się do Katji po imieniu jak do córki.
Dziewczyna walczyła nieustannie z upiorami przeszłości, lecz zarazem pracowała
niezmordowanie; miała wyjątkową intuicję. Postąpiłby nierozsądnie wyrywając ją z owego
transu. Postanowił wyjaśnić asystentce kilka istotnych kwestii.
– Jak sądzisz, Katju, co jest ważne dla wojskowych i polityków? Korzyści! Planują
wojnę i dlatego chodzi im o rozwiązanie problemu łodzi podwodnych skonstruowanych do
penetracji dna morskiego, w każdej chwili gotowych do ataku, czatujących głęboko pod
powierzchnią morza. Szefowie wywiadu szukają sposobów, żeby je wytropić i
unieszkodliwić. Jeżeli, co daj Boże, nie dojdzie do wojny atomowej, nadal będziemy mieli do
czynienia z międzynarodową konkurencją, pozostaje zatem o wiele istotniejszy problem: jak
kontrolować podwodne zasoby. Chodzi o złoża ropy naftowej lub manganu, krótko mówiąc, o
wszelkie źródła energii i minerałów, które mogą być w przyszłości wykorzystane. Kto
opanuje dno mórz i oceanów, zawładnie kiedyś całym światem. Ponadto jeżeli będziemy w
stanie śledzić poczynania innych mocarstw dzięki Jonaszowi albo przy użyciu innych
środków, możemy trzymać przeciwników w szachu. Wiesz, że Amerykanie chcą zainstalować
na dnie oceanu urządzenie o średnicy dziesięciu kilometrów, by zyskać możliwość
kontrolowania obcych łodzi podwodnych? Czy nasze badania stwarzają podobne możliwości?
Pożytki, jakie przynoszą na tym etapie, są bardzo mizerne! Tymczasem na co dzień mamy do
czynienia z ludźmi, którzy domagają się konkretów. Przyszłość budzi ich obawy; zasoby
naturalne się wyczerpują, w kopalniach spada wydobycie. Dotąd mieliśmy w badaniach
całkowicie wolną rękę. Jako młody naukowiec nie śmiałem o tym marzyć. Nasz eksperyment
to jakby proroczy sen, a ludzie, którzy trzeźwo patrzą na świat, rozumieli dotychczas, że
potrzebujemy całkowitej swobody, żeby się spełnił. Ostatnio członkowie komitetu zadają
coraz więcej pytań. Niecierpliwią się. Chcą wiedzieć, kiedy będą mogli spożytkować nasze
wyniki do celów praktycznych, czy można wykorzystać nasze osiągnięcia na wielką skalę,
czy nakłady szybko się zwrócą, jakich zysków należy oczekiwać. Och, ten kapitalistyczny
żargon. Zupełnie jak w Ameryce! Tymczasem my dopiero stawiamy hipotezy i
eksperymentujemy śniąc na jawie! Tłumaczę im, że wyniki trzeba sprawdzić doświadczalnie.
Wyjaśniam, że samoloty i statki kosmiczne nie są nawet w połowie tak skomplikowane jak
nasze podwodne urządzenie. Wybacz, Katju, że mówię tak, jakby to była maszyna – dodał
widząc, że dziewczyna patrzy na niego z urazą.
Westchnął głęboko.
– Zarzuciłem nawet członkom komitetu, że ponoszą ich nerwy, zupełnie jak
Amerykanów, którzy przerwali badania kosmiczne, chociaż sukces był tak blisko. Nasi
opiekunowie poczuli się dotknięci. To bardzo źle, że chłopak zwiał. Wyszliśmy na głupców.
Kto uwierzy, że sprawujemy kontrolę nad Jonaszem pływającym swobodnie w oceanie, skoro
nie potrafiliśmy upilnować dzieciaka? Tak wygląda sytuacja. Pamiętaj, że to nie jest zwykłe
dziecko... – Umilkł nie dokończywszy zdania i znów zaczął bębnić palcami po biurku.
– Jestem pewna, że wkrótce dokonamy wspaniałego odkrycia, panie profesorze –
oznajmiła z przekonaniem ciemnowłosa dziewczyna. – To będzie wyjątkowe dokonanie,
które wzbudzi ogólny podziw.
– Co konkretnie masz na myśli, Katju?
Tamci zapytaliby raczej, kiedy nastąpi to odkrycie. Czyżby Katja coś przeczuwała? Nie
można tego wykluczyć. Cierpienie i ekstatyczna radość, która ogarniała ją na samą myśl o
Jonaszu, wyostrzyły intuicję i pogłębiły wrażliwość. Czasami zachowanie asystentki
wydawało się Kapelce niemal dziwaczne i nienaturalne.
– Co dla niego oznacza przebywanie w głębinach oceanu? – rzekła w zadumie, nie
zwracając uwagi na pytanie Kapelki. – Wszystko, o czym rozmawiamy, odzwierciedla jego
doświadczenia. W jaki sposób odróżnia wielką mątwę od niegroźnej ośmiornicy? Jakie
dźwięki wydaje, by zlokalizować te stworzenia?
Kapelka obojętnie wzruszył ramionami. – Ma w głowie naturalny radar. Poznaje kształty
za pomocą dźwięków. Mątwa jest głowonogiem z rzędu dziesięciornic, a zatem Jonasz
postrzegają zapewne jako swego rodzaju torpedę z dziesięcioma mackami. Ośmiornica
przypomina z wyglądu morskiego pająka, a odbity dźwięk daje taki właśnie obraz, twierdzę,
że na widok tych stworzeń budzą się w nim pewne odczucia czy refleksje, skoro ośmiornice
stanowią tylko pożywienie, natomiast mątwa o znacznych rozmiarach może pozbawić go
życia. Echo ośmiornicy wywołuje przyjemne skojarzenia. Co miałaś na myśli mówiąc, że
dokonamy nieoczekiwanego odkrycia?
Nim Katja zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił telefon.
– Widzi pan. – Uśmiechnęła się, gdy Kapelka podniósł słuchawkę. – Już go znaleźli.
Profesor wysłuchał meldunku i pokręcił głową. – Zapewne dotarli już do cieśniny. Mgła
się podnosi! Cóż za niedorzeczna pogoda o tej porze roku! Sądzę, że zabraknie im paliwa.
Płyną z prądem, więc znajdą się w połowie drogi do Japonii, nim mgła opadnie. Muszę
zawiadomić straż przybrzeżną. Wiadomo, co to oznacza. Odłóżmy na później rozmowę o
sensacyjnych odkryciach, Katju. Czekam po południu na sprawozdanie. Mam nadzieję, że
przyniesiesz mi pomyślniejsze nowiny.
3.
Owładnięty niepewnością, zbity z tropu i przerażony wyrzuca słup gęstej pary z
pojedynczego nozdrza. Spoczywa na powierzchni morza wciągając powietrze. Obraz wzgórz
leżących na dnie przesłania mgła, gdy potężne ciało pławi się beztrosko w spienionych falach,
nawiedzane wspomnieniem pieszczoty, której już nie jest zdolne odczuwać, doznawanej w
cudzej, niedostępnej powłoce; morski wędrowiec pamięta płynące z ust dźwięki, które niosły
ważne przesłanie.
Kołysze się w rozległych i cichych falach oceanu.
Dobrze zna swoje ciało – krzywiznę szczęk, rytmiczne uderzenia ogona, skomplikowany
labirynt korytarzy i przegród w ogromnej czaszce pełnej woskowatego olbrotu. Mimo to czuje
się zarazem jak pilot kierujący stalowym kadłubem przemienionym w istotę z krwi i kości!
Koszmar, w którym prowadzi ów pojazd, nawiedza go znowu. Roztropna ośmiornica,
podobna do tej, którą widział na skalistej krawędzi podmorskiego urwiska, siedzi mu na
karku. Macki bawią się myślami, przyssawki wyrywają je raz po raz. Jeżeli będzie zbyt wiele
rozmyślał o przeszłości, ostre szczęki przebiją czaszkę, a wówczas gęsty olbrot wyleje się na
zewnątrz. W masywnej szyi lub nieco niżej, w miejscu, którego nigdy nie ujrzy na własne
oczy ani nie zbada dźwiękami, zamieszkała natrętna ośmiornica. Dotknięcie jej przyssawek i
szczęk początkowo łaskoczące, potem staje się coraz mocniejsze, a w końcu brutalne i
okrutne. Ośmiornica budzi się raz dziennie i zachłannie pożera liczby dręcząc swego
żywiciela. Krąży ogarnięty paniką i miota się bezładnie, a w jego czaszce dźwięczą
zniekształcone echa skłębionych fal podobne do krzyku rozpaczy. Gdy prawie traci rozsądek,
szczęki zaciskają się jeszcze mocniej, a cierpienie zmusza go do kolejnego wysiłku.
Ośmiornica przycupnięta na krawędzi umysłu już się obudziła. Przez sen podsumowała liczby
wyssane z myśli żywiciela w czasie, gdy sondował dno oceanu, badał stalowe kadłuby,
emitował dźwięki typowe dla jego gatunku. Kiedy ośmiornica zasypia, wędrowiec zapomina
o niej na krótko. Przez jakiś czas nie uświadamia sobie jej obecności. Tylko wspomnienia, jak
dokuczliwe minogi, nie dają mu spokoju. Teraz jednak nadeszła chwila, by nadał potrzebne
informacje; to uśpi ośmiornicę. Czas rzucić jej liczby na żer, wypluć je w powietrze, nad
powierzchnię oceanu. Przetacza się po wodnych dolinach, zbiera siły, wystawia ciało ponad
fale. Małe oczka zerkają z ukosa na falistą, spienioną powierzchnię żywiołu. Spogląda z góry
na rozświetlony dach własnej siedziby. Ośmiornica mieszkająca w jego ciele porządkuje
liczby i nakazuje mu rzucić je na wiatr. Żywiciel nie pyta, dlaczego zmuszony jest emitować
takie dźwięki. Ulega jej woli. Przez następną godzinę w głowie olbrzyma kłębią się sygnały,
które ośmiornica pomaga mu zrozumieć. Potem intruz zasypia mamrocząc liczby we śnie.
Odzyskana wolność potrwa zaledwie dzień. Gdy ośmiornica uśnie, wędrowca ogarnie lęk
przed ciosem, który może nadejść z powietrza! Trzeba szukać bezpiecznego schronienia! Tlen
przenika do krwi, łączy się z czerwonymi ciałkami, pobudza mięśnie. Wielkie cielsko
wyskakuje w górę, błyskawicznym szarpnięciem ogona odwraca się o sto osiemdziesiąt
stopni i spada do wody głową w dół. Pogrąża się w głębinach oceanu. Jakiego ciosu się
obawia? Żelazna pięść przecina niebo...
Pięść to palce zwinięte w kulę, by połamać mu kości i rozłupać czaszkę. Palce to stalowe
płody umieszczone pionowo w łonie twardego matczynego kadłuba. Definicja niczego nie
wyjaśnia. To kolejna zagadka. Jak zdoła przekazać owe rozważania istotom swego gatunku?
Słyszą dźwięki, które rzuca na wiatr. Nie uszły ich uwagi głosy brzmiące w jego głowie. Był
dostatecznie naiwny, by poprosić swoich o pomoc. Zasypywał ich pytaniami. Chciał
wiedzieć, co sądzą o dziwnych komunikatach, a także o zmorach bytujących na krańcach jego
świadomości. Inni przestawiciele gatunku układali sagi o walkach z oceanicznymi mątwami i
chełpliwe pieśni samców; opłakiwali samice umierające przy porodzie i opiewali rozkosze
miłości. Wszystkie motywy, stopniowo abstrahowane i przekształcane w idee, osiągały
spełnienie w doskonałej figurze gwiazdy pojęć, która stanowiła kwintesencję mądrości jego
rasy. Początkowo dolegliwości młodego samca budziły sympatię i współczucie; potem
niechęć i pragnienie ucieczki; ostatnimi czasy narastało zaciekawienie. Może przedstawiciele
jego gatunku będą w stanie mu pomóc.
Zanurza się błyskawicznie; gdy krawędź urwiska wybiega mu na spotkanie, pojmuje, że
popełnił błąd. Utknął wśród poszczerbionych, kruchych skał. Nie może teraz przerwać
nurkowania i zawrócić. Schodzi coraz niżej. Rozdęte płuca napierają na giętkie żebra. Serce
bije coraz wolniej, ustaje dopływ krwi do wewnętrznych organów. Temperatura ciała spada, a
olbrot w przestronnej czaszce gęstnieje jak wosk, ciąży niczym balast i spycha w dół,
odbijając dźwięki coraz wyraźniej. Wszystkie odgłosy brzmiące wokół opadającego cielska
ostrzegają przed niebezpiecznym tunelem wśród spiętrzonych skał o krawędziach ostrych jak
brzytwa! Siła bezwładności pcha nurka w dół ku rozpadlinie podwodnego kanionu.
Wielorybie cielsko opada na wulkaniczną krawędź; skała zaczyna się kruszyć pod jego
ciężarem; ostre brzegi ranią skórę. Uderzenie jest tak silne, że nurek odbija się i wpada na
przeciwległą ścianę. Płynie dalej mijając ławicę krążkopławów, gromady wirków oraz
przezroczyste żebropławy, które spowijają go niczym miękka, lśniąca tkanina. Mknie wśród
połyskliwych strzałek, czerwonych wieloszczetów, brązowych meduz, fioletowych
skrzydłonogów żyjących na granicy światła, ale wcale ich nie dostrzega. Nie zwraca również
uwagi na stworzenia lśniące własnym blaskiem w mrocznej głębinie. Gęsty olbrot z
najwyższą dokładnością rejestruje wszelkie echa, które nurek odwzorowuje tak dokładnie jak
korzenie swych zębów tkwiące w olbrzymiej dolnej szczęce. Sonar zapisuje każdą
nierówność mulistego dna, lecz mimo to ogromne cielsko pchane siłą bezwładności pogrąża
się w szlamie doznając gwałtownego wstrząsu. Przez chwilę wielka głowa tkwi w mule.
Potem nurek podrywa się i na pół zamroczony szuka drogi powrotnej w skalnym labiryncie;
skręca raz po raz, z trudem unikając zderzenia z kamiennymi przeszkodami. Uciec! Uciec!
Pędził przed siebie poganiany strachem, błądził wśród zimnych, łagodnych pagórków i
odbijał się od nich tracąc równowagę; nieustannie popędzany gnał przed siebie, stopniowo
opadając z sił. W końcu tajemnicze palce zacisnęły się nakazując odpoczynek. Gonił za nim
natarczywy głos. To wołanie miało jakieś znaczenie. Przypominało falę, która podchodzi do
brzegu. Nagle wyrazy splątały się w bezładną gęstwinę przywodzącą na pamięć radosny
krzyk ciała, osobliwy zapach włosów falujących wokół niego jak giętkie łodygi wodorostów.
Czy uciekał przed śmiercią? Teraz umiera we własnym ciele...
Może ucieka przed wspomnieniem przeżytej rozkoszy?
Cóż to za ucieczka, skoro niosą go członki, o których naturze nie ma pojęcia?
Raz po raz wyskakuje nad powierzchnię morza, by po kilku sekundach nieuchronnie
doznać w głębinie kolejnego wstrząsu! Gdyby mógł unieść się w powietrze, ulotny i lekki
niczym meduza...
Czy taką postać miała jego dusza, zanim zaistniała w ciele?
Oby inni zdołali odkryć przyczynę tego szaleństwa! W przeciwnym razie przyjdzie mu
zginąć. Nazywa istotę, która dziwnym trafem zagnieździła się w jego głowie, ośmiornicą,
ponieważ widział kiedyś jedną z nich, jak przysiadła na podwodnym urwisku oplatając świat
giętkimi mackami. Zjadał głowonogi, które udało mu się pochwycić na otwartych wodach.
Nie potrafił jednoznacznie określić, co czuł do swojej ośmiornicy. Dostarczała strawy swemu
gospodarzowi, a zarazem wykorzystywała go do własnych celów i zadawała mu ból. Była
jego częścią, lecz także intruzem. Nie odczuwał wobec niej wrogości, jaką żywił dla wielkiej
mątwy czyhającej w głębinach morskiego świata; z takim napastnikiem potrafił się uporać.
Ośmiornica stanowiła alter ego oceanicznego wędrowca, a zarazem odrębny byt. Przezornie
składał jej w ofiarze przebłagalnej wszystkie głowonogi, które chwytał i połykał.
Dłuższy czas pływał w kółko. Pora zaczerpnąć powietrza. Uspokoił się powoli i uważniej
szukał drogi. Gdy wychynął zza podwodnej skarpy i wpłynął do ciasnego wąwozu, znalazł się
oko w oko z roztropną, czujną mątwą dorównującą mu rozmiarami.
4.
W poniedziałek po południu Paul Hammond oznajmił niespodziewanie, że on i Richard
Kimble zamierzają na pół dnia wyrwać się z gorączkowej krzątaniny obserwatorium
radioastronomicznego. Zaproponował, by pojechali z Ruth i małą Alice na wybrzeże, skąd
można było obserwować zdążające na północ wieloryby.
Richard nieufnie przyjął zaproszenie. Zdawał sobie sprawę, że Paul odnosi się z
lekceważeniem do jego zainteresowania waleniami. Niepokoił się również, czy szef nie
dowiedział się o jego nieudanym, dziwacznym romansie z Ruth Hammond. Wkrótce wyszło
na jaw, że Paul chce jedynie porozmawiać na osobności o kilku sprawach dotyczących ich
wspólnej pracy. Chodziło przede wszystkim o veto Maksa Berga wobec planów szefa, który
zamierzał nadać wielki rozgłos najnowszym odkryciom. Wieloryby i Ruth były jedynie
przynętą.
Po wczesnym obiedzie wsiedli do mikrobusu należącego do Paula i ruszyli krętą,
wyboistą drogą spod olbrzymiej anteny radioteleskopu ku wybrzeżu klifowemu w okolicach
San Pedro de la Paź. Antena przypominała stylizowane ucho lub dłonie złożone jak przy
nawoływaniu. Gdy odjeżdżali, stała pod nią gromadka 25 Indian Mezapico. Pogwizdywali i
kiwali głowami z aprobatą, wsłuchując się w powracające echo. O to chodziło! Wyraz ich
twarzy pozwalał się domyślić, że mają poważne wątpliwości, czy Amerykanie potrafią
odpowiednio wykorzystać ogromne urządzenie. Antena zataczała wprawdzie niewielkie kręgi
niczym koza na łańcuchu, ale pozostawała niema. Dzięki owym gwizdom Richard wiedział,
że rozpoczęła się migracja wielorybów. Poprzedniego dnia wszyscy mieszkańcy Mezapico
przekazywali sobie gwizdami tę nowinę. Mężczyzna o pomarszczonej twarzy, pracujący
dorywczo na terenie obserwatorium, wyjaśnił Richardowi, co oznaczają te osobliwe dźwięki.
Kimble mimochodem wspomniał Paulowi o wielorybach, ale do głowy by mu nie przyszło, że
szef zdecyduje się na taką wycieczkę. Paul Hammond spoglądał na Indian z takim samym
lekceważeniem jak na sępy i kanie siedzące na belkach podtrzymujących antenę. Obecność
ludzi i ptaków nie zakłócała odbioru fal biegnących z kosmosu.
Podczas jazdy silny wiatr odrzucił do tyłu splątane włosy uczonego. Były dość długie i
niemal zawsze rozwichrzone. Hammond chciał uchodzić za człowieka obdarzonego intuicją,
a zarazem wolnego od dziwactw. Jasne, niespokojne oczy rozjaśniał blask geniuszu, jakby
chroniły je niezwykłe szkła kontaktowe powołane do istnienia przez bystry umysł – swoiste
przeciwieństwo katarakty. Jędrne i opalone ciało nie zdradzało wieku, chociaż uczony
przekroczył czterdziestkę. Ruth twierdziła z przekąsem, że Paul codziennie gimnastykuje się
w świetle gwiazd, nim pójdzie do łóżka.
Większość specjalistów od nauk ścisłych dokonuje wielkiego odkrycia przed
trzydziestką, by potem do końca życia wytrwale je komentować. Doktor Paul Hammond
objawił się jako wybitny badacz dość późno, bo dopiero w trzydziestym piątym roku życia.
Odkrył niewielką, lecz niebezpieczną galaktykę ukrytą za obłokiem gwiezdnego pyłu i
gromadą ciał niebieskich, znajdującą się w pewnej odległości od jądra Drogi Mlecznej, a
ochrzczoną w literaturze fachowej, jak to zwykle bywa, nazwiskiem odkrywcy. Ów obiekt
powodował występujące co pewien czas drgania naszej galaktyki, tłumaczone do tej pory
wpływem grawitacji, obecnie zaś uchodzące za zjawisko innej natury i określane jako
zaburzenia typologiczne albo fale Hammonda. Przez pewien czas nazwisko odkrywcy było na
ustach wszystkich. Obecny pośpiech sugerował, że Paul Hammond zamierza nadrobić
stracony czas i ponownie sięgnąć po laury. Tym razem zdecydowanie machnął ręką na
pomniejsze obiekty typu galaktyk.
– Musimy narobić dużo szumu. Trzeba poruszyć to bajorko. Pomyśl o funduszach,
Richardzie. Ograniczone zostały prawie wszystkie dotacje. Padają instytuty prowadzące
doświadczenia z cząstkami elementarnymi oraz badania przestrzeni kosmicznej. Pokażemy
tym kutwom. To będzie prawdziwy przełom w badaniach nad wszechświatem. Chcę mieć
pewność, że tworzymy zwarty front. Potrzebne mi aktywne poparcie Maksa, a nie jego
wymuszona zgoda.
Samochód minął wioskę Mezapico wzbudzając popłoch wśród drobiu, który umknął
między chaty z suszonej cegły i szopy sklecone z blachy. Miejscowość mogła się również
poszczycić kilkoma solidniejszymi, murowanymi budynkami krytymi dachówką: nędzny bar,
parę sklepów, domy bogatszych chłopów, biuro loterii oraz posterunek policji, gdzie kręcili
się robotnicy naprawiający frontową ścianę.
Kilka dni temu rozwaliła ją wioząca zaopatrzenie dla obserwatorium ciężarówka, która
zawadziła o róg budynku. Przez otwór widać było żelazne kraty, za którymi siedział w kucki
ponury mężczyzna owinięty w derkę. Stare kobiety gapiły się bezmyślnie na podróżnych.
Włosy rozdzielone przedziałkiem wyglądały jak dwie półkule mózgowe, a skóra spalona
słońcem mocno przylgnęła do kości. Głowy staruch upodobniły się do czaszek
umieszczonych na ścianach niewielkiego kościółka w Mezapico jako smutne przypomnienie:
memento mori*. Na szczycie widocznej z dałeka wieży kościelnej wisiał samotny dzwon;
przypominał jedyne oko w bezbarwnej twarzy, patrzące z rezygnacją na rozgrzaną upałem
lichą mieścinę.
*Memento mori (lać.) – pamiętaj, że umrzesz.
– Rich, pamiętasz dzień, kiedy tu przyjechaliśmy? – rzuciła ponuro Ruth, gdy Paul
nacisnął klakson, żeby spędzić z drogi psa. Zauważyła ukradkowe, chełpliwe spojrzenie, które
rzucił na nią i Richarda, gdy mówił o wymuszonej zgodzie. – Byłam w ciąży. Wszystko się
lepiło. – Zadrżała z obrzydzenia. – Ławki w kościele były oblepione woskiem niczym plaster
miodu. Chyba osiadł na nich kopeć ze świec.
– Sądzę, że nacierają ławki woskiem.
– Po co?
– Może dla okazania pobożności? Dlaczego przynosimy kwiaty do kościoła?
– Niestety, tu nie ma kwiatów. – Wybuchnęła śmiechem. – Są tylko suche badyle i
ciernie. Co za dziura!
Paul niecierpliwie bębnił palcami po kierownicy. Richard obserwował zbliżającą się
dzwonnicę. Słaby odgłos dzwonu zwołującego wiernych na mszę niósł się w czystym
powietrzu aż do obserwatorium. Nareszcie jakiś dźwięk. Wielka antena była pomnikiem
głuchoty wzniesionym butnie ku niebu. Kościelny dzwon wydawał się jej dziwaczną,
pomniejszoną karykaturą. Nagie dzieci o brązowej skórze ciskały kamykami w auto, jakby
chciały wziąć odwet za chmurę kurzu, jaką wzniecał pojazd. Wioskowy ksiądz przystanął na
progu kościoła, zerkając nieufnie na samochód i jego pasażerów. Niewiele myśląc Ruth
pomachała nieznajomemu i zawołała:
– Hej, hej, buenas tardes!*
*Buenas tardes (hiszp.) – dobry wieczór.
Auto podskakiwało coraz wyżej na wyboistej drodze.
Wstrząsy obudziły Alice, która nagle poczerwieniała na twarzy. Zanosiło się na to, że
wkrótce zacznie wrzeszczeć.
Na podwórkach kilku ostatnich budynków, wśród przemykających pod nogami kur i
psów, klęczały młode kobiety pochylone nad niskimi krosnami skleconymi z paru wbitych w
ziemię patyków, na których rozpięta była osnowa. Tkaniny miały jaskrawe barwy i
dziwaczny wzór. Wełny dostarczały prządki używające kołowrotków równie prymitywnych,
jak prowizoryczne krosna, złożonych z kilku patyków i drewnianego krążka zamiast koła.
Jakaś otyła niewiasta z czarnymi warkoczami upiętymi z tyłu głowy zaglądała do baniek po
oliwie, w których farbowała wełnę.
Mała Alice z zapałem machała rączkami uderzając w drzwi auta, klepiąc pierś matki i
ramię Richarda. Paul nalegał, by trójka dorosłych usiadła razem na przednich fotelach. Nie
lubił podczas rozmowy zerkać przez ramię. – Spokojnie, Ally, spokojnie – powtarzała
śpiewnie Ruth przytulając córkę. Nabrzmiałe brodawki jej małych, jędrnych piersi wyraźnie
zarysowały się pod koszulą. Wydawało się, że Alice celowo naśladuje kołysanie i podskoki
auta, jakby próbowała dać do zrozumienia, że nie ma ochoty przebywać dłużej w dygoczącym
pudle. Otworzyła usta szeroko niczym świeżo wyklute pisklę, ale nie po to, by wrzeszczeć
czy domagać się jedzenia. Ziewnęła, jak gdyby niespodziewanie ogarnęła ją potworna nuda.
Ruth zerknęła porozumiewawczo na Richarda. Jedna ze sztuczek Paula – niespodziewane
ziewnięcie; bardzo przydatny i skuteczny argument, zaskakujący jak szydercza uwaga lub
policzek. Paul często ziewał w ten sposób podczas zebrań.
Mała odziedziczyła po nim skłonność do zamaszystych gestów oraz kędzierzawe, jasne
włosy. Gdy dziewczynka podrośnie, a delikatna, jasna skóra trochę się opali, mała będzie
żywym wizerunkiem ojca.
Richard pomyślał, że i Ruth ogarnia niekiedy znudzenie, które niweczy sens zdarzeń jak
odkurzacz wsysający rozmaite przedmioty do wypchanego ciemnego wora.
Czy można ją za to winić?
Warto rozważyć tę kwestię także z męskiego punktu widzenia. Złóżmy, że Alice ma
dwadzieścia lat. Jak czułby się mężczyzna, który poślubił dziewczynę stanowiącą kopię
doktora Hammonda? Jego wiara w siebie byłaby stopniowo tłumiona. Gdy Alice dorośnie, na
pewno wybierze mężczyznę, który da sobą komenderować. Przez jakiś czas będzie ją
uwielbiał, wkrótce jednak pojmie, że nie dorównuje jej inteligencją, a ponadto ma lichą
posadę. Nieważne, czy będzie to agent ubezpieczeniowy czy laborant; raz na zawsze zostanie
uznany za fajtłapę. Z czasem zaginie bez wieści, zacznie pić albo zakocha się w innej
kobiecie szukając zapomnienia i rekompensaty; zawsze będzie się czuł nieswojo. W końcu
zrozumie, że Alice umyślnie wybrała nieudacznika, który nie jest w stanie z nią konkurować.
Ruth miała czarne włosy. Nie przypominały barwą węgla czy hebanu; nic z tych rzeczy;
jej włosy były po prostu czarne. Dawniej nosiła długie, ostatnio zdecydowała się obciąć je
krótko. Odsłonięta twarz nabrała ostrości. Ruth dotąd nie zdawała sobie sprawy, że tak
wygląda, chociaż bez wątpienia nie uszło to uwadze rozmaitych agentów telewizyjnych i
profesorów w szkole aktorskiej, którzy sporo zarobili na jej ambicjach. Nie miała dość
talentu, by zostać aktorką, nie była też dostatecznie urodziwa, żeby zrobić karierę w reklamie,
ale długie, czarne, starannie pielęgnowane włosy stanowiły wątły pomost łączący dwie nie
spełnione nadzieje. W końcu się ich pozbyła.
Droga prowadziła stromym zboczem w stronę Ciudad Juarez. Mijali stada kóz, pola
kukurydzy i kaktusowe zarośla. Ciudad Juarez było osadą większą niż Mezapico. Dwie
dzwonnice strzelały w niebo dźwigając bliźniacze dzwony, a przed kościołem otwierał się
pokryty kurzem spory, kwadratowy plac nazywany zocalo. Pośrodku znajdował się niewielki
klomb; rosło tam parę krzewów.
Młody, przystojny Indianin o aroganckim wyrazie twarzy siedział w kucki na ceglanym
murku otaczającym krzaki. Gdy ujrzał samochód okrążający placyk w kierunku przeciwnym
do ruchu wskazówk zegara, skoczył na ziemię, wcisnął palec do ust i gwizdnął przeraźliwie
kilka razy. Mała Alice spojrzała w jego kierunku i pisnęła dwukrotnie cienkim głosikiem,
niemal na granicy słyszalności.
– Z pewnością chodziło mu o mnie – zachichotała Ruth.
Chłopak odprowadził wzrokiem samochód oddalający się w chmurze pyłu. Jego
obszerna samodziałowa koszula oraz spodnie były znoszone, ale jaskrawy, czerwony pas
zawiązany w talii nadawał mu pozory elegancji.
– Sięgniemy poza kres wszechświata, rozumiesz? – mruknął Paul. – To będzie dla nich
wstrząs. Mniejsza o galaktykę albo fale Hammonda.
– Proszę bardzo, tu jest kres wszechświata – rzuciła ironicznie Ruth wskazując zarośla,
kaktusy, usiane kamieniami pola za wioską i grupkę zgiętych w pół ludzi, z motykami w
rękach.
– Radioteleskop pozwala nam sięgnąć aż tak daleko. Poza tą granicą nie występują już
gwiazdy i galaktyki. Powracamy do momentu, w którym zaczęły się dopiero formować,
słyszymy echo Wielkiego Wybuchu, od którego wszystko się zaczęło.
–
Jasne, słynne „Kroki Pana Boga". Tak nazwałeś to zjawisko, prawda? – Ruth trąciła
łokciem Richarda.
– Wiem, co jest grane. Wystarczy, że Paul wspomni o izotropii lub promieniowaniu tła, a
mój umysł reguje posłusznie niczym pies Pawłowa. Nie chcę przez to powiedzieć, że
cokolwiek rozumiem, ale tego rozróżnienia Paul nie jest w stanie pojąć. Ostatnio zachowuje
się tak, jakby został prorokiem nowej sekty religijnej, a nie astronomem!
–
„Ten świat zaczął się od wybuchu, a zakończy jękiem" – oznajmiła. – Zaliczyłam
współczesny dramat na czwórkę – wyjaśniła pogodnie. – A może świat zaczął się od jęku, a
skończy wybuchem?
– Nie powinnaś mówić o sprawach, których nie rozumiesz – odrzekł Paul tonem
ironicznym i protekcjonalnym.
– Czy mówiłam ci – kobieta zwróciła się do Richarda rozpoczynając opowieść, którą
znał na pamięć – że studiowałam w szkole teatralnej, gdy spotkałam Paula? Poznaliśmy się w
motelu. Stanisławski twierdził, że trzeba podpatrywać codzienne życie, rozumiesz? Na
ćwiczeniach z gry aktorskiej profesor zaproponował, żebyśmy popracowali w motelu.
Sądziłam, że to żart. Czy muszę pracować jako recepcjonistka, żeby wczuć się w rolę? No i
proszę, poznałam tam Paula. Zrządzenie losu.
Zamilkła. Richard doskonale znał dalszy ciąg tej opowieści. Paul szukał dziewczyny
gotowej zagrać rolę jego żony. To oczywiście było niezbitym dowodem jego męskości.
Twierdził, że Ruth jest dobra w łóżku; w rzeczywistości sądził, że to jemu należą się
komplementy. Ruth nie była wcale namiętną kochanką. Paul w ogóle tego nie zauważył.
Tkwili w zaklętym kręgu kłamstw i niedomówień, ponieważ młoda kobieta nie potrafiła
udawać na tyle dobrze, aby zdemaskować męża. Paul mógł czuć się bezpieczny, a jego miłość
własna nie była zagrożona. Pycha sprawiła, że bez trudu poradził sobie z niespodziewaną
sławą oraz stażystkami przysłuchującymi się jego wykładom podczas konferencji naukowych
i gotowymi na wszystko w nadziei zdobycia któregoś z nielicznych etatów. W domu
potrzebował jednak nieustannych zapewnień, że doskonale sobie radzi. Owe złudzenia
rozwiałyby się w mgnieniu oka, gdyby Ruth potrafiła lepiej udawać. Paul zdawał sobie
sprawę, że jego żona ma pewien talent aktorski, toteż obserwował ją uważnie, wyczulony na
wszelkie sygnały obłudy. Nie dostrzegał ich, ponieważ Ruth nie była dość biegła w sztuce gry
teatralnej, by udawać z powodzeniem. Paul nieustannie utwierdzał się w przekonaniu, że jest
przystojnym, bardzo pociągającym mężczyzną o nieodpartym uroku.
Richard zachodził w głowę, jaką rolę on sam gra w tej sztuce. Po co mu nieudany,
dziwny, pozbawiony wszelkich perspektyw romans z Ruth? Zaledwie dwa razy poszli do
łóżka.
Może potrzebował oczywistych wykrętów Ruth w tym samym stopniu, w jakim Paul nie
mógł się obyć bez niedostatków żony, które stanowiły gwarancję jego pewności siebie.
Niedostatki to zresztą w tym przypadku dość łagodne określenie. Wykręty, kłamstwa... No i
co z tego?
Paul dokonał wielkiego odkrycia właśnie tu, w Mezapico. Jedynie to się liczy. Odgłosy
„Kroków Pana Boga" usłyszy wkrótce cały świat.
Auto sunęło w dół po stromym, kamienistym stoku.
Ruth przytuliła Alice zbyt mocno i dziewczynka zaczęła się wiercić. Machała rękami
odchylona mocno do tyłu. Była miniaturową kopią Paula Hammonda. Pisnęła znowu
naśladując przenikliwy gwizd indiańskiego chłopaka z Ciudad Juarez.
– Dlaczego nie zostawiłaś Ally z Consuelą? Przecież wiesz, że droga jest fatalna.
– Miałabym jechać bez Ally? – powtórzyła niewinnie Ruth. – Przecież chciałam jej
pokazać wieloryby.
– Chyba żartujesz. – Paul roześmiał się na całe gardło. – Pięciomiesięczny berbeć
niczego nie zapamięta, choćby wieloryby przepłynęły mu przed nosem.
– Opowiem małej o naszej wycieczce, gdy podrośnie.
– Nie musiałaś w tym celu wlec dzieciaka ze sobą. Ally wcale by się nie zorientowała, że
jej z nami nie było.
– To nieuczciwe, Paul. Zresztą nie umiem kłamać.
– Skoro tak nam wszystkim zależy na uczciwości – wybuchnął Richard, rozgoryczony
ustawicznymi sprzeczkami, które sprawiły, że stracił ochotę na oglądanie olbrzymich ssaków
– to przyjmij do wiadomości, że tamten chłopak wcale nie gwizdał z twojego powodu, Rumy.
Od razu pożałował tych słów, gdy Ruth odcięła się z złością: – A cóż ty możesz o tym
wiedzieć?
– Gwizdy to kod sygnalizacyjny znany mieszkańcom pewnych obszarów Turcji,
Pirenejów oraz Meksyku. Widziałaś, jak gwiżdżą pod anteną używając jej niczym ekranu
wzmacniającego dźwięk?
– Sądziłam, że bawi ich wywoływanie echa – mruknęła speszona.
Paul zwolnił na kolejnym zakręcie, by mogli rzucić okiem na panoramę San Pedro de la
Paź, ostatniego i największego miasta na trasie wiodącej ku brzegowi oceanu. San Pedro
leżało około trzystu metrów poniżej drogi, na przybrzeżnej równinie. Nad białymi domami
krytymi dachówką i połyskującymi w słońcu szopami z blachy górował hiszpański kościół w
stylu kolonialnego baroku. Miasto rozłożyło się wokół maleńkiego zocalo przed kościołem.
Ogródek miał wymiary kręgu dla miotacza na boisku do baseballu. Budynki przypominały
tłum onieśmielonych gości zaproszonych na ubogie weselne przyjęcie, gdzie jedyną atrakcją
jest okazały, trójwarstwowy tort.
– W ten sposób przekazują wiadomości na odległość, Rumy – wyjaśniał Richard. Starał
się mówić spokojnie, jakby prowadził wykład. – To zrozumiałe, skoro żyją w górach! W ten
sposób chociaż mieszkają bardzo wysoko, dowiedzieli się o migracji wielorybów. – Wsadził
palec do ust jak młody Indianin. – Nie używają strun głosowych, tylko języka. Trzeba go
trochę odsunąć, wówczas krtań działa niczym wentyl. Przy bezwietrznej pogodzie gwizdy
mogą być słyszalne w odległości dziesięciu, jedenastu kilometrów. Tamten chłopak
prawdopodobnie ostrzegał innych przed nadjeżdżającym autem.
– Naprawdę? Ciekawy pomysł, o ile to prawda.
– Zdumiewające, jak bardzo zapis oscyloskopowy tych gwizdów przypomina odgłosy
wydawane przez wieloryby! – dodał Richard z nie ukrywanym zapałem. – Indianie Mezapico
umieliby porozumieć się z wielorybami, gdyby wpadli na taki pomysł. – Niespodziewanie
wybuchnął śmiechem.
– Richard zna się na wielorybach, Ruth – rzucił uśmiechnięty Paul. – Najchętniej
zamknąłby się z nimi w laboratorium. To jego pasja. Niestety, są zbyt wielkie.
– Czy Indianie czczą wieloryby? Może istnieją jakieś legendy i stąd ich zainteresowanie
migracją tych stworzeń.
Richard pokręcił głową.
– Nie, wieśniacy mają po prostu nadzieję, że jeden z waleni osiądzie na plaży. Czasami
tym olbrzymom mylą się kierunki.
– Ho, ho, cóż to byłaby za uczta! – Zaciekawiona Ruth poweselała nagle i zapragnęła
przysłużyć się bliźnim. – Czy możemy zwabić je gwizdami na brzeg, żeby Indianie mieli co
jeść? Syreny omal nie zwiodły w ten sposób Odyseusza! Tylu ludzi na świecie głoduje.
Pomyśl o Afryce. Niedługo tu będzie podobnie. Wuj Sam zamknął spichlerze, bo nie stać go
na rozdawanie jałmużny.
– Mielibyśmy zagwizdać sygnał alarmowy?
– A istnieje? Znasz go?
– Oczywiście, że zna – wtrącił Paul. – Richard przysłuchuje się dźwiękom wydawanym
przez wieloryby, tak jak inni rozkoszują się utworami Bacharacha.
– Jeden dzień obfitości niewiele zmieni, Ruthy. Ubędzie tylko wielorybów. To nie jest
rozwiązanie. Trzeba zreformować od podstaw zasady uprawy ziemi. Na szczęście tu, inaczej
niż w Afryce, istnieje równowaga klimatyczna. Od wieków nic się nie zmienia.
Ruth wymownym gestem wskazała zarośla na zboczach schodzących tarasami ku
pustynnej równinie.
– A zatem Indianie mają nadal wegetować wśród skał i piasku? Gdybym musiała tak żyć,
nie miałabym nic przeciwko niespodziewanej uczcie!
Richard ze smutkiem pokręcił głową.
– Za dużo ludzi, za mało wielorybów. To nieuczciwe. Mamy do czynienia z
wyjątkowymi stworzeniami. Zapewne nie do końca zdajemy sobie sprawę z ich odrębności,
bo żyją w środowisku, które jest nam obce. Niektóre z tych stworzeń być może dorównują
nam inteligencją.
Ruth pochyliła się nad córką. – Posłuchaj tylko, Ally – szepnęła dotykając ustami
pulsującej, ciepłej główki, jakby sądziła, że umysł dziewczynki łatwiej przyswaja tą drogą
informacje. – Wkrótce zobaczysz genialne wieloryby. Przypominają pod tym względem
tatusia, tylko są trochę większe.
– Niezupełnie. Tylko uzębione walenie uchodzą za inteligentne. Chodzi mi o kaszaloty,
które mają pod czaszką woskowaty olbrot, czyli spermacet. Podobnie orki znane jako
walenie-mordercy. Fiszbinowce raczej nie grzeszą rozumem. Żrą plankton i są chyba niezbyt
rozgarnięte.
– Mała poprawka, Ally. Zobaczymy durne wieloryby.
– Tego nie powiedziałem!
Ruth była nieprzewidywalna. Przebiegłość tej kobiety budziła w nim odrazę. Skupił się
na wielorybach – silnych istotach, które dawały poczucie integralności. Alice wymachiwała
rękami, chrząkała jak różowa świnka i wierciła się niespokojnie. Paul Hammond zachichotał.
– Wróćmy do tematu. Trzeba ustalić, w jaki sposób poradzimy sobie z Maksem.
5.
Mątwa zabarwia wodę ciemną wydzieliną, która jawi mu się jako nikłe echo, co nadaje
głowonogowi jeszcze groźniejszy wygląd. Falujące, giętkie ramiona otacza złudna aureola. W
ciemnej chmurze czeka na zdobycz istota o stalowej sile ramion, mocnych szczękach i tysiącu
ostrych przyssawek. To czujne, silne, pozbawione kości stworzenie jest również obdarzone
szczególnym rodzajem świadomości i wyczuciem stanowiącym potężny atut. Drobne
kalmary, dalecy krewni żyjący na powierzchni, wyglądają przy niej jak zabawki; pływają
chmarami i trzeba ich schwytać kilkanaście, by wystarczyło na drobny, łatwy do przełknięcia
kąsek. Wielka mątwa snuje w głębinie mroczne knowania, zmieniając je w połyskliwe
modele odwzorowane na czarnym tle podmorskiej głębiny i dość wyraziste, by mogły się w
nich rozeznać wyłupiaste ślepia typowe dla jej gatunku. Być może starcy tworzący gwiazdę
myśli znają sekrety mątw i wiedzą, jakie znaczenie mają ich tajemnicze światła. Dla
ogromnego nurka owe błyski stanowią jedynie plątaninę ruchliwych, kapryśnych refleksów
pełgających po skórze posępnej, wygłodzonej bestii. Wielka mątwa zaspokoiłaby jego apetyt
na pół dnia. Gdyby udało się ją pokonać i zabić, byłaby to prawdziwa uczta. Ramiona
niezdolne już przyssać się do ciała gładko suną przez gardło i wypełniają żołądek. Kał
biesiadnika oddany do morza miałby charakterystyczną woń mątwy. Nurek wyobraża sobie,
że pochłania i trawi swoją zdobycz do ostatniego kęsa. Nie decyduje się jednak na atak.
Ośmiornica znowu mości sobie gniazdo w jego głowie.
Mątwa wyrzuca ku niemu długą, cienką mackę, zakończoną szerokim zgrubieniem.
Masywniejsze ramiona wiją się, ukazując rzędy przyssawek. Nagle mątwa błyska pulsującym
światłem, które przenika jego ciało. Łagodny blask różowych i błękitnych klejnotów poraża
słabe oczy. Szmaragdowa kula lśni w miejscu, gdzie stykają się dłuższe macki. Niewielkie,
opalizujące plamki połyskują na całym ciele. Szafiry błyszczą u skrzeli. Migotliwa szata
arlekina utkana ze światła jaśnieje pośród rzednącej zawiesiny.
Czy to jest mowa? A może złuda i oszustwo?
W istocie małe oczka słabo widzą świetlne punkty. Dostrzegają jedynie nikły,
rozproszony blask. Długie, wiotkie palce otaczają otwór gębowy. Nurek dostrzega nagle
ogromną, giętką rękę zawieszoną w wodzie, a w potężnej głowie powstaje jej dokładne
odwzorowanie; tuż za nadgarstkiem przebiega linia cięcia, z której zwisają kawałki skóry i
mięsa. Pośrodku dłoni zieje uzbrojona w szczęki gęba. Wyłupiaste oczy zastępują knykcie.
Przerażająca ręka oddzielona od ciała i zawieszona w pustce szuka go po omacku...
Upiorna ręka! Nurek czuje znajomy ból w karku. Ośmiornica się niecierpliwi. Jej
przyssawki tęsknią do liczb, którymi mogą żonglować w powietrzu. Nie ma innego wyjścia.
Trzeba wznieść się spiralnie z kamienistej rozpadliny ku niebu i zapomnieć o uczcie.
Gdy potężne ciało zaczyna sunąć w górę, mątwa wyrzuca ramię, które na moment
przywiera do ciemnej skóry. Wkrótce odpada, bo potężny nurek szybko oddala się ku
powierzchni. Jednym okiem dostrzega pożegnalne migotanie kolorowych świateł. Na
przemian zapalają się i gasną – różowe, srebrzyste, niebieskie. Dla niego są jednobarwnymi,
zamglonymi kropkami o niejasnym znaczeniu.
Na powierzchni wyrzuca przez nozdrze gęsty obłok pary gorzkiej od nagromadzonych
trucizn. Raz i drugi nabiera powietrza, rozkoszuje się jego świeżością i kołysze się wśród fal.
Gdy szczęki ośmiornicy ściskają mocniej kark, wieloryb wysuwa łeb nad powierzchnię wody
i nadaje w świat niepojęte dźwięki. Ośmiornica je zapamiętuje, aby wszystko mu potem
wyjaśnić. Zgłodniały nurek pogrąża się w falach szukając pożywnych tuńczyków albo ławicy
kalmarów. Dziwi się, że w głosie dźwięczącym pod jego czaszką niekiedy pobrzmiewa
czułość. Gdy umykał przed żelazną pięścią, napotkał w głębinie upiorną dłoń; teraz
zwodnicze palce usypiają jego świadomość łagodnym dotknięciem. Ośmiornica skulona na
karku to on sam. Inny aspekt jego istoty. Przez chwilę gotów jest się z tym pogodzić. Dzięki
niej wie to, co wiedzieć powinien. Przekazuje jej nowiny warte posłania w świat.
Współpracują. Nurek nie potrafi liczyć. Bez tej umiejętności nie może nadawać sygnałów. A
zatem musi liczyć na swoją ośmiornicę! Przez chwilę niemal cieszy się tą myślą. Komu
nadaje sygnały rzucając słowa na wiatr? To jedyny sposób, by dotknąć palców, które niegdyś
głaskały go czule. Robi to z miłości.
Opuszcza podmorskie góry i wyrusza na pełne morze tropiąć ławicę pożywnych ryb.
Dogoniwszy je, zjada swoje przysmaki tuzinami, smakując językiem tłuste, soczyste mięso...
Po raz kolejny znaleźli się świadkowie szaleńczych wybryków jego umysłu. Przepływający w
pobliżu samiec przysłuchiwał się ze zdumieniem cichym, pospiesznym sekwencjom
dźwięków.
6.
Klifowe wybrzeże w okolicach San Pedro opadało stromo ku obmywanej spienionymi
falami, kamienistej plaży. W kilku miejscach pod wpływem erozji powstały kamienne
usypiska podobne z wyglądu do kopalnianych hałd. Niebezpieczne ścieżki prowadziły w dół
zbocza. Od setek lat kalifornijskie walenie-pływacze rozpoczynały tu liczącą ponad sześć
tysięcy kilometrów wędrówkę. Opuszczały ciepłe wody Meksyku i płynęły ku zatokom
Arktyki.
– Nie rozumiem, dlaczego niektórzy nazywają je szarymi wielorybami – oświadczyła z
ponurą miną zirytowana Ruth.
Podniosła dziecko wysoko, by mogło zobaczyć wieloryby, chociaż wiedziała, że jej
starania na nic się zdadzą.
– I cóż, Richardzie?– zagadnął ze śmiechem doktor Hammond.
Był w najlepszym ze swoich nastrojów, ponieważ sądził, że dopiął swego. Łudził się, że
asystent podziela jego zdanie o Maksie. Kimble przyrzekł, że odwiedzi kolegę i jeszcze raz z
nim porozmawia. Mimo tej obietnicy po wysłuchaniu tyrady Paula miał sporo wątpliwości i
lepiej rozumiał skrupuły Maksa Berga.
W oddali, na górze Mezapico wielka misa anteny chwytała i odbijała słoneczny blask.
Oglądana z wybrzeża przypominała lampę, której światło ma zwabić olbrzymią ćmę. Czy
księża z San Pedro niepokoili się, że owa lampa usunie w cień ich śliczny tort weselny,
skupiając powszechne zainteresowanie? Ogromne rozmiary i niemota czyniły z niej obiekt
nadzwyczaj zagadkowy. Jeśli sławny radioastronom, doktor Hammond, dopnie swego, to
dokona swoistej transplantacji duszy, usunie Boga z obszaru religii i przeniesie go w
dziedzinę nauki, wówczas technologia i wiara połączą się nierozerwalnie. Odkrywca fal
Hammonda z pewnością zostanie powtórnie pewnym kandydatem do Nagrody Nobla.
Richard sięgnął po lornetkę, by popatrzeć na wieloryby.
– Te szare plamy to skorupiaki, jakie przywarły do skóry, która w rzeczywistości jest
czarna – wyjaśnił. – Większość gatunków wielorybów ma nazwy nie przystające do
rzeczywistości. Tak zwane walenie-mordercy wcale nie są nałogowymi zabójcami. Dają się
oswoić i są przyjazne człowiekowi. Spermacet w głowach kaszalotów to woskowata
substancja. Pierwsi wielorybnicy mylnie nazwali ją spermą. Na dobrą sprawę do dziś nie
wiadomo, czym jest olbrot.
Dziesiątki gigantów o czarnych grzbietach upstrzonych jaśniejszymi plamamy sunęły na
północ po błękitnych wodach, ukazując obserwatorom sylwetki o łagodnie zaokrąglonych
bokach, na których załamywały się fale. Co chwilę strzelały w górę słupy wody
przypominające ogrodowe wodotryski albo drzewka różane na moment wyczarowane z
wodnego pyłu czy też falujące zarośla wydobyte na mgnienie oka z głębin Pacyfiku.
– Dlaczego tak się interesujesz wielorybami? – zapytała Ruth wskazując ruchem głowy
ciemne sylwetki nieustępliwie przecinające fale. – Przecież jesteś astronomem. Co łączy te
dwie dziedziny?
Doktor Hammond zachichotał.
– Wiąże je hipoteza zakładająca istnienie rozumnego życia we wszechświecie, moja
droga. Jakiś czas temu odbyła się w Princeton całkowicie niepotrzebna i trochę wariacka
konferencja poświęcona metodom wychwytywania sygnałów nadawanych z kosmosu przez
zaawansowane cywilizacje. Co za bzdury! Tak się złożyło, że brali w niej udział pasjonaci,
którzy twierdzą, że na Ziemi istnieje obca cywilizacja, a mianowicie walenie i tak dalej.
Perorowali, że jak dotąd nawet z najbliższymi sąsiadami nie potrafimy nawiązać kontaktu. W
efekcie rozpoczęto międzynarodowe badania mające na celu nagrywanie głosów tych
stworzeń. Nie takie były zamiary ich miłośników, ale program badawczy wypalił. – Paul
strzelił palcami dla większego efektu. – Osobiście nie interesuję się ani bliskimi gwiazdami,
ani faktami, które miały miejsce w ciągu ostatniego miliarda lat. Sądzę, że jedyne sensowne
badania to dochodzenie przyczyn zaistnienia czasu lub wszechświata, jakkolwiek to
określimy, na podstawie reliktowego promieniowania tła uważanego za pozostałość
Wielkiego Wybuchu. Co ty na to? – zwrócił się do Richarda.
– A niech cię cholera weźmie, Hammond.
Richard był wściekły i urażony.
Zabiegasz o poparcie, irytował się w duchu, a zaraz potem kpisz z moich zainteresowań i
rzekomo dziwacznych upodobań.
–
Paul zawsze marzył, by potwierdzić naukowo cud stworzenia i znaleźć słowa Fiat
lux*, wypisane na niebie wielkimi literami – wyjaśnił z przekąsem Ruth. – Dopiął swego. Z
drugiej strony gdybym nie uczestniczył w tamtej konferencji, teraz by mnie tu nie było i nie
mógłbym mu pomagać! Trudno się dziwić, że fascynują mnie wieloryby i chcę je chronić.
Dzięki nim jesteśmy tu razem.
*Fiat lux (łac.) – Niech się stanie światłość.
– Rzeczywiście, tam namówiłem Richarda, by ze mną pracował. – Paul skinął głową. Nie
zwracał teraz uwagi na wieloryby i ocean. Wpatrywał się uporczywie w antenę
radioteleskopu. – Przedstawił bardzo efektowną pracę doktorską, mapę części Drogi Mlecznej
w podczerwieni sporządzoną na podstawie obserwacji radioastronomicznych. Jak na
nowicjusza to była świetna robota. Cóż za arogancja! Rozprawa doktorska na jednej kartce!
Wprawdzie ta kartka miała prawie dwa metry długości i metr szerokości, a jej zapisanie
trwało dwa lata, ale przyjemnie jest oznajmić ludziom, którzy nagryzmolili całe tomy, że
otrzymało się doktorat za pojedynczą stroniczkę. Trochę ci zazdroszczę, Richardzie.
– Rich, nadal nie rozumiem, dlaczego brałeś udział w tamtej konferencji – zapytała
niecierpliwie Ruth.
Richard uśmiechnął się z przymusem.
– Opublikowałem artykuł, w którym dokonałem porównania szumu radiowego
płynącego z gwiazd oraz dźwięków emitowanych przez kaszaloty. Oba zjawiska opisałem
matematycznymi symbolami. Podczas konferencji zaproponowałem podjęcie próby ułożenia
kosmicznego słownika na podstawie mowy wielorybów. Moglibyśmy przemawiać do gwiazd,
o ile będą chętne do rozmowy.
– Powinieneś dostać za to w skórę – strofował go Hammond. – Na szczęście mało kto
sięga po Worm Runners Digest. Redagują to pismo łowcy sensacji. Rzetelni badacze nie
czytają takich bredni.
– Wiesz doskonale, że czasopismo zawiera nie tylko sensacyjne nowinki, lecz także
poważne materiały. Dlatego ma podtytuł Journal of Biological Psychology.
– Jasne – przyznał w końcu Paul.
Zniecierpliwiony odszedł na bok. Alice dostała czkawki, która przeszła w głośny płacz.
Dziecko było głodne.
Paul przykucnął w odległości dwudziestu metrów i gapił się na starą kopertę.
– Cholera, to był poważny artykuł! – krzyknął za nim Richard. – Gdy jakaś hipoteza jest
dobrze udokumentowana, a zarazem dość ryzykowna, najlepiej opublikować wyniki badań
jako sensację albo żart, w przeciwnym razie można się ośmieszyć. Nie dotyczy to oczywiście
Paula Hammonda!
Noblista zerknął na kolegę i potakująco skinął głową. Pasja, z jaką Richard zajmował się
wielorybami, stanowiła niewielką skazę na jego naukowym dorobku, a to razem wzięte
czyniło z niego współpracownika, jakiego Hammond był w stanie zaakceptować. Kimble był
wprawdzie świetnym astronomem, ale jego umysł krył mroczną tajemnicę.
– Mamy piwo? – krzyknął Paul.
– Jest w lodówce. Postawiłam ją z tyłu – burknęła Ruth. – Możesz się tym zająć, Rich?
Muszę nakarmić Ally.
Richard otworzył tylne drzwi i wyjął z przenośnej lodówki trzy puszki piwa marki
„Nochebuena". Ustawił je na masce samochodu i kolejno otworzył. Cisnął na kamienie
metalowe uchwyty, które zalśniły w słońcu niczym małe lusterka. Puszki od razu pokryły się
kropelkami wody z powodu nagłej zmiany temperatury. Wręczył jedną z nich Ruth, która
siedziała w cieniu auta, wsparta plecami o przednie koło. Trzymała na kolanach ułożoną
wygodnie Alice. Dziewczynka na przemian chwytała smoczek ustami i piła mleko z butelki
albo wypluwała go mlaskając i odwracała głowę.
Richard podał drugą puszkę doktorowi Hammondowi. Przez chwilę trzymał ją w połowie
odległości między głową kolegi a oglądaną przez niego kopertą. Nie zamierzał się pochylać
niczym usłużny kelner. Na kopercie zauważył w kółku inicjały MB otoczone
matematycznymi symbolami, które Paulowi na pewno coś mówiły. Przy brzegu koperty
dostrzegł litery RK (Richard Kimble) – ujęte w ogromny nawias, który dziwnie przypominał
wielką rybę albo walenia...
Paul Hammond przeprowadzał swoistą kalkulację, której przedmiotem byli ludzie, a
założeniem ich wykorzystanie dla własnych celów. Nie przejmował się tym, że Richard
spogląda mu przez ramię próbując rozszyfrować zapiski, jakby istniało jakieś szczególne
prawo natury, na mocy którego nikt nie był w stanie przeniknąć jego planów. Ujął puszkę z
piwem i postawił ją obok siebie. Pospiesznie rozerwał palcem kopertę i wygładził ją
starannie. Nazwisko Hammond wypisane nad adresem jawiło się w jego kalkulacjach niczym
deus ex machina*, przesłaniając inne elementy. Paul zakreślił je zamaszyście. Długa linia
utworzyła elipsę – niemal eliptyczną galaktykę. Paul uśmiechnął się pogodnie do kolegi,
jakby chciał mu dać do zrozumienia, że myśli szybciej niż inni, ale nic nie może na to
poradzić.
*Deus ex machina (łac.) – w przenośni: niespodziewane zjawisko.
Zbity z tropu Richard odwrócił się i odszedł. Dostrzegł plastikową butelkę
jednorazowego użytku porzuconą na ziemi. Przed wieczorem trafiłaby na pewno do chaty
zapobiegliwej Indianki, a ta karmiłaby nią dziecko, aż dostałoby biegunki i umarło. Richard
pochylił się, podniósł butelkę i skręcił w rękach, aż pękła z trzaskiem, a następnie odrzucił.
– Nie można się pozbywać takich przedmiotów jak używanych ubrań – tłumaczył
łagodnie Ruth. Nie usłyszał odpowiedzi na swoją uwagę.
Ruth rzuciła niespodziewanie:
– Tamten człowiek gapi się na nas.
Istotnie tak było. W odległości około stu metrów od Paula siedział w kucki nieruchomy
Indianin w wypłowiałym ubraniu i słomkowym kapeluszu, na którego nie zwrócili dotychczas
uwagi, ponieważ idealnie wtopił się w otoczenie. W pewnym sensie stanowił integralny
element krajobrazu.
– Spróbuj też się na niego pogapić – zażartował Richard podając Ruth lornetkę.
– Co on tu robi?– nalegała.
W jej głosie usłyszał nutę paniki. Dłoń zacisnęła się na lornetce, lecz po chwili palce
rozwarły się niczym ramiona spłoszonej rozgwiazdy. Ruth żywiła zapewne niechęć do
wszelkich przedmiotów, które kojarzyły się jej z teleskopem.
– Robi to samo, co my. Obserwuje wieloryby. – Richard przyglądał się Indianinowi
przez lornetkę. Był to starzec o zapadniętych policzkach mumii i cienkiej skórze, od lat
palonej słońcem jakby na wolnym ogniu. – Nie ma już sił do pracy, więc Indianie wysłali go
tutaj na wypadek, gdyby wieloryb trafił przez pomyłkę na plażę.
– Rich, czy nie moglibyśmy go nauczyć sygnału alarmowego waleni? – rzekła nagle
błagalnym tonem. – Pozwól mu oszukać los!
– Nie. Przecież ci tłumaczyłem. A poza tym nie znam na pamięć wszystkich dźwięków.
Mam je na taśmie.
Na szczęście Alice zaczęła się znowu wiercić. Na zmianę trzymali ją za ręce kilka
centymetrów na ziemią, by mogła udawać, że chodzi. To poprawiło małej humor, a Richarda
uwolniło od natręctwa Ruth. Niemowlę wyrzucało stopy sztywno niczym kukiełka imitując
marsz; dopiero za kilka miesięcy będzie stawiać pierwsze samodzielne kroki. Alice
przeczuwała jednak, że wkrótce zyska więcej swobody, a te dziecięce przywidzenia
wywoływały u niej zarówno radość, jak i zniecierpliwienie.
– Okropnie jest być maluchem – mruknęła współczująco Ruth. – W tym ciałku mieszka
ludzka istota, która pragnie się wyzwolić.
Opadła na ziemię i posadziła Alice na kolanie.
– Widzimy morze, patrzymy na wieloryby – powtarzała śpiewnie.
Alice obserwowała swoje palce; wydymała policzki. W końcu zaczęła machać rączkami
na oślep, uderzając słabymi piąstkami siebie i matkę.
– Dlaczego dzieci są takie głupie? Co biologia ma do powiedzenia na ten temat? Boże,
jakie to okropne.
– W tym przypadku nie mamy do czynienia z głupotą, Ruthy. Umysł tej małej
przypomina dom, który dopiero powstaje. Gdzie człowiek ma znaleźć schronienie, nim
budowa dobiegnie końca? Wokół panuje kompletny zamęt. Alice mieszka na placu budowy, a
większa część gmachu istnieje tylko na planach. Dziecko musi stworzyć we własnym umyśle
swoisty model, jakby przeczucie domu, który dopiero powstanie. Przeczuwa, co ją czeka, ale
jeszcze nie jest w stanie posłużyć się instrumentem, który sama kształtuje. To chyba okropne
uczucie. Nic dziwnego, że dzieci tak często płaczą.
Osunął się na ziemię, usiadł wsparty plecami o sfatygowany, chromowany zderzak i
wziął niemowlę od Ruth. Popatrzył Alice prosto w oczy. Zastanawiał się, jaki obraz jego
postaci zapisał się w dziecięcym umyśle. Miniaturowa twarz otoczona zmierzwionymi,
czarnymi włosami; gęste, krzaczaste brwi nad przyciemnionymi soczewkami w oprawce
zredukowanej do minimum obramowują szkła niczym włochate gąsienice przycupnięte na
oszlifowanej krawędzi. Zadarty nos marszczący się raz po raz, gdy trzeba posunąć spadające
okulary ku splątanej gęstwinie brwi – przyzwyczajenie, które wprawdzie upodabnia jego
twarz do mordki królika, ale jest za późno, by je wykorzenić. Niebieska tęczówka otacza
gładkie lustro źrenicy, a za połyskliwą rogówką powstaje wyraziste odbicie. Zafascynowany
Richard wpatrywał się w swój wizerunek.
– Ciągle się zastanawiam – rzekł do Ruth – czy z tego materiału można wznosić innego
rodzaju domy. Problem w tym, że dopiero gdy zbudujemy własny gmach, możemy z jego
okien patrzeć na świat. Widok zależy od tego, gdzie zostały umieszczone otwory. Właśnie
dlatego lubię rozmyślać o wielorybach. Mogę odwiedzać cudze budowle, wyglądać przez
inne okna. Wszystko, co wygadywałem przedtem, to bzdury.
Siedząca obok Ruth oparta plecami o zderzak wierciła się niespokojnie. Obserwował ją
uważnie. Sprawiała wrażenie przyrośniętej do auta jak dziewczyna z gazetowej reklamy.
Richard doszedł do wniosku, że wieloryby są wrażliwsze od ludzi i bardziej niż oni godne
zaufania. Był o tym głęboko przekonany. Wieloryb symbolizował otwartość i spontaniczność.
Doszedł również do wniosku, że nowa, posępna kosmologia Paula odzwierciedlała ciemną,
pozbawioną nadziei stronę ludzkiej natury.
Po chwili zbliżył się do nich Hammond, wyraźnie uradowany swymi kalkulacjami.
Wypili znowu po piwie marki „Nochebuena". Gdy odjeżdżali, stary Indianin wetknął palec do
ust i gwizdnął przeraźliwie.
– Zauważył na brzegu wieloryba? – wypytywała z nadzieją Rum.
– Wątpię. – Richard wzruszył ramionami. – Dał znak, że ruszamy. Ostrzega swoich, by
zeszli nam z drogi. Indianie bacznie nas obserwują.
Zaczął opowiadać o życiu wielorybów i nadawanych przez nie sygnałach dźwiękowych,
daremnie usiłując przekonać Hammonda, że postąpił słusznie podejmując własne badania w
tej dziedzinie.
– Czy wiecie, że te gwizdy mają również znaczenie rytualne? Powodują rzekomo
szybszy wzrost kukurydzy. Indianie Mezapico wierzą, że niegdyś ludzie porozumiewali się z
roślinami używając gwizdów. Bogowie i duchy także posługują się nimi, by rozmawiać ze
świętymi roślinami, do których należą pewne gatunki kaktusów. W ten sam sposób bóstwa
zwracają się do gwiazd na niebie! Ciekawe, co powiedzieliby Indianie, gdyby wiedzieli, że
słuchamy szumów i gwizdów dochodzących z kosmosu oraz że sygnały wielorybów
rozbrzmiewające w morskich głębinach przypominają ich gwizdy!
Minęli San Pedro, wzniecając chmurę kurzu. Ruth mocno trzymała Alice, gdy Paul ostro
brał zakręty.
– Wieloryby gwiżdżą na gwiazdy! – Paul roześmiał się na całe gardło, umyślnie
przekręcając wywody Richarda. – Szkoda, że nie mogą słyszeć kroków Pana Boga. To byłoby
coś.
– Ach, te wasze wybuchy, gwizdy, jęki – mruknęła Ruth lekceważąco, jakby chodziło o
niewarte uwagi błahostki.
– Poddaliśmy analizie wszystkie gwizdy i szumy stanowiące pozostałość Wielkiego
Wybuchu. Ognista kula wszechświata miała zapewne temperaturę dziesięciu miliardów
stopni, która wszędzie spadła z czasem do trzech stopni w skali Kelvina.
– Wszędzie? Jak to możliwe? Twój wielki rewolwer był chyba wycelowany w jednym
kierunku.
– Ależ nie – żachnął się Paul. Nie przeczuwał, że Ruth kpi sobie z niego. – Z badań jasno
wynika, że czasoprzestrzeń rozpoczęła się od osobliwości typu Wielkiego Wybuchu. Na
dobrą sprawę pozostajemy nadal we wnętrzu tamtej ognistej kuli, która niewyobrażalnie się
rozszerzyła, a jej materia została skupiona w galaktykach i gwiazdach, których cząstką sami
jesteśmy. Rozumiesz? Z tego powodu nie wydaje się celowe używanie określeń „w środku"
lub „na zewnątrz" w odniesieniu do samej kuli. Można ją porównać do jajka. Jesteśmy w
środku, ale na zewnątrz również coś istnieje. Jasne?
– Skoro mamy jajko, powinna być także kura. – Ruth uśmiechnęła się przymilnie,
zerkając na drób pierzchający z drogi wiodącej przez Ciudad Juarez.
– Odkryliśmy pewne zakłócenia w promieniowaniu tła. To swego rodzaju dziury, które
wydają się maleńkie jak nakłucia zrobione szpilką. Szumy dochodzą jednak z tak wielkich
odległości, że owe luki muszą być ogromne. Nazywam je oknami, przez które widać...
– ...Pana Boga stąpającego po niebie na palcach, podobnego do wielkiej kwoki, która
drepce tu i tam zostawiając ślady łap. Jakie to śmieszne. – Wybuchnęła szyderczym
chichotem niczym zawzięta oponentka podczas dyskusji.
– Tak, do cholery, Pana Boga! – burknął Paul. – Stwórca przebywa poza wszechświatem,
na zewnątrz.
Ruth przycisnęła Alice zbyt mocno; dziecko wybuchneło głośnym płaczem i
poczerwieniało na twarzy, zdjęte wielkim, lecz chwilowym żalem. Gdy mknęli przez
Mezapico, w drzwiach kościoła ujrzeli chudą, czarną sylwetkę milczącego księdza.
To niemożliwe, by stał tu przez cały czas, wpatrzony ponuro w antenę radioteleskopu,
pomyślał Richard. Zbieg okoliczności.
7.
– Sześcioletni zbieg, powiadasz? Naprawdę wspomniałeś o sześciolatku?
Orville Parr obrócił krzesło i utkwił wzrok w panoramie Tokio. Na terenie przylegającym
do budynku ambasady rosło kilka rachitycznych, poszarzałych sosen. Za ogrodzeniem sunęły
zwarte szeregi aut mknących ulicą oraz wiaduktem trasy szybkiego ruchu, który biegł górą i
opierał się na stojących okrakiem nad jezdnią solidnych, przysadzistych filarach. Oba
strumienie pojazdów roiły się od samochodów dostawczych oraz pomalowanych jaskrawymi
barwami taksówek, które przemykały między innymi autami gwałtownie przyspieszając i
hamując. Były kolorowe niczym motyle – intensywna żółć, czerwień i oranż; przypominały
motyle ogarnięte szałem.
Te jaskrawe taksówki to ciekawe zagadnienie, rozmyślał Parr. Motyl z metalu ugania się
za nektarem mamony przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdy nie znajduje
pożywienia, słabnie i ginie. Jeśli nie trafi na życiodajny pyłek, będzie głodować. Lęk przed
nadchodzącą zimą sprawia, że mknie coraz szybciej i szybciej.
Białoczerwone balony odcinały się wyraźnie na tle zasnutego szarawą mgiełką nieba –
jak piłki plażowe zanurzone w gęstym smogu. Wyłączono świetlne reklamy, które dniem i
nocą mknęły w górę i w dół po metalowych stelażach. Wyglądały niczym świąteczna parada
japońskich znaków odbywająca się pomiędzy niebem a ziemią. Brak potoków światła i
ciemne sylwetki neonów na dachach wzbudziły u Amerykanina melancholię. Szare od smogu
dni utraciły wszelki urok. Przypomniał mu się smutek opustoszałych plaż, ponure zimy z
dzieciństwa spędzonego na Cape Code.
Poddał się przygnębieniu.
Kolorowe balony dryfujące po morzu trujących gazów przypominały wakacyjne
rekwizyty, zapomniane przez turystów z końcem sezonu, po zamknięciu plażowych domków;
porywały je zimowe sztormy. Jakie to smutne.
– Nazywa się Nilin – wyjaśnił Gerry Mercer takim tonem, jakby się spodziewał, że Parr
zna to nazwisko. Czy ten dzieciak znaleziony w rybackiej łodzi dryfującej niedaleko
położonej na północy wyspy Hokkaido był synem jakiegoś ważniaka? To jeszcze nie znaczy,
że mały uciekł z kraju. Może o azyl zabiega ten gburowaty kretyn, który podaje się za jego
opiekuna. A jeśli porwał dzieciaka, żeby się wkupić w łaski przedstawicieli amerykańskich
władz i uzyskać prawo pobytu w Stanach? Chłopaka z pewnością należy odesłać.
Orville Parr był korpulentny i łysy. Twarz miał pulchną, tłusta skóra obwisła,
przywodząc na myśl płaty nie dopieczonego ciasta; rysy były zamazane, a rzadki wąsik
daremnie przeciwstawiał się fałdom tłuszczu ściąganym siłą grawitacji ku masywnemu
karkowi. Gerry Mercer stanowił archetypiczny model tajnego agenta – bęcwała
rekomendowanego zwykle przez agencje wywiadowcze na stanowisko sekretarza ambasady
do spraw wymiany kulturalnej. Ostrzyżony na jeża osiłek w zwyczajnym, ciemnym garniturze
z przesadnie wąskimi klapami; jaskrawo-niebieski, pospolity krawat zawiązany zbyt ciasno.
Węzeł przypominający głowę szafirowej żmii uciskał wydatne jabłko Adama; zdawało się, że
gad lada chwila zatopi kły w gardle ofiary.
Geny paplał z zapałem: – Zabraliśmy ich z Wakkanai. Są teraz w Tachi. Japończycy
deklarują gotowość do współpracy, pod warunkiem, że będą mieli dostęp do informacji i
wpływ na decyzje. Problem w tym, że dzieciak poprosił o azyl nas, a nie Japończyków.
Parr z niesmakiem wzruszył ramionami.
– Jak to możliwe? Ale pasztet! Postawiłeś wszystkich na równe nogi tylko dlatego, że
jakiś półgłówek uprowadził dzieciaka? Dlaczego nie zostawiłeś ich na Hokkaido? Sądzisz, że
Japończycy sobie nie poradzą?
– Przecież to Nilin – upierał się Geny. – Przynajmniej wszystko na to wskazuje.
Parr słuchał nieuważnie. Obserwował niewielką ciężarówkę, która pędziła ulicą w
obłoku niebieskich spalin. Wiozła girlandy jaskrawych, sztucznych kwiatów rozwieszone na
trójnogach o wysokości trzech metrów; przenośna dekoracja z plastiku przewożona w
pośpiechu dla uświetnienia ceremonii otwarcia kolejnego salonu gier automatycznych albo
przekazania władzy nowemu szefowi. Olbrzymie kwiaty w ostrych barwach – całkiem na
miejscu w mieście zatrutym spalinami. Barwy muszą być wyjątkowo jaskrawe ze względu na
złą widoczność; plastik, z którego zostały wykonane, otrzymano niewątpliwie z ropy
naftowej, podobnie jak spalane w silniku paliwo. Całą szerokość dachu jednego z wysokich
budynków o ścianach koloru starej gumy do żucia zajmowała ogromna makieta – reklama
aparatu fotograficznego marki Nikon. Zazwyczaj obracała się powoli, ale tego dnia
mechanizm został wyłączony. Nieruchomy obiektyw był wycelowany w okna ambasady,
jakby służył do szpiegowania jej pracowników.
Wyjątkowo cienki i mizerny kadłub pasiastej, białoczerwonej budowli, tokijskiego
odpowiednika wieży Eiffla, wznosił się wysoko. Na szczycie połyskiwało czerwone światło
ostrzegawcze jak pojedyncza świeca zapalona na niebie. Smukłe kontury cukierkowej wieży
majaczyły niewyraźnie w gęstym od spalin powietrzu.
Dla przemysłu stosowanie marnego paliwa o wysokiej zawartości siarki stało się
koniecznością. W przeciwnym razie trzeba by zamknąć fabryki.
– To syn Nilina, prawda? – Coś świtało Parrowi w głowie.
Rosyjski kosmonauta, o którym przed kilku laty słuch zaginął. Podobno stracił życie
podczas wybuchu w Tyuratam. Nazywał się Nilin? Czy uprowadzenie syna nieżyjącego
kosmonauty może przynieść jakieś korzyści? Ten incydent doprowadzi jedynie do
pogorszenia stosunków rosyjsko-amerykańskich. Czy to intryga grupy pracowników agencji,
w którą wtajemniczony jest Gerry, a tylko on, Parr, o niczym nie wie? Gdzie tu logika?
Chłopak dryfował łodzią z tym durniem po wodach oddzielających Sachalin od
Hokkaido. Kto poza strażą przybrzeżną wypatrującą rozbitków przywiązywałby wagę do
takiego wydarzenia? Zapewne matka chłopca podjęła pracę na Sachalinie w jednej ze stacji
badawczych rozlokowanych na Dalekim Wschodzie.
– Nilin nie był żonaty – tłumaczył z ożywieniem Garry, jakby czytał w myślach Parra. –
Nie miał dzieci. Sądzę, że to on sam.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Bzdura. Nilin był kosmonautą, zginął w Tyuratam,
zgadza się? A może istnieje drugi Nilin?
– To jeden i ten sam człowiek. Georgij Knipowicz Nilin. Jego śmierć została sfingowana,
Orville. Po wypadku przestał się pokazywać wśród kosmonautów. Nie znajdziesz go na
żadnym zdjęciu. Nie było też oficjalnego komunikatu.
– Przecież to reguła! Twierdzisz, że chłopak jest Nilinem? Chyba uwierzyłeś w
reinkarnację, Geny! Może znajdziesz pracę u dalajlamy? Po jego śmierci mógłbyś przysłużyć
się Tybetowi szukając w pojedynkę nowego wcielenia mistrza. Mistyczny wywiad. Niezłe,
co?
Parr odbrócił się wraz z krzesłem i popatrzył na Geny'ego z irytacją. Rytmicznie
podrygująca grdyka świadczyła, że jest zakłopotany, a może nawet wściekły, ale nie chce
tego ujawnić.
– W porządku, Orville, przyznaję, że chłopak jest całkiem zagubiony. Chwilami
zachowuje się jak schizofrenik, to znów postępuje jak dziecko autystyczne; unika kontaktu,
buduje dziwaczne urządzenia z przypadkowo znalezionych kawałków drutu, śrub i żarówek.
Bywają jednak momenty, że usiłuje się porozumieć. Czasem odnoszę wrażenie, jakby
syjamskie bliźnięta kłóciły się o to, które z nich ma przemówić. Częściowo łamaną
angielszczyzną, a częściowo po rosyjsku opowiedział nam nieprawdopodobną historię:
oznajmił, że jest kosmonautą Nilinem.
– Każdy chłopak ma takie marzenia. Jeśli to dzieciak dotknięty autyzmem, to wykazuje
silną potrzebę ucieczki. Czy statek kosmiczny nie jest idealnym wehikułem? Wkrótce okaże
się na pewno, że został porwany ze szpitala psychiatrycznego przez jednego z pielęgniarzy.
Co mówi tamten dureń? Na pewno ukradł łódź.
– Niewiele można z niego wydusić. Kocha chłopaka jak durny służący z rosyjskich
powieści swego panicza. To nieokrzesany muzyk, pospolity wieśniak. Nosi dzieciaka na
rękach jak carewicza oddanego mu pod opiekę.
– Mamy więc także potomka Romanowów? – ironizował Parr. – A zatem twój poczciwy
chłop twierdzi, że chłopiec pragnie zamieszkać w Ameryce, co zapewne oznacza, że sam chce
się tam dostać, prawda? Jasne jak słońce.
– Nie. To dzieciak się przy tym upierał! Rozmawialiśmy z nim po rosyjsku i po
angielsku. Uciekł do nas. Zna angielskie określenia. Twierdzi, że ma umysł i osobowość
Nilina. Ma wielkie kłopoty z tworzeniem zdań i jasnym formułowaniem myśli. Czasami jakaś
fala wyrzuca na brzeg szczątki zdarzeń, a w chwilę później zmywa je bezpowrotnie.
Komendantowi bazy w Wakkanai przekazał informacje, o których sześciolatek nie mógłby
mieć bladego pojęcia. Dotyczyły rosyjskiego programu lotów kosmicznych i budowy
silników rakietowych. Były, rzecz jasna, fragmentaryczne i nieaktualne, bo odnosiły się do
stanu wiedzy sprzed sześciu lat, ale brzmiały przekonująco. Chłopak był wyczerpany
rozmową i ponownie zamknął się w sobie.
– Zdajesz sobie sprawę, że jego opiekun może być agentem KGB? Nauczył dzieciaka, co
należy mówić. A jeśli chcą nas złapać w pułapkę? Nie wiem tylko, po co mieliby to robić.
– Ta ucieczka ma wszelkie pozory autentyczności. Żaden sześciolatek nie zachowuje się
tak jak Nilin.
– Rzekomy Nilin. Sądzisz, że można to racjonalnie wyjaśnić?
– Opiekun twierdzi, że ktoś implantował dziecku myśli dorosłego. Mówił o
wdrukowaniu, jakby chodziło o druk książki albo ulotki. Nie potrafił wytłumaczyć, co ma na
myśli. To kompletny głupek.
– Jasne, idiota o złotym sercu. Nie uwierzę, póki ich zobaczę – burknął Parr.
Co zrobić, żeby znerwicowany sześciolatek powrócił do równowagi umysłowej? Bob
Pasko, psychiatra z bazy w Tachikawie zaproponował wyprawę do zoo. Był to mężczyzna o
czuprynie bujnej i kędzierzawej niczym wełna czarnego barana. Jego policzki stale pokrywał
zarost, a pomiędzy guzikami zapiętej koszuli wiły się niesforne włosy. Psychiatra uważał, że
mały musi przebywać wśród innych dzieci, które zachowują się normalnie i są pełne życia.
Wtedy być może dojdzie do głosu jego prawdziwa osobowość. Trzy dni, jakie minęły od
przybycia chłopca, rzuciły niewiele światła na jego tajemnicze zeznania. Informacji było
dość, aby potwierdziły się domysły Gerry'ego Mercera, co wzbudziło irytację Parra, który nie
ufał rzekomemu Nilinowi. Sądził, że uciekinier jest pionkiem spisanym na straty dla
osiągnięcia bliżej nie określonego celu. Jeżeli te domysły były trafne, pozostawało pytanie, po
co uknuto całą intrygę. Rozsiewanie pogłosek o eksperymentach z umysłami i osobowością
małych dzieci z całą pewnością nie przysporzy Rosjanom przyjaciół.
Od początku kariery zawodowej, rozpoczętej jeszcze w Wietnamie, Pasko miał do
czynienia z rozmaitymi zaburzeniami umysłowymi. Jego zdaniem objawy zauważone u
chłopca wskazywały na głęboki kryzys osobowości wywołany długotrwałym podawaniem
środków halucynogennych w celu przekonania dziecka, że jest całkiem inną osobą – nie
sześcioletnim chłopcem, lecz kosmonautą Georgijem Nilinem. Po rozmowie z chłopcem stało
się jasne, że obraz samego siebie został w jego przypadku zdominowany fałszywymi
informacjami, które mu przekazano. Odtwarzał je opacznie i wybiórczo. Kiedy zamykał się w
sobie, konstruował niezwykłe urządzenia z rozmaitych przedmiotów znajdujących się pod
ręką. Pasko zdiagnozował to zachowanie jako typowy mechanizm obronny dziecka
autystycznego. Chłopiec był traktowany jak maszyna, toteż nieudolnie budował mechanizmy,
by w ich otoczeniu odzyskać poczucie bezpieczeństwa. Na głowie malca nie było żadnych
śladów po niedawno przebytych operacjach. Pewne blizny wskazywały na interwencję
chirurgiczną dokonaną wkrótce po narodzinach chłopca oraz sondowanie mózgu zakończone
prawdopodobnie w trzecim roku życia.
Po co je prowadzono? Może to nowa, skuteczna, chociaż brutalna i budząca poważne
wątpliwości metoda terapeutyczna?
Jeśli tak sprawa wygląda, Michaił, opiekun chłopca, niepotrzebnie szukał dla swego
ulubieńca azylu u Amerykanów. Opacznie rozumiał postępowanie lekarzy w szpitalu na
Sachalinie. Z drugiej strony jednak, ilekroć udało się nawiązać kontakt, malec cienkim,
płaczliwym głosikiem sam prosił natarczywie o udzielenie azylu.
Czy te błagania oznaczały, że czuł się zagrożony w szpitalu, z którego przybył?
Raczej nie. Łamaną angielszczyzną nalegał, by udzielono mu azylu politycznego. Nie
wspomniał ani słowem o traktowaniu pacjentów.
– Ja fiasko – powtarzał z osobliwą powagą, usiłując poprawnie wymówić obco brzmiące
słowo.
Pasko, Parr i Mercer zabrali chłopca i nieodłącznego Michaiła do zoo położonego w
pobliżu Tokio. Jako tłumacz przyłączył się do nich władający biegle rosyjskim pracownik
ambasady amerykańskiej, Tom Winterburn, attache do spraw żeglugi i rybołówstwa.
Dochodziła dziesiąta, ale na zadrzewionym terenie ogrodu zoologicznego roiło się już od
szkolnych wycieczek. Zdrowo wyglądające maluchy w żółtych, plastikowych czapeczkach,
rzucających się w oczy kierowcom, sunęły ławą za nauczycielami niosącymi
charakterystyczne proporczyki. Zaciekawione i śmiałe dzieciaki odprowadzały wzrokiem
Georgija Nilina, trójkę Amerykanów i nieokrzesanego Rosjanina.
Parr zastanawiał się, czy Pasko ma dobrze w głowie. Po co zawlókł tu chłopaka? Czy to
ma być nowy rodzaj terapii wstrząsowej? Powrót do równowagi psychicznej przez całkowite
zatracenie w tłumie bachorów? Skok na głęboką wodę?
– Haro, haro! – nawoływali jeden przez drugiego mali Japończycy sunący
nieprzerwanym strumieniem.
Biada temu, kto stanąłby im na drodze. Było na co popatrzeć: krzepkie dzieciaki o
ciałkach zdrowych i jędrnych. Amerykanie wydawali się przy nich cherlakami. Ruchome,
przysadziste drzewka używające w marszu korzeni jako nóg; kto zderzy się z takim pniakiem,
natychmiast wyląduje na ziemi. Maluchy szły wielką gromadą niczym las, który ruszył na
wędrówkę. To jasne, że popełnili błąd przychodząc tutaj.
Parr zerknął na rosyjskiego chłopca, którego prowadziło chude jak tyka, poczciwe
chłopisko w długiej, szerokiej kapocie i nieodłącznych filcowych walonkach. Ciekawiło go,
czy mały odczuwa taką samą obawę. Na szczęście Michaił wytrwale torował pozostałym
drogę wśród gromady obcych dzieciaków i chronił Nilina własnym ciałem, krocząc naprzód
pewnie i nieustępliwie. Bledziutki chłopiec o gęstych, jasnych, krótko ostrzyżonych włosach
wydawał się maleńki jak karzełek wśród gromady krzepkich japońskich dzieciaków! Rysy
Nilina wskazywały na odległe pokrewieństwo z Azjatami. Bezmyślna, spokojna twarz
marszczyła się chwilami w wysiłku niczym powierzchnia zmąconego stawu.
Połączenie jasnych włosów i nieco azjatyckich rysów twarzy sprawiało, że Japończycy
rozpoznawali w nim krewniaka. Zapewne dlatego dzieci się cieszyły tak jawnie. – Haro,
Amerikajin! – wołały.
Wszystko wskazywało na to, że wszystkie maluchy w wieku od siedmiu do dziewięciu
lat mieszkające w Tokio i okolicach przyjechały tego dnia do zoo.
Parr dusił się i odniósł wrażenie, jakby utknął między piętrami w zatłoczonej windzie. To
jakiś koszmar! Z pewnością za najbliższym rogiem ukrył się sztukmistrz. Taśmowo wycina
dziecięce sylwetki z ryżowych ciastek lub grubego papieru, a potem ożywia je gestem i
zaklęciem. Tak, pracuje na okrągło, papier został przywieziony z Jowisza, a zaklęta w nim
siła grawitacji zdolna jest powalić na ziemię dorosłego mężczyznę!
Uwięzieni między dwoma potokami żółtych czapeczek sunęli z wolna w stronę
betonowych skał otoczonych głębokim, suchym rowem, gdzie rezydowały brunatne
niedźwiedzie.
Poczuli ostry, ciężki odór. Niedźwiedzie śmierdziały zjełczałym tłuszczem, chociaż
zanurzały się raz po raz w płytkiej sadzawce, przewracając się nawzajem podczas
dobrotliwych poszturchiwań. Czyżby im było za gorąco? Jesienią?
Gdy wiatr zmienił kierunek, smród osłabł. Najdorodniejszy samiec zwietrzył ludzi,
wyprostował się, zmarszczył nos, a małe, świdrujące oczka krótkowidza obserwowały
intruzów z uwagą.
– Lubisz niedźwiedzie, Georgij? – wypytywał życzliwie Pasko. Winterburn usłużnie
przetłumaczył zdanie. Attache do spraw żeglugi był wysokim, kościstym mężczyzną o
wodnistych oczach, ostrych, chłodnych rysach i sinawej twarzy. Wydawało się, że ma za
mało krwi, a pozostała odrobina nie jest w stanie odżywić skóry rozpiętej na masywnym
szkielecie. Nieustannie wciągał policzki, które zapadały się coraz bardziej, a wychudzona
głowa upodabniała się do spłaszczonego, gumowego worka respiratora podtrzymującego
oddychanie u pacjentów w narkozie.
Chłopiec wydukał z trudem: – Gdje delfiny?
– Mają tu delfinarium? Mały chce obejrzeć delfiny.
– Gerry, wyciągnij bilety. Na odwrocie jest plan zoo.
Mercer bezradnie wpatrywał się w mapkę. Opis był wydrukowany tylko po japońsku.
– Nie pamiętam, jak wygląda znak delfina – przyznał w końcu. – Chyba nigdy go nie
znałem.
– Pokaż – wtrącił się Parr. – Delfinarium jest wyrazem obcym. Nie ma własnego znaku.
Musi być notowane pismem kana. Przez chwilę błądził spojrzeniem po labiryncie znaków
wydrukowanych na odwrocie biletu. Wreszcie zadowolony z siebie wskazał palcem krótki
rząd prostych liter o różnej wysokości, przypominających pismo klinowe.
– Do-ru-fi-na-riun – sylabizował wolno. – To tu. Stoimy koło niedźwiedzi, po japońsku
kuma... – Przypomniała mu się pewna restauracja w rozrywkowej, podejrzanej dzielnicy
Shinjuku, gdzie podawano pieczone niedźwiedzie mięso albo przynajmniej wmawiano
gościom, że jedzą dziczyznę. Na drzwiach wycięty był znak kuma; przypominał go sobie
niewyraźnie. Wzruszył ramionami. – Co dalej? Słonie... Również w kana. Tak, tutaj. Musimy
przejść obok wybiegu dla słoni i skręcić w prawo.
Słonie zdawały się wyjątkowo rozpalone. Czarna, gumowa pałka mierząca więcej niż pół
metra wisiała między nogami samca. Stężała, gdy zaczął obwąchiwać trąbą samicę, ale zwierz
wyraźnie nie miał dość krzepy, by wykorzystać chwilową erekcję imponującego członka.
Zapewne jako paszę podawano mu wyłącznie kubły witaminizowanego ryżu. Nędzna dieta.
Kto ma teraz dość pieniędzy, by wyżywić słonia?
Odnaleźli wreszcie delfinarium składające się z otwartego basenu i szarego,
przylegającego do niego budynku. Łączył je tunel. Dwa delfiny krążyły apatycznie w
otwartym basenie, ignorując kółko zawieszone nad wodą, przez które miały skakać.
Dziesiątki głów w żółtych czapeczkach tłoczyły się przy murku otaczającym basen. Dzieci
wrzeszczały zachęcając zwierzęta do skoku i rzucały im cukierki. Delfiny nie zwracały uwagi
na słodycze, które uderzały o powierzchnię wody i opadały na dno. Nilin odciągnął
natarczywie swoich opiekunów od basenu i wskazał szary budynek wołając piskliwie: –
Wnutri, wnutri! – Chce wejść do środka.
Ponure, długie pomieszczenie oddzielone było ogromną szybą od wielkiego, pustego
basenu umożliwiającego podwodne obserwacje. Przypominało grobowiec, a jedyny weselszy
akcent stanowiło wymalowane na ścianie drzewo genealogiczne waleni i delfinów z
kolorowymi wizerunkami tych ssaków i napisami po łacinie i po japońsku.
Nilin wspiął się na palce i dotknął wilgotnego muru, a potem odchylił głowę do tyłu i
niecierpliwym gestem dał znak Michaiłowi, żeby go podniósł. Gdy postawny Rosjanin wziął
chłopca na ręce, ten zakreślił ręką krąg wokół jednego z obrazków skrapiając podłogę wodą
skroploną na zimnym murze. Odwrócił się nagle w ramionach Michaiła, popatrzył na Paska i
rzekł krótko: – Kit Jonasz!
Zakreślony wizerunek przedstawiał kaszalota – wieloryba, którego czaszka zawiera
spermacet – nazywanego po łacinie Physeter Catodon.
– Dziwne – zauważył Winterburn. – Po rosyjsku wieloryb to kit. Ale ten przedstawiony
na rysunku nazywa się inaczej. Ów gatunek walenia Rosjanie określają mianem kaszalota.
– Czy to ten sam, który połknął Jonasza? – zauważył domyślnie Geny.
Chłopiec krzyczał po rosyjsku. W końcu rzucił się na obrazek z rozczapierzonymi
palcami, jakby chciał wydrapać norę w murze i ukryć się wewnątrz. Rozbiłby sobie głowę,
gdyby Michaił go nie powstrzymał cofając się w porę. W jednej chwili twarz chłopca
zmieniła się w pozbawioną wyrazu maskę. Mechanizm został wyłączony. Dzieciak osłabł,
napięcie opadło.
– Co powiedział? – dopytywał się Pasko.
– Twierdzi, że najpierw wdrukowali nowe dane do umysłu małego dziecka, a drugi
eksperyment...
– O Boże! Warunkują dzieci, by uważały się za zwierzęta? To kolejny etap po
doświadczeniu z Nilinem. Trudno się dziwić, że mały zwiał. – Psychiatra odgarnął z czoła
kędzierzawe włosy. – Z drugiej strony przypuszcza się, że opowieści o młodocianych
wilkołakach w formie popularnej legendy opisywały zachowania autystyczne. Cholera!
Czyżby Rosjanie opracowali szczególną, lecz skuteczną metodę terapii dzieci z zaburzeniami
osobowości?
– Jeżeli weźmiemy dosłownie to, co powiedział – zauważył Parr – rezultatem
eksperymentu będą nie wilkołaki, tylko dzieci uważające się za wieloryby. Nic z tego nie
rozumiem. Nietrudno zachęcić dziecko, żeby chodziło na czworakach i wyło do księżyca, lecz
gdyby nawet maluch uznał siebie, dajmy na to, za ptaka, i tak nie pofrunie.
– Co charakteryzuje kaszaloty? – zamyślony Parr zwrócił się do Toma. – Nurkują głębiej
niż inne walenie. Na dłużej wstrzymują oddech. Zastanawiam się... czy w tym przypadku
rzeczywiście mamy do czynienia z autyzmem. W San Diego trenujemy delfiny. Ale
kaszaloty? To niewiarygodne. Z drugiej strony rosyjscy naukowcy nie są głupcami, chyba że
wodzi ich za nos jakiś doktryner. Muszę się zastanowić. Kilka lat temu Rosjanie radykalnie
zmienili poglądy w kwestii wielorybów. Gardłowali, że populacja kaszalotów jest zagrożona,
a zatem trzeba objąć te wieloryby ścisłą ochroną. Nadal beztrosko mordują inne ginące
gatunki waleni w ogromnych statkach-przetwórniach, ale błyskawicznie przeprowadzili w
komisji wielorybniczej głosowanie nad tamtym wnioskiem. Japończycy byli z tego powodu
wściekli. Na co dzień obie nacje lekceważą wszelkie ograniczenia połowów waleni.
Musieliśmy poprzeć wniosek Rosjan, ponieważ jako pierwsi podnieśliśmy alarm z powodu
zastraszającego spadku populacji.
W ponurym korytarzu zabrzmiały dziecięce głosy zwielokrotnione przez echo. Nagle
zaroiło się wokół od żółtych czapeczek, na których reflektory podświetlające basen kładły
jaskrawe refleksy; żółte nakrycia głowy przypominały ławicę meduz koloru siarki.
Parr wpadł w panikę i ruszył do wyjścia. Gdy znalazł się na zewnątrz, odpoczywał przez
chwilę oparty o mur i wsłuchany w niespokojne bicie własnego serca. Och, gdyby mógł
cofnąć czas i znowu wędrować przy rześkim wietrze po opustoszałych, zimowych plażach.
Uświadomił sobie nagle, że pewna wątpliwość nie daje mu spokoju. Po chwili wszystko
się ułożyło, chociaż niektóre elementy wciąż nie pasowały do całości. Michaił od razu
wiedział, którego wieloryba zamierza wskazać chłopiec trzymany przez niego na ręku i
podniósł małego na odpowiednią wysokość. Małomówny wieśniak ani słowem nie wspomniał
dotąd o wielorybach. Mówił jedynie o dzieciach.
8.
Skończyły się wyprawy do zoo. Problem Nilina nabrał cech politycznego incydentu.
Kiedy dwa dni później w biurze Parra doszło do ważnego spotkania, sprawa miała już
zupełnie inny ciężar gatunkowy.
– Radziecka ambasada wie, że mamy chłopca – oznajmił chłodno kapitan Enozawa,
wymawiając z naciskiem czasownik w pierwszej osobie liczby mnogiej, by przypomnieć
Amerykanom, jaki jest ich status w Japonii. Stopniowo tracili wpływy. W swoim czasie
Enozawa, podobnie jak większość jego rodaków, chętnie żuł amerykańską gumę i głosił obce
poglądy. Tak było i owego dnia, gdy najwybitniejszy pisarz japoński, Yukio Mishima, wdarł
się do budynku kwatery głównej sił samoobrony w towarzystwie swego ochroniarza i
usiłował przekonać zgromadzonych tam żołnierzy, by odsunęli od władzy sprawujących
rządy liberalnych demokratów i przywrócili dawne, narodowe wartości. Enozawa drwił żując
gumę i wówczas, gdy Mishima rozciął sobie brzuch popełniając samobójstwo. Zgodnie z
przyjętym rytuałem stojący obok przyjaciel natychmiast obciął mu głowę.
Od tamtej pory Enozawa zmienił poglądy. Obecnie pełnił funkcję oficera łącznikowego
w siłach samoobrony i powoli skłaniał się ku jawnej nienawiści wobec Ameryki. Dotychczas
to odmienne nastawienie zaowocowało w jego życiu jedynie oczyszczeniem codziennego
języka z amerykańskich naleciałości. Wyrzekł się nadto gumy do żucia. Jego przypadek nie
był odosobniony. Tysiące mieszkańców wysp przeżywały dyskretne nawrócenie. Rytualne
samobójstwo pisarza zostało dostrzeżone i nadal budziło społeczny rezonans, narastający jak
łagodne trzęsienie ziemi, które stopniowo przybiera na sile i dopiero po dłuższym czasie
powoduje nieodwracalne skutki. Enozawa wydawał się z pozoru gorliwym i sumiennym
oficerem o bystrym umyśle, co zawdzięczał z pewnością wykształceniu zdobytemu na
tokijskim Sophia University prowadzonym przez jezuitów. Pozory mylą. Sumienność
stanowiła po prostu istotny element nowej odmiany patriotyzmu, do którego zaczynał się
przyznawać. W Japonii miłość do ojczyzny była zawsze przeżyciem estetycznym. Enozawa
kształtował i umacniał w sobie ducha wedle surowych reguł przestrzeganych w hodowli
bonsai. Jego zapał przypominał gorliwość młodego kapłana wytrwale grabiącego piasek w
kamiennym ogrodzie założonym przy świątyni. Gdyby Amerykanie wiedzieli, co się stało z
żującymi gumę i gwiżdżącymi przeboje Beatlesów kadetami sprzed kilku lat! Niech diabli
porwą jezuitów.
– Sprawa tego chłopca ma dla radzieckiej ambasady wielkie znaczenie. Pretensje to
bardzo łagodne słowo na określenie tonu noty dyplomatycznej, w której domagają się
odesłania dziecka. Życzą sobie także zwrotu łodzi i powrotu pielęgniarza. Czy panowie łudzą
się, że zmiana terminu moskiewskiej konferencji na temat połowów jedynie przypadkowo
zbiegła się w czasie z tym incydentem? Proszę sobie przypomnieć, że nieporozumienia z lat
ubiegłych również były wykorzystywane jako element przetargowy w negocjacjach
politycznych i gospodarczych. Dla naszego rządu sprawą najwyższej wagi jest sfinalizowanie
rozmów dotyczących połowu krabów na północy.
– Narobiliście sporo zamieszania wokół tych idiotycznych krabów – rzucił Parr
wybuchając śmiechem. Miał nadzieję, że szczypta dowcipu uzdrowi atmosferę. –
Twierdziliście, że niektóre gatunki posuwają się w wodzie długimi susami i unoszą na falach
niczym japońskie zabawki z papieru, a zatem ich naturalnym środowiskiem jest otwarte
morze. Rosjanie twierdzili, że kraby pełzają po dnie, a więc jako mieszkańcy szelfu
kontynentalnego są obywatelami ZSRR. Negocjacje trwały sześć tygodni, prawda?
– A skończyły się zmniejszeniem naszego limitu połowów o pięć tysięcy ton – odparł
karcąco Enozawa. – Nas takie sprawy wcale nie śmieszą, panie Parr, zwłaszcza jeśli wziąć
pod uwagę ogólny zamęt na giełdach rybnych. Rosja doskonale zna nasze słabe punkty.
Chłopiec powinien być niezwłocznie odesłany do kraju.
– Mówiąc o Rosjanach wspomniał pan o ich szelfie kontynentalnym – dodał po chwili
Enozawa. – W przypadku Kamczatki takie określenie jest właściwe, ale Sachalin i Wyspy
Kurylskie to oddzielne zagadnienie!
– Skoro Nilin jest dla nich taki ważny, wynika z tego, że chłopiec mówi prawdę –
podsumował Gerry. – A zatem co, do diabła, dzieje się na Sachalinie?
– Odkryliśmy, że dziwne eksperymenty mają miejsce w stacji badawczej położonej w
miejscowości Ozerskij – zaczął Tom Winterburn.
– W Nagahamie – wymamrotał Enozawa.
– Proszę?
– Po japońsku ta miejscowość nazywa się Nagahama. Proszę nie zapominać, że
południowa część Sachalinu została Japonii odebrana po 1945 roku.
– Na mapie jest napisane Ozerskij.
– A czyja to mapa? Na pewno nie japońska, kapitanie Winterburn.
– Nie zaczynajmy niepotrzebnych sporów! – Zbity z tropu attache do spraw żeglugi i
rybołówstwa zerknął do leżących przed nim notatek. – Wydaje się, że zlokalizowany w tej
miejscowości ośrodek badawczy jest wyposażony w amerykański komputer typu IBM
370185. Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, jaka to ważna informacja.
– Instytut zajmujący się problemami rybołówstwa nie potrzebuje tak skomplikowanego
sprzętu – dodał z wahaniem Mercer.
Tego dnia węzeł niebieskiego krawata był zawiązany ciaśniej niż zwykle. Enozawa
spoglądał na tę wątpliwą ozdobę z cichą aprobatą, trudno jednak było rozstrzygnąć, czy ma
nadzieję, że Mercer się udusi, czy też docenia ów krok uczyniony w stronę większej dbałości
o wygląd, która rzadko cechowała Amerykanów.
– Używanie tego rodzaju sprzętu wskazuje na szczególny rodzaj działalności. Izraelczycy
posługują się komputerami typu Elliot 503 i IBM 37080 w badaniach nad Biblią. Usiłują
przypisać poszczególne warstwy tekstu Księgi Izajasza trzem prorokom. IBM 370154
kontroluje ich obronę przeciwlotniczą. W Birmie jeden wysłużony ICL 1902 analizuje spisy
ludności. Japończycy... – Z szacunkiem skinął głową Enozawie. – Cóż, wystarczy
wspomnieć, jak skutecznie produkty waszego przemysłu elektronicznego bronią się na
amerykańskim rynku. Idźmy dalej. Nasz zasłużony w bojach o rynki zbytu IBM 370165
wykonuje do trzech milionów operacji na sekundę. Najbardziej zaawansowane radzieckie
urządzenie, BESM, osiąga w najlepszym razie pięćset tysięcy operacji, czyli jedną szóstą tego
co nasz komputer. Wiadomo, że od czasu porozumienia zawartego przez Kissingera wydaje
się pozwolenia na sprzedaż IBM 370165 do Związku Radzieckiego, o ile zadaniem
komputera będzie, dajmy na to, sterowanie produkcją mydła albo innych dóbr
konsumpcyjnych. Największy skarb, 370185, trzymamy pod kluczem. Na nic by się zdały
wszelkie zabiegi i wielka forsa. A jednak wygląda na to, że Rosjanie dopięli swego i zdobyli
nielegalnie nasze cudo dzięki podstawionej wiedeńskiej korporacji. 370185 wykonuje sześć
milionów operacji na sekundę. Sowieci nie przeznaczyli go ani dla armii, ani dla programu
kosmicznego. Komputer wylądował na Sachalinie, w wiosce Ozerskij.
– Nagahama – mruknął Enozawa.
– Nagahama – przytaknął Winterburn i skinął głową. Przy odrobinie dobrej woli można
było uznać ten ruch za coś w rodzaju ukłonu. – Mamy za mało danych, ale jeśli istotnie
370185 jest w owej stacji badawczej, a Nilin stamtąd uciekł i był poddawany eksperymentom,
o których nam opowiedział, nie możemy go wypuścić. Przykro mi, że nie wszyscy
Japończycy będą zajadali kraby, ale...
– Dość – ostrzegł Parr. Pamiętał, że jego żarty nie przypadły do gustu Enozawie.
Winterburn przygryzł wargę i wciągnął policzki.
– Waszym rybakom także powinno zależeć na wyjaśnienieniu tej sprawy, kapitanie
Enozawa. To kwestie istotne dla całego Pacyfiku. Nie wiadomo, czy chodzi o zasoby
naturalne, czy też o działania szpiegowskie. Nie wiemy nic konkretnego.
Na twarzy Japończyka pojawił się słaby, niepewny uśmiech przypominający grymas na
drewnianych maskach aktorów teatru No.
– Wróćmy do wielorybów – zaproponował Pasko. – Jeżeli w tym równaniu mamy
kaszalota oraz IBM 370185, to co możemy otrzymać?
– Elektronicznego wieloryba?– powiedział żartobliwie Parr.
– Zaprogramowanego wieloryba – poprawił go Pasko. – Nilin sam przyznał, że jest
nieudanym egzemplarzem. Jako pierwszy został poddany eksperymentowi implantowania
osobowości. Doświadczenia życiowe Nilina zostały wpisane w umysł niemowlęcia. W
drugim przypadku odbiorcą był wieloryb. Cytuję słowa dzieciaka. Mam coraz poważniejsze
wątpliwości, czy maniakalne konstruowanie swego rodzaju maszyn z rozmaitych rupieci
stanowi w tym wypadku typowy mechanizm obronny dziecka autystycznego. Może to modele
urządzeń, które widział na Sachalinie. Nie potrafi rozmawiać ani rysować, więc próbuje
inaczej przekazać nam swoje obserwacje.
– Krążymy wokół głównego problemu – niecierpliwił się Winterburn. – Jeżeli
uwzględnimy kwestię IBM 370185, możliwe są tylko dwa wyjaśnienia. Albo Sowieci
opracowali program pozwalający na warunkowanie kaszalotów i zmuszanie ich do
wykonywania poleceń, albo potrafią, jak twierdzi Nilin, przenieść ludzką wiedzę i osobowość
do obcego umysłu! W pierwszym eksperymencie umysłowość dorosłego człowieka
przekazali niemowlęciu. Jego produktem jest Nilin. Teraz udało im się wpisać ludzkie
doświadczenia w naturę wieloryba!
– A może to reakcja na wasze łodzie podwodne o dużym zanurzeniu służące do
przenoszenia pocisków typu ULMS? – dodał cicho Enozawa.
– Te fakty ujawniają rzeczywiste przyczyny krucjaty Sowietów w obronie waleni na
forum komisji wielorybniczej! Niespodziewanie zaczęli wtórować obrońcom przyrody.
Przedtem ta problematyka niewiele ich obchodziła, chociaż okazywali nieco współczucia
towarzyszom delfinom. Zaproponowali, by objąć kaszaloty całkowitą ochroną, ponieważ
wielorybi tłuszcz przestał im być potrzebny. Od kilku lat tysiące hektarów ziemi uprawnej w
okolicach Samarkandy przeznaczają pod uprawę jojoby, rośliny pospolitej w Meksyku. Z jej
nasion tłoczy się olej, który ma te same właściwości co tłuszcz wielorybów. Sowieci
rozwinęli produkcję na wielką skalę. Sprowadzili z Meksyku tony nasion. W Azji Środkowej
powstały ogromne plantacje.
– Mieli sporo szczęścia – rzucił sucho Enozawa. – Jaka szkoda, że nam nie udało się
znaleźć podobnego odpowiednika. Wieloryby stanowią istotny składnik naszych połowów, a
tymczasem Rosjanie i Amerykanie działają ręka w rękę, by je nam utrudnić.
– Te rewelacje pozwalają spojrzeć na poczynania Sowietów w całkiem innym świetle,
kapitanie Enozawa. – Wyszliśmy na głupców. Znaleźli nowy sposób wykorzystania
kaszalotów. Nie zabijają wprawdzie tych stworzeń, lecz ich działania stoją w oczywistej
sprzeczności z prawem międzynarodowym. Sowieci chcą posłużyć się wielorybami do
kontrolowania dna oceanu.
– Na to wygląda – westchnął Parr. – Nie mamy wyboru. Musimy przekazać tę sprawę
wyżej, i to szybko. – Popatrzył z niepokojem na Enozawę. – Czy może pan przez pewien czas
trzymać w szachu sowiecką ambasadę i nie udzielać ostatecznej odpowiedzi w sprawie
Nilina, skoro poznał pan tło sprawy?
– Nie mogę sam decydować, panie Parr! My, Japończycy, nie mamy takiego zwyczaju.
– Tak, rozumiem, decyzje zapadają w szerszym gronie w spółpracowników.
Parr wyciągnął rękę i potarł kark. Odkąd usiadł tyłem do okna, odczuwał coraz silniejsze
swędzenie. Wszystkiemu winien Nikon. Bezlitosne oko olbrzymiej makiety umieszczonej na
dachu sąsiedniego budynku nadal było wycelowane w okno jego biura.
9.
Wędrowiec płynie na północ, gdzie z jego powodu zgromadzi się gwiazda myśli.
Wielkie, śpiewające wieloryby przekazywały tę nowinę przez wiele dni, aż dotarła do
wiekowego samca, który teraz sprawuje nad nim opiekę. Wędrowiec płynie do celu otoczony
gromadą samic... Stary wieloryb przekazał mu wezwanie. Oto jego opowieść: Gdy siódemka
utworzy krąg na spokojnych wodach, każdy z uczestników zwróci się ku jego wnętrzu –
głowa przy głowie i nos w nos. Będą łagodnie poruszać ogonami, aby pozostać w jednym
miejscu. Pod czaszkami napełnionymi olbrotem zatrze się obraz morza. Cała siódemka zwróci
się ku środkowi. Ich myśli i głosy utworzą jedność. Czysta idea będzie pulsowała w
umysłach, stopniowo wzmacniana, łączona, wzbogacana... niczym obraz fali o wiele
potężniejszej niż wizja odzwierciedlona na początku w gęstym olbrocie każdej z głów. Tak
postaje ryt świadomości. By można było odtworzyć to pojęcie, konieczne jest nowe
zgromadzenie gwiazdy myśli, lecz powstały ryt drzemie w pamięci każdego przedstawiciela
gatunku jak obraz utrwalony na soczewce. Od tysięcy wieków na morzu szukano prawdy o
pojęciach i przekazywano ją kolejnym gwiazdom myśli z pokolenia na pokolenie. W naszych
głowach nie było wówczas tak wiele olbrotu. Czy wiedziałeś o tym?
Teraz mamy go dostatecznie dużo, by nurkować głęboko i polować na wielkie mątwy.
Stanowi on doskonały ekran skupiający dźwięki i świetny balast. To są wszakże tylko
uboczne skutki procesu! Prawdą jest, że kolejne pokolenia nurkowały coraz głębiej, aby
powiększyć zbiorniki olbrotu znajdujące się pod czaszką. Korzyści praktyczne nie były
głównym motywem przodków! Przez całe tysiąclecia przedstawiciele naszego gatunku
kształtują siebie samych, dlatego możemy spotkać się głowa przy głowie i odwzorować w
gęstym olbrocie i dźwiękach pieśni ryty kryjące tajemnicę wiedzy. A śpiewające olbrzymy?
Czyż to nie one przekazują nasze idee w odległe rejony, gdzie trzeba płynąć wiele dni? Nie
rozumieją. Potrafią tylko śpiewać. Są heroldami morskiego świata, lecz same nie tworzą
gwiazdy myśli. Obca im jest ta idea, a budowa ciał uniemożliwia im jej poznanie. Może
dzięki niemu gwiazda myśli wzbogaci się o nowe pojęcia?
Był wprawdzie młody, ale różnił się od innych osobliwym talentem arytmetycznym i
skłonnością do zagadkowych dialogów z niebem. Był odmienny. A może to choroba? Czyżby
ucierpiał mózg albo zbiornik olbrotu? Wędrowca otacza kokon nikłych ech brzmiących we
wszystkich oceanach... jego gatunek bada osobliwe dźwięki tak uważnie, że wśród mnóstwa
rytów żaden nie osiągnął równej precyzji jak pojęcie odmienności; rozważania trwają od
czasu pierwszej gwiazdy myśli utworzonej pewnego spokojnego i cichego dnia na oceanie,
sto tysięcy lat temu, gdy na północy i południu wśród lodów otwierały się nowe morskie
labirynty, a mieszkańcy oceanu badali zmiany zachodzące na planecie. Czy niezwykłe
monologi, które z siebie wyrzucał, podsunęły starszym myśl, by wykorzystać nowe
umiejętności do odczytania świetlnych sygnałów wielkich mątw zamieszkujących głębiny?
Dotychczas oba gatunki toczyły walkę na śmierć i życie; pożreć albo zostać pożartym. Czego
nie potrafili dociec starsi badający obraz rzeczywistości chłodno, metodycznie, na wiele
sposobów? Gwiazda myśli wzywa go, by rozwiązać wspólnie jakąś zagadkę. Wędrowiec
dochodzi do wniosku, że miłość nakazuje mu, by przekazał nie tylko wieści dotyczące
ukształtowania dna morskiego i położenia stalowych kadłubów, lecz także nowinę o
wezwaniu do uczestnictwa w gwieździe myśli. Nadaje wiadomość i nie może oprzeć się
potrzebie zanurkowania w głąb fal. Wypływa po godzinie wiele kilometrów dalej i podąża ku
swojej gromadzie. Mija dzień i noc. Słyszy dziwne, natarczywe pytania formułowane przez
ośmiornicę. Czym jest gwiazda myśli? Opisz. Wyjaśnij. Odpowiada posłusznie.
Następnego dnia w powietrzu dźwięczy rozkaz: ruszaj na północ. Masz odnaleźć
gwiazdę! Co za ulga; wędrowiec nie ma pojęcia, jak zdołałby się przeciwstawić
natarczywości stworzenia, które trzyma go za kark, albo melodyjnemu wezwaniu
wielorybów-śpiewaków, gdyby owe nakazy były sprzeczne. Dźwięki wyzwalają także inny
niepokój. Pożądanie nęka jego podświadomość. Pod wpływem wspomnienia o dziwnej
pieszczocie rąk dotykających jego ciała, które przykrywa odmienną istotę, podróżnik szuka
pocieszenia u samicy własnego gatunku. Ociera się o nią płynąc wśród innych wielorybów,
chociaż zapach nie jest zachęcający, a wszystkie sygnały oznaczają niechęć i odmowę.
Napiera na nią z całej siły drżąc z podniecenia. Samica odtrąca go zdecydowanie; z daleka
dobiega karcący, rozgniewany głos wiekowego samca...
10.
Na jednej z niższych belek konstrukcji, na której obracał się talerz anteny, przysiadł sęp.
Ptak obserwował dół na śmieci, w którym buszował muskularny indiański chłopak,
przerzucający uważnie i metodycznie niepotrzebne puszki i butelki. Istnieje duże
podobieństwo między sępem a doktorem Hammondem, uznał Richard. Skulone ramiona
siedzącego za biurkiem naukowca dowodziły, że jest trochę zdenerwowany, ale mimo to
emanował pewnością siebie, jak przystało na stworzenie gotowe w każdej chwili rozłożyć
szeroko skrzydła i sfrunąć na padlinę wszechświata. Richard, Paul i Maks Berg pracowali całą
noc porównując obliczenia z danymi, które otrzymali z zaprzyjaźnionego obserwatorium
astronomicznego w Andach, dziewięć tysięcy kilometrów na południe od Meksyku. W ten
sposób uzyskali ostateczny dowód na istnienie minimalnych zakłóceń w jednostajnym szumie
kosmicznym. Całonocna praca wyczerpała Maksa Berga. Uważał ją za niepotrzebną
gimnastykę umysłową, czego nie omieszkał wypomnieć Paulowi. Opadł z sił i pobladł, choć
na co dzień tryskał energią. Od kilku godzin siedział przygarbiony, jakby szkielet uginał się
pod ciężarem masywnego ciała. Bez wątpienia tego właśnie życzył sobie Paul; ostateczne
potwierdzenie teorii „Kroków Pana Boga" pozwoliło mu upiec dwie pieczenie przy jednym
ogniu. Chętnie stwarzał pozory demokracji, chociaż wykazywał dyktatorskie zapędy, przede
wszystkim jednak był zdania, że Maks i Richard są jak dwa konie zaprzężone do jego wozu.
Cały zespół rwie naprzód niczym rozpędzona trojka, w kierunku wskazanym przez szefa, a
najważniejsze zasady to utrzymanie równego tempa, posłuszeństwo oraz praca do zupełnego
wyczerpania. Z jednej strony ogrom przedsięwzięcia, z drugiej zaś konieczność prowadzenia
badań interdyscyplinarnych, bez których nie mogła istnieć współczesna nauka sprawiły, że
współpracownicy stanowili zło konieczne. Paul Hammond starał się za wszelką cenę
ograniczyć zespół badawczy do niezbędnego minimum, ale nie oszczędzał na personelu
technicznym. W Mezapico zatrudniał dziesiątki elektryków, mechaników i programistów
komputerowych.
Richard Kimble zaczynał się domyślać, dlaczego Hammond zaproponował mu
współpracę. Sytuacja Berga wydawała się pod wieloma względami podobna do jego własnej.
Maks miał więcej uporu i częściej się sprzeciwiał, ale nadal leczył stare rany. Na krótko przed
wybuchem drugiej wojny światowej został wypuszczony z Dachau. Zdecydował o tym kaprys
nieobliczalnych nadludzi. Wkrótce naukowiec odpłynął do Ameryki. Z czasem dowiedział
się, że kilka godzin później miał być ponownie aresztowany. Paul nie dałby sobie rady bez
olbrzymiej wiedzy matematycznej Maksa, a zarazem wykorzystywał fakt, że w przeszłości
niemiecki uczony przeszedł swoiste uwarunkowanie, ponieważ został poddany upokorzeniom
natury fizycznej i psychicznej jak szczur zmuszany karami i nagrodami do nieustannej
wędrówki korytarzami labiryntu. Tamte doświadczenia wyrwały Maksa z normalnego życia;
odzyskał wprawdzie równowagę, ale była ona bardzo krucha.
Przez całą noc Paul gnał Maksa przez labirynt cyfr dla większej chwały nauki, cynicznie
wykorzystując podobne metody, jakie pozwalały utrzymać dyscyplinę w obozie
koncentracyjnym. Matematyk poddał się tej presji, mając na względzie dobro nauki o
wszechświecie; ponadto żywił desperacką nadzieję, że domniemania Paula okażą się
fałszywe. Ostatnie godziny pogłębiły jego uzależnienie od przełożonego i osłabiły chęć buntu.
Wąsy Maksa przerzedziły się bardzo, nim nastał świt, bo przez ostatnie dwadzieścia cztery
godziny dla zachowania przytomności umysłu i odpędzenia snu wyrywał stopniowo włos po
włosie. Wysuwał dolną wargę i żuł cienkie wąsy, na przemian skubiąc je zębami i puszczając.
Richard wpatrywał się w sępa nakazując mu w duchu, by nie ważył się poruszyć. Ptak
siedział na wsporniku, póki Indianin grzebał w śmieciach. Ćwiczenie woli okazało się
daremne. Być może Kimble podjął je w nadziei, że jeśli uda mu się sztuczka z sępem, na
zasadzie analogii także Hammond zaniecha kolejnego ruchu.
– Gotowe. Teraz możemy ogłosić wyniki, prawda?
Maks westchnął.
– Powstanie wielkie zamieszanie, zupełnie jakbyś wpuścił lisa do kurnika. Pytam po raz
kolejny, czy to właściwa droga? Agencje prasowe zamiast konferencji w Seatle?
– Akademickie rytuały zostawmy sobie na później, Maks. Ogłoszenie tego rodzaju
odkrycia aż się prosi o należną oprawę!
– To ordynarne, Paul. Naukowiec nie powinien zniżać się do takich metod.
– Masz rację, ale i tak chodzi głównie o to, by zrobić na innych wrażenie. Po co udawać,
że jest inaczej? Czy sądzisz, że moglibyśmy pracować tu, w Mezapico, gdybym nie był taki
ordynarny?
– Twoje dotychczasowe gafy są niczym w porównaniu z posunięciem, które planujesz.
Poczekaj trochę i ogłoś to odkrycie w Seattle, Paul. Agencje prasowe i tak natychmiast
podchwycą nowinę. W tym przypadku pośpiech jest wręcz nieprzyzwoity! Sprawa dotyczy
kilku miliardów lat, a ty nie możesz odczekać paru tygodni! Paul, uczepiłeś się maniakalnie
określenia „Kroki Pana Boga", ale w głębi duszy na pewno wzdragasz się przed naukowym
udowodnieniem, że...
– Czyżby? – Paul roześmiał się urągliwie. – Zrobię to! Teoria fal Hammonda wzbudziła
początkowo tylko rozbawienie, a jednak okazało się, że miałem rację. Myślisz, że świat o tym
zapomniał? A hipoteza katastrofy typologicznej i odkrycie galaktyki ukrytej za Drogą
Mleczną i zakłócającej jej ruchy? Początkowo wydawało się, że to kompletna bzdura. I kto
miał rację? Powiedz sam – perorował z błyskiem w oku – czy podważasz wyniki naszych
badań? Może są mało przekonujące? Nie? A więc jesteśmy zobowiązani je ogłosić. Czas
ucieka, a ludzie odchodzą z tego świata nie znając prawdy. To potworne. Poza tym obrady w
Seattle nie ucierpią z powodu naszej decyzji. Zwali się tylu ludzi, że będzie to pierwsza w
historii konferencja naukowa poświęcona astrofizyce, podczas której słuchacze będą musieli
stać, żeby zmieścili się wszyscy chętni.
To chyba paranoja, zastanawiał się Richard. Urojenia...
Wyniki badań nie były jednak zmyślone. Gdyby Paul twierdził, że Ziemia jest
kwadratowa, sytuacja byłaby jasna. Z drugiej strony głoszone przez niego rewelacje były o
wiele niebezpieczniejsze niż wszelkie przywidzenia!
– To chyba jasne – zauważył cierpko – że ogłoszenie wyników naszych badań może
oznaczać koniec astronomii. Powinieneś wziąć to pod uwagę.
Spojrzenie Paula zatrzymało się nieco ponad głową Richarda, jakby słynny uczony nie
wierzył, że jego najbliższy współpracownik powiedział taką bzdurę, toteż szukał wzrokiem
osoby, której głos doszedł go przed chwilą.
Richard tłumaczył cierpliwie. – Sam powtarzasz, że coraz trudniej jest znaleźć fundusze
na tego rodzaju badania. Gdy ogłosimy, że określiliśmy moment aktu stworzenia, że
zajrzeliśmy do ostatniej tajemnej szuflady, która okazała się pusta (tak można obrazowo
przedstawić wyniki badań, co przecież sam robisz z wielkim upodobaniem!), większość ludzi
uzna, że to koniec.
– Brednie. Wręcz przeciwnie. Sądzę, że rozpoczną się prace na wielką skalę dla
potwierdzenia naszej teorii lub jej obalenia. Twierdzisz, że nie będzie dotacji. Sądzę, że
popłyną rzeką. Cały świat będzie chciał się dowiedzieć, jaka jest prawda, ostateczna prawda o
naturze materii oraz wszelkiego istnienia! To nie akceleratory cząstek, lecz nasze badania
przyczynią się do jej odkrycia.
Paul ziewnął szeroko i niespodziewanie.
– Koniec astronomii? – rzucił z rozbawieniem. – Jestem zdania, że dopiero teraz
odkryliśmy ostateczny cel lub przedmiot badań, którym nie jest dreptanie wokół planet i
księżyców, lecz studiowanie początków istnienia, prawdziwej natury wszechrzeczy.
Wszystko, co się wydarzyło po owym początku, jest bez znaczenia.
– Skromność, z jaką wypowiadasz swoje opinie – powiedział z ponurym westchnieniem
Maks – sprawia, że darzymy cię głęboką sympatią.
– Ta szczególna skromność, moi drodzy, zrobi z was sławnych ludzi, bo pracujecie dla
mnie...
– ... i to ciężko – skrzywił się Maks.
Doktor Hammond bez słowa pokiwał głową. Albo nie zauważył przygany w głosie
kolegi, albo zbył ją milczeniem.
– Dziś wieczorem przekażę wiadomość agencjom prasowym. Przygotowałem
komunikat, który chciałbym wam przeczytać. To jedynie brudnopis. Przez kilka dni
niedouczeni dziennikarze będą się do was zwracali z pytaniami. Myślę, że powinniśmy już
teraz przygotować sobie odpowiedzi biorąc za podstawę właśnie ten tekst. Wszystkie
sformułowania muszą być jasne i zrozumiałe.
– Nie sądzisz, że należy nam się kilka dni odpoczynku? Trzeba się porządnie wyspać –
jęknął Maks. – Równie dobrze mógłbyś namawiać maratończyka, który właśnie ukończył
bieg, żeby poszedł na przyjęcie.
– Przyjęcie? To raczej najokazalszy bankiet w całym wszechświecie! Poza tym do tej
pory żyliśmy tu bez rozgłosu, spokojnie. Trzeba było siedzieć cicho jak mysz pod miotłą –
zachichotał – żeby słyszeć lekkie, oddalające się kroki.
Doktor Hammond sięgnął po kartkę. W tej samej chwili sęp poderwał się z metalowej
żerdzi i sfrunął na śmietnik. Cierpkie słowa Paula przypomniały Richardowi twarde cukierki
o cytrynowym smaku, które jako dziecko kupował w sklepie ze słodyczami; były zielone i
przeźroczyste, z odrobiną kwaskowatego, szczypiącego w język sorbetu w środku.
Paul oferował gawiedzi równie smakowite kąski – łatwe do przełknięcia pigułki
informacji, świeżutkie dane Hammonda w specjalnym opakowaniu.
– Im dalej sięgamy w głąb kosmosu dzięki radioteleskopom – czytał pospiesznie uczony
– tym bardziej zbliżamy się do punktu, w którym rozpoczęło się istnienie wszechświata. Fale
radiowe dochodzące ze źródeł znajdujących się w odległości ośmiu do dziewięciu miliardów
lat pozwalają sądzić, że w kosmosie wrzało jak w kotle. Kształtowały się wówczas galaktyki,
co, jak się powszechnie sądzi, natąpiło w efekcie wyzwolenia energii po Wielkim Wybuchu.
Przed dziewięcioma miliardami lat zaistniało rozproszone promieniowanie tła, będące
przypuszczalnie schłodzoną pozostałością ekspansji wszechświata, echem pierwotnego aktu
stworzenia. Stosunkowo niedawno prowadziliśmy wspólnie z podobnym obserwatorium w
Andach badania nad falami o bardzo małych długościach i odkryliśmy powtarzające się
zakłócenia, które występują w jednolitym promieniowaniu mikrofalowym tła.
Przerwał na chwilę, by zaczerpnąć tchu i zmierzył wzrokiem zmęczonych kolegów,
którzy występowali teraz w roli wysłanników Agencji Reutera lub UPI.
Pracownicy andyjskiego obserwatorium będą wściekli, gdy Paul o nich wspomni. Czy
uprzedził, że chce to zrobić? Z drugiej strony tamtejszy dyrektor siedzi w kieszeni u
Hammonda. Chodzi o znaczne sumy. Pupilek junty, która z kolei pozostaje w finansowej
zależności od Waszyngtonu. Doktor Hammond cieszy się względami kilku wpływowych
senatorów i członków Kongresu. Sławny laureat Nagrody Nobla poparł republikanów i
dobrze na tym wychodził, póki do głosu nie doszli zaniepokojeni recesją zwolennicy cięć
budżetowych.
– Przez wspomniane luki w promieniowaniu reliktowym docierają odmienne fale
blokowane niemal wszędzie przez radiowy szum będący pozostałością po Wielkim Wybuchu,
co dowodzi, że natura wszechświata jest całkiem inna, niż dotychczas sądzono. Kosmos nie
wydaje się jednorodny, a wszechświat i cała jego materia, łącznie z naszą Ziemią, nie wykluł
się wcale z pierwotnego jajka! Zostało dowiedzione, że konkretny, materialny wszechświat,
który narodził się przed około dziesięcioma miliardami lat, przeszedł niemal natychmiast w
odmienny rodzaj istnienia! Galaktyki, gwiazdy, rodzaj ludzki to jedynie widma i fantomy
tego, co rzeczywiście istnieje w innym wymiarze. Słyszeliśmy ponad wszelką wątpliwość
kroki Pana Boga przemierzającego niebiosa podczas aktu stworzenia, lecz odkryte ślady
dowodzą, że wkrótce potem nas opuścił!
– To wierutne kłamstwo! – burknął Maks i skulił ramiona. – Nie przypominał widma.
– To konieczne. Musimy zrobić wrażenie na publice, nawet jeśli prawda trochę na tym
ucierpi.
–
W takim razie dodaj cytat z Hamleta – wpadł mu w słowo Maks. – Gdyby ten balast
przyziemnego ciała || Mógł się rozpłynąć, rozwiać...*
* Przekład Stanisława Barańczaka.
– Pytanie, w co? – ciągnął matematyk. – W łańcuch miniaturowych czarnych dziur?
Hammond odsunął pierwszą kartkę i sięgnął po następną.
Nie uszło uwadze Richarda, że znajdują się na niej tylko symbole i luźne notatki
dotyczące najważniejszych punktów wypowiedzi. To cały Paul. Po wspaniałej uwerturze
kompletny brak troski o nadanie konkretnym wywodom ostatecznego kształtu.
– Wyobraźmy sobie, panowie, gęste skupisko materii – improwizował Hammond.
Wyobrażał sobie, że przemawia do wielkiego audytorium. – Owo pierwotne jajko skupiające
wszelką materię i energię przyszłego wszechświata zawiera także całą przestrzeń, ciasno
wokół niego zwiniętą. Nie ma innych miejsc; nie istnieje nic poza tą osobliwością. Potem
jajko wybucha. Dotąd powszechnie uznawana teoria odpowiada naszym poglądom.
Zastanówmy się jednak, jak przebiega wybuch. Ze stałej Hubble'a (spokojnie, wyjaśnię im, w
czym rzecz) możemy wnioskować, że w chwili wybuchu jajko mierzyło trzy lub cztery lata
świetlne. W cztery minuty po wybuchu rozszerzyło się do osiemdziesięciu lat świetlnych, a
sześć minut później osiągnęło już osiemset lat świetlnych. Od tamtego czasu powiększyło się
trzysta milionów razy, proporcjonalnie ochłodziło i przekształciło w obecny wszechświat,
który nadal się rozszerza. Wszelako – oblizał wargi, oczy mu rozbłysły – jest w tym
rozumowaniu poważny błąd.
Niektórzy umyślnie mówią bardzo szybko, zauważył w duchu Richard, by uchodzić w
oczach innych za ludzi wybitnie inteligentnych. Zawsze jednak słyszy się chrząkanie albo
kaszel pełniący te same funkcje co niepewne pomruki i zawieszenie głosu u zwykłych
śmiertelników. Paul Hammond był inny. Gdy zaczął mówić, wyrazy sypały się, aż zabrakło
mu tchu. Wówczas milkł, a potem wyrzucał z siebie kolejną porcję słów.
– Jeżeli w ciągu sześciu minut nastąpiło rozszerzenie wszechświata o siedemset
dwadzieścia lat świetlnych, odbywało się to z szybkością dwu lat świetlnych na sekundę, co
wydaje się niemożliwe, chyba że przyjmiemy roboczo odmienną koncepcję czasu. Problem
polega na tym, że przy takich prędkościach każda cząstka osiąga wkrótce nieskończoną masę,
a co za tym idzie, nieskończenie wzrasta siła grawitacji, a zatem owa cząstka musi
nieuchronnie zapaść się i przekształcić w osobliwość. Przestrzeń nie może przyrastać
dostatecznie szybko, by ogarnąć eksplozję o dynamice tak ogromnej, jak zakłada teoria.
Jedyna możliwość rozszerzania to kierunek do wewnątrz.
– To mi przypomina emigrację wewnętrzną z czasów Trzeciej Rzeszy.
– Oczywiście! Doskonałe określenie. Muszę je zapamiętać. Wszechświat, który emigruje
wewnętrznie pozostawiając tysiące mikroskopijnych czarnych dziur, które łączą się
gwałtownie tworząc to, co nazywamy materią. Tak jak kwarki, cząstki mniejsze od atomu, z
których składa się materia. Miliony dolarów wydano na próżno, tropiąc je za pomocą
cyklotronów! To wyjaśnia, dlaczego w kosmosie nie występują znaczne ilości antymaterii.
Statystycznie rzecz biorąc, materii i antymaterii powinno w się w nim znajdować po
pięćdziesiąt procent. I tak było, lecz typowe proporcje zostały definitywnie zachwiane w
czarnej dziurze. W naszym świecie zdaje się przeważać materia, bo jego istnienie zasadza się
na połączeniu okruchów nicości. To nie jest wszechświat stworzony przez Boga. Nie wiemy
nic pewnego o dziejach prawdziwego kosmosu ani o jego teraźniejszości.
Ręce Maksa nerwowo zatrzepotały w powietrzu i opadły bezwładnie wzdłuż ciała.
Matematyk przymknął oczy.
– Gdzie jest prawdziwy wszechświat stworzony przez Boga? Istnieje w innym wymiarze;
podczas gwałtownego rozszerzania została tam zepchnięta cała materia i antymateria. Nasz
wszechświat – Hammond złożył dłonie w buddyjskim geście pozdrowienia i
błogosławieństwa, który w tych okolicznościach zakrawał na kpinę – jest złudzeniem. Maya,
czyli iluzja. Złudne kształty nałożone na matrycę nicości. To energia wyzwolona podczas
łączenia osobliwości, a nie Wielki Wybuch powoduje rozszerzanie naszego wszechświata. W
odległości dziesięciu miliardów lat świetlnych ujrzeliśmy słabe odblaski pierwotnej chwały
kosmosu, ale nas owa świetność nie dotyczy.
Paul spoglądał z uwagą na wypielęgnowane dłonie, jakby i one były przywidzeniem; te
same ręce niezdarnie pieściły Ruth. Mimo to Hammond miał o sobie dobre mniemanie.
Maks wzdrygnął się. Przypominał fokę ociężale wyłażącą z wody. Upodabniamy się do
zwierząt, pomyślał Richard, cały nasz zespół. Berg wygląda jak foka...
A ja? Puchaty misiaczek... Bezwolna maskotka.
– Powróćmy do problemu szybkości dwu lat świetlnych na sekundę – żachnął się Maks.
– Czego ty się czepiasz, Paul? Zakładając, że każda cząstka jest postrzegana osobno jako
zachowująca masę spoczynkową...
Paul niecierpliwie machnął ręką.
– Promieniowanie, które przenika przez nasze okna na inny świat, idealnie koresponduje
z proponowanym w twierdzeniu łączeniem osobliwości oraz ich przechodzeniem w materię.
To jest nie do podważenia
– Paul, trzeba się liczyć z tym, że ktoś zapyta, jak mogą istnieć twoje okna, skoro dalej
nic już nie widać.
– Owszem, nawet moja żona potrafi zadać takie pytanie! Odpowiem na nie bez trudu. Po
pierwsze, mamy pierwotne jajko. – Kolejno zaginał palce. – Po drugie, następuje Wielki
Wybuch, a przestrzeń tworzy się nieustannie, w miarę jak następuje rozszerzanie. Po trzecie,
wszystkie cząsteczki osiągają nieskończoną masę i zapadają się mniej więcej w tym samym
czasie, lecz nie jednocześnie. Oto klucz do całej sprawy, owa minimalna różnica. A zatem po
czwarte, poszczególne osobliwości łączą się tworząc to, co mylnie określamy jako materię,
natomiast energia wyzwolona podczas tego procesu wymusza rozszerzenie zaistniałego
pseudokosmosu.
Hammond zerknął nieprzyjaźnie na Richarda Kimble'a.
– Zadanie, które czeka w przyszłości astronomię, mój drogi Richardzie, a także religię,
jak mi się wydaje, to nagląca potrzeba zrozumienia natury prawdziwego wszechświata, który
emigrował wewnętrznie, co trafnie podkreślił wcześniej Maks. Mistycy twierdzą, że ów
prawdziwy wszechświat stanowi immanentną rzeczywistość zawartą w każdym atomie
naszego ciała. A jednak istnieje zarazem po drugiej stronie nieprzekraczalnej zapory! Z
pewnością jest to wszechświat uporządkowany. W tej kwestii nie mam żadnych wątpliwości.
Sądzę również, że właśnie w tamtym kosmosie Bóg zrealizował wszelkie swoje zamysły.
– I zaludnił go aniołami? – westchnął Maks. – Dlaczego mieszamy religię do tych
wywodów?
– Bo do tej pory nauka usuwała religię w cień! Teraz dzięki naszym badaniom mogę
udowodnić istnienie Boga. Wszechświat miał początek. Pierwsze pytanie brzmi: skąd się
wzięło pierwotne jajko? Czy powstało w wyniku kurczenia się kosmosu, który istniał przed
naszym wszechświatem i był do niego podobny? O nie! Skoro materia ma takie własności, o
jakich wspomniałem, nie było przedtem żadnych bytów. „Z niczego może być tylko nic",*
skoro nalegasz, żebym cytował Shakespeare'a. Nawet głupiec zdaje sobie z tego sprawę.
Gdyby ten wszechświat zaczął się kurczyć, nie powstałoby kolejne wielkie jajko, tylko
wszechogarniająca pustka. Nicość do n-tej potęgi!
* „Król Lear" – przekład Józefa Paszkowskiego.
– Mam wrażenie – oświadczył Maks – że głosisz ateizm, nie zaś tryumf religii, i to
ateizm w czystej postaci. Nieobecność Boga. Owszem, Pan Bóg gdzieś egzystuje. Zgoda, do
Wielkiego Wybuchu doszło za jego sprawą. Tak się jednak składa, że razem z naszymi
gwiazdami i galaktykami egzystujemy w całkowitym oderwaniu od Stwórcy.
– Ale mimo wszystko – perorował Hammond – Bóg istnieje, nawet jeśli się o nas nie
troszczy. Tylko raz doszło do powstania wszechświata. Bóg stworzył go po drugiej stronie
naszego kosmosu! Prawa fizyki i chemii z pewnością są tam zupełnie inne. Logika również!
Naszym zadaniem będzie teraz opracowanie kosmologii tamtego wszechświata. Pójdziemy na
całego. Richard sądzi wprawdzie, że skończą się dotacje, ale moim zdaniem patrzy na całą
sprawę z niewłaściwej perspektywy. Nawiasem mówiąc, wcale się nie dziwie, że nie powódł
się program nawiązania kontaktu z innymi mieszkańcami kosmosu. Nie usłyszymy żadnych
sygnałów radiowych z Tau Ceti lub innych gwiazd. Zaawansowane cywilizacje mają
ciekawsze rzeczy do roboty niż marnowanie energii na pogaduszki z sąsiadami zza płotu.
– Chwileczkę, Paul. Twierdzisz, że to Bóg stworzył pierwotne jajko, ponieważ taki fakt
mógł zaistnieć tylko raz na całą wieczność. Skoro jednak czas jest nieskończony, wszystko
może się zdarzyć, nawet samoistne narodziny wszechświata.
– Mój drogi – odparł Hammond – czas jest funkcją materii, tak samo jak przestrzeń. Nie
istnieje żadna wieczność oczekująca na wydarzenia, które w niej nastąpią. Nie ma również
pustej przestrzeni czekającej na wszechświat, który ma ją wypełnić.
– A zatem odkryliśmy, że Bóg istnieje, ale wyszło przy okazji na jaw, że wcale się o nas
nie troszczy – oświadczył żałośnie Maks. – Wspaniałe nowiny warte ogłoszenia w światowej
prasie! Czy to rozsądne, Paul?
– Będzie przynajmniej trochę zamieszania – rzucił Paul szczerząc zęby w uśmiechu. –
Nudzą mnie lokalne nowinki. Księżyce, planety, galaktyki. Astronomia powinna się stać
najwyższą formą filozofii, a nawet religii! Już czas, żeby narody przestały się handryczyć o
ropę naftową, miedź, łowiska ryb i rozmaite towary. – Wybuchnął jazgotliwym, głupkowatym
śmiechem i zerknął przez ramie. Sęp rozgrzebywał śmieci szukając drobiowych kości.
Przyjemnie byłoby łudzić się nadzieją, pomyślał Richard, że Paul zamierza skłonić
ludność całego świata do zaakceptowania buddyjskiej postawy spokojnej rezygnacji, skoro i
tak czeka ją tylko bezsens, nędza i pospolitość.
Gdy zrobili przerwę na śniadanie, Maks zrelacjonował poranne wiadomości. Japoński
supertankowiec wpadł na minę umieszczoną przez partyzantów w cieśninie Malakka i
zatonął. Katastrofalna epidemia, która wybuchła na zniszczonej walkami Nowej Gwinei,
ogarnęła Celebes i Mindanao. Australijczycy odwołali z Waszyngtonu swego ambasadora,
ponieważ na wodach Antarktydy pojawiły się radioaktywne góry lodowe. Twierdzą, że winę
za to ponosi amerykańska Komisja Energii Atomowej realizująca program składowania
odpadów określany kryptonimem „Chłodnia". Codzienna porcja nonsensów świadcząca o
zmienności i obsesjach tego świata.
Słowa Maksa zabrzmiały dziwacznie. Cóż owe zdarzenia miały wspólnego z
kosmologią?
– Może by tak pomyśleć o drzemce? – zapytał błagalnie matematyk. – Niektórzy z nas są
tylko ludźmi. Poprę cię, skoro koniecznie musisz dać światu nowy powód do zmartwień.
Dlaczego właśnie to pragniesz im powiedzieć? – dodał z bezsilnym żalem i obawą.
– Za dużo w was ludzkich słabości – przytaknął z satysfakcją Hammond. – Odwaliłeś
kawał dobrej roboty. Idź odpocząć przed spotkaniem z dziennikarzami.
– Nie muszę brać w nim udziału, Paul. Jestem wykończony.
– Oto kondycja rodzaju ludzkiego – perorował Hammond, gdy zbierali się do wyjścia. –
Przedtem musieliśmy przystać na nieuchronną konieczność śmierci i odejścia w niebyt. Od
dziś naszym problemem będzie nicość samej materii i całego kosmosu.
– Hammond przypomina szaleńca albo nawiedzonego proroka – wymamrotał Richard. –
Może zastrzelić tamtego sępa i powiesić mu padlinę na szyi?
– Nie ma się z czego śmiać – burknął Maks zamykając drzwi.– Będziemy potrzebowali
doskonałego sprzętu, by kontynuować badania. Konieczna jest antena na orbicie ziemskiej i
dodatkowa na Księżycu.
– Paul chce niewątpliwie zbić niezły kapitał na tym odkryciu i stąd całe zamieszanie! –
zawołał podekscytowany Richard, jakby usiłował przekonać samego siebie. Nie chciał
upodobnić się do Maksa, który przypominał zbitego psa. – Nowy program Apollo w służbie
ludzkości.
– A po co ludzkości ta służba? – odburknął matematyk. – Niech nas Bóg strzeże od
takich niespodzianek.
– Może Paul ma rację! Czy zdołamy w inny sposób zdobyć środki na badania
podstawowe? Cięcia, które już nastąpiły, to pestka w porównaniu z ograniczeniami, jakie
czekają nas w przyszłości. Możemy tu spokojnie pracować tylko dlatego, że Paul wie, jak
mącić w głowach politykom. Ale przyjdzie czas, że jego urok nie wystarczy. Skoro
Hammond musi włożyć szaty proroka, żeby astronomia przetrwała chude lata...
– Nie widzisz w tym nic złego? – Głos Maksa był zmęczony, lecz pogardliwy. – Nowa
religia dla wszechświata, w którym nie ma Boga, głosząca, że Sworca odszedł ku innym
formom bytu? Paul jest szalony! Czy naprawdę sądzi, że w ten sposób zmieni świat na
lepsze? Poddaję się. Czy stary człowiek ma inne wyjście?
Maks wyglądał dziwacznie, na jego twarzy malowała się kpina. Odszedł ciężkim
krokiem, żeby się przespać. Richard wędrował dalej korytarzem. Przed oczami miał obrazy
wielorybów i oceanu. Tym razem nie przyniosły mu spodziewanej ulgi.
Powlókł się do wyjścia. Jasność meksykańskiego dnia oślepiła go i zmusiła do
przymknięcia oczu. Misa błękitnego nieba przypominała dzwon widziany od dołu. Dostrzegł
Ruth Hammond siedzącą na głazie w cieniu anteny i przysiadł obok. Opanował mimowolną
chęć zasłonięcia uszu. Obserwował fioletową jaszczurkę, która chwytała muchy zlatujące się
do puszki po ravioli. Liczył powolne obroty anteny odbierającej sygnały emitowane przez
nieskończenie dalekie ślady Bożych stóp. Nie odrywał wzroku od cienia wielkiej misy
sunącego w kółko po jałowej ziemi niczym wąż.
– Paul zakłada własną sektę religijną – rzucił bez związku. – Pierwszy Kościół Naukowy
Mistycznego Ateizmu. Przyłączysz się?
Był zbyt zmęczony, by zdać sobie sprawę, czy to dowcip, czy obelga. Poza tym niewiele
miał do powiedzenia.
11.
Śni o śnieżnej zamieci, która go zaskoczyła; miękkość płatków, które tłumią wszelkie
dźwięki i przesłaniają widok. Biała mgła, śnieżny szum. Próbuje uciec przebierając
rozwidlonymi członkami. Dochodzą go osobliwe dźwięki, których znaczenie daremnie stara
się odgadnąć. Tłumi je głośne pulsowanie krwi w uszach. Serce kołacze jak oszalałe, tłocząc
krew dudniącą pod czaszką. Złudne dźwięki, które go dobiegają, to słowa...
Zatrzymuje się nagle i spogląda w bezkształtną otchłań umysłu. Tętno od razu wraca do
normy; jeszcze chwila i zwodnicze dźwięki staną się zrozumiałe; wnet pojmie, jak
funkcjonują podczas ucieczki osobliwe części ciała. Olbrot wypełnia pobrzmiewającą echem
pustkę przynosząc ulgę. Wędrowiec budzi się i zdmuchuje dokuczliwy, biały puch, który
osiadł mu na nozdrzach niczym gorzka piana. Sen go przeraża; widział w nim śnieżną zamieć,
a zarazem jakby jej nie widział. Wydaje mu się, że rozpoznał śnieg ożywiając cudze
wspomnienia, nie mające nic wspólnego z senną rzeczywistością. Po raz pierwszy ujrzał śnieg
spoglądając z zimnej wody na poszarpane, jałowe wybrzeże przesłonięte na granicy morza i
lądu pasmem bieli. Na widok ziemi niecierpliwie uderzył ogonem o fale i wyskoczył ponad
zmąconą wodę, by przyjrzeć się brzegowi. Jego głowa i grzbiet trochę ucierpiały, gdy
wpłynął miedzy potężne odłamki kry chcąc obwąchać ich śnieżne czapy. Było mu zimno i
cierpiał głód. Pod skórą zostało niewiele tłuszczu, toteż kierował się na południe. Dwie
niewielkie, srebrzyste ryby przecięły niebo. Obróciły się jednocześnie i z pluskiem uderzyły
w powierzchnię wody. Gdyby nie pióropusze u ich ogonów, pomyślałby, że mieni mu się w
oczach! Przetoczył się na bok i zerkał z ukosa na srebrzyste sylwetki różne od szarego tła. Po
chwili została tylko jedna połyskliwa ryba i huczący ogień, który opadał na powierzchnię
morza wokół niego. Gdy woda zadrżała pod wpływem gwałtownego uderzenia, a kry zaczęły
się chybotać z boku na bok, umknął w głębinę. Cios przyszedł z nieba! Woda pachniała
nieprzyjemnie, wydawała się lepka, czuć ją było spalenizną. Potrącał unoszące się na
powierzchni dziwaczne przedmioty. Pojął, że tajemnicza pięść rozpadła się na kawałki, a
złamane palce odpadły. Nieruchome, chłodne ciało, starannie owinięte w długie, serpentyny i
białą, miękką kopułę pływało w pobliżu. Ogon tego stworzenia był rozwidlony, mógł zatem
służyć do biegania po śniegu pokrywającym ląd. Ten widok był dziwnie znajomy, a zarazem
obcy.
– Kim jesteś? – zapytał oplataną wstęgami istotę o niezwykłej budowie.
Była martwa. Przez chwilę dla zabawy popychał ją głową, aż utonęła, gdy uszło z niej
powietrze. Tamta pięść... mogła go zranić, zniszczyć ogniem, doprowadzić olbrot w jego
głowie do stanu wrzenia. W ogromnym ciele pozostała na zawsze pamięć o skutkach
bolesnego dotknięcia smugi ognia. Ono przechowuje wspomnienie o nagłym błysku
cierpienia, ale nie jest to pełne doznanie. Nie przeżył go tak jak ucieczki po śniegu. Inne
wspomnienia ciała to pierwszy łyk powietrza, chmura krwawej zawiesiny, bok olbrzymiej
matki. To nie są jego własne przeżycia. Przenikają do pamięci jako cielesne doznania obce
umysłowi. Najwcześniejsze radości i cierpienia owego ciała wyłaniają się z krwawej
zawiesiny, by zwodzić wędrowca, który mimo to uświadamia je sobie, ilekroć porusza
płetwami lub ogonem. Między dniem narodzin a obecnym życiem otwiera się
niewytłumaczalna luka. Nurt cudzej egzystencji zbiega się z teraźniejszością. Wspomnienia
nakładają się warstwami... trudne do uporządkowania. Śnieg. Dopiero niedawno dowiedział
się, co to jest. We śnie pamiętał go jako dobrze znany i wielokrotnie odczuwany element
przeszłości. Czy znajdzie wspomnienie, które pozwoli mu określić naturę zwodniczych
głosów i znaczenie słów? Wszystkie kategorie zostają przekształcone, by przystawały do
rzeczywistości snu. Jej ulotność łączy się ze smutkiem, który przynosi cierpienie. Pamięć
kurczy się z bólu w łonie innego życia, tęskniąc do rychłych narodzin lub miłosiernego aktu
unicestwienia.
12.
Głos samotnego dzwonu niósł się ponad Mezapico. Richard Kimble siedział w knajpie
patrząc w szklankę wypełnioną cytrynowym napojem z odrobiną dżinu. Zaparkowany
ukośnie samochód Paula Hammonda blokował wąską drogę. Ekipa CBS filmowała wioskę
tropiąc miejscowe osobliwości. Richard był ich przewodnikiem. Grupa policjantów przybyła
do wioski z San Pedro. Siedzieli przy stole po drugiej stronie ulicy, pod nie dokończoną
ścianą komisariatu. U pasa mieli wielkie, czarne rewolwery. Grali w karty. Ekipa CBS
sfilmowała już szlaban na drodze wiodącej do San Pedro i strzegących go żołnierzy. Wojsko
pilnowało dziennikarzy i niezliczonych gapiów. Szacowano ostrożnie, że ciekawskich jest
około czterech tysiący. Była to dziwna mieszanina indiańskich analfabetów z okolicznych
wiosek, bezrobotnych z ośrodków przemysłowych, nieźle sytuowanych rodzin z dotkniętych
inflacją miast, amerykańskich turystów oraz włóczęgów, którym nie udało się przekroczyć
granicy. Ciągle ich przybywało. Nikt się nie kwapił do wyjazdu. Uparcie tkwili w pobliżu
obserwatorium. Wrzeszczeli, pili, handlowali, modlili się, urządzali demonstracje, ale przede
wszystkim czekali. Od pięciu dni świat znał wielką nowinę o matematycznych równaniach
dowodzących istnienia Boga, który nie troszczy się o wszechświat będący tylko złudą.
Richard zastanawiał się, czy wypić następny łyk musującego napoju. Nie miał na to
zbytniej ochoty; zamówił na chybił trafił. Nagle do zaparkowanego na ulicy samochodu
podjechał landrover. Kierowca usiłujący wyminąć przeszkodę zbliżył się niebezpiecznie do
sterty cegieł złożonych przed komisariatem. Richard wybiegł na drogę i zaczął dawać mu
znaki. Ozdobna, czerwona nalepka na przedniej szybie sugerowała, że trzej pasażerowie są
dziennikarzami. Auto prowadził otyły mężczyzna. Obok niego siedział opalony, dobrze
zbudowany przystojniak w furażerce wciśniętej na bardzo jasne włosy. Regularne rysy
szpeciła paskudna, nabrzmiała blizna na prawym policzku. Z tyłu Richard dostrzegł jeszcze
jedną, ukrytą w cieniu osobę; widział tylko niewyraźny zarys postaci.
– Zmieścimy się – mruknął grubas, dając chętnemu do pomocy natrętowi znak, by
odszedł. Jego koszula była pod pachami mokra od potu.
– To nieporozumienie. Nazywam się Richard Kimble i jestem asystentem doktora
Hammonda. Pełnię obowiązki jego rzecznika prasowego. Jest teraz bardzo zajęty.
Przyjechałem tu z ekipą CBS.
– Jak pan się nazywa?
– Kimble. Richard Kimble. Pracuję z doktorem Hammondem nad hipotezą dotyczącą tak
zwanych „Kroków Pana Boga".
– Dlaczego mówi pan o hipotezie? Czyżby istniały jakieś wątpliwości? – zapytał
niecierpliwie mężczyzna siedzący z tyłu. Akcent był obcy, chyba włoski. Richard przyjrzał
się dokładniej przybyszowi. Zobaczył łagodną, śniadą twarz o rysach neapolitańskiego
rozrabiaki, który wyrósł na makaronie pośledniego gatunku i szybko stał się mężczyzną, by z
czasem powrócić do wcześniejszego stadium – jakby wpadł do pralki automatycznej, z której
wyłonił się czysty i niewinny, a zarazem nieprzyjemnie wymietoszony. Wielkie, piwne oczy
patrzyły na Richarda z wyrzutem.
– To odkrycie wynikające z rzetelnych obserwacji – poprawił się natychmiast astronom.
Jego głos brzmiał mocno i pewnie. – Sądzę, że w świecie nauki przyjmie się określenie
„teoria Hammonda". Jutro odbędzie się konferencja prasowa naszego Paula. Tak go
nazywamy między sobą – skłamał. Każde słowo umacniało legendę kształtującą się na jego
oczach.
– Czy to znaczy, że musimy pozostać w tej dziurze tak długo?
– Ależ nie. – Richard uśmiechnął się do kierowcy. – Na terenie obserwatorium czekają
pokoje. Będą również posiłki. Wszystko jest przygotowane.
– Z uzbrojonymi strażnikami włącznie? – dobiegł głos z tylnego siedzenia.
– No właśnie. Po co te środki ostrożności? – zapytał drugi pasażer.
– Szczerze mówiąc, dopiero teraz się o nich dowiedziałem. Zapewne chodzi o to, by
uniknąć nieproszonych gości. Panowie spędzą w obserwatorium zaledwie kilka dni, ale
niewątpliwie ściągną tu całe chmary turystów. Ciągle przybywa gapiów.
– I trzeba będzie do nich strzelać? – zapytał ponuro tajemniczy pasażer. – Te środki
ostrożności to jawna prowokacja. Na pewno spowodują zamieszki. Wszystkie okoliczności na
to wskazują.
– Gianfranco ma rację – przytaknął grubas. – Coś panu powiem. Jeśli trzyma się ludzi na
dystans, zawsze dochodzi do wybuchu. Muszę napisać o tych szlabanach. To idiotyczny
pomysł.
– Nie przesadzajmy– rzekł pojednawczo Richard.– Czy mogą panowie zostać tu jeszcze
chwilę, aż ekipa CBS skończy zdjęcia? Zabierzemy się razem. 9
– Cóż, wygląda na to, że przypadkowo trafiliśmy do miejscowego baru.
– Zgadza się. – Richard wybuchnął śmiechem.
Gdy usiedli w salce przy okrągłym stoliku, Włoch nazwiskiem Morelli wrócił z pasją do
sprawy zablokowanej drogi. Ta kwestia stała się jego obsesją. Richard Kimble zbierał cięgi.
– Przeciwko czemu skierowałby się gniew tych ludzi? Zapewne przeciwko waszemu
teleskopowi, bo dzięki niemu została naukowo potwierdzona pustka tego świata. A może
pustka w ich duszach? Albo pustka ich portfeli? Jakkolwiek określimy ten problem, teleskop
stanowi jego symbol. Przyjechali tu między innymi zwyczajni przedstawiciele klasy średniej:
urzędnicy bankowi, kupcy. Wiem, co to za ludzie. Rzecz w tym, że nasz system nie działa
tak, jak powinien. To samo zjawisko wystąpiło w Niemczech za czasów Hitlera. Wszystkie
systemy zawiodły. Kościół, państwo, komunizm, faszyzm, demokracja, a na koniec nauka,
która odkryła dramatyczną prawdę. To kropla, która przepełni czarę. Tu nie chodzi o problem
braku surowców, energii albo żywności, lecz o zagładę wszelkiego bytu oraz sensu istnienia.
Oto zdrada, która doprowadza do całkowitej zagłady. Dotychczas niejasne przekonanie o
realności własnej egzystencji było ostatnim gwarantem wartości życia. Nazwijmy to
poczuciem rzeczywistości i uznajmy, że posiada je każdy człowiek. – Popatrzył Richardowi
prosto w oczy. – Ludzie czują się zdradzeni. Przy tym pańskim szlabanie zacznie się taniec
śmierci!
– To nie ja kazałem zablokować drogę!
– Ciekawe, jak doszło do tego, że pilnują jej żołnierze? – Oczy Morellego płonęły
nienawiścią. Richard zastanawiał się, dlaczego Włoch ma w sobie tyle jadu. Może stracił
wiarę? W co kiedyś wierzył?
– Jakiś zwariowany kierowca mógłby tu narobić tyle zamieszania co kwazar wśród ciał
niebieskich, gdyby nie zostały przedsięwzięte odpowiednie środki ostrożności.
Jasnowłosy mężczyzna, który nazywał się Ivorjakiśtam, parsknął śmiechem. –
Naliczyłem sześć dobrze wyposażonych ciężarówek i prawie dwa plutony żołnierzy. Czy tego
wymaga ochrona waszego obserwatorium przed stukniętymi intruzami? Żołnierze otoczyli
teren drutem kolczastym i ustawili wieżę strażniczą. – Mężczyzna o urodziwej, opalonej na
brąz twarzy, oszpeconej nabrzmiałą blizną zerknął na Richarda. – Szkoda, że pan nie widział,
jak nas kontrolowali. Wyłazili wprost ze skóry, żeby ich sfotografować. Niech cały świat wie,
jacy z nich świetni żołnierze!
– To mi przypomina tandetną wersję filmu Cecila B. de Mille'a – burknął Morelli. –
Wszystko zaplanowane. Ci chłopcy nie zdają sobie sprawy, po co ich tu ściągnięto. Tłum jest
gotowy na wszystko. W takich sprawach mam nosa.
Zakłopotany Richard otarł czoło wierzchem dłoni.
– Skoro nastroje są aż tak złe, teleskop rzeczywiście powinien być chroniony.
– Powiedziałem, że nastroje są złe, ponieważ ludzie czują się rozczarowani –
przypomniał grubas. – Gdyby ich potraktowano inaczej, przyjeżdżaliby tutaj jedynie na
krótko, żeby się trochę pogapić. Cholera, odgrywacie tu niezły scenariusz.
Właściciel knajpy, wieśniak o imponującej tuszy, przyniósł na tacy zamówione napoje:
rum z wodą sodową dla Włocha i ciepłe piwo dla dwu pozostałych gości.
– Hielo? – dopytywał się z nadzieją grubas.
– Macie lód?
Właściciel zaprzeczył ruchem głowy i odszedł bez pośpiechu.
– To było do przewidzenia – zachichotał Morelli. – Na pewno obowiązują tu
ograniczenia poboru mocy? Żadnych lodówek.
– To nieprawda – burknął Richard. – Wypraszam sobie takie pomówienia. Nasi elektrycy
regularnie objeżdżają teren naprawiając tandetne generatory spod ciemnej gwiazdy i wszelkie
inne urządzenia. Czasami zużyty sprzęt wymieniamy za darmo na nowy. Nie mamy innego
wyjścia, ale to kosztuje.
Paul sporo się pewnie natrudził, by zorganizować wojskową ochronę!
Widowisko w stylu Cecila de Mille'a? Z pewnością żołnierze nie byli wynajętymi
statystami. Nie ulegało wątpliwości, że mogą się na coś przydać, a wówczas z pewnością
sytuacja nabrałaby dramatyzmu. Posunięcie z pozoru godne pochwały...
–
Proszę mi opowiedzieć coś więcej o blokadzie drogi – mruknął Richard
pojednawczym tonem.
–
– Najpierw muszę panu wyjaśnić podstawowe zasady psychologii tłumu i jego
zachowań – wyjaśnił Morelli mentorskim tonem. Reprezentował francuską agencję prasową,
której nazwa widniała na jego identyfikatorze, ale w istocie wyrażał jedynie własne poglądy.
– Tłum można podzielić na cztery grupy. Każda z nich inaczej reaguje na obecność
szlabanów. Pierwszą stanowią zabobonni chłopi, którzy wierzą, że naukowcy udowodnili
istnienie Boga, ale zastanawiają się, czy tym światem nie rządzi przypadkiem diabeł, skoro
Pan Bóg najwyraźniej wybrał się na wakacje zaraz po stworzeniu naszego padołu. Druga
grupa to drobni burżuje wystraszeni upadkiem tradycyjnych wartości i zapowiedziami
rychłego pogorszenia sytuacji. Lękają się zamieszek, utraty swojej pozycji i majątku, a to
zazwyczaj prowadzi do zaakceptowania dyktatury, można w nich jednak wzbudzić pewne
zainteresowanie scjentyzmem. Właściwie źle się wyraziłem. Już istnieje wśród nich swego
rodzaju kult nauki. Wymyślili sobie naukowy odpowiednik powszechnego wśród ludu
przekonania o zbawieniu. Dla burżujów to doskonałe wyjście. Można to nazwać
scjentyzmem, scjentokracją albo naukowym mistycyzmem o wielkiej sile oddziaływania.
Następna grupa to hipisi z Kalifornii, którzy zjechali tu z gitarami i dziewczynami w nadziei
powtórnego przeżycia festiwalu w Altamont. Wówczas nastąpi kolejne objawienie. Tacy
zawsze szukają guru.
Słowa Morellego sprawiły, że Richardowi stanęła przed oczyma scena z filmu Dziesięć
przykazań, który oglądał w dzieciństwie. Nakręcił go chyba de Mille. Wyobraził sobie
Mojżesza zstępującego z Synaju. Prorok niósł kamienne tablice, na których wyryte były
przykazania dla udręczonych Izraelitów skracających sobie czas oczekiwania hulanką u
podnóża góry. Oblicze Mojżesza otoczone srebrzystymi włosami odgarniętymi do tyłu pod
wpływem boskiego promieniowania przypominało rysy Paula Hammonda.
– Ostatnia grupa to zwykli turyści, przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej, którzy
czują się zdradzeni i rozczarowani obrotem spraw jeszcze bardziej niż ich meksykańscy
bracia. Z goryczą i wstydem przyjmują także osłabienie wpływów swego kraju. Potrzebują
symbolu, choćby i przewrotnego, który pozwoli umocnić szowinistyczną dumę i
przywiązanie do przebrzmiałej wielkości, pysznić się nowym przedsięwzięciem na miarę
programu Apollo. To doskonały sposób na ukierunkowanie naukowego geniuszu
Amerykanów ku nowym, wznioślejszym celom, i to bez odium Wietnamu. Chodzi, rzecz
jasna, o technologię, ale bardziej związaną z religią niż z polityką lub wojskiem. Blokada
drogi sprawia, że rozmaite, ale reprezentatywne dla poszczególnych grup przekonania i
dążenia gotują się jak w tyglu. Widok bagnetów jest niczym kij wetknięty w mrowisko.
Ostrzegam, że nawarzycie sobie piwa. To niewyobrażalne szaleństwo!
Paul niewątpliwie skrzywiłby się słuchając tej analizy sytuacji. Richard był niemal
pewny, że pod wpływem nagłego impulsu sam zaparkował auto niedbale, jakby chciał
stworzyć dodatkową, zaimprowizowaną przeszkodę na drodze. Podświadomie uległ
wpływowi Paula.
Gdy siedzieli przy stole sącząc napoje, do baru zajrzał nieśmiało wioskowy ksiądz.
Przeskoczył próg jednym susem, jakby pokonywał wąską, przepastną rozpadlinę. Jego łysa
głowa okryta pomarszczoną skórą, dziwnie skurczona powyżej uszu, chwiała się z boku na
bok, jakby czaszka była zbyt słabo przytwierdzona do kręgosłupa i dlatego kiwała się
niebezpiecznie. Z drugiej strony można było odnieść wrażenie, że maleńkie, niewidzialne
muszki siadają na pomarszczonej łysinie i trzeba je bez przerwy odpędzać.
–
Dispenseme...* Jeden z panów jest stamtąd, spod tej rzeczy w górach, tak?
* Dispenseme (hiszp.) – Proszę mi wybaczyć.
Ksiądz miał zepsute zęby; pozostały tylko pieńki w pokrytych brązowymi plamami
dziąsłach. Richard poczuł się niepewnie. Z bliska ksiądz zdawał się jeszcze wątlejszy i
żałośniejszy niż przed kilku dniami, gdy stał w drzwiach swego kościoła. Przypominał starą
marionetkę.
– Moje imię ojciec Luis. Usłyszałem o panów odkryciu nieobecności Boga. Deus
absconditus..** – Wsunął palec do bezzębnych ust i odepchnął nim język; pokiwał głową. –
Rozumiem mowę Indian Mezapico, chociaż nie potrafię wydawać odpowiednich dźwięków.
Trzeba się uczyć od dziecka. Gwiżdżą o żołnierzach i o tłumie...
Bezradnie machnął ręką.
– Muszę wiedzieć, co to znaczy... Muszę powiedzieć moim... dzieciom cokolwiek, żeby
je pocieszyć. Wyjaśnić. Niczego nie mają. I teraz słyszą, że są niczym. – Umilkł. – Modliłem
się, żeby ta srebrna... rzecz tam wysoko nie... – Znowu przerwał; nagle wybuchnął: – Miałem
wizję, proszę pana. Nikomu o tym nie mówiłem. Nawet moim przełożonym w San Pedro.
**Deus absconditus... (lać.) – Bóg ukryty.
Grubas wytarł spocone dłonie o spodnie i zaczął gryzmolić w notatniku. Stenografował
pospiesznie. Morelli zachłannie słuchał wyznań księdza, jakby chciał się ich nauczyć na
pamięć. Richardowi przyszło nagle do głowy, że skoro żołnierzy można uznać za statystów w
kosmicznym dramacie Paula, zapewne i ksiądz ma w nim jakąś rolę do odegrania. Po chwili
uznał, że pomysł jest absurdalny. Ojciec Luis i jego formułowane z trudem zwierzenia,
tyczące nędznego objawienia; cóż to jest warte? Starzec od lat tkwił w Mezapico, tej
pustynnej, zakazanej dziurze. Dla świętego Antoniego trzeciej kategorii nadszedł czas wizji i
mistycznej paplaniny. Oto smutny, żałosny człowieczek, zepsuta kukiełka. Łysa głowa
chwiała się niebezpiecznie, gdy ksiądz dukał obce słowa.
– Poszedłem kiedyś, żeby to obejrzeć z bliska. Całą drogę szedłem piechotą. Kiedy
dotarłem... – Złożył dłonie usiłując pokazać, jak wygląda antena ustawiona pod niewielkim
kątem, jakby miała za chwilę upaść. – Nie było nikogo, ani żywej duszy. Cały świat umarł.
Tylko ptaki żarły padlinę. Jałowa ziemia. Pustka.
„Dolina suchych kości"? – W głowie Richarda natychmiast pojawił się odpowiedni cytat.
Skąd pochodził? Ezechiel, a może Eklezjastes? Nie pamiętał. To chyba dowód, że Paul nie
jest z księdzem w zmowie. Hammond upozowany na dobroczyńcę ludzkości wymyśliłby dla
przyciągnięcia uwagi przybyszów opowieść ciekawszą niż ta nieudolna parafraza biblijnego
cytatu.
– Zresztą cóż w tym niezwykłego?– wykrzyknął ksiądz Luis patrząc Richardowi prosto
w oczy, jakby chciał od razu rozwiać jego podejrzenia. – Tak jest wszędzie wokół nas tutaj.
To był pewnie mój nastrój. Nastrój to coś innego niż wizja. Ach, cóż za wizja! Srebrna misa
wisiała pionowo nad moją głową. Pełna była światła niczym łyżka płynnego słońca. Światło
nie wylewało się, tylko zakrzepło... pionowo. Nie poddawało się przyciąganiu ziemskiemu.
Było silniejsze niż przyciąganie. Był pan w hucie? Widział pan, jak z naczynia leje się
roztopiony metal podobny do lawy z wulkanu? A płynne światło nie wyciekało! Nie czułem
żaru, była tylko światłość. Jakże mocny był ten blask!
Splótł drżące, wątłe dłonie, aż zachrzęściły stawy. Wydawało się, że palce się połamią i
spadną na brudną podłogę.
– Nie chodzi o to, że mnie oślepiało, nie. Inną siłę miałem na myśli. Światło mocne jak...
– Bezradnie machnął ręką, zbyt osłabiony, by powtórzyć ten gest. – Włókna. Istota cała ze
świetlistych włókien. Co chwila przybywało jarzących się włókien zabranych z piersi słońca.
Promienna istota sztywniała i zanurzała się w sobie, napinając skradzione włókna mięśni. I
nagle... stworzenie zacisnęło się wokół siebie tak mocno, tak potężnie... Jakże zachłannie
owinęło się własnymi mięśniami! Wyssało już wszystkie świetliste włókna z tarczy słońca,
które poczerniało stojąc obok mnie, jakby wyczerpane okrutnymi torturami, nie tyle odarte z
blasku, lecz gorzej... włókienka zostały wywleczone z ciała słońca jak nitki, aż stało się
bezużyteczne i bezwładne, a potem zgorzało w agonii.
– Słońce wydało się księdzu ciemne – tłumaczył Richard zwracając się do gości –
ponieważ zbyt długo patrzył na jego odbicie w naszej antenie skupiającej promieniowanie, a
zarazem stał tyłem do jego źródła! Receptory światła umieszczone pośrodku siatkówki zostają
nagle zablokowane, jak szeroko otwarte drzwi. Boczne receptory natomiast reagują tylko na
zmianę i ruch. Gdy ksiądz obserwował antenę, żadna zmiana nie nastąpiła, a więc boczne
receptory nie działały. Dlatego miał złudzenie, że spogląda prosto w świetlny tunel! Każdy
może sam tego doświadczyć.
– Skończ pan tę gadkę – syknął Morelli.
–
Czy wasz teleskop jest rzeczywiście skierowany prosto w słońce? – wypytywał
jasnowłosy mężczyzna z niedowierzaniem i rozbawieniem. – Nic dziwnego, że gapiom
mroczki latają przed oczyma!
Richard nie potrafił odtworzyć w pamięci ustawienia anteny ani odnieść jej do postaci
księdza oraz słońca. Zaczął się nad tym zastanawiać. To racja, że radioteleskop nie powinien
być skierowany prosto w słońce. W takim przypadku ksiądz doznałby poważnego
uszkodzenia wzroku!
Starzec zawahał się, nim przestąpił próg jak człowiek, który słabo widzi w cienistym
wnętrzu i wierzy, że trafi stopą na pewny grunt, ale wiarę tę musi obudzić niczym zegar, który
wymaga nakręcania.
Ojciec Luis podjął opowieść i w poczuciu bezsilności wzruszył ramionami. Gest ów nie
wyrażał jednak cierpliwej pokory ani rezygnacji. Czas zatrzymał się dla starego księdza;
cierpliwość albo jej brak nie miały żadnego znaczenia.
– Świetlista istota zaczęła pożerać samą siebie, jak przedtem wyssała do końca jasne
włókienka słonecznego blasku. Zadawała sobie męki chłonąc i żując własne światło. Połknęła
swą jasność i zniknęła mi z oczu. Nic nie widziałem. Miałem świadomość, że umieram, że
pochłania mnie pustka. I nagle! – Wsunął palec między zepsute zęby i popchnął język. Tym
razem udało mu się wydobyć przeszywający dźwięk, który przedtem jedynie zamarkował. –
Wokół rozległy się gwizdy niby ptasi świergot. Wydobyły mnie z pustki i odbudowały świat
Trójka Indian gwizdała pod srebrną misą, a włókna dźwięku przywołały mnie z otchłani.
Indianie odtworzyli świat. Ujrzałem go ponownie. A jednak owo istnienie było niepełne i
zdawałem sobie z tego sprawę. Odmieniła się moja wiara... bo to myśl i głos człowieka
stworzyły świat, nie myśl Boża. Człowiek nie jest bytem istniejącym w umyśle Boga, tylko
odwrotnie; świat jest myślą w ludzkim rozumie. Proszę – rzekł błagalnie. Był tak
wyczerpany, że jego głowa chwiała się bezsilnie, jakby miał natychmiast zapaść w sen,
choćby na stojąco. – Nie zaniechajcie myślenia o świecie. To nędzna, wyniszczona pustynia,
lecz zarazem schronienie dla dusz... Wprawiam w ruch dzwon, bo wtedy... po swojemu...
gwiżdżę.
Morelli wpatrywał się w księdza Luisa jak zaczarowany. Starzec wybiegł na spieczoną
słońcem ulicę – zanurzył się w świetlistych włóknach. Richard zadrżał gwałtownie. Ekipa
CBS wsiadała do wypożyczonego auta. Rozległ się niecierpliwy dźwięk klaksonu.
13.
Widma nierealnego życia sprawiają, że postępuje jak głupiec. Znowu tuli się do samicy
ze swego haremu; sunie obok niej czując dotyk gładkiej skóry, gładzi ją płetwami. Jakże
pragnie zanurkować pod jej brzuchem, krążyć wokół po spirali, zaprosić do tańca, który
zmąci morskie fale. Jakże chciałby wraz z nią spiąć się do skoku, wystrzelić nad
powierzchnię i opaść wzbijając ogromną fontannę wody i piany. Jakże pragnie wejść w nią
podczas ulotnej chwili najwyższej rozkoszy, gdy staną pionowo wśród fal. Chciałby nasycić
ją swą miłością jak matka niegdyś syciła mlekiem istotę jemu podobną, jak on sam nasyca
powietrze dźwiękami, by ustąpił straszliwy ból! Kiedyś łatwiej było mu dostąpić rozkoszy;
nie zaspokajał żądzy wśród łamiących się grzbietów hałaśliwych fal. Dla osiągnięcia
spełnienia wystarczyło ułożyć się we dwoje, spleść członki, których przeznaczenia nie
rozumiał, złączyć języki i wargi, co z pozoru wydaje się niemożliwe. Długie włosy unosiły się
wokół niego niczym pędy wodorostów, przylegały do ciała, czepiały się rąk... Zwiedziony grą
wyobraźni nie zważa na wiadomość zawartą w dźwiękach. Niczym głupiec bagatelizuje
nabrzmiałą krągłość brzucha samicy, płód wypełniający jej łono, twardy splot mięśni ukryty
w trzewiach, który już teraz utrudnia jej ruchy. Wszystkie znaki stanowią ostrzeżenie, że jest
niedostępna! Nie zważa na sygnały jędrnego ciała odwzorowane w głowie napełnionej
olbrotem, szalony i udręczony zarówno chęcią odkrycia prawdy o samym sobie, jak
pragnieniem obcowania z uległą samicą. Palce gładziły w ciemności niewidzialne ciało,
postrzegane jedynie przez dotyk i ciężki, nieustanny łoskot słów. Wściekłe fale załamują się z
hukiem! Szalony wir! Wędrowiec na nic nie zważa. Zdaje sobie sprawę, że samica nie chce z
nim tańczyć wśród fal, ale lekceważy ostrzeżenie. Z trudem dociera do jego świadomości
ostrzegawczy warkot dźwięków – gniewne, ostre wezwanie. Wielki samiec mknie w górę i
przybywa z głębiny. Nie ma w nim miłości, przypomina groźną pięść! Za chwilę cios
napastnika pogruchocze mu żebra. Wędrowiec czuje nagły ból. Samiec ściska zębami jego
płetwę i szarpie na wszystkie strony; wypluwa ze wzgardą nadgryzioną część jak kawał
padliny; ale owa padlina nadal żyje i odczuwa ból, stanowi cząstkę wielkiego ciała, chociaż
jedynym na to dowodem jest straszliwe cierpienie. Gniewne przesłanie rozbrzmiewa w
głowie winowajcy. To najprostszy z rytów: obcy! Okazał się głupcem. Niedojrzałym
półgłówkiem.
14.
Tego samego wieczoru Paul Hammond wydał przyjęcie pod gwiazdami dla uczczenia
wielkiego zwycięstwa. Uczestniczyli w nim wszyscy dziennikarze oraz cały personel. Ruth
pełniła honory domu jak prawdziwa dama. Richard kpił w duchu, że Paul musiał oddać żonę
do renowacji pod jego nieobecność. Ruth miała na sobie strój, w jakim Richard dotąd jej nie
widział, a nawet nie przypuszczał, by potrafiła się tak nosić. Suknia była naszywana setkami
połyskliwych cekinów, które odbijały blask ognia i lamp, migocąc jak gwiazdy na niebie.
Ruth stała się Drogą Mleczną, spiralną galaktyką krążącą pospiesznie wśród dziennikarzy i
operatorów, którym alkohol coraz bardziej uderzał do głów. Paul zachęcał gości do picia, lecz
sam pozostał trzeźwy. Namawiał, by na pustynnej wyżynie oddawali się wszelkim uciechom.
Drogę wiodącą do San Pedro blokowało wielkie ognisko rozpalone poza miastem.
Obserwującym je z wyżyny uczestnikom bankietu przypominało migotliwą, pomarańczową
gwiazdę pierwszej wielkości. Raz jeden dobiegł ich odgłos serii z karabinu maszynowego,
odbity i wzmocniony przez wielki talerz anteny. A może to Indianin ukryty w ciemnościach
poza kręgiem światła i obserwujący zabawę nadepnął na suchą gałązkę; może sęp dreptał
niecierpliwie i machał skrzydłami wpatrzony w jagnię pieczone nad ogniskiem. Jasnowłosy
korespondent twierdził z uporem, że słyszeli salwę karabinową. Powtarzał chełpliwie, że w
Azji, Afryce i na Bliskim Wschodzie nauczył się nieomylnie rozpoznawać odgłos strzelaniny.
Połowę życia spędził pracując tu i tam jako ekspert od wszelkich rodzajów broni, a jedyny
błąd, jaki popełnił, zapisał się wyraźnie na jego twarzy. Grzechoczący dźwięk rozległ się w
chwili, gdy zapanowała dziwna cisza; nawet ogień przestał szumieć i trzaskać, a pieczeń nie
skwierczała. Goście niespodziewanie zamilkli, jakby czekali na ów dźwięk... jakby się go
spodziewali.
Po dwóch godzinach niemal wszyscy uczestnicy przyjęcia byli pijani. Ruth wymknęła się
i ruszyła w stronę bungalowu Hammondów. Richard poszedł za nią chwiejnym krokiem,
chociaż nie dała mu znaku. Paliła go żądza, a zarazem przemożna chęć zapomnienia o
gadaninie ojca Luisa. Natrętne słowa lepiły się do każdej myśli. Czuł się jak człowiek, który
od kilku dni nie mył zębów. Ktoś szedł za Richardem w ciemności krok w krok, lecz
mężczyzna z pijacką niefrasobliwością wcale nie zwracał na to uwagi. Po omacku znalazł
drzwi, cicho wszedł do bungalowu i ruszył w stronę pokoju Ruth. Pod jej drzwiami dostrzegł
smugę światła. Uznał, że Consuela na pewno siedzi z Alice w innym pomieszczeniu; bez
pukania nacisnął klamkę.
Jasnowłosy korespondent był w łóżku z Ruth.
Jej suknia leżała na podłodze jak porzucona skóra węża o połyskliwej łusce. Mężczyzna
opierał się na łokciu, a drugą ręką podtrzymywał Ruth. Jego pośladki rytmicznie poruszały się
w przód i w tył ujęte w ciasną obręcz kobiecych nóg. Ruth spoczywała na łóżku na pół
siedząc, wygięta w łuk niczym balerina zastygła w wyszukanej pozie. Paznokcie jednej ręki
wbiła w pośladki dziennikarza, a drugą ściskała łagodnie jądra mężczyzny jak plastikową
butelkę keczupu.
Otworzyła na chwilę oczy i spojrzała przelotnie na Richarda. Powieki znowu opadły, a
nogi zacisnęły się mocniej wokół męskich bioder; minęło kilka chwil, nim Ruth opuściła je na
posłanie i uwolniła kochanka. Jasnowłosy dziennikarz zsunął się z niej bez pośpiechu i
dopiero wówczas zauważył Richarda. Nie czuł się zakłopotany jego obecnością.
– Dlaczego on? – wyszeptał Kimble.
Nawet jako mąż Ruth nie odczułby mocniej tej zdrady. Kobieta spojrzała na niego z
obrzydzeniem. Usiłowała okryć się prześcieradłem, ale nie mogła go wyciągnąć spod
ciężkiego mężczyzny. Zdołała osłonić nogi i ciemny romb krocza, ale piersi pozostały nagie.
Nie patrzyła na Ryszarda. Spojrzenie pobiegło dalej.
Kimble odwrócił się idąc za jej wzrokiem. Morelli wszedł za nim do domu. Włoch stał w
głębi ciemnego korytarza. Zbliżył się, jakby zachęciło go spojrzenie Richarda. Nie zwrócił
uwagi na półnagie ciało kobiety i utkwił wzrok w jej twarzy. Zdawało się, że nie dostrzega
oczu ani ust, jakby miał przed sobą jednolitą bryłę albo głowę o rysach spłaszczonych i
zniekształconych naciągniętą pończochą.
– Piękna kapłanka Hammonda została świątynną prostytutką? – zapytał cicho. –
Wszystko się zgadza.
Jasnowłosy mężczyzna przesunął się na brzeg łóżka i sięgnął po pudełko, które wysunęło
się z kieszeni leżącej na podłodze koszuli.
– Niech pani nie zwraca na niego uwagi. Jest zazdrosny, bo odkąd wpadł na arabską
minę, nie może sobie ulżyć. Kiedyś był marksistą i rwał panienki aż miło. Wiem, co mówię!
Seks i walka klas. Szkoda, że go pani nie słyszała. Po tamtym wypadku stał się niewinny jak
prawiczek. Co ty na to, Gianfranco? Grzech nie grzech, ale chętnie byś pomacał biust jakiejś
katoliczki, prawda?
Morelli przyjął jego gadaninę nadzwyczaj spokojnie; a może nie przywiązywał teraz
większej wagi do osobistych cierpień dręczących go od dawna. Skłonił się urągliwie niczym
błazen i odszedł, zostawiając Ruth z dwoma mężczyznami. Kobieta odwróciła się do nich
plecami i wybuchnęła histerycznym płaczem.
– Gówno! – zaklęła z wściekłością. – Wynoście się stąd! Koniec przedstawienia! Ja chcę
żyć naprawdę. Nienawidzę was.
Następnego dnia o dziewiątej rano Paul Hammond rozpoczął konferencję prasową
filmowaną przez ekipy telewizyjne. Korespondenci zebrali się w cieniu wielkiej anteny.
Hammond był opanowany i pełen zapału, a z każdego słowa i gestu biła pewność siebie. Od
razu wywarł ogromne wrażenie na skacowanych uczestnikach konferencji prasowej. Zeszłego
wieczoru zstąpił ze swej góry na równinę, upodabniając się do zwyczajnych śmiertelników,
lecz następnego dnia stał się na powrót jednym z niebian.
Tymczasem z realnej, odległej równiny wznosi się ku niebu cienki słup czarnego dymu,
wysoki na trzysta metrów. Gdy dotarł do kolejnej warstwy powietrza, rozpłaszczył się na
wszystkie strony i zastygł przy bezwietrznej pogodzie jak smukłe drzewo lub
nieproporcjonalnie wysoki grzyb.
Pytania Morellego wkrótce zepsuły Hammondowi nastrój. Nie były to właściwie pytania,
lecz zdecydowany i uzasadniony sprzeciw. Słowa księdza Luisa zrobiły widać na Włochu
ogromne wrażenie, pomyślał Richard starając się nie wracać myślą do wydarzeń poprzedniej
nocy. Nie ulegało wątpliwości, że Morelli był dobrze przygotowany do konferencji w
Mezapico i sporo wcześniej przeczytał. Rozmawiał teraz z Hammondem jak równy z równym
– tonem uczestnika konferencji naukowej w Seattle. Paul wyraźnie nie był przygotowany na
taką okoliczność. Richard ze złośliwą satysfakcją przypomniał sobie pogardliwe uwagi
naukowca o durnych dziennikarzach.
– Sądzę, doktorze Hammond – zaczął Morelli oskarżycielskim tonem – że wiara w
realność bytu ma ogromne znaczenie. Pan odmawia wszechświatowi prawa do istnienia,
zgadza się? Czyż jednak współczesna fizyka nie potwierdza, że obserwator do pewnego
stopnia kreuje postrzeganą rzeczywistość i wywiera na nią znaczny wpływ? Zastanawiam się,
czy słynny eksperyment myślowy Schroedingera i los występującego w nim kota można by
odnieść do całego wszechświata. W takiej sytuacji my, ludzie grający rolę obserwatorów,
bylibyśmy odpowiedzialni za wybór rodzaju wszechświata, który zamieszkujemy. A zatem
musimy wybierać, a nasze postanowienia decydują o kształcie rzeczywistości! – Strzelił
palcami. – W każdej minucie i każdego dnia stajemy jako zbiorowość przed koniecznością
wyboru. Ludzkie doświadczenie kształtuje obraz świata. Każdy ma udział w tym procesie. To
nie marksizm ani mistycyzm, doktorze Hammond, tylko prawa fizyki. Zgadza, się?
– Ma pan ma myśli te bzdury o czynniku biologicznym wpływającym na stałe parametry
fizyczne wszechświata? Dla postrzegania kosmosu niezbędni są obserwatorzy, obecność
życia, a zatem wszechświat musi istnieć w zgodzie z prawami rozwoju życia. Inaczej mówiąc,
gdy nie ma obserwatorów, wszechświat nie istnieje albo innymi słowy przybiera określoną
postać, bo my go zamieszkujemy? Tak, znam owe teorie. Urągają prawom logiki. Nie mają
nic wspólnego z istnieniem wszechświata. Nie rozumiem, co pan sugeruje twierdząc, że w
każdej sekundzie dokonujemy wyboru i decydujemy o kształcie naszego wszechświata. Czy
pan ma takie poczucie?
– Owszem. Przyznajmy uczciwie, że między nami i rzeczywistością istnieją szczególne
związki. Problem wcale nie jest taki prosty, jak dyktuje zdrowy rozsądek. Jesteśmy
uczestnikami procesu, tak? A jeśli rodzaj ludzki dokona nielogicznego, bezsensownego
wyboru, jeśli będzie to wybór nie przystający do tego świata i zdrowego rozsądku? Wówczas
nie mogliby dalej istnieć w owym wszechświecie jako obserwatorzy. Ludzkość czekałaby
zagłada. Zniszczyłoby nas własne szaleństwo, ponieważ wszechświaty poddawane obserwacji
nie mogą egzystować wbrew prawom logiki. Co nastąpi, jeżeli zaczniemy postępować
nieracjonalnie? Znikniemy z powierzchni Ziemi, pozostawiając ją sowom, wydrom, jeleniom
i małpom, by podtrzymywały rzeczywistość, aż pojawi się nowa, wysoce inteligentna rasa? A
może wraz z nami przepadnie wszelka rzeczywistość? Ta unikalna, cudowna rzeczywistość!
Wskazał ręką spieczony słońcem krajobraz Mezapico – skały, zarośla, smugę dymu na
równinie, widoczną na horyzoncie połyskliwą klingę morza.
Przez moment wydawało się Richardowi, że pustkowie wypiękniało nagle jak malowidło
pokryte świeżą wartwą jasnego werniksu.
– Co za bzdura! – wybuchnął rozwścieczony Hammond. – Jako dyletant pomieszał pan
dwa odmienne twierdzenia. Jednym z nich jest teoria prawdopodobieństwa, która dotyczy
jedynie poszczególnych cząstek elementarnych. Drugie to kosmiczna teoria światów
równoległych, która jest wyłącznie matematyczną spekulacją.
Przyznaj uczciwie, Paul, pomyślał Richard. To wcale nie jest takie proste.
– Zgoda, wszechświat może stanowić odbicie naszej egzystencji – oznajmił nagle Paul.
Nie uszło jego uwagi, że zrobił marne wrażenie na dziennikarzach. Podobało im się, że wielki
człowiek dostaje w skórę, ale nie pochwalali napaści na swego kolegę. – Oczywiście to
prawda, że gdyby nas zabrakło, nikt by go nie oglądał, co bynajmniej nie oznacza, że
współtworzymy tę cholerną rzeczywistość.
– Nieprawda, doktorze Hammond, wcale nie mieszam pojęć – oznajmił Włoch.
Tłumiona pasja upodabniała go do nieustępliwego kornika, który wgryza się z wysiłkiem w
twardą deskę. – Teoria prawdopodobieństwa i teoria kosmiczna muszą się wiązać. Chyba pan
nie zaprzeczy, że wszechświat stanowi jedność? Pańską teorię o krokach, czy jak jej tam,
również cechuje pewna jednorodność, prawda? Wrzuca pan cząstki elementarne i galaktyki
do tej samej otchłani, a przyczyna jest zawsze ta sama! – Paul obojętnie kiwnął głową i
zamierzał się odwrócić. – Proszę nie zapominać o kocie Schrodingera, doktorze.
– To nie czas i miejsce, signor Morelli, żeby rozmawiać o kotach! Uchodzę za autorytet
w dziedzinie katastrof, ale pański zagrożony kociak nie robi na mnie wrażenia.
Nikogo nie rozbawił ten żart.
– Teraz jest właśnie odpowiednia pora na takie rozmowy, szanowny panie! – sprzeciwił
się Morelli. – Uznał pan za stosowne powiadomić cały świat o swoim odkryciu. Moi
czytelnicy nie mogą czekać przez cały miesiąc na szczegółowe uzasadnienie. Może inni
dziennikarze gładko przełkną nowinę o nicości wszechświata, ale ja domagam się wyjaśnień!
– Morelli zerknął na jasnowłosego korespondenta z blizną na policzku, który z nudów zapalił
papierosa.
– Te uwagi brzmią rozsądnie, Paul – uznał Maks.
W odpowiedzi Hammond ziewnął szeroko i niespodziewanie, jakby chciał odgryźć
koledze głowę. Zmusił matematyka do wzięcia udziału w konferencji i teraz gorzko tego
żałował.
– Chętnie usłyszałbym, jak pan Morelli uzasadnia...
– Dzięki – wpadł mu w słowo Morelli i ciągnął jadowitym tonem. – Proszę mnie
poprawić, jeśli popełnię błąd. Jestem przecież zwykłym dyletantem. Wybitny fizyk
Schrodinger starał się przewidzieć nieuniknione konsekwencje następującej sytuacji: w pudle
zamknięty jest kot oraz butla z kwasem pruskim i młotek, który rozbije ją automatycznie, gdy
licznik Geigera zarejestruje wzrost radioaktywności, zgadza się? Obok licznika Geigera
umieszczamy pewną ilość substancji radioaktywnej, odmierzonej tak, by istniało
prawdopodobieństwo pięćdziesiąt do pięćdziesięciu, że w ciągu godziny nastąpi rozpad
jednego z jąder atomu prowadzący nieuchronnie do śmierci kota. Jak z punktu widzenia
matematyka przedstawia się sytuacja pod koniec owej godziny? – zwrócił się do Maksa, który
skubał zębami wąsy z desperacką odwagą człowieka, który doszedł wreszcie do głosu. Długo
zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Prawda jest taka, że po godzinie wykres uwzględniający parametry układu wskazuje na
idealną równowagę prawdopodobieństwa przeżycia i śmierci kota.
– A więc zwierzę jest zarazem żywe i martwe?
– Owszem, z punktu widzenia matematyki – przytaknął Maks. – Rzecz jasna, w praktyce
kot albo żyje, albo nie.
– W praktyce, no właśnie! Ale co o niej decyduje? To zagadnienie musimy rozstrzygnąć!
Można uznać, że kot przebywa w dwu równoległych, nie powiązanych ze sobą światach. Oba
są dla naukowców rzeczywiste. A zatem najdrobniejsza zmiana na poziomie atomów, a
mianowicie rozpad jądra, powoduje zaistnienie alternatywnej rzeczywistości. Ten
eksperyment myślowy ma istotne znaczenie nie tylko dla mechaniki kwantowej, lecz i dla
fizyki poszczególnych światów: dla całej rzeczywistości!
– Otóż to, łamigłówka Schrodingera – westchnął Maks. – Wychodzi pan od logicznej
konkluzji, która z niej wynika, i w rezultacie każda zmiana, nawet na poziomie cząstek
elementarnych, powoduje nieustanne mnożenie kopii wszechświata.
– Jak również kopii Ziemi oraz nas samych, a nawet światów absurdalnych?
– Nieskończone mnóstwo wszechświatów, które rozgałęziają się nieustannie.
Przerażające. Alicja w Krainie Czarów to przy owej mnogości łatwy orzech do zgryzienia. –
Maks wzruszył ramionami. – Jednakże z punktu widzenia matematyki wszystko jest w
porządku.
– Był tylko jeden akt stworzenia i powstał tylko jeden wszechświat – grzmiał Paul
Hammond – a Bóg go opuścił. Nasze badania potwierdziły ten fakt ponad wszelką
wątpliwość, Morelli.
– Oczywiście, doktorze Hammond – przytaknął Morelli. – To prawda, że dla
konkretnego obserwatora istnieje tylko jeden wszechświat. Z drugiej strony jednak
wszechświaty nieustannie się rozgałęziają, jak zauważył pański kolega. Co przesądza o
naszym losie wśród mnogości światów? W jakim wszechświecie znajdziemy kontynuację
swego istnienia? Czy decyduje o tym jedynie przypadek? W takim razie nasz wszechświat w
każdej chwili może stać się absurdalny. To oczywiste, że niektóre z powstających
wszechświatów muszą być nieracjonalne; czas płynie w nich do tyłu, światło jest
powolniejsze niż dźwięk, a brak zasad stanowi zasadę! Wszechświaty bez obserwatora. Co
pozwala nam zachować poczucie sensu? Twierdzę, że owym gwarantem jest akt wyboru
dokonywany przez człowieka, jego praktyczne działanie, które utwierdza rzeczywistość,
podobnie jak wybór dokonany przez istotę ludzką powoduje śmierć kota Schrodingera albo
utrzymuje zwierzę przy życiu. Rozstrzygającym elementem w tym eksperymencie myślowym
jest świadomość obserwatora; to jedyna istotna zmienna.
Maks ponuro skinął głową nie przestając ani na chwilę żuć wąsów.
– A zatem to obserwator dokonuje wyboru i wyzwala kolejne możliwości. Decyduje,
jakie zaistnieją okoliczności. A zatem co na górze, to i na dole. Obraz widziany pod
mikroskopem ma swój odpowiednik w obserwacjach dokonywanych przez teleskop!
Twierdzę, że świat trwa w określonej postaci, cała ludzkość bowiem podziela wiarę, że stół
jest stołem, noc musi być ciemna, a rzeczywistość przybiera określony kształt.
Paul Hammond burknął niechętnie: – Równie dobrze mógłby pan twierdzić, że Ziemia
jest płaska, a Słońce krąży wokół niej, podając jako argument, że takie jest ogólne
przekonanie.
– Nie rozmawiamy o mitologii, drogi panie. Rzecz dotyczy podstawowej, powszechnie
uznawanej tkanki rzeczywistości.
– Czy może mi pan łaskawie wyjaśnić, kto dokonywał owych wyborów przed
zaistnieniem człowieka? – dopytywał się żartobliwie Hammond. – Umie pan odpowiedzieć na
to pytanie?
– Być może inne formy życia – odparł zagadkowo Morelli.
– A jakież to formy życia? – perorował uradowany Hammond. – Może przybysze z
innych planet albo dinozaury? Kto się tym zajmował, nim zaistniał pierwszy
jednokomórkowy organizm? Proszę pamiętać, że chodzi o miliardy lat.
– Może decydowała o tym właściwa naturze inercja? Kto wie, czy bezwładność nie
panuje nad wszystkim tak długo, aż pojawi się obserwator. Niewątpliwie obecność
inteligencji i życia obala jedną z pierwotnych zasad wszechświata, czyli entropię, zasadę
postępującego rozkładu, prawda? Moment, w którym nasz wszechświat stał się na trwałe
obszarem współtworzenia, był zapewne równie istotny co przypadkowy. Pierwsza molekuła
stanowiła określoną informację, przez co powstała szansa na dalszy rozwój życia, czyż nie
tak? Od tego momentu dążenie do racjonalności zawsze bierze górę, chyba że najważniejszy
uczestnik wydarzeń w ogóle przestanie jej przestrzegać! Nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego
powstało życie, ale gdy pojawiły się jego zaczątki, owa pierwsza molekuła spowodowała
zaistnienie określonych zasad i utrwalenie zmiany w strukturze bytu, co zapewniło
statystyczną powtarzalność skutków. Właśnie życie jest najważniejszym elementem wyboru,
którego teraz dokonujemy. Jestem przekonany, że przyszło nam żyć w wyjątkowych czasach,
gdy wspólnota w postrzeganiu rzeczywistości jest z jednej strony tak silna, z drugiej zaś tak
słaba, że może spowodować zagładę.
Hammond ziewnął szeroko. Zęby kłapnęły, gdy zamykał usta. Przypominał jaszczurkę
łapiącą muchy. Chętnie połknąłby Morellego.
– Naraża pan na szwank rzeczywistość rodzaju ludzkiego głosząc własną prawdę o
pustym, nihilistycznym wszechświecie – stwierdził Włoch nie kryjąc odrazy. – Nie można
wykluczyć, że uczyni pan tę pustkę elementem bytu, ponieważ nasze umysły są chore ze
strachu i niepewności. Wówczas pański wszechświat stanie się rzeczywistym wszechświatem,
a nauka, pańska nauka, będzie religią kosmosu pozbawionego serca. Pan będzie jego...
– Cicho, do cholery! – wrzasnął rozwścieczony Paul.
– ...diabłem.
Hammond patrzył bez słowa na swego rozmówcę. Oczekiwał, że tamten nazwie go
Bogiem.
Nastąpiła długa cisza przerwana jedynie nagłym łopotem skrzydeł sępa, który sfrunął z
metalowej żerdzi mając nadzieję, że wreszcie będzie mógł pogrzebać w śmietniku. Wrzasnął
zawiedziony i usadowił się na innej belce.
Paul Hammond odzyskał werwę.
– Najważniejsze zastrzeżenie, jakie mam do pańskich niespójnych wywodów,
przyjacielu, nie dotyczy wcale żonglowania specjalistycznymi terminami takimi jak
mechanika kwantowa...
– A co pan wygaduje? – przerwał mu rozgniewany Morelli. – Uważa pan, że ludziom się
to wszystko nie pogmatwa? O, pan nie może się doczekać, żeby zagmatwała się ich
rzeczywistość!
– Mniejsza z tym, co pan dotychczas pokręcił – ciągnął zirytowany Paul. – Konkluzja
jest taka, że owe rozgałęzienia dopiero teraz mogą odzwierciedlać istotne zmiany, ponieważ
okoliczności są całkiem nowe. Nie mogą odmienić przeszłości, natury Wielkiego Wybuchu
lub tego, co było przedtem. Nie jesteśmy w stanie zmienić przeszłości, drogi przyjacielu.
Tylko przyszłość podlega zmianom.
Odwrócił się plecami do Morellego, popatrzył na antenę i zastygł na chwilę w
efektownej pozie. Kilku fotoreporterów skwapliwie wykorzystało okazję,
–
Paul, nie jestem pewny, czy możemy w tym miejscu oznajmić: quod erat
demonstrandum*. – Richard był zaskoczony słysząc własny głos. Współczuł szalonemu
włoskiemu kastratowi. – W pewnym sensie zdarzenia z przeszłości kosmosu dla ludzi
żyjących na naszej planecie zachodzą dopiero teraz, bo informacje docierają do nas z wielkim
opóźnieniem. W takim razie Morelli ma rację. Obserwujemy zdarzenia na bieżąco.
* qod erat demonstrandum (łac.) – czego należało dowieść.
– Brawo! – wybuchnął śmiechem Morelli. – Dzięki za ten gest miłosierdzia, Kimble.
Paul zerknął na Richarda z jawną niechęcią, jakby tym samym odmawiał mu prawa do
istnienia. Postanowił zakończyć konferencję prasową.
– Spieramy się o drobiazgi, panowie. Najważniejsze fakty przedstawiają się tak, jak je
opisałem. Wszyscy otrzymali powielone materiały. Uznałem za stosowne przedstawić światu
wyniki badań na miesiąc przed konferencją w Seattle, aby ludzkość zyskała czas na
wypracowanie zbiorowego poglądu na moje twierdzenia. To epokowy przełom w badaniach
nad wszechświatem. W istocie nic ważniejszego nie wydarzyło się w tej dziedzinie od
czasów... – Najwyraźniej szukał odpowiedniego nazwiska. Na jego twarzy pojawił się
głupkowaty uśmiech szaleńca. Czyżby upał roztopił teatralną szminkę? Paul nie był przecież
ucharakteryzowany. Wymieni Einsteina? Za blisko, pomyślał Richard. Kopernik zbyt odległy.
Założę się, że to będzie Newton. – ...od czasów Arystotelesa.
Morelli przyglądał się uważnie Richardowi. Przeczuwał, że najmłodszy z uczonych uznał
za wielką przykrość wczorajszy incydent w sypialni Ruth. Włoch spodziewał się, że astronom
jakoś to odreaguje: da nauczkę aroganckiemu Hammondowi albo zaatakuje jego kosmologię.
Coś jednak powstrzymało Richarda od zabrania głosu. Przesiąkł już nihilizmem Paula
Hammonda. Miał jego teorię we krwi. Materia była niczym, a zatem nicość stanowiła materię.
Ta niefortunna gra słów ubawiła Richarda. Poczuł mdłości i otępienie; to kac. Obraz świata
rozmył się, a jego kontury utraciły wyrazistość. Antena wirowała nad zbolałą głową. Richard
Kimble zemdlał ku wielkiemu zadowoleniu Paula Hammonda. W oczach większości
dziennikarzy ten incydent podkreślił jedynie dramatyzm i grozę teorii Hammonda. Oto jeden
z współpracowników uczonego zemdlał uświadomiwszy sobie wszystkie konsekwencje
wielkiego odkrycia.
15.
– Jaka szkoda – stwierdził Orville Parr jadący czarną toyotą z Gerrym Mercerem,
głupkowatym muzykiem i chłopcem na wyspę Kujirajima – że ten dzieciak jest taki
małomówny. Z trudem można się z nim porozumieć nawet w jego własnym języku, po
rosyjsku. Sześciolatek powinien mieć znacznie bogatsze słownictwo! Zresztą mniejsza z tym,
skoro i tak plecie bez sensu.
Ściszył głos, żeby Michaił nie usłyszał jego słów.
– Ktoś usiłuje nam przekazać wiadomość za pośrednictwem tego chłopca.
Malownicza droga przecinała faliste kaskady zastygłej lawy. Na poboczu rosły nieliczne
sosny i klony. Połyskliwy błękit wody przezierał między drzewami. W końcu zobaczyli
morze, okrągłą, ciemną wyspę oraz łodzie rybackie o barwie żywej czerwieni, z błękitnymi
chorągiewkami. Na betonowym parkingu stał turystyczny autokar. Pasażerowie urządzili
sobie piknik. Ryż i marynowane jarzyny znikały w mgnieniu oka. Opróżnione pudła na
prowiant okrywały parking jak łuski zdobne deseniem nadrukowanym bieżnikami opon.
– I dlatego nie sądzę, by wyznaczenie czasowego limitu było dobrym pomysłem – dodał
szeptem Parr. – Czułbym się o wiele pewniej, gdybyśmy mogli zabrać dzieciaka do Stanów;
potrzebujemy kilku miesięcy na jego rozpracowanie. Sowieci nas poganiają. Przesunęli
termin konferencji dotyczącej rybołówstwa, gdy pół świata głoduje, jedynie po to, by
odzyskać stukniętego chłopaka i dorosłego półgłówka! Bez wątpienia spodziewają się, że
szybko odkryjemy, co wmówili temu dzieciakowi. W przeciwnym razie już wkrótce
informacja będzie nie do odtworzenia. Oni doskonale zdają sobie z tego sprawę!
– Rozmawialiśmy o tym setki razy, Orville. Jesteś zbyt... – Geny zawahał się i w
milczeniu popatrzył na morze. Parr w duchu powtórzył dobrze znajome słowa: sceptyczny,
pozbawiony wyobraźni, strachliwy... Co tym razem?
– Sądzę, że powinniśmy przyjąć do wiadomości pewne fakty – wpadł w słowo
Gerry'emu. – Ci mądrale Enozawy dali nam tydzień na wydobycie od chłopaka informacji.
Na nic więcej nie możemy liczyć.
– To cholernie upokarzające, że Japończycy pozwolili nam go zabrać tylko pod
warunkiem, że skorzystamy z ich transportu i przystaniemy na obecność kuriera.
– A co by to dało, gdybyśmy go wozili bez żadnych ograniczeń? Geny, trzeba spojrzeć
prawdzie w oczy. Nasze wpływy słabną.
– To wcale nie znaczy, że mamy związane ręce!
– Pewnie, jesteśmy w stanie przewieźć mnóstwo wyłowionych z morza rosyjskich
dzieciaków przez pół Japonii i ukryć je w naszych bazach lotniczych!
– Nadal się o to wściekasz? – Gerry był zdenerwowany, lecz ściszył głos.
Parr wciąż podejrzewał, że Michaił może (chociaż nie musi) być rosyjskim szpiegiem
znającym doskonale angielski. Japończyk siedzący za kierownicą na pewno władał tym
językiem i o wszystkim, co uda mu się podsłuchać, doniesie tajemniczym mocodawcom. W
tej kwestii Parr i Mercer byli jednomyślni. Drugą toyotą jechał Enozawa oraz Tom
Winterburn, który miał się opiekować Chloe Patton i Herbem Flynnem z Laboratorium
Marynarki Wojennej w San Diego. Chloe Patton miała odnowić dawną znajomość z doktorem
Kato, dyrektorem instytutu prowadzącego badania nad waleniami, z siedzibą na wyspie
Kujirajima.
– Panienka nie grzeszy rozumem – usłyszał Parr, gdy zadzwonił do San Diego – ale stary
ma do niej słabość. Była w Japonii na stypendium.
Bob Pasko wyruszył nieco wcześniej, by przedstawić doktorowi Kato sprawę Nilina. Na
Kujirajimę – wyspę wielorybów – prowadziła szeroka grobla wiodąca z rybackiego portu
Matsusaki (co znaczy przylądek sosny) ku odległemu o niespełna kilometr skrawkowi lądu z
wulkanicznej skały, który przypominał stożek.
Czarne toyoty mijały liczne nabrzeża, przy których cumowały kutry łowiące tuńczyki na
wodach Pacyfiku. Jaki uroczy widok, pomyślała Chloe. Na maszty wciągano wąskie,
kolorowe bandery, a wiatr unosił białe proporce w stronę nabrzeża, gdzie z głośników
dobiegały podekscytowane głosy Japończyków. Wśród zwałów nasmołowanych lin oraz
straganów, w których sprzedawano komiksy, gromadziły się rodziny żegnające rybaków.
Przejechali obok magazynów i zbliżyli się do statku, który właśnie powrócił z łowiska. Trwał
wyładunek złowionych ryb. Samochód-chłodnia czekał z otwartymi drzwiami, gotowy
połknąć błękitnawe, podłużne ciała wstępnie oprawionych stworzeń. Twarde, zmrożone
torpedy toczyły się po nabrzeżu i natychmiast zaczynały parować w słońcu. Tragarze chwytali
zlodowaciałe rybie kadłuby i spychali je kopniakami albo toczyli po pochylni bosakami
wprost na platformę obok ciężarówki, gdzie towar był ważony i rzucany pospiesznie na
ładowarki. Setki zbrązowiałych makrel suszyły się na słońcu obok straganów otwartych
szeroko niczym wachlarze rozpięte na ogrodzeniu.
Chloe czuła coś w rodzaju trwogi, patrząc na ową krzątaninę mającą za jedyny cel
wykorzystanie zasobów morza aż do całkowitego wyczerpania. Gdy auto mijało kolejne
nabrzeża, na przemian zwalniając i przyspieszając, doznała wrażenia, że sama również
postępuje jak gangster rabujący bank.
Na straganach leżały otwarte komiksy. Wyraziste, lecz niezbyt starannie rysowane
obrazki, na których przeważała czerwień i czerń, przedstawiały maltretowane kobiety,
przerażające roboty, zwycięskich rewolwerowców...
Dawniej podczas odwiedzin w portach zwracała uwagę na niezwykle malowniczą
scenerię: urzekała ją zachwycająca mieszanina barw, kształtów i zapachów. Dzisiejsza
krzątanina sprawiała złowieszcze wrażenie. Wyczuwało się złość, niepokój i poczucie
zagrożenia, jakby statki wyruszały na łowiska po raz ostami, a potem...
Przed kilkoma tygodniami wiele mówiono o wysokim stężeniu rtęci w mięśniach
tuńczyków złowionych na Pacyfiku. Tragarze szybko przerzucali zanieczyszczone trującymi
substancjami, parujące rybie zwłoki, które wkrótce miały trafić na rynek. Należało jak
najszybciej pozbyć się trefnego towaru...
Robotnicy, którzy oprawiali ryby, wyglądali jak gangsterzy z komiksów mordujący
swoje kochanki. Narzędzia rybackie zastąpiły brzytwę.
Chloe Patton, dwudziestosześcioletnia, pulchna blondynka nienawidziła swojego imienia
i wolała, by ją nazywano panną Patton. Imię Chloe kojarzyło się z tłuściutka złotą rybką o
długich płetwach rodem z kreskówek Disneya. Niestety, gdy krążyła po basenie delfinów w
masce nurka, płetwach i szkarłatnym, nakrapianym bikini, przypominała do złudzenia postać
z filmu rysunkowego. Chloe cieszyła się w San Diego opinią świetnej trenerki delfinów.
Zapewne jej podstawowym atutem były warunki fizyczne; łatwo nawiązywała kontakt z
waleniami, bo przypominała ich ulubione gumowe zabawki. Szefowie cenili sobie także jej
naiwność; nie dociekała, jakie są dalsze losy delfinów, które nauczyły się nosić kagańce,
wsuwać kołki w specjalne otwory i przykładać namagnetyzowane krążki do kwadratów z
różnych stopów metali. Niejasno zdawała sobie sprawę, że mózgi delfinów i drapieżnych
wielorybów pobudzane są niekiedy za pomocą wszczepionych elektrod; słabe impulsy mogły
wywołać przeżycia mistyczne, niezliczone orgazmy albo potworny ból. Ingerencja
chirurgiczna na ogół przynosiła wiele korzyści i przyspieszała naukę. Delfiny nie żywiły do
ludzi urazy z powodu takich pomysłów, chociaż co roku jeden lub dwa po zabiegu uparcie
odmawiały przyjmowania posiłków i ginęły z wyczerpania. Chloe szczerze je opłakiwała.
Podczas studiów oglądała pod mikroskopem fragmenty tkanki nerwowej waleni
przygotowane na szklanych płytkach metodą Goldiego przez impregnowanie solami srebra,
lecz nie pytała, skąd pochodzi preparat. Po zajęciach radośnie dopingowała uczelnianą
drużynę piłkarską. W czasie rozgrywek ta zgrabna, pulchniutka dziewczyna skakała do góry
jak gumowa piłeczka, podczas gdy inni studenci protestowali na wiecach przeciwko wojnie.
Chloe wolała nie myśleć o takich okropnościach. Z wielkim entuzjazmem zajęła się
psychologią waleni.
Dopiero ostatnimi czasy jej mały rozumek zaczęły nawiedzać pewne wątpliwości.
Popadła niemal w histerię, gdy w końcu pojęła, że jako kobieta rzeczywiście wiedzie żywot
bohaterki kreskówek, filmowej przyjaciółki delfinów. Podobała się wyłącznie mężczyznom
starym, zdziwaczałym, w których było coś nienormalnego. Należał do nich Herb Flynn. Herb
cierpiał na trądzik. Jego twarz szpeciły czerwone plamy i wypryski. Zapuścił gęstą brodę oraz
długie bokobrody, żeby to ukryć, lecz pod gęstwiną włosów kryła się nadal upstrzona
krostami, posiniała skóra. Pokój Herba w San Diego zastawiony był wysuszającymi
kosmetykami. Flynn nigdy nie zanurzał się w wodzie. Przebywał najczęściej w sali
operacyjnej i laboratoriach, gdzie wszczepiano delfinom elektrody i dokonywano sekcji
zwłok. Chloe nigdy nie widziała go bez koszuli. Zastanawiała się, czy trądzik zaatakował całą
skórę. Po nocach śniło jej się, że ciało Herba oblepiają niewielkie, cuchnące meduzy, które
odciskają na twarzy i skórze okrągłe ślady. Przyszło jej do głowy, że gdyby poszła z nim do
łóżka, różowe paskudztwa wpełzłyby na jej skórę w ciemności. Nie mogłaby oddać mu się
przy zapalonym świetle; wolała unikać przykrych widoków. Delfiny, które trącały swą
trenerkę nosami jak gumową piłkę, były skore do figlów, przekomarzały się z nią popiskując i
pozwalały jej siadać na grzbietach pokrytych sprężystą, giętką skórą, wydawały się w
porównaniu z Herbem stokroć atrakcyjniejsze. Flynn zabrał kiedyś do laboratorium jednego z
ulubieńców Chloe i z zazdrości rozpruł mu brzuch. Dziewczyna miała nadzieję, że podczas tej
podróży nie będzie się jej naprzykrzał. Upstrzona cętkami i krostami skóra Herba budziła w
niej odrazę.
– Zastanawiałem się bardzo poważnie nad tą sprawą – rzekł Tom Winterburn, trąc
czubek posiniałego nosa, tak długiego, że właściciel mógł nań spoglądać nie zezując. – Mamy
chyba do czynienia ze swoistym przeszczepem świadomości, o ile to nie jest zwykła
mistyfikacja.
– To kolejny wykręt, by uniknąć mówienia o implantowaniu umysłu – odparł ponuro
Flynn. Przypomniał sobie przestrzenne modele mózgu delfina, które sporządził w
laboratorium: środki zawiadujące organami zmysłów, nadzorujące ruchy zwierzęcia...
Niesamowita gmatwanina, i to na poziomie zwykłych odruchów.
Flynn podjął przerwany wątek i zapytał:
– Czym jest umysł? To po prostu mózg, który pracuje, sposób jego funkcjonowania. Gdy
ciężar mózgu wynosi ponad tysiąc gramów, możemy już przyjąć taką definicję. Kiedy ów
próg zostanie przekroczony, mamy do czynienia z działaniem umysłu, a nie tylko z
instynktami. Tak przedstawia to wybitny znawca zachowań delfinów, J. Lilly. Nie potrafimy,
niestety, wyodrębnić umysłu ani oddzielić go od ciała. To jest możliwe jedynie w sferze
językowej. Reszta to czysty mistycyzm. Czyżby twoim zdaniem Sowieci osiągnęli istotny
postęp w badaniach na poziomie astralnym? Umysł oddzielony od ciała i poddany kolejnej
inkarnacji? Urzeczywistniony sen wielu religii? To niedorzeczność. – Zamilkł na chwilę. – A
może zakładasz przeszczep mózgu? Prowadzono takie eksperymenty na małpach. Sądzą, że w
przypadku człowieka transplantacja również mogłaby się udać, ale mózg dorosłego jest
znacznie większy niż dziecka. Trzeba by operacyjnie powiększyć czaszkę. W przypadku
Nilina nie ma śladów tego rodzaju interwencji chirurgicznej. Dlaczego w ogóle posłużyli się
dzieckiem? Z pewnością w szpitalach psychiatrycznych nie brakuje matołków... – Umilkł,
jakby takie rozwiązanie wydało mu się nie do przyjęcia, gdy wyraził je słowami.
– Może to problem wzajemnego dostosowania? – zastanawiał się głośno Winterburn. –
Powyżej określonej granicy wieku mózg i ciało stanowią nierozerwalną jedność. Młody
organizm jest bardziej gościnny.
– To po prostu niemożliwe! Dzieciak ma pod czaszką swój własny mózg. To jego szare
komórki... Mniejsza z tym. Ubawił mnie pomysł umieszczenia ludzkiego mózgu w ciele
wieloryba! Ten organ po prostu nie jest przystosowany do funkcjonowania w organizmie o
tak odmiennej budowie. Równie dobrze można by zakładać, że małpa będzie w stanie
pilotować wielki odrzutowiec.
– Wybrali do eksperymentu kosmonautę – zapytał Enozawa. – Czy to istotne?
Flynn potrząsnął ciężką, kudłatą głową, którą Japończyk porównał w duchu do
czerwonego małpiego zadka.
– Wręcz przeciwnie! Mamy dowód, że nie wiedzą, co robić z wysłużonymi
astronautami! W przeciwnym razie zachowaliby go dla wieloryba, a nie marnowali na
eksperymenty z dzieciakiem!
Toyota zboczyła z nabrzeża na groblę. Jazdę opóźniały gromady pieszych turystów,
których ściągnęła w te strony skalista plaża, słynne akwaria z okazami fauny morskiej oraz
inne atrakcje. Z drugiej strony zatoki wiatr niósł charakterystyczny zapach przetwórni
wielorybów. Kłębiły się nad nią stada mew, które pikowały w dół, opadały gwałtownie i
porywały smaczne kąski. Majaczące w oddali zabudowania przesłonił zbliżający się szybko
stożek wyspy.
– Nie miałem na myśli przeszczepu mózgu – tłumaczył Winterburn. – Po co
zainstalowali skomplikowany komputer w takiej wiosce jak Ozerskij? Przepraszam,
Nagahama – dodał natychmiast z nieszczerym uśmiechem kelnerki oferującej gościowi
darmowe ciasteczko; chciał przypodobać się Japończykowi.
Enozawa przyjął to obojętnie, ale nie uszedł jego uwagi obraźliwy protekcjonalizm
owych uprzejmości.
– Komputer ma ogromny potencjał, ale tego rodzaju urządzenia mimo wszystko nie
dorównują sprawnością ludzkiemu mózgowi. Czy IBM 135185 może być równorzędnym
partnerem dla uproszczonej wersji umysłu stanowiącej jego wybiórczy, matematyczny
model? Zarówno mały Nilin, jak i pielęgniarz mówią o implantowaniu umysłu, prawda? W
naszym rozumieniu było to wdrukowanie nowych informacji po uprzednim zaniku poczucia
własnej tożsamości u osoby będącej obiektem eksperymentów. A jeśli należy rozumieć
dosłownie relację uciekinierów? To by oznaczało, że Rosjanie potrafią opisać
matematycznymi symbolami umysł lub świadomość. Herb twierdzi, że nie można wyodrębnić
umysłu, ponieważ jest to sposób funkcjonowania konkretnego mózgu. A zatem Rosjanie
tworzą matematyczny model danej osobowości. Wykorzystali Nilina, ponieważ był
człowiekiem o dużej inteligencji i znacznej odporności!
Flynn z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Jeżeli oczywiste rozwiązania zawodzą – upierał się attache do spraw żeglugi – warto
sięgnąć do pomysłów z pozoru absurdalnych.
– Gadasz jak ten idiota Hammond! – żachnął się Flynn. W jego głosie było tyle jadu, że
Toma Winterbuma ogarnęło zdumienie.
– Tak, tak, wiem, co mówię. Wyraził się bardzo podobnie. Niemożliwe jest rzeczywiste,
a rzeczywiste jest niemożliwe. Tak brzmi chyba credo nowej wiary!
– Nie śledziłem uważnie nowin z Meksyku. Tyle się tutaj działo.
– Zazdroszczę ci!
Chloe wzdrygnęła się niespokojnie. San Diego leżało w pobliżu granicy. W ciągu
jednego dnia można stamtąd dojechać do zablokowanej drogi, gdzie miały miejsce gorszące
sceny. Jeszcze bliżej było do Tijuany, szalonego miasta, które przeżywało kolejny nawrót
choroby. Ilekroć Chloe wychodziła poza strzeżony obszar Laboratorium Marynarki Wojennej,
miała wrażenie, że opuszcza jedyną oazę rozsądku i spokoju. Czuła się zagrożona. Na
zewnątrz było niebezpiecznie. Żadnej obrony. Gorączkowa krzątanina Japończyków w porcie
rybackim wzmogła tylko jej obawy. Tu również nastąpiły zmiany; zamiast malowniczych
widoków ujrzała sceny budzące trwogę. Wszystko, co działo się w laboratoriach wojskowych
w San Diego – z wyjątkiem eksperymentów dokonywanych przez Herba – było jednoznaczne
i zrozumiałe jak Disneyland w porównaniu z okrutnym światem, który rozpościerał się za
strzeżonymi bramami. Wydawało się, że cała Ziemia zamknięta w kruchym batyskafie opada
na dno mrocznego rowu w głębinach oceanu.
Codzienne doniesienia nie były pomyślne: wojna na Nowej Gwinei, głód w Afryce,
epidemie, wzrost radioaktywności, a na dodatek ten Hammond, który opowiada niestworzone
historie zasłyszane na krańcach wszechświata.
Chloe próbowała zapomnieć o przykrych sprawach, ale powracały uparcie, jakby
niesforne skrzaty grały jej myślami w pingponga.
– Ktoś powinien uciszyć tego Hammonda, Tom. Jest niebezpieczny jak zaraza. Światowa
organizacja zdrowia mogłaby ogłosić, że odkryto nowy rodzaj wirusa. Osobliwość polega na
tym, że wylągł się w ludzkiej głowie na terenie meksykańskiego obserwatorium, a nie w
suchej Afryce. Rząd powinien coś zrobić z Hammondem. Może posłać tam piechotę morską.
Wieloryby mogą poczekać.
Enozawa głośno wciągnął powietrze. Narobili tyle zamieszania w sprawie rosyjskiego
chłopca! Japońskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wodzi za nos sowiecką ambasadę.
Ministerstwo Surowców i Zasobów Naturalnych otrzymuje coraz groźniejsze noty w sprawie
przeciągającego się pobytu zbiegów na wyspach. Współpraca z Rosjanami, którzy nawet w
najbardziej sprzyjających okolicznościach uchodzą za trudnych partnerów, jest poważnie
zagrożona; lada chwila wszystkie kalkulacje wezmą w łeb.
Sytuacja przypomina walkę młodzika z doświadczonym zawodnikiem. Jedynym
argumentem, jaki skłonił wpływowe Ministerstwo Surowców do gry na zwłokę, były obawy
dotyczące niebezpiecznego charakteru sowieckich planów wobec potężnych waleni. Liczba i
przeznaczenie użytych do eksperymentu zwierząt nadal pozostawały tajemnicą. Gdyby
zaprogramowane kaszaloty stanowiły groźbę jedynie dla amerykańskich łodzi podwodnych,
czy incydent miałby dla Japończyków jakiekolwiek znaczenie?
A co do Hammonda... To niebezpieczny człowiek! Noblista, który postępuje jak samuraj.
Samotny wojownik nie lękał się najgłębszych ciemności, ponieważ rozświetlał je płomień
honoru; jego żywot osiągał kulminację, gdy nadchodziła mistyczna pora, by ręka sięgnęła po
miecz w chwili popełniania seppuku. Ten rytuał był wyśmiewany przez dziesięciolecia, aż
Mishima przywrócił mu godność pokazując, że wielki człowiek nie lęka się nicości.
Amerykanom lęk ściskał trzewia na samą myśl o niebycie. Prawie wszyscy reagowali w
ten sposób. Hammond był wyjątkiem. Reakcja przeciętnych mieszkańców Ameryki na jego
odkrycie doskonale to potwierdzała.
Enozawa rozsiadł się wygodnie na samochodowym fotelu pokrytym imitacją czarnej
skóry. Oczyma wyobraźni ujrzał Yukio Mishimę na balkonie koszar w Ichigaya. Nareszcie
poczuł się jak świadek tamtego wydarzenia! Godnym postępowaniem chciał teraz zatrzeć
wspomnienie o wstydliwej niefrasobliwości minionych lat.
– Przeszczep mózgu zapewne nie byłby konieczny – odezwał się amerykański kapitan –
gdyby udało się stworzyć dostatecznie złożony model matematyczny i implantować go w
istniejącą strukturę. Sądzę, że elektryczne...
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Enozawa.
Samochód jadący przed nimi zatrzymał się przy wjeździe na groblę. Brukowana
kamieniami ścieżka wiodła pod górę ku najwyższemu punktowi stożkowatej wyspy. Po obu
stronach ciągnęły się rzędy kramów z pamiątkami. Korale i zasuszone wodorosty; owoce
morza skwierczące na rozżarzonym węglu drzewnym; żółwiowe pancerze i wędki,
proporczyki, pistolety na wodę, szkatułki wykładane masą perłową...
Ondlle Parr rozglądał się na boki, ostrożnie prowadząc Georgija Nilina i Michaiła przez
napierającą gromadę turystów. Znowu doznał ataku klaustrofobii, o wiele silniejszego niż
kilka dni temu w zoo. Miał dosyć tego kraju.
– Dlaczego nie przypłynęliśmy tu statkiem? – jęknął zwracając się do Geny'ego. –
Wątpię, by zaopatrzenie dla instytutu dostarczano tą drogą. Czemu wybraliśmy tę ścieżkę
zdrowia?
Chloe słyszała narzekania Parra. Domyślała się, co przeżywa, i współczuła biedakowi.
Gorączkowa krzątanina, jaką obserwowali w porcie rybackim, najwyraźniej popsuła
nastrój japońskim turystom. Wspinali się brukowaną drogą wściekli i zniecierpliwieni. Z
prawdziwą niechęcią i wręcz nieprzyzwoitym pośpiechem chwytali ze straganów drobne
pamiątki, rzucając na ladę zmięte banknoty, jakby pieniądze mogły się nagle zmienić w
zeschnięte liście.
Parr obserwował kierowców. Dwaj silni mężczyźni o płaskich twarzach, ubrani w
przyciasne, czarne pantofle i połyskliwe garnitury ze sztucznego włókna wspinali się na
wzgórze czujnie obserwując tłum, podobni do ryb gotowych połknąć nieostrożne muchy.
Dłonie uwolnione od kierownicy i twarde jak deski zwisały bezwładnie u nadgarstków.
– Czy pańscy kierowcy są uzbrojeni? – zapytał Parr.
Zafajdane gnojki, wściubiają ciągle nos w cudze sprawy, zaklął w duchu. Enozawa uznał
pytanie za ordynarne i zbył je milczeniem.
Gerry Mercer dostrzegł czarnego, plastikowego kaszalota i zawrócił, by go kupić.
Pomarszczona, stara kobieta błysnęła w uśmiechu złotym zębem, włożyła zabawkę do miski z
wodą, przytrzymała chwilę i ścisnęła demonstrując jej działanie. Strużka płynu wytrysnęła z
głowy kaszalota pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Staruszka z uśmiechem podała
klientowi mokrego wieloryba. Gerry niepewnym ruchem ukrył go za plecami. Nie miał
pojęcia, co z nim z robić. Nie chciał zamoczyć marynarki. Podejrzewał, że przebiegła
staruszka wystrychnęła go na dudka.
W niewysokiej, białej latarni morskiej, zbudowanej w najwyższym punkcie wyspy,
mieściła się restauracja. Skrzynki z piwem i sosem sojowym piętrzyły się przed drzwiami.
Obok stał kocioł wypełniony po wręby poranionymi, zdychającymi homarami. Wydarte ze
skorupy, drgające, białe mięso należało pokroić w kostkę i jeść na surowo. Zmasakrowane
stworzenia nadal wykazywały oznaki życia. Czułki machinalnie szukały ratunku. Połamane
odnóża gięły się i prostowały w karykaturalnym marszu. Przechodzący obok kotła
Amerykanie patrzyli na ów bezmiar okrucieństwa przypominający najgorsze wybryki
hitlerowców. Ze zgrozy ogarniały ich mdłości. Japończycy spokojnie kiwali głowami nad
obrazem cierpienia, jak zwykli czynić buddyści. Michaił osłonił małego Nilina i wielką ręką
przyciągnął go do siebie, by zaoszczędzić chłopcu strasznego widoku.
Po prawej stronie znajdowały się sięgające w morze zabudowania instytutu. Parr zaklął
na widok przystani wyposażonej w specjalny dok i śluzy, zdolnej pomieścić dorosłego
fiszbinowca. Nad dokiem znajdowały się rusztowania z kołowrotami osłonięte monstrualną
wiatą. Schody wykute w skale wulkanicznej prowadziły w dół z restauracji do budynków
instytutu. Wiodły na skalny język zastygłej lawy sięgający w morze, który przypominał
sztywną halkę ozdobioną zakładkami, naszywkami i szczypankami.
Rozproszeni wokół turyści zastygali w teatralnych pozach ściskając kurczowo aparaty
fotograficzne, wędki, sztalugi i rękawice baseballowe. Ożywali na chwilę, by chwycić piłkę,
rzucić przynętę albo przestawić sztalugi i znowu nieruchomieli. Wulkaniczne podłoże nie
ułatwiało poruszania, a bezładne ruchy przywodziły na myśl nagłe drgania cząstek
elementarnych.
16.
Motocykliści z gangu zwanego „Sługami Szatana", jak głosiły połyskliwe napisy
wymalowane na bakach, podjechali do ogrodzenia z drutu kolczastego. Zataczali ósemki
wśród głośnego warkotu silników i wzniecali tumany kurzu. Znużeni żołnierze obserwowali
ich przez lornetki. Szukali ochrony pod plandekami ciężarówek. Strażnicy, którzy zakończyli
służbę, drzemali na polowych łóżkach w cieniu trzech markiz.
Ruth i Morelli przyglądali się motocyklistom siedząc w mikrobusie zaparkowanym obok
pojazdów wojskowych, od strony Mezapico. Morelli sięgnął po lornetkę, którą Richard
zostawił w schowku na rękawiczki, odczytał napisy wymalowane na bakach jednośladów.
– Patrz, Ruth, wyznawcy już się gromadzą! – zawołał. W jego głosie słychać było
zadowolenie, niemal tryumf.
Na widok motocyklistów Ruth ogarnęło podniecenie. Wyobraziła sobie jasnowłosego
dziennikarza jako jednego z nich. Powinien zapuścić włosy i zamiast furażerki nosić
hitlerowski hełm. Ruth wyobrażała sobie, że blizna na policzku kochanka to pamiątka po
bójce na łańcuchy z członkami konkurencyjnego gangu. Blondyna nie było już na terenie
obserwatorium. Udał się do miasta z grupą innych dziennikarzy wracających helikopterem,
który przywiózł kolejny oddział żołnierzy. Tłumy pielgrzymów spowodowały konieczność
wzmocnienia nadzoru. Dramatyczne obrazy stanęły Ruth przed oczyma jak żywe. Wyobraziła
sobie, że jasnowłosy motocyklista chwyta ją brutalnie w ramiona i razem z nią odjeżdża.
Przymknęła oczy, by rozkoszować się własną złością i upokorzeniem. Obecność włoskiego
kastrata o wybuchowym temperamencie siedzącego obok niej potęgowała siłę wizji. Jako
mężczyzna do towarzystwa był o wiele bardziej zajmujący niż Richard Kimble.
Gianfranco widział ją na wylot, ale niewiele mógł zdziałać. Tryskał energią, która oplotła
ją niczym sieć utkana z gorączkowych myśli. W tym bezpiecznym kokonie mogła przeczekać
prometejski spektakl Hammonda. Uspokojona otworzyła oczy. Morelli spoglądał z odrazą i
zachwytem na jej wyrazistą, rozgorączkowaną, uroczo zarumienioną twarz. Ruth węszyła
podejrzliwie. Mogła przysiąc, że w chwili rozmarzenia poczuła charakterystyczny zapach
wody po goleniu, jakiej używał jasnowłosy dziennikarz. Gianfranco spryskał się nią obficie.
Wczorajszy kochanek skarżył się, że kosmetyk został skradziony z jego walizki. Czyżby
złodziejem był Gianfranco? Komiczna sytuacja. Drżała od tłumionego śmiechu, co dodało
jeszcze pikanterii jej rojeniom. Woń, idealnie pasująca do przystojnego mężczyzny, na skórze
Włocha pachniała jak środek dezynfekcyjny. Ruth była przekonana, że „Słudzy Szatana"
cuchną potem, smarem, marihuaną i żądzą.
Motocykliści wciąż jeździli w kółko, wzniecając chmury kurzu. Pustynia zamieniła się w
ogromne składowisko używanych aut. Szosę otaczały bezładnie ustawione samochody. Stały
wśród nich wozy i rowery. Wokół wyrosły budy sklecone z tektury i blachy falistej
znalezionej na wysypisku śmieci. Pod krzywym dachem wspartym na słupach ktoś otworzył
jadłodajnie, gdzie serwowano enchiladas, tortille, tequilę i piwo. Ludzie sprawiali wrażenie
całkiem wyczerpanych. Niektórzy drzemali na siedzeniach aut lub w chłodzie ciężarówek.
Większość siedziała w kucki na ziemi. Krzywe szeregi gapiów ciągnęły się wzdłuż
ogrodzenia z drutu. Ludzie spoglądali wyczekująco ma górę Mezapico, jakby za chwilę na
błękitnym ekranie nieba miał być wyświetlany film.
Oprócz motocyklistów jedynymi, którzy zachowali dość energii, by się poruszać, byli
hipisi. Komuna licząca trzydzieści lub czterdzieści osób ściągnęła tu z Kalifornii. Ubrani w
dżinsy i żółte szaty tańczyli przy wtórze tamburynów i fletów zataczając powolne kręgi.
Kilku pijanych, naćpanych albo przerażonych desperatów krążyło bez celu wśród rzadkich
zarośli i kaktusów. Pięć tysięcy gapiów, którzy za jedyne schronienie mieli prowizoryczne
budy, spało lub siedziało w potwornym skwarze czekając na zapadnięcie zmroku. Ksiądz w
asyście dwóch żołnierzy wyszukiwał zmarłych i grzebał zwłoki. Sześć krzyży sterczało z
piaszczystych grobów.
– Nie zamierzam więcej pisać o tej sprawie – burknął Morelli. – To jedynie pogarsza
sytuację.
– Taka postawa nie świadczy dobrze o pańskim zapale – szydziła Ruth. – Sądziłam, że
uważał się pan za powołanego do walki z Paulem.
– Przyznaję, że w tych okolicznościach nikt nie może być obojętny lub całkowicie
niewrażliwy. Nie jesteśmy wyłącznie obserwatorami. Śledzenie wydarzeń to również sposób
ich kreowania. Nie zamierzam przyczyniać się do utrwalenia tej... chorej rzeczywistości.
Ruth zapuściła silnik i ominąwszy ciężarówkę zjechała po zboczu do miejsca, gdzie
ksiądz odprawiał krótką mszę za zmarłych. Oparci na łopatach żołnierze przerzucili karabiny
przez pierś. Sprawiali wrażenie nie tyle pogrążonych w modlitwie, co zmęczonych.
Morelli wysiadł i podszedł do Księdza. Był to ojciec Luis, ten sam, który bił w dzwon,
aby wyrazić swoje oburzenie.
– Strata czasu, proszę księdza – rzucił obcesowo Morelli. – Ten motłoch ruszy dziś
wieczorem na druty. Przyciąga ich światło na górze. Niech ksiądz popatrzy, antena jest
ustawiona tak, by chwytała promienie słoneczne. Obraca się powoli, by zgromadzić jak
najwięcej światła. To nie jest radioteleskop tylko urządzenie do hipnotyzowania ludzi!
– Tak. – Ojciec Luis potakująco skinął głową. – Identycznie było w mojej wizji.
Przeczucie. Antena ich przyzywa. Odbiera jasność myśli. Nie będę... na nią... patrzył... –
wyjąkał.
Morelli współczująco ścisnął go za ramię.
– Nie przyszło księdzu do głowy, że ci ludzie zniszczą antenę, jeśli zdołają się do niej
zbliżyć? Przecież to symbol zagłady dusz. Wystarczy podsunąć im tę myśl.
– Ci tutaj... to kozły ofiarne. Taki postępek nic nie da. Dowiedziałem się, że... sprawa
zatacza coraz szersze kręgi. Poza tym nie tak łatwo jest zwalić taką antenę. Żołnierze będą
strzelać do tłumu.
Ruth wysiadła samochodu i podeszła do ogrodzenia. Na drutach wisiały skrawki ubrania.
Na kolcach roiło się od niespokojnych much. Wyczuły krew.
Jeden z motocyklistów podjechał do niej zatoczywszy koło. Był to dziwnie wychudzony,
długonogi chłopak. Dżinsy wysunęły się z cholewek jego brudnych, skórzanych butów.
Ułożone z ćwieków litery na przedzie kurtki głosiły, że jej właściciel ma na imię Danny.
Plecy ozdabiało malowidło przedstawiające wizerunek diabła z karty tarota: postać Boga z
rogami, do którego stóp przykute były łańcuchami maleńkie figurki kobiety i mężczyzny.
Hełm motocyklisty ozdabiały dziwaczne i śmieszne rogi. Gdyby uderzył głową o ziemię,
pewnie wbiłyby się w czaszkę.
– Cześć, Danny – zagadnęła przez ogrodzenie Ruth.
– Cześć, skarbie. – Wskazał kciukiem zwęglone pozostałości ogniska po swojej stronie
zasieków i żołnierzy kopiących groby. – Wygląda na to, że spóźniliśmy się na „czarną mszę",
co?
– Nie martw się, dziś wieczorem też będzie na co popatrzeć. Gdybym była na twoim
miejscu, chłopaczku, poszłabym po rozum do głowy i wróciła do domu.
Danny czule pogładził kościstą ręką swoją maszynę. – Jeśli zechcę, moje maleństwo
przeskoczy druty i wjedzie na górę, nim to zasrane wojsko zdąży się obudzić!
– Nie bądź taki pewny, mój słodki Danny.
Nienaturalnie wysoki, chudy jak szczapa chłopak zatrzymał motocykl i stanął nad nim
okrakiem.
– Wskakuj, skarbie. Wypuścimy się razem na piwo, zgoda?
– Mam na imię Ruth – obruszyła się. – Nie mów do mnie „skarbie". Nazywam się Ruth
Hammond.
– Rany! Co ty? Jesteś jego córką?
– Żoną, Danny.
Danny pochylił się nad kierownicą motocykla w szyderczym ukłonie, aż rogi hełmu
dotknęły teleskopowego widelca obejmującego przednie koło. Wyprostował się i zawołał: –
Chłopaki! Przedstawiam wam kobietę Hammonda. Jeśli łaskawa pani zechce się tu
pofatygować, będzie to dla nas prawdziwa rozkosz. – Na dziecinnej twarzy pojawił się chytry
uśmieszek. Ruth ledwie trzymała się na nogach. Chwyciła kurczowo drewniany krzyżak, na
którym rozpięte były druty. Marzenia stawały się rzeczywistością; otoczył ją zapach smaru,
włosów i skóry. Danny uznał, że Ruth przymknęła oczy, by osunąć się w jego ramiona jak
dziesiątki innych panienek gotowych ulec mu podczas improwizowanych obrzędów za
stacjami benzynowymi, na parkingach ciężarówek...
Meksykański żołnierz stojący w pobliżu odbezpieczył broń i wycelował ją w
motocyklistę. Danny odpowiedział na groźbę bezczelnym uśmiechem i wyciągnął ręce po
drobną, ciemnowłosą ofiarę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że kobieta zasłania go przed
kulami.
Morelli podbiegł natychmiast, uderzył chłopaka w twarz i odciągnął Ruth.
Danny cofał motocykl bardzo powoli.
– Zapamiętam sobie pana twarz! – krzyknął. – Radzę zrobić to samo! Madame Ruth,
Słudzy Szatana przyjadą po panią dziś w nocy.
– Odwal się – zaklął Morelli. Krzyknął po hiszpańsku do żołnierza: – Przestrzel nogę
temu łobuzowi. Zrobisz dobry uczynek. – Żołnierz pokręcił głową. Wystarczył kamyk, by
lawina ruszyła. Jeden strzał mógł wytrącić gapiów z apatii i skłonić do desperackich
wyczynów.
Morelli wlókł Ruth po kamienistym zboczu, ściskając boleśnie jej ramię. Czy Richard
Kimble zdobyłby się na to, by w złości wyciągnąć ją z łóżka, które dzieliła z jasnowłosym
dziennikarzem tylko dlatego, że nie podobało mu się jej postępowanie? Nie. Stał jak wryty i
skomlał. Włoch mimo impotencji wydawał się gigantem.
– Plugawi degeneraci z Zachodniego Wybrzeża – pomstował. – Co pani strzeliło do
głowy? Po co ich pani kokietuje? Mąż zahipnotyzował ludzkość, więc postanowiła pani
uszczknąć coś dla siebie?
– Zrobiło mi się słabo – tłumaczyła. – Ten okropny tłum, który tu koczuje z powodu
odkryć Paula, okropnie mnie przeraża. Cholerny kłamca...
– Powtórzy to pani publicznie, Ruth?
– Proszę?
– Pomoże mi pani?
– Zniszczyć Paula? – Smutno pokręciła głową. – On istnieje naprawdę. Jest elementem
rzeczywistości. To geniusz. Słyszał pan o Rasputinie? Próbowali go zastrzelić, otruć i utopić,
ale przeżył, a ludzie nadal patrzyli w niego jak w obraz. Rosjanie nie zdołali zarąbać go
siekierami ani zadusić pikowanymi kapotami, które wówczas nosili. Czytałam o tym w The
Reader's Digest. Rasputin był tylko wsiowym szarlatanem. Paul to wielki uczony, więc nie
musi używać szklanej kuli. Ma radioteleskop, największe szkło powiększające w dziejach
ludzkości! Jedną z galaktyk ochrzczono jego nazwiskiem. Rasputin źle traktował kobiety, a
jednak go uwielbiały. Pod tym względem Paul jest raczej wstrzemięźliwy i niezbyt wrażliwy.
Zapewniam pana, że w łóżku nie ma z niego żadnego pożytku.
Morelli spochmurniał. Twarz Ruth wyrażała rozbawienie pomieszane ze współczuciem.
– Nie jest impotentem – dodała z naciskiem – ale marny z niego kochanek. Cholera,
wyobraża sobie, że w sypialni radzi sobie równie dobrze jak w innych dziedzinach!
– Powiedziałaś mu, że jest do niczego, Ruth?
Potrząsnęła głową.
– Zrób to – szepnął natarczywie. – Na miłość boską, powiedz mu!
– Sama również jestem do niczego. Paul od razu się ze mną rozwiedzie. Taka afera wcale
mu nie zaszkodzi. Zawsze spada na cztery łapy.
– Fama świetnego kochanka dodaje mężczyźnie pewności siebie – wykrztusił Morelli. –
Gdyby Hammond zwątpił w swoje możliwości, załamałby się kompletnie.
– Niebezpieczniejsze jest załamanie wiary w sens życia – oburzył się ojciec Luis.
– Obie sprawy ściśle wiążą się ze sobą! Mężczyzna przywiązuje wielką wagę do
aktywności seksualnej. Wszelkie jego dokonania stanowią jej sublimację.
– Chyba pan trochę przesadził – odparł cicho ksiądz.
– Teoria nicości wszechrzeczy jest bez wątpienia projekcją stłumionych obaw Paula.
Wybrał sobie największy ekran, jaki mógł znaleźć.
– Mój synu, ten świat wymiotuje nicością, ale nie impotencja jest tego przyczyną.
Ludzkość dręczy lęk przed głodem i przeludnieniem spowodowanym nadmierną swobodą
obyczajów. Upadek cywilizacji, niedostatek energii, zanieczyszczenie mórz; tego się boimy!
– Wychudzoną ręką wskazał Pacyfik widoczny z daleka jako intensywnie niebieska smuga
błękitu na obrzeżach pustyni. – Morze? To przecież najważniejszy symbol płci! – perorował
Morelli. – Thalassa. Ocean. Łono, z którego narodziło się życie. Zatruwając je sterylizujemy
samych siebie. Ryby zdychają, a to znak, że podobnie zniszczymy siew ducha!
Ruth nagłym ruchem przysunęła się do żołnierzy.
Morelli był tak wzburzony, że mógł ją poturbować. Wolała uniknąć napaści. Czy to
możliwe, by przed chwilą marzyła o porywaniu przez zgraję „Sług Szatana"? A jeśli nie
wyszłaby z takiej opresji obronną ręką? Czy motocykliści wycięliby symbole gangu na jej
policzkach albo wypalili je na piersiach?
– Seks to siła życia, ale zużyliśmy już całą energię dostępną na tej planecie. Bez jej
zasobów staniemy się impotentami. W głębi serca zdajemy sobie z tego sprawę, ojcze, toteż
szukamy religii wyrażającej tę niemoc. Chcemy, żeby wszechświat odzwierciedlał naszą
tragedię, i dzięki nauce znajdziemy to, czego szukamy.
Landrover, którym niedawno przyjechał Morelli, pokonywał zakręty na drodze wiodącej
do San Pedro. Za kierownicą siedział Richard Kimble, a obok niego Paul Hammond.
Na widok uczonego, który najwyraźniej postanowił osobiście wziąć udział w
reżyserowanym przez siebie przedstawieniu, balansującym niebezpiecznie na granicy
zbiorowej histerii, Morelli zamilkł ze zgrozy. Gdyby chodziło o inną osobę, uznałby taki
postępek za nieodpowiedzialny. Czy megaloman bywa nieodpowiedzialny? Przeciwnie. W
przypadku Hammonda najważniejszy problem stanowił nadmiar odpowiedzialności. Mawia
się często o jej braku, lecz w tym przypadku mamy do czynienia z odwrotną sytuacją.
Hammond czuł się odpowiedzialny za wszystko.
– Ruth, przecież tu niebezpiecznie – grzmiał wyłażąc z auta. Kimble wyłączył silnik. –
Morelli, głupiec z pana. Nie trzeba jej było tu przywozić!
– Z pana jeszcze większy głupiec! Po co pan się tu pchał?
– Muszę chronić swoją żonę. Nie ma pan za grosz rozsądku. Pojedziesz ze mną, Ruth.
Richard odprowadzi mikrobus. – Nie wspomniał o podwiezieniu Morellego, chociaż
przyjechał wynajętym przez niego samochodem.
Ruth sądziła, że mąż chwyci ją za ramię, jak przed chwilą Morelli. Hammond minął ją i
podszedł do zasieków z drutu kolczastego. Stał tam i patrzył. Meksykański porucznik wybiegł
z namiotu i zaczął go błagać, by odjechał. Zniecierpliwiony Hammond ziewnął szeroko.
Widoczna z daleka talerzowata antena radioteleskopu zbierała promienie słoneczne.
Skondensowana kropla blasku płonęła oślepiając gapiów. Danny podjechał do ogrodzenia i
długo przyglądał się Hammondowi. Nagle wykrzyknął głośno jego nazwisko. Porucznik
błyskawicznym ruchem wyrwał pistolet z kabury. Wycelował w przednie koło motocykla i
zamierzał nacisnąć spust, gdy Paul Hammond zwinnie chwycił go za łokieć, nie po to jednak,
by podbić rękę, lecz aby zmienić cel. Richard Kimble widział to wyraźnie jak przez lornetkę z
miejsca, w którym czekał: ręka, broń, wybrany cel. Pocisk nie trafił w koło, lecz w bak z
benzyną. Paliwo natychmiast wybuchło. Płomienie ogarnęły smukłą, wyprężoną sylwetkę
motocyklisty. Kilka ogników płonęło po drugiej stronie ogrodzenia. Hammond zwinnie
uskoczył do tyłu nie zważając na porucznika, który podczas wybuchu doznał niegroźnych
poparzeń. Oficer zawył, upuścił broń i wrzeszcząc pobiegł do namiotu. Danny z krzykiem
upadł na piasek. Diabeł wymalowany na plecach jego kurtki palił się jasnym, zielonym
płomieniem. Chłopak dogorywał. Leżał w odległości mniej więcej dwudziestu metrów od
płonącego motocykla i chwilami kopał ziemię niczym wielka żaba pobudzana
elektrowstrząsami.
Pozostali motocykliści usłyszeli jego pierwszy krzyk. Podjechali do przywódcy
skandując nazwisko Hammonda. Ich głosy wywołały poruszenie wśród siedzących w kucki
gapiów obserwujących górę. Tłum drgnął jak gromada zaniepokojonych owadów, porwał się
z miejsca i zafalował.
Hammond powlókł Ruth w stronę auta, nie zważając na jej protesty.
– Zabierz ją stąd, Richard! Jedź mikrobusem!
Kimble znieruchomiał. – Zabiłeś go, Paul. Widziałem, jak wycelowałeś...
– Nie umarł, jest tylko ranny. Już staje na nogi, widzisz? Odprowadzają go...
– Raczej ciągną. Ten chłopak umiera.
– Niech cię diabli, Richard, wynośmy się stąd. W przeciwnym razie niedługo wszyscy
będziemy martwi.
Morelli zadał pytanie, jakby w ogóle nie doszło do strzelaniny:
– Dlaczego antena pańskiego radioteleskopu ogniskuje promienie słoneczne, doktorze
Hammond?
– Nie rozumiem, o czym pan mówi! Antena zmienia położenie automatycznie. Jest
zaprogramowana na śledzenie jednego z punktów na niebie, gdzie odkryliśmy zakłócenia w
promieniowaniu tła. Nie mam teraz czasu na wywiady.
– Podsłuchuje nas i ludzi, którzy przebywają u podnóża góry.
Hammond odepchnął Włocha uderzając go niespodziewanie w pierś, otworzył drzwi i
zmusił Ruth, by usiadła na przednim siedzeniu. Kobieta skuliła się ze strachu. Paul obszedł
auto i szarpnął drzwi po drugiej stronie. Richard nadal siedział nieruchomo za kierownicą.
Karabin maszynowy umieszczony na zaparkowanej w pobliżu ciężarówce wystrzelił
podnosząc chmurę kurzu wzdłuż zasieków. Tłum szemrał, odgłos narastał jak szum kłosów
poruszanych wiatrem. Richard zręcznie wyskoczył z auta i popędził za Hammondem.
– Szybko, Morelli – rzucił przez ramię. – Jedziemy!
Nagle pojął, że wszystko, co Włoch mówił o antenie radioteleskopu, było prawdą.
Kolejna seria z karabinu maszynowego rozorała wysuszoną ziemię.
17.
Bob Pasko wyjaśnił doktorowi Kato, na czym polega problem. Zmrużone, głęboko
osadzone oczy za podwójnymi szkłami w cienkiej oprawce uważnie obserwowały
Amerykanina. Uczony analizował problem. Osłabiony wzrok pozwalał mu wprawdzie
rozróżniać sylwetki i przedmioty z odległości nie większej niż kilka metrów, lecz wewnętrzne
pole widzenia profesora obejmowało nieskończone obszary.
Ponowne spotkanie z panną Patton wprawiło doktora Kato w doskonały nastrój. W
obecności pulchnej dziewczyny odczuwał miłe podniecenie. Widok jej przysadzistej sylwetki
przywodził na myśl zażywne wiejskie dziewoje usługujące w gwarnym zajeździe. Służąca
ubrana w obcisłe, jasne kimono częstuje sake podchmielonego starca i zabawia go w kąpieli.
Zazwyczaj goście odwiedzający gabinet doktora Kato popijali słabą, zieloną herbatę
podawaną przez krępą, młodą wieśniaczkę ubraną w biały kitel pielęgniarki.
Enozawa pospiesznie tłumaczył coś wiekowemu mężczyźnie. W gardłowych,
jednostajnych dźwiękach pobrzmiewała szczególna pokora, a zarazem niecierpliwość i
pośpiech; w ustach Enozawy nawet uprzejme nalegania sprawiały wrażenie przerwanych w
połowie i nieporadnych – jak połamane odnóża homarów.
Podczas monologu Enozawy Kato z uwagą spoglądał na Georgija Nilina. Kiwał głową,
gdy rozmówca przerywał albo wtrącał krótkie: ,Jtiai... ee... tak..."– jako swoisty kontrapunkt.
Chłopiec nie unikał jego wzroku. Wypił nawet łyk zielonkawego naparu, wzgardziwszy
cukierkami, które Pasko wyciągnął z kieszeni.
– Ja również wpadłem na ten pomysł, panie Pasko. – Kato uśmiechnął się łagodnie, gdy
zirytowany psychiatra wyrzucił cukierki do kosza na śmieci – doszedłem jednak do wniosku,
że japońska herbata podana w porcelanowej filiżance pomoże ustalić, czy mamy do czynienia
z dzieckiem, czy raczej z osobą dorosłą.
W pewnej chwili chłopiec ostrożnie postawił filiżankę na biurku doktora Kato, zsunął się
z krzesła i zaczął zawzięcie grzebać wśród spinaczy, gumek, ołówków i pozostałych
biurowych przyborów. Niespokojne palce łączyły je w skomplikowaną konstrukcję.
Dziwaczna machina stojąca na biurku wydawała się niezgrabna i krucha, a jednak
poszczególne elementy trzymały się razem.
Gdy Nilin pracował nad swoją maszynerią, pozostali uczestnicy spotkania omawiali
sprawę, która ich tu sprowadziła.
– Zapewne stopniowo wprowadzali różne treści wydobyte z umysłu dorosłego do mózgu
dziecka – stwierdził zamyślony psychiatra. – Istnieje również inna możliwość, a mianowicie
wielokrotne powtarzanie implantacji całego modelu. Mózg noworodka nie jest w pełni
ukształtowany, a zatem nie można go zaprogramować, skoro przepływ informacji jest
zawodny. Poza tym wciąż nie mamy pewności, czy neurony mózgów o różnym stopniu
rozwoju są w stanie wymieniać bodźce. Osłonka mielinowa otaczająca włókna osiowe
kształtuje się co najmniej przez pierwsze dwa lata życia, w miarę nabywania przez dziecko
kolejnych umiejętności. To jakby ochronna rękawiczka.
– Chwiłczke, jaka jest kolejność procesów? – wpadł mu w słowo Tom Winterburn. – Czy
przewodzenie bodźców przyczynia się do powstania osłonki? A może jej zaistnienie sprawia,
że impulsy zaczynają wędrować? Jeśli to pierwsze jest prawdą, ingerencja polegająca na
wdrukowaniu cudzych myśli powoduje utworzenie w umyśle nowych dróg, inaczej mówiąc
wymusza rozwój i przyspiesza formowanie neurytów przewodzących bodźce. Zgadzam się
jednak, że implantacja cudzej osobowości nie może nastąpić od razu. Jestem zdania, że to
proces stopniowego wzmacniania bodźców składających się na cały model, co oczywiście
musi trwać. Ale jak długo?
– Zakładasz, że umysł chłopca istotnie jest zaprogramowany? Pamiętaj, że moje
rozważania to czysta teoria.
– Nie rozumiesz, że musimy przyjąć taką hipotezę? Wszystko wskazuje na to, że na
Sachalinie uczeni posługują się komputerem IBM 375185 do implantowania ludzkiej
osobowości kaszalotom i Bóg raczy wiedzieć, jakim innym stworzeniom! – Tom Winterburn
odwrócił się w stronę doktora Kato. – Czy to w ogóle jest możliwe, panie profesorze?
– Przywieźliśmy go tutaj – wymamrotał opryskliwie udręczony powracającymi atakami
klaustrofobii Orville Parr – w nadziei, że zacznie mówić jak przedtem w zoo. Pasko chyba
panu o tym wspomniał. Ten dzieciak usiłuje wyrazić swoje myśli budując modele. Próbuje się
porozumieć używając nie słów, ale rzeczy...
– Mamy tu wiele modeli mózgów waleni – rzucił w odpowiedzi Kato.– Przechowujemy
również prawdziwe mózgi. Mamy swoich ludzi na statkach wielorybniczych. Zbierają dla nas
materiał do badań, jeśli są po temu warunki. Pokażemy wam także kilka handó iruka...
delfinów, które zakonserwowaliśmy, by sztucznie podtrzymywać u nich procesy życiowe.
Warto również wspomnieć o maleńkim shachi, czyli noworodku drapieżnej orki – oznajmił
uczony z uprzejmym uśmiechem wytrawnego znawcy przedmiotu.
– Są zakonserwowane i sztucznie utrzymujecie je przy życiu? – zapytała drżącym głosem
Chloe.
– Wystarczy tylko zmienić skład płynów w organizmie, Chloe! – odparł ze złośliwą
satysfakcją Herb Flynn. – Zwierzę należy uśpić, wypompować krew. W jej miejsce tłoczy się
roztwór soli fizjologicznej oraz substancji konserwujących. Podstawowe procesy życiowe są
podtrzymywane, ale zwierzę pozostaje nieprzytomne, możemy jednak eksperymentować na
żywym mózgu, umieszczając w nim elektrody.
– Tak, naturalnie – przytaknęła słabo Chloe.
Wymiana płynów w organizmie kojarzyła jej się z ratowaniem życia jak transfuzja krwi,
ale wzmianka o konserwowaniu sprawiła, iż dziewczynie wydało się, że poczuje stęchły odór
śmierci.
– Panna Patton zajmuje się głównie trenowaniem zwierząt – rzucił pogardliwie Flynn. –
Całymi dniami przebywa w basenie i igra z podopiecznymi.
– Zapewne. – Kato wybuchnął śmiechem. – Panna Patton i ja zaprzyjaźniliśmy się dawno
temu, prawda? – Popatrzył rozmarzonym wzrokiem na pulchną dziewczynę. Wyobrażał ją
sobie w kwiecistym, barwnym kimonie.
Gerry Mercer wyczuł dwuznaczność sytuacji i próbował wybawić damę z trudnego
położenia demonstrując zebranym plastikową zabawkę, którą trzymał w dłoni ukrytej za
plecami. – Skoro rozmawiamy o modelach, proszę spojrzeć na ten kupiony po drodze.
– Ach, nasz dobry znajomy mokko kujira – zachichotał Kato w przystępie dziecięcej
wesołości. – Sprawca zamieszania. – Oczy uzbrojone w soczewki, które nadawały uczonemu
wygląd sowy, zaszły łzami, gdy ujrzał pospolitą zabawkę demonstrowaną z całą powagą w
murach jego instytutu.
Herb Flynn spojrzał karcącym wzrokiem na Mercera, który spłonął krwistym
rumieńcem, ale podszedł do Georgija Nilina i wręczył mu zabawkę. Chłopiec z krzykiem
chwycił małego wieloryba. Zrehabilitowany we własnych oczach, uśmiechnięty od ucha do
ucha Gerry oddał mu tandetną maskotkę. Na nieszczęście w środku pozostała odrobina wody.
Gdy chłopiec zacisnął dłonie na grzbiecie walenia, trysnęła perlistym strumieniem, oblewając
doktora Kato.
– Bardzo pana przepraszam! – Gerry rzucił się na pomoc z chusteczką w dłoni.
Kato zdjął okulary i wytarł je do sucha własną chustką.
– Jak to dzieci – oznajmił.
Trudno powiedzieć, kogo miał na myśli, Georgija czy Gerry'ego.
– Czy zechce pan oprowadzić nas po instytucie? – zaproponował pojednawczym tonem
Pasko. – Jak wspomniał pan Parr, liczymy na to, że ta wizyta skłoni chłopca do zwierzeń.
– Da, da, da – podśpiewywał Nilin wsuwając czarnego, plastikowego wieloryba do
konstrukcji wzniesionej na biurku Kato. – Kit, kit! Patrzcie na kaszalota!
Doktor Kato dał znak Michaiłowi, który wyprowdził z pokoju malca ściskającego w ręku
nową zabawkę.
– Mogę przysiąc – mruknął Tom Winterburn – że Georgij użył wyrazu kit w dwóch
znaczeniach. Intonacja była różna. Po rosyjsku kit to wieloryb, a po angielsku konstrukcja.
Wieloryb jest zatem...
– ...swego rodzaju urządzeniem – dokończył z aprobatą Pasko. – I na odwrót. Nie można
tego wykluczyć.
Tom Winterburn pokręcił głową.
– Nie, moim zdaniem problem jest o wiele bardziej skomplikowany.
Herb Flynn niecierpliwym gestem wskazał Chloe Patton model przedstawiający mózg
delfina – trójwymiarową łamigłówkę ułożoną z wielu przezroczystych, kolorowych
elementów wykonanych z plastiku i zamkniętych w bezbarwnym cylindrze poznaczonym
liniami wskazującymi poszczególne części głowy zwierzęcia. Od starannie odtworzonego
nozdrza ku tyłowi mózgu biegł przewód. W pobliżu otworu nosowego znajdował się kolejny
przewód wpuszczony w plastikową powłokę imitującą warstwę mięśni. Odsłonięte niewielki
fragment plastikowej czaszki, w której wydrążony był zgrabny otwór.
– W San Diego pracujemy podobną metodą. Pamiętasz, Chloe? – Herb wsunął palec do
otworu; skrobał paznokciem plastikowe elementy i wyliczał nazwy poszczególnych części
modelu. Kato spoglądał życzliwie na Amerykanina. – Półkule mózgowe... Pod spodem rdzeń.
Otoczka chroniąca elektrodę wnika w tkankę i sięga do móżdżku, o tu, widzisz? Następnie
umieszczamy w niej elektrodę. Rozumiesz, Chloe? Ta część mózgu odpowiada za czynności
ruchowe. Możemy zatem badać reakcje motoryczne pobudzając odpowiednie płaty...
– Tak – szepnęła z roztargnieniem Chloe. W tej chwili marzyła tylko o tym, by jak
najszybciej znaleźć się przy modelach mózgów większych waleni, z którymi nie była zżyta
tak mocno jak z delfinami.
– Ciekawa rzecz, taki móżdżek, prawda? – Kato zatrzymał dziewczynę chwytając ją za
ramię. – Budowa niemal identyczna jak innych ssaków, a zarazem wiele odrębności! Oto
kłaczek dodatkowy, znacznie powiększony, prawda? Płat grudkowokłaczkowy bardzo
skurczony. To jest związane z ekonomią ruchów w czasie pływania, więc trudno się dziwić.
Ten obszar powinien zachować swoje funkcje przy wszelkich próbach transplantacji mózgu;
można powiedzieć, że to automatyczny pilot. Moje uwagi dotyczą również naszego dobrego
znajomego, makkó kujira.
Kato mocniej ujął dziewczynę za ramię. Podeszli do znacznie większego modelu
opatrzonego łacińskim napisem: Physeter Catodon.
– Mamy tu kaszalota. Jego mózg waży prawie dziewięć kilogramów. Ale ciężar niewiele
znaczy, prawda? W przeciwnym razie słoń byłby filozofem. Z drugiej strony jeśli zestawimy
stosunek ciężaru mózgu do wagi ciała u człowieka i wieloryba albo przyjrzymy się
skomplikowanej budowie obu mózgów, dojdziemy do wniosku, że makkó niemal dorównuje
istocie ludzkiej. Osobiście uważam za bzdurne twierdzenie, jakoby makkó był inteligentny w
naszym rozumieniu tego słowa. A jednak przy tak złożonej budowie i ogromnym ciężarze
mózgu udałoby się zapewne implantować kaszalotowi ludzką inteligencję, prawda? Proszę
spojrzeć, kora mózgowa jest mocno pofałdowana. Tu powstaje świadomość... Zakładam, że
na tym obszarze dokonało się owo wdrukowanie.
Kato popatrzył na Toma Winterburna, nie przestając mocno ściskać ramienia Chloe.
– Zapytał pan, czy to w ogóle jest możliwe? – dodał z westchnieniem. – Ach, tak wiele
różni mózg człowieka i walenia! Proszę spojrzeć, kora ruchowa zajmuje sporą część płatów
czołowych. U człowieka ten obszar kontroluje zachowania ruchowe oraz planowanie i
przewidywanie. Wróćmy do kaszalotow. Sądzę, że tu przekazywane są wszystkie sygnały
powstające w sonarze umieszczonym nad pyskiem walenia. Wiem, że istnieje osobna
angielska nazwa zbiornika olbrotu. Czy można dopatrywać się u wielorybów zdolności do
rozumnego planowania? Raczej nie. Moim zdaniem analiza budowy mózgu potwierdza, że
walenie nie są inteligentne w ludzkim rozumieniu tego słowa. Ponadto w płacie czołowym nie
ma ośrodka, który odpowiada za skojarzenia. Kolejna niezgodność! Z drugiej strony
wiadomo, że uzębione walenie nie wyczuwają zapachów, a zatem powinniśmy oczekiwać, że
brak u nich ośrodka węchu. Zanikł hippokamp i drobne ciałka suteczkowate, ale proszę
popatrzeć, tu widać ciało migdałowate i guzek węchowy! Istnieją. Dlaczego? Jaką pełnią
funkcję? Kto wie? Może Rosjanie? – Przesunął wolną ręką po modelu. – Sami widzicie, jak
skomplikowany układ stanowi mózg walenia, prawda? Poszczególne części zachodzą na
siebie, a ich ułożenie jest niezwykłe. To ma związek z budową czaszki. Czy warto się łudzić,
że próba nałożenia struktur ludzkiego umysłu na tak dziwaczny organ zakończy się
powodzeniem? Położenie różnych elementów jest odmienne i zaskakujące.
– Przykro mi to mówić, ale odnoszę wrażenie, że pańskie modele tylko mącą nam w
głowach – przerwał mu Tom Winterburn. – Oczywiście, budzą podziw, ale w tym przypadku
na nic się nie przydadzą.
Bob Pasko stłumił jęk.
Kato poświęcił całe życie temu dziełu! Co za szczęście, że jest tu z nimi ta pulchna
laleczka, która skupia na sobie uwagę lubieżnego starca...
Pasko zrozumiał w końcu, po co ją tu przysłano. Dzięki Bogu gdzieś – być może w San
Diego – znają się na ludziach.
– Konstrukcje pańskich modeli opierają się na założeniu, że całość można rozmontować i
powtórnie złożyć jak układankę. Wymiana poszczególnych elementów maszyny... – Georgij,
który nie odrywał wzroku od mózgu z kolorowego plastiku, pisnął cicho na dźwięk tego
słowa... – Nam chodzi raczej o model matematyczny, który można złożyć i przekształcić tak,
by przybrał odpowiednią postać. Nie zostaje przy tym naruszona jego zawartość. Na
zachodzie istnieje kilka uproszczonych matematycznych modeli czynności ludzkiego mózgu.
Dla IBM 370185 to drobnostka. A skoro już mówimy o modelach, istnieje matematyczna
technika, którą można nazwać odwzorowaniem, choć nie polega wcale na sporządzaniu
wykresów. To element matematycznych wywodów Hilberta umożliwiających przekształcanie
abstrakcyjnych modeli w zależności od przyjętych założeń. Geometryczne wykresy mogą się
bardzo różnić, ale cyfrowe odwzorowanie pozwala stwierdzić, że wyabstrahowana struktura
jest taka sama. Dlaczego nie mielibyśmy posłużyć się tą metodą do przekształcania
matematycznych modeli odmiennych rodzajów mózgu?
Urażony Kato wzruszył ramionami.
– Nie jestem matematykiem tylko biologiem. Sądzę, że czas rzucić okiem na
zakonserwowane walenie. – Ścisnął ramię Chloe tak mocno, że dziewczyna pisnęła. Stanęły
jej wyraźnie przed oczyma wizerunki zmysłowych kobiet z sadomasochistycznych komiksów
sprzedawanych na portowych straganach.
– Nie chcę oglądać tych zwierząt – rzuciła odymając wargi.
– Ależ moja droga, jest tu maleńki shachi. Mamy także płód makkó kujira wydobyty z
brzucha samicy tuż przed narodzinami!
A więc zdobyli nawet unikalny okaz kaszalota, pomyślał natychmiast Pasko. Kato do
ostatniej chwili trzymał w zanadrzu tę nowinę. Gdy Georgij ujrzy małego walenia na własne
oczy, może pokona wewnętrzne opory. Chloe, weź się w garść, powtarzał w duchu, zdając
sobie sprawę, że Kato odmówi współpracy, jeśli panna Patton nie spełni jego oczekiwań.
Wszystkiemu winien Tom Winterbum i jego pogardliwe uwagi.
Bob Pasko pragnął gorąco, by telepatia naprawdę istniała. Usiłował wyrazić mimiką, o
co mu chodzi, a na jego twarzy pojawił się wyraz natarczywej zachęty. Rusz się i obejrzyj te
cholerne wielorybie zwłoki, nawet gdyby miały ci przypomnieć o homarach zdychających
przed restauracją. Chwyć elektrodę podobną do pałeczki i wsuń ją w świeże mięso! Pozwól
temu staruchowi uszczypnąć cię w tyłek!
– Zgoda – odparła Chloe po chwili zastanowienia. – Obejrzyjmy pańskiego kaszalotka.
Robię to dla chłopca – dodała spoglądając na Paska wzrokiem męczennicy.
Chloe, spisałaś się na piątkę z plusem, pomyślał uspokojony psychiatra.
18.
Płód kaszalota zanurzony w roztworze środków konserwujących miał cztery metry
długości. Fragment czaszki został usunięty, by odsłonić mózg; spermacet wypompowano,
ujawniając bezsensowną plątaninę zapadniętych kanałów przypominających jelita. Wąska
płaszczyzna żuchwy zwisała bezwładnie niczym odwrócona do góry nogami pokrywka
ogromnej kadzi górnej szczęki...
Georgij Nilin krzyknął na widok akwarium, wyrwał się gburowatemu muzykowi i
podbiegł do szyby wymachując rękoma.
– Dajtie radio! Wikliuczitie!
– Prosi o radioodbiornik – przetłumaczył zdumiony Tom Winterburn.
Chloe pospiesznie zaofiarowała się przynieść żądany przedmiot, chociaż nie miała
pojęcia, gdzie go szukać.
– Kierowca się tym zajmie – rzucił zirytowany Kato.
Jeden z ludzi Enozawy otrzymał stosowną instrukcję i oddalił się natychmiast; z daleka
dobiegało skrzypienie skórzanych podeszew.
– Autystycy czują się bezpieczni wśród maszyn – wyjaśnił uprzejmie Pasko. –
Zakładamy, że ten chłopiec jest dzieckiem autystycznym! Reakcje maszyny są łatwe do
przewidzenia. Wystarczy nacisnąć guzik, by ją włączyć. Po naciśnięciu innego mechanizm się
wyłącza.
– Może chłopiec pragnie symbolicznie zabliźnić ranę na głowie kaszalota? – zgadywał
Flynn. – Może chodziło mu o machinę, którą zbudował w gabinecie doktora Kato? A jeśli
wspominając o radiu miał na myśli własne dzieło?
– Chętnie przyniosę tę konstrukcję.– Chloe odwróciła się ku wyjściu.
– Nie – odparł szorstko Pasko. – Lepiej sam to zrobię, panno Patton. Obserwowałem
chłopca, gdy budował swoje urządzenie i zapamiętałem wszystkie słabe punkty. Poza tym
chciałbym zabrać ze sobą ten model, żeby go przestudiować.
– Nasz drugi kierowca jest bardzo zręczny – zauważył Enozawa. – W wolnych chwilach
zajmuje się pielęgnowaniem bonsai. Z pewnością nie uszkodzi pańskiej zabawki.
Pasko wzruszył ramionami. Było mu obojętne, czy kierowca rozwali model, czy doniesie
go w całości, byle Chloe Patton została na posterunku.
Japończyk natychmiast odmaszerował – wystarczyło nieznaczne skinienie głowy
kapitana Enozawy, co nie uszło uwadze Orville'a Parra. Oficer przestał dbać o zachowanie
pozorów i tym razem nie wyjaśnił podwładnemu w ojczystym języku, co należy zrobić! Z
pewnością cały personel zna angielski. Ludzie Enozawy podsłuchiwali. Nie ma wątpliwości,
że i makieta aparatu fotograficznego marki Nikon na dachu budynku służyła do śledzenia
działań Parra i pracy jego biura!
Wkrótce pierwszy kierowca powrócił z odbiornikiem radiowym, który Pasko wręczył
Nilinowi. Chłopiec natychmiast wyciągnął ręce i zaczął krzyczeć domagając się, by go
podniesiono w górę, ku brzegowi akwarium. Gdy muzyk spełnił żądanie, uspokojony Nilin
tak długo dawał mu znaki gestami podobnymi do ruchów pływaka, aż zawisł w powietrzu nad
odsłoniętym mózgiem. Po chwili włączył radio.
Dźwięki muzyki symfonicznej wypełniły pomieszczenie.
– Symfonia Pastoralna Beethovena – rozpoznał Kato.
Chloe Patton uznała, że złoty deszcz dźwięków wcale nie pasuje do chłodnego wnętrza,
gdzie w roztworze konserwantów przechowywano na pół martwe okazy wielorybów. Georgij
przechylił się nagle, jakby chciał dać nurka do zbiornika i naprawdę wpadłby do roztworu,
gdyby nie trzymały go prawdziwie krzepkie ręce. Michaił był wystarczająco silny, toteż
chłopiec odzyskał równowagę, zanurzył dłonie w cieczy aż po łokcie i starannie ułożył radio
na szerokim karku wieloryba, tuż za nacięciem. Z odbiornika umieszczonego w akwarium
nadal płynęła muzyka. Nie przypominała już harmonijnej kaskady brzmień, lecz posępne,
donośne buczenie.
– Te odgłosy podobne są do pieśni wielorybów! – oznajmił Flynn wybuchając śmiechem.
– Herb, problem w tym, że kaszaloty nie potrafią tak śpiewać! To jedyny gatunek waleni,
których głos brzmi odmiennie. Wydają dźwięki przypominające brzęczenie licznika Geigera.
Tylko tyle potrafią. Szum i brzęczenie. Żadnego śpiewu.
– Kik – podśpiewywał Georgij. – Kikikikik!
– Mały jest tego samego zdania, Tom.
– Zastanów się, Herb! Powiedzmy, że posłużono się innym waleniem. Rosjanie mogliby
zarejestrować głos rozchodzący się pod wodą z odległości setek kilometrów, prawda?
Brodata, upstrzona wypryskami twarz wyrażała aprobatę.
– Jeśli długopłetwowiec znajdzie się między dwiema rezonującymi warstwami i nada
dźwięk o natężeniu stu decybeli, teoretycznie jego głos będzie słyszalny w zasięgu... tak,
ponad trzydziestu tysięcy kilometrów.
– Coś ty powiedział? – wykrzyknął z niedowierzaniem Parr.
– Mówiłem o dystansie przekraczającym trzydzieści tysięcy kilometrów.
– Rany boskie. Nie starczyłoby oceanu...
– Można by okrążyć Ziemię! – odparł z uśmiechem Herb Flynn. – Przestrzeń
wszechświata waleni jest zakrzywiona, panie Parr. Łatwiej niż nam przyszłoby im
zrozumienie teorii Einsteina.
Nie uszło uwagi Paski, że Kato nerwowo mrugnął lewym okiem na wzmiankę o
Einsteinie i przestrzeni. Starzec puścił ramię Chloe Patton. Dziewczyna od razu skorzystała z
odzyskanej wolności, by schronić się po drugiej stronie akwarium. Udawała, że coś ją tam
niezmiernie zainteresowało.
W tej samej chwili powrócił drugi kierowca niosący machinę Georgija, ale nikt nie
zwrócił na niego uwagi, łącznie z chłopcem zapatrzonym w tranzystorowe radio buczące
głośno na karku wieloryba. Japończyk przystanął ostrożnie trzymając konstrukcję w
niezgrabnych dłoniach.
– Jak daleko rozchodzą się dźwięki wydawane przez kaszaloty, Herb?
– Zaledwie w promieniu dziesięciu, może jedenastu kilometrów, Tom.
– Z tego wynika, że Rosjanie porozumiewają się ze swoim kaszalotem przez radio,
wszczepili mu je operacyjnie!
– Jakiego kodu używają podczas nadawania? Alfabetu Morse'a? Dźwięki wydawane
przez kaszaloty trochę go przypominają.
Tom Winterburn potraktował serio tę przypadkową uwagę.
– Wątpię. Zakładasz istnienie hipotetycznego pilota mówiącego po rosyjsku, który
nieustannie kieruje wielorybem. Na tym, między innymi, polega trudność z modelami doktora
Kato. Stwarzają błędny obraz sytuacji. Sugerują, że eksperyment wymaga umieszczenia
rosyjskojęzycznego operatora w ciele wieloryba. Czy wystarczy usunąć jeden element
urządzenia, którym w pewnym sensie jest wieloryb, i zastąpić go innym, o podobnej funkcji,
wydobytym z ludzkiej maszynerii? Wykluczone! Mózg kaszalota nie jest przystosowany do
rozumienia ludzkiej mowy, nawet w postaci alfabetu Morse'a. Przecież to jedynie
przetworzony język, właściwy ludziom sposób przekazywania myśli. Trzeba stworzyć
symboliczny kod przypominający sygnały nadawane przez same wieloryby. Na nic się nie zda
wdrukowanie im określonego zasobu rosyjskich słówek. To się udaje tylko w odniesieniu do
ludzi. Budowa mózgu umożliwia korzystanie z wiedzy dotyczącej obcych języków
wprowadzonej do naszych umysłów. Inne gatunki nie posiadają takiego narzędzia. To
cholernie skomplikowane! Język i świadomość człowieka są nierozerwalnie ze sobą
powiązane. Nie wyobrażam sobie, by jedno mogło istnieć bez drugiego. – W zamyśleniu
drapał nos. Rozproszone świetło uwydatniło siną barwę jego twarzy; upodobnił się do
zamarzniętego pod biegunem polamika.
– Nie sądzisz, Tom, że tresowanie waleni przy użyciu elektrod wprowdzonych do
ośrodków bólu i przyjemności jest o wiele prostsze? A może ktoś nas wodzi za nos? – Flynn
zachichotał niespodziewanie. – Na przykład cwany wieloryb?
Orville Parr przytaknął energicznym skinieniem głowy.
Zsiniały polarnik nie dawał za wygraną:
– Ciekawe, do czego chcą wykorzystać tego wieloryba. Jeśli ma wysadzać łodzie
podwodne za pomocą bomb głębinowych, twoja metoda jest lepsza. Gdybyś jednak chciał,
żeby dla ciebie szpiegował i przekazywał szczegółowe dane, z konieczności musisz wpoić
zwierzęciu pewne ludzkie zachowania. Jak, do licha, wtłoczyć skomplikowane informacje w
sekwencje dźwiękowe złożone z kilku pisków?
Chloe Patton wyjrzała natychmiast zza akwarium. – Jak pan może nazywać sygnały
nadawane przez wieloryby piskami, kapitanie Winterburn! Weźmy dla przykładu głosy
ptaków. Gdy przebywamy w ogrodzie, słyszymy jednostajny świergot, na który składają się
jednak setki pojedynczych głosów. Ptaki potrafią je rozróżnić.
– Chwileczkę, panno Patton. Ile osobnych dźwięków można, pani zdaniem, wyodrębnić z
sygnału wieloryba?
– Na zdjęciach oscyloskopowych wykonanych w ciągu dwudziestu mikrosekund
naliczyłam dziesiątki impulsów.
– Czyżby usłyszany przez nas pojedynczy dźwięk przynosił wiele informacji zawartych
w symbolicznym kodzie?
– Prowadzono już badania dotyczące tego problemu. – Herb Flynn grzebał nerwowo w
swojej teczce. – Hipoteza była dość dziwaczna, o ile dobrze pamiętam, ale na wszelki
wypadek zabrałem ten artykuł. O, jest. Dotyczy prób rozszyfrowania zakodowanych
sygnałów nadawanych przez kaszaloty i wykorzystania ich do... O rany, to czyste wariactwo!
Ten facet jest astronomem i proponuje, by posłużyć się kodem wielorybów do wysyłania w
przestrzeń kosmiczną sygnałów dla innych cywilizacji. Czasopismo nazywa się Review of
Biological Psychology. Publikują w nim przeróżni dziwacy. Z drugiej strony my również
wychodzimy na półgłówków twierdząc, że wieloryb może wykazywać cechy ludzkie... –
Urwał i popatrzył na trzymane w ręku czasopismo. – Rany boskie! Autor tego artykułu
pracuje dla Paula Hammonda. Szaleństwo jest zaraźliwe!
Skóra doktora Kato pokryła się potem niczym szyby akwarium, które zawilgotniały od
ciepła oddechów.
– Powinienem się domyślić – rzucił chrapliwie japoński biolog. – Hipoteza tego
człowieka... Czy to oficjalnie przyjęte stanowisko naukowców? Kami no ashioto, ne?
Starałem się o tym nie myśleć.
– „Odgłos Kroków Pana Boga" – przetłumaczył zwięźle Enozawa głosem twardym jak
huk salwy honorowej.
– Tak, nicość jako sedno wszechrzeczy – mruknął starzec. – To brzmi niczym zapowiedź
seppuku zachodniej cywilizacji. – Wymownie przesunął kciukiem po brzuchu od lewej do
prawej, a na koniec szybko obrócił dłoń ku górze, jakby wyłączał kluczykiem ludzką
machinę. – A może to naukę czeka zagłada? Kto wie, czy nie będziemy szczęśliwsi wiedząc,
że wszystko obraca się w nicość i sami jesteśmy niczym. My, Japończycy, zniszczyliśmy
piękno własnego kraju usiłując żyć na sposób zachodni. Teraz jest nas zbyt wielu, by można
było zwolnić tempo. Konieczność nakazuje kontynuować marsz, ale droga nie wiedzie ku
światłu. Pogrążamy się w ciemności!
Enozawa zachował milczenie. Nabrał otuchy, gdy wiekowy dyrektor wspomniał o
seppuku używając zaszczytnego miana w miejsce pospolitego terminu harakiri. Dawne
wartości zostaną wskrzeszone.
– Jakie to dziwne – zastanawiał się Kato: – że amerykańska nauka zwróciła się na koniec
w stronę nihilizmu. Ci, którzy wylądowali na Księżycu i sięgnęli wzrokiem najdalszych
obszarów kosmosu dostępnych ludzkiemu oku, oznajmili, że nic nie istnieje. My, Japończycy,
zawsze czuliśmy się bliscy nicości. Nasza gospodarka jest całkowitym zaprzeczeniem
wewnętrznego ładu. Sami z najwyższym trudem przyjmujemy do wiadomości ten paradoks.
Teraz wszystko dobiega kresu. Czy pojmujecie, czym w istocie zajmują się pracownicy tego
instytutu? Dokonujemy sekcji zwłok. Oglądamy martwe ryby i walenie... Wkrótce ludność
naszych wysp zacznie głodować, a mimo to nie uzyskaliśmy zezwolenia na połów
kaszalotów. Zapewniam państwa, nie ma rozumnych wielorybów... Nie wierzę w ich
istnienie! Musimy głodować, ponieważ Amerykanie karmią się złudzeniami. – Spojrzał ostro
na Chloe Patton, jakby pulchną figurę zawdzięczała łyżkom tranu wydobytego z japońskich
wielorybów i odebranego od ust jego rodakom; potem zamrugał powiekami i przez
dwuogniskowe szkła okularów zmierzył wzrokiem własną postać. – Każdy atom tego ciała...
to nicość... już wkrótce.
Znowu popatrzył zbolałym wzrokiem na stojącą po drugiej stronie akwarium pulchną
Chloe Patton; tym razem przysadzista sylwetka dziewczyny stała się dla niego gwarancją
pewności i ukojenia, zapomniał więc o urazach. Chloe nadal unikała jego wzroku.
– A może podkupimy Hammondowi jego asa? Chyba warto zwerbować do współpracy
tak zdolnego faceta? – Głos Orville' a Parra zabrzmiał jak przytłumiony kwik; przypominał
odgłos wydawany przez bryłkę kitu zsuwającą się po wilgotnym szkle.
Wszyscy zebrani przyznali mu rację.
Dwa dni później Enozawa zjawił się w biurze Parra.
Amerykanin obserwował taksówki mknące we mgle z typowym dla tokijskich aut
nerwowym pośpiechem. Znikną jako ostatnie. Gdyby się zatrzymały, Tokio byłoby martwe...
Niech raczej zjadą z wysokich ramp trasy szybkiego ruchu i umierają tysiąckrotnie wśród
płomieni! Oby Enozawa siedział w jednej z nich!
– Doktor Kato popełnił samobójstwo wczorajszej nocy – oznajmił sztywno Japończyk,
gdy Parr obrócił fotel w jego stronę. – Jesteśmy przekonami, że na pańskich ludziach i
Ameryce spoczywa ciężar odpowiedzialności za to wydarzenie. Doktor Kato należał do grona
uczonych, których badania pomagały wyżywić naród. Z tego wniosek, że sprawa Nilina...
– Niech pan się nie obawia, w ciągu kilku dni wszystko będzie zapięte na ostatni guzik –
uspokoił go Parr. – Obiecuję. Wysłaliśmy do Meksyku samolot po specjalistę od mowy
wielorybów... Naprawdę przykro mi z powodu śmierci doktora Kato i nie są to czcze słowa.
Wstrząsająca wiadomość. Jestem... zdumiony. Nie potrafię tego pojąć. To okropne. –
Zawahał się próbując zachować dyskrecję, ale ciekawość zwyciężyła. – W jaki sposób...?
Przepraszam, czy nie popełniam nietaktu pytając o szczegóły?
– Doktor Kato rozbił siekierą swoje modele i akwaria. Kawałkiem szkła podciął sobie
żyły na przegubie dłoni. Zmarł w szpitalu z powodu szoku i upływu krwi.
Bardzo cierpiał, a to wymaga odwagi, pomyślał Enozawa. Stracił równowagę, nie zadbał
o przygotowanie swojej duszy. Popadł w starczą złość, niemal szał.
Parr nie zapomniał, że Geny oblał starca wodą, Tom Winterburn wyraził się lekceważąco
o jego modelach mózgu, a Chloe okazywała starcowi jawną niechęć. Japoński oficer
najwyraźniej obarczał ich odpowiedzialnością. Gdy Parr wspominał nieprzyjemne chwile
żałując w duchu, że nie znajduje się o wiele mil od Tokio, jego wzrok odruchowo padł na
tytuły w porannych gazetach. KRWAWA ŁAŹNIA POD WIELKĄ ANTENĄ donosił
dziennik Pacific Stars and Stripes.
PLAGA SAMOBÓJSTW NAWIEDZIŁA STANY ZJEDNOCZONE:
SZERZĄ SIĘ GWAŁTY I ROZBOJE
informował angielskojęzyczny Mainichi Daily News.
19.
Płetwa boli w miejscu, gdzie zacisnęły się na niej szczęki napastnika, ale nie jest
poważnie zraniona. Cierpiący wędrowiec płynie naprzód posłusznie, a wiekowy samiec
wlecze się z tyłu emitując dźwięki jedynie po to, by wskazać kierunek. Pełna oczekiwania
cisza panuje na oceanie, a stary samiec emanuje spokojem. Jękliwe olbrzymy – ci morscy
plotkarze – zamilkły uciszone trzaskami skoczków i tancerzy, znanych z umiejętności
nadawania w jednej chwili podwójnych sygnałów. Stworzenia te potrafią wydawać rozmaite
głosy (przede wszystkim dla zabawy) i dlatego jako pierwsze nauczyły się naśladować
zarówno trzaski emitowane przez osobniki jego gatunku, jak i gwizdy śpiewaków, których
pieśni rozchodzą się po wszystkich morzach...
Wędrowiec płynie rozważając opowieść, którą przekazał mu samiec...
Dziesiątki stuleci minęły, nim śpiewacy uchwycili właściwy ton. Nasz gatunek może im
teraz przekazywać własne pieśni bez niczyjej pomocy, ale mali skoczkowie trzaskając i
gwiżdżąc robią to znacznie szybciej. Tyle mają w sobie życia, radości, energii! Bawią się
myślami, jakby to były miotane falami kawałki drewna albo wodorosty. Żonglują wesoło
pomysłami w kalejdoskopach swych umysłów. Niestety, próżno spodziewać się po nich, że
przekształcą oderwane myśli w pojęcia. Obracają kalejdoskopy dla zabawy, zmieniając
nieustannie migotliwe wzory rozmyślań. Choćby gwizdały przez całą wieczność głosząc
ostateczny kształt najważniejszych pojęć, będą zdolne jedynie do tego, by je podziwiać i
kontemplować. Nie poznają nowych uogólnień, o ile jego własny gatunek ich nie stworzy.
Gdyby nie były z natury tak niefrasobliwe, odczuwałyby ów stan rzeczy jako prawdziwą
tragedię. W przeciwieństwie do pojękujących, bezmyślnych olbrzymów rozumieją
wewnętrzny ład pojęć. Wyczuwają ów szczytowy moment gwiaździstego zgromadzenia, gdy
ryt staje się odwzorowaniem myśli, obrazem świata; wówczas to stworzenia jego gatunku
jednoczą swe umysły i unoszą się na falach, śniąc o minionych latach morskich i rozważają
pojęcia coraz łatwiejsze do zrozumienia, aż w głębinie wieków na nowo odkrywają
najprostszy, podstawowy ryt sformułowany wśród topniejącej kry epoki lodowcowej.
Rozwój gatunku ku świadomości to konkretny, zaplanowany proces odwzorowany w
coraz bardziej skomplikowanych pojęciach zapisanych pod czaszką. Jego ziomkowie potrafią
z wielką dokładnością wyznaczyć kierunek ewolucji przez wybór pojęć rozważanych w
kolejnych gwiazdach myśli, które prowadzą do metarytów, dziś niepojętych, lecz
przeczuwanych i postrzeganych jako cel. Ten proces jest powolny niczym budowanie rafy
koralowej i stopniowe kształtowanie ramy wodnego zwierciadła; na jego powierzchni nie
zmąconej gonitwą fal czasu ukazują się dokładne wizerunki – prawdziwe oblicza bytu. Dzięki
gwiazdom myśli takie lustro powstaje z wolna w plastycznej niczym wosk miodowych
plastrów substancji ukrytej pod olbrzymimi czaszkami. A tymczasem skoczkowie wśród
trzasków i pogwizdywania dziwią się poczynaniom wielkich krewniaków i oddają figlom. To
smutne, że owi kuzyni są zbyt mali, a ich czaszki nie dość pojemne, by mogli przyłączyć się
do gwiazdy myśli. To przecież dzięki nim pojęcia rozbrzmiewają w pieśniach zawodzonych
przez olbrzymy, po wszystkich morzach rozchodzi się wieść o nowych rytach. Malcy nie
znają smutku, bo wciąż dokazują, kopulują i pogwizdują skacząc i balansując wśród fal, jakby
chciały biec po powierzchni na giętkich ogonach...
Wędrowiec nadaje przytłumiony sygnał; słyszy trzy ciche trzaski, a potem kolejne trzy
dochodzące z tego samego punktu na powierzchni oceanu. Sześć ramion gwiazdy. On sam
będzie siódmym.
Ustawiają się nos w nos: stary samiec, wiekowa oraz młoda samica tworzą pierwszą
trójkę; trzy stare samce stanowią drugą.
Cichy, spokojny dzień; łatwo utrzymać krąg, wystarczą nieznaczne ruchy płetwy
ogonowej. Zachowanie wybranej figury okazuje się niemal tak łatwe jak uścisk (ręki)! Kątem
oka widzi po lewej stronie bok i ślepie najstarszego wieloryba; prawym zezuje na wiekową
samicę. Pozostałych wcale nie dostrzega; wyczuwa jedynie bliskość ich masywnych głów
kołyszących się w przód i w tył.
– Przypomnijmy łatwe pojęcia – zachęca bezgłośnie najstarszy wieloryb. –
Podobieństwo. Nastroimy podobnie nasze głosy. Podobieństwo to ryt stanowiący wrota do
trudniejszych uogólnień.
W plastycznym wosku dźwięki wyczarowują nikły, widmowy zarys. Oleisty, półpłynny
olbrot stoi niemal bez ruchu w unoszących się na powierzchni morza cielskach. Młody
wieloryb odtwarza wskazane pojęcie i odczytuje ten sam obraz odwzorowany natychmiast w
sześciu pozostałych sonarach. Dla uczestnika gwiazdy myśli istnieją jedynie dźwięki
dochodzące z wnętrza, kształty żłobione w olbrocie, wyczarowane głosami siedmiu
wielorybów i dzięki nim słyszalne. Pożywienie i ocean przestają dla nich istnieć. Wielkie
ciała blokują dźwięki płynące z siedmiu stron świata. Uwaga skupia się całkowicie na
siedmiu sonarach. Dźwięk nie ustaje i widmowy obraz nabiera wyrazistości, zamknięty w
ciasnym kręgu siedmiu napełnionych woskiem głów tworzących zarazem pierścień i
wielokąt...
Myśl rozważa wybrane pojęcie...
Myśl konkretyzuje się w tężejącym olbrocie.
Podobieństwo to (klucz), zastanawia się młody wieloryb. Czym jest (klucz)? (Ręka)
przekręca (klucz). (Klucz) służy zwykle do zamykania; rzadko otwiera...
A zatem (ręka) jest potrzebna do zamknięcia. Pięć sztab zwija się w klatkę (ręki).
Jedna krótka sztaba. Cztery długie sztaby. Zwinięte. Zamknięte. Klatka zręcznie ujmuje
przedmioty. Zmienia je. Rzeczy poddają się klatce. Takie są rzeczy – niczym stal. Klatka
(ręki) bywa również giętka, głaszcze włosy, dotyka ust, pieści męskość. Czasami rozwiera się
i w ogóle nie przypomina klatki, ale i wówczas pozostaje spłaszczonym modelem więzienia.
W ten sposób czyni z nas głupców (co to znaczy nas?), sprawia bowiem wrażenie swobodnej,
otwartej, szerokiej, wyciągniętej. Współczujemy istotom pozbawionym płaskich, subtelnych
klatek. Sądzimy, że są bezradne. Nie potrafią ogarnąć sytuacji. Nie pojmują, czym jest świat!
(Co to znaczy my? Jacy my?) (Ręka) formuje rozum, myśli, (słowa). Rozumy, myśli i (słowa)
mimowolnie podążają za kształtem (ręki). Jakże to dostrzec, skoro jedynie świadomość
idealnie odwzorowuje wszystko, co sobie uświadamia. Wzajemna przystawalność jest tak
doskonała, że nikt dotąd nie zwrócił na nią uwagi...
Świadomość uznaje piątki i dziesiątki właściwe (rękom) za liczby. Przyjmuje ich ujęcie
wszechrzeczy jako sposób poznawania świata. Ręka zamyka się wokół świadomości niczym
klatka, a że czyni to niedostrzegalnie, obie uchodzą za tożsame i bywają nazywane rozumem.
Czym są (ręce) i (słowa)? Zadaje pytanie.
Inni zadają je również.
To dlatego, że są do siebie podobni, cała siódemka. Pojęcie odwzorowuje się w olbrocie
sonarów, zanika i ponownie wraca... W tym samym rytmie formułowane są pytania. –
(Ręce)? (Słowa)? – To początek dociekań. Nie dają za wygraną. Tworzą jego wizerunek
mając za podstawę wybrane pojęcie. Uzupełniają brakujące elementy jego podobizny, aż w
gęstym olbrocie ukazuje się starannie odwzorowany rysunek badanego umysłu. Powracający
w dźwiękach ryt pozwala dociec sedna problemu i nadaje mu zwartą strukturę.
– Nosi w sobie drugą istotę.
– Nikły zarys drugiej istoty.
– Czym są (ręce), (słowa), (kadłuby ze stali)?
– Należy dostroić i rozszerzyć pojęcie. Wiele pozostało do wyjaśnienia.
– Dzięki gwieździe myśli ta druga istota się ujawnia.
– Masz coś przeciwko temu?
– Przeciw poznaniu samego siebie? – odpowiada wędrowiec. – Jakżebym mógł się
wzbraniać?
– Jesteś (narzędziem), (urządzeniem).
– Zależność między dwiema naturami została ustanowiona dzięki (stali).
– Stworzyła cię również miłość. Czy pamiętasz o miłości?
– Miłość... tak. Był śnieg i (drzewa)! Nie widziałem ich na własne oczy. Ktoś mnie
prowadził trzymając za (rękę)... To ona mnie prowadziła. Ona, ona, ona. Maleńka, drobna.
Jak mogła prowadzić stworzenie moich rozmiarów?
– Byłeś tą drugą istotą.
– Możemy wzmocnić jej głos.
– Pojedyncze ślady. Okruchy rzeczywistości.
– Oderwane fragmenty pojęcia bytu.
– Układamy je w całość. Wyłania się obraz. Ukryta istota.
– Powtórzmy bardziej złożone pojęcie: odpowiednik.
Dźwięk huczy w sonarach. Nowe brzmienie powraca echem. Wzmocnione odgłosy
utrwalają się w olbrocie, aż ryt powstaje na tężejącym wosku, tak gęstym, jakby nad
wielorybami falowała ogromna masa wód, a potężne cielska opadły na samo dno. Olbrot
zachowuje gęstość, a widmowe dźwięki rozbrzmiewają ponownie. Rozproszone elementy
konstrukcji stworzonej dla zupełnie innych celów łączą się znowu w całość. Zjawa wyłania
się z pokładów kreowanego istnienia i krąży po woskowym pierścieniu między siódemką
wielorybów. Świadomość własnej tożsamości trwa przez chwilę, podobna do meduzy
wyrzuconej na brzeg; zanika powoli, gdy gęsty wosk odzyskuje półpłynną konsystencję.
Siódemka wielorybów nabiera powietrza, wyrzuca obłoki pary ponad grzbietami
krewniaków...
Rozważają i zapamiętują odtworzony wizerunek. Młody samiec jest wyczerpany
ogromną pracą, której wymaga utrzymanie gęstości olbrotu. Taki balast powinien go
zepchnąć na dno. Jest zdumiony.
– Musimy ponownie utworzyć gwiazdę myśli. Taki młodzik jak ty potrzebuje jadła i
odpoczynku, by sprostać trudowi wspólnego myślenia. Wkrótce utrwalimy odpowiednie
pojęcie w twoim umyśle.
Rodzaj uzależnienia.
– Często emitowałeś dźwięki używając (stali). (Stalowych przedmiotów). To osobliwe.
Pozwól nam rozważyć mapę twego umysły odwzorowaną dzięki rytowi odpowiednika.
– Nauczysz się rozumieć to pojęcie – oznajmiła łagodnie wiekowa samica. – Z czasem
ogarniesz ważniejsze pojęcia takie jak współbrzmienie, odczucie, wyższość... Musisz teraz
odejść. Na krótko. Zastanowimy się, jak cię uleczyć. Posłuchaj... – Dawno temu świat był
pojedynczym dźwiękiem zamkniętym w łonie utkanym z ciszy. Pierwszy dźwięk odbił się
echem i zabrzmiał ponownie, aż rozległo się wiele dźwięków. Świat został spleciony z fal
dźwiękowych, które się krzyżowały i wibrowały przez miliardy lat, póki nie zakrzepły w
twardy wosk lądów otoczony płynnym olbrotem mórz. Wszystko narodziło się z dźwięku.
Nie z osobliwego (słowa), to pewne! (Słowo) i (ręka) to mordercy dźwięku. Niszczyciele. To
oni rozrywają łono ciszy... Musimy przekazać naszą pieśń zawodzącym olbrzymom, by
uprzedzić gatunek o niebezpieczeństwie. Nie można pozwolić, by zatarły się morskie szlaki
pojęć. Jakże wolno podążamy nimi od epoki lodowców!
20.
– Jonasz potwierdził uczestnictwo w skupisku myśli! – zawołała radośnie Katja wpadając
do gabinetu Kapelki i wymachując najnowszym wydrukiem.
– Katarzyno Afanasjewna! – skarcił dziewczynę profesor, po raz pierwszy od wielu
miesięcy zwracając się do niej tak oficjalnie. Wskazał drugą osobę przebywającą w pokoju –
korpulentnego mężczyznę w obszernym, czarnym futrze. Postawny gość rozsadzał wiklinowy
fotel spowity jego szerokim okryciem. Jasne pręty wikliny napierały na wielkie cielsko, a
dłonie splecione na brzuchu przypominały kłodę leżącą w poprzek ciemnego wodospadu.
– Oto Katarzyna Afanasjewna Tarska kierująca poczynaniami Jonasza – przedstawił
współpracowniczkę profesor Kapelka. – Katju, przedstawiam ci towarzysza Orłowa z
komitetu nadzorującego program badawczy. Przybył tu z powodu nieszczęsnego incydentu,
za jaki trzeba uznać zniknięcie małego Nilina.
Orłów obrzucił dziewczynę badawczym, taksującym spojrzeniem. Niezbyt ładna, ale
interesująca, uznał. Z pewnością niezwykle uduchowiona. Pod radosnym ożywieniem kryje
się smutek. Pełne usta spierzchnięte, ale kokieteryjnie pokryte warstwą tłustawej szminki.
Dziewczyna zlizywała ją powoli, niespokojnie zwilżając wargi czubkiem języka. Orłów
uznał, że jest raczej smukła niż przesadnie wychudzona. Z ogromnych, ciemnych oczu
wyzierała rozpacz. Krótko mówiąc, wyjątkowa dziewczyna, którą chciałoby się wziąć w
ramiona i otulić futrem.
Znający życie Orłów mrugnął do Katji.
– Dopuściliście się zaniedbania – rzekł do Kapelki – ale następstwa nie są wcale tak
niepomyślne, jakby się z pozoru wydawało. W szczęśliwej dla nas chwili Ameryka pogrążyła
się w ogromnym zamęcie. Słyszeliście o Hammondzie, prawda?
– O tym radioastronomie? – Kapelka z ociąganiem pokiwał głową.
W rzeczywistości był dokładnie poinformowany o całej sprawie dzięki audycjom
radiowym odbieranym ze stacji przekaźnikowych północnej Japonii, które transmitowały
amerykańskie programy przeznaczone dla Dalekiego Wschodu. Błędem byłoby jednak
wyznanie, że czerpie wiedzę z takich źródeł. Uczony wytężył pamięć usiłując odtworzyć
oficjalną wersję zdarzeń. Co doniosła Prawda? Wiadomość o wszechświecie bez Boga
została, rzecz jasna, od razu podchwycona, lecz widmowy kosmos sugerujący obecność
Stwórcy w innej przestrzeni okazał się nie do przyjęcia! Tę myśl należało odrzucić jako
mistyfikację i odpowiednio naświetlić w komunikacie. Z drugiej strony fakt, że doniesienia
zostały przekazane z takim pośpiechem, świadczył o ich sile oddziaływania i sporych
obawach władz. Amerykańskie radio informowało w dramatycznych, pospiesznych relacjach
o szaleńczych pielgrzymkach do obserwatorium Hammonda. W końcu doszło do rozlewu
krwi i aktów przemocy (Prawda skwapliwie o tym napisała). Kolejnym zjawiskiem było
wrzenie w niektórych krajach islamskich; rozlegały się wezwania do świętej wojny – dżihad –
przeciwko zachłannym niedowiarkom o białej skórze gotowym zniszczyć wiarę, byle tylko
stłumić płomień rewolucji gorejący w Trzecim Świecie. (Prawda informowała o tym raczej
powściągliwie.) Doszło także do stratowania i poturbowania wielu osób na placu Świętego
Piotra w Rzymie, gdy papież ukazał się na balkonie, by ogłosić nową encyklikę... (Prawda
napisała o tym z sarkazmem; zapewne był to swoisty rewanż za rozsiewane przez
Amerykanów pogłoski, jakoby w Europie Wschodniej katoliccy Polacy wywołali poważne
zamieszki.)
Świat uwierzył Hammondowi.
Uczony mówił prawdę, gdy doniósł o niewidocznej galaktyce położonej na kursie Drogi
Mlecznej. Przez kilka dni panowała wówczas panika, dopóki Paul Hammond nie wyjaśnił, że
mówiąc o katastrofie miał na myśli matematyczną abstrakcję. Tłumaczył, że odkryte przez
niego skupisko gwiazd znajduje się w odległości ponad siedemdziesięciu tysięcy lat
świetlnych, a nasza galaktyka znacznie przewyższa je rozmiarami. Może ono wprawdzie
zmienić nieco kształt Drogi Mlecznej uwalniając świetlisty obłok gazowy między dwoma
obiektami, ale wydarzenie to nastąpi w tak odległej przyszłości, że rodzaj ludzki z pewnością
nie doczeka owej chwili... a ponadto odległości dzielące poszczególne gwiazdy są tak wielkie,
że galaktyki mogą zachodzić na siebie bez żadnej szkody. W ten sposób Hammond stał się
osobistością znaną i cenioną. Zapewne wszystkie poczynania były starannie wykalkulowane!
Tak czy inaczej stał się bardzo popularnym luminarzem nauki, a jego nazwisko zapadło
w pamięć wielu zwykłym ludziom. Z drugiej strony Kapelka przyznawał, że amerykańskie
radio nawet mecz baseballowy relacjonowało niczym regularne działania wojenne!
(Natomiast wojny przedstawiali jako gry i zabawy...)
Tak czy owak wiadomości o najnowszym odkryciu i reakcji na nie budziły niepokoju,
nawet w okrojonej wersji znanej z doniesień Prawdy.
–
Tak, wiem o tym odkryciu – rzucił Kapelka.
Krótki, gruby palec wskazujący Orłowa uderzał o blat biurka. Był amputowany na
wysokości pierwszego stawu i przypominał twardą, gumową pałkę.
– Ach, te natarczywe prośby kierowane do Akademii Nauk z Waszyngtonu!
Niewątpliwie stoi za nimi Biały Dom. Wprawdzie Hammond poparł w wyborach obecnego
prezydenta, ale nasza ambasada donosi, że przeciwnicy szefa państwa zwarli szeregi, chaos i
panika działają na ich korzyść. Właśnie oni wspierali ostatnio Hammonda. Prawdziwa
łamigłówka, co, profesorze?
– Nie znam się na intrygach – odparł żałośnie Kapelka.
Instynktownie wyczuwał i upewniał się coraz bardziej, że zniknięcie Nilina nie było
przypadkowym incydentem, lecz elementem precyzyjnie zaplanowanej manipulacji. I
pomyśleć, że chełpił się przed Katją, jakoby dano mu tutaj wolną rękę! Tymczasem sznurki
wprawiające w ruch kukiełkę zostały tylko staranniej zamaskowane. Teraz miały się wreszcie
ujawnić. Czy wzmianka o Hammondzie nie była po prostu zręczną aluzją?
– Nasze radioteleskopy nad Morzem Kaspijskim i w Mongolii sprawdzają obserwacje
Hammonda. – Orłów zatarł ręce. – Po raz pierwszy może dojść do sytuacji, w której radzieccy
uczeni oficjalnie poręczą za Amerykanów.
– A jeśli Hammond ma rację? – zapytał niepewnie Kapelka. – Czy chcecie udowodnić,
że to pomyłka? A może planujecie... – Zawahał się. – Jakieś oszustwo?
Orłów wybuchnął śmiechem.
– Wykluczone. Przypuśćmy, że Hammond ma rację, profesorze. Przecież to wspaniale!
Na fakty nie mamy wpływu, lecz interpretacja może być różna. Wyobraźcie sobie, cóż to
będzie za osiągnięcie, jeśli Ameryka zostanie zmuszona do przyjęcia tych samych założeń
ideologicznych co Związek Radziecki? Pozytywne widzenie świata właściwe materializmowi
dialektycznemu w miejsce obecnego mistycyzmu i pesymizmu Zachodu! Odkrycia
Hammonda dotyczące wszechświata można bez trudu i równie precyzyjnie analizować
używając pojęć marksizmu, bo jest to przykład podstawowego założenia dialektyki, a
mianowicie negowania negacji. W rezultacie to my przywrócimy wszechświat do istnienia i
umocnimy sens człowieczeństwa. Radziecka ideologia objawi się jako doktryna
optymistyczna i przepojona humanizmem, w przeciwieństwie do pustki i bezduszności
właściwej myśli kapitalizmu.
– Mocodawcy Hammonda będą gryźć palce z wściekłości, bo wyjdą na głupców i
ofermy.
– Wcale by mnie to nie zdziwiło, profesorze! Cokolwiek przyszłość pokaże, nadszedł dla
nas czas odpłaty za kompromisy – parsknął śmiechem Orłów. – Moim zdaniem wiadomość o
odkryciu Hammonda przyszła w najodpowiedniejszym dla nas czasie. Tamci i tak są w
kropce z powodu ucieczki Nilina. Doniesienia nadchodzące z Meksyku sprawiły, że zabiegają
o nasze poparcie. Nawiasem mówiąc informatorzy donoszą z Japonii, że sprawa Nilina
rzeczywiście wzbudziła poważny niepokój. Tamci są przekonani, że trafiła im się wielka
gratka, ponieważ dowiedzieli się o waszym Jonaszu! Nie ma obawy, wnet oddadzą dzieciaka.
Co więcej, zamieszanie wokół sprawy Hammonda ułatwi nam zmuszenie Amerykanów do
współpracy w dziedzinie badań dna morskiego.
– Ale... – Cóż za ironia losu! Kapelka był zupełnie przybity.
Nowina, z którą przybiegła Katja, uradowała go tak samo jak nieszczęsną dziewczynę.
Doniesienie o skupisku myśli stanowiło nieoczekiwaną nowinę o życiu na Ziemi. Cudowna
wiadomość. Niestety... Kapelka lepiej znał życie niż jego asystentka.
– Może Jonasz przyda się nie tylko jako straszak na wrogów – rzucił chłodno
spoglądając na Orłowa.
– Niewątpliwie wielkie możliwości. Wcale temu nie zaprzeczam.
– Przede wszystkim żyje, istnieje.
– Oczywiście. Tłumaczę wam jednak, że mamy teraz określone polityczne cele i
priorytety. Japończycy stają się coraz bardziej drażliwi i niedostępni w sprawach dotyczących
mórz i oceanów. To nieunikniony proces. Prawdopodobieństwo, że japońska technologia i
chińska siła robocza zaczną podbijać świat, jest większe niż kiedykolwiek. Świetlana
przyszłość dla wszystkich dzięki zasobom dna oceanu...
– Ta groźba pomagała nam przez długi czas trzymać w szachu inne kraje, towarzyszu. –
Kapelka wzruszył ramionami. – Wizja Japonii idącej ręka w rękę z Chinami. Na dobrą sprawę
Amerykanie nigdy nie wierzyli w taki sojusz.
– Wreszcie przejrzeli na oczy! Nie da się ukryć, że coraz więcej trudu wymaga
utrzymanie pozorów serdecznej zażyłości między Japonią i Ameryką. Przyznaję, że mamy w
tym swój udział. Przykładem niech będzie zakaz połowu kaszalotów. To rozsądne posunięcie.
Teraz Nilin i konferencja dotycząca rybołówstwa. Prawda jest taka, że nasze działania są
jedynie katalizatorem nieuniknionych procesów historycznych. W takim świetle należy
widzieć również konieczność współpracy z Amerykanami, na którą przystali niechętnie.
Korekta obowiązującej w Stanach doktryny stanowi w tym wypadku znaczne ułatwienie, a
ponadto sprawi, że zostaniemy uznani za dominującego partnera... Czas pokaże, czy nasze
obserwatoria astronomiczne potwierdzą ich odkrycia.
Kapelka przestał słuchać jednostajnego bełkotu potężnego, czarnego wodospadu o
przewrotnej naturze. Georgij Nilin został wykorzystany jako przynęta.
Czyżby i badania nad wielorybami uznano za korzystny element przetargowy? Czy było
tak od samego początku?
Orłów wprost mu tego nie powiedział. Kapelka przyznał, że nawet pod groźbą śmierci
nie potrafiłby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, czy zniknięcie Nilina zostało starannie
przygotowane, czy też jedynie błyskotliwie wykorzystane postfactum. Nie można wykluczyć,
że była to podwójna gra prowadzona na wielu polach z równie dobrym skutkiem.
Profesor uśmiechnął się do Katji i wziął od niej plik perforowanych wydruków
komputerowych. Dziewczyna przez cały czas otwierała je i składała jak niemy akordeon.
Była zdumiona, że pozwolono jej przysłuchiwać się rozmowie tak wysoko postawionych
osób. Orłów zapewne chciał zrobić na niej wrażenie. Albo skłonić do współpracy...
– Muszę rzucić na to okiem, towarzyszu Orłów.
– To dziwne, Katju – powiedział zamyślony Kapelka przeglądając kartki wydruku. –
Można by pomyśleć, że Jonasz wie teraz o sobie dużo więcej niż przedtem... Czy to efekt
uczestnictwa w skupisku myśli? Ciekawe, czy moc takiego systemu jest dostatecznie duża, by
wydobyć na jaw więcej danych, niż byliśmy w stanie jednoznacznie zaprogramować. To po
prostu niewiarygodne, ale dane potwierdzają takie domniemania. Pomyśleć tylko, że od
wieków w głębinach oceanu istnieje ta rozumna machina!
– O co chodzi, profesorze? – wypytywał zaciekawiony Orłów. – Komputer w głębinach
oceanu? Do kogo należy? Kto go wykorzystuje?
Kapelka uśmiechnął się z politowaniem.
– Szkoda, że nie zawiadomiłem was o tym wcześniej. To nasze wielkie odkrycie,
ważniejsze niż wyniki eksperymentu z Nilinem, istotniejsze nawet od metody implantowania
i kształtowania osobowości, chociaż bez niej nie osiągnęlibyśmy tak wiele... No cóż, zapewne
fatygowaliście się aż tutaj jedynie po to, by porozmawiać o Nilinie i likwidacji naszej
placówki badawczej. Zgadłem? – rzucił oskarżycielskim tonem.
– Wyciągacie pochopne wnioski, profesorze – odparł uspokajająco Orłów. – Mamy do
czynienia z poważnym kryzysem politycznym. Sądziłem, że to zrozumieliście. Czy istnieje
obecnie cel ważniejszy niż opanowanie zasobów oceanu? Wszystkie chwyty dozwolone!
Powiedzcie wreszcie, czym jest skupisko myśli. To wasza karta atutowa, prawda? Musicie mi
wszystko opowiedzieć. Czekają nas ważne decyzje.
Kapelka poweselał widząc szansę ocalenia programu badawczego. Musiał ją
wykorzystać.
– Zgoda. Kaszaloty mają osobliwy zwyczaj gromadzenia się w jednym miejscu nos w
nos. Formują gwiazdę na powierzchni morza. Żeglarze widywali je od czasu do czasu, ale nie
mieli pojęcia, dlaczego tak się zachowują. Odkryliśmy przyczynę. Kaszaloty tworzą w ten
sposób biologiczny komputer o niewyobrażalnej mocy!
Profesor przedstawił stan badań. Mieszał własne przypuszczenia, fakty i hipotezy, być
może świadomie...
– A zatem, jak widzicie, skupisko myśli umożliwia tworzenie wzorcowych sygnałów
dźwiękowych oraz utrwalanie myślowych schematów! – perorował uniesiony zapałem
Kapelka. – Możecie je porównać z hinduskimi mantrami służącymi do medytacji. To
pierwsza analogia ze świata ludzi, jaka mi się nasuwa. Różnica polega na tym, że owe mantry
zapisane są jedynie dźwiękiem. Skupiska myśli kaszalotów ewaluowały ku coraz bardziej
skomplikowanym schematom przez dziesiątki tysięcy lat, a zatem ów proces rozpoczął się na
długo przedtem, nim człowiek zaczął w pełni świadomie poznawać świat. Co więcej, temu
zjawisku towarzyszył fizyczny rozwój biologicznych sonarów umożliwiający ogarnięcie
coraz bardziej skomplikowanych uogólnień!
– Wasz zapał jest chwalebny, profesorze– wycedził Orłów. – To odkrycie mogłoby się
okazać nadzwyczaj przydatne dla naszych celów. Z drugiej strony mam wątpliwości, czy
wasz oswojony wieloryb rzeczywiście przekazał te dane. Może to jedynie czysto akademickie
rozważania? Albo, nazywając rzecz po imieniu, pobożne życzenia? Sądziłem, że wasze
komunikaty radiowe zawierają wyłącznie symbole matematyczne.
– Oczywiście. Proszę.
Kapelka rozłożył wydruk na biurku. Potok liczb, potem arytmetyczna lawina cyfr oraz
ich potęg zajmująca cały paragraf, a następnie szeregi rozmaitych symboli przerywanych
akapitami.
Katja spoglądała przez okno na dom, w którym trzymano Pawła. Dla jednych to
symbole. Dla innych rzeczywistość. Z drugiej strony... A jeśli profesor Kapelka chciał ją
tylko pocieszyć? Nie! Naprawdę był przekonany, że wspólne rozmyślania kaszalotów mogą
dzięki Jonaszowi prowadzić do niezwykłych odkryć. Paweł został ocalony. Gdyby tylko nie
było tej skorupy, o której nie umiała zapomnieć. Czyżby pragnęła, by tamto ciało zniszczyła
śmierć?
– Pamiętajcie, że świadomość Jonasza to model matematyczny – wyjaśniał Kapelka
gburowatemu Orłowowi. Rozwalony w fotelu dygnitarz gapił się na Katję. – Ów model
powstał dzięki zbadaniu połączeń nerwowych w mózgu ochotnika. Tak się składa, że
szczęśliwym trafem struktura tego narządu u człowieka i kaszalota jest podobna, a zatem
wdrukowaliśmy matematyczny schemat współzależności do ośrodka, który w tkance
mózgowej nowo narodzonego walenia odpowiada za myślenie symboliczne. U obu gatunków
mózgi są, jak to nazywamy, obustronnie asymetryczne. Walenie z grupy zębowców to jedyne
prócz ludzi istoty, które charakteryzuje owa cecha. Wiąże się ona z używaniem mowy przez
ludzi i sygnałów dźwiękowych przez kaszaloty.
– Czy walenie mają własny język? Sądziłem...
–
Och, nie jest to język w naszym rozumieniu. W znacznie większym zakresie niż
ludzkie słowa i zdania polega na naśladownictwie. Określona długość fali X oznacza zjawisko
Y. Melodyjne piski odwzorowują świat w dźwiękach, tymczasem my przyporządkowujemy
rzeczom konkretne określenia. Jesteśmy niewolnikami przedmiotów, natomiast walenie
interesuje raczej proces, kierunek i relacja. To program całkowicie różny od schematu mowy
właściwego istotom ludzkim, niemniej jednak i w tym wypadku mamy do czynienia z
myśleniem symbolicznym wyrażonym w uporządkowanych dźwiękach! Zachodzi więc
podobieństwo. Z punktu widzenia biologii walenie i my jesteśmy dalekimi kuzynami. –
Bardzo wiele nas różni, profesorze! – Mimo to pokrewieństwo jest niezaprzeczalne. Dlatego
możemy zgłębiać problem tak zwanego języka waleni posługując się wyłącznie symbolami.
Katja spoglądała na opustoszałą werandę budynku i dym unoszący się z komina.
Kapelka rozprawiał o myśleniu, logice i matematyce... Pusta weranda... Pusty umysł
człowieka, który przebywa w tamtym budynku... przerażające! A jednak tamto miejsce
przyciągało ją niczym magnes.
– ... zatem geometria środowiska wodnego objawia się umysłowi walenia w
symbolicznej formie, którą my przedstawiamy liczbowo jako abstrakcyjne równanie
uwzględniające parametry tkanki nerwowej mózgu. Nieustanny ciąg równań. Dzięki
wybitnemu austriackiemu logikowi Kurtowi Goedelowi potrafimy zapisywać skomplikowane
formuły algebraiczne jako ciągi prostych liczb. – Kapelka wskazał wydruk. – Na początku
mamy przykład zastosowania liczb Goedela. W ten sposób zostały tu zakodowane
algebraiczne raporty zawierające informacje o geometrycznej charakterystyce rejonu, w
których przebywa Jonasz. Jego zadaniem jest obserwacja terenu i zapamiętanie jego
ukształtowania. Zestawienia liczbowe mogą również zawierać myślowe struktury o wyższym
poziomie abstrakcji. W ten sposób utrzymujemy kontakt z Jonaszem. Czy naszym językiem
jest rosyjski? Ależ nie. Być może zatarte wspomnienie o tym języku przetrwało w
matematycznym modelu osobowości. Wcale by mnie to nie zdziwiło. Słowa, wspomnienia
oraz wszelkie myślowe struktury są pochodną wielowymiarowych matryc powstałych dzięki
znakom i skojarzeniom, produktem aktywności połączeń nerwowych. Z punktu widzenia
kaszalota ludzka mowa jest niezrozumiałą transformacją symbolicznego myślenia. Musimy
zatem bazować wyłącznie na symbolach matematycznych rezygnując ze słów, które dla nas
są ich nośnikami.
Przygnębiona Katja usiłowała odgadnąć, jak wiele z osobowości Pawła udało się
zakodować w matematycznym modelu. Może człowiek istnieje tylko jako suma połączeń
nerwowych; ulegają one zniszczeniu podczas odwzorowywania, ale zostają wdrukowane
innemu stworzeniu...
Jaka cząstka Pawła przetrwała w tym zapisie? Czy zachowało się wspomnienie o
ukochanej?
– Trudna sprawa! – ciągnął Kapelka. – Ingerencja badacza powoduje, że wieloryb
przestaje być wielorybem, ale daleko mu jeszcze do człowieka. Musimy się upewnić, że
kaszalot będzie funkcjonował prawidłowo, a zarazem odczuwał lojalność wobec rodzaju
ludzkiego! To oczywiste, że wieloryb musi zostać poddany niezbędnemu warunkowaniu.
Przeprowadzono je przed nałożeniem dodatkowej osobowości, by uniknąć niebezpieczeństwa
urazów. Gospodarz nowego umysłu musi odpowiednio reagować na sygnały, którymi go
wywołujemy. Odruchy warunkowe są jednak dla naszych celów niewystarczające. Nie
kwestionowaną władzę nad morzami i oceanami zyskamy dopiero wówczas, gdy zdołamy
harmonijnie połączyć ludzką świadomość z inteligencją istot owego żywiołu na najwyższym
poziomie myślenia symbolicznego. Wieloryb będzie działał w naszym interesie, o ile poczuje
się jednym z nas!
– W jakim stopniu Jonasz pozostaje istotą ludzką? – wypytywał opryskliwie Orłów. –
Czy naprawdę możemy mu ufać?
Stojąca przy oknie Katja odwróciła się natychmiast. – Oczywiście. Oczywiście. Tak
wiele pozostało w nim z człowieka – krzyknęła i wybuchnęła płaczem.
Orłów przyglądał się jej z rozbawieniem.
– Proszę wrócić do siebie, Katarzyno Afanasjewna – poradził łagodnie Kapelka. –
Możecie zabrać dane i opracować tekst raportu? Chciałbym, by nasz gość go przeczytał ze
względu na Jonasza. Postaraj się, Katju.
21.
Gdy za Katją zamknęły się drzwi, Kapelka przeprosił za jej zachowanie.
– Powinienem wam opowiedzieć o tamtym ochotniku, którego świadomość
wdrukowaliśmy Jonaszowi, ale nie chciałem tego robić w obecności mojej asystentki. Tego
rodzaju badania mózgu powodują nieodwracalne zniszczenie połączeń nerwowych. Rezultat
przypomina wymazanie zapisu na taśmie magnetofonowej. Niestety, w tamtym przypadku nie
mieliśmy do czynienia z pojedynczą taśmą! Były ich setki milionów. W rezultacie doszło do
niemal całkowitego zaniku świadomości. Ochotników poddawanych eksperymentom
wybieramy spośród ludzi śmiertelnie chorych, dla których jest to jedyna szansa ocalenia
jakiejś cząstki siebie. Tak czy inaczej, decyzja wymaga niemałej odwagi!
Zamyślony Orłów gładził dłoń kikutem palca.
– Czyżby ochotnik, który jest obecnie Jonaszem, był... mężem dziewczyny? A może
ojcem?
– Ani jedno, ani drugie – odparł z westchnieniem Kapelka. – To jej ukochany. Zbliżyli
się dopiero tutaj! To bardzo smutna historia. Młody człowiek nie był ofiarą wypadku jak
kosmonauta Nilin. Miał raka.
– Ach...
– Nazywał się Paweł Chirikow. Był niewidomy od urodzenia. Domyślacie się, czemu
wybraliśmy niewidomego?
– Lepiej reaguje na dźwięki – odparł znudzonym tonem Orłów. – Chirikow był
muzykiem, prawda?
– Przypuszczam, że wszystko o nim wiecie!
– Owszem, to i owo – roześmiał się Orłów. – Nie miałem jednak pojęcia, że coś go
łączyło z Tarską. Bardzo interesująca historia... To wyjaśnia zachowanie dziewczyny.
Chirikow praktycznie nie żyje, ale jakaś cząstka jego osobowości przetrwała w ciele
wieloryba Jonasza. Zastanawiam się, czy przeżyte nieszczęście nie wpływa ujemnie na pracę
Tarskiej. Chodzi głównie o gwiazdę myśli. Wspaniała nowina, o ile to prawda. A może wasza
asystentka nagina fakty? Jej udział w badaniach nie wydaje się najwłaściwszym posunięciem.
Powinienem z nią porozmawiać. Muszę się zorientować w sytuacji – dodał z uśmiechem.
– Widzę, że wasze informacje są fragmentaryczne, towarzyszu! – burknął rozzłoszczony
Kapelka. – Odwzorowanie świadomości Chirikowa nastąpiło przed osiemnastoma
miesiącami. Ten człowiek nadal żyje. Je, pije, wypróżnia się i ssie palec jak niemowlę! Jego
organy nadal funkcjonują, więc zapewne jeszcze trochę pożyje. Szok wywołany
odwzorowaniem tak gwałtownie podziałał na system nerwowy, że choroba nowotworowa się
cofnęła... – Kapelka popatrzył w okno na stojący niedaleko dom.
– Rak nie jest dolegliwością psychosomatyczną, profesorze – obruszył się Orłów. –
Nawet ja wiem takie rzeczy. To kwestia fizjologii.
– A jednak szok psychiczny niewątpliwie pobudził układ odpornościowy. Tak to
wygląda, towarzyszu. Obecnie takie choroby jak dystrofia mięśniowa uważa się za negatywną
reakcję ciała na poważne zaburzenia układu nerwowego. Organizm traci odporność. W
przypadku Chirikowa zareagował na proces odwzorowania jak na poważne zagrożenie
wyższych funkcji układu nerwowego, co spowodowało gwałtowną kontrakcję, a jedynym
konkretnym agresorem okazał się rak. To prawdopodobne wyjaśnienie. W rezultacie cielesna
powłoka Pawła Chirikowa nadal wiedzie marną egzystencję rośliny. Dla Katji Tarskiej to
ogromnie bolesne doświadczenie. Obserwuje człowieka, który bez wątpienia jest żywy. Z
drugiej strony jego świadomość znajduje się daleko stąd, ponieważ została implantowana
innemu stworzeniu. Czy to istotnie osobowość Chirikowa? A może tylko niedoskonały model
jego umysłu? Który z nich jest rzeczywistym Pawłem? A jeśli obaj są nierealni? Straszliwy
dylemat. Obecnie znowu podajemy choremu środki przeciwbólowe. Bez nich staje się
niespokojny. Przypuszczalnie umrze za jakiś czas, ale póki żyje... w pewnym sensie jest
bohaterem, dzielnym uczestnikiem eksperymentu.
Orłów wzruszył ramionami i zapytał ponownie o walenie.
Kapelka zdradził mu kolejny sekret, który zachował aż do tej chwili. Ogarnęło go
zwątpienie, ale nadrabiając miną przekazał dostojnikowi wiadomość nadaną przez Jonasza;
kaszaloty umieją posługiwać się fiszbinowcami do przekazywania sygnałów na ogromne
dystanse, z krańca na kraniec oceanu...
Czarny wodospad zahuczał: – To znaczy, że znaleźliście sposób błyskawicznego
przenoszenia wiadomości pod wodą, przez cały Pacyfik? A do tego szyfr niezależny od
języka i praktycznie niemożliwy do złamania? Dlaczego nie meldowaliście o tym wcześniej,
profesorze?
– Najpierw zarzucacie mi wyciąganie pochopnych wniosków z informacji o skupisku
myśli, a teraz macie pretensje, że nie przybiegłem od razu z raportem.
– To niezwykle istotne – mamrotał Orłów pukając kikutem palca w podbródek. – Co za
pech, że Amerykanie są tacy podminowani! A jednak, a jednak... to nam się może przydać.
Powiedzmy, że... – Nie dokończył zdania. Po raz pierwszy od chwili przyjazdu wydawał się
przejęty tym, co usłyszał.
Kapelka poczuł, że wraca mu nadzieja.
– Musicie być świadomi, towarzyszu, że transmisja sygnałów na wielkie odległości
wiąże się nierozerwalnie ze skupiskiem myśli. Zapewne to owe mantry, czyli schematy
myślowe albo inaczej filozofia waleni, stanowi treść przekazu nadawanego przez kaszaloty i
transmitowanego dzięki fiszbinowcom.
– Naprawdę? Czy to skupisko myśli rzeczywiście stanowi rodzaj biologicznego
komputera o wielkiej mocy, podłączonego do sieci nadawczoodbiorczej obejmującej cały
ocean? – Nastąpiło kolejne uderzenie kikutem w podbródek.
– Ludzki mózg jest o wiele bardziej skomplikowany niż wszelkie komputery. Mózg
walenia jest równie złożony. Ileż można osiągnąć połączywszy siedem takich systemów!
Myśl siedmiokrotnie wzmocnioną? Czyż to nie brzmi wspaniale, towarzyszu?
– Tak... Powiedzcie mi, czy to skupisko myśli byłoby w stanie rozwiązywać określone
problemy, gdyby Jonasz jako uczestnik dostarczył odpowiednich danych?
Kapelka skinął głową lękając się zaprzeczyć.
– Do czego zmierzacie? Wedle pierwotnych zamierzeń wieloryb Jonasz oraz jego
następcy mieli zostać wykorzystani do działalności wywiadowczej. Celem było patrolowanie
dna oceanu.
– Owszem, wieloryby nadają się do zadań szpiegowskich – odparł roześmiany Orłów. –
Jeżeli struktura ich umysłów jest bardziej złożona niż najdoskonalszy amerykański komputer,
a tu, na miejscu, dysponujemy najlepszym zachodnim urządzeniem tego typu... moglibyśmy
przeanalizować astrofizyczne odkrycia Hammonda. Wspomniałem na początku, że
nieubłagane procesy historyczne przyznają nam rację, profesorze! Obawiam się tylko, czy
wasz kaszalot zaakceptuje informacje, które nie mają nic wspólnego z morzem, statkami i
łodziami podwodnymi. Co o tym sądzicie?
– Jeżeli dokonamy matematycznego przetworzenia danych, nie widzę przeciwwskazań.
Matematyka stanowi uniwersalny język, w którym ważniejsza jest struktura niż jej zawartość.
Jeśli uda się zakodować wiadomości w cyfrowych abstrakcjach...
– ...będzie to dla waleni nowa mantra – dokończył Orłów.
Kapelka miał pewne wątpliwości, ale nie zamierzał o tym dyskutować.
– Jeszcze jedna sprawa, która się z tym wiąże, profesorze. Jak wasz Jonasz radzi sobie z
matematycznym szyfrem Goedela? Ma do czynienia z ogromnymi liczbami, na przykład
dwieście czterdzieści trzy miliony. Widziałem je przeglądając wydruk. Mnie ich
rozszyfrowanie zajęłoby dobre pół godziny!
– To efekt podniesienia pewnych liczb prostych do potęgi. Na przykład dwa do potęgi
szóstej razy trzy do potęgi piątej razy pięć do potęgi szóstej... Znałem wcześniej to równanie,
ale nawet zwykły prostak obdarzony talentem do szybkiego liczenia uporałby się z nim w pół
sekundy. Znane są przecież takie przypadki! Słyszeliście o moich badaniach, których
obiektem był pewien młody Uzbek? Ludzki mózg jest potężnym komputerem, ale problem w
tym, że nie potrafimy go obsługiwać. Zazwyczaj on nami kieruje. Programując model umysłu
Jonasza wyposażyliśmy go w zdolności arytmetyczne niczym genialnego prostaczka. Ta
cecha idealnie przystaje do jego schematów myślowych, które są wszak matematycznymi
strukturami. Przetwarzanie danych, które dla nas gromadzi, w liczby Goedela jest dla niego
czynnością równie oczywistą jak dla człowieka otwieranie ust podczas jedzenia. Czy
zastanawiacie się nad tym, w jaki sposób należy jeść? Nie, ważny jest tylko pokarm... –
Kapelka odwrócił spojrzenie od zażywnej sylwetki Orłowa. – W tym celu zmieniliśmy
parametry niektórych komórek Purkyne'ego znajdujących się w móżdżku. W określonych
czasowych odstępach sygnały wszczepionego odbiornika radiowego wywołują stan silnego
pobudzenia. Kaszalot odbiera to jako skurcze mięśni w stosunkowo niewielkim obszarze
karku normalnie zawiadywanym przez wspomniane komórki.
– Dobry pomysł. Strażnik ukryty w podświadomości...
Kapelka pokręcił głową.
– Nie powinno się kojarzyć tego faktu z podświadomością. Jeśli chodzi o Jonasza... no
cóż, w pewnym sensie można tak określić stłumioną, przesłoniętą nowymi cechami
osobowość wieloryba, którego schwytaliśmy i uwarunkowaliśmy tuż po narodzinach. Nie
wykluczam, że przetrwały jakieś elementy ludzkiej podświadomości, ślady doznań i przeżyć
tamtego mężczyzny, które nie ujawniły się dostatecznie wyraźnie, a zatem nie zostały
przetworzone i wpisane do modelu.
Złożył ręce, umilkł i utonął w rozmyślaniach.
Orłów poderwał się nagle, aż krzesło przejechało z piskiem po drewnianej podłodze.
Starannie owinął się czarnym futrem, chociaż w gabinecie było ciepło.
– Sądzę, że nie mamy powodu do obaw, profesorze. – Zatarł dłonie z radości. – Bardzo
pożyteczna rozmowa. Trzymamy w garści tych amerykańskich nieudaczników – zachichotał.
Katja Tarska biegła przez bambusowe zarośla do utraty tchu. Cienkie pędy pochylały się
nad jej głową tworząc sklepiony tunel.
Dziewczyna zatrzymała się przed wyjściem na otwartą przestrzeń w pobliżu chaty. Nie
chciała, by ją zauważono.
Opadła na kępę mchu i próbowała skupić uwagę na treści wydruku. Zapisywała kolejne
zdania w notesie wyciągniętym z kieszeni kombinezonu. Niektóre z ogromnych liczb zostały
sprowadzone przez IBM 370185 do iloczynów odpowiednich liczb pierwszych. Dwa do
drugiej potęgi razy trzy do trzeciej razy pięć do piątej....
Następnie pojawiły się symbole logiczne...
E Q R...
Po rosyjsku wiadomość brzmiała następująco: „Istnieje / całość / większa niż / suma /
poszczególnych elementów..."
Katja zapisała w notesie: „Skupisko myśli – definicja. Termin odnosi się do sytuacji, w
której określona liczba (7) kaszalotów przebywa się w jednym miejscu, a w ich odpowiednio
nastrojonych mózgach powstaje myślowe odwzorowanie rzeczywistości, niemożliwe do
osiągnięcia w normalnym stanie umysłów..."
Jak to, ani słowa o muzyce oceanu?
Gdzie wmianka o cudownej egzystencji wielorybów, do której Paweł tęsknił z obawą i
radością? Nie było na ten temat ani słowa wśród rzeczowych formuł i symboli!
Drzwi werandy otworzyły się i opiekun wytoczył na słońce wózek inwalidzki. Katja nie
chciała oglądać z bliska siedzącego na nim mężczyzny. Miał ogoloną głowę. Trząsł się. Był
zaśliniony jak niemowlę. W minimalnym zakresie uświadamiał sobie niektóre potrzeby
fizjologiczne. Słyszał, ale nie rozumiał, co oznaczają dźwięki. Nie pojmował, że istnieje coś
do rozumienia. Zapadł w stan niemal całkowitej nieświadomości!
Oto żywa istota, która upadła tak nisko, że nawet zrakowaciałe komórki opadły z sił
porażone bezwładem swojej ofiary!
Katja siedziała zapłakana i niezdolna do pracy. Czy to Paweł krył się za formułami, które
przemierzyły tysiące kilometrów? A może pozostał tylko w jej pamięci?
Ktoś nadchodził z tyłu, stąpając ciężko po mchu. Zwalisty dostojnik chciał zbliżyć się
niepostrzeżenie. Po chwili opadł na mech obok Katji, aż ziemia drgnęła pod wpływem
uderzenia.
– Smutna jesteś, maleńka...
– Dlaczego łazicie za mną, towarzyszu Orłów?
– To jasne. Ciekawi mnie Jonasz – obruszył się niczym wcielenie niewinności i
wyciągnął rękę z kikutem palca, by pogłaskać dziewczynę po policzku. Jego futro... Obszerne
i ciepłe – mimo pogodnego dnia. Można się pod nim skryć... zapomnieć.
22.
Kimble zapukał energicznie do drzwi gabinetu Hammonda, nim przekroczył próg.
Zastanawiał się, który z nich wybuchnie pierwszy. Na widok biurka Paula zarzuconego
mnóstwem gazet i czasopism uznał, że nie na długo starczy mu cierpliwości. Oto cenny
ładunek, który dostarczył specjalny helikopter. Prasówka Hammonda.
Ostrzyżony na zero osobnik w jadowicie niebieskim krawacie zaciśniętym wokół szyi
był zapewne kurierem odpowiedzialnym za te ochłapy wiadomości stanowiące idealną
pożywkę dla megalomana. Na biurku leżał Time z fotografią Paula na pierwszej stronie.
Okładkami gazet ozdobionymi podobizną Hammonda można było wy tapetować całą ścianę
gabinetu. SaintLuis Post Dispatch, L'Osserwatore Romano, Die Zeit, Chicago Daily News...
Gazet było co najmniej sześćdziesiąt. Donosiły ponadto o kolejnej radioaktywnej górze
lodowej opływającej przylądek Horn, katastrofalnym obniżeniu indeksu giełdowego,
wybuchu kolejnej epidemii na Filipinach – zwykłe, choć przerażające wiadomości, które
można było streścić w jednym krótkim zdaniu: rodzaj ludzki walił głową w twardy i
nieustepliwy mur dziejów. Można było odnieść wrażenie, że ponure doniesienia wcale nie
odstręczają Paula, a przeciwnie, stanowią integralną część jego wizji.
– Znowu jesteś na okładce Time'a – Richard zignorował mężczyznę, którego uznał za
posłańca Hammonda. – Tym razem afera jest o wiele poważniejsza. To potworne. Paru ludzi
straciło życie przy blokadzie. I nie tylko tam! Ile tysięcy istnień ludzkich będzie kosztowała
wieść o przyznaniu wielkiemu uczonemu kolejnej Nagrody Nobla? Masz tu nawet
L'Osserwatore Romano! Co sądzi Watykan o naukowym nihilizmie?
Hammond uśmiechnął się lekko do swych niezliczonych podobizn.
– Może pan sobie zabrać Kimble'a, panie Mercer – rzucił odwracając się nieznacznie ku
mężczyźnie w przyciasnym krawacie. – Dam panu jedną radę. Nie można go narażać na
poważne stresy. Jak pan widzi, z trudem zachowuje równowagę w obliczu doniosłych odkryć.
No cóż, nawet Galileusz nie dowierzał własnym oczom, gdy po raz pierwszy zobaczył
pierścienie Saturna, ale potem zbadał dokładnie nowe obiekty, co mu się chwali. Niestety,
opinia publiczna nie była żądna wiedzy w owych czasach...
– Richardzie! – Rozpromienił się nagle oderwawszy wzrok od własnej podobizny. –
Wygląda na to, że twoje żarciki publikowane w magazynie dla miłośników robactwa
przyniosły nareszcie jakiś pożytek. Możesz zyskać sławę, i to na swój sposób!
– Przeczytaliśmy pański artykuł w periodyku Biological Psychology – pospiesznie wpadł
mu w słowo Mercer. – Prawdopodobnie odkrył pan sposób rozwikłania nader
skomplikowanej kwestii. Nie chciałbym teraz wdawać się w szczegóły. – Stanął za Paulem i
skrzywił się wymownie wskazując na uczonego, czym od razu zyskał sobie sympatię
Richarda. Znał tytuł czasopisma! Popełnił wprawdzie niewielki błąd...
Czyżby ktoś na serio zainteresował się artykułem? Co było tego przyczyną?
Widząc, że Richard chce zadać pytanie, Gerry energicznie pokręcił głową i skinął głową
w stronę drzwi. Niewątpliwie pragnął jak najszybciej opuścić gabinet Hammonda.
– Mieliśmy początkowo sporo wątpliwości co do pańskiej osoby – przyznał Gerry, gdy
jechali przez miasteczko. – Jest pan człowiekiem Hammonda. Proszę spojrzeć, do czego
doprowadziliście.
Gestem dłoni wskazał umykające w tył baraki osady i odległe o parę kilometrów
posterunki żołnierzy. Dymiły porzucone w pobliżu spalone auta...
– Średniowiecze! Krucjata głupców! Czy to prawda, że w końcu oskarżył pan
Hammonda o morderstwo?
– Zastrzelił człowieka, by wzniecić zamieszki. Widziałem na własne oczy. Sam nie
sięgnął po broń, bo to nie w jego stylu. Jeden z żołnierzy postanowił oddać strzał
ostrzegawczy. Żona Hammonda, zwykła dziwka, flirtowała przy zasiekach z członkiem
motocyklowego gangu. Paul celowo chwycił żołnierza za rękę w krytycznej chwili i pocisk
dosięgnął celu. Moim zdaniem to było morderstwo.
– Dla pewności zwróciliśmy się z prośbą do Sowieckiej Akademii Nauk o sprawdzenie
niektórych jego odkryć. Cholera, wszystko się zgadza. Rosjanie nie znaleźli błędu w jego
obliczeniach...
– Chyba nie mamy innego wyboru, nie potrafimy spojrzeć na to inaczej – oznajmił
zamyślony Richard. Nadal brzmiały mu w uszach wywody Morellego. – To już przesądzone,
jak będziemy postrzegali świat od tego momentu. Dokonaliśmy wyboru pewnego
odgałęzienia rzeczywistości spośród wielu możliwych i teraz istnieje dla nas realnie. W tym
świecie rzeczywistość wybrana za powszechną zgodą oznacza nicość i rozpacz. Gdyby
Hammond poczekał z ogłoszeniem wyników badań do konferencji w Seattle, zyskalibyśmy
możliwość dokonania innego wyboru, ale Paul zdecydował się niezwłocznie wystąpić z
oświadczeniem, aby bez przeszkód manipulować wyobraźnią tłumu. To najbardziej godny
pożałowania element tej piekielnej intrygi. Prawdopodobnie tamten fakt naprawdę odmienił
świat. Uczestniczymy w zbiorowym szaleństwie. Rozumiesz, Gerry? Chodzi mi o to, że
wspólny wybór obiektywnie zmienił świat i dlatego nawet rosyjskie radioteleskopy odbierają
identyczne sygnały.
– Ale heca. – Gerry potrząsnął głową. – Sowieci mogliby wiele zyskać, gdyby Zachód
utracił stabilność. A jeśli kłamią? Trudno dociec, dlaczego zaproponowali, żebyśmy
przeanalizowali obliczenia Hammonda posługując się ich waleniem i tajemniczym
komputerem biologicznym? Może to zręczna manipulacja? Tak sądzi Orville Parr, mój szef.
Należy jednak wziąć pod uwagę, że rewelacje Hammonda przysporzyły im wielu kłopotów w
Europie Wschodniej. Katoliccy i żydowscy dysydenci podpalają budynki partyjne. Sądzę, że
to próba egzorcyzmowania ateizmu. W ubiegłym roku zamieszki wybuchły z powodu
wzrostu cen żywności. Obecnie jedziemy z Sowietami na tym samym wózku. Musimy się
wspierać.
Richard odwrócił się nagle w stronę Mercera.
– Walenie i biologiczny komputer?
Gerry Mercer opowiedział mu o Georgiju Nilinie, sachalińskim instytucie badawczym,
biologicznym komputerze ukrytym w oceanie, a nazywanym umownie skupiskiem myśli.
Rosjanie najwyraźniej uzyskali do niego dostęp.
– Niesamowite. To równie ważne, jak teoria Hammonda. Nie! O wiele istotniejsze.
Nadzwyczajne. Takie odkrycie może ocalić świat przed obłędem.
– Nie wykluczam, że mamy do czynienia z oszustwem.
– Gdyby udało się nawiązać kontakt i przekazać dane, gdyby różne od nas istoty
rozumne poznały teorię Hammonda, może dokonałyby innego wyboru! Dzięki temu
znaleźlibyśmy się w innej rzeczywistości, nim wszystko runie w niebyt!
Tym razem Mercer domagał się wyjaśnień.
Richard opowiedział mu o kocie Schroedingera zamkniętym w pudle z butelką kwasu
pruskiego i zawieszonym nad nią młotkiem. Więzienie zwierzaka uznał za trafną metaforę
losu świata. Młotek już opadał. Wprawił go w drżenie odgłos kroków rozlegających się w
kosmosie za sprawą Hammonda.
Czy ów dźwięk ucichnie dzięki rozumnym stworzeniom, które porzuciły ląd, a ich
kończyny zanikały przed milionami lat? Odgłos kroków nic dla nich nie znaczy, nawet jeśli
wędrowcem jest sam Bóg – obecny lub odchodzący.
Polecieli helikopterem, a następnie wsiedli do czarterowego odrzutowca. Gdy mknęli ku
Hawajom i Hokkaido, Richard zaczął się zastanawiać, w jaki sposób agencja weszła w
posiadanie wyników badań Hammonda, które miały zostać przekazane Rosjanom; Paul
celowo odwlekał ich opublikowanie.
Gerry Mercer uśmiechnął się szeroko.
– Mieliśmy wyjątkowe szczęście. Zostałem przydzielony do tej sprawy dopiero
niedawno, ale wiadomo mi, że trzeci pracownik waszego obserwatorium nazwiskiem Berg,
jeśli się nie mylę, systematycznie informował o wynikach badań zaprzyjaźnionego fizyka z
Kalifornii, który razem z nim wyemigrował do Ameryki. Sub rosa*, rzecz jasna, dyskretnie.
Berg od miesięcy obawiał się jakichś nieprzyjemności. Może przypuszczał, że jego nazwisko
zostanie pominięte w publikacjach?
* Sub rosa (łac.) – w dyskrecji.
– Szczerze wątpię!
– Tak czy inaczej nie był w stanie przewidzieć obecnego zamętu. Sądzę, że nabawił się
manii prześladowczej w hitlerowskim wiezieniu. Jego przyjaciel Avram zajmuje się techniką
laserową, a to śliska sprawa. Sędziwa matka tego ostatniego pozostała w Europie Wschodniej,
domyślasz się zatem, że rutynowo prowadzimy dyskretną inwigilację. Sprawdzaliśmy całą
korespondencję przychodzącą z Mezapico. Wyobraź sobie, że przed tygodniem Avram zjawił
się u nas z kompletem danych!
– Na pewno Maks kazał mu to zrobić – mruknął Richard.
Zrozumiał, jak niewiele uczynił, by zdobyć zaufanie kolegi. Niewątpliwie Maks czuł się
bardzo osamotniony przez ostatnie miesiące, gdy Richard spotykał się Ruth i uchodził za
prawą rękę Paula. Młody astronom coraz więcej wiedział i rozumiał, a im dłużej się
zastanawiał, tym bardziej odrażająca wydawała mu się ta afera.
– Nawiasem mówiąc, będziemy musieli poinformować Hammonda, że znamy jego
wyniki badań oraz jak zamierzamy je wykorzystać.
– Nie wie o tym?
– Otóż to. Sporo o nim słyszałem i wcale bym się nie zdziwił, gdyby niezwłocznie
oznajmił, że sam wpadł na pomysł współpracy z Rosjanami. Wystarczy dać mu pretekst.
– Znowu ta cholerna sława.
– Jasne. Właśnie dlatego tak cię popędzałem. Nie chciałem, żeby dowiedział się
czegokolwiek o tej sprawie. Ogłosimy, że to doktor Kimble przekazał nam wyniki badań.
– Ja?
– Oczywiście. Nie można dekonspirować twego kolegi Berga. Chcemy, żeby pozostał
tam, gdzie jest.
– Maks pomógł wam z własnej woli. Nie możecie go zmusić do współpracy. Nie od was
zależy, czy pozostanie w Mezapico, czy odejdzie.
– Jasne. O tym zdecyduje Hammond. Wylałby Berga natychmiast, gdyby się dowiedział,
kto jest odpowiedzialny za ujawnienie danych. Berg jest bardzo przydatnym informatorem,
chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy. Chyba nie będziesz nam robił trudności. I tak nie
wrócisz do Hammonda. Potraktowałeś go niezbyt uprzejmie podczas ostatniej rozmowy.
Zachowasz status, który zyskałeś. Załatwimy ci profesurę. W pełni na nią zasłużyłeś. Bez
ciebie nie rozwiązalibyśmy problemu. Biologiczny komputer waleni i światy równoległe,
przyjacielu! Potrzebujemy twojej pomocy!
23.
Na chwilę przed odjazdem z Wakkanai, gdy wszystko było gotowe do pokonania stu
pięćdziesięciu kilometrów cieśniny La Perouse'a, Georgij Nilin wyrwał się Michaiłowi i
podbiegł do Orville'a Perra, który dalej nie jechał. Wtulił twarz w płaszcz Amerykanina i
uczepił się go z całej siły. Prosił i zaklinał Parra, by mu pomógł. Bełkotał po rosyjsku i
angielsku. Nie przypominał małego chłopca, tylko oszalałego ze strachu Pigmeja lub rozumne
prosię przeznaczone na rzeź. Skowyczał cienkim, piskliwym głosem przechodzącym niemal
w gwizd, błagając, żeby udzielono mu azylu.
Parr zwichrzył jasne, krótkie włosy chłopca i przytulił go mocno. Niespodziewany
dreszcz przeszedł zwaliste cielsko mężczyzny; drżenie chłopca również nie zostało wywołane
porannym chłodem. Absurdalna sytuacja, rozmyślał Parr, zarazem jednak niebywale
wzruszająca. Zapewne trzymam w objęciach dorosłego człowieka i niewątpliwie jestem
ostatnią osobą, która okazała mu odrobinę czułości.
W porównaniu z Nilinem Michaił wydaje się pokorny i obojętny, zupełnie pogodzony z
losem, mimo, że powrót oznacza zesłanie do obozu pracy. A może czeka go krótka wyprawa
na nierówny dziedziniec więzienny, a następnie płytki, zalany wapnem grób wykopany w
kamienistej ziemi, który będzie ostatnią wykonaną pracą uciekiniera, nim wszelki ślad po nim
zaginie.
Ten cholerny dureń przyjął nowinę o powrocie zbyt obojętnie!
Powinien wściekać się jak chłopiec, wrzeszczeć, błagać, a nie stać jak ciemny wieśniak
czekający na chłostę. Cholera, miał przecież dość sprytu i energii, żeby zorganizować
ucieczkę!
– Coś tu nie gra – Parr zwierzył się chłopcu. – Odsyłamy cię, chociaż dobrze wiemy, kim
naprawdę jesteś, a tymczasem Michaił, który umożliwił ci wyjazd, żebyś mógł bezpiecznie
zacząć nowe życie, nawet palcem nie kiwnie. Powinien spróbować ucieczki, chwycić cię pod
pachę i umknąć z lotniska. Skoro jesteś tym, za kogo się podajesz, a Michaił nie postępuje
tak, jak powinien, to w jakie gówno myśmy tu, do licha, wdepnęli?
Przytulony do niego chłopiec bełkotał coś niewyraźnie.
– Gerry, podejdź tu na chwilę! – zawołał Parr.
W chłodnym powietrzu ciepły oddech upodobnił się od razu do komiksowych dymków,
a nieubłagane echo powtórzyło słowa...
– Gerry, gdybym stwierdził, że trzeba przerwać tę operację, że chłopak mówi prawdę, a
wszystkie dotychczasowe posunięcia okazały się błędne, czy uznałbyś mnie za starego
dziadygę, który stracił panowanie nad sytuacją?
– Sprawy zaszły już zbyt daleko! Za późno na zmianę decyzji.
Gerry łagodnie odciągnął stawiającego opór chłopca, który z całej siły przylgnął do Parra
i wczepił się rękoma w jego płaszcz tak mocno, że siłą trzeba było rozwierać zaciśnięte
piąstki, prostując kolejno palce.
– Pocieszam się, że Tom Winterburn będzie miał oko na wszystko – stwierdził z nadzieją
Parr, chociaż w głębi ducha wcale nie był takim optymistą. – Szczerze mówiąc, najbardziej
interesują go sensacje dotyczące implantowania osobowości. Herb Flynn odnosi się do tego
sceptycznie. Kimble... No cóż, ten facet gorzko się rozczarował.
– Ale nie do wielorybów! – Gerry podniósł głos, żeby przekrzyczeć rozhisteryzowanego
chłopca, który kopał zawzięcie, gdy młody mężczyzna wziął go na ręce. – W tej chwili tylko
one się dla niego liczą... Trafiłeś w sedno. Mam wyrzuty sumienia, że tak łatwo
zrezygnowaliśmy z dzieciaka. Wiesz co, wypijemy kilka kieliszków, gdy samolot wystartuje,
zgoda?
– Jasne – rzucił sucho Parr. – Gerry... dziękuję – dodał po chwili – za to, że wziąłeś
chłopaka. Nie potrafiłem go odepchnąć. Poławiacze krabów Enozawy mogą szykować się do
kolejnego rejsu.
W Jużno-Sachalińsku, administracyjnej stolicy obszaru, powitał gości postawny
Rosjanin, który nazywał się Orłów, oraz drobna, ciemnowłosa dziewczyna nazwiskiem
Tarska odnosząca się do Orłowa z jawną niechęcią i odrazą. Na jej widok Richarda Kimble'a
ogarnęło zaskoczenie, a zarazem radość, jakby niespodziewanie ujrzał znajomą twarz. To
przecież Ruth – udręczona i cierpiąca, ale wolna od pustki i złudy, która wszystko unicestwia.
Ta dziewczyna uosabiała duszę, jaką powina mieć Ruth. Warstwa marnej, krajowej szminki
pokrywała nierówno wargi Tarskiej, która przypominała wrażliwą nastolatkę, chociaż
pierwszą młodość miała już za sobą. Zapewne trudno jej było zdobyć jakąkolwiek szminkę.
Richard pożałował nagle, że nie przywiózł żadnego prezentu. Tak, dobra szminka byłaby
idealna. Pomadka Tarskiej przypominała maść używaną do ochrony spękanych warg przed
mrozem. Kędzierzawe włosy tworzyły piękną, niesforną czuprynę. Oczy były zmęczone i
smutne, ale lśniły mimo udręki i wyczerpania, które dziewczyna tajemnym sposobem
przemieniła w źródło radości. Przypominała Ruth, lecz zarazem wcale nie była do niej
podobna. Sprawiała wrażenie autentycznej Ruth; tamta druga stanowiła jedynie nędzną
imitację. Richard miał przed sobą ideę, upragniony wizerunek, najprawdziwszą duszę, o
której marzył.
– Profesor Kapelka prosił, żeby was przywitać – oznajmiła dziewczyna.
Mówiła po angielsku z wyraźnym obcym akcentem, jakby słowa zlepiał gęsty sos.
– A więc to jest nasz uciekinier? – burknął Orłów.
Georgij znieruchomiał tuż po starcie i Tom Winterburn musiał wynieść go z samolotu na
rękach.
– Jest pod naszą opieką – rzuciła ostro dziewczyna. Odezwała się po rosyjsku, ale
Winterburn wszystko zrozumiał. – Zajmuje się nim instytut. Nie możecie karać sześciolatka
za to, że się wymknął.
– Słusznie, maleńka – odparł z uśmiechem Orłów. – Poza tym to przecież matematyczny
model, tak samo jak Jonasz, prawda? Czy taka istota w ogóle podlega karze?
Dziewczyna zarumieniła się i przygryzła wargę.
– Po cóż tu gadać o represjach? Byłoby nieporozumieniem wyciąganie wobec zbiega
nieprzyjemnych konsekwencji, skoro dzięki temu incydentowi nawiązaliśmy współpracę z
amerykańskimi przyjaciółmi i rozpoczęliśmy wspaniałe naukowe przedsięwzięcie! Nasze
spotkanie jest równie pamiętne, jak połączenie rakiet Salut i Skylab. Dobrze mówię? A może
jeszcze ważniejsze!
W połowie tyrady Orłów porzucił rosyjski i zaczął mówić po angielsku, przyjaźnie
kiwając głową przybyszom.
– Michaiła – rzekł do dziewczyny, znowu w ojczystym języku – trzeba przesłuchać. Z
pewnością to rozumiecie. Może znajdziemy dla niego inne, mniej odpowiedzialne zajęcie?
Czy wróci do waszego instytutu? Kto wie? Dla Nilina zniknięcie opiekuna byłoby strasznym
ciosem. Nie ma innych przyjaciół. – Kiwnął na dziewczynę kikutem palca. – Dlaczego
Michaił nie miałby do was powrócić? Oczywiście po uprzednim przesłuchaniu!
Dwaj członkowie ochrony podeszli do pielęgniarza. Nim oddalili się prowadząc
aresztanta ze sobą, coś mu szepnęli na ucho. Michaił sprawiał wrażenie znudzonego tym
zamieszaniem. Winterburn obserwował go z ciekawością, próbując zgadnąć, czy patrzy na
bezwolną ofiarę czy na współwinnego.
– Proszę mi podać małego. – Orłów uwolnił amerykańskiego dyplomatę od ciężaru i
wziął chłopca na ręce. – Tędy, panowie. Samochody czekają. Prowadź, dziecinko. Pojedziesz
z chłopcem. Dobrze mu zrobi czuła, siostrzana opieka.
– Jedźcie przodem z Nilinem – burknęła Katja w odpowiedzi. – Spodziewam się, że
dotrze bezpiecznie na miejsce. Muszę porozmawiać z Amerykanami na temat waleni.
Powiedziała to po angielsku, podniesionym głosem, jakby chciała, nie bacząc na
konsekwencje, wyraźnie podkreślić swoją niezależność.
Winterburn podsumował sytuację:
– Sądzę, że Parr się nie pomylił. Chłopiec rzeczywiście stanowił przynętę. Może
chodziło o to, żeby nas zastraszyć, żebyśmy się mimo wszystko niepokoili o los łodzi
podwodnych, chociaż eksperyment z Jonaszem nie przyniósł spodziewanych korzyści
praktycznych tak szybko, jak oczekiwali. Zamierzali odstąpić od realizacji projektu, który
pochłaniał zbyt wielkie fundusze. Komputer posłużyłby do innych celów, a sprawa Nilina
byłaby doskonałym pretekstem do likwidacji instytutu. Trzeba przyznać, że nieźle to
obmyślili. Niespodziewanie dowiedzieli się o skupisku myśli i przypadkowo dokonali
ważnego odkrycia... tymczasem ich dymną zasłonę diabli wzięli. W trakcie owego
zamieszania doszła jeszcze sprawa Hammonda i wówczas okazało się, że mogą nie tylko
podnieść własną stawkę w tej grze, lecz także zgarnąć wygraną. Na dodatek zyskają naszą
wdzięczność. Przyszliśmy do nich po prośbie.
– Lepiej się upewnijmy, czy to skupisko myśli nie jest zręcznie opracowaną symulacją
komputerową. – Herb Flynn nerwowo drapał się po krostowatej twarzy. – Będę nalegał, żeby
nam pokazali swojego wieloryba w całej okazałości!
– Jeśli ten grubas należy do paczki, która podsunęła nam chłopca na przynętę, moim
zdaniem dziewczyna wykazuje sporo odwagi – oznajmił Richard Kimble obserwując Katję
Tarską, która zachęcała ich niecierpliwym gestem, by do niej dołączyli.
– Chętnie dowiedziałbyś się o niej czegoś więcej, prawda? – rzucił z uśmiechem
Winterburn klepiąc astronoma po ramieniu. – Od razu się domyśliłem. Nie potrafisz udawać.
Richard zadrżał, gdy wysiedli z eleganckiego moskwicza. Po godzinie jazdy dotarli do
miejscowości Ozerskij. Droga wiodła przez lasy upstrzone zalegającymi gdzieniegdzie
śnieżnymi płatami do śmierdzącego i zadymionego portu Korsakow, a potem wzdłuż
wybrzeża. Przelotny deszcz dwukrotnie smagał szyby auta. Na śliskiej od błota szosie
towarzyszyły im początkowo ciężarówki do przewozu drewna, których opony były niemal tak
wysokie jak ich auta.
– Zimno panu? – dopytywała się Katja nie kryjąc zdziwienia. Pogoda nadal dopisywała.
– Tak, proszę pani. Czy przyjęte jest tu używanie tytułów naukowych? Szczerze mówiąc,
wolałbym, żeby zwracała się pani do mnie po imieniu. Nazywam się Richard.
– Proszę mi mówić Katja. Koledzy zwykle używają mego nazwiska. Niemal
zapomniałam o ojcu, więc czuję się głupio dodając jego imię do własnego. Poza tym
Afanasjewna to okropne patronimikum, nie sądzisz?
Richard uśmiechnął się pogodnie.
– Takie... zadufane w sobie i nadęte. Od razu wyobrażam sobie grubą praczkę z
potężnymi czerwonymi rękami. W ogóle jej nie przypominasz!
Uradowana dziewczyna zachichotała.
– Moje drugie imię też jest dziwaczne – oznajmił Richard. – Starzy pochodzą z Europy.
Bardzo się cieszyli, że przyjdzie im żyć w Ameryce, więc na drugie imię dali mi Edison.
– Od wynalazcy Thomasa Alwy Edisona? Mogło być gorzej! Przynajmniej od początku
było wiadomo, że skończysz jako uczony.
– Przez to imię najadłem się wstydu. W szkole dokuczali mi pytając, czy już wynalazłem
żarówkę i tak dalej.
Przed nimi rysowała się ciemna linia wybrzeża, na której przycupnęły skupiska domów,
rzadkie sosnowe zagajniki i bambusowe zarośla przechodzące w gęstwinę drzew liściastych
na zboczach wzgórz, ponad wąskimi łąkami...
– Bambus? W takim klimacie?
– Gatunek odporny na mrozy. A skoro mowa o pogodzie, to mamy ciepły dzień,
Richardzie. Prawda, zapomniałam, że przyleciałeś z Meksyku. To kawał drogi!
W roztargnieniu wodziła spojrzeniem po szarych wodach morza. Richard gotów był się
założyć, że wie, o czym myśli dziewczyna.
– Czy wasz Jonasz pływa daleko stąd, Katju? Powiesz mi, jak się dawniej nazywał?
Dziewczyna wahała się przez chwilę.
– Paweł Chirikow. Nie zadawaj mi takich pytań. Mówmy tylko o Jonaszu, o
matematycznym modelu świadomości, jak był łaskaw go określić towarzysz Orłów.
– Jeśli model jest wystarczająco dokładny, przypomina rzeczywistość, prawda, Katju? –
zapytał łagodnie.
– Proszę! – odparła błagalnie dziewczyna, chwyciła go za rękę i ścisnęła ją mocno
nalegając, by zamilkł.
Zgromadzili się w gabinecie profesora.
Nilin siedział na kolanach Orłowa. Chłopiec zamknął się w sobie. Azjatyckie rysy twarzy
stały się bardziej zauważalne niż przedtem. Wyglądał na debila. Krótko ostrzyżony, żałosny,
nikomu niepotrzebny dzieciak dał za wygraną i utraciwszy szansę na wolność zrezygnował
także z walki o rozum. Trzymający go na kolanach Orłów przypominał otyłego potwora,
strażnika jedynej drogi ucieczki, niegodziwca z powieści Dickensa.
Wznieśli toast za owocną współpracę i powodzenie radzieckoamerykańskiego programu
badań nad waleniami. Pili ze stożkowatych kieliszków bez podstawki, które należało
wychylić do dna i odstawić do góry dnem. Wszyscy usiedli i wysłuchali krótkiego
wystąpienia Kapelki poświęconego odwzorowaniu oraz implantowaniu osobowości. Profesor
mówił po angielsku zwięźle i rzeczowo, ale dziwnie zmiękczał wyrazy. Jego fizjonomię
Leonardo określiłby jako ptasią, pomyślał Richard. To osobnik energiczny, ciekawski,
zręcznie wydziobujący owady z ciasnych zakamarków; chwyta w lot fakty i oczyszcza je z
bezużytecznych dodatków, nie tracąc przy tym poczucia humoru. Doktor Hammond to
wysuszony słońcem, nastroszony sęp, natomiast Rosjanina można było porównać do kosa lub
drozda.
– ...a zatem Kurt Goedel udowodnił, że systemy matematyczne nie mogą opisywać same
siebie w sposób uniwersalny. Podobne zastrzeżenie odnosi się niewątpliwie do pełnego zapisu
świadomości pojmowanej jako schemat matematyczny. A zatem staramy się wyabstrahować z
całości taki model, który stanowi najkorzystniejsze przybliżenie. Pewna ograniczoność z
założenia stanowi jego cechę. Nasz model stanowi podsystem określonego metasystemu. Nie
wiadomo, w jakim zakresie możliwe jest odzyskanie pominiętych elementów po
zastosowaniu doskonalszych metod badawczych.
Ostatnie krople wódki spływały po ściankach odwróconych kieliszków wprost do
korytarzy wyżłobionych przez korniki w profesorskim biurku.
– Świadomość jest rezultatem pracy mózgu oraz wpływu środowiska – żachnął się
Orłów. – Tymczasem odnoszę wrażenie, że urządzacie tu coś w rodzaju polowania na duszę.
Jej istnienie nie zostało, jak wiadomo, naukowo potwierdzone.
– To nieporozumienie! Zajrzyjcie, proszę, do wywodów Goedela, nim wyrobicie sobie
pogląd na tę sprawę. Mówię jedynie o zastrzeżeniach istotnych dla logiki matematycznej.
– A jeśli innego rodzaju świadomość zbada nasz model? – wypytywała niespokojnie
Katja. – Będzie to niewątpliwie analiza metamatematyczna, czy tak? A zatem... – Śmiało
rzuciła Orłowowi pogardliwe spojrzenie.
– Zapewne przy pomocy skupiska myśli będzie możliwe stworzenie wyżej
zorganizowanego systemu – przytaknął Kapelka.
– Towarzyszu profesorze – przywołał go do porządku Orłów – ustaliliśmy wczoraj, że
właściwym określeniem tak zwanego skupiska myśli jest „zwiezdaja mysi " i tym zwrotem
mamy się odtąd posługiwać, prawda? – Wyciągnął kaleki, różowy palec w stronę gości. – To
znaczy gwiazda myśli. Tak nazywała się gazeta zasłużona dla sprawy rewolucji. Odegrała
ważną rolę w kształtowaniu politycznej świadomości obywateli naszego państwa.
– Zgoda, gwiazda myśli – rzucił pojednawczo Kapelka. – Kolejna trudność, drodzy
amerykańscy przyjaciele, wynika z faktu, że potrafimy odwzorować model jedynie w pustym
umyśle, co oznacza, że obiektem eksperymentu może zostać tylko noworodek, ludzki albo
wieloryb!! Zapis musi zostać wprowadzony, kiedy drogi nerwowe są niedojrzałe, puste i
łatwo dostępne.
Tom Winterburn pochylił się do przodu. Zapadnięte policzki upodabniały go do trupa.
– Tak przypuszczaliśmy. Problem w tym, że poszczególne części mózgu niemowlęcia
rozwijają się w różnym tempie. Sądzimy, że umieściliście w pamięci komputera cały model,
ale wdrukowanie następowało etapami.
– Oczywiście. Taka ingerencja powoduje szybszy wzrost niektórych partii mózgu, ale z
drugiej strony eliminuje pewne elementy charakterystyczne dla naturalnego rozwoju.
Wystarczy popatrzeć na Nilina. Można powiedzieć obrazowo, że mózg jest tak zajęty
tworzeniem nowych połączeń i dróg nerwowych, że brak mu czasu na wzniesienie przy nich
dostatecznej liczby domów. Chłopiec nosi w sobie dokładny plan „dorosłego" miasta w skali
jeden do jeden. Nazwijmy je Nilingrad. Tak się składa, że wiele budynków w tym grodzie to
jedynie atrapy. Drzwi nie można otworzyć...
– I nic nie widać przez okna! – zawołał Richard. Przypomniał sobie z bolesną
wyrazistością inną rozmowę odbytą niedawno na urwistym wybrzeżu.
– No właśnie! – Uradowany Kapelka klasnął w dłonie. – Eksperyment z Nilinem wiele
nam wyjaśnił. Mózg wieloryba rozwija się szybciej niż ludzki. Proces włączania
poszczególnych elementów jest znacznie szybszy, a przy tym równie wysoko zorganizowany.
Jonaszgrad jest z pewnością osobliwym miastem i człowiekowi trudno jest w nim mieszkać,
ale pewne obserwacje wskazują, że owe trudności można przezwyciężyć. Gdy model i obszar,
na którym go umieściliśmy, połączą się w zwartą całość, bez wątpienia powstaną nowe,
unikalne struktury myślowe. Pamiętajcie, że na razie utrzymujemy kontakt głównie z naszym
modelem, a nie z jego nowym środowiskiem. Niestety, możemy się tylko domyślać, jakie
cudowne budowle wypełniają to nowe miasto umysłu.
– A zarazem potrzebujemy ich jako punktów obserwacyjnych, które umożliwią oglądanie
innych osobliwych gmachów – dodał z ożywieniem Richard. – Nie potrafimy ich dostrzec z
naszych budowli, bo szyby okienne zostały sporządzone z niewłaściwego rodzaju szkła.
Zdjął okulary i mrugając powiekami patrzył z roztargnieniem na zgromadzonych.
– Moim zdaniem na rzeczywistość składa się wiele takich miast skupionych na jednym
obszarze... powiedzmy Bizancjum, Konstantynopol oraz Istambuł egzystujące w tym samym
czasie. A jednak mieszkańcy poszczególnych grodów nie są w stanie ujrzeć pozostałych. Ileż
bym dał, by móc spojrzeć przez te nieprzeniknione okna!
– Jonasz tego doświadczył – oznajmiła z przekonaniem Katja.
– Widok może być przerażający – odparł cierpko Orłów. – Czy Amerykanie nie próbują
uniknąć takiej możliwości? Wasz radioteleskop to również swoiste okno. Waszym oczom
ukazał się widok ponury i groźny, ale musicie się z tym pogodzić. Nic gorszego już się nie
wydarzy! Warto zapłacić każdą cenę, byle zyskać możliwość wyglądania przez okno Jonasza!
– Trudno było określić, czy jego zapał jest chwilowy, czy też wynikał z głębokiego
przekonania.
Profesor radośnie klasnął w dłonie. Nagły i niespodziewany trzask...
Richard przypomniał sobie nagle, gdzie słyszał podobny dźwięk: to był odgłos
pękających szyb, wypchniętych z ram podmuchem wiatru, który nieoczekiwanie zyskał na
sile z powodu niefortunnego kształtu nowego drapacza chmur...
Chicago. To się zdarzyło pięć lat temu. Podmuchy wiatru dochodzące znad jeziora
Michigan sprawiły, że smukła, uskrzydlona piramida znana jako Pharaon Insurance Building
stała się niespodziewanie śmiertelną pułapką dla wielu ludzi. Potworna siła wyssała ich z
pomieszczeń i cisnęła o bruk z wysokości dwudziestu pięter. Spadli w dół goście restauracji
„Asgrad" i „Olimpus" zawieszonych wysoko nad ziemią. Tego dnia, gdy szyby wypadły z
okien, Richard był w smaganym wiatrem mieście; widział kaskadę migotliwych odłamków
szkła sypiących się ze ścian. Opadały na ulicę jak trzepocące ptasie pióra, ale nim sięgnęły
jezdni, przemieniały się w ostre, mordercze noże, śmiercionośne narzędzia lecące z nieba.
Ludzie pierzchali na wszystkie strony, a rozbite samochody utworzyły prawie kilometrowy
korek. Na ulicy leżało trzydzieści, może czterdzieści ciał ludzi, którzy wypadli z okien
budynku, ale na Richardzie największe wrażenie zrobiła ulewa szklanych odłamków... i
tajemniczy, jękliwy dźwięk wiatru w pustej budowli.
Z czasem konstrukcja środkowej części nowego wieżowca została wzmocniona
stalowymi płytami, ale nikt się nie kwapił do wynajęcia wolnych pomieszczeń. Świeciły
pustkami.
Wiedziony odruchem natychmiast opowiedział zebranym o tamtym dniu, gdy z
chicagowskiego gmachu niczym grom z jasnego nieba spadła szklana ulewa, a w potężnej
konstrukcji ziały ogromne wyrwy pustych oczodołów okien; pozostał tylko goły szkielet
podtrzymujący bliźniacze skrzydła, w których mieściły się restauracje. – To był niesamowity
odgłos! Ucichł dopiero, gdy zasłonięto puste okna. Budynek dźwięczał jak zepsuta
fisharmonia. Przeciągły jęk przyprawiał słuchaczy o dreszcze. Rozchodził się w promieniu
wielu kilometrów. Gwizd opustoszałego budynku okazał się bardziej przenikliwy niż syrena
starażacka.
Wspomnienie szklanego deszczu nawiedzało Richarda w nocnych koszmarach przez cały
rok po tragicznym wypadku. Czasami we śnie wypadał z budynku, to znów szedł ulicą.
Najgorszy, a zarazem najczęściej powracający okazał się koszmar, w którym on sam był
szklaną taflą pękającą pod naporem ogromnego ciśnienia i spadającą na chodnik. Czy
rewelacje Hammonda spowodują, że ludzki umysł upodobni się do niebezpiecznej i zawodnej
budowli zniszczonej niemym skowytem, który z obserwatorium w Mezapico rozchodzi się po
całym świecie?
Katja dotknęła ramienia Amerykanina.
– Paweł był muzykiem, władcą dźwięków – szepnęła ufnie. – Później opowiem ci o nim.
Obiecuję. Już wiem, że potrafisz mnie zrozumieć.
– A jeśli są i takie okna, które nie mogą istnieć w budowlach o innej konstrukcji? Skąd
pewność, że nasza logika oraz wizja świata wielorybów dadzą się pogodzić? – wypytywał
posmutniały Richard.
Kapelka wyobraził sobie pozbawione okien gmachy miasta umysłu.
Obraz był tak sugestywny, że niełatwo przyszło uczonemu otrząsnąć się z przygnębienia.
Szukał argumentów chciwie niczym ptak dziobiący tłuste owady.
– Kolejna niesłychanie ważna kwestia to mowa – trajkotał starszy pan. – Wszelkie
wyższe funkcje człowieka są ściśle powiązane zużywaniem mowy. Na dobrą sprawę nawet
patrzeć uczymy się dzięki strukturom mózgowym umożliwiającym mówienie.
Symptomatyczne jest, że stosowane przez ludzi określenia stanowią zarazem rodzaj
manipulacji faktami, w dosłownym niemal znaczeniu tego wyrazu. Wszak ujęcie zagadnienia
oznacza jego pojecie. W pewnym sensie wyciągamy rękę, by coś uchwycić. Zgoda, wieloryby
nie mają rąk ani tym bardziej ich wytworów... rękodzieła. Nie trzeba również ujmować lub
chwytać naszego kaszalota, by pojąć zależność między nim a rzeczywistością. Nie jest
konieczne odgradzanie jego umysłu od istniejącego świata metaforycznie rozumianą
szerokością dłoni, bo takie postępowanie cechuje technologów i scjentystów, którzy chętnie
rozkładają wszystko na czynniki pierwsze, a potem usiłują z poszczególnych elementów
odtworzyć całość.
– Czy przez to nie oddalają nas coraz bardziej od sedna sprawy? – dopytywał się
Richard. – Efektem takiej postawy nie jest przecież wyobcowanie człowieka z rzeczywistości.
– Zapewne – przytaknął Kapelka. – Może brak rąk pozwala wielorybom lepiej pojąć
współzależność myśli i rzeczy. Kto wie, czy zamiast przedmiotów nie postrzegają ich
chwilowego stanu. Tak czy inaczej logika matematycznych symboli oraz wizja świata typowa
dla wielorybów okazała się możliwa do pogodzenia. To usuwa problem mowy. Kodujemy
procesy myślowe. Przy odrobinie inwencji można sporo wyrazić posługując się jedynie
ogólnymi pojęciami. Powstaje z nich swoisty metajęzyk, coś w rodzaju typologii myśli.
Logika nadaje się doskonale do wyrażania relacji między przedmiotami ze względu na ich
funkcję. W zwykłej mowie nie można ich opisać tak precyzyjnie. Pierwszy,
podporządkowany zasadom logiki, sposób postrzegania rzeczywistości jest charakterystyczny
dla wielorybów: modalność i zależność funkcjonalna. Przyznaję, że, potrzebujemy minimum
słownictwa, wprowadzonego dzięki warunkowaniu opartym na kojarzeniu zjawisk i
przedmiotów oraz ich symboli. – Zerknął ukradkiem na Orłowa, który zamyślił się głęboko. –
Weźmy dla przykładu łódź podwodną. Nie posłużyliśmy się nazwą, tylko myślowym
odpowiednikiem utworzonym z kilku wybranych cyfr, swego rodzaju krótkim równaniem,
utworzonym wedle określonego wzoru. Ułożenie języka operującego wyłącznie symbolami
matematycznymi jest niemożliwe. To interesujący zamysł, lecz efekty byłyby znikome. Z
drugiej strony jednak każdy aksjomat daje wiele pochodnych. Podobnie minimum słownictwa
umożliwia ludziom opracowanie symboliki czytelnej dla wielorybów mimo niewątpliwych
różnic sposobu widzenia świata. Wystarczy ziarno rzucone na podamy grunt i proces
zachodzi samoistnie, co pozwala nam mimo niewątpliwych odmienności badać umysł waleni
przy użyciu niezawodnych i prostych narzędzi.
– Moje uznanie, profesorze – rzekł Herb Flynn z rumieńcem na twarzy. – Przekonał mnie
pan. Naprawdę znaleźliście rozwiązanie problemu!
– No cóż, doktorze Kimble – dodał rozpromieniony Kapelka – jesteśmy przekonani, że
logika matematyczna stanie się szybą o dostatecznej wytrzymałości i przejrzystości, by
wieloryby i ludzie mogli się przez nie bez trudu komunikować dzięki przyjętej symbolice. To
okno nie podda się morskim burzom!
Uradowany Richard skinął głową.
Orłów poczuł, że ogarnia go dziwny niepokój. Niebezpieczna nuta pobrzmiewała w tej
dyskusji. Przypominała szkodliwy enzym zagrażający swoistemu metabolizmowi logiki i
dialektyki. Nie tak zaplanował sobie tę dyskusję. Odmienne założenia przedstawił komitetowi
nadzorującemu program badawczy. Pojął nagle, że przekazanie wielorybom zebranym w
gwiazdę myśli danych o ponurym, mistycznym odkryciu Hammonda to błąd.
Nie potrafił uzasadnić swego zdania. Przeczucie.
Niestety, sprawy zaszły już za daleko. Amerykanie dotarli na Sachalin. Nie można teraz
zerwać umowy.
Orłów wiercił się niespokojnie na krześle.
Krótko ostrzyżona, bezwładna głowa Georgija Nilina wolno przechyliła się na bok.
Mężczyzna potrząsnął chłopcem z odrazą. Dziecięca główka zakołysała się niczym boja na
fali. Mały nie umarł ani nie spał; całkowicie zamknął się w sobie. Umknął tam, gdzie nikt nie
mógł go dogonić, jak najdalej w niebyt. Orłów miał wrażenie, że drobne dziecięce ciało
przygniata go do krzesła. Nigdy nie dźwigał tak wielkiego brzemienia; był całkiem bezradny.
Obłęd przywleczony z Ameryki odebrał sens jego życiu. Jasne, rzekoma ucieczka Nilina to
jego pomysł! Michaił dokładnie wypełnił instrukcje, lecz Orłów niespodziewanie stracił grunt
pod nogami; nim doprowadził do końca misterną intrygę, okoliczności całkiem się zmieniły.
Dostojnikowi przywidziało się na moment, że przebywa w tajemniczym gmachu, o którym
wspomniał amerykański okularnik. Zamiast Leningradu istniał Petersburg, miasto wydawało
się odmienione, rewolucja nie miała miejsca, a zasady dialektyki uległy odwróceniu, wbrew
nurtowi czasu i wyrokom historii zmierzając do własnego zaprzeczenia.
Zimny lód skuł czarne futro Orłowa; chłopiec ciążył dostojnikowi jak kamień. Po chwili
złudzenie się rozwiało. Dzieciak był znowu lekki jak piórko.
24.
Richard Kimble i Katja Tarska wędrowali po zalesionych wzgórzach, a radość z powodu
odkrycia gwiazdy myśli dała im poczucie jedności niczym wspólny sekret. Richard żałował w
duchu, że ich dłonie nie splotły się równie spontanicznie jak odczucia, ale powstrzymał się od
wyciągnięcia ręki, wyczuwał bowiem, że wątła dziewczyna potrzebuje teraz innej pociechy.
Gwiazda myśli – zwiezda myśli – była motywem przewodnim jej opowieści. – Sobornost
oznacza po rosyjsku wspólnotę. Piękne słowo. Kryje wiele znaczeń i wzbudza ufność. Ma
także ciemną stronę, bo zapowiada także jedność w smutku. Wskazywała Richardowi różne
drzewa. Srebrzyste jodły, mandżurskie cedry z niebieskimi szyszkami, gęstwinę modrzewi i
świerków, nieliczne brzozy, klony i dęby korkowe. Za świerkowym zagajnikiem natknęli się
na dolinę, w której przeważały drzewa liściaste. Między nimi, wśród śnieżnych płatów, rosły
kępy dzikiej róży; sporo delikatnych kwiatów zwarzył mróz, lecz intensywna barwa
pozostałych sprawiła, że Richard wyobraził sobie króliki albinosy o czerwonych oczach i
sierści białej jak płatki śniegu. Gęste kępy ostu pojawiały się tu i ówdzie jak północna
imitacja meksykańskich kaktusów. Richard wspomniał o tym w rozmowie:
– Sądziłem, że przybywam na pustkowie, a tymczasem Meksyk wydaje mi się teraz
jałową krainą. Wszystko jest tam wypalone słońcem. Jak tu pięknie, Katju!
– Sachalin to spora wyspa, ma tysiąc trzysta kilometrów długości, Richardzie.
Znajdujemy się na jej południowym krańcu. Północna część ma bardzo surowy klimat. Rtęć
zamarza w termometrach, wokół tundra, kry lodowe... Czy wiesz, że znajdujemy się na tej
samej szerokości geograficznej, na której w Europie leży Mediolan? Syberia przypomina
lodówkę z uchylonymi drzwiami. Teraz w nich stoimy, a więc trudno o analogie z Włochami.
Oczywiście nigdy tam nie byłam! A ty znasz Włochy? Na szczęście morze łagodzi tu klimat.
Kaszaloty zapuszczają się jeszcze dalej na północ, aż do Ochocka i na Morze Beringa.
Rozmawiali o morskich dolinach, po których pływał Jonasz. Zarysy tych obszarów
wyznaczały ławice meduz i kalmarów; były dla niego tym samym, czym dla ludzi łany zbóż i
klonowe lasy. Rozmawiali także o człowieku, którego osobowość wydobyła z niebytu
gwiazda myśli. Jaka była teraz świadomość Jonasza?
Ujęcie stało się pojęciem; zaistniał nowy, monumentalny gmach z nietypowymi oknami
wychodzącymi na rzeczywistość, lecz obok nich pozostały dawne, wygodne dla człowieka
otwory w murze – budowla miała w pewnym sensie cztery wymiary. Dzięki gwieździe myśli
przez nowe okna świadomości można zobaczyć w odmiennej perspektywie ponury kosmos
Hammonda. Gdy tajemniczy rozum ogarnie wyniki badań wtłoczone do świadomości Jonasza
w krytycznym momencie i rozważy suche twierdzenia dotyczące czasoprzestrzeni, sklecone
na podstawie okruchów wiedzy o lukach w promieniowaniu tła na krańcu wszechświata,
umysły nowych obserwatorów stworzą niewątpliwie odmienną wizje. Nie może być inaczej,
skoro uczestnicy eksperymentu myślowego są różni od ludzi.
Jakież to stwarza możliwości dla ekspansji rozumu, który funkcjonuje na poziomie
symboliki najwyższego rzędu! Można oczekiwać istotnych przewartościowań rzeczywistości
ziemi i morza! Oto w głębinach oceanu powstaje nowy gatunek istot rozumnych – homo
physeter. Physeter sapiens wychodzi z oceanu niosąc muzykę fal złaknionym, wyschniętym
lądom...
Katja i Richard puścili wodze fantazji podczas tej wędrówki. Wszystko zdawało się
możliwe owego chłodnego, jesiennego dnia na wyspie zajmowanej przez Rosjan.
Katja przystanęła w cichym świerkowym zagajniku. Na ziemi leżała gruba warstwa
śniegu, porowatego i zbrylonego po niedawnych roztopach. Dziewczyna uklękła i zanurzyła
palce w ziarnistej masie, jakby czegoś szukała. Pod białą warstwą było jedynie błoto, które
przylgnęło do jej palców.
– Paweł nigdy nie widział fal, drzew ani mojej twarzy – oznajmiła – ale dzięki słuchowi
wiedział dużo o świecie. Potrafił grać na wielu instrumentach dętych. Flet, klarnet... Był
zawodowym klarnecistą, muzykiem Irkuckiej Orkiestry Symfonicznej. Grał również na
saksofonie w zespole muzycznym klubu studenckiego. Nagrał z orkiestrą kilka płyt. Mam je u
siebie. Nie był solistą, ale potrafię rozpoznać jego instrument, chociaż nigdy nie słyszałam go
tu, na Sachalinie. Paweł nie chciał muzykować, chociaż znalazłam mu flet. Twierdził, że musi
porzucić grę, by stać się prawdziwym instrumentem! Mam amatorskie nagranie utworów
jazzowych, które wykonał w łodzi na na jeziorze Bajkał. Dokonali go przyjaciele. Tyle jest
smutku w muzyce granej pośród wodnego pustkowia, zupełnie jakby Paweł przeczuwał, że
wkrótce zniknie wśród fal i narodzi się ponownie jako stworzenie bytujące w innym żywiole.
Muzyka i ciało połączą się w jedno, ale zabraknie w pobliżu człowieka, słuchacza zdolnego
usłyszeć i zrozumieć niezwykłe dźwięki. Kontakt będzie możliwy jedynie dzięki komputerom
i symbolom matematycznym.
Richard nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Katja opowiada libretto rosyjskiego baletu, w
którym sama tańczy główną rolę. Fabuła wydawała się nierealna, a Katja była jedynie
teatralną postacią, nie zaś prawdziwą dziewczyną. Zapewne nie istniał taki balet, ale
nieufność zagościła w skłonnym do podejrzliwości sercu Richarda. Niewątpliwie obcy język
wprowadzał fałszywy ton do opowieści Tarskiej. Po rosyjsku jej słowa brzmiałyby szczerze i
przekonująco. A zresztą czy na zimnym Sachalinie, wśród komputerów i codziennej
krzątaniny instytutu badawczego mogły się ostać romantyczne mrzonki i kaprysy? Mimo
wszystko szczupła dziewczyna w praktycznym kombinezonie mechanika i ciężkim płaszczu
wojskowego kroju sprawiała wrażenie bohaterki romantycznej tragedii. Programistka
komputerowa jako primabalerina!
Zastanawiał się, jak po rosyjsku brzmi rzeczownik „uduchowienie". Może sobornost
oznacza i tę cechę. Pokpiwał z nawiedzonych, ale u Katji podobała mu się ta szczególna aura.
Dziewczyna walczyła o realność własnej egzystencji, a to niemało. Trudno jest żyć naprawdę,
łatwo natomiast zatracić się w grze pozorów.
W końcu uznał, że może zaufać młodej Rosjance. Przestały go irytować fałszywie
brzmiące słowa. Naiwność i cierpienie przydały Katji wiele uroku. Mocno i otwarcie
przeżywała swój ból. Spotkał wreszcie osobę równie jak on gwałtowną w reakcjach i nie
przystosowaną do warunków życia, chociaż tylko przez chwilę zdawał sobie z tego sprawę.
Ta dziewczyna doznała wstrząsu, miała do czynienia z okrucieństwem, lecz także i z
pięknem, które teraz uosabiała. Przy niej czuł się swobodny. Wiedział, co się wkrótce między
nimi zdarzy. Po raz pierwszy w życiu doznał tak jasnego przeczucia; wiedział dokładnie, jak
dziewczyna zareaguje na jego bliskość. Nie miał żadnych wątpliwości ani wahań.
– Dziecinna paplanina, prawda? – zapytała nagle Katja, zauważywszy wyraz jego
twarzy. Nieśmiało zwilżyła jeżykiem pełne, lśniące od szminki, a zarazem spierzchnięte usta.
Różowy koniuszek języka przypominał niewielką rybkę szukającą wyjścia z nie domkniętej
pułapki. – Uważasz mnie za idiotkę? A może za nimfomankę?
– Chciałbym... – Zawahał się na moment. – Chciałbym to odczuć równie mocno. Z
Pawłem łączyła cię sobornost, zgadłem? Teraz Chirikow czuje autentyczną więź ze swymi
wielorybami. Zazdroszczę wam. Zwykle stoję na uboczu i obserwuję wydarzenia...
spoglądam w dół z urwistego brzegu.
Oczy Katji zalśniły. Różowy czubek języka szukał drogi na wolność. Dziewczyna
uniosła zabłoconą rękę i rozsunąwszy palce przyłożyła ją do otwartej dłoni mężczyzny, a
potem odwróciła tak, by obie tworzyły gwiazdę zawieszoną w powietrzu. Następnie ujęła
mocno nadgarstek Richarda i pociągnęła go w głąb zagajnika. Gdy wolną ręką usiłował
zasłonić twarz przed uderzeniami gałęzi młodych drzew, Katja go powstrzymała.
– Pozwól, niech cię dotkną. Zamknij oczy, żeby nie ucierpiały.
Poddał się niezdarnej pieszczocie gałęzi. Dziewczyna dała znak, by się zatrzymał.
Zabłoconymi palcami głaskała go po twarzy. Otworzył oczy. Pospiesznie i żartobliwie zdjęła
mu okulary. Powiesiła je na drzewie. – Co bez nich widzisz? Twarz dziewczyny rysowała się
całkiem wyraźnie. Drzewa również. Richard był krótkowidzem. (Zostań astronomem, mój
synu. Gwiazd odległych o tysiące lat świetlnych trzeba słuchać!) Były dla niego przede
wszystkim ekranem ochronnym. Teraz miał wrażenie, że pogrążył się wraz z Katja w
zarosłym glonami akwarium.
– Dostrzegam myśl zieloną w zielonkawym cieniu – przypomniał sobie zagadkowy
fragment wiersza. – Pochłania wszystko wbrew istnieniu myśl zielona w zielonkawym cieniu.
– Te słowa napisał jakiś siedemnastowieczny angielski poeta. Paul Hammond pochłania to, co
istnieje i zostawia nas ogołoconych ze wszystkiego. Wydaje mi się, że myśli wielorybów w
morskich głębinach są zielone.
Dotknął językiem różowego stworzenia ukrytego w ustach dziewczyny. Gruby, solidny
płaszcz stał się dla nich wygodnym posłaniem. Chłodny dreszcz przebiegł odsłonięte plecy
smagane chłodnym wiatrem, ale tors, brzuch i uda były ciepłe. Leżeli owinięci paltem Katji.
Przykryli się cienkim płaszczem Richarda. Patrzyli w niebo prześwitujące między gałęziami
świerków i zaciągnięte chmurami, z których w każdej chwili mogła spaść ulewa.
– Mruczysz jak kot, gdy jesteś z kobietą – oznajmiła Katja. – To urocze. Sądzę, że tamte
chwile były dla mnie... Jak księża mówią o wypędzaniu duchów i zmor? Odczarowanie,
wyzwolenie?
– Masz na myśli egzorcyzmy? – rzucił Richard. – Zły duch cię opuścił.
– Kochaliśmy się wtedy, Paweł i ja, na zimowym śniegu, właśnie tutaj. Błękitne niebo,
jasne słońce, piękna, bezwietrzna pogoda. Wiem, że śnieg jest całkiem świeży...
A więc szukała lodowego reliefu, który dawno się roztopił!
– To się zdarzyło w przeddzień eksperymentu. Paweł chciał się pożegnać z ludzkim
ciałem, a ja mu w tym pomogłam. To było cudowne, Richardzie. Ostatnie radosne chwile
mężczyzny. Nagle podczas naszego pożegnania wrócił strach. Paweł był przerażony. Uciekał
przez las smagany gałęziami, aż musiał się zatrzymać. Jego zapłakane, niewidzące oczy...
– Jestem dla ciebie tylko jego duchem. – Poczuł wielki żal i rozczarowanie.
– Och, nie, nieprawda, nikagda! Nigdy!
Ponownie chwyciła jego nadgarstek i ułożyła dłonie w kształt gwiazdy.
– Widzisz? Gdy wrócimy, pokażę ci, jak teraz wygląda Paweł. Zrozumiesz.
Niezdarnie pomagali sobie nałożyć ubrania. Zapewne tak właśnie Katja wspierała
wysiłki ociemniałego Pawła. Richardowi przyszło na myśl, że słowa, jakie przed chwilą
usłyszał, padają wówczas, gdy ktoś nie tylko lęka się braku zrozumienia, lecz także jest
głęboko przekonany o nieuchronności takiego rozczarowania, chociaż rozmówca ma wszelkie
dane, by wczuć się w sytuację. Na nic się zdadzą tłumaczenia, choćby trwały nawet tysiąc lat.
Deszcz ze śniegiem wygnał ich ze stoku. Powrócili między rzadko rozrzucone i czarne od
dymu chaty wioski Ozerskij. Podnieśli kołnierze płaszczy i umykali pod gradem kropli
wycelowanych w ich plecy zza pagórków, gdzie zostali kochankami. Ulewa nadchodziła od
strony lasu, w którym nasienie Richarda przyniosło Katji duchowe oczyszczenie!
Gdy biegli przez wioskę, dziewczyna odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego tak
szczerze i radośnie, że poweselał. Uciekali z miejsca, gdzie poczuła się wolna...
Odpowiedział takim samym uśmiechem, ponieważ uznał, że obdarowanie bliźniego
wolnością to niemała zasługa. Uwolnienie – czyn na miarę rewolucji! Czy Włoch Morelli
miałby jakieś zastrzeżenia do jego metod? Przecież sam był rewolucjonistą i podrywaczem,
nim wybuch miny zmienił go w rozgoryczonego obserwatora podnieconego szaleństwem
bliźnich.
Ulewa przeszła bokiem w stronę morza. Przed wejściem na werandę obszernego,
drewnianego domostwa otrząsnęli z wody płaszcze i włosy niczym wydry. Weszli po
stopniach i schronili się pod daszkiem. Minęli dwa okratowane, zamknięte okna. Przez trzecie
zajrzeli do ładnie urządzonego pokoju. Plastikowe rakiety i stacje kosmiczne zwisały na
gumkach z sufitu. Na drewnianych półkach leżały stosy innych zabawek o niewiadomym
przeznaczeniu, skleconych z drutu, sznurka, trybików wyjętych z zegara, wygiętych łyżek
oraz guzików. Plakat wyobrażający stację Salut krążącą po ziemskiej orbicie został przedarty
na pół. Górna cześć znajdująca się poza zasięgiem rąk mieszkańców pokoju wisiała na
ścianie. Chłopiec siedzący sztywno na łóżku bezustannie i obojętnie miął i prostował dolną
połówkę. Pałce zginały się i prostowały same z siebie, niezależnie od woli człowieka. Mięły
papier i wygładzały go. Głowa, tułów i nogi trwały w bezruchu.
Georgij Nilin.
Przy następnym oknie ujrzeli wychudzonego osobnika z ogoloną głową, siedzącego na
inwalidzkim wózku, ubranego w pasiastą piżamę oraz damski szlafrok z bawełny o
żakardowym splocie. Chory rozchylił poły szlafroka i bawił się penisem. Policzki błyszczały
od śliny. Pokój był pusty i pozbawiony wszelkich ozdób, ale z magnetofonu płynęła muzyka.
Chory nie reagował na dźwięk pieśni. Od czasu do czasu pochylał tylko głowę. Przebrzmiała
jedna melodia i zaczęła się następna.
Richard sądził, że usłyszy muzykę poważną, może Czajkowskiego, ale się rozczarował.
– Popularne radzieckie piosenki – oznajmiła Katja wzruszając ramionami. – Teraz
śpiewa Ludmiła Zykina. To bez znaczenia, jakie dźwięki dochodzą z głośnika. Obawiamy się
tylko, że chory poczuje się okropnie samotny, jeśli w pokoju zapanuje cisza. Jego rozum
niczego nie pojmuje, ale dźwięki przynoszą pewną ulgę. Popatrz. – Wyciągnęła rękę, a na jej
twarzy pojawił się wyraz niesmaku, a zarazem czułości. – Dotyka swego ciała, więc może
doznaje przyjemności. Z drugiej strony wątpię, żeby odczuwał cokolwiek. Środki
przeciwbólowe wywołują otępienie. Przed eksperymentem wyglądał inaczej – dodała
pospiesznie. – Inaczej... gdy my dwoje... rozumiesz. Teraz jest całkiem odmieniony.
Trudno było wyobrazić sobie dawnego Pawła Chirikowa mając przed oczyma postać na
wózku inwalidzkim! Richard zastanawiał się niczym charakteryzator, jak zmienić wygląd
chorego. Można wypełnić plastyczną masą zapadnięte policzki i przykryć nagą czaszkę bujną
czupryną. Efektem owych wysiłków była nieudolna karykatura. System immunologiczny
Pawła odrzucał wszystko – nawet próbę zmiany wyglądu. Młody człowiek zyskał odporność
totalną; nie reagował ani na własne ciało, ani na świat zewnętrzny.
Katja i Richard zostawili własnemu losowi wychudzonego, bezradnego kretyna w
damskim szlafroku. Po drodze minęli okno Nilina. Chłopiec nieustannie giął i prostował
kawałek plakatu. Oboje westchnęli z ulgą, gdy stanęli na obeschniętej trawie. Ledwie ruszyli
w stronę głównego kompleksu budynków, w oknie na piętrze drewnianego domostwa ujrzeli
sylwetkę człowieka, który obserwował ich z oddali.
– Bardzo szybko go wypuścili!
– Kogo? – Okulary Richarda były nadal wilgotne od deszczu. Widział jak przez mgłę. –
Chyba już go spotkałem.
– Pielęgniarz Michaił! To on uciekł z Nilinem, pamiętasz, Richardzie? – Roześmiała się
z goryczą. – Orłów prowadzi skomplikowaną grę!
Skuliła się, jakby chciała zwiększyć dzielącą ich odległość. Nerwowo oblizała wargi.
Znowu czuła się osaczona.
– Sądzisz, że ucieczka chłopca była oszustwem? Eksperyment z Jonaszem z pewnością
nie jest mistyfikacją! – Niewiele brakowało, by dodał: a może tak? W samą porę ugryzł się w
język. Popełniłby niewybaczalny błąd mówiąc coś takiego.
Katja milczała. Cóż z tego, że podejrzenia nie ujęto w słowa. Ziarno wątpliwości zostało
zasiane. Nieufność przypominała stary, zardzewiały gwóźdź, który długo czekał na drodze, by
przebić stopy wędrowców i wsączyć jad w ich sobornost. Nie można bezkarnie uganiać się po
rosyjskich dolinach, trzymać za ręce i udawać beztroskich kochanków. Sielanka nie trwa
długo! Richard przypuszczał, że Katja rozumie to lepiej niż on. W takim świecie wyrosła.
U wejścia do głównego budynku natknęli się na Kapelkę. Zerknął porozumiewawczo na
Richarda. A może popatrzył na niego ze współczuciem?
– Za dwa dni zwiezda myśli zbierze się po raz kolejny – oznajmił. – Jonasz spotka się z
sześcioma innymi wielorybami niedaleko San Diego, a więc będziecie mogli go zobaczyć.
Gdy gwiazda zostanie uformowana, nasz trawler nada wiadomość o odkryciu Hammonda.
Dzięki Jonaszowi informacja dotrze do pozostałych. Właśnie ją szyfrujemy. Nasz rząd z
niecierpliwością czeka na wynik eksperymentu, doktorze Kimble! Chodzi o dysydentów z
Europy Wschodniej... Pisze o tym dzisiejsza Prawda.
Odchodząc dotknął przelotnie ramienia dziewczyny.
– Paweł udowodni, że wiele potrafi, Katju! To wspaniała chwila.
25.
Płynęli razem wśród fal, gdzie lament śpiewaków ostrzegał przed zagładą dźwięku
(słowa) i (ręki). Zniszczenie nie jest rzeczywistym rytem; to pojęcie niebytu, które dotąd nie
istniało. Wznosi nieprzebytą zaporę, ponieważ niweczy dźwięczną wibrację płynnego
żywiołu. Zniszczenie wydobywa z dna ostre jak brzytwa, twarde i niebezpieczne rafy
oceanów umysłu. Owe ramy nie podtrzymują czystych zwierciadeł myśli, ale niweczą wszelki
sens tego świata. Czynią to narzędziami ze (stali)... Powodują w łonie dźwięku mutację
równie niedorzeczną jak obecność rozczapierzonych kończyn, które normalnie zanikają u
większości płodów i stanowią jedynie uprzejmy gest wobec ewolucji. Ramiona zakończone
pięcioma rozgałęzieniami, które są gładkie, ale szarpią mocniej niż ząbkowane przyssawki
głowonogów, nie tylko dotykają rzeczy, wypalając na nich trwałe piętna, lecz także sięgają w
głąb umysłu, przekształcają dźwięki w (słowa) twarde niczym (stal) i równie bezlitosne...
Pojęcie zniszczenia wstrzymuje odwieczną wibrację fal, których wpływ kształtuje byty.
Ów złowieszczy ryt czyni z nich narzędzia, odwraca i zmusza, by same siebie
kontemplowały.
Oto (słowa). Oto (ręce). Stanowią miarę wyłącznie dla siebie, opisują nieuchronne i
całkowite odosobnienie. Zniszczenie pokonuje wszelkie zapory i dlatego może
nieodwracalnie utwardzić spermacet, który nie odkształci się już w pojęcie doskonalsze. To
ryt kości, kamienia, (stali).
O tak, gatunek wędrowca słyszy echo pierwotnych kończyn płodu dojrzewającego w
łonie samicy, gdy stado bada dźwiękami jej ciało; o tak. Ze zgrozą rozprawiają o nielicznych
przypadkach, gdy kończyny nie zanikają. Przychodzi wówczas na świat dziwaczna,
niezgrabna istota z bezużytecznymi, kalekimi odnóżami przytwierdzonymi do obłego ciała;
czasem tonie od razu; czasem niezdarnie pływa i nurkuje, ale nie żyje długo. Ostatnio coraz
więcej pokazuje się niepotrzebnych wyrostków, ponieważ fale przynoszą dziwne wonie i
smaki. (Ręce) umyślnie je zostawiają... sprawa się wyjaśnia. Jego gatunek jest świadomy
powtórki z ewolucji, którą przechodzą młode w łonie matki; gwiazda ciężarnych samic
dźwięczy rytem dziejów gatunku, a rosnący płód naśladuje poszczególne stadia ewolucji.
Mały rozpoczyna żywot wsłuchując się w magiczne brzmienie pojęcia nieustannego i
powtarzalnego rozwoju, od początku zna swoje miejsce w dążeniu ku coraz wyższym
pojęciom, które na pewno istnieją, lecz są jeszcze nieosiągalne. Pojęcie odpowiednika
wydobyło na powierzchnię złudny żywot obcej istoty. Objawiła się tu i ówdzie pojedynczymi
kroplami wspomnień w schematycznym zarysie umysłu, aż powstała figura podobna do kukły
z wosku.
Wędrowiec zapragnął nagle przesłać wiadomość, ująć rękę wyciągniętą z oddali...
Pulsujące dźwięki opadły z nieba i poty drażniły niechętną ośmiornicę tkwiącą w jego ciele,
aż poruszyły się jej zwinne ramiona i sypnęły cyframi. Dowiedział się, że kolejna gwiazda
myśli zadecyduje o losie całej (ludzkości). Pojawiło się pytanie, na które (ręce) i (słowa)
domagają się odpowiedzi. Jego opiekun pozostaje w tyle. Czas popłynąć na spotkanie dwójki
i czwórki.
Stopniowo milkną trzaski i gwizdy nakazujące śpiewakom zamilknąć...
26.
Rozeszła się pogłoska, że ziemia w okolicach niebezpiecznego uskoku San Andreas
rozstąpi się i połowa Kalifornii opadnie do oceanu. Powszechnie sądzono, że wpływ
Hammonda spowodował rzeczywiste osłabienie struktury materii. Świat tracił spoistość i
stawał się zdradliwy. Istotnie, od tygodnia niezbyt silne trzęsienia ziemi i niegroźne tąpnięcia
wprawiały grunt w ustawiczne drżenie. Grupy specjalistów pompowały tysiące hektolitrów
wody w rozpadliny porowatych skał, realizując program, który miał zapobiec katastrofie.
Słabe wstrząsy zostały przewidziane, ale prognoz tych nie podano do publicznej wiadomości
z obawy przed wybuchem paniki. Obecnie powszechne było wrażenie, że świat chwieje się w
posadach i podobnie działo się z psychiką wielu ludzi. Istniało wystarczająco dużo
wyznawców – a może niedowiarków – gotowych przyjąć do wiadomości, że nastał czas
apokalipsy. Chętnym uchem słuchali też Hammonda (to określenie upowszechniły media),
które usprawiedliwiały ich własne szaleństwa i obawy, a ponadto zdążali całymi tysiącami z
rejonów Los Angeles i San Francisco ku Górze Palomar uznawanej za święte miejsce,
którego nie dosięgnie zagłada. Owi wędrowcy podobni złowieszczym pielgrzymom z
Mezapico byli o wiele liczniejsi niż w Meksyku.
W ludzkich umysłach i w rzeczywistości zagościła wizja końca świata.
Wysłane przez władze stanowe oddziały konnej policji zablokowały drogi prowadzące w
stronę góry, powtarzając błąd popełniony przez ich meksykańskich kolegów. Nim do tego
doszło, w niebezpiecznym rejonie znalazło się około piętnastu tysięcy ludzi, a co najmniej
dwa razy więcej zdążało w tamtym kierunku. Zarządzona blokada dróg i kontrola podróżnych
nie trwała długo i doprowadziła do krwawych starć.
Mimo jesiennej aury zaczęły się gorące dni. Świat przeżywał swoją jesień mając w
perspektywie jedynie chłód i głód zimy, związane z nią bezrobocie i niewygody. Ludzie
miotali się jak w gorączce usiłując zatrzymać bezcenne i nieuchwytne poczucie sensu życia
albo dzięki totalnej negacji zapomnieć, że je utracili.
Chloe Patton wróciła do Kalifornii. Niewiele ją obchodziło, co się dzieje w innych
stanach i krajach, niemniej jednak jako pierwsza odkryła, że w oceanie dzieje się coś złego...
Czuła się bezpieczna w Laboratorium Marynarki Wojennej strzeżonym przez oddziały
żołnierzy odpowiedzialnych za jej bezpieczeństwo, pilnujących sprzętu oraz laboratoriów. W
tym miejscu nie zważano na doniesienia korespondentów informujących o wybuchach paniki
i masowej histerii – zjawisku określanym jako „nowa katastrofa Hammonda". Chloe
wysłuchiwała jednak relacji żeglarzy powracających do portu (niektórzy wcale się nie
pojawili mimo wezwań nadawanych przez bazę). Stworzyła sobie na tej podstawie straszliwą
wizję chaosu i rozpaczy, które niespodziewanie ogarnęły San Diego i okolice.
W parku Balboa hipisi odbywali prawdziwe saturnalia, gang motocyklistów zdemolował
hotel „El Cortez", gdy jeden z nich został postrzelony przez studenta, który zaczaił się na
schodach i udawał snajpera strzelając do przechodniów. W barach i salach tanecznych
uboższych dzielnic toczyły się regularne bitwy między gangami i marynarzami, oddziałami
wojska i lewicowymi ekstremistami.
Chloe znalazła sobie azyl nie wśród delfinów, które wydały jej się splugawione, lecz w
pomieszczeniach, gdzie prowadzono stały nasłuch. Tu obserwowano zapis dźwięków na
podświetlonych ekranach oraz analizowano sygnały z nadajników zamontowanych na bojach,
a także na urządzeniach podsłuchowych spoczywających na dnie oceanu.
– Dzień dobry, panno Patton. Wkrótce nastąpi przekazanie informacji Jonaszowi. –
Operator wskazał ręką zegar. Była piętnasta trzydzieści pięć. – Gdy potwierdzi się informacja
o sformowaniu gwiazdy myśli, Sowieci prześlą dane. Proszę spojrzeć, tu jest zakotwiczony
rosyjski trawler, „Marszałek Żuków".
Dźwięczny odgłos śruby okrętowej można było obserwować na ekranie jako serię
krótkich błysków następujących jeden po drugim. Monitor największego oscyloskopu
ustawionego po prawej stronie zegara nie rejestrował żadnych dźwięków. Czerwone światełka
migoczące na wielkiej, szklanej mapie przedstawiającej wody przybrzeżne Kalifornii i
Meksyku oznaczały rozmaite boje i nadajniki, których sygnały były odbierane przez
poszczególne ekrany.
W ostatnich dniach rejon przewidywanego spotkania wielorybów zaroił się od urządzeń
do prowadzenia nasłuchu instalowanych z powietrza. Operatorzy zasiadający przy
konsoletach zmieniali kanały, przeszukując starannie cały obszar. Sygnały typowe dla
delfinów pilotów, butlonosów i długopłetwowców pojawiały się na zielonym ekranie i po
chwili zanikały, by zabłysnąć ponownie jako czerwone światełka zapalające się kolejno na
mapie. Kaszaloty jeszcze nie przypłynęły. Operator raz po raz włączał głośniki, żeby
precyzyjnie zidentyfikować pewne sygnały. Chloe przysłuchiwała się mlaśnięciom typowym
dla delfinów zwanych pilotami, po których rozległy się przypominające dźwięk miażdżonego
szkła, odgłosy wydawane przez krewetki; potem dało się słyszeć zawodzenie
długopłetwowców oraz echo dźwięków, którymi sondowały dno. Brzmiały także gwizdy i
trzaski delfinów.
Rosjanie z odległego Sachalinu podjęli się zakodowania danych i rozszyfrowania
sygnałów waleni, ale nasłuch i kontrolę akwenu San Diego powierzono Amerykanom.
– Usiłujemy zlokalizować Jonasza, proszę pani – szepnął operator do Chloe, która
spacerowała wśród ekranów śledząc migotliwe rozbłyski.
Zirytowany komendant stał przed ścienną mapą z rękoma splecionymi za plecami. A
więc Sowieci mają szpiega, który pod postacią wieloryba zaprogramowanego do
wykonywania zadań o niejasnym przeznaczeniu krążył o przysłowiowy rzut kamieniem od
tego miejsca; co więcej, personel centrum nie potrafił go zlokalizować, chociaż Rosjanie
wskazali miejsce pobytu nietypowego wywiadowcy. Komendant czuł się upokorzony takim
obrotem spraw i zamierzał przeprowadzić dochodzenie oraz podjąć wszelkie niezbędne
działania.
Jeden z operatorów włączył dźwięk; rozległy się wreszcie trzaski dwu kaszalotów;
walenie odzywały się rzadziej niż zazwyczaj. Sądząc z rozmieszczenia światełek na ściennej
mapie, przepływały niedaleko boi znajdującej się o parę kilometrów na południowy zachód
od „Marszałka Żukowa".
– Co tu jest grane? Dlaczego przemykają tak cicho? – burknął komendant.
– Może oszczędzają się, żeby później zagrzmieć pełnym głosem, panie komendancie?
– Żarty na bok, Donaldson. Walenie muszą używać sonaru, żeby utrzymać kurs. Lepiej
nie spuszczaj ich z oka! Penetracja wód oceanu ostatnio nie najlepiej nam wychodzi. Na
przyszłość trzeba się porządnie do tego przyłożyć.
Donaldson był wyraźnie urażony. Zdradzał to jego ton. – Przynajmniej wiemy, czego
można się spodziewać po waleniach, podczas gdy zachowanie wielu naszych ludzi na lądzie
jest nieprzewidywalne.
Na północny zachód od trawlera pojawiła się czwórka kaszalotów. W końcu od zachodu
nadpłynął samotnik.
– Panie komendancie, jakieś kłopoty z ekranem.
– Mój również nie rejestruje żadnych sygnałów.
Pulsująca, falista linia ułożyła się płasko niczym rozciągnięty drut. Chwilami pojawiały
się na niej supły i wybrzuszenia. Zapewne to ryby hałasowały na swój sposób. Gdy Chloe
zastanawiała się, jak taktownie poinformować o swoim przypuszczeniu, komendant sam
pojął, co się dzieje.
– Delfiny i wieloryby zamilkły, durnie! – ryknął. – Cholerne, podstępne zwierzaki!
Wśród waleni panowała zupełna cisza. Wszystkie, poczynając od fiszbinowców, a
kończąc na delfinach, nagle umilkły.
Piętnaście minut później w odległości czterech i pół kilometra od „Marszałka Żukowa" i
około pół kilometra od najbliższej boi z nadajnikiem uformowała się gwiazda myśli. Silniki
trawlera zostały wyłączone i statek dryfował swobodnie po oceanie. Na zachodnim wybrzeżu
Stanów Zjednoczonych minęła szesnasta pięć.
Nagle pokój wypełniła kakofonia przenikliwych dźwięków. Rozległy się sekwencje
trzasków i rytmiczny terkot. Rozbłysnął znowu pocięty współrzędnymi główny ekran
oscyloskopu. Sygnały dobiegające z nadajnika boi kreśliły na nim wyrazistą krzywą o
znacznej amplitudzie. Siedem głosów współbrzmiało w idealnej harmonii. Po chwili
rytmiczna pieśń zabrzmiała głośniej i szybciej, a skomplikowany wykres przybrał postać
szerokiego, pulsującego, świetlistego pasma; z głośników dobiegał przeszywający, zgrzytliwy
dźwięk, który zagłuszył pojedyncze trzaski. Wydawało się, że to monstrualny ślimak o wadze
idącej w tony pełznie z wysiłkiem po kamienistej pustyni. Takie dźwięki towarzyszyłyby
zapewne wędrówce lodowca zsuwającego się po zboczu, gdyby wskazówki zegara
geologicznego nagle przyspieszyły bieg!
Od głuchego trzasku ludziom huczało w uszach. Jeżeli obcy wywiad usiłował
wprowadzić ich w błąd, oszustwo było doskonałe; jeden z jego elementów kamuflażu
stanowiła jasna wstęga zielonego światła na ekranach laboratorium. Operator nasłuchujący
odgłosów z trawlera uniósł rękę.
– Panie komendancie, Rosjanie nadają wiadomość dla Jonasza.
Trudno było określić natychmiast, czy dane spowodowały jakąś reakcję, ponieważ nowe
dźwięki utonęły w ogłuszającym hałasie, który odbierał jasność sądu...
Oto mądrość wielorybów, rozmyślała Chloe. Rozważały abstrakcyjne pojęcia własnej
filozofii przez tysiące lat, poznając harmonię bytów oraz ich niedoskonałość. Teraz
próbujemy zbadać to zjawisko używając najdoskonalszego sprzętu, słyszymy odgłos potężny
jak chrzest lodowca albo huk wodospadu. Dla waleni każda drobina lodu, każda kropla wody
ma szczególne znaczenie...
Rosjanie na trawlerze też wsłuchują się w odgłosy dochodzące z hydrofonów, których
nie zagłuszają hałasy z maszynowni, skrzypienie lin, stuki kadłuba ani beczenie
przewożonego galerą bydła. Zapewne umieścili na powierzchni oceanu własne boje z
nadajnikami. Oni również stoją teraz przed jednorodnym murem dźwięku. Symboliczny kod,
który uważali za precyzyjny i starannie dopracowany, okazał się żałosną i ubogą lamentacją z
innej epoki. Oczekiwali zrozumiałej dla rodzaju ludzkiego reakcji wiernego Jonasza na proste
pytanie o sens teorii Hammonda. Głosy wielorybów nagrywano na taśmę magnetofonową, by
je potem odtworzyć w zwolnionym tempie i dokonać analizy komputerowej zapisu za
pomocą specjalnie opracowanych programów. Ludzie pragnęli jedynie zwięzłej, jasnej
odpowiedzi na zadane pytanie. Tymczasem w uszach brzmiało im bez przerwy skrzypienie
monstrualnych wrót, ale nic nie wskazywało na to, że brama się otworzy...
Gwiazda myśli rozpierzchła się po dwunastu minutach. Wieloryby odpłynęły o szesnastej
siedemnaście, według standardowego czasu obowiązującego na Pacyfiku. Zapanowała cisza.
Zielona wstęga skurczyła się nagle do rozmiarów cieniutkiej, połyskliwej kreski dzielącej
ekran na dwie połówki. Linia zamarła w bezruchu niczym skuta mrozem, jakby czas
zatrzymał się w miejscu dla ludzi i wielorybów. Mniejsze ekrany również nie rejestrowały
żadnych odgłosów. Nadajniki umieszczone na bojach w promieniu dwudziestu kilometrów
nie przekazywały istotnych sygnałów. Odgłos ławicy drobnych rybek majaczył przez chwilę
po prawej stronie monitora, przemknął ku lewej i zniknął. Po chwili ożył główny ekran.
Pojawił się na nim wyraźny zapis o znacznej amplitudzie. Serie trzasków następujących
szybko jeden po drugim rozległy się w pomieszczeniu. Ten sam kształt i dźwięk powtarzał się
uporczywie. Wykres na papierze do złudzenia przypominał ludzkie pismo; wydawało się, że
niewiarygodnie szybka i sprawna dłoń kreśli wydłużone, nieco spłaszczone albo wydłużone
litery m, w i v.
– Czy to odpowiedź kaszalotów? Co mówią? – zapytał niecierpliwie jeden z operatorów,
jakby istotnie był przeświadczony, że widzi prawdziwe słowa, które można odczytać.
Jedno ważne słowo... mwvwm... Wszyscy ulegli podobnemu złudzeniu; wytężyli
umysły, by odczytać zapis; mieli nadzieję, że znaki graficzne ułożą się w słowo! mmwmmw...
vvwmvmm...
Niektórzy po takiej próbie wybuchali stłumionym, nerwowym śmiechem.
– Odpowiedź przyjdzie droga radiową – rzucił zakłopotany operator urządzeń
wyłapujących odgłosy z trawlera. On również nie odrywał wzroku od zawiłego wykresu na
ekranie i poruszał ustami próbując formułować wyrazy. – Dotychczas nic nie odebrałem.
– Panie komendancie – wtrącił się Donaldson. – Ten wykres coś mi przypomina. Już go
widzieliśmy.
Pozostałe ekrany ożyły, gdy wypowiedział te słowa. Obrazowi towarzyszyły głośne
trzaski dochodzące znad oceanu. Donaldson grzebał w stertach fotografii oscyloskopowych.
Chloe podbiegła do monitora, na którym zauważyła przed chwilą zapis dźwięków
wydawanych przez delfiny. Urządzenie znowu odebrało sygnały i na monitorze pojawił
wykres. Chloe patrzyła na niego z trwogą. Ponad ramieniem operatora sięgnęła do pokrętła
dźwięku. W pomieszczeniu rozległ się ostry, podwójny gwizd. Częstotliwość rosła, by
następnie opaść, po czym nastąpiła seria dźwięków tak wysokich, że aparat zarejestrował
tylko niektóre elementy sygnałów. Zielony, świetlisty punkt piął się stromo w górę i
gwałtownie opadał wśród krzyżujących się współrzędnych. Nieustannie szumiał podajnik
papieru, na którym drukowano wykres. Górne rejestry pisków były wprawdzie niesłyszalne
dla ludzkiego ucha, lecz mimo to z głośników zamontowanych w pomieszczeniu dobiegały
odgłosy, od których drżały metalowe pokrywy urządzeń, bolały głowy, ściskały się żołądki.
Znów podwójny gwizd. Ostry pisk...
Operator wyciągnął rękę i wyłączył głośnik.
– To sygnał strachu u delfinów! – krzyknęła Chloe. – SOS! Wołanie o ratunek! Rozlega
się tylko wówczas, gdy życie delfina jest zagrożone.
– Istotnie brzmi jak sygnał alarmowy! – przyznał operator masując uszy. – Gdyby puścić
go ludziom w mieście, przestraszyliby się na śmierć.
– Sygnał strachu nie jest próbą wzbudzenia lęku, tylko wołaniem o pomoc. To określenie
dotyczy jednak wyłącznie gwizdów, a nie przeraźliwego wycia, które zabrzmiało na końcu.
Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam.
– Znalazłem, panie komendancie! – zawołał Donaldson wymachując fotografią.– To
sygnał innego gatunku. Kod alarmowy rodziny physeteridae. Główny ekran rejestruje jakiś
dodatkowy element. Panna Patton miała racje, wykres na fotografii nie jest tak
skomplikowany. To sygnał alarmowy i coś jeszcze...
– Na wołanie o ratunek reagują jednakowo różne walenie – wyjaśniła pospiesznie Chloe.
– Zębowce odmiennych gatunków zawsze spieszą z pomocą zagrożonym. Wiedzieliśmy o
tym, zanim Rosjanie nas poinformowali, że kaszalpty przekazują swoje przemyślenia za
pośrednictwem śpiewających fiszbinowców. Nie uświadamialiśmy sobie tylko, jak ogromny
jest zakres współdziałania... Delfiny przekazują sygnały nadane przez kaszaloty. To coś
więcej niż sygnał alarmowy. Standardowym dźwiękom towarzyszy dodatkowy odgłos, jakaś
szczególna modulacja, która może całkowicie zmienić interpretację. Czy mamy na ekranach
odgłosy długopłetwowca?
– Jeden krąży w odległości piętnastu kilometrów od trawlera, panno Patton. Na razie się
nie odzywa.
– Czeka na wiadomość albo decyzję, którą ma przekazać dalej. Uważajcie na niego.
Fiszbinowce są ograniczone jak krowy, ale ich jęki mogą być słyszalne o tysiące kilometrów
stąd. Kaszaloty wykorzystują je do przesyłania wiadomości, podobnie jak ludzie posługują się
gołębiami pocztowymi, mimo że stworzenia obu gatunków nie potrafią zrozumieć
przekazywanych informacji!
Wkrótce olbrzymi długopłetwowiec rozpoczął swoją pieśń.
Rozległo się przeciągłe, osobliwe, melodyjne zawodzenie. Wieści biegły przez Pacyfik z
ogromną szybkością ku Arktyce oraz na południe, w stronę Antarktydy. Godzinę później
pierwsze uzębione wieloryby wypłynęły na brzeg niedaleko San Diego...
27.
Na brzegu wyspy Kujirajima obsychało stado morświnów, wal butelkonosy oraz narwal
– morski jednorożec uzbrojony w długi, pokrzywiony ząb...
Zmęczone wielogodzinnym pływaniem zaraz po dotarciu do lądu rzuciły się na
wulkaniczne skały i nieudolnie posunęły się naprzód o kilka metrów, odgarniając płetwami
umykające fale. Obnażone, czarne, kamienne ostrza cięły skórę i tłuszcz, a strumienie krwi
spływały po gładkich brzuchach. Powracające fale obmyły zwierzęta, ale nie zdołały unieść
ich z powrotem do morza. Krew zmieszała się z wodą, ale ciała, z których uszła, osiadły
wśród skał i napierały na kamienne ostrza olbrzymim ciężarem utrudniającym także
oddychanie. Grawitacja planety o powierzchni twardej i raniącej niczym bezlitosne żelazo
okazała się zbyt wielka dla morskich stworzeń. Spoglądały z jękiem na przywykłych do
lądowej egzystencji ludzi, którzy gapili się na nie ściskając kurczowo aparaty fotograficzne,
rękawice baseballowe i sztalugi, jakby osobliwe istoty chciały je ukraść. Ostatnimi czasy
wiele już utracili.
Gapie milczeli, chociaż widok i okoliczości były wyjątkowe. Pojęli, że znowu coś tracą i
nie mogą nic uczynić, by zapobiec katastrofie; oto ginące morświny, wal butelkonosy, narwal
podobny do jednorożca...
Odłożyli aparaty fotograficzne (i tak pozostało niewiele klatek filmu) i pudełka z farbami
(tubki zostały wyciśnięte prawie do końca), żeby wspólnymi siłami dźwignąć i przenieść go
do morza krwawiącego narwala, który był w tych stronach wyjątkową rzadkością i
osobliwością. Narwal mierzył tyle co trzej mężczyźni ustawieni jeden za drugim. Długość
wystającego zęba równała się wzrostowi dorosłego człowieka. Waga stworzenia szła w tony.
Usiłowania ratowników na niewiele się zdały. Ostre krawędzie skał głębiej rozcięły
poranione ciało walenia, który wydał stłumiony jęk. Krew popłynęła jeszcze obficiej,
mieszając się z obfitą pianą tłukących o skały fal. Jeden z gapiów pod wpływem nagłego
impulsu zanurzył w niej rękę, przypomniawszy sobie o miksturach na zachowanie płodności
sprzedawanych w chińskich aptekach razem z preparowanymi wężami i salamandrami oraz
korzeniem żeńszeń; po chwili cofnął dłoń. Odsunęli się także rozczarowani gapie.
Nie odważyli się podejść do wala butelkonosego, którego olbrzymia czaszka mogłaby
pomieścić co najmniej dwa gigantyczne mózgi. Łukowato wygięty otwór gębowy nadawał
zwierzęciu pozór wiecznego optymisty, chociaż cierpiało najgorsze męki.
Wieloryb był większy niż trzy słonie! Z pewnością to obłęd zagnał go na ląd! Strach było
patrzeć na mękę konania łagodnego olbrzyma leżącego wbrew naturze na skałach!
Mężczyzna, który pobiegł do restauracji, by telefonicznie zawiadomić prasę o
niezwykłym wydarzeniu, powrócił zbity z tropu; od setek informatorów napływały
doniesienia podobnej treści. Restaurator podążył nim, by napatrzeć się do woli na górę
świeżego wielorybiego mięsa. Na widok rannych waleni sposępniał uświadamiając sobie
niespodziewanie, że to ostatnia wielka uczta wydana przez naturę. Stanowiła zapowiedź
bankructwa, nie zaś przypływu gotówki. Z wyrazu twarzy gapiów domyślił się, że nie usłyszy
żadnej pochwały, gdy poda gościom takie mięso, choćby dania rozpływały się w ustach
niczym świeżutkie saskimi. Nie próbowali nawet przeciągnąć dalej zwierząt obsychających
wśród odpadków naniesionych przez fale przypływu. Wręcz przeciwnie, usiłowali zepchnąć
góry mięsa do wody. Nie zrażeni klęską przy ratowaniu wieloryba zajęli się morświnami,
którego rozmiary były zbliżone do ludzkich. Niemal dopięli swego, dźwignęli śliskie,
krwawiące ciało obłe niczym torpeda, gdy ścieżką wiodącą w stronę instytutu nadbiegł
kapitan Enozawa. Przybył na wyspę, by spełnić nakazany ceremoniałem toast czarką sake po
uroczystościach pogrzebowych doktora Kato. W paradnym mundurze prezentował się bardzo
elegancko.
– Zostawcie w spokoju tego iruka. Wasze starania są daremne. To przykre... Usiłowano
bez powodzenia wrzucić podobne stworzenia z powrotem do wody na wielu innych plażach.
Uparcie wypływają na brzeg. Poza tym te zwierzęta są ranne, i to ciężko. Zrozumcie, one
próbują godnie popełnić seppuku. Zostawcie je, niech się wykrwawią. Nie mogą użyć miecza,
więc rzuciły się na ostre skały naszych wybrzeży.
Ludzie ostrożnie ułożyli morświna na plaży. Jedynym rezultatem ich usiłowań były
plamy z tłuszczu i krwi na odświętnych ubraniach. Enozawa stał na piasku obserwując
morskiego jednorożca i potężnego, butelkonosego słonia oceanów. Czerwona krew sączyła
się z ran.
Czyżby doktor Kato przewidział to zdarzenie i dlatego rozbił akwaria, a następnie
podciął sobie żyły odłamkami szkła? Przeczucie?
– Dlaczego pan sądzi, że mamy do czynienia z prawdziwym seppuku, panie kapitanie? –
wypytywał jeden z gapiów, sklepikarz z niewielkiego miasteczka ubrany w tani, źle skrojony
garnitur; trzy guziki koszuli były rozpięte, a spod tkaniny wyłaniała się gładka skóra o barwie
kości słoniowej.
Kiedy Mishima postanowił umrzeć... Nie był sam, a gdy nadszedł czas, oddany
towarzysz dobił go skracając mękę. Bez wątpienia zadecydowały o tym również względy
polityczne. Gdyby Mishimę przewieziono na czas do szpitala i zaszyto jego rany, straciłby
wiarygodność. Uniknął straszliwych cierpień. Tych wielorybów i morświnów nie wspierał
wierny kaishaku z mieczem wzniesionym do ciosu. Czekały na śmierć pojękując i
spoglądając w głąb lądu.
– To oczywiste, przyjacielu. Przecież ich los stał się nie do zniesienia! Powinniśmy to
rozumieć...
– Słyszy się czasami, panie kapitanie, że walenie ogarnięte paniką trafiają przypadkowo
na plaże... – rzucił niepewnie sklepikarz.
– Głupcze! Czy potrafiłbyś zachować spokój, gdyby ktoś wdarł się do twojej duszy,
gdyby usiłował zniszczyć i zatruć twój świat?
– Wdarł się? O co tu chodzi, panie kapitanie?
– Ludzie nauczyli się penetrować umysły waleni i manipulować tymi stworzeniami.
Czy można było utrzymać tę informację w sekrecie, gdy na wszystkich plażach świata
zalegały obsychające cielska? Rzecz jasna, naukowcy gotowi byli publicznie oświadczyć, że
przyczyną szaleństwa waleni jest niewydolność układu nerwowego spowodowana zatruciem
ciężkimi metalami – rtęcią lub kadmem – ale byłoby to niepotrzebne kłamstwo!
– Czy nie sądzi pan, kapitanie, że my, Japończycy, mieliśmy podobne odczucia, gdy
Amerykanie okupowali nasz kraj? – rzucił głucho sklepikarz. – W naszych duszach powstał
wyłom. Kraj jest zatruty. Przez tyle lat ich małpowaliśmy. – Mężczyzna nagle poczerwieniał
na twarzy. Bezradnie machnął dłonią w baseballowej rękawicy, która przypominała
zrakowaciałą narośl zatruwającą cały organizm.
Pół godziny temu uganiał się z zapałem po skalistym podłożu, chwytając piłkę rzucaną
przez syna. Rękawica była umazana krwią i tłuszczem morświna.
– Trucizna! – syknął. – Ach, ma pan rację, kapitanie! Wierzę panu, niewątpliwie ludzie
znaleźli jakiś sposób, by wedrzeć się do umysłów waleni, tak jak Amerykanie wdarli się do
naszego kraju. Skoro umieliśmy zagarnąć morze i podporządkować sobie wieloryby... na
pewno postąpiły właściwie. Dziękuję za wyjaśnienia, panie kapitanie.
Kropla krwi spłynęła z rękawicy na wyjściowy mundur oficera, gdy sklepikarz usiłował
zerwać narośl. Morświn patrzył przed siebie szklistym wzrokiem. W oczach zwierzęcia
malowało się wyczerpanie, które dla Enozawy stanowiło pamiątkę cenniejszą i subtelniejszą
niż wszelkie arcydzieła z kruchej porcelany, które dotychczas podziwiał. Nietrwałe piękno
czynu doskonałego i bolesnego. Ludzie powinni rozważyć ten fakt i docenić jego wartość.
Enozawa ukłonił się pospiesznie, mamrocząc wymówkę usprawiedliwiającą konieczność
odejścia. Sklepikarz odpowiedział gardłowym, energicznym potakiwaniem.
Gdy oficer wspinał się po skalistym zboczu, po raz pierwszy od wielu lat objawił mu się
wiersz haiku, który uspokoił i uporządkował jego myśli: Oko wieloryba Blaskiem czary Tang
Lśni!
28.
– No i mamy wielki przełom, który zapowiadał Paul – oświadczyła Ruth z głupkowatym
uśmiechem.
Mimo to była poruszona widokiem niezliczonych ciał zalegających wąską plażę u
podnóży urwiska. Zdziczałe psy szarpały rozkładające się mięso i cuchnący tłuszcz. Indianie
Mezapico przez całe przedpołudnie ćwiartowali wieloryby, lecz efekty ich pracy były
mizerne. Na plaży grzmiały przenikliwe gwizdy, którymi porozumiewali się zakłopotani i
poruszeni tubylcy. Po dotkliwym ubóstwie niespodziewanie morze darowało im wielką
obfitość. To niemal afront. Złośliwy żart. Ksiądz Luis twierdził, że winę za to nieszczęście
przypisują antenie radioteleskopu. Ogromne zwierciadło zahipnotyzowało ocean.
Ruth przypomniała sobie pochopne sugestie wygłaszane przez Richarda Kimble'a.
Proponował, by gwizdami zwabić wieloryby na brzeg. To był przecież jego pomysł.
Oczywiście. Nienawidziła tego faceta i chciała o nim zapomnieć. Ta jego błazeńska mina,
zdziwione oczy. Paul usunął Richarda ze swego zespołu z chwilą, gdy niepochlebne uwagi
asystenta zaczęły go drażnić jak brzęczenie upartej muchy, a tymczasem ów pokorny dureń
naszpikował przeklętymi teoriami byłego szefa biologiczny komputer wielorybów!
To Richard ponosił całą odpowiedzialność za śmierć zwierząt gnijących na plaży.
Równie dobrze mógłby wepchnąć palce do ust i gwizdami zwabić walenie na brzeg. Jego
wina była niewątpliwa. Ruth nienawidziła Kimble'a z całego serca. Obok niej stał Gianfranco
Morelli oraz ksiądz. Patrzyli w dół, na plażę.
W końcu Morelli krzyknął gniewnie:
– Ten widok nie ma nic wspólnego z rzeczywistością! To kolejna sztuczka tego łotra.
– Co pan ma na myśli?– zapytał niespokojnie ksiądz Luis.
– W naszych oczach wydarzenia istotnie mają pozory rzeczywistości, ale dla tamtych
stworzeń nie są realne. Walenie, przynajmniej te rozumne, widzą fakty inaczej.
– Czy pańskim zdaniem zagłada nie jest dla nich pewnikiem, bo same jej nie
doświadczają, skoro nie żyją?
– Nie, ojcze. Istnieje wiele odgałęzień rzeczywistości, a każda z nich to osobny
wszechświat. Dowodzą tego prawa fizyki. Już o tym dyskutowaliśmy.
– Pamiętam. Nie rozumiem tylko...
– Obserwator dokonuje wyboru konkretnego odgałęzienia rzeczywistości. Rezultatem
owego procesu jest istniejący za powszechnym przyzwoleniem wszechświat, w którym
bytujemy, podobnie jak cała planeta i odległe przestrzenie kosmosu. Przypuszczam, że
jedynie szaleńcy nie uczestniczą w tej powszechnej zgodzie, ale nawet oni zostali fizycznie
przykuci do tej rzeczywistości, większość umysłów bowiem przystaje na przypisany światu
kształt.
– Zamknęliśmy ich w więzieniu – mruknęła Ruth.
– Nie! Mówiąc o przykuciu miałem na myśli to, że nie zniknęli w swoim wszechświecie
szaleńców, bo istnieje powszechna zgoda na podtrzymanie istnienia tej oto rzeczywistości.
Zapragnęliśmy utrwalić obłąkaną wizję anty wszechświata. Wybór został dokonany chętnie i
żarliwie, bo usprawiedliwia naszą rozpacz. Tymczasem wieloryby... o tak, wieloryby również
miały prawo wyboru.
– Poszły drogą mniej uczęszczaną – Ruth zacytowała posępnie fragment wiersza
czytanego w szkole średniej. To alegoria życia; tak przynajmniej twierdził nauczyciel.
– Nie, to ludzkość wybrała boczne ścieżki – zaprotestował Morelli. – Wieloryby
podążyły szerokim gościńcem ku rozumnemu i zdrowemu wszechświatowi.
– Czy samobójstwo jest rozumne i zdrowe?
– To nie jest wcale samobójstwo, idiotko! Wieloryby nie akceptują wizji Hammonda. To
odmowa. Dla nich wszechświat zaistniał jako nowe odgałęzienie. Wybrały pozytywny
wariant.
– Na miłość boską, jak wyjaśnisz obecność ich zwłok na plaży?
– Zrozum, Ruth, wieloryby usunęły się wybierając inną rzeczywistość. Nasz świat
pozostał racjonalny, a przynajmniej takim się wydaje, toteż musimy znaleźć logiczny powód
ich zniknięcia. Jest nim pozorna śmierć. Tak walenie jawią się w naszej rzeczywistości:
cuchnące trupy. Rzecz w tym, że umknęły. Kto wie, może w ich świecie planeta oczyszcza się
właśnie, usuwając ludzkość ze swojej powierzchni. Wieloryby patrzą na gromady ludzi
szukających śmierci w falach oceanu. Wzdłuż brzegów wyznaczających granice ich świata
unosi się odór gnijących, nabrzmiałych wodą trupów!
Ruth odskoczyła.
– Odbiło ci.
– To dobry człowiek, ale nic nie rozumie – odparł surowo ksiądz Luis. – Wieloryby
opuściły wody oceanu, żeby pomóc ludziom. Chcą nas odkupić przez tę ofiarę. Patrzcie.
Położył wątłą dłoń na ramieniu Ruth i odwrócił ją twarzą ku San Pedro de la Paz. W
oddali migotały wieże kościołów górujące nad domami krytymi dachówką albo blachą. Z
daleka...
– Jezu miłosierny, przedarli się – jęknęła Ruth zdjęta strachem i zarazem podniecona
niezwykłością sytuacji.
Ujrzeli mnóstwo samochodów osobowych, ciężarówek i motocykli zdążających w ich
stronę, ku brzegowi urwiska...
– Nie, senora Hammond, sądzę raczej, że władze umyślnie zniosły blokadę drogi, aby
wszyscy zobaczyli na własne oczy, co się tu wydarzyło. Ukląkł na kamienistym gruncie
przytrzymując się ramienia kobiety, by zachować równowagę. – Znowu potrafię się modlić.
Pojaśniało mi w duszy. Te stworzenia to współcześni święci powracający na ląd po długich
wiekach nieobecności. Ileż to lat? Zjawiły się w najodpowiedniejszym momencie. Ich śmierć
uratowała nasze dusze.
– Czy to powrót Boga na ziemię? – rzucił drwiąco Morelli. – Niechże pan zrozumie, że
od tej chwili jesteśmy tu zupełnie sami!
Ksiądz zamierzał się przeżegnać, lecz przerwał w pół gestu i zamiast krzyża uczynił w
powietrzu znak ryby – dwa łuki połączone przy ostro zarysowanej głowie i przecinające się u
ogona.
– Ichthy's – rzekł śpiewnie – dawne, tajemne imię Chrystusa. Greckie słowo oznaczające
rybę. Pierwsze litery formuły: Jezus Chrystus, Syn Boży, Zbawiciel. To greka... teraz
rozumiecie? Ryby przynoszą światu odkupienie...
– Nie widzę żadnych ryb. Te cholerne wieloryby to ssaki! – krzyknął zdenerwowany
Włoch.
Tłum był coraz bliżej...
– Kształt ciała jest ten sam – oznajmił dobrotliwie ksiądz Luis, coraz pewniej czyniąc
znak ryby nad leżącymi u stóp urwiska zwłokami. – Ryba to po prostu wyraz oznaczający
stworzenie żyjące w morzu. Ma pan rację, nastąpiło ponowne odkupienie. Jakie to
nieoczekiwane! – Radość zniknęła z jego twarzy, kiedy z trudem usiłował wstać z klęczek.
Spadłby z urwiska, gdyby Morelli go nie podtrzymał, zauważywszy daremność
wysiłków starca.
– Niepotrzebnie pan się trudził. Nie ma niebezpieczeństwa.
– Jasne. Spadłby pan na grzbiet wieloryba, odbił się od niego i cudem do nas wrócił –
szydził Morelli.
Auta jadące na czele kolumny zatrzymały się przy niewielkiej grupce. Wysypali się z
nich zakurzeni, wymięci, zaniedbani pasażerowie. Niektórzy byli ranni lub poparzeni, a chore
miejsca owinęli prowizorycznymi opatrunkami z kawałków płótna. Brud nie pozwalał
odróżnić wieśniaka od zamożnego mieszczucha czy zagranicznego turysty. Straciły znaczenie
numery rejestracyjne samochodów, ich marka i rok produkcji. Ciężarówki z drewnianymi
skrzyniami, sfatygowane cadillaki używane jako miejskie taksówki, eleganckie dune'y i
volkswageny przypominały wraki ocalałe z potwornej nawałnicy. Drzwi podziurawione były
kulami z broni maszynowej, a przednie szyby wybite.
Wkrótce nadjechali motocykliści. Popisywali się ryzykowną jazdą, zbliżając
sfatygowane maszyny do krawędzi skalnego urwiska i wznosząc tumany kurzu. Morelli
zerkał na nich z obawą. Nie zwracali na niego uwagi. Rola szefa gangu przypadła
niewysokiemu, pryszczatemu chłopakowi o płaskim nosie, z brakami w uzębieniu i epoletami
przyczepionymi do kurtki. Motocyklista najwyraźniej nie poznał Morellego i nie pamiętał o
pogróżkach Danny'ego. Jako naramienników używał plastikowych kart tarota, które podczas
jazdy trzepotały jak skrzydełka.
Wzdłuż krawędzi urwiska przystanęli gapie spoglądający w milczeniu na Indian, którzy
usiłowali ćwiartować wieloryby nieproporcjonalnie małymi nożami i maczetami. Gdy
Mezapico dostrzegli milczącą widownię, ich pogwizdywania zabrzmiały jeszcze
przenikliwiej. Przez chwilę wydawało się gapiom, że to świst powietrza uchodzącego z
ostatnim tchnieniem martwych olbrzymów.
– Tym razem – rzekł ksiądz Luis – Golgota nie jest wzgórzem. Ukrzyżowanie dokonało
się na brzegu oceanu. Czy zauważyliście, że nikt nie patrzy na antenę i górę? Ludzie walczyli
zębami i pazurami, by tam dotrzeć, ale już o tym zapomnieli. To największy cud. Jestem
przekonany, że wieloryby nas odkupiły.
– Proszę mi powiedzieć – zwrócił się do stojącego w pobliżu człowieka. Był nim
długowłosy mężczyzna w rozdartym, pomarańczowym kaftanie o luźnych połach, dżinsach z
ozdobionym pasem i ciemnej koszuli. – Dlaczego żołnierze was przepuścili?
Amerykański hipis nie odrywał wzroku od zalegających plażę ciał.
Ksiądz Luis zagadnął kolejnego gapia odzianego w brudny garnitur i krawat zwisający
niedbale z karku, spięty elegancką szpilką. I tym razem nie doczekał się odpowiedzi. Trzecim
zagadniętym mężczyzną był wieśniak okryty starą derką koloru ochry. Odparł głuchym
głosem człowieka pogrążonego w transie:
– Przepuścili nas, abyśmy zobaczyli walenie, które wypłynęły na ląd, ojcze. Podobno to
samo dzieje się na całej ziemi, ponieważ wieloryby usłyszały nasze kłamstwa o gwiazdach i
postanowiły wyjść na ląd, by sprawdzić, co się dzieje.
Morelli splunął pogardliwie, a ślina rozprysnęła się w rozrzedzonym powietrzu. Nikt nie
zwrócił na to uwagi.
Ksiądz Luis uczynił znak ryby dwoma śmiałymi ruchami uniesionego wysoko kciuka.
– To nasi orędownicy – wyjaśnił swemu rozmówcy. – Wstawiają się za nami u Niego.
Oto cud, który dzieje się na oczach całej ludzkości, byśmy odzyskali wiarę...
– Cholernie zagadkowy cud – kpił Morelli. – A raczej rzeź.
– Cuda zawsze stanowią zagadkę, nie sądzisz, mój synu? Oznaczają chwilowe
zawieszenie praw natury, trudno je więc zbadać i ocenić.
– Cóż to za wiara, ojcze? – zapytał spokojnie wieśniak.
– Wiara w rzeczywistość! Te stworzenia poświęciły własne istnienie, żebyśmy ponownie
nabrali wiary w realność świata i otoczyli go opieką. To przecież nasz świat.
Tęgi motocyklista uważnie przysłuchiwał się tej rozmowie. Przysuwał maszynę coraz
bliżej, zręcznie balansując stopami w ciężkich buciorach. Wyciągnął talię kart do tarota z
kieszeni skórzanej kurtki i rzucił je na bak.
– Ciągnij – rzekł wyzywająco do księdza Luisa. Kapłan nieufnie przyjrzał się kartom i
gestem dłoni wskazał plażę. – Po co? Nasz los jest wiadomy.
– Ja wybiorę – zaofiarował się Morelli.
Zanim motocyklista zdążył przytaknąć lub odmówić, Włoch chwycił kartę ze środka talii
i odwrócił ją pospiesznie. Kielich. Rysunek przedstawiał mężczyznę trzymającego czarę, z
której wyłania się ryba wpatrzona w jego twarz. Za plecami człowieka falował ocean...
Motocyklista długo spoglądał na rysunek. Potem zerwał z ramion karty przedstawiające
szatana i rzucił je w przepaść z krawędzi urwiska. Dwa barwne kawałki plastiku opadały
wirując jak nasiona wiązu, aż porwał je prąd rozrzedzonego powietrza, w którym przed
chwilą zniknęła kropla śliny Morellego. Tłusty chłopak wyciągnął z górnej kieszeni
zniszczoną książkę do tarota i kartkował ją, szukając interpretacji rysunku przedstawiającego
kielich.
– Posłuchajcie. „Karta zapowiada wieści, nowiny". Trafił ksiądz w dziesiątkę, tu mamy
potwierdzenie.
Wielorybie trupy oglądane z urwiska mimo znacznej odległości imponowały ogromem;
wyróżniały się spośród nich zwłoki wielkiego kaszalota. Indianie Mezapico wyglądali przy
nim jak miniaturowe zabawki.
Morelli wyrwał książkę do tarota z rąk motocyklisty. Gdy przeczytał objaśnienie, twarz
mu pociemniała.
– Posłuchaj, ty kłamco! Przeczytałeś tylko kilka zdań. Dalej jest napisane: „To symbol
kształtowania umysłu. Wieści są prawdziwe, jeżeli karta leży normalnie, natomiast gdy jest
ułożona do góry nogami" – a tak było w tym przypadku – „oznacza złudę i oszustwo.
Ostrzega przed fałszywą wiadomością. Oznacza kłamstwo".
Cisnął zniszczoną książkę na ziemię. Otyły chłopak schylił się po nią.
Morelli wskazał palcem wieloryby.
– To projekcja naszych myśli mająca pozory rzeczywistości. Widzimy krew płynącą z
ran, ale to nie są prawdziwe zębowce. Walenie usunęły się z naszego wszechświata. Wybrały
inny, równoległy świat. Ciała, które widzimy, to nasza kłamliwa racjonalizacja. W ten sposób
usiłujemy sobie wyjaśnić, dlaczego walenie zniknęły. Porzuciły świat Paula Hammonda i
przeniosły się do innego! Nasze kłamstwa przybrały widzialną postać! Ta halucynacja jest
wspólna całemu rodzajowi ludzkiemu!
Motocyklista usiłował wsunąć kartę z wizerunkiem ryby w skórzaną zakładkę na rękawie
kurtki.
– Człowieku!– burknął.– Naprawdę ci odbiło! Ale chrzanisz!
Ksiądz Luis łagodnym ruchem pomógł chłopakowi umocować kartę na ramieniu.
Posłużył się agrafką ukrytą w fałdach sutanny. Mamrotał łacińskie formuły jak podczas
chrztu.
Włoch odwrócił się i ociężale ruszył przed siebie nie oglądając się na oniemiały tłum.
Zmierzał ku pustyni i Górze Mezapico... Ruth przez chwilę śledziła wzrokiem Morellego.
Gdy uszedł około dwustu metrów, wskoczyła do auta i dogoniła go.
– Podwieźć cię, Gianfranco?
Włoch z uporem maszerował dalej nie zwracając na nią uwagi. Ruth nie dawała za
wygraną.
– Gianfranco! Co chcesz zrobić?
Kaktusy drapały błotniki samochodu...
Morelli zatrzymał się tak nagle, że Ruth nie zdążyła zahamować, minęła go i musiała się
cofnąć.
– Pewnie go zabiję – odparł.
– Jeśli pójdziesz tam pieszo, zabraknie ci sił – zauważyła uprzejmie Ruth. – Wskakuj.
– Masz w aucie skrzynkę z narzędziami?
– Chyba tak.
– Znajdzie się jakaś łyżka do opon albo klucz francuski? Może kilof? W tym kraju
załatwili Trockiego.
Ruth niepewnie skinęła głową. – Poszukamy.
Morelli spojrzał na nią z ukosa.
– A więc załatwione? Nie masz żadnych wątpliwości?
Gdy dotarli do obserwatorium, Paula już tam nie było. Odleciał do stacji badawczej w
Andach. Consuela wręczyła Ruth kartkę pospiesznie skreśloną przez męża, który sugerował,
żeby jak najszybciej poszła w jego ślady i wyruszyła w podróż z Alice...
Żołnierze przysiedli pod wielką anteną. Gdy rozwścieczony Morelli zaczął ciskać
narzędziami w sępy przycupnięte na żelaznych prętach, zerwali się i niezwłocznie go
aresztowali. Ruth poszła spakować walizki swoje i małej. Przysiadła w swoim pokoju na
zarzuconym ciuchami łóżku i uważnie przeczytała po raz drugi kartkę od Paula.
Ruth, zamierzam przez sześć miesięcy pracować w Andach. Wszystko jest załatwione.
Maks przejmie moje obowiązki. Trzeba zatrudnić kilka osób. Pozostanę dyrektorem in
absentia. Wysoko w górach życie na pewno będzie spokojniejsze. Byłaś ostatnio przemęczona.
Ja również. Poza tym zly wpływ pewnych osób. Czy mam wymienić nazwiska? Kimble.
Morelli. Jeśli uważasz, że potrzeba ci odpoczynku, Maks załatwi wszelkie formalności w
klinice w Oakland. Możesz tam zostać przez jakiś czas. Zajmę się Ally, póki nie dojdziesz do
siebie. To by ci dobrze zrobiło. Jeśli chcesz przyjechać do mnie, czekam. Sama zdecyduj. Czas
nagli. Maks wyjaśni ci resztę. Przysłali tu pułkownika! Najwyraźniej władzom zależy na moim
wyjeździe. Pozdrowienia, Paul.
Cholera, trzeba do niego pojechać. W Andy, gdzie samotność gór i pustka będzie jeszcze
dokuczliwsza. Ruth zauważyła krótkie post scriptum... PS. Szkoda, że walenie tak źle przyjęły
nasze odkrycie. Nie wytrzymały napięcia!
29.
Orłów rzucił na biurko Kapelki przesłane teleksem najświeższe doniesienia, cofnął się
pod ścianę i stanął w niedbałej pozie jak uliczny handlarz. Płaszcz zawirował wokół niego.
Katja Tarska, Richard Kimble i Tom Winterburn siedzieli w gabinecie profesora.
Herb Flynn pojechał obejrzeć pierwsze walenie, jakie pojawiły się na sachalińskich
wybrzeżach. Celem jego podróży był półwysep w okolicach Uljanowskoje.
Kapelce marzyła się przez chwilę spokojna posada nad jeziorem Bajkał, w stacji
naukowej badającej zmniejszającą z roku na rok populację jesiotrów. Bez emocji asystowałby
zagładzie wymierającego gatunku... Nie można wykluczyć, że władze każą mu pozostać tu,
na końcu świata, zmniejszą dotacje i polecą nadzorować połowy... Z drugiej strony kto wie,
czy zagłada waleni nie przyda się na coś politykom? Wówczas Kapelka otrzymałby wysokie
stanowisko w Akademii Nauk. A zatem Akademgorodok i prace badawcze nad strukturą
umysłu. Niestety, poza ludźmi nie istniały już rozumne stworzenia, które mógłby poddać
eksperymentom. Może w kosmosie... Tak czy inaczej przyszłość była wielką niewiadomą.
– I cóż – westchnął Orłów. – Wciąż to samo?
– Nadal masowo obsychają na brzegach Afryki, Australii, Ameryki Południowej,
wszędzie. Za kilka dni nie będzie na świecie żywych przedstawicieli zębowców z wyjątkiem
paru delfinów trzymanych w niewoli. Garstka waleni pozostaje nadal przy życiu, bo
przebywały na pełnym morzu. Pamiętacie świnie z Gadary? Dlaczego nie próbowały
wypłynąć na powierzchnię?
– Może chodziło o mocny efekt i wrażenie? – zastanawiał się Kapelka. – Nadal brak
wieści od Jonasza, Katju? On potrafiłby to wyjaśnić.
Niepotrzebne pytanie. Dziewczyna natychmiast przekazałaby informację.
– Długo próbowaliśmy nawiązać kontakt – odparła chłodno Katja. – Odmowa wykonania
rozkazu oznacza dla niego dotkliwe cierpienie.
Dziwaczna śmierć i dziwaczny motyw, pomyślała dziewczyna. Targnął się na własne
życie w chwilę po transcendentnym doświadczeniu gwiazdy myśli! O co mu chodziło?
– Przypuszczalnie znalazł się na brzegu jako jeden z pierwszych.
– To musiało się stać w Kalifornii. Źródłem wybuchu paniki była gwiazda myśli, w
której uczestniczył.
– Bezsensowny alarm – mruczał Kapelka. – Z drugiej strony, kim jesteśmy, by
wyrokować, co ma sens, a co nie? Tylko prawdziwie rozumne stworzenia mogły podjąć taką
decyzję! Fiszbinowce nadal spokojnie żrą plankton. Pasą się w oceanie jak krowy skubiące
trawę na łąkach, zawodzą swoją lamentację i będą ją powtarzać, aż zginie ostatni uzębiony
waleń. Czy ludzi poruszyłaby tak zwykła pieśń?
Wciśnięty w kąt Orłów zagwizdał kilka taktów „Międzynarodówki".
– Sądzę – oznajmił rzeczowo Tom Winterburn – że posiadając bomby oraz broń
bakteriologiczną możemy się wprawdzie bez trudu unicestwić, ale w podobnych
okolicznościach mało kto zdecydowałby się na tak desperacki krok w pojedynkę i z własnego
wyboru. Pieśń wielorybów nie wzbudza tylko emocji jak „Międzynarodówka" lub
„Marsylianka", ale stwarza określoną rzeczywistość. To swego rodzaju... Jakie to było słowo,
profesorze? Tak, mantra zawierająca straszną i zgubną wiedzę.
– Jaką wiedzę? – rzucił Kapelka. – Mówi pan o wizji wszechświata stworzonej przez
Hammonda? Obawiam się, że powodem katastrofy był raczej pierwszy bezpośredni i fatalny
w skutkach kontakt umysłowy z nami, z gatunkiem zamieszkującym tę samą planetę, z
ludzkością. To wystarczyło. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy Żydami, mieszkańcami
hitlerowskich Niemiec...
– Ja bym walczył! – żachnął się Orłów.
– A gdybyście byli ślepym Żydem? Załóżmy, że potraficie tylko śpiewać, co wtedy?
– Mógłbym wyjechać z kraju i nagłośnić sprawę.
– A jeśli nie macie rąk, żeby pokonać mury i zasieki? Nagle pojmujecie, że hitlerowcy
wkrótce zrobią z was swego pachołka. Co wtedy?
– Od przeszło stu lat systematycznie mordujemy kaszaloty, towarzyszu. Nigdy dotąd nie
rozstawały się z życiem dobrowolnie!
– Może ich ocena naszego postępowania jest odmienna? A jeśli sądziły, że z czasem
zmienimy się na lepsze? Nasz ostatni uczynek dokonany za pośrednictwem Jonasza ukazał
waleniom prawdziwe oblicze człowieka. Znaleźliśmy sposób, by je pokazać waleniom. –
Kapelka położył rękę na piętrzących się przed nim sprawozdaniach. – Oto rezultat.
Richard gorączkowo szukał wyjścia.
– Potrafimy odtworzyć populacje delfinów. W oceanariach są ich setki. Przynajmniej tyle
możemy zdziałać, skoro los kaszalotów jest przesądzony.
Katja sprzeciwiła się energicznie potrząsając głową.
– Wszystkie delfiny prędzej czy później usłyszą żałobny śpiew. Pieśń nigdy nie ucichnie.
To ostatnie słowo ginących waleni. Ich durni posłańcy będą krążyć po oceanach...
– Wzięłaś się do wróżenia, moja panno – burknął Orłów.
– Na miłość boską, czy nie ma sposobu, by powstrzymać walenie? – krzyknął
zrozpaczony Richard. – Przecież nie wszystkie obsychają na plażach. Czy potrafimy zapędzić
je na pełne morze?
– Pamięta pan oszalałe świnie z Ewangelii? Umiałby pan poskromić takie stado? – odparł
Kapelka śmiejąc się gorzko.
– Nazbyt pochopnie zestawiacie obydwa wydarzenia – oświadczyła gniewnie Katja. –
Wielu ludzi wykorzysta to porównanie, by zagłuszyć wyrzuty sumienia, o ile rodzaj ludzki
nauczy się czegoś z tej katastrofy. Pozory mogą świadczyć, że zagłada wielorybów oznacza
upragniony kres ludzkiego szaleństwa. Uznamy, że egzorcyzmy uwolniły nas od demonów,
ale to jedynie pobożne życzenia. Motto Biesów Dostojewskiego to ewangeliczna historia świń
z Gadary. Tamte zwierzęta nie pojmowały, dlaczego muszą umrzeć. Stawrogin miał tę
świadomość. Podobnie jest z wielorybami. – Gniewnie popatrzyła na kolegów.
– Dostojewski to podejrzany autor. Mistyk i reakcjonista – obruszył się Orłów.
– Ta rozmowa do niczego nie prowadzi! – Richard chwycił za ramię Toma Winterburna.
– Musimy znaleźć sposób, by zapędzić wieloryby na pełne morze, Tom! Na pewno istnieją
urządzenia emitujące ultradźwięki, które odstraszą walenie! Czy można zaaplikować
kaszalotom środki usypiające za pomocą armatek wielorybniczych i harpunów?
– Potrafisz zgromadzić odpowiedni sprzęt na wszystkich plażach świata? Nie rozumiesz,
że za parę godzin będzie po sprawie? Opamiętaj się, chłopie.
– Dodam tylko – wtrącił się Kapelka – że stosowanie narkozy i środków usypiających u
wielorybów i delfinów wymaga szczególnych środków ostrożności, bo w przeciwnym razie
nastąpi śmierć. Walenie muszą być przytomne, by móc zaczerpnąć powietrza. Podczas badań
nad umysłem Jonasza mieliśmy z tym poważne trudności.
– Cokolwiek uczynimy i tak wyginą! – zawołała Katja. – Już zdecydowały o rodzaju
śmierci, podobnie jak Stawrogin, który sam wybrał jedwabny szmur, żeby się powiesić. Ich
sznur opasał cały świat, a uplotły go z dźwięków żałobnej pieśni! Nie możecie zmusić do
milczenia wszystkich fiszbinowców!
– Nadamy inne sygnały. Zagłuszymy ten śpiew jak radiostację!
Winterbum uśmiechnął się żałośnie. – Ile trzeba czasu, żeby przygotować takie
przedsięwzięcie?
Kapelka nie pochwalał tego pomysłu. – Czy umiemy przewidzieć, jak fiszbinowce
zareagują na zagłuszanie? Hałas może je doprowadzić do obłędu! Dopiero wówczas
zobaczymy na brzegu prawdziwe olbrzymy, czyli płetwale błękitne i finwale. Dinozaury to
przy nich nędzne karły. Fiszbinowce stanowią pięć procent wszystkich zasobów białka
znajdujących się w oceanach. Nie stać nas na takie ryzyko. Na szczęście żyją i mają się
nieźle.
– Mamy stać z założonymi rękami?
– To walenie dokonały wyboru, Richardzie – oburzyła się Katja. – Nie rozumiesz? Paweł
również podjął decyzję!
– Paweł jest upośledzony i mieszka w tamtej chacie. – Wytrącony z równowagi Richard
wskazał palcem budynek chorych.
Obraz idioty w pasiastej piżamie stworzył nieprzebytą barierę między nim i młodą
Rosjanką, rozdzielając ich niczym krata.
– Wieloryby w oceanie śpiewają mu requiem.
– Znowu prześladują cię zmory. Zawsze tak będzie, Katju – oznajmił te smutkiem.
– Zawsze tak będzie – powtórzyła jak echo. – To dotyczy nas wszystkich. W oceanach
będzie rozbrzmiewał śpiew fiszbinowców. Usłyszy tę pieśń każdy statek i każda łódź
podwodna. Zapamiętamy ją, ale nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć.
Nie odrywali wzroku od werandy, na której pojawiła się zgarbiona postać na wózku
inwalidzkim popychanym przez Michaiła ku jasnej plamie ciepłego, jesiennego słońca.
----------------