Diana Wynne Jones
ZACZAROWANE śYCIE
Ś
WIATY CHRESTOMANCIEGO
Przekład Danuta Górska
AHBER
ROZDZIA Ł 1
Kot Chant podziwiał swoją starszą siostrę Gwendolinę. Była czarownicą. Podziwiał ją i
trzymał się blisko niej. Wielkie zmiany zaszły w ich życiu i nie został mu nikt, tylko ona.
Pierwsza wielka zmiana nadeszła, kiedy rodzice zabrali ich na całodzienną wycieczkę po
rzece statkiem parowym. Wyruszyli w wielkim stylu, Gwendolina i jej matka w białych sukienkach
ze wstążkami, Kot i jego ojciec w niedzielnych garniturach z drapiącej niebieskiej serży. Dzień był
upalny. Na parostatku tłoczyli się ludzie w odświętnych ubraniach, gadali, śmiali się, zajadali małże
na cienkich kromkach białego chleba z masłem, podczas gdy organy parowe statku wysapywały
popularne melodie tak głośno, że nikt nie słyszał własnych słów.
Prawdę mówiąc, parostatek był za stary i zbyt zatłoczony. Coś poszło źle ze sterowaniem.
Cały roześmiany, odświętnie wystrojony, zajadający małże tłum został porwany przez prąd rzeki.
Uderzyli o jeden ze słupów, które miały zatrzymywać ludzi znoszonych prądem, i wiekowy
parostatek po prostu rozleciał się na kawałki. Kot pamiętał grające organy i łopatki koła mielące
błękit nieba. Kłęby pary z sykiem wyrwały się z popękanych rur i zagłuszyły krzyki ludzi, których
wciągał nurt rzeki.
To był okropny wypadek. Gazety nazwały go katastrofą „Szykownej Nancy". Panie w
spódnicach krępujących ruchy po prostu nie mogły pływać. Panowie w ciasnych serżowych
garniturach radzili sobie niewiele lepiej. Ale Gwendolina była czarownicą, więc nie mogła utonąć.
A Kot, który mocno objął siostrę, kiedy statek uderzył w słup, również się uratował. Niewiele
więcej pasażerów przeżyło. ,„
Katastrofa wstrząsnęła całym krajem. Kompania parostatków i miasto Wolvercote wspólnie
zapłaciły za pogrzeby. Gwendolina i Kot dostali ciężkie czarne ubrania na koszt publiczny i jechali
za procesją karawanów w powozie ciągniętym przez czarne konie z czarnymi pióropuszami na
łbach. Inni, którzy przeżyli, jechali razem z nimi. Kot patrzył na nich i zastanawiał się, czy byli
czarownicami i czarownikami, ale nigdy się tego nie dowiedział. Burmistrz Wolvercote założył
fundację dla ofiar, które przeżyły katastrofę. Pieniądze napływały z całego kraju. Wszyscy
rozbitkowie zabrali swoje udziały i wyjechali, żeby gdzie indziej zacząć nowe życie. Tylko Kot i
Gwendołina, ponieważ nie mieli żadnych krewnych - przynajmniej takich nie znaleziono - pozostali
w Wolvercote.
Przez jakiś czas byli sławni. Wszyscy traktowali ich bardzo miło. Wszyscy powtarzali, jakie
ś
liczne z nich sierotki. Mówili prawdę. I brat, i siostra mieli jasną cerę, niebieskie oczy i dobrze
wyglądali w czerni. Gwendolina była bardzo ładna i wysoka na swój wiek. Kot był niski jak na
swój wiek. Gwendołina mu matkowała, co wzruszało ludzi.
Kot nie miał nic przeciwko temu. Trochę to pomagało na dręczące go poczucie pustki i
zagubienia. Panie dawały mu ciastka i zabawki. Radni miejscy przychodzili pytać, jak się trzyma.
Burmistrz też raz wpadł i poklepał go po głowie. Wyjaśnił, że pieniądze z fundacji dostaną, kiedy
dorosną. Do tej pory miasto będzie płacić za ich edukację i utrzymanie.
- A gdzie dzieciaki chcą mieszkać? - zapytał jowialnie. Gwendolina natychmiast
oświadczyła, że stara pani Sharp
z dołu chce ich wziąć do siebie.
- Zawsze była dla nas bardzo dobra - wyjaśniła. - Chcielibyśmy właśnie u niej zamieszkać.
Pani Sharp też była czarownicą - drukowany szyld w jej salonie głosił: DYPLOMOWANA
CZAROWNICA - i interesowała się Gwendolina. Burmistrz miał nieco wątpliwości. Podobnie jak
wszyscy ludzie pozbawieni czarodziejskich talentów, nie pochwalał ich u innych. Zapytał Kota, co
sądzi o planie Gwendoliny. Kot nie miał nic przeciwko. Wolał nadal mieszkać w domu, do którego
przywyknął, nawet jeśli musiał przeprowadzić się na dół. Ponieważ burmistrz uważał, że dwojgu
sierot należy dogadzać pod każdym możliwym względem, wyraził zgodę. Gwendolina i Kot
wprowadzili się do pani Sharp.
Spoglądając w przeszłość, Kot doszedł do wniosku, że właśnie wtedy ostatecznie uwierzył, iż
Gwendolina jest czarownicą. Przedtem nie miał pewności. Kiedy pytał rodziców, kręcili głowami,
wzdychali i robili nieszczęśliwe miny. Nie mógł się w tym połapać, bo pamiętał okropne kłopoty,
kiedy Gwendolina zesłała na niego skurcze. Nie rozumiał, jak rodzice mogli ją o to obwiniać, jeśli
naprawdę nie była czarownicą. Ale teraz wszystko się zmieniło. Pani Sharp nie robiła z tego
tajemnicy.
- Masz prawdziwy talent do magii, skarbie - powiedziała rozpromieniona do Gwendoliny - i
zaniedbałabym swoje obowiązki wobec ciebie, gdybym pozwoliła go zmarnować. Musimy
natychmiast poszukać dla ciebie nauczyciela. Na początek wystarczy nawet pan Nostrum z
sąsiedztwa. Wprawdzie to najgorszy nekromanta w mieście, ale potrafi uczyć. Da ci dobre
podstawy, moja kochana.
Opłaty za naukę magii u pana Nostruma wynosiły: funt za godzinę kursu podstawowego i gwinea
za godzinę zaawansowanego. Raczej drogo, jak zauważyła pani Sharp. Włożyła swój najlepszy
kapelusz z czarnymi paciorkami i pobiegła do miejskiego ratusza zapytać, czy fundacja zapłaci za
lekcje Gwendoliny.
Ku jej irytacji burmistrz odmówił. Poinformował panią Sharp, że czary nie należą do
zwykłego programu nauczania. Pani Sharp dostała płaskie kartonowe pudło pełne różnych rupieci,
które miłe panie uprzątnęły z sypialni rodziców Gwendoliny, i wróciła, gniewnie grzechocząc
paciorkami na kapeluszu.
- Ślepe uprzedzenia! - oświadczyła, rzucając pudło na kuchenny stół. - Jeśli ktoś' posiada dar,
ma prawo go rozwijać... i tak mu powiedziałam! Ale nie martw się, skarbie - dodała, widząc, że
Gwendolina wyraźnie spochmurniała. - Zawsze znajdzie się jakaś okrężna droga. Pan Nostrum
będzie cię uczył za darmo, jeśli go czymś skusimy. Zajrzyjmy do tego pudełka. Może twoi biedni
rodzice zostawili coś odpowiedniego.
Nie tracąc czasu, pani Sharp wysypała na stół zawartość pudła. Była to dziwaczna kolekcja
przedmiotów - listy, koronki i pamiątki. Kot nie pamiętał, żeby widział przedtem chociaż połowę z
nich. Był tam akt małżeństwa zaświadczający, że Francis John Chant poślubił Karolinę Mary Chant
dwanaście lat temu w kościele Świętej Małgorzaty w Wolvercote oraz zwiędły bukiet weselny. Pod
spodem Kot znalazł parę błyszczących kolczyków. Nigdy nie widział, żeby matka je nosiła.
Kapelusz pani Sharp zagrzechotał, kiedy szybko pochyliła się nad nimi.
- To brylantowe kolczyki! - zawołała. - Widocznie twoja mama miała pieniądze. Jeśli je
zaniosę do pana Nostruma... Ale dostaniemy więcej, jeśli je zaniosę do pana Larkinsa.
Pan Larkins prowadził sklep ze starzyzną na rogu ulicy - no, nie całkiem ze starzyzną. Wśród
mosiężnych pogrzebaczy i wyszczerbionej porcelany trafiały się całkiem wartościowe rzeczy.
Dyskretny szyld z napisem TOWARY EGZOTYCZNE oznaczał, że kupić tu można także skrzydła
nietoperzy, suszone traszki i inne magiczne ingrediencje. Nie ulegało wątpliwości, że pan Larkins
będzie bardzo zainteresowany parą brylantowych kolczyków. Chciwe, paciorkowate oczka pani
Sharp zabłysły, kiedy wyciągnęła rękę po klejnoty.
Gwendolina sięgnęła po nie w tej samej chwili. Nie powiedziała nic. Pani Sharp też nie. Obie
ręce zawisły nieruchomo w powietrzu, zupełnie jakby trwała pomiędzy nimi zaciekła, niewidoczna
walka. Potem pani Sharp cofnęła rękę.
- Dziękuję - powiedziała chłodno Gwendolina i schowała kolczyki do kieszeni swojej czarnej
sukienki.
- No widzisz?! - zawołała pani Sharp, próbując zachować twarz. - Masz prawdziwy talent,
skarbie!
Powróciła do sortowania zawartości pudła. Odsunęła starą fajkę, wstążki, gałązkę białego
wrzosu, jadłospisy, bilety na koncert i podniosła paczuszkę starych listów. Przesunęła kciukiem po
krawędziach.
- Listy miłosne - oznajmiła. - Jego do niej.
Odłożyła paczkę, nie zaglądając do środka i podniosła następną.
- Jej do niego. Na nic.
Kot, obserwując szeroki ciemnoróżowy kciuk pani Sharp wertujący błyskawicznie trzeci plik,
pomyślał, że bycie czarownicą oszczędza mnóstwo czasu.
- Listy urzędowe - stwierdziła pani Sharp.
Jej kciuk zatrzymał się i powoli przesunął jeszcze raz wzdłuż paczki.
- Co my tu mamy? - Rozwiązała różową tasiemkę przytrzymującą paczkę i ostrożnie wyjęła
trzy listy. - Chrestomanci! - wykrzyknęła.
I natychmiast zakryła sobie ręką usta. Twarz jej poczerwieniała. Kot widział jej zdumienie,
przestrach i chciwość, wszystko naraz.
–
Po co on pisa ł do twojego taty? - powiedziała, jak tylko ochłonęła.
–
- Zobaczmy - zaproponowała Gwendolina.
Pani Sharp rozłożyła trzy listy na kuchennym stole. Gwendolina i Kot pochylili się nad nimi.
Pierwsze, co przyciągnęło uwagę Kota, to energiczny podpis na wszystkich trzech:
Chrestomanci
Chrestomanci
Chrestomanci
Chrestomanci
Dwa listy skreślone były tym samym energicznym charakterem pisma. Pierwszy nosił datę
sprzed dwunastu lat, wkrótce po ślubie rodziców Kota.
Drogi Franku!
Nie wsiadaj na wysokiego konia. Zaproponowałem tylko dlatego,
ż
e my
ś
lałem,
ż
e to pomo
ż
e.
Nadal chc
ę
pomóc wszelkimi sposobami, je
ś
li tylko mi powiesz, co mog
ę
zrobi
ć
. Czuj
ę
,
ż
e mam u
Ciebie dług.
Zawsze Twój Chrestomanci
Następny list był krótszy:
Drogi Chant!
I nawzajem. Id
ź
do diabła.
Chrestomanci
Trzeci list nosił datę sprzed sześciu lat i napisał go ktoś inny. Chrestomanci tylko się podpisał.
Szanowny Panie!
Ostrze
ż
ono Pana sze
ść
lat temu,
ż
e co
ś
takiego mo
ż
e si
ę
zdarzy
ć
, a Pan zaznaczył
wyra
ź
nie,
ż
e nie
ż
yczy sobie
ż
adnej pomocy z tej strony. Nie interesuj
ą
nas Pana kłopoty. To nie
jest instytucja charytatywna.
Chrestomanci
- Co twój tata mu odpowiedział? - zastanawiała się pani Sharp, zaciekawiona i przejęta. - Jak
myślisz, skarbie?
Gwendolina trzymała ręce rozpostarte nad Ustami, całkiem jakby grzała się nad ogniem. Małe
palce obu jej dłoni drgały.
- Nie wiem. Wydają się ważne... zwłaszcza pierwszy i ostatni... okropnie ważne.
- Kto to jest Chrestomanci? - zapytał Kot. Z trudem wymówił to nazwisko; każdą część po
kolei, próbując sobie przypomnieć, jak to powiedziała pani Sharp: Kres-to-man-czi. - Czy dobrze
mówię?
- Tak, dobrze... I nie musisz wiedzieć, kto to jest, kochanie -odparła pani Sharp. - A „ważny"
to za słabe słowo, skarbie. Szkoda, że nie wiesz, co odpowiedział twój tata, Gwendolino. Coś, na co
niewielu ludzi by się odważyło, sądząc po tonie listu. I patrz, co dostał w odpowiedzi! Trzy
oryginalne podpisy! Pan Nostrum oddałby za nie prawą rękę, skarbie. Och, ale masz szczęście! Za
te trzy będzie cię uczył! Każdy nekromanta w kraju zgodziłby się na to.
Zadowolona pani Sharp zaczęła wkładać rzeczy z powrotem do pudła.
- Co my tu mamy?
Z pliku urzędowych listów wypadła mała czerwona książeczka zapałek. Pani Sharp podniosła
ją ostrożnie i otworzyła z równą ostrożnością. W środku była mniej niż połowa wiotkich
kartonowych zapałek. Trzy były wypalone, chociaż nie wyrwano ich z książeczki; jedna tak mocno,
ż
e Kot przypuszczał, iż dwie pozostałe zajęły się od niej.
- Hm - mruknęła pani Sharp. - Lepiej to zatrzymaj, skarbie. Podała czerwoną książeczkę
Gwendolinie, która włożyła zapałki do kieszeni sukienki razem z kolczykami.
- A ty chcesz to, kochanie? - zwróciła się pani Sharp do Kota, przypomniawszy sobie o nim.
Podała mu gałązkę białego wrzosu. Kot nosił ją w butonierce, dopóki nie rozpadła się w pył.
Mieszkając z panią Sharp, Gwendolina jakby się rozrastała. Włosy jej mocniej błyszczały
złotem, oczy lśniły głębszym błękitem, z całego zachowania przebijało zadowolenie i pewność
siebie. Może Kot trochę się skurczył, żeby zrobić dla niej miejsce... sam nie wiedział. Chociaż nie
czuł się nieszczęśliwy. Pani Sharp odnosiła się do niego równie miło, jak do Gwendoliny. Radni
miejscy z żonami wpadali kilka razy w tygodniu i w salonie poklepywali go po głowie. Posłali jego
i Gwendolinę do najlepszej szkoły w Wolvercote.
Kot był tam szczęśliwy. Jedno mu tylko przeszkadzało: był leworęczny i nauczyciele zawsze
go karali, gdy przyłapali go na pisaniu lewą ręką. Ale robili tak we wszystkich szkołach, do których
uczęszczał, więc już się przyzwyczaił. Miał wielu przyjaciół, mimo tego w głębi serca czuł się
samotny i zagubiony. Więc trzymał się siostry, ponieważ nie miał żadnych innych krewnych.
Gwendolina często okazywała mu zniecierpliwienie, chociaż zwykle była zbyt zajęta i
szczęśliwa, żeby naprawdę się złościć.
- Zostaw mnie w spokoju, Kot - mawiała. - Bo zobaczysz! Potem pakowała podręczniki do
teczki na nuty i wychodziła
w pośpiechu na lekcję do pana Nostruma.
Pan Nostrum z radością uczył Gwendolinę w zamian za listy. Pani Sharp dawała mu jeden za
każdy semestr, zaczynając od ostatniego.
- Nie wszystkie naraz, żeby nie zrobił się chciwy - oświadczyła. - A najlepszy damy mu na
koniec.
Gwendolina robiła ogromne postępy. Była tak obiecującą czarownicą, że nawet nie musiała
zdawać egzaminu do pierwszej klasy magii i przeskoczyła od razu do drugiej. Przerobiła trzecią i
czwartą klasę jednocześnie zaraz po Gwiazdce, a następnego lata rozpoczęła kurs magii
zaawansowanej. Pan Nostrum uważał ją za ulubioną uczennicę - tak powiedział pani Sharp nad
murem dzielącym ich domy - a Gwendolina zawsze wracała z lekcji zadowolona i rozpromieniona.
Chodziła do pana Nostruma dwa razy w tygodniu, z magiczną teczką pod pachą, jak wiele osób
chodzi na lekcje muzyki. Zresztą właśnie lekcje muzyki wpisała pani Sharp do rozkładu zajęć
Gwendoliny w rachunkach, które prowadziła dla Rady Miejskiej. Ponieważ pan Nostrum nie
dostawał żadnej zapłaty oprócz listów, Kot uważał to za trochę nieuczciwe ze strony pani Sharp.
- Muszę sobie odłożyć coś na starość - oznajmiła mu gniewnie pani Sharp. - Sama nie dostaję
dużo na wasze utrzymanie, prawda? I nie mogę liczyć, że twoja siostra nie zapomni o mnie, kiedy
dorośnie i zdobędzie sławę. O nie, mój kochany, nie mam żadnych złudzeń co do tego!
Kot wiedział, że pani Sharp prawdopodobnie ma rację. Trochę jej żałował, bo rzeczywiście
dobrze ich traktowała, a do tej pory zdążył się zorientować, że sama nie jest zbyt dobrą czarownicą.
Szyld z napisem DYPLOMOWANA CZAROWNICA, wiszący w oknie jej salonu, oznaczał
najniższe kwalifikacje. Ludzie przychodzili do pani Sharp po czary tylko wtedy, kiedy nie mogli
sobie pozwolić na trzy akredytowane czarownice mieszkające dalej przy tej samej ulicy. Pani Sharp
dorabiała sobie, pracując jako pośredniczka dla pana Larkinsa ze sklepu ze starzyzną. Dostarczała
mu towary egzotyczne - czyli co dziwniejsze ingrediencje potrzebne do czarów - aż z Londynu.
Bardzo pyszniła się swoimi londyńskimi kontaktami.
- O tak - mówiła często do Gwendoliny - mam swoje kontakty. Znam osoby, które w każdej
chwili mogą mi dostarczyć funt smoczej krwi, chociaż jest nielegalna. Ze mną niczego ci nie
zabraknie.
Być może, chociaż nie miała żadnych złudzeń co do Gwendoliny, w gruncie rzeczy liczyła, że
kiedyś zostanie jej agentką. Kot w każdym razie tak podejrzewał. I współczuł pani Sharp. Był
pewien, że Gwendolina odrzuci ją jak stary płaszcz, kiedy zdobędzie sławę - nie wątpił, podobnie
jak pani Sharp, że Gwendolina zostanie sławną czarownicą. Więc powiedział:
- Ja będę się panią opiekował.
Nie palił się do tego, ale czuł, że powinien tak powiedzieć. Pani Sharp okazała gorącą
wdzięczność. W nagrodę załatwiła dla Kota prawdziwe lekcje muzyki.
- W ten sposób burmistrz nie będzie miał powodów do narzekania - stwierdziła. Lubiła upiec
dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Kot zaczął się uczyć gry na skrzypcach. Uważał, że robi postępy. Pilnie ćwiczył. Nie
rozumiał, dlaczego nowi lokatorzy z góry zawsze walili w podłogę, kiedy zaczynał grać. Pani
Sharp, sama pozbawiona słuchu, uśmiechała się i kiwała głową, kiedy grał, i zachęcała go z całego
serca.
Kot ćwiczył pewnego wieczoru, gdy Gwendolina wpadła do pokoju i wywrzeszczała mu
zaklęcie prosto w twarz. Kot odkrył z przerażeniem, że zamiast skrzypiec trzyma za ogon wielkiego
pręgowanego kota. Wetknął sobie jego łepek pod brodę i piłował smyczkiem koci grzbiet. Puścił go
czym prędzej, ale kot i tak zdążył go ugryźć w szyję i boleśnie podrapać.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał. Kot stał w progu i wściekle prychał.
- Bo to właśnie tak brzmiało! - zawołała Gwendolina. - Nie mogłam wytrzymać ani chwili
dłużej. Kici, kici!
Kot nie lubił również Gwendoliny. Podrapał ją w rękę. Gwendolina dała mu klapsa. Kocur
uciekł, a Kot popędził za nim, krzycząc:
- Stój! To moje skrzypce! Łapać go!
Ale kot umknął i taki był koniec lekcji muzyki.
Ten pokaz talentu Gwendoliny zrobił wielkie wrażenie na pani Sharp. Wdrapała się na
krzesło na podwórzu i opowiedziała o tym panu Nostrumowi ponad murem. Stamtąd historia
dotarła do każdej czarownicy i każdego nekromanty w sąsiedztwie.
W okolicy mieszkało mnóstwo czarownic. Ludzie tej samej profesji lubią trzymać się razem.
Gdyby Kot wyszedł z domu pani Sharp i ruszył w prawo ulicą Sabatu, oprócz trzech
AKREDYTOWANYCH CZAROWNIC minąłby dwóch SPECJALISTÓW NEKROMANCJI,
WRÓś-BIARKĘ, RÓśDśKARZA oraz POMOCNEGO CZAROWNIKA. Gdyby
skręcił w lewo, minąłby KURSY NEKROMANCJI,
PRZEPOWIADANIE
PRZYSZŁOŚCI,
CZARYNAKAZDĄOKAZJĘ, JASNOWIDZA ijako ostatni sklep pana Larkinsa. Powietrze na
całej ulicy i na kilku sąsiednich przecznicach dookoła było ciężkie od zapachu magii.
Wszyscy ci ludzie interesowali się po przyjacielsku Gwendoli-ną. Historia z kotem ogromnie
im zaimponowała. Zwierzak został ich ulubieńcem - naturalnie nazwali go Skrzypek. Chociaż
pozostał dziki, złośliwy i podstępny, nigdy nie zabrakło mu jedzenia. Jeszcze bardziej rozpieszczali
Gwendolinę. Pan Larkins dawał jej prezenty. Pomocny Czarownik, muskularny młody mężczyzna,
zawsze nieogolony, wyskakiwał z domu, ilekroć zobaczył przechodzącą Gwendolinę, i częstował ją
cukierkami. Różne czarownice wciąż wyszukiwały dla niej proste zaklęcia.
Gwendolina miała te zaklęcia w wielkiej pogardzie.
- Mysią, że jestem dzieckiem czy co? Już dawno wyrosłam z takich rzeczy! - mawiała,
rzucając najnowsze zaklęcie w kąt.
Pani Sharp, która cieszyła się z każdej pomocy w czarach, zwykle starannie podnosiła je i
chowała. Lecz raz czy dwa Kot znalazł wybrakowane zaklęcie walające się po podłodze. Wtedy nie
mógł się powstrzymać^ żeby go nie wypróbować. śałował, że nie ma chociaż odrobiny talentu
siostry. Zawsze miał nadzieję, że po prostu powoli się rozwija i że pewnego dnia jego zaklęcie
podziała. Ale nigdy nie działało - nawet to do zamieniania mosiężnych guzików w złoto, jego
ulubione.
Rozmaici specjaliści od przepowiadania przyszłości również wręczali Gwendohnie podarki.
Dostała starą kryształową kulę od różdżkarza i talię kart od wróżki. Jasnowidz przepowiedział jej
przyszłość. Gwendolina wróciła od niego rozpromieniona.
- Będę sławna! Powiedział, że mogę rządzić światem, jeśli odpowiednio się do tego zabiorę!
Poinformowała Kota. Chociaż Kot nie wątpił, że Gwendolina będzie sławna, nie rozumiał, w jaki
sposób może rządzić całym światem.
- Możesz rządzić tylko jednym krajem, nawet jeśli poślubisz króla - oświadczył. - A książę
Walii ożenił się w zeszłym roku.
- Są jeszcze inne sposoby rządzenia, głupku! - odparła. - Pan Nostrum ma dla mnie mnóstwo
pomysłów na początek. Ale są też haczyki, więc trzeba uważać. Muszę pokonać zmianę na gorsze i
dominującego Mrocznego Nieznajomego. Ale kiedy mi powiedział, że będę rządzić światem, palce
mi drgnęły, więc wiem, że to prawda!
Promienna pewność siebie Gwendoliny wydawała się bezgraniczna.
Następnego dnia panna Larkins, Jasnowidząca, zawołała Kota do swojego domu i
zaproponowała, że jemu też przepowie przyszłość.
ROZDZIA Ł 2
Kot bał się panny Larkins. Była córką pana Larkinsa ze sklepu ze starzyzną.
Młoda, ładna i płomiennie rudowłosa. Czesała się w kok, z którego wymykały się
rude kosmyki i twarzowo wiły się wokół kolczyków, wielkich jak kółka dla papug.
Panna Larkins była bardzo zdolną wróżką i dopóki wszyscy nie dowiedzieli się o
historii z kotem, to ona była ulubienicą całego sąsiedztwa. Kot pamiętał, że nawet
jego mama dawała pannie Larkins prezenty. Wiedział, że wróżka chce mu
przepowiedzieć przyszłość tylko z zazdrości o Gwendolinę.
- Nie, nie, dziękuję bardzo - odparł, odsuwając się od stolika zastawionego
przyborami do wróżenia. - Nie trzeba.
Ale panna Larkins doskoczyła do niego i chwyciła go za ramiona. Kot zaczął
się wyrywać. Panna Larkins używała pachnidła, które wrzeszczało do niego: FIOŁKI!
Jej kolczyki kołysały się jak kajdanki, a gorset trzeszczał przy każdym ruchu.
- Głuptasie! - powiedziała głębokim, melodyjnym głosem. -Nie zrobię ci
krzywdy. Po prostu chcę wiedzieć.
–
Ale... aleja nie chc ę - zaprotestował Kot, wykręcając się na wszystkie strony.
–
- Stój spokojnie! - rozkazała panna Larkins i próbowała mu zajrzeć głęboko w
oczy.
Kot czym prędzej zacisnął powieki. Wyrywał się coraz mocniej. Może by się
uwolnił, gdyby panna Larkins nie wpadła nagle w jakiś' trans. Kot został
unieruchomiony z siłą, która zdziwiłaby go nawet u Pomocnego Czarownika.
Otworzył oczy i zobaczył, że panna Larkins wpatruje się w niego pustym wzrokiem.
Drżała na całym ciele, jej gorset skrzypiał jak stare drzwi kołyszące się na wietrze.
- Puść mnie, proszę! - zawołał Kot.
Jakby nie słyszała. Kot chwycił palce ściskające jego ramię i próbował je
odgiąć. Ani drgnęły. Potem mógł tylko patrzeć bezradnie na pozbawioną wyrazu
twarz wróżki.
Wreszcie panna Larkins zaczęła mówić. Z jej ust wydobywał się zupełnie inny
głos - głos mężczyzny, uprzejmy i energiczny.
- Zdjąłeś mi ciężar z głowy, chłopcze - powiedział z wyraźnym zadowoleniem.
- Teraz nadejdzie dla ciebie wielka zmiana. Ale byłeś strasznie nieostrożny... cztery
już zużyte, zostało tylko pięć. Musisz bardziej uważać. Grozi ci niebezpieczeństwo co
najmniej z dwóch stron, wiedziałeś?
Głos umilkł. Kot był już taki wystraszony, że nie śmiał się poruszyć. Czekał w
milczeniu, aż panna Larkins doszła do siebie, ziewnęła i puściła go, żeby elegancko
zakryć usta jedną ręką.
- No - powiedziała swoim zwykłym głosem. - To tyle. Co mówiłam?
Kota aż ciarki przeszły, kiedy zrozumiał, że panna Larkins nie ma pojęcia, co
przed chwilą powiedziała. Chciał tylko uciec jak najdalej od niej. Rzucił się do drzwi.
Panna Larkins dogoniła go, ponownie chwyciła za ramię i potrząsnęła.
- Powiedz mi! Powiedz! Co mówiłam?
Potrząsała nim tak gwałtownie, że rude włosy rozsypały jej się i opadły w
strąkach na ramiona. Gorset trzeszczał jak pękające deski. Wyglądała przerażająco.
- Jakiego g łosu używałam? - zapytała.
- Mę... męskiego - zająknął się Kot. - Nawet miły głos i mówił do rzeczy.
Panna Larkins wydawała się zaskoczona.
- Mężczyzna? Nie Bobby ani Doddo... nie głos dziecka?
- Nie - zaprzeczył Kot.
- Jakie to dziwne! - wykrzyknęła panna Larkins. - Nigdy nie używałam głosu
mężczyzny. Co on powiedział?
Kot powtórzył wiadomość. Wiedział, że nigdy jej nie zapomni, choćby dożył
dziewięćdziesiątki.
Trochę go pocieszyło, że panna Larkins wydawała się równie zbita z tropu, jak
on.
- No, to chyba było ostrzeżenie r- stwierdziła niepewnie. Wydawała się
również rozczarowana. -1 nic więcej? Nic o twojej siostrze?
- Nie, nic - zapewnił Kot.
- Trudno - westchnęła panna Larkins z niezadowoleniem i puściła Kota, żeby
poprawić rozsypane włosy.
Gdy tylko obie ręce miała bezpiecznie zajęte upinaniem koka, Kot rzucił się do
ucieczki. Wybiegł na ulicę, wstrząśnięty do głębi.
I niemal natychmiast został ponownie schwytany, tym razem przez dwóch
ludzi.
- Ach, oto i npłody Eryk Chant - oświadczył nadchodzący chodnikiem pan
Nostrum. - Znasz mojego brata Williama, prawda, młody Kocie?
Ramię Kota znowu znalazło się w uścisku. Próbował się uśmiechnąć. Owszem,
lubił pana Nostruma. Tylko że pan Nostrum zawsze wyrażał się w taki żartobliwy
sposób i nazywał go młodym Chan-tem, co bardzo utrudniało rozmowę. Pan Nostrum
był mały i pulchny, miał dwie kępki siwiejących włosów i zeza w lewym oku, które
zawsze patrzyło w bok. Dla Kota stanowiło to dodatkową trudność w rozmowie.
Nigdy nie wiedział, czy czarodziej patrzy i słucha, czy wędruje myślami gdzie
indziej.
- Tak, pozna łem pańskiego brata - przypomniał Kot panu No-strumowi.
Pan William Nostrum regularnie odwiedzał krewniaka. Kot widywał go prawie
co miesiąc. William był całkiem zamożnym czarodziejem z praktyką w Eastbourae.
Pani Sharp twierdziła, że pan Henry Nostrum naciągał młodszego brata zarówno na
pieniądze, jak na działające zaklęcia.
Tak czy owak Kot przekonał się, że z panem Williamem No-strumem rozmawia
mu się jeszcze trudniej niż z jego bratem. William był półtora raza większy od
Henry'ego, zawsze nosił wizytowy strój, a na kamizelce opinającej wydatny brzuch
wisiał mu gruby srebrny łańcuszek od zegarka. Pod innymi względami wyglądał jak
brat, tyle że zezował na oba oczy. Kot zawsze się zastanawiał, czy pan Wiłliam
cokolwiek widzi.
- Jak się pan miewa? - zapytał grzecznie.
- Bardzo dobrze - odrzekł pan William głębokim, ponurym głosem, jakby
chciał powiedzieć coś wręcz przeciwnego.
Pan Henry Nostrum zerknął na niego ze skruchą.
- Prawdę mówiąc, młody Chancie - wyjaśnił - spotkało nas drobne
niepowodzenie. Mój brat jest zirytowany. - Zniżył głos i omiótł swoim wędrującym
okiem całą przestrzeń na prawo od Kota. - Chodzi o te listy od... Sam Wiesz Kogo.
Niczego nie możemy się dowiedzieć. Zdaje się, że Gwendolina nic nie wie. Czy ty,
młody Chancie, wiesz może, dlaczego twój szanowny i nieodżałowany ojciec
utrzymywał znajomość z... nazwijmy go Dostojną Osobistością?
- Niestety, nie mam zielonego pojęcia - bąknął Kot.
- Czy mogli być spokrewnieni? - podsunął pan Henry Nostrum. - Chant to
dobre nazwisko.
- Myślę, że również złe nazwisko - odparł Kot. - Nie mamy żadnych krewnych.
- A co z twoją drogą matką? - nalegał pan Nostrum, błądząc w oddali
zezowatym okiem, podczas gdy jego brat jakimś cudem jednocześnie wpatrywał się
ponuro w chodnik i szczyty dachów.
- Widzisz, że biedny chłopiec nic nie wie, Henry - odezwał się pan William. -
Wątpię, czy potrafi wymienić nazwisko panieńskie swojej matki.
- Och, znam je - zapewnił Kot. - Jest na ich akcie małżeństwa. Ona też
nazywała się Chant.
- Dziwne - stwierdził pan Nostrum, obracając oko na brata.
- Dziwne i nieszczególnie pomocne - zgodził się pan William.
Kot pragnął się od nich uwolnić. Czuł, że tych dziwacznych pytań wystarczy
mu do końca roku.
- Skoro tak bardzo chcecie wiedzieć - zaczął - czemu nie napiszecie do pana...
eee... Chres...
- Ciii! - rzucił gwałtownie pan Henry Nostrum.
- Sza! - dodał jego brat z niemal równą gwałtownością.
- To znaczy do Dostojnej Osobistości - dokończył Kot z niepokojem. Oczy
pana Williama rozbiegły się na boki. Kot obawiał się, że pan William zaraz wpadnie
w trans jak panna Larkins.
- Nie zaszkodzi, Henry, nie zaszkodzi! - wykrzyknął pan William. Z triumfalną
miną sięgnął po srebrny łańcuszek na brzuchu i potrząsnął nim. - Potem po srebro! -
dodał.
- Bardzo się cieszę - powiedział uprzejmie Kot. - Teraz już muszę iść.
Pobiegł ulicą ile sił w nogach. Tego popołudnia, kiedy wyszedł z domu, skręcił
na prawo i wybrał przecznicę obok domu Pomocnego Czarownika. Musiał nadłożyć
sporo drogi, ponieważ większość jego przyjaciół mieszkała w innym kierunku, ale
wszystko było lepsze niż ponowne spotkanie z panną Larkins albo Nostru-mami.
Chyba już by wolał, żeby szkoła wreszcie się zaczęła.
Kiedy wieczorem przyszedł do domu, Gwendolina właśnie wróciła z lekcji u
pana Nostruma. Jak zwykle była ożywiona i rozpromieniona, ale jednocześnie
tajemnicza i zadowolona z siebie.
- Mia łeś dobry pomysł, żeby napisać do Chrestomanciego -powiedziała do
Kota. - Nie wiem, dlaczego sama na to nie wpadłam. W każdym razie właśnie
napisałam.
- Dlaczego ty? Pan Nostrum nie mógł? - zdziwił się Kot.
- Nie, lepiej ja, to wyjdzie bardziej naturalnie - wyjaśniła Gwendolina. - I
pewnie mój podpis ma mniejsze znaczenie. Pan Nostrum podyktował mi, co napisać.
- A dlaczego on w ogóle chce coś o tym wiedzieć? - zapytał Kot.
- A ty byś nie chciał? - zawołała Gwendolina z uniesieniem.
- Nie - odparł Kot. - Nie chciałbym. - Ponieważ to mu przypomniało
wydarzenia z dzisiejszego poranka, po którym prawie żałował, że semestr jesienny
jeszcze się nie rozpoczął, dodał: -Szkoda, że kasztany jeszcze nie dojrzały.
- Kasztany! - wykrzyknęła Gwendołina z niesmakiem. - Jaki ty jesteś
przyziemny! Dojrzeją dopiero za jakieś sześć tygodni.
- Wiem - mruknął Kot i przez następne dni przezornie skręcał w prawo za
każdym razem, kiedy wychodził z domu.
Były to piękne złociste dni, jakie zdarzają się pod koniec sierpnia. Kot z
przyjaciółmi chodził nad rzekę. Drugiego dnia znaleźli mur i wleźli na niego. Po
drugiej stronie zobaczyli sad i szczęście im dopisało, bo odkryli drzewo obsypane
słodkimi białymi jabłkami - z gatunku, który wcześnie dojrzewa. Napełnili kieszenie i
czapki. Potem rozwścieczony ogrodnik gonił ich z grabiami. Uciekli. Kot radośnie
dźwigał do domu ciężką, wyładowaną czapkę. Pani Sharp uwielbiała jabłka. Miał
tylko nadzieję, że w nagrodę nie upiecze mu piernikowych ludzików. Zwykle
piernikowe ludziki były zabawne. Zeskakiwały z talerza i uciekały, kiedy chciałeś je
zjeść, więc gdy wreszcie je złapałeś, czułeś, że zasługują na zjedzenie. Walka była
uczciwa i niektórych nie dało się złapać. Ale piernikowe ludziki pani Sharp nigdy tak
nie robiły. Leżały tylko i słabo machały ramionami, więc Kot nie miał serca ich
zjadać.
Rozmyślania te tak pochłonęły Kota, że chociaż zobaczył powóz stojący na
drodze, kiedy skręcił na rogu obok domu Pomocne-
go Czarownika, nie zwr ócił na niego uwagi. Wszedł bocznym wejściem i
wpadł do kuchni, wołając:
- Pani Sharp! Gwendolino! Patrzcie, co mam!
Pani Sharp nie było. Zamiast niej na środku kuchni stał wysoki i bardzo
niezwykle ubrany mężczyzna.
Kot wytrzeszczył na niego oczy z podziwem. Widocznie był to nowy bogaty
radny miejski. Nikt inny oprócz tych ludzi nie nosił spodni w takie perłowe paski ani
surdutów z tak kosztownego aksamitu, ani cylindrów lśniących równie pięknie, jak
buty. Mężczyzna miał ciemne włosy, gładkie i lśniące jak jego cylinder. Kot nie
wątpił, że oto zjawił się Mroczny Nieznajomy, żeby pomóc Gwen-dolinie w zdobyciu
władzy nad światem. Ale nie powinien stać w kuchni. Gości zawsze prowadzono
prosto do salonu.
- Och, witam pana. Pozwoli pan tędy? - wysapał. Mroczny Nieznajomy
zmierzył go badawczym wzrokiem. Nic
dziwnego, pomyślał Kot, rozglądając się z roztargnieniem. Wkuchni panował
zwykły bałagan. Na palenisku piętrzył się popiół. Na stołe Kot zobaczył, ku swojemu
wielkiemu zdumieniu, przygotowania do wypieku piernikowych ludzików. Składniki
zaklęcia piętrzyły się na końcu stołu - nieporządne gazetowe paczuszki i brudne
słoiczki - a na środku leżało rozwałkowane ciasto piernikowe. Na drugim końcu
muchy gromadziły się wokół mięsa na obiad, które wyglądało prawie rójwnie
niechlujnie, jak zaklęcie.
- Kim jesteś? - zapytał Mroczny Nieznajomy. - Mam przeczucie, że
powinienem cię znać. Co masz w czapce?
Kot był zbyt zajęty rozglądaniem się po kuchni, by słuchać z uwagą, ale dotarło
do niego ostatnie pytanie. Zadowolenie powróciło.
- Jabłka - oznajmił, pokazując je nieznajomemu. - Pyszne słodkie jabłka.
Zwędziłem je.
Nieznajomy spoważniał.
- Zwędzić - powiedział - to znaczy ukraść.
Kot sam dobrze o tym wiedział. Pomyślał, że to strasznie ponury punkt
widzenia, nawet jak na miejskiego radnego.
- Wiem. Ale za łożę się, że w moim wieku robił pan to samo. Nieznajomy
odkaszlnął lekko i zmienił temat.
- Nie powiedziałeś, kim jesteś.
- Przepraszam. Nie powiedziałem? - zdziwił się Kot. - Jestem Eryk Chant... ale
wszyscy mówią na mnie Kot.
- Więc Gwendolina Chant jest twoją siostrą? - upewnił się nieznajomy.
Wyglądał coraz bardziej surowo i smutno. Kot podejrzewał, że obcy uważa kuchnię
pani Sharp za siedlisko występku.
- Zgadza się. Zechce pan przejść do salonu? - zaproponował Kot. - Tam jest
czyściej.
- Dostałem list od twojej siostry - oznajmił nieznajomy, nie ruszając się z
miejsca. - Dała mi do zrozumienia, że utonąłeś razem z rodzicami.
- Widocznie źle pan zrozumiał - odparł Kot z roztargnieniem. - Nie utonąłem,
bo trzymałem się Gwendoliny, a ona jest czarownicą. Tam jest lepiej posprzątane.
- Aha - powiedział nieznajomy. - Nawiasem mówiąc, nazywam się
Chrestomanci.
- Och! -jęknął Kot. To ci dopiero, pomyślał. Położył czapkę z jabłkami w
samym środku zaklęcia, licząc, że je zepsuje. - Więc musi pan natychmiast przejść do
salonu.
- Dlaczego? - zdziwił się Chrestomanci.
- Ponieważ - odparł Kot, całkowicie wyprowadzony z równowagi -jest pan zbyt
ważny, żeby tutaj zostać.
- Dlaczego uważasz, że jestem ważny? - zapytał Chrestomanci, coraz bardziej
zdziwiony.
Kot miał ochotę nim potrząsnąć.
- Pan musi być ważny. Nosi pan ważne ubranie. I pani Sharp mówiła tak o
panu. Mówiła, że pan Nostrum dałby sobie uciąć rękę tylko za te trzy listy.
- Pan Nostrum naprawdę dał sobie uciąć rękę za moje listy? -zaniepokoił się
Chrestomanci. - Chyba nie były tyle warte.
- Nie. On tylko dawał lekcje Gwendolinie - wyjaśnił Kot.
- Co? Zamiast r ęki? Jakie to niestosowne! - ocenił Chrestomanci.
Na szczęście właśnie wtedy rozległo się tupanie i Gwendolina wpadła przez
kuchenne drzwi, zdyszana, złocista i rozradowana.
- Pan Chrestomanci?
- Wystarczy samo Chrestomanci - odpowiedział nieznajomy. - Tak. A ty jesteś
Gwendolina?
- Tak. Pan Nostrum powiedział mi, że przed domem stoi powóz - wysapała
Gwendolina.
Zaraz za nią weszła pani Sharp, niemal równie zdyszana. We dwie
poprowadziły rozmowę, za co Kot był bardzo wdzięczny. Chrestomanci wreszcie
pozwolił się zaciągnąć do salonu, gdzie pani Sharp uprzejmie poczęstowała go
filiżanką herbaty i słabo machającymi ramionami piernikowymi ludzikami.
Chrestomanci również nie miał serca ich zjeść, jak zauważył Kot. Wypił filiżankę
herbaty - spartańskiej, bez mleka i cukru - i wypytywał, jak doszło do tego, że Kot i
Gwendolina zamieszkali u pani Sharp. Pani Sharp próbowała sprawiać wrażenie, że
opiekuje się dziećmi za darmo, z dobroci serca. Liczyła, że Chrestomanci poczuje się
zobowiązany do płacenia za ich utrzymanie, podobnie jak Rada Miejska.
Gwendolina jednak była radośnie prawdomówna.
- Miasto płaci-oznajmiła-ponieważ wszyscy tak nam współczują.
*
Kot był zadowolony, że to wyjaśniła, chociaż podejrzewał, że już zaczęła
odrzucać panią Sharp jak stary płaszcz.
- W takim razie muszę porozmawiać z burmistrzem - oświadczył Chrestomanci
i wstał, otrzepując elegancki cylinder o rękaw wytwornego ubrania.
Pani Sharp westchnęła i oklapła. Ona również zdawała sobie sprawę, co robi
Gwendolina.
- Proszę się nie martwić, pani Sharp - pocieszył ją Chrestomanci. - Nikt nie
chce pani krzywdy.
Potem uścisnął ręce Gwendoliny i Kota i powiedział:
brak 2 stron [28-29]
ROZDZIAŁ
Podróż trwała około godziny, zanim pociąg wtoczył się z sapaniem na stację
Bowbridge, gdzie mieli wysiąść.
- Strasznie małe to miasteczko - zauważyła krytycznie Gwendołina.
- Bowbridge! - krzyknął bagażowy, biegnąc po peronie. - Bowbridge! Młodzi
Chantowie, proszę wysiadać!
- Młodzi Chantowie! - rzuciła pogardliwie Gwendołina. - Nie mogą okazać mi
więcej szacunku?
Niemniej zachowanie bagażowego sprawiło jej przyjemność. Kot widział, że
drżała z podniecenia, naciągając swoje eleganckie rękawiczki. Schował się za nią,
kiedy wysiedli na wietrzny peron i patrzyli na wyładunek ich kufrów. Gwendołina
podeszła do krzyczącego bagażowego.
- To my jesteśmy młodzi Chantowie - oznajmiła dostojnie.
Nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia. Bagażowy tylko kiwnął głową i umknął
do budynku stacji, gdzie hulały jeszcze większe przeciągi niż na peronie. Gwendołina
musiała przytrzymać ręką kapelusz. Podszedł do nich młody człowiek, trzepocząc
połami płaszcza.
- To my jeste śmy młodzi Chantowie - powtórzyła Gwendolina.
- Gwendolina i Eryk? Miło mi was poznać - powiedział młody człowiek. -
Jestem Michael Saunders. Będę was uczył razem z resztą dzieci.
- Z resztą dzieci? - zdziwiła się wyniośle Gwendolina.
Pan Saunders należał do osób, które nie potrafią ustać spokojnie. Już pobiegł
sprawdzić, co z ich bagażami. Gwendolina była odrobinkę zirytowana. Lecz kiedy
pan Saunders wrócił i wyprowadził ich na dziedziniec przed stacją, zobaczyli
czekający samochód - długi, czarny, lśniący - a wtedy Gwendolina zapomniała o
swojej irytacji. Uznała ten pojazd za całkowicie stosowny.
Kot żałował, że nie jechali powozem. Samochód trząsł się, warczał i śmierdział
benzyną. Chłopcu niemal natychmiast zrobiło się niedobrze. Poczuł się jeszcze
gorzej, kiedy wyjechali z Bowbridge i pędzili z warkotem po krętych wiejskich
drogach. Jedyną zaletę jazdy stanowiła szybkość. Zaledwie po dziesięciu minutach
pan Saunders powiedział:
- Patrzcie... to jest zamek Chrestomanciego. Stąd macie najlepszy widok.
Kot odwrócił we wskazanym kierunku zbolałą twarz, a Gwendolina świeżą
buzię. Na wzgórzu naprzeciwko wznosił się szary zamek z wieżyczkami. Droga
zakręciła i zobaczyli nowo dobudowaną część, z wielkimi oknami i flagą
powiewającą na dachu. Widzieli majestatyczne drzewa - ciemne cedry i potężne
wiązy - oraz trawniki i kwiaty.
- Wygląda wspaniale - bąknął Kot, trochę zdziwiony, że Gwendolina nic nie
mówi. Miał nadzieję, że po drodze do zamku nie ma wielu zakrętów.
Nie było. Samochód przemknął przez wiejskie błonia i wpadł w ogromną
bramę. Potem jechali długą, wysadzaną drzewami aleją, która prowadziła do wielkich
drzwi starej części zamku. Samochód z chrzęstem zakręcił na żwirowym podjeździe.
Gwendolina niecierpliwie wychyliła się do przodu, gotowa wyjść" jako pierwsza.
Powinien się zjawić kamerdyner, może nawet lokaje. Nie mogła się doczekać, żeby
wykonać swoje wielkie wejście.
Ale samochód jechał dalej, minął szare nierówne mury starego zamku i
zatrzymał się przed drzwiami w miejscu, gdzie zaczynała się nowa część. Drzwi były
niemal niewidoczne z jednej i drugiej części zamku, ponieważ od obu stron zasłaniała
je zbita masa rododendronów.
- Wprowadzam was tędy - wyjaśnił pogodnie pan Saunders -ponieważ tych
drzwi będziecie używać najczęściej, więc pomyślałem, że łatwiej się zorientujecie,
jeśli zaczniecie od razu.
Kot nie miał nic przeciwko temu. Uważał, że te drzwi wyglądają bardziej
swojsko. Natomiast Gwendolina, pozbawiona swojego wielkiego wejścia,
spiorunowała pana Saundersa gniewnym wzrokiem i zastanawiała się, czy nie rzucić
na niego jakiegoś paskudnego zaklęcia. Ale zrezygnowała. Nadal chciała zrobić dobre
wrażenie.
Oboje wysiedli z samochodu i weszli za panem Saundersem -którego płaszcz
powiewał nawet wtedy, kiedy nie było wiatru - do przestronnego korytarza.
Czekała tam na nich niezwykle imponująca dama. Nosiła obcisłą purpurową
suknię i włosy upięte w bardzo wysoki kok, czarny jak smoła. Kot pomyślał, że to
pewnie pani Chrestomanci.
- To gospodyni, panna Bessemer - powiedział pan Saunders. -To Eryk i
Gwendolina, panno Bessemer. Niestety, Eryk trochę się pochorował w samochodzie.
Kot nie zdawał sobie sprawy, że jego złe samopoczucie jest takie widoczne.
Ogarnął go wstyd. Gwendolina, bardzo zirytowana, że witają zwykła gospodyni,
chłodno wyciągnęła dłoń.
Panna Bessemer podała jej rękę jak cesarzowa. Kot właśnie myślał, że jeszcze
nigdy nie spotkał damy budzącej taki respekt, kiedy odwróciła się do niego z bardzo
miłym uśmiechem.
- Biedny Eryk - powiedziała. - Ja też nie lubię jazdy samochodem. Zaraz
poczujesz się lepiej, a jeśli nie, dam ci coś na mdłości. Chodźcie, umyjecie się i
obejrzycie wasze pokoje.
Ruszyli za w ąskim purpurowym trójkątem jej sukni po schodach, przez
korytarze i znowu po schodach. Kot nigdy jeszcze nie widział takiego luksusu.
Wszędzie leżał dywan — miękki zielony dywan, jak trawa o porannej rosie - a drzwi
po bokach były tak wypolerowane, że odbijały dywan i czyste białe ściany razem z
wiszącymi na nich obrazami. Wokół panowała cisza. Przez całą drogę słyszeli tylko
odgłos własnych kroków i szelest purpurowej sukni panny Bessemer.
Panna Bessemer otworzyła drzwi na blask popołudniowego słońca.
- To twój pokój, Gwendolino. Drzwi do łazienki są w głębi.
- Dziękuję - powiedziała Gwendolina i majestatycznie wpłynęła do pokoju,
ż
eby objąć go w posiadanie. Kot zajrzał nad ramieniem panny Bessemer i zobaczył,
ż
e pokój jest bardzo duży, a prawie całą podłogę zakrywa miękki, bogaty turecki
dywan.
- Kiedy nie ma gości - powiedziała panna Bessemer - Rodzina jada kolację
wcześnie, żeby dzieci mogły im towarzyszyć. Ale przypuszczam, że i tak napilibyście
się herbaty. Do którego pokoju mam ją przysłać?
- Proszę do mojego - zdecydowała od razu Gwendolina. Nastąpiła krótka
pauza, zanim panna Bessemer się odezwała:
- No więc to załatwione. Twój pokój jest na górze, Eryku.
Na górę prowadziły kręte schody. Kot był zadowolony. Wyglądało na to, że jego
pokój znajduje się w starej części zamku. Miał rację. Panna Bessemer otworzyła
drzwi i ukazał się okrągły pokój z trzema oknami osadzonymi w murze, który miał
prawie metr grubości. Kot nie mógł się powstrzymać - przebiegł po barwnym
dywanie i wdrapał się na głęboki parapet okienny, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Odkrył,
ż
e sięga wzrokiem ponad wierzchołkami cedrów do rozległego trawnika,
przypominającego płachtę zielonego aksamitu, za którym kwiatowe gazony schodziły
tarasowo po zboczu wzgórza. Potem obejrzał sam pokój. Zaokrąglone ściany były
pobielone, tak samo masywny kominek. Na łóżku leżała kołdra zszyta z kwadratów.
Obok stał stół, komoda i biblioteczka z książkami, które wyglądały interesująco.
- Och, podoba mi się! - zawołał Kot do panny Bessemer.
- Niestety łazienka jest w korytarzu - powiedziała, jakby to była wada. Ale
ponieważ Kot nigdy przedtem nie miał własnej łazienki, wcale mu to nie
przeszkadzało.
Jak tylko gospodyni wyszła, pobiegł obejrzeć wspomniany przybytek.
Czerwone ręczniki w trzech rozmiarach i gąbka wielka jak melon wzbudziły w nim
podziw. Wanna stała na nogach w kształcie lwich łap. W jednym rogu wyłożonym
kafelkami, za czerwoną gumową zasłoną znajdował się prysznic. Kot nie mógł się
powstrzymać od eksperymentów. W łazience było dość mokro, kiedy skończył.
Wrócił do pokoju, sam trochę wilgotny. Jego kufer i pudło już tam stały,
rozpakowywane przez rudowłosą pokojówkę. Powiedziała Kotu, że nazywa się Mary,
i chciała wiedzieć, czy układa rzeczy na właściwych miejscach. Była bardzo miła, ale
strasznie onieśmielała Kota. Rude włosy przypomniały mu pannę Larkins i zupełnie
nie wiedział, jak powinien się zachować.
- Eee... mogę zejść na dół na herbatę? - wyjąkał.
- Jak sobie życzysz - odpowiedziała dość chłodno.
Zbiegł po schodach pełen obaw, że nie zrobił na niej dobrego' wrażenia.
Kufer Gwendoliny stał na środku pokoju. Sama Gwendolina siedziała w
królewskiej pozie przy okrągłym stole pod oknem. Przed nią stał duży cynowy
dzbanek herbaty, talerz z razowym chlebem z masłem i talerz z herbatnikami.
- Powiedziałam tej dziewczynie, że sama się rozpakuję - oznajmiła. - Mam
sekrety w kufrze i w skrzyni. Prosiłam, żeby zaraz przyniosła herbatę i coś do
jedzenia, bo umieram z głodu. I popatrz tylko! Przecież to jest całkiem bez smaku!
Nawet nie dali dżemu.
- Może herbatniki są smaczne - zaryzykował Kot. Ale nie były, przynajmniej
nie bardzo.
- B ędziemy głodować wśród tych luksusów! - westchnęła Gwendolina.
Jej pokój rzeczywiści był luksusowy. Ściany pokrywała tapeta z błękitnego aksamitu.
Wezgłowie i dolne oparcie łóżka obito pikowanym błękitnym aksamitem, do którego idealnie
pasowała błękitna aksamitna narzuta. Krzesła wyglądały na pozłacane. Toaletka była godna
księżniczki, z małymi złotymi szufladkami, szczotkami oprawnymi w złoto i wysokim
owalnym lustrem otoczonym pozłacaną girlandą. Gwendolina przyznała, że podoba jej się
toaletka, chociaż miała wątpliwości co do szafy z wymalowanymi girlandami i wieśniakami
tańczącymi wokół maika.
- Służy do wieszania ubrań, nie do oglądania - stwierdziła. -Rozprasza mnie. Ale
łazienka jest śliczna.
Łazienka, wyłożona białymi i błękitnymi kafelkami, miała wannę wpuszczoną w
podłogę. Nad wanną, udrapowane jak nad kołyską, wisiały błękitne zasłony, na wypadek
gdyby ktoś chciał wziąć prysznic. Ręczniki pasowały kolorem do kafelków. Kot wolał własną
łazienkę, może dlatego, że musiał spędzić dość długi czas w łazience Gwendoliny. Siostra
zamknęła go tam, kiedy się rozpakowywała. Przez szum prysznica - Gwendolina mogła mieć
pretensje tylko do siebie, że później zastała łazienkę zalaną wodą - Kot słyszał jej głos
gniewnie podniesiony na kogoś, kto przyszedł zabrać tacę z niesmacznym podwieczorkiem i
przyłapał ją nad otwartym kufrem. Wreszcie, wciąż rozgniewana, Gwendolina otworzyła
drzwi łazienki.
- Moim zdaniem mają tutaj niezbyt grzeczną służbę - oświadczyła. - Gdyby ta
dziewczyna powiedziała jeszcze jedno słowo, miałaby czyrak na nosie... nawet jeśli nazywa
się Eufemia! Chociaż - dodała miłosiernie - przyznaję, że imię Eufemia stanowi dostateczną
karę dla każdego. Musisz włożyć swój nowy garnitur, Kocie. Ona mówiła, że kolacja jest za
pół godziny i musimy się przebrać. Wyobrażasz sobie, to takie nienaturalne i formalne!
- Myślałem, że właśnie o tym marzyłaś - mruknął Kot, który sam bynajmniej o tym nie
marzył.
- Mo żna zachowywać się jednocześnie wytwornie i naturalnie - odparła
Gwendolina.
Ale szybko się pocieszyła na myśl o nadchodzących wspaniałościach.
- Włożę błękitną sukienkę z koronkowym kołnierzykiem -oznajmiła. -1
naprawdę uważam, że imię Eufemia jest dostatecznym ciężarem dla każdej, nawet
niegrzecznej pokojówki.
Kot wchodził na górę po krętych schodach, kiedy w całym zamku rozległo się
tajemnicze dudnienie. Przestraszył go ten dźwięk, pierwszy, jaki tutaj usłyszał.
Później dowiedział się, że był to gong na ubieranie, ostrzegający Rodzinę, że zostało
pół godziny do kolacji. Kot, oczywiście, nie potrzebował tyle czasu, żeby włożyć
garnitur. Wziął więc następny prysznic. Czuł się osłabiony, przemoczony i niemal
wypłukany z sił, kiedy pokojówka o niefortunnym imieniu Eufemia przyszła po niego
i Gwendolinę. Zaprowadziła ich na dół, do bawialni, gdzie czekała Rodzina.
Gwendolina, w swojej ładnej błękitnej sukience, śmiało wpłynęła do pokoju,
Kot wśliznął się za nią. Pokój był pełen ludzi. Kot nie pojmował, jakim cudem
wszyscy należą do Rodziny. Była tam stara dama w koronkowych mitenkach i mały
człowieczek z wielkimi brwiami oraz donośnym głosem, który mówił o akcjach i
obligacjach; pan Saunders w czarnym lśniącym garniturze z rękawami i nogawkami
trochę przykrótkimi; co najmniej dwie młodsze panie i co najmniej dwóch młodszych
panów. Kot zobaczył Chrestomanciego, dostojnego w bardzo ciemnym czerwonym
aksamicie; a Chrestomanci zobaczył Kota i Gwendolinę, i obdarzył ich nikłym,
zakłopotanym uśmiechem, jakby zupełnie zapomniał, kim oni są.
- Och - powiedział. - Eee... To jest moja żona.
Zaprowadzono ich przed oblicze pulchnej damy o łagodnej twarzy. Nosiła
wspaniałą koronkową suknię - oczy Gwendoliny zmierzyły ją z góry na dół z
wyraźnym podziwem - lecz pod innymi
wzgl ędami wyglądała jak najbardziej pospolita kobieta pod słońcem.
Uśmiechnęła się do nich życzliwie.
- Eryk i Gwendolina, zgadza się? Musicie nazywać mnie Mil-lie, moi drodzy. -
Przyjęli to z ulgą, ponieważ żadne nie wiedziało, jak się do niej zwracać. - A teraz
poznajcie moją Julię i Rogera.
Dwójka pulchnych dzieciaków podeszła i stanęła obok niej. Oboje byli dość
bladzi i mieli skłonności do zadyszki. Dziewczynka nosiła koronkową sukienkę
podobną do matczynej, a chłopiec miał na sobie niebieskie aksamitne ubranko, żaden
jednak strój nie mógł ukryć faktu, że oboje wyglądali jeszcze bardziej pospolicie niż
matka. Spojrzeli uprzejmie na Kota i Gwendolinę, wszyscy czworo powiedzieli: „Jak
się macie?", po czym nie mieli o czym mówić.
Na szczęście nie stali tak długo, ponieważ zjawił się kamerdyner, otworzył
podwójne drzwi na końcu pokoju i ogłosił, że podano do stołu. Gwendolina spojrzała
na kamerdynera z ogromnym oburzeniem.
- Dlaczego to nie on otworzył nam drzwi? - szepnęła do Kota, kiedy wszyscy
dość nieskładnie ruszyli do jadalni. - Dlaczego zbyli nas jakąś gospodynią?
Kot nie odpowiedział. Za bardzo był zajęty trzymaniem się Gwendoliny.
Posadzono ich przy długim lśniącym stole i Kot czuł, że zemdlałby ze strachu, gdyby
ktoś chciał go umieścić na innym krześle niż obok Gwendoliny. Na szczęście nikt nie
próbował. Nawet pomimo tego posiłek okazał się przerażający. Lokaje ciągle
podawali pyszne jedzenie na srebrnych półmiskach ponad lewym ramieniem Kota. Za
każdym razem podskakiwał z zaskoczenia i potrącał półmisek. Powinien sobie
nałożyć na talerz, ale nie wiedział, ile wolno mu wziąć. Ale najbardziej mu
przeszkadzało, że był leworęczny. Widelec i łyżka, którymi miał przekładać jedzenie
z półmiska na własny talerz, zawsze znajdowały się po niewłaściwej stronie.
Próbował je przesunąć i zrzucił łyżkę. Próbował je zostawić na miejscu i rozlał sos.
Lokaj za każdym razem mówił: „Nic nie szkodzi, proszę pana", co tylko pogarszało
sprawę.
Rozmowa jeszcze bardziej go przera żała. Na jednym końcu stołu mały
hałaśliwy człowieczek gadał bez końca o akcjach i obligacjach. Na drugim, bliżej
Kota, rozmawiano o sztuce. Pan Saunders najwyraźniej spędził lato, podróżując za
granicą. Oglądał rzeźby i obrazy w całej Europie i bardzo je podziwiał. Mówił z takim
przejęciem, że walił ręką w stół. Opowiadał o pracowniach i szkołach, o dziełach
Quattrocenta
1
i holenderskich wnętrzach, aż Kotu zakręciło się w głowie. Potem
przyłączyli się Millie i Chrestomanci. Millie wyrecytowała szereg nazwisk, których
Kot nie słyszał nigdy w życiu. Chrestomanci wygłaszał komentarze, jakby wszystkie
nazwiska należały do jego bliskich przyjaciół. Cokolwiek można powiedzieć o reszcie
Rodziny, pomyślał Kot, Chrestomanci z pewnością nie jest pospolity. Miał bardzo
błyszczące czarne oczy spoglądające bystro nawet wtedy, gdy wydawał się daleki
myślami. iCiedy coś go zainteresowało - na przykład rozmowa o sztuce - czarne oczy
mrużyły się i jakby rozlewały swój blask na całą twarz. Ku zdumieniu Kota dwoje
dzieci wydawało się równie zainteresowanych. Paplały bez przerwy, jakby naprawdę
wiedziały, o czym mówią rodzice.
Kot czuł się przy nich zwykłym nieukiem. Przez tę całą rozmowę i srebrne
półmiski nagle wyskakujące znad ramienia, i niesmaczne herbatniki zjedzone na
podwieczorek całkiem stracił apetyt. Musiał zostawić połowę tortu lodowego.
Zazdrościł Gwendolinie, że potrafiła siedzieć tak spokojnie i zajadać z wyniosłą miną.
Wreszcie się skończyło. Pozwolono im odejść na górę i schronić się w
luksusowym pokoju Gwendoliny. Gwendolina z rozmachem usiadła na pikowanym
łóżku.
- Co za dziecinne sztuczki! - zawołała. - Popisywali się, żeby nas poniżyć. Pan
Nostrum ostrzegał mnie, że tak zrobią. W ten sposób próbują zamaskować własną
małość. Co za okropna, nudna żona! I widziałeś kiedyś takie brzydkie i głupie
dzieciaki? Wiem, że znienawidzę ten zamek. Czuję się tutaj stłamszona.
- Może nie będzie tak źle, jak się przyzwyczaimy - powiedział Kot bez wielkiej
nadziei.
- Będzie jeszcze gorzej - obiecała mu Gwendolina. - Ten zamek ma w sobie coś
złego, jakiś zły wpływ, martwotę. Wyciska ze mnie życie i czary. Ledwie mogę
oddychać.
- Wmawiasz sobie - burknął Kot - bo chcesz wrócić do pani Sharp.
Westchnął. Okropnie tęsknił za panią Sharp.
- Wcale sobie nie wmawiam - zaprzeczyła Gwendolina. - To jest takie silne, że
nawet ty powinieneś coś poczuć. No, spróbuj. Nie czujesz martwoty?
Kot nawet nie musiał próbować, żeby zrozumieć jej słowa. Zamek naprawdę
miał w sobie coś dziwnego. Przedtem Kot myślał, że chodzi po prostu o panującą
tutaj ciszę. Ale to było coś więcej: jakaś miękkość w powietrzu, jakiś ciężar, jakby
wielka pierzyna tłumiła wszelkie słowa i dźwięki. Normalne głosy, jak ich dwojga,
brzmiały słabo i nie budziły echa.
- Tak, jest dziwaczny - przyznał.
- Gorzej niż dziwaczny... jest straszny - oświadezyła Gwendolina. - Pewnie
tego nie przeżyję. - Potem ku zdziwieniu Kota dodała: - Więc nie żałuję, że tu
1
* Quattrocento - okres wczesnego renesansu w historii kultury włoskiej, XV wiek (przyp. tłum.).
przyjechałam.
- Ja żałuję - wyznał Kot.
- Och, ciągle muszę się tobą zajmować! - zawołała Gwendolina. - No dobrze.
Na toaletce leży talia kart. Właściwie są do wróżenia, ale jeśli wyjmiemy figury,
możemy nimi zagrać w wojnę, jeżeli chcesz.
ROZDZIA Ł 4-
Ta sama miękkość i cisza panowały, kiedy rudowłosa Mary obudziła Kota
następnego ranka i powiedziała mu, że czas wstawać. Jasne poranne słońce zalewało
bielone ściany pokoju. Chociaż Kot teraz wiedział, że w zamku mieszka mnóstwo
ludzi, nie słyszał żadnych głosów. Zza okna też nie dochodziły żadne dźwięki.
Wiem, co się dzieje, pomyślał Kot. Widocznie w nocy spadł śnieg. Ta myśl tak
go uspokoiła i ucieszyła, że znowu zasnął.
- Naprawdę musisz wstawać, Eryku - powtórzyła Mary, potrząsając nim. -
Przygotowałam ci kąpiel, twoje lekcje zaczynają się o dziewiątej. Pospiesz się, bo nie
zdążysz zjeść śniadania.
Kot wstał. Ponieważ był głęboko przekonany, że w nocy spadł śnieg, zdziwiło
go ciepło i blask słońca w pokoju. Wyjrzał przez okno i zobaczył zielone trawniki i
kwiaty. Gawrony kołowały nad zielonymi drzewami. Mary wyszła. Kot ucieszył się,
bo niezbyt przypadła mu do gustu. Poza tym bał się, że ominie go śniadanie. Ubrał
się, zanim wszedł do łazienki, i wypuścił gorącą wodę z wanny. Potem zbiegł po
kręconych schodach, żeby poszukać Gwendoliny.
- Gdzie idziemy na śniadanie? - zapytał niespokojnie. Gwendolina rano nigdy
nie była w dobrym humorze. Siedziała
na błękitnym aksamitnym pufie przed oplecionym girlandami lustrem i z
kwas'ną miną czesała złociste włosy. Czesanie też zawsze psuło jej humor.
- Nie wiem i absolutnie nic mnie to nie obchodzi! Zamknij się! - warknęła.
- Nieładnie tak mówić - skarciła ją pokojówka Eufemia, szybko wchodząc za
Kotem do pokoju. Była całkiem ładną dziewczyną i jakoś nie uważała swojego
imienia za dopust losu. - Czekamy, żeby podać wam śniadanie tu obok. Chodźcie.
Gwendolina teatralnym gestem odrzuciła grzebień i oboje z Kotem poszli za
Eufemią do pokoju obok. Był kwadratowy, przestronny, z rzędem dużych okien, w
porównaniu z resztą zamku wyglądał dość obskurnie. Krzesła były odrapane. Na
trawiastym dywanie widniały plamy. śadna szafka nie zamykała się jak należy, zza
drzwiczek wystawały nakręcane kolejki i rakiety tenisowe. Julia i Roger czekali przy
stole, w ubraniach równie niechlujnych, jak cały pokój.
- Najwyższy czas! - mruknęła Mary, która czekała również z nimi i zaczęła
podciągać interesującą windę w kredensie obok kominka. Rozległo się szczęknięcie.
Mary otworzyła windę i wyjęła duży talerz chleba z masłem oraz parujący brązowy
dzbanek kakao. Zaniosła je na stół, a Eufemia nalała każdemu z dzieci kubek kakao.
Gwendolina przeniosła spojrzenie ze swojego kubka na talerz z chlebem.
- Czy to wszystko?
- Czego chcesz! jeszcze? - zapytała Eufemia.
Gwendolinie zabrakło słów, żeby wyrazić, czego jeszcze chciała. Owsianka,
jajka na bekonie, grejpfrut, grzanki i wędzone śledzie, wszystko naraz przyszło jej do
głowy, więc tylko patrzyła w milczeniu.
- Zdecyduj si ę - zażądała w końcu Eufemia. - Wiesz, ja też chcę zjeść
ś
niadanie.
- Dostanę marmoladę? - zapytała Gwendolina. Eufemia i Mary wymieniły
spojrzenia.
- Julia i Roger mają zakaz jedzenia marmolady - oznajmiła Mary.
- Mnie nikt nie zakazywał marmolady - odparła Gwendolina. - Natychmiast
podajcie mi marmoladę.
Mary podeszła do tuby głosowej i po wielu zgrzytach oraz kolejnym
szczęknięciu nadjechał słoik marmolady. Mary postawiła go przed Gwendolina.
- Dziękuję - powiedział żarliwie Kot. Czuł wdzięczność nie mniejszą niż
Gwendolina, a nawet większą, bo nie znosił kakao.
- Och, proszę bardzo, żaden kłopot! - rzuciła Mary wyraźnie ironicznym tonem
łobie pokojówki wyszły.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Potem Roger powiedział do Kota:
- Podaj mi marmoladę.
- Nie wolno wam jej jeść - wytknęła Gwendolina, której humor wcale się nie
poprawił.
- Nikt nie zauważy, jeśli użyję jednego z waszych noży - spokojnie odparł
Roger.
Kot podał mu marmoladę i swój nóż.
- Dlaczego zabronili wam marmolady?
Julia i Roger wymienili ukradkowe, wymowne spojrzenia.
- Jesteśmy za grubi - wyjaśniła Julia i spokojnie wzięła marmoladę oraz nóż,
jak już Roger sobie nałożył.
Nic dziwnego, pomyślał Kot, widząc, ile marmolady zdołali zmieścić na
chlebie. Pagórki lepkiej brązowej masy piętrzyły się stromo na obu kromkach.
Gwendolina spojrzała na nich z niesmakiem, a potem zadowolona popatrzyła na
własną dopasowaną lnianą sukienkę. Kontrast rzeczywiście był uderzający.
- Wasz ojciec to taki przystojny m ężczyzna - powiedziała. -Na pewno to dla niego
wielkie rozczarowanie, że oboje jesteście grubi i pospolici jak wasza matka.
Dwójka dzieci spokojnie odwzajemniła jej spojrzenie nad wzgórkami marmolady.
- No, nie wiem - odparł Roger.
- Dobrze być grubym - dodała Julia. - Pewnie to dla ciebie kłopotliwe wyglądać jak
porcelanowa lalka.
Błękitne oczy Gwendoliny strzeliły ogniem. Zrobiła jakiś gest nad krawędzią stołu.
Chleb obładowany marmoladą wyśliznął się z ręki Julii i plasnął o jej twarz. Julia wydała
zdławiony okrzyk.
- Jak śmiesz mnie obrażać! - syknęła Gwendolina.
Julia powoli odlepiła chleb z twarzy, po czym wygrzebała z kieszeni chusteczkę. Kot
myślał, że zacznie się wycierać, ona jednak tylko zawiązała supełek na chusteczce, nie
zwracając uwagi na lepką maź ściekającą po jej pulchnych policzkach. Powoli zaciągnęła
supeł, spoglądając znacząco na Gwendolinę. Wraz z ostatnim szarpnięciem parujący, w
połowie pełny dzbanek kakao wystrzelił w powietrze. Przez sekundę unosił się w powietrzu, a
potem śmignął w bok, zawisł tuż nad głową Gwendoliny i zaczął się coraz mocniej
przechylać.
- Przestań! - wykrztusiła Gwendolina.
Podniosła rękę, żeby odpędzić dzbanek. Dzbanek wykonał unik i dalej się przechwal.
Gwendolina zrobiła następny gest i wyszeptała kilka dziwnych słów. Dzbanek całkowicie to
zignorował. Przechylał się coraz mocniej, aż kakao podpłynęło do samej krawędzi dziobka.
Gwendolina próbowała się uchylić. Dzbanek przesunął się w powietrzu i znowu zawisł nad
jej głową.
- Mam nalać? - zapytała Julia. Pod marmoladą krył się cień us'miecho.
- Tylko spróbuj! - wrzasnęła Gwendolina. - Poskarżę się Chre-stomanciemu!
Zobaczysz... och!
Znowu usiadła prosto, a dzbanek podążył za nią wiernie. Próbowała go złapać, ale
znowu odskoczył.
- Ostro żnie, bo rozlejesz. Szkoda by było tej ładnej sukienki -ostrzegł Roger
spokojnie.
- Zamknij się, ty...! - krzyknęła Gwendolina i przechyliła się w drugą stronę,
niemal na kolana Kota. Kot nerwowo zerknął w górę na dzbanek, który wisiał teraz
nad nim. Kakao prawie się wylewało.
W tej samej chwili drzwi się otwarły i wszedł Chrestomanci ubrany w kwiecisty
jedwabny szlafrok. Był to czerwono-purpuro-wy szlafrok ze złotym oblamowaniem
na kołnierzu i rękawach, i Chrestomanci wyglądał w nim niezwykle chudo, niezwykle
wysoko i zdumiewająco dostojnie. Przypominał cesarza albo wyjątkowo f surowego
biskupa. Uśmiechał się, wchodząc, ale uśmiech zniknął | na widok dzbanka.
Dzbanek również próbował zniknąć. Umknął z powrotem na I stół w takim
pośpiechu, że kakao chlapnęło na sukienkę Gwen-) doliny - przypadkiem albo i nie.
Julia i Roger wyraźnie wpadli w panikę. Julia czym prędzej rozwiązała supełek na
chusteczce.
- Chciałem wam powiedzieć „dzień dobry" - zaczął Chresto^ manci. - Ale
widzę, że nie jest dobry. - Przeniósł spojrzenie z dzbanka na wysmarowane
marmoladą policzki Julii. - Jeśli chcecie jeszcze kiedyś skosztować marmolady, lepiej
bądźcie posłuszni. To samo dotyczy całej czwórki.
- Nie robiłam nic złego - odezwała się Gwendolina z minąi niewiniątka.
- Owszem, robiłaś - zaprzeczył Roger.
Chrestomanci stanął przy końcu stołu i popatrzył na nich; z góry, z rękami w
kieszeniach swojego królewskiego szlafroka. Wydaje się taki wysoki, jakby zaraz
miał przebić głową sufit, pomyślał Kot.
- W tym zamku panuje jedna niepodważalna zasada, której radzę wam
przestrzegać - oznajmił Chrestomanci. - Dzieciom nie wolno uprawiać żadnych
czarów, jeżeli Michael Saunders was niei nadzoruje. Zrozumiałaś, Gwendolino?
- Zrozumia łam - odpowiedziała Gwendolina. Zasznurowała usta i zacisnęła
pięści, ale wciąż trzęsła się ze złości. - Odmawiam przestrzegania takiej głupiej
zasady!
Chrestomanci jakby jej nie usłyszał, jakby nie zauważył jej gniewu. Odwrócił
się do Kota.
- Ty też zrozumiałeś, Eryku?
- Ja? - zdziwił się Kot. - Tak, oczywiście.
- To dobrze - stwierdził Chrestomanci. - Teraz powiem wam „dzień dobry".
- Dzień dobry, tato - wyrecytowali Julia i Roger.
- Eee... dzień dobry - zająknął się Kot.
Gwendolina udała, że nie słyszy. Odpłaciła gospodarzowi tą samą monetą.
Chrestomanci uśmiechnął się i majestatycznie opuścił pokój.
- Skarżypyta! - zawołała Gwendolina do Rogera, jak tylko drzwi się zamknęły.
- A z tym dzbankiem to była brzydka sztuczka. Robiliście to oboje, prawda?
Roger uśmiechnął się sennie, wcale nieprzejęty.
- Czary rządzą w naszej rodzinie - oświadczył.
- I oboje to odziedziczyliśmy - dodała Julia. - Muszę iść się umyć. - Zgarnęła
trzy kromki chleba na drogę i wyszła z pokoju, wołając przez ramię: - Roger, powiedz
Michaelowi, że zaraz przyjdę!
,
- Jeszcze kakao? - zaproponował uprzejmie Roger i sięgnął po dzbanek.
- Tak, proszę - powiedział Kot.
Nigdy nie obawiał się jeść czy pić rzeczy, które zostały zaczarowane, a teraz
chciało mu się pić. Pomyślał, że jeśli napełni usta marmoladą i przefiltruje przez nią
kakao, może nie poczuje jego smaku. Gwendolina jednak uznała, że Roger próbuje ją
obrazić. Zamaszyście okręciła się na krześle i wpatrywała się w ścianę z wyniosłą
miną, dopóki pan Saunders nie otworzył nagle drzwi, których Kot wcześniej nie
zauważył.
- Pora na lekcje, dzieciaki. Wchod źcie, zobaczymy, jak sobie poradzicie ze
sprawdzianem.
Kot pospiesznie przełknął marmoladę o kakaowym smaku. Za drzwiami znajdowała się
szkolna klasa. Była to prawdziwa, oryginalna szkolna klasa, chociaż miała tylko cztery ławki.
Miała też tablicę, globus, porysowaną szkolną podłogę i szkolny zapach. Stała tam również
oszklona biblioteczka, bez której żadna klasa nie może się obejść, zawierająca wyświechtane
szarozielone i ciemnoniebieskie książki, bez których żadna szkolna biblioteczka nie może się
obejść. Na ścianach wisiały wielkie obrazy posągów, które pan Saunders uważał za tak
interesujące.
Dwie ławki były stare i brązowe. Dwie były nowe i żółte. Gwen-dolina i Kot, milcząc,
usiedli w nowych ławkach. Wpadła Julia z twarzą lśniącą od mydła i usiadła w starej ławce
obok ławki Rogera. Rozpoczął się sprawdzian. Pan Saunders kroczył niezgrabnie tam i z
powrotem przed tablicą, zadając trudne pytania. Twe-edowa marynarka wydymała mu się na
plecach jak od wiatru, całkiem jak poprzednio płaszcz. Pewnie dlatego rękawy marynarki
wydawały się za krótkie. Długie ramię wystrzeliło do przodu, kościsty nadgarstek wysunął się
z mankietu, spiczasty palec wycelował w Kota.
- Jaką rolę odegrały czary w Wojnie Róż?
- Eee - bąknął Kot. - Hm. Chyba jeszcze tego nie przerabiałem, proszę pana.
- Gwendolina - powiedział pan Saunders.
- Och... bardzo ważną rolę - na chybił trafił rzuciła Gwendolina.
- Źle - skwitował pan Saunders. - Roger.
Z odpytywania wynikało, że Roger i Julia sporo zapomnieli przez lato, ale i tak
znacznie wyprzedzali Kota prawie we wszystkich przedmiotach, a jego siostrę wyprzedzali
we wszystkim.
- Gwendolino, czego cię uczyli w szkole? - zapytał pan Saunders z pewną irytacją.
Wzruszy ła ramionami.
- Zapomniałam. To mnie nie interesowało. Skupiałam się na czarach i dalej
zamierzam tak robić, jeśli pan pozwoli.
- Niestety nie pozwolę - odparł pan Saunders. Wytrzeszczyła na niego oczy,
jakby nie mogła uwierzyć.
- Co?! - pisnęła. - Ale... ale ja mam ogromny talent! Muszę dalej go rozwijać!
- Twój talent nie przepadnie - uspokoił ją pan Saunders. -Możesz znowu wrócić
do czarów, kiedy nauczysz się czegoś innego. Otwórz podręcznik arytmetyki i
rozwiąż pierwsze cztery zadania. Eryku, ciebie chyba muszę podciągnąć z historii.
Napisz wypracowanie o panowaniu króla Kanuta.
Odwrócił się, żeby wyznaczyć zadania dla Julii i Rogera.
Kot i Gwendolina otworzyli podręczniki. Gwendolina poczerwieniała, potem
zbladła. Kiedy pan Saunders pochylił się nad Ro-gerem, jej kałamarz wyfrunął z
otworu w ławce i wylał atrament na falujące plecy tweedowej marynarki pana
Saundersa. Kot zagryzł wargi, żeby się nie roześmiać. Julia patrzyła ze spokojnym
zainteresowaniem. Pan Saunders jakby nic nie zauważył. Kałamarz cichutko wrócił
do ławki.
- Gwendołino - powiedział pan Saunders, nie odwracając głowy. - Wyjmij słój
z atramentem oraz lejek z dolnej szafki kredensu i napełnij ten kałamarz. Nalej do
pełna, proszę.
Gwendolina wstała z zawadiacką, wyzywającą miną, znalazła wielką flaszę i
lejek i zaczęła napełniać swój kałamarz. Dziesięć minut później wciąż nalewała
atrament. Najpierw się zdziwiła, potem poczerwieniała, potem znowu zbladła z furii.
Próbowała odstawić flaszę i odkryła,, że nie może. Próbowała wyszeptać zaklęcie.
Pan Saunders odwrócił się i spojrzał na nią.
- Pan jest naprawdę okropny! - oświadczyła Gwendolina. -Poza tym wolno mi
uprawiać czary w pana obecności.
- Nikomu nie wolno oblewać atramentem swojego nauczyciela - odparł wesoło
pan Saunders. - I już cię uprzedzałem, że na
razie sko ńczyłaś z czarami. Nalewaj dalej, dopóki nie każę ci przestać.
Gwendolina nalewała atrament przez następne pół godziny, z każdą chwilą
coraz bardziej ws'ciekła.
Kot był pod wrażeniem. Podejrzewał, że pan Saunders jest potężnym magiem.
Rzeczywiście, gdy znowu na niego spojrzał, nie zobaczył na marynarce ani śladu
atramentu. Wciąż zerkał na pana Saundersa, żeby sprawdzić, kiedy może bezpiecznie
przełożyć pióro do lewej ręki. Tak często go karano za pisanie lewą ręką, że nabrał
wprawy w obserwowaniu nauczycieli. Kiedy pan Saunders odwracał się do niego,
Kot pisał prawą ręką. Szło mu powoli i opornie. Jak tylko pan Saunders obracał się
plecami, Kot zmieniał rękę i od razu szło mu jak z płatka. Najwięcej kłopotu
sprawiało mu trzymanie kartki ukośnie, żeby nie rozmazać atramentu lewą ręką. Ale
miał już taką wprawę, że zręcznie przekręcał zeszyt za każdym razem, gdy pan
Saunders zaczynał się odwracać w jego stronę.
Minęło pół godziny i pan Saunders, nawet się nie odwracając, kazał
Gwendolinie skończyć nalewanie i zrobić słupki. Potem, wciąż obrócony plecami,
zapytał Kota:
- Bryku, co piszesz?
- Wypracowanie o królu Kanucie - odpowiedział niewinnie Kot.
Wtedy pan Saunders się odwrócił, ale zeszyt leżał już prosto i Kot miał pióro w
prawej ręce.
- Którą ręką piszesz? - zapytał pan Saunders.
Kot, przyzwyczajony do tych pytań, podniósł prawą rękę z piórem.
- Mnie się wydaje, że obiema - stwierdził pan Saunders, podszedł i spojrzał na
stronę zapisaną przez Kota. - Tak, obiema.
- Nie widać tego - zaprotestował nieszczęsny Kot.
- Niewiele - przyznał pan Saunders. - Zmieniasz ręce dla zabawy czy co?
- Nie - wyznał Kot. - Ale jestem leworęczny.
W ówczas, jak Kot się obawiał, pan Saunders wpadł w dziką furię. Twarz mu
poczerwieniała. Trzasnął wielką, guzowatą dłonią w ławkę, aż Kot podskoczył.
Podskoczył również kałamarz i chlusnął atramentem na wielką rękę pana Saundersa i
na wypracowanie Kota.
- Leworęczny! - ryknął pan Saunders. - Więc czemu, na Czarnego
Dżentelmena, nie piszesz lewą ręką, chłopcze?
- Bo... bo karali mnie za to - wyjąkał Kot, wstrząśnięty i zaskoczony, że pan
Saunders złości się z tak dziwnego powodu.
- Więc zasługują na usmażenie żywcem! - zagrzmiał pan Saunders. -
Wyrządzasz sam sobie niepowetowaną krzywdę, kiedy ich słuchasz, chłopcze! Jeśli
jeszcze raz przyłapię cię na pisaniu prawą ręką, to popamiętasz!
- Tak - szepnął Kot z ulgą, chociaż nadal był głęboko wstrząśnięty. Spojrzał
ż
ałośnie na swoje zalane atramentem wypracowanie z nadzieją, że pan Saunders
znowu użyje swoich czarów. Lecz nauczyciel wziął zeszyt i wyrwał kartkę.
- Teraz zrób to jeszcze raz, ale jak należy! - polecił, rzucając z trzaskiem zeszyt
na ławkę przed Kotem.
Kot wciąż przepisywał od nowa wypracowanie o Kanucie, kiedy weszła Mary,
niosąc na tacy mleko, biszkopty i kawę dla pana Saundersa. Po wypiciu mleka i
zjedzeniu biszkoptów pan Saunders powiedział Kotu i Gwendolinie, że mają wolne
do obiadu.
- Chociaż nie V nagrodę za dobre wyniki w nauce - burknął. -Idźcie się
pobawić na świeżym powietrzu.
Wychodzili już z klasy, gdy zwrócił się do Rogera i Julii:
- Teraz zajmiemy się czarami. I miejmy nadzieję, że tego też nie
zapomnieliście.
Gwendolina zatrzymała się w drzwiach i spojrzała na niego.
- Nie, ty nie - odprawił ją pan Saunders. - Już ci przecież mówiłem.
Gwendolina obróciła się gwałtownie i wybiegła przez obskurny pokój zabaw na
korytarz. Kot popędził za nią co sił w nogach, ale dogonił ją dopiero w znacznie
wspanialszej części zamku, gdzie wielkie marmurowe schody zakręcały łukiem w dół,
a światło padało z eleganckiej kopuły w dachu.
- Nie tedy - wydyszał Kot.
- Właśnie że tędy - zawzięcie rzuciła Gwendolina. - Chcę znaleźć
Chrestomanciego. Dlaczego te dwa tłuste głupki uczą się czarów, a ja nie? Mam dwa
razy więcej talentu niż oni. Musieli działać razem, żeby unieść w powietrze dzbanek
kakao! Chcę więc porozmawiać z Chrestomancim.
Szczęście jej dopisało, bo Chrestomanci właśnie szedł galerią po drugiej stronie
klatki schodowej, za marmurową balustradą. Nosił teraz beżowy garnitur zamiast
królewskiego szlafroka, ale wyglądał, o ile to możliwe, jeszcze bardziej elegancko.
Sądząc z wyrazu jego twarzy, wędrował myślami gdzieś bardzo daleko. Gwendolina
obiegła szczyt marmurowych schodów i stanęła przed nim. Chrestomanci zamrugał i
spojrzał z roztargnieniem najpierw na nią, a potem na Kota.
- Czy któreś z was mnie szuka?
- Tak, ja - odparła Gwendolina. - Pan Saunders nie chce mi dawać lekcji
czarówv więc niech pan mu każe.
- Och, tego nie mogę zrobić - rzucił zdawkowo Chrestomanci. - Przykro mi i
tak dalej.
Gwendolina tupnęła nogą. Nie narobiła prawie żadnego hałasu, nawet na
marmurowej podłodze, i nie wywołała echa. Zamiast tego musiała więc krzyknąć:
- Dlaczego nie? Pan musi, pan musi, pan musi! Chrestomanci spojrzał na nią z
góry z lekkim zdziwieniem, jakby dopiero teraz ją zobaczył.
- Chyba się zdenerwowałaś - stwierdził. - Cóż, niestety, nie ma rady.
Zapowiedziałem Michaelowi Saundersowi, żeby pod żadnym pozorem nie uczył was
dwojga czarów.
- Pan?! Dlaczego?! - wrzasnęła Gwendolina.
- Ponieważ zrobiłabyś z nich zły użytek - wyjaśnił Chrestomanci, jakby to było
oczywiste. - Ale rozważę tę sprawę ponownie za jakiś rok, jeśli wciąż będziesz
chciała się uczyć.
U śmiechnął się życzliwie do Gwendołiny, wyraźnie oczekując wdzięczności, i
spacerowym krokiem zszedł po marmurowych schodach.
Gwendolina kopnęła marmurową balustradę i rozbiła sobie nogę. To wprawiło
ją w furię równie silną, jak gniew pana Saundersa. Tańczyła, podskakiwała i
wrzeszczała piskliwie na górnym podeście schodów, aż Kot się przestraszył.
Potrząsnęła pięścią za odchodzącym Chrestomancim.
- Poczekaj tylko! Już ja ci pokażę! - wrzasnęła. Chrestomanci zniknął już za
zakrętem schodów. Pewnie nie
usłyszah Nawet najgłośniejszy wrzask Gwendołiny brzmiał cienko i słabo.
Kota to zaintrygowało. Co takiego ma w sobie ten zamek? Podniósł wzrok na
kopułę, skąd padało światło. Wrzask Gwendołiny powinien wzbudzić w niej echo jak
wszyscy diabli. Tymczasem wywołał tylko cienki, słaby pisk. Czekając, aż siostra się
uspokoi, Kot eksperymentalnie wsadził dwa palce do ust i zagwizdał jak najgłośniej.
Rozległ się dziwaczny, tępy dźwięk jak skrzypienie buta. Ten odgłos sprowadził do
galerii starą damę w mitenkach.
- Co za hałaśliwe dzieci! - skarciła ich. - Jeśli chcecie wrzeszczeć i gwizdać,
musicie wyjść na dwór.
- Och, no to chodźmy! - gniewnie rzuciła Gwendolina do Kota i pobiegli do
znajomej części zamku. Po krótkim błądzeniu znaleźli drzwi, przez które ich
wprowadzono poprzedniego dnia, i wyszli na dwór.
- Chodźmy się rozejrzeć - zaproponował Kot. Gwendolina wzruszyła
ramionami i mruknęła, że jej to odpowiada, więc rozpoczęli zwiedzanie.
Za gęstwą rododendronów zaczynał się wielki, gładki trawnik, gdzie rosły cedry.
Ciągnął się wzdłuż całej nowszej części zamku. Po drugiej stronie trawnika Kot
dostrzegł nadzwyczaj interesujący, wysoki, nasłoneczniony mur, zza którego
zwieszały się gałęzie drzew. Najwyraźniej były to ruiny jeszcze starszego zamku. Kot
ruszył truchtem w tamtą stronę, obok wielkich okien nowego zamku, ciągnąc za sobą
siostrę. Ale w połowie drogi Gwendolina przystanęła i zaczęła wiercić czubkiem
bucika!w wystrzyżonej zielonej trawie.
- Hm - powiedziała. - Myślisz, że tutaj się liczy jako zamek?
- Pewnie tak - odparł Kot. - No, chodź. Chcę zwiedzić tamte ruiny.
Jednak pierwszy mur, do którego dotarli, był bardzo niski. Furtka prowadziła do
bardzo porządnego francuskiego ogrodu, z szerokimi żwirowymi ścieżkami
biegnącymi bardzo prosto pomiędzy bukszpanowymi żywopłotami. Wszędzie rosły
cisy przystrzyżone w surowe piramidy, wszystkie kwiaty były żółte i posadzone w
zwartych kępkach.
- Nuda - ocenił Kot i ruszył przodem do zrujnowanego muru w głębi.
Ponownie drogę zagrodził im niższy mur i tym razem weszli do sadu. Był to
bardzo porządny sad, gdzie wszystkie drzewa, ukształtowane płasko, stały karnie w
szeregach jak żywopłoty przy krętych żwirowych ścieżkach. Gałęzie uginały się od
jabłek. Po tym, co mówił Chrestomanci, Kot nie ośmielił się żadnego zwędzić, ale
Gwendolina zerwała dużego czerwonego worcestera i zatopiła w nim zęby.
Natychmiast zza zakrętu ścieżki wyszedł ogrodnik i oznajmił karcąco, że nie
wolno zrywać jabłek.
Gwendolina rzuciła jabłko na ścieżkę.
- To je sobie weź. I tak było robaczy we.
Poszli dalej i zostawili ogrodnika wpatrującego się ponuro w nadgryzione
jabłko. Zamiast do ruin, dotarli do sadzawki ze złotymi rybkami, a potem do różanego
ogrodu. Tutaj Gwendolina w ramach eksperymentu spróbowała zerwać różę.
Natychmiast zjawił się następny ogrodnik i wyjaśnił z szacunkiem, że nie wolno im
zrywać róż. Wiec Gwendolina rzuciła na ziemię także różę. Potem Kot obejrzał się
przez ramię i zobaczył, że jakimś sposobem ruiny znalazły się z tyłu. Zawrócił, ale
wciąż nie mógł tam dotrzeć. Zbliżała się już pora obiadu, kiedy nagle trafił na wąską
stromą ścieżkę pomiędzy murami i zobaczył ruiny nad głową, u wylotu ścieżki.
Uradowany popędził ścieżką do góry. Rozświetlony słońcem mur był wyższy
od przeciętnego domu, a na jego szczycie rosły drzewa. Zbliżywszy się, Kot zobaczył,
ż
e z muru wystają zawrotnie strome kamienne schodki przypominające drabinę z
kamienia i tak stare, że rosły na nich laki i lwie paszcze. Wybujałe malwy całkiem
przesłoniły miejsce, gdzie schodki dotykały ziemi. Kot musiał odepchnąć na bok
wysoką czerwoną malwę, żeby postawić stopę na pierwszym stopniu.
Jak tylko to zrobił, kolejny ogrodnik nadbiegł po stromej ścieżce, sapiąc.
- Nie możecie tam wejść! Tam na górze jest ogród Chresto-manciego!
- Dlaczego nie możemy? - zapytał bardzo rozczarowany Kot.
- Bo nie wolno i już.
Powoli, niechętnie Kot zawrócił. Ogrodnik stał u stóp schodów i pilnował, czy
Kot naprawdę odszedł.
- Psiakość! - burknął Kot.
- Mam już powyżej uszu tych zakazów Chrestomanciego -oświadczyła
Gwendolina..- Najwyższy czas, żeby ktoś dał mu nauczkę.
- Co zamierzasz zrobić? - zapytał Kot.
- Zaczekaj, to zobaczysz - obiecała Gwendolina i gniewnie zacisnęła usta.
ROZDZIA Ł 5
Gwendolina nie chciała powiedzieć bratu, co zamierza. Na skutek tego Kot
przeżywał dość melancholijne chwile. Po pożywnym obiedzie z brukwi i gotowanej
baraniny znowu mieli lekcje. Potem Gwendolina odeszła z pośpiechem i nie
pozwoliła bratu z sobą pójść. Kot nie wiedział, co robić.
- Chcesz się pobawić na dworze? - zapytał Roger. Kot wiedział, że Roger pyta
tylko przez uprzejmość.
- Nie, dziękuję - odmówił grzecznie.
Musiał zwiedzać ogrody na własną rękę. Niżej był las pełen kasztanowców, ale
kasztany wcale jeszcze nie dojrzały. Kot bez większej nadziei wypatrywał ich wśród
gałęzi, kiedy dostrzegł domek na drzewie, mniej więcej w połowie wysokości. To już
było coś! Zamierzał się tam wdrapać, ale usłyszał głosy i zobaczył spódnicę Julii
trzepoczącą wśród liści. Więc nic z tego. To był prywatny domek Julii i Rogera, w tej
chwili zajęty.
Kot powędrował dalej. Dotarł do trawnika i zobaczył Gwendolinę przykucniętą
pod jednym z cedrów i pochłoniętą wykopywaniem małej dziury.
- Co ty robisz? - zapytał Kot.
- Odejd ź - burknęła.
Odszedł. Nie wątpił, że Gwendolina robiła coś związanego z czarami i z
nauczką dla Chrestomąnciego, ale wypytywanie jej nie miało sensu, kiedy była taka
tajemnicza. Musiał zaczekać. Wytrzymał przez następną przerażającą kolację, a
potem przez długi, długi wieczór. Gwendolina po kolacji zamknęła się na klucz w
swoim pokoju i kazała mu odejść, kiedy zapukał.
Następnego ranka zbudził się wcześnie i przez okno zobaczył, co zrobiła
Gwendolina. Trawnik był w opłakanym stanie. Nie wyglądał już jak gładka płachta
zielonego aksamitu. Pokrywały go kretowiska. Wszędzie, jak okiem sięgnąć,
sterczały małe zielone wzgórki, kopczyki świeżej ziemi, długie ziemne nasypy i
długie zielone bruzdy poruszonej trawy. Najwyraźniej liczna armia kre-tów pracowała
przez całą noc. Kilkunastu ogrodników stało z ponurymi minami, drapiąc się po
głowach.
Kot narzucił ubranie i zbiegł po schodach.
Gwendolina wychylała się z okna swojej sypialni w falbania-stej koszuli nocnej,
promieniejąc z dumy.
- Tylko popatrz! - zawołała do Kota. - Czy to nie wspaniałe? Wczoraj
wieczorem poświęciłam kilka godzin, żeby na pewno wszystko zniszczyć. Teraz
Chrestomanci pójdzie po rozum do głowy!
Kot w to nie wątpił. Nie wiedział, ile będzie kosztowała wymiana takiej ilości
darni, ale podejrzewał, że całkiem sporo. Obawiał się, że Gwendolinę czekają
poważne kłopoty.
Ku jego zdumieniu nikt nawet nie wspomniał o trawniku. W chwilę później
weszła Eufemia i powiedziała tylko:
- Znowu się spóźnicie na śniadanie.
Roger i Julia w ogóle nic nie mówili. W milczeniu przyjęli marmoladę i nóż podane
przez Kota, i tylko Julia odezwała się jeden jedyny raz, kiedy upuściła nóż Kota i
podniosła go zmieszana. „Psiakość!" - powiedziała. A kiedy pan Saunders zawołał ich
na lekcje, mówił tylko o matematyce i historii. Kot doszedł do wniosku, że nikt nie
podejrzewa Gwendoliny w sprawie kretowisk. Nie zdawali sobie sprawy, jaka z niej
potężna czarownica.
Tego dnia po obiedzie nie było lekcji. Pan Saunders wyjaśnił, że zawsze mają
wolne w środy po południu. Po obiedzie wszystkie kretowiska znikły. Kiedy wyjrzeli
z okna pokoju zabaw, trawnik znowu wyglądał jak płachta aksamitu.
- Nie wierzę! - szepnęła Gwendolina do Kota. - To na pewno iluzja. Próbują
mnie poniżyć.
Wyszli na dwór, żeby się rozejrzeć. Musieli zachować ostrożność, ponieważ
pan Saunders spędzał wolne popołudnie na leżaku pod cedrem, czytając żółtą książkę
w miękkiej oprawie, która widocznie bardzo go bawiła. Gwendolina przespacerowała
się po trawniku i udawała, że podziwia zamek. Na niby zawiązując sznurowadło,
szturchnęła trawę palcem.
- Nie rozumiem! - wyznała. Jako czarownica wiedziała, że równa, gładka darń
nie jest iluzją. - Naprawdę to naprawili! Jak?
- Widocznie ułożyli nową darń, kiedy mieliśmy lekcje - zasugerował Kot.
- Nie bądź głupi! - ofuknęła go. - Nowa darń byłaby jeszcze w kwadratach, nie
jak ta!
Pan Saunders ich zawołał.
Przez sekundę Gwendolina wyglądała na przestraszoną, ale ukryła to całkiem
nieźle i swobodnym krokiem podeszła do leżaka. Kot zobaczył, że żółta książka była
po francusku. To ci dopiero, żeby śmiać się z francuskiego tekstu! Widocznie pan
Saunders był nie tylko silnym magiem, ale również wykształconym.
Pan Saunders odłożył książkę grzbietem do góry na znowu piękną trawę i
uśmiechnął się do dzieci.
- Wyszliście tak szybko, że nie zdążyłem wam wręczyć kieszonkowego.
Proszę.
Podał obojgu po dużej srebrnej monecie. Kot zagapił się na swój pieniądz. To była
korona - całe pięć szylingów. Nigdy w życiu nie miał tyle pieniędzy. Pan Saunders
wprawił go w jeszcze większe zdumienie, mówiąc:
- Dostaniecie tyle co środę. Nie wiem, czy wolicie wydawać, czy oszczędzać.
Julia i Roger zwykle idą do wioski i przepuszczają wszystko na słodycze.
- Dziękuję - powiedział Kot. - Bardzo dziękuję. Czy pójdziemy do wioski,
Gwendolino?
- Dobrze - zgodziła się Gwendolina.
Z jednej strony pragnęła zostać w zamku i śmiało stawić czoło wszelkim
oskarżeniom w związku z kretowiskami, z drugiej -z ulgą przyjęła wymówkę, żeby
się wymknąć.
- Spodziewam się, że Chrestomanci pośle po mnie, jak tylko się połapie, że to
moja wina - powiedziała, kiedy szli aleją wśród drzew.
- Myślisz, że to pan Saunders naprawił trawnik? - zagadnął Kot. Gwendolina
spochmurniała.
- Nie mógł. Przecież prowadził lekcję.
- Ogrodnicy - zasugerował Kot. - Niektórzy pewnie są czarownikami. Strasznie
szybko się pojawiali, żeby nam czegoś zabronić.
Gwendolina zaśmiała się pogardliwie.
- Przypomnij sobie Pomocnego Czarownika.
Kot poczuł lekkie wątpliwości. Pomocny Czarownik miał niewiele więcej
talenju od pani Sharp. Zwykle wynajmowano go do przenoszenia ciężarów albo
sprawiania, żeby gorszy koń wygrał na wyścigach.
- Wszystko jedno - upierał się - może to specjaliści... ogrodowi czarownicy.
Gwendolina tylko znowu się zaśmiała.
Wioska leżała tuż za bramą zamku, u stóp wzgórza. Ładne domki otaczały
rozległe błonia. Na błoniach stały rzędem sklepy: śliczna piekarnia z łukowym
frontonem, równie śliczny sklep ze słodyczami i poczta. Gwendolina zatrzymała się
przed sklepem ze starzyzną. Kot nie miał nic przeciwko temu, bo sklep wyglądał
interesująco. Gwendolina z irytacją pokręciła głową i zatrzymała wiejskiego chłopca,
który wałęsał się nieopodal.
- Podobno pan Baslam mieszka w tej wiosce. Możesz nam wskazać drogę?
Chłopiec się skrzywił.
- On? To nic dobrego. Tędy, na końcu tamtej alejki, jeśli naprawdę chcecie
wiedzieć.
Stał i patrzył na nich z taką miną, jakby należało mu się sześć pensów za fatygę.
Ani Kot, ani Gwendolina nie mieli innych pieniędzy oprócz srebrnych koron.
Nie mogli mu niczego dać.
- Wypchaj się, ty mała czarownico! - wrzasnął za nimi chłopak. - Skąpiradło!
Gwendolina wcale się nie przejęła, ale Kot tak się zawstydził, że chciał wrócić i
wytłumaczyć się przed chłopcem.
Pan Baslam mieszkał w nędznej chacie z błędnie wypisanym szyldem w oknie
TOFARY EGZOTYCZNE Gwendolina popatrzyła na napis z pewnym politowaniem
i zastukała do drzwi zmatowiałą kołatką.
Pan Baslam okazał się tłustym mężczyzną w starych spodniach opadających
pod wydatnym brzuchem. Miał czerwone oczy i obwisłe policzki jak u bernardyna.
Próbował z powrotem zamknąć drzwi, jak tylko ich zobaczył.
- Nie dzisiaj, dziękuję - powiedział, razem ze słowami wydzielając mocny
zapach piwa.
- Przysłał mnie pan Nostrum - oznajmiła Gwendolina. - Pan William Nostrum.
Drzwi znowu się otwarły.
- Ach - powiedział pan Baslam. - Wejdźcie. Tędy. Wprowadził ich do ciasnej
izdebki, gdzie stały cztery krzesła,
stół i kilkadziesiąt gablot z wypchanymi zwierzętami. Gabloty ledwie się tutaj
mieściły, spiętrzone bezładnie jedna na drugiej i wszystkie bardzo zakurzone.
- No to siadajcie - zaprosił ich dość burkliwie pan Baslam. Kot usiadł ostrożnie
i starał się nie oddychać zbyt głęboko.
Oprócz zapachu piwa buchającego od pana Baslama czuł słabą woń zgnilizny i
coś jakby marynaty. Pomyślał, że nie wszystkie wypchane zwierzaki zostały
należycie zakonserwowane.
Fetor jakoś nie przeszkadzał Gwendolinie. Siedziała grzecznie i wyglądała jak z
obrazka. Kremowa sukienka sztywno rozłożyła się wokół niej, szeroki twarzowy
kapelusz ocieniał złociste loki. Patrzyła na pana Baslama zimnymi niebieskimi
oczami.
- Pański szyld jest błędnie napisany.
Pan Baslam spuścił ciężkie powieki i wykonał żartobliwy gest.
- Wiem, wiem. Ale nie chcę, żeby mnie poważnie traktowano. Nie na samym
początku, że tak powiem. No więc czego chcecie? Pan William Nostrum nie
opowiada mi o swoich planach. Jestem tylko skromnym dostawcą towarów.
- Oczywiście potrzebuję towaru - powiedziała Gwendolina.
Kot słuchał, dość znudzony, jak Gwendolina targowała się o materiały do
czarów. Pan Baslam grzebał za gablotami z wypchanymi zwierzakami i wyciągał
gazetowe zawiniątka z tym i owym - oczy kijanek, języki węży, kardamon,
ciemiernik, saletra, płyn do balsamowania, dziki czosnek i ropnaite żywice,
prawdopodobnie odpowiedzialne za niemiły zapach. śądał za wszystko więcej, niż
Gwendolina chciała zapłacić. Zdecydowana była jak najkorzystniej wydać swoje pięć
szylingów. Pan Baslam nie wydawał się tym zachwycony.
- Wiesz, czego chcesz, tak? - rzucił zrzędliwie.
- Wiem, ile takie rzeczy powinny kosztować - odparła Gwendolina. Zdjęła
kapelusz, starannie zapakowała do niego gazetowe zawiniątka i włożyła kapelusz z
powrotem na głowę. -1 na koniec potrzebuję trochę smoczej krwi - dodała.
- Oooch! -jęknął pan Baslam i potrząsnął głową ze smutkiem, aż zafalowały jego
obwisłe policzki. - Jest zakaz używania smoczej krwi. Powinnaś o tym wiedzieć,
młoda damo. Nie wiem, czy zdobędę chociaż odrobinę.
- Pan Nostrum... obaj panowie Nostrumowie mówili, że pan potrafi zdobyć
wszystko - powiedziała- Gwendolina. - Mówili, że pan jest najlepszym agentem,
jakiego znają. Zresztą nie proszę o smoczą krew teraz. Składam zamówienie.
Pan Baslam wydawał się zadowolony z pochwały braci Nostru-mów, ale wciąż
miał wątpliwości.
- "tylko strasznie mocne czary wymagają smoczej krwi - bronił się płaczliwie. -
Przecież taka młoda panienka nie będzie sama robiła takich rzeczy.
- Jeszcze nie wiem - przyznała Gwendolina. - Ale to możliwe. Wie pan, jestem
na magii zaawansowanej. I chcę zamówić smoczą krew na wypadek, gdybym jej
potrzebowała.
- To będzie kosztowało - ostrzegł ją pan Baslam. - Rozumiesz, trzeba zapłacić
za ryzyko. Nie chcę żadnych zatargów z prawem.
- Zapłacę - obiecała Gwendołina. - Zapłacę w ratach. Niech pan zatrzyma
resztę z pięciu szylingów jako zaliczkę.
Pan Baslam nie potrafił się oprzeć. Spojrzał na monetę w ręce Gwendoliny
takim wzrokiem, że Kot wyraźnie zobaczył długi rząd spienionych kufli z piwem.
- Załatwione - powiedział.
Gwendolina uśmiechnęła się wdzięcznie i wstała. Kot również zerwał się z
radością.
- A co dla młodego dżentelmena? - zagadnął przymilnie pan Baslam. - Nie
chcesz spróbować sił w nekromancji?
- To tylko mój brat - wyjaśniła Gwendolina.
- Och. Aha. Hm. No tak - wybąkał pan Baslam. - Oczywiście. No, życzę
miłego dnia. Wpadnijcie kiedyś, w każdej chwili.
- Kiedy pan zdobędzie smoczą krew? - zapytała Gwendolina od progu.
Pan Baslam zamyślił się.
- Powiedzmy, za tydzień.
Gwendolina si ę rozpromieniła.
- Jak szybko! Wiedziałam, że pan jest dobrym agentem. Gdzie pan ją tak
szybko dostanie?
- Takich rzeczy się nie mówi - zarechotał pan Baslam. - Trzeba ją sprowadzić z
innego s'wiata, ale z którego, to sekret zawodowy, młoda damo.
Gwendolina tryskała radością, kiedy wracali do zamku.
- Tydzień! - powtarzała. - To najkrótszy termin, o jakim słyszałam. Wiesz,
trzeba ją przeszmuglować z innego świata. Widocznie on tam ma bardzo dobre
układy.
- Albo trzyma ją u siebie, w wypchanym ptaku - burknął Kot, któremu pan
Baslam wcale się nie spodobał. - Po co ci smocza krew? Pani Sharp mówiła, że to
kosztuje pięćdziesiąt funtów za uncję.
- Cicho bądź! - syknęła Gwendolina. - Och, szybko! Pospiesz się, Kot! Do tego
sklepu ze słodyczami. Ona nie powinna wiedzieć, gdzie byliśmy.
Na wiejskich błoniach dama trzymająca parasolkę rozmawiała z duchownym.
To była żona Chrestomanciego. Kot i Gwendolina wpadli do sklepu, licząc, że ich nie
zauważyła. Tam Kot kupił sobie i siostrze po torebce toffi. Millie wciąż stała na
błoniach, więc kupił również trochę lukrecji. Millie nadal rozmawiała z duchownym,
więc kupił Gwendolinie wycieraczkę do piór, a sobie pocztówkę z zamkiem.
Millietnie ruszyła się z miejsca. Kot nie mógł już wymyślić nic więcej do kupienia,
więc musieli wyjść ze sklepu.
Millie kiwnęła na nich, jak tylko ich zobaczyła.
- Poznajcie naszego drogiego pastora.
Pastor, starszy człowiek ze słabym, rozbieganym wzrokiem, podał im drżącą
ręke,,i powiedział, że zobaczy ich w niedzielę. Potem oświadczył, że naprawdę musi
już iść.
- My też - przytaknęła Millie. - Chodźcie, moi drodzy. Razem wrócimy do
zamku.
Nie pozostało im nic innego, tylko pójść obok niej pod parasolką, przez błonia i
zamkową bramę. Kot bał się, że Milłie zapyta, dlaczego odwiedzili pana Baslama.
Gwendolina obawiała się, że Millie zapytają o kretowiska na trawniku. Ale Millie
powiedziała:
- Cieszę się, że mam okazję z wami porozmawiać, moi kochani. Nie miałam
czasu sprawdzić, jak sobie radzicie. Wszystko w porządku? Nic was tu nie zdziwiło?
- No... trochę - wyznał Kot.
- Pierwsze dni zawsze są najgorsze, wszędzie - pocieszyła go Millie. - Na
pewno wkrótce się oswoicie. I śmiało korzystajcie z zabawek w pokoju zabaw, jeśli
chcecie. Są dla wszystkich. Prywatne zabawki są w pokojach. Jak wam się podobają
wasze pokoje?
Kot popatrzył na nią ze zdumieniem. Zachowywała się tak, jakby kretowiska i
czary wcale nie istniały. Pomimo eleganckiej sukni z krezą i koronkowej parasolki
była najzwyklejszą, dobrą, poczciwą kobietą. Kot ją polubił. Zapewnił, że podoba mu
się jego pokój i łazienka, zwłaszcza prysznic, i wyjaśnił, że nigdy przedtem nie miał
łazienki tylko dla siebie.
- Och, bardzo się cieszę. Miałam nadzieję, że ci się spodoba -powiedziała
Millie. - Panna Bessemer chciała cię umieścić obok Rogera, ale moim zdaniem
tamten pokój jest taki nudny... i nie ma prysznica. Obejrzyj go kiedyś, to sam
zobaczysz.
Szła alejką i gawędziła, a Kot odkrył, że sam podtrzymuje rozmowę. Jak tylko
stało się jasne, że Millie nie zamierza wspominać o trawnikach ani o towarach
egzotycznych, Gwendolina zaczęła ją lekceważyć. Zachowywała pogardliwe
milczenie i oddała głos bratu. Po chwili Millie zapytała Kota, co w zamku najbardziej
go zdziwiło.
Kot odpowiedział nieśmiało, ale bez wahania:
- To, jak wszyscy rozmawiają przy kolacji.
Millie wydała tak rozpaczliwy okrzyk, że Kot podskoczył, a Gwendolina
zrobiła jeszcze bardziej pogardliwą minę.
- Ojej! Biedny Eryk! Widziałam, jak patrzysz! Czy to nie okropne? Michael wpada w
entuzjazm i nie potrafi mówić o niczym innym. Ale powinno mu przejść za dzień lub
dwa i wtedy znowu będziemy mogli rozsądnie rozmawiać, nawet pożartować. Lubisz
się pośmiać przy stole, prawda? Niestety, nic nie powstrzyma biednego Bernarda
przed gadaniem o akcjach i obligacjach, ale nie zwracaj na niego uwagi. Nikt nie
słucha Bernarda. Przy okazji, lubisz ekierki?
- Tak - odpowiedział Kot.
- Och, świetnie! - zawołała Millie. - Zorganizowałam podwieczorek na
trawniku, bo to wasza pierwsza środa i nie chciałam marnować pięknej pogody. Czy
to nie dziwne, że wrzesień prawie zawsze jest ładny? Jeśli przejdziemy pomiędzy
tymi drzewami, zjawimy się na trawniku jednocześnie z herbatą.
I rzeczywiście, kiedy wyszli za Millie z zarośli, zobaczyli grupę leżaków
ustawionych wokół leżaka pana Saundersa. Lokaje rozstawiali stoliki i przynosili
tace. Prawie cała Rodzina zebrała się wokół leżaków. Gwendolina trzymała się z tyłu
za Millie i Kotem, spoglądając nerwowo i wyzywająco. Wiedziała, że teraz Chresto-
manci porozmawia z nią o trawniku, a co gorsza, nie zdążyła przedtem wyjąć
egzotycznych towarów z kapelusza.
Ale Chrestomanciego nie było, chociaż wszyscy inni byli obecni. Millie
przecisnęła się pomiędzy Bernardem od akcji a Julią, minęła starą damę w mitenkach
i wycelowała parasolkę w pana Saundersa.
- Michael, absolutnie zabraniam ci mówić o sztuce przy podwieczorku -
oznajmiła surowo, ale trochę popsuła efekt, kiedy się roześmiała.
Rodzina najwyraźniej czuła to samo co Kot. Kilka osób zawołało: „Słuchajcie!
Słuchajcie!", a Roger zapytał:
- Możemy zaczynać, mamusiu?
Podwieczorek smakował Kotu. Po raz pierwszy od przyjazdu do zamku coś mu
sprawiło przyjemność. Podano cienkie jak papier kanapki z ogórkiem i duże
gąbczaste ekierki. Kot zjadł nawet więcej od Rogera. Wokół rozbrzmiewały
zwyczajne, pogodne rodzinne rozmowy, w tle brzęczały akcje i obligacje, ciepłe
promienie słońca kładły się na zielonej połaci trawnika. Kot cieszył się, że ktoś
naprawił szkody. Wolał gładki trawnik. Pomyślał sobie, że przy odrobinie praktyki
może być w zamku prawie szczęśliwy.
Gwendolina bynajmniej nie była szczęśliwa. Gazetowe zawiniątka ciążyły jej
na głowie. Ich zapach zepsuł smak ekierek. Wiedziała, że musi zaczekać do kolacji,
zanim Chrestomanci porozmawia z nią o trawniku.
Kolację podano tego wieczoru później ze względu na obfity podwieczorek.
Zapadał zmierzch, kiedy Rodzina zebrała się w jadalni. Na całej długości
wypolerowanego stołu stały zapalone świece. Kot widział je i resztę pokoju odbite w
rzędach wysokich okien naprzeciwko. Widok był przyjemny i pożyteczny. Kot
zobaczył nadchodzącego lokaja. Teraz przynajmniej nie zaskoczyło go, kiedy lokaj
wysunął tacę z małymi rybkami i marynowaną kapustą spoza jego (^mienia. I
ponieważ Kotu zakazano używać prawej ręki, bez żadnych skrupułów sięgał z drugiej
strony. Zaczynał się czuć swojsko.
Ponieważ panu Saundersowi zabroniono rozmawiać o sztuce przy
podwieczorku, podczas kolacji wykazał się jeszcze większą elokwencją niż zwykle.
Gadał i gadał. Przyciągnął uwagę Chrestomanciego i nie dopuszczał go do głosu.
Chrestomanci słuchał i kiwał głową z sennym, pogodnym wyrazem twarzy.
Gwendolinę ogarniała coraz większa złość. Chrestomanci nie wspomniał ani słowem
o trawniku, ani tutaj, ani wcześniej w bawialni. Coraz wyraźniej rozumiała, że nikt
nie zamierza poruszać tej sprawy.
Była wściekła. Pragnęła uznania dla swoich mocy. Chciała udogodnić
Chrestomanciemu, że jest czarownicą, z którą należy się liczyć. Więc nie pozostało
jej nic innego, tylko rzucić następne zaklęcie. Trochę jej przeszkadzało, że nie miała
pod ręką żadnych ingrediencji, ale jedno mogła zrobić całkiem łatwo.
Kolacja trwała. Pan Saunders gadał. Lokaje wnieśli następne danie. Kot zerknął
w szybę okienną, żeby zobaczyć, kiedy dojdzie do niego srebrna taca. I niemal
wrzasnął.
Za oknem stało chude, blade stworzenie. Przyciśnięte do ciemnej szyby,
machało rękami i poruszało ustami. Wyglądało jak zabłąkany duch lunatyka. Było
słabe, białe i odrażające. Ubłocone i oślizłe. Chociaż Kot niemal natychmiast się
zorientował, że to dzieło Gwendoliny, nadal wytrzeszczał oczy ze strachem.
Millie zauważyła jego przerażone spojrzenie. Spojrzała sama, wzdrygnęła się i
lekko poklepała Chrestomanciego łyżką po wierzchu dłoni. Chrestomanci otrząsnął
się ze snu na jawie i również zerknął w okno. Obrzucił żałosnego stwora znudzonym
spojrzeniem i westchnął.
- Dlatego wciąż uważam, że Florencja jest najpiękniejszym ze wszystkich
włoskich miast - perorował pan Saunders.
- Ludzie zwykle głosują też na Wenecję - powiedział Chrestomanci. - Frazier,
bądź tak dobry i zaciągnij zasłony. Dziękuję.
- Nie, nie. Moim zdaniem Wenecja jest przeceniana - upierał się pan Saunders i
zaczął dowodzić dlaczego. Tymczasem kamerdyner zaciągnął długie pomarańczowe
kotary i zasłonił stwora przed wzrokiem biesiadników.
- No, może i racja. Florencja ma więcej do zaoferowania -zgodził się
Chrestomanci. - Nawiasem mówiąc, Gwendolino, kiedy mówiłem o zamku, miałem
na myśli, oczywiście, również zamkowe tereny, nie tylko wnętrza. Mów dalej,
Michaelu. Wenecja.
Wszyscy je<$li dalej oprócz Kota. Wyobrażał sobie, jak stworzenie wciąż
drapie i ślini szybę za pomarańczowymi kotarami.
- Nie bój się, głupi! Już je odesłałam - powiedziała Gwendoli-na głosem
zdławionym z furii.
ROZDZIA Ł 6
Gwendolina dała upust wściekłości w swoim pokoju po kolacji. Wskoczyła na
łóżko, wrzeszczała i rzucała poduszkami. Kot stał przezornie pod ścianą, czekając, aż
siostra się uspokoi. Ale Gwendolina nie przestała, dopóki nie poprzysięgła sobie, że
rozpocznie kampanię przeciwko Chrestomanciemu.
- Nienawidzę tego zamku! - wrzeszczała. - Nienawidzę ich wszystkich! Tacy są
fałszywie uprzejmi! Nienawidzę, nienawidzę!
Wrzask był tłumiony przez aksamitne obicia pokoju i całkiem niknął we
wszechobecnej ciszy zamku.
- Słyszysz?! - krzyknęła Gwendolina. - Puchowa kołderka ohydnej
grzeczności! Zniszczyłam im trawnik, więc zaprosili mnie na podwieczorek.
Wywołałam przepiękną zjawę, więc zaciągnęli zasłony. „Frazier, bądź tak dobry i
zaciągnij zasłony". Fuj! Chre-stomanci przyprawia mnie o mdłości!
- Nie uważam, że to była przepiękna zjawa - sprzeciwił się Kot, cały drżący.
- Cha, cha! Nie wiedziałeś, że stać mnie na to, co?! - zawołała Gwendolina. -
Nie miała przestraszyć ciebie, głupi, tylko Chrestomanciego. Nienawidzę go! Nawet
się nie zainteresował.
- Po co nas tutaj sprowadzi ł, jeśli ty go nie interesujesz? - zapytał Kot.
Gwendoline zaskoczyło takie postawienie sprawy.
- Nie pomyślałam o tym - przyznała. - Może to coś poważnego. Odejdź. Chce
to przemyśleć. W każdym razie - zawołała za Kotem, który ruszył do drzwi - on się
mną zainteresuje, choćbym miała pęknąć! Codziennie będę coś robiła, dopóki mnie
nie zauważy!
I znowu nieszczęsny Kot był zdany na siebie. Pamiętając, co mówiła Millie,
poszedł do pokoju zabaw. Ale Julia i Roger już tam byli i bawili się żołnierzykami na
poplamionym dywanie. Mali ołowiani grenadierzy maszerowali. Kilku podtaczało
armatę, inni leżeli za poduszkami i strzelali z karabinów, które cichutko
potrzaskiwały. Roger i Julia obejrzeli się z minami winowajców.
- Nie mów nikomu, dobrze? - poprosiła Julia.
- Chcesz się z nami pobawić? - zapytał uprzejmie Roger.
- Och, nie, dziękuję - pospiesznie odparł Kot.
Wiedział, że nie mógłby uczestniczyć w takiej zabawie bez pomocy
Gwendoliny. Ale nie śmiał się naprzykrzać siostrze w jej obecnym nastroju. Nie miał
nic do roboty. Potem przypomniał sobie, że Millie wyraźnie spodziewała się po nim
znacznie bardziej gruntownego zwiedzenia zamku. Wyruszył więc na wyprawę
badawczą, nieco zdumiony własnym zuchwalstwem.
Zamek wydawał się dziwny w nocy. W regularnych odstępach paliły się słabe
elektryczne światła. Zielony dywan lśnił lekko, a wypolerowane podłogi i ściany
odbijały wszystko jeszcze wyraźniej niż w dzień. Kot wędrował bezgłośnie w
towarzystwie kilku własnych widmowych odbić, aż poczuł się jakiś nierzeczywisty.
Wszystkie drzwi były zamknięte. Nasłuchiwał przy paru, ale nic nie usłyszał. Nie
miał odwagi żadnych otworzyć. Szedł dalej i dalej.
Po chwili odkrył, że jakąś okrężną drogą dotarł do starszej części zamku. Tutaj ściany
były z bielonego kamienia, a okna zagłębiały się w murze prawie na metr. Potem
zobaczył kręte schody, bliźniaczo podobne do tych, które prowadziły do jego pokoju,
tylko że te skręcały w drugą stronę. Wspiął się po nich ostrożnie.
Mijał właśnie ostatni zakręt, kiedy otwarły się drzwi na szczycie. Jaśniejszy
prostokąt światła padł na ścianę w górze, w prostokącie zaś stanął cień, który mógł
należeć tylko do Chrestomanciego. Nikt inny nie mógł rzucać równie wysokiego
cienia, z taką gładką głową i takim mnóstwem falbanek na gorsie koszuli. Kot
przystanął.
- I miejmy nadzieję, że ta smarkula nie spróbuje znowu - powiedział
Chrestomanci, niewidoczny w górze. Mówił z większym ożywieniem niż zwykle i
jakby z gniewem.
Głos pana Saundersa odpowiedział skądś dalej:
- Szczerze mówiąc, mam jej już trochę dosyć. Zakładam, że wkrótce się
opamięta. Co w nią wstąpiło, żeby tak zdradzać źródło swojej mocy?
- Ignorancja - wyjaśnił Chrestomanci. - Gdybym podejrzewał, że ona chociaż w
przybliżeniu wie, co robi, już nigdy nie zrobiłaby nic więcej w tej dziedzinie... ani w
innych.
- Siedziałem tyłem - powiedział pan Saunders. - Co to było? Numer pięć?
- Nie. Numer trzy, sądząc po wyglądzie włosów. Duch zmarłego - oświadczył
Chrestomanci. - Za co powinniśmy dziękować.
Ruszył w dół schodów. Kot był zbyt przerażony, żeby uciekać.
- Muszę nakłonić komisję egzaminacyjną, żeby skorygowała elementarny kurs
magii - zawołał Chrestomanci z dołu - i włączyła więcej teorii. Ci pokątni czarodzieje
wypychają co lepszych uczniów na poziom zaawansowany i nawet nie dają im
przyzwoitych podstaw.
Minął zakręt i zobaczył Kota.
- O, witam - powiedział przyjaźnie. - Nie miałem pojęcia, że tu jesteś. Chcesz
wejść na górę i obejrzeć pracownię Michaela?
Kot kiwnął głową. Nie śmiał odmówić.
Chrestomanci zachowywał się jednak całkiem przyjaźnie, podobnie jak pan
Saunders, kiedy Chrestomanci wprowadził Kota do pokoju.
- Cze ść, Eryku - powiedział wesoło. - Rozejrzyj się. Czy cokolwiek z tego coś dla
ciebie znaczy?
Kot pokręcił głową. Pokój był okrągły jak jego sypialnia, ale znacznie większy i
wyglądał jak typowa pracownia czarodzieja. Tyle Kot rozumiał. Rozpoznał pięcioramienną
gwiazdę wymalowaną na podłodze. Zapach dochodzący z zapalonego kaganka wiszącego pod
sufitem nie różnił się od zapachu, który unosił się nad ulicą Sabatu w WoWercote. Ale Kot
nie miał zielonego pojęcia, do czego służą przedmioty rozłożone na licznych roboczych
stołach.
Na jednym stały stłoczone kolby i retorty, niektóre puste, niektóre bulgoczące. Na
drugim piętrzyły się książki i zwoje pergaminu. Trzeci gęsto pokrywały wypisane kredą
znaki, pośród których spoczywało jakieś zmumifikowane stworzenie.
Kot zobaczył też książki ciasno ustawione na półkach biegnących pod ścianami, inne
półki wypełnione słojami magicznych ingrediencji - wielkimi Słojami, jak te w sklepach ze
słodyczami. Prześliznął się wzrokiem po etykietach na kilku ogromnych słojach:
OCZYTRASZEK, GUMA ARABSKA, ELIKSIR ZIELA ŚWIĘTOJAŃSKIEGO, SMOCZA
KREW (SUSZONA). Ostami słój był niemal wypełniony ciemnobrązowym proszkiem. Kot
powrócił spojrzeniem do zmumifikowanego stwora rozciągniętego pomiędzy znakami
wypisanymi kredą na stole. Stwór miał na łapach pazury jak pies. Przypominał wielką
jaszczurkę. Ale na grzbiecie chyba miał skrzydła. Kot był niemal pewien, że patrzy na małego
smoka.
- Nic nie znaczy, hę? - zagadnął pan Saunders.
Kot odwrócił się i zobaczył, że Chrestomanci wyszedł. Poczuł się trochę swobodniej.
- To pewnie dużo kosztowało - powiedział.
- Na szczęście podatnicy płacą - odparł pan Saunders. - Chciałbyś się nauczyć, do
czego to wszystko służy?
- To znaczy, nauczyć się czarów? - upewnił się Kot. - Nie, nie, dziękuję. Nic z tego nie
wyjdzie.
- No, chodzi ło mi co najmniej o dwie inne rzeczy oprócz czarów - sprostował
pan Saunders. - Ale dlaczego myślisz, że nic z tego nie wyjdzie?
- Boja nie potrafię. Moje zaklęcia po prostu nie działają.
- Na pewno zabierałeś się do tego we właściwy sposób?
Pan Saunders podszedł do zmumifikowanego smoka i machinalnie dał mu
prztyczka w nos. Stworzenie drgnęło gwałtownie, błoniaste skrzydła na grzbiecie
rozłożyły się szeroko. Potem stwór znowu znieruchomiał. Kot, zdjęty odrazą, cofnął
się aż do drzwi. Był prawie równie przerażony, jak wtedy, kiedy panna Larkins nagle
przemówiła męskim głosem. I teraz sobie skojarzył, że ten głos brzmiał podobnie do
głosu pana Saundersa.
- Zabierałem się do tego na wszelkie możliwe sposoby - odpowiedział. -1 nie
potrafiłem nawet zmienić guzików w złoto. A to przecież proste.
Pan Saunders się roześmiał.
- Może nie jesteś dostatecznie chciwy. No dobrze. Zmykaj, jeśli chcesz.
Kot uciekł z wielką ulgą. Powinien zawiadomić Gwendolinę, że Chrestomanci
jednak zainteresował się jej zjawą i nawet się rozgniewał. Ale Gwendolina zamknęła
się na klucz w pokoju i nie odpowiadała, kiedy ją wołał.
Następnego ranka znowu spróbował, lecz nim zdążył zamienić słówko z
Gwendolina, weszła Eufemia, niosąc list. Gwendolina skwapliwie odebrała go od
pokojówki. Kot rozpoznał na kopercie kanciaste pismo pana Nostruma.
Gwendolina znowu się wściekła.
- Kto to zrobił? Kiedy to przyszło?
Koperta była schludnie rozcięta na całej długości.
- Dzisiaj, z poranną pocztą - odparła Eufemia. -1 nie patrz tak na mnie. Panna
Bessemer dała mi otwarty list.
- Jak ona śmiała! - wrzasnęła Gwendolina. - Jak śmie czytać moje listy? Idę
prosto do Chrestomanciego!
- Jeśli to zrobisz, pożałujesz - ostrzegła Eufemia, kiedy Gwendolina odepchnęła
ją, biegnąc do drzwi.
Gwendolina obróciła się gwałtownie.
- Och, zamknij się, ty głupia żabia gębo!
Kot pomyślał, że to trochę niesprawiedliwe. Eufemia rzeczywiście miała lekko
wyłupiaste oczy, ale poza tym była całkiem ładna.
- Chodź, Kot! - zawołała go Gwendolina i pobiegła korytarzem z listem w ręku.
Kot popędził co sił, ale dogonił ją dopiero przy marmurowych schodach.
- Chrestomanci! - wrzasnęła Gwendolina cienkim, słabym głosem,
niebudzącym echa.
Chrestomanci wchodził po marmurowych schodach, odziany w obszerny,
fałdzisty szlafrok w kolorze pomarańczowym i jaskra-woróżowym. Wyglądał jak
cesarz Peru. Sądząc po łagodnym, roztargnionym wyrazie twarzy, wcale nie zauważył
Gwendoliny ani Kota.
Gwendolina krzyknęła do niego:
- Hej, ty! Chodź tu zaraz!
Chrestomanci podniósł wzrok i jego brwi podjechały do góry.
- Ktoś otwiera moje listy - oznajmiła Gwendolina. - Nie obchodzi mnie, kto tę
robi, ale nie zgadzam się na to! Słyszysz?!
Kot aż się wzdrygnął, słysząc ton jej głosu. Chrestomanci wydawał się
zakłopotany.
- Jak to się nie zgadzasz? - zapytał.
- Nie pozwolę na to! - wrzasnęła Gwendolina. - W przyszłości moje listy mają
do mnie przychodzić zamknięte!
- Czyli chcesz, żebym je otwierał nad parą i potem zaklejał? -zapytał z
powątpiewaniem Chrestomanci. - To bardziej kłopotliwe, ale zgadzam się, skoro ci
tak zależy.
Gwendolina wytrzeszczyła na niego oczy.
- Więc to pan? To pan przeczytał list adresowany do mnie?
Chrestomanci spokojnie przytakn ął.
- Naturalnie. Jeśli ktoś taki jak Henry Nostrum pisze do ciebie listy, muszę
sprawdzić, czy nie napisał niczego niestosownego. To bardzo podejrzany osobnik.
'
- Był moim nauczycielem! - oświadczyła z furią Gwendolina. - Pan nie ma
prawa!
- Szkoda, że pobierałaś nauki u pokątnego czarodzieja. Musisz sporo się
oduczyć. Szkoda również, że nie mam prawa otwierać twoich listów. Wolałbym,
ż
ebyś nie dostawała obfitej korespondencji, bo inaczej sumienie nie da mi spokoju.
- Zamierza pan dalej tak robić? Więc niech pan uważa. Ostrzegam pana!
- To bardzo uprzejmie z twojej strony - pochwalił ją Chrestomanci. - Lubię być
ostrzeżony.
Pokonał resztę schodów i przeszedł obok Gwendoliny i Kota. Różowo-
pomarańczowy szlafrok zafalował, odsłaniając jaskrawą szkarłatną podszewkę. Kot
zamrugał.
Gwendolina zmierzyła jadowitym wzrokiem barwny szlafrok oddalający się
wzdłuż galerii.
- Tak, nie zwracaj na mnie uwagi! - zawołała. - śartuj sobie. Jeszcze
zobaczysz, Kot, jaka jestem wściekła!
- Byłaś okropnie niegrzeczna - wytknął jej Kot.
- Zasłużył sobie - burknęła Gwendolina i pospiesznie ruszyła do pokoju zabaw.
- Otworzyć list biednego pana Nostruma! Nie żeby mi przeszkadzało, że go
przeczytał. Ułożyliśmy szyfr, więc ten paskudny Chrestomanci nigdy się nie dowie,
co to naprawdę znaczy, ale przecież jest podpis. To zniewaga. Poniżenie. W tym
zamku jestem na ich łasce. Nikt mi nie ulży w cierpieniu, nawet nie mogę ich
powstrzymać przed czytaniem moich listów. Ale jeszcze im pokażę, tylko poczekaj!
Kot przezornie wolał się nie odzywać. Gwendolina wpadła do pokoju zabaw, z
rozmachem usiadła przy stole i wreszcie zaczęła czytać swój list.
- A nie m ówiłam? - odezwała się Eufemia, podczas gdy Mary obsługiwała
windę.
Gwendolina spiorunowała ją wzrokiem.
- Tobie też pokażę! - warknęła i czytała dalej. Po chwili ponownie zajrzała do
koperty.
- Do ciebie też coś jest - poinformowała Kota i rzuciła mu kartkę papieru. - Nie
zapomnij odpisać.
Kot wziął list, zastanawiając się nerwowo, dlaczego pan No-strum do niego
napisał. Ale list był od pani Sharp.
Muj drogi Kocie!
Jak sobie radzisz kohanie? Ja si
ę
czuje samotna i tensknie za wami obojgiem
zwfa
ż
cza za tob
ą
bo dom wydaje si
ę
taki pusty. Chociasz chciałam mie
ć
troch
ę
spokoju ale tensknie za twoim głosem i
ż
afóje
ż
e nie pszynosisz japtek. Jedno si
ę
zdarzyło
ż
e pszyszed jaki
ś
d
ż
entelmen i dałpien
ć
funtófza tego starego kota co był
twoimi skszypcami wienc smutno mi si
ę
zrobiło i pomy
ś
lałam
ż
eby zapakowa
ć
ci
troch
ę
piernika ipszywie
źć
którego
ś
dnia ale pan Nostrum powiedział
ż
eby nie.
Zreszt
ą
pewnie tarzasz si
ę
w luksósach. Ucałofania dla Gwendoliny. Chciałabym
ż
eby
ś
do mnie wrucU Kocie a pieniondze nic nie znacz
ą
.
Twoja kochaj
ą
ca % Ellen Sharp
Kot przeczytał list z ciepłym, radosnym, łzawym wzruszeniem. Poczuł, że
tęskni za panią Sharp równie mocno, jak ona za nim. Ogarnęła go taka tęsknota za
domem, że nie mógł przełknąć kakao, a chleb utkwił mu w gardle. Na lekcjach
docierało do niego co piąte słowo nauczyciela.
- Co się z tobą dzieje, Eryku? - zapytał pan Saunders.
Kiedy Kot próbował wrócić myślami z ulicy Sabatu, okno nagle poczerniało. W
pokoju zrobiło się ciemno jak w grobie. Julia pisnęła. Pan Saunders po omacku
odnalazł przełącznik i zapalił światło. Wówczas okno znowu zrobiło się przezroczyste
i ukazało wykrzywionego Rogera, przestraszoną Julię, siedzącą skromnie Gwendolinę
i pana Saundersa z ręką na przełączniku, patrzącego na nią z irytacją.
•
- Zakładam, że przyczyna tego znajduje się poza terenami zamku? - zapytał.
- Za bramą portierni - odparła zadowolona z siebie Gwendolina. - Umieściłam
to tam dzisiaj rano.
Teraz Kot wiedział, że kampania przeciwko Chrestomanciemu ruszyła pełną
parą.
Okno znowu poczerniało.
- Jak często mamy się tego spodziewać? - zapytał pan Saun-ders w
ciemnościach.
- Dwa razy co pół godziny - odpowiedziała Gwendolina.
- Dziękuję - rzucił zjadliwie pan Saunders. - Skoro mamy światło, Gwendolino,
napisz sto razy: „Należy przestrzegać ducha prawa, nie litery", a ty, Roger, przestań
się tak wykrzywiać.
Przez cały dzień wszystkie okna w zamku zaciemniały się regularnie dwa razy
co pół godziny. Ale jeśli Gwendolina chciała rozzłościć Chrestomanciego, poniosła
klęskę. Nic się nie stało, tyle że wszyscy przez cały czas palili światło. Trochę to było
niewygodne, lecz nikt się specjalnie nie przejmował.
Przed obiadem Kot wyszedł na trawnik, żeby zobaczyć, jak wyglądają
zaciemnienia z zewnątrz. Zupełnie jakby dwie czarne okiennice regularnie opadały na
rzędy okien. Zaczynały w górnym prawym rogu i przesuwały się równomiernie przez
cały rząd z prawa na lewo, a potem przez następny z lewa na prawo i tak dalej, aż
dotarły do najniższego. Znikały, znowu zaczynając od góry. Kot obejrzał cały cykl,
kiedy obok niego stanął Roger z rękami w kieszeniach spodni.
- Twoja siostra widocznie ma metodyczny umysł - powiedział.
- Pewnie jak wszystkie czarownice - odparł Kot. Potem ogarnęło go zakłopotanie.
Przecież właśnie rozmawiał z czarownikiem, z przyszłym czarownikiem.
- Ja chyba nie mam - wyznał Roger, wcale niezmartwiony. -Ani Julia. I wątpię, czy
Michael ma. Chcesz się z nami pobawić po lekcjach w domku na drzewie?
Kot poczuł się mile połechtany. Tak się ucieszył, że zapomniał o tęsknocie za panią
Sharp. Spędził cudowny wieczór w lesie, pomagając odbudować dach nadrzewnego domku.
Wrócił do zamku, kiedy zabrzmiał gong na przebieranie, i odkrył, że zaklęcie na oknach
słabnie. Nie ciemniały już całkowicie, tylko wytwarzały wewnątrz szarawy półmrok. Do rana
zaklęcie całkiem znikło, a Chrestoman-ci nie powiedział ani słowa.
Gwendołina wznowiła atak następnego ranka. Złapała chłopca od piekarza, kiedy
przejeżdżał na rowerze przez bramę stróżówki. Nad przednim błotnikiem wiózł duży kosz
wyładowany bochenkami chleba dla zamku. Chłopiec od piekarza zjawił się w kuchni z lekko
oszołomioną miną i oznajmił, że kręci mu się w głowie. W rezultacie dzieci dostały placki na
ś
niadanie. Podobno przy krojeniu chleba wydarzały się niezwykle interesujące rzeczy.
- Mamy z tobą dobrą zabawę-powiedziała Mary, wyjmując placki z windy. - Muszę ci
to przyznać, chociaż jesteś niegrzeczna, Gwendoli-no. Roberts myślał, «e zwariował, kiedy
zorientował się, że kroi stary but. Więc kucharka przekroiła następny bochenek i za chwilę
ona i Nan-cy próbowały wleźć na to samo krzesło, bo po całej kuchni rozbiegły się białe
myszki. Ale najbardziej się śmiałam z miny pana Fraziera, kiedy powiedział: „Dajcie mi" i
odkrył, że piłuje kamień. Potem...
- Nie zachęcaj jej. Sama wiesz, jaka ona jest - powiedziała Eufemia.
- Uważaj, bo wezmę się za ciebie - ostrzegła kwaśno Gwendołina.
Roger dowiedział się prywatnie od Mary, co się wydarzyło z innymi bochenkami. Jeden
zmienił się w białego królika, jeden
w strusie jajo - które pękło i straszliwie ochlapało
pucybuta -a jeden w ogromną białą cebulę. Potem Gwendolinie skończyły się
pomysły, wiec resztę zmieniła w sery.
- Ale w stare śmierdzące sery - podkreślił Roger, żeby oddać sprawiedliwość
jej zasługom.
Nie wiadomo, czy Chrestomanci również oddał sprawiedliwość zasługom
Gwendoliny, ponieważ znowu nie powiedział ani słowa na ten temat.
Następnego dnia była niedziela. Gwendolina złapała farmera wiozącego bańkę
mleka, którą zamek zużywał codziennie. Poranne kakao smakowało okropnie.
- Zaczynam się wkurzać - oznajmiła cierpko Julia. - Tato może nie zwracać
uwagi, bo pije herbatę z cytryną.
Popatrzyła znacząco na Gwendolinę. Gwendolina odwzajemniła spojrzenie i
Kot znowu poczuł w powietrzu niewidzialną walkę jak wtedy, kiedy siostra chciała
odebrać pani Sharp kolczyki matki. Tym razem jednak Gwendolina nie postawiła na
swoim. Spuściła oczy z irytacją.
- I tak mam już dosyć wczesnego wstawania - oświadczyła zrzędliwie.
Dla niej znaczyło to tylko, że w przyszłości zrobi coś o późniejszej godzinie.
Julia jednak myślała, że pokonała Gwendolinę, a to był błąd.
W sobotę rano mieli lekcje, co bardzo rozzłościło Gwendolinę.
- To potworne - powiedziała do pana Saundersa. - Dlaczego musicie nas tak
torturować?
- To cena, którą płacę za wolne środy - wyjaśnił pan Saunders. - A skoro mowa
o torturach, wolałbym, żebyś czarowała coś innego niż mleko.
- Zapamiętam to - obiecała słodko Gwendolina.
ROZDZIA Ł 7
W sobotę po południu padało. Gwendolina zamknęła się w swoim pokoju i Kot
znowu nie miał co ze sobą zrobić. Napisał do pani Sharp na odwrocie pocztówki z
zamkiem, ale to mu zabrało tylko dziesięć minut, a deszcz był zbyt ulewny, żeby
pójść* na pocztę. Kot kręcił się u stóp schodów i zastanawiał się, co by tu zrobić,
kiedy Roger wyszedł z pokoju zabaw.
- O, świetnie, że jesteś - powiedział. - Julia nie chce bawić się żołnierzykami. A
ty chcesz?
- Ale ja nie wiem... nie jak wy - bąknął Kot.
- To nie ma znaczenia - zapewnił Roger.
Ale miało. Nieważne, jak zręcznie Kot rozwijał szyki swojej ołowianej armii,
gdy tylko żołnierze Rogera zaczynali maszerować, wojacy Kota przewracali się jak
kręgle. Padali całymi drużynami, plutonami i kompaniami. Kot desperacko przesuwał
ich tu i tam, chwytał garściami i zagarniał wieczkiem pudełka, ale wciąż musiał się
cofać. Po pięciu minutach zostało mu tylko trzech żołnierzy schowanych za poduszką.
- To na nic - stwierdził Roger.
- Na nic - zgodził się Kot z żalem.
- Julia! - zawołał Roger.
- Co? - zapyta ła Julia. Siedziała zwinięta w kłębek w najbardziej obszarpanym
fotelu, ssała lizaka, czytała książkę pod tytułem W rękach łamów i jednocześnie robiła
na drutach. Nic dziwnego, że jej robótka wyglądała jak kamizelka dla żyrafy,
zanurzona w sześciu odcieniach szarej farby.
- Możesz poruszać żołnierzykami Kota? - zapytał Roger.
- Czytam - wymamrotała Julia nad krawędzią lizaka. - To strasznie ciekawe.
Jeden z nich zaginął i myślą, że spotkała go śmierć w męczarniach.
- Zgódź się - nalegał Roger. - Bo ci powiem, czy spotkała go śmierć.
- Jeśli powiesz, zmienię ci majtki w lód - słodko ostrzegła Julia. - No dobrze.
Nie odrywając oczu od książki i nie wyjmując lizaka z ust, wygrzebała z
kieszeni chusteczkę. Zawiązała na niej supełek, położyła chusteczkę na poręczy fotela
i czytała dalej.
Przewróceni żołnierze Kota pozbierali się z podłogi i wygładzili swoje blaszane
mundurki. To już była spora poprawa, chociaż jeszcze nie całkiem wystarczająca. Kot
nie potrafił swoim żołnierzykom rozkazywać. Musiał zaganiać ich rękami na pozycje.
ś
ołnierze nie wyglądali na zadowolonych. Z przerażeniem podnosili wzrok na
wielkie ręce machające im nad głowami. Kot widział, że jeden zemdlał ze strachu.
Ale w końcu ustawił ich na pozycjach -] bardzo korzystnych, pomyślał.
Rozpoczęła się bitwa. śołnierze jakby sami wiedzieli, co mają robić. Kot
trzymał jedną kompanię w odwodzie za poduszką, a kiedy walka rozgorzała
najsilniej, wygonił ich stamtąd i zapędził, na prawe skrzydło Rogera. Prawe skrzydło
Rogera wykonało zwrot i stawiło zacięty opór. Wszyscy rezerwowi Kota rzucili się
do ucieczki. Reszta armii zobaczyła to i również uciekła. Po trzech sekundach cała
armia próbowała się ukryć w kredensie dla lalek, a żołnierze Rogera kładli ich
pokotem. Roger nie posiadał się ze złości.
- śołnierze Julii zawsze uciekają!
- Bo ja bym w łaśnie tak zrobiła - wyjaśniła Julia, wyjmując jeden drut z
robótki, żeby zaznaczyć miejsce w książce. - Nie rozumiem, czemu wszyscy żołnierze
nie uciekają.
- No to zrób, żeby byli dzielniejsi - zażądał Roger. - To niesprawiedliwe wobec
Eryka.
- Kazałeś tylko, żebym nimi poruszała - wykłócała się Julia. Nagle drzwi się
otwarły i Gwendolina wsadziła głowę do środka.
- Potrzebuję Kota - oznajmiła.
- On jest zajęty - sprzeciwił się Roger.
- Nieważne. Potrzebuję go.
Julia wyciągnęła w jej stronę drut do robótek i nakreśliła nim krzyżyk w
powietrzu. Krzyżyk na sekundę rozbłysnął nikłym światłem.
- Wyjdź - rozkazała Julia. - Odejdź.
Gwendolina cofnęła się przed krzyżykiem i zamknęła drzwi jakby wbrew
własnej woli. Na jej twarzy malowała się złość. Julia uśmiechnęła się spokojnie i
wycelowała drut w żołnierzy Kota.
- Walczcie dalej - powiedziała. - Napełniłam ich serca odwagą.
Kiedy zabrzmiał gong na przebieranie, Kot poszedł sprawdzić, czego chciała od
niego siostra. Gwendolina początkowo nie zwróciła na niego uwagi, pochłonięta
czytaniem opasłej księgi, wyglądającej na nową. Kot przekrzywił głowę i odczytał
tytuł. Badania innych światów, seria III. Tymczasem Gwendolina zaczęła się śmiać.
- Och, rozumiem już, jak to działa! - wykrzyknęła. - To nawet lepsze, niż
myślałam! Teraz wiem, co robić!
Potem odłożyła książkę i zapytała Kota, co on najlepszego wyprawia.
- Do czego mnie potrzebowałaś? - zapytał Kot. - Skąd masz tę książkę?
- Z zamkowej biblioteki - wyjaśniła Gwendolina. -1 już cię nie potrzebuję. Chciałam
ci opowiedzieć o planach pana Nostruma i może nawet o moich, ale się rozmyśliłam,
kiedy tak obojętnie pozwoliłeś', żeby ta tłusta zarozumiała Julia mnie przepędziła.
- Nie wiedziałem, że pan Nostrum ma jakieś plany - powiedział Kot. - Już
dzwonili na przebieranie.
- Oczywiście, że ma plany... i słyszałam gong... myślisz, że dlaczego napisałam
do Chrestomanciego? - prychnęła Julia. - Ale nie próbuj mi się podlizywać. I tak'nic
ci nie powiem, aż kiedyś pożałujesz. A ta nadęta purchawka Julia pożałuje jeszcze
szybciej!
Gwendołina zemściła się na Julii na początku kolacji. Lokaj właśnie podawał
wazę zupy nad ramieniem Julii, kiedy jej spodni- /j ca zmieniła się w węże. Julia
zerwała się z wrzaskiem. Zupa wylała się na węże i dookoła, a z hukiem pękającej
wazy zmieszał się krzyk lokaja: ,3oże, zmiłuj się nad nami!"
Potem zapadła śmiertelna cisza, tylko węże syczały. Dwadzieś- j cia ich wisiało
zaczepionych ogonami o pasek Julii, wiło się i próbowało kąsać. Wszyscy zamarli z
głowami sztywno zwróconymi w stronę Julii, a ona stała nieruchomo jak posąg, z
ramionami uniesionymi poza zasięg węży. Wreszcie wyrecytowała słowa zaklęcia.
Nikt jej nie skarcił.
- Dzielna dziewczyna! - powiedział pan Saunders.
Pod zaklęciem węże zesztywniały i wyprężyły się tak, że sterczały jak baletowa
spódniczka nad halką Julii. Wszyscy widzieli miejsce, gdzie Julia rozdarła falbankę
halki podczas budowy nadrzewnego domku i zacerowała ją niestarannie czerwoną
włóczką.
- Któryś cię ugryzł? - zapytał Chrestomanci.
- Nie - odparła Julia. - Zupa je zamroczyła. Jeśli pozwolisz, pójdę się przebrać.
Wyszła z pokoju bardzo powoli i ostrożnie, a Millie podążyła za nią. Lokaje,
wszyscy trochę zieloni na twarzach, zaczęli sprzątać rozlaną zupę.
–
Z łośliwość to jedyna rzecz, jakiej nie będę tolerował przyi stole - powiedział
Chrestomanci. - Gwendolino, zechciej przejść do pokoju zabaw. Tam będziesz
jadała posiłki.
–
Gwendolina wstała i wyszła bez słowa. Ponieważ Julia i Millie nie wróciły, przy
stole zrobiło się dość pusto tego wieczoru. Znowu na jednym końcu brzęczały
akcje i obligacje Bernarda, a na drugim rzeźby pana Saundersa.
Kot przekonał się, że Gwendolina triumfowała. Czuła, że wreszcie zrobiła
wrażenie na Chrestomancim. W niedzielę z zapałem przypuściła ponowny atak.
Co niedziela odświętnie ubrana Rodzina szła piechotą na poranne nabożeństwo
do wiejskiego kościoła. Podobno czarownice nie lubią kościołów. I podobno nie
mogą tam uprawiać czarów. To jednak nigdy nie przeszkadzało Gwendolinie. Pani
Sharp wspominała o tym wielokrotnie na dowód wyjątkowego talentu swej
podopiecznej.
Gwendołina siedziała obok Kota w ławce Chrestomanciego i wyglądała jak
wcielenie niewinności w swojej niedzielnej sukience z angielskim haftem i kapeluszu.
Znalazła miejsce w książeczce do nabożeństwa jak prawdziwa pobożnisia.
Wieśniacy szturchali Się łokciami i szeptali o niej, co sprawiało jej pewną
przyjemność. Lubiła być zauważana. Nadal udawała pobożność, dopóki nie
rozpoczęło się kazanie.
Pastor chwiejnie wdrapał się na kazalnicę i podał temat słabym, ślamazarnym
głosem.
- „Gdyż wielu Cyło pośród wiernych, którym brakło pobożności".
Temat brzmiał całkiem dorzecznie. W przeciwieństwie do reszty kazania.
Słabym, ślamazarnym głosem pastor opowiadał o słabych, ślamazarnych
postępkach ze swojej przeszłości. Porównał je ze słabym, ślamazarnym biegiem
wydarzeń, jakie jego zdaniem zachodziły we współczesnym świecie. Napominał
zebranych, żeby przestrzegali pobożności, bo inaczej spotkają ich różne rzeczy -
których zapomniał wymienić, natomiast przypomniał sobie o różnych słabych,
ś
lamazarnych przestrogach swojej ciotki. Pan Saunders już zasnął, podobnie jak
Bernard od akcji i obligacji. Stara dama w mitenkach kiwała głową. Jeden ze
ś
więtych na witrażowych oknach ziewnął i wytwornie zakrył usta pastorałem.
Spojrzał na swoją sąsiadkę, imponującą zakonnicę, której habit opadał w sztywnych
fałdach jak pęk świec. Biskup wyciągnął witrażowy pastorał i poklepał zakonnicę po
ramieniu. To jej się wcale nie spodobało. Pomaszerowała do jego okna i zaczęła nim
potrząsać.
Kot ją zobaczył. Zobaczył, jak przezroczysty kolorowy biskup wali zakonnicę
po kwefie, a ona odpłaca mu pięknym za nadobne. Tymczasem obok nich święty o
długich włosach i brodzie rzucił się na swojego sąsiada, jakiegoś świątobliwego króla
trzymającego model zamku. Świątobliwy król upuścił swój model i umknął, błyskając
szklanymi stopami, żeby skryć się za szatą jakiejś sztucznie uśmiechniętej świętej.
Włochaty święty zaczął radośnie skakać po modelu zamku.
Jedno po drugim, okna budziły się do życia. Prawie każdy święty odwracał się i
wszczynał bójkę z sąsiadem. Ci, którzy nie mieli z kim walczyć, albo podkasywali
szaty i puszczali się w wariacki taniec, albo machali do pastora, który nic nie
zauważył i ględził dalej. Maleńkie ludziki dmące w trąby w rogach witraży brykały,
podskakiwały i fikały koziołki, i wykrzywiały przezroczyste twarzyczki do każdego,
kto na nie spojrzał. Włochaty święty wypłoszył króla zza pleców uśmiechniętej damy
i ścigał go przez wszystkie okna, gdzie walczyły inne pary.
Teraz już wszyscy wierni zobaczyli dziwne zjawisko. Szeptali, wyciągali szyje i
oglądali się za siebie, żeby dojrzeć błyskające szklane stopy świątobliwego króla.
Powstało takie zamieszanie, że pan Saunders ocknął się zdumiony. Spojrzał na
witraże, zrozumiał i popatrzył ostro na Gwen-dolinę. Siedziała ze skromnie
spuszczonymi oczami, wcielenie niewinności. Kot zerknął na Chrestomanciego. Ten
zdawał się chłonąć każde słowo pastora i chyba w ogóle nie zauważał, co się dzieje.
Millie siedziała na skraju ławki z zaniepokojoną miną. A pastor dalej ględził,
nieświadomy całego zamieszania.
Wikary jednak uzna ł, że musi położyć kres nieprzystojnym poczynaniom
witraży. Przyniósł krzyż i świecę. Prowadząc za sobą rozchichotanego chłopca z
chóru wymachującego kadzielnicą, przechodził od okna do okna i mamrotał
egzorcyzmy. Gwendołina posłusznie zatrzymywała każdego s'więtego na jego drodze,
na skutek czego świątobliwy król utknął pomiędzy oknami na ścianie. Lecz jak tylko
wikary odwrócił się plecami, król ponownie skoczył na witraż i bijatyka rozpętała się
od nowa. Wierni rozglądali się ze zdumieniem.
Chrestomanci odwrócił się i spojrzał na pana Saundersa. Pan Saunders kiwnął
głową. Coś zamigotało, szarpnęło ławką i kiedy Kot spojrzał na okna, wszyscy święci
stali sztywno i nieruchomo na witrażach, tak jak powinni.
Gwendołina gniewnie poderwała głowę. Potem wzruszyła ramionami. W głębi
kościoła wielki kamienny krzyżowiec usiadł na swoim grobowcu i zgrzytając
donośnie, zagrał na nosie pastorowi.
- Drodzy parafianie... - mówił pastor. Nagle zobaczył krzyżowca. Umilkł
zmieszany.
Wikary podszedł czym prędzej i rozpoczął egzorcyzmy. Po obliczu krzyżowca
przemknął wyraz irytacji. Rycerz uniósł wielki kamienny miecz. Ale pan Saunders
wykonał szybki gest dłonią. Krzyżowiec, jeszcze bardziej poirytowany, opuścił miecz
i znowu legł na katafalku z łopotem, od którego zatrząsł się cały kościół.
- Wśród parafian są osoby, którym zaiste brak pobożności -stwierdził pastor ze
smutkiem. - Módlmy się.
Kiedy wszyscy wysypali się z kościoła, Gwendołina beztrosko kroczyła wśród
tłumu, nie zważając na zaszokowane spojrzenia, jakimi ją obrzucano. Millie dogoniła
ją i chwyciła za ramię. Wydawała się bardzo zdenerwowana.
- Jak ci nie wstyd, ty bezbożnico! Boję się nawet odezwać do biednego pastora!
Są granice, których przekraczać nie wolno!
- Czy je przekroczyłam? - zapytała Gwendołina z niekłamanym
zainteresowaniem.
- Prawie - odpar ła Millie.
Ale nie całkiem, jak się okazało. Chrestomanci nie odezwał się ani słowem do
Gwendoliny, chociaż powiedział wiele słów, żeby uspokoić pastora i wikarego.
- Dlaczego twój ojciec nie zmyje głowy Gwendolinie? - zapytał Kot Rogera,
kiedy wracali alejką. - Tylko pogarsza sprawę, kiedy nie zwraca na nią uwagi.
- Nie wiem - odparł Roger. - Nas zawsze ochrzanią, kiedy tylko używamy
czarów. Może myśli, że jej się to znudzi. Mówiła ci, co zamierza zrobić jutro? - Roger
wyraźnie już nie mógł się doczekać.
- Nie. Obraziła się na mnie, że bawiłem się z tobą żołnierzykami - wyznał Kot.
- Niech jej się nić zdaje, że ma cię na własność - fuknął Roger. - Chodź,
przebierzemy się w stare ubrania i pójdziemy budować domek na drzewie.
Gwendolina rozgniewała się, gdy Kot znowu wyszedł z Roge-rem. Może
dlatego zrobiła to, co zrobiła. A może, jak sama powiedziała, miała inne powody. W
każdym razie kiedy Kot się obudził w poniedziałek rano, było ciemno. Wydawało się,
ż
e jest wcześnie. Bardzo wcześnie. Kot obrócił się na drugi bok i znowu zasnął.
Zdumiał się, kiedy po chwili Mary zaczęła nim potrząsać.
- Wstawaj, Ery ku! Już za dwadzieścia dziewiąta.
- Ale jeszcze jest ciemno! - zaprotestował Kot. - Czy pada deszcz?
- Nie. Twoja siostra znowu coś zmalowała. Pojęcia nie mam, skąd ona bierze
na to siły, taka mała dziewczynka!
Zmęczony, poniedziałkowy Kot zwlókł się z łóżka i odkrył, że nic nie widzi przez
okna. Przesłaniała je ciemna plątanina liści i gałęzi - niebieskawe cedrowe gałązki,
igły sosnowe, liście zielone, żółte, czerwone i brązowe. Do jednego okna przyciskała
się róża, na inne napierały kiście winogron. A dalej najwyraźniej ciągnął się
nieprzebyty leśny gąszcz.
- Dobry Boże! - wykrzyknął Kot.
- Sam widzisz! - zawołała Mary. - Ta twoja siostra sprowadziła każde drzewo z
okolicy i postawiła je jak najbliżej zamku. Ciekawe, co jeszcze wymyśli.
W ciemnościach Kot czuł się zmęczony i ponury. Nie miał ochoty się ubierać,
ale Mary stała nad nim i kazała mu również się umyć. Podejrzewał, że była taka
skrupulatna, bo koniecznie chciała komuś opowiedzieć o wszystkich kłopotach
spowodowanych przez drzewa. Podobno cisy z francuskiego ogrodu stały tak ciasno
przy kuchennych drzwiach, że ludzie musieli wyrąbać ścieżkę, żeby dostawca mógł
wwieźć bańkę mleka..Główne wejście od frontu blokowały trzy dęby i nie dały się
ruszyć.
- A wszędzie pod cisami leży pełno jabłek, więc cała kuchnia pachnie jak prasa
do cydru - ciągnęła Mary.
Kot ze znużeniem poczłapał do pokoju zabaw, gdzie było jeszcze ciemniej. W
głębokim zielonym półmroku zobaczył Gwendoli-nę, bladą i wyczerpaną* co było
całkiem zrozumiałe. Ale wydawała się zadowolona.
- Nie podobają mi się te drzewa - szepnął do niej Kot, kiedy Roger i Julia
poszli do klasy. - Nie mogłaś zrobić czegoś mniejszego i weselszego? ^
- Nie jestem niczyim pośmiewiskiem! - syknęła Gwendolina w odpowiedzi. -1
musiałam to zrobić. Musiałam wiedzieć, ile mocy mogę wykorzystać.
- Chyba sporo - mruknął Kot, spoglądając na masę liści kasztanowca
przyciśniętych do szyby.
Gwendolina uśmiechnęła się.
- Będzie jeszcze lepiej, kiedy dostanę smoczą krew.
Kot o mało nie wypaplał, że widział smoczą krew w pracowni pana Saundersa. W
ostatniej chwili ugryzł się w język. Nie lubił takiej potężnej magii. Spędzili następny
ranek przy zapalonym świetle, a przed obiadem Kot, Julia i Roger wyszli obejrzeć
drzewa. Z rozczarowaniem odkryli, że bez trudu mogli wyjść swoimi prywatnymi
drzwiami. Rododendrony rosły o metr dalej. Kot najpierw pomyślał, że Gwendolina
naumyślnie zostawiła dla nich drogę wyjścia, ale kiedy podniósł wzrok, zobaczył
pogięte gałęzie i zgniecione liście świadczące, że wcześniej krzaki były przyciśnięte
do drzwi. Wyglądało na to, że drzewa się cofają.
Za rododendronami dzieci musiały torować sobie drogę przez istną dżunglę.
Drzewa zostały upchnięte tak ciasno, że nie tylko straciły mnóstwo liści i gałązek, ale
nawet grube konary odłamały się i wisiały zaplątane w poszarpanych różach,
zmiażdżonym powojniku i zmaltretowanych winogronach. Kiedy dzieci przedarły się
przez ten gąszcz na drugą stronę, światło dzienne je oślepiło. Dopiero po dłuższej
chwili zobaczyły, że ogrody, wioska, nawet wzgórza w oddali są łyse. Tylko nad
starym, zrujnowanym kamiennym murem ogrodu Chrestomanciego nadal wznosiły
się drzewa.
- Widocznie to było silne zaklęcie - zauważył Roger.
- Wygląda jak pustynia! - zawołała Julia. - Nigdy nie myślałam, że będę tęsknić
za drzewami!
Po południu stało się jasne, że drzewa wracają na swoje miejsca. Za oknem
klasy dzieci zobaczyły niebo. Nieco później drzewa rozproszyły się i cofnęły tak
daleko, że pan Saunders zgasił światło. Wkrótce potem Kot i Roger dostrzegli
zwisające z kasztanowca szczątki nadrzewnego domku rozerwanego w ścisku na
strzępy.
- Na co znowu się gapicie? - zapytał pan Saunders.
- Domek na drzewie się zniszczył - oznajmił Roger, patrząc ponuro na
Gwendolinę.
- Może Gwendolina zechce łaskawie go naprawić - zasugerował ironicznie pan
Saunders. Jeśli próbował nakłonić Gwendolinę do spełnienia dobrego uczynku,
poniósł klęskę. Gwendolina podniosła hardo głowę.
- Domki na drzewach to g łupia dziecinada - oświadczyła chłodno.
Bardzo ją rozzłościło, że drzewa się cofają.
- Okropna szkoda! - powiedziała do Kota tuż przed kolacją. Wtedy drzewa już
prawie wróciły na zwykłe miejsca. Jedynie te na wzgórzu naprzeciwko znajdowa³y
siê bli¿ej, ni¿ powinny. Perspektywa wydawa³a siê bardziej ograniczona.
- Miałam nadzieję, że wystarczy jeszcze na jutro - mruknęła z
niezadowoleniem Gwendolina. - Teraz będę musiała wymyślić coś innego.
- Kto je odesłał? Ogrodnicy czarownicy? - zapytał Kot.
- Lepiej byś nie gadał takich bzdur - ofuknęła go siostra. -Wiadomo, kto to
zrobił.
- To znaczy pan Saunders? - upewnił się Kot. - Ale czy zaklęcie nie zużyło się
do końca przy ściąganiu tutaj drzew?
- Nie masz o tym pojęcia - zgasiła go Gwendolina.
Kot wiedział, że nie zna się na magii, jednak to było dziwne. Następnego dnia,
kiedy wyszedł na dwór, nigdzie nie zobaczył żadnych opadłych liści, odłamanych
gałęzi ani zmiażdżonych winogron. Cisy we francuskim ogrodzie nie nosiły żadnych
ś
ladów siekiery. I chociaż ani jeden owoc nie leżał na ziemi obok kuchni, na
dziedzińcu stały skrzynki twardych krągłych jabłek. W sadzie owoce albo wisiały na
drzewach, albo zbierano je i układano w skrzynkach.
Kot właśnie to odkrywał, kiedy musiał schować się za jedną z jabłonek, żeby
zrobić miejsce dla galopującej krowy dżersejki, ściganej przez dwóch ogrodników i
chłopaka z farmy. Po lesie biegały krowy, kiedy Kot poszedł obejrzeć domek na
drzewie. Niestety, domek wciąż był w ruinie. A krowy dokładały wszelkich starań,
ż
eby stratować klomby.
- Czy to ty spłoszyłaś krowy? - zapytał Gwendolinę.
- Tak. Chciałam tylko pokazać, że się nie poddaję - wyjaśniła Gwendolina. -
Jutro dostanę smoczą krew, a wtedy będę mogła zrobić coś naprawdę wystrzałowego.
ROZDZIA Ł 8
W środę po południu Gwendolina poszła do wioski po zamówioną smoczą
krew. Radość aż ją rozpierała. Wieczorem w zamku wydawano proszoną kolację i
szykowało się wielkie przyjęcie. Kot wiedział, że wszyscy starannie to przemilczeli
przed Gwendoliną z obawy, żeby czegoś nie zmalowała. Ale musieli jej powiedzieć w
ś
rodę rano, ze względu na zmieniony rozkład dnia. Dzieci miały zjeść kolację w
pokoju zabaw, a potem nie plątać się pod nogami.
- Nie będę się plątać pod nogami - przyrzekła Gwendolina. -Ale to nie zrobi
ż
adnej różnicy.
Chichotała przez całą drogę do wioski.
Kot czuł się skrępowany, kiedy w wiosce wszyscy obchodzili Gwendolinę z daleka.
Matki zabierały jej z drogi dzieci i chowały w domach. Gwendolina niczego nie
zauważyła. Chciała tylko dotrzeć do pana Baslama po zamówioną smoczą krew. Kot
nie przepadał za panem Baslamem ani za zgniłym octowym smrodem wypchanych
zwierząt. Nie towarzyszył więc Gwendolinie, tylko poszedł do sklepu ze słodyczami.
Wysłał pocztówkę do pani Sharp. Obsługa potraktowała go raczej chłodno, chociaż
wydał prawie dwa szylingi na słodycze, a w ciastkarni obok odnosili się do niego
wręcz lodowato. Kiedy wyszedł z paczuszkami na błonia, odkrył, że również jemu
usuwano dzieci z drogi.
Tak się zawstydził, że uciekł z powrotem do zamku i nie zaczekał na
Gwendolinc. Wałęsał się ponuro po zamkowych gruntach, zajadał toffi i drożdżówki,
i żałował, że wyjechał od pani Sharp. Od czasu do czasu widział Gwendolinę z
daleka. Czasami biegała tu i tam. Czasami robiła coś ostrożnie, przykucnięta pod
drzewem. Kot nie zbliżał się do niej. Gdyby nie wyjechali od pani Sharp, myślał,
Gwendolina nie musiałaby robić niczego wystrzałowego. Chwilami wręcz żałował, że
jest taką silną i zawziętą czarownicą. Próbował sobie wyobrazić Gwendolinę, która
nie jest czarownicą, ale jakoś nie potrafił. Po prostu nie byłaby Gwendolina.
W zamku nie panowała zwykła cisza. Zewsząd dobiegały nikłe hałasy,
powietrze wibrowało od obecności ludzi krzątających się pracowicie tuż poza
zasięgiem słuchu. Kot wiedział, że zapowiada się wielkie, uroczyste przyjęcie.
Po kolacji wychylił się z okna w pokoju Gwendoliny, skąd widział kawałek
alei, i oglądał przybywających gości. Nadjeżdżali powozami i samochodami,
wielkimi i kosztownymi z wyglądu. Jeden powóz ciągnięty przez sześć białych koni
wyglądał tak wspaniale, że Kot zastanawiał się, czy to nie sam król złożył im wizytę.
- Tym lepiej - stwierdziła Gwendolina.
Siedziała przykucnięta na środku dywanu, obok kartki papieru. Na jednym
końcu kartki stała miska z ingrediencjami. Na drugim leżały, wiły się lub pełzały
same okropności. Gwendolina zgromadziła dwie żaby, dżdżownicę, trzy czy cztery
stonogi, czarnego żuka, pająka i niewielki stosik kości. śywe stworzenia zaczarowała,
ż
eby nie mogły zejść z kartki.
Jak tylko Kot się upewnił, że przybyli ostatni goście, Gwendolina zaczęła ubijać
razem ingrediencje w misce. Podczas ubijania mamrotała jękliwie, a włosy jej opadły
i zwisały nad miską. Kot zerknął na pełzające, podskakujące stworzenia
zaniepokojony, że siostra je także ubije na miazgę, ale chyba nie miała takich
zamiarów. Wreszcie wyprostowała się, przysiadła na piętach i powiedziała:
- Teraz!
Strzeliła palcami nad miską. Ingrediencje zapaliły się same z siebie i płonęły
małym niebieskim płomieniem.
- To działa! - wykrzyknęła z podnieceniem Gwendolina. Sięgnęła za siebie,
chwyciła gazetowy zwitek i rozwinęła go ostrożnie. - Teraz troszeczkę smoczej krwi.
Wzięła szczyptę ciemnobrązowego proszku i wsypała w ogień. Zasyczało,
rozszedł się mocny zapach spalenizny. Potem płomienie skoczyły w górę na pół metra
wysoko, rozbłysły jadowitą zielenią i wściekłą purpurą, rozjaśniły cały pokój
tańczącym barwnym światłem.
Gwendolina, z twarzą zabarwioną na zielono i purpurowo, kołysała się na
piętach i recytowała litanię, z której Kot nie rozumiał | ani słowa. Potem, wciąż
recytując, pochyliła się i dotknęła pająka. Pająk zaczął rosnąć. Rósł i rósł, aż stał się
przerażającą bestią. Wyglądał teraz jak tłusta kula z dwoma małymi oczkami z
przodu, wisząca jak hamak pomiędzy ośmioma włochatymi nogami. Gwendolina
pokazała palcem. Drzwi pokoju gwałtownie otworzyły się same - co wywołało
radosny uśmiech na jej ustach - i ogromny pająk pomknął ku nim bezgłośnie.
Przyciągnął nogi do siebie, żeby przecisnąć się przez drzwi, i pomaszerował dalej
korytarzem.
Gwendolina dotykała innych stworzeń. Stonogi wytoczyły się na korytarz
ciężko jak rogate krowy, jasnobrązowe, śliskie i błyszczące. śaby wstały, wielkie jak
ludzie, i poczłapały - klap, klap -na ogromnych stopach, wlokąc za sobą ramiona jak
goryle. Nakrapiana skóra na ich cielskach drżała, usiana małymi otworkami, które
wciąż otwierały się i zamykały; wydęte podgardla ruszały się jak przy przełykaniu.
Czarny żuk ruszył na sękatych łapach, tak ogromny, że ledwie zmieścił się w drzwi.
Kot widział, jak wszystkie stworzenia idą w powolnej, milczącej procesji po
trawiastozielonym jasnym korytarzu.
- Dokąd one idą? - szepnął. Gwendolłna zachichotała.
- Oczywiście do jadalni. Wątpię, czy gościom będzie smakowała kolacja.
Wzięła do ręki kość i stuknęła mocno w podłogę jednym i drugim końcem.
Kość natychmiast pofrunęła w powietrze. Rozległo się ciche grzechotanie i kolejne
kości dołączyły do niej. Zielone i purpurowe płomienie ryczały i trzaskały. Na końcu
pojawiła się czaszka i przed ogniem zawisł kompletny szkielet. Gwendolina
uśmiechnęła się z satysfakcją i podniosła następną kość.
Lecz zaczarowane kości potrafią sobie przypomnieć, kim były za życia.
Wiszący szkielet westchnął głucho i jękliwie:
- Biedna Sara Jane. Jestem biedna Sara Jane. Pozwól mi spoczywać w spokoju.
Gwendolina niecierpliwym gestem wysłała ją do drzwi. Szkielet wyfrunął z
westchnieniem. Wkrótce następny poleciał za nim, również wzdychając.
- Bob, pomocnik ogrodnika - przedstawił się. - Ja tego nie chciałem.
Pojawiły się jeszcze trzy, każdy przedstawił się smutnym, śpiewnym głosem i
wszystkie powoli, chwiejnie podążyły za czarnym żukiem.
- Sara Jane ■* usłyszał Kot z korytarza. - Ja nie chciałam.
- Byłem dawniej księciem Buckingham.
Gwendolina nie zwracała na nie uwagi, tylko zajęła się dżdżownicą. Dżdżownica również
urosła. Zmieniła się w różowego olbrzyma, wielkiego jak wąż morski. Zwoje cielska
wznosiły się i opadały, wiły się po całym pokoju, aż Kotu zebrało się na mdłości. Nagą
różową skórę porastała sztywna szczecina. Pierścienie przypominały zmarszczki na kłykciach
palców. Gigantyczny bezoki łeb obracał się ślepo tu i tam, dopóki Gwendolina nie pokazała
mu drzwi. Wtedy robal powoli popełznął za szkieletami, pętla za pętlą nagiego różowego
mięsa. Gwendolina odprowadziła go taksującym wzrokiem.
- Nieźle - oceniła. - Ale potrzebuję jeszcze czegoś na zakończenie.
Ostrożnie wrzuciła w płomienie następną szczyptę smoczej krwi. Strzeliły w górę ze
ś
wistem, jeszcze bardziej jaskrawe, żółte i jadowite. Gwendolina znowu zaczęła recytować,
tym razem wymachując ramionami. Po chwili jakiś biały kształt uformował się w
rozedrganym powietrzu nad ogniem. Biel wrzała, kipiała, przepoczwarzała się w żałosnego
skulonego stwora z wielką głową. Za nim kłębiły się i zestalały kolejne stwory. Kiedy
pierwszy wypadł z płomieni na dywan, Kot zdumiał się złośliwym wyrazem twarzy
Gwendoliny.
- Och, przestań! - poprosił.
Trzy pozostałe stwory również upadły na dywan i Kot zobaczył, że należą do tego
samego gatunku, co zjawa z okna jadalni. Pierwszy wyglądał jak dziecko zbyt małe, żeby
chodziło - tylko że chodził, kołysząc wielką głową. Drugi był tak pokręcony, zdeformowany i
kaleki, że ledwie mógł kuśtykać. Trzecia była zjawa z okna, żałosna, wiotka i pomarszczona.
Ostatni miał białą skórę poznaczoną sinymi pręgami. Wszystkie były blade, Słabe i straszne.
Kot zadygotał.
- Proszę, odeślij je! - szepnął.
Gwendolina tylko się zaśmiała i gestem skierowała cztery zjawy do drzwi.
Ruszyły z mozołem. Dotarły jednak tylko do połowy drogi, kiedy w drzwiach stanął
Chrestomanci, a za nim pan Saunders. Przed nimi do pokoju wtargnął grad kości i martwych
stworzonek. Posypały J się na dywan. Chrestomanci miażdżył je długimi lśniącymi butami i
Zjawy zawahały się, zabełkotały, umknęły z powrotem do płonącej; miski i znikły. Znikły
także płomienie i został tylko gęsty, czarny, cuchnący dym.
Chrestomanci wyglądał majestatycznie w ciemnoniebieski! aksamicie, z koronkowymi
falbankami przy mankietach i na gorsecie koszuli. Pan Saunders wyraźnie starał się znaleźć
garnitur dostosowany do długości jego rąk i nóg, ale nie bardzo mu się udało. W jednym
wielkim czarnym skórzanym bucie brakowało mu sznurowadła, a z rękawa marynarki
wystawało sporo koszuli i gołej skóry nadgarstka, kiedy powoli nawijał motek czegoś'
niewidzialnego na kościstą prawą dłoń. Obaj groźnie patrzyli na Gwendolinę.
- Pamiętaj, że cię ostrzegałem - powiedział Chrestomanci. -Do roboty, Michael.
Pan Saunders włożył niewidoczny motek do kieszeni.
- Dzięki - mruknął. - Od tygodnia miałem na to chęć. Zamaszystym krokiem
podszedł do Gwendoliny, powiewając
połami czarnego płaszcza, jednym szarpnięciem postawił ją na nogi, zaciągnął
do krzesła i przełożył sobie przez kolano twarzą w dół. Potem zdjął czarny but bez
sznurowadła i za pomocą tego narzędzia spuścił jej porządne lanie.
Podczas gdy tak się trudził, a Gwendolina wrzeszczała, wyrywała się i kopała,
Chrestomanci podszedł do Kota i palnął go w ucho po dwa razy z każdej strony. Kot
był tak zaskoczony, że mało nie upadł, ale Chrestomanci nie pozwolił mu na to,
ponieważ zadawał ciosy na przemian.
- Za co pan mnie bije? - zapytał oburzony Kot. - Ja nic nie zrobiłem!
- Właśnie za to - wyjaśnił Chrestomanci. - Nawet nie próbowałeś jej
powstrzymać.
Kota aż zatkało na taką niesprawiedliwość. Chrestomanci odwrócił się do pana
Saundersa, wciąż pracującego butem.
- Chyba wystarczy, Michael.
Pan Saunders przerwał lanie z pewnym żalem. Gwendolina osunęła się na
kolana i rozpłakała z bólu, a pomiędzy szlochami wykrzykiwała, co myśli o takim
traktowaniu. Chrestomanci podszedł do niej i szturchnął ją lśniącym butem.
- Przestań. Wstawaj i zachowuj się przyzwoicie.
A kiedy Gwendolina podniosła się na kolana z żałosną, skrzywdzoną miną,
dodał:
- W zupe łności sobie zasłużyłaś na to lanie. I jak pewnie już zauważyłaś,
Michael odebrał ci również czarodziejską moc. Nie jesteś już czarownicą. Nie rzucisz
ani jednego zaklęcia, dopóki nie udowodnisz nam obu, że nie zamierzasz go użyć do
czynienia zła. Czy to jasne? Teraz idź spać i zastanów się trochę nad sobą.
Kiwnął na pana Saundersa i obaj wyszli, pan Saunders podskakując, ponieważ
po drodze jeszcze wkładał but.
Gwendolina rzuciła się wściekła na dywan i zabębniła stopami w podłogę.
- Potwory! Jak oni śmieją mnie tak traktować! Teraz zrobię coś jeszcze
gorszego i dobrze wam tak!
- Nie możesz nic zrobić bez czarodziejskiej mocy - przypomniał jej Kot. - Na
co pan Saunders nawijał twoje czary?
- Odejdź! - wrzasnęła na niego Gwendolina. - Zostaw mnie samą. Jesteś nie
lepszy od nich!
A kiedy Kot ruszył do drzwi, na chwilę przestała szlochać, uniosła głowę i
krzyknęła za nim:
- Jeszcze mnie nie pokonali! Zobaczysz!
Nic dziwnego, że Kot źle spał tej nocy. W koszmarach prześladowały go
olbrzymie dżdżownice i wielkie oślizłe żaby. Zbliżały się coraz bardziej. Kot jęczał
przez sen i wreszcie się zbudził, słaby, spocony i wyczerpany, jak po ciężkiej
chorobie albo strasznym śnie. Czuł się okropnie. Po godzinie się uspokoił i znowu
zasnął.
Kiedy ponownie się obudził, było jasno. Otworzył oczy w śnieżnej ciszy zamku
i natychmiast zrozumiał, że Gwendolina znowu coś zrobiła. Nie miał pojęcia, skąd o
tym wie. Pomyślał, że pewnie mu się zdaje. Jeśli pan Saunders naprawdę odebrał
Gwendolinie czary, nie mogła nic zrobić. Ale wiedział, że zrobiła.
Wsta ł i podreptał do okien, żeby zobaczyć, co to takiego. Tym razem z każdego
okna roztaczał się zupełnie zwyczajny widok. Cedry rozpościerały gałęzie nad
trawnikiem. Ogrody na wzgórzu jaśniały barwami. Dzień wstawał słoneczny i
mglisty, ani jeden ślad stopy nie znaczył perłowej szarozielonej trawy. Kot jednak
wciąż miał pewność, że coś gdzieś się zmieniło. Ubrał się i zakradł na dół, żeby
zapytać Gwendolinę, co znowu zmalowała.
Kiedy otworzył drzwi jej pokoju, poczuł ciężki, słodki zapach spalenizny, który
towarzyszy czarom. Ale zapach mógł zostać z poprzedniego wieczoru. W pokoju
panował porządek. Sprzątnięto martwe stworzenia i spaloną miskę. Jedyną rzeczą nie
na miejscu był kufer Gwendoliny, wyciągnięty z szafy i ustawiony obok łóżka. Miał
uchylone wieko.
Gwendolina spała zwinięta w kłębek pod niebieską aksamitną narzutą. Kot
cichutko zamknął za sobą drzwi, żeby jej nie przeszkadzać. Gwendolina usłyszała.
Usiadła wyprostowana w łóżku i wytrzeszczyła na niego oczy.
Kot natychmiast zrozumiał, że cokolwiek się stało, dotyczyło samej
Gwendoliny. Włożyła koszulę nocną tył na przód. Wstążki wiążące ją zwykle na
plecach dyndały z przodu. Ta zmiana od razu rzucała się w oczy. Ale było również
coś dziwnego w spojrzeniu Gwendoliny. Patrzyła na Kota ze zdumieniem, wręcz ze
strachem.
- Kim jesteś?-zapytała.
- No przecież jestem Kot - odpowiedział Kot.
- Nieprawda - sprzeciwiła się Gwendolina. - Jesteś chłopcem. Kim jesteś?
Widocznie czarownice wraz z mocą tracą pamięć. Kot pomyślał, że będzie
musiał wykazać wiele cierpliwości wobec siostry.
- Jestem Eryk, twój brat - wyjaśnił cierpliwie i podszedł do łóżka, żeby mogła
mu się przyjrzeć. - Tylko że zawsze mówisz na mnie Kot.
- Mój brat! - wykrzyknęła z największym zdumieniem. - No, całkiem nieźle.
Zawsze chciałam mieć brata. I wiem, że nie śpię.
W k ąpieli było za zimno i boli mnie, kiedy się szczypię. Więc możesz mi
powiedzieć, gdzie jestem? W jakimś pałacu, prawda?
Kot wytrzeszczył na nią oczy. Zaczynał podejrzewać, że z jej pamięcią
wszystko jest w porządku. Gwendolina była szczuplejsza niż wczoraj. Miała taką
samą ładną twarz, takie same błękitne oczy, ale szczere spojrzenie nie pasowało.
Złote włosy spływające jej na ramiona były trochę dłuższe niż zeszłego wieczoru.
- Ty nie jesteś' Gwendolina! - zawołał Kot.
- Jasne! - odparła dziewczynka w łóżku. - Co za okropne imię! Nazywam się
Janet Chant.
ROZDZIA Ł 9
Kot był równie zdumiony, jak obca dziewczyna. Chant? - pomyślał. Chant? Czy
Gwendolina ma siostrę bliźniaczkę, o której mi nie powiedziała?
- Ja też nazywam się Chant - oznajmił.
- Czyżby? - zapytała Janet. Uklękła na łóżku i w zamyśleniu zmierzwiła sobie
włosy obiema rękami, czego Gwendołina nigdy by nie zrobiła. - Naprawdę Chant? To
nie jest takie pospolite nazwisko. I myślałeś', że jestem twoją siostrą? No, dodałam
dwa do dwóch ze sto razy, Odkąd się obudziłam w kąpieli, i ciągle mi wychodzi pięć.
Gdzie jesteśmy?
- W zamku Chrestomanciego - odpowiedział Kot. - Chresto-manci zabrał nas
tutaj w jakiś rok po śmierci naszych rodziców.
- Nó widzisz - zawołała Jane. - Moja mama i tata żyją... przynajmniej żyli
wczoraj wieczorem, kiedy mówiłam im dobranoc. Kto to jest Chrestomanci? 1
opowiedz mi coś o sobie.
Kot wyjaśnił, jak i dlaczego on i Gwendołina zamieszkali w zamku i co wtedy
zrobiła Gwendołina.
- To znaczy, że Gwendołina naprawdę była czarownicą! - wykrzyknęła Janet.
Kot wola łby, żeby nie użyła czasu przeszłego. Narastało w nim przekonanie, że
nigdy już nie zobaczy prawdziwej Gwendoliny.
- Pewnie że tak - potwierdził. - A ty?
- Wielkie nieba, skąd! - zaprzeczyła Janet. - Chociaż zaczynam się zastanawiać,
czy mogłabym zostać czarownicą, gdybym tutaj mieszkała przez całe życie.
Czarownice są tu dość pospolite, prawda?
- Czarownicy i nekromanci też - zgodził się Kot. - Ale czarodzieje i magowie
nie trafiają się tak często. Myślę, że pan Saunders jest magiem.
- Znachorzy, uzdrowiciele, szamani, diabły, zaklinacze? - zapytała szybko
Janet. - Wiedźmy, fakirzy, wróżbici? Oni też często tutaj występują?
- Najczęściej u dzikusów - sprostował Kot. - Wiedźma to niegrzeczne. Ale
mamy wróżbitów i zaklinaczy. Czarodzieje są bardzo ważni i silni. Nigdy żadnego nie
spotkałem.
- Rozumiem - mruknęła Janet. Myślała przez chwilę, a potem wyskoczyła z
łóżka z rozmachem, bardziej jak chłopiec niż jak dziewczynka i znowu całkiem
niepodobnie do Gwendoliny. - Lepiej się rozejrzyjmy na wypadek, gdyby szanowna
Gwendolina zostawiła nam łaskawie jakąś wiadomość.
- Nie mów tak o niej - poprosił załamany Kot. - Jak myślisz, gdzie ona jest?
Janet zrozumiała, że Kot jest w rozpaczy.
- Przepraszam. Więcej tak nie powiem - obiecała. - Ale chyba rozumiesz, że
trochę mi podpadła. Wsadziła mnie tutaj, a sama gdzieś wybyła. Mam nadzieję, że
przygotowała sobie dobre wytłumaczenie.
- Spuścili jej lanie butem i odebrali magiczną moc - wyjaśnił; Kot.
- Tak, mówiłeś - mruknęła Janet, wyciągając szuflady pozłacanej toaletki. - Już
się strasznie boję Chrestomanciego. Ale czy na- J prawdę odebrali jej magiczną moc?
W takim razie jak to zrobiła?
- Ja te ż nie rozumiem - przyznał Kot, przyłączając się do poszukiwań.
Teraz oddałby wiele za jedno słowo od Gwendoliny - byle jakie słowo. Czuł się
straszliwie samotny.
- Dlaczego byłaś' w kąpieli? - zapytał, zastanawiając się, czy przeszukać
łazienkę.
- Nie wiem - oświadczyła Janet, wytrząsając kłąb wstążek do włosów z dolnej
szuflady. - Po prostu tam się obudziłam. Czułam się jak przepuszczona przez
wyżymaczkę i nie miałam ubrania, więc strasznie zmarzłam.
- Dlaczego nie miałaś ubrania? - dociekał Kot, grzebiąc bez powodzenia w
bieliźnie Gwendoliny.
- Wczorajszej nocy było mi gorąco w łóżku, więc się rozebrałam - wyjaśniła
Janet. - Naga przeszłam do tego świata. Chodziłam w kółko i ciągle się szczypałam...
zwłaszcza kiedy znalazłam ten bajeczny pokój. Pomyślałam, że widocznie zmieniłam
się w księżniczkę. Ale na łóżku leżała koszula nocna, więc ją włożyłam...
- Tył na przód - zwrócił jej uwagę Kot.
Janet przerwała przeglądanie drobiazgów na gzymsie kominka i spuściła wzrok
na dyndające wstążki.
- Naprawdę? To chyba nie jedyna rzecz, którą włożę na odwrót. Tylko zajrzyj
do tej artystycznej szafy. Potem wyszłam z pokoju i zobaczyłam c^łe kilometry
długiego zielonego korytarza, aż mnie ciarki przeszły, i pałacowe ogrody za oknami,
więc wróciłam tutaj i położyłam się do łóżka. Liczyłam, że kiedy się obudzę, to
wszystko zniknie. A tymczasem ty się zjawiłeś. Znalazłeś coś?
- Nie - odparł Kot. - Ale jest jeszcze kufer...
- To musi tam być - stwierdziła Janet.
Przykucnęli, żeby rozpakować kufer. Niewiele tam zostało. Kot wywnioskował,
ż
e Gwendolina zabrała z sobą mnóstwo rzeczy. Znaleźli dwie książki, Elementarne
zaklęcia i Magia dla początkujących, a obok kilka kartek z notatkami. Janet spojrzała
na duże, okrągłe pismo Gwendoliny.
- Ona pisze ca łkiem jak ja. Dlaczego zostawiła te książki? Aha, to podręczniki
do pierwszej klasy, a ona pewnie już doszła do wyższego poziomu.
Odłożyła książki i notatki na bok, a Wtedy spomiędzy nich wypadła mała
czerwona książeczka zapałek. Janet podniosła ją, otworzyła i zobaczyła, że połowa
zapałek jest wypalona, chociaż niewy-rwana.
- To mi wygląda na jakieś zaklęcie - mruknęła podejrzliwie. -Co to za paczki
listów?
- Chyba listy miłosne moich rodziców - wyjaśnił Kot. Listy nadal znajdowały
się w kopertach, zaadresowanych i ofirankowanych. Janet przykucnê³a, trzymaj¹c
paczuszki w obu rêkach.
- Te znaczki nie mają nadruku! Nie, jest na nich głowa mężczyzny. Jak się
nazywa wasz król?
- Karol Siódmy - odpowiedział Kot.
- Nie Jerzy? - zdziwiła się Janet, ale dostrzegła zakłopotanie Kota i wróciła do
listów. - Widzę, że twoi rodzice oboje nosili nazwisko Chant. Czy byli kuzynami
pierwszego stopnia? Moi tak. Babcia nie chciała, żeby się pobrali, bo podobno to źle.
- Nie wiem. Może i tak. Byli dość podobni do siebie - wyznał Kot i poczuł się
jeszcze bardziej samotny.
Janet również wydawała się samotna. Pieczołowicie wsunęła książeczkę
zapałek pod różową tasiemkę, którą związano listy adresowane do panny Karoliny
Chant - podobnie jak Gwendolina, miała metodyczny umysł - i powiedziała:
- Oboje wysocy i jasnowłosi, z niebieskimi oczami? Moja mama też ma na imię
Karolina. Zaczynam rozumieć. No, Gwendolino, nie utrudniaj!
Z tymi słowami Janet odrzuciła listy i w bardzo niemetodyczny sposób
wygrzebała z kufra pozostałe papiery, papeterie, notatniki, wycieraczki do piór oraz
torbę z napisem PAMIĄTKA Z BLACKPOOL. Na samym dnie leżała duża różowa
kartka papieru, cała pokryta okrągłym i starannym pismem Gwendoliny.
- Tak my ślałam! - zawołała Janet. - Ona tak samo lubi sekrety jak ja!
Rozłożyła list na dywanie, żeby Kot też mógł przeczytać. Gwendolina napisała:
Droga Zast
ę
pczyni!
Musz
ę
opu
ś
ci
ć
ten okropny zamek. Nikt mnie nie rozumie. Nikt nie docenia
moich zdolno
ś
ci. Wkrótce sama si
ę
przekonasz, poniewa
ż
jeste
ś
moim dokładnym
sobowtórem, wi
ę
c równie
ż
czarownic
ą
. Post
ą
piłam bardzo sprytnie. Oni nie znaj
ą
wszystkich moich mo
ż
liwo
ś
ci. Dowiedziałam si
ę
, jak przej
ść
do innego
ś
wiata, i
odchodz
ę
tam na zawsze. Zostan
ę
królow
ą
, bo tak mi wywró
ż
ono. Istniej
ą
setki
ś
wiatów, tylko
ż
e niektóre s
ą
przyjemniejsze od innych, powstaj
ą
, kiedy zachodzi
wielkie historyczne wydarzenie, na przykład bitwa albo trz
ę
sienie ziemi, które mo
ż
e
si
ę
zako
ń
czy
ć
na dwa albo wi
ę
cej rozmaitych sposobów. Oba rezultaty zachodz
ą
,
ale nie mog
ą
istnie
ć
razem, wi
ę
c
ś
wiat rozszczepia si
ę
na dwa
ś
wiaty, które od
tamtej chwili tocz
ą
si
ę
inaczej. Wiem,
ż
e Gwendolina musi istnie
ć
w wielu
ś
wiatach,
ale nie wiem w ilu. Jedna z was przejdzie tutaj, kiedy odejd
ę
, poniewa
ż
zostanie po
mnie puste miejsce, które Ci
ę
wci
ą
gnie. Ale nie smu
ć
si
ę
, je
ś
li Twoi rodzice wci
ąż
ż
yj
ą
. Jaka
ś
inna Gwendolina zajmie Twoje miejsce i b
ę
dzie udawała Ciebie,
poniewa
ż
wszystkie
jeste
ś
my
sprytne.
Mo
ż
esz
dalej
uprzykrza
ć
ż
ycie
Chrestomanciemu, a ja si
ę
ciesz
ę
,
ż
e zostawiam go w dobrych r
ę
kach.
Twoja kochaj
ą
ca Gwendolina Chant
PS Spal to.
PS2 Powiedz Kotu,
ż
e bardzo
ż
ałuj
ę
, ale musi zrobi
ć
to, co ka
ż
e pan Nostrum.
Przeczytawszy to, Kot dalej klęczał zasmucony obok Janet i myślał, że już nigdy
więcej nie zobaczy Gwendoliny. Zamiast niej dostał Janet. Jeśli zna się kogoś tak
dobrze, jak Kot znał Gwendolinę, dokładna kopia bynajmniej nie wystarczy. Janet nie
była czarownicą. Nawet nie robiła takich samych min. Patrząc na nią, Kot pomyślał,
ż
e Gwendoliną wściekłaby się z powodu wciągnięcia do innego świata, natomiast
Janet wydawała się równie zasmucona, jak on.
- Ciekawe, jak mama i tato się dogadają z moją Drogą Zastępczynią - rzuciła
kwaśno. Potem wzięła się w garść. - Pozwolisz, że tego nie spalę? To jedyny dowód,
ż
e nie jestem Gwendoliną, która nagle zwariowała i uważa się za jakąś Janet Chant.
Mogę to schować?
- To twój list - odparł Kot.
- I twoja siostra - burknęła Janet. - Boże błogosław jej kochaną słodziutką
duszyczkę! Nie zrozum mnie źle, Kot. Podziwiam twoją siostrę. Ona myśli o wielkich
rzeczach. Muszę ją podziwiać! A jednocześnie zastanawiam się, czy pomyślała o
bezpiecznej kryjówce, gdzie schowam jej list. Lepiej się poczuję, jeśli nie pomyślała.
Janet poderwała się ruchem niepodobnym do ruchów Gwendo-liny i zaniosła
list do pozłacanej toaletki. Kot pospieszył za nią. Janet chwyciła lustro oplecione złotą
girlandą i obróciła je do siebie na zawiasach. Z tyłu ramę wypełniał kawałek zwykłej
dykty. Janet wcisnęła paznokcie pod krawędź dykty i podważyła. Dykta ustąpiła
łatwo.
- Robię to z lustrem w domu - wyjaśniła Janet. - To dobra kryjówka... chyba
jedyne miejsce, jakiego moi rodzice nigdy nie odkryli. Mama i tato są kochani, ale
strasznie wścibscy. Pewnie | dlatego, że jestem jedynaczką. A ja potrzebuję
prywatności. Piszę < różne historie tylko dla siebie i nie chcę, żeby oni je czytali.
Och, | niech to wszystkie dalmatyńczyki!
Uniosła drewno i pokazała Kotu znaki wymalowane na czer-1 wonej tylnej
stronie samego lustra.
- Wygląda jak kabała - stwierdził Kot. - To zaklęcie.
- Wi ęc jednak o tym pomyślała! - wykrzyknęła Janet. - Naprawdę to okropne
mieć sobowtóra. Jednocześnie wpadamy na te same pomysły. A zgodnie z tą zasadą -
ciągnęła, wsuwając list Gwendoliny pomiędzy dyktę a szkło i wciskając dyktę na
miejsce -założę się, że odgadłam cel tego zaklęcia. Dzięki niemu Gwendolina może
od czasu do czasu zerknąć, jak sobie radzi jej Droga Zastępczyni. Mam nadzieję, że
właśnie teraz patrzy.
Janet obróciła lustro przodem i zrobiła paskudnego zeza. Potem naciągnęła
sobie palcami kąciki oczu, aż zrobiły się skośne jak u Chinki, wywaliła język w całej
okazałości, jednym palcem zadarła sobie nos do góry i wykrzywiła usta w prawo. Kot
nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
- Gwendolina tego nie potrafi? - zapytała Janet kątem ust.
- Nie - zachichotał Kot.
Akurat w tej chwili Eufemia otwarła drzwi. Janet podskoczyła jak ukłuta
szpilką. Kot nie zdawał sobie sprawy, że jest aż tak zdenerwowana.
- Przestań stroić miny, z łaski swojej - powiedziała Eufemia -i zdejmij tę
koszulę nocną, Gwendolino.
Weszła do pokoju przypilnować, żeby Gwendolina wypełniła polecenie.
Wydała skrzeczący pisk. Potem rozpłynęła się w brązową masę.
Janet zakryła usta rękami. Razem z Kotem patrzyli zdjęci grozą, jak brązowa
bryła będąca Eufemia robi się coraz mniejsza. Kiedy już prawie nie wystawała nad
podłogę, przestała się kurczyć i wysunęła duże błoniaste stopy. Na tych stopach
poczłapała do dzieci i spojrzała na nie z wyrzutem żółtymi wyłupiastymi oczami
tkwiącymi niemal na czubku głowy.
- O rany! - jęknął Kot. Widocznie ostatnim postępkiem Gwendoliny była
zamiana Eufemii w żabę.
Janet wybuchnęła płaczem. Kot zdziwił się, bo wyglądała na taką pewną siebie.
Szlochając głośno, uklękła i delikatnie podniosła brązową Eufemię.
- Biedna dziewczyno! - za łkała. - Wiem, jak się czujesz. Kot, co zrobimy? Jak
się zmienia ludzi z powrotem?
- Nie mam pojęcia - wyznał ponuro Kot.
Nagle przytłoczył go ogromny ciężar odpowiedzialności. Ja-net, pomimo całego
wygadania, wyraźnie potrzebowała opieki. Eufemia potrzebowała jej jeszcze bardziej.
Gdyby nie Chrestomanci, Kot czym prędzej wezwałby na pomoc pana Saundersa. Ale
nagle sobie uświadomił, że gdyby Chrestomanci się dowiedział, co tym razem
zmalowała Gwendołina, stałoby się coś strasznego. Kot nie miał w tym względzie
ż
adnych wątpliwości. Odkrył, że okropnie się boi Chrestomanciego. Bał się go przez
cały czas, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Wiedział, że musi jakoś ukryć
przed nim sprawę Janet i Eufemii.
Zdesperowany popędził do łazienki, znalazł wilgotny ręcznik i przyniósł go
Janet.
- Połóż ją na tym. Ona potrzebuje wilgoci. Poproszę Rogera i Julię, żeby
zmienili ją z powrotem. Powiem im, że ty nie chcesz. I na litość boską, nie mów
nikomu, że nie jesteś Gwendołina... błagam!
Janet delikatnie postawiła Eufemię na ręczniku. Eufemia zagrzebała się w
wilgotnych fałdach i nadal wpatrywała się oskarży-cielsko w Janet.
- Nie patrz tak na mnie - chlipnęła nosem Janet. - To nie moja wina. Kot,
musimy ją ukryć. Czy będzie jej wygodnie w szafie?
- Powinno - stwierdził Kot. - Lepiej się ubierz. Na twarzy Janet pojawił się
wyraz paniki.
- Kot, co nosi Gwendołina?
Kot myślał, że wszystkie dziewczyny wiedzą, co noszą dziewczyny.
- To co zwykle... pończochy, halka, sukienka, buciki... no wiesz.
- Nie, nie wiem. Ja zawsze chodzę w spodniach.
Kot poczuł, że jego kłopoty narastają. Otworzył szafę. Gwendołina chyba zabrała ze sobą
najładniejsze ubrania, ale znalazł jej stare buciki, zielone pończochy i pasujące podwiązki,
trochę znoszone halki, zieloną kaszmirową plisowaną sukienkę oraz, z pewnym
zażenowaniem, majtki do kolan.
- Masz - powiedział.
- Czy ona naprawdę nosi dwie halki? - zdziwiła się Janet. -Tak. Włóż je.
Okazało się, że Janet nie potrafi sobie poradzić bez pomocy. Gdyby jej pozwolił,
włożyłaby halki tył na przód. Musiał ubrać ją w halki, pozapinać z tyłu, zawiązać podwiązki,
zasznurować buciki, po raz drugi włożyć porządnie sukienkę i zawiązać szarfę. Kiedy
skończył, wyglądała jak należy, chociaż wydawała się raczej wystrojona niż zwyczajnie
ubrana. Obejrzała się krytycznie w lustrze.
- Dzięki, jesteś aniołem. Wyglądam całkiem jak edwardiańska panienka. I czuję się jak
idiotka.
- Chodź - ponaglił ją Kot. - Śniadanie.
Zaniósł gniewnie kumkającą Eufemię do szafy i zawinął ją dokładnie w ręcznik.
- Siedź cicho - rozkazał. - Zmienię cię z powrotem jak najszybciej, wiec przestań się
awanturować, proszę!
Zaniknął drzwi szafy i podparł stosem notatek Gwendoliny. Ze środka dobiegało
wściekłe rechotanie. Eufemia nie zamierzała siedzieć cicho. Kot właściwie nie miał do niej
pretensji.
- Nie jest tam szczęśliwa - stwierdziła Janet, mięknąc. - Czy nie mogłaby zostać w
pokoju?
- Nie - zdecydował Kot.
Nawet w postaci żaby Eufemia nadal wyglądała jak Eufemia. Wiedział, że Mary
rozpoznałaby ją od pierwszego spojrzenia. Wziął Janet za łokieć i zaprowadził ją do pokoju
zabaw.
- Czy wy zawsze wstajecie w ostatniej chwili? - burknęła Julia. - Mam dość
uprzejmego czekania ze śniadaniem.
- Eryk od dawna jest na nogach - wtrąciła Mary, która kręciła się obok. - Więc nie
rozumiem, co wy dwoje wyprawiacie. Och, gdzie ta Eufemia?
- Mary od rana wychodzi z siebie - powiedzia ł Roger i mrugnął. Przez
mgnienie widzieli dwie Mary, jedną prawdziwą i jedną
widmową, przezroczystą. Janet podskoczyła. Dopiero drugi raz w życiu
widziała czary i niełatwo jej było przywyknąć.
- Przypuszczam, że to wina Gwendoliny - oświadczyła Julia i obdarzyła Janet
kolejnym znaczącym spojrzeniem.
Janet coraz bardziej się denerwowała. Kot zapomniał ją ostrzec, jak bardzo Julia
nie znosi Gwendoliny od czasu węży. A znaczące spojrzenie czarownicy jest gorsze
niż znaczące spojrzenie zwykłej osoby. Spojrzenie Julii odpychało Janet do tyłu przez
pokój, dopóki Kot nie stanął na drodze.
- Nie rób tego - powiedział. - Ona przeprasza.
- Czyżby? - rzuciła Julia. - Przepraszasz? - zapytała i próbowała ominąć
wzrokiem Kota, żeby dotrzeć do Janet.
- Tak, strasznie przepraszam - przyświadczyła gorliwie Janet, chociaż nie miała
pojęcia, za co. - Całkowicie się zmieniłam.
- Uwierzę, jak zobaczę - mruknęła Julia. Ale odwróciła wzrok i spojrzała na
Mary, która jak zwykle przyniosła chleb, marmoladę i dzbanek kakao.
Janet zajrzała do dzbanka, powąchała parujące kakao i mina jej zrzedła,
zupełnie jak Gwendolinie pierwszego dnia.
- O rany! -jęknęła. - Nie znoszę kakao. Mary wzniosła oczy do sufitu.
- Te twoje fochy i kaprysy! Nigdy przedtem nie mówiłaś, że nie lubisz kakao.
- Ja... nabrałam wstrętu - zaimprowizowała Janet. - Kiedy się zmieniłam,
zmieniły mi się również kubki smakowe. Nie masz przypadkiem trochę kawy?
- Gdzie? Pod dywanem czy jak? - prychnęła Mary. - No dobrze, zapytam w
kuchni. Powiem im, że twoje kubki smakowe się buntują.
Kot z wielką przyjemnością usłyszał, że kakao jednak nie jest obowiązkowe.
- Czy ja te ż mogę dostać kawę? - poprosił, kiedy Mary podeszła do windy. - A
właściwie wolę herbatę.
- Ale czekałeś z tym, aż Eufemia zaginęła i zostawiła wszystko na mojej
głowie! - ofuknęła go Mary.
- Przecież ona i tak nic nie robi - zdziwił się Kot: Zirytowana Mary podeszła do
rury głosowej. Zamówiła dzbanek kawy i dzbanek herbaty.
- Dla jej wysokości i jaśnie pana - wyjaśniła. - On też chyba się zaraził. Co ja
bym dała za miłe, normalne dziecko w tym domu, Nancy!
- Ale ja jestem miłym, normalnym dzieckiem! - zaprotestowali unisono Kot i
Janet.
- I my też... przynajmniej jesteśmy mili - dodała pocieszająco Julia.
- Jak możecie być normalni? - zapytała Mary, opuszczając windę. - Wszyscy
czworo jesteście Chantami. A jaki Chant był kiedyś normalny?
Janet zerknęła pytająco na Kota, on jednak był równie zdumiony, jak ona.
- Myślałem, że nazywacie się Chrestomanci - zwrócił się do Rogera i Julii.
- To tylko tytuł tatusia - wyjaśniła Julia.
- Jesteście naszymi kuzynami - oznajmił Roger. - Nie wiedziałeś? Zawsze
myślałem, że właśnie dlatego tato sprowadził was tutaj.
Jedząc śniadanie, Kot myślał, że to odkrycie jeszcze bardziej utrudnia sytuację.
ROZDZIA Ł 1O
Kot wyczekał stosownej chwili i kiedy pan Saunders zawołał ich na lekcje, chwycił
Rogera za ramię i szepnął:
- Słuchaj, Gwendolina zmieniła Eufemię w żabę i...
Roger parsknął serdecznym śmiechem. Kot musiał zaczekać, aż kuzyn się uspokoi.
- I nie chce jej przemienić z powrotem. Możesz pomóc? Roger próbował zrobić
poważną minę, ale wciąż nie mógł opanować śmiechu.
- Nie wiem. Raczej nie, chyba że ci powie, jakiego zaklęcia użyła. Odkrywanie
nieznanych zaklęć to magia zaawansowana, a ja jeszcze jestem na kursie podstawowym. Och,
jakie to śmieszne!
Zgiął się wpół nad stołem i ryczał ze śmiechu.
Naturalnie pan Saunders pojawił się w drzwiach i przypomniał, że, czas na
opowiadanie kawałów jest po lekcjach. Musieli przejść do klasy. \ Naturalnie Janet omyłkowo
usiadła w ławce Kota. Kot dyskretnie kazał] jej się przesiąść i zajął własne miejsce,
zastanawiając się z roztargnieniem, skąd się dowiedzieć, jakiego zaklęcia użyła Gwendolina.
Był to najbardziej męczący poranek w jego życiu. Zapomniał uprzedzić Janet, że
Gwendolina znała się wyłącznie na czarach.
Janet, jak podejrzewa ł, wiedziała sporo o całkiem innych rzeczach. Ale
wszystkie dotyczyły jej świata. Jedynym bezpiecznym przedmiotem była arytmetyka.
Niestety, pan Saunders wybrał właśnie ten ranek, żeby pytać z historii. Kot, skrobiąc
lewą ręką wypracowanie z angielskiego, widział panikę narastającą na twarzy Janet.
- Jak to Henryk Piąty? - szczeknął pan Saunders. - Ryszard Drugi zasiadał na
tronie jeszcze długo po Agincourt. Jakie było jego największe magiczne osiągnięcie?
- Pokonanie Francuzów - palnęła Janet. Pan Saunders patrzył na nią z irytacją,
więc paplała dalej: - No, przynajmniej tak myślę. Obarczył Francuzów krępującą
ż
elazną bielizną, a Anglicy nosili wełnę, więc nie utknęli w błocie, i pewnie
zaczarował też ich długie łuki. Dlatego nie chybiali.
- Kto twoim zdaniem wygrał bitwę pod Agincourt? - zapytał pan Saunders.
- Anglicy - odpowiedziała Janet.
Oczywiście w jej świecie to była prawda, ale sądząc po spanikowanym wyrazie
twarzy, chyba podejrzewała, że w tym świecie było na odwrót. I, oczywiście, miała
rację.
Pan Saunders złapał się za głowę.
- Nie, nie, nie! Francuzi! Czy ty nic nie wiesz, dziewczyno?
Janet wyglądała, jakby zbierało jej się na płacz. Kot był przerażony. Mogła
załamać się w każdej chwili i wyjawić panu Saunder-sowi, że nie jest Gwendoliną. W
przeciwieństwie do Kota nie miała powodów, by dochować sekretu.
- Gwendoliną nigdy nic nie wie - oświadczył głośno w nadziei, że Janet pojmie
wskazówkę. Pojęła i trochę się odprężyła.
- Zdaję sobie z tego sprawę - zapewnił pan Saunders. - Ale gdzieś tam
wewnątrz tej kapuścianej głowy musi tkwić chociaż jedna szara komórka. Więc ciągle
szukam.
Niestety Janet pod wpływem ulgi zrobiła się niemal wesoła.
- Chciałby pan rozłożyć mi głowę i zajrzeć? - zagadnęła.
- Nie kuś mnie! - krzyknął pan Saunders.
Zas łonił oczy jedną sękatą dłonią, a drugą opędzał się przed Janet. Wyglądał
tak zabawnie, że dziewczynka parsknęła śmiechem. To było takie niepodobne do
Gwendoliny, że pan Saunders opuścił rękę na wysokość nosa i zerknął podejrzliwie
na dziewczynkę.
- Co ty znowu knujesz?
- Nic - odparła Janet z miną winowajcy.
- Hm - mruknął pan Saunders takim tonem, że Kot i Janet poczuli się bardzo
nieswojo.
Wreszcie - po bardzo długim czasie - nadeszła pora na mleko i biszkopty, które
Mary wniosła ze złowieszczą miną. Na tacy, obok I kawy dla pana Saundersa,
siedziała duża, wilgotna, brązowa ropucha. | śołądek Kota wykonał salto, jakby chciał
wyskoczyć z ciała i skryć się w piwnicach zamku. Wyraz twarzy Janet świadczył, że
czuła to samo.
- Co tam masz? - zapytał pan Saunders.
- Dzisiejszy dobry uczynek Gwendoliny - oznajmiła ponuro; | Mary. - To
Eufemia. Niech pan spojrzy w jej oczy.
Pan Saunders nachylił się i spojrzał. Potem obrócił się do Janet | tak
gwałtownie, że dziewczynka poderwała się w ławce.
- Więc z tego się śmialiście!
- Ja tego nie zrobiłam! - zawołała Janet.
- Eufemia była w pokoju Gwendoliny, zamknięta w szafie, gdzie kumkała jak
szalona, biedaczka - wyjaśniła Mary.
- Myślę, że należy wezwać Chrestomanciego - stwierdził pan | Saunders i
zamaszyście ruszył do drzwi.
Drzwi się otwarły, zanim tam dotarł, i wszedł Chrestomanci we własnej osobie,
pogodny i zaaferowany, trzymając w ręce jakieś | dokumenty.
- Michael, czy przyszedłem nie w porę...? - urwał, kiedy zo-1 baczył wyraz
twarzy pana Saundersa. - Co się stało?
- Zechce pan spojrzeć na tę żabę, proszę pana - odezwała s Mary. - Siedziała w
szafie Gwendoliny.
Chrestomanci nosił wytworny szary garnitur w delikatne liliowe paseczki.
Odsunął na bok liliowy jedwabny krawat i pochyłił się, żeby obejrzeć żabę. Eufemia
uniosła głowę i zarechotała do niego błagalnie. Na chwilę zapadła lodowata cisza. Kot
nigdy więcej nie chciałby przeżyć takiej chwili.
- A niech mnie! - powiedział Chrestomanci łagodnie jak szron zamarzający na
szybie. - To Eugenia.
- Eufemia, tato - poprawiła go Julia.
- Eufemia - powtórzył Chrestomanci. - Oczywiście. No, kto to zrobił?
Kot nie pojmował, jakim cudem taki łagodny głos sprawia, że włosy mu się jeżą
na karku.
- Gwendolina, proszę pana - odparła Mary. Ale Chrestomanci pokręcił głową.
- Nie. Nie oskarżajcie jej pochopnie. Tego nie mogła zrobić Gwendolina.
Wczoraj wieczorem Michael odebrał jej moc czarowania.
- Co za głupiec ze mnie! - bąknął pan Saunders, czerwony na twarzy.
- Więc kto mógł to zrobić? - zastanawiał się Chrestomanci. Znowu zapadła
cisza mrożąca krew w żyłach. Dłużyła się Kotu jak epoka lodowcowa. Julia zaczê³a
siê uœmiechaæ. Zabêbni³a palcami w ³awkê i popatrzy³a z namys³em na Janet. Janet
zauwa¿y³a jej spojrzenie i podskoczy³a. Gwa³townie wci¹gnê³a powietrze. Kot wpad³
w panikê. Wiedzia³, ¿e Janet zaraz powie, co zrobi³a Gwendolina. Powiedzia³ jedyne,
co mu przysz³o do g³owy, ¿eby j¹ powstrzymaæ.
- Ja to zrobiłem.
Z trudem wytrzymał spojrzenia, jakimi go obrzucono. Roger popatrzył na niego
ze zdumieniem, Julia z niesmakiem, pan Saunders z płomiennym gniewem. Mary
spojrzała tak, jakby sam był żabą. Chrestomanci okazał jedynie uprzejme
niedowierzanie, co było najgorsze.
- Słucham, Eryku? - powiedział. - To ty?
Kot poczuł dziwną mglistą wilgoć wokół oczu. Pomyślał, że to ze strachu.
- To by ł błąd - wyznał. - Próbowałem zaklęcia. Nie... nie spodziewałem się, że
podziała. A potem... potem Eufemia weszła i zmieniła się w żabę. Tak po prostu.
- Przecież ci przykazano, żebyś nie praktykował magii na własną rękę -
przypomniał Chrestomanci.
- Wiem. - Kot zwiesił głowę. Wcale nie musiał udawać skruchy. - Ale
myślałem, że nie podziała. Tylko że podziałało.
- No, musisz natychmiast zdjąć zaklęcie - oświadczył Chre-i | stomanci.
Kot przełknął ślinę.
- Nie mogę. Nie umiem.
Chrestomanci obdarzył go następnym spojrzeniem tak uprzejmym, tak
przenikliwym i tak niedowierzającym, że Kot miał ochotę wpełznąć pod swoją ławkę,
tylko że nie mógł się ruszyć.
- Doskonale - powiedział Chrestomanci. - Michael, zechcesz mi wyświadczyć
przysługę?
Mary podała tacę. Pan Saunders wziął Eufemię i posadził na nauczycielskim
stole. Eufemia zarechotała nerwowo.
- Jeszcze tylko chwilę - uspokoił ją pan Saunders.
Otoczył ją dłońmi złożonymi w miseczkę. Nic się nie stało. | Lekko zdziwiony
pan Saunders zaczął mamrotać jakieś słowa. Nadal nic się nie działo. Eufemia
niecierpliwie wystawiła głowę spomiędzy jego kościstych palców, nadal pod postacią
ż
aby. Zdziwienie pana Saundersa pogłębiło się do stanu zmieszania.
- Bardzo dziwne zaklęcie - oświadczył. - Czego użyłeś, Ery-ku?
- Nie pamiętam - odparł Kot.
- Ten czar nie reaguje na żadne moje wysiłki - powiedział pan Saunders. -
Musisz sam to zrobić, Eryku. Podejdź tutaj.
Kot popatrzył bezradnie na Chrestomanciego, ale Chrestomanci tylko kiwnął głową,
jakby całkowicie się zgadzał z panem Saundersem. Kot wstał. Nogi mu ścierpły i
odmawiały posłuszeństwa, a żołądek już na stałe przeprowadził się do zamkowych
piwnic. Kot powlókł się w stronę stołu. Na jego widok Eufemia jasno wyraziła swoją
opinię w tej sprawie, wykonując rozpaczliwy skok ze stołu. Pan Saunders złapał ją w
powietrzu i posadził z powrotem.
- Co mam robić? - zapytał Kot głosem równie skrzekliwym, jak rechotanie
Eufemii.
Pan Saunders ujął Kota za lewy nadgarstek i umieścił jego dłoń na oślizłym
grzbiecie Eufemii.
- Teraz zdejmij to z niej - polecił.
- Eee... - Kot nie wiedział, co ma począć. Chyba powinien przynajmniej
udawać, że próbuje. - Przestań być żabą i zmień się z powrotem w Eufemię - wydukał
ż
ałośnie i zastanowił się, co mu zrobią, kiedy Eufemia nie posłucha.
Lecz ku jego zdumieniu Eufemia usłuchała. śaba pod jego palcami zrobiła się
ciepła i zaczęła szybko rosnąć. Kot zerknął ukradkiem na pana Saundersa.
Przysiągłby, że dostrzegł skrywany uśmiech na twarzy nauczyciela. Po sekundzie
Eufemia siedziała na skraju stołu. Ubranie miała trochę zmięte i brązowe, ale poza
tym nie zostało w niej nic żabiego.
- Nigdy nie myślałam, że to ty! - powiedziała do Kota. Potem ukryła twarz w
dłoniach i zapłakała.
Chrestomanci podszedł i otoczył ją ramieniem.
- No, no, moja droga. Na pewno to było straszne przeżycie. Powinnaś chyba się
położyć.
I wyprowadził Eufemię z pokoju.
- Fiu! - powiedziała Janet.
Mary posępnie podała mleko i biszkopty. Kot nie miał ochoty nic jeść. Jego
ż
ołądek jeszcze nie wrócił z piwnicy. Janet nie chciała biszkoptów.
- Uważam, że tutejsze jedzenie jest strasznie tuczące - powiedziała
przemądrzale.
Julia potraktowała to jak osobisty przytyk. Wyjęła z kieszeni chustkę do nosa i
zawiązała supeł. Szklanka mleka wyśliznęła się z palców Janet i roztrzaskała na
podłodze.
- Sprz ątnij to - polecił pan Saunders. - A potem oboje z Ery-kiem wyjdźcie.
Mam was dosyć. Julia i Roger, wyjmijcie podręczniki do magii.
Kot zabrał Janet do ogrodów. Tam czuł się najbezpieczniej. Wędrowali po
trawniku, oboje dość wyczerpani po porannych przejściach.
- Kot - odezwała się Janet - będziesz się złościł na mnie, ale to absolutnie
niezbędne, żebym się ciebie czepiała jak pijawka przez cały czas, kiedy nie śpimy,
dopóki nie nauczę się odpowiednio zachowywać. Dzisiaj rano dwa razy uratowałeś
mi skórę. Myślałam, że umrę, kiedy ona wniosła tę żabę. Już mi się zaczynało
stężenie pośnuertne, a wtedy ty ją przemieniłeś z powrotem! Nie wiedziałam, że też
jesteś czarownikiem... czy może czarodziejem?
- Nie jestem ani jednym, ani drugim - zaprzeczył Kot. - Pan Saunders to zrobił,
ż
eby mnie nastraszyć.
- Ale Julia jest czarownicą, prawda? - upewniła się Janet. -Co ja zrobiłam, że
ona mnie tak nienawidzi... czy to po prostu ogólne zgwendolicenie?
Kot opowiedział o wężach.
- W takim razie nie dziwię się jej - przyznała Janet. - Ale to przykre, że ona
siedzi teraz w klasie i szlifuje swoją sztukę magiczną, a ja nie mam nawet garstki
czarów do obrony. Nie znasz przypadkiem jakiegoś trenera karate w okolicy?
- Nigdy o takim nie słyszałem - ostrożnie odpowiedział Kot, zastanawiając się,
co to jest karate.
- Trudno - westchnęła Janet. - Chrestomanci fantastycznie się ubiera, prawda?
Kot parsknął śmiechem.
- Zaczekaj, aż go zobaczysz w szlafroku!
- Nie mogę się doczekać. Na pewno wygląda niesamowicie! Czemu on jest taki
przerażający?
- Po prostu taki jest - odparł Kot.
- W łaśnie - zgodziła się Janet. - Taki już jest. Kiedy zobaczył, że żaba jest Eufemią, i
zrobił się taki spokojny i łagodny, dostałam gęsiej skórki. Nie mogłabym mu powiedzieć, że
nie jestem Gwendoliną... nawet na najbardziej wymyślnych nowoczesnych torturach. Dlatego
muszę trzymać się ciebie. Bardzo ci to przeszkadza?
- Wcale - zapewnił Kot.
Ale przeszkadzało. Janet była takim ciężarem, jakby siedziała mu na karku i nogami
oplatała klatkę piersiową. Na domiar złego okazało się, że niepotrzebnie się przyznał do
cudzej przewiny. Zabrał Janet do ruin nadrzewnego domku, bo chciał zająć się czymś innym.
Janet była oczarowana. Wdrapała się na kasztanowiec, żeby obejrzeć szczątki, a Kot poczuł
się jak wtedy, kiedy ktoś obcy wchodzi do twojego kolejowego przedziału.
- Uważaj - ostrzegł z irytacją.
Wśród gałęzi rozległ się odgłos rozdzierania.
- Kurczę! - zawołała Janet. - Te śmieszne ubrania nie nadają się do łażenia po
drzewach.
- Nie umiesz szyć? - zapytał Kot, również wdrapując się na górę.
- Pogardzam szyciem jako symbolem zniewolenia kobiet -oświadczyła Janet. -
Właściwie umiem. I będę musiała. Poszły obie halki.
Wypróbowała skrzypiącą podłogę, jedyne* co pozostało z domku, i stanęła na njpj,
ciągnąc dwie falbanki w różnych kolorach za rąbkiem sukienki Gwendoliny.
- Widać stąd wioskę. Wóz rzeźnika właśnie skręca na podjazd. Kot stanął obok niej i
oboje patrzyli na wóz rzeźnika ciągnięty
przez srokatego konia.
- Wcale nie macie samochodów? - zapytała Janet. - W moim świecie wszyscy mają.
- Bogaci mają - odpowiedział Kot. - Chrestomanci przysłał samochód po nas na stację.
- I macie elektryczne światło - ciągnęła Janet. - Ale wszystko inne jest staroświeckie w
porównaniu z moim światem. Pewnie
ludzie za pomocą czarów zdobywają, co chcą. Nie
macie fabryk ani płyt długogrających, ani wieżowców, ani telewizji, ani żadnych
samolotów?
- Nie wiem, co to są samoloty - przyznał Kot.
Nie miał również pojęcia, co znaczą pozostałe wyrazy, i znudziła go ta
rozmowa.
Janet to zauważyła. Rozejrzała się w poszukiwaniu innego tematu i zobaczyła
wielkie zielone kasztany wiszące na gałęziach wszędzie dookoła. Liście nieco
pożółkłe na brzegach świadczyły, że kasztany niedługo dojrzeją. Janet przesunęła się
po gałęzi i próbowała dosięgnąć najbliższej zielonej kuli.
- Och, kurczę blade! - zawołała. - Już prawie dojrzały.
- Jeszcze nie - zaprzeczył Kot. - Ale chciałbym, żeby już dojrzały.
Wyciągnął listwę z ruin domku i zamachnął się nią. Chybił, ale widocznie trącił
gałąź. Osiem kasztanów stuknęło o ziemię.
- Kto mówi, że są niedojrzałe? - zapytała Janet, wychylając się spomiędzy
gałęzi.
Kot wyciągnął szyję i zobaczył brązowe lśniące kasztany widoczne przez
pęknięcia w zielonych łupinach.
- Hurra!
Zlazł z drzewa jak małpa, a Janet zeskoczyła za nim z włosami pełnymi liści.
Skwapliwie pozbierali kasztany - cudowne kasztany, ze słojami jak poziomice na
mapie.
- Szpikulec! -jęknęła Janet - Królestwo za szpikulec! Możemy je nawlec na
moje sznurowadła.
- Tu jest szpikulec - powiedział Kot.
Narzędzie leżało na ziemi obok jego lewej ręki. Widocznie wypadło z
nadrzewnego domku.
Z zapałem przewiercali kasztany. Wyciągnęli sznurówki z drugich w kolejności
najlepszych bucików Gwendoliny. Odkryli, że reguły gry w kasztany są takie same w
obu światach. Poszli do francuskiego ogrodu i tam na żwirowanej ścieżce stoczyli
wspaniałą bitwę. Kiedy Janet roztrzaskała ostatni kasztan Kota i wrzasnęła: „Mój! J
Uś
siódmy!", Millie wyszła zza zakrętu obok cisu i przystanęła, śmiejąc się z dzieci.
- Nie przypuszczałam, że kasztany już dojrzały. Ale lato jest takie piękne.
Janet popatrzyła na nią skonsternowana. Nie miała pojęcia, kim jest ta pulchna
dama w pięknej kwiecistej jedwabnej sukni.
- Cześć, Millie - powiedział Kot z naciskiem, co niewiele pomogło Janet.
Millie uśmiechnęła się i otworzyła torebkę, którą niosła.
- Gwendolina chyba potrzebuje trzech rzeczy. Proszę. - Podała Janet dwie
agrafki i paczuszkę sznurowadeł. - Zawsze trzeba się zabezpieczyć.
- Dziękuję - wyjąkała Janet, boleśnie świadoma swoich rozczłapanych
bucików, potarganych włosów i dwóch falbanek ciągnących się po ziemi. Jeszcze
bardziej ją peszyło, że nie wiedziała, kim jest Millie.
Kot zdawał sobie z tego sprawę. Zdążył się przekonać, że Janet należy do tych
ludzi, którzy nie zaznają spokoju, dopóki nie znajdą wytłumaczenia na wszystko.
Więc powiedział obrzydliwie przymilnym tonem:
- Rogerowi i Julii się poszczęściło, że mają taką mamę jak ty, Millie.
Millie rozpromieniła się, a w oczach Janet błysnęło zrozumienie. Kot czuł się
podle. Naprawdę zazdrościł mamy Rogerowi i Julii, ale nigdy by tego nie powiedział
na głos, gdyby nie Janet.
Odkrywszy, że Millie jest żoną Chrestomanciego, Janet nie mogła się
powstrzymać przed dalszym zbieraniem informacji.
- Millie - powiedziała - czy rodzice Kota byli kuzynami pierwszego stopnia
jak... no, pierwszego stopnia? I w jakim stopniu Kot jest z tobą spokrewniony?
- To przypomina pytania, które zadają dla sprawdzenia poziomu inteligencji -
zaśmiała się Millie. - Nie znam odpowiedzi,
-Gwendolino. Widzisz, jeste ście spokrewnieni z rodziną mojego męża, o której
niewiele wiem. Tylko Chrestomanci może to wyjaśnić.
Jak na zamówienie Chrestomanci wyszedł przez furtkę w ogrodowym murze.
Rozpromieniona Millie pospieszyła do niego w szeleście jedwabiu.
- Kochanie, jesteś nam potrzebny.
Janet, która z pochyloną głową próbowała przypiąć rozdarte falbanki, zerknęła
na Chrestomanciego i szybko spuściła wzrok na ścieżkę, jakby kamienie i piasek
nagle bardzo ją zainteresowały.
- To całkiem proste - oświadczył Chrestomanci, kiedy Millie powtórzyła
pytanie. - Frank i Karolina Chant byli moimi kuzynami... i kuzynami pierwszego
stopnia wobec siebie, oczywiście. Kiedy koniecznie chcieli się pobrać, moja rodzina
narobiła szumu. Wujowie ich wydziedziczyli, po staroświecku i tak dokładnie, że nie
zostawili im ani grosza. Widzicie, to niedobrze, kiedy kuzyni się pobierają w rodzinie
uprawiającej czary. Ale, oczywiście, wydziedziczenie nie zrobiło najmniejszej
różnicy. - Uśmiechnął się do Kota niczym uosobienie życzliwości. - Czy to wystarczy
za odpowiedź?
Kot wiedział teraz, jak się czuła Gwendolina. Chrestomanci wywoływał
zmieszanie i irytację, ponieważ traktował przyjaźnie osobę, która powinna być w
niełasce. Kot nie mógł się powstrzymać od pytania:
- Czy Eufemia dobrze się czuje?
Zaraz pożałował, że zapytał. Uśmiech Chrestomanciego zgasł jak wyłączona
ż
arówka.
- Owszem, już lepiej. Wykazujesz wzruszającą troskliwość, Eryku. Pewnie
zamknąłeś ją w szafie, bo tak ci jej było żal?
- Kochany, nie strasz dziecka - zaprotestowała Millie, wsuwając mężowi rękę
pod ramię. - To był wypadek i już po wszystkim.
Poprowadziła go po ścieżce. Zanim jednak zniknęli za cisem, Chrestomanci
obejrzał się przez ramię na Janet i Kota. Minę miał j lekko zdezorientowaną.
- Jasny szlag! Kurcz ę pieczone w pysk! - wyszeptała Janet. -Aż się boję ruszyć
w tym świecie!
Skończyła przypinać falbanki do halek. Odczekawszy prawie minutę, żeby
Chrestomanci i Millie się oddalili, powiedziała:
- Ta Millie jest słodka jak sam miód. Ale on! Kot, czy to możliwe, że
Chrestomanci jest potężnym czarodziejem?
- Wątpię - odparł Kot. - Czemu pytasz?
- No... częściowo dlatego, że on wywiera takie wrażenie...
- Ja nie jestem pod wrażeniem - przerwał jej Kot. - Ja się go po prostu boję.
- Właśnie - potwierdziła Janet. - Tobie i tak wszystko się plącze, bo przez całe
ż
ycie mieszkasz wśród czarownic. Ale to nie tylko wrażenie. Czy zauważyłeś, jak on
się zjawia, kiedy ludzie go wzywają? Już dwa razy.
- To były dwa całkowite przypadki - zaprotestował Kot. - Nie możesz opierać
się na przypadkach.
- Przyznaję, że dobrze się maskował - zgodziła się Janet. -Przychodzi jakby w
całkiem innej sprawie, ale...
- Och, przestań wreszcie! - wybuchnął Kot. - Robisz się taka sama jak
Gwendolina. Myślała o nim bez przerwy.
Janet tupnęła w żwir rozsznurowanym prawym bucikiem.
- Nie jestem Gwendolina! Nawet nie jestem do niej podobna! Wbij to sobie do
tępej głowy!
Kot zaczął się śmiać.
- Z czego się śmiejesz? - zapytała Janet.
- Gwendolina też zawsze tupie, jak się złości - wyjaśnił Kot.
- Pni! - prychnęła Janet.
ROZDZIA Ł 11
Nim Janet zasznurowała oba buciki, Kot obliczył, że już jest pora na obiad.
Szybko zaprowadził Janet z powrotem do domu. Podchodzili do bocznych drzwi,
kiedy spomiędzy rododendronów przemówił gruby głos:
- Młoda damo, zaczekaj chwilę!
Janet rzuciła Kotu przerażone spojrzenie. Nie był to przyjemny głos.
Rododendrony zatrzeszczały i zaszeleściły z oburzeniem* Z gąszczu wygramolił się
tłusty staruch w brudnym płaszczu przeciwdeszczowym. Zanim otrząsnęli się ze
zdziwienia na jego widok, stanął przed drzwiami. Spojrzał na nich z wyrzutem spod
opadających czerwonych powiek, zionąc piwnym oddechem.
- Witam, panie Baslam - powiedział Kot na użytek Janet.
- Nie słyszałaś mnie, młoda damo? - zapytał Ostro pan Baslam.
Kot widział, że Janet się go boi, ale odpowiedziała równie chłodno, jak druga
Gwendolina:
- Tak, ale myślałam, że to drzewo mówiło.
- Drzewo! - zawołał pan Baslam. - Tak się dla ciebie narażałem, a ty mnie
traktujesz jak drzewo! Trzy duże piwa musiałem postawić rzeźnikowi, żeby mnie
zabrał na swój wóz, i wytrzęsło mnie bez litości!
- Czego pan chce? - zapytała nerwowo Janet.
- Zaraz - powiedział pan Baslam.
Rozchylił poły płaszcza i powoli zaczął czegoś szukać w kieszeniach
workowatych spodni.
- Spieszymy się na obiad - zwrócił mu uwagę Kot.
- Wszystko w swoim czasie, młody paniczu. No, mam - mruknął pan Baslam.
Wyciągnął do Janet bladą, serdelkowatą rękę z dwoma błyszczącymi przedmiotami. -
Proszę.
- Przecież to kolczyki mojej matki! - zawołał Kot w zdumieniu i ze względu na
Janet. - Skąd pan je ma?
- Dała mi je twoja siostra jako zapłatę za trochę smoczej krwi - wyjaśnił pan
Baslam. -1 ośmielę się powiedzieć, że wziąłem je w dobrej wierze, młoda damo, ale
na nic się nie przydadzą.
- Dlaczego? - zapytała Janet. - Wyglądają na... chciałam powiedzieć, że to są
prawdziwe brylanty.
- Owszem - zgodził się pan Baslam. - Ale nie uprzedziłaś mnie, że są
zaczarowane. Nałożyli na nie strasznie silne zaklęcie, żeby się nie zgubiły. Okropnie
hałaśliwe zaklęcie. Całą noc leżały w wypchanym króliku i wrzeszczały: „Należymy
do Karoliny Chant!", a dzisiaj rano musiałem je zawinąć w koc, zanim odważyłem się
je zanieść do mojego^najomego. A on nie chciał ich tknąć. Mówił, że nie zamierza
ryzykować z niczym wykrzykującym nazwisko Chant. Więc je zwracam, młoda
damo. A ty jesteś mi winna pięćdziesiąt pięć funtów.
Janet przełknęła głośno. Kot również.
- Bardzo przepraszam - powiedziała. - Naprawdę nie wiedziałam. Ale... ale,
niestety, nie mam żadnych pieniędzy. Nie może pan kazać zdjąć czaru?
- I narazić się na śledztwo? - prychnął pan Baslam. - Ten czar siedzi głęboko,
mówię ci.
- Więc czemu teraz nie krzyczą? - zapytał Kot.
- Za kogo ty mnie uwa żasz? - obruszył się pan Baslam. - Miałem siedzieć na
baranich udźcach wrzeszczących, że należą do panny Chant? Nie. Ten mój znajomy
zgodził się .odstąpić mi kawałek czaru akonto. Ale mówił mi: „Mogę je uciszyć tylko
na jakąś godzinę. To naprawdę mocny czar. Jeśli chcesz go zdjąć na stałe, musisz je
zanieść do czarodzieja. A to cię będzie kosztowało tyle, ile są warte same kolczyki,
nie licząc pytań". Czarodzieje to ważne osoby, młoda damo. No więc siedzę tu w
krzakach i umieram ze strachu, że czar się zużyje, zanim przyjdziecie, a ty mi
mówisz, że nie masz pieniędzy! Nie, nie, zabieraj je sobie, młoda damo, i daj mi
przynajmniej jakąś małą zaliczkę.
Janet zerknęła nerwowo na Kota. Kot westchnął i pogrzebał 1 w kieszeniach.
Znalazł tylko pół korony. Wręczył monetę panu Baslamowi.
Pan Baslam cofnął się przed nim z urażonym, żałosnym spojrzeniem, niczym
wychłostany bernardyn.
- Prosi³em o piêædziesi¹t piêæ funtów szterlingów, a ty mi dajesz pó³ korony!
Synu, ¿artujesz sobie ze mnie?
- Tylko tyle mamy oboje - odparł Kot. - W tej chwili. Ale każde z nas dostaje
koronę na tydzień. Jeśli będziemy panu oddawać kieszonkowe, spłacimy dług w
ciągu... - wykonał pospieszne obliczenia: dziesięć szylingów na tydzień, pięćdziesiąt
dwa tygodnie w roku*" dwadzieścia sześć funtów rocznie. - Wystarczy raptem dwa
lata.
Dwa lata to strasznie długo bez pieniędzy. Pan Baslam dostarczył jednak
Gwendolinie smoczą krew, więc należała mu się uczciwa zapłata.
Lecz pan Baslam zrobił jeszcze bardziej urażoną minę.
- Mieszkacie w zamku i wmawiacie mi, że wyskrobiecie tylko dziesięć
szylingów na tydzień! Nie kpijcie ze mnie tak okrutniej. Możecie zgarnąć grubą kasę,
jeśli tylko się przyłożycie.
- Nie mo¿emy, naprawdê - zaprotestowa³ Kot.
- Moim zdaniem powinieneś spróbować, młody paniczu oświadczył pan Baslam. -
Nie jestem nierozsądny. Proszę tylko o dwadzieścia funtów jako część należności,
wliczając dziesięć procent za zwłokę i cenę zaklęcia uciszającego. To wam przyjdzie
całkiem łatwo.
- Pan wie doskonale, że to niemożliwe! - zawołała oburzona Janet. - Lepiej
niech pan zatrzyma te kolczyki. Wypchany królik będzie w nich ładnie wyglądał.
Pan Baslam rzucił jej bardzo zbolałe spojrzenie. Jednocześnie z zagłębienia jego
dłoni, gdzie spoczywały kolczyki, dobiegł cieniutki, śpiewny głos. Brzmiał tak cicho,
ż
e Kot nie rozróżniał słów, ale rozwiał wszelkie podejrzenia co do prawdomówności
pana Ba-slama. Obwisłe oblicze pana Baslama przybrało mniej zbolały wyraz.
Wyglądał teraz raczej jak ogar na świeżym tropie. Wypuścił kolczyki, które
spomiędzy tłustych palców upadły na żwir.
- Leżą tutaj - oznajmił -jeśli zechcesz się po nie schylić. Przypominam ci,
młoda damo, że handel smoczą krwią jest bezprawny, nielegalny i zabroniony.
Zrobiłem ci przysługę. Ty mnie wykołowałaś. Teraz potrzebuję dwudziestu funtów do
przyszłej środy, więc masz trochę czasu. Jeśli nie dostanę pieniędzy, w środę
wieczorem Chrestomanci dowie się o smoczej krwi. A wtedy nie chciałbym być na
twoim miejscu, młoda damo, nawet za dwadzieścia funtów
1 brylantową tiarę. Czy wyraziłem się jasno?
Wyraził się straszliwie jasno.
- A jeśli zwrócimy panu smoczą krew? - zaproponował rozpaczliwie Kot.
Gwendolina, oczywiście, zabrała ze sobą smoczą krew od pana Baslama, ale był
jeszcze ten wielki słój w pracowni pana Saundersa.
- Na co mi smocza krew, synu? - parsknął pan Baslam. - Nie jestem
czarownikiem, Jestem tylko biednym dostawcą, a w okolicy nie ma popytu na smoczą
krew. Potrzebuję pieniędzy. Dwadzieścia funtów do przyszłej środy, nie zapomnijcie.
Kiwnął głową na pożegnanie, aż zatrzęsły mu się obwisłe policzki, i wcisnął się
z powrotem w gąszcz rododendronów. Słyszeli szelesty, kiedy oddalał się ukradkiem.
- Co za paskudny staruch! - odezwa ła się Janet drżącym szeptem. - śałuję, że
nie jestem prawdziwą Gwendoliną. Zmieniłabym go w czterogłową stonogę. Błe!
Nachyliła się i podniosła kolczyki 'ze żwiru. Natychmiast w powietrzu
zawibrowały przenikliwe śpiewne głosy:
- Należę do Karoliny Chant! Należę do Karoliny Chant!
- O rany! - jęknęła Janet. - One wiedzą.
- Daj mi je - zażądał Kot. - Szybko. Bo ktoś usłyszy. Janet upuściła kolczyki na
dłoń Kota. Głosy od razu umilkły.
- Nie mogę się przyzwyczaić do tej całej magii - wyznała Janet. - Kot, co ja
mam robić? Jak mam spłacić tego okropnego człowieka?
- Na pewno możemy coś sprzedać - zasugerował Kot. W wiosce jest sklep ze
starzyzną. Chodź. Musimy zdążyć na obiad.
Pobiegli do pokoju i zobaczyli, że Mary już stawiała na stole talerze z gulaszem
i pyzami.
- Och, patrzcie - powiedziała Janet, która musiała jakoś się wyładować. -
Pożywny tuczący obiadek. Jak miło!
Mary spiorunowała wzrokiem ich oboje i wyszła z pokoju bez słowa. Julia
miała równie nieprzyjemny wyraz twarzy. Kiedy Janet usiadła przed swoim talerzem,
Julia wyjęła z rękawa chustkę do nosa, już zawiązaną na supełek, i położyła sobie na
kolanach. Janet wbiła widelec w pyzę. Widelec utknął. Pyza zmieniła się w biały
kamyk pływający razem z dwoma innymi w talerzu pełnym błota.
Janet ostrożnie odłożyła widelec z nadzianym na niego kamykiem i starannie
położyła nóż na powierzchni błota. Próbowała się opanować, ale przez chwilę
wyglądała jak Gwendoliną w największej furii.
- Jestem trochę głodna - powiedziała. Julia uśmiechnęła się słodko.
- Co za szkoda! - powiedziała. -1 nie masz żadnych czarów do obrony, prawda?
Zawiązała następny, mniejszy supełek na końcu chustki.
- Masz jakie ś robaki we włosach, Gwendolino - oznajmiła, zaciągając węzeł.
Listki i gałązki tkwiące we włosach Janet zaczęły się poruszać, wiły się, spadały
na sukienkę i na stół. Każdy zmienił się w dużą pasiastą gąsienicę. Janet, podobnie
jak Gwendołina, nie bała się robactwa. Pozbierała gąsienice i położyła je na kupce
przed Julią.
- Zaraz zawołam waszego ojca - zagroziła.
- Och nie, nie bądź skarżypytą - poprosił Roger. - Daj jej spokój, Julio.
- Jeszcze czego - fuknęła Julia. - Niech nie zje obiadu. Po spotkaniu z panem
Baslamem Kot jakoś stracił apetyt.
- Proszę - powiedział i zamienił swój talerz gulaszu na talerz Janet. Zaczęła
protestować, ale jak tylko talerz błota stanął przed chłopcem, znowu wypełnił się
parującym gulaszem. A stos gąsienic zmienił się w stos zwykłych gałązek.
Julia odwróciła się do Kota, bardzo niezadowolona.
- Nie wtrącaj się. Działasz mi na nerwy. Ona cię traktuje jak niewolnika, a ty
ciągle jej bronisz.
- Ja tylko zamieniłem talerze! - zawołał zdumiony Kot. - Dlaczego... '
- Może to Michael - podpowiedział Roger. Julia zmierzyła go równie
gniewnym wzrokiem.
- Czy to ty?
Roger spokojnie pokręcił głową. Julia popatrzyła na niego niepewnie.
- Choćbym znowu miała się obywać bez marmolady, Gwendołina tego
pożałuje - powiedziała w końcu. - Obyś się udławił tym gulaszem.
Tego popołudnia Kot nie mógł się skupić na lekcjach. Musiał pilnować Janet jak
jastrząb. Janet doszła do wniosku, że jedyne bezpieczne wyjście to udawanie
całkowitej głupoty - sądziła, że Gwendolina jest całkiem głupia - ale Kot wiedział, że
przesadzała. Nawet Gwendolina znała tabliczkę mnożenia przez dwa. Kot oba--wiał
się również, że Julia zacznie wiązać supełki na chusteczce, jak tylko pan Saunders
odwróci się plecami'. Na szczęście się nie odważyła. Ale głównie Kot się martwił, jak
zdobyć dwadzieścia funtów do następnej środy. Bał się nawet pomyśleć, co się stanie,
jeśli; nie znajdą pieniędzy. Co najmniej trzeba będzie wyznać, że Janet J nie jest
Gwendolina. Wyobraził sobie, jak Chrestomanci przeszywa go palącym spojrzeniem i
mówi: „Poszedłeś z Gwendolina, żeby kupić smoczą krew, Eryku? Wiedziałeś, że to
nielegalne. I próbowałeś to ukryć, zmuszając Janet, żeby udawała Gwendolinę?
Wykazujesz wzruszającą troskliwość, Eryku".
Na samą myśl Kot drżał ze strachu. Ale nie miał nic do sprzedania oprócz pary
kolczyków wrzeszczących, że należą do kogoś innego. Gdyby napisał do burmistrza
WoWercote i poprosił o dwadzieścia funtów z fundacji, burmistrz przysłałby do
Chrestomanciego list z pytaniem, po co Kotu pieniądze. A wtedy Chrestomanci
przeszywałby go wzrokiem i pytał: „Więc poszedłeś z Gwendolina, żeby kupić
smoczą krew, Eryku?" Beznadziejna sprawa.
- Dobrze się czujesz, Eryku? - spytał kilka razy pan Saunders.
- Tak, tak - odpowiadał Kot za każdym razem. Zakładał, że myślenie o trzech
rzeczach jednocześnie nie liczy się za chorobę, chociaż to bardzo podobne uczucie.
- Pobawimy się żołnierzykami? - zaproponował Roger po lekcjach.
Kot miał ochotę, ale nie odważył się zostawić Janet samej.
- Jestem zajęty - odpowiedział.
- Wiem, Gwendolina - westchnął Roger ze znużeniem. - Nie odstępujesz jej na
krok, jakbyś był jej prawą ręką.
Kot poczuł się urażony. Doskonale wiedział, że Janet znacznie łatwiej
poradziłaby sobie bez prawej ręki niż bez niego. Pobiegł za; nią do pokoju
Gwendoliny, żałując serdecznie, że nie biegnie za prawdziwą Gwendolina.
Janet gor ączkowo zbierała księgi zaklęć, ozdoby z kominka, szczotkę do
włosów i lusterko w złotych oprawach z toaletki, słoik z nocnego stolika i połowę
ręczników z łazienki.
- Co robisz? - zapytał Kot.
- Szukam, co by tu sprzedać - wyjaśniła Janet. - Możesz czegoś się pozbyć ze
swojego pokoju? Nie patrz tak. Wiem, że to kradzież, ale jak pomyślę, że ten okropny
Blaslam pójdzie do Chrestomanciego, jest mi wszystko jedno. - Podeszła do szafy i
przesunęła ubrania na grzechoczących wieszakach. - O, bardzo porządny płaszcz.
- Będzie ci potrzebny w niedzielę, jak się ochłodzi - ostrzegł Kot. - Pójdę
zobaczyć, co mam u siebie... tylko mi obiecaj, że zaczekasz, dopóki nie wrócę.
- Jasne - zapewniła Janet. - Nie zrobię ani kroku bez ciebie, bwana. Ale
pospiesz się.
W pokoju Kota było mniej rzeczy, ale zebrał, ile zdołał, i dodał wielką gąbkę z
łazienki. Czuł się jak przestępca. Razem z Janet zawinęli łupy w dwa ręczniki i znieśli
po schodach, z duszą na ramieniu, bo ktoś mógł ich przyłapać w każdej chwili.
- Czuję się jak złodziej - szepnęła Janet. - Zaraz zapalą się reflektory i otoczy
nas policja. Macie tutaj policję?
- Tak - odszepnął Kot.-Bądź cicho!
Lecz jak zwykle nikogo nie zastali przy bocznych drzwiach. Przekradli się
lśniącym korytarzem i wyjrzeli na zewnątrz. Wokół rododendronów było pusto.
Ruszyli w tamtą stronę. Drzewa, wśród których chował się pan Baslam, ukryją ich
również razem z łupem.
Zrobili zaledwie trzy kroki od drzwi, kiedy potężny chór wybuchnął śpiewem.
Janet i Kot mało nie wyskoczyli ze skóry. „Należymy do zamku Chrestomanci!
Należymy do zamku Chrestomanci!" - grzmiało czterdzieści głosów. Niektóre były
piskliwe, niektóre głębokie, ale wszystkie donośne. Robiły ogłuszający hałas. Dopiero
po sekundzie czy dwóch dzieci zorientowały się, że głosy dochodzą z tobołków.
- O w mord ę jeża! - zawołała Janet.
Zawrócili i pobiegli do drzwi, ścigani przez czterdzieści przeraźliwych głosów.
Drzwi otworzyła panna Bessemer. Wysoka, chuda i purpurowa, czekała na nich
w progu. Dzieciom nie pozostało nic innego, tylko przemknąć obok niej z minami
winowajców. Postawiły na podłodze swoje nagle uciszone tobołki i uzbroiły się
wewnętrznie w oczekiwaniu kłopotów.
- Co za okropny hałas, kochani! - powiedziała panna Bessemer. - Nie słyszałam
czegoś takiego, odkąd pewien głupi czarownik próbował nas okraść. Co robiliście?
Janet nie wiedziała, kim jest majestatyczna purpurowa dama, i oniemiała ze
strachu. Kot musiał coś wymyślić.
- Chcieliśmy się pobawić w dom - zaimprowizował. - Potrzebowaliśmy trochę
rzeczy.
Sam się zdziwił, jak wiarygodnie to zabrzmiało.
- Trzeba było mi powiedzieć, głuptaski! - zawołała panna Bessemer. -
Powiedziałabym wam, co można wynosić z zamku. Biegnijcie i odłóżcie to z
powrotem, a ja znajdę wam na jutro jakieś ładne umeblowanie.
Ponuro powlekli się z powrotem do pokoju Janet.
- Nie mogę się przyzwyczaić, że tutaj wszystko jest zaczarowane -jęczała Janet.
- To mnie dobija. Kim jest ta długa purpurowa dama? Stawiam każde pieniądze, że to
czarodziejka.
- Panna Bessemer, gospodyni - wyjaśnił Kot.
- Jest szansa, że dostaniemy od niej jakieś cenne starocie warte dwadzieścia
funtów na wolnym rynku? - zapytała Janet.
Oboje wiedzieli, że nie mają szans. Do chwili, kiedy zabrzmiał | gong na
przebieranie, nie zdołali wymyślić żadnego innego sposobu, żeby zarobić dwadzieścia
funtów.
Kot ostrzegł Janet, jak wygląda obiad. Obiecała nie podskakiwać, kiedy lokaje
będą podawali półmiski ponad jej ramieniem;! i przyrzekła nie rozmawiać o rzeźbach
z panem Saundersem. Zapewniła, że nie będzie jej przeszkadzało gadanie Bernarda o
akcjach i obligacjach. Kot myślał, że może odetchnąć. Pomógł Janet się ubrać i nawet
sam wziął prysznic, a kiedy weszli do salonu, oboje wyglądali tak, że przynosili mu
chlubę.
Lecz pan Saunders, jak się okazało, wreszcie pozbył się obsesji na punkcie
rzeźb. Wszyscy zaczęli rozmawiać o identycznych bliźniętach, a potem o
sobowtórach niespokrewnionych ze sobą. Nawet Bernard zapomniał o akcjach i
obligacjach, zainteresowany nowym tematem.
- Prawdziwa trudność - grzmiał wychylony do przodu, nieustannie unosząc i
opuszczając brwi - to jak ci ludzie pasują do serii innych światów.
I ku strapieniu Kota rozmowa zeszła na inne światy. Gdyby nie okoliczności,
byłby bardzo zainteresowany. Teraz nie ośmielał się spojrzeć na Janet i marzył tylko,
ż
eby wszyscy zamilkli. Ale gadali z zapałem, zwłaszcza Bernard i pan Saunders. Kot
usłyszał, że sporo wiedziano o innych światach. Wiele odwiedzano. Te najlepiej
znane podzielono na zestawy zwane seriami, według zasady tych samych
historycznych wydarzeit Rzadko się zdarzało, żeby ktoś nie miał przynajmniej
jednego identycznego sobowtóra w innym świecie z tej samej serii. Zwykle ludzie
mieli wielu sobowtórów w całym zestawie.
- Ale co z sobowtórami poza serią? - zapytał pan Saunders. -Mam przynajmniej
jednego odpowiednika w serii trzeciej i podejrzewam istnienie jeszcze jednego w...
Janet drgnęła gwałtownie i krzyknęła:
- Kot, pomóż! Siedzę jak na szpilkach!
Kot spojrzał na Julię. Zobaczył na jej twarzy znajomy uśmieszek i róg
chusteczki wystający nad stołem.
- Zamieńmy się miejscami - szepnął ze znużeniem. Wstał. Wszyscy na niego
spojrzeli.
- Co mnie upewnia w przekonaniu, że dotąd nie opracowano zadowalającej
klasyfikacji - oświadczył pan Saunders, odwracając się do Kota.
- Czy mog ę zamienić się miejscami z Ja... Gwendoliną? - poprosił Kot. - Ona
stamtąd nie bardzo słyszy, co mówi pan Saunders.
- Tak, a to strasznie interesujące - potwierdziła Janet, zrywając się z krzesła.
- Skoro to konieczne - zezwolił Chrestomanci, lekko zirytowany.
Kot usiadł na krześle Janet. Nie poczuł żadnej niewygody. Julia spuściła głowę i
rzuciła mu długie, nieprzyjemne spojrzenie. Łokcie jej się poruszały, kiedy ukradkiem
rozwiązywała chusteczkę. Kot nie wątpił, że teraz również jego znienawidzi.
Westchnął. Tylko tego mu brakowało.
Niemniej tej nocy zasnął pełen nadziei. Nie mogło już być gorzej - więc
musiało się polepszyć. Może dostaną od panny Bessemer coś cennego, co będą mogli
sprzedać. Albo, jeszcze lepiej, może rano okaże się, że Gwendoliną wróciła i
wszystkie problemy znikły.
Ale kiedy rano poszedł do pokoju Gwendoliny, zastał tam Janet, która usiłowała
zawiązać sobie podwiązki.
- Pewnie są bardzo niezdrowe - rzuciła przez ramię. - Ty też je nosisz? Czy to
wyłącznie kobieca tortura? Magia chociaż raz przydałaby się na coś, gdyby
podtrzymywała pończochy. Z tego wynika, że czarownice nie są zbyt praktyczne.
Dużo gada, pomyślał Kot. Ale to lepsze niż nie mieć nikogo na miejsce
Gwendoliny.
Przy śniadaniu ani Mary, ani Eufemia nie okazały im cienia życzliwości. Jak
tylko wyszły z pokoju, jedna zasłona owinęła się wokół szyi Janet i próbowała ją
udusić. Kot rzucił się na ratunek. Zasłona walczyła z nim jak żywa, ponieważ Julia
trzymała oba rogi | chusteczki i mocno zaciągała węzeł.
- Proszę, Julio, przestań! - błagał Kot.
- Tak, przestań - przyłączył się Roger. - To głupie i nudne. Chcę zjeść w
spokoju.
- Lepiej zosta ńmy przyjaciółmi - zaproponowała Janet.
- O nie, za nic w świecie! - prychnęła Julia.
- Więc będziemy wrogami! - warknęła Janet prawie jak Gwendolina. -
Myślałam najpierw, że jesteś miła, ale teraz widzę, że jesteś tylko tłustą, tępą,
zawziętą, ograniczoną, paskudną, nieużytą wiedźmą!
Oczywiście po tych słowach Julia musiała ją wręcz pokochać.
Na szczęście pan Saunders zjawił się wcześniej niż zwykle. Marmolada Janet
zdążyła jedynie zmienić się w pomarańczowe robaki i odmienić z powrotem, kiedy
Kot oddał jej swoją, a kawa Janet zdążyła zgęstnieć w brązowy sos i znowu się
odmienić, kiedy Kot ją wypił, zanim pan Saunders wsunął głowę w drzwi.
Przynajmniej na początku Kot myślał, że ma szczęście, dopóki pan Saunders nie
powiedział:
- Eryku, Chrestomanci chce cię widzieć w swoim gabinecie. Kot wstał. Jego
ż
ołądek, chociaż wypełniony odczarowaną
marmoladą, jak zwykle próbował się schronić w piwnicach zamku.
Chrestomanci się dowiedział. Wiedział o smoczej krwi i o Janet. Spojrzy na mnie
uprzejmie i... och, mam nadzieję, że on nie jest czarodziejem!
- Dokąd... dokąd mam iść? - wykrztusił.
- Zaprowadź go, Roger - polecił pan Saunders.
- I... i dlaczego?
Pan Saunders się uśmiechnął.
- Sam zobaczysz. Zmykajcie.
ROZDZIA Ł 12
/C2abinet Chrestomanciego był duży i zalany słońcem. Wokół vJlpod ścianami
stały półki pełne książek. Było też biurko, ale Chrestomanci przy nim nie siedział.
Leżał na sofie w słońcu, czytając gazetę, ubrany w zielony szlafrok ze złotymi
smokami. Haftowane złotą nicią smoki migotały w słońcu. Kot nie mógł oderwać od
nich oczu. Stał w progu i nie śmiał wejść dalej, tylko myślał: On wie o smoczej krwi.
Chrestomanci podniósł wzrok i uśmiechnął się.
- Nie rób takiej wystraszonej miny - powiedział, odkładając gazetę. - Wejdź i
usiądź.
Wskazał duży skórzany fotel. Zachowywał się jak najbardziej przyjaźnie, ale w
ostatnich dniach Kot doszedł do wniosku, że to zupełnie nic nie znaczy. Wiedział, że
im bardziej przyjacielski wydaje się Chrestomanci, tym bardziej w rzeczywistości się
gniewa. Nieśmiało usiadł. Fotel okazał się głęboki i zapadnięty. Kot ześliznął się do
tyłu po śliskiej skórze i wylądował w zagłębieniu, skąd musiał patrzeć na
Chrestomanciego spomiędzy własnych kolan. Czuł się całkowicie bezbronny.
Pomyślał, że powinien coś powiedzieć, więc szepnął:
- Dzie ń dobry.
- Nie wyglądasz tak, jakbyś mówił szczerze - zauważył Chre-stomanci. - Z
pewnością masz swoje powody. Ale nie martw się. Nie chodzi znowu o tę żabę.
Widzisz, myślałem o tobie...
- Och, niepotrzebnie! - zawołał Kot ze swojego zapadliska. Gdyby
Chrestomanci przeniósł się myślami na drugi koniec wszechświata, wcale nie byłoby
to za daleko dla Kota.
- To nie bolało tak bardzo - zapewnił Chrestomanci. - Ale dziękuję za troskę.
Jak mówiłem, historia z żabą dała mi do myślenia. I chociaż się obawiam, że masz nie
więcej poczucia moralności niż twoja okropna siostra, postanowiłem, że spróbuję ci
zaufać. Myślisz, że mogę ci ufać?
Kot nie miał pojęcia, do czego to prowadzi, rozumiał jedynie, że Chrestomanci
raczej nie pokłada w nim wielkiego zaufania.
- Nikt przedtem mi nie ufał ~ odpowiedział ostrożnie. Oprócz Janet, dodał w
myślach, i tylko dlatego, że nie miała wyboru,
- Ale chyba warto spróbować, co? - ciągnął Chrestomanci. <-Pytam, bo chcę
cię posłać na lekcje czarowania.
Kot po prostu tego się nie spodziewał. Ogarnęła go zgroza. Nogi na krawędzi
fotela zadrżały mu ze strachu. Jakoś je uspokoił, ale wciąż wewnętrznie dygotał. Jak
tylko pan Saunders zacznie go uczyć magii, natychmiast odkryje, że Kot nie ma
ż
adnych magicznych zdolność^. Wtedy Chrestomanci znowu zacznie myśleć o żabie.
Kot przeklął w duchu tamtą chwilę, kiedy Janet mało się nie wygadała i musiał
ją jakoś powstrzymać.
- Och, nie wolno panu! - zaprotestował. - To się źle skończy. Przecież pan
wcale nie może mi ufać. Mam czarne serce. Jestem zły. To dlatego, ze mieszkałem z
panią Sharp. Gdybym nauczył się czarować, nie wiadomo, co bym zrobił. Niech pan
pamięta, co zrobiłem Eufemii.
- Właśnie takim wypadkom pragnę zapobiec na przyszłość. Jeśli się nauczysz,
co i jak robić, nie popełnisz już takiego błędu.
- Tak, ale pewnie zrobi ę to celowo - tłumaczył Kot. - Włoży mi pan broń do
ręki.
- I tak ją masz. Czary muszą się ujawnić, zrozum. Nikt posiadający moc nie
oprze się, żeby jej nie użyć. Dlaczego właściwie uważasz, że jesteś taki zepsuty?
Pytanie zbiło Kota z pantałyku.
- Kradnę jabłka - wyznał. - No i całkiem mi się podobały różne rzeczy, które
robiła Gwendolina.
- Och, mnie też - zgodził się Chrestomanci. - Człowiek się zastanawiał, co ona
jeszcze wymyśli. Pamiętasz jej procesję potworów? Albo te cztery zjawy?
Kot zadygotał. Zemdliło go na samą myśl.
- No właśnie - powiedział Chrestomanci i ku przerażeniu Kota, uśmiechnął się
ciepło do niego. - Dobrze. Od poniedziałku Micha-el zacznie cię uczyć podstaw
czarowania.
- Proszę, nie! - Kot wygramolił się z fotela, żeby lepiej argumentować. -
Sprowadzę plagę szarańczy. Będę gorszy od Mojżesza i Aarona.
- To może się przydać, jeśli rozdzielisz wody kanału La Manche - powiedział w
zadumie Chrestomanci. - Pomyśl, że oszczędzisz wielu ludziom choroby morskiej.
Nie martw się. Nie zamierzamy cię uczyć robienia takich rzeczy, jakie robiła
Gwendolina.
Kot w beznadziejnym nastroju powlókł się z powrotem do klasy, gdzie trafił na
lekcję geografii. Pan Saunders wściekał się na Janet, która nie wiedziała, gdzie leży
Atlantyda.
- Skąd miałam wiedzieć, że to jest to, co nazywam Ameryką? -szepnęła Janet
do Kota podczas obiadu. - Chociaż dobrze zgadłam, że rządzą tam Inkowie, wiesz? O
co chodzi, Kot? Wyglądasz jak siedem nieszczęść. On chyba się nie dowiedział o
panu Blaslamie?
- Nie, ale jest jeszcze gorzej - jęknął Kot i krótko powtórzył rozmowę.
- Tego nam tylko brakowało! - zawołała Janet. - Zdemaskowanie grozi ze
wszystkich stron. Ale kiedy się zastanowić, może
nie b ędzie tak źle. Na pewno potrafisz rzucić jakiś mały czar, jeśli najpierw
poćwiczysz. Spróbujemy po lekcjach poszukać czegoś w książkach Gwendoliny,
które ta kochana dziewczyna tak uprzejmie nam zostawiła.
Kot ucieszył się, kiedy lekcje znowu się zaczęły. Miał już powyżej uszu
zamieniania się talerzami z Janet, a chusteczka Julii pewnie całkiem się wystrzępiła
od supłania.
Po szkole on i Janet zabrali dwa podręczniki magii i zanieśli do pokoju Kota.
Janet rozejrzała się z podziwem.
- Ten pokój o wiele bardziej mi się podoba niż mój. Jest wesoły. W moim czuję
się jak Śpiąca Królewna albo Kopciuszek, obie takie słodkie, że aż zęby bolą. No, do
roboty. Jakie jest naprawdę proste zaklęcie?
Uklękli na podłodze, kartkując podręczniki.
- Chciałbym się nauczyć, jak zmieniać guziki w suwereny -powiedział Kot. -
Moglibyśmy wtedy spłacić pana Baslama.
- Nie mów o tym - poprosiła Janet. - Jestem już u kresu wytrzymałości. Może
to? „Proste ćwiczenie unoszenia. Weź małe lusterko i połóż tak, żeby odbijało twoją
twarz. Nie tracąc z oczu odbicia, obejdź je trzy razy przeciwnie do ruchu wskazówek
zegara, dwukrotnie w milczeniu, za trzecim razem mówiąc: Zakręć się, lusterko, tak
jak ja się kręcę, unieś się w powietrze i nie spadaj więcej. Wówczas lusterko powinno
się unieść". Chyba dasz radę to zrobić, Kot.
- Spróbuję - zgodził się Kot z powątpiewaniem. - Co to znaczy „przeciwnie do
ruchu wskazówek zegara"?
- W lewo - wyjaśniła Janet. - Tyle wiem.
- Myślałem, że mam stanąć naprzeciwko zegara - wyznał pokornie Kot.
Janet przyjrzała mu się z troską.
- Wiem, że jesteś jeszcze mały - powiedziała - ale martwisz mnie, kiedy tak się
dajesz zastraszać. Czy ktoś ci coś zrobił?
- Chyba nie - odparł zdziwiony Kot. - Dlaczego?
- No, nigdy nie mia łam brata - mruknęła Janet. - Przynieś lusterko.
Kot wziął lusterko z komody i ostrożnie położył na środku podłogi.
- Tak dobrze? Janet westchnęła.
- Właśnie o tym mówiłam. Wiedziałam, że je przyniesiesz, jeśli ci każę.
Przestań być taki uprzejmy i posłuszny. Działasz mi na nerwy. W każdym razie... -
wzięła książkę. - Widzisz odbicie swojej twarzy?
- Prawie nic więcej - zapewnił Kot.
- Dziwne - mruknęła Janet. - Ja widzę własną twarz. Czy ja też mogę to zrobić?
- Ty pewnie łatwiej niż ja - stwierdził Kot.
Więc oboje okrążyli lusterko i chórem wymówili słowa zaklęcia. Drzwi się
otwarły. Weszła Mary. Janet pospiesznie schowała książkę za plecami.
- Tak, jest tutaj - powiedziała Mary i odsunęła się, żeby wpuścić do pokoju
obcego młodego człowieka. - To jest Will Suggins, narzeczony Eufemii - oznajmiła. -
Chce z tobą porozmawiać, Ery-ku.
Will Suggins był wysoki, krzepki i dość przystojny. Jego ubranie wyglądało tak,
jakby starannie, choć bez wyrafinowanych efektów, otrzepał je po całym dniu pracy
w piekarni. Nie zachowywał się przyjaźnie.
- To ty zmieniłeś Eufemię w żabę, tak? - zapytał Kota.
- Tak - przyznał Kot. Nie odważył się powiedzieć nic więcej w obecności
Mary.
- Jesteś trochę mały - ocenił Will Suggins z pewnym rozczarowaniem. - W
każdym razie - ciągnął - bez względu na wzrost nie zgadzam się, żebyś zmieniał
Eufemię w jakieś zwierzaki. Wypraszam sobie coś takiego. Zrozumiano?
- Bardzo przepraszam - powiedział Kot. - Już nie będę.
- Ja my ślę! - warknął Will Suggins. - śa łatwo się z tego wykręciłeś, jak mówiła
Mary. Zamierzam ci dać nauczkę, której szybko nie zapomnisz.
- Nic z tego! - wtrąciła Janet. Podeszła prosto do Willa Sug-ginsa i groźnie wyciągnęła
w jego stronę Magię dla początkujących. - Pan jest trzy razy większy od niego, a on już
przeprosił. Jeśli pan tknie Kota, to... - Pospiesznie przekartkowała podręcznik. - Wywołam
całkowity bezwład nóg i tułowia.
- Pięknie będę wyglądał, nie ma co! - zawołał ubawiony Will Suggins. - Jak to zrobisz
bez czarów, można wiedzieć? Zresztą śmiem twierdzić, że potrafiłbym się uwolnić bez trudu.
Sam jestem niezłym czarownikiem. Chociaż - dodał, zwracając się do Mary -mogłaś mnie
uprzedzić, że on jest taki mały.
- Nie taki mały, kiedy się rozchodzi o czary i psoty - oświadczyła Mary. - śadne z nich
nie jest na to za małe. To para niezłych gagatków.
- No, w takim razie użyję czarów. Jestem tolerancyjny - oświadczył Will Suggins.
Poszperał w kieszeniach umączonej marynarki i wydobył coś, co wyglądało jak kawał
surowego ciasta. Przez chwilę ugniatał je energicznie w potężnych dłoniach. Potem utoczył z
niego kulę i cisnął pod nogi Kota. Ciasto wylądowało na dywanie z cichym piaskiem. Kot
spojrzał na nie z obławą, spodziewając się nie wiadomo czego.
- Będzie tutaj leżało - oznajmił Will Suggins - aż do trzeciej po południu w niedzielę.
Niedziela to fatalny dzień na czary, ale wtedy mam wolne. Zaczekam na ciebie na polu
Bedlama, pod postacią tygrysa. Umiem robić tygrysa. Możesz się zmienić w coś dowolnie
wielkiego albo małego i szybkiego, jeśli wolisz, ale i tak dam ei nauczkę. A jeśli nie
przyjdziesz na pole Bedlama w żadnej postaci, ten kawał ciasta zacznie działać i sam
zmienisz się w żabę... na tak długo, jak mi się spodoba. Dziękuję, Mary, załatwiłem sprawę.
Will Suggins odwrócił się i wyszedł. Mary ruszyła za nim, ale nie mogła się
powstrzymać, żeby nie dorzucić od drzwi:
137
- Zobaczymy, jak ci si ę to spodoba, Ery ku!
Potem zamknęła drzwi za sobą. Kot i Janet popatrzyli na siebie i na kawał
ciasta.
- Co ja mam robić? - zapytał Kot. >
Janet rzuciła podręcznik na łóżko Kota i próbowała podnieść ciasto, ale
przyrosło do dywanu. Nie mogła go poruszyć.
- Musiałbyś wyciąć dziurę w podłodze, żeby się tego pozbyć -stwierdziła. -
Kot, robi się coraz gorzej. Jeśli mi wybaczysz, straciłam resztki sympatii do twojej
słodkiej siostruni!
- To moja wina - oświadczył Kot. - Nie powinienem kłamać w sprawie
Eufemii. Dlatego wpakowałem się w kłopoty, nie przez Gwendolinę.
- Kłopoty to za słabe określenie - zauważyła Janet. - W niedzielę pogryzie cię
tygrys. W poniedziałek wyjdzie na jaw, że nie umiesz czarować. A cała reszta się
wyda, jeśli nie wtedy, to najpóźniej w środę, kiedy pan Blablam zgłosi się po
pieniądze. Myślisz, że na wtorek los też coś dla nas przygotował? Moim zdaniem,
jeśli pójdziesz w niedzielę na spotkanie we własnej postaci, ten piekarz nie zrobi ci
wielkiej krzywdy. To lepsze niż przemiana w żabę.
- Lepsze - zgodził się Kot, spoglądając na złowieszczą grudę ciasta. - Szkoda,
ż
e nie potrafię naprawdę zmieniać postaci. Zmieniłbym się w pchłę. Podrapałby się
do krwi, próbując mnie znaleźć.
Janet parsknęła śmiechem.
- Zobaczymy, czy jest na to zaklęcie.
Odwróciła się po Magię dla początkujących i uderzyła głową o lusterko.
Wisiało w powietrzu, na wysokości jej twarzy.
- Kot! Jedno z nas to zrobiło! Patrz!
Kot spojrzał bez zainteresowania. Miał inne zmartwienia.
- Na pewno ty. Jesteś taka sama jak Gwendolina, więc pewnie potrafisz
czarować. Ale zmian postaci nie ma w żadnej z tych książek. To magia
zaawansowana.
- Więc rzucę czar, żeby sprowadzić lusterko na ziemię - zaproponowała Janet. -
Chociaż wcale nie chcę zostać czarownicą.
Im wi ęcej widzę czarów, tym bardziej wyglądają tylko na łatwy sposób, żeby
zatruwać ludziom życie.
Otworzyła już podręcznik, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Janet chwyciła
krzesło stojące przy łóżku Kota i stanęła na nim, żeby zasłonić lusterko. Kot szybko
uklęknął na kawałku ciasta. śadne z nich nie chciało więcej kłopotów.
Janet złożyła Magię dla początkujących okładką do środka, tak że wyglądała jak
każda inna książka, i machnęła nią do Kota.
- „Maud, pójdź do ogrodu" - wydeklamowała.
Biorąc to za zaproszenie, panna Bessemer otworzyła drzwi i weszła. Dźwigała
naręcze różnych przedmiotów, włącznie z obtłuczonym imbrykiem zawieszonym na
jednym palcu.
- Obiecałam wam trochę sprzętów, skarbeńki - powiedziała.
- Och, dziękujemy bardzo - bąknęła Janet. - Właśnie czytaliśmy poezje.
- A ja myślałam, że mówicie do mnie! - zaśmiała się panna Bessemer. - Mam
na imię Maud. Mogę to położyć na łóżku?
- Tak, dziękuję - powiedział Kot.
ś
adne z nich nie odważyło się poruszyć. Wykręcili szyje, żeby popatrzeć, jak
panna Bessemer składa swój ładunek na łóżku, i wciąż wykręceni podziękowali jej
wylewnie. Jak tylko panna Bessemer wyszła, skoczyli obejrzeć ładunek, ale niestety
nie znalazło się tam nic cennego. Jak zauważyła Janet, gdyby naprawdę chcieli się
bawić w dom, dwa stołki i stary dywanik bardzo by się przydały, ale jako towary na
sprzedaż były do niczego.
- Miło z jej strony, że pamiętała - przyznał Kot, pakując graty do kredensu.
- Tylko że teraz musimy bawić się nimi w dom - stwierdziła posępnie Janet. -
Jakbyśmy nie mieli nic lepszego do roboty. Teraz opuszczę lusterko. Patrz!
Lusterko nie zamierzało opaść. Janet wypróbowała wszystkie trzy zaklęcia z
obu podręczników, lusterko jednak wciąż wisiało w powietrzu na wysokości jej
twarzy.
- Ty spr óbuj, Kot - zażądała Janet. - Nie możemy go tak zostawić.
Kot oderwał ponure spojrzenie od kuli ciasta. Wciąż była okrągła, nie zostało
ani śladu wgłębienia, chociaż na niej klęczał. Wiedział, że to bardzo mocne zaklęcie.
Westchnął i sięgnął po lusterko. Doświadczenia z Julią nauczyły go, że proste
zaklęcia zazwyczaj można łatwo przełamać.
Lusterko nie opadło ani trochę. Ale przesunęło się w powietrzu. Kot się
zaciekawił. Zawisł na nim obiema rękami, odepchnął się stopami i gładko przeleciał
po pokoju.
- Fajnie to wygląda - odezwała się Janet.
- Bo jest fajne - zapewnił Kot. - Spróbuj.
Przez jakiś czas bawili się lusterkiem. Przesuwało się tak szybko, jak mocno je
popychali, i z łatwością unosiło ciężar ich obojga. Janet odkryła, że najlepiej stanąć na
komodzie i skoczyć. Wówczas, jeśli się podciągnęło nogi, można było przelecieć
przez cały pokój i wylądować na łóżku Kota. Wirowali razem nad dywanem, pękając
ze śmiechu, kiedy Roger zapukał i wszedł.
- Ho, ho, bardzo dobry pomysł! - zawołał. - Nigdy nam to nie przyszło do
głowy. Mogę się przelecieć? Spotkałem w wiosce dziwnego zezowatego faceta,
Gwendolino, i dał mi ten list do ciebie.
Kot opadł na dywan i wziął Ust. Rozpoznał pismo pana Nostruma. Tak się
ucieszył, że pozwolił Rogerowi na dwadzieścia kolejek , i szybko wręczył list Janet.
- Czytaj!
Pan Nostrum mógł ich wyciągnąć z kłopotów. Wprawdzie był
kiepskim nekromant¹, ale na pewno potrafi³ zmieniæ Kota w pch³ê,, gdyby Janet go
³adnie poprosi³a. Niew¹tpliwie zna³ zaklêcie, dziê-zj ki któremu Kot móg³by udawaæ,
¿e potrafi czarowaæ.
I
I chociaż pan Nostrum nie był bogaty, miał zamożnego brata Wilłiama. Mógł
pożyczyć Kotu dwadzieścia funtów, gdyby myślał że pomaga Gwendolinie.
Kot usiadł
na łóżku obok Janet i razem przeczytali list, podczas gdy Roger latał po pokoju uwieszony na
lusterku i chichotał z uciechy. Pan Nostrum napisał:
Moja droga i ulubiona uczennico!
Jestem tutaj, zamieszkałem w gospodzie Pod Białym Jeleniem. Przyjd
ź
do
mnie w sobot
ę
po południu i przyprowad
ź
brata,
ż
ebym go poinstruował. To bardzo
wa
ż
ne, powtarzam, sprawa najwy
ż
szej wagi.
Dumny z Ciebie nauczyciel Henry Nostrum
Janet, która nic nie rozumiała, jęknęła cicho ze zdenerwowania.
- Mam nadzieję, że to nie złe nowiny - rzucił Roger, przefruwając obok z
podkurczonymi nogami.
- Nie, to najlepsza nowina ze wszystkich! - zapewnił Kot.
Szturchnął Janet w żebra, żeby ją zmusić do uśmiechu. Uśmiechnęła się posłusznie, ale
nie mógł jej przekonać, że to dobra nowina, nawet gdyby miał szansę wszystko wyjaśnić.
- Jeśli uczył Gwendolinę, pozna, że ja to nie ona - szepnęła. -A jeśli nie pozna, nie
zrozumie, dlaczego chcesz się zmienić w pchłę. To dziwaczna prośba, nawet w tym świecie. I
będzie pytał, dlaczego sama nie mogę fię przemienić. Czy możemy mu powiedzieć prawdę?
- Nie, bo on lubi Gwendolinę - odparł Kot. Coś mu mówiło, że pan Nostrum byłby
równie niezadowolony, jak Chrestomanci, gdyby się dowiedział, że Gwendolina odeszła do
innego świata. -1 ma wobec niej jakieś plan^.
- Chce poinstruować tylko ciebie - rzuciła Janet z irytacją. -Pewnie myśli, że ja
wszystko wiem. Jeśli mnie pytasz, Kot, to jeszcze jeden kłopot więcej!
Nie dała się przekonać, że ratunek jest w zasięgu ręki. Kot nie miał co do tego żadnych
wątpliwości. Poszedł spać uradowany
i obudził się szczęśliwy. Nadal czuł się szczęśliwy,
nawet kiedy nadepnął na kulę ciasta, zimną i oślizłą jak żaba pod stopą. Nakrył ją
Magią dla początkujących. Potem chciał schować lusterko. Ciągle mu uciekało na
ś
rodek pokoju. W końcu przywiązał je do półki z książkami sznurowadłem z
niedzielnych butów.
Zastał Janet w fatalnym nastroju. Tego dnia Julia wymyśliła komara. Czekał na
Janet, kiedy przyszła na śniadanie, bzyczał jej nad uchem i kąsał bez przerwy podczas
lekcji, dopóki Kot nie trzepnął go podręcznikiem do arytmetyki.
Wszystko razem, włącznie z paskudnymi spojrzeniami Julii i Mary oraz
perspektywą spotkania z panem Nostrumem, wprawiło Janet w przygnębienie.
- Tobie to dobrze - narzekała, kiedy po południu maszerowali do wioski. -
Wychowałeś się wśród czarów i jesteś przyzwyczajony. A ja nie. I boję się, że
utknęłam tu na zawsze. A jeszcze bardziej się boję, że nie na zawsze. Załóżmy, że
Gwendolina znudzi się swoim nowym światem i postanowi jeszcze raz się przenieść?
Wtedy znowu nas, cały szereg sobowtórów, wciągnie gdzie indziej i będę musiała
sobie radzić w nowym świecie, a ty znowu będziesz przechodził przez wszystkie
kłopoty z nową zastępczynią.
- Och, na pewno do tego nie dojdzie - powiedział Kot, trochę zaskoczony takim
pomysłem. - Ona niedługo wróci.
- Czyżby? - prychnęła Janet.
Przeszli przez bramę i znowu matki chowały przed nimi dzieci, a wiejskie
błonia opustoszały na ich widok. Wszyscy zmykali w popłochu.
- Tak bym chciała wrócić do domu! -jęknęła Janet niemal ze łzami.
ROZDZIA Ł 13
Wprowadzono ich do prywatnego saloniku Pod Białym Jeleniem. Pan Henry
Nostrum pompatycznie wytoczył się im na spotkanie.
- Moi drodzy młodzi przyjaciele!
Położył ręce na ramionach Janet i pocałował ją. Odskoczyła tak gwałtownie, że
kapelusz spadł jej na ucho. Kot był trochę wstrząśnięty. Zapomniał już o nędznym,
niechlujnym wyglądzie pana Nostruma i dziwacznym efekcie, jaki wywierało jego
zezujące lewe oko.
t
- Siadajcie, siadajcie! - zaprosił ich serdecznie pan Nostrum. - Poczęstujcie się
piwem imbirowym.
Usiedli. Łyknęli imbirowego piwa, którego żadne z nich nie lubiło.
- Po co pan mnie wezwał razem z Gwendoliną? - zapytał Kot.
- Ponieważ - odparł pan Nostrum - żeby przejść prosto do rzeczy i nie owijać w
bawełnę, okazało się, całkiem jak się obawialiśmy, że nie możemy wykorzystać tych
trzech podpisów, które tak łaskawie ofiarowaliście mi w zamian za usługi na polu
nauczania. Osobnik, który dziedziczy ten zamek... nie zniżę się do wymawiania jego
nazwiska. składa podpis obwarowany zabezpieczeniami nie do pokonania. Możecie
go nazwać przezornym. Obawiam się jednak, że to wymaga zastosowania naszego
Planu Dwa. I właśnie dlatego, mój drogi Kocie, tak się cieszyliśmy, że udało wam się
zamieszkać w zamku.
- Jaki jest Plan Numer Dwa? - zapytała Janet.
Zezowate oko pana Nostruma prześliznęło się skosem po jej twarzy. Chyba się
nie zorientował, że nie rozmawia z Gwendoliną. Może nie widział zbyt dobrze swoim
błądzącym okiem.
- Plan Numer Dwa pozostaje dokładnie taki, jak ci go opisałem, Gwendolino -
zapewnił. - Nie zmieniliśmy go ani na jotę.
Janet spróbowała innego sposobu, żeby się dowiedzieć, o czym on mówi.
Nabierała w tym coraz większej wprawy.
- Ale chcę, żeby pan wytłumaczył Kotu - zażądała. - On go nie zna, ale
powinien, bo... bo tak się pechowo stało, że odebrali mi czarodziejską moc.
Pan Nostrum żartobliwie pogroził jej palcem.
- Tak, niegrzeczna dziewczyno. Słyszałem o tobie różne rzeczy w wiosce.
Smutna strata, ale miejmy nadzieję, że tylko chwilowa. Hm, jak to wyjaśnić młodemu
Kotu...
Zamyślił się, gładząc kędzierzawe resztki włosów, co było jego zwyczajem. Coś
w tym geście ostrzegło Kota, że pan Nostrum nie zamierza powiedzieć całej prawdy.
Zdradził go sam sposób poruszania rękami i ułożenie srebrnego łańcuszka od zegarka
na wytartej, opiętej kamizelce.
- A więc, młody Chancie - zaczął pan Nostrum - w skrócie sprawa przedstawia
się następująco. Istnieje pewna grupa ludzi rządzonych przez władcę zamku, którzy
zachowują się bardzo samolubnie w odniesieniu do czarów. Zatrzymują najlepsze
rzeczy dla siebie, dlatego, oczywiście, są bardzo niebezpieczni... to zagrożenie dla
wszystkich czarownic i katastrofa wisząca nad zwykłymi ludźmi. Weźmy na przykład
smoczą krew. Wiesz, że jest zakazana. Ci ludzie, z tym osobnikiem na czele,
wymyślili ten zakaz, a jednak, zapamiętaj to sobie, młody Chancie, codziennie sami
jej używają. I ściśle kontrolują dostęp do wszystkich światów, skąd pochodzi smocza
krew. Zwykły nekromanta, taki jak ja, może ją zdobyć tylko kosztem wielkiego
ryzyka i znacznych wydatków, a nasi dostawcy towarów egzotycznych narażają się,
ż
eby ją nam dostarczyć. To samo dotyczy prawie wszystkich produktów z innych
ś
wiatów.
No więc pytam cię, młody Kocie, czy to sprawiedliwe? Nie. I powiem ci
dlaczego, młody Eryku. To niesprawiedliwe, że drogi do innych światów pozostają w
rękach garstki wybrańców. Oto sedno sprawy: drogi do innych światów. Chcemy je
otworzyć, udostępnić dla wszystkich. I właśnie tutaj wkraczasz ty, młody Chancie.
Najlepsza i najłatwiejsza droga, najszersza Brama do Gdzie Indziej, jeśli można tak
powiedzieć, to pewien zamknięty ogród na terenach rzeczonego zamku. Zakładam, że
macie tam zakaz wstępu...
- Owszem - potwierdził Kot. - Mamy.
- Pomysł, co za niesprawiedliwość! - wykrzyknął pan Nostrum. - Pan tego
zamku używa jej codziennie i podróżuje, dokąd tylko zapragnie. Więc chcę od ciebie
tylko jednego, Kocie, i na tym właśnie polega Plan Numer Dwa: żebyś wszedł do tego
ogrodu dokładnie o drugiej trzydzieści w niedzielę po południu. Obiecujesz?
- Co to da? - chciał wiedzieć Kot.
- To złamie zaklętą pieczęć, którą ci nikczemnicy nałożyli na Bramę do Gdzie
Indziej - wyjaśnił pan Nostrum.
- Nigdy do końca nie rozumiałam - odezwała się Janet z bardzo przekonującą
zmarszczką na czole -jak Kot może złamać pieczęć, po prostu wchodząc do ogrodu.
Pan Nostrum lełcko się zirytował.
- Oczywiście, ponieważ jest zwykłym, niewinnym chłopcem. Moja droga
Gwendolino, tyle razy ci kładłem do głowy, jakie to ważne mieć niewinnego chłopca
w środku Planu Numer Dwa. Musisz zrozumieć.
- Tak, tak, rozumiem - zapewni ła pospiesznie Janet. -1 to musi być ta
niedziela, o drugiej trzydzieści?
- Jak zawsze - odparł pan Nostrum, ponownie uśmiechnięty. -To dobra, silna
pora. Czy zrobisz to dla nas,< młody Kocie? Czy tym prostym czynem przyniesiesz
wolność swojej siostrze i ludziom jej podobnym... wolność uprawiania magii wedle
ich woli?
- Wpadnę w kłopoty, jeśli mnie złapią - bronił się Kot.
-r- Przy odrobinie sprytu jakoś się wykręcisz. Zresztą nie bój się, po wszystkim
zatroszczymy się o ciebie - perswadował pan Nostrum.
- Chyba mogę spróbować - ustąpił Kot. - Ale czy w zamian może mi pan
pomóc? Czy pański brat zechciałby nam pożyczyć dwadzieścia funtów przed
następną środą?
Oblicze pana Nostruma przybrało roztargniony, lecz życzliwy wyraz. Lewe oko
spojrzało dobrotliwie w najdalszy róg salonu.
- Cokolwiek sobie życzysz, drogi chłopcze. Tylko wejdź do tego ogrodu, a
będziesz mógł zrywać owoce wszelkich światów.
- Pół godziny później muszę zmienić się w pchłę, a w poniedziałek chciałbym
udawać, że potrafię czarować - ciągnął Kot. -To wszystko, czego potrzebuję oprócz
dwudziestu funtów.
- Wszystko, czego zechcesz! - zapewnił wylewnie pan Nostrum. - Tylko wejdź
do tego ogrodu.
Kot i Janet musieli się tym zadowolić. Kot kilkakrotnie usiłował wydobyć od
pana Nostruma więcej szczegółów, ale wciąż słyszał: „Tylko wejdź do ogrodu". Janet
spojrzała na Kota i oboje podnieśli się do wyjścia.
- Poplotkujmy - zaproponował pan Nostrum. - Mam dla was co najmniej dwie
interesujące nowiny.
- Nie mamy czasu - skłamała Janet. - Chodź, Kot.
Pan Nostrum był przyzwyczajony do równie stanowczego zachowania
Gwendoliny. Wstał i odprowadził ich do drzwi gospody niczym członków rodziny
królewskiej, i pomachał im, kiedy wyszli na błonia.
- Do zobaczenia w niedziel ę! - zawołał za nimi.
- Jeszcze czego! - syknęła Janet. Z pochyloną głową, żeby szeroki kapelusz
Gwendoliny zasłaniał ją przed panem Nostrumem, szepnęła do Kota: - Kot, jeśli
spełnisz żądanie tego podstępnego osobnika, będziesz głupcem! Naopowiadał ci
samych kłamstw. Nie wiem, o co mu naprawdę chodzi, ale proszę, nie rób tego.
Kot nie zdążył odpowiedzieć, bo z ławki przed Białym Jeleniem wstał pan
Baslam i poczłapał za nimi.
- Czekajcie! - zasapał, otaczając ich piwnymi wyziewami. -Młoda damo, młody
paniczu, chyba nie zapomnieliście, co wam powiedziałem. Środa. Pamiętajcie. Środa.
- Bez obawy. To mi się śni po nocach - odparła Janet. - Przepraszam. Spieszy
nam się, panie Blablam.
Szybko przeszli przez błonia. Nie zobaczyli żywej duszy oprócz Willa
Sugginsa, który wyszedł z podwórza za piekarnią, żeby odprowadzić ich znaczącym
spojrzeniem.
- Chyba muszę zrobić, czego on żąda - powiedział Kot.
- Tylko nie to - sprzeciwiła się Janet. - Chociaż przyznam, że nie widzę dla nas
innego wyjścia.
- Pozostaje nam tylko ucieczka - zauważył Kot.
- Więc uciekajmy... od razu - zaproponowała Janet.
Właściwie nie uciekli. Szybkim krokiem wyszli z wioski na drogę, która według
Kota prowadziła do Wolvercote. Janet tłumaczyła, że Wolvercote będzie pierwszym
miejscem, o którym pomyśli każdy w zamku, ale Kot opowiedział jej o rozległych
kontaktach pani Sharp w Lohdynie. Wiedział, że dawna opiekunka gdzieś ich
przeszmugluje bez żadnych pytań. Bardzo zatęsknił za domem, kiedy rozmawiali o
pani Sharp. Strasznie mu jej brakowało. Zaczął wspominać ulicę Sabatu i żałował, że
Janet idzie obok niego, gadając bez przerwy.
- No, mo że masz rację - mówiła - a zresztą nie wiem, dokąd jeszcze możemy
pójść. Jak się dostaniemy do Wolvercote? Autostopem?
Kot nie zrozumiał, więc wyjaśniła, że to oznacza prośbę o podwiezienie.
Droga, którą wybrali, wkrótce zmieniła się w prawdziwą wiejską dróżkę,
wyboistą, zarośniętą trawą, otoczoną przez wysokie żywopłoty obsypane czerwonymi
jagodami. Nie było tutaj żadnego ruchu, ale Janet starała się tego nie komentować.
- Jeszcze jedno - powiedziała. - Jeśli naprawdę chcemy uciec, obiecaj mi, że nie
wymienisz przypadkiem nazwiska... wiesz kogo. - Kiedy Kot znowu nie zrozumiał,
wyjaśniła: - Człowieka, którego pan Nostrum nazywa tym osobnikiem albo panem
zamku... no wiesz!
- Aha, chodzi ci o Chrest...
- Cicho! - syknęła Janet. - Tak, o niego, ale nie wolno ci tego wymawiać. On
jest czarodziejem i przychodzi na wezwanie, głupku! Przypomnij sobie, jak pan
Nostrum bał się wymówić jego nazwisko.
Kot zastanowił się nad tym. Chociaż smutny i stęskniony za domem, nie miał
ochoty zgadzać się ze wszystkim, co powiedziała Janet. W końcu nie była jego
prawdziwą siostrą. Poza tym pan Nostrum nie powiedział mu prawdy. A Gwendolina
nigdy nie mówiła, że Chrestomanci jest czarodziejem. Na pewno by się nie ośmieliła
robić tych wszystkich czarów, gdyby tak uważała.
- Nie wierzę ci - oświadczył.
- Jak sobie chcesz - odparła Janet. - Tylko nie wymawiaj jego nazwiska.
- Proszę bardzo - zgodził się Kot. - Zresztą mam nadzieję, że już nigdy go nie
zobaczę.
Popołudnie było ciepłe i rześkie. Ścieżka robiła się coraz bardziej dzika. W
ż
ywopłotach rosły leszczyny i wielkie krzaki czarnych jagód. Wkrótce nastrój dzieci
całkowicie się zmienił. Kot poczuł się wolny. Zostawił za sobą wszystkie kłopoty.
Razem z Janet zrywali orzechy, akurat wystarczająco dojrzałe, żeby nadawały się do
jedzenia. Janet zdjęła kapelusz -jak ciągle powtarzała Kotu, nie znosiła kapeluszy - i
napełnili go czarnymi jagodami na zapas. Pękali ze śmiechu, kiedy sok przeciekł
przez główkę i skapywał na sukienkę Janet.
- Fajnie jest uciekać - stwierdził Kot.
- Zaczekaj, aż spędzisz noc w zaszczurzonej stodole - ostrzegła Janet. - Piski i
szelesty. Czy w tym świecie są upiory i wilka... Och, patrz! Jedzie samochód!
Wystaw kciuk... nie, pomachaj. Oni chyba nie znają tego zwyczaju z kciukiem.
Machali z zapałem do wielkiego czarnego samochodu, który zbliżał się,
pomrukując i podskakując na wybojach. Ku ich radości zatrzymał się obok. Szyba w
najbliższym oknie opadła. Przeżyli paskudny wstrząs, kiedy zobaczyli twarz Julii.
Julia była blada i przejęta.
- Och, proszę, wracajcie! - zawołała. - Wiem, że uciekliście przeze mnie, i
przepraszam! Przysięgam, że więcej tego nie zrobię!
Roger wystawił głowę z tylnego okna.
- Ciągłe ją ostrzegałem, że uciekniecie - powiedział. - Ale ona nie wierzyła.
Wracajcie, proszę!
Otwarły się drzwi po stronie kierowcy. Millie wysiadła i obiegła długą maskę
samochodu. Wyglądała jeszcze bardziej pospolicie niż zwykle, ponieważ do
prowadzenia podkasała spódnicę, włożyła mocne buciki i stary kapelusz. Była równie
przejęta, jak Julia. Podbiegła do Kota i Janet, chwyciła oboje w ramiona i uścisnęła
tak mocno, że Kot mało nie upadł.
- Kochane biedactwa! Następnym razem, kiedy poczujecie się nieszczęśliwi,
natychmiast musicie mi powiedzieć! Co za historia! Tak się bałam, że coś złego wam się
stało, a potem Julia powiedziała mi, że to przez nią. Bardzo się na nią gniewałam. Raz jedna
dziewczynka mi to zrobiła i pamiętam, jak okropnie się czułam. Proszę, wróćcie do nas. W
zamku czeka na was niespodzianka.
Kot i Janet nie mieli wyboru, musieli wsi ąść do samochodu i pozwolić, żeby
ich odwieziono do zamku. Czuli się fatalnie. Przygnębienie Kota spotęgowały
mdłos'ci, które go ogarnęły, jak tylko Millie zaczęła wycofywać podskakujący
samochód po ścieżce do bramy, gdzie mogła zawrócić. Zapach rozgniecionych jagód
z kapelusza Janet jeszcze pogorszył sprawę.
Millie, Roger i Julia trajkotali wesoło przez całą drogę. Pomimo mdłości Kot
odniósł wrażenie, że chociaż żadne z nich o tym nie wspomniało, najbardziej się
cieszyli, że znaleźli zbiegów, zanim Chrestomanci dowiedział się o ucieczce. To
wcale nie poprawiło nastroju Kotu ani Janet.
Samochód przemknął aleją i zatrzymał się przed głównym wejściem do zamku.
Kamerdyner otworzył drzwi, tak jak marzyła Gwendolina, pomyślał ze smutkiem
Kot. Co więcej, kamerdyner ceremonialnie odebrał od Janet przeciekający kapelusz.
- Dopilnuję, żeby trafiły do kucharki - obiecał.
Millie zapewniła Janet, że wygląda całkiem stosownie, i zapędziła całą
gromadkę do tak zwanego małego salonu, gdzie mieli zjeść podwieczorek.
Weszli. Na środku dużego kwadratowego pokoju jakaś wątła kobiecina, ubrana
na czarno z paciorkami, siedziała nerwowo na brzeżku pozłacanego krzesełka.
Podskoczyła na ich widok.
Kot zapomniał o mdłościach.
- Pani Sharp! - wykrzyknął i pobiegł ją uściskać. Pomimo widocznego
zdenerwowania pani Sharp rozpływała się
z radości.
- Więc to mój Kot! No, odsuń się, niech ci się przyjrzę. I tobie, Gwendolino
kochana. Jejku, ale was tutaj stroją! Przytyłeś, Kocie. A ty schudłaś, Gwendolino.
Rozumiem to, kochana, możesz mi wierzyć! I patrzcie, jaki podwieczorek podali
tylko dla nas trojga!
Był to wspaniały podwieczorek, lepszy nawet niż herbatka na trawniku. Pani
Sharp z dawnym apetytem starała się zjeść jak najwięcej i plotkowała z zapałem.
- Tak, przyjechali śmy wczoraj pociągiem, pan Nostrum i ja. Kiedy dostałam
twoją pocztówkę, Kocie, nie mogłam się powstrzymać, musiałam zobaczyć was
oboje. Potraktowali mnie tu jak królową. Ale ten zamek jakoś mi się nie podoba.
Powiedz mi, Gwen-dolino kochana, czy on działa na ciebie tak samo jak na mnie?
- To znaczy jak? - zapytała nieufnie Gwendolina.
- Cała jestem w nerwach - wyznała pani Sharp. - Czuję się słaba i bezradna jak
kociak... to mi coś przypomina, Kot, ale powiem ci później. Tutaj jest za cicho. Ciągle
o tym myślałam przed waszym przyjściem... a długo was nie było, kochani! I
wreszcie mnie oświeciło. To zaklęcie, ot co, strasznie silne zaklęcie przeciwko nam,
czarownicom. Powiedziałam: „Ten zamek nie lubi czarownic, ot co!", i pożałowałam
ciebie, Gwendolino. Poproś, żeby cię wysłali gdzieś do szkoły. Będziesz
szczęśliwsza.
Paplała dalej. Tak się cieszyła, że ich widzi, a na Kota patrzyła z wyjątkową
czułością i dumą. Pewnie sobie wmówiła, że mnie wychowała od małego, pomyślał
Kot. Ostatecznie znała mnie od dziecka.
- Niech nam pani opowie o ulicy Sabatu - poprosił tęsknie.
- Właśnie do tego dochodziłam - zapewniła pani Sharp. - Pamiętasz pannę Larkins?
Złośnicę z rudymi włosami, która przepowiadała przyszłość? Nigdy nie myślałam o
niej za dobrze. Ale nie wszyscy by się ze^nną zgodzili. Wdzięczny klient wynajął dla
niej dom na Bond Street. Ulica Sabatu już nie jest dla niej dość dobra. Niektórzy to
mają szczęście! Cóż, mnie też się poszczęściło. Napisałam w liście, że ktoś dawał
pięć funtów za tego starego kocura, w którego zmieniłaś skrzypce naszego Kota,
Gwendolino. Kupił go taki śmieszny mały człowieczek. Kiedy czekaliśmy, aż złapią
tego kocura, wiecie, on nigdy nie przychodził na zawołanie, ten mały człowieczek
ciągle mi opowiadał o akcjach i obligacjach, i inwestycjach kapitałowych, i takich
różnych. Nigdy się nie rozumiałam na takich rzeczach. Wytłumaczył mi, co
powinnam zrobić z tymi pięcioma funtami, które mi zapłacił. Aż mi się w głowie
zakręciło. No, niewiele myśląc, postanowiłam, że warto spróbować. I zrobiłam, co mi
poradził, przynajmniej tyle, ile zapamiętałam. I wiecie co, te pięć funtów przyniosło
całą setkę! Sto funtów, wszystko dzięki niemu!
- Pewnie był finansowym czarodziejem - wtrąciła Janet.
Zażartowała, żeby poprawić sobie humor. Potrzebowała rozweselenia co
najmniej z kilku powodów. Ale pani Sharp zrozumiała ją dosłownie.
- Był, moja droga! Zawsze jesteś taka bystra. Wiem, że był, bo powiedziałam
panu Nostrumowi i pan Nostrum zrobił dokładnie to samo z własnymi pięcioma
funtami... albo z większą sumą i stracił wszystko co do pensa. I jeszcze jedno...
Kot ze smutkiem obserwował gadającą panią Sharp. Nadal bardzo ją lubił.
Teraz jednak wiedział, że nie ma sensu do niej uciekać. Była słaba, niegodna
zaufania. Nie mogła im pomóc. Odesłałaby ich z powrotem do zamku i zażądałaby za
to pieniędzy od Chresto-manciego. Kot zastanawiał się, jak bardzo zmienił się
wewnętrznie - i dlaczego - żeby to wiedzieć. A wiedział z tak całkowitą pewnością,
jakby pani Sharp obróciła się na swoim pozłacanym krzesełku i sama mu to
powiedziała, dlatego był rozdrażniony.
Kiedy jedzenie się skończyło, pani Sharp zaczęła okazy wać jeszcze większy
niepokój. Pewnie zamek ją przytłaczał. Wreszcie wstała i nerwowo podreptała do
najbliższego okna, w roztargnieniu zabierając ze sobą filiżankę.
- Chodźcie mi objaśnić ten widok. Jest wspaniały.
Kot i Janet podeszli do niej posłusznie. Wówczas pani Sharp ze zdumieniem
odkryła, że trzyma w ręku pustą filiżankę po herbacie.
- Och, patrzcie - zatrajkotała, drżąc ze zdenerwowania. - Muszę uważać, bo
zabiorę ją ze sobą.
- Lepiej nie - ostrzegł Kot. - Na pewno jest zaczarowana. Wszystkie rzeczy,
które się wyniesie z zamku, krzyczą, do kogo należą.
- Naprawdę? - Pani Sharp czym prędzej oddała Janet filiżankę, a następnie z miną
winowajcy wyjęła z torebki dwie srebrne łyżeczki i szczypce do cukru. - Kochanie,
możesz je odnieść na stół?
Janet ruszyła przez rozległy dywan i jak tylko się oddaliła, pani Sharp szepnęła
do Kota:
- Rozmawiałeś z panem Nostrumem? Kot przytaknął.
Pani Sharp znowu zaczęła okazywać niepokój, tym razem znacznie bardziej
szczery.
- Nie rób tego, co on ci kazał, skarbie - zaszeptała. - Pod żadnym pozorem.
Słyszysz? To wstyd i hańba, i nie powinieneś przykładać do tego ręki!
Potem, kiedy Janet wracała powoli - powoli, ponieważ widziała, że pani Sharp
ma coś prywatnie do powiedzenia Kotu - pani Sharp wybuchnęła sztucznym
zachwytem:
- Och, te wielkie, odwieczne dęby! Pewnie są starsze ode mnie!
- To cedry - sprostował Kot.
- No, dziękuję wam za podwieczorek, kochani, i cieszę się, że was zobaczyłam
- powiedziała pani Sharp. - To miło, że mnie ostrzegliście z tymi łyżeczkami. Zawsze
uważałam, że czarowanie swojej własności to podła, podstępna sztuczka. Muszę już
iść. Pan No-strum mnie oczekuje.
I pani Sharp pomknęła przez zamkowe korytarze, a potem przez aleję z taką
szybkością, jakby o niczym innym nie marzyła, tylko żeby się stąd wydostać.
- Sam widzisz, że zamek działa jej na nerwy - zauważyła Janet, odprowadzając
wzrokiem malejącą czarną figurkę pani Sharp. - Tutaj jest tak cicho. Wiem, o co jej
chodzi. Ale mnie się tu podoba... przynajmniej kiedy nie martwię się całą resztą. Kot,
obawiam się, że nie mamy po co do niej uciekać.
- Wiem - przyznał Kot.
- Tak myślałam, że wiesz - westchnęła Janet.
Chciała mówić dalej, ale przerwali im Roger i Julia. Julia była taka skruszona i tak się
starała zaprzyjaźnić, że ani Kot, ani Janet nie mieli serca jej odtrącić. Więc bawili się
lusterkami. Roger dostarczył lusterko z pokoju Kota, przyniósł też własne, Julii i
Gwendoliny. Julia zrobiła mały, twardy węzeł refowy na swojej chusteczce i
zawiesiła w powietrzu wszystkie cztery lusterka w pokoju zabaw. Aż do kolacji
ś
wietnie się bawili, śmigając po pokoju oraz przyległych korytarzach.
Tego wieczoru zjedli kolację w pokoju zabaw. Do zamku znowu przybyli
goście. Roger i Julia wiedzieli o tym, ale nikt nie uprzedził Kota ani Janet z obawy, że
Gwendolina znowu wszystko zepsuje.
- Zawsze wydają dużo przyjęć w miesiącu przed Zaduszkami - oznajmiła Julia,
kiedy kończyli tarte jagodową, którą kucharka specjalnie upiekła z zawartości
kapelusza Janet. - Pobawimy się teraz żołnierzykami czy znowu w lusterka?
Janet dawała znaki, że ma coś pilnego do powiedzenia, więc | Kot musiał
odmówić.
- Strasznie mi przykro. Musimy porozmawiać o czymś, czego się
dowiedzieliśmy od pani Sharp. I nie mówcie, że jestem niewolnikiem Gwendoliny.
To nie tak.
- Wybaczamy ci - powiedział Roger. - Może nawet kiedyś wybaczymy
Gwendolinie.
- Wrócimy, jak skończymy rozmowę - obiecała Janet. Pobiegli do jej pokoju i
Janet zamknęła drzwi na klucz, żeby
Eufemia nie mogła wejść.
- Pani Sharp powiedziała, żebym pod żadnym pozorem nie robił tego, czego
chce pan Nostrum - oznajmił Kot. - Chyba specjalnie f przyjechała, żeby mnie
ostrzec.
- Tak, ona cię lubi - przyznała Janet. - Och... och... psiakość! Splotła ręce za
plecami i chodziła tam i z powrotem z pochyłon¹ g³ow¹. Zachowywa³a siê tak
podobnie do pana Saundersa w klasie, ¿e Kot zacz¹³ siê œmiaæ.
- Diabli - rzuci ła Janet. - Diabli, diabli, diabli! - Przeszła jeszcze kilka kroków.
- Pani Sharp jest osobą z gruntu nieuczciwą, prawie jak pan Nostrum i pewnie gorzej
niż pan Blablam, więc jeśli ona uważa, że nie powinieneś tego robić, musi to być coś
złego. Z czego się śmiejesz?
- Ciągle przekręcasz nazwisko pana Baslama - wytknął jej Kot.
- On nie zasługuje na to, żebym pamiętała jego nazwisko -odcięła się Janet,
chodząc dalej po pokoju. - Och, ta przeklęta pani Sharp! Jak zobaczyłam, że ona w
niczym nam nie pomoże, wpadłam w taką rozpacz, że nagle odkryłam idealne
wyjście... a ona mnie powstrzymała. Widzisz, jeśli ogród jest bramą do innych
ś
wiatów, możemy razem wrócić do mojego świata i możesz tam zamieszkać ze mną.
Tam Chrestomanci i pan Blablam nic ci nie zrobią, i Will Suggins też nie zmieni cię
w żabę, racja?
- Racja - mruknął z powątpiewaniem Kot. - Ale myślę, że pan Nostrum nie
mówił całej prawdy. Różnie może się zdarzyć.
- Jakbym nie wiedziała! - zawołała Janet. - Zwłaszcza po wizycie pani Sharp.
Mama i tata to kolejna trudność... chociaż na pewno by cię polubili. Teraz chyba
kręcą głowami nad moją Drogą Zastępczynią. Naprawdę miałam brata, który zmarł
po urodzeniu, więc pomyślą, że jesteś jego Drogim Zastępcą.
- Dziwne! - powiedział Kot. - Ja też mało nie umarłem po urodzeniu.
- Więc musisz nim być - stwierdziła Janet, zawracając w marszu. - Strasznie się
ucieszą... mam nadzieję. A najlepsze, że Gwen-dolina zostanie tu wciągnięta z
powrotem i będzie musiała wypić piwo, którego nawarzyła... i dobrze jej tak! To
wszystko jej wina.
- Nieprawda!
- Właśnie że tak! - zaperzyła się Janet. - Robiła czary, chociaż jej zabroniono, i
dała temu panu Blaslamowi kolczyki za coś, czego i tak nie powinna mieć, i
wciągnęła mnie tutaj, i zmieniła Eufemię w żabę, i wpakowała cię w jeszcze gorsze
kłopoty niż mnie. Przestań być taki lojalny i pomyśl przez chwilę!
- Nie warto si ę złościć - westchnął Kot. Tęsknił za Gwendoli-ną jeszcze bardziej niż
za panią Sharp..
Janet również westchnęła, ale z rozdrażnieniem. Usiadła z łomotem przy toaletce i
popatrzyła na własną zachmurzoną twarz. Podciągnęła nos do góry, zrobiła zeza. Robiła to w
każdej wolnej chwili, żeby chociaż trochę rozładować swoją niechęć do Gwendo-liny.
Kot myślał.
- To chyba dobry pomysł - przyznał ze smutkiem. - Chodźmy do tego ogrodu. Ale na
pewno potrzebujemy magii, żeby przejść do innego świata.
- Więc jesteśmy w kropce - podsumowała Janet. - Po pierwsze, to niebezpieczne, a po
drugie, niemożliwe. A przecież Gwendolina przeszła, chociaż odebrali jej czary. Jak to
zrobiła? To mi nie daje spokoju.
- Pewnie użyła smoczej krwi - podsunął Kot. - Miała ją przez cały czas. Pan. Saunders
trzyma cały słój smoczej krwi w swojej pracowni.
- Czemu mi nie powiedziałeś?! - wrzasnęła Janet, podskakując na pufie.
Naprawdę wyglądała jak Gwendolina. Na widok jej rozpłomienionej twarzy Kot
jeszcze mocniej zatęsknił za siostrą. Nie znosił Janet. Dyrygowała nim przez cały dzień.
Potem próbowała mu wmówić, że to wszystko wina Gwendoliny. Wzruszył ramionami i
poczuł się zupełnie bezradny.
- Nie pytałaś.
- Możesz trochę zdobyć?
- Chyba tak. Ale ja nie chcę przejść do innego świata.
Janet wzięła głęboki, powolny wdech i powstrzymała się od | wrzaśnięcia, żeby w
takim razie został i zmienił się w żabę. Zrobiła! bardzo zabawną minę przed lustrem i
policzyła do dziesięciu.
- Kot - powiedziała ostrożnie - jesteśmy w takiej okropnej! sytuacji, że naprawdę nie
widzę innego wyjścia. A ty widzisz?
- Nie - przyzna ł Kot opornie. - Przecież powiedziałem, że pójdę.
- I dziękuję ci, droga Janet, za twoje uprzejme zaproszenie -zaznaczyła Janet.
Ku jej uldze Kot się us'miechnął. - Ale musimy zachować najwyższą ostrożność -
ciągnęła - bo podejrzewam, że jeśli nawet Chrestomanci nie dowie się, co robimy,
Millie się dowie.
- Millie?
- Millie - powtórzyła Janet. - Ona jest czarownicą. Spuściła głowę i wzięła do
ręki szczotkę w złotej oprawie.
- Wiem, że uważasz mnie za paskudnie podejrzliwą osobę, która wszędzie
węszy czary całkiem jak Chrestomanci, ale tym razem mam pewność. Miła, słodka
jak miód czarownica, jeśli wolisz. Ale czarownica. Skąd wiedziała dzisiaj po
południu, że uciekamy?
- Bo przyjechała pani Sharp i nas szukali - odparł Kot zbity z tropu.
- Ale nie było nas dopiero od godziny. Przecież mogliśmy pójść do lasu na
jagody - tłumaczyła Janet. - Nawet nie wzięliśmy nocnych koszul. Teraz rozumiesz?
Chociaż Kot rzeczywiście podejrzewał, że ona ma obsesję na punkcie czarów, i
wciąż się dąsał, nie mógł zaprzeczyć, że trafiła w sedno.
- No więc bardzo miła czarownica - ustąpił. - Mnie to nie przeszkadza.
- Ale chyba rozumiesz, Kot, jak ona nam utrudni sprawę -powiedziała Janet. -
Rozumiesz czy nie? Wiesz, powinni cię nazywać Muł, nie Kot. Jeśli nie chcesz
czegoś wiedzieć, to nie wiesz. Skąd się w ogóle wzięło to przezwisko?
- To taki żart Gwendoliny - wyjaśnił Kot. - Zawsze mówiła, że mam dziewięć
ż
ywotów.
- Gwendolina potrafi żartować? - zapytała Janet z niedowierzaniem. Zrobiła
dziwną minę i odwróciła się sztywno od lustra.
- Niezbyt często - przyznał Kot.
- Wielkie nieba! Co ś takiego! - zawołała Janet. - W tym miejscu, gdzie
dosłownie wszystko jest zaczarowane, to niemal konieczność! W takim razie to
okropne!
Przekręciła lustro taflą do sufitu, podbiegła do szafy, wyciągnęła z niej kufer
Gwendoliny i pospiesznie przekopała zawartość.
- Och, mam nadzieję, że się mylę! Ale jestem prawie pewna, że było ich
dziewięć.
- Dziewięć czego? - zapytał Kot.
Janet znalazła paczuszkę listów zaadresowanych do panny Karoliny Chant.
Czerwona książeczka zapałek była wetknięta na wierzchu za wstążkę. Janet ostrożnie
wyjęła zapałki i wrzuciła listy z powrotem do kufra.
- Dziewięć zapałek - powiedziała, otwierając książeczkę. -Zgadza się. O Boże
drogi, Kot! Pięć jest wypalonych. Patrz.
Podała książeczkę Kotu. W środku rzeczywiście tkwiło pięć zapałek. Główki
pierwszych dwóch zapałek były czarne. Trzecia była zwęglona na całej długości.
Czwarta znowu miała czarną główkę. Ale piąta wypaliła się tak gwałtownie, że
osmaliła papier dookoła i wypaliła dziurę w drasce. Cud, że cała książeczka się nie
zajęła, zwłaszcza ostatnie cztery zapałki. Jednak wyglądały jak nowe. Główki miały
jaskrawoczerwone, niżej pasek żółtawego natłuszczonego papieru, a dalej sztywny
bielutki karton.
- To naprawdę wygląda na jakiś czar - stwierdził Kot.
- Wiem - powiedziała Janet. - To twoje dziewięć żywotów* Kocie. W jaki
sposób straciłeś ich tak wiele?
Kot po prostu nie potrafił jej uwierzyć. Od początku oporny' i naburmuszony,
teraz już stanowczo miał dosyć.
- To niemożliwe - oświadczył.
Nawet gdyby naprawdę miał dziewięć żywotów, wiedział, mógł stracić tylko
trzy, wliczając tę okazję, kiedy Gwendolina ze słała na niego skurcze. Pozostałe dwa
stracił przy narodzinach i n#| parowcu. Ale rozmyślając o tym, przypomniał sobie
cztery zjawy które wynurzyły się z płonącej misy, żeby dołączyć do koszmarnej
procesji Gwendoliny. Jedna była niemowlęciem, jedna była mokra. Okaleczona
wyglądała jak po ataku skurczów. Ale dlaczego było ich cztery, skoro wypaliło się
pięć zapałek?
Kot zaczął dygotać, lecz tym bardziej się zawziął, żeby udowodnić Janet
omyłkę.
- Nie mogłeś umrzeć w nocy raz czy dwa i nie zauważyć? -nalegała Janet.
- Jasne że nie. - Kot sięgnął po książeczkę. - Patrz, udowodnię ci.
Wyrwał szóstą zapałkę i przeciągnął nią po drasce. Janet zerwała się na równe
nogi, krzycząc, żeby przestał. Zapałka buchnęła płomieniem.
I niemal jednocześnie zapłonął Kot. .
ROZDZIA Ł 14
Kot wrzasnął. Płomienie ogarnęły go całego. Znowu wrzasnął, bijąc się po ciele
płonącymi rękami, i wrzeszczał dalej. Płomienie były blade, migotliwe, przezroczyste.
Buchały z jego ubrania i butów, włosów i twarzy, i po sekundzie był od stóp do głów jednym
bladym płomieniem. Upadł na podłogę i tarzał się, wrzeszcząc bez przerwy.
Janet nie straciła przytomności umysłu. Dźwignęła najbliższy róg dywanu i zarzuciła
na Kota. Słyszała, że w ten sposób tłumi się ogień. Lecz tego ognia nie stłumiło. Ku
przerażeniu Janet blade, upiorne płomienie przeszły przez dywan na wylot, jakby wcale nie
istniał, i pląsały skocznie na jego lewej stronie. Nie spaliły dywanu ani nie sparzyły rąk Janet,
kiedy gorączkowo zawijała Kota w dywan. Lecz nieważne, ile razy go owinęła, płomienie
wciąż przechodziły na wylot, a Kot wciąż płonął i krzyczał. Głowa wystawała mu z
płomiennego rulonu, otoczona koroną ognia. Za zasłoną płomieni Janet widziała jego usta
rozwarte w krzyku.
Zrobiła jedyne, co jej przyszło do głowy. Zerwała się i wrzasnęła ze wszystkich sił:
- Chrestomanci, Chrestomanci! Przyjdź szybko!
Drzwi si ę rozwarły gwałtownie, zanim zdążyła dokończyć wezwanie.
Zapomniała, że zamknęła je na klucz, ale zamek nie powstrzymał Chrestomanciego.
Widziała, jak sterczał z framugi drzwi. Zapomniała również o proszonej kolacji.
Przypomniała sobie, kiedy zobaczyła koronkowe mankiety Chrestomanciego i czarny
aksamitny garnitur, który mienił się jak opal błyskami zieleni, szkarłatu, błękitu i
ż
ółci. Chrestomanci rzucił jedno spojrzenie na płonący tobołek na podłodze i zawołał:
- Dobry Boże!
Potem padł na kolana i odwijał dywan równie gorączkowo, jak Janet go
zawijała.
- Strasznie przepraszam. Myślałam, że to pomoże - wyjąkała Janet.
- Powinno pomóc - mruknął Chrestomanci, obracając Kota w swoich
aksamitnych ramionach wśród wiru płomieni. - Jak on to zrobił?
- Zapalił jedną zapałkę. Mówiłam mu...
- Ty głupi dzieciaku!
Chrestomanci był taki rozgniewany, że Janet wybuchnęła płaczem. Szarpnął
ostatni zwój dywanu i Kot wytoczył się na podłogę, płonąc jak słomiana kukła. Teraz
już nie krzyczał, tylko wydawał przeciągłe piskliwe jęki. Janet zakryła uszy rękami.
Chrestomanci zanurkował w płomienie i znalazł książeczkę zapałek, mocno zaciśniętą
w prawej dłoni Kota.
- Dzięki Bogu, że nie trzymał tego w lewej ręce - powiedział. - Odkręć
prysznic. Szybko!
Janet pobiegła do łazienki. Chlipiąc, puściła silny strumień zimnej wody do
wbudowanej w podłogę błękitnej wanny, zanim wpadł Chrestomanci, niosąc Kota w
kuli płomieni. Wrzucił go do wanny i przytrzymał, obracając na wszystkie strony,
ż
eby go dokładnie zmoczyć.
Kot syczał i parował. Woda tryskająca z prysznica lśniła jak w słońcu, złocista
niczym słoneczne promienie. Spływała w dół jak snop światła. Wanna stopniowo się
napełniała, a Kot obracał się i rzucał jakby w kałuży słonecznego blasku. Woda
wrzała złocistymi bąbelkami. Łazienka wypełniła się parą. Gęste, słodko pachnące
kłęby dymu unosiły się nad wanną. Ten sam zapach Janet zapamiętała z poranka,
kiedy po raz pierwszy się tutaj znalazła. Przez dym widziała Kota w złocistej kałuży.
Ale woda była mokra. Chrestomanci miał przemoczone ubranie.
- Nie rozumiesz? - mówił do Janet, wpychając głowę Kota pod strumień wody.
- Nie powinnaś mu mówić takich rzeczy, dopóki zamek nie zdążył go przygotować.
On jeszcze nie potrafi zrozumieć. Przez ciebie przeżył okropny wstrząs.
- Naprawdę tego nie chciałam - zaszlochała Janet.
- Spróbuję mu wytłumaczyć - powiedział Chrestomanci. -Pobiegnij do rury
głosowej na końcu korytarza i każ przysłać mi brandy i dzbanek mocnej herbaty.
Kiedy Janet wybiegła, Kot oprzytomniał. Był na wskroś przemoczony. Woda
spływała po nim z sykiem. Próbował wytoczyć się spod strumienia. Ktoś go
przytrzymał. Jakiś głos powtarzał mu natarczywie do ucha:
- Kot, Kot, posłuchaj mnie. Teraz ci zostały tylko trzy życia, rozumiesz?
Kot znał ten głos.
- Mówiłeś, że mam pięć, kiedy ze mną rozmawiałeś przez pannę Larkins -
burknął.
- Tak, ale teraz masz tylko trzy. Musisz bardziej uważać -ostrzegł
Chrestomanci.
Kot otworzył oczy i spojrzał na niego. Chrestomafnci był strasznie mokry.
Zwykle gładko uczesane czarne włosy zwisały mu na czoło w splątanych kosmykach,
z których kapały krople wody.
- Och, to ty? - zdziwił się Kot.
- Tak. Długo trwało, zanim mnie rozpoznałeś - powiedział Chrestomanci. - No,
ale ja też nie poznałem cię od razu. Chyba już możesz wyjść z wody.
Kot by ł zbyt słaby. Chrestomanci wyciągnął go, rozebrał z mokrego ubrania,
wytarł i owinął suchym ręcznikiem w mgnieniu oka. - Wstajemy - zarządził
Chrestomanci.
Pod Kotem wciąż uginały się nogi. Chrestomanci wziął go na ręce, zaniósł do
błękitnego aksamitnego łóżka i okrył starannie.
- Już lepiej, Kocie?
Kot leżał bezwładnie, ale wygodnie. Kiwnął głową.
- Dzięki. Nigdy przedtem nie nazywałeś mnie Kotem.
- Może powinienem. Może wtedy byś zrozumiał. - Chrestomanci usiadł przy
łóżku z bardzo poważną miną. - Teraz rozumiesz?
- Książeczka zapałek to było moje dziewięć żywotów - powiedział Kot. - I
właśnie spaliłem jeden. Wiem, że zrobiłem głupio, ale po prostu nie wierzyłem. Jak
mogę mieć dziewięć żywotów?
- Masz trzy - sprostował Chrestomanci. - Wbij to sobie do głowy. Miałeś
dziewięć. W jakiś sposób ktoś zaklął je w tej książeczce zapałek, którą teraz
zamierzam zamknąć w moim tajnym sejfia i zabezpieczyć najsilniejszymi czarami,
jakie znam. Ale to tylko powstrzyma ludzi przed ich zużywaniem. Nie powstrzyma
ciebie, jeśli sam je stracisz.
Wbiegła Janet, wciąż zapłakana, ale bardzo wdzięczna, że mogła się na coś
przydać.
- Już niosą - wydyszała.
- Dziękuję - powiedział Chrestomanci i obdarzył ją długim, zamyślonym
spojrzeniem. Janet już się bała, że oskarży ją o podszywanie się pod Gwendolinę, ale
on powiedział: - Ty też powinnaś tego wysłuchać, żeby uniknąć dalszych wypadków.
- Mogę najpierw przynieść panu ręcznik? - poprosiła pokornie. - Pan jest cały
mokry.
- Dziękuję, wyschnę - uśmiechnął się do niej. - Teraz posłuchajcie. Ludzie z
dziewięcioma żywotami są bardzo ważni i bardzo rzadko się pojawiają. Tylko wtedy,
kiedy z jakiegoś powodu nie posiadają swoich odpowiedników w żadnym innym
ś
wiecie. Wówczas życia, które powinny się rozprzestrzenić na szereg światów,
skupiają się w jednej osobie. Podobnie jak Wszystkie talenty, które mogło posiadać te
pozostałe osiem osób.
- Aleja nie mam żadnych talentów - zaprotestował Kot. Jednocześnie Janet
zapytała:
- Jak rzadko się pojawiają?
- Niezwykle rzadko - zapewnił Chrestomanci. - W tym świecie oprócz Kota
znam tylko jedną osobę z dziewięcioma żywotami, czyli siebie.
- Naprawdę? - zainteresował się i ucieszył Kot. - Dziewięć?
- Miałem dziewięć. Teraz zostały mi tylko dwa. Byłem jeszcze bardziej
nieostrożny
niż
ty.
Teraz
muszę
chronić
każde
ż
ycie
oddzielnie
w
najbezpieczniejszym miejscu, jakie potrafię wymyślić. Radzę ci postąpić tak samo.
Bystry umysł Janet natychmiast zabrał się do pracy.
- Czy jedno życie jest tutaj, a drugie je kolację na dole? Chrestomanci parsknął
ś
miechem.
- To nie działa w ten sposób. Ja...
Ku rozczarowaniu Janet do pokoju wpadła Eufemia z tacą i nie pozwoliła
Chrestomanciemu wyjaśnić, jak to działa. Pan Saunders deptał jej po piętach; nadal
nie znalazł wieczorowego ubrania zakrywającego nadgarstki i kostki u nóg.
- Nic mu nie jest? - zapytała Eufemia z trwogą. - Mój Will mu groził, ale jeśli
to on, nigdy więcej się do niego nie odezwę. Co się porobiło z tym dywanem?
Pan Saunders również patrzył na pofałdowany, spiętrzony dywan.
- Jak to się stało? - zapytał. - Przecież w tym dywanie było dość czarów, żeby
nie dopuścić do żadnych wypadków.
- Wiem - przyznał Chrestomanci. - Ale ten był niezwykle silny.
Dwaj m ężczyźni popatrzyli na siebie znacząco.
Potem wszyscy zaczęli się rozczulać nad Kotem. Przeżył bardzo przyjemne
chwile. Eufemia ubrała go w koszulę nocną i głaskała pogłowie, zupełnie jakby nigdy
się nie przyznał, że zmienił ją w żabę.
- To nie Will zrobił - powiedział jej Kot. - To ja.
Chrestomanci wmusił w niego łyk palącej brandy, a potem filiżankę słodkiej
herbaty. Janet też dostała filiżankę herbaty i poczuła się dużo lepiej. Pan Saunders
pomógł Eufemii rozprostować dywan, a potem zapytał, czy ma wzmocnić wplecione
w niego zaklęcia.
- Smocza krew powinna pomóc - zaproponował.
- Szczerze mówiąc, wątpię, czy cokolwiek pomoże - odparł Chrestomanci. -
Zostaw to.
Wstał i ustawił jak należy przekręcone lustro.
- Możesz dzisiaj spać w pokoju Kota? - zapytał Janet. - Chciałbym mieć na
niego oko.
Janet spojrzała na lustro, potem na Chrestomanciego i mocno poróżowiała.
- Ee - wybąkała. - Robiłam miny...
Chrestomanci zachichotał. Pan Saunders tak się śmiał, że musiał usiąść na
błękitnym aksamitnym pufie.
- Pewnie sobic zasłużyłem - powiedział Chrestomanci. - Niektóre miny były
bardzo oryginalne.
Janet również się roześmiała, trochę niemądrze. Kot leżał wygodnie, niemal
wesoły. Przez jakiś czas wszyscy koło niego skakali. Potem została tylko Janet i
gadała jak zwykle.
- Tak się cieszę, że nic ci się nie stało - mówiła. - Po co ci wypaplałam o tych
zapałkach? Mało nie padłam, kiedy się nagle zapaliłeś, a jak dywan nie pomógł, nie
mogłam nic wymyślić, więc wezwałam Chrestomanciego. I miałam rację. Zjawił się,
zanim jeszcze skończyłam mówić, chociaż drzwi były zamknięte na klucz. Otworzył
je, ale nie wyłamał zamka, bo sprawdzałam. Więc on jednak jest czarodziejem. I
zniszczył przez ciebie ubranie, Kocie, i wcale się nie przejął, więc myślę, że kiedy nie
stara się być lodowaty jak mgła na górskich szczytach, jest bardzo miły. Nie mówię
tego ze względu na lustro. Naprawdę tak uważam. Pewnie to lustro jest magicznym
odpowiednikiem...
Kot chciał coś powiedzieć na temat lodowatej górskiej mgły, ale kiedy Janet
gadała, odpłynął w sen z błogim poczuciem bezpieczeństwa.
Obudził się w niedzielę rano w całkiem innym stanie: przemarznięty i drżący.
Po południu miał się zmienić w żabę albo stawić czoło tygrysowi - a z Willa Sugginsa
będzie całkiem spory i silny tygrys, pomyślał. Po tygrysie - jeśli będzie jakieś „po" -
czekał go okropny poniedziałek bez magii. Julia i Roger mogą pomóc, tylko że to na
nic, bo w środę przyjdzie pan Baslam i zażąda dwudziestu funtów, których Kot nijak
nie zdobędzie. Pan Nostrum nie pomógł. Pani Sharp jeszcze mniej. Jedyna szansa to
zabrać Janet i trochę smoczej krwi do zakazanego ogrodu i spróbować ucieczki.
Wygramolił się z łóżka, żeby pójść po smoczą krew do pracowni pana
Saundersa. Weszła Eufemia ze śniadaniem na tacy, więc musiał się znowu położyć.
Eufemia zachowywała się równie miło, jak poprzedniego wieczoru. Kot czuł się źle.
A kiedy skończył śniadanie, przyszła Millie. Zgarnęła Kota z poduszek i uścisnęła.
- Biedne, kochane głupiątko! Dzięki niebiosom, że jesteś cały. Koniecznie
chciałam cię odwiedzić wczoraj wieczorem, ale ktoś musiał zostać z naszymi
biednymi gośćmi. Dzisiaj zostaniesz w łóżku przez cały dzień i jeśli czegoś chcesz,
musisz tylko poprosić. Na co miałbyś ochotę?
- Nie mógłbym dostać trochę smoczej krwi? - zapytał Kot z nadzieją.
Millie roześmiała się.
- Wielkie nieba, Ery ku! Mia łeś taki okropny wypadek, a teraz prosisz o
najbardziej niebezpieczną substancję na świecie. Nie, nie możesz dostać smoczej
krwi. To jedna z niewielu rzeczy w zamku, które są ściśle zabronione.
- Jak ogród Chrestomanciego? - zapytał Kot.
- Nie całkiem tak samo - odparła Millie. - Ogród jest równie stary, jak wzgórza
i naładowany magią wszelkiego rodzaju. To niebezpieczne w inny sposób. Wszystko
jest tam silniejsze. Zabierzemy cię do ogrodu, kiedy dostatecznie poznasz magię, żeby
to zrozumieć. Ale smocza krew jest taka groźna, że zawsze się boję, kiedy Michael jej
używa. Nie wolno ci jej dotykać pod żadnym pozorem.
Potem przyszli Julia i Roger, ubrani do kościoła, z naręczami książek i zabawek
oraz mnóstwem ciekawskich pytań. Zachowywali się tak uprzejmie, że Kot czuł się
bardzo nieszczęśliwy, kiedy wreszcie przyszła Janet. Nie chciał opuszczać zamku. Już
się tutaj zadomowił.
- Ta gruda ciasta ciągle tkwi na twoim dywanie - oznajmiła ponuro Janet, co
trochę zmniejszyło u Kota poczucie zadomowienia. - Właśnie rozmawiałam z
Chrestomancim. Ciężko jest ponosić karę za cudze grzechy - ciągnęła - chociaż na
osłodę miałam widok błękitnego szlafroka w złote lwy.
- Tego nie widziałem - mruknął Kot.
- Myślę, że on ma jeden na każdy dzień tygodnia - oświadczyła Janet. -
Brakowało mu tylko płonącego miecza. Zabronił mi iść do kościoła. Pastor nie chce
mnie widzieć z powodu tego, co Gwendolina zrobiła w zeszłą niedzielę. Tak się
wkurzyłam za to oskarżenie, że już otwarłam usta, by powiedzieć, że nie jestem
Gwendoliną, ale przypomniałam sobie, że gdybym poszła do kościoła, musiałabym
włożyć ten głupi biały kapelusz z dziurkami... czy on słyszy przez to lustro, jak
myślisz?
- Nie - uspokoił ją Kot. - Tylko widzi. Inaczej już wiedziałby o tobie. Cieszę
się, że zostałaś. Możemy pójść po smoczą krew, dopóki oni są w kościele.
Janet pe łniła straż w oknie, żeby przypilnować, kiedy Rodzina wyjdzie z domu.
Po półgodzinie odezwała się:
- Wreszcie są, idą razem alejką. Wszyscy panowie noszą cylindry, ale
Chrestomanci wygląda, jakby zszedł z wystawy. Kim oni są, Kot? Kim jest ta stara
dama w purpurowych mitenkach i ta młoda w zieleni, i ten gadatliwy mały
człowieczek?
- Nie mam pojęcia - odparł Kot.
Wyskoczył z łóżka i pobiegł do swojego pokoju, żeby się ubrać. Czuł się
całkiem dobrze, wręcz doskonale. Tańczył po pokoju, wkładając koszulę. Śpiewał,
wciągając spodnie.
Nawet zimna klucha ciasta na dywanie nie zepsuła mu nastroju. Pogwizdywał,
zawiązując buty.
Janet weszła do pokoju, kiedy Kot właśnie wybiegał, naciągając marynarkę i
tryskając zdrowiem.
- Nie rozumiem - powiedziała, kiedy Kot przemknął obok niej i z tupotem
zbiegł po schodach. - Widocznie umieranie ci służy.
- Pospiesz się! - zawołał Kot z podestu na dole. - To po drugiej stronie zamku.
Milłie mówi, że smocza krew jest niebezpieczna, więc jej nie dotykaj. Ja mam życie
do stracenia, a ty nie.
Janet chciała mu wypomnieć, że ostatnie stracił dość łatwo, ale ciągle nie mogła
go dogonić. Kot śmigał jak wiatr przez zielone korytarze i wbiegł jak burza po
kręconych schodach prowadzących do pokoju pana Saundersa. Janet dopędziła go
dopiero w pracowni, a wtedy co innego zaprzątnęło jej uwagę.
W powietrzu wisiał ciężki zapach stęchłej magii. Pokój wyglądał prawie tak
samo jak wtedy, kiedy Kot go widział, chociaż pan Saunders zrobił niedzielne
porządki. Kaganek był zgaszony. Retorty, probówki i inne naczynia zostały wymyte
do czysta. Książki i zwoje leżały spiętrzone w stosy na drugim stole. Pięcioramienna
gwiazda nadal widniała na podłodze, ale na trzecim stole wypisano kredą nowy
zestaw znaków, na końcu zaś spoczywał starannie ułożony zmumifikowany zwierzak.
Janet rozgl ądała się z ogromnym zainteresowaniem.
- To jak laboratorium - stwierdziła - tylko że nie całkiem. Jakie dziwaczne
przyrządy! Och, widzę smoczą krew. Czy on potrzebuje całego wielkiego słoja?
Nawet nie zauważy, jak weźmiemy odrobinę.
Na końcu trzeciego stołu coś zaszeleściło. Janet gwałtownie odwróciła głowę.
Zmumifikowane stworzenie poruszało się i rozkładało przezroczyste skrzydełka.
- Ono już tak robiło - zapewnił Kot. - To nic nie znaczy. Stracił jednak tę
pewność, kiedy stworzenie przeciągnęło się
i podniosło na podobnych do psich łapach. Ziewając, odsłoniło mnóstwo
drobnych, ostrych ząbków oraz wypuściło obłoczek błękitnawego dymu. Potem
podreptało po stole w stronę dzieci. Małe skrzydełka trzepotały mu na grzbiecie, dwie
smużki dymu unosiły się z nozdrzy. Stworzonko zatrzymało się i popatrzyło pytająco
na dzieci oczami jak płynne złoto. Cofnęły się przed nim nerwowo.
- Ono żyje! - zawołała Janet. - To chyba mały smok.
- No pewnie - odparł smok.
Na dźwięk tych słów oboje podskoczyli gwałtownie. Jeszcze bardziej
przestraszyły ich języki płomienia buchające ze smoczego pyska. Z miejsca, gdzie
stali, czuli falę ciepła.
- Nie wiedziałem, że umiesz mówić - zwrócił się do niego Kot.
- Mówię całkiem dobrze po angielsku - zapewnił smok, zionąc płomieniem. -
Dlaczego chcecie mojej krwi?
Oboje spojrzeli z minami winowajców na wielki słój brązowego proszku.
- To wszystko twoja? - zapytał Kot.
- Pan Saunders przez cały czas każe mu oddawać krew? - oburzyła się Janet. -
Nie przypuszczałam, że jest taki okrutny!
- Ach, to! - powiedział smok. - To sproszkowana krew starszych smoków.
Sprzedają ją ludziom. Nie możecie jej wziąć.
- Dlaczego? - zapyta ł Kot.
- Bo ja sobie nie życzę - fuknął smok i wypuścił z paszczy kulę ognia, tak
gorącą, że znowu się cofnęli. - Czy wam by się podobało, gdybym to ja zabierał
ludzką krew do zabawy?
Kot w duchu przyznawał smokowi rację, ale Janet miała inne zdanie.
- Mnie to nie przeszkadza - zapewniła. - Tam, skąd pochodzę, mamy transfuzje
i banki krwi. Tato kiedyś pokazał mi kroplę mojej krwi pod mikroskopem.
- Ale mnie przeszkadza - oświadczył smok, wypuszczając drugą kulę ognia. -
Moją matkę zabili nielegalni złodzieje krwi.
Podreptał na sam koniec stołu i podniósł wzrok na Janet. Złote błyski w jego
oczach rozpłynęły się, zmieniły i znowu się rozpłynęły. Zupełnie jak w dwóch małych
złotych kalejdoskopach.
- Byłem za mały, miałem za mało krwi - tłumaczył - więc mnie zostawili.
Zginąłbym, gdyby Chrestomanci mnie nie znalazł. Więc rozumiecie, dlaczego mnie
to martwi?
- Rozumiemy - przyznała Janet. - Czym się żywią małe smoki? Mlekiem?
- Michael próbował mnie karmić mlekiem, ale mi nie smakowało - oznajmił
smok. - Teraz dostaję siekane mięso i rosnę jak na drożdżach. Kiedy urosnę
wystarczająco, Michael zabierze mnie z powrotem, ale na razie pomagam mu w
czarach. Bardzo się przydaję.
- Naprawdę? - zapytała Janet. - A co robisz?
- Znajduję stare rzeczy, których on sam nie potrafi znaleźć -wyjaśnił smok,
przechodząc w śpiewną recytację. - Przynoszę mu bestie z otchłani... stare złociste
istoty, stworzenia ze skrzydłami, perłowookie potwory z głębin morza i szepczące
rośliny z głębin czasu.
Umilkł i spojrzał na Janet, przechyliwszy głowę na bok.
- To łatwe - rzucił w stronę Kota. - Zawsze chciałem to zrobić, ale nikt mi nie
pozwalał. - Z westchnieniem wypuścił długą błękitną smugę dymu. - Szkoda, że nie
jestem większy. Mógłbym teraz ją zjeść.
Kot zerknął z niepokojem na Janet i zobaczył, że wpatruje się w smoka jak
lunatyczka, z niemądrym uśmiechem na twarzy.
- Co za podła sztuczka! - zawołał.
- Skubnę chociaż jeden kęsek - pisnął smok. Kot zorientował się, że to tylko
ż
arty.
- Skręcę ci kark, jeśli ją ugryziesz - zagroził. - Nie masz niczego innego do
zabawy?
- Mówisz całkiem jak Michael - nadąsał się smok, otaczając się kłębem dymu. -
Już mi się znudziły myszy.
- Poproś, żeby cię wyprowadzał na spacer.
Kot chwycił Janet za ramię i potrząsnął. Oprzytomniała, wzdrygnąwszy się
lekko, i najwyraźniej nie pamiętała, że spotkało ją coś dziwnego.
- Nic nie poradzę na twoje uczucia, mały - dodał Kot. - Potrzebuję trochę
smoczej krwi.
Odciągnął Janet na bok dla bezpieczeństwa i wziął porcelanowy tygielek z
sąsiedniego stołu.
Zirytowany smok wygiął grzbiet i podrapał się pod brodą całkiem jak pies, aż
mu skrzydełka zatrzeszczały.
- Michael mówi, że smocza krew zawsze powoduje szkody -powiedział - nawet
kiedy doświadczony adept jej używa. Jeśli nie zachowasz ostrożności, stracisz życie.
Kot i Janet wymienili spojrzenia poprzez kłęby dymu.
- No, jedno mogę poświecić - mruknął Kot.
Wyjął szklany korek z wielkiego słoja i przesypał trochę brązowego proszku do
tygielka. Proszek wydzielał mocny, dziwny zapach.
- Pewnie Chrestomanciemu całkiem wystarczają dwa życia -rzuciła nerwowo
Janet.
- Ale on jest wyjątkowy - zaznaczył smok.
Stał na samej krawędzi stołu, chrzęszcząc niespokojnie. Złocistymi oczami
ś
ledził ręce Kota, które owinęły tygielek w chusteczkę
i ostro żnie wsadziły do kieszeni. Wydawał się taki zmartwiony, że Kot
podszedł do niego i z pewną obawą podrapał go pod brodą. Smok wyciągnął szyję i
naparł na palce chłopca. Z jego nozdrzy popłynęły mruczące obłoczki dymu. >-
- Nie martw się - powiedział Kot. - Wiesz, zostały mi jeszcze trzy życia.
- To wyjaśnia, dlaczego cię polubiłem - zawołał smok i niemal spadł ze stołu w
pogoni za palcami Kota. - Nie odchodź jeszcze!
- Musimy iść.
Kot wepchnął smoka z powrotem na stół i poklepał go po głowie. Jak już się
przyzwyczaił, bez cienia niechęci dotykał jego ciepłej zrogowaciałej skóry.
- śegnaj.
- śegnaj - powiedział smok.
Odprowadzał ich smutnym wzrokiem jak pies, kiedy pan wyjdzie bez niego na
spacer.
- On chyba się nudzi - zauważył Kot, zamknąwszy za sobą drzwi.
- Wstyd! Przecież to jeszcze dziecko! - zawołała Janet. Zatrzymała się na
pierwszym zakręcie schodów. - Zabierzmy go na spacer. On jest taki słodki!
Kot podejrzewał, że jeśli Jańet to zrobi, ocknie się ze smokiem obgryzającym
jej nogi.
- Wcale nie był taki słodki - zaprotestował. - Zresztą teraz musimy iść prosto
do ogrodu. On, jak tylko zobaczy pana Saunder-sa, powie mu, że wzięliśmy trochę
smoczej krwi.
- Tak, to kłopot, że on potrafi mówić - zgodziła się Janet. -Więc musimy się
pospieszyć.
Kot bardzo ostrożnie przeszedł przez zamkowe korytarze i drzwi* na wszelki
wypadek trzymając rękę w kieszeni. Obawiał się, że wejdzie do zakazanego ogrodu
uboższy o jedno życie. Już trzy stracił tak łatwo.
To go ci ągle dziwiło. Sądząc z wyglądu zapałek, strata życia numer pięć
powinna przebiegać równie gwałtownie, jak strata szóstego wczoraj wieczorem. On
jednak nic nie zauważył. Chyba jego życia nie były z nim związane dostatecznie
mocno, jak u zwykłych ludzi. Ale przynajmniej wiedział, że żaden inny Kot Cham nie
zostanie tutaj wciągnięty w kłopoty, kiedy on opuści ten świat.
ROZDZIA Ł 15
Był piękny dzień, początek jesieni, wszędzie zielono i złoto, gorąco i spokojnie.
Wokół nie było żywej duszy. Ciszę mącił tylko chrzęst żwiru pod stopami Kota i
Janet, którzy spiesznie szli przez francuski ogród.
W połowie sadu Janet powiedziała:
- Jeśli ten nasz ogród wygląda jak zrujnowany zamek, właśnie od niego
odchodzimy.
Kot mógł przysiąc, że kierowali się prosto do ogrodu, ale rzeczywiście kiedy się
zatrzymał i rozejrzał, wysoki stary mur skąpany w słońcu znajdował się za jego
plecami. W dodatku teraz całkiem nie pamiętał, jak się tam dostali z Gwendoliną
poprzednim razem.
Zawrócili i ruszyli w stronę wysokiego muru. Znaleźli tylko długi niski mur
otaczający sad. Nie było furtki, a zakazany ogród leżał dalej. Przeszli wzdłuż muru do
najbliższej furtki. Wówczas znaleźli się w ogrodzie różanym, a zrujnowany mur
znowu wznosił się za nimi, górując nad sadem.
- To chyba jakiś czar, żeby nie dopuścić nikogo do ogrodu? -zapytała Janet,
kiedy ponownie szli przez sad.
- Pewnie masz racj ę - zgodził się.
Znowu szli przez francuski ogród, a mur wznosił się za nimi.
- W takim tempie oni wrócą z kościoła, zanim znajdziemy wejście -
zaniepokoiła się Janet.
- Spróbuj patrzeć na te ruiny kątem oka i nie iść prosto w tamtą stronę -
zaproponował Kot.
Tak zrobili. Szli na ukos w stronę ogrodu i starali się na niego nie patrzeć.
Ogród jakby dotrzymywał im kroku. I nagle gdzieś za sadem wyszli na stromą
ś
cieżkę. U jej szczytu wznosił się wysoki stary mur, do którego prowadziły schody
zarośnięte malwami, jaskrawiące się od lwich paszczy, dyszące ciepłem spękanych
kamieni prosto w zaskoczone twarze dzieci. śadne z nich nie odważyło się podnieść
oczu na wyniosłe ruiny, nawet kiedy biegli po ścieżce. Lecz mur czekał na nich, kiedy
już dotarli do zarośniętych schodów.
Wspinaczka okazała się ciężką próbą dla nerwów. Musieli wdrapać się na
dwukrotną wysokość domu, przyciskając się bokiem do rozgrzanych kamieni, ponad
pustką ziejącą w dole. Schody były stare i zniszczone. Robiło się coraz bardziej
gorąco i straszno. Pod koniec Kot musiał przez cały czas patrzeć do góry, na drzewa
przewieszone przez krawędź ruin, bo tylko wtedy nie kręciło mu się w głowie. W
oddali migał mu zamek widziany pod tyloma różnymi kątami, że wydawało się to
niemożliwe. Kot podejrzewał, że same ruiny poruszają się razem z nimi.
Na szczycie znaleźli szczerbę w murze, wcale niewyglądającą na prawdziwe
wejście. Przeleźli przez nią ostrożnie i zobaczyli po drugiej stronie gładko ubitą
ziemię, jakby ludzie chodzili tamtędy od stuleci.
Drzewa rosły tani gęsto, ciemne i potężne. Panował rozkoszny chłód. Gładka,
udeptana ścieżka wiła się między drzewami. Kot i Janet ruszyli po niej w milczeniu.
Wokół nich drzewa wydawały się poruszać i przesuwać w różne strony, jak to się
zwykle dzieje, kiedy ktoś idzie przez las. Ale Kot nie miał pewności, czy to tylko
złudzenie.
Nowy prze świt otworzył się na dolinkę. A potem znaleźli się w dolinie.
- Jak tu ślicznie! - szepnęła Janet. - Ale jak dziwnie!
Maleńką kotlinę wypełniały wiosenne kwiaty. Choć był wrzesień, żonkile,
przebiśniegi, hiacynty i małe tulipany kwitły we wręcz niestosownej obfitości. W
kotlinie zalegał wyraźny chłód, być może tłumaczący to niezwykłe zjawisko. Janet i
Kot z lekkim drżeniem przeszli wśród kwiatów. Czuli zapachy wiosny, dzikie i
upojne, chłodne i czyste, przesycone magią. Zanim zrobili dwa kroki, uśmiechali się
radośnie. Jeszcze krok i zaczęli się śmiać.
- Och, patrz! - zawołała Janet. - Tam jest kot.
Duży pręgowany kocur podejrzliwie jeżył sierść obok kępy pierwiosnków,
niepewny - uciekać, czy zostać. Popatrzył na Janet. Popatrzył na Kota. I Kot go
poznał. Chociaż stanowczo był to kot, coś w kształcie jego głowy przypominało
skrzypce.
Kot parsknął śmiechem. Wszystko w tym miejscu go rozweselało.
- To stary Skrzypek - powiedział. - Kiedyś był moimi skrzypcami. Co on tutaj
robi?
Janet uklękła i wyciągnęła rękę.
- Chodź, Skrzypek. Kici, kici.
Skrzypek najwyraźniej złagodniał w tej dolince. Pozwolił się głaskać i drapać
pod brodą. Potem, co niesłychane, pozwolił się wziąć na ręce. Nawet mruczał. Janet
stała rozpromieniona z kotem w objęciach. Wyglądała całkiem jak Gwendolina po
powrocie z lekcji czarowania, tylko bardziej sympatycznie. Mrugnęła do Kota.
- Uwielbiam wszystkie koty!
Kot się roześmiał. Wyciągnął lewą rękę i pogłaskał Skrzypka po głowie.
Dziwne. Czuł pod palcami drewno skrzypiec. Pospiesznie cofnął rękę.
Przeszli przez biały gąszcz narcyzów. Pachniało jak w raju. Janet wciąż niosła
Skrzypka. Do tej pory nie widzieli białych kwiatów. Kot stopniowo nabierał
przekonania, że ogród samodzielnie obraca się wokół nich. Gdy wszedł pomiędzy
dzwonki, a potem wielkie czerwone tulipany, miał już pewność. Prawie - ale nie
całkiem - dostrzegł, jak drzewa powoli i cichutko przesuwają się na krawędzi pola
widzenia. Skierowały go pomiędzy jaskry i trybulę, na słoneczną skarpę. A tam rosła
dzika róża oplatana powojem z dużymi niebieskimi kwiatami. Teraz Kot wyraźnie
czuł ruch dookoła. Przesuwano ich gdzieś w dół. Kiedy pomyślał, że sam ogród
również przesuwa się po zamkowych gruntach, zemdliło go prawie tak mocno, jak w
samochodzie. Odkrył, że najlepiej jest tylko iść i patrzeć. Przeszli pomiędzy
drzewami i znaleźli się wśród kwiatów pełni lata, zanim Janet coś zauważyła.
- Czy odbywamy błyskawiczną wycieczkę po porach roku? -zagadnęła. - Czuję
się jak na ruchomych schodach.
Widzieli więcej niż pory roku. Figowce, oliwki i palmy daktylowe
wyprowadziły ich na niewielką pustynię, gdzie rosły kaktusy jak wykręcone ogórki i
kolczaste zielone fotele. Na niektórych jaskrawiły się barwne kwiaty. Słońce paliło.
Lecz nie zdążyli nawet porządnie się spocić, a już drzewa znowu ich otoczyły i
zaprowadziły w smutniejszy, bogatszy blask, pomiędzy kwiaty jesieni. Ledwie to
spostrzegli, kiedy drzewa wypuściły owoce, pożółkły i straciły liście. Podeszli do
wielkiego ostrokrzewu obsypanego czerwonymi jagodami. Zrobiło się zimno.
Skrzypkowi nie podobała się ta część ogrodu. Wyrwał się z ramion Janet i umknął do
cieplejszych klimatów.
- Gdzie są bramy do innego świata? - zapytała Janet, przypomniawszy sobie cel
wyprawy.
- Chyba już niedługo - powiedział Kot.
Czuł, że zbliżają się do środka ogrodu. Rzadko mu się zdarzało tak silnie
wyczuwać magię.
Drzewa i krzaki wokół nich okryły się szronem. Widzieli barwne jagody skute
przejrzystym lodowym pancerzem. Lecz zaledwie Janet zadygotała i roztarta ramiona,
napotkali drzewo okryte różową masą zimowego kwiecia. Proste łodygi
nagokwiatowego jaśminu zwisały z następnego jak szeregi małych żółtych gwiazdek.
A potem pojawiło się potężne czarne cierniowe drzewo, które wypuściło kilka białych
kwiatków.
Kiedy przyjęło ich pod czarną koronę, Janet podniosła wzrok na splątane
gałęzie.
- Ten w Glastonbury wygląda tak samo - powiedziała. - Podobno kwitnie w
Boże Narodzenie.
Potem Kot zobaczył, że znaleźli się w sercu ogrodu. Stali w małej trawiastej
niecce. Wszystkie drzewa rosły na krawędziach oprócz jednego. I tutaj chyba trwała
właściwa pora roku, ponieważ na tym jednym właśnie dojrzewały jabłka. Drzewo
pośrodku łąki rzucało skąpy cień na dziwaczne ruiny.
Janet i Kot podeszli tam w milczeniu i zobaczyli małe źródełko, które
wytryskiwało z ziemi obok korzeni jabłonki i niemal natychmiast wsiąkało w ziemię
bez śladu. Janet pomyślała, że czysta woda wydaje się niemal złota. Przypominała jej
wodę z prysznica, która ugasiła płomienie na Kocie.
Ruiny wyglądały jak dwie części pękniętego łuku bramy. Kamienna płyta, która
widocznie odpadła ze zwieńczenia łuku, leżała u stóp drzewa. Nie widzieli żadnych
innych śladów bramy.
- Myślę, że to jest to - powiedział Kot. Zrobiło mu się bardzo smutno, że
odchodzi.
- Ja też tak myślę - wyznała Janet stłumionym, zalęknionym głosem. -
Właściwie trochę mi żal opuszczać ten świat. W jaki sposób odejdziemy?
- Spróbuję rozsypać w bramie szczyptę smoczej krwi - oznajmił Kot.
Wydobył z kieszeni tygielek zawinięty w chusteczkę. Poczuł mocny zapach
smoczej krwi i uświadomił sobie, że źle postępuje. Nie powinien przynosić tej groźnej
substancji do miejsca wypełnionego tak silną, lecz odmienną magią.
Ponieważ jednak nie wiedział, co innego można zrobić, ostrożnie nabrał
szczyptę proszku dwoma palcami prawej ręki, a lewą znowu zawinął tygielek w
chusteczkę. Potem starannie wsypał proszek pomiędzy kolumny pękniętego łuku.
Powietrze między kolumnami zadrżało jak od upału. Fragment słonecznej łąki
widoczny pod łukiem zasnuł się mgłą, przejrzystą, potem mlecznobiałą, potem
ciemną. Ciemność powoli spłynęła na boki i ukazał się ogromny pokój wyłożony
dywanem w dość brzydki karciany wzór, czerwono-błękitno-żółty. W pokoju było
pełno ludzi. Również kojarzyli się Kotu z kartami, ponieważ nosili sztywne, obszerne
ubrania w jaskrawych podstawowych barwach. Wszyscy spacerowali tu i tam, robiąc
wyniosłe i zaaferowane miny. Powietrze w bramie wciąż drżało i Kot skądś wiedział,
ż
e nie zdoła wejść do tego wielkiego pokoju.
- Złe miejsce - stwierdziła Janet. - Gdzie to jest?
Kot miał już odpowiedzieć, że też nie wie, kiedy zobaczył Gwendolinę.
Niesiono ją na czymś w rodzaju łóżka z uchwytami. Łóżko dźwigało ośmiu mężczyzn
w obszernych złocistych mundurach. Gwendolina nosiła biało-złoty strój, jeszcze
obszerniejszy niż u pozostałych, i wysokie złociste przybranie głowy, które wyglądało
jak korona.
Sądząc po jej zachowaniu, naprawdę była królową. Skinęła głową do kilku
ważnych osobistości, a one gorliwie podbiegły do łóżka i słuchały każdego jej słowa z
wytężoną uwagą. Machnęła ręką do kilku innych, a oni pobiegli wypełnić rozkazy.
Wykonała znak nad innym człowiekiem, a on padł na kolana, błagając o litość. Wciąż
jeszcze błagał, kiedy inni go wywlekli. Gwendolina uśmiechnęła się, jakby to ją
bawiło. W tym czasie złociste łoże dotarło aż do samego łuku bramy, w której roiło
się od ludzi spełniających na wyścigi polecenia Gwendoliny.
Gwendolina zobaczyła Kota i Janet. Kot poznał to po wyrazie jej twarzy, zdziwionym i
lekko zniecierpliwionym. Może rzuciła własny czar, a może magia smoczej krwi zwyczajnie
się wyczerpała. W każdym razie pęknięty łuk bramy znowu wypełnił się ciemnością, potem
mleczną bielą, potem przejrzystą mgłą; wreszcie
pomi ędzy kolumnami ponownie ukazała się łąka i powietrze przestało migotać.
- To była Gwendolina - powiedział Kot.
- Tak myślałam - mruknęła Janet beż entuzjazmu. - Roztyje się, jeśli każe się
wszędzie nosić.
- Dobrze się bawiła - stwierdził tęsknie Kot.
- Zauważyłam - przyznała Janet. - Ale jak znajdziemy mój świat?
Kot nie miał pojęcia.
- Spróbujemy po drugiej stronie łuku?
- Rozsądny pomysł - zgodziła się Janet. Zaczęła obchodzić kolumny, ale
przystanęła. - Tym razem zróbmy to, jak należy, Kot. Możesz sobie pozwolić tylko na
jeszcze jedną próbę. A może przy tej nie straciłeś życia?
- Nie czułem... - zaczął Kot.
Nagle w pękniętym łuku bramy stanął pan Nostrum. Trzymał pocztówkę, którą
Kot wysłał do pani Sharp. Wydawał się wzburzony.
- Mój drogi chłopcze, mówiłem ci, o drugiej trzydzieści, nie w południe.
Czysty przypadek, że akurat trzymałem rękę na twoim podpisie. Miejmy nadzieję, że
jeszcze nie wszystko stracone.
Odwrócił się i zawołał przez ramię do pustej łąki:
- Chodź, Williamie! Ten przeklęty chłopak chyba źle mnie zrozumiał, ale czar
wyraźnie działa. Nie zapomnij wziąć ze sobą... eee... sprzętu.
Wyszedł spomiędzy kolumn, a Kot cofnął się przed nim. Wszędzie zapadła
głęboka cisza. Liście na jabłoni nawet nie drgnęły, bulgotanie źródełka zmieniło się w
ciche, powolne ciurkanie. Kotem owładnęło silne podejrzenie, że on i Janet zrobili
coś strasznego. Janet stała po drugiej stronie łuku, przyciskając ręce do ust. Była
przerażona. Nagle przesłoniła ją wysoka sylwetka pana Williama Nostruma, który
wyskoczył z nicości pomiędzy kolumnami. Na ramieniu niósł zwój sznura, z kieszeni
surduta wystawały mu jakieś błyszczące przedmioty. Przewracał oczami jakby z
podniecenia.
- Przedwcześnie, ale udało się, Henry - wysapał. - Wezwano pozostałych.
William Nostrum dostojnie stanął pod jabłonką obok brata. Ziemia lekko
zadrżała. W ogrodzie panowała cisza. Kot cofnął się jeszcze dalej i odkrył, że małe
ź
ródełko zamarło. Została tylko błotnista dziura. Teraz już był pewien, że on i Janet
zrobili coś strasznego.
Za braćmi Nostrumami inni ludzie pospiesznie wychodzili z pękniętej bramy.
Pierwsza zjawiła się jedna z akredytowanych czarownic z ulicy Sabatu, fioletowa na
twarzy i bardzo zmieszana. Wystroiła się na niedzielę do kościoła - miała
monstrualny kapelusz z kwiatami i owocarni oraz czerwono-czarną satynową suknię.
Ludzie, którzy nadeszli po niej, również nosili odświętne niedzielne ubrania:
czarownicy niebieskie serżowe garnitury i sztywne kapelusze, czarownice jedwabie,
bombazynie i kapelusze wszelkich kształtów i rozmiarów, szacowni nekromanci
surduty podobne do surduta pana Williama Nostruma, chudzi czarnoksiężnicy czerń.
Przyszła też spora grupa imponujących czarodziejów, którzy albo wybierali się do
kościoła w długich czarnych płaszczach, albo na rozgrywkę w golfa w bardzo
kraciastych pumpach.
Tłoczyli się między kolumnami, najpierw dwójkami i trójkami, potem po
sześciuj siedmiu, wszyscy trochę zaskoczeni i zdyszani. Kot rozpoznał wśród nich
większość czarownic i wróżek z ulicy Sabatu, chociaż nie widział pani Sharp ani
panny Larkins - pewnie dlatego, że wciąż go popychano tu i tam w licznym i wciąż
rosnącym tłumie.
William Nostrum krzyczał do każdej przybywającej grupy:
~ Rozejść się. ftozejść się po łące! Otoczyć bramę! Nie zostawiać żadnej drogi
ucieczki.
Janet przepchnęła się pomiędzy nimi i chwyciła Kota za ramię.
- Kot! Co myśmy zrobili? Nie mów mi, że to nie są sami czarownicy i
czarownice, bo ci nie uwierzę!
- Ach, moja droga Gwendolina! - powiedzia ł pan Nostrum. -Plan Numer Dwa
się realizuje.
Do tej pory pochyłe zbocza łąki zapełniły się czarownicami i czarownicami.
Było ich setki - falujące morze krzykliwych kapeluszy i lśniących cylindrów,
wyglądali niczym publiczność na otwarciu wenty dobroczynnej. Ziemia drżała pod
ich stopami, powietrze wibrowało od wesołych rozmów.
Jak tylko ostatni nekromanta pospiesznie wyszedł spomiędzy kolumn, Henry
Nostrum położył ciężką, zaborczą dłoń na ramieniu Kota. Kot zastanawiał się
niespokojnie, czy to tylko przypadek, że ta sama ręka trzymała jego pocztówkę do
pani Sharp. Zobaczył, że Pomocny Czarownik ustawił się przy jednej ze złamanych
kolumn, pogodny jak zawsze w ciasnym niedzielnym ubraniu, z błękitnym cieniem
zarostu na brodzie. Pan William Nostrum schował się najlepiej, jak mógł za drugą
kolumną; z jakiegoś powodu zdjął srebrny łańcuszek od zegarka i machał nim w
powietrzu.
- A teraz, moja droga Gwendolino - powiedział pan Nostrum - zechcesz czynić
honory i wezwać Chrestomanciego?
- Wo... wolałabym nie - wyjąkała Janet.
- Więc wezmę to na siebie - oświadczył Henry Nostrum w doskonałym
humorze. Odchrząknął i zawołał piskliwym tenorem: -Chrestomanci! Chrestomanci!
Przybądź do mnie.
I Chrestomanci stanął pomiędzy kolumnami.
Widocznie wracał aleją do domu z kościoła. W jednej ręce trzymał wysoki
szary cylinder, drugą właśnie wkładał książeczkę do nabożeństwa do kieszeni pięknej
gołębioszarej marynarki. Czarownice i nekromanci powitali go jękliwym
westchnieniem. Chrestomanci rozejrzał się, mrugając oczami w swój najłagodniejszy,
najbardziej roztargniony sposób. Przybrał jeszcze bardziej roztargniony i odległy
wyraz twarzy, kiedy zobaczył Kota i Janet.
Kot otworzył usta, żeby krzykiem go ostrzec, lecz Pomocny Czarownik już
skoczył na Chrestomanciego. Warczał. Paznokcie urosły mu w szpony, a zęby
wydłużyły się w kły.
Chrestomanci wepchn ął do kieszeni książeczkę do nabożeństwa i zwrócił
roztargnione spojrzenie na Pomocnego Czarownika. Pomocny Czarownik zawisł w
powietrzu i zaczął się kurczyć. Kurczył się tak szybko, że wydawał świszczący
dźwięk. Potem zmienił się w małą brązową gąsienicę. Upadł na trawę i tam
podrygiwał. Kiedy jeszcze się kurczył, William Nostrum wyskoczył zza drugiej
kolumny i zręcznie owinął swój łańcuszek od zegarka wokół prawej dłoni
Chrestomanciego.
- Za tobą! - wrzasnęli razem Kot i Janet, spóźnieni. Zaledwie po kilku
podrygach gąsienica wystrzeliła z trawy i znowu sta³ tam Pomocny Czarownik, nieco
wymiêty, ale bardzo zadowolony z siebie. Ponownie rzuci³ siê na Chrestomanciego,
którego ³añcuszek od zegarka w jakiœ' sposób go obezw³adni³. Przez chwilê w bramie
trwa³a zaciek³a walka, kiedy
Pomocny
Czarownik próbowa³
schwyciæ
Chrestomanciego krzepkimi ramionami, a Chrestomanci lew¹ rêk¹ usi³owa³ zerwaæ z
nadgarstka ³añcuszek, na którym uwiesi³ siê William Nostrum. ¯ aden z nich nie
u¿ywa³ magii. Chrestomanci ledwie siê broni³ i tylko s³abo odpycha³ Pomocnego
Czarownika. Po dwóch próbach czarownik oplót³ go ramionami od ty³u, a William
Nostrum wyci¹gn¹³ z kieszeni srebrne kajdanki i zatrzasn¹³ je na nadgarstkach
Chrestomanciego.
Spod falujących kapeluszy publiczności buchnął wrzask triumfu - prawdziwie
czarodziejski wrzask, od którego zadrżało powietrze. Chrestomanci, całkiem
bezwolny, został wyciągnięty spomiędzy kolumn. Wysoki szary cylinder potoczył się
po ziemi do stóp Kota i Henry Nostrum nadepnął na niego z najwyższą satysfakcją.
Kot próbował wykorzystać tę sposobność, żeby wymknąć się spod ręki pana
Nostruma. I odkrył, że nie może się ruszyć. Pan Henry Nostrum tego dopilnował,
posłużywszy się pocztówką do pani Sharp. Kot musiał pogodzić się z faktem, że jest
równie bezradny, jak Chrestomanci.
- Więc to prawda! - zawołał radośnie Henry Nostrum, kiedy Pomocny
Czarownik powlókł Chrestomanciego w stronę jabłonki.
- Dotyk srebra wystarczy, żeby pokonać Chrestomanciego... wielkiego
Chrestomanciego!
- Owszem. Przykra sprawa, nieprawdaż? - zauważył Chrestomanci.
Zawleczono go do jabłoni i przyciśnięto do pnia. William Nostrum wyciągnął
bratu z kieszeni opiętej kamizelki łańcuszek od zegarka. Dwa srebrne łańcuszki
wystarczyły aż nadto, żeby przywiązać Chrestomanciego do drzewa. William
Nostrum pospiesznie skręcił końce w dwa czarodziejskie węzły i odstąpił, zacierając
ręce. Publiczność ryczała upiornym śmiechem i klaskała. Chrestomanci osunął się
bezwładnie, jakby zmęczony. Włosy opadły mu na twarz, krawat podjechał pod lewe
ucho, gołębioszarą marynarkę pokryły zielone plamy od kory drzewa. Kot poczuł się
zawstydzony, widząc go w takim stanie. Ale sam Chrestomanci wydawał się
całkowicie opanowany.
- No, skoro mnie związaliście srebrem, co proponujecie dalej?
- zapytał.
William Nostrum wesoło przewrócił oczami.
- Och, wszystko co najgorsze, drogi panie - odparł.-Widzi pan, dosyć mamy
ograniczeń narzucanych przez pana. Dlaczego nie możemy podbijać innych światów?
Dlaczego nie możemy używać smoczej krwi? Dlaczego nie możemy postępować tak
nikczemnie, jak zapragniemy? Niechże pan odpowie, szanowny panie!
- Sami znajdziecie odpowiedź, jeśli pomyślicie. - Głos Chrestomanciego utonął
we wrzasku czarownic i nekromantów.
W całym tym zgiełku i zamieszaniu Janet zaczęła nieznacznie przesuwać się w
stronę drzewa. Przypuszczała, że Kot boi się ruszyć z ręką pana Nostruma na
ramieniu, czuła jednak, że ktoś powinien coś zrobić.
- O tak - podjął Henry Nostrum, triumfujący i uszczęśliwiony.
- Od dzisiaj bierzemy sztukę magii w swoje ręce. Do wieczora ten świat będzie
nasz. W Zaduszki, drogi panie, wyruszymy na podbój wszystkich innych znanych
ś
wiatów. Zamierzamy cię zniszczyć,
braciszku, ciebie i twoją moc. Najpierw jednak,
oczywiście, musimy zniszczyć ten ogród.
Chrestomanci popatrzył z namysłem na własne ręce zwisające bezwładnie w
srebrnych kajdankach.
- Nie radzę - powiedział. - Ten ogród istnieje od zarania wszelkich światów.
Jest dużo silniejszy ode mnie. Uderzycie w same korzenie magii... i zdziwicie się, jak
trudno je zniszczyć.
- Ale wiemy, że nie możemy cię zniszczyć, dopóki nie zniszczymy ogrodu, mój
chytry panie. I nie myśl, że nie wiemy, jak zniszczyć ogród. - Henry Nostrum wolną
ręką poklepał Kota po ramieniu. - Mamy tutaj środki.
W tejże chwili Janet potknęła się o blok kamienia leżący w trawie obok jabłoni.
- Kurczę blade! - zawołała i upadła ciężko.
Tłum wytykał ją palcami i ryczał ze śmiechu, co bardzo ją rozzłościło.
- Wstawaj, droga Gwendolino - wesoło powiedział Henry Nostrum. - Tam musi
wejść młody Kot.
Opasał ramieniem bezsilnego Kota, dźwignął go z ziemi i zaniósł w. stronę
kamiennego bloku. William Nostrum podbiegł rozpromieniony, rozwijając sznur.
Pomocny Czarownik również gorliwie skoczył na pomoc.
Kot był tak przerażony, że jakoś udało mu się przełamać zaklęcie. Wyrwał się z
ramion pana Nostruma i pobiegł co sił w stronę dwóch kolumn, próbując wyciągnąć z
kieszeni smoczą krew. Musiał przebiec tylko parę kroków. Ale, oczywiście, każda
czarownica, każdy czarownik, czarodziej i nekromanta natychmiast rzucili czar. Gęsty
zapach magii zawirował nad łąką. Nogi zaciążyły Kotu jak dwie ołowiane sztaby.
Serce mu waliło. Biegł w zwolnionym tempie, coraz wolniej, jak mechaniczna
zabawka, w której sprężyna rozkręciła się do końca. Usłyszał ponaglający go krzyk
Janet, ale nie mógł już się ruszyć. Utknął tuż przed zrujnowanym łukiem bramy,
sztywny jak deska. Ledwie mógł oddychać.
Bracia Nostrumowie i Pomocny Czarownik zabrali go stamtąd i obwiązali
sznurem jego sztywne ciało. Janet próbowała ich powstrzymać.
- Och, proszę, przestańcie! Co mu robicie?
- No, no, Gwendolino - przywołał ją do porządku zdziwiony Henry Nostrum. -
Przecież wiesz doskonale. Wyjaśniłem ci bardzo dokładnie, że ogród trzeba
odczarować, podrzynając gardło niewinnego dziecka na tym oto kamieniu. Zgodziłaś
się, że to konieczne.
- Wcale nie! To nie byłam ja! - zawołała Janet.
- Cicho bądź! - odezwał się Chrestomanci spod drzewa. -Chcesz się znaleźć na
miejscu Kota?
Janet otworzyła usta i tak zamarła w bezruchu, kiedy docierało do niej
znaczenie tych słów. Tymczasem Pomocny Czarownik zaniósł Kota, sztywnego jak
mumia i skrępowanego jak baleron, do jabłoni i rzucił bez ceregieli na kamienny
blok. Obolały Kot spojrzał z urazą na Pomocnego Czarownika, który przedtem
zawsze wydawał się taki życzliwy. Poza tym wcale nie bał się tak bardzo. Oczywiście
Gwendolina wiedziała, że mógł poświęcić kilka żywotów. Miał tylko nadzieję, że
gardło się zrośnie po poderżnięciu. Będzie mu bardzo niewygodnie, zanim
wyzdrowieje. Podniósł oczy na Janet, żeby spojrzeniem dodać jej otuchy.
Ku jego zdumieniu Janet została tyłem wciągnięta w nicość. Pozostał po niej
tylko okrzyk zaskoczenia. Taki sam okrzyk rozbrzmiał wokół na łące. Wszyscy byli
równie zdziwieni, jak Kot.
- No, świetnie! - powiedziała Gwendolina z drugiej strony kamienia. -
Zdążyłam na czas.
Wszyscy wytrzeszczyli na nią oczy. Gwendolina wyszła spomiędzy kolumn,
strzepując z palców smoczą krew jednym ze szkolnych wypracowań Kota. Kot
widział swój podpis na górze: Eryk Emeliusz Chant, ul. Sabatu 26, Wolvercote,
Anglia, Europa, Ziemia, Wszechświat - wszystko się zgadzało. Gwendolina wciąż
nosiła na upiętych włosach to dziwaczne przybranie głowy, ale zdjęła ciężkie złote
szaty. Miała na sobie coś, co prawdopodobnie liczyło się jako bielizna w jej nowym
ś
wiecie - strój znacznie wspanialszy od wszystkich szlafroków Chrestomanciego.
- Gwendolina! - wykrzyknął Henry Nostrum. Wskazał miejsce, z którego
znikła Janet. - Co... kto...?
- To była tylko moja zastępczyni - wyjaśniła Gwendolina beztrosko. - Przed
chwilą zobaczyłam ją i Kota, wiec wiedziałam... -Zauważyła Chrestomanciego
przywiązanego do jabłoni. - Złapaliście go! Chwileczkę.
Podeszła do Chrestomanciego, podkasała złocistą halkę i kopnęła go mocno w
obie kostki.
- A masz! A masz!
Chrestomanci nie próbował udawać, że kopniaki nie bolały. Zgiął się wpół.
Czubki pantofelków Gwendoliny były ostre i spiczaste jak paznokcie.
- No więc na czym stanęłam? - podjęła Gwendolina, odwracając się do braci
Nostrumów. - Ach tak. Pomyślałam, że lepiej wrócę, by nie przegapić zabawy, no i
zapomniałam was uprzedzić, że Kot ma dziewięć żywotów. Niestety, musicie go
zabić kilka razy.
- Dziewięć żywotów! - wykrzyknął Henry Nostrum. - Ty głupia dziewczyno!
Na łące wybuchła taka wrzawa, że nikt już niczego nie słyszał. Ze swojego
miejsca na kamieniu Kot widział, jak William Nostrum nachyla się do Gwendoliny
czerwony na twarzy, przewracając obojgiem oczu, wrzeszczy na nią wściekle, a
Gwendolina odpowiada mu takim samym wrzaskiem. Hałas trochę przycichł i Kot
usłyszał donośny głos Williama Nostruma:
- Dziewięć żywotów! Ty głupia dziewczyno, jeśli on ma dziewięć żywotów, to
znaczy, że sam jest czarodziejem!
–
Nie jestem g łupia! - odwrzasnęła Gwendolina. - Wiem o tym równie dobrze, jak
wy! Używałam jego magii, kiedy jeszcze był niemowlęciem. Ale nie mogę dalej z
niej korzystać, jeśli go zabijecie, prawda? Dlatego musiałam odejść. Podziękujcie
mi, że wróciłam, żeby wam o tym powiedzieć. I tyle!
–
- Jak mogłaś używać jego magii? - zapytał Henry Nostrum, jeszcze bardziej od
brata wytrącony z równowagi.
- Po prostu używałam - odparła Gwendolina. - On nigdy się nie sprzeciwiał.
- Teraz się sprzeciwiam - odezwał się Kot ze swojego niewygodnego kamienia.
- W końcu jestem tutaj.
Gwendolina spojrzała na niego ze zdziwieniem. Lecz zanim zdążyła coś
odpowiedzieć, William Nostrum zawołał o ciszę. Był bardzo podniecony. Wyjął z
kieszeni długi, błyszczący przedmiot i wyginał go nerwowo na wszystkie strony.
- Zaszliśmy za daleko, żeby teraz się wycofać - oznajmił. -Musimy tylko
odkryć słaby punkt tego Chłopca. Z pewnością nie możemy go zabić, dopóki tego nie
odkryjemy. Każdy czarodziej ma swój słaby punkt. Więc on też.
To mówiąc, odwrócił się do Kota i wymierzył w niego błyszczący przedmiot.
Kot ze Zgrozą zobaczył, że to długi srebrny nóż. Ostrze celowało w jego twarz,
chociaż oczy Wilłiama Nostruma błądziły gdzie indziej.
- Jaki jest twój słaby punkt, chłopcze? No; gadaj.
Kot milczał. To wydawała się jedyna szansa, żeby zachować któryś z żywotów.
- Ja wiem! - zawołała Gwendolina. - Ja to zrobiłam. Zamknęłam wszystkie jego
ż
ywoty w książeczce zapałek. W ten sposób łatwiej było je zużywać. Są w moim
pokoju w zamku. Mam je przynieść?
Wszyscy, których Kot widział ze swojego niewygodnego miejsca, przyjęli to
oświadczenie z ulgą.
- No to w porządku - odetchnął Henry Nostrum. -Czy można go zabić bez
zapalania zapałki?
- O tak - potwierdziła Gwendolina. - On już raz utonął.
- Więc pytanie brzmi - odezwał się William Nostrum wyraźnie odprężony - ile
jeszcze żywotów mu pozostało. Ile jeszcze masz, chłopcze?
Ponownie wycelowa ł nóż w Kota. Kot ciągle milczał.
- On nie wie - rzuciła niecierpliwie Gwendolina. - Musiałam kilka zużyć.
Stracił jedno życie przy narodzinach i drugie, kiedy utonął. Jedno zużyłam, żeby go
zamknąć w książeczce zapałek. Z jakiegoś powodu dostał wtedy skurczów. Potem
tamten gad związany srebrem nie chciał mi dawać lekcji magii i odebrał mi moc, więc
musiałam w nocy zabrać jeszcze jedno życie Kota, żeby mnie wysłało do nowego
miłego świata. Strasznie się namęczyłam, zanim mnie usłuchał. I tak się skończyło
tamto życie. Och, prawie zapomniałam! Czwarte życie zamknęłam w tych
skrzypcach, na których ciągle pitolił, żeby je zmienić w kota... Skrzypka... pamięta
pan, panie Nostrum?
Henry Nostrum chwycił się obiema rękami za dwie kępki włosów. Po łące
znowu przeszedł niespokojny szmer.
- Ty naprawdę jesteś głupia! Ktoś' zabrał tego kota. Teraz wcale nie możemy
go zabić!
Przez chwilę Gwendolina wydawała się zmieszana. Potem coś jej przyszło do
głowy.
- Jeśli znowu odejdę, możecie użyć mojej zastęp... Łańcuszki od zegarków
krępujące Chrestomanciego zabrzęczały.
- Nostrum, niepotrzebnie się martwisz. To ja zabrałem kota Skrzypka. On jest
gdzieś tutaj w ogrodzie.
Henry Nostrum obrócił się na pięcie i spojrzał podejrzliwie na
Chrestomanciego, wciąż trzymając się za włosy, jakby się bał, że mózg mu wyskoczy
z głowy.
- Nie bardzo panu wierzę, szanowny panie. Jest pan znany z przebiegłości.
- Pochlebiasz mi - powiedział Chrestornanci. - Niestety, dopóki jestem spętany
srebrem, mogę mówić tylko prawdę.
Henry Nostrum spojrzał na brata.
- Zgadza się - potwierdził niezdecydowanie William Nostrum. - Srebro nie
pozwala mu zatajać faktów. Więc myślę, że brakujące życie tego chłopca musi tu
gdzieś być.
- P ójdę go poszukać! - zawołała Gwendolina i ruszyła przez łąkę w stronę
drzew, jak mogła najszybciej w swoich spiczastych pantoflach. Pomocny Czarownik
torował jej drogę. Przepchnęli się obok czarownicy w wysokim zielonym kapeluszu,
która powiedziała:
- Racja, moja droga. Musimy złapać tego kiciusia. - Odwróciła się do tłumu i
wrzasnęła przeszywającym głosem czarownicy: -Wszyscy łapią kiciusia!
I wszyscy pobiegli szukać kota, podkasując odświętne spódnice i przytrzymując
niedzielne kapelusze. Łąka opustoszała. Drzewa dookoła zatrzęsły się i zatrzeszczały.
Ale ogród nie pozwolił nikomu odejść zbyt daleko. Ciągle coś wypychało spomiędzy
drzew jaskrawo wystrojone czarownice, czarowników w czerni i czarodziejów w
długich płaszczach z powrotem na łąkę. Kot usłyszał, jak Chrestomanci mówi:
- Twoi przyjaciele to kompletni ignoranci, Nostrum. Droga wyjścia prowadzi
przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Chyba powinieneś ich poinformować. Kot na
pewno jest w wiośnie albo w lecie.
William Nostrum spiorunował go zezowatym okiem i krzyknął:
- W prawo, bracia i siostry! W prawo!
- Pozwoli pan sobie powiedzieć - zwrócił się do Chrestomanciego Henry
Nostrum - że zaczyna mi pan działać na nerwy.
Wahał się przez chwilę, ale kiedy spora grupa ludzi, włącznie z Gwendolina i
Pomocnym Czarownikiem, znowu ku swemu oburzeniu została wyrzucona
spomiędzy drzew na łąkę, ruszył truchtem w ich stronę, wołając:
- Nie, drodzy przyjaciele! Moja droga uczennico! W prawo! Musicie pójść w
prawo.
Kot i Chrestomanci chwilowo zostali sami obok jabłoni i pękniętego łuku
bramy.
103
ROZDZIA Ł 16
Kot - powiedział Chrestomanci za plecami Kota. - Kot! Kot nie chciał rozmawiać. Leżał,
spoglądając w górę, na błękitne niebo prześwitujące wśród liści jabłoni. Co chwila widok się
zamazywał. Wtedy Kot zamykał oczy i łzy spływały mu do uszu. Teraz, kiedy wiedział, jak mało
Gwendolina o niego dbała, przestało mu zależeć na tych wszystkich żywotach. Słuchał krzyków i
trzasków wśród drzew i prawie sobie życzył, żeby szybko złapano Skrzypka. Od czasu do czasu
doznawał dziwnego uczucia, że sam jest Skrzypkiem - Skrzypkiem rozwścieczonym i przerażonym,
walczącym i drapiącym wielką, tłustą czarownicę w kapeluszu z kwiatami.
- Kot! - powtórzył Chrestomanci, najwyraźniej równie zdesperowany, jak Skrzypek. - Kot,
wiem, jak się czujesz. Mieliśmy nadzieję, że jeszcze przez długie lata nie dowiesz się o
Gwendolinie. Ale ty naprawdę jesteś czarodziejem. Podejrzewam, że będziesz silniejszym
czarodziejem ode mnie, kiedy się przyłożysz. Możesz teraz skorzystać ze swojej magii, zanim ktoś
złapie nieszczęsnego Skrzypka? Proszę. Jak o wielką przysługę. Tylko pomóż mi zrzucić to
przeklęte srebro, żebym mógł wezwać resztki mojej mocy.
Tymczasem kot znowu by ł Skrzypkiem. Wdrapał się na drzewo, ale Pomocny Czarownik i
akredytowana czarownica strząsnęli go na ziemie. Uciekał i uciekał, a potem wyskoczył spomiędzy
wyciągniętych rąk Pomocnego Czarownika, dał susa z>tak ogromnej wysokości, że Kotu zakręciło
się w głowie. Otworzył oczy. Liście jabłoni trzepotały na wietrze. Jabłko, które widział, prawie już
dojrzało.
- Czego chcesz ode mnie? - zapytał. - Nie potrafię nic zrobić.
- Wiem - przyznał Chrestomanci. - Tak samo się czułem, kiedy mi powiedzieli. Możesz w
ogóle poruszyć lewą ręką?
- Do tyłu i do przodu - odpowiedział Kot, kiedy spróbował. -Ale nie mogę jej wyciągnąć
spod sznura.
- Nie ma potrzeby - zapewnił Chrestomanci. - Masz więcej mocy w małym palcu lewej ręki
niż większość ludzi, włącznie z Gwendoliną, zdobywa przez całe życie. Magia ogrodu ci pomoże.
Po prostu piłuj sznur lewą ręką i wyobrażaj sobie, że sznur jest ze srebra.
Kot przechylił głowę do tyłu i spojrzał na Chrestomanciego z niedowierzaniem. Chrestomanci
wyglądał blado i niechlujnie, ale mówił z wielką powagą. Kot potarł lewą ręką o sznur. Sznur był
szorstki i sznurowaty. Kot powiedział sobie, że to nie sznur, tylko srebro. I sznur zrobił się gładki.
Piłowanie było trudne* więc Kot podniósł rękę jak najwyżej i nacisnął kantem dłoni na srebrny
sznur.
Sznur pękł z brzękiem.
- Dziękuję - powiedział Chrestomanci. - Poszły łańcuszki od zegarków. Ale na tych
kajdankach jest jakieś bardzo silne zaklęcie. Możesz spróbować jeszcze raz?
Sznur znacznie się rozluźnił. Kot wydobył się z więzów wśród szczękania i trzasków - nie był
całkiem pewny, w co zmienił sznur - i uklęknął na kamieniu. Chrestomanci podszedł do niego,
powłócząc nogami, z rękami wciąż zwisającymi bezwładnie w kajdankach. Jednocześnie Pomocny
Czarownik wypadł spomiędzy drzew, kłócąc się z czarownicą w kwiatowym kapeluszu.
- Mówię ci, że kot nie żyje. Spadł z piętnastu metrów.
- A ja ci m ówię, że koty zawsze spadają na cztery łapy.
- Więc dlaczego potem nie wstał?
Kot zrozumiał, że nie ma czasu do stracenia. Chwycił kajdanki w obie ręce i wykręcił.
Chrestomanci jęknął głośno, ale kajdanki pękły. Kot nagle bardzo się ucieszył ze swojego
nowego talentu. Przełamał kajdanki na pół i kazał im się zmienić w drapieżne orły.
- Ścigajcie Nostrumów - rozkazał.
Lewa połówka gwałtownie wzbiła się w powietrze, ale prawa upadła w trawę, wciąż jako
srebrne kajdanki. Kot musiał ją podnieść lewą ręką, zanim posłuchała.
Potem rozejrzał się, żeby zobaczyć, co robi Chrestomanci. Stał pod jabłonią, a Bernard,
specjalista od akcji i obligacji, potykając się, schodził do niego po zboczu. Niedzielny krawat miał
104
wygodnie rozluźniony, trzymał ołówek i gazetę otwartą na krzyżówce.
- Czar, cztery litery, kończy się na K - mamrotał, zanim podniósł wzrok i zobaczył
Chrestomanciego upapranego zielenią. Popatrzył na dwa łańcuszki od zegarków, Kota, sznury i
ludzi biegających wśród drzew na krawędziach kotliny.
- Ą niech mnie! - zawołał. - Przepraszam... nie wiedziałem, że jestem potrzebny. Innych też
potrzebujesz?
- Jak najszybciej - potwierdził Chrestomanci. Czarownica w kapeluszu z kwiatami zobaczyła
Chrestomanciego stojącego swobodnie pod drzewem i wrzasnęła:
- Uciekają! Łapać ich!
Czarownice, czarownicy, czarodzieje i nekromanci wysypali się na łąkę, ciągnąc ze sobą
Gwendolinę, i w biegu pospiesznie rzucali zaklęcia. Mamrotanie przetoczyło się przez ogród.
Zapach magii zgęstniał. Chrestomanci podniósł jedną rękę, jakby prosił o ciszę. Mamrotanie
spotężniało i nabrało gniewnego brzmienia, lecz nikt z mamroczących ludzi bliżej nie podszedł.
Tylko William i Henry Nostrumowie biegli dalej, pokrzykując słabo, każdy ścigany przez
wielkiego trzepoczącego orła.
Bernard przygryz ł ołówek i twarz mu się ściągnęła.
- To okropne! Tylu ich jest!
- Próbuj dalej. Pomagam ci, na ile mnie stać - powiedział Chrestomanci, rzucając
niespokojne spojrzenie na mamroczący tłum.
Krzaczaste brwi Bernarda podskoczyły do góry.
- Ach!
Nad nim na zboczu stała panna Bessemer. W jednej ręce trzymała werk zegara, w drugiej
ś
cierkę. Wydawała się wyższa niż zwykle i w bardziej purpurowej sukni, pewnie dlatego, że stała
tak wysoko. Jednym spojrzeniem oceniła sytuację.
- Będziesz potrzebował całej armii, żeby się rozprawić z tą zgrają - powiedziała do
Chrestomanciego.
Jakaś czarownica w mamroczącym tłumie wrzasnęła:
- Idą mu na pomoc!
Kotu zdawało się, że rozpoznał głos Gwendoliny. Zapach magii nasilił się, mamrotanie
brzmiało jak długi, przeciągły grzmot. Tłum powoli przesunął się do przodu, trzęsąc wymyślnymi
kapeluszami i szeleszcząc ciemnymi garniturami. Ręka, którą Chrestomanci ich powstrzymywał,
zaczęła drżeć.
- Ogród też pomaga - odezwał się Bernard. - No, postaraj się, Bessie, dziewczyno.
Przygryzł ołówek i intensywnie zmarszczył czoło. Panna Bessemer starannie owinęła werk
zegara ściereczką i zrobiła się wyraźnie wyższa.
Nagle reszta Rodziny zaczęła się pojawiać dookoła jabłoni, wszyscy oderwani od spokojnych
niedzielnych zajęć, którym się oddawali, kiedy ich wezwano. Jedna z młodszych pań trzymała na
wyciągniętych rękach motek wełny, którą zwijał jeden z młodszych panów. Następny trzymał kij
bilardowy, a kolejna młoda pani ściskała kawałek kredy. Stara dama w mitenkach robiła
szydełkiem nową parę mitenek. Pan Saunders pojawił się z łupnięciem. Pod pachą ściskał
rozbrykanego smoka i obaj wyglądali na zaskoczonych, że przerwano im zabawę.
Smok zobaczy ł Kota. Wywinął się spod łokcia pana Saundersa, zeskoczył na trawę i z
chrzęstem rzucił się Kotu w ramiona i entuzjastycznie lizał mu twarz płomieniem. Kot pod jego
ciężarem zatoczył się na jabłonkę. Doznałby ciężkich oparzeń, gdyby nie zdążył powiedzieć
płomieniom, że są chłodne.
Podniósł wzrok w samą porę, żeby zobaczyć Rogera i Julię. Oboje trzymali ręce sztywno
wyprostowane nad głowami, bo znowu bawili się w lusterka, i wyglądali na bardzo zdziwionych.
- To ogród! - zawołał Roger. -1 tyle ludzi!
- Nigdy przedtem nas nie wzywałeś, tato - powiedziała Julia.
- To wyjątkowa okazja - odparł Chrestomanci. Podtrzymywał prawą rękę lewym ramieniem i
105
wydawał się wyczerpany. - Potrzebuję was, żebyście sprowadzili waszą matkę. Szybko.
- Utrzymamy ich na dystans - powiedział pan Saunders. Próbował dodawać im odwagi, ale
sam wyraźnie się denerwował. Mamroczący tłum zbliżał się coraz bardziej.
- Wcale nie! - zaprzeczyła stara dama w mitenkach. - Nie poradzimy sobie bez Millie.
Kot miał wrażenie, że wszyscy próbują sprowadzić Millie. Powinien pomóc, skoro tak jej
potrzebowali, ale nie wiedział, co robić. Poza tym smocze płomienie paliły go tak silnie, że
potrzebował całej swojej energii, żeby się nie poparzyć.
Roger i Julia nie mogli sprowadzić Millie.
- Co się stało? - zapytała Julia. - Dotąd zawsze przychodziła.
- Przeszkadzają nam zaklęcia tych ludzi - wyjaśnił Roger.
- Spróbujcie jeszcze raz - poprosił Chrestomanci. - Ja nie mogę. Mnie też coś przeszkadza.
- Czy przyłączasz się do czarów? - zapytał Kota smok.
Kot teraz naprawdę cierpiał z powodu smoczego gorąca. Twarz mu poczerwieniała i piekła. Ale jak
tylko smok przemówił, Kot zrozumiał. Owszem, włączył się do czarów, tylko po złej stronie,
ponieważ Gwendolina znowu go wykorzystywała. Tak do tego przywyknął, że ledwie to zauważył.
Ale teraz czuł, co robiła. Zużywała tyle jego mocy, że go poparzyła, żeby tylko przeszkodzić
Chrestomanciemu w sprowadzeniu Millic.
Po raz pierwszy w życiu Kota to rozgniewało.
- Ona nie ma prawa! - powiedział do smoka. I wycofał swoją magię. Poczuł jakby chłodny
powiew na twarzy.
- Kot! Przestań! - wrzasnęła Gwendolina z tłumu.
- Nic ci do tego! - odkrzyknął Kot. - To moje!
Małe źródełko u jego stóp znowu wypełniło się bulgoczącą wodą. Po chwili zauważył
zadowolenie malujące się na twarzach członków Rodziny. Na Chrestornanciego spływał jakiś blask
z góry. Kot obejrzał się i zobaczył, że Miłłie wreszcie przybyła.
Wydawała się równie wysoka, jak jabłonka, pewnie przez jakąś sztuczkę perspektywy. Ale
nie potrzebowała żadnych sztuczek, żeby wyglądać łagodnie jak letni wieczór. Trzymała w
ramionach Skrzypka. Kocur był ubłocony i uszargany, ale mruczał.
- Tak mi przykro - powiedziała Millie. - Przyszłabym wcześniej, gdybym wiedziała. Biedny
zwierzak spadł z ogrodowego muru i myślałam tylko o nim.
Czarownice i czarodzieje stali bez ruchu, mamrotanie ucichło. Chrestomanci uśmiechnął się i
opuścił rękę. Widocznie już nie musiał powstrzymywać napierającego tłumu.
- Nieważne - powiedział. - Teraz musimy działać. Rodzina natychmiast zabrała się do roboty.
Później Kot nie mógł
sobie przypomnieć, co właściwie zrobili. Pamiętał huk i łoskot gromu, ciemność i mgłę. Zdawało
mu się, że Chrestomanci urósł wyżej niż Millie, wysoko pod samo niebo - ale może dlatego, że
smok bardzo się przestraszył i Kot uklęknął w trawie, żeby go uspokoić. Chwilami widział
członków Rodziny maszerujących wielkimi krokami jak olbrzymy. Czarownice wrzeszczały bez
przerwy. Czarodzieje i czarownicy ryczeli i wyli. Chwilami wszystko przesłaniał wirujący biały
deszcz albo wirujący biały śnieg, albo tylko wirujący biały dym wirujący bez końca. Kot czuł, że
cały ogród wiruje coraz szybciej. Wśród tej wirującej bieli fruwali nekromanci, przechodził Bernard
albo pan Saunders w rozwianym płaszczu, ze śniegiem we włosach. Przebiegła Julia, zawiązując
kolejne węzełki na chusteczce. Millie widocznie sprowadziła ze sobą posiłki. Kot dostrzegł
Eufemię, kamerdynera, lokaja, dwóch ogrodników i ku swojemu przerażeniu raz zobaczył Willa
Sugginsa przedzierającego się przez biel w wyjącym, wrzeszczącym, wirującym ogrodzie.
Wirowanie tak przyspieszyło, że Kot nie czuł już zawrotów głowy. Ogród wirował
niewzruszenie i buczał. Chrestomanci wyszedł z bieli pod jabłonkę i wyciągnął rękę do Kota. Był
mokry i wysmagany wiatrem, i wciąż nieprawdopodobnie wysoki.
- Możesz mi dać trochę smoczej krwi? - poprosił.
- Skąd wiesz, że ją mam? - zapytał Kot z poczuciem winy i wypuścił smoka, żeby sięgnąć do
106
kieszeni.
- Zapach - wyjaśnił Chrestomanci. Kot podał mu tygielek.
- Proszę. Czy straciłem przy tym życie?
- Nie ty - odparł Chrestomanci. - Na szczęście nie pozwoliłeś Janet tego dotykać.
Wszedł w wir i opróżnił cały tygielek. Kot zobaczył, jak proszek wiruje porwany prądem.
Mgła zabarwiła się brązową czerwienią, a buczenie spotężniało w straszliwy dźwięk dzwonu, od
którego Kota zabolały uszy. Słyszał, jak czarownice i czarownicy skowyczą ze zgrozy.
- Niech wyją - powiedział Chrestomanci. Opierał się o prawą kolumnę bramy. - Stracili teraz
moc. Wniosą skargi do swoich posłów i będą apelować w parlamencie, ale jakoś to przeżyjemy.
Skinął ręką.
Oszołomieni ludzie w przemoczonych niedzielnych ubraniach zaczęli się wyłaniać z wirującej
bieli. Złamany łuk wsysał ich, jak wir na wodzie wciąga opadłe liście. Pojawiało się coraz więcej
wirujących postaci unoszonych przez prąd. Chrestomanci jakimś sposobem wyłuskał spośród nich
dwóch Nostrumów i postawił ich na chwilę przed Kotem. Jeden orzeł siedział na ramieniu
Henry'ego Nostruma i dziobał go w łysinę, a drugi trzepotał wokół Wiłliama i szczypał go we
wszystkie wystające okrągłości.
- Odwołaj je - zażądał Chrestomanci.
Kot z żalem odwołał orły, które upadły na trawę jako kajdanki. Potem kajdanki zostały
wessane przez bramę razem z braćmi Nostrumami i wirując, odleciały w ślad za resztkami tłumu.
Ostatnia pojawiła się Gwendolina. Chrestomanci ją również zatrzymał. Wówczas biel
pojaśniała, buczenie ucichło i wszyscy członkowie Rodziny zaczęli się gromadzić na słonecznym
zboczu, lekko zdyszani, lecz niezbyt przemoczeni. Kot pomyślał, że ogród wciąż jeszcze wiruje.
Ale może zawsze się poruszał. Gwendolina rozejrzała się ze strachem.
- Puśćcie mnie! Muszę wrócić i być królową.
- Nie bądź samolubna - skarcił ją Chrestomanci. - Nie masz prawa ciągle porywać ośmiu
innych osób z jednego świata do drugiego. Zostań tutaj i naucz się to robić, jak należy. A dworzanie
tak naprawdę wcale nie spełniają twoich rozkazów. Oni tylko udają.
- Wszystko mi jedno! - wrzasnęła Gwendolina.
Podkasała złote szaty, zrzuciła z nóg spiczaste pantofelki i pobiegła w stronę łuku.
Chrestomanci wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać. Gwendolina okręciła się i cisnęła w niego swoją
ostatnią garść smoczej krwi. Chrestomanci musiał się uchylić i zasłonić twarz, a wtedy Gwendolina
pospiesznie tyłem weszła między kolumny.
Rozległ się potężny grzmot. Przestrzeń między kolumnami poczerniała. Kiedy wszyscy
oprzytomnieli, Gwendolina zniknęła. Za łukiem bramy znowu widać było tylko łąkę. Nawet
spiczaste pantofelki zniknęły.
- Co ta smarkata zrobiła? - zapytała stara dama w mitenkach, głęboko wstrząśnięta.
- Zatrzasnęła się w tamtym świecie - wyjaśnił Chrestomanci, jeszcze bardziej wstrząśnięty. -
Tak? - zwrócił się do Kota.
Kot tępo kiwnął głową. Pomyślał, że dobrze się stało. Nigdy więcej nie chciał już widzieć
Gwendoliny.
- I patrzcie, co z tego wysz ło - powiedział pan Saunders, wskazując na zbocze.
Janet, potykając się, schodziła po stoku zapłakana. Minęła Mil-lie, która ostrożnie oddała
Skrzypka Julii i objęła dziewczynkę. Janet zaszlochała głośno. Bernard poklepał ją po plecach, stara
dama w mitenkach współczująco cmokała.
Kot stał samotnie obok ruin, a smok spoglądał na niego pytająco z trawy. Janet była
szczęśliwa we własnym świecie. Tutaj wciąż tęskniła za ojcem i matką. Teraz pewnie utknęła w
tym świecie na dobre, i to przez Kota. A Chrestomanci nazwał Gwendolinę samolubną!
- Nie, to nie tak, nie całkiem - odezwała się Janet otoczona przez Rodzinę. Chciała usiąść na
zwalonym bloku kamienia, ale szybko się poderwała, przypomniawszy sobie, do czego miał służyć.
Kot wpadł na bardzo rycerski pomysł. Posłał po błękitne aksamitne krzesło z pokoju
107
Gwendoliny. Postawił je na trawie obok Janet, która zaśmiała się przez łzy.
- Jesteś bardzo uprzejmy - powiedziała i chciała usiąść.
- Należę do zamku Chrestomanciego! - zawołało krzesło. -Należę do zamku...
Panna Bessemer spojrzała na nie surowo i zamilkło. Janet usiadła. Krzesło trochę się
chybotało, bo trawa była nierówna.
- Gdzie jest Kot? - zapytała niespokojnie.
- Tutaj - odpowiedział Kot. - Sprowadziłem ci krzesło. Pomyślał, że to miło, że Janet tak się
ucieszyła na jego widok.
- Czas na obiad - zwróciła się Millie do panny Bessemer. -Pewnie już dochodzi druga.
Panna Bessemer wykonała majestatyczny półobrót w stronę kamerdynera. Kamerdyner
kiwnął głową. Lokaj i ogrodnicy zbliżyli się chwiejnie, dźwigając wielkie kosze, takie jak na
pranie, ale po otwarciu okazały się pełne kurczaków, szynek, pasztetów, galaretek, owoców i wina.
- Och, wspaniale! - zawo łał Roger.
Wszyscy usiedli kołem i zabrali się do jedzenia. Większość siedziała na trawie, a Kot postarał
się usiąść jak najdalej od Willa Sugginsa. Millie usiadła na kamiennym bloku. Chrestomanci
ochlapał sobie twarz wodą ze źródełka - co go cudownie odświeżyło - i usiadł pod jabłonią,
opierając się plecami o kamień. Stara dama w mitenkach wyciągnęła znikąd stołeczek, bardzo
wygodny, jak twierdziła, a Bernard z namysłem potrząsnął resztkami sznura, które Kot zostawił
obok kamienia. Sznur stał się hamakiem. Bernard rozwiesił go pomiędzy dwiema kolumnami i
położył się w nim z ostentacyjnym zadowoleniem, chociaż utrzymanie równowagi podczas jedzenia
sprawiało mu mnóstwo trudności. Skrzypek dostał skrzydełko kurczaka i zaniósł je na jabłonkę,
ż
eby zjeść z dała od smoka. Smok był zazdrosny o Skrzypka. Na zmianę mściwie dmuchał dymem
na jabłonkę i tulił się mocno do Kota, żebrząc o kurczaka i pasztet.
- Ostrzegam cię, to najbardziej zepsuty smok na świecie - powiedział pan Saunders.
- Jestem jedynym smokiem na świecie - poprawił go smok, zadowolony z siebie.
Janet wciąż miała łzy w oczach.
- Moja droga, rozumiemy - pocieszała ją Millie - naprawdę bardzo nam przykro.
- Mogę cię odesłać z powrotem - powiedział Chrestomanci. -To nie takie łatwe, skoro świat
Gwendoliny wypadł z serii, ale nie myśl, że to niemożliwe.
- Nie, nie, już w porządku. - Janet stłumiła szloch. - Przynajmniej będzie w porządku, kiedy
się przyzwyczaję. Miałam nadzieję, że tutaj wrócę... ale to trochę bolesne. Widzicie...
Oczy zaszły jej łzami, usta zadrżały. W powietrzu pojawiła się chusteczka! wcisnęła się do jej
ręki. Kot nie widział, kto to zrobił, ale żałował, że sam o tym nie pomyślał.
- Dzięki - chlipnęła Janet. - Widzicie, mama i tato nie zauważyli żadnej różnicy. - Wściekle
wytarła nos. - Wróciłam do mojej sypialni i ta druga dziewczyna... naprawdę nazywa się Romillia...
pisała pamiętnik. Zawołali ją w połowie zdania i zostawiła pamiętnik na wierzchu, więc go
przeczytałam. Wszystko o tym, jak się bała, że moi rodzice zauważą, że nie jest mną, i jak się
cieszyła, że udało jej się ich nabrać. Strasznie się bała odesłania z powrotem. We własnym świecie
miała okropne życie jako sierota i nie chciała wracać. Napisała takie rzeczy, że zrobiło mi się jej
ż
al. W dodatku sama się prosiła o kłopoty, skoro trzymała takie osobiste zapiski w domu moich
rodziców. Napisałam jej o tym i ostrzegłam, że skoro już musi prowadzić pamiętnik, niech go
schowa w którejś mojej kryjówce. A potem... potem usiadłam i czekałam z nadzieją, że wrócę.
- Cieszę się, że wróciłaś - powiedział Kot.
- Witamy cię serdecznie, moja droga - dodała Millie.
- Naprawdę chciałaś' wrócić? - zapytał Chrestomanci, spoglądając badawczo na Janet sponad
nogi kurczaka, którą ogryzał.
Janet zdecydowanie kiwnęła głową, chociaż twarz miała zakrytą przez chusteczkę.
- Właśnie o ciebie najbardziej się martwiłem - oznajmił Chrestomanci. - Niestety, nie
zorientowałem się od razu, co się stało. Widzisz, Gwendolina dowiedziała się o lustrze i dokonała
zamiany w łazience. Zresztą nikt z nas nawet nie podejrzewał, że Kot ma taką wielką moc. Prawda
108
zaświtała mi dopiero po tym niefortunnym wypadku z żabą, a potem, oczywiście, natychmiast
sprawdziłem, co się stało z Gwendolina i pozostałymi siedmioma dziewczynkami. Gwendolina
znalazła się w swoim żywiole. A Jennifer, która przyszła po Romillii, jest równie twarda jak
Gwendolina i zawsze chciała być sierotą; podczas gdy królowa Karolina, którą zastąpiła
Gwendolina, cierpiała podobnie jak Romillia i już trzy razy uciekała. To samo dotyczyło pozostałej
piątki. Wszystkie znacznie poprawiły swoje położenie... może oprócz ciebie.
Janet odjęła chusteczkę od twarzy i spojrzała na Chrestomanciego z wielkim oburzeniem.
- Dlaczego pan mi nie powiedzia ł, że pan wie?! Wcale bym się pana nie bała! I nie uwierzy
pan, w jakie kłopoty Kot się przez to wpakował, już nie wspominając, że jestem winna pana
Blablamowi dwadzieścia funtów i nie znam tutejszej historii i geografii! Tu nie ma się z czego
ś
miać! - dodała, kiedy niemal wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Przepraszam - powiedział Chrestomanci. - Wierz mi, była to jedna z najtrudniejszych
decyzji, jakie musiałem podjąć w życiu. Ale kto to jest pan Blablam, u licha?
- Pan Baslam - wyjaśnił niechętnie Kot. - Gwendolina kupiła od niego trochę smoczej krwi i
nie zapłaciła.
- Liczy sobie skandalicznie drogo - zauważyła Millie. - Zresztą to nielegalne.
- Jutro pójdę z nim porozmawiać - odezwał się Bernard ze swojego hamaka. - Chociaż on
pewnie zniknie do tej pory. Wiedział, że mam go na oku.
- Dlaczego to była trudna decyzja? - zapytała Chrestomanciego Janet.
Chrestomanci rzucił smokowi kość z kurczęcia i powoli wytarł palce w chusteczkę ze złotym
C wyhaftowanym w rogu. W ten sposób zyskał pretekst, żeby odwrócić się do Kota i zagapić
roztargnionym wzrokiem w powietrze nad jego głową. Kot już dawno zdążył się przekonać, że im
bardziej roztargniony wydaje się Chrestomanci, tym bardziej w rzeczywistości jest skupiony.
- Z powodu Kota. Byłoby nam znacznie łatwiej, gdyby Kot się złamał i wyznał komuś, co się
stało. Daliśmy mu mnóstwo okazji. Ale ciągle trzymał język za zębami, więc myśleliśmy, że może
jednak znał zakres swojej mocy.
- Ale ja nie znam - zaprotestował Kot.
Janet, która wyraźnie poweselała, odkąd pozwolono jej zadawać pytania, powiedziała:
- Myślę, że pan popełnił błąd. Oboje tak się przeraziliśmy, że weszliśmy do tego ogrodu i o
mało nie zabiliśmy pana i Kota. Powinien pan być z nami szczery.
- Mo że - mruknął Chrestomanci i w zamyśleniu obrał banana, wciąż odwrócony do Kota. -
Zazwyczaj jesteśmy aż nadto godnymi przeciwnikami dla ludzi pokroju Nostrumów. Wiedziałem,
ż
e coś knują za pośrednictwem Gwendoliny, i myślałem, że Kot też wiedział... przepraszam, Kocie.
Nie trzymałbym tutaj Gwendoliny ani przez chwilę, gdybyśmy nie potrzebowali ciebie.
Chrestomanci musi być czarodziejem z dziewięcioma żywotami. Nikt inny nie jest wystarczająco
silny na to stanowisko.
- Stanowisko? - powtórzyła Janet. - Więc to nie jest dziedziczny tytuł?
Pan Saunders zaśmiał się i również rzucił kość smokowi.
- Wielkie nieba, skąd! Wszyscy tutaj pracujemy dla rządu. Praca Chrestomanciego polega na
pilnowaniu, żeby tym światem nie rządziły wyłącznie czarownice. Zwykli ludzie też mają swoje
prawa. I musi pilnować, żeby czarownice nie dostały się do światów, gdzie jest mało magii, bo tam
siałyby zniszczenie. To ciężka praca. A my jesteśmy personelem pomocniczym.
- Potrzebnym mu jak dwie lewe nogi - dorzucił Bernard, wykręcając się w hamaku, bo
próbował zjeść galaretkę.
- Och, daj spokój! - zawołał Chrestomanci. - Gdyby nie wy, dzisiaj byłoby po mnie.
- Dziwię się, w jaki sposób znalazłeś drugiego Chrestomanciego - rzekł Bernard, zbierając
łyżką galaretkę z kamizelki. - My tylko kręciliśmy się w kółko.
- Niełatwo znaleźć czarodziejów o dziewięciu żywotach -wyjaśnił Chrestomanci na użytek Janet. -
Po pierwsze, trafiają się bardzo rzadko, a po drugie, muszą użyć swojej mocy, żebyśmy mogli ich
znaleźć. A Ko,t nie używał. Już myśleliśmy, żeby sprowadzić kogoś z innego świata, kiedy Kot
109
przypadkiem wpadł w ręce jasnowidzącej. Nawet wtedy wiedzieliśmy tylko, gdzie on jest, nie kim
jest. Nie miałem pojęcia, że to Eryk Chant czy w ogóle jakiś mój krewny... chociaż powinienem
pamiętać, że jego rodzice byli kuzynami, co podwaja szansę na czarodziejski talent u dzieci. I
muszę wyznać, że Frank Chant napisał do mnie, że jego córka jest czarownicą i chyba wykorzystuje
młodszego brata. Wybacz mi, Kocie. Nie odpowiedziałem na ten list, ponieważ twój ojciec
zachował się grubiańsko, kiedy zaofiarowałem się dopilnować, żeby jego dzieci urodziły się
pozbawione magii.
- Tym lepiej, że był grubiański - mruknął Bernard.
- Więc o tym były listy? - zapytał Kot.
- Nie rozumiem, dlaczego nic pan nie powiedział Kotu - upierała się Janet. - No, dlaczego?
Kot widział, że Chrestomanci ma się na baczności, bo wciąż wyglądał na roztargnionego.
- Dlaczego? Pamiętaj, że znaliśmy się od niedawna. Kot sprawiał wrażenie, że w ogóle nie
posiada mocy. Natomiast jego siostra rzucała czary znacznie przekraczające jej własne zdolności.
Robiła to, nawet kiedy odebrano jej moc. Co miałem myśleć? Czy Kot wie, co robi? Jeśli nie wie,
to dlaczego? A jeśli wie, do czego zmierza? Kiedy Gwen-dolina się przeniosła i nikt nawet o tym
nie wspomniał, miałem nadzieję, że uzyskam jakieś odpowiedzi. Ale Kot wciąż nic nie robił...
- Jak to nic? - sprzeciwiła się Janet. - Graliśmy w kasztany i on ciągle powstrzymywał Julię.
- Tak, a ja nie wiedziałam, co się dzieje - przyznała Julia, nieco zawstydzona.
Kot poczuł się urażony i zmieszany.
- Dajcie mi spokój! - powiedział i wstał.
Wszyscy, nawet Chrestomanci, zamarli w napięciu. Wszyscy oprócz Janet, która się nie
liczyła, ponieważ nie była przyzwyczajona do magii. Kot z trudem powstrzymywał się od płaczu,
co bardzo go krępowało.
- Nie musicie się ze mną obchodzić jak z jajkiem! - powiedział. - Nie jestem dzieckiem i nie
jestem głupi. Boicie się mnie wszyscy, prawda? Nic mi nie mówiliście i nie karaliście Gwendoliny,
bo się baliście, że zrobię coś okropnego. A ja nic nie zrobiłem. Nie umiem. Nie wiedziałem, że
mogę.
- M ój kochany, po prostu nikt nie miał pewności - odezwała się Millie.
- No, teraz macie pewność! - zawołał Kot. - Wszystko robiłem przez pomyłkę, jak w tym
ogrodzie... I zmieniłem Eufemię w żabę, chociaż nie wiedziałem, że to ja.
- Nie martw się tym, Eryku - odezwała się Eufemia, która siedziała obok Willa Sugginsa. -
Trochę się zdenerwowałam, ale wiem, że czarodzieje różnią się od nas, czarownic. I porozmawiam
z Mary. Przyrzekam.
- Porozmawiaj też z Willem Sugginsem, skoro o tym mowa <•+ wtrąciła Janet. - Bo on zaraz
zmieni Kota w żabę, żeby się zemścić.
Eufemia spojrzała na Willa.
- Co takiego?! - zawołała.
- O co chodzi, Will? - zapytał Chrestomanci.
- Rzuciłem na niego urok... na trzecią godzinę, proszę pana -wyznał lękliwie Will - jeśli nie
spotka się ze mną. Myślałem, że stchórzy, bo ja będę pod postacią tygrysa.
Chrestomanci wyjął duży złoty zegarek.
- Hm. Już prawie pora. Nie gniewaj się, Will, ale niemądrze postąpiłeś. Spróbuj doprowadzić
sprawę do końca. Zmień Kota w żabę albo siebie w tygrysa, albo jedno i drugie. Nie będę
przeszkadzał.
^
Will Suggins podniósł się ociężale i stanął naprzeciwko Kota z taką miną, jakby wolał znaleźć
się daleko stąd.
- Niech ciasto działa - powiedział.
Kot wciąż był taki rozżalony i nieszczęśliwy, że zastanawiał się, czy nie zmienić się w żabę.
Albo w pchłę. Ale jedno i drugie wydawało się głupie.
- Czemu nie zmienisz się w tygrysa? - zaproponował.
110
Jak się spodziewał, Will Suggins stworzył pięknego tygrysa, o długim, gładkim, ostro pręgowanym
grzbiecie. Ciężko stąpał po zboczu, ale jego łapy poruszały się tak płynnie w fałdach jedwabistej
skóry, że wydawał się niemal lekki. Sam jednak zepsuł efekt, kiedy niespokojnie potarł łapą wielki
koci pysk i spojrzał prosząco na Chrestomanciego. Chrestomanci tylko się roześmiał. Smok
podreptał po zboczu, żeby obejrzeć nowe zwierzę. Will Suggins tak się przestraszył, że stanął na
tylnych łapach, żeby uciec przed,smokiem. To zachowanie tak bardzo nie pasowało do tygrysa, że
Kot od razu zmienił go z powrotem w Willa Sugginsa.
- Nie był prawdziwy? - zapytał smok.
- Nie! -jęknął Will Suggins, ocierając twarz rękawem. - No dobrze, chłopcze, wygrałeś. Jak
to zrobiłeś tak szybko?
- Nie wiem - odparł przepraszająco Kot. - Naprawdę nie mam pojęcia. Dowiem się, kiedy
pan mnie nauczy magii? - zapytał pana Saundersa.
Pan Saunders lekko się speszył.
- No.....
- Nie, Michaelu - odezwał się Chrestomanci - to właściwa odpowiedź. To jasne, że magia
elementarna niewiele mu da. Sam będę musiał cię uczyć, Kocie, i zaczniemy od zaawansowanej
teorii. Zaczynasz tam, gdzie większość ludzi rezygnuje.
- Ale dlaczego on nie wiedział? - nie ustępowała Janet. - Zawsze się złoszczę, kiedy czegoś
nie wiem, teraz złoszczę się wyjątkowo, bo to tak dręczy Kota.
- Taka już jest natura magii czarodziejów - stwierdził Chrestomanci. - Mnie też spotkało coś
podobnego. Nie umiałem czarować. Nic a nic. Ale odkryli, że mam dziewięć żywotów... traciłem je
w takim tempie, że nie mogli tego przeoczyć i powiedzieli mi, że kiedy dorosnę, zostanę następnym
Chrestomancim, co mnie absolutnie przeraziło, bo nie potrafiłem rzucić najprostszego zaklęcia.
Więc posłali mnie do nauczyciela, okropnie groźnego starca, który miał wykryć, na czym polega
kłopot. A on tylko na mnie spojrzał i warknął: „Opróżnij kieszenie, Chant!" Posłuchałem. Za
bardzo się bałem, żeby nie posłuchać. Wyjąłem srebrny zegarek, pensa i sześciopensówkę, srebrny
amulet ód matki chrzestnej, srebrną szpilkę, którą zapomniałem wpiąć do krawata, i srebrny aparat,
który powinienem nosić na zębach. I jak tylko je odłożyłem, zacząłem robić naprawdę
zdumiewające rzeczy. Jak pamiętam, zerwałem dach z domu nauczyciela.
- Więc to prawda ze srebrem? - zapytała Janet.
- Dla mnie tak - oświadczył Chrestomanci.
- Tak, kochane biedactwo – uœmiechnęła się do niego Millie. -To taka niewygoda z
pieniędzmi. On może brać do ręki tylko banknoty funtowe i miedziaki.
- Musi nam wypłacać kieszonkowe pensówkami, jeśli Michael nie ma drobnych - dodał
Roger. - Wyobraź sobie sześćdziesiąt pensówek w kieszeni.
- Najgorzej jest przy posiłkach - podjęła Millie. - On nie może nic zrobić z nożem i widelcem
w rękach... a Gwendolina wyprawiała okropne rzeczy przy kolacji.
- Przecież to głupota! Dlaczego nie używacie sztućców z nierdzewnej stali? - zdziwiła się
Janet.
Millie i Chrestomanci wymienili spojrzenia.
- Nigdy o tym nie pomyślałam! - wykrzyknęła Millie. - Janet, moja kochana, jak dobrze, że
tutaj zostajesz!
Janet spojrzała na Kota i parsknęła śmiechem. A Kot, chociaż wciąż czuł się trochę samotny i
rozżalony, również zdołał się uśmiechnąć.