Flannery O'Connor Mądrość krwi

background image

Biblioteka Ameryka

ń

ska

Tom VI

Flannery O'Connor (1925 - 1964)

jest uznaną wielkością literatury

nie tylko amerykańskiej ale i światowej.

Całe swoje życie spędziła w Georgii,

a bohaterami jej utworów są zwykli, prości ludzie

amerykańskiego Południa.

Autorka dwu powieści:

Wise Blood (1952) i The Violent Bear It Away

(1960 - w przygotowaniu jako kolejny tom Biblioteki

Amerykańskiej) oraz dwu zbiorów opowiadań:

A Good Man Is Hard to Find (1955)

i Artificial Nigger and Other Tales (1957).

Pośmiertnie opublikowano fragmenty nie ukończonej

prozy pt. Who Do the Heathens Rage?

W Polsce ukazały się dwa wybory jej opowiadań

zatytułowane Trudno o dobrego człowieka (PIW, 1970)

oraz W pierścieniu ognia (PIW, 1975).

background image

FLANNERY O'CONNOR

MĄDROŚĆ KRWI

Przełożyła

Magdalena Kucharska

Wydawnictwo Przedświt

Warszawa 1992

background image

Tytuł oryginału: Wise Blood

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Przedświt

Redakcja: Małgorzata śbikowska

Projekt okładki i opracowanie graficzne: Zbigniew Kołaczek

Korekta: Ewa Redlicka

ISBN 83 - 85081 - 39 - 9

Wydanie pierwsze, Warszawa 1992

Wydawnictwo Przedświt

00 - 478 Warszawa

Al. Ujazdowskie 16/49

tel. 21 - 67 - 64

Druk i oprawa: Zakł. Graf. W. N. Łódź, ul. świrki 2

background image

Wstęp

Zmarła w 1964 roku w wieku trzydziestu dziewięciu lat Flannery O'Connor od dawna

uznawana jest za jedną z najbardziej utalentowanych i zaskakujących pisarek amerykańskiego

Południa. Oprócz opowiadań pisała również powieści. Oryginalny charakter jej twórczości

wynika w dużej mierze z wpływu, jaki wywarło na nią wychowanie w tradycyjnej katolickiej

rodzinie osiadłej od pokoleń w Georgii, otoczonej białą biedotą i protestanckimi członkami

sekty Bible - Belt, z których większość wywodziła się ze zubożałego chłopstwa walczącego o

przetrwanie na pagórkowatych równinach Georgii i odciętego od świata na górzystych

obszarach Tennessee. Ich osamotnienie, nieuregulowany tryb życia i przekazywany z

pokolenia na pokolenie fanatyzm religijny stają się źródłem aktów przemocy i zachowań

patologicznych. Mowa i myśli pełne są brutalnych, pierwotnych obrazów biblijnych, które

zasiali w ich psychice ciemni, naiwnie egzaltowani objazdowi pastorzy lub zwykli oszuści,

którzy błąkają się od miasteczka do miasteczka. Jako tradycyjna katoliczka; Flannery

O'Connor wnikliwie analizuje ten religijny półświatek i prowadzi z nim polemikę, chociaż o

ile jest ona zasadniczo pisarką religijną, to jednak jej twórczość nie ma charakteru

dydaktycznego i nie dotyczy bezpośrednio sporów doktrynalnych. Pisarka przywołuje

chaotyczne wyobrażenia religijne ze świadomości wyznawców najbardziej popularnych

odmian protestantyzmu z dokładnością antropologa, który obeznany jest z ich życiem, nie

nadając jednak swym rozważaniom zabarwienia satyrycznego. To, co słyszy i widzi, odnosi

do doświadczeń wcześniejszych pokoleń. W jej pierwszej powieści zatytułowanej Mądrość

krwi, dziadek głównego bohatera, zagorzały, wędrowny pastor, był człowiekiem, który nosił

w sobie „Jezusa jak żądło”, a jego wnuczek, jako człowiek dorosły, „gdzieś w głębi swojego

umysłu zobaczył Jezusa przesuwającego się po wierzchołkach drzew, dziką postać w

łachmanach, która dawała mu znaki, aby się odwrócił i wkroczył w ciemność, gdzie nigdy nie

mógłby być pewny gruntu pod nogami, gdzie mógłby chodzić po wodzie nie wiedząc o tym, a

potem nagle ocknąć się i utonąć.” Jednak już w wieku osiemnastu lat Haze zostaje wyrwany

ze swojej doliny i jako żołnierz uczestniczy w wojnie światowej, z której wraca kontuzjowany

i oszołomiony nihilizmem. Wrodzona pobożność przemienia się u niego w anty - religijność i

po powrocie do Tennessee w milczeniu przedziera on ulotkę, którą wepchnęła mu w rękę

córka pastora, myśląc tylko o jednym - aby założyć swój anty - kościół, Kościół Bez Chry-

stusa. Jest on „niemym wołem” Williama Lewisa:

background image

„Jestem członkiem i głosicielem kościoła, w którym ślepi nie widzą, kulawi nie

chodzą, a to co jest martwe, takim pozostaje. Jeśli ktoś mnie zapyta, powiem mu, że

jest to kościół nie skalany krwią Jezusa... Jezus był kłamcą.”

Nie jest to rozumowanie ateisty, jest to szaleńcza namiętność człowieka obłąkanego.

Widzimy go więc w momencie „chrztu” - pogrążonego w grzechu, którego pragnie - w łóżku

oziębłej miejscowej prostytutki, kupującego celowo na wpół sprawny samochód i głoszącego

swą „wiarę” na rogach ulic, w miejscach publicznych, w otoczeniu domokrążców i oszustów.

Odbiera fałszywemu „ślepemu” pastorowi piętnastoletnią zdemoralizowaną córkę

;

pozbywa

się swojego konkurenta, który zaczął głosić Święty Kościół Chrystusa Bez Chrystusa i

odchodzi w obskurny świat głodu i nędzy. Najbardziej jednak przerażające są chłód i

obojętność jego obsesji, które nadają tej postaci nieludzki wymiar. Jest całkowicie

autentyczny. Takie są też w zasadzie w swojej mowie i życiu codziennym wszystkie postacie

jej powieści i to właśnie ta „codzienność” jest w nich najbardziej przerażająca. Flannery

O'Connor w sposób mistrzowski oddaje atmosferę strachu w obsesyjnie powracających

obrazach, które dręczą umysły ludzi prostych. Wyobrażenia te, zakorzenione na stałe w

ś

wiadomości bohaterów jej powieści, znajdują odbicie w ich burzliwym życiu wewnętrznym.

W końcu, w ostatecznym geście odizolowania się od świata, do którego powrócił po wojnie, a

może również z zamiarem zemsty na swojej świętoszkowatej gospodyni, której naprawdę

chodzi tylko o jego pieniądze, Haze wciera sobie do oczu wapno, aby się oślepić. W akcie

tym nie ma nic z melodramatu. Jest w nim logika szaleństwa. Flannery O'Connor opanowała

sztukę ukazywania tego co absurdalne jako rzeczy naturalnej dla swoich bohaterów.

Charakterystyczna dla nich oszczędność w słowach nieadekwatna do wymiaru ich własnych

tragedii, sprawia, że proza Flannery O'Connor jest tym bardziej przekonywająca.

Z właściwą sobie zadumą i powagą religijną opisując obrazy i złudzenia, jakimi żyją

bohaterowie jej powieści, autorka wykazuje silną i niebezpieczną skłonność do dziwacznej

symboliki. Wkracza ona jednak tak głęboko w życie wewnętrzne swoich postaci, że prawie

nigdy nie wydaje się to nienaturalne. Okoliczności zewnętrzne sprawiają, że główni

bohaterowie jej utworów stają się samotnikami. Sądzę, że jej talent ujawnia się najpełniej w

opowiadaniach, a tam właśnie zaskakujące symbole, jakich używa wiążą się z głębokim

poczuciem wewnętrznego konfliktu moralnego postaci.

Doskonałym tego przykładem jest jedno z opowiadań ze zbioru Everything That Rises

Must Converge zatytułowane „Parker's Back”, w którym dominujący motyw wydaje się na

pierwszy rzut oka groteskowy. (Groteskowość sama w sobie nie znaczy dla niej nic - jest

jednym z atrybutów rzeczywistości.) Prosty kierowca ciężarówki oddaje się swojej życiowej

background image

obsesji tatuowania się. Swe ciało zmienia w żywą galerię obrazów, co sprawia, że kobiety nie

potrafią mu się oprzeć. Kiedyś zafascynował dzięki temu swoją pobożną żonę, która wkrótce

jednak przestała się nim interesować. Aby rozbudzić na nowo jej uczucia, każe wykonać

sobie tatuaż na plecach, które do tej pory pozostawały nie zapisaną kartą. Wybiera największy

i najdroższy dostępny tatuaż: Chrystusa Bizantyjskiego. Sekta jego żony jest jednak

przeciwna temu wyobrażeniu Chrystusa. Mężczyzna zostaje odrzucony, ponieważ dopuścił

się tego, do czego czują odrazę członkowie jej sekty - bałwochwalstwa. Ten „bożek”

pozostaje najwidoczniej obojętny Bogu i sprawom ostatecznym. Jednak farsa ta jest poważna.

Oniemiały w swym bólu człowiek domaga się prawa do życia wewnętrznego, pragnie

pokazać, że jest kimś. Obala narzucone mu ograniczenia. Jego czyn jest zarazem naturalną i

absurdalną prośbą, a nawet żądaniem. Stanowi również wyraz buntu i nienawiści do kobiety,

którą człowiek ten jest zmęczony, tak samo jak ona zmęczona jest nim. W swoim zagorzałym,

niewzruszonym egotyźmie ci ograniczeni ludzie posuną się do wszystkiego, nie wyłączając

morderstwa. Opowiadanie, utrzymane w subtelnym klimacie baśni, razi równocześnie

krzykliwością barw plakatu cyrkowego.

Wyobraźnia Flannery O'Connor jest nieposkromiona - niemalże tak żywa jak

wyobraźnia pierwszych Purytan. Odnosimy wrażenie, że pisarka sama poparzyła sobie palce

w pełnych żaru opisach biblijnych. O zachodzie słońca krajobraz może wydawać się równie

dobrze sielankowy jak ociekający krwią. Wyrządzenie zła przez bohatera wprowadza go w

ś

wiat rzeczywisty „winy i smutku”. Stanowi to w przypowieściach Flannery O'Connor punkt

wyjścia dla rozważań natury moralnej. W jednym z opowiadań pewien ksiądz wybiera się w

odwiedziny do niewiernego, który żarliwie pragnie śmierci, aby ukarać swą matkę za

wykastrowanie go. Człowiek ten zostaje wyleczony przez miejscowego doktora, którym

gardzi za to, że nie pozwolił mu umrzeć.

„Zrozumiał, że przez resztę życia, słabowity, umęczony ale cierpliwy, będzie stał w

obliczu oczyszczającego strachu. Pozbawiono go możliwości choćby słabego krzyku,

ostatniego bezsilnego protestu. A Duch Święty w otoczeniu nie ognia a lodu w dalszym ciągu

zstępował nieubłaganie.”

Strach w ujęciu Flannery O'Connor jest środkiem odnowy duchowej lub psychicznej,

który może doprowadzić do zniszczeń, ale z pewnością spowoduje wewnętrzną przemianę.

Można to odrzucić jako argumentację antyhumanistyczną, jednak ironia jest w zasadzie

głównym środkiem literackim, do jakiego ucieka się Flannery O'Connor, a inspiracją dla

zaskakujących opisów w jej prozie nie jest czysta widowiskowość, czy pogoń za sensacją. W

jednym z jej najlepszych opowiadań „A Good Man is Hard to Find” cała rodzina wyjeżdża

background image

poza miasto. Wszyscy przekomarzają się w zwykły, radosny sposób. Poczciwa babcia wpada

nagle na pomysł, aby zrobić mały objazd i odnaleźć miejsce, gdzie się urodziła. Wkrótce

gubią drogę. Samochód wywraca się i na pomoc zjawiają się trzej mężczyźni, zbiegli

więźniowie. Po kolei wyprowadzają dzieci i rodziców pod las, aby ich tam zabić. Przywódca

bandytów, znany jako Misfit - dumny z tego przezwiska - wdaje się w dyskusję religijną z

babcią, która mówi mu o modlitwie i o tym jak Jezus wskrzeszał umarłych. „Nie byłem tam,

więc nie mogę temu zaprzeczyć - powiedział Misfit. - Szkoda, że mnie tam nie było... To

niesprawiedliwe, że mnie tam nie było bo... jakbym tam był, to bym wiedział i nie byłbym

wtedy taki, jaki jestem teraz.” Ale kiedy kobieta go dotyka i mówi, że jest jednym „z jej

własnych dzieci”, Misfit odskakuje w tył „jak ukąszony przez węża” i zabija ją. Dzień ten

jednak zaczął się niewinnie.

Jak wszyscy pisarze „Gotyccy” Flannery O'Connor jest wrażliwa na przejawy

obecności diabła, lub raczej mnogości diabłów w świecie ludzkim. Nie odbiera tego jednak w

konwencjonalnym, religijnym pojęciu. Wydawałoby się, że ma za złe Ewangelistom, że

uczynili z Szatana postać literacką, podczas gdy w rzeczywistości jest on w życiu codziennym

stale obecną siłą. Celem ukazywania przez nią zła nie jest wzbudzenie w czytelniku emocji,

ale ukazanie jak agresja rodzi się w umysłach przeciętnych ludzi. Dowiadujemy się, że nawet

uczucia oświeconych mogą mieć swoje nie uświadomione korzenie: kiedy Thomas, młody

historyk widzi jak jego matka przyprowadza do domu niechlujną dziewczynę, którą

„uratował” i obserwuje „jej lekko zgięte nogi” wyślizgujące się z samochodu, „z cichą,

złowrogą intensywnością narasta w nim wściekłość jak rozgniewany tłum”. Inna dziewczyna,

pouczona przez psychiatrę, aby uważać zło za chorobę rozumie, że to rozróżnienie uwalnia ją

od odpowiedzialności za jej grzechy. Być może przypomina to Mauriaca bawiącego się

perwersją i paradoksem, jednak w twórczości Flannery O'Connor rola elementu diabołicznego

polega na wykorzenieniu dumy ze źle pojmowanej cnoty. Autorka nie przekonuje nas

argumentami, ale fizyczną żywotnością scen, zapisem głosów i życia ludzi i swym kunsztem

pisarskim, który rzadko zawodzi. Szokuje ale oświeca.

V.S. PRITCHETT, 1980

background image

Nota autorki do drugiego wydania (1962)

Mądrość krwi osiągnęła wiek dziesięciu lat i ciągle jest żywa. Jestem na tyle

samokrytyczna, aby to stwierdzić. Książka pisana była z pasją i tak też, jeśli to możliwe,

powinna być czytana. Jest to komiczna opowieść o chrześcijańskim malgré lui, i jako taka jest

ona bardzo poważna, ponieważ wszystkie powieści komiczne, jeśli mają posiadać jakąś

wartość, muszą dotyczyć spraw życia i śmierci. Mądrość krwi napisana została przez autorkę

od urodzenia wystrzegającą się z góry ustalonych teorii, posiadającą jednak pewne określone

zamysły. Fakt, że wiara w Jezusa dla niektórych jest sprawą życia i śmierci jest przeszkodą

dla czytelników, którzy woleliby uważać ją za kwestię bez większych następstw. Dla nich

integralność Hazela Motesa leży w tym, że z taką energią starał się pozbyć obrazu postaci w

łachmanach, która przesuwa się po wierzchołkach drzew gdzieś w głębi jego umysłu. Dla

autorki natomiast spójność postaci bohatera polega na tym, że nie potrafi on tego zrobić. Czy

czyjaś integralność może leżeć w tym, czego nie potrafi zrobić? Myślę, że zwykle tak jest,

ponieważ wolna wola nie oznacza jednej woli, ale wiele pragnień ścierających się ze sobą w

człowieku. Wolność nie rodzi się tak łatwo. Jest to tego rodzaju tajemnica, której powieść,

również powieść komiczna, potrafi zaledwie dotknąć.

background image

Rozdział I

Siedząc na samym brzegu zielonego pluszowego siedzenia, Hazel Motes patrzył przez

chwilę na okno pociągu, jakby zastanawiał się, czy przez nie nie wyskoczyć, a następnie

przeniósł wzrok na drugie, w przeciwległym końcu przedziału. Pociąg mknął pomiędzy

wierzchołkami drzew, które znikając jedno po drugim, ukazywały zawieszone ponad linią

odległych lasów purpurowo czerwone słońce. Nieco bliżej wiły się, niknąc w oddali, zaorane

pola. Kilka wieprzy przypominających ogromne, cętkowane głazy ryło hałaśliwie w

bruzdach. Pani Wally Bee Hitchock, która siedziała w tym samym przedziale, naprzeciwko

Motesa, powiedziała, że według niej taki wczesny wieczór to najpiękniejsza pora dnia i

zapytała, czy on też tak myśli. Była otyłą kobietą w sukience z różową krezą i mankietami. Jej

nogi w kształcie gruszek zwisały z siedzenia, nie dotykając podłogi.

Popatrzył na nią przez moment, po czym nie odpowiadając, pochylił się do przodu i

znów zaczął wpatrywać się w podłużny korytarz wagonu. Odwróciła się, ciekawa, co go tak

zainteresowało, ale zobaczyła tylko dziecko wyglądające z jednego z przedziałów i dalej, w

końcu korytarza, stewarda, który otwierał szafę z prześcieradłami.

- Domyślam się, że jedzie pan do domu - powiedziała, odwracając się znowu do niego.

Nie wyglądał na wiele ponad dwadzieścia lat, trzymał jednak na kolanach sztywny, czarny

kapelusz z szerokim rondem, taki, jakie noszą starsi wiejscy kaznodzieje. Do rękawa jego

jaskrawoniebieskiego garnituru ciągle jeszcze przyklejona była kartka z ceną.

Nie odpowiedział jej, ani nawet nie odwrócił wzroku od tego, w co się wpatrywał. U

jego stóp leżał worek z wojskowego wełnianego materiału, pomyślała więc, że pewno po

zwolnieniu z wojska właśnie wraca do domu. Chciała podsunąć się bliżej, aby dowiedzieć się,

ile go kosztował garnitur, ale złapała się na tym, że zamiast tego rzuca mu ukradkowe

spojrzenia, próbując wejrzeć w jego oczy. Miały kolor skorupki orzecha i były głęboko

osadzone w oczodołach. Kształt jego czaszki rysował się pod skórą w sposób surowy i

zdecydowany.

Poczuła nieprzyjemne rozdrażnienie i gwałtownie odrywając wzrok od jego twarzy

spojrzała z ukosa na metkę. Garnitur kosztował 11 dolarów i 98 centów. Poczuła, że go to w

pewien sposób określa i spojrzała znów w jego twarz, już trochę pewniej. Miał orli nos i

długie pionowe zmarszczki w kącikach ust. Włosy przylegały do głowy, jakby były ciągle

background image

przyciśnięte ciężkim kapeluszem. Jednak znacznie bardziej absorbujące były jego oczy.

Pochyliła się mocniej w przód, próbując w nie zajrzeć. Były osadzone tak głęboko, że robiły

wrażenie wiodących gdzieś daleko tuneli. Wtedy on nagle odwrócił się do okna i równie

szybko zwrócił się z powrotem tam, gdzie poprzednio skupiał swoje spojrzenie.

Patrzył na stewarda. Kiedy wsiadał do pociągu, tamten stał pomiędzy dwoma

wagonami - postawny człowiek z okrągłą, żółtą, łysą głową. Gdy Haze zatrzymał się przed

nim, steward skierował wzrok ku niemu, a potem w przeciwną stronę, wskazując, do którego

wagonu ma wejść. Kiedy nie zareagował, steward powiedział z rozdrażnieniem: „Na lewo, na

lewo” i Haze ruszył.

- No - powiedziała pani Hitchock - nie ma to jak w domu.

Spojrzał na nią przelotnie i zobaczył jej płaską twarz, poczerwieniałą pod czapą

lisiorudych włosów. Wsiadła dwa przystanki wcześniej. Nigdy jej przedtem nie widział.

- Muszę iść zobaczyć się ze stewardem - powiedział.

Wstał i ruszył do końca korytarza, gdzie steward zaczął już ścielić łóżko. Stanął za

nim i oparł się o poręcz siedzenia, ale tamten nawet na niego nie spojrzał. Rozkładał dalej

leżankę.

- Jak długo zajmuje panu posłanie jednego łóżka?

- Siedem minut - odpowiedział, nie patrząc na niego.

Haze usiadł na poręczy siedzenia.

- Jestem z Eastrod - odezwał się.

- To nie na tej trasie - powiedział porter. - Wsiadł pan do złego pociągu.

- Jadę do miasta. Powiedziałem, że wychowałem się w Eastrod.

Nie było żadnej odpowiedzi.

- Eastrod - powtórzył Haze głośniej. Steward zaciągnął zasłonę.

- Chce pan mieć już teraz posłane łóżko? Czy po to pan tu teraz stoi? - zapytał.

- Eastrod - powiedział Haze. - Koło Melsy.

Porter wygładził energicznie jedną stronę siedzenia.

- Ja jestem z Chicago - powiedział. Zawinął drugi róg. Kiedy pochylił się, na jego

karku pojawiły się trzy podłużne fałdy.

- Tak myślałem - powiedział Haze, złośliwie mrużąc oczy.

- Nogi ma pan w przejściu. Ktoś się może potknąć - powiedział steward, odwracając

się nagle i przeciskając obok niego.

Haze podniósł się i postał jeszcze kilka sekund. Wyglądał jak zawieszony na linie

biegnącej od środka jego pleców do sufitu pociągu. Patrzył, jak steward oddala się korytarzem

background image

kołyszącym, zwinnym, łagodnym krokiem i znika w drugim końcu wagonu. Wiedział, że to

Parrum, czarnuch z Eastrod. Wrócił do swojego przedziału i usiadł w przygarbionej pozycji,

opierając jedną nogę na rurze, która biegła pod oknem. Eastrod wypełniło jego myśli, a

później przeniknęło na zewnątrz i zapełniło przestrzeń mrocznych, pustych pól

rozciągających się za oknem pociągu. Zobaczył dwa znajome domy, drogę koloru rdzy, kilka

murzyńskich chat, jedną stodołę i budę z obdartą czerwono - białą reklamą tabaki CCC na

jednej ze ścian.

- Jedzie pan do domu? - zapytała pani Hitchcock.

Popatrzył na nią z niesmakiem i chwycił za rondo czarnego kapelusza.

- Nie, nie jadę - powiedział wysokim, ostrym, nosowym głosem mieszkańca Tennesee.

Pani Hitchcock powiedziała, że ona też nie. Opowiedziała mu, że zanim wyszła za

mąż, nazywała się Weatherman i jedzie na Florydę odwiedzić swoją zamężną córkę Sarah

Lucile. Mówiła, że nigdy wcześniej nie miała czasu na tak daleką podróż. Wydarzenia w jej

ż

yciu następowały po sobie jedno za drugim i czas upływał tak szybko, że trudno było

powiedzieć, czy jest się jeszcze młodym, czy starym.

Pomyślał, że mógłby jej powiedzieć, że jest stara, gdyby go zapytała. Po chwili

przestał jej słuchać. Steward przeszedł z powrotem korytarzem, nie spojrzawszy na niego.

Pani Hitchcock straciła wątek.

- Domyślam się, że jedzie pan kogoś odwiedzić? - zapytała.

- Jadę do Taulkinham - powiedział, wcisnął się głębiej w siedzenie i spojrzał przez

okno. - Nie znam tam nikogo, ale mam tam coś do zrobienia.

- Mam zamiar zrobić tam coś, czego nigdy do tej pory nie robiłem - dodał i rzucił jej

ukośne spojrzenie, wykrzywiając nieznacznie usta w pogardliwym uśmiechu.

Odpowiedziała, że zna niejakiego Alberta Sparksa z Taulkinham. Dodała, że jest

szwagrem jej bratowej i że...

- Nie jestem z Taulkinham - odezwał się. - Powiedziałem, że tam jadę. Tylko tyle.

Pani Hitchcock zaczęła znowu mówić, ale przerwał jej ostro:

- Ten steward wychował się tam, skąd ja pochodzę, ale mówi, że jest z Chicago.

Pani Hitchcock powiedziała, że zna kogoś, kto mieszka w Chi...

- Równie dobrze można jechać tam, jak i gdzie indziej - odezwał się. - To wszystko,

co mam do powiedzenia.

Pani Hitchcock westchnęła, że czas leci. Nie widziała dzieci swojej siostry od pięciu

lat i nie wie, czy by je teraz jeszcze poznała. Jest ich troje, Roy, Bubber i John Wesley. John

background image

Wesley miał sześć lat, kiedy napisał do niej list, do kochanej Mamalali. Nazywali ją

Mamalala, a jej męża Papalala...

- Przypuszczam, że myśli pani, że odkupiono pani grzechy - powiedział.

Pani Hitchcock złapała się za kołnierzyk.

- Przypuszczam, że pani myśli, że odkupiono pani grzechy - powtórzył.

Zaczerwieniła się. Po chwili przyznała, że tak, życie jest natchnieniem, a potem

powiedziała, że jest głodna i zapytała, czy nie poszedłby do wagonu restauracyjnego. Włożył

swój surowy, czarny kapelusz i wyszedł za nią z przedziału.

Wagon restauracyjny był pełny. Ludzie czekali na miejsca. Stali z panią Hitchcock w

kolejce przez pół godziny, kołysząc się w wąskim przejściu i przyciskając co kilka minut do

ś

ciany, aby przepuścić przechodzących ludzi. Pani Hitchcock rozmawiała ze stojącą obok

kobietą. Hazel Motes wpatrywał się w ścianę. Opowiadała kobiecie o mężu swojej siostry,

która pracuje w City Water Works w Alabamie, a kobieta opowiadała jej o swoim kuzynie,

który ma raka gardła. W końcu zbliżyli się do wejścia do wagonu restauracyjnego i mogli

zajrzeć do środka. Kelner wskazywał klientom stoliki i podawał kartę dań. Był białym

człowiekiem o czarnych lśniących włosach w czarnym lśniącym garniturze. Fruwał od stolika

do stolika jak kruk. Zaprosił ruchem ręki następną parę i kolejka przesunęła się tak, że Haze,

pani Hitchcock i kobieta, z którą rozmawiała, stali już u wejścia. Za chwilę opuściła wagon

kolejna dwójka. Na skinienie stewarda pani Hitchcock i kobieta weszły do środka, a za nimi

Haze. Mężczyzna zatrzymał go jednak, mówiąc: „Tylko dwoje” i odepchnął z powrotem w

stronę drzwi.

Twarz Haze'a brzydko się zaczerwieniła. Spróbował wcisnąć się za stojącą z tyłu

osobę, a potem przepchnąć przez tłum, by wrócić do wagonu, z którego przyszedł, ale zbyt

wielu ludzi zebrało się przy wejściu. Musiał więc stać, podczas gdy wszyscy na niego

patrzyli. Przez chwilę nikt nie wychodził. Wreszcie z końca wagonu podniosła się od stołu

kobieta i kelner machnął ręką. Haze zawahał się, ale na następne skinienie ruszył chwiejnym

krokiem wzdłuż korytarza, potykając się po drodze o dwa stoły i mocząc sobie rękę w czyjejś

kawie. Kelner posadził go przy trzech młodych kobietach wyglądających jak papugi.

Ich dłonie, o palcach zakończonych ostrymi czerwonymi paznokciami, spoczywały na

stole. Usiadł i wytarł rękę o obrus. Nie zdejmował kapelusza. Kobiety skończyły jeść i paliły

papierosy. Kiedy przysiadł się, zamilkły. Wskazał na pierwszą pozycję w karcie, a stojący nad

nim kelner powiedział: „Zapisz to, chłopcze” i mrugnął do jednej z kobiet, która chrząknęła

znacząco. Zapisał zamówienie i kelner oddalił się. Siedział z wzrokiem wbitym w szyję

kobiety naprzeciwko niego. Co chwila jej ręka trzymająca papierosa dotykała plamki na szyi,

background image

po chwili znikała z pola widzenia, potem znów powracała, a prosta smuga dymu z ust kobiety

uderzała go w twarz. Kiedy dmuchnęła w niego po raz trzeci czy czwarty, spojrzał na nią

karcąco. Miała wyraz twarzy zacietrzewionego koguta. Jej małe oczy wpijały się w niego

zaczepnie.

- Jeżeli pani miałaby być zbawiona - powiedział - to ja nie chciałbym być.

Potem odwrócił twarz w stronę okna. Zobaczył w szybie swoje blade odbicie na tle

ciemnej, pustej przestrzeni, która rozciągała się za oknem. Nagle obok nich przetoczył się

wagon towarowy, rozdzierając pustkę na pół i jedna z kobiet się roześmiała.

- Myśli pani, że wierzę w Chrystusa? - powiedział, pochylając się ku niej i mówiąc

tak, jakby nie mógł złapać oddechu. - Nie wierzyłbym, nawet gdyby istniał. Nawet gdyby

jechał tym pociągiem.

- Kto pana zmusza? - zapytała jadowitym tonem ze wschodnim akcentem.

Odchylił się na oparcie.

Kelner przyniósł mu obiad. Zaczął jeść powoli, potem coraz szybciej w miarę, jak

kobiety skupiały swoją uwagę na poruszających się mięśniach jego żuchwy. Jadł coś

cętkowanego z jajkami i wątróbką. Skończył, wypił kawę i sięgnął po pieniądze. Kelner

widział go, ale nie podszedł, aby podliczyć rachunek. Za każdym razem, gdy przechodził koło

stolika, mrugał do kobiet i wpatrywał się w Haze'a. Pani Hitchcock i jej nowa znajoma skoń-

czyły już i wyszły. W końcu mężczyzna podszedł do niego, aby odebrać należność. Haze

wepchnął mu pieniądze i przeciskając się obok niego wyszedł z restauracji.

Stał przez chwilę w przejściu między wagonami, czując powiew świeżego powietrza i

skręcał papierosa. Nagle między wagonami przeszedł obok niego steward.

- Hej, ty, Parrum! - zawołał.

Steward nie zatrzymał się.

Haze poszedł za nim do wagonu. Wszystkie łóżka były już posłane. Człowiek na stacji

w Melsy sprzedał mu miejsce leżące, ponieważ w przeciwnym razie, jak twierdził, musiałby

czuwać całą noc. Dostał górną leżankę. Haze podszedł do niej, sięgnął po swój worek, po

czym poszedł do toalety przygotować się do snu. Był bardzo najedzony i chciał jak

najszybciej znaleźć się w łóżku. Wyobraził sobie, że za chwilę będzie leżał i obserwował

przesuwający się za oknami pociągu nocny krajobraz, ale wywieszka mówiła, że trzeba

poprosić stewarda, aby wpuścił na górę. Umieścił najpierw swój worek na górnej leżance i

poszedł go poszukać. Nie było go w jednym końcu wagonu, więc skierował się w drugą

stronę. Wychodząc zza rogu natknął się na coś ciężkiego i różowego, co sapiąc wydało

pomruk „Niezdara!” Była to pani Hitchcock w różowym szlafroku i papilotach na głowie.

background image

Popatrzyła na niego spod zmrużonych, niemalże zamkniętych powiek. Papiloty otaczały jej

głowę jak ciemne muchomory. Próbowała przejść koło niego, a on próbował ją przepuścić,

ale za każdym razem przesuwali się w tę samą stronę. Jej twarz lekko się zaróżowiła i małe

białe plamki pojawiły się na obydwu policzkach. Wyprostowała się, stanęła w miejscu i

powiedziała:

- Co się z panem dzieje?

Prześlizgnął się koło niej, ruszył korytarzem i wpadł na stewarda, przewracając go.

- Musisz mnie wpuścić na górę, Parrum - powiedział.

Steward podniósł się, chwiejnym krokiem poszedł w dół korytarzem i wrócił po

chwili, kołysząc się z drabiną w ręku. Haze obserwował go w milczeniu, jak ustawia drabinę,

a następnie zaczął się po niej wspinać. W pół drogi zatrzymał się i odwrócił.

- Pamiętam cię. Twój ojciec był Murzynem o nazwisku Cash Parrum. Nie możesz tam

wrócić, ani ty, ani nikt inny, nawet gdybyś bardzo chciał - odezwał się.

- Jestem z Chicago - odpowiedział steward poirytowanym głosem. - ' Nie nazywam się

Parrum.

- Cash nie żyje - powiedział Haze. - Zaraził się cholerą od świni.

Usta stewarda zadrżały.

- Mój ojciec pracował na kolei - powiedział.

Haze roześmiał się. Steward szarpnął nagle za drabinę i chłopak wpadł na łóżko,

chwytając kurczowo za koc. Leżał przez kilka minut na brzuchu, nie poruszając się. Po chwili

przewrócił się, włączył światło i rozejrzał wokoło. Nie było okna. Znajdował się w

zamkniętym pomieszczeniu i tylko ponad zasłonką znajdowała się wąska szczelina. Sufit koi

był niski i zaokrąglony. Położył się i dostrzegł, że sufit nie wygląda, jakby był zamknięty, ale

jakby się właśnie zamykał. Leżał przez chwilę bez ruchu. Wydawało mu się, że w gardle ma

coś w rodzaju miękkiej gąbki przypominającej w smaku jajko i nie chciał się odwrócić, w

obawie, aby się nie poruszyła. Zapragnął zgasić światło. Nie odwracając się, wyciągnął rękę,

wyczuł przycisk, nacisnął go i zapadła ciemność, którą rozjaśniało tylko światło wpadające

przez szczelinę z korytarza. Chciał znaleźć się w zupełnych ciemnościach, ale nie w

półmroku. Usłyszał równomierny, narastający, a potem milknący w oddali, stłumiony przez

chodnik odgłos kroków stewarda, który szedł korytarzem, ocierając się o zielone zasłony. Po

chwili, kiedy prawie już spał, wydało mu się, że słyszy znowu, jak steward idzie z powrotem.

Zasłony poruszyły się i kroki zamilkły.

W półśnie zdawało mu się, że miejsce, w którym leży, przypomina trumnę. Pierwszą,

jaką w swoim życiu zobaczył, była trumna, w której leżał jego dziadek. Tej nocy, kiedy

background image

czuwano przy starym w domu, pozostawiono ją otwartą, z wiekiem podpartym kawałkiem

drewna na podpałkę. Hazel przyglądał się temu z oddali, myśląc, że nie pozwoli, aby go w

niej zamknęli; kiedy nadejdzie czas, wepchnie swój łokieć w szczelinę. Jego dziadek był

wędrownym kaznodzieją, zjadliwym staruchem, który objechał trzy hrabstwa z Jezusem

ukrytym w swojej głowie jak z niewidzialnym żądłem. Kiedy nadszedł czas, aby go

pogrzebać, zatrzasnęli nad nim wieko pudła, a on się nawet nie poruszył.

Haze miał kiedyś dwóch młodszych braci: jeden z nich zmarł jako niemowlę i został

włożony do małego pudełka. Drugi wpadł pod koła kosiarki, kiedy miał siedem lat. Jego

trumienka była prawie dwukrotnie mniejsza niż normalna, a kiedy ją zamknęli, Haze podbiegł

i otworzył ją znowu. Mówiono, że to dlatego, iż nie chciał rozstawać się z bratem, ale to nie

było tak. Po prostu wyobraził sobie, co by było, gdyby to on znalazł się w środku i zam-

knęliby nad nim wieko.

Spał teraz i śnił, że jest znów na pogrzebie swojego ojca. Widział, jak leży w trumnie

wykrzywiony, ze zgiętymi rękami i kolanami i jak go w ten sposób niosą na cmentarz. „Kiedy

podniosę tyłek w górę”, usłyszał starego, „nikt nade mną niczego nie zatrzaśnie”. Kiedy jed-

nak spuścili trumnę w dół i z głuchym odgłosem upadła na ziemię, jego ojciec rozpłaszczył

się jak wszyscy inni. Zbudziło go nagłe szarpnięcie pociągu. Pomyślał, że w Eastrod musiało

być wtedy dwudziestu pięciu ludzi, w tym trzech Motesow. Teraz nie było już Motesow, nie

było Ashfieldów, nie było Blasengamów, Feyów, Jaksonów... czy Parrumów - nawet Murzyni

mieli dosyć. Kiedy pociąg skręcał, zobaczył w ciemności załadowany wóz, pochyloną stodołę

i mniejszy, na wpół rozebrany dom, bez ganku i podłogi w holu.

Zupełnie inaczej wyglądała ta okolica, kiedy miał osiemnaście lat i ją opuszczał.

Wtedy w domu mieszkało dziesięcioro ludzi i nie zauważył, aby zmniejszył się on od czasów

jego ojca. Opuścił go, gdy miał osiemnaście lat, ponieważ dostał wezwanie do wojska.

Najpierw przyszło mu do głowy, że przestrzeli sobie stopę i nie pójdzie. Chciał być pastorem

tak jak jego dziadek, a pastor może sobie poradzić bez stopy. Moc pastora tkwi w jego gardle,

języku i rękach. Jego dziadek przejechał fordem trzy hrabstwa. W co czwartą sobotę

przybywał do Eastrod, jakby w ostatniej chwili, aby uratować ich przed piekłem i jeszcze,

zanim otworzono mu drzwi samochodu, zaczynał krzyczeć. Ludzie zbierali się wokół jego

forda, zwabieni podniesionym głosem. Zwykł się wspinać na przednią maskę i stamtąd

przemawiać, a czasami wdrapywał się aż na dach i krzyczał do nich z góry.

- Macie serca z kamienia! - krzyczał. - Jezus umarł, aby was zbawić! Jezus tak was

umiłował, że umarł jedną śmiercią za wszystkich, umarłby jednak dla każdej duszy z osobna!

Czy to rozumiecie? Czy rozumiecie, że umarłby i dziesięć milionów razy dla każdej

background image

zatwardziałej duszy, pozwoliłby na rozpięcie swych ramion i nóg na krzyżu i przybicie ich

dziesięć milionów razy dla każdego z was?

Stary wskazywał na swojego wnuczka Haze'a. Okazywał mu wyjątkowe

lekceważenie, ponieważ twarz dziecka była prawie dokładnym odbiciem jego twarzy i

wydawała się z niego kpić.

- Czy wiecie, że nawet dla tego chłopca, dla tego biednego, grzesznego, bezmyślnego

chłopca, stojącego tutaj i zaciskającego i rozprostowującego swoje brudne ręce, Jezus

umarłby dziesięć milionów razy, zanim pozwoliłby mu zatracić jego duszę? Ścigałby go po

odmętach grzechu! Czy wątpicie, że Jezus potrafi chodzić suchą stopą po wodach grzechu?

Ten chłopiec otrzymał rozgrzeszenie i Jezus nie ma zamiaru kiedykolwiek go opuścić. Jezus

nigdy nie pozwoli mu zapomnieć, że jest odkupiony. Na co może liczyć grzesznik? Ręka

Jezusa w końcu go dosięgnie!

Chłopiec nie musiał tego słuchać. Tkwiło w nim już głębokie, mroczne przekonanie,

ż

e aby uniknąć Jezusa, musi unikać grzechu. Mając dwanaście lat, wiedział już, że będzie

kaznodzieją. Później gdzieś w głębi swojego umysłu, zobaczył Jezusa sunącego wśród

wierzchołków drzew, dziką postać w łachmanach, która dawała mu znaki, aby się odwrócił i

wkroczył w ciemność, gdzie nigdy nie mógłby już być pewny gruntu pod nogami, gdzie

mógłby chodzić po wodzie, nie wiedząc o tym, a potem nagle ocknąć się i utonąć. Miejscem,

w którym nie trzeba mówić zbyt wiele, i w którym chciał pozostać, dotykając rękami

znajomych przedmiotów, z szeroko otwartymi oczami i nogami na znajomej ziemi, było

Eastrod. Kiedy miał osiemnaście lat i został powołany do wojska, uważał wojnę za pokusę,

która mogłaby sprowadzić go na manowce i przestrzeliłby sobie stopę, gdyby nie to, że gorą-

co wierzył w siebie i w to, że za kilka miesięcy powróci nie zepsuty. śywił głębokie

przekonanie, że ma moc opierania się złu; odziedziczył to, tak jak swoją twarz, po dziadku.

Pomyślał, że jeśli rząd nie da mu szybko spokoju, to i tak ucieknie za kilka miesięcy. Wtedy,

gdy miał osiemnaście lat, myślał, że odda im tylko dokładnie cztery miesiące swojego życia.

Nie było go przez cztery lata, nie wrócił, nawet na przepustkę.

Jedyne przedmioty, jakie zabrał ze sobą z Eastrod, to czarna Biblia i okulary w

srebrnych oprawkach, które należały do jego matki. Chodził do wiejskiej szkoły, gdzie

nauczył się pisać i czytać, ale nie sądził, żeby miało mu się to kiedykolwiek przydać: jedyną

książką, do której zaglądał była Biblia. Nie czytał jej często, ale jeśli to robił, zawsze zakładał

okulary matki. Męczyły mu się w nich oczy, tak że po jakimś czasie musiał przerwać czy-

tanie. Miał zamiar powiedzieć w wojsku każdemu, kto próbowałby skłonić go do grzechu, że

jest z Eastrod w Tennessee i że ma zamiar tam powrócić i już tam pozostać, że chce głosić

background image

Ewangelię i że nie ma zamiaru dopuścić, aby jego dusza została potępiona za sprawą rządu

lub jakiegoś obcego miejsca, w które go wysłano.

Po kilku dniach spędzonych w obozie, kiedy już miał paru przyjaciół (nie byli to

właściwie przyjaciele, ale po prostu ludzie, z którymi musiał mieszkać), pojawiła się wreszcie

okazja, na którą czekał Wyjął okulary matki z kieszeni i założył je. Potem powiedział im, że

nie poszedłby z nimi za milion dolarów i puchowe łóżko; powiedział, że pochodzi z Eastrod

w Tennessee i że nie ma zamiaru, aby jego dusza została potępiona za sprawą rządu lub

jakiegoś obcego miejsca, w które... ale jego głos załamał się i nie skończył zdania. Wpatrywał

się w nich bez słowa, próbując przybrać nieustraszony wyraz twarzy. Jego przyjaciele

powiedzieli mu, że oprócz księdza nikt nie interesuje się jego cholerną duszą, a on zdołał

jeszcze odpowiedzieć, że żaden ksiądz, choćby miał nawet nakaz od papieża, nie będzie

manipulował jego duszą. Powiedzieli mu, że nie ma żadnej duszy i poszli do burdelu.

Sporo czasu minęło, nim im uwierzył. A chciał im uwierzyć i pozbyć się tego ciężaru

raz na zawsze. Wreszcie nadarzyła się okazja, aby się pozbyć tego balastu bez zepsucia, aby

zostać zmienionym w nic zamiast w zło. Armia posłała go na koniec świata i zapomniała o

nim. Był ranny i pamiętano o nim wystarczająco długo, aby wyciągnąć z jego piersi szrapnel -

powiedzieli, że go stamtąd wyjęli, ale nigdy mu go nie pokazali i czuł, że on ciągle tam jest,

zardzewiały i zatruwający go od środka - a potem wysłali na inną pustynię i znowu o nim

zapomnieli. Miał tyle czasu, ile zapragnął, na badanie swojej duszy i upewnienie się, że jej

tam w środku nie ma. Kiedy był już całkowicie przekonany, zdał sobie sprawę, że zawsze o

tym wiedział. Jego cierpienie było tęsknotą za domem, nie miało nic wspólnego z Jezusem.

Kiedy został zwolniony z wojska, stwierdził z zadowoleniem, że nie jest jeszcze zepsuty.

Marzył tylko o tym, aby powrócić do Eastrod w Tennessee. Czarna Biblia i okulary jego

matki leżały ciągle na dnie wojskowej torby. Nie czytał już teraz żadnych książek, ale wciąż

trzymał Biblię, ponieważ pochodziła z jego domu. Okulary zachował na wypadek, gdyby

pogorszył mu się kiedyś wzrok.

Kiedy dwa dni temu wyszedł z wojska w mieście oddalonym o około trzysta mil od

miejsca, w którym chciałby się znaleźć, natychmiast poszedł na stację kolejową i kupił bilet

do Melsy, najbliższej Eastrod stacji. Kiedy do odjazdu pociągu pozostało mu jeszcze cztery

godziny wszedł do pobliskiego sklepu z pasmanterią. Wewnątrz unosił się zapach tektury. Im

głębiej wchodził do sklepu, tym stawał się on bardziej mroczny. Wszedł jeszcze dalej i kupił

sobie granatowy garnitur i czarny kapelusz. Poprosił, aby zapakowano jego wojskowe ubranie

w papierowy worek, który włożył następnie do kosza na śmieci. Kiedy wyszedł na światło

background image

dzienne, garnitur przybrał kolor rażąco niebieski, a linie kapelusza zdawały się gwałtownie

zaostrzać.

Był w Melsy o piątej po południu i złapał ciężarówkę z bawełną, która podwiozła go

do połowy drogi do Eastrod. Resztę przeszedł piechotą i dotarł tam o dziewiątej wieczorem.

Dom był równie ciemny jak noc i otwarty na nią. Chociaż dostrzegł, że ogrodzenie częściowo

się zawaliło, a na podłodze ganku rosną chwasty, nie zorientował się od razu, że to tylko

skorupa i że nie pozostało nic oprócz szkieletu. Zgniótł kopertę, przytknął do niej zapałkę i

przeszedł przez wszystkie pokoje na górze i na dole. Kiedy koperta się spaliła, podpalił

następną i przeszedł jeszcze raz przez cały dom. Kiedy tej nocy spał na podłodze w kuchni, z

dachu spadła mu na głowę deska, kalecząc mu twarz.

W domu nie pozostało nic prócz komody w kuchni. Jego matka zawsze spała w

kuchni i tam trzymała swoją komodę z drzewa orzechowego. Dała za nią trzydzieści dolarów,

i nigdy więcej nie zrobiła tak dużego zakupu. Ktoś, kto zabrał wszystko inne, musiał ją

zostawić. Haze otworzył wszystkie szuflady. W górnej znalazł dwa kawałki sznurka, a

pozostałe były puste. Zdziwiło go, że nikt nie przyszedł i nie ukradł takiej komody. Wziął

sznurek, owinął go wokół nóżek, przeciągnął przez deski podłogi i w każdej szufladzie

zostawił karteczkę: TA KOMODA NALEśY DO HAZELA MOTES'A. NIE KRADNIJ JEJ,

BO ZNAJDĘ CIĘ I ZABIJĘ.

W półśnie myślał o tej komodzie i doszedł do wniosku, że jego matka będzie

spokojniej spoczywała w grobie, wiedząc, że jest ona tak dobrze strzeżona. Jeżeli pewnej

nocy przyjdzie jej szukać, znajdzie ją na miejscu. Ciekaw był, czy czasami w nocy zagląda do

mieszkania. Wyobraził sobie, jak idzie z tym wyrazem niepokoju i napięcia na twarzy, który

widział przez szczelinę w trumnie. Widział jej twarz przez szczelinę, kiedy zamykali nad nią

wieko. Miał wtedy szesnaście lat. Widział cień, który padł na jej twarz, nadając jej wyraz

przygnębienia, tak jakby po śmierci nie była ani trochę spokojniejsza, tak jakby miała zerwać

się, odrzucić pokrywę, wylecieć i uspokoić się wreszcie. Ale trumnę zamknięto. Być może

miała zamiar stamtąd wyfrunąć, być może miała zamiar wyskoczyć. Widział ją w swoim śnie,

jak wyrywa się z zamknięcia jak potworny wielki nietoperz, próbuje się wydostać, ale ciemne

wieko zatrzaskuje się nad nią. Widział od wewnątrz, jak zamyka się, opada coraz niżej i niżej,

odcinając światło i powietrze. Otworzył oczy, ale wciąż wydawało mu się, że się nad nim

zamyka, wskoczył w szczelinę, wepchnął w nią głowę i ramiona i zawisł tak, na wpół

przytomny. Z mdławego światła pociągu wyłaniał się powoli dywan leżący na podłodze.

Wisząc tak ponad firanką przedziału, zobaczył w ciemności, na drugim końcu korytarza białą

postać stewarda, który stał, obserwując go bez ruchu.

background image

- Źle się czuję! - zawołał. - Nie mogę być zamknięty w tym pomieszczeniu. Wypuść

mnie!

Steward obserwował go, nie ruszając się z miejsca.

- Jezu - powiedział Haze. - Jezu. Steward się nie poruszył.

- Jezusa już dawno nie ma - odpowiedział w końcu cierpkim, tryumfującym głosem.

Rozdział II

Dotarł do miasta dopiero o szóstej wieczorem następnego dnia. Tego ranka wysiadł z

pociągu na stacji węzłowej, aby zaczerpnąć trochę powietrza i kiedy patrzył w drugą stronę,

pociąg nagle ruszył. Pobiegł za nim, ale kapelusz sfrunął mu z głowy i musiał zawrócić, aby

go ratować. Na szczęście wysiadając, wziął ze sobą swój wojskowy worek w obawie, aby mu

go ktoś nie ukradł. Musiał czekać na stacji sześć godzin na następny pociąg.

Kiedy dotarł do Taulkinham, zaraz jak tylko wysiadł, rzuciły mu się w oczy jarzące się

neonowym światłem reklamy. ORZESZKI ZIEMNE, WESTERN UNION, AJAX, TAXI,

HOTEL, SŁODYCZE. Prawie wszystkie były podświetlane i poruszały się w górę i w dół lub

migotały jak oszalałe. Szedł powoli ze swoim wojskowym workiem przerzuconym przez

ramię. Odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, przerzucając worek z jednego znaku na

drugi. Przeszedł przez całą stację w tę i z powrotem, zupełnie jakby miał zamiar wsiąść znów

do pociągu. Jego twarz pod ciężkim kapeluszem była surowa i zdecydowana. Ktoś, kto by go

w lej chwili obserwował, nigdy by się nie domyślił, że nie ma dokąd pójść. Dwa czy trzy razy

przeszedł w tę i z powrotem po poczekalni, nie siadając na żadnej ze stojących tam ławek.

Szukał jakiegoś odosobnionego miejsca.

Wreszcie pchnięciem otworzył drzwi w końcu stacji, na których znajdował się prosty

czarno - biały znak TOALETA MĘSKA. DLA BIAŁYCH. Wszedł do wąskiego

pomieszczenia z rzędem umywalek po jednej stronie i szeregiem drewnianych przegród po

drugiej. Ściany, niegdyś w jasnym, żywym, żółtym kolorze, teraz bardziej zbliżone do

zielonego, ozdobione były gęsto ręcznym pismem i szczegółowymi rysunkami pewnych

części ciała zarówno męskich jak i kobiecych. Niektóre z przegród miały drzwi, a na jednych

z nich widniał ogromny napis WITAJ zrobiony najprawdopodobniej ołówkiem. Po nim

następowały trzy wykrzykniki i coś, co przypominało węża. Haze wszedł do tej przegrody.

background image

Siedział przez pewien czas w wąskim pudełku, studiując inskrypcje na bocznych

ś

cianach i na drzwiach, zanim zauważył po lewej, nad papierem toaletowym, chwiejny napis,

który wyglądał jak pisany ręką pijaka. Mówił on:

Pani Leora Watts!

60 Buckley Road

Najbardziej gościnne łóżko w mieście!

Brat.

Wyjął ołówek z kieszeni i zapisał sobie adres na odwrocie koperty.

Opuścił dworzec, wsiadł do żółtej taksówki i powiedział kierowcy, dokąd chce jechać.

Taksówkarz był małym człowiekiem w skórzanej czapce na głowie. Na środku jego ust tkwiła

końcówka cygara. Minęli kilka domów, zanim Hazel zauważył, że mężczyzna przygląda mu

się w tylnym lusterku.

- Nie jest pan chyba jednym z jej przyjaciół? - zapytał w końcu kierowca.

- Nigdy jej nie widziałem - powiedział Haze.

- Gdzie pan o niej usłyszał? Ona zwykle nie przebywa w towarzystwie pastorów.

Kiedy mówił, cygaro tkwiło niewzruszenie na swoim miejscu, a wargi rozchylały się

to z jednej, to z drugiej strony.

- Nie jestem żadnym pastorem - powiedział Haze marszcząc brwi. - Zobaczyłem po

prostu jej nazwisko w toalecie.

- Wygląda pan na pastora - powiedział kierowca. - Ten kapelusz wygląda na kapelusz

pastora.

- Nie wygląda - powiedział Haze i pochylił się do przodu, łapiąc za oparcie przedniego

siedzenia. - To zwykły kapelusz.

Zatrzymali się przed małym, jednopiętrowym domem pomiędzy stacją benzynową a

pustym placem. Haze wysiadł i zapłacił, wsuwając rękę przez okno.

- To nie tylko kapelusz - powiedział kierowca. - To chyba wyraz pańskiej twarzy.

- Niech pan posłucha - powiedział Haze, nasuwając kapelusz na jedno oko. - Nie

jestem pastorem.

- Rozumiem - powiedział kierowca. - Nikt nie jest doskonały na tej zielonej, bożej

ziemi, ani pastor, ani nikt inny. Łatwiej jest mówić ludziom, jak potworny jest grzech, jeżeli

się go zna z własnego doświadczenia.

Haze wsadził głowę w okno, przypadkowo zawadzając kapeluszem o dach i

przywracając mu jego normalną pozycję. Wydawało się, że tym samym przykrywa swoją

twarz kamienną maską, przez co stała się zupełnie bez wyrazu.

background image

- Słuchaj pan - powiedział - nie wierzę w nic, rozumie pan?

Kierowca wyjął z ust końcówkę cygara.

- W ogóle w nic? - zapytał i zamarł z otwartymi ustami.

- Nie mam zamiaru tego dwa razy powtarzać - powiedział Haze.

Kierowca zamknął usta i po chwili z powrotem włożył w nie cygaro.

- Na tym polega problem z wami, pastorami. Zbyt dobrze wam się powodzi, aby w

cokolwiek wierzyć - powiedział i odjechał z poczuciem własnej racji i wyrazem oburzenia na

twarzy.

Haze odwrócił się i spojrzał na budynek, do którego miał wejść. Była to zwykła

chałupa, ale z jednego z frontowych okien sączył się ciepły blask. Wszedł na ganek, podszedł

do okna, przyłożył oko do najbliższej szczeliny w zasłonce i zorientował się, że patrzy wprost

na wielkie, białe kolano. Po pewnym czasie odsunął się i spróbował otworzyć drzwi

wejściowe. Nie były zamknięte. Wszedł do małego, ciemnego korytarza z jedną parą drzwi po

każdej stronie. Te, które znajdowały się po lewej, były pęknięte i przepuszczały wąski

promień światła. Wsunął się w oświetloną przestrzeń i zajrzał przez szczelinę.

Pani Watts siedziała samotnie na białym, żelaznym łóżku, obcinając sobie wielkimi

nożyczkami paznokcie u stóp. Była dużą kobietą o bardzo żółtych włosach i białej skórze,

błyszczącej od natłuszczającego kremu. Miała na sobie różową nocną koszulę, która lepiej

pasowałaby komuś o skromniejszej figurze.

Dźwięk klamki poruszonej przez Haze'a sprawił, że spojrzała w górę i zobaczyła go

stojącego w uchylonych drzwiach. Przeszyła go śmiałym, niewzruszonym spojrzeniem. Po

chwili spuściła wzrok i wróciła do obcinania paznokci.

Wszedł i stanął, rozglądając się wokoło. W pokoju nie było nic prócz łóżka, biurka i

fotela na biegunach zawalonego brudnymi ubraniami. Podszedł do biurka i przesunął palcami

po pilniczku do paznokci, a potem po pustej szklance, spoglądając jednocześnie w żółtawe

lustro i obserwując uśmiechającą się do niego, lekko zaniepokojoną panią Watts. Jego zmysły

były rozbudzone do granic wytrzymałości. Odwrócił się szybko, podszedł do łóżka i usiadł w

jego przeciwległym rogu. Wciągnął głęboko powietrze przez jedną dziurkę od nosa i zaczął

ostrożnie przesuwać rękę wzdłuż prześcieradła.

Różowy koniec języka pani Watts wysunął się i zaczął nawilżać jej dolną wargę.

Wydawała się zadowolona z tego, że go widzi, zupełnie jakby był jej starym znajomym, ale

nie odezwała się słowem.

Podniósł jej stopę, która była ciężka, ale nie zimna, i przesunął ją o cal w bok, ciągle

trzymając na niej rękę.

background image

Usta pani Watts rozszerzyły się w pełnym uśmiechu, ukazując małe, szpiczaste,

pokryte zielonymi plamkami, zęby. Pomiędzy każdym z nich był duży odstęp. Wyciągnęła

dłoń i chwyciła rękę Haze'a tuż nad łokciem.

- Na co polujesz mały? - wycedziła przez zęby.

Gdyby nie złapała go tak mocno za rękę, mógłby jeszcze wyskoczyć przez okno.

Mimowolnie jego usta poruszyły się, jakby mówił „Tak, proszę pani”, ale nie wydobył się z

nich żaden dźwięk.

- Co masz na myśli? - zapytała pani Watts, przyciągając jego sztywne ciało bliżej

siebie.

- Niech pani posłucha - powiedział, dobierając uważnie ton głosu. - Przyszedłem w

zwyczajnym interesie.

Usta pani Watts stały się bardziej okrągłe, tak jakby poczuła się zakłopotana tymi

zbędnymi słowami.

- Proszę się rozgościć - powiedziała po prostu.

Patrzyli na siebie prawie przez minutę i żadne z nich się nie poruszyło. Potem Haze

powiedział nieco wyższym tonem niż normalnie:

- Chciałbym pani powiedzieć, że nie jestem jakimś cholernym pastorem.

Pani Watts przyglądała mu się przez chwilę z głupim uśmieszkiem na twarzy. Potem

podłożyła mu drugą rękę pod brodę i pogłaskała go w matczyny sposób.

- W porządku, synu - powiedziała. - Mama nie ma nic przeciwko temu, że nie jesteś

pastorem.

Rozdział III

Swoją drugą noc w Taulkinham Haze Motes spędził spacerując po centrum miasta, nie

zwracając jednak większej uwagi na wystawy sklepowe. Czarne niebo podpierały długie

srebrne snopy światła, przypominające rusztowania, a w głębi migotało tysiące gwiazd.

Wydawały się poruszać bardzo wolno, jakby wokoło jakiejś ogromnej budowy, która

obejmuje cały porządek wszechświata, a do jej zakończenia potrzebna jest nieskończoność.

Haze nie zwracał najmniejszej uwagi na niebo. W czwartkowe wieczory sklepy w

Taulkinham były otwarte dłużej, aby ludzie mogli mieć więcej czasu na obejrzenie tego, co

im oferowano. Cień Haze'a pojawiał się to przed nim, to za nim, od czasu do czasu

background image

przecinany cieniami innych ludzi, ale kiedy zostawał sam, ciągnął się za nim szczupły,

nerwowy, idący w tył. Szyja Haze'a wysuwała się do przodu, jakby próbował powąchać coś,

co ciągle mu umykało. Jaskrawe światło witryn sklepowych sprawiało, że jego niebieski

garnitur wydawał się fioletowy.

Po chwili zatrzymał się przed domem towarowym, w miejscu, gdzie człowiek o

szczupłej twarzy rozłożył swój stolik i demonstrował maszynkę do obierania ziemniaków.

Mężczyzna miał na sobie płócienny kapelusz i koszulę we wzory z odwróconymi do góry

nogami bażantami, przepiórkami i brązowymi indykami. Dostrajał swój głos odpowiednio do

hałasów ulicznych, tak aby docierał on do każdego ucha, jak w intymnej rozmowie. Kilkoro

ludzi zgromadziło się wokół niego. Na stoliku do gry w karty stały dwa wiadra, jedno puste, a

drugie wypełnione ziemniakami. Pomiędzy nimi leżała piramida z zielonych tekturowych

pudełek, a na jej szczycie demonstracyjnie rozłożona jedna maszynka. Mężczyzna stał przed

tym ołtarzem, wskazując co chwila na różnych ludzi.

- I co ty na to? - powiedział, wskazując na pryszczatego chłopca z wilgotnymi

włosami. - Chyba nie dasz sobie czegoś takiego sprzątnąć sprzed nosa?

Włożył brązowego ziemniaka do otwartej maszynki, przekręcił rączkę, ziemniak

wpadł do pudełka, a w następnej sekundzie wypadł z drugiej strony już całkiem biały.

- Chyba nie dasz sobie czegoś takiego sprzątnąć sprzed nosa? - powtórzył.

Chłopiec parsknął rubasznym śmiechem i popatrzył na zebranych wokoło ludzi. Miał

ż

ółte włosy i lisią twarz.

- Powiedz no, jak się nazywasz? - zapytał mężczyzna z maszynkami.

- Nazywam się Enoch Emery - wysapał chłopak.

- Chłopiec o tak ładnym imieniu powinien mieć taką maszynkę - powiedział

sprzedawca, przewracając oczami i próbując rozgrzać swoją publiczność. Nikt się jednak nie

roześmiał oprócz chłopca. Po chwili stojący naprzeciwko Haze'a człowiek zaśmiał się niezbyt

przyjemnym, zjadliwym i ostrym śmiechem. Był to wysoki mężczyzna o trupim wyglądzie, w

czarnym garniturze i czarnym kapeluszu na głowie. Nosił okulary z ciemnymi szkłami, a jego

policzki poprzecinane były liniami, które wyglądały jak namalowane i od dawna już

wyblakłe. Nadawały one jego twarzy wyraz uśmiechniętego mandryla. Mężczyzna zaczął

przesuwać się do przodu w wystudiowany sposób, potrząsając blaszaną puszką w jednej ręce i

stukając w chodnik przed sobą laską, którą trzymał w drugiej ręce. Zaraz za nim szła

dziewczynka, rozdając ulotki. Ubrana była w czarną sukienkę i zsuniętą na czoło czarną,

robioną na drutach czapkę. Spod czapki wystawały jej kosmyki brązowych włosów. Miała

background image

podłużną twarz i krótki ostry nos. Człowiek, który sprzedawał maszynki, wyraźnie się

zdenerwował, kiedy zobaczył, że ludzie patrzą na tę parę zamiast na niego.

- Ej ty, tam - powiedział wskazując na Haze'a - nigdy nie uda ci się znaleźć podobnej

okazji w żadnym sklepie.

Haze patrzył na ślepca i dziecko.

- Hej! - powiedział Enoch Emery, sięgając ręką przez jakąś kobietę i uderzając go

pięścią w ramię. - Do ciebie mówi! Do ciebie mówi!

Musiał uderzyć go jeszcze raz, zanim Haze spojrzał na sprzedawcę maszynek.

- Dlaczego nie miałbyś zabrać jednej z nich do domu dla swojej żony? - zapytał

mężczyzna z maszynkami.

- Nie mam żony - mruknął Haze, patrząc znowu na ślepca.

- No, ale chyba masz kochaną starą matkę?

- Nie.

- Phi! - prychnął mężczyzna i zwrócił się do ludzi: - Przydałaby mu się jedna z tych

maszynek za towarzyszkę.

Enochowi Emery'emu wydało się to tak zabawne, że zgiął się w pół ze śmiechu i

trzepnął się po kolanie, ale Haze wyglądał jakby nic do niego nie dochodziło.

- Dam pół tuzina obranych ziemniaków temu, kto pierwszy kupi jedną z tych tutaj

maszynek - powiedział mężczyzna. - Kto pierwszy? Tylko półtora dolara za maszynkę, która

kosztowałaby was trzy dolary w sklepie.

Enoch Emery zaczął szperać po kieszeniach.

- Będziecie błogosławić dzień, w którym się tutaj zatrzymaliście - mówił mężczyzna. -

Nigdy go nie zapomnicie. Każdy z was, ludzie, kto nabędzie jedną z tych maszynek, nigdy

tego nie zapomni!

Ś

lepiec posuwał się powoli do przodu, mrucząc chrapliwym głosem:

- Pomóżcie ślepemu pastorowi. Nie żałujcie paru groszy. Wykorzystam je równie

dobrze jak każdy z was. Pomóżcie ślepemu, bezrobotnemu pastorowi. Czy wolelibyście,

abym żebrał, zamiast nauczać? Nie żałujcie paru groszy.

Niewielu ludzi zebrało się wokół niego, a ci, którzy stali, zaczęli się odsuwać. Kiedy

zobaczył to sprzedawca maszynek, pochylił się i popatrzył z wściekłością znad swojego

stolika.

- Hej, ty! - wrzasnął na ślepca. - Co ty sobie wyobrażasz? Za kogo ty się masz, że

rozganiasz moich klientów?

background image

Nie zwracając na niego uwagi, ślepiec nie przestawał potrząsać puszką, a dziecko w

dalszym ciągu rozdawało broszury. Minął Enocha Emery'ego i podszedł do Haze'a, stukając

białą laską przy nodze. Haze pochylił się do przodu i zobaczył, że linie na twarzy ślepca nie

były namalowane. Były to blizny.

- Co ty sobie do cholery myślisz?! - krzyknął sprzedawca maszynek. - Ja

zgromadziłem tu tych wszystkich ludzi, a tobie się wydaje, że możesz z tego korzystać?

Dziecko wyciągnęło jedną z broszurek do Haze'a, a on ją schwycił. Na okładce

widniały słowa: Jezus Cię Wzywa.

- Chciałbym wiedzieć, za kogo ty się masz! - krzyczał człowiek z maszynkami.

Dziewczynka podeszła do miejsca, gdzie stał i podała mu broszurę. Patrzył na nią przez

chwilę, skrzywił się szyderczo, a potem obszedł stolik, wywracając wiadro z ziemniakami.

- Ci cholerni fanatycy Jezusa! - wrzeszczał, rzucając wokoło wściekłe spojrzenia i

próbując odnaleźć ślepca. - Ci przeklęci cudzoziemscy komuniści! Ja zgromadziłem ten tłum!

Zatrzymał się, zdając sobie nagle sprawę, że otacza go tłum ludzi.

- Słuchajcie - powiedział - po kolei, mam dużo tego towaru, tylko się nie pchajcie. Pół

tuzina obranych ziemniaków dla pierwszego, który się zgłosi.

Wycofał się cicho za stolik i zaczął podnosić w górę pudełka z maszynkami.

- No, podchodźcie, patrzcie jak tego dużo - zachęcał. - Nie ma się co tłoczyć.

Haze nie otworzył swojej broszurki. Popatrzył na jej okładkę i przedarł ją na pół.

Złożył razem obydwa kawałki i przedarł je jeszcze raz na pół. Składał i przedzierał je dalej, aż

pozostała mu w ręku mała garstka confetti. Otworzył dłoń i pozwolił, aby strzępy rozsypały

się po ziemi. Potem podniósł wzrok i zobaczył niecałe trzy stopy przed sobą obserwujące go

dziecko ślepca. Jej usta były otwarte, a oczy, wpatrzone w niego, błyszczały jak dwa odłamki

zielonego szkła ze stłuczonej butelki. Przez ramię miała przerzucony biały, jutowy worek.

Haze popatrzył na nią spode łba i zaczął wycierać swoje klejące się ręce o spodnie.

- Wszystko widziałam - powiedziała. Potem przeszła szybko z powrotem na miejsce,

gdzie stał ślepiec, odwróciła głowę i spojrzała stamtąd na Haze'a. Większość ludzi odsunęła

się.

Człowiek z maszynkami pochylił się nad swoim stolikiem.

- Ej! - zwrócił się do ślepca. - Zdaje mi się, że to ci powinno wystarczyć, żebyś mi się

więcej nie wtrącał.

- Patrzcie no - odezwał się Enoch Emery. - Mam tylko dolara i szesnaście centów ale...

- No - powiedział sprzedawca. - Zdaje się, że to cię powinno przekonać, że nie masz

co się ze mną mierzyć. Poszło mi osiem maszynek, poszło...

background image

- Daj mnie jedną - poprosiło dziecko ślepca, wskazując na maszynki.

- Ha! - powiedział.

Rozwiązywała chusteczkę. Wysupłała z niej dwie pięćdziesięciocentówki.

- Daj mi jedną z nich - powiedziała, podając mu pieniądze.

Mężczyzna rzucił okiem na monety.

- Dolar pięćdziesiąt, siostrzyczko - odparł, wykrzywiając usta.

Szybko cofnęła rękę i nagle popatrzyła na Haze'a, jakby otrzymała od niego jakiś

znak. Ślepiec szedł dalej. Stała jeszcze przez chwilę wpatrując się w niego, a potem odwróciła

się i poszła za ślepcem.

- No, niech pan patrzy - odezwał się Enoch Emery. - Mam tylko dolara i szesnaście

centów, ale chcę mieć jedną z nich.

- Zatrzymaj je sobie - powiedział mężczyzna, zdejmując wiadro ze stolika. - To nie

jest buda z tandetą.

Haze widział z pewnej odległości, jak ślepiec oddala się ulicą. Stał i patrzył za nim,

nerwowo wkładając i wyjmując ręce z kieszeni, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma iść za

nim, czy wrócić do straganu. Potem nagłe rzucił dwa dolary mężczyźnie, który sprzedawał

maszynki, złapał jedno pudełek ze stolika i zaczął biec ulicą. Za moment usłyszał sapanie

Enocha Emery'ego przy swoim boku.

- Ty, coś mi się zdaje, że masz kupę pieniędzy - powiedział Enoch.

Haze zobaczył, jak dziewczynka dogania ślepca i bierze go pod ramię. Dzieliła go od

nich odległość mniej więcej jednego domu. Zwolnił trochę i zobaczył przy sobie Enocha

Emery'ego. Miał na sobie żółtawobiały garnitur, różowobiałą koszulę i krawat koloru

zielonego groszku. Uśmiechał się. Wyglądał jak przyjazny pies myśliwski z lekkim

ś

wierzbem.

- Jak długo tu jesteś? - dopytywał się.

- Dwa dni - mruknął Haze.

- Ja siedzę tu dwa miesiące - powiedział Enoch. - Mam państwową posadę. A ty, gdzie

pracujesz?

- Nie pracuję.

- To niedobrze - stwierdził Enoch. - Ja mam państwową posadę.

Przyspieszył kroku, aby zrównać się z Hazem, a potem dodał:

- Mam osiemnaście lat i jestem tu dopiero od dwóch miesięcy, a już pracuję na

państwowej posadzie.

- To dobrze - powiedział Haze.

background image

Nasunął kapelusz mocniej na tę stronę głowy, po której znajdował się Enoch Emery i

zaczął iść bardzo szybko. Przed sobą widział ślepca, który zaczął w przesadny sposób kiwać

się w prawo i lewo.

- Nie dosłyszałem, jak masz na imię - powiedział Enoch.

Haze powiedział, jak się nazywa.

- Wyglądasz mi na takiego, co naciąga naiwniaków - zauważył Enoch. - Na poważnie

wchodzisz w cały ten interes z Jezusem?

- Nie - powiedział Haze.

- Ani ja - przyznał Enoch. - Cztery tygodnie chodziłem do takiej Rodemill Boys' Bible

Academy. Jedna kobieta, co wytargowała mnie od taty, tam mnie posłała. Była z

Towarzystwa Dobroczynności. Jezu, cztery tygodnie i myślałem, że mnie wyświęcą na

wariata.

Haze dotarł do końca budynku, a Enoch dotrzymywał mu kroku, dysząc ciężko i

ciągle mówiąc. Kiedy Haze ruszył przez ulicę, Enoch krzyknął:

- Nie widzisz tych świateł! To znaczy, że masz czekać!

Jakiś policjant zagwizdał, a przejeżdżający samochód zatrąbił i ostro zahamował.

Haze szedł dalej, nie spuszczając wzroku ze ślepca, który znajdował się na wysokości połowy

budynku. Ciągle gwiżdżąc, policjant przeszedł na drugą stronę ulicy do Haze'a i zatrzymał go.

Miał szczupłą twarz i owalne żółte oczy.

- Wiesz, po co tu wisi ten drobiazg? - zapytał, wskazując na światła nad

skrzyżowaniem.

- Nie zauważyłem tego - odpowiedział Haze.

Policjant wpatrywał się w niego bez słowa. Kilka osób się zatrzymało. Przewrócił

oczami i powiedział do Haze'a:

- Może myślałeś, że czerwone jest dla białych, a zielone dla czarnych?

- No właśnie, tak myślałem - powiedział Haze. - Zabieraj swoją rękę.

Policjant cofnął dłoń i położył ją sobie na biodrze. Zrobił krok w tył.

- Powiedz wszystkim swoim znajomym o tych światłach. Czerwone jest, żeby się

zatrzymać, zielone, żeby iść - dla kobiet i mężczyzn, białych i czarnych, wszyscy mają iść na

tym samym świetle. Powiedz to wszystkim swoim znajomym, żeby wiedzieli, jak przechodzić

przez ulicę, kiedy przyjadą do miasta.

Ludzie się śmiali.

- Ja się nim zaopiekuję - powiedział Enoch Emery, przeciskając się do policjanta. - On

tu jest dopiero dwa dni. Ja się nim zaopiekuję.

background image

- A ty, jak długo już tu jesteś? - zapytał gliniarz.

- Ja się tu urodziłem i wychowałem - powiedział Enoch. - To moje miasto rodzinne.

Zajmę się nim, zrobię to dla pana. Ej, czekaj! - krzyknął do Haze'a. - Zaczekaj na mnie!

Przepchnął się przez tłum i dogonił go.

- Zdaje się, że tym razem cię wyciągnąłem - odezwał się.

- Dziękuję.

- Nic takiego - powiedział Enoch. - A może byśmy tak wpadli do Wallgreen'sa na coś

mocniejszego? Tak wcześnie żaden nocny klub nie jest otwarty.

- Nie lubię takich sklepów - powiedział Haze. - Do widzenia.

- W porządku - odparł Enoch. - Zdaje się, że idę w tę samą stronę, dotrzymam ci przez

chwilę towarzystwa.

Spojrzał na ślepca i dziecko.

- Jednego jestem pewien. Na pewno nie chciałbym trafić na jakiegoś naiwniaka o tej

porze, a szczególnie na tego od Jezusa. Dość się już na nich napatrzyłem. Tamta kobieta, co

mnie wytargowała od taty, nic nie robiła, tylko się modliła. Jak tylko się rozłożyliśmy z

naszym tartakiem koło Boonville, to zaraz tam przyszła.

Złapał Haze'a za płaszcz.

- Jedyne, co mi się nie podoba w Taulkinham to to, że za dużo tu ludzi na ulicy -

powiedział poufnym tonem. - Wygląda na to, że tylko czekają, jakby cię załatwić. Na

przykład tamta, przyszła nagle i zdaje się, że jej się spodobałem. Miałem dwanaście lat i

umiałem śpiewać dobrze parę hymnów. Nauczyłem się ich od jednego czarnucha. No więc

ona przychodzi, ja się jej podobam i zaczyna się o mnie targować z tatą, w końcu zabiera

mnie do Boonville, żebym z nią mieszkał. Miała dom z cegły, ale cały czas był tam ten Jezus.

W tym momencie potrącił go przechodzący obok mały człowieczek w obszernym,

spłowiałym roboczym kombinezonie.

- Patrz, jak idziesz - burknął Enoch.

Mały człowieczek przystanął, podniósł rękę w złowrogim geście, a rysy jego twarzy

wykrzywiły się jak pysk rozdrażnionego psa.

- Do kogo to mówisz? - warknął.

- Widzisz? - powiedział Enoch, poskakując, aby dogonić Haze'a - oni tylko czekają,

ż

eby ci dołożyć. Nigdy dotąd nie byłem w tak nieprzyjaznym miejscu. Nawet z tą kobietą.

Mieszkałem przez dwa miesiące w jej domu - ciągnął - a potem przyszła jesień i wysłała mnie

do Rodemill Boys' Bible Academy i myślałem, że może tam będzie trochę lepiej. Z tą kobietą

trudno było wytrzymać. Nie była stara, zdaje się, że miała czterdzieści lat, ale za to diabelnie

background image

brzydka. Miała takie brązowe okulary, a jej włosy były tak cienkie, że wyglądały, jakby gęsty

tłuszcz sączył się z jej czaszki. Myślałem, że to będzie ulga, dostać się do tej akademii. Raz

nawet zwiałem od niej, ale ona mnie złapała i okazało się, że ma na mnie papiery i może

wysłać mnie do poprawczaka, jeśli bym nie chciał z nią zostać, więc nawet byłem zadowolo-

ny, że wylądowałem w tej akademii. Słyszałeś kiedyś o czymś takim?

Haze wydawał się nie słyszeć pytania.

- No, ale to była żadna ulga - powiedział Enoch. - Dobry Jezu, żadna ulga. Uciekłem

stamtąd po czterech tygodniach, lecz ani się nie obejrzałem, jak mnie znalazła i zabrała z

powrotem do siebie. Ale i stamtąd uciekłem.

Odczekał chwilę.

- Chcesz wiedzieć jak?

Po sekundzie zaczął mówić dalej.

- A tak, że napędziłem jej piekielnego stracha. Myślałem nad tym i myślałem.

Modliłem się nawet. Mówiłem sobie: Jezu, pokaż mi sposób, jak się stąd wydostać, żeby nie

zabić tej starej i żeby nie trafić do poprawczaka, i myślisz, że mi nie pokazał? Wstałem raz

rano, zaraz jak się rozwidniło, poszedłem do jej pokoju bez spodni i ściągnąłem z niej

prześcieradło. O mało co nie dostała ataku serca. Potem wróciłem do taty, a po niej ślad zagi-

nął.

- Ciągle tylko ruszasz tą swoją szczęką - zauważył, obserwując twarz Haze'a z boku. -

Nigdy się nie uśmiechasz. Nie byłbym zaskoczony, jakby się okazało, że jesteś naprawdę

bogatym człowiekiem.

Haze skręcił w boczną uliczkę. Ślepiec i dziewczynka byli przy rogu następnego

domu.

- No, coś mi się zdaje, że mimo wszystko ich dogonimy - powiedział Enoch. - Znasz

tu dużo ludzi?

- Nie - odparł Haze.

- I pewno nikogo nie poznasz. To takie miejsce, w którym ciężko znaleźć przyjaciół.

Siedzę tu już dwa miesiące i nie znam nikogo. Wygląda na to, że każdy tylko patrzy, jak ci

dołożyć. Zdaje się, że masz niezłą kupę pieniędzy. Ja nie mam ani grosza. Jakbym miał, to już

bym wiedział, co z nimi zrobić.

Ś

lepiec i dziewczynka skręcili w lewo.

- Doganiamy ich - powiedział Enoch. - Założę się, że jak nie będziemy uważać, to

trafimy na jakieś spotkanie religijne i będziemy musieli śpiewać hymny z nią i jej tatusiem.

background image

Nieco dalej widać już było ogromny gmach przykryty kopułą i wysokimi kolumnami

od frontu. Ślepiec i dziewczynka zmierzali w jego kierunku. Dookoła budynku, po drugiej

stronie ulicy i w pobliskich alejkach, stały zaparkowane samochody.

- To nie kino, bracie - powiedział Enoch.

Ś

lepiec i dziewczynka weszli na szerokie schody prowadzące do budynku. Po bokach

siedziały kamienne lwy.

- Nie wygląda mi to też na kościół - zauważył Enoch.

Haze zatrzymał się na schodach. Zdawało się, że chce nadać swej twarzy jakiś bardziej

określony wyraz. Nasunął sobie czarny kapelusz na bakier i ruszył w stronę jednego z lwów,

przy którym usiedli ślepiec z dziewczynką. Podszedł do mężczyzny i, nic nie mówiąc, stanął

pochylając się nad nim, jakby chciał wejrzeć w głąb, przez jego ciemne okulary.

Dziewczynka wpatrywała się w niego.

Usta ślepca zwęziły się lekko.

- Czuję grzech w twoim oddechu - powiedział.

Haze odsunął się nieco.

- Po co pan za mną idzie?

- Nigdy za panem nie szedłem - powiedział Haze.

- Ona mówiła, że pan szedł - odparł ślepiec, wskazując kciukiem na dziewczynkę.

- Nie szedłem za panem - powtórzył Haze. Namacał ręką pudełko z maszynką i

spojrzał na dziewczynkę. Czarna, robiona na drutach czapka tworzyła prostą linię na jej czole.

Dziewczynka uśmiechnęła się, ale szybko opanowała, jakby wyczuła w tym coś

niewłaściwego.

- Nie szedłem za panem. Szedłem za nią.

Wyciągnął do niej pudełko.

W pierwszej chwili wyglądała, jakby miała zamiar je chwycić, ale nie zrobiła tego.

- Nie chcę - powiedziała. - Myśli pan, że mogłoby mi się to na coś przydać? Niech pan

to zabierze. To nie jest moje. Nie chcę tego.

- Weź - powiedział ślepiec. - Włóż to do worka i zamknij się, bo dostaniesz.

Haze znów wyciągnął do niej pudełko.

- Nie wezmę - burknęła.

- Bierz, jak ci mówię - powtórzył ślepiec. - Nie będzie za tobą więcej łaził.

Wzięła pudełko i wepchnęła je do worka z broszurami.

- To nie moje - powiedziała. - Zatrzymam je, ale to nie jest moje.

background image

- Szedłem za nią, żeby jej powiedzieć, że nie dałem się złapać na żadne ze znaczących

spojrzeń, które mi rzucała - powiedział Haze patrząc na ślepca.

- O czym ty mówisz?! - krzyknęła. - Nie rzucałam ci żadnych znaczących spojrzeń.

Przypatrywałam się tylko, jak drzesz tę broszurkę. Podarł ją na drobne kawałki - zwróciła się

do ślepca. - Podarł ją, rozsypał wokół siebie jak sól i wytarł ręce o spodnie.

- Szedł za mną - powiedział ślepiec. - Nikt by za tobą nie szedł. Słyszę w jego głosie

pragnienie Jezusa.

- Jezu - mruknął Haze. - Mój Jezu.

Usiadł przy nodze dziewczynki i położył rękę na schodku koło jej stóp. Miała na sobie

trzewiki na gumowych podeszwach i czarne bawełniane rajtuzy.

- Słuchaj, jak bluźni - powiedziała niskim głosem. - On wcale za tobą nie szedł, tato.

Ś

lepiec wydał z siebie krótki, nerwowy śmiech.

- Słuchaj, chłopcze - powiedział. - Nie można uciec od Jezusa. Jezus jest faktem.

- Wiem mnóstwo rzeczy o Jezusie - odezwał się Enoch. - Chodziłem do Rodemill

Boys' Bible Academy. Wysłała mnie tam jedna babka. Jak coś chcesz wiedzieć o Jezusie, to

możesz się o to zapytać mnie.

Wszedł na grzbiet lwa i usiadł na nim bokiem, zakładając nogę na nogę.

- Przeszedłem długą drogę - powiedział Haze - i raczej trudno by mi było teraz w coś

uwierzyć. Przeszedłem pół świata.

- Ja też - odezwał się Enoch Emery.

- Nie odszedłeś jednak wystarczająco daleko, abyś mógł się powstrzymać od pójścia

za mną - odpowiedział ślepiec. Wyciągnął nagle ręce i położył je na twarzy Haze'a. Haze

znieruchomiał na moment. Potem odtrącił ręce ślepca.

- Niech pan przestanie - powiedział słabym głosem. - Nic pan o mnie nie wie.

- Mój tata wygląda jak Jezus - wtrącił się Enoch z grzbietu lwa. - Włosy sięgają mu do

ramion. Jedyną różnicą jest blizna na brodzie. Nigdy nie widziałem mojej matki.

- Jakiś pastor zostawił na tobie swój znak - prychnął pogardliwie ślepiec. - Szedłeś za

mną, abym go z ciebie zdjął i nadał ci inny?

- Słuchaj, nie ma lepszego lekarstwa na twój ból niż Jezus - powiedziała nagle

dziewczynka i poklepała Haze'a po ramieniu.

Siedział w czarnym kapeluszu z rondem nasuniętym głęboko na czoło.

- Słuchaj - powiedziała głośniej. - Jeden mężczyzna i kobieta zabili małe dziecko. To

było jej dziecko, ale było brzydkie i oni nigdy nie czuli do niego miłości. To dziecko miało w

sobie Jezusa, a ta kobieta nie miała nic prócz swojej urody i mężczyzny, z którym żyła w

background image

grzechu. Odesłała dziecko, a ono wróciło. Odesłała go z powrotem, a ono znów wróciło i za

każdym razem, jak je odsyłała, wracało tam, gdzie ona i mężczyzna żyli w grzechu. Udusili je

jedwabną pończochą i powiesili w kominie. Potem jednak nie dawało jej to spokoju. Ciągle

tylko patrzyła na to dziecko. Jezus sprawił, że stało się piękne, by ją prześladować. Nie mogła

położyć się z tym mężczyzną, nie spoglądając w jego kierunku, a ono patrzyło na nią z

komina, promieniejąc przez cegły w środku nocy.

- Mój Jezu - mruknął Haze.

- Nie miała nic, prócz swojej słodkiej buzi - powiedziała głośno i szybko. - To nie

wszystko. Nie, proszę szanownego pana.

- Słyszę, jak szurają nogami tam w środku - powiedział ślepiec. - Wyjmuj broszurki,

przygotowują się do wyjścia.

- To nie wszystko - powtórzyła.

- To co robimy? - zapytał Enoch. - Co jest w środku tego budynku?

- Kończy się program mojego zgromadzenia - wyjaśnił ślepiec.

Dziewczynka wyjęła broszurki z jutowego worka i podała mu dwa przewiązane

sznurkiem pliki.

- Ty idź z tym drugim chłopcem z tamtej strony i rozdawaj - powiedział do niej. - Ja z

tym, co za mną szedł, zostaniemy tutaj.

- On nie ma zamiaru ich tknąć, co miałby w tym za interes? - odparła. - Może je

najwyżej porwać na strzępy.

- Idź, jak ci mówię - powiedział ślepiec.

Stała przez chwilę z nachmurzoną miną. Potem zwróciła się do Enocha Emery'ego:

- To chodź, jak masz iść.

Enoch zeskoczył z lwa i przeszedł za nią na drugą stronę.

Haze dał nura w dół schodów, ale ręka ślepca wystrzeliła i zacisnęła się jak kleszcze

na jego ramieniu.

- śałuj za grzechy! Idź na sam szczyt schodów, wyznaj je wszystkie i rozdaj ludziom

te broszurki! - powiedział szeptem i wepchnął Haze'owi w rękę plik broszurek.

Haze spróbował wyswobodzić ramię, ale przyciągnął tylko ślepca bliżej siebie.

- Niech pan słucha, jestem tak czysty jak pan.

- Cudzołóstwo, bluźnierstwo i co jeszcze? - zapytał ślepiec.

- To są tylko słowa - powiedział Haze. - Jeżeli żyłem w grzechu, to żyłem w nim

jeszcze, zanim zgrzeszyłem. Nie zaszła we mnie żadna zmiana.

Próbował oderwać palce ślepca od swego ramienia, ale ten zaciskał je coraz mocniej.

background image

- Nie wierzę w grzech, niech pan zabierze rękę.

- Jezus cię miłuje - powiedział ślepiec apatycznie, z drwiną w głosie. - Jezus cię

miłuje, Jezus cię miłuje...

- Wszystko by się zgadzało, gdyby Jezus istniał - odparł Haze, uwalniając ramię.

- Wejdź na samą górę, rozdaj te broszurki i...

- Wezmę je tam na górę i wyrzucę w krzaki! - krzyknął Haze. - Będziesz się

przyglądał i zobaczysz, jeśli widzisz.

- Widzę więcej niż ty! - powiedział ślepiec, śmiejąc się. - Ty masz oczy, które nie

widzą, uszy, które nie słyszą, ale pewnego dnia będziesz musiał zobaczyć.

- Patrz, jeśli potrafisz! - krzyknął Haze i zaczął biec w górę schodów.

Tłum ludzi już się wylewał przez drzwi audytorium i niektórzy byli już w połowie

schodów. Przepchnął się przez nich z łokciami rozwartymi jak skrzydła, a kiedy dotarł na

górę, nowa fala zepchnęła go prawie do miejsca, z którego wyruszył. Zaczął się znów przez

nich przepychać, aż w końcu ktoś krzyknął: „Przepuśćcie tego wariata!” i ludzie się rozstąpili.

Pobiegł w górę, przepchnął się w bok i stanął, dysząc ciężko i spoglądając wyzywająco w dół.

- Wcale za nim nie szedłem - powiedział głośno. - Nie szedłbym nigdy za takim

ś

lepym głupcem jak on. Mój Jezu.

Opierał się o ścianę budynku, trzymając plik broszur za sznurek. Jakiś gruby

mężczyzna zatrzymał się obok, aby zapalić cygaro. Haze trącił go w ramię.

- Niech pan spojrzy w dół - powiedział. - Widzi pan tego ślepca? Rozdaje broszurki i

ż

ebrze. Jezu. Powinien pan go zobaczyć. Ma ze sobą takie brzydkie dziecko przebrane w

kobiece ubrania, które też rozdaje ulotki. Mój Jezu.

- Zawsze się znajdą fanatycy - powiedział gruby mężczyzna, ruszając z miejsca.

- Mój Jezu - westchnął Haze.

Pochylił się nad starą kobietą o niebieskich włosach z czerwonymi, drewnianymi

koralami na szyi.

- Niech pani lepiej przejdzie na drugą stronę - powiedział. - Tam stoi taki jeden

głupiec i rozdaje broszurki.

Wychodzący ludzie popchnęli kobietę w przód, ale zdążyła jeszcze na niego spojrzeć

dwojgiem jasnych świdrujących oczu. Ruszył za nią przez tłum, ale była już zbyt daleko, więc

przepchnął się z powrotem tam, gdzie wcześniej stał oparty o ścianę.

- Słodki Jezu Chryste Ukrzyżowany - powiedział. - Chcę wam ludzie coś powiedzieć.

Może myślicie, że nie jesteście czyści, bo nie macie wiary? Więc pozwólcie powiedzieć wam,

ż

e jesteście czyści. Każdy z was, ludzie, jest czysty i pozwólcie, że wam wyjaśnię dlaczego.

background image

Jeśli myślicie, że to z powodu Jezusa Chrystusa Ukrzyżowanego, to się mylicie. Nie twierdzę,

ż

e nie został on ukrzyżowany, ale to nie dla was umarł. Słuchajcie mnie, sam jestem pastorem

i głoszę prawdę.

Tłum posuwał się szybko. Wyglądał jak ogromna narzuta, której wystrzępione końce

znikały w ciemnych uliczkach.

- Myślicie, że nie wiem, co istnieje, a co nie?! - krzyczał. - Czy nie mam oczu w

głowie? Czy jestem ślepcem? Słuchajcie no! - zawołał. - Mam zamiar stworzyć nowy kościół,

kościół prawdy, bez Jezusa Chrystusa Ukrzyżowanego. Nic was nie będzie to kosztować, aby

się do niego przyłączyć. Jeszcze nie zaczął działać, ale wkrótce zacznie.

Nieliczni, którzy pozostali, spojrzeli na niego raz czy dwa. Poniżej, na chodniku, i

dalej po ulicy porozrzucane były broszurki. Ślepiec siedział na najniższym stopniu. Po drugiej

stronie Enoch Emery stał na łbie lwa, próbując zachować równowagę, a dziewczynka z uwagą

obserwowała Haze'a.

- Nie potrzebuję Jezusa - powiedział Haze. - Po co mi Jezus? Mam Leorę Watts.

Cicho zszedł ze schodów i zatrzymał się obok ślepca. Stał tam przez chwilę. Ślepiec

zaśmiał się. Haze odwrócił się i ruszył przez ulicę. Był już po drugiej stronie, kiedy dotarł do

niego przenikliwy głos. Odwrócił się i zobaczył, jak ślepiec stoi na środku ulicy i krzyczy.

- Hawks, Hawks, nazywam się Asa Hawks, gdybyś chciał znów za mną pójść!

Jakiś samochód musiał zjechać na bok, aby go nie potrącić.

- śałuj za grzechy! - krzyknął, zaśmiał się i podbiegł kilka kroków w przód, udając, że

chce go dogonić i złapać.

Haze wtulił głowę między zgarbione ramiona i ruszył przed siebie. Nie obejrzał się,

dopóki nie usłyszał za sobą kroków.

- Teraz, jak już ich spławiliśmy - dyszał Enoch Emery - to może byśmy poszli się

gdzieś zabawić?

- Słuchaj - powiedział Haze szorstko. - Mam swoje sprawy i nie potrzebuję twojego

towarzystwa.

Zaczął iść bardzo szybko. Enoch musiał biec, żeby dotrzymać mu kroku.

- Jestem tu już dwa miesiące - mówił - i nie znam nikogo. Ludzie nie są tu przyjaźni.

Znalazłem sobie pokój i nikt tam oprócz mnie nie bywa. Mój tato powiedział, że muszę

jechać. Nigdy bym nie pojechał, ale mnie zmusił. Coś mi się zdaje, że cię już widziałem parę

lat temu. Nie jesteś czasem ze Stockwell?

- Nie.

- Z Melsy?

background image

- Nie.

- Kiedyś zatrzymaliśmy się tam z tartakiem - powiedział Enoch. - Zdaje się, że już cię

gdzieś widziałem.

Szli dalej bez słowa, aż dotarli znów do głównej ulicy. Była prawie pusta.

- Do widzenia - odezwał się Haze.

- Też idę w tę stronę - powiedział Enoch ponuro.

Po lewej znajdowało się kino. Właśnie zmieniano elektryczny afisz.

- Gdybyśmy się nie zagadali z tymi naiwniakami, to moglibyśmy iść na film -

mruknął.

Kroczył teraz przy boku Haze'a mamrocząc i postękując. Raz nawet złapał Haze'a za

rękaw, żeby zwolnił, ale ten odtrącił go.

- Tata zmusił mnie, żebym tu przyjechał - powiedział łamiącym się ze wzruszenia

głosem.

Haze spojrzał na niego i zobaczył, że płacze i ma rozmazaną, mokrą,

purpuroworóżową twarz.

- Mam tylko osiemnaście lat - płakał - a on kazał mi jechać, a ja nie znam tu nikogo,

nikt tu nie chce mieć do czynienia z obcym. Ludzie nic są przyjaźni. On wziął i odszedł z

tamtą kobietą, a mnie kazał jechać, ale ona nie wytrzyma z nim długo. On urządzi jej niezłe

piekło, zanim ona zdąży zagrzać przy nim miejsca. Ty jesteś pierwszą znajomą twarzą od

dwóch tygodni. Widziałem cię parę lat temu. Na pewno cię widziałem.

Haze popatrzył przed siebie z nieruchomą twarzą, a Enoch mamrotał i mazał się dalej.

Minęli kościół, potem hotel, potem sklep z antykami i skręcili w uliczkę pani Watts.

- Jak potrzebujesz kobiety, to nie musisz kołować żadnej takiej jak ta mała, co jej

dałeś maszynkę - powiedział Enoch. - Słyszałem, gdzie jest dom, w którym moglibyśmy się

trochę zabawić. Oddałbym ci pieniądze w przyszłym tygodniu.

- Słuchaj, wiem gdzie idę. Dwa domy stąd mam kobietę. Mam kobietę, rozumiesz? I

tam właśnie idę, odwiedzić ją. Nie jesteś mi potrzebny.

- Mógłbym ci oddać za tydzień. Pracuję w miejskim zoo. Pilnuję bramy i płacą mi co

tydzień.

- Odczep się ode mnie - powiedział Haze.

- Ludzie nie są tu przyjaźni. Ty nie jesteś stąd, ale też nie jesteś przyjazny.

Haze nie odpowiedział. Szedł dalej, z głową wciśniętą pomiędzy wystające ramiona,

jakby mu było zimno.

background image

- Ty też tu nie znasz nikogo - powiedział Enoch. - Nie masz żadnej kobiety, ani nic do

roboty. Jak cię zobaczyłem, to od razu wiedziałem, że nie masz nikogo i nic prócz Jezusa.

Zobaczyłem cię i od razu wiedziałem.

- Tam właśnie idę - powtórzył Haze i skręcił w alejkę prowadzącą do domu pani

Watts, nie oglądając się na niego.

Enoch zatrzymał się.

- No dobra, dobra! - krzyknął i wytarł rękawem mokry nos. - Dobra! - krzyknął. - Idź,

gdzie masz iść, ale spójrz no tutaj.

Trzepnąwszy się po kieszeni, podbiegł do Haze'a, złapał go za rękaw i zagrzechotał

przed nim pudełkiem z maszynką.

- Ona mi ją dała. Ona mi ją dała i nic nie możesz na to poradzić. Powiedziała mi, gdzie

mieszkają i poprosiła, żebym ich odwiedził i przyprowadził ciebie. Nie, żebyś ty

przyprowadził mnie, ale ja ciebie, a to ty przecież ich kołowałeś.

Oczy błyszczały mu przez łzy, a twarz wykrzywiła się w złośliwym, przebiegłym

uśmiechu.

- Zachowujesz się, jakbyś myślał, że masz w żyłach mądrzejszą krew niż inni -

powiedział. - Ale to nie prawda! To ja ją mam. Nie ty. Ja.

Haze nic nie powiedział. Stał jeszcze przez chwilę na środku schodów, a potem

podniósł rękę i cisnął plikiem broszurek, które ze sobą niósł, prosto w twarz Enocha z taką

siłą, że tamtemu broda opadła w dół, a usta się rozchyliły. Enoch stał z rozwartymi ustami,

patrząc w dół na miejsce, w które został uderzony, a potem odwrócił się i popędził w dół

ulicy. Haze wszedł do domu.

Ponieważ poprzedniej nocy po raz pierwszy spał z kobietą, nie powiodło mu się

specjalnie z panią Watts. Kiedy skończył, czuł się jak ktoś, kogo morze zamiast na brzeg

wyrzuciło na jej ciało, a ona robiła nieprzyzwoite aluzje na temat jego wyczynów, co mu się

następnego dnia ciągle przypominało. Nie był zbyt pewny siebie znowu do niej idąc. Nie

wiedział, co powie pani Watts, kiedy go zobaczy w otwartych drzwiach.

Kiedy zobaczyła go stojącego w progu, powiedziała „Ha, ha”.

Czarny kapelusz tkwił przekrzywiony na bakier na jego głowie. Nie zdjął go od razu.

Zrobił to dopiero wtedy, gdy zawadził nim o żarówkę elektryczną, która wisiała na środku

sufitu. Pani Watts leżała na łóżku i nakładała sobie na twarz warstwę kremu. Podparła brodę

na ręce i obserwowała go. Zaczął chodzić po pokoju, rozglądając się wokoło. W gardle mu

wyschło, a serce ścisnęło się jak mała małpka, która chwyta kurczowo za kraty swojej klatki.

Usiadł na brzegu jej łóżka z kapeluszem w ręku.

background image

Uśmiech pojawił się na twarzy pani Watts jak zakrzywione ostrze sierpa. Była do tego

na tyle przyzwyczajona, że nie musiała już myśleć. Jej oczy pochłaniały wszystko jak lotne

piaski.

- Ten Jezusowy kapelusz proroka! - powiedziała.

Podniosła się i zdjęła koszulę. Sięgnęła po jego kapelusz, włożyła go sobie na głowę i

siedziała tak z rękami na biodrach, przewracając oczami w komiczny sposób. Haze patrzył na

nią przez chwilę, a potem wydał z siebie trzy urywane, krótkie dźwięki, które były prawdopo-

dobnie śmiechem. Poderwał się, aby pociągnąć za sznurek i wyłączyć światło i rozebrał się w

ciemności.

Kiedyś, gdy był jeszcze mały, ojciec zabrał go do lunaparku, który zatrzymał się w

Melsy. Trochę na uboczu stał mały namiot. Wejście tam kosztowało nieco więcej. Stał przed

nim wysuszony człowiek i zapraszał do środka huczącym głosem. Nie mówił jednak, co tam

jest. Krzyczał tylko, że jest to tak sensacyjne i kuszące widowisko, że każdego, kto chce to

zobaczyć, będzie kosztowało 35 centów i że jest to tak ekskluzywny pokaz, że tylko piętnastu

ludzi może wejść naraz. Ojciec wysłał go do pomieszczenia, w którym tańczyły dwie małpy,

a później ruszył w tamtym kierunku wąskim przejściem między namiotami. Haze opuścił

pokaz małp i poszedł za nim, ale nie miał trzydziestu pięciu centów. Zapytał krzykacza, co

jest w środku.

- Daj sobie spokój - poradził mu mężczyzna. - To nie jakiś pokaz małp dla dzieci.

- Małpy już widziałem.

- To dobrze - odpowiedział. - Ale daj sobie z tym spokój.

- Mam piętnaście centów - upierał się Haze. - To może mnie pan wpuści na połowę?

Pomyślał, że to musi być coś tajnego. Mężczyźni w intymnych sytuacjach. Potem

pomyślał, że może jest to mężczyzna i kobieta w intymnej sytuacji. Ona pewnie nie chciałaby,

ż

eby ją zobaczył.

- Mam piętnaście centów - powtórzył.

- Została mniej niż połowa do końca - powiedział mężczyzna, wachlując się

słomkowym kapeluszem. - Zmiataj stąd.

- W takim razie to będzie warte piętnaście centów - stwierdził Haze.

- Spływaj - powiedział mężczyzna.

- Czy to czarnuch? - zapytał Haze. - Czy oni coś robią czarnuchowi?

Człowiek wychylił się ze swego podestu i przyjrzał uważnie chłopcu.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał.

- Nie wiem.

background image

- Ile masz Lat?

- Dwanaście - powiedział Haze. Miał dziesięć.

- Dawaj te piętnaście centów i wchodź.

Położył pieniądze na podeście i zaczął się pospiesznie przedzierać przez kolejne

zasłony namiotu, aby jeszcze zdążyć, zanim pokaz się skończy. Kiedy wszedł do środka,

zobaczył tylko plecy siedzących mężczyzn. Wdrapał się na ławkę i spojrzał ponad ich

głowami. Wszyscy patrzyli w dół, gdzie leżało coś białego, wijąc się lekko w skrzyni

wyłożonej białym materiałem. Przez chwilę myślał, że jest to obdarte ze skóry zwierzę, a

potem zobaczył, że to gruba kobieta. Miała niczym nic wyróżniającą się twarz, tylko w kąciku

jej ust znajdował się pieprzyk, który poruszał się za każdym razem, kiedy się uśmiechała.

Podobny miała w okolicy biodra.

- Jakby każdą zamknąć w takiej skrzyni - powiedział jego ojciec - to wszystko szłoby

o wiele lepiej.

Haze nie musiał go widzieć, aby rozpoznać ten głos. Ześlizgnął się z ławki i wydostał

z namiotu. Przeczołgał się pod namiotem, nie chcąc natknąć się na zasuszonego człowieka,

który reklamował widowisko. Wskoczył na tył furgonetki i usiadł w najdalszym kącie.

Lunapark huczał i brzęczał na zewnątrz.

Kiedy wrócił do domu, jego matka stała na podwórku przy miednicy i patrzyła w jego

stronę. Ubierała się zawsze na czarno i nosiła dłuższe sukienki niż inne kobiety. Stała

wyprostowana patrząc na niego. Stanął za drzewem i zszedł jej z oczu, ale po chwili znowu

poczuł na sobie jej spojrzenie. Zobaczył znowu podium, skrzynię i szczupłą kobietę w środku.

Skrzynia była jednak dla niej za krótka. Jej głowa opierała się na jednym końcu, a nogi, aby

mogły się zmieścić, musiała podkurczyć. Miała twarz w kształcie krzyża i włosy przylegające

mocno do głowy. Haze stał przyciśnięty plecami do drzewa i czekał. Matka zostawiła

miednicę i podeszła do niego z kijem.

- Co widziałeś? - zapytała.

- Co widziałeś - powtórzyła tym samym tonem i uderzyła go kijem po nogach, ale on

był jak część drzewa.

- Jezus umarł, aby cię zbawić - powiedziała.

- Nie prosiłem go o to - mruknął.

Nie uderzyła go ponownie, tylko stała i wpatrywała się w niego z zaciśniętymi ustami.

Poczucie winy za to, że wszedł do namiotu, ustąpiło miejsca nie nazwanej, nie

umiejscowionej winie, którą znalazł w sobie samym. Po chwili matka odrzuciła kij i ciągle

zaciskając usta wróciła do miednicy.

background image

Następnego dnia w tajemnicy zaniósł swoje buty do lasu. Zakładał je tylko w zimę,

gdy szedł na spotkania religijne. Wyjął je z pudełka i napełnił dno każdego z nich kamykami i

ż

wirem, a potem je założył. Zacisnął mocno sznurowadła i przeszedł w nich, jak mu się

wydawało, dobrą milę przez las, aż doszedł nad zatoczkę, gdzie usiadł, zdjął je i ulżył swym

stopom, wsuwając je w mokry piasek. Sądził, że to powinno Go usatysfakcjonować. Nic się

nie wydarzyło. Gdyby spadł jakiś kamień, przyjąłby to za znak. Po chwili wyciągnął stopy z

piasku, poczekał, aż wyschną, potem znów założył buty, w których ciągle były kamienie i

przeszedł w nich pół mili z powrotem.

Rozdział IV

Wstał z łóżka pani Watts wcześnie rano, zanim jeszcze do pokoju zaczęło wpadać

dzienne światło. Kiedy się obudził, poczuł na sobie jej rękę. Wstając uniósł ją i położył przy

jej boku. Nie spojrzał na panią Watts. Miał w głowie tylko jedną myśl: chciał kupić

samochód. Decyzja ta dojrzała w jego głowie, kiedy się obudził i nie potrafił myśleć już o

niczym innym. Nigdy wcześniej nie przyszło mu to do głowy; nigdy wcześniej nawet nie

chciałby go mieć. Prowadził samochód bardzo rzadko i nie miał prawa jazdy. Miał tylko

pięćdziesiąt dolarów ale sądził, że może za to kupić samochód. Ostrożnie wysunął się z łóżka,

aby nie obudzić pani Watts i ubrał się po cichu. O szóstej trzydzieści chodził już po centrum

miasta, poszukując punktów sprzedaży używanych samochodów.

Były one porozrzucane między grupami starych budynków, które oddzielały część

handlową miasta od terenu dworca kolejowego. Obejrzał kilka z nich z zewnątrz, zanim je

otworzono. Od razu po wyglądzie takiego punktu potrafił ocenić, czy znajdzie w nim

samochód za pięćdziesiąt dolarów. Kiedy je otworzono przeszedł przez nie szybko, nie

zwracając uwagi na nikogo, kto próbował mu pokazać towar. Czarny kapelusz z godnością i

skupieniem tkwił na głowie Haze'a, a jego twarz wydawała się tak krucha, jakby złożona z

potłuczonych kawałków delikatnego tworzywa i tak niepozorna jak karabin, o którym nikt nie

wie, że jest nabity.

Dzień był dżdżysty, a światło raziło ostrym blaskiem. Niebo wyglądało jak cienki

kawałek wypolerowanego srebra z ciemną, cierpką plamą słońca w jednym z rogów. Do

dziesiątej zbadał wszystkie lepsze punkty i zbliżał się do terenów kolei. Nawet i tu znajdował

tylko samochody, które kosztowały więcej niż pięćdziesiąt dolarów. W końcu trafił do

background image

punktu, który znajdował się pomiędzy dwoma opuszczonymi magazynami. Wywieszka nad

wejściem głosiła: NAJNOWSZE MODELE U SLADE'A.

Przez środek zakładu biegła żwirowana ścieżka, a z boku, tuż przy wejściu, znajdował

się budynek, na drzwiach którego namalowane było słowo: BIURO. Pozostała część punktu

była pełna starych samochodów i pogruchotanych części. Przed biurem, na puszce po

benzynie, siedział biały chłopak. Wyglądał tak, jakby go tam posadzono, aby odstraszał ludzi.

Miał na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy, a jego twarz była częściowo ukryta pod

skórzaną czapką. Z ust zwisał mu papieros z prawie centymetrowej długości popiołem.

Haze ruszył na tyły zakładu, gdzie zobaczył dziwny samochód.

- Ej! - krzyknął chłopak. - Tu się tak sobie nie wchodzi. Pokażę ci to, co mam do

pokazania.

Haze nie zwrócił jednak na niego uwagi. Szedł dalej do miejsca, gdzie stał samochód,

który zwrócił jego uwagę. Chłopak poszedł za nim, dysząc ze złości i przeklinając. Samochód

stał w ostatnim rzędzie. Była to maszyna w kolorze szczura z wielkimi wąskimi kołami i

wyłupiastymi przednimi światłami. Kiedy dotarł do niej, zobaczył, że jedne drzwi

przywiązane są sznurem i że z tyłu ma okrągłe okno. Właśnie taki samochód chciał kupić.

- Chcę się zobaczyć z panem Siadem - powiedział.

- Po co chce pan go widzieć? - zapytał chłopak podejrzliwie. Miał szerokie usta i

kiedy mówił, używał tylko jednej połowy.

- Chcę się z nim zobaczyć w sprawie tego samochodu - odparł Haze.

- To ja - powiedział chłopak. Jego twarz wyglądała spod czapki jak wąski łeb

wyleniałego orła. Usiadł na stopniu samochodu na wprost żwirowej alejki i dalej przeklinał.

Haze obszedł samochód dookoła. Potem zajrzał przez okno do środka. Tapicerka była

koloru zielonkawo - matowo - piaskowego. Brakowało tylnego siedzenia; na jego miejscu

znajdowała się drewniana ławka. Na dwóch tylnych bocznych oknach były ciemnozielone

postrzępione firanki. Spojrzał przez przednie okna i zobaczył chłopca siedzącego na stopniach

samochodu na wprost żwirowej alejki. Miał podciągniętą jedną nogawkę spodni i drapał się w

kostkę, która wystawała z żółtej skarpety. Przeklinał, wydając gardłowe dźwięki, jakby chciał

odkaszlnąć flegmę. Jego postać była żółtawa i zniekształcona przez okienne szyby. Haze

szybko wyszedł zza samochodu i stanął przed nim.

- Ile kosztuje? - zapytał.

- Dobry Jezu - powiedział chłopak - Jezu Chryste przybity do krzyża.

- Ile kosztuje? - warknął Haze, blednąc.

- Jak pan myślisz, ile jest wart? - zapytał chłopak. - Niech pan powie na oko.

background image

- Nie jest wart tyle, ile kosztowałoby odholowanie go stąd na złomowisko. Więcej

bym za niego nie dał.

Chłopak całą uwagę poświęcił swojej kostce, na której miał strup. Haze uniósł wzrok i

zobaczył nadchodzącego mężczyznę. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, że wygląda dokładnie

tak samo jak chłopak, oprócz tego, że jest o dwie głowy wyższy i ma poplamiony potem

brązowy filcowy kapelusz. Nadchodził zza pleców chłopca spomiędzy rzędów samochodów.

Kiedy był tuż za nim, zatrzymał się i odczekał chwilę. Potem zwrócił się do chłopaka z czymś

w rodzaju kontrolowanego ryku.

- Zabieraj swój tyłek z tego stopnia!

Chłopak burknął coś i zniknął, przeciskając się pomiędzy dwoma najbliższymi

samochodami. Mężczyzna stał i patrzył na Haze'a.

- Czego pan chce? - zapytał.

- Chodzi o ten samochód tutaj - powiedział Haze.

- Siedemdziesiąt pięć dolarów.

Po obu stronach punktu stały stare czerwonawe budynki z czarnymi pustymi oknami,

a za nimi następne, zupełnie bez okien.

- Dziękuję - odpowiedział Haze i zaczął iść w stronę biura.

Kiedy doszedł do wyjścia, obejrzał się i zobaczył mężczyznę dwa kroki za sobą.

- Moglibyśmy się trochę potargować - powiedział.

Haze poszedł z nim z powrotem do samochodu.

- Nie codziennie znajduje się taki samochód - mówił mężczyzna.

Usiadł na stopniu, na którym siedział wcześniej chłopak. Haze nie widział go, ale

tamten nie odszedł. Tkwił na bagażniku dwa samochody dalej, zwinięty w kłębek, jakby

marzył, ale na jego twarzy pojawił się cierpki, opanowany wyraz.

- Wszystkie opony są nowe - zapewnił mężczyzna.

- Były nowe, kiedy go robiono - powiedział Haze.

- Kiedyś to się budowało samochody. Teraz nie ma już takich.

- Ile pan za niego chce? - zapytał Haze znowu.

Mężczyzna obrzucił go uważnym spojrzeniem i zamyślił się.

- Mógłbym go panu oddać za sześćdziesiąt pięć - powiedział po chwili.

Haze oparł się o samochód i zaczął skręcać papierosa, ale mu to nie wychodziło.

Rozsypywał tytoń i bibułki.

- No a ile może pan za niego dać? - zapytał mężczyzna. - Nie oddałbym chryslera za

takiego essexa. Tego samochodu nie robiły czarnuchy. Wszystkie czarnuchy mieszkają teraz

background image

w Detroit i tam składają samochody - dodał próbując nawiązać rozmowę. - Byłem tam i

trochę widziałem. Właśnie stamtąd wróciłem.

- Nie dałbym za niego więcej niż trzydzieści dolarów - powiedział Haze.

- Mają tam jednego czarnucha - mówił mężczyzna - co ma prawie tak białą skórę jak

pan czy ja.

Zdjął kapelusz i przeciągnął palcem po przepoconej wewnętrznej obwódce. Miał

resztki włosów koloru marchewkowego.

- Przejedźmy się nim - zaproponował. - Czy może chce pan wejść pod spód i obejrzeć

go?

- Nie - powiedział Haze.

Mężczyzna spojrzał na niego przelotnie.

- Płaci pan, jak będzie pan odjeżdżał - powiedział swobodnie. - Jak nie znajdzie pan w

nim tego, czego pan szuka, to są inne w tej samej cenie, które mogą to mieć.

Dwa samochody dalej chłopak zaczął znowu przeklinać. Brzmiało to jak urywany

kaszel. Haze odwrócił się nagle i kopnął w przednią oponę.

- Mówiłem panu przecież, że nie pękną - powiedział mężczyzna.

- Ile? - zapytał Haze.

- Niechby było pięćdziesiąt dolarów - zaproponował.

Zanim Haze kupił samochód, mężczyzna wlał w niego trochę benzyny i obwiózł go

wokół okolicznych domów, aby udowodnić, że jest na chodzie. Chłopak siedział skulony na

tylnym siedzeniu ciągle przeklinając.

- Coś z nim musi być nie tak, bo inaczej by tak nie przeklinał. Niech pan go nie słucha

- powiedział mężczyzna.

Samochód jechał, wydając z siebie przenikliwy pisk. Mężczyzna nacisnął na hamulec,

aby pokazać, jak dobrze działa i chłopiec spadł im z tyłu na głowy.

- Niech cię cholera! - wrzasnął mężczyzna. - Przestań po nas skakać! Trzymaj tyłek na

desce!

Chłopak nie odpowiedział. Nawet nie zaklął. Kiedy Haze się obejrzał, siedział skulony

w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym z czarną skórzaną czapką zsuniętą prawie na oczy.

Jedyną różnicą było to, że popiół miał strzepnięty z papierosa.

Kupił samochód za czterdzieści dolarów i zapłacił jeszcze dodatkowo za pięć galonów

benzyny. Mężczyzna kazał chłopakowi iść do biura i przynieść pięciogalonową bańkę

benzyny, którą miał wiać do baku. Chłopak przyszedł zgięty prawie w pół, przeklinając i

taszcząc żółtą bańkę z benzyną.

background image

- Daj to tutaj - powiedział Haze. - Sam to zrobię.

Potwornie się spieszył, by już odjechać. Chłopak wyszarpnął od niego puszkę i

wyprostował się. Była zapełniona tylko do połowy, ale trzymał ją przy baku, aż wypłynęło z

niej powoli pięć galonów. Przez cały czas powtarzał: „Słodki Jezu, słodki Jezu, słodki Jezu”.

- Dlaczego on się nie zamknie? - zapytał nagle Haze. - Po co tak ciągle gada?

- Ja tam nigdy nie wiem, co z nim jest - odparł mężczyzna i wzruszył ramionami.

Kiedy samochód był gotowy, mężczyzna i chłopak stanęli z boku przypatrując się, jak

Haze odjeżdża. Nie chciał, żeby go ktokolwiek obserwował, ponieważ nie prowadził

samochodu od czterech czy pięciu lat. Mężczyzna i chłopak nie powiedzieli nic, kiedy

próbował go zapalić. Stali tylko i patrzyli.

- Chciałem kupić ten samochód głównie po to, żeby był moim domem - wyjaśnił. -

Nie mam dokąd pójść.

- Nie spuściłeś jeszcze hamulca - powiedział mężczyzna.

Spuścił hamulec i samochód ruszył do tyłu, ponieważ zostawiony był na tylnym biegu.

Po chwili ruszył do przodu i odjechał zygzakiem, mijając chłopaka i mężczyznę, którzy ciągle

stali przyglądając się. Jechał prosto przed siebie tą samą ulicą, pocąc się i nie myśląc o ni-

czym. Ciężko mu było utrzymać samochód na drodze. Minął teren kolei, który ciągnął się

mniej więcej przez pół mili, a potem magazyny. Kiedy spróbował zwolnić, samochód zgasł i

musiał zapalić go znowu. Minął szare zabudowania, a następnie bogatsze żółte domy. Zaczął

mżyć deszcz, więc włączył wycieraczki. Klekotały głośno jak dwaj idioci, którzy klaszczą w

kościele. Minął białe zabudowania. Przed każdym z nich, na kwadratowym trawniku, tkwił

brzydki pysk psa. W końcu minął wiadukt i znalazł się na głównej drodze.

Jechał teraz bardzo szybko.

Autostrada upstrzona była stacjami benzynowymi, campingami dla przyczep i

przydrożnymi motelami. Po chwili po obydwu stronach drogi pojawiły się czerwone wąwozy,

a za nimi połacie ziemi pospinane ze sobą słupami elektrycznymi. Niebo sączyło na to

wszystko swe światło, a potem zaczęło wlewać się w samochód. Nagle, ponad rowem,

ukazała sic głowa świni z ryjem uniesionym do góry i Haze musiał zahamować z piskiem

opon i czekać, aż całe stado zniknie w rowie po drugiej stronie drogi. Zapalił samochód i

pojechał dalej. Miał uczucie, że wszystko, co widzi, to fragmenty czegoś, czego dobrze nie

pamiętał, co mu się kiedyś przydarzyło i teraz stanowi ogromną pustą przestrzeń w jego

umyśle. Mała czarna, odkryta ciężarówka wyjechała przed nim z bocznej drogi. Na tyle miała

umocowane żelazne łóżko, krzesło i stół, a na nich znajdowała się skrzynka z pstrokatymi

kurczakami. Ciężarówka jechała bardzo wolno z łoskotem środkiem jezdni. Haze zaczął

background image

naciskać na klakson. Uderzył w niego trzy razy, zanim zorientował się, że nie działa.

Skrzynka była tak szczelnie wypełniona mokrymi pstrymi kurczakami, że te, które były

zwrócone w jego stronę, miary głowy wysunięte za kraty. Ciężarówka nie przyspieszyła ani

trochę, więc Haze był zmuszony zwolnić. Rozmokłe pola rozciągały się po obu stronach drogi

i sięgały aż do sosnowych zagajników.

Droga zakręcała i prowadziła w dół wzgórza. Z jednej strony ukazała się wysoka

skarpa, porośnięta sosnami, a z drugiej ze ściany wąwozu sterczał szary otoczak. Białymi

literami namalowano na nim napis: BIADA BLUŹNIERCOM I ALFONSOM! CZY PIEKŁO

WAS POCHŁONIE? Ciężarówka zwolniła jeszcze bardziej, jakby po to, aby kierowca mógł

to przeczytać, a Haze znowu wcisnął swój zepsuty klakson. Walił w niego uparcie, ale nie

udało mu się wydobyć z niego żadnego dźwięku. Ciężarówka wjechała już na szczyt

następnego pagórka, potrząsając posępnie skrzynią z pstrokatymi kurczakami. Haze zatrzymał

samochód i skierował wzrok na dolną część głazu, gdzie małymi literami napisano: Jezus

zbawia.

Jechał, wpatrując się w napis i nie posłyszał za sobą klaksonu. Stała za nim cysterna,

długa jak wagon kolejowy. Po chwili w oknie jego samochodu pojawiła się kwadratowa

czerwona twarz. Mężczyzna patrzył przez chwilę na kark i kapelusz Haze'a, a potem położył

mu rękę na ramieniu.

- Co pan robi na środku drogi? - zapytał kierowca cysterny.

Haze zwrócił ku niemu swoją kruchą, spokojną twarz.

- Niech pan zabierze rękę - powiedział. - Czytam napis.

Twarz kierowcy nie drgnęła, a jego ręka została dokładnie w tym samym miejscu,

jakby nie dosłyszał dobrze.

- Nie ma takiego alfonsa, który nie był wcześniej kimś gorszym - powiedział Haze. -

To nie jest grzech ani bluźnierstwo. Grzech był już przed nimi.

Wyraz twarzy kierowcy cysterny pozostał bez zmian.

- Jezus jest tanim chwytem dla czarnuchów - dodał Haze.

Kierowca położył obydwie ręce na szybie i zacisnął je, tak jakby chciał unieść

samochód w górę.

- Zabierz pan w końcu to cholerne pudło ze środka drogi - powiedział.

- Nie muszę od niczego uciekać, bo w nic nie wierzę.

Przez mniej więcej minutę wpatrywali się w siebie. Spojrzenie Haze'a stawało się

coraz bardziej nieobecne; rodził się w jego umyśle nowy plan.

- W którą stronę do zoo? – zapytał.

background image

- W odwrotnym kierunku - odpowiedział kierowca. - Czy stamtąd właśnie pan uciekł?

- Muszę się zobaczyć z chłopakiem, który tam pracuje - powiedział Haze. Zapalił

silnik i zostawił kierowcę stojącego na drodze na wprost liter namalowanych na głazie.

Rozdział V

Kiedy Enoch Emery obudził się tego ranka, wiedział, że przyjdzie ktoś, komu będzie

mógł to pokazać. Mówiła mu to jego krew. Miał mądrą krew po swoim ojcu.

O drugiej po południu, powitał przy bramie strażnika, który przyszedł go zmienić.

- Spóźniłeś się piętnaście minut - powiedział z rozdrażnieniem. - Ale zostałem.

Mogłem sobie iść, ale zostałem.

Miał na sobie zielony mundur z żółtymi lamówkami na kołnierzyku i na rękawach, i

ż

ółtymi pasami na zewnętrznych stronach nogawek. Strażnik z drugiej zmiany, chłopak z

twarzą o ostrych rysach i strukturze łupka ilastego z wykałaczką w zębach ubrany był tak

samo. Brama, przy której stali, zrobiona była z żelaznych prętów. Okalał ją betonowy łuk w

kształcie dwu drzew, których gałęzie tworzyły szczyt bramy, i gdzie poskręcane litery

układały się w napis MIEJSKI PARK LEŚNY. Strażnik z drugiej zmiany oparł się o jeden z

pni i zaczął grzebać w zębach wykałaczką.

- Codziennie - skarżył się Enoch - codziennie tracę dobrych piętnaście minut, stojąc tu

i czekając na ciebie.

Zawsze, kiedy schodził ze służby, szedł do parku i zawsze, kiedy tam szedł, robił to

samo. Najpierw szedł na basen. Bał się wody, ale lubił siedzieć na brzegu i obserwować

kąpiących się. Co poniedziałek przychodziła tam kobieta, która miała kostium kąpielowy z

rozcięciami na biodrach. Najpierw myślał, że ona o nich nie wie i zamiast patrzeć otwarcie,

siedząc na brzegu, zaszył się w jakieś krzaki i chichocząc pod nosem obserwował ją. Tłumy

zjawiały się dopiero około czwartej, więc w basenie nie było nikogo, kto by jej mógł

powiedzieć o tych rozcięciach. Pluskała się w basenie, a potem kładła się na brzegu i spała

prawie przez godzinę, nie podejrzewając, że ktoś przez cały czas się jej przygląda zza

krzaków. Kiedy indziej, gdy został trochę dłużej, zobaczył trzy kobiety, z których każda miała

podobne rozcięcia po bokach kostiumu i chociaż basen był pełen ludzi, nikt nie zwrócił na to

uwagi. W ten sposób miasto zawsze go zaskakiwało. Odwiedzał dziwkę, kiedy miał na to

ochotę, ale zawsze szokowała go swoboda w miejscach publicznych. Poczucie przyzwoitości

background image

nakazywało mu wczołgiwać się w krzaki. Bardzo często kobiety zsuwały ramiączka

kostiumów i leżały wyciągnięte na trawie.

Park znajdował się w sercu miasta. Przyjechał tu i - jak nakazywał mu głos krwi -

osiedlił się w samym jego sercu. Codziennie zaglądał w to serce i codziennie był tym

widokiem przejęty, przestraszony i zaskoczony do tego stopnia, że nawet na samą myśl o tym,

co tu widział, przechodziły go ciarki. Dokładnie w centrum parku odkrył coś wyjątkowego.

Była to jego tajemnica, chociaż przecież każdy mógł to zobaczyć i przeczytać umieszczoną

nad tym kartkę, która wyjaśniała wszystko. Było jednak coś, czego kartka nie mogła

wyjaśnić, bo to znajdowało się w nim samym: przerażająca wiedza nie mieszcząca się w

słowach, przerażająca wiedza narastająca w nim jak potężny nerw. Nie mógł wyjawić tej

tajemnicy byle komu. Ale komuś musiał ją wyjawić. Ten komu miałby to pokazać, musiałby

być szczególną osobą. Choć nie wiedział dlaczego, osoba ta nie mogła być z tego miasta. Był

pewien, że rozpozna tego człowieka, kiedy go zobaczy i wiedział też, że musi go spotkać

wkrótce, bo inaczej ten wewnętrzny nerw powiększy się do takich rozmiarów, że będzie

zmuszony ukraść samochód, obrabować bank lub napaść w ciemnej uliczce na jakąś kobietę.

Jego krew tego ranka mówiła mu, że ta osoba przyjdzie dzisiaj.

Pozostawił swojego zmiennika i poszedł w stronę basenu dyskretną ścieżką, która

prowadziła za przebieralnią dla kobiet na małą polankę, skąd rozciągał się widok na cały

basen. Nie było w nim nikogo - . woda koloru zielonej butelki stała nieruchomo - ale idąc w

odwrotną stronę, w kierunku zabudowań pływalni, zobaczył kobietę z dwoma małymi

chłopcami. Przychodziła mniej więcej co dwa dni i przyprowadzała dwójkę dzieci. Wchodziła

z nimi do wody, przepływała cały basen, a potem wychodziła na brzeg i kładła się w słońcu.

Miała biały kostium kąpielowy w plamy, który wisiał na niej jak worek i Enoch obserwował

ją nie raz z przyjemnością. Przeszedł z polanki na zbocze porośnięte kapryfolium. Znalazł w

nich tunel i doczołgał się nim do nieco szerszej przestrzeni. Usadowił się i rozsunął gałęzie

krzewu tak, aby przez nie dobrze widzieć. Jego twarz na tle krzaków była zawsze bardzo

czerwona. Gdyby ktoś rozchylił gałązki w tym właśnie miejscu, pomyślałby, że widzi diabła i

spadłby ze zbocza prosto do basenu, Kobieta i dwaj chłopcy weszli do budynku pływalni.

Enoch nigdy nie szedł od razu do ciemnego, tajemniczego centrum parku. Stanowiło

ono zwykle punkt kulminacyjny całego popołudnia. Robił najpierw inne rzeczy, które były do

tego wstępem. Po wyjściu z krzaków, szedł zwykle do FROSTY BOTTLE, budki z hot

dogami w kształcie butelki ze szronem pomalowanym na niebiesko wokół szyjki. Tam zjadał

czekoladowy mrożony krem i wygłaszał kilka znaczących uwag pod adresem kelnerki, która,

jak sądził, była w nim zakochana. Później szedł obejrzeć zwierzęta. Siedziały w długim

background image

rzędzie stalowych klatek takich jak w filmach o więzieniu Alcatraz. Klatki były elektrycznie

ogrzewane w zimę, a latem włączano klimatyzację; sześciu mężczyzn pilnowało zwierząt i

karmienia ich płatami mięsa z kością. Zwierzęta nigdy nic nie robiły, tylko leżały. Enoch

obserwował je codziennie pełen strachu i nienawiści. Potem szedł tam.

Dwóch małych chłopców wybiegło z budynku pływalni i wskoczyło do wody, a

jednocześnie z drugiej strony basenu rozległ się warkot samochodu. Głowa Enocha wyjrzała

zza krzaków. Zobaczył przejeżdżający wysoki wóz w szczurzym kolorze, który wydawał

takie dźwięki, jakby silnik wlókł za sobą całą resztę. Samochód przejechał i Enoch słyszał

jeszcze, jak gruchocze na zakręcie alejki i znika w oddali. Słuchał uważnie, czy się nie

zatrzyma. Warkot oddalił się, a później stopniowo stawał się coraz głośniejszy. Samochód

przejechał jeszcze raz. Tym razem Enoch zauważył, że siedzi w nim tylko jedna osoba,

mężczyzna. Dźwięk ponownie zamarł, a później znowu stał się głośniejszy. Samochód

przejechał po raz trzeci i zatrzymał się prawie dokładnie naprzeciwko Enocha po drugiej

stronie basenu. Siedzący za kierownicą mężczyzna wyjrzał przez okno i spojrzał na wzgórze

pokryte trawą, a potem w dół na wodę, gdzie pluskali się i krzyczeli dwaj chłopcy. Enoch

wysunął głowę z krzaków tak daleko, jak tylko potrafił i patrzył. Drzwi od strony kierowcy

przywiązane były sznurem. Mężczyzna wysiadł drugimi drzwiami, obszedł samochód i zszedł

do połowy wzgórza w kierunku basenu. Stał tam przez chwilę, jakby kogoś szukał, a potem

usiadł sztywno na trawie. Miał na sobie niebieski garnitur i czarny kapelusz. Siedział z pod-

ciągniętymi kolanami.

- No, chyba zabawię się w psa - powiedział Enoch. - No, chyba zabawię się w psa.

Zaczął się natychmiast wyczołgiwać z krzaków. Krew w jego żyłach krążyła szybko

jak facet na motocyklu w wesołym miasteczku, jeżdżący w kółko po pochyłym torze.

Pamiętał nawet nazwisko tego mężczyzny - pan Hazel Motes. Po chwili ukazał się na

czworakach na skraju zarośli i spojrzał ponad basenem. Niebieska postać siedziała tam gdzie

przedtem, w tej samej pozycji. Mężczyzna wyglądał, jakby trzymała go tam jakaś niewi-

dzialna ręka i jakby na jej skinienie, mógłby przenieść się jednym skokiem na drugą stronę

basenu, nie zmieniając ani na chwilę wyrazu twarzy.

Z budynku pływalni wyszła kobieta i podeszła do trampoliny. Rozpostarła szeroko

ramiona i zaczęła się bujać. Deska trzepotała głośno. Potem nagle odwróciła się tyłem,

zawirowała i zniknęła pod wodą. Głowa pana Haze'a Motesa odwracała się powoli, w miarę

jak kobieta płynęła wzdłuż basenu.

Enoch podniósł się i poszedł ścieżką za budynkiem pływalni. Ukradkiem wyszedł zza

rogu i ruszył w stronę Haze'a. Stąpał lekko i cicho po trawie rosnącej wzdłuż chodnika na

background image

szczycie stoku. Kiedy znalazł się bezpośrednio za Hazem, usiadł na brzegu chodnika. Gdyby

jego ręce miały długość dziesięciu stóp, mógłby położyć mu dłonie na ramionach.

Przypatrywał mu się bez słowa.

Kobieta wydostała się z basenu, podpierając się brodą o brzeg. Najpierw pojawiła się

jej długa i trupia twarz okolona czepkiem, przypominającym bandaż nasunięty na oczy, z

wystającymi z ust ostrymi zębami. Uniosła się na rękach, po czym ukazała się jej ogromna

stopa, potem cała noga, a za moment druga i była już na zewnątrz. Przycupnęła na brzegu,

dysząc ciężko. Po chwili wstała i otrząsnęła się, rozpryskując spływającą z niej wodę.

Uśmiechnęła się, kiedy zauważyła ich naprzeciwko siebie. Enoch widział część twarzy

Haze'a, który przypatrywał się kobiecie. Haze nie odwzajemnił uśmiechu, ale nadal ją

obserwował, gdy szła w stronę bardziej nasłonecznionej części basenu i usiadła prawie

dokładnie poniżej miejsca, gdzie siedzieli. Enoch musiał przysunąć się trochę bliżej, aby coś

widzieć.

Kobieta zdjęła czepek. Jej włosy były krótkie, potargane i mieniły się wszystkimi

kolorami, od głębokiej miedzi po zielonkawożółty. Potrząsnęła głową, a potem spojrzała

znów w górę na Haze'a Motesa, ukazując w uśmiechu ostro zakończone zęby. Rozciągnęła się

na słońcu, podnosząc kolana i układając kręgosłup na betonowym chodniku. Na drugim

końcu basenu dwaj mali chłopcy stukali się na przemian głowami o ścianę basenu. Usadowiła

się w końcu tak, że jej plecy przylegały płasko do betonu i zsunęła ramiączka kostiumu.

- Wielki Jezu! - szepnął Enoch i zanim udało mu się oderwać oczy od kobiety, Haze

Motes zerwał się na nogi i był już prawie w samochodzie. Kobieta siedziała wyprostowana z

kostiumem zsuniętym z przodu do połowy, a Enoch patrzył równocześnie w obie strony.

Oderwał wzrok od kobiety i rzucił się za Hazem Motesem.

- Niech pan zaczeka! - krzyknął i zaczął machać rękami przed samochodem, który już

zagruchotał i ruszył z miejsca. Hazel Motes wyłączył silnik. Jego twarz za szybą była żabia i

zgorzkniała; wyglądała, jakby zastygła w krzyku. Przypominała twarzy z filmów

gangsterskich, kiedy ktoś siedzi w szafie przywiązany do krzesła ze szmatą w ustach.

- No - powiedział Enoch - niech mnie diabli, jeśli to nie jest Hazel Motes. Jak się pan

ma, Hazel?

- Strażnik mówił, że znajdę cię na basenie - powiedział Hazel Motes. - Mówił, że

chowasz się w krzakach i patrzysz, jak pływają.

Enoch zarumienił się.

- Zawsze podziwiałem pływanie - odparł i wsadził głowę głębiej w okno. - Szukał

mnie pan?! - wykrzyknął.

background image

- Chodzi o tego ślepca o nazwisku Hawks - powiedział Haze. - Czy ta dziewczynka

powiedziała ci, gdzie mieszkają?

Enoch wydawał się nie słyszeć.

- Przyszedł pan tutaj specjalnie, żeby się ze mną zobaczyć? - zapytał.

- Asa Hawks. Jego dziecko dało ci maszynkę. Czy powiedziała ci, gdzie mieszkają?

Enoch wyjął głowę z okna samochodu. Otworzył drzwi i usiadł obok Haze'a. Przez

chwilę patrzył na niego, oblizując usta. Potem szepnął:

- Muszę panu coś pokazać.

- Szukam tych ludzi - powiedział Haze. - Muszę zobaczyć się z tym człowiekiem.

Powiedziała ci, gdzie mieszkają?

- Muszę panu to pokazać - powtórzył Enoch. - Muszę to panu pokazać, jeszcze dzisiaj.

Muszę.

Złapał Haze'a Motesa za ramię, ale on się wyswobodził.

- Powiedziała ci, gdzie mieszkają? - zapytał znowu.

Enoch nadal oblizywał usta. Były zupełnie blade z wyjątkiem opryszczki, która była

purpurowa.

- Jasne - powiedział. - Przecież mnie zaprosiła, żebym przyszedł się z nią zobaczyć i

przyniósł moje organki. Muszę panu pokazać tę rzecz, a potem panu powiem.

- Jaką rzecz? - mruknął Haze.

- Tę, co mam panu pokazać - powiedział Enoch. - Niech pan jedzie prosto przed

siebie, a ja powiem, gdzie się zatrzymać.

- Nie chcę widzieć żadnej twojej rzeczy. Chcę ten adres.

Enoch nie patrzył na niego. Patrzył przez okno.

- Nie przypomnę sobie, jeśli pan ze mną nie pójdzie.

Samochód ruszył. Krew Enocha mocno pulsowała. Wiedział, że musi pójść jeszcze do

FROSTY BOTTLE i do zoo, i przeczuwał okropną walkę z Hazem Motesem. Musi go tam

doprowadzić, nawet gdyby miał uderzyć go w głowę kamieniem i zanieść na swoich plecach.

Mózg Enocha składał się z dwóch odrębnych części. Ta, która porozumiewała się z

krwią, obmyślała plany, ale nigdy nic nie wyrażała słowami. Druga część była po brzegi

zapchana słowami i zdaniami. Podczas gdy pierwsza obmyślała, jak przeprowadzić Haze'a

przez FROSTY BOTTLE i zoo, druga pytała: „A skąd pan wytrzasnął taki fajny samochód?

Powinien pan sobie na nim namalować jakiś znak, na przykład: »Wpadnij do mnie, kotku«.

Widziałem jeden z takim napisem, i jeszcze jeden widziałem z...”

Twarz Haze'a Motesa sprawiała wrażenie wykutej w skale.

background image

- Mój tata kiedyś miał żółtego forda, którego wygrał na loterii - mruknął Enoch. - Miał

rozkładany dach, dwie anteny i ogon wiewiórki. Zamienił go. Niech się pan tu zatrzyma!

Niech się pan tu zatrzyma! - krzyknął, kiedy mijali właśnie FROSTY BOTTLE.

- Gdzie to jest? - zapytał Hazel Motes, jak tylko weszli do środka. Znaleźli się w

ciemnej sali z ladą i brązowymi stołkami ustawionymi przed nią jak muchomory. Na ścianie

naprzeciwko wisiała ogromna reklama lodów, przedstawiająca krowę przebraną za

gospodynię domową.

- To jeszcze nie tu - powiedział Enoch. - Musimy się tylko zatrzymać po drodze i

kupić coś do jedzenia. Co pan chce?

- Nic - odpowiedział Haze. Stał wyprostowany na środku sali z rękami w kieszeniach.

- No to niech pan usiądzie. Ja muszę się czegoś napić.

Coś drgnęło za ladą i kobieta z włosami obciętymi krótko, po męsku, wstała z krzesła,

odłożyła gazetę i podeszła do kontuaru. Miała na sobie fartuch, który kiedyś był biały, a teraz

upstrzony brązowymi plamami.

- Co podać? - zapytała głośno, nachylając się do jego ucha. Miała męską twarz i

szerokie umięśnione ramiona.

- Czekoladowy mrożony krem, maleńka - powiedział Enoch miękko. - Chcę, żeby w

nim było dużo lodów.

Odwróciła się od niego gwałtownie i wlepiła wzrok w Haze'a.

- On mówi, że nic nie chce, tylko posiedzieć i popatrzeć na panią przez chwilę -

powiedział Enoch. - Jest spragniony tylko pani widoku.

Haze spojrzał drewnianym wzrokiem na kobietę, a ona odwróciła się tyłem i zaczęła

miksować lody. Usiadł na ostatnim krześle w rzędzie i zaczął strzelać palcami.

Enoch obserwował go uważnie.

- Coś mi się zdaje, że pan trochę zmiękł - powiedział po kilku minutach.

Haze wstał.

- Daj mi adres tych ludzi. W tej chwili - powiedział.

W jednej sekundzie Enochowi przyszła do głowy myśl o policji. Jego twarz napełniła

się nagle tajemniczą wiedzą.

- Zdaje się, że nie jest pan już tak zarozumiały jak wczoraj wieczorem - powiedział. -

Nie ma pan już tak mocnego powodu jak wtedy.

Ukradł ten samochód, pomyślał.

Hazel Motes usiadł z powrotem.

background image

- Jak to się stało, że tak nagle zerwał się pan z miejsca tam na basenie? - zapytał

Enoch.

Kobieta odwróciła się do niego z mrożonym kremem w ręku.

- Rzeczywiście - powiedział Haze, patrząc na szklankę. - Nie chciałbym mieć do

czynienia z tego rodzaju wstrętnym specyfikiem.

Kobieta grzmotnęła mrożonym kremem o ladę tuż przed nosem Enocha.

- Piętnaście centów! - warknęła.

- Jest pani warta trochę więcej, maleńka - powiedział Enoch, prychnął i zaczął

tankować mrożony krem przez słomkę.

Kobieta przemaszerowała do Haze'a.

- Po co pan tu przychodzi z takim sukinsynem?! - krzyknęła. - Taki mity, cichy

chłopak jak pan, żeby przychodził tu z takim sukinsynem. Powinien pan lepiej dobierać sobie

towarzystwo.

Miała na imię Maude i cały dzień piła whisky ze słoika po owocach, który trzymała

pod ladą.

- Jezu - westchnęła, wycierając nos ręką. Usiadła na prostym, twardym krześle

naprzeciwko Haze'a z twarzą zwróconą do Enocha i rękami założonymi na piersiach.

- Codziennie - powiedziała do Haze'a, patrząc na Enocha - codziennie ten sukinsyn tu

przychodzi.

Enoch myślał o zwierzętach. Muszą iść teraz zobaczyć zwierzęta. Nienawidził ich i na

samą myśl o nich jego twarz stała się czekoladowopurpurowa, zupełnie jakby mrożony krem

uderzył mu do głowy.

- Jesteś miłym chłopcem - powiedziała. - Widzę, że masz czysty nos. Dbaj o to, żeby

był czysty i nie zadawaj się z takim sukinsynem jak ten tutaj. Od razu poznam czystego

chłopaka.

Krzyczała do Enocha, ale on patrzył na swojego towarzysza. Odnosiło się wrażenie, że

coś w Hazelu Motesie się napina, chociaż na zewnątrz nawet nie drgnął. Wydawało się, że to,

co w nim tkwi, rozrasta się do takich rozmiarów, że nie mieści się już w niebieskim

garniturze. Krew nakazywała Enochowi się pospieszyć. Szybko ciągnął krem mrożony przez

słomkę.

- Tak, panie szanowny - powiedziała. - Nie ma nic słodszego niż czysty chłopiec. Bóg

mi świadkiem, że zaraz poznaję takiego, jak go zobaczę, i poznaję też sukinsyna, zaraz jak go

zobaczę, bo to jest ogromna różnica i ten zaropiały bękart siorbiący przez słomkę, jest

background image

przeklętym sukinsynem, a ty jesteś czysty chłopak i lepiej uważaj w jego towarzystwie.

Poznaję czystego chłopaka, zaraz jak go zobaczę.

Enoch poskrobał rurką po dnie szklanki. Wyłowił piętnaście centów z kieszeni,

położył je na Jadzie i wstał. Hazel Motes już to zrobił i pochylał się teraz przez ladę nad

kobietą. Nie zobaczyła go od razu, bo patrzyła na Enocha. Opierając się rękami o ladę Haze

wychylił się tak, że jego twarz znalazła się o stopę od jej głowy. Odwróciła się i spojrzała na

niego.

- Chodźmy - zaczął Enoch - nic mamy czasu na takie głupoty. Muszę ci natychmiast to

pokazać, muszę...

- JESTEM czysty - powiedział Haze.

Dopiero kiedy powtórzył to jeszcze raz, do Enocha dotarły te słowa.

- JESTEM czysty - powiedział jeszcze raz bezbarwnym głosem, z twarzą pozbawioną

wyrazu, patrząc na kobietę tak, jakby patrzył w ścianę. - Gdyby Jezus istniał, nie byłbym

czysty - powiedział.

Popatrzyła na niego przestraszona, a potem wybuchnęła.

- Myśli pan, że mnie to obchodzi?! - krzyknęła. - Gówno mnie to obchodzi, kim pan

jest!

- Chodźmy - zaskamlał Enoch. - Chodźmy, bo panu nie powiem, gdzie tamci ludzie

mieszkają.

Złapał Haze'a za ramię i odciągnął od lady w stronę drzwi.

- Ty bękarcie! - krzyknęła kobieta. - Myślisz, że coś mnie obchodzą jacyś brudni

faceci?

Hazel Motes otworzył drzwi szybkim pchnięciem i wyszedł. Wsiadł do samochodu, a

chłopak wsunął się za nim.

- W porządku - powiedział Enoch. - Jedź prosto tą drogą.

- Co chcesz za ten adres? - zapytał Haze. - Nie zostanę tutaj. Muszę jechać. Nie mogę

tu dłużej zostać.

Enoch wzdrygnął się. Zaczął oblizywać wargi.

- Muszę to panu pokazać - powiedział ochrypłym głosem. - Nie mogę tego pokazać

nikomu innemu. Otrzymałem znak, że to pan, kiedy zobaczyłem, jak pan zajeżdża przed

basen. Od rana wiedziałem, że ktoś przyjdzie i potem, kiedy pana zobaczyłem na basenie,

otrzymałem ten znak.

- Nie obchodzą mnie twoje znaki.

background image

- Chodzę tam codziennie, żeby to zobaczyć - mówił Enoch. - Chodzę codziennie, ale

nie mogłem nigdy zabrać nikogo ze sobą. Musiałem czekać na znak. Dam panu adres tych

ludzi zaraz, jak to pan zobaczy. Musi pan to zobaczyć. Kiedy pan to zobaczy, coś się stanie.

- Nic się nie stanie - powiedział Haze.

Zapalił znowu silnik, a Enoch usiadł na przednim siedzeniu.

- Teraz zwierzęta - mruknął. - Najpierw musimy koło nich przejść. Nie potrwa to

długo. Nie potrwa to dłużej niż jedną chwilę.

Zobaczył zwierzęta czekające na niego ze złością w oczach, gotowe wyrzucić go poza

obręb czasu. Pomyślał, co by było, gdyby rozległ się w tej chwili ryk syren wozów

policyjnych i musiałby oddać Hazela Motesa policji, zanim zdążyłby mu to pokazać.

- Muszę zobaczyć się z tymi ludźmi - powiedział Haze.

- Niech pan się tu zatrzyma! Niech się pan zatrzyma! - krzyknął Enoch.

Na lewo stał długi rząd błyszczących stalowych klatek, a za kratami siedziały lub

przesuwały się czarne kształty.

- Niech pan wysiada - powiedział Enoch. - Zajmie nam to najwyżej chwilę.

Haze wysiadł i stanął przy samochodzie.

- Muszę zobaczyć się z tymi ludźmi - powtórzył.

- Dobrze, dobrze, chodźmy - zaskamlał płaczliwie Enoch.

- Nie wierzę, że znasz ich adres.

- Znam! Znam! - wykrzyknął. - Zaczyna się od trójki, teraz chodźmy!

Popchnął Haze'a w stronę klatek. W pierwszej siedziały czarne niedźwiedzie jak dwie

matrony, popijające herbatkę z wyrazem uprzejmości i wzajemnego zainteresowania na

twarzach.

- One nic nie robią, tylko siedzą tak cały dzień i cuchną - powiedział Enoch. - Co rano

przychodzi tu człowiek i myje te klatki wodą z węża, ale śmierdzi tak samo, jakby nic nie

robił.

Przeszedł obok dwóch następnych klatek z niedźwiedziami nie patrząc na nie, a potem

zatrzymał się przy następnej, w której tkwiły dwa żółtookie wilki, węszące wokół

betonowych krawędzi.

- Hieny - powiedział. - Nie interesują mnie hieny.

Pochylił się i splunął do klatki na nogę jednego ze zwierząt. Wilk odskoczył zwinnie

w bok, rzucając mu nienawistne spojrzenie. Zapomniał na chwilę o Hazelu Motesie. Potem

szybko spojrzał w tył, aby się upewnić, czy on jeszcze tam jest. Stał tuż za nim. Nie patrzył na

zwierzęta. Enoch pomyślał, że Haze myśli o policji.

background image

- Chodźmy, szkoda czasu na małpy, które są dalej - powiedział.

Zwykle stawał przy każdej klatce i na głos wypowiadał obsceniczne uwagi pod

adresem zwierząt, ale tego dnia to wszystko było jedynie formalnością, przez którą musiał

przejść. Pospiesznie minął klatki, oglądając się za siebie dwa lub trzy razy, aby upewnić się,

czy Haze za nim idzie. Przy ostatniej klatce z małpami zatrzymał się, jakby nie mógł sobie

tego odmówić.

- Niech pan spojrzy na nią - powiedział z nienawiścią w oczach.

Małpa stała odwrócona tyłem, cała szara, oprócz małego różowego siedzenia.

- Gdybym miał taki tyłek - powiedział pruderyjnie - to bym na nim cały czas siedział.

Nie pokazywałbym go każdemu, kto przychodzi do parku. Chodźmy, nie mamy czasu patrzeć

na te ptaki tam dalej.

Minął w biegu klatki z ptakami i był już na końcu zoo.

- Teraz nie potrzebujemy już samochodu - powiedział, nie zatrzymując się. -

Zejdziemy w dół tego wzgórza, za te drzewa. Haze zatrzymał się przy ostatniej klatce z

ptakami.

- O, Jezu - jęknął Enoch.

Stał, wymachiwał rękami i krzyczał „Chodźmy!”, ale Haze nie ruszył się z miejsca.

Chłopak podbiegł do niego i schwycił go za ramię, ale Haze odpechnął go i dalej

patrzył na klatkę. Była pusta. Enoch spojrzał na nią.

- Jest pusta! - krzyknął. - Po co pan patrzy na tę starą pustą klatkę? Chodźmy już!

Jego twarz stała się purpurowa.

- Jest pusta! - krzyknął.

I wtedy zobaczył, że nie jest pusta. Z dolnego rogu klatki patrzyło oko. Tkwiło w

ś

rodku czegoś, co wyglądało jak kawałek szczotki owiniętej w starą szmatę. Przybliżył twarz

do prętów i zobaczył, że ten kawałek miotły to sowa z jednym otwartym okiem. Patrzyło ono

prosto na Hazela Motesa.

- To nic tylko stare sowisko - mruknął. - Na pewno pan takie już nie raz widział.

- JESTEM czysty - powiedział Haze do oka. Powiedział to w ten sam sposób, jak

mówił do kobiety we FROSTY BOTTLE. Oko przymknęło się z lekka i sowa obróciła dziób

do ściany.

Pewnie wziął i kogoś zamordował, pomyślał Enoch.

- Słodki Jezu, chodźmy już! - zawodził. - Muszę panu to pokazać w tej chwili.

background image

Odciągnął go zaledwie parę kroków od klatki i Haze zatrzymał się znowu, patrząc na

coś w oddali. Enoch miał bardzo słaby wzrok. Zmrużył oczy i zdołał dostrzec w oddali na

ś

cieżce jakąś postać. U każdego z jej boków podskakiwała jedna mała postać.

Hazel Motes odwrócił się nagle do niego i spytał:

- Gdzie to jest? Zobaczmy to teraz, żebyśmy mieli to już za sobą. Chodźmy.

- Przecież właśnie chciałem pana zabrać.

Czuł, jak schnie na nim pot i go piecze i wszędzie, nawet na czaszce, czuł dokuczliwe

mrowienie.

- Musimy przeciąć tę drogę i zejść ze wzgórza. Musimy iść piechotą.

- Dlaczego? - mruknął Haze.

- Nie wiem - powiedział Enoch.

Wiedział już, że coś się z nim stanie. Krew przestała mu pulsować w żyłach.

Wcześniej cały czas waliła jak oszalała, a teraz przestała. Zaczęli schodzić ze wzgórza. Było

to strome zbocze pełne drzew pomalowanych na biało do wysokości czterech stóp.

Wyglądały, jakby miały skarpetki do kostek. Złapał Haze'a Motesa za ramię.

- Tu w dole robi się wilgotno - powiedział, patrząc niepewnie wokoło. Hazel Motes

odtrącił jego rękę. Za moment Enoch znów złapał go i zatrzymał. Wskazał w dół, poprzez

drzewa.

- Muvzeevum - powiedział.

To dziwne słowo sprawiło, że przeszył go dreszcz. Po raz pierwszy wypowiedział je

na głos. Tam, gdzie wskazywał, zaczął pojawiać się fragment szarego budynku. Kształt ten

stawał się większy, w miarę jak schodzili ze wzgórza, a potem, kiedy wyszli spośród drzew

na żwirowany podjazd, zaczął się nagle kurczyć. Był to okrągły budynek w kolorze sadzy. Na

jego froncie znajdowały się kolumny, a pomiędzy każdą z nich stały kamienne kobiety bez

oczu trzymające na głowie dzbanki. Ponad kolumnami ciągnęła się betonowa wstęga, w

której wycięte były litery MVZEVM. Enoch bał się wypowiedzieć to słowo po raz drugi.

- Musimy wejść po schodach na górę do drzwi wejściowych - szepnął.

Na ganek prowadziło dziesięć schodków. Drzwi były szerokie i czarne. Enoch

popchnął je ostrożnie i włożył głowę w szczelinę. Po chwili wyjął ją z powrotem i po-

wiedział:

- W porządku. Niech pan wchodzi spokojnie. Nie chcę obudzić tego starego strażnika.

Nie jest dla mnie zbyt uprzejmy.

Weszli w ciemny korytarz. Powietrze było ciężkie od zapachu linoleum, kreozotu i

czegoś jeszcze. To trzecie było podzapachem i Enoch nie potrafił tego porównać do niczego,

background image

co do tej pory znał. W korytarzu nie było nic oprócz dwu urn i starego człowieka śpiącego na

twardym krześle opartym o ścianę. Miał na sobie tego samego rodzaju mundur co Enoch i

wyglądał w nim jak wciśnięty w suchą skorupę pająk. Enoch spojrzał na Haze'a Motesa, by

sprawdzić, czy on też wyczuwa ten podzapach. Wyglądało na to, że tak. Krew Enocha zaczęła

znów pulsować, popychając go naprzód. Złapał Haze'a za ramię i przeszedł z nim na palcach

do następnych czarnych drzwi w końcu korytarza. Uchylił je nieco i wsunął głowę w

szczelinę. W chwilę później cofnął ją i kiwnął palcem na Haze'a, aby za nim poszedł. Weszli

w następny korytarz podobny do poprzedniego, ale biegnący w poprzek.

- To tam, w tych pierwszych drzwiach - powiedział Enoch cienkim głosem.

Weszli do mrocznego pomieszczenia pełnego szklanych gablotek, pokrywających całe

ś

ciany. Na środku na podłodze stały trzy inne, przypominające trumny. Te na ścianach były

pełne ptaków ustawionych na polakierowanych kijkach i patrzących w dół wysuszonym,

pełnym pikanterii wzrokiem.

- Chodźmy - szepnął Enoch i przeszedł obok dwóch gablotek na środku podłogi do

ostatniej z nich. Zatrzymał się przy niej patrząc w dół, z szyją wysuniętą do przodu i

splecionymi dłońmi. Hazel Motes stanął obok niego.

Stali tak we dwóch, Enoch sztywno wyprostowany, a Hazel Motes lekko pochylony

do przodu. W gablocie były trzy miski, rząd ślepej broni i mężczyzna. To właśnie na niego

patrzył Enoch. Jego nagie, wysuszone żółte ciało miało około trzech stóp długości. Powieki

były opuszczone, prawie zamknięte, jakby spodziewał się, że ogromny stalowy blok spadnie

na niego z góry.

- Widzi pan ten napis? - powiedział Enoch kościelnym szeptem, wskazując na

napisaną na maszynie kartkę przy stopach mężczyzny. - Tam jest napisane, że on kiedyś był

tak wysoki jak pan i ja. Jacyś Arabowie zrobili to z niego w sześć miesięcy.

Ostrożnie skierował wzrok na Hazela Motesa.

Mógł dostrzec tylko, że wpatruje się w skurczonego człowieka. Pochylił się w przód

tak, że jego twarz odbijała się w wierzchniej szybie gabloty. Odbicie było blade, a oczy

wyglądały jak dwie regularne dziury po kulach. Enoch czekał, sztywno wyprostowany.

Usłyszał kroki w korytarzu. O Jezu, modlił się, niech się pospieszy i zrobi, co ma zrobić! W

drzwiach ukazała się kobieta z dwoma małymi chłopcami. Trzymała każdego za rękę i uśmie-

chała się. Hazel Motes nawet na moment nie oderwał wzroku od skurczonego człowieka.

Kobieta podeszła do nich. Stanęła z drugiej strony gabloty, spojrzała w dół i odbicie jej

uśmiechniętej twarzy pojawiło się na szybie ponad głową Hazela Motesa. Prychnęła i

położyła sobie dwa palce przy zębach. Twarze małych chłopców były jak rondle ustawione

background image

po obu stronach twarzy kobiety po to, aby łapać uśmiechy, które z niej spływały. Kiedy Haze

zobaczył w szybie jej twarz, głowa odskoczyła mu w tył i wydał odgłos, który, mogłoby się

wydawać, że wyszedł z ust człowieka w gablocie. Po chwili Enoch był tego pewien.

- Niech pan czeka! - krzyknął i wybiegł z pokoju za Hazelem Motesem.

Dogonił go w połowie wzgórza. Złapał za ramię, zakręcił nim wokoło i nagle poczuł

się słaby i lekki jak balon i mógł tylko stać i patrzeć na niego. Hazel Motes złapał go za

ramiona i potrząsnął nim.

- Daj mi ten adres! - krzyknął. - Chcę znać ten adres!

Nawet gdyby Enoch był pewien, jaki jest ten adres, nie mógłby go sobie przypomnieć.

Nie był w stanie nawet się podnieść. Jak tylko Hazel Motes go wypuścił, upadł w tył,

uderzając w jedno z drzew w białej skarpetce, po czym przeturlał się i rozciągnął na ziemi z

egzaltowanym wyrazem twarzy. Wydawało mu się, że dryfuje. Zobaczył jak przez mgłę, że

pojawia się nad nim niebieska postać i unosi w górę kamień. Widział jak dzika twarz się

odwraca i jak kamień leci w jego kierunku. Zacisnął mocno powieki i kamień uderzył go w

czoło.

Kiedy przebudził się, Hazela Motesa nie było. Poleżał jeszcze chwilę. Położył palce

na czole, a potem zatrzymał je przed oczami. Były na nich czerwone smugi. Odwrócił głowę i

zobaczył kroplę krwi na ziemi. Kiedy na nią patrzył, wydało mu się, że powiększa się i

kiełkuje jak mały pęd. Usiadł wyprostowany i włożył w nią palec. Przeszedł go dreszcz i

bardzo słabo poczuł, jak jego krew, jego tajemnicza krew, zaczyna pulsować w samym

centrum miasta.

Wtedy już wiedział, że to, czego od niego oczekiwano, zaczyna się spełniać.

Rozdział VI

Tego wieczoru Haze krążył samochodem po ulicach miasta, dopóki nie odnalazł

ś

lepca i dziewczynki. Stali na rogu, czekając na zmianę świateł. Prowadził swojego essexa w

pewnej odległości za nimi przez jakieś cztery domy, a potem skręcił w boczną uliczkę. Jechał

dalej przez ciemną dzielnicę, mijając tereny kolei i obserwował, jak wchodzą na ganek

pudełkowatego, dwupiętrowego domu. Kiedy ślepiec otworzył drzwi, padł na niego promień

ś

wiatła i Haze musiał wyciągnąć szyję, aby go lepiej widzieć. Dziewczynka odwróciła powoli

głowę i patrzyła na jego przejeżdżający samochód. Twarz Haze'a była tak blisko szyby, że

background image

wyglądała jak przyklejona do niej papierowa maska. Zauważył numer domu i wywieszkę:

POKOJE DO WYNAJĘCIA.

Potem pojechał z powrotem w kierunku centrum miasta i zaparkował essexa przed

kinem w miejscu, gdzie mógł złapać wysypujących się po seansie ludzi. Światła wokoło były

tak jasne, że księżyc, który sunął w górze, ciągnąc za sobą małą procesję chmurek, wydawał

się blady i nieistotny. Haze wysiadł z essexa i oparł się o maskę z przodu.

Przy okienku kasowym stał szczupły, mały człowiek z długą górną wargą i kupował

bilety dla trzech tęgich kobiet, stojących za nim.

- Przydałaby się też jakaś przekąska dla tych pań - powiedział do kasjerki. - Nie mogę

pozwolić, aby umarły z głodu na moich oczach.

- Czy on nie jest zabawny?! - wykrzyknęła jedna z kobiet. - Potrafi o mnie zadbać!

Trzech chłopców w czerwonych atłasowych sfatygowanych kurtkach wyszło z foyer.

Haze podniósł ręce do góry.

- Gdzie macie ślady krwi, która, jak sądzicie was zbawiła?! - zawołał.

Wszystkie trzy kobiety odwróciły się jednocześnie i popatrzyły na niego.

- Mądrala - powiedział mały człowiek i spojrzał ze złością, jakby go ktoś miał za

chwilę obrazić.

Trzej chłopcy przysunęli się, trącając się łokciami.

Haze odczekał chwilę i zawołał znowu:

- Gdzie macie ślady krwi, która jak sądzicie, was zbawiła?

- Podżegacz tłumów - powiedział mały człowiek. - Jedyne, czego nie mogę znieść, to

podżegaczy tłumów.

- Do jakiego kościoła należysz, kolego? - zapytał Haze wskazując na najwyższego

chłopca w sfatygowanej czerwonej atłasowej kurtce.

Chłopak zachichotał.

- W takim razie ty - odezwał się ze zniecierpliwieniem, wskazując na następnego. - Do

jakiego kościoła należysz?

- Do kościoła Chrystusowego - powiedział chłopiec falsetem, aby ukryć prawdę.

- Kościoła Chrystusowego! - powtórzył Haze. - A ja głoszę kościół bez Chrystusa.

Jestem członkiem i głosicielem tego kościoła, w którym ślepi nie widzą, a kulawi nie chodzą,

a co jest martwe, takim pozostaje. Jeśli cię to interesuje, to mogę ci powiedzieć, że jest to

kościół nie splamiony krwią Chrystusa Zbawiciela.

- To kaznodzieja - powiedziała jedna z kobiet. - Chodźmy.

background image

- Słuchajcie ludzie, mam zamiar nieść prawdę ze sobą, dokądkolwiek idę! - zawołał

Haze. - Będę głosił ją każdemu, kto będzie chciał słuchać, w każdym miejscu. Mam zamiar

głosić, że nie było Upadku, bo nie było niczego, skąd można by upaść i nie było Zbawienia,

bo nie było Upadku, i nie było Sądu, bo nie było tych dwu pierwszych. Nic nie ma znaczenia,

prócz tego, że Jezus był kłamcą.

Mały człowiek zagonił szybko swoje dziewczyny na film, a trzej chłopcy odeszli, ale

w tym momencie wyszło więcej ludzi, więc zaczął powtarzać to samo od początku. Ci poszli i

przyszli następni, a on powtórzył wszystko po raz trzeci. Potem oni też odeszli i nikt już nie

wyszedł; nie było już nikogo, prócz kobiety w okienku. Przez cały czas patrzyła na niego ze

złością, ale on jej nie zauważył. Nosiła okulary z drobnymi kryształkami górskimi w rogach

oprawek i miała białe włosy ułożone w kiełbaski naokoło głowy. Przystawiła usta do dziury w

szybie i krzyknęła:

- Słuchaj pan, jak nie ma pan kościoła, żeby tam to robić, to nie musi pan tego robić

przed kinem!

- Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa, droga pani - odpowiedział. - Jeśli nie ma w

nim Chrystusa, to nie ma powodu, aby to robić w wyznaczonym miejscu.

- Słuchaj pan - powiedziała. - Jak się pan nie zabierze spod tego kina, to wezwę

policję.

- Jest wiele kin - powiedział, wsiadł z powrotem do essexa i odjechał. Tej nocy

przemawiał jeszcze przed trzema innymi kinami, zanim wrócił do pani Watts.

Rano pojechał z powrotem pod dom, do którego poprzedniej nocy weszli ślepiec z

dziewczynką. Budynek, drugi z rzędu takich samych, miał na żółto oszalowane ściany.

Podszedł do drzwi wejściowych i zadzwonił. Po dłuższej chwili otworzyła kobieta z miotłą w

ręku. Powiedział, że chce wynająć pokój.

- Co pan robi? - zapytała.

Była to wysoka koścista kobieta, wyglądem przypominająca miotłę, którą trzymała do

góry nogami.

Powiedział, że jest pastorem.

Kobieta przyjrzała mu się uważnie, a potem popatrzyła na samochód za jego plecami.

- Jaki kościół?

Powiedział, że Kościół Bez Chrystusa.

- Protestancki - zapytała podejrzliwie - czy jakiś zagraniczny?

- Nie, proszę pani, protestancki.

- Dobrze - powiedziała po chwili - może pan obejrzeć.

background image

Przeszedł przez biały otynkowany hol, po czym skręcił i wspiął się za nią na górę po

kilku schodkach. Kobieta otworzyła drzwi do pokoju w końcu korytarza. Okazał się niewiele

większy niż jego samochód; stało tam łóżko, komoda, stół i proste krzesło. W ścianie tkwiły

dwa gwoździe do wieszania ubrań.

- Trzy dolary tygodniowo z góry - powiedziała.

Na wprost drzwi, przez które weszli, znajdowało się jeszcze jedno okno i kolejne

drzwi. Haze otworzył je, spodziewając się, że będzie to szafa. Zobaczył przed sobą pustą

przepaść spadającą około trzydziestu stóp w dół na wąskie nagie podwórko, gdzie wyrzucano

ś

mieci. Do framugi okna przybita była deska na wysokości kolan, aby zapobiec wypadnięciu.

- Mieszka tu człowiek o nazwisku Hawks, prawda? - zapytał szybko.

- Na dole we frontowym pokoju, on i jego dziecko.

Ona też patrzyła w dół, w przepaść.

- Tu kiedyś było wyjście ewakuacyjne - powiedziała. - Ale nie wiem, co się z nim

stało.

Zapłacił jej trzy dolary i przejął pokój w swoje posiadanie. Jak tylko kobieta wyszła,

zszedł po schodach i zapukał do pokoju Hawksów.

Uchyliła je córka ślepca i stała w drzwiach patrząc na niego. Wydawało się, że

sprawia jej trudność utrzymywanie w równowadze swojej twarzy, tak aby jej wyraz był

jednakowy po obu stronach.

- To ten Chłopak, tato - powiedziała ochrypłym głosem. - Ten, co za mną chodzi.

Ponieważ wystawiła przez drzwi tylko głowę, nie mógł dojrzeć wnętrza pokoju.

Ś

lepiec podszedł do drzwi, ale nie otworzył ich szerzej. Wyglądał inaczej niż dwa dni temu;

był szorstki i nieprzyjazny. Stał bez ruchu, nie odzywał się.

Haze wiedział, co ma powiedzieć jeszcze, zanim opuścił swój pokój.

- Mieszkam tutaj - wyjaśnił. - Myślałem, że jeśli pańska córka robiła do mnie takie

oczy, to mogę jej się trochę odwzajemnić.

Nie patrzył na dziewczynę, wpatrywał się w ciemne okulary i dziwne szramy, które

zaczynały się gdzieś pod nimi i biegły w dół po policzkach ślepca.

- Patrząc na ciebie tamtego wieczoru okazałam ci tylko oburzenie za to, co zrobiłeś.

To ty robiłeś do mnie oczy. Szkoda, że go nie widziałeś, lato, obejrzał mnie od góry do dołu.

- Zacząłem głosić swój własny kościół - powiedział Haze. - Kościół Bez Chrystusa.

Głoszę go na ulicach.

background image

- Nie chcesz zostawić mnie w spokoju, prawda? - powiedział Hawks. Jego głos był

matowy i w niczym nie przypominał głosu, który pamiętał Haze. - Nie prosiłem, żebyś tu

przychodził i nie chcę, żebyś się plątał w pobliżu.

Haze spodziewał się ukrytego zaproszenia. Czekał, próbując coś wymyślić.

- Co z pana za pastor - usłyszał swój głos - jeżeli nie wie pan, jak zbawić moją duszę?

Ś

lepiec zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Haze stał tam jeszcze przez chwilę,

naprzeciw obojętnych drzwi, a potem przeciągnął rękawem po ustach i odszedł.

W pokoju Hawks zdjął okulary i przez szczelinę w zasłonce obserwował, jak Haze

wsiada do samochodu i odjeżdża. Oko, które przyłożył do szczeliny było trochę bardziej

okrągłe i mniejsze niż drugie, ale jasne było, że widzi dobrze na obydwa. Dziewczynka

patrzyła przez tę samą szczelinę nieco niżej.

- Dlaczego go nie lubisz, tato? - zapytała. - Bo za mną lata?

- Gdyby za tobą latał, wystarczyłoby abym zaprosił go do środka.

- Podobają mi się jego oczy - powiedziała. - Wyglądają, jakby nie widziały tego, na co

patrzą, ale sięgały gdzieś głębiej.

Ich pokój był takich samych rozmiarów jak Haze'a, ale stały w nim dwie prycze,

kuchenka naftowa, umywalka i pieniek, który służył im za stół. Hawks usiadł na jednej z

prycz i włożył papierosa do ust.

- Przeklęty Jezusowy wyrzutek - wymamrotał.

- A przypomnij sobie, kim ty byłeś - powiedziała. ' - Co próbowałeś zrobić.

Przeszedłeś przez to i on też przejdzie.

- Nie chcę, żeby się tu plątał - powiedział. - On mnie denerwuje.

- Słuchaj no - powiedziała, siadając obok niego, - Pomóż mi go zdobyć, ą potem sobie

pójdziesz i zrobisz, co będziesz chciał, a ja z nim zamieszkam.

- On nawet nie pamięta o twoim istnieniu - powiedział Hawks.

- Nawet jak nie pamięta - powiedziała - to i tak nie szkodzi. W ten sposób mogę go

łatwo zdobyć. Ja chcę go, a ty powinieneś mi pomóc, a potem będziesz mógł sobie odejść,

dokąd zechcesz.

Położył się na łóżku i skończył papierosa; jego twarz była zamyślona i zła. Leżąc tak,

zaśmiał się, ale potem jego rysy znów stężały.

- To mogłoby być niezłe - powiedział po chwili. - To byłaby oliwa na brodę Aarona.

- Słuchaj - odezwała się. - To byłoby cudowne! Ja po prostu za nim szaleję. Nigdy nie

spotkałam chłopaka, który by mi się bardziej podobał. Nie przeganiaj go. Opowiedz mu, jak

się oślepiłeś dla Jezusa i pokaż mu ten twój wycinek z gazety.

background image

- Tak, ten wycinek - powtórzył.

Haze wyjechał samochodem za miasto, aby przemyśleć wszystko w spokoju i

postanowił uwieść dziewczynkę. Pomyślał, że kiedy ślepiec zobaczy ruinę swojej córki, zda

sobie sprawę, że Haze nie żartował, kiedy mówił, że głosi Kościół Bez Chrystusa. Poza tym

był jeszcze inny powód; nie chciał wracać do pani Watts. Poprzedniej nocy kiedy spał, wstała

i wycięła w rondzie jego kapelusza obsceniczny kształt. Czuł, że powinien znaleźć sobie

kobietę nie dla przyjemności zaspokajania swoich popędów, ale by udowodnić, że nie wierzy

w grzech, ponieważ doświadczył tego, co się nim nazywa. Miał jej dosyć. Chciał kogoś, kogo

mógłby czegoś nauczyć i był całkowicie pewien, że córka ślepca będąc tak brzydka, będzie

również niewinna.

Zanim wrócił do swojego pokoju, wstąpił do pasmanterii, aby kupić nowy kapelusz.

Chciał taki, który byłby zupełnym przeciwieństwem starego. Nabył białą panamę otoczoną

czerwoną, zieloną i żółtą wstęgą. Mężczyzna, który mu ją sprzedał, powiedział, że to jest

wyjątkowy okaz, szczególnie, jeśli wybiera się na Florydę.

- Nie jadę na Florydę - odparł. - Ten kapelusz jest dokładnym przeciwieństwem tego,

który miałem przedtem, i tyle.

- Może go pan nosić wszędzie - zapewnił sprzedawca. - Jest nowy.

- Wiem o tym - powiedział Hazel.

Wyszedł ze sklepu, zdjął z niego czerwoną, zieloną i żółtą wstążkę, uderzeniem

wygładził jego fałdy na szczycie i zagiął w dół rondo. Kiedy go założył, wyglądał w nim tak

samo złowrogo jak w tym, który miał poprzednio.

Pod drzwiami Hawksów pojawił się dopiero późnym popołudniem, kiedy, jak sądził,

będą w trakcie kolacji. Otworzono mu prawie natychmiast i głowa dziewczynki ukazała się w

szczelinie drzwi. Wyszarpnął jej klamkę z ręki i wszedł do środka, nie zwracając na nią

uwagi. Hawks siedział na pieńku. Leżały przed nim resztki kolacji, lecz najwyraźniej już

skończył jeść. Ledwie zdążył włożyć ciemne okulary.

- Jeżeli Jezus leczył ślepców, jak to się dzieje, że nie może pan go poprosić, żeby

uleczył pana? - zapytał Haze. Przygotował to zdanie w swoim pokoju.

- Oślepił Pawła - powiedział Hawks.

Haze usiadł na krawędzi jednej z prycz. Rozejrzał się wokoło, a potem przeniósł

wzrok na Hawksa. Założył nogę na nogę, zdjął, a potem znowu założył.

- Skąd ma pan te blizny? - zapytał.

Fałszywy ślepiec pochylił się do przodu i uśmiechnął się.

background image

- Ciągle masz szansę zbawić się, jeśli żałujesz - powiedział. - Ja nie mogę cię zbawić,

ale ty możesz zbawić sam siebie.

- Właśnie to zrobiłem - powiedział Haze. - Bez żałowania. Mówię teraz o tym, jak to

robiłem co wieczór na...

- Spójrz na to - powiedział Hawks.

Wyjął pożółkły wycinek gazetowy z kieszeni i podał mu go, a jego usta przestały

wykrzywiać się w uśmiechu.

- Stąd mam te blizny - zamamrotał.

Dziewczynka dała mu znak spod drzwi, żeby się uśmiechał i nie robił kwaśnej miny.

Kiedy czekał, aż Haze skończy czytać, uśmiech powoli powracał mu na twarz.

Nagłówek brzmiał: EWANGELISTA OBIECUJE, śE SIĘ OŚLEPI. Artykuł

informował o tym, że Asa Hawks, Ewangelista Wolnego Kościoła Chrystusowego obiecał, że

się oślepi, aby udowodnić tym swoją wiarę, że Jezus Chrystus go zbawił. Miał zrobić to na

spotkaniu religijnym czwartego października w sobotę o ósmej wieczorem. Data była sprzed

ponad dziesięciu lat. Nad nagłówkiem było zdjęcie Hawksa, człowieka około trzy-

dziestoletniego, bez blizn, o prostych ustach, z jednym okiem mniejszym i bardziej okrągłym

od drugiego. Usta miały taki wyraz, jakby należały albo do kogoś naprawdę świątobliwego,

albo wyrachowanego, ale w oczach była dzikość, która sugerowała paniczny strach.

Przeczytawszy wycinek, siedział przez chwilę w milczeniu. Przeczytał go trzy razy.

Zdjął kapelusz, włożył znowu, wstał i zaczął rozglądać się po pokoju, jakby starał się sobie

przypomnieć, gdzie są drzwi.

- Zrobił to wapnem - powiedziała dziewczynka - i setki ludzi się nawróciło.

Ktokolwiek oślepi się tylko dla udowodnienia tego, że wierzy, może zbawić i ciebie, czy

kogoś swojej krwi - dodała z natchnieniem w głosie.

- Ktoś, kto ma dobry samochód, nie musi nic udowadniać - mruknął Haze.

Rzucił jej gniewne spojrzenie i spiesznie wypadł przez drzwi, ale kiedy tylko się za

nim zamknęły, przypomniał sobie o czymś. Odwrócił się, otworzył je i podał jej kartkę

papieru zwiniętą w małą kulkę. Potem pospieszył do swojego samochodu.

Hawks zabrał jej kartkę i rozwinął ją. Było tam napisane: MAŁA. NIGDY NIE

WIDZIAŁEM TAKIEJ DZIEWCZYNY. JESTEŚ NAPRAWDĘ DOBRA I DLATEGO

PRZYSZEDŁEM. Przeczytała to, patrząc mu przez ramię i przyjemnie się zaróżowiła.

- Teraz masz na to pisemny dowód, tato - powiedziała.

- Ten bękart uciekł z moim wycinkiem - mruknął Hawks.

- Masz przecież jeszcze jeden, prawda? - spytała z głupim uśmieszkiem.

background image

- Zamknij się - powiedział i rzucił się na łóżko. Drugi wycinek oznajmiał: NERWY

EWANGELISTY ZAWODZĄ

- Mogę go dla ciebie odzyskać - zaproponowała, stając blisko przy drzwiach, aby móc

uciec, gdyby go za bardzo zdenerwowała, ale on odwrócił się do ściany, jakby miał zamiar

zasnąć.

Kiedy dziesięć lat temu na spotkaniu religijnym zamierzał się oślepić, dwustu ludzi

przyszło zobaczyć, jak to zrobi. Modlił się przez godzinę do ślepoty Pawła doprowadzając się

do tego, że ujrzał, jak uderza w niego Boski promień błyskawicy i wtedy zebrawszy się na

odwagę wepchnął ręce w wiadro mokrego wapna i przeciągnął nim po twarzy. Nie był jednak

w stanie dotknąć swoich oczu. Zawładnęło nim tyle diabłów, ile było konieczne, żeby to

zrobić, ale w tym momencie wszystkie zniknęły i zorientował się, że został sam. Zastanawiał

się, czy Jezus, który ich rozgonił, stoi tam również, kiwając na niego, i w końcu wybiegł z

namiotu i zniknął w jakiejś uliczce.

- Dobrze, tato - powiedziała. - Wyjdę na chwilę i zostawię cię w spokoju.

Haze natychmiast zaprowadził swój samochód do pobliskiego warsztatu, przed którym

czekał już na niego człowiek z czarną grzywką i szeroką twarzą bez wyrazu. Haze powiedział

mu, że chce, żeby samochód trąbił, kazał mu też zlikwidować przecieki w baku, doprowadzić

do tego, żeby rozrusznik gładko pracował i lepiej przymocować wycieraczki.

Mężczyzna otworzył bagażnik, zajrzał do środka i z powrotem go zamknął. Potem

obszedł samochód dookoła, pochylając się nad nim to tu, to tam i pukając w kilku miejscach.

Haze zapytał, jak długo mu zajmie doprowadzenie go do porządku.

- Nie da się tego zrobić - stwierdził mężczyzna.

- To dobry samochód - powiedział Haze. - Wiedziałem od razu, kiedy go zobaczyłem,

ż

e jest to samochód dla mnie i odkąd go mam, zawsze znajduję miejsce, do którego mogę nim

uciec.

- Zamierza pan nim gdzieś pojechać? - zapytał mężczyzna.

- Tak, do innego warsztatu - powiedział Haze, wsiadł do essexa i odjechał. W innym

warsztacie znalazł człowieka, który powiedział mu, że może doprowadzić samochód do

dobrego stanu w jedną noc, ponieważ jest to dobry samochód, dobrze złożony, z dobrych

materiałów i ponieważ, jak dodał, on jest najlepszym mechanikiem w mieście i pracuje w

najlepiej wyposażonym warsztacie. Haze zostawił u niego swojego essexa, pewien, że oddaje

go w uczciwe ręce.

background image

Rozdział VII

Następnego popołudnia, kiedy odebrał samochód, pojechał nim na miasto, aby

przekonać się, jak spisuje się na otwartej drodze. Niebo było trochę jaśniejsze niż jego

niebieski garnitur, czyste i jednostajne, z jedną tylko chmurą: wielką, oślepiającą, z lokami i

brodą. Był już około mili za miastem, kiedy usłyszał, jak ktoś z tyłu chrząka. Zwolnił,

odwrócił głowę i zobaczył dziewczynkę Hawksa, która właśnie podnosiła się z podłogi, aby

usiąść na desce, która służyła za tylne siedzenie.

- Byłam tu przez cały czas - powiedziała. - A pan w ogóle o tym nie wiedział.

Miała bukiet mleczy wetknięty we włosy i odcinające się od bladej twarzy mocno

pomalowane na czerwono usta.

- Po co się chowasz w moim samochodzie? - zapytał ze złością. - Mam interes do

załatwienia. Nie mam czasu na głupoty.

Potem zreflektował się i przypominając sobie, że ma ją uwieść, spuścił z tonu i

rozciągnął usta w lekkim uśmiechu.

- No jasne - powiedział. - Miło cię widzieć.

Przerzuciła jedną chudą nogę w czarnej pończosze przez oparcie przedniego siedzenia,

a potem przedostała się tam cała.

- Czy pisząc „dobra”, chciał pan powiedzieć, „ładna” czy po prostu „dobra”? -

zapytała.

- I jedno, i drugie - odpowiedział sztywno.

- Mam na imię Sabbath. Sabbath Lily Hawks. Moja matka nazwała mnie tak, bo

urodziłam się w szabas, a kiedy wymówiła to słowo, odwróciła się na łóżku i umarła, i nigdy

jej nie widziałam.

- Hm - mruknął Haze. Zacisnął szczękę jakby obwarował się nią i jechał dalej. Nie

pragnął żadnego towarzystwa. Uczucie przyjemności związane z jazdą samochodem i całym

popołudniem zniknęło.

- On i ona nigdy nie byli małżeństwem - ciągnęła. - Dlatego jestem bękartem i nic na

to nie poradzę. To on mi to zrobił. Ja nie jestem winna.

- Bękartem? - mruknął.

Nie mógł zrozumieć, jak dziecko pastora, który oślepił się dla Jezusa, mogło być

bękartem. Odwrócił głowę i po raz pierwszy popatrzył na nią z zainteresowaniem.

Przytaknęła, a kąciki jej ust uniosły się w górę.

background image

- Prawdziwym bękartem - powiedziała, ściskając go za ramię. - I wie pan co? Bękart

nigdy nie wejdzie do królestwa niebieskiego!

Haze o mało nie wjechał do rowu, tak się w nią wpatrywał.

- Jak mogłabyś... - zaczął, gdy nagłe zobaczył czerwony wał przed sobą i

przyhamował.

- Czyta pan gazety? - zapytała.

- Nie - odpowiedział.

- No to jest tam taka kobieta o nazwisku Mary Brittle, co mówi, co zrobić, kiedy sam

nie wiesz. Napisałam do niej list i pytałam, co mam zrobić.

- Jak możesz być bękartem, kiedy on się... - zaczął znowu.

- Napisałam tak: „Droga Mary, jestem bękartem, a bękarty, jak wiadomo, nie wejdą do

królestwa niebieskiego, ale mam w sobie coś takiego, co sprawia, że chłopcy za mną latają.

Jak pani myśli, czy powinnam pozwalać się pieścić, czy nie? Nie wejdę i tak do królestwa

niebieskiego, więc nie wiem, co to za różnica”.

- Posłuchaj - powiedział Haze. - Jeśli się oślepił, to jak...

- Potem odpowiedziała na mój list w gazecie. Napisała: „Droga Sabbath, małe

pieszczoty są dozwolone, ale myślę, że twoim prawdziwym problemem jest przystosowanie

się do współczesnego świata. Być może powinnaś przemyśleć powtórnie swoje wartości

religijne, aby przekonać się, czy odpowiadają one twoim potrzebom życiowym.

Doświadczenie religijne może być pięknym dodatkiem do życia, jeśli będziesz na nie patrzyła

z odpowiedniej perspektywy i nie pozwolisz, aby cię ograniczało. Poczytaj trochę książek o

etyce kultury”.

- Nie możesz być bękartem - powiedział Haze, blednąc. - To musi być jakaś pomyłka.

Twój tatuś się oślepił.

- Potem napisałam do niej jeszcze raz - powiedziała, pocierając czubkiem swojego

trampka o jego łydkę i uśmiechając się. - piszę tak: „Droga Mary, chciałabym się tylko

dowiedzieć, czy powinnam iść na całość czy nie? To mój prawdziwy problem. Jestem nieźle

przystosowana do współczesnego świata”.

- Twój tatuś się oślepił - powtórzył Haze.

- Nie zawsze bywał taki dobry, jak jest teraz. Nigdy nie odpowiedziała na mój drugi

list.

- Chcesz powiedzieć, że w młodości nie wierzył i dopiero doszedł do tego po jakimś

czasie? To chciałaś powiedzieć, czy nie? - zapytał i szorstkim kopnięciem odrzucił jej stopę

od swojej kostki.

background image

- Tak jest - powiedziała i wyprostowała się. - Niech pan przestanie przystawiać swoją

nogę do mojej - dodała.

Oślepiająca biała chmura znajdowała się tuż przed nimi i przesuwała się w lewo.

- A może byśmy tak skręcili w tę polną drogę? - zaproponowała.

Autostrada rozgałęziała się w tym miejscu i Haze skręcił w gliniastą drogę. Była

pagórkowata i cienista, a okolica wyglądała bardzo korzystnie. Z jednej strony porastało ją

gęste kapryfolium, a z drugiej była pusta przestrzeń, która schodziła w dół, ukazując

mikroskopijny obraz miasta. Biała chmura znajdowała się teraz dokładnie na wprost nich.

- Jak doszedł do swojej wiary? - zapytał Haze. - Co sprawiło, że został pastorem?

- Lubię polne drogi - powiedziała. - Szczególnie takie pagórkowate jak ta. Może

zatrzymamy się i usiądziemy pod drzewem, żeby się lepiej poznać?

Haze zatrzymał samochód i wysiedli.

- Czy był bardzo zły, czy tylko częściowo? - zapytał.

- Do gruntu zły - powiedziała, przechodząc pod drutem kolczastym, który ciągnął się

wzdłuż drogi, usiadła i zaczęła zdejmować buty i pończochy.

- Najlepiej lubię chodzić po polach bez butów - powiedziała z entuzjazmem.

- Posłuchaj no, muszę wracać z powrotem do miasta. Nie mam czasu spacerować po

jakichś polach - wybełkotał Haze, ale przeszedł pod ogrodzeniem na drugą stronę i

powiedział: - Wydaje mi się, że zanim doszedł do wiary, nie wierzył w ogóle.

- Przejdźmy przez to wzgórze tam na pole i usiądźmy pod drzewami - powiedziała.

Wspięli się na wzgórze i zeszli z drugiej strony, ona nieco z przodu przed Hazem.

Przyszło mu do głowy, że siedząc z nią pod drzewem, może łatwo ją uwieść, ale nie spieszył

się z tym, mając na uwadze jej niewinność. Czuł, że to za ciężkie zadanie jak na jedno

popołudnie. Usiadła pod wielką sosną i uklepała koło siebie ziemię dla niego, ale on wolał

usiąść na kamieniu mniej więcej pięć stóp od niej. Oparł głowę na kolanach i patrzył prosto

przed siebie.

- Mogę cię zbawić - powiedziała. - Mam kościół w moim sercu, w którym króluje

Jezus.

Pochylił się w jej kierunku i popatrzył ze złością.

- Ja wierzę w nowego rodzaju Jezusa - powiedział. - Takiego, który nie marnuje

swojej krwi zbawiając nią ludzi, ponieważ jest w pełni człowiekiem i nie ma w nim żadnego

Boga. Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa!

Przysunęła się do niego bliżej.

- Czy bękart może być w nim zbawiony? - zapytała.

background image

- Nie ma bękartów w Kościele Bez Chrystusa. Wszystko jest jednością. Bękart nie

różni się niczym od innych ludzi.

- To dobrze - powiedziała.

Popatrzył na nią poirytowany, bo coś w jego umyśle zaczynało temu przeczyć,

mówiąc, że bękart nie może być zbawiony, że istnieje tylko jedna prawda: że Jezus jest

kłamcą, i że jej przypadek jest beznadziejny. Odpięła sobie kołnierzyk i wyciągnęła się na

ziemi.

- Ale moje stopy są białe, prawda? - zapytała, unosząc je lekko.

Haze nie patrzył na jej stopy. Coś w jego umyśle mówiło mu, że prawda jest jedna i że

bękart nie mógłby być zbawiony w kościele Bez Chrystusa. Postanowił uznać to za nieważne

i zapomnieć o tym.

- Raz było takie dziecko - powiedziała, przewracając się na brzuch - które nikogo nie

obchodziło, czy będzie żyło, czy nie. Krewni podsyłali je sobie nawzajem, aż wreszcie trafiło

do swojej babki, która była bardzo złą kobietą i nie mogła znieść go koło siebie, bo

najmniejsza dobra rzecz sprawiała, że dostawała wysypki i puchła. Nawet oczy ją swędziały i

puchły, i nie mogła nic zrobić, tylko biegać w tę i z powrotem po ulicy, wymachując rękami i

przeklinając, a kiedy było z nią to dziecko, to było dwa razy gorzej, więc trzymała je

zamknięte w pojemniku na kurczaki. Oglądało swoją babcię w ogniach piekielnych,

spuchniętą i płonącą i opowiadało jej o wszystkim, co widziało, aż w końcu poszła do studni,

zawiązała sobie linę od wiadra na szyi, spuściła wiadro w dół i złamała sobie kark.

- Dałby mi pan piętnaście lat? - zapytała.

- Słowo bękart nie miałoby żadnego znaczenia w Kościele Bez Chrystusa - powiedział

Haze.

- Dlaczego się nie położysz i nie odpoczniesz? - zapytała.

Haze przesunął się o kilka stóp dalej i położył się. Zakrył twarz kapeluszem i założył

ręce na klatce piersiowej. Opierając się na łokciach i kolanach, podpełzła do niego i spojrzała

na czubek jego kapelusza. Potem podniosła go jak pokrywkę i zajrzała mu w oczy. Patrzyły

prosto w górę.

- To dla mnie bez różnicy - powiedziała - czy ci się podobam, czy nie.

Wbił wzrok w jej szyję. Stopniowo pochylała głowę, aż czubki ich nosów prawie się

zetknęły, ale mimo to nie spojrzał na nią.

- Widzę cię - powiedziała rozbawionym głosem.

- Zjeżdżaj! - krzyknął podskakując gwałtownie.

background image

Podniosła się i pobiegła za drzewo. Haze włożył kapelusz i stanął wstrząśnięty. Chciał

wrócić do essexa. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi nie zamknięty na wiejskiej drodze i że

pierwsza osoba przechodząca tamtędy może nim odjechać.

- Widzę cię - powiedział głos zza drzewa.

Odszedł szybko w kierunku samochodu. Wesoły wyraz na twarzy, która spoglądała

zza drzewa, rozpłynął się.

Wsiadł do samochodu i wykonał wszystkie czynności potrzebne do tego, by go

zapalić, ale essex wydał tylko bulgot jak woda zagubiona gdzieś w rurach. Ogarnęła go

panika i zaczął walić w rozrusznik. Na tablicy rozdzielczej były dwa przyrządy ze

wskazówkami, które pochylały się chwiejnie to w jedną, to w drugą stronę, pracując według

swojego własnego systemu, niezależnie od reszty samochodu. Trudno mu było powiedzieć,

czy to z braku benzyny czy czegoś innego. Sabbath Hawks podbiegła do ogrodzenia. Padła na

ziemię, przeturlała się pod drutem kolczastym i stanęła przy oknie samochodu, patrząc na

niego przez szybę. Odwrócił ze złością głowę.

- Co zrobiłaś z moim samochodem? - powiedział.

Potem wysiadł i zaczął iść polną drogą, nie czekając na jej odpowiedź. Po chwili

poszła za nim, zachowując pewną odległość.

W miejscu, gdzie od autostrady odchodziła polna droga, stał sklep, przed którym

znajdowała się pompa benzynowa. Było to około pół mili za nimi. Haze utrzymywał

równomierny, szybki krok, aż dotarł na miejsce. Wyglądało na opuszczone, ale po kilku

chwilach z lasu za sklepem wyszedł człowiek. Haze powiedział mu, czego chce. Kiedy

mężczyzna wyprowadzał swoją ciężarówkę, którą miał podwieźć ich do essexa, Sabbath

Hawks podeszła do znajdującej się z boku domu klatki o wysokości około sześciu stóp.

Gdyby nie Sabbath, Hazel nie zauważyłby jej w ogóle. Zobaczycie wewnątrz coś się porusza i

podszedł bliżej, aby przeczytać tabliczkę, która mówiła: DWAJ ŚMIERTELNI

WROGOWIE. PATRZ ZA DARMO:

Na środku podłogi spoczywał czarny, chudy niedźwiedź o długości około czterech

stóp; jego grzbiet upstrzony był ptasim łajnem, które strzelało w niego z górnej części klatki,

gdzie siedziało na grzędzie małe kurczę jastrzębia. Większa część ogona ptaka była wy-

skubana, a niedźwiedź miał tylko jedno oko.

- Chodź tutaj, jeśli nie chcesz, żebym cię zostawił - powiedział Haze szorstko, łapiąc

ją za ramię.

Ciężarówka była gotowa i cała trójka pojechała z powrotem na miejsce, gdzie stał

essex. Po drodze Haze opowiedział mężczyźnie o Kościele Bez Chrystusa, wyjaśnił jego

background image

założenia i oznajmił, że nie ma tam niczego takiego jak bękart. Mężczyzna nie skomentował

tego ani słowem. Kiedy wysiedli, wiał w bak essexa bańkę benzyny, a Haze wsiadł i

bezskutecznie próbował go zapalić. Mężczyzna otworzył przednią klapę i przez chwilę badał

wzrokiem to, co się pod nią mieściło. Był jednoręki, miał dwa zęby koloru piasku i łupkowo

niebieskie zamyślone oczy. Powiedział do tej pory nie więcej niż dwa słowa. Podczas gdy

Haze stał z boku, mężczyzna przez dłuższy czas wpatrywał się w silnik, ale nie dotknął

niczego. Po chwili zamknął klapę i wysmarkał nos.

- Co się tam stało? - zapytał Haze podnieconym głosem. - To niezły wóz, nie?

Mężczyzna nie odpowiedział. Usiadł na ziemi i wsunął się pod essexa. Miał na sobie

wysokie buty i szare skarpetki. Długo leżał pod samochodem. Haze osunął się na kolana,

podparł się na rękach i spojrzał pod spód, aby się przekonać, co on tam robi, ale okazało się,

ż

e nie robi nic. Leżał tylko i patrzył w górę, jakby kontemplował, a jedyną swoją rękę założył

na piersi. Po chwili wysunął się spod samochodu i wytarł twarz i kark flanelową szmatką,

którą miał w kieszeni.

- Niech pan posłucha - powiedział Haze. - To dobry samochód. Niech mnie pan tylko

popchnie i wystarczy. Ten samochód zawiezie mnie wszędzie, gdzie tylko będę chciał.

Mężczyzna nie odezwał się, tylko wrócił do ciężarówki, a Haze i Sabbath wsiedli do

essexa i on ich popchnął. Po przejechaniu kilkuset metrów, samochód zaczął bekać, dyszeć i

trząść się. Haze wystawił głowę przez okno i gestem ręki przywołał ciężarówkę.

- Ha! - powiedział. - Nie mówiłem? Ten samochód zawiezie mnie wszędzie, gdzie

będę chciał. Może zatrzymać się tu i tam, ale nie stanie na dobre. Ile jestem winien?

- Nic - odpowiedział mężczyzna - zupełnie nic.

- Ale benzyna, ile za benzynę?

- Nic - powtórzył mężczyzna z takim samym spokojnym spojrzeniem. - Zupełnie nic.

- W porządku. Dziękuję panu - powiedział Haze i pojechał dalej. - Nie potrzebuję od

niego żadnej łaski - mruknął.

- To wspaniały wóz - powiedziała Sabbath Hawks. - Jedzie gładko jak po maśle.

- Nie zrobiła go banda cudzoziemców, czarnuchów ani jednorękich facetów -

powiedział Haze. - Zbudowali go ludzie z otwartymi oczami, którzy wiedzieli, co robią.

Gdy dotarli do końca polnej drogi i stanęli przed wjazdem na autostradę, ciężarówka

podjechała znów z boku i zrównała się z essexem, a Haze i człowiek o łupkowo niebieskich

oczach patrzyli na siebie przez szyby swoich samochodów.

- Mówiłem panu, że ten samochód zawiezie mnie wszędzie, gdzie tylko będę chciał -

powiedział Haze cierpkim głosem.

background image

- Zobaczymy, jak pan na tym wyjdzie - odparł mężczyzna i wjechał swoją, ciężarówką

na główną drogę.

Haze jechał dalej. Oślepiająca biała chmura przybrała postać ptaka o długich cienkich

skrzydłach i odpływała w przeciwnym kierunku.

Rozdział VIII

Enoch Emery wiedział teraz, że jego życie nie będzie już nigdy takie same, ponieważ

to, co miało mu się przydarzyć, właśnie się zaczęło. Zawsze wiedział, że coś się stanie, ale nie

wiedział co. Gdyby więcej rozmyślał, mógłby dojść do wniosku, że teraz nadszedł czas, aby

usprawiedliwić krew swojego ojca, ale nie myślał nigdy z takim rozmachem, zastanawiał się

zawsze tylko nad tym, co ma zrobić na bieżąco. Czasami nie myślał, tylko się dziwił; a

potem, jak ptak, który zauważa, że buduje gniazdo, którego właściwie nie planował,

spostrzegał naraz, że robi to, czy tamto.

To, co miało mu się przydarzyć, zaczęło się spełniać w chwili, gdy pokazał zawartość

szklanej gabloty Haze'owi Motesowi. Była to tajemnica, która nie mieściła mu się w głowie,

ale wiedział, że to, czego się od niego oczekuje, będzie czymś okropnym. Jego krew była

bardziej wrażliwa niż jakakolwiek inna część ciała; wieściła przeznaczenie obiegając całe

ciało, może z wyjątkiem mózgu, i w rezultacie jego język, którego czubek ukazywał się co

kilka minut, aby skontrolować opryszczkę, wiedział więcej niż on sam.

Pierwszą niezwykłą rzeczą, którą u siebie spostrzegł, było odkładanie pieniędzy z

wypłaty. Odkładał ją całą, prócz tej części, którą co tydzień zabierała właścicielka domu i

tego, co musiał wydać na jedzenie. Potem ku swojemu zdziwieniu zauważył, że jada coraz

mniej, aby zaoszczędzić więcej pieniędzy. Uwielbiał supermarkety; codziennie po południu,

po opuszczeniu parku miejskiego, spędzał tam godzinę lub dwie, wertując puszki z jedzeniem

i czytając opowieści o różnego rodzaju kaszkach. Ostatnio zmuszony był tu i tam podkraść

parę rzeczy, które mogły mu się zmieścić w kieszeni i zastanawiał się, czy to może być

przyczyną tego, że oszczędza tyle na jedzeniu. Mogło tak być, ale miał przeczucie, że z

oszczędzaniem pieniędzy wiąże się jakaś inna, poważniejsza sprawa. Zawsze oddawał się

kradzieżom, ale nigdy przez oszczędność.

Równocześnie zaczął sprzątać swój pokój. Było to małe pomieszczenie o wyblakłych,

niegdyś zielonych ścianach na poddaszu starego domu. Dom miał wygląd grobowca i

background image

podobną atmosferę, ale Enochowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby rozjaśnić ten kąt. w

którym mieszkał. Potem nagle zorientował się, że zaczyna to robić.

Najpierw zdjął dywan z podłogi i wywiesił go przez okno. Był to błąd, ponieważ

kiedy wrócił, aby go z powrotem wciągnąć, znalazł tylko kilka długich luźno związanych ze

sobą sznurków. Pomyślał, że musiał to być bardzo stary dywan i postanowił obchodzić się z

resztą mebli z większą ostrożnością. Myjąc framugi łóżka wodą i mydłem, odkrył, że pod

drugą warstwą brudu jest czyste złoto i wywarło to na nim takie wrażenie, że umył też niskie,

okrągłe krzesło z wygiętymi nogami, które sprawiały, że wyglądało ono, jakby uchwycone w

akcie kucania. Złoto zaczęło się pojawiać zaraz po pierwszym pociągnięciu mokrą szmatką,

ale zniknęło po drugim, a w efekcie dalszego czyszczenia krzesło sprawiało wrażenie, jakby

to był koniec długich lat jego wewnętrznej walki. Enoch nie wiedział, czy ma to traktować

jako dobry czy zły znak. Poczuł niezdrową pokusę, aby skopać krzesło na kawałki, ale

zostawił je w spokoju, dokładnie w miejscu, gdzie zawsze stało, bo na razie przecież był na

tyle roztropnym chłopcem, żeby nie zdawać się całkiem na znaczenie przedmiotów. Na razie

przeczuwał tylko, że to, czego jeszcze nie wie, jest naprawdę istotne.

Jedynym meblem w pokoju, którym się jeszcze nie zajął, była umywalka. Składała się

z trzech części i stała na ptasich nogach o długości sześciu stóp, zakończonych pazurami,

które zaciskały się wokół małych kul armatnich. W jej dolnej części znajdowała się

przypominająca tabernakulum szafka, przeznaczona na dzbanek na brudną wodę. Enoch nie

miał dzbanka na brudną wodę, czuł szacunek dla przeznaczenia przedmiotów i ponieważ nie

miał odpowiedniej rzeczy, którą mógłby tam włożyć, pozostawił to miejsce puste.

Bezpośrednio nad miejscem na ten skarb leżała szara marmurowa płyta, zza której wyłaniała

się drewniana rama rzeźbiona w serca, zawijasy i kwiaty, zakończona po bokach

pochylonymi orlimi skrzydłami. Pomiędzy nimi, akurat na poziomie twarzy Enocha, który

stał przed umywalką, znajdowało się małe owalne lustro. Drewniana rama szła dalej nad

lustrem i zwieńczona była na szczycie ozdobnym hełmem w kształcie rogu, co wskazywało

na to, że artysta nie stracił wiary w swoje dzieło.

Jeśli chodzi o Enocha, miejsce to stanowiło dla niego zawsze centrum pokoju i łączyło

go najbardziej z tym, czego nie wiedział. Niejednokrotnie po obfitej kolacji śnił o tym, że

otwiera szafkę, wchodzi do niej, bierze udział w pewnych rytuałach i poznaje tajemnice, o

których następnego ranka miał bardzo niejasne pojęcie. Podczas sprzątania, od początku jego

uwaga skoncentrowana była na szafce, ale jak to zwykle z nim bywało, zaczął od najmniej

ważnej rzeczy i krążył po pokoju coraz bliżej centrum, gdzie znajdowała się istota. Więc

zanim zabrał się do umywalki, zaopiekował się najpierw obrazami na ścianach.

background image

Było ich trzy, jeden należał do jego gospodyni (prawie zupełnie ślepej i poruszającej

się po domu tylko dzięki bardzo czułemu zmysłowi węchu), a pozostałe dwa były jego

własnością. Do gospodyni należał brązowy portret łosia amerykańskiego stojącego w małym

jeziorku. Wyraz wyższości na twarzy zwierzęcia był dla Enocha tak nieznośny, że gdyby się

go nie bał, dawno by już coś na to poradził. Nie mógł więc nic zrobić w swoim pokoju, co

uszłoby uwadze zadowolonego z siebie zwierzęcia, w którego oczach nigdy nie pojawiał się

wyraz zdziwienia, czy rozbawienia, bo niczego dobrego ani zabawnego nie można się już

było spodziewać. Nigdzie nie znalazłby współmieszkańca, który by go bardziej irytował.

Jeżeli wypowiedział głośno jakąś uwagę, czuł się jeszcze bardziej strzeżony, ale mimo to cały

czas przez jego głowę przepływał strumień wewnętrznego, niepochlebnego dla łosia

komentarza. Obraz wisiał w ciężkiej, brązowej, rzeźbionej w liście ramie, co dodawało

łosiowi powagi i powiększało jego samozadowolenie. Enoch czuł, że nadszedł czas i musi coś

z tym zrobić; nie wiedział, co się ma wydarzyć w jego pokoju, ale kiedy to się stanie, nie

chciałby mieć uczucia, że łoś tym kieruje. Nagle przyszło mu do głowy rozwiązanie: w

nagłym przebłysku intuicji, zdał sobie sprawę, że zdjęcie ramy z obrazu będzie równoznaczne

z rozebraniem łosia (chociaż nie miał on na sobie ubrania) i nie mylił się, ponieważ kiedy to

zrobił, zwierzę wydało się takie małe, że Enoch spojrzał tylko na nie z ukosa i prychnął

lekceważąco.

Po tym sukcesie zwrócił swoją uwagę ku dwóm innym obrazom. U dołu każdego z

nich był kalendarz, a przysłali mu je Hilltop Funeral Home i American Rubber Tire

Company. Jeden ukazywał małego chłopca w niebieskich śpiochach, klęczącego przy łóżku i

mówiącego: „I pobłogosław mojego tatusia”. Przez okno do jego pokoju zaglądał księżyc.

Był to ulubiony obraz Enocha i wisiał dokładnie nad jego łóżkiem. Drugi, który znajdował się

dokładnie naprzeciwko łosia, po drugiej stronie pokoju, przedstawiał kobietę, która miała na

sobie gumową obręcz. Zostawił go tam, gdzie wisiał prawie pewny tego, że łoś tylko udaje, że

go nie dostrzega. Jak tylko skończył z obrazami, wyszedł, aby za wszystkie pieniądze, jakie

zaoszczędził, kupić perkalowe zasłony, butelkę złotej farby i pędzel.

Czuł się zawiedziony, ponieważ myślał, że pieniądze te wyda na nowe ubranie, a teraz

poszły na komplet zasłon. Nie wiedział, po co kupuje złotą farbę, zanim nie dotarł z nią do

domu. A kiedy już tam był, usiadł przed umywalką, w której mieściła się szafka na dzbanek z

brudną wodą, otworzył ją i pomalował od wewnątrz złotą farbą. Potem zdał sobie sprawę, że

szafka miała być do czegoś używana.

Enoch nigdy nie ponaglał swojej krwi, aby mu o czymś powiedziała, dopóki sama nie

będzie gotowa. Nie należał do tego rodzaju chłopców, którzy chwytają się każdej możliwości

background image

i zaczynają działać według jakiegoś niedorzecznego planu. W tak wielkich sprawach jak ta

zawsze starał się mieć pewność i czekał teraz przekonany, że za kilka dni się dowie. Potem,

przez mniej więcej tydzień, jego krew odbywała sama ze sobą codziennie tajne narady,

zatrzymując się tylko od czasu do czasu, aby wydać mu jakiś rozkaz.

Kiedy obudził się w poniedziałek, był pewien, że jest to dzień, który przyniesie mu

odpowiedź. Jego krew uwijała się jak kobieta, która sprząta dom zaskoczona

niespodziewanym przyjściem gości, a on sam był w gburowatym i buntowniczym nastroju.

Kiedy zdał sobie sprawę, że to jest właśnie ten dzień, postanowił nie wstawać z łóżka. Nie

chciał usprawiedliwiać krwi swego taty, nie chciał zmuszać się do zrobienia czegoś, co inne

coś nakazywało mu robić, czego nie rozumiał i co zawsze okazywało się niebezpieczne.

Naturalnie jego krew nie miała zamiaru tolerować tego typu postawy. Zjawił się w zoo

przed dziewiątą trzydzieści, tylko pół godziny później niż miał być. Przez całe rano myślami

był daleko od bramy, której miał pilnować i śledził bieg swojej krwi, która, jak chłopak z

miotłą i wiadrem, goniła bez chwili wytchnienia, uderzając w coś co chwila i rozbijając po

drodze jakieś przedmioty. Jak tylko przyszedł drugi strażnik, Enoch udał się do śródmieścia.

Miasto było ostatnim miejscem, gdzie chciał się znaleźć, ponieważ wszystko tam

mogło się wydarzyć. Przez cały czas, kiedy jego umysł był w pogoni, rozmyślał, jak zaraz po

ukończeniu służby wyślizgnie się do domu i pójdzie spać.

Zanim dotarł do centrum dzielnicy handlowej, był już wyczerpany i musiał oprzeć się

o okno wystawy sklepowej Walgreen'a, aby odetchnąć. Pot spływał mu po piecach,

powodując swędzenie, więc po chwili musiał ruszyć znowu, torując sobie za pomocą mięśni

drogę pomiędzy szybami wystaw pełnych budzików, wód toaletowych, cukierków, tamponów

higienicznych, piór wiecznych i kieszonkowych i latarek mieniących się wszystkimi kolorami

na witrynach dwa razy wyższych od niego. Okazało się, że musi dotrzeć do źródła huku, które

znajdowało się na środku małej alkowy tworzącej wejście do drogerii. Stało tam żółto -

niebieskie, szklano stalowe urządzenie, buchające prażoną kukurydzą do kotła z masłem i

solą. Enoch podszedł do niego z portmonetką w ręku, odliczając pieniądze. Była to podłużna,

szara sakiewka ściągnięta u góry sznurkiem, ta sama, którą ukradł swojemu ojcu i zachował

jako jedyną rzecz, która mu po nim została, i której (oprócz niego samego) dotykał jego tata.

Wybrał dwie pięciocentówki i podał je obsługującemu maszynę blademu chłopcu w białym

fartuchu. Chłopiec pomieszał w przyrządach i napełnił papierową torebkę kukurydzą, nic

spuszczając oka z portmonetki Enocha. Kiedy indziej Enoch próbowałby się z nim

zaprzyjaźnić, ale tego dnia był zbyt zajęty, żeby go nawet zauważyć. Wziął torebkę z

background image

kukurydzą i zaczął wpychać sakiewkę tam, skąd ją wyjął. Oczy chłopca powędrowały za nią

aż na skraj kieszeni.

- Wygląda to na pęcherz świni - zauważył z zazdrością.

- Muszę już iść - mruknął Enoch i wszedł szybko do sklepu. W roztargnieniu doszedł

aż do najdalszych półek, jakby chciał się pokazać każdemu, kto mógłby go szukać. Zatrzymał

się przed budką z wodą sodową i zastanawiał się, czy ma usiąść i coś zjeść. Lada budki wyło-

ż

ona była różowo - zielonym marrnurkowym linoleum, a za nią stała przepasana różowym

fartuchem rudowłosa kelnerka w uniformie koloru cytryny. Jej zielone oczy osadzone w

różowej twarzy przypominały wiszący za nią obrazek przedstawiający cytrynowo - wiśniową

niespodziankę, specjalność tego dnia za dziesięć centów. Stanęła twarzą w twarz z Enochem,

podczas gdy on patrzył na informację nad jej głową. Po chwili oparła klatkę piersiową na

ladzie, splotła na niej ręce i czekała. Enoch nie mógł się zdecydować, na które z kilku dań ma

ochotę, aż w końcu kelnerka zakończyła jego rozterki, wkładając jedną rękę pod ladę i

wyciągając stamtąd cytrynowo - wiśniową niespodziankę.

- Jest w porządku - powiedziała. - Przyrządziłam ją dziś rano po śniadaniu.

- Coś mi się dzisiaj ma przydarzyć - powiedział Enoch.

- Mówię ci, że jest w porządku. Przyrządziłam ją dzisiaj.

- Widziałem ją dzisiaj, kiedy się obudziłem - powiedział natchnionym, jasnowidzącym

głosem.

- Boże - powiedziała i wyrwała mu ją sprzed nosa. Odwróciła się i zaczęła się krzątać

nerwowo. Po chwili postawiła przed nim z rozmachem następną, taką samą, ale tym razem

ś

wieżą.

- Muszę już iść - powiedział Enoch i wybiegł. Kiedy przechodził koło budki z

kukurydzą, czuł, jak czyjeś spojrzenie przylgnęło do jego kieszeni, ale nie zatrzymał się. Nie

chcę tego zrobić, mówił do siebie. Cokolwiek to ma być, nie chcę tego zrobić. Idę do domu.

To będzie coś, czego nie chcę zrobić. Nie mam żadnego interesu w tym, żeby to zrobić.

Przypomniał sobie, jak musiał wydać wszystkie pieniądze na zasłony i złotą farbę, kiedy mógł

sobie za nie kupić koszulę i fosforyzujący krawat. To będzie niezgodne z prawem, pomyślał.

To zawsze jest niezgodne z prawem. Nie mam zamiaru tego robić - powtórzył i zatrzymał się.

Stanął przed kinem, gdzie rzucała się w oczy ogromna ilustracja potwora, który wpychał

młodą damę do wielkiego pieca.

Nie idę na ten film, zdecydował, spoglądając nerwowo na plakat. Idę do domu. Nie

mam zamiaru czekać na jakiś seans filmowy. Nie mam pieniędzy na bilet, pomyślał,

wyjmując znów portmonetkę. Nawet nie mam zamiaru liczyć tych drobniaków.

background image

Nie masz tu nawet czterdziestu trzech centów, pomyślał. To nawet nie wystarczy. Na

wywieszce było napisane, że cena biletu dla dorosłych wynosi czterdzieści pięć centów, a na

balkon trzydzieści pięć. Nie mam zamiaru siedzieć na żadnym balkonie, mówił do siebie, ku-

pując bilet za trzydzieści pięć centów.

Nie wchodzę, pomyślał.

Otworzyły się przed nim jedne, a potem drugie drzwi i zorientował się, że wchodzi do

długiego, czerwonego foyer, a potem idzie w górę ciemniejszym tunelem. Po chwili był już

na balkonie, poruszając się po omacku między krzesłami, jak Jonasz uwięziony w ogromnym

i ciemnym żołądku. Nie mam zamiaru na to patrzeć, myślał ze złością. Nie podobały mu się

ż

adne inne filmy oprócz kolorowych musicali.

Pierwszy był o uczonym imieniem Oko, który dokonywał zdalnie sterowanych

operacji. Można było obudzić się pewnego razu, znaleźć rozcięcie na swojej klatce

piersiowej, głowie, czy brzuchu i stwierdzić, że brakuje czegoś, bez czego nie można żyć.

Enoch nasunął sobie kapelusz głęboko na czoło i podciągnął kolana tak, aby zasłaniały mu

twarz. Tylko jego oczy patrzyły w ekran. Film trwał godzinę.

Drugi był o życiu w więzieniu na Diabelskiej Wyspie. W pewnej chwili Enoch musiał

chwycić za oparcie swojego fotela, aby nie wypaść przez znajdującą się tuż przed nim poręcz

balkonu.

Trzeci miał tytuł Lonnie znów wraca do domu. Opowiadał o pawianie Lonniem, który

uratował sympatyczne dzieci z płonącego sierocińca. Enoch ciągle miał nadzieję, że Lonnie

się spali, ale po nim nie było nawet widać, że jest mu gorąco. Na koniec ładna dziewczyna

dała mu medal. Tego już Enoch nie mógł znieść. Zanurkował w przejście, przebiegł przez

dwa górne tunele i wypadł pędem z czerwonego foyer na ulicę. Jak tylko zderzył się z

podmuchem świeżego powietrza, upadł.

Kiedy oprzytomniał, siedział oparty o ścianę budynku kina i nie myślał już o tym, aby

uciec od swoich obowiązków. Była noc i miał uczucie, że wiedza, której nie mógł uniknąć,

została mu już prawie objawiona. Oparł się o ścianę i siedział tak, zupełnie zrezygnowany,

przez około dwadzieścia minut, a potem wstał i zaczął iść ulicą, jakby prowadzony przez

jakąś cichą melodię lub gwizd, którym przywołuje się psy. Minął dwa budynki, zatrzymał się,

i spojrzał na drugą stronę ulicy. Tam, dokładnie naprzeciwko niego, stał wysoki samochód w

szczurzym kolorze, a z przodu, na masce spoczywała ciemna postać w kapeluszu, który

nadawał jej srogi wygląd. Ręce tego człowieka przesuwały się w dół i w górę. Miał szczupłe,

ruchliwe dłonie prawie tak blade jak kapelusz.

background image

- Hazel Motes! - szepnął Enoch i serce zaczęło mu się szamotać jak oszalały dzwon.

Na chodniku koło samochodu stała grupka ludzi. Enoch nie wiedział, że co wieczór na

ulicach Hazel Motes głosi swoją nową religię. Nie widział go od dnia, kiedy pokazał mu

wysuszonego człowieka w szklanej gablocie w parku.

- Gdybyście byli zbawieni - krzyczał Hazel Motes - obchodziłoby was wasze

zbawienie, ale was to nie obchodzi! Spójrzcie w głąb siebie i zobaczcie, czy nie wolicie nie

być zbawieni niż być zbawieni. Nie ma spokoju dla pragnących zbawienia! - krzyczał. - A ja

głoszę pokój, głoszę Kościół Bez Chrystusa, kościół pokoju i zadowolenia!

Dwoje czy troje z tych, którzy zatrzymali się przy samochodzie, rozeszło się w różne

strony.

- Idźcie! - krzyknął Hazel Motes. - No dalej, idźcie sobie! Prawda nic dla was nie

znaczy! Słuchajcie - powiedział, zwracając się do pozostałych - prawda nie ma dla was

znaczenia. Gdyby Jezus was zbawił, co by to zmieniło? Nic by wam to nie pomogło. Wasze

twarze nie drgnęłyby ani trochę. Nawet jeżeli stały tam trzy krzyże, a on wisiał na tym

pośrodku, to nie znaczy on dla mnie i dla was więcej niż pozostali dwaj. Posłuchajcie. Potrze-

bujecie czegoś, co zajęłoby miejsce Jezusa, czegoś, co mówiłoby prostym językiem. Kościół

Bez Chrystusa nie ma Jezusa, ale go potrzebuje! Potrzebuje nowego Jezusa! Takiego, który

byłby w pełni człowiekiem i nie marnowałby swojej krwi, takiego, który różni się od innych

łudzi, na którego moglibyście patrzeć. Dajcie mi takiego Jezusa, wy, ludzie. Dajcie mi takiego

nowego Jezusa, a zobaczycie, jak daleko Kościół Bez Chrystusa może zajść!

Jeden z obserwujących odszedł i zostało jeszcze tylko dwoje ludzi. Enoch stał jak

sparaliżowany na środku ulicy.

- Pokażcie mi, gdzie on jest! - krzyczał Hazel Motes. - A ja ustanowię go w Kościele

Bez Chrystusa i wtedy ujrzycie prawdę! Wtedy przekonacie się raz na zawsze, że nie

zostaliście zbawieni. Niech ktoś da mi tego nowego Jezusa, abyśmy wszyscy zostali zbawieni

poprzez sam jego widok!

Enoch zaczął bezgłośnie krzyczeć. Krzyczał tak przez pełną minutę, podczas gdy

Hazel Motes mówił dalej.

- Spójrzcie na mnie! - wolał ochrypłym głosem. - Macie przed sobą spokojnego

człowieka! Spokojnego, ponieważ moja krew mnie uwolniła. Posłuchajcie waszej krwi,

przyjdźcie do Kościoła Bez Chrystusa, a może ktoś przyniesie nam nowego Jezusa i

zostaniemy zbawieni poprzez sam jego widok!

Z ust Enocha wydobył się niezrozumiały dźwięk. Próbował zawyć, ale krew go

powstrzymała.

background image

- Słuchaj, mam go! - szepnął. - To znaczy mogę go mieć! Wiesz! Tego! Co ci

pokazywałem. Już go widziałaś!

Jego krew przypomniała mu, że kiedy ostatnim razem widział Haze'a Motesa, ten

uderzył go w głowę kamieniem. A on nie wiedział nawet jeszcze, jak wykradnie to ze

szklanej gabloty. Wiedział tylko, że ma już przygotowane miejsce w pokoju, aby to

przechować, zanim Haze będzie gotowy to zabrać. Jego krew zasugerowała mu, żeby to

zostawił jako niespodziankę dla Haze'a. Zaczął się wycofywać. Przeszedł tyłem przez ulicę,

przez kawałek chodnika, przez następną ulicę i taksówka musiała ostro zahamować, aby go

nie potrącić. Kierowca wystawił głowę przez okno i zapytał, jak to możliwe, że sobie tak

dobrze radzi, kiedy Bóg stworzył go, składając ze sobą dwa tyły, zamiast normalnie dodać tył

do przodu.

Enoch był zbyt zajęty, żeby o tym pomyśleć.

- Muszę już iść - mruknął i odszedł w pośpiechu.

Rozdział IX

Drzwi do pokoju Hawksa były zawsze zaryglowane i kiedykolwiek Haze w nie

zapukał, co robił dwa lub trzy razy na dzień, ewangelista wysyłał do niego swoją córkę i

znów zamykał je na zamek. Drażniło go to, że Haze zagląda do jego pokoju, wymyślając

różne preteksty po to tylko, aby spojrzeć w jego twarz; a on był często pijany i nie chciał

zostać zdemaskowany.

Haze nie rozumiał, dlaczego pastor nie zaprasza go do środka i nie zachowuje się, jak

przystoi pastorowi, kiedy widzi straconą duszę. W dalszym ciągu próbował dostać się do

pokoju i spojrzeć na jego twarz. Okno, do którego mógł dosięgnąć, było cały czas zamknięte,

zasłonka zaciągnięta. Chciałby zajrzeć, jeżeli by to było możliwe, za ciemne okulary.

Za każdym razem, gdy pukał do ich pokoju, wychodziła dziewczyna a drzwi

zatrzaskiwały się za nią na zasuwę; potem nie mógł się jej pozbyć. Szła za nim do

samochodu, wchodziła do środka i siadała. Porzucił pomysł uwiedzenia jej i próbował się

bronić. Nie mieszkał jeszcze tygodnia w tym domu, gdy pewnej nocy, kiedy leżał już w

łóżku, zjawiła się w jego pokoju. Ubrana była w koszulę nocną, która zwisała z jej wąskich

ramion i ciągnęła się za nią po podłodze, a w ręce trzymała szklankę z palącą się świecą. Haze

background image

obudził się dopiero, jak weszła mu do łóżka. Kiedy otworzył oczy i ją zobaczył, natychmiast

wyskoczył spod kołdry na środek pokoju.

- Czego chcesz? - zapytał.

Nie powiedziała nic i tylko uśmiechnęła się szerzej w świetle świecy. Stał przez

chwilę groźnie na nią spoglądając, a potem chwycił krzesło i podniósł je w górę, jakby chciał

nim w nią rzucić. Ociągała się tylko przez ułamek sekundy. Drzwi od jego pokoju nie

zamykały się, więc podstawił krzesło pod klamkę, zanim wrócił do łóżka.

- Słuchaj - powiedziała, kiedy wróciła do swojego pokoju. - Wszystko na nic. Mało co

we mnie nie rzucił krzesłem.

- Wyjeżdżam stąd za kilka dni - odparł Hawks. - Lepiej się postaraj, jeżeli chcesz mieć

co jeść, jak wyjadę.

Był pijany, ale mówił poważnie.

Nic nie szło tak, jak Haze tego oczekiwał. Każdy wieczór spędzał na kazaniach, ale

członkiem Kościoła Bez Chrystusa była ciągle tylko jedna osoba: on sam. Chciał szybko

zebrać dużą liczbę wiernych, aby zrobić wrażenie na ślepcu, ale nikt za nim nie poszedł.

Pojawił się ktoś, kogo mógłby nazwać wiernym, ale było to właściwie nieporozumienie.

Pewien szesnastoletni chłopiec chciał, żeby ktoś z nim poszedł do burdelu, ponieważ nigdy

tam nie był. Wiedział, gdzie znajduje się to miejsce, ale nie chciał tam iść bez osoby z

pewnym doświadczeniem i kiedy zobaczył Haze'a, kręcił się w pobliżu, aż tamten skończył

kazanie i poprosił go, żeby z nim poszedł. Było to jednak nieporozumienie, bo kiedy już

stamtąd wyszli i Haze poprosił go, aby został członkiem Kościoła Bez Chrystusa lub nawet

kimś więcej, uczniem i apostołem, chłopiec powiedział, że przykro mu, ale nie może zostać

członkiem tego kościoła, ponieważ jest upadłym katolikiem. Powiedział, że to, co właśnie

zrobili, jest grzechem śmiertelnym i jeśliby umarli nie żałując za to, cierpieliby wieczną karę i

nigdy nie zobaczyliby Boga. Haze nie bawił się w burdelu tak dobrze jak chłopiec i

zmarnował tylko pół wieczoru. Wykrzyknął, że nie istnieje nic takiego jak grzech, czy Sąd,

ale chłopiec tylko potrząsnął głową i zapytał, czy chciałby pójść tam jeszcze raz następnego

wieczoru.

Gdyby Haze wierzył w modlitwę, modliłby się o ucznia, ale nie wierzył, więc mógł

tylko bardzo się tym martwić. Dwa dni po tym spotkaniu, pojawił się pierwszy uczeń.

Tego wieczoru Haze przemawiał przed czterema różnymi kinami i za każdym razem,

kiedy spoglądał w górę, widział tę samą, dużą twarz, która się do niego uśmiechała.

Mężczyzna, do którego należała, był pulchnawy i miał kręcone blond włosy i modne baczki.

Ubrany był w czarny garnitur ze srebrnym paskiem i biały kapelusz z szerokim rondem

background image

zsuniętym na tył głowy, a na nogach miał dobrze dopasowane, czarne buty z czubkami. Nie

nosił skarpetek. Wyglądał jak były pastor, który został kowbojem, lub jak były kowboj, który

został właścicielem zakładu pogrzebowego. Nie był przystojny, ale pod jego uśmiechem kryła

się uczciwość, która pasowała do jego twarzy jak garnitur sztucznych zębów.

Za każdym razem, kiedy Haze patrzył w jego stronę, człowiek ten mrugał do niego.

Kiedy przemawiał przed ostatnim kinem, oprócz tego człowieka słuchało go troje

ludzi.

- Czy was, ludzie, obchodzi prawda? - zapytał. - Jedyną drogą do prawdy jest

bluźnierstwo, ale czy was to w ogóle obchodzi? Czy zwrócicie uwagę na to, o czym mówię,

czy po prostu odejdziecie jak wszyscy?

Stali przed nim dwaj mężczyźni i kobieta z małym dzieckiem o twarzy kota, które

rozpierało się na jej ramieniu. Patrzyła na Haze'a, jakby był sprzedawcą na jarmarcznym

straganie.

- No, chodźmy - powiedziała. - Skończył, idziemy.

Odwróciła się i dwóch mężczyzn podążyło za nią.

- Idźcie sobie - powiedział Haze - ale pamiętajcie, że prawda nie czai się za każdym

rogiem ulicy.

Człowiek, który za nim szedł, wyciągnął szybko rękę i mrugając do Haze'a, pociągnął

go za nogawkę spodni.

- Chodźcie tutaj, ludzie - powiedział. - Chcę wam wszystko o sobie powiedzieć.

Kobieta odwróciła się, a on się do niej uśmiechnął, jakby od początku uderzyła go jej

uroda. Miała kwadratową, czerwoną twarz, a jej włosy były świeżo ufryzowane.

- Szkoda, że nie mam ze sobą swojej gitary - powiedział mężczyzna. - Bo jakoś lepiej

mi mówić słodkie słowa pod muzykę niż normalnie. A kiedy się mówi o Jezusie, to potrzeba

trochę muzyki, prawda, przyjaciele? Popatrzył na dwóch mężczyzn, jakby odwoływał się do

dobrego wrażenia, które ukazało się na ich twarzach. Mieli na sobie brązowe filcowe

kapelusze i czarne miejskie garnitury. Wyglądali jak starszy i młodszy brat.

- Słuchajcie, przyjaciele - powiedział uczeń poufale. - Dwa miesiące temu, zanim

spotkałem tego tu Proroka, pomyślelibyście o mnie, że to nie ten sam człowiek. Nie miałem

na świecie ani jednego przyjaciela. Czy wiecie jak to jest, kiedy się nie ma na świecie

przyjaciela?

- Najgorzej to mieć takiego, co ci włoży nóż w plecy, kiedy nie patrzysz - powiedział

starszy mężczyzna, ledwo otwierając usta.

background image

- Przyjacielu, z twoich ust padły mądre słowa - odpowiedział mężczyzna. - Gdybyśmy

mieli czas, chciałbym, abyś to powtórzył, aby każdy mógł to usłyszeć, tak jak ja to słyszałem.

Seans się skończył i pojawiało się coraz więcej ludzi.

- Przyjaciele, wiem, że wszystkich was interesuje ten oto Prorok - mówił, wskazując

na Haze'a, który opierał się o maskę samochodu. - Jeżeli dacie mi tylko czas, powiem wam,

co on i jego prawdy dla mnie znaczą. Nie tłoczcie się, bo jeżeli będzie trzeba, to pozostanę tu

przez cały wieczór, żeby wam o wszystkim powiedzieć.

Haze stał w miejscu bez ruchu z głową lekko wysuniętą do przodu, jakby nie był

pewny, czy dobrze słyszy.

- Przyjaciele - powiedział mężczyzna. - Pozwólcie, że się przedstawię. Nazywam się

Onnie Jay Holy i mówię wam to, żebyście mogli sprawdzić i przekonać się, że nie kłamię.

Jestem pastorem i nie zależy mi na tym, żebyście o tym wiedzieli, ale nie chcę, żebyście wie-

rzyli w coś, czego nie czujecie w swoich sercach. Wy, co tam podchodzicie z tyłu,

przepchnijcie się tutaj, żebyście dobrze słyszeli - powiedział. - Ja nic nie sprzedaję, ja czymś

obdzielam!

Coraz więcej ludzi zatrzymywało się przy nim.

- Przyjaciele - ciągnął. - Patrząc na mnie dwa miesiące temu nie pomyślelibyście, że to

ten sam człowiek. Nie miałem na świecie ani jednego przyjaciela. Czy wiecie, jak to jest,

kiedy się nie ma na świecie ani jednego przyjaciela?

- Najgorzej to mieć takiego, co ci włoży... - odezwał się ktoś głośno.

- Słuchajcie - mówił Onnie Jay Holy. - Nie mieć przyjaciela na świecie to

najnędzniejsza i najsmutniejsza rzecz, jaka może się przydarzyć kobiecie lub mężczyźnie! I

tak było ze mną. Byłem gotowy się powiesić lub popaść w zupełną rozpacz. Nawet moja

własna droga matka nie kochała mnie i to nie dlatego, że nie miałem w sobie słodyczy, ale

dlatego, że nigdy nie wiedziałem, jak okazać naturalną słodycz, która we mnie była. Każdy,

kto przybywa na ziemię - powiedział wyciągając ramiona - rodzi się pełen słodyczy i miłości.

Małe dziecko kocha wszystkich, przyjaciele, a jego naturą jest słodycz, dopóki coś się nie

wydarzy. Przyjaciele, nie muszę tego mówić ludziom takim jak wy, którzy potrafią sami

myśleć. Kiedy to małe dziecko rośnie, nie okazuje już tak swojej słodyczy, nadchodzą troski i

kłopoty, które go męczą i cała słodycz chowa się do wewnątrz. Potem, przyjaciele, staje się

ono biedne, samotne i chore i mówi: „Gdzie podziała się cała moja słodycz?. Gdzie są

przyjaciele, którzy mnie kochali?”. I cały czas ta mała zwinięta róża słodyczy jest w jego

wnętrzu, żaden płatek nie opada, a na zewnątrz jest tylko marna samotność. Być może,

background image

przyjaciele, będzie chciał odebrać życie sobie, wam, lub mnie albo pogrążyć się w zupełnej

rozpaczy.

Mówił smutnym, nosowym głosem, ale przez cały czas się uśmiechał, żeby im

pokazać, że przeszedł już przez to, o czym mówił i wydobył się na powierzchnię.

- Tak było ze mną, przyjaciele. Wiem, o czym mówię - powiedział i założył ręce na

piersi. - Ale przez cały czas, kiedy byłem gotowy powiesić się lub pogrążyć w zupełnej

rozpaczy, nosiłem w sobie tę słodycz, jak wszyscy i potrzeba mi tylko było czegoś, co ją

ujawni. Potrzebowałem tylko trochę pomocy, przyjaciele. Potem spotkałem tego oto Proroka -

powiedział, wskazując na siedzącego na masce samochodu Haze'a. - To było dwa miesiące

temu, ludzie, kiedy usłyszałem, jak chce mi pomóc, jak głosi Kościół Chrystusa Bez

Chrystusa, kościół, który ma zyskać nowego Jezusa, aby pomóc mi wydobyć na światło

dzienne moją słodką naturę, gdzie każdy będzie mógł się nią cieszyć. To było dwa miesiące

temu, przyjaciele, a teraz nie poznalibyście we mnie tego samego człowieka. Kocham was

wszystkich, ludzie, i chcę, abyście posłuchali jego i mnie, i przyłączyli się do naszego

kościoła, Świętego Kościoła Chrystusa Bez Chrystusa, nowego kościoła z nowym Jezusem i

wtedy wszyscy otrzymacie pomoc, tak jak ja!

Haze wychylił się do przodu.

- Ten człowiek to oszust - powiedział. - Nie widziałem go nigdy wcześniej. Nie

głosiłem tego kościoła dwa miesiące temu i nie nazywa się on Świętym Kościołem Chrystusa

Bez Chrystusa!

Mężczyzna zignorował go i inni też nie zwrócili na niego uwagi. Pozostało przy nim

dziesięciu lub dwunastu ludzi.

- Przyjaciele - powiedział Onnie Jay Holy. - Jestem ogromnie zadowolony, że

spotykam was teraz, a nie dwa miesiące temu, bo wtedy nie mógłbym świadczyć o tym

nowym kościele i tym oto Proroku. Gdybym miał przy sobie gitarę, potrafiłbym to wszystko

lepiej powiedzieć, ale będę musiał zrobić wszystko, co mogę, bez niej.

Miał zwycięski uśmiech na twarzy i widać było, że nie uważa, iż jest znacznie lepszy

od kogokolwiek, choć jednak był.

- Więc chcę tylko wam, ludzie, dać nowe powody, dla których możecie zaufać temu

kościołowi - powiedział. - Po pierwsze, przyjaciele, możecie polegać na tym, że nie ma on nic

wspólnego z czymś obcym. Nie musicie wierzyć w nic, czego nie rozumiecie i nie po-

chwalacie. Jeżeli czegoś nie rozumiecie, to nie jest to prawdą i to jest najważniejsze w tym

kościele. Nie ma jokerów w tej talii.

Haze pochylił się w przód.

background image

- Bluźnierstwo jest drogą do prawdy - powiedział. - I nie ma innej drogi, czy to

rozumiecie, czy nie!

- Teraz, przyjaciele - powiedział Onnie Jay - chcę wam wyjawić drugi powód, dla

którego możecie absolutnie zaufać temu kościołowi. Oparty jest on na Biblii. Tak jest! Oparty

jest na waszej własnej interpretacji Biblii, przyjaciele. Możecie siedzieć w domu i inter-

pretować sobie sami Biblię, tak jak serce wam mówi, że powinna być interpretowana. Tak

powinno właśnie być, tak zrobiłby Jezus. Och, jaka szkoda, że nie mam ze sobą gitary -

poskarżył się.

- Ten człowiek jest kłamcą - powiedział Haze. - Nigdy wcześniej go nie widziałem,

nigdy...

- To powinno was przekonać, przyjaciele - ciągnął Onnie Jay Holy. - Ale podam wam

jeszcze jeden powód, tylko po to, żeby wam pokazać, że potrafię. Ten kościół jest

nowoczesny! Kiedy wstąpicie do niego, możecie być pewni, że nie będzie niczego i nikogo,

kto byłby bardziej do przodu niż wy, nikt nie będzie wiedział niczego, czego wy już byście

nie wiedzieli, wszystkie karty są na stole, przyjaciele, i to jest fakt!

Na twarzy Haze'a ocienionej białym kapeluszem zaczęła malować się wściekłość.

Kiedy właśnie miał otworzyć usta, Onnie Jay Holy wskazał ze zdziwieniem na dziecko w

niebieskim berecie przerzucone bezwładnie przez ramię kobiety.

- Ach, tam jest małe dziecko - powiedział - mała wiązka bezbronnej słodyczy. Jestem

przekonany, ludzie, że nie pozwolicie, aby to maleństwo urosło i żeby mu wtłoczono całą

słodycz do środka, podczas gdy mogłaby ona pozostać na zewnątrz i zdobywać mu przyjaciół

i miłość. Dlatego chcę, żebyście wszyscy przyłączyli się do Świętego Kościoła Chrystusa Bez

Chrystusa. Będzie to was kosztować dolara, ale czym jest dolar? Kilkadziesiąt centów! To

niedużo, aby zapłacić za otworzenie w was tej małej róży słodyczy!

- Słuchajcie! - krzyknął Haze. - Nie musicie płacić, aby poznać prawdę! Nie możecie

jej poznać za pieniądze!

- Słyszycie, co mówi Prorok, przyjaciele? - powiedział Onnie Jay Holy. - Dolar to

nieduża suma. śadna suma nie jest zbyt duża, by poznać prawdę. Teraz chcę, żeby każdy z

was, ludzie, kto chce korzystać z tego kościoła, podpisał się w małym notesie, który mam w

kieszeni, dał mi osobiście dolara i pozwolił, abym uścisnął mu rękę!

Haze ześlizgnął się z maski samochodu, wsiadł do niego i zatrzasnął drzwi.

- Ej, poczekaj! Poczekaj! - krzyknął Onnie Jay Holy. - Nie mam jeszcze nazwiska

ż

adnego z moich nowych przyjaciół!

background image

Kiedy zapadała noc, essex Haze'a miał tendencję do figli. Jechał do przodu jakieś

sześć cali, a potem cofał się cztery w tył. Gdyby nie zrobił teraz tego kilka razy, Haze'a już by

tu nie było. Zamiast tego musiał chwycić kierownicę obiema rękami, aby nie wypaść przez

przednią lub tylną szybę. Samochód uspokoił się na kilka sekund, przejechał około

dwudziestu stóp do przodu i zaczął znowu swoje figle.

Twarz Onnie'go Jay Holy'ego wykazywała ogromne napięcie. Przyłożył do

:

niej rękę,

jakby tylko w ten sposób mógł utrzymać na niej uśmiech.

- Muszę teraz już iść, przyjaciele, ale będę w tym samym miejscu jutro wieczorem.

Muszę teraz złapać Proroka - powiedział szybko i odbiegł w chwili, gdy essex zaczął się

znów posuwać do przodu. Nie dogoniłby Haze'a, gdyby samochód się nie zatrzymał, zanim

nie przejechał następnych dziesięciu stóp.

Wskoczył na stopień samochodu, zdołał otworzyć drzwi i dysząc, klapnął na siedzenie

obok Haze'a.

- Przyjacielu - powiedział - właśnie straciliśmy dziesięć dolarów. Co się tak spieszysz?

Jego twarz wskazywała na to, że przeżywał pewien rodzaj autentycznego bólu,

chociaż patrzył na Haze'a z uśmiechem, w którym obnażał wszystkie górne zęby i czubki

dolnych.

Haze odwrócił głowę i popatrzył na niego wystarczająco długo, aby dostrzec uśmiech,

zanim jego gość nie został rzucony na przednią szybę. Potem essex zaczął jechać gładko.

Onnie Jay wyjął lawendową chusteczkę i trzymał ją przez pewien czas przy ustach. Kiedy ją

odsunął, uśmiech powrócił na jego twarz.

- Przyjacielu - powiedział - ty i ja razem musimy się do tego zabrać. Kiedy pierwszy

raz zobaczyłem, jak otwierasz usta, powiedziałem sobie: „Oto jest wielki człowiek z wielkimi

ideami”.

Haze nie odwracał głowy.

Onnie Jay wziął głęboki oddech.

- No, a wiesz kogo mi przypomniałeś, jak cię pierwszy raz zobaczyłem? - zapytał. -

Jezusa Chrystusa i Abrahama Lincolna, przyjacielu - powiedział po chwili milczenia.

Twarz Haze'a nagle nabrzmiała wściekłością. Jej rysy całkowicie się zatarły.

- Nie masz racji - powiedział ledwo słyszalnym głosem.

- Przyjacielu, jak możesz tak mówić? - zapytał Onnie Jay. - Przecież przez trzy lata

miałem w radiu program, który dawał prawdziwie religijne doznania całym rodzinom. Nigdy

go nie słuchałeś? Nazywał się Soulsease, kwadrans Nastroju, Melodii i Umysłowości. Jestem

prawdziwym pastorem, przyjacielu.

background image

Haze zatrzymał essexa.

- Wysiadaj - powiedział.

- Dlaczego, przyjacielu? Nie powinieneś mówić takich rzeczy! To absolutna prawda,

ż

e jestem pastorem i gwiazdą radiową.

- Wysiadaj - powiedział Haze, sięgając przez niego ręką i otwierając drzwi.

- Nigdy bym nie pomyślał, że potraktujesz w ten sposób przyjaciela. Chciałem cię

tylko zapytać o tego nowego Jezusa.

- Wysiadaj - powiedział Haze i zaczął go popychać do drzwi. Wypchnął go na brzeg

siedzenia, aż w końcu Onnie Joy wypadł przez drzwi na ulicę.

- Nigdy bym nie pomyślał, że przyjaciel może mnie tak potraktować - poskarżył się.

Hazel kopnięciem strącił jego nogę ze stopnia samochodu i znów zamknął drzwi.

Próbował uruchomić wóz, naciskając na rozrusznik, ale bezskutecznie. Gdzieś pod nim

rozległ się dźwięk, który brzmiał, jakby ktoś płukał sobie gardło nie używając wody. Onnie

Jay podniósł się z chodnika i stanął przy oknie.

- Gdybyś mi tylko powiedział, gdzie jest ten nowy Jezus, o którym wspominałeś -

zaczął.

Haze spróbował jeszcze kilka razy, ale nic to nie pomogło.

- Wyciągnij zawór - doradził Onnie Jay, wchodząc na stopień samochodu.

- Nie ma tam zaworu - warknął Haze.

- Może się zalał - powiedział Onnie Jay. - Skoro stoimy, to możemy ze sobą

porozmawiać o Świętym Kościele Chrystusa Bez Chrystusa.

- Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa - powiedział Haze. - Nie mam ochoty dłużej

na ciebie patrzeć.

- Nic to nie zmieni, kiedy dodasz jeszcze jednego Chrystusa do nazwy, jeżeli nie

zmienisz znaczenia, przyjacielu - powiedział Jay zranionym tonem. - Powinieneś mnie

słuchać, bo nie jestem amatorem. Jestem kimś w rodzaju artysty. Jeżeli chcesz gdzieś dojść w

religii, musisz dbać o to, aby była ona słodka. Masz dobre idee, ale potrzebujesz artysty, żeby

z tobą pracował.

Haze wbił nogę w gaz i potem w rozrusznik i znowu w gaz, lecz to nie pomogło. Ulica

była praktycznie pusta.

- Razem możemy popchnąć go na krawężnik - zaproponował Onnie Jay.

- Nie prosiłem cię o pomoc - powiedział Haze.

background image

- Wiesz, przyjacielu, naprawdę chciałbym zobaczyć tego nowego Jezusa - powiedział

Onnie Jay. - Nigdy nie słyszałem wcześniej idei, co by tak przyciągała, jak ta. Potrzeba jej

tylko trochę reklamy.

Haze próbował zapalić silnik, naciskając z całych sił na kierownicę, ale to nie

pomogło. Wysiadł, podszedł od tyłu i zaczął spychać samochód na krawężnik. Onnie Jay

stanął przy nim i pomógł mu pchać.

- Myślałem już wcześniej o takiej idei, o nowym Jezusie - zauważył. - Takim, co by

był bardziej współczesny. Gdzie go trzymasz, przyjacielu? - zapytał. - Czy jest to ktoś, z kim

widujesz się codziennie? Naprawdę chciałbym go spotkać i posłuchać trochę jego prawd.

Wepchnęli samochód na parking. Nie dało się go zamknąć, a Haze bał się, że jeśli go

zostawi na całą noc tak daleko od miejsca, gdzie mieszkał, ktoś może go ukraść. Nie

pozostało mu nic innego, jak tylko w nim spać. Wszedł na tył i zaczął spuszczać zasłonki z

frędzlami. Onnie Jay miał już głowę w samochodzie.

- Nie musisz się bać, że gdybym zobaczył nowego Jezusa, odsunąłbym cię od tego

interesu - powiedział. - No, przyjacielu, znaczyłoby to po prostu bardzo dużo dla mojego

ducha.

Haze złożył tylne siedzenie, aby zrobić więcej miejsca i rozłożyć siennik. Trzymał z

tyłu swoją poduszkę i wojskowy koc, a na półce pod tylnym owalnym oknem miał blaszaną

kuchenkę i dzbanek na kawę.

- Przyjacielu, mógłbym ci nawet zaoferować jakąś niewielką sumę, żeby go zobaczyć

- zaproponował Onnie Jay.

- Posłuchaj - odpowiedział Haze - zjeżdżaj stąd. Mam już dość twojego widoku. Nie

ma nic takiego jak nowy Jezus. To tylko pretekst, aby coś wyjaśnić.

Uśmiech zniknął z twarzy Onnie Jay'a.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał.

- śe nie ma takiej rzeczy ani osoby. To był tylko pretekst, żeby o czymś powiedzieć -

powtórzył i położył rękę na klamce. Zaczął zamykać drzwi, nie zważając na to, że ciągle

tkwiła w nich głowa Onnie Jay'a. - Nic takiego nie istnieje! - krzyknął.

- Na tym polega kłopot z wami, intelektualistami - mruknął Onnie Jay. - Nigdy nie ma

nic za tym, o czym mówicie.

- Zabieraj głowę z mojego samochodu, Holy - . powiedział Haze.

- Nazywam się Hoover Shoats - burknął człowiek z głową w drzwiach. - Od razu jak

cię zobaczyłem, wiedziałem, że jesteś zwykłym dziwakiem.

background image

Haze otworzył drzwi na tyle szeroko, aby móc je zatrzasnąć. Hoover Shoats zdążył

wyciągnąć głowę, ale pozostał w nich jego kciuk. Rozległo się wycie, które rozdarłoby

prawie każde serce. Haze otworzył drzwi, aby mógł wyjąć z nich palec i zatrzasnął je znowu.

Zaciągnął przednie zasłony i położył się na kocu wojskowym z tyłu samochodu. Na zewnątrz

Hoover Shoats podskakiwał na chodniku i wył. Kiedy wycie ustało, Haze usłyszał zbliżające

się kroki, a potem wzburzony głos, który powiedział do niego przez blachę:

- Uważaj przyjacielu. Wysadzę cię z tego interesu. Mogę mieć własnego nowego

Jezusa i mogę mieć proroków na pęczki, słyszysz? Słyszysz mnie, przyjacielu? - rozległ się

ochrypły głos.

Haze nie odpowiedział.

- Tak, będę tam jutro wieczorem ze swoim kazaniem. Potrzebujesz trochę konkurencji

- mówił głos. - Słyszysz mnie, przyjacielu?

Haze podniósł się, przechylił przez przednie siedzenie i uderzył w klakson essexa.

Rozległ się dźwięk podobny do beczenia kozy zmieszanego z odgłosem piły elektrycznej.

Hoover Shoats odskoczył, jakby przeszył go ładunek elektryczności.

- W porządku, przyjacielu, jeszcze o mnie usłyszysz - powiedział, stojąc około

piętnastu stóp dalej i drżąc, po czym odwrócił się i odszedł cichą ulicą.

Haze leżał jakąś godzinę w samochodzie, kiedy zaczęły dręczyć go koszmary. Śnił, że

został żywcem pogrzebany. Nie czekał na Sąd, bo nie było Sądu, nie czekał na nie. Jakieś

oczy zaglądały przez owalne tylne okno jego grobowca, niektóre patrzyły z należnym

szacunkiem, jak chłopiec z zoo, a inne tylko po to, żeby zobaczyć to, co było do zobaczenia.

Trzy kobiety z papierowymi workami patrzyły na niego krytycznie, jakby był przedmiotem,

kawałkiem ryby, czy czymś, co można kupić, ale po chwili zniknęły. Człowiek w płóciennym

kapeluszu przyłożył sobie kciuk do nosa i poruszał palcami. Potem zatrzymała się kobieta z

dwoma chłopcami i uśmiechnęła się. Po chwili wypchnęła chłopców z pola widzenia i dała

znak, że wejdzie i dotrzyma mu przez chwilę towarzystwa, ale nie mogła przedostać się przez

szybę i w końcu dała sobie spokój. Przez cały ten czas Hazel chciał się wydostać, ale

ponieważ nie wierzył, że mu się uda, nie ruszył nawet palcem. Ciągle spodziewał się, że w

owalnym oknie pojawi się nagle Hawks, ale ślepiec nie przyszedł.

W końcu otrząsnął się z tego snu i obudził. Sądził, że to już rano, ale była dopiero

północ. Zapalił samochód, wcisnął gaz i essex potoczył się wolno, jak gdyby nigdy nic.

Pojechał z powrotem do domu. Wszedł do środka, ale zamiast pójść na górę do siebie, stanął

w korytarzu, patrząc na drzwi do pokoju ślepca. Podszedł do nich, przyłożył ucho do dziurki

od klucza i gdy usłyszał chrapanie, nacisnął łagodnie na klamkę, ale drzwi nie ustąpiły.

background image

Przyszło mu do głowy, żeby się włamać. Szukał po kieszeniach odpowiedniego narzędzia i

natknął się na mały kawałek drutu, którego czasami używał jako wykałaczki. Korytarz był

słabo oświetlony, ale to mu nie przeszkadzało. Przyklęknął przy dziurce od klucza i wsunął w

nią ostrożnie drut, próbując nie hałasować.

Po którejś kolejnej próbie usłyszał w zamku cichy zgrzyt. Wstał i drżącymi rękami

Otworzył drzwi. Oddychał szybko, serce mu waliło, jakby pokonał biegiem jakąś ogromną

odległość, żeby się tu znaleźć. Stanął tuż za progiem, czekając, aż oczy przywykną do

ciemności, a potem podszedł wolno do żelaznego łóżka. Leżał na nim Hawks. Głowa zwisała

mu nad krawędzią. Haze przykucnął, zapalił zapałkę tuż przy jego twarzy i wtedy tamten

otworzył oczy. Dwie pary oczu patrzyły na siebie tak długo, aż zapałka się wypaliła. Na

twarzy Haze'a zaczęła odbijać się coraz głębsza pustka, przez chwilę przemknął przez nią

jakiś cień, ale zaraz zniknął.

- Teraz możesz już wyjść. Teraz już możesz dać mi spokój - powiedział Hawks

szorstkim, ochrypłym głosem i pchnął swoją rękę w stronę twarzy Haze'a, nie dotykając jej

jednak. Jego twarz bez wyrazu odsunęła się i za chwilę zniknęła w mroku.

Rozdział X

Następnego dnia wieczorem Haze zaparkował essexa przed Odeon Theatre, wspiął się

na maskę samochodu i zaczął przemawiać.

- Pozwólcie, że powiem wam, co symbolizuję ja i mój kościół! - zawołał. -

Zatrzymajcie się na chwilę, aby posłuchać prawdy, bo możecie jej już nigdy nie usłyszeć.

Stał z głową wysuniętą do przodu, zataczając jedną ręką nieregularny łuk. Zatrzymały

się dwie kobiety i chłopiec.

- Głoszę, że są różne rodzaje prawdy, wasza prawda i prawda innych, ale za nimi

obiema kryje się tylko jedna prawda i brzmi ona, że prawda nie istnieje! - zawołał. - Nie ma

prawdy za tymi wszystkimi prawdami, oto co głoszę ja i mój kościół! Nie ma już miejsca, z

którego przychodzicie, miejsce, do którego, jak wam się wydaje, zmierzacie, nigdy nie

istniało, a miejsce, w którym jesteście, jest do niczego, jeżeli nie potraficie z niego wyjść.

Gdzie jest wasze miejsce? Nigdzie!

- Nigdzie poza wami samymi nie znajdziecie takiego miejsca - ciągnął. - Nie musicie

patrzeć w niebo, bo ono się nie otworzy i nie pokaże wam niczego, co się w nim kryje. Nie

background image

musicie też szukać jakiejś dziury w ziemi, aby tam coś dla siebie znaleźć. Nie możecie

posunąć się ani do przodu, ani do tyłu, ani do czasów swoich tatusiów, ani swoich dzieci, jeśli

je macie. W was samych jest miejsce, którego szukacie. Jeżeli był jakiś Upadek, patrzcie tam,

jeśli było jakieś Zbawienie, patrzcie tam i jeżeli oczekujecie jakiegoś Sądu, patrzcie tam,

ponieważ wszystkie te trzy rzeczy będą musiały zdarzyć się w was samych i w waszych

czasach, a gdzie to wszystko jest w waszych czasach i waszych ciałach?

Gdzie w was samych i w waszych czasach jest ślad tego, że zbawił was Jezus?! -

krzyczał. - Pokażcie mi, gdzie, bo nie widzę tego miejsca. Jeżeli znaleźlibyście miejsce, gdzie

zbawił was Jezus, to tam powinniście pozostać, ale kto z was potrafi je odnaleźć?

Następna grupka ludzi wyszła z kina i dwoje z nich się zatrzymało, aby na niego

popatrzeć.

- Kto powiedział, że to wasze sumienie?! - wołał, patrząc wokoło ze ściągniętą twarzą,

jakby wyczuwał konkretną osobę, która tak myśli. - Wasze sumienie to trik - mówił. - Ono nie

istnieje, choć może wam się tak wydawać, a jeśli wam się wydaje, że je macie, to lepiej

wyciągnijcie je na wierzch, zduście je i zabijcie, bo nie znaczy ono więcej niż odbicie

waszych twarzy w lustrze, czy cień ciągnący się za wami.

Był tak skoncentrowany na swojej mowie, że nie zauważył wysokiego samochodu w

szczurzym kolorze, który przejechał już trzy razy naokoło budynku, podczas gdy dwaj

mężczyźni, którzy w nim siedzieli, szukali miejsca do zaparkowania. Haze nie widział go,

gdy parkował dwa samochody za nim, w miejscu, które opuścił właśnie inny samochód i nie

widział też, jak wysiada z niego Hoover Shoats oraz człowiek w rażąco niebieskiej marynarce

i białym kapeluszu, ale po paru sekundach odwrócił głowę w ich stronę i zobaczył człowieka

w rażąco niebieskiej marynarce i białym kapeluszu na przedniej masce samochodu. Do tego

stopnia uderzył go jego wycieńczony i wychudzony wygląd, że przestał mówić. Nigdy

wcześniej nie wyobrażał tak sobie siebie. Człowiek, którego widział, miał zapadłą klatkę

piersiową, szyję wysuniętą do przodu i ręce opuszczone wzdłuż ciała; stał tam, jakby czekając

na jakiś sygnał, którego obawiał się, że może nie odebrać.

Hoover Shoats spacerował nie opodal po chodniku, brzdąkając na gitarze.

- Przyjaciele! - zawołał. - Chcę przedstawić was temu oto Prawdziwemu Prorokowi i

chcę, żebyście wszyscy posłuchali jego słów, bo myślę, że one was uszczęśliwią, tak jak

uszczęśliwiły mnie!

Gdyby Haze widział Hoovera, zdziwiłby się, jak radośnie wygląda, ale jego uwaga

skupiona była na człowieku na masce samochodu. Ześlizgnął się ze swojego essexa i

podszedł bliżej, nie spuszczając oka z ponurej postaci. Kiedy Hoover Shoats podniósł rękę z

background image

dwoma wyprostowanymi palcami, mężczyzna wykrzyknął nagle wysokim nosowym,

ś

piewnym głosem:

- Ci, którzy nie zostali zbawieni, zbawiają się i nowy Jezus jest już blisko! Czekajcie

na ten cud! Pomóżcie swojemu zbawieniu w Świętym Kościele Chrystusa Bez Chrystusa!

Powtórzył to wszystko jeszcze raz dokładnie tym samym tonem, ale szybciej. Potem

zaczął kaszleć. Miał głośny, suchotniczy kaszel, który wydobywał się gdzieś z głębi jego płuc

i kończył się długim świstem. Kiedy się uspokoił, splunął białym płynem.

Gruba kobieta, obok której stał Haze, odwróciła głowę, popatrzyła na niego, a potem

spojrzała znowu na Prawdziwego Proroka. W końcu trąciła Haze'a łokciem i uśmiechnęła się

do niego.

- Bliźniacy, co? - zapytała.

- Jeśli się go nie dopadnie i nie zabije, to on panią dopadnie i zabije - odpowiedział

Haze.

- Co? Kto taki? - zapytała.

Patrzyła jak wsiada do samochodu i odjeżdża. Potem trąciła łokciem mężczyznę, który

stał obok niej z drugiej strony.

- Pomylony - powiedziała. - Nigdy nie widziałam, żeby bliźniacy chcieli się nawzajem

pozabijać.

Kiedy wrócił do swojego pokoju, zastał w swoim łóżku Sabbath Hawks. Siedziała

wciśnięta w róg, obejmując jedną ręką kolana, a drugą ściskając prześcieradło, jakby się

chciała na nim powiesić. Jej twarz była ponura i wylękniona. Haze usiadł na łóżku ledwo na

nią spojrzawszy.

- Nie obchodzi mnie czy rzucisz we mnie stołem - powiedziała. - Nie wyjdę. Nie mam

dokąd iść. On ode mnie uciekł i to ty go do tego sprowokowałeś. Widziałam, jak wczoraj w

nocy przyszedłeś i przystawiłeś mu zapałkę do twarzy. Myślałam, że każdy widzi, kim on jest

bez zapałania zapałki. To po prostu oszust. Nawet niewielki oszust, tylko taki drobny, a kiedy

jest zmęczony udawaniem, żebrze na ulicach.

Haze spuścił wzrok i zaczął sobie rozwiązywać buty. Były to stare wojskowe buty,

które pomalował na czarno, żeby rząd się od niego odczepił. Rozwiązał sznurówki,

oswobodził stopy i usiadł patrząc ciągle w dół, podczas gdy ona przyglądała mu się uważnie.

- Masz zamiar mnie uderzyć, czy nie? - zapytała. - Jeżeli tak, to dalej, zrób to teraz, bo

i tak nie wyjdę. Nie mam gdzie iść.

Nie wyglądał na to, żeby miał zamiar czymś rzucać. Wyglądał, jakby miał zamiar

siedzieć tak aż do śmierci.

background image

- Słuchaj - powiedziała szybko zmieniając ton - jak cię tylko zobaczyłam,

powiedziałam sobie: Tego właśnie chcę, dajcie mi go! Powiedziałam sobie: Spójrz w te

orzechowe oczy i zapomnij o całym świecie, dziewczyno! Ten niewinny wygląd nie jest w

stanie niczego ukryć, on jest na wskroś zepsuty, tak jak ja. Jedyną różnicą jest to, że ja lubię

taka być, a on nie. Tak jest! - powiedziała. - Lubię taka być i mogę cię nauczyć, jak to

polubić. Nie chciałbyś się nauczyć, jak to polubić?

Odwrócił lekko głowę i tuż ponad swoim ramieniem zobaczył wynędzniałą, nieładną,

uśmiechniętą twarzyczkę o jasnych, zielonych oczach.

- Tak - powiedział, nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy. - Chciałbym.

Wstał, zdjął płaszcz, spodnie i majtki i położył je na krześle. Potem zgasił światło,

usiadł na łóżku i ściągnął skarpetki. Jego stopy były duże, białe i wilgotne. Siedział, patrząc

na dwa białe kształty, które tworzyły na podłodze.

- No, chodź! Pospiesz się - powiedziała trącając go kolanem w plecy.

Odpiął guziki koszuli, zdjął ją, wytarł nią sobie twarz, po czym rzucił na podłogę.

Potem wsunął nogi pod kołdrę obok dziewczyny i siedział tak, jakby próbował sobie jeszcze o

czymś przypomnieć.

Oddychała bardzo szybko.

- Zdejm kapelusz, królu dżungli - powiedziała niskim, gburowatym głosem i sięgając

ręką do jego głowy, złapała od tyłu kapelusz i rzuciła go przez pokój w ciemność.

Rozdział XI

Następnego ranka około południa postać w długim, czarnym płaszczu

przeciwdeszczowym i lekkim kapeluszu naciągniętym głęboko na twarz z rondem

nachylonym w dół tak, że dotykało niemal postawionego kołnierza, przemykała szybko przez

ciemne uliczki, tuż pod ścianami budynków. Osoba ta niosła jakiś pakunek wielkości mniej

więcej niemowlęcia, zawinięty w gazety i ciemną parasolkę, ponieważ niebo miało

niewyraźny, cierpki szary kolor, jak grzbiet starego kozła. Człowiek ten miał na nosie ciemne

okulary i czarną brodę, która, jak rozpoznałby każdy uważny obserwator, nie była jego

naturalnym zarostem. Przypięta była do kapelusza z obu stron szpilkami. Parasolka ciągle

wyślizgiwała mu się spod pachy i plątała pod nogami, jakby chciała go powstrzymać przed

spełnieniem jakiegoś zamiaru.

background image

Nie minął jeszcze jednego budynku, kiedy na chodniku zaczęły się rozpryskiwać

ogromne krople koloru kitu, a nad głową rozległ się nieprzyjemny pomruk. Zaczął biec,

ś

ciskając zawiniątko w jednej ręce, a parasolkę w drugiej. Po chwili, gdy burza dogoniła go,

schował się pomiędzy dwoma oknami wystawowymi drogerii, w wejściu wyłożonym biało -

niebieskimi płytkami. Uchylił nieco ciemne okulary. Blade oczy, które znad nich spojrzały,

należały do Enocha Emery'ego. Był właśnie w drodze do Hazela Motesa.

Nigdy wcześniej go nie odwiedzał, ale instynkt, który go prowadził, był bardzo pewny

siebie. W zawiniątku było to, co pokazał Haze'owi w muzeum. Ukradł to poprzedniego dnia.

Przyciemnił sobie twarz i ręce brązową pastą do butów, tak że gdyby ktoś widział go

w akcji, wziąłby go za kolorowego. Potem wślizgnął się do muzeum, kiedy strażnik spał, i

rozbił szklaną gablotę kluczem nasadowym, który pożyczył od swojej gospodyni. Potem

pocąc się i trzęsąc, wyciągnął skurczonego człowieka, wepchnął go do papierowego worka i

przekradł się z powrotem koło strażnika, który nadal spał.

Jak tylko znalazł się na zewnątrz, zdał sobie sprawę, że ponieważ nikt go nie widział,

nikt też nie będzie mógł pomyśleć, że zrobił to kolorowy, więc on stanie się natychmiast

podejrzany i będzie musiał zmienić wygląd. Dlatego też przypiął sobie czarną brodę i założył

czarne okulary.

Kiedy wrócił do swojego pokoju, wyjął nowego Jezusa z worka i nie śmiąc na niego

spojrzeć, złożył go w złoconej szafce. Potem usiadł na brzegu łóżka i czekał. Czekał, aż coś

się stanie, lecz nie wiedział co. Czuł, że coś ma się stać i całym sobą tego oczekiwał. Sądził,

ż

e będzie to jeden ze wznioślejszych momentów w jego życiu, ale poza tym, nie miał

najmniejszego pojęcia, co to może być. Wyobrażał sobie, że kiedy będzie już po wszystkim,

stanie się zupełnie innym człowiekiem, lepszym nawet niż dotąd. Siedział tak przez piętnaście

minut i nic się nie wydarzyło.

Posiedział jeszcze pięć minut.

Potem zdał sobie sprawę, że to on musi zrobić pierwszy krok. Wstał, podszedł na

palcach do półki i kucnął przy drzwiczkach. Uchylił je i popatrzył przez szczelinę. Następnie

powoli rozchylił ją szerzej i włożył głowę do tabernaculum.

Minął jakiś czas.

Dla kogoś, kto patrzyłby na niego od tyłu, widoczne byłyby tylko podeszwy jego stóp

i wygięte siedzenie. W pokoju panowała absolutna cisza. Nawet z ulicy nie dobiegał żaden

dźwięk. Wszechświat mógłby przestać istnieć. Nie podskoczyła nawet pchła. Potem bez

ż

adnego uprzedzenia wydobyło się z szafki głośne jak wybuch kichnięcie, towarzyszący mu

odgłos uderzenia i rozpryskującej się cieczy. Enoch cofnął się, trzymając się za twarz i głowę.

background image

Siedział przez kilka minut na podłodze w pozie, która wyrażała całkowitą dezorientację. Jego

pierwszą myślą było, że to kichnął skurczony człowiek, ale po chwili zauważył, w jakim

stanie jest jego nos. Wytarł go rękawem, a potem siedział jeszcze jakiś czas na podłodze.

Wyraz jego twarzy wskazywał na to, że objawia mu się powoli jakaś głęboka, nieprzyjemna

myśl. Po chwili kopnął drzwi arki i zatrzasnął je przed nosem nowego Jezusa, a potem wstał i

zaczął jeść bardzo szybko tabliczkę czekolady. Jadł ją tak, jakby miał coś przeciwko niej.

Następnego ranka obudził się dopiero o dziesiątej i wyruszył, aby szukać Hazela

Motesa. Pamiętał adres, który mu dała Sabbath Hawks i tam właśnie prowadził go instynkt.

Był bardzo zły i niezadowolony z tego, że musi spędzić w ten sposób swój wolny od pracy

dzień, ale chciał pozbyć się nowego Jezusa, tak aby policja, jeżeli miałaby kogoś aresztować

za kradzież, aresztowała nie jego, a Hazela Motesa. Nie mógł w ogóle zrozumieć, dlaczego

zdecydował się zaryzykować własną skórę za martwego połmurzyńskiego karła, który nie

zrobił nic oprócz tego, że dał się zabalsamować, a potem leżał, śmierdząc w muzeum przez

resztę życia. Nie mieściło mu się to po prostu w głowie. Miał zdecydowanie zły humor. Jeśli

chodzi o niego, to było mu bez różnicy, ten Jezus był równie zły jak każdy inny.

Stojąc w wejściu do drogerii i próbując otworzyć pożyczoną od gospodyni parasolkę,

odkrył, że była ona równie stara jak jej właścicielka. Kiedy wreszcie mu się to udało, zsunął

swe ciemne okulary z powrotem na oczy i wszedł w ulewę.

Gospodyni przestała używać tej parasolki piętnaście lat temu (co było jedynym

powodem, dla którego mu ją pożyczyła) i jak tylko spadły na nią pierwsze krople deszczu,

złożyła się z trzaskiem, wbijając mu pręty w kark. Przebiegł kilka stóp, trzymając ją nad

głową, a potem schował się do najbliższego sklepu, żeby się od niej uwolnić. Aby otworzyć ją

znowu, musiał oprzeć jej czubek na chodniku i pomóc sobie nogą. Wybiegł znowu, trzymając

rękę wysoko przy szprychach, aby się nie zamknęły, co spowodowało, że rzeźbiona w

kształcie głowy fox terriera rączka wpijała mu się co chwila w żołądek. Przeszedł tak jedną

czwartą budynku, kiedy tylna część materiału odczepiła się od drutów i uniosła w górę, a

strugi deszczu zaczęły wlewać mu się za kołnierz. W końcu wskoczył pod dach kina. Była

sobota i przed kasą stały w nieregularnej kolejce dzieci.

Enoch nie przepadał za dziećmi, ale one czasami lubiły mu się przyglądać. Kolejka

odwróciła się i dziesięć, czy piętnaście par oczu zaczęło go z dużym zainteresowaniem

obserwować. Parasolka zacięła się w paskudnej, na wpół otwartej pozycji, a ta połowa, która

pozostawała otwarta, miała zaraz opaść w dół i wlać mu za kołnierz następną porcję wody.

Kiedy to się stało, dzieci zaczęły się śmiać i podskakiwać. Enoch popatrzył na nie ze złością,

odwrócił się do nich plecami i odchylił swoje ciemne okulary. Zorientował się, że ma przed

background image

sobą pokolorowane zdjęcie goryla naturalnej wielkości. Nad głową zwierzęcia widniał

czerwony napis: GONGA! Gigantyczny Władca Dżungli oraz Wielka Gwiazda, TUTAJ, WE

WŁASNEJ OSOBIE!!! Na poziomie kolan goryla był jeszcze jeden napis, który mówił.

DZISIAJ Gonga pojawi się osobiście przed kinem o 12.00! Wolny wstęp dla pierwszych

dziesięciu śmiałków, którzy wystąpią i uścisną mu rękę!

W momencie, gdy Los wyciągał nogę, aby go kopnąć, Enoch zwykle myślał o czymś

zupełnie innym. Kiedy miał cztery lata, jego ojciec przyniósł mu z więzienia blaszane

pudełko. Na pomarańczowym tle namalowane były rozsypane orzeszki i zielony napis

ORZECHOWA NIESPODZIANKA! Kiedy Enoch je otworzył, wyskoczyła mu prosto w

twarz stalowa sprężyna i złamała końcówki dwóch przednich zębów. Jego życie pełne było

takich incydentów. Wydawało się, że powinien lepiej wyczuwać chwile zbliżającego się

niebezpieczeństwa. Przeczytał cały plakat uważnie dwa razy. W jego mniemaniu okazja, by

obrazić małpę, nadarzyła mu się za sprawą Opatrzności. Nagle odzyskał cały szacunek dla

nowego Jezusa. Zrozumiał, że będzie mimo wszystko nagrodzony i doświadczy tej wzniosłej

chwili, której oczekiwał.

Odwrócił się i zapytał najbliższego dziecka, która jest godzina. Dziecko

odpowiedziało, że jest dwunasta dziesięć i że Gonga jest już dziesięć minut spóźniony. Inne

dziecko dodało, że być może przeszkodził mu deszcz. Inne jeszcze powiedziało, że to nie z

powodu deszczu, ale dlatego, że jego reżyser przylatuje z Hollywood. Enoch zacisnął zęby.

Pierwsze dziecko poinformowało go, że jeżeli chce uścisnąć rękę gwiazdy, to musi stanąć w

kolejce, jak oni wszyscy i czekać. Enoch ustawił się w kolejce. Jakieś dziecko zapytało go, ile

ma lat. Inne zauważyło, że ma śmieszne zęby. Starał się to wszystko zignorować i zaczął

poprawiać parasolkę.

Po kilku minutach zza rogu wyjechała czarna ciężarówka i skierowała się wolno w

stronę kina. Enoch wsadził parasolkę pod pachę i próbował coś dojrzeć przez ciemne okulary.

Kiedy ciężarówka zbliżyła się, z gramofonu w przyczepie zaczęła dobiegać melodia Tarara

Boom Di Aye, ale muzyka prawie zupełnie tonęła w odgłosach deszczu. Na przyczepie

samochodu przyklejono dużą ilustrację blondynki, która reklamowała jakiś inny film.

Kiedy samochód zatrzymał się przed kinem, dzieci pilnowały uważnie kolejki. Drzwi

przyczepy były okratowane i przypominały drzwi wagonu dla bydła, ale małpy przy nich nie

było. Z kabiny wyszli klnąc dwaj mężczyźni w płaszczach przeciwdeszczowych, podbiegli do

tyłu ciężarówki i otworzyli drzwi. Jeden z nich wsadził głowę do środka i powiedział: - W

porządku, pospiesz się, dobra? Drugi pogroził dzieciom palcem i powiedział: - Odsuńcie się,

no, odsuńcie się.

background image

Ze środka samochodu rozległ się głos nagrany na płycie: „Ludzie, oto Gonga, Ryczący

Gonga, Wielka Gwiazda! Mocno mu uściśnijcie dłoń!” W deszczu głos brzmiał prawie jak

mamrotanie.

Mężczyzna, który czekał przy drzwiach ciężarówki, wsunął znów głowę do środka.

- Dobra, wychodzisz? - zapytał.

Gdzieś w środku przyczepy rozległo się ciężkie stąpnięcie. Po chwili wyłoniła się

ciemna futrzana ręka, poczuła deszcz i cofnęła się.

- Niech to diabli! - powiedział mężczyzna stojący pod daszkiem. Zdjął swój płaszcz

przeciwdeszczowy i rzucił koledze, który złapał go i wsunął do środka przyczepy. Po

następnych dwóch, trzech minutach goryl pojawił się w drzwiach w płaszczu zapiętym pod

szyję, z postawionym kołnierzem. Na szyi miał żelazny łańcuch. Mężczyzna chwycił za

niego, ściągnął zwierzę na dół i obydwaj wpadli pod daszek kina. Kobieta o matczynym

wyglądzie przygotowywała w okienku kasowym bilety wolnego wstępu dla pierwszych

dziesięciorga dzieci, które odważą się uścisnąć rękę małpie.

Goryl zupełnie zignorował zebranych i poszedł za mężczyzną w stronę małej

platformy wzniesionej około stopy nad ziemią. Wkroczył na nią, odwrócił się przodem do

dzieci i zaczął pomrukiwać. Jego pomruki były nie tyle głośne co złowrogie; zdawały się

wydobywać z głębi jakiegoś czarnego serca. Enoch był przerażony i gdyby nie to, że otaczały

go dzieci, natychmiast by uciekł.

- Kto pierwszy? - zapytał mężczyzna. - No dalej, dalej, kto wystąpi pierwszy? Wolny

wstęp dla pierwszego chętnego!

ś

adne z dzieci się nie poruszyło. Mężczyzna popatrzył na nie ze złością.

- Co się z wami dzieje, dzieciaki? - warknął. Macie stracha? Nic wam nie zrobi,

dopóki trzymam go za ten łańcuch.

Zacisnął uścisk na łańcuchu i potrząsnął nim, aby im pokazać, że trzyma go pewnie.

Po chwili od grupy oddzieliła się mała dziewczynka. Miała długie loki jak drewniane

wióry i zaciętą, trójkątną twarz. Zatrzymała się w odległości czterech stóp od gwiazdora.

- Dobrze, dobrze - powiedział mężczyzna brzęcząc łańcuchem - pospiesz się.

Małpa wyciągnęła rękę i szybko uścisnęła dłoń dziecka. Do tego czasu inna

dziewczynka była już gotowa, a potem dwóch chłopców. Kolejka zmieniła kształt i zaczęła

się posuwać do przodu.

Goryl trzymał wyciągniętą przed siebie rękę, a głowę odwrócił w stronę okna i patrzył

znudzonym wzrokiem na deszcz. Enoch przezwyciężył strach i gorączkowo próbował

wymyślić jakąś obsceniczną uwagę, którą mógłby go obrazić. Zwykle nie miewał kłopotów z

background image

tego rodzaju zadaniem, ale teraz nic mu nie przychodziło do głowy. Jego mózg, obydwie jego

części, były zupełnie puste. Nie mógł sobie nawet przypomnieć obraźliwych zwrotów,

których używał na co dzień.

Przed nim stało już tylko dwoje dzieci. Pierwsze uścisnęło rękę i odeszło na bok.

Serce Enocha biło gwałtownie. Ostatnie dziecko skończyło, odeszło na bok i zostawiło go

twarzą w twarz z małpą, która automatycznym ruchem chwyciła jego dłoń.

Była to pierwsza ręka wyciągnięta do Enocha, odkąd przyjechał do miasta. Była ciepła

i miękka.

Przez chwilę stał bez ruchu, trzymając ją w uścisku. Potem zaczął się jąkać.

- Nazywam się Enoch Emery - wybełkotał. - Uczęszczałem do Rodemill's Boys' Bible

Academy. Pracuję w zoo. Widziałem dwa twoje filmy. Mam tylko osiemnaście lat, ale

dostałem już państwową posadę. Mój tata kazał mi przy... - I głos mu się załamał.

Gwiazdor nachylił się lekko do przodu i w jego oczach zaszła zmiana. Nieprzyjemna

para ludzkich oczu podsunęła się bliżej i spróbowała dojrzeć coś przez celuloidowe oczy

goryla.

- Idź do diabła - rozległ się gburowaty głos zza kostiumu małpy, nisko ale wyraźnie i

ręka została odpechnięta.

Upokorzenie Enocha było tak dotkliwe i bolesne, że obrócił się trzy razy, zanim

doszło do niego, w którą stronę ma iść. Potem pobiegł w deszcz tak szybko, jak tylko potrafił.

Zanim dotarł do domu Sabbath Hawks, on i jego zawiniątko byli zupełnie

przemoczeni. Trzymał je w stalowym uścisku, ale pragnął tylko się go pozbyć i nigdy więcej

go nie oglądać. Gospodyni Haze'a stała na ganku, patrząc z nieufnością na burzę. Dowiedział

się od niej, gdzie mieszka Haze i wszedł na górę do jego pokoju. Drzwi były uchylone,

wsadził więc głowę w szczelinę. Haze leżał na łóżku ze szmatą na oczach, połowa jego

twarzy, która była widoczna, miała odcień popielaty i jakby krzywiła się w grymasie

nieustającego bólu. Sabbath Hawks siedziała przy stole pod oknem, przeglądając się w

kieszonkowym lusterku. Kiedy Enoch poskrobał w ścianę, podniosła wzrok. Odłożyła

lusterko, wyszła na palcach na korytarz i zamknęła za sobą drzwi.

- Mój mężczyzna źle się dzisiaj czuje i śpi, bo w ogóle nie spał ostatniej nocy. Czego

chcesz? - zapytała.

- To dla niego, nie dla ciebie - powiedział Enoch, podając jej mokre zawiniątko. - Dał

mi to jego przyjaciel, żebym mu zaniósł. Nie wiem, co jest w środku.

- Zaopiekuję się tym. Nie przejmuj się.

background image

Enoch poczuł nagłą potrzebę, żeby kogoś natychmiast obrazić. Tylko to mogło jego

uczuciom przynieść choćby chwilową ulgę.

- Nigdy nie myślałem, że będzie miał coś z tobą wspólnego - odezwał się, rzucając jej

jedno ze swoich specjalnych spojrzeń.

- Nie mógł przestać za mną chodzić - powiedziała. - Czasami tak już z nimi jest. Nie

wiesz, co jest w tym pakunku?

- Pożywka dla ciekawskich - powiedział. - Daj mu to tylko, a on już będzie wiedział,

co to jest i możesz mu powiedzieć, że jestem zadowolony, że się tego pozbyłem.

Ruszył w dół po schodach, ale w połowie drogi odwrócił się i posłał jej następne

specjalne, spojrzenie.

- Rozumiem, dlaczego on musi sobie zakładać szmatę na oczy - powiedział.

- Nie wsadzaj nosa w nie swoje sprawy. Nikt cię o nic nie pytał.

Kiedy usłyszała, jak zatrzaskują się za nim drzwi wejściowe, zaczęła oglądać

zawiniątko ze wszystkich stron. Nic nie wskazywało na to, co może być w środku. Było zbyt

ciężkie jak na ubrania i za lekkie jak na jakieś urządzenie. Wyrwała dziurę w papierze w

jednym końcu i zobaczyła coś, co wyglądało jak pięć suszonych orzeszków ziemnych

ustawionych w rządku. W korytarzu było zbyt ciemno, żeby mogła się im dokładnie

przyjrzeć, więc postanowiła zanieść pakunek do łazienki, gdzie było lepsze światło i otworzyć

go, zanim odda Haze'owi. Jeśli był tak chory jak mówił, nie będzie chciał sobie przeszkadzać

ż

adną paczką.

Wcześnie rano powiedział, że czuje okropny ból w klatce piersiowej. W nocy zaczął

kaszleć twardym, suchym kaszlem, który brzmiał jak wymuszony w miarę, jak się przedłużał.

Była pewna, że chce tylko ją odstraszyć od siebie, dając jej do zrozumienia, że jest zaraźliwie

chory.

- Nie jest wcale chory - mówiła idąc korytarzem. - Po prostu jeszcze się do mnie nie

przyzwyczaił. - Weszła do łazienki i usiadła na brzegu ogromnej zielonej wanny ó ostro

zakończonych nogach i rozerwała sznurek, którym zawiązana była paczka. - Ale przyzwyczai

się do mnie - mruknęła. Odwinęła mokry papier, upuściła go na podłogę, a potem siedziała

oniemiała, patrząc na to, co leżało na jej kolanach.

Dwa dni poza szklanym pojemnikiem nie posłużyły nowemu Jezusowi. Jedną stronę

twarzy miał częściowo zmiażdżoną, jedna powieka pękła i wydobywał się spod niej blady

pył. Przez chwilę jej twarz nie wyrażała niczego, jakby nie wiedziała, co o nim myśleć lub po

prostu nie myślała nic. Siedziała tak może przez dziesięć minut, bez żadnej myśli,

zaabsorbowana czymś znajomym, co w nim dostrzegła. Nigdy wcześniej nie widziała nikogo,

background image

kto by tak wyglądał, ale było w nim coś z każdego, kogo znała, jakby wszyscy ludzie

wtłoczeni zostali w tę jedną osobę, zabici, skurczeni i wysuszeni.

Uniosła go w górę, zaczęła go oglądać i po chwili jej ręce przyzwyczaiły się do dotyku

jego skóry. Włosy mu się potargały w niektórych miejscach, więc mu je przygładziła,

trzymając go w ramionach, a na jej twarzy pojawiło się lekkie odbicie tego samego uśmiechu.

- No, muszę powiedzieć - odezwała się - że wyglądasz całkiem ładnie.

Jego głowa mieściła się dokładnie w zgięciu jej ramienia.

- Gdzie twoja mama i tata? - zapytała.

Odpowiedź przyszła jej od razu do głowy. Wydała z siebie krótki, nieznaczny okrzyk i

siedziała uśmiechnięta z wyrazem zadowolenia w oczach.

- No, chodźmy, zrobimy mu niezłą niespodziankę - powiedziała po chwili.

Hazę obudził się, gdy drzwi wejściowe zatrzasnęły się za Enochem Emerym. Podniósł

się i widząc, że jej nie ma w pokoju, zaczął się ubierać. Myślał tylko o jednym, i pomysł ten,

jak myśl o kupieniu samochodu, przyszedł mu do głowy podczas snu, bez żadnego

uprzedzenia. Chciał przenieść się natychmiast do innego miasta i głosić Kościół Bez

Chrystusa tam, gdzie nikt jeszcze o nim nie słyszał. Znajdzie tam nowy pokój i nową kobietę i

zacznie od początku, nic myśląc o niczym. Będzie to możliwe tylko dzięki posiadaniu

samochodu, czegoś, co dowiezie go szybko do miejsca, w którym chce się znaleźć, nie

narażając go przy tym na kontakt z innymi ludźmi. Spojrzał przez okno na swojego essexa.

Stał w deszczu wysoki i kwadratowy. Haze nie zauważał deszczu, widział tylko samochód.

Gdyby ktoś go zapytał, czy pada, nie. byłby w stanie odpowiedzieć. Naładowany energią,

odszedł od okna i skończył się ubierać. Wcześnie rano, zaraz po obudzeniu się, poczuł, że coś

zjada go od środka. Wydawało się, że jego pierś przez noc opustoszała i teraz zieje pustką.

Słyszał swój kaszel dobiegający jakby z oddali. Po chwili ponownie dał się wessać w

obezwładniający sen, ale niebawem obudził się już z nowym planem i energią, by go od razu

przeprowadzić.

Złapał worek jutowy spod stołu i zaczął wrzucać do niego resztę swoich rzeczy. Nie

miał ich zbyt wiele, a jedna czwarta tego, co miał, była już w worku. Podczas pakowania ręka

Haze'a nie natrafiła na Biblię, która tkwiła jak skała na dnie worka przez ostatnie kilka lat, ale

kiedy próbował wygospodarować miejsce na swoje zapasowe buty, jego palce zacisnęły się

na małym, podłużnym przedmiocie. Wyciągnął go. Był to futerał z okularami jego matki.

Zapomniał o tym, że ma okulary. Kiedy je założył, ściana naprzeciwko niego przysunęła się i

zachwiała. Podszedł do małego lusterka w białych ramkach, które wisiało na drzwiach i

przyjrzał się swemu odbiciu. Jego rozmazana twarz, pokryta głębokimi, nieregularnymi

background image

zmarszczkami pociemniała z podniecenia. Małe okulary w srebrnych oprawkach dodawały

rysom jego twarzy ostrości i przekory, jakby ukrywał pod nimi jakiś niecny plan, który jego

nagie oczy, pozbawione zasłony okularów mogłyby zdradzić. Zaczął nerwowo strzelać

palcami i zapomniał, co właściwie miał zrobić. Kiedy spojrzał na swoją twarz w lustrze,

zobaczył tam odbicie twarzy swojej matki. Odsunął się szybko i podniósł rękę, aby zdjąć

okulary, a wtedy drzwi się otworzyły i w jego polu widzenia pojawiły się dwie kolejne

twarze.

- Nazywaj mnie teraz mamą - powiedziała jedna z nich.

Haze stał bez ruchu, z jedną ręką przy okularach, a drugą zawieszoną w powietrzu na

wysokości klatki piersiowej. Głowę miał wysuniętą do przodu, jakby musiał użyć całej

twarzy, aby coś zobaczyć. Dzieliły go od tej osoby jakieś cztery stopy, a jemu się zdawało, że

stoi tuż przed jego nosem.

- Zapytaj twojego tatusia, gdzie ucieka taki chory? - powiedziała Sabbath. - Zapytaj

go, czy ma zamiar wziąć nas ze sobą.

Ręka, która zwisała w powietrzu, szarpnęła się w stronę patrzącej twarzy, nie

dotykając jej jednak. Wyciągnęła się znowu powoli i znów nie złapała za nic, a potem

gwałtownie wyrwała do przodu, chwyciła pomarszczone ciało i rzuciła nim o ścianę. Głowa

pękła z trzaskiem i wydobył się z niej obłoczek pyłu.

- Zniszczyłeś go! - krzyknęła Sabbath. - On był mój!

Haze chwycił skórę z podłogi. Otworzył tylne drzwi, tam, gdzie, jak mówiła

gospodyni, było kiedyś wyjście ewakuacyjne i wyrzucił przez nie to, co trzymał w ręku.

Kiedy krople deszczu uderzyły go w twarz, odskoczył i stanął, patrząc zaciekawiony na

dziewczynę, jakby przygotowywał się do ciosu.

- Nie musiałeś go wyrzucać. Ja bym go naprawiła! - krzyknęła.

Podszedł bliżej i otworzywszy szerzej drzwi, zaczął wpatrywać się w szary, zamazany

deszczem obraz przed sobą. Krople uderzały z pluskiem o kapelusz, jak gdyby spadały na

blachę.

- Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, wiedziałam od razu, że jesteś podły i zły -

dobiegł go rozwścieczony głos zza pleców. - Wiedziałam, że nic potrafisz dawać.

Wiedziałam, że jesteś wystarczająco podły, żeby rozbić dziecko o ścianę. Wiedziałam, że nie

chcesz odczuwać radości i że nie pozwolisz nikomu jej odczuwać, bo ty chcesz tylko Jezusa!

Odwrócił się i podniósł ze złością rękę, prawie tracąc równowagę. Błyszczące krople

deszczu spływały z ronda kapelusza, z okularów i jego czerwonej twarzy.

- Chcę tylko prawdy! - krzyknął. - A to, co widzisz, jest prawdą i ja ją poznałem.

background image

- Pastorska gadanina - powiedziała. - Gdzie chciałeś uciec?

- Poznałem całą prawdę, jaka istnieje! - krzyknął.

- Dokąd chciałeś uciekać?

- Do jakiegoś innego miasta, żeby tam głosić prawdę. Kościół Bez Chrystusa! Mam

samochód, którym mogę tam pojechać, mam... - zaczął mówić podniesionym, szorstkim

głosem, ale przerwał mu kaszel. Przypominało to nie tyle kaszel, co wołanie o pomoc z dna

kanionu. Purpurowy kolor stopniowo wypłukiwał się z jego twarzy, aż w końcu stała się tak

bezbarwna i chłodna, jak deszcz padający za jego plecami.

- Kiedy chciałeś jechać? - zapytała.

- Jak tylko się trochę prześpię - powiedział, po czym ściągnął okulary i wyrzucił je

przez drzwi na zewnątrz.

- Nie będziesz już spać - powiedziała.

Rozdział XII

Mimo woli Enoch nie mógł pozbyć się nadziei, że nowy Jezus zrobi coś dla niego w

zamian za jego przysługę. Była to cnota Nadziei, która składała się u Enocha w dwóch

trzecich z podejrzliwości i w jednej z pożądania. Miała go w swojej mocy przez resztę dnia,

kiedy opuścił Sabbath Hawks. Miał tylko niejasne wyobrażenie o tym, jak chciałby zostać

nagrodzony, lecz nie był chłopcem bez ambicji: chciał zostać kimś. Chciał polepszyć swoją

sytuację tak, jak to tylko możliwe. Chciał być KIMŚ, do kogo należy przyszłość, tak jak ci

młodzi chłopcy w reklamach ubezpieczeniowych. Chciał pewnego dnia ujrzeć kolejkę ludzi,

którzy czekają, aby uścisnąć mu dłoń.

Cały dzień nie mógł sobie znaleźć miejsca, chodził po pokoju, obgryzając paznokcie i

skubiąc materiał, jaki pozostał z parasolki gospodyni. W końcu ogołocił ją zupełnie i wyłamał

druty. Pozostał z niej tylko czarny kij zakończony z jednej strony stalowym ostrzem, a z

drugiej głową psa. Mógłby służyć jako narzędzie specjalnych tortur, które wyszły już z mody.

Enoch chodził w tę i z powrotem po pokoju, trzymając parasol pod pachą. Zdawał sobie

sprawę, że na ulicy przyciągałby uwagę przechodniów.

Około siódmej po południu założył płaszcz, wziął kij i skierował się w stronę

pobliskiej restauracji. Miał przeczucie, że czekają go jakieś wyróżnienia, ale był bardzo

background image

zdenerwowany, jakby obawiał się, że będzie musiał walczyć o nie, zamiast je po prostu

otrzymać.

Nigdy nie wyruszał w drogę nie zjadłszy czegoś wcześniej. Restauracja w kształcie

tunelu o szerokości około sześciu stóp, nazywała się „Paris Diner” i położona była pomiędzy

salonem do czyszczenia butów a pralnią chemiczną. Enoch wślizgnął się do wnętrza, wdrapał

na najdalsze krzesło przy ladzie i poprosił o talerz zupy grochowej i czekoladowy mrożony

krem.

Kelnerka była wysoką kobietą o dużej żółtej sztucznej szczęce i włosach tego samego

koloru spiętych pod siatką. Jedną rękę trzymała ciągle na biodrze, a drugą wypełniała

zamówienia. Chociaż Enoch przychodził co wieczór, nigdy nie nauczyła się go lubić.

Zamiast zrealizować jego zamówienie, zaczęła smażyć bekon. Poza nim był tylko

jeden klient, który skończył już jeść i zaczął czytać gazetę, więc ten bekon musiał być dla

niej. Enoch wychylił się przez ladę i wbił jej kij w biodro.

- Słuchaj - powiedział. - Zaraz muszę iść. Spieszę się.

- To idź - odparła. Zaczęła poruszać szczęką i wpatrywać się z uwagą w rondel.

- Daj mi w takim razie kawałek tego ciasta - poprosił patrząc na połówkę żółto -

różowego ciasta na szklanej tacy. - Mam coś do załatwienia. Muszę zaraz iść. Połóż je koło

niego - dodał, wskazując na mężczyznę. Prześlizgnął się między krzesłami, przysiadł się do

jego stolika i zaczął czytać wierzchnią stronę jego gazety.

Ten odchylił ją i spojrzał na niego. Enoch uśmiechnął się. Mężczyzna znów podniósł

gazetę.

- Mógłbym pożyczyć tę część, której pan nie czyta? - zapytał Enoch.

Mężczyzna spojrzał na niego znad gazety mętnymi, zimnymi oczami. Przerzucił

wzrokiem jej strony, ostentacyjnie wytrząsnął tę, na której były komiksy, i podał ją

Enochowi. Była to ulubiona strona Enocha. Czytał ją obowiązkowo codziennie wieczorem.

Czytając i jedząc jednocześnie ciastko, które kelnerka wyrzuciła przed nim na ladę jak pocisk,

czuł jak ogarnia go uczucie przyjemności, odwagi i siły.

Kiedy skończył jedną stronę, odwrócił gazetę na drugą i zaczął oglądać reklamy

filmów. Przejrzał trzy kolumny nie zatrzymując się, aż natrafił na rubrykę, która reklamowała

Gongę, Ogromnego Władcę Dżungli i wymieniała kina, w których pojawi się podczas

swojego tournee oraz godziny spektaklu. Za pół godziny miał pokazać się w Victory na

Pięćdziesiątej Siódmej i to miał być jego ostatni występ w tym mieście.

Gdyby ktoś widział Enocha w chwili, gdy to czytał, zauważyłby pewną zmianę w

wyrazie jego twarzy. Jego oblicze wciąż jeszcze lśniło natchnieniem, jakie dała mu lektura

background image

komiksów, ale powoli zaczęło ono ustępować czemuś innemu: pierwszym oznakom

przebudzenia.

Kelnerka akurat wtedy odwróciła się, chcąc zobaczyć, czy już sobie poszedł.

- Co się z tobą dzieje? - zapytała. - Połknąłeś pestkę?

- Wiem, czego mi potrzeba - mruknął Enoch.

- Ja też wiem - powiedziała, rzucając mu mroczne spojrzenie.

Sięgnął po swój kij i położył parę drobnych na ladzie.

- Idę już.

- Nie zatrzymuję cię - odpowiedziała.

- Możesz mnie już więcej nie zobaczyć takim, jakim jestem teraz.

- Będę zadowolona, jak cię w ogóle już nie zobaczę - powiedziała.

Enoch wyszedł. Był przyjemny, wilgotny wieczór. Na chodnikach błyszczały kałuże, a

zaparowane witryny sklepowe kłuły w oczy wystawioną tandetą. Zniknął w bocznej uliczce i

zaczął posuwać się ciemnymi chodnikami, zatrzymując się tylko raz czy dwa na rogu, aby

rzucić okiem we wszystkich kierunkach i pobiec dalej. Victory była małym kinem,

dopasowanym do potrzeb całej rodziny i każdego z jej członków z osobna. Przeszedł przez

oświetloną część miasta, a potem dalej przez wąskie uliczki, aż dotarł do dzielnicy handlowej,

w której znajdowało się kino. Potem zwolnił. Zobaczył je wreszcie przed sobą, błyszczące na

ciemniejszym tle otaczających go budynków. Nie przeszedł przez ulicę, ale szedł w pewnej

odległości od kina, wlepiając wzrok w mocno oświetlony punkt, aż znalazł się dokładnie

naprzeciwko i ukrył w wąskiej klatce schodowej, która rozdzielała budynek.

Ciężarówka, która przewoziła Gongę, zaparkowana była po drugiej stronie ulicy, a

gwiazdor stał pod namiotem, ściskając dłoń starszej kobiety. Kiedy odeszła na bok, z kolejki

wystąpił pan w koszulce polo i energicznie jak sportowiec potrząsnął rękę Gongi. Za nim stał

mniej więcej trzyletni chłopiec w wysokim kapeluszu jak z westernu, który zakrywał mu

prawie pół twarzy. Gdy przyszła kolej na niego, kolejka wypchnęła go do przodu. Enoch

patrzył na to przez jakiś czas, a jego twarz napełniła się zawiścią. Za małym chłopcem stała

jakaś pani w szortach, a za nią starszy mężczyzna, który starał się zwrocie uwagę zebranych,

podchodząc do gwiazdora tanecznym, a nie jak wszyscy inni dostojnym krokiem. Enoch

nagle rzucił się przez ulicę jak strzała i wślizgnął się bezgłośnie na otwarty tył ciężarówki.

Gwiazda powróciła do przyczepy, a ludzie tłoczyli się już przy wejściu do teatru. Kierowca i

mistrz ceremonii wsiedli do kabiny i ciężarówka ruszyła z łoskotem. Przemknęła szybko

przez ulice miasta i wjechała na autostradę.

background image

Z przyczepy dobiegały niepokojące odgłosy, nie tego rodzaju jednak, jakie mógłby

wydawać normalny goryl. Zagłuszał je szum silnika i jednostajny odgłos kół toczących, się po

jezdni. Noc była blada i tylko od czasu do czasu ciszę przerywały skargi sowy i przytłumione

dudnienie pociągu towarowego w oddali. Ciężarówka pędziła przed siebie z dużą prędkością,

zanim nie pojawił się przed nią przejazd kolejowy. Wtedy zwolniła i kiedy podskakiwała

przetaczając się po torach, spod klapy wyślizgnęła się postać mężczyzny. Wyskoczył, omal

nie upadając, po czym pobiegł kulejąc w stronę pobliskiego lasu.

Kiedy znalazł się już w ciemnościach sosnowego zagajnika, położył na ziemi ostro

zakończony kij i coś dużego i bezwładnego, co niósł pod pachą. Zaczął się rozbierać, zwijając

starannie i układając w stos każdą część ubrania, którą zdjął. Kiedy wszystkie leżały już u

jego stóp, podniósł kij i zaczął wiercić nim dziurę w ziemi.

W bladym świetle księżyca, które prześwitywało przez gałęzie zagajnika i tworzyło na

dole jasne plamy chwilami oświetlając postać, można było poznać, że to Enoch. Jego twarz

szpeciła szrama ciągnąca się od kącika ust aż do obojczyka i siniec pod okiem, który nadawał

jej przytępiony, posępny wyraz. Nie mogło być nic bardziej złudnego, bo właśnie przeżywał

najbardziej intensywne chwile szczęścia.

Kopał szybko, aż zrobił otwór o długości około stopy i takiej samej głębokości.

Umieścił w nim złożone na kupę ubrania i stanął z boku, aby chwilę odpocząć. Zakopanie

ubrań nie było dla niego symbolem uwolnienia się od swojego starego ja; wiedział tytko, że

już ich nie będzie potrzebował. Jak tylko odzyskał oddech, zasypał dołek i uklepał ziemię

nogami. Robiąc to, odkrył, że zapomniał zdjąć butów i kiedy skończył, zdjął je i odrzucił od

siebie. Potem podniósł duży przedmiot i potrząsnął nim energicznie.

W nikłym świetle widać było, jak znika jedna, a potem druga chuda noga, później

kolejno obie ręce i w końcu tam, gdzie stał, pojawiła się czarna, ciężka, kudłata postać. Przez

chwilę miała dwie głowy, jedną jasną, drugą ciemną, ale po chwili, ta jasna naciągnęła na

siebie od tyłu tę ciemniejszą i naprawiła błąd. Następnie zajął się ukrytymi wiązaniami i

wygładzaniem swojego przebrania.

Przez moment stał bez ruchu. W końcu zaczął pomrukiwać, bić się w pierś,

podskakiwać, machać rękami i podrzucać głową. Pomruki były najpierw cienkie i niepewne,

ale za chwilę stały się głośniejsze. Z każdą chwilą stawały się coraz donośniejsze, głębsze i

bardziej złowrogie, aż wreszcie zamilkły. Wyciągnął rękę w próżnię, potrząsnął nią

energicznie, cofnął ją i znów powtórzył ten gest. Wykonawszy go cztery, czy pięć razy,

podniósł ostro zakończony kij, włożył go sobie pod ostrym kątem pod pachę i wyszedł z lasu

background image

na drogę. śaden goryl w dżungli afrykańskiej, Kalifornii, czy nawet najlepszym apartamencie

Nowego Jorku, nie byłby bardziej szczęśliwy niż ten, którego Bóg wreszcie nagrodził.

Kobieta i mężczyzna, którzy siedzieli mocno objęci na kamieniu niedaleko drogi

patrząc przez rozległą dolinę na panoramę miasta w oddali, nie zauważyli zbliżającej się do

nich włochatej postaci. Kominy i kwadratowe dachy domów tworzyły czarną, nierówną

ś

cianę na tle jaśniejszego nieba, a gdzieniegdzie wieże wbijały się w chmury ostrym klinem

swoich iglic. Młody człowiek odwrócił się akurat w porę, by zobaczyć o kilka stóp za sobą

wstrętnego, czarnego goryla z wyciągniętą przez siebie łapą. Zdjął rękę z ramienia kobiety i

cicho zniknął w lesie. Ona, jak tylko odwróciła głowę, poderwała się i pobiegła krzycząc

wzdłuż drogi. Goryl stał jakby zaskoczony, a jego ręka opadła. Usiadł na kamieniu, gdzie

tamci wcześniej siedzieli i popatrzył przez dolinę na nierówny zarys miasta.

Rozdział XIII

Następnego dnia wieczorem, pracując z wynajętym prorokiem i Świętym Kościołem

Chrystusa Bez Chrystusa, Hoover Shoats zarobił na czysto piętnaście dolarów i trzydzieści

pięć centów. Prorok dostawał za swoje usługi i udostępnienie swojego samochodu trzy dolary

za wieczór. Nazywał się Solace Layfield, miał gruźlicę, żonę i sześcioro dzieci i to, co

zapracował jako prorok, wystarczało mu w zupełności. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że

może to być niebezpieczna praca. Następnej nocy nie zauważył jednak wysokiego samochodu

w szczurzym kolorze zaparkowanego przed jednym z pobliskich domów, ani bladej twarzy,

obserwującej go z intensywnością, która zwykle oznacza, że coś musi się stać, niezależnie od

tego, jakby się chciało temu zapobiec.

Ta twarz obserwowała go prawie przez godzinę, kiedy przemawiał stojąc na masce

swojego samochodu, za każdym razem, kiedy Hoover Shoats dawał mu znak, podnosząc w

górę rękę z dwoma wyciągniętymi palcami. Po zakończeniu ostatniego seansu, kiedy nie

mogli już pozyskać żadnych słuchaczy, Hoover zapłacił mu i razem odjechali samochodem.

Minęli z dziesięć domów i zatrzymali się tam, gdzie mieszkał Hoover. Pastor wyskoczył z

samochodu, wołając: „Do jutra, przyjacielu” i wszedł w ciemny korytarz, a Solace Layfield

pojechał dalej. Kilka metrów za nim w stałej odległości podążał wóz w szczurzym kolorze.

Kierował nim Hazel Motes.

background image

Obydwa samochody przyspieszyły, a po kilku minutach szybko zaczęły zbliżać się do

skraju miasta. Pierwszy z nich skręcił w opustoszałą drogę, nad którą pochylały się pokryte

mchem drzewa. Światło reflektorów przesuwało się przed nim jak sztywne czułki. Haze

stopniowo zmniejszał odległość, a potem, naciskając gwałtownie na gaz, wystrzelił do przodu

i uderzył w tył jadącego przed nim wozu. Obydwa samochody się zatrzymały.

Cofnął trochę swojego essexa, podczas gdy drugi prorok wysiadł i stał, patrząc w

ś

wiatła reflektorów Haze'a. Po chwili podszedł do okna samochodu Hazela i zajrzał do

ś

rodka. Słychać było tylko brzęczenie świerszczy i rechotanie żab.

- Czego pan chce? - powiedział nerwowym głosem.

Haze nie odpowiedział, patrzył na niego bez słowa. Za chwilę zaczął zdawać sobie

sprawę z tego, że mają podobne twarze i są tak samo ubrani i szczęka mu opadła.

- Czego chcesz? - zapytał, podnosząc głos. - Nic ci nie zrobiłem.

Haze nacisnął znowu na gaz i ruszył ostro do przodu. Tym razem uderzył w drugi

samochód pod takim kątem, że tamten stoczył się do rowu na poboczu.

Mężczyzna podniósł się z ziemi, na którą został odrzucony i podbiegł znowu do

essexa. Stał około pół metra od okna i zaglądał do środka.

- Po co trzymasz coś takiego na drodze? - zapytał Haze.

- Ten samochód jest zupełnie w porządku. Dlaczego zepchnąłeś go do rowu?

- Zdejmij ten kapelusz.

- Posłuchaj - powiedział mężczyzna, zaczynając kaszleć - czego ode mnie chcesz?

Przestań tak na mnie patrzeć, tylko powiedz, o co ci chodzi.

- Jesteś fałszywy - powiedział Haze. - Po co stajesz na samochodzie i mówisz, że nie

wierzysz w to, w co wierzysz.

- A co cię to obchodzi? - zasyczał mężczyzna. - Co cię to obchodzi, co ja robię?

- Po co to robisz? O to cię pytam.

- Człowiek musi o siebie dbać - powiedział drugi prorok.

- Jesteś fałszywy. Wierzysz w Jezusa.

- Co cię to obchodzi? Dlaczego zepchnąłeś mój samochód z drogi?

- Zdejmij ten kapelusz i marynarkę - powiedział Haze.

- Posłuchaj - odparł mężczyzna. - Nie kpię sobie z ciebie. On mi kupił ten garnitur, a

stary wyrzuciłem.

Haze wyciągnął rękę i strącił mu biały kapelusz z głowy.

- I zdejmij tę marynarkę - powiedział. Mężczyzna zaczął wycofywać się środkiem

drogi.

background image

- Zdejmij tę marynarkę! - krzyknął Haze. Zapalił silnik i ruszył za nim. Solace zaczął

biec susami, po drodze zdejmując marynarkę.

- Zdejmij wszystko! - krzyczał Hazel z twarzą przy szybie.

Prorok zaczął biec na dobre. Rozdarł koszulę, rozpiął pas i zostawił za sobą spodnie.

Zaczął się łapać za stopy, jakby chciał też zdjąć sobie buty, ale zanim zdążył to zrobić, essex

przewrócił go na ziemię i przejechał po nim. Haze zatrzymał samochód około dwudziestu

stóp dalej i zaczął się cofać. Przejechał znów po ciele, zatrzymał się i wysiadł. Essex stał tuż

nad fałszywym prorokiem, jakby zadowolony z tego, czego dokonał. Mężczyzna, który leżał

teraz twarzą do ziemi bez kapelusza i marynarki nie był już tak podobny do Haze'a. Wokół

niego było dużo krwi, a koło głowy utworzyła się cała kałuża. Nie poruszał się, tylko palec

koło jego twarzy, zginał się i rozginał, jakby odliczając czas. Kiedy Haze wbił mu czubek

buta w bok, zaświszczał, a potem ucichł.

- Nie mogę znieść jednego - powiedział Haze. - Człowieka, który jest fałszywy i

wyśmiewa się z tego, co jest prawdą. Jak nie chciałeś tak skończyć, nie powinieneś był mi

wchodzić w drogę.

Mężczyzna starał się coś powiedzieć, ale z jego ust wydobywał się tylko świst. Haze

przykucnął nad jego głową i słuchał.

- Sprawiłem matce dużo kłopotów - powiedział z czymś w rodzaju bulgotu w gardle. -

Nigdy jej nie dawałem spokoju. Ukradłem samochód. Nigdy nie powiedziałem prawdy ojcu,

nie dałem Henrykowi, nie dałem mu...

- Zamknij się - powiedział Haze, nachylając się niżej, aby usłyszeć spowiedź.

- Powiedziałem, gdzie jest jego bimbrownia i dostałem za to pięć dolarów - dyszał.

- Zamknij się - powtórzył Haze.

- Jezu...

- Zamknij się, jak ci mówię.

- Jezu, pomóż mi - zaświszczał.

Haze trzepnął go mocno w plecy i mężczyzna umilkł. Nachylił się, nasłuchując, czy

powie coś jeszcze, ale już nie oddychał. Odwrócił się i przyjrzał przedniej części essexa, aby

się przekonać, czy jest uszkodzony. Na zderzaku były bryzgi krwi i to wszystko. Zanim ruszył

z powrotem do miasta, wytarł je szmatą.

Wczesnym rankiem następnego dnia obudził się w samochodzie i pojechał na stację

benzynową, aby zatankować essexa i sprawdzić go przed podróżą. Nie wrócił do swojego

pokoju. Spędził noc w samochodzie zaparkowanym w uliczce, nie śpiąc, tylko myśląc o

ż

yciu, jakie ma zamiar rozpocząć, głosząc Kościół Bez Chrystusa w innym mieście.

background image

Przed stacją benzynową czekał zaspany biały chłopak. Haze powiedział mu, że chce

zatankować do pełna, ponieważ udaje się w długą podróż i poprosił go, żeby mu sprawdził

olej, wodę i czy opony nie przepuszczają powietrza. Chłopak zapytał go, gdzie jedzie, a on

powiedział, że do innego, miasta. Chłopak zapytał go, czy aż Stamtąd przyjechał tym

samochodem, a on odpowiedział twierdząco. Poklepując go, po ramieniu, dodał, że kto ma

dobry samochód:, nie musi się, niczym przejmować i zapytał go, czy rozumie. Chłopak

odpowiedział, że tak, że też tak myśli. Haze przedstawił się i wyjaśnił, że jest pastorem

Kościoła Bez Chrystusa i codziennie wieczorem głosił jego prawdy z maski swojego

samochodu w tym mieście, a teraz jedzie do innego, miasta, by tam je głosić. Chłopiec

napełnił bąk, sprawdził poziom wody i oleju, przetestował opony, a podczas gdy to robił,

Haze chodził za nim opowiadając mu, w co należy wierzyć. Powiedział, że nie należy wierzyć

w nic, czego nie możną zobaczyć, dotknąć lub sprawdzić zębami - Powiedział, że jeszcze kil-

ka dni temu wierzył w bluźnierstwo jako drogę do prawdy, ale że nie można nawet w to

wierzyć, ponieważ wtedy wierzy się w coś, przeciw czemu możną bluźnić. - Jeśli chodzi o

Jezusa, który, jak mówią, urodził się w Betlejem i został ukrzyżowany na Kalwarii za grzechy

ludzi, to jest On zbyt nieczystą ideą, aby zdrowa psychicznie osoba mogła go nosić w swoim

umyśle - powiedział, podniósł wiadro z wodą i uderzył nim o betonowy chodnik, aby

podkreślić to, o czym mówi. Zaczął przeklinać i bluźnić przeciwko Jezusowi cicho i

intensywnie, ale z takim przekonaniem, że chłopiec przerwał pracę, aby posłuchać. Kiedy

skończył sprawdzać samochód, powiedział, że w baku jest przeciek, następne dwa są w

chłodnicy, a tylna opona wytrzyma dwadzieścia mil, jeśli będzie jechał powoli.

- Posłuchaj, ten samochód zaczyna dopiero żyć. Błyskawica niezdolna byłaby go

powstrzymać - odparł Haze.

- Nie ma sensu wlewać w niego wody, bo i tak wycieknie.

- Wlej ją mimo wszystko - powiedział Haze i stanął, przypatrując się, jak chłopiec to

robi. Potem kupił od niego mapę samochodową i odjechał, pozostawiając za sobą na drodze

łańcuszek z kropel wody i benzyny.

Przejechał bardzo szybko kilka mil, ale miał wrażenie, że to nie on posuwa się do

przodu, ale wszystko, co go otacza, chaty, campingi, słupy elektryczności, opuszczone

stodoły z poszarpanymi reklamami tabaki CCC, a nawet napis Jezus umarł dla CIEBIE, który

zobaczył i którego umyślnie nie przeczytał, pozostawiając za sobą. Wydawało mu się, że

droga naprawdę umyka mu spod kół. Wiedział już, że wieś się skończyła, ale ciągle nie

zdawał sobie jeszcze sprawy, że nie ma żadnego innego miasta.

background image

Nie przejechał jeszcze pięciu mil, kiedy usłyszał za sobą syrenę. Obejrzał się i

zobaczył czarny wóz patrolowy. Samochód zrównał się z nim, a policjant, który w nim

siedział, dał mu znak, żeby zjechał na pobocze. Miał czerwoną, przyjemną twarz i oczy

koloru świeżego, czystego lodu.

- Nie jechałem za szybko - powiedział Hazel.

- Nie - powiedział policjant - nie jechał pan.

- Jechałem po odpowiedniej stronie szosy.

- Tak, zgadza się.

- Czego pan chce ode mnie?

- Po prostu nie podoba mi się pańska twarz. Gdzie ma pan prawo jazdy?

- Mnie się też nie podoba pańska twarz i nie mam prawa jazdy.

- No - powiedział policjant uprzejmym tonem. - Nie wydaje mi się, żebyś go

potrzebował.

- Nawet jeśli bym go potrzebował, nic by to nie zmieniło, bo i tak go nie mam.

- Posłuchaj pan - powiedział policjant zmieniając ton głosu. - Nie ma pan nic

przeciwko temu, żeby podjechać na następne wzgórze? Chcę, żeby pan zobaczył widok

stamtąd, będzie to najpiękniejszy widok, jaki pan kiedykolwiek oglądał.

Haze wzruszył ramionami, ale zapalił silnik. Nie miał nic przeciwko temu, żeby pobić

się z policjantem, jeśli tamten tego chciał. Wjechał na szczyt pagórka z wozem patrolowym

tuż za sobą.

- Teraz niech pan odwróci samochód przodem do skarpy! - zawołał policjant. - W ten

sposób lepiej będzie pan widział.

Haze wykonał polecenie.

- Teraz może lepiej niech pan wysiądzie - powiedział policjant. - Myślę, że lepiej

będzie pan widział, jak pan wyjdzie z samochodu.

Haze wysiadł i spojrzał na rozciągający się przed nim widok. Skarpa spadała w dół

ukazując około trzydzieści stóp czystej, wymytej czerwonej gliny i częściowo wypalone

pastwisko, gdzie obok kałuży leżała krowa. Gdzieś w połowie horyzontu, na dachu

jednoizbowej chaty siedział skulony myszołów.

Policjant podszedł od tyłu do essexa i zepchnął go ze skarpy. Krowa podniosła się z

trudem i pogalopowała przez pole do lasu. Myszołów odleciał, trzepocząc skrzydłami na

pobliskie drzewo. Samochód spadł na dach, a trzy koła, jakie w nim pozostały, kręciły się

jeszcze. Silnik wypadł i potoczył się trochę dalej, a różne inne części rozleciały się na

wszystkie strony.

background image

- Ci, co nie mają prawa jazdy, nie potrzebują samochodu - powiedział policjant,

wycierając zakurzone ręce o spodnie.

Haze stał patrząc przez dłuższą chwilę na tę scenę. W jego twarzy zdawało się odbijać

całe pole, polana i to, co było dalej, wszystko, co dzieliło go od szarego, pustego nieba, które

rozciągało się daleko, aż za horyzont. Kolana się pod nim ugięły i usiadł na skraju skarpy

zwieszając z niej nogi. Policjant stał, patrząc na niego.

- Mogę pana podwieźć tam, gdzie chciał pan jechać.

Pochylił się nad nim z rękami wspartymi na kolanach i zapytał zaniepokojonym

głosem:

- Jechał pan gdzieś?

- Nie - powiedział Haze.

Policjant kucnął i położył rękę na ramieniu Haze'a.

- Nie planował pan nigdzie jechać? - zapytał z niepokojem.

Haze zaprzeczył ruchem głowy. Wyraz jego twarzy się nie zmienił i nie odwrócił

głowy do policjanta. Zdawał się koncentrować na przestrzeni.

Policjant wstał, poszedł z powrotem do samochodu i stanął przy drzwiach, patrząc na

plecy i tył kapelusza Haze'a.

- No to do zobaczenia - powiedział i odjechał. Po chwili Haze wstał i zaczął iść w

stronę miasta.

Droga zajęła mu pięć godzin. Zatrzymał się w sklepie z narzędziami, aby kupić

blaszane wiadro i worek niegaszonego wapna i zaniósł to wszystko do swojego pokoju. Kiedy

dotarł przed dom, w którym mieszkał, stanął na chodniku, otworzył worek z wapnem i

zapełnił nim do połowy wiadro. Potem podszedł do kranu koło schodów, dopełnił wiadro

wodą i ruszył w stronę drzwi. Jego gospodyni siedziała na ganku, kołysząc kota w ramionach.

- Co pan ma zamiar z tym zrobić, panie Motes? - zapytała.

- Oślepić się - powiedział i wszedł do domu.

Gospodyni siedziała jeszcze chwilę na ganku. Była to kobieta, która wyczuwała takie

samo niebezpieczeństwo w jednym słowie, co w innym; rozumiała wszystko dosłownie, ale

wszystkie słowa miały dla niej tę samą wartość. Jednak, gdyby ona czuła się aż tak źle,

zamiast się oślepić, zabiłaby się i zdziwiłoby ją, gdyby ktoś postąpił inaczej. Wsadziłaby po

prostu głowę do kuchenki gazowej, lub może zażyłaby zbyt dużo bezbolesnyeh tabletek

nasennych i to byłoby wszystko. Może pan Motes po prostu był nieuprzejmy, bo jak to mogło

być możliwe, żeby ktoś chciał się oślepić? Kobieta jej pokroju, tak wnikliwa, nie zniosłaby

ś

lepoty. Wolałaby być martwa niż ślepa. Nagle zdała sobie sprawę,, że gdyby była martwa, to

background image

byłaby również ślepa. Wpatrywała się przed siebie intensywnie, po raz pierwszy stając twarzą

w twarz z tym odkryciem. Przypomniała sobie zwrot „śmierć na wieki”, którego używali

pastorzy, ale natychmiast wymazała go sobie z umysłu, zachowując swój niezmienny, koci

wyraz twarzy. Nie była religijna ani chorowita, za co dziękowała swoim gwiazdom. Nie

zaufałaby też w niczym osobie, która miałaby takie tendencje, a pan Motes je miał, bo inaczej

nie byłby pastorem. Nie wątpiła ani przez chwilę, że mógł włożyć sobie wapno do oczu,

ponieważ oni wszyscy, szczerze mówiąc, mieli trochę nie po kolei w głowie. Jaki powód

mogłaby mieć zdrowa psychicznie osoba, żeby nie chcieć się cieszyć dalej życiem?

W żaden sposób nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie.

Rozdział XIV

Pamiętała jednak o tym, bo kiedy już to zrobił, dalej mieszkał w jej domu i codziennie

jego widok stawiał ją przed tym pytaniem. Najpierw powiedziała mu, że nie może zostać, bo

nie chciał nosić ciemnych okularów, a ona nie miała ochoty patrzeć na bałagan, jaki zrobił w

swoich oczodołach. Przynajmniej się jej wydawało, że nie ma. Jeśli nie myślała o czym

innym, kiedy on był w pobliżu, łapała się mimowolnie na tym, że pochyla się do przodu i

zagląda mu w twarz, jakby spodziewała się zobaczyć coś, czego jeszcze dotąd nie widziała.

To ją w nim denerwowało i nasuwało podejrzenie, że oszukuje ją w jakiś tajemniczy sposób.

Siedział na jej ganku przez dobrą część każdego popołudnia, ale przesiadywanie z nim było

tym samym, co przebywanie w samotności. Odzywał się tylko wtedy, gdy mu to pasowało.

Zadawało mu się pytanie rano, a on mógł odpowiedzieć na nie po południu lub nigdy.

Zaoferował jej większą sumę pieniędzy za to, by zgodziła się, żeby zatrzymał swój pokój, bo

znał drogę do niego i z powrotem. Postanowiła pozwolić mu zostać przynajmniej tak długo,

dopóki nie dowie się, w jaki sposób ją oszukuje.

Co miesiąc dostawał pieniądze od rządu za coś, co wojna zrobiła w jego

wnętrznościach i nie musiał pracować. Gospodyni zawsze była pod wrażeniem ludzi, którzy

mogli płacić. Kiedy już dotarła do jakiegoś strumienia dochodu, szła za nim aż do źródła i

włączała się w jego nurt, tak że wkrótce stawał się jej własnym dochodem. Czuła, że

pieniądze, które płaci na podatki, wędrowały do wszystkich możliwych dziurawych kieszeni

na świecie, że rząd nie tylko posyłał je za granicę Murzynom i Arabom, ale też marnował je w

kraju na ślepych głupców i każdego idiotę, który podpisuje kartę. Czuła się usprawiedliwiona,

background image

kiedy mogła odzyskać z tego tyle, ile mogła. Czuła się usprawiedliwiona, kiedy mogła w

ogóle cokolwiek odzyskać, w pieniądzach, czy w jakiejś innej formie, zupełnie jakby kiedyś

ziemia należała do niej i została z niej wydziedziczona. Nie potrafiła patrzeć na nic spokojnie,

jednocześnie nie chcąc tego posiąść, a najbardziej drażniła ją myśl, że gdzieś w pobliżu może

być ukryta jakaś wartościowa rzecz, coś, czego nie może zobaczyć.

Dla niej ślepiec wyglądał na kogoś, kto coś widzi. Jego twarz miała szczególny wyraz,

jakby chciał pójść za czymś, co ledwo potrafił dostrzec w oddali. Nawet gdy siedział

nieruchomo na krześle, na twarzy miał wyraz napięcia, jakby ku czemuś dążył. Wiedziała

jednak, że jest zupełnie ślepy. Upewniła się co do tego, jak tylko zdjął z oczu szmatę, której

przez jakiś czas używał jako bandaża. Wystarczyło jej jedno długie spojrzenie, żeby się

przekonać, że zrobił to, co miał zamiar zrobić. Zaraz po tym, kiedy zdjął szmatę, inni

mieszkańcy mijali go w korytarzu, stąpając cicho na palcach i wpatrując się w niego jak

najdłużej, ale teraz nie zwracali już na niego uwagi, a ci nowi nie wiedzieli, że zrobił to sobie

sam. Dziewczyna Hawksa rozniosła tę wiadomość po domu, jak tylko się to wydarzyło.

Patrzyła, jak to robi, a potem biegała od pokoju do pokoju, krzycząc o tym, co się stało, aż

wszyscy mieszkańcy zbiegli się, aby go zobaczyć. Gospodyni czuła, że jeżeli harpie

kiedykolwiek istniały, to ta dziewczyna jest jedną z nich. Przyczepiła się do niego i nie

dawała mu spokoju przez kilka dni, a potem odeszła. Powiedziała, że nie można liczyć na

jakiegoś wiernego Jezusowi ślepca i że stęskniła się za tatą, który opuścił ją i odjechał

bananową łodzią. Gospodyni miała nadzieję, że jest już na dnie słonego morza, ponieważ

miesiąc zalegał z płaceniem. Za dwa tygodnie dziewczyna oczywiście wróciła i znowu

zaczęła zawracać mu głowę. Miała usposobienie osy i jeszcze zanim weszli na ganek, słychać

było, jak na niego krzyczy, a on nigdy nie otwierał ust.

Gospodyni prowadziła porządny dom i tak mu powiedziała. Oznajmiła, że jeśli chce,

ż

eby z nim mieszkała ta dziewczyna, będzie musiał płacić podwójnie i wyjaśniła, że niektóre

rzeczy jej przeszkadzają, a niektóre nie. Pozwoliła mu samemu domyślić się, co przez to

chciała powiedzieć i czekała z założonymi rękami, aż wyciągnie właściwe wnioski. Nie

powiedział nic, tylko odliczył trzy dolary i podał jej.

- Tej dziewczynie, panie Motes - powiedziała - zależy tylko na pana pieniądzach.

- Gdyby tego tylko chciała, mogłaby je sobie wziąć. Zapłaciłbym jej, żeby sobie

poszła.

Myśl o tym, że jej pieniądze mogłyby iść na utrzymanie takiego wyrzutka, była dla

gospodyni nie do zniesienia.

- Niech pan tego nie robi - powiedziała szybko. - Ona nie ma do tego prawa.

background image

Następnego dnia zadzwoniła do Towarzystwa Dobroczynności i poczyniła starania,

ż

eby posłać dziewczynę do domu poprawczego; tam było jej miejsce.

Była ciekawa, ile Haze dostaje co miesiąc od rządu, a ponieważ nie miał oczu, czuła,

ż

e nie będzie trudno się tego dowiedzieć. Następnym razem, kiedy na poczcie znalazła

kopertę od rządu, otworzyła ją nad parą i za kilka dni poczuła się w obowiązku podnieść mu

czynsz. Uzgodnili, że będzie jadał u niej posiłki i ponieważ żywność podrożała, musiała mu

też podnieść za wikt. Wciąż jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest oszukiwana.

Dlaczego pozbawił się oczu, a nie zabił się, jeśli nie miał jakiegoś planu, jeśli nie widział

czegoś, czego nie mógłby osiągnąć nie będąc ślepym na wszystko inne? Postanowiła

dowiedzieć się o nim wszystkiego, co mogła.

- Skąd pochodzi pańska rodzina, panie Motes? - zapytała go pewnego popołudnia,

kiedy siedzieli na ganku. - Sądzę, że już nie żyją, prawda?

Wydawało się jej, że może sądzić, co jej się podoba. Nie przerwał swojej

bezczynności odpowiedzią na jej pytanie.

- Z moich też nikt już nie żyje - powiedziała. - Ze strony pana Flood'a żyją wszyscy

oprócz niego samego - powiedziała pani Flood wspominając męża. - Przychodzą tu tylko,

kiedy potrzebują wsparcia, ale pan Flood miał pieniądze. Zmarł w wypadku samolotowym.

- Moi wszyscy nie żyją - powiedział po chwili.

- Pan Flood zginął w wypadku samolotowym.

Zaczęło się jej podobać siedzenie z nim na ganku, choć nigdy nie mogła być pewna,

czy wiedział, że ona tam jest. Nawet, gdy jej odpowiadał, nie mogła stwierdzić, czy wiedział,

ż

e odpowiada jej. Jej, we własnej osobie, pani Flood, jego gospodyni. Nie byle komu. Czasem

siedzieli tak razem i pół popołudnia, on bez ruchu, a ona kołysząc się wolno, i wydawało się,

ż

e nie zamieniają ze sobą ani słowa, choć ona mogła mówić, ile wlezie. Jeżeli nie mówiła, a

tylko myślała o czymś, zwykle po chwili zdawała sobie sprawę, że siedzi wyprostowana na

krześle, patrząc na niego z otwartymi ustami. Jeśli zobaczyłby ją ktoś ż przechodniów,

pomyślałby, że adoruje trupa.

Uważnie śledziła jego zwyczaje. Nie jadał dużo i nie zwracał uwagi na to, co mu

podaje. Gdyby to ona była ślepa, siedziałaby cały dzień przy radiu, zajadając ciastka i lody i

mocząc sobie stopy. Jadł wszystko i nie dostrzegał różnicy między potrawami. Cały czas

chudł, jego kaszel pogłębiał się i zaczął powłóczyć nogą. Podczas pierwszych chłodnych

miesięcy złapał wirusa, ale mimo to nadal wychodził. Codziennie spacerował mniej więcej

pół dnia. Wstawał wcześnie rano i chodził po swoim pokoju w tę i z powrotem - słyszała u

siebie na dole, jak chodzi ciągle w tę i z powrotem. Potem wychodził i spacerował przed

background image

ś

niadaniem, a po śniadaniu wychodził znowu i spacerował aż do południa. Znał pięć, czy

sześć domów wokoło i nigdy nie zapuszczał się dalej. Widziała też, że czasem zatrzymuje się

przy jednym. Czasem zostawał w swoim pokoju i stał w jednym miejscu, podnosząc i

opuszczając nogi. Wydawało się, jakby był martwy i nie chce już nic więcej od życia, prócz

tego, by móc wykonywać to ćwiczenie. Pomyślała, że mógłby równie dobrze być mnichem i

mieszkać w jakimś klasztorze. Nie rozumiała go i nie podobała jej się myśl, że to wciąż wisi

nad jej głową. Lubiła jasne światło dnia. Lubiła wszystko widzieć.

Nie potrafiła oddzielić tego, co było w jego głowie, a co na zewnątrz niej. O swojej

myślała jak o tablicy rozdzielczej, którą mogła kontrolować. Jeśli chodzi o niego, potrafiła

sobie tylko wyobrazić zewnętrzne wnętrze, cały czarny świat w jego głowie i ją samą większą

niż świat, wystarczająco dużą, aby pomieścić niebo, planety i wszystko, cokolwiek było, jest i

będzie. Skąd mógł wiedzieć, czy czas idzie do przodu, czy do tyłu i czy idzie razem z nim?

Wyobrażała sobie, że to tak, jakby się szło przez tunel i wszystko, co można zobaczyć, to

ś

wiatło wielkości główki od szpilki, jeden maleńki punkcik. Musiała wyobrazić sobie to

ś

wiatełko, inaczej nie mogła o nim myśleć. Widziała je jako rodzaj gwiazdy, takiej jak na

kartkach świątecznych. Zobaczyła go, jak idzie tyłem do Betlejem i musiała się roześmiać.

Pomyślała, że dobrze byłoby, gdyby mógł robić coś ze swoimi rękami, coś, co

wydobyłoby go z jego wewnętrznego świata i przywróciło mu kontakt z rzeczywistością.

Była przekonana, że jest zamknięty w swoim wewnętrznym świecie. Chwilami nie była nawet

pewna, czy chociaż wie, że istnieje. Zaproponowała mu, żeby sobie kupił gitarę i nauczył się

na niej grać. Stworzyła sobie w wyobraźni obraz ich dwojga, jak siedzą razem wieczorem na

ganku, a on brzdąka na gitarze. Kupiła dwa drzewa kauczukowe, aby oddzielić miejsce, gdzie

siedzieli, od ulicy i uczynić je bardziej intymnym i pomyślała, że dźwięk gitary wybiegający

zza drzew kauczukowych na ulicę, zatuszuje jego trupi wygląd. Zaproponowała mu to, ale

nigdy nie doczekała się odpowiedzi.

Co miesiąc, po zapłaceniu za pokój i wikt, zostawała mu ponad jedna trzecia

pieniędzy na czeku rządowym, ale jak widziała, nie wydawał nic. Nie używał tytoniu ani nie

pił whisky; nie mógł nic innego robić z pieniędzmi, jak tylko je gubić, bo nie miał nikogo.

Pomyślała o dobrodziejstwach, jakie przypadną jego wdowie, gdyby taką zostawił. Widziała,

jak pieniądze wypadają mu z kieszeni, a jemu nie chce się nawet schylić, aby je podnieść.

Pewnego dnia, kiedy sprzątała jego pokój, znalazła cztery dolary i trochę drobnych w jego

koszu na śmieci. Przyszedł właśnie o tej porze z jednego ze swoich spacerów.

- Panie Motes - powiedziała - w tym koszu na śmieci jest dolar i trochę drobnych. Wie

pan, gdzie jest kosz na śmieci. Jak mógł się pan pomylić?

background image

- To mi zostało, nie potrzebowałem ich.

Opadła na jedyne krzesło w jego pokoju.

- Czy pan co miesiąc wyrzuca pieniądze? - zapytała po jakimś czasie.

- Tylko, jeżeli mi zostanie.

- A biedni i potrzebujący? - mruknęła. - Biedni i potrzebujący. Czy pan nigdy nie

myśli o biednych i potrzebujących? Jeżeli pan nie chce tych pieniędzy, to ktoś inny mógłby je

chcieć.

- Może pani sobie wziąć - powiedział.

- Ależ panie Motes - powiedziała chłodno. - Nie muszę jeszcze żebrać!

Zdała sobie teraz sprawę, że jest szaleńcem i powinien być pod kontrolą kogoś

rozsądnego.

Gospodyni przekroczyła już średni wiek, a jej sztuczna szczęka była trochę za duża,

ale miała długie nogi rasowego konia i nos, który jeden z lokatorów nazywał greckim. Nad

brwiami, uszami i ze środka głowy spadały jej loki jak kiście winogron, ale żadna z tych zalet

nie mogła przydać się jej do tego, aby przyciągnąć uwagę Haze'a. Zrozumiała, że jedyną

drogą było zainteresować się tym, czym on się interesuje.

- Panie Motes - powiedziała pewnego popołudnia, kiedy siedzieli na ganku. -

Dlaczego pan już nie głosi? To, że jest pan ślepy, nie jest przeszkodą. Ludzie chętnie

posłuchaliby ślepego pastora. Byłoby to coś innego.

Przyzwyczajona była do braku odpowiedzi.

- Mógłby pan kupić sobie specjalnego psa i razem moglibyście zebrać niezły tłum.

Ludzie zawsze pójdą zobaczyć psa.

- Jeśli chodzi o mnie - mówiła dalej - nie mam takiej żyłki. Wierzę, że to, co jest

prawdą dzisiaj, jutro będzie fałszem i że można się bawić tak długo, jak długo nie

przeszkadza się innym robić tego samego. Jestem tak dobra, panie Motes, nie wierząc w

Jezusa, jak niejeden, co w niego wierzy.

- Jest pani lepsza - powiedział nachylając się nagle do przodu. - Gdyby pani wierzyła

w Jezusa, nie byłaby pani taka dobra.

Nigdy wcześniej nie powiedział jej komplementu!

- No, panie Motes, widzę, że jest pan niezgorszym pastorem! Powinien pan zacząć

znowu. Miałby pan co robić. Teraz nie ma pan nic do roboty, tylko pan spaceruje. Dlaczego

nie zacznie pan znowu głosić?

- Nie mogę już głosić - mruknął.

- Dlaczego?

background image

- Nie mam czasu - powiedział, wstał i odszedł z ganku, jakby przypomniała mu o

jakiejś pilnej sprawie. Sprawiał wrażenie kogoś, kto pomimo bólu w nodze, musi iść dalej.

Jakiś czas później odkryła, dlaczego utyka. Sprzątając jego pokój, natknęła się

przypadkiem na parę jego zapasowych butów. Podniosła je i zajrzała do środka, myśląc, że

może znajdzie tam coś cennego. Wyłożone były żwirem, kawałkami szkła i małymi

kamykami. Wysypała to wszystko i przesiała sobie przez palce, szukając jakiegoś błysku,

który mógłby oznaczać coś wartościowego, ale okazało się, że to, co miała w ręku, to tylko

ś

miecie, których każdy mógł nazbierać na chodniku. Stała jeszcze chwilę trzymając buty i w

końcu włożyła je z powrotem pod łóżko. Za kilka dni, kiedy zbadała je znowu, wyłożone były

ś

wieżymi kamykami. „Dla kogo on to robi?”, zadawała sobie pytanie. „Go z tego ma?” Go

chwila otrzymywała znak o czymś, co jest ukryte gdzieś w pobliżu, a mimo to pozostaje poza

jej zasięgiem.

- Panie Motes - zagadnęła go tego dnia, kiedy jadł obiad w kuchni. - Po co pan chodzi

na kamieniach?

- Aby zapłacić - powiedział chrapliwym głosem.

- Zapłacić za co?

- Nie ma znaczenia za co - powiedział. - Płacę.

- Ale co pan takiego dostał, za co mógłby pan płacić? - upierała się.

- Niech pani pilnuje swoich interesów - powiedział niegrzecznie. - Pani nic nie widzi.

Gospodyni nadal bardzo wolno przeżuwała.

- Czy pan myśli, panie Motes - powiedziała chrapliwym głosem - że jak się jest

martwym, to jest się ślepym?

- Mam nadzieją - powiedział po chwili.

- Dlaczego? - zapytała, patrząc na niego.

- Jeżeli w czyichś oczach nie ma dna, to potrafią więcej utrzymać.

Gospodyni patrzyła na niego przez długi czas, nic nie rozumiejąc.

Zaczęła koncentrować całą swą uwagę na jego osobie, lekceważąc przy tym inne

rzeczy. Szła za nim, kiedy wychodził na spacer, spotykała go przypadkiem i towarzyszyła mu.

Wydawał się nie zauważać, że ona przy nim jest, z wyjątkiem chwili, kiedy klepał się w

policzek, jakby jej głos drażnił go jak śpiew komara. Ponieważ miał głęboki świszczący

kaszel, zaczęła zadręczać go o jego zdrowie.

- Nie ma pan nikogo, kto by się panem zaopiekował oprócz mnie, panie Motes. Nikt

nie troszczy się o pana interesy oprócz mnie. Nikogo by to nie obchodziło, gdyby nie ja.

background image

Zaczęła przyrządzać smaczne dania i zanosić mu je do pokoju. Z kwaśną miną zjadał

natychmiast wszystko, co mu przynosiła i oddawał jej talerz nie dziękując, jakby cała jego

uwaga zwrócona była w inną stronę, a to była niedogodność, którą musiał znosić. Pewnego

ranka oznajmił jej niespodziewanie, że ma zamiar jadać gdzie indziej i wymienił nazwie

lokalu za rogiem, prowadzonego przez cudzoziemca.

- Będzie pan przeklinał ten dzień! - powiedziała. - Złapie pan infekcję. śaden człowiek

przy zdrowych zmysłach tam nie jada. Mroczne, brudne miejsce, zaskorupiałe! Pan jest

niewidomy, panie Motes, nie może pan tego widzieć.

- Szalony głupiec - mruknęła, kiedy odszedł. - Niech pan poczeka do zimy. Gdzie

będzie pan jadał, kiedy nadejdzie zima i pierwszy podmuch wiatru przyniesie panu wirusa?

Nie musiała długo czekać. Złapał grypę jeszcze, zanim zaczęła się zima i był zbyt

słaby, żeby wychodzić, więc znów miała satysfakcję, że przynosi mu jedzenie do pokoju.

Pewnego ranka przyszła wcześniej niż zwykle i zastała go śpiącego i ciężko oddychającego.

Stara koszula, którą zakładał do snu, była rozpięta i ukazywała trzy sploty drutu kolczastego

okręcone wokół jego piersi. Cofnęła się do drzwi i upuściła tacę.

- Panie Motes - powiedziała niskim głosem. - Po co pan to wszystko robi? To nie jest

naturalne.

Podniósł się.

- Po co panu ten drut? To nie jest naturalne - powtórzyła.

Po chwili zaczął zapinać koszulę.

- To naturalne - powiedział.

- No, ale to nie jest normalne. To jedna z tych krwawych historii. Ludzie przestali już

robić takie rzeczy, jak gotowanie się w oliwie, robienie z siebie świętego, czy wmurowywanie

kotów w ścianę. Nie ma powodu, aby to robić. Ludzie już takich rzeczy nie robią.

- Nie przestaną tego robić tak długo, jak ja będę to robił - powiedział.

- Ludzie przestali już to robić - powtórzyła. - Po co pan to robi?

- Nie jestem czysty.

Stała, patrząc na niego, niepomna stłuczonych talerzy u jej stóp.

- Wiem o tym - powiedziała po chwili. - Ma pan ślady krwi na nocnej koszuli i na

pościeli. Powinien pan sobie nająć sprzątaczkę...

- Nie mówię o tego rodzaju czystości – przerwał jej.

- Jest tylko jeden rodzaj czystości, panie Motes - mruknęła.

Spojrzała w dół na talerze, które przez niego zbiła i cały bałagan, który będzie musiała

sprzątać. Wyszła do ubikacji i wróciła po chwili z szufelką i miotłą.

background image

- Łatwiej krwawić, niż się pocić, panie Motes - powiedziała tonem wysokiego

sarkazmu. - Musi pan wierzyć w Jezusa, bo inaczej nie robiłby pan tych głupot. Musiał pan

kłamać, kiedy podawał pan nazwę tego swojego kościoła. Nie zdziwiłabym się, gdyby się

okazało, że jest pan jakimś agentem papieża, czy kimś równie zabawnym.

- Nic od pani nie chcę - powiedział i położył się z powrotem, kaszląc.

- Nie ma pan nikogo prócz mnie, kto mógłby się panem zaopiekować - przypomniała

mu.

Na początku planowała wyjść za niego, a potem oddać go do jakiejś państwowej

instytucji dla umysłowo chorych, ale stopniowo zmieniała zdanie i postanowiła wyjść za

niego i zatrzymać go przy sobie. Obserwowanie jego twarzy stało się jej zwyczajem; chciała

spenetrować ciemność, jaka za nią się kryła i przekonać się, co tam jest. Miała wrażenie, że

już wystarczająco długo się ociągała i musi go zdobyć teraz, kiedy jest słaby lub nigdy. Był

tak osłabiony grypą, że chodził chwiejnym krokiem. Zima już się zaczęła i wiatr chłostał dom

ze wszystkich stron, wydając dźwięk podobny do świstu ostrych noży przecinających

powietrze.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby być w taką pogodę na dworze -

powiedziała wsuwając głowę do jego pokoju pewnego ranka w jeden z najzimniejszych dni

roku. - Słyszy pan ten wiatr, panie Motes? Ma pan szczęście, że ma pan takie ciepłe miejsce i

kogoś, kto się panem opiekuje.

Starała się, żeby jej głos brzmiał bardziej miękko niż zwykle.

- Nie ma takiego ślepca i chorego, który miałby więcej szczęścia i kogoś, kto mógłby

się nim zaopiekować.

Weszła do środka i usiadła na twardym krześle tuż przy drzwiach. Siedziała na jego

skraju, pochylając się w przód z rozchylonymi nogami i rękami zaciśniętymi na kolanach.

- Pozwoli pan, że coś panu powiem, panie Motes. Niewielu mężczyzn ma takie

szczęście jak pan, ale nie mogę powstrzymać się przed wspinaniem się na te schody.

Wykańcza mnie to. Myślałam o tym, czy nic moglibyśmy temu jakoś zaradzić.

Leżał cały czas nieruchomo na łóżku, ale teraz nagle usiadł, jakby usłyszał coś

niepokojącego.

- Wiem, że nie chciałby pan oddać tego pokoju - powiedziała i czekała na efekt tych

słów. Odwrócił do niej głowę; mogła być pewna, że przyciągnęła jego uwagę. - Wiem, że się

panu tu podoba i nic chciałby pan opuścić tego miejsca i że jest pan chory i ślepy, i potrzebuje

pan kogoś, kto by się panem opiekował - dodała, po czym serce zaczęło jej trzepotać i straciła

background image

oddech. Haze sięgnął po swoje ubrania, które leżały zrolowane w nogach łóżka. Zaczął

wkładać je w pośpiechu na nocną koszulę.

- Myślałam o tym, jak to zrobić, jak to urządzić, żeby pan miał dom i kogoś, kto by sic

panem opiekował i żebym ja nie musiała wspinać się po tych schodach. Po co się pan ubiera,

panie Motes? Nie chce pan chyba wyjść w taką pogodę. Myślałam o tym - mówiła dalej,

obserwując, jak się ubiera - i doszłam do wniosku, że jest tylko jedno wyjście: pobrać się. Nic

zrobiłabym tego w normalnej sytuacji, ale zrobię to dla chorego i ślepego mężczyzny. Jeżeli

sami sobie nie pomożemy, to nikt nam nie pomoże. Nikt. Świat jest pusty.

Marynarka, która była jaskrawo niebieska, kiedy ją kupował, miała teraz cieplejszy

odcień. Kapelusz panama przybrał kolor słomkowy. Kiedy go nic nosił, kładł go na podłodze

obok butów. Sięgnął tam teraz i włożył go, a potem zaczął zakładać buty, które ciągle były

wyłożone kamykami.

- Każdy powinien mieć gdzie wracać - powiedziała. - A ja chcę panu stworzyć tu dom.

miejsce, w którym może pan zawsze przebywać, panie Motes i nigdy się o nic nie martwić.

Jego laska leżała na podłodze, tam, gdzie stały też jego buty. Wymacał ją, a potem

wstał i zaczął iść wolno w stronę gospodyni.

- Mam dla pana miejsce w moim sercu, panie Motes - powiedziała i poczuła, jak serce

jej drży jak ptasia klatka. Nie wiedziała, czy idzie do niej, żeby ją objąć, czy nie. Minął ją z

twarzą bez wyrazu i wyszedł na korytarz.

- Panie Motes! - powiedziała, odwracając się gwałtownie na krześle. - Nie mogę

pozwolić, żeby pan tu został na innych warunkach, nie mogę już dłużej wspinać się po tych

schodach. Chcę tylko panu pomóc. Oprócz mnie nie ma pan nikogo, kto mógłby się panem

opiekować. Nikogo prócz mnie to nic obchodzi, czy pan będzie żył, czy pan umrze! Oprócz

mojego domu, nie ma pan gdzie pójść!

Wymacał laską pierwszy stopień.

- Może planował pan znaleźć sobie jakiś inny pokój do wynajęcia? - zapytała

wznosząc głos. - Czy też planował pan przenieść się do innego miasta?

- Nie wybieram się tam - powiedział. - Nie ma innego miasta ani innego domu.

- Nic pan nie ma, panie Motes, a czas płynie, nie cofa się i jeśli nie bierze się tego, co

on oferuje, człowiek może znaleźć się w ciemnej, zimnej dziurze i jak pan myśli, dokąd może

to zaprowadzić?

Macał laską każdy stopień, zanim postawił na nim stopę. Kiedy był już na dole,

zawołała do niego:

background image

- Nie musi pan wracać do miejsca, którego pan nie ceni, panie Motes! Drzwi nie będą

stały dla pana otworem. Może pan najwyżej wrócić po swoje rzeczy i iść tam, gdzie pan

myśli, że będzie panu lepiej!

Długo stała na szczycie schodów. - Wróci - mruknęła. - Niech no go tylko zawieje

wiatr.

Tego wieczoru pojawił się zacinający, lodowaty deszcz. Leżąc w łóżku i nie śpiąc do

północy, pani Rood, gospodyni, zaczęła płakać. Chciała wybiec na deszcz i zimno, ścigać go i

znaleźć skulonego w jakimś zasłoniętym od wiatru miejscu, przyprowadzić z powrotem i

powiedzieć: „Panie Motes, panie Motes, może pan tu zostać na zawsze, albo ja pójdę z panem

dokądkolwiek pan będzie chciał”. Miała ciężkie życie, przeżyła je bez bólu i przyjemności i

myślała, że teraz, kiedy nastaje jego ostatnia część, zasłużyła na przyjaciela. Jeśli miała być

ś

lepa po śmierci, kto mógłby ją lepiej wtedy poprowadzić niż ślepiec? Kto mógłby lepiej

poprowadzić ślepca niż ślepiec, który wiedział, jak to jest?

Jak tylko się rozwidniło, wyszła na deszcz i przeszukała te pięć, czy sześć domów,

które znała, pytając o niego w każdych drzwiach, ale nikt go nie widział. Kiedy wróciła,

zadzwoniła na policję, opisała go i poprosiła, żeby go znaleźli i przyprowadzili do niej, żeby

zapłacił czynsz. Cały dzień czekała, aż przywiozą go wozem policyjnym, lub że wróci z

własnej woli, ale nie przyszedł. Ponieważ wiatr i deszcz nie ustawały, pomyślała, że do tej

pory utonął już pewnie w jakiejś uliczce. Chodziła po swoim pokoju tam i z powrotem coraz

szybciej, myśląc o jego oczach bez dna i o ślepocie śmierci.

Dwa dni później dwaj młodzi policjanci, którzy robili objazd, znaleźli jego ciało w

rynsztoku w pobliżu opuszczonej budowy. Kierowca podjechał aż na skraj rynsztoka i

wpatrywał się w niego przez pewien czas.

- Czy nie szukaliśmy ślepego? - zapytał.

Drugi sprawdził w notesie.

- Ślepy, w niebieskiej marynarce, nie zapłacił za komorne - powiedział.

- I oto jest - oznajmił pierwszy, wskazując na rynsztok. Drugi podsunął się bliżej i też

wyjrzał przez okno.

- Nie ma niebieskiego garnituru - powiedział.

- Ma niebieski - powiedział pierwszy. – Przestań się na mnie pokładać. Wysiądź, to

zobaczysz, że jest niebieski.

Wysiedli, obeszli samochód i przykucnęli na brzegu rynsztoka. Obydwaj mieli nowe

wysokie buty i nowe ubrania policyjne; obydwaj mieli żółte włosy i bokobrody i obydwaj byli

grubi, ale jeden był grubszy od drugiego.

background image

- Może i kiedyś był niebieski - przyznał grubszy.

- Myślisz, że nie żyje? - zapytał pierwszy.

- Zapytaj go - powiedział drugi.

- Nie, żyje, rusza się.

- Może jest tylko nieprzytomny - powiedział grubszy, wyjmując swoją nową pałkę.

Obserwowali go przez kilka sekund. Jego ręka poruszała się po brzegu rynsztoka, jakby za

coś chciała złapać. Zapytał ich ochrypłym szeptem, gdzie jest i czy jest dzień, czy noc.

- Jest dzień - powiedział chudszy patrząc na niebo. - Musimy pana zabrać z powrotem,

ż

eby zapłacił pan za komorne.

- Chcę iść dalej tam, dokąd zmierzam - powiedział ślepiec.

- Najpierw musi pan zapłacić za komorne - powiedział policjant. - Co do grosza.

Drugi, widząc, że jest przytomny, uderzył go w głowę swoją nową pałką.

- Nie chcę mieć z nim kłopotów - powiedział. - Ty weź go za stopy.

Umarł w samochodzie policyjnym, ale oni tego nie zauważyli i zawieźli go do jego

gospodyni. Kazała go położyć na swoim łóżku i kiedy wypchnęła ich już za drzwi i zamknęła

je za nimi, podsunęła krzesło i usiadła tuż przy jego głowie, skąd mogła do niego mówić.

- No, panie Motes - powiedziała. - Widzę, że wrócił pan do domu!

Jego twarz była surowa i spokojna.

- Wiedziałam, że pan wróci - powiedziała. - I czekałam na pana. Nie musi pan już

płacić czynszu, może pan tu mieszkać za darmo, tak, jak pan chce, na górze, czy na dole. Jak

tylko pan chce, będę na pana zawsze czekała, a jak pan będzie chciał gdzieś iść, to pójdziemy

razem.

Nigdy nie widziała u niego tak spokojnej, zrównoważonej twarzy. Złapała go za rękę i

przyłożyła ją sobie do serca. Była bezwładna i sucha. Zarys jego czaszki był prosty pod skórą,

a głęboko wypalone oczodoły zdawały się prowadzić w ciemny tunel, w którym on sam

zniknął. Nachylała się coraz niżej nad jego twarzą, zaglądając w nią głęboko, próbując

zrozumieć, jak została oszukana lub, co ją oszukiwało, ale nic nie widziała. Zamknęła oczy i

zobaczyła światełko wielkości główki od szpilki. Było jednak zbyt daleko, żeby mogła się na

nim skoncentrować. Czuła się, jakby ją zatrzymano przy wejściu do czegoś. Siedziała z

zamkniętymi oczami, wpatrując się w jego oczy i poczuła, jakby w końcu dotarła do początku

czegoś, czego nie mogła zacząć i widziała, jak on się coraz bardziej i bardziej oddala w

ciemność, aż w końcu stał się tym światełkiem nie większym od główki szpilki.

background image

Posłowie

Flannery O'connor jest dziś bezsporną wielkością powojennej prozy amerykańskiej.

Pozycję swą zawdzięcza przede wszystkim opowiadaniom (dwa tomy tych opowiadań:

Trudno o dobrego człowieka i W pierścieniu ognia - każdy z nich był wyborem - ukazały się

przed laty nakładem PIW - u). Ale „przede wszystkim” nie znaczy „wyłącznie”. Nie znaczy

„jedynie”. Flannery O'Connor pisała też powieści. Była autorką Mądrości krwi (1952) i The

Violent Bear It Away (1960). Pozostawiła również po sobie fragmenty Who Do the Heathens

Rage? A o powieściach tych nie wolno zapominać. Są to bowiem książki ważne i bardzo

interesujące.

O'Connor debiutowała zaraz po wojnie, w roku 1946, opowiadaniem The Geranium,

umieszczonym w kwartalniku Accent. Jednakże jej pierwszym utworem, który samodzielnie

ukazał się drukiem, była Mądrość krwi. Owszem, wcześniej miała już gotowy tomik złożony

z sześciu krótszych tekstów. W jego skład wchodziły: The Geranium, The Barber, Wildcat,

Plon, The Turkey i The Train. Ale tomiku tego nie zdołała wydać. Dopiero w kilka lat później

wydała Mądrość krwi. Zaczęła ją pisać w roku 1947. Cztery rozdziały drukowała po różnych

czasopismach jako osobne całości, jako opowiadania. Ich integracja, zwłaszcza zaś fabularne

rozwiązanie utworu nastręczało jej sporo kłopotów, Jednakże w końcu z nich wybrnęła.

Była pisarką chrześcijańską, a ściślej rzecz biorąc, pisarką katolicką. Znaczy to tyle, że

wizję świata, którą uzewnętrzniały jej powieści i jej opowiadania określały idee katolickiej

teologii. Ależ tak! Zdaję sobie sprawę, że stwierdzenie to może budzić, i zresztą budzi, nie

całkiem bezpodstawne wątpliwości. Ich usprawiedliwieniem staje się wielointerpretacyjność

prozy Flannery O'Connor. Wielointerpretacyjność ta powstaje wskutek przemilczeń,

natarczywego stosowania elipsy i nieustannych niedopowiedzeń. Nakładając się jedno na

drugie, zezwalają one na różnorodne rozumienie tekstu. Nade wszystko jednak rozstrzyga o

tym dość skomplikowany układ symboli.

Opowiadania i powieści O'Connor nie posługiwały się systematycznym odwołaniem

do historii ukrytej, przemilczanej przez fabułę, choć fabule tej przyporządkowanej. A więc nie

pogrążały się w literaturze „drugiego dna”. Zwracały się natomiast w stronę „lokalnego” jak

gdyby symbolu. Przenośnego znaczenia nabierały wówczas określone „obiekty”

przedstawione - np. słońce - określone wydarzenia, ich właściwości, relacje pomiędzy nimi

background image

itd. itp., jak dzieje się to choćby w Mądrości krwi. Kompozycja owych figuratywnych

odniesień otwiera prozę O'Connor na sprzeczne, a nawet na przeciwstawne sobie

interpretacje. Ujawnia to cała jej twórczość. Nie tylko wczesne utwory. A zatem niepodobna

posądzać jej o katolicką wizję świata, skoro z nie mniejszym powodzeniem można by wizję tę

wykładać jako z katolicyzmem nie mającą nic wspólnego? Owszem. Ale pod jednym

warunkiem, tym mianowicie, że ograniczymy się wyłącznie do prozy i że rozważając ją,

zrezygnujemy z tej optyki, jaką narzuca nam eseistyka pisarki. Bo Flannery O'Connor pisała

też eseje. Zaczęła je pisać stosunkowo późno, pod koniec lat pięćdziesiątych. Z tego przecież

czasu pochodzą szkice takie choćby jak The Fiction Water and His Country (1957), The

Church and the Fiction Water (1957), The Novelist and Free Will (1963). Świadczą one o

katolickich przekonaniach pisarki podobnie jak wywiady, których udzieliła nie tak znowu

mało. Jeśli więc spojrzeć na prozę O'Connor poprzez pryzmat jej dyskursywnych wywodów,

jej powieści i opowiadania uzyskają jawnie chrześcijańskie zabarwienie. A izolacja jej

twórczości ściśle artystycznej, odcinanie jej od tego, co artykułowała w inny sposób, nie

byłoby chyba posunięciem roztropnym.

Wizja świata Flannery O'Connor zakłada istnienie Boga. Bóg jest nie tylko stwórcą

wszechświata, pierwszą przyczyną, nie tylko kimś wszechmocnym i wszechwiedzącym. Jest

również źródłem wszelkich wartości moralnych. Są one pochodną jego intencji skierowanych

ku człowiekowi. Są przez intencje te ustanowione i od nich zależne. Ludzkie działanie i

ludzkie przeżycie będzie wartościowe moralnie jedynie wtedy, gdy spełni zamysł Boga. Nie

musi spełniać go zawsze. Człowiek bowiem został wyposażony w wolną wolę. Toteż może -

ś

wiadomie czy nieświadomie - sprzeciwiać się intencjom Bożym. Powieścią o takim

sprzeciwie jest Mądrość krwi; mówi o sytuacji współczesnego Jonasza. Jonasz chciał umknąć

temu, do czego Bóg go powołał. Przed tym też ucieka Hazel Motes. Stara się uchronić przed

powołaniem. Odrzuca Chrystusa. Staje się kaznodzieją, ale kaznodzieją, który naucza, że

ś

lepi nie widzą, kulawi utykają, a martwi na zawsze pozostaną tam, gdzie ich pogrzebano.

Równocześnie jednak krąży wokół chrześcijańskich idei, tyle że zaprzeczonych. Pragnie

wiary. Toteż z tym większą zaciekłością jej się wypiera. Chce wykazać, że nie ma grzechu.

Toteż po przyjeździe do Taulkinham rusza natychmiast do miejscowej kurwy Leory Watts -

wyczytał jej adres nagryzmolony na ścianie dworcowego klozetu. Na rozrywki seksualne nie

ma szczególnej ochoty. Ale śpi z Leorą Watts.

Po to, by dowieść, że grzech nie istnieje, tak jakby przespanie się z kurwą mogło

posłużyć za dowód w tym względzie. To wszakże mu nie wystarcza. Będzie chciał okazać

swą przewagę nad tymi, którzy wierzą w transcendencję. Po to, by potwierdzić swe racje.

background image

Jeśli dokona tego, czego nie dokonali wierzący w Boga, tedy zatryumfuje jego kościół,

„Kościół Bez Chrystusa”. Bo tego kościoła jest samozwańczym apostołem. Kaznodzieja,

którego napotyka w Taulkinham, okaże się oszustem. Udaje ślepca. Kiedyś naprawdę chciał

się oślepić, ale nie starczyło mu zdecydowania. Zląkł się w ostatniej chwili.

Motes nie zlęknie się, doprowadzi rzecz do końca. A potem będzie udręczał Swe ciało,

poddawał je rozlicznym umartwieniom.

Czy ten współczesny Jonasz dotrze do Niniwy czy też jego historia pozostanie historią

„zaprzeczonej” misji? Mądrość krwi nie przyniesie jeszcze odpowiedzi na to pytanie.

Odpowiedzi udzieli dopiero następna powieść Flannery O'Connor The Violent Bear It Away

(w przygotowaniu jako kolejny tom Biblioteki Amerykańskiej). Oczywiście, już w Mądrości

krwi pojawią się pewne oznaki, sugerujące konwersję Motesa, jego nawrócenie, na-

prowadzające na myśl, że oto mamy przed sobą relację o drodze do „prawdy” - drodze do

Damaszku. Ale są to zaledwie sugestie, niejasne i pewnie niewystarczające. Za sprawą

przemilczeń, niedopowiedzeń ostateczne rozstrzygnięcie tej kwestii jest niepewne, jakby

zawieszone.

Bóg Flannery O'Connor chce, abyśmy go poznali. Nieobecność wiedzy o Bogu staje

się tedy przejawem nie tylko naszej ignorancji, ułomności ludzkiego umysłu, którą to

ułomność autorka Mądrości krwi wybija z godnym podziwu uporem, lecz takie moralnym

uchybieniem, a nawet czymś więcej - grzechem. Przy czym ten, który ma fałszywe

wyobrażenie o transcendencji, który transcendencję tę postrzega niewiernie, deformując ją i

odkształcając, jest mimo wszystko kimś „lepszym”, „bardziej wartościowym” aniżeli ten, kto

w ogóle jej sobie nie wyobraża, choćby pogrążony był w dopełnianiu kościelnych obrządków,

choćby nigdy nie próbował naruszyć religijnego rytuału. Dlatego też fałszywy ślepiec Asa

Hawks będzie bliższy moralnym wartościom O'Connor aniżeli pani Wally Bee Hitchcock czy

pani Flood (właściwie pani Flood z początków XIV rozdziału).

Wyrzeczenie się Boga jest. - dla O'Connor - czymś jeszcze, czymś ponadto. Jest

wypaczeniem ludzkiej natury. Bo przecież istnieje natura człowiecza. Składa się z zespołu

elementarnych dyspozycji. W ich obręb wchodzi głód transcendencji. To niezbywalny rys

każdego człowieka. Oczywiście, głód ów można przytłumić. Można go też oszukiwać,

zastępując „rzeczywistą” transcendencję różnymi formami substytutów. Tak poczyna sobie

Enoch Emery, pokładając całą swą nadzieję, w Mądrości krwi Nadzieja ta uczyni jego

wzorcem animalizaeję Nie, nie utraci on człowieczeństwa. Nie wyzbędzie się też swej natury,

gdyż wyzbyć się jej nic może. Ale w pewnym stopniu wypaczy ją. Zniekształci i znieprawi.

background image

Flannery O'Connor ogląda świat z perspektywy chrześcijańskiego moralisty. W

każdym razie taką perspektywę stara się zazwyczaj zachować. Prowadzi to do konfliktu z

pewnymi składnikami akceptowanej przez nią poetyki. Nade wszystko prowadzi do konfliktu

z „czarną komedią”, do której autorka The Violent Bear It Away czuła nieodpartą słabość.

Pisarstwo O'Connor wyrastało z tradycji prozy „neogotyckiej”. Odwoływało się do

Faulknera, ale nie tego, który pisał Wrzask i wściekłość czy Absalomie, Absalomie..., do

Faulknera z Azylu. I do powieści Carson McCullers W zwierciadle złotego oka. W

powieściach i opowiadaniach O'Connor grozę równoważył komizm. Aliaż grozy i komizmu

staje się niejako ich znakiem rozpoznawczym. I z tego właśnie względu zbliża je do roz-

wijającej się niemalże równolegle twórczości Johna Hawkesa. Hawkes zresztą nie zapierał się

tych pokrewieństw. Przeciwnie, kilkakrotnie je podkreślał. Zarazem jednak autorka The

Violent Bear It Away demonstruje swą fascynację „czarną komedią”. „Czarna komedia”

będzie tym - co przeciwstawi się chrześcijańskiemu moralizmowi. Albowiem polega ona na

akcentowaniu perspektywy komicznej jako ważniejszej niż perspektywa moralna. Wszelkie

wydarzenia zmyślone są oceniane z punktu widzenia obu tych perspektyw. Wiele spośród

nich mieści się równocześnie w wyznaczanych przez nie ramach. Wszakże to, co pocieszne i

zarazem godne pochwały, zwłaszcza zaś godne potępienia rozważa się tu przede wszystkim

pod kątem śmieszności. Bierze się pod uwagę w pierwszej kolejności wymiar komiczny

opisywanych wypadków, a dopiero później ich „zawartość etyczną”. Tym samym dobro czy

zło, choć nadal pozostają dobrem i złem, są nade wszystko mniej czy bardziej zabawne. A

tego rodzaju ujęcia faktów fabularnych nie dopuszczał chrześcijański moralizm. „Czarna

komedia” przekreśla go więc ostatecznie. Flannery O'Connor usiłowała przekreślenie to

zatrzeć, zamazać. Mogła tego dokonać jedynie poprzez okiełznanie swych estetycznych

skłonności, poprzez narzucenie im odpowiednich ograniczeń. Zmierzała w tym kierunku.

Widać to wyraźnie w jej utworach pisanych około roku 1960. Ale ograniczenia takie

zarysowały się już wcześniej, w tytułowym opowiadaniu zbiorku A Good Man Is Hard to

Find and Other Stories (1955). A nawet jeszcze wcześniej, w tej oto powieści, która leży

teraz przed nami - w Mądrości krwi.

Lech Budrecki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Flannery O Connor You Can t Be Any Poorer Than Dead (rtf)(1)
Flannery O Connor A View of the Woods (rtf)(1)
Flannery O Connor Good Country People
Flannery O Connor Greenleaf (rtf)(1)
Flannery O Connor A Good Man is Hard to Find
O Connor Flannery Mądrość krwi
O Connor Flannery Madrosc krwi
o connor, flannery the violent bear it away
Grupy krwi VK
(34) Preparaty krwi i produkty krwiopochodne
biochemia krwi 45
Leki zmniejszające stężenie lipidów we krwi
17 G11 H09 Składniki krwi wersja IHiT
Koń arabski czystej krwi, konie
ortop- Rutynowe badania krwi pacjentów ze złamaniem biodra, ortop, Ortopedia
PRAWO CIĄGŁOŚCI STRUMIENIA KRWI (1), Studia, biofizyka

więcej podobnych podstron