Korekta
JoannaEgert-Romanowska
HalinaLisińska
Zdjęcienaokładce
©MANDYGODBEHEAR/Shutterstock
Projektgraficznyokładki
MałgorzataCebo-Foniok
Tytułoryginału
FallingUnder
Copyright©2014byJasindaWilder
Allrightsreserved.
ForthePolishedition
Copyright©2014byWydawnictwoAmberSp.zo.o.
ISBN978-83-241-5233-9
Warszawa2014.WydanieI
WydawnictwoAMBERSp.zo.o.
02-952Warszawa,ul.Wiertnicza63
tel.6204013,6208162
Konwersjadowydaniaelektronicznego
P.U.OPCJA
juras@evbox.pl
Oz
Kiełkowanie
K
ylie poprosiła, żebym zrobił badania, więc zrobiłem i wyszły dobrze. Czekałem w poczekalni
przed gabinetem lekarskim, kiedy poszła po receptę na pigułki, a potem poszliśmy do apteki. To było
dziwne, ale w jakiś sposób kojące, robić to wszystko wspólnie. Podejmowaliśmy razem decyzje, nie
żyliśmy chwilą, tylko myśleliśmy, co będzie. Tak jakbyśmy mieli wspólną przyszłość. Ta myśl daje mi
nadzieję.
Kylie ma już osiemnaście lat. Jej urodziny spędziłem u niej w domu, jadłem tort, gadaliśmy,
śmieliśmy się, dobrze się bawiliśmy. Ja nigdy nie miałem takich urodzin. Podarowałem jej książkę z
nutamidopopularnychpiosenekcountry.Byłazachwycona.
Więcterazmaosiemnaścielat,jesteśmyprzebadani,zabezpieczeniiniepozostałojużnic,jaktylko
czekaćnaodpowiednimoment.Myślęsobie,żeKyliezasługujenaporządnypierwszyraz.Niewmoim
cuchnącympokojunamateracu,napodłodze.Niejestemnajlepszywromantycznychgestach,alechcęcoś
skombinować.Jedynyproblemtopieniądze.Romantycznegestykosztują,ajaniemamkasy.
Wszystkotozdarzyłosiękilkadnitemuiodtamtejporyjestnapięcie.Lekarzwyraźniezaznaczył,że
niemożemynicrobić,ażpigułkiprzeniknądojejorganizmu,więcczekamy.Czekanie,czekanie,czekanie
jest tak trudne, że wydaje się niemożliwe. Musimy cofać się sprzed samej granicy, odsuwać nasze
płomienneżądze,hamowaćpotokizalewającychnaspocałunków,zanimdamysięponieść,zatracimysię
w sobie i w ostatniej chwili olśni nas, że mieliśmy czekać. Próbujemy zająć się nauką do testów i
końcowych zaliczeń, ale nie jest łatwo. Gubimy się w delirycznej pogoni, zatracamy w ciszy mojego
pokoju,pocałunkachkradzionychwjejsamochodziealbonamotorze,najakimśpustymparkinguzdala
odcałegoświata.Tydzieńgłodnychspojrzeń,nieokiełznanychdłoniidzikiegodrżeniaciał.
Żeby myśleć o czymś innym, uczymy się razem i muzykujemy. Piszemy piosenki, opracowujemy
covery, uczymy się grać, poznajemy się muzycznie, sprawdzamy, co nam dobrze wychodzi, a co
niekoniecznie. Kylie uczy mnie czytania nut, co jest znacznie prostsze, niżbym się spodziewał. A teraz
wreszcie,wkońcu,mamyzieloneświatło,żebyrobićto,czegonaprawdęchcemy.
Siedzimy w jej samochodzie i przedzieramy się przez piątkowo-popołudniowe korki w stronę
centrum. Kylie ma listę spelunek i barów, w których chce się pokazać. Przez ostatnich kilka dni
ćwiczyliśmynaszeoryginalneutworyikilkacoverów.Pierwszypunkttomrocznybarsportowyzdalaod
głównego szlaku. Kylie umówiła się na przesłuchanie już w zeszłym tygodniu, więc menedżer się nas
spodziewa. Ściska nam dłonie i przedstawia się jako Dan, a potem wskazuje na scenę. To niewielkie
podwyższenie w kącie baru, tyłem do okien wychodzących na ulicę. Pod jedną ścianą stoi odrapane,
zdezelowanepianino,pozatymkilkastołkówistojakidomikrofonów.Niemamyżadnegosprzętupoza
moimigitaramiiwzmacniaczem,więcrozkładamsię,podłączamgitaręelektrycznąiustawiamstołek,a
Kylieuderzawklawisze,sprawdzadźwiękinastrojenie.
–Towrakpianina–mówiDan.Dobiegaczterdziestki,mażołnierskąfryzuręzpodgolonymibokami,
muskularną sylwetkę i kozią bródkę. – Trzeba je nastroić, ale na przesłuchaniu chyba da radę.
Zaczynajcie,jakbędzieciegotowi.
Kyliekiwadomniegłową,ajapochylamsięizaczynamodliczaćrytmdowejściawdrugąpiosenkę,
którą zagraliśmy na wieczorku muzycznym. To intro jest zabójcze, a kiedy Kylie wchodzi z pianinem i
zaczynaśpiewać,utwórhipnotyzuje.Menedżerjestpodwrażeniem,widzęto.Kończymypiosenkę,aja
przełączam się na gitarę akustyczną. Kylie przesuwa dłonią po klawiszach tak, jakby zmiatała kurz z
klawiaturyalbopozbywałasiępoprzedniejpiosenkiiprzygotowywałapianinopodnową.Zauważyłem
już, że ma taki zwyczaj, i uważam, że jest uroczy. Trzy razy markuję uderzenia w struny i odliczam, a
potemKyliezaczynagraćprzerobionąwersjęKissMeEdaSheerana.Straszniemnietapiosenkastresuje,
bownaszejwersjiopierasięnawspółbrzmieniu.Mojapartiagitarowaniejesttrudna,apianinoKylie
wyznacza mi rytm, ale trafienie w te same nuty w tym samym czasie… To trudne, a ja nie jestem za
bardzoprzekonanydomojegośpiewania.Szybkodomniedotarło,żeokreślenieKylie,że„nieźle”grana
pianinie,oznacza,żejestkurewskodobra.Alenagitarzefaktycznienieumiegrać,tunieprzesadzała.
Szczęśliwiedochodzimyjednakdokońca,choćwjednymmiejscumylęsłowa.
–Tobyłodobre.Naprawdędobre–mówiDan.–Tapiosenkaniejestmożedokońcastworzonadla
naszychklientów,alewidzę,żeumieciegrać.Amaciecośbardziejwstylucountry?
Kiwamgłową.
–CopowiesznaCanneryRiverGreenRiverOrdinance?
Kiwnięciegłową,więcznówzmieniamgitary.Tępiosenkęnajtrudniejbyłozaaranżowaćdladuetu.
Żadneznasniegranaskrzypcach,alewymyśliłempatent,jakpodrobićskrzypcenagitarze.Kyliebierze
nasiebieresztęzłożonejmelodii.Moimzdaniembrzminieźle,aletotemugościowimasiępodobać,nie
nam.
Wchodzimy w muzykę. Ja gram ckliwe, zawodzące długie nuty, a Kylie pochyla się nad pianinem i
wprawia palce w ruch. Wokal jest prawie w całości mój, co mnie ostro przeraża. Słyszę, że jakoś w
połowiegłoszaczynamidrżeć,ibojęsię,żezestresuwszystkopopsuję.Zamykamoczyikoncentrujęsię
nagitarze,nasłowach,jakośsięopanowujęijadędalej.
Danklaszcze.
– Zajebiście! Biorę was. – Wskazuje na mnie z szerokim uśmiechem. – Ale ty się chyba na chwilę
pogubiłeś,cokolego?
Kiwamgłową.
–Byłoblisko.
Facetklepiesięwudoiwstajezbarowegostołka.
–Aledałeśradę.Przygotujciewięcejczegośwtymstyluijakieśautorskiekawałki.Copowieciena
za trzy tygodnie? Czwartek dwudziestego pierwszego po dwudziestej? Dopóki nie macie oboje
dwudziestu jeden lat, nie mogę wam dać występu po wpół do dziesiątej, ale dajcie dobry koncert i
zobaczymy,codalej.–PatrzynaKyliespodzmrużonychpowiek.–Atywyglądaszznajomo.Mówiłaś,że
jaksięnazywasz?
–Kylie.
–Kyliejak?
Onawyraźnieniechcepodaćnazwiska.
–Calloway.
–Calloway…Cholera,jesteścórkąNelliColta,co?
Wzdycha.
–Tak,ale…
Danwchodzijejwsłowo.
–Wziąłemwas,zanimtopowiedziałaś,więcniemyśl,żedostaliściekoncertdlatego.Coltwie,że
chceszwystępować?
Kyliewzruszaramionami.
–Pewnie.
Dankiwagłową.
–Dobrze.Zadzwoniędoniegoipogadamy.Jeśliniebędziemiałnicprzeciwko,mogękiedyśwziąć
was na późniejszą godzinę, kiedy w barze jest więcej ludzi. Nie powinienem, ale skoro jesteś córką
Colta,mogęzrobićwyjątek.
–Niechcężadnychprzywilejówtylkodlatego,że…
Danniepozwalajejdojśćdosłowa.
– Słuchaj, mała. To jest kurewsko brutalna branża. Trudno choćby załapać się na koncert. Gdybym
byłnatwoimmiejscu,wykorzystałbymokazjędocna.Doceniam,żechceszdowszystkiegodojśćsama,
ale występ to występ. I zaufaj mi, na nazwisku rodziców zajedziesz co najwyżej na scenę. Mogą cię
wprowadzićdobarówiklubów,aleniesprawią,żewidowniaciępolubi.Ludziemająwdupie,czyją
jesteścóreczką.Chcąmiećdobrąmuzykędopiwa,nicwięcej.
Kyliewzdychaiwzruszaramionami.
–Tomasens.
Dankiwagłową.
–Notoustalone.Widzimysiędwudziestegopierwszego.–DajeKyliewizytówkę.–Przekażojcu.
Pakujęgitaryiwynoszęjerazemzewzmacniaczemdoauta.Wsiadamy,Kyliewłączasilnik,apotem
siędomnieodwraca.
–Japierdzielę!–Łapiemniezarękęipotrząsa.–Mamypierwszywystęp!
Uśmiechamsiędoniej.
Takjest,Cukiereczku.
–Terazmusimysiętylkozgrać.–Włączasiędoruchuijedziewstronędomu.
Gadamy, jakie covery zagrać, i zastanawiamy się nad napisaniem autorskich piosenek. Kiedy
podjeżdżamy pod jej dom, jesteśmy już oboje ostro nakręceni i pierwszą partię mamy zaplanowaną.
Emocjeopadają,kiedywidzimyprzeddomemBena,wsiadającegodoswojegopikapaakuratwchwili,
kiedy wysiadamy. Kylie jest przybita samym jego widokiem, czuję to. Ben patrzy na mnie z otwartą
nienawiścią.Jestemtrochęzszokowany,niespodziewałemsiętego.
Zatrzaskuje za sobą drzwi i z piskiem opon cofa, a potem rycząc, wyjeżdża z osiedlowej uliczki.
Drzwidodomuotwierająsięiwychodzijegomatka.Stajenagankuipatrzyzanim.
ZerkamnaKylie.
–Ocochodzi?
Wzdycha.
–Odużo.–Kręcigłowąipatrzynamnie.–Wściekłsię.
–Kylie?
–Pokłóciliśmysiętamtejnocy,kiedyzostałamuciebiedopóźna.Powieczorkumuzycznym.Czekał
namnie.
–Jestzazdrosny?
–Tak.Chybamiałeśrację.Powiedział,żejestwemniezakochanyodczternastegorokużycia.
Jęczę.
–Szlag.Mówiłemci!–Odchodzęodniej,jestemprzerażony.
Idziezamną.
–Oz,toprzecieżnic.
Odwracamsięnapięcie.
–Nic?Jaktonic?Totwójnajlepszyprzyjaciel.Nigdyniechciałemstawaćmiędzywami.
–Miałcałeżycie,żebymipowiedzieć.Aniezrobiłtego.Anirazu.Nigdyniepowiedział,coczuje.–
Patrzywstronęwylotuulicy,gdziezniknąłpikap,takjakbymiałamocwidzeniazahoryzontem.–Aja
tego chciałam. Kiedyś, dawno. W dziewiątej klasie, dziesiątej. On jest świetny. Atrakcyjny, fajny,
zabawny,wysportowany,popularny…Spełnieniemarzeniakażdejdziewczyny.Myślałam,żemożemamy
przedsobąbajkowezakończenie,więcczekałamiczekałam,ażwyznamimiłośćdogrobowejdeski.Ale
nigdy tego nie zrobił, a ja nie chciałam ryzykować naszej przyjaźni. W zeszłym roku niespodziewanie
zacząłsięspotykaćzróżnymidziewczynami,więcodpuściłam.Apotemtysiępojawiłeś,zaczęłosięto
wszystkomiędzynami,ateraznagleonmówi,coczuje.Zapóźno.
Jestem rozdarty. On jest właśnie taki, jak powiedziała, a ja nie jestem na tyle ślepy, żeby tego nie
widzieć. Ma wszelkie powody, żeby mnie nienawidzić. Jakaś część mnie, ta sama, która wie, że nie
jestem odpowiednim chłopakiem dla Kylie, podpowiada, żebym pchnął ją w jego ramiona. Ale moja
egoistycznaczęśćdotegoniedopuści.
Kylieznamniejużdobrze,bosiędomnieodwraca.
–Nawetotymniemyśl.Miałswojąszansę.Jajestemztobą.
Śmiejęsię.
–Przecieżnicniemówiłem.
Mrużyoczy.
–Alepomyślałeś.
Kiwamgłową.
–Notak.
–Więcniemyśl.Poprostuzapomnij.–Ciągniemniedodrzwi,wchodzidodomuizaczynawołać:–
Tato!Gdziejesteś?
Coltwychodzizpiwnicy.
–Co,Pierniczku?
Biegniedoniegoiobejmujegowpasie.
–Mamykoncert!
Onodwzajemniauścisk.
–Genialnie!Gdzie?
Kyliedajemuwizytówkę.
– Tutaj. Menedżer ma na imię Dan. Powiedział, że jeśli się zgodzisz, pozwoli nam grać w
późniejszych porach. Mówi, że trudno będzie zdobyć koncert w godzinach szczytu, bo jestem wciąż
niepełnoletnia.
Coltkiwagłową.
– Ma rację. W każdym razie tak jest przy Music Row. Ale jest dużo otwartych wieczorków, na
których możecie grać. To dobry sposób na wyrobienie nazwiska. Uczestnicy takich imprez to mały
światek,aprawdziwetalentyrzadkosięzdarzają.
Potemklepiemniepoplecach,jednymramieniemwciążobejmującKylie.
–Dobrarobota.–Zerkanacórkę.–Niemasznicprzeciwko,żebyśmyprzyszlizmamąnawystęp?
Kyliekręcigłową.
–Nie,wporządku.
–Kiedy?
–Wczwartekdwudziestegopierwszego.
–Super.Będziemy.–Wracadopiwnicy,amyidziemydojejpokoju.
Kylie zostawia otwarte drzwi, ja siadam przy jej biurku, a ona na łóżku. Następne kilka godzin
dzielimynanaukęalgebryipracęnadnowąpiosenką.
OwpółdoósmejprzerywanamNell.
–Zrobiłamkolację.–Patrzynamnie.–Zjeszznami?
Kylieodpowiadawmoimimieniu.
–Tak,zje.
Śmiejęsię.
–Wyglądanato,żezostaję.
Kilkaminutpóźniejsiedzęznimiprzyokrągłymstolewkuchni.Kyliezmojejjednejstrony,zdrugiej
Nell, Colt naprzeciwko. Na stole wielka micha makaronu z sosem mięsnym, pieczywo czosnkowe i
sałatka. Czekam i obserwuję, jak podają sobie kolejne naczynia, nakładają i podają mnie. To jest…
dziwne. Nigdy wcześniej nie jadłem takiej kolacji. Jeśli już, to jem z mamą, ale rzadko się zdarza,
żebyśmyobojebyliwdomuwporzekolacji.Wtedyjemycośnaszybko,nakanapieprzedtelewizorem.
Tutaj nie wiem, co robić. Mam czekać, aż oni zaczną jeść? Będą się modlić? Nie wyglądają mi na
religijnychczyuduchowionych,alemamjakieśprzekonanie,pewniegłupie,żetakieporządnerodzinyz
przedmieściazawszeodmawiająmodlitwęprzedposiłkiem.Mamzamknąćoczy?Sąjakieśzasadyalbo
zwyczaje, które powinienem znać? Nie umyłem rąk. Mam czapkę. Powinienem ją zdjąć? Przez głowę
przelatujemimilionmyśli.Niejem,tylkopatrzęnaKylieijejrodziców,jakzaczynająjeśćbezżadnych
ceremoniałów. Rozmawiają swobodnie, pytają się wzajemnie, jak minął dzień, opowiadają historyjki,
wszystkozpełnymiustami.
Nellzauważa,żeniejem.
–Wporządku?Niejesz?
Mrugam.
–Wszystkodobrze.Pachniepysznie.
Coltprzychodzimizodsieczą.
–Totylkokolacja,Oz,wyluzuj.Wsuwaj.
Kylieodkładakromkęchlebkaczosnkowegoipatrzynamnie.
–Cośsięstało?
Zmuszamsiędośmiechuiwkładamdoustmakaron.
–Jestsmaczne.Naprawdę.Dziękujęzazaproszenie.–Mamnadzieję,żemiodpuści.
Odpuszcza, w każdym razie chwilowo, a ja powoli się odprężam. Odpowiadam na kilka
nienatarczywych pytań dotyczących miejsc, w których mieszkałem. Które miasta mi się podobały, które
mniej,jakiezespołylubię.Coltijawdajemysiępóźniejwrozmowęomotorachiwtedyzauważam,że
Kylie na mnie patrzy. Jest szczęśliwa, zaciekawiona, zasłuchana. Tak jakby niesamowicie ją
uszczęśliwiało,żejestemtu,wjejdomu,irozmawiamzjejojcem.
Dla mnie to dziwne. W życiu bym się nie spodziewał, że jakakolwiek dziewczyna będzie chciała
przyprowadzić mnie do domu, żebym poznał jej rodziców, a jednak stało się. Jem makaron i gadam o
triumphachzColtemCallowayem.Iniemawtymnicdziwnego.
Po kolacji pomagam sprzątnąć ze stołu, a potem razem z Kylie ładuję zmywarkę. To też jest
jednocześniedziwneicudowniekojące.
Coltpodchwytujemójwzrokiwskazuje,żebymposzedłzanimdogarażu.
–Kradnęcichłopaka,Kylie.Idziemyzerknąćnamójmotor.
–Bądźmiły–mówiKylieostrzegawczo.
Nie wiem, czego się spodziewać, ale idę za Coltem. Otwiera drzwi i ściąga plandekę ze swojego
triumpha. Kucam, żeby przyjrzeć się silnikowi. Słyszę, że szuka czegoś w szufladzie z narzędziami, a
potemrozlegasięcharakterystycznekliknięciezapalniczki.Czujęzapachdymu.Wyciągadomniepaczkę
cameli,więcbioręjednego,aonmizapala.
Mijakilkachwil,Coltopierasięowarsztat.
–Jakmojacórkazaczniepalić,skopięcidupę.–Podnosipapierosa.
–Powiedziałemjejto.Niepozwalamjejpalićistaramsięniepalićprzyniej.
Kiwagłową.
–Dobrze.–Mrużyoczy.–Słuchaj,niezamierzamwygłaszaćjakiejśdrętwejgadkianicięstraszyć.
Zresztąchybaniemuszę,co?
Kręcęgłową.
–Nie,niemusipan.
–Alejestparęspraw,którechciałbymobgadać.Popierwsze:bliznynatwoichrękach.Czytobędzie
problem?
Odwracamręcetak,żewidaćblizny,ipatrzęnanie.
–Nie.–Ztrudemprzełykamślinę.–Niebędękłamał,tobyłpoważnyproblem.Iczasemwciążmam
natoochotę,alejużsięnieoparzam.Nietwierdzę,żeprzestałemzpowodupanacórki,botakniebyło,
alenapewnoonamibardzopomaga.Niechcębyćdlaniejkimśtakim.Onazasługujenawięcej.
–Świętaracja.–Coltpatrzyporozumiewawczo.–Samprzestałeśsiękaleczyć?Czyktościpomógł?
Zastanawiamsię,copowiedzieć.Wkońcumówięprawdę.
– Jakiś czas temu byłem dwa miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Przed maturą. Wtedy parzenie
weszłomiwkrew.Byłoostro.Sprawymisiępokomplikowały.Wieczniemiałemkłopotywszkole.Były
takiedzieciaki…Dokuczałymi.Iniktichniepowstrzymał.Nawetniktniepróbował.Onitrzęśliszkołą.
Niepozwalałem sobie nate ich popisyi prawie mnie wywalili,bo paru stłukłem.A potem było coraz
gorzej. Nie chodziło o fizyczne prześladowanie. Raczej psychiczne. Ta szkoła była bardzo podzielona
społecznie i ekonomicznie, a ja bruździłem w każdej grupie. Zawalałem wszystkie przedmioty, mama
mniedręczyła,dyrektorchciałmniewywalići…Niewiedziałem,corobić.Wtedyzacząłemsięoparzać.
Mama zauważyła. Spanikowała. Ale ja wciąż to robiłem i pod koniec roku była naprawdę na skraju
załamania nerwowego. Zabrała mnie do psychiatry, ale nie chciałem gadać, nie współpracowałem. –
Milknę, bo nie chcę mówić, co było dalej. – Z tym oparzaniem było marnie. Naprawdę źle. Mama nie
mogła tego znieść, myślała, że chcę się zabić, więc oddała mnie do szpitala psychiatrycznego. Na
początkuzachowywałemsięjakwszędzieindziej.Miałemgdzieś.Alepotemdomniedotarło,żemoże
onibędąumielimipomóc.Bowidzipan,janigdyniechciałemsięparzyć.Tobył…odruch.Niemogłem
tego powstrzymać. Ręce robiły to bez mojej zgody. Nie wiem, czy pan to rozumie, ale tak było.
Nienawidziłemszpitala,alepewnerzeczytamzrozumiałem.
–Myślałeśosamobójstwie?
Kręcęgłową.
– Nie, proszę pana. Nigdy nie chciałem umrzeć. Chodziło o to, że… Oparzanie się odpychało
wszystkieinneuczucia,sprawy,zktóryminiewiedziałem,cozrobić.
–Atwardeprochy?
Znówkręcęgłową.
–Niemamowy.Widziałem,jakludzieumieralipotymgównie.Nie.
Coltwzdycha.
–Alesłyszałem,żepaliszzioło?
–Słyszałpan?–Unoszębrew.–Odkogo?
–OdBena.
Krzywięsię.
–Ben…Nienawidzimnie.
–Wiem.Aleodpowiedznapytanie.Jarasz?
Kiwamgłową.
–Czasem.Rzadko.
–AKylie?
–Niezemną.
– Rzuć to, Oz. Nie ma z tego żadnych korzyści. Robiłem to samo co ty i tylko dlatego reaguję tak
spokojnie.Aleniechcę,żebytosiędziałoprzymojejcórce.Jeśliwyczujęodniejchoćbycieńzielska,
pożałujesz.–Wskazujenamniepapierosem.–Mojacórkacięlubi.Atyijamamydużowspólnegoito
mnieprzeraża.Alejawyszedłemnaludzi,więcdajęciszansęipozwalamcibyćprzyKylie.
Kiwamgłową.
–Rozumiem.Idziękuję.
–Nocóż,wolęwiedzieć,gdziejestmojacórka,kiedyjestztobą,bomogłabyuciekać,gdybymwas
rozdzielił–mówizgoryczą.
– Zależy mi na dobru Kylie. Wiem, że pan i Nell jesteście dla niej bardzo ważni i nie ma mowy,
żebympróbowałwamjąodebrać.
–Todobrze.–Patrzypytająco.–Maszdoświadczenieprzysilnikach?
Kiwamgłowąnaboki.
–Niewielkie.Chciałbymsięnauczyć.
Coltgrzebiewmałejskrzyncestojącejnawarsztacieiwyjmujewizytówkę.
–Tomójkumpel.Potrzebujepomocywwarsztacie.Idźdoniegojutro.Dammuznać,żeprzyjdziesz.
Dobrzecizapłaci,jeślisięprzyłożysz.
Biorękartonik.
–Super.Dzięki.
–Staćcięnawięcejniżzmianaoleju.–Wskazujegłowąwstronędomu.–Noidź.Kylieczeka.–Idę
do drzwi, ale on mnie woła: – Oz? Jeszcze jedno. Jak zapylisz moją córeczkę, będziesz miał kłopoty.
Bardzopoważnekłopoty.
Zamieramzrękąnaklamce.
–Niemaotymmowy,dajęsłowo.
–Oby.
Kylie czeka i jak tylko wychodzę z garażu, ciągnie mnie z powrotem do auta. Macham jej mamie,
dziękujęzakolację,azarazpotemwyjeżdżamyzprzedmieściaipędzimywstronęmojegomieszkania.
–Comówiłtata?
Wzruszamramionami.
– Chciał się upewnić, że już się nie oparzam. Pytał, czy to prawda, że palę zioło, jak mówił Ben.
Ostrzegłmnie,cobędzie,jakzajdzieszwciążę.
–„JakmówiłBen”?!–Kyliejestzdumiona.
–Widoczniemupowiedział,żejaram.Niewiemzresztą.
Kyliemarszczybrwi,alepotemcośsobieuświadamia.
–Notak.TatapodsłuchałmojąkłótnięzBenem.Onwtedymówił,żepalisz.Pewniestądwie.
–Biorącpoduwagęwszystkieokoliczności,chybaposzłonieźle.
Kyliezerkanamnie.
–Acomupowiedziałeśooparzaniusię?
–Prawdę.Żemiałemztymproblem,żebyłemwpsychiatryku…
–Gdzie?!
Cholera. Zapomniałem jej wspomnieć o tym szczególe. Mówię więc to samo, co powiedziałem
Coltowi.
Kyliełapiemniezarękęiściska.
–Tostraszne!Dlaczegoludzietaksięnatobiewyżywali?
– Nie wiem. Jestem inny. Poza tym to też kwestia szkół, do jakich zapisywała mnie mama. Zawsze
chciała,żebymchodziłdonajlepszejwmieście.Znajdowałatakiemiejscedożycia,żebymmógłiśćdo
dobrej szkoły. Doceniam te starania i w ogóle, ale prawda jest taka, że lepiej bym się odnalazł w
bardziejprzeciętnymmiejscu.Niktbynamnieniezwracałuwagi,wprzeciwieństwiedotychmiejsc,do
którychmniewysyłała.Niepasowałemtam.Nigdy.
Podjeżdżamy przed mój blok. Prowadzę ją do środka i do mojego pokoju. Robi sobie miejsce,
skopując z łóżka stertę brudnych ciuchów, i siada. Patrzę na nią i postanawiam poruszyć temat, który
gryzłmnieprzezcałydzień.
–Wieszco,zastanawiałemsiętrochę…
Wybuchaśmiechem.
–Jużsięboję.
–Nie,tonictakiego.Chodzioto,żewkurzamnie,żetamelinatojedynemiejsce,gdziemożemybyć
sami. Chciałbym, żebyśmy mogli się znaleźć w przyjemniejszym miejscu. Na nasz pierwszy raz, w tym
sensie.
Marszczybrwi.
–NaprawdęOz,nawetniewiesz,jakbardzomamtogdzieś,gdziesięznajdujemy.Dopókijesteśmy
razem, to mnie nie obchodzi. To jest twój pokój, twoja przestrzeń. Poza tym z tym miejscem wiążą się
jedne z moich najpiękniejszych wspomnień. Poznawanie cię… – Rumieni się i uśmiecha do mnie. –
Całowanie cię. Dotykanie. To wszystko, co robiliśmy razem. To się stało tutaj. Nie potrzebuję
apartamentuwRitzu-Carltonieanipenthouse’uzamiliondolarów.Niechcę,żebyśbyłkimkolwiekinnym
niżjesteś.–Wyciągaręce.
Siadamobokniejnałóżku,aonałapiemniezanadgarstkiiciągnienasiebie.Upadamześmiechemi
lądujęnaniej.
–Owłaśnie.Jestemwbardzomiłymmiejscu.–Szczerzysiędomnie.
–Jezu,Kylie,niemogęztobą.Jesteśzadobradlakogośtakiegojakja.–Opieramsięnapięściach
przyjejramionach,żebyzdjąćzniejciężar.–Aletrudno,jakośtoprzeżyję.
–Isłusznie!–Dotykadłoniąmojegopoliczka,zdejmujemiczapkęirzucanabok,apotemrozwiązuje
mikucyk.–Cieszęsię,żebyłeśumniewdomu,rozmawiałeśzmoimirodzicami.Lubiętwojąobecność
wmoimżyciu.
–Jateżsięcieszę.Chociażnapoczątkubyłodziwnie,aleogólniemisiępodobało.
Zezdziwieniemprzekrzywiagłowę.
–Cobyłodziwne?Kolacja?Oczymmówisz?
Wzruszamramionami.
– Nigdy nie byłem na takiej kolacji. Przy stole, całą rodziną, wszyscy razem. Dla mnie to było
dziwne,niewiedziałem,comamrobić.
Śmiejesię.
–Jakto,comaszrobić?Tokolacja,maszjeść!
Parskam.
– No dobra, tego się domyśliłem, ale po prostu się zestresowałem. Oficjalna kolacja z rodzicami
twojejdziewczynytojestdużarzecz.
–Notak.–Poważnieje.–Niepomyślałamotym.
–Alewporządku.Dobrzesiębawiłem.
–Aterazjesteśmytutaj–mówiiwsuwamipalcepodkoszulkę,żebydotknąćmoichpleców.
–Jesteśmy.
Sunie paznokciami po moim kręgosłupie, podciąga mi podkoszulek, a potem całkiem go ściąga i
zsuwamipalcepobokach,łapiemniezatyłekiprzyciągabliżej.
–Rozbierzmnie–szepcze.–Jużniemusimydłużejczekać.
–Obudziłemwtobiegłodnąbestyjkę,co?
Ma na sobie białą zapinaną koszulę i szarą bawełnianą spódnicę do kolan. Klękam i zaczynam
rozpinaćjejguziki,jedenpodrugim.
Kładzieręcezagłowąiwpatrujesięwemnie.
–Jasne,skarbie.Bardzogłodnąbestię.Żarłoczną.Inienasyconą.
Odpinam wszystkie guziki i wciągam powietrze. Ma na sobie kusy, czerwony push-up. Od razu mi
staje,aonapatrzynamojekrocze.
–Rozpinasięzprzodu–dyszy.
Rozpinającstanik,patrzęjejwoczy,apotemonapodnosisiędomnieikoszularazemzestanikiem
zsuwająsięjejzramion.Chryste,tejejcycki.Kurewskoobłędne.Kładęnanichdłonie,unoszęje,czuję,
jak pod dotykiem nabrzmiewają brodawki. Ona wzdycha, wydaje jęk rozkoszy, a potem rozpina mi
rozporek,odpychamnieiściągamispodnie.Szamoczęsięzelastycznympaskiemspódnicy,desperacko
ciągnę w dół, ale z jednej strony zatrzymuje się na biodrze, za to z drugiej odsłania czerwoną gumkę
stringów. Kylie klęka między moimi nogami i pomaga mi ściągnąć sobie spódnicę, a potem ją zrzuca.
Widzęjąnadsobą,rudawewłosyopadająjejnatwarz,aniesamowiciebłękitneoczywpatrująsięwe
mnie łapczywie. Jest już prawie naga, nie licząc czerwonego trójkącika materiału dopasowanego do
stanika.Zjeżdżamdłoniąpojejplecachnapupęiczujęnapięte,miękkieidoskonaleukształtowaneciało,
amójkutasrobisięjeszczetwardszy,boleśniesztywny,wzbierającyodpragnieniapoczuciajejnasobie,
miękkiej, czułej, liżącej, całującej, ssącej, pieprzącej go i kochającej. Warczę, zatapiając palce w jej
pośladkach,zaciskamiprzyciągamjądosiebie.Ściągamjejstringi,wydobywamspomiędzypoślaków
sznureczek,zdejmujęjeiczujęzapachjejpożądania,sokówwypływającychzjejcipki.
Onateżniepróżnuje:zsuwamibokserki,choćgumkablokujesięnagłówcewyprężonegofiuta,alew
końcu zdejmuje je całkiem i oboje jesteśmy nadzy, wolni, oddychamy w milczeniu, wdychamy swoje
oddechy, czujemy skórę na skórze, oczy wpatrują się w siebie, elektryczny błękit i szarość, niemal
brązowa.
Spotykamysięwdzikim,zwierzęcympocałunku,ramionajakżmijeoplatająrozgrzaneciała,dłonie
natrafiająnakrągłościimięśnie,poszukują,łaknąwszystkiego.Natrafiamnajejgorące,wilgotnewargii
wchodzęmiędzynie,aonajęczyiwzdycha.Wsuwaręcepomiędzynas,znajdujemojegokutasa,głaszcze
goiuściska.Obojedyszymy,niepowstrzymanie.
–Niemogę…Niemogęjużdłużej.Proszę?–Widzęjejtwarzkilkacentymetrówodsiebie,patrzy
błagalnie.
Podnosi z podłogi torebkę, ale grzebiąc w niej, stara się nie odsuwać od mnie nawet na chwilę.
Znajduje szare pudełeczko z prezerwatywami, otwiera je, wyjmuje jeden pakiecik i rozpakowuje.
Przyglądamusię,sprawdza,którąstronąnałożyć,apotemsiadanamnieokrakiem.
Nieruszamsię,pozwalamjejtorobić.Patrzę,jakajestpiękna,iażniemogęoddychać,bowydajemi
się,żetosen.Niemogęuwierzyć,żetazjawiskowa,doskonaładziewczyna,kobieta,jesttuzemnąnagai
chcemnie,pragniemnie,pozwalamisiędotykaćicałować.Toniepowinienembyćja,alejestem.Taki
szczurzmeliny,metalowiec,jarającyziołobrutal,dzieciakzpoprawczakaipsychiatryka,zawieszonyw
szkole więcej razy niż potrafi zliczyć, raz wyrzucony, pobity iks razy, postrzelony, niemal ugodzony
nożem,zostawionynapewnąśmierćnaparkingu,niemającyojca,bezdomny,bezkorzeni.Jakimcudem
zasłużyłem na tę zjawiskową płomiennowłosą boginię o alabastrowej skórze i oczach jak pioruny? A
przecieżjesttu,wmoimpokoju,zemną,oplatadelikatne,skwapliwepalcewokółmojegopulsującego
fiutainaciągananiegoprezerwatywę,zsuwająwdółerotycznymgestem,któregonieśmiemprzerwać
oddechemczychoćbydrgnięciemmięśni.Patrzynamnietak,jakbyczytałamyśliwmojejgłowie,widzi
mnietakiego,jakimwidziałamniezawsze.
–Oz?–szepcze.–Jesteśtu?
Sunędłońmiwgóręjejudipodjeżdżamdotalii.
–Tak,skarbie,jestem.Taksiętylkodziwię.
–Czemu?–Siedziminaudach,kołyszesięlekko,opadającewłosyniecałkiemzasłaniająjejciężkie
piersi,audamanatylerozchylone,żeodsłaniającipkę,wilgotnązpragnieniamnie.
–Tobie.–Ztrudemprzełykamślinęimrugam,nagletakporuszony,żeniewiem,coztymzrobićani
jaktowyrazić.–Poprostuniemogęuwierzyć,żetuzemnąjesteś.Żecięmamimogętoztobąrobić.
Czekałaśtakdługonawłaściwymoment,nawłaściwegochłopakaijakimścudem,zpowodów,których
nie potrafię ogarnąć, wybrałaś mnie. Pojebanego, poranionego. Ty jesteś… doskonała. Perfekcyjna.
Każdy centymetr twojego ciała jest idealny. Masz taką piękną duszę. Twój umysł, serce, osobowość…
Świecisz w ciemności jak słońce. Rozświetliłaś mrok, w którym pogrążone było moje życie, a ja nie
wiem,jakmambyćmężczyzną,któregopotrzebujeszinajakiegozasługujesz,alechcęspróbować.Dla
ciebie,dlamnie,dlanas.Dlanaszejprzyszłości.–Mówiętowszystko,szczerze,prawdziwie,choćnie
jestemdotegoprzyzwyczajony.–Boże,słyszyszmnie?Gadamjakjakiśhisteryk.
AKyliepłacze.Kurwa,zepsułemwszystko,zanimsięwogólezaczęło.
–Oz,Boże!–Nachylasię,ajejduże,miękkiepiersimiażdżąmojąpierś.Dotykamoichustdrżącymi
wargami. Jej włosy opadają po obu stronach naszych twarzy, a ja czuję jej łzy, jej tłukące się serce,
roztrzęsionedłonienamoichpoliczkach.–Niewiem,conatopowiedzieć.Oprócztego,żejesteśtym,
kogochcę,kogopotrzebuję,nakogozasługuję.Iniejestemwcaleidealna,aleuszczęśliwiamnie,żetak
myślisz.Bojateżmyślę,żejesteśidealny.Pojebany,poraniony,piękny,twardy,silny,słodkiiseksowny.
Zsuwasięiciągniemnienasiebie.Zawisamnadnią,wsuwamsiębiodramimiędzyjejkolana,aona
obejmujemnieudami,trzymazaramionaipatrzywyczekująco,błagalnie.
–Naprawdętegochcesz?Zemną?Teraz?Napewno?–Muszęspytać,upewnićsię.
Śmiejesię.
– Tak, jestem strasznie pewna. I bardzo gotowa. Błagam cię, już nie wytrzymuję. Aż mnie boli w
środku.Moja…mojacipkapłonie.Pragnęcię.Dotknijmnie.Doprowadźdokońca.
Cholera.Ijakmamodmówić?Niemogę,aleiniemuszę.Dotykamjejdwomapalcami.Jestmokrai
ciasna.Wsuwamwniąpalce,głaszczę,pieszczę,zwilżamjejsokamiłechtaczkęitrącamtenkłębuszek
nerwów, pocieram go, aż Kylie dyszy i porusza się pode mną, jęcząc. Zataczam kółka, pocieram,
okrążam. Wchodzę głęboko, dotykam jej w środku, podkulam palce, żeby znaleźć ten punkcik, po
dotknięciuktóregowijesięiwarkotzamierajejwgardle,pieszczęłechtaczkę,ażwierzga,awidokjej
ekstazysprawia,żejestemtwardyjaknigdywżyciu.Mójkutasbłaga,żebysięwniejznaleźć.
–Oz…Japierdolę,Oz…–Otwieraoczy,unosibiodra,wyginaplecywłuk,ajejpiersigarnąsiędo
moichdłoni.
–Gotowa?–Trącamlekkowejście.
Kiwagłową,brakjejtchu,sięgamiędzynas,łapiemojegofiutaiustawiamiędzywargamicipki.
–Tak,skarbie,jestemgotowa.Bardzogotowa.
Delikatnie,powolisięwniąwsuwam,aleztrudemsiępowstrzymuję,bokażdedoznaniejejciasnego
śliskiegownętrzaprzyćmiewawszystko,coznałemjakodobreiprzyjemne.Niemogęoddychać,ztrudem
utrzymujęwłasnyciężar.Natrafiamnaopórwewnątrzniejiwiem,żeterazbędziejąbolało.Onateżcoś
czujeimarszczytwarz,ściągabrwi.
Zamieram.
–Wporządku?
Kiwagłową.
–Tak,tylkodajmichwilę.
–Boli?
Znówpotakuje.
–Tak,boli.Niebardzo,alejednak.
Całysiętrzęsę,desperackopragnęsięporuszyć,aleniemogę,niewolnomi,niezrobiętego
–Powiedzmi,czegopotrzebujesz,czegochcesz.
Łapiemniezaramionaiwbijamipalcewskórę.
–Poprostuzróbto.Przebijsię.
Biorę głęboki wdech i waham się, ale potem opieram się czołem o jej czoło i wchodzę głęboko.
Czuję,jakopórpęka,aonaostrowciągapowietrze.
–Cholera,tobolało.
–Przepraszam,Ky,strasznieprzepraszam…–Niemogęznieśćwidokubólunajejtwarzy,aleczas
mija,jestemwniejpogrążonyiwidzę,jakjejminasięzmienia.
Kręcigłowąiprzyciskamipalcelewejdłonidoust,żebymnieuciszyć.
–Nieprzepraszaj.Jużnieboli.Wporządku.
Szerzejotwieraoczy,ajaniemogęsiępowstrzymaćilekkoporuszambiodrami,żebyulżyćmojemu
pulsującemu,spragnionemukutasowi.Jestmiwniejcudownieimuszęsięruszać,aleniezrobiętego,aż
będziegotowa.Jednaktegodrobnegoruchuniemogępowstrzymaćionaażwzdycha.
– Och! Zrób to jeszcze raz! – Głos jej drży, ale w równym stopniu z oszołomienia, jak z rozkoszy.
Więc wycofuję się najostrożniej i najdelikatniej jak potrafię, a ona przesuwa ręce z moich ramion na
boki, a stamtąd na tyłek. Kładzie mi dłonie na pośladkach, a kiedy się waham, lekko popycha mnie w
siebie.–Oooooomójboże.Cudownie.Jeszczeraz,skarbie.
Uwielbiam,kiedytakdomniemówi.Tosprawia,żetaidiotyczna,rzewnaczęśćmojejduszyzaczyna
sięmazać.Wycofujęsięiwchodzęgłębiej,terazjednymruchem,aonawciągapowietrzeiterazmocniej
napieranamójtyłek,żebymsięporuszał,poruszał!Unosiplecynadłóżkiem.
– Boże, Kylie, jesteś cudowna – szepczę, przyciskam usta do jej ucha i mruczę stłumionym, niskim
głosem.–Uwielbiambyćwtobie.Jesteśtakaciasna.
–Oz,kurwa!Niewiedziałam…Niemiałampojęcia…–Wjejgłosieażgęstoodemocji,zachwytui
innychskładników,którychniemogęterazwyróżnić.–Niewiedziałam,żetotakbędzie.Czujęsiętaka…
pełna.Wypełnionatobą.Niewiedziałam.Taksięcieszę,żeczekałam.Iżetoty.
Patrzymysobiewoczy,aonapłacze.Łzypowoliściekająjejpotwarzy.Opieramsięnajednejręce,
a drugą je ocieram. Wiem, że to dobry płacz. Obejmuje mnie za szyję, przyciska mocno do siebie i
poruszamy się razem. Unosi usta na spotkanie z moimi i teraz istnieje tylko Kylie, tylko jej ciało
spajającesięzmoim.Nigdywcześniejniebyłokogośtakiegoaniczegośtakiego.Cokolwiekczułemczy
robiłem wcześniej, teraz nie ma znaczenia. Nijak się ma do tego, co przeżywam w tej chwili. Te inne,
pozbawione znaczenia razy były jak pojedyncze płomienie świec palące się przez moment w kącie
pustegopokoju.Ato…Onajestsłońcem.Kylie,jejoddechwmoimuchu,jejramionawokółmnie,jej
wargiszepczącewzachwyciemojeimię,jejnogioplatającemniewpasie,żebyzagarnąćmniegłębieji
bliżej. To nie tylko słońce, a cała galaktyka, wszechświat wypełniony nieskończoną liczbą gwiazd
lśniącychwniezrównanymblasku.
–Och,Oz.Jesteśmój.–Wierzgapodemną,otwierausta,żebywypowiedziećmojeimię.
–Tak,jestemtwój.–Toprawda.Jestemjej.Nigdynienależałemdonikogo.Alejużnależę.
Czuję,żezaciskasięwokółmojegofiuta,tracękontrolę,wślizgujęsięzagranicę.Zaczynaporuszać
biodrami w szaleńczym tempie, napiera na mnie, nasze kości biodrowe zderzają się, zaciska ramię na
mojej szyi z dziką siłą, a ja utrzymuję się nad nią na jednej ręce, bo drugą dłoń splątałem z jej. Nasze
palcesięzaciskająisłyszęsiebie,jakmruczę,dyszę,jęczę.
– O Boże, Boże – dyszy ona. – BożebożebożebożebożebożeOz, o kurwa, nie przestawaj, nie
przestawaj!
Śmiejęsię.
–Nibyczemumiałbymprzestać?
Śmiejesięzemną.
–Niewiem,aleitaknieprzestawaj.Dojdętakmocno,takkurewskomocno.
–Jateż,Cukiereczku.Zachwilę.Boże,Kylie,dochodzę.
–Tak,tak!–Wbijamipaznokciewplecy,zsuwamidłońnatyłek,ajejmiednicaobijasięomoje
biodra.Wydajezsiebiejękpozbawionysłów.
Dochodzimyrazem.Tojakwybuchatomowy.Każdakomórkawmoimcielerozpalasięieksploduje
z siłą supernowej, a ja nie mogę się powstrzymać od nacierania raz za razem. Na szczęście Kylie
odpowiadanamojeszaleńcze,mocnepchnięciawłasnymi,ajedynydźwięk,jakiwydobywasięzjejust,
tomojeimię.Razzarazemwyśpiewujeje,apotemwreszciezwalniamyipadamybezwładnie.
Nachwilęopadamnanią,boniemamjużsiłyutrzymywaćswojegociężarunaręce.Obejmujemniei
kojącymi dłońmi krąży po moich plecach i szyi. Dotyka ustami mojego ucha i łaknie powietrza. Owija
nogiwokółmoichkolan.Podnoszęsię,aleprzytrzymujemniewmiejscu.
–Nie,nieidź.Uwielbiamczućnasobietwójciężar.
–Zmiażdżęcię!
Obejmujemnieramionamiinogami.
–Idobrze,zmiażdż!
–Wariatka!–Śmiejęsię.
Kiwagłową.
–Żebyświedział.
Zostajemytaknajakiśczas.Niemampotrzebysprawdzać,ileupłynęło.Wkońcuzsuwamsięznieji
idę do łazienki, żeby zdjąć i wyrzucić prezerwatywę. Kiedy wracam, ona leży na brzuchu, nakryta
prześcieradłem do wysokości pupy, a włosy ma rozsypane na poduszce. Otwieram okno i zapalam
papierosa, palę powoli i patrzę na śpiącą w moim łóżku Kylie. Ja też jestem senny. Gaszę papierosa i
wślizgujęsięobokniej.Przyciskamplecydościany,żebymiałamiejsce.Niechcęjejbudzić.Mruczycoś
niezrozumiałego.Nachwilęotwieraoczy,akiedymniewidzi,przysuwasię.Układamjejgłowęnamojej
piersiiokrywamnas.Kolejnypierwszyrazdlanasobojga.Leżęznią,przytulamjądosiebieiśpimisię
lepiejniżkiedykolwiekwżyciu.
–Cholera!
Budzęsięnadźwiękjejspanikowanychsłów.
Siadam.
–Cojest,Cukiereczku?
–Jestprawiepierwsza.Powinnamwracać.
–Októrejmusiszbyć?
Wzruszaramionami.
–Niemamwyznaczonejpory.
–TomożewyślijojcuSMS,żebywiedział,gdziejesteś?
Dotykaekranukomórki,ajazaglądamjejprzezramię.
„JestemzOzem,meldujęsię”.
Kilkasekundpóźniejprzychodziodpowiedź:
„Dzięki,wróćprzeddrugą.KC”.
„OKJCT”.
Wysyła,odkładatelefoniwstaje.
Wtedyobojewidzimynaprześcieradleplamękrwiiżadneznasniewie,jakzareagować.Patrzęjej
woczy.
–Nicciniejest?
Kręcigłową.
–Nie.Możetrochęboli.Alewporządku.Przepraszamzaprześcieradło?–Brzmitojakpytanie.
Wzruszamramionami.
–Nocoty.Totylkoprześcieradło.Zarazsiętymzajmę.
– Dobrze. Ja muszę siku. – Wstaje, naga, a ja nie mogę oderwać od niej wzroku. – Twoja mama
wracaniedługo?Mamsięubrać,zanimpójdędołazienki?
Machamręką.
–Nie.Nigdyjejniemaprzeddrugą,azwyklewracaotrzeciej.
Kyliejestwłazience,ajaściągamprześcieradłazłóżka,zwijamjewkłąbiwyrzucamdośmieciw
kuchni. Potem wyjmuję worek z kubła, zawiązuję i wystawiam przed drzwi. Ścielę łóżko czystym
prześcieradłem i myślę o tym, że nie mam absolutnie żadnej ochoty, żeby zajarać. Wcześniej, z
przypadkowymi dziewczynami w przeszłości, jaraliśmy przed i po, żeby stłumić uczucie bezbronności.
Takbyłołatwiejudawać,żetonicnieznaczy,zachowywaćsięnormalnie.Jakbyliśmynapalenipouszy,
jednorazowa natura naszych kontaktów wydawała się zupełnie normalna. Przy Kylie jestem trzeźwy.
Jestem totalnie sobą, w pełni świadomy, jak bardzo wyjątkowe było to, co nas przed chwilą spotkało.
Rozkoszujęsiętąwyjątkowościąiprzyznaję,żetarzeczywistość,taważnośćidogłębnysenssprawiły,
żebyłotonieskończenielepsze.Niemiałonicwspólnegoztym,corobiłemkiedyś.Absolutnienic.
DrzwisięotwierająiKyliewraca.Zamykazasobą,apotemstaje,opierającciężarciałanajednej
nodze.Uśmiechasięnieśmiało,oczyjejlśniąszczęściem.Patrzynamnieinicniemówiażniemogętego
znieść.
–Noco?–pytam.
Wzruszaramionami.
–Nic.Patrzęnaciebie.Jesteśpiękny.Szczególnieteraz.Nagi,zrozpuszczonymiwłosami.Całydla
mnie.
Wkońcuskracadystansisiadanałóżku.Widzę,żesięuczesałaipachniemydłem.
–Ja?Nocoty.Aledzięki,skarbie.Totyjesteśpiękna.
–Słuchaj,jakmówię,żejesteśpiękny,znaczy,żejesteś.Dlamnie.Niemusiszsięzastanawiać,czyto
prawda.–Śmiejesię.–Cozafilozoficznarozmowa!
–Aniezrażacię,żeniejestemtakimpewnymsiebiesamcem?
Kręcigłową.
–Nie.Bowłaśnieżejesteś,szczególniekiedyotymniemyślisz.Poprostunieumieszprzyjmować
komplementów,alekiedyjesteśsobą,stajeszsiępewny.Maszświadomość,kimjesteś,iniestwarzasz
problemówanisięnietłumaczysz.Kręciszmnie.Przyciągnęłomnietodociebie.Jesteśinnyniżwszyscy,
ale masz to w dupie. Kocham cię. Musisz tylko pogodzić się z tym, że ja uważam, że jesteś piękny, na
zewnątrziwśrodku.Maszwady,pewnie,żetak.Miałeściężkieżycie,aletoniesamowite,żemimotego
potrafiszbyćdlamnietakiczuły.
–Nocóż,dzięki.
Wzruszaramionami.
–Mówię,jakjest.–Najejustachrozkwitapowolnyuśmiech.–Mamjeszczegodzinędopowrotu.Co
robimy,żebyjakośwypełnićczas?
Wchodzęwtęgrę.
–Hm.Wsumieniewiem.Możepooglądamytelewizję?Albopogramywscrabble?
Śmiejesięlekkim,zachwycającymśmiechemprzypominającymbrzmieniedzwoneczka.
–Nuda!Proponuję,żebyśsiępołożył,ajasprawdzę,ilepotrwa,zanimznówcistanie.
Kładęsięnaplecach,aonasiadanamnieokrakiem.
–Podobamisiętazabawa–mówię,apotemzamykamoczy,boczujęjejpalce,głaszcząmnie.–Ale
obstawiam,żetoniepotrwadługo.
Przesuwa palce po moim członku, a potem zamyka w dłoni główkę. Już czuję, że krew rusza na
południe,wypełniamnie.
–Prawiewogóleniepotrwa–mamroczeKylie.–Agdybymzrobiłatak?–Nachylasięioblizuje
mnie, muska językiem, a potem znów używa dłoni, gdy zaczynam pęcznieć. – Boże, Oz, jak ja to
uwielbiam.Patrzeć,jakrobiszsiętwardy,dotykaćcięiwiedzieć,żepotrafiędoprowadzićciędotakiego
stanu.Czuję,jakbymmiałamoc.
–Robięsiętwardynasamąmyślotobie–mówię.
Głaszczemniedługimi,powolnymipociągnięciami,ajajestemodnowasztywnyigotowy.
–Chybajuż?
Kiwamgłową.
–Teżtakmyślę.Powiedz,nacomaszterazochotę,Cukiereczku.
Odpakowujeprezerwatywęirozwijają.
Jęczę.
–Boże,uwielbiam,jakmijąnakładasz.–Trzymamjązabiodra,kiedysięnamniesadowi.–Rób,co
chcesz,skarbie.
–Takimamzamiar.
Matko,jestemniąopętany,oszołomionysposobem,wjakibierzesobie,cochce,takchętnie,zpasją.
Jestgotowanawszystkowmoimtowarzystwie.
Trzymamojegofiutawjednejręce,adrugąopierasięomateracprzymojejtwarzy.Siadanademną
okrakiem,zawieszatyłekwpowietrzuinakierowujemniedoswojegowejścia.Mrużyoczy,otwierausta
iniewahasięnawetsekundy.Wsuwamniewswójciasny,gorącyiwilgotnytunel,Wzdychaotwartymi
ustami,gdyjąwypełniam.
–Cholera,jesteśtaki…wielki!Niewiem,jakimcudemsięwemniemieścisz.–Opadanadółinasze
biodra się spotykają. – Ale jakoś się to udaje i jest idealnie. Tak jakbyś był stworzony, żeby mnie
wypełniać.
Pochylasięicałujemniewgardło.Mojedłonie,błądzącpojejciele,pobiodrach,bokach,łapiąjej
cycki i gładzą twarz. A przez cały ten czas ona po prostu siedzi na mnie, nie poruszając się. Oboje
myślimyotym,żepasujemydosiebiejakdwakawałkiukładankiiżetojestniewiarygodniepiękne:ona
nade mną, całująca mnie całego, tak jakby nie mogła się mną nasycić, i ja całujący ją, gdzie tylko
dosięgnę,sycącysięjejmlecznobiałą,miękkąjakaksamitigorącąjakogieńskórą.
Łapię jej brodawki w zęby, ważę piersi w dłoniach, otaczam palcami jej biodra. Oczy ma jak
najgorętszyogień,jakpioruny,jakprądelektryczny,jakocean;oddychaurywanymiwdechamiinachyla
siędomnie,kładziemigłowęnapiersi,wyginaplecyiwysuwamniezsiebietak,żeprawiewypadam,a
jaażdrżę,bopotrzebujęwejśćwniąmocnoigłęboko.Alenierobiętego,pozwalamjejnasprowadzić,
zasmakowaćwbólupustki.Jęczyiwprowadzamniezpowrotem.Podnosisięnałydkach,balansuje,ajej
piersikołysząsięciężko,kiedyprzeczesujewłosypalcami,zamykaoczy,wyginasięiodchylagłowę.
–Gotowy?–pytabeztchu.
– Bardzo gotowy. – Trzymam ją za biodra i patrzę, wypełniam nią oczy, duszę i pamięć, jej
wizerunkiemkuszącego,erotycznegopiękna.
Napieranamnieruchembioder,zagryzadolnąwargęiznówtorobi.Unosisięiopada.Jęczymoje
imię. Unosi się, opada, jęczy. Wchodzimy w rytm: powolne, rozkoszne wysuwanie, pustka, a potem
wypełnienie, kiedy się w nią wsuwam i dogłębna, bogata pełnia. Każdy ruch jest przemyślany. Potem
szybciej,unosisięnamocnych,jędrnychudach,ajadalejczekamnanią,dopasowujęsiędoniejijadęw
górę,kiedyonawracanadół.
–Poliżmojecycki.–Patrzywdół,aleniezwalnia.–Possijje.
Podnoszę się, a ona opada. Biorę jej lewą brodawkę do ust i ssę, skubię, lekko gryzę, liżę, całuję
aureolęiniewiarygodniemiękkąskóręwokół.Onajęczy,przyciskamojągłowędopiersi.Przenoszęsię
doprawejbrodawkiigryzęjątrochęzamocno,więcpiszczy,aleuśmiechasię,kiedynaniąpatrzę,więc
wiem,żeniezrobiłemjejkrzywdy.
Falujeteraznademną,ujeżdżamniewostrym,szybkimrytmie,odchylasiędotyłu,łapierównowagę,
napiera, bierze ode mnie wszystko, czego chce, i daje mi to, czego tak bardzo potrzebuję. Jesteśmy
złączeni, dwa istnienia zlane w jedno. Słyszałem takie teksty, że seks polega na tym, że kobieta i
mężczyznastająsięjednym,alenigdytegoniedoświadczyłemitylkosięwyśmiewałemztakichłzawych
historyjek,aleBoże,terazrozumiem.Czujęto,takintensywnie,żeniemalmnieprzeraża.Czujęwsobie
każdą molekułę jej duszy, czuję, że ona pożera mnie całego, a ja nie mam najmniejszej chęci, żeby się
wycofać. Nigdy nigdzie nie należałem, nie pasowałem, nie byłem częścią niczego. Ale teraz jestem
częścią„nas”zKylieijestemcałkowiciestracony.
Patrzę, jak dochodzi. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak pięknego. Nie krzyczy, ale głośno i
desperacko łapie powietrze, szaleńczo porusza biodrami, ujeżdża mnie, z moim kutasem zatopionym
głębokowjejwnętrzu.Wbijapaznokciewswojeciało,takjakbybuzowaławniejfontannaognia,aona
próbowała ją uwolnić w każdy możliwy sposób. Trzyma się piersi i miażdży je, jęcząc i wzdychając,
ujeżdżamniedziko,ajamogętylkodotrzymywaćjejkroku,odwzajemniaćpchnięciezapchnięcieiczuję,
jak przetacza się we mnie fala mojego spełnienia. Łapię ją za biodra i ciągnę na siebie, wbijam się w
nią, a jęk, który z siebie wydaję, brzmi jak jej imię, wyśpiewywane tak samo, jak ona ostatnio nuciła
moje.
Ma otwarte oczy i patrzy na mnie, ja też nie mogę oderwać od niej wzroku, nawet jeśli instynkt
nakazujemizamknąćoczy.Trzymamjeotwarteipozwalamjejwejrzećwemnie,kiedydochodzę.Nasze
biodraspotykająsięwcorazwolniejszychuderzeniach,apotemzamieramyionaopadanamnie,dysząc
ciężko. Nie czuję na sobie jej ciężaru, przytulam ją, odgarniam jej włosy do tyłu, głaszczę jej plecy i
muskampopupie.
– Było jeszcze lepiej niż za pierwszym razem – mamrocze. – Nie mogę się doczekać, jak będzie
jeszczenastępnym.
–Jateż.
–Mogętakspać?–Zagrzebujesięwemnie,ajaprzytulamjąmocno.
– Pewnie, skarbie. – Czuję, że się z niej wysuwam i krzywię się. – Tylko to wywalę. – Ściągam
kondom i zawiązuję go nieudolnie, ale skutecznie, a potem wpuszczam w przerwę między ścianą a
łóżkiem,żebywyrzucićpóźniej.
–Niechcęsięjużnigdyruszać.Chcętakzostaćnazawsze–mruczymidoucha.
–Jateż.
Zapadacisza,swobodnainiewymuszona.Czuję,żeKylieodpływawsen,alewiem,żejaniemogę
zasnąć, bo ona musi wrócić na czas do domu. Ciężko mi idzie. Przygniata mnie jej ciepły, rozkoszny
ciężar,łaskocząmniejejwłosy,czujęjejoddechnaszyi,palcewplotłaczuleizoddaniemwmojewłosy
izłożyłajekołomojejszyi.Nigdywżyciuniedoznałemtakiejdoskonałości.Nigdy.
Naciągamprześcieradło,żebytrochęnasokryćiczuję,żeteżodpływam.Staramsięniezasnąć,ale
nicztego.
Budzi mnie dźwięk otwierania i zamykania drzwi wejściowych. Mama wróciła wcześniej, odkłada
rzeczy,zapalapapierosa.Patrzęnazegarek:pierwszatrzydzieścidziewięć.Cholera,Kyliemusiiść.
Otwierająsiędrzwidomojegopokojuimamawydajezaskoczonypisk,kiedywidziśpiącąnamnie
nagądziewczynę.
–Zamknijdrzwi,mamo–mówięspokojnie,aledalekomidotego.
NadźwiękmojegogłosubudzisięKylie,odwracasiędodrzwiitężeje.
–Szlag.
Zsuwasięiokrywaprześcieradłem.
–Dzieńdobry…–zaczyna,alemamajużzamknęładrzwiijesteśmysami.–Boże,Oz,twojamama
naswidziała.Takmiwstyd!
– Przecież nic się nie stało, skarbie. W porządku, to nic takiego. – Odgarniam jej z oczu włosy. –
Przyszławsamąporę,robisiępóźno.
Kyliepatrzynazegar.
–Cholera,muszęiść.
Jęczę.
–Musisz.Alejaniechcę,żebyśszła.
–Jateżnie.
Wstaję, podaję jej ręce i pomagam się podnieść. Oboje się ubieramy i opuszczamy sanktuarium
mojegopokoju.
Mama siedzi na kanapie, pali papierosa, pije piwo, a w telewizji leci powtórka jakiegoś reality
show, w którym zgraja bogatych wiedźm wrzeszczy jedna na drugą. Zerka na nas, kiedy wchodzimy, a
atmosferarobisiębardzo,bardzodziwna.
–Cześć.Ktotojest,Oz?
–Tomojadziewczyna,mamo.KylieCalloway.
–Dzieńdobry.–Kylieniewie,copowiedzieć,jaksięzachowaćiczypowinnaodnosićsiędotego,
cosięprzedchwiląstało.
Postanawiamwziąćtonasiebie.
–Słuchaj,taakcjasprzedchwili…
Mamapodnosirękę,żebymnieuciszyć.
–Jesteśdorosły.Niemusimyotymrozmawiać.Odtejporybędępukać,atyzamykajdrzwi.
–Dzięki.
–Dbaszowszystko,prawda?–pytaprzezchmurędymu.
–Tak,mamo,słowo.Aterazkoniectematu.–KładędłońnaplecachKylieipopychamjądodrzwi.
–Dowidzenia–mówioficjalnieKylie.
–MówdomnieKate.Narazie,skarbie.
OdprowadzamKyliedoauta,pilnuję,żebywsiadłabezpiecznie,apotemnachylamsiędootwartego
oknaimówię:
–Zamknijdrzwi,ajakktośsiębędziekręciłwpobliżu,przejeżdżajnaczerwonym.
–Oz.–Przeczesujemiwłosy.–Chciałabymmóczostać.Żebyśmynigdyniemusielitegorobić.To
znaczy żegnać się. – Robi minę: ściąga brwi i sznuruje usta. – Twoja mama przyjęła to lepiej niż
sądziłam.
–Wiesz,natymetapiejesteśmyconajwyżejwspółlokatorami.Mieszkamznią,żebypomócjejpłacić
czynszirachunki.Onamaswojeżycie,ajaswoje.
–Czyliwzasadziejesteście…przyjaciółmi?
Długonieodpowiadam.
–Musimyterazotymmówić?
–Nie.Poprostubyłamciekawa.
–Możnabypowiedzieć,żejesteśmyprzyjaciółmi,tylkożeonamiwielurzeczyniemówi.Niewiem
kompletnie nic o moim ojcu, nie chce powiedzieć ani słowa. Wiem, że już ci mówiłem. O niej też w
zasadzieniewiemzadużo.Aijanieopowiadamjejoswoimżyciu.Więc,czytojestprzyjaźń?Jakdla
mnieprzyjaźńpoleganadzieleniusię.Mówieniusobieróżnychrzeczy.Jaimamategonierobimy,więc
czy jesteśmy przyjaciółmi? Nie wiem. Ale ja w ogóle nie mam przyjaciół, więc nie powinienem się
wypowiadać.Onajestmojąmatką,jedynąrodziną,jakąmam.Jedynymstałympunktemwmoimżyciu.W
jakiśsposóbmogęnaniąliczyć.Dbała,żebymmiałdachnadgłową,miałcojeśćiconasiebiewłożyć.
Niebiłamnieiniesprowadzaładodomustadfacetów.Nawetniewiem,czymiałakiedyśfaceta.Jeśli
tak, nic o tym nie wiedziałem. – Sam słyszę, jak to mówię, i nie wiem, co o tym myśleć. – Zawsze
wypełniała swoje macierzyńskie obowiązki. Pilnowała, żebym chodził do szkoły, robiła mi śniadania,
jakbyłemmały,całowaławbolącemiejsce.Aleczyjesteśmyzesobąblisko?Niepowiedziałbym.Nie
takjaktyitwoirodzice.Jaimamajesteśmyjakdwieosoby,któreprzypadkiemzetknąłlos.
Kyliekręcigłową.
–Tosmutne.
Wzruszamramionamiistaramsięwyglądaćnonszalancko,choćwcalesiętaknieczuję.
–Możeitak.Niewiem.Jestjakjest.
Kyliemarszczybrwi.
–Nieznoszętegozdania.Towymówkadoakceptowaniatego,czegoniedasięzaakceptować.
–Acomam,twoimzdaniem,zrobić?Niezmienięmamy.Niezmienięprzeszłości.Czasemnaprawdę
trzeba zaakceptować nieakceptowalne. – Gorycz w moim głosie i zblazowana obojętność zniesmaczają
nawetmnie.
Kylielekkomnieciągniezarozsypanenaramionachwłosy.
–Chodziłomitylkootowyrażenie.Nieociebieitwojeżycie.
Wzdycham.
–Wiem.Poprostutematmamyczasemmnieprzerasta.–Nachylamsiędookna,aonazadzierabrodę,
żebymniepocałować.
–Jedźostrożnie.
–Napiszę,jakdojadę.
Kiwamgłowąiodchodzęodauta.Obserwuję,jaksięwykręcanafoteluipatrzyprzeztylnąszybę,
cofając, a potem wracam do domu i zdumiewam się swoim życiem, tym, co się stało. Pierwszy raz
zaczynam widzieć jakąś szansę. Tak jakby życie nie było tylko czymś do odbębnienia, ale jakby mogło
dawaćradość.
Nadzieja pęczniejąca mi w piersi aż mnie przeraża, bo jest jak delikatny, młody kiełek, wiotki,
zielony i nowo powstały, który może zabić najlżejszy powiew wiatru. A trupy pozamykane w mojej
ciemnejszafieażsiętrzęsąprzednadchodzącąburzą.
Colt
Ściskaniewdołku
C
zasem aż człowieka ściska w bebechach. Przez całe miesiące albo tygodnie ból, pustka i
przeczucie, że coś się zbliża. Nienawidzę tego stanu. Jakby się czegoś zapomniało, ale nie wiadomo
czego.
Jakbysiępatrzyłowewstecznelusterkoiwidziało,żesamochódzanamijedziestanowczozaszybko,
amystoimynaświatłachiwiemy,żeniemasiły,żebyuniknąćzderzenia.
NiechodzioNell.Zniąwszystkodobrze.Jestsobąirobito,cozwykle.Niechodzionas.Jesteśmy
szczęśliwi.Zakochani.Pieprzymysiędonieprzytomnościkilkarazywtygodniuinigdyniemamydość.
Nie chodzi też o mnie, ja to ja. Grzebię przy motorze, który jest już prawie gotowy. Pracuję z The
HarrisMountainBoys,montujęalbum,żebyśmymoglijużmyślećotrasie.
Więcwczymrzecz?
Kylie,OziBen.Topsujewszystko.KylieiBenpokłócilisięwgarażu,ajaodtamtejporyznimnie
gadałem.Chodzinazajęcia,treningi,pakuje.Alemyślę,żetaknaprawdęjestgdzieindziej.
Czasemwidzę,jaksiedzinawerandzie,iczuję,żeażdymi,buzuje.
Rozważa i rozkłada na czynniki pierwsze. I wiem lepiej niż ktokolwiek, że nic mu z tego nie
przyjdzie.
NaKylieażmiłopatrzeć.WracaodOzaicałalśni.Naprawdęgolubi,aonmananiądobrywpływ.
Tymlepiejdlaniego.Dlanich.
Lubięwidzieć,żemojacórkajestszczęśliwa.
Każdą wolną chwilę spędza w piwnicznym studiu, jak szalona ćwiczy przed występem.
PrzyprowadzaOzanapróby,któretrwajądopóźnegowieczora.Potemjadądoniegoiwracapóźno.Nie
jestemkretynem,alecomamzrobić?Zakilkamiesięcykończyszkołę.
Niedługowyjedzienastudia.Terazprzynajmniejwiem,dokądwychodziioktórejwraca.Zkimjest.
Mogę wąchać jej ubranie, kiedy mnie mija, zaglądać jej w oczy i wyławiać z wypowiedzi bełkotliwe
słowa.Narazienicniepokojącego.
TylkoszczęściejejiOza.
NabuzowanieBena.
Itouczucie,żecośsięszykuje.Niewiem,cotobędzie,iniewiem,kiedysięwydarzy.Anajgorsze,
żeniebędęmiałnatożadnegowpływu.
Oz
Ocaliszmnie
J
estczwartek,dziewiętnastapięćdziesiątosiem.Wbarzeażwrze.Jestpełno.Niedoprzesady,ale
siedzisporoosóbwróżnychstadiachupojenia.PatrząnaKylieinamniezmizernymzainteresowaniem.
NelliColtsiedząprzymałymokrągłymstolikujakieśdziesięćkrokówodniskiejsceny,pijąbrowaraz
beczkiirozmawiają,czekająnanaszwystęp.
Podłączyliśmy się, dostroiliśmy, rozłożyliśmy nuty i teksty, powtórzyliśmy kolejność piosenek,
sprawdziliśmy,czymikrofonydziałająiodbębniliśmyresztęrzeczy,któresięrobiprzedkoncertem.
Czaszaczynać.Toniejestotwartywieczorekmuzyczny.Tosąobcyludzie,którychnieinteresujęja,
Kylieanimuzyka.Zagramyzapieniądzejakprofesjonalnimuzycy.
Chybasięporzygam.
Tylkożeniemogę.Więcbioręgłębokiwdech,łapięwpalcepiórkoinachylamsiędomikrofonu.
-Cześćwszystkim.Jaksięmacie?-Rozglądamsię,aletylkokilkaosóbnanaspatrzy,rozlegająsię
zetrzyklaśnięcia,aresztamanaswpoważaniu.-Nodobra.JajestemOz,atoKylie,alewidzę,żemacie
togdzieś.Wkażdymraziechwilowo.Więcmożezaczniemygrać?Uderzampalcamiwpudłogitarytuż
pod mostkiem, szybko odliczam do trzech, patrzę na Kylie, która siedzi przy pianinie, zwrócona
częściowodomnie,aczęściowodowidowni.
UśmiechasiędomnieinatrzyzaczynamygraćcoverDownJasonaWalkera.Ludziewtowchodzą,
podoba im się rytm. Kończymy śpiewać i zaczynają już zwracać uwagę, bo zorientowali się, że nie
jesteśmy totalnie do dupy. Gramy kilka współczesnych piosenek country, zaaranżowanych na nasze
potrzeby.Wtedysąjużnasi,podpowiadająkolejnepiosenki,gwiżdżą,kiwajągłowamidorytmu.
Kylieijajesteśmynakręceni,uśmiechamysiędosiebie.Jestsuper,cudownie,ekstatycznie.Czuję,że
żyję,jakbyprzezżyłypłynąłmiprąd,mojeciałowibrujeipobieraenergięzwidowniiodprowadzają
prosto do mojej duszy. Nie denerwuję się, nie boję się, nie mam zahamowań, jestem pewny. Bez
zatrzymaniaprzechodzimydojednejznaszychautorskichkompozycji,tej,którąjakopierwszązagraliśmy
nawieczorku.Ludziepoczątkowoniewiedzą,jaktougryźć,alepodkoniecpiosenkijużdzikowiwatują.
Muzykacichnie,ajapoprawiamsięnastołku,odchrząkujęinachylamsiędomikrofonu.
- Ten ostatni utwór napisaliśmy sami. Mamy nadzieję, że wam się podobał. Mamy jeszcze kilka
autorskich kompozycji, które chcielibyśmy wam zagrać. Ale wcześniej naprawdę świetna piosenka
zespołuSnowPatrolpodtytułemSetFiretoTheThirdBar.
Nazwa zespołu wywołuje gwizdy i rozproszone brawa. Kylie włącza efekt gitarowy. Przez ostatni
tydzieńrozkminiałem,jakibędzienajlepszy.
Po tej piosence gramy jeszcze kilka utworów country, nudnych, ale lubianych przez widownię, bo
można je śpiewać i miło się pod nie pije. Potem przerwa. Kylie i ja wychodzimy na podwórko za
kuchnią.
Jaktylkodrzwisięzanamizamykają,Kyliezaczynaskakać,piszczećiklaskać.
- Kochają nas! - Rzuca mi się w ramiona, chowa twarz w mojej szyi i wierzga nogami, kiedy
podnoszęjązziemi.-Mieścicisiętowgłowie?Spodobaliśmyimsię,naprawdędajemyradę!
Odstawiamjąnaziemię,obejmujęiprzyciągamdosiebie.
-Tojakieśwariactwo,alejestgenialnie.Wżyciubymniepomyślał,aleuwielbiamwystępować!
Stajenapalcachiobejmujemniezaszyję.
-Ajanigdyniemiałamwątpliwości.Masztakitalent,żetoażniedouwierzenia.
Niemogęjejniepocałować.
-Przecieżtowszystkoty.Wierzyłaśwemnie,popychałaśmnie.Gdybyniety,wżyciuniewpadłbym,
żejestemprzynajmniejniezły.
Czujęnaustach,żesięuśmiecha.
-Dobrze,tęzasługębioręnasiebie,aletalentjesttwój.
Uśmiech i śmiech rozgrzewają nas, przechodzą w pocałunek, ona przesuwa dłonie na mój kark i
przyciągamniebliżejtak,jakbymogłomiprzyjśćdogłowy,żebysięodsunąć.Drzwisięotwierają,więc
sięrozdzielamy,trzymamysiętylkozaręce.
-Wchodziciezapięćminut-mówiColtiunosibrew.
-Dobra-odpowiadam.
Wyciągadomnierękęiwymieniamyuścisk.
-Jesteściepoprostuzajebiści.Pękamzdumy.
Powinnotozabrzmiećprotekcjonalnie,ajapowinienemsięzirytowaćalbowściec,żetakmówi,ale
niedziejesięnicpodobnego.
Jestemcaływskowronkach,podjaranyiprzeszczęśliwyzjegopochwały.OdkogośtakiegojakColt
Calloway?Toniebyleco!
- Dzięki, tatusiu! Dziękuję, że przyszliście. Dzięki wam to jeszcze bardziej wyjątkowy wieczór. -
Kylieotwieraramiona,aColtuśmiechasiędoniejczule.
- Jak mógłbym to przegapić? - Całuje ją w czubek głowy, a potem ciągnie do drzwi. - Lepiej
wracajcie,wasiwielbicieleczekają.IchybawidziałemAndersenaMayerazRCA...
-Chceszmnieodnowazdenerwować?Dzięki!-KylielekkouderzaColtawramię.
-Niemapowodu,onjestwyluzowany.Iumierozpoznaćtalent.
-Ściągnąłeśgotu?!-Kyliemrużyoczy.
Coltpatrzynaniąniewinnie.
-Ściągnąłem?Niee.
-Tato!
Wzdychaimacharęką.
- Naprawdę nie. Gadałem z nim i wspomniałem, zupełnie niezobowiązująco, że wieczorem idę na
pierwszywystępmojejcórki.
Inicwięcej,przysięgam!Przyszedłzwłasnejwoli.
Kyliejęczy.
-Tojużsiękwalifikujenaściągnięcie!Wiedziałeś,żeprzyjdzie!
-Niewiedziałem.Miałemnadzieję.-ŁapieKyliezaramiona.-Posłuchajmnie,Ky.JeśliAndynie
zobaczywwaspotencjału,nawetniepodejdziepowystępie.Toniebędziemiałonicwspólnegozemną.
Niepodpiszekontraktuznikim,choćbytomiałabyćmojacórka,jeślimusiętoniezwróci.
Nie jest mi nic winien, więc napomknięcie mu, że tu gracie i żywienie nadziei, że przyjdzie, było
tylkominimalnymzwiększaniemwaszychszans.Resztanależydowas.Wiem,żechceszzapracowaćna
wszystkosama,bezpomocymojejimamy,aleniemożeszmizabronićangażowaćsięchoćodrobinę.
Kyliecałujegowpoliczek.
-Wiem,tatusiu.Idziękuję.
Kiwagłowąipopychajądodrzwi.
-Aterazidź.Idajcieczadu.-JaidęparękrokówzaKylie,alezatrzymujęsię,czującrękęColtana
ramieniu.-Tylkonasłówko.Onajestztobąszczęśliwa.Dobrarobota.Dobryzciebiechłopak,Oz.
Emocjeściskająmigardło.
-Dzięki.Todlamniedużoznaczy.-Wciągamgłębokopowietrzeiopanowujęsię.-Muszęiść.Do
zobaczeniapóźniej.
Druga część koncertu wypada jeszcze lepiej niż pierwsza. Przy stoliku Colta i Nell siedzi starszy
mężczyzna.Jestszczupły,elegancki,ubranywwypłowiałe,spranedżinsy,białąkoszulę,czarnypaseki
czarnebuty.Masrebrnewłosyzaczesanedotyłu,lśniące,ciemnebystreoczyiwąskieusta.Patrzynanas,
namnie.Obserwujemojedłonie,kiedygram.Widzę,żemyśli,zastanawiasię,rozważa,słuchauważnie
każdejnuty.TomusibyćtencałyMayer,koleśzwytwórni.
Kimonjest,prezesem?Łowcątalentów?Niewiem.Niemambladegopojęciaobranżymuzycznej,
nie wiem, jak to działa. Staram się o nim nie myśleć i skupić się na grze, śpiewaniu, oddechu,
oszczędzaniustrungłosowych.Nellprzyszłanakilkanaszychpróbwpiwnicyidałamiwskazówki,jak
lepiej śpiewać. Kiedy wcieliłem je w życie, od razu usłyszałem różnicę w brzmieniu swojego głosu.
Zwłaszcza opanowanie oddechu działa cuda. Teraz już wiem, kiedy brać wdech i kiedy wypuszczać
powietrze, na jakich nutach. Zamiast łamać sobie głowę, co myśli Andy Mayer, koncentruję się na
oddychaniu.Nakażdymakordzie,naruchachpalców.
GramyjeszczedwaoryginalneutworyikończymycoveremSheIsLoveParachute.
Sprowadziliśmytępiosenkędopodstawowychakordów,awcentrumpostawiliśmywspółbrzmienie.
Ćwiczyliśmy ją setki razy, bo wiemy, że to chyba nasz najlepszy cover. Nie mogę się powstrzymać od
zerkanianamężczyznęsiedzącegozCallowayami.Patrzęmuwoczy,widzę,jakwybijarytmczubkiem
buta,kiwagłowązaprobatą,apotemszepczecośdoNelliColta,niespuszczającznasoka.
Żegnamysięzwidownią,zbieramysprzętiwtedytaknaprawdędocieradomnie,cozrobiliśmy.Nie
mogę się podźwignąć. Przecież, cholera, w niecały miesiąc opanowałem materiał na dwuipółgodzinny
koncert.Paręrazysiępomyliłem,pogubiłemsłowa,ominąłemwers,alebeztragedii.Cowydajemisię
ostro niesamowite, biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej, znaczy przed tamtym wieczorkiem, nie
przyszłominawetdogłowy,żebymyślećowystępach.Nonie,jasne,wyobrażałemsobiegręwzespole
metalowym,aletobyłytylkomrzonki,wżyciubymniesądził,żecokolwiekztegomożestaćsięprawdą.
Nie mamy dużo sprzętu do spakowania, więc nie zajmuje nam to dużo czasu. Wkładam właśnie
futerałyzgitaramidobagażnikaciężarówkimojejmamy,którąpożyczyłemnatenwystęp,kiedyczujęna
ramieniurękę.Odwracamsięiwidzęgościazwytwórni.Kylieopierasięociężarówkę,niepatrzy,pisze
cośwtelefonie.Trącamją,ściskającmurękę.
-OzHyde-przedstawiamsię.
-AndersenMayer,RCArecords.-Mamocnyuścisk,aleniemiażdżący.Uśmiechasięprzyjaźnie.-
Muszępowiedzieć,żejestempodogromnymwrażeniemwaszegodzisiejszegowystępu.PannoCalloway,
jest pani równie utalentowana jak rodzice, więc nic w tym dziwnego. Ale pan, panie Hyde? Muszę
przyznać,żewpierwszejchwilipanawizeruneklekkomnieodrzucił.
Spodziewałem się... innego typu muzyki. Ale ma pan znacznie większy talent niż początkowo
zakładałem.
Dośćdwuznacznykomplement,aletylkowzruszamramionami.
-Pozorymylą.Alebardzosięcieszę,żesiępanupodobało.
-Maciejeszczejakieśautorskiepiosenki,którychdzisiajniezagraliście?Coverybyłydoskonałe,ale
wasz oryginalny materiał jest niebywały. Zaprzecza prawom gatunku, ale z dobrym producentem
moglibyśmy wycyzelować wasze brzmienie tak, żeby pasowało i do mainstreamowego rocka, i do
odbiorcówostrzejszegocountry.-Andersenjestwyraźniepodekscytowany.-Prawdęmówiąc,mamjuż
wgłowiepewnegoproducenta.Tonowatwarzwbranży,alejużzrobiłniesamowiterzeczy.Mielibyście
ochotęnaspotkanieznim?
Kylieijawymieniamyspojrzenia.
-Oczywiście!-odpowiadaonazanasoboje.-Musiałabymnajpierwporozmawiaćzrodzicami,ale...
- Jasne, na pewno będzie pani chciała skorzystać z ich doświadczenia w poruszaniu się po
zaskakujących szlakach branży muzycznej. - Ze srebrnego etui wyjętego z tylnej kieszeni wyłuskuje
wizytówkę. - Zadzwońcie do mnie rano, jak najwcześniej. Muszę przejrzeć z asystentką kalendarz, ale
chciałbymumówićsięzwamijakośwprzyszłymtygodniu.
PogadamzJerrymispytam,kiedymógłbydonasdołączyć.
-Brzmiświetnie-mówięiobydwojeściskamymurękę.
Potemonodchodziulicą,ztelefonemwręce,jużwybieranumer.Kiedyoddalasięnatyle,żebynas
niesłyszeć,Kylieodwracasiędomnie,oczymawielkiejakspodkiiażemanujepodnieceniem.
Jestempewien,żezarazsięhiperwentyluje.
- Cholera, Oz! Bożebożebożebożecholera! To był Andersen Mayer. Mamy spotkanie z Andersenem
Mayerem.AJerry?
Ciekawajestem,czymógłmówićoJerrymGrossie?Muszęspytaćtatę,alejeślitoon,to...wow!
-Dlaczego?
Widzę,żemózgKyliepracujezprędkościąmilionaobrotównaminutę.
- On produkował najlepszą muzykę, jaka wyszła z Nashville w ciągu ostatnich trzech lat. Pracował
przy nowej płycie Brenta Howella, która była niesamowita. W stylu ostrzejszych kawałków Erica
Churcha,TheOutsiders,tabajka...
-Dużowieszotejbranży,co?-pytam,bojestempodwrażeniem.
Wzruszaramionami.
-Chybatak.Wychowałamsię,słuchającrodziców.Sąniezależni,mająswojąwytwórnię,aleznają
wszystkich w tym mieście, a ja słuchałam uważnie. Tak naprawdę znam się tylko na muzyce. Tym się
chciałamzajmować,odkądpierwszyrazbyłamnakoncercierodziców.Miałamsześćlatisiedziałamna
krzesełkuzbokusceny.
Byłampoprostu...
oczarowana.Wtedywiedziałam,żebędętakajakoni.
-Ijesteśnanajlepszejdrodze.Uśmiechasiędomnie.
-Myjesteśmy!-Nachylasięicałujemnie.-Nochodź.
Idziemyświętować.
Bierzemy kasę od Dana, żegnamy się z Nell i Coltem, wcześniej streszczając krótką rozmowę z
Andersenem, i ruszamy. Oczywiście jedziemy do mnie, ale po tym, jak zanosimy sprzęt do mojego
pokoju,Kylieciągniemniezpowrotemnazewnątrz.
- Nie chce mi się siedzieć w środku. Jeszcze nie. Jestem za bardzo podniecona. Zabierz mnie na
przejażdżkęmotorem.
Proszę!
-Dokądchceszjechać?
Wzruszaramionamiisięuśmiecha.
-Nieważne.Niemusimywogólenigdziedotrzeć,chcętylkojeździć.
-Brzmisuper.
Więc jedziemy. Kupiłem Kylie skórzaną kurtkę na motor i właśnie ją wkłada. Silnik ryczy, szosa
umykaspodkół,aKyliemocnoobejmujemniewpasie.Kładziemipoliczeknaramieniu,rozpłaszczami
piersinaplecachijestidealnie.Ciepła,wiosennanoc,przejrzysta;księżycświeciwysokonaniebie,a
przezłunęmiastaprzebijająsięgwiazdy.ZostawiamyNashvillezasobą,odjeżdżamyodprzedmieściai
od świateł. Jedziemy, aż noc zrobi się ciemna i gęsta. Znajdujemy dwupasmową autostradę biegnącą
przezpola.
Zjeżdżam w boczną, gruntową drogę prowadzącą wzdłuż ogrodzonego pastwiska. Z jednej strony
rosną drzewa, z drugiej błyszczą pomarańczowe światełka zwieszające się z linii wysokiego napięcia.
Zatrzymuję motor, wysuwam nóżkę, zdejmuję kask i zawieszam na kierownicy. Kylie robi to samo,
wychylającsię zza moichpleców. Nie odsuwasię jednak, tylko prostujenogi i wciskami nos w kark.
Czujęnaskórzejejgorącyoddech,ajejdłoniewślizgująsiępodmojąkoszulkę,żebygładzićmniepo
brzuchuipiersi.
Świerszczegrają,agdzieśzoddaliśpiewająropuchy.Huczysowa,dziwnieiniepokojąco.Tutaj,z
dalaodmiasta,gwiazdysąjakdiamentowywelonrozciągniętyponiebie.Naichtlerogalikksiężycajest
blady.
Kyliestajenapodnóżku,przerzucanogęnadmotorem,tak,żebywylądowaćnabakuisiadatwarządo
mnie. Obejmuje mnie nogami. Całuje. Trzyma dłonie na moich policzkach, wdycha wydychane przeze
mniepowietrze,łakniemnie.Potrzebuje.
Przesuwamkciukiempojejkościpoliczkowej,całujęjągłębiejiszukamskrajujejkoszulki.Kiedy
znajduję,przesuwamjejdłońpoplecach.
-Pragnęcię-szepczemidoucha.
-Namotorze?
-Czemunie?
-Będziemymusieliuważaćnarury,sąciąglegorącejaskurwysyn.
Kyliezsiada,zdejmujekurtkę,stajeprzodemdomnieiściągaciemnozielonypodkoszulekzdługimi
rękawami,apotemstanik.
Rozpinaguzikciasnychczarnychdżinsówizrzucazestópbalerinki.
Zawiesza ubrania na kierownicy i stoi przede mną naga, tylko w biało-czarnych koronkowych
majtkach.Odwracasiętyłem,żebymipokazać,jakwysokosąwyciętenadpośladkami.Pochylasię,kusi
doskonałąkrągłościąpupyizdejmujebieliznę.Prostujesię,odwracazpowrotemdomnieipodchodzi.
Wtyka mi koronkowe majtki do kieszeni. Zdejmuje mi kurtkę, rozpina pasek. Odsuwa zamek rozporka.
Odpinaguzik.Wyciągamifiutazbokserekiobejmujegoręką.
-Toniesamowite.-Opierastopęnanoskumoichbutówizpowrotemdosiadamotoru.
- Być tutaj nago, z tobą. Na motorze? Matko, mogłabym dojść, po prostu to przeżywając. To takie
niegrzeczne.
-Iniebezpieczne.Ktośmożenasprzyłapać.
- Tym zabawniej. - Podnosi moją koszulkę i ściąga ją, a potem ciągnie w dół moje spodnie, żeby
uwolnićwięcej.
Podnoszęsięiwychodzęzdżinsów.Łapięjązabiodra,podnoszęinachylamsię,żebyzłapaćwusta
wyprężonąbrodawkę.
Ona jęczy, odchyla głowę, wije się pod dotykiem moich ust i nasuwa wilgotne wejście na mojego
pulsującegokutasa.
Jużmamwniąwejść,kiedyzamieramijęczę.
-Niemamygumki.Niewziąłem.Sąwdomu,wtorbie.
Kyliezaciskamipalcenaramionach,unosisięwyżejisamasięnamnienadziewa.
- Nie szkodzi. Łykam pigułki. Nie mogę czekać. Potrzebuję tego. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak
bardzo.
Zagryzamskóręnajejramieniuiwarczę.
- Cholera, Kylie, jasne, że sobie wyobrażam. Ja potrzebuję cię tak samo. Tylko nie chcę, żebyśmy
popełnilijakiśbłąd.
Opadaijesteśmyzjednoczeni.
-Nic,cozrobimyrazem,niebędziebłędem.Nic.OBoże.
Boże,tak,dokładnietak!Unoszębiodraiwbijamsięwnią.
Ujeżdżamniemocno,nasuwasięnamnie,głębokoiszybko.Żadnejfinezji,żadnejdelikatności,tylko
moje usta na jej cyckach, jej dłonie zostawiające czerwone ślady na mojej skórze, jej głośne,
niepohamowanejęki,naszezderzającesięciała.Niedzielinasnic,niemanicmiędzyjejimoimciałem.
Jej gorąca wilgoć obmywa mojego fiuta, ona mnie obejmuje, jej cycki cudownie podskakują, kiedy się
ruszamy. Nigdy nie było lepiej niż teraz, kiedy jesteśmy przed sobą całkiem nadzy. Nie ma intymności
donioślejszejniżta.
Trzymamjązatyłek,wsuwampalcewrowekmiędzypośladkami,łapięichtwardepółkule,unoszęją
ipozwalamjejopadać.Onateżsięrusza,jęczy,opieraomnieczoło,wspierasięnamoichramionach,
żebysiępoderwać.Przypadkowowsuwamśrodkowypalectroszkęzadalekoinatykamsięnajejciasną
dziurkę.
Zaciskamięśnie,zamiera,nagleprzestajeoddychać,jestzaskoczona.
-Boże,Oz,cotyzrobiłeś?-Odsuwasię,żebyspojrzećmiwoczy.Zaczynamodsuwaćręce.
-Przepraszam,skarbie,toniechcący.
Onaopada,uziemiającmojeręcepodswoimipośladkami.
-Zaczekaj,nie...Poprostusięniespodziewałam.-Unosisięipatrzymiwoczy.-Spróbuj.Tylko
kawałeczek.
-Co?Chceszżebym...?
-Dotknijmnietam.Troszeczkę.-Brakjejtchu.Jasięwaham,alepotemwkładamwniąśrodkowy
palec. Napieram tylko odrobinę. Ona się napina, unosi i wygina plecy w łuk, a ja czuję, że napięcie
odpuszcza.Wchodzętrochęgłębiejiczujęnaopuszcepalcaciepło.-Tak,tak,otak!Kurwa,Oz,podoba
misię!Dokładnietak!
Podnosisięiopada,ajatrzymamdłońnajejpośladku.Onajęczy,wijesię.Jejjękizmieniająsięw
krzyk,ajejruchstajesięszaleńczy.Mogętylkoruszaćsięznią,utrzymywaćrównowagęipozwolićjej
robićresztę.Nawetnieoddycham,niewierzę,żetosiędzieje,żepozwalamisiętakdotykaćiżetakjej
siętopodoba.Ruszasięostro,szybko,dziko,zkrzykiem.Jejgłosprzeszywaciszę,mójteż,bojateraz
dyszę,warczę,klnęimamroczęjejimię.Czuję,żeciepłemięśniezaciskająsięnamoimpalcu,apotem
rozluźniają,zaciskająsięirozluźniają,pulsują,aonawznosisięiopadajakwszale.
Gwiazdy lśnią nade mną, księżyc wychodzi, ziemia drży, a ja rozpadam się w niej, kiedy zaczyna
ogłuszającokrzyczećiniemalmiażdżymipalecwskurczach.Ruszamysię,nieustajemy.Niebopęka,a
planetydrżąworbitach.
Kylieopieraotwarteustanamoimramieniuidyszy.
-Japierdolę,Oz,toażbolało.Niemogęoddychać.Niemogęsięruszać.Skarbie,zabiłeśmnie.
Gwiazdyoblewająjejskóręsrebrnymświatłem,ajamogęsiętylkodziwić,zachwycać,przytulaćjąi
miećnadzieję,żenigdynieprzestaniemniepragnąć.Słowaprzewalająmisięwgłowie.Emocjewirują,
zderzająsię.Jednamyśldudni,domagającsięujścia.Ajednakstrachprzedwypowiedzeniemjej,przed
tym,comożeznaczyć,mnieprzerasta.
- Powiedz coś. - Kylie trochę się odsuwa. - Czuję, że o czymś myślisz. - Przeszywa mnie
przebłękitnymioczami,domagasięprawdy.
Wahamsię,wciągamwpłucapowietrzeimarzę,żebyzmieszanebyłozodwagą.
-Kochamcię.
Cholera,powiedziałemto.
Onazamiera.Wjejoczachwzbierająłzy.Jednaskapujepopoliczku.Kylieztrudemprzełykaślinę.
-Naprawdę?Śmiejęsię.
-Tak,naprawdę.Jużchybaodjakiegośczasu.Teraztylkozdajęsobiesprawę,jakbardzo.
-Ajakbardzo?-Szlochabezskrępowania,uśmiechasię,przysuwasiędomnie.Mrugamiprzełykam
ślinę.
-Kurewskobardzo.Takbardzo,żesięboję.Takjakby...
Gdybyśnie...Cholera.Topo
prostu przerażające. Nigdy nikogo nie potrzebowałem. A teraz potrzebuję ciebie i to sprawia, że
jestemsłaby.Bezbronny.Takjakbyśmiałakawałekmnieimogłagowkażdejchwilipokruszyć.
Przywieradomnie,jednoczynasrazem,amójmięknącyfiutsięzniejwysuwa.
-Niezrobiętego,przysięgamci.Przyrzekamnamojeżycie,namojąduszę,nawszystko,czymjestem,
żenigdycięnieskrzywdzęinigdycięniezostawię.-Odsuwasię,żebymmógłzobaczyćwjejoczach
prawdę.-Jateżciękocham,Oz.
Nigdyniebędęchciałanikogoaniniczegoopróczciebie.
Nigdy.Nigdyprzenigdy!
-Jateżnie,Cukiereczku.-Przytulamjąmocno.-Jateż.
Pochwilizaczynasięwiercićiostrożniezsuwasięzmotoru.
Krzywisię.
-Jestemtrochęupaprana...
Odchylamsięiwyciągamzsakwyzapasowypodkoszulek.
Stary i znoszony, ale czysty. Podaję jej, obserwuję, jak się wyciera, a potem oddaje mi złożoną
szmatkę.Odkładamjązpowrotemdosakwyipatrzę,jakKyliesięubiera.
Kiedy oboje już jesteśmy ubrani, kładziemy się na trawie na poboczu, gapimy się w gwiazdy i
gadamy. O występach, piosenkach, których covery moglibyśmy zrobić, o kontrakcie, na który mamy
szansętakszybko.Rozmawiamy,cochwilęprzewijasięsłowo„my”,„nas”.
Planujemywspólnąprzyszłość.Jestjasna,idealnaipełnanadziei.
Okołopierwszejnadranempostanawiamywracać.
Zatrzymujemysię,żebyzatankowaćiprzekąsićcośwMcDonaldzie.
Jestemtrochęzmęczony,więckupujędużącolęiwypijamcałą.
Potemwracamynadrogęidopierowtedydocieradomnie,jakdalekoodjechaliśmy.Jesteśmyjakieś
dwie,możenawetdwieipółgodzinyodNashville.Zpowrotemjedziesiędłużejniżwtamtąstronę,ale
byłowarto.Kylietrzymamniemocno,dotykamojegobrzuchaipiersi,przytulasiępoliczkiem.
Potemwszystkodziejesiętakszybko.Takkurewskoszybko.Jestemnaautostradzie,przejeżdżampod
wiaduktemizbliżamsiędowjazdu.
ObokmnieryczyTIR,blokujemiwjazdnalewypas.Onmniewidzi,tylewiem,aletonieonmnie
martwi. Martwi mnie smukłe, czerwone corvette, które z hukiem wpada na autostradę z wiaduktu. Ten
kierowca mnie nie widzi. Serce zaczyna mi walić. Ostro hamuję, ale to nie wystarczy. On się pakuje
przedemnie,jestemwjegomartwympunkcie,aonnawetniepatrzy.Widzę,żejednąrękąpiszęSMS-a.
Tenobrazdocieradomojegospanikowanegomózgu.Widzęjegotwarzoświetlonąprzezwyświetlacz
komórki,czarno-czerwoneskórzanesiedzenia,jegoprofil,tablicęrozdzielczą,jednąrękęnakierownicy,
drugązajętątelefonem.Niepatrzy,niezobaczymnie.Niezobaczynas.Kyliewpijasięwemnieiwiem,
żeterazionazdałasobiesprawęzniebezpieczeństwa.TIRsięnieodsuwa,niezdajesobiesprawy,co
siędzieje.Sekundypłynąirozszczepiająsięnachwilki,napojedynczeuderzeniamojegoserca.
Oddech. Oddech. Oddech. Co mam robić?! Przyśpieszyć? Wślizgnąć się między nich? Nie ma
miejsca. Staram się nie wpadać w panikę, ale już za późno. Daję po hamulcach i modlę się całym
pozbawionym wiary sercem, żeby utrzymać motor na kołach. TIR nas mija, a corvette wjeżdża przede
mnie.Jużchybawporządku.Oddychamzulgą.Jużbędziedobrze,jużdobrze.
TylkożezamnąpojawiasiękolejnyTIR,wielkiigłośny.
Klakson wyje, opony piszczą, kiedy zajeżdża mnie z lewej, ale tam jest auto, więc nie może tego
zrobić.Jajużhamuję,ztrudemutrzymujęrównowagę.Niemamwyboru,muszęodbićwzakręt.
Sercewalimitak,żeomalgoniewyrzyguję,adrenalinawalijakpiorun,strachdudnijakbębny.
Kyliekrzyczy.Mojetylnekołoślizgasię,ucieka,podskakuje.
Tracę kontrolę. Stracę ją. Będę musiał położyć motor. Dzięki Bogu, że zwolniłem, ale i tak będzie
źle.Pamiętamzkursów:trzebasflaczeć.
Nienapinaćsię.AlecozKylie?Kurwajapierdolę,nie,Kylie...
Czuję jak tylne koło uskakuje. Motor leci na bok. Pozwalam mu upaść, wysunąć się spode mnie,
odskoczyć. Nie ma czasu na nic innego, nie ma wyboru, wszystko dzieje się w tym potwornym
zwolnionymtempie,ajednakzaszybko,żebyzareagować.
Kurwakurwakurwa.
Upływająminutyinagleczassięzatrzymuje.
Uderzamoziemięizmuszamsiędorozluźnienia,dobezwładu.
Ślizgamsięnatyłku,motoruskakuje,ajaczujęKylie,słyszęjejkrzyk.Pędsprawia,żezarazzacznę
siętoczyć.Odwracamsięiwidzęją.Instynktraczejniżrozsądekzmuszamniedozłapaniajej.
Przyciskamjądopiersinajmocniejjakumiem.Obejmujęjąramionamisztywnymijakstalowepręty
zamkniętewokółjejkruchegociała.
Toczę się. Ból. Rozsypany czas. Toczenie się, turlanie, wirowanie, ślizganie. Wybój i wypuszczam
Kylie z objęć. Patrzę, jak odlatuje ode mnie, a potem sam widzę tylko szosę i niebo, szosę i - niebo,
przeszywamnieagonalnyból,ażwkońcusięzatrzymuję,lądującnatwarzy.
Niemogęoddychać,niemogęsięruszać,alemuszędoniejdotrzeć.
-Kylie!Kylie!-krzyczyktoś.Toja.Jakrzyczęschrypniętym,zdartym,desperackimgłosem.
-Oz...-słyszęją,choćledwo.Brakjejtchu.Alesłyszę.
Czołgamsię.Niemogęuruchomićnóg,ręceniewspółpracują.
Czujętylkoból.Cośgorącegoiostregorozlewasiępomoimłokciuiramieniu.Kolana.Alemuszędo
niejdotrzeć.
Czołgam się jakoś, nie patrzę na siebie, nie chcę wiedzieć, co mi się stało. Mam w ustach gorzki
żwir.Spluwamiczujęsmakkrwi,słonej,piekącej,śliskiejiciepłej.Ciężkodyszę,azustinosapryskają
mipiasekikurz.Osiadająnanozdrzachijęzyku.Gramolęsiępoasfalcie,zdzierampaznokcie,odpycham
siępalcamiunógisunęnakolanach.
Półmetra.Metr.Dwa.
Jest.DziękiBogu,żekazałemjejwłożyćskórzanąkurtkę.Tocienka,miękka,dośćdrogaskóra,ale
mimowszystkoochroniłają.
Dżinsymapodarteiczerwone,aleruszanogami,więcchybaniesąpołamane.
-Kylie...Kylie.Jestem.-Sięgamdoniejimrugammimopotuzalewającegooczy.Amożetokrew?
Niewiem.Onaoddychaciężko,wciągaurywaneoddechy.-Kylie.Oddychaj.
Oddychaj,proszę.
Wciążmanagłowiekask,wpełnizabudowany,taniczarnykask.Zaczynamsięznimszarpać,aona
pomagamigosobiezdjąć.
Krwawiąjejręce,maczerwoneknykcie,zdartedożywegomięsa.
- Oz? - Kask turla się w kurzu. Włosy kleją jej się od potu na twarzy. Oczy ma dzikie, wypatruje
mnie.-Oz?
Wyciągam rękę, odgarniam jej włosy. Leżę na brzuchu, jedną rękę mam przyciśniętą pod sobą. Z
palców,którymidotykamjejtwarzy,kapiemikrew.Mamcałkiemzdartepaznokcie.
-Gdziecięboli?Powiedz.Mówdomnie,skarbie.
-Lecicikrew.
-Nieważne.Nicminiejest.-Przesuwamwzrokiempojejciele,wypatrujęzłamań,krwi.-Niccinie
jest?Jesteśranna?
-Niemogę...oddychać.-Otwieraustaiłapczywiewciągakrótkie,desperackiewdechy.-Pierśboli.
Żebra.
-Nieruszajsię,dobrze?Bierzmałe,krótkiewdechy.-Przekręcamsięnaplecyijęczę,kiedyzmiana
pozycji przeszywa mnie piorunującym bólem. Grzebię w kieszeni, szukam telefonu. Wyjmuję go w
kawałkach,jestzmiażdżony.
-Masztelefon?
- W kurtce. W wewnętrznej kieszeni. - Trzęsie się, szybko mruga, walczy o każdy oddech, a ja nie
wiem,comam,kurwa,robić.
Ostrożnie rozpinam jej kurtkę. Znajduję telefon, w nienaruszonym stanie. Podnoszę jej koszulkę, na
żebrachjużtworząsięsiniaki,cośtamwyglądanapoprzestawiane.Możezłamane.Boże,błagam,niech
niemaprzebitychpłuc.Proszę.Proszę.Niechnicjejniebędzie.Nawetniewiem,kogotakproszę,ale
myśliniepohamowanewirująmiwgłowie.Wszystkosprowadzasiędoproszęproszęproszę.
Dzwoniępod911.
-Słucham,wczymmogępomóc?-Neutralny,spokojnymęskigłos.
-Wypadekmotocykla.NaI-40.-Zerkamzasiebieiztrudemodczytujęnumerzjazdu.
-Czyktośjestranny?
-Tak.Mojadziewczyna.Chybamapołamaneżebra.Niewiem.Makłopotyzoddychaniem.
-Apan?Cośsiępanustało?
-Niewiem.Mamtowdupie.Przyślijcietukogoś.Pomóżciejej.Proszę.Niechktośnampomoże.
-Karetkajużjedzie.Proszępowiedzieć,jaksiępannazywa?
-Oz.
-Ozijakdalej?
-OzHyde.
ZerkamnaKylie,którawciążztrudemłapiepowietrzeiwpatrujesięwemnie.Rzucamtelefon,biorę
ją za rękę i zaciskam. Słyszę cichy głosik wołający mnie po imieniu. Z trudem podnoszę telefon z
powrotemdoucha.
-Proszępana?Halo?Oz?
-Tak,jestem.
Mężczyznazadajemikilkapytań.Odpowiadamnawszystkie,aleinteresujemnietylkoKylie.Patrzę
na jej twarz, na siniejące usta, na lekko unoszącą się pierś, kiedy z trudem łapie płytkie oddechy. Nie
spuszczamyzsiebiewzrokuionateżściskamojądłoń,choćbardzosłabo.
- Kylie? Ściskaj moją rękę. Ja tu jestem. Nic ci nie będzie. Nic nam się nie stało. - Mrugam i tym
razemwiem,żetasłonaciecz,któraspływamipopoliczku,tołzy,niekrew.Alenieważne.Niemyślęo
niczym,tylkożebyKyliewyszłaztegocało.
Słyszęzoddalisyreny.Zbliżająsię.Światłamigają,oponyzgrzytająpożwirze,drzwisięotwierają,
rozlegająsięspokojnegłosy.
Widzę ubranych na niebiesko kolesi kucających przy Kylie, świecących jej latarką w oczy,
macających jej żebra i wreszcie nakładających jej na twarz maskę tlenową. Młody, gładko ogolony
chłopakzbliznamipotrądzikunachylasięnademnąipatrzyspokojnymibrązowymioczami.
-Proszępana?Nazywa
siępanOz?Kiwam
głową.
-Tak.CzyKylieztegowyjdzie?Nicjejniejest?Świecimilatarkąwoczy.
-Tak,nicjejniebędzie,obiecuję.
Odwracamsięipatrzę,jakkładąKylienanoszachiniosądokaretki.Terazdopierodocieradomnie
ból.Wjednejchwiliprzeszywamnielód,ogieńicierpienie,takjakbybólczekałwblokachstartowych
namoment,kiedyupewnięsię,żeKylienicniejest,żejużktośsięniązajął.Terazmnieparaliżuje,kręci
mi się w głowie, nic nie widzę, nie mogę oddychać, nie mogę się ruszać, mrugam desperacko, dyszę,
widzęgwiazdy,azachwilędach,światła,ścianyiwnętrzeambulansu.Czujęcośtwardegonanosie,na
ustach i nagle wypełnia mnie chłodny tlen. Prawie znów mogę widzieć, oddychać. Ktoś mnie dotyka.
Rozcinamispodnie,koszulkę.WciążściskamwręcetelefonKylie.
Potemnastępujeruch.Potrzebujęjej.Muszęjązobaczyć.
Porozmawiać z nią. Upewnić się, że wszystko w porządku. Muszę zadzwonić do jej rodziców,
powiedzieć,żeniemaljązabiłem,żeprzezemniejestranna,żenieumiałemjejuchronić,niezapewniłem
jejbezpieczeństwa.
Odtwarzam w głowie to, co się stało. Widzę każdą sekundę wypadku, pamiętam, co robiłem, i
zastanawiamsię,comogłemzrobićinaczej.
Wychodzi na to, że nic. Nie mogłem zrobić nic więcej. Ale... gdyby nie jechała za mną na tym
motorze,wogólenicbysięniestało.
Poczuciewiny,strachibólzapętlająsię,przybierająpostaćkulizdrutukolczastegoumiejscowionej
w mojej piersi. Niemal nie zauważam, kiedy wnętrze ambulansu zmienia się w wejście do szpitala.
Potemotaczająmniebiałeścianykorytarza.Niewiem,cosięzemnądzieje,cojestzemnąnietak,iw
zasadziemnietonieobchodzi.Wiemtylko,żeKyliejestrannaimuszęjąznaleźć.
Widzę nad sobą twarz starszej kobiety, pomarszczoną od troski, o czułych i inteligentnych szarych
oczach.
-Kylie?Gdzieonajest.
-Jużsięniązajmujemy,panieHyde.Niechpanleżyspokojnie,chcępanaobejrzeć.
-Muszę...Muszęjązobaczyć.Muszęwiedzieć,żenicjejniejest.Nicjejniebędzie?-Błagamjąo
odpowiedź,walczę,żebywstaćzłóżka,alejakieśręcemnieprzytrzymują.-Proszęmipowiedzieć,że
nicjejniebędzie.
- Pannie Calloway nic nie będzie. Żyje, a teraz zapewniamy jej najlepszą możliwą opiekę. Zabiorę
panadoniej,jaktylkobędzietomożliwe.Aterazproszędaćsobiepomóc.
Ale ja nie mogę się uspokoić. Targają mną panika i desperacja, zmuszają mnie do ruchu, więc się
miotam,alektośmnietrzyma.
Czujęukłuciewramięipołykamnieciemność.
Budzę się. Jedną rękę mam w gipsie, leży mi na piersi. Na drugiej mam bandaże. Na dłoniach i na
nogachteż.Skóraczołamnieciągnie,pali.Bóljestjakszczypce,trzymamniewniesłabnącymuścisku.
Próbujęoddychaćirozglądamsięwkoło.Widzęmamę.Śpinakrześle.Wyciągnęłaprzedsiebiedługie
nogi,agłowazwisajejnaramię.Cichochrapie,subtelnie,kobieco.Widzęsińcepodjejoczami.
Zmartwienieznaczyjejtwarznawetweśnie.
W ustach mi wyschło, gardło mam ściśnięte i zdarte. Oczy mnie szczypią. Zmieniam pozycję i
przekręcamsięnałóżku.Chcędosięgnąćdoprzycisku.Pokilkuminutachprzychodzipielęgniarka.
Drobna,zgrabnakobietazespiętymiwkoczekbrązowymiwłosami.
-Jaksiępanczuje?-pytacicho.
-Potwornie.Chcemisiępić.
-Przyniosęcośprzeciwbólowegoiwodę.-Odwracasię.
Łapięjązaramię.
-Kylie...MuszęiśćdoKylie.
-Najpierwprzyniosęcośprzeciwbólowego,potemzorientujęsię,czymożemyjąodwiedzić.
Wiem, że lepiej się nie kłócić. W moim interesie leży, żeby się nie awanturować i cierpliwie
zaczekać, aż mnie do niej zabiorą. Opadam na poduszki, mrugam, żeby jakoś złagodzić ból, i patrzę na
śpiącąmamę.
Wydajemisię,żemijajągodziny,zanimpielęgniarkawraca.
Widzę na plakietce przypiętej do kieszeni fartucha jej imię. Marie. Na zdjęciu w ogóle nie
przypomina siebie, ale tak już jest z tymi zdjęciami. Podaje mi mały papierowy kubeczek z dwiema
dużymi, białymi pigułkami oraz szklankę wody. Połykam pigułki, wypijam całą wodę i odstawiam
szklankę.Podnoszęsię.
-Panadziewczynateżjużsięobudziła.Zawiozępana.-Marieprzechodziprzezpokój,bierzewózek
ipodjeżdżanimdomnie.-Aterazproszęniezgrywaćtwardziela,pomogępanu,dobrze?-Uśmiechasię
domnie,ajazsuwamnogizłóżkaipozwalamjejobjąćsiępodramieniem.
Jestznaczniesilniejszaniżsugerowałabyjejdrobnasylwetkainiemalbezmojejpomocyunosimnie
złóżka.Stawiamnienanogi,apotempodtrzymuje,kiedypróbujęsięodwrócićiwylądowaćnawózku.
NiniejszymwybijamsobiezgłowywszelkiemyśliodotarciudoKylieowłasnychsiłach.Wszystkomnie
boli. W jednej chwili zalewam się potem i brak mi tchu. Boli mnie w piersi, żebra mnie cisną i każdy
ruch zabija. Na szczęście pigułki działają i czuję się trochę lepiej. Jestem lżejszy, trochę przymulony,
fajnie.
Wówczasbudzisięmama,przeciągasię,ziewaiwtedymniewidzi.
-Oz!-Zrywasięiopadanakolanaprzymoimwózku.-Boże,skarbie,taksiębałam.Pozwalamjej
się objąć i nawet odwzajemniam uścisk. To pierwszy raz od dziesięciu lat, kiedy przytulenie nie jest
niezręczne.
-Nicminiejest,mamo.
-Cosięstało?!-Odgarniamiwłosyztwarzy.Sąrozpuszczoneiniemogętegoznieść.
Odgarniamjejednąręką,alemuszęsięskrzywićzbólu,którytenruchwywołuje.
Boli,mimoleku.
-Zajechałmidrogęnaautostradzie.Tenzłamaswcorvette.Niepatrzyłwlusterka,jakwjeżdżałna
autostradę. Pisał SMS-a! Nawet mnie nie widział. Po drugiej stronie jechał TIR, więc nie mogłem go
ominąć,azamnąbyłjeszczejeden.Musiałemzjechaćnabok,awtedyuskoczyłomikoło.Niemiałem
innegowyjścia,musiałempołożyćmotor.-Ściskamniewgardleimrugam,kiedywspominamwypadek.
Kawałki wspomnień przeszywają mnie jak pioruny. Kierowca corvette, jego twarz oświetlona
blaskiemtelefonu.TIRzamną,jakblisko,rykjegoklaksonu,próbaucieczki.Nawetniewiem,czyktoś
sięzatrzymał,żebypomóc,żebysprawdzić,czynicnamniejest.
Niepamiętam,żebymkogoświdział,alewspomnieniasązamazane.
Pamiętam tylko ból I Kylie we krwi, łapiącą oddech. I mój motor, gdzieś daleko, z kołem, które
jeszczesiękręciło.Znówmrugam,terazżebyprzepędzićteobrazy.
Kurwa.
-Nicniemogłemzrobić,mamo.Tobyłwypadek.Janiechciałem...Niechciałem,żebysiętakstało.
Próbowałemcośzrobić.
Walczyłem, żeby nic jej się nie stało. - Gardło mnie boli, piecze, oczy mnie palą i powieki mam
ciężkie.
Mamamnieobejmuje.
-Wiem,kochanie.Tobyłwypadek.Wiemotym.Taksięcieszę,żenicwamsięniestało.
-Muszęjązobaczyć.-Patrzęnapielęgniarkę.-Muszędoniejiść,proszę.
-Oczywiście.-Marieustawiasięzamnąiwieziemnieprzezdrzwi,apotemkorytarzem.Skręcamy
kilkarazy.
Mama idzie po mojej lewej, kawałek za wózkiem. Jej tenisówki piszczą na podłodze. W korytarzu
odbijasięrozproszonymechemczyjaśrozmowa.Mijająnasinnepielęgniarki,wychodzązpokojówpo
bokach,wrękachmająkartychorych.Innesiedzązabiurkami,rozmawiają,piszącośnakomputerach.
Potem wjeżdżamy do słabo oświetlonego pokoju, takiego samego jak mój. Łóżko, krzesło, monitor
wyłączony,żadnychrurek.
KyliesiedziwłóżkuirozmawiazColtem,któryprzysunąłkrzesłodojejłóżka.Obydwojepatrząna
mnie,apotemColtwstajeiidziedomnie.
Bojęsię.Chciałbymmócwstać,alekręcimisięwgłowieiwciążwszystkomnieboli.
-Colt...PanieCalloway.-PatrzęnaKylieichcętylkosiędoniejzbliżyć.
Ale Colt już stoi przede mną i nachyla się. Mruży z troską niebieskie oczy, tak bardzo podobne do
oczuKylie.
-Niccisięniestało?
Wzruszamramionami.
-Nie,będężył.-Mrugam,patrzącnaniego.-Przepraszam.
Takmiprzykro.Tosięstałotakszybko.Cholernieszybko.
Niemogłemniczrobić...
Namoimramieniuspoczywaciężkadłoń.
-Wiem.Tobyłwypadek,Kylieopowiedziałami,cosięstało.
Zrobiłeśwszystko,comogłeś.Niktniemadociebiepretensji.-Ściskakrótkomojeramię.-Oboje
żyjecie,nicwięcejsięnieliczy.
Jamamdosiebiepretensję,myślę,aleniemówiętego.
- Oz. - Pełną napięcia ciszę przeszywa głos Kylie. - Chodź tutaj. - Zerka na Colta, moją mamę,
pielęgniarkę.-Moglibyśmyzostaćnachwilkęsami?
Marieprzysuwamniejaknajbliżejdołóżka,apotemwszyscywychodząizamykajądrzwi.
WyciągamwolnąrękęidotykamdłoniKylie.
-Boże,skarbie,przepraszamcię.Niepowinienembył...
Mogłemcięzabić.-Patrzęnanią,aoczyznówmniepieką.-Przepraszamcię,Kylie,przepraszam.
Wyciągaobieręceikładziemipalcenaustach.
- To nie była twoja wina. Nie twoja! Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. - Z trudem przełyka ślinę. -
Straszniesiębałam.Byłeścaływekrwi.Myślałam,żeumrzesz.Żesięwykrwawisznaśmierć.Wszędzie
byłotylekrwi,ajaniemogłamoddychać...-Milknie,mruga,ocieraoczy.-Alenicciniejest.Mnieteż
nie.Nicnamsięniestało,tak?Czyliwszystkojestdobrze.
Ze wszystkich sił staram się zachować ostrość widzenia, ale te leki przeciwbólowe coś mi robią i
chociażniebolitak,jaknapoczątku,towgardlemnieściskaipali,alękwjejlazurowychoczach,to
jaka jest napięta, to że ją boli... Wszystko działa przeciwko mnie i nie mogę powstrzymać łzy, która
spływapopoliczku.Mażęsięjakbaba,alenicnatonieporadzę,aKylieocieramitwarz.
- Nie, Oz, nie możesz. Nic się nie stało. - Mruga i znów ociera mi łzy. Przesuwa mi kciukiem po
wargach.-Wypadkisięzdarzają,anamnicsięniestało.
-Tak,nicsięniestało.-Ztrudemoddycham,aletłumiętowsobie,jużniepłaczę,mrugam,mrugami
mrugam,zaciskamoczy,przełykamkluchęstojącąmiwgardleiuspokajamsię.-Taksiębałem,żecię
zabiłem.Onicięzabrali,ajaniewiedziałem,cosięstało.
-Mamdwazłamaneżebra,kilkaobitych,rozcięciaizadrapania.
Kilka szwów na lewej nodze. Za kilka tygodni nie będzie śladu. - Patrzy na mnie z troską. - Ten
fotel...Tynie...Oz,proszę,powiedz,żeniejesteś...-Niemożetegowymówić.
Kręcęgłowąiporuszamdlaniejobiemanogami,przebierampalcamiustóp.
- Nie, nie! Nic mi nie jest. Po prostu mnie boli, a od prochów przeciwbólowych kręci mi się w
głowie,pozatymwporządku.
AkuratwtedywracaMarie.
-Obojemusicieodpoczywać.
-Jeszczeminuta-proszę,aMariekiwagłowąiwychodzi.
Nachylam się i całuję Kylie w usta. Są miękkie, nieśpieszne i słodkie, a ja chcę się zatopić w
pocałunku,tylkożeniemogę.
Ona syczy i musi się wyprostować. - Cholera. Auć! Boże, jak boli. - Stara się zmienić pozycję i
ułożyćsięjakośwygodniej.-Niebędęściemniać,bolijakjasnacholera.Strasznie!Każdyoddech,każdy
ruch,wszystkoboli.
- Tak cię przepraszam, Ky. Gdybym mógł zabrać ci ten ból, zrobiłbym to. Uśmiecha się słabym,
zmęczonymuśmiechem.
- Wiem. Wiem, naprawdę. - Bierze mnie za rękę i splata nasze palce. Patrzy mi w oczy jasnym,
szczerymwzrokiem.-Kochamcię.
Tendźwięk,jejgłoswypowiadającytesłowa,usuwawszystkoinnewcień.Pochylamsięiprzytulam
policzkiemdojejramienia.
-Jateżciękocham.Bardzo.
Potemmilczymyitylkosiedzimyoboksiebie.WkońcuwchodząMarie,Coltimama.Jadędomojego
pokoju i zasypiam. Śni mi się wypadek, ten raj, który przydarzył nam się wcześniej, ona, szepcząca
„Kocham cię”, jej skóra w świetle księżyca, a potem corvette, twarz oświetlona blaskiem telefonu, za
blisko, mkniemy poprzez ciemność, przytuleni na motorze, wszystko się rozmazuje, zlewa, nic nie jest
dobrze,nicniejesttakiesamo.
Budzęsięspocony,abólprzeszywamibebechy.Bolimnierękaiuświadamiamsobie,żenawetnie
spytałem,czyjestzłamana.
Następnegodniaobojewychodzimydodomu.
Żadneznasniechodzidoszkoły.Tygodnierekonwalescencjimijająpowoli,poruszamysięztrudem.
Pozatymjestwporządku.
Mampoobijaneżebra,aleszybkosięgoją,ranyigłębokiezadrapanianarękachiszwynagłowieteż.
Nie możemy z Kylie robić za wiele, więc po prostu spędzamy razem czas. Oglądamy telewizję,
odrabiamylekcje.Wszystko,coniecobardziejrozrywkowe,musizostaćodłożonedoczasu,ażzrosnąsię
jejżebra.Przezpierwszytydzieńwogóleniemogłasięruszaćiztrudemoddychała.
NieudałomisięniestetyskorzystaćzpomocyColtaiudaćsiędowarsztatujegokolegi.Masakra,bo
tobyłabyświetnarobota,aleniedałbymradypracowaćprzyautach.Mijamiesiąc,zanimwracamydo
normalnegożycia.Rękęwciążnoszęnatemblaku,aleniedługozdejmąmigips.SiedzęwłaśniezKyliena
gankuprzedjejdomem,oglądamywjejlaptopiejakiśprogramnaNetfliksieipatrzymy,jakwokółnas
zapada zmrok. Trzymamy się za ręce, laptop stoi na naszych złączonych kolanach, a my lekko się
kołyszemywdwuosobowymbujanymfotelu.Ostatniotonaszeulubionemiejsce,boniemożemyrobićw
zasadzienicwięcejopróczsiedzenia.
Ściskamniewdołku,kiedywidzęczarnegosilveradowjeżdżającegonapodjazdnaprzeciwko.Kylie
też się spina. Od dawna nie mówiła nic o Benie, ale coś czuję, że po wypadku doszło między nimi do
jakiejśdyskusji.
Onnaswidzi,ajaprzesuwamlaptopanakolanaKylieiwstaję.
Benidziedonas,azwieszonewzdłużbokówręcezaciskawpięści.
-Oz-mówispokojnie,aleostro.
-Cześć.-Wyciągamrękęznadzieją,żetobędziecywilizowanarozmowa.
Słyszęzaplecami,jakzamykasięlaptop,anastępniefotelzgrzyta,kiedyKyliewstaje.Szuranienóg.
Wciążtrudnojejsięporuszać,żebraciąglebolą.Benmrużyoczyinapinasię,patrząc,jakonaidzie,żeby
stanąćobokmnie.
Przezdłuższąchwilęniktnicniemówi,alewoczachBenawidzęburzęemocji.
-Maszcośdopowiedzenia?-pytam.-Notopowiedz.
-Tak,żebyświedział,żemam.-Wygląda,jakbyspuchł.
Nadymasięzwściekłości.-
Mogłeś ją zabić, Hyde. Na tym swoim głupim motorze. Ledwie chodzi. Co dalej? Bo na pewno
będzie coś jeszcze. Wiem to. Jesteś niepoważny, kurwa! Od pierwszego dnia wiedziałem, że ją
skrzywdzisz.Iskrzywdziłeś.
-Nicminiejest...-zaczynaKylie.
AleBenwchodzijejwsłowo,niezwracananiąuwagi.
-Wiesz,żeżebraniemalprzebiłyjejpłuca?Brakowałocentymetrów,rozumiesz?Mogłyjejsięwbić
wserce.
Umarłabywciągukilkusekund.Itobyłabytwojawina.Bomusiałeśudawaćkafaraizapierdalaćna
tymkretyńskimmotorze!
-Dupekzciebie,Ben.Tobyłwypadek!Toniejegowina!-Kyliewpychasiępomiędzynasipatrzy
naniego.-Idźdodomu.
-Nie,Ky.Możetoibyłwypadek,aletodopieropoczątek.Cobędziedalej?Otrząśnieciesięico,
będzierzępolićwasząmuzyczkę?Bawićsięwzespół?Będzieszjąciągnąłzasobąnatymmotorzeiw
końcujązabijesz!
-Uspokójsię!Przesadzasz.Tobyłwypadek.Ato,corobimy,nietwojasprawa.-Kyliemarszczysię
i kręci głową. - Co z tobą? Kim ty jesteś? O co ci chodzi? Ben obraca się na pięcie, staje tyłem i
przeczesujewłosyręką.
- O co mi chodzi? - Wskazuje na mnie palcem, a ja siłą powstrzymuję się od reakcji. - O tego
pieprzonegodupka!Ondociebieniepasuje!Nigdyniepasowałinigdyniezacznie.
Jestnikim,znikąd.Nigdyniebędzieciebiewart!Atyjesteśzaślepiona,skorotegoniewidzisz!
-Takwybrałam!-Kyliezaczynakrzyczećiodpychago.Zadużywysiłek.Chwiejesię,pochylado
przodu,opieraręcenakolanach,jęczy,ztrudemwciągapowietrze.
-Odpieprzsię,Ben,widzisz,cojejrobisz?-Robiękrokdoprzoduizasłaniamjąprzednim.
-Zjeżdżaj.Niezasługujesznaniąidobrzeotymwiesz.-Głosmatwardyjakstal,jakżelazo,ostry
jakżyletki.
-Wieszco?Maszrację.Niezasługuję.-Zbliżamsięjeszczeokrok.-Nigdyniepasowałeminigdy
niebędę.Alepowiemcicoś.Onawybrałamnie,kolego,nieciebie.Miałeśswojąszansę.Spaprałeśją.
Teraz jesteś zazdrosny. I nie dziwię ci się, ona jest niesamowita, ja też byłbym zazdrosny. Ale nie rób
problemówtam,gdzieichniema.-Niemożedoniejpodejśćtak,żebynienaciąćsięnamnie.
-Zjeżdżaj!-Popychamniewjejstronęichcemnieobejść.
Kylieprzykładarękędożeber,ztrudemłapiepowietrze,oczymawilgotne,przerażone,alestarasię
naspowstrzymać.
Stajępomiędzynimi.
-Nie.Idźdodomu.Prosiłacięoto.Więcpoprostuidź,kurwa!
Zostawnaswspokoju.-Podchodzęblisko,prawiegodotykam.
-Spierdalaj!
-Oz,Ben,proszę,nie...-mówiKylieztrudem.
-Powiedziałem:spierdalaj!-Bencedzisłowa,zaciskapięści,pierśmuwzbiera,woczachpojawia
sięszaleństwo.
Wyszarpujęrękęztemblaka,olewamból.
-Odejdź.-Przełykamdumęistaramsięzałatwićtopodobroci.
-Proszęcię.Poprostuodejdź.
-Alboco?-parska.-Znowumniewalniesz?
Warczę.
-Wtedysamzacząłeś.Takjakiteraz.
-Iteraztoskończę.-Popychamnie.-Odpierdolsię.Zjeżdżajstąd.Nienależyszdonas.
Zataczamsięwtyłinagleprzyzwyczajenieprzejmujekontrolę.
Instynkt. Odżywają odruchy walki. Strzelam naprzód i wyprowadzam cios zdrową ręką. Trafiam,
mocno.GłowaBenaodskakujedotyłu.
Słyszę krzyk Kylie, błaga, żebyśmy przestali. Ale już za późno. Ben na mnie rusza. Usuwam się z
drogi i jego pięść chybia. Obracam się na pięcie, odchodzę, ale on idzie za mną i znów się zamierza.
Twarz ma wykrzywioną w grymasie wściekłości, a jego pięść jest wielka i nadchodzi bardzo szybko.
Uderza mnie w sam środek nosa i lecę na plecy. Twarz eksploduje bólem, leje się krew, ale on nie
ustępuje.
Kylieutyka,idączamną,płacze,błaga.Widzęwjejoczachprzerażenie,więccofamsięipodnoszę
obieręce.
-Ben,zaczekaj...-Niechcęsięznimbić,niechcęwidziećcierpieniawjejoczach.Alejużzapóźno.
Za późno. Widzę, że nadchodzi, więc próbuję się ruszyć i zablokować go jakoś, ale nie mogę. Jest za
szybki,ajastojęniestabilnie.Natrafiamstopąnakrawężnikilecędotyłu,naulicę.Oblewamnieżółte
światło reflektorów, w uszach ryczy mi klakson. Stoję na jednej nodze, w zasadzie na pięcie, wiruję,
machamrękami,żebyzłapaćrównowagę,alejużwiem,cosięstanie.
Widzę zderzak land-rovera. Widzę znaczek marki, zielono-srebrny, a potem czuję, jak moja noga
roztrzaskuje się na kawałki, metal uderza w mój bok, potem w plecy, a następnie rozbijam głową
przedniąszybę.Porażającybólczujętylkoprzezkilkasekund,bopotemciemnośćzalewamniejakwoda.
Słyszę krzyki, głosy. Jestem już prawie pod powierzchnią, ostatkiem sił walczę, żeby utrzymać głowę
ponad poziomem czarnej, ciemnej wody milczenia. Widzę nad sobą twarz Kylie. Łzy lecą jej
strumieniami,mówicoś.
Benstoizanią.Czemupłacze?Przecieżnicmuniejest.Alekrzyczy,kręcigłową,cofasię.Mrugami
mrugam,aleciemnośćnieznikamisprzedoczu.ChcępatrzećnaKylie.
Kochamcię,kochamcię.Czytomówię?Niewiem.Alestaramsię.Czysłowawychodząmizust?
Czyonawie?Czysłyszy?
Ciemność.Cisza.Nieważkość.Skądtoświatło?Topomnie?
Czyotymmówiąludzie,jakooświetlenakońcutunelu?Niechcętego.Byledalejodświatła!
Przywieram do wspomnienia jej twarzy. Przywołuję jej jasną skórę w świetle księżyca, jej oczy
niebieskiejakkaraibskiewody,usta,kiedymówi:„kochamcię”,niebywałepięknojejtwarzyijeszcze
bardziejniesamowityfakt,żemniekocha.
Staramsięjejtrzymać,jejciepła,rzeczywistości,życia.
-NieodchodźOz,proszę...Zostańzemną...Zostań...-Jestzałamana,alejejgłosjestsłodki.Chcęją
pocieszyć.
-...chamcię...-Tochybamójgłos,aleczyfaktyczniewypowiedziałemtogłośno?Czytenskrzekto
wszystko,cozostałozmojegogłosu?
Niemamjużsiływalczyćzciemnością.Lodowate,niezwyciężoneręceciągnąmniepodwodę.
-Nie!-błagaKylie.-Nie!
Zapadamsię.
Cisza.
Colt
Konsekwencje
K
urwa,nie!Widziałem,jaktosięstało,aterazpatrzęnajegoklatkępiersiową,któraztrudemunosi
sięiopada.Kyliekrzyczy,Nelljąodciąga,ajanicniemówię.WidzęJasonaiBeccę,naszychsąsiadów.
Widzę kierowcę land-rovera jak rzyga na trawnik. Ben płacze jak dziecko, nie chciałem, nie chciałem,
przepraszam,mamrocze.Jasontrzymagozaramiona.
Beccadzwoninapogotowie.Mówią,żebygonieruszaćiżejużjadą.
Klękam obok Kylie, obserwuję oddech Oza, który staje się coraz płytszy i niepewny. Widzę strugę
krwipłynącąztyłujegoczaszki.
Bez żadnego ostrzeżenia Kylie zaczyna biec. Krzyczy jak opętana, ale nie z bólu, tylko z furii, z
wściekłości.Łapięją,zanimdocieradoBena,chwytamjązaręce,zanimuderzygodłońmizaciśniętymi
wpięści.
-Zabiłeśgo!-wrzeszczy.-Kurwa,zabiłeśgo,dupku!
Nienawidzęcię!Nienawidzęnienawidzę!
Bensiępodnosi,odtrącaręceojca.
-Niechciałem...-Niepewniepodchodzidoniej,oczymaczerwone,twarzwykrzywiamurozpaczi
poczuciewiny.-Przepraszam.Przeprasza.Janie...
-Jużkilkamiesięcytemuwybrałamjego,aletyniemogłeśsięztympogodzić!-Szarpiesięwmoich
ramionach,alejajejniepuszczam,niemogę.-Wybrałamjego!Kochamgo!Atybyłeśmoimnajlepszym
przyjacielem. - W jednej chwili opada z sił. - Byłeś moim najlepszym przyjacielem. Jak mogłeś mi to
zrobić?Jakmogłeś?-Tracirównowagę.
Bioręjąnaręce.
-Onżyje,skarbie.Żyje.Nicmuniebędzie.Jesttylkonieprzytomny.Słuchajmnie,kochanie-szepczę
jejdoucha.-Słuchajmnie.SpójrznaOza,dobrze?Widzisz,żejegopierśsięrusza?Onżyje.Przyjechała
karetka,uratujągo.Uratują.
Wyrywa mi się, staje o własnych siłach, nagle wstępuje w nią nowa maniakalna energia, zaczyna
krążyć, a sanitariusze wykonują swoją makabryczną pracę. Ich niebieskie rękawiczki w jednej chwili
stająsięczerwone.Głosymająspokojne,alepoważne.
–Czyon...Czyprzeżyje?-pytaKylie,przedzierającsięprzezwrzawę.Jedenzmężczyznpatrzyna
nią.Oczymakojące.
-Dotarliśmynaczas,takmyślę.Madużeszanse.
Dużeszanse.Toniewiele,alezawszecoś.Tolepszeniż:
martwy.
Kylieidziezanimi,gdypakujągodokaretkiiniktnieśmiejejpowstrzymać,kiedywsiadazanimi
stara się trzymać go za rękę, nie przeszkadzając przy tym lekarzom. Drzwi się zamykają, syreny wyją i
karetkaodjeżdża.Nellzapaliłajużsilnikwnaszympikapie,więcruszamyzanimi.
Następnekilkagodzinmijajakwzwolnionymtempie.OperacjaOzatrwadziewięćgodzin.Kyliew
końcuzasypiawpoczekalni,rozłożonanadwóchkrzesłach,zgłowąnakolanachNell.Niktnicniemówi,
oglądamywiadomościbezgłosu,ustaBrianaWilliamsawyginająsię,aleniewydajążadnegodźwięku,
obrazyzmieniająsięjedenzadrugim,pozbawionyznaczeniabełkot,naktóryniktniezwracauwagi.
Jest tu także Kate Hyde. Siedzi naprzeciwko nas, ma podbite na czerwono oczy i zaciska w ręce
chusteczkę.Bezmyślniewpatrujesięprzedsiebie.
Wkońcu,jakośprzedświtem,przychodziubranynazielonochirurgwmasceściągniętejnabrodę,z
czapeczką w ręce, wcierający w dłonie środek dezynfekujący. Rozgląda się, wypatruje kogoś
jasnoniebieskimi oczami. To mężczyzna w średnim wieku, trochę starszy ode mnie, o mocnych
ramionach,wysportowany.
Kyliecośwyczuwa,bosiębudziigowidzi.Wstaje.
-Wszystkowporządku?
-Tenchłopaktowojownik-mówichirurg.-Doznałpotwornegourazugłowy,alezostałznami.
-Nicmuniebędzie?-pytaKate.-Kiedysięobudzi?
Chirurgpotrząsagłowązbokunabok.
- Tego nigdy nie wiadomo, dopóki pacjent faktycznie się nie obudzi. Sądzę jednak, że ma wielkie
szanse wrócić w pełni do siebie, bez żadnych długotrwałych powikłań, ale nie mogę jeszcze nic
obiecywać.Naraziezrobiliśmywszystko,cobyłownaszejmocy.-Wzdycha.-Kiedysięobudzi,przed
nim długa droga. Najbardziej niepokojący jest uraz głowy, ale doznał też innych, równie poważnych
obrażeń.Mazłamanewtrzechmiejscachbiodro,nanowopołamałrękę.Trzebabędzieczasu,żebytosię
pozrastało,alenajgorszyjesturazczaszki.
-Kiedymożemygozobaczyć?-dopytujeKylie.
-Wtejchwilijestnieprzytomny.Tonieśpiączka,tylkozwykłysenpooperacyjny.Prawdopodobnie
będziemożnagozobaczyćzakilkagodzin.Jeszczedzisiaj,powiedziałbym.
Jesteścietubardzodługo,jedźciedodomuiprześpijciesię.
Kyliekręcigłową.
-Nie...Muszęgozobaczyć.Czymogęchociażpopatrzeć?
Lekarzkręcigłową.
-Przykromi,aledlajegodobraniepowinienbyćterazniepokojony.-Jegotwarzłagodnieje.-Nijak
mu pani nie pomoże, będąc w stanie takiego wyczerpania. Pani też musi odpocząć. Z doświadczenia
wiem,żesenwszpitalnejpoczekalnitożadenodpoczynek.Proszęjechaćdodomu,przespaćsięiwrócić
wieczorem.Prawdopodobniewtedybędziegotowynaodwiedziny,możeudasięznimporozmawiać.
ObejmujęKylieramieniem.
-Nochodź,Ky,pandoktormarację.Wszyscyjesteśmywykończeni.Nicmuniebędzie.Jedźmydo
domu,nakilkagodzin.
Kyliekiwagłową,apotemwysuwasięzmojegouściskuipodchodzidoKate.
- Nic mu nie jest. Wszystko będzie dobrze. - Przytulają się, ale widzę, że Kate się trzęsie i ze
wszystkichsiłstarasięnierozkleić.
-Oncięnaprawdękocha.Bałamsię,żenigdymusiętonieprzydarzy.-Katesięodsuwa,aletrzyma
Kyliezaramiona.-Taksięcieszę,żesięudało.
Przywróciłaśgodożycia,nigdyniezdołamcisięzatoodwdzięczyć.
-Onjestniesamowity-mówiKylie.
-Tak.Aleniedziękimnie.-Katezamykaoczyiodwracasię.
- Hej! - Kylie potrząsa jej ramieniem. - Nieprawda! Zawsze byłaś przy nim. Dałaś mu... tak dużo.
Wszystko!Ionotymwie.Mówiłmito.
-Naprawdę?Kyliekiwagłową.
-Onciękocha,naprawdę.Nigdywtoniewątp.Katesięuśmiecha.
- Dziękuję. - Kręci głową, ociera oczy. - Przepraszam, przepraszam, że tak się mażę. Jedźmy do
domu,odpocznijmy.
Potemtuwrócimy.-JeszczerazprzytulaKylieiodchodzi.
Szurając nogami, idzie w stronę wind, a Jason i Becca akurat wracają ze szpitalnianej kawiarni ze
styropianowymikubkamikawywręce.Benidziezanimi,przybity,załamany.
BeccastajewdrzwiachipatrzyzaKate.
-K-ktotobył?-pyta.-Niezająknęłasię,raczejniewyraźniewymówiłasłowo,aleitakwidać,jak
bardzojestzdenerwowana.
OdwracasiędoKylie.-Ktotobył?
–To?-Kyliesiędziwi.-TomamaOza.Aco?Beccanieodrazuodpowiada.
-Nic.Poprostu...kogośmiprzypomina.Alemusiałomisięwydawać.-Kręcigłową,jakbychciała
przegonićtęmyśl.-Przezmomentmyślałam...Zresztą,nieważne.JaksięczujeOz?
- Operacja już się skończyła. Teraz śpi, ale mówią, że powinno być w porządku. - Kylie zaczyna
szlochać i jej starania, żeby się nie rozsypać, padają w gruzach. - Ma złamaną nogę, tę samą rękę co
poprzednio.Noigłowa.
Mówią,żeniepowinnobyćżadnychtrwałychpowikłań,aleniebędąpewni,dopókisięnieobudzi.
BeccaprzytulaKylie.
-Wyjdzieztego,kochanie,zobaczysz.
Kyliekiwagłowąisięodsuwa.
-Wiem.Jesttwardy.
Jedziemy do domu, a Kylie zasypia na stojąco, zanim jeszcze wejdziemy na górę. Prowadzę ją po
schodachikładędołóżkatakjakwtedy,kiedybyładziewczynką.
-Tatusiu?-pytacichutko,przezsen.
-Tak,skarbie?
-JestemtakazłanaBena.Takazła,żeażsięsiebieboję.-Pociąganosem.-Niewpuszczajgo.Jeśli
domnieprzyjdzie,niewpuszczajgo.Niemogęnaniegopatrzeć.Napewnonieteraz.Amożejużnigdy.
Wzdycham.
-Skarbie,tobyłwypadek.Głupiwypadek,którynigdyniepowiniensiębyłzdarzyć.Aletoniejego
wina.Onniechciał,żebytosięstało.
-Onzaczął!-Kylejestwściekła,alezbytzmęczona,żebydaćtemuwyraz.-Ozmiałzłamanąrękę,
chciał tego uniknąć, ale Ben... Ben chciał się bić. A ja mu powiedziałam, że jestem z Ozem.
Powiedziałammu,jużkilkamiesięcytemu.Aleonniesłucha.
-Przyjaźniliściesięcałeżycie.Spróbujnatospojrzećzjegoperspektywy,choćnasekundę.Byłw
tobiezakochanyodbardzo,bardzodawna.Apotemnagleokazałosię,żejesteśzkimśinnym.Niemoże
sięztympogodzić.
-Nigdyminiepowiedział.Niedałposobiepoznać.Skądmiałamwiedzieć?-Przekręcasięnaplecy
i zamyka oczy. - Gdyby mi powiedział, zanim spotkałam Oza... może coś by z tego było. A teraz jest
szalony,takizazdrosny...Todoniegoniepodobne.MówiłOzowitakiestrasznerzeczy.MójBenbytak
niemówił.Wydawałomisię,żejestkimśinnym.Byłamprzerażona.
-Nietłumaczęjegozachowania.Naprawdę.Mówiętylko,żebyśdałamuczas.
-Spróbuję.
-Tylkootoproszę.-Klepięjąporamieniu.-Aterazzaśnij.
Późniejwszyscy
wrócimydoszpitala.
Nieodpowiada.Jużśpi.
Oz
Nowiny
B
udzenie się jest do dupy. Zwłaszcza na samym początku, kiedy dopiero do ciebie dociera, że się
budzisz,awcaleniechcesz.
Pragnieszsięzpowrotemzatopić.Zostaćpodpowierzchnią.
Aleniemożesz.Cościągniecięwgórę,gnakunieuniknionejprzytomności.
Powoli, cierpiąc męczarnie, wracam do żywych. Wiele razy wcześniej czułem ból. Przeżyłem
wszelkieodmianytegokoszmaru.
Aleteraz?Nigdynieczułemczegośtakstrasznego.Tysiące,tysiącebolącychmiejsc,dźgająceostrza
agonalnegobóluwcałymciele,przedewszystkimwgłowie,wnodzeiwręce,rozciągająsięjakpajęcza
nić.
Słyszępikaniemonitora.Znowujestemw
pieprzonymszpitalu.Kurwa!Nieumarłem.
Przypominamsobie,żeumierałem.Widoczniejednaknie.
Mrugam, nad sobą widzę sufit, wokół ściany, monitory z kabelkami podpiętymi do mnie. W nosie
mam rurkę. Czuję się ociężały. Nogę mam w gipsie od biodra po palce. Rękę też w gipsie, znowu. A
głowa,japierdolę,boli,jakbyktośrąbałwniąmłotem.
Drzwi się otwierają i wpada Kylie, podbiega do mnie, widzę po jej twarzy, że jest zszokowana,
przerażona.
-Oz-mówijakośinaczej.-Cześć,skarbie.
Nierozumiem.Cośsięstało.Zachowujesiędziwnie.
-Cześć,Cukiereczku-wyciągamdoniejzdrowąrękę.-Chodźtutaj.Siadanabrzegułóżka.
Dotykaczołemmojegoczoła.
- Obudziłeś się. Żyjesz... - Dławi się, płacze. - Myślałam, że umarłeś. Prawie nie oddychałeś.
Myślałam,żecięstraciłam.
Znowu...
-Nicminiejest.Toznaczyjestemwrakiemczłowieka,jasne,alewyjdęztego.-Onakiwagłową,
alenicniemówi.-Cosięstało?Widzę,żecośjestnietak.
-Wrecepcjiniechcielimipowiedzieć,wktórymleżyszpokoju.
-Jakto?Dlaczego?
-Boniewiedziałam,jaksięnaprawdęnazywasz.
-Cholera.
Pociąganosemiwydajedźwięk,któregonieumiemzinterpretować.
- No właśnie. Pytałam o ciebie. O Oza. Powiedziałam, że chcę zobaczyć mojego chłopaka. Chyba
byłamtrochęzdenerwowanainiepowiedzielimi,gdziejesteś.Mówiłam,żenazywaszsięOzHyde,ale
wiesz,cowtedypowiedzieli?
-Co?-pytam,choćprawieniechcęwiedzieć.Totylkoimię.
Niewiem,czemutomaznaczenie,aleonatakdziwniesięzachowuje.
- Powiedzieli mi, jak się nazywasz. W pełni. - Milknie i bierze głęboki wdech. - Benjamin Aziz
Hyde.-Wymawiatopowoli,akażdasylabajestzaakcentowanaiwyraźna.
-Tak.Noico?
OtwierająsiędrzwiiwchodziBen.Podchodzidomniezrękamiwkieszeniach,alejegooczy...Boże,
jeszczenigdyniewidziałamwniczyichoczachtakiegoudręczenia.
-Cotytukurwarobisz?-pytam.
Gapisięnamnieprzezchwilę,apotemzamykaoczy,jakbychciałpowstrzymaćnajsilniejszeemocje.
-Przepraszamcię.Bardzocięprzepraszam.Niepowinienembyłsiętakzachować.
Mrugam. Jest ostatnią osobą, której bym się tutaj spodziewał, a już na pewno w życiu nie
oczekiwałbymprzeprosin.
-Niewiem,nacoliczysz.
-Nanic.Niemusisznicmówić.Niezapanowałemnadsobąibardzoprzepraszam.Tylkotochciałem
powiedzieć.-WypuszczapowietrzeipatrzynaKylie.
-Tojąpowinieneśprzepraszać,niemnie.-Natwarzymawypisanetakiecierpienie,żetrudnomigo
nienawidzić.-Tobyłwypadek,Ben.Bójkatobójka,aletensamochód?Tomógłbyćkażdyznas.
Kiwagłową,widzę,żechcepowiedziećcoś
jeszcze, ale nie może. Niezręczna cisza miażdży. W końcu nie mogę tego dłużej znieść. Patrzę na
Kylie.
-Dlaczegototakieważne,jaksięnazywam?
-MasznaimięBenjamin,takjakon.
Kręcęgłową.
-Noico?Topopularneimię.Przypadek.
Kyliesiępochyla.
–Alejesteściedosiebietakpodobni.Macietakisamkolorskóry,dokładnietensamodcień.Niemal
identycznenosy,aoczy?Twojesąbardziejszare,alepozatymteżsąprawietakiesame.Toprzedziwne.
Zauważyłamtojużwcześniej,aleterazjeszczetoimię.
Ażniemożliwe.
-Czylico?Jesteśmydawnorozdzielonymibraćmi?
Kyliekręcigłową.
-Niewiem.Aletostraszniedziwne.Benchodzipopokoju.
- Nie możemy być braćmi. Rodzice nigdy nie trzymaliby przede mną czegoś takiego w tajemnicy.
Pozatymjestempewien,żeżadneznichniebyłoznikiminnym.Aletodziwne,fakt-warczyizmierza
dodrzwi.-Muszęwyjśćnapowietrze.
Wychodzi,aKyliepakujesięnałóżko,kładziesięobokmnieiwtulanoswmojąszyję.
-Tojakieśszaleństwo,alenieważne.-Ostrożniekładziemidłońnapiersi,takżebyniedotknąćręki
aninogi.-Kochamcię.Żyjesz.Tylkotomnieobchodzi.
- Ja też cię kocham. - Przekręcam głowę, żeby pocałować ją w skroń, a ona odwraca się tak, żeby
natrafić na moje usta. To szybki, płytki pocałunek. Ja pierwszy się odsuwam. - Ale tak serio, to co się
dzieje?Nierozumiemtego.
Kyliewzdycha.
-Dzwoniłamdotwojejmamy.
Jużjedzie.Całujemniew
szczękę.
Podnoszę zdrową rękę, żeby mogła mi się położyć na ramieniu. Pozwalamy ciszy po nas spływać,
tylko co jakiś czas rozlega się piśnięcie aparatury. Już prawie śpię, kiedy słyszę odgłos kroków i
otwierająsiędrzwi.Wchodzimama,azaniąBen.Kyliesięnierusza,alewiem,żenieśpi,patrzy,czeka.
Mamanachylasięicałujemniewczoło.Niepamiętam,kiedyostatniomniepocałowała.
-Oz,skarbie.Taksięcieszę,żesięobudziłeś.Jaksięczujesz?
-Boli.Jestemskołowany.Ogólniemasakra.-PatrzęnaBena,apotemnamamę.-Skądsięwzięło
mojeimię?-pytam.
Blednie.
-Co?Czemuterazotopytasz?-Odsuwasię,kręcigłową.-Niezamierzamterazotymrozmawiać.
Pogadamy,jaksiępoczujeszlepiej.
-Porozmawiamyteraz!-krzyczę.Kyliepodskakuje,alenieruszasięaninicniemówi.
-Zaczekaj,Oz,zarazprzyjdąmoirodzice-
mówiBen.Mamaodwracasięipatrzyna
Bena,jakbyzobaczyładucha.
-Kimtyjesteś?
- Ben Dorsey. - Beznamiętnie ściska jej rękę, tak jakby stłumił wszystkie emocje, schował je w
zamkniętejskrzyniwgłębiduszy.
-BenDorsey...-powtarzamama.-Wyglądasz...Wyglądaszjak...
Niekończy,bodrzwiznówsięotwierająiwchodziJason,azanimBecca.Jasonodsuwasięnabok,
Becca rusza do przodu, mija go, podchodzi do mnie. Widzi mamę stojącą obok mojego łóżka, po
przeciwnejstronieniżleżyKylie.
- Nie... - szepcze Becca. - To niemożliwe... - Chwieje się, blednie, zakrywa dłonią usta. - Kate? -
OpierasięoJasonaiwpatrujewmamęzwyrazemszokuidawnegobólu,któryodżyłnanowo.
Mamacofasiępodścianę,trzymasięporęczymojegołóżka,jakbymiałazemdleć.
-Becca?OmójBoże.
Patrzętonamamę,tonaBeccę.
-Wysięznacie?-Zaciskampięści.-Cotusiędzieje?Czyktośmożemicośwyjaśnić,docholery?
Kyliekładziemidłońnapoliczku.
-Oz,skarbie,wszystkowporządku.Jesteśmytu,obgadamyto.
Jestemztobą,wszystkojestdobrze.
Bioręgłębokiwdech.
-Mamo?SkądznaszBeccęDorsey?
Mama zamyka oczy, odsuwa się od łóżka, niepewnie przechodzi kilka metrów, a potem pada na
kolana. Drżą jej ramiona, a ja nie mogę znieść swojej bezradności, tego, że nie mogę do niej podejść,
żebyjejpomóc.
-Oz,skarbie,wiem,żemaszwielepytań...
- Wiele pytań?! - W moich słowach jest tyle goryczy, że łamie mi się głos. - Moje całe życie jest
niczymwięcejjakstadempieprzonychpytań!
Beccapodchodziokrok.Dotykaramieniamamy,klękaobokniej.
- Kate. Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty. Tyle lat zastanawiałam się, co się z tobą stało.
Zniknęłaś, a ja nie potrafiłam cię znaleźć. - Jest prawie zła, bardzo smutna, zatopiona w przeszłości. -
Szukałam!Przeztylelat.Szukałamcię.
-Naprawdę?-Mamaniemożeuwierzyć.
- Oczywiście! - Becca zamyka oczy i z trudem oddycha. - Mówiłam ci, przecież mówiłam, że ci
pomożemy.Bylibyśmyprzytobie.Aletypoprostuzniknęłaś.
-Tobyłotakietrudne.Zabardzosiębałam.-Mamamówicicho,jakbyzoddali.-Niemogłamznieść
byciatakbliskowas.Wszystkomigoprzypominało.
Go?Mamochotęspytać,kogo,aleprzecieżwiem,więcnicniemówięiczekam.
-Myślisz,że...Żedlamnietoniebyłotrudne?Tobyłmójbrat!
At-t-t-tynosiłaśjegodziecko!-Beccaspoglądanamnie.-Mojegobratanka!
Kręcimisięwgłowie.
-Co?-ztrudemłapięoddech.-Cosiędzieje?
Mamawpadawjakiśtrans,siedzinaszpitalnejpodłodzezezwieszonągłową.Beccapatrzynanią,
wciągagłębokopowietrzeiwidzę,żeodlicza,uspokajasię.Potemwstajeipodchodzidomnie.
-Twójojciecbyłmoimbratem.NazywałsięBenjaminAzizdeRosa.-Głosjejsłabnie.-Nazwałam
ponimsynaiwyglądanato,żeKateteż.
Niemogęoddychać,alemilionwirującychpytańtorpedujemimózg.Jednowerbalizuję:
-Cosięznimstało?Gdzieonjest?
-Mamanigdyciniemówiła?
Mogętylkopokręcićgłową.
-Niemogłam!-krzyczymamahisterycznie,jakwariatka,naglezaczynaszlochać.-Tobyłozatrudne!
On...On...Boże,niemogłam.Poprostunieumiałam.Przepraszamcię,Oz,aleniemogłam.Tobyłozbyt
trudne.
Nadaljest.
Beccastanowczomrugadwukrotnieigłębokooddycha.
-Mójbratmiałdużoproblemów.Przezcałeżyciechorowałnazaburzeniadwubiegunoweafektywne.
Zacząłbraćnarkotyki.KiedypoznałKate,twojąmatkę,wydawałosię,żejesttrochęlepiej.Alejednak
niewystarczyło.Niechciałbraćleków,b-b-b-b-bo...-Milknie,usiłujesięopanować.Przezchwilęnic
niemówi,tylkogłębokooddycha.-Boże,odlatsiętakniejąkałam.Niechciałbraćleków.Mówił,żepo
nichczujesiępusty.Tylkopółżywy.Jakbysięunosiłwjakiejśchmurze.Niebyłsobą.Nienawidziłich.
Narkotykiwszystkopogorszyły.Twojamamagokochała,aonkochałją.Ale...
toniewystarczyło.Nosiłwsobieciemność.Byłbardzoniepewnysiebie.
Znów milknie i widzę, że ma teraz do powiedzenia coś bardzo trudnego. Nie ośmielam się
przeszkodzić.Mamachowatwarzwdłoniachicichołka.
Beccamówidalej:
-Życiegoprzytłoczyło.Mójbratpopełniłsamobójstwo.
Dziewiątegokwietnia.Powiesiłsię.Jagoznalazłam.-Milknieiwidzęwjejoczachłzy.Pochwili
znówzaczynamówić.-Twojamamawłaśniedowiedziałasię,żejestwciąży.
Niewiem,copowiedzieć.
-Czyli...niezniósłtego,żebędzieojcem?Ipoprosusięwymeldował?Beccawzdrygasięnadźwięk
ostrychsłów.
-Niewiem.Trudnopowiedzieć,conaprawdęmyślał.
- On się bał. Myślał, że zrujnował mi życie. Sobie też. - Po raz pierwszy w życiu mama zaczyna
odpowiadaćnamojepytania.-Takmyślał.Bałsię,żeprzekażeciswojąchorobę.
Botakwidziałdwubiegunowość.Jakochorobę.Jazawszeuważałam,żejestpoprostuinny.Żejest
Benem.Aleonbardzocierpiał.Zwykłefunkcjonowaniebyłodlaniegotorturą.Kiedymupowiedziałam,
żejestemwciąży,niemógłtegoznieść.Czułsięwinny.Myślał,żeskorojemutakciężkojestnormalnie
żyć,spieprzyżycieswojemudziecku.Alejednocześnieniemógłodemnieodejść.Wydajemisię,żebył
przekonany,żeniemainnegowyjścia.
PatrzęnaBena.
-Więconjestmoimkuzynem?-Toretorycznepytanie,naktóreniktnieodpowiada.Patrzęnamamę.
-Aledlaczego?
Dlaczego nigdy nic mi nie powiedziałaś? Czemu trzymałaś to przede mną w tajemnicy przez całe
mojepieprzoneżycie?
Dlaczego?Chciałemdowiedzieć
się tylko... Jak miał na imię, chociaż tyle! Chciałem wiedzieć cokolwiek! Mama z trudem wciąga
powietrze.
-Tozabardzobolało.Jakochałamtwojegoojca.KochałamBena.Bardzo.Chciałam...
Chciałam,żebybyłszczęśliwy.Nieprzeszkadzałamijegochoroba.
Gdybymmogłagomieć,chciałabymgomimoto.Dopókiniećpał,byłonieźle.Przynajmniejdlamnie.
Miał górki i dołki i niektóre były ostre, ale mimo wszystko do ogarnięcia. A potem się zabił. To mnie
złamało. Nigdy nie doszłam do siebie. Od jego śmierci nigdy nie czułam się dobrze. Nie mogłam tego
znieść.Tyjesteśdoniegopodobny.Itobardzo.Tomnieprzeraża,wszystkomiprzypominai...
czasem jest trudno. - Patrzy na mnie przez łzy, które ściekają jej strumieniami po twarzy. -
Przepraszam cię, Oz. Bardzo cię przepraszam. Zasługiwałeś na prawdę, ale ja nie mogłam się z tym
zmierzyć.Kiedybyłeśmały,pytałeśoniego.Jakmiałampowiedziećsześciolatkowi,żejegoojciecsię
powiesił?Aimbyłeśstarszy,tymłatwiejbyłomiudawać,żecięchronięprzedpotwornościąprawdy.
Wolałam,żebyświerzył,żeonuciekł,żenaszostawił.Botakaprawda,żewolałsięzabićniżchoćby
spróbować, była dla mnie o wiele gorsza. Minęło ponad dwadzieścia lat od jego śmierci, a ja nadal
jestemnaniegowściekła.Itęsknięzanim.Jagokochałam,bardzogokochałam.Zrobiłabymdlaniego
wszystko.Aletoniewystarczyło.Janiewystarczyłam.
Zbieramisięnapłacz.Znowu.Mamdośćtychłzawychpsychodram,którewywołująwemnietakie
emocje.Aletomasens.Wielewyjaśnia.
- Więc ja jestem taki, jak on? Mam dwubiegunowość? - Słyszałem o tej chorobie, ale w sumie
niewielewiem.
Mamakręcigłową.
- Nie, kochanie. Przez cały czas ci się przyglądam i nigdy nie okazywałeś żadnych objawów. Ale
kompletniespaprałamciżycie,więcjeślimiałbyśjakieśproblemyemocjonalne,byłabytojedyniemoja
wina.Niesądzę,żebyśmiałdwubiegunowość.
Wchodzi pielęgniarka. Tęga czarna kobieta w średnim wieku, z siwymi pasmami w ciemnych
włosach.Zplakietkiwynika,żemanaimięShawna.
-Nodobra,mójpacjentmusiodpoczywać.Jużdośćdługomuprzeszkadzaliście.Jużwastuniema!
Pozwólcie chłopakowi się zdrzemnąć. - Jest przyjacielska i miła, ale stanowczo wszystkich wykurza.
ZostajetylkoKylie,któracałyczasleżywtulonawemnie.
Żegnamsię,przytulammamę,apotemwszyscycichowychodzą.
Shawnazamykazanimidrzwiizatrzymujesięnaśrodkupokoju,gapiącsięnaKylieinamnie.
-Nodobra,gołąbeczku,jeśliobiecaszmi,żedaszBenjaminowispać,pozwolęcituzostaćjeszcze
paręminutek.
-Ozowi.MamnaimięOz-mówięzprzyzwyczajenia.
-Obiecuję-mówiKylie,apotemodwracasiędomnie.-Nadalbędzieszużywałtegoimienia?
Wzruszamsłabojedynymsprawnymramieniem.
- Przecież jestem Ozem. Wybrałem sobie to imię dawno, dawno temu. Nie jestem Benem ani
Benjaminem.JestemOz.
Shawnasprawdzazapisy,monitory,przestawiajakieśwskaźniki.
-Potrzebujeszczegośprzeciwbólowego,gołąbeczku?
Tylesiędziałowmojejgłowieiwsercu,żeprawiezapomniałemobólu.
-Przydałobysię.Znowusięzaczyna.-Niekłamię.Bólażprzeszywa.Wgłowiemiłupie,atysiące
igiełekatakująnogęiramię.
Pielęgniarkawychodzi,ajaktylkozamykająsięzaniądrzwi,Kyliepodnosisię,dotykamojejtwarzy
delikatnymi, miękkimi dłońmi, i całuje mnie, mocno, głęboko i desperacko. Całuje z maniakalną
zaciekłościąkogoś,ktomyślał,żestraciłjedynąprawdziwąmiłość.Odwzajemniampocałunek,zaciskam
wzdrowejdłonityłjejkoszulki.
-Boże,Oz,myślałam,żecięstraciłam.Znów.Totakbolało,taksiębałam.Niemogłabymżyćbez
ciebie.Niemogęznówcięstracić.
Proszęcię,obiecajmi,obiecaj,żenigdymnieniezostawisz.Taniepewność,czyżyjesz,czywszystko
będzie dobrze, czy się w ogóle obudzisz... To było piekło. Kocham cię tak bardzo. Nigdy mnie nie
zostawiaj.Proszęcię,obiecajmi.
Obejmujęjązaszyjęiprzytrzymujęjejtwarzprzymojej.Obojedrżymy,trzęsiemysię,onapłacze,a
ja,porazmilionkurwaniewiemktóry,usiłujęsięnierozryczeć.
-Obiecuję,skarbie.Obiecuję.Jestemcałytwój,Kylie.Nigdzienieidę,cśś.Nicminiejest,nicmi
niejest.-Rytmicznezapewnieniawylewająsięzemniejednozadrugim,aonawkońcujeprzyjmujei
sięuspokaja.
-Jakimcudemzakochałamsięwtobietakmocnoitakszybko?
- Odsuwa się, żeby spojrzeć mi w oczy. - To jakieś wariactwo. Czasem tego nie rozumiem. Nie
wiem,jaktosięstało.Tuniechodzitylkooseks.Chodziociebie.
Mogętylkopokręcićgłową.
- Nie wiem, Ky. Też się nad tym zastanawiałem. - Zapadam się w poduszki i zamykam oczy. -
Wszystko pamiętam. Pamiętam, że wiedziałem, że umieram. Ty byłaś moją ostatnią myślą. To, że cię
kocham.Żeniechcę,żebyśprzezemniecierpiała.Pamiętam,jakmibyłozimno.
Widziałem światło. Nie chciałem się do niego zbliżać. Nie wiem, może to sobie tylko wyobrażam,
aletakzapamiętałem.Widziałemświatłoiwiedziałem,żeonooznaczaśmierć.Umieranie.Poddaniesię.
Zostawieniecię.Iniemogłemtegozrobić.Chciałemsięzatrzymaćiwrócićtu.Walczyłem.Bardzosię
starałem,aleniemogłemtegopokonać.Tomniewciągało.Jaksięobudziłem,naprawdęsięzdziwiłem.
-Dziękuję.
Nierozumiem.
-Zaco?
-Zato,żewalczyłeś.Żewróciłeśdomnie.
Nie mogę z siebie wykrzesać sił na odpowiedź. Próbuję ją objąć, żeby wiedziała, że słyszałem.
Otwierająsiędrzwiisłyszęzbliżającesięcichekroki.Zmuszamsiędootwarciaoczu,Shawnapomaga
miłyknąćpigułki,apotempoddajęsięzaklęciusnu,przytulonymocnodoKylie.
Tydzień w szpitalu. Badania, prześwietlenia, jeszcze więcej badań i różnych skanów. Chcą być
pewni,żeurazgłowynieuszkodziłmimózgu.Wyglądanato,żenie.Wkońcumogęiśćdodomu.Zawozi
mniemama,aKyliesiedzinatylnymsiedzeniu.Spędzałazemnąprawiekażdąchwilęwdzień,najwięcej
jak mogła. Przychodziła po szkole, przed szkołą, w czasie przerwy śniadaniowej. Zrywała się z lekcji.
Przychodziła wieczorem. Wchodziła do mojego łóżka, leżała obok mnie, mówiła do mnie, przytulała
mnie,całowała,kiedyniktniewidział.Powrótdodomuoznaczałwózek,boprzecieżchwilowobyłem
kaleką.Pieprzoneszczęście,żeakuratnaprawiliunaswindę.
Gipsnanodzesięgamiodpowyżejbiodradopalcówunógitotalniemnieunieruchamiaodpasaw
dół.Dotegopołamanaodnowarękaiwefekcieniemogęużywaćkul.Zresztąpewnieitakbymniemógł
zewzględunarozmiartegogipsu.Muszębyćwszędziewożony.Ktośmusimipomagaćwtransporciez
łóżkanawózekizpowrotem.
Potrzebujępomocy,żebysiędostaćdokibla.Żebywziąćprysznic.Wsumiezewszystkim.
Masakra.
Alemijadzieńzadniem,aKyliejestcałyczaszemną,praktyczniemieszkaumnie.
Takwszystkozorganizowała,żebywwiększościuczyćsiętutaj,więcwzasadziewogólemnienie
zostawia. Co jakiś czas zmuszam ją, żeby dokądś poszła, spotkała się ze znajomymi. Ale ona robi dla
mnie wszystko. Na początku totalnie nie mogłem się w tym odnaleźć, ale w końcu oboje
przyzwyczailiśmysiędotego,żejestmojąpielęgniarką.
Jedną z najbardziej wkurzających spraw w tym całym wypadku i operacjach było to, że musieli mi
ogolić tył głowy, tuż nad linią włosów. Wciąż są długie, ale kiedy je zepnę, wyglądają dziwnie, więc
prawiecałyczaschodzęwrozpuszczonychisięwściekam,bowłażąmidooczu.Kyliepokazałami,jak
jepodpiąćzprzodu,żebymnieniewkurzały,alewtakiejfryzurzewyglądamjakjakiśkretyńskielf.
Dobra,nieważne,wkażdymraziejakdotądnicztymniezrobiłem.
Raz, w sobotę, przyszedł Ben, kilka tygodni po moim powrocie do domu. Było totalnie dziwnie i
cholernieniezręcznie.Żadenznasniewiedział,jaksięzachować,afakt,żejesteśmyrodziną,nijaknie
wpłynąłnakonfliktmiędzynami.
Mamrodzinę.Ciocięiwujka.Kuzyna.Kuzyna,którynazywasiętaksamojakja.Todziwne.Nibynie
używampierwszegoimienia,aletoitakgłupiasprawa.Dziwniejestmiećrodzinę.Niewiem,coztym
zrobić.Czypowinienemzapomnieć,jaksięzachowywałBen,tylkodlategożejestmoimkuzynem?Coto
w ogóle znaczy kuzyn? W tym sensie, że co, mamy być teraz przyjaciółmi? Tak jakbym miał prawie
rodzonegobrata?Niewiem.Pewniejeślisięniejestmną,totewątpliwościwydająsięidiotyczne,aleja
niewiem,jaksięobsługujerodzinę.Nigdyżadnejniemiałem.JakBenprzyszedł,totylkosiedzieliśmyi
gadaliśmy.Słuchaliśmymuzyki.Okazałosię,żeBenlubipodobnąmuzykęjakja,hardrockiheavymetal,
więcprzynajmniejbyłooczymmówić.
Ale wciąż trochę zbyt uważnie patrzy na Kylie, zbyt bacznie. Śledzi wzrokiem jej każdy ruch.
Obserwuje ją. Wiem, że jest piękna i każdy facet by ja obserwował, ale nie wiem, jak się zachować i
wkurza mnie to. Ona jest moja. Ale czy mogę go powstrzymać od patrzenia? Wiem, że on wciąż jej
pragnie.Wciążjestwniejzakochany.Niedasięzczegośtakiegootrząsnąćnatrzy-cztery.Więccomam
zrobić?
Odpuścićiliczyć,żewkońcumuprzejdzie?Niewiem.Niemamodpowiedzi,aleniemamteżochoty
mówić o tym Kylie. To jej najlepszy przyjaciel, cały czas. Znają się od urodzenia. Myślę, że może
zostawiętojej.Niechpatrzy,jeślichce.Jakchce,niechsięwniejkochapotajemnie.Onajestzemnąito
sięniezmieni.
Nie wiem, co będzie. Mój wypadek pokrzyżował nam obojgu plany związane z karierą muzyczną.
Andersenmówi,żerozumieipodtrzymujeswojąofertędoczasu,ażbędziemygotowi.Aleczywtakim
raziezostajęwNashville?Możeitak.Właśniemampowód,żebyzostać.Rodzinę,któramogłabymnie
zatrzymać w jednym miejscu. Mama i Becca zaczęły się spotykać, to dobrze. Mama wraca z
zaczerwienionymioczami,jakbypłakała,iporazpierwszynieuciekaprzedpytaniami,amamichdużo.
Na pewno rozmawia z Beccą o moim ojcu. Wspominają, jaki był, mama opowiada historie. Miłe i
niemiłe.Mówimiohuśtawkachnastrojów,ocyklach.Jesieniąizimąłatwiejwpadałwdepresje,wiosną
ilatemłatwiejbyłoomanię.Miałteżminicykle,huśtawkiwhuśtawkach.Dnimaniiwczasiezimowych
depresjiinaodwrót.Opowiada,jakipotrafiłbyćuroczy,jakiutalentowany,jeślichciał.Wyglądanato,
że po nim odziedziczyłem talent muzyczny, o czym nie wiedziała nawet ciocia Becca. Tata - wciąż nie
wiem,jakonimmyśleć:tata,mójojciec?Ben?Samniewiem-zawszepragnąłbyćmuzykiem.Nauczył
się grać na gitarze, pisał piosenki. Nigdy nic z tym nie zrobił, nie wierzył w siebie dostatecznie, żeby
spróbować.Azdolnościmatematycznemampo-mamie.Chciałastudiowaćfizykę,ależycieskierowało
jąwinnąstronę.Nigdynieposzłanastudia,niemiałapieniędzy,potempoznałatatę,potemmiałamnie,
niezłożyłosięwkażdymrazie.
Dostaliśmy rachunek ze szpitala za moje dwa pobyty. Mama nigdy nie załatwiła nam ubezpieczenia
zdrowotnego.Zastałemjąsiedzącąwkuchniprzystole,zjednąrękązakrywającąustaiwpatrującąsięw
kawałek papieru. Próbowałem z nią rozmawiać, ale nie zwracała uwagi, tylko wgapiała się w
astronomiczną,sześciocyfrowąliczbęnarachunkuicałasiętrzęsła.
Tydzień później znajduję ją z telefonem komórkowym w ręce, jak siedzi na podłodze w kuchni i
płacze.
- Mamo, co się stało? - Kuśtykam do niej, ciągnąc obok siebie już trochę pomniejszony gips
przystosowanydochodzenia.
Mama pozwala się podnieść i odkłada telefon na blat. Kylie akurat poszła zanieść do szkoły nasze
prace.
-Rachunekzeszpitala.Ktośgozapłacił.Cały.Światwokółmniezaczynawirować.
-Jakto?Kto?
Mamakręcigłową.
-Niechcielipowiedzieć.Alektoinnyjak
nieJasoniBecca?Obracamsięwmiejscu
iruszamdodrzwi.
-Chodźmy.Musimyznimiporozmawiać.
Mama wiezie nas do domu Dorseyów. Po drodze wysyłam Kylie SMS, żeby tam na nas czekała.
Beccasiedzinawerandzieprzeddomem,pijemrożonąherbatęiczeka.ObokniejsiedziKylie,trzyma
spływającą wodą szklankę i się śmieje. Powoli pokonuję drogę po niskich schodkach na werandę, a
potem opieram się o ścianę obok niej. Mama stoi u podnóża schodków i patrzy na Beccę oczami
lśniącymiodemocji.
Bardzodługoniktsięnieodzywa.
- Ustalmy jedno - mówi Becca. - Nie ma rozmowy o nieprzyjmowaniu jałmużny ani o zwracaniu
długu. Jesteście naszą rodziną. Oz jest moim bratankiem, jedynym, jakiego będę kiedykolwiek miała.
Powiedz„dziękuję”izapomnijmyotym.
Mamachlipie,ocieraoczy,schylagłowę.
-„Dziękuję”toniebędzienawetpoczątektego,cochciałabympowiedzieć.
- Kate, jesteś członkiem rodziny. Zrobilibyśmy dla ciebie wszystko. - Becca schodzi po schodach,
kładziemamieręcenaramionachipatrzyjejwoczy.-Niepowinnaśbyłauciekać.Mogłam...Mogłyśmy
byćjaksiostry,przezcałytenczas.PomogłabymcizOzem.
-Alejasiętakbałam.Wszystkiego.Niewiedziałam,corobić.
Nigdy nie miałam rodziny. Uciekłam z domu, gdy miałam czternaście lat. - Mama się odwraca,
obejmujesięwpasieramionami,wpatrujewniebieskiepopołudnioweniebo,ajejgłosdochodzijakbyz
daleka.-Uciekłamwdniuczternastychurodzin.Wdniuśmiercimojegoojca.
Przedawkowałkokainę.Widziałam,jaktorobił.Namoichoczachwciągałkreskę,namoichoczach
dostałdrgawek.Poszłamukrewznosa.Zabardzosiębałam,żebycokolwiekzrobić.Mamyniebyło.
Wróciła późno. Zastała mnie na podłodze, wpatrzoną w martwe ciało ojca. Zaczęła mnie bić,
krzyczeć, że... to ja go zabiłam. Całkiem straciła kontrolę. Więc uciekłam. Ukradłam sto pięćdziesiąt
dolarówzpuszkizkawą,którastałanalodówceiwsiadłamwpierwszyautobus.
WylądowałamwschroniskudlabezdomnychwKansasCity.
Znalazłampracęwchińskiejknajpie.Zmywałamnaczynia.Płyn,woda,gąbka.Izlew.Pozwalalimi
spaćwkuchni.Kąpałamsięwtymzlewie.Oszczędzałamprzezdwamiesiące,apotemwyjechałam.W
Topecepoznałamchłopaka.Pozwoliłmiusiebiemieszkaćjakiśczas.
Ale...Niezadarmo.
Miałoczekiwania.Brałdużokoki,aja...Byłamciekawa.Czemutorobi.Czemumójojciectozrobił.
Byłćpunem,alejednakbyłdlamnieojcem,rodzicem.Nietak,jakmama.Jejnigdyniebyło.Robiła,co
trzeba. Zarabiała na kolejną działkę. Ale kiedy już była w domu, była straszna. Zła. Tylko tata potrafił
obronić Kaylee i mnie przed jej szaleństwem. Kaylee była ode mnie o cztery lata starsza. Uciekła, jak
miałamjedenaścielat.
Szok,zaskoczenie...Niemaodpowiednichsłów,żebyopisać,jaknamniedziałająwyznaniamamy.
Niewiedziałemotym.Niemiałempojęcia.Nawetnicniepodejrzewałem.
-Cosięstałoztwojąsiostrą?
Mamawzruszaramionami.
- Nie wiem. Jeśli żyje, pewnie gdzieś jest. Ale takie nastoletnie uciekinierki... Często im się nie
udaje.Pakująsięwprochy,zostająprostytutkami,niewolnicamiseksualnymi.Widziałamtakiehistorie.
Prawiesamatakskończyłam.Razzostałamporwana.WFisk,wMissouri.Zgarnęlimniezulicy,w
biały dzień. Zaczekałam, aż zaczną mnie wyjmować z auta. Udawałam, że jestem nieprzytomna, potem
zaczęłam kopać, gryźć, wierzgać. Udało mi się uciec. Do następnego ranka przesiedziałam w kuble na
śmieci.Nowięc,cosięstałozKaylee?Niewiem.Zawszemyślałam,żekiedyśspróbujęjąznaleźć,ale...
-Mamawzruszaramionami.-Nigdytegoniezrobiłam.Niemogłam.KilkarazywpisywałamwGoogle
jejnazwisko,alenigdynicniewyskakiwało.-Odwracasiędomnie.-Chciałabymmócpodaćcilepszy
powód, dlaczego tak często się przeprowadzaliśmy. Ja po prostu... nigdzie nie czułam się w domu.
Nigdzieniebyłodobrze.Niemiałampowodu,żebygdzieśzostać.AżprzyjechałamdoDetroitipoznałam
Bena. W Michigan mieszkałam dłużej niż gdziekolwiek i kiedykolwiek, właśnie z jego powodu.
Myślałam,żeznalazłamdom,założęrodzinę,znim.Żemamkogoś,ktomniekocha.Kogoś,komunamnie
zależało.Czterylata.Nigdywżyciuniemieszkałamdłużejwjednymmiejscu.Drugiewkolejnościbyło
Dallas.Tomiweszłowkrew.Skoroniemapowodu,żebyzostać,tocozaróżnica?
-Mamo,japierdzielę...
Odwracasię,żebysiędomnieuśmiechnąć.
- To stare dzieje, kochanie. Po prostu przykro mi, że urodziłeś się jako mój syn. Zasługiwałeś na
lepszeżycie,ajaniemogłamcitegodać.-TerazpatrzynaBeccę.-Nieumiałamciufać.Chciałam,ale...
Nigdynikomunieufałam.NawetBenowinieopowiadałamoswoimdzieciństwie.
- Więc może czas spróbować? - mówi Becca. - Zostań w Nashville. Zapuść korzenie. Mama się
śmieje,alegorzko.
- Ludzie zawsze to mówią. „Zapuścić korzenie”. Ja nawet nie wiem, co to miałoby znaczyć. Becca
stajeobokmamy.
- Pozwól nam być twoją rodziną. Przychodź na lunch. Wpadaj na drinka. Nie uciekaj. Po prostu...
zostań.
Mamabardzo,bardzodługonicniemówi.Akiedyjużsięodzywa,wjejgłosiesłychaćwahanie.
-Naprawdęchciałabyśbyćmojąrodziną?
Beccawybuchaśmiechemiprzytulamamę.
-Jużjestem!
Mamapatrzynamnie.
-Oz?
NachylamsiędoKylie,któraobejmujemniewpasie.
-Jasięnigdzieniewybieram.Mamconajmniejjedenpowód,żebytuzostać.Beccaodwracasiędo
mnieimarszczybrwi.
-Tylkojeden?
-Conajmniejjeden,powiedziałem!Apozatym,muszęprzyznać,żepodobamisięwizjaposiadania
rodziny.
Sześć tygodni później nie mam już gipsu i wszystko wraca do normalności. Siedzę na fotelu u
fryzjera, na ramionach mam pelerynkę. Ładna, przyjacielska fryzjerka przeczesuje mi włosy palcami i
czeka,ażdamjejsygnałdostartu.Patrzęnaswojeodbicie,nadługie,kasztanowewłosy.Nieobcinałem
ichodpoczątkuliceum.
Raz,dwalatatemu,pozwoliłemmamiepodciąćkońcówki.
Kylie nie wie, że to robię. Myśli, że pojechałem szukać efektów gitarowych. To zresztą prawda,
nawetjedenkupiłem.Mamnowąpracę:wbiurzeAndersenaMayera.Jestemasystentemjegoasystentki.
PracujęteżwwarsztaciezprzyjacielemColta.Todobrarobota,dobrzepłatna,uczęsięprzydatnych
rzeczy.Dobrzejestmiećzajęcie,niemusiećsięjużuczyć.Wiem,żetenstopień,którymam,jestgówno
wart,alezawszetojakieśwykształcenieisamsobienaniezapracowałem.Mogęsięterazzdecydować
nalicencjat,mogęnie.
Kylieskończyłaliceumzwszelkimihonoramiizastanawiasię,corobić,jakskończystudianaNSCC.
Wciążplanujemyrozwijaćsięmuzycznie,alebezpresji.Staniesię,jakprzyjdzieczas.Tymczasemja
dużo pracuję, gram na gitarze, uczę się nowych piosenek i nawet piszę własne. Od miesięcy się nie
oparzałem,odwypadkuniejarałemzioła.Nawetniemamzapasu.
Kyliebyłaświadkiem,jakwyrzucam,alufkęibibułkioddajęDionowi.
-Maszpięknewłosy-mówifryzjerka.-Możechciałbyśjenamprzekazać?
-Jakto?
-OddalibyśmyjefundacjiLocksofLove,którazrobiznichperukę.
-Fajnypomysł.
Uśmiechasię.
- Super. - Jeszcze raz przeczesuje mi włosy. - Więc jak? Gotowy? Biorę głęboki wdech i
wypuszczampowietrze.
-Dajemy!Niechspoczywająwpokoju.
Patrzę,jaknożyczkiprzelatująprzezmojewłosy,adużypukiellądujenapodłodze.Japierdzielę,w
jednej sekundzie moja głowa robi się lekka! Ale to jeszcze nie koniec. Fryzjerka tnie, tnie i tnie, a ja
jestemprzekonany,żejestemjużłysy.Zamykamoczy,popatrzędopiero,jakskończy.
Wkońcu,poprzystrzyżeniumikarkuiwłosównaduszami,cofasię,dmuchasuszarką,żebypozbyć
się obciętych włosów i wciera mi jakąś pastę. Stroszy, suszy, wykręca, bawi się. W końcu ściąga mi
pelerynkęzramioniodwracamniedolustra.
-Ijak?-pytaniepewnie.
Otwieramoczyiwpierwszejchwilijestemwszoku.Sąkrótkie!
Po bokach w ogóle nic nie ma, wygolone prawie do skóry. Na czubku głowy zmierzwione,
rozczochrane.Pierdolę,jestemzachwycony!
Przesuwamdłoniepobokachczaszki,pokarku,popotylicy.Czujępodpalcamimiękkąszczecinę.
- Czuję, jakbym miał o pięć kilo lżejszą głowę. - Odwracam się w jedną, potem w drugą stronę.
Podnoszęobciętepasmo,bawięsięnim.-Niesamowite.Czujęsięjakinnyczłowiek.
-Miałeśbardzodużowłosów-mówiniemalzesmutkiem.-Itobyłycudownewłosy.Wtymsensie,
że gęste, bez rozdwojonych końcówek, zdrowe. Ale muszę przyznać, że teraz wyglądasz obłędnie.
Całkiem inaczej. - Przekrzywia głowę i muska moje ramię. - Potrzebujesz jeszcze tylko jakiejś mniej
obleśnejkoszulki.
Oczywiściemamnasobiepodkoszulekzmetalowymrysunkiem.Niemamchybażadnychinnych.Na
tym smuga krwi przemienia się w stado odlatujących ptaków. Jest nazwa zespołu wypisana literami z
drutukolczastego.Faktyczniedośćsugestywnarzecz.
-Chybamaszrację.Jestemteraztakigrzeczny,żepowinienemiśćnacałość.
-Dokładnie!Dwalokaledalejjestkomis,możnaupolowaćfajnerzeczy.Zajrzyjtam.
-Prowadzimniedokasyirozlicza.
Dziękujęjej,zostawiamnapiwekiwychodzęnaciepły,późnowiosennydzień.
Zaglądamdotegokomisuiznajdujęwnimkoszulęnaguziki,zkrótkimirękawami,gładką,elegancką
i brzydką jak skurwysyn, ale wyglądam w niej całkiem nieźle, szczególnie do pary znoszonych, lekko
wyblakłych niebieskich dżinsów, które też tam wygrzebuję. Są dobrze dopasowane. Do tego gładki
skórzany pasek, para martensów i wyglądałem kompletnie inaczej niż ten zdeklarowany metalowiec,
który dziś rano wyszedł z mojego mieszkania. Wrzucam stare ciuchy na siedzenie pasażera pikapa i
wysyłamSMSdoKylie.
Mój motor do niczego się już nie nadawał, więc wykorzystałem kasę z ubezpieczenia, żeby kupić
staregoczarnegoF-150.Coltpomógłmigoodpicować,wymieniłipodrasowałsilnik,podkręciłwydech,
zmieniłradionanowe.Ciężarówkamaprawietylesamolatcoja,alechodzijakzłoto,mamociryczy
jakbestia.
PiszędoKylie:„Przyjedźdoparku.Mamdlaciebieniespodziankę”.
Ruszam,apokilkuminutachmójtelefonćwierka.Czekamnaczerwoneświatłoiodczytuję:„Spx.Do
zo”.
Nie znoszę, kiedy używa tych SMS-owych skrótów, więc oczywiście robi to jeszcze częściej, żeby
mniewkurzyć.
Parkuję auto i idę ze starym kocem pod pachą przez zarośnięte boisko. Znaleźliśmy ten park kilka
tygodni temu, ukryty na tyłach osiedla. Jest tu kilka huśtawek, stara karuzela, jakieś ławki, drabinki i
poobijane stoliki piknikowe z wydrapanymi inicjałami i przekleństwami. Nikt tu nigdy nie przychodzi,
więc możemy się wylegiwać, pisać piosenki, całować się. A czasem, późno w nocy, nawet więcej niż
tylkocałować.
Rozkładamkocipadamnaplecy.Pławięsięwciepłymsłońcu,ażdochodzidomniecichypomruk
silnika samochodu Kylie. Słyszę, jak zamyka drzwi, słucham jej zbliżających się kroków. Przechylam
głowęiwidzęjejnogi.Podnoszęsięistajęnaprzeciwkoniej.
- Jasna cholera, Oz! - Zakrywa usta dłonią, chowa w niej zaskoczony uśmiech. - Wyglądasz... Ja
pierdzielę!Czytowogólety?
Przesuwamrękąpowłosach,wciążniedowierzającwto,coczuję.
-Podobacisię?
Podchodzibliżejichichocząc,przesuwadłoniąpokrótkoostrzyżonychwłosachztyłumojejgłowy.
- Czy mi się podoba? Jest cudownie! Wcześniej też mi się podobałeś, ale teraz? Wyglądasz tak
seksownie,żezarazzejdę!-Cofasięipatrzynamojeciuchy.-Ubranieteż?Boże,cowciebiewstąpiło?
Wzruszamramionami.
-Niewiem.Alepoczułem,żeczasnazmianę.Najpierwobciąłemwłosy,apotemstwierdziłem,że
równie dobrze mogę to zrobić do końca. No więc: oto jestem. Czuję się dziwnie. Nie mogę się
przyzwyczaićdotegouczucialekkości.
Onasięśmiejeiprzesuwamidłońposzyi.
-Rozumiem,kiedyśteżobcięłamwłosybardzokrótko.Napoczątkuogólniaka.Skróciłamjeojakieś
piętnaściecentymetrówiwydawałomisię,żegłowamizarazodleci.
Potakuję.
-Tak,mammniejwięcejtosamo.
- Ale nie zrobiłeś tego dla mnie, prawda? Nie pomyślałeś, że chcę, żebyś się zmieniał? Marszczę
czoło.
-Nie,nocoty.Niechodziłooto,żebysięzmienić.Wciążjestemsobą.Poprostujużniepotrzebuję
dotegoczarnychciuchówidługichwłosów.Jestemsobąbezwzględunawygląd.
-Takimłody,atakimądry-droczysię.
-Ej,mała,uważaj,bojestemodciebiestarszy.
-Niewiele.
-Alejednak.
Uśmiechasię,apotemwsuwamiręcepodkoszulkęidotykaskórypleców.
-Czemuciąglestoimy?
Opadamyrazemnakoc,aonaopierasięnałokciach.Rozchylaustawoczekiwaniu,kiedyzbliżamsię
dopocałunku.Manasobieluźnąbiałązapinanąnaguzikibluzkęiobcisłeniebieskiedżinsy.
Kładę dłoń na jej biodrze, zbliżam usta do jej warg, czuję smak jej waniliowego balsamu do ust,
zapachmydłaibzuorazdelikatnyaromatperfum.Pocałunekcorazbardziejsiępogłębia,ajaniemogę
się powstrzymać przed rozpięciem jej górnego guzika, a zaraz potem jeszcze następnego. Po chwili
obydwojemamyrozpiętekoszule,jejdłoniegłaszcząmojeboki,ajatrzymamwdłoniachjejcycki.
Zatracamy się w pocałunku, wymieniamy ogień i pożądanie, a chociaż nie robimy nic więcej niż
pocałunki,jestintensywnieizniewalająco.
Odsuwasięikąsamniewdolnąwargę.
-Boże,jeślisięterazniezatrzymamy,dopadnęciętutaj,wśrodkudnia.
-Tobybyłoniewłaściwe,tak...?
-Tak.Tymbardziejżesłyszędzieci.-Uśmiechasiędomnie.-Chodźmydodomu.
-Dodomu?Agdziejestnaszdom?
-Chwilowotam,gdziemożemybyćsami.Alemójdomjestwszędzietam,gdzietyjesteś.
Colt
Mądrościnadstawem
G
rzebię w moim triumphie, ale to już ostatnie szlify. Muszę jeszcze dopracować hamulce, trochę
wypolerować blachę i będzie gotowy. Mam już w głowie kolejny projekt. Wypatrzyłem studebakera
PresidentEightz1935roku.Towyższaszkołajazdy,aleznamgościa,którymógłbymizałatwićczęści.
ZerkamnaBena,którypodrugiejstronieulicymyjesamochód.
Szorujeokrągłą,żółtągąbką,trochęzamocno,jaknamójgust.Cojakiśczaszerkawścieklewstronę
naszego domu, a w jego oczach widzę żywy, gorejący ból i gniew. Uświadamiam sobie, że na naszej
werandziesiedząKyliezOzemioglądającośwlaptopie.
Ben jest w marnym stanie. Liczyłem, że może po tym wypadku trochę mu odpuści, ale nic z tego.
Minęłokilkamiesięcy,aonwciążjestnatymsamymetapie.Ciąglemanadzieję,żemożejednak,wciąż
patrzyiczeka.Wzdychamiprzykucam.Tosięmusijakośskończyć.
Wiem, że Jason z nim rozmawiał, ale jaki dzieciak w wieku Bena chce słuchać, co ma do
powiedzeniajegoojciec?Szczególniewsprawachsercowych.
Całyczaspatrzę,aBenrzucagąbkęnaziemięirozpryskujewokółsiebiepianę.Prawiesłyszę,jak
przeklina, łapie wąż i oblewa ciężarówkę wodą. Odkładam narzędzia do skrzynki i idę do niego. Po
drodze się odwracam i widzę, że Kylie i Oz robią tę dziwną rzecz, między szeptem a całowaniem.
DoprowadzająBenadoostateczności.
Zatrzymujęsięupodnóżanaszychschodównaganek.
- Ej, wy dwoje. Nie mam nic przeciwko temu wszystkiemu - wskazuję na nich - i wiem, że nie
możeciebezkońcakrążyćnapaluszkachwokółuczućBena,aleniebądźcieokrutni,dobra?
Bierzciegochociażwminimalnymstopniupoduwagę.
Kyliewzdycha.
-Maszrację.Wkurzamnieto,alewiem,żemaszrację.Mamdośćtejcałejsytuacji.Niewiem,co
robić.Onnawetniepróbujeiśćnaprzód.-PatrzynadrugąstronęulicyinatrafianaspojrzenieBena.-
Porozmawiamznim.
-Icomupowiesz?-pytaOz.
Kyliewzruszaramionami,alewstaje.-Niewiem.Coś.Cokolwiek.
Macham,żebyusiadła.
-Niesądzę,żebybyłocokolwiek,comogłabyśmupowiedzieć,Ky.Jaznimpogadam.Możliwe,żei
ztegonicniewyniknie,alewartospróbować.
Wracam do domu, mówię Nell, dokąd jadę, łapię kluczyki i przechodzę na drugą stronę ulicy. Ben
wycierakaroserięszmatką,więcczekam,ażskończy.Przezcałyczasniezwracanamnieuwagi.
-Tak?-Wrzucaszmatędopustegojużwiadrairazemzgąbkąwstawiadogarażu.
- Chodź - mówię. - Musimy pogadać. - Odwracam się i idę z powrotem, nie pilnując, czy idzie za
mną.Pójdzie,jeśliwie,codlaniegodobre.
Wsiadam za kierownicę mojego pikapa, zamykam drzwi, włączam silnik i czekam. Po minucie
wsiada Ben. Głośno zamyka drzwi. Wycofuję i widzę przy okazji, że nie spuszcza Kylie i Oza z oka,
dopókisięda,akiedysąjużpozazasięgiemwzrokuitakpatrzyprzezokno,zbrodąopartąnaręce,ze
zmarszczonąbrwią,widoczniezamyślony.Radioniegra,janicniemówię.Parkujęprzedsklepem.
-Siedźtu-mówięiwchodzędośrodka.
Kupujęsześciopakpiwaiznówruszamy.Wyjeżdżampozamiasto,znajdujęboczną,gruntowądrogę,
mijam zakręty aż docieramy w jedno z moich ulubionych miejsc. To niewielki trawiasty pagórek z
widokiemnajeziorko,alejesttuustronnie,ładnieicicho.
Nadbrzegiemjestzwalonedrzewo,świetniesiętamsiedziipatrzynawodę.Łapięsześciopakleżący
natylnymsiedzeniu,wysiadamzciężarówkiiidędodrzewa.Benidziezamną.Zdejmujękapslezdwóch
butelek,jednąpodajęjemu.
Biorędużyłyk,apotemnaniegopatrzę.
-Chceszcośpowiedzieć,
zanimjazacznę?Upija
trochęikręcigłową.
-Nie.
- W porządku. Chciałbym, żebyś mnie posłuchał. Nie tylko usłyszał, ale aktywnie słuchał, dobra? -
Kiwagłową.-Waliszgłowąwmur.Donikądwtensposóbniezajdziesz.
Benmarszczyczoło.
-Cotomaznaczyć?
-Toznaczy,żeczekasznacoś,coprawdopodobnienigdysięniewydarzy.-Milknę,pijęłykimówię
dalej:-Słuchaj.
Zapomnijmy na chwilę, że mówimy o mojej córce, dobra? Ja jestem Colt, ty jesteś Ben. Jesteś
dzieciakiemmojegonajlepszegokumpla,jesteśdlamniejaksyn.Patrzyłem,jakdorastasz.Jakrośnieszna
zajebiściedobregosportowcaifajnegogościa.
-Ale?
-Alemusiszjąsobieodpuścić.
- Nie mogę. Próbowałem. Kurwa, żebyś wiedział. Harowałem jak popieprzony. Trenowałem,
ćwiczyłem,uczyłemsię.
Trzymałem się od niej z daleka. Próbowałem o niej nie myśleć. Ale nic z tego. Nie mogę się jej
pozbyćzgłowy.Niemogęprzestaćmiećnadziei,modlićsię,żezmienizdanie.
Marzęoniej.Dręczymnietakisen,żektóregośdniaonaczekanamniepotreningu,mówimi,żesię
pomyliła,żeźlewybrałaiżechcemnie.Żeznówmniekocha.Tomęka.
Budzęsiętużprzedtym,jakmniepocałuje,zanimjejustadotknąmoichidocieradomnie,żetobył
sen.Imamochotęwydrzećsobiezpiersiserce.Tylkożeonajużtoprzecieżzrobiła.
Wjegogłosiejesttylebólu,żeażboliimnie.Kończępiwoibawięsiębutelką.Powoliodlepiam
etykietkęinaklejamskrawkinaszyjce.
-Onaniechciała.
- Tak, wiem o tym. Ale czy to naprawdę powinno mi poprawić humor? - Zaczyna mówić
prześmiewczo:-„SłuchajBen,dziewczyna,którąkochałeścałeżycie,wcaleniechciaławyrwaćciserca
inasraćdodziuryponim,więcnicsięniestało,poprostuoniejzapomnij”.
Wzdycham.
-Tak,maszrację.Chybaniemapocieszenia.Tojednoztychgównianychprawżycia:czasemktoś
depczeciserceinicniemożnanatoporadzić.Cierpisziniemasiły,żebyśpoczułsięlepiej.Niedasię
wymazaćbóluanizmienićrzeczywistości.Poprostuboli.Itojesttotalniedodupy.-Otwieramkolejne
piwo,jednodajęBenowi,drugiebioręsobie.-Powiedzszczerze,kochaszją?Naprawdęjąkochasz?
-Tak!
-Acotodlaciebieoznacza?
Nieodpowiadaodrazu.Przelewabursztynowypłynwbutelce,gapisięnaniego,myśli.
-Toznaczy,żechcębyćcałyczasprzyniej.Chcęzniąrozmawiać.Chcęjejdotykać.Uważam,że
jestutalentowana,pięknainiesamowita.Mojeżycieniejesttakiesamo,odkądjejniema.Tęsknięzanią.
Kiwamgłową.
- Brzmi nieźle. Tylko że... to nie jest miłość. To są twoje uczucia. To, jak ty się czujesz. A czego
chceszdlaniej?
Słyszałeś tę starą piosenkę Johna Mayera, Love Is a Verb? - Kręci głową. - Posłuchaj kiedyś.
Rozumiesz, o co mi chodzi? Miłość to nie są tylko twoje uczucia. Nie chcę zabrzmieć jak jakiś
Konfucjusz czy Mistrz Yoda, ale takie są fakty. Podoba ci się, jaka jest Kylie i chcesz ją mieć. W
porządku, wszystko okej, ale co z tego? Co z tym zrobisz? Sorry za brutalność, ale czekałeś za długo.
Oczywiściepowodysąjaknajbardziejchwalebne,słuszneispodziewałbymsięczegośtakiegopotakim
gościujakty,alestraciłeśswojąszansę.
Kyliezakochałasięwkimśinnyminiewidzęnadziei,żebymiałosiętozmienić,anawetjeśli,jeśli,
powiedzmy, jej i Ozowi nie wyjdzie - naprawdę zamierzasz czekać na taką opcję? Gdyby tak się
faktyczniestało,naprawdębyśjąwziął?Zezłamanymsercem?Żebystaćsięodskoczniąodbólu?Wiem,
żeuczucieodrzuceniajeststraszne.
Wiem,naprawdę.Zaufajmiwtejsprawie.Alezłamaneserce,kiedyzwiązeksiękończyporażką,jest
jeszczegorsze.Wiesz,comiałeś,iwiesz,costraciłeś.Lepiejkochaćistracić,niżnigdyniekochać.Tak
lecitencytat?
Benkręcigłowąiprzełykadużyłykpiwa.
-Prawie.-Głębokooddycha,odchylagłowęipatrzywniebo.-„Wierzęwtęprawdę,rozumiemi
czuję,żelepiejkochaćistracić,niżniekochaćwogóle”.TozInMemoriamA.H.H.
Tennysona.
Jestempodwrażeniem.
-Niechcię,Ben,cytujeszpoezjęzpamięci?
Wzruszaramionamiisięśmieje.
-Lubiępoezję.Pewniemam
topomamie.Kiwamgłową.
- Nieźle, naprawdę. - Milknę, żeby upić łyk. - Czasem wydaje mi się, że to zdanie jest totalnym
bełkotem.Utratamiłościzmiataznógicoztego,żemasięwspomnienia,skoroodczuwasiętenagonalny
bólpostracie.Bywa,żewogólenieogarniam,naczymnibypolegawybór.
-Cotypowiesz?-mówiBengłosempełnymgoryczy.
Niezwracamuwagiimówiędalej.
-Wracającdotematu.Miłośćtojestto,corobisz.Miłośćjestdziałaniem.Okazujesięją.Gdybymja
przezcałyczaszdawałsiętylkonamojeuczuciadoNell,rozstalibyśmysięjużdawnotemu.
Przez te lata mieliśmy kilka poważnych kłótni. Takich, że zialiśmy na siebie ogniem, nie mogliśmy
nawetnasiebiepatrzeć.Wtakichsytuacjachmojeuczuciabyłygównowarte,boczułemtylkowściekłość
i byłem gotowy odejść. Ale wiesz, co mnie powstrzymywało od zrobienia głupoty? Decyzja, żeby
praktykowaćmiłość.-Stukamgopalcemwrękę,żebypodkreślićkażdesłowo.-Decydowałemsięna
olanie moich uczuć i skupienie się na tym, że chociaż nie czuję szczęścia, przyjemności i pozytywnych
emocji,kochamNellizrobiłbymdlaniejwszystko.Łączniezprzeproszeniemjejzacoś,doczegosięnie
poczuwamalbopozwoleniemjejwygraćwdyskusji,tylkopoto,żebyznowubyłspokój.Terazbysięna
mniewściekła,żepozwalałemjejwygrać...Iserio,niechcęsięwywyższać.
Chodzimioto,żetaknaprawdęwalićto,czyonamarację,czyja.
Trzebaodpuścićwalkęiprzeprosićalboogólniezrobićtocotrzeba,żebydobreuczuciawróciły.A
wracając do ciebie: kochasz Kylie, ale co z tym zrobisz? Będziesz się snuł w pobliżu, łypał na nią
wściekle, gapił się, wściekał na widok jej i Oza razem? Czy postanowisz zrobić to, co dla niej
najlepsze?
-Toznaczyco?-Benkończypiwoiwstawiapustąbutelkędoskrzynki.Robiętosamoipozwalam
muwziąćtrzecie.
Ostatniąbutelkęzostawiamiszukamodpowiednichsłów.
-Musiszsięzastanowićnadtym,czykochaszjądostateczniemocno,żebypozwolićjejodejść.
-Staramsięjejpozwolić!Tylko,żeniewiemjak!
-Nie.Tysięstaraszzniejwyleczyć.Tonietosamo.
Wstaje,podchodzidobrzegujeziorka,nicniemówi,milczy.
-Mamzrobić,cobędzietrzeba,żeby
okazać,żejąkocham?Kiwamgłową,
chociażonnamnieniepatrzy.
-Tak.Cobędzietrzeba.
-Czylimamodejść?
-Jeślitokonieczne.Niktniechce,żebyśwyjeżdżał,alejeślitojedynysposób,żebyśposzedłnaprzód
ipozwoliłjejodejśćibyćszczęśliwą,niechtakbędzie.Prawdajesttaka,żeczasemjedynymsposobem,
żebyprzebolećstratę,tofizyczniezdystansowaćsiędosytuacji.-Wstaję,podchodzędoniegoiklepięgo
w ramię. - Jesteś dla niej ważny. Ona nie chce, żebyś przez nią cierpiał. Moja córka chce, żebyś był
szczęśliwy.Bardzodługobyłeśjejnajlepszymprzyjacielemismucisię,żetostraciła.Powiedziałamio
tym.
Ben kiwa głową i widzę, że myśli. Odchodzę, opieram się o ciężarówkę i patrzę na wirujące w
oddalistadoszpaków.
-Masakra.
-Takjest.
-Jedynysposób,żebyzdystansowaćsiędotegowszystkiego,tofizyczniewyjechaćzNashville.Tutaj
niemogęodejśćnatyledaleko,żebysięodniejoddalić.Odnich.Aledokądmamjechać?
-Czasemnieważne,dokąd,ważne,żebypoprostujechać.
Benwybuchaśmiechem.
-TerazjużbrzmiszjakYoda!-Cowmojejmocyrobię.
Znówsięśmieje,apotemwypuszczapowietrzeipocieratyłgłowy.
-Dzięki.
Wzruszamramionami.
-Jakibyłbysensstarzećsięimiećzasobąkupężyciowegogówna,jeśliniemożnasiętymodczasu
doczasuzkimśpodzielić?
Gadamyjeszczechwilę,apotemwracamydodomu.Całądrogęmilczy,aletojużinnemilczenie.Nie
takponure,mniejwściekłe.
Kiedy dojeżdżamy i parkujemy w moim garażu, Ben jeszcze raz dziękuje i idzie do domu. Nie
sprawdza,czyKylieiOzsąnanaszymganku,copoczytujęzapostęp.
Nellczekawkuchni.
-Comupowiedziałeś?-Nachylasiędopocałunku,apotemzawisaminaszyiistajenapalcach.
-Powiedziałemmu,żemiłośćtoczyniżejeślinaprawdęjąkocha,musipozwolićjejodejść.
-JohnMayer.Dobrywybór.
Śmiejęsięztego,żewiedziała,dojakiejpiosenkisięodwołałem.
-Tak.Niepodłapałaluzji,alewarto
byłospróbować.Znówopadanacałe
stopyiopieramigłowęnapiersi.
-Myślisz,żeposłucha?
Kiwamgłową.
-Tak,myślę,żetak.
-Todobrze.-Całujemniewszczękę.-Cieszęsię,żeznimrozmawiałeś.Ktośmusiał.
-GdziesąKylieiOz?
-Pojechalidoniego.
Marszczęczoło.
-Chciałbym,żebymieszkałwbezpieczniejszejokolicy.
- Ja też. Ale mamy do wyboru pozwolić zamieszkać im razem, a wiem, że o tym rozmawiają, albo
zostawić sytuację tak, jak jest. A ja nie do końca swobodnie się czuję, kiedy są tutaj, za zamkniętymi
drzwiami.
-Jataksamo.
Nellwzruszaramionami.
-Cośczuję,żeOzniedługosprawisobiemieszkanie.Obybezpieczniejsze.
-Tak,aKyliebędzietamprzesiadywaćtakczęsto,jakjejpozwolimy.Takźleitakniedobrze.
-Wypiszwymalujbycierodzicem-puentujeNell.
Śmiejęsię.
-Prawda.
Uśmiechasiędomnie.
-Aleskorojużmamywolnąchatę...-Wsuwamidłoniepodkoszulę,ajaodwzajemniamuśmiechi
zaczynamsięrozbierać.
-Tak,pustydommaswojezalety-mówię.
Epilog:Ben
Byleprzedsiebie
O
ddaję wykładowcy arkusz egzaminacyjny i wychodzę z sali. Na dworze świeci słońce, więc
zakładamokulary.Tobyłmójostatniegzaminwtymsemestrze.MożewogóleostatniwVanderbilt.Nie
wiem.Nicniewiem.
No, to nie do końca prawda. Wiem, że serce wciąż mi pęka i kruszy się pod ciężarem tego, co
zamierzamzrobić.Wiem,żemamzapakowaneauto.Trzytorby,pięćtysięcywgotówceidwarazytyle
nakoncie.Pełnybak.Brakcelu.Brakmapy.Jadęnazachód,tylewiem.
Alewcześniejtrzyprzystanki.Najpierwdom.Uściskaćmamę,powiedzieć„dowidzenia”iżebysię
nie martwiła. Potem stadion i pożegnanie z tatą. Oboje wiedzą, że wyjeżdżam, i dlaczego. Nie są
zachwyceni, jasne, ale przekonałem ich, że muszę. Obiecałem dzwonić jak tylko będzie okazja. Ostatni
przystanek?Studionagraniowewcentrum,gdziesąKylieiOz.Coltmipowiedział,żetambędą.Muszę
siępożegnać.Niemogęzniknąćbezsłowa.
Znajduję miejsce parkingowe i przechodzę kilka przecznic do studia. Czaruję recepcjonistkę i
uśmiechamikupujędrogędalej,dobudki,wktórejnagrywają.Wchodzęiwitamsięzproducentem.
ChybamanaimięJerry.Podnosirękęnaznak,żemabyćcisza,więcsięnieśpieszę.Naciskaguziki
pomieszczeniewypełniasięmuzyką.
GłosamiKylieiOza.Jerryzsuwasłuchawkizuszunakark.
Jeszczekilkaakordówipiosenkasiękończy.Onimniejeszczeniewidzieli.
Apotemjużwidzą.Kyliemrużyoczy,jaczekamiwiem,żewie,żechcęporozmawiać.
-Jeszczejedennumer-mówi,niespuszczajączemniewzorku.
-Dobra.Comacie?-pytaJerry.
-Dopieroconapisałamtępiosenkę.NazywasięNietwoja.
Siada przy pianinie i dotyka klawiszy. Oz zerka na mnie, a potem na nią. On też jest zaskoczony,
chybaniebyłotegowplanie.
Kylie śpiewa, patrząc na mnie smutnymi oczami, bez mrugnięcia. Jej głos jest aż lepki od emocji,
śliczny,zaskakującyidoskonały.Takijakona.
Byłaja,
byłeśty
byłowszystko,cała
przyszłość.Dnipełne
pytań,snypełne
marzeń.
Jedennawias
otwarty,cośsię
mogłozdarzyć.
My
inicdziwnegownas.
Miałpokazaćczas.
Tyija,
jaity.
Jatwoja-kto
wie?Toja.
Możechciałam,może
szłam
wtwojąstronę,choć
powoli.
Czylosbypozwolił?
Niewiem.
Alemogłambyćdla
ciebieświatem.
Jużniebyłbyś
bratem.
Potemnagle,takjak
pioruntnieprzez
niebo,okazałosię
żeniejestemtwoja,
jesteminnego.
Pełnauczući
pewności,żeto
miłość
poszłamzanim.
Niechciałamcięzranić,
aleczasupłynął.
Jużniejestemtwoja.
Toja.
Trzymamgozarękę,
adlaciebiemamjuż
tylko
tępiosenkę.
Itęsknotę.
Łykamgorzkąwinę,
alepłynę.
Niezdążymysięjuż
zdarzyć.
Proszę,
przestańmarzyć.
Boliszmnie,nie
chciałam,uwierz.
Proszę,szukaj
szczęścia.
Proszęwstańjużz
kolan.
Czyniewidzisz?
Popatrz,
jużniejestemtwoja.
Nie wypieram się tego tnącego bólu w sercu. Przyjmuję go. Na tym etapie zdążyłem się już
przyzwyczaić.Pozwalamjejwejrzećwemnie,zobaczyćmojąkrzywdęirezygnację.
Jerryzerkanamnie,wciskajakiśguzikidajemiznać.
-Kylie,mógłbymztobąporozmawiaćpięćminutnaosobności?
-pytam.
Kiwagłowąizsuwasięzkrzesłastojącegoprzedpianinem.
ZatrzymujesięobokOza,szepczemucośdouchaiszybkogocałuje.
Onkiwagłowąipatrzynamnie.Myślę,żewie.Mamnadzieję.Robiętotakżedlaniego.Apoczucie
winy,boprzecieżprzezemnieprawiezginął,jeszczetowszystkopogarsza.
Kylie wychodzi z przeszklonej budki, a ja idę za nią na zewnątrz, na słońce. Stoimy w bocznej
uliczce,międzykubłaminaśmieci.Opieramsięościanęiczekam,ażKyliestanienaprzeciwkomnie.
-Ben,niewiem,co...
-Niemusisznicmówić-przerywam.-Poprostumnieposłuchaj.Kochałemcięodbardzo,bardzo
dawna.Nie,proszęcię,słuchaj.JesteśzOzem.
Straciłemszansę.Rozumiemto.Choćniemogętegoznieść.Toboli.
Rozpierdala mnie co sekundę, codziennie, taka jest prawda. - Nie zamierzam ukrywać uczuć. -
Dostajęświra.Powinnaśbyćzemną,nieznim.Aleniezmieniętego.Wiemto.Naprawdę.Gdybymcię
kochał,niechciałbymtegozmieniać.Alejestemnatylesłaby,żewciążchciałbymmiećciędlasiebie,
chociażprzecieżwiem,widzę,kurwa,żejesteśszczęśliwazOzem.Więcniechtakbędzie.Bądźciedalej
szczęśliwi.
-Ben...-zaczynałamiącymsięgłosem.
- Nie, jeszcze nie skończyłem. - Zmuszam się do spokoju, ale z trudem oddycham. Jeśli nie będę
mówił dalej, mogę zrobić coś głupiego, na przykład spróbować ją pocałować, żeby zmieniła zdanie. -
Nieskończyłem.Chcę,żebyśbyłaszczęśliwa.Zawsze.Ajeślijesteśszczęśliwaznim,to...
Kurwa.Niechtakbędzie.Akceptujęto,boniemamwyboru,aleniemogęudawać,żeniemamztym
problemu,botakniejest.Bolimnie,kiedycięznimwidzę.Jestemwściekły,zazdrosny,odbijamiinie
wiem, jak to powstrzymać. Jak zmienić podejście. Nie mogę. Chociaż próbowałem, od miesięcy. Nie
chodzi nawet o to, że mam nadzieję, że zmienisz zdanie. Wiem, że nie. Ale po prostu nie mogę się
powstrzymaćodpragnieniatego.
Odchcenia.Imyślę...żetosięniezmieni,nieważne,ileminieczasu.
Wkażdymrazietakdługo,jakbędębliskociebie.Bliskoniego.
-Cotoznaczy?-pytaledwiesłyszalnymszeptem.
Odchodzękilkakrokówiprzeczesujędłoniąświeżoskróconewłosy.Sąostrzyżonetużprzyczaszce,
żebyłatwojebyłoutrzymaćwporządkuprzezdługiednijazdyibezprysznica.Odwracamsiędoniej,
uczę się na pamięć jej twarzy, jej doskonałych rudawych włosów, jasnej skóry, niebieskich oczu, jej
ciała.Boże,takbardzojąkocham,anigdynawetnietrzymałemjejzarękę.
- Chodzi mi o to, że nie wiem, jak połączyć miłość do ciebie z przyjaźnią. Nie umiem. Nie sądzę,
żebytowogólebyłomożliwe.Więcpostanowiłempokazaćci,żeciękocham,wjedynysposób,jakimi
jeszczepozostał.-Uciskamnasadęnosa,głębokowciągampowietrze,apotempatrzęjejwoczy.
Ostatniraz.-Wyjeżdżam.
-Wyjeżdżasz?Dokąd?Najakdługo?
Wzruszamramionamiikręcęgłową.
-Niewiem.Iniewiem.Wszędzie,bylenietu,możenawetnazawsze.Wkażdymrazienatakdługo,
jakbędzietrzeba,żebysięzciebiewyleczyć.Możeznaleźćkogośinnego.
Niewiem.
Pociąganosem.
-Niechcę,żebyśjechał.-Mamokreoczy,aleichnieociera.-Jesteśmoimnajlepszymprzyjacielem.
Znówkręcęgłową.
- Nie. Jestem twoim najdawniejszym przyjacielem. - Wskazuję na drzwi do studia. - On jest
najlepszym.
Kiwagłową.
-Więcpoprostu...uciekasz.
Warczę.
-Boże,Kylie!Nieutrudniajmitegojeszczebardziej.-Mamochotęwalnąćwścianę,kopnąćwkosz
na śmieci, całować ją do utraty tchu. Ale nie robię tego. Jestem przyzwyczajony do pragnienia jej i
niedawania po sobie poznać. Jestem w tym dobry, w końcu mam prawie dziesięć lat praktyki. - Nie
uciekam.Pozwalamciodejść.
-Alemożejużnigdycięniezobaczę.
Kiwamgłową.
-Tak.Toznaczypostaramsięwrócićnaświęta,aleniewiem,gdziewyląduję.
-Acozeszkołą?OdchodziszzVanderbilta?
Potakuję.
-Skończyłemtensemestr.Niewypisałemsięjeszczeoficjalnie,alewątpię,żebymwróciłjesienią.
Możeprzeniosęsięgdzieindziej.
Możespróbujędostaćsięnadrugikierunek.Niewiem.Zresztąnieobchodzimnieto.Poprostujadę.
Muszęsięodciebieoddalić.Mamcięwsobie.Jesteśwmojejgłowie,wmoimsercu,wmoimżyciu,ale
nie chcesz mnie w taki sposób, w jaki ja chcę ciebie, a to miasto nie jest dostatecznie duże, więc...
Więc...
Onawzdychaiwkońcuocierałzy.
-Rozumiem.-Patrzynamnie.-Kiedywyjeżdżasz?
-Zachwilę.Jużsięzewszystkimipożegnałem.
Podchodzi do mnie, a moje serce zrywa się do rozszalałego galopu na sam zapach jej szamponu.
Waha się, ale potem obejmuje mnie w pasie. Stoję bez ruchu, nie odwzajemniam uścisku. Nie mam
odwagi. Pozwalam jej się przytulać i staram się nie zapomnieć o oddychaniu. W końcu puszcza mnie i
patrzyzestanowczozbytbliskiejodległości.
Mojarękapodnosisiębezmojejzgodyidotykajejpoliczka.
-Żałuję...-Zachwilęgłosmisięzałamie.-Żałuję,żecięniepocałowałem.Chociażraz.-Szerzej
otwieraoczyiprzestajeoddychać,ajacofamsię,zanimzrobięcośgłupiego.-Aleniezrobiłemtego.I
już nigdy nie zrobię. - Jeszcze jeden krok. - Do widzenia. - Odwracam się, a kosztuje mnie to każdy
miligramsiływoli,jakimijeszczezostał.
-Ben?-Jejgłosmniezatrzymuje.-Poradziszsobie?
Zatrzymujęsię,alesięnieodwracam.
-Tak.Wktórymśmomencietak.
Długa, pełna napięcia cisza. Chce powiedzieć coś jeszcze. Czuję to i czekam. Ale w końcu ze
smutkiemwypuszczapowietrzezpłucimówi:
-Cześć.Będęzatobątęsknić.
Chciałbymsięodwrócić,aletegonierobię.Mrugammocno,choćpieczemniewgardle,wpiersi,w
oczach.
- Tak. Ja też. - Nie jest do końca jasne, nawet ja tego nie wiem, czy miałem na myśli to, że będę
tęskniłzaniączyzasamymsobą.
Możeijedno,idrugie.
Nie odwracam się. Nie patrzę na nią, nie patrzę na Nashville, wyjeżdżam za rogatki miasta. Kiedy
jestem już na tyle daleko, że nie widzę nic znajomego, włączam radio i przeszukuję piosenki, które
załadowałemnadrogę.Znajdujętę,którapasuje.TopiosenkaKylie,taka,którejsłuchałemdlaniej.
LetHerGoPassenger.
Słuchamjejrazzarazem,ażmamcałkiemzdartegardłoodśpiewaniadowtóruiwkońcupozwalam
radiuzabraćmniewświatinnychpiosenek,takjakdrogaprowadzimniewinnemiejsca.
Pamiętam, co powiedział Colt tamtego dnia nad wodą: czasem nieważne, dokąd, ważne, żeby po
prostujechać.
Więcjadę.
Postscriptum:Kylie
Rokpóźniej
W
ystępy nigdy mi się nie nudzą. Atmosfera cudowności nie zanika. Za każdym razem, kiedy
wychodzimyzOzemnascenę,czuję,żeżyję.Takjakbywmoichżyłachzamiastkrwizaczynałapłynąć
żywa energia, a życie stawało się rozleglejsze, bardziej kolorowe i niesamowite. Jesteśmy w trasie z
moimi rodzicami i The Harris Mountain Boys. Ta trasa była absolutnie najbardziej niewiarygodnym
doświadczeniem w moim życiu. Każdy dzień, nawet jeśli spędzony tylko w autobusie, którym
przemierzamy kraj, przynosi nowe radości i nowe, ekscytujące doświadczenia i uczucia, coś do
wysłuchaniaalbodorobienia.
Oz i ja jesteśmy coraz lepsi z każdym występem. Nie zaskoczyło mnie, że zmienił się w
niezmordowanąmachinędoprodukcjitekstów.
Manieskończonepokładyemocjiiprzeżyć,zktórychmożeczerpać,akiedywkońcunamówiłamgo,
żebyspróbował,okazałosię,żeniemożepowstrzymaćwylewającychsięzniegosłów.Mnietopasuje,
bowolępisaćmuzykę.
ToostatniodcineknaszejletniejtrasywzdłużpółnocnejgranicyidalejdoMichigan,skądpochodzą
rodzice, a potem z powrotem do Nashville. Tam będzie ostatni koncert trasy i jestem śmiertelnie
przerażona.Ogłoszonogoniecałymiesiąctemu,abiletysprzedałysięwciągugodziny.Wyprzedaliśmy
całeRyman.Wgodzinę!
Wszystkim zarządzał Andersen. Zainteresował nami prasę i wzbudziliśmy emocje, o jakich nie
moglibyśmymarzyć.Moirodzicezaplanowalitrasę,aleAndersenwykorzystałkontaktywbranży,żeby
ludzieonasmówili.
CodomnieiOza?Boże,kochamtegogościa.Wczasietrasyniemieliśmywieluokazjidobyciaze
sobą sam na sam, w końcu jeździmy jednym autokarem z rodzicami, a oni nie pozwalają nam spać w
jednymłóżku.Alenieszkodzi.Wymykamysiępokoncertachalbowtrasiewtrakcieprzerwnajedzenie.
Gareth, Amy i Buddy są raczej w naszym wieku, więc rozumieją nasze potrzeby i kiedy tylko jest to
możliwe,szukająsposobu,żezapewnićnamtrochęprywatnościwichautokarze.
Ozowiteżniebrakujepomysłów.Raz,wPortland,złapałmniezascenąizaciągnąłwjakieśmiejsce,
gdziebyłopełnoskrzyńzesprzętem.Przycisnąłmniedościany,takżezasłaniałynasdwastosyskrzyń
nawet nie wiem z jaką zawartością. Byliśmy całkiem niewidoczni i on to w pełni wykorzystał.
PrzytrzymałmniebiodramiprzyścianieIpospieszniepodciągałmidługądołydekspódnicę.
Oplotłam go nogami w pasie i uśmiechnęłam się w jego szyję, kiedy odkrył, że nie mam na sobie
bielizny. Chichot z jego zdziwienia szybko zmienił się w jęk pożądania, a potem w z trudem stłumiony
krzyk,gdymniewypełnił.Uciszyłmniepocałunkiem,miażdżyłustamimojewargiipołykałmojekrzyki,
jękiioddechy,awzamiandawałmiswójoddech,trzymającmniecałyczassilnymidłońmizatyłek.
Już w chwilę potem oboje drżeliśmy, dyszeliśmy ciężko i poprawialiśmy ubrania, w samą zresztą
porę, bo między skrzyniami pojawił się technik dźwięku, poszukujący jakiegoś kabla. Szczerzył się do
nastak,jakbydoskonalewiedział,corobiliśmy.Niewiem,jaktoomnieświadczy,alewogólebyminie
przeszkadzało,gdybywiedział.
Ja wciąż chodzę do szkoły, do Belmont. Studiuję zarządzanie w przemyśle muzycznym. Uwielbiam
występyibędęjekochaćażdośmierci,aleniesamowiciekręcimnieteżtechniczna,biznesowastronatej
branży. Uwielbiam pracować z Andersenem nad uzyskaniem dokładnie tego dźwięku, o jaki chodzi,
próbowaćipoprawiaćażpiosenkajestidealna.Myślę,żeOzjestzadowolonyzwystępów.
Zakumplował się z moim tatą, rozmawiają nawet o otwarciu wspólnie warsztatu zajmującego się
restauracją starych aut. Tata kiedyś zarabiał tym na życie, a Oz ma talent do takiego dopracowywania
szczegółów,żesamochodywyglądająautentycznie.Wkażdymraziechybatakmówiłtata,bojaniemam
bladegopojęcia,cobytomiałoznaczyć.
Zastanawiamsięjednaknadnasząwspólnąprzyszłością.
Jesteśmy w sobie zakochani i wiem, że żadne z nas nigdy nie będzie z nikim innym, ale ja ciągle
mieszkamzrodzicami.OzmaswojemieszkanieikiedyjesteśmywNashville,spędzamuniegowięcej
nocyniżwdomu,ale...tonietosamo.Ailekroćporuszamtematoficjalnegowprowadzeniasiędoniego,
zmieniatematisprawiawrażenie,jakbyśmymielijeszczemilionlatnarozwiązanietejkwestii.Przecież
jawiem,żemamyczas,alechcęznimbyćstaleitonatychmiast.Niechcęciaglewracaćdorodzicówpo
czysteubrania.
NiechcębyćrozdzielonapomiędzyichdomaOza.Teraznależędoniego.Onjestmoimdomem.
Aleonwyraźnieniechcesięśpieszyć.Tojegowymówka:niemasiępocośpieszyć.Cotomaniby
znaczyć?! Zanim zaczęliśmy ze sobą sypiać, znaliśmy się kilka miesięcy. Mniej więcej w tym samym
czasieupewniliśmysię,żesiękochamy.Minąłniecałyrokijużbyliśmyrazemnapoważnie.Jakmożna
sięjeszczebardziejśpieszyć?
Janiepotrzebujęwięcejczasu.Niechodzioto,żenaniegonaciskam,żebysięoświadczył.Jeszcze
nieoczekujętakichkroków.Znaczy,żebybyłojasne,zgodziłabymsię,zanimzacząłbymówić,alewiem,
żeto duża sprawa.Dla mnie też,ale dla faceta napewno bardziej, szczególniedla takiego nomady jak
Oz. Może on wciąż ma potrzebę wędrówki, bycia w drodze. Ale nie sądzę, żeby po prostu wstał i
wyjechał.Chciałby,żebymjechałaznim,ajaniemogęnigdziejechać,dopókinieskończęstudiów.
W efekcie jestem bardzo szczęśliwa, ale wciąż jest we mnie małe ukłucie niecierpliwości. Jakby
kamyczekwbucie,którynieboli,alewkurza.ChcęrobićzOzemwszystkoichcętegoteraz.
ImbliżejkoncertuwNashville,tymbardziejjestemzdenerwowana.Niewiemdlaczego.Ozteżsię
dziwniezachowuje.
Wychodząztatąoróżnychporach,cośszepczą.Wiem,żepisząpiosenkę.Wiem,jakwyglądapisanie
piosenki,iwiem,żefaktycznietorobią,aleskądtatajemnica?Jakpodchodzębliżej,milknąijużzaczyna
mnietoniepokoić.PozatymOzciąglerozmawiaprzeztelefon,ajaniewiemzkimanidlaczego.
Cośsięświęciichcęwiedzieć,co.
DzieńprzedNashvillejesteśmywDetroitnaprzedostatnimkoncercie.FoxTheaterjestpełny.Ozjest
zdenerwowany,rozproszony.Rodziceprawiejużskończyliswojączęść,ajaiOzmamyzaczynaćnaszą.
Bioręgozaręce,stajęznimpierśwpierśipatrzęwjegoszarobrązoweoczy.
-Oz...Wiem,żecośprzedemnąukrywasz.Więcpowiedzmi,czymamsięczymmartwić.Powiedz,
jeśli dzieje się coś złego. Ze mną, z nami. - Brzmię strasznie niepewnie i nie podoba mi się to, ale
potrzebujęjegozapewnień.
Ozstykasięzemnączołemiwzdycha.
- Nie masz się czym martwić. Wiem, że ostatnio zachowywałem się dziwnie, przepraszam. To nic
złego,przysięgam.Kochamcię,tylkociebieinigdziesięniewybieram.
-Notoocochodzi?
Uśmiechasięszeroko.
-Planujęmałąniespodziankę.Alenic
więcejniepowiem.Marszczębrwi.
-Ojproszę,dajpodpowiedź!
Kręcigłową.
-Nie,żadnychpodpowiedzi.
Apotemwchodzimynascenęiniemajużczasunagadanie.Muszęstłumićciekawośćinanowosię
skupić.
Koncertjestrewelacyjny,aleprzezcałądrogęzDetroitdoNashvilleOzjestnerwowy,nieobecnyi
dziwny.Tatazerkanamnie,potemnaOza,apotemsięśmieje.
Niechodzioto,żenielubięniespodzianek.Lubię.Tylkoże...tozjakiegośpowoduwydajemisię
ważneiniewiem,czegosięspodziewać.Alewyglądanato,żebędęmusiałapoczekać.
WkońcudocieramydoNashvilleimożemyspędzićnocwewłasnychłóżkach.Wpiątekwieczorem
mamyjeszczewspólnąkolacjęnakoniectrasy,zmamą,tatą,Ozem,Amy,Garethem,Buddymiczłonkami
ekipy,którzyjeździliznamiodkwietnia.Terazsąjakrodzina,awiem,żeOzzbliżyłsięszczególniez
technikami od gitar. Cieszę się, bo wiem, że niełatwo mu się zaprzyjaźnić, więc jestem szczęśliwa, że
otwierasiętrochęnainnych.
Całą sobotę spędzamy w Rymanie, ćwiczymy, dopinamy listę utworów, sprawdzamy wszystko i
ustawiamy. Potem, kiedy myślę, że nareszcie spędzę kilka chwil sam na sam z Ozem, on znika z tatą.
Parskam,bojestemzła,iidędomamy.
-Mamo,ocowtymchodzidocholery?
Mamatylkowzruszaramionamiikręcigłową.
- Nie wiem, skarbie. To jakaś wielka tajemnica. Tata nie chce mi powiedzieć, bo mówi, że to by
zepsułocałąniespodziankę.
-Obejmujemnie.-Alemogęcicośpowiedzieć.Kiedymężczyźnirobiącośtakiegozwłasnejwoli,i
niewłączająnaswto,wiadomo,żetobędziecośromantycznego.Musząmiećwzanadrzucośnaprawdę
imponującego i romantycznego, żeby się tak zachowywać. Naprawdę nie wydaje mi się, żebyś miała
powóddozmartwienia.Poprostubądźprzygotowananawszystko.
Przytulamsiędoniej.
-Onnigdyniemaprzedemnątajemnic.Niemogęsięwtymodnaleźć.
Mamasięśmieje.
-Wiem,skarbie,alepostarajsięnieświrować.Ozciękochaitylkotosięliczy,tak?Kiwamgłowąi
odsuwamzmartwienia.
-Tak.
WkońcutataiOzwracająijemyweczwórkękolację.Onizachowująsię,jakbynicsięniestałoija
teżsięstaram.PóźniejjedziemyzOzemdojegomieszkaniaipostanawiamwziąćgosposobem.
Jak tylko zamyka za nami drzwi, popycham go na ścianę, zabieram mu klucze, odrzucam je i nie
przejmujęsię,gdziewylądowały.Ozmrużyoczy,jakbywiedział,coplanuję.Manasobiebiałąkoszulę,
więc nie mam problemu z rozebraniem go i po chwili jest obłędnie seksowny w samych niebieskich
dżinsachibutach.Zostawiamgonasekundę,żebysięrozebrać,ściągamkoszulkę,stanik,dżinsyimajtki,
wszystkotowrekordowymczasie.Kiedyjestemjużnaga,całujęjegoszczękę,potempierś,potemżebrai
pępek.Rozpinammupasek,rozporekiściągamdżinsywdółuda,arazemznimizjeżdżająteżbokserki,
któreodsłaniajączubeczekjegofiuta.Uśmiechamsię.
Ozoblizujeustaigłębokowciągapowietrze.
-Kylie,skarbie,cozamierzasztam
robić?Zdejmujęmubokserki,nie
spuszczającgozoka.
-Ajakmyślisz,cozamierzam?
-Myślę,żechceszwydobyćzemnieinformację.Bioręgodoustimocnossę,czujęsmakjegociałai
płynu,któryjużzaczynasięwydostawaćprostonamójjęzyk.Kiedyonjęczy,odsuwamsię.
-Działa?
-Nie.-Wplatamipalcewewłosy.-Musiszspróbowaćjeszczeraz.
Śmiejęsię,apotemponawiampróbę.Tymrazemłapięgorękąprzynasadzieiprzesuwampalcami
wzdłuż,pracującnadgłówkąustamiijęzykiem.Kiedyzaczynasięporuszaćwrytmssaniaiwiem,żejest
blisko,znówsięodsuwam.
-Ateraz?Powiedzmi,cosiędzieje,ajapozwolęcidojśćwmoichustach.Wiem,jaktouwielbiasz,
aminęłojużsporoczasu.
ChybaostatnioażwMontanie,tak?Wiesz,żetegochcesz.
Jęczy.
-Niechcięszlag,Kylie,towstrętne,okrutneiniepotrzebnedręczeniemnie!Śmiejęsięimuskamjego
główkęjęzykiem.
-Aleskuteczne,prawda?
Drżyinapierabiodrami,żebyzbliżyćsiędomoichustiznaleźćukojenie.Niepozwalammu.
- Kurwa, skarbie, nie powiem ci. To niespodzianka. Fajna niespodzianka. Chcesz, żeby to była
niespodzianka.Poprostumizaufaj,dobrze?-Warczy.-Zarazzwariuję.
-Tochociażpodpowiedź-żebrzę.
Syczy,kiedyprzesuwampalcamiwgóręiwdół.
-Kurwa.Kurwa!Jeślidampodpowiedź,pozwoliszmidojść?
-Itojak,skarbie.Obiecuję.
Śmieje się, a potem opiera głowę o ścianę. Przesuwam dłonie, ale zaraz potem je odrywam. Nie
możeprzestaćsięporuszaćiwiem,żegomam.
Ale nagle porusza się jak atakujący wąż. Bez ostrzeżenia, bez szansy na moją reakcję. W jednej
sekundziejamamkontrolę,klęczęprzednimirękamiiustamiprowadzęgodospełnienia,awnastępnej
opieramsięnarękach,aonjestzamną.
Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale wydobywa się z nich tylko stłumiony jęk. Jest we mnie,
wsuwasięgłęboko,szybko,ostro,ajamogętylkojęczeć.
- Boże, Oz. Jezu. - Wszystkie moje plany i zamiary legły w gruzach. Teraz on ma władzę, zaciska
dłonienamoichbiodrach,przyciągamniedosiebie,wyrywamizgardłajęk.
Nachylasięiskubiemniewucho.
-Chceszpodpowiedzi,skarbie?Otopodpowiedź:
niespodzianka. Naprawdę, naprawdę wielka - ostatnie słowo podkreśla mocnym pchnięciem, od
któregolecęnaprzód-niespodzianka.
Niemogęnaniegonienapierać,potrzebujętego,comożemidać.
-Czemuniechceszpowiedzieć?
- Bo musisz poczekać do jutra. - Oddycha mi do ucha, a jego oddech jest gorący. - Nie ufasz mi,
skarbie?
-Ufam-dyszę.
-Więcniechtobędzieniespodzianka.
Jestemjużnakrawędzi,jeszczekilkapchnięćidojdęzwielkąmocą.
-Dobrze,Oz,dobrze,ufamci.
Wychodzizemnie,ajakrzyczęzniedowierzaniem.
-Nie!Kurwa,Oz,wracaj,proszę.Potrzebujęcię,jużprawietomiałam.Śmiejesięiczuję,żewsuwa
wemniesamąkońcówkę,aletoniewystarczy.
-Ufaszmi?
Kiwamgłowąikołyszęsię,żebygoodzyskaćwsobie.
-Tak,Oz,ufamci.
Poruszabiodramiizapewniamimikroskopijne,płytkie,ledwiewyczuwalneidrażniącepchnięcia.
-Niechciałabyśmizepsućniespodzianki,prawda?
-Nie...Nie...-Pragnęspełnienia,bezwstydniegobłagam.-Proszęcię,proszę...
Jęczy,powarkuje.
-Chciałaśbyćcwana.Tobyłobardzopodstępneiokrutne.
-Przepraszam.Jatylko...Umieramzciekawości.
Wysuwasięiznówjęczę,alewtedyprzewracamnienaplecy,zarzucasobiemojenoginaramionai
wchodziwemnienagle,mocnoidoskonale.
-Nieprawda.Umieraszzestrachu.
-Tak,bonigdyniemiałeśprzedemnątajemnic.
-Wiem,aletodobratajemnica.
-Dobra?Wysuwasięiwraca,ajajęczężałośnie.
-Tak,Cukiereczku.Bardzodobra.Inicwięcejciniepowiem.
-Alebyłoblisko,co?-Patrzęnaniegomiędzyswoiminogami.Kiwagłową,apowiekimuopadająi
oczywkońcusięzamykają.
-Bardzoblisko.Jakmyślisz,czemurobimytonapodłodze?
Jeszczekilkasekundibymcipowiedział.
Jęczę,trochęzfrustracji,trochęzrozkoszy,boonzaczynanacieraćszybkoimocno.
-Naprawdęprawiecięmiałam?
Jęczy.
-Tak,skarbie.Tetwojesłodkieusteczka...Cholera,jużprawiejestem...
-Lepiejteraznieprzestawaj.Nieprzestawaj.
-Wżyciu...
Iwtedyeksplodujemyrazem.Obejmujęgonogamizaszyję,aonsięnademnąnachyla,więczaciskam
gojakwszczypcach.Obojedyszymy,trzęsiemysię,kołyszemyrazemioddychamyrazem.
Przezchwilęspoczywanamniecałymciężarem,apotemwstaje,unoszącmniewramionach,iniesie
doswojegołóżka.
-Niemogęuwierzyć,żechciałaś
mnietakpodejść.Śmiejęsięikulę
wjegoobjęciach.
-Wyssaćzciebieprawdę?
-Tak.Naprawdętaktrudnomizaufać?
Muskampalcamijegofiuta,bojużpotrzebujęwięcej.-Tak.Zachowywałaśsięnaprawdędziwnie.
Śmiejęsię,apotemwydajęjęk,boonzaczynatwardniećmiwdłoni.
-Boże,Kylie,czymisięzdaje,czyjesteśnienasycona?
-Przeszkadzacito?
- W życiu! Jestem największym farciarzem na świecie, Cukiereczku, i dobrze o tym wiem. Ale
naprawdęmyślałaś,żemógłbymzrobićcoś,żebycięskrzywdzić?
- Nie. - Przerzucam nogę nad jego biodrem i dosiadam go. - Po prostu... Chyba wciąż nie mogę
uwierzyć,jakbardzociękocham,jakajestemprzytobieszczęśliwaibojęsię,żecośtozniszczy.
-Nictegoniezniszczy,Kylie.Nicnacałymświecie.
Tym razem robimy to powoli i łagodnie. On cały czas patrzy mi w oczy, a kiedy wspólnie
eksplodujemywsobie,dotykamoichust,naszeoddechysięzlewają,anieboprzemykaprzeznas,łącząc
naszeduszewjedno.
Niedziela, dzień koncertu. Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. To największy koncert, jaki
którekolwiekznaskiedykolwiekzagrało,nawetmamaitata.
TheHarrisMountainBoysgrająpierwsi,potemrodzice,anakońcujazOzem.Ponaszymplanowym
występiewychodząrodziceigramyweczworokilkapiosenek,apotemdołączająjeszczeAmy,Garethi
Buddyiimprowizujemyprawiepółgodziny,awidowniaszaleje.
Koncertsiękończy.Wszyscydziękujemy,kłaniamysięichłoniemydzikąenergiętłumu.
Światłagasnąizaczynamyschodzićzesceny.
Aleonenagleznówsięzapalają,atataiOzwracająipodłączajągitary.
-Niemacienicprzeciwko,żebyśmyzagralijeszczejednąpiosenkę?-pytatatadomikrofonu.
-Nie!-dochodziwrzaskwidowni.
Mamaijapatrzymynasiebie.Tegoniebyłowplanie,więctojesttaniespodzianka.
-Todobrze,bojaiOzcośprzygotowaliśmy.-TataklepieOzaporamieniu.
Oz jest naprawdę zdenerwowany, widzę to po ramionach i po tym, że skrobie butem po podłodze
sceny.
-Toniespodziankadlawas-mówiOz-bodziękiwammogliśmytozrobićikochamywaszato.Ale
totakżeniespodziankadladziewczyn.SzczególniedlaKylie.-Odwracasięiprzywołujemnie.-Chodź
tu,skarbie.
Coltpatrzynamamę.
-Nelly,tyteżchodź.
Niktniewie,comyśleć.Jaimamawychodzimynascenę,adwóchtechnikówprzynosinamstołki.
Siadamybokiemdowidowni,bardziejzwróconedochłopakównascenie.
- Może jest tu ktoś na tyle wiekowy, że widział nasze pierwsze koncerty z Nell i pamięta jedną
wyjątkową noc w Nowym Orleanie. - W oczach taty widać miłość, która zdradza sekret ich
dwudziestoletniegomałżeństwa.-Wtedyzagrałempewnąpiosenkę.
Wyjątkową.Niegraliśmyjejnażywo,samjużniewiem,ilelat.
Dziesięć?Czyktośpamiętatenkoncert?Ito,jakąpiosenkęzagrałem?
Ozpoprawianaciągstrungitaryakustycznejizakładananiecapo.Obserwujęgo,aonpatrzymiw
oczy.Widzę,jestzdenerwowanyiuśmiechamsię,żebydodaćmuotuchy.
Widownia jest niezmordowana, mówią coś, aż w końcu z tyłu sali rozlega się pojedynczy krzyk: -
Tylkoty!
Tatakiwagłową.
- Tak jest. Teraz usłyszycie wyjątkową wersję tej piosenki. Oz i ja pozmienialiśmy trochę na tę
okoliczność,więcteraznazywasiętrochęinaczej:Tylkotymnieocalisz.
Klepiewpudłogitary,odliczając,iobydwajzaczynajągrać.
Mama patrzy z ustami zasłoniętymi dłonią, a potem odwraca się, żeby na mnie spojrzeć i już ma
mokreoczy.Przekręcanapalcupierścionekzbrylantem.Oj!Oj!Cośmiprzychodzidogłowy,kiedytata
iOzzaczynająrazemśpiewać.
Niczyjnazawsze,
sam,niezniszczalny,
pustka,bezsłowie,
zmarszczonabrew.
Iwtedynagle,
ktoś,ktorozumie,
wyciągarękę
niecofasię.
Bardziejniżjawierzysz,
żeniejestemzły.
Jeśliktośmnie
ocali,totylko
ty.
Zawołajdeszcz,
niechzgasi
ogień,niechcę
jużpłonąćnie
chowamłez.
Czassięnie
skończył,świat
sięniezaczął
pozwólmi
podejść,nie
skrzywdzęcię.
Odbierzmi
oddech,
zaśpiewajdla
mnie,weźmnie
dosiebie,nie
chcęjużbiec.
Bardziejniżja
wierzysz,
żeniejestemzły.
Jeśliktośmnie
ocali,totylkoty.
Tatagra,aletechnicyściszająmuzykę,takżemilknącyrefrenjestjakbyścieżkądźwiękowądlatego,
co się tu zaraz wydarzy. Oz przekręca gitarę na plecy, odwraca się do mnie i zdejmuje mikrofon ze
stojaka.
-Kylie,totenmoment.Jesteśgotowa?-Uśmiechasięistajeprzedemną.Mogętylkokiwnąćgłowąi
starać się nie zapomnieć o oddychaniu. - Dwadzieścia lat temu twój tata zagrał tę piosenkę dla twojej
mamy.Szukałemjakiegośwyjątkowegosposobudlanasionpomyślał,żetobędzieidealne.Oglądałem
nagranie z tamtych oświadczyn i nie wstydzę się przyznać, że zazdrościłem Coltowi tego, jaki był
zajebisty.Jestemwdzięczny,żeniemiałnicprzeciwko,żebympodwędziłmutenpatent,awręczbardzo
pomógł,żebybyłojeszczebardziejidealnie.-Bierzegłębokiwdechisięgadokieszeni.-Kochamcię.
Tojesteśty,jesteśdlamnie.Ocaliłaśmnie,wieszotym.
Życie mnie nie oszczędzało. Dostałem w tyłek i naprawdę zacząłem się zapadać, tracić nadzieję. I
wtedy poznałem ciebie, a ty dałaś mi powód do trzymania głowy nad powierzchnią. Nauczyłaś mnie
pływać.Nauczyłaśmnieżyć.Izamiastsiępoddać,zakochałemsię.
Rzuciłaśnamnieczaricodziennieznowąmocąprzekonujęsię,żetylkotymogłaśmniepokochaći
tylkotymniemogłaśocalić.
Płaczę, bezwstydnie szlocham i nie obchodzi mnie, że wszyscy patrzą. Wstaję i wyciągam rękę do
Oza, ale on klęka u moich stóp na jedno kolano, a w ręce trzyma pierścionek. To mały, prosty
pierścionek,cienkaobrączkazbiałegozłotaibrylancik,aledlamnie,wtejchwili,jesttonajpiękniejsza
rzecz,jakąwżyciuwidziałam.NielicząctwarzyOzaimiłościwjegooczach.
Patrzynamnieiwidzę,żezmagasięzeswoimiemocjami.
-KylieCalloway,czy...
Nie daję mu dokończyć. Padam na kolana i rzucam się na niego, przyciskam usta do jego warg.
Upadamynascenę,widowniaszaleje,wyje,gwiżdże,klaszcze.Oznadaltrzymapierścionekimikrofon,
mimożeleżęmunapiersi,aonpodnosimikrofondoust.
-Rozumiem,żetoznaczy„tak”?
Podnoszęlewąrękę,aonwsuwananiąpierścionek.Zabierammumikrofon.-Tak!Oczywiście,że
tak.Zcałegosercatak!
Znówsięcałujemy,niezważającnatysiąceosób,którenanaspatrzą.Słyszęgłostaty.
-Janiemogęznówciępoprosić,żebyśzamniewyszła,dziewczynkoNelly,alemogępowiedziećci,
że ostatnie dwadzieścia lat było idealne. Mogę ci powiedzieć, że kocham cię dzisiaj nieskończenie
mocniej niż tamtego dnia. I mogę obiecać, że każdą chwilę następnych dwudziestu lat poświęcę na
kochaniecięjeszczebardziej.
Widownia z trudem to znosi. Całkiem oszaleli z radości. W końcu ja i Oz musimy się od siebie
odsunąć,borobisięzagorąco.
MamateżpłaczeiwyrywamikrofonOzowi.
-Wiesz,cojestzabawne?ŻejateżniepozwoliłamColtowidokończyćjegooświadczyn.Wyglądana
to, że jaka matka, taka córka. - Potem patrzy na Oza. - Nie masz na nazwisko Calloway, ale jesteś tak
podobny do mojego męża, że czasem mnie to przeraża. Ale naprawdę nie wyobrażam sobie lepszego
kandydatanamężamojejcórki.-Następniepatrzynatatę.-Skarbie,jesteśtakdoskonały,żekręcimisię
odtegowgłowie.Kochamciętak,żenieumiemtegowyrazić.Całeżyciestarałamsiępokazywaćci,jak
bardzo,alenigdynieudałomisięjaknależy.Cieszęsię,żemamyresztężycianadoskonalenietejsztuki.
Terazjazabierammamiemikrofon.
- Moja kolej! Wszyscy jesteście tak romantyczni, że to prawie nieznośne, ale kocham cię, Oz.
Rzuciłeśnamniejakiśczaricieszęsię,żeniepozwoliłeśmiwyłudzićodsiebietejtajemnicy.-Rodzice
wywracająoczami,alejamówiędalej.-Mamo,tato...Dziękujęwam.
Zawszystko.Iwam,naszymfanom.Dzięki,żetowytrzymaliście.Zato,żenaswspieraliściewczasie
tejtrasyizatencudownykoncertwnaszymrodzinnymmieście.
Nieprzestalicałyczaswiwatować,aleterazrobiątocorazgłośniejażwkońcuniemalogłuszająco.
Wszyscyczworowstajemy,bierzemysięzaręce,stajemytwarzamidowidowniikłaniamysię.
Musiminąćdziesięćminut,zanimwydająsięgotowi,żebypozwolićnamodejść.
Wszyscy jesteśmy poruszeni, schodzimy ze sceny napompowani adrenaliną, a jak tylko znikamy
widownizoczu,odwracamsięipadamOzowiwobjęcia.
-Niemogęwtouwierzyć!-Chowamtwarzwjegoszyi.-Tobyłodoskonałe.Absolutniedoskonałe.
Onsiętylkośmieje.
- Nie byłem pewien, czy spodoba ci się ten pomysł, ale twój tata mnie przekonał, że jesteś
wystarczająco podobna do swojej mamy, żeby docenić takie oświadczyny. Myślałem po prostu, że
zwyklezaręczyny,przykolacji,niebędądostateczniewyjątkowe.
-Byłycudowne!
Uśmiechasięszerokoistawiamnienaziemi.
-Mamdlaciebiejeszczejednąniespodziankę.
-Naprawdę?!Jaką?-Nieprzychodzimidogłowynic,comogłobymniejeszczezaskoczyć.
Ozsięgadotylnejkieszeniiwyjmujekompletkluczy.
-Pamiętasztenmałydomek,którywidzieliśmy?
PrzedrozpoczęciemtrasywybraliśmysięzOzemnaprzejażdżkę.Zgubiliśmysięnaprzedmieściachi
przypadkiem znaleźliśmy cudowny mały domek na sprzedaż. Wysiadłam z auta, zaglądałam do środka
przez szyby i zachwycałam się po dziewczyńsku. Zaczęłam marzyć, że jest nasz, i nawet próbowałam
przekonaćOza,żebyśmygokupili,aleonzawszeszybkozmieniałtemat.Powiedziałtylko,żejeszczenie
jesteśmy gotowi, więc odpuściłam. Prawie. Mogło się zdarzyć, że co jakiś czas sprawdzałam w
Interneciewportaluznieruchomościami,czydalejjestnasprzedaż...
-Pamiętam-mówięijużczuję,żeprzeszywamniefalaemocji.Ozwkładamikluczedoręki.
-Jestnasz.
-Naprawdę?!-Wydajęzsiebieniemalnieznośnydlauchapisk.Muszętojakośzamaskować:-To
znaczy...Naprawdę?
Kupiłeśgo?
Wzruszaramionami.
-Tak.Aleniesam.
-Wszystkiegonajlepszegozokazjizaręczyn,skarbie.
To,żeOzpozwoliłtacienapomocwkupieniumidomu,jest...
niesamowite.Niewiem,kogościskaćnajpierwiwefekcierzucamsięnanichobu.
-Noniemogę!Bardzowaskocham.
-Jaciebieteż,skarbie-mówiątataiOzwjednejchwili.
Mogęsiętylkoroześmiaćiusiłowaćnierozpłakaćporaztrzeciwciągudwudziestuminut.
-Kiedysięwprowadzamy?
-Zamówiłemciężarówkęwfirmieprzeprowadzkowejnajutro.
Wezmąmojerzeczyz
mieszkaniaitwojezdomu.
ObokpojawiasięKateimnieprzytula.
-Taksięcieszę.AlebędziebardzopustobezOza.Ozwywracaoczamiiprzyciągamamędosiebie.
-Przecieżwiesz,żebędziemycięodwiedzać.Ityteżbędzieszzawszemilewidziana.
Byleniezaczęsto...
Kateparska,aleklepieOzapopiersi.-Wiem,skarbie.
Potemrozpętujesięnoweszaleństwo.Ekipanamgratuluje,Andersenchceuścisnąćrękęwszystkim
jednocześnie,amenedżertrasymówi,żeczekadługakolejkapoautografy.Ajaprzezcałyczasniemogę
przestaćzerkaćnapierścioneknamoimpalcuiwyobrażaćsobie,jakcudowniebędziebyćzOzemprzez
całyczas.
Myślę,żenaprawdęcudownie.
Wsamochodzie,kiedywkońcujesteśmysami,powstrzymujęOzaodzapaleniasilnika.
-Dziękitobiemojeżyciejestdoskonałe.Wiem,żepowiedziałeś,żecięuratowałam,aletymnieteż
uratowałeś.
Aterazbędziemyrazemmieszkać.Czymożebyćjeszczelepiej?
-Chybanie...-mówiOzimniecałuje.-Albo...Chwileczkę.
Jedźmydodomu,tocipokażę.
Playlistapiosenekwystępującychwksiążce
Monolith-StoneSour
WeStitchTheseWounds-BlackVeilBrides
HomeSweetHole-BringMetheHorizon
LifeofUncertainty-ItDiesToday
BreakingOut,BreakingUp-BulletforMy
Valentine
I’mStillaGuy-BradPaisley
GoodbyeTown-LadyAntebellum
FourontheFloor-LeeBrice
HellonWheels-BrantleyGilbert
TheSadnessWillNeverEnd-BringMetheHorizon
InPlaceofHope-StillRemains
ABeastAmI-AmonAmarth
FreedomHangsLikeHeaven-Iron&Wine
ComeOnGetHigher-MattNathanson
KissMe-EdSheeran
CanneryRiver-GreenRiverOrdinance
SetFiretotheThirdBar-SnowPatrol(feat.Martha
Wainwright)
Down-JasonWalker
SheIsLove-Parachute
LoveIsaVerb-JohnMayer
LetHerGo-Passenger
OdAutorki
T
aksiążkaniebyłałatwadonapisania.Jejakcjadziejesięwczasie,kiedydzieciNelliColtaoraz
Bekki i Jasona są już dorosłe, a więc jakieś osiemnaście lat po wydarzeniach opisanych w książkach
Tylkoty,TylkomywbrewwszystkimorazTylkomynazawsze.
Musiałoby się to więc odbywać w przyszłości. Żeby jednak nie odchodzić od tradycji
zapoczątkowanejwpoprzednichksiążkach,musiałamwprowadzićmuzykę,stanowiącątłotejopowieści.
Szukałam utworów, które uchwycą osobowość bohaterów i odzwierciedlą rdzeń historii, jej rytm i
narrację.Piosenkipojawiającesiętutajpochodząwięcznaszychczasów,zteraźniejszości.
Wymyślaniecałejkulturypopowejipioseneknurtuindie,któremogłybywydarzyćsięwprzyszłości,
nie dałoby takiego samego efektu. To musiały być piosenki, które możecie znaleźć na YouTube, na
iTunes,wGrooveshark,Spotifyczywinnychmiejscach.Starałamsię,żebywyglądałonato,żetoutwory
dobrzeznaneKylieiOzowi,chociażprzeczytemuchronologiazdarzeń.
A co do muzyki Oza... Ona nie jest dla wszystkich. To gatunek bardzo odległy od piosenek, które
zwykle wykorzystuję w moich książkach i jestem świadoma, że niektóre - a może nawet wszystkie -
czytelniczki nie będą się przy nich dobrze bawić ani ich nie zrozumieją. To heavy metal i różne jego
podgatunki. To muzyka Oza, ważna dla niego i kluczowa dla postaci, jaką był przez większość
opowieści. A ja, jako autorka, musiałam dotrzeć do sedna tego, kim był, wejść do jego duszy i głowy.
Chciałabym w tym miejscu bardzo podziękować mojemu szwagrowi, który zasugerował mi zespoły,
chociażwiem,żenieprzeczytaanitejksiążki,aninotki.Aleitakdzięki!