DOMINIQUE BARBÉRIS
COŚ
DO UKRYCIA
przełożyła Joanna Polachowska
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Tytuł oryginału: Quelque chose à cocker
Projekt okładki: Anna Pol
Redakcja: Maria Braunstein
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
'Korekta: Maria Nowakowska
© Editions Gallimard, Paris, 2007.
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2010
© for the Polish translation by Joanna Polachowska
ISBN 978-83-7495-683-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2010
Dla Marie-Christine Cormier-Salem
I
1.
Ścieżką między murami zszedłem aż do rzeki. Rozmyśla-
łem. Od dwóch miesięcy wiele rozmyślam. Mam czas, kiedy
maluję. W stodole służącej mi za pracownię panuje cisza, sły-
chać tylko ptaki szeleszczące gałązkami na stosie polan i mru-
czenie starego, nabytego okazyjnie piecyka, który nie jest w
stanie ogrzać całego pomieszczenia. Nikt na to odludzie nie
zagląda; swego czasu nie cieszyło się dobrą opinią. Były tu
stare piwnice, teraz opuszczone. Jest bardzo wilgotno. Żeby tu
trafić, trzeba długo iść drogą pośród coraz większych chasz-
czy. Nie przeszkadza mi to.
Lubię być sam, kiedy pracuję. Odkąd ten człowiek został
zatrzymany, czuję się znacznie spokojniejszy. W takiej dziurze
jak ta krąży wiele plotek - trzeba kogoś aresztować, w prze-
ciwnym razie wątpliwości pozostają: wszyscy wszystkich
podejrzewają i sytuacja staje się nie do zniesienia. Problem w
tym, że pierwszej nocy spędzonej na posterunku mężczyzna
próbował się powiesić. Podobno od tej pory pozostaje w
śpiączce. Massonneau powiada, że ten czyn należy interpreto-
wać jako reakcję winnego. Widzi w tym potwierdzenie swojej
teorii. Ale nie wszyscy tak to postrzegają i wiem, że odmienną
interpretację też da się obronić. Niektórzy desperaci tylko w
taki sposób mogą dowieść swojej niewinności. I takie jest,
oczywiście, stanowisko adwokata.
9
Nie wiem zresztą, co Massonneau nazywa reakcją winne-
go. Ale wiem, że facet nie stawiał żadnego oporu, kiedy po
blisko dwóch miesiącach żandarmi zadzwonili do jego drzwi:
- Odgrywał komedię - powiedział Massonneau. - Na użytek
żony. Na użytek widzów. Ale dla mnie sprawa była jasna.
Miał w spojrzeniu coś fałszywego. Nikt szczwanego lisa nie
będzie uczył sprytu.
Uśmiechnąłem się, żeby pokazać, iż doceniam obrazek.
Massonneau często używa aforyzmów, ja zaś mam się przed
nim na baczności właśnie dlatego, że znaczenie tych afory-
zmów mi umyka. Posiłkuje się obrazami i barwami, które
kamuflują treść. Jego późniejsza opowieść potwierdziła to,
czego się już dowiedziałem.
Przyjechali o szóstej rano: dwie furgonetki żandarmów;
otoczyli dom. Działo się to pod koniec grudnia i potrafię sobie
wyobrazić te ciemności (o szóstej rano w grudniu dzień jest
jeszcze daleko). Wyobrażam sobie wszystko: wyludnione
ulice, mgła, zapach ziemi i opadłych liści i nieco bardziej
cierpka woń mokrych żywopłotów z tui. To zapach tutejszej
zimy. Odnalazłem go na nowo, kiedy wróciłem do N., żeby tu
znów zamieszkać.
Nigdzie żywej duszy, choć w tych stronach wstaje się ra-
czej wcześnie. To prowincja. Chmury ledwie się podniosły
znad horyzontu. Pociąg o szóstej, którego przejazd usłyszeli
ludzie i który dał sygnał. Na autostradzie po drugiej stronie
Loary kilka pierwszych ciężarówek, jadących z Południa, cza-
sem aż z Hiszpanii, co to wyruszają w drogę przed wschodem
słońca.
Często próbuję sobie wyobrazić tego człowieka i to, co
czuł, kiedy szedł otoczony przez żandarmów, co czułbym ja na
10
jego miejscu. Nie znam go. Nie pokazali żadnego zdjęcia z
momentu aresztowania. Nie wiem też, co myśleli ludzie z
brygady, ale przypuszczam, że otaczali willę skupieni i skru-
pulatni, przyczajeni jak myśliwi na porannym polowaniu.
Było to w dzielnicy willowej, tej, która powstała przed kil-
koma laty w południowej części N.: świeżo uzbrojone tereny,
osiedle o wysokim standardzie, z widokiem na rzekę - tutaj
wszystko, co posiada widok na rzekę, kosztuje drożej - wiel-
kie, dostatnie domy z balkonowymi oknami na modłę amery-
kańską, bez żadnego stylu, miejsca do barbecue i zagospoda-
rowane tarasy, trawniki, żywopłoty zaprojektowane przez
szkółkarzy, zagajniki brzóz i iglaków, drzew nieposiadających
żadnej botanicznej racji bytu w tym regionie, prezentujących
czysto teoretyczne wyobrażenie o ogrodzie ludzi przybyłych z
innych stron.
Zgodnie z prawem musieli poczekać, zadzwonili do drzwi
kilka minut po szóstej. Za kierownicą samochodu zaparkowa-
nego na sąsiedniej ulicy Massonneau wpatrywał się w ekran
swojej komórki. Usłyszał przejeżdżający pociąg. To on dał
sygnał. Wszystko sprowadza się do procedury. - Najważniej-
sze w takich przypadkach - powiedział - jest to, żeby się po-
tem nie można było do niczego przyczepić.
O szóstej trzydzieści akcja była zakończona, przeprowa-
dzona sprawnie, skutecznie, dyskretnie, zanim w oknach w
dzielnicy zapaliły się światła, zanim kobieta w szlafroku, na
wpół rozbudzona, z dzbankiem kawy w dłoni zdążyła powie-
dzieć: - Coś takiego, żandarmi!
- Przyznaję, że tego dnia byłem zadowolony - powiedział
Massonneau. - Ten jeden raz, kiedy mieliśmy rekwizycję są-
dową, udało nam się pokazać, co potrafimy. Był pan przy tym
11
tak samo jak ja. Wie pan, jaka panowała atmosfera. Był pan
świadkiem wielu rzeczy. Skądinąd podejrzewam, że powie-
dział pan znacznie mniej, niż pan wie, i to z przyczyny, której
nie potrafię zgłębić. - Potem uśmiechnął się i pomyślałem, że
znowu mi zaserwuje jedną z tych swoich odzywek, zda się,
bez znaczenia, ale zmuszających mnie później do łamania
sobie głowy, bo można je różnie rozumieć. Jak wszyscy sa-
motnicy nie ufam słowom. Ale on powiedział tylko: - I pomy-
śleć, że mieliśmy to pod ręką!
To prawda. Wszystko było pod ręką, w pewnym sensie
działo się na naszych oczach, wystarczyło mieć je otwarte.
Restaurację Złote Okowy dzieli od Brzeziny niecały kilometr
w linii prostej. Ja zaś byłem w pobliżu i wiem sporo o tym, co
stało się tamtego wieczoru, o ciągu kolejnych zdarzeń, które
Massonneau próbował uporządkować, jak fragmenty obrazu
poskładać w jedną całość, pomiędzy restauracją Złote Okowy i
groblami - jak tu nazywają długie piaszczyste nasypy ciągnące
się wzdłuż brzegów Loary: bezpańskie, niezamieszkane tereny
całkowicie zależne od rzeki; rodzaj no man's landu.
*
Pamiętam to popołudnie w przeddzień Wszystkich Świę-
tych. Lało jak z cebra. Dochodziło wpół do szóstej, a muzeum
jest zamykane o ósmej. W tygodniu to spokojna pora. Przyszło
niewielu zwiedzających. Zwykle kiedy mam dyżur, czytam,
ale tego dnia z powodu deszczu było za ciemno. Czekałem.
Przypuszczam, że, jak często w takich chwilach, kiedy nie
mam nic specjalnego do roboty w godzinach przestoju, wpa-
trywałem się w drzwi.
12
Zobaczyłem ją, kiedy tylko weszła do sali, i od razu pomy-
ślałem, że mi kogoś przypomina: wysoka ciemnowłosa kobie-
ta, ubrana zbyt elegancko jak na tę porę dnia, ładna. Była sa-
ma. Miała pantofle na wysokich obcasach, z pewnością nie-
wygodne, i mokre włosy.
Odniosłem wrażenie, że wraz z nią do sali wtargnął zapach
wody. Jak prawie wszyscy zwiedzający podeszła prosto do
portretu madame de Soigne. Długo mu się przyglądała. Zau-
ważyłem, że podziwia aksamit sukni. A ponieważ przeszka-
dzało jej sztuczne światło, przesunęła się wprawo, tak żeby nie
widzieć odbicia w szkle, tylko pociągłą i bladą twarz odcina-
jącą się wyraźnie od ciemnego tła. Zobaczyłem jej profil. I
wtedy ją poznałem. Zatkało mnie. To była dziewczyna z Brze-
ziny. Nieczęsto widywano ją w tych stronach, bo po śmierci
krewnej nie miała już żadnej rodziny, chyba że jakichś kuzy-
nów. Pamiętam, że pomyślałem: ciekawe, że przyjechała o
takiej porze roku. W domu z pewnością nie ma ogrzewania,
musi być dość ponuro. Przypomniał mi się park, prawie już do
reszty zapuszczony, pełen młodych dębów i ociekających
deszczem paproci. I przypomniałem sobie ją sprzed trzydzie-
stu lat, jadącą na rowerze. Przyjeżdżała tu na ferie wielkanoc-
ne i zostawała na całe lato. Chodziła do ostatniej klasy liceum
Stanislas.
Dlaczego, zawsze sama, spędzała tyle czasu u tej starej ko-
biety, którą nazywała „ciocią”, tego nigdy tak naprawdę się
nie dowiedzieliśmy. Dziwna to była rodzina. Ludzie sporo
plotkowali. Mówiono, że jej ojciec pracował w Afryce, że jest
córką konsula czy ambasadora. Co zresztą wydawało nam się
trochę bez sensu; „Ambasador” to była nazwa likieru na pla-
kacie reklamowym. Ale wszyscy z upodobaniem rozwijali ten
13
wątek. Dzieciaki opowiadały o rzece Niger, o małpach, o kro-
kodylach; inni o domu pełnym masek, wielkim jak pałac,
strzeżonym przez uzbrojonych mężczyzn. Takie pogłoski krą-
żyły zwłaszcza pod koniec szkoły. Pobłażliwie pozwalała
ludziom gadać. Nigdy niczego nie dementowała.
Są w życiu człowieka osoby symbolizujące całą epokę. Dla
mnie był to okres moich piętnastu, szesnastu lat. W każdą
niedzielę jeździliśmy w stronę elektrowni, na wydmy. Pamię-
tam te niekończące się wiosenne wieczory; powietrze pachnia-
ło białymi kwiatami, wierzbowymi baziami, papierosami,
spalinami, tanimi perfumami. Maszyny wjeżdżały na ścieżkę i
brały poślizgiem piaszczyste zakole, opadające ku rzece. Pra-
wie wszystkie były kupione w warsztacie Boularda, tym przy
wyjeździe z N. Od tamtej pory wiele się w nim zmieniło. Zbu-
dowano halę. Wtedy była to zwykła szopa. Jak dziś pamiętam
budynek woniejący smarem, żółtą muszlę na neonie Sheila i
właściciela w zatłuszczonym niebieskim kombinezonie leżą-
cego pod silnikiem przez cały boży dzień. Panował spory ruch.
Warsztat handlował używanymi pojazdami. Najczęściej gru-
chotami kleconymi chałupniczym sposobem, a także rurami
wydechowymi.
Było ciepło. O piątej po południu Loara pokrywa się odbi-
ciami podłużnych wysepek barwy ochry. Niektóre są maleń-
kie, nagie jak wnętrze dłoni, suche jak makaroniki, ledwie
wyłaniające się na powierzchnię łachy piasku. Najdłuższą
porasta łąka, las, ukośne szpalery wierzb. Wygląda jak praw-
dziwy ląd na otwartym morzu, nietknięty ludzką stopą. Jej
odbicie w wodzie jest tak czyste, że wygląda, jakby stała na
małym postumencie.
Patrząc na nią na tle tego rozległego horyzontu, miało się
wrażenie odbycia podróży, przyjazdu z dalekich stron. Tak
14
naprawdę wszyscy pochodziliśmy z N. lub okolic. W większo-
ści byliśmy uczniami klas technicznych lub humanistycznych
liceum Stanislas lub gimnazjum Edmonda Rostanda.
Na drogę wjeżdżały coraz to nowe motorowery. W pew-
nym momencie piaszczysta ścieżka schodzi do miejsca poniżej
zagajnika młodych topoli, od biedy mogącego uchodzić za
plażę. To był nasz punkt zborny. Latem, kiedy prażyło słońce,
spuszczaliśmy na wodę dwie stare łódki i pływaliśmy nimi,
przytrzymując się traw. W niedzielę w takiej dziurze jak ta nie
bardzo jest co robić. Z wyjątkiem kawiarni Targowej wszystko
jest pozamykane. Lata bywają bardzo upalne. Wczesnym po-
południem termometr może wskazywać nawet czterdzieści
stopni.
W niektóre gorące dni dopływaliśmy łódką aż do najwięk-
szej wyspy, lecz zdarzało się to rzadko. Jedna z takich wypraw
skończyła się źle, bo ludzie palili papierosy i zaprószyli ogień
w zaroślach.
W każdą niedzielę przyjeżdżała też ona, z włosami opada-
jącymi na plecy, zawsze w towarzystwie jakiegoś chłopaka,
siedząc za nim na bagażniku. Czasem był to kuzyn, ale czę-
ściej któryś z synów miejscowych sklepikarzy. Raz nawet
zjawiła się z facetem z wędrownego cyrku. Typowy jarecki,
miał chyba ze trzydzieści lat. Odstawiał akrobacje czy opro-
wadzał słonia; to nie miało znaczenia. Była dziewczyną, która
lubiła zmieniać facetów, a wieczorami chodzić na tańce do
Black and White. Pewnie pałętała się między barakami albo
przystanęła - w tej swojej mini i z czarnymi jak węgiel oczami
- przed jakąś klatką. Przejeżdża tędy sporo jarmarcznych arty-
stów. Wędrują z biegiem rzeki. Zjawiają się na przełomie se-
zonów. Na obrzeżach niemal każdego miasteczka czekają
przygotowane dla nich place, nad Loarą nie brak nieużytków.
15
Podróżują swoimi wozami gdzie ich oczy poniosą, razem ze
zwierzętami. Pamiętam tylko, że facet miał już swoje lata, był
szczupły i wysoki, i że nie powierzyłbym mu własnego portfe-
la. Spędził z nami całe popołudnie, paląc, milcząc i wpatrując
się w Loarę.
Pomyślałem: ciekawe, że przyszła właśnie tutaj, do mu-
zeum. Co prawda zmodernizowano sale, ale przecież same
zbiory musiała dobrze znać. Muzea nie były jej działką. Jej
działką było raczej wałęsanie się. Z tym czy innym chłopa-
kiem. Takim, którego wybierała z powodu jego motoru i na
którego pół roku później nawet nie spojrzała. Była piękna,
trochę dziwna; to wystarczyło, żeby zapewnić jej powodzenie.
Ja też przeżyłem z nią przygodę. Wszyscy mniej lub bardziej
przeżyliśmy. Miała wtedy chyba z siedemnaście lat; ja miałem
piętnaście. I z dnia na dzień zostawiała człowieka bez słowa
wyjaśnienia. Marie-Hélène, teraz sobie przypomniałem: miała
na imię Marie-Hélène.
Ciekawe też (pomyślałem), że jest sama. Nie pamiętałem
już, co opowiadali ludzie. W Paryżu wyszła za mąż, ale krąży-
ły jakieś plotki o rozstaniu. Mężem też się pewnie znudziła,
ale w końcu co mnie to obchodzi. Ludzie, którzy wyjeżdżają...
Z początku człowiek się interesuje, przejawia pewną cieka-
wość. A potem ciekawość mija. Zmieniają się tematy. W tym
czasie miałem inne sprawy na głowie. Kiedy wróciłem z Pary-
ża, ludzie też sporo plotkowali na mój temat.
Nie sądzę, żeby mnie rozpoznała. Minęło ponad dwadzie-
ścia lat, odkąd wyjechała. A w muzeum noszę służbowy uni-
form.
Natomiast ona w tym kostiumie i pantoflach na wysokim
obcasie wyglądała teraz na panią z miasta. Szczupła i wypro-
stowana. Kobieta jak z żurnala. Chociaż dzisiejsze żurnale to
16
już nie to co kiedyś. Tak sobie pomyślałem. Bez cienia hipo-
kryzji. Pomyślałem też, że między nami zawsze istniał dy-
stans. Dziewczyna taka jak ona była nie dla mnie. Zresztą być
może dla nikogo. Dziwna dziewczyna. Nie wiadomo, co robiła
całymi dniami. Czasami w szczerym polu znajdowało się jej
rower zostawiony byle jak, na ziemi, bez żadnego zabezpie-
czenia; a późnym wieczorem przejeżdżała przez N., wracając
od bibliotekarki. Już z daleka słychać było szum jej dynama.
Był to stary rower, pożyczony od ciotki, pewnie pamiętający
jeszcze czasy wojny. W Brzezinie mieli wyłącznie antyki. Do
dziś pamiętam ten dychawiczny, chrzęszczący odgłos, przy-
pominający brzęczenie owada. W miejscu, gdzie droga się
rozwidla, zjeżdżała z asfaltu, mijała ostatnią latarnię.
Nie można powiedzieć, żeby traktowała nas z góry, lecz
wyczuwało się, że jej życie jest gdzie indziej, że jest Afryka,
ten dom z tarasem. Mnie też o tym opowiadała. Wszystkim
nam było dane wysłuchanie jej wersji. Podejrzewam, że nigdy
takiej samej, choć zawsze takie same, mające nam zaimpono-
wać, były jej składniki: upał, baseny, domy w rezydencjalnej
dzielnicy, przyjęcia.
O nazwę miasta nie ma mnie co pytać. Wiem tylko tyle, że
leżało nad rzeką i że pośrodku, w centrum tego, co nazywała
dzielnicą ambasad, górując nad rzeką i portem, stał Grand
Hotel z balkonami z dymnego szkła i z wytwornym barem, w
którym po zapadnięciu nocy pary tańczyły w skupieniu, tea-
tralnie, tak jak w Europie dziś już nikt nie tańczy, różne dawne
kawałki salonowe, tanga i walce; obracały się i drobiły, męż-
czyzna sunąc naprzód, kobieta cofając się, wtulona w jego
tors. Cienie par wydłużały się aż po rozświetlony balkon.
17
Dziewczyna obserwowała je z tarasu na dachu domu; wi-
działa, jak się oddalają i wirują. Mówiła, że panował tam nie-
dorzeczny zbytek, że windy w Grand Hotelu były „wyłożone
wężową skórą”, że mężczyźni, którzy przychodzili na tańce,
nie byli zbyt obyczajni, mężczyźni, którzy wieczorami się
nudzili, wojskowi, kupcy; a kobiety, nie wiedziała, w sobotnie
wieczory niektórym towarzyszyli mężowie, w inne wieczory
nieznajomi. Była to, jak przypuszczam, jedna z tych małych,
wąskich i niespecjalnie ciekawych społeczności, których po-
wstawaniu sprzyja życie na obczyźnie, posiadająca swoich
bohaterów, swoje skandale, swój nieco wyświechtany roman-
tyzm; wszystko to umysł nastolatki niepomiernie wyolbrzymił,
ale oczywiście trudno powiedzieć, czyjej opowieści nie były
czystym wymysłem. Jak ten taras na dachu domu, na którym
służący rozwieszali bieliznę do wyschnięcia.
Zmieściłoby się na nim pranie z całego hotelu, taki był
wielki. Wieczorami, kiedy z tarasu obserwowała noc, słyszała
głosy, tak nam mówiła, głosy dobiegające z dołu, z podnóża
murów, głosy mężczyzn spędzających noc na ulicy, żebraków,
strażników, którzy pilnowali rezydencji białych. Niektórzy nie
mieli się gdzie podziać. Tkwili w kucki przy bramach. Nie
rozumiała ich języka. Kiedy na dłuższą chwilę zapadała cisza,
myślała, że zasnęli, ale głosy zawsze znów się odzywały. Cza-
sami były bardzo podniesione, jakby wybuchła sprzeczka.
Mówiła, że jej także zdarzało się zasnąć na dworze, na ta-
rasie, że trzeba było uważać na zwierzęta, ale że tamtejsze
noce w niczym nie przypominały tutejszych - ten odgłos, kie-
dy zapada zmrok, ludzie w ciemnościach, wszyscy ci ludzie
poruszający się pieszo po ulicach.
Świateł jest tak niewiele, że kiedy widzi się miasto po zacho-
dzie słońca, sprawia wrażenie niewiele większego od wioski.
18
Mówiła, że upał nigdy nie słabł, że tam też, tak samo jak
tutaj, nikt jej nie pilnował, że robiła, co chciała, że nikt jej
nigdy nie pilnował, że była wolna. Ale nie była wcale bardziej
wolna niż inni i tam, gdzie teraz trafiła, też nie jest. Nie była
bardziej wolna niż my, niż drzewa, kiedy opadają z nich narę-
cza liści.
„Skoro tak tam dobrze, to czemu nie zostaniesz u swoich
rodziców?” - pytały zaczepnie dziewczyny. A inne: „Kim jest
twój ojciec?”.
Nie odpowiadała. Z nieprzeniknioną miną przykucała na
brzegu, skręcając w palcach kosmyk włosów. Odchodziła na
bok i zaczynała czytać, ale pamiętam, że kiedy Cyrille, syn
aptekarza, grał na gitarze, dołączała z powrotem do grupy. Nie
sądzę, żeby się zbytnio przejmowała naszymi słowami. Zapo-
minała. Wpatrywała się w Loarę, marszczyła czoło.
Fiołkowe barwy wieczoru nadawały mroczne odcienie
drzewom na wyspie naprzeciwko i ich odbiciu w rzece. Oko
odruchowo próbowało dopasować linie do splątanych i sko-
tłowanych drzew na powierzchni wody, tak jakbyśmy wciąż
starali się odwrócić bieg rzeki. Młodość stracona na odwraca-
niu biegu rzeki! (pomyślałem).
Cyrille został kinezyterapeutą, ma gabinet na głównej ulicy
w N., kiedy się widzimy, mówimy sobie dzień dobry, ale już
się nie spotykamy. Był marnym gitarzystą, zresztą nikt z nas
dobrze nie grał. Było to raczej brzdąkanie. Pamiętam piosenki
Georges'a Moustaki, Ma liberté, Avec ma gueule de métcque,
de Juif errant, de pàtre grec. Rzeka skrzyła się jak świetlisty
przesmyk. Ci, którzy się kąpali, wycierali się potem we własne
koszule. Od czasu do czasu ktoś z grupy wstawał, przeciągał
się, wsiadał na motorower. Inni ledwie na niego spojrzeli, bo
19
Cyrille nadal cicho brzdąkał na gitarze; z drogi dobiegał nas
hałas silnika. Było już prawie ciemno.
Czasami, kiedy usłyszę gitarę, przypominają mi się z całą
wyrazistością te wieczory nad Loarą. Przypominam sobie
dokładnie i z poczuciem straty, jak to było: wilgoć, ciemne jak
bukszpan drzewa, komary, które gryzły nas w szyję i w nogi.
Rodzice mówili: ciekawe, co tak wciąż porabiacie na tych
groblach, wieczorami jest za wilgotno, to wyjątkowo niezdro-
we, tylko się potem nie skarżcie. Mówili też, że mamy cudow-
ne życie, beztroską młodość, nie to co oni, gdyby mogli mieć
choć jedną czwartą tego co my! Nie ma wojny, w sklepach
wszystkiego pod dostatkiem i tyle czasu jeszcze przed nami.
Ale to nieprawda - w życiu nie ma się tak znów wiele czasu.
Patrzyłem na dziewczynę w sali muzeum i tak właśnie my-
ślałem: w życiu nie ma się tak wiele czasu. Któregoś dnia
człowiek patrzy w lustro i myśli: no, no. Nie wie nawet, jak to
wyrazić.
Widziałem, jak Marie-Hélène wpatruje się w białą skórę
pani de Soigne, w jej krągłe ramiona, okryty tiulem dekolt,
piękną twarz o delikatnych rysach, w pogrubione odbicie
przedstawione przez malarza w lustrze.
Potem zatrzymała się przed niewielkim pejzażem zatytu-
łowanym Tivoli, okolice Rzymu. Jest to bezpretensjonalne
płótno w złoconej drewnianej ramie, datowane na rok 1830.
Światło na nim jest wyraziście czyste, niebieskie niebo
upstrzone chmurami, położenie słońca pieczołowicie oddane
kątem padania cieni. Widać tu pola opadające ku lśniącej
wstążce rzeki; widać także budynki fabryczne, rodzaj okrągłej
świątyni, w jednym z narożników pasterza grającego na flecie
20
oraz dwie małe, wyraźne jak u Guardiego postaci spokojnym
krokiem idące przed siebie. Jest wieczór. Całość starannie
wykonana, namalowana z duszą, z głębokim umiłowaniem
malarskiego fachu. Wyczuwa się, że osoby na obrazie space-
rują, ponieważ zelżał upał. Wyczuwa się również wszystkie te
sprawy innego, bardziej medytacyjnego i nostalgicznego wy-
miaru, towarzyszące letnim wieczorom, to ukłucie w sercu,
które im towarzyszy.
Pomyślałem: letnie wieczory, i od razu poczułem owo
szczególne ukłucie. Znów ujrzałem ją, jadącą na rowerze z
charakterystycznym poszumem dynama, cichym wizgiem
wyraźnie słyszalnym w niemal całkowitej ciszy drogi (zakłó-
canej jedynie łagodnymi trelami ptaków). Wracała z bibliote-
ki. Bibliotekarka była jedyną dziewczyną, z którą się zaprzy-
jaźniła. Albo z jednego z wesołych miasteczek, które rozsta-
wiały się na błoniach - ponieważ zjawiały się latem, nazywano
je letnimi wesołymi miasteczkami - zawsze z tymi samymi
strzelnicami i tymi samymi automatycznymi samochodzikami
i tą samą, na okrągło puszczaną piosenką Dave'a, wersją ame-
rykańskiego standardu, z której zapamiętałem tylko te słowa:
„Sam nie wiem, czemu moje życie przypomina pogorzelisko”.
Słyszałem bębnienie deszczu przypominające dreptanie
tłumu ludzi po szklanym dachu. Niżej struga wody z rynny z
matowym i nieprzerwanym hałasem rozbijała się o próg. My-
ślałem o tych letnich miesiącach, o naszej paczce. Z Cyril-
le'em też się chyba spotykała. Pamiętam, że któregoś dnia,
ujrzawszy jej rower oparty w przedsionku, wycedził przez
zęby: „Latawica”, a kiedy facet używa takiego słowa, znaczy,
że ma jakieś porachunki.
Nagle naszła mnie ochota, żeby wstać i oświadczyć stoją-
cej obok kobiecie, która wniosła do muzeum zapach wody i
21
wilgotnej ziemi: „Cyrille został kinezyterapeutą”, bo taka była
prawda. Bo o tym właśnie pomyślałem, kiedy ni stąd, ni zo-
wąd zobaczyłem ją tutaj, po trzydziestu latach, cudownie
wskrzeszoną. „Cyrille został kinezyterapeutą”. Wstałbym z
krzesła w narożniku sali czwartej, gdzie zwiedzający podcho-
dzą do mnie i pytają o salę Marqueta albo o toaletę - wprost
nie do uwierzenia, ile osób w ciągu dnia szuka toalety. Wy-
raźnie pamiętam, że ogarnął mnie nagły gniew. Powiedział-
bym jej: oto co u nas słychać, jeśli chcesz wiedzieć. Anita
wyszła za mąż i ma trójkę dzieci, które chodzą do Stanislasa.
Ksiądz Bureau przeszedł na emeryturę. Ronan, któremu ma-
rzyła się kapela rockowa, prowadzi sklep meblowy na obrze-
żach Angers. A ja wróciłem tutaj. Strażnik w muzeum; praca
w archiwum, pogadanki dla turystów i młodzieży szkolnej.
Niezbyt świetna kariera po studiach na Akademii Sztuk Pięk-
nych. Do tego stopnia nieświetna, że nie chcesz mnie rozpo-
znać. Syn doktora Lagarde'a. Pamiętasz doktora Lagarde'a.
Byłaś u niego, przynajmniej raz, tego dnia, kiedy spadłaś z
roweru. Przypomnij sobie, Marie-Hélène! To ja ci otworzy-
łem. Czasami ojciec, kiedy nie było sekretarki, prosił, żebym
wpuszczał pacjentów. Płakałaś. Miałaś zakrwawione kolano.
Facet, z którym tego dnia byłaś, nawet na mnie nie spojrzał.
Nigdy go wcześniej nie widziałem i dałbym głowę, że nie
pochodził z N. Powiedział: „Przewróciła się”.
Pamiętam, że poszedłem pierwszy korytarzem, otworzyłem
drzwi do poczekalni. Była ciemna. Niezależnie od pory zaw-
sze paliła się w niej lampa, a do jednej ze ścian przyklejony
był metr ze zwierzątkami do mierzenia dzieci. Najwyższym
stopniem podziałki była żyrafa. Do dziś, kiedy nie mam nic
lepszego do roboty, zdarza mi się stawać pod tą ścianą i
22
sprawdzać, o ile przerosłem żyrafę.
Facet nie usiadł. Przez cały czas stał odwrócony do okna,
wyraźnie nieswój. Płakałaś. Ten jeden jedyny raz widziałem
cię płaczącą, Marie-Hélène!
*
Raptem mój gniew opadł, bo odwróciła się i nie wydała mi
się wcale arogancka, przeciwnie, wyglądała zupełnie jak nie
ona. Twarz miała niespokojną, zmęczoną, twarz, jakiej nigdy
u niej nie widziałem. Deszcz z niesłabnącą gwałtownością
bębnił o dach. To był chyba moment największego natężenia
ulewy. Zdawała się w nią wsłuchiwać. Krople ukośnymi li-
niami spływały po wysokich oknach balkonowych. Miało się
wrażenie, że nigdy nie przestanie padać. W narożnikach two-
rzyły się wciąż nowe strużki, rozedrgane i oleiste, i zygzakami
spływały po szybach. Ogarnęło mnie straszliwe zniechęcenie.
Płótna wiszące na ścianie naprzeciwko, ze swoją suchą po-
wierzchnią, delikatnie naznaczone zębem czasu wydały mi się
oderwanymi skrawkami rzeczywistości, bez związku z czym-
kolwiek, bez związku z emocjami, jakie wzbudzała we mnie ta
żywa kobieta, bez związku z tym, co na dworze spływało,
smagało skupiskami drzew, szarpało nimi pośród wichury.
Pomyślałem, że przyjechała służbowo, kobieta aktywna,
adwokatka, przedstawicielka kadr jakiejś paryskiej firmy, tak
sobie pomyślałem na widok jej stroju (pamiętałem, że była
dość dobrą uczennicą). Pomyślałem, że była na spotkaniu, że
wróciła w te strony, że zostało jej trochę wolnego czasu do
odjazdu pociągu. Pamiętam, że tak właśnie pomyślałem: ko-
bieta, która ma wolny czas. Stała tyłem do mnie, przed martwą
naturą przedstawiającą miskę truskawek. Z miejsca, gdzie się
23
znajdowałem, mogłem usłyszeć jej oddech. Patrzyłem na jej
nogi: jedwab pończoch lekko błyszczał, ale kostki miała za-
chlapane błotem. Musiała przez dłuższy czas maszerować
brzegiem rzeki, drogą pozbawioną utwardzonej nawierzchni,
ale przede wszystkim, oględnie mówiąc, nie była ubrana na
taką pogodę. Na nogach miała delikatne pantofle na wysokim
obcasie, zapięte na paseczek - eleganckie, z cienkiej skórki,
nieodpowiednie na to dżdżyste popołudnie. Ten szczegół
upewnił mnie, że to ona.
Napotkała moje spojrzenie, lecz nie okazała większego za-
interesowania, niż gdybym był meblem. Spojrzałem na swoje
dłonie oparte na kolanach; wydały mi się okropnie długie.
Dwa obce przedmioty. Uniosłem jedną i potarłem kark. Potem
wstałem i zapaliłem światło.
Wyszła z sali czwartej, pewnie była teraz w głównym salo-
nie. Nie ruszyłem się z miejsca. Bezwiednie nasłuchiwałem
stukania jej obcasów po parkiecie. Najpierw cichnącego, po-
tem nieco cięższego, kiedy wchodziła po schodach. Te sale są
niesamowicie akustyczne. Serce mi waliło. Próbowałem się
opanować. Mówiłem sobie: nie jesteś już dzieckiem. Kilka
minut później na piętrze zadzwoniła komórka. Usłyszałem nad
głową kroki, czyjś głos i pomyślałem, że to pewnie Christiane,
której podlega piętro, zainterweniowała, przypominając, że w
muzeum korzystanie z telefonu komórkowego jest zabronione.
Wyszła chyba koło szóstej, jeśli wierzyć zapisowi kamery
monitoringu.
Właśnie wtedy przez telefon wewnętrzny wezwał mnie
Morlaix z powodu jakiegoś problemu w magazynie. Muzeum
w N. podlega zarządowi Muzeów Francuskich. Zostaliśmy
zmuszeni do redukcji personelu. Na stale jest nas tylko czworo:
24
Morlaix i ja, Christiane obsługująca kafeterię oraz konserwa-
tor, Pierre Gendron. Nie liczę tu Li, wietnamskiej sprzątaczki,
która od dwudziestu lat pastuje parkiety i odkurza meble z
kolekcji, bo przychodzi tylko dwa razy w tygodniu. To kobie-
ta, która nigdy się nie odzywa. Z nieprzeniknioną, obojętną
miną Azjatki przystępuje do odkurzania ekspozycji reprezen-
tującej styl Retour d'Egypte w głównym salonie. Nie zareago-
wałaby, nawet gdyby ją uszczypnąć. Spojrzałaby tylko obra-
żonym, lekko wzgardliwym wzrokiem. Nie chciałbym przy-
sparzać jej kłopotów, ale mam wrażenie, że zostawia sporo
kurzu.
Chcę powiedzieć, że był to zwykły dzień, więcej niż zwy-
kły. Tyle że lało jak z cebra. Woda hałaśliwie spływała nie-
przerwanym potokiem. Morlaix powiedział: „Sztormowa po-
goda”, jakbyśmy byli na morzu. Odparłem: „Zaduszkowa
pogoda” albo może „Jesienna słota”. Morlaix stwierdził, że
będą grzyby. Oprócz deszczu słychać było szum drukarki do-
biegający z gabinetu konserwatora. Pewnie Gendron przygo-
towywał wstęp do katalogu.
Powiedziałem: - Jestem sam na sali. Przyjdę, ale najpierw
muszę zamknąć.
Morlaix chwilę milczał, nie odkładając słuchawki. Czeka-
łem. W kontaktach z nim trzeba zachować cierpliwość, bo
mówienie przychodzi mu z trudem. Podobne zjawisko obser-
wuję u siebie: żyjąc w otoczeniu obrazów, człowiek w końcu
milknie; żyje głównie spojrzeniem. Gwoli szczerości muszę
powiedzieć, że lubi też wypić. Odkryłem jego schowek: butel-
ki trzyma u siebie w gabinecie, w szafie za stertami dokumen-
tów. Zwykłe wino stołowe, ale w ilościach zdolnych powalić
wołu. Pije od południa, samotnie. I ma niezły spust. Prawie
tego po nim nie widać. Tyle że w niektóre dni jest trochę
25
przymulony.
W końcu wymamrotał: - Co do polowania, zobaczymy w
przyszłym tygodniu.
Powiedziałem: - Dobrze, zobaczymy.
Znowu milczenie.
W duchu stwierdziłem: ma już dość. Pomyślałem, że mu-
siał wyżłopać chyba z litr i ma dobre usprawiedliwienie, bo
taka pogoda nie poprawia nastroju. Ja też miałem już dość i
nie chciało mi się wysilać. Milczałem. Słyszałem deszcz sma-
gający szyby. Na dworze zapaliły się latarnie. Jesienią szybko
robi się ciemno.
Morlaix, który wciąż nie odkładał słuchawki, nagle się za-
śmiał: - Zające nie są głupie. Nie ma obaw, żeby wyściubiły
nos na zewnątrz. Będą siedzieć w ciepełku swoich nor. W taki
dzień jak ten wychodzą tylko szaleńcy.
*
A jednak dwie godziny później wyszedłem. Przestało już
tak padać, chwilami deszcz przechodził w zwykłą mżawkę.
Chciałem pospacerować po groblach, żeby się odprężyć.
Mżawka jest męcząca, monotonna, ale jeśli człowiek się pod-
da, jesienią nie zostanie mu tu już nic do roboty.
Musiałem pomóc w przenoszeniu skrzyń i ram do magazy-
nu i stąd ta lekka zadyszka, którą teraz odczuwam, tłumaczy-
łem sobie. W duchu powtarzałem: paskudny dzień. W takie
dni wszystko idzie na opak.
Opuściłem N. i przeszedłem blisko kilometr poboczem
szosy. Wiał porywisty wiatr i panowały nieprzeniknione ciem-
ności. Myślę, że to było silniejsze ode mnie. Drogą biegnącą
górą grobli doszedłem aż do Brzeziny. Chciałem się upewnić.
Dom stał na końcu alei, w pewnym oddaleniu; podnóże ścian
26
zarastała gęstwina paproci. Kilka okiennic od strony fasady
było otwartych. W dwóch oknach na parterze dostrzegłem
między drzewami światło. Zrozumiałem, że się nie pomyliłem,
że to naprawdę była ona, dziewczyna z Brzeziny. Pomyślałem:
wróciła. Pamiętam, że poczułem dziwną satysfakcję, do tego
stopnia, że przemknęło mi przez głowę: a gdybym tak za-
dzwonił. Potem pomyślałem: a jednak się zmieniła. Trudno
powiedzieć, pod jakim względem. Oczy i smukła sylwetka
pozostały takie same. Prawdę powiedziawszy, ja też w gruncie
rzeczy bardzo się zmieniłem. Przede wszystkim od powrotu do
N. straciłem sporo włosów. Staram się tego nie dostrzegać. Co
jest o tyle łatwiejsze, że przerzedzona partia znajduje się z tyłu
głowy. Lata (pomyślałem), wszystkie te lata... Próbowałem je
policzyć, dla podsumowania, lecz było to jeszcze trudniejsze
niż niepewność. Zauważyłem, że wszelkie próby wyobrażenia
sobie czasu kończą się fiaskiem; myśl nie podsuwa żadnego
klarownego obrazu.
Znów naszła mnie refleksja, jak niewesoła musi być sa-
motność, choćby tylko na czas jednego wieczoru, w tym wiel-
kim, zapuszczonym i od śmierci właścicielki tchnącym pustką
domu. I to graniczącym z cmentarzem. Niektórzy w N. twier-
dzili, że nie chcieliby domu takiego jak ten, nawet pięknego,
ani tak ogromnego parku tuż obok bramy cmentarza. To dlate-
go dotąd nie został sprzedany. Inni mówili, że zmarli to nie to
co uciążliwi sąsiedzi, a poza tym nie powstają z martwych. Z
wyjątkiem Łazarza, zaznaczała babcia. W dodatku nie ma już
tych, którzy o tym opowiadają, i nie mogą zaświadczyć! I
zawsze te same żarty o długości dzierżawy i spokoju u boku
tych, którzy spoczęli już pod ziemią. Znam te rozmowy na
pamięć.
Zwolniłem kroku. Kasztany w głównej alei straciły sporo
27
liści, pogłębiając ogólne wrażenie zaniedbania i opuszczenia;
taras lśnił jak kałuża wody. Wnętrza domu nie było widać, z
wyjątkiem dwóch staroświeckich kloszy z opalizującego szkła
w kształcie tulipana na środku sufitów, po jednym w każdym
pomieszczeniu. Dawały posępne dworcowe światło, żółte i
smętne. Kiedyś, pomyślałem, wisiały tam żyrandole. Żyrando-
le też pewnie sprzedali.
Dostrzegłem blat stolika w salonie, ale jej nie widziałem.
Przypomniałem sobie, że na tyłach domu, od strony terenu
opadającego ku rzece, były sypialnie. Teraz to już pewnie
dziewiczy las.
Ruszyłem dalej w stronę elektrowni. Zaczęło znowu padać,
ale odblask jasnego piasku ułatwiał mi orientację. Szedłem
wzdłuż ogrodzenia cmentarza, na który wiele rodzin przynio-
sło już chryzantemy. Zwarte, kędzierzawe kule, żółte jak
omlety. Nigdy nie lubiłem chryzantem. W blasku, jaki rozta-
czały w ciemnościach, majaczyły zarysy granitowych obmu-
rowań i piedestały krzyży, których ramiona pozostawały jed-
nak niewidoczne. Podszedłem do bramy. Słyszałem krople
wody spadające z bezdźwięcznym bębnieniem na granit, z
miękkim stłumionym odgłosem na gołą ziemię. Pomyślałem,
że przy takiej pogodzie Loara się podniesie, że zaleje połowę
wysepek.
Było tak ciemno, że czarne stożki cyprysów wyglądały jak
wessane w niebo. Jako dziecko zbierałem ich gumowate owo-
ce w kształcie grzechotek, opadłe w alejach, we wgłębieniach
ziemi, przypominające zajęcze bobki na wydmach w miej-
scach, gdzie piasek jest ciepły i miękki. Pachniały żywicą i
przywodziły na myśl morze. Napełniałem kieszenie, a w tym
czasie babcia podlewała cyklamen na grobie dziadka butelką
po wodzie Evian. Dość dziwnie wyglądało to naczynie,
28
przechowywane za krzyżem, tym dziwniej, że babcia nigdy
nie usunęła z niego etykiety; wyglądało niestosownie i święto-
kradczo. Uważała, że to bez znaczenia.
Babcia miała trudności z pochylaniem się. Chodzenie po
konewkę i napełnianie jej pod kranem przy murze (tym bar-
dziej że grób znajdował się po przeciwnej stronie cmentarza)
było dla niej zbyt męczące. Mówiła: „Kwiatki chcą pić. Podaj
mi butelkę”. Czasami pozwalała, żebym sam podlewał. Byłem
chłopcem chętnym do pomocy i niehałaśliwym. Podlewałem
powoli, starając się nie zatopić korzeni cyklamenu, dopóki
ziemia w doniczce nie zrobiła się czarna.
Nie było mi jakoś specjalnie smutno, bo nie znałem dziad-
ka. Umarł piętnaście lat po pierwszej wojnie. Spędził długi
czas w niewoli, nie wyjmował z ust papierosa. To wszystko,
co o nim wiedziałem. Na ślubnej fotografii ma cienkie, pod-
kręcone w górę wąsy oraz wygląd człowieka skrytego i nie-
śmiałego. Inne zdjęcia przedstawiają go zawsze z papierosem;
przypuszczam, że rzadko się odzywał, że od powrotu z niewoli
nie odczuwał już potrzeby mówienia. Palenie stało się jego
sposobem istnienia, lakonicznym przekazem, że jeszcze oddy-
cha, ale na temat doczesnego życia odmawiał już wszelkiego
komentarza.
Umarł na raka, babcia jednak była przeświadczona, że na
gruźlicę. Kazała spalić ich łóżko - jej własne łóżko - i na znak
żałoby pofarbowała na czarno w bębnie pralki wszystkie ubra-
nia swoich dzieci. Był to gest niemądry i melodramatyczny, o
którym często opowiadała, w stylu hinduskiej wdowy, ale
myślę, że szczerze opłakiwała dziadka.
Kładła mi dłoń na głowie w miejscu, które dziś omijam z
powodu lekkiej łysiny, i mówiła: „Pomódl się. Ucieszyłby się,
29
że cię widzi, nie rozwodziłby się nad tym, no chyba że się
zmienił, ale jestem pewna, że byłby zadowolony. Biedaczek,
tak niewiele w życiu zaznał szczęścia”.
Kończyliśmy podlewanie i ruszaliśmy alejką ku bramie po-
łudniowej, wychodzącej na Loarę. Główna aleja była piasz-
czysta, z obu stron otoczona starymi grobami; znajdowała się
tu kwatera zmarłych dzieci i kwatera dawnych proboszczów
parafii.
Naprzeciwko nas lśniła Loara. Nieraz wieczorami rzeka
zdawała się płynąć wolniej, stawała się spokojna jak staw.
Gałęzie wierzb falowały w wodzie miękko jak algi. Babcia
mówiła, że stąd, z tej strony cmentarza, widok jest najpięk-
niejszy, bo rzeka rozlewa się jak wielkie jezioro, a naprzeciw-
ko widać tylko jasną lagunę wyspy. „Swoją drogą to dziwne -
wzdychała - żeby najlepszy punkt widokowy zostawiać zmar-
łym! Niektórych rzeczy zupełnie nie rozumiem”.
Wracaliśmy znad rzeki do głównej drogi ścieżką oddziela-
jącą cmentarz od Brzeziny, która między murami tworzyła
korytarz tak wąski, że nie zmieściłyby się na niej dwie osoby
idące obok. Mury po obu stronach są wysokie, mniej więcej
wzrostu człowieka. Miejsca wystarcza na jednego człowieka,
ewentualnie rower. Pamiętam, że w późniejszym okresie czę-
sto spotykałem tu dziewczynę z Brzeziny. Dla niej to była
droga na skróty. Znowu ją widzę: rozpuszczone włosy, gołe
nogi i ramiona, zdyszana, z czerwonym winylowym pleca-
kiem, w którym nosiła rzeczy na basen i którego markę:
Lafuma, do dziś pamiętam. Nie bardzo wiem, co robiła, zo-
stawiona całkowicie samopas. Spotykała się na tej ścieżce, z
kim chciała, bez jakiejkolwiek kontroli ze strony „ciotki”.
Kasztany w Brzezinie były tak wysokie i tak gęsto ulist-
nione, że słońce nie docierało do żwirowanej alei. Park tonął
30
w milczącym, gęstym i lekko wilgotnym cieniu, tymczasem
niebo nad nimi zachowywało błękit jasnej porcelany, letnie
niebo, w które wzbijały się obłoki pary z kominów elektrowni
na drugim brzegu rzeki. Kontrast ten wzbudzał we mnie jakieś
nieokreślone przeczucie, a może tylko myśl o tym szczęściu,
którego nie miał mój dziadek.
Dom był prawie niewidoczny. Wszystko zasłaniały drzewa.
Pamiętam dwa wysokie ceglane kominy podparte metalowymi
krzyżakami. Przy bramie rosły rozłożyste ciemne krzewy. Tu i
ówdzie jaśniała plama róży wplątanej kolczastą łodygą w gę-
ste zarośla jeżyn.
Od tamtej pory nieraz w muzeach, które często odwiedza-
łem popołudniami, jakiś obraz przenosił mnie z powrotem w
to miejsce: z powodu pewnej charakterystycznej gry światła i
cienia, z powodu jakiegoś widoku, a czasem po prostu ścieżki
biegnącej pod murem. Wiele moich ulubionych obrazów prze-
nosi mnie z powrotem tutaj, na tę wąską ścieżkę biegnącą
wzdłuż cmentarza, którą z powodu wspomnień już prawie
nigdy nie chodzę. Znowu widzę nas dwoje na obrzeżu ogrom-
nego posępnego cienia, rzucanego przez kasztany aż poza
obręb muru i kreślącego na ziemi zimne kształty; babcia niesie
zwiędłe mieczyki, które wyjęła z wazonu, machinalnie podno-
sząc i łamiąc ich oklapłe łodygi, ja zaś ciągnę po piasku pod-
niesiony po drodze kijek, z tą nutką delikatnego smutku, draż-
liwością nieśmiałego, zawsze czujnego dziecka, która mnie
nigdy nie opuściła.
Na błoniach często rozstawiały się wesołe miasteczka. Sta-
ły dwie-trzy przyczepy mieszkalne, na sznurkach suszyło się
pranie.
Między wbitymi w ziemię palikami, oznaczającymi bram-
ki, dzieciaki grały w piłkę. Kiedy któreś z tych dzieci na mnie
31
spojrzało, odwracałem wzrok. „Chcesz z nimi zostać? - pytała
babcia. - Ci tutaj niczym się nie przejmują. Żyją, jak im się
podoba. Cały zachód słońca mają tylko dla siebie. Takiej prze-
strzeni nawet bogacz by im pozazdrościł”.
Później - dużo później - odwiedzałem ją w niektóre soboty
w domu starców; na podłodze leżało linoleum. Przyjeżdżałem
niezbyt często, bo samo miejsce przyprawiało mnie o nerwo-
wość. Pamiętam, że zawsze, kiedy otwierały się drzwi windy,
tylko czekałem, jak zobaczę jakiegoś starca z kompresem na
oku albo z kroplówką. Nienawidziłem kompresów; byłem
pewny, że pod nimi są dziury. Czasami w ogóle się nie odzy-
waliśmy. Ja siedziałem na łóżku, ona na jedynym w pokoju
krześle i razem oglądaliśmy telewizję w odbiorniku wielkości
skrzynki opatrunkowej, zawieszonym w górze jak w pokojach
hotelowych. Oglądaliśmy sobotni program rozrywkowy. Kie-
dy się z nią żegnałem, podchodziła do okna; była zawsze w
bamboszach, bo miała zdeformowane stopy; stała tak z czołem
opartym o szybę jeszcze długo po moim odjeździe; pielęgniar-
ki mówiły, że nigdy nie pomyślała nawet, żeby wrócić na
krzesło.
*
Wciąż tkwiłem przed cmentarzem. Wokół mnie w ciemno-
ściach nocy bezgłośnie padał deszcz. Chwilami wiatr się
wzmagał i niemal poziomo zacinał mnie w szyję.
Zatrzymałem się pod samą bramą. Nie potrafię powiedzieć,
ile czasu tak stałem. Wystarczająco długo, żeby deszcz całkowi-
cie przemoczył mi kołnierz. Wpatrywałem się w ociekające wodą
płyty na grobach, ledwie wystające znad ziemi, dziwnie roz-
świetlone kwiatami, zwłaszcza niektóre marmurowe grobowce.
32
Stałem tu, bo przypomniała mi się babcia, przypomniał mi się
żywiczny zapach cyprysów (czułem go w tym wilgotnym
powietrzu) i pomyślałem o jego małych gumowatych owo-
cach, trochę kleistych, rozrzuconych jak zajęcze bobki na wy-
dmach, o butelce po wodzie Evian, wciąż chowanej za krzy-
żem - sprzęt pozostał ten sam - i o dziewczynie z Brzeziny.
Powiedziałem sobie: koło się zamknęło.
Wyżej na wzniesieniu hotel Złote Okowy był rzęsiście
oświetlony. Widziałem wielką błyszczącą szybę jadalni z pa-
noramicznym widokiem, litery na szyldzie. Drzewa na stoku
rzucały wyolbrzymione cienie swych gałęzi aż po drogę, aż po
miejsce, w którym tablica odblaskowa wskazuje wjazd do N.
W żółtym świetle spadały na ziemię liście i strugi deszczu.
Dochodziła już chyba dziewiąta.
Było Halloween i w Złotych Okowach wzdłuż całej szyby
restauracji rozstawiono wydrążone dynie z żarówkami w środ-
ku. Wyglądały jak śmiejące się czaszki.
Poszedłem dalej. N. zostawało w tyle za mną, zbliżałem się
coraz bardziej do elektrowni. Droga jest długa i pusta. Za
cmentarzem są już tylko pola, zaś w kierunku rzeki, wsparty o
nasyp grobli, rozciąga się dziki obszar nadrzecznych chaszczy,
pokryty pojedynczymi skupiskami jesionów i wierzb, niewiel-
kimi pólkami uprawnymi, szopami, w których drzemią stare
konie pociągowe i osły. Mżawka ustała, ale wiatr wciąż szar-
pał gałęzie, strącając kropelki wody.
Massonneau uważa, że to właśnie w tym miejscu spotkał
mnie tamten mężczyzna. Musiałem przejść obok jego samo-
chodu ze zgaszonymi światłami, ukrytego wśród drzew zagaj-
nika, i go nie zauważyć. Gdzieś w połowie drogi, po prawej
stronie, stoi szopa, z której korzystają myśliwi; pamiętam, że
rozpoznałem jej ciemny kształt, drewniany dach i pomyślałem,
33
że będę mógł schronić się w środku, gdyby zaczęło bardziej
padać.
On zbliżał się do kwadratów posępnego światła z okien;
pewnie wysiadł z samochodu, kiedy ustała ulewa, i przeszedł
w odległości jakichś trzydziestu metrów ode mnie. Nie więcej
niż trzydziestu. Możliwe, że mnie dostrzegł. Prawdopodobnie
wtedy, gdy zatrzymałem się przed cmentarzem lub kiedy tkwi-
łem pod bramą. On też z pewnością wiedział, że kobieta jest w
domu.
Zostawiając z prawej strony aleję, przeciął na ukos dawny
trawnik i musiał poczuć, jak mokre paprocie zaczepiają się o
mankiety jego spodni. O park nikt już nie dbał. Z lewej strony,
tej, od której posiadłość graniczy z terenami niezabudowany-
mi, kilkumetrowy fragment kamiennego muru zawalił się i
nigdy nie został naprawiony. Powstały wyłom zarastały jeżyny
pokryte warstwą opadłych liści. Przejście przez tę część muru
wydaje się dość łatwe, co też powiedziałem Massonneau. On
jednak utrzymuje, że zważywszy miejsce, w którym zostawił
samochód, mężczyzna nie dostał się tamtędy. Przyszedł za
mną, tą samą drogą. Możliwe, zgodziłem się. Powtórzyłem
nawet: więcej niż możliwe. W taką parszywą pogodę dwóch
mężczyzn mogło z powodzeniem minąć się i nie zauważyć,
kierując się, jak to mężczyźni, odmiennymi bądź identycznymi
pragnieniami, usiłując z powodów odmiennych bądź identycz-
nych zbliżyć się do tej samej kobiety. Nie powiedziałem tego
Massonneau. Tylko znowu przypomniały mi się światła w
parku.
Przy wyjeździe z N. oświetlenie miejskie się kończy. Dro-
ga biegnąca prostopadle do grobli jest w tym miejscu ciemna.
Tylko z drugiego brzegu Loary odbija się niewyraźnie w rzece
34
krąg pomarańczowego światła nad punktem opłat przy auto-
stradzie do Paryża, tej, która biegnie przez las. Samochodów
było niewiele; przejeżdżały szybko i z miejsca, w którym się
znajdowałem, z płaskiego brzegu, mogłem je śledzić wzro-
kiem, w świetle reflektorów, dwóch wąskich stożków świetl-
nych, trochę rozmazanych, poprzedzających niewidoczną ma-
sę pojazdu. Na mokrej szosie odbicia sięgały nieco dalej niż w
suche dni.
*
Zamyślony szedłem dalej. To już dziesięć lat, odkąd wróci-
łem, od kiedy z powrotem zamieszkałem w N. Albo-albo,
takie były słowa ojca, kiedy do mnie zadzwonił. Od razu roz-
poznałem ten głos energiczny, poirytowany. Ojciec, dzwoniąc
do mnie, zawsze był lekko rozdrażniony. Powiedział: „Mam
się spotkać z sekretarzem merostwa. W muzeum Dorlémonta
jest posada: pogadanki i praca w archiwach. Najpierw na okres
próbny. Ale regularnie płacą i będziesz miał jeden wolny
dzień, środę. Będziesz oprowadzał grupy zwiedzających. Bę-
dziesz mógł malować. Mam na oku pewną starą stodołę w
Caves. Tam byś sobie urządził pracownię. Złożył swoje kla-
moty. Nie możesz tak dłużej żyć, biedować i nic nie sprzeda-
wać. Nawet pracując, będziesz miał dużo czasu. Sam wiesz, że
tutaj czas inaczej płynie. Powiedziałem, że jesteś zaintereso-
wany. Marnier będzie naciskał konserwatora. Ma swoje argu-
menty. Za trzy lata nie będę mógł już nic dla ciebie zrobić.
Zakładam, że nie chcesz skończyć pod mostem. Zdecyduj się”.
Zdecydowałem się. Tak naprawdę nie miałem wyboru. Nie
wiem, co takiego Marnier powiedział Gendronowi, ale zadzia-
łało. A ojciec dotrzymał słowa w sprawie Caves. To musiało
35
być najtańsze, co znalazł, miejsce wilgotne i na uboczu, w
połowie grobli, dość ponure. Sam nieraz opowiadał, jak to
pewnej nocy, kiedy wracał z dyżuru w szpitalu, jacyś męż-
czyźni na szosie, machając latarkami, próbowali go zatrzymać.
A na poboczu stał w poprzek samochód ze zgaszonymi świa-
tłami. Ojciec był pewny, że w środku siedziało kilka osób.
Zważywszy moje położenie, nie bardzo mogłem wybrzy-
dzać, a samo miejsce okazało się wygodne. W przerwie obia-
dowej lub wieczorem po pracy mogłem przychodzić z mu-
zeum do szopy i dopracowywać płótna.
Muzeum Charles'a Dorlémonta mieści się na obrzeżach N.,
tuż za tablicą z nazwą miasta, w dawnej posiadłości, którą
kolekcjoner zapisał miastu. W dziewiętnastym wieku była to
elegancka rezydencja, jeden z tych wiejskich domów, które
wznoszono na tym brzegu rzeki, pięknie usytuowanych, z
podjazdem, z malowidłami na plafonach i zimowym ogrodem
na planie rotundy. Kiedyś, za czasów świetności, Brzezina
musiała wyglądać podobnie. Wielkiej urody park został po-
mniejszony o miejski ogród i linię szosy.
W środku pomieszczenia są bardzo wysokie, bardzo widne
i dość chłodne; rozkład budynku został tak wiernie zachowa-
ny, że muzeum, oprócz zbiorów, oferuje zwiedzającym moż-
liwość obejrzenia wnętrza mieszkalnego w oryginalnym sta-
nie. Odkupiono meble i odnowiono tapiserie.
W oszklonych mahoniowych gablotach neseser z przybo-
rami do szycia, kilka par sznurowanych bucików, wachlarze
stanowią pamiątkę po Clarze Dorlémont i jej dwóch córkach.
Ich portrety umieszczone po obu stronach kominka przypisy-
wane są miejscowemu malarzowi, który jest także autorem
licznych widoczków z N. wiszących w małym korytarzu
36
(zwłaszcza mostu na Loarze, bukszpanowej alei dawnej ple-
banii, ogrodu różanego w parku Garniera). Po lewej stronie
Clara, już starsza, w plisowanym gorsecie z ciemnej tafty
(przeżyła męża o blisko dwadzieścia lat); po prawej Madeleine
w balowej sukni, opierająca urękawicznioną dłoń na stoliku, w
dość typowej pozie. W oszklonej gablocie znajduje się orygi-
nał wachlarza, chińskie cacko z drewna powleczonego laką.
Portrety, oba przedstawiające postaci do pasa i na ciemnym
tle, reprezentują rzetelną robotę malarską. Od czasu objęcia
posady w muzeum sporządziłem na temat owego malarza i
jego prac wiele notek do katalogu ogólnego. Warto przyjść
również dla innych obrazów; na piętrze wisi jeden Marquet,
niedawny nabytek, kilku pomniejszych impresjonistów, kąpią-
ca się kobieta Bonnarda, Madame de Soigne pędzla ucznia
Ingres'a, a na parterze, w sali na końcu korytarza flamandzki
anonim przedstawiający narodziny Chrystusa: blada i chuda
Matka Boska o cienkich włosach trzyma na kolanach Dzie-
ciątko; z jednej strony dwóch ewangelistów, z drugiej anioł
dzierżący proporczyk. To obiekt wielkiej wartości - już on
sam uzasadnia system alarmowy łączący nas z posterunkiem
żandarmerii.
Ten brzeg rzeki mniej się zmienił. Statki opływające wyspę
od strony muzeum jak dawniej mijają nadrzeczne nieużytki,
ruiny starego gołębnika, zamknięte okiennice na fasadzie
Brzeziny, całkowicie zasłoniętej gąszczem glicynii - fasada ta
z powodu zaniedbania parku, wiosennych bzów, jak również z
powodu kobiecych popiersi stojących na kolumnach, których
uśmiechnięte twarze zdają się wyzierać spośród drzew, ma w
sobie coś z włoskich willi znad jeziora Garda. Potem mijają
kryty niegładzonym tynkiem mur cmentarza.
37
Ale tuż za zakolem, na drugim brzegu, niecałe dwa kilome-
try dalej, widać teraz dwa kominy elektrowni. Jej budowa
przed trzydziestoma laty spotkała się początkowo z silnym
sprzeciwem; aktywiści rozdawali ludziom ulotki opatrzone
trupią czaszką. Byłem jeszcze mały i te naiwne symbole koja-
rzyły mi się z banderami korsarzy. Wielu ludzi podpisywało
petycje, czuło się zaangażowanych w sprawę; były manifesta-
cje, barykady na szosie, transparenty z napisem „Oszpecona
Loara”. Sprawa trafiła aż do prefektury. Dziś tamto poruszenie
wydaje się odległe. Przepowiadano katastrofy, ale nic z tego,
czego się obawiano, się nie stało. W Loarze nadal pływają
szczupaki, kaczki. Jak mawiają ludzie: są różne za i przeciw.
Elektrownia potrzebuje wody. Gdzieś ją trzeba ulokować.
Takie decyzje nas przerastają. Mieszkańcy N. są fatalistami.
Godzą się z tym, czego nie mogą uniknąć. Wiedzą, że w dzi-
siejszych czasach rzeka nie może pozostawać bezużyteczna, w
stanie dzikim. Ot, płynąć, żeby płynąć.
Oczywiście w niektóre piękne dni, po południu, kiedy
brzeg spokojnie okupują eszelony wędkarzy, a w ogrodach
kwitną bzy i kaliny, trudno powiedzieć, żeby nie odczuwało
się pewnego niepokoju, uczucia tak bolesnego i dojmującego,
że nie może trwać długo, dokładnie takiego, jakiego doznaje
się w chwili największego szczęścia, kiedy człowiek uświa-
damia sobie upływ czasu. Przypomina sobie elektrownię, to
nieustannie studzone gorąco, tę parę, która z zewnątrz tym,
którzy są niezorientowani, którzy zjeżdżają z autostrady pa-
sem wolnego ruchu, jawi się jako wielka biała chmura, spiral-
na i pionowa. Zwykła para wodna, twierdzą, niebędąca żad-
nym zagrożeniem dla środowiska. Opowiada się nam tyle
różnych historii.
38
Człowiek stwierdza, że nie ma zielonego pojęcia, czym od-
dycha, powracają do niego słowa, których nie rozumie, wzbu-
dzające strach: „promieniowanie”, „radioaktywność”, nie wie,
czym nasiąkły ryby, czym ociekają dzioby kaczek. Możliwe,
że wewnątrz nas, bez naszej wiedzy, niepostrzeżenie, niewy-
czuwalnie jak proces starzenia się, postępuje rozkład.
O tym myślałem tamtego wieczoru, kiedy za zakrętem dro-
gi pojawiły się jasno oświetlone kominy elektrowni. Są gład-
kie, bez żadnych chropowatości, kształtem przypominają dwie
urny. Za nimi wznosi się prostokątna budowla, masywna jak
zbożowy silos, prawdopodobnie służąca jako magazyn.
Umieszczone na balustradach projektory dzielą cały teren na
kwadraty. Wygląda to jak pejzaż dziwnego miasta, pozbawio-
nego mieszkańców. Wjazd jest od szosy; od strony Loary nie
ma żadnego dostępu. Budka wartownicza sprawia wrażenie
pustej. Nie wiem, gdzie się podziali strażnicy.
Tyle dobrego, że kompleks oświetla ten nieuczęszczany
odcinek drogi. Skorzystałem z tego. Owego wieczoru niepo-
strzeżenie zawędrowałem naprawdę daleko. Chwilami ulewa
się nasilała. Biała para przez cały czas wzbijała się w górę, ale
silny deszcz i zasłona mgły lekko ją spłaszczały.
Dochodząc do miejsca, z którego widać było elektrownię,
pomyślałem, że mógłbym zatelefonować do Brzeziny z ko-
mórki. Nie robiłem sobie wielkich złudzeń. Dom od dawna był
niezamieszkany, linia telefoniczna przypuszczalnie została
odcięta, abonament anulowano. Niemniej obiecałem sobie, że
jak tylko wrócę do domu, poszukam w książce telefonicznej.
Kiedyś, gdy mieszkałem w Paryżu, zdarzało mi się dzwonić z
mojego pokoiku na mansardzie do kobiety z sąsiedniego do-
mu. Podobała mi się. Nie znałem jej; jasnowłosa i wyniosła
39
kobieta, którą niekiedy spotykałem w pobliskich sklepach. Na
podstawie nazwiska ze skrzynki na listy udało mi się znaleźć
w książce telefonicznej jej numer. Dzwoniłem wiele razy,
tylko po to, żeby usłyszeć jej głos. Odbierała szybko, po
dwóch trzech sygnałach. „Halo? Kto mówi?” - pytał głos. Nie
odpowiadałem. Nie dzwoniłem wieczorem, tylko popołudnia-
mi, podczas bezczynnych godzin. Nigdy się nie przedstawia-
łem. Podawałem pierwszy lepszy pretekst lub zmyślony nu-
mer.
„To pomyłka”, mówił głos. Ale czułem, że jest spokojna.
Wyczuwałem to po jej - od razu większej - przychylności.
Wystarczyło, że podawałem fałszywy numer, ciąg oderwa-
nych cyfr. „Faktycznie, pomyłka - mówiłem - bardzo panią
przepraszam”.
Mogłem zadzwonić do Brzeziny. Bóg jeden wie, jak bar-
dzo żałuję, że tamtego wieczoru tego nie zrobiłem. Nie pamię-
tałem jej głosu. Ale myślę, że natychmiast bym go rozpoznał.
Mogłem powiedzieć, że jestem dwa kroki od bramy, na
ścieżce. Pewnie powiedziałbym: „Tu syn doktora Lagarde'a”.
W pierwszym okresie mojego pobytu w Paryżu jej też szuka-
łem w książce telefonicznej. Ale nie znalazłem - lub też figu-
rowała pod innym nazwiskiem, nazwiskiem mężczyzny, który
został jej mężem.
Tak było na początku. Minęło sześć miesięcy i zapomnia-
łem. Związałem się ze studentką filologii, Isabelle; poznałem
ją w barze w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie przychodziła przej-
rzeć notatki z wykładów. Była taką dziewczyną, która nie
onieśmielała mnie; drobna, zamknięta w sobie, dość łatwo
było ją poderwać. Codziennie wieczorem uczęszczała na lek-
cje tańca. Często przychodziłem do studia, w którym się uczyła,
i na nią czekałem. A że zjawiałem się przed czasem i nie bardzo
40
miałem się czym zająć, przez sporą część lekcji siedziałem i
patrzyłem. Pamiętam tamtejszą pianistkę, starszą wypacyko-
waną kobietę z wymalowanymi ustami w kształcie serca. Mia-
ła oprawki okularów inkrustowane fałszywymi brylancikami i
waliła w klawiaturę, grając walce Chopina, jakby była głucha.
Fortepianu najwyraźniej nigdy nie strojono. Przyglądałem się
jej z ciekawością. Uczniowie w szatni mówili, że jest Rosjan-
ką, że mimo podeszłego wieku musi zarabiać na życie, że
pracuje za nędzne pieniądze, że godzi się na wszystko. Grała
źle, ale zdawała się całkowicie zatracać w muzyce. Zapamięta-
łem tę Rosjankę i, co ciekawe, po latach to ją głównie wspo-
minam. Spotykałem ją czasami przy stacji metra, dziwaczną,
zawsze lekko nieprzytomną wygnankę, z ustami wymalowa-
nymi jak w epoce kankana, w ekscentrycznych okularach i z
partyturami Chopina (walce i mazurki) w plastikowej torbie.
Któregoś dnia już nie przyszła, jej miejsce zajął Węgier.
Dziewczyny mówiły, że wróciła do ojczyzny, ale myślę, że
prawda była znacznie bardziej przykra.
Pośród rytmicznie unoszonych i opuszczanych nóg usiło-
wałem wypatrzyć moją przyjaciółkę: w czarnym stroju gimna-
stycznym stała przy drążku z wyprostowanymi plecami, z
nienaturalnie wyprężoną szyją, zawsze bardzo poważna.
Tak naprawdę Isabelle interesował wyłącznie taniec; rzad-
ko nocowała u mnie. Leżąc na podłodze u siebie w pokoju lub
na korytarzu, z rodzajem skupionego, nienasyconego maso-
chizmu, całymi godzinami ćwiczyła rozciągnięcie mięśni.
Żadne osiągnięcia jej nie satysfakcjonowały, żadna aprobata
nie koiła jej niepokoju.
Nie wiem, co dziś porabia, ale nie wątpię, że przeszła przez
życie, oglądając jedynie sale baletowe, jedne podobne do
41
drugich, i to odbicie, które, wciągając brzuch i unosząc pod-
bródek, studiowała w ściennym lustrze, zawsze z tym samym
lekko cierpiętniczym i abstrakcyjnym uśmiechem.
Ale pewnego razu przypadek - lub przeznaczenie - ponow-
nie zetknął mnie z dziewczyną z Brzeziny. Zastanawiam się
teraz, czy to nie był znak. Działo się to w galerii na rue de
Seine obok Akademii Sztuk Pięknych; nie była sama. Towa-
rzyszył jej mężczyzna w garniturze, starszy od niej, widać
było, że to mężczyzna, który ma pieniądze, więcej pieniędzy,
niż ja mógłbym mieć kiedykolwiek. Donośnym głosem żarto-
wał na temat eksponatów; od razu znienawidziłem tę jego
paryską arogancję. Ona śmiała się z jego komentarzy i czuło
się, że chciała mu się przypodobać. Ten służalczy śmiech był
do niej niepodobny. Nie dalej jak przed chwilą zabiegałem o
współpracę z tą galerią. Usłyszałem odmowę, a konkretnie
obietnicę, że do mnie zadzwonią, co nie było dosłowną od-
mową, tylko jej elegancką wersją. Nie zliczę, ilu ludzi obie-
cywało mi, że zadzwoni, i nigdy tego nie zrobiło.
Przyciskając do piersi teczkę z pracami, stałem odwrócony
twarzą do ściany. Nie wiem, czy mnie zauważyła. Zresztą i tak
pewnie by mnie zignorowała. Przy tym mężczyźnie z wytwor-
nej dzielnicy Saint Germain musiałem przypominać jej mło-
dość, mroczną część jej młodości. Byłem nie dość dekoracyj-
ny. W Paryżu prowincjusz zawsze ma coś do ukrycia.
Udawałem, że oglądam wystawione prace. Mnie też się nie
podobały, lecz nie byłem w sytuacji, w której mógłbym sobie
pozwolić na śmiech. Dyskretnie obserwowałem mężczyznę i
zauważyłem, że choć mówił głośno, oczy latały mu w prawo i
lewo. On też miał coś do ukrycia. Nie był jej mężem, to pew-
ne.
42
Pamiętam też inną sytuację. Ale w tym przypadku nie je-
stem pewny. Te dwa spotkania dzieli kilka lat. W moim umy-
śle zdają się jednak następować jedno po drugim, wpisane w
pasmo tych dni, kiedy to niestrudzenie pokonywałem w górę i
w dół schody metra, próbując opchnąć swoje obrazy.
Szła bulwarem Mégisserie. Był piękny jasny dzień, niebo
bez jednej chmurki. Prawdopodobnie wybierałem się po Isa-
belle do szkoły baletowej; wyraźnie pamiętam obraz, który
raptem wyłuskałem wzrokiem spośród regularnego potoku
przechodniów. Miała na sobie cienką spódniczkę, rozszerzają-
cą się nad kolanami. Szła szybko, nie rozglądając się. Obraz
pokazuje osobę młodą, bardzo podobną do dziewczyny bie-
gnącej ścieżką pod murem Brzeziny. Ten sam taneczny krok.
Pamiętam, że nadjechał autobus, zniknęła mi z oczu za grupką
ludzi, a kiedy odjechał, już jej nie zobaczyłem. Dzisiaj myślę,
że mogłem się mylić. W Paryżu jest wiele smukłych ciemno-
włosych kobiet.
Mimo to wróciłem po własnych śladach aż do Chatelet, tą
samą stroną ulicy, dyskretnie obserwując mijane kobiety; mo-
gła wstąpić do jakiegoś sklepu. Tak gwałtownie pchnąłem
drzwi domu towarowego Samaritaine, że wzbudziło to czuj-
ność strażnika. Wszystko zajęło mi tyle czasu, że na spotkanie
z Isabelle przyszedłem spóźniony. Czekała przed szkołą i po-
kłóciliśmy się.
*
W końcu, zostawiając za sobą elektrownię, zawróciłem i na
nowo zagłębiłem się w nieprzeniknione ciemności tego odcin-
ka drogi. Z drzew nadal spadały liście; dołączały do mokrej
warstwy pokrywającej ziemię. Zupełnie jakby ten deszcz
43
przyspieszył nadejście jesieni.
Biały piasek jaśniał w mroku i po rozmaitych refleksach,
po tym nieokreślonym stłumionym szumie płynącej w dole
rzeki, mimo ciemności mogłem dokładnie określić szerokość
Loary, która teraz, kiedy wracałem, znajdowała się z mojej
prawej strony. Po upływie trzech kwadransów doszedłem
znowu pod bramę Brzeziny. Między drzewami dostrzegłem
popiersia dwóch kobiet grających w krążki, kopie rzymskich
posągów nad niewielkim płytkim basenem. Na parterze jaśnia-
ły te same nieruchome światła, jedno bledsze, pewnie pokój,
do którego światło wpadało przez otwarte drzwi, łączące go z
sąsiednim. Kobieta, która tu przyjechała, chyba jeszcze nie
poszła spać.
Nie wiem, o której gaszą światła w restauracji w Złotych
Okowach. Kiedy przechodziłem obok hotelu, ludzie wciąż
siedzieli przy kolacji. Nad kępami hortensji, przekwitłych i
suchych jak martwe drzewa, rosnących wokół tarasu, majaczy-
ły ich sylwetki jak w chińskim teatrze cieni. Oni sami nie mo-
gli mnie zobaczyć. Dla nich moje istnienie było równie abs-
trakcyjne jak liście czy dzikie zwierzęta.
Przede mną N. było oświetlone pomarańczowymi żarów-
kami, które zdawały się drążyć korytarz głównej ulicy, obry-
sowywały szkieletową (i zabytkową) konstrukcję dawnej hali
targowej i rzeźby na kruchcie kościoła. Dachy lśniły od desz-
czu. Na dzwonnicy nie widać było żadnego światła. Czasami
ktoś tam gra na organach lub odbywa się zebranie parafialne,
ale wtedy, w przeddzień święta i przy tej makabrycznej pogo-
dzie, wszyscy pewnie siedzieli w domach.
Dzwon wybił godzinę. Usłyszałem kilka uderzeń. Próbowa-
łem je policzyć; następowały po sobie w równych odstępach, z
44
tym samym donośnym i głuchym brzmieniem. Pogubiłem się.
Zdawały się powtarzać w nieskończoność, po czym raptem
umilkły i pozostałem z wrażeniem zawiśnięcia w próżni. Ru-
szyłem ulicą spod dworca autobusowego. Jakiś samochód
włączył migacz i skręcił tuż przede mną. Ponieważ ulica
główna jest spadzista, pokonywał ją mozolnie i z trudem. Za-
parkował przy chodniku z prawej strony.
Minąłem zamkniętą kawiarnię. Obok jednej z wystaw do-
mu towarowego, pod osłoną arkad, dwóch wyrostków paliło
papierosy. Na mój widok zniknęli w pasażu handlowym, zo-
stawiając po sobie na chodniku trochę popiołu. Zwolniłem
kroku, bo byłem bardzo zdyszany. Zatrzymałem się, żeby
policzyć uderzenia serca, ale wciąż się myliłem, bo ruch je
przyspieszał.
Zobaczyłem swoje odbicie w szybie kwiaciarni, obok ety-
kiety Interflory, przedstawiającej Merkurego, który wyglądał
trochę jak Piotruś Pan. Odbicie było wyraźne, jak na mahoniu.
Szyba była usiana kropelkami deszczu: w każdej z nich, w
pomniejszeniu, odbijało się światło latarni ulicznej na chodni-
ku. Na czerwonym ekranie bankomatu Kasy Oszczędnościo-
wo-Pożyczkowej widniał napis: „Witaj, Welcome. Wybierz
swój kod z dala od niedyskretnych spojrzeń”.
Kwiaciarka wniosła do środka wszystkie doniczki. Posadz-
kę sklepu zakrywały wielkie żółte i rdzawe kępy, szerokie jak
kępy mchu. To tam przez chwilę doznałem złudzenia, że się
nie ruszyłem, że wciąż jestem na groblach, że za szybą znowu
widzę cmentarz. Poczułem jeszcze silniejsze duszności. Nie
powinienem był nosić, pomyślałem, takich ciężkich skrzyń.
Późno w nocy, o godzinie drugiej lub trzeciej, znowu za-
częło padać. Gwałtownie się rozbudziłem. Byłem spocony jak
45
mysz. Zapaliłem światło i wypiłem w kuchni szklankę mleka.
Ulewa łomotała w okno. Wiatr ze świstem wdziera! się w
szczeliny między murami. Wdzierał się pod drzwi, pod arkady
domu towarowego. Przyśnił mi się sen, a w nim, pamiętam jak
przez mgłę, kobieta, ale nie dziewczyna z Brzeziny, ta, która
spała teraz w domu w głębi parku. Tą kobietą była Isabelle.
Nie widziałem jej od lat, mimo to w ten pobieżny i zwodniczy
sposób, typowy dla snów, poznałem ją. W czarnym stroju
gimnastycznym stała wyprostowana jak struna, z lekko roz-
stawionymi stopami. Wyraźnie rozpoznawałem jej odkryty
kark, mały koczek, który dwukrotnie okręcała gumką. Zza jej
pleców widziałem swoje odbicie; nie stałem jednak przed
szybą kwiaciarni, tylko przed wielkim lustrem ściennym w
szkółce baletowej na rue des Abbesses. Zbliżałem się. Powoli
podchodziłem, a moje odbicie w lustrze stawało się, jak dzi-
siejszego wieczoru, coraz wyraźniejsze.
Isabelle trzymała doniczkę z chryzantemami.
2.
Nie minął tydzień i pogoda się zmieniła. Pomimo chłodu
nastały wspaniałe dni na polowanie. Byliśmy z Morlaix'm na
paru wyprawach, ale niewiele ustrzeliliśmy. W sadach spadały
z drzew ostatnie gruszki. I liście wciąż spadały w ogrodach, na
ławki na deptaku, powoli gromadziły się pod krytym boiskiem
liceum Stanislas. Robotnicy drogowi ładowali je na przyczepy.
Światło popołudnia było oleiste i żółte. Cienie kładły się na
całą szerokość pól. Od czwartej trzeba było się cieplej ubierać;
znad wody napływała mgła, w ogrodach zaczynały się poja-
wiać czerwone łupiny dyń i miedziane liście milinu.
Dzień Wszystkich Świętych wypadł tak jak zawsze. Po po-
łudniu cmentarz wypełnił zbolały milczący tłum ludzi, którzy
z zafrasowanymi minami stawali przed tonącymi w kwiatach
grobami, a potem w grupach, bez celu, poważni, rozchodzili
się na groblach. Kobiety i dzieci szły przodem, za nimi męż-
czyźni, bierni, sztywni w swoich nowych okryciach, skrępo-
wani jak wszyscy tutejsi mieszkańcy, kiedy muszą się od-
świętnie ubrać i nie mają żadnych konkretnych obowiązków.
Ogólnie jednak pogoda była piękna tej chłodnej i złocistej
jesieni, Loara gładka jak kanał, w powietrzu intensywna woń
kasztanów i grzybów, lasy na wyspach, już całkiem pożółkłe,
odbijały się w czystej niebieskiej wodzie. Na horyzoncie, za
47
elektrownią, między drzewami częściowo ogołoconymi z liści,
zaczynała się pojawiać bryła pałacu w V. na płaskim tarasie
ciągnącym się nad Loarą na długości kilku kilometrów.
Myśliwi wracali wcześnie, w obawie, by nie zaskoczyła ich
noc, a ich psy również truchtały z nosami przy ziemi. Nie
wiem, czy ten obrazek jest czytelny. Psy w pewien szczególny
sposób węszą w piasku, kiedy uszczęśliwione, zapamiętale
obracając łbami w prawo i w lewo, wracają po dniu spędzo-
nym na polowaniu.
Tego wieczoru, w poniedziałek, przed powrotem do domu,
wybrałem się do mojej stodoły w Caves. Chciałem popraco-
wać i musiałem poczekać, aż wyschną przybory. Kiedy ruszy-
łem w powrotną drogę, zrobiło się dość późno i słońce już
zaszło. Niebo nad gontowymi dachami i lipową aleją liceum
Stanislas przecinały szerokie pasma barwy siarki. To było już
to krótkie zimne światło zimowego nieba; rozjaśniało podłuż-
ne płaskie chmury, przejrzyste i wiszące nisko nad horyzon-
tem.
Przypomniał mi się obraz Friedricha Wielki rezerwat w po-
bliżu Drezna, który widziałem na jakiejś wystawie. Przedsta-
wia wybrzeże Łaby; widać na nim tylko jeden brzeg i łąkę,
nagą jak płaskowyż. Musi być zimno. Rzeka jest płytka, ba-
gnista. Widać też nikłe pozostałości światła zmierzchu. W
oddali drzewa, już wchłonięte przez zmrok, tworzą mroczny
skraj lasu o zamazanych konturach. Ale niebo w górze nadal
jest jasne, pełne rozpraszającego się światła, pokryte szeroki-
mi, pogodnymi i zamyślonymi smugami, rozpostartymi szero-
ko, ze spokojnym rozmachem; być może przedstawiają roz-
pływające się kłęby dymu. W obrazie poruszył mnie dojmujący
48
smutek, tak jakby ten płaski i pusty pejzaż nawiązywał do
mojego życia, do smutku, do tajemnicy, do tego, co nam zo-
stało odebrane.
W dwóch czy trzech oknach pojawiły się światła elektrycz-
ne, kontrastujące z wciąż jasnym niebem.
Przed Brzeziną zebrał się tłum ludzi. Stało pięć czy sześć
samochodów. Od tamtego pierwszego wieczoru nie widziałem
dziewczyny. Starałem się o niej nie myśleć; teraz znów zało-
motało mi serce. Była tam karetka, dwie furgonetki policyjne.
Brama stała otworem, ale wylot alei zagradzała taśma zabra-
niająca wstępu na teren. Fasadę i szare okiennice oświetlały
reflektory. Przynajmniej raz Brzezina nie tchnęła aurą opusz-
czenia.
Ludzie pod bramą rozmawiali. Podszedłem. Nie widziałem
dobrze twarzy tych, którzy stali obok. Zimno szczypało mnie
w palce. Temperatura tutaj i w centrum N. różni się.
- Myślałem, że dom stoi pusty - powiedział ktoś. - To jak
nic włamanie; musiało się tak skończyć.
Poprzedniego dnia przyjechało wesołe miasteczko. Na pla-
cu Ouches przy wyjeździe z N. rozstawili swoje budki z nale-
śnikami i goframi, namiot cyrkowy, pociąg widmo, strzelnice,
bieżnię z elektrycznymi samochodzikami udekorowaną podo-
biznami dawno niemodnych piosenkarzy, namalowanymi
niewprawną ręką. Do późna w noc głośniki puszczały na cały
regulator przeboje sprzed co najmniej dwudziestu lat. Muzykę
przypominającą zabawy w remizie strażackiej słychać było aż
pod arkadami domu towarowego.
Ktoś obok mnie powiedział: - Ostatnim razem, kiedy przy-
jechali, zniszczyli gaśnicę na kempingu. To szumowiny. Pie-
niędzy mają jak lodu. Wystarczy spojrzeć na te ich przyczepy
49
mieszkalne i anteny, które na nich mocują.
A potem te same co zwykle gadki o cmentarzu i jaka to
szkoda, że nikt nie dba o taką piękną posiadłość. - Mogliby
wyciąć chociaż te paprocie! - powiedziała jakaś kobieta.
Dziewczyna miała przewrócone w głowie, traktowała ludzi
z góry, powiedział ktoś; ktoś, kto pewnie tak jak ja widywał ją
przed laty jadącą na rowerze. Stuknięta, mówili ludzie. I lata-
wica. Pomyśleć, że odziedziczyła to wszystko! Skąd ona się
właściwie wzięła? Smarkata, która dorastała całkiem jak dzi-
kuska. Ciotka jej nigdy nie robiła wymówek. Podobnież zosta-
ła bardzo wielką panią. Zrobiła świetną partię. Ludzie nie mo-
gli się nadziwić; po tych wszystkich podejrzanych typkach, z
którymi się prowadzała! Każdy jej pasował, nawet Cygan.
Nikt mi nie powie, że miała po kolei w głowie. Nawet grób
rodzinny nie został sprzątnięty. Co innego taniec! - mówili
ludzie; o, taniec, do tego zawsze była pierwsza! Ciągle prze-
siadywała w Black and White.
To, co mówili ci ludzie, odnosiło się do spraw dawno mi-
nionych. Nie powinno się osądzać dziewczyny po jej młodych
latach. Ale nie odezwałem się. Ja też pamiętałem Cygana i
tych innych, których do nas przyprowadzała, których podtyka-
ła nam pod nos, jakby ich dobywała z kapelusza, wyzywająco,
tak jakby chciała dowieść nam - albo sobie - że potrafi. Pamię-
tałem też eleganta z galerii, paryżanina w marynarce i w szali-
ku o wyglądzie bankiera lub wyższego urzędnika państwowe-
go. O nim tylko ja-mogłem coś powiedzieć. Kiedy wychodzili
z galerii, objął ją w pasie. Zaskoczył mnie jej śmiech, niespo-
kojny i przypochlebny, spojrzenie, którym omiotła ulicę w
prawo i w lewo, jak również spojrzenie mężczyzny, niewiele
pewniejsze od jej spojrzenia, myszkujące, spłoszone. Wyszedł
50
na ulicę; ja byłem jeszcze w środku i przez szybę nasze spoj-
rzenia się spotkały, czego nie zauważyła. Pamiętam to jak
dziś. Na wystawie stały, umiejętnie wyeksponowane, afrykań-
skie posążki, dwa czy trzy drewniane popiersia reprezentujące
sztukę Dogonów.
Dla niego byłem nikim. Jego spojrzenie, lekko niespokoj-
ne, momentalnie odzyskało zwykłą arogancję. Po ulicy szli po
prostu obok siebie, dość blisko, ale bez żadnego dwuznaczne-
go gestu, niczego, co mogłoby się wydać niestosowne. Widzę
tę parę oddalającą się chodnikiem. Przez chwilę zamierzałem
ich śledzić.
Podeszło dwóch żandarmów. Zdjęli taśmę i polecili nam
wycofać się z alei. Kilka minut później przejechała karetka.
Nie włączyła sygnału. Jechała szybko. Próbowałem zajrzeć
przez szybę. Zobaczyłem w niej tylko odbicie kasztanów, a w
środku białą bluzę pielęgniarza. Karetka skręciła w prawo, za
nią kilka furgonetek. Ludzie mówili o szpitalu. Potem wszyscy
umilkli. Przez otwartą bramę park sprawiał wrażenie ogrom-
nego, budzącego lęk i nikt nie miał śmiałości wejść dalej. Bez
trudu można sobie było wyobrazić zaścielające go zwały opa-
dłych liści.
Jakaś kobieta powiedziała bez przekonania:
- Skoro karetka odjechała, to chyba nic poważnego. Jak
państwo myślicie?
W wilgotnym chłodzie z jej ust dobywała się para. Rozu-
miałem, że się bała, że powiedziała to dla dodania sobie otu-
chy, ale nie wiem czemu w tych ciemnościach odniosłem wra-
żenie, że zwraca się konkretnie do mnie. Może dlatego, że
wypatrzyła mnie pośród innych, że Caves znajduje się nieda-
leko Brzeziny. Może też dlatego (mój umysł pracował bardzo
51
szybko), że dostrzegła mnie tamtego wieczora na drodze i
myślała, że coś wiem. Zastanawiałem się, gdzie mieszka. Na
końcu deptaka stoi kilka domów. Niektóre są letniskowe, ale
w innych ludzie mieszkają przez okrągły rok. Zamykają się
wcześnie i dlatego w ciemnościach trudno je odróżnić. Wiem
też, że czasami zebrania, na przykład rady miejskiej albo chó-
ru kościelnego, czy też odbywające się kilka razy w tygodniu
zajęcia kółka gimnastycznego, się przedłużają.
Udzieliłem kobiecie ogólnikowej odpowiedzi. Powiedzia-
łem, że zgadzam się z nią, to na pewno nic poważnego. Ale
ona już nie słuchała. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej lub
lekko zirytowanej moją wymijającą i uprzejmą odpowiedzią.
Odwróciła głowę ku czerwonym światłom karetki i czekała, aż
znikną za zakrętem.
Zapadła noc. Ale grupka mężczyzn nadal stała pod Brzezi-
ną. Obeszli kilka razy dom dookoła. Słychać było ich głosy
dobiegające z tyłu, od drugiej fasady, z części parku od strony
Loary. Robili zdjęcia. Błyski fleszy rozświetlały stopnie gan-
ku, balustradę, pnie drzew u wylotu alei. Tylko trzy okna na
pierwszym piętrze, prawdopodobnie okna trzech sypialni,
wciąż pozostawały ciemne.
Ktoś zapytał: - Co oni takiego fotografują? - Nadjechał na-
stępny samochód. W jego światłach walce pni w alei jeden po
drugim nabierały kształtów; aleja sprawiała wrażenie bardzo
długiej. Pnie były ogromne, grube jak filary. Ludzie wpatry-
wali się w nie tak, jakby miały coś do ukrycia, lecz wchłonęły
je ciemności.
Samochód zatrzymał się na wysokości posągów dwóch
zawodniczek grających w krążki. Sunęły na łyżwach z jedną
nogą uniesioną w górę i wychylonym w przód torsem, po ko-
lana tonąc w liściach; mech obrósł wszystkie wklęsłości,
52
wgłębienia ich oczu, pukle wyszukanych fryzur podtrzymy-
wane opaską, fałdy krótkich tunik.
Nad rzeką wesołe miasteczko rozjarzyło się światłami, roz-
brzmiało ckliwą, hałaśliwą muzyką. Fiołkową aureolę neonów
zasnuwał tłusty dym znad rusztów.
Wokół ludzie zaczęli rozmawiać na inne tematy. Jeśli do-
brze zrozumiałem, niektórzy szli akurat na spacer ze swoimi
psami, kiedy zobaczyli samochody. Dwie osoby obliczały, od
jak dawna dom stoi pusty. Nie mogły dojść w tej kwestii do
porozumienia; jedna z nich stwierdziła, że to dlatego, iż czas
tak szybko płynie.
Odszedłem na bok. Zrobiłem kilka kroków w kierunku
ścieżki biegnącej między domem a cmentarzem. Znałem do-
brze teren i liczyłem, że dojdę od tej strony do Loary, okrążę
dom i zobaczę, co dzieje się w środku. Ale i ta ścieżka była
zatarasowana przez furgonetkę. Siedzący w niej mężczyzna
dał mi znak, żebym się zatrzymał. Oślepiły mnie światła, które
znienacka zapalił. Zasłoniłem dłonią oczy. Mój gest został
zaprotokołowany: „Zbliżył się z zamiarem obejścia sprzętu
umieszczonego przez żandarmerię”. Odnotowano, jak byłem
tego wieczoru ubrany: skórzana kurtka, ciemny szalik. Zosta-
łem opisany jako mężczyzna wysokiego wzrostu, pracownik
muzeum, „niedzielny malarz”, z racji swojej pracy żyjący na
marginesie społeczności N., posiadający niewielu przyjaciół,
parający się myślistwem. To ostatnie zostało podkreślone.
W końcu młody żandarm z wygoloną czaszką i niskim czo-
łem stanął na warcie przed drzwiami. Zdawał się nie słyszeć,
kiedy go o coś pytano.
Zawróciłem.
*
53
Szczegóły poznałem dopiero później, od inspektora żan-
darmerii Massonneau. To on, Massonneau, pojechał na miej-
sce zbrodni. Późnym popołudniem na posterunek zadzwoniła
jakaś kobieta, mówiąc, że drzwi domu w Brzezinie są otwarte.
O szóstej rano szarpał nimi wiatr, powiedziała. I wieczorem
nadal były otwarte. Nie jest to normalne. Na pewno złodzieje,
upierała się. W Ouches rozłożyło się wesołe miasteczko. Dom
zawsze zamknięty, opuszczony; w końcu musiało do tego
dojść, wpadł im w oko. Musieli go namierzyć.
Zawsze to samo, stwierdził Massonneau, jak tylko przyjeż-
dża wesołe miasteczko, tutejsi ludzie nie mogą usiedzieć w
miejscu. Ciągle są skargi i donosy. Nagle wszystkim starusz-
kom giną portfele. Trzeba postawić dwóch ludzi przed oddzia-
łem banku Credit Agricole i pod pocztą.
Mimo to wsiadł do kamionetki i z młodym pomocnikiem
przydzielonym do brygady pojechali się rozejrzeć, na wszelki
wypadek - głównie po to, jak mi powiedział, żeby nie mieć
sobie potem nic do zarzucenia. Brama nie była zamknięta na
klucz. Odsunęli zasuwę i ruszyli aleją. Było późne popołudnie,
piękny suchy dzień; zapamiętałem jego zimowe już światło,
jego krótki zmierzch. Panował chłód, słońce karbowało brzegi
liści. Przez pole wolno sunął kombajn, w takim samym po-
wolnym tempie jak barki na rzece. Chwilami z powodu nie-
równości snopków jego silnik rzęził. Tu i tam słychać było
wystrzały; z kukurydzy co tchu, nie oglądając się na nic,
pierzchały przepiórki.
- Nie wiem, czy ci wszyscy polujący mają pozwolenia -
powiedział Massonneau - na pewno warto by skontrolować,
ale wolę w to za bardzo nie wnikać, tyle powiem, że bractwo
strzelało na potęgę, z prawa i z lewa.
54
Mężczyźni w milczeniu stąpali po grubym dywanie świeżo
opadłych liści, jeszcze nabrzmiałych od wilgoci, krwiście
czerwonych, prawie szkarłatnych, jak grzebienie kogutów. Od
lat jedynymi mieszkańcami tego miejsca były ptaki żywiące
się w sadach. I koty, które polowały i wylegiwały się na daw-
nym tarasie, dziś zarośniętym trawą. Kobieta, która mieszkała
w tym domu, dawno temu umarła; a żyła w takim odosobnie-
niu między już od wiosny pogrążonym w mroku parkiem i
słabo oświetlonymi piętrami domu, że zdawała się nie przyna-
leżeć do ludzkiej społeczności.
Massonneau, który ją znał, pamiętał jeszcze czasy, kiedy
kamionetka z farmy przywoziła co tydzień bańki z mlekiem.
Działo się to długo po tych wszystkich wydarzeniach, po cza-
sach kiedy syn, młodszy syn, wyjechał do zachodniej Afryki
jako cywilny zarządca; opowiadano, że wyjechał od razu po
śmierci brata. Po „okolicznościach” towarzyszących śmierci
jego brata. Brakowało pieniędzy; starszy roztrwonił majątek.
Był pięknym chłopcem, hazardzistą, kochał wystawne życie,
kobiety i samochody.
Wydawał w Brzezinie przyjęcia, zdjęcia z nich niekiedy
pojawiały się w gazecie - on przebrany za nababa, za egip-
skiego księcia, za dziewiętnastowiecznego mieszczanina w
meloniku, w kamizelce i z dewizką, obok niego wystrojone
grupki mężczyzn i kobiet. Ludzie, którzy przyjeżdżali samo-
chodami z Angers, z Paryża. Znajomi. Nazwiska nieznane
tutaj (tu niczego się nie zna), ale znane gdzie indziej. Z przed-
sionków sławy. Małe gazety, małe teatry. Aktorki szukające
rozgłosu. Całe to wytworne towarzystwo stłoczone na stop-
niach Brzeziny niczym na weselu lub pozujące do klasowego
zdjęcia, uśmiechnięte, niedostrzegalnie znieruchomiałe, gołe
głowy i ramiona, boa, peruki. Massonneau obejrzał większość
55
zdjęć zrobionych na ganku. I niektóre nad rzeką, na pomoście,
pod wielkimi pochylonymi drzewami, które wyglądały jak
dekoracje operowe; pośrodku zawsze on, starszy syn obejmu-
jący kobietę w futrze lub popiersie jednego z posągów. Po-
dobno tańce trwały do trzeciej lub czwartej nad ranem, urzą-
dzano nocne kąpiele. Widać go również na brzegu rzeki: wy-
ciągnięty na kamieniu, piękny, opalony jak młody Maur z
biodrami okrytymi czymś w rodzaju miękkiej przepaski. Mat-
ka na wszystko przymykała oczy. Kupił sobie pierwszy wóz
terenowy, jaki widziano w tych stronach, i to w czasach, kiedy
samochody były jeszcze luksusem. Ale finanse zaczynały
kuleć. Podobno przez jakiś czas próbował odegrać się w kasy-
nie, a nawet pewnej nocy w lesie wybuchł dość podejrzanie
wyglądający pożar. Pieniądze z ubezpieczenia załatwiłyby
wszystko. Ale ogień się nie rozprzestrzenił i las nie poszedł z
dymem. A potem był ten straszny wypadek, w którym zginął.
Nie miał jeszcze trzydziestu lat. Wszyscy tutejsi ludzie utrzy-
mywali, że w podobnym przypadku jedynym rozwiązaniem
dla tego, który pozostał przy życiu, była Afryka. Rzecz jasna
ludzie niemający pojęcia o Afryce, ludzie tacy jak wy czy ja.
Matka nie wyjechała. To od tego momentu wszystko za-
częło popadać w ruinę. Przestała się czymkolwiek zajmować.
Wychodziła z domu bardzo rzadko, tylko raz dziennie, po
wizycie listonosza. Mieszkała sama, z jednym czy dwoma
psami równie dzikimi jak ona, z nikim nie rozmawiała.
Deszcz, nie deszcz, wędrowała aleją w gumowych kaloszach,
ubrana jak chłopka. Kiedy dostrzegł ją zza bramy ktoś idący
ścieżką na cmentarz, odwracała głowę.
Czekała na list, na znak od zmarłego. Powiadają, że jej sza-
leństwo polegało na tym, że czekała na list nie od tego, który
56
wyjechał do Afryki, ale od tego, który nie mógł już do niej
napisać. Jej ulubieńcem był starszy. Matki nie zawsze są
sprawiedliwe.
- Dożyła późnej starości. Mam wrażenie - powiedział
Massonneau - że w końcu umieścili ją w Saulnières, w tym
ośrodku medyczno-specjalistycznym, wie pan, o którym mó-
wię? - Wiedziałem. Ciągnął: - Niedaleko trzeba było jechać. I
tam właśnie umarła. Mimo wszystko szkoda. Kobieta, która
grała na fortepianie. Pianistka. Swego czasu podobno koncer-
towała. Grywała latem, a kiedy dzieci były małe, zostawiała
im całkowitą swobodę; okna były szeroko pootwierane. Dzie-
ciaki robiły, co chciały, uganiały się po parku do samego
zmroku albo i później, między drzewami, dziesięć głów od
nich wyższymi, a błotnistymi brzegami Loary w dole ogrodu.
O zmierzchu wystarczy niewiele i nieszczęście gotowe. To
cud, że się nie potopiły. Z tego, co mówią, nie miała u nich
wielkiego posłuchu. Ciągle przy fortepianie. Kiedy grała, za-
pominała o bożym świecie. Czasami o dziesiątej wieczorem
oba maluchy były jeszcze bez kolacji. Co zrobić. Natury się
nie zmieni. Ojciec przez większą część tygodnia był nieobec-
ny. W domu nie utrzymywano należytego porządku. Kobieta
niezbyt zrównoważona, trochę cygańska dusza. Ciągle ta mu-
zyka! Ale byli szczęśliwi. Park wyglądał przepięknie. Kępy
rododendronów, bzy, istna bajka!
Po śmierci syna wszystko zaczęło podupadać. Od wschodu
mur parkowy się zawalił. Między krzewami powyrastały jeży-
ny i pokrzywy. Ale przyroda nie przestaje robić swego tylko
dlatego, że ludziom jest ciężko. Wiosną glicynia nadal uginała
się od kwiatów, ciężka jak winorośl; niektóre co bardziej ży-
wotne pnące róże rozprzestrzeniły się na skupiska krzewów;
oblepiały je mszyce, ale pędy miały grube jak pnie jabłoni.
57
Trawa wybujała aż po kolana posągów. A kasztany w alei
rosły coraz większe, coraz bardziej ciemniały, posłuszne ja-
kiemuś tajemniczemu prawu każdej wiosny okrywały się stoż-
kami kwiatów, każdej jesieni produkowały niezależnie od
siebie, bez żadnej potrzeby, te wielkie czerwone liście, w któ-
rych teraz po kostki tonęły stopy żandarmów, mimo woli
wrażliwych na to piękno, na to rozprzężenie: „Wszystko na
miejscu gnije. Tworzy kompost, mnóstwo kompostu! Teraz co
roku przyjeżdża firma ogrodnicza. Wykarczują trochę, wytną
co się da. Ale roboty jest tyle, że to nie wystarcza”. Jesienne
róże, rozmiękłe od deszczu i wyblakłe, obrastały pospołu z
jeżynami zawaloną część muru.
Na wprost, po lewej stronie od jednego z kominów, męż-
czyźni widzieli zachodzące słońce. Ale kiedy dotarli do końca
alei, czerwoną kulę zasłoniła ściana. Wieczorami był to częsty
obrazek: kula zawieszona nad Loarą, nad zupełnie płaskim
horyzontem, lampion tkwiący pomiędzy białymi kominami
elektrowni jak jakaś dziwna figura geometryczna.
Dom sprawiał wrażenie pustego.
Drzwi rzeczywiście były otwarte. Massonneau odnotował
w myśli oznaki zniszczenia, ale nie, jak mu się wydawało,
włamania. Kilka razy zawołał. Nikt nie odpowiadał. Wszedł
przez drzwi. W korytarzu było pełno opadłych liści. I wtedy
zauważył coś, co od razu wydało mu się dziwne. Z jednego z
pomieszczeń na parterze sączyło się słabe światło, zabarwiając
żółtym blaskiem przyścienną listwę korytarza. Niezgaszona
lampka nocna? Ale nie słychać było żadnego dźwięku. Może
ktoś czytał? Ktoś, kto nie odpowiadał, bo był zbyt pochłonię-
ty, pomyślał Massonneau, sam w to nie wierząc. Gestem dłoni
nakazał swojemu pomocnikowi rozejrzeć się po domu. Znowu
58
zawołał: „Jest tu kto?”, ściskając w dłoni broń, jak mi powie-
dział, mimo woli myśląc o Cyganach, którzy koczowali w
Ouches. Mogło być ich w środku dwóch, trzech, myszkowali,
szukali biżuterii, pieniędzy; będą się bronić.
Zmitygował się jednak. Ci ludzie nie zjawiliby się tu za
dnia. Nie byli aż takimi idiotami. Działali pod osłoną nocy.
Przyszedł mu do głowy inny pomysł. Sprowadzono kogoś do
sprzątania. Najęto firmę sprzątającą. Często tak się robi. A
Marc, jego młody pomocnik, który posuwał się równolegle i
powinien znajdować się teraz na wysokości schodów służbo-
wych, obok zbiornika z wodą, natknie się prawdopodobnie na
kobietę w fartuszku, z barankiem trwałej na głowie, kobietę z
N. trzepiącą słomianą wycieraczkę, i napędzi jej strachu.
Szybko się zastanawiał. On też znał dom; przypomniał so-
bie grube metalowe żaluzje w pokojach na tyłach domu, syp-
kie brzegi Loary. Wiedział, że skarpa jest stroma, że w tym
miejscu, naprzeciwko wyspy, pełno wykrotów i wirów. Od tej
strony nie sposób wejść, uznał. Tak samo jak nie sposób
wyjść. Zwyczajnie nie sposób. Rdza była znaczniej lepszym
zabezpieczeniem niż rygiel.
W salonie, do którego wszedł, panował lekki bałagan: na
stole gazety, jakieś papiery - prospekty - otwarta torba po-
dróżna, z której wystawała kosmetyczka, na oparciu fotela
płaszcz nieprzemakalny, recepty, jakby ktoś wypełniał druki z
ubezpieczalni. Podwójne zielone kotary z zakurzonego, zma-
towiałego pluszu w oknach, zaciągnięte do połowy okna.
Żadnego odgłosu, powiedział Massonneau. Cisza jak ma-
kiem zasiał. W tym domu nie tykał żaden zegar. Lodówka
pamiętała, skromnie licząc, lata siedemdziesiąte. Zresztą w
korytarzu pachniało opuszczeniem, wilgocią. Na podłodze
leżały rozrzucone stare fotografie. Tak jakby je ktoś przed
59
chwilą wyjął z szuflady.
Massonneau ruszył dalej i dokładnie w tym momencie
tknęło go przeczucie, co za moment znajdzie za drzwiami. Już
nie nawoływał, nie mówił nic, zdążał ku nikłemu światłu, ku
szczelinie wąskiej jak otwór dla kota; był pewny, że za
drzwiami nic się nie poruszyło. Nie zostawia się bez powodu
zapalonego światła. Był pewny, że to, co znajdowało się za
drzwiami, już nigdy się nie poruszy. Szedł dalej korytarzem.
Pchnął drzwi i napotkał opór. Za nimi znajdowała się kobieta.
„W opłakanym stanie”, jak to ujął Massonneau.
- Strzał z przyłożenia.
Na moment umilkł, a ja powoli zaczerpnąłem powietrza. W
odruchu przyzwoitości nawet odwróciłem głowę. Za nic nie
chciałem ujrzeć tego, co w tym akurat momencie wyrażała
jego twarz. Śmierć to coś bardzo intymnego.
Opanował się: - Widzi pan, ci zabici, których się zbiera na
różnych bocznych drogach, to nie to samo. Zawołałem Marca,
mojego młodego zastępcę. Wydawało mi się, że krzyknąłem
bardzo głośno, ale pewnie mnie nie usłyszał, bo zszedł aż nad
rzekę, do dawnej przystani. Nie znalazł zresztą żadnego śladu,
choć ludzie mówili inaczej. Brzegi są tak zarośnięte, że nie
można się już tamtędy w żaden sposób przedostać. Usłysza-
łem, jak biegnie. Wszystko trwało nie więcej niż kilka minut.
Straciłem rachubę czasu. Powiedziałem, żeby nie wchodził i
żeby natychmiast zawiadomił posterunek. To jeszcze dwu-
dziestoletni dzieciak. Pomyślałem, że nie ma potrzeby. Po-
mknął do wozu, a ja znowu zostałem sam. Musiałem czekać
na posiłki.
Chciałem przeszukać park, ale było za ciemno. Nie było
już prawie nic widać. Jak to się mówi, szara godzina. Sam
60
zresztą nie wiem, czego miałbym szukać; jednego byłem pew-
ny - ten, kto pociągnął za spust, nie czekał, aż przyjdę. Mimo
to przeszedłem aleją do końca, na wszelki wypadek, na lewo
od tych posągów, które wyglądają tak, jakby biegły. Na ziemi
leżały sterty czerwonych liści, które z pewnością przykryły
wszelkie ślady, o ile jakieś były. Nie robiłem sobie złudzeń,
przy takim deszczu jak tamtego dnia. A liście ciągle spadały i
zakrywały wszystko. Czerwona kałuża. Jakby ktoś podrzynał
kurom gardła. Aleja ledwo widoczna, szeroka jak grobla.
Może mi pan wierzyć lub nie, ale nagle z lewej strony, za
tą ścieżką, która oddziela posiadłość od cmentarza, zobaczy-
łem krzyże; było jeszcze dość jasno, żeby dostrzec ramiona
tych od zachodu, które stoją pod murem. Niesamowite, jak
bardzo krzyż jest podobny do drzewa, jak w takiej ponurej
scenerii potrafi to wyrosnąć przed człowiekiem. Niebo było
ciemne, ale i tak jaśniejsze od roślinności, niebieskie przecho-
dzące w granat. Nie jestem zbyt wrażliwy, ale jedno panu
powiem: myślę, że zapamiętam tę chwilę do końca życia.
3.
Naturalnie podejrzenia padły od razu na przyjezdnych. Od-
ruch stary jak świat! Godzinę później do ich obozowiska zaje-
chali żandarmi. Przeprowadzono rewizję w wozach i przesłu-
chania. Nic to nie dało. Sprawdzono dokumenty, ale mieli
alibi. Jak przytomnie zauważyła jedna z urzędniczek w mero-
stwie, po co mieliby włamywać się akurat w dniu jej przyjaz-
du, kiedy każdy mógł zobaczyć, że w domu się świeci? Zwy-
kle ci ludzie zbierają informacje. Zresztą i tak nic nie zostało
zabrane. W jej torebce znaleziono pieniądze. Zniknęła fuzja,
ale fuzji w tych stronach nie brakuje, a ten, kto oddał strzał,
mógł śmiało, w czasie kiedy policja prowadziła te przesłucha-
nia, wystrzelać incognito resztę kul do zajęcy.
W każdym razie w nocy cyrk został zwinięty. Po tym, co
się stało, nikt by nie przyszedł na spektakl. Cyrk Europejski,
tak się nazywał. Taki napis złotymi literami był wymalowany
na ciężarówkach. „Artyści”, którzy produkowali się w Wene-
cji. Co się tyczy Wenecji i gondoli na kanałach, to pamiętam,
że mieli jakieś jedno zwierzę bliżej nieokreślonego gatunku,
przypuszczalnie starą lamę, kilka zapchlonych i patetycznych
małp i akrobatkę, którą widziałem rozwieszającą pranie mię-
dzy dwoma karawanami i która wieczorem wykonywała swój
numer w perłowych rajtuzach opinających jej grube uda. Roz-
poznałem ją na afiszu.
62
Tak czy inaczej, lama i akrobatka, koło piątej rano wszyscy
się wynieśli; słychać było silniki ich wozów pokonujących
skarpę.
Z Angers przyjechali śledczy zebrać zeznania. Mówiło się
o jakimś połączeniu koło godziny dziewiętnastej na komórkę
kobiety, ale zdołano zidentyfikować, kto dzwonił. Wiedziano
także, że przed wizytą w muzeum, we wczesnych godzinach
popołudniowych, odwiedziła biuro nieruchomości Colnaya
pod arkadami. Rozmawiała z nim o Brzezinie, o tym, że za-
mierza wystawić ją na sprzedaż. Jej utrzymanie było za drogie
(powiedziała), zbyt skomplikowane. Obiecała wpaść ponow-
nie wieczorem i przynieść dokumenty oraz kilka fotografii
potrzebnych do przygotowania oferty. Nawet w obecnym sta-
nie był to gruby interes i agent nieruchomości Colnay, mały
uniżony rudzielec, próbował ją zatrzymać. On też miał numer
jej komórki. Nie lubiano go w tych stronach i, jak sądzę, wie-
lu chętnie upatrywałoby w nim sprawcę, gdyż, słusznie czy
niesłusznie, obarczano go odpowiedzialnością za spekulację
gruntami. Rozniosło się, że był przesłuchiwany. Ale powie-
dział, że nie dzwonił, i nie było żadnego powodu mu nie wie-
rzyć.
Inny trop śledztwa policja utrzymywała w tajemnicy, chcąc
uniknąć plotek. Otóż tego samego wczesnego popołudnia ofia-
ra była widziana w towarzystwie mężczyzny. Para zjadła
obiad w Złotych Okowach. W otwartej torbie w kuchni znale-
ziono kartę z restauracji. Sprawdzenie tego było dość proste.
Szefowa hotelu, zapytana przez telefon, potwierdziła. W swoich
księgach miała jeszcze datę i godzinę rezerwacji. Mężczyzna
wyszedł koło piętnastej. Bez kobiety. Świadkowie rozpoznali
jego samochód, rovera, z miejscową rejestracją. Odwiedzili go
63
żandarmi. Mężczyzna pracował w elektrowni, był inżynierem i
zajmował bardzo wysokie stanowisko. Dlatego żandarmi byli
tacy dyskretni. Wszystko, co wiąże się z elektrownią, jest
mniej lub bardziej poufne. N. to mały światek. Mężczyzna
zresztą nie pasował do profilu mordercy. Nie był notowany.
Człowiek wykształcony. Budzący jak największy szacunek.
Pięćdziesiątka na karku, dość imponująca prezencja. Zrobił na
żandarmach jak najlepsze wrażenie. Ich spotkanie było, jak to
ujął w zeznaniu, czysto przyjacielskie. Był przybity tym, cze-
go się dowiedział. Zważywszy okoliczności, prosił o dyskrecję
ze względu na rodzinę. Wiedział, że kobieta była sama, ale że
wieczornym pociągiem miała wrócić do Paryża.
Zostało to sprawdzone i okazało się, że ostatni pociąg od-
jeżdża o dwudziestej trzydzieści. Od dwudziestej z dworca
autobusowego odchodzi autokar. Jedno jest pewne: tamtego
wieczoru żadnej ciemnowłosej kobiety w kostiumie nie wi-
dziano. W późniejszych dniach, jak wynikało z zeznań kie-
rowców, przewozili oni wielu mężczyzn podróżujących sa-
motnie, z bagażem będącym skrzyżowaniem torby sportowej z
torbą podróżną - jak się nad tym zastanowić, idealny format,
równie dobrze mogący pomieścić rakietę tenisową co strzelbę.
A gdyby się zastanowić jeszcze bardziej, doszłoby się do
wniosku, że autobus był najlepszym środkiem lokomocji, żeby
cichaczem opuścić gminę. Nie trzeba się nawet pokazywać w
okienku. Wystarczy kupić bilet w automacie.
Wyobraźnia podsuwała postać dyskretnego mężczyzny,
który dwa lub trzy dni po morderstwie, tak by go nie można
było z nim w żaden sposób powiązać, wsiada przednimi
drzwiami do autobusu, kasuje bilet, zajmuje samotnie miejsce
pod oknem, najchętniej gdzieś w głębi, daleko od kierowcy,
64
niczym nie wyróżniając się od reszty pasażerów, techników z
elektrowni czy pracowników ośrodka w Saulnières. Można też
przypuszczać, że mężczyzna nawet nie drgnął, kiedy jego
spojrzenie omiotło kasztany Brzeziny w miejscu, gdzie auto-
bus przyspiesza, opuszczając teren miejski. Ale jak go dopaść?
- No i zagwozdka - stwierdził Massonneau. - Całkowity
impas.
*
Pamiętam ten smutny listopad, tę psychozę, jaka ogarnęła
mieszkańców N. Na dworze było szaro i zimno. Już o szóstej
zamykano okiennice, światła w hali sportowej gasły zaraz po
skończonym treningu, brzegi Loary pustoszały. Kiedy za-
mglony zawiesisty wieczór okrywał drzewa, przynosząc
cierpką woń mgły i wrzosów, następował ów delikatny mo-
ment, w którym każdy zostawał twarzą w twarz z samym so-
bą, przez który każdy musiał przebrnąć jak przez swoje we-
wnętrzne trzęsawisko.
Ciekawym skądinąd zbiegiem okoliczności w tych właśnie
dniach na autostradzie dziesięć kilometrów dalej został zabity
jeleń. Zwierzę wyszło z lasu. Była już prawie noc. Kierowca,
pracownik poczty w N., nie zdołał go wyminąć. Takie zwie-
rzę, takie wielkie zwłoki i to z porożem, pod samochodem to
nie przelewki. Przyjechały służby sanitarne, żeby go wydobyć
spod podwozia. Obcięli mu łeb, jedyną nieuszkodzoną część
ciała. Mocno poturbowany samochód został odstawiony do
warsztatu. Potem u Ramona, następcy Boularda, paradowali
liczni gapie, oglądając stan karoserii i szukając wgnieceń zro-
bionych przez zwierzę.
Krążyły rozmaite pogłoski.
65
Podejrzewano, że mężczyzna mógł przypłynąć łodzią i do-
stać się do Brzeziny od tyłu; że nadal się włóczy po okolicach.
Ludzie bali się wyspy. Leży pośrodku rzeki, oddzielona od nas
odnogą połyskliwej wody, zastygła jak nieruchomy statek. Jej
wschodni kraniec znajduje się naprzeciwko parku Brzeziny. Z
wyspy - nawet nie trzeba się ruszać, wystarczy przycupnąć na
brzegu - widać dolną część domu odbijającą się w Loarze, całą
tylną fasadę.
Odbicie jest tak wyraźne, a powierzchnia tak spokojna, że
linia, która wydłuża ściany i rozpoławia je poniżej tafli wody,
nawet nie drgnie. Jest doskonała, symetryczna, nieco tylko
ciemniejsza i krótsza. Ktoś, kto ukryłby się na wyspie, w ja-
kimś lasku, zwłaszcza przy tej widoczności, jaką umożliwia
ogołocenie drzew z liści, mógł obserwować to odbicie, wypa-
trzyć oświetlone okna, odnotować ruchy kobiety i zorientować
się, że jest sama.
Szeptano, że to jakiś chory człowiek, w którym samotność,
szybko zapadające zmierzchy, a po nich wilgotna ciemność
jesiennych wieczorów wyzwoliły złowrogie instynkty. Jakiś
psychol zbiegły ze szpitala, z ośrodka, którego nazwę tutejsi
ludzie
aż
boją
się
wymówić
(ośrodek
medyczno-
specjalistyczny, jak go nazywają w administracji miasta. Albo
Saulnières. Ludzie wolą używać nazwy miejscowości, jakby
sama nazwa placówki przynosiło pecha). Tu też były protesty,
kiedy szpital otworzył podwoje -po tej stronie Loary, naprze-
ciwko elektrowni; grunt nie kosztował drogo i nie był to z
pewnością przypadek. Tak czy inaczej szpital nie zdobił brze-
gu: ten ciąg ustawionych w ukośną szachownicę pawilonów
wyglądał banalnie, trochę jak dom starców, tyle że całość oto-
czono siatką(„Żeby nie można było zobaczyć, co się dzieje w
66
środku”, jak mówili ludzie).
W największym z budynków widać wykusz okienny
oświetlony neonem, okrągłą salę, zapewne stołówkę.
Pielęgniarze spotykani w tabaku w N., gdzie kupują papie-
rosy, są niezwykle dyskretni. Nie pochodzą z tych stron, nie
mieszają się z miejscowymi. Oczywiście im też, jak wszyst-
kim, zdarza się zatrzymać samochód i pożartować z dziewczę-
tami ze Stanislasa, tym, które po lekcjach prowadzają się
grupkami i palą papierosy. Ogólnie jednak utrzymują niewiele
kontaktów z mieszkańcami N., którzy odnoszą się do nich z
nieufnością.
Okna w ośrodku nie otwierają się od wewnątrz; wiem, bo
mi o tym doniesiono. Wiem też, że nowo przyjętym pensjona-
riuszom odbiera się wszystko, czym mogliby zranić, nożyczki,
nawet pesety do depilacji. A przecież nie wyglądają na nie-
bezpiecznych. Niektórych tu przywożą, bo cały czas płaczą.
Czasami widuje się ich na groblach; łatwo ich rozpoznać. Jed-
ni idą, nie odzywając się słowem, powłócząc nogami, ze
wzrokiem wbitym w ziemię. Inni bywają bardziej nieprzewi-
dywalni. Odwrócą się, popatrzą chyłkiem na człowieka i nagle
zaczynają za nim iść. Idą długo, nic nie mówią, nie zaczepiają,
nie próbują nawet zmniejszyć odległości. To jeden z powo-
dów, dla których tutejsze kobiety nie lubią samotnych space-
rów.
Koło godziny czwartej, kiedy pensjonariusze zawędrują za
daleko, pielęgniarze wsiadają do kamionetki i zbierają ich po
drodze; kolacja jest podawana bardzo wcześnie, o szóstej,
żeby personel miał trochę wolnego.
Niektórzy zapuszczają się też na wyspy. Popołudniami,
zwłaszcza latem, w gorące dni, kiedy niski poziom wody
67
odkrywa małe mielizny pozwalające przeprawić się suchą
stopą, widuje się czasami jakąś postać pośrodku wyspy.
Wymachuje rękami, jakby mówiła sama do siebie. Wędka-
rze obserwują ją ze swoich łodzi przez lornetkę; albo pensjo-
nariusze z domu starców Sainte-Anne, siedzący na którejś z
miejskich ławek.
Ale wtedy, przy tym chłodzie, który nastał, na ławkach nikt
oczywiście nie siedział.
*
Jedni tylko myśliwi nie zmienili przyzwyczajeń. Po stare-
mu tropili zwierzynę. Była pełnia sezonu, przed pierwszymi
przymrozkami i ani myśleli z czegokolwiek rezygnować. Mó-
wili, że mają strzelby i że się nie boją. A półgłosem, miedzy
sobą, odgrażali się, że jak tylko spotkają podejrzanego, jeśli
natkną się na niego w czasie obławy albo na skraju pola grani-
czącego ze szpitalem, to wariat czy nie wariat, bez wahania go
zastrzelą, z zimną krwią zastrzelą. Dla takiego szubrawca
sprawiedliwość jest zbyt opieszała, tu potrzeba zemsty. Żeby
miał nauczkę.
Sam Morlaix nawiązał do tego podczas jednej z naszych
wypraw myśliwskich. Miały one w sobie coś z rytuału. Nie
szukaliśmy grubego zwierza; wystarczały nam kaczki i zające.
Coraz częściej zresztą, z racji wieku jego suki, wracaliśmy z
pustymi rękami. W wolne dni przyjeżdżał po mnie rano, bar-
dzo wcześnie, koło piątej. Słyszałem dobiegający z drogi od-
głos silnika jego przedpotopowej dyane. Dyane hałasuje zu-
pełnie jak ciężarówka. Często na ten temat żartujemy. Mówię
mu, że przecież mógłby sobie zafundować jakiś nowy model,
ale wiem, co mi odpowie: dyane jest niezniszczalna.
68
Jego suka siedzi w bagażniku, stara suka, nadal bardzo
żwawa, Ava, spanielka. Nazwał ją Ava na część Avy Gardner.
Jak już mówiłem, Morlaix nie jest zbyt rozmowny i ogranicza
wymianę zdań do ścisłego minimum, tym razem jednak - wy-
biła właśnie dziesiąta, na polance rozwijaliśmy z papieru ka-
napki, termos stał na pieńku - Morlaix ściągnął skórkę z pla-
stra szynki, rzucił ją psu w powietrze jak wstążkę i, uniesie-
niem łokcia wskazując Avę, stwierdził: - Ona jest więcej warta
niż wszystkie kobiety razem wzięte.
Znałem żonę Morlaix'ego, więc wiedziałem, co ma na my-
śli, i milcząco dałem do zrozumienia, że się z nim zgadzam,
nie rozwijając tematu, bo nie lubię afer. Małżeństwa są, jakie
są, i czasami posługują się innymi w swojej wojnie. Lepiej
trzymać się z daleka. Tym bardziej że Morlaix był w stanie
powtórzyć wieczorem żonie wszystko, co powiedziałem, żeby
dowieść swojej racji. W dodatku czasami się u nich stołuję.
Żona Morlaix'ego robi znakomity placek z gruszkami. Dla
samotnego mężczyzny to gratka. Fakt, że w tych swoich oku-
larach na nosie sprawia wrażenie dość oschłej, ale w życiu nie
można mieć wszystkiego. Poza tym może ona też odebrała
swoją porcję rozczarowań. Morlaix za dużo pił. Wiadomo, że
z tego wynikają problemy.
W czasie, kiedy kiwałem dyplomatycznie głową, co można
było odebrać, wedle życzenia, jako potaknięcie lub dyskretny
protest, suka połknęła szynkę i z wywalonym językiem wpa-
trywała się w swojego pana wzrokiem niewolnicy.
- No proszę, powiedział Morlaix, i co, ślicznotko, ty i ja
dobrze się rozumiemy! Jak zobaczy zająca, to zupełnie jak ja,
kompletnie traci głowę. Poza tym dobrze się trzyma. Czterna-
ście lat i ciągle poluje! Nie jest wcale pewne, że my obaj tyle
69
dożyjemy! Mało takich, którzy wcześniej wysiadają? I takich,
których trzeba ciągnąć jak szczury schwytane w pułapkę! -
Zachichotał z zadowoleniem, którego ta uwaga doprawdy nie
uzasadniała, z miną mówiącą, że ma nas wszystkich w nosie,
że on i jego suka znajdują się po właściwej stronie, na spokoj-
nej planecie.
Czternaście lat. Szybko policzyłem. Wiek psa należy pomno-
żyć przez siedem. Czternaście lat równa się dziewięćdziesięciu
ośmiu wiosnom człowieka - nawet jeśli weterynarz twierdzi, że
nie jest to ścisła zależność. Zresztą Morlaix sam przyznaje: to
tylko przybliżony rachunek. W tej kwestii nie ma prawdziwego
przełożenia między nami a zwierzętami. To trochę tak, jakby
porównywać życie człowieka z niektórymi owadami żyjącymi
dzień lub tydzień. Ale relacja między człowiekiem i psem, przy-
wiązanie, sposób, w jaki nas rozumieją, twierdzi również, to
wszystko nie zostało wystarczająco zgłębione.
Pies zaskomlał i nastawił uszy, ponieważ na polu pojawił
się bażant. Kroczył po otwartej powierzchni, podskakując.
Piękny ptak: upierzenie ciemne, ale na krańcach skrzydeł mie-
niące się złocistością chryzantem. Łapami ledwie dotykał bru-
natnej ziemi. - Ma szczęście, że jesteśmy zajęci czym innym -
powiedział Morlaix. I nie dodając nic więcej, uniósł rękę na
wysokość ramienia, udając, że celuje z fuzji. Zamknął oczy,
jakby strzelał z bliska. Byłem tak spięty, że wydało mi się, iż
usłyszałem wystrzał.
Bażant zniknął w chaszczach. Wokół nas opadały liście,
niektóre już pomarszczone, barwy łupin orzechów, a wysoko
na niebie, nad mocno już ogołoconymi drzewami, widać było
kilka pięknych okrągłych obłoków, bardzo czystych, niezasła-
niających słońca. Obłoki wprost stworzone do tego, żeby je
70
namalować. Dzień był naprawdę piękny. W każdym razie
byłby to piękny dzień, gdyby zapomnieć o całej reszcie.
Potarłem kilka koralików żywicy, stwardniałych i złoci-
stych jak miód, na pniu, na którym siedziałem. Pojawiły się w
miejscu, gdzie pień został zrąbany, lekkie nacięcia na korze,
jak blizna.
Nagle Morlaix się odezwał: - A co do Brzeziny, to długo
będą szukać. Facetów z fuzjami, i to fuzjami gotowymi do
strzału, w tych okolicach nie brakuje.
Popatrzyłem na swoje dłonie poplamione żywicą. Oświad-
czyłem: - Tamtego wieczora byłem na spacerze, przechodzi-
łem obok. - Zamierzałem powiedzieć to swobodnym tonem,
ale czułem, że mój głos nie zabrzmiał naturalnie.
Morlaix zagwizdał. Stwierdził krótko: - Lało wtedy jak z
cebra. - Widziałem, że się zastanawia i że temat tych refleksji
może nie świadczyć na moją korzyść.
Powiedziałem: - W oknach się świeciło, ale nie zauważy-
łem nic specjalnego. Park był taki jak zwykle.
Morlaix nadal gwizdał. Z miną jak gdyby nigdy nic dodał:
- Podobno nieźle ją zmasakrowano.
Odkaszlnąłem i ugryzłem kromkę chleba. Ja też miałem
kanapkę z szynką.
Bez wątpienia jeszcze tego samego wieczoru Morlaix po-
wtórzył żonie, co mu powiedziałem. Już widzę ten nieufny
błysk, tę mglistą ciekawość, jaka musiała pojawić się w jej
zgaszonych oczach. I to ona bez wątpienia poradziła mu, żeby
powiedział o tym policji, powiadomił ją o tym, „na wszelki
wypadek”, jak zapewne zaznaczyła. W takich okolicznościach
warto przekazać każdą informację. Wyobraziłem sobie ten
argument, obłudną oględność sformułowań, jakich użyła, to,
71
co zapewne powiedziała, zmywając naczynia. „Nawet infor-
macje z założenia niemające związku ze sprawą”.
*
Ludzie w N. rozumowali podobnie. Przychodzili do tabaku
obok hali targowej i składali własne zeznania. Przewinął się tu
cały orszak świadków, którzy wpadali z miną jak gdyby nigdy
nic i kupując znaczki pocztowe czy gazety, konfrontowali
swoje hipotezy. Nikt nic nie widział, z wyjątkiem tych - nie-
licznych - którzy, jak ja, byli na miejscu, kiedy żandarmi prze-
szukiwali dom, i teraz bezustannie opowiadali o otwartej bra-
mie, o karetce, o błyskach fleszy wśród drzew. Spotkałem
nawet kobietę, która tamtego wieczoru patrzyła na mnie mó-
wiąc, że to nic poważnego.
Ludzie dlatego tyle gadali, że rzecz zdarzyła się nie byle
gdzie, tylko w Brzezinie, kilka metrów od cmentarza. Ponie-
waż, jak się tak nad tym teraz zastanowić, przy tych krzyżach
(najstarsze wystawały ponad mur, a niektóre były wyższe od
człowieka) miejsce wyglądało złowieszczo, zwłaszcza wieczo-
rem, w ciemnościach. Starsze kobiety wspominały, że już
wcześniej zdarzały się tam różne „dziwne rzeczy”. Niektóre
swego czasu widziały w parku mężczyznę. Uważano je za
stuknięte, trzeba jednak przyznać, że historia była poruszająca
i jak najbardziej na czasie: wysoki mężczyzna w szarym tren-
czu. Stał zawsze w tym samym miejscu, u wylotu alei, nieo-
podal dawnego tarasu; co do tego świadectwa były zgodne. Z
miejsca, w którym go zauważyły, wydawało się, że opiera się
o drzewo. Działo się to zawsze o tej samej porze, o zmroku. Z
początku myślały, że zmierza w ich kierunku. Potem spostrze-
gały, że się nie ruszał. Stał nieruchomo. Przypominał zmarłego
72
z Brzeziny, mówiły kobiety, tego, który się kiedyś zabił na
zakręcie. Jego twarz nie wyrażała niczego, ale była to jego
twarz. To był on. Piękny mężczyzna.
„Czego to się człowiek nasłucha!”, wykrzykiwał właściciel
tabaku wpatrzony w ekran telewizyjny, niezmiennie transmitu-
jący jakiś mecz. Jego oczy podążały za piłką na powierzchni
boiska. Obraz drgał, przybliżał się, przyprawiał o zawrót gło-
wy. „Czego to się człowiek nasłucha!”. Któregoś dnia jakiś
klient krzyknął od stolika: „Jeśli nawet, to widziały posąg! W
Brzezinie jest ich pełno!”.
*
Tak czy inaczej, od pewnej godziny żadna kobieta nie
chciała wychodzić samotnie. Kilka razy odwoziłem Christia-
ne, która mieszka za N. w odnowionym budynku fermy. Prosi-
ła, żebym czekał, dopóki nie zamknie drzwi na klucz. A jed-
nak żadnego z tych wieczorów, kiedy ją odwoziłem, nie za-
prosiła mnie do środka. Zamykała drzwi, ale nie zapalała świa-
tła. Z początku nie mogłem zrozumieć dlaczego. Ale wytę-
żywszy wzrok, dostrzegałem jej nieruchomą postać za zasłoną
w pokoju na parterze, ukrytą za fałdami tergalu. Pewnie my-
ślała, że jej nie widać w ciemnościach, i nie spuszczała ze
mnie wzroku, gdy zawracałem spod drzwi. Odjeżdżając, czu-
łem na sobie jej wzrok.
Powinienem opowiedzieć trochę o Christiane. Jest brunetką
o szerokiej twarzy, niezbyt piękną, ale też nie niemiłą dla oka.
Od dziesięciu lat, od kiedy tu pracuję, widuję ją niezmiennie
za ladą kafeterii, gdzie podaje herbatę w kubkach i brownies,
które sama piecze, zresztą pyszne (kafeteria to pomysł Gen-
drona: trzy stoliki, automat z napojami, wszystko po to, żeby
73
unowocześnić muzeum, rozluźnić atmosferę, uprościć pu-
bliczności kontakt ze sztuką).
Christiane interesuje się tym, co robię - raz czy dwa prosi-
ła, żebym jej pokazał swoje obrazy. Odwożę ją dość regular-
nie. Raz nawet, kiedy sprzedałem swój pierwszy obraz w ma-
łej galerii kilka kilometrów stąd, zaprosiłem ją na drinka.
Pamiętam, że któregoś dnia, kiedy razem wracaliśmy, za-
pytałem, dlaczego nie nosi spódnicy, czemu nie ubiera się
bardziej kobieco: - Byłoby pani w tym dobrze, Christiane -
powiedziałem - mogłaby pani.
W rzeczywistości było to niemądre i od razu tego pożało-
wałem. Zarumieniła się po uszy. Pewnie pomyślała, że chciał-
bym zobaczyć jej nogi, że chodzi mi po głowie Bóg wie co.
Wybąkała, że stojąc za ladą... „Tutaj”, westchnęła, czerwona
jak burak, i smutno machnęła ręką. Wiedziałem, o co jej cho-
dzi. Poza sezonem bywają dni, kiedy zajrzy ledwie dwóch,
trzech zwiedzających. Albo klasy. Uczniowie są najgorsi. Na
widok aktów głupkowato chichoczą. Trzeba ich przywoływać
do porządku.
Zorientowałem się, że płacze. Zatrzymałem samochód i ją
objąłem. Nigdy potem nie wracaliśmy już do tego epizodu.
Ale czułem, że od tej historii z Brzeziną odsunęła się ode
mnie. W samochodzie, kiedy ją odwoziłem, odzywała się mo-
nosylabami, sprawiała wrażenie spiętej. Widziałem, jak zaci-
ska dłonie na swoich nieśmiertelnych spodniach.
Mówiłem sobie, że siedząc obok mnie w twingo i mięto-
sząc nerwowo swoje stare dżinsy, pewnie wspominała moją
uwagę, że wracała do niej myślą w domu, podgrzewając zupę
z kostki. Może nawet uważała, że to podejrzane, że coś się za
tym kryje. (Należy do tych dziewczyn, które, usłyszawszy
komplement, myślą, że mają do czynienia ze zboczeńcem).
74
Może nawet poszły jakieś plotki, może Morlaix postarał się o
to, żeby szepnąć jej słówko o naszej rozmowie w czasie polo-
wania. Byłem przekonany, że przyklejona do swoich tergalo-
wych zasłon podejrzewała mnie. Chciała mieć pewność, że
odjadę; przez prześwity w żywopłocie odprowadzała wzro-
kiem światła reflektorów, dopóki samochód nie wyjechał na
drogę.
Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Ja też mógłbym za-
parkować pod groblą, kilometr dalej, i zgasić światła; mógł-
bym wrócić. Zaczaić się pod ścianą, poczekać, aż otworzy
okno, wysunie rękę na zewnątrz, żeby zamknąć okiennice.
Zawsze jest taki moment, kiedy się przestaje uważać, kiedy się
zapomina - oto, co miałbym ochotę jej powiedzieć. Co ty na
to, Christiane? Moment kiedy przestaje się być czujnym. Na-
wet o strachu można zapomnieć.
Co prawda miejsce nie jest tak odosobnione, jak mogłoby
się wydawać. Nieopodal stoi inny zamieszkany dom, ale po
przeciwnej stronie posesji i tyłem do drogi. Skądinąd Christia-
ne nie omieszkała mi o tym przypomnieć. Powiedziała: „Na
stole trzymam zawsze numer do moich sąsiadów”, ja zaś usły-
szałem w jej głosie dość naiwną chęć, by mnie uspokoić, ale
przede wszystkim ostrzec. Jak powiedziałby Massonneau, nie
urwałem się z choinki.
Włączyłem silnik i zapaliłem światła. Na drodze samocho-
dem trochę trzęsło. Wewnątrz pachniało skajem foteli i Chri-
stiane. Zapachem, który po sobie zostawiła. Jechałem wzdłuż
terenu łowieckiego, potem sadu jabłoni, potem pola kukury-
dzy, które latem wygląda jak pole trzciny cukrowej. Teraz
zostały na nim tylko porozrzucane łodygi. Na sąsiedniej łące,
na którą wypuszczają bydło z farmy, krowa wystawiła łeb nad
75
elektrycznym ogrodzeniem. Wiedziałem, że gdybym wyszedł
z samochodu, usłyszałbym regularne, miarowe wyładowania
prądu i byłby to jedyny, absolutnie jedyny odgłos w całej okolicy.
Krowa nawet nie drgnęła. Obserwowałem w ciemnościach
jej spokojny korpus. Zwierzęta nie odwracają wzroku. Jej
nagie źrenice wypełniło sztuczne światło mojego samochodu,
żółte i rażące.
Zachowałem się głupio i pomyślałem nawet, że może się to
dla mnie źle skończyć. Kiedy żandarmi zjawili się w muzeum,
zostałem przesłuchany w charakterze świadka. Wspomniałem
o odwiedzinach kobiety. Powiedziałem, że koło piątej ją roz-
poznałem, że przeszła przez salę znajdującą się pod moją pie-
czą. Ale bardzo padało, na dworze było pochmurno. Mogło
być nieco wcześniej lub nieco później, mógł istnieć jakiś mar-
gines błędu, przyznałem. Mówiąc to, przypomniałem sobie
drzewa w deszczu, zapamiętały szum drzew.
- Nie rozmawiał pan z nią? - zapytał jeden z ludzi.
- Nie - odpowiedziałem. - Słabo ją znałem. Z widzenia -
wyjaśniłem po prostu. - Tak jak się zna niektórych ludzi. Swe-
go czasu przyjeżdżała tutaj na wakacje.
Bajdurzyłem. To było zbyt skomplikowane. Opowiedzia-
łem o swojej późnej przechadzce. Powiedziałem, że przecho-
dziłem obok Brzeziny, że w dwóch oknach na parterze paliło
się światło, że kiedy wracałem, nadal się paliło.
Później dowiedziałem się, że jakaś osoba zauważyła mnie
w chwili, gdy zamykała drzwi swojego garażu.
- Więc zorientował się pan, że tam nocowała? - nie dawał
za wygraną żandarm.
- Tak właśnie pomyślałem - odparłem. - Miałem powody
tak sądzić.
76
- Dokąd pan szedł? W stronę elektrowni? Dziwne miejsce
na nocne spacery - skomentował oschłym tonem. - Nie prze-
szkadza panu deszcz?
Musiałem powiedzieć o stodole, usprawiedliwiać się.
- Pracuję nad pejzażem, powiedziałem, plącząc się. Ży-
wioły mi są potrzebne, maluję je.
Wiedziałem, co o mnie pomyśleli, mieli to wypisane na
twarzach. Dziwny facet. Malarz, mieszkający samotnie. Ale
Massonneau był znacznie bardziej pojednawczy. Trochę go
znałem. Miałem z nim nieraz do czynienia w sprawach bez-
pieczeństwa, które Gendron scedował na mnie, zwłaszcza tych
dotyczących alarmu. To człowiek doświadczony i życzliwy.
- Rozumiem pana - powiedział. - Ja też lubię wieczorami
chodzić, a tą drogą nad rzeką przyjemnie się wędruje. Tutaj
nic innego nie ma. Sport albo telewizja. Trzeba długich kilo-
metrów, żeby znaleźć kino. Woda to tak jak obecność. Wła-
ściwie nie bardzo wiadomo dlaczego. Może dlatego, że nawet
późnym wieczorem pozostaje jasna. Jestem taki jak pan. Bar-
dzo lubię chodzić. Lekarstwo jak każde inne. Jest w życiu taki
okres, który trudno przetrwać, nie sądzi pan? Wszyscy przez
to przechodzą. Środek. Ta myśl, że to środek, że potem będzie
za późno, że być może już jest za późno. Patrząc wstecz,
człowiek widzi wszystko, co mu nie wyszło, wszystko, co
powinien był robić; ma wrażenie, że nareszcie rozumie. Ale
kiedy spojrzy przed siebie, musi przyznać, że przyszłość wy-
gląda dość ponuro. Czuje potrzebę ruchu, rozprostowania nóg.
4.
Minął listopad. Pochmurne dni. Sinoszara Loara, a w nie-
które poranki ślady przymrozku niczym śluz ślimaka na opa-
dłych liściach. Wzrok sięgał daleko, aż po wieżę ciśnień.
Zagajniki na wyspie wyglądały jak wiązki chrustu. Zarzu-
ciłem pracę nad obrazem, który malowałem. Któregoś wieczo-
ru go zniszczyłem.
Na dworze wciąż nie było widać żywej duszy. Nie licząc
tych, którzy kursowali między pocztą a tabakiem (pod zwy-
kłym pretekstem kupna gazety lub znaczków), i rybaków ło-
wiących szczupaki, lecz ostrożnych, dobrze widocznych, sto-
jących na łodziach pośrodku rzeki, wyeksponowanych. Rzeki
barwy szarej turkawki, od dołu jakby podświetlonej, lśniącej,
lekko oleistej. Światło, którego nie sposób oddać na płótnie.
Oficjalnie śledztwo utknęło w martwym punkcie. W gaze-
tach daremnie było szukać, już o nim nie pisały. Nad murem
Brzeziny został rozciągnięty rodzaj siatki dla odstraszenia
ciekawskich; wyglądało to jak plac budowy. Podobno w domu
niczego nie ruszono; podobno mąż kobiety nawet nie chciał
wejść do środka; podobno w pustych pokojach panowała
okropna woń stęchlizny.
Okiennice zamknięto i zabito. Na bramie zawisł łańcuch z
kłódką. Park stał w swej osobliwej, spustoszonej krasie późnej
78
jesieni; zastygłe drzewa, hałdy brunatnych liści i kredowobiałe
posągi, których korpusy wyglądały jak zgrabiałe z zimna.
Kiedy było trochę słońca, zjawiał się ten sam rudy kot z czar-
no wytatuowanym pyszczkiem, niczym bokser po zainkaso-
waniu paskudnego ciosu, i drzemał na balustradzie ganku ze
zwisającym ogonem, puszystym jak ogon wydry.
Prokurator z Angers dokładnie przestudiował przepustki z
Saulnières, ale nic nie znalazł. Przy pogodzie panującej tamte-
go dnia żaden z pensjonariuszy nie opuścił ośrodka. Dzień
okropnie się dłużył; wielu spędziło go w łóżku, na proszkach
nasennych. „To trudny okres dla naszych pacjentów - zauwa-
żył dyrektor - te opadające liście, to pochmurne niebo... Osoby
depresyjne są znacznie bardziej podatne na zmiany pogody niż
zwykli ludzie, o ile takowi w ogóle istnieją, o ile można mó-
wić o jakiejś normie w tej dziedzinie - zaznaczył dyrektor - ale
to już całkiem inna sprawa. Trzeba być bardzo silnym, żeby
nie reagować na aurę, nie ulegać jej wpływowi. Nie pamiętam
już, kto to powiedział: «Swoje słońce i niepogodę noszę w
sobie». Pewnie jakiś filozof!”. Dyrektor odprowadził żandar-
mów do drzwi i powtórzył: „Filozof!”.
- Ci, którzy leczą tych ludzi, są prawie tak samo stuknięci
jak ich podopieczni - skomentował to spokojnie Massonneau.
Ja czułem, że nie tędy droga. I wtedy przyszło mi do głowy, że
podeszliśmy do sprawy od niewłaściwej strony. Moim zda-
niem ten pomysł z włóczęgą był bez sensu. Wszyscy się go
uczepili, bo jest bardzo wygodny, ale ja w to nie wierzyłem.
Myślenie, że zło przyszło z zewnątrz, uspokaja ludzi. Taki jest
zawsze pierwszy odruch. Jeszcze ewentualnie gdyby kobieta
została znaleziona na zewnątrz, na groblach, na drodze, wtedy
można by uwierzyć w pechowe spotkanie. Ale była w domu i
79
nie doszło do żadnej kradzieży. Powie pan, że nie bardzo jest
tam co ukraść. Że wszystko zostało sprzedane. Wartość leży w
lokalizacji, w gruncie; to sprawy niewymierne. Dlaczego by
jednak nie przyjąć, że ten, kto wtedy przyszedł, miał klucz
jeszcze z dawnych czasów, że go użył, albo że ona sama nie
zamknęła drzwi? Dlaczego nie przyjąć, że przybysz ją znał?
Że była to pewna forma wyrównania rachunków. A kiedy
mówię o rachunkach, to lepiej mi bzdur nie wciskać.
Massonneau przez chwilę milczał, jakby dawkując efekt: -
Ten facet z restauracji, ten inżynier, z którym w południe była
na obiedzie, wyglądał mi dość niewyraźnie. W jego zeznaniu
były luki. Na takim stanowisku mógł sobie skombinować do-
wolne alibi. Podróże. Spotkania. Wieczorem nie było go w
domu. Podobno miał ważną rozmowę służbową, ale nie spo-
sób tego sprawdzić. Wszystko, co ma związek z elektrownią,
jest tajne.
Ten człowiek zna okolicę; nieraz już gościł w tym domu i
wie, że miejsce jest spokojne.
O tej porze nikt tamtędy nie przechodzi. Nikt, oprócz pana.
Pan jest jedyną żywą duszą w pobliżu. Wszyscy siedzą w do-
mach. Leje jak z cebra. Z jakiegoś powodu koniecznie chce ją
jeszcze raz zobaczyć. Tak więc - nadąża pan za moim rozu-
mowaniem? - nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ten sam męż-
czyzna, z którym była na obiedzie, wrócił później. Miał mnó-
stwo czasu i samochód. Dlaczego nie chciał, żeby żona do-
wiedziała się o tym obiedzie? Dlaczego mówił o sytuacji?
Jakiej sytuacji? Nie znam takich wiele między mężczyzną i
kobietą.
- Nadąża pan? - spytał Massonneau.
Odpowiedziałem, że tak, jak najbardziej nadążam. Ale nagle
poczułem się bardzo zmęczony, jakby zwalił się na mnie ciężar
80
tych ostatnich tygodni.
- Oto, co pomyślałem - ciągnął Massonneau. - Wystar-
czyło trochę zdrowego rozsądku. Odpowiedź miałem tu, pod
nosem. Ten mężczyzna był niewyraźny. Mógł sobie mieć te
wszystkie dyplomy i bywać w gościnie u prefekta, którego
numer nam podał - co nawiasem mówiąc wcale mi się nie
spodobało.
Posuwałem się do przodu.
Byłem sam, zajęło mi to prawie miesiąc, ale miałem
wszystkie fakty i mogłem się na nich oprzeć. Przyjąłem hipo-
tezę, która wydawała się najmniej prawdopodobna, którą
wszyscy, proszę zauważyć, odrzucili, bo wszyscy szukali sza-
leńca! Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli co do pojęcia
„szaleniec”. Był to w pewnym sensie szaleniec, ale nie z tych,
którzy siedzą w szpitalu. Taki, którego pan i ja codziennie
mijamy na ulicy. Mężczyzna żonaty, ojciec rodziny, zero wy-
bryków. Żadnych trosk materialnych, żadnych większych
kłopotów w pracy. Taki, o którym się mówi: mężczyzna ustat-
kowany, w świetle obiegowych kryteriów uchodzący wręcz za
człowieka, któremu się powiodło. Wszelkie zewnętrzne oznaki
sukcesu: wielki dom, trawniki, salon ogrodowy z tekowego
drewna, automatyczna brama. Kiedy odsunie kotary w swoim
angielskim wykuszowym oknie, widzi przed sobą rzekę. Istna
pocztówka. Odpowiednie usytuowanie względem słońca. Eks-
pozycja zachodnia. To samo w jego biurze na obrzeżach elek-
trowni, w pokoju, gdzie nas przyjął. Nie ruszając się z miejsca,
widzi przez okno wszystko, czego szukają turyści, za co tyle
płacą wszystkie te zorganizowane wycieczki w autokarach, z
wizytą w muzeum i lokalną kuchnią w Złotych Okowach
włącznie.
Ale poza tym? Tak, poza tym? Otóż poza tym, nic. I w tym
81
cały problem.
Przychodzi w życiu taki moment koło czterdziestki, pięć-
dziesiątki, kiedy mężczyzna spostrzega, że wielki dom i wy-
sokie stanowisko, i piękny widok z okna niczemu nie służą, że
jego życie przypomina piasek. Zna pan tę dość uproszczoną,
ale wygodną teorię psychologów? Nazywają to piramidą Ma-
słowa. Stosuje się ją w gabinetach doradczych HR. Czasem
prostymi sposobami dochodzi się do prawdy. Według Masło-
wa, kiedy podstawowe potrzeby człowieka zostają zaspokojo-
ne, tworzy on nowe, subtelniejsze, bardziej abstrakcyjne; nie
zna poczucia zaspokojenia, staje się coraz bardziej wymagają-
cy. Również to, czego pragnie, staje się coraz bardziej obse-
syjne, coraz bardziej nieokreślone.
Massonneau umilkł. Wyglądał na zamyślonego.
W końcu powiedział: - Piękna kobieta.
Popatrzył na mnie, ale zachowałem kamienną twarz. Pod-
jął:
- To znaczy, przypuszczam, że o takiej właśnie mówi się
piękna kobieta. Atuty. Mnóstwo uroku. Widziałem oczywiście
fotografie, przesłuchiwałem świadków. Ale przy tym osobo-
wość dziwna, niestabilna - nie wiem, jak to ująć - jakby nigdy
nie potrafiła dokonać wyboru, jakby nigdy nie znalazła dla
siebie miejsca. Swoją drogą ciekawe, że ludzie podcinają ga-
łąź, na której siedzą.
Nie rozwinął tej myśli, wyjął tylko paczkę playersów spe-
cial. I stukając papierosem o stół, prawie niedosłyszalnie po-
wtórzył: - Tak. Ciekawe.
Jakbym usłyszał swojego ojca w dniu, kiedy mu oznajmi-
łem, że zamierzam zapisać się na Akademię Sztuk Pięknych.
Dokładnie te same słowa. I wydało mi się, że widzę piłę wrzy-
nającą się w drzewo. Elektryczną piłę, którą w ogrodzie ścięto
82
kasztan, ponieważ zajmował za dużo miejsca i istniało niebez-
pieczeństwo, że naruszy korzeniami fundamenty ściany. Przy-
pomniałem sobie zapach ogniska, w którym spalono resztki
liści. A że panowała wilgoć, dym zasnuł sąsiednie ogrody.
Unosił się w powietrzu nisko, nie potrafił wzbić się wyżej.
Pachniał intensywnie i cierpko.
- Miłość... - powiedział Massonneau. - Niespełniona mi-
łość.
Uniósł w górę brew; w ten sposób pytał, czy mi nie prze-
szkadza dym. Pokręciłem głową, że nie. Patrzyłem, jak zbliża
zapalniczkę do papierosa. W myślach nadal widziałem drze-
wo, wrzynającą się piłę, gałęzie pocięte na kawałki, którymi
się paliło zimą. Ogród wyglądał nago; i widziałem ojca. Ojciec
wiedział, co mówi, kiedy mówił o gałęzi i o pile, i o tym, żeby
dokonać właściwego wyboru i żeby się nie pomylić. „Handel,
powiedział. Handel albo prawo. Czemu nie inżynier w elek-
trowni? Stałe dochody. Wybory, którymi kierują zachcianki.
Któregoś dnia spostrzeżesz, że zmarnowałeś życie”.
Popatrzyłem na Massonneau. Na jego mały wąsik. Nie
wiem, co powiedział mu ojciec, kiedy oświadczył, że chce
zostać policjantem. Musiało to być kawał czasu temu. Nie
wiadomo zresztą, czy Massonneau naprawdę chciał zostać
policjantem, czy został nim z powodu pewności posady. Żan-
darm to coś, co wzbudza szacunek, to wojsko, to coś dobrze tu
widzianego. W tych stronach kocha się ład. Wiem, co myśli o
mnie ojciec: niezguła, a posada zdobyta dzięki jego znajomo-
ści z sekretarzem merostwa.
Nieudacznik. Tak przynajmniej myślał, dopóki mojego ob-
razu nie kupił ten kolekcjoner, Darmon junior, postać licząca
się w środowisku, właściciel galerii w Paryżu. Nawet obiecał,
że któregoś dnia zajrzy do stodoły, bo ciekaw jest moich prac
83
(wizyta trwała chwilę; pokazałem mu wszystko, co miałem,
nawet rzeczy nieskończone). Powiedział: „Zdumiewająca
praca nad światłem”.
- Co dopiero on - ciągnął Massonneau. - Czeka go trzy-
dzieści lat. Człowiek, który miał wszystko. Wystarczyło mu
trzymać się prostej drogi.
Pomyślałem, że Massonneau za dużo pali, że on też w pe-
wien sposób marnuje swoje szanse. Że być może przez całe
życie marnujemy nasze szanse. Okazja po temu zawsze się
znajdzie, rozmyślałem: jemy za dużo albo nie jemy, pracuje-
my za dużo albo nie pracujemy. Jesteśmy zbyt ruchliwi albo
się nie ruszamy. Okropne. Nie potrafimy być pośrodku. Zaw-
sze coś.
A dziewczyna z Brzeziny, ona też, czemu zgodziła się na to
spotkanie? Czego szukała? Od którego dnia znalazła się na
równi pochyłej?
Przypomniały mi się jej jasne oczy i kapryśna twarz, i ple-
cak przewieszony przez ramię, kiedy w upalny dzień, gdy
poziom Loary jest tak niski, że widać od środka przęsła mostu,
wracała po południu z basenu i przechodziła przez park Gar-
niera.
Wspominałem letnie dni.
W upały koło ogrodu różanego, tam, gdzie jest najwięcej
cienia, widywało się zawsze kobiety z gołymi ramionami,
które na wpół leżąc na ławkach, pilnowały swoich dzieci w
jasnych kapelusikach. W tym obezwładniającym upale kobiety
tkwiły nieruchomo, jak postaci na obrazach. Poruszały się
jedynie małe ptaszki, podskakujące i pluskające się w czaszy
fontanny (wielkiej mosiężnej muszli) oraz wąska lecz nieprze-
rwana i krystalicznie jasna strużka wody spływająca z otwartej
paszczy lwa, niewiele szersza od szyjki butelki. Nikt nie miał
84
odwagi ani siły się poruszyć, ale ona, dziewczyna z Brzeziny,
nawet nie próbowała znaleźć cienia; niedbałym krokiem szła
środkiem rozpalonej alei. Ostentacyjnie nie wkładała nawet
kapelusza.
Często w najgorętsze godziny dnia ja również przychodzi-
łem do ogrodu różanego w parku Garniera, żeby poczytać.
Cień tu był postrzępiony, rozedrgany, jakby prześwitywał
przez luźną plecionkę wielkiego koszyka. W tym cieniu słod-
ko pachniały róże. Wszystkie sklepy były pozamykane, ale
dzieciaki szarpały za klamkę drzwi spożywczego, do której
był przywiązany dzwoneczek, a wtedy kupcowa przerywała
drzemkę i wydawała im lody Esquimau albo te małe lody w
dwukolorowych kubeczkach, waniliowo-czekoladowe, wani-
liowo-truskawkowe.
Odprowadzałem ją wzrokiem; widziałem, jak przed popier-
siem Garniera skręca, jak idzie wzdłuż donic z drzewkami
pomarańczowymi i z palmami. Obserwowałem kołysanie skó-
rzanego paska torebki na opalonym ramieniu. Miała na sobie
krótką liliową sukienkę z indyjskiej bawełny i espadryle na
koturnie. Szła szybko, zawsze trochę bokiem, prawie nie doty-
kając podeszwami ziemi. Codziennie po południu chodziła na
basen; odgłosy krzyków i chlupotania wody wdzierały się w
dławiącą ciszę parku niczym wrzawa ze szkolnego boiska.
Latem gmina zatrudniała ratownika, Frédérica, wysokiego
blondyna, który uczył krawla. Wypatrzyła go i sprawa oczy-
wiście była przesądzona. Wieczorem przychodziła z nim do
Black and White. Właśnie z powodu tego ratownika umyśliła
sobie, żeby brać lekcje krawla. Zwykły pretekst. Na basenie
pływała niewiele, siedziała tylko na brzegu, ochlapywana
przez dzieciarnię, z nogami zanurzonymi w wodzie, z twarzą
85
ukrytą za ciemnymi okularami. Wystawiała na słońce swoje
nagie ramiona.
Miała matową cerę; w miarę upływu letnich dni nosiła co-
raz jaśniejsze sukienki - wieczorem zawsze białe, ponieważ
fioletowe spoty w Black and White przydawały bieli dziwnej
połyskliwości śniegu. Na parkiecie było widać tylko ją. I to też
było przesądzone: na jej widok serce zaczynało mi bić gwał-
townie, krótko, gorączkowo, trzepotać się jak te ptaszki w
czaszy fontanny, ruchem wyczerpującym, przyspieszonym
wskutek upału. To był ten nieuchwytny czar.
*
- Wielu facetów się w niej kochało. Mniej lub bardziej.
Wie pan, jak to jest. W tej akurat, a nie w innej. Ale myślę, że
miała to w nosie. Dla niej to była zabawa. Zachowywała się,
powiedziałem głucho, jak kokietka. Usidlała ich. Przypomnia-
łem sobie paryżanina z galerii, jego ironiczną minę i beżowy
szalik. I innego, tego z poczekalni w dniu, kiedy spadła z ro-
weru, i Cygana. Tak, myślałem z gniewem. To nie było w
porządku.
Massonneau wzruszył ramionami. Nachylił się do mnie:
- Inżynier się powiesił. Pojmuje pan? Powiesił. Zdążyli-
śmy w ostatniej chwili. Cela, do której trafił, nie była pilno-
wana, bo wydawał się dość spokojny. Niby czemu mielibyśmy
go pilnować? Domowym sposobem, na własnej koszuli. I
trochę filmowym, ale to wystarczyło, żebym znalazł się w
kłopotliwej sytuacji. Lekarz mówi, że może z tego wyjdzie,
ale nie bez uszczerbku na pamięci. Istnieje ryzyko obrzęku
mózgu. Nie ukrywam, że wytknięto mi nadmierny pośpiech.
W tej pracy, jak tylko powstanie jakiś problem, od razu zarzu-
cają człowiekowi nadmierny pośpiech. Mimo to nie łudzę się.
86
W przeciwnym razie byłoby odwrotnie. Wyobraża pan sobie,
gdybym po dwóch miesiącach musiał przyznać, że nie mamy
cienia hipotezy. Najmniejszego nawet tropu!
Znowu zapalił. Zauważyłem, że jego paczka była w trzech
czwartych pusta. Było południe, siedzieliśmy w jednej z pizze-
rii w śródmieściu, Al Chiaro di Luna. Nasze dwie pizze,
napolitana i quattro staggione, dochodziły obok siebie w pie-
cu; ser zaczynał topnieć, piec prażył dwa placki ciasta, zupeł-
nie płaskie, pokryte pulpą z pomidorów, a zza szydełkowej
firanki widziałem migoczące światła na skrzyżowaniu, na
które nikt nie zwracał uwagi. N. to posępne miasto, w dodatku
był poniedziałek. Salon fryzjerski Esthetique Bel Hair był
zamknięty, na wystawie mogłem przeczytać: Trwała, Strzyże-
nie, Brushing i obok ceny, agencja ubezpieczeniowa Robina
była zamknięta, i apteka, i dom mody Clementine, w którym
drewniany manekin z okazałym biustem przyodziano w dość
bezkształtny wełniany płaszcz zapinany na guziki. To był na
pewno poniedziałek; nie wiem, co ludzie w N. robią w ponie-
działki, ale dziewczyna z Brzeziny została znaleziona w po-
niedziałek. Z tym że śmierć nastąpiła kilka dni wcześniej.
Przez cały ten czas żarówka nocnej lampki się paliła. Kiedy
zakończono oględziny miejsca, Massonneau własnoręcznie ją
zgasił.
Popatrzyłem na zdjęcia w tanich, granatowych ramkach,
wiszące wyżej na ścianie. Rzecz jasna, Wenecja! Sylwetki
gondoli we mgle, księżyc na kopułach placu Świętego Marka.
Tak, pomyślałem, ta zuchwałość i ten uśmiech, ten sposób,
w jaki tańczyła, jakby nic innego się nie liczyło, jakby świat
wokół niej mogli diabli wziąć. Tyle ją obchodziliśmy co ze-
szłoroczny śnieg. Ale taniec, w tańcu nie wiem, co w nią
wstępowało. Z parkietu schodziła zawsze ostatnia.
87
I znów przypomniały mi się motorowery, kiedy po północy
całe towarzystwo odjeżdżało spod dwuskrzydłowych drzwi
Black and White (dawnej stajni z zagospodarowanymi boksa-
mi, która miała przypominać saloon).
Wiatr nawet późną nocą był ciepły. Dziewczyna z Brzeziny
sadowiła się na bagażniku i oplatała ramionami chłopaka,
który ją przywiózł na tańce. W pewnym momencie był nim
Frederic, ten ratownik, który uczył krawla. Miał motor. Z nim
trwało to dłużej. Możliwe, że przez całe lato, które wspomi-
nam. Nie wiem, co widziała w tym lalusiu, jego muskuły czy
jego opaleniznę!
Jechałem w ślad za motorem. W blasku reflektorów wi-
działem jej plecy, jej włosy, które rozwiewał nocny wiatr.
Czasami motor na zakrętach przyspieszał i traciłem go z oczu.
A potem ich doganiałem. Facet próbował mnie zgubić, a może
po prostu zaimponować pasażerce zrywnością swojej maszy-
ny. Nie wydaje mi się, żeby rozmawiali. Poddawała się jeździe
z zamkniętymi oczami, nie patrząc na drogę.
Zatrzymywali się przed bramą Brzeziny. Dom ledwie było
widać zza drzew. Nigdzie się nie świeciło. W zamkniętych,
zawsze zasłoniętych kotarami oknach czasami zdawało się
majaczyć nieco światła, lecz był to tylko odblask okrągłego
reflektora motoru, niewiele większy od kociego oka. Korony
kasztanów, zwarte niczym mur, zasłaniały cały wjazd do par-
ku. Pamiętam też blady obłok, regularny i pionowy, dniem i
nocą wydobywający się z kominów elektrowni, który niczym
wata zasnuwał Mleczną Drogę tak skutecznie, że od czasu
powstania elektrowni rzadko można było ujrzeć nad N. mil-
czące migotanie, nieczystą skorupę gwiazd.
Czasami zaszczekał pies. Biegła po żwirowanej drodze, mija-
ła posągi grających w krążki, znikała na końcu alei oświetlonej
88
reflektorem jego motoru. Ale dom nadal tonął w ciemno-
ściach. To właśnie w Brzezinie było najdziwniejsze: dom, w
którym nigdy nie paliło się światło. Potem dowiedziałem się,
że w środku nikogo nie było. „Ciotka” cierpiała na bezsen-
ność; nocą wychodziła na dwór, wędrowała tam i z powrotem,
nie mogąc się zmusić do pójścia spać, błąkała się bezszelestnie
między krzewami róż, kępami bzu, wśród kwiatów, którymi
się już nie zajmowała, które rosły dziko. Czasami na skraju
posiadłości siadywała na płaskim kamieniu nad rzeką, przez
długie godziny wpatrywała się w niewidzialne falowanie rze-
ki, w jej ciemny zagadkowy nurt.
Niekiedy reflektory pojedynczego samochodu wydobywały
z mroku linię dziś już nieistniejącej szosy na drugim brzegu,
bujną zieleń jej poboczy. Trochę wielkich drzew przetrwało,
większość została wycięta, bo przeszkadzały w przeprowadze-
niu autostrady.
Dziewczyna wiedziała, gdzie jej szukać. Biegła przez park,
schodziła nad wodę, namawiała, żeby wróciła. I obie kobiety,
rozmawiając szeptem, młodsza podtrzymując starszą i prze-
mawiając do niej cicho, uspokajając ją i pocieszając, przesu-
wały się przez park jak dwa cienie.
II
1.
- Zacząłem wszystko od początku i pojechałem do Zło-
tych Okowów - opowiadał Massonneau. - Zdecydowałem się
nagle. Wolałem sprawdzić na miejscu. Zjawiłem się późnym
popołudniem, w porze, kiedy nie ma ruchu. Widziano, jak
wjeżdżała przez bramę w samochodzie tego mężczyzny, tego
inżyniera. Zresztą on sam się nie ukrywał. Mężczyzna - po-
wtórzył Massonneau. Zdawał się szukać jakiejś peryfrazy, ale
żadnej nie znalazł. Powiedział po prostu: - Zażądałem widze-
nia z kelnerką. Niektóre z nich to spryciary, niejedno zauważa-
ją. Dziewczyna wyjmowała właśnie naczynia ze zmywarki i
układała je w szufladach. Drobna czarnulka z zawziętą miną.
Pokazałem jej fotografię kobiety. Było dość ciemno, więc
podeszła do okna, żeby się przyjrzeć; patrzyła na zdjęcie bez
zaskoczenia, jakby z zamyśleniem i ciekawością. „Czy ta
twarz jest pani znajoma?”, zapytałem. Z początku zachowywa-
ła powściągliwość. Nie mogłem z niej nic wyciągnąć. Powta-
rzała: „Klienci tacy sami jak inni. Obsługiwałam ich. Nie
wiem, co w tym interesującego”. „Porozmawiajmy, odparłem.
Po prostu porozmawiajmy. Nieformalnie. Czy nie poczyniła
pani jakichś, choćby niemądrych, spostrzeżeń, które dla nas
byłyby cenne. Niczego nie zapisuję. Stoję sobie tu, w tym
kąciku. Pani dalej robi swoje. Nie ruszam się i ucinamy sobie
pogawędkę”.
93
W kuchni zauważył koszyk pełen kurek, co pozwoliło mu
znaleźć neutralny teren, zagaić rozmowę i tak powoli, rozma-
wiając o kurkach, dziewczyna rozchmurzyła się i opowiedzia-
ła, co zauważyła w czasie tego obiadu, który rozpoczął się w
południe w restauracji hotelu Złote Okowy.
Późnym rankiem mężczyzna zrobił rezerwację przez ko-
mórkę. Poprosił o spokojny stolik z widokiem na Loarę. A że
nie było tłumu klientów, dostali najlepsze miejsce, stolik na
uboczu, pod przeszkloną ścianą w głębi sali, skąd w dole jest
widok na łukowate zakole, nieco rozmytą linię rzeki w miej-
scu, gdzie rozgałęzia się na dwie odnogi, podłużną opaskę
wyspy porośniętej rdzawym lasem.
Kiedy Massonneau przyjechał koło piątej, światło gasnące-
go popołudnia wycofało się nad Loarę i lśniło na powierzchni
wody. Prawem kontrastu sala wydawała się mroczna i zimna;
w przerwach między porami obiadu i kolacji wyłączano
ogrzewanie. Przez chwilę, zaskoczony panującą tu ciszą, stał
w wielkiej pustej sali restauracyjnej z bufetem zastawionym
dzbanuszkami z oliwą i z octem oraz popielniczkami. W kom-
pozycję ze sztucznych kwiatów na stoliku pośrodku powtyka-
no suche liście z parku dla nadania jej jesiennego wyglądu.
Stoliki świeżo nakryto do kolacji, kieliszki w kształcie tuli-
pana jedne obok drugich, na talerzach złożone w poprzek ser-
wetki, srebra jeszcze ciepłe po wyjęciu ze zmywarki. W po-
wietrzu unosił się zapach kuchni. Całość tchnęła dostatnim,
trochę drętwym komfortem prowincjonalnej restauracji, pole-
canej przez liczne przewodniki gastronomiczne. Krzesła w
stylu Henryka IV miały wysokie oparcia i tapicerkę z czerwo-
nego pluszu obitego ćwiekami. Nad kominkiem sterczało po-
roże jelenia, tak jakby swą potężną szyją przebił ścianę. Ła-
godne i wyłupiaste oczy zrobiono z dwóch kulek.
94
Zamyślony Massonneau przypatrywał się maleńkiej teraz
dzwonnicy w Lozeray po prawej i Loarze, która płynęła u
podnóża stoku za równoległymi pasmami szosy i nasypu gro-
bli, mieniąc się miedzianymi refleksami. Zapadał zmrok i
woda wydawała się nieruchoma.
Wychylając się, mógł nawet zobaczyć w dole Brzezinę, jej
dwa symetryczne kominy, pochyłość łupkowych dachów,
siatkę rozciągniętą nad murem, taką jak te, które odgradzają
plac budowy. Na żwirze pozostały już tylko koliste ślady
opon. Niektóre paprocie leżały, zdeptane niedawną bieganiną.
Z tyłu za nim kelnerka powiedziała: - Nie wiem, czy uda
im się to sprzedać. Będzie trudno po tym, co się stało.
- Ludzie zapominają - odpowiedział Massonneau. - Z
czasem zapominają.
Kelnerka wzruszyła ramionami. Wskazała dwa krzesła z
ciemnoczerwonym obiciem, stojące naprzeciwko siebie.
Powiedziała, że mężczyzna dużo mówił, że widziała go nie
pierwszy raz. Kobieta prawie nic nie jadła. Siedziała w pozycji
lekko spiętej: założone ręce, skurczone ramiona, nogi skrzy-
żowane pod stolikiem. Kelnerka pamiętała też, że była ubrana
w obcisły wełniany kostium, zbyt elegancki jak na prowincję.
Najpierw pomyślałam (powiedziała), że mężczyzna pracuje w
banku. Mamy wielu klientów z Credit Agricole czy z Crédit
Mutuel, którzy rezerwują stoliki na obiad.
Zjawili się niedługo po dwunastej w południe. Mężczyzna
pierwszy. Za nim kobieta. Wchodząc, powiodła wzrokiem po
sali. Mężczyzna ze skwapliwą kurtuazją odebrał od niej
płaszcz. Zamówił szampana, a później siedzieli w milczeniu,
studiując kartę. Menu w Złotych Okowach jest trochę preten-
sjonalne: carpaccio, szatkowane warzywa.
95
Był środek tygodnia; sala w trzech czwartych świeciła
pustkami. Kiedy tych dwoje weszło, klienci przy dwóch czy
trzech stolikach unieśli z roztargnieniem wzrok, po czym
znów powrócił zwykły szmer przyciszonych rozmów, przery-
wany dyskretnymi odgłosami, stukaniem sztućców o talerze,
wyrafinowanym, pienistym szumem nalewania wody mineral-
nej. W recepcji szefowa mruczała pod nosem, że zaraz zacznie
padać.
Na dworze od czasu do czasu krzyczały rybitwy. W swym
szybkim locie niemal dotykały powierzchni wody.
Niebo zaciągało się wielkimi wilgotnymi chmurami, pę-
dzonymi przez silny wiatr. O godzinie pierwszej tak się za-
chmurzyło, że nie było widać, co przedstawiają obrazy na
ścianach. Martwe natury, kopie mistrzów flamandzkich. Sceny
myśliwskie ze spanielami w manierze Jeana-Baptiste Oudry'e-
go. Ledwie można było dojrzeć ślad gęstego oleju na kępce
piór, jaśniejszy puch na podbrzuszu zabitego zająca.
Zamówili sandacza.
Kiedy kelnerka podeszła, żeby nakryć do ryb i posrebrza-
nymi szczypcami położyć na talerzach bułeczki, mężczyzna
wyciągnął rękę, żeby ująć dłoń kobiety. Urwał jednak w pół
gestu i nie wiadomo, czy zrezygnował z tego impulsywnego
gestu sam, czy z powodu nadejścia kelnerki, czy może w spoj-
rzeniu kobiety, w lekko spiętej i skrępowanej pozycji jej ciała
wyczuł jakąś nieuchwytną rezerwę... Siedziała odwrócona,
jakby obserwowała widok za oknem. Nie wymienili żadnych
komentarzy, jak robią to inni, sympatyczni klienci, na temat
widoku czy pogody.
- Przyjmując zamówienie, zapytałam nawet, czy chcą,
żebym zapaliła światło - powiedziała kelnerka. Ale nie chcieli.
96
Kiedy jest tak ciemno, w głębi sali nic nie widać, zawsze się
wtedy boję, że psuje mi się wzrok. - I dodała: - Tego się wła-
śnie najbardziej boję, że stracę wzrok. Tym bardziej że mam
małego synka i sama go wychowuję. Nie dostaję alimentów.
Jego ojciec odszedł.
Mówiąc to, wróciła do kuchni, a za nią Massonneau, wcze-
śniej obrzuciwszy ostatnim spojrzeniem salę. Znów zabrała się
do układania łyżek i noży w różnych przegródkach szuflad.
Robiła to wahadłowym ruchem, niesamowicie szybko, wyda-
wało się, że wręcz z pewną kokieteryjną, nieco ostentacyjną
uległością wobec rozmówcy.
W pomieszczeniu na piętrze ktoś odkurzał, potem odku-
rzacz uderzył w listwę przypodłogową i hałas dobiegł zza
innej, odleglejszej ściany. Słuchając go, wyczuwało się nad
głową puste pokoje po obu stronach korytarza, cały ciąg pu-
stych pokoi; numerowane klucze od nich wisiały nad biurkiem
w recepcji, ich okna wychodziły na Loarę - ale o tej porze dnia
story były spuszczone, a łóżka gładko okryte identycznymi
kapami w ciemnych, niebrudzących się kolorach wina lub
oliwki, łóżka stykające się wezgłowiami po obu stronach ścia-
ny, zaduch i zapach pronto, staromodne odbiorniki telewizyjne
z automatycznym pilotem leżącym na stoliku nocnym pod
kinkietem ściennym, łazienki ze zgaszonym światłem, umy-
walki wyszorowane pastą dezynfekującą, próbki turkusowego
szamponu na pustej, przetartej gąbką półce, szklanki do mycia
zębów w plastikowych uchwytach. Kiedy się myślało o
przedmiotach, o straszliwej trwałości przedmiotów, życie lu-
dzi i kierujące nimi pobudki wydawały się prawie nic niezna-
czące.
Massonneau przysiadł na taborecie. Ze swojego miejsca
widział nagie drzewa na dziedzińcu za kuchnią, stosy skrzynek
97
na butelki, kubły ze śmieciami pod kamiennym ogrodzeniem.
- Mój synek ma dwa lata - ciągnęła kelnerka. - Nazwałam
go Léo, znaczy Lew. Jego ojciec dał drapaka, jak tylko się
dowiedział, że jestem w ciąży.
Jedno z drugim nie miało związku albo ten, który upatry-
wała w tym kelnerka, był tak skomplikowany, że Massonneau
nie podjął tematu. Powtórzył tylko imię z wieloznacznym
uśmiechem, jakby wyrażając uznanie. Léo. Żaden pomysł nie
przychodził mu do głowy. Przez dłuższą chwilę słychać było
tylko brzęk sztućców w szufladach.
- Równie dobrze mogło to być - zasugerował w końcu,
oględnie ją nakierowując, w rękawiczkach, jak to ujął, ostroż-
nie naprowadzając ją na trop - spotkanie czysto przyjacielskie.
Nie odniosła pani takiego wrażenia?
Ale kelnerka nie odniosła takiego wrażenia. Jej wzrok na-
potkał oczy policjanta; w pewnej chwili, pod koniec obiadu,
kobieta sięgnęła po torebkę, coś do niej włożyła. Jakiś papier.
Albo cukier (niektórzy klienci mieli manię zabierania cukru,
którego nie użyli). Albo może chusteczkę do nosa.
- Pomyślałam o tym później, kiedy usłyszałam o całej hi-
storii. To było coś białego. Ja myślę, że płakała, ale chciała to
ukryć, udawała, że wygląda przez okno. Mężczyzna mówił
ściszonym głosem, nachylony do niej; nie spuszczał z niej
oczu, jakby jej robił jakieś wyrzuty. W końcu nie mogłam
mieć oka na wszystko, prawda? Trzy inne stoliki były zajęte;
kursowałam wte i wewte między kuchnią i salą.
Wyglądali raczej na ludzi, którzy się znowu spotkali. Na
ludzi, którzy się dość dobrze znali i teraz znowu spotkali. Na
ludzi, którzy kiedyś mieli romans i nie chcieli dać się przyła-
pać. Nie osądzam, powiedziała kelnerka. Każdy radzi sobie,
jak może. Nikogo nie osądzam. Nawet jeśli się to źle skończyło,
98
można mieć ochotę jeszcze raz się spotkać; serce nie sługa.
- Prawdę zabrała z sobą do grobu - powiedziała powoli
kelnerka. - Nigdy się jej pan nie dowie.
2.
A wtedy jakieś dwa bardzo oddalone punkty we mnie połą-
czyły się i powróciło, wydobyte spod warstw czasu, dawne
wspomnienie. Siedziałem z Massonneau w tej pizzerii naprze-
ciwko hali targowej, pośród tych obrusów w kratkę, czerwo-
nych lampek i fotografii księżyca odbijającego się w ciemnych
wodach Canal Grande. A jednak wydało mi się, że słyszę do-
biegający wskroś wszystkich tych lat głos mamy, lekko znu-
żony, wyraźny, lecz jak zwykle zabarwiony wymówką, zmę-
czeniem: „Nie powinnaś, Elise. Nie przy dzieciach. Przy dzie-
ciach nie powinnaś o tym mówić”.
Przypomniał mi się wieczór w latach sześćdziesiątych;
przypomniał mi się ogród babci, wąskie spadziste podwórko,
rozciągnięty pośrodku klombu szlauch do podlewania, z któ-
rego sączyła się strużka wody, ponieważ kurek na podwórku
się nie domykał.
Siedzieliśmy z siostrą na schodku - o tej porze dnia był
ciepły; było lato, koniec sierpnia. Tę część wakacji zawsze
spędzaliśmy w N.
Siostra bawiła się lalką; z dziwną dokładnością pamiętam
jowialną twarzyczkę tej lalki, jej plastikowe morelowe policz-
ki, jej żółte włosy, pochylenie głowy, która obracała się jak
korek w szyjce butelki.
Nie pamiętam już, co robiliśmy. Zbijaliśmy bąki, jak to
zwykle dzieci, czekając na nie wiadomo co, wypatrując ekranu
100
ogromnego telewizora, który o tej porze zapalał się w oknie
sąsiadki. Pamiętam, że babcia nazywała sąsiadkę „Kiksa”,
może dlatego, że śpiewając fałszowała.
Okna były otwarte na oścież, żeby wpuścić do środka
świeże wieczorne powietrze, ale nie zapalano światła, żeby nie
wleciały komary. Podwórko okrywał cień. Wystarczyło jednak
się ruszyć, przejść kilka kroków do miejsca, gdzie znajdowały
się drzwi szopy, składowiska wszelkiego rodzaju rupieci, żeby
na nowo ujrzeć światło dnia, niebo nadal niebieskie nad czar-
nymi smugami drutów elektrycznych.
„Prawdę - powiedziała babcia - zabrali z sobą do grobu”.
Musiała to mówić do mamy, znajdującej się na zewnątrz,
na werandzie, może nawet w ogrodzie. Wydaje mi się, że aku-
rat podlewała, gdyż o szklaną szybę raz po raz bębniły krople
wody. Mama nie odpowiedziała, przypuszczam, że nie słucha-
ła; babcia na pewno już wiele razy opowiadała tę historię, o
tych zamierzchłych sprawach, które rozpamiętywała w ciem-
nościach, mieszając w garnku i odmawiając zapalenia światła,
żeby nie wleciały komary.
Napływające przez szeroko otwarte okna świeże i już
mroczne powietrze z dworu zdawało się spowijać meble. I
wyłapywaliśmy wzrokiem te komary: małe punkciki w pół-
mroku, które kołowały wokół nas, które przysiadały co chwilę
na bladej gruszce żarówki lampy na zewnątrz domu.
Siostra drapała się po łydce; w ciemnościach skarżyła się
płaczliwie: „Pogryzły mnie”. Pamiętam, że wieczór był dość
wilgotny, że słyszeliśmy szum wody na liściach - mama trzy-
mała szlauch nisko nad ziemią, nakierowany ku korzeniom.
Zbłąkane krople opryskiwały nam ramiona; krzew fuksji z
prawej strony schodów emanował świeżym chłodem. Oliwa
skwierczała, rozdzielała się na niezliczoną ilość kropli, które
101
sunęły po dnie rondla od brzegu do brzegu, z wielką szybko-
ścią, we wszystkie strony, jak rtęć. Babcia już od tak dawna
była wdową, że przywykła rozmawiać sama z sobą:
„Nikt nigdy się nie dowiedział. Nawet nie wiem, czy zażą-
dali śledztwa, a to już o czymś świadczy, kiedy rodzina się
tego nie domaga. Mimo że pozycja samochodu była dziwna,
przodem do muru”.
Mówiła o tym wypadku. Opowiadała, jak pewnej nocy w
latach pięćdziesiątych samochód wpadł na kamienne ogrodze-
nie Chamillych, zaraz za zakrętem, sto metrów stąd. Ludzie,
którzy wracali z balu. Był gorący majowy wieczór, zaczynała
się burza. Burza, ale bez deszczu, jak to czasem zdarza się w
środku wiosny, po upalnym dniu. Nie spadła nawet kropla.
Ale błyskawice śmigały po niebie jak samoloty przekraczające
barierę dźwięku, a pioruny waliły mniej więcej w tym miejscu,
gdzie dziś znajdują się kominy elektrowni. W świetle błyska-
wic wszystko stało prosto, prześwietlone jak w snach lub na
zdjęciach zrobionych przy lampie błyskowej, szachownica
drutów kolczastych otaczających pola (ogrodzenia elektryczne
należały do rzadkości), krowy o białawych grzbietach, białe
bzy; była pełnia sezonu. Bardzo białe, bardzo nieruchome
kiście białych bzów.
Na niebie i pośród liści panował taki zamęt, że nikt nie
usłyszał uderzenia.
Kierowca zginął na miejscu. Jego pasażerka jeszcze oddy-
chała.
Mówiło się, że wracali z balu. Mówiło się, że jechali za
szybko. Mężczyzna był z Brzeziny, starszy syn. Kobieta, Bóg
wie, skąd ją wytrzasnął. „Dziwna sytuacja - mówiła babcia,
przynosząc zupę. - Do stołu! Dzieci, umyjcie ręce! Pospieszcie
102
się. Tajemnicza historia”.
- Co to znaczy tajemnicza? - zapytała moja siostra.
- Nic takiego. Odłóż tę lalkę. Usiądź. Nalewam zupę. Po-
dobno była od niego dziesięć lat starsza, mówią, że porzuciła
własne dziecko. Niektóre matki są, są... wyrodne!”.
Uniosła pokrywkę za porcelanową żołądź; zanurzyła łyżkę
wazową (pamiętam to określenie: „Bóg wie, skąd ją wytrza-
snął”).
Znalazł ich Fantin z Noe-Veillard. Wyszedł, bo usłyszał
grzmoty. Bał się o swoje krowy. Najpierw zobaczył pełno
odłamków szkła na drodze. A potem zobaczył krew.
Dwa trupy, opowiadała babcia, kiedy siedzieliśmy już przy
stole, ja po prawej ręce mamy, siostra u szczytu. Sto metrów
stąd. Fantin od razu rozpoznał samochód. W okolicy niewiele
się takich uświadczyło. Wszyscy widywali, jak w weekendy
wjeżdżał w bramę Brzeziny. Czarny citroen. On, z czołem na
kierownicy, podobno był zmiażdżony. Ona na wpół leżała,
pokaleczona na całym ciele szkłem z przedniej szyby. Myślę,
że Fantin widział, jak umierała. Brunetka o śniadej karnacji.
Nie umiał powiedzieć, jak wyglądała. Twarzą przebiła szybę
przednich drzwi.
Następnego dnia w gazecie zamieścili zdjęcie z balu ko-
stiumowego. Takie, które pewnie akurat mieli pod ręką. Arty-
kuł na pół strony, a on sfotografowany w przebraniu jakby
sułtana tureckiego. Trochę to było niestosowne. Obok stała
ona, widać było tylko jej turban, wielkie, mocno umalowane
oczy i naszyjnik z pereł, jak nic fałszywych - bo jeśli były
prawdziwe, to zważywszy, że trzy razy owijały jej szyję, mu-
siałby być warte tyle co mój dom i cały teren dookoła, w każ-
dym razie stąd aż do grobli. Ale w gruncie rzeczy możliwe, że
103
były prawdziwe. Był zdolny to zrobić. Mówiono, że dla tej
kobiety zrobiłby wszystko. Szczęścia im to nie przyniosło!
Walnęli prosto w mur. Może błyskawica, albo gdzieś bli-
sko grzmotnęło. Szarpnął kierownicą. Możliwe, że nawet
kłótnia. Pozycja samochodu była bardzo dziwna. Nigdy nie
dowiedziano się prawdy. Kiksa miała potem koszmary, że nie
wiem! Zapytaj, czy jeszcze pamięta! Przyszli do niej po ze-
znania, bo jedno z jej okien wychodzi na drogę akurat z tej
strony. Ale nic nie słyszała. Jest na wpół głucha.
Babcia się zaśmiała: „Że też jej się to musiało zdarzyć,
akurat jej, znajdowanie umarlaków po nocy. Okropnie jest
strachliwa! Opija się wszelkiego rodzaju ziółkami; uważa, że
to ją chroni. Roi jej się, że wpadnie do dziury. A przecież i tak,
jak my wszyscy, w końcu do niej trafi. Tak, tak - ciągnęła
babcia w zamyśleniu. - Nieraz jej to powtarzam”.
„Dlaczego strachliwa? - pytała siostra. - Jak wyglądają
umarlaki? Robią małpie miny?”. Zadając to pytanie, wykrzy-
wiała twarz, wyciągała język umazany pomidorem.
„Nie opowiadaj głupstw i bądź grzeczna - odpowiadała
babcia. - Wyglądają, jakby spali, i tyle. Tak jak ty, kiedy le-
żysz w łóżku. I skończ, proszę, tę zupę. Mówię o czymś, co
wydarzyło się z górą dziesięć lat temu; byliśmy w szoku, nie
było wtedy tyle samochodów. Tam, gdzie się to stało, na za-
kręcie pod kasztanem postawili figurę Chrystusa. Na postu-
mencie jest wygrawerowana data. Maj 1959. Potem matka
odcięła się od świata. Ona zapłaciła. Za Chrystusa. Za postu-
ment. Za plakietkę. Sprzedała połowę mebli. Nie chciała niko-
go widzieć. Sprzedała nawet swój fortepian - ona, która na
okrągło grała! Z trudem tolerowała młodszego syna. Na wpół
zdziczała. Jakby to była wina innych! Ale rok w rok, kładła
104
zawsze tego dnia pod figurą bukiet. Róże ze swojego parku, z
łodygami owiniętymi srebrną folią. Biedna kobieta!
Potem drugi syn wyjechał do Afryki. Atmosfera musiała
być nie do wytrzymania. Możliwe nawet, że było to koniecz-
ne, bo dom był obłożony hipoteką. Z tego, co mówili ludzie,
zabrał ze sobą dziecko, które urodziło się tamtemu, i musieli
się nim zająć. Afryka jest daleko. Nie my sprawdzaliśmy
paszporty. W tamtych czasach nie przepadano za nieślubnymi
dziećmi. Na pewno było to najlepsze rozwiązanie. Podobno
była to dziewczynka, niemowlę nietrzymające jeszcze prosto
główki”.
Głosem cichszym, ale bardziej przenikliwym, ciągnęła:
„Któregoś dnia Kiksa, idąc na cmentarz, zobaczyła starszego
brata. Był wieczór, zrobiło się już ciemno. Przechodziła koło
Brzeziny i zauważyła w parku jakiś ruch. Najpierw pomyślała,
że to matka, która zawsze, jak tylko spostrzegła człowieka,
chowała się za drzewem - wydaje mi się, że matka jeszcze
wtedy żyła. Ale jest pewna, że zobaczyła nie ją, tylko jakiegoś
mężczyznę. Stał na końcu alei, niedaleko schodów zewnętrz-
nych. Powiada, że kiedy go dostrzegła, nogi tak się pod nią
ugięły, że padła na kolana jak bezwładna masa. Chciała
krzyknąć. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Była sama. Po-
myślała, że zaraz wyzionie ducha, bez świadków. Biedaczka!
Jest taka łatwowierna!
Mówiłam jej: To ten drugi. Ten, który wyjechał, ten, który
teraz mieszka w Afryce. Pomyliłaś się; przecież musi od czasu
do czasu przyjechać z wizytą, sprawdzić, co z domem, zwykła
rzecz. To na pewno ten drugi. Ale ona zaklina się na wszystkie
świętości, że to był on, ten zmarły, poznała go po wzroście i
sylwetce. Powiada, że był wyższy, że widywała go kiedyś w
gazecie, że na pewno by ich nie pomyliła. Znasz ją. Ma na ten
105
temat własne teorie. Mówi, że w przypadku gwałtownej
śmierci da się to wytłumaczyć. „Dusze - babcia ściszyła głos -
czyśćcowe dusze”.
Dusze? - powtórzyła moja siostra.
Sprawiała wrażenie bardzo bladej i bardzo zdeterminowa-
nej, i całkiem malutkiej, bo znad stołu wystawała tylko jej
okrągła głowa, gors sukienki i szyja z wiankiem uplecionym z
trawy (nie wydaje mi się jednak, żeby siedziała na specjalnym
krześle, jednym z tych wysokich fotelików, na których sadza
się dzieci. We wspomnieniu nie widzę takiego fotelika). Wi-
dzę za to jej dłonie kurczowo zaciśnięte na obrusie. Musiała
siedzieć na dwóch czy trzech pluszowych poduszkach. Była
usmarowana na twarzy. Wydawało się, że z całej siły stara się
rękami utrzymać na powierzchni stołu, na odpowiedniej wy-
sokości.
„Elise, nie powinnaś. Nie przy dzieciach - odezwała się
mama tym swoim jednostajnym, znużonym i pełnym wyrzutu
głosem. - Przy dzieciach nie powinnaś o tym mówić (wiedzia-
łem, że pójdzie poskarżyć się tacie, nazwie to babskimi bred-
niami). Tylko je straszysz. Potem nie będą spały. W ich wieku
jest to niewskazane. Potrzebują snu. Te dzieci powinny spać”.
Nie mówiła „moje” dzieci. Zawsze tylko „te dzieci”, jakby-
śmy nie siedzieli przy jednym stole, tylko oddzielnie - obiekt
znudzonej, zaaferowanej, niejasno oskarżycielskiej kwestii w
jej ustach. Robiła kanapki, smarowała je masłem, układała w
stos na stole. Ruchem głowy wskazała siostrę: „Znów będę jej
musiała podać gardenal”. A do siostry: „Jedz jak należy, pro-
szę. I siedź prosto”.
Widzę u szczytu stołu moją siostrę, jej bladą twarzyczkę,
białą linię przedziałka biegnącego od nasady włosów nad czo-
łem i rozdzielającego ich dwie czarne płaszczyzny; widzę jej
106
rozbiegane oczy nerwowego dziecka, lalkę, z którą nie chciała
się rozstać i którą położyła przy swoim talerzu, w poprzek,
wyciągnięte ramiona lalki, lekko rozczapierzone palce, wypu-
kłość brudnego wnętrza jej plastikowej dłoni (jakimi imionami
księżniczek nazywała swoje lalki? Isabelle? Aurore? Mathil-
de?). I nagle dociera do mnie, jakie to dla nas, malców, było
trudne. Ile potrzebowaliśmy siły, żeby przetrwać tę chwilę.
Po prostu przetrwać tę chwilę.
3.
Światło zmieniło się na zielone i jakiś samochód wjechał
na brukowaną ulicę przed główną halą targową.
- Tylko kropelkę - powiedział Massonneau, kiedy nachy-
liłem butelkę nad jego kieliszkiem. - Nie mogę sobie pozwa-
lać; dzisiaj po południu jestem na służbie. - Patrząc na mnie,
ciągnął: - Do grobu nic się nie zabiera. Nie jestem z tych, na
których czcze formułki robiłyby wrażenie. Prawda była prost-
sza. Ja interpretowałem to sobie tak: rano wsiadła na Mont-
parnasse do pociągu. Potem autobusem z Angers tutaj. Nikt o
niczym nie wiedział. Mąż myślał, że wyjechała służbowo na
drugi koniec Francji. Z tego co wiem, więzy miedzy małżon-
kami były, oględnie mówiąc, bardzo luźne. Od samego po-
czątku śledztwa wyraźnie widziałem, że pakuję się w trudną
sprawę. Ten drugi uzyskał, co chciał: przyjechała na spotka-
nie. Myślę, że kelnerka właściwie oceniła, nastąpiło zerwanie,
ale dla niego to się nie skończyło. Liczył, że znów zaczną się
spotykać. Stąd ten obiad, szampan, sandacz. Wystawne przy-
jęcie. Istna uczta; ale uczta daremna. Taka była prawda.
On zapewne myślał o niej jak dawniej. Jednemu z dwojga
zawsze trudniej się pocieszyć. Nie przestawał o tym myśleć,
kiedy podnosił roletę na swoim bow-window, kiedy w zamy-
śleniu podnosił ją na swoim angielskim bow-window - i kiedy
widział, zawsze takie same, brzegi i lustro wody, drzewa nieco
tylko bardziej pożółkłe i popołudnie, które upływało ospale,
108
powoli, jak traktor pokonujący wszerz pole, jak holownik na
rzece.
Albo kiedy na kominku buzował płomień, w jego urządzo-
nym jak z obrazka wygodnym salonie z wielkimi skórzanymi
fotelami, z koszykiem na polana, z płomieniem trawiącym
drewno za szklaną osłoną.
Albo kiedy prawą ręką zdjętą z kierownicy sięgał po pilota
zdalnego sterowania i wyciągał go przed siebie, a oba skrzydła
bramy rozsuwały się, ukazując mroczny ogród, garaż na końcu
żwirowanej alei, jego uprzątnięty garaż, po prawej stronie
rakiety do tenisa, nieużywane piłkarzyki dzieci.
Albo kiedy takim samym precyzyjnym ruchem automa-
tycznego pilota skierowanym ku wieży w kącie salonu, ciem-
nemu meblowi znakomitej jakości, niemieckiej produkcji,
włączał błękitne światło wzmacniacza, wibracje nagrania,
których jakość oceniał uchem konesera, Chopin, Schubert,
Rachmaninow, a popołudnie upływało powoli, wciąż tym
samym tempem traktora, statku na rzece - tutaj w tym tempie
płynie czas. Światło i muzyka to tylko jego fale.
Przyjmijmy, że dłużej nie mógł już tego wytrzymać, że po-
prosił, żeby przyjechała, że chciał bronić sprawy. Nie wydaje
mi się, żeby była w tym jakakolwiek premedytacja. Wierzył,
że wszystko da się jeszcze odkręcić. Musiał żyć w tym złu-
dzeniu. Uważał, że pomaga szczęściu; stąd szampan i cała ta
oprawa. To powszechny błąd mężczyzn - uważają, że wystar-
czy parę groszy i dostaną, co będą chcieli.
Właśnie wtedy, w czasie tego posiłku, coś się musiało wy-
darzyć. Możliwe, że zachował się gwałtownie, a przynajmniej
natarczywie. W dniach poprzedzających spotkanie na automa-
tycznej sekretarce kobiety znalazły się rozmaite wiadomości,
109
bardziej ślady, że telefonowano, niż wiadomości. Najwyraź-
niej ktoś próbował się z nią skontaktować.
Przyjmijmy, że to był on. Wiemy też, że nazajutrz po mor-
derstwie do niej dzwonił; tym razem mamy jego numer telefo-
nu. Na to powołuje się adwokat, zresztą również i on w dniu
aresztowania twierdził, że to dowód. „Po co miałbym dzwo-
nić, wiedząc, że nie żyje?”. Dosłownie tak mi powiedział.
„Czy nie można by przyjąć, że wprawdzie poszlaki są prze-
ciwko mnie, ale zrobiłem to nie ja, tylko kto inny?”. Teraz już
nic nie powie, w każdym razie szanse ma niewielkie.
- Ale dlaczego ona przyszła na spotkanie? - zapytałem.
- Ona? Czy to wiadomo? Kobiety... - odpowiedział powo-
li Massonneau. - Znam taką jedną, spokojna, dwadzieścia lat
małżeństwa, a zostawiła męża, bo straciła głowę dla faceta
spotkanego przy kasie Carrefoura w centrum handlowym.
Opowiedział mi o tym jej mąż. To mój przyjaciel. Napisała
mu czarno na białym, bez cienia oporów: „To koniec”. List
zostawiła na stole, na widoku, oparty o jego kieliszek. Wie-
czorem wrócił i go znalazł. Zabrała wszystkie ubrania, wymio-
tła do czysta półki swojej szafy, a nawet kupiła chleb, z przy-
zwyczajenia. Jakoby jej nie rozumiał. Przez dwadzieścia lat jej
nie rozumiał. Chciała żyć. Tak mu właśnie napisała. Facet
spotkany przy kasie Carrefoura! gdzie pewnie kupował maka-
ron i piwo, uważa pan, jak każdy facet mieszkający samotnie,
wiem to od jej męża, typ komiwojażera, handlujący używa-
nym sprzętem informatycznym, osobnik więcej niż przeciętny
nagle zaczął dla niej uosabiać życie... Zycie! - powtórzył Mas-
sonneau, szerokim gestem odganiając dym. - One nawet nie
wiedzą, co to jest. Życie to walka na zewnątrz i zbieranie na
bocznych drogach, tak jak ja, umierających ludzi!
110
Mój przyjaciel miał wielką ochotę wygarnąć do nich ze
strzelby, do niej i jej amatora piwa. Tego wieczoru, kiedy do
mnie przyszedł, miotał się jak lew w klatce. Ale ostrzegłem go
przed fałszywym ruchem, bo trzeba sobie jasno powiedzieć, że
to nie rozwiązuje problemu. Do jednych kłopotów dorzucać
inne... Nie - powiedział Massonneau, zaciągając się papiero-
sem. - Ja uważam, że one kochają niszczyć. Niszczyć siebie.
Nas niszczyć. Wszystko, byle nie spokój. Wszystko, byle nie
akceptacja zwykłego życia.
Powiedziałem:
- Im życie upływa szybciej.
- Wszystkim - odpowiedział Massonneau. - Wszystkim
tak samo. Reszta to kwestia szczęścia lub przypadku. Może
pan to nazwać, jak chce. Ale czas jest jeden dla wszystkich i
nie może być żadnym usprawiedliwieniem. W przeciwnym
razie wszyscy mieliby usprawiedliwienie. Nawet ten facet,
proszę pana. Nawet ten facet.
Dziwi mnie natomiast jej wizyta u agenta w sprawie sprze-
daży Brzeziny. Mąż o niczym nie wiedział. Powiedział mi, że
Brzezina sporo kosztowała, że nie stać ich było na jej utrzy-
manie, ale była do niej bardzo przywiązana. Zależało jej, żeby
ją zachować, bo tylko to jej pozostało z rodziny. Też mi rodzi-
na!
4.
W trakcie obiadu, tak gdzieś w połowie, przypomniała so-
bie kelnerka, kobieta zniknęła. Nie było jej długo - kwadrans?
Czy tylko dziesięć minut? Być może wyszła, żeby zatelefono-
wać z hallu albo poprawić włosy. Tak czy inaczej, nie spieszy-
ła się z powrotem, a kelnerka dobrze pamiętała samotnego
mężczyznę, ponieważ, mówiła, jego ruchy nabrały wielkiej
precyzji, tak jakby od swojego stolika pod szklaną ścianą,
pomimo ciemności, wykonywał je na użytek niewidocznych
widzów, jakby chciał kogoś zmylić, jakby cierpiał, że jego
przedłużające się opuszczenie zostanie zauważone, uznane za
przejaw obojętności z jej strony.
Położył swoją komórkę obok nakrycia. Pomajstrował przy
niej, a potem odłożył. Pewnie sprawdzał czas. Zamówił na-
stępną butelkę. Przypuszczalnie w tym momencie zaczęło do
niego docierać, że nie będzie to takie łatwe, jak się spodzie-
wał.
- Czy można by przyjąć, że próbowała się wymknąć? -
spytał Massonneau.
- Chyba nie - odpowiedziała kelnerka. - Zresztą nie ma
innego wyjścia; musiałaby przejść z powrotem przez salę albo
znaleźć schody służbowe, które są po drugiej stronie restaura-
cji.
W końcu kołysząc torebką, kobieta wróciła. Na nowo uma-
lowała wargi. Poza tym nic się w niej nie zmieniło. Eleganckim
112
szybkim krokiem przeszła przez salę i usiadła na swoim krze-
śle. Mężczyzna nie patrzył, jak się zbliżała. Pił.
Kilka osób przy innych stolikach uniosło wzrok. Szła ta-
necznym krokiem, wspominała kelnerka, tak jakby ciężarem
ciała ledwie się wspierała na wysokich obcasach, jakby jej
rytmiczny krok wtórował jakiejś niedosłyszalnej piosence. I w
tym momencie znów zaczęło padać. W momencie, kiedy wy-
łoniła się zza aksamitnej kotary oddzielającej salę od szatni.
Pierwsze krople, twarde jak kule drobnego kalibru, zastukały o
szklaną ścianę. W powietrzu wyczuwalna była wilgoć, a nawet
zapach ziemi, zapach, który zdawał się napływać znad rzeki w
dole.
Kelnerka skończyła porządkowanie.
Zamknęła szuflady i usiadła, krzyżując nogi na stołku na-
przeciwko Massonneau.
- To wszystko. Co chciałby pan jeszcze usłyszeć? - zapy-
tała. - Zaczęło padać. W tamtym momencie nie zadawałam
sobie pytań. Z zasady nie zadaję sobie pytań; przyzwyczaiłam
się. Szefowa jest bardzo wymagająca. Ludzie, którzy tu przy-
chodzą, mają prawo do spokoju. A widuję różnych; pary, które
nie odzywają się słowem i siedzą najeżone w rocznicę swoje-
go ślubu. Podchmielonych handlowców w prążkowanych
krawatach z dziewczynami o połowę od nich młodszymi. Po-
daję do stołu. Koniec, kropka. Mnie tam nie obchodzi życie
innych. Jedyne, czego chciałam, to mąż i mój synek. Ale wy-
gląda na to, że w życiu nigdy nie jest tak, jak by się chciało. A
te uwagi, kiedy się mały urodził!
Léo, przypomniał sobie Massonneau.
Lekko skrępowany spuścił wzrok, popatrzył na skromne
pantofle kelnerki, wygodne, niskie, na szerokich obcasach, z
113
paseczkiem na podbiciu, na grubawe kostki nóg, na czarną
spódniczkę z tergalu.
Smarkula, podsumował. Smarkula, która ledwie skończyła
szkołę. Jedna z tych dziewczyn, które w wieku siedemnastu lat
łażą do Black and White i dają się zbałamucić pierwszemu
lepszemu. Z łatwością można sobie było wyobrazić jej życie -
samotność, wieczory po skończonej pracy, kiedy mały leżał
już w łóżeczku, ssał skrawek pościeli, a misie zostały odłożo-
ne na półki. Pewnie wykazywała mnóstwo dobrej woli, robiła
wszystko, co trzeba, kupowała w galerii handlowej pluszaki.
Mają tam różne, na każdą kieszeń, nawet dla tych, którym
dopisało mniej szczęścia, pluszaki robione w Chinach, niedro-
gie, a przecież miękkie; maluchom to bez różnicy.
W wolny dzień zabierała synka do piaskownicy; jest jedna
obok deptaka, ze zjeżdżalnią. Dzieciak opatulony jak mały
kosmonauta i ona, siedząca na ławce zwróconej ku Loarze i
obserwująca rzekę z tą naburmuszoną i pełną rezerwy miną, z
jaką przy Massonneau, zda się obojętna na jego obecność,
wpatrywała się w ciemne okno restauracyjnej kuchni.
Taka młoda, pewnie wyglądała na starszą siostrę dziecka i
pokazywała mu przelatujące ptaki: „Ptak”, mówiła. Dziecko
wyciągało paluszek, potem się odwracało. Klepało piasek
swoją nową łopatką; dzieci szybko tracą zainteresowanie;
miało już własne życie. Po godzinie zabawy podnosiła je, sa-
dzała na wózku i przypinała szelkami. Zasypiało, kiedy ona,
lekko zdyszana, pchała wózek pod górkę.
Massonneau nie musiał patrzeć na dziewczynę - widział ją
w szybie nad białym zlewem, w banalnym ostrym świetle
górnej lampy. Siedziała z podgiętymi nogami, z obcasami
wspartymi o pałąk taboretu, wyglądała na zamyśloną.
114
- Nawet krzyki - odezwała się nagle - pewnie nic by nie
dały. Jak pan myśli? Ten dom stoi na zbyt wielkim odludziu.
Znaczy: nawet gdyby głośno krzyczała.
- Tak - przytaknął żandarm. - Pewnie nic by nie dały.
Zapytała też:
- Strzelił do niej z bliska. Myśli pan, że się wtedy cierpi?
- To dzieje się bardzo szybko - odpowiedział Massonne-
au, skrępowany. - Zwłaszcza biorąc pod uwagę odległość bro-
ni, miejsce, gdzie została trafiona, w czoło. Wydaje mi się
nawet, że było kilka strzałów. Więc, przy kilku strzałach... Ale
nie potrafię odpowiedzieć, nikt nie potrafi. To dla nas sprawy
zbyt skomplikowane. - Pomyślał: niepotrzebna tortura. - Ja
muszę odpowiedzieć na proste pytania. Moim zadaniem jest
znalezienie winnego. - Prawdy, pomyślał. Prawdy.
*
- Krzyki! - powtórzył Massonneau, przyjmując kieliszek
wina, który mu ponownie napełniłem. - Akurat! Widział pan
to pustkowie wokół domu! Kto niby miał usłyszeć? Zwłaszcza
gdy na dworze tak lało. Nieboszczycy z cmentarza obok? Nic
by jej to nie dało!
Jednym haustem wychylił kieliszek.
I ja swój opróżniłem. Rozmyślałem o tym, co przeczytałem
niedługo po przybyciu do muzeum, gdy przyszło mi wykonać
ową ważną pracę w archiwum: o przeraźliwych krzykach Ma-
deleine Dorlémont tej wiosennej nocy 1880 roku, kiedy rodzi-
ła swoje pierwsze dziecko. Wiemy o tym z dziennika, który
prowadziła jej siostra Louise. Z tego samego dziennika wiemy
też, że źle znosiła ciążę. Noc była upalna. Żeby wpuścić nieco
powietrza, pootwierano okna na parterze i na piętrze, gdzie
znajdowała się sypialnia, obecnie sala numer dziewięć, i krzyki
115
słychać było bardzo daleko, w parku, nawet na małej drewnia-
nej przystani, z której wiosną urządzano wypady na wyspę.
Madeleine nie miała już nigdy dołączyć do tych wypraw, pod-
czas których bała się zawsze, że utonie. Z tego, co mówi jej
siostra, była nerwową i delikatną młodą kobietą. Nad ranem,
po urodzeniu dziecka, umarła.
Kilka miesięcy później jej matka, Clara, zamówiła portret,
który wisi w pokoju jadalnym, co każe mi dziś uważać ów
obraz za oszustwo, za zręczną rekonstrukcję rzeczywistości.
Prawdopodobnie nigdy nie było balu. Nigdy nie było tego
konkretnego balu, o którym na płótnie zdaje się zaświadczać
świetlisty podmalunek Madeleine, jej piękna wydekoltowana
suknia z kremowej satyny, jej wachlarz.
Malarz był przyjacielem rodziny; malował z pamięci. Moż-
liwe, że czerpiąc natchnienie z dagerotypu, który znalazłem
wśród papierów, jedynej fotografii zmarłej, gdzie spoczywa na
łóżku z rozpuszczonymi włosami i z twarzą okrytą zwiewnym
tiulem; mam wrażenie że rozpoznaję w nim uwiecznioną na
portrecie materię szala spływającego na jej nadgarstki.
Siostry były do siebie podobne. Całkiem też możliwe, że
Louise posłużyła mu za modelkę przy malowaniu draperii
fałd. Wiem jedno: Clara chciała wymazać tę wiosenną noc,
zastąpić zmarłą córkę wymyślonym balem. W tym portrecie
prawdziwa jest tylko gałązka bzu (prawdopodobnie ścięta w
parku) z lewej strony postaci, na wysokości jej urękawicznio-
nej dłoni. Malarz oddał ją w manierze Maneta, gęstymi i zmy-
słowymi jasnymi plamami na matowej materii ciemnego tła.
5.
Kiedy kobieta wróciła do sali jadalnej w Złotych Okowach,
kiedy, odłożywszy torebkę, usiadła przy stoliku w głębi pod
oszkloną ścianą, twarzą do rozległego pociemniałego krajo-
brazu, do jego najatrakcyjniejszego fragmentu, który mężczy-
zna szarmancko jej udostępnił, deszcz rozpadał się na dobre.
Gwałtowna ulewa zasłaniała horyzont, przepełniała rynsztoki,
moczyła turkusową plandekę okrywającą basen poniżej, obok
nowych pokoi o wyższym standardzie, niedawno oddanych do
użytku.
Woda bębniła o taras, wsiąkała w klomby, pochylała ku
ziemi wyblakłe róże, gięła łodygi szarłatów i trzcin. Ściekała
po krzesłach ogrodowych, których wciąż jeszcze nie wnoszo-
no do środka (niekiedy późną jesienią bywa piękna pogoda.
Zdarza się, że klienci wolą zjeść na dworze, pod ścianą odbija-
jącą słońce mają jeszcze złudzenie lata).
Na pierwszym piętrze w liceum Stanislas zapaliły się świa-
tła; pewnie zaczęły się popołudniowe lekcje.
Przy stoliku nieco na uboczu, pod oknem, mężczyzna zno-
wu zaczął mówić półgłosem, nachylony ku zaparowanej szy-
bie, o którą uderzały liście i odłamki gałęzi; kobieta słuchała.
Od czasu do czasu zdawała się ze znużeniem oponować. Za-
mówił następną butelkę. Nie sprzeciwiła się, ale sama nie piła.
Dochodziła trzecia. Przy innych stolikach płacono rachunki.
117
Klienci wychodzili. Na zapleczu kucharz i pomocnik prote-
stowali przeciwko takiej bezceremonialności.
Kelnerka powiedziała: - Kiedy przyniosłam kawę i czeko-
ladki, widać było nie dalej, niż na dziesięć metrów. W podmu-
chach wiatru z drzew zlatywały lawiny liści. Postawiłam przed
nimi kawę. W dole na drodze zobaczyłam ludzi, którzy biegli,
próbując osłonić głowy płaszczami. Myślałam o pościeli, którą
rano rozwiesiłam. Zawsze ta sama historia. Jak się tylko roz-
wiesi, pada. To naprawdę jakieś fatum.
Szukała odpowiedniego słowa i znalazła tylko jedno:
- Jesień - mruknęła z nieokreślonym machnięciem ręki. -
Pamiętam, że wróciłam i wyjrzałam na podwórko. Kucharz
właśnie wychodził. Powiedział, że ma prawo do przerwy. Pa-
trzyłam, jak w tej powodzi cofa samochód. Czas zaczynał mi
się dłużyć, ale w tej pracy nie wygania się gości, zwłaszcza
jeśli jedzą. Wróciłam na salę. Zapaliłam żyrandol, zwyczajnie,
żeby się czymś zająć. Zobaczyłam, że kobieta wzięła płaszcz,
ale go nie założyła. Narzuciła tylko na ramiona. On wciąż pił,
minę miał nieprzytomną. Podeszłam, żeby sprzątnąć stolik
niedaleko nich. Usłyszałam, co powiedział. Nie to, żebym
słuchała, ale mimo to usłyszałam, wie pan, jak to jest, mówił
głośno, jak ludzie, którzy wypili i trochę się już nie kontrolują.
Powiedział: „To zbyt łatwe. O wiele za łatwe. Ciągle ci się
wydaje, że inni są po to, żeby na ciebie czekać, żeby ci wyba-
czać. Ale uprzedzam, przyjdzie taki dzień, kiedy nie będzie
nikogo”.
Odpowiedziała: „Wiem”.
Drżały mu ręce, kiedy przyniosłam rachunek. Zapłacił go-
tówką, zwitkiem banknotów, który wyjął z kieszeni. Zostawił
mi wielki napiwek, największy tego dnia.
118
*
Kiedy wyszli, była już co najmniej czwarta. Wciąż padało.
Mężczyzna ruszył od razu do swojego samochodu. Kobieta
wyszła przez bramę pieszo. Kelnerka powiedziała: - Nie od-
wiózł jej. A przecież lało jak z cebra; to była jedna z tych rze-
czy, które wydały mi się dziwne.
Szybko dotarła do deptaka prowadzącego na nadrzeczny
wał: - To pięć minut stąd - powiedziała kelnerka. - Ledwie
zdążyłam zdjąć obrus, a już zobaczyłam jej parasol na wyso-
kości mostu. Musiała iść szybkim krokiem. Chmury się trochę
przerzedziły. Pochylała się, żeby popatrzeć na rzekę. Tak
przynajmniej pomyślałam, bo parasol był nachylony, ale może
trzymała go tak z powodu wiatru. - Na moście musiało tęgo
wiać. W tym miejscu Loara jest szeroka jak morska cieśnina.
Woda była pociemniała od deszczu, wzburzona, poprzecinana
wezbranymi strumieniami, rozkołysana prądem jak górski
potok.
W regularnych odstępach czasu zasłonę deszczu przenikały
światła reflektorów. Samochody rozpryskiwały szerokie fon-
tanny błota i lśniącej wody. Wieczorem, jak donosiło nasta-
wione w kuchni radio, pogoda się polepszy.
Kelnerka zgasiła je zaraz po wiadomościach o pogodzie,
kiedy skończyła sprzątać. Upłynęło jeszcze trochę czasu, za-
nim w bramie pojawił się samochód mężczyzny. Kelnerka
poznała go zza poruszających się wycieraczek. Co przez ten
czas robił? Może chciał ochłonąć. Parking był pusty. Stał tylko
samochód dostawczy restauracji. O tej porze nie ma ruchu.
Poza tym za dużo wypił, o wiele za dużo, żeby usiąść za kie-
rownicą. Samochód powoli wjechał w aleję. Minął korty teni-
sowe poniżej restauracji. Przez chwilę stał przy wyjeździe,
119
między skrzydłami bramy, jakby kierowca wahał się, w którą
stronę skręcić. Niemal w tym samym momencie przejechał
autobus szkolny. Kiedy szosa opustoszała, rover wciąż stał;
jego reflektory nadal oświetlały skarpę naprzeciwko bramy.
Pośród tego mrocznego lśniącego pejzażu tylko te dwa punkty
pozwalały ocenić intensywność deszczu, gęstość drobnych
kropli, jak dwie małe miarki zawieszone nad nawierzchnią
drogi.
W końcu mężczyzna skręcił w prawo, w kierunku Lozeray.
Lozeray to urocze miasteczko; jest w nim park nad brze-
giem Loary z wierzbami płaczącymi, łabędziami i ruinami
dawnego klasztoru. Przez Lozeray przebiegają też tory kole-
jowe za dawnym dworcem, niziutkim budynkiem z czerwo-
nymi okiennicami i obramowaniami z cegły. Pociąg już nie
jeździ, ale tory pozostały. Tutejsi ludzie nazywają je linią.
Dojechał do Lozeray. Świadectwo właściciela baru Pod
Dwoma Kogutami pozwoliło to potwierdzić. Właściciel pa-
mięta, że widział manewrujący samochód; wyszedł nawet na
próg, bo bał się, żeby wjeżdżając w kałużę, nie ochlapał mu
potykacza. Jego zeznanie było precyzyjne. On również za
wycieraczkami przedniej szyby zauważył mężczyznę.
To zapewne wtedy, uważa Massonneau, musiało się coś
stać. Mężczyzna zahamował. Zawrócił na półkolistym grzą-
skim podjeździe przed barem Pod Dwoma Kogutami: Prowa-
dził ostro. Wrzucając wsteczny bieg, nie zwolnił sprzęgła i
samochód ruszył z tym rykiem silnika, który tak lubią młodzi.
A to właścicielowi baru Pod Dwoma Kogutami bardzo się nie
spodobało. Wyobraża sobie, że w takiej wypasionej bryce
wszystko mu wolno, że padnę z wrażenia, oto, co pomyślał
właściciel. Nie ze mną takie numery.
120
Zawrócił, skąd przyjechał. Na szosie samochód przekro-
czył dozwoloną szybkość. Potrzebował dziesięciu minut, nie
więcej. W rozrzuconych z rzadka przy szosie domach, w wio-
skach, zapalały się pierwsze światła, lampy w kuchniach. Je-
sienią, kiedy pada, robi się tu ciemno jak w miastach na Pół-
nocy.
Przejechał obok cmentarza, musiał zauważyć bramę, do-
niczki z chryzantemami ciągle jeszcze owinięte w nasiąkłe
wodą gazety, jasny granit pomnika ku czci poległych sterczący
w niebo.
Dojechał do parku Brzeziny. Wielkie, ociekające deszczem
kasztany utraciły mnóstwo liści. Ulewa przybrała na sile, zmu-
szając go, żeby zwolnił.
Pewnie zjechał z szosy, postawił samochód na skraju wą-
skiej dróżki pod bocznym murem cmentarza, tego małego,
zawsze mrocznego korytarza, którym kiedyś chodziliśmy,
przypuszczalnie rozdrapanego teraz przez graniczące działki,
przejętego przez władze miejskie, o który ostro rywalizowały,
jak wynikało z katastru, posesja Brzeziny i posesja zmarłych.
Lekko ukośne strugi deszczu zasłały go grubą warstwą liści z
parku. Te same liście parkowych kasztanów, te, które poniosło
nieco większym ukosem - wystarczyło małe przesunięcie -
przeleciały przez mur, opadając na groby, na nowe doniczki z
chryzantemami. Miały rudawy kolor wilgotnych kwiatów.
Dróżką nie mógł jechać dalej. Piasek utrudniał jazdę; przy
każdym obrocie koła buksowały. Karoseria otarła się o zaro-
śla. Wyłączył silnik. Światła zgasły, a deszcz niczym palce,
wciąż bębnił o przednią szybę. Minęła dłuższa chwila, godzi-
na, może dwie - i tym sposobem, uściślił Massonneau, rachu-
jąc na palcach, dochodzimy do godziny szóstej, szóstej trzy-
dzieści.
121
- Do tego punktu chronologii wszystko jest prawie pew-
ne: pogoda się trochę uspokaja, deszcz nie pada już tak równo.
Kobieta wychodzi z muzeum; musiała w nim spędzić nie wię-
cej niż pół godziny. Zrobiło się już ciemno, idzie szosą. Wiatr
wieje jej w plecy, maszeruje szybko, odchylając parasol do
tyłu. Być może zobaczyła, że wrócił. Nie można tego wyklu-
czyć. On być może zauważył jasną plamę parasola, uchyloną
bramę.
Powiedział, że niczego nie pamięta; zważywszy, ile wypił,
jest w tym na pewno ździebko prawdy. Przypuszczalnie zno-
wu zasnął. Kiedy się obudził, zza gałęzi targanych wiatrem
mógł dostrzec oświetlone okna na parterze Brzeziny, takie, jak
mi je pan opisał: dwa oświetlone bezpośrednio (oba okna sa-
lonu), trzecie światłem padającym z boku.
Kotary nie były zaciągnięte. Nocą park wygląda dość nie-
pokojąco. Myślę, że była niespokojna. Pewnie chciała mieć
oko na to, co dzieje się na dworze. Światła z parteru wydłużały
pnie drzew, tych najbliższych, na obrzeżu alei, kładły wszyst-
kie w jednym kierunku, ukosem, szerokie i krótkie czarne
smugi, grubsze od prętów bramy. Padający cień był bardzo
krótki. Ale to wystarczyło, żeby mógł poruszać się po parku
bez latarki, zlokalizować położenie schodów, usytuowanie
bocznych drzwi prowadzących bezpośrednio do kuchni. To
stara kuchnia, z kamienną posadzką, na antresoli. Schodzi się
do niej po kilku schodkach z głównego korytarza.
*
Massonneau wyjął flamaster i na papierowym obrusie piz-
zerii jął gryzmolić pobieżny plan domu: kilka pociągnięć,
prostokąt wyobrażający fasadę, poprzeczne pałeczki jak w
122
kodzie kreskowym oznaczające główne wejście, okna, zbior-
nik z wodą przy bocznej ścianie i, w rogu, owe małe drzwi
prowadzące do kuchni.
- Zna pan park? - zapytał. - Przypuszczam, że był pan w
środku. Wszystkie tutejsze dzieciaki się do niego zakradały.
Wiem, że go pan malował. Byłem nawet tak wścibski, że obej-
rzałem pana obrazy. Przyznaję, że niektóre bardzo mi się po-
dobały. Uchwycił pan to coś. Opuszczenie. Mrok roślinności.
Ciemność lasu. Geografia nie zawsze się zgadza, ale oczywi-
ście istnieje margines dowolności. Artyści nie postrzegają
świata takim, jaki jest. Niektórzy widzą różowe liście i kobiety
z jednym tylko okiem. Picasso - powiedział Massonneau z
uśmiechem. - Ten to dopiero!
Nic nie powiedziałem. Nie zamierzałem się wdawać w
dyskusje o malarstwie.
Rzeczywiście byłem w Brzezinie wiele razy, ale tylko jako
dziecko. Za czasów dziewczyny nikogo nie zapraszali. Z
„ciotką” było już bardzo źle; śmiała się sama do siebie, prze-
bierała palcami jak po wyimaginowanej klawiaturze. Nie bar-
dzo już można było, jak to się mówi, ją pokazywać ludziom, i
nikt ich nie odwiedzał.
Za pierwszym razem przyszedłem sprzedawać kalendarze.
Z kalendarzami noworocznymi startowaliśmy bardzo wcze-
śnie, bo musieliśmy zebrać trochę pieniędzy na kiermasz para-
fialny. Sprzedawaliśmy je popołudniami, po lekcjach. Była to
cała wyprawa, zwłaszcza jeśli dom leżał na drugim krańcu N.,
przy szosie okręgowej. Trzeba było uważać na pędzące samo-
chody.
Owego dnia byłem sam. Kobieta wydała mi się bardzo sta-
ra. Nie pamiętam już jej twarzy. Wiem tylko, że długo czeka-
łem, zanim otworzyła. Kilka minut później nadszedł pies.
123
Podobny do gryfona, obwąchał mi spodnie, a potem położył
się w progu. Zaprezentowałem kalendarze, a kobieta lekko
westchnęła. Zapytała mnie, pamiętam: ,A który tobie się naj-
bardziej podoba?”. Były na nich labrador i pudel, syjamskie
koty w koszyku i samochód strażacki. Klasyka. „Wszystkie mi
się podobają”, powiedziałem.
Ojciec chciał, żebym był grzeczny, a kiedy jest się grzecz-
nym, nie woli się tego bardziej od tamtego. Dotarcie do kre-
densu zajęło jej trochę czasu. Słyszałem, jak szura suknami. W
pokojach na podłodze musiał być parkiet. Potem usłyszałem
otwieranie szuflad. Pewnie szukała pieniędzy. Jeśli nie znaj-
dzie, powie, żebym przyszedł później, i z transakcji nici. Zna-
łem na pamięć tę śpiewkę. Wreszcie sukna znów zaszurały.
Kobieta podeszła i wyciągnęła do mnie cukierki; to ich praw-
dopodobnie szukała w komodzie. Uśmiechała się.
„Weź dwa. Lub więcej, jeśli masz ochotę. Bo niby co mam
z nimi zrobić? Nie potrzebuję cukierków- już ich nie jadam,
nie służą moim zębom. Jestem na nie za stara”.
Były to kwaskowate landrynki, nie do zdobycia dzisiaj, w
kształcie cząstek owoców. Z kilku można było odtworzyć całą
cytrynę albo pomarańczę, krągłą, twardą i słodką, wielkości
mandarynki. Od leżenia w puszce nabrały metalicznego po-
smaku.
W czasie, kiedy ssałem udawaną cząstkę pomarańczy, za-
padła łagodna, trochę nieokreślona cisza. Kobieta oglądała
kalendarze lub też udawała, że ogląda. Wiał wiatr. Był piękny
jesienny dzień, pachnący kasztanami, nowym tornistrem, ge-
ranium, usiany zamglonymi plamami światła. Liście zaczynały
dopiero czerwienieć.
Od czasu do czasu kasztany odrywały się i spadały w aleję,
124
pociągając za sobą naręcza liści. Gdzieś z głębi pokoju dobie-
gało tykanie zegara. Tyk-tyk-tyk. Na ścianie naprzeciwko na
białym tle ryciny Chrystus z surową miną wskazywał swoje
serce. Miałem wrażenie, że to ono tyka w niepokojącej ciszy
domu, w którym pachniało dymem, jakby niedawno rozpalono
w nim ogień - smutnym zapachem wystygłego popiołu. Ale
może to moje serce tak biło. I kobieta, i pies zdawali się tego
nie słyszeć.
„Wiesz - odezwała się nagle - miałam kiedyś małego syn-
ka, gdy był w twoim wieku, bardzo lubił te cukierki. Właśnie
dla niego je kupowałam. Wciąż jeszcze je mam. Kiedy był
mały i czemuś się przyglądał, był tak skupiony, że nie drgnęła
mu nawet powieka. Jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.
Był grzecznym dzieckiem. Zawsze mnie ciekawiło, o czym
tak myśli, i wiesz, nigdy się nie dowiedziałam, mimo że był
moim rodzonym synkiem”.
Twarz jej się dziwnie wykrzywiła. Stałem i czekałem, jak-
by krążyła wokół mnie osa, ale nie rozpłakała się, tylko nor-
malnym tonem zapytała: „A ty masz młodszego braciszka?”.
Musiałem oderwać język od kleistej powierzchni cukierka.
Odpowiedziałem: „Nie. Mam tylko siostrę. Jest nieznośna”.
Powraca do mnie również inne wspomnienie z Brzeziny.
Tego dnia spadł śnieg. Pamiętam dziwnie ogołoconą fasadę,
matową i szarą, jakby ustawioną na białym prześcieradle, okna
zasłonięte kotarami, które przez kontrast z oślepiającą pokry-
wą śniegu wydawały się szarawe. Posągi też wydawały się
szare. Cienki nieskalany filc rozbielał niebieskawą pochyłość
dachówek. Z kominów podpartych krzyżakami unosiła się
smużka dymu. Wciąż jeszcze z rzadka spadały małe płatki,
niewiele większe od ziarenek ryżu.
125
Dotarliśmy do posiadłości od strony pól. Siostra wdrapała
się na wpół zwaloną część muru. Śmiała się, machała rękami,
próbowała utrzymać równowagę, nabijała się ze mnie. Wresz-
cie zeskoczyła do parku i popędziła co sił w nogach w stronę
domu. Wołałem za nią: „Nie wolno! Tam jest pies! Pogryzie
cię!”. Ale z domu nikt nie wyszedł. Kobieta pewnie nas ob-
serwowała zza szarych zasłon. Wariatka, mówili o niej ludzie.
Siostra się śmiała. Jej gumowe buty, szerokie jak doniczki,
zapadały się po kolana i zostawiały wielkie wgłębienia w
śniegu. W końcu i ja przeszedłem przez mur. Pamiętam to
dziwne ściskające mi żołądek uczucie łamania zakazu. Park
wydawał się ogromny i przepastny. W rękawiczkach z jednym
palcem niezgrabnie zagarniałem śnieg i lepiłem kule, ciężkie
jak z piasku. Rzuciłem jedną w biodro posągu.
Pamiętam, że biegliśmy pod olśniewająco białym sklepie-
niem gałęzi, że dobiegliśmy aż do rzeki.
6.
Żadne drzwi nie zostały wyważone. Ale musiał mieć klucz.
Pewnie, jak zwykle niedbali, przez te wszystkie lata nie zmie-
nili zamków.
Siedziała przy stole, czytając, kiedy się przed nią pojawił.
Czy uprzedził, że przyjdzie? Czy to był ten telefon, który po
południu usłyszałem na piętrze muzeum, zanim zainterwenio-
wała Christiane? Czy na niego czekała - co wydaje się mało
prawdopodobne? Czy wszedł bocznymi kuchennymi drzwia-
mi, o czym Massonneau był przekonany?
Pewne jest tylko to, że wciąż padało, że liście wciąż odbie-
rały ten sam atak, ten sam jednostajny ładunek wody oraz to,
że przy tym zamęcie, jaki panował w przyrodzie, nie sposób
było cokolwiek usłyszeć. Musiał przejść przez park, obejść
krąg światła z okien i, przemoczony do suchej nitki, dotrzeć
do ściany domu.
Rosły pod nią paprocie, które opanowały trawniki, i małe
grzybki bielaki, beżowe i delikatne jak mysie uszy.
Czytała przy stole w jadalni; wypełniała (jak wywniosko-
wał Massonneau) formularz z ubezpieczalni, bez zastanowie-
nia stawiając krzyżyki i nerwowo podskakując, ilekroć wiatr
poruszył czymś na dachu. Podobno w okolicach ósmej, nie
podając żadnego szczególnego powodu, zadzwoniła do męża,
a jej glos brzmiał dziwnie. Nie wspomniała o N. ani o Brzezinie.
127
Hotel, powiedziała tylko. Powiedziała też, że jest sama.
W pokoju było bardzo zimno, więc opatuliła się szalem z
owczej wełny, który wyjęła z szuflady.
Porozrzucała wszędzie swoje rzeczy, starając się, jak to ro-
bi człowiek, kiedy jest sam, objąć w posiadanie maksimum
przestrzeni. Telewizora nie było. W Brzezinie nigdy nie mieli
telewizji. Nikt nie pomyślał, żeby ją zainstalować. Fortepian
został sprzedany. Za to - Massonneau potwierdził - na ścianie
w pokoju stołowym, naprzeciwko pokrytego grubą warstwą
brudu olejnego pejzażu, wciąż wisiała ta sama pobożna rycina,
którą kiedyś zauważyłem i na której Chrystus, rozchylając
płaszcz barwy pruskiego błękitu, z surową miną wskazuje
swoje serce.
Pewnie nieraz już myślała, żeby pozbyć się tego starocia,
przekazać go na loterię parafialną. Podobne bohomazy widuje
się u drobnych handlarzy starzyzną, wystawione na chodniku
razem ze świecznikami, paterami do ciast, rycinami przedsta-
wiającymi Bretonki w czepcach, plastykowymi figurkami
Matki Boskiej z Lourdes, które napełniano wodą z pirenej-
skiego potoku.
Ale teraz tak czy inaczej to już koniec, zdecydowała się
wszystko sprzedać, pozbyć się domu. To była ostatnia noc,
którą tu spędzała; przykucnięta przed kredensem szukała zdję-
cia obiecanego agentowi nieruchomości Colnayowi, usiłując
odblokować szufladę, której drewno wypaczyła wilgoć.
Przed jednym z okien ściekała strużka wody z męczącym,
nieprzyjemnym odgłosem niedomkniętego kurka.
Powiedziała, że wieczorem wpadnie, i dlatego Colnay też
na nią czekał. Minęła godzina zamknięcia, a on wciąż czekał i
teraz, stojąc przed szybą, wahał się, zastanawiał się, czy wypada
128
o tak późnej porze do niej zadzwonić. On też patrzył na pada-
jący deszcz, a było tak ciemno, że miał wrażenie, iż pada tylko
w wąskim wycinku przestrzeni, który naprzeciwko niego
oświetlał stożek ulicznej latarni. A przecież wszędzie w ciem-
nościach woda spływała po dachach, pod arkadami domu to-
warowego, do reszty ogołacała z liści szereg lip przed szkołą;
po ścianach pełzły ślimaki. Moczyła strzępy plakatu wybor-
czego na planszy przed merostwem i tworzyła w rynsztoku
małą rzeczkę, która kołysała wte i wewte ogryzek jabłka.
Colnay tego wieczoru chyba nie zadzwonił.
Z tyłu za nim na biurkach w agencji, na czuwających ekra-
nach przesuwały się fotografie domów na sprzedaż, ostatnich,
które wprowadził do oferty, nowych, oślepiająco białych do-
mów, niektórych z lukarnami w dachu i z oknami balkono-
wymi, a także zabudowań gospodarczych, długich budynków
na odludziu, do których prowadziły drogi błotniste jak mokra-
dła, jak cała ta płaska, lesista kraina, ociekająca wodą aż po
skraj lasu.
Loara wzbierała.
Agent nieruchomości Colnay rozmyślał o groźbie powodzi.
Ale wiedział też, że ta wielka rzeka, oleista i nieuregulowana,
jest główną atrakcją okolic; że są klienci na te stare domy jak
również na ten, który wyobrażał sobie z opisu kobiety, nawet
mimo jego odosobnienia, nawet mimo cmentarza, mówił sobie
Colnay. Dzisiejsi ludzie poszli do przodu, nie są już tak
śmiesznie przesądni. A zresztą dom i cmentarz nawet się nie
stykają; oddziela je droga. Zmarli to spokojne sąsiedztwo!
(zachichotał). To raczej atut. Od tej strony nie powstaną żadne
zabudowania. Ale przede wszystkim ten park, te skupiska
rododendronów, ta jakość budulca, te posągi, ten pomost nad
Loarą.
129
W końcu agent nieruchomości Colnay uznał, że granica
przyzwoitości została przekroczona; zrozumiał, że kobieta nie
wróci. Za późno było, żeby do niej zadzwonić, a nawet (po-
wtarzał sobie Colnay) nie bardzo by wypadało.
Otworzył drzwi, wyciągnął przed siebie poziomo parasol.
Spływająca z dachu strużka wody zmoczyła mu nadgarstek.
Przeklęta pogoda! - zaklął agent nieruchomości Colnay, a
tymczasem kobieta nadal na klęczkach wyjmowała koperty.
Rozrzucała ich zawartość po podłodze, wciąż nie mogąc zna-
leźć tego, czego szukała. Żadnego nowego zdjęcia domu nie
było. Tylko te stare fotografie - dawne przyjęcia, grupki tło-
czące się na pomoście, pary uczestniczące w jakimś balu (na-
grodę za najlepsze przebranie otrzymała kobieta przepasana
kiścią papierowych bananów, jak Josephine Baker) - z punktu
widzenia jej planów nieprzydatne.
Dużo później, kiedy Massonneau wszedł do pokoju stoło-
wego, na podłodze poniewierało się mnóstwo zdjęć, lecz nie
wiadomo, czy był to skutek walki, czy po prostu kobieta tak je
zostawiła, zawiedziona, że nie znalazła tego, którego szukała.
*
On wszystkiemu od początku do końca zaprzeczył.
Owszem, zaparkował na ścieżce, bo źle się poczuł, długo spał,
a kiedy późną nocą zrobiło mu się lepiej, odjechał, i to
wszystko. Niezbyt to wiarygodne. Prawdopodobnie podkusiło
go, żeby ją zobaczyć, wszedł do domu, zamknął za sobą
drzwi, doszło do wyjaśnień, które przerodziły się w kłótnię.
Postawił jej ultimatum. Pewnie po raz kolejny powiedziała, że
jest wolna.
Trwała przy swoim i wtedy on, wyczerpawszy argumenty,
130
chwycił strzelbę. Jak zdołano ustalić, wisiała na ścianie przy
schodach łączących główny korytarz z kuchnią.
Zaczęła się cofać tym korytarzem w głąb domu, ku innym
pokojom, w których nie włączyła ogrzewania, do których na-
wet nie zajrzała - na jedną noc nie było takiej potrzeby. Być
może zrozumiała. Być może mamrotała szeptem jakieś słowa,
zwracała się do obrazka na ścianie w jadalni: Jeśli mnie uratu-
jesz... Ale przychodzi chwila, kiedy na ratunek jest za późno.
Od chwili gdy schwycił strzelbę, cofała się. Nie miała żad-
nych szans, żeby się wywinąć. Pokoje nie zamykały się na
klucz. Telefon był w kuchni. Wiedziała, że już po niej. Z miej-
sca, w którym się znajdowała, nie mogła zobaczyć wielkiej
podświetlonej szyby hotelu Złote Okowy, pod którą jak na
ironię, o czym wspominałem, zgodnie z przybyłą z Ameryki
modą na Halloween, ustawiono wydrążone dynie przypomina-
jące ludzkie głowy, do środków powtykano świece; usta wy-
krojone na kształt zębów piły zdawały się uśmiechać. W tygo-
dniu małe dziewczynki poprzebierane za czarownice biegały
po miasteczku i dzwoniły do drzwi. Czarne jak kominiarze,
śmiały się hałaśliwie, miętosząc spódnice, niezwykle dumne
ze swoich spiczastych kapeluszy, do których doczepione były
sztuczne włosy z konopnych pakuł.
Prawdopodobnie uderzyła o futrynę drzwi. Na głowie mia-
ła kilka guzów. Zdążyła jeszcze zapalić lampkę z abażurem na
stoliku nocnym. Celując w głowę, wystrzelił. Strzelił jeszcze
raz. Ciało ciężko upadło na podłogę, do tyłu. Pokój był prawie
pusty; wielkie poczerniałe lustro, marmurowy kominek. Huk
wystrzałów prawdopodobnie stłumiła grubość ścian, gąszcz
drzew, szum deszczu. Zdaniem lekarza sądowego śmierć,
natychmiastowa, nastąpiła koło dwudziestej trzeciej.
131
Po tym wszystkim został jeszcze w domu. Niczego nie
tknął. Na pewno się przeraził. Zamknął drzwi pokoju na ty-
łach. Po raz pierwszy wyszedł, bo chciał się pozbyć strzelby.
Potem się rozmyślił. Nie popełnił tego głupstwa, żeby próbo-
wać wrzucić ją do rzeki. Przy tym przyborze i szybkości wody
rychło by ją znaleziono. Włożył ją do bagażnika. Później pew-
nie gdzieś zakopał, pod liśćmi, na leśnym dukcie.
*
O północy pomarańczowe oświetlenie dzwonnicy kościoła
Najświętszej Panny zostało wyłączone. Pół godziny później
ostrożnie wymknął się na próg. Nie zamknął drzwi wejścio-
wych ani nie zgasił światła.
Okiennice na parterze pozostały otwarte, lampka w pokoju
nadal rzucała słaby blask. Jakiś nocny marek, mogli pomyśleć
ludzie. Albo o świcie, kiedy podnosi się wczorajsza mgła,
kiedy wśród zarośli pojawia się linia dróg (to pierwsza rzecz,
jaką światło dnia wydobywa z szarego, jednobarwnego pejza-
żu; blade wyraźne ścieżki, jak namalowane ręką dziecka), tak,
kiedy wstawał dzień, każdy mógł pomyśleć, że to jakiś ranny
ptaszek, ktoś, kto szykuje się na polowanie, siedzi obok zlewu
w kuchni i je kanapkę z mieloną szynką, ranny ptaszek.
Deszcz przestał padać. Mgła unosząca się znad rzeki roz-
snuwała się poziomymi warstwami nad parkiem. Między skłę-
bionymi chmurami pojawiły się pierwsze gwiazdy. Powietrze
pachniało błotem i miętą.
Wyżej, z dziedzińca hotelu Złote Okowy odjeżdżały samo-
chody. Zamykano restaurację, w hotelu zaś nie było nocnego
portiera, był tylko domofon. W głównej sali zgasło światło.
Całe wzgórze pogrążyło się w ciemnościach. Trzasnęły jakieś
drzwi.
132
Przywarł do muru otaczającego park. Powyżej, na szosie
ujrzał żółte reflektory samochodu, które wydobyły z ciemno-
ści krzywiznę drogi, zakręt, a potem odblaskową tablicę z
nazwami trzech miejscowości. Tylne światła zniknęły. Droga,
z powrotem ciemna, lśniła prawie tak jak rzeka. Wielkie żółte
liście, porwane wiatrem, przywierały całą powierzchnią do
asfaltu.
Przez chwilę czekał w samochodzie, aż nikt już nie jechał,
aż zrobiło się jeszcze później. Poczekał, aż przestaną drżeć mu
dłonie. Spadziste dachy N. były ledwie widoczne. Zewsząd
ściekała woda, z balkonów, z dachówek, z długich liści porów
w ogrodach. Głucho wybiła godzina pierwsza. Nigdzie dzwon
nie wybija godziny w taki sposób jak w małych miasteczkach.
*
Przypomina mi się wiersz, który recytowała siostra: Spójrz,
nadeszła noc,/Złota gwiazda prześwieca na nieboskłonie,
/Mgła na zboczach zamazuje kontury,/Tylko w oddali rydwan
znika w mroku,/Słuchaj.../Wszystko chowa się i układa do snu i
przydrożne drzewo/W wieczornym wietrze wzbija kurz dnia.
Recytując, stała przodem do stołu, sztywno wyprostowana,
z wypiętym brzuchem, ze wzrokiem skierowanym do we-
wnątrz, utkwionym w pierwowzór, który przepisała do kajetu
z wierszami. Jej donośny głos drżał w uniesieniu przy słowach
tak wytwornych, jak „planeta”, „rydwan” i „nieboskłon”, któ-
rych znaczenie dla nas obojga pozostawało trochę niejasne.
Zawsze uważałem, że popełnia błąd, że powinno to brzmieć:
Złota gwiazda prześwieca noc.
133
Mówiła: Kurzrz dnia, żeby lepiej zaakcentować rytm. Pa-
miętam, że kiedy ona recytowała, mama obierała jarzyny.
Uprzątnęła róg stołu, żeby było gdzie położyć otwarty zeszyt,
żeby leżał w czystym miejscu. Specjalnym nożem skrawała
cienkie obierzyny z marchewek; chropowata powierzchnia
była zawsze trochę zapiaszczona. Nie przerywała obierania,
jakby słowa nie miały znaczenia. Kiedy rym się zgadzał, kwi-
towała to po prostu skinieniem głowy. Miało się wrażenie, że
moja siostra z nieruchomym wzrokiem, piskliwym głosem
pokonuje jedną przeszkodę po drugiej.
Ja w tym czasie rysowałem, nie uczyłem się jeszcze wier-
szy, a jeśli, to nie tych samych, i patrzyłem na jarzyny na ku-
chennym stole, na to wszystko, co jest potrzebne do ugotowa-
nia zupy. W książce rysunek ilustrujący wiersz przedstawiał
wierzbę, ale brakowało moim zdaniem poświaty księżyca,
tego drżącego bladego kręgu, którym otacza go mgła. Wiktor
Hugo, kończyła siostra. Bardzo dobrze, mówiła mama, ale
nadal obierała marchewki. Za kwadrans nakryjesz do stołu.
Siostra pokazywała mi język i biegła na górę. Często kiedy
do niej dołączałem, czesała swoją blondwłosą lalkę, którą
nazywała Isabelle, Aurore czy może Mathilde, albo podwijała
rękawy jej szydełkowej sukienki, spod których ukazywały się
śmieszne plastykowe rączki o spiczastych palcach, z lekko
odchylonym kciukiem. Czekałem, aż zechce się ze mną bawić,
ale byłem młodszy; inicjatywa nigdy nie należała do mnie.
Podstępnie rzucałem w nią kulkami, celując w czerwone bam-
bosze. Nudziłem się. Klęcząc na marmurowym parapecie nad
kaloryferem, wpatrywałem się w noc, w zamglone kontury
drzew, w ich nieme i głuche skupisko, w ciemną bryłę okrytej
płachtą sterty polan pod ścianą komórki, krótkie światło padające
134
z okna gabinetu lekarskiego. Wtedy jeszcze kasztanowiec nie
został ścięty. Czasami, kiedy ktoś przechodził drogą, szczekał
pies. Psy boją się, kiedy jest ciemno. Pies szczekał długo po
zniknięciu przechodnia, a w oddali wtórowały mu inne, które
obudził. Zupełnie jak sfora. Echo pogłębiało dźwięk, potęgo-
wało go. Pewnie słychać to było na drugim brzegu Loary-
Wyobrażałem sobie, że to złodziej, że więzień.
*
Musiał uważać przede wszystkim na psy. Ale nikt nie nad-
szedł. Nie zaszczekał żaden pies. Droga była wolna.
Przejechał obok cmentarza. Kuliste kępy chryzantem, na
każdym grobie ustawione u stóp krzyża, dokładnie pośrodku,
wyglądały jak wielkie głowy. Z łatwością można sobie było
wyobrazić, że to milczący cierpliwy tłum, który siedzi i czeka.
Pewnie aż podskoczył, kiedy dwa czy trzy kilometry dalej
reflektory jego samochodu wydobyły z mroku Chrystusa
Chamillych. W ciągu jednego wieczoru olbrzymi, ocieniający
go kasztanowiec stracił wszystkie liście. Cokół był usłany
nimi i połamanymi łupinami. Jaśniejszy od zarośli, z których
zdawał się wyłaniać, z ramieniem wyciągniętym w geście
uspokojenia? lekkiego zakłopotania? miłosierdzia? - przypo-
minał te posągi rzymskich cesarzy bądź zapomnianych bogów
w rotundach drzew na krańcu parkowych alei, które zdają się
nam przypominać, że nie jesteśmy sami, że gdzieś w przyro-
dzie jest ktoś, kto na nas czeka, kto jest taki jak my. Choć
możliwe, że nie ma nikogo.
Teraz, kiedy było już po wszystkim, kierował nim instynkt
samozachowawczy i prowadził swobodnie, bacząc, żeby nie
135
przekroczyć szybkości, nie popełnić błędu, nie brać zbyt ostro
zakrętów. Uciekał z N., mijał mocno już przerzedzone żywo-
płoty (po tej stronie jest niewiele domów, tylko niekończące
się pola i dość odległe punkty świetlne...). Za Saulniéres droga
odbija od Loary i biegnie przez pola i szpalery drzew. W V,
rząd wiatraków wytwarzał w równej linii, prawie dokładnie
pośrodku nieba, migające i fioletowe krótkie błyski. Zupełnie
jak lądujące samoloty. Ale nie było samolotów i wielkie
skrzydła, nieco niedorzeczne, obracały się w pustce, jak wokół
kabiny umieszczonej na paliku. Tu nic innego nie ma. Tylko
sport i telewizja. Trzeba przejechać wiele kilometrów, żeby
znaleźć kino.
Jego reflektory odtwarzały w szerokim, widnym ujęciu bia-
łe ulice uśpionych miasteczek, wszystkich wyglądających
mniej więcej tak samo, z tym samym salonikiem prasowym,
supermarketem, bankomatami, mrocznymi cmentarzami i
niskimi domami na przedmieściach, wkrótce ustępującymi
miejsca żywopłotom z jesionów i leszczyn, za którymi w gę-
stych ciemnościach odgadywał wszelkiego rodzaju nierucho-
me rzeczy, spokojnie otrząsające się z deszczu: ściany stodół,
okrągłe owinięte plastikową folią stogi, konie w wilgotnym
mroku potrząsające muskularnymi szyjami. Przejeżdżając
obok gospodarstw, szybkim spojrzeniem sprawdzał, czy
okiennice są zamknięte, czy nie wypatrzy go czyjeś niedy-
skretne oko.
Dojechał do punktu opłat na autostradzie. O pierwszej
trzydzieści wziął kwit. Puste drogi, w pobliżu punktu opłat
rzęsiście oświetlone, wciąż jeszcze śliskie od deszczu i szerokie
136
jak pasy lotniska, dalej ginęły w całkowitych ciemnościach.
Jechał z maksymalną szybkością, od czasu do czasu wy-
przedzając długie wąskie ciężarówki na zagranicznych reje-
stracjach, zostawiając daleko w tyle ich mokre, prawie wid-
mowe opływowe kształty.
Autostrada biegnie długim korytarzem przez tereny leśne.
Kilka metrów za betonowymi bandami zaczynają się szpalery
drzew. Las się zamyka, ciemny jak grota. Co jakiś czas ta
sama plansza z wizerunkiem jelenia ostrzega, że na szosę mo-
gą wtargnąć dzikie zwierzęta.
Doczekał końca nocy na poboczu przy wyjeździe z lasu.
- Utrzymuje, że zasnął. Oczywiście nie ma na to świad-
ków. To zjazd, na którym nie ma stacji benzynowej. Tylko
parking i kosze na śmieci. Nie potrafił podać godziny. Zasta-
nawiam się - dodał Massonneau - czy miał świadomość tego,
co zrobił. Kiedy siedział naprzeciwko mnie, zorientowałem
się, że był opętany na punkcie tej kobiety. Poznał ją piętnaście
lat temu na dworcu w Lozeray, kiedy kursowała jeszcze
ciuchcia. Zabrał ją stopem, bo nie zdążyła na pociąg; wysadził
ją wtedy przed Brzeziną. Powiedziała: „Zobaczy pan cmentarz
i drzewa, a potem duży dom”. Cóż - stwierdził w zamyśleniu
Massonneau - zdarzają się w życiu zbiegi okoliczności. Albo
też nic nie zrozumiałem. Nic a nic.
Kelnerka w pizzerii przyniosła kawę; gruba blondynka z
nieudolnie rozjaśnionymi włosami. Massonneau mrugnął i już
myślałem, że wygłosi jakąś uwagę typu „Dla takiej nikt nie
popełni szaleństwa”, ale on tylko rozerwał opakowanie cukru.
- Albo też - powiedział powoli - trzeba by przyjąć, że był
kto inny, to jedyna możliwość. Ktoś, kto znalazł się tam przy-
padkiem, kto był świadkiem kłótni i kto dostał się do domu po
137
odjeździe podejrzanego. Trzeba by przyjąć, że to, co twierdzi
inżynier, jest prawdą, i że jest niewinny, choć wszystko prze-
mawia przeciwko niemu.
*
- No dobrze - powiedział innym już tonem - miło poga-
dać, ale muszę się zbierać. Już po drugiej! Dziś po południu
mam służbę. Na szczęście nie co dzień zdarzają się tego typu
sprawy. Ale roboty papierkowej jest od groma, a chwilowo nie
mam zastępcy.
Odstawiłem filiżankę z kawą. Na zewnątrz nie było żadne-
go ruchu, jedynie światła mechanicznie zmieniały się z zielo-
nych na czerwone. Zza zasłon w pizzerii widziałem wielką
halę targową, pustą teraz i surową (targ odbywa się tylko w
piątki). Na wystawie kwiaciarni, jedynego sklepu otwartego w
poniedziałek, stały róże w pąkach w białym wazonie, i wciąż
te same nieśmiertelne chryzantemy, żółte i fioletowe, wysta-
wione aż na chodnik, szeregi doniczek na chodniku.
Massonneau podążył za moim spojrzeniem. I, tak jakby
zrozumiał, powiedział:
- Pogrzeb odbył się w Paryżu. Rodzina wolała wyciszyć
sprawę. Ale kilka dni temu dyskretnie przywieźli ją tutaj i
położyli przy ojcu, choć ten nigdy jej nie uznał. Zawsze znajdą
się zacne a naiwne dusze przekonane, że to on po nią przy-
szedł. Ale ja nie wierzę w duchy. Jestem jak święty Tomasz:
wierzę tylko w to, co sam widziałem. O ile wiem, dom jest
wystawiony na sprzedaż. Wisi już napis.
Podziękowałem mu za jego opowieść. Wyszliśmy z pizze-
rii i odprowadziłem go do furgonetki. Gdy ruszył, pomachał
138
mi ręką, a potem skręcił w stronę posterunku. Massonneau to
porządny gość, ale trudno zgadnąć, co naprawdę mu chodzi po
głowie.
Co do mnie, miałem wolny dzień. Ruszyłem pieszo ulicami
śródmieścia. Przez ostatnie pięć lat N. bardzo się rozrosło.
Powstały ulice dla pieszych, parkingi, przemysłowa masarnia,
liczne nowe sklepy odzieżowe na tyłach hali targowej, prezen-
tujące na wystawach tanie spodnie i T-shirty. Nie skręciłem w
prawo do parku Garniera. Poprzecznymi uliczkami, chcąc
uniknąć stromego spadku terenu, powędrowałem w dół w
stronę dworca autobusowego, a potem Loary. Na groblach
stało kilka samochodów.
Młodzi zachowali zwyczaj spotykania się tutaj przy ładnej
pogodzie. Trochę wyżej niż my, na placu dostępnym dla sa-
mochodów. Wielu ma prawo jazdy; parkują na podmurowa-
nym tarasie, za ostatnią miejską ławką. Otwierają drzwi i słu-
chają muzyki. Ale Black and White już nie ma. Skrzydła
drzwi wejściowych zostały przemalowane. Powiadają, że
otworzą tu restaurację z zupełnie innym wnętrzem, a na miej-
scu dawnego parkietu powstanie oranżeria. Nie wiem, gdzie
się podziały niskie fotele obite czarnym pluszem. W Black and
White wszystko było czarne. Nawet właściciel miał włosy w
kolorze czerni, połyskliwej i sztucznej, prawie niebieskawej, i
brzmiące z amerykańska imię, Rock czy Dylan.
Pod mostem powierzchnia Loary lekko falowała. W spo-
kojnym powietrzu, niedostrzegalnie zrudziałym od mgły sły-
chać było dalekie wystrzały.
Ruszyłem do Brzeziny.
W pewnym momencie wydało mi się, że z tyłu na szosie
słyszę hałas silnika. Zastanowiłem się, czy to nie Massonneau
139
pojechał za mną, czy jego opowieść nie miała na celu obser-
wowanie moich reakcji, uśpienie mojej czujności, czy nie
żywił jakichś wątpliwości (zbrodniarze, pomyślałem, niemo-
gący się powstrzymać, by nie powrócić na miejsce zbrodni,
czy coś w tym rodzaju. Odwieczne sprężyny psychologii, typu
jego teoria o pragnieniach i potrzebach). Pomyślałem o tym,
co mi powiedział: „Nikt nie będzie uczył sprytu szczwanego
lisa”. To Massonneau był tym szczwanym lisem. Jego papie-
ros mógł być sztuczką, zasłoną dymną, zza której mógł anali-
zować moje reakcje.
Nasłuchiwałem, ale byłem sam. To, co wziąłem za samo-
chód, było silnikiem żurawia manewrującego w ogrodzie
dawnej proboszczówki, w którym restaurowano bramę. Sły-
szałem krzyki dzieci z przedszkolnego podwórka. Po porannej
szarości niebo znów zrobiło się przejrzyste. Było piękne zi-
mowe popołudnie. Wszystko w normie. Ludzie palili liście.
Unoszący się w powietrzu dym zdawał się napływać znikąd.
Kominy elektrowni spowijał biały pióropusz pary i odbijał się
w wodzie pośrodku rzeki małym krążkiem podobnym do ob-
łoku.
Zimą Brzezinę i cmentarz widać było z dalszej odległości.
Za murem, dokładnie na linii swoich oczu, widziałem szczyty
krzyży, wyraźne na tle nieba. W świetle dziennym utraciły
gotycki wygląd i cmentarz z tymi równymi kwaterami, z ogo-
łoconymi przez zimę z kwiatów parcelami tchnął nieuchwyt-
nym smutkiem ogródków działkowych na obrzeżach miast.
Suche dni sprawiły, że znów można było korzystać ze
ścieżki. Ruszyłem wzdłuż muru posiadłości. Kiedy dotarłem
do bramy, zobaczyłem, że okiennice pozostały zamknięte.
Miejsce spowijała atmosfera coraz większego zniszczenia. Z
dachu spadło kilka dachówek, a stropy dla ochrony przed wodą
140
deszczową osłonięto brezentem. Z jednego z kasztanów w alei
poderwał się pionowo w górę jakiś ptak, sroka albo kos. Od-
frunął w kierunku wyspy.
Przez chwilę w przystępie swoistego przywidzenia pomy-
ślałem nawet, że nic się nie stało, że zaraz znów ją zobaczę, że
po prostu stanie na końcu alei, że ruszy między nagimi drze-
wami, niedającymi w to zimowe popołudnie żadnego cienia,
że będzie miała na sobie ten sam trencz zawiązany paskiem w
talii. Wspominałem nonszalancki, pełen wdzięku krok, jakim
się poruszała, kołysząc torebką, tę nieuchwytną aurę, która ją
spowijała, to, jak kochała tańczyć. Spalać się żywcem i do-
prowadzić do zguby biednego faceta, który Bóg wie, co sobie
roił, który musiał myśleć o niej wieczorami, kiedy wychodził
ze swojego biura w elektrowni, kiedy jechał swoim roverem
wzdłuż Loary, kiedy szedł po kolacji do ogrodu na papierosa.
(Widziałem żarzący się koniuszek, widziałem, jak czeka, jak
nerwowym ruchem wyjmuje komórkę, wybiera numer, który
zna na pamięć, tymczasem wilgoć wieczoru, chłodne powie-
trze jesieni przenikało zogromniałą w ciemnościach roślin-
ność, a N. i okolice, i Loarę, okrywał całun szerokiego jasnego
nieba, na tle którego barki na rzece wydawały się całkiem
czarne).
I przypomniałem sobie mężczyznę, który był z nią tego
późnego letniego popołudnia, kiedy spadła z roweru i zadzwo-
niła do drzwi mojego ojca - wysokiego milczącego faceta,
czującego się nieswojo. Podtrzymywał ją, żeby mogła wejść
na schodki w korytarzu. Nie usiadł, stał odwrócony tyłem
obok małej lampki, której ojciec nigdy nie gasił, a za nim
dziewczyna na krześle, z zakrwawionym kolanem, cicho pła-
kała, zatracając się w bólu powolnym i dalekim, równie
141
niezrozumiałym, jak jej uniesienie w tańcu.
Marie-Hélène, pomyślałem. Marie-Hélène.
Zbliżając się do cmentarza, zobaczyłem napis. Massonneau
był dobrze poinformowany. Pośrodku poręczy wisiała na łań-
cuchu plansza: „Dom na sprzedaż”. A na niej wielkimi litera-
mi numer telefonu. Pomyślałem, że w końcu dom kupi jakiś
Anglik - stać ich na to - któremu nikt nie powie prawdy. Lu-
dzie z N. nie bratają się z obcymi.
Spali fotografie, papiery. Uporządkuje park; wytnie papro-
cie.
Historia dobiegła końca.
Trawa była wyblakła, sfatygowana, jak to zimą, pełna gru-
dek żwiru, pokryta bezlikiem małych zwiniętych liści.
W anemicznym, zamglonym słońcu popołudnia ramiona
grających w krążki sprawiały wrażenie białych, zwietrzały
kamień miał w sobie matowość gipsu. Przez dłuższą chwilę
wpatrywałem się w podeszwy ich stóp uniesionych w biegu, w
ich wyprężone ramiona, w ich usta rozchylone w nieokreślo-
nym zachwycie, w blade światło słońca.
Potem okrążyłem dom i ścieżką między murami zszedłem
aż do rzeki.