O'Connor Flannery Mądrość krwi

Biblioteka Amerykańska

Tom VI

Flannery O'Connor (1925 - 1964)

jest uznaną wielkością literatury

nie tylko amerykańskiej ale i światowej.

Całe swoje życie spędziła w Georgii,

a bohaterami jej utworów są zwykli, prości ludzie

amerykańskiego Południa.


Autorka dwu powieści:

Wise Blood (1952) i The Violent Bear It Away

(1960 - w przygotowaniu jako kolejny tom Biblioteki

Amerykańskiej) oraz dwu zbiorów opowiadań:

A Good Man Is Hard to Find (1955)

i Artificial Nigger and Other Tales (1957).

Pośmiertnie opublikowano fragmenty nie ukończonej

prozy pt. Who Do the Heathens Rage?

W Polsce ukazały się dwa wybory jej opowiadań

zatytułowane Trudno o dobrego człowieka (PIW, 1970)

oraz W pierścieniu ognia (PIW, 1975).


Flannery O'Connor

Mądrość krwi

Przełożyła

Magdalena Kucharska















Wydawnictwo Przedświt

Warszawa 1992

Tytuł oryginału: Wise Blood

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Przedświt


Redakcja: Małgorzata Żbikowska

Projekt okładki i opracowanie graficzne: Zbigniew Kołaczek

Korekta: Ewa Redlicka


ISBN 83 - 85081 - 39 - 9


Wydanie pierwsze, Warszawa 1992

















Wydawnictwo Przedświt

00 - 478 Warszawa

Al. Ujazdowskie 16/49

tel. 21 - 67 - 64



Druk i oprawa: Zakł. Graf. W. N. Łódź, ul. Żwirki 2

Wstęp

Zmarła w 1964 roku w wieku trzydziestu dziewięciu lat Flannery O'Connor od dawna uznawana jest za jedną z najbardziej utalentowanych i zaskakujących pisarek amerykańskiego Południa. Oprócz opowiadań pisała również powieści. Oryginalny charakter jej twórczości wynika w dużej mierze z wpływu, jaki wywarło na nią wy­chowanie w tradycyjnej katolickiej rodzinie osiadłej od pokoleń w Georgii, otoczonej białą biedotą i protestan­ckimi członkami sekty Bible - Belt, z których większość wywodziła się ze zubożałego chłopstwa walczącego o przetrwanie na pagórkowatych równinach Georgii i od­ciętego od świata na górzystych obszarach Tennessee. Ich osamotnienie, nieuregulowany tryb życia i przekazy­wany z pokolenia na pokolenie fanatyzm religijny stają się źródłem aktów przemocy i zachowań patologicznych. Mowa i myśli pełne są brutalnych, pierwotnych obrazów biblijnych, które zasiali w ich psychice ciemni, naiwnie egzaltowani objazdowi pastorzy lub zwykli oszuści, któ­rzy błąkają się od miasteczka do miasteczka. Jako trady­cyjna katoliczka; Flannery O'Connor wnikliwie analizuje ten religijny półświatek i prowadzi z nim polemikę, cho­ciaż o ile jest ona zasadniczo pisarką religijną, to jednak jej twórczość nie ma charakteru dydaktycznego i nie do­tyczy bezpośrednio sporów doktrynalnych. Pisarka przy­wołuje chaotyczne wyobrażenia religijne ze świadomości wyznawców najbardziej popularnych odmian protestanty­zmu z dokładnością antropologa, który obeznany jest z ich życiem, nie nadając jednak swym rozważaniom za­barwienia satyrycznego. To, co słyszy i widzi, odnosi do doświadczeń wcześniejszych pokoleń. W jej pierwszej powieści zatytułowanej Mądrość krwi, dziadek głównego bohatera, zagorzały, wędrowny pastor, był człowiekiem, który nosił w sobie „Jezusa jak żądło”, a jego wnuczek, jako człowiek dorosły, „gdzieś w głębi swojego umysłu zobaczył Jezusa przesuwającego się po wierzchołkach drzew, dziką postać w łachmanach, która dawała mu zna­ki, aby się odwrócił i wkroczył w ciemność, gdzie nigdy nie mógłby być pewny gruntu pod nogami, gdzie mógłby chodzić po wodzie nie wiedząc o tym, a potem nagle ocknąć się i utonąć.” Jednak już w wieku osiemnastu lat Haze zostaje wyrwany ze swojej doliny i jako żołnierz uczestniczy w wojnie światowej, z której wraca kontuzjo­wany i oszołomiony nihilizmem. Wrodzona pobożność przemienia się u niego w anty - religijność i po powrocie do Tennessee w milczeniu przedziera on ulotkę, którą wepchnęła mu w rękę córka pastora, myśląc tylko o jed­nym - aby założyć swój anty - kościół, Kościół Bez Chry­stusa. Jest on „niemym wołem” Williama Lewisa:

Jestem członkiem i głosicielem kościoła, w którym ślepi nie widzą, kulawi nie chodzą, a to co jest mar­twe, takim pozostaje. Jeśli ktoś mnie zapyta, powiem mu, że jest to kościół nie skalany krwią Jezusa... Jezus był kłamcą.”

Nie jest to rozumowanie ateisty, jest to szaleńcza namiętność człowieka obłąkanego. Widzimy go więc w momencie „chrztu” - pogrążonego w grzechu, które­go pragnie - w łóżku oziębłej miejscowej prostytutki, kupującego celowo na wpół sprawny samochód i gło­szącego swą „wiarę” na rogach ulic, w miejscach publicz­nych, w otoczeniu domokrążców i oszustów. Odbiera fałszywemu „ślepemu” pastorowi piętnastoletnią zde­moralizowaną córkę; pozbywa się swojego konkurenta, który zaczął głosić Święty Kościół Chrystusa Bez Chry­stusa i odchodzi w obskurny świat głodu i nędzy. Najbar­dziej jednak przerażające są chłód i obojętność jego obsesji, które nadają tej postaci nieludzki wymiar. Jest całkowicie autentyczny. Takie są też w zasadzie w swojej mowie i życiu codziennym wszystkie postacie jej powieści i to właśnie ta „codzienność” jest w nich najbardziej przerażająca. Flannery O'Connor w sposób mistrzowski oddaje atmosferę strachu w obsesyjnie powracających obrazach, które dręczą umysły ludzi prostych. Wyobraże­nia te, zakorzenione na stałe w świadomości bohaterów jej powieści, znajdują odbicie w ich burzliwym życiu wewnętrznym. W końcu, w ostatecznym geście odizolo­wania się od świata, do którego powrócił po wojnie, a może również z zamiarem zemsty na swojej świętoszkowatej gospodyni, której naprawdę chodzi tylko o je­go pieniądze, Haze wciera sobie do oczu wapno, aby się oślepić. W akcie tym nie ma nic z melodramatu. Jest w nim logika szaleństwa. Flannery O'Connor opanowała sztukę ukazywania tego co absurdalne jako rzeczy natu­ralnej dla swoich bohaterów. Charakterystyczna dla nich oszczędność w słowach nieadekwatna do wymiaru ich własnych tragedii, sprawia, że proza Flannery O'Connor jest tym bardziej przekonywająca.

Z właściwą sobie zadumą i powagą religijną opisując obrazy i złudzenia, jakimi żyją bohaterowie jej powieści, autorka wykazuje silną i niebezpieczną skłonność do dzi­wacznej symboliki. Wkracza ona jednak tak głęboko w życie wewnętrzne swoich postaci, że prawie nigdy nie wydaje się to nienaturalne. Okoliczności zewnętrzne sprawiają, że główni bohaterowie jej utworów stają się samotnikami. Sądzę, że jej talent ujawnia się najpełniej w opowiadaniach, a tam właśnie zaskakujące symbole, ja­kich używa wiążą się z głębokim poczuciem wewnętrzne­go konfliktu moralnego postaci.

Doskonałym tego przykładem jest jedno z opowiadań ze zbioru Everything That Rises Must Converge zatytuło­wane „Parker's Back”, w którym dominujący motyw wy­daje się na pierwszy rzut oka groteskowy. (Groteskowość sama w sobie nie znaczy dla niej nic - jest jednym z atrybutów rzeczywistości.) Prosty kierowca ciężarówki oddaje się swojej życiowej obsesji tatuowania się. Swe ciało zmienia w żywą galerię obrazów, co sprawia, że ko­biety nie potrafią mu się oprzeć. Kiedyś zafascynował dzięki temu swoją pobożną żonę, która wkrótce jednak przestała się nim interesować. Aby rozbudzić na nowo jej uczucia, każe wykonać sobie tatuaż na plecach, które do tej pory pozostawały nie zapisaną kartą. Wybiera największy i najdroższy dostępny tatuaż: Chrystusa Bi­zantyjskiego. Sekta jego żony jest jednak przeciwna temu wyobrażeniu Chrystusa. Mężczyzna zostaje odrzu­cony, ponieważ dopuścił się tego, do czego czują odrazę członkowie jej sekty - bałwochwalstwa. Ten „bożek” pozostaje najwidoczniej obojętny Bogu i sprawom osta­tecznym. Jednak farsa ta jest poważna. Oniemiały w swym bólu człowiek domaga się prawa do życia we­wnętrznego, pragnie pokazać, że jest kimś. Obala narzu­cone mu ograniczenia. Jego czyn jest zarazem naturalną i absurdalną prośbą, a nawet żądaniem. Stanowi również wyraz buntu i nienawiści do kobiety, którą człowiek ten jest zmęczony, tak samo jak ona zmęczona jest nim. W swoim zagorzałym, niewzruszonym egotyźmie ci ogra­niczeni ludzie posuną się do wszystkiego, nie wyłączając morderstwa. Opowiadanie, utrzymane w subtelnym kli­macie baśni, razi równocześnie krzykliwością barw plaka­tu cyrkowego.

Wyobraźnia Flannery O'Connor jest nieposkromiona - niemalże tak żywa jak wyobraźnia pierwszych Purytan. Odnosimy wrażenie, że pisarka sama poparzyła so­bie palce w pełnych żaru opisach biblijnych. O zachodzie słońca krajobraz może wydawać się równie dobrze sie­lankowy jak ociekający krwią. Wyrządzenie zła przez bohatera wprowadza go w świat rzeczywisty „winy i smu­tku”. Stanowi to w przypowieściach Flannery O'Connor punkt wyjścia dla rozważań natury moralnej. W jednym z opowiadań pewien ksiądz wybiera się w odwiedziny do niewiernego, który żarliwie pragnie śmierci, aby ukarać swą matkę za wykastrowanie go. Człowiek ten zostaje wyleczony przez miejscowego doktora, którym gardzi za to, że nie pozwolił mu umrzeć.

Zrozumiał, że przez resztę życia, słabowity, umęczo­ny ale cierpliwy, będzie stał w obliczu oczyszczającego strachu. Pozbawiono go możliwości choćby słabego krzy­ku, ostatniego bezsilnego protestu. A Duch Święty w otoczeniu nie ognia a lodu w dalszym ciągu zstępował nieubłaganie.”

Strach w ujęciu Flannery O'Connor jest środkiem od­nowy duchowej lub psychicznej, który może doprowadzić do zniszczeń, ale z pewnością spowoduje wewnętrzną przemianę. Można to odrzucić jako argumentację antyhumanistyczną, jednak ironia jest w zasadzie głównym środkiem literackim, do jakiego ucieka się Flannery O'Connor, a inspiracją dla zaskakujących opisów w jej prozie nie jest czysta widowiskowość, czy pogoń za sen­sacją. W jednym z jej najlepszych opowiadań „A Good Man is Hard to Find” cała rodzina wyjeżdża poza mia­sto. Wszyscy przekomarzają się w zwykły, radosny sposób. Poczciwa babcia wpada nagle na pomysł, aby zrobić mały objazd i odnaleźć miejsce, gdzie się urodziła. Wkrótce gubią drogę. Samochód wywraca się i na pomoc zjawiają się trzej mężczyźni, zbiegli więźniowie. Po kolei wypro­wadzają dzieci i rodziców pod las, aby ich tam zabić. Przywódca bandytów, znany jako Misfit - dumny z tego przezwiska - wdaje się w dyskusję religijną z babcią, która mówi mu o modlitwie i o tym jak Jezus wskrzeszał umarłych. „Nie byłem tam, więc nie mogę temu zaprze­czyć - powiedział Misfit. - Szkoda, że mnie tam nie było... To niesprawiedliwe, że mnie tam nie było bo... jakbym tam był, to bym wiedział i nie byłbym wtedy taki, jaki jestem teraz.” Ale kiedy kobieta go dotyka i mówi, że jest jednym „z jej własnych dzieci”, Misfit odskakuje w tył „jak ukąszony przez węża” i zabija ją. Dzień ten jednak zaczął się niewinnie.

Jak wszyscy pisarze „Gotyccy” Flannery O'Connor jest wrażliwa na przejawy obecności diabła, lub raczej mnogości diabłów w świecie ludzkim. Nie odbiera tego jednak w konwencjonalnym, religijnym pojęciu. Wyda­wałoby się, że ma za złe Ewangelistom, że uczynili z Sza­tana postać literacką, podczas gdy w rzeczywistości jest on w życiu codziennym stale obecną siłą. Celem ukazy­wania przez nią zła nie jest wzbudzenie w czytelniku emocji, ale ukazanie jak agresja rodzi się w umysłach przeciętnych ludzi. Dowiadujemy się, że nawet uczucia oświeconych mogą mieć swoje nie uświadomione korze­nie: kiedy Thomas, młody historyk widzi jak jego matka przyprowadza do domu niechlujną dziewczynę, którą „uratował” i obserwuje „jej lekko zgięte nogi” wyślizgu­jące się z samochodu, „z cichą, złowrogą intensywnością narasta w nim wściekłość jak rozgniewany tłum”. Inna dziewczyna, pouczona przez psychiatrę, aby uważać zło za chorobę rozumie, że to rozróżnienie uwalnia ją od odpowiedzialności za jej grzechy. Być może przypomina to Mauriaca bawiącego się perwersją i paradoksem, jednak w twórczości Flannery O'Connor rola elementu diabołicznego polega na wykorzenieniu dumy ze źle poj­mowanej cnoty. Autorka nie przekonuje nas argumenta­mi, ale fizyczną żywotnością scen, zapisem głosów i życia ludzi i swym kunsztem pisarskim, który rzadko zawodzi. Szokuje ale oświeca.


V.S. PRITCHETT, 1980



Nota autorki do drugiego wydania (1962)

Mądrość krwi osiągnęła wiek dziesięciu lat i ciągle jest żywa. Jestem na tyle samokrytyczna, aby to stwierdzić. Książka pisana była z pasją i tak też, jeśli to możliwe, powinna być czytana. Jest to komiczna opowieść o chrze­ścijańskim malgré lui, i jako taka jest ona bardzo poważ­na, ponieważ wszystkie powieści komiczne, jeśli mają posiadać jakąś wartość, muszą dotyczyć spraw życia i śmierci. Mądrość krwi napisana została przez autorkę od urodzenia wystrzegającą się z góry ustalonych teorii, posiadającą jednak pewne określone zamysły. Fakt, że wiara w Jezusa dla niektórych jest sprawą życia i śmierci jest przeszkodą dla czytelników, którzy woleliby uważać ją za kwestię bez większych następstw. Dla nich inte­gralność Hazela Motesa leży w tym, że z taką energią starał się pozbyć obrazu postaci w łachmanach, która przesuwa się po wierzchołkach drzew gdzieś w głębi jego umysłu. Dla autorki natomiast spójność postaci bohatera polega na tym, że nie potrafi on tego zrobić. Czy czyjaś integralność może leżeć w tym, czego nie potrafi zrobić? Myślę, że zwykle tak jest, ponieważ wolna wola nie oz­nacza jednej woli, ale wiele pragnień ścierających się ze sobą w człowieku. Wolność nie rodzi się tak łatwo. Jest to tego rodzaju tajemnica, której powieść, również po­wieść komiczna, potrafi zaledwie dotknąć.



Rozdział I

Siedząc na samym brzegu zielonego pluszowego sie­dzenia, Hazel Motes patrzył przez chwilę na okno pocią­gu, jakby zastanawiał się, czy przez nie nie wyskoczyć, a następnie przeniósł wzrok na drugie, w przeciwległym końcu przedziału. Pociąg mknął pomiędzy wierzchołkami drzew, które znikając jedno po drugim, ukazywały zawie­szone ponad linią odległych lasów purpurowo czerwone słońce. Nieco bliżej wiły się, niknąc w oddali, zaorane pola. Kilka wieprzy przypominających ogromne, cętkowane głazy ryło hałaśliwie w bruzdach. Pani Wally Bee Hitchock, która siedziała w tym samym przedziale, naprzeciwko Motesa, powiedziała, że według niej taki wczesny wieczór to najpiękniejsza pora dnia i zapytała, czy on też tak myśli. Była otyłą kobietą w sukience z róż­ową krezą i mankietami. Jej nogi w kształcie gruszek zwisały z siedzenia, nie dotykając podłogi.

Popatrzył na nią przez moment, po czym nie odpo­wiadając, pochylił się do przodu i znów zaczął wpatrywać się w podłużny korytarz wagonu. Odwróciła się, ciekawa, co go tak zainteresowało, ale zobaczyła tylko dziecko wy­glądające z jednego z przedziałów i dalej, w końcu kory­tarza, stewarda, który otwierał szafę z prześcieradłami.

- Domyślam się, że jedzie pan do domu - powie­działa, odwracając się znowu do niego. Nie wyglądał na wiele ponad dwadzieścia lat, trzymał jednak na kolanach sztywny, czarny kapelusz z szerokim rondem, taki, jakie noszą starsi wiejscy kaznodzieje. Do rękawa jego jaskrawoniebieskiego garnituru ciągle jeszcze przyklejona była kartka z ceną.

Nie odpowiedział jej, ani nawet nie odwrócił wzroku od tego, w co się wpatrywał. U jego stóp leżał worek z wojskowego wełnianego materiału, pomyślała więc, że pewno po zwolnieniu z wojska właśnie wraca do domu. Chciała podsunąć się bliżej, aby dowiedzieć się, ile go kosztował garnitur, ale złapała się na tym, że zamiast tego rzuca mu ukradkowe spojrzenia, próbując wejrzeć w jego oczy. Miały kolor skorupki orzecha i były głęboko osadzone w oczodołach. Kształt jego czaszki rysował się pod skórą w sposób surowy i zdecydowany.

Poczuła nieprzyjemne rozdrażnienie i gwałtownie odrywając wzrok od jego twarzy spojrzała z ukosa na metkę. Garnitur kosztował 11 dolarów i 98 centów. Poczuła, że go to w pewien sposób określa i spojrzała znów w jego twarz, już trochę pewniej. Miał orli nos i długie pionowe zmarszczki w kącikach ust. Włosy przy­legały do głowy, jakby były ciągle przyciśnięte ciężkim kapeluszem. Jednak znacznie bardziej absorbujące były jego oczy. Pochyliła się mocniej w przód, próbując w nie zajrzeć. Były osadzone tak głęboko, że robiły wrażenie wiodących gdzieś daleko tuneli. Wtedy on nagle odwrócił się do okna i równie szybko zwrócił się z powrotem tam, gdzie poprzednio skupiał swoje spojrzenie.

Patrzył na stewarda. Kiedy wsiadał do pociągu, tam­ten stał pomiędzy dwoma wagonami - postawny czło­wiek z okrągłą, żółtą, łysą głową. Gdy Haze zatrzymał się przed nim, steward skierował wzrok ku niemu, a potem w przeciwną stronę, wskazując, do którego wagonu ma wejść. Kiedy nie zareagował, steward powiedział z roz­drażnieniem: „Na lewo, na lewo” i Haze ruszył.

- No - powiedziała pani Hitchock - nie ma to jak w domu.

Spojrzał na nią przelotnie i zobaczył jej płaską twarz, poczerwieniałą pod czapą lisiorudych włosów. Wsiadła dwa przystanki wcześniej. Nigdy jej przedtem nie widział.

- Muszę iść zobaczyć się ze stewardem - powiedział.

Wstał i ruszył do końca korytarza, gdzie steward zaczął już ścielić łóżko. Stanął za nim i oparł się o poręcz siedzenia, ale tamten nawet na niego nie spojrzał. Rozkładał dalej leżankę.

- Jak długo zajmuje panu posłanie jednego łóżka?

- Siedem minut - odpowiedział, nie patrząc na niego.

Haze usiadł na poręczy siedzenia.

- Jestem z Eastrod - odezwał się.

- To nie na tej trasie - powiedział porter. - Wsiadł pan do złego pociągu.

- Jadę do miasta. Powiedziałem, że wychowałem się w Eastrod.

Nie było żadnej odpowiedzi.

- Eastrod - powtórzył Haze głośniej. Steward zaciągnął zasłonę.

- Chce pan mieć już teraz posłane łóżko? Czy po to pan tu teraz stoi? - zapytał.

- Eastrod - powiedział Haze. - Koło Melsy.

Porter wygładził energicznie jedną stronę siedzenia.

- Ja jestem z Chicago - powiedział. Zawinął drugi róg. Kiedy pochylił się, na jego karku pojawiły się trzy podłużne fałdy.

- Tak myślałem - powiedział Haze, złośliwie mru­żąc oczy.

- Nogi ma pan w przejściu. Ktoś się może potknąć - powiedział steward, odwracając się nagle i przeciska­jąc obok niego.

Haze podniósł się i postał jeszcze kilka sekund. Wy­glądał jak zawieszony na linie biegnącej od środka jego pleców do sufitu pociągu. Patrzył, jak steward oddala się korytarzem kołyszącym, zwinnym, łagodnym krokiem i znika w drugim końcu wagonu. Wiedział, że to Parrum, czarnuch z Eastrod. Wrócił do swojego przedziału i usiadł w przygarbionej pozycji, opierając jedną nogę na rurze, która biegła pod oknem. Eastrod wypełniło jego myśli, a później przeniknęło na zewnątrz i zapełniło przestrzeń mrocznych, pustych pól rozciągających się za oknem pociągu. Zobaczył dwa znajome domy, drogę koloru rdzy, kilka murzyńskich chat, jedną stodołę i budę z ob­dartą czerwono - białą reklamą tabaki CCC na jednej ze ścian.

- Jedzie pan do domu? - zapytała pani Hitchcock.

Popatrzył na nią z niesmakiem i chwycił za rondo czarnego kapelusza.

- Nie, nie jadę - powiedział wysokim, ostrym, nosowym głosem mieszkańca Tennesee.

Pani Hitchcock powiedziała, że ona też nie. Opowie­działa mu, że zanim wyszła za mąż, nazywała się Weat­herman i jedzie na Florydę odwiedzić swoją zamężną córkę Sarah Lucile. Mówiła, że nigdy wcześniej nie miała czasu na tak daleką podróż. Wydarzenia w jej życiu następowały po sobie jedno za drugim i czas upływał tak szybko, że trudno było powiedzieć, czy jest się jeszcze młodym, czy starym.

Pomyślał, że mógłby jej powiedzieć, że jest stara, gdy­by go zapytała. Po chwili przestał jej słuchać. Steward przeszedł z powrotem korytarzem, nie spojrzawszy na niego. Pani Hitchcock straciła wątek.

- Domyślam się, że jedzie pan kogoś odwiedzić? - zapytała.

- Jadę do Taulkinham - powiedział, wcisnął się głębiej w siedzenie i spojrzał przez okno. - Nie znam tam nikogo, ale mam tam coś do zrobienia.

- Mam zamiar zrobić tam coś, czego nigdy do tej pory nie robiłem - dodał i rzucił jej ukośne spojrzenie, wykrzywiając nieznacznie usta w pogardliwym uśmiechu.

Odpowiedziała, że zna niejakiego Alberta Sparksa z Taulkinham. Dodała, że jest szwagrem jej bratowej i że...

- Nie jestem z Taulkinham - odezwał się. - Powiedziałem, że tam jadę. Tylko tyle.

Pani Hitchcock zaczęła znowu mówić, ale przerwał jej ostro:

- Ten steward wychował się tam, skąd ja pochodzę, ale mówi, że jest z Chicago.

Pani Hitchcock powiedziała, że zna kogoś, kto miesz­ka w Chi...

- Równie dobrze można jechać tam, jak i gdzie indziej - odezwał się. - To wszystko, co mam do powiedzenia.

Pani Hitchcock westchnęła, że czas leci. Nie widziała dzieci swojej siostry od pięciu lat i nie wie, czy by je teraz jeszcze poznała. Jest ich troje, Roy, Bubber i John Wesley. John Wesley miał sześć lat, kiedy napisał do niej list, do kochanej Mamalali. Nazywali ją Mamalala, a jej męża Papalala...

- Przypuszczam, że myśli pani, że odkupiono pani grzechy - powiedział.

Pani Hitchcock złapała się za kołnierzyk.

- Przypuszczam, że pani myśli, że odkupiono pani grzechy - powtórzył.

Zaczerwieniła się. Po chwili przyznała, że tak, życie jest natchnieniem, a potem powiedziała, że jest głodna i zapytała, czy nie poszedłby do wagonu restauracyjnego. Włożył swój surowy, czarny kapelusz i wyszedł za nią z przedziału.

Wagon restauracyjny był pełny. Ludzie czekali na miejsca. Stali z panią Hitchcock w kolejce przez pół godziny, kołysząc się w wąskim przejściu i przyciskając co kilka minut do ściany, aby przepuścić przechodzących ludzi. Pani Hitchcock rozmawiała ze stojącą obok kobie­tą. Hazel Motes wpatrywał się w ścianę. Opowiadała kobiecie o mężu swojej siostry, która pracuje w City Water Works w Alabamie, a kobieta opowiadała jej o swoim kuzynie, który ma raka gardła. W końcu zbliżyli się do wejścia do wagonu restauracyjnego i mogli zajrzeć do środka. Kelner wskazywał klientom stoliki i podawał kartę dań. Był białym człowiekiem o czarnych lśniących włosach w czarnym lśniącym garniturze. Fruwał od stoli­ka do stolika jak kruk. Zaprosił ruchem ręki następną parę i kolejka przesunęła się tak, że Haze, pani Hit­chcock i kobieta, z którą rozmawiała, stali już u wejścia. Za chwilę opuściła wagon kolejna dwójka. Na skinienie stewarda pani Hitchcock i kobieta weszły do środka, a za nimi Haze. Mężczyzna zatrzymał go jednak, mówiąc: „Tylko dwoje” i odepchnął z powrotem w stronę drzwi.

Twarz Haze'a brzydko się zaczerwieniła. Spróbował wcisnąć się za stojącą z tyłu osobę, a potem przepchnąć przez tłum, by wrócić do wagonu, z którego przyszedł, ale zbyt wielu ludzi zebrało się przy wejściu. Musiał więc stać, podczas gdy wszyscy na niego patrzyli. Przez chwilę nikt nie wychodził. Wreszcie z końca wagonu podniosła się od stołu kobieta i kelner machnął ręką. Haze zawa­hał się, ale na następne skinienie ruszył chwiejnym kro­kiem wzdłuż korytarza, potykając się po drodze o dwa stoły i mocząc sobie rękę w czyjejś kawie. Kelner posa­dził go przy trzech młodych kobietach wyglądających jak papugi.

Ich dłonie, o palcach zakończonych ostrymi czerwo­nymi paznokciami, spoczywały na stole. Usiadł i wytarł rękę o obrus. Nie zdejmował kapelusza. Kobiety skoń­czyły jeść i paliły papierosy. Kiedy przysiadł się, zamilkły. Wskazał na pierwszą pozycję w karcie, a stojący nad nim kelner powiedział: „Zapisz to, chłopcze” i mrugnął do jednej z kobiet, która chrząknęła znacząco. Zapisał zamówienie i kelner oddalił się. Siedział z wzrokiem wbi­tym w szyję kobiety naprzeciwko niego. Co chwila jej ręka trzymająca papierosa dotykała plamki na szyi, po chwili znikała z pola widzenia, potem znów powracała, a prosta smuga dymu z ust kobiety uderzała go w twarz. Kiedy dmuchnęła w niego po raz trzeci czy czwarty, spoj­rzał na nią karcąco. Miała wyraz twarzy zacietrzewione­go koguta. Jej małe oczy wpijały się w niego zaczepnie.

- Jeżeli pani miałaby być zbawiona - powiedział - to ja nie chciałbym być.

Potem odwrócił twarz w stronę okna. Zobaczył w szy­bie swoje blade odbicie na tle ciemnej, pustej przestrze­ni, która rozciągała się za oknem. Nagle obok nich przetoczył się wagon towarowy, rozdzierając pustkę na pół i jedna z kobiet się roześmiała.

- Myśli pani, że wierzę w Chrystusa? - powiedział, pochylając się ku niej i mówiąc tak, jakby nie mógł zła­pać oddechu. - Nie wierzyłbym, nawet gdyby istniał. Nawet gdyby jechał tym pociągiem.

- Kto pana zmusza? - zapytała jadowitym tonem ze wschodnim akcentem.

Odchylił się na oparcie.

Kelner przyniósł mu obiad. Zaczął jeść powoli, potem coraz szybciej w miarę, jak kobiety skupiały swoją uwagę na poruszających się mięśniach jego żuchwy. Jadł coś cętkowanego z jajkami i wątróbką. Skończył, wypił kawę i sięgnął po pieniądze. Kelner widział go, ale nie pod­szedł, aby podliczyć rachunek. Za każdym razem, gdy przechodził koło stolika, mrugał do kobiet i wpatrywał się w Haze'a. Pani Hitchcock i jej nowa znajoma skoń­czyły już i wyszły. W końcu mężczyzna podszedł do nie­go, aby odebrać należność. Haze wepchnął mu pieniądze i przeciskając się obok niego wyszedł z restauracji.

Stał przez chwilę w przejściu między wagonami, czu­jąc powiew świeżego powietrza i skręcał papierosa. Nagle między wagonami przeszedł obok niego steward.

- Hej, ty, Parrum! - zawołał.

Steward nie zatrzymał się.

Haze poszedł za nim do wagonu. Wszystkie łóżka były już posłane. Człowiek na stacji w Melsy sprzedał mu miejsce leżące, ponieważ w przeciwnym razie, jak twier­dził, musiałby czuwać całą noc. Dostał górną leżankę. Haze podszedł do niej, sięgnął po swój worek, po czym poszedł do toalety przygotować się do snu. Był bardzo najedzony i chciał jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Wyobraził sobie, że za chwilę będzie leżał i obserwował przesuwający się za oknami pociągu nocny krajobraz, ale wywieszka mówiła, że trzeba poprosić stewarda, aby wpuścił na górę. Umieścił najpierw swój worek na górnej leżance i poszedł go poszukać. Nie było go w jednym końcu wagonu, więc skierował się w drugą stronę. Wychodząc zza rogu natknął się na coś ciężkiego i różo­wego, co sapiąc wydało pomruk „Niezdara!” Była to pani Hitchcock w różowym szlafroku i papilotach na głowie. Popatrzyła na niego spod zmrużonych, niemalże zam­kniętych powiek. Papiloty otaczały jej głowę jak ciemne muchomory. Próbowała przejść koło niego, a on próbo­wał ją przepuścić, ale za każdym razem przesuwali się w tę samą stronę. Jej twarz lekko się zaróżowiła i małe białe plamki pojawiły się na obydwu policzkach. Wypros­towała się, stanęła w miejscu i powiedziała:

- Co się z panem dzieje?

Prześlizgnął się koło niej, ruszył korytarzem i wpadł na stewarda, przewracając go.

- Musisz mnie wpuścić na górę, Parrum - powie­dział.

Steward podniósł się, chwiejnym krokiem poszedł w dół korytarzem i wrócił po chwili, kołysząc się z drabi­ną w ręku. Haze obserwował go w milczeniu, jak ustawia drabinę, a następnie zaczął się po niej wspinać. W pół drogi zatrzymał się i odwrócił.

- Pamiętam cię. Twój ojciec był Murzynem o na­zwisku Cash Parrum. Nie możesz tam wrócić, ani ty, ani nikt inny, nawet gdybyś bardzo chciał - odezwał się.

- Jestem z Chicago - odpowiedział steward poiry­towanym głosem. - ' Nie nazywam się Parrum.

- Cash nie żyje - powiedział Haze. - Zaraził się cholerą od świni.

Usta stewarda zadrżały.

- Mój ojciec pracował na kolei - powiedział.

Haze roześmiał się. Steward szarpnął nagle za drabi­nę i chłopak wpadł na łóżko, chwytając kurczowo za koc. Leżał przez kilka minut na brzuchu, nie poruszając się. Po chwili przewrócił się, włączył światło i rozejrzał wokoło. Nie było okna. Znajdował się w zamkniętym pomie­szczeniu i tylko ponad zasłonką znajdowała się wąska szczelina. Sufit koi był niski i zaokrąglony. Położył się i dostrzegł, że sufit nie wygląda, jakby był zamknięty, ale jakby się właśnie zamykał. Leżał przez chwilę bez ruchu. Wydawało mu się, że w gardle ma coś w rodzaju mięk­kiej gąbki przypominającej w smaku jajko i nie chciał się odwrócić, w obawie, aby się nie poruszyła. Zapragnął zgasić światło. Nie odwracając się, wyciągnął rękę, wyczuł przycisk, nacisnął go i zapadła ciemność, którą rozjaśniało tylko światło wpadające przez szczelinę z ko­rytarza. Chciał znaleźć się w zupełnych ciemnościach, ale nie w półmroku. Usłyszał równomierny, narastający, a po­tem milknący w oddali, stłumiony przez chodnik odgłos kroków stewarda, który szedł korytarzem, ocierając się o zielone zasłony. Po chwili, kiedy prawie już spał, wyda­ło mu się, że słyszy znowu, jak steward idzie z powrotem. Zasłony poruszyły się i kroki zamilkły.

W półśnie zdawało mu się, że miejsce, w którym leży, przypomina trumnę. Pierwszą, jaką w swoim życiu zoba­czył, była trumna, w której leżał jego dziadek. Tej nocy, kiedy czuwano przy starym w domu, pozostawiono ją otwartą, z wiekiem podpartym kawałkiem drewna na podpałkę. Hazel przyglądał się temu z oddali, myśląc, że nie pozwoli, aby go w niej zamknęli; kiedy nadejdzie czas, wepchnie swój łokieć w szczelinę. Jego dziadek był wędrownym kaznodzieją, zjadliwym staruchem, który objechał trzy hrabstwa z Jezusem ukrytym w swojej gło­wie jak z niewidzialnym żądłem. Kiedy nadszedł czas, aby go pogrzebać, zatrzasnęli nad nim wieko pudła, a on się nawet nie poruszył.

Haze miał kiedyś dwóch młodszych braci: jeden z nich zmarł jako niemowlę i został włożony do małego pudeł­ka. Drugi wpadł pod koła kosiarki, kiedy miał siedem lat. Jego trumienka była prawie dwukrotnie mniejsza niż normalna, a kiedy ją zamknęli, Haze podbiegł i otworzył ją znowu. Mówiono, że to dlatego, iż nie chciał rozstawać się z bratem, ale to nie było tak. Po prostu wyobraził sobie, co by było, gdyby to on znalazł się w środku i zam­knęliby nad nim wieko.

Spał teraz i śnił, że jest znów na pogrzebie swojego ojca. Widział, jak leży w trumnie wykrzywiony, ze zgięty­mi rękami i kolanami i jak go w ten sposób niosą na cmentarz. „Kiedy podniosę tyłek w górę”, usłyszał stare­go, „nikt nade mną niczego nie zatrzaśnie”. Kiedy jed­nak spuścili trumnę w dół i z głuchym odgłosem upadła na ziemię, jego ojciec rozpłaszczył się jak wszyscy inni. Zbudziło go nagłe szarpnięcie pociągu. Pomyślał, że w Eastrod musiało być wtedy dwudziestu pięciu ludzi, w tym trzech Motesow. Teraz nie było już Motesow, nie było Ashfieldów, nie było Blasengamów, Feyów, Jaksonów... czy Parrumów - nawet Murzyni mieli dosyć. Kie­dy pociąg skręcał, zobaczył w ciemności załadowany wóz, pochyloną stodołę i mniejszy, na wpół rozebrany dom, bez ganku i podłogi w holu.

Zupełnie inaczej wyglądała ta okolica, kiedy miał osiemnaście lat i ją opuszczał. Wtedy w domu mieszkało dziesięcioro ludzi i nie zauważył, aby zmniejszył się on od czasów jego ojca. Opuścił go, gdy miał osiemnaście lat, ponieważ dostał wezwanie do wojska. Najpierw przy­szło mu do głowy, że przestrzeli sobie stopę i nie pój­dzie. Chciał być pastorem tak jak jego dziadek, a pastor może sobie poradzić bez stopy. Moc pastora tkwi w jego gardle, języku i rękach. Jego dziadek przejechał fordem trzy hrabstwa. W co czwartą sobotę przybywał do Eastrod, jakby w ostatniej chwili, aby uratować ich przed pie­kłem i jeszcze, zanim otworzono mu drzwi samochodu, zaczynał krzyczeć. Ludzie zbierali się wokół jego forda, zwabieni podniesionym głosem. Zwykł się wspinać na przednią maskę i stamtąd przemawiać, a czasami wdrapy­wał się aż na dach i krzyczał do nich z góry.

- Macie serca z kamienia! - krzyczał. - Jezus umarł, aby was zbawić! Jezus tak was umiłował, że umarł jedną śmiercią za wszystkich, umarłby jednak dla każdej duszy z osobna! Czy to rozumiecie? Czy rozumiecie, że umarłby i dziesięć milionów razy dla każdej zatwardziałej duszy, pozwoliłby na rozpięcie swych ramion i nóg na krzyżu i przybicie ich dziesięć milionów razy dla każdego z was?

Stary wskazywał na swojego wnuczka Haze'a. Okazy­wał mu wyjątkowe lekceważenie, ponieważ twarz dziecka była prawie dokładnym odbiciem jego twarzy i wydawała się z niego kpić.

- Czy wiecie, że nawet dla tego chłopca, dla tego biednego, grzesznego, bezmyślnego chłopca, stojącego tutaj i zaciskającego i rozprostowującego swoje brudne ręce, Jezus umarłby dziesięć milionów razy, zanim pozwoliłby mu zatracić jego duszę? Ścigałby go po odmętach grzechu! Czy wątpicie, że Jezus potrafi cho­dzić suchą stopą po wodach grzechu? Ten chłopiec otrzymał rozgrzeszenie i Jezus nie ma zamiaru kiedykol­wiek go opuścić. Jezus nigdy nie pozwoli mu zapomnieć, że jest odkupiony. Na co może liczyć grzesznik? Ręka Jezusa w końcu go dosięgnie!

Chłopiec nie musiał tego słuchać. Tkwiło w nim już głębokie, mroczne przekonanie, że aby uniknąć Jezusa, musi unikać grzechu. Mając dwanaście lat, wiedział już, że będzie kaznodzieją. Później gdzieś w głębi swojego umysłu, zobaczył Jezusa sunącego wśród wierzchołków drzew, dziką postać w łachmanach, która dawała mu zna­ki, aby się odwrócił i wkroczył w ciemność, gdzie nigdy nie mógłby już być pewny gruntu pod nogami, gdzie mógłby chodzić po wodzie, nie wiedząc o tym, a potem nagle ocknąć się i utonąć. Miejscem, w którym nie trze­ba mówić zbyt wiele, i w którym chciał pozostać, dotyka­jąc rękami znajomych przedmiotów, z szeroko otwartymi oczami i nogami na znajomej ziemi, było Eastrod. Kiedy miał osiemnaście lat i został powołany do wojska, uważał wojnę za pokusę, która mogłaby sprowadzić go na ma­nowce i przestrzeliłby sobie stopę, gdyby nie to, że gorą­co wierzył w siebie i w to, że za kilka miesięcy powróci nie zepsuty. Żywił głębokie przekonanie, że ma moc opierania się złu; odziedziczył to, tak jak swoją twarz, po dziadku. Pomyślał, że jeśli rząd nie da mu szybko spoko­ju, to i tak ucieknie za kilka miesięcy. Wtedy, gdy miał osiemnaście lat, myślał, że odda im tylko dokładnie czte­ry miesiące swojego życia. Nie było go przez cztery lata, nie wrócił, nawet na przepustkę.

Jedyne przedmioty, jakie zabrał ze sobą z Eastrod, to czarna Biblia i okulary w srebrnych oprawkach, które należały do jego matki. Chodził do wiejskiej szkoły, gdzie nauczył się pisać i czytać, ale nie sądził, żeby miało mu się to kiedykolwiek przydać: jedyną książką, do której zaglądał była Biblia. Nie czytał jej często, ale jeśli to robił, zawsze zakładał okulary matki. Męczyły mu się w nich oczy, tak że po jakimś czasie musiał przerwać czy­tanie. Miał zamiar powiedzieć w wojsku każdemu, kto próbowałby skłonić go do grzechu, że jest z Eastrod w Tennessee i że ma zamiar tam powrócić i już tam pozostać, że chce głosić Ewangelię i że nie ma zamiaru dopuścić, aby jego dusza została potępiona za sprawą rządu lub jakiegoś obcego miejsca, w które go wysłano.

Po kilku dniach spędzonych w obozie, kiedy już miał paru przyjaciół (nie byli to właściwie przyjaciele, ale po prostu ludzie, z którymi musiał mieszkać), pojawiła się wreszcie okazja, na którą czekał Wyjął okulary matki z kieszeni i założył je. Potem powiedział im, że nie po­szedłby z nimi za milion dolarów i puchowe łóżko; powiedział, że pochodzi z Eastrod w Tennessee i że nie ma zamiaru, aby jego dusza została potępiona za sprawą rządu lub jakiegoś obcego miejsca, w które... ale jego głos załamał się i nie skończył zdania. Wpatrywał się w nich bez słowa, próbując przybrać nieustraszony wyraz twarzy. Jego przyjaciele powiedzieli mu, że oprócz księ­dza nikt nie interesuje się jego cholerną duszą, a on zdo­łał jeszcze odpowiedzieć, że żaden ksiądz, choćby miał nawet nakaz od papieża, nie będzie manipulował jego duszą. Powiedzieli mu, że nie ma żadnej duszy i poszli do burdelu.

Sporo czasu minęło, nim im uwierzył. A chciał im uwierzyć i pozbyć się tego ciężaru raz na zawsze. Wresz­cie nadarzyła się okazja, aby się pozbyć tego balastu bez zepsucia, aby zostać zmienionym w nic zamiast w zło. Armia posłała go na koniec świata i zapomniała o nim. Był ranny i pamiętano o nim wystarczająco długo, aby wyciągnąć z jego piersi szrapnel - powiedzieli, że go stamtąd wyjęli, ale nigdy mu go nie pokazali i czuł, że on ciągle tam jest, zardzewiały i zatruwający go od środka - a potem wysłali na inną pustynię i znowu o nim zapo­mnieli. Miał tyle czasu, ile zapragnął, na badanie swojej duszy i upewnienie się, że jej tam w środku nie ma. Kie­dy był już całkowicie przekonany, zdał sobie sprawę, że zawsze o tym wiedział. Jego cierpienie było tęsknotą za domem, nie miało nic wspólnego z Jezusem. Kiedy został zwolniony z wojska, stwierdził z zadowoleniem, że nie jest jeszcze zepsuty. Marzył tylko o tym, aby powrócić do Eastrod w Tennessee. Czarna Biblia i okulary jego matki leżały ciągle na dnie wojskowej torby. Nie czytał już teraz żadnych książek, ale wciąż trzymał Biblię, ponie­waż pochodziła z jego domu. Okulary zachował na wypa­dek, gdyby pogorszył mu się kiedyś wzrok.

Kiedy dwa dni temu wyszedł z wojska w mieście oddalonym o około trzysta mil od miejsca, w którym chciałby się znaleźć, natychmiast poszedł na stację kole­jową i kupił bilet do Melsy, najbliższej Eastrod stacji. Kiedy do odjazdu pociągu pozostało mu jeszcze cztery godziny wszedł do pobliskiego sklepu z pasmanterią. Wewnątrz unosił się zapach tektury. Im głębiej wchodził do sklepu, tym stawał się on bardziej mroczny. Wszedł jeszcze dalej i kupił sobie granatowy garnitur i czarny kapelusz. Poprosił, aby zapakowano jego wojskowe ubranie w papierowy worek, który włożył następnie do kosza na śmieci. Kiedy wyszedł na światło dzienne, garnitur przybrał kolor rażąco niebieski, a linie kapelusza zdawały się gwałtownie zaostrzać.

Był w Melsy o piątej po południu i złapał ciężarówkę z bawełną, która podwiozła go do połowy drogi do Eastrod. Resztę przeszedł piechotą i dotarł tam o dziewiątej wieczorem. Dom był równie ciemny jak noc i otwarty na nią. Chociaż dostrzegł, że ogrodzenie częściowo się za­waliło, a na podłodze ganku rosną chwasty, nie zoriento­wał się od razu, że to tylko skorupa i że nie pozostało nic oprócz szkieletu. Zgniótł kopertę, przytknął do niej zapałkę i przeszedł przez wszystkie pokoje na górze i na dole. Kiedy koperta się spaliła, podpalił następną i prze­szedł jeszcze raz przez cały dom. Kiedy tej nocy spał na podłodze w kuchni, z dachu spadła mu na głowę deska, kalecząc mu twarz.

W domu nie pozostało nic prócz komody w kuchni. Jego matka zawsze spała w kuchni i tam trzymała swoją komodę z drzewa orzechowego. Dała za nią trzydzieści dolarów, i nigdy więcej nie zrobiła tak dużego zakupu. Ktoś, kto zabrał wszystko inne, musiał ją zostawić. Haze otworzył wszystkie szuflady. W górnej znalazł dwa kawał­ki sznurka, a pozostałe były puste. Zdziwiło go, że nikt nie przyszedł i nie ukradł takiej komody. Wziął sznurek, owinął go wokół nóżek, przeciągnął przez deski podłogi i w każdej szufladzie zostawił karteczkę: TA KOMODA NALEŻY DO HAZELA MOTES'A. NIE KRADNIJ JEJ, BO ZNAJDĘ CIĘ I ZABIJĘ.

W półśnie myślał o tej komodzie i doszedł do wnios­ku, że jego matka będzie spokojniej spoczywała w gro­bie, wiedząc, że jest ona tak dobrze strzeżona. Jeżeli pewnej nocy przyjdzie jej szukać, znajdzie ją na miejscu. Ciekaw był, czy czasami w nocy zagląda do mieszkania. Wyobraził sobie, jak idzie z tym wyrazem niepokoju i na­pięcia na twarzy, który widział przez szczelinę w trumnie. Widział jej twarz przez szczelinę, kiedy zamykali nad nią wieko. Miał wtedy szesnaście lat. Widział cień, który padł na jej twarz, nadając jej wyraz przygnębienia, tak jakby po śmierci nie była ani trochę spokojniejsza, tak jakby miała zerwać się, odrzucić pokrywę, wylecieć i us­pokoić się wreszcie. Ale trumnę zamknięto. Być może miała zamiar stamtąd wyfrunąć, być może miała zamiar wyskoczyć. Widział ją w swoim śnie, jak wyrywa się z zamknięcia jak potworny wielki nietoperz, próbuje się wydostać, ale ciemne wieko zatrzaskuje się nad nią. Wi­dział od wewnątrz, jak zamyka się, opada coraz niżej i niżej, odcinając światło i powietrze. Otworzył oczy, ale wciąż wydawało mu się, że się nad nim zamyka, wskoczył w szczelinę, wepchnął w nią głowę i ramiona i zawisł tak, na wpół przytomny. Z mdławego światła pociągu wyła­niał się powoli dywan leżący na podłodze. Wisząc tak ponad firanką przedziału, zobaczył w ciemności, na dru­gim końcu korytarza białą postać stewarda, który stał, obserwując go bez ruchu.

- Źle się czuję! - zawołał. - Nie mogę być zam­knięty w tym pomieszczeniu. Wypuść mnie!

Steward obserwował go, nie ruszając się z miejsca.

- Jezu - powiedział Haze. - Jezu. Steward się nie poruszył.

- Jezusa już dawno nie ma - odpowiedział w koń­cu cierpkim, tryumfującym głosem.

Rozdział II

Dotarł do miasta dopiero o szóstej wieczorem następ­nego dnia. Tego ranka wysiadł z pociągu na stacji węzło­wej, aby zaczerpnąć trochę powietrza i kiedy patrzył w drugą stronę, pociąg nagle ruszył. Pobiegł za nim, ale kapelusz sfrunął mu z głowy i musiał zawrócić, aby go ratować. Na szczęście wysiadając, wziął ze sobą swój woj­skowy worek w obawie, aby mu go ktoś nie ukradł. Musiał czekać na stacji sześć godzin na następny pociąg.

Kiedy dotarł do Taulkinham, zaraz jak tylko wysiadł, rzuciły mu się w oczy jarzące się neonowym światłem reklamy. ORZESZKI ZIEMNE, WESTERN UNION, AJAX, TAXI, HOTEL, SŁODYCZE. Prawie wszystkie były podświetlane i poruszały się w górę i w dół lub migotały jak oszalałe. Szedł powoli ze swoim wojskowym workiem przerzuconym przez ramię. Odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, przerzucając worek z jedne­go znaku na drugi. Przeszedł przez całą stację w tę i z powrotem, zupełnie jakby miał zamiar wsiąść znów do pociągu. Jego twarz pod ciężkim kapeluszem była suro­wa i zdecydowana. Ktoś, kto by go w lej chwili obserwo­wał, nigdy by się nie domyślił, że nie ma dokąd pójść. Dwa czy trzy razy przeszedł w tę i z powrotem po pocze­kalni, nie siadając na żadnej ze stojących tam ławek. Szu­kał jakiegoś odosobnionego miejsca.

Wreszcie pchnięciem otworzył drzwi w końcu stacji, na których znajdował się prosty czarno - biały znak TO­ALETA MĘSKA. DLA BIAŁYCH. Wszedł do wąskie­go pomieszczenia z rzędem umywalek po jednej stronie i szeregiem drewnianych przegród po drugiej. Ściany, niegdyś w jasnym, żywym, żółtym kolorze, teraz bardziej zbliżone do zielonego, ozdobione były gęsto ręcznym pismem i szczegółowymi rysunkami pewnych części ciała zarówno męskich jak i kobiecych. Niektóre z przegród miały drzwi, a na jednych z nich widniał ogromny napis WITAJ zrobiony najprawdopodobniej ołówkiem. Po nim następowały trzy wykrzykniki i coś, co przypominało węża. Haze wszedł do tej przegrody.

Siedział przez pewien czas w wąskim pudełku, studiu­jąc inskrypcje na bocznych ścianach i na drzwiach, zanim zauważył po lewej, nad papierem toaletowym, chwiejny napis, który wyglądał jak pisany ręką pijaka. Mówił on:

Pani Leora Watts!

60 Buckley Road

Najbardziej gościnne łóżko w mieście!

Brat.

Wyjął ołówek z kieszeni i zapisał sobie adres na odwrocie koperty.

Opuścił dworzec, wsiadł do żółtej taksówki i powie­dział kierowcy, dokąd chce jechać. Taksówkarz był małym człowiekiem w skórzanej czapce na głowie. Na środku jego ust tkwiła końcówka cygara. Minęli kilka domów, zanim Hazel zauważył, że mężczyzna przygląda mu się w tylnym lusterku.

- Nie jest pan chyba jednym z jej przyjaciół? - zapytał w końcu kierowca.

- Nigdy jej nie widziałem - powiedział Haze.

- Gdzie pan o niej usłyszał? Ona zwykle nie przeby­wa w towarzystwie pastorów.

Kiedy mówił, cygaro tkwiło niewzruszenie na swoim miejscu, a wargi rozchylały się to z jednej, to z drugiej strony.

- Nie jestem żadnym pastorem - powiedział Haze marszcząc brwi. - Zobaczyłem po prostu jej nazwisko w toalecie.

- Wygląda pan na pastora - powiedział kierowca. - Ten kapelusz wygląda na kapelusz pastora.

- Nie wygląda - powiedział Haze i pochylił się do przodu, łapiąc za oparcie przedniego siedzenia. - To zwykły kapelusz.

Zatrzymali się przed małym, jednopiętrowym domem pomiędzy stacją benzynową a pustym placem. Haze wysiadł i zapłacił, wsuwając rękę przez okno.

- To nie tylko kapelusz - powiedział kierowca. - To chyba wyraz pańskiej twarzy.

- Niech pan posłucha - powiedział Haze, nasuwa­jąc kapelusz na jedno oko. - Nie jestem pastorem.

- Rozumiem - powiedział kierowca. - Nikt nie jest doskonały na tej zielonej, bożej ziemi, ani pastor, ani nikt inny. Łatwiej jest mówić ludziom, jak potworny jest grzech, jeżeli się go zna z własnego doświadczenia.

Haze wsadził głowę w okno, przypadkowo zawadzając kapeluszem o dach i przywracając mu jego normalną pozycję. Wydawało się, że tym samym przykrywa swoją twarz kamienną maską, przez co stała się zupełnie bez wyrazu.

- Słuchaj pan - powiedział - nie wierzę w nic, rozumie pan?

Kierowca wyjął z ust końcówkę cygara.

- W ogóle w nic? - zapytał i zamarł z otwartymi ustami.

- Nie mam zamiaru tego dwa razy powtarzać - powiedział Haze.

Kierowca zamknął usta i po chwili z powrotem włożył w nie cygaro.

- Na tym polega problem z wami, pastorami. Zbyt dobrze wam się powodzi, aby w cokolwiek wierzyć - powiedział i odjechał z poczuciem własnej racji i wyra­zem oburzenia na twarzy.

Haze odwrócił się i spojrzał na budynek, do którego miał wejść. Była to zwykła chałupa, ale z jednego z fron­towych okien sączył się ciepły blask. Wszedł na ganek, podszedł do okna, przyłożył oko do najbliższej szczeliny w zasłonce i zorientował się, że patrzy wprost na wielkie, białe kolano. Po pewnym czasie odsunął się i spróbował otworzyć drzwi wejściowe. Nie były zamknięte. Wszedł do małego, ciemnego korytarza z jedną parą drzwi po każdej stronie. Te, które znajdowały się po lewej, były pęknięte i przepuszczały wąski promień światła. Wsunął się w oświetloną przestrzeń i zajrzał przez szczelinę.

Pani Watts siedziała samotnie na białym, żelaznym łóżku, obcinając sobie wielkimi nożyczkami paznokcie u stóp. Była dużą kobietą o bardzo żółtych włosach i bia­łej skórze, błyszczącej od natłuszczającego kremu. Miała na sobie różową nocną koszulę, która lepiej pasowałaby komuś o skromniejszej figurze.

Dźwięk klamki poruszonej przez Haze'a sprawił, że spojrzała w górę i zobaczyła go stojącego w uchylonych drzwiach. Przeszyła go śmiałym, niewzruszonym spojrzeniem. Po chwili spuściła wzrok i wróciła do obcinania paznokci.

Wszedł i stanął, rozglądając się wokoło. W pokoju nie było nic prócz łóżka, biurka i fotela na biegunach zawa­lonego brudnymi ubraniami. Podszedł do biurka i prze­sunął palcami po pilniczku do paznokci, a potem po pustej szklance, spoglądając jednocześnie w żółtawe lus­tro i obserwując uśmiechającą się do niego, lekko zanie­pokojoną panią Watts. Jego zmysły były rozbudzone do granic wytrzymałości. Odwrócił się szybko, podszedł do łóżka i usiadł w jego przeciwległym rogu. Wciągnął głę­boko powietrze przez jedną dziurkę od nosa i zaczął ostrożnie przesuwać rękę wzdłuż prześcieradła.

Różowy koniec języka pani Watts wysunął się i zaczął nawilżać jej dolną wargę. Wydawała się zadowolona z tego, że go widzi, zupełnie jakby był jej starym znajo­mym, ale nie odezwała się słowem.

Podniósł jej stopę, która była ciężka, ale nie zimna, i przesunął ją o cal w bok, ciągle trzymając na niej rękę.

Usta pani Watts rozszerzyły się w pełnym uśmiechu, ukazując małe, szpiczaste, pokryte zielonymi plamkami, zęby. Pomiędzy każdym z nich był duży odstęp. Wyciąg­nęła dłoń i chwyciła rękę Haze'a tuż nad łokciem.

- Na co polujesz mały? - wycedziła przez zęby.

Gdyby nie złapała go tak mocno za rękę, mógłby jesz­cze wyskoczyć przez okno. Mimowolnie jego usta poru­szyły się, jakby mówił „Tak, proszę pani”, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

- Co masz na myśli? - zapytała pani Watts, przy­ciągając jego sztywne ciało bliżej siebie.

- Niech pani posłucha - powiedział, dobierając uważnie ton głosu. - Przyszedłem w zwyczajnym intere­sie.

Usta pani Watts stały się bardziej okrągłe, tak jakby poczuła się zakłopotana tymi zbędnymi słowami.

- Proszę się rozgościć - powiedziała po prostu.

Patrzyli na siebie prawie przez minutę i żadne z nich się nie poruszyło. Potem Haze powiedział nieco wyższym tonem niż normalnie:

- Chciałbym pani powiedzieć, że nie jestem jakimś cholernym pastorem.

Pani Watts przyglądała mu się przez chwilę z głupim uśmieszkiem na twarzy. Potem podłożyła mu drugą rękę pod brodę i pogłaskała go w matczyny sposób.

- W porządku, synu - powiedziała. - Mama nie ma nic przeciwko temu, że nie jesteś pastorem.

Rozdział III

Swoją drugą noc w Taulkinham Haze Motes spędził spacerując po centrum miasta, nie zwracając jednak większej uwagi na wystawy sklepowe. Czarne niebo pod­pierały długie srebrne snopy światła, przypominające rusztowania, a w głębi migotało tysiące gwiazd. Wydawa­ły się poruszać bardzo wolno, jakby wokoło jakiejś ogromnej budowy, która obejmuje cały porządek wszech­świata, a do jej zakończenia potrzebna jest nieskoń­czoność. Haze nie zwracał najmniejszej uwagi na niebo. W czwartkowe wieczory sklepy w Taulkinham były ot­warte dłużej, aby ludzie mogli mieć więcej czasu na obej­rzenie tego, co im oferowano. Cień Haze'a pojawiał się to przed nim, to za nim, od czasu do czasu przecinany cieniami innych ludzi, ale kiedy zostawał sam, ciągnął się za nim szczupły, nerwowy, idący w tył. Szyja Haze'a wysuwała się do przodu, jakby próbował powąchać coś, co ciągle mu umykało. Jaskrawe światło witryn sklepo­wych sprawiało, że jego niebieski garnitur wydawał się fioletowy.

Po chwili zatrzymał się przed domem towarowym, w miejscu, gdzie człowiek o szczupłej twarzy rozłożył swój stolik i demonstrował maszynkę do obierania ziemniaków. Mężczyzna miał na sobie płócienny kapelusz i koszulę we wzory z odwróconymi do góry nogami ba­żantami, przepiórkami i brązowymi indykami. Dostrajał swój głos odpowiednio do hałasów ulicznych, tak aby docierał on do każdego ucha, jak w intymnej rozmowie. Kilkoro ludzi zgromadziło się wokół niego. Na stoliku do gry w karty stały dwa wiadra, jedno puste, a drugie wypełnione ziemniakami. Pomiędzy nimi leżała piramida z zielonych tekturowych pudełek, a na jej szczycie demonstracyjnie rozłożona jedna maszynka. Mężczyzna stał przed tym ołtarzem, wskazując co chwila na różnych ludzi.

- I co ty na to? - powiedział, wskazując na prysz­czatego chłopca z wilgotnymi włosami. - Chyba nie dasz sobie czegoś takiego sprzątnąć sprzed nosa?

Włożył brązowego ziemniaka do otwartej maszynki, przekręcił rączkę, ziemniak wpadł do pudełka, a w następnej sekundzie wypadł z drugiej strony już całkiem biały.

- Chyba nie dasz sobie czegoś takiego sprzątnąć sprzed nosa? - powtórzył.

Chłopiec parsknął rubasznym śmiechem i popatrzył na zebranych wokoło ludzi. Miał żółte włosy i lisią twarz.

- Powiedz no, jak się nazywasz? - zapytał mężczyz­na z maszynkami.

- Nazywam się Enoch Emery - wysapał chłopak.

- Chłopiec o tak ładnym imieniu powinien mieć taką maszynkę - powiedział sprzedawca, przewracając oczami i próbując rozgrzać swoją publiczność. Nikt się jednak nie roześmiał oprócz chłopca. Po chwili stojący naprzeciwko Haze'a człowiek zaśmiał się niezbyt przy­jemnym, zjadliwym i ostrym śmiechem. Był to wysoki mężczyzna o trupim wyglądzie, w czarnym garniturze i czarnym kapeluszu na głowie. Nosił okulary z ciemnymi szkłami, a jego policzki poprzecinane były liniami, które wyglądały jak namalowane i od dawna już wyblakłe. Nadawały one jego twarzy wyraz uśmiechniętego mandryla. Mężczyzna zaczął przesuwać się do przodu w wy­studiowany sposób, potrząsając blaszaną puszką w jednej ręce i stukając w chodnik przed sobą laską, którą trzymał w drugiej ręce. Zaraz za nim szła dziewczynka, rozdając ulotki. Ubrana była w czarną sukienkę i zsuniętą na czo­ło czarną, robioną na drutach czapkę. Spod czapki wys­tawały jej kosmyki brązowych włosów. Miała podłużną twarz i krótki ostry nos. Człowiek, który sprzedawał maszynki, wyraźnie się zdenerwował, kiedy zobaczył, że ludzie patrzą na tę parę zamiast na niego.

- Ej ty, tam - powiedział wskazując na Haze'a - nigdy nie uda ci się znaleźć podobnej okazji w żadnym sklepie.

Haze patrzył na ślepca i dziecko.

- Hej! - powiedział Enoch Emery, sięgając ręką przez jakąś kobietę i uderzając go pięścią w ramię. - Do ciebie mówi! Do ciebie mówi!

Musiał uderzyć go jeszcze raz, zanim Haze spojrzał na sprzedawcę maszynek.

- Dlaczego nie miałbyś zabrać jednej z nich do do­mu dla swojej żony? - zapytał mężczyzna z maszynkami.

- Nie mam żony - mruknął Haze, patrząc znowu na ślepca.

- No, ale chyba masz kochaną starą matkę?

- Nie.

- Phi! - prychnął mężczyzna i zwrócił się do ludzi: - Przydałaby mu się jedna z tych maszynek za towa­rzyszkę.

Enochowi Emery'emu wydało się to tak zabawne, że zgiął się w pół ze śmiechu i trzepnął się po kolanie, ale Haze wyglądał jakby nic do niego nie dochodziło.

- Dam pół tuzina obranych ziemniaków temu, kto pierwszy kupi jedną z tych tutaj maszynek - powiedział mężczyzna. - Kto pierwszy? Tylko półtora dolara za maszynkę, która kosztowałaby was trzy dolary w sklepie.

Enoch Emery zaczął szperać po kieszeniach.

- Będziecie błogosławić dzień, w którym się tutaj zatrzymaliście - mówił mężczyzna. - Nigdy go nie zapomnicie. Każdy z was, ludzie, kto nabędzie jedną z tych maszynek, nigdy tego nie zapomni!

Ślepiec posuwał się powoli do przodu, mrucząc chra­pliwym głosem:

- Pomóżcie ślepemu pastorowi. Nie żałujcie paru groszy. Wykorzystam je równie dobrze jak każdy z was. Pomóżcie ślepemu, bezrobotnemu pastorowi. Czy wole­libyście, abym żebrał, zamiast nauczać? Nie żałujcie paru groszy.

Niewielu ludzi zebrało się wokół niego, a ci, którzy stali, zaczęli się odsuwać. Kiedy zobaczył to sprzedawca maszynek, pochylił się i popatrzył z wściekłością znad swojego stolika.

- Hej, ty! - wrzasnął na ślepca. - Co ty sobie wyobrażasz? Za kogo ty się masz, że rozganiasz moich klientów?

Nie zwracając na niego uwagi, ślepiec nie przestawał potrząsać puszką, a dziecko w dalszym ciągu rozdawało broszury. Minął Enocha Emery'ego i podszedł do Haze'a, stukając białą laską przy nodze. Haze pochylił się do przodu i zobaczył, że linie na twarzy ślepca nie były namalowane. Były to blizny.

- Co ty sobie do cholery myślisz?! - krzyknął sprzedawca maszynek. - Ja zgromadziłem tu tych wszys­tkich ludzi, a tobie się wydaje, że możesz z tego korzys­tać?

Dziecko wyciągnęło jedną z broszurek do Haze'a, a on ją schwycił. Na okładce widniały słowa: Jezus Cię Wzywa.

- Chciałbym wiedzieć, za kogo ty się masz! - krzy­czał człowiek z maszynkami. Dziewczynka podeszła do miejsca, gdzie stał i podała mu broszurę. Patrzył na nią przez chwilę, skrzywił się szyderczo, a potem obszedł sto­lik, wywracając wiadro z ziemniakami.

- Ci cholerni fanatycy Jezusa! - wrzeszczał, rzuca­jąc wokoło wściekłe spojrzenia i próbując odnaleźć ślepca. - Ci przeklęci cudzoziemscy komuniści! Ja zgroma­dziłem ten tłum!

Zatrzymał się, zdając sobie nagle sprawę, że otacza go tłum ludzi.

- Słuchajcie - powiedział - po kolei, mam dużo tego towaru, tylko się nie pchajcie. Pół tuzina obranych ziemniaków dla pierwszego, który się zgłosi.

Wycofał się cicho za stolik i zaczął podnosić w górę pudełka z maszynkami.

- No, podchodźcie, patrzcie jak tego dużo - zachę­cał. - Nie ma się co tłoczyć.

Haze nie otworzył swojej broszurki. Popatrzył na jej okładkę i przedarł ją na pół. Złożył razem obydwa kawałki i przedarł je jeszcze raz na pół. Składał i prze­dzierał je dalej, aż pozostała mu w ręku mała garstka confetti. Otworzył dłoń i pozwolił, aby strzępy rozsypały się po ziemi. Potem podniósł wzrok i zobaczył niecałe trzy stopy przed sobą obserwujące go dziecko ślepca. Jej usta były otwarte, a oczy, wpatrzone w niego, błyszczały jak dwa odłamki zielonego szkła ze stłuczonej butelki. Przez ramię miała przerzucony biały, jutowy worek. Haze popatrzył na nią spode łba i zaczął wycierać swoje klejące się ręce o spodnie.

- Wszystko widziałam - powiedziała. Potem prze­szła szybko z powrotem na miejsce, gdzie stał ślepiec, odwróciła głowę i spojrzała stamtąd na Haze'a. Więk­szość ludzi odsunęła się.

Człowiek z maszynkami pochylił się nad swoim stoli­kiem.

- Ej! - zwrócił się do ślepca. - Zdaje mi się, że to ci powinno wystarczyć, żebyś mi się więcej nie wtrącał.

- Patrzcie no - odezwał się Enoch Emery. - Mam tylko dolara i szesnaście centów ale...

- No - powiedział sprzedawca. - Zdaje się, że to cię powinno przekonać, że nie masz co się ze mną mie­rzyć. Poszło mi osiem maszynek, poszło...

- Daj mnie jedną - poprosiło dziecko ślepca, wska­zując na maszynki.

- Ha! - powiedział.

Rozwiązywała chusteczkę. Wysupłała z niej dwie pięćdziesięciocentówki.

- Daj mi jedną z nich - powiedziała, podając mu pieniądze.

Mężczyzna rzucił okiem na monety.

- Dolar pięćdziesiąt, siostrzyczko - odparł, wykrzy­wiając usta.

Szybko cofnęła rękę i nagle popatrzyła na Haze'a, jakby otrzymała od niego jakiś znak. Ślepiec szedł dalej. Stała jeszcze przez chwilę wpatrując się w niego, a po­tem odwróciła się i poszła za ślepcem.

- No, niech pan patrzy - odezwał się Enoch Eme­ry. - Mam tylko dolara i szesnaście centów, ale chcę mieć jedną z nich.

- Zatrzymaj je sobie - powiedział mężczyzna, zdej­mując wiadro ze stolika. - To nie jest buda z tandetą.

Haze widział z pewnej odległości, jak ślepiec oddala się ulicą. Stał i patrzył za nim, nerwowo wkładając i wyj­mując ręce z kieszeni, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma iść za nim, czy wrócić do straganu. Potem nagłe rzucił dwa dolary mężczyźnie, który sprzedawał maszyn­ki, złapał jedno pudełek ze stolika i zaczął biec ulicą. Za moment usłyszał sapanie Enocha Emery'ego przy swoim boku.

- Ty, coś mi się zdaje, że masz kupę pieniędzy - powiedział Enoch.

Haze zobaczył, jak dziewczynka dogania ślepca i bie­rze go pod ramię. Dzieliła go od nich odległość mniej więcej jednego domu. Zwolnił trochę i zobaczył przy sobie Enocha Emery'ego. Miał na sobie żółtawobiały garnitur, różowobiałą koszulę i krawat koloru zielonego groszku. Uśmiechał się. Wyglądał jak przyjazny pies myś­liwski z lekkim świerzbem.

- Jak długo tu jesteś? - dopytywał się.

- Dwa dni - mruknął Haze.

- Ja siedzę tu dwa miesiące - powiedział Enoch. - Mam państwową posadę. A ty, gdzie pracujesz?

- Nie pracuję.

- To niedobrze - stwierdził Enoch. - Ja mam państwową posadę.

Przyspieszył kroku, aby zrównać się z Hazem, a po­tem dodał:

- Mam osiemnaście lat i jestem tu dopiero od dwóch miesięcy, a już pracuję na państwowej posadzie.

- To dobrze - powiedział Haze.

Nasunął kapelusz mocniej na tę stronę głowy, po któ­rej znajdował się Enoch Emery i zaczął iść bardzo szyb­ko. Przed sobą widział ślepca, który zaczął w przesadny sposób kiwać się w prawo i lewo.

- Nie dosłyszałem, jak masz na imię - powiedział Enoch.

Haze powiedział, jak się nazywa.

- Wyglądasz mi na takiego, co naciąga naiwniaków - zauważył Enoch. - Na poważnie wchodzisz w cały ten interes z Jezusem?

- Nie - powiedział Haze.

- Ani ja - przyznał Enoch. - Cztery tygodnie cho­dziłem do takiej Rodemill Boys' Bible Academy. Jedna kobieta, co wytargowała mnie od taty, tam mnie posłała. Była z Towarzystwa Dobroczynności. Jezu, cztery tygod­nie i myślałem, że mnie wyświęcą na wariata.

Haze dotarł do końca budynku, a Enoch dotrzymywał mu kroku, dysząc ciężko i ciągle mówiąc. Kiedy Haze ruszył przez ulicę, Enoch krzyknął:

- Nie widzisz tych świateł! To znaczy, że masz cze­kać!

Jakiś policjant zagwizdał, a przejeżdżający samochód zatrąbił i ostro zahamował. Haze szedł dalej, nie spusz­czając wzroku ze ślepca, który znajdował się na wysokoś­ci połowy budynku. Ciągle gwiżdżąc, policjant przeszedł na drugą stronę ulicy do Haze'a i zatrzymał go. Miał szczupłą twarz i owalne żółte oczy.

- Wiesz, po co tu wisi ten drobiazg? - zapytał, wskazując na światła nad skrzyżowaniem.

- Nie zauważyłem tego - odpowiedział Haze.

Policjant wpatrywał się w niego bez słowa. Kilka osób się zatrzymało. Przewrócił oczami i powiedział do Haze'a:

- Może myślałeś, że czerwone jest dla białych, a zie­lone dla czarnych?

- No właśnie, tak myślałem - powiedział Haze. - Zabieraj swoją rękę.

Policjant cofnął dłoń i położył ją sobie na biodrze. Zrobił krok w tył.

- Powiedz wszystkim swoim znajomym o tych świat­łach. Czerwone jest, żeby się zatrzymać, zielone, żeby iść - dla kobiet i mężczyzn, białych i czarnych, wszyscy mają iść na tym samym świetle. Powiedz to wszystkim swoim znajomym, żeby wiedzieli, jak przechodzić przez ulicę, kiedy przyjadą do miasta.

Ludzie się śmiali.

- Ja się nim zaopiekuję - powiedział Enoch Eme­ry, przeciskając się do policjanta. - On tu jest dopiero dwa dni. Ja się nim zaopiekuję.

- A ty, jak długo już tu jesteś? - zapytał gliniarz.

- Ja się tu urodziłem i wychowałem - powiedział Enoch. - To moje miasto rodzinne. Zajmę się nim, zro­bię to dla pana. Ej, czekaj! - krzyknął do Haze'a. - Zaczekaj na mnie!

Przepchnął się przez tłum i dogonił go.

- Zdaje się, że tym razem cię wyciągnąłem - odez­wał się.

- Dziękuję.

- Nic takiego - powiedział Enoch. - A może byś­my tak wpadli do Wallgreen'sa na coś mocniejszego? Tak wcześnie żaden nocny klub nie jest otwarty.

- Nie lubię takich sklepów - powiedział Haze. - Do widzenia.

- W porządku - odparł Enoch. - Zdaje się, że idę w tę samą stronę, dotrzymam ci przez chwilę towarzy­stwa.

Spojrzał na ślepca i dziecko.

- Jednego jestem pewien. Na pewno nie chciałbym trafić na jakiegoś naiwniaka o tej porze, a szczególnie na tego od Jezusa. Dość się już na nich napatrzyłem. Tamta kobieta, co mnie wytargowała od taty, nic nie robiła, tyl­ko się modliła. Jak tylko się rozłożyliśmy z naszym tarta­kiem koło Boonville, to zaraz tam przyszła.

Złapał Haze'a za płaszcz.

- Jedyne, co mi się nie podoba w Taulkinham to to, że za dużo tu ludzi na ulicy - powiedział poufnym tonem. - Wygląda na to, że tylko czekają, jakby cię załatwić. Na przykład tamta, przyszła nagle i zdaje się, że jej się spodobałem. Miałem dwanaście lat i umiałem śpiewać dobrze parę hymnów. Nauczyłem się ich od jed­nego czarnucha. No więc ona przychodzi, ja się jej pod­obam i zaczyna się o mnie targować z tatą, w końcu zabiera mnie do Boonville, żebym z nią mieszkał. Miała dom z cegły, ale cały czas był tam ten Jezus.

W tym momencie potrącił go przechodzący obok mały człowieczek w obszernym, spłowiałym roboczym kombinezonie.

- Patrz, jak idziesz - burknął Enoch.

Mały człowieczek przystanął, podniósł rękę w złowro­gim geście, a rysy jego twarzy wykrzywiły się jak pysk rozdrażnionego psa.

- Do kogo to mówisz? - warknął.

- Widzisz? - powiedział Enoch, poskakując, aby dogonić Haze'a - oni tylko czekają, żeby ci dołożyć. Nigdy dotąd nie byłem w tak nieprzyjaznym miejscu. Nawet z tą kobietą. Mieszkałem przez dwa miesiące w jej domu - ciągnął - a potem przyszła jesień i wysła­ła mnie do Rodemill Boys' Bible Academy i myślałem, że może tam będzie trochę lepiej. Z tą kobietą trudno było wytrzymać. Nie była stara, zdaje się, że miała czterdzieści lat, ale za to diabelnie brzydka. Miała takie brązowe okulary, a jej włosy były tak cienkie, że wyglądały, jakby gęsty tłuszcz sączył się z jej czaszki. Myślałem, że to będzie ulga, dostać się do tej akademii. Raz nawet zwia­łem od niej, ale ona mnie złapała i okazało się, że ma na mnie papiery i może wysłać mnie do poprawczaka, jeśli bym nie chciał z nią zostać, więc nawet byłem zadowolo­ny, że wylądowałem w tej akademii. Słyszałeś kiedyś o czymś takim?

Haze wydawał się nie słyszeć pytania.

- No, ale to była żadna ulga - powiedział Enoch. - Dobry Jezu, żadna ulga. Uciekłem stamtąd po czte­rech tygodniach, lecz ani się nie obejrzałem, jak mnie znalazła i zabrała z powrotem do siebie. Ale i stamtąd uciekłem.

Odczekał chwilę.

- Chcesz wiedzieć jak?

Po sekundzie zaczął mówić dalej.

- A tak, że napędziłem jej piekielnego stracha. My­ślałem nad tym i myślałem. Modliłem się nawet. Mówi­łem sobie: Jezu, pokaż mi sposób, jak się stąd wydostać, żeby nie zabić tej starej i żeby nie trafić do poprawczaka, i myślisz, że mi nie pokazał? Wstałem raz rano, zaraz jak się rozwidniło, poszedłem do jej pokoju bez spodni i ściągnąłem z niej prześcieradło. O mało co nie dostała ataku serca. Potem wróciłem do taty, a po niej ślad zagi­nął.

- Ciągle tylko ruszasz tą swoją szczęką - zauważył, obserwując twarz Haze'a z boku. - Nigdy się nie uśmie­chasz. Nie byłbym zaskoczony, jakby się okazało, że jes­teś naprawdę bogatym człowiekiem.

Haze skręcił w boczną uliczkę. Ślepiec i dziewczynka byli przy rogu następnego domu.

- No, coś mi się zdaje, że mimo wszystko ich dogo­nimy - powiedział Enoch. - Znasz tu dużo ludzi?

- Nie - odparł Haze.

- I pewno nikogo nie poznasz. To takie miejsce, w którym ciężko znaleźć przyjaciół. Siedzę tu już dwa miesiące i nie znam nikogo. Wygląda na to, że każdy tyl­ko patrzy, jak ci dołożyć. Zdaje się, że masz niezłą kupę pieniędzy. Ja nie mam ani grosza. Jakbym miał, to już bym wiedział, co z nimi zrobić.

Ślepiec i dziewczynka skręcili w lewo.

- Doganiamy ich - powiedział Enoch. - Założę się, że jak nie będziemy uważać, to trafimy na jakieś spo­tkanie religijne i będziemy musieli śpiewać hymny z nią i jej tatusiem.

Nieco dalej widać już było ogromny gmach przykryty kopułą i wysokimi kolumnami od frontu. Ślepiec i dzie­wczynka zmierzali w jego kierunku. Dookoła budynku, po drugiej stronie ulicy i w pobliskich alejkach, stały zaparkowane samochody.

- To nie kino, bracie - powiedział Enoch.

Ślepiec i dziewczynka weszli na szerokie schody pro­wadzące do budynku. Po bokach siedziały kamienne lwy.

- Nie wygląda mi to też na kościół - zauważył Enoch.

Haze zatrzymał się na schodach. Zdawało się, że chce nadać swej twarzy jakiś bardziej określony wyraz. Nasu­nął sobie czarny kapelusz na bakier i ruszył w stronę jed­nego z lwów, przy którym usiedli ślepiec z dziewczynką. Podszedł do mężczyzny i, nic nie mówiąc, stanął pochy­lając się nad nim, jakby chciał wejrzeć w głąb, przez jego ciemne okulary. Dziewczynka wpatrywała się w niego.

Usta ślepca zwęziły się lekko.

- Czuję grzech w twoim oddechu - powiedział.

Haze odsunął się nieco.

- Po co pan za mną idzie?

- Nigdy za panem nie szedłem - powiedział Haze.

- Ona mówiła, że pan szedł - odparł ślepiec, wska­zując kciukiem na dziewczynkę.

- Nie szedłem za panem - powtórzył Haze. Namacał ręką pudełko z maszynką i spojrzał na dziewczynkę. Czarna, robiona na drutach czapka tworzyła prostą linię na jej czole. Dziewczynka uśmiechnęła się, ale szybko opanowała, jakby wyczuła w tym coś niewłaściwego.

- Nie szedłem za panem. Szedłem za nią.

Wyciągnął do niej pudełko.

W pierwszej chwili wyglądała, jakby miała zamiar je chwycić, ale nie zrobiła tego.

- Nie chcę - powiedziała. - Myśli pan, że mogło­by mi się to na coś przydać? Niech pan to zabierze. To nie jest moje. Nie chcę tego.

- Weź - powiedział ślepiec. - Włóż to do worka i zamknij się, bo dostaniesz.

Haze znów wyciągnął do niej pudełko.

- Nie wezmę - burknęła.

- Bierz, jak ci mówię - powtórzył ślepiec. - Nie będzie za tobą więcej łaził.

Wzięła pudełko i wepchnęła je do worka z broszura­mi.

- To nie moje - powiedziała. - Zatrzymam je, ale to nie jest moje.

- Szedłem za nią, żeby jej powiedzieć, że nie dałem się złapać na żadne ze znaczących spojrzeń, które mi rzucała - powiedział Haze patrząc na ślepca.

- O czym ty mówisz?! - krzyknęła. - Nie rzuca­łam ci żadnych znaczących spojrzeń. Przypatrywałam się tylko, jak drzesz tę broszurkę. Podarł ją na drobne kawałki - zwróciła się do ślepca. - Podarł ją, rozsypał wokół siebie jak sól i wytarł ręce o spodnie.

- Szedł za mną - powiedział ślepiec. - Nikt by za tobą nie szedł. Słyszę w jego głosie pragnienie Jezusa.

- Jezu - mruknął Haze. - Mój Jezu.

Usiadł przy nodze dziewczynki i położył rękę na schodku koło jej stóp. Miała na sobie trzewiki na gumo­wych podeszwach i czarne bawełniane rajtuzy.

- Słuchaj, jak bluźni - powiedziała niskim głosem. - On wcale za tobą nie szedł, tato.

Ślepiec wydał z siebie krótki, nerwowy śmiech.

- Słuchaj, chłopcze - powiedział. - Nie można uciec od Jezusa. Jezus jest faktem.

- Wiem mnóstwo rzeczy o Jezusie - odezwał się Enoch. - Chodziłem do Rodemill Boys' Bible Acade­my. Wysłała mnie tam jedna babka. Jak coś chcesz wie­dzieć o Jezusie, to możesz się o to zapytać mnie.

Wszedł na grzbiet lwa i usiadł na nim bokiem, zakła­dając nogę na nogę.

- Przeszedłem długą drogę - powiedział Haze - i raczej trudno by mi było teraz w coś uwierzyć. Prze­szedłem pół świata.

- Ja też - odezwał się Enoch Emery.

- Nie odszedłeś jednak wystarczająco daleko, abyś mógł się powstrzymać od pójścia za mną - odpowiedział ślepiec. Wyciągnął nagle ręce i położył je na twarzy Haze'a. Haze znieruchomiał na moment. Potem odtrącił ręce ślepca.

- Niech pan przestanie - powiedział słabym gło­sem. - Nic pan o mnie nie wie.

- Mój tata wygląda jak Jezus - wtrącił się Enoch z grzbietu lwa. - Włosy sięgają mu do ramion. Jedyną różnicą jest blizna na brodzie. Nigdy nie widziałem mojej matki.

- Jakiś pastor zostawił na tobie swój znak - prych­nął pogardliwie ślepiec. - Szedłeś za mną, abym go z ciebie zdjął i nadał ci inny?

- Słuchaj, nie ma lepszego lekarstwa na twój ból niż Jezus - powiedziała nagle dziewczynka i poklepała Haze'a po ramieniu.

Siedział w czarnym kapeluszu z rondem nasuniętym głęboko na czoło.

- Słuchaj - powiedziała głośniej. - Jeden męż­czyzna i kobieta zabili małe dziecko. To było jej dziecko, ale było brzydkie i oni nigdy nie czuli do niego miłości. To dziecko miało w sobie Jezusa, a ta kobieta nie miała nic prócz swojej urody i mężczyzny, z którym żyła w grzechu. Odesłała dziecko, a ono wróciło. Odesłała go z po­wrotem, a ono znów wróciło i za każdym razem, jak je odsyłała, wracało tam, gdzie ona i mężczyzna żyli w grze­chu. Udusili je jedwabną pończochą i powiesili w komi­nie. Potem jednak nie dawało jej to spokoju. Ciągle tylko patrzyła na to dziecko. Jezus sprawił, że stało się piękne, by ją prześladować. Nie mogła położyć się z tym mężczyzną, nie spoglądając w jego kierunku, a ono pa­trzyło na nią z komina, promieniejąc przez cegły w środ­ku nocy.

- Mój Jezu - mruknął Haze.

- Nie miała nic, prócz swojej słodkiej buzi - powie­działa głośno i szybko. - To nie wszystko. Nie, proszę szanownego pana.

- Słyszę, jak szurają nogami tam w środku - powie­dział ślepiec. - Wyjmuj broszurki, przygotowują się do wyjścia.

- To nie wszystko - powtórzyła.

- To co robimy? - zapytał Enoch. - Co jest w środku tego budynku?

- Kończy się program mojego zgromadzenia - wyjaśnił ślepiec.

Dziewczynka wyjęła broszurki z jutowego worka i po­dała mu dwa przewiązane sznurkiem pliki.

- Ty idź z tym drugim chłopcem z tamtej strony i rozdawaj - powiedział do niej. - Ja z tym, co za mną szedł, zostaniemy tutaj.

- On nie ma zamiaru ich tknąć, co miałby w tym za interes? - odparła. - Może je najwyżej porwać na strzępy.

- Idź, jak ci mówię - powiedział ślepiec.

Stała przez chwilę z nachmurzoną miną. Potem zwró­ciła się do Enocha Emery'ego:

- To chodź, jak masz iść.

Enoch zeskoczył z lwa i przeszedł za nią na drugą stronę.

Haze dał nura w dół schodów, ale ręka ślepca wy­strzeliła i zacisnęła się jak kleszcze na jego ramieniu.

- Żałuj za grzechy! Idź na sam szczyt schodów, wy­znaj je wszystkie i rozdaj ludziom te broszurki! - powie­dział szeptem i wepchnął Haze'owi w rękę plik broszurek.

Haze spróbował wyswobodzić ramię, ale przyciągnął tylko ślepca bliżej siebie.

- Niech pan słucha, jestem tak czysty jak pan.

- Cudzołóstwo, bluźnierstwo i co jeszcze? - zapy­tał ślepiec.

- To są tylko słowa - powiedział Haze. - Jeżeli żyłem w grzechu, to żyłem w nim jeszcze, zanim zgrze­szyłem. Nie zaszła we mnie żadna zmiana.

Próbował oderwać palce ślepca od swego ramienia, ale ten zaciskał je coraz mocniej.

- Nie wierzę w grzech, niech pan zabierze rękę.

- Jezus cię miłuje - powiedział ślepiec apatycznie, z drwiną w głosie. - Jezus cię miłuje, Jezus cię miłuje...

- Wszystko by się zgadzało, gdyby Jezus istniał - odparł Haze, uwalniając ramię.

- Wejdź na samą górę, rozdaj te broszurki i...

- Wezmę je tam na górę i wyrzucę w krzaki! - krzyknął Haze. - Będziesz się przyglądał i zobaczysz, jeśli widzisz.

- Widzę więcej niż ty! - powiedział ślepiec, śmiejąc się. - Ty masz oczy, które nie widzą, uszy, które nie sły­szą, ale pewnego dnia będziesz musiał zobaczyć.

- Patrz, jeśli potrafisz! - krzyknął Haze i zaczął biec w górę schodów.

Tłum ludzi już się wylewał przez drzwi audytorium i niektórzy byli już w połowie schodów. Przepchnął się przez nich z łokciami rozwartymi jak skrzydła, a kiedy dotarł na górę, nowa fala zepchnęła go prawie do miej­sca, z którego wyruszył. Zaczął się znów przez nich prze­pychać, aż w końcu ktoś krzyknął: „Przepuśćcie tego wariata!” i ludzie się rozstąpili. Pobiegł w górę, przepchnął się w bok i stanął, dysząc ciężko i spoglądając wyzywająco w dół.

- Wcale za nim nie szedłem - powiedział głośno. - Nie szedłbym nigdy za takim ślepym głupcem jak on. Mój Jezu.

Opierał się o ścianę budynku, trzymając plik broszur za sznurek. Jakiś gruby mężczyzna zatrzymał się obok, aby zapalić cygaro. Haze trącił go w ramię.

- Niech pan spojrzy w dół - powiedział. - Widzi pan tego ślepca? Rozdaje broszurki i żebrze. Jezu. Powi­nien pan go zobaczyć. Ma ze sobą takie brzydkie dziecko przebrane w kobiece ubrania, które też rozdaje ulotki. Mój Jezu.

- Zawsze się znajdą fanatycy - powiedział gruby mężczyzna, ruszając z miejsca.

- Mój Jezu - westchnął Haze.

Pochylił się nad starą kobietą o niebieskich włosach z czerwonymi, drewnianymi koralami na szyi.

- Niech pani lepiej przejdzie na drugą stronę - powiedział. - Tam stoi taki jeden głupiec i rozdaje bro­szurki.

Wychodzący ludzie popchnęli kobietę w przód, ale zdążyła jeszcze na niego spojrzeć dwojgiem jasnych świ­drujących oczu. Ruszył za nią przez tłum, ale była już zbyt daleko, więc przepchnął się z powrotem tam, gdzie wcześniej stał oparty o ścianę.

- Słodki Jezu Chryste Ukrzyżowany - powiedział. - Chcę wam ludzie coś powiedzieć. Może myślicie, że nie jesteście czyści, bo nie macie wiary? Więc pozwólcie powiedzieć wam, że jesteście czyści. Każdy z was, ludzie, jest czysty i pozwólcie, że wam wyjaśnię dlaczego. Jeśli myślicie, że to z powodu Jezusa Chrystusa Ukrzyżowane­go, to się mylicie. Nie twierdzę, że nie został on ukrzy­żowany, ale to nie dla was umarł. Słuchajcie mnie, sam jestem pastorem i głoszę prawdę.

Tłum posuwał się szybko. Wyglądał jak ogromna narzuta, której wystrzępione końce znikały w ciemnych uliczkach.

- Myślicie, że nie wiem, co istnieje, a co nie?! - krzyczał. - Czy nie mam oczu w głowie? Czy jestem ślepcem? Słuchajcie no! - zawołał. - Mam zamiar stworzyć nowy kościół, kościół prawdy, bez Jezusa Chrys­tusa Ukrzyżowanego. Nic was nie będzie to kosztować, aby się do niego przyłączyć. Jeszcze nie zaczął działać, ale wkrótce zacznie.

Nieliczni, którzy pozostali, spojrzeli na niego raz czy dwa. Poniżej, na chodniku, i dalej po ulicy porozrzucane były broszurki. Ślepiec siedział na najniższym stopniu. Po drugiej stronie Enoch Emery stał na łbie lwa, próbując zachować równowagę, a dziewczynka z uwagą obserwo­wała Haze'a.

- Nie potrzebuję Jezusa - powiedział Haze. - Po co mi Jezus? Mam Leorę Watts.

Cicho zszedł ze schodów i zatrzymał się obok ślepca. Stał tam przez chwilę. Ślepiec zaśmiał się. Haze odwrócił się i ruszył przez ulicę. Był już po drugiej stronie, kiedy dotarł do niego przenikliwy głos. Odwrócił się i zobaczył, jak ślepiec stoi na środku ulicy i krzyczy.

- Hawks, Hawks, nazywam się Asa Hawks, gdybyś chciał znów za mną pójść!

Jakiś samochód musiał zjechać na bok, aby go nie potrącić.

- Żałuj za grzechy! - krzyknął, zaśmiał się i pod­biegł kilka kroków w przód, udając, że chce go dogonić i złapać.

Haze wtulił głowę między zgarbione ramiona i ruszył przed siebie. Nie obejrzał się, dopóki nie usłyszał za sobą kroków.

- Teraz, jak już ich spławiliśmy - dyszał Enoch Emery - to może byśmy poszli się gdzieś zabawić?

- Słuchaj - powiedział Haze szorstko. - Mam swoje sprawy i nie potrzebuję twojego towarzystwa.

Zaczął iść bardzo szybko. Enoch musiał biec, żeby dotrzymać mu kroku.

- Jestem tu już dwa miesiące - mówił - i nie znam nikogo. Ludzie nie są tu przyjaźni. Znalazłem sobie pokój i nikt tam oprócz mnie nie bywa. Mój tato powiedział, że muszę jechać. Nigdy bym nie pojechał, ale mnie zmusił. Coś mi się zdaje, że cię już widziałem parę lat temu. Nie jesteś czasem ze Stockwell?

- Nie.

- Z Melsy?

- Nie.

- Kiedyś zatrzymaliśmy się tam z tartakiem - po­wiedział Enoch. - Zdaje się, że już cię gdzieś widzia­łem.

Szli dalej bez słowa, aż dotarli znów do głównej ulicy. Była prawie pusta.

- Do widzenia - odezwał się Haze.

- Też idę w tę stronę - powiedział Enoch ponuro.

Po lewej znajdowało się kino. Właśnie zmieniano elektryczny afisz.

- Gdybyśmy się nie zagadali z tymi naiwniakami, to moglibyśmy iść na film - mruknął.

Kroczył teraz przy boku Haze'a mamrocząc i postę­kując. Raz nawet złapał Haze'a za rękaw, żeby zwolnił, ale ten odtrącił go.

- Tata zmusił mnie, żebym tu przyjechał - powie­dział łamiącym się ze wzruszenia głosem.

Haze spojrzał na niego i zobaczył, że płacze i ma roz­mazaną, mokrą, purpuroworóżową twarz.

- Mam tylko osiemnaście lat - płakał - a on kazał mi jechać, a ja nie znam tu nikogo, nikt tu nie chce mieć do czynienia z obcym. Ludzie nic są przyjaźni. On wziął i odszedł z tamtą kobietą, a mnie kazał jechać, ale ona nie wytrzyma z nim długo. On urządzi jej niezłe piekło, zanim ona zdąży zagrzać przy nim miejsca. Ty jesteś pierwszą znajomą twarzą od dwóch tygodni. Widziałem cię parę lat temu. Na pewno cię widziałem.

Haze popatrzył przed siebie z nieruchomą twarzą, a Enoch mamrotał i mazał się dalej. Minęli kościół, po­tem hotel, potem sklep z antykami i skręcili w uliczkę pani Watts.

- Jak potrzebujesz kobiety, to nie musisz kołować żadnej takiej jak ta mała, co jej dałeś maszynkę - powiedział Enoch. - Słyszałem, gdzie jest dom, w któ­rym moglibyśmy się trochę zabawić. Oddałbym ci pienią­dze w przyszłym tygodniu.

- Słuchaj, wiem gdzie idę. Dwa domy stąd mam kobietę. Mam kobietę, rozumiesz? I tam właśnie idę, odwiedzić ją. Nie jesteś mi potrzebny.

- Mógłbym ci oddać za tydzień. Pracuję w miejskim zoo. Pilnuję bramy i płacą mi co tydzień.

- Odczep się ode mnie - powiedział Haze.

- Ludzie nie są tu przyjaźni. Ty nie jesteś stąd, ale też nie jesteś przyjazny.

Haze nie odpowiedział. Szedł dalej, z głową wciśniętą pomiędzy wystające ramiona, jakby mu było zimno.

- Ty też tu nie znasz nikogo - powiedział Enoch. - Nie masz żadnej kobiety, ani nic do roboty. Jak cię zobaczyłem, to od razu wiedziałem, że nie masz nikogo i nic prócz Jezusa. Zobaczyłem cię i od razu wiedziałem.

- Tam właśnie idę - powtórzył Haze i skręcił w alejkę prowadzącą do domu pani Watts, nie oglądając się na niego.

Enoch zatrzymał się.

- No dobra, dobra! - krzyknął i wytarł rękawem mokry nos. - Dobra! - krzyknął. - Idź, gdzie masz iść, ale spójrz no tutaj.

Trzepnąwszy się po kieszeni, podbiegł do Haze'a, zła­pał go za rękaw i zagrzechotał przed nim pudełkiem z maszynką.

- Ona mi ją dała. Ona mi ją dała i nic nie możesz na to poradzić. Powiedziała mi, gdzie mieszkają i popro­siła, żebym ich odwiedził i przyprowadził ciebie. Nie, żebyś ty przyprowadził mnie, ale ja ciebie, a to ty prze­cież ich kołowałeś.

Oczy błyszczały mu przez łzy, a twarz wykrzywiła się w złośliwym, przebiegłym uśmiechu.

- Zachowujesz się, jakbyś myślał, że masz w żyłach mądrzejszą krew niż inni - powiedział. - Ale to nie prawda! To ja ją mam. Nie ty. Ja.

Haze nic nie powiedział. Stał jeszcze przez chwilę na środku schodów, a potem podniósł rękę i cisnął plikiem broszurek, które ze sobą niósł, prosto w twarz Enocha z taką siłą, że tamtemu broda opadła w dół, a usta się rozchyliły. Enoch stał z rozwartymi ustami, patrząc w dół na miejsce, w które został uderzony, a potem odwrócił się i popędził w dół ulicy. Haze wszedł do domu.

Ponieważ poprzedniej nocy po raz pierwszy spał z ko­bietą, nie powiodło mu się specjalnie z panią Watts. Kie­dy skończył, czuł się jak ktoś, kogo morze zamiast na brzeg wyrzuciło na jej ciało, a ona robiła nieprzyzwoite aluzje na temat jego wyczynów, co mu się następnego dnia ciągle przypominało. Nie był zbyt pewny siebie zno­wu do niej idąc. Nie wiedział, co powie pani Watts, kiedy go zobaczy w otwartych drzwiach.

Kiedy zobaczyła go stojącego w progu, powiedziała „Ha, ha”.

Czarny kapelusz tkwił przekrzywiony na bakier na je­go głowie. Nie zdjął go od razu. Zrobił to dopiero wtedy, gdy zawadził nim o żarówkę elektryczną, która wisiała na środku sufitu. Pani Watts leżała na łóżku i nakładała sobie na twarz warstwę kremu. Podparła brodę na ręce i obserwowała go. Zaczął chodzić po pokoju, rozglądając się wokoło. W gardle mu wyschło, a serce ścisnęło się jak mała małpka, która chwyta kurczowo za kraty swojej klatki. Usiadł na brzegu jej łóżka z kapeluszem w ręku.

Uśmiech pojawił się na twarzy pani Watts jak zakrzy­wione ostrze sierpa. Była do tego na tyle przyzwycza­jona, że nie musiała już myśleć. Jej oczy pochłaniały wszystko jak lotne piaski.

- Ten Jezusowy kapelusz proroka! - powiedziała.

Podniosła się i zdjęła koszulę. Sięgnęła po jego kape­lusz, włożyła go sobie na głowę i siedziała tak z rękami na biodrach, przewracając oczami w komiczny sposób. Haze patrzył na nią przez chwilę, a potem wydał z siebie trzy urywane, krótkie dźwięki, które były prawdopo­dobnie śmiechem. Poderwał się, aby pociągnąć za sznu­rek i wyłączyć światło i rozebrał się w ciemności.

Kiedyś, gdy był jeszcze mały, ojciec zabrał go do luna­parku, który zatrzymał się w Melsy. Trochę na uboczu stał mały namiot. Wejście tam kosztowało nieco więcej. Stał przed nim wysuszony człowiek i zapraszał do środka huczącym głosem. Nie mówił jednak, co tam jest. Krzy­czał tylko, że jest to tak sensacyjne i kuszące widowisko, że każdego, kto chce to zobaczyć, będzie kosztowało 35 centów i że jest to tak ekskluzywny pokaz, że tylko pięt­nastu ludzi może wejść naraz. Ojciec wysłał go do po­mieszczenia, w którym tańczyły dwie małpy, a później ruszył w tamtym kierunku wąskim przejściem między na­miotami. Haze opuścił pokaz małp i poszedł za nim, ale nie miał trzydziestu pięciu centów. Zapytał krzykacza, co jest w środku.

- Daj sobie spokój - poradził mu mężczyzna. - To nie jakiś pokaz małp dla dzieci.

- Małpy już widziałem.

- To dobrze - odpowiedział. - Ale daj sobie z tym spokój.

- Mam piętnaście centów - upierał się Haze. - To może mnie pan wpuści na połowę?

Pomyślał, że to musi być coś tajnego. Mężczyźni w in­tymnych sytuacjach. Potem pomyślał, że może jest to mężczyzna i kobieta w intymnej sytuacji. Ona pewnie nie chciałaby, żeby ją zobaczył.

- Mam piętnaście centów - powtórzył.

- Została mniej niż połowa do końca - powiedział mężczyzna, wachlując się słomkowym kapeluszem. - Zmiataj stąd.

- W takim razie to będzie warte piętnaście centów - stwierdził Haze.

- Spływaj - powiedział mężczyzna.

- Czy to czarnuch? - zapytał Haze. - Czy oni coś robią czarnuchowi?

Człowiek wychylił się ze swego podestu i przyjrzał uważnie chłopcu.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał.

- Nie wiem.

- Ile masz Lat?

- Dwanaście - powiedział Haze. Miał dziesięć.

- Dawaj te piętnaście centów i wchodź.

Położył pieniądze na podeście i zaczął się pospiesznie przedzierać przez kolejne zasłony namiotu, aby jeszcze zdążyć, zanim pokaz się skończy. Kiedy wszedł do środ­ka, zobaczył tylko plecy siedzących mężczyzn. Wdrapał się na ławkę i spojrzał ponad ich głowami. Wszyscy pa­trzyli w dół, gdzie leżało coś białego, wijąc się lekko w skrzyni wyłożonej białym materiałem. Przez chwilę myślał, że jest to obdarte ze skóry zwierzę, a potem zo­baczył, że to gruba kobieta. Miała niczym nic wyróżnia­jącą się twarz, tylko w kąciku jej ust znajdował się pieprzyk, który poruszał się za każdym razem, kiedy się uśmiechała. Podobny miała w okolicy biodra.

- Jakby każdą zamknąć w takiej skrzyni - powie­dział jego ojciec - to wszystko szłoby o wiele lepiej.

Haze nie musiał go widzieć, aby rozpoznać ten głos. Ześlizgnął się z ławki i wydostał z namiotu. Przeczołgał się pod namiotem, nie chcąc natknąć się na zasuszonego człowieka, który reklamował widowisko. Wskoczył na tył furgonetki i usiadł w najdalszym kącie. Lunapark huczał i brzęczał na zewnątrz.

Kiedy wrócił do domu, jego matka stała na podwórku przy miednicy i patrzyła w jego stronę. Ubierała się zawsze na czarno i nosiła dłuższe sukienki niż inne kobiety. Stała wyprostowana patrząc na niego. Stanął za drzewem i zszedł jej z oczu, ale po chwili znowu poczuł na sobie jej spojrzenie. Zobaczył znowu podium, skrzy­nię i szczupłą kobietę w środku. Skrzynia była jednak dla niej za krótka. Jej głowa opierała się na jednym końcu, a nogi, aby mogły się zmieścić, musiała podkurczyć. Mia­ła twarz w kształcie krzyża i włosy przylegające mocno do głowy. Haze stał przyciśnięty plecami do drzewa i cze­kał. Matka zostawiła miednicę i podeszła do niego z ki­jem.

- Co widziałeś? - zapytała.

- Co widziałeś - powtórzyła tym samym tonem i uderzyła go kijem po nogach, ale on był jak część drze­wa.

- Jezus umarł, aby cię zbawić - powiedziała.

- Nie prosiłem go o to - mruknął.

Nie uderzyła go ponownie, tylko stała i wpatrywała się w niego z zaciśniętymi ustami. Poczucie winy za to, że wszedł do namiotu, ustąpiło miejsca nie nazwanej, nie umiejscowionej winie, którą znalazł w sobie samym. Po chwili matka odrzuciła kij i ciągle zaciskając usta wróciła do miednicy.

Następnego dnia w tajemnicy zaniósł swoje buty do lasu. Zakładał je tylko w zimę, gdy szedł na spotkania religijne. Wyjął je z pudełka i napełnił dno każdego z nich kamykami i żwirem, a potem je założył. Zacisnął mocno sznurowadła i przeszedł w nich, jak mu się wyda­wało, dobrą milę przez las, aż doszedł nad zatoczkę, gdzie usiadł, zdjął je i ulżył swym stopom, wsuwając je w mokry piasek. Sądził, że to powinno Go usatysfakcjo­nować. Nic się nie wydarzyło. Gdyby spadł jakiś kamień, przyjąłby to za znak. Po chwili wyciągnął stopy z piasku, poczekał, aż wyschną, potem znów założył buty, w któ­rych ciągle były kamienie i przeszedł w nich pół mili z powrotem.

Rozdział IV

Wstał z łóżka pani Watts wcześnie rano, zanim jesz­cze do pokoju zaczęło wpadać dzienne światło. Kiedy się obudził, poczuł na sobie jej rękę. Wstając uniósł ją i po­łożył przy jej boku. Nie spojrzał na panią Watts. Miał w głowie tylko jedną myśl: chciał kupić samochód. De­cyzja ta dojrzała w jego głowie, kiedy się obudził i nie potrafił myśleć już o niczym innym. Nigdy wcześniej nie przyszło mu to do głowy; nigdy wcześniej nawet nie chciałby go mieć. Prowadził samochód bardzo rzadko i nie miał prawa jazdy. Miał tylko pięćdziesiąt dolarów ale sądził, że może za to kupić samochód. Ostrożnie wysunął się z łóżka, aby nie obudzić pani Watts i ubrał się po cichu. O szóstej trzydzieści chodził już po centrum miasta, poszukując punktów sprzedaży używanych samo­chodów.

Były one porozrzucane między grupami starych bu­dynków, które oddzielały część handlową miasta od tere­nu dworca kolejowego. Obejrzał kilka z nich z zewnątrz, zanim je otworzono. Od razu po wyglądzie takiego pun­ktu potrafił ocenić, czy znajdzie w nim samochód za pięćdziesiąt dolarów. Kiedy je otworzono przeszedł przez nie szybko, nie zwracając uwagi na nikogo, kto próbował mu pokazać towar. Czarny kapelusz z godnoś­cią i skupieniem tkwił na głowie Haze'a, a jego twarz wydawała się tak krucha, jakby złożona z potłuczonych kawałków delikatnego tworzywa i tak niepozorna jak karabin, o którym nikt nie wie, że jest nabity.

Dzień był dżdżysty, a światło raziło ostrym blaskiem. Niebo wyglądało jak cienki kawałek wypolerowanego srebra z ciemną, cierpką plamą słońca w jednym z ro­gów. Do dziesiątej zbadał wszystkie lepsze punkty i zbli­żał się do terenów kolei. Nawet i tu znajdował tylko samochody, które kosztowały więcej niż pięćdziesiąt dolarów. W końcu trafił do punktu, który znajdował się pomiędzy dwoma opuszczonymi magazynami. Wywieszka nad wejściem głosiła: NAJNOWSZE MODELE U SLADE'A.

Przez środek zakładu biegła żwirowana ścieżka, a z boku, tuż przy wejściu, znajdował się budynek, na drzwiach którego namalowane było słowo: BIURO. Pozostała część punktu była pełna starych samochodów i pogruchotanych części. Przed biurem, na puszce po benzynie, siedział biały chłopak. Wyglądał tak, jakby go tam posadzono, aby odstraszał ludzi. Miał na sobie czar­ny płaszcz przeciwdeszczowy, a jego twarz była częś­ciowo ukryta pod skórzaną czapką. Z ust zwisał mu papieros z prawie centymetrowej długości popiołem.

Haze ruszył na tyły zakładu, gdzie zobaczył dziwny samochód.

- Ej! - krzyknął chłopak. - Tu się tak sobie nie wchodzi. Pokażę ci to, co mam do pokazania.

Haze nie zwrócił jednak na niego uwagi. Szedł dalej do miejsca, gdzie stał samochód, który zwrócił jego uwa­gę. Chłopak poszedł za nim, dysząc ze złości i przeklina­jąc. Samochód stał w ostatnim rzędzie. Była to maszyna w kolorze szczura z wielkimi wąskimi kołami i wyłupias­tymi przednimi światłami. Kiedy dotarł do niej, zobaczył, że jedne drzwi przywiązane są sznurem i że z tyłu ma okrągłe okno. Właśnie taki samochód chciał kupić.

- Chcę się zobaczyć z panem Siadem - powiedział.

- Po co chce pan go widzieć? - zapytał chłopak podejrzliwie. Miał szerokie usta i kiedy mówił, używał tylko jednej połowy.

- Chcę się z nim zobaczyć w sprawie tego samo­chodu - odparł Haze.

- To ja - powiedział chłopak. Jego twarz wyglądała spod czapki jak wąski łeb wyleniałego orła. Usiadł na stopniu samochodu na wprost żwirowej alejki i dalej przeklinał.

Haze obszedł samochód dookoła. Potem zajrzał przez okno do środka. Tapicerka była koloru zielonkawo - matowo - piaskowego. Brakowało tylnego siedzenia; na jego miejscu znajdowała się drewniana ławka. Na dwóch tyl­nych bocznych oknach były ciemnozielone postrzępione firanki. Spojrzał przez przednie okna i zobaczył chłopca siedzącego na stopniach samochodu na wprost żwirowej alejki. Miał podciągniętą jedną nogawkę spodni i drapał się w kostkę, która wystawała z żółtej skarpety. Przekli­nał, wydając gardłowe dźwięki, jakby chciał odkaszlnąć flegmę. Jego postać była żółtawa i zniekształcona przez okienne szyby. Haze szybko wyszedł zza samochodu i stanął przed nim.

- Ile kosztuje? - zapytał.

- Dobry Jezu - powiedział chłopak - Jezu Chrys­te przybity do krzyża.

- Ile kosztuje? - warknął Haze, blednąc.

- Jak pan myślisz, ile jest wart? - zapytał chłopak. - Niech pan powie na oko.

- Nie jest wart tyle, ile kosztowałoby odholowanie go stąd na złomowisko. Więcej bym za niego nie dał.

Chłopak całą uwagę poświęcił swojej kostce, na któ­rej miał strup. Haze uniósł wzrok i zobaczył nadcho­dzącego mężczyznę. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, że wygląda dokładnie tak samo jak chłopak, oprócz tego, że jest o dwie głowy wyższy i ma poplamiony potem brązo­wy filcowy kapelusz. Nadchodził zza pleców chłopca spo­między rzędów samochodów. Kiedy był tuż za nim, zatrzymał się i odczekał chwilę. Potem zwrócił się do chłopaka z czymś w rodzaju kontrolowanego ryku.

- Zabieraj swój tyłek z tego stopnia!

Chłopak burknął coś i zniknął, przeciskając się po­między dwoma najbliższymi samochodami. Mężczyzna stał i patrzył na Haze'a.

- Czego pan chce? - zapytał.

- Chodzi o ten samochód tutaj - powiedział Haze.

- Siedemdziesiąt pięć dolarów.

Po obu stronach punktu stały stare czerwonawe budynki z czarnymi pustymi oknami, a za nimi następne, zupełnie bez okien.

- Dziękuję - odpowiedział Haze i zaczął iść w stronę biura.

Kiedy doszedł do wyjścia, obejrzał się i zobaczył męż­czyznę dwa kroki za sobą.

- Moglibyśmy się trochę potargować - powiedział.

Haze poszedł z nim z powrotem do samochodu.

- Nie codziennie znajduje się taki samochód - mówił mężczyzna.

Usiadł na stopniu, na którym siedział wcześniej chło­pak. Haze nie widział go, ale tamten nie odszedł. Tkwił na bagażniku dwa samochody dalej, zwinięty w kłębek, jakby marzył, ale na jego twarzy pojawił się cierpki, opa­nowany wyraz.

- Wszystkie opony są nowe - zapewnił mężczyzna.

- Były nowe, kiedy go robiono - powiedział Haze.

- Kiedyś to się budowało samochody. Teraz nie ma już takich.

- Ile pan za niego chce? - zapytał Haze znowu.

Mężczyzna obrzucił go uważnym spojrzeniem i zamyś­lił się.

- Mógłbym go panu oddać za sześćdziesiąt pięć - powiedział po chwili.

Haze oparł się o samochód i zaczął skręcać papierosa, ale mu to nie wychodziło. Rozsypywał tytoń i bibułki.

- No a ile może pan za niego dać? - zapytał męż­czyzna. - Nie oddałbym chryslera za takiego essexa. Tego samochodu nie robiły czarnuchy. Wszystkie czar­nuchy mieszkają teraz w Detroit i tam składają samocho­dy - dodał próbując nawiązać rozmowę. - Byłem tam i trochę widziałem. Właśnie stamtąd wróciłem.

- Nie dałbym za niego więcej niż trzydzieści dola­rów - powiedział Haze.

- Mają tam jednego czarnucha - mówił mężczyzna - co ma prawie tak białą skórę jak pan czy ja.

Zdjął kapelusz i przeciągnął palcem po przepoconej wewnętrznej obwódce. Miał resztki włosów koloru mar­chewkowego.

- Przejedźmy się nim - zaproponował. - Czy może chce pan wejść pod spód i obejrzeć go?

- Nie - powiedział Haze.

Mężczyzna spojrzał na niego przelotnie.

- Płaci pan, jak będzie pan odjeżdżał - powiedział swobodnie. - Jak nie znajdzie pan w nim tego, czego pan szuka, to są inne w tej samej cenie, które mogą to mieć.

Dwa samochody dalej chłopak zaczął znowu przekli­nać. Brzmiało to jak urywany kaszel. Haze odwrócił się nagle i kopnął w przednią oponę.

- Mówiłem panu przecież, że nie pękną - powie­dział mężczyzna.

- Ile? - zapytał Haze.

- Niechby było pięćdziesiąt dolarów - zapropono­wał.

Zanim Haze kupił samochód, mężczyzna wlał w niego trochę benzyny i obwiózł go wokół okolicznych domów, aby udowodnić, że jest na chodzie. Chłopak siedział sku­lony na tylnym siedzeniu ciągle przeklinając.

- Coś z nim musi być nie tak, bo inaczej by tak nie przeklinał. Niech pan go nie słucha - powiedział męż­czyzna.

Samochód jechał, wydając z siebie przenikliwy pisk. Mężczyzna nacisnął na hamulec, aby pokazać, jak dobrze działa i chłopiec spadł im z tyłu na głowy.

- Niech cię cholera! - wrzasnął mężczyzna. - Przestań po nas skakać! Trzymaj tyłek na desce!

Chłopak nie odpowiedział. Nawet nie zaklął. Kiedy Haze się obejrzał, siedział skulony w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym z czarną skórzaną czapką zsuniętą prawie na oczy. Jedyną różnicą było to, że popiół miał strzepnięty z papierosa.

Kupił samochód za czterdzieści dolarów i zapłacił jeszcze dodatkowo za pięć galonów benzyny. Mężczyzna kazał chłopakowi iść do biura i przynieść pięciogalonową bańkę benzyny, którą miał wiać do baku. Chłopak przy­szedł zgięty prawie w pół, przeklinając i taszcząc żółtą bańkę z benzyną.

- Daj to tutaj - powiedział Haze. - Sam to zro­bię.

Potwornie się spieszył, by już odjechać. Chłopak wyszarpnął od niego puszkę i wyprostował się. Była zapełniona tylko do połowy, ale trzymał ją przy baku, aż wypłynęło z niej powoli pięć galonów. Przez cały czas powtarzał: „Słodki Jezu, słodki Jezu, słodki Jezu”.

- Dlaczego on się nie zamknie? - zapytał nagle Haze. - Po co tak ciągle gada?

- Ja tam nigdy nie wiem, co z nim jest - odparł mężczyzna i wzruszył ramionami.

Kiedy samochód był gotowy, mężczyzna i chłopak sta­nęli z boku przypatrując się, jak Haze odjeżdża. Nie chciał, żeby go ktokolwiek obserwował, ponieważ nie prowadził samochodu od czterech czy pięciu lat. Męż­czyzna i chłopak nie powiedzieli nic, kiedy próbował go zapalić. Stali tylko i patrzyli.

- Chciałem kupić ten samochód głównie po to, żeby był moim domem - wyjaśnił. - Nie mam dokąd pójść.

- Nie spuściłeś jeszcze hamulca - powiedział męż­czyzna.

Spuścił hamulec i samochód ruszył do tyłu, ponieważ zostawiony był na tylnym biegu. Po chwili ruszył do przodu i odjechał zygzakiem, mijając chłopaka i męż­czyznę, którzy ciągle stali przyglądając się. Jechał prosto przed siebie tą samą ulicą, pocąc się i nie myśląc o ni­czym. Ciężko mu było utrzymać samochód na drodze. Minął teren kolei, który ciągnął się mniej więcej przez pół mili, a potem magazyny. Kiedy spróbował zwolnić, samochód zgasł i musiał zapalić go znowu. Minął szare zabudowania, a następnie bogatsze żółte domy. Zaczął mżyć deszcz, więc włączył wycieraczki. Klekotały głośno jak dwaj idioci, którzy klaszczą w kościele. Minął białe zabudowania. Przed każdym z nich, na kwadratowym trawniku, tkwił brzydki pysk psa. W końcu minął wiadukt i znalazł się na głównej drodze.

Jechał teraz bardzo szybko.

Autostrada upstrzona była stacjami benzynowymi, campingami dla przyczep i przydrożnymi motelami. Po chwili po obydwu stronach drogi pojawiły się czerwone wąwozy, a za nimi połacie ziemi pospinane ze sobą słu­pami elektrycznymi. Niebo sączyło na to wszystko swe światło, a potem zaczęło wlewać się w samochód. Nagle, ponad rowem, ukazała sic głowa świni z ryjem uniesio­nym do góry i Haze musiał zahamować z piskiem opon i czekać, aż całe stado zniknie w rowie po drugiej stronie drogi. Zapalił samochód i pojechał dalej. Miał uczucie, że wszystko, co widzi, to fragmenty czegoś, czego dobrze nie pamiętał, co mu się kiedyś przydarzyło i teraz stano­wi ogromną pustą przestrzeń w jego umyśle. Mała czar­na, odkryta ciężarówka wyjechała przed nim z bocznej drogi. Na tyle miała umocowane żelazne łóżko, krzesło i stół, a na nich znajdowała się skrzynka z pstrokatymi kurczakami. Ciężarówka jechała bardzo wolno z łosko­tem środkiem jezdni. Haze zaczął naciskać na klakson. Uderzył w niego trzy razy, zanim zorientował się, że nie działa. Skrzynka była tak szczelnie wypełniona mokrymi pstrymi kurczakami, że te, które były zwrócone w jego stronę, miary głowy wysunięte za kraty. Ciężarówka nie przyspieszyła ani trochę, więc Haze był zmuszony zwol­nić. Rozmokłe pola rozciągały się po obu stronach drogi i sięgały aż do sosnowych zagajników.

Droga zakręcała i prowadziła w dół wzgórza. Z jednej strony ukazała się wysoka skarpa, porośnięta sosnami, a z drugiej ze ściany wąwozu sterczał szary otoczak. Bia­łymi literami namalowano na nim napis: BIADA BLUŹNIERCOM I ALFONSOM! CZY PIEKŁO WAS POCHŁONIE? Ciężarówka zwolniła jeszcze bardziej, jakby po to, aby kierowca mógł to przeczytać, a Haze znowu wcisnął swój zepsuty klakson. Walił w niego uparcie, ale nie udało mu się wydobyć z niego żadnego dźwięku. Ciężarówka wjechała już na szczyt następnego pagórka, potrząsając posępnie skrzynią z pstrokatymi kurczakami. Haze zatrzymał samochód i skierował wzrok na dolną część głazu, gdzie małymi literami napisano: Je­zus zbawia.

Jechał, wpatrując się w napis i nie posłyszał za sobą klaksonu. Stała za nim cysterna, długa jak wagon kolejo­wy. Po chwili w oknie jego samochodu pojawiła się kwadratowa czerwona twarz. Mężczyzna patrzył przez chwilę na kark i kapelusz Haze'a, a potem położył mu rękę na ramieniu.

- Co pan robi na środku drogi? - zapytał kierowca cysterny.

Haze zwrócił ku niemu swoją kruchą, spokojną twarz.

- Niech pan zabierze rękę - powiedział. - Czytam napis.

Twarz kierowcy nie drgnęła, a jego ręka została do­kładnie w tym samym miejscu, jakby nie dosłyszał dob­rze.

- Nie ma takiego alfonsa, który nie był wcześniej kimś gorszym - powiedział Haze. - To nie jest grzech ani bluźnierstwo. Grzech był już przed nimi.

Wyraz twarzy kierowcy cysterny pozostał bez zmian.

- Jezus jest tanim chwytem dla czarnuchów - dodał Haze.

Kierowca położył obydwie ręce na szybie i zacisnął je, tak jakby chciał unieść samochód w górę.

- Zabierz pan w końcu to cholerne pudło ze środka drogi - powiedział.

- Nie muszę od niczego uciekać, bo w nic nie wie­rzę.

Przez mniej więcej minutę wpatrywali się w siebie. Spojrzenie Haze'a stawało się coraz bardziej nieobecne; rodził się w jego umyśle nowy plan.

- W którą stronę do zoo? – zapytał.

- W odwrotnym kierunku - odpowiedział kierow­ca. - Czy stamtąd właśnie pan uciekł?

- Muszę się zobaczyć z chłopakiem, który tam pra­cuje - powiedział Haze. Zapalił silnik i zostawił kierow­cę stojącego na drodze na wprost liter namalowanych na głazie.

Rozdział V

Kiedy Enoch Emery obudził się tego ranka, wiedział, że przyjdzie ktoś, komu będzie mógł to pokazać. Mówiła mu to jego krew. Miał mądrą krew po swoim ojcu.

O drugiej po południu, powitał przy bramie strażnika, który przyszedł go zmienić.

- Spóźniłeś się piętnaście minut - powiedział z ro­zdrażnieniem. - Ale zostałem. Mogłem sobie iść, ale zostałem.

Miał na sobie zielony mundur z żółtymi lamówkami na kołnierzyku i na rękawach, i żółtymi pasami na ze­wnętrznych stronach nogawek. Strażnik z drugiej zmia­ny, chłopak z twarzą o ostrych rysach i strukturze łupka ilastego z wykałaczką w zębach ubrany był tak samo. Brama, przy której stali, zrobiona była z żelaznych prę­tów. Okalał ją betonowy łuk w kształcie dwu drzew, któ­rych gałęzie tworzyły szczyt bramy, i gdzie poskręcane litery układały się w napis MIEJSKI PARK LEŚNY. Strażnik z drugiej zmiany oparł się o jeden z pni i zaczął grzebać w zębach wykałaczką.

- Codziennie - skarżył się Enoch - codziennie tracę dobrych piętnaście minut, stojąc tu i czekając na ciebie.

Zawsze, kiedy schodził ze służby, szedł do parku i za­wsze, kiedy tam szedł, robił to samo. Najpierw szedł na basen. Bał się wody, ale lubił siedzieć na brzegu i obserwować kąpiących się. Co poniedziałek przychodziła tam kobieta, która miała kostium kąpielowy z rozcięciami na biodrach. Najpierw myślał, że ona o nich nie wie i za­miast patrzeć otwarcie, siedząc na brzegu, zaszył się w ja­kieś krzaki i chichocząc pod nosem obserwował ją. Tłumy zjawiały się dopiero około czwartej, więc w base­nie nie było nikogo, kto by jej mógł powiedzieć o tych rozcięciach. Pluskała się w basenie, a potem kładła się na brzegu i spała prawie przez godzinę, nie podejrzewając, że ktoś przez cały czas się jej przygląda zza krzaków. Kiedy indziej, gdy został trochę dłużej, zobaczył trzy kobiety, z których każda miała podobne rozcięcia po bokach kostiumu i chociaż basen był pełen ludzi, nikt nie zwrócił na to uwagi. W ten sposób miasto zawsze go zaskakiwało. Odwiedzał dziwkę, kiedy miał na to ochotę, ale zawsze szokowała go swoboda w miejscach publicz­nych. Poczucie przyzwoitości nakazywało mu wczołgiwać się w krzaki. Bardzo często kobiety zsuwały ramiączka kostiumów i leżały wyciągnięte na trawie.

Park znajdował się w sercu miasta. Przyjechał tu i - jak nakazywał mu głos krwi - osiedlił się w samym jego sercu. Codziennie zaglądał w to serce i codziennie był tym widokiem przejęty, przestraszony i zaskoczony do tego stopnia, że nawet na samą myśl o tym, co tu widział, przechodziły go ciarki. Dokładnie w centrum parku od­krył coś wyjątkowego. Była to jego tajemnica, chociaż przecież każdy mógł to zobaczyć i przeczytać umiesz­czoną nad tym kartkę, która wyjaśniała wszystko. Było jednak coś, czego kartka nie mogła wyjaśnić, bo to znaj­dowało się w nim samym: przerażająca wiedza nie miesz­cząca się w słowach, przerażająca wiedza narastająca w nim jak potężny nerw. Nie mógł wyjawić tej tajemnicy byle komu. Ale komuś musiał ją wyjawić. Ten komu miałby to pokazać, musiałby być szczególną osobą. Choć nie wiedział dlaczego, osoba ta nie mogła być z tego miasta. Był pewien, że rozpozna tego człowieka, kiedy go zobaczy i wiedział też, że musi go spotkać wkrótce, bo inaczej ten wewnętrzny nerw powiększy się do takich rozmiarów, że będzie zmuszony ukraść samochód, obra­bować bank lub napaść w ciemnej uliczce na jakąś ko­bietę. Jego krew tego ranka mówiła mu, że ta osoba przyjdzie dzisiaj.

Pozostawił swojego zmiennika i poszedł w stronę basenu dyskretną ścieżką, która prowadziła za przebie­ralnią dla kobiet na małą polankę, skąd rozciągał się widok na cały basen. Nie było w nim nikogo - . woda koloru zielonej butelki stała nieruchomo - ale idąc w odwrotną stronę, w kierunku zabudowań pływalni, zo­baczył kobietę z dwoma małymi chłopcami. Przychodziła mniej więcej co dwa dni i przyprowadzała dwójkę dzieci. Wchodziła z nimi do wody, przepływała cały basen, a potem wychodziła na brzeg i kładła się w słońcu. Miała biały kostium kąpielowy w plamy, który wisiał na niej jak worek i Enoch obserwował ją nie raz z przyjemnością. Przeszedł z polanki na zbocze porośnięte kapryfolium. Znalazł w nich tunel i doczołgał się nim do nieco szer­szej przestrzeni. Usadowił się i rozsunął gałęzie krzewu tak, aby przez nie dobrze widzieć. Jego twarz na tle krzaków była zawsze bardzo czerwona. Gdyby ktoś roz­chylił gałązki w tym właśnie miejscu, pomyślałby, że widzi diabła i spadłby ze zbocza prosto do basenu, Kobieta i dwaj chłopcy weszli do budynku pływalni.

Enoch nigdy nie szedł od razu do ciemnego, tajem­niczego centrum parku. Stanowiło ono zwykle punkt kulminacyjny całego popołudnia. Robił najpierw inne rzeczy, które były do tego wstępem. Po wyjściu z krza­ków, szedł zwykle do FROSTY BOTTLE, budki z hot dogami w kształcie butelki ze szronem pomalowanym na niebiesko wokół szyjki. Tam zjadał czekoladowy mrożo­ny krem i wygłaszał kilka znaczących uwag pod adresem kelnerki, która, jak sądził, była w nim zakochana. Później szedł obejrzeć zwierzęta. Siedziały w długim rzędzie sta­lowych klatek takich jak w filmach o więzieniu Alcatraz. Klatki były elektrycznie ogrzewane w zimę, a latem włączano klimatyzację; sześciu mężczyzn pilnowało zwierząt i karmienia ich płatami mięsa z kością. Zwierzęta nigdy nic nie robiły, tylko leżały. Enoch obserwował je co­dziennie pełen strachu i nienawiści. Potem szedł tam.

Dwóch małych chłopców wybiegło z budynku pływalni i wskoczyło do wody, a jednocześnie z drugiej strony basenu rozległ się warkot samochodu. Głowa Enocha wyjrzała zza krzaków. Zobaczył przejeżdżający wysoki wóz w szczurzym kolorze, który wydawał takie dźwięki, jakby silnik wlókł za sobą całą resztę. Samochód przeje­chał i Enoch słyszał jeszcze, jak gruchocze na zakręcie alejki i znika w oddali. Słuchał uważnie, czy się nie zatrzyma. Warkot oddalił się, a później stopniowo stawał się coraz głośniejszy. Samochód przejechał jeszcze raz. Tym razem Enoch zauważył, że siedzi w nim tylko jedna osoba, mężczyzna. Dźwięk ponownie zamarł, a później znowu stał się głośniejszy. Samochód przejechał po raz trzeci i zatrzymał się prawie dokładnie naprzeciwko Eno­cha po drugiej stronie basenu. Siedzący za kierownicą mężczyzna wyjrzał przez okno i spojrzał na wzgórze pokryte trawą, a potem w dół na wodę, gdzie pluskali się i krzyczeli dwaj chłopcy. Enoch wysunął głowę z krzaków tak daleko, jak tylko potrafił i patrzył. Drzwi od strony kierowcy przywiązane były sznurem. Mężczyzna wysiadł drugimi drzwiami, obszedł samochód i zszedł do połowy wzgórza w kierunku basenu. Stał tam przez chwilę, jakby kogoś szukał, a potem usiadł sztywno na trawie. Miał na sobie niebieski garnitur i czarny kapelusz. Siedział z pod­ciągniętymi kolanami.

- No, chyba zabawię się w psa - powiedział Enoch. - No, chyba zabawię się w psa.

Zaczął się natychmiast wyczołgiwać z krzaków. Krew w jego żyłach krążyła szybko jak facet na motocyklu w wesołym miasteczku, jeżdżący w kółko po pochyłym torze. Pamiętał nawet nazwisko tego mężczyzny - pan Hazel Motes. Po chwili ukazał się na czworakach na skraju zarośli i spojrzał ponad basenem. Niebieska postać siedziała tam gdzie przedtem, w tej samej pozycji. Mężczyzna wyglądał, jakby trzymała go tam jakaś niewi­dzialna ręka i jakby na jej skinienie, mógłby przenieść się jednym skokiem na drugą stronę basenu, nie zmieniając ani na chwilę wyrazu twarzy.

Z budynku pływalni wyszła kobieta i podeszła do trampoliny. Rozpostarła szeroko ramiona i zaczęła się bujać. Deska trzepotała głośno. Potem nagle odwróciła się tyłem, zawirowała i zniknęła pod wodą. Głowa pana Haze'a Motesa odwracała się powoli, w miarę jak kobie­ta płynęła wzdłuż basenu.

Enoch podniósł się i poszedł ścieżką za budynkiem pływalni. Ukradkiem wyszedł zza rogu i ruszył w stronę Haze'a. Stąpał lekko i cicho po trawie rosnącej wzdłuż chodnika na szczycie stoku. Kiedy znalazł się bezpośred­nio za Hazem, usiadł na brzegu chodnika. Gdyby jego ręce miały długość dziesięciu stóp, mógłby położyć mu dłonie na ramionach. Przypatrywał mu się bez słowa.

Kobieta wydostała się z basenu, podpierając się brodą o brzeg. Najpierw pojawiła się jej długa i trupia twarz okolona czepkiem, przypominającym bandaż nasunięty na oczy, z wystającymi z ust ostrymi zębami. Uniosła się na rękach, po czym ukazała się jej ogromna stopa, potem cała noga, a za moment druga i była już na ze­wnątrz. Przycupnęła na brzegu, dysząc ciężko. Po chwili wstała i otrząsnęła się, rozpryskując spływającą z niej wodę. Uśmiechnęła się, kiedy zauważyła ich naprzeciwko siebie. Enoch widział część twarzy Haze'a, który przypa­trywał się kobiecie. Haze nie odwzajemnił uśmiechu, ale nadal ją obserwował, gdy szła w stronę bardziej nasło­necznionej części basenu i usiadła prawie dokładnie poniżej miejsca, gdzie siedzieli. Enoch musiał przysunąć się trochę bliżej, aby coś widzieć.

Kobieta zdjęła czepek. Jej włosy były krótkie, po­targane i mieniły się wszystkimi kolorami, od głębokiej miedzi po zielonkawożółty. Potrząsnęła głową, a potem spojrzała znów w górę na Haze'a Motesa, ukazując w uśmiechu ostro zakończone zęby. Rozciągnęła się na słońcu, podnosząc kolana i układając kręgosłup na beto­nowym chodniku. Na drugim końcu basenu dwaj mali chłopcy stukali się na przemian głowami o ścianę base­nu. Usadowiła się w końcu tak, że jej plecy przylegały płasko do betonu i zsunęła ramiączka kostiumu.

- Wielki Jezu! - szepnął Enoch i zanim udało mu się oderwać oczy od kobiety, Haze Motes zerwał się na nogi i był już prawie w samochodzie. Kobieta siedziała wyprostowana z kostiumem zsuniętym z przodu do poło­wy, a Enoch patrzył równocześnie w obie strony.

Oderwał wzrok od kobiety i rzucił się za Hazem Motesem.

- Niech pan zaczeka! - krzyknął i zaczął machać rękami przed samochodem, który już zagruchotał i ruszył z miejsca. Hazel Motes wyłączył silnik. Jego twarz za szy­bą była żabia i zgorzkniała; wyglądała, jakby zastygła w krzyku. Przypominała twarzy z filmów gangsterskich, kiedy ktoś siedzi w szafie przywiązany do krzesła ze szmatą w ustach.

- No - powiedział Enoch - niech mnie diabli, je­śli to nie jest Hazel Motes. Jak się pan ma, Hazel?

- Strażnik mówił, że znajdę cię na basenie - po­wiedział Hazel Motes. - Mówił, że chowasz się w krza­kach i patrzysz, jak pływają.

Enoch zarumienił się.

- Zawsze podziwiałem pływanie - odparł i wsadził głowę głębiej w okno. - Szukał mnie pan?! - wykrzyk­nął.

- Chodzi o tego ślepca o nazwisku Hawks - powiedział Haze. - Czy ta dziewczynka powiedziała ci, gdzie mieszkają?

Enoch wydawał się nie słyszeć.

- Przyszedł pan tutaj specjalnie, żeby się ze mną zobaczyć? - zapytał.

- Asa Hawks. Jego dziecko dało ci maszynkę. Czy powiedziała ci, gdzie mieszkają?

Enoch wyjął głowę z okna samochodu. Otworzył drzwi i usiadł obok Haze'a. Przez chwilę patrzył na nie­go, oblizując usta. Potem szepnął:

- Muszę panu coś pokazać.

- Szukam tych ludzi - powiedział Haze. - Muszę zobaczyć się z tym człowiekiem. Powiedziała ci, gdzie mieszkają?

- Muszę panu to pokazać - powtórzył Enoch. - Muszę to panu pokazać, jeszcze dzisiaj. Muszę.

Złapał Haze'a Motesa za ramię, ale on się wyswobo­dził.

- Powiedziała ci, gdzie mieszkają? - zapytał znowu.

Enoch nadal oblizywał usta. Były zupełnie blade z wy­jątkiem opryszczki, która była purpurowa.

- Jasne - powiedział. - Przecież mnie zaprosiła, żebym przyszedł się z nią zobaczyć i przyniósł moje organki. Muszę panu pokazać tę rzecz, a potem panu powiem.

- Jaką rzecz? - mruknął Haze.

- Tę, co mam panu pokazać - powiedział Enoch. - Niech pan jedzie prosto przed siebie, a ja powiem, gdzie się zatrzymać.

- Nie chcę widzieć żadnej twojej rzeczy. Chcę ten adres.

Enoch nie patrzył na niego. Patrzył przez okno.

- Nie przypomnę sobie, jeśli pan ze mną nie pój­dzie.

Samochód ruszył. Krew Enocha mocno pulsowała. Wiedział, że musi pójść jeszcze do FROSTY BOTTLE i do zoo, i przeczuwał okropną walkę z Hazem Motesem. Musi go tam doprowadzić, nawet gdyby miał ude­rzyć go w głowę kamieniem i zanieść na swoich plecach.

Mózg Enocha składał się z dwóch odrębnych części. Ta, która porozumiewała się z krwią, obmyślała plany, ale nigdy nic nie wyrażała słowami. Druga część była po brzegi zapchana słowami i zdaniami. Podczas gdy pierw­sza obmyślała, jak przeprowadzić Haze'a przez FROSTY BOTTLE i zoo, druga pytała: „A skąd pan wytrzasnął taki fajny samochód? Powinien pan sobie na nim nama­lować jakiś znak, na przykład: »Wpadnij do mnie, kotku«. Widziałem jeden z takim napisem, i jeszcze jeden widziałem z...”

Twarz Haze'a Motesa sprawiała wrażenie wykutej w skale.

- Mój tata kiedyś miał żółtego forda, którego wygrał na loterii - mruknął Enoch. - Miał rozkładany dach, dwie anteny i ogon wiewiórki. Zamienił go. Niech się pan tu zatrzyma! Niech się pan tu zatrzyma! - krzyknął, kiedy mijali właśnie FROSTY BOTTLE.

- Gdzie to jest? - zapytał Hazel Motes, jak tylko weszli do środka. Znaleźli się w ciemnej sali z ladą i brą­zowymi stołkami ustawionymi przed nią jak muchomory. Na ścianie naprzeciwko wisiała ogromna reklama lodów, przedstawiająca krowę przebraną za gospodynię domową.

- To jeszcze nie tu - powiedział Enoch. - Musi­my się tylko zatrzymać po drodze i kupić coś do jedze­nia. Co pan chce?

- Nic - odpowiedział Haze. Stał wyprostowany na środku sali z rękami w kieszeniach.

- No to niech pan usiądzie. Ja muszę się czegoś napić.

Coś drgnęło za ladą i kobieta z włosami obciętymi krótko, po męsku, wstała z krzesła, odłożyła gazetę i po­deszła do kontuaru. Miała na sobie fartuch, który kiedyś był biały, a teraz upstrzony brązowymi plamami.

- Co podać? - zapytała głośno, nachylając się do jego ucha. Miała męską twarz i szerokie umięśnione ramiona.

- Czekoladowy mrożony krem, maleńka - powie­dział Enoch miękko. - Chcę, żeby w nim było dużo lo­dów.

Odwróciła się od niego gwałtownie i wlepiła wzrok w Haze'a.

- On mówi, że nic nie chce, tylko posiedzieć i popatrzeć na panią przez chwilę - powiedział Enoch. - Jest spragniony tylko pani widoku.

Haze spojrzał drewnianym wzrokiem na kobietę, a ona odwróciła się tyłem i zaczęła miksować lody. Usiadł na ostatnim krześle w rzędzie i zaczął strzelać palcami.

Enoch obserwował go uważnie.

- Coś mi się zdaje, że pan trochę zmiękł - powie­dział po kilku minutach.

Haze wstał.

- Daj mi adres tych ludzi. W tej chwili - powie­dział.

W jednej sekundzie Enochowi przyszła do głowy myśl o policji. Jego twarz napełniła się nagle tajemniczą wie­dzą.

- Zdaje się, że nie jest pan już tak zarozumiały jak wczoraj wieczorem - powiedział. - Nie ma pan już tak mocnego powodu jak wtedy.

Ukradł ten samochód, pomyślał.

Hazel Motes usiadł z powrotem.

- Jak to się stało, że tak nagle zerwał się pan z miej­sca tam na basenie? - zapytał Enoch.

Kobieta odwróciła się do niego z mrożonym kremem w ręku.

- Rzeczywiście - powiedział Haze, patrząc na szklankę. - Nie chciałbym mieć do czynienia z tego rodzaju wstrętnym specyfikiem.

Kobieta grzmotnęła mrożonym kremem o ladę tuż przed nosem Enocha.

- Piętnaście centów! - warknęła.

- Jest pani warta trochę więcej, maleńka - powie­dział Enoch, prychnął i zaczął tankować mrożony krem przez słomkę.

Kobieta przemaszerowała do Haze'a.

- Po co pan tu przychodzi z takim sukinsynem?! - krzyknęła. - Taki mity, cichy chłopak jak pan, żeby przychodził tu z takim sukinsynem. Powinien pan lepiej dobierać sobie towarzystwo.

Miała na imię Maude i cały dzień piła whisky ze słoi­ka po owocach, który trzymała pod ladą.

- Jezu - westchnęła, wycierając nos ręką. Usiadła na prostym, twardym krześle naprzeciwko Haze'a z twarzą zwróconą do Enocha i rękami założony­mi na piersiach.

- Codziennie - powiedziała do Haze'a, patrząc na Enocha - codziennie ten sukinsyn tu przychodzi.

Enoch myślał o zwierzętach. Muszą iść teraz zobaczyć zwierzęta. Nienawidził ich i na samą myśl o nich jego twarz stała się czekoladowopurpurowa, zupełnie jakby mrożony krem uderzył mu do głowy.

- Jesteś miłym chłopcem - powiedziała. - Widzę, że masz czysty nos. Dbaj o to, żeby był czysty i nie zada­waj się z takim sukinsynem jak ten tutaj. Od razu poznam czystego chłopaka.

Krzyczała do Enocha, ale on patrzył na swojego towa­rzysza. Odnosiło się wrażenie, że coś w Hazelu Motesie się napina, chociaż na zewnątrz nawet nie drgnął. Wyda­wało się, że to, co w nim tkwi, rozrasta się do takich roz­miarów, że nie mieści się już w niebieskim garniturze. Krew nakazywała Enochowi się pospieszyć. Szybko ciąg­nął krem mrożony przez słomkę.

- Tak, panie szanowny - powiedziała. - Nie ma nic słodszego niż czysty chłopiec. Bóg mi świadkiem, że zaraz poznaję takiego, jak go zobaczę, i poznaję też su­kinsyna, zaraz jak go zobaczę, bo to jest ogromna różni­ca i ten zaropiały bękart siorbiący przez słomkę, jest przeklętym sukinsynem, a ty jesteś czysty chłopak i lepiej uważaj w jego towarzystwie. Poznaję czystego chłopaka, zaraz jak go zobaczę.

Enoch poskrobał rurką po dnie szklanki. Wyłowił piętnaście centów z kieszeni, położył je na Jadzie i wstał. Hazel Motes już to zrobił i pochylał się teraz przez ladę nad kobietą. Nie zobaczyła go od razu, bo patrzyła na Enocha. Opierając się rękami o ladę Haze wychylił się tak, że jego twarz znalazła się o stopę od jej głowy. Odwróciła się i spojrzała na niego.

- Chodźmy - zaczął Enoch - nic mamy czasu na takie głupoty. Muszę ci natychmiast to pokazać, muszę...

- JESTEM czysty - powiedział Haze.

Dopiero kiedy powtórzył to jeszcze raz, do Enocha dotarły te słowa.

- JESTEM czysty - powiedział jeszcze raz bez­barwnym głosem, z twarzą pozbawioną wyrazu, patrząc na kobietę tak, jakby patrzył w ścianę. - Gdyby Jezus istniał, nie byłbym czysty - powiedział.

Popatrzyła na niego przestraszona, a potem wybuch­nęła.

- Myśli pan, że mnie to obchodzi?! - krzyknęła. - Gówno mnie to obchodzi, kim pan jest!

- Chodźmy - zaskamlał Enoch. - Chodźmy, bo panu nie powiem, gdzie tamci ludzie mieszkają.

Złapał Haze'a za ramię i odciągnął od lady w stronę drzwi.

- Ty bękarcie! - krzyknęła kobieta. - Myślisz, że coś mnie obchodzą jacyś brudni faceci?

Hazel Motes otworzył drzwi szybkim pchnięciem i wy­szedł. Wsiadł do samochodu, a chłopak wsunął się za nim.

- W porządku - powiedział Enoch. - Jedź prosto tą drogą.

- Co chcesz za ten adres? - zapytał Haze. - Nie zostanę tutaj. Muszę jechać. Nie mogę tu dłużej zostać.

Enoch wzdrygnął się. Zaczął oblizywać wargi.

- Muszę to panu pokazać - powiedział ochrypłym głosem. - Nie mogę tego pokazać nikomu innemu. Otrzymałem znak, że to pan, kiedy zobaczyłem, jak pan zajeżdża przed basen. Od rana wiedziałem, że ktoś przyj­dzie i potem, kiedy pana zobaczyłem na basenie, otrzy­małem ten znak.

- Nie obchodzą mnie twoje znaki.

- Chodzę tam codziennie, żeby to zobaczyć - mówił Enoch. - Chodzę codziennie, ale nie mogłem nigdy zabrać nikogo ze sobą. Musiałem czekać na znak. Dam panu adres tych ludzi zaraz, jak to pan zobaczy. Musi pan to zobaczyć. Kiedy pan to zobaczy, coś się sta­nie.

- Nic się nie stanie - powiedział Haze.

Zapalił znowu silnik, a Enoch usiadł na przednim sie­dzeniu.

- Teraz zwierzęta - mruknął. - Najpierw musimy koło nich przejść. Nie potrwa to długo. Nie potrwa to dłużej niż jedną chwilę.

Zobaczył zwierzęta czekające na niego ze złością w oczach, gotowe wyrzucić go poza obręb czasu. Pomyś­lał, co by było, gdyby rozległ się w tej chwili ryk syren wozów policyjnych i musiałby oddać Hazela Motesa poli­cji, zanim zdążyłby mu to pokazać.

- Muszę zobaczyć się z tymi ludźmi - powiedział Haze.

- Niech pan się tu zatrzyma! Niech się pan zatrzy­ma! - krzyknął Enoch.

Na lewo stał długi rząd błyszczących stalowych klatek, a za kratami siedziały lub przesuwały się czarne kształty.

- Niech pan wysiada - powiedział Enoch. - Zaj­mie nam to najwyżej chwilę.

Haze wysiadł i stanął przy samochodzie.

- Muszę zobaczyć się z tymi ludźmi - powtórzył.

- Dobrze, dobrze, chodźmy - zaskamlał płaczliwie Enoch.

- Nie wierzę, że znasz ich adres.

- Znam! Znam! - wykrzyknął. - Zaczyna się od trójki, teraz chodźmy!

Popchnął Haze'a w stronę klatek. W pierwszej sie­działy czarne niedźwiedzie jak dwie matrony, popijające herbatkę z wyrazem uprzejmości i wzajemnego zaintere­sowania na twarzach.

- One nic nie robią, tylko siedzą tak cały dzień i cu­chną - powiedział Enoch. - Co rano przychodzi tu człowiek i myje te klatki wodą z węża, ale śmierdzi tak samo, jakby nic nie robił.

Przeszedł obok dwóch następnych klatek z niedźwie­dziami nie patrząc na nie, a potem zatrzymał się przy następnej, w której tkwiły dwa żółtookie wilki, węszące wokół betonowych krawędzi.

- Hieny - powiedział. - Nie interesują mnie hieny.

Pochylił się i splunął do klatki na nogę jednego ze zwierząt. Wilk odskoczył zwinnie w bok, rzucając mu nienawistne spojrzenie. Zapomniał na chwilę o Hazelu Motesie. Potem szybko spojrzał w tył, aby się upewnić, czy on jeszcze tam jest. Stał tuż za nim. Nie patrzył na zwierzęta. Enoch pomyślał, że Haze myśli o policji.

- Chodźmy, szkoda czasu na małpy, które są dalej - powiedział.

Zwykle stawał przy każdej klatce i na głos wypowiadał obsceniczne uwagi pod adresem zwierząt, ale tego dnia to wszystko było jedynie formalnością, przez którą mu­siał przejść. Pospiesznie minął klatki, oglądając się za sie­bie dwa lub trzy razy, aby upewnić się, czy Haze za nim idzie. Przy ostatniej klatce z małpami zatrzymał się, jakby nie mógł sobie tego odmówić.

- Niech pan spojrzy na nią - powiedział z niena­wiścią w oczach.

Małpa stała odwrócona tyłem, cała szara, oprócz małego różowego siedzenia.

- Gdybym miał taki tyłek - powiedział pruderyjnie - to bym na nim cały czas siedział. Nie pokazywałbym go każdemu, kto przychodzi do parku. Chodźmy, nie mamy czasu patrzeć na te ptaki tam dalej.

Minął w biegu klatki z ptakami i był już na końcu zoo.

- Teraz nie potrzebujemy już samochodu - powie­dział, nie zatrzymując się. - Zejdziemy w dół tego wzgórza, za te drzewa. Haze zatrzymał się przy ostatniej klatce z ptakami.

- O, Jezu - jęknął Enoch.

Stał, wymachiwał rękami i krzyczał „Chodźmy!”, ale Haze nie ruszył się z miejsca.

Chłopak podbiegł do niego i schwycił go za ramię, ale Haze odpechnął go i dalej patrzył na klatkę. Była pusta. Enoch spojrzał na nią.

- Jest pusta! - krzyknął. - Po co pan patrzy na tę starą pustą klatkę? Chodźmy już!

Jego twarz stała się purpurowa.

- Jest pusta! - krzyknął.

I wtedy zobaczył, że nie jest pusta. Z dolnego rogu klatki patrzyło oko. Tkwiło w środku czegoś, co wygląda­ło jak kawałek szczotki owiniętej w starą szmatę. Przybli­żył twarz do prętów i zobaczył, że ten kawałek miotły to sowa z jednym otwartym okiem. Patrzyło ono prosto na Hazela Motesa.

- To nic tylko stare sowisko - mruknął. - Na pewno pan takie już nie raz widział.

- JESTEM czysty - powiedział Haze do oka. Powiedział to w ten sam sposób, jak mówił do kobiety we FROSTY BOTTLE. Oko przymknęło się z lekka i sowa obróciła dziób do ściany.

Pewnie wziął i kogoś zamordował, pomyślał Enoch.

- Słodki Jezu, chodźmy już! - zawodził. - Muszę panu to pokazać w tej chwili.

Odciągnął go zaledwie parę kroków od klatki i Haze zatrzymał się znowu, patrząc na coś w oddali. Enoch miał bardzo słaby wzrok. Zmrużył oczy i zdołał dostrzec w oddali na ścieżce jakąś postać. U każdego z jej boków podskakiwała jedna mała postać.

Hazel Motes odwrócił się nagle do niego i spytał:

- Gdzie to jest? Zobaczmy to teraz, żebyśmy mieli to już za sobą. Chodźmy.

- Przecież właśnie chciałem pana zabrać.

Czuł, jak schnie na nim pot i go piecze i wszędzie, nawet na czaszce, czuł dokuczliwe mrowienie.

- Musimy przeciąć tę drogę i zejść ze wzgórza. Musimy iść piechotą.

- Dlaczego? - mruknął Haze.

- Nie wiem - powiedział Enoch.

Wiedział już, że coś się z nim stanie. Krew przestała mu pulsować w żyłach. Wcześniej cały czas waliła jak oszalała, a teraz przestała. Zaczęli schodzić ze wzgórza. Było to strome zbocze pełne drzew pomalowanych na biało do wysokości czterech stóp. Wyglądały, jakby miały skarpetki do kostek. Złapał Haze'a Motesa za ramię.

- Tu w dole robi się wilgotno - powiedział, patrząc niepewnie wokoło. Hazel Motes odtrącił jego rękę. Za moment Enoch znów złapał go i zatrzymał. Wskazał w dół, poprzez drzewa.

- Muvzeevum - powiedział.

To dziwne słowo sprawiło, że przeszył go dreszcz. Po raz pierwszy wypowiedział je na głos. Tam, gdzie wska­zywał, zaczął pojawiać się fragment szarego budynku. Kształt ten stawał się większy, w miarę jak schodzili ze wzgórza, a potem, kiedy wyszli spośród drzew na żwiro­wany podjazd, zaczął się nagle kurczyć. Był to okrągły budynek w kolorze sadzy. Na jego froncie znajdowały się kolumny, a pomiędzy każdą z nich stały kamienne kobie­ty bez oczu trzymające na głowie dzbanki. Ponad kolum­nami ciągnęła się betonowa wstęga, w której wycięte były litery MVZEVM. Enoch bał się wypowiedzieć to słowo po raz drugi.

- Musimy wejść po schodach na górę do drzwi wej­ściowych - szepnął.

Na ganek prowadziło dziesięć schodków. Drzwi były szerokie i czarne. Enoch popchnął je ostrożnie i włożył głowę w szczelinę. Po chwili wyjął ją z powrotem i po­wiedział:

- W porządku. Niech pan wchodzi spokojnie. Nie chcę obudzić tego starego strażnika. Nie jest dla mnie zbyt uprzejmy.

Weszli w ciemny korytarz. Powietrze było ciężkie od zapachu linoleum, kreozotu i czegoś jeszcze. To trzecie było podzapachem i Enoch nie potrafił tego porównać do niczego, co do tej pory znał. W korytarzu nie było nic oprócz dwu urn i starego człowieka śpiącego na twardym krześle opartym o ścianę. Miał na sobie tego samego rodzaju mundur co Enoch i wyglądał w nim jak wciśnięty w suchą skorupę pająk. Enoch spojrzał na Haze'a Motesa, by sprawdzić, czy on też wyczuwa ten podzapach. Wyglądało na to, że tak. Krew Enocha zaczęła znów pul­sować, popychając go naprzód. Złapał Haze'a za ramię i przeszedł z nim na palcach do następnych czarnych drzwi w końcu korytarza. Uchylił je nieco i wsunął głowę w szczelinę. W chwilę później cofnął ją i kiwnął palcem na Haze'a, aby za nim poszedł. Weszli w następny kory­tarz podobny do poprzedniego, ale biegnący w poprzek.

- To tam, w tych pierwszych drzwiach - powiedział Enoch cienkim głosem.

Weszli do mrocznego pomieszczenia pełnego szkla­nych gablotek, pokrywających całe ściany. Na środku na podłodze stały trzy inne, przypominające trumny. Te na ścianach były pełne ptaków ustawionych na polakierowanych kijkach i patrzących w dół wysuszonym, pełnym pikanterii wzrokiem.

- Chodźmy - szepnął Enoch i przeszedł obok dwóch gablotek na środku podłogi do ostatniej z nich. Zatrzymał się przy niej patrząc w dół, z szyją wysuniętą do przodu i splecionymi dłońmi. Hazel Motes stanął obok niego.

Stali tak we dwóch, Enoch sztywno wyprostowany, a Hazel Motes lekko pochylony do przodu. W gablocie były trzy miski, rząd ślepej broni i mężczyzna. To właśnie na niego patrzył Enoch. Jego nagie, wysuszone żółte cia­ło miało około trzech stóp długości. Powieki były opusz­czone, prawie zamknięte, jakby spodziewał się, że ogromny stalowy blok spadnie na niego z góry.

- Widzi pan ten napis? - powiedział Enoch ko­ścielnym szeptem, wskazując na napisaną na maszynie kartkę przy stopach mężczyzny. - Tam jest napisane, że on kiedyś był tak wysoki jak pan i ja. Jacyś Arabowie zrobili to z niego w sześć miesięcy.

Ostrożnie skierował wzrok na Hazela Motesa.

Mógł dostrzec tylko, że wpatruje się w skurczonego człowieka. Pochylił się w przód tak, że jego twarz odbi­jała się w wierzchniej szybie gabloty. Odbicie było blade, a oczy wyglądały jak dwie regularne dziury po kulach. Enoch czekał, sztywno wyprostowany. Usłyszał kroki w korytarzu. O Jezu, modlił się, niech się pospieszy i zrobi, co ma zrobić! W drzwiach ukazała się kobieta z dwoma małymi chłopcami. Trzymała każdego za rękę i uśmie­chała się. Hazel Motes nawet na moment nie oderwał wzroku od skurczonego człowieka. Kobieta podeszła do nich. Stanęła z drugiej strony gabloty, spojrzała w dół i odbicie jej uśmiechniętej twarzy pojawiło się na szybie ponad głową Hazela Motesa. Prychnęła i położyła sobie dwa palce przy zębach. Twarze małych chłopców były jak rondle ustawione po obu stronach twarzy kobiety po to, aby łapać uśmiechy, które z niej spływały. Kiedy Haze zobaczył w szybie jej twarz, głowa odskoczyła mu w tył i wydał odgłos, który, mogłoby się wydawać, że wyszedł z ust człowieka w gablocie. Po chwili Enoch był tego pewien.

- Niech pan czeka! - krzyknął i wybiegł z pokoju za Hazelem Motesem.

Dogonił go w połowie wzgórza. Złapał za ramię, zakręcił nim wokoło i nagle poczuł się słaby i lekki jak balon i mógł tylko stać i patrzeć na niego. Hazel Motes złapał go za ramiona i potrząsnął nim.

- Daj mi ten adres! - krzyknął. - Chcę znać ten adres!

Nawet gdyby Enoch był pewien, jaki jest ten adres, nie mógłby go sobie przypomnieć. Nie był w stanie nawet się podnieść. Jak tylko Hazel Motes go wypuścił, upadł w tył, uderzając w jedno z drzew w białej skarpet­ce, po czym przeturlał się i rozciągnął na ziemi z egzal­towanym wyrazem twarzy. Wydawało mu się, że dryfuje. Zobaczył jak przez mgłę, że pojawia się nad nim niebie­ska postać i unosi w górę kamień. Widział jak dzika twarz się odwraca i jak kamień leci w jego kierunku. Zacisnął mocno powieki i kamień uderzył go w czoło.

Kiedy przebudził się, Hazela Motesa nie było. Poleżał jeszcze chwilę. Położył palce na czole, a potem zatrzymał je przed oczami. Były na nich czerwone smugi. Odwrócił głowę i zobaczył kroplę krwi na ziemi. Kiedy na nią pa­trzył, wydało mu się, że powiększa się i kiełkuje jak mały pęd. Usiadł wyprostowany i włożył w nią palec. Przeszedł go dreszcz i bardzo słabo poczuł, jak jego krew, jego tajemnicza krew, zaczyna pulsować w samym centrum miasta.

Wtedy już wiedział, że to, czego od niego oczekiwa­no, zaczyna się spełniać.

Rozdział VI

Tego wieczoru Haze krążył samochodem po ulicach miasta, dopóki nie odnalazł ślepca i dziewczynki. Stali na rogu, czekając na zmianę świateł. Prowadził swojego essexa w pewnej odległości za nimi przez jakieś cztery domy, a potem skręcił w boczną uliczkę. Jechał dalej przez ciemną dzielnicę, mijając tereny kolei i obserwo­wał, jak wchodzą na ganek pudełkowatego, dwupiętro­wego domu. Kiedy ślepiec otworzył drzwi, padł na niego promień światła i Haze musiał wyciągnąć szyję, aby go lepiej widzieć. Dziewczynka odwróciła powoli głowę i pa­trzyła na jego przejeżdżający samochód. Twarz Haze'a była tak blisko szyby, że wyglądała jak przyklejona do niej papierowa maska. Zauważył numer domu i wywiesz­kę: POKOJE DO WYNAJĘCIA.

Potem pojechał z powrotem w kierunku centrum miasta i zaparkował essexa przed kinem w miejscu, gdzie mógł złapać wysypujących się po seansie ludzi. Światła wokoło były tak jasne, że księżyc, który sunął w górze, ciągnąc za sobą małą procesję chmurek, wydawał się bla­dy i nieistotny. Haze wysiadł z essexa i oparł się o maskę z przodu.

Przy okienku kasowym stał szczupły, mały człowiek z długą górną wargą i kupował bilety dla trzech tęgich kobiet, stojących za nim.

- Przydałaby się też jakaś przekąska dla tych pań - powiedział do kasjerki. - Nie mogę pozwolić, aby umar­ły z głodu na moich oczach.

- Czy on nie jest zabawny?! - wykrzyknęła jedna z kobiet. - Potrafi o mnie zadbać!

Trzech chłopców w czerwonych atłasowych sfatygo­wanych kurtkach wyszło z foyer. Haze podniósł ręce do góry.

- Gdzie macie ślady krwi, która, jak sądzicie was zbawiła?! - zawołał.

Wszystkie trzy kobiety odwróciły się jednocześnie i popatrzyły na niego.

- Mądrala - powiedział mały człowiek i spojrzał ze złością, jakby go ktoś miał za chwilę obrazić.

Trzej chłopcy przysunęli się, trącając się łokciami.

Haze odczekał chwilę i zawołał znowu:

- Gdzie macie ślady krwi, która jak sądzicie, was zbawiła?

- Podżegacz tłumów - powiedział mały człowiek. - Jedyne, czego nie mogę znieść, to podżegaczy tłu­mów.

- Do jakiego kościoła należysz, kolego? - zapytał Haze wskazując na najwyższego chłopca w sfatygowanej czerwonej atłasowej kurtce.

Chłopak zachichotał.

- W takim razie ty - odezwał się ze zniecierpliwie­niem, wskazując na następnego. - Do jakiego kościoła należysz?

- Do kościoła Chrystusowego - powiedział chło­piec falsetem, aby ukryć prawdę.

- Kościoła Chrystusowego! - powtórzył Haze. - A ja głoszę kościół bez Chrystusa. Jestem członkiem i głosicielem tego kościoła, w którym ślepi nie widzą, a kulawi nie chodzą, a co jest martwe, takim pozostaje. Jeśli cię to interesuje, to mogę ci powiedzieć, że jest to kościół nie splamiony krwią Chrystusa Zbawiciela.

- To kaznodzieja - powiedziała jedna z kobiet. - Chodźmy.

- Słuchajcie ludzie, mam zamiar nieść prawdę ze sobą, dokądkolwiek idę! - zawołał Haze. - Będę głosił ją każdemu, kto będzie chciał słuchać, w każdym miej­scu. Mam zamiar głosić, że nie było Upadku, bo nie było niczego, skąd można by upaść i nie było Zbawienia, bo nie było Upadku, i nie było Sądu, bo nie było tych dwu pierwszych. Nic nie ma znaczenia, prócz tego, że Jezus był kłamcą.

Mały człowiek zagonił szybko swoje dziewczyny na film, a trzej chłopcy odeszli, ale w tym momencie wyszło więcej ludzi, więc zaczął powtarzać to samo od początku. Ci poszli i przyszli następni, a on powtórzył wszystko po raz trzeci. Potem oni też odeszli i nikt już nie wyszedł; nie było już nikogo, prócz kobiety w okienku. Przez cały czas patrzyła na niego ze złością, ale on jej nie zauważył. Nosiła okulary z drobnymi kryształkami górskimi w ro­gach oprawek i miała białe włosy ułożone w kiełbaski naokoło głowy. Przystawiła usta do dziury w szybie i krzy­knęła:

- Słuchaj pan, jak nie ma pan kościoła, żeby tam to robić, to nie musi pan tego robić przed kinem!

- Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa, droga pani - odpowiedział. - Jeśli nie ma w nim Chrystusa, to nie ma powodu, aby to robić w wyznaczonym miejscu.

- Słuchaj pan - powiedziała. - Jak się pan nie zabierze spod tego kina, to wezwę policję.

- Jest wiele kin - powiedział, wsiadł z powrotem do essexa i odjechał. Tej nocy przemawiał jeszcze przed trzema innymi kinami, zanim wrócił do pani Watts.

Rano pojechał z powrotem pod dom, do którego poprzedniej nocy weszli ślepiec z dziewczynką. Budynek, drugi z rzędu takich samych, miał na żółto oszalowane ściany. Podszedł do drzwi wejściowych i zadzwonił. Po dłuższej chwili otworzyła kobieta z miotłą w ręku. Powie­dział, że chce wynająć pokój.

- Co pan robi? - zapytała.

Była to wysoka koścista kobieta, wyglądem przypomi­nająca miotłę, którą trzymała do góry nogami.

Powiedział, że jest pastorem.

Kobieta przyjrzała mu się uważnie, a potem popatrzy­ła na samochód za jego plecami.

- Jaki kościół?

Powiedział, że Kościół Bez Chrystusa.

- Protestancki - zapytała podejrzliwie - czy jakiś zagraniczny?

- Nie, proszę pani, protestancki.

- Dobrze - powiedziała po chwili - może pan obejrzeć.

Przeszedł przez biały otynkowany hol, po czym skręcił i wspiął się za nią na górę po kilku schodkach. Kobieta otworzyła drzwi do pokoju w końcu korytarza. Okazał się niewiele większy niż jego samochód; stało tam łóżko, komoda, stół i proste krzesło. W ścianie tkwiły dwa gwoździe do wieszania ubrań.

- Trzy dolary tygodniowo z góry - powiedziała.

Na wprost drzwi, przez które weszli, znajdowało się jeszcze jedno okno i kolejne drzwi. Haze otworzył je, spodziewając się, że będzie to szafa. Zobaczył przed sobą pustą przepaść spadającą około trzydziestu stóp w dół na wąskie nagie podwórko, gdzie wyrzucano śmie­ci. Do framugi okna przybita była deska na wysokości kolan, aby zapobiec wypadnięciu.

- Mieszka tu człowiek o nazwisku Hawks, prawda? - zapytał szybko.

- Na dole we frontowym pokoju, on i jego dziecko.

Ona też patrzyła w dół, w przepaść.

- Tu kiedyś było wyjście ewakuacyjne - powiedzia­ła. - Ale nie wiem, co się z nim stało.

Zapłacił jej trzy dolary i przejął pokój w swoje posia­danie. Jak tylko kobieta wyszła, zszedł po schodach i za­pukał do pokoju Hawksów.

Uchyliła je córka ślepca i stała w drzwiach patrząc na niego. Wydawało się, że sprawia jej trudność utrzymywa­nie w równowadze swojej twarzy, tak aby jej wyraz był jednakowy po obu stronach.

- To ten Chłopak, tato - powiedziała ochrypłym głosem. - Ten, co za mną chodzi.

Ponieważ wystawiła przez drzwi tylko głowę, nie mógł dojrzeć wnętrza pokoju. Ślepiec podszedł do drzwi, ale nie otworzył ich szerzej. Wyglądał inaczej niż dwa dni temu; był szorstki i nieprzyjazny. Stał bez ruchu, nie od­zywał się.

Haze wiedział, co ma powiedzieć jeszcze, zanim opuś­cił swój pokój.

- Mieszkam tutaj - wyjaśnił. - Myślałem, że jeśli pańska córka robiła do mnie takie oczy, to mogę jej się trochę odwzajemnić.

Nie patrzył na dziewczynę, wpatrywał się w ciemne okulary i dziwne szramy, które zaczynały się gdzieś pod nimi i biegły w dół po policzkach ślepca.

- Patrząc na ciebie tamtego wieczoru okazałam ci tylko oburzenie za to, co zrobiłeś. To ty robiłeś do mnie oczy. Szkoda, że go nie widziałeś, lato, obejrzał mnie od góry do dołu.

- Zacząłem głosić swój własny kościół - powiedział Haze. - Kościół Bez Chrystusa. Głoszę go na ulicach.

- Nie chcesz zostawić mnie w spokoju, prawda? - powiedział Hawks. Jego głos był matowy i w niczym nie przypominał głosu, który pamiętał Haze. - Nie pro­siłem, żebyś tu przychodził i nie chcę, żebyś się plątał w pobliżu.

Haze spodziewał się ukrytego zaproszenia. Czekał, próbując coś wymyślić.

- Co z pana za pastor - usłyszał swój głos - jeżeli nie wie pan, jak zbawić moją duszę?

Ślepiec zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Haze stał tam jeszcze przez chwilę, naprzeciw obojętnych drzwi, a potem przeciągnął rękawem po ustach i odszedł.

W pokoju Hawks zdjął okulary i przez szczelinę w za­słonce obserwował, jak Haze wsiada do samochodu i od­jeżdża. Oko, które przyłożył do szczeliny było trochę bardziej okrągłe i mniejsze niż drugie, ale jasne było, że widzi dobrze na obydwa. Dziewczynka patrzyła przez tę samą szczelinę nieco niżej.

- Dlaczego go nie lubisz, tato? - zapytała. - Bo za mną lata?

- Gdyby za tobą latał, wystarczyłoby abym zaprosił go do środka.

- Podobają mi się jego oczy - powiedziała. - Wyglądają, jakby nie widziały tego, na co patrzą, ale się­gały gdzieś głębiej.

Ich pokój był takich samych rozmiarów jak Haze'a, ale stały w nim dwie prycze, kuchenka naftowa, umywal­ka i pieniek, który służył im za stół. Hawks usiadł na jed­nej z prycz i włożył papierosa do ust.

- Przeklęty Jezusowy wyrzutek - wymamrotał.

- A przypomnij sobie, kim ty byłeś - powiedziała. ' - Co próbowałeś zrobić. Przeszedłeś przez to i on też przejdzie.

- Nie chcę, żeby się tu plątał - powiedział. - On mnie denerwuje.

- Słuchaj no - powiedziała, siadając obok niego, - Pomóż mi go zdobyć, ą potem sobie pójdziesz i zrobisz, co będziesz chciał, a ja z nim zamieszkam.

- On nawet nie pamięta o twoim istnieniu - powiedział Hawks.

- Nawet jak nie pamięta - powiedziała - to i tak nie szkodzi. W ten sposób mogę go łatwo zdobyć. Ja chcę go, a ty powinieneś mi pomóc, a potem będziesz mógł sobie odejść, dokąd zechcesz.

Położył się na łóżku i skończył papierosa; jego twarz była zamyślona i zła. Leżąc tak, zaśmiał się, ale potem jego rysy znów stężały.

- To mogłoby być niezłe - powiedział po chwili. - To byłaby oliwa na brodę Aarona.

- Słuchaj - odezwała się. - To byłoby cudowne! Ja po prostu za nim szaleję. Nigdy nie spotkałam chło­paka, który by mi się bardziej podobał. Nie przeganiaj go. Opowiedz mu, jak się oślepiłeś dla Jezusa i pokaż mu ten twój wycinek z gazety.

- Tak, ten wycinek - powtórzył.

Haze wyjechał samochodem za miasto, aby przemyś­leć wszystko w spokoju i postanowił uwieść dziewczynkę. Pomyślał, że kiedy ślepiec zobaczy ruinę swojej córki, zda sobie sprawę, że Haze nie żartował, kiedy mówił, że głosi Kościół Bez Chrystusa. Poza tym był jeszcze inny powód; nie chciał wracać do pani Watts. Poprzedniej nocy kiedy spał, wstała i wycięła w rondzie jego kapelu­sza obsceniczny kształt. Czuł, że powinien znaleźć sobie kobietę nie dla przyjemności zaspokajania swoich popę­dów, ale by udowodnić, że nie wierzy w grzech, ponie­waż doświadczył tego, co się nim nazywa. Miał jej dosyć. Chciał kogoś, kogo mógłby czegoś nauczyć i był całkowi­cie pewien, że córka ślepca będąc tak brzydka, będzie również niewinna.

Zanim wrócił do swojego pokoju, wstąpił do pasman­terii, aby kupić nowy kapelusz. Chciał taki, który byłby zupełnym przeciwieństwem starego. Nabył białą panamę otoczoną czerwoną, zieloną i żółtą wstęgą. Mężczyzna, który mu ją sprzedał, powiedział, że to jest wyjątkowy okaz, szczególnie, jeśli wybiera się na Florydę.

- Nie jadę na Florydę - odparł. - Ten kapelusz jest dokładnym przeciwieństwem tego, który miałem przedtem, i tyle.

- Może go pan nosić wszędzie - zapewnił sprze­dawca. - Jest nowy.

- Wiem o tym - powiedział Hazel.

Wyszedł ze sklepu, zdjął z niego czerwoną, zieloną i żółtą wstążkę, uderzeniem wygładził jego fałdy na szczy­cie i zagiął w dół rondo. Kiedy go założył, wyglądał w nim tak samo złowrogo jak w tym, który miał poprzednio.

Pod drzwiami Hawksów pojawił się dopiero późnym popołudniem, kiedy, jak sądził, będą w trakcie kolacji. Otworzono mu prawie natychmiast i głowa dziewczynki ukazała się w szczelinie drzwi. Wyszarpnął jej klamkę z ręki i wszedł do środka, nie zwracając na nią uwagi. Hawks siedział na pieńku. Leżały przed nim resztki kola­cji, lecz najwyraźniej już skończył jeść. Ledwie zdążył włożyć ciemne okulary.

- Jeżeli Jezus leczył ślepców, jak to się dzieje, że nie może pan go poprosić, żeby uleczył pana? - zapytał Haze. Przygotował to zdanie w swoim pokoju.

- Oślepił Pawła - powiedział Hawks.

Haze usiadł na krawędzi jednej z prycz. Rozejrzał się wokoło, a potem przeniósł wzrok na Hawksa. Założył nogę na nogę, zdjął, a potem znowu założył.

- Skąd ma pan te blizny? - zapytał.

Fałszywy ślepiec pochylił się do przodu i uśmiechnął się.

- Ciągle masz szansę zbawić się, jeśli żałujesz - powiedział. - Ja nie mogę cię zbawić, ale ty możesz zbawić sam siebie.

- Właśnie to zrobiłem - powiedział Haze. - Bez żałowania. Mówię teraz o tym, jak to robiłem co wieczór na...

- Spójrz na to - powiedział Hawks.

Wyjął pożółkły wycinek gazetowy z kieszeni i podał mu go, a jego usta przestały wykrzywiać się w uśmiechu.

- Stąd mam te blizny - zamamrotał.

Dziewczynka dała mu znak spod drzwi, żeby się uśmiechał i nie robił kwaśnej miny. Kiedy czekał, aż Haze skończy czytać, uśmiech powoli powracał mu na twarz.

Nagłówek brzmiał: EWANGELISTA OBIECUJE, ŻE SIĘ OŚLEPI. Artykuł informował o tym, że Asa Hawks, Ewangelista Wolnego Kościoła Chrystusowego obiecał, że się oślepi, aby udowodnić tym swoją wiarę, że Jezus Chrystus go zbawił. Miał zrobić to na spotkaniu religijnym czwartego października w sobotę o ósmej wie­czorem. Data była sprzed ponad dziesięciu lat. Nad nagłówkiem było zdjęcie Hawksa, człowieka około trzy­dziestoletniego, bez blizn, o prostych ustach, z jednym okiem mniejszym i bardziej okrągłym od drugiego. Usta miały taki wyraz, jakby należały albo do kogoś naprawdę świątobliwego, albo wyrachowanego, ale w oczach była dzikość, która sugerowała paniczny strach.

Przeczytawszy wycinek, siedział przez chwilę w mil­czeniu. Przeczytał go trzy razy. Zdjął kapelusz, włożył znowu, wstał i zaczął rozglądać się po pokoju, jakby sta­rał się sobie przypomnieć, gdzie są drzwi.

- Zrobił to wapnem - powiedziała dziewczynka - i setki ludzi się nawróciło. Ktokolwiek oślepi się tylko dla udowodnienia tego, że wierzy, może zbawić i ciebie, czy kogoś swojej krwi - dodała z natchnieniem w głosie.

- Ktoś, kto ma dobry samochód, nie musi nic udo­wadniać - mruknął Haze.

Rzucił jej gniewne spojrzenie i spiesznie wypadł przez drzwi, ale kiedy tylko się za nim zamknęły, przypomniał sobie o czymś. Odwrócił się, otworzył je i podał jej kart­kę papieru zwiniętą w małą kulkę. Potem pospieszył do swojego samochodu.

Hawks zabrał jej kartkę i rozwinął ją. Było tam napi­sane: MAŁA. NIGDY NIE WIDZIAŁEM TAKIEJ DZIEWCZYNY. JESTEŚ NAPRAWDĘ DOBRA I DLATEGO PRZYSZEDŁEM. Przeczytała to, patrząc mu przez ramię i przyjemnie się zaróżowiła.

- Teraz masz na to pisemny dowód, tato - powie­działa.

- Ten bękart uciekł z moim wycinkiem - mruknął Hawks.

- Masz przecież jeszcze jeden, prawda? - spytała z głupim uśmieszkiem.

- Zamknij się - powiedział i rzucił się na łóżko. Drugi wycinek oznajmiał: NERWY EWANGELISTY ZAWODZĄ

- Mogę go dla ciebie odzyskać - zaproponowała, stając blisko przy drzwiach, aby móc uciec, gdyby go za bardzo zdenerwowała, ale on odwrócił się do ściany, jak­by miał zamiar zasnąć.

Kiedy dziesięć lat temu na spotkaniu religijnym zamierzał się oślepić, dwustu ludzi przyszło zobaczyć, jak to zrobi. Modlił się przez godzinę do ślepoty Pawła dop­rowadzając się do tego, że ujrzał, jak uderza w niego Boski promień błyskawicy i wtedy zebrawszy się na odwagę wepchnął ręce w wiadro mokrego wapna i prze­ciągnął nim po twarzy. Nie był jednak w stanie dotknąć swoich oczu. Zawładnęło nim tyle diabłów, ile było konieczne, żeby to zrobić, ale w tym momencie wszystkie zniknęły i zorientował się, że został sam. Zastanawiał się, czy Jezus, który ich rozgonił, stoi tam również, kiwając na niego, i w końcu wybiegł z namiotu i zniknął w jakiejś uliczce.

- Dobrze, tato - powiedziała. - Wyjdę na chwilę i zostawię cię w spokoju.

Haze natychmiast zaprowadził swój samochód do pobliskiego warsztatu, przed którym czekał już na niego człowiek z czarną grzywką i szeroką twarzą bez wyrazu. Haze powiedział mu, że chce, żeby samochód trąbił, kazał mu też zlikwidować przecieki w baku, doprowadzić do tego, żeby rozrusznik gładko pracował i lepiej przy­mocować wycieraczki.

Mężczyzna otworzył bagażnik, zajrzał do środka i z powrotem go zamknął. Potem obszedł samochód dooko­ła, pochylając się nad nim to tu, to tam i pukając w kilku miejscach. Haze zapytał, jak długo mu zajmie doprowa­dzenie go do porządku.

- Nie da się tego zrobić - stwierdził mężczyzna.

- To dobry samochód - powiedział Haze. - Wie­działem od razu, kiedy go zobaczyłem, że jest to samo­chód dla mnie i odkąd go mam, zawsze znajduję miejsce, do którego mogę nim uciec.

- Zamierza pan nim gdzieś pojechać? - zapytał mężczyzna.

- Tak, do innego warsztatu - powiedział Haze, wsiadł do essexa i odjechał. W innym warsztacie znalazł człowieka, który powiedział mu, że może doprowadzić samochód do dobrego stanu w jedną noc, ponieważ jest to dobry samochód, dobrze złożony, z dobrych materia­łów i ponieważ, jak dodał, on jest najlepszym mechani­kiem w mieście i pracuje w najlepiej wyposażonym warsztacie. Haze zostawił u niego swojego essexa, pe­wien, że oddaje go w uczciwe ręce.

Rozdział VII

Następnego popołudnia, kiedy odebrał samochód, pojechał nim na miasto, aby przekonać się, jak spisuje się na otwartej drodze. Niebo było trochę jaśniejsze niż jego niebieski garnitur, czyste i jednostajne, z jedną tylko chmurą: wielką, oślepiającą, z lokami i brodą. Był już około mili za miastem, kiedy usłyszał, jak ktoś z tyłu chrząka. Zwolnił, odwrócił głowę i zobaczył dziewczynkę Hawksa, która właśnie podnosiła się z podłogi, aby usiąść na desce, która służyła za tylne siedzenie.

- Byłam tu przez cały czas - powiedziała. - A pan w ogóle o tym nie wiedział.

Miała bukiet mleczy wetknięty we włosy i odcinające się od bladej twarzy mocno pomalowane na czerwono usta.

- Po co się chowasz w moim samochodzie? - zapy­tał ze złością. - Mam interes do załatwienia. Nie mam czasu na głupoty.

Potem zreflektował się i przypominając sobie, że ma ją uwieść, spuścił z tonu i rozciągnął usta w lekkim uśmiechu.

- No jasne - powiedział. - Miło cię widzieć.

Przerzuciła jedną chudą nogę w czarnej pończosze przez oparcie przedniego siedzenia, a potem przedostała się tam cała.

- Czy pisząc „dobra”, chciał pan powiedzieć, „ład­na” czy po prostu „dobra”? - zapytała.

- I jedno, i drugie - odpowiedział sztywno.

- Mam na imię Sabbath. Sabbath Lily Hawks. Moja matka nazwała mnie tak, bo urodziłam się w szabas, a kiedy wymówiła to słowo, odwróciła się na łóżku i umarła, i nigdy jej nie widziałam.

- Hm - mruknął Haze. Zacisnął szczękę jakby obwarował się nią i jechał dalej. Nie pragnął żadnego towarzystwa. Uczucie przyjemności związane z jazdą samochodem i całym popołudniem zniknęło.

- On i ona nigdy nie byli małżeństwem - ciągnęła. - Dlatego jestem bękartem i nic na to nie poradzę. To on mi to zrobił. Ja nie jestem winna.

- Bękartem? - mruknął.

Nie mógł zrozumieć, jak dziecko pastora, który ośle­pił się dla Jezusa, mogło być bękartem. Odwrócił głowę i po raz pierwszy popatrzył na nią z zainteresowaniem.

Przytaknęła, a kąciki jej ust uniosły się w górę.

- Prawdziwym bękartem - powiedziała, ściskając go za ramię. - I wie pan co? Bękart nigdy nie wejdzie do królestwa niebieskiego!

Haze o mało nie wjechał do rowu, tak się w nią wpat­rywał.

- Jak mogłabyś... - zaczął, gdy nagłe zobaczył czer­wony wał przed sobą i przyhamował.

- Czyta pan gazety? - zapytała.

- Nie - odpowiedział.

- No to jest tam taka kobieta o nazwisku Mary Brit­tle, co mówi, co zrobić, kiedy sam nie wiesz. Napisałam do niej list i pytałam, co mam zrobić.

- Jak możesz być bękartem, kiedy on się... - zaczął znowu.

- Napisałam tak: „Droga Mary, jestem bękartem, a bękarty, jak wiadomo, nie wejdą do królestwa niebies­kiego, ale mam w sobie coś takiego, co sprawia, że chłopcy za mną latają. Jak pani myśli, czy powinnam pozwalać się pieścić, czy nie? Nie wejdę i tak do króles­twa niebieskiego, więc nie wiem, co to za różnica”.

- Posłuchaj - powiedział Haze. - Jeśli się oślepił, to jak...

- Potem odpowiedziała na mój list w gazecie. Napi­sała: „Droga Sabbath, małe pieszczoty są dozwolone, ale myślę, że twoim prawdziwym problemem jest przystoso­wanie się do współczesnego świata. Być może powinnaś przemyśleć powtórnie swoje wartości religijne, aby prze­konać się, czy odpowiadają one twoim potrzebom życiowym. Doświadczenie religijne może być pięknym dodatkiem do życia, jeśli będziesz na nie patrzyła z od­powiedniej perspektywy i nie pozwolisz, aby cię ograni­czało. Poczytaj trochę książek o etyce kultury”.

- Nie możesz być bękartem - powiedział Haze, blednąc. - To musi być jakaś pomyłka. Twój tatuś się oślepił.

- Potem napisałam do niej jeszcze raz - powie­działa, pocierając czubkiem swojego trampka o jego łyd­kę i uśmiechając się. - piszę tak: „Droga Mary, chciałabym się tylko dowiedzieć, czy powinnam iść na całość czy nie? To mój prawdziwy problem. Jestem nie­źle przystosowana do współczesnego świata”.

- Twój tatuś się oślepił - powtórzył Haze.

- Nie zawsze bywał taki dobry, jak jest teraz. Nigdy nie odpowiedziała na mój drugi list.

- Chcesz powiedzieć, że w młodości nie wierzył i dopiero doszedł do tego po jakimś czasie? To chciałaś powiedzieć, czy nie? - zapytał i szorstkim kopnięciem odrzucił jej stopę od swojej kostki.

- Tak jest - powiedziała i wyprostowała się. - Niech pan przestanie przystawiać swoją nogę do mojej - dodała.

Oślepiająca biała chmura znajdowała się tuż przed nimi i przesuwała się w lewo.

- A może byśmy tak skręcili w tę polną drogę? - zaproponowała.

Autostrada rozgałęziała się w tym miejscu i Haze skręcił w gliniastą drogę. Była pagórkowata i cienista, a okolica wyglądała bardzo korzystnie. Z jednej strony porastało ją gęste kapryfolium, a z drugiej była pusta przestrzeń, która schodziła w dół, ukazując mikroskopij­ny obraz miasta. Biała chmura znajdowała się teraz do­kładnie na wprost nich.

- Jak doszedł do swojej wiary? - zapytał Haze. - Co sprawiło, że został pastorem?

- Lubię polne drogi - powiedziała. - Szczególnie takie pagórkowate jak ta. Może zatrzymamy się i usią­dziemy pod drzewem, żeby się lepiej poznać?

Haze zatrzymał samochód i wysiedli.

- Czy był bardzo zły, czy tylko częściowo? - zapytał.

- Do gruntu zły - powiedziała, przechodząc pod drutem kolczastym, który ciągnął się wzdłuż drogi, usiad­ła i zaczęła zdejmować buty i pończochy.

- Najlepiej lubię chodzić po polach bez butów - powiedziała z entuzjazmem.

- Posłuchaj no, muszę wracać z powrotem do mias­ta. Nie mam czasu spacerować po jakichś polach - wybełkotał Haze, ale przeszedł pod ogrodzeniem na dru­gą stronę i powiedział: - Wydaje mi się, że zanim doszedł do wiary, nie wierzył w ogóle.

- Przejdźmy przez to wzgórze tam na pole i usiądź­my pod drzewami - powiedziała.

Wspięli się na wzgórze i zeszli z drugiej strony, ona nieco z przodu przed Hazem. Przyszło mu do głowy, że siedząc z nią pod drzewem, może łatwo ją uwieść, ale nie spieszył się z tym, mając na uwadze jej niewinność. Czuł, że to za ciężkie zadanie jak na jedno popołudnie. Usiad­ła pod wielką sosną i uklepała koło siebie ziemię dla nie­go, ale on wolał usiąść na kamieniu mniej więcej pięć stóp od niej. Oparł głowę na kolanach i patrzył prosto przed siebie.

- Mogę cię zbawić - powiedziała. - Mam kościół w moim sercu, w którym króluje Jezus.

Pochylił się w jej kierunku i popatrzył ze złością.

- Ja wierzę w nowego rodzaju Jezusa - powiedział. - Takiego, który nie marnuje swojej krwi zbawiając nią ludzi, ponieważ jest w pełni człowiekiem i nie ma w nim żadnego Boga. Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa!

Przysunęła się do niego bliżej.

- Czy bękart może być w nim zbawiony? - zapytała.

- Nie ma bękartów w Kościele Bez Chrystusa. Wszystko jest jednością. Bękart nie różni się niczym od innych ludzi.

- To dobrze - powiedziała.

Popatrzył na nią poirytowany, bo coś w jego umyśle zaczynało temu przeczyć, mówiąc, że bękart nie może być zbawiony, że istnieje tylko jedna prawda: że Jezus jest kłamcą, i że jej przypadek jest beznadziejny. Odpięła sobie kołnierzyk i wyciągnęła się na ziemi.

- Ale moje stopy są białe, prawda? - zapytała, unosząc je lekko.

Haze nie patrzył na jej stopy. Coś w jego umyśle mówiło mu, że prawda jest jedna i że bękart nie mógłby być zbawiony w kościele Bez Chrystusa. Postanowił uznać to za nieważne i zapomnieć o tym.

- Raz było takie dziecko - powiedziała, przewraca­jąc się na brzuch - które nikogo nie obchodziło, czy będzie żyło, czy nie. Krewni podsyłali je sobie nawzajem, aż wreszcie trafiło do swojej babki, która była bardzo złą kobietą i nie mogła znieść go koło siebie, bo najmniejsza dobra rzecz sprawiała, że dostawała wysypki i puchła. Nawet oczy ją swędziały i puchły, i nie mogła nic zrobić, tylko biegać w tę i z powrotem po ulicy, wymachując rękami i przeklinając, a kiedy było z nią to dziecko, to było dwa razy gorzej, więc trzymała je zamknięte w po­jemniku na kurczaki. Oglądało swoją babcię w ogniach piekielnych, spuchniętą i płonącą i opowiadało jej o wszystkim, co widziało, aż w końcu poszła do studni, zawiązała sobie linę od wiadra na szyi, spuściła wiadro w dół i złamała sobie kark.

- Dałby mi pan piętnaście lat? - zapytała.

- Słowo bękart nie miałoby żadnego znaczenia w Kościele Bez Chrystusa - powiedział Haze.

- Dlaczego się nie położysz i nie odpoczniesz? - zapytała.

Haze przesunął się o kilka stóp dalej i położył się. Za­krył twarz kapeluszem i założył ręce na klatce piersiowej. Opierając się na łokciach i kolanach, podpełzła do niego i spojrzała na czubek jego kapelusza. Potem podniosła go jak pokrywkę i zajrzała mu w oczy. Patrzyły prosto w górę.

- To dla mnie bez różnicy - powiedziała - czy ci się podobam, czy nie.

Wbił wzrok w jej szyję. Stopniowo pochylała głowę, aż czubki ich nosów prawie się zetknęły, ale mimo to nie spojrzał na nią.

- Widzę cię - powiedziała rozbawionym głosem.

- Zjeżdżaj! - krzyknął podskakując gwałtownie.

Podniosła się i pobiegła za drzewo. Haze włożył kape­lusz i stanął wstrząśnięty. Chciał wrócić do essexa. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi nie zamknięty na wiejskiej dro­dze i że pierwsza osoba przechodząca tamtędy może nim odjechać.

- Widzę cię - powiedział głos zza drzewa.

Odszedł szybko w kierunku samochodu. Wesoły wy­raz na twarzy, która spoglądała zza drzewa, rozpłynął się.

Wsiadł do samochodu i wykonał wszystkie czynności potrzebne do tego, by go zapalić, ale essex wydał tylko bulgot jak woda zagubiona gdzieś w rurach. Ogarnęła go panika i zaczął walić w rozrusznik. Na tablicy rozdziel­czej były dwa przyrządy ze wskazówkami, które pochylały się chwiejnie to w jedną, to w drugą stronę, pracując według swojego własnego systemu, niezależnie od reszty samochodu. Trudno mu było powiedzieć, czy to z braku benzyny czy czegoś innego. Sabbath Hawks podbiegła do ogrodzenia. Padła na ziemię, przeturlała się pod drutem kolczastym i stanęła przy oknie samochodu, patrząc na niego przez szybę. Odwrócił ze złością głowę.

- Co zrobiłaś z moim samochodem? - powiedział.

Potem wysiadł i zaczął iść polną drogą, nie czekając na jej odpowiedź. Po chwili poszła za nim, zachowując pewną odległość.

W miejscu, gdzie od autostrady odchodziła polna dro­ga, stał sklep, przed którym znajdowała się pompa ben­zynowa. Było to około pół mili za nimi. Haze utrzymywał równomierny, szybki krok, aż dotarł na miejsce. Wyglą­dało na opuszczone, ale po kilku chwilach z lasu za skle­pem wyszedł człowiek. Haze powiedział mu, czego chce. Kiedy mężczyzna wyprowadzał swoją ciężarówkę, którą miał podwieźć ich do essexa, Sabbath Hawks podeszła do znajdującej się z boku domu klatki o wysokości około sześciu stóp. Gdyby nie Sabbath, Hazel nie zauważyłby jej w ogóle. Zobaczycie wewnątrz coś się porusza i pod­szedł bliżej, aby przeczytać tabliczkę, która mówiła: DWAJ ŚMIERTELNI WROGOWIE. PATRZ ZA DARMO:

Na środku podłogi spoczywał czarny, chudy nie­dźwiedź o długości około czterech stóp; jego grzbiet upstrzony był ptasim łajnem, które strzelało w niego z górnej części klatki, gdzie siedziało na grzędzie małe kurczę jastrzębia. Większa część ogona ptaka była wy­skubana, a niedźwiedź miał tylko jedno oko.

- Chodź tutaj, jeśli nie chcesz, żebym cię zostawił - powiedział Haze szorstko, łapiąc ją za ramię.

Ciężarówka była gotowa i cała trójka pojechała z po­wrotem na miejsce, gdzie stał essex. Po drodze Haze opowiedział mężczyźnie o Kościele Bez Chrystusa, wy­jaśnił jego założenia i oznajmił, że nie ma tam niczego takiego jak bękart. Mężczyzna nie skomentował tego ani słowem. Kiedy wysiedli, wiał w bak essexa bańkę benzy­ny, a Haze wsiadł i bezskutecznie próbował go zapalić. Mężczyzna otworzył przednią klapę i przez chwilę badał wzrokiem to, co się pod nią mieściło. Był jednoręki, miał dwa zęby koloru piasku i łupkowo niebieskie zamyślone oczy. Powiedział do tej pory nie więcej niż dwa słowa. Podczas gdy Haze stał z boku, mężczyzna przez dłuższy czas wpatrywał się w silnik, ale nie dotknął niczego. Po chwili zamknął klapę i wysmarkał nos.

- Co się tam stało? - zapytał Haze podnieconym głosem. - To niezły wóz, nie?

Mężczyzna nie odpowiedział. Usiadł na ziemi i wsunął się pod essexa. Miał na sobie wysokie buty i szare skar­petki. Długo leżał pod samochodem. Haze osunął się na kolana, podparł się na rękach i spojrzał pod spód, aby się przekonać, co on tam robi, ale okazało się, że nie robi nic. Leżał tylko i patrzył w górę, jakby kontemplował, a jedyną swoją rękę założył na piersi. Po chwili wysunął się spod samochodu i wytarł twarz i kark flanelową szmatką, którą miał w kieszeni.

- Niech pan posłucha - powiedział Haze. - To dobry samochód. Niech mnie pan tylko popchnie i wy­starczy. Ten samochód zawiezie mnie wszędzie, gdzie tyl­ko będę chciał.

Mężczyzna nie odezwał się, tylko wrócił do ciężarów­ki, a Haze i Sabbath wsiedli do essexa i on ich popchnął. Po przejechaniu kilkuset metrów, samochód zaczął bekać, dyszeć i trząść się. Haze wystawił głowę przez okno i gestem ręki przywołał ciężarówkę.

- Ha! - powiedział. - Nie mówiłem? Ten samo­chód zawiezie mnie wszędzie, gdzie będę chciał. Może zatrzymać się tu i tam, ale nie stanie na dobre. Ile jestem winien?

- Nic - odpowiedział mężczyzna - zupełnie nic.

- Ale benzyna, ile za benzynę?

- Nic - powtórzył mężczyzna z takim samym spo­kojnym spojrzeniem. - Zupełnie nic.

- W porządku. Dziękuję panu - powiedział Haze i pojechał dalej. - Nie potrzebuję od niego żadnej łaski - mruknął.

- To wspaniały wóz - powiedziała Sabbath Hawks. - Jedzie gładko jak po maśle.

- Nie zrobiła go banda cudzoziemców, czarnuchów ani jednorękich facetów - powiedział Haze. - Zbudo­wali go ludzie z otwartymi oczami, którzy wiedzieli, co robią.

Gdy dotarli do końca polnej drogi i stanęli przed wjazdem na autostradę, ciężarówka podjechała znów z boku i zrównała się z essexem, a Haze i człowiek o łupkowo niebieskich oczach patrzyli na siebie przez szyby swoich samochodów.

- Mówiłem panu, że ten samochód zawiezie mnie wszędzie, gdzie tylko będę chciał - powiedział Haze cierpkim głosem.

- Zobaczymy, jak pan na tym wyjdzie - odparł mężczyzna i wjechał swoją, ciężarówką na główną drogę.

Haze jechał dalej. Oślepiająca biała chmura przybrała postać ptaka o długich cienkich skrzydłach i odpływała w przeciwnym kierunku.

Rozdział VIII

Enoch Emery wiedział teraz, że jego życie nie będzie już nigdy takie same, ponieważ to, co miało mu się przy­darzyć, właśnie się zaczęło. Zawsze wiedział, że coś się stanie, ale nie wiedział co. Gdyby więcej rozmyślał, mógł­by dojść do wniosku, że teraz nadszedł czas, aby uspra­wiedliwić krew swojego ojca, ale nie myślał nigdy z takim rozmachem, zastanawiał się zawsze tylko nad tym, co ma zrobić na bieżąco. Czasami nie myślał, tylko się dziwił; a potem, jak ptak, który zauważa, że buduje gniazdo, którego właściwie nie planował, spostrzegał naraz, że robi to, czy tamto.

To, co miało mu się przydarzyć, zaczęło się spełniać w chwili, gdy pokazał zawartość szklanej gabloty Haze'owi Motesowi. Była to tajemnica, która nie mieściła mu się w głowie, ale wiedział, że to, czego się od niego ocze­kuje, będzie czymś okropnym. Jego krew była bardziej wrażliwa niż jakakolwiek inna część ciała; wieściła prze­znaczenie obiegając całe ciało, może z wyjątkiem mózgu, i w rezultacie jego język, którego czubek ukazywał się co kilka minut, aby skontrolować opryszczkę, wiedział wię­cej niż on sam.

Pierwszą niezwykłą rzeczą, którą u siebie spostrzegł, było odkładanie pieniędzy z wypłaty. Odkładał ją całą, prócz tej części, którą co tydzień zabierała właścicielka domu i tego, co musiał wydać na jedzenie. Potem ku swojemu zdziwieniu zauważył, że jada coraz mniej, aby zaoszczędzić więcej pieniędzy. Uwielbiał supermarkety; codziennie po południu, po opuszczeniu parku miej­skiego, spędzał tam godzinę lub dwie, wertując puszki z jedzeniem i czytając opowieści o różnego rodzaju kasz­kach. Ostatnio zmuszony był tu i tam podkraść parę rze­czy, które mogły mu się zmieścić w kieszeni i zastanawiał się, czy to może być przyczyną tego, że oszczędza tyle na jedzeniu. Mogło tak być, ale miał przeczucie, że z oszczędzaniem pieniędzy wiąże się jakaś inna, poważniejsza sprawa. Zawsze oddawał się kradzieżom, ale nigdy przez oszczędność.

Równocześnie zaczął sprzątać swój pokój. Było to małe pomieszczenie o wyblakłych, niegdyś zielonych ścianach na poddaszu starego domu. Dom miał wygląd grobowca i podobną atmosferę, ale Enochowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby rozjaśnić ten kąt. w którym mie­szkał. Potem nagle zorientował się, że zaczyna to robić.

Najpierw zdjął dywan z podłogi i wywiesił go przez okno. Był to błąd, ponieważ kiedy wrócił, aby go z po­wrotem wciągnąć, znalazł tylko kilka długich luźno zwią­zanych ze sobą sznurków. Pomyślał, że musiał to być bardzo stary dywan i postanowił obchodzić się z resztą mebli z większą ostrożnością. Myjąc framugi łóżka wodą i mydłem, odkrył, że pod drugą warstwą brudu jest czyste złoto i wywarło to na nim takie wrażenie, że umył też niskie, okrągłe krzesło z wygiętymi nogami, które spra­wiały, że wyglądało ono, jakby uchwycone w akcie kuca­nia. Złoto zaczęło się pojawiać zaraz po pierwszym pociągnięciu mokrą szmatką, ale zniknęło po drugim, a w efekcie dalszego czyszczenia krzesło sprawiało wra­żenie, jakby to był koniec długich lat jego wewnętrznej walki. Enoch nie wiedział, czy ma to traktować jako do­bry czy zły znak. Poczuł niezdrową pokusę, aby skopać krzesło na kawałki, ale zostawił je w spokoju, dokładnie w miejscu, gdzie zawsze stało, bo na razie przecież był na tyle roztropnym chłopcem, żeby nie zdawać się całkiem na znaczenie przedmiotów. Na razie przeczuwał tylko, że to, czego jeszcze nie wie, jest naprawdę istotne.

Jedynym meblem w pokoju, którym się jeszcze nie zajął, była umywalka. Składała się z trzech części i stała na ptasich nogach o długości sześciu stóp, zakończonych pazurami, które zaciskały się wokół małych kul armat­nich. W jej dolnej części znajdowała się przypominająca tabernakulum szafka, przeznaczona na dzbanek na brud­ną wodę. Enoch nie miał dzbanka na brudną wodę, czuł szacunek dla przeznaczenia przedmiotów i ponieważ nie miał odpowiedniej rzeczy, którą mógłby tam włożyć, po­zostawił to miejsce puste. Bezpośrednio nad miejscem na ten skarb leżała szara marmurowa płyta, zza której wyła­niała się drewniana rama rzeźbiona w serca, zawija­sy i kwiaty, zakończona po bokach pochylonymi orlimi skrzydłami. Pomiędzy nimi, akurat na poziomie twarzy Enocha, który stał przed umywalką, znajdowało się małe owalne lustro. Drewniana rama szła dalej nad lustrem i zwieńczona była na szczycie ozdobnym hełmem w kształcie rogu, co wskazywało na to, że artysta nie stracił wiary w swoje dzieło.

Jeśli chodzi o Enocha, miejsce to stanowiło dla niego zawsze centrum pokoju i łączyło go najbardziej z tym, czego nie wiedział. Niejednokrotnie po obfitej kolacji śnił o tym, że otwiera szafkę, wchodzi do niej, bierze udział w pewnych rytuałach i poznaje tajemnice, o któ­rych następnego ranka miał bardzo niejasne pojęcie. Podczas sprzątania, od początku jego uwaga skoncentro­wana była na szafce, ale jak to zwykle z nim bywało, zaczął od najmniej ważnej rzeczy i krążył po pokoju coraz bliżej centrum, gdzie znajdowała się istota. Więc zanim zabrał się do umywalki, zaopiekował się najpierw obrazami na ścianach.

Było ich trzy, jeden należał do jego gospodyni (prawie zupełnie ślepej i poruszającej się po domu tylko dzięki bardzo czułemu zmysłowi węchu), a pozostałe dwa były jego własnością. Do gospodyni należał brązowy portret łosia amerykańskiego stojącego w małym jeziorku. Wy­raz wyższości na twarzy zwierzęcia był dla Enocha tak nieznośny, że gdyby się go nie bał, dawno by już coś na to poradził. Nie mógł więc nic zrobić w swoim pokoju, co uszłoby uwadze zadowolonego z siebie zwierzęcia, w którego oczach nigdy nie pojawiał się wyraz zdziwie­nia, czy rozbawienia, bo niczego dobrego ani zabawnego nie można się już było spodziewać. Nigdzie nie znalazłby współmieszkańca, który by go bardziej irytował. Jeżeli wypowiedział głośno jakąś uwagę, czuł się jeszcze bar­dziej strzeżony, ale mimo to cały czas przez jego głowę przepływał strumień wewnętrznego, niepochlebnego dla łosia komentarza. Obraz wisiał w ciężkiej, brązowej, rzeźbionej w liście ramie, co dodawało łosiowi powagi i powiększało jego samozadowolenie. Enoch czuł, że nadszedł czas i musi coś z tym zrobić; nie wiedział, co się ma wydarzyć w jego pokoju, ale kiedy to się stanie, nie chciałby mieć uczucia, że łoś tym kieruje. Nagle przyszło mu do głowy rozwiązanie: w nagłym przebłysku intuicji, zdał sobie sprawę, że zdjęcie ramy z obrazu będzie rów­noznaczne z rozebraniem łosia (chociaż nie miał on na sobie ubrania) i nie mylił się, ponieważ kiedy to zrobił, zwierzę wydało się takie małe, że Enoch spojrzał tylko na nie z ukosa i prychnął lekceważąco.

Po tym sukcesie zwrócił swoją uwagę ku dwóm innym obrazom. U dołu każdego z nich był kalendarz, a przy­słali mu je Hilltop Funeral Home i American Rubber Tire Company. Jeden ukazywał małego chłopca w nie­bieskich śpiochach, klęczącego przy łóżku i mówiącego: „I pobłogosław mojego tatusia”. Przez okno do jego pokoju zaglądał księżyc. Był to ulubiony obraz Enocha i wisiał dokładnie nad jego łóżkiem. Drugi, który znajdo­wał się dokładnie naprzeciwko łosia, po drugiej stronie pokoju, przedstawiał kobietę, która miała na sobie gumową obręcz. Zostawił go tam, gdzie wisiał prawie pewny tego, że łoś tylko udaje, że go nie dostrzega. Jak tylko skończył z obrazami, wyszedł, aby za wszystkie pie­niądze, jakie zaoszczędził, kupić perkalowe zasłony, butelkę złotej farby i pędzel.

Czuł się zawiedziony, ponieważ myślał, że pieniądze te wyda na nowe ubranie, a teraz poszły na komplet zasłon. Nie wiedział, po co kupuje złotą farbę, zanim nie dotarł z nią do domu. A kiedy już tam był, usiadł przed umywalką, w której mieściła się szafka na dzbanek z brudną wodą, otworzył ją i pomalował od wewnątrz złotą farbą. Potem zdał sobie sprawę, że szafka miała być do czegoś używana.

Enoch nigdy nie ponaglał swojej krwi, aby mu o czymś powiedziała, dopóki sama nie będzie gotowa. Nie należał do tego rodzaju chłopców, którzy chwytają się każdej możliwości i zaczynają działać według jakiegoś niedo­rzecznego planu. W tak wielkich sprawach jak ta zawsze starał się mieć pewność i czekał teraz przekonany, że za kilka dni się dowie. Potem, przez mniej więcej tydzień, jego krew odbywała sama ze sobą codziennie tajne nara­dy, zatrzymując się tylko od czasu do czasu, aby wydać mu jakiś rozkaz.

Kiedy obudził się w poniedziałek, był pewien, że jest to dzień, który przyniesie mu odpowiedź. Jego krew uwijała się jak kobieta, która sprząta dom zaskoczona niespodziewanym przyjściem gości, a on sam był w gburowatym i buntowniczym nastroju. Kiedy zdał sobie spra­wę, że to jest właśnie ten dzień, postanowił nie wstawać z łóżka. Nie chciał usprawiedliwiać krwi swego taty, nie chciał zmuszać się do zrobienia czegoś, co inne coś naka­zywało mu robić, czego nie rozumiał i co zawsze okazy­wało się niebezpieczne.

Naturalnie jego krew nie miała zamiaru tolerować tego typu postawy. Zjawił się w zoo przed dziewiątą trzy­dzieści, tylko pół godziny później niż miał być. Przez całe rano myślami był daleko od bramy, której miał pilnować i śledził bieg swojej krwi, która, jak chłopak z miotłą i wiadrem, goniła bez chwili wytchnienia, uderzając w coś co chwila i rozbijając po drodze jakieś przedmioty. Jak tylko przyszedł drugi strażnik, Enoch udał się do śród­mieścia.

Miasto było ostatnim miejscem, gdzie chciał się zna­leźć, ponieważ wszystko tam mogło się wydarzyć. Przez cały czas, kiedy jego umysł był w pogoni, rozmyślał, jak zaraz po ukończeniu służby wyślizgnie się do domu i pój­dzie spać.

Zanim dotarł do centrum dzielnicy handlowej, był już wyczerpany i musiał oprzeć się o okno wystawy sklepo­wej Walgreen'a, aby odetchnąć. Pot spływał mu po pie­cach, powodując swędzenie, więc po chwili musiał ruszyć znowu, torując sobie za pomocą mięśni drogę pomiędzy szybami wystaw pełnych budzików, wód toaletowych, cukierków, tamponów higienicznych, piór wiecznych i kieszonkowych i latarek mieniących się wszystkimi kolorami na witrynach dwa razy wyższych od niego. Oka­zało się, że musi dotrzeć do źródła huku, które znajdo­wało się na środku małej alkowy tworzącej wejście do drogerii. Stało tam żółto - niebieskie, szklano stalowe urządzenie, buchające prażoną kukurydzą do kotła z ma­słem i solą. Enoch podszedł do niego z portmonetką w ręku, odliczając pieniądze. Była to podłużna, szara sakiewka ściągnięta u góry sznurkiem, ta sama, którą ukradł swojemu ojcu i zachował jako jedyną rzecz, która mu po nim została, i której (oprócz niego samego) do­tykał jego tata. Wybrał dwie pięciocentówki i podał je obsługującemu maszynę blademu chłopcu w białym fartuchu. Chłopiec pomieszał w przyrządach i napełnił papierową torebkę kukurydzą, nic spuszczając oka z portmonetki Enocha. Kiedy indziej Enoch próbowałby się z nim zaprzyjaźnić, ale tego dnia był zbyt zajęty, żeby go nawet zauważyć. Wziął torebkę z kukurydzą i zaczął wpychać sakiewkę tam, skąd ją wyjął. Oczy chłopca powędrowały za nią aż na skraj kieszeni.

- Wygląda to na pęcherz świni - zauważył z za­zdrością.

- Muszę już iść - mruknął Enoch i wszedł szybko do sklepu. W roztargnieniu doszedł aż do najdalszych półek, jakby chciał się pokazać każdemu, kto mógłby go szukać. Zatrzymał się przed budką z wodą sodową i za­stanawiał się, czy ma usiąść i coś zjeść. Lada budki wyło­żona była różowo - zielonym marrnurkowym linoleum, a za nią stała przepasana różowym fartuchem rudowłosa kelnerka w uniformie koloru cytryny. Jej zielone oczy osadzone w różowej twarzy przypominały wiszący za nią obrazek przedstawiający cytrynowo - wiśniową niespo­dziankę, specjalność tego dnia za dziesięć centów. Stanę­ła twarzą w twarz z Enochem, podczas gdy on patrzył na informację nad jej głową. Po chwili oparła klatkę piersio­wą na ladzie, splotła na niej ręce i czekała. Enoch nie mógł się zdecydować, na które z kilku dań ma ochotę, aż w końcu kelnerka zakończyła jego rozterki, wkładając jedną rękę pod ladę i wyciągając stamtąd cytrynowo - wiśniową niespodziankę.

- Jest w porządku - powiedziała. - Przyrządziłam ją dziś rano po śniadaniu.

- Coś mi się dzisiaj ma przydarzyć - powiedział Enoch.

- Mówię ci, że jest w porządku. Przyrządziłam ją dzisiaj.

- Widziałem ją dzisiaj, kiedy się obudziłem - po­wiedział natchnionym, jasnowidzącym głosem.

- Boże - powiedziała i wyrwała mu ją sprzed nosa. Odwróciła się i zaczęła się krzątać nerwowo. Po chwili postawiła przed nim z rozmachem następną, taką samą, ale tym razem świeżą.

- Muszę już iść - powiedział Enoch i wybiegł. Kie­dy przechodził koło budki z kukurydzą, czuł, jak czyjeś spojrzenie przylgnęło do jego kieszeni, ale nie zatrzymał się. Nie chcę tego zrobić, mówił do siebie. Cokolwiek to ma być, nie chcę tego zrobić. Idę do domu. To będzie coś, czego nie chcę zrobić. Nie mam żadnego interesu w tym, żeby to zrobić. Przypomniał sobie, jak musiał wydać wszystkie pieniądze na zasłony i złotą farbę, kiedy mógł sobie za nie kupić koszulę i fosforyzujący krawat. To będzie niezgodne z prawem, pomyślał. To zawsze jest niezgodne z prawem. Nie mam zamiaru tego robić - powtórzył i zatrzymał się. Stanął przed kinem, gdzie rzu­cała się w oczy ogromna ilustracja potwora, który wpy­chał młodą damę do wielkiego pieca.

Nie idę na ten film, zdecydował, spoglądając nerwowo na plakat. Idę do domu. Nie mam zamiaru czekać na jakiś seans filmowy. Nie mam pieniędzy na bilet, pomyś­lał, wyjmując znów portmonetkę. Nawet nie mam zamia­ru liczyć tych drobniaków.

Nie masz tu nawet czterdziestu trzech centów, po­myślał. To nawet nie wystarczy. Na wywieszce było napi­sane, że cena biletu dla dorosłych wynosi czterdzieści pięć centów, a na balkon trzydzieści pięć. Nie mam za­miaru siedzieć na żadnym balkonie, mówił do siebie, ku­pując bilet za trzydzieści pięć centów.

Nie wchodzę, pomyślał.

Otworzyły się przed nim jedne, a potem drugie drzwi i zorientował się, że wchodzi do długiego, czerwonego foyer, a potem idzie w górę ciemniejszym tunelem. Po chwili był już na balkonie, poruszając się po omacku między krzesłami, jak Jonasz uwięziony w ogromnym i ciemnym żołądku. Nie mam zamiaru na to patrzeć, my­ślał ze złością. Nie podobały mu się żadne inne filmy oprócz kolorowych musicali.

Pierwszy był o uczonym imieniem Oko, który dokony­wał zdalnie sterowanych operacji. Można było obudzić się pewnego razu, znaleźć rozcięcie na swojej klatce piersiowej, głowie, czy brzuchu i stwierdzić, że brakuje czegoś, bez czego nie można żyć. Enoch nasunął sobie kapelusz głęboko na czoło i podciągnął kolana tak, aby zasłaniały mu twarz. Tylko jego oczy patrzyły w ekran. Film trwał godzinę.

Drugi był o życiu w więzieniu na Diabelskiej Wyspie. W pewnej chwili Enoch musiał chwycić za oparcie swo­jego fotela, aby nie wypaść przez znajdującą się tuż przed nim poręcz balkonu.

Trzeci miał tytuł Lonnie znów wraca do domu. Opo­wiadał o pawianie Lonniem, który uratował sympatyczne dzieci z płonącego sierocińca. Enoch ciągle miał nadzie­ję, że Lonnie się spali, ale po nim nie było nawet widać, że jest mu gorąco. Na koniec ładna dziewczyna dała mu medal. Tego już Enoch nie mógł znieść. Zanurkował w przejście, przebiegł przez dwa górne tunele i wypadł pędem z czerwonego foyer na ulicę. Jak tylko zderzył się z podmuchem świeżego powietrza, upadł.

Kiedy oprzytomniał, siedział oparty o ścianę budynku kina i nie myślał już o tym, aby uciec od swoich obowiąz­ków. Była noc i miał uczucie, że wiedza, której nie mógł uniknąć, została mu już prawie objawiona. Oparł się o ścianę i siedział tak, zupełnie zrezygnowany, przez około dwadzieścia minut, a potem wstał i zaczął iść ulicą, jakby prowadzony przez jakąś cichą melodię lub gwizd, którym przywołuje się psy. Minął dwa budynki, zatrzymał się, i spojrzał na drugą stronę ulicy. Tam, dokładnie naprzeciwko niego, stał wysoki samochód w szczurzym kolorze, a z przodu, na masce spoczywała ciemna postać w kapeluszu, który nadawał jej srogi wygląd. Ręce tego człowieka przesuwały się w dół i w górę. Miał szczupłe, ruchliwe dłonie prawie tak blade jak kapelusz.

- Hazel Motes! - szepnął Enoch i serce zaczęło mu się szamotać jak oszalały dzwon. Na chodniku koło samochodu stała grupka ludzi. Enoch nie wiedział, że co wieczór na ulicach Hazel Motes głosi swoją nową religię. Nie widział go od dnia, kiedy pokazał mu wysuszonego człowieka w szklanej gablocie w parku.

- Gdybyście byli zbawieni - krzyczał Hazel Motes - obchodziłoby was wasze zbawienie, ale was to nie obchodzi! Spójrzcie w głąb siebie i zobaczcie, czy nie wolicie nie być zbawieni niż być zbawieni. Nie ma spo­koju dla pragnących zbawienia! - krzyczał. - A ja gło­szę pokój, głoszę Kościół Bez Chrystusa, kościół pokoju i zadowolenia!

Dwoje czy troje z tych, którzy zatrzymali się przy samochodzie, rozeszło się w różne strony.

- Idźcie! - krzyknął Hazel Motes. - No dalej, idź­cie sobie! Prawda nic dla was nie znaczy! Słuchajcie - powiedział, zwracając się do pozostałych - prawda nie ma dla was znaczenia. Gdyby Jezus was zbawił, co by to zmieniło? Nic by wam to nie pomogło. Wasze twarze nie drgnęłyby ani trochę. Nawet jeżeli stały tam trzy krzyże, a on wisiał na tym pośrodku, to nie znaczy on dla mnie i dla was więcej niż pozostali dwaj. Posłuchajcie. Potrze­bujecie czegoś, co zajęłoby miejsce Jezusa, czegoś, co mówiłoby prostym językiem. Kościół Bez Chrystusa nie ma Jezusa, ale go potrzebuje! Potrzebuje nowego Jezu­sa! Takiego, który byłby w pełni człowiekiem i nie mar­nowałby swojej krwi, takiego, który różni się od innych łudzi, na którego moglibyście patrzeć. Dajcie mi takiego Jezusa, wy, ludzie. Dajcie mi takiego nowego Jezusa, a zobaczycie, jak daleko Kościół Bez Chrystusa może zajść!

Jeden z obserwujących odszedł i zostało jeszcze tylko dwoje ludzi. Enoch stał jak sparaliżowany na środku ulicy.

- Pokażcie mi, gdzie on jest! - krzyczał Hazel Motes. - A ja ustanowię go w Kościele Bez Chrystusa i wtedy ujrzycie prawdę! Wtedy przekonacie się raz na zawsze, że nie zostaliście zbawieni. Niech ktoś da mi tego nowego Jezusa, abyśmy wszyscy zostali zbawieni poprzez sam jego widok!

Enoch zaczął bezgłośnie krzyczeć. Krzyczał tak przez pełną minutę, podczas gdy Hazel Motes mówił dalej.

- Spójrzcie na mnie! - wolał ochrypłym głosem. - Macie przed sobą spokojnego człowieka! Spokojnego, ponieważ moja krew mnie uwolniła. Posłuchajcie waszej krwi, przyjdźcie do Kościoła Bez Chrystusa, a może ktoś przyniesie nam nowego Jezusa i zostaniemy zbawieni poprzez sam jego widok!

Z ust Enocha wydobył się niezrozumiały dźwięk. Pró­bował zawyć, ale krew go powstrzymała.

- Słuchaj, mam go! - szepnął. - To znaczy mogę go mieć! Wiesz! Tego! Co ci pokazywałem. Już go widziałaś!

Jego krew przypomniała mu, że kiedy ostatnim razem widział Haze'a Motesa, ten uderzył go w głowę kamie­niem. A on nie wiedział nawet jeszcze, jak wykradnie to ze szklanej gabloty. Wiedział tylko, że ma już przygotowane miejsce w pokoju, aby to przechować, zanim Haze będzie gotowy to zabrać. Jego krew zasugerowała mu, żeby to zostawił jako niespodziankę dla Haze'a. Zaczął się wycofywać. Przeszedł tyłem przez ulicę, przez kawa­łek chodnika, przez następną ulicę i taksówka musiała ostro zahamować, aby go nie potrącić. Kierowca wystawił głowę przez okno i zapytał, jak to możliwe, że sobie tak dobrze radzi, kiedy Bóg stworzył go, składając ze sobą dwa tyły, zamiast normalnie dodać tył do przodu.

Enoch był zbyt zajęty, żeby o tym pomyśleć.

- Muszę już iść - mruknął i odszedł w pośpiechu.

Rozdział IX

Drzwi do pokoju Hawksa były zawsze zaryglowane i kiedykolwiek Haze w nie zapukał, co robił dwa lub trzy razy na dzień, ewangelista wysyłał do niego swoją córkę i znów zamykał je na zamek. Drażniło go to, że Haze zagląda do jego pokoju, wymyślając różne preteksty po to tylko, aby spojrzeć w jego twarz; a on był często pija­ny i nie chciał zostać zdemaskowany.

Haze nie rozumiał, dlaczego pastor nie zaprasza go do środka i nie zachowuje się, jak przystoi pastorowi, kiedy widzi straconą duszę. W dalszym ciągu próbował dostać się do pokoju i spojrzeć na jego twarz. Okno, do którego mógł dosięgnąć, było cały czas zamknięte, za­słonka zaciągnięta. Chciałby zajrzeć, jeżeli by to było możliwe, za ciemne okulary.

Za każdym razem, gdy pukał do ich pokoju, wycho­dziła dziewczyna a drzwi zatrzaskiwały się za nią na zasu­wę; potem nie mógł się jej pozbyć. Szła za nim do samochodu, wchodziła do środka i siadała. Porzucił pomysł uwiedzenia jej i próbował się bronić. Nie miesz­kał jeszcze tygodnia w tym domu, gdy pewnej nocy, kiedy leżał już w łóżku, zjawiła się w jego pokoju. Ubrana była w koszulę nocną, która zwisała z jej wąskich ramion i ciągnęła się za nią po podłodze, a w ręce trzymała szklankę z palącą się świecą. Haze obudził się dopiero, jak weszła mu do łóżka. Kiedy otworzył oczy i ją zoba­czył, natychmiast wyskoczył spod kołdry na środek po­koju.

- Czego chcesz? - zapytał.

Nie powiedziała nic i tylko uśmiechnęła się szerzej w świetle świecy. Stał przez chwilę groźnie na nią spo­glądając, a potem chwycił krzesło i podniósł je w górę, jakby chciał nim w nią rzucić. Ociągała się tylko przez ułamek sekundy. Drzwi od jego pokoju nie zamykały się, więc podstawił krzesło pod klamkę, zanim wrócił do łóż­ka.

- Słuchaj - powiedziała, kiedy wróciła do swojego pokoju. - Wszystko na nic. Mało co we mnie nie rzucił krzesłem.

- Wyjeżdżam stąd za kilka dni - odparł Hawks. - Lepiej się postaraj, jeżeli chcesz mieć co jeść, jak wyjadę.

Był pijany, ale mówił poważnie.

Nic nie szło tak, jak Haze tego oczekiwał. Każdy wie­czór spędzał na kazaniach, ale członkiem Kościoła Bez Chrystusa była ciągle tylko jedna osoba: on sam. Chciał szybko zebrać dużą liczbę wiernych, aby zrobić wrażenie na ślepcu, ale nikt za nim nie poszedł. Pojawił się ktoś, kogo mógłby nazwać wiernym, ale było to właściwie nie­porozumienie. Pewien szesnastoletni chłopiec chciał, żeby ktoś z nim poszedł do burdelu, ponieważ nigdy tam nie był. Wiedział, gdzie znajduje się to miejsce, ale nie chciał tam iść bez osoby z pewnym doświadczeniem i kiedy zobaczył Haze'a, kręcił się w pobliżu, aż tamten skończył kazanie i poprosił go, żeby z nim poszedł. Było to jednak nieporozumienie, bo kiedy już stamtąd wyszli i Haze poprosił go, aby został członkiem Kościoła Bez Chrystusa lub nawet kimś więcej, uczniem i apostołem, chłopiec powiedział, że przykro mu, ale nie może zostać członkiem tego kościoła, ponieważ jest upadłym katoli­kiem. Powiedział, że to, co właśnie zrobili, jest grzechem śmiertelnym i jeśliby umarli nie żałując za to, cierpieliby wieczną karę i nigdy nie zobaczyliby Boga. Haze nie bawił się w burdelu tak dobrze jak chłopiec i zmarnował tylko pół wieczoru. Wykrzyknął, że nie istnieje nic takie­go jak grzech, czy Sąd, ale chłopiec tylko potrząsnął głową i zapytał, czy chciałby pójść tam jeszcze raz na­stępnego wieczoru.

Gdyby Haze wierzył w modlitwę, modliłby się o ucz­nia, ale nie wierzył, więc mógł tylko bardzo się tym mar­twić. Dwa dni po tym spotkaniu, pojawił się pierwszy uczeń.

Tego wieczoru Haze przemawiał przed czterema róż­nymi kinami i za każdym razem, kiedy spoglądał w górę, widział tę samą, dużą twarz, która się do niego uśmie­chała. Mężczyzna, do którego należała, był pulchnawy i miał kręcone blond włosy i modne baczki. Ubrany był w czarny garnitur ze srebrnym paskiem i biały kapelusz z szerokim rondem zsuniętym na tył głowy, a na nogach miał dobrze dopasowane, czarne buty z czubkami. Nie nosił skarpetek. Wyglądał jak były pastor, który został kowbojem, lub jak były kowboj, który został właścicielem zakładu pogrzebowego. Nie był przystojny, ale pod jego uśmiechem kryła się uczciwość, która pasowała do jego twarzy jak garnitur sztucznych zębów.

Za każdym razem, kiedy Haze patrzył w jego stronę, człowiek ten mrugał do niego.

Kiedy przemawiał przed ostatnim kinem, oprócz tego człowieka słuchało go troje ludzi.

- Czy was, ludzie, obchodzi prawda? - zapytał. - Jedyną drogą do prawdy jest bluźnierstwo, ale czy was to w ogóle obchodzi? Czy zwrócicie uwagę na to, o czym mówię, czy po prostu odejdziecie jak wszyscy?

Stali przed nim dwaj mężczyźni i kobieta z małym dzieckiem o twarzy kota, które rozpierało się na jej ramieniu. Patrzyła na Haze'a, jakby był sprzedawcą na jarmarcznym straganie.

- No, chodźmy - powiedziała. - Skończył, idziemy.

Odwróciła się i dwóch mężczyzn podążyło za nią.

- Idźcie sobie - powiedział Haze - ale pamiętaj­cie, że prawda nie czai się za każdym rogiem ulicy.

Człowiek, który za nim szedł, wyciągnął szybko rękę i mrugając do Haze'a, pociągnął go za nogawkę spodni.

- Chodźcie tutaj, ludzie - powiedział. - Chcę wam wszystko o sobie powiedzieć.

Kobieta odwróciła się, a on się do niej uśmiechnął, jakby od początku uderzyła go jej uroda. Miała kwadra­tową, czerwoną twarz, a jej włosy były świeżo ufryzowane.

- Szkoda, że nie mam ze sobą swojej gitary - powiedział mężczyzna. - Bo jakoś lepiej mi mówić słod­kie słowa pod muzykę niż normalnie. A kiedy się mówi o Jezusie, to potrzeba trochę muzyki, prawda, przyjacie­le? Popatrzył na dwóch mężczyzn, jakby odwoływał się do dobrego wrażenia, które ukazało się na ich twarzach. Mieli na sobie brązowe filcowe kapelusze i czarne miej­skie garnitury. Wyglądali jak starszy i młodszy brat.

- Słuchajcie, przyjaciele - powiedział uczeń poufa­le. - Dwa miesiące temu, zanim spotkałem tego tu Pro­roka, pomyślelibyście o mnie, że to nie ten sam człowiek. Nie miałem na świecie ani jednego przyjaciela. Czy wie­cie jak to jest, kiedy się nie ma na świecie przyjaciela?

- Najgorzej to mieć takiego, co ci włoży nóż w ple­cy, kiedy nie patrzysz - powiedział starszy mężczyzna, ledwo otwierając usta.

- Przyjacielu, z twoich ust padły mądre słowa - odpowiedział mężczyzna. - Gdybyśmy mieli czas, chciał­bym, abyś to powtórzył, aby każdy mógł to usłyszeć, tak jak ja to słyszałem.

Seans się skończył i pojawiało się coraz więcej ludzi.

- Przyjaciele, wiem, że wszystkich was interesuje ten oto Prorok - mówił, wskazując na Haze'a, który opierał się o maskę samochodu. - Jeżeli dacie mi tylko czas, powiem wam, co on i jego prawdy dla mnie znaczą. Nie tłoczcie się, bo jeżeli będzie trzeba, to pozostanę tu przez cały wieczór, żeby wam o wszystkim powiedzieć.

Haze stał w miejscu bez ruchu z głową lekko wysunię­tą do przodu, jakby nie był pewny, czy dobrze słyszy.

- Przyjaciele - powiedział mężczyzna. - Pozwól­cie, że się przedstawię. Nazywam się Onnie Jay Holy i mówię wam to, żebyście mogli sprawdzić i przekonać się, że nie kłamię. Jestem pastorem i nie zależy mi na tym, żebyście o tym wiedzieli, ale nie chcę, żebyście wie­rzyli w coś, czego nie czujecie w swoich sercach. Wy, co tam podchodzicie z tyłu, przepchnijcie się tutaj, żebyście dobrze słyszeli - powiedział. - Ja nic nie sprzedaję, ja czymś obdzielam!

Coraz więcej ludzi zatrzymywało się przy nim.

- Przyjaciele - ciągnął. - Patrząc na mnie dwa miesiące temu nie pomyślelibyście, że to ten sam czło­wiek. Nie miałem na świecie ani jednego przyjaciela. Czy wiecie, jak to jest, kiedy się nie ma na świecie ani jedne­go przyjaciela?

- Najgorzej to mieć takiego, co ci włoży... - odez­wał się ktoś głośno.

- Słuchajcie - mówił Onnie Jay Holy. - Nie mieć przyjaciela na świecie to najnędzniejsza i najsmutniejsza rzecz, jaka może się przydarzyć kobiecie lub mężczyźnie! I tak było ze mną. Byłem gotowy się powiesić lub popaść w zupełną rozpacz. Nawet moja własna droga matka nie kochała mnie i to nie dlatego, że nie miałem w sobie sło­dyczy, ale dlatego, że nigdy nie wiedziałem, jak okazać naturalną słodycz, która we mnie była. Każdy, kto przy­bywa na ziemię - powiedział wyciągając ramiona - rodzi się pełen słodyczy i miłości. Małe dziecko kocha wszystkich, przyjaciele, a jego naturą jest słodycz, dopóki coś się nie wydarzy. Przyjaciele, nie muszę tego mówić ludziom takim jak wy, którzy potrafią sami myśleć. Kiedy to małe dziecko rośnie, nie okazuje już tak swojej słody­czy, nadchodzą troski i kłopoty, które go męczą i cała słodycz chowa się do wewnątrz. Potem, przyjaciele, staje się ono biedne, samotne i chore i mówi: „Gdzie podziała się cała moja słodycz?. Gdzie są przyjaciele, którzy mnie kochali?”. I cały czas ta mała zwinięta róża słodyczy jest w jego wnętrzu, żaden płatek nie opada, a na zewnątrz jest tylko marna samotność. Być może, przyjaciele, będzie chciał odebrać życie sobie, wam, lub mnie albo pogrążyć się w zupełnej rozpaczy.

Mówił smutnym, nosowym głosem, ale przez cały czas się uśmiechał, żeby im pokazać, że przeszedł już przez to, o czym mówił i wydobył się na powierzchnię.

- Tak było ze mną, przyjaciele. Wiem, o czym mó­wię - powiedział i założył ręce na piersi. - Ale przez cały czas, kiedy byłem gotowy powiesić się lub pogrążyć w zupełnej rozpaczy, nosiłem w sobie tę słodycz, jak wszyscy i potrzeba mi tylko było czegoś, co ją ujawni. Potrzebowałem tylko trochę pomocy, przyjaciele. Potem spotkałem tego oto Proroka - powiedział, wskazując na siedzącego na masce samochodu Haze'a. - To było dwa miesiące temu, ludzie, kiedy usłyszałem, jak chce mi pomóc, jak głosi Kościół Chrystusa Bez Chrystusa, koś­ciół, który ma zyskać nowego Jezusa, aby pomóc mi wy­dobyć na światło dzienne moją słodką naturę, gdzie każdy będzie mógł się nią cieszyć. To było dwa miesiące temu, przyjaciele, a teraz nie poznalibyście we mnie tego samego człowieka. Kocham was wszystkich, ludzie, i chcę, abyście posłuchali jego i mnie, i przyłączyli się do nasze­go kościoła, Świętego Kościoła Chrystusa Bez Chrystusa, nowego kościoła z nowym Jezusem i wtedy wszyscy otrzymacie pomoc, tak jak ja!

Haze wychylił się do przodu.

- Ten człowiek to oszust - powiedział. - Nie widziałem go nigdy wcześniej. Nie głosiłem tego kościoła dwa miesiące temu i nie nazywa się on Świętym Kościo­łem Chrystusa Bez Chrystusa!

Mężczyzna zignorował go i inni też nie zwrócili na niego uwagi. Pozostało przy nim dziesięciu lub dwunastu ludzi.

- Przyjaciele - powiedział Onnie Jay Holy. - Jes­tem ogromnie zadowolony, że spotykam was teraz, a nie dwa miesiące temu, bo wtedy nie mógłbym świadczyć o tym nowym kościele i tym oto Proroku. Gdybym miał przy sobie gitarę, potrafiłbym to wszystko lepiej powie­dzieć, ale będę musiał zrobić wszystko, co mogę, bez niej.

Miał zwycięski uśmiech na twarzy i widać było, że nie uważa, iż jest znacznie lepszy od kogokolwiek, choć jed­nak był.

- Więc chcę tylko wam, ludzie, dać nowe powody, dla których możecie zaufać temu kościołowi - powie­dział. - Po pierwsze, przyjaciele, możecie polegać na tym, że nie ma on nic wspólnego z czymś obcym. Nie musicie wierzyć w nic, czego nie rozumiecie i nie po­chwalacie. Jeżeli czegoś nie rozumiecie, to nie jest to prawdą i to jest najważniejsze w tym kościele. Nie ma jokerów w tej talii.

Haze pochylił się w przód.

- Bluźnierstwo jest drogą do prawdy - powiedział. - I nie ma innej drogi, czy to rozumiecie, czy nie!

- Teraz, przyjaciele - powiedział Onnie Jay - chcę wam wyjawić drugi powód, dla którego możecie absolutnie zaufać temu kościołowi. Oparty jest on na Biblii. Tak jest! Oparty jest na waszej własnej interpre­tacji Biblii, przyjaciele. Możecie siedzieć w domu i inter­pretować sobie sami Biblię, tak jak serce wam mówi, że powinna być interpretowana. Tak powinno właśnie być, tak zrobiłby Jezus. Och, jaka szkoda, że nie mam ze sobą gitary - poskarżył się.

- Ten człowiek jest kłamcą - powiedział Haze. - Nigdy wcześniej go nie widziałem, nigdy...

- To powinno was przekonać, przyjaciele - ciągnął Onnie Jay Holy. - Ale podam wam jeszcze jeden powód, tylko po to, żeby wam pokazać, że potrafię. Ten kościół jest nowoczesny! Kiedy wstąpicie do niego, mo­żecie być pewni, że nie będzie niczego i nikogo, kto był­by bardziej do przodu niż wy, nikt nie będzie wiedział niczego, czego wy już byście nie wiedzieli, wszystkie kar­ty są na stole, przyjaciele, i to jest fakt!

Na twarzy Haze'a ocienionej białym kapeluszem zaczęła malować się wściekłość. Kiedy właśnie miał otworzyć usta, Onnie Jay Holy wskazał ze zdziwieniem na dziecko w niebieskim berecie przerzucone bezwład­nie przez ramię kobiety.

- Ach, tam jest małe dziecko - powiedział - mała wiązka bezbronnej słodyczy. Jestem przekonany, ludzie, że nie pozwolicie, aby to maleństwo urosło i żeby mu wtłoczono całą słodycz do środka, podczas gdy mogłaby ona pozostać na zewnątrz i zdobywać mu przyjaciół i miłość. Dlatego chcę, żebyście wszyscy przyłączyli się do Świętego Kościoła Chrystusa Bez Chrystusa. Będzie to was kosztować dolara, ale czym jest dolar? Kilkadzie­siąt centów! To niedużo, aby zapłacić za otworzenie w was tej małej róży słodyczy!

- Słuchajcie! - krzyknął Haze. - Nie musicie pła­cić, aby poznać prawdę! Nie możecie jej poznać za pie­niądze!

- Słyszycie, co mówi Prorok, przyjaciele? - powie­dział Onnie Jay Holy. - Dolar to nieduża suma. Żadna suma nie jest zbyt duża, by poznać prawdę. Teraz chcę, żeby każdy z was, ludzie, kto chce korzystać z tego koś­cioła, podpisał się w małym notesie, który mam w kiesze­ni, dał mi osobiście dolara i pozwolił, abym uścisnął mu rękę!

Haze ześlizgnął się z maski samochodu, wsiadł do nie­go i zatrzasnął drzwi.

- Ej, poczekaj! Poczekaj! - krzyknął Onnie Jay Holy. - Nie mam jeszcze nazwiska żadnego z moich nowych przyjaciół!

Kiedy zapadała noc, essex Haze'a miał tendencję do figli. Jechał do przodu jakieś sześć cali, a potem cofał się cztery w tył. Gdyby nie zrobił teraz tego kilka razy, Haze'a już by tu nie było. Zamiast tego musiał chwycić kie­rownicę obiema rękami, aby nie wypaść przez przednią lub tylną szybę. Samochód uspokoił się na kilka sekund, przejechał około dwudziestu stóp do przodu i zaczął znowu swoje figle.

Twarz Onnie'go Jay Holy'ego wykazywała ogromne napięcie. Przyłożył do: niej rękę, jakby tylko w ten spo­sób mógł utrzymać na niej uśmiech.

- Muszę teraz już iść, przyjaciele, ale będę w tym samym miejscu jutro wieczorem. Muszę teraz złapać Proroka - powiedział szybko i odbiegł w chwili, gdy essex zaczął się znów posuwać do przodu. Nie dogoniłby Haze'a, gdyby samochód się nie zatrzymał, zanim nie przejechał następnych dziesięciu stóp.

Wskoczył na stopień samochodu, zdołał otworzyć drzwi i dysząc, klapnął na siedzenie obok Haze'a.

- Przyjacielu - powiedział - właśnie straciliśmy dziesięć dolarów. Co się tak spieszysz?

Jego twarz wskazywała na to, że przeżywał pewien rodzaj autentycznego bólu, chociaż patrzył na Haze'a z uśmiechem, w którym obnażał wszystkie górne zęby i czubki dolnych.

Haze odwrócił głowę i popatrzył na niego wystarcza­jąco długo, aby dostrzec uśmiech, zanim jego gość nie został rzucony na przednią szybę. Potem essex zaczął jechać gładko. Onnie Jay wyjął lawendową chusteczkę i trzymał ją przez pewien czas przy ustach. Kiedy ją odsunął, uśmiech powrócił na jego twarz.

- Przyjacielu - powiedział - ty i ja razem musimy się do tego zabrać. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem, jak otwierasz usta, powiedziałem sobie: „Oto jest wielki człowiek z wielkimi ideami”.

Haze nie odwracał głowy.

Onnie Jay wziął głęboki oddech.

- No, a wiesz kogo mi przypomniałeś, jak cię pier­wszy raz zobaczyłem? - zapytał. - Jezusa Chrystusa i Abrahama Lincolna, przyjacielu - powiedział po chwi­li milczenia.

Twarz Haze'a nagle nabrzmiała wściekłością. Jej rysy całkowicie się zatarły.

- Nie masz racji - powiedział ledwo słyszalnym głosem.

- Przyjacielu, jak możesz tak mówić? - zapytał Onnie Jay. - Przecież przez trzy lata miałem w radiu program, który dawał prawdziwie religijne doznania całym rodzinom. Nigdy go nie słuchałeś? Nazywał się Soulsease, kwadrans Nastroju, Melodii i Umysłowości. Jestem prawdziwym pastorem, przyjacielu.

Haze zatrzymał essexa.

- Wysiadaj - powiedział.

- Dlaczego, przyjacielu? Nie powinieneś mówić takich rzeczy! To absolutna prawda, że jestem pastorem i gwiazdą radiową.

- Wysiadaj - powiedział Haze, sięgając przez niego ręką i otwierając drzwi.

- Nigdy bym nie pomyślał, że potraktujesz w ten sposób przyjaciela. Chciałem cię tylko zapytać o tego nowego Jezusa.

- Wysiadaj - powiedział Haze i zaczął go popychać do drzwi. Wypchnął go na brzeg siedzenia, aż w końcu Onnie Joy wypadł przez drzwi na ulicę.

- Nigdy bym nie pomyślał, że przyjaciel może mnie tak potraktować - poskarżył się.

Hazel kopnięciem strącił jego nogę ze stopnia samo­chodu i znów zamknął drzwi. Próbował uruchomić wóz, naciskając na rozrusznik, ale bezskutecznie. Gdzieś pod nim rozległ się dźwięk, który brzmiał, jakby ktoś płukał sobie gardło nie używając wody. Onnie Jay podniósł się z chodnika i stanął przy oknie.

- Gdybyś mi tylko powiedział, gdzie jest ten nowy Jezus, o którym wspominałeś - zaczął.

Haze spróbował jeszcze kilka razy, ale nic to nie po­mogło.

- Wyciągnij zawór - doradził Onnie Jay, wchodząc na stopień samochodu.

- Nie ma tam zaworu - warknął Haze.

- Może się zalał - powiedział Onnie Jay. - Skoro stoimy, to możemy ze sobą porozmawiać o Świętym Koś­ciele Chrystusa Bez Chrystusa.

- Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa - powie­dział Haze. - Nie mam ochoty dłużej na ciebie patrzeć.

- Nic to nie zmieni, kiedy dodasz jeszcze jednego Chrystusa do nazwy, jeżeli nie zmienisz znaczenia, przy­jacielu - powiedział Jay zranionym tonem. - Powinie­neś mnie słuchać, bo nie jestem amatorem. Jestem kimś w rodzaju artysty. Jeżeli chcesz gdzieś dojść w religii, musisz dbać o to, aby była ona słodka. Masz dobre idee, ale potrzebujesz artysty, żeby z tobą pracował.

Haze wbił nogę w gaz i potem w rozrusznik i znowu w gaz, lecz to nie pomogło. Ulica była praktycznie pusta.

- Razem możemy popchnąć go na krawężnik - zaproponował Onnie Jay.

- Nie prosiłem cię o pomoc - powiedział Haze.

- Wiesz, przyjacielu, naprawdę chciałbym zobaczyć tego nowego Jezusa - powiedział Onnie Jay. - Nigdy nie słyszałem wcześniej idei, co by tak przyciągała, jak ta. Potrzeba jej tylko trochę reklamy.

Haze próbował zapalić silnik, naciskając z całych sił na kierownicę, ale to nie pomogło. Wysiadł, podszedł od tyłu i zaczął spychać samochód na krawężnik. Onnie Jay stanął przy nim i pomógł mu pchać.

- Myślałem już wcześniej o takiej idei, o nowym Jezusie - zauważył. - Takim, co by był bardziej współ­czesny. Gdzie go trzymasz, przyjacielu? - zapytał. - Czy jest to ktoś, z kim widujesz się codziennie? Napraw­dę chciałbym go spotkać i posłuchać trochę jego prawd.

Wepchnęli samochód na parking. Nie dało się go zamknąć, a Haze bał się, że jeśli go zostawi na całą noc tak daleko od miejsca, gdzie mieszkał, ktoś może go ukraść. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko w nim spać. Wszedł na tył i zaczął spuszczać zasłonki z frędzla­mi. Onnie Jay miał już głowę w samochodzie.

- Nie musisz się bać, że gdybym zobaczył nowego Jezusa, odsunąłbym cię od tego interesu - powiedział. - No, przyjacielu, znaczyłoby to po prostu bardzo dużo dla mojego ducha.

Haze złożył tylne siedzenie, aby zrobić więcej miejsca i rozłożyć siennik. Trzymał z tyłu swoją poduszkę i woj­skowy koc, a na półce pod tylnym owalnym oknem miał blaszaną kuchenkę i dzbanek na kawę.

- Przyjacielu, mógłbym ci nawet zaoferować jakąś niewielką sumę, żeby go zobaczyć - zaproponował Onnie Jay.

- Posłuchaj - odpowiedział Haze - zjeżdżaj stąd. Mam już dość twojego widoku. Nie ma nic takiego jak nowy Jezus. To tylko pretekst, aby coś wyjaśnić.

Uśmiech zniknął z twarzy Onnie Jay'a.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał.

- Że nie ma takiej rzeczy ani osoby. To był tylko pretekst, żeby o czymś powiedzieć - powtórzył i położył rękę na klamce. Zaczął zamykać drzwi, nie zważając na to, że ciągle tkwiła w nich głowa Onnie Jay'a. - Nic takiego nie istnieje! - krzyknął.

- Na tym polega kłopot z wami, intelektualistami - mruknął Onnie Jay. - Nigdy nie ma nic za tym, o czym mówicie.

- Zabieraj głowę z mojego samochodu, Holy - . po­wiedział Haze.

- Nazywam się Hoover Shoats - burknął człowiek z głową w drzwiach. - Od razu jak cię zobaczyłem, wie­działem, że jesteś zwykłym dziwakiem.

Haze otworzył drzwi na tyle szeroko, aby móc je za­trzasnąć. Hoover Shoats zdążył wyciągnąć głowę, ale pozostał w nich jego kciuk. Rozległo się wycie, które rozdarłoby prawie każde serce. Haze otworzył drzwi, aby mógł wyjąć z nich palec i zatrzasnął je znowu. Zaciągnął przednie zasłony i położył się na kocu wojskowym z tyłu samochodu. Na zewnątrz Hoover Shoats podskakiwał na chodniku i wył. Kiedy wycie ustało, Haze usłyszał zbliża­jące się kroki, a potem wzburzony głos, który powiedział do niego przez blachę:

- Uważaj przyjacielu. Wysadzę cię z tego interesu. Mogę mieć własnego nowego Jezusa i mogę mieć proro­ków na pęczki, słyszysz? Słyszysz mnie, przyjacielu? - rozległ się ochrypły głos.

Haze nie odpowiedział.

- Tak, będę tam jutro wieczorem ze swoim kaza­niem. Potrzebujesz trochę konkurencji - mówił głos. - Słyszysz mnie, przyjacielu?

Haze podniósł się, przechylił przez przednie siedzenie i uderzył w klakson essexa. Rozległ się dźwięk podobny do beczenia kozy zmieszanego z odgłosem piły elektrycz­nej. Hoover Shoats odskoczył, jakby przeszył go ładunek elektryczności.

- W porządku, przyjacielu, jeszcze o mnie usłyszysz - powiedział, stojąc około piętnastu stóp dalej i drżąc, po czym odwrócił się i odszedł cichą ulicą.

Haze leżał jakąś godzinę w samochodzie, kiedy zaczę­ły dręczyć go koszmary. Śnił, że został żywcem pogrzeba­ny. Nie czekał na Sąd, bo nie było Sądu, nie czekał na nie. Jakieś oczy zaglądały przez owalne tylne okno jego grobowca, niektóre patrzyły z należnym szacunkiem, jak chłopiec z zoo, a inne tylko po to, żeby zobaczyć to, co było do zobaczenia. Trzy kobiety z papierowymi wor­kami patrzyły na niego krytycznie, jakby był przedmio­tem, kawałkiem ryby, czy czymś, co można kupić, ale po chwili zniknęły. Człowiek w płóciennym kapeluszu przy­łożył sobie kciuk do nosa i poruszał palcami. Potem zatrzymała się kobieta z dwoma chłopcami i uśmiechnęła się. Po chwili wypchnęła chłopców z pola widzenia i dała znak, że wejdzie i dotrzyma mu przez chwilę towarzys­twa, ale nie mogła przedostać się przez szybę i w końcu dała sobie spokój. Przez cały ten czas Hazel chciał się wydostać, ale ponieważ nie wierzył, że mu się uda, nie ruszył nawet palcem. Ciągle spodziewał się, że w owal­nym oknie pojawi się nagle Hawks, ale ślepiec nie przy­szedł.

W końcu otrząsnął się z tego snu i obudził. Sądził, że to już rano, ale była dopiero północ. Zapalił samochód, wcisnął gaz i essex potoczył się wolno, jak gdyby nigdy nic. Pojechał z powrotem do domu. Wszedł do środka, ale zamiast pójść na górę do siebie, stanął w korytarzu, patrząc na drzwi do pokoju ślepca. Podszedł do nich, przyłożył ucho do dziurki od klucza i gdy usłyszał chra­panie, nacisnął łagodnie na klamkę, ale drzwi nie ustąpi­ły. Przyszło mu do głowy, żeby się włamać. Szukał po kieszeniach odpowiedniego narzędzia i natknął się na mały kawałek drutu, którego czasami używał jako wyka­łaczki. Korytarz był słabo oświetlony, ale to mu nie prze­szkadzało. Przyklęknął przy dziurce od klucza i wsunął w nią ostrożnie drut, próbując nie hałasować.

Po którejś kolejnej próbie usłyszał w zamku cichy zgrzyt. Wstał i drżącymi rękami Otworzył drzwi. Oddychał szybko, serce mu waliło, jakby pokonał biegiem jakąś ogromną odległość, żeby się tu znaleźć. Stanął tuż za progiem, czekając, aż oczy przywykną do ciemności, a potem podszedł wolno do żelaznego łóżka. Leżał na nim Hawks. Głowa zwisała mu nad krawędzią. Haze przykucnął, zapalił zapałkę tuż przy jego twarzy i wtedy tamten otworzył oczy. Dwie pary oczu patrzyły na siebie tak długo, aż zapałka się wypaliła. Na twarzy Haze'a zaczęła odbijać się coraz głębsza pustka, przez chwilę przemknął przez nią jakiś cień, ale zaraz zniknął.

- Teraz możesz już wyjść. Teraz już możesz dać mi spokój - powiedział Hawks szorstkim, ochrypłym gło­sem i pchnął swoją rękę w stronę twarzy Haze'a, nie dotykając jej jednak. Jego twarz bez wyrazu odsunęła się i za chwilę zniknęła w mroku.

Rozdział X

Następnego dnia wieczorem Haze zaparkował essexa przed Odeon Theatre, wspiął się na maskę samochodu i zaczął przemawiać.

- Pozwólcie, że powiem wam, co symbolizuję ja i mój kościół! - zawołał. - Zatrzymajcie się na chwilę, aby posłuchać prawdy, bo możecie jej już nigdy nie usły­szeć.

Stał z głową wysuniętą do przodu, zataczając jedną ręką nieregularny łuk. Zatrzymały się dwie kobiety i chło­piec.

- Głoszę, że są różne rodzaje prawdy, wasza prawda i prawda innych, ale za nimi obiema kryje się tylko jedna prawda i brzmi ona, że prawda nie istnieje! - zawołał. - Nie ma prawdy za tymi wszystkimi prawdami, oto co głoszę ja i mój kościół! Nie ma już miejsca, z którego przychodzicie, miejsce, do którego, jak wam się wydaje, zmierzacie, nigdy nie istniało, a miejsce, w którym jesteś­cie, jest do niczego, jeżeli nie potraficie z niego wyjść. Gdzie jest wasze miejsce? Nigdzie!

- Nigdzie poza wami samymi nie znajdziecie takiego miejsca - ciągnął. - Nie musicie patrzeć w niebo, bo ono się nie otworzy i nie pokaże wam niczego, co się w nim kryje. Nie musicie też szukać jakiejś dziury w zie­mi, aby tam coś dla siebie znaleźć. Nie możecie posunąć się ani do przodu, ani do tyłu, ani do czasów swoich tatu­siów, ani swoich dzieci, jeśli je macie. W was samych jest miejsce, którego szukacie. Jeżeli był jakiś Upadek, patrz­cie tam, jeśli było jakieś Zbawienie, patrzcie tam i jeżeli oczekujecie jakiegoś Sądu, patrzcie tam, ponieważ wszystkie te trzy rzeczy będą musiały zdarzyć się w was samych i w waszych czasach, a gdzie to wszystko jest w waszych czasach i waszych ciałach?

Gdzie w was samych i w waszych czasach jest ślad tego, że zbawił was Jezus?! - krzyczał. - Pokażcie mi, gdzie, bo nie widzę tego miejsca. Jeżeli znaleźlibyście miejsce, gdzie zbawił was Jezus, to tam powinniście pozostać, ale kto z was potrafi je odnaleźć?

Następna grupka ludzi wyszła z kina i dwoje z nich się zatrzymało, aby na niego popatrzeć.

- Kto powiedział, że to wasze sumienie?! - wołał, patrząc wokoło ze ściągniętą twarzą, jakby wyczuwał konkretną osobę, która tak myśli. - Wasze sumienie to trik - mówił. - Ono nie istnieje, choć może wam się tak wydawać, a jeśli wam się wydaje, że je macie, to lepiej wyciągnijcie je na wierzch, zduście je i zabijcie, bo nie znaczy ono więcej niż odbicie waszych twarzy w lus­trze, czy cień ciągnący się za wami.

Był tak skoncentrowany na swojej mowie, że nie zau­ważył wysokiego samochodu w szczurzym kolorze, który przejechał już trzy razy naokoło budynku, podczas gdy dwaj mężczyźni, którzy w nim siedzieli, szukali miejsca do zaparkowania. Haze nie widział go, gdy parkował dwa samochody za nim, w miejscu, które opuścił właśnie inny samochód i nie widział też, jak wysiada z niego Hoover Shoats oraz człowiek w rażąco niebieskiej marynarce i białym kapeluszu, ale po paru sekundach odwrócił głowę w ich stronę i zobaczył człowieka w rażąco nie­bieskiej marynarce i białym kapeluszu na przedniej masce samochodu. Do tego stopnia uderzył go jego wycieńczony i wychudzony wygląd, że przestał mówić. Nigdy wcześniej nie wyobrażał tak sobie siebie. Czło­wiek, którego widział, miał zapadłą klatkę piersiową, szy­ję wysuniętą do przodu i ręce opuszczone wzdłuż ciała; stał tam, jakby czekając na jakiś sygnał, którego obawiał się, że może nie odebrać.

Hoover Shoats spacerował nie opodal po chodniku, brzdąkając na gitarze.

- Przyjaciele! - zawołał. - Chcę przedstawić was temu oto Prawdziwemu Prorokowi i chcę, żebyście wszys­cy posłuchali jego słów, bo myślę, że one was uszczęśli­wią, tak jak uszczęśliwiły mnie!

Gdyby Haze widział Hoovera, zdziwiłby się, jak rado­śnie wygląda, ale jego uwaga skupiona była na człowieku na masce samochodu. Ześlizgnął się ze swojego essexa i podszedł bliżej, nie spuszczając oka z ponurej postaci. Kiedy Hoover Shoats podniósł rękę z dwoma wyprosto­wanymi palcami, mężczyzna wykrzyknął nagle wysokim nosowym, śpiewnym głosem:

- Ci, którzy nie zostali zbawieni, zbawiają się i nowy Jezus jest już blisko! Czekajcie na ten cud! Pomóżcie swojemu zbawieniu w Świętym Kościele Chrystusa Bez Chrystusa!

Powtórzył to wszystko jeszcze raz dokładnie tym samym tonem, ale szybciej. Potem zaczął kaszleć. Miał głośny, suchotniczy kaszel, który wydobywał się gdzieś z głębi jego płuc i kończył się długim świstem. Kiedy się uspokoił, splunął białym płynem.

Gruba kobieta, obok której stał Haze, odwróciła gło­wę, popatrzyła na niego, a potem spojrzała znowu na Prawdziwego Proroka. W końcu trąciła Haze'a łokciem i uśmiechnęła się do niego.

- Bliźniacy, co? - zapytała.

- Jeśli się go nie dopadnie i nie zabije, to on panią dopadnie i zabije - odpowiedział Haze.

- Co? Kto taki? - zapytała.

Patrzyła jak wsiada do samochodu i odjeżdża. Potem trąciła łokciem mężczyznę, który stał obok niej z drugiej strony.

- Pomylony - powiedziała. - Nigdy nie widziałam, żeby bliźniacy chcieli się nawzajem pozabijać.

Kiedy wrócił do swojego pokoju, zastał w swoim łóż­ku Sabbath Hawks. Siedziała wciśnięta w róg, obejmując jedną ręką kolana, a drugą ściskając prześcieradło, jakby się chciała na nim powiesić. Jej twarz była ponura i wy­lękniona. Haze usiadł na łóżku ledwo na nią spojrzawszy.

- Nie obchodzi mnie czy rzucisz we mnie stołem - powiedziała. - Nie wyjdę. Nie mam dokąd iść. On ode mnie uciekł i to ty go do tego sprowokowałeś. Widziałam, jak wczoraj w nocy przyszedłeś i przystawiłeś mu zapałkę do twarzy. Myślałam, że każdy widzi, kim on jest bez zapałania zapałki. To po prostu oszust. Nawet nie­wielki oszust, tylko taki drobny, a kiedy jest zmęczony udawaniem, żebrze na ulicach.

Haze spuścił wzrok i zaczął sobie rozwiązywać buty. Były to stare wojskowe buty, które pomalował na czarno, żeby rząd się od niego odczepił. Rozwiązał sznurówki, oswobodził stopy i usiadł patrząc ciągle w dół, podczas gdy ona przyglądała mu się uważnie.

- Masz zamiar mnie uderzyć, czy nie? - zapytała. - Jeżeli tak, to dalej, zrób to teraz, bo i tak nie wyjdę. Nie mam gdzie iść.

Nie wyglądał na to, żeby miał zamiar czymś rzucać. Wyglądał, jakby miał zamiar siedzieć tak aż do śmierci.

- Słuchaj - powiedziała szybko zmieniając ton - jak cię tylko zobaczyłam, powiedziałam sobie: Tego wła­śnie chcę, dajcie mi go! Powiedziałam sobie: Spójrz w te orzechowe oczy i zapomnij o całym świecie, dziewczyno! Ten niewinny wygląd nie jest w stanie niczego ukryć, on jest na wskroś zepsuty, tak jak ja. Jedyną różnicą jest to, że ja lubię taka być, a on nie. Tak jest! - powiedziała. - Lubię taka być i mogę cię nauczyć, jak to polubić. Nie chciałbyś się nauczyć, jak to polubić?

Odwrócił lekko głowę i tuż ponad swoim ramieniem zobaczył wynędzniałą, nieładną, uśmiechniętą twarzyczkę o jasnych, zielonych oczach.

- Tak - powiedział, nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy. - Chciałbym.

Wstał, zdjął płaszcz, spodnie i majtki i położył je na krześle. Potem zgasił światło, usiadł na łóżku i ściągnął skarpetki. Jego stopy były duże, białe i wilgotne. Siedział, patrząc na dwa białe kształty, które tworzyły na podło­dze.

- No, chodź! Pospiesz się - powiedziała trącając go kolanem w plecy.

Odpiął guziki koszuli, zdjął ją, wytarł nią sobie twarz, po czym rzucił na podłogę. Potem wsunął nogi pod koł­drę obok dziewczyny i siedział tak, jakby próbował sobie jeszcze o czymś przypomnieć.

Oddychała bardzo szybko.

- Zdejm kapelusz, królu dżungli - powiedziała nis­kim, gburowatym głosem i sięgając ręką do jego głowy, złapała od tyłu kapelusz i rzuciła go przez pokój w cie­mność.

Rozdział XI

Następnego ranka około południa postać w długim, czarnym płaszczu przeciwdeszczowym i lekkim kapeluszu naciągniętym głęboko na twarz z rondem nachylonym w dół tak, że dotykało niemal postawionego kołnierza, przemykała szybko przez ciemne uliczki, tuż pod ściana­mi budynków. Osoba ta niosła jakiś pakunek wielkości mniej więcej niemowlęcia, zawinięty w gazety i ciemną parasolkę, ponieważ niebo miało niewyraźny, cierpki sza­ry kolor, jak grzbiet starego kozła. Człowiek ten miał na nosie ciemne okulary i czarną brodę, która, jak rozpo­znałby każdy uważny obserwator, nie była jego natural­nym zarostem. Przypięta była do kapelusza z obu stron szpilkami. Parasolka ciągle wyślizgiwała mu się spod pachy i plątała pod nogami, jakby chciała go powstrzy­mać przed spełnieniem jakiegoś zamiaru.

Nie minął jeszcze jednego budynku, kiedy na chodni­ku zaczęły się rozpryskiwać ogromne krople koloru kitu, a nad głową rozległ się nieprzyjemny pomruk. Zaczął biec, ściskając zawiniątko w jednej ręce, a parasolkę w drugiej. Po chwili, gdy burza dogoniła go, schował się pomiędzy dwoma oknami wystawowymi drogerii, w wej­ściu wyłożonym biało - niebieskimi płytkami. Uchylił nieco ciemne okulary. Blade oczy, które znad nich spojrzały, należały do Enocha Emery'ego. Był właśnie w dro­dze do Hazela Motesa.

Nigdy wcześniej go nie odwiedzał, ale instynkt, który go prowadził, był bardzo pewny siebie. W zawiniątku było to, co pokazał Haze'owi w muzeum. Ukradł to poprzedniego dnia.

Przyciemnił sobie twarz i ręce brązową pastą do butów, tak że gdyby ktoś widział go w akcji, wziąłby go za kolorowego. Potem wślizgnął się do muzeum, kiedy strażnik spał, i rozbił szklaną gablotę kluczem nasado­wym, który pożyczył od swojej gospodyni. Potem pocąc się i trzęsąc, wyciągnął skurczonego człowieka, wepchnął go do papierowego worka i przekradł się z powrotem koło strażnika, który nadal spał.

Jak tylko znalazł się na zewnątrz, zdał sobie sprawę, że ponieważ nikt go nie widział, nikt też nie będzie mógł pomyśleć, że zrobił to kolorowy, więc on stanie się natychmiast podejrzany i będzie musiał zmienić wygląd. Dlatego też przypiął sobie czarną brodę i założył czarne okulary.

Kiedy wrócił do swojego pokoju, wyjął nowego Jezusa z worka i nie śmiąc na niego spojrzeć, złożył go w złoco­nej szafce. Potem usiadł na brzegu łóżka i czekał. Cze­kał, aż coś się stanie, lecz nie wiedział co. Czuł, że coś ma się stać i całym sobą tego oczekiwał. Sądził, że będzie to jeden ze wznioślejszych momentów w jego życiu, ale poza tym, nie miał najmniejszego pojęcia, co to może być. Wyobrażał sobie, że kiedy będzie już po wszystkim, stanie się zupełnie innym człowiekiem, lepszym nawet niż dotąd. Siedział tak przez piętnaście minut i nic się nie wydarzyło.

Posiedział jeszcze pięć minut.

Potem zdał sobie sprawę, że to on musi zrobić pierw­szy krok. Wstał, podszedł na palcach do półki i kucnął przy drzwiczkach. Uchylił je i popatrzył przez szczelinę. Następnie powoli rozchylił ją szerzej i włożył głowę do tabernaculum.

Minął jakiś czas.

Dla kogoś, kto patrzyłby na niego od tyłu, widoczne byłyby tylko podeszwy jego stóp i wygięte siedzenie. W pokoju panowała absolutna cisza. Nawet z ulicy nie dobiegał żaden dźwięk. Wszechświat mógłby przestać ist­nieć. Nie podskoczyła nawet pchła. Potem bez żadnego uprzedzenia wydobyło się z szafki głośne jak wybuch kichnięcie, towarzyszący mu odgłos uderzenia i rozprys­kującej się cieczy. Enoch cofnął się, trzymając się za twarz i głowę. Siedział przez kilka minut na podłodze w pozie, która wyrażała całkowitą dezorientację. Jego pierwszą myślą było, że to kichnął skurczony człowiek, ale po chwili zauważył, w jakim stanie jest jego nos. Wytarł go rękawem, a potem siedział jeszcze jakiś czas na podłodze. Wyraz jego twarzy wskazywał na to, że objawia mu się powoli jakaś głęboka, nieprzyjemna myśl. Po chwili kopnął drzwi arki i zatrzasnął je przed nosem nowego Jezusa, a potem wstał i zaczął jeść bardzo szyb­ko tabliczkę czekolady. Jadł ją tak, jakby miał coś prze­ciwko niej.

Następnego ranka obudził się dopiero o dziesiątej i wyruszył, aby szukać Hazela Motesa. Pamiętał adres, który mu dała Sabbath Hawks i tam właśnie prowadził go instynkt. Był bardzo zły i niezadowolony z tego, że musi spędzić w ten sposób swój wolny od pracy dzień, ale chciał pozbyć się nowego Jezusa, tak aby policja, jeżeli miałaby kogoś aresztować za kradzież, aresztowała nie jego, a Hazela Motesa. Nie mógł w ogóle zrozumieć, dlaczego zdecydował się zaryzykować własną skórę za martwego połmurzyńskiego karła, który nie zrobił nic oprócz tego, że dał się zabalsamować, a potem leżał, śmierdząc w muzeum przez resztę życia. Nie mieściło mu się to po prostu w głowie. Miał zdecydowanie zły humor. Jeśli chodzi o niego, to było mu bez różnicy, ten Jezus był równie zły jak każdy inny.

Stojąc w wejściu do drogerii i próbując otworzyć pożyczoną od gospodyni parasolkę, odkrył, że była ona równie stara jak jej właścicielka. Kiedy wreszcie mu się to udało, zsunął swe ciemne okulary z powrotem na oczy i wszedł w ulewę.

Gospodyni przestała używać tej parasolki piętnaście lat temu (co było jedynym powodem, dla którego mu ją pożyczyła) i jak tylko spadły na nią pierwsze krople desz­czu, złożyła się z trzaskiem, wbijając mu pręty w kark. Przebiegł kilka stóp, trzymając ją nad głową, a potem schował się do najbliższego sklepu, żeby się od niej uwolnić. Aby otworzyć ją znowu, musiał oprzeć jej czu­bek na chodniku i pomóc sobie nogą. Wybiegł znowu, trzymając rękę wysoko przy szprychach, aby się nie zamknęły, co spowodowało, że rzeźbiona w kształcie gło­wy fox terriera rączka wpijała mu się co chwila w żołą­dek. Przeszedł tak jedną czwartą budynku, kiedy tylna część materiału odczepiła się od drutów i uniosła w górę, a strugi deszczu zaczęły wlewać mu się za kołnierz. W końcu wskoczył pod dach kina. Była sobota i przed kasą stały w nieregularnej kolejce dzieci.

Enoch nie przepadał za dziećmi, ale one czasami lubi­ły mu się przyglądać. Kolejka odwróciła się i dziesięć, czy piętnaście par oczu zaczęło go z dużym zainteresowa­niem obserwować. Parasolka zacięła się w paskudnej, na wpół otwartej pozycji, a ta połowa, która pozostawała otwarta, miała zaraz opaść w dół i wlać mu za kołnierz następną porcję wody. Kiedy to się stało, dzieci zaczęły się śmiać i podskakiwać. Enoch popatrzył na nie ze złoś­cią, odwrócił się do nich plecami i odchylił swoje ciemne okulary. Zorientował się, że ma przed sobą pokolorowa­ne zdjęcie goryla naturalnej wielkości. Nad głową zwie­rzęcia widniał czerwony napis: GONGA! Gigantyczny Władca Dżungli oraz Wielka Gwiazda, TUTAJ, WE WŁASNEJ OSOBIE!!! Na poziomie kolan goryla był jeszcze jeden napis, który mówił. DZISIAJ Gonga pojawi się osobiście przed kinem o 12.00! Wolny wstęp dla pierw­szych dziesięciu śmiałków, którzy wystąpią i uścisną mu rękę!

W momencie, gdy Los wyciągał nogę, aby go kopnąć, Enoch zwykle myślał o czymś zupełnie innym. Kiedy miał cztery lata, jego ojciec przyniósł mu z więzienia blaszane pudełko. Na pomarańczowym tle namalowane były roz­sypane orzeszki i zielony napis ORZECHOWA NIE­SPODZIANKA! Kiedy Enoch je otworzył, wyskoczyła mu prosto w twarz stalowa sprężyna i złamała końcówki dwóch przednich zębów. Jego życie pełne było takich incydentów. Wydawało się, że powinien lepiej wyczuwać chwile zbliżającego się niebezpieczeństwa. Przeczytał cały plakat uważnie dwa razy. W jego mniemaniu okazja, by obrazić małpę, nadarzyła mu się za sprawą Opatrznoś­ci. Nagle odzyskał cały szacunek dla nowego Jezusa. Zrozumiał, że będzie mimo wszystko nagrodzony i do­świadczy tej wzniosłej chwili, której oczekiwał.

Odwrócił się i zapytał najbliższego dziecka, która jest godzina. Dziecko odpowiedziało, że jest dwunasta dzie­sięć i że Gonga jest już dziesięć minut spóźniony. Inne dziecko dodało, że być może przeszkodził mu deszcz. Inne jeszcze powiedziało, że to nie z powodu deszczu, ale dlatego, że jego reżyser przylatuje z Hollywood. Enoch zacisnął zęby. Pierwsze dziecko poinformowało go, że jeżeli chce uścisnąć rękę gwiazdy, to musi stanąć w kolejce, jak oni wszyscy i czekać. Enoch ustawił się w kolejce. Jakieś dziecko zapytało go, ile ma lat. Inne zauważyło, że ma śmieszne zęby. Starał się to wszystko zignorować i zaczął poprawiać parasolkę.

Po kilku minutach zza rogu wyjechała czarna cięża­rówka i skierowała się wolno w stronę kina. Enoch wsa­dził parasolkę pod pachę i próbował coś dojrzeć przez ciemne okulary. Kiedy ciężarówka zbliżyła się, z gramo­fonu w przyczepie zaczęła dobiegać melodia Tarara Boom Di Aye, ale muzyka prawie zupełnie tonęła w od­głosach deszczu. Na przyczepie samochodu przyklejono dużą ilustrację blondynki, która reklamowała jakiś inny film.

Kiedy samochód zatrzymał się przed kinem, dzieci pilnowały uważnie kolejki. Drzwi przyczepy były okratowane i przypominały drzwi wagonu dla bydła, ale małpy przy nich nie było. Z kabiny wyszli klnąc dwaj mężczyźni w płaszczach przeciwdeszczowych, podbiegli do tyłu cię­żarówki i otworzyli drzwi. Jeden z nich wsadził głowę do środka i powiedział: - W porządku, pospiesz się, dob­ra? Drugi pogroził dzieciom palcem i powiedział: - Odsuńcie się, no, odsuńcie się.

Ze środka samochodu rozległ się głos nagrany na pły­cie: „Ludzie, oto Gonga, Ryczący Gonga, Wielka Gwiaz­da! Mocno mu uściśnijcie dłoń!” W deszczu głos brzmiał prawie jak mamrotanie.

Mężczyzna, który czekał przy drzwiach ciężarówki, wsunął znów głowę do środka.

- Dobra, wychodzisz? - zapytał.

Gdzieś w środku przyczepy rozległo się ciężkie stąp­nięcie. Po chwili wyłoniła się ciemna futrzana ręka, poczuła deszcz i cofnęła się.

- Niech to diabli! - powiedział mężczyzna stojący pod daszkiem. Zdjął swój płaszcz przeciwdeszczowy i rzucił koledze, który złapał go i wsunął do środka przy­czepy. Po następnych dwóch, trzech minutach goryl pojawił się w drzwiach w płaszczu zapiętym pod szyję, z postawionym kołnierzem. Na szyi miał żelazny łańcuch. Mężczyzna chwycił za niego, ściągnął zwierzę na dół i obydwaj wpadli pod daszek kina. Kobieta o matczynym wyglądzie przygotowywała w okienku kasowym bilety wolnego wstępu dla pierwszych dziesięciorga dzieci, któ­re odważą się uścisnąć rękę małpie.

Goryl zupełnie zignorował zebranych i poszedł za mężczyzną w stronę małej platformy wzniesionej około stopy nad ziemią. Wkroczył na nią, odwrócił się przodem do dzieci i zaczął pomrukiwać. Jego pomruki były nie tyle głośne co złowrogie; zdawały się wydobywać z głębi jakiegoś czarnego serca. Enoch był przerażony i gdyby nie to, że otaczały go dzieci, natychmiast by uciekł.

- Kto pierwszy? - zapytał mężczyzna. - No dalej, dalej, kto wystąpi pierwszy? Wolny wstęp dla pierwszego chętnego!

Żadne z dzieci się nie poruszyło. Mężczyzna popa­trzył na nie ze złością.

- Co się z wami dzieje, dzieciaki? - warknął. Macie stracha? Nic wam nie zrobi, dopóki trzymam go za ten łańcuch.

Zacisnął uścisk na łańcuchu i potrząsnął nim, aby im pokazać, że trzyma go pewnie.

Po chwili od grupy oddzieliła się mała dziewczynka. Miała długie loki jak drewniane wióry i zaciętą, trójkątną twarz. Zatrzymała się w odległości czterech stóp od gwiazdora.

- Dobrze, dobrze - powiedział mężczyzna brzęcząc łańcuchem - pospiesz się.

Małpa wyciągnęła rękę i szybko uścisnęła dłoń dziec­ka. Do tego czasu inna dziewczynka była już gotowa, a potem dwóch chłopców. Kolejka zmieniła kształt i za­częła się posuwać do przodu.

Goryl trzymał wyciągniętą przed siebie rękę, a głowę odwrócił w stronę okna i patrzył znudzonym wzrokiem na deszcz. Enoch przezwyciężył strach i gorączkowo pró­bował wymyślić jakąś obsceniczną uwagę, którą mógłby go obrazić. Zwykle nie miewał kłopotów z tego rodzaju zadaniem, ale teraz nic mu nie przychodziło do głowy. Jego mózg, obydwie jego części, były zupełnie puste. Nie mógł sobie nawet przypomnieć obraźliwych zwrotów, których używał na co dzień.

Przed nim stało już tylko dwoje dzieci. Pierwsze uścis­nęło rękę i odeszło na bok. Serce Enocha biło gwał­townie. Ostatnie dziecko skończyło, odeszło na bok i zostawiło go twarzą w twarz z małpą, która automatycz­nym ruchem chwyciła jego dłoń.

Była to pierwsza ręka wyciągnięta do Enocha, odkąd przyjechał do miasta. Była ciepła i miękka.

Przez chwilę stał bez ruchu, trzymając ją w uścisku. Potem zaczął się jąkać.

- Nazywam się Enoch Emery - wybełkotał. - Uczęszczałem do Rodemill's Boys' Bible Academy. Pra­cuję w zoo. Widziałem dwa twoje filmy. Mam tylko osiemnaście lat, ale dostałem już państwową posadę. Mój tata kazał mi przy... - I głos mu się załamał.

Gwiazdor nachylił się lekko do przodu i w jego oczach zaszła zmiana. Nieprzyjemna para ludzkich oczu podsunęła się bliżej i spróbowała dojrzeć coś przez celu­loidowe oczy goryla.

- Idź do diabła - rozległ się gburowaty głos zza kostiumu małpy, nisko ale wyraźnie i ręka została odpechnięta.

Upokorzenie Enocha było tak dotkliwe i bolesne, że obrócił się trzy razy, zanim doszło do niego, w którą stro­nę ma iść. Potem pobiegł w deszcz tak szybko, jak tylko potrafił.

Zanim dotarł do domu Sabbath Hawks, on i jego zawiniątko byli zupełnie przemoczeni. Trzymał je w sta­lowym uścisku, ale pragnął tylko się go pozbyć i nigdy więcej go nie oglądać. Gospodyni Haze'a stała na ganku, patrząc z nieufnością na burzę. Dowiedział się od niej, gdzie mieszka Haze i wszedł na górę do jego pokoju. Drzwi były uchylone, wsadził więc głowę w szczelinę. Haze leżał na łóżku ze szmatą na oczach, połowa jego twarzy, która była widoczna, miała odcień popielaty i jakby krzywiła się w grymasie nieustającego bólu. Sab­bath Hawks siedziała przy stole pod oknem, przeglądając się w kieszonkowym lusterku. Kiedy Enoch poskrobał w ścianę, podniosła wzrok. Odłożyła lusterko, wyszła na palcach na korytarz i zamknęła za sobą drzwi.

- Mój mężczyzna źle się dzisiaj czuje i śpi, bo w ogó­le nie spał ostatniej nocy. Czego chcesz? - zapytała.

- To dla niego, nie dla ciebie - powiedział Enoch, podając jej mokre zawiniątko. - Dał mi to jego przyja­ciel, żebym mu zaniósł. Nie wiem, co jest w środku.

- Zaopiekuję się tym. Nie przejmuj się.

Enoch poczuł nagłą potrzebę, żeby kogoś natychmiast obrazić. Tylko to mogło jego uczuciom przynieść choćby chwilową ulgę.

- Nigdy nie myślałem, że będzie miał coś z tobą wspólnego - odezwał się, rzucając jej jedno ze swoich specjalnych spojrzeń.

- Nie mógł przestać za mną chodzić - powiedziała. - Czasami tak już z nimi jest. Nie wiesz, co jest w tym pakunku?

- Pożywka dla ciekawskich - powiedział. - Daj mu to tylko, a on już będzie wiedział, co to jest i możesz mu powiedzieć, że jestem zadowolony, że się tego pozbyłem.

Ruszył w dół po schodach, ale w połowie drogi odwrócił się i posłał jej następne specjalne, spojrzenie.

- Rozumiem, dlaczego on musi sobie zakładać szmatę na oczy - powiedział.

- Nie wsadzaj nosa w nie swoje sprawy. Nikt cię o nic nie pytał.

Kiedy usłyszała, jak zatrzaskują się za nim drzwi wej­ściowe, zaczęła oglądać zawiniątko ze wszystkich stron. Nic nie wskazywało na to, co może być w środku. Było zbyt ciężkie jak na ubrania i za lekkie jak na jakieś urzą­dzenie. Wyrwała dziurę w papierze w jednym końcu i zobaczyła coś, co wyglądało jak pięć suszonych orzesz­ków ziemnych ustawionych w rządku. W korytarzu było zbyt ciemno, żeby mogła się im dokładnie przyjrzeć, więc postanowiła zanieść pakunek do łazienki, gdzie było lep­sze światło i otworzyć go, zanim odda Haze'owi. Jeśli był tak chory jak mówił, nie będzie chciał sobie przeszka­dzać żadną paczką.

Wcześnie rano powiedział, że czuje okropny ból w klatce piersiowej. W nocy zaczął kaszleć twardym, suchym kaszlem, który brzmiał jak wymuszony w miarę, jak się przedłużał. Była pewna, że chce tylko ją odstra­szyć od siebie, dając jej do zrozumienia, że jest zaraźli­wie chory.

- Nie jest wcale chory - mówiła idąc korytarzem. - Po prostu jeszcze się do mnie nie przyzwyczaił. - Weszła do łazienki i usiadła na brzegu ogromnej zielonej wanny ó ostro zakończonych nogach i rozerwała sznu­rek, którym zawiązana była paczka. - Ale przyzwyczai się do mnie - mruknęła. Odwinęła mokry papier, upuś­ciła go na podłogę, a potem siedziała oniemiała, patrząc na to, co leżało na jej kolanach.

Dwa dni poza szklanym pojemnikiem nie posłużyły nowemu Jezusowi. Jedną stronę twarzy miał częściowo zmiażdżoną, jedna powieka pękła i wydobywał się spod niej blady pył. Przez chwilę jej twarz nie wyrażała nicze­go, jakby nie wiedziała, co o nim myśleć lub po prostu nie myślała nic. Siedziała tak może przez dziesięć minut, bez żadnej myśli, zaabsorbowana czymś znajomym, co w nim dostrzegła. Nigdy wcześniej nie widziała nikogo, kto by tak wyglądał, ale było w nim coś z każdego, kogo znała, jakby wszyscy ludzie wtłoczeni zostali w tę jedną osobę, zabici, skurczeni i wysuszeni.

Uniosła go w górę, zaczęła go oglądać i po chwili jej ręce przyzwyczaiły się do dotyku jego skóry. Włosy mu się potargały w niektórych miejscach, więc mu je przygła­dziła, trzymając go w ramionach, a na jej twarzy pojawiło się lekkie odbicie tego samego uśmiechu.

- No, muszę powiedzieć - odezwała się - że wy­glądasz całkiem ładnie.

Jego głowa mieściła się dokładnie w zgięciu jej ramie­nia.

- Gdzie twoja mama i tata? - zapytała.

Odpowiedź przyszła jej od razu do głowy. Wydała z siebie krótki, nieznaczny okrzyk i siedziała uśmiechnię­ta z wyrazem zadowolenia w oczach.

- No, chodźmy, zrobimy mu niezłą niespodziankę - powiedziała po chwili.

Hazę obudził się, gdy drzwi wejściowe zatrzasnęły się za Enochem Emerym. Podniósł się i widząc, że jej nie ma w pokoju, zaczął się ubierać. Myślał tylko o jednym, i pomysł ten, jak myśl o kupieniu samochodu, przyszedł mu do głowy podczas snu, bez żadnego uprzedzenia. Chciał przenieść się natychmiast do innego miasta i gło­sić Kościół Bez Chrystusa tam, gdzie nikt jeszcze o nim nie słyszał. Znajdzie tam nowy pokój i nową kobietę i zacznie od początku, nic myśląc o niczym. Będzie to możliwe tylko dzięki posiadaniu samochodu, czegoś, co dowiezie go szybko do miejsca, w którym chce się zna­leźć, nie narażając go przy tym na kontakt z innymi ludźmi. Spojrzał przez okno na swojego essexa. Stał w deszczu wysoki i kwadratowy. Haze nie zauważał desz­czu, widział tylko samochód. Gdyby ktoś go zapytał, czy pada, nie. byłby w stanie odpowiedzieć. Naładowany energią, odszedł od okna i skończył się ubierać. Wcze­śnie rano, zaraz po obudzeniu się, poczuł, że coś zjada go od środka. Wydawało się, że jego pierś przez noc opustoszała i teraz zieje pustką. Słyszał swój kaszel dobiegający jakby z oddali. Po chwili ponownie dał się wessać w obezwładniający sen, ale niebawem obudził się już z nowym planem i energią, by go od razu przeprowa­dzić.

Złapał worek jutowy spod stołu i zaczął wrzucać do niego resztę swoich rzeczy. Nie miał ich zbyt wiele, a je­dna czwarta tego, co miał, była już w worku. Podczas pakowania ręka Haze'a nie natrafiła na Biblię, która tkwiła jak skała na dnie worka przez ostatnie kilka lat, ale kiedy próbował wygospodarować miejsce na swoje zapasowe buty, jego palce zacisnęły się na małym, po­dłużnym przedmiocie. Wyciągnął go. Był to futerał z oku­larami jego matki. Zapomniał o tym, że ma okulary. Kiedy je założył, ściana naprzeciwko niego przysunęła się i zachwiała. Podszedł do małego lusterka w białych ram­kach, które wisiało na drzwiach i przyjrzał się swemu odbiciu. Jego rozmazana twarz, pokryta głębokimi, nie­regularnymi zmarszczkami pociemniała z podniecenia. Małe okulary w srebrnych oprawkach dodawały rysom jego twarzy ostrości i przekory, jakby ukrywał pod nimi jakiś niecny plan, który jego nagie oczy, pozbawione zasłony okularów mogłyby zdradzić. Zaczął nerwowo strzelać palcami i zapomniał, co właściwie miał zrobić. Kiedy spojrzał na swoją twarz w lustrze, zobaczył tam odbicie twarzy swojej matki. Odsunął się szybko i pod­niósł rękę, aby zdjąć okulary, a wtedy drzwi się otworzyły i w jego polu widzenia pojawiły się dwie kolejne twarze.

- Nazywaj mnie teraz mamą - powiedziała jedna z nich.

Haze stał bez ruchu, z jedną ręką przy okularach, a drugą zawieszoną w powietrzu na wysokości klatki piersiowej. Głowę miał wysuniętą do przodu, jakby musiał użyć całej twarzy, aby coś zobaczyć. Dzieliły go od tej osoby jakieś cztery stopy, a jemu się zdawało, że stoi tuż przed jego nosem.

- Zapytaj twojego tatusia, gdzie ucieka taki chory? - powiedziała Sabbath. - Zapytaj go, czy ma zamiar wziąć nas ze sobą.

Ręka, która zwisała w powietrzu, szarpnęła się w stro­nę patrzącej twarzy, nie dotykając jej jednak. Wyciągnęła się znowu powoli i znów nie złapała za nic, a potem gwałtownie wyrwała do przodu, chwyciła pomarszczone ciało i rzuciła nim o ścianę. Głowa pękła z trzaskiem i wydobył się z niej obłoczek pyłu.

- Zniszczyłeś go! - krzyknęła Sabbath. - On był mój!

Haze chwycił skórę z podłogi. Otworzył tylne drzwi, tam, gdzie, jak mówiła gospodyni, było kiedyś wyjście ewakuacyjne i wyrzucił przez nie to, co trzymał w ręku. Kiedy krople deszczu uderzyły go w twarz, odskoczył i stanął, patrząc zaciekawiony na dziewczynę, jakby przy­gotowywał się do ciosu.

- Nie musiałeś go wyrzucać. Ja bym go naprawiła! - krzyknęła.

Podszedł bliżej i otworzywszy szerzej drzwi, zaczął wpatrywać się w szary, zamazany deszczem obraz przed sobą. Krople uderzały z pluskiem o kapelusz, jak gdyby spadały na blachę.

- Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, wiedziałam od razu, że jesteś podły i zły - dobiegł go rozwścieczony głos zza pleców. - Wiedziałam, że nic potrafisz dawać. Wiedziałam, że jesteś wystarczająco podły, żeby rozbić dziecko o ścianę. Wiedziałam, że nie chcesz odczuwać radości i że nie pozwolisz nikomu jej odczuwać, bo ty chcesz tylko Jezusa!

Odwrócił się i podniósł ze złością rękę, prawie tracąc równowagę. Błyszczące krople deszczu spływały z ronda kapelusza, z okularów i jego czerwonej twarzy.

- Chcę tylko prawdy! - krzyknął. - A to, co wi­dzisz, jest prawdą i ja ją poznałem.

- Pastorska gadanina - powiedziała. - Gdzie chciałeś uciec?

- Poznałem całą prawdę, jaka istnieje! - krzyknął.

- Dokąd chciałeś uciekać?

- Do jakiegoś innego miasta, żeby tam głosić praw­dę. Kościół Bez Chrystusa! Mam samochód, którym mogę tam pojechać, mam... - zaczął mówić podniesio­nym, szorstkim głosem, ale przerwał mu kaszel. Przypo­minało to nie tyle kaszel, co wołanie o pomoc z dna kanionu. Purpurowy kolor stopniowo wypłukiwał się z jego twarzy, aż w końcu stała się tak bezbarwna i chłod­na, jak deszcz padający za jego plecami.

- Kiedy chciałeś jechać? - zapytała.

- Jak tylko się trochę prześpię - powiedział, po czym ściągnął okulary i wyrzucił je przez drzwi na zew­nątrz.

- Nie będziesz już spać - powiedziała.

Rozdział XII

Mimo woli Enoch nie mógł pozbyć się nadziei, że nowy Jezus zrobi coś dla niego w zamian za jego przysługę. Była to cnota Nadziei, która składała się u Enocha w dwóch trzecich z podejrzliwości i w jednej z pożąda­nia. Miała go w swojej mocy przez resztę dnia, kiedy opuścił Sabbath Hawks. Miał tylko niejasne wyobrażenie o tym, jak chciałby zostać nagrodzony, lecz nie był chłop­cem bez ambicji: chciał zostać kimś. Chciał polepszyć swoją sytuację tak, jak to tylko możliwe. Chciał być KIMŚ, do kogo należy przyszłość, tak jak ci młodzi chłopcy w reklamach ubezpieczeniowych. Chciał pewne­go dnia ujrzeć kolejkę ludzi, którzy czekają, aby uścisnąć mu dłoń.

Cały dzień nie mógł sobie znaleźć miejsca, chodził po pokoju, obgryzając paznokcie i skubiąc materiał, jaki pozostał z parasolki gospodyni. W końcu ogołocił ją zupełnie i wyłamał druty. Pozostał z niej tylko czarny kij zakończony z jednej strony stalowym ostrzem, a z drugiej głową psa. Mógłby służyć jako narzędzie specjalnych tor­tur, które wyszły już z mody. Enoch chodził w tę i z powrotem po pokoju, trzymając parasol pod pachą. Zdawał sobie sprawę, że na ulicy przyciągałby uwagę przechodniów.

Około siódmej po południu założył płaszcz, wziął kij i skierował się w stronę pobliskiej restauracji. Miał prze­czucie, że czekają go jakieś wyróżnienia, ale był bardzo zdenerwowany, jakby obawiał się, że będzie musiał wal­czyć o nie, zamiast je po prostu otrzymać.

Nigdy nie wyruszał w drogę nie zjadłszy czegoś wcześ­niej. Restauracja w kształcie tunelu o szerokości około sześciu stóp, nazywała się „Paris Diner” i położona była pomiędzy salonem do czyszczenia butów a pralnią che­miczną. Enoch wślizgnął się do wnętrza, wdrapał na naj­dalsze krzesło przy ladzie i poprosił o talerz zupy grochowej i czekoladowy mrożony krem.

Kelnerka była wysoką kobietą o dużej żółtej sztucznej szczęce i włosach tego samego koloru spiętych pod siat­ką. Jedną rękę trzymała ciągle na biodrze, a drugą wypełniała zamówienia. Chociaż Enoch przychodził co wieczór, nigdy nie nauczyła się go lubić.

Zamiast zrealizować jego zamówienie, zaczęła smażyć bekon. Poza nim był tylko jeden klient, który skończył już jeść i zaczął czytać gazetę, więc ten bekon musiał być dla niej. Enoch wychylił się przez ladę i wbił jej kij w biodro.

- Słuchaj - powiedział. - Zaraz muszę iść. Spie­szę się.

- To idź - odparła. Zaczęła poruszać szczęką i wpatrywać się z uwagą w rondel.

- Daj mi w takim razie kawałek tego ciasta - poprosił patrząc na połówkę żółto - różowego ciasta na szklanej tacy. - Mam coś do załatwienia. Muszę zaraz iść. Połóż je koło niego - dodał, wskazując na mężczyz­nę. Prześlizgnął się między krzesłami, przysiadł się do jego stolika i zaczął czytać wierzchnią stronę jego gazety.

Ten odchylił ją i spojrzał na niego. Enoch uśmiechnął się. Mężczyzna znów podniósł gazetę.

- Mógłbym pożyczyć tę część, której pan nie czyta? - zapytał Enoch.

Mężczyzna spojrzał na niego znad gazety mętnymi, zimnymi oczami. Przerzucił wzrokiem jej strony, ostenta­cyjnie wytrząsnął tę, na której były komiksy, i podał ją Enochowi. Była to ulubiona strona Enocha. Czytał ją obowiązkowo codziennie wieczorem. Czytając i jedząc jednocześnie ciastko, które kelnerka wyrzuciła przed nim na ladę jak pocisk, czuł jak ogarnia go uczucie przyjem­ności, odwagi i siły.

Kiedy skończył jedną stronę, odwrócił gazetę na dru­gą i zaczął oglądać reklamy filmów. Przejrzał trzy kolum­ny nie zatrzymując się, aż natrafił na rubrykę, która reklamowała Gongę, Ogromnego Władcę Dżungli i wy­mieniała kina, w których pojawi się podczas swojego tournee oraz godziny spektaklu. Za pół godziny miał pokazać się w Victory na Pięćdziesiątej Siódmej i to miał być jego ostatni występ w tym mieście.

Gdyby ktoś widział Enocha w chwili, gdy to czytał, zauważyłby pewną zmianę w wyrazie jego twarzy. Jego oblicze wciąż jeszcze lśniło natchnieniem, jakie dała mu lektura komiksów, ale powoli zaczęło ono ustępować czemuś innemu: pierwszym oznakom przebudzenia.

Kelnerka akurat wtedy odwróciła się, chcąc zobaczyć, czy już sobie poszedł.

- Co się z tobą dzieje? - zapytała. - Połknąłeś pestkę?

- Wiem, czego mi potrzeba - mruknął Enoch.

- Ja też wiem - powiedziała, rzucając mu mroczne spojrzenie.

Sięgnął po swój kij i położył parę drobnych na ladzie.

- Idę już.

- Nie zatrzymuję cię - odpowiedziała.

- Możesz mnie już więcej nie zobaczyć takim, jakim jestem teraz.

- Będę zadowolona, jak cię w ogóle już nie zobaczę - powiedziała.

Enoch wyszedł. Był przyjemny, wilgotny wieczór. Na chodnikach błyszczały kałuże, a zaparowane witryny sklepowe kłuły w oczy wystawioną tandetą. Zniknął w bocznej uliczce i zaczął posuwać się ciemnymi chodni­kami, zatrzymując się tylko raz czy dwa na rogu, aby rzu­cić okiem we wszystkich kierunkach i pobiec dalej. Victory była małym kinem, dopasowanym do potrzeb całej rodziny i każdego z jej członków z osobna. Prze­szedł przez oświetloną część miasta, a potem dalej przez wąskie uliczki, aż dotarł do dzielnicy handlowej, w której znajdowało się kino. Potem zwolnił. Zobaczył je wreszcie przed sobą, błyszczące na ciemniejszym tle otaczających go budynków. Nie przeszedł przez ulicę, ale szedł w pe­wnej odległości od kina, wlepiając wzrok w mocno oświetlony punkt, aż znalazł się dokładnie naprzeciwko i ukrył w wąskiej klatce schodowej, która rozdzielała bu­dynek.

Ciężarówka, która przewoziła Gongę, zaparkowana była po drugiej stronie ulicy, a gwiazdor stał pod namio­tem, ściskając dłoń starszej kobiety. Kiedy odeszła na bok, z kolejki wystąpił pan w koszulce polo i energicznie jak sportowiec potrząsnął rękę Gongi. Za nim stał mniej więcej trzyletni chłopiec w wysokim kapeluszu jak z wes­ternu, który zakrywał mu prawie pół twarzy. Gdy przy­szła kolej na niego, kolejka wypchnęła go do przodu. Enoch patrzył na to przez jakiś czas, a jego twarz napeł­niła się zawiścią. Za małym chłopcem stała jakaś pani w szortach, a za nią starszy mężczyzna, który starał się zwrocie uwagę zebranych, podchodząc do gwiazdora tanecznym, a nie jak wszyscy inni dostojnym krokiem. Enoch nagle rzucił się przez ulicę jak strzała i wślizgnął się bezgłośnie na otwarty tył ciężarówki. Gwiazda powró­ciła do przyczepy, a ludzie tłoczyli się już przy wejściu do teatru. Kierowca i mistrz ceremonii wsiedli do kabiny i ciężarówka ruszyła z łoskotem. Przemknęła szybko przez ulice miasta i wjechała na autostradę.

Z przyczepy dobiegały niepokojące odgłosy, nie tego rodzaju jednak, jakie mógłby wydawać normalny goryl. Zagłuszał je szum silnika i jednostajny odgłos kół toczą­cych, się po jezdni. Noc była blada i tylko od czasu do czasu ciszę przerywały skargi sowy i przytłumione dud­nienie pociągu towarowego w oddali. Ciężarówka pędzi­ła przed siebie z dużą prędkością, zanim nie pojawił się przed nią przejazd kolejowy. Wtedy zwolniła i kiedy pod­skakiwała przetaczając się po torach, spod klapy wyślizg­nęła się postać mężczyzny. Wyskoczył, omal nie upadając, po czym pobiegł kulejąc w stronę pobliskiego lasu.

Kiedy znalazł się już w ciemnościach sosnowego zagajnika, położył na ziemi ostro zakończony kij i coś dużego i bezwładnego, co niósł pod pachą. Zaczął się ro­zbierać, zwijając starannie i układając w stos każdą część ubrania, którą zdjął. Kiedy wszystkie leżały już u jego stóp, podniósł kij i zaczął wiercić nim dziurę w ziemi.

W bladym świetle księżyca, które prześwitywało przez gałęzie zagajnika i tworzyło na dole jasne plamy chwilami oświetlając postać, można było poznać, że to Enoch. Jego twarz szpeciła szrama ciągnąca się od kącika ust aż do obojczyka i siniec pod okiem, który nadawał jej przy­tępiony, posępny wyraz. Nie mogło być nic bardziej złud­nego, bo właśnie przeżywał najbardziej intensywne chwile szczęścia.

Kopał szybko, aż zrobił otwór o długości około stopy i takiej samej głębokości. Umieścił w nim złożone na kupę ubrania i stanął z boku, aby chwilę odpocząć. Zakopanie ubrań nie było dla niego symbolem uwolnie­nia się od swojego starego ja; wiedział tytko, że już ich nie będzie potrzebował. Jak tylko odzyskał oddech, zasy­pał dołek i uklepał ziemię nogami. Robiąc to, odkrył, że zapomniał zdjąć butów i kiedy skończył, zdjął je i odrzu­cił od siebie. Potem podniósł duży przedmiot i potrząs­nął nim energicznie.

W nikłym świetle widać było, jak znika jedna, a po­tem druga chuda noga, później kolejno obie ręce i w końcu tam, gdzie stał, pojawiła się czarna, ciężka, kudła­ta postać. Przez chwilę miała dwie głowy, jedną jasną, drugą ciemną, ale po chwili, ta jasna naciągnęła na siebie od tyłu tę ciemniejszą i naprawiła błąd. Następnie zajął się ukrytymi wiązaniami i wygładzaniem swojego prze­brania.

Przez moment stał bez ruchu. W końcu zaczął po­mrukiwać, bić się w pierś, podskakiwać, machać rękami i podrzucać głową. Pomruki były najpierw cienkie i nie­pewne, ale za chwilę stały się głośniejsze. Z każdą chwilą stawały się coraz donośniejsze, głębsze i bardziej złowro­gie, aż wreszcie zamilkły. Wyciągnął rękę w próżnię, potrząsnął nią energicznie, cofnął ją i znów powtórzył ten gest. Wykonawszy go cztery, czy pięć razy, podniósł ostro zakończony kij, włożył go sobie pod ostrym kątem pod pachę i wyszedł z lasu na drogę. Żaden goryl w dżun­gli afrykańskiej, Kalifornii, czy nawet najlepszym aparta­mencie Nowego Jorku, nie byłby bardziej szczęśliwy niż ten, którego Bóg wreszcie nagrodził.

Kobieta i mężczyzna, którzy siedzieli mocno objęci na kamieniu niedaleko drogi patrząc przez rozległą dolinę na panoramę miasta w oddali, nie zauważyli zbliżającej się do nich włochatej postaci. Kominy i kwadratowe dachy domów tworzyły czarną, nierówną ścianę na tle jaśniejszego nieba, a gdzieniegdzie wieże wbijały się w chmury ostrym klinem swoich iglic. Młody człowiek odwrócił się akurat w porę, by zobaczyć o kilka stóp za sobą wstrętnego, czarnego goryla z wyciągniętą przez siebie łapą. Zdjął rękę z ramienia kobiety i cicho zniknął w lesie. Ona, jak tylko odwróciła głowę, poderwała się i pobiegła krzycząc wzdłuż drogi. Goryl stał jakby zasko­czony, a jego ręka opadła. Usiadł na kamieniu, gdzie tamci wcześniej siedzieli i popatrzył przez dolinę na nie­równy zarys miasta.

Rozdział XIII

Następnego dnia wieczorem, pracując z wynajętym prorokiem i Świętym Kościołem Chrystusa Bez Chrystu­sa, Hoover Shoats zarobił na czysto piętnaście dolarów i trzydzieści pięć centów. Prorok dostawał za swoje usłu­gi i udostępnienie swojego samochodu trzy dolary za wieczór. Nazywał się Solace Layfield, miał gruźlicę, żonę i sześcioro dzieci i to, co zapracował jako prorok, wystar­czało mu w zupełności. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że może to być niebezpieczna praca. Następnej nocy nie zauważył jednak wysokiego samochodu w szczu­rzym kolorze zaparkowanego przed jednym z pobliskich domów, ani bladej twarzy, obserwującej go z intensyw­nością, która zwykle oznacza, że coś musi się stać, nieza­leżnie od tego, jakby się chciało temu zapobiec.

Ta twarz obserwowała go prawie przez godzinę, kiedy przemawiał stojąc na masce swojego samochodu, za każdym razem, kiedy Hoover Shoats dawał mu znak, podno­sząc w górę rękę z dwoma wyciągniętymi palcami. Po zakończeniu ostatniego seansu, kiedy nie mogli już po­zyskać żadnych słuchaczy, Hoover zapłacił mu i razem odjechali samochodem. Minęli z dziesięć domów i za­trzymali się tam, gdzie mieszkał Hoover. Pastor wysko­czył z samochodu, wołając: „Do jutra, przyjacielu” i wszedł w ciemny korytarz, a Solace Layfield pojechał dalej. Kilka metrów za nim w stałej odległości podążał wóz w szczurzym kolorze. Kierował nim Hazel Motes.

Obydwa samochody przyspieszyły, a po kilku minu­tach szybko zaczęły zbliżać się do skraju miasta. Pierwszy z nich skręcił w opustoszałą drogę, nad którą pochylały się pokryte mchem drzewa. Światło reflektorów przesu­wało się przed nim jak sztywne czułki. Haze stopniowo zmniejszał odległość, a potem, naciskając gwałtownie na gaz, wystrzelił do przodu i uderzył w tył jadącego przed nim wozu. Obydwa samochody się zatrzymały.

Cofnął trochę swojego essexa, podczas gdy drugi pro­rok wysiadł i stał, patrząc w światła reflektorów Haze'a. Po chwili podszedł do okna samochodu Hazela i zajrzał do środka. Słychać było tylko brzęczenie świerszczy i re­chotanie żab.

- Czego pan chce? - powiedział nerwowym gło­sem.

Haze nie odpowiedział, patrzył na niego bez słowa. Za chwilę zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że mają po­dobne twarze i są tak samo ubrani i szczęka mu opadła.

- Czego chcesz? - zapytał, podnosząc głos. - Nic ci nie zrobiłem.

Haze nacisnął znowu na gaz i ruszył ostro do przodu. Tym razem uderzył w drugi samochód pod takim kątem, że tamten stoczył się do rowu na poboczu.

Mężczyzna podniósł się z ziemi, na którą został odrzucony i podbiegł znowu do essexa. Stał około pół metra od okna i zaglądał do środka.

- Po co trzymasz coś takiego na drodze? - zapytał Haze.

- Ten samochód jest zupełnie w porządku. Dlacze­go zepchnąłeś go do rowu?

- Zdejmij ten kapelusz.

- Posłuchaj - powiedział mężczyzna, zaczynając kaszleć - czego ode mnie chcesz? Przestań tak na mnie patrzeć, tylko powiedz, o co ci chodzi.

- Jesteś fałszywy - powiedział Haze. - Po co sta­jesz na samochodzie i mówisz, że nie wierzysz w to, w co wierzysz.

- A co cię to obchodzi? - zasyczał mężczyzna. - Co cię to obchodzi, co ja robię?

- Po co to robisz? O to cię pytam.

- Człowiek musi o siebie dbać - powiedział drugi prorok.

- Jesteś fałszywy. Wierzysz w Jezusa.

- Co cię to obchodzi? Dlaczego zepchnąłeś mój samochód z drogi?

- Zdejmij ten kapelusz i marynarkę - powiedział Haze.

- Posłuchaj - odparł mężczyzna. - Nie kpię sobie z ciebie. On mi kupił ten garnitur, a stary wyrzuciłem.

Haze wyciągnął rękę i strącił mu biały kapelusz z gło­wy.

- I zdejmij tę marynarkę - powiedział. Mężczyzna zaczął wycofywać się środkiem drogi.

- Zdejmij tę marynarkę! - krzyknął Haze. Zapalił silnik i ruszył za nim. Solace zaczął biec susami, po dro­dze zdejmując marynarkę.

- Zdejmij wszystko! - krzyczał Hazel z twarzą przy szybie.

Prorok zaczął biec na dobre. Rozdarł koszulę, rozpiął pas i zostawił za sobą spodnie. Zaczął się łapać za stopy, jakby chciał też zdjąć sobie buty, ale zanim zdążył to zro­bić, essex przewrócił go na ziemię i przejechał po nim. Haze zatrzymał samochód około dwudziestu stóp dalej i zaczął się cofać. Przejechał znów po ciele, zatrzymał się i wysiadł. Essex stał tuż nad fałszywym prorokiem, jakby zadowolony z tego, czego dokonał. Mężczyzna, który leżał teraz twarzą do ziemi bez kapelusza i marynarki nie był już tak podobny do Haze'a. Wokół niego było dużo krwi, a koło głowy utworzyła się cała kałuża. Nie poru­szał się, tylko palec koło jego twarzy, zginał się i rozgi­nał, jakby odliczając czas. Kiedy Haze wbił mu czubek buta w bok, zaświszczał, a potem ucichł.

- Nie mogę znieść jednego - powiedział Haze. - Człowieka, który jest fałszywy i wyśmiewa się z tego, co jest prawdą. Jak nie chciałeś tak skończyć, nie powinie­neś był mi wchodzić w drogę.

Mężczyzna starał się coś powiedzieć, ale z jego ust wydobywał się tylko świst. Haze przykucnął nad jego gło­wą i słuchał.

- Sprawiłem matce dużo kłopotów - powiedział z czymś w rodzaju bulgotu w gardle. - Nigdy jej nie dawałem spokoju. Ukradłem samochód. Nigdy nie po­wiedziałem prawdy ojcu, nie dałem Henrykowi, nie da­łem mu...

- Zamknij się - powiedział Haze, nachylając się niżej, aby usłyszeć spowiedź.

- Powiedziałem, gdzie jest jego bimbrownia i dosta­łem za to pięć dolarów - dyszał.

- Zamknij się - powtórzył Haze.

- Jezu...

- Zamknij się, jak ci mówię.

- Jezu, pomóż mi - zaświszczał.

Haze trzepnął go mocno w plecy i mężczyzna umilkł. Nachylił się, nasłuchując, czy powie coś jeszcze, ale już nie oddychał. Odwrócił się i przyjrzał przedniej części essexa, aby się przekonać, czy jest uszkodzony. Na zderzaku były bryzgi krwi i to wszystko. Zanim ruszył z po­wrotem do miasta, wytarł je szmatą.

Wczesnym rankiem następnego dnia obudził się w sa­mochodzie i pojechał na stację benzynową, aby zatankować essexa i sprawdzić go przed podróżą. Nie wrócił do swojego pokoju. Spędził noc w samochodzie zaparkowa­nym w uliczce, nie śpiąc, tylko myśląc o życiu, jakie ma zamiar rozpocząć, głosząc Kościół Bez Chrystusa w in­nym mieście.

Przed stacją benzynową czekał zaspany biały chłopak. Haze powiedział mu, że chce zatankować do pełna, po­nieważ udaje się w długą podróż i poprosił go, żeby mu sprawdził olej, wodę i czy opony nie przepuszczają powietrza. Chłopak zapytał go, gdzie jedzie, a on powie­dział, że do innego, miasta. Chłopak zapytał go, czy aż Stamtąd przyjechał tym samochodem, a on odpowiedział twierdząco. Poklepując go, po ramieniu, dodał, że kto ma dobry samochód:, nie musi się, niczym przejmować i zapy­tał go, czy rozumie. Chłopak odpowiedział, że tak, że też tak myśli. Haze przedstawił się i wyjaśnił, że jest pasto­rem Kościoła Bez Chrystusa i codziennie wieczorem gło­sił jego prawdy z maski swojego samochodu w tym mieście, a teraz jedzie do innego, miasta, by tam je głosić. Chłopiec napełnił bąk, sprawdził poziom wody i oleju, przetestował opony, a podczas gdy to robił, Haze chodził za nim opowiadając mu, w co należy wierzyć. Powiedział, że nie należy wierzyć w nic, czego nie możną zobaczyć, dotknąć lub sprawdzić zębami - Powiedział, że jeszcze kil­ka dni temu wierzył w bluźnierstwo jako drogę do prawdy, ale że nie można nawet w to wierzyć, ponieważ wtedy wierzy się w coś, przeciw czemu możną bluźnić. - Jeśli chodzi o Jezusa, który, jak mówią, urodził się w Be­tlejem i został ukrzyżowany na Kalwarii za grzechy ludzi, to jest On zbyt nieczystą ideą, aby zdrowa psychicznie osoba mogła go nosić w swoim umyśle - powiedział, podniósł wiadro z wodą i uderzył nim o betonowy chod­nik, aby podkreślić to, o czym mówi. Zaczął przeklinać i bluźnić przeciwko Jezusowi cicho i intensywnie, ale z takim przekonaniem, że chłopiec przerwał pracę, aby posłuchać. Kiedy skończył sprawdzać samochód, powie­dział, że w baku jest przeciek, następne dwa są w chłodnicy, a tylna opona wytrzyma dwadzieścia mil, jeśli bę­dzie jechał powoli.

- Posłuchaj, ten samochód zaczyna dopiero żyć. Błyskawica niezdolna byłaby go powstrzymać - odparł Haze.

- Nie ma sensu wlewać w niego wody, bo i tak wycieknie.

- Wlej ją mimo wszystko - powiedział Haze i sta­nął, przypatrując się, jak chłopiec to robi. Potem kupił od niego mapę samochodową i odjechał, pozostawiając za sobą na drodze łańcuszek z kropel wody i benzyny.

Przejechał bardzo szybko kilka mil, ale miał wrażenie, że to nie on posuwa się do przodu, ale wszystko, co go otacza, chaty, campingi, słupy elektryczności, opuszczone stodoły z poszarpanymi reklamami tabaki CCC, a nawet napis Jezus umarł dla CIEBIE, który zobaczył i którego umyślnie nie przeczytał, pozostawiając za sobą. Wydawa­ło mu się, że droga naprawdę umyka mu spod kół. Wie­dział już, że wieś się skończyła, ale ciągle nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że nie ma żadnego innego miasta.

Nie przejechał jeszcze pięciu mil, kiedy usłyszał za sobą syrenę. Obejrzał się i zobaczył czarny wóz patrolo­wy. Samochód zrównał się z nim, a policjant, który w nim siedział, dał mu znak, żeby zjechał na pobocze. Miał czerwoną, przyjemną twarz i oczy koloru świeżego, czystego lodu.

- Nie jechałem za szybko - powiedział Hazel.

- Nie - powiedział policjant - nie jechał pan.

- Jechałem po odpowiedniej stronie szosy.

- Tak, zgadza się.

- Czego pan chce ode mnie?

- Po prostu nie podoba mi się pańska twarz. Gdzie ma pan prawo jazdy?

- Mnie się też nie podoba pańska twarz i nie mam prawa jazdy.

- No - powiedział policjant uprzejmym tonem. - Nie wydaje mi się, żebyś go potrzebował.

- Nawet jeśli bym go potrzebował, nic by to nie zmieniło, bo i tak go nie mam.

- Posłuchaj pan - powiedział policjant zmieniając ton głosu. - Nie ma pan nic przeciwko temu, żeby pod­jechać na następne wzgórze? Chcę, żeby pan zobaczył widok stamtąd, będzie to najpiękniejszy widok, jaki pan kiedykolwiek oglądał.

Haze wzruszył ramionami, ale zapalił silnik. Nie miał nic przeciwko temu, żeby pobić się z policjantem, jeśli tamten tego chciał. Wjechał na szczyt pagórka z wozem patrolowym tuż za sobą.

- Teraz niech pan odwróci samochód przodem do skarpy! - zawołał policjant. - W ten sposób lepiej będzie pan widział.

Haze wykonał polecenie.

- Teraz może lepiej niech pan wysiądzie - powie­dział policjant. - Myślę, że lepiej będzie pan widział, jak pan wyjdzie z samochodu.

Haze wysiadł i spojrzał na rozciągający się przed nim widok. Skarpa spadała w dół ukazując około trzydzieści stóp czystej, wymytej czerwonej gliny i częściowo wypa­lone pastwisko, gdzie obok kałuży leżała krowa. Gdzieś w połowie horyzontu, na dachu jednoizbowej chaty sie­dział skulony myszołów.

Policjant podszedł od tyłu do essexa i zepchnął go ze skarpy. Krowa podniosła się z trudem i pogalopowała przez pole do lasu. Myszołów odleciał, trzepocząc skrzydłami na pobliskie drzewo. Samochód spadł na dach, a trzy koła, jakie w nim pozostały, kręciły się jesz­cze. Silnik wypadł i potoczył się trochę dalej, a różne inne części rozleciały się na wszystkie strony.

- Ci, co nie mają prawa jazdy, nie potrzebują samo­chodu - powiedział policjant, wycierając zakurzone ręce o spodnie.

Haze stał patrząc przez dłuższą chwilę na tę scenę. W jego twarzy zdawało się odbijać całe pole, polana i to, co było dalej, wszystko, co dzieliło go od szarego, pustego nieba, które rozciągało się daleko, aż za horyzont. Kolana się pod nim ugięły i usiadł na skraju skarpy zwie­szając z niej nogi. Policjant stał, patrząc na niego.

- Mogę pana podwieźć tam, gdzie chciał pan jechać.

Pochylił się nad nim z rękami wspartymi na kolanach i zapytał zaniepokojonym głosem:

- Jechał pan gdzieś?

- Nie - powiedział Haze.

Policjant kucnął i położył rękę na ramieniu Haze'a.

- Nie planował pan nigdzie jechać? - zapytał z nie­pokojem.

Haze zaprzeczył ruchem głowy. Wyraz jego twarzy się nie zmienił i nie odwrócił głowy do policjanta. Zdawał się koncentrować na przestrzeni.

Policjant wstał, poszedł z powrotem do samochodu i stanął przy drzwiach, patrząc na plecy i tył kapelusza Haze'a.

- No to do zobaczenia - powiedział i odjechał. Po chwili Haze wstał i zaczął iść w stronę miasta.

Droga zajęła mu pięć godzin. Zatrzymał się w sklepie z narzędziami, aby kupić blaszane wiadro i worek niega­szonego wapna i zaniósł to wszystko do swojego pokoju. Kiedy dotarł przed dom, w którym mieszkał, stanął na chodniku, otworzył worek z wapnem i zapełnił nim do połowy wiadro. Potem podszedł do kranu koło schodów, dopełnił wiadro wodą i ruszył w stronę drzwi. Jego go­spodyni siedziała na ganku, kołysząc kota w ramionach.

- Co pan ma zamiar z tym zrobić, panie Motes? - zapytała.

- Oślepić się - powiedział i wszedł do domu.

Gospodyni siedziała jeszcze chwilę na ganku. Była to kobieta, która wyczuwała takie samo niebezpieczeństwo w jednym słowie, co w innym; rozumiała wszystko do­słownie, ale wszystkie słowa miały dla niej tę samą war­tość. Jednak, gdyby ona czuła się aż tak źle, zamiast się oślepić, zabiłaby się i zdziwiłoby ją, gdyby ktoś postąpił inaczej. Wsadziłaby po prostu głowę do kuchenki gazowej, lub może zażyłaby zbyt dużo bezbolesnyeh tabletek nasennych i to byłoby wszystko. Może pan Motes po prostu był nieuprzejmy, bo jak to mogło być możliwe, żeby ktoś chciał się oślepić? Kobieta jej pokroju, tak wnikliwa, nie zniosłaby ślepoty. Wolałaby być martwa niż ślepa. Nagle zdała sobie sprawę,, że gdyby była martwa, to byłaby również ślepa. Wpatrywała się przed siebie intensywnie, po raz pierwszy stając twarzą w twarz z tym odkryciem. Przypomniała sobie zwrot „śmierć na wieki”, którego używali pastorzy, ale natychmiast wymazała go sobie z umysłu, zachowując swój niezmienny, koci wyraz twarzy. Nie była religijna ani chorowita, za co dziękowa­ła swoim gwiazdom. Nie zaufałaby też w niczym osobie, która miałaby takie tendencje, a pan Motes je miał, bo inaczej nie byłby pastorem. Nie wątpiła ani przez chwilę, że mógł włożyć sobie wapno do oczu, ponieważ oni wszyscy, szczerze mówiąc, mieli trochę nie po kolei w głowie. Jaki powód mogłaby mieć zdrowa psychicznie osoba, żeby nie chcieć się cieszyć dalej życiem?

W żaden sposób nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie.

Rozdział XIV

Pamiętała jednak o tym, bo kiedy już to zrobił, dalej mieszkał w jej domu i codziennie jego widok stawiał ją przed tym pytaniem. Najpierw powiedziała mu, że nie może zostać, bo nie chciał nosić ciemnych okularów, a ona nie miała ochoty patrzeć na bałagan, jaki zrobił w swoich oczodołach. Przynajmniej się jej wydawało, że nie ma. Jeśli nie myślała o czym innym, kiedy on był w pobliżu, łapała się mimowolnie na tym, że pochyla się do przodu i zagląda mu w twarz, jakby spodziewała się zobaczyć coś, czego jeszcze dotąd nie widziała. To ją w nim denerwowało i nasuwało podejrzenie, że oszukuje ją w jakiś tajemniczy sposób. Siedział na jej ganku przez dobrą część każdego popołudnia, ale przesiadywanie z nim było tym samym, co przebywanie w samotności. Odzywał się tylko wtedy, gdy mu to pasowało. Zadawało mu się pytanie rano, a on mógł odpowiedzieć na nie po południu lub nigdy. Zaoferował jej większą sumę pienię­dzy za to, by zgodziła się, żeby zatrzymał swój pokój, bo znał drogę do niego i z powrotem. Postanowiła pozwolić mu zostać przynajmniej tak długo, dopóki nie dowie się, w jaki sposób ją oszukuje.

Co miesiąc dostawał pieniądze od rządu za coś, co wojna zrobiła w jego wnętrznościach i nie musiał praco­wać. Gospodyni zawsze była pod wrażeniem ludzi, którzy mogli płacić. Kiedy już dotarła do jakiegoś strumienia dochodu, szła za nim aż do źródła i włączała się w jego nurt, tak że wkrótce stawał się jej własnym dochodem. Czuła, że pieniądze, które płaci na podatki, wędrowały do wszystkich możliwych dziurawych kieszeni na świecie, że rząd nie tylko posyłał je za granicę Murzynom i Ara­bom, ale też marnował je w kraju na ślepych głupców i każdego idiotę, który podpisuje kartę. Czuła się uspra­wiedliwiona, kiedy mogła odzyskać z tego tyle, ile mogła. Czuła się usprawiedliwiona, kiedy mogła w ogóle cokol­wiek odzyskać, w pieniądzach, czy w jakiejś innej formie, zupełnie jakby kiedyś ziemia należała do niej i została z niej wydziedziczona. Nie potrafiła patrzeć na nic spo­kojnie, jednocześnie nie chcąc tego posiąść, a najbardziej drażniła ją myśl, że gdzieś w pobliżu może być ukryta jakaś wartościowa rzecz, coś, czego nie może zobaczyć.

Dla niej ślepiec wyglądał na kogoś, kto coś widzi. Jego twarz miała szczególny wyraz, jakby chciał pójść za czymś, co ledwo potrafił dostrzec w oddali. Nawet gdy siedział nieruchomo na krześle, na twarzy miał wyraz napięcia, jakby ku czemuś dążył. Wiedziała jednak, że jest zupełnie ślepy. Upewniła się co do tego, jak tylko zdjął z oczu szmatę, której przez jakiś czas używał jako bandaża. Wystarczyło jej jedno długie spojrzenie, żeby się przekonać, że zrobił to, co miał zamiar zrobić. Zaraz po tym, kiedy zdjął szmatę, inni mieszkańcy mijali go w korytarzu, stąpając cicho na palcach i wpatrując się w niego jak najdłużej, ale teraz nie zwracali już na niego uwagi, a ci nowi nie wiedzieli, że zrobił to sobie sam. Dziewczyna Hawksa rozniosła tę wiadomość po domu, jak tylko się to wydarzyło. Patrzyła, jak to robi, a potem biegała od pokoju do pokoju, krzycząc o tym, co się sta­ło, aż wszyscy mieszkańcy zbiegli się, aby go zobaczyć. Gospodyni czuła, że jeżeli harpie kiedykolwiek istniały, to ta dziewczyna jest jedną z nich. Przyczepiła się do nie­go i nie dawała mu spokoju przez kilka dni, a potem odeszła. Powiedziała, że nie można liczyć na jakiegoś wiernego Jezusowi ślepca i że stęskniła się za tatą, który opuścił ją i odjechał bananową łodzią. Gospodyni miała nadzieję, że jest już na dnie słonego morza, ponieważ miesiąc zalegał z płaceniem. Za dwa tygodnie dziewczy­na oczywiście wróciła i znowu zaczęła zawracać mu gło­wę. Miała usposobienie osy i jeszcze zanim weszli na ganek, słychać było, jak na niego krzyczy, a on nigdy nie otwierał ust.

Gospodyni prowadziła porządny dom i tak mu powie­działa. Oznajmiła, że jeśli chce, żeby z nim mieszkała ta dziewczyna, będzie musiał płacić podwójnie i wyjaśniła, że niektóre rzeczy jej przeszkadzają, a niektóre nie. Po­zwoliła mu samemu domyślić się, co przez to chciała po­wiedzieć i czekała z założonymi rękami, aż wyciągnie właściwe wnioski. Nie powiedział nic, tylko odliczył trzy dolary i podał jej.

- Tej dziewczynie, panie Motes - powiedziała - zależy tylko na pana pieniądzach.

- Gdyby tego tylko chciała, mogłaby je sobie wziąć. Zapłaciłbym jej, żeby sobie poszła.

Myśl o tym, że jej pieniądze mogłyby iść na utrzyma­nie takiego wyrzutka, była dla gospodyni nie do zniesie­nia.

- Niech pan tego nie robi - powiedziała szybko. - Ona nie ma do tego prawa.

Następnego dnia zadzwoniła do Towarzystwa Dobro­czynności i poczyniła starania, żeby posłać dziewczynę do domu poprawczego; tam było jej miejsce.

Była ciekawa, ile Haze dostaje co miesiąc od rządu, a ponieważ nie miał oczu, czuła, że nie będzie trudno się tego dowiedzieć. Następnym razem, kiedy na poczcie znalazła kopertę od rządu, otworzyła ją nad parą i za kil­ka dni poczuła się w obowiązku podnieść mu czynsz. Uzgodnili, że będzie jadał u niej posiłki i ponieważ żyw­ność podrożała, musiała mu też podnieść za wikt. Wciąż jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest oszukiwa­na. Dlaczego pozbawił się oczu, a nie zabił się, jeśli nie miał jakiegoś planu, jeśli nie widział czegoś, czego nie mógłby osiągnąć nie będąc ślepym na wszystko inne? Postanowiła dowiedzieć się o nim wszystkiego, co mogła.

- Skąd pochodzi pańska rodzina, panie Motes? - zapytała go pewnego popołudnia, kiedy siedzieli na gan­ku. - Sądzę, że już nie żyją, prawda?

Wydawało się jej, że może sądzić, co jej się podoba. Nie przerwał swojej bezczynności odpowiedzią na jej pytanie.

- Z moich też nikt już nie żyje - powiedziała. - Ze strony pana Flood'a żyją wszyscy oprócz niego same­go - powiedziała pani Flood wspominając męża. - Przychodzą tu tylko, kiedy potrzebują wsparcia, ale pan Flood miał pieniądze. Zmarł w wypadku samolotowym.

- Moi wszyscy nie żyją - powiedział po chwili.

- Pan Flood zginął w wypadku samolotowym.

Zaczęło się jej podobać siedzenie z nim na ganku, choć nigdy nie mogła być pewna, czy wiedział, że ona tam jest. Nawet, gdy jej odpowiadał, nie mogła stwier­dzić, czy wiedział, że odpowiada jej. Jej, we własnej oso­bie, pani Flood, jego gospodyni. Nie byle komu. Czasem siedzieli tak razem i pół popołudnia, on bez ruchu, a ona kołysząc się wolno, i wydawało się, że nie zamieniają ze sobą ani słowa, choć ona mogła mówić, ile wlezie. Jeżeli nie mówiła, a tylko myślała o czymś, zwykle po chwili zdawała sobie sprawę, że siedzi wyprostowana na krześ­le, patrząc na niego z otwartymi ustami. Jeśli zobaczyłby ją ktoś ż przechodniów, pomyślałby, że adoruje trupa.

Uważnie śledziła jego zwyczaje. Nie jadał dużo i nie zwracał uwagi na to, co mu podaje. Gdyby to ona była ślepa, siedziałaby cały dzień przy radiu, zajadając ciastka i lody i mocząc sobie stopy. Jadł wszystko i nie dostrze­gał różnicy między potrawami. Cały czas chudł, jego kaszel pogłębiał się i zaczął powłóczyć nogą. Podczas pierwszych chłodnych miesięcy złapał wirusa, ale mimo to nadal wychodził. Codziennie spacerował mniej więcej pół dnia. Wstawał wcześnie rano i chodził po swoim pokoju w tę i z powrotem - słyszała u siebie na dole, jak chodzi ciągle w tę i z powrotem. Potem wychodził i spacerował przed śniadaniem, a po śniadaniu wychodził znowu i spacerował aż do południa. Znał pięć, czy sześć domów wokoło i nigdy nie zapuszczał się dalej. Widziała też, że czasem zatrzymuje się przy jednym. Czasem zo­stawał w swoim pokoju i stał w jednym miejscu, podno­sząc i opuszczając nogi. Wydawało się, jakby był martwy i nie chce już nic więcej od życia, prócz tego, by móc wykonywać to ćwiczenie. Pomyślała, że mógłby równie dobrze być mnichem i mieszkać w jakimś klasztorze. Nie rozumiała go i nie podobała jej się myśl, że to wciąż wisi nad jej głową. Lubiła jasne światło dnia. Lubiła wszystko widzieć.

Nie potrafiła oddzielić tego, co było w jego głowie, a co na zewnątrz niej. O swojej myślała jak o tablicy roz­dzielczej, którą mogła kontrolować. Jeśli chodzi o niego, potrafiła sobie tylko wyobrazić zewnętrzne wnętrze, cały czarny świat w jego głowie i ją samą większą niż świat, wystarczająco dużą, aby pomieścić niebo, planety i wszys­tko, cokolwiek było, jest i będzie. Skąd mógł wiedzieć, czy czas idzie do przodu, czy do tyłu i czy idzie razem z nim? Wyobrażała sobie, że to tak, jakby się szło przez tunel i wszystko, co można zobaczyć, to światło wielkości główki od szpilki, jeden maleńki punkcik. Musiała wy­obrazić sobie to światełko, inaczej nie mogła o nim myś­leć. Widziała je jako rodzaj gwiazdy, takiej jak na kartkach świątecznych. Zobaczyła go, jak idzie tyłem do Betlejem i musiała się roześmiać.

Pomyślała, że dobrze byłoby, gdyby mógł robić coś ze swoimi rękami, coś, co wydobyłoby go z jego wewnę­trznego świata i przywróciło mu kontakt z rzeczywis­tością. Była przekonana, że jest zamknięty w swoim wewnętrznym świecie. Chwilami nie była nawet pewna, czy chociaż wie, że istnieje. Zaproponowała mu, żeby so­bie kupił gitarę i nauczył się na niej grać. Stworzyła sobie w wyobraźni obraz ich dwojga, jak siedzą razem wieczo­rem na ganku, a on brzdąka na gitarze. Kupiła dwa drze­wa kauczukowe, aby oddzielić miejsce, gdzie siedzieli, od ulicy i uczynić je bardziej intymnym i pomyślała, że dźwięk gitary wybiegający zza drzew kauczukowych na ulicę, zatuszuje jego trupi wygląd. Zaproponowała mu to, ale nigdy nie doczekała się odpowiedzi.

Co miesiąc, po zapłaceniu za pokój i wikt, zostawała mu ponad jedna trzecia pieniędzy na czeku rządowym, ale jak widziała, nie wydawał nic. Nie używał tytoniu ani nie pił whisky; nie mógł nic innego robić z pieniędzmi, jak tylko je gubić, bo nie miał nikogo. Pomyślała o do­brodziejstwach, jakie przypadną jego wdowie, gdyby taką zostawił. Widziała, jak pieniądze wypadają mu z kieszeni, a jemu nie chce się nawet schylić, aby je podnieść. Pew­nego dnia, kiedy sprzątała jego pokój, znalazła cztery dolary i trochę drobnych w jego koszu na śmieci. Przy­szedł właśnie o tej porze z jednego ze swoich spacerów.

- Panie Motes - powiedziała - w tym koszu na śmieci jest dolar i trochę drobnych. Wie pan, gdzie jest kosz na śmieci. Jak mógł się pan pomylić?

- To mi zostało, nie potrzebowałem ich.

Opadła na jedyne krzesło w jego pokoju.

- Czy pan co miesiąc wyrzuca pieniądze? - zapyta­ła po jakimś czasie.

- Tylko, jeżeli mi zostanie.

- A biedni i potrzebujący? - mruknęła. - Biedni i potrzebujący. Czy pan nigdy nie myśli o biednych i po­trzebujących? Jeżeli pan nie chce tych pieniędzy, to ktoś inny mógłby je chcieć.

- Może pani sobie wziąć - powiedział.

- Ależ panie Motes - powiedziała chłodno. - Nie muszę jeszcze żebrać!

Zdała sobie teraz sprawę, że jest szaleńcem i powi­nien być pod kontrolą kogoś rozsądnego.

Gospodyni przekroczyła już średni wiek, a jej sztucz­na szczęka była trochę za duża, ale miała długie nogi rasowego konia i nos, który jeden z lokatorów nazywał greckim. Nad brwiami, uszami i ze środka głowy spadały jej loki jak kiście winogron, ale żadna z tych zalet nie mogła przydać się jej do tego, aby przyciągnąć uwagę Haze'a. Zrozumiała, że jedyną drogą było zainteresować się tym, czym on się interesuje.

- Panie Motes - powiedziała pewnego popołudnia, kiedy siedzieli na ganku. - Dlaczego pan już nie głosi? To, że jest pan ślepy, nie jest przeszkodą. Ludzie chętnie posłuchaliby ślepego pastora. Byłoby to coś innego.

Przyzwyczajona była do braku odpowiedzi.

- Mógłby pan kupić sobie specjalnego psa i razem moglibyście zebrać niezły tłum. Ludzie zawsze pójdą zobaczyć psa.

- Jeśli chodzi o mnie - mówiła dalej - nie mam takiej żyłki. Wierzę, że to, co jest prawdą dzisiaj, jutro będzie fałszem i że można się bawić tak długo, jak długo nie przeszkadza się innym robić tego samego. Jestem tak dobra, panie Motes, nie wierząc w Jezusa, jak niejeden, co w niego wierzy.

- Jest pani lepsza - powiedział nachylając się nagle do przodu. - Gdyby pani wierzyła w Jezusa, nie byłaby pani taka dobra.

Nigdy wcześniej nie powiedział jej komplementu!

- No, panie Motes, widzę, że jest pan niezgorszym pastorem! Powinien pan zacząć znowu. Miałby pan co robić. Teraz nie ma pan nic do roboty, tylko pan space­ruje. Dlaczego nie zacznie pan znowu głosić?

- Nie mogę już głosić - mruknął.

- Dlaczego?

- Nie mam czasu - powiedział, wstał i odszedł z ganku, jakby przypomniała mu o jakiejś pilnej sprawie. Sprawiał wrażenie kogoś, kto pomimo bólu w nodze, musi iść dalej.

Jakiś czas później odkryła, dlaczego utyka. Sprzątając jego pokój, natknęła się przypadkiem na parę jego zapa­sowych butów. Podniosła je i zajrzała do środka, myśląc, że może znajdzie tam coś cennego. Wyłożone były żwi­rem, kawałkami szkła i małymi kamykami. Wysypała to wszystko i przesiała sobie przez palce, szukając jakiegoś błysku, który mógłby oznaczać coś wartościowego, ale okazało się, że to, co miała w ręku, to tylko śmiecie, któ­rych każdy mógł nazbierać na chodniku. Stała jeszcze chwilę trzymając buty i w końcu włożyła je z powrotem pod łóżko. Za kilka dni, kiedy zbadała je znowu, wyłożo­ne były świeżymi kamykami. „Dla kogo on to robi?”, zadawała sobie pytanie. „Go z tego ma?” Go chwila otrzymywała znak o czymś, co jest ukryte gdzieś w pobli­żu, a mimo to pozostaje poza jej zasięgiem.

- Panie Motes - zagadnęła go tego dnia, kiedy jadł obiad w kuchni. - Po co pan chodzi na kamieniach?

- Aby zapłacić - powiedział chrapliwym głosem.

- Zapłacić za co?

- Nie ma znaczenia za co - powiedział. - Płacę.

- Ale co pan takiego dostał, za co mógłby pan pła­cić? - upierała się.

- Niech pani pilnuje swoich interesów - powie­dział niegrzecznie. - Pani nic nie widzi.

Gospodyni nadal bardzo wolno przeżuwała.

- Czy pan myśli, panie Motes - powiedziała chrapliwym głosem - że jak się jest martwym, to jest się śle­pym?

- Mam nadzieją - powiedział po chwili.

- Dlaczego? - zapytała, patrząc na niego.

- Jeżeli w czyichś oczach nie ma dna, to potrafią więcej utrzymać.

Gospodyni patrzyła na niego przez długi czas, nic nie rozumiejąc.

Zaczęła koncentrować całą swą uwagę na jego oso­bie, lekceważąc przy tym inne rzeczy. Szła za nim, kiedy wychodził na spacer, spotykała go przypadkiem i towa­rzyszyła mu. Wydawał się nie zauważać, że ona przy nim jest, z wyjątkiem chwili, kiedy klepał się w policzek, jak­by jej głos drażnił go jak śpiew komara. Ponieważ miał głęboki świszczący kaszel, zaczęła zadręczać go o jego zdrowie.

- Nie ma pan nikogo, kto by się panem zaopiekował oprócz mnie, panie Motes. Nikt nie troszczy się o pana interesy oprócz mnie. Nikogo by to nie obchodziło, gdy­by nie ja.

Zaczęła przyrządzać smaczne dania i zanosić mu je do pokoju. Z kwaśną miną zjadał natychmiast wszystko, co mu przynosiła i oddawał jej talerz nie dziękując, jakby cała jego uwaga zwrócona była w inną stronę, a to była niedogodność, którą musiał znosić. Pewnego ranka oznaj­mił jej niespodziewanie, że ma zamiar jadać gdzie indziej i wymienił nazwie lokalu za rogiem, prowadzonego przez cudzoziemca.

- Będzie pan przeklinał ten dzień! - powiedziała. - Złapie pan infekcję. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach tam nie jada. Mroczne, brudne miejsce, zasko­rupiałe! Pan jest niewidomy, panie Motes, nie może pan tego widzieć.

- Szalony głupiec - mruknęła, kiedy odszedł. - Niech pan poczeka do zimy. Gdzie będzie pan jadał, kie­dy nadejdzie zima i pierwszy podmuch wiatru przyniesie panu wirusa?

Nie musiała długo czekać. Złapał grypę jeszcze, zanim zaczęła się zima i był zbyt słaby, żeby wychodzić, więc znów miała satysfakcję, że przynosi mu jedzenie do po­koju. Pewnego ranka przyszła wcześniej niż zwykle i za­stała go śpiącego i ciężko oddychającego. Stara koszula, którą zakładał do snu, była rozpięta i ukazywała trzy sploty drutu kolczastego okręcone wokół jego piersi. Cofnęła się do drzwi i upuściła tacę.

- Panie Motes - powiedziała niskim głosem. - Po co pan to wszystko robi? To nie jest naturalne.

Podniósł się.

- Po co panu ten drut? To nie jest naturalne - powtórzyła.

Po chwili zaczął zapinać koszulę.

- To naturalne - powiedział.

- No, ale to nie jest normalne. To jedna z tych krwawych historii. Ludzie przestali już robić takie rzeczy, jak gotowanie się w oliwie, robienie z siebie świętego, czy wmurowywanie kotów w ścianę. Nie ma powodu, aby to robić. Ludzie już takich rzeczy nie robią.

- Nie przestaną tego robić tak długo, jak ja będę to robił - powiedział.

- Ludzie przestali już to robić - powtórzyła. - Po co pan to robi?

- Nie jestem czysty.

Stała, patrząc na niego, niepomna stłuczonych talerzy u jej stóp.

- Wiem o tym - powiedziała po chwili. - Ma pan ślady krwi na nocnej koszuli i na pościeli. Powinien pan sobie nająć sprzątaczkę...

- Nie mówię o tego rodzaju czystości – przerwał jej.

- Jest tylko jeden rodzaj czystości, panie Motes - mruknęła.

Spojrzała w dół na talerze, które przez niego zbiła i cały bałagan, który będzie musiała sprzątać. Wyszła do ubikacji i wróciła po chwili z szufelką i miotłą.

- Łatwiej krwawić, niż się pocić, panie Motes - powiedziała tonem wysokiego sarkazmu. - Musi pan wierzyć w Jezusa, bo inaczej nie robiłby pan tych głupot. Musiał pan kłamać, kiedy podawał pan nazwę tego swo­jego kościoła. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że jest pan jakimś agentem papieża, czy kimś równie zabaw­nym.

- Nic od pani nie chcę - powiedział i położył się z powrotem, kaszląc.

- Nie ma pan nikogo prócz mnie, kto mógłby się panem zaopiekować - przypomniała mu.

Na początku planowała wyjść za niego, a potem oddać go do jakiejś państwowej instytucji dla umysłowo chorych, ale stopniowo zmieniała zdanie i postanowiła wyjść za niego i zatrzymać go przy sobie. Obserwowanie jego twarzy stało się jej zwyczajem; chciała spenetrować ciemność, jaka za nią się kryła i przekonać się, co tam jest. Miała wrażenie, że już wystarczająco długo się ocią­gała i musi go zdobyć teraz, kiedy jest słaby lub nigdy. Był tak osłabiony grypą, że chodził chwiejnym krokiem. Zima już się zaczęła i wiatr chłostał dom ze wszystkich stron, wydając dźwięk podobny do świstu ostrych noży przecinających powietrze.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby być w taką pogodę na dworze - powiedziała wsuwając gło­wę do jego pokoju pewnego ranka w jeden z najzimniej­szych dni roku. - Słyszy pan ten wiatr, panie Motes? Ma pan szczęście, że ma pan takie ciepłe miejsce i ko­goś, kto się panem opiekuje.

Starała się, żeby jej głos brzmiał bardziej miękko niż zwykle.

- Nie ma takiego ślepca i chorego, który miałby więcej szczęścia i kogoś, kto mógłby się nim zaopieko­wać.

Weszła do środka i usiadła na twardym krześle tuż przy drzwiach. Siedziała na jego skraju, pochylając się w przód z rozchylonymi nogami i rękami zaciśniętymi na kolanach.

- Pozwoli pan, że coś panu powiem, panie Motes. Niewielu mężczyzn ma takie szczęście jak pan, ale nie mogę powstrzymać się przed wspinaniem się na te scho­dy. Wykańcza mnie to. Myślałam o tym, czy nic mogli­byśmy temu jakoś zaradzić.

Leżał cały czas nieruchomo na łóżku, ale teraz nagle usiadł, jakby usłyszał coś niepokojącego.

- Wiem, że nie chciałby pan oddać tego pokoju - powiedziała i czekała na efekt tych słów. Odwrócił do niej głowę; mogła być pewna, że przyciągnęła jego uwa­gę. - Wiem, że się panu tu podoba i nic chciałby pan opuścić tego miejsca i że jest pan chory i ślepy, i potrze­buje pan kogoś, kto by się panem opiekował - dodała, po czym serce zaczęło jej trzepotać i straciła oddech. Haze sięgnął po swoje ubrania, które leżały zrolowane w nogach łóżka. Zaczął wkładać je w pośpiechu na noc­ną koszulę.

- Myślałam o tym, jak to zrobić, jak to urządzić, żeby pan miał dom i kogoś, kto by sic panem opiekował i żebym ja nie musiała wspinać się po tych schodach. Po co się pan ubiera, panie Motes? Nie chce pan chyba wyjść w taką pogodę. Myślałam o tym - mówiła dalej, obserwując, jak się ubiera - i doszłam do wniosku, że jest tylko jedno wyjście: pobrać się. Nic zrobiłabym tego w normalnej sytuacji, ale zrobię to dla chorego i ślepego mężczyzny. Jeżeli sami sobie nie pomożemy, to nikt nam nie pomoże. Nikt. Świat jest pusty.

Marynarka, która była jaskrawo niebieska, kiedy ją kupował, miała teraz cieplejszy odcień. Kapelusz panama przybrał kolor słomkowy. Kiedy go nic nosił, kładł go na podłodze obok butów. Sięgnął tam teraz i włożył go, a potem zaczął zakładać buty, które ciągle były wyłożone kamykami.

- Każdy powinien mieć gdzie wracać - powiedzia­ła. - A ja chcę panu stworzyć tu dom. miejsce, w którym może pan zawsze przebywać, panie Motes i nigdy się o nic nie martwić.

Jego laska leżała na podłodze, tam, gdzie stały też jego buty. Wymacał ją, a potem wstał i zaczął iść wolno w stronę gospodyni.

- Mam dla pana miejsce w moim sercu, panie Motes - powiedziała i poczuła, jak serce jej drży jak ptasia klatka. Nie wiedziała, czy idzie do niej, żeby ją objąć, czy nie. Minął ją z twarzą bez wyrazu i wyszedł na korytarz.

- Panie Motes! - powiedziała, odwracając się gwał­townie na krześle. - Nie mogę pozwolić, żeby pan tu został na innych warunkach, nie mogę już dłużej wspinać się po tych schodach. Chcę tylko panu pomóc. Oprócz mnie nie ma pan nikogo, kto mógłby się panem opieko­wać. Nikogo prócz mnie to nic obchodzi, czy pan będzie żył, czy pan umrze! Oprócz mojego domu, nie ma pan gdzie pójść!

Wymacał laską pierwszy stopień.

- Może planował pan znaleźć sobie jakiś inny pokój do wynajęcia? - zapytała wznosząc głos. - Czy też pla­nował pan przenieść się do innego miasta?

- Nie wybieram się tam - powiedział. - Nie ma innego miasta ani innego domu.

- Nic pan nie ma, panie Motes, a czas płynie, nie cofa się i jeśli nie bierze się tego, co on oferuje, człowiek może znaleźć się w ciemnej, zimnej dziurze i jak pan myśli, dokąd może to zaprowadzić?

Macał laską każdy stopień, zanim postawił na nim sto­pę. Kiedy był już na dole, zawołała do niego:

- Nie musi pan wracać do miejsca, którego pan nie ceni, panie Motes! Drzwi nie będą stały dla pana otwo­rem. Może pan najwyżej wrócić po swoje rzeczy i iść tam, gdzie pan myśli, że będzie panu lepiej!

Długo stała na szczycie schodów. - Wróci - mruk­nęła. - Niech no go tylko zawieje wiatr.

Tego wieczoru pojawił się zacinający, lodowaty deszcz. Leżąc w łóżku i nie śpiąc do północy, pani Rood, gospodyni, zaczęła płakać. Chciała wybiec na deszcz i zi­mno, ścigać go i znaleźć skulonego w jakimś zasłoniętym od wiatru miejscu, przyprowadzić z powrotem i powie­dzieć: „Panie Motes, panie Motes, może pan tu zostać na zawsze, albo ja pójdę z panem dokądkolwiek pan będzie chciał”. Miała ciężkie życie, przeżyła je bez bólu i przyjemności i myślała, że teraz, kiedy nastaje jego ostatnia część, zasłużyła na przyjaciela. Jeśli miała być ślepa po śmierci, kto mógłby ją lepiej wtedy poprowadzić niż ślepiec? Kto mógłby lepiej poprowadzić ślepca niż ślepiec, który wiedział, jak to jest?

Jak tylko się rozwidniło, wyszła na deszcz i przeszuka­ła te pięć, czy sześć domów, które znała, pytając o niego w każdych drzwiach, ale nikt go nie widział. Kiedy wró­ciła, zadzwoniła na policję, opisała go i poprosiła, żeby go znaleźli i przyprowadzili do niej, żeby zapłacił czynsz. Cały dzień czekała, aż przywiozą go wozem policyjnym, lub że wróci z własnej woli, ale nie przyszedł. Ponieważ wiatr i deszcz nie ustawały, pomyślała, że do tej pory utonął już pewnie w jakiejś uliczce. Chodziła po swoim pokoju tam i z powrotem coraz szybciej, myśląc o jego oczach bez dna i o ślepocie śmierci.

Dwa dni później dwaj młodzi policjanci, którzy robili objazd, znaleźli jego ciało w rynsztoku w pobliżu opusz­czonej budowy. Kierowca podjechał aż na skraj rynszto­ka i wpatrywał się w niego przez pewien czas.

- Czy nie szukaliśmy ślepego? - zapytał.

Drugi sprawdził w notesie.

- Ślepy, w niebieskiej marynarce, nie zapłacił za komorne - powiedział.

- I oto jest - oznajmił pierwszy, wskazując na ryn­sztok. Drugi podsunął się bliżej i też wyjrzał przez okno.

- Nie ma niebieskiego garnituru - powiedział.

- Ma niebieski - powiedział pierwszy. – Przestań się na mnie pokładać. Wysiądź, to zobaczysz, że jest nie­bieski.

Wysiedli, obeszli samochód i przykucnęli na brzegu rynsztoka. Obydwaj mieli nowe wysokie buty i nowe ubrania policyjne; obydwaj mieli żółte włosy i bokobrody i obydwaj byli grubi, ale jeden był grubszy od drugiego.

- Może i kiedyś był niebieski - przyznał grubszy.

- Myślisz, że nie żyje? - zapytał pierwszy.

- Zapytaj go - powiedział drugi.

- Nie, żyje, rusza się.

- Może jest tylko nieprzytomny - powiedział grub­szy, wyjmując swoją nową pałkę. Obserwowali go przez kilka sekund. Jego ręka poruszała się po brzegu rynszto­ka, jakby za coś chciała złapać. Zapytał ich ochrypłym szeptem, gdzie jest i czy jest dzień, czy noc.

- Jest dzień - powiedział chudszy patrząc na nie­bo. - Musimy pana zabrać z powrotem, żeby zapłacił pan za komorne.

- Chcę iść dalej tam, dokąd zmierzam - powiedział ślepiec.

- Najpierw musi pan zapłacić za komorne - powie­dział policjant. - Co do grosza.

Drugi, widząc, że jest przytomny, uderzył go w głowę swoją nową pałką.

- Nie chcę mieć z nim kłopotów - powiedział. - Ty weź go za stopy.

Umarł w samochodzie policyjnym, ale oni tego nie zauważyli i zawieźli go do jego gospodyni. Kazała go położyć na swoim łóżku i kiedy wypchnęła ich już za drzwi i zamknęła je za nimi, podsunęła krzesło i usiadła tuż przy jego głowie, skąd mogła do niego mówić.

- No, panie Motes - powiedziała. - Widzę, że wrócił pan do domu!

Jego twarz była surowa i spokojna.

- Wiedziałam, że pan wróci - powiedziała. - I czekałam na pana. Nie musi pan już płacić czynszu, może pan tu mieszkać za darmo, tak, jak pan chce, na górze, czy na dole. Jak tylko pan chce, będę na pana zawsze czekała, a jak pan będzie chciał gdzieś iść, to pój­dziemy razem.

Nigdy nie widziała u niego tak spokojnej, zrównowa­żonej twarzy. Złapała go za rękę i przyłożyła ją sobie do serca. Była bezwładna i sucha. Zarys jego czaszki był prosty pod skórą, a głęboko wypalone oczodoły zdawały się prowadzić w ciemny tunel, w którym on sam zniknął. Nachylała się coraz niżej nad jego twarzą, zaglądając w nią głęboko, próbując zrozumieć, jak została oszukana lub, co ją oszukiwało, ale nic nie widziała. Zamknęła oczy i zobaczyła światełko wielkości główki od szpilki. Było jednak zbyt daleko, żeby mogła się na nim skoncen­trować. Czuła się, jakby ją zatrzymano przy wejściu do czegoś. Siedziała z zamkniętymi oczami, wpatrując się w jego oczy i poczuła, jakby w końcu dotarła do począt­ku czegoś, czego nie mogła zacząć i widziała, jak on się coraz bardziej i bardziej oddala w ciemność, aż w końcu stał się tym światełkiem nie większym od główki szpilki.



Posłowie

Flannery O'connor jest dziś bezsporną wielkością powojennej prozy amerykańskiej. Pozycję swą zawdzię­cza przede wszystkim opowiadaniom (dwa tomy tych opowiadań: Trudno o dobrego człowieka i W pierścieniu ognia - każdy z nich był wyborem - ukazały się przed laty nakładem PIW - u). Ale „przede wszystkim” nie zna­czy „wyłącznie”. Nie znaczy „jedynie”. Flannery O'Con­nor pisała też powieści. Była autorką Mądrości krwi (1952) i The Violent Bear It Away (1960). Pozostawiła również po sobie fragmenty Who Do the Heathens Rage? A o powieściach tych nie wolno zapominać. Są to bo­wiem książki ważne i bardzo interesujące.

O'Connor debiutowała zaraz po wojnie, w roku 1946, opowiadaniem The Geranium, umieszczonym w kwartal­niku Accent. Jednakże jej pierwszym utworem, który samodzielnie ukazał się drukiem, była Mądrość krwi. Owszem, wcześniej miała już gotowy tomik złożony z sześciu krótszych tekstów. W jego skład wchodziły: The Geranium, The Barber, Wildcat, Plon, The Turkey i The Train. Ale tomiku tego nie zdołała wydać. Dopiero w kilka lat później wydała Mądrość krwi. Zaczęła ją pisać w roku 1947. Cztery rozdziały drukowała po różnych czasopismach jako osobne całości, jako opowiadania. Ich integracja, zwłaszcza zaś fabularne rozwiązanie utworu nastręczało jej sporo kłopotów, Jednakże w końcu z nich wybrnęła.

Była pisarką chrześcijańską, a ściślej rzecz biorąc, pisarką katolicką. Znaczy to tyle, że wizję świata, którą uzewnętrzniały jej powieści i jej opowiadania określały idee katolickiej teologii. Ależ tak! Zdaję sobie sprawę, że stwierdzenie to może budzić, i zresztą budzi, nie cał­kiem bezpodstawne wątpliwości. Ich usprawiedliwieniem staje się wielointerpretacyjność prozy Flannery O'Con­nor. Wielointerpretacyjność ta powstaje wskutek prze­milczeń, natarczywego stosowania elipsy i nieustannych niedopowiedzeń. Nakładając się jedno na drugie, zezwa­lają one na różnorodne rozumienie tekstu. Nade wszyst­ko jednak rozstrzyga o tym dość skomplikowany układ symboli.

Opowiadania i powieści O'Connor nie posługiwały się systematycznym odwołaniem do historii ukrytej, przemil­czanej przez fabułę, choć fabule tej przyporządkowanej. A więc nie pogrążały się w literaturze „drugiego dna”. Zwracały się natomiast w stronę „lokalnego” jak gdyby symbolu. Przenośnego znaczenia nabierały wówczas określone „obiekty” przedstawione - np. słońce - określone wydarzenia, ich właściwości, relacje pomiędzy nimi itd. itp., jak dzieje się to choćby w Mądrości krwi. Kompozycja owych figuratywnych odniesień otwiera pro­zę O'Connor na sprzeczne, a nawet na przeciwstawne sobie interpretacje. Ujawnia to cała jej twórczość. Nie tylko wczesne utwory. A zatem niepodobna posądzać jej o katolicką wizję świata, skoro z nie mniejszym powo­dzeniem można by wizję tę wykładać jako z katolicyz­mem nie mającą nic wspólnego? Owszem. Ale pod jednym warunkiem, tym mianowicie, że ograniczymy się wyłącznie do prozy i że rozważając ją, zrezygnujemy z tej optyki, jaką narzuca nam eseistyka pisarki. Bo Flannery O'Connor pisała też eseje. Zaczęła je pisać stosunkowo późno, pod koniec lat pięćdziesiątych. Z tego przecież czasu pochodzą szkice takie choćby jak The Fiction Wa­ter and His Country (1957), The Church and the Fiction Water (1957), The Novelist and Free Will (1963). Świad­czą one o katolickich przekonaniach pisarki podobnie jak wywiady, których udzieliła nie tak znowu mało. Jeśli więc spojrzeć na prozę O'Connor poprzez pryzmat jej dyskursywnych wywodów, jej powieści i opowiadania uzyskają jawnie chrześcijańskie zabarwienie. A izolacja jej twórczości ściśle artystycznej, odcinanie jej od tego, co artykułowała w inny sposób, nie byłoby chyba posu­nięciem roztropnym.

Wizja świata Flannery O'Connor zakłada istnienie Boga. Bóg jest nie tylko stwórcą wszechświata, pierwszą przyczyną, nie tylko kimś wszechmocnym i wszechwie­dzącym. Jest również źródłem wszelkich wartości moral­nych. Są one pochodną jego intencji skierowanych ku człowiekowi. Są przez intencje te ustanowione i od nich zależne. Ludzkie działanie i ludzkie przeżycie będzie wartościowe moralnie jedynie wtedy, gdy spełni zamysł Boga. Nie musi spełniać go zawsze. Człowiek bowiem został wyposażony w wolną wolę. Toteż może - świado­mie czy nieświadomie - sprzeciwiać się intencjom Bożym. Powieścią o takim sprzeciwie jest Mądrość krwi; mówi o sytuacji współczesnego Jonasza. Jonasz chciał umknąć temu, do czego Bóg go powołał. Przed tym też ucieka Hazel Motes. Stara się uchronić przed powo­łaniem. Odrzuca Chrystusa. Staje się kaznodzieją, ale kaznodzieją, który naucza, że ślepi nie widzą, kulawi uty­kają, a martwi na zawsze pozostaną tam, gdzie ich pogrzebano. Równocześnie jednak krąży wokół chrześci­jańskich idei, tyle że zaprzeczonych. Pragnie wiary. To­też z tym większą zaciekłością jej się wypiera. Chce wykazać, że nie ma grzechu. Toteż po przyjeździe do Taulkinham rusza natychmiast do miejscowej kurwy Leory Watts - wyczytał jej adres nagryzmolony na ścia­nie dworcowego klozetu. Na rozrywki seksualne nie ma szczególnej ochoty. Ale śpi z Leorą Watts.

Po to, by dowieść, że grzech nie istnieje, tak jakby przespanie się z kurwą mogło posłużyć za dowód w tym względzie. To wszakże mu nie wystarcza. Będzie chciał okazać swą przewagę nad tymi, którzy wierzą w trans­cendencję. Po to, by potwierdzić swe racje. Jeśli dokona tego, czego nie dokonali wierzący w Boga, tedy zatry­umfuje jego kościół, „Kościół Bez Chrystusa”. Bo tego kościoła jest samozwańczym apostołem. Kaznodzieja, którego napotyka w Taulkinham, okaże się oszustem. Udaje ślepca. Kiedyś naprawdę chciał się oślepić, ale nie starczyło mu zdecydowania. Zląkł się w ostatniej chwili.

Motes nie zlęknie się, doprowadzi rzecz do końca. A potem będzie udręczał Swe ciało, poddawał je rozlicz­nym umartwieniom.

Czy ten współczesny Jonasz dotrze do Niniwy czy też jego historia pozostanie historią „zaprzeczonej” misji? Mądrość krwi nie przyniesie jeszcze odpowiedzi na to pytanie. Odpowiedzi udzieli dopiero następna powieść Flannery O'Connor The Violent Bear It Away (w przygo­towaniu jako kolejny tom Biblioteki Amerykańskiej). Oczywiście, już w Mądrości krwi pojawią się pewne ozna­ki, sugerujące konwersję Motesa, jego nawrócenie, na­prowadzające na myśl, że oto mamy przed sobą relację o drodze do „prawdy” - drodze do Damaszku. Ale są to zaledwie sugestie, niejasne i pewnie niewystarczające. Za sprawą przemilczeń, niedopowiedzeń ostateczne roz­strzygnięcie tej kwestii jest niepewne, jakby zawieszone.

Bóg Flannery O'Connor chce, abyśmy go poznali. Nieobecność wiedzy o Bogu staje się tedy przejawem nie tylko naszej ignorancji, ułomności ludzkiego umysłu, któ­rą to ułomność autorka Mądrości krwi wybija z godnym podziwu uporem, lecz takie moralnym uchybieniem, a nawet czymś więcej - grzechem. Przy czym ten, który ma fałszywe wyobrażenie o transcendencji, który tran­scendencję tę postrzega niewiernie, deformując ją i odkształcając, jest mimo wszystko kimś „lepszym”, „bardziej wartościowym” aniżeli ten, kto w ogóle jej sobie nie wyobraża, choćby pogrążony był w dopełnianiu kościelnych obrządków, choćby nigdy nie próbował naru­szyć religijnego rytuału. Dlatego też fałszywy ślepiec Asa Hawks będzie bliższy moralnym wartościom O'Connor aniżeli pani Wally Bee Hitchcock czy pani Flood (właś­ciwie pani Flood z początków XIV rozdziału).

Wyrzeczenie się Boga jest. - dla O'Connor - czymś jeszcze, czymś ponadto. Jest wypaczeniem ludzkiej natu­ry. Bo przecież istnieje natura człowiecza. Składa się z zespołu elementarnych dyspozycji. W ich obręb wcho­dzi głód transcendencji. To niezbywalny rys każdego człowieka. Oczywiście, głód ów można przytłumić. Moż­na go też oszukiwać, zastępując „rzeczywistą” transcen­dencję różnymi formami substytutów. Tak poczyna sobie Enoch Emery, pokładając całą swą nadzieję, w Mądrości krwi Nadzieja ta uczyni jego wzorcem animalizaeję Nie, nie utraci on człowieczeństwa. Nie wyzbędzie się też swej natury, gdyż wyzbyć się jej nic może. Ale w pewnym stopniu wypaczy ją. Zniekształci i znieprawi.

Flannery O'Connor ogląda świat z perspektywy chrześcijańskiego moralisty. W każdym razie taką per­spektywę stara się zazwyczaj zachować. Prowadzi to do konfliktu z pewnymi składnikami akceptowanej przez nią poetyki. Nade wszystko prowadzi do konfliktu z „czarną komedią”, do której autorka The Violent Bear It Away czuła nieodpartą słabość.

Pisarstwo O'Connor wyrastało z tradycji prozy „neo­gotyckiej”. Odwoływało się do Faulknera, ale nie tego, który pisał Wrzask i wściekłość czy Absalomie, Absalo­mie..., do Faulknera z Azylu. I do powieści Carson McCullers W zwierciadle złotego oka. W powieściach i opowiadaniach O'Connor grozę równoważył komizm. Aliaż grozy i komizmu staje się niejako ich znakiem roz­poznawczym. I z tego właśnie względu zbliża je do roz­wijającej się niemalże równolegle twórczości Johna Hawkesa. Hawkes zresztą nie zapierał się tych pokre­wieństw. Przeciwnie, kilkakrotnie je podkreślał. Zarazem jednak autorka The Violent Bear It Away demonstruje swą fascynację „czarną komedią”. „Czarna komedia” będzie tym - co przeciwstawi się chrześcijańskiemu moralizmowi. Albowiem polega ona na akcentowaniu perspektywy komicznej jako ważniejszej niż perspektywa moralna. Wszelkie wydarzenia zmyślone są oceniane z punktu widzenia obu tych perspektyw. Wiele spośród nich mieści się równocześnie w wyznaczanych przez nie ramach. Wszakże to, co pocieszne i zarazem godne pochwały, zwłaszcza zaś godne potępienia rozważa się tu przede wszystkim pod kątem śmieszności. Bierze się pod uwagę w pierwszej kolejności wymiar komiczny opisywa­nych wypadków, a dopiero później ich „zawartość etycz­ną”. Tym samym dobro czy zło, choć nadal pozostają dobrem i złem, są nade wszystko mniej czy bardziej za­bawne. A tego rodzaju ujęcia faktów fabularnych nie dopuszczał chrześcijański moralizm. „Czarna komedia” przekreśla go więc ostatecznie. Flannery O'Connor usi­łowała przekreślenie to zatrzeć, zamazać. Mogła tego dokonać jedynie poprzez okiełznanie swych estetycznych skłonności, poprzez narzucenie im odpowiednich ograni­czeń. Zmierzała w tym kierunku. Widać to wyraźnie w jej utworach pisanych około roku 1960. Ale ogranicze­nia takie zarysowały się już wcześniej, w tytułowym opo­wiadaniu zbiorku A Good Man Is Hard to Find and Other Stories (1955). A nawet jeszcze wcześniej, w tej oto powieści, która leży teraz przed nami - w Mądrości krwi.

Lech Budrecki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
O Connor Flannery Madrosc krwi
Flannery O Connor Mądrość krwi
o connor, flannery the violent bear it away
Flannery O Connor You Can t Be Any Poorer Than Dead (rtf)(1)
Flannery O Connor A View of the Woods (rtf)(1)
Flannery O Connor Good Country People
Flannery O Connor Greenleaf (rtf)(1)
Flannery O Connor A Good Man is Hard to Find
Grupy krwi VK
(34) Preparaty krwi i produkty krwiopochodne
W 31 Leki obniżające ciśnienie krwi
biochemia krwi 45
Leki zmniejszające stężenie lipidów we krwi
17 G11 H09 Składniki krwi wersja IHiT
ćw 3 Genetyka medlowska Dziedziczenie grup krwi CM UMK
1 POMIAR CIŚNIENIA KRWI(1)id 9614 ppt
Podpowiedzi do mądrości przyrody, Ekologia - materiały do zajęć
księga mądrości, STARY TESTAMENT

więcej podobnych podstron