061 Lennox Marion Olsnienie

background image

Marion Lennox

Olśnienie

background image

PROLOG

Decyzja zapadła o drugiej w nocy. Na oddziale od paru

godzin nic się nie działo. Żadnych wyrostków, perforacji
czy nawet pobić. Absolutna cisza.

Jego to nie zadowalało. Nie minęła nawet połowa

dyżuru, a już cztery pielęgniarki i jeden stażysta zdążyli
zatroszczyć się o stan jego ducha.

- Doktorze, jeżeli chce pan porozmawiać...
Nie chciał. Spoglądał na nich spode łba, po czym

wracał do lektury. Najbardziej interesował go dział ofert
pracy w najnowszym numerze fachowego czasopisma.

- Gdzie jest Dimboola?
- Moja ciotka tam mieszka - odezwała się jedna

z pielęgniarek. - Dimboola leży w północno-zachodniej
Wiktorii. Ciotka mówi, że to bardzo przyjemne mia­

steczko.

- Aha. - Skreślił to ogłoszenie. Po chwili zadał ko­

lejne pytanie. - A Mission Beach?

- W północnym Queenslandzie - poinformowała go

ta sama pielęgniarka. - Pamiętasz Joego i Jodie?

- Kogo?
- W zeszłym roku Joe był u nas na stażu, pediatra.

Taki wysoki, dobrze zbudowany blondyn. Bardzo przy­
stojny, taki jak ty... Marzenie każdej dziewczyny.
- Uśmiechnęła się, by dać mu do zrozumienia, że chce

background image

160

MARION LENNOX

podnieść go na duchu. Ostatnimi czasy ten cel przy­

świecał całemu zespołowi.

- Joe ożenił się z Jodie z intensywnej opieki - podjęła,

gdy nie zareagował. - Wyjechali stąd do Port Douglas
niedaleko Mission Beach.

Jedyna istotna dla niego informacja była taka, że

w sąsiedztwie Mission Beach mieszkają ludzie, którzy go
znają. Skreślić. Kolejne propozycje okazały się nie do
przyjęcia z tego samego powodu.

- Gdzie jest Cradle Lake? - zapytał jakiś czas później,

spoglądając na kolegów. - Słyszeliście o Cradle Lake?

- Nie - przyznał się anestezjolog Graham. - Na

Tasmanii jest Cradle Mountain. Może Cradle Lake jest
gdzieś w pobliżu.

- Chyba nie, bo kod pocztowy wskazuje na Nową

Południową Walię.

- Nie mam pojęcia.
- Nikt nie wie, gdzie to jest? - Cztery osoby pokręciły

głową. - Super. - Kółkiem zaznaczył ofertę. - Tam
pojadę.

Telefon obudził Ginny o drugiej w nocy. Mimo że się

go spodziewała, ogarnęło ją przerażenie.

To Richard. Dzwoni ze szpitala. Nie chciał, by była

przy nim, gdy pozna wyrok, i do tej pory zwlekał z jej
powiadomieniem. Czy można mieć mu to za złe? Wystar­

czy sobie wyobrazić, ile odwagi wymaga wysłuchanie
takiej informacji, a co dopiero dzielenie się nią z bliskimi.

- Drugi przeszczep jest niemożliwy - rzekł bezbarw­

nym głosem. - Tak orzekli specjaliści.

- Tego się obawiałam - szepnęła. - Do myślenia dało

background image

OLŚNIENIE 161

mi to, że nie zadzwoniłeś wcześniej. - Z trudem hamowa­
ła łzy. - Richard, przyjadę do ciebie.

- Nie. Nie teraz.
- Co robisz?
- Patrzę w sufit i zastanawiam się, jak sobie z tym

poradzę. Poza tym nie wiem, czy mam prawo cię prosić...

- O co?
- Ginny... chcę wrócić do domu. Do Cradle Lake.
Wzięła głęboki wdech. Od lat unikała tej miejscowo­

ści, a on nazywa ją „domem". No cóż, „dom" jest tam,
gdzie człowiek zostawił serce. Cradle Lake zdecydowa­

nie nie jest jej „domem".

- Richard, w Cradle Lake nie ma specjalistów. Tam

pewnie nie ma nawet zwyczajnego lekarza.

- Specjaliści nie mają już nic do roboty... - Zawiesił

głos, a ona wstrzymała oddech. - Teraz tylko... Chcę
mieć pewność, że to pójdzie gładko. Mam przecież
siostrę, która jest lekarzem. Zrobisz wszystko, co należy.

- Nie wiem, czy potrafię.
- Potrafisz uwolnić mnie od bólu?
- Tak. - Co do tego nie miała wątpliwości.

- O to chodzi.
- Ale nasz dom... - Rozpaczliwie starała się odwlec

to, co nieuniknione. - Od lat nikt go nie dogląda.

- Wystarczy doprowadzić go do stanu używalności.

Nie potrzebujemy luksusów. Żeby dać ci parę dni czasu,

mogę zostać w szpitalu do weekendu.

Dzięki, pomyślała. Kłębiły się w niej emocje: od

smutku przez zmieszanie aż po złość. Richard może

poczekać, aż ona zrezygnuje z ukochanej pracy! Aż
zlikwiduje mieszkanie i przeprowadzi się do znienawi-

background image

1 6 2 MARION LENNOX

dzonego domu w miejscowości, która budzi w niej
niechęć. Przymknęła oczy w oczekiwaniu, że złość przej­
dzie. Wiedziała z doświadczenia, że gniew potrafi wy­
przeć smutek. To dlatego jest teraz taka zła, mimo że na
niewiele się to przyda, bo smutek zawsze wraca.

Nie okaże złości. Ani smutku.
- Jesteś pewien, że chcesz tam jechać?
- Tak - odrzekł tym razem już mocniejszym głosem

- jestem tego pewien. Będę siedział na werandzie i...
- Nie musiał kończyć. Oboje znali słowo, które miało
zakończyć tę wypowiedź. W ich rodzinie stałe się przewi­

jało. - Ginny, zrobisz to dla mnie?

- Oczywiście, przecież wiesz.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kobieta leży tam, gdzie właśnie zamierzał wjechać.

Zabłądził. Miriam wprawdzie wyposażyła go w mapę
okolicy i poleciła mu skręcić w drugą szutrową drogę po
lewej za wzniesieniem, ale on zastanawiał się teraz, co

jest drogą, a co koleinami wyciśniętymi w błocie po­

wstałymi po ostatnich deszczach.

Gdzieś tutaj mieszka Oscar Bentley. Podobno leży na

podłodze w kuchni ze złamanym stawem biodrowym. Na
ostatnim zakręcie szpitalny samochód terenowy stracił
przyczepność, a gdy Fergus wyprowadził go z poślizgu,
zatrzymał się tuż przed tą kobietą.

Leżała bez ruchu, z twarzą przy czymś, co wyglądało

jak kratownica ułożona nad rowem w poprzek drogi, żeby

bydło nie przechodziło na dragą stronę. Miał przed
oczami jej dżinsy, tak opięte, że nie miał wątpliwości, że

jest to kobieta, zniszczone kowbojskie buty, wypłowiałą

kurtkę i rozrzucone jasne włosy.

Dlaczego leży na środku drogi? Straciła przytomność?

Ktoś ją potrącił? Przykląkł przy niej.

- Nareszcie - wycedziła, gdy dotknął jej ramienia.

- Kimkolwiek jesteś, złap za drugie ucho.

- Słucham?
- Za ucho! Mam za krótką rękę. Trzymam go za jedno

ucho, a do drugiego już nie sięgam. Leżę tu od pół

background image

164

MARION LENNOX

godziny i czekam na koniec meczu, więc nie wyobrażaj
sobie, że zrezygnuję akurat teraz.

Spojrzał w dół przez pręty. Aha, jedną ręką trzyma

za sam koniuszek ucha coś, co wygląda jak dopiero co
urodzone jagnię, a ucho znajduje się ponad pół metra
pod kratą. Takie kratownice zakłada się po to, by
zwierzęta nie przechodziły na sąsiednie pastwiska. Do­
rosła owca nie pokona takiej przeszkody, jagnię też,

ale ten osobnik postanowił to sprawdzić. I wpadł do
rowu.

Okej. Jagnię w potrzasku, kobieta rozpłaszczona na

środku drogi. Uczono go na studiach, że przed przy­
stąpieniem do akcji ratunkowej lekarz musi się upewnić,
czy jemu nic nie zagraża.

Na wzniesieniu, becząc bezradnie, stała owca. Spog­

lądała na nich nieprzyjaźnie, jakby miała ochotę ruszyć
do natarcia. Czy owce atakują ludzi?

Dziewczyna w ogóle nie zwracała na nią uwagi, więc

chyba i on nie musi się przejmować.

- Mogłem panią przejechać - zauważył, ale nieznajo­

ma nie odpowiedziała, co bardzo go zirytowało. - Mog­
łem panią przejechać. Oszalała pani?!

- Tylko idiota jechałby szybko po takiej drodze -

mruknęła, nie puszczając ucha.

Ta uwaga ostudziła jego wzburzenie.
- Długo jeszcze będzie mnie pan pouczał, gdzie wol­

no mi leżeć, a gdzie nie, zamiast mi pomóc?

- Co mam zrobić?
- Wsunąć tam ramię i złapać za drugie ucho.

Łatwo to powiedzieć, gorzej wykonać.

- I co dalej? - zapytał ostrożnie.

background image

OLŚNIENIE

165

- Niech go pan złapie za drugie ucho i przytrzyma,

a ja postaram się chwycić za kark.

- Żeby go wyciągnąć?
- Otóż to, Einsteinie.
- Nie rozumiem, dlaczego...
- Dlaczego jestem taka opryskliwa? Ja też tego nie

rozumiem. Co gorsza, nie wiem, po co ratuję to durne

jagnię. Ono nawet nie jest moje. Wyszłam na spacer,

ale usłyszałam beczenie. Padnie, jeśli je zostawię. Leżę
tu od pół godziny, czekając na koniec meczu, więc daj­
my sobie spokój z uprzejmościami i je wyciągnijmy.

- Jasne. - Podwinął rękawy.

Sprawa okazała się dosyć trudna. Do łokcia poszło

gładko, za to przepychanie bicepsa przez kratę okazało się
bolesne, ale nie zważając na ból, dotknął ucha zwierzaka.
Leżeli teraz ramię w ramię, ciasno przywierając do
kratownicy i ściskając po jednym uchu jagnięcia. Fantas­

tycznie!

- Ale jak pan puści... - warknęła. - Na trzy cztery

ciągniemy do góry.

- Złamiemy mu kręgosłup.
- Tylko kilka centymetrów... pomalutku, tak żebym

mogła chwycić za skórę na karku. Już!

Nie policzyła do trzech, a obiecała! Mimo to uznał, że

sytuacja wymaga od niego posłuszeństwa. Sekundę póź­

niej nieznajoma położyła dłoń na wełnistym grzbiecie
i zaczęła wydawać nowe polecenia.

- Niech pan wsunie rękę pod jego brzuch - wysapała,

podnosząc jagnię odrobinę wyżej. Trzydzieści sekund
później oswobodzili je ze śmiertelnej pułapki. - Naresz­

cie - mruknęła nieznajoma, podnosząc się na nogi.

background image

166

MARION LENNOX

Dopiero teraz miał okazję lepiej się jej przyjrzeć.

Uznał, że dobiega trzydziestki. Była piegowata, potar­
gana i umazana błotem. Gładziła przestraszone jagnię,

jednocześnie patrząc Fergusowi prosto w oczy, co mocno

go speszyło. Ta to ma klasę.

- Pan nie stąd - stwierdziła, a on się zorientował, że

i ona dokonuje podobnego szacunku jego osoby.

- Jestem miejscowym lekarzem.
Obmacując wyrywające się jagnię, wprawnymi rucha­

mi dokonywała oceny jego stanu.

- Tutejszy lekarz nie żyje.
- To prawda, doktor Beaverstock zmarł pięć lat temu,

ale kierownictwo szpitala zaczęło szukać następcy. I ja
nim jestem. Czy może pani mi powiedzieć, gdzie...

- Pan tu pracuje?
- Od wczoraj.

Opuściła powieki, a gdy je podniosła, w jej oczach

dostrzegł cierpienie. I coś jeszcze. Ulgę?

- Dzięki Bogu - rzekła, stawiając jagnię na ziemi.

Dokoła nich nie było żywej duszy. W kierunku za­

chodnim ciągnęły się zielone pastwiska, istny raj dla
owiec. Tam też stała owca. Od strony wschodniej mieli
kratownicę i gęste zarośla schodzące do jeziora w krate­
rze wygasłego wulkanu. Na zachód czy na wschód?

Pewne wydarzenia łatwo przewidzieć. Jagnię odwró­

ciło się i bez namysłu skoczyło w kierunku kratownicy.

- Stój! - krzyknęła.
Nie na darmo Fergus trenował rugby: błyskawicznie

rzucił się za uciekinierem, by w ostatniej chwili zacisnąć
palce na jego tylnej nodze. Przednie kopytka były już na
kratownicy. Wylądował twarzą w błocie.

background image

OLŚNIENIE

167

- Brawo. - Dziewczyna ze śmiechem przyklękła obok

niego i przygarnęła do siebie jagnię.

Jak ona ładnie pachnie, pomyślał. Bzdura. Prawdę

mówiąc, pachniała jagmęciem oraz błotem z domieszką
nawozu. To ma być przyjemny zapach?

- Niech je pani mocno trzyma - powiedział słabym

głosem, ocierając błoto z twarzy.

- Przepraszam - powiedziała, podnosząc się. Jednak

wcale nie wyglądała na skruszoną.

- Niech je pani stąd zabierze.
- Nie mam auta. - Podała mu dłoń, by pomóc mu

wstać. Ta dłoń okazała się niespodziewanie silna. Szarp­
nęła, a on wstał i znalazł się tuż przy niej. - Do domu mam

stąd ponad pół kilometra. - Spoglądała na owczą matkę.

- Głupio zrobiłam, stawiając je na ziemi - przyznała.
- Razem z mamą powinno znaleźć się w zagrodzie przy

owczarni.

- Jak się tam dostaną? - Oj, fatalnie. Pytanie o to jest

równoznaczne z ofertą pomocy.

- Nie uda mi się ich tam zagonić. Owca to nie to samo

co krowa. Nawet jeśli będę trzymała jej jagnię, to nie

wiadomo, czy za mną pójdzie. - Przeniosła wzrok na jego

auto, a on już wiedział, co się święci. - Podrzuci mnie pan
do Bentleya? To jego owce.

- Do Oscara Bentleya?
- Tak. - Podała mu jagnię, a on był tak zdumiony, że

nie zaprotestował. - Niech pan tu stoi i się nie rusza
- poleciła, po czym zmieniła zdanie. - Nie, niech go pan
trochę pohuśta, żeby odwrócić jej uwagę ode mnie.

- Ale ja muszę jechać... - Do Oscara Bentleya.
- Jak ją złapię.

background image

168

MARION LENNOX

Zaczęła wspinać się na zbocze. Domyślił się, jaki ma

plan, gdy ukryła się za pniem drzewa. Wykorzystała go do

odwrócenia uwagi. Okej, niech i tak będzie. W wyciąg­
niętych ramionach wysunął jagnię przed siebie. Owca
zrobiła ostrożny krok naprzód. W tej samej chwili nie­
znajoma wypadła zza drzewa. Takiego skoku nie po­
wstydziłby się żaden zawodnik rugby, pomyślał z uzna­
niem, gdy dziewczyna wbiła palce w owcze runo.

- Niech pan zamknie jagnię w aucie i podjedzie bliżej

nas - wysapała. - Nie będę tu stać w nieskończoność.
- Gdyby mogła, tupnęłaby nogą.

Oto za chwilę będzie pomagał owcy wsiąść do szpital­

nego dżipa. W porządku. Od dwóch dni jest wiejskim

lekarzem. I od tego oni są. Może nie?

Otworzył tylne drzwi, przesunął skrzynki ze sprzętem

bliżej wyjścia i nakrył je brezentową płachtą. Miriam,
pielęgniarka, która wyposażyła auto na okoliczność nag­

łych wypadków, zaopatrzyła je w aż trzy takie płachty.
Z myślą o owcach? Zapewne Miriam ma większe niż on
doświadczenie w dziedzinie medycyny wiejskiej. Każdy

jest od niego lepszy w tej dziedzinie.

Postawił jagnię na podłodze, ale gdy już miał zatrzas­

nąć drzwi, zachwiało się na cienkich nóżkach. Wzdycha­

jąc, wziął je na ręce, po czym z jagnięciem na kolanach

zasiadł za kierownicą.

- Nie życzę sobie żadnej kałuży - mruknął. - Od tej

chwili uczymy się porządku.

Gdy nieznajoma sprowadzała owcę ze zbocza, on co­

fając auto, podjechał jak najbliżej.

- Jak zbrudzisz siedzenie, przerobię cię na kotleciki

- ostrzegł jagnię, po czym wysiadł.

background image

OLŚNIENIE 169

Mimo że owca okazała się krnąbrna, kobieta miała

spore doświadczenie i już wkrótce można było zatrzasnąć

tylne drzwi. Bez słowa wsiadła do auta, przygarniając do

siebie jagnię. Wyraźnie zamierzała z nimi jechać.

- Wysadzę je u Bentleya - rzekł - bo tam jadę.
- Do Bentleya?
- Taki miałem zamiar. Ale zabłądziłem.
- Trzeba zawrócić, a za wzniesieniem skręcić w lewo.
- Już drugi raz słyszę to wyjaśnienie, ale przyjecha­

łem tu z przeciwnej strony.

- Drogą z farmy 0'Donella jechał pan do Bentleya?

- Nie jestem tutejszy.
- Podobno jest pan miejscowym lekarzem.
- Na zastępstwie - bronił się. - Przyjechałem w czwar­

tek i zostanę w Cradle Lake przez trzy miesiące.

Przyglądała mu się badawczo.

- To chyba tyle, ile trzeba - powiedziała półgłosem.

Odniósł wrażenie, że tę informację skierowała do

jagnięcia, które opiekuńczym gestem przytulała do piersi.

Dwie umorusane zagubione istoty, pomyślał.

- Nazywam się Fergus Reynard - przedstawił się, nie

doczekawszy się z jej strony żadnego wyjaśnienia.

- Ginny Viental.
- Ginny?
- Formalnie na imię mi Guinevere, ale nie bardzo

pasuję do takiego imienia.

Zdaje się, że to imię nosiła pewna urodziwa królowa...
- Miło mi cię poznać, Ginny - powiedział, nakazując

sobie w duchu skoncentrować się na śliskiej nawierzchni,
zamiast podziwiać jej urodę. - Mieszkasz tutaj?

- Kiedyś tu mieszkałam. Teraz wróciłam... na krótko.

background image

170 MARION LENNOX

- Twoi rodzice mają tu farmę?
- Mieli, kiedy byłam mała. Wyjechałam stąd, mając

siedemnaście lat.

Z jej spojrzenia wyczytał, że nie miała łatwego życia

oraz że lepiej nie zadawać więcej pytań.

- Jesteś pewna, że te owce należą do Bentleya?
- Aha. Kratownica jest na naszym terenie, ale on ma

prawo z niej korzystać. Piętnaście lat temu był farmerem
pełną gębą, ale teraz potwornie zaniedbał farmę.

- Nawet nie postarał się o porządną drogę - zauważył.
- Nie lubi gości. A właściwie dlaczego cię wezwał?
- Chyba nie złamię tajemnicy lekarskiej, informując

cię, że chodzi o pęknięcie kości biodrowej.

- Kość biodrowa?
- To jest jego diagnoza.
- Jasne! - prychnęła. - Urżnął się i upadł, a teraz chce,

żeby ktoś przeniósł go do łóżka.

- Domyślam się, że znasz go nieźle.
- Przecież tu mieszkałam. Nie widziałam Oscara

przez wiele lat, ale jestem pewna, że się nie zmienił.

- A gdzie mieszkasz na stałe?
- Przestań mnie wypytywać - mruknęła z twarzą

wtuloną w jagnię. - Nie znoszę zapachu mokrej wełny.

- To nie wtykaj nosa w owczą sierść.
- Oto co radzi pan doktor - rzekła z uśmiechem.

Co to był za uśmiech! Kiedy z jej spojrzenia zniknęło

zmęczenie, była po prostu piękna.

- Co cię tu sprowadza? - zapytała, nagle podnosząc

głowę znad jagnięcia.

- Już mówiłem. Zastępstwo.
- Do tej pory nie dało się tu zwabić żadnego lekarza.

background image

OLŚNIENIE 171

- Nie rozumiem dlaczego - powiedział z przekąsem,

gwałtownie hamując na rozmiękłej drodze.

- W zeszłym tygodniu przeszła nad doliną potężna

nawałnica. Wody dopiero zaczęły opadać.

- Ładnie tu - stwierdził, spoglądając na porośnięte

lasami wzgórza i szafirową taflę jeziora. Owszem, miasto
i specjaliści są oddaleni stąd o pięć godzin, ale nie po to tu
przyjechał. - I dużo owiec.

- Bardzo dużo. - Spojrzała na krajobraz za szybą,

jakby chciała i ona dostrzec zalety tego regionu.

- Trzeba tylko przyjąć założenie, że owce są ładne

- dodał po chwili.

Odwróciła się, by popatrzeć na posępną pasażerkę

podróżującą z tyłu. Jak na zawołanie zwierzę rozstawiło
tylne nogi i oddało mocz.

Czeka go sprzątanie. Mimo to się uśmiechnął.
- Dziewczyna z farmy. Z krwi i kości.

- Nie zajmuję się gospodarstwem.
- To by wyjaśniało, dlaczego leżałaś na odludziu po­

środku drogi, trzymając owieczkę za jedno ucho, i czeka­
łaś, aż całe Cradle Lake zacznie wracać z meczu.

Znowu się uśmiechnęła.
- „Całe Cradle Lake" po tej stronie jeziora to osiem

osób. Doreen Kettle co tydzień wozi pięcioro swoich
dzieci oraz matkę staruszkę na mecz i prowadzi dziesięć
razy wolniej niż ty. Ósmą osobą jest trener naszej druży­
ny, który będzie wracał dopiero po dziesiątej. Nasi
chłopcy na pewno przegrali, my zawsze przegrywamy,

więc trener pójdzie do pubu topić smutek. Pokaże się na
drodze dopiero, kiedy nasz policjant uda się na spoczy­
nek, a stanie się to po retransmisji meczu w telewizji,

background image

172

MARION LENNOX

która kończy się o wpół do dziesiątej. Dopiero wtedy

Cradle Lake może pokazać, co potrafi.

- Ile lat temu stąd wyjechałaś?
Parsknęła śmiechem. Takim gardłowym, zaraźliwym.
- Dziesięć. Ale w Cradle Lake nic, ale to nic się nie

zmienia. Nawet dzieci Doreen. Kiedy wyjeżdżałam, wo­
ziła na mecze całą piątkę upchaną na tylnym siedzeniu.
Teraz też wozi ich wszystkich, z tym że upychanie stało

się bardziej skomplikowane. Myślę, że jej najmłodszy syn
ma teraz ze dwa metry wzrostu. - Rozpromieniła się. - Ty

wprowadziłeś jedną zmianę. Cradle Lake ma lekarza.
Dlaczego tu przyjechałeś?

Westchnął. Denerwowało go to pytanie.
- Już mówiłem. Na zastępstwo.
- E tam. Twój poprzednik znalazł się tutaj tylko

dlatego, że tuż po drugiej wojnie światowej zepsuł mu
się tu samochód. Jechał właśnie odwiedzić jakiegoś
towarzysza broni. W Cradle Lake nie było mechanika,
a jemu zabrakło oleju w głowie, żeby stąd się wydostać
w inny sposób.

Fergus skrzywił się. W ciągu zaledwie paru dni usły­

szał wiele niepochlebnych opinii ó swoim poprzedniku.

- Widzę, że twój samochód nadal jeździ. Dlaczego

zatrzymałeś się akurat w Cradle Lake?

- Z listy ofert wybrałem pierwszą miejscowość, o któ­

rej nigdy przedtem nie słyszałem.

- Dlaczego?
- Chciałem uciec z miasta.
Przeszyła go wzrokiem.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że pobyt tutaj nie

będzie przypominał wakacji. To jest region zapomniany

background image

OLŚNIENIE

173

przez Boga i ludzi, zamieszkały przez biedne rodziny, dla
których twoja obecność jest zbawieniem. Będziesz miał
do czynienia z zalewem problemów, którymi należało się
zająć lata temu.

- Tego mi trzeba.
Nie spuszczała z niego wzroku. Co ona chce zoba­

czyć? Przyczyny, dla których przyjechał do Cradle Lake.
Oby jej się to nie udało. Starał się przybrać nieprzenik­
nioną minę.

- Chciałeś uciec od miasta, ale nie od leczenia.
- Tak.

Ku jego zdziwieniu przesłuchanie dobiegło końca.

Pewnie Ginny nie chciała, by to on wziął ją na spytki.
Zerknąwszy na nią, nabrał pewności. Tak, ten jej śmiech

jest zasłoną, bo głębiej kryją się problemy. Rzeczywiste

i trudne. Jako dobry lekarz powinien przystąpić do
badania. Nie, on nie jest lekarzem. Jest chirurgiem, który

przyjechał tu na zastępstwo i wszystkie ciężkie przypadki
będzie kierował do szpitala w Sydney.

Przejechawszy po kolejnej kratownicy, znaleźli się

przed zdewastowanym domostwem otoczonym czymś,

co przypominało cmentarzysko starych samochodów. Na
werandzie siedziało sześć wychudzonych psów, które
całą sforą rzuciły się na samochód.

- Jako chłopak z miasta... - zaczął nieśmiało Fergus.

Ginny uśmiechnęła się, po czym wysiadła, zamykając za
sobą drzwi, a on się przestraszył, że lada chwila psy
rozszarpią ją na strzępy.

- Siad! - ryknęła tak głośno, że było ją słychać

w sąsiednim stanie. Psy cofnęły się jak oblane wiadrem
wody. Trzy nawet usiadły. Ginny zatarła ręce, po czym

background image

174

MARION LENNOX

szeroko się uśmiechnęła. - Możesz wysiąść. Smoki zo­
stały pokonane. Jesteśmy kwita.

- Dzięki. - Ostrożnie wysunął się z auta, lecz psy

opuściła wszelka chęć walki.

- Doktor? - Usłyszeli męski głos, jakże odmienny od

tego, który przez telefon błagał Fergusa o pomoc. - Ten
przeklęty doktor? Nareszcie! Człowiek umiera... - Atak
kaszlu ukrócił te utyskiwania.

- Idziemy do pacjenta - oznajmiła Ginny, wchodząc

na rampę prowadzącą do domu.

Kto tu jest lekarzem? Fergus czul się tak zagubiony, że

nie pozostało mu nic innego, jak ruszyć za nią.

Oscar Bentley był potężnym mężczyzną. Od nadwagi

do otyłości przeszedł już lata temu, stwierdził w duchu
Fergus. Widać było, że jest w marnej formie. Leżał na
podłodze w kuchni jak wieloryb wyrzucony na plażę.
Nieopodal walały się puszki po piwie, więc nie groziło

mu odwodnienie, a mimo to nie był w stanie się podnieść.
Oddech miał świszczący.

- Dzień dobry. Doktor Reynard mówi, że złamałeś

biodro. - Ginny ujęła jego nadgarstek, by policzyć tętno.
- Poważna sprawa.

Starzec zmrużył oczy. Emanowała z niego wściekłość.

- Jesteś córką Vientalow - warknął. - Co tu robisz?
- Mam na imię Ginny.

Spoglądając na jej palce zaciśnięte na nadgarstku

pacjenta, Fergus zastanawiał się, jakie medyczne wy­
kształcenie ma ta dziewczyna.

- Viental... - Uniósł się nieco, by lepiej się jej

przyjrzeć. - Co robisz na mojej ziemi? Jeszcze żyjesz?

background image

OLŚNIENIE

175

- Pomagam doktorowi. No i wyciągnęłam twoje jag­

nię z kratownicy między pastwiskami. Byłam na wzgó­
rzu, żeby popatrzeć na stada, które wypasasz na naszych
łąkach. Wykot zaczął się już parę tygodni temu. Padło co
najmniej sześć owiec. Nikt się nimi nie zajął.

- Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Nie wzywa­

łem doktora po to, żeby mi prawił kazania. Ciebie też
nie wzywałem. Nie chcę widzieć Vientalow w moim
domu.

- Wezwałeś lekarza, żeby postawił cię na nogi - pry-

chnęła. - Sam tego nie zrobi... Chyba że wezwie dźwig.

- Zbadajmy to biodro - zaproponował nieśmiało Fer­

gus, na co Ginny spiorunowała go wzrokiem.

- Kończyny dolne są tej samej długości. Pacjent ma

problemy z oddychaniem, ponieważ nie chce leczyć

astmy. Doprowadził się do takiego stanu, bo nie chce mu
się zadbać o siebie, więc wykombinował, że przyda mu
się kilkudniowy pobyt w szpitalu. Powtarza ten numer od

dwudziestu lat. - Rozejrzała się po kuchni. - Obawiam
się, że tym razem nie wystarczy szpital. Chyba powinniś­
my porozmawiać o przeprowadzce do domu opieki.

Słuszna uwaga, ale...

- Biodro. - Fergus wziął sprawę w swoje ręce.
- Tak, biodro. - Przykucnęła i palcami lekko ucisnęła

miednicę pacjenta.

- Aaa! - zaryczał farmer o sekundę za późno.
Wystarczy tego dobrego. To on jest tu lekarzem.
- Odsuń się. Muszę go zbadać.
- Nie ma potrzeby. Przestał brać leki przeciwastma-

tyczne. Mam przynieść tlen z auta?

- Wezwano mnie do pękniętej kości biodrowej - odparł

background image

176

MARION LENNOX

Fergus. Był rozdrażniony, bo nie rozumiał, co się dzieje.

- Pozwól mi go zbadać.

O dziwo nie zaprotestowała.

- Przyniosę tlen, a potem będę na dworze. Zajmę się

owcami, bo ktoś musi. Później pojedziemy do szpitala.

Ściągnął brwi. Dlaczego ona chce jechać z nim do

szpitala? Nie podobał mu się ten pomysł.

- Powiedziałaś, że wrócisz do domu piechotą.
- On się nadaje wyłącznie do szpitala - odrzekła bez

wahania. - Jest pijany, ma problemy z oddychaniem, a ty
bez prześwietlenia nie upewnisz się, że ma złamaną kość
biodrową. Jak w pojedynkę go podniesiesz?

- Wezwę karetkę i ratowników.
- Marzenie ściętej głowy. To jest ostatni mecz druży­

ny Cradle Lake w tym sezonie. Jeśli mówiąc o ratow­
nikach, miałeś na myśli Erna oraz Billa, którzy na zmianę
prowadzą karetkę, to szybko odkryjesz, że odmówią
przyjazdu, dopóki nie skończy się mecz... oraz pomeczo-

wa feta. Tym bardziej że chodzi o Oscara. Jesteś skazany
na czekanie, chyba że zgodzisz się skorzystać z mojej
pomocy.

- Przyjmuję twoją propozycję. Zaczekasz? - Starał

się, by z tonu jego głosu nie wyczytała, że jest skołowany.

- Jaki wspaniałomyślny... - Uśmiechnęła się szeroko.

Do roboty, stary, nie zwracaj uwagi na te uśmiechy.
- Idź już - powiedział, a ona zasalutowała.
- Yes, sir. - Stuknęła obcasami.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Gdy wyszła, starannie zbadał mężczyznę. Nie stwier­

dził pęknięcia kości biodrowej. Ginny miała rację także
w innej kwestii: Bentley był pijany. Ponadto miał bardzo
wysokie ciśnienie i oddychał z trudem mimo podanego
tlenu.

- Pojadę do szpitala, doktorze? - zapytał z nadzieją

w głosie. Jego oddech stawał się coraz płytszy, co kazało
Fergusowi podejrzewać, że gdy jechał do niego, ten pił
piwo duszkiem... - A nie mówiłem, że mam złamane
biodro?

- Moim zdaniem nie ma złamania. Mimo to powinien

pan znaleźć się w szpitalu. - Z niesmakiem powiódł
wzrokiem po kuchni. - Chyba należałoby pomyśleć
o jakiejś stałej opiece. Ma pan kogoś, kto mógłby z panem
zamieszkać?

- Na pewno nie ja. - Ginny stała w drzwiach. -I nikt

stąd. On nie cieszy się tu popularnością. Jaka jest diagnoza?

- Pan Bentley ma problemy z oddychaniem - odparł

Fergus przez zęby. - Trzeba wezwać karetkę.

- Już ci mówiłam, że przez parę godzin nikt tu nie

przyjedzie.

- Zostaniesz z nim do tego czasu?
- Nie. Jestem potrzebna gdzie indziej. Poza tym go

nie lubię.

background image

178

MARION LENNOX

- A ja ciebie - odgryzł się pacjent. - I tej dziwki,

twojej matki. Los słusznie pokarał całą twoją rodzinę.

Ginny właśnie wchodziła do środka, gdy padły te sło­

wa. Zbladła, po czym oparła się o kuchenny blat.

- Nikt nie zasłużył na taki los - rzekła półgłosem,

odwracając głowę, jakby nie mogła patrzeć na starego
farmera. - Otyli pacjenci to skaranie boskie - zwróciła się
do Fergusa. - Ale jak zostawimy go samego, to przed
śmiercią jeszcze zdąży podać nas do sądu. Powiadasz, że
trzeba przewieźć go do szpitala. Więc jeśli żadne z nas nie
chce przy nim zostać, musimy umieścić go w twoim
aucie. Dójkę już stamtąd zabrałam.

- Kogo?!
- Owcę, chłopcze z miasta. Tę, którą swoim samo­

chodem wiozłeś do domu. Owca i jagnię są już w za­
grodzie. - Z wyrzutem spojrzała na Oscara. - Wrzuciłam
im siana i nalałam wody do koryta, co reszta inwentarza
przyjęła z wielką ulgą. Zrobię wszystko, żeby twoja noga
więcej nie postała na naszej ziemi. Psy są wygłodzone,

owce brudne, a koń zamknięty w stajni. - Głos jej się
łamał. - Zaraz skontaktuję się z towarzystwem opieki nad
zwierzętami i wylądujesz w więzieniu. Tam jest twoje
miejsce, nie w szpitalu.

- Ginny, wróćmy do sprawy zasadniczej. Nie może­

my pana Bentleya przewieźć moim autem.

- Możemy. Zrobiłam tam jako taki porządek. Zapach

owcy jeszcze nikomu nie zaszkodził. Tam jest dużo
miejsca. Zmieści się materac.

- Ale jak go tam włożymy?
- Żadne nosze nie wytrzymają takiego obciążenia

- przyznała. - I popękałyby nam kręgosłupy. Ty tu

background image

OLŚNIENIE

179

czekaj, a ja się rozejrzę za jakimiś drzwiami, słupkami
z płotu i materacem. - Ruszyła do pokoi. - Zaraz

wracam.

- Pozwala jej pan buszować po moim domu? - wy­

charczał chory.

- Nie mam wyjścia - stwierdził Fergus. - Ona wie, co

robić, a my jesteśmy bezradni. Niech się pan skoncentruje
na oddychaniu. Dajmy jej działać.

Pięć minut później Ginny ściągnęła do kuchni materac

oraz trzy słupki ogrodzeniowe. Potem zaczęła wykręcać
zawiasy z kuchennych drzwi.

- Czy możesz mi powiedzieć, jaki masz plan? - zapy­

tał Fergus, ale w tej samej chwili chory zaczął wymioto­
wać, więc musiał nim się zająć, aby nie doszło do blokady
dróg oddechowych.

- Tego już za wiele - mruknęła. - Ryzykował,

że umrze, gdybyś tu w porę nie dojechał. Zrobił już
tyle podobnych numerów, że nikt się nim nie przej­
muje.

Fergus westchnął. Z tęsknotą pomyślał o doskonale

wyposażonym szpitalu w mieście oraz o cudownych
pielęgniarkach, które brały na siebie brudną robotę, którą
teraz musiał sam wykonać. W Sydney, gdy pacjent
wymiotował, po prostu by się od niego odsunął, przekazu­

jąc go pielęgniarce.

•- Znam się trochę na stolarce - rzucił w jej stronę.

- Nie daj Boże. - Uśmiechnęła się szeroko. - Ja

jestem od fizycznej roboty, ty doglądaj pacjenta. O, lekkie

- mruknęła, przejmując ciężar drzwi. - Bałam się, że są
z litego drewna.

background image

180

MARION LENNOX

- Co teraz?
- Trzeba je pod niego wsunąć. Drogi oddechowe

czyste?

- Tak mi się wydaje. - Chory zapadł właśnie w pijac­

ką drzemkę, co oznaczało, że na ich głowy nie spadnie
grad wyzwisk.

- Na czas przenosin do samochodu trzeba będzie od­

łączyć go od tlenu, ale to nie potrwa długo.

- Masz coś wspólnego z medycyną? - zdziwił się

Fergus, ale nie otrzymał odpowiedzi.

- Na wypadek gdyby jednak miał pękniętą kość,

podłożymy mu poduszkę - wyjaśniła, rozwiewając jego
wątpliwości w kwestii jej wykształcenia. - Teraz! Przy­

ciągnij go jak najbliżej siebie. Jedna ręka na jego ramie­
niu, druga powyżej biodra - komenderowała. - Nie
podnoś go. Ja będę go pchać.

- Gdzie się tego nauczyłaś?
- Miałam inne dzieciństwo niż moi rówieśnicy. Częs­

to bawiłam się w doktora, a przekładanie pacjentów było
moją specjalnością. Nie gadaj, tylko ciągnij. - Po dłuższej
chwili zmagań chory prawie całym ciałem leżał na

materacu. - Dobra. Teraz go przesuniemy. Ty chwyć za
ramiona, ja za miednicę.

Skąd ona ma taką wiedzę? Jak ona to zrobi? Oscar

Bentley waży chyba z tonę. A jednak tego dokonała.

- Teraz go przywiążemy. - Sięgnęła po pęk postrzę­

pionej taśmy do wiązania siana. - Nie po to tak się

męczyłam, żeby teraz nam się stoczył.

- Chcesz to podnieść? - zdumiał się Fergus, szacując,

że sam miałby problemy z uniesieniem choćby jednego
końca tych prowizorycznych noszy.

background image

OLŚNIENIE 181

- Zaraz coś znajdziemy. - Zniknęła na dworze, by

wrócić z czymś, co wyglądało jak siekiera.

- Hej, nie będę tu nikogo operować! A siekiera nie jest

moim ulubionym instrumentem!

- Użyjemy jej jako klina - odrzekła, wsuwając siekie­

rę pod róg drzwi. - Ja będę je podważać, a ty podkładaj
słupki.

- Daj mi tę siekierę. - Uznał w końcu, że musi być

silniejszy od niej. Lepszy.

Dwie minuty później drzwi już spoczywały na słup­

kach. Wspólnymi siłami ostrożnie odwrócili je w stronę
wyjścia.

- Co się dzieje? - wymamrotał Oscar.
Fergus właśnie przekładał na przód kolejny słupek.
- Zabieramy pana na przejażdżkę niezwykłym pojaz­

dem skonstruowanym przez genialną sanitariuszkę.

Popychając drzwi z pacjentem i przekładając słupki,

dotarli do samochodu pod czujnym spojrzeniem psów nie
mniej speszonych niż Fergus.

Teraz wystarczy jedynie wmanewrować drzwi do sa­

mochodu. Posłużyli się w tym celu klockami i pieńkami
z drewutni, które podkładali pod drzwi, aż w końcu
zrównały się z podłogą bagażnika dżipa.

- Śmierdzi tu - mruknął Oscar, gdy Fergus przykuc­

nął obok niego, by ponownie podłączyć tlen.

To jego owca, pomyślał Fergus, przywołując słowa

Ginny i wstrzymując oddech. Podobno wyszła na spacer,

by delektować się urokami natury.

- To świeże powietrze - rzucił, tłumiąc uśmiech.

Ona tymczasem stała na zewnątrz i z dumą spoglądała

na to inżynieryjne osiągnięcie.

background image

182

MARION LENNOX

- Pani Viental, czyż nie po to udała się pani na prze­

chadzkę? Zapraszam. Posiedzi pani przy pacjencie?

Ona jednak już sadowiła się za kierownicą.

- To pan jest lekarzem, a ja tylko elementem tej

sielanki.

Nie planował żadnych przystanków.
- Nie mogę jechać prosto do szpitala - oznajmiła,

gdy farma została za nimi. - Richard będzie się niepokoił.

- Jaki Richard?
- Powiedziałam mu, że wychodzę na godzinę, a już

upłynęły co najmniej dwie. - Prowadziła z wielką wpra­
wą. Zdecydowanie lepiej niż on.

Gdzie się tego nauczyła? Skąd tyle wie o życiu na

farmie? Jakie jeszcze ma zalety? Idealną figurę? Piękną
karnację? Poczucie humoru?

Lepiej skoncentrować się na pacjencie. Oscar rzucał

się i szarpał więzy, co utwierdziło Fergusa w przekona­
niu, że na pewno nie ma żadnego złamania. Niepokoiła go
za to zawartość alkoholu w jego krwi.

- Musimy jak najszybciej dotrzeć do szpitala-powie­

dział. - Stamtąd zadzwonisz do Richarda.

- Wykluczone. - Skręciła w jeszcze węższą dróżkę.
- On musi się znaleźć na intensywnej opiece. Nie

mamy czasu do stracenia.

- Zdaję sobie sprawę, że ten dżip to nie najlepsze

miejsce, ale Oscar od lat nie dba o zdrowie. Gdyby nie ja,
byłbyś teraz bardzo daleko od szpitala. Dzięki mnie

jesteście już w drodze. Zajrzę do Richarda i za minutę

wracam.

- Zadzwoń do niego.
- Nie marudź.

background image

OLŚNIENIE

183

Spojrzał na jej ponure odbicie we wstecznym lusterku.

- Richard to twój syn?
- Pilnuj pacjenta - mruknęła.
Pomimo alkoholu i braku powietrza jej słowa dotarły

do Oscara. Zrozumiał, co się dzieje i zaczął się bać.

- Wieźcie mnie do szpitala - wymamrotał.
- Najpierw zajrzę do Richarda - rzuciła przez ramię.

- On jest tak samo ważny jak ty.

- Szkoda, że nie umarł. Ale jego dni są policzone.

Milczenie.

- Ginny...
- Cicho bądź - warknęła. -I zajmij się Oscarem, bo ja

na pewno nie będę go doglądać.

Pojechali do Richarda. Kim był, Fergusowi nie dane

było tego się dowiedzieć. Zatrzymali się pod domostwem

jeszcze bardziej zapuszczonym niż królestwo Oscara

Bentleya. Ginny wbiegła do środka, każąc mu zostać
w aucie. Zgodnie z obietnicą dwie minuty później za­
wracali do głównej drogi.

- Jeszcze żyje? - wykrztusił Oscar.
We wstecznym lusterku Fergus dostrzegł mordercze

spojrzenie Ginny. W tej sytuacji nie należy zadawać

pytań. Mogą poczekać. Nie przyjechał tu, żeby w cokol­
wiek się angażować.

A po co tu przyjechał? Żeby się wyciszyć. Żeby nie

myśleć o niczym innym niż praca. Ale ten smutek na jej
twarzy... Odbicie tego, przez co sam przeszedł. Kim jest
Richard? Jej mężem? Ciężko chorym mężem?

- Boli mnie - jęknął chory.
- Gdzie?

background image

1 8 4 MARION LENNOX

- Mam złamane biodro.
- Nie wolno mi podać panu morfiny, dopóki alkohol

z pana nie wyparuje. Poza tym trzeba zrobić przeświet­
lenie.

- Poprzedni doktor już dawno zrobiłby mi zastrzyk.
- Żebyś się zamknął - rzuciła Ginny przez ramię.

Wyposażenie szpitala w Cradle Lake daleko odbiegało

od tego, do czego przywykł Fergus. Bardziej przypominał
budynek mieszkalny niż placówkę służby zdrowia. Jed­
noosobowe pokoje wychodziły na szeroką werandę z wi­
dokiem na jezioro i ośnieżone wysokie góry. Jednak przez
pięć lat nie było tu lekarza i szpital powoli przekształcił
się w dom opieki zamieszkany przez starych ludzi, którzy
tu umierali. Pacjentów wymagających specjalistycznej
pomocy kierowano do lepiej wyposażonych szpitali w in­
nych miejscowościach.

Mimo to Fergus był zaskoczony poziomem opieki

świadczonej przez zespół pielęgniarski. Ponieważ był to

jedyny szpital w promieniu stu mil, pielęgniarki były

zmuszone zajmować się wszystkimi przypadkami, od
ofiar ukąszenia przez węża po wypadki drogowe.

Przed szpitalem czekała na nich Miriam, pielęgniarka

odpowiedzialna za wizyty domowe.

- Gdzie pan przepadł, doktorze? Powinnam była je­

chać z panem, a Oscara należy przenieść do domu opieki.

Nie radzi sobie z niczym, ale myślałam, że udaje. Poje­

chałabym do niego jutro rano, ale pan się uparł...

Uparł, dobre sobie. Był przy tym, jak farmer za­

dzwonił. Miriam sugerowała, żeby odczekał, ale on mimo

to pojechał.

background image

OLŚNIENIE

185

- Nie złamał kości biodrowej, prawda? - zapytała,

gdy Fergus otwierał tylne drzwi, i zaniemówiła na widok

prowizorycznych noszy. - Przywiózł go pan... Jak...?

- Na drzwiach - odrzekł z uśmiechem. - Miałaś rację.

On nie może sam mieszkać. Trzeba załatwić mu dom
opieki, bo jeśli wróci do siebie, nie poradzi sobie z dobyt­
kiem. Postaraj się o solidne łóżko na kółkach, które wy­
trzyma jego ciężar oraz ciężar drzwi.

- Kto... ? - zdumiała się Miriam, ale w tej samej chwili

z samochodu wysiadła Ginny. - Ginny - wyjąkała Mi­
riam.

- Cześć. - Ginny szeroko się uśmiechnęła. - Miriam

Paterson, prawda? Pamiętam cię. Zaopiekujesz się dok­
torem Reynardem? Wracam do domu.

- Zaczekaj, odwiozę cię - pospieszył Fergus, lecz ona

pokręciła głową.

- Muszę dokończyć spacer. Chętnie się przejdę.
Jednak nie ruszyła się z miejsca. Do tej pory w Cradle

Lake panowała atmosfera leniwego sobotniego popołu­
dnia. Ludzie oglądali mecz w telewizji albo właśnie wy­
bierali się na pastwiska, by spędzić krowy na wieczorny
udój.

Tę ciszę niespodziewanie przeszyło wycie syreny.
- Chłopcy kogoś nam wiozą - stwierdziła Miriam.

- Nie zadzwonili, żeby nas uprzedzić, a to oznacza, że

obaj są zajęci. Pewnie kogoś ze stadionu.

Cała trójka błyskawicznie stała się jednym zwartym

zespołem gotowym stawić czoło sytuacji kryzysowej.

- Ustabilizować Oscara - rzucił Fergus. - Miriam,

przysuń łóżko. Ginny, stań w nogach. Raz, dwa, trzy.

Przeciągnęli drzwi wraz z Oscarem na łóżko i błys-

background image

186

MARION LENNOX

kawicznie przewieźli go do jednoosobowej salki. Nie

było czasu przenosić go na szpitalne łóżko. Fergus zajął

się regulowaniem kroplówki.

- Poproszę strzykawkę. Pięć mililitrów...

Podniósł wzrok, spodziewając się ujrzeć Miriam, lecz

zobaczył Ginny. Włączyła monitor kardiologiczny, a te­
raz regulowała przepływ tlenu. Najwyraźniej weszła za
nim do pokoju i bez pytania wzięła się do roboty.

- Miriam wzywa posiłki - oznajmiła. - Tylko ona jest

w tej chwili na dyżurze, więc może ich potrzebować.

Chłopcy w karetce nie odbierają radiotelefonu, co kazało

jej się domyślać, że sprawa jest poważna.

- Przenieście mnie na łóżko.
- Jak tylko będzie to możliwe - rzucił Fergus. - Pro­

szę leżeć i trzeźwieć.

- Zostanę przy nim, dopóki przepływ tlenu nie będzie

odpowiedni - oświadczyła.

Syrena wyła już bardzo blisko, co znaczyło, że karetka

zaraz podjedzie pod szpital.

Czy ona ma kwalifikacje? W jakiej dziedzinie?
Widać, że oboje nienawidzą się jak pies z kotem.

- Nie zabijesz go? - zażartował, ale tylko połowicznie.
- Oboje składaliśmy przysięgę Hipokratesa. Szkoda.
- Jesteś lekarzem? - Fergus wysoko uniósł brwi.
- Tak. - W jej głosie brzmiała ostrzegawcza nuta.

- Ale tylko wtedy, kiedy muszę, więc nie wyobrażaj

sobie, że będziesz miał wolne weekendy. Idź już. Zostaw
tu Oscara, a postaram się, żeby nie przestał oddychać.

Lekarka? Z zamętem w głowie pomknął do izby przy­

jęć. Mimo to poczuł przypływ optymizmu.

background image

OLŚNIENIE

187

Przed wyjazdem z Sydney nie do końca przemyślał

swą decyzję. Kiedy Molly umarła, stchórzył. Nie był
w stanie dalej pracować w szpitalu pełnym bolesnych
wspomnień i współczujących mu kolegów.

- Zrób sobie przerwę - radził mu ojciec. Jack Reynard

był naczelnym kardiologiem w tym samym szpitalu.
- Wyszłoby ci na zdrowie, gdybyś przez dwa miesiące
poleżał sobie na plaży.

Jednak wylegiwanie się na plaży bez Molly było nie do

pomyślenia. Więc uciekł do Cradle Lake. I dopiero teraz

syrena karetki uprzytomniła mu, jak bardzo jest osamot­
niony. Zwątpił, czy w pojedynkę zdoła zaspokoić potrze­

by medyczne wiejskiej społeczności.

Lecz teraz ma wsparcie w osobie Ginny. Z nią poradzi

sobie w każdej sytuacji.

Oszalała, przyznając się, że jest lekarzem? Nie czas ani

nie miejsce na robienie sobie wyrzutów, pomyślała.
Trzeba brać się do roboty. A pośpiech jest wskazany,
ponieważ lada chwila może być potrzebna innym. Wyre­
gulowała kroplówkę, wygodnie ułożyła pacjenta. Aby
przenieść go na szpitalne łóżko, należało użyć podnoś­
nika hydraulicznego, ale to wymagałoby dwóch osób,
których nie ma.

Czuła, że może być potrzebna w izbie przyjęć, ale nie

była pewna, czy może odstąpić od Oscara. Był komplet­
nie pijany i w każdej chwili mógł spaść z łóżka. Jeśli ją
wezwą... No, Viental, wymyśl coś.

Podparła Oscara kilkoma poduszkami, tak że znalazł

się w pozycji półleżącej. Gdy mu je podkładała, nawet

nie jęknął, nie skarżył się na ból. Od początku nie

background image

188

MAMON LENNOX

wierzyła w pęknięcie kości. Uznała zatem, że gdyby
znowu miał wymiotować, takie ułożenie będzie bardziej
bezpieczne.

Odsunąwszy się od pacjenta, spostrzegła, że łóżko

szpitalne nieopodal jest wyposażone w podnoszone porę­

cze. To jest to, co mu się przyda.

Co się dzieje w izbie przyjęć? Nie pytaj, pomyślała.

Podniosła poręcz łóżka, po czym z trudem przesunęła
łóżko tak, że z jednej strony Oscara chroniła barierka,
z drugiej ściana. Teraz nic mu nie grozi.

- A jak będę chciał wyjść? - wymruczał Oscar.
- Możesz spróbować - odparowała. - Ale obawiam

się, że jesteś w potrzasku. Podobnie jak ja.

- Ginny... - zawołał ktoś z korytarza, a w drzwiach

ukazała się głowa Miriam. - Fergus cię potrzebuje.

- Muszę iść - poinformowała Oscara. - Nie prze­

stawaj oddychać. To rozkaz.

- Niech mnie obejrzy lekarz.
- Już cię obejrzał. Zrelaksuj się i postaraj zasnąć.
- Niech cię szlag trafi - wybełkotał, dodając jeszcze

jeden, nader obelżywy wyraz.

Ginny się uśmiechnęła. To wulgarne słowo upewniło

ją w przekonaniu, że pacjent przeżyje.

Czuła, że znowu jest lekarzem, jakby nie miała w pra­

cy żadnej przerwy. W jej żyłach tętniła adrenalina, jak
zawsze w takich sytuacjach. Dopiero teraz sobie uświado­
miła, jak bardzo jej tego brakowało.

Może nawet chętnie by popracowała z Fergusem...
Jaki jest ten doktor Reynard?
- Niebezpieczny - mruknęła, wchodząc do izby przy­

jęć. Nie bardzo wiedziała, dlaczego takie określenie

background image

OLŚNIENIE

189

przyszło jej do głowy, ale czuła to bardzo wyraźnie.

Leżąc na kratownicy i trzymając jagnię za ucho, podnios­
ła na niego wzrok i... przepadła. Miał ciemne włosy,
którym przydałby się kontakt z grzebieniem i szare,
roześmiane oczy. Był niewiele od niej starszy. Sprawiał
sympatyczne wrażenie.

Zdecydowanie niebezpieczny, powtórzyła w duchu,

a ty nie masz czasu na takie ryzykowne zabawy.

Nie tędy droga.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Przez wiele godzin nie miała szansy pomyśleć o spra­

wach osobistych. Weszła do sali i od razu zrozumiała,

dlaczego sanitariusze nie uprzedzili obsady szpitala. Na
stole leżała młoda kobieta. Była nieprzytomna, z trudem
chwytała powietrze. Już od drzwi Ginny wyczuła, że
dziewczyna walczy o życie. Albo już przegrała tę walkę.

- Mamusiu...

Do sali wpadł mężczyzna z dziewczynką na rękach.

Mała mogła mieć ze cztery lata. Była zapłakana i umoru­
sana, lecz uwagę Ginny przykuły jej stopy.

- Mamusiu...!
- Pan doktor już się zajął twoją mamusią. - Te słowa

jednak nie ukoiły rozpaczliwego płaczu. - Daj mi ją.

Przejęła dziecko od sanitariusza, kątem oka spog­

lądając na kobietę na stole. Kto bardziej potrzebuje jej
pomocy? Miriam asystuje Fergusowi, więc skoncentruje

się na małej. Odnotowała, że Fergus gestem głowy
odmawia przyjęcia od Miriam defibrylatora, co oznacza

tylko jedno. Ginny przez trzy lata pracowała na oddziale
wypadkowym w jednej z większych klinik i nieraz była

świadkiem takiej sytuacji.

- Masz pokaleczone stopy - stwierdziła, udając zdzi­

wienie, aby odwrócić uwagę dziewczynki od matki. - Jak
to się stało?

background image

OLŚNIENIE

191

- Ja chcę do mamyyy!
- Doktor Fergus opiekuje się twoją mamą, a ja tobą

- rzekła. - Zanim pójdziesz do mamy, musimy poszukać
bandaża, żeby opatrzyć ci nóżki.

- Mama!

Ten dramatyczny okrzyk kazał Fergusowi spojrzeć

w ich stronę. Ledwie dostrzegalnym ruchem głowy wska­
zał im wyjście. Zabierz ją stąd.

- Idziemy - zadecydowała. - Przynieś mi wszystko,

co trzeba do opatrunku - poleciła sanitariuszowi.

Zabieg trwał blisko godzinę. Większą część czasu

Ginny spędziła, kojąc rozpacz dziewczynki. W końcu
podała jej środek uspokajający i dopiero gdy dziecko
zapadło w sen, założyła opatrunki. Gdy pocieszała małą, do

pokoju wszedł młody pielęgniarz, który oznajmił, że ma na

imię Tony. Jego wygląd nieco ją zdziwił. Pod pospiesznie

narzuconym fartuchem miał na sobie strój do piłki nożnej:
brudne spodenki i czarno-pomarańczową koszulkę, zabło­

cone skarpety i kolana. Mimo że w niczym nie przypominał

pielęgniarza, okazał się wyjątkowo kompetentny.

- Wiadomo, co się stało? - zapytała go.
- Mój pager odezwał się razem z ostatnim gwizdkiem.

Przywiózł mnie tu dozorca ośrodka sportowego. Wiem od
niego, że matka zasłabła za kierownicą, pół mili od
stadionu. W domach nikogo nie było, bo wszyscy poszli
na mecz. Może matka zdążyła wysłać małą po pomoc,
albo mała sama ruszyła w kierunku stadionu, nie wiem.

Na tym odcinku niedawno położono nową nawierzchnię.

Sądząc po jej stopach, biegła na bosaka.

- Tak to wygląda - przyznała Ginny. - Dzielny ma­

luch... - szepnęła. - Wiadomo, co jest matce?

background image

192

MARION LENNOX

- Kardiomiopatia. - W drzwiach stał blady jak ściana

Fergus. - Straciliśmy ją. - Przeczuwała, że to się stanie.
Wyczytała to z twarzy tej kobiety. - Jak tylko wyszłaś,
akcja serca ustała. Byliśmy bez szans.

- Kardiomiopatia? Jak to?
- Policja przeszukała jej samochód. Na tylnym sie­

dzeniu znaleziono historię choroby. Ponadto był tam
pojemnik z tlenem i cały zestaw leków. Ta kobieta była
ciężko chora.

- To dlaczego zdecydowała się na podróż?
- Szukała niejakiego Richarda Vientala. - Zawahał

się, patrząc jej w oczy. - Czy to... twój Richard?

- Mój Richard? Nie rozumiem.
- Ja też - powiedział zmęczonym tonem. - Ten list

był w teczce z historią choroby. - W ręce trzymał kartkę
zapisaną odręcznym pismem. - Policjant go przeczytał, ja
też. - Westchnął. - Zaadresowany jest do Richarda, ale
uważam, że i ty powinnaś poznać jego treść.

- Ja... Mam zadzwonić do Richarda?
- Najpierw to przeczytaj.
Nie powinna tego robić, bo nie ona jest adresatem.

Mimo to czytała:

Drogi Richardzie!
Mam nadzieję, że nie będziesz musiał czytać tego listu,

bo sama o wszystkim ci opowiem. Modlę się, by nie było
za późno. Być może już mnie nie pamiętasz. Poznaliśmy
się w szpitalu pięć lat temu. Przyjechałeś tam na badanie
kontrolne po przeszczepie płuca. Zazdrościłam Ci, że
masz to już za sobą, bo mnie odmówiono transplantacji

serca. Lekarze mnie przekonywali, że moje własne serce

background image

OLŚNIENIE

193

popracuje jeszcze co najmniej dwa lata. Dobre sobie: dwa

lata... Upłynęło już pięć lat, urodziłam dziecko, a ono
ciągle bije. Ledwie. Ale to dobrze, bo nadal nie ma
dawcy.

Pięć lat temu razem wypisano nas ze szpitala. Poszliś­

my na drinka. Chyba zaszumiało nam w głowach.

Następnego ranka przestraszyłam się ciąży, ale Ty

tylko się roześmiałeś, to był śmiech pełen goryczy,
i powiedziałeś, że jesteś niepłodny, że nigdy nie będziesz
miał dzieci. Nie wierzyłam Ci, ale weszłam do Internetu,
żeby więcej dowiedzieć się o Twoim schorzeniu. Miałeś
pełne prawo wierzyć, że jesteś niepłodny. Niepłodność
w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach, wyczytałam
w jednym z artykułów. Zatem Madison jest skutkiem tych
dwóch procent.

Może powinnam była o tym Ci powiedzieć, ale wszys­

cy mnie namawiali, bym ciążę usunęła, mając na uwadze
stan swojego zdrowia. Pomyślałam, że się załamię, jeśli
i Ty mi to zasugerujesz. Przecież prawie się nie znaliśmy.
Ty miałeś wielkie plany, a ja byłam ciężko chora. Być
może nawet przeszło mi przez myśl, że ciąża i poród mnie
zabiją i może nawet tego chciałam. Głupie? Możliwe.

Nic takiego się jednak nie stało. Dopiero wtedy zdałam

sobie sprawę z tego, jak cudowne było to, co zrobiliśmy.

Jak cudowna jest Madison. Próbowałam do Ciebie za­
dzwonić, ale odebrała Twoja siostra. Dowiedziałam się
od niej, że znowu jesteś w szpitalu, że są komplikacje.

Pożegnałam się, nie mówiąc, po co dzwonię. W tej

sytuacji córka nie była Ci potrzebna.

Moja mama przekonywała mnie, że sobie poradzimy.

Madison zawsze mogła na nią liczyć. Ale happy endy są

background image

194

MARION LENNOX

tylko w kinie. Miesiąc temu mama zmarła na raka, a ja
w rezultacie dostałam zawału. Niedawno wyszłam ze

szpitala i nie rozstaję się z tlenem. Czuję, że jestem coraz
słabsza. Nie powinnam siadać za kierownicą, ale...

Jeszcze raz zadzwoniłam do Twojego mieszkania i od

dozorcy dowiedziałam się, że przeprowadziłeś się na
wieś. Na farmę rodziców. Farma! Madison kocha zwie­
rzaki.

Richardzie, ona musi mieć kogoś! Wiem, powinnam

zgłosić się do opieki społecznej i zatroszczyć o jej
przyszłość, zamiast liczyć na Ciebie, ale gdy byłam
w szpitalu, umieszczono ją w rodzinie zastępczej. Była
tam bardzo nieszczęśliwa. Serce mi się kraje...

Jesteś jej ojcem. Błagam, zaopiekuj się córeczką.

Kochaj ją w moim imieniu. Dziękuję Ci z całego serca za
ten dar, jakim jest to dziecko. Twoja kochająca... i bez­
granicznie wdzięczna

Judith Crammond

- Niemożliwe - wyszeptała Ginny, a Fergus przysiadł

obok niej i spojrzeniem polecił Tony'emu wyjść z pokoju.

- Nie, to niemożliwe - powtórzyła, a Fergus wyjął list

z jej rąk.

- Tak, trudno w to uwierzyć. Ale to prawda. Kiedy

Ben znalazł historię jej choroby w samochodzie, za­
dzwonił do szpitala, którego adres był na nagłówku, żeby
potwierdzić jej tożsamość. Przekazał mi te informacje
w przeświadczeniu, że nam to pomoże.

- Ale nie pomogło - westchnęła.
- To była beznadziejna sprawa. Kiedy ją osłuchiwa-

łem... nie mogłem uwierzyć, że była w stanie tego

background image

OLŚNIENIE

195

dokonać. Myślę, że przy życiu trzymała ją tylko siła woli,

pragnienie oddania dziecka w dobre ręce. Kiedy dotarła
na miejsce, kiedy nabrała przekonania, że mała jest bez­
pieczna, po prostu zgasła.

- Ta kruszyna wcale nie była bezpieczna - szepnęła

Ginny, instynktownie gładząc dziewczynkę po głowie.
To jest córka brata? Jej bratanica?

- Lekarz z jej szpitala poinformował Bena, że Ju­

dith była za słaba, żeby prowadzić samochód. Propono­
wano jej umieszczenie małej w rodzinie zastępczej, ale
się nie zgodziła. Cały personel przejmował się ich lo­
sem.

- Ale nic nie zrobił w tej sprawie.
- Ginny, nie można komuś pomóc, jeśli on tego nie

chce. To jest dziecko Judith, a ona postanowiła załatwić
to po swojemu.

- I co? Załatwiła?
- Nie wiem. Jak uważasz?
- Niczego nie załatwiła.
- Ten Richard, do którego zaadresowany jest ten list...

- Zawahał się. - To twój brat?

- Tak.
- Opowiesz mi o nim? Proszę.
- Richard ma mukowiscydozę - powiedziała przez

ściśnięte gardło. - Przeszczep płuc, o którym wspomina
Judith, okazał się skuteczny, ale nie na długo. Dlatego tu

jesteśmy. Oboje. Tutaj byliśmy dziećmi. Richard przyje­

chał tu umrzeć.

Czekają na nich pacjenci. Zawsze uciekałam w pracę,

pomyślała. Dzięki temu mogła nie myśleć o rzeczywistości

background image

196

MARION LENNOX

poza murami szpitala. Teraz też jej to pomagało. Należy
położyć Oscara do łóżka.

- Coś mi się wydaje - rzekł Tony, nie kryjąc uznania

dla jej pomysłowości - że teraz, kiedy go tak zaklinowa­
łaś, jest absolutnie bezpieczny.

Popatrzyła na starca, którego donośne chrapanie wpra­

wiało w wibracje szklankę z wodą na stoliku obok.

- Zdaje się, że jest to dzisiaj jedyny happy end -

zauważyła, starając się, by jej głos zabrzmiał naturalnie.

- Dobrze by nam to zrobiło - odrzekł Tony. Obser­

wował, jak drżącymi palcami regulowała kroplówkę.
- Sam sobie z tym poradzę. Idź do doktora Reynarda.
- Uśmiechając się serdecznie, lekko pchnął ją w stronę
drzwi. - Widzę, że z małego oddziału dla przewlekle
chorych staliśmy się szpitalem z dwoma lekarzami - za­
żartował.

- Ja tu nie pracuję.
- A wyglądasz jak lekarz na kontrakcie. - Spoważ­

niał. - Ginny, sporo słyszałem o twojej rodzinie. Tak
mi...

- Daj spokój.
- Idź, poszukaj Fergusa. I zrób, co trzeba.

Fergus rozmawiał przez telefon. Opowiadał komuś, co

się stało, więc czekała, aż skończy.

- Nie wiem, czy potrzebujemy kuratora - mówił. - Na

noc zatrzymam ją w szpitalu. Ona ma tu rodzinę.

Rodzina? To znaczy ona? Richard miał być ostatnim

członkiem tej rodziny, za którego czuła się odpowiedzial­
na. Jak długo jest zobowiązana dawać?

Jej siły są na wyczerpaniu.

background image

OLŚNIENIE

197

Fergus odłożył słuchawkę i patrzył na nią w milczeniu.

Pewnie zobaczył więcej, niż chciała ujawnić.

- Musimy porozmawiać z Richardem - przemówił

w końcu. - Jak bardzo on jest chory?

- Bardzo. Nie możemy mu o tym powiedzieć.
- Dlaczego?
- On umiera. Wyobrażasz sobie, co będzie czuł?
- A ty, umierając, nie chciałabyś dowiedzieć się, że

masz dziecko?

- Nie. To by mi wszystko skomplikowało!
- Ale to jest ważna część życia - zauważył Fergus.

- On jeszcze żyje. Ma zaburzenia świadomości?

- Nie.
- Wobec tego należy go traktować jak osobę żyjącą.

On musi o tym wiedzieć.

- O Boże, jak ja mu to powiem?
- Mogę cię wyręczyć.
- Nie musisz mi mówić, jak mam traktować rodzone­

go brata - obruszyła się, sztywniejąc.

- Wcale ci nie mówię, jak masz go traktować. Propo­

nuję ci pomoc.

Złość nic tu nie pomoże. Popatrzyła na krajobraz za

oknem. Na błękitne jezioro. Na Cradle Lake.

Gdy była dzieckiem, każdy letni dzień cała rodzina

spędzała nad jeziorem. Przypomniała sobie, jak mając
sześć lat, po raz pierwszy dopłynęła do boi, od której
zaczynała się głęboka woda. Ojciec i jej dziewięcioletni

brat bili jej brawo, a na płyciźnie stała matka z małym
Chrisem i śmiejąc się, wołała wszystkich na piknik.

To było ostatnie dobre wspomnienie.
Richard najdłużej opierał się chorobie. Najpierw uległ

background image

1 9 8 MARION LENNOX

jej Chris, potem to samo schorzenie zdiagnozowano

u Richarda. Lekarze doradzili wówczas rodzicom, by nie
mieli więcej potomstwa, lecz Toby był już w drodze.

Richard jest ostatnim członkiem jej rodziny. Ale...

- To znaczy, że znowu będę miała rodzinę - szepnęła.
- Nie chcesz?
- Już miałam rodzinę, rodziców, trzech braci... Chris

zmarł w wieku ośmiu lat, Toby wkrótce po nim. Po ich
śmierci matka zaczęła pić.

- I pozostawiła tobie...
- To, co zostało z naszej rodziny - dokończyła szep­

tem. - Ale to już się kończy, a ty każesz mi wziąć od­
powiedzialność za Madison.

- Nikt do niczego cię nie zmusza.
- Chyba żartujesz! - zdenerwowała się. - Widziałeś ją.

Ona jest dzieckiem Richarda. Nawet ma nasze rysy. Kiedy

ją zobaczyłam... Jest do nich podobna. Do moich małych

braciszków, Chrisa i Toby'ego. Wiesz, jak wyglądało moje

dzieciństwo? Miałam sześć lat, kiedy to się zaczęło,
i wtedy zaczęłam nimi się opiekować. - Odwróciła twarz.
- Teraz... Powiesz mu, że ma córeczkę, a on ją zaakceptuje.
I nawet mnie nie poprosi, żebym się nią zaopiekowała.
Zdaje sobie sprawę, ile by mnie to kosztowało. On o nic nie
musi mnie prosić. Popatrzy na nią i to się stanie.

- Może już się stało. W chwili poczęcia. Po prostu

o tym nie wiedziałaś.

- Czy ty wiesz, ile mnie to kosztuje? - zapytała przez

łzy. - Nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić.

- Ginny, to nie jest twoje dziecko. Po śmierci Richar­

da możesz oddać ją do rodziny zastępczej albo do adopcji.
Może wezmą ją krewni Judith.

background image

OLŚNIENIE

199

- Jasne.
- To jest do zrobienia - przekonywał ją. - Można się

odciąć.

- Łatwo ci mówić.
- Znam takie przypadki. Można się nie angażować.
- Mhm.
- Należy zdobyć się na dystans.
- Po co? - żachnęła się. - Ja tego nie chcę.
- Więc odejdź już teraz. - Obserwował ją obojętnym

wzrokiem. - To jest dziecko Richarda. Mimo że Richard

jest umierający, ma prawo tym się zająć, ale nie ma prawa

uwzględniać ciebie w swoich planach.

- Interesujące... Jak tylko Richard dowie się o jej

istnieniu, ona stanie się częścią mojej rodziny. Moim
obowiązkiem. On nie może, nie może...

- Sugerujesz, że nie powinniśmy mu mówić?
- Sama nie wiem, co mam sugerować. Nie podejmę

się tego. Mam już dosyć.

- Masz dosyć odpowiedzialności za innych?
- Tak. Nie chcę kochać niczego ani nikogo. - Ukryła

twarz w dłoniach, aby się schować... Przed czym?

To niemożliwe. Zdawała sobie z tego sprawę, podob­

nie jak Fergus. Ujął jej ręce i uścisnął je mocno i serdecz­
nie, dając jej do zrozumienia, że wie, co ona czuje, że ją
rozumie. On się łudzi. Nikt nie wie, co ona czuje, a ona

sama tego nie rozumie.

- Trzeba zdobyć się na następny krok. - Przyciągnął

ją do siebie, a ona nie miała siły zaprotestować.

Tyle lat walczyła o swą samotność, chodziła własnymi

ścieżkami. Śmierć Richarda miała być ostatnim krokiem
na jej drodze do upragnionej niezależności. Teraz jednak

background image

2 0 0 MARION LENNOX

potrzebowała uścisku męskich ramion. Bliskiego kontak­
tu z drugim człowiekiem. Tak, to iluzja, ale... Niech ją
przytula. Taki silny i ciepły.

Nikt jej tak nie przytulał. Nigdy, pomyślała. Może gdy

była niemowlęciem albo bardzo małym dzieckiem nie
obarczonym rodzinną tragedią. Czy przytulali ją rodzice?
Na pewno, ale było to tak dawno, że już zapomniała.

- Nie interesuje mnie... romans - ostrzegła go.
- To dobrze, bo ja też tego nie oczekuję.
- Obejmujesz mnie.
- To jest masaż leczniczy. - W jego głosie zabrzmiała

nuta uśmiechu. - Kiedy wszystko zawodzi, przytul.

Dobra rada, pomyślała. Przytulanie w sytuacjach kry­

zysowych. Bzdura. Przytulają się ci, którzy na zawsze są
razem, a ludzie odchodzą. Takie poczucie bezpieczeńst­
wa towarzyszy bliskości, a bliskość łączy się z... za­
grożeniem.

Gdyby straciła jeszcze kogoś...

- Nie rób tego - wyszeptała. - Nie licz na zbliżenie.
- Myślę, że to już się stało - rzekł z uśmiechem. - Ale

rozumiem, co chcesz powiedzieć. To tylko teraz, bo mam
wrażenie, że oboje tego potrzebujemy. Ale tylko teraz.
Przyjechałem tu na trzy miesiące. Potem wyjadę.

- Dlaczego wybrałeś Cradle Lake?
- Może czułem, że jestem tu bardzo potrzebny. - Ona

jednak domyśliła się, że za tymi słowami kryje się coś

zdecydowanie bardziej poważnego.

- Uciekasz od czegoś - powiedziała cicho, na co on

tylko pokręcił głową i odsunął się od niej.

Spojrzała mu w oczy. Wyczytała w nich zrozumienie.

Podążamy tą samą drogą, pomyślała. I to prawda, co

background image

OLŚNIENIE

201

powiedział. Może ją przytulać tak długo, jak będzie jej to
potrzebne, bez żadnych erotycznych podtekstów.

Ona ma swoją skorupę, on także. Oboje zamiast serc

mają okruchy lodu. Być może jego serce jest kompletnie
obojętne. Lecz tam na oddziale leży mała dziewczynka,

której los zależy od tego, czy ona zdecyduje się opuścić
swoją skorupę. Nie, musi być jakiś inny sposób.

- Madison będzie spała jeszcze kilka godzin - mówił

Fergus z twarzą w jej włosach. - Miriam i Tony będą przy
niej. Oscar jest stabilny, czy wobec tego możesz zawieźć
mnie do Richarda?

- Muszę mu powiedzieć...
- Niczego nie musisz mu mówić - wszedł jej w słowo.

- Judith napisała do niego list. Damy mu go i pomożemy
w realizacji jego decyzji.

- O matko...
- Nie ma wyjścia, Ginny.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Gdy wychodziła, Richard spał. Przez wiele łat dzielnie

walczył z chorobą, lecz teraz skapitulował. Nie chciał
oglądać nikogo oprócz Ginny.

- Żegnam się z tym światem - wyjaśnił, gdy musiała

poinformować jego przyjaciół z dzieciństwa, że brat nie
chce ich widzieć. - Zrywam więzy.

Przeważnie spał.
To, co muszę teraz zrobić, myślała z przerażeniem, to

powiedzieć bratu...

On chce zrywać więzi. Ha!
Jednak obecność Fergusa dodawała jej otuchy, spra­

wiała, że to, co niemożliwe, stawało się wykonalne.

Wszedłszy na werandę, skierowała się tam, gdzie

w ciągu dnia stało łóżko Richarda. Było puste. Dlaczego?
Może wyszedł do łazienki. Upadł?

- Richard! Richard!

Cisza. Nie znalazła go ani w łazience, ani w kuchni, ani

w jego sypialni. Wróciła na werandę.

- Co się stało? - zapytał Fergus, ale nie doczekał

się odpowiedzi, bo Ginny oszalałym wzrokiem omia­
tała podwórko, aż zobaczyła swoje auto. Czuła, że
robi jej się słabo. Z okna od strony kierowcy zwisał
wąż do podlewania, a na ziemi leżał pojemnik z tle­
nem.

background image

OLŚNIENIE

203

- Richard!
Fergus kilkoma susami znalazł się przy samochodzie

i błyskawicznie otworzył drzwi.

Richard leżał bezwładnie na kierownicy i byłby zsunął

się na ziemię, gdyby nie szybka reakcja Fergusa, który go

w porę podtrzymał i ułożył na trawie.

Tłumiąc mdłości, Ginny nerwowo szukała pulsu na

jego szyi. Był, nikły, ale był.

- Oddycha - stwierdził Fergus.

Richard uniósł powieki i zdobył się na blady uśmiech.

- Dlaczego miałaś pusty bak? - zapytał szeptem.

Fergus zaniósł go z powrotem na werandę.

Szła za nimi z pojemnikiem z tlenem i wyrzucała

sobie, że zostawiła brata bez opieki. Poszła na spacer,
a gdy zajrzała do niego w drodze do szpitala, nie zauwa­
żyła niczego niepokojącego.

- Jedź, jedź - powiedział wtedy. - Nieś pomoc komuś

innemu, a ja powygrzewam się na słońcu.

Fergus położył Richarda na łóżku.

- Jego stan jest dobry - oświadczył, gdy stawiała na

podłodze pojemnik z tlenem.

Za to jej jest niedobrze. Do łazienki. Szybko.
Gdy wróciła, Richard już leżał oparty na poduszkach

i podłączony do tlenu. Na widok jego bladych policzków
żołądek znowu podszedł jej do gardła. Przysiadła na
schodku i opuściła głowę między kolana.

- Widzisz, co zrobiłeś - zwrócił się Fergus do Richar­

da, który lekko się skrzywił.

- To jej wina - wyszeptał. - Ginny, byłem pewien...
- Że bak jest pełny - dokończyła.
- Parę minut i silnik stanął. Wszystko na nic.

background image

204

MARION LENNOX

- Tak bardzo życie ci zbrzydło, że chciałeś z nim

skończyć? - rzucił Fergus.

Ginny patrzyła na jezioro, walcząc z nudnościami.

Zbyt wiele się wydarzyło w zbyt krótkim czasie i jej
umysł nie mógł nadążyć za żołądkiem. Richard żyje.

Tylko to się liczy. Reszta spraw może poczekać.

- Kim ty jesteś? - zapytał Richard.
- Lekarzem, stary. Fergus Reynard. Przywiozłem

twoją siostrę.

- I mam ci za to dziękować?
- To nie nasza zasługa, że żyjesz - odparł Fergus.

- Żyjesz, bo Ginny nie chciało się pojechać po benzynę.

- Chciałam zrobić to wczoraj - powiedziała ledwie

słyszalnym głosem, chociaż nikt jej nie słuchał - ale
padało, więc miałam to w planach na jutro.

- Dlaczego postanowiłeś odebrać sobie życie? - zain­

teresował się Fergus.

- Czy to twoja sprawa?
- Ginny na pewno chciałaby poznać twoją odpo­

wiedź, ale nie ma siły pytać.

- Zostaw nas w spokoju - odparł Richard, opadając na

poduszki. - To nieważne.

- Podejrzewam, że bardzo ważne. Dla niej i dla ciebie.
- Tak czy inaczej, umieram.
- Boisz się? Tego, co cię czeka?
- Nie.
- Więc dlaczego?
- Ginny tkwi tu jak w więzieniu.

Ginny w lot pojęła, o co mu chodzi.

- Uważasz, że mam ci to za złe? Że spędzę z tobą

kilka tygodni? Richard... - Głos jej się załamał.

background image

OLŚNIENIE

205

- Tyle razy musiałaś to robić - wyszeptał, zerkając

niemal ze złością na Fergusa. - Na tę samą przeklętą
chorobę zmarło moich dwóch młodszych braci. Ojciec się
zmył, a matka topiła rozpacz w butelce. Zmarła na
marskość wątroby, kiedy Ginny miała szesnaście lat
i wszystko spadło na jej barki.

- Ty też zostałeś w to wciągnięty - stwierdziła.
- Dobrze wiesz, że to nieprawda. - Zamknął oczy.

- Będziesz sama. Kiedy mi się wydawało, że po południu
będę miał parę godzin dla siebie...

- Pomyślałeś, że pora z tym skończyć - dopowiedział

Fergus.

- Po co mam żyć?
Zapadła grobowa cisza.
- Tak się składa - usłyszała spokojny, przyjazny głos

Fergusa - że jest coś, dla czego zechcesz pożyć dłużej.
Pod warunkiem, że się nie boisz.

- Nie boję się.
- Słusznie. Nie wiem, kto opiekował się twoimi

braćmi ani jaką mieli śmierć, ale mogę cię zapewnić,
że jeśli sobie tego życzysz, będę się tobą opiekował.
Wszystko zależy od ciebie. Każda decyzja. Nie pomogę
ci wsiąść do auta z pełnym bakiem, to pewne, ale
z drugiej strony, dzięki postępom medycyny, twoje
najbliższe dni mogą obfitować we wzbogacające wyda­
rzenia.

- Wzbogacające? - W głosie chorego zadźwięczała

drwina. - W towarzystwie aniołów?

- Są tacy, którzy wierzą w zastępy dziewic, które na

nas gdzieś tam czekają - odrzekł Fergus, uśmiechając się.
- Ale dzięki lenistwu Ginny ty jeszcze żyjesz. Żyjemy,

background image

206

MARION LENNOX

stary, dopóki nie umrzemy. Żyjesz i stoisz w obliczu

ważnego zadania.

- Jakiego? - zdziwił się Richard.
- W obliczu spotkania ze swoją córką. -Z tymi słowy

Fergus wręczył mu list od Judith.

Richard przeczytał list, zasypał ich lawiną pytań, po

czym niespodziewanie zapadł w sen, jakby wyczerpany
emocjami organizm kategorycznie zażądał odpoczynku.

Ginny odprowadziła Fergusa do samochodu.
- Obiecaj mi, że jak teraz od was wyjadę, to ty nie

odbierzesz sobie życia - odezwał się z ręką na klamce.

- Za mało benzyny.
- Ginny, to jest...
- Wiem doskonałe, co to jest.

Mocno uścisnął jej dłoń gestem dodającym otuchy.

Tak zachowuje się lekarz przy łóżku chorego, pomyślała
ze złością, próbując wyswobodzić rękę.

- Nic mi nie jest - zapewniła go.
- Nie udawaj. Widziałem, że miałaś mdłości.
- Zwyczajna reakcja. - Wzruszyła ramionami.
- Oczywiście. Jak długo jesteś przy nim?
- Tym razem?
- Tym razem.
- Od kiedy opuścił szpital. Proponowano mu hospic­

jum, ale przyjazd tu był lepszym rozwiązaniem.

- Dla kogo?
- Życie mnie nauczyło, że łatwiej jest spełniać takie

życzenia, niż żyć z poczuciem winy.

- Aż tak trudno było tu wrócić? - zapytał, a ona

popatrzyła na niego wstrząśnięta. On wie.

- Ja...

background image

OLŚNIENIE

207

- Młodsi bracia też tu umarli? I matka? Wyobrażam

sobie, że w takiej sytuacji nikt nie chciałby tu wracać.

- Ginny milczała. - Byłaś wtedy przy nich? - Milczenie.
- A Richard? Był tu z tobą? Pomagał ci?

- Richard sam był chory - odezwała się w końcu.

Z jego spojrzenia wyczytała, że wszystkiego się domyślił.

Richard nie chciał poświęcić czasu, który mu pozostał,

na opiekę nad chorym rodzeństwem i matką. Bardzo
wcześnie opuścił dom i unikał wizyt. Nie miała o to do
niego żalu. Był przecież chory i młody.

- Zastanówmy się nad planem - zaproponował Fer­

gus, a ona spojrzała na niego spode łba.

- Nie ma takiego planu.
- Musi być. Wrócę do was wieczorem, po przychodni,

żeby się dowiedzieć, co Richard postanowił.

- On nie podejmie żadnej decyzji.
- Musi.
- Nie możesz obarczać go odpowiedzialnością...
- Za jego własne dziecko? Owszem, mogę, ale tego nie

zrobię. Czy się wam to podoba, czy nie, ta mała jest jego
dzieckiem i bez względu na jego stan on musi zmierzyć się
z tym faktem. To zrozumiałe, że jest wstrząśnięty...

- Fergus, on dzisiaj chciał odebrać sobie życie.
- Naprawdę? - Spojrzał na nią z nieprzeniknioną

miną. - Ginny, nawet osobnik w agonii potrafi odczytać
wskaźnik paliwa.

Aż otworzyła usta.
- Co sugerujesz? To nie było przedstawienie. Z jakie­

go powodu...?

- Podejrzewam, że w ten sposób Richard pokazał, że

chce, żebyś poświęcała mu więcej uwagi.

background image

208

MARION LENNOX

- On wie, że jestem gotowa dać mu wszystko, czego

potrzebuje. Odmówił przeprowadzki do hospicjum i po­

prosił mnie, żebym z nim tu była. Zgodziłam się i do­

trzymam słowa.

- To idealnie pasuje do mojej hipotezy - stwierdził

Fergus. - Po co robić tyle zamieszania z przyjazdem do
Cradle Lake, żeby się tu zabić? Gdyby rzeczywiście
chciał odebrać sobie życie, mógł to zrobić w Sydney. Po

co było tu przyjeżdżać?

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, ile wysiłku kosz­

towało mnie wyremontowanie domu, skompletowanie

aparatury...

- Właśnie to miałem na myśli. Co byś dzisiaj zrobiła,

gdyby mnie tu nie było?

- To samo. Wyciągnęłabym go z auta i zaniosła do

łóżka. I dostała torsji.

- I nie odstępowała go na krok. Podejrzewam, że jutro

nie zostawisz go na dłużej niż kilka minut.

- Ja... muszę.
- Czyli dopiął swego. Dzisiaj zniknęłaś na kilka

godzin. Domyślam się, że mu to nie odpowiadało, że się
przestraszył, więc postarał się zapewnić sobie twoją
nieustającą obecność. Ginny, to jest szantaż emocjonalny.
Trzeba ci zorganizować pomoc.

Rzuciła mu zdumione spojrzenie.

- Nie potrzebuję pomocy.
- Potrzebujesz - powiedział, uśmiechając się.

Dlaczego ten uśmiech przyprawił ją o skurcz żołądka?

Nie wolno jej ulegać emocjom. Do tej pory trzymała się
bardzo dobrze, więc teraz nie może się rozsypać.

- Daję sobie radę.

background image

OLŚNIENIE 209

- Niewątpliwie. Ale to nie jest konieczne. - Zerknął

na zegarek. - Muszę jechać do pacjentów. Ale pamiętaj,

będę tu koło ósmej.

- Nie chcę, żebyś tu przyjeżdżał.
- Chcesz. Jestem wam potrzebny, a ja jak Batman

zawsze zjawiam się tam, gdzie mnie potrzebują.

- Spadasz jak grom z jasnego nieba. - Uśmiechnęła

się blado.

- No, już lepiej. Zdecydowanie lepiej. - Nieoczeki­

wanie przyłożył dłoń do jej policzka. Na parę sekund.
W serdecznym geście solidarności, który dawał jej do
zrozumienia, że nie jest sama. Nie potrzebuje takich
gestów. Odchyliła głowę, a on opuścił ramię.

Kiedy wyjechał za bramę, wracając do szpitala, do

innego świata, palce Ginny powędrowały do policzka, by

raz jeszcze poczuć ciepło jego dłoni.

Nie potrzebuje niczyjej pomocy.

Richard obudził się, zjadł kolację, ale nie chciał roz­

mawiać na temat dziecka. Po prostu odwrócił się i zno­
wu zasnął. Czy można uderzyć konającego? Nie. Więc
dalej kipiała ze złości.

Oto człowiek, który leży na miękkich poduszkach ze

świadomością, że gaśnie i jednocześnie akceptuje fakt, że
wszystkie problemy spadają na jej barki.

Szantaż emocjonalny? Możliwe.

Posprzątała w kuchni i wyszła na dwór popatrzeć na

zachodzące słońce. Jeszcze godzina do przyjazdu Fer-
gusa. Jeśli wyjedzie, a Richard się obudzi...

Podeszła do jego łóżka. „Nawet osobnik w agonii

potrafi odczytać wskaźnik paliwa", przemknęło jej przez

background image

210

MARION LENNOX

myśl. W tym tygodniu Richard nie umrze. Bez tlenu
przeżył spaliny i strach.

- Żyjesz, dopóki nie umrzesz - szepnęła, nie mając

pewności, czy brat ją słyszy. - Richard, nie rób mi tego.

Brak odpowiedzi jej nie zdziwił.
Co robić? Nie mieli telewizora ani radia. Mogli za to

patrzeć na jezioro aż do śmierci, ale ona nie umiera.

Dawno nie czuła tak silnej chęci życia. Czy to za

sprawą tych pełnych zatroskania szarych oczu?

Tak, zakochaj się w tym człowieku, pomyślała z wy­

rzutem. Nic z tych rzeczy. Do tej pory skutecznie trzy­
mała się z daleka od mężczyzn i Fergus nie będzie
wyjątkiem. Usiądzie i obejrzy zachód słońca.

Cztery minuty później uznała, że zachód jest piękny,

ale wystarczy tego siedzenia.

Odwróciła się w stronę śpiącego brata.

- Jadę do owiec Oscara, a przy okazji nakarmię jego

psy. Wrócę za trzy kwadranse. Nie umieraj pod moją
nieobecność. - Zawahała się. - Jeśli jednak umrzesz, to
nie z mojej winy.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Na pierwszy rzut oka wyglądało, że w zagrodzie owiec

panuje idealny ład. Owce skupiły się przy korycie z wodą,

jakby chciały się upewnić, że dragi raz nie wyschnie,

a uratowane przez nią jagnię ssało z zapałem swoją mat­
kę. Nareszcie jeden happy end.

Potem zaszła do zagrody, w której Oscar trzymał kot-

ne owce. Powiodła wzrokiem po stadzie, szukając proble­
mu. I znalazła. Po co tu przyszła? Oscar zostawił owce
na łaskę losu. Powinna postąpić tak samo. Nie mogła.
Przyklęknęła przy leżącej owcy. Zwierzę nie miało już

sił i tylko ziąjało, spoglądając przed siebie gasnącymi
oczami.

- Nie znam się na położnictwie. - Mimo to spraw­

dziła, co się dzieje z jagnięciem. - Och.

Nie zostawi jej. Przydałaby się gorąca woda z myd­

łem... i trochę szczęścia.

Gdy wstała z klęczek, przy bramce ujrzała Fergusa.

- Nagły wypadek - mruknęła, mijając go. Uświado­

miła sobie wtedy, że ona znowu śmierdzi owcami, a on
nie, że on jest wyższy od niej o dziesięć centymetrów i ma
takie piękne oczy...

- Nie sądziłem, że odważysz się go zostawić.
- Przecież powiedziałeś, że mogę. Poza tym on śpi.

Na dodatek bak jest pusty. Po co tu przyjechałeś?

background image

212

MARION LENNOX

- Chyba po to samo co ty. Zerknąć na nasze jagnię.
Nasze jagnię. Jak to ładnie zabrzmiało.
- Jest zdrowe.
- Widzę. Ale mamy owcę w tarapatach?
- Nie może się wykocić. Wystaje jedna noga i nic

więcej. Idę po wodę z mydłem.

- Jaką masz specjalizację? - zainteresował się.
- Traumatologia. A ty?
- Chirurgia.

Co robi chirurg w Cradle Lake? Nieważne, skoncent­

ruj się na zadaniu.

- To znaczy, że żadne z nas nie jest położnikiem...

Myślisz, że we dwójkę potrafimy jej pomóc?

- Myślę, że powinniśmy wezwać weterynarza.
- Nie ma na to czasu. - Już była na werandzie.

- Weterynarz przyjeżdża z Melbourne, więc zanim tu

dotrze, ona padnie. Na moje oko to bardzo młoda owca.
Oscar nie powinien dopuszczać do niej tryka.

- Dzieciństwo spędziłaś tutaj?
- Tak.
- To znaczy, że wiesz, co dzieje się na farmie.
- Poniekąd. - Napełniała wiadro gorącą wodą. - Po­

szukaj czegoś, z czego da się skręcić linę.

- Nie może być prawdziwa lina?
- Za szorstka. Mogłaby uszkodzić jagnię.
- Wierzysz, że ono jeszcze żyje?
- Nie słuchałam tętna płodu, jeśli o to pytasz - ziryto­

wała się. - Doktorze, chce pan być przydatny?

- Tak.
- To niech pan przyjdzie do zagrody z jakimś prze­

ścieradłem.

background image

OLŚNIENIE

213

Gdy tam się znalazł, Ginny jak długa leżała w rozdep­

tanym błocie.

- Dlaczego owce zawsze kocą się w błocie? - prych-

nęła. - To chyba największe bajoro w całej zagrodzie
- wysapała. - Muszę najpierw wepchnąć tę nogę z po­
wrotem, żeby wyciągnąć obie. Jeśli mi się uda, zajmę się

łebkiem. Ona znowu ma skurcze!

Owca usiłowała stanąć na nogi.
Fergus uznał, że na coś może się przydać: jedną ręką

docisnął do ziemi jej łeb, drugą tylną nogę.

- Spokojnie, dziewczynko - powiedział. - Doktor

Viental jest specjalistką. Jesteś w dobrych rękach.

- Lepiej powiedz jej, żeby nie parła.
- Nie przyj. Przypomnij sobie techniki oddechowe.
Niestety, owca wszystko zapomniała.

Gdy w końcu ukazały się dwa kopytka, Ginny poleciła

Fergusowi związać je skręconym prześcieradłem, po
czym z ręką po łokieć w brzuchu owcy zajęła się uło­
żeniem łebka.

- Mam! Przy następnym skurczu pociągnij bardzo

delikatnie, a ja dopilnuję główki.

Fergusowi przypomniało się nagle, co czytał na temat

siły skurczów. Zaniepokojony spojrzał na jej rękę.

- Połamie ci palce.
- Niczego mi nie połamie. Jestem twarda, ale chyba

będę rzucać mięsem.

- Zatkam uszy.
- Bardzo rozsądnie.
Minutę później maleńkie jagniątko wyśliznęło się

prosto w jego dłonie. Żywe. Nawet żałośnie zabeczało.
Wycierając je resztkami oscarowego prześcieradła, Fergus

background image

214

MARION LENNOX

poczuł, że ogarnia go zadowolenie. Nareszcie jakieś

szczęśliwe zakończenie tego pełnego emocji dnia. Dwa
happy endy, bo należy jeszcze dodać jagnię uratowane
spod kratownicy.

Położył jagnię przy matce.

- Dobra robota - szepnęła Ginny, wierzchem dłoni

ocierając twarz. Nie był to najszczęśliwszy pomysł.

- Wyglądasz, jakbyś miała do czynienia z piłą łań­

cuchową - zauważył Fergus, a ona się uśmiechnęła.
Domyślała się, że oboje czują to samo. Śmierć w pracy
lekarza jest nieunikniona i jedyną przeciwwagą jest ura­
towane życie. - Medycyna to twoja pasja?

- Tak. - Wrzuciła do wiadra mydło i strzępy prze­

ścieradła. - Przenosi mnie w inne rejony.

- Tam, gdzie nie jesteś uziemiona?

Jej uśmiech zbladł.

- Daj spokój. - Spoglądała na jagnię, które już wodzi­

ło pyszczkiem po matczynym brzuchu. Nadchodzi ciepła
noc, więc na pewno owca i jagnię przeżyją.

- Musimy zająć się jeszcze jednym dzieckiem - ode­

zwał się Fergus.

- Madison?
- Tak.
- Nie wiem, jak sobie z tym poradzę - wyznała.
- Jestem tu po to, żeby ci pomóc.
- I dlatego znaleźliśmy się w tej zagrodzie.
Uśmiechnął się, by pokazać jej, że wie, co ona czuje.

To fałszywy uśmiech, pomyślała. Skąd miałby to wie­
dzieć? Mimo to poczuła się pokrzepiona.

Nie była w Cradle Lake od śmierci matki. Dom na całe

lata oddano w dzierżawę. Jego remont i przystosowanie

background image

OLŚNIENIE

215

do potrzeb Richarda kosztowało mnóstwo energii oraz

pieniędzy. A teraz stoi w zagrodzie i spogląda na jezioro,
kolejny raz targana emocjami, które nie dają jej spokoju,

odkąd tę straszną chorobę wykryto u pierwszego z braci...

Ten człowiek wcale mi nie pomaga, pomyślała. Od

dziecka wałczyła o emocjonalną niezależność, o to, by
nie załamywać się każdą stratą, a teraz nagle zapragnę­
ła rzucić się temu facetowi w ramiona, by się wypłakać.
Co to da?

- Znasz Tony'ego? Tego pielęgniarza i piłkarza?
- Tak.
- Jest teraz w twoim domu i rozmawia z Richardem.

Podobno chodzili do tej samej klasy. Tony twierdzi, że
nawet się przyjaźnili. Podjął się nam pomóc.

- Tutaj nikt nie pomoże, poza tym Richard nie chce

nikogo oglądać - warknęła, lecz nie zrobiło to na nim
najmniejszego wrażenia.

- Cradle Lake to mała miejscowość .- ciągnął. -

Wszyscy są tu skorzy do pomocy.

- Dawniej nie byli. Słyszałeś Oscara.
- Mhm. Rozmawiałem o tym z Tonym. - Z rękami

w kieszeniach obserwował jagnię i owcę, która już stanęła
na nogi. Życie wygrało. - Odniosłem wrażenie, że to twoi
rodzice się od nich odcięli. - Zauważył grymas przebiega­

jący przez jej twarz. - Jak dzisiaj Richard.

- Ojciec od nas odszedł, kiedy umarł Chris.
- A matka zaczęła pić, zrywając wszelkie kontakty.

Sama opiekowałaś się nią i Tobym. Gdy tylko ktoś się do

was zbliżył, narażał się na wyzwiska. W końcu zostałaś

sama i wtedy zainteresował się tobą sąd dla nieletnich.

Milczała. Kiedy umarł Toby, Richard miał osiemnaście

background image

216

MARION LENNOX

lat i nawet nie uczestniczył w pogrzebie brata. Był już
chory, ale nie tak bardzo, by nie móc żyć samodzielnie.
Miał wtedy dziewczynę. Wsiedli do jej auta i pojechali do
Queenslandu.

- Będę się nim opiekowała - przypomniały się Ginny

jej słowa. - Tam jest lepsze powietrze dla jego płuc,

a poza tym nie będziesz musiała nim się zajmować.

Ginny miała wtedy piętnaście lat, a Toby umarł dwa

dni wcześniej. Matka była w stanie otępienia alkoholowe­
go. W tej sytuacji na scenę wkroczył kurator. Umiesz­
czono ją w rodzinie zastępczej w Sydney. Ci wspaniali

ludzie pomogli jej osiągnąć to, czego najbardziej prag­
nęła.

Niezależność. Cieszyła się nią, dopóki choroba nie

powaliła Richarda, co było nieuchronne.

- Tony zawiózł do was pościel. - Nie odrywał oczu od

jej twarzy. - Na wypadek gdyby Richard chciał mieć

Madison przy sobie.

- Nie mogę się nią zajmować - rzuciła.
- Nikt cię o to nie prosi. Po południu odbyła się narada

mieszkańców Cradle Lake. Dwadzieścia lat temu ci
ludzie chcieli wam pomóc, ale im nie pozwolono. Oscar

jest chyba jedynym wyjątkiem. Teraz Cradle Lake chce

pomóc tobie. Jeśli wyrazisz zgodę.

- Jeśli wyrażę zgodę?
- To ty musisz o tym zadecydować. Jeśli Richard

postanowi resztę swoich dni spędzić z Madison, to Mi­
riam wieczorem ją do was przywiezie. Ona i Tony będą na

zmianę dyżurować przy małej i Richardzie. Tak długo jak
będzie trzeba. Ginny, wiem, że Richard nie chce nikogo
widzieć, ale tym razem nie ma nic do powiedzenia. Ten

background image

OLŚNIENIE 217

plan ma na celu ulżenie tobie i jeżeli Richard się sprzeci­
wi... może przenieść się do hospicjum w Sydney.
- Uśmiechnął się. - Ale myślę, że Tony go przekona. Ten
nasz Tony jest mistrzem negocjacji. I pewno dlatego

strzela tyle goli.

Ginny milczała.
- Ma uprzytomnić Richardowi, że nie ma alternatywy

- podjął. - Że to, czego Richard od ciebie oczekuje, to
zbyt wielki ciężar dla jednej osoby, więc całe miasteczko
chce w tym uczestniczyć. Dwóch braci oraz matka umarło
na twoich rękach. Wtedy matka odcięła się od sąsiadów,
więc tym razem postanowili, że nie będą przyglądali się
wam z założonymi rękami.

- Oni nic nie mogą zrobić.
- Gdyby wcześniej się zorientowali, że nowi lokato­

rzy na farmie Vientalow to Ginny i Richard, już by tam
byli. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nie masz
pojęcia, jak doskonale funkcjonuje cała ta dolina. To
przerażające. Ruszyła już produkcja ciepłych kolacji,
a paru farmerów podjęło się zająć bydłem Oscara. Nie

dlatego, że go lubią, ale dlatego, że cię znają i domyślają
się, że nie zostawisz zwierząt na łasce losu.

- Ja nie... nie mogę... Madison.
- Przed Madison są dwie opcje. Nie rób takiej prze­

straszonej miny, bo o tym też rozmawialiśmy.

- Kto o tym rozmawiał?
- Ja, Tony, Miriam i jeszcze kilku miejscowych,

o których ty może zapomniałaś, ale oni świetnie cię

pamiętają. Wszystkim chodzi o to, żebyś miała trochę

oddechu. Mamy dwa wyjścia, w zależności od tego,
co powie Richard. Jeśli zechce mieć ją w domu,

background image

2 1 8 MARION LENNOX

przywieziemy ją. Miriam i Tony gwarantują obojgu

opiekę pielęgniarską tak, żeby mała wracała do zdrowia
u boku ojca. - Zawahał się. - Bardzo trudno jest
przedstawiać człowiekowi na łożu śmierci jego dziecko,
ale ona ma pięć łat. Ja pamiętam różne wydarzenia, kiedy
byłem w tym wieku, ty zapewne też. Uznaliśmy, że lepiej
będzie, jeśli Madison zachowa choćby mgliste wspo­

mnienie ojca, niż gdyby miała nie wiedzieć o jego
istnieniu. - Głos mu się załamał, więc Ginny zwróciła
spojrzenie w jego stronę.

Na jego twarzy malował się smutek. Z powodu Madi­

son? Nie. Nagle zdała sobie sprawę, że i jego nękają

bolesne wspomnienia.

- Dlaczego...?
- Nie teraz - powiedział, domyślając się tego pytania.

- Na razie oswajaj się z faktem, że Madison jest córką

Richarda. Nie twoją. Nie ma powodu, z którego od­
powiedzialność za jej wychowanie miałaby spaść na
twoje barki. Dziesiątki par odda serce tej dziewczynce,
a ty sama najlepiej wiesz, że rodzina zastępcza albo
adopcyjna może wspaniale funkcjonować.

- Nie wiem, czy potrafię oddać ją do adopcji - szep­

nęła, a on chwycił ją za ramiona. - Z drugiej strony...

- Teraz nie zaprzątaj sobie tym głowy. Najpierw

zmyjmy z siebie krew, żeby nie wystraszyć ludzi, a potem
pogadamy z Tonym i Richardem.

Richard siedział na łóżku i był wściekły. Obok na

werandzie przysiadł Tony. Richard próbował krzyczeć,
ale brakowało mu tchu. Ginny ruszyła w ich stronę, lecz
Fergus chwycił ją za łokieć.

background image

OLŚNIENIE 219

- Daj mi...
- Ciii.

- Nikt mnie nie zmusi - oznajmił Richard.
- Nikt cię nie zmusza - zapewnił go Tony. - Pięć lat

temu też nikt do niczego cię nie zmuszał. Ale się stało,
stary. Tak jak cała reszta ludzkości ponosisz teraz konsek­
wencje.

- Nie zamierzam...
- Twierdzisz, że to nie twoje dziecko?
- Nie, ale...
- Więc sam widzisz - odrzekł Tony z kamiennym

spokojem. - To się może przytrafić każdemu. Wiesz, ja
sam kilka lat temu lekko się napiłem po meczu. Nie

mieliśmy z Bridget żadnego zabezpieczenia. I bum,
dziewięć miesięcy później zjawił się Michael, wrzesz­
czący, czerwony i chudy. Mieliśmy się ku sobie z Bridget,
więc bez bólu wzięliśmy ślub. Wcześniej planowaliśmy
trochę popodróżować, ale już mieliśmy Michaela. Potem
urodziła się Lissy. I tak zostałem głową rodziny. - W jego
głosie zadźwięczała radość. -I powiem ci, że wcale tego
nie żałuję.

- Wyobrażasz sobie, że mogłoby mnie to intereso­

wać?

- Jesteś w tym po uszy. - Tony nie znał litości. -

Widziałem twoją córeczkę, twoją Madison, jak badał ją
doktor Reynard. Stwierdził, że jest niedożywiona. Zape­
wne dlatego, że jej matka była zbyt chora, by tego
dopilnować. Żeby ratować mamę, na bosaka biegła po
żwirze przez całą milę. Przegrała ten wyścig. Taka jest ta
twoja Madison. Dzielna i kochająca. I bardzo do ciebie

podobna. Nie chcesz jej poznać?

background image

2 2 0 MARION LENNOX

- Ginny się nią zaopiekuje - odparł Richard bez za-

jąknienia, a Ginny znowu rzuciła się do przodu. I znowu

Fergus ją zatrzymał.

- Wolałbym nie usłyszeć, co na takie dictum powie­

działaby moja siostra - parsknął Tony.

- Ja umieram.
- Wszyscy umrzemy. Jutro może mnie przejechać

autobus. Cholera, Bridget i dzieciaki nie miałyby lekko.

- Dobrze wiesz, co mam na myśli. Ja już umieram. Jak

mam być ojcem?

- Już nim jesteś, tylko o tym nie wiedziałeś. Staniesz

na wysokości zadania, jak ją tu przywieziemy?

- Czego ode mnie oczekujesz? - obruszył się Richard.
- Nie można tego od niego żądać - szepnęła Ginny, na

co Fergus mocniej zacisnął palce na jej dłoni. Odebrała to

jako gest wsparcia. Sygnał, że nie jest sama.

- Chcesz ją zobaczyć? - zapytał Tony.
- Nie.
- Na pewno? - Tony zniżył głos, a po chwili się od­

wrócił. - Fergus, to ty?

Wyszli zza węgła.
- Cześć - rzucił Fergus beztroskim tonem, jakby

wpadł z wizytą. - Przed chwilą z Ginny odebraliśmy
poród w zagrodzie dla owiec. Były komplikacje, ledwie
żywa matka, nieprawidłowe ułożenie. Tylko dzięki umie­

jętnościom dwojga oddanych lekarzy matka i dziecko są

zdrowe.

Tony szeroko się uśmiechnął.
- Owcze położnictwo? Los nam sprzyja, zsyłając nam

takich lekarzy.

- Mowa. - Fergus dumnie wypiął pierś.

background image

OLŚNIENIE

221

- Richard, chcesz zobaczyć córkę? -powtórzył Tony.
- Muszę porozmawiać z Ginny.
Fergus pokręcił głową i włączył się do rozmowy, jakby

od początku brał w niej udział.

- Ginny nie ma tu nic do powiedzenia, stary. Decyzja

należy do ciebie.

- To Ginny musi zadecydować. Po mojej śmierci to

ona będzie musiała...

- Ginny nic nie musi. To jest twój ruch.
- Nie mogę się w to angażować, jeżeli Ginny...
- Nie bierz jej pod uwagę - powiedział Fergus. - Ona

ma swoje życie. Zgodziła się też na pół etatu pomagać mi
w szpitalu - rzuciła mu zdumione spojrzenie, ale tego nie
zauważył - więc w domu będzie spędzała mniej czasu.
Ale będzie przy tobie, kiedy będziesz jej potrzebował
najbardziej. To ci obiecała. Nie będzie jednak na każde
twoje wezwanie. Wykończy się, jeżeli będziesz od niej

tego wymagał, a ja jestem tu po to, żeby zadbać o was

oboje. Twoją próbę samobójczą opłaciła torsjami, a ja nie

pozwolę, żeby to się powtórzyło.

- To nie twoja sprawa - wyrwało się Ginny.
- Ani Tony'ego, a mimo to on tu jest. Postanowiliście

zamieszkać w takiej małej dziurze, a to wiąże się z tym, że
wszyscy wtrącają się w nie swoje sprawy. Richard, twoja
córka jest w szpitalu. Jeśli pozwolisz, przeniesiemy ją
tutaj i będziemy się nią opiekowali razem z tobą. Jeśli
staniesz na wysokości zadania, zachowa w pamięci obraz
troskliwego ojca. Sądzę, że jej matce bardzo na tym
zależało. Jeśli się nie zgodzisz, poszukamy jej rodziny
zastępczej. I wtedy nigdy jej nie zobaczysz. Wybieraj,

stary.

background image

222

MARION LENNOX

- Nie możecie oczekiwać... - szepnął Richard.
- Oczekujemy.
- Muszę naradzić się z...
- Nie. Decyduj sam. Jeśli chcesz zobaczyć swoją cór­

kę, przywieziemy ją tutaj razem z pielęgniarką.

- Nie chcę pielęgniarki. Ginny może...

- Ginny nie może. - Fergus był nieugięty.
Tak nie wolno, pomyślała Ginny, wsłuchując się

w chrapliwy oddech brata.

- Może to okrutne, stary, ale tu chodzi o twoje

dziecko. Nie mam wyjścia i dlatego niczego przed tobą

nie ukrywam.

Richard wodził spojrzeniem od Giny do Fergusa, który

nie zdejmował dłoni z jej ramienia. Przeczuwał, że brat
zechce przerzucić na nią odpowiedzialność i postanowił
do tego nie dopuścić.

- Tony mówi, że ona jest do mnie podobna - wyszep­

tał w końcu Richard.

- Madison jest śliczna jak obrazek. Jest pokiereszo­

wana, straciła matkę i jest sama. Tak, jest podobna do
ojca. Chcesz ją poznać czy nie?

Ginny wstrzymała oddech.

- Mam córkę? - szepnął Richard, a przez twarz Fer­

gusa przebiegł skurcz. Grymas bólu? Trwało to ułamek

sekundy, ale Ginny to zapamiętała.

- Masz córkę - potwierdził Fergus.
- Więc chyba powinienem ją zobaczyć.
- Pod warunkiem, że zgodzisz się także na pielęg­

niarkę.

- Nie ma takiej potrzeby. Ginny...
Obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem.

background image

OLŚNIENIE

223

- Zgoda. - Richard westchnął. - Jeśli ona potrzebuje

pielęgniarki...

- Jeśli twoja córka potrzebuje pielęgniarki - poprawił

go Fergus.

- Moja córka. - W głosie chorego zaszła zmiana.
- Czy to znaczy, że możemy przywieźć ją do jej ojca?

- Tak. Przywieźcie.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Po latach Ginny wspominała kolejne dwa tygodnie jak

surrealistyczny sen.

Wszczęto poszukiwania rodziny Judith. W Nowej

Zelandii odnaleziono jej ojca, który nie widział jej dwa­
dzieścia lat i nie interesował go ani pogrzeb córki, ani jej
dziecko, więc pochowano ją w Cradle Lake. W pogrzebie
uczestniczył Richard siedzący na wózku inwalidzkim
oraz, za zgodą psychologa, mała Madison. Sprawiała
wrażenie nieobecnej. Trzymając ją za rękę, Ginny przy­
pomniała sobie, co mówili do niej ludzie po śmierci

Chrisa, po śmierci Toby'ego, po śmierci matki. Oraz to,
że nie miało to dla niej żadnego znaczenia.

Fergus trzymał się z boku. Pod koniec pogrzebu Ginny

pomyślała, że coś ich łączy. Coś nieuchwytnego, czego

oboje sobie nie życzyli, jakby się tego bali.

Tak, ona się boi, i słusznie. Cokolwiek czuje do Fer-

gusa, będzie z tym walczyć.

Po pogrzebie na werandzie Ginny powstał szpitalny

minioddział. Zjawili się rzemieślnicy, którzy, odmawia­

jąc przyjęcia zapłaty, zamontowali podnoszone przepie­

rzenie. W ten sposób powstały dwa pokoiki. W jednym

leżał Richard, w drugim Madison.

Dziewczynka nie płakała, nie okazywała emocji, prak­

tycznie nie było z nią kontaktu. Znacznie łatwiej byłoby

background image

OLŚNIENIE

225

koić jej łzy, pomyślała Ginny. Jakie koszmary kryją się za
tą maską? Podzieliła się tą refleksją z Fergusem, który
ponownie wezwał psycholożkę z Sydney. Całe popołu­
dnie kobieta spędziła przy łóżku dziewczynki, prowoku­

jąc ją do rozmowy, lecz w końcu dała za wygraną.

Rozważała nawet możliwość przewiezienia jej do kliniki
w Sydney.

- Madison nigdzie nie pojedzie - oznajmił Richard ku

ich bezgranicznemu zdumieniu. - Tu jest jej miejsce.
I zabierzcie to cholerne przepierzenie - warknął.

Nastąpił przełom. Od tej pory ojciec i córka zdawali

się akceptować sytuację, mimo że właściwie przez cały
czas spali. Jednak od czasu do czasu Ginny zauważała, jak

brat ze smutkiem oraz dumą spogląda na swoje dziecko.
Madison zaś obserwowała każdy jego ruch.

- Nie poganiajcie jej - doradziła im psycholog. - Ona

musi oswoić się z nowym otoczeniem. Ze swoim...
- Zawahała się, bo wszyscy wiedzieli, że Madison nie
zdąży przyzwyczaić się do swojego ojca...

- Powinniśmy jakoś urozmaicić jej życie - rzekła

Ginny któregoś dnia, kiedy Madison ubrana i uczesana
znów wróciła do łóżka. Niczym nie dało się jej zaintereso­
wać.

- Przypominam ci, że pani psycholog doradzała, żeby

dać jej czas - powiedział Fergus. - Poza tym to Richard
tu decyduje.

Gdy Ginny odprowadzała go do samochodu, przyje­

chała Bridget, która stawała się pielęgniarką, „kiedy
bachory nadto jej dokuczyły".

- Zostawcie ich w spokoju - poradziła Bridget. - Cza­

sami gadanie do dzieci przynosi odwrotny skutek. Wiem

background image

226

MARION LENNOX

coś o tym, bo w domu było nas ośmioro, a ja byłam
najstarsza. Jeśli nie wiadomo, co robić, najlepiej wziąć na
wstrzymanie. To jest nietypowy układ, i oni sami muszą
to rozwiązać.

- Richard nie jest przesadnie serdeczny - zauważył

Fergus, gdy Bridget ruszyła na werandę. Ginny wolałaby,
by Bridget nadal im towarzyszyła, bo bliskość Fergusa
wprawiała ją w zakłopotanie.

- Dziwisz mu się? - zapytała. - Jeśli będzie serdecz­

ny, po jego śmierci ona znowu będzie cierpieć.

- Taaa. - Chyba chciał powiedzieć coś zupełnie

innego. Nieco się od niej odsunął. Może poczuł ten sam
dreszczyk? - Jak stopy małej?

- W porządku. Ale sam je obejrzyj. - Zawahała

się. Nikt ich nie słyszał, a ona musi rozprawić się
z tym dreszczykiem. - Fergus, dlaczego tylko ja zaj­
muję się Madison? - Popatrzyła na jego stężałe rysy
i domyśliła się, że to właściwy trop. - Mam wrażenie,
że nie tylko Richard i ja boimy się zaangażować. Mam
rację?

- O co ci chodzi?

Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała. Ale ilekroć

widziała jego wahanie, gdy podchodził do Madison, in­
tuicja jej podpowiadała, że za tym coś się kryje.

- Doktorze, niech pan zaprosi Ginny na kolację!

- zawołała z werandy Bridget. - Przyda wam się chwila

oddechu, a poza tym ładnie razem wyglądacie.

Odsunęli się od siebie, wywołując uśmiech na twarzy

Bridget.

- Ja wcale nie muszę... - żachnęła się Ginny.
- Nie musisz ciągle żywić się parówkami - przekony-

background image

OLŚNIENIE

227

wała ją pielęgniarka. - Richard lubi parówki, Madison
lubi parówki, ale kiedy jadłam z wami kolację, to ich nie
tknęłaś. Doktorze, niech ją pan gdzieś zabierze.

- Masz ochotę? - zapytał.
Nie wiedziała. Przez minione dwa tygodnie nie czuła

się uwięziona w domu, bo przez kilka godzin dziennie

pomagała mu w szpitalu, gdzie z radością oddawała się
ukochanej medycynie. Ale okazji do przebywania z nim

sam na sam praktycznie nie było.

- Polecam nasz pub - powiedziała Bridget. - Niech ją

pan zaprosi do pubu.

- Powinnam zostać. - Ginny cofnęła się o krok.
- Dlaczego? - Bridget wzięła się pod boki.
- Bo sytuacja nie wymaga twojej obecności - rzekła

Ginny, starając się, by głos jej zabrzmiał stanowczo.

- Mogłabyś wrócić do domu.

Bridget chytrze się uśmiechnęła.
- Do domu? Tam jest dwoje dzieciaków i jeden

szczeniak. Zostaję u was. Poza tym dzieciaki powinny
integrować się z tatusiem. W tym tygodniu Tony je za­

niedbał, więc ja stąd się nie ruszę.

- Bridget jest potrzebna - oświadczył Fergus. - Taka

była umowa: jeżeli Madison tu zamieszka, przez całą
dobę będzie z nią pielęgniarka. - Zawahał się, a w jego

oczach błysnęła niepewność, ale okazał się odważniejszy
od Ginny. - Zapraszam cię na kolację w pubie.

Ale co będzie z...? Popatrzyła na niego, czując, że jest

to propozycja nie do przyjęcia.

- Zgoda - wyrwało się jej bezwiednie.

Coś ty powiedziała?! To szalone ryzyko dla obojga.

- Wobec tego jedziemy.

background image

228

MARION LENNOX

Wyczuła, że i on jest pełen obaw.

Pub był jedynym lokalem gastronomicznym w Cradle

Lake. Podawano tam steki z frytkami, parówki z frytkami,
rybę z frytkami oraz danie wegetariańskie, głównie dla
miastowych, którzy zatrzymywali się tu w weekendy,
czyli spaghetti z frytkami.

Stek okazał się wyśmienity. Zasłużenie rozsławił ten

pub w całym regionie. Takie steki potrafiła smażyć tylko
Dorothy, która się tym parała od pięćdziesięciu lat. Teraz,

stojąc w drzwiach do kuchni, patrzyła, jak dwoje lekarzy

zajada się jej specjałem.

Obserwowali ich wszyscy bywalcy pubu.
- Tajny agent miałby tu bardzo trudne życie - wes­

tchnął Fergus, na co Ginny się uśmiechnęła, bo stek
bardzo jej smakował, a co więcej, wczuła się w swobodny
nastrój tak inny od dusznej atmosfery domu.

- Na mnie nie robi to wrażenia. Nie zapominaj, że ja

się tu wychowałam.

- I dlatego nie chciałaś tu przyjeżdżać?
- Nigdy tego nie mówiłam.
- Nie musiałaś tu wracać. Stale jesteś spięta.
- Dzięki.
- Nie ma za co. - Pochylił się nad stekiem.
- Dlaczego ty też jesteś spięty?
- Nieprawda.
- Boję się odpowiedzialności za Madison, ale kiedy ty

jesteś zmuszony do niej podejść, widzę w twoich oczach

taki sam strach. Podczas pogrzebu też odniosłam takie
wrażenie. Co cię do nas przygnało?

- Nic.

background image

OLŚNIENIE

229

- Fergus, ty wiesz już o mnie prawie wszystko, a sam

się przede mną ukrywasz. To ma związek z jakimś
dzieckiem, prawda?

- Nie twój interes.
- Za to moje życie to twój interes, tak?
- To co innego. Twój brat...
- Jest twoim pacjentem. Owszem. Ale ja nie jestem

twoją pacjentką. To nie znaczy, że nie jestem ci wdzięczna
za to, że mogę znowu pracować. Docemam też to, że dzięki
tobie mam dla siebie trochę czasu. Ale jednocześnie czuję
się zawieszona w próżni, w dużej mierze z twojej winy.

- Dzięki. - Uśmiechnął się półgębkiem.
- Wiesz, o czym mówię. - Od dwóch tygodni sta­

rała się o tym nie myśleć, ale bezskutecznie. - Ty też to
czujesz.

- Że chcę cię przelecieć? - Bywalcy pubu jak jeden

mąż zastrzygli uszami. - Tak mam to rozumieć?

- Może nie tak bym to sformułowała... -Uśmiechnęła

się z ulgą. - A chcesz mnie przelecieć?

- Tak. Co ty na to?
- Fergus...
- Na studiach uczono mnie, że niczego nie należy

owijać w bawełnę. Nie kombinować. Jeśli trzeba przeka­
zać pacjentowi złą wiadomość, należy mu to powiedzieć
wprost, bo i tak się domyśli.

- Uważasz, że to zła wiadomość?
- To zależy.
- Od czego?
- Na przykład od tego, że nie interesuje mnie trwały

związek.

- A mnie interesuje?

background image

2 3 0 MARION LENNOX

- Nie. - Tym razem zniżył głos na tyle, że nikt w pu­

bie go nie usłyszał. - Życie w bolesny sposób nauczy­
ło cię trzymać się od tego z daleka.

- A ciebie co powstrzymuje? - Odłożyła sztućce

i odsunęła talerz, na którym pozostała połowa steku. Od
kuchennych drzwi doszło głośne westchnienie zawodu.

Fergus przełknął ostatni kęs, po czym rzucił tęskne

spojrzenie na talerz Ginny.

- Nie krępuj się.
Dorothy ponownie się rozpromieniła.
- Ale nie zwalnia cię to od odpowiedzi - rzekła

Ginny. - Jeśli dam się... przelecieć...

- Nie brzmi to romantycznie.
- Jak inaczej to ująć? Romans bez zaangażowania?
- Nie nazywajmy tego.
- Zgoda, ale chcę poznać tło. Byłeś żonaty?
- Tak, ale...
- Kto był twoją żoną?
- Katrina.
- Gdzie ona jest teraz?

- Jest profesorem patologii w dużej klinice w...
- Katrina Newry - szepnęła. - Słyszałam o niej.
- Wszyscy słyszeli o Katrinie.
- O co poszło?
- To nie powinno cię obchodzić.
- Obchodzi mnie, jeżeli masz się ze mną przespać. Ja

nie chodzę do łóżka z nieznajomymi.

Od baru dobiegł ich cichy rechot. Kurczę, jaka dobra

akustyka! Albo fatalna. Zależy od punktu widzenia.

- Pozwól mi dokończyć - mruknął Fergus znad tale­

rza, bo najwyraźniej to samo przyszło mu do głowy.

background image

OLŚNIENIE

231

- W porządku, ale pamiętaj, że to jest mój stek.

Zamówię sobie kawę.

- Nie chcesz deseru?
- Po steku większym niż talerz? Chyba żartujesz.
- Nigdy nie żartuję.
- Nie chcę deseru. Domagam się prawdy, więc prze­

stań gadać i jedz. Potem będziesz mówił.

- Słucham?
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi.

Po kawie wyszli z pubu. Fergus zostawił swojego

dżipa na parkingu, ale wieczór był taki piękny, że ścieżką
nazywaną przez miejscowych Promenadą Zakochanych
ruszyli nad jezioro.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, jak ucierpiała twoja

reputacja - mruknął ponuro. - Ale gdybyśmy poszli
do samochodu, na pewno by pomyśleli, że bardzo
się spieszymy.

- Gwiżdżę na reputację.
- Bo po śmierci Richarda już się tu nie pokażesz?
- Tak jest.
- Było ci tu bardzo źle.
- A jak myślisz?

Pokiwał głową, po czym wziął ją za rękę. Niebezpiecz­

nie przyjemne uczucie, kojarzące się z... bliskością. Źle.
Jej bliskość nie interesuje. Ani jego.

- Odwracasz się od Madison, jakby jej widok spra­

wiał ci cierpienie. Dlaczego?

- Ja nie...
- Mam rację, prawda? Chodzi o dziecko.
- Ja...
- Opowiedz mi o nim.

background image

232

MARION LENNOX

Doszli na koniec cypla, gdzie przysiedli na pniu

wielkiego drzewa powalonego pół wieku wcześniej. Po
zdjęciu kory pień stał się siedmiometrową ławą.

Tego wieczoru byli jedyną parą nad jeziorem. Otacza­

ła ich kompletna cisza.

- Córeczka? - zapytała.
- Molly.
- Jest z matką?
- Nie żyje.
- Och, Fergus...
- Przykro ci? Wszystkim jest przykro. - Wyszarpnął

dłoń z jej uścisku, by przegarnąć włosy. - Przepraszam.
Nie mam ci za złe, że mi współczujesz, ale...

- Wiem - szepnęła. - Kiedy najpierw umarł Toby,

potem Chris, a potem mama... pomyślałam, że jeżeli

jeszcze jedna osoba... Kiedy umarła?

- Trzy miesiące temu.
- Tak niedawno? Dlaczego? Co się stało?
- Miała zespół Downa i wrodzoną wadę serca. Od

początku wiedzieliśmy, że jej czas jest policzony.

- A ja obnoszę się ze swoim nieszczęściem i nie

dostrzegam tragedii innych - odezwała się po dłuższej
chwili. - Powinnam była się zorientować.

- Każdy radzi sobie, jak umie - powiedział. - Mamy

ograniczony zapas energii i kierujemy ją tam, gdzie jest
najbardziej potrzebna. Nie smuć się z mojego powodu.

- Wstał. - Nie ma powodu do smutku. Molly miała piękne
życie, chociaż takie krótkie.

- A twoja... żona?
Rysy mu stężały.
- Pamiętasz, jak powiedziałem, że można zdobyć się

background image

OLŚNIENIE

233

na obojętność? Katrina spojrzała na noworodka i od razu
się zdystansowała. Nie chciała zaistnieć w życiu Molly.
Odeszła. Zerwała więzi. Gdyby wiedziała, ile straciła...

- To okropne - szepnęła. - Kiedy patrzysz na Madi­

son...

- Mam przed oczami Molly. Albo to, jaka by była,

gdyby miała jeden chromosom więcej.

- I dlatego jesteś w Cradle Lake?
- Szpital, w którym pracowałem... Molly miała tam

żłobek. Mieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu. Cały

personel kochał ją nie mniej niż ja. Kiedy umarła, miałem
wrażenie, że wszyscy są w żałobie. Musiałem uciec.

- I od razu wpadłeś w moją tragedię.
- O nie, nie wpadłem. Trzymam się na zewnątrz. I tak

spoglądam na otaczający mnie świat. Tobie radziłbym to
samo.

- Ale Madison...
- Ginny, jest mnóstwo cudownych par, które tylko

czekają, żeby ją adoptować. Poza tym po śmierci Richar­
da jako jej prawny opiekun masz głos w sprawie wyboru

rodziny oraz prawo do odwiedzin. Kiedy Richard umrze,
możesz odsunąć się w cień. Dobrze o tym wiesz. Masz
prawo żyć po swojemu.

- Wątpię.
- Zapewniam cię, że możesz. - Chwycił ją za ręce

i pomógł wstać. - Ginny, jesteś silna i tę siłę możesz
wykorzystać do uzyskania niezależności.

- Aha. Stoisz tu i trzymasz mnie za ręce i twierdzisz,

że jesteś niezależny.

- Potrafię być niezależny i jednocześnie chcieć cię

pocałować.

background image

2 3 4 MARION LENNOX

- Tak?
- Jasne. - Mimo że powiedział to wyzywającym to­

nem, oboje udali, że tego nie słyszeli.

Jaki on jest męski, pomyślała. I subtelny? Subtelny to

złe słowo, ale nic innego nie przyszło jej do głowy.
Górował nad nią, a ona poczuła, że jest to pierwszy
człowiek w życiu, który ją dobrze zna. Ktoś, kto potrafi
przejrzeć ją na wylot. Jednak nie czuła się zagrożona, bo
łączył ich taki sam lęk i poczucie straty. Oto człowiek,
który przeszedł przez to samo co ona.

Zaufanie. To słowo utknęło jej w podświadomości

i tam pozostało. Może mu zaufać, bo on ją zna.

Spojrzała mu w oczy i wyczytała w nich pytanie, czy

wolno mu zrobić następny krok. Wymagający zaufania.
Pocałować ją. Uśmiechnęła się nieśmiało.

Nagle jej świat zawirował.

Spotykała się wcześniej z mężczyznami. To oczywis­

te. Ma prawie trzydzieści lat i nie jest niewinna. Prowa­
dziła całkiem ciekawe życie towarzyskie. Ale jeszcze
nigdy nie czuła... Czego? Nie miała pojęcia, bo było to
coś, co wymykało się definicji. Coś, co do głębi nią
wstrząsnęło, przechodząc jej wszelkie wyobrażenia.

Serce jej zamarło.
Ginny, jesteś rozsądna. Jesteś lekarzem. Takie rzeczy

dzieją się tylko w romansach. Takie pocałunki, które
wszystko zmieniają. Odsunęła się nieco.

- Nie chcesz?
- Ja... Chcę - szepnęła. - Chyba chcę. Ale nie chcę się

angażować. - W jej głosie brzmiał strach.

- To bardzo roztropna decyzja. Ja też nie chcę. Ale

zwyczajny pocałunek...

background image

OLŚNIENIE

235

- Na tym się nie skończy.
Znieruchomiał, by się zastanowić. Dawało im to oka­

zję odsunąć się od siebie, ale on znowu ją pocałował.

- Jesteś diabelnie pociągająca. Skłamałbym, gdybym

powiedział, że cię nie pożądam.

- Ale nie chcesz się wiązać.
- Nie chcę.
- Przysięgnij - poprosiła.
- Czy mam rozumieć, że możemy się kochać, ale

tylko pod warunkiem że jak zwykły łajdak zniknę bez
słowa o świcie?

- Łajdacy mają swoje dobre strony.
- Żadnych zobowiązań.
- Żadnych - przytaknęła.
- Na pewno?

Spojrzała na jego twarz oświetloną światłem księżyca

i ogarnął ją strach. Rozsądek nakazywał jej się wycofać,
ale... Nagle poczuła, że ma dosyć rozsądku. Jej życie jest
takie szare, a przyszłość przerażająca. Kto wie, co zdarzy
się jutro? Za dużo w naszym życiu szarości, pomyślała,
a ta noc taka ciepła. Ten mężczyzna stoi tuż przed nią.
W domu zaś leży... Nie, nie myśl o tym.

Z oczu Fergusa wyczytała, że on czuje to samo. Ta noc

należy do nich.

- Masz prezerwatywę? - zapytała szeptem.

Cisza, a potem śmiech.

- Wątpisz? W samochodzie mam torbę lekarską,

a w niej całą aptekę. Ginny, jesteś pewna?

- To znaczy, że musimy wrócić do samochodu?
- Raczej tak. - Przyciągnął ją do siebie. - Tutaj jest

pełno robali. Może nawet węże.

background image

236

MARION LENNOX

- Chyba tak - zgodziła się. - Poza tym robale i węże

są mało romantyczne. Znam lepsze miejsce.

- No proszę, ja mam prezerwatywę, ty masz miejsce.

Czego więcej nam trzeba?

- Siebie. Tej nocy. Tej jednej nocy, Fergus.
- Tylko dzisiaj. Żadnych zobowiązań. Ale, Ginny...
- Słucham.
- Ale tej jednej nocy będę się z tobą kochał.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nie miała ochoty wracać do domu ani jechać do

mieszkania Fergusa przez ścianę ze szpitalem.

Ale nad jeziorem stał hangar dla łodzi. Gdy dorastała,

był jej kryjówką, kiedy przerastała ją ponura rzeczywis­
tość. Gdy pilotowała Fergusa, ten od czasu do czasu

spoglądał na nią, jakby chciał się upewnić, że nie zmieni
zdania. Siedziała z dłońmi splecionymi na kolanach,
starając się nie myśleć o tym, czy on w ostatniej chwili się
nie wycofa. To będzie noc poza czasem, znikający dar,
którego rano już nie będzie. Kontakt z kimś, kto czuje to
samo co ona.

Chyba się zagalopowała. Mimo to się uśmiechnęła.

Kątem oka dostrzegła uśmiech także na jego wargach.
Echo? To nie potrwa dłużej niż tę jedną noc.

Hangar stał wśród drzew nieopodal głównej drogi.

Fergus zaparkował, po czym sięgnął po kurtkę.

- Zimno ci? - zapytała z uśmiechem.
- Mam tu komórkę - wyjaśnił, a ona spoważniała.
- Obowiązki zawodowe?
- Podpisałem umowę. Otwórz hangar, a ja wyjmę

torbę.

- Bo masz tam coś, bez czego ani rusz?
- Zdecydowanie.

O co chodzi? - pomyślała, wchodząc do hangaru.

background image

2 3 8 MARION LENNOX

Powinna mieć poczucie winy, czuć się zażenowana... Nic
z tych rzeczy. Przekroczyła próg z przeświadczeniem, że
postępuje słusznie. W środku było sucho, ciepło i pusto,
bo łódź, którą kiedyś pływała cała rodzina, już dawno
sprzedano. Lubiła ten barak. Przenosiła się tutaj, gdy
atmosfera w domu stawała się nie do zniesienia. Z czasem
zgromadziła tu koce, poduszki i niepotrzebny już mate­
rac. Same stare sprzęty, ale nie na tyle stare, by teraz
okazały się nieużyteczne.

Fergus zatrzymał się w drzwiach, by popatrzeć na

jezioro roziskrzone w blasku księżyca.

- Mam świece - odezwała się.
- Nie wątpię. Z amorkami...
- Niepotrzebnie się naśmiewasz.
- Wcale się nie naśmiewam - odrzekł cicho. - Ginny,

to jest magiczny zakątek. Można się zakochać...

- Ale ty się nie zakochasz.
- Jasne, że nie. - Podszedł do Ginny i położył jej ręce

na ramionach. - Jesteś pewna?

- Masz na myśli tę noc? Jeszcze nigdy nie byłam tak

pewna jak teraz. Ale jutro... Nie będzie żadnego Jutro".
Fergus, oboje dobrze o tym wiemy.

- Tak. Ale ta noc należy do nas.
Jeszcze raz spojrzała mu w oczy, by ostatecznie się

upewnić, po czym ściągnęła bluzkę, rozpięła stanik i sięg­
nęła do zamka dżinsów. Fergus chwycił ją za rękę.

- Ginny, ty nie składasz ofiary. Będziemy się kochać.

Pragnę cię, ale chcę, żebyś i ty mnie pragnęła.

- Ja cię pragnę - szepnęła.
- Ale nie dla seksu, Giny. Mamy się kochać. Niezale­

żnie od tego, co stanie się jutro, to ma być akt miłości.

background image

OLŚNIENIE

239

Pocałuj mnie. - Nie spuszczał z niej wzroku, ale nie
patrzył na jej piersi jak większość mężczyzn, lecz szukał

jej spojrzenia. On jest taki... taki....

Zachodziła w niej zmiana. Działo się coś, czego

dawniej nie potrafiła sobie wyobrazić. Przytuliła policzek
do jego dłoni. Tej nocy Fergus będzie jej mężczyzną. Taki
potężnie zbudowany, delikatny i podobnie jak ona okru­
tnie potraktowany przez los.

Pocałował ją. Jej życie nagle stało się proste. Fergus

nazwał to kochaniem, pomyślała. To jest najbardziej od­
powiednie określenie.

- Ginny - wyszeptał - będziemy się kochać.
- Ale tylko teraz, dzisiaj. - Zdawała sobie sprawę, że

to chciał usłyszeć, ale sama przestała być tego pewna.
Uśmiechnęła się, udając kobietę silną i zdecydowaną,
która panuje nad sytuacją. To, że w rzeczywistości

sytuacja wymknęła się spod kontroli, nie było sprawką
Fergusa. Po prostu po raz pierwszy w życiu mogła sobie

pozwolić, by puściły jej wszelkie hamulce. Proszę...

Nie musiała mówić tego na głos. Fergus znowu ją

całował, a ona pomyślała, że od lat na to czeka. Oto jej
Fergus. Ten, który leżał z nią w błocie, by ratować jagnię,
ten, który zmienił jej stosunek do świata. Opuściła powie­
ki, delektując się pieszczotą jego warg i rąk.

- Teraz cię kocham - powiedziała cicho. - To rzeczy­

wiście jest kochanie.

Odsunął ją na odległość ramienia.

- Jesteś pewna? Niczego nie obiecuję.
- Mój kochany głuptas. Oboje jesteśmy głuptasami.
- Nie, Ginny. Jesteśmy dwojgiem dorosłych ludzi

i zamierzamy bardzo przyjemnie spędzić czas...

background image

240

MARION LENNOX

Nareszcie ktoś całuje ją tak, jak sobie wymarzyła.

Wargi, powieki, szyję. Poprowadziła jego dłoń na swoją
pierś. Ciągle miał na sobie koszulę, a ona pragnęła jeszcze
większej bliskości. Chciała, by już nie oddzielała ich
żadna tkanina. Popatrzyła mu w oczy.

Milczeli, bo słowa nie były im potrzebne. Drżącymi

palcami rozpinała guziki jego koszuli, a on przyglądał się

jej z uwagą. Przez cały czas pod palcami czuła ciepło jego

ciała. Jej Fergus. Zraniony jak ona, ale cudownie uleczo­
ny na tę jedną noc. Gdy gładziła jego nagi tors, jego
oddech stał się urywany, a dłonie powędrowały do zamka

jej spodni. Wtedy zaczęła zsuwać jego dżinsy. Znierucho­

miał, gdy jej palce wędrowały coraz niżej.

Była już pewna, że to nie złudzenie: ten wieczór ją

odmienił, wydobył z mrocznej otchłani, w której już nie
chciała tkwić. Jej ucieczką jest miłość do tego człowieka.
Na szczęście on jej pragnie. Pochwycił ją na ręce i położył
na materacu. Chwilę później ich ciała się połączyły.
Powoli. Delikatnie. Nieuchronnie. Świat zawirował, a jej
przemknęło przez myśl, że do tej pory nawet nie prze­
czuwała, jak wszechogarniające może być pożądanie.
Potem leżeli spleceni na wysłużonym materacu, kołysani
pluskiem fal i poświstami wodnego ptactwa, w świetle
księżyca wpadającym przez otwarte drzwi, omiatani ciep­
łym powiewem znad jeziora. Niezwykła uczta dla wszyst­
kich zmysłów.

- Fergus... - szepnęła błagalnym tonem, a on pochylił

się nad nią, odwlekając chwilę, na którą tak czekała.

- Moja piękna... Mój głuptasek. Serce moje.
- Błagam...
On jednak leniwie zaczął od nowa pieścić jej ciało,

background image

OLŚNIENIE 241

wprawiając je w nieznośne drżenie, aż pomyślała, że
mogłaby umrzeć w tym momencie, przekonana o ist­
nieniu raju. Jej mężczyzna. Tej nocy jest to jej mężczyz­
na. Jej droga do przyszłości. Przestała myśleć, oddając się

wyłącznie doznaniom zmysłowym. Płynęli wspólnym
rytmem. Gdy jedna gorąca fala rozkoszy odpływała,
druga już wzbierała. Trwało to i trwało.

- O Boże, Ginny...
- Bóg nie ma z tym nic wspólnego. A jeśli nawet ma,

to wolałabym, żeby zamknął oczy. Kto to widział, żeby
kobieta niezamężna...

- Żaden bóg nie zabroniłby ci przyjemności - sze­

pnął. - Po tym, przez co przeszłaś... i co jeszcze cię

czeka...

- Obawiasz się, że po przebudzeniu zobaczę cię nago?
- Boisz się?
- Chyba nie. Jesteś niesamowicie seksy.
- Wiem - odparł skromnie. - Ginny...

Położyła mu palce na wargach.
- Tak, jesteś absolutnie wyjątkowy. Potrafisz tego

dowieść, czy zaraz zaśniesz? Bo jeżeli jesteś naprawdę
wyjątkowy...

- To co?
- To pokochasz mnie jeszcze raz. Natychmiast.

Obserwował ją przez dłuższą chwilę, aż dostrzegła

w jego oczach powątpiewanie.

- Moja Ginny. Moje marzenie, moja miłość. Czy to

możliwe, że jestem ci potrzebny? Chyba śnię. Jesteś tu
i mnie pożądasz. Tak cudownej istocie nie odmówię.

- Jaki miałbyś powód, żeby odmówić?
- No właśnie, jaki?

background image

242

MARION LENNOX

Przyciągnął ją do siebie, by obsypać pocałunkami i raz

jeszcze rozpocząć misterium rozkoszy.

Dwie godziny przed świtem zadzwonił telefon.

Ginny nie pojechała z nim, bo uznali, że jeden lekarz

poradzi sobie z nieżytem żołądka. Wcale jednak nie

czuła się porzucona. Leżała zapatrzona w migoczącą
taflę jeziora i rozmyślała. Przysięgała sobie, że nigdy tu
nie wróci. Jako dziecko szukała schronienia w tym
hangarze, ale jako osoba dorosła wiedziała, że to po­
czucie bezpieczeństwa jest złudne. Czy szczęście jest
iluzją?

- To się skończy - szepnęła w mrok. - Skończy się

płaczem.

- Może powinnam dać miłości jeszcze jedną szansę?
- Będziesz potem cierpiała.

Odwróciła się i wtuliła w koce jeszcze ciepłe tam,

gdzie leżał Fergus.

- Zachowuję się jak zakochana nastolatka. On mnie

nie chce.

- Nawet gdyby chciał...
Pojechał zbawiać świat, jest zajęty. Stara się zagłuszyć

smutek i odgrodzić od miłości. A jest jej w nim tyle...

- We mnie też - rzuciła. - Wydawało mi się, że nie

wiem, co to miłość, ale dzisiaj... To dziwne, ale tej nocy
poczułam, że ona jest we mnie. Dla Fergusa.

To była magiczna noc, niezwykła dla obojga. W jej

przypadku po wielu latach zawróciła jej życie na właś­
ciwe tory. A w jego? Nadal jest pogrążony w rozpaczy.
Nie zdążył zaakceptować tej potwornej straty. Oczekiwa­
nie, że ta jedna noc go zmieni...

background image

OLŚNIENIE

243

- Na pewno go nie zmieni. - Księżyc powoli niknął za

linią horyzontu, zwiastując świt.

Czy sobie z tym poradzi?

- Oczywiście. - Usiadła, podciągając kolana pod

brodę. - Odpukać w niemalowane. - Klepnęła deski
podłogi.

- To będzie wymagało sporo odwagi.
- Tak, ale to jest takie przyjemne... ta bliskość.
- Znowu będziesz czuła się wykorzystana.
- Wiem. Ale już nie chcę żyć z uczuciem pustki.

Spróbuję. - Rozejrzała się po hangarze. - Przysięgałam
sobie nigdy tu nie wracać. I oto jestem.

Jechał na farmę Clive'a z dziwnym uczuciem, jakby

przed chwilą został wyciągnięty z otchłani. I wcale nie był
przekonany, że mu to odpowiada.

Kiedyś, jeszcze na stażu, przywieziono mu wiekową

staruszkę z zawałem. Zrobił wszystko, czego go uczono,

reanimował ją przez piętnaście minut... i uratował. Był
z siebie dumny. Dwa dni później odwiedził ją na oddziale,
a ona, dowiedziawszy się, kim jest, rzuciła w niego tale­
rzem ze szpitalnym rosołkiem z taką siłą, jakiej nikt by

się nie spodziewał po osobie w jej stanie.

- Byłam przygotowana - wysyczała. - Cała moja

rodzina już odeszła. Mąż, przyjaciółki, dzieci. Czekali
na mnie, a pan mnie tu zawrócił. Po co, młody człowieku?
Poco?

Była to bardzo pouczająca lekcja. Pomyślał z goryczą,

że to nie powinno mieć żadnego wpływu na to, jak czuje
się teraz. Ale miało. Trzymał Ginny w ramionach i był

bliski wyznania, że ją kocha, i nagle został z tego

background image

244

MARION LENNOX

wytrącony. Przez to teraz ogarnęła go pustka. Może...
może nie byłoby źle, gdyby znowu kogoś pokochał. Może
on i Ginny... Ona nie chce z nikim się związać, więc nie
zechce mieć dzieci. Poświęcaliby się pracy, byliby nieza­

leżni... ale razem.

Mieliby się pobrać?
- Tylko Ginny - mruknął. - Jeżeli odpuści sobie

odrobinę niezależności. Nie, wcale nie chcę, żeby była
ode mnie zależna... Czego więc chce? Ginny.

Odezwała się jego komórka.
- Jedzie pan, doktorze? - Usłyszał zaniepokojony

głos Clive'a Horace'a. - Stephanie znowu wymiotowała.
Piąty raz od północy. Chyba jest bardzo odwodniona.

Takie jest życie, pomyślał, odsuwając od siebie obraz

ponętnej Ginny. Teraz należy skoncentrować się na
pacjentce. Ginny musi poczekać. Ale niedługo. Śpi teraz
w hangarze. Jeśli się pospieszy...

Nic z tego. Jeżeli dziewczynka wymiotowała pięć razy

w ciągu nocy, pewnie trzeba będzie zawieźć ją do szpi­
tala. Teraz medycyna. Jutro Ginny.

Ginny od rana przyjmowała pacjentki w ciąży, w pora­

dni, którą sama zorganizowała, wywieszając anons
w miejscowym sklepie: „We wtorki rano zapraszam
ciężarne, które wolą odbyć badania kontrolne w Cradle
Lake zamiast w Bowrze". Zgłosiło się dwanaście kobiet.
Po badaniach zasiadły w poczekalni, traktując ją jako ide­
alne miejsce dla wymiany myśli i poglądów.

Gdy zjawił się Fergus, Ginny już wyszła.
- Pozwoliła nam tu posiedzieć i pogadać - oznajmiła

jedna z kobiet. - Jaka ona sympatyczna. Namawiałyśmy

background image

OLŚNIENIE

245

ją, żeby u nas została, jak pan wyjedzie. Nie powiedziała

nie. Fantastyczna sprawa.

Fantastyczna? Ściągnął brwi. Dni Richarda są poli­

czone. Fergus był przekonany, że Ginny wyjedzie zaraz

po pogrzebie. Odda Madison do adopcji i wróci do

Sydney. A tam ich znajomość mogłaby się przerodzić

w coś, co można by traktować poważnie.

Stary, to była przygoda jednej nocy! Kochał się z ko­

bietą, która tchnęła w niego nowe życie, co sprawiło, że
zwątpił w konieczność odcinania się od całego świata.

Okej, ale krok po kroku. Gdyby się udało...

Musi się udać. Nie musi, pomyślał, żegnając się

z rozszczebiotanymi przyszłymi mamami. Wybierał się
do Richarda, któremu obiecał, że wpadnie rano, a już
dochodziło południe.

Ginny tam będzie.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Gdy wjeżdżał na podwórze przed domem Ginny, jego

wzrok przyciągnęła prowizoryczna zagroda otoczona

siatką. W klatce ujrzał trzy psy oraz Ginny. Na stopniach

werandy siedziała Madison. Do tej pory była ospała i nic

jej nie interesowało, teraz jednak z zaciekawieniem

obserwowała rozgrywającą się przed nią scenę.

Richard leżał na swoim łóżku.

- Musisz być ułożony, żeby zasłużyć na parówkę -

mówiła Ginny. - Siad.

Co ona robi? Trzy wychudzone kundle. Jeden przypo­

mina charta, drugi, czarno-biały, owczarka szkockiego,
a trzeci ma w sobie sporo z teriera. Ten ostami ma bardzo
bystre spojrzenie i to do niego zwracała się Ginny.
Pozostałe dwa już grzecznie siedziały. Piesek szczeknął.

- Koledzy na ciebie czekają. Jak usiądziesz, dostanie­

cie po kawałku parówki. Siad.

- Hau!
- Słyszałeś, co powiedziałam?
Kundelek ani drgnął, za to bezczelnie patrzył jej

w oczy.

- Chcesz parówkę? To siadaj. - Uniosła parówkę tak,

że musiał wyżej podnieść łebek, po czym lekko nacisnęła

jego zad. Usiadł. - Dobry pies - pochwaliła go, rozdając

wszystkim zwierzakom po kawałku parówki.

background image

OLŚNIENIE

247

Na werandzie rozległy się oklaski. Najgłośniej klaskał

Tony, słabiej Richard. Cichutko klaskała też Madison.

- Co tu jest grane? - odezwał się Fergus.

Odwróciły się ku niemu cztery pary oczu, a psy

z jazgotem rzuciły się na siatkę.

- Hej! - zawołała Ginny. - Spokój. Chcecie parówkę?

To bądźcie cicho. Siad! - To ostatnie polecenie wy­
krzyczała na całe gardło. Psy natychmiast posłuchały.

- To są psy Oscara - przypomniał sobie Fergus.
- Wierzyłam w twoją inteligencję.
- Co one tu robią?
- Ginny od małego potrafiła dogadać się z psami -

wyjaśnił Richard, uśmiechając się do siostry.

Wbiegła na werandę i uściskała brata.
- I dalej potrafię. One są genialne!
- Mój tatuś lubi psy - odezwała się Madison, wywołu­

jąc ciepły uśmiech na twarzy Richarda.

- Tak, twój tatuś bardzo lubi psy. - Na dłuższą

wypowiedź nie wystarczyło mu sił. Gaśnie w oczach,
pomyślał Fergus, ale coś ich łączy. Mój tatuś... - Oscar
miał sześć psów - zauważył.

Ginny przysiadła na schodku i przytuliła Madison.
- Te trzy są grzeczne - wyjaśniła. - Pozostałe trzeba

było odwieźć do domu dla niegrzecznych psów.

Fergus wodził wzrokiem od psów do Richarda, do

Ginny i Madison, po czym zwrócił się do pielęgniarza.

- Tony, potrafisz mi to wyjaśnić?
- Czy już wiesz, że Oscar zgodził się zostać na

oddziale dla przewlekle chorych?

- Owszem.
- Wczoraj na jego farmę pojechał strażnik gminny.

background image

248

MARION LENNOX

Ginny opiekowała się jego psami i wszystkimi zwie­
rzętami. Jeden z sąsiadów zgodził się wziąć do siebie
owce, ale psów nikt nie chciał. Oscar powiedział, że
go nie obchodzą, więc strażnik poinformował Ginny,
że zabierze je... - Zerknął na Madison. - No, do domu
dla psów.

- Rozumiem - mruknął Fergus niezgodnie z prawdą.

Ginny przytula Madison. To znaczy, że zaszła w niej
zmiana, pomyślał. Istotna zmiana. Jak bardzo istotna?

Do wczoraj Ginny okazywała dziewczynce dużo dob­

roci. Była przy niej na pogrzebie, opatrywała stopy,
opowiadała bajki. To się nazywa komfort fizyczny, który
nie wyklucza dystansu. Dzisiaj ten dystans zanikł. Dzisiaj
Ginny przytula Madison czułym gestem.

- Pojechałam rano na farmę Oscara - mówiła Ginny.

- Ten chart to w pewnym sensie mój znajomy. Oscar lubił

mieć dużo psów, więc kiedy zabierano mnie do miasta,
musiałam mu oddać nasze psy. Inaczej zostałyby uśpione.
Mam wrażenie, że ten mieszaniec charta jest potomkiem
naszych psów. Poddałam je próbie.

- Poddałaś je próbie? - Jadąc tu, miał pewne plany,

w których było miejsce dla Ginny, ale nagle zorientował
się, że to może okazać się bardziej skomplikowane.

- Dałam im jeść i w polowie posiłku zabrałam im

miski. Wczoraj je nakarmiłam, więc nie były głodne,
a mimo to trzy próbowały mnie ugryźć. Te trzy tutaj
patrzyły na mnie z wyrzutem, ale nic mi nie zrobiły. To
była pierwsza próba. Potem zostałam z nimi na godzinę.
Pod koniec te trzy siedziały przy mnie, dając mi do
zrozumienia, że będą wobec mnie lojalne. Reszta nie
zamierzała się ze mną zaprzyjaźniać.

background image

OLŚNIENIE

249

- Pojechała tylko po charta - wyszeptał Richard.

- A wróciła z trzema. Ona ma serce większe niż „Tita­
nic". Ale jest różnica. Jej serce jest niezatapialne.

Fergus skinął na Tony'ego, by zwiększył przepływ

tlenu, na co pielęgniarz wzruszył ramionami, dając mu do
zrozumienia, że już nic więcej nie może zrobić.

Richard umiera. Został mu może tydzień, może kilka

dni. Spoglądając na Ginny, na smutek w jej oczach,
Fergus zorientował się, że ich diagnoza się pokrywa.

- Czego ci potrzeba? - Zwrócił się raczej do To­

ny'ego niż do Richarda, bo chory zapadł w sen.

- Niczego - powiedziała Ginny, wtulając twarz we

włosy Madison. - Twój tatuś jest chory, ale nic go nie
boli. Teraz śpi. Niedługo zaśnie na zawsze.

- I będzie z moją mamusią - wyszeptała dziew­

czynka tak cicho, że Fergus musiał pochylić się nad
nią, żeby to usłyszeć. - Ale Ginny i pieski zostaną ze
mną.

Co takiego? Popatrzył na Ginny jak na wariatkę.
- Co ty na to? - zapytał.
- Już dwa tygodnie temu powinnam była cię ostrzec,

że moje serce przyjmie każdego.

- Słucham?
- Pojechałam do Oscara po psa, jednego. Ale jeszcze

dwa inne położyły mi łeb na kolanach, więc uznałam, że
trzy psy też się zmieszczą w moim życiu.

- W twoim mieszkaniu przy szpitalu?
- To się może zmienić.
- Jak to?
- Zrobię herbatę - zaproponował Tony, wyczuwając

napiętą atmosferę. - Kto ma ochotę na herbatę?

background image

250

MARION LENNOX

- Ja. - Ginny podziękowała mu uśmiechem.
- Madison, pójdziesz ze mną? W puszce są herbatniki

z uśmiechniętą buźką.

- Upiekłaś ciasteczka? Umiesz? - zdumiał się Fergus.

- Tego się po tobie nie spodziewałem.

- Słusznie. To prezent od sąsiadki. Może nawet tego

się nauczę.

- Może się nauczysz - powtórzył jak echo.

Gdy zostali sami, usiadł obok niej. W milczeniu pa­

trzyli na psy, które ułożyły się w cieniu drzewa.

- Ginny...
- Mmm?
- Ta noc była niesamowita.
- Mhm.
- Też tak uważasz?
- Fantastyczny seks - powiedziała, nie kryjąc zado­

wolenia. - Gdybym wiedziała, że to jest remedium na
moje cierpienia, już dawno bym z tego skorzystała. Mimo
że o to niełatwo. Mam na myśli taki superseks.

- Nie wiem.
- Nie wiesz, jak trudno go znaleźć? Nie szukałeś?
- Ginny...
- Było fantastycznie. - Jej uśmiech zgasł. - I nie

chodzi o sam seks. Dziękuję ci.

- Ty mi dziękujesz?
- Tak, oczywiście.
- Za co?
- Za ten wstrząs.
- Myślałem, że coś nas połączyło, a nie nami wstrząs­

nęło. - Wzmógł czujność.

- Uważasz, że to było coś więcej niż seks?

background image

OLŚNIENIE 251

- Przez sześć lat, od kiedy rozstałem się z żoną, nie

żyłem jak pustelnik. Wiem, że ta noc była inna.

- Cudowna.
Uśmiechnął się.
- Ginny, ty i ja moglibyśmy... Nie jesteśmy skazani na

samotność dlatego, że tak wiele wycierpieliśmy.

- Nie musimy - rzekła półgłosem, patrząc na psy.

- Dotarło to do mnie w nocy. Chyba zdajesz sobie sprawę,

że jestem nosicielem mukowiscydozy.

- To nie wyklucza macierzyństwa.
- Ale nawet gdyby mój partner był zdrowy, to szansa

na urodzenie zdrowego dziecka jest jak jeden do jednego.
Przeze mnie ta choroba będzie się dalej przenosić. Przy­

sięgłam sobie, że do tego nie dopuszczę.

- Można żyć bez dzieci.
- Można - odrzekła. - Jesteś tego przykładem.
- Moglibyśmy się tego podjąć.

Wyobraził sobie wspólne życie z tą piękną i inteligent­

ną lekarką. Z kimś, do kogo mógłby się uśmiechać, kogo

co noc brałby w ramiona, kto wypełniłby otaczającą go

pustkę.

- Mam psy.
Jego wizja pękła jak bańka mydlana.
- To szaleństwo.
- Szaleństwem nazywasz przygarnięcie psów?
- Nie będziemy w stanie ich utrzymać.
- My?
- Gdybyśmy...
- Fergus...
- Ginny... tej nocy, po raz pierwszy od odejścia

Katriny, pomyślałem, że oto spotkałem istotę, z którą

background image

252

MARION LENNOX

mógłbym dalej iść przez życie. - Wziął ją za rękę. -

Ginny, powiedziałaś, że było fantastycznie. Może po­
winniśmy coś dla siebie zrobić. Jak egoiści... Odsunąć na

bok nasze dramaty i stworzyć partnerstwo, które wy­

dobyłoby nas z mroku.

- Zapomnieć o bólu? Jak?
- Zablokować.
- To niemożliwe - szepnęła. - Uciekam od niego już

tyle lat i nic z tego nie wynika. Dziś to zrozumiałam.
Kiedy odjechałeś, rozmyślałam. Doszłam do wniosku, że

staram się zablokować ten ból, próbując być kimś innym.
I to mi nie wychodzi. Próbowałam, ale bez rezultatu. Ja to

ja. Ginny. Potrzebuję ludzi. Ty mi to uprzytomniłeś.

- Jestem ci potrzebny? - Nie bardzo zrozumiał, co

miała na myśli.

- Nie tylko. Ale jeśli chcesz, możesz wśród nich być.
- Dzięki.
- Nie dziękuj, bo wątpię, czy zechcesz przyjąć to, co

mam do ofiarowania.

- Co mi proponujesz?
- Zatrzymam psy - wyszeptała.
- Dlaczego?
- Wyszkolę je.
- Chyba nie chcesz ich trzymać w mieszkaniu w Syd­

ney.

- Skądże.
- Rozważasz możliwość osiedlenia się tu na stałe?
- Już postanowiłam, że tu zostanę.
- Jak Richard... - Zawahał się.
- Jak Richard umrze. Rozmawialiśmy o tym rano.

Mam jego błogosławieństwo. Jeśli mi się uda, zrobię tu

background image

OLŚNIENIE

253

generalny remont i postaram się, żeby powstał tu praw­
dziwy dom. Dla Madison.

- Zostaniesz z Madison w Cradle Lake?! - zawołał

bezgranicznie zdumiony. Do tej pory uważał, że ta
kobieta jak od ognia ucieka od obciążeń emocjonalnych.

- Wydawało mi się, że nie lubię Cradle Lake - mówi­

ła cicho. - Że się tu duszę. Znałam wszystkich i wszyscy
znali mnie. Czy wiesz, ile razy stałam przy kuchni, od
kiedy miejscowi dowiedzieli się, że Richard wrócił?

- Ile?
- Ani razu. Nie było mnie tu przez piętnaście lat,

a mimo to dalej jestem jedną z nich. Należę do nich.

Skrzywił się.

- Ja to mam w miejscu pracy. To powszechne zjawis­

ko. Ludzka przychylność. To przez nią tu przyjechałem.
Żeby od niej się uwolnić.

- Tak, ale ty uciekasz dopiero kilka miesięcy, a ja

piętnaście lat. Dzisiaj w nocy uznałam, że mogę... się

zatrzymać.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, co powiedziałaś?
- Oczywiście. - Znowu ten strach w jej oczach.

- Wracam do ludzi. Bałam się, że po śmierci Richarda już
nic mnie nie czeka, że to koniec. To nieprawda. Tej nocy

zrozumiałam, że nie chcę, żeby tak się stało. Nie oddam
Madison do adopcji. Ona jest moim ostatnim łącznikiem
z rodziną. Nauczę ją pływać canoe po rzece.

- Ja też mogę stać się twoją rodziną - rzucił.
- Czułeś to samo?
- Oczywiście.
- Stąd wniosek, że to było coś więcej niż superseks.
- Ginny, jesteśmy dla siebie stworzeni.

background image

254

MARION LENNOX

- A ty i twoja żona... nie byliście dla siebie stworzeni?
- To co innego. Jedynym naszym wspólnym zaintere­

sowaniem była medycyna.

- A co nas łączy?
- My.
- Założę się, że na początku też tak myśleliście.

Fergus, ja oczekuję czegoś więcej niż wspólnych zainte­
resowań.

Jeden z psów usiadł i z zapałem zaczął się drapać.
- Nie to mówiłaś w nocy - zauważył.
- Tak, nie to. Ale niczego nie obiecywałam. Wcześ­

niej traktowałam to jako przygodę i nic nie poradzę, że od
tej pory tyle się zmieniło.

- Co na to wpłynęło?
- Nie mam pojęcia. - Wzruszyła ramionami. - Przez

cały czas próbuję dojść do tego. Wiem tylko tyle, że
obudziłam się odmieniona, ale nie odkryłam jeszcze, co
się zmieniło.

- Ginny, pragnę cię.
- Ja ciebie też pragnę, ale mam zobowiązania.
- Psy.
- Oraz córkę.
- Chyba żartujesz.
- Serio.
- Ona potrzebuje pomocy specjalistów.
- Uważasz, że jej tego nie dam?
- Powinna mieć dwoje rodziców.
- Nic na to nie poradzę. Kiedy się obudziłam, miałam

pewność, że ona należy do mnie. Szłam z tobą do łóżka
przekonana, że nie mam rodziny, a obudziłam się z prze­

świadczeniem, że ją mam. I będę jej bronić do upadłego.

background image

OLŚNIENIE

255

Patrzył na nią oszołomiony. Czy można zmienić się

tak szybko? Jechał tutaj, wierząc, że jego życie stopniowo
nabiera sensu. Że znalazł odrobinę radości.

Lecz Ginny nie zadowoli się okruchami. Ją usatysfakc­

jonuje tylko wielka katastrofa.

Drzwi na werandę otworzyły się i ich oczom ukazał się

Tony z Madison na rękach. Dziewczynka w wielkim
skupieniu trzymała tacę z ciasteczkami.

- Nie spadło mi ani jedno - powiedziała z dumą.

Ginny rozpromieniła się i odebrała od niej tacę.

- Świetnie, szkrabie - pochwaliła ją.
- Mam na imię Madison.
- Wiem, ale również jesteś szkrabem. Miałam kiedyś

braciszka, którego moja mama nazywała szkrabem.

- Ginny... .
- Może ciasteczko, doktorze Reynard?
- Nie. - Z trudem panował nad emocjami. Widok

uśmiechniętej Madison...

Nie umknęło to uwadze Ginny.
- Fergus, przepraszam. Wiem, że to za wcześnie.
- I nigdy się nie zmieni - mruknął. - Czegoś wam

trzeba? Jakieś leki?

- Przydałaby się większa dawka morfiny. Tej nocy

Richard źle spał. Obiecałam mu, że to się nie powtórzy.

- Zaraz wypiszę zlecenie. Tony...
- Pójdziemy z Madison pogadać z psami. - Wzięła

dziewczynkę na ręce. - Ty zajmij się medycyną, a ja
zajmę się rodziną.

- Ginny...
- Tak musi być, Fergus - rzekła, zniżając głos. - Nie

chcę cię zranić. Ale wiem, co mam robić.

background image

256

MARION LENNOX

Gdy jechał do Ginny i Richarda, miał wrażenie, że

wyrwał się z ponurego transu. Teraz w drodze powrotnej
znów był chory. Psy? Czemu nie? Ale Madison?

Mała dziewczynka, taka sama jak Molly.
Wcale nie jest podobna do Molly, pomyślał ze złością.

Madison ma wszystkie chromosomy. I zdrowe serce.
I będzie wesołym, szczęśliwym dzieckiem.

Ginny nie ma prawa jej zatrzymywać. Należy się jej

dwoje rodziców.

Molly wystarczał jeden rodzic. Oraz cały szpitalny

personel. Madison to nie Molly. Molly.

Ogarnął go bezgraniczny smutek. Przypomniał sobie,

jak trzymała go rączkami za szyję i z noskiem wtulonym

w jego ramię jak mantrę powtarzała: „Tatuś, tatuś, tatuś".

Madison do nikogo się nie przytula, ale jeśli będzie

miała prawdziwych rodziców, to zacznie się przytulać.

To jednak nie będzie on. Nie wyobrażał sobie, by mógł

wziąć dziecko na ręce, by mógł je obdarzyć miłością. Nie
potrafi. Ile wysiłku kosztuje go zajmowanie się małymi
pacjentami. Ginny oczekuje od niego zdecydowanie za

dużo. O nic go nie poprosi.

Cholera, cholera, cholera.

- Zdajesz sobie sprawę, co robisz?
Gdy Fergus odjechał, zjedli ciasteczka, wypili mleko

i kawę, po czym Tony i Madison poszli do kuchni po­
zmywać filiżanki. Niedługo miała zjawić się Miriam.

Pielęgniarka już nie jest mi potrzebna, pomyślała

Ginny zapatrzona w taflę jeziora. Zgodziła się na pielęg­
niarkę, bo nie chciała przywiązywać się do Madison, ale

teraz...

background image

OLŚNIENIE

257

- Ucieknie, gdzie pieprz rośnie - wyszeptał Richard.
- Nie śpisz.
- Czasami bywam przytomny. - Uśmiechnął się

słabo.

- Dawno się obudziłeś?
- Na tyle dawno, żeby usłyszeć, jak wystraszyłaś

doktora. Nie pokaże się tu przez tydzień. On cię po­
trzebuje.

- Możliwe, ale...
- Ale co?
- Ale nie potrzebuje tego, co mam.
- Jeszcze wczoraj nic nie miałaś - szepnął. Nie mógł

mówić, więc przysiadła na łóżku, wzięła go za ręce
i pochyliła się, by lepiej go słyszeć. - Jeszcze wczoraj
uciekałaś tak szybko, jak ja kiedyś uciekałem.

- Może to znaczy, że oboje możemy się zatrzymać.
- Ja na pewno dobiegam do mety. Ginny, nie będę

miał ci za złe, jeśli oddasz Madison do adopcji. Tyle dla
nas zrobiłaś. Dla naszej tragicznej rodziny.

- Bardzo was wszystkich kochałam. Chrisa i To-

by'ego. Także mamę, nawet wtedy, kiedy zapijała się na

śmierć. Rozumiałam też ciebie, kiedy znikałeś...

- Nie sprawdziłem się. Nie byłem tak bardzo chory,

żeby nie móc ci pomagać.

- Nie mogłeś patrzeć na to, co i ciebie czeka.
- Każdy musi kiedyś umrzeć. Okazałem się tchórzem.

Jak nasz ojciec. Ty za to byłaś zawsze bardzo dzielna. Nie
chcę, żebyś dalej była wykorzystywana. Zajmę się załat­
wieniem rodziny zastępczej.

- Po moim trupie. - Jej stanowczy ton zaskoczył jego

i ją. - Ona jest moją rodziną.

background image

258

MARION LENNOX

- My nie wiemy, co to więzy rodzinne. - Ledwie

poruszał wargami.

- Aha! - Poczuła, że gotuje się ze złości. - A do kogo

przybiegłeś, kiedy znowu zacząłeś chorować?

- To co innego.
- Czyżby? Tej nocy spałam z Fergusem.

- Domyśliłem się. Dobrze było?
Uśmiechnęła się i lekko zaczerwieniła.
- Bajecznie. Ale...

- Ale co? - Przymknął powieki, a ona puściła jego dłoń.
- Zmęczyłeś się. Nie będę cię...
- Mam dużo czasu. - Teraz on był zły. - O co chodzi?
- Zakochałam się - szepnęła.
- Zakochałaś się. - Richard otworzył oczy.

- Tak po prostu - wyznała. - Kiedy wezwano go do

chorego, leżałam i myślałam. Zrozumiałam, że z każdą
śmiercią, Chrisa, Toby'ego, mamy, robiłam wszystko,
żeby moje serce skamieniało. To było straszne, ale nie
widziałam wyjścia. Dopiero dzisiaj nad ranem moje serce
nagle ożyło, znowu zaczęło bić...

- Och, Ginny...
- Czuję się o wiele lepiej, mimo że to mnie przeraża,

ale alternatywa była o wiele trudniejsza. Ty prowadziłeś
normalne życie, miałeś dziewczyny. Rezultat takiej zna­

jomości zajada się w kuchni ciasteczkami. Od lat wiedzia­

łeś, że umrzesz, a mimo to nauczyłeś się żeglować,
zjeździłeś całą Australię...

- To prawda, ale...
- Otóż to. Tak, mogę znowu cierpieć, ale jeśli nie

zaryzykuję, to równie dobrze mogę dzisiaj umrzeć. Więc
zamierzam przygarnąć te trzy psy i Madison.

background image

OLŚNIENIE

259

- Oraz Fergusa?
- On sam musi o tym zadecydować.
- Facet po przejściach?
- Niedawno umarło mu dziecko.
- Córeczka? - Pokiwał głową. - Byłoby nie fair ocze­

kiwać, że przyjmie Madison.

- Ja tego nie oczekuję.
- Ale chcesz ją wychowywać.
- Zrobię wszystko, żeby ją zatrzymać.
- Nawet za cenę utraty Fergusa.
- Nie sądzę, żebym go straciła - powiedziała cicho.

- Nie wiem, czy on już do mnie należy.

- On cię kocha.

- Ale chyba jeszcze nie wie, co to znaczy.
- Jakie wobec tego masz plany?
- Będę opiekować się bratem tak długo, jak długo

będę mu potrzebna - szepnęła, całując go w czoło. -
Zajmę się psami i małą dziewczynką. Może też stanem
zdrowia mieszkańców Cradle Lake.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Richard zasnął. Potem przyjechała Miriam zmienić

Tony'ego. Nie dopytywała się, skąd wzięły się psy ani nie
komentowała tego, że Ginny siedzi z Madison pod
drzewem. Ciekawe, co Tony jej naopowiadał, pewnie
wszystko, co zobaczył i usłyszał, pomyślała Ginny, ale
nie było w tym cienia goryczy. Przez całe lata uważała
Cradle Lake za więzienie. Dusiła się w klaustrofobicznej
atmosferze miejscowości, gdzie wszyscy się znali. Teraz
dawało jej to poczucie bezpieczeństwa.

- Nie uważasz, że Madison to bardzo długie imię? -

zapytała, gdy po raz trzeci przeczytały książeczkę o nie­
sfornym piesku. - Mamusia zawsze mówiła do ciebie
Madison?

- Mamusia mówiła, że Madison to bardzo ładne imię

- odrzekła cichutko dziewczynka.

Leżała na trawie tuż obok Ginny. Kiedy zaczynały

czytać, przysiadła w bezpiecznej odległości, ale gdy

jeden z psów podczołgał się do Ginny i położył łeb na
jej kolanach, przysunęła się, by go pogłaskać. Był to

nader skromny dowód zaufania, ale natchnął Ginny
nadzieją.

- Nigdy nie nazywała cię Maddy?
- Tylko jak miała łaskotki.
- A często miała łaskotki?

background image

OLŚNIENIE

261

- Potem nie - szepnęło dziecko. - Mówiła, że to przez

lekarstwa. I dużo płakała.

- Czasami dobrze jest popłakać. - Ginny gładziła ją

po głowie. - Czasami tylko tak można z kimś się
pożegnać. Myślę, że płakała, bo wiedziała, że nadchodzi
czas pożegnania z tobą.

- Ale ja nie chciałam, żeby odchodziła.
- Wiem. Ale tak się dzieje, kiedy jest tak źle, że nawet

doktorzy nie mogą temu zaradzić. Mamusia na pewno
chciała z tobą zostać, ale była bardzo chora. Dlatego tutaj
cię przywiozła. Żebyś pobyła z tatusiem, żebyś go po­
znała, zanim on z nami się pożegna. I żebyś zamieszkała
ze mną. Z Miriam, z Tonym i naszymi psami... - W tej
chwili chart uznał za stosowne polizać Ginny po twarzy.
Mam nadzieję, że jest odrobaczony, pomyślała. Nie,
Oscar na pewno tego nie zrobił. Trzeba jak najszybciej się
tym zająć.

- Zostaniemy tu na zawsze? - zapytała Madison.
- Chcesz tu zostać?
- Wolałabym z mamusią.
- Wiesz, że to niemożliwe. Ale ja i moje psy zrobimy

wszystko, żebyś nas polubiła. - Odgarniając dziecku
włosy z policzka, szukała słów. - Twojej mamie i tacie się
nie poszczęściło - zaryzykowała. - Mam nadzieję, że ze
mną jeszcze bardzo długo nie będziesz musiała się
żegnać.

- Mhm - wymruczała Madison, przysypiając.

Ginny podniosła wzrok. Na schodach werandy stała

Miriam, energicznie trąc oczy.

- Cholerny katar sienny - bąknęła i zniknęła w domu.
Katar sienny okazał się zaraźliwy, bo i Ginny pociągnęła

background image

262

MARION LENNOX

nosem, ale szybko wzięła się w garść. Straci Richarda.
Czy musi stracić Fergusa? Wpatrywała się w senny
wiejski krajobraz jak w czarodziejską szklaną kulę, ale

chociaż bardzo się wysilała, nie dostrzegła tam Fergusa.
Gdyby przeniosła się do miasta, mogliby być razem.
Może to jest dobre rozwiązanie? Gładziła głowę Madison,
a chart trącał ją nosem w nogę. Gdyby wróciła do miasta...
Może dom pod miastem?

Nie. Fergus nie życzy sobie żadnych dodatków. Po­

stawił tę sprawę jasno. Nawet samo patrzenie na Madison
sprawia mu przykrość. Zależy mu wyłącznie na seksie.
Ona sama jeszcze wczoraj nie miała nic przeciwko
takiemu układowi...

- Ty będziesz wabił się Twiggy, jak mój poprzedni

pies - poinformowała charta. Dwa pozostałe psy widocz­
nie uznały, że nie jest to pułapka i że chętnie dałyby się
pogładzić. Podeszły bliżej, za co w nagrodę też otrzymały

imiona, Snapper i Bounce. - Jestem pewna, że spodoba
się wam mój wikt i pieszczoty. No i Madison. Zobaczy­
cie, niedługo zmieni imię na Maddy.

- Telefon. - Miriam stała na werandzie. - Fergus.

Jesteś mu potrzebna.

Nieprawda, pomyślała Ginny, ale przekazała Miriam

swoich podopiecznych i weszła do domu.

- Stephanie Horace ma zapalenie wyrostka. Dziew­

czynka ma osiem lat, rano została hospitalizowana z nie­
żytem żołądka i jelit. Trzeba ją natychmiast operować.
Podejmiesz się roli anestezjologa? - Mówił tonem ofic­

jalnym.

Wzięła głęboki wdech. Czy potrafi pracować ramię

w ramię z Fergusem? Byłoby łatwiej, gdyby się nie

background image

OLŚNIENIE

263

spotykali, ale Fergus jest potrzebny Richardowi, a poza
tym sama zaproponowała mu pomoc w szpitalu.

- Jesteś absolutnie pewien, że to wyrostek?
- Rano objawy nie były wyraźne, a dwa dni wcześniej

jej rodzeństwo też chorowało na żołądek. - Był bardzo

przejęty, nieproporcjonalnie do sytuacji. - Położyłem ją
w szpitalu z kroplówką i się polepszyło, ale teraz znowu
wymiotuje. Źle wygląda.

- Podejrzewasz, że nieżyt podrażnił wyrostek?
- Uhm. Uważam, że należy ją jak najszybciej ope­

rować. Pomożesz, czy mam ją skierować do miasta?

- Oczywiście, że pomogę.
- Przyszło mi do głowy, że możesz nie chcieć...

Ta uwaga wyprowadziła ją z równowagi.

- Że czego mogę nie zechcieć?
- Proponowałaś mi pomoc, ale sytuacja się zmieniła.

Zakładasz rodzinę.

- Owszem, sytuacja się zmieniła. - Złagodniała nie­

co. - Fergus, to nie jest wóz albo przewóz. Sugerujesz, że
powinnam być bezdusznym lekarzem albo członkiem

rodziny? Mam prawo być jednym i drugim. Kiedy Molly

żyła, byłeś i ojcem, i lekarzem. Teraz ja pełnię dwie role.

- Z niesmakiem popatrzyła na swoje brudne dżinsy.
- Nawet nie wiesz, jak wielką jestem domatorką. Ale

jestem także lekarzem. Już do was jadę.

- Ale mu przygadałaś - odezwała się Miriam, gdy

Ginny odłożyła słuchawkę.

- Wiem, że nie powinnam, ale on...
- Przesadził? - Miriam się uśmiechnęła. - Możliwe.

Ginny, on cię kocha.

background image

264

MARION LENNOX

- Nie.
- Co ty gadasz! Oczu nie może od ciebie oderwać.

Richard też to zauważył. Ten facet szaleje z miłości.

- On mnie nie kocha - upierała się Ginny. - Trzy

miesiące temu zmarła mu córeczka. On ciągle cierpi.

- O Boże - szepnęła Miriam. - Zastanawialiśmy się,

dlaczego tu przyjechał. Żeby zapomnieć?

- Chyba tak.
- Sprawa się komplikuje - westchnęła Miriam -jeśli

chcesz zatrzymać małą.

- Wiem. Ale czy mogę postąpić inaczej? Jestem mu

potrzebna jako wolny od zobowiązań partner, ale wy­

chodzi na to, że komplikacje to moja specjalność. Przy­
ciągam je.

- Jeżeli naprawdę cię kocha, powinien akceptować

całość - przyznała Miriam. - Łącznie z obciążeniami.

- Chyba nic z tego nie będzie.

Wyrostek perforował podczas operacji. Zabieg usu­

nięcia go trwa kilka minut, więc Ginny zaaplikowała

Stephanie niewielką dawkę środka znieczulającego, jed­

nak w tej sytuacji należało oczyścić całą jamę brzuszną
i zwiększyć dawkę. Ginny miała okazję obserwować
Fergusa przy pracy, dostrzec jego talent oraz pomyśleć,
że na pewno nie zechce osiąść w Cradle Lake. Taki
lekarz powinien być rozchwytywany w wielkim mieście.

Skąd przyszło jej do głowy, że on tu zostanie? Po co?

- Oscar się dowiedział, że wzięłaś jego psy - poinfor­

mowała ją Mary asystująca Fergusowi, który już zakładał
dziewczynce szwy. - Opowiada wszystkim, że je ukrad­
łaś i że naśle na ciebie policję.

background image

OLŚNIENIE

265

- On zawsze ma powód się pieklić - mruknął Fergus.

- Mam go wyrzucić z oddziału dla przewlekle chorych

i kazać mu zająć się psami?

- Umarłby - powiedziała Ginny, nie kryjąc niechęci.

Fergus spojrzał na nią.
- Nie byłoby ci przykro? - zapytał.
- Zawsze jest mi przykro, gdy umierają pacjenci -

odparła afektowanym tonem. - Ale Oscar głodził swoje

psy i je bił. To cud, że nie cała szóstka zdziczała.

- Oscar nie jest tu szczęśliwy. - Mary podała Fer-

gusowi kolejną igłę.

- On wszędzie byłby nieszczęśliwy.
- Nie ma żadnej rodziny. Przydałaby mu się żona

i szóstka dzieci. Zamiast tego całe życie przesiedział sam
na farmie, rozmyślając o tym, jaki los jest niesprawied­
liwy. Aż wylądował u nas. - Umilkła, by zastanowić się
nad swoimi słowami. - To nic złego nie założyć rodziny
- stwierdziła lekko speszona. - Mam wrażenie, że wy

jesteście całkiem sympatyczni.

Fergus wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Ja nie jestem. Niesprawiedliwość bardzo mnie inte­

resuje. Na przykład aresztowanie Ginny za to, że wzięła
pod swoje skrzydła trzy zagłodzone kundle. Na taką
informację w okamgnieniu staję się zgorzkniałym gbu­
rem.

- Uważaj, bo zostaniesz wywieziony do domu opieki

-rzuciła Ginny. -Z punktu. Lepiej poszukaj sobie jakichś
zobowiązań.

- Zostały jeszcze trzy kundle Oscara - powiedział

w zamyśleniu. - Może powinienem się nimi zająć?

- Dzisiaj rano zostały uśpione.

background image

266

MARION LENNOX

- Za zgodą Oscara? - zainteresował się.
- Oscar kazał uśpić całą szóstkę - mówiła Mary. -

Również te, które są u Ginny. Postanowił przeprowadzić
się do domu opieki i nie życzy sobie, żeby ktoś korzystał
z jego dobytku. Obsesyjnie się boi, że jest okradany, więc
oskarża Ginny o uprowadzenie jego psów.

- Nie podoba mu się, że uratowała im życie? - Fer-

gusowi nie mieściło się to w głowie. - Zaordynuję mu
lewatywę, trzy razy dziennie do końca życia.

- Za dziesięć tygodni nas opuścisz - przypomniała

mu Mary.

- To też wystarczy. - Potoczył po nich wściekłym

wzrokiem. - Siedemdziesiąt razy trzy daje dwieście
dziesięć wlewów. Po czymś takim się załamie i podpisze

obietnicę, że już nikogo nie poda do sądu.

- I tak nie poda - zapewniła go Ginny. - On się tylko

przechwala. Ja się go nie boję.

- Dawniej się bałaś - przypomniała jej Mary. - On

i twoja matka... To stara sprawa, do której Oscar ciągle

nawiązuje. Jak miałaś osiem lat, Oscar ubliżał twojej
matce, a ty stanęłaś w jej obronie. Zlał cię za to pasem.
Mój wujek był wtedy policjantem. Pamiętam, jak się
wściekał na twoją matkę, że nie poszła z tym na policję.

- Uderzył cię? - Fergus już zakładał opatrunek.
- Niejeden od niego oberwał - wyjaśniła Mary. -I co

teraz z tego ma? Jest sam jak palec, a na dodatek lekarz
grozi mu lewatywą.

- Będę ci wdzięczna, jeśli mu ich nie zaaplikujesz

- odezwała się Ginny ugodowym tonem. - To zamierzch­

ła przeszłość.

- Zmieniłaś się.

background image

OLŚNIENIE

267

- Od wczoraj - przyznała. - Doktorze, wybudzamy

pacjentkę?

Gdy pielęgniarka wraz z salowym wywieźli Stephanie

z sali, Fergus ruszył do rodziców dziewczynki. Korzys­
tając z okazji, Ginny błyskawicznie się przebrała w na­
dziei, że uda jej się wymknąć niepostrzeżenie. Niestety,
Fergus siedział w poczekalni i rozmawiał z państwem
Horace.

- Przykro mi, że od razu nie zdiagnozowałem zapale­

nia wyrostka.

- Ale teraz już jest dobrze? - chlipnęła matka.

Tak reagują ludzie, którzy wcześniej nie doświadczyli

takich traumatycznych sytuacji, pomyślała Ginny, za­
trzymując się na progu sali operacyjnej. Tych dwoje
doznało wstrząsu, gdy dotarło do nich, że ich dziecko było
o krok od katastrofy. Stracić dziecko...

Fergus stracił Molly.
Powinna przejść przez poczekalnię, a przynajmniej się

ujawnić, lecz nie ruszyła się z miejsca.

- Gdyby pan operował wcześniej, wyrostek by nie

pękł - zauważył farmer.

- To prawda. Popełniłem błąd i jest mi z tego powodu

bardzo przykro.

Ile razy słyszy się słowa przeprosin z ust lekarza?

Chirurdzy mają skłonność uważać się za istoty półboskie,
pomyślała. Ale nie Fergus.

- Byliśmy przekonani, że to zwyczajna niedyspozycja

żołądkowa. - Kobieta ocierała łzy. - Wszystkie dzieciaki
w szkole na to chorowały. Mąż nawet utyskiwał, że pan
przesadza, zabierając ją do szpitala. „Ci durni lekarze
zaraz by wszystkich kładli do szpitala", mówił, a ja mu

background image

2 6 8 MARION LENNOX

przytakiwałam. Nie mamy do pana żalu, doktorze, praw­

da, Give? - Popatrzyła na męża.

Ciekawe, co powie, pomyślała Ginny. Wygląda na

krewkiego faceta.

- Nie mamy - odparł powoli Give. - Gdyby pana tu

nie było, a Stephanie przestałaby wymiotować, to do
lekarza pewnie dotarlibyśmy dopiero dziś po południu, bo
to trzy godziny drogi. I byłoby z nią bardzo źle.

- Bez wątpienia.
- Mamy szczęście, że pan tu jest. - Dostrzegł Ginny.

- I pani też. Pielęgniarka nam powiedziała, że to pani

dawała jej znieczulenie. Panna Viental, nasza krajanka.

- Potrząsnął głową. - Tyle nieszczęść w waszej rodzinie,

a my wariujemy, bo nasze dziecko ma zapalenie wyrost­
ka. Nie rozumiem, po co całe to zamieszanie.

- Też bym wariowała, gdyby chodziło o moje dziecko

- powiedziała Ginny.

- Doszło do nas, że ma pani dziecko - mówił farmer.

- Małą Richarda. Podobno chce ją pani zatrzymać.

- Tak.

.- Dzielna z pani kobieta. - Wstał i podał żonie rękę.

- Dziękujemy wam obojgu. Możemy ją teraz zobaczyć?

Była zmęczona i chciała wracać do domu. Wyszła już

na parking, gdy Fergus ją zawołał. Zatrzymała się, ale nie
odwróciła. Gdy dotknął jej ramienia, skrzywiła się. Pod­

jęła decyzję, ale niekoniecznie po swojej myśli.

- Ginny...
- Słucham.
- Chciałem zaprosić cię na kolację.
- To zły pomysł.

background image

OLŚNIENIE

269

- Nie. Raczej głupi, ale nic lepszego nie przychodzi

mi do głowy. Ginny, miałaś koszmarne dzieciństwo.

- Zapraszasz mnie na kolację, bo się nade mną litu­

jesz?

- Wcale nie dlatego.
- Więc dlaczego?
- Uważam, że jesteś najdzielniejszą kobietą pod słoń­

cem. Nie znam drugiej takiej. Chciałbym poznać cię
lepiej.

- To też jest kiepski pomysł.
- Dlaczego?
Dopiero teraz stanęła z nim twarzą w twarz.
- Bo się w tobie zakochałam - powiedziała pół­

głosem.

- W takim razie to jest genialny pomysł. - Uśmie­

chnął się szeroko.

- Bynajmniej.
- Ginny, sprawdźmy, dokąd nas to zaprowadzi.
- Nic z tego nie będzie. To tak jakbyśmy stali na

skrzyżowaniu pięciu dróg, ze świadomością, że trzy

z nich kończą się murem i zdecydowali się jechać na
oślep.

- To tylko zaproszenie na kolację.
- Nie.
- Dlaczego?
- Dobrze wiesz, dlaczego.
- Richard ciągłe śpi, a Madison jest z Miriam.
- I o to sprawa się rozbija - szepnęła. - Madison po­

winna być ze mną. Przyzwyczajać się do mnie.

Westchnął. Jaki on przystojny, pomyślała. Miała ocho­

tę... O nie.

background image

2 7 0 MARION LENNOX

- Mógłbym spróbować.
- Co masz na myśli?
- Ginny... - Przygryzł wargę. - To, co jest między

nami... Mówisz, że jesteś na dobrej drodze, żeby mnie
pokochać.

- Robię wszystko, żeby tak się nie stało.
- Ja też.

- Więc dlaczego zapraszasz mnie na kolację?
- Bo nęka mnie podejrzenie, że robię błąd.
- Fergus, moje zobowiązania nie znikną. Przysięgam,

że tego nie planowałam. Zdaję sobie sprawę, że stało się
to podejrzanie szybko, ale nic na to nie poradzę. Kiedy cię
widzę, nieodmiennie się zastanawiam, dlaczego wzięłam
na siebie te zobowiązania, mając świadomość, że przez to
nie mogę być z tobą, ale kocham moją bratanicę i przy­
wiązałam się do psów.

- Okej.
- Jak mam to rozumieć?
- Spróbuję - powiedział cicho.
- Co spróbujesz?
- Zróbmy sobie dzisiaj piknik nad jeziorem. Ze wszy­

stkimi twoimi dodatkami.

- Ale nie w hangarze - zastrzegła się.
- Nie w hangarze.
- Prawdziwy piknik?
- Tak.
- Mogę zabrać Madison? - Musiała o to zapytać.
- Możesz zabrać, kogo zechcesz.
- Piknik z ogniskiem?

- Tak. O ile uda mi się rozpalić ognisko nad jeziorem.
Rozważała w myślach tę propozycję.

background image

OLŚNIENIE 271

- W porządku. Jak zaraz wyjadę, to jeszcze zdążę

wpaść do rzeźnika.

- Zdecydowałaś się?
- Tak. Masz pacjentów po południu?

- Niewielu. Myślę, że o szóstej będę wolny.
- Wobec tego spotykamy się o siódmej nad jeziorem.

Z kiełbaskami.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Dostrzegł ich już z parkingu.
Ginny, Madison, trzy psy, Richard, który leżał na

turystycznym materacu i Miriam, która siedziała na brze­
gu z nogami w wodzie.

Prawdziwy rodzinny piknik, pomyślał. Miał ochotę

rzucić się do ucieczki.

- Cześć. - Ginny w czerwonym bikini i czerwono-

-białym pareo rozpakowywała kosz piknikowy. Uśmie­
chała się promiennie. Może nie warto uciekać?

- Bounce chciał zjeść kiełbaski - oznajmiła Madison.

Ona też była ubrana w czerwone bikini. Już wcześniej
sąsiadki Ginny zasiadły do maszyn do szycia, by strojami
na każdą okazję uzupełnić skromną garderobę Madison.
Na jej widok smutek ścisnął Fergusa za serce. Zawrócić?

- Kto je uratował? - Przemógł się.
Richard otworzył oczy.
- Zdaje się, że w poprzednim wcieleniu Ginny grała

w rugby - powiedział. - Dawno nie widziałem takiej
szarży.

- Skaleczyła się w kolano - poinformowała go Madi­

son.

Rzeczywiście. Obtarcie naskórka.
- Potrzebny lekarz? - Lekko się zaczerwienił.
-. Nie, dziękuję.

background image

OLŚNIENIE

273

- Za to przydałby się nam kucharz - odezwała się

Miriam. - Ty się do tego nadajesz.

- Dlaczego?
- Bo grillowanie to męska specjalność - wtrącił Ri­

chard. - A ja nie mogę się tym zająć.

Ledwie mówi, pomyślał Fergus. Wyprawa nad jezioro

musiała kosztować go sporo wysiłku. Ale Miriam i Ginny
o wszystkim pomyślały. Pojemnik z tlenem i materac
ułożyły na samym brzegu tak, że chory mógł ręką prze-
garniać wodę.

Wieczór był ciepły i leniwy, słońce powoli chyliło się

ku zachodowi, odbijając się od gładkiej tafli jeziora.
Idylla. Zerknął na Ginny. W jej spojrzeniu czaił się

smutek, świadomość czekającej ją straty.

- No, bierzemy się za kiełbaski - powiedział. - Mad-

dy, pomożesz mi?

- Madison.
- Och, przepraszam. Madison, czy zechcesz mi po­

móc?

- Co mam zrobić?
- Kiełbaski są nakłute?

Dziewczynka szeroko otworzyła oczy.

- Nie - wyjaśniła Ginny. - Nie są.
- Fatalnie - zwrócił się do Madison. - Nauczę cię

nakłuwać kiełbaski.

Nakłuwali, piekli i jedli. Zniknęły sałatka, herbatniki,

ciasto, winogrona i lemoniada.

- Pora popływać - oznajmiła Ginny.
- O ile się nie mylę, do wody wchodzi się najwcześ­

niej pół godziny po posiłku.

- Dlaczego?

background image

274

MARION LENNOX

- Żeby nie dostać skurczu.
- Wyczytałeś to w jakimś podręczniku medycyny?
- Nie. Mama mi powiedziała.
- Moja mama uważała, że w taki wieczór każda

minuta spędzona na lądzie to minuta zmarnowana - od­
rzekła z uśmiechem. - Słowo twojej matki przeciwko

słowu mojej?

- Nie, skądże znowu. - Wyraźnie się speszył.
- Masz kąpielówki?

Miał. Skrępowany zdejmował koszulę i spodnie. Mi­

mo że Ginny już widziała go obnażonego, wspomnienie

tych chwil sprawiło, że poczuł się niepewnie. Sytuację
dodatkowo pogorszył komentarz Miriam.

- Doktorze... aż miło popatrzeć na taki okaz.
- Zaczynam rozumieć, co cię w nim urzekło - wy­

szeptał Richard, spoglądając na siostrę.

- Idę popływać. - Fergus wszedł do wody.
- Nie przed wyścigiem. - Słowa Ginny sprawiły, że

stanął jak wryty.

- Przed jakim wyścigiem?
- Mamy łódkę. - Gestem wskazała na starą wannę

stojącą na brzegu.

- To jest wanna - powiedział z wahaniem.
- Nie dość że przystojny, to na dodatek bystry - ode­

zwał się Richard. - Ginny, to prawdziwy skarb.

- Cicho bądź! Fergus, widzisz te tyczki w wodzie?

Należy slalomem opłynąć ich jak najwięcej.

- Slalom? Jak w narciarstwie? Okej. Co jeszcze powi­

nienem wiedzieć?

- Wanna nie ma korka.
- Mhm.

background image

OLŚNIENIE

275

Rozbawiło ją jego zmieszanie.

- Tam, gdzie teraz stoi, brzeg jest gliniasty. Cradle

Lake słynie z gliny. Trzeba własnoręcznie zrobić korek.
Z tego, co jest na brzegu, z liści, z trawy, nawet z krowich
placków oraz, obowiązkowo, z gliny.

- Rozumiem. - Potrząsnął głową. - Nie, nie rozu­

miem.

- Chodzi o to, żeby zrobić korek, zwodować wannę

i wiosłując rękami, przepłynąć między tyczkami. Rekor­
dzista poszedł pod wodę przy trzeciej tyczce od końca.

- Do kogo należy ten rekord?
- Do mnie - odezwał się Richard. - Miałem wtedy

czternaście lat. Pokonałem dwadzieścia trzy bramki.

- Richard był mistrzem pływania w wannie - dodała

Ginny, uśmiechając się do brata. - Ale ty, Fergus, jesteś
dorosłym facetem. Umięśnionym tak, że nawet Miriam
to zauważyła. Nie pobijesz rekordu czternastoletniego
smarkacza?

- Z mukowiscydozą - dorzucił Richard. - Zawod­

nikom bez mukowiscydozy należy dać fory.

- Dotąd nikt nie pobił twojego rekordu - stwierdziła

rzeczowym tonem. - Mukowiscydoza nie miała z tym nic
wspólnego. Wtedy jeszcze nie musiałeś z nią się zmagać.

Tak, to jest walka, pomyślał Fergus, popatrując na

rodzeństwo. Choroba towarzyszy im przez całe życie.

Stała się dla nich czymś namacalnym, potworem, którego

należy pokonywać raz po raz. Do czasu, kiedy staje się nie

do pokonania. To już wkrótce.

- Mam ci pokazać, jak to się robi? - zapytała Ginny.

- Richard chętnie by ci to zademonstrował, ale chwilowo

jest zajęty czymś innym.

background image

276

MARION LENNOX

- Można to tak ująć. - Richard uśmiechnął się słabo.

- Madison, usiądź przy mnie, jak Ginny będzie bawiła się
w kapitana floty przybrzeżnej.

- Myślę, że Madison może z nimi popłynąć - rzuciła

Miriam tonem pobłażliwej ciotki.

- I zabierzemy psy! - ucieszyła się Madison.

Ginny uniosła ramiona w geście przerażenia.

- Dziecko tak, ale nie psy. Ty, Madison, będziesz

pomagać Fergusowi wiosłować, ale psy są za ciężkie.
Zatoniemy przy pierwszej tyczce.

- Słusznie - zgodziła się Miriam. - Znamy już skład

załogi. Otwieram zawody!

To całkiem proste, pomyślał Fergus, siedząc na ciepłym

piasku, podczas gdy Ginny zabrała się do robienia korka.

- Fergus nie może tego widzieć, bo to tajemnica

- szepnęła Madison na ucho, więc obydwie przykucnęły
tyłem do niego. - Patrz, jak należy splatać trawy.

Dwie postacie pochylone w skupieniu.
Taki piknik dobrze małej zrobi, pomyślał. Pomoże jej

zapomnieć o tragicznych przeżyciach. Dziewczynka z na­
maszczeniem podawała Ginny źdźbła trawy.

- Gotowe. - Ginny wstała z ziemi. - Fergus, możesz

nam pomóc zwodować balię.

Gdy przenieśli wannę na brzeg, w jednym jej końcu

Ginny postawiła do góry nogami kosz piknikowy.

- To jest twoje siedzenie - zwróciła się do Madison.

- Usiądziesz tu, spuścisz nogi do wody i będziesz z całej

siły kopać. Warto przy tym krzyczeć, bo to pomaga.

Zagrzewa do walki. Posłuchaj, jak ja krzyczę, a potem
będziesz krzyczeć razem ze mną.

background image

OLŚNIENIE

277

Dziewczynka spojrzała na nią z powątpiewaniem. Fer­

gus czuł, że mała zaprotestuje, ale Ginny już była zajęta

ulepszaniem korka.

- Wsiadaj. - Ginny też weszła do wanny i szczelnie ją

zatkała. - Teraz nas zepchnijcie.

Fergus i Miriam posłusznie wykonali rozkaz.
Ze zrozumiałych względów wanna była wyjątkowo

niesterowna, więc żeby minąć tyczkę, należało podpłyną­
wszy do niej, chwycić ją i przeciągnąć wannę w obranym
kierunku.

- Prędzej! Prędzej! - wrzeszczała Ginny, a Madison

biła wodę z siłą, jakiej nikt by się nie spodziewał w takim
drobnym ciałku.

Psy, ujadając, biegały wzdłuż brzegu, Miriam pękała

ze śmiechu, nawet Richard je dopingował, uniósłszy
ramiona i klaszcząc. Piąta tyczka, szósta, siódma, ósma...

Wody w wannie przybywało.
- Kop jeszcze mocniej! - Przeciągnęła wannę za ko­

lejną tyczkę. - Dalej!

Jeszcze dwie tyczki. Dziób idzie pod wodę...
Wanna dostojnie schodziła na dno. Jednak zanim spo­

częła na płyciźnie, Ginny pochwyciła Madison na ręce.

- Maddy, jesteśmy bardzo dzielne!
- Madison - poprawiła ją dziewczynka, tym razem

z uśmiechem.

- Czternaście tyczek - powiedziała z dumą Ginny.

- Doktorze, potrafi pan zaliczyć więcej?

Niestety, poniósł porażkę. Zrobił korek jego zdaniem

niezawodny. Miriam, Ginny i Madison energicznie ze­
pchnęły go na wodę. Dopingowały go, psy szczekały... ale
zatonął przy jedenastej tyczce.

background image

278

MARION LENNOX

- Fatalnie - szepnął Richard, gdy wyciągali wannę na

brzeg. - No proszę, ile można dzięki mukowiscydozie.

- Obiecuję, że się poprawię.
- Nic z tego, jeżeli stąd wyjedziesz. Ta dyscyplina

wymaga wieloletniego treningu. - Umilkł wyczerpany.

- Idziemy popływać - rzuciła Ginny beztroskim to­

nem. - Richard, chcesz, żebyśmy cię zwodowali?

- Jest mi dobrze tu, gdzie jestem - wykrztusił. - Będę

na was patrzył. Opłynąłem w wannie dwadzieścia trzy
tyczki. Czego więcej można chcieć od życia?

Piknik trwał do zmroku. Dzięki Bogu pager Fergusa

przez cały czas milczał. Gdy wyszli z wody, usiedli przy

ognisku i patrzyli na wschód księżyca.

- Będę na was czekać w domu - oznajmiła Miriam,

zbierając swoje rzeczy. - Uważam, że w tej chwili
pielęgniarka nie jest wam potrzebna, więc skoczę teraz do
siebie i podleję ogródek, a potem wrócę.

- Nie powinna dyżurować u nas - powiedziała Ginny,

najwyraźniej gnębiona wyrzutami sumienia.

- To jest bardzo opłacalne rozwiązanie. Obliczyliśmy

to z Tonym. Mamy dwoje pacjentów, którzy wymagają

całodobowej opieki. Gdyby byli w szpitalu, trzeba by

było zatrudnić jeszcze jedną pielęgniarkę. Dyrekcja jest
zadowolona, płacąc Tony'emu, Miriam i Bridget za to, że
pracują w takim układzie.

- Bardzo się opierali, kiedy ich na to namawiałeś?
- Wcale się nie opierali. W Cradle Lake mieszkają

fantastyczni ludzie.

- To prawda. - Westchnęła. - Nie zdawałam sobie

z tego sprawy. Gdyby moi rodzice poprosili o pomoc...

background image

OLŚNIENIE

279

- I gdybyście nie mieli takiego sąsiada jak Oscar.
- Oscar się nie liczy. - Spojrzała na brata. Okryty

ciepłymi pledami do końca obserwował, jak ostatnie pro­
mienie słońca gasną za górami.

Oglądał zachód słońca na jeziorze, patrzył, jak jego

córeczka uczy się pływać. Niezłe hospicjum, pomyślał
Fergus. Szkoda, że taka opieka nie jest dana wszystkim
umierającym pacjentom.

Teraz Richard spał. Fergus zawahał się, ale wstał

z koca i podszedł do materaca. Pochylił się nad chorym,
by zbadać puls. Ledwie wyczuwalny. Odwróciwszy się,

spostrzegł, że pobladła Ginny przytula Madison.

- Jest tętno - powiedział cicho.
Napięcie zniknęło z jej twarzy, ale strach pozostał.
- To już niedługo - wyszeptała.
- Tak, niedługo. Ale dałaś mu ten wieczór oraz pew­

ność, że jego dziecko będzie miało opiekę. To wielki dar,
Ginny.

- Ty mi pomogłeś.
Madison spała na jej kolanach, a ona gładziła ją po

włosach, tym gestem dodając jej otuchy i zarazem sama
czerpiąc ukojenie. Kiedy dziewczynka zapłakała przez
sen, ułożyła ją na kocu i przykryła pledem.

Powinni zacząć się zbierać. Trzeba obudzić Richarda

i przewieźć go do domu. Niedługo ten wieczór dobiegnie
końca. Ona nie chce, by to się skończyło, pomyślał. Ma
świadomość, że jej brat już tu nie wróci. Fergus nie

pamiętał, kiedy zamiast przy Richardzie znalazł się na
kocu obok Ginny. Trzymał ją w ramionach i całował.
Inaczej niż minionej nocy. Wtedy kierowała nimi namięt­
ność i chęć wzajemnego zaspokojenia.

background image

280

MARION LENNOX

Teraz potrzebował tego pocałunku jak powietrza.

Ginny jest taka piękna, taka odważna... Od lat dźwiga na

barkach brzemię odpowiedzialności. I znowu bierze na

siebie kolejne zobowiązanie. Ona go potrzebuje. Wyczuł

to, biorąc ją w ramiona. Drżała, mimo że była odpowied­
nio ubrana. Obsypując ją pocałunkami, pojął, że tak ma
być, że ta kobieta jest jego przeznaczeniem.

Nie wiadomo, dlaczego Madison zapłakała przez sen.

Może wyczuła drżenie Ginny, które poruszyło jej dziecię­
ce lęki. Czar chwili prysł. Instynktownie odsunęli się od
siebie i popatrzyli na dziecko. Ginny przyłożyła palce do
warg, jakby próbowała zrozumieć, co się stało, jakby

analizowała smak tego pocałunku i lęk, który ją ogarnął.
Jakby świat nagle się zmienił.

Przyznała, że noc w hangarze ją odmieniła, pomyślał.

Może dzisiejszy wieczór odmieni jego? Nie. Już poprzed­
niego dnia wiedział, że jej pragnie.

- Ginny, powinniśmy być razem - wyszeptał, gładząc

ją po policzku.

- Nie wyobrażam sobie tego.
- Postarajmy się. Musimy się postarać.
- Jak?
- Wiem, że potrafię. - Powiódł wzrokiem po ognisku,

niebie, na którym wschodził księżyc, po umierającym
mężczyźnie na turystycznym materacu i warujących przy
nim psach. Richard kazał sobie podać wszystkie niedoje-
dzone kiełbaski i podczas gdy oni się kąpali, nakarmił nimi
psy, w ten sposób zdobywając ich dozgonne uwielbienie.

Na koniec wzrok Fergusa spoczął na pięknej kobiecie

otulonej kurtką. W jej spojrzeniu wyczytał wyzwanie.
Wszystko albo nic. Jeżeli ja mogę, to i ty możesz.

background image

OLŚNIENIE

281

Dziecko. Dziewczynka, która leży obok niej...
- Fergus, to za wcześnie - powiedziała cicho, ale

z przekonaniem. - Molly umarła kilka miesięcy temu.
Jest zdecydowanie za wcześnie. Nie wolno mi oczekiwać,
że jesteś gotowy założyć nową rodzinę.

- Nikogo nie chcę sobie zastąpić - zaczął niezbyt

pewnym tonem. - Molly i Madison są niepodobne.

- Tak, ale...
- Ginny, kocham cię. Zrobię wszystko, co konieczne.
- Właśnie tego chcę uniknąć. Wątpię, czy sama do

tego dojrzałam. Wczoraj mi się wydawało, że wracam
między ludzi. Pozwoliłam sobie pokochać Madison, psy
i Cradle Lake. Jednak branie na siebie ciebie...

- Jak mam to rozumieć?
- Musiałabym cię wziąć razem z twoimi demonami.

Mogłabym pomóc ci z nimi walczyć, gdybym nie miała
własnych.

- Nie proszę o to.
- Wiem, ale... Fergus, nie przeczę, że to jest miłość,

ale się boję. Wróć do mnie za rok, kiedy ja już będę miała

pewność, co to znaczy kochać, a ty pogodzisz się z myślą,
że już nigdy nie będziesz tatusiem Molly.

- Ginny, kocham cię.
- Musimy być rozsądni.
- Nie chcę. Ginny, chcę się z tobą ożenić.
- Żeniąc się ze mną, musiałbyś zaakceptować Madi­

son - szepnęła. - Jesteś pewien, że potrafisz?

- Chyba tak.
- Tu nie ma miejsca na żadne „chyba". - Wstała

zirytowana. - Idiotyczna rozmowa. Dobrze wiesz, że
to za wcześnie. Musimy jechać do domu. Pomożesz mi?

background image

282

MARION LENNOX

- Oczywiście.
- Fotelik dla dziecka jest na tylnym siedzeniu. - Za­

wahała się. - Richardowi było w moim aucie bardzo

niewygodnie. Weźmiesz go do siebie?

- Jasne. - Niezupełnie. Wolałby spędzić z nią znacz­

nie więcej czasu, przytulić ją, całować, przemówić jej do
rozumu...

- Zaczniemy od psów. Doktorze, potrzebna mi pańs­

ka pomoc.

Zapewne znowu czytała w jego myślach. I nie bez racji

nazwała go „doktorem", bo należało zająć się Richar­

dem, więc oboje powinni przerzucić się na tryb szpitalny.
Psy wskoczyły do auta bez niczyjej pomocy. Posadzenie
Richarda na miejscu pasażera okazało się trudniejsze.
Fergus obudził go, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Pora ruszać w drogę. - Na te słowa twarz chorego

pociemniała.

- Na to zawsze jest za wcześnie - powiedział, spog­

lądając na wysrebrzoną taflę jeziora. Fergus dostrzegł łzy
na jego zapadniętych policzkach.

- Richard... - Ginny wzięła go za rękę, a Fergus

dyskretnie się odsunął. Niech ta chwila trwa jak najdłużej.

W końcu Richard skinął głową.

- Jedziemy.

Łatwo to powiedzieć. Richard był zbyt słaby, by

samodzielnie chodzić, więc wzięli go pod ręce i powolut­
ku podprowadzili do samochodu, posadzili na siedzeniu

pasażera, przypięli pasami. Kolejny etap polegał na
wciśnięciu butli z tlenem obok jego fotela.

- Do następnej wycieczki musisz schudnąć - zażar­

towała Ginny, na co odpowiedział zmęczonym uśmie-

background image

OLŚNIENIE

283

chem. W pewnej chwili jego wargi wykrzywił grymas
bólu. Dzięki staraniom Fergusa nie mógł to być ból

fizyczny. Lecz jest jeszcze inny rodzaj bólu.

- Ginny... - wyszeptał Richard, a ona znowu ujęła

jego dłoń.

- Zanieś Madison do mojego auta - zwróciła się do

Fergusa. - Ja tymczasem posiedzę przy Richardzie.

- Jedźcie moim autem, a ja z Madison pojadę twoim

- zaproponował, wyczuwając, że Richard potrzebuje

obecności siostry.

- Dzięki. - Ginny spojrzała na brata. - Moglibyśmy

przejechać się dookoła jeziora. Miriam położy Madison

spać.

- Nie ma sprawy - powiedział Fergus, lecz w jego

spojrzeniu było coś, co zbiło ją z tropu.

- Nie chcę...
- Spokojnie, poradzę sobie. - Ostrzegł ją wzrokiem,

by więcej nic nie mówiła w obecności Richarda. Ten czas
należy poświęcić tylko jemu, bo zostało mu go bardzo
mało.

- Dzięki, stary - odezwał się Richard.
Domyślił się? Cholera.

Nie pozostawało mu nic innego, jak wziąć Madison na

ręce i przypiąć w foteliku w aucie Ginny.

Ale kiedy ją podniósł, przebudziła się na tyle, by

zorientować się, że jest niesiona i powinna jakoś się
przytrzymać. Westchnęła, oplotła jego szyję rączkami
i mocno się przytuliła. Jakby poczuła się bezpiecznie.

- Jedziemy do domu, skarbie - powiedział cicho,

żeby jej nie budzić. - Do Ginny i do twojego taty.

background image

284

MARION LENNOX

- Tatuś... - szepnęła sennie, a jemu o mało serce nie

pękło. Molly...

Towarzysząca mu w samochodzie świadomość obec­

ności dziecka wywołała w nim uczucie pustki. Jednocześ­
nie musiał skupić się na prowadzeniu, bo ten region znany
był z kangurów znienacka wyskakujących na szosę.

- Ja chcę do mamusi - usłyszał za plecami.
- W domu czeka na nas Ginny - odparł ze ściśniętym

sercem.

- Ja chcę do mamusi.

Żadnych namiastek. Wiedział doskonale, co to dziec­

ko czuje. Fakt, że ona to nie Molly...

Na werandzie oczekiwała ich Miriam.
- Ginny i Richard wracają dłuższą drogą - poinfor­

mował ją. - Niedługo tu będą.

- Wobec tego połóżmy małą do łóżka. - Miriam nie

zadawała zbędnych pytań. - Ja przygotuję pościel, a ty ją
zanieś do...

- Czy mogłabyś...? - zaczął, ale pielęgniarka już

zniknęła.

Otworzył drzwi samochodu, odpiął dziecku pasy

i wziął je na ręce, a ono znowu objęło go za szyję.

- Idziemy spać - szepnął.

Gdy wnosił ją na piętro, otaczała ich absolutna cisza.

Psy objeżdżały jezioro w jego aucie, a Miriam pospieszy­
ła do swoich zajęć.

Madison znowu westchnęła, a on poczuł, że tym razem

serce na pewno mu pęknie. Jak tej nocy, kiedy musiał

pożegnać się z Molly.

Miriam już stała przy łóżku dziewczynki.

- Przebiorę ją w piżamę, jak się obudzi, bo będzie

background image

OLŚNIENIE

285

chciała siusiu - powiedziała. - Nic się nie stanie, jak pośpi
w tym, w czym jest.

W ciepłych spodniach i kurteczce Madison wyglądała

jak miniaturka Ginny. Spoglądając na jej uśpioną twarzy­

czkę, dostrzegł nawet pewne podobieństwo ich rysów.
Rodzina.

Kiedy Miriam otuliła ją kocem i wyszła z pokoju,

Madison instynktownym gestem, wspólnym chyba dla

wszystkich dzieci, wyciągnęła do niego rączki.

- Przytul mnie na dobranoc - szepnęła.
Nie mógł jej odmówić, więc pochylił się, by pocało­

wać ją w czoło i pogładzić po głowie. Zarzuciła mu ręce
na szyję. Nie pomyliła mnie z matką, pomyślał oszoło­
miony. Mam zarost. Pachnę inaczej.

- Tatuś.

Ginny wróciła pół godziny później.
- Pojechaliśmy na drugi brzeg jeziora-tłumaczyla się,

wypuszczając psy z samochodu. - I patrzyliśmy na
księżyc, aż Richard zasnął. Przepraszam, że tak długo na
nas czekaliście.

- Nie szkodzi - powiedział zmienionym głosem.
- Co się stało?
- Nic. Przenieśmy Richarda do łóżka.

Trwało to jakiś czas, bo należało go podłączyć do

aparatury.

- Podam mu kroplówkę - powiedział Fergus.
Zaobserwował podczas pikniku, że Richard praktycz­

nie nic nie jadł ani nie pił, a to oznaczało, że może być
odwodniony. Ostatnio picie i jedzenie mało go inte­
resowały. Już wcześniej poruszyli z nim ten temat.

background image

286

MARION LENNOX

Oświadczył wtedy, że nie życzy sobie żadnych heroicz­
nych starań podtrzymujących życie, lecz zgodził się, by
gdy nadejdzie czas, podawano mu płyny.

- Popieram - odrzekła. - Przypomniałam mu o tym,

gdy objeżdżaliśmy jezioro, a on powiedział, że jeśli ty tak
zadecydujesz, to on się podda. Jesteś jego lekarzem.

Tak, i to sprawia, że nie może teraz odejść. Przez kilka

następnych dni będzie tu wracał co parę godzin. Ale gdy­
by mógł wybierać...

- Coś się zmieniło? - zapytała Ginny.
- Ginny, nie mogę...
- Nie możesz być ze mną - szepnęła, - Wiem. Sama ci

to mówiłam.

- Myślałem...
- Fergus, ty nie myślisz. - Położyła mu dłoń na

ramieniu. - Ty cierpisz. Ta jedna noc była dla nas
pięknym przeżyciem. Zwróciła mi wolność, o czym
nawet mi się nie śniło. Ale ty przechodzisz przez to, przez
co ja przechodziłam przez wiele lat. Uciekasz od zobo­
wiązań, a ja nie chcę obarczać cię żadnymi nowymi
zobowiązaniami.

- Ale...
- Przyjmij do wiadomości, że związek ze mną to

transakcja wiązana. Uważam, że jesteś fantastycznym
facetem. Chciałabym móc cię kochać. Ale na tym świecie

jest tyle innych rzeczy do kochania, a ty jesteś tylko jedną

z nich.

- Dzięki. - Uśmiechnął się krzywo.
- Nie ma sprawy.
- Gdyby nie Madison...
- Nie. To nie ma z nią nic wspólnego. Uważasz, że

background image

OLŚNIENIE

287

mógłbyś być ze mną, gdybyś nie musiał na nią patrzeć.
Ale wcale nie chcesz być ze mną. Jeszcze nie teraz... nie
na takich zasadach, na jakich jestem gotowa cię przyjąć.

- Nie rozumiem.
- To dlatego, że nie doznałeś olśnienia - rzekła cicho.

- Mam nadzieję, że i ty kiedyś tego doświadczysz. Tak się
złożyło, że przeżyłam to dzięki tobie.

- Olśnienie...
- Próbowałam zagłuszyć ból gniewem - wyznała.

- Albo pracą, a kiedy życie stawało się nie do zniesienia,

szlam trenować kick-boxing.

- Kick-boxing?
- Jeszcze mnie nie znasz - odparła z uśmiechem.
- N-nie.
- To mnie stawia w całkiem nowym świetle.
- Chyba tak.
- Nie to jest ważne. Rzecz w tym, że kiedy cię

pokochałam, zdałam sobie sprawę, że warto kochać. Że

chcę żyć i potrafię być szczęśliwa, nawet jeśli znowu coś
stracę.

- Tak, ale...
- Tu nie chodzi o ciebie, mówię tylko o sobie. Ty

patrzysz na Madison i aż się kurczysz w środku. Nie mam
prawa cię na to skazywać. Fergus, pozostańmy kolegami.
Może za kilka lat doznasz olśnienia, a ja będę czekała na
ciebie na tej werandzie razem z psami obok drugiego
fotela tak, żebyś mógł koło mnie usiąść.

- Położyć się - mruknął.
- Jestem pewna, że będziesz bardzo pociągającym

osiemdziesięciolatkiem.

- Ginny...

background image

288

MARION LENNOX

- Wystarczy. - Musnęła go wargami. - Oboje wiemy,

że teraz nic z tego nie będzie. Pogódź się z tą myślą.
Kocham cię, ale cię nie potrzebuję. Chciałabym, żeby

świadomość tego pomagała ci w twojej samotności, ale
wątpię, by tak się stało. To kwestia czasu. Nie spiesz się.
I odejdź.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Richard zgasł osiem dni później. Zanim to się stało,

Fergus wielokrotnie go odwiedzał, ale starał się, by te
spotkania z Ginny miały charakter oficjalny.

Z Richardem się zaprzyjaźnił.
- Opiekuj się Ginny - wyszeptał Richard. Coraz

częściej tracił świadomość, a tę prośbę wyartykułował
w jednej z niewielu chwil, kiedy odzyskiwał przytomność.
Ginny wyjechała wraz z Madison do ciężarnej pacjentki.

- Ona udaje twardziela, ale kiedy odeszli nasi bracia...

Fergus znał ten stan. Pomyślał o pogrążonej w smutku

Ginny. Gdyby tylko miał odwagę zaakceptować Ginny,

trzy psy, jedną małą dziewczynkę...

- Będę z nią w kontakcie. Nie jestem jednak pewien...
- Wcale nie jest ci potrzebna świadomość, że coś

z tego wyniknie. I niczego nie musisz się bać. Wierz mi,
nie ma czego. Jeszcze kilka tygodni temu byłem przerażo­
ny. Ale już się nie boję. Dane mi było znaleźć się w tym
domu, dowiedziałem się, że mam córkę i jestem pewny,
że wyrośnie na wspaniałego człowieka. Będzie dobra dla
Ginny, dla... wszystkich. Pilnuj jej.

- Obiecuję - powiedział Fergus.
Kiedy o drugiej nad ranem zadzwonił do niego Tony

z wiadomością, że już jest po wszystkim, w drodze na

farmę przypomniał sobie o słowie danym Richardowi.

background image

290

MARION LENNOX

W takich okolicznościach obecność lekarza nie była

potrzebna. Konający od trzech dni był w śpiączce, a jego
zgon nieunikniony. Wszystkim zajmą się pracownicy
zakładu pogrzebowego, więc mógłby wypisać akt zgonu

dopiero rano. Jednak nawet nie przyszło mu do głowy, że
mógłby tam nie pojechać.

Tony czekał na niego na werandzie.
- Wiedziałem, że przyjedziesz. Ginny powiedziała,

żebym do ciebie nie dzwonił, ale...

- Ale ja cię o to prosiłem. - Prawdę mówiąc, chciał

być przy Richardzie w chwili jego śmierci, ale tego
nie da się przewidzieć, a poza tym wezwano go do
pacjenta.

- Jak to przebiegło? - zapytał.

Śmierć wygląda różnie, ale on dołożył starań, by

Richard umierał spokojnie. Konsultował się ze specjalistą
opieki paliatywnej w Sydney, zaglądał do podręczników.

- Umarł we śnie - odparł Tony. - Gdyby nie to, że

Ginny siedziała przy nim i trzymała go za rękę, nie by­
libyśmy w stanie podać dokładnej godziny zgonu.

- Ginny...
- Nie ma jej. Chciała być sama. Parę minut temu

wsiadła do samochodu i gdzieś pojechała.

- A Madison?
- Śpi. Uznaliśmy, że nie będziemy jej budzili.
- Słusznie.
- Mam zawiadomić zakład pogrzebowy?
- Nie spieszmy się. Zostaniesz trochę dłużej?
- Jestem na dyżurze do siódmej.
- Do tej pory Ginny na pewno wróci.
- Pojedziesz jej poszukać? - zapytał Tony.

background image

OLŚNIENIE 291

- Uważasz, że powinienem?
- Uważam, że tak. A nawet, stary, że musisz.

Przed hangarem stał jej samochód. Domyślił się tego

i dlatego najpierw tam pojechał.

Drzwi były uchylone, więc otworzył je szerzej. Sie­

działa nieruchomo w drzwiach naprzeciwko, na pochylni
schodzącej do wody. W pierwszej chwili pomyślał, że
panuje nad emocjami, że tylko patrzy na jezioro. Ale
w pewnej chwili jej ramiona drgnęły, a z gardła wydobył

się szloch. Jednym susem znalazł się przy niej i przytulił

ją. Płakała i płakała, żegnając ukochanego brata, aż

zabrakło jej sił.

W pewnej chwili odsunęła się od niego.
- Na to człowiek nigdy nie jest przygotowany. -

W świetle księżyca jej twarz była trupio blada.

- To prawda - szepnął.
- Myślałam...
- Że będzie inaczej? Przecież go kochasz. Czy strata

ukochanej osoby może być mniej bolesna?

- O Boże...

Ogarnęła go fala głębokiego współczucia. Ona znowu

otwiera się na nowy ból. Przygarnęła Madison, przygar­
nęła psy. Przygarnęłaby i jego, gdyby potrafił...

Domyśliła się, o czym pomyślał i jeszcze trochę się

odsunęła. Na tyle by pokazać, że i temu podoła. Cierpi tak
samo jak dawniej, ale wie, że przetrwa.

Czy i on powinien do tego dojrzeć?

- Dziękuję, że przyjechałeś - powiedziała. - Myś­

lałam, że tego nie potrzebuję... ale potrzebowałam.

- To zrozumiałe.

background image

292

MARION LENNOX

- Ha. Na tym polega problem. Że mi to nie przejdzie.

- Potrząsnęła głową, jakby chciała odegnać od siebie

przykry sen, i wstała. - Dzięki, że tu jesteś. Wrócę teraz

do domu. Muszę wezwać zakład pogrzebowy, zanim
Madison się obudzi. Nie chcę, żeby przy tym była. -
Odetchnęła głęboko. - Mam mnóstwo spraw.

- Pomogę ci.
- Zrobiłeś już wystarczająco dużo. Otoczyłeś Richar­

da najlepszą opieką. I stałeś się jego przyjacielem.

- Ale...
- Zostaniesz w Cradle Lake jeszcze dziewięć tygodni.

Przyjechałeś tu, żeby definitywnie pozrywać... więzi.
Zrozumiem, jeżeli zaraz zechcesz stąd wyjechać.

O czym ona mówi? Rzucić wszystko?
- Podpisałem kontrakt.
- Racja, ale ja już mogę przejąć obowiązki tutejszego

lekarza.

- Jeszcze nie. Musisz oswoić się z sytuacją. Madison

potrzebuje czasu, żeby...

- Może tak, a może nie. Zaczynamy nowe życie.

Może należy od razu skoczyć na głęboką wodę.

- Ale jeszcze nie dzisiaj. - Chwycił ją za ręce.
- Tak, już dzisiaj trzeba skoczyć na głęboką wodę.

Na szczęście przez kolejne dwa dni był bardzo zajęty.

Pacjentów przybywało, ponieważ po okolicy rozeszła się
wieść, że w Cradle Lake nareszcie jest lekarz z praw­
dziwego zdarzenia.

- Nie mogę zostawić Ginny tylu pacjentów -jęknął

pod adresem Miriam w dniu pogrzebu Richarda.

- Dawniej nie było tu ani jednego lekarza i jakoś

background image

OLŚNIENIE 293

dawaliśmy sobie radę - odrzekła, wzruszając ramionami.
- Dzięki Bogu Ginny postanowiła u nas zostać. Myślisz,
że z założonymi rękami będziemy patrzeć, jak haruje?

- Ona nikomu nie odmówi. Znam ją. Popatrz, co

dzieje się w poczekalni. Kogo miałbym odesłać do domu?

- Będziemy ją chronić - obiecała Miriam. - Wracaj

do swojego życia, a my zajmiemy się swoim. Razem
z Ginny.

I nigdy więcej się nie zobaczymy?
- Na razie, doktorze, ma pan sześcioro pacjentów.
- Postaraj się, żebym zdążył na drugą, na pogrzeb.

- Jasne. Już mówiłam, że my tu dbamy o swoich.
- Ja do nich nie należę.
- Jeśli idziesz na pogrzeb Richarda, to należysz.

Wyobrażał sobie, że pogrzeb będzie skromny. Nic

z tych rzeczy. Fergus i Miriam razem pojechali do wiejs­
kiego kościółka, niemal całkowicie obrośniętego pnącą
różą. Po drodze wpadli do Ginny.

- Dzięki za pomoc - powiedziała. Była ubrana

w kwiecistą sukienkę, zupełnie nie pasującą do pogrzebu.
Madison miała na sobie podobny strój. - Przyjedzie po
nas człowiek z zakładu pogrzebowego.

- Jedźcie z nami - zaproponował.

Pokręciła głową.
- Madison i ja jesteśmy jego rodziną. Chcemy być

we dwie. - Rzuciła mu wojownicze spojrzenie, ale bla­
dość jej policzków zdradzała, jak bardzo to przeżywa.

- Będzie musiała stanąć oko w oko z całą tutejszą

społecznością - zauważył Fergus, gdy zajechali pod
kościół. - Sama.

background image

294

MARION LENNOX

- Nie jest sama - obruszyła się Miriam. - Sam Leith,

grabarz, chodził do szkoły z jej ojcem. Ona jest jedną
z nas. - Rozejrzała się po parkingu. -Na pewno parę osób
przyjedzie tylko z ciekawości. - Skrzywiła się na widok
Oscara w wózku oraz grupki rezydentów z oddziału dla
przewlekle chorych. - Wielu staruszków pamięta jej
dziadków i rodziców. Dla niektórych takie wydarzenie to
okazja, żeby za darmo wypić drinka. Widzę też Oscara.
Przyjechał, bo zawsze ich nienawidził. Czy wiesz, że jej
matka nie chciała wyjść za niego? Mądra kobieta. Oscar

na pewno jest bardzo zadowolony, że umarł kolejny
Viental, ale to wyjątek. Większość z nich przyjechała, bo
dowiedzieli się, że Ginny zostaje w Cradle Lake, że zro­
zumiała, że tu jest jej dom.

- A Madison? Czy takie dziecko powinno uczest­

niczyć w pogrzebie ojca?

- Ginny rozmawiała z psycholożką, która jest zdania,

że w przyszłości Madison będzie lżej, jak będzie miała
choćby mgliste wspomnienie tego dnia. Była z Ginny
i Richardem na pogrzebie matki. Grób ojca będzie tuż
obok. To powinno jej dać pewne poczucie więzi.

- Ale dzisiaj...
- Będzie im bardzo ciężko.
- Gdyby się zgodziła, żebym był przy nich...
- Kto wie, może się zgodzi? - Miriam zniżyła głos.

- A jeżeli się zgodzi, to czy... zostaniesz?

- Nie rozumiem.
- Myślę, że rozumiesz doskonale. Jeżeli teraz zechce

skorzystać z twojego ramienia, będzie go zawsze po­

trzebowała. A ty tego nie chcesz, prawda?

- Nie. Chyba nie.

background image

OLŚNIENIE

295

Weszli do kościoła, który był tak zatłoczony, że

skierowano ich do sąsiedniej sali, gdzie msza miała być

pokazywana na ekranie. Już się odwrócili, by ruszyć
w tamtą stronę, gdy zatrzymał ich kościelny.

- Tam jest ławka dla medyków, którzy opiekowali się

Richardem - powiedział. - Druga z lewej.

I tak Fergus zasiadł razem z Miriam, Tonym i Bridget.

Organista zaczął grać i w kościele powoli zapadła cisza.

Przed nimi stała dębowa trumna ozdobiona takimi sa­

mymi różami jak te porastające kościół.

Pogrzeb, na którym był kilka miesięcy temu... Wtedy

trumna była o wiele mniejsza...

Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. To Miriam.
- Trzymaj się, chłopie - szepnęła, a on patrzył na nią

zdumiony. To wszystko można wyczytać z jego twarzy?

- Nie trzeba tu przyprowadzać Madison - powiedział,

żałując, że nie przedyskutował tego z Ginny, ale ilekroć
proponował pomoc, słyszał: „Dziękujemy, Fergus, nie
trzeba. Musimy zacząć od początku. Pozwól nam to zro­
bić po swojemu".

- Ginny ją przywiezie. Już ci mówiłam, że zostało to

uzgodnione z psychologiem. One mają plan.

Plan. Taka wiedza powinna mu zdjąć kamień z serca.

Nie zdjęła. Za nimi rozległ się szmer, więc się od­

wrócili, by ujrzeć grabarza, Ginny, Madison oraz... trzy
psy. Udekorowane wianuszkami z kwiatów.

Ginny i Madison w kwiecistych sukienkach i z wień­

cami na szyi. Kobieta, dziecko i psy w kwiatach... Z ust
zebranych wyrwał się stłumiony okrzyk zdumienia.

Ginny trzymała na smyczy Twiggy i Snappera, Madi­

son Bounce'a. Sunęły główną nawą dostojnym krokiem.

background image

296

MARION LENNOX

Zatrzymały się na moment, kiedy Snapper, który dopiero
uczył się porządku, podniósł nogę i podlał jedną z ławek.
Nikt jednak nie był skonsternowany. Grabarz niósł narę­

cze wiązanek, wianków i wieńców. Gdy Snapper przy­
stanął, zatrzymała się i Ginny. Oburzona Madison skar­
ciła Snappera: „Niedobry piesek!", a Ginny sięgnęła po

jeden z bukietów trzymany przez Sama i spokojnie po­

łożyła go na snapperowej kałuży. Wierni chichotali.

To wyznaczyło atmosferę tej ceremonii. Richard miał

wielu przyjaciół. Pod koniec życia nie chciał nikogo
widzieć, a mimo to teraz stawili się jak jeden mąż, by go
pożegnać. Opowiadali różne wydarzenia z życia Richar­
da, kiedy był dzieckiem, z życia człowieka, który był im
bardzo bliski. Pewien szesnastoletni chłopiec opowie­
dział o rozmowie z Richardem sprzed lat. Los ich zetknął
w szpitalu. Chłopiec wspominał, jak Richard pomógł mu
zrozumieć, że życie z mukowiscydozą może być piękne.
Krótkie nie znaczy szare.

Trzeba cieszyć się każdą chwilą. Żyć chwilą.

- Zebraliśmy się tutaj - zaczęła Ginny - żeby pożeg­

nać Richarda. Waszego przyjaciela, mojego brata, tatę
Madison. - Uśmiechnęła się do dziewczynki. - Madison,
powiesz nam, co teraz się stanie?

- Pochowamy teraz skorupkę. - Jedną ręką trzymała

Ginny, palce drugiej kurczowo zacisnęła na obroży Boun-
ce'a, ale jej dziecięcy głosik dźwięczał wyraźnie w całej
świątyni. - Mój tatuś i mamusia mieszkali w takich
skorupkach jak ślimaki. Wszyscy mamy takie skorupki.
Jak ślimaki. Mamusia powiedziała, że moja skorupka jest
bardzo ładna i ma śliczne włosy, a Bounce ma włosy jak
szczotka ryżowa. - Zerknęła na Ginny. - Mamusia

background image

OLŚNIENIE

297

powiedziała, że trzeba cieszyć się każdą chwilą, którą

spędzamy w skorupce i że chyba taką skorupkę nosi się

bardzo, bardzo długo i że tak będzie z Ginny i ze mną
i z Bounce 'em i ze Snapperem i z Twiggy. Ale czasami
chorujemy, jak moja mamusia i mój tatuś, i za wcześnie
wychodzimy ze skorupki. Ginny mówi, że tak też może

się zdarzyć. Ona uważa, że tatuś i mamusia znaleźli nową
skorupkę i teraz są w niej razem. Szkoda, że nie wiemy,
gdzie jest ta nowa skorupka, ale musimy pochować starą.
I po to tu przyszliśmy.

Ta psycholożka chyba jest cudotwórczynią! Z jakiego

podręcznika zaczerpnęła taką wiedzę? Czy to rezultat

starań Judith oraz Ginny? Biologicznej i nowej matki tego
dziecka? Dwóch kobiet budzących wielki respekt.

Tuż obok usłyszał chlipnięcie.

- Och, Fergus... - szepnęła Miriam. Dałby jej swoją

chustkę, ale sam jej potrzebował.

- Teraz musimy to zrobić - zwróciła się Ginny do

wzruszonego audytorium. - Pożegnamy Richarda i po­
chowamy jego skorupkę.

Jeden z kolegów Richarda zaczął grać na gitarze,

a sześciu innych podniosło trumnę. Ginny, Madison
oraz trzy psy wyprowadziły ich na skąpany w słońcu
cmentarz.

Potem w sali obok czekał na uczestników tej niezwyk­

łej uroczystości poczęstunek. Panowała tam atmosfera

bliższa spotkaniu towarzyskiemu niż stypie.

Fergus nie miał sposobności podejść do Ginny, więc

stał z boku jak postronny obserwator. Po godzinie zaczął
żałować, że jego pager milczy jak zaklęty. Widział, że

background image

298

MARION LENNOX

Ginny ledwie trzyma się na nogach, ale gdy znalazł się tuż

przy niej, powiedziała tonem pełnym rozpaczy:

- Fergus, odejdź. Nie jesteś mi potrzebny. Nie mogę.

Proszę, odejdź.

Odszedł, ale niedaleko. Przyglądał się Madison.
Niesamowite wystąpienie, pomyślał, wspominając

słowa Madison. Ona ma zaledwie cztery lata...

No tak, jedynaczka wychowywana przez samotną

matkę. Zapewne Judith rozmawiała z nią jak z dorosłym.
Potrzebowała Madison w równym stopniu jak Madison

jej. I dlatego to dziecko jest nad wiek dojrzałe.

To jeszcze da się zmienić.
Rówieśnicy Richarda przyszli ze swoimi dziećmi i ca­

ła ta gromadka znalazła się w sali, do której przeniesiono
z kościoła wszystkie kwiaty. Zazdroszcząc Madison jej
wieńca, dziewczynki zabrały się do produkcji wianków
dla siebie. Starsze uczyły młodsze i tak z pogrzebowych
kwiatów powstawały wieńce.

Kiedy już wszystkie dzieci się przystroiły, postanowi­

ły udekorować swoich rodziców, wujków, ciocie oraz ich
znajomych. W efekcie każdy uczestnik miał na szyi
kwietną ozdobę. Fantastyczne, przeszło mu przez myśl,
która z kolei wywołała wspomnienia związane z pożeg­
naniem z jego córeczką. Molly byłaby zachwycona. Ta
mała Molly, która za wcześnie wypadła ze swojej sko­
rupki. Ale miała piękne życie.

W miarę jak mijał czas, łagodniał jego smutek. Słowa

Madison koiły jego serce. „Trzeba cieszyć się każdą
chwilą, którą spędzamy w skorupce".

Te dzieci właśnie to robią. Wiją wianki z pogrzebo­

wych kwiatów. Dołączyła do nich również Madison. Nad

background image

OLŚNIENIE

299

wiek dojrzała dziewczynka wraca do dziecięctwa. Cieszy

się każdą chwilą...

Mógłby pomóc...

- Szkoda, doktorze, że nie zagrzeje pan u nas miejsca

- usłyszał kobiecy głos. - Tutaj jest wystarczająco dużo
roboty dla dwóch lekarzy. Pan i Ginny stworzylibyście

idealny tandem.

To prawda, ale co innego zaprzątnęło jego myśli. Po­

czuł nagle, że mgła, która od kilku miesięcy go przy­
tłaczała, unosi się, a dalej jest... Życie?

- Trzeba to rozważyć - powiedział na głos.
Dostrzegł Madison, która z gotowym wieńcem w ręce

szukała wzrokiem, kogo by nim obdarować. Ginny miała

na szyi już sześć wieńców, Fergus dwa, a jego rozmów­
czyni trzy. W drugim końcu sali, przy barze, stała grupka
mężczyzn. Fergus zauważył, dokąd biegnie wzrok dziew­
czynki, szukając nieozdobionej szyi.

Oscar. Siedząc w wózku inwalidzkim, spija darmowe

drinki. Co on tu robi? - pomyślał zirytowany.

Madison ruszyła w stronę Oscara.
Fergus już miał iść za nią, popychany całkowitym

brakiem zaufania do tego człowieka, lecz jego rozmów­
czyni przytrzymała go za łokieć.

- Doktorze, jeśli nie chce pan tu zostać, to niech pan

powie, gdzie będzie pan praktykował w Sydney -mówiła.
- Moja córka ma tam koszmarnego lekarza. Tydzień temu

jej troje dzieci miało ospę wietrzną, a ona nie mogła się

doprosić, żeby lekarz do nich przyjechał. Poza tym ona
ma takie migreny...

Nie zdążył wyprzedzić Madison.

Boże spraw, żeby ten człowiek spokojnie przyjął ten

background image

300

MARION LENNOX

wieniec. Madison stanęła za wózkiem i od tyłu zarzuciła

Oscarowi na szyję swoje dzieło, a on zaskoczony drgnął
i rozlał piwo. Zaklął brzydko i się odwrócił, po czym
chwycił Madison za rękę, przyciągnął do siebie i powie­
dział coś, co sprawiło, że dziewczynka zbladła, po czym

ją odepchnął.

Tony chwycił ją na ręce i zaniósł do Ginny. To ja

powinienem to zrobić, pomyślał Fergus, przepychając się
w stronę Ginny. Czuł, że nie ma już wątpliwości. Ledwie

się powstrzymał, by nie wyrwać Tony'emu Madison.

Najbardziej jest jej potrzebna Ginny. Gdy znalazła się
w jej ramionach, wybuchnęła płaczem.

Fergus zawrócił do Oscara.
- Co jej pan powiedział? - warknął.
- Nic. - Starzec podał mu pustą szklankę. - Przynieś

mi następne. Ten bachor wylał mi piwo.

Fergus przywołał pielęgniarkę, która przywiozła Os­

cara na pogrzeb.

- Proszę odwieźć pana Bentłeya - wycedził przez

zęby. - Natychmiast.

- Nie masz prawa...
- Tylko astma uratowała pana od kary za znęcanie się

nad zwierzętami - uciszył go Fergus. - Zgłosił się do
mnie inspektor, więc musiałem to potwierdzić. Ale jeżeli
może pan brać udział w pogrzebie, żłopać piwo i używać
siły wobec dziecka, to może pan też stanąć przed sądem
za głodzenie koni, psów oraz owiec.

- Tylko spróbuj...
- Jeszcze się pan doczeka - syknął Fergus. - Mi­

riam, możesz zająć się odtransportowaniem pana Bent­

łeya?

background image

OLŚNIENIE 301

- Oczywiście. - Pielęgniarka energicznie pchnęła

wózek w stronę wyjścia. - Z kościoła do szpitala jest
z górki. Mogę go spuścić na sam dół?

Ledwie uroczystość dobiegła końca, do Fergusa za­

dzwoniła jedna z ciężarnych pacjentek Ginny. Zanosiło

się na przedwczesny poród.

- To dopiero dwudziesty ósmy tydzień - szlochała

przerażona kobieta. - Doktorze, my tak bardzo czekamy na
to dziecko.

To zrozumiałe, pomyślał, wsiadając do auta. Kto

mógłby nie chcieć dziecka? Kto?

Po pogrzebie kolejka pacjentów znacznie się wydłuży­

ła, jakby mieszkańcy Cradle Lake tylko na chwilę zapom­
nieli o swoich dolegliwościach, a po wyjściu z cmentarza
nagle o nich sobie przypomnieli.

Fergus ustabilizował ciężarną i wezwał karetkę, która

zawiozła ją do Sydney. Tam dwudziestoośmiotygodnio-
we dziecko miało większą szansę na przeżycie. Potem
komuś krowa nadepnęła na stopę, komuś zaostrzyło się
zapalenie dróg moczowych, ktoś się upił i stracił przyto­
mność, więc posterunkowy wzywał Fergusa, by zbadał
delikwenta.

Jak wyjadę, pomyślał, Ginny będzie musiała sama to

wszystko ogarnąć. Oraz opiekować się Madison. Po­
trzeba wielu starań, by Madison znowu stała się małą
dziewczynką. Ciągle miał przed oczami dziecko przema­
wiające w kościele, dziecko, które na swych ramionkach
dźwiga tak ogromny bagaż tragicznych doświadczeń.
Jakie słowa Oscara sprawiły, że Madison się załamała?

background image

302

MARION LENNOX

- Leży teraz w łóżku - donosił mu Tony - i uśmiecha

się z zadowoleniem. Dlaczego on tak się uczepił tej
rodziny?

- Ginny będzie bardzo trudno nim się zajmować -

mruknął Fergus.

- Nam też to przyszło do głowy - oświadczył Tony.

- Naszym zdaniem z powodu astmy Oscar wymaga

całodobowej opieki. Tutaj tego nie dostanie. A może tak
skierowalibyśmy go do domu opieki w Sydney?

- Co on powiedział Madison?
- Nie mam pojęcia - odrzekł Tony. - Mam nadzieję,

że Ginny potrafi to z niej wyciągnąć. Na razie, szefie,
mamy nowe wezwanie. Siedmiolatek spadł z piętrowego
łóżka i matka podejrzewa, że zwichnął bark.

- Ale Ginny...
- Kilkoro przyjaciół Richarda pojechało z nią do

domu. My już nic więcej nie możemy dla niej zrobić.

To prawda. Dziecko ze zwichniętym barkiem...
Skończył pracować o północy. Wyszedł na dwór.

Poczuł, że bardzo chciałby być z Ginny. Jest zmęczona,
bo od paru dni nie zmrużyła oka i na pewno go nie
potrzebuje.

- Ale jutro...

O drugiej w nocy zadzwonił telefon. Fergus wpatrywał

się w sufit, jakby na to czekał.

- Fergus...
- Ginny, kochanie.
- Fergus, pomóż...
Zdrętwiał, ponieważ w jej głosie wyczuł strach.
- Co się stało?

background image

OLŚNIENIE

303

- Madison.
- O co chodzi?
- Zniknęła.

Pięć minut później znalazł się pod jej domem. Stała

przy furtce, bezradnie spoglądając na drogę.

Wyskoczył z auta, a ona padła mu w ramiona.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Po pogrzebie Madison była smutna i Ginny bezskute­

cznie próbowała ją pocieszyć.

Przyjaciele Richarda siedzieli na werandzie. Żeby

z nim się pożegnać, niektórzy przyjechali z drugiego
końca Australii, więc nie wypadało dawać im do zro­
zumienia, że powinni już się zbierać. W tej sytuacji Ginny

siedziała z nimi, przytulając Madison, aż mała zasnęła.
Koło siódmej zaniosła ją do swojego łóżka, a potem za­
glądała do niej co pół godziny.

Po pierwszej odjechał ostatni kolega Richarda i wów­

czas Ginny odkryła zniknięcie dziecka.

- Zbierzemy ludzi i przeszukamy dolinę w ciągu pół

godziny - oznajmił Ben Cross, miejscowy policjant, który
zajął się organizowaniem akcji. - Ginny, czy nikt z gości
nie wydał ci się podejrzany?

- Nie wiem - wyszeptała przerażona. - Richard ich

znal lepiej. Niektórych widziałam po raz pierwszy w ży­
ciu. Byłam taka ostrożna, taka przejęta.

- To nie twoja wina, skarbie. - Fergus przytulił ją

mocniej. - Skupmy się na szukaniu Madison. Zastanów­
my się. Gdyby chciała uciec, to dokąd?

- Nie wiem. - Na drodze pojawiły się światła aut.

Nadjeżdżały posiłki wezwane przez Bena. - Rano wy­

glądała na szczęśliwą. Była bardzo rozmowna. Podczas
pogrzebu spisała się na medal, ale potem Oscar...

background image

OLŚNIENIE

305

- Widzieliśmy - mruknął Ben. - Co on jej powiedział?
- Milczała jak zaklęta.
- To znaczy, że musimy dowiedzieć się u źródła -

zadecydował Fergus. - Ekipa poszukiwawcza już się
zbiera, Ben jest tu, na miejscu. Pojadę do Oscara, żeby
z nim poważnie porozmawiać.

Źle, szepnęło mu jego serce. Najważniejsze jest to,

żebyś na zawsze został z Ginny. Jeśli jednak ma od­
budować rodzinę dla niej, dla Madison, dla siebie, to
najpierw musi zebrać wszystkich członków tej rodziny.

- Postaram się wrócić jak najszybciej - obiecał - ale

teraz muszę was zostawić.

Oscar spał snem sprawiedliwego. Zajmował mały po­

kój z widokiem na farmę, którą zaniedbywał całymi la­
tami, gdzie połowę jego stad trzeba było uśpić. Mimo to

sumienie pozwalało mu spać spokojnie. Stan jego zdro­
wia poprawiał się z dnia na dzień dzięki właściwej opiece,
odpowiedniej diecie i ograniczonemu dostępowi do al­
koholu.

Fergus dotknął jego ramienia i usiadł w fotelu.

- Czego? - mruknął starzec. - Budzić człowieka

w środku nocy, żeby robić te przeklęte badania...

- Nie przyszedłem pana badać - powiedział Fergus

zasadniczym tonem. - Chcę się dowiedzieć, co pan po­
wiedział Madison podczas stypy.

- Jakiej Madison?
- Córeczce Richarda Vientala.
- A, tej.
- Co pan jej powiedział, kiedy chciała panu włożyć

wieniec na szyję? - Nadal ten sam opanowany ton. To
dobrze. Żadnej złości, żadnych krzyków.

background image

306

MARION LENNOX

- Wytrąciła mi z ręki piwo.
- To prawda. Domyślam się, że mogło to pana zdener­

wować. Człowiek ma prawo się napić.

- A jak! Te durne pielęgniarki...
- Ginny miała dobry pomysł, częstując mężczyzn pi­

wem - rzucił Fergus tonem od niechcenia.

Wyraz twarzy Oscara nagle się zmienił.
- Nie powinienem był pić jej piwa.
- A to dlaczego?
- Bo wszystkich Vientalow powinien szlag trafić.
- Dlaczego?
- Oświadczyłem się jej matce. Moja farma jest cztery

razy większa od farmy Dave'a, ale ona wybrała jego.
Wystawiła mnie na pośmiewisko. Byli szczęśliwą rodzin­
ką, chociaż bieda u nich aż piszczała. Kiedy umarł
pierwszy, pomyślałem, że dobrze jej tak. Wolała biedę
zamiast mnie. Niech cierpi. Kiedy umarł drugi chłopak,
Dave dał drapaka. Wiesz, co wtedy zrobiłem? - zapytał

chrapliwym głosem. - Drugi raz poprosiłem ją o rękę. Ale
ona tylko się roześmiała. Zataczała się ze śmiechu. Nie
mogła przestać się śmiać. W końcu z domu wyszła ta
dziewucha i powiedziała: „Chodź, mamo, musisz od­

począć". Wróciłem do siebie, przysięgając sobie, że moja
noga tam nie postanie, dopóki wszyscy nie wymrą co do

jednego.

Fergus milczał. Zwyciężył w nim lekarz zaintrygowa­

ny oznakami manii prześladowczej.

- Dzisiaj pochowaliśmy Richarda - powiedział swo­

bodnym tonem, na co Oscar przytaknął.

- Dobrze mu tak.
- Została jeszcze Ginny i Madison.

background image

OLŚNIENIE

307

- Też je to dopadnie - syknął starzec. - Też na to

zachorują.

- Muszę pana zmartwić, obydwie są zdrowe. - Fergus

nie mógł się nadziwić swojej cierpliwości.

- Ale zachorują.
- Nie. Do tego, żeby zachorować na mukowiscydo-

zę, trzeba mieć dwa wadliwe geny, a Ginny ma tylko

jeden, natomiast Madison nawet nie jest nosicielką ta­

kiego genu.

- Ale jej matka...
- Nie, jej matka umarła na serce.

Starzec się zamyślił.

- To znaczy, że będą żyły - powiedział w końcu.
- Tak. Dlaczego Madison tak bardzo pana zdener­

wowała? - Zauważył, że starzec zacisnął pięści.

- Bo miałem tego dosyć.
- Czego?
- Tego ubolewania z powodu śmierci jednego Vien-

tala po drugim, tego zamieszania z powodu powrotu tej
dziewuchy, tych zachwytów, że zostanie tu z tym bacho­
rem. I tych głupot o skorupkach. „Ona uważa, że tatuś
i mamusia znaleźli nową skorupkę" - przedrzeźniał
Madison. - Co jej powiedziałem? Że to bzdury.

- Co jej pan powiedział? - powtórzył Fergus.
- Że jej matka nie znalazła nowej skorupki. - Zado­

wolony opadł na poduszki. - „Twoja matka umarła w sa­
mochodzie. Będzie gniła w ziemi, a jeżeli jest życie po
śmierci, to do końca świata będzie straszyła na poboczu
niedaleko stadionu i opłakiwała swojego kochanka",
tak jej powiedziałem.

background image

308

MARION LENNOX

Fergus wyszedł z oddziału, zamknął za sobą drzwi

i oparł się o ścianę. Czuł, że go mdli. Tyle nienawiści...

Nagle stanęła mu przed oczami Molly, jego ukochana

córeczka, kiedy uśmiechała się do niego na dobranoc,
zarzuciwszy mu rączki na szyję.

Jednak życie toczy się dalej.
Wychodząc ze szpitala, miał zamęt w głowie. Usilnie

starał się myśli o przyszłości odsunąć od tego, co należało

robić w tej chwili. Na parkingu jego uwagę przyciągnęły
odległe światła stadionu, na którym w nocy odbywały się
treningi. Jeśli Madison wzięła sobie do serca słowa

Oscara...

Mogła widzieć te reflektory z werandy Ginny, zwła­

szcza wieczorem. Ludzie już jej szukają. W zaroślach
wokół farmy, nad jeziorem i na głównej drodze pro­
wadzącej między innymi do szpitala. Wyjął komórkę.

- Skarbie, chyba wiem, gdzie ona może być. Daj mi

posterunkowego. Rozmawiałem z Oscarem. Nie cieszmy

się jeszcze, ale sądzę, że szukamy nie tam, gdzie należy.

Znaleźli ją dziesięć minut później.
Ben natychmiast wsiadł z Ginny do samochodu i na

sygnale pognał w stronę stadionu.

Wyjeżdżając zza zakrętu, zauważyli, jak w świetle

reflektorów w krzakach mignęło im coś białego. Ben
zahamował i z latarką rzucił się w pogoń. Wyniósł
dziecko na szosę i podał Ginny.

- Madison, kochanie, nie bój się. - Dziewczynka

jednak nadal tkwiła sztywno w jej objęciach.

- Ja chcę do mamy! - szlochała.
- Jej tu nie ma.

background image

OLŚNIENIE

309

- On powiedział...

Z piskiem opon zatrzymał się obok nich drugi samo­

chód, z którego wyskoczył Fergus.

- Macie ją.
- Była tam, gdzie powiedziałeś - oznajmił policjant,

z niepokojem spoglądając na Madison.

- Ja chcę do mamy!
- Wezmę ją-zaproponował Fergus, obejmując dziec­

ko. Tak trzymał Molly, kiedy gniewała się na niego,
zazwyczaj gdy miała dosyć badań lekarskich. Molly.

Przytulił policzek do jej główki i delikatnie ją po­

całował, po czym usiadł na poboczu, zapraszając Ginny,
by do nich dołączyła. Ben miał kilkoro dzieci, więc
wiedział, że czasami należy zostawić je w spokoju.

- Odwołam poszukiwania.
- Mamusiaaa...
- Nie ma tu twojej mamusi - szepnął Fergus. - Prze­

cież to wiesz.

- On powiedział... On powiedział...
- On nie mówił prawdy - odparł Fergus. - Ginny już

ci wyjaśniła, co stało się z twoją mamusią.

- Ginny nie jest moją mamusią.
Usłyszał jej ciche westchnienie. Siedziała tak blisko,

że czuł jej ciepło i to dodało mu odwagi.

- Ginny jeszcze nie jest mamusią - zaczął - ale bardzo

niedługo nią będzie. Ginny jest też doktorem. Ona wie, co

jest prawdą, a co nieprawdą. Jest mądrzejsza od tego

staruszka, który nie chciał twojego wieńca.

- On powiedział...
- Wiemy, co on powiedział, ale to nieprawda - po­

wtórzył cierpliwym tonem. - Był zmęczony i wylało mu

background image

310

MARION LENNOX

się piwo, więc powiedział byle co, żeby było ci przykro.
Madison, ty wiesz, gdzie jest twoja mama, wiesz, że nie
w samochodzie.

- W samochodzie.
- Nie. - Poczuł dłoń Ginny na swojej ręce. - Wiesz,

skąd ja to wiem? Bo jestem tatusiem. Tatusiowie wszyst­

ko wiedzą.

- Czyim tatusiem? - Zorientował się, że poruszył

drugi trudny temat. Ze zdumieniem jednak stwierdził, że
słowa przychodzą mu bez najmniejszego trudu.

- Byłem tatusiem Molly. - Zawahał się, ale uznał, że

to wyznanie płynie prosto z serca. - Molly już mnie nie
potrzebuje - wyszeptał. - Ale wydaje mi się, że tobie tatuś
się przyda. Jak chcesz, zostanę twoim tatusiem.

Przeraził się, że za wcześnie o tym napomknął. Minęło

dopiero kilka godzin od pogrzebu Richarda, ale Madison
nie zdążyła się z nim zżyć. W tej chwili Ginny nie może
powiedzieć, że będzie jej matką, bo byłoby to wyjątkowo
okrutne. Co innego nowy tatuś...

- Ty jesteś doktorem, nie tatusiem.
- Jestem tatusiem i doktorem - oznajmił bez wahania.

- I kocham twoją Ginny. Tak sobie myślę, że jeśli

zechcesz, to moglibyśmy zostać rodziną. Ja straciłem
rodzinę, Ginny straciła rodzinę, a ty straciłaś mamę.
Gdybyśmy byli razem, to byłaby całkiem nowa rodzina.
Ty, ja, Ginny, Bounce, Twiggy i Snapper. Mieszkalibyś­

my razem w pięknym domu Ginny i nigdy byśmy się nie
rozstawali.

Cisza.

- Madison, to jest bardzo dobry pomysł - szepnęła

Ginny, uśmiechając się do niego. - Co ty na to?

background image

OLŚNIENIE 311

- Już nigdy nie znajdę mojej mamusi - szepnęło

dziecko, jakby zaczęło akceptować zaistniałą sytuację.

- Madison, wiesz, gdzie jest pochowana skorupka

twojej mamusi - zaczęła Giny, gładząc małą po główce.
- Kiedy tylko zechcesz, możemy pójść na cmentarz
i zanieść jej kwiaty. Jestem przekonana, że jeżeli nad jej
grobem opowiemy, co robimy, to ona nas usłyszy.

- Powiemy jej, że mieszkam ze Snapperem, Twiggy

i Bounce'em?

- Oczywiście.
Dziewczynka zastanawiała się, a oni z zapartym tchem

czekali na jej werdykt.

- Moja mamusia nie wróci! - Wybuchnęła rozpacz­

liwym płaczem.

- Nie wróci - potwierdził Fergus.
Tama puściła. Dziecko, które w ciągu minionych ty­

godni ani razu nie zapłakało, rozszlochało się na dobre.

Siedząc na skraju szosy, pozwolili jej dać upust roz­

paczy. Gdy spazmy ustały, Madison wtuliła się w Fer-
gusa, jakby tam było jej miejsce.

- Jedziemy do domu. - Wstał.
- Do domu - powtórzyła cichutko. - Do mojego

łóżka. Ginny powiedziała, że to jest moje łóżko. Z Ginny,
Snapperem, Twiggy i Bounce'em.

- Nie zapominaj o mnie - przypomniał jej Fergus

łamiącym się głosem. - Ja też należę do tej rodziny.

- I ja. - Wargi jej drżały, ale szybko się opanowała.

- Ginny i Twiggy, i Snapper, i Bounce... i tatuś. I ja. I...

Maddy.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Czwarta rano. Pora, o której wszyscy rozsądni ludzie

pogrążeni są we śnie.

Maddy zasnęła w samochodzie. Ekipy ratownicze

rozjechały się już do domu, tylko policjant dyskretnie
otarł łzę, asystując, gdy kładziono ją do łóżka. Surowo
przykazał jej pilnować, po czym odjechał.

Ginny i Fergus siedzieli na werandzie.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, że teraz musisz wyjść

za mnie - powiedział.

- Szybki jesteś.
- Dla dobra Maddy. Oraz mojego własnego. Widzisz

jakieś przeciwwskazania?

- Nie. Ale ślub...
- Jutro? Albo nawet dzisiaj. Myślisz, że obowiązują

jakieś urzędowe terminy?

- Chyba miesiąc.
- Za długo. Daleko stąd do Gretna Green? Albo do Las

Vegas? Vegas słynie ze wspaniałych ślubów. Z Elvisem...

- Jaki tam Elvis. Psy i druhny. Gdybyśmy chcieli

lecieć do Las Vegas, psy musiałyby przejść kwarantannę.

- Niedobrze.
- Jesteś pewien?
- Nie znam się na amerykańskich przepisach wetery­

naryjnych.

background image

OLŚNIENIE

313

- Nie, ty głuptasie. Czy jesteś pewien, że chcesz się ze

mną ożenić? - W jego ramionach czuła się jak w raju.
- Fergus, ja chyba nie powinnam mieć dzieci.

- Dlaczego?
- Jestem nosicielką mukowiscydozy.
- Ja nie jestem. Kiedy Molly się urodziła, przeszliśmy

wszystkie możliwe badania genetyczne.

- Mimo to moje dziecko może być nosicielem.
- Więc je przebadamy, wyjaśnimy ten mechanizm

i pouczymy, że jego partner też musi poddać się bada­
niom.

- Nie wolno mi wydłużać tego łańcucha nieszczęść.
- Nie chcesz mieć dzieci z obawy, że odziedziczą

wadliwy gen i przekażą go dalej. To obłęd.

- Nie, to nie jest obłęd.
- Jest. - Przygarnął ją mocniej i pocałował w skroń.

- To tak jakby ktoś postanowił zlikwidować wszystkie

samochody, bo ich użytkownicy czasem giną. Nasze
dzieci mają szansę wyrosnąć na wspaniałych ludzi.

- Uśmiechnął się. - Z twoją urodą i moją inteligencją...
- Szturchnęła go w bok. - Poważnie. Ginny, będziemy

fantastyczną parą. Zajmiemy się zdrowiem całej tej
doliny. Będą do nas ściągać pacjenci z całej prowincji.
A w domu... zatrudnimy zarządcę i zrobimy wielki
remont. Będziemy kupować hurtowe ilości karmy dla

psów, przygarniać osierocone jagnięta, a ja będę hodował
pomidory, bo od dziecka o tym marzę. - Zerknął na

Ginny. - Postaramy się, żeby Maddy miała szczęśliwe
dzieciństwo, a jak pojawi się braciszek lub siostrzyczka,

będziemy dozgonnie wdzięczni losowi. Co pani na to,
moja piękna doktor Viental? Moja ukochana.

background image

3 1 4 MARION LENNOX

- To brzmi jak opowieść o niebieskich migdałach

- odparła ze wzruszeniem. - Jak bajkowe szczęśliwe
zakończenie.

- Nazwałbym to szczęśliwym początkiem. Uważam,

że marzenia mogą się spełniać, oraz że jako chirurg

powinienem wiedzieć to już wcześniej. Operację uważam
za rozpoczętą. Jest to operacja „Rodzina".

- Marzenia się nie spełniają - upierała się, ale już bez

przekonania.

- A właśnie, że tak - szepnął między pocałunkami.

- Operacja „Rodzina" już się rozpoczęła. Potrzeba do
niej dwóch lekarzy. Jest pani gotowa, pani doktor?

- Tak, kochany.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
061 Lennox Marion Najlepszym lekarstwem jest zona
061 Najlepszym lekarstwem jest zona Lennox Marion
205 Lennox Marion Miłość i spadek
178 Lennox Marion Pod wspolnym dachem
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
Lennox Marion Wysoka fala
61 Lennox Marion Najlepszym lekarstwem jest zona
205 Lennox Marion Milość i spadek
Lennox Marion Szafirowa Zatoka
316 Lennox Marion Tajemnica Doktor Sary
Lennox Marion Dlaczego uciekasz Cari
078 Lennox Marion Dlaczego uciekasz Cari
Kojący dotyk Lennox Marion
701 Lennox Marion Księżna Rose
Lennox Marion Księżna Rose 2
Lennox Marion Najlepszym lekarstwem jest żona
0718 Lennox Marion Milioner dla Molly

więcej podobnych podstron