background image

Ryszard Kapuściński 

Zderzenie cywilizacji?  

Czy da się objaśnić zamachy w Ameryce hipotezą zderzenia dwóch cywilizacji? Czy też 
może mamy do czynienia tylko z incydentem? 
 

-  Zbiegło  się  kilka  rzeczy  naraz.  Można  powiedzieć,  że  świat  zmarginalizowany  próbował 
wyważyć  drzwi.  Ale  zarazem  nie  sprowadzałbym  zamachów  w  Ameryce  do  jednego  tylko 
wymiaru.  Nie  umiemy  jeszcze  do  końca  tego  zinterpretować.  I  myślę,  że  wielkie 
niebezpieczeństwo tkwi w tym,  że wydarzenia 11 września interpretuje się błędnie, traktuje 
się jako incydent, wrzód na zdrowym organizmie, który trzeba wyciąć i wszystko będzie dalej 
dobrze. Ale nie wiem, czy to się uda. Na dramat 11 września zapracowało dużo elementów, 
które ponakładały się na siebie i które w dalszym ciągu istnieją.  

Pozostając przy Huntingtonie - zderzenie świata islamu ze światem Zachodu? 

-  Nie  wykluczam  tego  wątku,  ale  uważam  za  niebezpieczne  kierowanie  naszego  myślenia 
tylko  w  tę  stronę.  Obawiam  się,  aby  w  tym  właśnie  kierunku  nie  poszło  myślenie  wielkich 
mediów,  koncernów  -  żeby  zredukować  problem  do  zderzenia  Zachodu  z  "fanatycznym 
islamem". Dlaczego? Bo poszukiwanie głębszych przyczyn wymagałoby podjęcia autokrytyki 
całej dzisiejszej filozofii praktycznej Zachodu, a ona z kolei wymuszałaby inne spojrzenie na 
funkcjonowanie  gospodarki,  mediów,  na  podejście  Zachodu  do  Trzeciego  Świata,  do 
problemu 

biedy 

wykluczenia.  

 
Tu  nadzieję  pokładam  w  Europie.  Siłą  myśli  europejskiej  była  zawsze  zdolność  do 
samokrytyki.  Tylko  Europa  wydała  reformację,  odrodzenie,  oświecenie.  W  tradycji 
europejskiej  każdy  wielki  kryzys  wyzwalał  głęboką  refleksję  samokrytyczną.  Jeżeli  na  taką 
myśl  nie  zdobędzie  się  ona  dzisiaj,  współczesny  kryzys  będzie  miał  długotrwałe  i  fatalne 
następstwa.  

Antyglobaliści, czyli kto?  

Wśród  sygnałów psującej  się  aury  wokół  USA  wymienił  Pan  protesty  antyglobalistów. 
Jak je Pan sytuuje na mapie ostatnich wydarzeń? 
 

- Problem z antyglobalizmem polega na tym, że jest to młody ruch, trudny do rozpoznania w 
tak krótkim czasie. Mamy tam do czynienia ze zbitką różnych tendencji, postaw, programów, 
różnych  ludzi,  którzy  chcą  załatwić  swoje  sprawy.  To  nie  jest  na  pewno  ruch  jednolity;  on 
zresztą nie posiada żadnej organizacji ani wyraźnego programu.  

To nie tyle ruch, co odruch.  

- Dla mnie jest on zwiastunem jakiegoś wielkiego niezadowolenia, które istnieje w tej chwili 
na świecie. I tylko w tym sensie jest on dla mnie ważny. Traktuję go jako sygnał zmiany tej 
pogodnej  i  radosnej  atmosfery  w  świecie  Zachodu,  i  jako  pierwszy  sygnał  od  zakończenia 
zimnej  wojny,  że  coś  się  w  tej  atmosferze  psuje.  W  tym  sensie  ruch  ten  wart  jest 
obserwowania.  
 

background image

Gdy mówimy jednak o antyglobalistach, warto, byśmy przyjrzeli się samej globalizacji. Ona 
bowiem stwarza kontekst tego, co się wydarzyło 11 września.  

Trzy globalizacje  

Zjawisko  globalizacji  nie  funkcjonuje  na  jednym  poziomie,  jak  się  często  mówi,  lecz  na 
dwóch, a nawet trzech. Pierwszy z nich to ten oficjalny, czyli swobodny przepływ kapitału, 
dostęp  do  wolnych  rynków,  komunikacja,  ponadnarodowe  firmy  i  korporacje,  masowa 
kultura, masowe towary, masowa konsumpcja. To jest ta globalizacja, o której dużo się mówi 
i  pisze.  Ale  jest  też  globalizacja  druga  -  moim  zdaniem  -  bardzo  silna,  negatywna, 
dezintegrująca.  Jest  to  globalizacja  świata  podziemnego,  przestępczego,  mafii,  narkotyków, 
masowego  handlu  bronią,  prania  brudnych  pieniędzy,  unikania  płacenia  podatków,  oszustw 
finansowych. To też się dzieje w skali globalnej. Spójrzmy tylko, jakie rozmiary ma dzisiaj 
nielegalny handel bronią, ludźmi, jak się prywatyzuje przemoc, jak powstają prywatne armie, 
które można wynająć do prowadzenia wojen w Trzecim Świecie. Istnieją one nielegalnie, a 
nawet 

legalnie.  

 
Ta druga globalizacja również korzysta ze swobody i środków komunikacji elektronicznej. I 
coraz  trudniej  ją  kontrolować  ze  względu  na  coraz  większe  osłabienie  państwa.  Kiedyś 
monopol na przemoc miało państwo - tylko ono mogło mieć armię, policję, służby itd. To się 
skończyło.  Teraz  wszystko  zaczyna  się  prywatyzować  i  pod  przykrywką  oficjalnej 
globalizacji 

mamy 

też 

tę 

drugą 

globalizację 

światowego 

podziemia.  

 
I jest jeszcze trzecia globalizacja, która obejmuje formy życia społecznego: międzynarodowe 
organizacje  pozarządowe,  ruchy,  sekty.  Ona  świadczy  o  tym,  że  w  starych,  tradycyjnych 
strukturach - takich jak państwo, naród, kościół - ludzie nie znajdują już odpowiedzi na swoje 
potrzeby i szukają czegoś nowego. O ile więc początek XX wieku cechowało istnienie silnych 
państw  i  silnych  instytucji,  o  tyle  początek  XXI  wieku  cechuje  osłabienie  państwa  i  wielki 
rozwój  różnego  typu  małych,  pozapaństwowych,  pozarządowych  form  -  i  cywilnych,  i 
religijnych. Zmienia się kontekst i struktura, w jakiej żył człowiek. Wartości zaczyna nabierać 
to,  co  po  angielsku  nazywa  się  community,  czyli  wspólnota.  Ludzie  organizują  się  według 
prywatnych potrzeb i zainteresowań, rozwija się patriotyzm nie w skali narodu czy państwa, 
ale  właśnie  w  skali  małej  community.  Co  charakterystyczne,  tego  typu  działań  nie  sposób 
kontrolować.  
 
To niezwykle istotna okoliczność dla zrozumienia takich wydarzeń jak 11 września, bo ona 
ukazuje,  że  możemy  mieć  do  czynienia  z  siłami,  nad  którymi  nikt  nie  panuje,  i  które  będą 
trudne do opanowania w przyszłości. 

Problem,  który  pojawił  się  po  zamachach  w  Ameryce,  to  zidentyfikowanie  i  nazwanie 
wroga. Nie w tym sensie, że to Osama ben Laden, ale w tym, że szukano jakiejś nazwy 
ogólnej: "światowy terroryzm", "islamscy fundamentaliści", "bezmyślni fanatycy". Ten 
wróg nie jest chyba do końca widoczny.
  

-  W  XX  wieku  wróg  był  zdefiniowany.  Był  nim  faszyzm,  komunizm,  istniały  konkretne 
państwa  prowadzące  ekspansję  w  imię  tych  ideologii.  Łatwo  było  wskazać  liderów, 
ideologów  -  Hitler,  Stalin...  Potem  mieliśmy  zimną  wojnę  i  wróg  również  był  jasny.  W  jej 
trakcie  obserwowaliśmy  proces  dekolonizacji  -  i  wówczas  też  wiadomo  było,  kto  walczy 
przeciwko 

komu.  

 

background image

Teraz,  gdy  zimna  wojna  skończyła  się  i  rozpoczęły  się  konflikty  innego  typu,  jesteśmy 
intelektualnie  bezradni,  na  siłę  próbujemy  wynaleźć  wroga,  zdefiniować  go,  naprędce 
szkicujemy jakiś portret pamięciowy, żeby było w kogo uderzyć. Ale poruszamy się na oślep, 
bo  nie  dostrzegamy  tej  drugiej  i  trzeciej  globalizacji,  o  której  mówiłem  -  wielkiego 
rozproszenia sił, środków, celów, interesów, jakie charakteryzuje współczesny świat. Wydaje 
mi się, że ten próbny szkic trzech globalizacji może nam pomóc w oswojeniu i zrozumieniu 
świata dzisiaj. On się naprawdę robi trudny - i do pojęcia, i do sterowania. Globalizacji nie 
towarzyszy  żadna  hierarchizacja,  żaden  ład,  żadna  światowa  władza.  Stajemy  w  obliczu 
ogromnych, rozpętanych żywiołów, z których nie wiadomo jeszcze, co się narodzi.  

A  już  było  tak  pięknie.  Żyliśmy  sobie  w  świecie  "jednobiegunowym",  gdzie  jest  jedno 
światowe mocarstwo, które - jakby co - rozwiąże wszystkie kłopoty. 
 

- To był sen. Ten obraz miał niewiele wspólnego z rzeczywistością.  

Może nadal będziemy żyli w świecie, w którym jest jedno supermocarstwo - i militarne, i 
gospodarcze. Tyle że to supermocarstwo będzie ustawicznie nękane przez takie zamachy 
jak 11 września? 
 

- Może tak być. Pierwszą moją myślą po tym, jak obejrzałem 11 września sceny nowojorskie, 
było  to,  że  musimy  na  nowo  przemyśleć  świat.  A  jest  to  trudne,  bo  nie  dysponujemy 
narzędziami  i  pojęciami,  które  by  nam  umożliwiły  przemyślenie  go  w  nowy  sposób. 
Wszystkie  nasze  nawyki  myślowe  i  słownictwo  są  związane  ze  starym  światem.  I  teraz  za 
pomocą tych starych narzędzi próbujemy ten nowy, zupełnie inny mechanizm i inną strukturę 
poznać, 

opisać.  

 
Jesteśmy  w  trakcie  przechodzenia  od  społeczeństwa  masowego  do  społeczeństwa 
planetarnego;  i  o  ile  jeszcze  społeczeństwo  masowe  mieściło  się  w  ramach  państwa,  o  ile 
jeszcze  te  państwa  były  w  stanie  jakoś  kontrolować  swoje  społeczności,  to  społeczeństwo 
planetarne  nie  ma  i  mieć  nie  może  żadnej  nadrzędnej  siły.  To  jest  sześć  miliardów  ludzi, 
którym nikt nie może niczego polecić ani rozkazać. Takiej sytuacji nigdy w dziejach nie było; 
to  zupełnie  nowa  jakość,  z  którą  będziemy  musieli  się  oswajać  i  szukać  sposobów  jej 
zrozumienia, życia z nią i w niej.  

A oprócz satysfakcji z  ewentualnego zrozumienia,  czym jest dzisiejszy świat, czy  może 
wyniknąć jakaś umiejętność radzenia sobie z jego żywiołami?
  

- Najważniejsze w zrozumieniu współczesnego świata jest to, że nic nie można definitywnie 
raz na zawsze rozwiązać. Stuprocentowe zabezpieczenie przed konfliktami czy stuprocentowe 
ich  rozwiązanie  jest  po  prostu  nierealne.  Także  zinterpretowanie  świata  oczywiście  samo 
niczego nie rozwiązuje, ale pozwala nam poruszać się w bardziej przejrzystym świetle. A to 
już jest niesłychanie ważne, bo żyjemy i będziemy żyć w świecie niezwykle złożonym. Mówi 
się  np.  o  globalizacji,  rozmywaniu  granic  między  państwami.  Takie  procesy  istotnie 
zachodzą,  ale  równocześnie,  gdzieś  pod  powierzchnią  tego  procesu,  ludzie  zachowują  silne 
przywiązanie do swoich kultur, tożsamości, tradycji. Przez ponad 40 lat podróżuję po świecie 
i to, co zauważyłem w ostatnich latach, kiedy koniec zimnej wojny odmroził niezauważane 
wcześniej  postawy,  to  przekonanie  ludzi  w  Trzecim  Świecie,  że  są  zmarginalizowani, 
odsunięci od stołu. A równocześnie narasta w nich poczucie swojej godności i doniosłości ich 
własnej kultury. 

background image

Duma trzeciego świata  

To poczucie dało o sobie znać już chyba w czasie procesu dekolonizacji?  

-  Tak,  ale  dawniej  nie  odczuwałem  tego  w  takim  stopniu  jak  dzisiaj.  Gdy  byłem  ostatnio  w 
Afryce  i  w  Azji,  wszędzie  dawano  mi  odczuć,  że  jestem  tu  tylko  gościem  z  Europy,  i  to 
gościem akceptowanym jedynie wtedy, kiedy uznaję ich zwyczaje, ich wartości. Inaczej nie 
byłbym  mile  widziany.  To  zupełnie  nowa  postawa  -  pełna  godności,  podkreślająca  wartość 
własnej kultury, języka, sposobu życia. Zacząłem się czuć w ostatnich latach już tylko jako 
przybysz, przypadkowy człowiek, który chwilę pobędzie, ale musi stąd wyjechać, bo to jest 
już ICH świat. 

Sądzi Pan, że to "odmrożenie" postaw i kultur nastąpiło z powodu końca zimnej wojny, 
czy  też  raczej  jest  to  jakieś  nowe  przebudzenie  Trzeciego  Świata,  podobne  do  tego 
sprzed kilku dekad? 
 

-  I  jedno,  i  drugie.  Przebudzenie  narastało  w  trakcie  całego  procesu  dekolonizacji,  a  koniec 
zimnej wojny przyspieszył postawy emancypacyjne. 

W dłuższej perspektywie może to zmienić zupełnie "usytuowanie" człowieka Zachodu, 
który uważał się za pępek świata. Aż tu nagle... 
 

-  Już  to  widać.  Przez  500  lat  Europejczyk  dominował,  narzucał,  ustalał  prawa,  był  panem 
świata.  I  to  się  raptem  skończyło.  To  wielka  rewolucja  w  skali  światowej.  
 
W 1912 roku Bronisław Malinowski napisał, że nie ma kultur wyższych i niższych, są tylko 
kultury  inne,  lecz  równorzędne;  tzn.  że  każda  kultura  w  ramach  swojej  struktury  w  pełni 
zaspokaja potrzeby człowieka - duchowe, społeczne itd. W 1912 r. brzmiało to jak wystrzał 
armatni  w  ciszy,  było  to  uderzenie  w  całą  koncepcję  kolonializmu,  która  głosiła,  że  niesie 
oświatę, religię, technikę. A Malinowski powiedział, że nie mamy prawa mówić, że jesteśmy 
wyższą kulturą. Jesteśmy taką jak każda inna.  

A dlaczego muzułmanie, zwłaszcza ci, którzy wywodzą się z kręgu kultury arabskiej, w 
tak "spektakularny" sposób dają pokaz własnej dumy? 
 

- Po pierwsze ciągle nie znamy szczegółów dotyczących sprawców 11 września. Przecież to 
mogła  zrobić  również  międzynarodówka  terrorystów  -  niekoniecznie  wyłącznie  islamskich. 
Dotykamy tu czegoś, o czym mówiłem wcześniej: że bez uwzględnienia kontekstu tej innej 
globalizacji - podziemnej - ostatnie wydarzenia w USA byłyby niemożliwe. Spójrzmy: dzisiaj 
po niebie bezkarnie latają samoloty z narkotykami, bronią, przewożone są miliardy dolarów i 
diamentów, które oficjalnie sprzedaje się na giełdach Amsterdamu, Nowego Jorku, Londynu, 
a wcześniej były zrabowane przez jakieś prywatne armie w Sierra Leone czy Kongu. Istnieje 
kilkaset banków na różnych wyspach, gdzie można prać dowolne ilości pieniędzy i wszyscy o 
tym  wiedzą.  Bez  istnienia  całej  tej  "legalnej  nielegalności",  bez  poczucia,  że  można 
funkcjonować  poza  wszelką  kontrolą  -  bez  tego  wszystkiego  zamachy  w  Ameryce  nie 
wydarzyłyby  się.  Bez  istnienia  globalnego  bezimiennego  podziemia,  które  nie  ma 
narodowości, rasy, wyznania, coś takiego nigdy by się nie stało. Ludzie poczuli, że wszystko 
jest 

możliwe.  

 
Gdy zobaczyłem płonące wieżowce World Trade Center, od razu przypomniały mi się obrazy 

background image

z  podróży  po  Kolumbii  czy  Afganistanie  -  niewyobrażalne  rozmiary  nielegalnego  handlu 
wszystkim.  Myślę, że zamachowcy byli rybami,  które poruszały się w tej właśnie brudnej i 
mętnej  wodzie.  W  wielu  miejscach  świata  nikt  już  niczego  nie  kontroluje  albo  półlegalnie 
czerpie zyski z przestępczości. Dlatego o 11 września nie należy myśleć jak o wydarzeniu z 
kategorii deus ex machina, że to spadło raptem z nieba.  

Kryzys państwa  

Pełna swoboda przestępczego podziemia, globalizacja nr 2 i nr 3 - jak je Pan nazywa - to 
chyba zwiastuny w ogóle jakiegoś globalnego kryzysu państwa? 
 

-  Państwo  jako  organizacja  społeczeństwa  dzisiaj  jest  atakowane  z  różnych  stron.  Z  jednej 
strony  znajduje  się  pod  naciskiem  wielkich  korporacji  i  banków,  które  chcą  funkcjonować 
ponad granicami i nie liczą się z istnieniem ani interesem państwa. Te korporacje są zresztą 
czasem o wiele silniejsze niż niewielkie organizmy państwowe. Z drugiej strony państwo jest 
osłabiane  od  wewnątrz  przez  etnonacjonalizmy,  regionalizmy.  Moją  zasadniczą  tezą  od  lat 
jest  to,  że  nie  da  się  demokratyzować  wielonarodowego  państwa,  bo  w  wielonarodowym 
państwie mniejsze narody i  grupy  etniczne zawsze traktują hasło  demokratyzacji jako hasło 
odłączenia 

separacji.  

 
Tak np. załamała się rewolucja irańska, która zaczęła się jako demokratyczna. Jej liderami - z 
wyjątkiem  Chomeiniego  -  byli  wychowankowie  Sorbony,  otwarci  na  świat  adwokaci, 
humaniści  itd.  Ale  co  się  okazało?  Wszyscy  Kurdowie,  Arabowie  i  inne  ludy  od  razu 
zapragnęły  odłączyć  się  od  Iranu.  Powstało  zagrożenie  całkowitego  rozpadu  państwa. 
Wielkomocarstwowy  nacjonalizm  Persów  zrodził  się  jako  reakcja  na  tamte  separatyzmy. 
Rewolucja zboczyła z demokratycznego kursu i przemieniła się w rzeź Kurdów i Beludżów.  

Rozpadem skończyła się też demokratyzacja innego państwa: pierestrojka w ZSRR.  

-  To  znakomity  przykład  państwa  wielonarodowego,  które  zaczęło  się  demokratyzować,  i 
które nie wytrzymało ciśnienia mikronacjonalizmów. Okazały się one silniejsze od militarnej 
i  politycznej  potęgi  Moskwy.  Nawet  w Europie,  w której  wciąż króluje państwo narodowe, 
nasilają  się  tendencje  odśrodkowe,  zaczyna  się  mówić  poważnie  o  przyszłej  Europie  jako 
Europie  regionów.  Państwo  znalazło  się  na  trudnym  zakręcie,  w  chwili  szukania  nowej 
tożsamości.  To  z  tego  płynie  słabość  elit  rządzących,  które  nie  mają  dziś  żadnego  ideału, 
żadnej wyraźnej wizji nowego państwa - ani jakie jest jego miejsce, ani jaką rolę ma odegrać.  

Skończył się czas przywódców wizjonerów.  

-  Ale  to  jest  właśnie  pochodna  kryzysu  państwa  w  ogóle.  Nie  upatruję  w  tym  winy 
personalnej  poszczególnych  ludzi  czy  konkretnego  pokolenia  polityków.  To  też  kontekst 
wydarzeń  11  września.  Wszelkie  jego  bagatelizowanie  jest  ucieczką  przed  krytycznym 
spojrzeniem  i  zrozumieniem,  że  mieliśmy  do  czynienia  z  wydarzeniem  będącym  sygnałem 
skomplikowanych i dramatycznych zjawisk we współczesnym świecie.  

Najmłodsza religia świata  

A czy w cywilizacji islamu istnieje coś specyficznego, co sprawiło, że uderzenie przyszło 
prawdopodobnie z tamtej strony? 
 

background image

- Znowu musimy pamiętać, z jakim zjawiskiem mamy do czynienia. Islam dzisiaj to 1 miliard 
300 milionów wyznawców. To najbardziej dynamicznie rozwijająca się religia świata, która 
ma wyznawców na wszystkich kontynentach, łącznie z Ameryką Północną, i której obecność 
w Europie jest  coraz bardziej wyraźna.  Obszar najsilniejszego oddziaływania to  tradycyjnie 
Bliski  Wschód, ale i  duża część Azji, Afryka Północna i  Środkowa, przyczółki w Ameryce 
Łacińskiej, 

no 

obszar 

Pacyfiku, 

przede 

wszystkim 

Indonezja.  

 
To  jedyna  spośród  wielkich  religii  świata,  która  rozwija  się  aktywnie;  i  o  ile  inne  wielkie 
religie cierpią na różnego typu kryzysy, islam nie. Jest to też najmłodsza z wielkich religii, ma 
dopiero  1400  lat,  i  znajduje  się  w  okresie  pełnego  rozkwitu.  Ma  też  wiele  cech  łatwych  do 
przyjęcia przez biedne masy. Jej istotą jest "umma", to znaczy wspólnota, która ma obowiązki 
wobec swoich członków - pomocy, ratunku, wsparcia. Daje człowiekowi tożsamość. Nie bez 
znaczenia  jest  też  to,  że  niezwykle  łatwo  opanować  reguły  islamu.  Każdy  może  zostać 
muzułmaninem 

poprzez 

samo 

ogłoszenie, 

że 

staje 

się 

muzułmaninem.  

 
Niezwykła jest dynamika wzrostu wyznawców islamu. Co roku przybywa nas na planecie 80 
milionów,  z  czego  73  miliony  ludzi  rodzi  się  w  Trzecim  Świecie,  wielu  z  nich  staje  się 
muzułmanami,  bo  islam  daje  milionom  biednych  poczucie  przynależności  i  wartości.  Oni 
postrzegają świat zamożny jako nie należący do świata islamu i przez ten kontrast następuje 
sprzęgnięcie 

czynnika 

społecznego 

(bieda) 

religijnego 

(islam).  

 
W ogóle islam jest religią pokojową, choć ma cechę powodującą  - jak gdyby  - "nadwyżkę" 
fanatyczno-emocjonalną,  której  produktem  jest  terroryzm.  Otóż  islam,  choć  jest  religią 
jednolitą,  funkcjonuje  w  różnych  kręgach  kulturowych.  Nasiąka  zatem  lokalnymi 
wierzeniami, wpływami, interpretacjami. Wtedy pojawiają się grupy wyznawców, które dążą 
do  oczyszczenia  islamu  z  naleciałości  i  do  powrotu  do  źródeł,  czyli  Koranu.  Trochę  jak 
niegdyś  kontrreformatorzy  w  Kościele.  Są  to  grupy  sprzeciwiające  się  wszelkim  próbom 
liberalizujących interpretacji. I dopiero w tych środowiskach rodzą się niewielkie podgrupy, 
które sięgają po terroryzm.  

Dlaczego?  

-  Grupy  te  mają  dwa  cele:  oczyścić  islam  z  wrogów  wewnętrznych  i  oczyścić  świat  z 
niewiernych.  Ostrze  terroryzmu  islamskiego  jest  skierowane  przede  wszystkim  przeciwko 
innym islamskim siłom i instytucjom. Wrogiem terrorystów był a to Mubarak, a to Sadat, a to 
partie rządzące, a to  banki  arabskie itd. Walkę z terrorystami toczą przede wszystkim  same 
siły  polityczne  odwołujące  się  do  islamu,  to  one  czują  się  najbardziej  zagrożone.  Przecież 
procesy Braci Muzułmańskich, jednej z organizacji uznających terror jako instrument walki, 
toczyły  się  w  ostatnich  latach  przed  sądami  wojskowymi  w  Kairze,  a  nie  w  Hadze.  I  tam 
sądzili 

ich 

skazywali 

sami 

muzułmanie.  

 
Żeby zrozumieć fenomen tego, co nazywamy  "fanatyzmem islamskim",  trzeba wiedzieć, że 
na przestrzeni  1400 lat historii islamu istniało wiele różnych szkół  myślenia  - mistycznych, 
sufickich i innych - które miały własne interpretacje Księgi.  

Trochę tak jak charyzmatycy wewnątrz katolicyzmu?  

-  No,  powiedzmy.  Ponieważ  ruchy  te  chciały  jakoś  przetrwać  i  rozwijać  się,  ich  cechą  była 
zawsze sekretność. To ona była spoiwem grupy. Nikt poza kręgiem jej uczestników niczego o 
niej nie wiedział. Ta tajność do dziś pozostała typowa dla funkcjonujących w obrębie islamu 

background image

grup skrajnych. Jest  to  sekretność na śmierć i  życie  - zdradę tajemnicy karze się obcięciem 
głowy. Historia islamu niemalże nie zna przypadków zdrady, taka grupa jest po prostu nie do 
przeniknięcia.  Gdy  więc  dziś  ktoś  mówi,  że  CIA  nie  rozpoznało  zamachowców,  a  przecież 
mogło,  to  nie  wie,  o  czym  mówi.  W  taką  grupę  nikt  nie  jest  w  stanie  wniknąć,  łącznie  z 
najtajniejszą policją islamską. Poza tym trudność zwalczania grup fundamentalistycznych czy 
terrorystycznych leży w tym, że są one wtopione w szersze struktury społeczności islamskiej i 
niesłychanie trudno je z tej społeczności jednoznacznie wyizolować.  

Jak długa jest historia takich grup? 

-  Ma  kilkusetletnią  tradycję.  Zaczyna  się  w  VIII-IX  wieku,  a  nabiera  szczególnej  siły  w 
okresie  krucjat,  wraz  z  powstaniem  tzw.  sekty  asasynów.  To  wtedy  dochodzi  do  wielkiego 
konfliktu między europejską kulturą a grupami, które dziś byśmy nazwali terrorystycznymi. 
Ten  konflikt  ciągnie  się  więc  900  lat  i  ilekroć  Europa  próbowała  penetrować  świat  islamu, 
podbijać  go  -  czy  to  w  okresie  krucjat,  czy  Napoleona,  czy  w  czasie  kryzysu  sueskiego  w 
1956  roku  -  odpowiedzią  było  rodzenie  się  terrorystyczno-religijno-mistycznych  ruchów 
islamskich. 

Portret fanatyka  

Czy  da  się  naszkicować  portret  społeczny  uczestnika  takiej  islamskiej  grupy 
terrorystycznej? 
 

-  To  młody  mężczyzna,  z  miasta,  na  ogół  z  klasy  średniej,  często  dobrze  wykształcony, 
inteligentny. Zarazem szalenie emocjonalny i zdeterminowany. Nie cofnie się przed niczym, 
nie ma wahań, jest zdecydowany na wszystko. Łączy w sobie na ogół sporą klasę umysłową z 
żarliwą,  fanatyczną  wiarą  i  absolutną  pewnością,  że  racja  jest  po  jego  stronie.  
 
Młodych oficerów, którzy zastrzelili w czasie defilady przywódcę Egiptu Anwara Sadata, nie 
powstrzymało to, że mogą zostać natychmiast zabici. Akurat ich nie zastrzelono na miejscu. 
Schwytano i postawiono przed sądem. W czasie procesu w ogóle nie rozumieli, o co się ich 
oskarża. Przyznać się do winy? Jakiej winy? Przecież wypełnili wolę Allaha.  

Czyli motyw religijny dominuje nad politycznym?  

-  Te  motywy  się  przeplatają.  W  islamie  nie  da  się  odróżnić  tego,  co  święte,  od  tego,  co 
świeckie. A trzeba pamiętać, że wewnątrz islamu istnieje jeszcze coś, co się nazywa "islamem 
politycznym",  czyli  nurt,  który  dąży  do  tego,  żeby  islam  zdobył  władzę  w  państwie  i  na 
świecie. Wewnątrz "islamu politycznego" istnieje kolejny nurt, który po angielsku nazywa się 
militant  islam  -  i  to  są  osławieni  islamiści,  którzy  nie  muszą  być  zresztą  terrorystami.  To 
często  bojownicy,  żołnierze  świętej  wojny,  których  widzimy  na  ekranach  telewizorów  z 
karabinami. I dopiero wewnątrz grup militant islam pojawiają się okresowo tajne organizacje 
zamachowców, które stawiają sobie za cel likwidację wrogów islamu. I to oni zabijają. Żeby 
ich  zrozumieć,  trzeba  pamiętać  o  niezwykle  ważnej  dla  fanatycznych  islamistów  koncepcji 
męczennika.  

Który ginąc w świętej wojnie, uzyskuje nagrodę po śmierci.  

-  To  nawet  nie  musi  być  święta  wojna.  Wystarczy,  że  zginie  w  imię  islamu,  z  imieniem 
Allaha na ustach. Wówczas idzie od razu do raju, nie musząc oczekiwać jak pozostali na Sąd 

background image

Ostateczny i jego niepewny  wyrok. A raj  w Koranie to  cudowne miejsce,  gdzie zawsze jest 
świeża woda, wieczny cień, daktyle, kobiety i bezpośrednia bliskość Allaha. Marzenie całego 
życia zostaje spełnione.  

Jak Pan sądzi, kim jest Osama ben Laden?  

-  Cała  społeczność  muzułmańska  jest  zorganizowana  wokół  szejków  -  lokalnych  liderów. 
Każdy muzułmanin ma swojego szejka. Nie wiem tego na pewno, ale myślę, że Osama ben 
Laden to po prostu szejk. Związek z szejkiem jest dla jego wyznawców związkiem na śmierć 
i życie. Jeżeli szejk powie: "Zabij się", muzułmanin zrobi to.  

Religijny trzeci świat  

Chyba w ogóle Trzeci Świat jest znacznie bardziej religijny od nas. Idea sekularyzacji to 
produkt kultury Zachodu. 
 

-  Trzeci  Świat  to  oczywiście  wiele  różnych  światów,  cywilizacji,  religii.  Ale  istotnie, 
"człowiek  Trzeciego  Świata"  -  gdyby  użyć  tak  uproszczonego  terminu  -  jest  dużo  bardziej 
religijny niż człowiek Zachodu. On niekoniecznie musi mieć jednego Boga, np. w hinduizmie 
jest  wielu  bogów,  albo  może  w  ogóle  nie  mieć  boga,  może  wierzyć  w  siły  przyrody,  duchy 
dżungli  etc.  Jest  człowiekiem  religijnym  wewnętrznie.  W  rozmowie  zawsze  zapyta,  czy 
wierzysz  w  boga.  Dalej  może  go  nie  interesować,  w  jakiego  boga  wierzysz,  ale  jedyną 
odpowiedzią,  jakiej  można  wtedy  udzielić,  jest  "tak"  -  inaczej  wywoła  się  zamieszanie, 
niezrozumienie, 

potępienie.  

 
Muzułmanie traktują całą egzystencję człowieka na sposób głęboko religijny. Modlitwa pięć 
razy  dziennie,  pielgrzymka  do  Mekki,  posty...  Modlitwa  jest  czymś  absolutnie  naturalnym. 
Gdy  przychodzi  jej  pora,  wszyscy  klękają  i  zaczynają  się  modlić,  wszystko  jedno  gdzie. 
Zaszokowało mnie to, gdy mieszkałem w Iranie - ludzie załatwiają codzienne sprawy, życie 
toczy  się  swoim  torem,  a  w  pewnym  momencie  ktoś  rozkłada  dywanik,  klęka,  obok  niego 
klęka drugi, trzeci, czwarty, piąty; zaczynają tworzyć się rzędy  - niczym kolumny wojska. I 
robią to zupełnie przypadkowi ludzie. Zaczyna się modlitwa. Dzieje się to na przypadkowej 
ulicy,  w  gronie  przypadkowych  ludzi,  którzy  się  nie  znają.  Widziałem  taką  modlitwę  w 
Kairze  na  głównej  alei  -  takiej  jak  nasza  Marszałkowska.  Wspólna  modlitwa  daje 
muzułmanom niezwykle silne poczucie tożsamości, wspólnoty, jedności.  

A jak oni godzą takie tradycyjne formy religijności z nowoczesnością?  

-  Chętnie  akceptują  techniczne  zdobycze  naszej  cywilizacji  -  telewizję,  samochód,  telefon 
komórkowy.  Ale  adaptacja  nowinek  ze  świata  ma  granice.  Pamiętam,  jak  kiedyś  w 
Zjednoczonych  Emiratach  Arabskich  zobaczyłem  młodą  dziewczynę.  Widok  niesamowity  - 
była Arabką, miała może 16-17 lat, zgrabna, w obcisłych dżinsach, bluzeczce i... z czadorem 
na  głowie!  Muzułmańska  kobieta  musi  nosić  chustę,  bo  Koran  mówi,  że  włosy  stanowią 
źródło  podniety,  więc  kobieta  nie  może  pokazywać  włosów.  Obyczajów  religijnych,  które 
współistnieją  z  nowoczesnością,  jest  znacznie  więcej.  Kobieta  nie  może  być  sam  na  sam  z 
mężczyzną,  bo  Koran  mówi,  że  tam,  gdzie  pojawia  się  kobieta  i  mężczyzna,  tam  zaraz 
pojawia się też diabeł. Oni są dumni ze swej religii, kultury i wyobrażam sobie, że gdy słyszą 
teraz, co się o nich mówi i pisze w naszej części świata, strasznie ich to denerwuje. 

background image

A czy w kategoriach  rywalizacji z cywilizacją Zachodu oni mają poczucie przegranej? 
Bo przecież widzą w telewizorach ten bogaty świat - wspaniałą nowoczesną architekturę, 
samochody, nowinki techniczne. 
 

- Myślę, że z tym jest różnie. Trzeba pamiętać, że mówimy o 1,3 mld wyznawców. Inna jest 
perspektywa  muzułmanina  z  Afganistanu,  inna  z  Arabii  Saudyjskiej,  inna  z  Nowego  Jorku. 
Na pewno muzułmanie z biednych krajów, ci którzy pokończyli uniwersytety i mają zarazem 
poczucie  zmarginalizowania  w  świecie,  mogą  czuć  się  przegranymi  w  kategoriach 
cywilizacyjnych. To wywołuje w nich agresję.  Zarazem  mają świadomość, że w ich rękach 
jest wielkie bogactwo świata, czyli ropa naftowa. Wiedzą, że gdyby zamknąć kurek z ropą, to 
cały świat by stanął. To daje z drugiej strony poczucie ważności i siły.  

A skąd w świecie islamu bierze się tak wielka niechęć, wręcz nienawiść do Ameryki? 

- Myślę, że niechęć do USA wynika z trzech powodów. Po pierwsze, z dosyć powszechnego 
odruchu  ludzkiego:  bogaty  budzi  niechęć.  Po  drugie,  Stany  Zjednoczone  stały  się  w 
dzisiejszym świecie jedynym supermocarstwem,  a supermocarstwa nigdy nie cieszyły się w 
historii  miłością  ludów.  Wreszcie  -  po  trzecie  -  niechęć  powoduje  również  jednoznaczne 
utożsamianie się Ameryki z Izraelem i jego polityką na Bliskim Wschodzie.  

Nietolerancyjny islam?  

Czy  zaprotestowałby  Pan  przeciwko  opinii,  jaką  można  czasem  usłyszeć,  że  islam  ze 
swej  istoty  jest  religią  nietolerancji?  Jako  przykład  podaje  się  w  tym  kontekście 
koraniczne prawo szarijatu.
  

-  To  jakieś  pomieszanie  z  poplątaniem.  Trzeba  przede  wszystkim  zrozumieć,  że  islam  to 
religia,  polityka,  prawo,  kultura.  Nie  można  tego  rozdzielić.  Nie  ma  w  islamie  pojęcia: 
"Oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie". Prawo stanowi ważną część islamu i 
mówi, 

jak 

rządzić 

społeczeństwem 

muzułmańskim.  

 
Istotnie  w  szarijacie  istnieją  też  nakazy,  które  są  stosowane  tylko  w  wypadku  zwycięstwa 
skrajnego  odłamu  w  islamie  i  jego  nieludzkiej,  barbarzyńskiej  interpretacji.  Np.  w 
Afganistanie wykonuje się publicznie karę okaleczania za złodziejstwo - obcięcie prawej ręki 
i lewej stopy. To jest napiętnowanie człowieka na całe życie, nie mówiąc o okrutnym bólu i 
cierpieniu.  Szarijat  w  takiej  formie  stosuje  się  niezwykle  rzadko  -  u  afgańskich  talibów,  w 
latach 80. w Sudanie, również w Arabii Saudyjskiej.  

Jest to jednak kultura straszliwie represywna.  

- To są różne rzeczy. Stosowanie wymienionych kar jest - z punktu widzenia naszej kultury - 
zbrodnicze, nieludzkie, nie do zaakceptowania. W tej sprawie nigdy się z muzułmanami nie 
zgodzimy. Wyrośliśmy w innej kulturze, w innej wierze. Nie ma co idealizować islamu, bo on 
posiada 

cechy 

dla 

nas 

nie 

do 

przyjęcia.  

 
Natomiast  zupełnie  inną  sprawą  jest  tolerancyjność  islamu  wobec  innych  wyznań.  Na 
terenach, na których rozprzestrzeniał się islam, obowiązywała zasada, że każdy mógł wierzyć, 
w  jakiego  Boga  chciał,  byle  tylko  płacił  za  to  podatek.  Gdy  muzułmanie  podbijali  jakieś 
terytorium,  pytali  autochtonów,  czy  przechodzą  na  islam.  Jeśli  nie,  musieli  płacić  podatek  i 
dalej mogli wierzyć, w jakiego Boga chcieli.  

background image

Słowa, które zabijają  

Wygląda na to, że za sprawą globalizacji wszystkiego człowiek będzie żył w kręgu swojej 
kultury,  ale  zarazem  kontaktował  się  z  innymi  cywilizacjami,  kompletnie 
nieprzystawalnymi do jego doświadczeń, "niepojmowalnymi". Na ten podział nałoży się 
rozwarstwienie między biednymi i bogatymi. Ono z kolei będzie pogłębiało się zarówno 
w wymiarze  geograficznym  -  tzn.  pewne  połacie  planety  będą  skazane  na  nędzę  -  jak  i 
społecznym.  Tym  procesom  będą,  jak  widać, towarzyszyły  wielkie  iskrzenia,  zamachy, 
gwałtowne  protesty  etc.  Gdyby  opisywać  to  poprzez  analogie,  będzie  trochę  tak,  jak 
gdyby sytuację izraelsko-palestyńską przenieść na skalę globalną. 
 

- Nasz świat  znajduje się na  rozdrożu. Pewna tendencja wydaje się nieuchronna  -  będziemy 
żyć  w  świecie  wielokulturowym.  W  pewnym  sensie  zawsze  żyliśmy  w  świecie 
wielokulturowym,  ale  nie  mieliśmy  tego  świadomości,  bo  nigdy  nie  było  tak  doskonałej 
komunikacji  -  przez  telewizję,  telefon,  Internet.  Ktoś  mógł  przeżyć  życie  w  Chinach,  nie 
wiedząc, że istnieją Indie. Dzisiaj jest to niemożliwe. I musimy zastanowić się, co zrobić w tej 
sytuacji? Proces globalizacji i tworzenia się społeczeństwa planetarnego jest nieodwracalny. 
Więc albo zaczniemy się nienawidzić, zwalczać, tępić, postrzegać innego jako wroga swojej 
kultury czy religii, albo zaczniemy szukać zrozumienia i wzajemnego poznania. Przecież 99 
proc. 

konfliktów 

na 

świecie 

bierze 

się 

wzajemnej 

nieznajomości!  

 
Zastanówmy się, czy żyjąc w różnych kulturach, cywilizacjach, religiach, chcemy szukać w 
innych kulturach rzeczy najgorszych, żeby umacniać własne stereotypy, czy raczej będziemy 
starali  się  znajdować  punkty  styczne.  Huntington  mówi  o zderzeniu  cywilizacji,  ale  istnieją 
przecież inne teorie mówiące o tym, że kultury i cywilizacje mogą się wzajemnie zapładniać, 
wzbogacać. To kwestia wyboru, jaką obierzemy drogę. Ten wybór jest zupełnie decydujący 
dla  przyszłości  naszej  planety.  Bo  jeśli  wprowadzimy  do  naszego  myślenia  język 
regulaminów wojskowych, gdzie mówi się o anonimowym "nieprzyjacielu", "wrogu", dojdzie 
do  strasznej  katastrofy.  Przy  dzisiejszym  nasyceniu  bronią  wszelkiego  typu  -  atomową, 
chemiczną,  biologiczną  -  bardzo  łatwo  wysadzić  świat  w  powietrze.  Wczoraj  uderzono  w 
amerykańskie wieżowce, a jutro można zakazić wodę i wytruć wielkie miasto.  

Albo rozpylić zarazki wąglika.  

- To może wywołać nieobliczalne procesy, nad którymi nikt nie zapanuje, i nad którymi mało 
kto  -  póki  jeszcze  czas  -  zastanawia  się  dzisiaj.  Więc  jeśli  będziemy  dalej  wytwarzać 
atmosferę  odwetu  i  zemsty,  to  będzie  źle.  Bo  dzisiaj  użycie  każdego  słowa  wrogości  może 
spowodować nieobliczalne skutki. Każdy, zanim wypowie słowa nienawiści, powinien się sto 
razy  zastanowić.  Stanowimy  sześć  miliardów  ludzi  żyjących  w  dziesiątkach  kultur,  religii, 
języków,  ludzi  mających  tysiące  rozbieżnych  interesów,  celów,  pragnień,  potrzeb.  Ta 
planetarna  społeczność  nie  ma  wspólnej  skali  wartości  ani  żadnego  wspólnego  autorytetu. 
Nikt nie ma nad nią władzy. A jest ona tak naładowana sprzecznymi emocjami, że używanie 
dzisiaj  języka  terroru  i  nienawiści  to  po  prostu  zabawa  z  lontem  przy  beczce  prochu.  I 
politycy,  którzy  nie  zastanawiają  się  nad  kontekstem  ostatnich  zamachów,  podejmują 
niezwykle ryzykowną grę. Niepokoi mnie, że w sytuacji, w jakiej znalazł się świat, tak mało 
słychać głosów rozwagi, troski, poczucia tragedii. A przecież tak łatwo nakręcić koniunkturę 
wojny i zniszczenia, po której się nie pozbieramy.  

I jeżdżąc w ostatnich latach po świecie, nie zauważył Pan nigdzie tego rodzaju refleksji?  

background image

- Jakiś  czas  temu król  Szwecji zaprosił mnie na  seminarium  poświęcone  przyszłości świata. 
Mówiłem  tam  m.in.  o  rosnących  nierównościach,  o  tym,  że  obecny  rozwój  generuje 
nierówności.  I  właśnie  tam  natknąłem  się  na  niezwykle  interesującą  wzmiankę  w  jakimś 
raporcie  o  stanie  świata.  Otóż  na  zjawisko  rosnących  w  świecie  nierówności  zwróciły 
uwagę...  wojskowe  sztaby  generalne,  w  tym  amerykański!  Nie  politycy,  nie  przywódcy 
Kościoła, nie filozofowie, nie pisarze, ale wojskowi! Otóż zauważyli oni, że dzisiejszy stan 
świata  może  -  ze  względu  na  nieznośne  nierówności  i  nędzę  -  doprowadzić  do  jakiegoś 
wybuchu.  

Bombardowanie? Ale co potem?  

Albo do masowych migracji, które zaleją nasz bogaty lub względnie bogaty świat.  

- Tak, bo człowiek nie jest  w stanie żyć w atmosferze marginalizowania, pogardy, poczucia 
niższości. A ma potrzebę tożsamości, identyfikacji, co z kolei jest trudne w świecie, który na 
skutek  nierówności  wymusza  migracje.  Każda  migracja  jest  wykorzenieniem,  nawet  jeśli 
przynosi  człowiekowi  lepsze  warunki  życia.  Człowiek  jest  urodzony  w  jakimś  miejscu,  do 
jakiegoś miejsca przywiązany. Migracje niszczą poczucie przynależności.  

Zresztą ludzie, którzy przybywają z biednych krajów, są w swoich nowych ojczyznach 
też na marginesie.
  

-  Tak.  Zwróćmy  uwagę,  jak  ludzie  Trzeciego  Świata  zmienili  w  ostatnich  latach  taktykę. 
Jeszcze 20 lat temu istniał ruch tzw. państw niezaangażowanych. Próbował wysuwać jakieś 
globalne  postulaty.  To  się  kończyło  z  reguły  niczym.  Wobec  tego  Trzeci  Świat  zaczął 
penetrować świat rozwinięty, przenikać do niego i wewnątrz budować swoje przyczółki.  

Ale nie jest to chyba przemyślana strategia? To się dzieje bezwiednie.  

- Naturalnie, to instynkt, doświadczenie nauczyło ich, że jeśli będą występować z postulatami 
na  forum  międzynarodowym,  nic  nie  osiągną.  A  tak,  ktoś  wyjedzie  do  Francji,  Anglii  czy 
Ameryki, potem ściągnie jednego, drugiego krewnego. Ich dzieci zaczną chodzić do szkoły, 
tam przyjdzie na świat ich potomstwo... Trzeba pamiętać, że społeczności Trzeciego Świata 
są młode i dynamiczne, a zamożny świat bardzo się starzeje. Może niedługo sami będziemy 
szukać  młodej,  prężnej  siły  roboczej?  Dlatego  tak  ważne  jest,  żeby  dziś  nie  zaostrzać 
stereotypów na temat ludzi z biednych krajów, lecz budować świat zrozumienia możliwy do 
życia nie tylko dla nas, ale dla wszystkich. Po prostu nie ma innego wyjścia. 

Wszyscy  jednak  nie  wyemigrują  i  większość  zostanie  w  biednych  krajach.  Mówił  Pan 
kiedyś  o  cywilizacjach  rozwoju  i  cywilizacjach  przetrwania,  między  którymi  nie  ma 
przenikania  wzorców  kulturowych  i  postaw  umożliwiających  biednym  dołączenie  do 
świata rozwoju. Co właściwie można zrobić? Wziąć na utrzymanie większość ludzkości? 
To  chyba  niemożliwe.  A  może  -  by  użyć  metafory  Lecha  Wałęsy  -  zamiast  ryby 
spróbować dać im wędkę? 
 

- Tu nie chodzi o doraźną pomoc - taką, jaką się daje w przypadku powodzi, trzęsienia ziemi, 
głodu czy innego kataklizmu. Tu chodzi o całościową koncepcję dobrej woli ze strony świata 
rozwiniętego.  Taka  nigdy  dotąd  nie  powstała.  Owszem,  30  lat  temu  kraje  rozwinięte 
zadeklarowały  przekazywanie  jednego  procentu  swojego  PKB  na  pomoc  na  krajów 
najbiedniejszych. 

Pieniędzy 

tych 

nigdy 

nie 

przekazano. 

background image

 
I  ów  brak  myślenia  w  kategoriach  globalnej  solidarności  trwa  niezmiennie  do  dziś.  Na 
wspomnianym  seminarium  u  króla  Szwecji  przedstawiciel  Lekarzy  bez  Granic  podał 
następujące dane - w latach 80. i 90. firmy farmaceutyczne wprowadziły na rynek około 14 
tys.  nowych  leków.  W  tej  liczbie  znalazło  się  tylko  14  leków  na  choroby  tropikalne.  A 
przecież dwie trzecie ludzi żyje w strefie tropikalnej i umiera na malarię, żółtą febrę, cholerę.  

Jeśli  do  możnych  świata  nie  przemawiają  argumenty  etyczno-humanitarne,  może  z 
czasem przemówi pragmatyzm, zagrożone bezpieczeństwo? 
 

-  To  właśnie  mówią  ci  wojskowi  we  wspomnianym  raporcie.  Jeśli  nie  pomożemy  biednym, 
nie zasypiemy choć w minimalnym stopniu nierówności na świecie, to się pozabijamy. Mam 
wrażenie, że przechodzimy dramatyczny kryzys myśli humanitarnej. 

Czy  mówiąc  na  początku  naszej  rozmowy  o  dawnej  zdolności  Zachodu  do  krytycznej 
autorefleksji  i  potrzebie  samokrytyki  dziś,  miał  Pan  na  myśli  taki  właśnie  kierunek 
refleksji? 
 

-  Przede  wszystkim.  Nie  jestem  w  stanie  słuchać  kolejnych  wypowiedzi  o  islamie  czy 
cywilizacji arabskiej, na których - nagle się okazało - wszyscy świetnie się znają. Albo snucia 
planów, kogo by tutaj zabić, na kim się zemścić, kogo zbombardować. Sprawców zamachów 
w Ameryce trzeba oczywiście odnaleźć i ukarać. Ale nie taki powinien być horyzont myślenia 
o  obecnym  kryzysie.  Jeśli  będziemy  myśleć  jedynie  o  militarnym  odwecie,  daleko  nie 
zajedziemy. Jeśli po zbrojnej odpowiedzi  wrócimy do błogostanu, w jakim tkwiliśmy przez 
ostatnią dekadę, za chwilę znów coś wprawi nas w przerażenie. 

Dziesięć  lat  temu  po  upadku  Związku  Radzieckiego  wahadło  globalnych  nastrojów 
wskazywało stuprocentowy optymizm. I nagle jednego dnia odwróciło się ono w stronę 
przerażenia, trwogi. Jak to możliwe? 
 

-  Sygnały  zapowiadające  katastrofę  były  -  jak  powiadam  -  znacznie  wcześniej,  lecz  je 
ignorowano. Zabawialiśmy się - wracam do formuły Neila Postmana - na śmierć.  

Jak Pana zdaniem ów kryzys zadziała na amerykańskie społeczeństwo?  

-  To  było  zawsze  społeczeństwo  oparte  na  wielkiej  mobilności,  ruchliwości.  I  myślę,  że  jak 
teraz  wszędzie  poustawia  się  bramki,  kontrole,  ochroniarzy,  agentów,  a  ludzie  będą 
sparaliżowani  strachem,  Ameryka  może  zmienić  się  nie  do  poznania.  Do  tej  pory  była 
"wrzącym  tyglem"  kultur,  ras,  religii,  stylów  życia.  Mam  nadzieję,  że  zachowa  te  cechy.  
 
11  września  unaocznił,  jak  strasznie  kruchy  jest  ten  nasz  świat.  Świadomość  tej  kruchości 
wydaje  mi  się  niesłychanie  ważna  -  dla  dalszej  refleksji  o  świecie,  a  przede  wszystkim 
dalszego w nim działania.