Zimniak Andrzej
Flamenco na krańcu świata
Nowa Fantastyka - październik 1990
Gdy Strażnik przymknął powieki, zobaczył ich: dwoje intruzów, zbliżających się, aby opanować
Skarbiec. Raptownie otworzył oczy, wyostrzył zmysły i spróbował dokładniej zlokalizować przybyszów.
Na próżno - znajdowali się za daleko, gdzieś poza orbitą Capricorna lub nawet w zewnętrznej przestrzeni
pełnego kosmosu. Albo - byli dobrze ukryci.
Potrzebował niewielu minut, aby osiągnąć stan gotowości. Kilka pustych ciosów odświeżyło sprawność
w walce wręcz. Miecz i sztylety, mniejszy ukryty w cholewie buta, zazwyczaj stanowiły rekwizyty, ale ten
jeden jedyny raz, kiedy mogłyby zostać użyte, wystarczająco usprawiedliwiał ich obecność w rynsztunku.
Nieodzowna lanca i napierśna płyta z soczewką energetyczną dopełniały uzbrojenia.
Wyszedł z podziemi i przemierzył dziedziniec zamku, bezgłośnie stąpając po marmurowych płytach. W
tej części planety Orr wstawał świt: wierzchołki gór płonęły błękitem, a liliowy mrok dolin uciekał,
rozpływał się, wsiąkał w rumowiska głazów otaczających Skarbiec niedostępnymi szańcami. Strażnik
machnął lancą i po odległych turniach przetoczył się grzmot, szczyty rozbłysły jaśniejszym ogniem niż
wschodzące słońce. To był znak dla obcych: odejdźcie w pokoju, omińcie tę skalistą planetę w bezpiecznej
odległości. Jeśli postanowicie inaczej, będziecie winni wszystkiemu, co nastąpi.
Ułożył się w oknie strzelniczym i przymknął oczy. Znów zobaczył tych dwoje, którzy zlekceważyli
ostrzeżenie. Tym razem znajdowali się bliżej i widział ich znacznie wyraźniej. On byt stary, zdecydowany i
władczy, ona - drobna i delikatna jak lalka. Tak, od początku wydawało mu się, że ma w sobie coś z lalki:
jakiś rodzaj kruchości i nienaturalny sposób bycia. Widział ich coraz lepiej, chociaż wciąż nie potrafił
zlokalizować. Przybywali oddzielnie, lecz był przekonany, że wiedzieli o sobie. Zdarzają się różne
przypadki, ale nie takie, żeby niezależni wędrowcy w tym samym czasie dotarli do krańców świata.
Coś przemknęło po niebie barwnym ptasim trzepotem, energia tak słaba, że bez oporu przeniknęła przez
zapory wraz z niebieskim światłem górskiego świtu. Strażnik cicho jak kot zeskoczył z okna na zewnętrzną
stronę fortyfikacji. Nie zdążył się zastanowić, po prostu czuł, że tak będzie bezpieczniej. Nieprzyjaciel, jeśli
dotarł aż tutaj, na pewno wykorzysta sytuację i uderzy od razu w sam środek.
Bezgłośnie opadł na daleki, zewnętrzny taras, zeskoczył jeszcze niżej do suchego wąwozu dawnej fosy i
przypadł plecami do muru. Dopiero teraz omiótł szybkim spojrzeniem niebo, kamienne ściany twierdzy i
rumowisko skał. Było cicho i spokojnie, jak zwykle, jak od tysięcy lat.
Po raz kolejny skoncentrował się. Na dziedzińcu trwał gorączkowy ruch cieni, tak, chyba cieni, bo jak
inaczej nazwać zgęstki energetyczne o ledwie zaznaczonych, zmiennych kształtach?
Nie docenił przeciwnika. Ktoś, kto dysponował deakceleratorem energii postaci fizycznej, zasługiwał na
najwyższą uwagę. Nikt taki dotychczas nie odwiedził planety Orr. Strażnik nie wiedział nawet, że podobne
urządzenia istnieją. Ale w końcu było to możliwe - w głębi znanego świata wciąż powstawały i gasły
cywilizacje planetarne, zawsze od nowa przechodząc ten sam cykl od poziomu troglodytów poprzez etap
wojen do epoki świetności. A potem od okresu wysublimowanej, schyłkowej kultury z powrotem do
barbarzyństwa. Którejś z nich mogło udać się coś więcej niż tej, która jego mianowała Strażnikiem Skarbca
na dalekiej rubieży.
Tak powoli, żeby proces przemieszczania się najbardziej zbliżony był do adiabatycznego, a wiec
najtrudniej wykrywalnego, podpełzł do ukrytego włazu i podał kod. Wskoczył w szczelinę przejścia i
pomknął ekranowanym korytarzem. Dotarcie do poziomu dziedzińca zajęło mu kilka sekund.
Stary mężczyzna stał odwrócony, z rękami założonymi do tyłu. Lalka o złotej cerze siedziała na
balustradzie w pozie znamionującej niecierpliwe oczekiwanie.
Nie było wątpliwości, że należy zgładzić ich oboje, i to natychmiast. W historii Skarbca jeszcze nikomu
nie udało się dotrzeć tak daleko, wiec Strażnik zawahał się. Nie można było zastosować laserów ani
anihilatora, należało użyć tylko takiej ilości energii, która swobodnie wyparuje przez osłony. W
przeciwnym wypadku wnętrze przestrzeni chronionej ogrzeje się do temperatury setek tysięcy stopni, w
ciągu nanosekund osiągając stan plazmy. A wiec sztylet...
- Przybywamy w pokojowych zamiarach, przecież widzisz moje dłonie - mężczyzna odwrócił się,
unosząc ręce do wysokości piersi. Był w doskonale skrojonym, czarnym garniturze, od bieli kołnierzyka
ostro odcinała się wstążka muszki.
- Nikt was nie zapraszał. Odejdźcie tam, skąd przybyliście - Strażnik wstąpił po schodach i stanął przed
intruzem. Tamten cofnął się o krok.
- Jestem misjonarzem. Nawracam cywilizowanych ludzi na Prawdziwą Wiarę, niezależnie od planety, z
jakiej pochodzą.
Coś było nie w porządku. Twarz tamtego... niby normalna, poorana zmarszczkami, ale także podbiegła
tłuszczem, bystre, ciemne oczy, w spojrzeniu coś twardego, jakaś zachłanność, niezręcznie maskowana
nieruchomym uśmiechem mima. Nie wyglądał na duchownego, ale nawet nie o to chodziło. Zbyt szybkie
ruchy ramion podczas gestykulacji, zagadkowe migotanie świetlnych drobin wokół obrysu dłoni - właśnie...
- Jestem bogata. Mogę sobie pozwolić na podróże. Chciałam dotrzeć do krańca kosmosu. Może pan mi
pokaże, na czym to polega? Co jest dalej?
Ekscentryczna, pewna siebie młoda damulka w złotych pantofelkach. Żółta, trochę marchewkowa cera,
szopa blond włosów, pośród których błyszczy brylantowy diadem. Z nią też nie wszystko jest w porządku -
kamienna balustrada nie wgniotła jej białej sukni, siadła na niej jak śnieżynka, bez ciężaru. Gdy
zeskakiwała, zatrzymała się sztywno w tej samej chwili, w której dotknęła posadzki, jakby wcale nie miała
masy. Przymknął oczy obserwując pląsające cienie. Rzeczywiście: kończyły się bardzo blisko kamiennej
podłogi, ale wyraźnie ponad jej powierzchnią. Były projektami, fantomami świetlnymi. Pierwowzory tych
zjaw unosiły się wysoko nad planetą w swoich kosmicznych czółnach.
W chwili, w której Strażnik zlokalizował materialne postacie intruzów na orbicie planety, na twierdze
runął potężny potok energii. Zapory wchłonęły wyładowanie, włączając uzyskaną moc do własnego
zasilania.
- Co się stało? - Lalce ze strachu trzęsły się ramiona. Miała prawo być zdenerwowana, wszak pierwszy
atak się nie powiódł.
- Pójdę sprawdzić - skorzystał ze sposobności i zbiegł do podziemi. Fantomy nie były groźne, mogły
tylko szpiegować. Należało zacząć działać, bo przeciwnik okazał się potężniejszy niż kiedykolwiek
przedtem.
Może i on potrafi wytwarzać własne fantomy? Wsparł się na lancy i zastanowił się, kolejno badając
możliwości, w jakie wyposażyli go mocodawcy. Ależ tak, oczywiście! Sekwencja kilku stosunkowo
prostych czynności i świetlna projekcja jego osoby pojawiła się w przejściu, po czym skierowała się
schodami na dziedziniec. Tam fantomy podjęły konwersacje zgodnie z regułami odwiecznego savoir-
vivre'u, zupełnie jakby potrafiły reprezentować lepszą, czy może tylko bardziej układną cześć ludzkiej
natury.
- Panią, zdaje się, interesowało lustro wszechświata?
- Przybyłam obejrzeć granice naszego kosmosu, szanowny rycerzu. I, jeśli nie nastręcza to zbyt wielkich
kłopotów, wyjrzeć, co jest dalej.
- Jeśli nocą spojrzy pani na niebo planety Orr, zobaczy pani, że dzieli się ono na dwie lustrzane połowy,
jak dłoń prawa i lewa. Wszystko jedno, czy skieruje pani swój statek w lewą cześć nieba, czy też w
odpowiedni punkt prawej, doleci on do tych samych światów.
- Tych samych czy takich samych?
- Tych samych, szanowna pani. Jeśli za pierwszym razem lot będzie przebiegał w przestrzeni liniowej,
czyli normalnej, to za drugim jego tor znajdzie się w przestrzeni ugiętej, lecz po dokładnie tym samym
czasie statek znajdzie się w tym samym punkcie.
- Ach tak... A czy nie można przebić tego ugięcia przestrzeni, mój drogi wojowniku?
- Nie w tych wymiarach, które są nam przeznaczone.
- Przeznaczone, przeznaczone. Przeznaczone jest nam to, po co sięgamy.
- Pod warunkiem, że ten gest został nam jeszcze wcześniej przeznaczony, droga pani.
- Och, mówi pan smutno, ale interesująco. Dlaczego ma pan złote powieki?
- Ślady tlenu w atmosferze planety są dla mnie szkodliwe. Musze być ostrożny, bo mieszkam tu na stałe.
Tymczasem cielesna postać Strażnika ani na chwile nie przerywała obserwacji. W momencie, gdy
obydwa kosmiczne czółna przypadkowo znalazły się niemal na jednej linii z twierdzą, machnął lancą. Z
wyrzutni, ukrytych w piarżystych hałdach, trysnęły laserowe salwy.
Ś
wiat stanął na głowie: frędzlaste zasłony gęstego ognia opadały zewsząd i nie było im końca, potężne
tąpnięcia zakołysały ziemią i niebem. Wreszcie zaległa cisza, tylko gdzieś ze starych murów wciąż
osypywał się gruz. Kamienny pył wisiał w przestrzeni jak mgła.
Strażnik padł na kolana. Po raz pierwszy w życiu bał się. Zimne macki lęku oplotły go, sparaliżowały
ruchy, rzuciły na ziemie. Zewsząd docierał szelest natrętnych szeptów.
- Daj klucz do Skarbca. Przecież widzisz, że to nie ma sensu.
- Nie opieraj się dłużej. Dysponujesz przestarzałą techniką wojenną.
- Nieee! - ryknął i zerwał się z klęczek. Wściekłość wyswobodziła go z lodowatego gorsetu. Jednym
susem znalazł się na tarasie. - Precz stąd, zjawy, zwidy, plamy odbitych świateł! Nikt niepowołany nie tknie
Skarbca, chyba że dostanie się tam po moim trupie!
Wydobył miecz i ciął na oślep. Płytka stal przebijała bez oporu tors spowity w czarny garnitur, zagłębiała
się w blond włosach i złotej twarzy, przewiercała biel sukni.
- Precz.
Gdy fantomy odstąpiły, oparł się ciężko na klindze. I choć jego biologiczny czas niemalże nie płynął,
poczuł nagle ciężar wielu tysięcy lat służby, w jednej krótkiej sekundzie doświadczył udręki wszystkich
swoich ofiar i usłyszał skargę uwięzionych w Wieży Czasu. Lecz prędko dal sobie rade i z tym zwiastunem
własnej słabości.
Wsunął miecz do pochwy i skoncentrował się, aby oszacować straty. Zapory chroniące zamek
przemieściły się nieco, lecz pozostały nie naruszone. Przeciwnik zniszczył natomiast obydwa gniazda
laserowe, prowadzące atak. Mógł zrobić to jedynie w chwili, w której znikły osłony własne wyrzutni, aby
wypuścić radiacyjny sztych. A wiec kontratak w ciągu pikosekund. Może laserowe lustro, zawracające
promień do punktu jego emisji? W każdym razie rozwiązanie przewyższające poziom technologii, jaką
dysponował.
A może fantomy potrafią coś więcej, niż przypuszczał? Należało to zbadać.
- Pan jest misjonarzem, ale tutaj nie ma nikogo, kogo można byłoby próbować nawracać. Nie ma nikogo
oprócz mnie, a ja nie jestem religijny. Może wiec poszuka pan sobie bardziej odpowiedniego miejsca do
pracy?
- Znakomicie I Pan nie jest religijny, ale kto wie czy się pan takim nie stanie, Tym bardziej że moja
religia w żadnym twierdzeniu nie stoi w opozycji do wiedzy. Wręcz przeciwnie...
- Proszę darować, ale pańskie wysiłki są daremne. Szkoda czasu,
- Mam go dużo, a pan nie ma wielkiego wyboru. Odejdziemy dopiero wtedy, gdy nasze prośby zostaną
zaspokojone,
- Wiec słucham.
- Głoszę wiarę w Boga Przypadkowego. Kiedyś ktoś, oczywiście Istota rozumna, stworzył nasz świat.
Może na drodze eksperymentu, a może jako produkt uboczny podczas wykonywania zwykłej czynności.
Kto wie, czy gdzie indziej kreacja wszechświatów nie jest równie prosta, jak u nas puszczanie kółek z
dymu.
- O ile dobrze rozumiem, mówi pan o okresie sprzed zerowego punktu wielkiego wybuchu, kiedy to czas
nie istniał...
- W naszych wymiarach jeszcze nie, bo ich nie było. Gdy zostały wykreowane, nasz czas zaczął biec.
- W porządku. Z konieczności interesuje nas tylko to, co zdarzyło się w naszym czasie.
- Niekoniecznie tylko to, drogi panie. Gdzieś w innych wymiarach ustanowiono warunki początkowe aktu
naszego stworzenia. Jest to równanie Samo modyfikujące liczbę rozwiązań w miarę wzrostu zmiennej t,
czyli upływu czasu. Równanie to opisuje zarówno atom wodoru, jak i gwiazdę planety Orr, a także pańską i
moją osobę. W przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, od początku aż... do końca. Wystarczy podstawić
odpowiednie dane.
- To skrajny determinizm...
- Nie, to tylko prawa natury, stworzone boskim impulsem.
- ... a gdyby nawet przyjąć tę znaną doktrynę za słuszną, pański wywód i tak nie jest spójny. Po co Bóg
miałby robić eksperyment, skoro ma już wynik w postaci równania?
- Przepraszam, ale pan personifikuje Boga, użyczając mu ludzkich cech.
- No tak. Wiec po co nam te równania? Chce pan władzy nad światem, pragnie pan atrybutów boskości?
- Ależ... Skąd panu to przyszło... Źle mnie pan zrozumiał. Po co takie insynuacje? Jestem misjonarzem,
drogi panie.
- Przepraszam. Załóżmy, że chce pan znać przyszłość, aby przeciwdziałać złu. Ale to zło już zakodowano
w równaniu.
- Z równania można będzie odczytać ogólne trendy rozwoju i konstrukcje świata na każdym etapie.
Szczegóły, nie naruszające tych trendów, należą do nas. To ludzki udział w boskiej zasadzie
nieoznaczoności.
- A wiec Bóg Przypadkowy powinien wyjawić nam postać Równania Wszechświata. Czy sądzi pan, że
Równanie dopuszcza ten akt?
- Oczywiście, jeśli kontakt z Nim jest możliwy.
- Czy da mi pan trochę czasu do namysłu?
- Tyle, ile potrzeba.
Strażnik był zadowolony. Nie, te fantomy nie potrafią niczego więcej ponad szpiegowanie. Ale możliwy
jest też proces odwrotny: uzyskiwanie od nich informacji. Ten przygłupi pseudo misjonarz odsłonił się
niemal całkowicie. Nim należy zająć się najpierw.
Odrzucił lance - nie będzie potrzebna w tej rozgrywce. Krętymi schodami zszedł na dno lochów, gdzie
wielosetletnim snem spał Wang.
Ostrożnie przekroczył próg celi, wyłożonej zielonym jaspisem. Panował tu głęboki, przejmujący chłód
podgórskich pieczar. Ściany pełne zgrubień i narośli opalizowały odbitym blaskiem.
Strażnikiem wstrząsnął mimowiedny dreszcz i wtedy otrzymał uderzenie mentalne. Zaraz po nim
przyszło drugie, znacznie potężniejsze. Zatoczył się, zasłonił ramieniem, jakby to mogło pomóc. A Wang,
nagle zbudzony, kąsał dalej na ślepo.
- To ja, twój brat. Przestań - prosił, jęczał zbolałym umysłem. Upadł na podłogę i wtedy razy ustąpiły. W
pęknięciu górskiego kryształu zapłonęły dwa rubinowe ognie.
- Poznajesz mnie, prawda? - spytał Strażnik, zmuszając się do spokoju. - Musiałem cię obudzić,
potrzebuję pomocy.
Wang wyfrunął z kryjówki i w okamgnieniu pokonał dzielącą ich przestrzeń. Zatrzymał się, machając
błoniastymi skrzydłami, a potem radośnie wczepił się w opończe na piersi Strażnika. Był mały i odrażający,
ale nie można go było nie lubić.
- Jesteś już gotów? Wiec idziemy - zarządził Strażnik z ulgą.
Czuł się rześki i pełen animuszu; było jasne, że Wang rozpoczął prace.
Najpierw wywabili superego misjonarza. Przyszło im to bez trudu; był istotą podzielną. Jego sumieniem
okazał się dziesięcioletni chłopiec z pudełkiem ołowianych żołnierzyków pod pachą.
- Kim pan jest? - spytał, trochę przestraszony.
- Twoim dalekim wujem - uśmiechnął się Strażnik. - Chcesz cukierka?
- Daj - chłopak rzucił się i wyrwał mu z ręki torbę z kolorowymi imitacjami. - Przechodzisz pod moje
rozkazy, rycerzu. Baczność. Na prawo patrz!
- Czy nigdy nie znudziła ci się zabawa w wojnę, chłopcze?
- Znudziła? - bursztynowe, niewinne oczy zrobiły się okrągłe. - Dlaczego? Przecież to jedyna prawdziwa
zabawa!
- Nauczę cię innych prawdziwych zabaw.
- Później, wujku, jak wygram wielką bitwę. Wtedy będę rządził.
- Na to nie starczy ci czasu, bo rozpoczniesz przygotowania do następnej wojny.
- To dobrze! - klasnął w dłonie. - A gdybym na razie nie zechciał?
- Będziesz musiał. Aby wciąż od nowa zwyciężać nienawiść.
- Nie bujaj, wuju - malec puścił oko. - Ciebie nie zabiję, bo będziesz w moim wojsku. Zgadzasz się? Dam
ci złota ile zechcesz!
Strażnik uznał, że ta droga jest ślepa. Uniósł drąg lancy.
- Zjeżdżaj stąd, smarkaczu! Ale już!
Zlikwidowanie infantylnego sumienia "misjonarza" nic by nie dało, nie było więc potrzeby, by dalej się
nim zajmować. Popędy, stanowiące bezkształtną, nie antropomorficzną bryłę "id", także nie stanowiły
obiektu godnego zainteresowania. Pozostawało ego, wyizolowane "ja" intruza. Niestety, z tym było zawsze
najwięcej problemów.
Wang miał kłopoty, szamotał się i wił na soczewce energetycznej, ale w końcu oddzielił pożądaną cześć
osobowości. Stał przed nimi stary mężczyzna w mundurze wyższego oficera, bił od niego blask orderów i
odznaczeń. Twarz przybyłego była sępia, porznięta czarniawymi rozpadlinami, oczy wpadły głęboko w
czaszkę i błyszczały stamtąd jak podświetlone szkiełka.
- Jak pana tytułować? - skłonił się Strażnik.
- Marszałek - odpowiedź przypominała szczek odbezpieczonej broni. - Zapewne orientujecie się, po co
tutaj przybyłem?
- Ależ oczywiście. Nie przewiduję trudności. Jednak pozwoli pan, Marszałku, w uznaniu wybitnych
zasług zaprosić się na małą ceremonie...
- Na długo?
- Skądże, nie śmiem zabierać cennego czasu. Kilka minut... To takie tutejsze honorowe odznaczenie...
- Niech będzie - oblicze Marszałka jakby trochę złagodniało. - Prowadźcie.
Wang postarał się. Na dziedzińcu przygrywała orkiestra dęta, wiwatowały delegacje młodzieży,
urzędników miejskich, szewców, piekarzy i rolników, a w miejscu dawnych skalnych rumowisk falowało
morze głów. Łopot flag był jak strzały z bicza, wokół Marszałka uwijała się grupka dzieci z kwieciem w
tłustych piąstkach.
Starzec złagodniał jeszcze bardziej, jego oczy straciły twardy blask. Gdy przy werblach przypinano mu
kolejny order, rozrzewnił się i stracił czujność. A przynajmniej większą jej cześć. I o to właśnie chodziło.
- Prosimy Jaśnie Wielmożnego Pana na bankiet na jego cześć!
- Strażnik padł na kolana i czołem dotknął marszałkowskiego kamasza. Gość odsunął go nogą i ruszył w
kierunku udekorowanych wrót, do których zapraszały ubrane na ludowo dziewczęta. Znajdował się w stanie
takiego upojenia, że nie zauważył, jak w gotyckim oknie wieży pojawiła się na mgnienie oka szara,
zniekształcona świeżą raną twarz i znikła, zanim choćby skrzywieniem warg zdołała dać ostrzegawczy
znak.
Wrota uchyliły się - za nimi ziała czarna nicość. Zanim, Marszałek zdążył zrozumieć. Strażnik runął na
niego z impetem czołgu i zepchnął w czeluść, zadając wściekły cios głową. Sam zawisł na wierzejach nad
przepaścią, w której wzbierały czarno sine fale. Poczekał, aż malejące ciało starca zanurzyło się i rozmazało
w mroku, a gardłowy wrzask ofiary ucichł nagle, aby brzmieć dalej w warstwie innego czasu. Dopiero
potem zrobił nogami silny wymach, zagłębiając na chwile stopy w przeraźliwie zimny ciąg Wieży, i
skoczył do tyłu, lądując na samym skraju otchłani. Nie ruszając się z miejsca poczekał, aż wrota zawarły się
z hukiem.
Pierwszy z intruzów został pokonany. Jego infantylne superego i pierwotne id pozostaną bezradne jak
opuszczone dzieci, a fragmenty rozszczepionej osobowości nigdy nie odnajdą się w czasoprzestrzennym
labiryncie.
- Spróbujemy teraz z tą lalą, drogi bracie Wang - powiedział pieszczotliwie, drapiąc za uszami
pokracznego stwora. Czekał. Właściwie niczego nie wiedział o swoim następnym przeciwniku.
Białą aleją pośród graniasto wystrzyżonych żywopłotów nadchodziła długonoga, szczupła dziewczyna o
włosach koloru leśnego miodu. Superego kobiety, która przybyła na planetę Orr, aby zawładnąć Skarbcem.
- Tak, wiem - powiedziała, opuszczając głowę i odsłaniając skrawek białego karku. - Wiem, że chcecie
mnie zawrócić, pragniecie wyperswadować, nakłonić do rezygnacji, czyli do zajęcia miejsca przypisanego
przez innych. Ty, Albercie - zwróciła się do łysawego mężczyzny o szpiczastym nosie i ostrym spojrzeniu
siwych oczu - tropisz mnie nawet tutaj, a przecież wiesz, jak jest miedzy nami. Ty, Piotrze, pragniesz abym
była tylko matką. A ja przecież oprócz tego jestem jeszcze sobą!
Wang działał metodycznie. Po próbie sumienia powinna nastąpić próba zwierzeń. Rzeczywiście,
dziewczyna po krótkiej przerwie podjęła przerwany monolog.
- Matka mojej matki pochodziła ze Starej Planety, z kraju o dziwnej nazwie: Andaluzja. Nie byłam tam
nigdy, ale czasami wyobrażam sobie wioskę w dolinie miedzy dwoma górskimi masywami. Po pracy w
winnicach dziewczyny z tej wioski schodzą się, aby tańczyć flamenco. Tańczą na stwardniałej od upału
ziemi, przy ostrym grzechocie kastanietów. Ich oczy błyszczą, ruchy stają się szybkie, turkoczą długie
suknie.
Staruchy rajcują po ogródkach, że młode wyszły łapać mężów. Owszem, można i tak to określić.
Kochamy i żyjemy po to, aby spłodzić i umrzeć. Lecz także, aby szukać, wciąż od nowa zaspokajać
potrzebę odkrywania, mimo że jest to tylko wieczne powtarzanie. Dziecko odkrywa magię mowy,
dziewczyna - rozkosz miłości. A czego szukamy później? Może pojednania w porozumieniu, potwierdzenia
sensu przebytej drogi, akceptacji naszego życiowego doświadczenia? Tańczymy wieczne flamenco, gdzie
bądź, na obcych planetach i pod obcymi gwiazdami, kusząc los i pragnąc w obcym wszechświecie jeszcze
raz odkryć... siebie. I nie zważając na porażki próbujemy wciąż od nowa, dopóki starcza wiary i marzeń.
- Marzenie pełnię urody osiąga tylko w sferze pragnień - zareplikował i urwał, lecz było już za późno.
Cząstkowa stymulacja Wanga została zerwana, dziewczyna gwałtownie uniosła głowę. W jej spojrzeniu był
wyniosły chłód.
- Ty jesteś Strażnikiem, który zabił mojego przyjaciela. Teraz przywabiłeś mnie i bierzesz na spytki. Giń!
- krzyknęła przeraźliwie i zadała błyskawiczny sztych wydobytym z fałdów sukni sztyletem. Cios był tak
szybki, że Strażnik nie zdążył zasłonić gardła.
Trójkątne ostrze przemknęło po szyi, cień postaci ogarnął go jak mgła, spłynął bokami, rozmazał się i
znikł. Była wciąż fantomem; Wang nie zdołał wywabić pełnego superego przybyłej.
Czy smok popełnił błąd? Czy osobowość kobiety była niepodzielna? A może przybyła potrafiła
zapanować nad procesem rozszczepiania i zmyliła Wanga, a wiec przewyższała ich umiejętnościami na
każdym polu?
Należało działać szybko. Lecz ONA była jeszcze szybsza.
- Chcemy przyjść do ciebie wszystkie trzy - zakomunikowała przez fantom, który zmaterializował się
gdzieś z boku. - Czyli po prostu przyjdę ja. Otwórz śluzę siłową.
- Dobrze - odparł bez namysłu. To też była szansa, poza tym dał się ponieść hazardowi gry. - Otwieram
ś
luzę helisową. Ostrzegam, że każda nadmiarowa porcja energii zostanie przetransformowana.
- Cieszę się - oświadczyła, stając przed nim. Wylądowała w kapsule podobnej do wydłużonego bąbla ze
szkła. - Ostrzegam, że otoczyłam twoją samotnię dodatkową osłoną energetyczną. Nie używaj wiec laserów
ani bomb, jeśli nie chcesz roztopić tych szacownych murów.
- Mogę cię zastrzelić - syknął, na chwilę tracąc panowanie.
- Tak się składa, że potrafię zawracać twoje pociski, wiesz już coś o tym. W walce wręcz również z
pewnością dotrzymam ci pola - uśmiechnęła się z pozorną swobodą.
- Wiec na co czekasz?
- Chcę... porozmawiać.
- Lepiej odejdź cała i zdrowa. Opuść miejsce, które nie jest ci przeznaczone.
- Nie. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Wiesz, że jestem samotna. Od dawna pragnęłam poznać człowieka
tak niezwykłego jak ty. Pewnie... mnie nie rozumiesz...
- Ależ tak... - pochylił głowę, żeby nie widziała jego twarzy.
Gorączkowo próbował znaleźć rozwiązanie. Poza szukającej pocieszenia była trywialna, ale stanowiła
zdecydowane rozpoczęcie. Jeszcze teraz mógł się wycofać, nadchodził ostatni moment. Jeśli tego nie
uczyni, nikt nie będzie w stanie przewidzieć rozwoju wydarzeń. Niestety, od początku starcia ONA miała
inicjatywę.
Skoncentrował się. Psychika tej kobiety jawiła mu się jako lita kula bez najmniejszej szczeliny, nie istniał
ż
aden punkt zaczepienia. Sytuacja wyglądała na beznadziejną, chyba że...
Kobieta nastawiła się na tym etapie rozgrywki wyłącznie na obronę. Gdyby dało się to zmienić, jakoś
odciągnąć jej uwagę... Wszelki bezpośredni atak wydawał się bezcelowy. Wiedział, co ma robić, ale ryzyko
było ogromne. Większe niż kiedykolwiek w ciągu tysięcy lat służby.
Musiał wytrącić ją z równowagi, dzięki której stanowiła niewzruszoną twierdzę mentalną. Należało
wywołać lęk, ale nie o własną integralność cielesną, bo właśnie na to była doskonale przygotowana.
- Rozumienie oznacza nie tylko wymianę informacji - mówiła, przysuwając się nieznacznie. - Zresztą po
co ja... Ty przecież wiesz... Jak brzmi twoje imię?
- Moje imię jest moją własnością - nie potrafił skłamać.
- Ach tak, przecież zrodziła cię cywilizacja, wierząca w magię nazw - była coraz bliżej. Czuł ciepły
zapach jej ciała. Zauważył, że w brylantowym diademie ukryła srebrny nóż sprężynowy. Przygotował się
na atak i wiedział, że ona o tym wie.
- Spójrz - powolnym ruchem wydobyła spomiędzy fałdów sukni trójkątny sztylet i odrzuciła go. - Nie
dybię na twoje życie. Nie wiem, ale może przyleciałam tu właśnie... dla ciebie?
Obustronna maskarada stawała się trudna do zniesienia, ale wciąż stanowiła pożywkę dla ich gry. Nie
wolno zaatakować tej kobiety, powtarzał w myśli, nie wolno, bo jest za dobra, bo właśnie spodziewa się
ataku i tylko ataku.
Zważył swój nóż w dłoni, po czym cisnął go daleko za mury. Ta broń była bezużyteczna. Uklęknął i
schylił głowę tak, że dotknął kolan kobiety. Czul paraliżujący strach, ale wiedział, że wybrał skuteczną
drogę: odsłonił szyje i plecy na atak. Gdy szczeknęła sprężyna, lekko uderzył głową, prowokując
przeciwniczkę. I wtedy spadł na niego piorun. Nie było bólu, tylko nagły rozbłysk, a potem ciemność. Z tej
ciemności dobiegł daleki jęk, który rozbudował się i wykształcił w histeryczny krzyk.
- Nie umieraj, skurwysynu! Kochany, najdroższy, to nie tak miało być...
Musiała dobrze o tym wiedzieć: komuś, kto nie zna hasła, śmierć Strażnika zamknęłaby drogę do
Skarbca. Można byłoby tylko zniszczyć to miejsce, ale nigdy - dostać się do środka.
Skupił uwagę na sobie. Myślał, oddychał, przyspieszony puls bił miarowo, mógł poruszać palcami rąk i
nóg. Ból pełzł od usztywnionej szyi, tam dosięgnął go cios. Lecz tętnica i pnie nerwowe wydawały się nie
naruszone.
- Zabiłaś mnie - wycharczał. W ustach miał krew, po brodzie pociekła ciepła strużka. Uraz musiał być
poważniejszy niż początkowo przypuszczał.
- Ty... żyjesz?! - górna cześć twarzy płakała jeszcze, podczas gdy usta rozciągał już uśmiech. - Prowadź
do Skarbca, cholero, draniu, oszuście - zażądała niskim, schrypniętym głosem, przykładając mu nóż do
gardła.
Odepchnął broń, kalecząc sobie palce. Oddychał teraz z trudem, chrapliwie.
- Weź to żelastwo - wyszeptał.
Pełzł na czworakach, brudząc posadzkę plamami czerwieni. Posuwał się coraz wolniej. Tuż przed
wrotami padł, uderzając twarzą o kamień. Nie poczuł bólu.
- Otwieraj! Otwórz natychmiast, jeśli ci życie miłe! - wrzeszczała tuż nad jego uchem. Ostra stal znów
zagłębiła się w ranie, wzniecając paroksyzm bólu. Podźwignął potwornie ciężkie ciało, nadludzkim
wysiłkiem klęknął. Zgłoski bulgotały głęboko w krtani.
- Za... pu... kaj trzy... krot... nie.
Złotowłosa lalka skoczyła jak puma i zastukała trzonkiem. Gdy wrota uchyliły się. Strażnik zebrał resztę
sił i runął naprzód. Ich ciała zderzyły się i odbiły od siebie, lecąc w ciemności w różnych kierunkach.
Nabrzmiały przerażeniem wrzask ucichł nagle, widocznie przegrodził ich strumień innego czasu.
Minęło wiele dni. Gdy wreszcie otworzył oczy, zobaczył tuż koło swojej twarzy rubinowe ślepia Wanga.
Z trudem przypomniał sobie, gdzie jest i dlaczego.
- Głupi braciszku - powiedział z wysiłkiem. W ustach miał pełno ostrych skrzepów. - Wpakowałeś się
wraz ze mną w niezłą, bo wieczną kabałę...
Morda smoka śmiała się. Stwór rozwinął skrzydła i przefrunął na coś, co znajdowało się tuż obok. Były to
wciąż otwarte wierzeje.
Stało się coś nieomal niemożliwego. Zaraz na początku, gdy strącił lalkę w otchłań, jeszcze zanim sam
zaczął spadać, pochwyciła go struga powolnego czasu. Przez te wszystkie dni oddalił się od wrót zaledwie
o centymetry.
Wyciągnął ramię i zacisnął palce na krawędzi płyty. Podciągnął się, lecz nie był w stanie posunąć się ani
o milimetr dalej: tam zaczynał się inny rewir temporalny. Wrota tkwiły jak zamurowane w kleszczach
różnych czasów.
I wtedy znów stal się cud - strumień zanikł lub popłynął nowym korytem. Strażnik odzyskał ciężar i
zawisł na jednej ręce nad otchłanią, uderzając całym ciałem w powierzchnie wierzei.
Próbował jeszcze znaleźć oparcie dla stóp, lecz daremnie. Czuł, że słabnie; rana na szyi otworzyła się, po
plecach pociekła gorąca strużka. Przerzucając ciężar ciała z dłoni na dłoń, posuwał się powoli ku
zbawczemu progowi. Wreszcie odepchnął się łokciami i kolanami i runął bezwładnie na płyty posadzki.
Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim powróciła świadomość. Czynnością, którą wykonał przed
wszystkimi innymi, było zatrzaśnięcie wrót Wieży. Potem wyciągnął rękę do Wanga - stwór podfrunął i
wczepił się w jego płytę napierśną. Strażnik był przekonany, że w czerwonych ślepiach smoka migotał
diabelski chochlik.
- Nie wiedziałem, braciszku, że potrafisz odchylać strumień czasu. Nie chciałbym być twoim
przeciwnikiem w Wieży, ani gdziekolwiek indziej - mruknął i wysunął dłoń, aby pogłaskać smoka, ale
rozmyślił się. Powłócząc nogami ruszył w stronę tarasu.
Kamienne płyty lśniły magnezjowym blaskiem - słońce stało w najwyższym punkcie swojej dziennej
drogi. Rozpostarł ramiona i dał się przeniknąć sycącym i życiodajnym promieniom. Przymknął oczy i
wyostrzył zmysły. Wszystko było w porządku: rumowisko skalne, łańcuchy górskie i cała planeta trwały w
tej samej rzece niespiesznego czasu, a przestrzeni kosmicznej wokół układu nie naruszał żaden obcy statek.
Nie żałował pokonanych intruzów, niesytego władzy Marszałka i zachłannej Księżniczki. Tak, ona
musiała być Księżniczką, jeśli nie z tytułu, to z urodzenia, jeśli nie w zamku, to byle gdzie, choćby w
objazdowej tancbudzie. Dla starego nie ma już ratunku, zdążył zgarnąć swoje i wielu gorliwych oczekuje na
wakat. Ją może jeszcze kiedyś uratuje jakiś bosko piękny książę, który przybędzie na skrzydlatym rumaku i
w puch rozniesie Wieżę Czasu. Chociaż można przypuszczać, że na to przyjdzie poczekać pokaźną część
wieczności.
Oboje odbyli długą podróż. Rzucili na szalę to, co mieli najcenniejszego - własne życie. Nie czynili tego z
obowiązku ani nie spłacali długu. Wiec dlaczego?
Po każdej walce Strażnik zadawał sobie to samo pytanie. Zwykle zwalał wszystko na ludzką chciwość i
głupotę, a resztki wątpliwości udawało mu się zagłuszyć pilną służbą. Tym razem jednak nie szło tak łatwo
- może dlatego, że jeszcze nigdy nie znalazł się w tak ciężkiej opresji, a może po prostu zbyt wiele wieków
spędził na tej pustynnej planecie, zagubionej na rubieży świata.
Tych dwoje nie należało do głupców. Owszem, ich - typowe zresztą - przywary uwidoczniły się najlepiej
w momentach krytycznych, lecz nie z powodu głupoty. Więc po co ryzykowali wszystko? Pragnęli
wzbogacić życie? Stanęli na skraju pustki, którą należało czymś wypełnić? Mieli nadzieję na znalezienie
sensu? Albo może myśleli, że poprzez Skarbiec można wydostać się z tego świata, wejrzeć w inny kosmos
poprzez niemożliwe do przekroczenia ugięcie czasu, przestrzeni, eteru czy czegoś tam jeszcze?
Strażnik pogardliwie wydął wargi i wykonał mentalny zwiad, lecz nie potrafił wyłączyć myśli. Poprzez
płytę na piersi wyczuł niespokojne poruszenie Wanga.
- Idź już, braciszku, nie będziesz potrzebny przez następne sto lub tysiąc lat. Aż znów pojawią się goście.
Przez chwilę śledził lot wielkiego nietoperza, powracającego do podziemi, a potem znów spojrzał na
kamienne bloki tarasu. Co kryje się pod nimi? Przecież nie złoto ani broń - złota mają dosyć ci, których stać
na podróż tutaj, a tajemnicy superbroni nikt, kto ją wykradnie, nie potrafi długo utrzymać. Może piękne
kobiety i dorodni mężczyźni, uśpiona esencja seksu, recepta na pełne zaspokojenie jednej z największych
ludzkich namiętności? Albo jakiś przepis na szczęście, którego zabrakło w środku, w duszy, które zgubiło
się po drodze?
Strażnik zaniedbywał obowiązki. Stał odwrócony plecami do świata, któremu miał dawać odpór. Lecz
wieczorne niebo było pogodne i nic nie groziło z zewnątrz.
Po co tu jestem? Czego właściwie pilnuję i kiedy zakończy się służba? Co mam robić później? Czy moi
mocodawcy nie są mi winni przynajmniej takiej zapłaty, jak odpowiedź na te pytania?
Jeśli istnieje Stwórca, obojętnie jaki, przypadkowy czy działający celowo, to czy on. Strażnik, nie został
przeznaczony do swojej funkcji przez inną, antagonistyczną siłę? Czy położenie tamy ludzkim marzeniom
jest złem, czy może tylko sposobem na odsuniecie w czasie rozczarowania i klęski?
Ukląkł, a potem przyłożył ucho do gładkiego kamienia. Lecz nie usłyszał niczego oprócz szumu
agregatów energetycznych w głębi ścian i dalekich trzasków stygnącej powierzchni planety.
Najpierw wypowiedział je bezgłośnie, ledwie poruszając wargami, później szeptem, a potem wykrzyczał
na całe gardło. Lecz nie stało się nic, bo głoski byty zbyt zniekształcone wzruszeniem, nierozpoznawalne
dla maszyny.
Głośno przełknął ślinę, uniósł i opuścił ramiona. Przygotował się do walki, ale żadna karząca ręka nie
cisnęła go o kamienne płyty. Zlustrował bliższe i dalsze otoczenie, lecz było spokojnie. Po raz pierwszy ten
spokój denerwował go, tak naprawdę denerwował się po raz pierwszy w swoim życiu.
Więc nic? Jego zdrada nie została ukarana? Może robić co zechce? A może oszukiwano go, może to
gigantyczne oszustwo trwa od tysiącleci?
Pośpiesznie, niemal biegnąc, dotarł do centrum tarasu. Podniósł głowę i głośno, wyraźnie wypowiedział
hasło:
"Sensowne w bezsensownym, bezsensowne w sensownym - oto natura tego wszechświata".
Nie działo się nic. Strażnik pochylił głowę i odwrócił się w stronę balustrady, zamierzając odejść, lecz
nagle znieruchomiał. W powierzchni tarasu, tuż przed nim, widniał otwór szybu o kwadratowym przekroju.
Z jego wnętrza biło dziwne światło.
Podszedł powoli, a potem nagłym, złodziejskim ruchem wśliznął się do wnętrza. Chwycił pierwszą
klamrę, lecz łagodne pole objęło go i opuściło wzdłuż gładkich, lustrzanych ścian. Stanął na dnie, skąd
mógł widzieć pomieszczenie w kształcie kuli.
Przestrzeń wypełniała mgielna poświata, lecz ściany jaśniały tak mocno, że żaden szczegół nie mógł ujść
uważnemu spojrzeniu. W sali nie było nic - nic oprócz pustki, zupełnej pustki. Wrażenie mgły wywoływały
zjawiska elektryczne na styku pól siłowych, utrzymujących kulisty bąbel próżni. Tak, nie miał żadnych
wątpliwości - potrafił rozpoznawać tego rodzaju zjawiska.
Cofnął się i ujął klamrę, lecz poduszka pola uniosła go łagodnie i wyrzuciła na zewnątrz, a otwór
zasklepił się w okamgnieniu.
Chciał iść do Wanga, ale przecież nie czekała ich walka. Chciał zlustrować okolice, lecz pomyślał: po co?
Po co bronić pustego Skarbca? Chciał skoncentrować się i uspokoić, ale nie potrafił.
Rabunek? Nie, służy tutaj od samego początku. Oszustwo? Nie, Skarbiec istnieje, zabezpieczenia
działają. Żart? Byłby to najcięższy żart w całym znanym wszechświecie. Odpowiedź? Może, ale cóż to za
odpowiedź, której się strzeże i której się nigdy nikomu nie udziela, za samo pytanie karząc śmiercią.
Bzdura!
Wiele dałby za to, aby jakaś siła cofnęła czas do punktu poprzedzającego niesubordynację, a właściwie
dezercję. Mógłby znów zacząć normalne życie, którego granice wytyczają obowiązki i wiara. Mógłby znów
zająć swoje miejsce, lecz...teraz było to już niemożliwe. Bieg czasu można spowalniać i przyśpieszać, ale
nigdy - odwracać.
Ze skrytki w ścianie wydobył laser. Odbezpieczył go i wymierzył w niebo, którego liliowa barwa od
wschodu przechodziła w granat. Za chwilę dojdzie jeszcze jeden kolor: czerwień, bo twierdza i jego
otoczenie zamienią się w kulę plazmy, w miniaturową gwiazdę, dobrze widoczną aż z orbity Capricorna.
Tylko że nikt nie będzie oglądał tego widowiska.
Lecz wtedy, na sekundę przed ściągnięciem spustu, zawahał się, a potem upuścił miotacz. Znalazł
wyjście, takie akurat na swoją miarę i możliwości.
Jestem przecież tylko Strażnikiem, pomyślał. Nie pragnę być Sędzią; mam swoje własne miejsce w czasie
i przestrzeni. Została mi dana funkcja odpowiednia do możliwości. Skarbiec jest pusty - dla mnie. Kiedyś
przybędzie wędrowiec, który będzie znał tajemnicę i na pewno prawidłowo wypowie hasło.
Zabezpieczył broń i odłożył ją do schowka, po czym udał się na obchód. Gwiazdy na atramentowym
niebie tego wieczoru na, pewno nie byty otworami, przez które przeświecał jaśniejszy wszechświat, a
wszelkie pytania o sens stawały się bezsensowne ze swojej natury.
Wygodnie ułożył się w oknie strzelniczym i dokonał mentalnego zwiadu. Było bezpiecznie.
Warszawa, styczeń 1990 r.
Andrzej Zimniak