Wojciech Zukrowski Reka Ojca

background image

WOJCIECH ŻUKROWSKI

RĘKA OJCA

background image

Siedzieli długą chwilę w milczeniu, zapatrzeni w migotanie płomienia na

kominku. Pokój tonął w mroku. Okno zasłonięte papierową roletą. Za oknem,
była noc styczniowa, ściśnięta od przybierającego mrozu, czarna i cicha.

Sędzia Nahorayski nie potrzebował unosić zasłony, znajomy krajobraz

tkwił jak piekący okruch pod powieką. Czwarta zima. Poza murami warowni z
czapami śniegu otwierał się siny rów doliny, ściana skalna porosła grzywą
lasu zamykała widok. Ponad nią a górną krawędzią okna, na wąskiej szparze
nieba drgały gwiazdy.

Dobrze jest wpatrzeć się w zmienne skoki płomienia i tkwić tak w

drętwym półśnie. Drzewo dopalało się słabymi westchnieniami, przepalone
szczapy kruszyły się bezszelestnie. W pokoju była cisza rozwleczonego
wieczoru.

Znów minął dzień.
Pani Janina lubiła te chwile pozornych zamyśleń, niedokończonych

obrachunków i zabiegów przedsennych. Popatrzyła na męża z czułością.
Siedział blisko, mogła go ręką przygarnąć. Głowę, której tak dobrze było z
przedwczesną siwizną, trzymał wspartą na splecionych dłoniach. Od palców
padał cień na twarz. W blasku ognia, zdawało jej się, że dostrzegła uśmiech
na jego wargach, zgadywała — musi pewnie myśleć o nas, więc sama
uśmiechnęła się z czułością. Podkuliła kolana, prawie klęczała na fotelu,
powolnymi ruchami wyjmowała szpilki z włosów, kładła je uważnie na
oparciu. W pewnej chwili rozplecione włosy obsunęły się falą, przelały przez
palce i poręcz fotela, strącone szpilki zadzwoniły cienko na kamieniach
posadzki.

Sędzia odwrócił głowę. Długoletnia tresura nakazała mu pochylić się i

zbierać je niechętnymi ruchami. Pod leniwymi palcami czuł chłód bijący od
piwnicy.

— Te pokoje są nie do opalenia — powiedział, rzucając na ogień polano.

Ale zaraz pomyślał, już uśmiechnięty — na przyszły rok nie będę się tym
martwił. Nie, nie dam się tu przywiązać. — Wyciągnął nogi w stronę ognia.
Oparł się wygodnie i krytycznie przyglądał się żonie.

Twarz jej była biaława mimo odblasku, który różowiał na ciemnych

background image

włosach. Brwi miała grube, policzki obrzmiałe lekko, jakby z bezsenności.

Pewno ją Stynka zamęcza, nie daje jej spać nocami — pomyślał bez

współczucia. Chciała mieć dziecko w taki czas, niech cierpi. — Znów przytyła
ostatnio — stwierdził z niechęcią, spoglądając na jej zgiętą nogę, która w
tym skrócie rozszerzała się nieprzyjemnie.

Wilgotna szczapa spłynęła śliną i kąsana płomieniem piszczała cienko.

Ta nuta ledwie uchwytna, jak głos komara drążyła rozległą ciszę pokoju.

Czy można jednego dnia obudzić się i wstać z miłości słabym i

kapryśnym jak po chorobie. Wszystko, co dotąd było mu miłe i zbliżało,
troskliwość i przelotna pieszczota drażniły go teraz i niepokoiły. Stawał
zaskoczony i patrzył na nią jak na osobę nieznaną, która dzięki jakiejś
pomyłce nagle zjawiła się u jego boku. Na całe życie. Na całe życie... Miało to
w sobie coś z grobowego napisu. Gdy żona natrafiła na jego wzrok
bezlitosny, podchodziła ufna, pewna, że budzi w nim dawne uczucia. Opierała
się o niego nie czując jak drewnieje. Wtedy gładził jej włosy, dawniej
wydawały mu się piękne, dziś rozlewały się po poduszkach, łaskotały
policzek, właziły do ust. Właściwie nie głaskał jej, tylko uciskał dłonią, nie
całował w czoło, ale odtrącał suchymi wargami i odchodził szybko. Zostawała
spokojna, że nadal nim włada.

Przyjrzał się jej — długie, czarne włosy. Był czas, gdy czuł, że jest o nie

zazdrosny, tyle im chwil poświęcała, tak lubiła się nimi bawić, układała je
przed lustrem w fale, próbując coraz to innych fryzur. Często już zasypiał, a
ona mimo chłodu siedziała jeszcze na wpół rozebrana, słyszał trzeszczenie
iskierek, pasma włosów wzbijały się za grzebieniem, ulatywały... Czesanie
zamieniało się w zabieg magiczny.

— Dobrze mi jest z tobą — powiedziała Janina cicho — cieszę się zawsze

na tę chwilę, cieszę się, że tylko o nas myślisz.

Mówiła bardzo powoli, trochę sennie. W obie dłonie zgarnęła włosy.

Słyszał wyraźnie zza uchylonych drzwi tykanie dużego zegara w gabinecie.

— Wiesz, że choć drżę o ciebie, często błogosławię tę wojnę... Nigdy

przedtem nie byliśmy tak mocno razem.

Milczał z przymkniętymi powiekami, na wargach drgał mu odblask

background image

płomienia.

— Jesteśmy już tylko dla siebie. Tam nas nie potrzebują — pokazała na

zasłonięte okno. — Dopiero jak się wszystko skończy, wyruszymy znowu.
Zobaczysz, będziemy sobie przypominać... Lubię pielgrzymki do tych miejsc,
gdzie byliśmy szczęśliwi. To wzmacnia we mnie wiarę...

Po raz pierwszy zdradzała swe plany, osaczała nimi przyszłość męża.

Jednak on już wyboru dokonał. Słyszał jeszcze jej głos, ale z tak daleka jak
szum morza w muszli. Opuściła czoło, włosy przysłoniły jej twarz ciemną
zasłoną.

— Dziś z Gabrynią rozbierałam choinkę. Wiesz, chyba nigdy nie byłam

tak szczęśliwa jak tego roku. To była krótka chwila... Ale dla takich chwil się
żyje. Ty nawet nie wiesz o czym mówię. Pamiętasz, w Trzech Króli
wieczorem, goście już pojechali, dzieci nie chciały iść spać, bawiły się pod
choinką. Przyszedłeś z parku pachnący mrozem, patrzyłeś na mnie, byłeś zły,
że się śmiałam z dziećmi. Chciałeś krzyknąć i nie krzyknąłeś. Cały wieczór
wytrzymałeś nowinę. Nie chciałeś mi go zepsuć wiadomością o rabunku. A ja
o tych świniach już wiedziałam i też milczałam, żeby cię nie martwić. Wtedy
zrozumiałam, jak bardzo się kochamy. Zobaczysz, gdy to wszystko się
przewali...

Głos jej sycił go niepokojem i niejasnym wzruszeniem, ale był już na

tyle daleko, by nie ulegać urokowi godziny. Widział w żarze podsuwany mu
przez nią obraz, jak podpatrzone za oknem cudze szczęście; nie cenił go ani
nie pragnął dla siebie.

Tylu ludzi przepadało w tej wojnie — nie ginąc jednak. Wiedział, że

najbliżsi godzą się łatwiej ze śmiercią, niż mogliby przystać na myśl, że
odszedł od nich i ośmiela się żyć gdzieś inaczej, z dala, może nawet
szczęśliwy. Już o niejednym ze znajomych mówiono: poległ, zabito go,
przepadł, a potem okrężną drogą docierała niezupełnie pewna wiadomość, że
widziano ich mieszkających w ukryciu, często za granicą, chodzących ulicami
obcych miast, uśmiechniętych, odmłodzonych w towarzystwie kobiet, z
którymi jeszcze raz zaczynali życie.

Sędzia nie miał upatrzonej towarzyszki, nie wiązał się żadnym

background image

romansem. Może i to opóźniało zniknięcie. A jednak tyle się otwierało
możliwości, młode dziewczęta dawały mu wyraźnie poznać, że po prostackich
rówieśnikach, budzi zainteresowanie i zaciekawia je swą uprzejmością i
niedzisiejszą galanterią. Na razie chciał być tylko wolnym. Krył się ze swoim
planem, nie chciał żadnych obciążeń. Życie ma biec bez zmian do chwili, gdy
linia frontu przesunie się poza dolinę Siniawki, wtedy wyjdzie z domu bez
czapki, wsiądzie do pierwszej ciężarówki i utonie w fali taborów.

O ile sprawy z żoną uważał za przecięte, to córeczek jeszcze nie umiał

się wyrzec, zachowywał sobie możliwości jakiegoś powrotu, mimo, że go
dzieci niecierpliwiły, dogadzał im, pieścił, jakby chciał się wkraść w ich
pamięć i serca. Łatwo być dobrym jeśli ma się przed oczami nieustannie ten
dzień, który będzie kresem wszystkiego, więc i dobroci także. Zmienię się,
będę zupełnie inny — myśli sędzia z dreszczem niepokoju — nawet samemu
trudno będzie mi się poznać. Czuje w sobie złe instynkty i zdaje mu się, że
poddanie się im dałoby mu piekielną rozkosz, więc z wdziękiem dogrywa rolę
kochającego męża, z zadowoleniem artysty rzeźbi siebie w pamięci
otoczenia, stwarza się każdego dnia, wie, że pamięć jest nietrwała, czas
jednak powinien jego obraz oczyścić jeszcze i rozjaśnić.

— Czy nie jest ci chłodno Ludwisiu?
— Nie — potrząsnął głową.
Drażniła go troskliwością. Posądzał żonę o pewne wyrachowanie. Wątłe

zdrowie, skłonność do przeziębień, jakie mu wmawiała, miały go odgrodzić
od niebezpieczeństw, od zetknięcia z ludźmi z zewnątrz, poza urzędowaniem,
od zbliżenia, które by wciągało i wytwarzało jakieś zobowiązanie. Ludzi
przychodziło dosyć, jedni od strony podjazdu, jawnie i hałaśliwie, drudzy od
parku łączącego się z lasem przemykali się na kuchenne schody. Żona
wszystko załatwiała sama, były ta sprawy, którymi poczęści gardził, nie
godne jego uwagi. Chętnie przystawał na tę osłonę. — Pozwól, że ja ich
spławię — mówiła z uśmiechem, by nie czuł się dotknięty, że za niego
decyduje. — Wiesz, że łatwiej się z nimi potrafię dogadać...

Czasami, gdy trafiał na taką rozmowę, pani Janina odprawiała go

niecierpliwie skinieniem ręki, zatrzymywała już na progu i przeprosiwszy

background image

gościa, który czekał nastroszony, chowając zabłocone buty pod fotelem i
przyglądał się sędziemu ciekawie, ale wyraźnie bez sympatii, spieszyła z
wyjaśnieniami: — Wybacz Ludwisiu, będziesz nam przeszkadzał. Przyszli w
sprawie buhaja. Ciebie zawsze te targi śmieszą, a mnie tylko w ich oczach
dodają powagi.

Zresztą bywały i sprawy ważniejsze, kogoś aresztowano, to znów konie

wyznaczono do szarwarku nad Siniawką, to kontyngenty... Nudziły go te
wizyty, wzruszał ramionami i szedł do bilioteki czytać klasyków w oprawach
półskórkowych, z miło wytartymi złoceniami.

Właściwie żona troszczyła się o cały dom, pozostawiając mu jakąś

nieokreśloną przyszłość, w której miał przejąć jej obowiązki i kłopoty.
Jedynie gdy przyjeżdżali Niemcy, sędzia stawał się niezastąpiony. Na krzyk
ich odpowiadał niedbałym szeptem, choć sam też głos podnieść potrafił, więc
i oni cichli, onieśmieleni jego pańskością. Dawał im zawsze odczuć kto tu jest
jeszcze gospodarzem. Umiał ich zmusić do trzaskania obcasami, salutowania
i przymilnych uśmiechów.

Tymczasem pani Janina przygotowywała paczki, a stara Walercia ciskała

je z odrazą na siedzenie auta. Szoferzy, którzy dotąd spacerowali po
podwórzu, zaglądali do kurników, zjawiali się zwabieni. Wydłubywali dziurkę
w papierze, zwęszywszy rozkoszną woń wędzonych kiełbas, nieruchomieli
przy kierownicy pełni zazdrości.

Zwykle przy pożegnaniu Niemcy zgnębieni monoklem, zwracali się pełni

uszanowania — Herr Graf.

Już piąty rok prowadzi sędzia Nahorayski życie właściwie bardzo jałowe.

Może z gnuśności marzy o ucieczce, czując jak rozkładają się w nim resztki
energii.

We wrześniu, w czasie oblężenia Warszawy, bomby tak uszkodziły ich

willę na skraju Mokotowa, że nadawała się tylko na rozbiórkę. Wtedy pani
Janina zadecydowała, że wyjadą do Suchowód, by tam rok wojny przeczekać.
Wyjechali z pewnym ociąganiem, właściwie wojna zapowiadała się na tak
krótko, że postanowili ją potraktować jako dłuższe wakacje.

Suchowody zakupił ojciec pani Janiny. Chciał w ten sposób dopełnić

background image

świetność partii, jaką zrobiła wychodząc za człowieka nie tylko z dobrym
nazwiskiem, przystojnego i majętnego, ale i cenionego już naukowca, w
wąskim kręgu swojej specjalności, mówiono też, że otwierały się przed nim
jakieś możliwości kariery dyplomatycznej.

Zameczek, historyczna siedziba Awdańców, herby ich jeszcze widniały

nad bramą wjazdową, wymagał poważnych wkładów. Oczywiście nie było
mowy o tym, by można go było doprowadzić do dawnego stanu, Sędzia
próbował ratować mury gospodarskim sposobem, zmienił częściowo pokrycie
dachów i oszklił opuszczone, rujnujące się już skrzydło. Prace konserwacyjne
wciągały go powoli, sięgnął nawet po jakieś niewielkie zresztą kredyty.
Wreszcie widząc, że sam nie podoła, bo resztówka obejmowała trochę
młodego lasu i kwaśne łąki na Mokronosie, więc trudno tu mówić o
rentowności zapuszczonego folwarczku, żeby pozbyć się kłopotliwego wiana
założył jeszcze na rok przed wojną towarzystwo akcyjne. Udało mu się dzięki
zręcznie aranżowanym polowaniom znaleźć udziałowców spośród przyjaciół
teścia, zetknął ich z młodymi architektami, entuzjazmującymi się odbudową.

Droga do miasta była niedaleka, świeżo ukończono regulację Siniawki, a

malownicza dolina ściągała w każdą niedzielę tłumy. Postanowiono więc,
mimo, że na ten rodzaj dochodu niezbyt liczono, przystosować wewnętrznie
zameczek do zamieszkania, przerobić go na miejsce wypoczynkowe dla
naukowców, no ostatecznie dopuszczano i inteligencję. Rozległy park łączył
się z lasem, ze ścieżki nieznacznie wstępowano we wrzosowiska, skąd łatwo
było wspiąć się na krawędź skalną pełną surowej dzikości.

Komunikacja z miastem była dobra, dwa razy dziennie buczał w dolinie

czerwony autobus, kurz wapienny wstawał siwą grzywą, srebrzył drzewa
przydrożne i gasił jaskrawą zieleń łąk nad Siniawką. Wystarczyło dojrzeć
czerwone pudło wracające z Doboszowa, potem zejść z wieży i spakować się
spokojnie. Zanim wtoczył się na lekkie wzniesienie i przejechał obie pętle
rzeczki, już się czekało z walizeczką przy fosie zamkowej, gdzie łatwo go było
zatrzymać podniesieniem ręki.

Sędzia Nahorayski pamięta zapach natłoczonego wnętrza, woń

rozgrzanego lakieru, wydechu spalin i kurnika, bo chwiejące się barykady z

background image

kojców pełnych kurcząt wspierali chudymi plecami Żydzi z Doboszowa.

Czuje przykry zapach tak wyraźnie, że przerywają się wspomnienia: to

kłębek zczesanych włosów skierczy w ogniu kominka. Sędzia odwraca się i z
urazą spogląda na żonę.

— Przepraszam cię Ludwisiu! Przechyla się przez poręcz, dosięga go

teraz, przygniata, ciężarem ramienia i pełnej piersi, zatapia falą włosów
nagrzanych, pachnących mocno. Wykorzystuje chwilę przeprosin, by go
jeszcze raz upokorzyć.

— Nino — mówi, z trudem łapiąc oddech, pogrążony we włosach jak pod

powierzchnią wód.

Żona zawisa nad nim, włosy tworzą namiot, a światło przez nie mruga

czerwono. I nagle Sędzia odkrywa, że żona czeka na próżno, nie ma jej nic
do powiedzenia, ani jednego słowa. Jest tak zakłopotany, jak kiedyś w
kościele, gdy zapomniał portfelu, a zakrystian sterczał przy ławce, brzękając
palcami w tacę. Sędzia przetrząsał wtedy kieszenie choć wiedział, że nie ma
drobnych. Zbył wreszcie urażonego kościelnego dobyciem chustki, którą
strzepnąwszy podłożył sobie pod kolano.

— Janino, daj mi odetchnąć — poprosił, odgarnął jej włosy, wynurzył się

z fotela i odwrócony plecami grzebał długo w palenisku. Ogień powoli
dogasał. Przez uchylone drzwi z drugiego pokoju lampa naftowa stojąca na
szafce rzucała żółtą plamę zapylonego światła. Podszedł do okna, uniósł
zasłony. Wąski księżyc widniał w górnym rogu jakby zaczepiony o
zardzewiałą kratę.

— Ciekawym, kto naprowadził złodziei, uwinęli się szybko. Cały ten

napad jest mi mocno podejrzany. Zastrzelić świnie, wypatroszyć i wywlec na
korytach, któreś jeszcze dla nich, jak na zamówienie wyparzyła? Nikt ich nie
widział, ani nie słyszał?

— Myślisz, że ktoś z domowników był z nimi w zmowie? Nie

podejrzewam nikogo. Nie potrafią na dłuższą metę udawać. Walercia
rozpaczała za świniami, jakby to były jej własne... Słyszałam, jak spłakana
przeklinała złodziei i Jana, choć przysięgał, że nic nie słyszał.

— Ty zanadto wszystkim wierzysz! Zresztą jest ci z tym wygodnie.

background image

Najłatwiej zwalić winę na wojnę i partyzantów...

— Wątpię, żeby to byli partyzanci — zastanowiła się pani Janina,

przecież wiedzielibyśmy, że znów się po okolicy kręcą!

Sędzia odczekał chwilę. Była cisza. Zegar w niej niechętnie wiosłował.

Śpiąca w sąsiednim pokoju Stynka poruszyła się niespokojnie, powiedziała
jakieś słowa zmętniałe od snu.

Sędzia przypomniał sobie wieczór Trzech Króli, niedopite wino w

kieliszkach, zaczerwienione twarze sąsiadów i pomyślne wróżby — a potem
pusty chlew pełny wyprutych jelit, ślady na śniegu gubiące się w parku i
bezradne bieganie służby.

— Całą zbieraninę trzyma człowiek pod dachem i nie widzę z nich

żadnego pożytku! Czy sądzisz, że taki Tadek nie mógłby nocą parę razy
obejść dom, i popilnować trochę?

— Wiesz, że był ranny, jeszcze teraz utyka.
— A ja nie mogę się go nawet doprosić, żeby mi coś przepisał, wystarczy

żebym się obrócił, już go nie ma w bibliotece, za to lubi z dziewczętami
pogadać, zwłaszcza z Celinką. Dwa dni temu, nie wspominałem ci o tym, upił
się z chłopakami z Doboszowi, z najgorszą hołotą!

Sędzia wzburzony odwrócił się gwałtownie i wzdrygnął się trafiwszy na

choinkę ogołoconą z ozdób, obcą teraz, mnisio ciemniejącą w kącie. Złapał ją
za czub i powlókł przed kominek. Zaczął łamać gałązki i ciskać w ogień.
Otrząsane zeschnięte igły osypywały się sucho sycząc, kładły się na posadzce
zielonym kręgiem.

Zatrzeszczał ostro płomień, zapachniało w całym pokoju uroczyście:

trochę świętami, a trochę kościelnym kadzidłem. Sędzia kłując sobie palce
pospiesznie targał gałęzie. Biały płomień miotał się w gardzieli kominka.- W
pokoju zrobiło się nagle jasno i pusto.

Sędzia zaczął się mocować z elastyczną drzewiną, odbił krzyżak, oparł

drągowinę o podmurowanie kominka i uderzył nogą kilka razy z furią.

Łamał, już nie choinkę, ale własne uczucia, obrazy szczęśliwe, pamięć

tego domu — palił gałęzie jak przeszłość!

Trzask obudził Stynkę. Dziecko zawołało cichutko: — Co to? Mamusiu,

background image

co tu się tak tłucze? — Potem zapłakała bez łez, wyczekująco.

Pani Janina opuściła stopy, nie szukając pantofli wciśniętych pod fotel,

pobiegła do dziecka.

Sędzia obejrzał się jak złoczyńca, żona przymknęła drzwi za sobą,

wykorzystując tę chwilę cisnął i krzyżak do ognia. Nadłamany trzon choinki
wsunięty głęboko, pryskał żywicą, smażył się opornie, aż zapachniało leśnym
ogniskiem i smolarnią.

Nahorayski wsparł się o ciepły kamień obmurowania, powoli podsuwał

drąg nogą w miarę jak się zwęglał. Serce biło mu niespokojnie jak po biegu!
Głęboko oddychał. Słyszał szept żony i łzawe westchnienia zasypiającego
dziecka. Nagle przez mury zaczęła przenikać melodia, wznosiła się i opadała
powolnymi akordami. Nie odróżniał słów, choć same powstawały mu na
wargach. Powtarzał je bezmyślnie: „Wszystkie nasze dzienne sprawy”...

Chwilami śpiew zanikał, to znów powracał falą nalewając się w pokój z

wysoka, jasny, harmonijny jak odgłos dalekich organów. To dzieci
ewakuowane z Wołynia śpiewały modlitwę przed snem na lewym skrzydle
domu.

Dzieci było dwadzieścia osiem. Najstarsza dziewczynka miała czternaście

lat i chętnie zastępowała pannę Celinkę, ze sztuczną powagą strofując
młodszych. Ulubieńjącą spokojem. Jeszcze zalśnił przez mgnienie cienki,
dziewczęcy pierścionek na palcu, potem spadała ciemność pełna sapania i
niespokojnych szelestów.

Ksiądz był wysoki, stojąc w drzwiach, wypełniał je swymi szerokimi

barami. Lewą rękę już trzymał na klamce, chłód ciągnął z korytarza, jakby
mu ktoś dmuchał po palcach. Prawą nakreślił duży krzyż nad uśpioną salą.

— Niechże już pani kończy, najwyższy czas spocząć chwilę. No, panno

Łucjo! — naglił widząc, że gdzieś przepadła w mroku. — Żeby choć Marynia
była, z niej prawdziwa pociecha. Celinę znów poniosło, a pani nic, tylko godzi
się na wszystko...

— Celinka poszła do kuchni z miskami. Mierzy teraz pewnie mleko z

wieczornego udoju!

Drzwi otwarły się gwałtownie, między nich dwoje wpadła pani Wacława.

background image

Poznali ją od razu po zapachu pudru, zanim kręgiem elektrycznej latarki
wyłuskała ich z ciemności, liznęła blaskiem czerwonawą twarz księdza i
bizantyński uśmiech Łucji, natychmiast jednak opuściła lej kredowego światła
dobywając na jaw swoje zgrabne nogi w lśniących miejskich botach i
kołyszący się skraj sutanny.

— Co ja widziałam! — zawołała podnieconym głosem. — Żebyście

wiedzieli...

— Ciszej! — przerwała Łucja. — Dzieci już śpią!
— Wyobraźcie sobie państwo... — zaczęła zniżając głos i przyciągając

ich ku sobie — no, jak myślicie, gdzie jest teraz Celinka? — Z chłopcem! —
dokończyła triumfalnie.

— Nic mnie to nie obchodzi! Dobranoc! — ucięła krótko Łucja. —

Przepraszam! — odsunęła panią Wacławę i twardo stukając blaszkami
podkutych butów poszła korytarzem, kierując się na światło widoczne zza
zakrętu.

— O, ale księdza to musi interesować! Niech ksiądz kapelan posłucha! —

uczepiła mu się u rękawa. — Wracam ze dworu, bo chciałam zobaczyć czy ze
zmianą kwadry mróz nie zelżał, wracam, a tu Walercia woła: kici, kici... Kot
się nie daje złapać, tylko jej smyk pod nogami. Więc ona jeszcze czulej: no
chodźże tu cholerniku! A kot choć na schody co na strych prowadzą. Myślę —
ciemno tam, kot bury, przyświecę jej... Zapaliłam latarkę, oświetliłam schody
od góry do dołu. No i co? Niech ksiądz zgadnie kogośmy tam zobaczyli?

— Pani Wacławo — zniecierpliwił się ksiądz Bazyli — co też mi pani

głowę zawraca! Pora mi już brewiarz mówić i spać!

— Zaraz, niech ksiądz tylko słucha! Siedzieli sobie tam jak gołąbeczki i

zasłaniali się przed światłem. Ale ja ich dojrzałam: nasza Celinka i Tadzio
Bukowski. Ksiądz kapelan gotów z kurami chodzić spać, ale oni o spaniu nie
myślą! Młodzi, wiosnę przed kotami zaczynają!

Wspięła się na palce. — Całowali się! — tchnęła mu w ucho.
Zapach jej pudru długo trzymał się w mięsistych nozdrzach księdza,

drażnił i niepokoił.

— Ja od razu wiedziałam co to za ziółko... Ksiądz kapelan pozwoli, że ja

background image

jeszcze wpadnę na słówko?

Stał chwilę rozkraczony, odwrócony do niej plecami, grzebał w

kieszeniach szukając kluczy. Myślał, że rozmowa wygaśnie zanim przejdą
próg. Ale Wacława wybuchnęła oskarżycielsko: — I to ma być
wychowawczyni? Czego ona dzieci nauczy? Jaki przykład widzą? Czy ksiądz
wie, że tam na strychu jest — siano!

Weszli do pokoju. Lampa już była zaświecona, z przykręconym knotem

stała na słupku nocnym, przy rozścielonym łóżku. Przygotowane usłużnie
przez Walercię prawidła do butów z cholewami, stały oparte o krzesło jak
protezy inwalidów.

Ksiądz przeniósł lampę na stół, rozjaśnił światło. Zaraz wystąpiły foteliki

obite wiśniowym pluszem, półki z paru książkami, białe stopy Chrystusa na
dużym krzyżu i spłowiałe portiery, podwiązane sznurem z chwastami.

— Powiem księdzu, że jakbym z Celinką ostro pogadała, albo, albo... No

cóż ksiądz tak milczy, chyba trudno we mnie widzieć pokusę?

Był zakłopotany podwiniętym rogiem kołdry i porą, stał niecierpliwie

przygładzając włosy krótko przycięte, stroszące mu się nad skronią. Twarz
miał czerstwą, upartą, męską. Był już po czterdziestce, miał wyraźną
skłonność do tycia.

— Ja już uciekam... Choć przyznam się niechętnie, bo u księdza

przyjemnie, jedyny ludzki pokój...

Obiegła stół małymi kroczkami, w tym wieczornym świetle miała w sobie

coś wabiącego, ruchy miękkie i świadome, czuł, że nie na darmo obnosi ciało.

Przypadła niespodziewanie do łóżka na wpół przyklękając i wtuliła twarz

w poduszkę, potoczyła głową.

— To tak, żeby ksiądz miał przyjemne sny — zaśmiała się przekornie. —

Dobranoc księże kapelanie! Pa! — Powiała dłonią od ust w jego stronę. — A
tą małą radziłabym surowo skarcić, bo będzie nowy kłopot!

Ksiądz Bazyli stał z ręką wspartą na stole, z palcem wskazującym

między kartami brewiarza. Słyszał jak przeszła korytarz, odetchnął głęboko,
gdy doszedł go trzask drzwi zamykanych na górze.

Zaczął chodzić po pokoju niecierpliwym krokiem, wreszcie wziął się do

background image

modlitwy. Ale za każdym razem mijając łóżko podnosił na nie oczy. W końcu
nie wytrzymał, nachylił się czerwieniejąc i ostrożnie powąchał poduszkę.
Pachniała jednak. Gniewnie strzepnął dłonią, aż zaklasnęło pierze i depcząc
po niej pięścią, przewrócił na drugą stronę.

Teraz dopiero mógł wrócić do przerwanej modlitwy.
Cisza była na korytarzach taka, że czuł, jak mu krew niespokojna dudni

w skroniach.

Miękkimi susami, przebiegały koty po korytarzach, wabiły się

miałknięciami to pędziły jeden za drugim nastroszone z fukaniem. Wpadały
na schody i wyczuwszy siedzącą na stopniach parę zawracały.

— Czy myślisz, że nas widziała? — zapytał Tadek Bukowski.
— Pewnie! Świeciła nam prosto w twarze. Ty zawsze musisz się ze mną

umawiać w jakichś dziurach, nocami, tak jakbyśmy nie mogli się przejść za
dnia po parku.

— Wstydzisz się, że cię ze mną przyłapali?
— Głupiś! Czego mam się wstydzić?
— Chciałem z tobą porozmawiać...
— A wziąłeś się od razu do całowania!
— Zła jesteś o to? Celinko, mówisz tak, jakbym ci sprawił przykrość.
— Wiesz, że nie, tylko pomyśl, mieliśmy poważnie porozmawiać.
— Kocham cię Celinko!
— No i co z tego? Gdybyś nie przepadał po całych dniach, tylko mi

trochę pomógł, moglibyśmy się teraz całować. Widziałam, jak dziś siedziałeś
z nią w bibliotece, jeżeli ją wolisz...

— Kogo?
— No, tę idiotkę Wacławę!
— Ona tam czekała na księdza.
— A mizdrzyła się do ciebie!
— Ona się mizdrzy do każdego, ale wyraźnie poluje na kapelana.

Zresztą, co jej się dziwisz? Mąż w Oflagu, tyle lat...

— Ale po coś przy niej siedział?
— Nie przy niej, tylko nad książkami! Sędzia mi kazał przepisywać

background image

pozakreślane kawałki. Wiesz, że on kończy już drugi tom rozprawy. Mówi —
zaśmiał się cicho — że to będzie po wojnie miało epokowe znaczenie.

— Co?
— Ta książka! „Prawo Organizacji Narodów”, rozumiesz? Może to i

ciekawe, ale takie myśli jak: „prawo gwarancją trwałości pokoju” — muszą
nas bawić...

— Weź tę łapę!
— Chciałem tylko zobaczyć, czy ci nie zimno, kochanie.
— Już ty się o mnie nie martw. Słuchaj, czym byłeś w powstaniu?
— Podchorążym. Plutonowym podchorążym.
— A nie chciałbyś dziś wrócić do roboty?
— Skąd wiesz, że nie siedzę w robocie?
— Tutaj?
— Tak, tutaj!
— Głupstwa mówisz. Gdybyś był z nami, musiałabym wiedzieć. Ja mam

oko na wszystko. No, nie wykręcaj się. Chcesz, to cię skontaktuję.

— Ty!
— Co się tak dziwisz? U was dziewcząt nie było?
— Były, ale...
— Zrozum, jak się ofensywa ruszy... A może się zacząć każdego dnia i

wtedy trzeba będzie pokazać, cośmy przez te lata zrobili!

— Warszawa już pokazała.
— Nie bój się, tu się Warszawa nie powtórzy, myśmy...
— Celinko, chodź na górę, tam będzie cieplej. Takie masz zziębnięte

łapki.

— Czy przyszedłeś rozmawiać poważnie, czy...
— Celu, Celinko, tak lubię cię całować, jesteś taka milutka, nawet kiedy

się złościsz. Nie mam nikogo bliższego od ciebie, jestem teraz sam... Cała
moja rodzina w Warszawie, pod gruzami...

— Tadzik, uspokój się.
— Chodź na górę, tam jest siano, przytulimy się i opowiesz mi o

wszystkim dokładnie.

background image

— Kiedy tam jest zamknięte, a klucz w kuchni, nie będę teraz schodziła.
— Dorobiłem klucz. Widzisz, ja nie marnuję czasu i niejedno potrafię!
— Tym bardziej powinieneś się zobaczyć z Batogiem, na pewno mu się

spodobasz.

— Chodź na górę!
— Kiedy oblezie mnie siano, po ciemku nie otrzepiesz, każdy pozna...
— Wziąłem koc.
— Ty świnio! Taki byłeś pewny, że pójdę? Idź, poproś Wacławę, ona

zaraz poleci!

— Celinko!
— Celinko, Celinko — tyle potrafisz, a jak chcę, żebyś nam dopomógł, to

tchórzysz...

— Nie tchórzę wcale. Daj rękę. Czujesz? Kość szczerbnięta, tu w

połowie, nie oszczędzałem się...

— Biedaczku mój!
— Zrozum, ja już się dosyć naskakałem na rozkaz. Tyle razy mnie

przechytrzyli i wykiwali. Teraz zmądrzałem — już na mnie kolej rozkazywać!

— Ale komu, głuptasku, powiedz, komu?
— Mam już takich, co posłuchają!
— Mówię ci. Batog wspaniały chłop, będziesz...
— Widziałem już tych wspaniałych!
— Więc nie chcesz?
— Teraz już nie!
— Zastanów się, dam ci czas do jutra. Jutro zgłoszą się do mnie po

odpowiedź.

— Daj uszko, kochanie, zaraz ci odpowiem... Lubię bardzo, ale to

bardzo, całować twoje malutkie, twarde uszka... I ten karczuś...

— No, to sobie lub! Dobranoc!
— Cela! Nie uciekaj!
— Dobranoc Tadziu! Nie będę ci przeszkadzała, namyśl się do jutra!
Zerwała się, zatupała nogami po stopniach i skoczyła w korytarz. Nie

próbował jej ścigać.

background image

Sięgnął po papierosa, zapalił. Iskry ulatywały w ciemną grotę

podstrysza. Nagle zobaczył ją znów przed sobą.

— Wróciłaś? — szepnął uradowany.
— Wróciłam! Daj mi zapałki! — Podał jej posłusznie. — A teraz to! —

Wyszarpnęła mu z ręki papierosa. — Nie będziesz tu palił! Tam jest siano, a
pod tobą dzieci! Jazda spać! — szarpnęła go za ramię.

— Dobranoc Tadziu! — dodała już łagodnie natrafiwszy palcami na jego

policzek i mięciutkie włosy nad skronią. Pogłaskała go i odwróciwszy się,
nucąc coś zbiegała schodami na dół, prosto do kuchni.

Otwierane drzwi zaskrzypiały. Pies spod stołu warknął ostrzegawczo, ale

nie przerwał wylizywania miski. Obie kobiety podniosły głowy. Pani
Ratajczakowa, zwana pospolicie Poznanianką, wycierała talerze. Walercia
ciężko wsparta brzuchem o stół kończyła zmywać naczynia.

— Dobry wieczór! — powiedziała Celinka, zmierzając po ścierki wiszące

nad kuchnią. Na blasze jeszcze ciepłej schły miseczki dzieci, poodwracane
dnem do góry.

Gdy wyciągnęła rękę, kot, który leżał dotąd wygrzewając się na

przypiecku, przewrócił się na grzbiet i pieszczotliwie złapał koniec ścierki
pazurkami. Uczepił się mocno, pozwolił się unieść w powietrze.

— A psik! Uciekaj! — strząsnęła go na podłogę.
— Panna Celinka, to kotów nie lubi! — odezwał się nagle niewidoczny w

półmroku Jan, ogrodnik i furman zarazem. Głośno smokał fajkę, grzejąc
sobie plecy przy piecu.

— Jak komuś koty zawadzają, to jak ma je lubić! — rzuciła pani

Ratajczakowa, na pozór zajęta tylko wycieraniem łyżek, które z brzękiem
ciskała do szuflady. Dawała tym Celince do poznania, że już się rozniosła
wiadomość o tym nocnym przesiadywaniu na schodach.

Kot w dwóch skokach dopadł nóg Walerci, wsunął jej się pod spódnicę.

Sięgnęła po niego mokrą, dymiącą dłonią i uniosła go do góry. Brzuch kota
nabrzmiały od mleka przelewał jej się między palcami.

— Siedź tu! — podsadziła go na piec. — nie ruszaj mi się! Zaraz

pójdziemy spać!

background image

— Ile dziś było mleka? — uprzedziła Celinka dalsze przytyki.
— Od spisywania nie przybędzie! Jeszcze Julka przy udoju...
— A to skąd wzięte? — pokazała na psa, który właśnie wylazł spod stołu

i przeciągając się zlizywał biały ślad z wąsów.

— Kapinkę ino przyniosłam, żeby ich nie truć tym odciąganym... Panna

Celinka taka nieżyczliwa...

— Zależy jak komu — syknął Jan.
— Gdy chłopcom, to jeszcze dobrze... Lepiej teraz, niż na starość!

Ładnie to, jak starsza kobieta za chłopem się ugania? — zaczęła
Ratajczakowa.

— O niej pani mówi? — zafrasowała się nagle Walercia. Stała pod lampą

z siwymi puchami, jakby dymiącymi spod zsuniętej chustki.

— A pewnie, że o niej! Nawet księdzu nie przepuści!
Celinka z ulgą pojęła, że już przesunęło się zainteresowanie i biorąc się

do wycierania naczyń, włączała się do chóru obmowy.

— A cóż to ksiądz nie mężczyzna, choć portki pod sutanną chowa? —

odezwał się ze swego kąta ogrodnik.

— E, on nie taki! — żachnęła się Walercia. — On nawet by na nią nie

spojrzał, tylko ona za nim: „Ach kanonio słodka! Ach kapelańciu jedyny!” i
oczami przewraca aż się mdło robi!

— I co dzień po parku pod rączkę się prowadzają! — dorzuciła

Ratajczakowa.

— I w pokoju u niego przesiaduje!
— Widać dobrze im ze sobą! — pyknął Jan śmierdzącym dymem w kota,

który tylko potrzepał łbem z odrazą.

— Diabła tam dobrze! Na siłę się wpycha! Aż wstyd i zgorszenie, już ja

ją stamtąd przeświecę... Tak było dobrze bez tej Zeidlerki... Ona z Niemców
chyba, bo taka namolna... Dawniej ksiądz: Walerciu to, a moja Walerciu
tamto — grzeczniutko, wszystko miał jak należy obsłużone, a teraz nawet nie
zauważy jak koło niego chodzę. Śmietanka, co mu w dzbanuszku
postawiłam, bo lubi do herbaty, skisła, a nie zobaczył! Całkiem mi go
odmieniła!

background image

— Ciekawym, co oni mają tyle ze sobą do gadania? Trzeba zajrzeć, co

tam robią w pokoju?

— Pani Ratajczakowa, dwoje dzieci pani ma, a jeszcze pani nie wie, co

się tam robi? — stęknął szyderczo Jan, wyciągając nogi na środek kuchni.

— Bądźże cicho Janek — skarciła męża Walercia. — Ani mi to było na

myśli! Ja się na ludziach znam! On nie taki! On z kościami dobry i nie dumny,
z każdym jak z równym porozmawia, doradzi, ode złego nawraca...

— Może i ją tam nawraca!
— Jak cię strzelę zmywakiem w pałę, to zaraz ścichniesz! — krzyknęła

zła już, wykręcając gwałtownie szmatę. — Nie chcesz słuchać jak sobie
gwarzymy, to jazda do koni! Co nam tu w kuchni barłożysz!

— Nie chcecie mnie, to idę!
Wypukał z fajki na róg stołu ciepły popiół. Chciał zgarnąć dłonią na

podłogę, zawahał się i zostawił, nie chcą go tu, niech będzie naświnione.
Nadymając policzki pokryte siwawym zarostem, z trudem przedmuchał fajkę
i ruszył ku drzwiom ciężkim krokiem człowieka, który wie, że na czas do
śmierci zdąży. Powoli otworzył, warkocz słomiany zaszurał po ziemi i kot na
szmer zeskoczył z pieca.

— Uważaj! Znów mi go wypuścisz! Nie będę go po nocy szukała!
— O! — zawołała niespodziewanie Celinka podnosząc palec w górę.

Zatrzymali się wszyscy — pod lampą krążył duży komar, pstrykał skrzydłami
o szkło.

— Widać obudził się w piwnicy — powiedział ogrodnik. — Dosyć ich tam

zimuje poprzysychanych do ścian, musi będzie wczesna wiosna, albo idzie
zmięk!

Z uchylonych drzwi ciągnęło jednak mrozem i dolatywał niewyraźny

pomruk dział, podobny do głuchego stukania bijaków o polepę.

— Ostro zaczęli! — zawołała Celinka. — Za długo stali, czuję, że teraz

się ruszą!

— A może tylko straszą? Mogą ich zajść całkiem z innej strony, głupi by

byli, żeby się pchać na rowy i druty!

— Żeby się to już raz przewaliło — wzdychały kobiety.

background image

— Kto tam wie, jacy ci Bolszewicy?
— No, gorzej już być nie może!
— E, co pani wiesz! Może trzeba będzie uciekać...
— Gdzie? Gdzie pani z dziećmi pójdziesz? Od nieszczęścia człowiek nie

ucieknie. Ja tam wolę zostać w swoich kątach.

— Pani dziedziczka też mówiła, że od dzieci nie da się ruszyć?
— To święta kobieta — złożyła ręce Walercia. — Pana sędziego nic dom

nie obchodzi, tylko nos w książkę i mruczy.

— Jednemu się tylko dziwię — powiedziała z namysłem Celinka — że

chciało jej się mieć dziecko w czasie wojny... Ja bym nie ryzykowała.

— Bo to nawet panience nie wypada — przecięła jej Walercia.
— Co też panna Celinka wie! To tylko młody tak plecie. Ja dopiero teraz

wiem co dziecko znaczy. Po pierwszym, po Irce, drugiego nie chciałam za
nic. Czego ja nie próbowałam, żeby się rozeszło, i nic. Mąż mało zarabiał,
przestał palić, ja chodziłam do posług w jednym magazynie, mordowaliśmy
się, ale jak Marynia na świat przyszła, to miała wszystko. I nie żałuję, bo co
się pokazało, że pierwsza trzpiot bez serca, głupia... A Marynia, pani wie, nie
chciała tu siedzieć, bo nie zarabia, pojechała do miasta do R.G.O. i robi
swetry. Takie dziecko i chce matkę utrzymać!

— Nigdy nie wiadomo jaki los z dzieckiem przychodzi! Ja też małą

Krystynę kocham jak swoją, państwo mnie wzięli za chrzestną! — pochwaliła
się Waleria.

— Wysiedlono nas z Poznania. Nocą z domu. Tak raz, raz! Potem w

Łodzi na cemencie. Babka tam umarła, przeziębiła sobie krzyże. Potem w
Warszawie. Pani wie, jacy teraz ludzie, jeden drugiemu z gardła wydrze. Mój
mąż mechanik, nie umiał nikogo wyżyłować, robił bateryjki, zapalniczki i żyło
się jakoś. Całe powstanie przetrzymał, dopiero go przy wychodzeniu Niemiec
z szeregu wywołał i pod mur... Tak tę ścianę widzę, że mogłabym cegły
porachować!

— Idzie już i na nich chwila — szepnęła marząco Celinka — będzie

jeszcze sposobność, zemścimy się...

— W Warszawie tyż nam obiecywali, a z jeńcami byli tak ostrożni, jakby

background image

z jajkiem! Żeby mi się tak udało do nich dobrać, tobym ich tym nożem! —
Ostrze kuchennego noża błysnęło nieprzyjemnie w burawych, drętwych
źrenicach.

— Każdy się tak odgraża, a jak przyjdzie czas, to nosa nie wystawi z

piwnicy! — machnęła pogardliwie ścierką Celinka.

— Bać się ludzka rzecz! — westchnęła Walercia. Odepchnęła nogą psa i

zlewała pomyje do wiadra. — Żeby były nasze świnki, było by komu wynieść,
a tak marnuje się...

Izba, gdy odciągnęli szafliki, zasunęli stół pod zasłonięte okno, zrobiła

się nagle przestronna i pusta.

Zatłukły się buty, otrzepywano śnieg i nawóz za progiem. Brzęknęła

głucho bańka i w otwarte drzwi wszedł Jan niezgrabnie, rakiem, pomagając
Julce wciągnąć bańkę.

— Ale walą! — powiedział. — Ino dudni!
Julka miała twarz obwiązaną chustką kwiaciastą, przybrudzoną,

przysłaniała dół twarzy. Końce związane zwisały na karku. Zajęczą wargę
zakryła dodatkowo dłonią, przysiadłszy odruchowo plecami do światła.

— Już tak parę razy było — mamrotała. — Powietrze czyste, to się głos

niesie!

— Poczekajcie, wyjrzę! — poskoczyła Celinka. Za nią wysunęła się

Ratajczakowa.

Noc była mimo księżyca ciemna. Chłód czuło się w oddechu. Szczerbaty

nowik, jak kawał sera nadgryzionego przez myszy, widniał nad lasem.
Srebrzył wierzchołek skały zwanej Kułakiem wystającej ponad zębatą linię
lasu. Pachniało mrozem. Sople na dachach kruszyły się i ze szklanym
brzękiem spadały w śnieg.

Od skalnej ściany doliny echo nanosiło pogłosem kanonady.
— Biją jakby bliżej! — szepnęła Ratajczakowa z ręką przy uchu,

przekrzywiając głowę.

— Nie mogli się za tę chwilę przysunąć! — parsknęła wzgardliwie

Celinka. Pociągnęła nosem. — Mróz, aż szczypie!

Ogień artyleryjski przygłuszył bełkot Siniawki, czarnym zygzakiem

background image

rysującej się na dnie doliny. Ucho powoli się zaostrzało — głosy walki
nabierały mocy. Niebo zdawało się drgać i gwiazdy iglaste z mrozu migotały
chwiejnie.

— Idzie to na nas, idzie... — przeżegnała się nabożnie Walercia.
Okno w lewym skrzydle było krzywo zasłonięte. Blask rozlewał się na

piętrze, ale ginął, nie rzucając plamy na zdeptany śnieg podwórza. Usłyszeli
wyraźnie śpiew kobiecy, potem przyłączył się drugi głos. Cienie przesuwały
się za szybą.

— Tańczą — szepnęła Celinka. Stali z zadartymi głowami, śpiew odbijał

się w zacisznym zakątku zamkowego podwórza.

— Kręć się, kręć, aż cię pokręci! — pogroziła pięścią Ratajczakowa. —

Zdaje się, że moja Irka znów tam polazła. Wizytki, śmichy — chichy, a tu aż
groza bierze pomyśleć...

Zawrócili do kuchni.
— Ile było mleka?
— Dwadzieścia jeden i pół — burknęła Julka spod chustki.
— Co tak mało?
— Cztery litry od krowy to aż nadto!
Celinka zapisała w zeszyciku. Wzięła miarkę i zaczęła wlewać mleko do

aluminiowego zbiornika, centryfuga monotonnie buczała głusząc odgłosy zza
gór.

— Wojna, wojną, a swoje trzeba robić! — mruczała Julka, kręcąc korbą.

Pachniała ostro ciepłym łajnem, krowią sierścią. Chustka jej się zsunęła i dwa
długie siekacze błyskały spod rozciętej wargi.

Jan przywołał żonę skinięciem, a gdy nachyliła się nad nim, zaczął

szeptem:

— Jak biją z armat, to nic. Dopiero jak ustanie, to znaczy, że forykują.

Jak znowu zaczną walić, wtedy słuchaj. Będzie głośniej, znaczy przełamali
się! Wtedy nie ma na co czekać, najlepiej jeszcze teraz spakuj co lepsze i
miej na podorędziu, żeby do piwnic jakby co...

— Niemcy nie kradną! — próbowała zbagatelizować pouczenie.
— Mało nie! A Ruscy też się rozlezą. Taki nie ukradnie, ale starga ci

background image

najlepszą koszulę na onuce, i ma prawo, bo jest w marszu. Słuchaj mnie
stara! Ty mnie tylko słuchaj! — pogroził jej palcem.

— A ty co?
— Ja będę przy koniach. Sam nie wiem, co jeszcze zrobię. Wyprowadzić

w las, czy co? Najlepiej gdzieś wywieźć i przydekować, żeby nie wypatrzyli...

— Biedne dzieci, sierotki kochane — westchnęła rzewnie Julka.
— Jak dzieci tyle przetrzymały, to i teraz przeżyją. Pan Bóg chroni. Ale

koń duszy nie ma, na konie idzie strach...

Zsunął czapkę i podrapał się w ciemię.
— Żeby tak ktoś doradził... Jak się ucieczka zacznie będą się za końmi

rozbijać!

Panna Łucja powoli zliczała pozycje. Klęczała na krześle tyłem do drzwi.

Czasami wstawała, przechodziła pokój i nabierała do torebek groch mielony,
cukier i grysik. Ustawione pod oknem papierowe worki miały brzegi głęboko,
zawinięte, w niejednym przeświecało już dno.

Żywność zapowiedziana przez Zarząd spóźniała się i tym razem. Trzeba

było oszczędzać na dzieciach. To gniewało. Nie lubiła zależeć od niczyjej
łaski. Potarła nos gniewnie. Palce miały zapach mosiężnych szalek wagi.

Poczuła się nagle osamotniona. Przygryzła koniec ołówka. Na wargach

smak martwego drzewa. Czarny papier na oknie odgradzał ją od nocy
styczniowej. W szybie odbijała się jej postać w zmętniałych kolorach z jasną
gwiazdą lampy na stole.

Spojrzała na kalendarz. Zdarła kartkę — 15 stycznia.
W ciszy monotonnie wzdychał piec i mysz skrobała pod powałą. Czasami

szyby brzęknęły lekko, jakby uderzone zrywającym się wiatrem.

Nie była zmęczona, raczej nieokreślone zniechęcenie, którego

bezpośrednich przyczyn trudno jej było dojść. Nie lubiła tej godziny, gdy
czynności powoli wygasały i zostawała sama w tym wybielonym pokoju
pachnącym mokrym murem i drzewem, które suszono za piecem. Stawała
znowu wobec przyszłości jak przed zamkniętymi drzwiami.

— Nie mam już swojego życia, niczego nie pragnę — szepnęła. Ścisnęło

ją w gardle jak od skrywanych łez.

background image

Wszyscy, nawet matka narzeczonego, mieli jej za złe, że nie zapłakała

na pogrzebie. Gdy garść piasku zaszeleściła na wieku, twarz miała spokojną,
pociemniałą tylko i ściągniętą jak po deszczu. Nie czuła bólu, raczej
zdziwienie pełne zniecierpliwienia. Wtedy chciała być sama, wierzyła, że cały
ten ceremoniał żałobny nie może ich dzielić, zbyt mocno żył jeszcze w niej,
by się mogła pogodzić z utratą.

Pojęła ją dopiero w parę miesięcy potem na przedwiośniu wśród

bezlistnych jeszcze drzew cmentarza. Bielały brzozy, przez wiotkie,
rozkołysane gałązki wędrował świecący obłok, po niebie tkliwym, ledwie nad
horyzontem zabarwionym niebieskością.

Przygięła się ugodzona cierpieniem. Zdawało jej się, że dopiero teraz się

od niej odsunął, rozwiał w cierpkim powietrzu, wsiąkł w obudzoną ziemię.
Gdy podniosła oczy na świat nasłoneczniony, na drzewo rozdzwonione od
wróbli i chłodny wiatr opłynął jej szyję — zrozumiała, zaciskając pięści, że
nikt nie podziela jej bólu. Była sama.

Przypomniała sobie Boga, modlitwy, wykonała błagalny gest, ale zaraz

potrząsnęła głową, wszystko wysuwało się z bezwładnych palców. Nie. Nie.
Teraz odsłaniała się w niej nagromadzona czułość, którą już nie mogła
obdarzyć tamtego. W biciu serca zgadywała gotowość do ofiary, nikt jej
jednak nie zażądał. Nie myślała ani na chwilę o samobójstwie, uważała się za
dostatecznie zmartwiałą, towarzyszyła pogrzebanemu.

Gdy w R.G.O. zrozumiano jej stan, nie oszczędzano jej więcej. Rzucano

ją do prac, których nikt nie chciał się podjąć. Były to zajęcia nieefektowne,
kłopotliwe, przy których — co skrywać, kiedy i to u filantropów wojennych
często odgrywało rolę — trudno było coś zarobić.

Ona jedna wytrwała przy dzieciach; z brudnego, schorowanego i

zawszonego stada — zrobiła prawdziwy sierociniec.

Szyby zaśpiewały cienko, kilka płatków wapna odpadło z sufitu,

zawirowało w powietrzu. W głębokiej ciszy z trzaskiem kruszyły się na
rozłożonych papierach.

Z daleka zastukały pośpieszne kroki, otwarły się gwałtownie drzwi i

wpadła Celinka.

background image

— Proszę pani, zaczęło się! — zawołała rozpłomieniona. — Idzie

ofensywa!

Objęła Łucję, przytuliła policzek do jej włosów.
Szyby zadzwoniły leciutko.
— Słuchaj! — podniosła się nagle Łucja, serce jej ścisnął niepokój, na

cienką, śniadawą skórę policzków występował ciemny rumieniec — Celinko,
jadę natychmiast!

— Gdzie? Zaraz, nocą?
— Tylko teraz możemy przejechać. Pomyśl, mogą nas odciąć. Wiesz jaką

przygotowali obronę, miasta nie dadzą łatwo! Dzieci zostaną tu bez żywności
i bez pieniędzy! Muszę zaraz jechać! Słuchaj! — zwróciła się gwałtownie,
ujmując Celinkę za ramiona. — Jutro wrócę, żeby nie wiem co! Dasz sobie
radę? Mogą tu przyjść Niemcy, kwaterować!

— Ojej, wielka rzecz, dzieci nam nie ugryzą!
— Weź sobie Irkę do pomocy! I Tadeusza... Będzie ci raźniej.
— Czy tylko sędzia da konie?
— Idę do niego. Musi dać!
Wstała od razu napięta, ciemne oczy stwardniały uporem.
— Jutro tu będę z powrotem. Nie dajcie się stąd ruszyć. Gdyby coś się

działo w pobliżu... — Omijała słowo walka, żeby dziewczyny nie straszyć —
gdybyście już musieli się schronić, pamiętaj o piwnicach.

— Niech pani będzie spokojna, do jutra na pewno jeszcze nic się nie

zmieni. Ja do pani właśnie szłam, żeby mnie pani na jutro zwolniła, ale jeżeli
tak, to niech mi pani jedno załatwi... Zaraz napiszę parę słów...

Wsparta o stół, przekrzywiając głowę nakreśliła dużym, dziecinnym

pismem: „Zbyszek! Przyjeżdżajcie natychmiast po narzędzia, bo mogą się
zmarnować. Albo podajcie wskazówki, co dalej z nimi robić. Cel. Suchowody
15bm”

— Proszę to zostawić w kwieciarni „Flora” na Podwalu. Wie pani? Prawie

po drodze...

— Dobrze, załatwię ci to.
— Ale na pewno: Niech pani nie zapomni, bo to ważna sprawa, —

background image

uśmiechnęła się porozumiewawczo — nie potrzebuje pani czekać na
odpowiedź, powinna być wcześniej, naszą pocztą.

— A ty nie ruszaj się od dzieci na krok!
— Czy mnie trzeba pilnować? Pierwszy raz będę sama?
— Jeszcze nie ma dziesiątej... No, nie obrażaj się, tylko skocz, zawołaj

Jana, niech przyjdzie do sędziego. Nie mów mu o co chodzi, bo gotów się
przestraszyć.

Gdy wpadła na korytarz, Łucja stanęła z rękami opuszczonymi z

przymkniętymi oczami i skupioną twarzą, nie była pewna, czy może
instyktowi zaufać. A jeśli pośpiech jest zbyteczny? Może ulega chwilowemu
nastrojowi?

Szyby raz po raz dźwięczały ostrzegawczo. Westchnęła, wahająco,

położyła dłoń na klamce, ale próg przekroczyła już zdecydowana.

— Jadę — szepnęła — muszę jechać...
Tuż za drzwiami stał ksiądz Horbaczewski wyraźnie zakłopotany,

spoglądając spode łba.

— Pani pozwoli, panno Łucjo, że panią na chwilę zatrzymam...
— Spieszę się księże kapelanie!
— Wiem, ta wariatka leciała korytarzem i tłukła pięścią w każde drzwi.
— Nie mam czasu rozmawiać teraz o Celince.
— Ja też nie o niej tylko w swojej sprawie...
Ścisnął obie dłonie gestem chciwca. — Czy mogę liczyć na pani

dyskrecję... Właściwie niepotrzebnie to mówię... Wiem, że mogę!

Patrzyła z twarzą spokojną, nieodgadniona.
— Czy to ma jakiś związek z moim wyjazdem, bo tylko to mnie

interesuje?

— Owszem, ma... Może mi pani bardzo pomóc. Dziś dostałem wezwanie

na środę do Kurii. Napisano na mnie doniesienie, skargę... Chciałbym, żeby
pani zapytała księdza kanonika Brzózki, on jest w kancelarii, będzie wiedział.
Na pewno pani powie...

Biorąc jej milczenie za odmowę, powiedział gwałtownie.
— Nie ośmieliłbym się pani prosić, gdyby to nie był pani krewny. Wiem,

background image

jak panią lubi... Gdy mnie tu przysyłał, polecił mi, żebym... To przecież tak
blisko, parę kroków od R.G.O. Może pani wpadnie?

— Czy ksiądz nie wie, o co im może chodzić?
— Nie, nie wierni Na wezwaniu u dołu jest dopisek: jeden załącznik —

skarga parafian, ale to u nich zostało w kancelarii. Doprawdy trudno mi pojąć
czym się mogłem ludziom narazić...

Splótł palce ciasno. Dolną wargę miał odętą gniewnie. Łucja postąpiła

krok naprzód, zaznaczając, że już odchodzi.

— Jeżeli mi się tylko uda, spróbuję z wujem porozmawiać, choć nie

wiem czy to najszczęśliwsze posunięcie wybierać mnie na posła w takiej
sprawie.

— Na pewno świetnie to pani załatwi, pani rozumie inaczej się idzie, jak

już się wie... Wtedy można się bronić... Tylko się teraz o panią niepokoję.
Czy nie lepiej rano?

— A jeżeli nie zdążę już wrócić?
— E, gadanie, oni nie lecą na skrzydłach, nie będą tu w parę godzin.

Niech pani będzie spokojna, jestem przy dzieciach. Jutro odprawię Mszę
świętą na pani intencję, za pomyślną drogę!

— Dobranoc księże!
— Dobranoc! — powiedział półgłosem i pochwycił jej rękę, uścisnął

mocno — Pani jest warta innego życia... Powinna pani być szczęśliwa!

Dłoń Łucji drgnęła. Twarz miała nadal zamkniętą z cieniem urazy w

zmarszczonej lekko brwi. Odwróciła się i odeszła równym, wysportowanym
krokiem w ciemny korytarz.

Ksiądz zamknął drzwi. Stał chwilę w ciemności jakby upokorzony, szukał

w sobie winy, ale nie mógł się jej dopatrzyć. Wreszcie ruszył powoli do swego
pokoju, szurając po kaflach butami. W połowie drogi zatrzymał się jednak,
zdawało mu się, że coś przebiegło, potrącając go lekko. Wyciągnął ręce i
macał ostrożnie w ciemności.

— Kto tam? Jest tu kto? — zawołał półgłosem.
W korytarzu była odrębna, przyczajona cisza, jakby ktoś wraz z nim

nadsłuchiwał, wstrzymawszy oddech. Grube podmurowanie z ciosowego

background image

kamienia tłumiło odgłosy dalekiej kanonady. Tylko koło okienek mruczały z
lekka działa, ale gdyby nie pamiętał o zaczętej ofensywie, wziąłby to za
odgłos swych stąpań.

Dzieci odczekały chwilę. Potem Teklunia pochwyciła Włodzia

Aniserewicza za luźno zwisający koniec rękawa i pobiegli schodami na piętro.
Poruszali się bezszelestnie, byli tylko w pończochach. Czasem skrzypnęła
deska w podłodze i dźwięknęła obluzowana klamka.

— Czekaj, nie możemy się tak pchać — szepnęła dziewczynka — muszę

zobaczyć!

Zajrzała przez dziurkę.
— Ciemno! Nie ma jej jeszcze!
Drzwi zapiszczały żałośnie. Wsunęli się do pokoju kucharki. Pachniało tu

nagrzaną pierzyną, kotem i jabłkami.

— Zapal — powiedział Włodzio — przecież musimy się gdzieś schować!

No prędzej!

— Dobrze ci krzyczeć, jak ja nie mam pudełka tylko same zapałki. —

Podeszła do pieca, przykucnęła i przyłożyła zapałkę do rozgrzanych
drzwiczek. W jej płomyku jak w puszystej grocie, ukazał się piegowaty
szczurzy pyszczek Tekluni. Podniosła drewienko. Zobaczyli łóżko, spiętrzone
poduchy, obok krzesło, na nim zapałki.

— Bierz je! — trącił ją chłopiec.
Schowała pudełko do kieszonki. Dalej była szafa, nisza nad skarpą

wieży, okno zasłonięte, pod nim kufer, a w kącie wisiały letni płaszcz i nowa
baranica furmana.

— Zgaś! Zdaje się idzie... — pomachał końcem rękawa, zdmuchnął

płomyk. Wsunęli się za kufer i okryli nisko zwisającym kożuchem.
Nadsłuchiwali. Kroki zbliżały się, rosły, potem minęły drzwi i zcichły.

— To nie ona... Chodź tu bliżej — upchnęła go sobie pod ramię. —

Dobrze ci?

Nie śmiał się przyznać, że mu niewygodnie.
— Dobrze — powiedział i pokręcił głową, twardy warkoczyk Tekli wciskał

mu się do ucha jak sprężysty ogonek. — Zupełnie mi dobrze. Teraz tylko

background image

musimy cichutko czekać aż zaśnie, jeżeli chcesz zobaczyć jak z niej
wychodzi...

* * *

— Doskonale pojmuję pani intencję, ale nie mogę w tym wypadku po

prostu kazać mu jechać — mówił półgłosem Nahorayski chodząc nerwowo po
pokoju. Jan stał przy drzwiach. Kominek różowo oświetlał jego buty o
zmiękłej cholewie. Krople stopionego śniegu świeciły na nich jak iskry. W
lewej ręce furman krył fajkę.

— Ostatecznie to kwestia paru godzin, — spojrzał na zegarek. — Już o

piątej decyzja będzie ode mnie zależała, ale jeśli się pani upiera... Ja nie
robię przeszkód! Konie są do pani dyspozycji. Jakieś pozory prawa
obowiązują jeszcze, ale i to może się rozsypać, tak z godziny na godzinę...
On nie ma nocnej przepustki.

Łucja siedziała w mroku, tylko ręce jej bielały na kolanach. Była

zgarbiona jak człowiek, który przysiadł z ciężarem, by odpocząć chwilę i
nabrać sił do dalszej drogi. Rozumiała odpowiedzialność. Jechać, czy
zaczekać do rana. Męczyła się niepewna, a może tu przy dzieciach będzie
potrzebniejsza?

— Mam przepustkę, to i dla Jana wystarczy.
— Oni czasem lubią być formalistami... I będą mieli prawo zdjąć go z

kozła...

— No to sama pojadę!
Jan poruszył się niespokojnie, postąpił krok i znów się cofnął.
— Jakże tak można, proszę pana sędziego? Ja koni samych nie puszczę!

Jak potrzeba, to nie ma o czym gadać, pojadę i szlus!

— To już jak Jan uważa, ja nie namawiam...
— Musimy przywieźć zapasy dla dzieci i trochę pieniędzy, wszystko się

kończy, nie mogę ich tak na łasce losu zostawić — wybuchnęła Łucja.

Na twarzy Jana odbił się głęboki namysł, poskrobał się cybuszkiem po

background image

brwiach.

— Jak już mamy jechać, to tylko nocą... Bezpieczniej, Wermacht

przepuści...

— Dziękuję panu! Na pewno przejedziemy, im wcześniej tym lepiej...
— To idę zakładać do sanek...
— No, widzi pani — zatryumfował sędzia — trzeba tylko pozwolić, żeby

sam do tego doszedł!

Drzwi uderzyły Jana w wyciągniętą rękę, do pokoju wsunęła się

Wacława. Była w wiśniowym szlafroku i pantofelkach obszytych króliczym
futerkiem.

— O przepraszam — zawołała — najmocniej przepraszam! Dowiedziałam

się w tej chwili, że pani jedzie... Błagam panią, panno Łucjo, niech mi pani
odbierze w mieście pończochy, dałam do załapania oczek... Możemy być
odcięci... Ze wszystkim trzeba się liczyć. Moja kochana, tu jest kwit, a tu
pieniądze, jakby brakło niech pani ze swoich doda!

Sędzia spojrzał na Łucję znacząco. Wacława udała, że tego nie widzi.
— Pani pewnie będzie załatana...
Wystarczy tylko Jana dopilnować, on odbierze, to nie jest żadna sztuka.
Jan stał chwilę czekając, czy się do niego nie zwrócą, dopiero na znak

sędziego wyszedł pośpiesznie.

Pani Wacława na pozór bezmyślnie podeszła do kominka, przysiadła na

skraju fotela. Jednym ruchem zsunęła pantofle, uniosła bose stopy nad
wygasającym żarem. Nogi miała kształtne, blask je miękko różowił.

— Pewnie mnie uważacie państwo za osobę o ptasim móżdżku, bo w

takiej chwili myślę o pończochach. Ale miasto może być ostrzeliwane, sklepy
mogą rozbijać... Teraz, po warszawskich doświadczeniach nie stać mnie.
Pończochy, to byłaby dla mnie poważna strata, wolę być za ostrożna.
Szkoda, że to nie lato, można by było tak... Uniosła bose stopy i natychmiast
w udanym popłochu ukryła pod fotelem, wsuwając w pantofle.

— Przepraszam bardzo panie sędzio, wiem, że nadużywam pańskiej

gościnności! Człowiek na tej wsi zupełnie zdziczał! Zapomniałam, że jestem
trochę... — zebrała szybko szlafrok pod szyją, uwydatniając drobną pierś. —

background image

Dobranoc, uciekam! Szczęśliwej drogi, panno Łucjo, niech pani o mnie źle nie
myśli...

— Ona jest bardzo kobieca — usprawiedliwiał ją sędzia — naprawdę ma

dużo wdzięku... — Mówił to, patrząc w popielisko, w resztkę żaru, raczej do
siebie niż do przypadkowego słuchacza.

— O, na pewno — zgodziła się chętnie. — Dobranoc panu!
— Niech pani szczęśliwie wraca. Byłbym spokojniejszy, żeby pani

pojechała rano... To jest jednak wojna...

— Nic mi nie będzie...
Zrobiło jej się przyjemnie, że wszyscy się tak o nią troszczą.
— Brakować mi będzie pani, tak, nawet i mnie... — mówił powoli,

całując ją w rękę — wprawdzie niewiele się stykamy, tylko „służbowo” —
uśmiechnął się — dobrze jest wiedzieć, że ma się obok człowieka...

— Przecież pan mnie nie zna, ja cały czas z dziećmi...
— A każdy z nas tylko zajęty sobą, tylko dla siebie i o sobie... Spokojnej

drogi!

Długo trzymał drzwi otwarte, słuchał czy się nie potknęła w ciemności.
Gdy wszedł do drugiego pokoju, by zabrać lampę, zobaczył żonę, jak

spała czołem wsparta o kolana. Stynki, poczuł cień wzruszenia. Wycofał się
na palcach.

Zapalając papierosa, pomyślał złośliwie — wygląda, jakby chciała fiknąć

koziołka i nie mogła podnieść ciężkiego tyłka.

* * *

Jan wlazł do wozowni, poruszał się na pamięć w ciemności. Podrzuciwszy

dyszel, wypchał sanie przed szopę. Przyniósł dwie wiązki siana, derki i
kożuch rumuński, który kupił od żołnierza. Wreszcie poszedł po konie.

Z daleka już łapał nosem ostry aromat stajenny. Wyjął skobel i wszedł

do środka. Niewielka lampka, o szkle nadbitym i zakopconym górą, mżyła
przyjaznym światłem. Konie stały na świeżo podrzuconej słomie. Odwracały

background image

głowy węsząc głośno i strzygły uszami. Jan uśmiechnął się szeroko, światło
jasnym połyskiem spływało po wyczesanych końskich zadach.

— No Kuba, pojedziemy... — zamruczał. Odpiął kantar, zrzucił łańcuch z

brzękiem do pustego żłoba. Zdjął ze słupa chomąto, wcisnął koniowi przez
łeb i przekręcił na karku. Poklepał twardą ręką ruchliwą, pełną szybkich
dreszczów łopatkę wałacha.

Klacz przełożyła pysk przez przepierzenie i obwąchiwała Janowi kark. Nie

płoszył jej. Czuł aksamitne, chwytne wargi i strugę ciepłego oddechu.
Związał szleje i postronki narzucił koniowi na grzbiet.

Gniadosz nawrócił sam, podkowy zaklaskały twardo o ceglany chodnik.

Stanął przy uchylonych drzwiach, czekał na Jana.

Klacz była niecierpliwsza. Nie chciała przyjąć wędzidła, rzucała łbem i

zaciskała zęby. Widząc, jak kuli uszy i podkurcza zadnią nogę, szturknął ją
lekko pięścią pod brzuch.

— No, Lala tylko nie ligaj!
Konie uważnie przekroczyły próg, prowadził klacz za wodze. Kuba szedł

sam. Znał swoje miejsce.

Trzymając Lalę przy pysku, naciskając piersią ustawił i zaprzągł

sprawnie. Konie wciągały ostre, nocne powietrze, parskały zdrowo.

Wrócił do stajni po nowe lejce, świeciły surowym rzemieniem. Stare,

połatane zawiesił na słupie. Przykręcił lampkę, mażąc sobie palce lepkim od
nafty kurzem, który jak pleśń porastał liszajami szklany zbiorniczek.
Zamknąwszy drzwi, nakreślił batem krzyż nad końmi.

Powoli szedł koło sanek, cmokając podprowadzał je pod boczne wejście.

Konie ciągnęły nierówno, płozy zacierały na kamieniach wystających spod
zdeptanego śniegu. Armaty gadały chórem.

Ktoś przeszedł przez podwórze, zatrzymał się przy sankach.
— Ach to wy Janie? Czy coś się stało?
— Nie, panie Tadziu, jadę teraz z Łucją do miasta.
— Dlaczego tak po nocy?
— Jeżeli się na fest ruszyło, lepiej teraz, jak za dnia!
— Kiedy wracacie?

background image

— Jak się da, to na południe obrócimy.
— Nie ma nic nowego od chłopców?
— Nie. Jakby pan ich szukał, to u akuszerki na Dziadówkach jest ich

nowa melina.

— Tam ich jeszcze nie widzieli? Rodzić będą?
— Zimno, mróz przyciska, więc się zeszli i bimber czyszczą.
— O cholera, dobrze wiedzieć.
— Wczoraj mi kum mówił, że chodzili po rynku w Doboszowie, jeszcze

się nawet dobrze nie zciemniło... Ręce w kieszeniach, cygaretka w zębach —
jakby nigdy nic. Tylko im ludzie z drogi ustępowali. Gębę Znaczonego
wszyscy pamiętają, nie powinni tak kozakować!

— Szkoda, że jedziecie, było by nas więcej.
Noc wygwieżdżona, tylko nad lasem, który mruczał echem dalekiego

ognia, chmura podłużna dławiła szczerbaty księżyc.

— I tak się tu nie będziemy bić, a zresztą nim się ludzi skrzyknie...
— Co zamku będziecie oszczędzać?
— Zamek niejedno widział, tylko o dzieci idzie... Zresztą, co tam w kilku

chłopa...

— Gotowe! Już sanki podstawione! — usłyszeli głos Celinki wołającej w

sień zamkową. Umilkli.

Jan okrył Łucję derką ciężką i wilgotną, pachnącą ostro końskim potem.

Klacz grzebała nogą, iskry pryskały z kamienia.

— Niech pani będzie ostrożna! — szepnęła Celinka. Łucja nie lubiła

ujawniać wzruszeń, ucałowały się jednak pośpiesznie, rozgrzeszone
ciemnością.

— Proszę pani! Chwileczkę jeszcze! — wypadła z sieni Ratajczakowa. —

Niech mi ją pani przywiezie! Niech pani przywoła Marysię, za kark i do sanek.
Ja jej każę natychmiast wracać! Musi matki posłuchać! Jeżeli to się zaczęło,
nie będę miała chwili spokojnej, póki obie nie będą ze mną. W taki czas nie
wolno się rozdzielać... Boję się o nią!

— Wio! — cmoknął niespodziewanie Jan, sanie osunęły się lekko z

pochyłości, konie z miejsca przeszły w kłus.

background image

— Na miłość boską, niech mi ją pani przywiezie!
— Przywiozę ją pani! Wrócę z Marynią! — zawołała Łucja przejęta

histerycznym brzmieniem w głosie poznanianki.

Sanie spływały gładko. — Zaczyna się — pomyślała Łucja z uczuciem

ulgi. Zdawało jej się, że stoi przed próbą, którą sama wybrała. — Spełnię
obowiązek — szepnęła — muszę dać sobie radę!

— No, no Lalka, nie bój się! — ściągnął wodze Jan, gdy minęli bramę,

klacz spłoszyła się na widok jałowców czarnymi słupami widniejących wśród
zasp.

— Przejedziemy panienko! — strzelił z bata ufnie, raz i drugi. — Co

byśmy nie mieli przejechać!

Skoczyły konie krótkim, kozim galopem. Syknęły płozy na wyślizganej

drodze. Ostra woń machorki podkreślała tylko świeżość mroźnego powietrza.
Iskry wyroiły się z fajki, sypnęły mu się po policzku i zatliły nietrwałą
czerwienią na szerokim kołnierzu baranicy.

* * *

— Szkoda, że nie mogłam z nią pojechać — westchnęła Celinka.

Niejasny cień sanek zapadł się w szarzejącym łuku bramy. — Chodźmy spać
pani Ratajczakowa!

— Coś jest niedobrego w powietrzu, jużbym Marynię chciała mieć przy

sobie...

— Co pani kracze — odezwał się pogardliwie Tadek Bukowski — mróz

ściska, powietrze aż gra...

— Żebym ja była taka jak Łucja, każdy ją musi podziwiać — zaczęła

Celinka.

— Niewiele trzeba, żeby ci zaimponować, a skąd wiesz, że ona tu

jeszcze wróci? — odezwał się przekor nie. — Może zawczasu zwiała?

— Głupiś!
— To nie argument! Przecież nie siedzisz w niej w środku, skąd wiesz, co

background image

wykombinowała?

— Przestań mnie drażnić! Wiesz ile trzeba odwagi, żeby się tak wybrać

nocą!

— A może za parę godzin tu będzie gorzej? Widziałem już w czasie

powstania takich, co się rzucali naprzeciw niebezpieczeństwu, ale... ale
mniejszemu, zostawiając oddział w oczekiwaniu tego, co ma nadejść. I
żołnierze trwali.

— Chodźcie prędzej — krzyknęła Walercia. Przyświecała im lampą, gdy

zamykali drzwi wejściowe i zakładali sztaby. Słyszała ich jeszcze jak szli na
górę nie przestając się kłócić.

Ratajczakowa przeszła przez dwa puste pokoje. Okna w nich były

niezasłonięte, widziała przez nie skraj dachu przywalonego śniegiem,
odwiany mur warowni i szczyty świerków w mrowiu gwiazd. Przeszła na skos
pokój w baszcie, zmierzała do drzwi, gdzie złotym chwastem rozlewało się
światło, wyciekające dziurką od klucza. Nacisnęła klamkę, było zamknięte.

— Kto tam? — usłyszała spłoszony głos córki.
— To ja! Dlaczegoś się zamknęła? — zapytała zaniepokojona.
— Myję się cała, zaraz będę gotowa, niech mama zaczeka...
— Cóż ty myślisz na zimnie mnie trzymać? Otwieraj zaraz!
— Już, tylko niech mama odrazu nie wchodzi...
Nie słyszała kroków, dopiero na zgrzyt obracanego klucza, pchnęła

drzwi. Córka z piskiem skoczyła w mrok.

Mała lampa naftowa, zwana piątką od numeru szkła stała na rogu stołu,

tak zwrócona, że blaszany reflektorek rzucał okrągły cień na pół izby. Irka
już klęczała w balii, ciało jej bielało przysnute parą. Ratajczakową raziło
światło, podeszła bliżej. Czysta linia pleców dziewczyny, odsłonięty kark,
kończył się czerwonawym zawojem, w który ujęła niesforne włosy.

— Cóż to matkę się wstydzisz? — zapytała Ratajczakowa podejrzliwie.

Widziała teraz córkę odmienioną, przysłaniała sobie piersi skrzyżowanymi
rękami, stulała uda, odwrócona i niechętna.

— Nie wstydzę się, tylko mnie krępujesz, nie jestem już dzieckiem!

Mamo! — zawołała boleśnie, gdy światło odwracanej lampy dobyło ją z

background image

półmroku.

— Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem, zapamiętaj to sobie! Gdzie masz

mydło? Daj, to ci plecy umyję!

Przysunęła sobie krzesło. Zawinęła rękawy i siadłszy wygodnie ślizgała

się palcami po nagim karku dziewczyny. Czuła nieznane dotąd wzruszenie,
silniejsze niż trwożliwa myśl — trzeba jej strzec, może już się podobać, a
taka głupia i bezbronna... Myślała z żalem: co to z tego niecierpliwego
maleństwa wyrosło... Niedawno usypiała mi przy piersi, z sutką w wargach, a
gdy próbowałam wyjąć, ciągnęła mocno, aż bolało — a dziś — panna jak
łania! Spłukiwała powolnymi ruchami łopatki córki. Zapachu młodego,
rozgrzanego ciała nie tłumiła nawet woń lichego mydła.

Zrozumiała nagle kruchość swego posiadania. Ogarnęło ją przeczucie

samotności tak ostre, że objęła córkę mocno, przytuliła policzek do jej głowy
i zapłakała nagle.

— Mamo! Co się mamie stało? — Odwróciła się gwałtownie Irka. Złapała

matkę za szyję mokrym ramieniem, przygarnęła pełna lęku. Czuła jak jej łzy
spływają na piersi.

— Nic, córuś, nic... Tylko tak mi się pomyślało... Mam was jeszcze dwie

do kochania, mogę wam usłużyć — mamrotała lepkimi wargami. — Ale jak
długo jeszcze? — zachłysnęła się łkaniem.

Irka klęczała zdrętwiała, nie rozumiała matki. Siedziały tak chwilę,

bliskie oddechy przenikały się, każda z nich jednak czuła się samotną.

* * *

— Na pewno z niej wyjdzie?
Włodzio poprawił ścierpniętą nogę. Pod kożuchem było parno.
— Widziałem ją, jak zasypiała. Siedziała w kuchni z otwartymi ustami i

robiła tak — hrr, hrr...

— No i co z tego? — zaniepokoiła się Teklunia. — Skąd wiesz, że to

dusza?

background image

— A wiem! Bo u jednych to dopiero po śmierci, a u innych, jak tylko

zasną. Wtedy im w gardle gra, to właśnie dusza do góry idzie! Widziałem
raz...

— Kłamiesz!
— Nie kłamię! Na własne oczy widziałem.
— To powiedz, jak wygląda?
— O, taka biała i bez rąk... Nie widziałaś? Czasem ją polami wiatr niesie

podobną do siwego dymu...

Słychać było, jak piec wzdychał. Nagle zaszeleścił papier, coś potoczyło

się i z grzmotem skoczyło na podłogę.

Dzieci przytuliły się przelęknione.
— Co to było, Włodziu?
— Nie wiem — wyszeptał. — Zapal zapałkę, to zobaczymy!
Opierając się na nim, Teklunia uniosła się ostrożnie, rozchyliła brzegi

kożucha. Ciemność mrowiła się przed źrenicami. Dała nurka z powrotem.

— No, czemu nie świecisz?
— Boję się! A jak zapalę zapałkę i zobaczę coś, co tam stoi naprzeciw i

patrzy na nas?

— To ty też popatrzysz, czego się boisz?
— Myślisz?
— Pewnie — powiedział z przekonaniem.
Trzasła zapałka, płomyk zaświecił żółto.
— No? — zapytał ostrożnie, ale nie wstawał jeszcze.
— Nic nie widać — wyszeptała z ulgą. — Włodziu, tu chyba straszy,

możebyśmy poszli do sypialni, do reszty dzieci.

— Poczekaj — z trudem się wyplątał, niezdarnie opierając się na

kikutach wylazł zza kufra.

— Prędzej! Parzy mnie!
— Zapal drugą! Poraczkował bohatersko w ciemność. — No, widzisz,

jest! — zawołał tryumfalnie. Podgarniał coś, jak pies obraca łapą jeża.

— Co tam masz?
— Jabłko. Mówiłem ci, żebyś się nie bała. Mysz musiała buszować po

background image

szafie i strąciła, a ty od razu — boję się... Boję się!

Teklunia wytarła je o sukienkę i dała mu do ugryzienia. Uspokojeni

wleźli do swego gniazda.

— Wiesz, jak nas napadli Ukraińcy, kazali mi położyć ręce na ławie i

ciup, ciup siekierą...

— Bolało cię?
— Och, bardzo bolało! A potem jeden złapał matusię i przycisnął

kolanem piersi, a drugi odchylił jej głowę jak cielakowi i po gardle...

— A dlaczego nie umarłeś?
— Bo nas partyzanci uratowali. Ukraińców zaraz za stodołą pozabijali, a

mnie zawinęli rączki... Tylko matusi już się nie dało... Patrzyła tam, do
środka głowy i chrapała, bo przez tę małą dziurkę w szyi dusza jej się nie
mogła przecisnąć... Ale w nocy wyszła i długo siedziała przy mnie. I było mi
bardzo dobrze i bardzo smutno...

Teklunia słuchała przejęta. Była też trochę zazdrosna i upokorzona, że

nie ma takich historii do opowiedzenia. Tak przyjemnie jest straszyć się w
ciemności pod kudłatym lejem baranicy. Przytuleni czują ptasi niepokój w
sercach, kołacze szybciutko w piersi pod dłonią wilgotniejącą od bliskiego
oddechu. Potem pokój zatopiony zimową nocą zaludniają cienie, stołki w
świetle świecy ogromnieją, wszystko jest odmienione i niepokojąco żywe, aż
oczy otwierają się szeroko, a w nogach dreszcz, żeby się rzucić do szalonej
ucieczki.

— U nas w Oździutyczach — zaczyna wreszcie Teklunia, opiera mu wargi

o samo ucho, aż szumi ciepłe tchnienie — u nas była jedna kobieta, nazywała
się Motria Pańczyszyn.

Miała grube, czarne włosy, jak końska grzywa. Rozdzielała je przez

środek głowy i wiązała warkocze w koronę. Mąż się jej nie mógł nachwalić bo
się w polu uwijała jak żadna, tylko nigdy nie chodziła do cerkwi i nie lubiła
śpiewać. Nad podziw też mało jadła, parę kruszynek chleba, garstkę kaszy,
tyle co wróbel, a cały dzień międliła szczęką jak krowa, gdy ją przypędzą z
pastwiska...

Teklunia mówiła płynnie dużymi okresami, powtarzała zasłyszaną

background image

opowieść. Stare kobiety bajały tak w długie zimowe wieczory, gdy wiatr
obijał się o ściany, wydmuchiwał kłąb dymu na izbę. Dzieci, które powinny
już dawno spać, mimo, że potniały ze strachu pod pierzyną, wytężały słuch,
aby pochwycić niejasną historię. Nie ogarniały opowieści, sen przerywał jej
wątek i poszerzał zwidzeniami. Na drugi dzień powtarzały opowiadanie
umieszczając siebie niezręcznie w kręgu działających bohaterów.

Teklunia zamyśliła się niespodziewanie.
— No i co dalej, no mówże — niecierpliwił się Włodek.
— Potem sąsiedzi zaczęli się skarżyć, że jedzenie im ginie i pobili

nocnych stróżów. Aż jednego dnia Pańczyszyn usnął, ale księżyc mu w twarz
przyświecił, więc się obudził, uchylił powieki i patrzy na żonę, a ona rozplotła
warkocze, złapała się obu rękami za włosy, pociągnęła i głowa jej się otwarła
wzdłuż rozdziałka, pełna białych zębów jak wilcza paszczęka... Stanęła w
otwartym okienku, poniuchała, poniuchała i jak nie pociągnie... Zaczynają
lecieć z chat kołacze, pierogi z mięsem, sery, słonina... Nałykała się,
zamknęła głowę zawiązała warkocze, położyła się koło męża i rusza, rusza
gębą, żuje...

— Cicho — szepnął — teraz to już ona!
Korytarzem szedł ktoś powłócząc nogami. Otworzyły się drzwi, wtoczyła

się Walercia z lampą w ręce, przyciskała kota pod pachą.

— Spij kiciucha — usadowiła go w zagłębieniu pierzyny. — Twoja pani

ma jeszcze roboty, a roboty...

Zamknęła drzwi i pięścią dobiła zasuwkę.
Podeszła do wnęki, otwarła kufer — przyciskając dzieci odrzuconym

wiekiem. Rozścieliła stary maglownik na podłodze i zaczęła układać stos
bielizny, granatowe ubranie męża, nowe cholewy, turecką chustę po babce,
stare obligacje pożyczki i mały woreczek z koralami, broszką i srebrnymi
dziesięciozłotówkami.

— O cholera, ciężkie — sapnęła, zawiązawszy rogi płótnanki.
Potem uklękła, leżąc piersią na łóżku modliła się długo. Czasem drapała

się ukradkiem, zapuszczała palec pod warstwy odzienia. Zastanawiała się
przy tym, kiedy najlepiej rzeczy wynieść i ukryć w piwnicach zamkowych.

background image

— Chyba rano zejdę — szepnęła. Wlazła kolanami na łóżko, zdjęła

obrazek Częstochowskiej i wsunęła do tobołka z cichym wyrachowaniem, że
będzie strzegł wszystkiego.

Rozbierała się, zaczynając od sztucznego warkocza, który powiesiła na

poręczy krzesła i przysłoniła kaftanikiem. Dobrze, że tego dzieci nie widziały,
bo drżałyby z lęku. Jeszcze w halce, narzuciła na siebie długą, płócienną
koszulę, obdzierganą przy szyi fioletową nicią.

— Ja się jeszcze z tobą porachuję, ty szmato — warknęła w stronę

drzwi. Już miała wejść do łóżka, kiedy nagle postawiła lampę na ziemi,
wpuściła światło pod koszulę wzdętą jasnym dzwonem. Zajrzała sobie między
pełne piersi. Zapuściła wreszcie rękę głęboko i złapała pchłę. Długo ją gniotła
palcami, jeszcze dla pewności wrzuciła w płomień lampy. Obficie pośliniła
pogryzione miejsce.

— Won, ty pchlarzu, jazda! — spędziła kota, który przeciągał się sennie.

Z ulgą, ruchem jakim stare kobiety wchodzą do wody, przykucnęła pod
pierzyną, powoli prostowała nogi w zimnej pościeli.

Lampa była pod ręką, przykręciła ją trochę.
Walercia leżała tak długą chwilę, nadsłuchiwała i przełykała głośno ślinę.

Oczy miała utkwione w jasnym krążku na suficie. Pomyślała o synu, który się
zmarnował w Legionach, o córce wydanej za tego złodzieja z trzeciej wsi i o
Janie, co chce wszystkich przechytrzyć... Powieki jej opadały, podnosiła je
coraz nie chętniej, zachrapała krótko, osuwając się w sen.

Światło padało na jej rzadkie włosy, białawy puch, przez który

przeświecało łysiejące ciemię. Chóry armatnie skandowały daleko. Kot
wskoczył miękko na łóżko i zwinąwszy się zamruczał.

Dzieci wyszły spod kożucha, na palcach zbliżyły się do łóżka. Śpiącej

zagwizdało w krtani.

— Co teraz będzie?
— Zobaczysz — szepnął tonem znawcy — zaraz będzie z niej wychodzić,

widzisz, już oczy wywraca...

Walercia miała oczy na wpół przymknięte, białko błyskało spod rzęsy.

Nagle otworzyła usta szeroko i wyszczerzyła żółte zęby zacharczała tak

background image

głośno, jakby pierwszy sen zwalił jej się na piersi młyńskim kamieniem.

— O już, idzie...
— Ja nie chcę! — krzyknęła nagle Teklunia. — Zbudź ją, słyszysz, ja nie

chcę tego widzieć!

Walercia poruszyła się, popatrzyła na dzieci zmętniałą źrenicą, brała je

za senne zwidzenia. Skądże mogły się wziąć skoro mocno w niej tkwiła
pamięć dopchniętej zasuwy.

Teklunia skuliła się za Włodzia.
— Jakeście tu wleźli? Po co? Chcecie coś ukraść? Dzieci milczały,

przypatrywały jej się z natężeniem.

Zwiesiła nogi, przelewała ciężkie ciało przez krawędź łóżka. Zawisła nad

nimi białą zaspą.

— Jak was strzelę, to zaraz przemówicie! Dawać łapy!
Włodzio jak urzeczony wyciągnął przed siebie żałośnie zwisające końce

rękawków.

Walercia zamarła z uniesioną ręką. Powoli opuściła dłoń na ciemną

głowę chłopca, pogłaskała go szorstko.

— No, głupie, idźcie spać... No, uciekajcie...
Otwarła drzwi i wypchnęła je pośpiesznie w czarny korytarz. Teraz,

przypomniawszy sobie o głowie, narzuciła gwałtownie chustkę i ściągnęła
końce pod brodą. Przez szparę nad progiem wiało. Odczekała chwilę, nie
słyszała, żeby odbiegli.

Jeszcze raz uchyliła drzwi i zobaczyła dzieci stojące w świetle.
— Dlaczego nie zmykacie do siebie?
— My się bardzo boimy — zaczęła Teklunia — tam jest ciemno...
— A tu do mnie wleźć toście się nie bały?
— Myśmy tylko chcieli zobaczyć.
— Nie mów — trącił Włodzio. — Nie mów!
— Czekaliśmy na duszę!
Waleria przygarnęła je ciepłymi ramionami.
— Sierotki moje — szepnęła — duszy u mnie szukały, pewnie, bo u

kogoż jej szukać w tym domu? No, chodźcie, będziecie dziś spały ze mną.

background image

Rozebrała je i ułożyła przy sobie. Dzieci zalęknione ledwie oddychały za

barykadą jej ciała. Ale ciepło działało rozmarzające powoli przychodziło
poczucie spokoju i bezpieczeństwa.

— Nie śpisz jeszcze? — zapytał Włodzio.
— Nie mogę usnąć, bo jak z niej wyjdzie i zacznie po nas deptać...
— Słuchaj, może to nie była dusza, bo ona rechotała jak żaba... Może

łyknęła ją z wodą? Opowiadała mi babka...

— Nie strasz mnie!
— Opowiadała o żabie, co wychodziła na poduszkę... Co, ty i żaby się

boisz?

— Zwyczajnej to nie!
— No widzisz...
— Co tam mruczycie jak kocury — odezwała się sennie Walercia. —

Przeżegnać mi się i spać!

Więc przeżegnali się posłusznie i przytaili, skuleni u jej boku, nawet nie

zauważyli, kiedy spadł na nich mocny sen.

* * *

Czego szukam o świcie — zapytał się sędzia — co mnie nosi... Odpiął

haki i otworzył drzwi wejściowe. — Wyjrzę tylko przed dom —
usprawiedliwiał swą niecierpliwą ciekawość.

Podwórze było pełne niebieskiego cienia. Wyżej na szczycie Kułaka, na

skale omiecionej ze śniegu trzepotały się gawrony, wrzeszczały wiosennie.
Wyżej na białym niebie miotała czerwonym ogniem Wenus.

Zaraz za bramą spadał wyślizgany zjazd w dolinę, na jej dnie Siniawka

rysowała się pomiędzy zaspami czarnym zygzakiem.

Skręcił w podwórze, odruchowo sprawdził kłódki na pustym chlewie. W

stajni po szybkach zaszłych parą ściekały wielkie łzy.

— Ciekawym, czy szczęśliwie dojechali? — szepnął, ale bez obawy, zbyt

mocno ufał niemieckim zezwoleniom Łucji. Szedł pod górę w głąb parku

background image

zrośniętego z lasem zamkowym.

Za stogiem, spod którego prysnęły dwa zające, jeden za drugim i

zakurzyły w sypkim śniegu, ścieżka dotąd dość wydeptana niknęła między
świerkami, w gęstwie ciemnej, nieprzyjaznej.

— Dojdę tylko do altanki, rzucę okiem i zaraz wracam — uspokoił się

wewnętrznie. Oddychał krótkimi łykami. Powietrze było twarde, pełne woni
zmarzniętego igliwia, zachęcało do szybkiego marszu.

Śnieg stał głębszy, niezamącony nawet tropem lisim, ale nie lgnął do

mankietów spodni, pod cienką wierzchnią skorupką, był suchy jak piasek.
Postanowił skrócić sobie drogę. Nie czuł chłodu, miejscami musiał stromo
podchodzić. Tu, w górze, cisza była, aż dzwoniło w uszach.

Odwrócił się. Pod nim dolina pełna niebieskawego cienia, wstające

słońce tęczowo iskrzyło się na mgle nadrzecznej. Zamek podobny do
odwróconej dłoni, zawisał nad drogą miejscami rudo znaczoną śladem
końskiego nawozu. Pod mur obronny, ledwie widoczny spod śniegu, pięły się
zjeżone świerczki. Żaden dym nie unosił się jeszcze w powoli
nasłoneczniające się przestrzenie.

— Dobrze jest żyć — dyszał rozgrzany, osiągnąwszy krawędź. Przez

przesiekę między drzewami mógł popatrzyć na drugą stronę. Siadł na
poręczy. Altana była pełna odchodów zajęczych, rozsypanych garściami. Z
karmnika porozwłóczano kłaki siana.

Zaniepokoiły go dalekie dymy, ciężko rozlane na horyzoncie, pomazane

rudawym odblaskiem. Bliżej były kępy olch, rozrzucone domki osady
Dziadówki i z niejasnej gęstwy dachów wystrzelała wieża starego kościoła w
Doboszowie.

Szerokie pofałdowane przestrzenie łąk na Mokronosie, zwierciadliły się

miejscami we wstającym dopiero słońcu.

Z uczuciem zawodu patrzył na zimowy krajobraz. Nie było, prócz

dalekiej ławicy dymu, żadnych gwałtownych zmian, których oczekiwał po
wczorajszym ogniu armatnim.

Dopiero zaniepokoiły go głosy Niemców. Byli blisko, trochę pod nim,

zasłonięci krzewami. Posłyszał naraz uderzenia siekier. Teraz zobaczył

background image

innych, na łące, ledwie dostrzegalnych w białych ochronnych skafandrach.
Wlekli karabiny maszynowe na sankach, maskowali stanowiska.

— Jednak zepchnięto ich — pomyślał z ulgą. — Chyba nie będą się tu

długo opierać?

Głosy poczęły się zbliżać. Nie było na co czekać. Gdyby go przyłapali,

trudno by mu było tłumaczyć, że przyszedł się tylko rozejrzeć.

Zaczął więc szybko schodzić. Kierował się wyłącznie rozwagą, wierzył

jeszcze w magiczne brzmienie słowa — gutbesitzer. Spadek niósł go lekko.

W pierwszym świetle, które sięgało szczytu Kułaka, wrony opędzały się

od pary jastrzębi. Krążyły one lekko, cięły sierpem skrzydeł chłodne
powietrze. Czasami zachodziły w cień, niemal nikły, to znów zapalały się
brązem. Kilka wron zrozpaczonych, rzuciło się za nimi w pościg, machało
pośpiesznie skrzydłami, chrypło od krakania.

— Dziś się z wami żegnam — szepnął z ulgą — dziś ginie sędzia

Nahorayski, a rodzi się... Uśmiechnął się ironicznie — skoro dopiero rodzi się,
więc jakże można wiedzieć kto? Dobrze że przynajmniej wiem po co się tam
wspinałem — obejrzał się niemal z czułością na stromą ścianę doliny —
chciałem dojrzeć przyszłość, choćby najbliższą...

* * *

Walercia zbudziła się wcześnie. Długo nie chciało jej się ruszyć. Wreszce

wygrzebała się spod pierzyny, spostrzegła spluwając od uroku, że właśnie
lewą nogą zaczynała dzień.

Podniosła zasłonę. Szarzało. Koguty piały jeden przez drugiego, na

zmianę. Puszysty różowy blask stał nad lasem.

Kot był już przy drzwiach, giął niespokojnie koniec zadartego ogona.
— Spijcie jeszcze aniołeczki — szepnęła, nachylając się nad dziećmi. —

Czas jeszcze, czas...

Ubrana, nalała wody do miednicy i prychając, mokrymi rękami przetarła

sobie twarz.

background image

Potem wyciągnęła z kieszeni fartucha różaniec i zaczęła mruczeć. Łuna

na niebie była ledwie widoczna, ale świtało w innym miejscu. Chwycił ją
strach.

— Jezus! Jezus — szepnęła — wioski się palą! Stała przy oknie, z

ziarnami różańca przyciśniętymi do warg.

Kot miauknął, ostrzył sobie pazury o framugę. Otworzyła drzwi.

Stękając, zarzuciła toboł na plecy.

Na korytarzu był chłód nocny, zmętniałe powietrze spało jeszcze.

Poruszała się prawie bezszelestnie. Od wąskich okien dymiło zbielałe światło
wstającego dnia.

Zeszedłszy na dół, zdziwiła się, że ktoś przed nią wstał, bo drzwi na

dwór były otwarte. Przykucając, odemknęła ciężkie drzwi do piwnic. Buchnęło
wilgotnawą wonią starych kamieni. Zawiedziony kot, który cały czas łudził
się, że zmierzają do kuchni, zakręcił się na najwyższym stopniu, ale nie
zeszedł niżej.

Walercia sunęła ramieniem po ścianie, ostrożnie macała opuchłymi

stopami zdeptane stopnie. Schody odkręcały się powoli. Pchnęła drugie drzwi
bez zamka i poczuwszy pod nogami suchy piasek, z ulgą zrzuciła tobół.

Oddychała chwilę, nadsłuchując w ciemności. Pachniało mokrym

wapnem. Daleko słychać było szmer źródełka i cykanie kropel z namokłej
skały. Znalazła półkę, zdjęła lichtarz ze świecą nakrytą z góry ubitą flaszką.

Knot i tak zwilgotniał, pryskał, zapalał się opornie. Odczekała aż się

rozświeci. Osłaniała go dłonią, wstępując w głąb podziemia.

Piwnice były rozległe, częściowo wykute w skale, w kilku miejscach

piętrowe. Mimo stemplowań sufity się gdzie niegdzie obsunęły, a doły
wypełniała woda. Potworzyły się niebezpieczne pułapki, tak że sędzia kazał
wejścia do dalszych korytarzy zamurować.

Jan lubił krążyć po zamkowych czeluściach, zwłaszcza w niedzielne

popołudnia, chodził z młotkiem i opukiwał ściany szukając skarbów.
Przeciskał się przez rumowisko, gdzie niski strop obrastał rudymi
kryształami, a kruche nacieki zgrzytały pod butem.

Pewnego dnia natrafił na obszerną suchą salę, w której na wpół

background image

zagrzebane w piasku, stały potężne beczki. Ale wina w nich nie było ani
kropli. Nie wierzono czopom, dna były powyłamywane, a cynowy dzban leżał
zgnieciony jakby go o ścianę rzucono z wściekłością.

Mimo lat dębina dudniła zdrowo.
— He, dawniej to umieli pić! — westchnęła Walercia. — Tu nikt chyba

nie zajrzy, wsadzę szmaty do beczki i przyrzucę czym czarnym... To jest
fajne schowanko!

Postawiła świecę i przywlekła tobół. Wsparła się na ostatniej z beczek,

prawie na niej siadła. Nagle zachwiała się. Beczka odtoczyła się powoli
odsłaniając czarny otwór w ścianie.

— Święty Józefie! — pisnęła Walercia, łapiąc równowagę. Ale już

ciekawość i chciwość zwyciężyła. — Skarb!

Zrzuciła tobół, pochwyciła świecę i zajrzała do środka. W niewielkiej

piwniczce stały podłużne skrzynie większe i mniejsze, z uchwytami ze sznura.
Opakowania były nowe, więc pomyślała, że to państwo Nahorayscy ukryli tu
swoje drogości wywiezione z Warszawy.

Wsunęła się na czworaka, uniosła wieka najbliższej skrzynki. W blasku

świecy, spod natłuszczonych szmat, zaświeciły zamki gęsto pokładzionych
karabinów.

Cofnęła rękę gwałtownie, jakby dotknęła węża. Gorąca stearyna ciekła

jej po palcach.

— Rany boskie, tyle broni!
Myśli przebiegały jedne za drugimi, aż marszczyła niskie czoło. Gdyby to

tak Niemcy odkryli — już po nas. A tyle razy łazili po całym zamku i zaglądali
do piwnic! Kto te skrzynie przywlókł i schował? Kto tu się niezauważony
kręcił? Już nie będzie miała spokojnej chwili...

Wycofała się ostrożnie. Wtoczyła beczkę na miejsce, podparła klockiem,

który się wysunął. Teraz można ją było trącać, ani drgnęła, Walercia
obejrzała się ukradkiem, czy jej kto z ciemności nie podpatruje... Już nie
miała zaufania do tego miejsca.

Poniosła tobołek do innej piwnicy i przyrzuciła gruzem.
Trzęsła się cała. Lęk mieszał w niej z gniewem, że wcześniej nie

background image

przejrzała otoczenia, przecież ktoś z domowników musiał pomagać tym, to
wnosili broń. Jak oni potrafili załatwić to po kryjomu?

— Kto by się spodziewał? — szepnęła wyłażąc ciężko po schodach. Dużo

byłaby dała, żeby wszystko, co przeżyła tego ranka okazało się zwidzeniem.
Ale palce jej lepiły się od wazeliny, którą powleczono stal.

Komu by o tym powiedzieć, żeby nie wypaplał? Ratajczakowej? Była

bezradna. Tajemnica piekła ją, aż gorzką śliną napływało do ust. Żeby choć
Jan był! Zawsze jak jest najpotrzebniejszy, musi go brakować! — mruczała
zadowolona, że może przeciw niemu złość obrócić.

W otwartych drzwiach stał Nahorayski plecami do niej.
— Gdzie pan sędzia chodził tak z rana? — zapytała podejrzliwie.
— Dzień dobry Walerciu! Byłem się przejść. Zdaje się, że za

Doboszowem na Budach pożar, dym jeszcze widać — pokazał palcem ponad
las. — A co Walercia taka wystraszona, jakby ducha w piwnicy zobaczyła?

Poruszyła parę razy zmiękłą wargą.
— Gorzej, panie sędzio! — szepnęła dmuchając mu w twarz nieświeżym

oddechem. — Tam, na dole naznosił ktoś pełno karabinów! Niech pan pójdzie
ze mną, to pokażę!

Nie wyglądał na zaskoczonego, stał spokojnie, prawie obojętny.
— Co, leżą może na wierzchu?
— Nie! Dobrze są schowane!
— A Walercia czego tam szukała?
— Ja nic... Ja, tylko swoje rzeczy chciałam gdzieś upchać po kątach, bo

jakby Niemcy uciekali, mogą, pokraść...

— Walercia zostawiła wszystko tak, jak było?
— Pewnie, zakryte beczką, nikt nie pozna, gdzie wejście.
— Ja radzę Walerci, jeżeli chce końca wojny dożyć, żeby Walercia o tym

nikomu nie mówiła!

— U mnie jak w studni. Ja nikomu słowa o tym nie pisnę... Tylko, żeby

jakiego nieszczęścia nie było? A jakby Niemcy zaczęli szukać i znajdą, co
wtedy? Co mam mówić, bo lepiej z góry wiedzieć?

Przypatrzył jej się niechętnie. Wystarczy ją trochę nastraszyć i sypnie

background image

wszystkich. Lepiej, żeby miała kogo wskazać — pomyślał.

— To wtedy Walercia powie, że to ja schowałem! — powiedział,

rozkoszując się jej zdumieniem, i dodał: — A potem Niemcy mnie zastrzelą,
a zaraz po mnie Walercię!

Odchodził powoli na górę schodami. Stała pod nim jak skamieniała z

pięściami przyciśniętymi do warg. Nic już nie pojmowała. Świat jej się wydał
nieprzenikniony i wrogi, jak wtedy, gdy miała osiem lat, po śmierci matki.

— Zaraz, tylko spokojnie — myślał sędzia — ta ma na jakiś czas dosyć,

nie musimy się śpieszyć... Jeżeli Rosjanie napierają i dojdzie tu do walk,
Niemcy będą musieli pilnować swojej skóry, braknie im czasu na
przetrząsanie piwnic. Będą szczęśliwi, jeśli żaden z tych karabinów nie
wyjdzie do lasu, by im strzelać w plecy. Ale kto u nas broń magazynuje?
Tadek Bukowski? Nie bardzo. Powstanie powinno mu wystarczyć. Jan?
Wątpliwe... Któraś z kobiet? Walercia odpada, Janina, Wacława... Więc któż
zostaje — Ratajczakowa, Celinka, Łucja i ksiądz! Trzeba będzie
przeprowadzić dyskretne śledztwo, nie mogę przecież chodzić od jednego do
drugiego i pytać — czy to twoje karabinki leżą w piwnicy?

Wsadził ręce do kieszeni. I jego zastanowiło, konspiracja działała

sprawnie, więc nawet najbliższych nie można być pewnym? Wprawdzie do
nich tak się człowiek przyzwyczaił, że niemal nie zauważa. A może tę broń ja
sam zwiozłem po trochu pod siedzeniem w bryczce, którą co drugi dzień
wracam z sądu?

Wzruszył ramionami. To wszystko nonsens. Kilka karabinów nie zaważy

na losach wojny, a jednak nawet ani razu nie wystrzeliwszy, może zabić nas
wszystkich... Jednak trzeba je usunąć, żeby jakiegoś głupstwa nie zrobiono,
które może nas drogo kosztować.

Dzieci kończyły śniadanie, skrobały łyżkami o dna misek, wycierały

wargi rękawami. Ustawały odgłosy jedzenia, ulatniał się mdły zapach
słabiutkiej kawy. Krzywiąc twarze, ze zmrużonymi oczami zwracały się dzieci
ku oknom, słońce grzało przez szyby.

Gdy pani Janina weszła na salę powitana krzykliwym — dzień dobry —

nie miała nic do zarzucenia, porządek poranny był utrzymany, nadchodziła

background image

pora przechadzki, godzina zabawy w zaśnieżonym parku. Z zadowoleniem
stwierdziła, że Celinka daje sobie radę, może jest trochę za szorstka, ale
wszystko dotąd przebiega sprawnie.

— Nie chciałabym, Celinko, żebyś je wyprowadziła zbyt daleko. Pilnuj,

by ci się dzieci nie rozłaziły, dziś mogą być niespodzianki.

— Ale skąd? Nawet strzałów nie słychać, zdaje się, że ich odepchnęli.
— Mąż rano wychodził, widział Niemców za górą umacniali się, pewnie

będą próbowali oporu. Nie utrzymają się tutaj, ale może być niebezpiecznie...

— Więc pani myśli, że Rosjanie są tak blisko?
— Nic nie można wiedzieć, dzisiejszy dzień pokaże.
Dlatego lepiej trzymać się blisko domu.
— Dobrze byłoby znać linię obrony, to się może w mieście przydać.

Teraz widzę, że miałam nosa wysyłając meldunek o ofensywie...

— Przez kogo posłałaś?
— Łucja poda.
— Nie trzeba jej było narażać!
— Jej nie tkną, ma mocne dokumenty. Napisałem też, żeby zabrali broń.
— Powiedz, kto cię o to prosił?
— A jak miasto odetną? Wtedy cały magazyn zmarnowany! Gdybyśmy

spróbowali rozsadzić obronę od środka, każdy karabin będzie miał swoje
znaczenie...

— Że też wy nic nie potraficie załatwić jak należy. Dlaczego mnie się nie

spytałaś? Komenda dobrze wie, co jest u nas, po co ich popędzać, żeby w
ostatniej chwili zrobili jakieś głupstwo?

— Ja pani służbowo nie podlegam, nie należę do siatki terenowej.

Jestem z DYW-u. Koło południa będzie tu Batog, wtedy przekonamy się, kto
ma słuszność. Według mnie magazyn już powinien być rozładowany, a broń
w rękach chłopców.

— Porucznika Batoga dziś nie będzie, pojechał wczoraj do miasta na

odprawę. Wezwano go nagle, dlatego nie trzeba spraw przyspieszać!

— Dlaczego mi nic o tym nie powiedział?
— Widać nie miał czasu, albo nie uważał za stosowne. Może wróci z

background image

Łucją, znają się z roboty... Wtedy wiedzielibyśmy nareszcie, co
postanowiono.

— Mamy przecież świeże gazetki.
— Wiadomości w nich są o tydzień spóźnione. Wypadki idą prędzej!
— Chyba będzie u mas powstanie? Jakbyśmy uderzyli z tyłu, Niemcy

będą wiać, cały Front się rozlezie! Rozkosz było by postrzelać sobie trochę!

— Nic jeszcze pewnego nie wiem... W sztabie mają meldunki z całego

okręgu, najlepiej będą wiedzieli, chyba mają jakiś plan opracowany. Choć
wieści nadchodzące spoza Wisły nie są pomyślne, dużo naszych
aresztowano...

— To już jest polityka, ja jestem w zgrupowaniu bojowym, jeżeli

nadchodzi ten dzień, na który tak czekaliśmy, chcę być pod bronią, chcę się
bić... Uważam, że postąpiłam słusznie.

— A ja myślę, że trzeba zachować zimną krew do ostatka. Było by

idiotyczne wpaść teraz. Dlatego lepiej nie improwizować, tylko pilnować
swoich obowiązków. Skoro już jesteś przy dzieciach, to się nimi naprawdę
zajmij. Wróci Łucja, możesz robić, co ci się żywnie podoba! Tylko pamiętaj,
wolno ci narażać jedynie siebie, za dużo już było ofiar...

— Właśnie! Za dużo! Dlatego nie można przepuścić okazji. Kiedy się

pomścimy, jak już Niemców nie będzie?

Dzieci zaczęły wstawać, z trzaskiem składano miski. Dwóch chłopców

siedząc okrakiem na ławce biło się po głowach łyżkami. Zamykali oczy i pluli
na siebie zachwyceni tą walką.

Dzwonek z kaplicy zamkowej uderzył kilkakrotnie, jasny ton prawie

niedosłyszalny długo drgał w powietrzu.

— Spokój dzieci! Sprzątamy teraz ładnie po sobie i idziemy się bawić!
— Ale do parku! Na saneczki! — darły się obstąpiwszy ją ciasno.
— Pójdziecie do parku — uspokoiła je pani Janina. — Ja teraz muszę na

mszę, potem znów do was zaglądnę!

— Nie widziała pani gdzie Tadka?
— Nie, dziś go jeszcze nie widziałam. Jak mi się nawinie pod rękę, to ci

go poślę... Tylko bądź rozsądna Celinko... Niepokoisz mnie...

background image

— No, co ja takiego zrobiłam? Dzieci, proszę wszystkie miseczki na róg

stołu! Robimy dwie wielkie wieże. Kto jest dziś dyżurnym?

Pani Janina wymknęła się na schody. Zobaczywszy nadchodzącego

męża, zatrzymała się na chwilę.

— Wszystko w porządku — powiedziała, wsuwając mu dłoń pod ramię.

Słońce zaświeciło im ostro w oczy. Po śniegu posypanym popiołem szli wąską
ścieżką do kaplicy.

Tadek Bukowski służył księdzu do mszy. Choć wszyscy już się zebrali,

ksiądz czekał chwilę, aż Nahorayscy nadejdą. Pierwsza ławka była pusta. W
dwóch pozostałych klęczały Walercia i Ratajczakowa z córką. Irka odwróciła
się ciekawie ku wchodzącym.

Zimno było w kaplicy, od drzwi otwartych padał biały, mroźny odblask

ze śniegu Walercia mruczała pracowicie, niechętnie odwracały się
zatłuszczone kartki jej modlitewnika, brunatne i postrzępione po brzegach.
Chwilami zziębnięta stukała końcami palców o ławkę, aż się sędzia oglądał,
lub wtulała je pod pachę.

Irka przypatrywała się matce, której na końcu nosa świeciła się duża

kropla wilgoci. — Kapnie, czy nie kapnie — myślała rozdrażniona. Policzyła
do dziesięciu, kropla chwiała się i iskrzyła irytująco. Nie mogła się skupić.
Popatrzyła w stronę ołtarza. Tadkowi źle było przyklękać, utykał lekko
przenosząc mszał. — Przyjemny chłopak — pomyślała śmiało — szkoda, że
już go trzyma dla siebie Celinka. Poczuła żal, że ją wszyscy wpychają w
dziecięctwo, z którego dawno wyrosła. Chciała, by ją wreszcie zaczęli
traktować poważnie, żeby się ktoś w niej zakochał. Wyobraziła sobie, jakby
to było przyjemnie, aż się uśmiechnęła sennie.

Matka spostrzegłszy, że znowu córka patrzy w okno, gdzie przez szybki

widać łysy szczyt Kułaka i wrony wyrojone do słońca, trąciła ją łokciem.

— Nie gap się, masz się modlić! Jak nic od Boga nie potrzebujesz, to

zmów pacierz za duszę ojca!

Irka posłusznie uklękła. Deska pod kolanami była nieznośnie twarda i

ziąb ciągnął z kamieni. Zaczęła powoli odmawiać pacierze, ale nie mogła
wywołać w sobie upragnionego wzruszenia.

background image

Nahorayski trzymał na kolanach wysoko podniesionych duży mszał

benedyktyński. Gdy wyruszał na kilkudniowe zjazdy prawników do miasta,
nieraz znajomi go zapytywali, dlaczego się obwozi z taką księgą, wtedy
przyznawał im się z wstydliwym zakłopotaniem, że ma to przyzwyczajenie
jeszcze ze studiów w Belgii, umie się modlić tylko po francusku.

Było dotkliwie zimno. Ksiądz Horbaczewski wyraźnie się śpieszył,

rozkładał i składał dłonie ruchem tak gwałtownym, aż chwiały się żółte
płomyki świec. Wyglądało, że chce po prostu rozgrzać się po chłopsku,
zabijaniem rąk.

Ciekawym, kto tu naprawdę przyszedł się modlić? — dumał cierpko

sędzia. — Walercia i Ratajczakowa przychodzą nie dla Boga, tylko dla
księdza, tu go nareszcie dopadły i mają dla siebie, musi je wysłuchać, musi
im służyć. Matka przyciągnęła Irkę... Janina z przyzwyczajenia, a ja dla
przykładu. Należy się z tym poważnie liczyć. Wiem, że to jest ludziom
potrzebne, najlepsza forma agitacji. — Jak sam pan sędzia Nahorayski jest
co dzień na mszy, jakże nam nieuczonym wątpić... Podciągnął uważnie
nogawki, podłożył sobie chusteczkę, przyklęknął. Noga mu lekko drżała.

Msza dobiegała końca. Ale ksiądz zamiast odejść, odwrócił się i

niespodziewanie ukrywszy dłonie w rękawach, zaczął mówić:

— Umiłowani bracia i siostry w Chrystusie! Dziwicie się pewnie, że chcę

was jeszcze zatrzymać na chwil parę, ale przyszło mi w czasie Mszy Świętej
na myśl, że garniecie się do tego ołtarza pełni niepokoju i trwóg! W głosach
wczorajszych armat słyszeliście groźną zapowiedź, drżycie przed cierpieniem
i śmiercią...

Dzieci wysypywały się właśnie na podwórze z krzykiem i śmiechami,

jednak przechodząc koło kaplicy cichły, niektóre podchodziły bliżej,
przyklękały na progu i żegnały się poważnie.

— Nie możemy powstrzymać wydarzeń, losy człowiecze nie od nas

zależą... Jesteśmy bezbronni między ścierającymi się maszynami, w
powietrzu pełnym zbudzonego żelaza, na ziemi porastającej ogniem! Ale
spojrzyjcie na te dzieci — wyciągnął rękę ku drzwiom otwartym — idą wesołe
i ufne... Przecież nikt z nas nie może ich przed niebezpieczeństwem zasłonić,

background image

ani ustrzec... One utraciły rodziców, czułe ramiona ich nie przygarną... A
jednak są pod najlepszą opieką. Czuwa nad nimi Ojciec, zawisa nad ich
głowami Ręka pełna dobroci, i miłosierdzia! Wyprowadziła już je raz z nocy,
ognia i nienawiści, bądźcie pewni i teraz uchowa je bezpiecznie!

— Wszystko cokolwiek mógłby zrobić dla nich człowiek, nawet gdyby

ofiarował siebie, jest niczym wobec tego, co daje im Ojciec. Łaskawy,
rozumiejący cierpienie. Czyż Jego Ręka może krzywdzić?

— Wszystko, co nas spotyka, dzieje się dla naszego dobra. Często

wydaje się, że los wydziera nam to, co mieliśmy najcenniejszego,
najbliższego sercu. Zaufajmy tej Ręce, odbiera tylko to, co mogłoby nam
przesłaniać cel ostateczny, daje wszystko, co będzie nam na drodze do
zbawienia niezbędne.

Sędzia zauważył, że Tadeusz stojący za księdzem skinął kilka razy głową

i znacząco poruszył wargami, potem skryty w cieniu ścisnął obie ręce i
potrząsnął nimi powitalnie.

Sędzia odwrócił się ostrożnie. We drzwiach stała Celinka i ponad

głowami ostatnich dzieci wskazywała Tadeuszowi, że idzie w górę, do parku.
Przyzywała go ręką.

Ksiądz musiał to zauważyć, bo wybuchną patetycznie:
— Ale biada zuchwałej młodości, która wybiera ciemność i jej sprawy,

przesiaduje na podstryszu grzechu...

Sędzia zamknął głośno mszał z wyrazem niesmaku na twarzy. Nie

słuchał już więcej. Miał tę zdolność, nabytą w czasie przewlekłych, jałowych
rozpraw, umiał się zamknąć w sobie, mimo twarzy skupionej i pozorów uwagi
nic go całe otoczenie nie obchodziło.

Dalekie krakanie wron wpadało do kaplicy, jakby ktoś suche gałązki

kruszył.

Dopiero gdy żona wstała, spostrzegł, że ksiądz już jest we wnęce

zastępującej zakrystię i Tadzio pomaga mu zdjąć ornat.

Wyszli na słońce. Sędzia zatarł ręce, palce mu się lekko zaróżowiły.

Chuchnął w paznokcie. Pomacał nimi końce uszu.

— Zmarzłem — powiedział. Upewniwszy się, że nikt ich nie słyszy

background image

szepnął żonie: — Uważam, że ten rodzaj nauk jest nie tylko
niepedagogiczny, ale jest po prostu nietaktem, bo co mnie obchodzi, że
Celka siedziała wczoraj na schodach z Tadkiem? Jak chce ją skarcić, niech to
robi w cztery oczy, a nie z ambony. Widziałaś to obrzydliwe poruszenie, jakie
wywołał u Ratajczakowej i Walerci? Przecież jeszcze dzieci były przy tym...

— Dziwne, czyżbym tego nie dosłyszała? Zamyśliłam się nad tą Ręką,

ufam Jej. Chciałam ci właśnie powiedzieć, że jak na księdza Bazylego, to było
niezwykłe kazanie..

— A mnie jego fatalizm nie odpowiada! Opatrzność? Nie można Jej

wszystkiego powierzać do załatwienia! Kościoła zaś nie powinno się mieszać z
kuchennymi plotkami!

— Jesteś niesprawiedliwy. Czy zastanowiłeś się, że wobec wydarzeń

przerastających nas udajemy, że mamy na nie jakiś wpływ, że je urabiamy,
a właściwie zajmujemy tylko postawę. I to jest ważne, oczywiście dla nas,
może nawet decydujące, bo cóż więcej możemy? Skoro jednak uznajemy
świadomą Moc kierującą światem, gdy dopuścimy myśl, że nawet zło w jakiś
sposób jej służy, to ksiądz ma słuszność. Odwołując się do Litościwej Ręki,
możemy zmieniać los, uchylać ciosy, organizować, choć to absurdalnie brzmi,
właśnie organizować przypadki!

— Wybacz Janinko, ale ja wolę już nie czekać na ten rodzaj ochrony, po

co trudzić Pana Boga? Czy nie lepiej samemu unikać niebezpieczeństw? To
zdaje się nazywają w teologii — cnotą roztropności.

— Ty przecież nie możesz przewidzieć wszystkiego! Nawet nie wiesz, ilu

już niebezpieczeństw uniknąłeś? Czy zdajesz sobie sprawę, że jeden kieliszek
wypity przez kogoś w Doboszowie, spóźniony autobus, aresztowanie, wsypa
— to idzie lawinowo, może i ciebie pociągnąć. Przelicz znajomych, prawie nie
ma rodziny, która by nie poniosła strat. A ty żyjesz, rozumiesz, żyjesz i
żyjemy wszyscy, właściwie już wojna za nami, czy wiesz, komu to
zawdzięczasz?

— Wiem. Temu jednemu procentowi wynikającemu z rachunku

prawdopodobieństwa. Dotychczas szczęście nam towarzyszyło. Wolałbym,
żebyś tego nie rozgłaszała, lepiej przedwcześnie nie triumfować. Będziesz się

background image

śmiała, ale Grecy mieli rację, nie należy zwracać na siebie uwagi bogów, bo
się stają zazdrośni — uśmiechnął się, biorąc ją pod ramię.

— Ludwisiu, wiem, że żartujesz...
Z domu wypadła Gabrynia. Z roześmianą twarzą garnęła się do ojca. W

krótkim płaszczyku wyglądała na jeszcze wyższą i chudszą. W twarzach ich
obojga, mimo innych oczu było podobieństwo, głębsze, płynące z uczucia,
trudne do określenia, ale uderzające jak zwykle w rysach córek rozkochanych
w swych ojcach.

— Tatuśku, czy mogę pójść z dziećmi do parku?
— A nie zaziębisz mi się?
— Będę cały czas biegała!
Sędzia pochylił się, pocałował ją w czoło, odpowiedziała długim, tkliwym

przytuleniem.

— To idź, mamusia chyba ci pozwoli?
— No, muszę się zgodzić — powiedziała Nahorayska.
Dziewczynka już biegła na przełaj, grzęznąc w głębokim śniegu.
— Poczekajcie! — wołała do dzieci, które nikły między drzewami parku.

— Poczekajcie na mnie! Idę się z wami bawić!

Sędzia przyjrzał się żonie ukradkiem, wydała mu się odmieniona, nawet

go zaciekawiała.

— Czy sądzisz, że tu, u nas w zamku, może się coś kryć, co by nam

groziło niebezpieczeństwem?

— O na pewno, to zresztą kryje się w każdym z nas!
— Przepraszam cię. Mimo tej pasjonującej dyskusji, nie myślę

rezygnować ze śniadania. I tak dziś wszystko spóźnione. Wystarczy, że
brakło Jana, a już ksiądz nie mógł dać sobie rady z kaplicą. Widzisz, jednak
dopadł nas... Dzień dobry, księże, piękne kazanie — powiedział dwuznacznie
— tylko nie mogłem pochwycić tego zwrotu o schodach...

— Bo to już bezczelność, panie sędzio. Wczoraj ich przyłapano na

stryszku w sianie, a dziś przychodzi panna Celina wywoływać mi go z
kościoła!

— A kto ich wczoraj widział? — zapytał sędzia udając, że o niczym nie

background image

wie.

— Pani Wacława.
— O, to zupełnie zmienia...
— Czy pan wątpi w jej prawdomówność?
— Drogi księże kapelanie, zawsze wyposzczonym pustelnikom śniły się

zastawione stoły, ona męża całą wojnę nie widziała, więc miewa takie
złudzenia, wszędzie się dopatruje miłostek... Podświadoma kompensacja —
przygwoździł — dziwię się, że ksiądz tak łatwo uwierzył... Tadek i Celinka,
przecież to prawie dzieci...

— Ludwisiu, nie kpij — szepnęła pani Janina
— Myśli pan, że mogło jej się wydawać? Po tych młodych ja się

najgorszego spodziewam. Panie sędzio — zawołał przypomniawszy sobie —
przecież z nią była i Walercia, obie nie mogły się mylić...

— To właśnie druga, co za dużo widzi! Dziś mi naopowiadała takich

historii, że tylko pakować manatki i uciekać stąd.

— Co pan mówi?
— Wydało jej się, że w podziemiach zamkowych trafiła na piwnicę pełną

broni...

Poczuł, jak ramię żony drgnęło, zwróciła się żywo ku niemu.
— Broń dla śpiących rycerzy, wie ksiądz kapelan, co to potrafią każdą

wojnę przespać, snem pełnym, zasługi.

Skręcili za róg oficyny.
Teraz nadchodziła Ratajczakowa z Walercią.
— Ale jej wygarnął, aż mi się żal dziewczyny zrobiło!
— A na czym ją przyłapał? — zaciekawiła się Irka.
— Nie twoja sprawa, masz czas na takie rzeczy.
— Z chłopcem i na sianie. Nie ma pani czego przed nią kryć, niech wie,

niech się strzeże, może jutro będą ją namawiać do tego samego.

— Mamo, ja skoczę na chwileczkę do pani Wacławy.
— Wczoraj noc cię u niej zastała, dziś od rana z nią zaczynasz? Nic się

tam dobrego nie nauczysz. Co to dla ciebie za towarzystwo — słomiana
wdówka!

background image

— To może mam się z Celinka zadawać, jak ją ksiądz z ambony palcem

pokazywał?

— Jedna drugiej warta. Matki się powinnaś trzymać! No idź, tylko nie

siedź długo. Przyjdź do nas do kuchni, to pomożesz...

Irka wbiegła na schody. Ruchy jej były niezręczne, jakby nie oswoiła się

jeszcze z długością nóg. W ostatnim roku wyrosła bardzo. Krótkie sukienki
odsłaniały kolana, zaczęła się lekko garbić, kryła zaokrąglające się piersi.

Budziły się w niej niespokojne tęsknoty, była spragniona czułości, z

przymkniętymi oczami pogrążała się w marzeniach, nuciła banalne tanga.
Radosna młodość, trwoniona w latach wojny, mieszała się ze smutkiem
przedwczesnej wiedzy o sprawach ludzkich, które odbywały się na jej pczach.
Ciekawość dziewczęcą łączyła z łzawym przeczuciem cierpienia i pokorną
gotowością na przyjęcie miłości, choćby miała grozić bólem i trwogą.

Chłopcy jeszcze omijali dziewczynę pogardliwie, wydawała im się

niedojrzała, raziła ich niewinnością, za to mężczyźni, zwłaszcza starsi
przyglądali się jej natarczywie i wyczekująco. Pociągała ich. Zauważywszy
zainteresowanie, spuszczała oczy, robiło jej się gorąco, serce biło radośnie i
rosła w niej pewność, że nie jest brzydka, że jeszcze będzie się podobać.
Zaczęła dbać o pończochy, spinki do włosów i paznokcie. Zmieniła nagle
przyjaciółki, przylgnęła całym sercem do Wacławy, która ją przerażała i
urzekała zarazem.

Na drzwiach wisiała wizytówka: Wacława Zeidler-Siemiątkowska. Irka

zapukała i usłyszawszy przyzwalające mruknięcie, weszła szybko. W pokoju
już było napalone. Wacława siedziała rozebrana, niezawiązany szlafrok
puszczony luźno odsłaniał bieliznę i jędrne, jasne ciało. W ściśniętych
wargach trzymała szpilki, upinała włosy, spiętrzone w czub nad czołem. Jej
brew marszczyła się w lusterku. Ogień huczał, na kaflach pieca odbijał się
błękit pogodnego dnia.

— Dzień dobry pani, wpadłam tylko na chwilkę!
Wacława skinęła głową, poprawiła loczek. Irka podeszła bliżej.
— Jakie to ładne — powiedziała — oglądając koszulkę Wacławy i zaraz

pomyślała, że nie warto jej kłaść, jeśli się nie ma komu pokazać. Zarumieniła

background image

się. Postanowiła, ściągnąwszy wargi, że od tej chwili będzie zimną, świadomą
swej drogi kobietą.

— No, jak tam, mróz? Bolszewicy daleko?
— Chłodno, ale przyjemnie. Wszystko po dawnemu, nawet frontu nie

słychać. Myśmy już po mszy, a pani dopiero wstaje!

— Wolę się wyspać. Czekałam, aż się piec rozgrzeje. Do czego mam się

śpieszyć? — Zrzuciła szlafrok, przeciągnęła się, ciemny skręt włosów błysnął
jej spod pachy. — Nudno tu, za spokojnie. Zaczynam już żałować, że uległam
pierwszemu nastrojowi i przyjechałam na wieś. Po powstaniu, każdy z nas
myślał: uciekać, zaszyć się w jakąś dziurę i odpocząć. Tak szybko człowiek
się odwrócił od tego wszystkiego plecami... Nie, zapomnieć się tych miesięcy
nie da, ale patrzę na nie jakoś pobłażliwie...

— Pani pewnie dużo przeszła. Straciła pani kogoś z rodziny?
— Nie. Tylko ludzie dokoła ginęli. Właściwie to już przestawało być

straszne. Rozmawiało się z człowiekiem, za chwilę już go nie było, dosłownie
znikał.

— Bardzo się pani bała?
— Nie bałam się, tylko dziwiłam, od tego zdziwienia aż się w głowie

pusto robiło. — Poślinionym palcem przygładziła brwi. — Ksiądz jest u siebie?

— Tak. Szedł właśnie na śniadanie. Co pani dzisiaj robi? Może

przeszkadzam?

— Ale siedź... Lubię z tobą rozmawiać, jesteś jeszcze głupiutka. No, to

nie twoja wina, zmądrzejesz jeszcze. Życie niejednego uczy. Powiedz, bardzo
tu ludzi gorszę?

— Czym? — udała Irka niezręcznie zdziwienie.
— Nie bój się, ja i tak wiem! Przecież słyszysz co się na mnie wygaduje

w kuchni, matka też ci chyba powtarza?

— Bo jednak księdzu powinna dać pani spokój...
— E, co ty się znasz... Ja się tylko bawię, gdybyś wiedziała, jaki on jest

wstydliwy i nieśmiały, trudniej go oswoić jak młodego chłopca. Zresztą co?
Krzywdy mu nie zrobię... Ostrzę sobie tylko na nim zęby — rozumiesz? Nic
nie rozumiesz! Przyjemnie jest zajść do niego pogadać, wypić kieliszek

background image

wiśniówki, zamącić mu spokój. Przyjemnie przejść się po parku, na oczach
wszystkich i słyszeć jak tam w kuchni aż syczy... To jest zabawa! Przyznaj
się, że i ty myślisz o mnie wszystko najgorsze? Wiem o tym i znoszę cię tylko
dlatego, że tu takie pustkowie...

— Nie, pani nie jest zła! — powiedziała poważnie Irka. — Tylko pani

czegoś brakuje! Więc pani szuka i niecierpliwi się...

— O, jakaś ty domyślna! Gdybyś nie miała takiego miłego pyszczka i

tyle pożądliwości nie świeciło ci się w tych niewinnych oczkach, dawno bym ci
powiedziała — wynoś się... No, chodź tu!

Irce słodką była ta tyrania. Ociągając się, dla zaznaczenia swej urazy,

podeszła jednak. W ciemnej sukience z pikowym kołnierzykiem wyglądała na
to, czym w istocie była — wyrośnięte dziecko.

— Popatrz mi w oczy... Tylko nie kłam, ujęła małą pod brodę. — Mówił

już ktoś do ciebie: kocham, kocham i ciągnął ze sobą? Miałaś już chłopców?

— Miałam... — bąknęła oblewając się rumieńcem. Wacława spojrzała na

nią triumfująco, od razu poznała kłamstwo. Jakąż rozkosz sprawiało jej
zakłopotanie dziewczynki, prawie dostrzegalna niewinność prowokowała do
gorszenia.

Nachyliła się ku Irce.
— Na każdą to musi przyjść... Ale lepiej bez narkotyków, zanim się

zakochasz, samemu chłopca wybrać — to daje wolność. Od razu wszystko
wiesz, nie będziesz miała rozczarowań... Powiedz, tak zrobiłaś?

— Tak — szepnęła pokornie.
— Przypatrz się mnie, mogę teraz zrobić z mężczyznami co zechcę, tak

ich trzymam! — Podniosła zaciśniętą dłoń. Stała z lekko rozchylonymi
nogami, z piersią podaną, wyzywająca.

— Pani jest taka ładna...
— Ty też jesteś niebrzydka. Gdy ja miałam twoje lata... Masz tu kogoś?

Może Tadka — dręczyła Irkę oczywistym kłamstwem.

— Uhum — mruknęła indagowana. — Ja już muszę... Mamusia kazała mi

pomagać w kuchni...

— Szkoda cię do takiej roboty... Na idź! Będę się mogła wreszcie

background image

ubrać... Wpadnij wieczorem...

Irka wymknąwszy się na korytarz poczuła zawrót głowy. Każda z tych

rozmów miała w sobie coś zakazanego i grzesznego, aż czuła do siebie
obrzydzenie, ale zarazem gdyby mogła, siedziałaby godzinami u stóp
Wacławy, pełna buntu i zachwytu dla jej mądrości. Czasami miała ochotę
zapłakać nad swoim poniżeniem. — Pójdę do spowiedzi — myślała — znów
będę spokojna jak dawniej. Ale jak iść do księdza Bazylego i wyznawać mu
wszystko po kolei, może powtórzy coś Wacławie i będą oboje z niej szydzić.
A jeżeli wszyscy są tacy — kobiety i mężczyźni, którzy już... W takich
chwilach znienawidziła świata, a nie mogąc wrócić do czystego dziecięctwa,
czuła swoją niewinność jak kalectwo.

— Skończę z tym raz, przynajmniej będę wiedziała... Dawno powinnam

to zrobić — zagryzła wargi — potem bluznęła przeciw zmowie dorosłych: —
Świnie! Świnie!

Powoli zeszła do kuchni.
Matka drobiła chleb do dużego kubka.
— No, przyszłaś — powiedziała z ulgą — bo już chciałam po ciebie lokaja

posyłać!

— Niech mi mama da kawy! — burknęła. Podparła się łokciami

zapatrzyła w okno. Słońce świeciło ostro, podwórze jaśniało, przestrzeń
ponad murem zaczynała drgać. Jak iskry kapały duże krople z dachu, rosła
drobna frendzla młodych sopli. Jarzyły się tak, aż zatrzepotała rzęsami.

— Nie będę tego jadła, za gruba pajda!
— Nie grzesz Iruś, nie grzesz! Dziękuj Bogu, że chleb masz!
— Daj jej pani spokój, pójdzie niedługo na własny, nauczy się go

szanować — odezwała się znad garnków Walercia. — Niech pani lepiej
przypilnuje ognia, a ja skoczę do księdza po śniadaniu sprzątnąć.

Ksiądz Bazyli obijał się po pokoju. Czuł się gościem w hotelu, zajęć miał

mało. Chodził więc gwałtownymi krokami z kąta w kąt, furkotał sutanną
pętającą mu kolana. Kilka książek, krucyfiks, nie nadawało jeszcze wnętrzu
cech zadomowienia. Ten stan trwał już rok blisko. Właściwie był ciągle
gościem, od chwili gdy uciekł spod noża i pod opieką Węgrów dotarł do

background image

Przemyśla. Parafianie nie żyli lub rozproszono ich po całych Niemczech. Czuł
się mocno wytrącony życiem z dnia na dzień. Dało by się jeszcze znieść,
gdyby nie świadomość, że wszystkie daty jaśniejące nadzieją są złudne, czas
rósł borem, w którym się bezwolny błąkał. Ksiądz już zaczął porastać w
przedmioty, częściowo sam je kupował, zwłaszcza bieliznę, inne były
podarunkami. Nie lubił ich, mimo że pochodziły od ludzi życzliwych, a często
były dowodem głębokiej wdzięczności. Nie lubił zwłaszcza cennych
drobiazgów, które miały mu pokój upiększać, zbyt mocno przypominały to
wszystko, co na starym probostwie gromadził latami i w jedną noc utracił.

— Nie ma o czym myśleć — ucinał machnięciem ręki, a jednak było, było

co wspominać... W samotności, jaką u nas zwykle otacza się księży,
przywiązywał się do przedmiotów, do mebli, starych zegarów, dobrych
sztychów. Brakowało mu przyjaznego pokoju, zapachu korzennego, sadu za
oknem, czarnej rzeczki w jarze zarosłym leszczyną, tęsknił nawet za
pokrzykiwaniem gospodarskim, w które włączał i swych parafian.

Z seminarium wyszedł pełen żarliwości i śmiałych projektów, ale

dostawszy się jako wikary do proboszcza schłopiałego, starej daty, chorego
na żołądek despoty, który umiał przygasić każdy zapał, nauczył się cenić
wygodę i pieniądz. Gdy po starym krewni, wbrew prawu wszystko rozdrapali i
słyszał jak nieboszczyka obmawiają, pojął raz jeszcze, że świat jest podobny
do parkanu, zza którego trudno dojrzeć Boga gorejącego jak słońce. Czasami
uda się jednak wyleźć, ale wysiedzieć na szczycie się nie da, łatwiej więc jest
wielbić Moc po promieniach łaski, jaśniejących przez szpary. Jest nas dwóch
godnych uwagi — Bóg i ja sam. A bliźni... Żebrząca chmara, na próżno się z
nimi mocował. Wnet zrozumiał, że dobroć jest zwykle uznawana za oznakę
słabości. Był więc w miarę wyniosły, oschły, ale tyle tylko, ile wymagała
powaga urzędu i godność, jaką piastował. Jedną miał jeszcze dla świata
wadę, był odważny, niektóre jego wystąpienia poczytywano mu za
zuchwalstwo zwłaszcza, gdy przemówił przeciw staroście, ujmując się za
chłopami.

Szanowano więc księdza, ale nie lubiano. Nie grał w karty, nie pił wiele,

słabości nie tylko rozgrzeszają wzajemnie, ale i zbliżają biesiadników.

background image

Skromne życie, zbieracka, niezrozumiała namiętność, zwłaszcza że się
przyznawał do pomyłek, kupował nieraz przedmioty na pozór
bezwartościowe, ceramikę ludową; skorupy — jak mówiono pogardliwie,
zraziły mu wielu sąsiadów. Po trosze unikano go, wzywano rzadziej niż
lekarza. Najchętniej ograniczano spotkania do neutralnego miejsca, jakim był
kościół. Przy każdej próbie zbliżenia, w tych kilku domach, gdzie można było
porozmawiać, szukano przyczyn jego przyjazdu w sferze bynajmniej nie
towarzyskiej, dopatrywano się niskiego wyrachowania. Może tu zawiniła
pokutująca jeszcze legenda o chytrości dawnego proboszcza.

Spełniał swoje obowiązki kapłańskie z gniewną pasją. Dławiła go

monotonia upadków, trudno mu było poruszyć serca chłopskie, przecież życie
dla nich było jednak życiem w grzechu. Zgodnie z porami roku wiosną
zwyciężała nieczystość, a jesienią po pierwszym omłocie zaczynały się
pijaństwa i bójki.

Próbował na wzór Liskowa założyć spółdzielnię, zorganizować pomoc

lekarską, ale wszystko rozlazło się po kilku zebraniach, pełnych pobłażliwego
potakiwania jego gorącym wywodom. Nikt jednak pieniędzy nie zaryzykował.

Nie mogąc odcisnąć śladu swej ręki na wiosce, nie mówiąc już o

sumieniach ludzkich, zwątpiwszy w pamięć życzliwą, postanowił, stając się
jednym z wielu, wziąć sobie kogoś na wychowanie. I tym razem źle trafił,
chłopak miał charakter spaczony, był tchórzliwym kłamcą, wreszcie okradł
swego dobrodzieja i uciekł do Rumunii.

Tak skończyło się skryte marzenie o zastępczym ojcostwie. Myśl ta

jednak powracała mu i dziś jeszcze tkwi uporczywie jak drzazga. Chciał już
wybrać jedno z dzieci, może nawet małego Włodzia Aniserewicza, mimo że w
jego zdrowym ciele widok kalectwa chłopca budził tłumioną odrazę. — Ten
przynamniej nie wyciągnie ręki, żeby mnie okraść — przemknęło mu — taki
się łatwiej przywiąże...

Przerzucany z miejsca na miejsce, nie zaczynał ksiądz Horbaczewski

żadnych prac, mimo, że przywiązał się do Suchowód, uważał zamek jedynie
za kwaterę. Drążyło go uczucie czczości... Na ten stan trafiła, Wacława. Lgnął
do niej. Była jednym człowiekiem w tym domu, który się nim zajmował jak

background image

równym, niemal pomijała jego godność pomazańca. Czuł się przy niej
dobrze, była w miarę swobodna z tym starzejącym się, niespokojnym
mężczyzną.

Gdy usłyszał pukanie, poruszył się żywo: — Proszę! — zawołał. Zaraz

uśmiech powitalny zgasł, bo do pokoju wtoczyła się ze szczotką Walercia.

— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki... — odpowiedział. Natychmiast powróciło dręczące go od

wczoraj pytanie — co się tym ludziom ubzdurało, żeby na mnie skargę pisać?
— Mimo woli umieszczał Walercię pomiędzy oskarżycielami, lub ich złośliwą
głupotę — w niej osadzał. Odkąd Wacława zaczęła się nim zajmować, nawet
życzliwa troska Walerci o jego wygody i żołądek drażniła go nieznośnie...

— Proszę księdza proboszcza, Niemcy uciekają, wojna się kończy...
— Skąd to Walercia wie?
— A był jeden i mówił...
— Bajki!
— Kiedy pan sędzia to samo... Już o świcie był na Kułaku z lornetką i

wyglądał Ruskich...

— Jakże tam wlazł? Na skrzydłach wzleciał?
— Już on swój sposób ma, dlatego tak raniutko, żeby go nikt nie

podejrzał! — zbierała naczynie na tacę. — Tak, proszę księdza kapelana,
powstanie się szykuje... Ludzie się zmawiają tylko patrzyć jak jeden na
drugiego mrugnie i pójdą bić Niemca.

Ksiądz Horbaczewski plecami do niej odwrócony bębnił palcem po

szybie. Na sutannie w słońcu wystąpiły wszystkie plamy Poskrobał
paznokciem, poszerzały się tylko, a koło guzików materiał już się strzępił.
Westchnął ciężko i znów popatrzył na podwórze, na śnieg bielejący i cień
zamkowej wieży załamany na dachu wozowni.

Walercia zmiatała okruszyny ze stołu, jak mogła najwolniej na swoją

poczerniałą rękę. Rozmowa się nie kleiła, postanowiła spróbować ostatniego
argumentu: — Jak dziś byłam, proszę księdza, w piwnicach...

Usłyszeli lekkie pukanie, więc umilkła, oboje zwrócili głowy w stronę

drzwi.

background image

— Czy można — wsunęła się pani Wacława — Dzień dobry, księżulku!

Dzień dobry, Walerciu! Zaspałam troszeczkę — uśmiechnęła się pogodnie. —
Moglimyśmy się teraz przejść, zobaczyć, co się na świecie dzieje, odetchnąć
świeżym powietrzem...

— Ja jestem gotów — powiedział ochoczo — narzucił pośpiesznie

płaszcz, czapkę futrzaną trzymał w ręce. — Szkoda słońca tracić... Gdzie
idziemy dzisiaj?

— Tak się księżunio pyta jakby istniał jakiś wybór, albo do parku, albo

szosą...

— Gdybyśmy poszli do parku, mógłbym od razu przyjrzeć się co tam

panna Celina z dziećmi wyrabia...

— Żadnych inspekcji, albo ksiądz idzie ze mną na spacer, albo

urzędowo... Mam dosyć tego gościnnego domu i wszystkich spraw jego. Jak
najdalej od ludzi, jeśli to ma być spacer dla zdrowia, naprawdę przyjemny.

— Ma pani rację, ale obiecałem Łucji, że zaglądnę do dzieci...
— Dzień jest długi, przecież ksiądz wie, że ja zaraz zmarznę i ucieknę do

domu, wtedy ksiądz może iść do Celinki... No chodźmy!

Chwilę certowali się w drzwiach, ale Wacława ujęła księdza pod ramię i

wypchnęła przed sobą.

— Pa! Pa! — skinęła dłonią Walerci.
— Niech Walercia trochę przewietrzy — dodał jeszcze ksiądz.
— Już go ze sobą powlokła! On też jest dobry, leci na pierwsze

skinienie... — Otworzyła okno z mocnym postanowieniem, że mu wyziębi
pokój. Pomachała serwetą tak gwałtownie, jakby ją zapach perfum Wacławy
dławił w gardle.

— Czekaj, ja cię jeszcze urządzę! — trzasnęła drzwiami. — I na was

znajdzie się sposób!

* * *

Dęby, ciemne, pogięte gałęzie z przymarzniętymi grudkami śniegu

background image

występowały wyraźnie na zielonawym niebie. Jakiś rozwłóczony obłok ledwie
wystawał nad lasem. Śnieg szklił się, a powietrze pachniało zimową
świeżością.

Niżej, między jałowcami kilka sikorek chwiało się na czubkach zeschłych

ostów i rozrzucało na wiatr lekkie puchy.

Krzyki dzieci niosły się daleko. Biegały z zaczerwienionymi twarzami,

obrzucały się garściami śniegu, który nie chciał się lepić, tylko rozsypywał w
powietrzu i cukrował im czapki włóczkowe.

Celince trudno było dzieci upilnować, co chwila rozbiegały się grupkami i

kryły się w krzakach. Kilka dziewczynek zjeżdżało na sankach, śnieg był tu
głęboki, ziarnisty, płozy z chrzęstem krajały wierzchnią skorupę. Dziewczynki
z wywieszonymi językami, dysząc gorącym obłokiem, pomagały sobie
pchnięciami nóg, z trudem przecierały tor.

Tekluni co chwila opadała pończocha, błyskało różowe kolano, otarte

ostrym śniegiem. Włodzio Aniserewicz odszedł z gromadką chłopców, słychać
było ich głosy za krzaczastą grabiną, wrzaski zachwytu i głośne śmiechy.

— No, nareszcie jesteś — zawołała uradowana Celinka zobaczywszy

Tadka Bukowskiego. Był bez czapki, tylko w samych nausznikach, wiatr
rozwiewał miękkie pasemka jasnych włosów. Ciemne spodnie miał
wpuszczone do butów jak u narciarzy, górą bluza treningowa z
wyładowanymi kieszeniami.

— Myślisz, że się pchałem do księdza? Złapał mnie z rana i zapytał, czy

potrafię służyć do mszy. Nie wyglądało groźnie, więc się przyznałem, wtedy
on mnie za frak i musiałem iść do kaplicy. „Jana nie ma, więc świetnie się
składa, nareszcie i pana zobaczę w kościele: tak mi klarował, nie wypadało
zwiać.

— Słyszałeś, co na mnie wygadywał? I człowiek jest bezsilny, ani go

skląć, ani wyjaśnić się nie da...

— Co mu się dziwisz, sam jest w strachu, więc taki gorliwy...
— Ja mu nie wsadzam nosa w jego sprawy, czego się mnie czepia?

Wystarczy mu przypomnieć Wacławę, żeby zrobić piekło...

— A chciałabyś?

background image

— Pewnie, żebym chciała! Przecież nie mogę mu darować, i tak dosyć

się nasłuchałam w kuchni...

— A umiesz trzymać język za zębami?
— Jak nie chcesz, to nie mów, obejdzie się bez łaski.
— Pytam się tylko...
— To się głupio nie pytaj! Znam tajemnice nie takie jak twoje...
— Celinko, już jesteś pomszczona! Nawet nie wiesz, ile ja mu krwi

napsułem! Wy wszyscy gadacie, gadacie i nic z tego gadania nie wychodzi. A
ja siadłem sobie na chwilę w bibliotece, zebrałem te biadolenia i spisałem
skargę na maszynie. Poszła do Kurii.

— Niemożliwe! Ale kto temu uwierzy? Chyba się nie podpisałeś?
— A właśnie, że się podpisałem! Zresztą nie tylko siebie, bo sędziego

Nahorayskiego, jego żonę, Ratajczakową, Walercię, nawet ciebie i sołtysa z
Mokronosu, coś trzydzieści podpisów. Jakby mnie brakowało, mógłby sędzia
wpaść, kto to zmajstrował. Wczoraj przyszło wezwanie do księdza, sam je
odbierałem od listonosza będzie musiał jechać do miasta i grubo się
tłumaczyć! To go ostudzi w zapałach...

— Tyś też jest kawał draba...
— Kochanie, popatrz, nawet nie kłamię, że to dla ciebie zrobiłem, a

przecież mógłbym...

— Przyznaj się, po coś to pisał? Masz do niego żal?
— Żal? A o co? Pisać z zemsty, byłoby nieładnie. Daję słowo pisałem

całkiem bezinteresownie! Zrozum nudziłem się tak cholernie w tej bibliotece,
że po prostu musiałem! Miałem trochę uciechy, zaraz mi ulżyło!

— A skąd ci taki pomysł wpadł do głowy?
— Pomysł też nie mój, tylko Ratajczakowej. Widzisz, przyznaję się,

jestem uczciwy... Latała po kuchni i krzyczała: „Skargę trzeba pisać do
biskupa, żeby ich rozgonił...” Pomyślałem, niegłupia myśl, będzie heca. I
napisałem.

— Proszę pani! Proszę pani! — Włodzio stał przed Celiną, podnosił w

górę ciemne oczy. Grzywka czarnych włosów spadała mu na czoło, czapkę
miał zsuniętą na czubek głowy. Niech ich pani pójdzie skrzyczeć, oni się

background image

bardzo brzydko bawią!

— Kto? — zapytał Tadeusz.
— Chłopaki! Oni mnie cały czas wyśmiewali!
— Nie powinieneś skarżyć, to nieładnie! — pouczał go Tadzio.
— Bawią się w siusiane kółka!
Słychać było gwar głosów i wrzask triumfalny: A nieważne! Nieważne!

Nie zamknęło się!

— Oni nie chcieli się ze mną bawić... Nienawidzę ich!
— Wszystkich? — zapytał zaciekawiony Tadeusz — Wszystkich dzieci

nienawidzisz?

— Lubię jedną Teklunię!
— Tadek, on im tylko zazdrości i dlatego chce popsuć zabawę!
Weszli między krzaki. Na polance chłopcy obracali się szybko i sikali

żółto wykropkowując koła na śniegu.

— Co wy tu robicie! — wpadła na nich Celinka — Jazda mi stąd na

słońce!

Uciekali skuleni, jeden przez drugiego. Pierwsi, którzy nurkowali w

jałowce krzyczeli radośnie, uszczęśliwieni, że udało im się umknąć. W
głosach ich było tyle szczęśliwej głupoty, że Tadeusz też się roześmiał.

— Teraz niech mnie pani rozepnie! — prosił Włodzio. — Teraz ja

naprawdę muszę...

— Nie udawaj! — roześmiała się Celinka. — Idź mi się zaraz bawić!
— Proszę pani, prędko! — dreptał w miejscu.
— Może on jednak potrzebuje — odezwał się Tadek. — Wysadź go,

dziecko częściej na zimnie...

— Ja wiem lepiej! — Idź się bawić, bo ci dam w skórę! Nie wtrącaj się

Tadziu do spraw, o których nie masz zielonego pojęcia! On chciał tylko
spróbować, czy potrafi jak tamci... Trzeba tę bandę trochę znać!

Śnieg piszczał pod butami. Przeszli parę kroków.
— Popatrz — powiedział Tadeusz — widzisz ich w dole?
Na mostku, stali oparci o poręcz — ksiądz i Wacława. Czarny płaszcz

rysował się wyraźną plamą, widać było każdy gest księdza, rozmawiali z

background image

ożywieniem.

— Co teraz na niego spojrzę, chce mi się śmiać!
— I nic ci go nie żal?
— Nie. Lubię odgrywać rolę losu, lubię, jak koło mnie kipi. Życie

powinno być ciekawe!

— Jeśli mało ci jeszcze wrażeń, to tylko pomów z Batogiem, on już się

postara, żebyś się nie nudził.

— Właśnie myślałem o tym, nie zawadziło by go poznać.
— Mówisz tak, jakbyś miał własne plany. Chcesz, może was dziś

skontaktuję?

— Proszę pani! — usłyszała wrzask dzieci — Proszę pani, Włodzio się

zlał!

— A widzisz, mówiłem ci — triumfował Tadek — teraz go trzeba szybko

odstawić do domu...

— On mi to na złość zrobił! — tupnęła nogą Celinka — Nie będę dla

niego jednego wszystkim dzieciom przerywała zabawy. Tekluniu! Tekla!
Chodź kochanie i zaprowadź Włodzia do kuchni, niech go Walercia
przebierze, tylko prędko, żeby się nie przeziębił!

— Dobrze, proszę pani — powiedziała, grzeczniutko dygając. Wzięła

chłopca za pusty rękaw i powoli poszli w stronę zamku.

— Dlaczego nie prosiłeś? — zapytała przejęta.
— Prosiłem, tylko pani mnie skrzyczała, a sam nie mogłem... Nie mam

rączek...

— Poczekaj, ja wczoraj sobie umyśliłam, zrobię ci wspaniałe ręce, tylko

muszę znaleźć trochę drutu...

— Drut jest w wozowni, cały kłąb!
— No to biegnijmy!
— Nie mogę tak szybko, wszystko mi się lepi...
Słońce świeciło jasno. W zacisznych półkolach drzew, osłoniętych od

powiewów, czuło się ciepło słoneczne, pachniały mocniej żywiczne gałęzie.
Dzieci zjeżdżały po stoku, oblepione sanki musiały się przewrócić, dalsza
jazda odbywała się na spodniach. Chłopcy tarzali się w śniegu, dziewczynki

background image

piszczały judząco. Niektóre, zgrzane, ukradkiem lizały grudki lodu.

— Tadzio, powiedz mi kiedy się ten front zbliży, już nie mogę wytrzymać

takiego życia!

— Nie wiem, ale chyba niedługo, może jeszcze dwa, trzy dni... Żeby się

tylko armaty odezwały, już byśmy wszystko wiedzieli.

— Po wczorajszej nocy — dziwny spokój, prawda?
— Aż podejrzany! Przecież byłby jakiś ruch na drogach, jakieś

przegrupowania wojsk. Wprawdzie jesteśmy z dala od głównego traktu, ale
manewr taktyczny najłatwiej przeprowadzić bocznymi drogami...

— Dziś będę już coś wiedziała. Batog wróci ze sztabu z nowymi

instrukcjami, myślę, że przywiezie rozkaz uderzenia.

— To twój szef?
— Nie, niezupełnie... Dowódca oddziału partyzanckiego AK z tego

terenu.

— Dużo ma ludzi?
— Teraz nie, zima, rozpuścił do domów, ale w każdej chwili może ich

wezwać! Latem przed waszym powstaniem miał przeszło trzystu.

— Ludzi zawsze jest dosyć... Ludzi nie braknie, tylko żeby broń była...
— Broń też jest!
— Znam te magazyny, w Warszawie przekonaliśmy się... Oddziały gdzie

indziej, broń gdzie indziej, właściwie fasowaliśmy ją u Niemców, ale za jaką
cenę...

— Nie bój się, broń jest pod ręką, dosyć jej i dla ciebie wystarczy, żebyś

tylko chciał z nami...

Popatrzył dziewczynie w zielonawe źrenice, pełne światła, uśmiechnęła

się. Pochwyciła go za rękę — Tadek — szepnęła — poszlibyśmy razem do
akcji...

— No cóż robić? — Pójdę! Byłbym niepocieszony, gdyby mnie robota

ominęła. Ja też mam z Niemcami dawne rachunki do wyrównania! Życie
powinno być ciekawe!

— Więc mogę liczyć na ciebie?
— Mur — beton! — Tylko z góry ci mówię, robota poważna, z głową...

background image

Inaczej, gwiżdżę na was...

— Bądź spokojny, u nas wszystko z ołówkiem w ręku musi grać!
— Przyjdziesz dziś na górkę, Celinko?
— Przyjdę, żeby tylko Batog przyjechał...
— Wolałbym cię samą widzieć, spróbował ją niezręcznie objąć i

pocałować, zderzyli się wargami, suchymi z mrozu.

— Uważaj, dzieci patrzą! Później Gabrynia wszystko Nahorayskim

opowiada!

— One jeszcze nic nie wiedzą! Nie wymagaj, żebym za każdym razem,

jak cię chcę pocałować, chował się za choinkę!

— Czy robisz to z nudów, czy naprawdę mnie kochasz?
— Kocham — powiedział twardo. — To też jest rodzaj słabości... Nie

wiem, czy jutro nie będę się przed tobą bronił. Jeżeli ma się taką drogę, jaką
ja sobie wytyczyłem, nie wolno się za wcześnie wiązać.

— A czego ty chcesz?
— Iść z życiem! Z wielką falą, co nadchodzi! Być stale na wierzchu —

mówił patetycznie unosząc twarz w słońce. — Nie dać się zepchnąć na dół!

Celinka się roześmiała radośnie.
— Zlecieć można tak łatwo, o, pchnę cię i już polecisz...
Mimo, że zarył się obcasami w śniegu, nie mógł się zatrzymać, zbiegał

dużymi skokami za nim spadała Celinka. Włosy miała rozwichrzone, wargi
wilgotne i dyszące ciepłem. Stanęli dopiero między rozkrzyczanymi dziećmi.

— No, widzisz i na dole nie jest strasznie!
Chłopiec stał z ponurą twarzą i z zaciśniętymi pięściami. Popatrzył z

niechęcią na roześmianą dziewczynę.

— Tadziu, czy ci coś zrobiłam?
— Nie, Jeszcze nie, ale na pewno zrobisz — pokiwał smutnie głową. —

Trudno, tak widać sądzone...

— Coś ty sobie wymyślił? — zaniepokoiła się. — Powiedz mi zaraz.
— Dobrze, powiem ci... Pomyślałem, że przez ciebie zginę...
— Tadek, nie mów głupstw — pogłaskała go po policzku ciepłymi

palcami. — Tadziu, rozchmurz się...

background image

W słońcu, na błyszczącym śniegu, wśród radośnie krzyczących dzieci

trudno było długo utrzymać powagę, mimo, że przeczucie wstrząsnęło nim
głęboko, wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

— Tadziu, dlaczego jesteś taki okrutny — objęła go i położyła głowę na

ramieniu — kocham cię tak mocno...

Powieki jej opadły, spod rzęs powoli spłynęła duża łza.
— Celinko — szepnął poruszony — czym się przejmujesz... — Wytarł jej

policzek szorstką rękawicą. — Chciałbym, żebyś mi wierzyła, nawet jeśli los
nas po kłóci. Kochaj mnie, tak bardzo potrzebuję, żeby mnie ktoś kochał...

— Wierzę ci Tadziku, wierzę jak nikomu — szepnęła. Osłonięta jego

ramieniem, wtulona w miękkie, włochate sukno, czuła ciepło słoneczne
łaskocące po skroni i uchu, krzyki dzieci jakby oddaliły się, widziała
niebieskie cienie gałęzi na śniegu, mogłaby tak usnąć spokojna, pewna
bezpieczeństwa.

Nagle usłyszeli głuche puknięcia, jedno po drugim, jakby wysoko ruszył

traktor. Podnieśli głowy. Nad wierzchołkami drzew w bladawym niebie
otwierały się czarne parasole dymów. Ostatni był bliżej, błysnął czerwonym
puchem.

Jeszcze nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Odgłos wybuchu

przepadał szybko, dopiero cienkie nici gwizdów biegnących przez powietrze,
jakby wprost na nich, zmusiły ich do przycupnięcia na śniegu.

— Dzieci, uciekamy do domu! — zgarniała je Celinka wyciągniętymi

rękami.

— Co to było, proszę pani? Czy to armaty strzelają?
— Tak, armaty. Prędziutko do domu! — Nie wiesz co to — uśmiechnął

się do dziewczyny — granat na rozprysk. Macają Niemców! Nie ma na co
czekać!

Dzieci zbiły się w gromadkę, prędko dreptały po stoku, jedna z

dziewczynek zaczęła płakać. Celinka wzięła ją na ręce. Tadek spojrzał za
siebie: niebo czyste, ostatni dym spychany za górę płaską w słońcu. Ani
jeden strzał nie padł więcej.

Gdy weszli na ścieżkę, dojrzeli Niemców kręcących się na podwórzu.

background image

Któryś z nich niósł na plecach pękaty worek.

— Tadziu, może byś lepiej nie schodził? Nie wiadomo po co przyjechali?

Jakeśmy ich mogli nie zauważyć?

— Dzieci wrzeszczały. Co mi Niemcy zrobią? To przecież Wehrmacht, nie

będą mi kenkarty sprawdzać! Daj mi małą, pomogę ci...

— Już się czuje w powietrzu jak będą wiać — szepnęła, poruszając

ścierpniętą ręką. — Takaś malutka i tyle ważysz — pogroziła palcem
dziewczynce, która zwiesiła głowę i tępo ponad ramieniem Tadeusza
wpatrywała się w krawędź lasu i ślady wydeptane na śniegu.

— Myślę — skończyła — że Batog przywiezie rozkaz uderzenia!
— Od rozkazu do uderzenia daleka droga...
— Parę godzin wystarczy. Co teraz robisz?
— Muszę się pokazać sędziemu w bibliotece, niewiele tam robię, ale

darmo nie będzie mnie żywił, trzeba szanować pozory.

— Tadek, musisz się dziś urwać! Myślę, że powinniśmy przetrzeć broń,

bo wazeliny na palec grubo... Jak przyjdą chłopaki, nie będzie czasu czyścić.

— Wiesz gdzie jest skład?
— Pewnie. Sama pomagałam wnosić! Zapędzimy dzieci do sali, niech się

bawią, a my nura... Co? Dobrze?

— Daj spokój! Teraz? Zwariowałaś? Patrz, nowych diabli przynieśli!
Konie chwiały łbami w stromym podejściu, gromadka jezdnych otaczała

prowadzonego w środku.

— Chodźmy prędzej! Zdaje się mają jeńca!
Pobiegli parę kroków. Między końmi szedł Rosjanin. Dzieci stanęły,

patrzyli na niego wszyscy z napięciem i ciekawością. Pierwszy — jakiego
widzieli. Był w watowanej bluzie i portkach, na nogach miał walonki. Szedł z
gołą głową, ostrzyżoną jak u rekruta. Twarz miał spokojną, mimo bladości
przyciemniała od słońca i dymu. Mijając dzieci, zwrócił ku nim oczy obojętne,
jakby senne. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Koło nozdrzy i na górnej
wardze czerniała przyschnięta krew.

Lewą rękę o dłoni napuchniętej, fioletowej, podtrzymywał prawą, kolebał

uważnie, jakby usypiał niemowlę.

background image

Niemcy jechali stępa, konie były zdrożone. Spocona sierść zasychała na

nich zmierzwionymi kłakami. Kopyta ostro zaklekotały, zagrzmiało echo pod
sklepioną bramą. Jeźdźcy kołysali się leniwie w siodłach.

— Co oni z nim zrobią? Czy to Rusek? — dopytywały się hałaśliwie

dzieci.

— Nie wiem, nie mogą mu nic zrobić, to jest jeniec... Rosjanie pewnie

też dosyć Niemców zgarnęli, muszą się z tym liczyć — prowadzą do niewoli —
tłumaczyła malcom.

— A ja myślę, że go przesłuchają i rozwalą. Tak przynajmniej z naszymi

robili — mruknął Tadek, zaciskając pięści.

Skręcili na podwórze. Z boku parę kroków od stajni leżały dwie zarżnięte

krowy. Niemcy przepasani zamiast fartuchów pokrwawionymi workami,
zdzierali właśnie skórę. Kupy flaków dymiły, a krwi rozlanej było tyle, że
rozmokły śnieg ciapkał pod butami zbrojnych rzeźników.

Drzwi do domu były otwarte szeroko. Niemcy wchodzili i schodzili, jak

przy przeprowadzce leżała słoma, nie wiadomo skąd natrzęsiona.

Kilka koni pod szopą obrokowano pszenicą grubo sypniętą do balii.

Chrzęściło ziarno w końskich pyskach.

— Nie będą tu długo — szepnął Tadek do Celinki — popatrz, nawet ich

nie rozsiodłali.

Jeden z koni pochylił łeb i wyszczerzywszy zęby czochrał się po nodze.

Reszta dzwoniła wyjętymi wędzidłami i kuliła niespokojnie uszy.

— Nie podciągnęli telefonów... Odjadą na pewno!
— A wtedy my, do roboty! — uśmiechnęła się Celinka. — Mówię ci,

będziemy mieli dziś gorący dzień!

— No, zabieraj dzieci, nie mają na co patrzeć!
— Chodźcie na salę! — zawołała. — A ty Gabryniu, jak chcesz, możesz

iść do mamusi! Czego płaczesz?

— Bo nasze krowy... — powiedziała pakując sobie pięść do oka i mocno

ścierając łzy. — Wczoraj już tak myczały... Pewnie wiedziały, co je czeka.

Niemcy rozglądali się, gdzieby kadłuby krowie zawiesić, niewygodnie

było przetaczać je po śniegu, w krwawym błocie. Powlekli jedną z krów pod

background image

szopę. Konie zwęszywszy juchę przestały żuć, stały napięte, gotowe do
ucieczki. Gdy Niemcy przerzucili sznur przez belkę i dźwignęli kadłub, śliskie
mięsiwo obsunęło się i plasnęło o kamienie.

Jeden z żołnierzy, który klął głośno i spluwał, dojrzawszy złośliwy

uśmieszek na wargach Bukowskiego, przywołał go ostro i kazał uprzątnąć
Haki z podwórza.

Tadeusz podszedł niechętnie, zaraz bardziej zaczął utykać. Julka, stała

dotąd na progu obory, jakby gotowa własną piersią bronić reszty krów, teraz
wytarła nos w palce, strzepnęła łzawą wilgoć i podjechała z taczkami.

Gdy strząsnęli flaki obróciwszy, po raz drugi na gnojowisko za stajniami,

stado wron zwęszyło krew, zerwało się z Kułaka i zaszumiało taką gęstwą
skrzydeł, aż cień padł na zmarznięty śnieg podwórza. Sypało się ptactwo,
niknąc za krawędzią dachu. Kawki obsiadły nawóz i dziobały chciwie, dławiły
się wlokąc jelita. Wielkie lśniące gawrony tłukły skrzydłami, sucho chrapały
zaparte w ścierwo pazurami.

* * *

Niemcy oglądali zamek, wybierali pokoje. Sędzia szedł z nimi,

wyprostowany, jakby bardziej chudy i odpowiadał oschle. Obaj oficerowie byli
w czapkach okrągłych, dzwonili ostrogami. Na mundurach znać było
nieuchwytne zaniedbanie. Niemcy, mimo wygolonych twarzy, wyglądali na
zgonionych i niezbyt pewnych siebie.

Sędzia czuł w ich stąpaniu niecierpliwość i pośpiech, pozwalał więc sobie

na ton pełny urazy, gdy wypytywali go o ustępy i wodociąg.

— Te trzy pokoje — machnął ręką hauptman — zaczynając od gabinetu,

da się łatwo wydzielić... Wartownik stanie na korytarzu, żeby mi się nikt nie
kręcił.

— Szkoda, że zamek w dole. Nic stąd nie widać — wskazał przez okno

leutnant. — Wygoda tylko z wyżywieniem, mięsa dosyć. Dwie krowy dziennie
wystarczą.

background image

— Tam, gdzieśmy przed chwilą byli, w sypialni dla dzieci jak pan mówił,

można tymczasem złożyć rannych...

Sędzia wcisnął monokl w oko i odchyliwszy głowę spojrzał z góry na

Niemców.

Panowie zdaje się nie biorą nas zupełnie w rachubę, a gdzie my się

mamy podziać?

— Właściwie powinniśmy wszystkich stąd usunąć tylko wzgląd, że pan

nie może z Bolszewikami sympatyzować, łagodzi przebieg naszych
przygotowań...

— Czy Rosjanie nam już bezpośrednio zagrażają?
— Ach, lokalne włamanie, poszli trochę naprzód na naszym odcinku...

Ale jutro ich odpędzimy!

— Więc czy warto w moim domu robić tyle zamieszania? Nie wiem

nawet, czy panowie zdążą...

Niski leutnant postąpił krok naprzód i uderzył niespodziewanie sędziego

w skroń, nie mogąc się zamachnąć, pchnął go w szyję. Monokl jak łza
ześliznął się po policzku i rozbryznął z cienkim brzękiem na posadzce.
Nahorayski oparł się o ścianę, zasłonił twarz rękami.

Niemiec uderzył raz jeszcze z wyrachowaniem w żołądek. Sędzia stęknął

i osunął się na kolano.

— Daj mu spokój. Horst. Idziemy dalej... On na pewno tak nie myślał —

powiedział znudzonym głosem hauptman. — No, niechże pan wstaje —
zwrócił się do sędziego.

— Wstań i przeproś! — krzyknął leutnant. Nahorayski poczuł, jak mu na

czoło występują krople potu. Powoli ciemność z oczu ustępowała, wynurzały
się ich napięte nogi w butach z cholewami, szerokie bryczesy, wreszcie
dojrzał jasną plamę ręki wyciągniętej ku niemu z lufą rewolweru.

— Już wstaję — wyszeptał. Dźwignął się powoli wsparty o ścianę. —

Zaraz panów dalej oprowadzę...

— Najpierw masz przeprosić!
Chwilę stali i patrzyli sobie w oczy, ale tyle było złości w jasnych oczach

Niemca, że sędzia pochylił głowę i powiedział:

background image

— Pardon!
— No, więc zgoda już. Porucznik jest trochę zdenerwowany, mamy

blisko dobę walki za sobą, nie powinien się pan dziwić... Chodźmy dalej...

Sędzia ruszył przodem. Czuł, jak mu policzek nabrzmiewa. Ale bardziej

od bólu paliło go upokorzenie i rosła nienawiść z taką siłą, że z trudem się
opanowywał, by nie runąć na nich z pięściami.

Ledwie jednak doszli do zakrętu korytarza, wypadł ze schodów podoficer

i wywrzeszczał meldunek. Sędzia pochwycił tylko słowo — gefangen.

— Będziesz go teraz przesłuchiwał? — zdziwił się hauptman.
— Spróbuję — zaśmiał się niespodziewanie leutnant — zawsze powinno

się próbować! Może coś z niego wycisnę.

— Nie powinien pan brać sobie do serca tego, co tu zaszło — zaczął

hauptman, gdy zostali sami. Wyjął skórzaną papierośnicę, zapalił papierosa,
potem przypomniał sobie sędziego i podsunął mu także. — Proszę, niech pan
bierze, mam ich dosyć... — Niezrażony odmową zwierzał się. — Sytuacja jest
głupia, pan rozumie, musimy trwać do ostatka, ale już człowiek nie ma
ochoty dostać kulą przed samym końcem... Niech pan pamięta, my
Bawarczycy różnimy się od tych Prusaków... Może byśmy gdzie usiedli? —
Powiedział to jednak bez przekonania i przysiadł na parapecie, zakładając
wysoko nogę na kolano. Chwilę zamyślony dzwonił palcem w kółko ostrogi.
Cienki brzęk irytował sędziego. — To wojna, mój panie — powiedział wreszcie
Niemiec — cóż robić? Jedno mogę panu obiecać: nie spalimy zabudowań jak
się będziemy stąd wycofywać...

Leniwie rozchylił wargi, dym wznosił się wzdłuż twarzy, łagodnie opływał

daszek czapki. Sędzia teraz poczuł zadowolenie, obaj Niemcy byli bez
hełmów. — To muszą być formacje rezerwowe — pomyślał i to obniżenie ich
wartości bojowej przyniosło mu ulgę.

— Czy nie ma jakiegoś sznapsa, napiłbym się — odezwał się Niemiec.
— Mam — poprowadził go sędzia do gabinetu.
Hauptman rozwalił się w fotelu.
— Zamek nie jest żadnym punktem obronnym, niech się pan nie boi...

Jeżeli tylko ci przeklęci Bolszewicy nie zbombardują...

background image

Nahorayskiego dławiła nienawiść. Mimo że znał całą prawdę o Niemcach,

jednak dopiero pod ciosem pięści odsłoniła się dzieląca go od nich przepaść,
uwierzył, że mimo pozorów ogłady kryje się w nich nieznana mu dotąd
dzikość. Przełykał ślinę. Miała smak żółci. Skroń pulsowała czerwonym
światłem, bolało. Patrząc na pijącego oficera, marzył okrutnie — widzieć was
wszystkich martwych, ułożonych równiutko na śniegu! — Dopiero teraz,
cierpiąc bardziej psychicznie niż od gwiaździście rozchodzącego się bólu,
łączył się z mściwymi uczuciami całego narodu.

Na korytarzu rozległ się tupot kroków, trzaskanie drzwiami, jakby ktoś

idąc zaglądał do pokojów. Usłyszeli głos leutnanta: — Gdzieś się schował?
Można pobłądzić w tym przeklętym zamku.

— Tu jesteśmy! — zawołał hauptman. — Niech mu pan otworzy!
— O, pijesz, widzą... — zaczął leutnant. Nalał sobie uważnie, mocno

opierając flaszką o brzeg kieliszka. Ręce mu drżały. — Jak przypuszczałem,
nic nie chciał powiedzieć...

— Więc coś z nim kazał zrobić?
— Powiesić! Prościej było by zastrzelić, ale echo niesie, nie wolno nam

się zdradzić.

— Nie będziemy jednego jeńca ciągnąć za sobą, a puścić też nie można

— dobrześ zrobił. Trudno, mój panie — bezradnie rozłożył ręce w stronę
Nahorayskiego, opartego plecami o okno — wojna ostatecznie polega właśnie
na zabijaniu...

* * *

Jeńca poprowadzono za wozownię. Rósł tam stary kasztan. Rosjanin

oparł się o pień, stał spokojnie, jakby jeszcze nie pojmował co mu grozi.
Jeden z Niemców, starszy już człowiek, który od chwili szukał sznura, znalazł
w stajni na słupie stare lejce i podbiegł teraz ciężko, potrząsając nimi z
daleka.

Drugi rozejrzał się za jakąś skrzynką czy stołkiem, w końcu wzruszył

background image

ramionami i przywlókł taczki porzucone przez Tadeusza na gnoju. Gdy
schylał się, żeby je podnieść, przestraszone wrony zerwały się chmurą,
uskoczyły w powietrze, sucho zachrzęściły pióra, i całe stado zwijając
skrzydła zaczerniało na dachu wozowni. Łaziły po samym skraju, przysiadły,
gotowe sfrunąć w każdej chwili na żerowisko.

Młody Niemiec, w za dużym hełmie wciśniętym głęboko, stał za jeńcem z

bagnetem na karabinie. Słońce świeciło jasno, niebo było puste i wyblakłe,
wymiecione porannym wiatrem.

Ten z karabinem, bardziej ludzki, podał jeńcowi papierosa. Rosjanin

wziął go zdrową ręką, obrócił parę razy, jakby zapomniał co się z tym robi,
potem wypuścił ze zziębniętych palców. Po chwili jednak schylił się i
oprzytomniawszy odpalił. Stał oparty policzkiem o szarawą korę kasztana,
patrzył w stronę gór, w ciemny kołnierz lasu porastający krawędź doliny.
Niemcy przerzucili rzemień przez konar i uwiązali jeden koniec do pnia.
Starszy żołnierz pokazał rannemu taczki odwrócone dnem do góry i
dopomógł mu stanąć na nich. Z pętlą na szyi jeniec nagle się ożywił, podniósł
zaciśniętą pięść i krzyknął: My pabiedili!

Głos rozwiał się nikło w pustce zimowego południa.
Ciało strącone w powietrze, zawisło na moment, ale zetlały rzemień

trzasnął i jeniec ciężko upadł na zmarzniętą ziemię.

Niemcy klnąc podbiegli i wiązali lejce pośpiesznie. Postawili rannego na

nogi. Przecierał dłonią zdławione gardło. Tym razem już nie wołał. Wyraźnie
chciał, żeby z nim szybciej skończyli. Ale połatany rzemień pękł znowu.

Gdy żołnierze nachylili się nad leżącym, usłyszeli świst, cienką, znajomą

nutę. Kula uderzyła o mur, miauknąwszy poszła w gałęzie. Potem wysoko z
lasu doszło ich puknięcie wystrzału.

— Kończ z nim — powiedział podoficer trącając dłonią znacząco pochwę

szturmowego parabellum.

— Nie słyszałeś? Nie wolno strzelać, bo pójdziesz pod sąd —

odpowiedział ten z chłopięcą twarzą, który częstował jeńca papierosem. —
Trzeba go cicho załatwić!

Wbił dwa razy leżącemu bagnet w plecy. Potem wszyscy, spoglądając

background image

podejrzliwie na las, chyłkiem wymknęli się między zabudowania, na
podwórze zamkowe.

Rosjanin powoli rozprostował zaciśnięte palce. Koło twarzy śnieg zaczął

gwałtownie ciemnieć, nasiąkając krwią.

Od drogi wpadł na podwórze skulony jeździec. Nie zeskakując z konia,

który cały czas dreptał w miejscu nachylił się do ucha wachmistrza i
powiedział mu coś szeptem. Ten podniósł ręce do czapki i wbiegł na schody.

Obaj oficerowie wstali gwałtownie.
— My tu jeszcze wrócimy — powiedział leutnant — za dwie godziny mają

być sypialnie przygotowane — dziobnął palcem zegarek na przegubie.

Gdy tylko zamknęli drzwi, kroki ich stały się szybkie, jakby już uciekali.

Sędzia nasłuchiwał chwilę. Zaklekotały kopyta, kłus gromady przegrzmiał
pod bramą, przeszedł w rytmiczny galop, który powoli zacichał. Nahorayski
siedział obejmując czoło rękami.

— Jak mogłem do tego dopuścić, żeby odważył się mnie tknąć. — Szukał

minuty, w której zrobił fałszywy krok, znowu wydało mu się, że tylko
odsłaniając własną słabość, mógł sprowokować uderzenie. Jakże mocno
pragnął, żeby o zajściu nikt nie wiedział, gdyby mógł, ukryłby je nawet przed
sobą, przyjąłby chętnie wyjaśnienie; potknąłem się, uderzyłem o ścianę.
Ciężko mu przychodziło strawić zniewagę.

Do pokoju wsunęła się pani Janina ze Stynką na rękach.
— Odjechali już — powiedziała z ulgą. — Co oni chcieli od nas? —

Zobaczywszy, że mąż siedzi z zakrytą twarzą, podeszła bliżej, dotknęła lekko
jego włosów. — Co ci jest Ludwisiu? Co ci zrobili?

— Proszę cię, dajże mi spokój — wybuchnął sędzia — czy nie mogę

chwilę pomyśleć. Musisz nade mną sterczeć? Dość mam tych czułości!

Zerwał się i nie patrząc na nią wyszedł z pokoju.
— Ludwiku! — zawołała — Powiedz choć słowo! Gdzie idziesz? Nie

wychodź z domu, mogą zacząć strzelać!

Oddalał się sztywno jak automat, czuła, że go traci.
Usłyszawszy głosy z kuchni, Nahorayski, by uniknąć spotkania, uchodząc

przed ludźmi, wybiegł na podwórze. Słońce świeciło jasno. Na środku

background image

odmiecionej dróżki leżała na wpół obdarta ze skóry krowa, w zmętniałej,
jakby dymem zaszłej źrenicy odbijała się wieża zamkowa. Za stajnią
mruczały gawrony, słyszał zgiełk ptasi, miauczenie kawek. Obejrzał się.
Twarze dzieci widniały przylepione do szyb w oknach na lewym skrzydle.

Skręcił za wozownię. Niespodziewanie natknął się na zwłoki Rosjanina.

Serce ścisnął mu lęk. Stado wron falowało na gnojowisku. Niektóre
podskakiwały bliżej i skrobały dziobami śnieg czerwony od krwi, przy twarzy
zabitego. Ominął trupa szerokim łukiem, jakby z samym miejscem wiązał
możliwość niebezpieczeństwa. Słyszał jeszcze długo syk piór, trzaskanie
skrzydeł. Ruszył w głąb parku, wbrew instynktowi, który kazał trzymać się
gromady.

Las zieleniał ciemnym kożuchem na szczycie jasnej ściany wapiennej.

Było cicho i pogodnie. Mimo, że stąpał ostrożnie, śnieg chrzęścił pod butami.

* * *

— Proszę pani! Niech pani popatrzy, jakie mam łapki — wołał Włodzio

wbiegając do kuchni. — Pani nie wie, a ja sam sobie drzwi otworzyłem!

Podniósł w górę ręce, miedziany drut miał owinięty od łokcia, w miejscu

obciętych dłoni zagięty w podwójny haczyk.

— Teklunia mi to zrobiła, teraz mogę się z chłopcami w konie bawić...
— Biedne dziecko, pokiwała głową Walercia.
— Widzisz Włodziu, już twoje porteczki przeschły — powiedziała

dziewczynka. Podszedł i pomacał drutem.

— Naprawdę suche!
— Patrz pani — powiedziała Walercia — co ci Niemcy szkody narobili?

Wpadli jak szatany, zarżnęli krowy i rzucili... Trzeba było by zejść i wyciąć
trochę mięsa, zanim wrócą.

— Lepiej dać spokój, jeszcze nadjadą, mogą zastrzelić!
— Chodźcie tu dzieci — powiedziała Walercia — co będziecie czekać na

obiad! Nie dam wam głodować, zaraz coś przegryziemy...

background image

Usadowiła je za stołem i postawiła talerze.
— Nie wolno nam już wychodzić na dwór, panna Celinka gdzieś poszła, a

my się tak nudzimy...

— I to ma być opieka, jakby się Łucja dowiedziała, to by załamała

ręce... — westchnęła Walercia. — Powinni już dawno wrócić — zaraz byłabym
spokojniejsza. Ale mój stary ostrożny, myślę, że im się nic po drodze nie
przydarzyło...

— E, gdzieby zaś... Ja też wyglądam mojej Maryni — pocieszyła ją

Ratajczakowa. — Siedźcie sieroty grzecznie, zaraz wam zdziebko zupy
naleję... Nie ściska cię ten drut?

— Nie — skrzywił się Włodzio — tylko trochę guziki gniotą!
Wyjrzała oknem. Wacława z księdzem Horbaczewskim wracali ze

spaceru, spojrzeli z obrzydzeniem na krowy i skręcili do domu.

— Strach, co się dzieje, a im tylko przechadzki w głowie — parsknęła.
— Oboje idą? — zapytała Walercia, na palcach podbiegła do okna. — Już

ich nie widać, weszli w sień! Spieszno im dzisiaj!

— Ciekawam, czy pójdzie do niego? — uchyliła drzwi poznanianka. —

Cicho — teraz posłuchajmy! Raz strzeliło drzwiami, widzicie — poszła! Już są
w pokoju!

— Tyle czasu razem i jeszcze im mało!
— Aż mnie ponosi, żeby tam zajrzeć!
— Mało pani dziś okropności widziała? Jak rżnęli te biedne bydlęta, od

okna odejść nie mogłam.

— A jabym jednak do księdza zajrzała!
— Nie wypada, pani już starsza kobieta! — obruszyła się Walercia. — Co

innego jakby iść z obiadem, ale wtedy trzeba zapukać...

— Wie pani co, poślemy dzieci... Tekluniu, zaniosłabyś na tacy obiad

księdzu? Dasz radę kochanie?

— Dobrze, proszę pani.
— A ja jej otworzę — ofiarował się Włodzio, zsuwając się z krzesła.
— Wniosę wam tacę na górę, żebyście na schodach nie porozlewali. No,

niech pani daje...

background image

— Nie ma co się spieszyć... Jak ich pani chce przyłapać, trzeba jakiś

czas odczekać...

Walercia powoli ustawiała talerze, brzękała łyżkami.
— Słuchaj, Tekluniu — powiedziała Ratajczakowa — jak krzyknę, to

rzucisz tacę na ziemię i uciekamy!

— A jak się wszystko rozbije?
— Właśnie chcę, żeby się rozbiło! Robimy księdzu niespodziankę!

Chcemy go trochę nastraszyć!

— Nastraszymy księdza! Nastraszymy go! — zatańczył po kuchni

Włodek.

— Idźcie przodem, my za wami — popchnęła dzieci. Ratajczakowa niosła

tacę uważnie, wpatrzona w rozkołysaną powierzchnię zupy. Ostatnia sunęła
odęta mściwie Walercia.

* * *

— Teraz widzi księżunio drogi, co nas ominęło. Trzeba zawsze mądrej

Wacławy słuchać! Jak popatrzyłam na zapaskudzone podwórze, od razu
odeszła mi ochota na jedzenie...

— Zauważyła pani, jak galopowali? Wyglądało na ucieczkę!
— Niechże księżunio Niemcami nie zagaduje, wracajmy do naszych

spraw. Więc koniec już z morałami, z nawracaniem. Co ja ludziom
zawiniłam? Sam ksiądz kapelan wie najlepiej...

— Niech pani nic sobie nie robi z tego, co ludzie mówią. Jestem pewny,

pani Wacławo, że mąż z Oflagu wróci prosto w pani ramiona! To kwestia dni
doprawdy... Wyraźnie się wojna kończy!

— Sprawa nie jest tak prosta. Sąsiadki mu o mnie dosyć napisały i

jeszcze jak to jest ubrane! Już wie: jak żyłam, kto u mnie bywał, jakie
huczne przyjęcia... Nie chcę twierdzić, że wszystko, ale połowa jest zełgana!
Ach, bodajby to przepadło razem z Warszawą, z moim mieszkaniem,
rzeczami, ze znajomymi... Plotkary poginęły, jak spłonęła nasza dzielnica,

background image

pewno z nich i popiołu wiele nie zostało, ale ten niepokój, co posiały w moim
mężu rośnie dalej i truje mi go... Żeby można było przyjść i powiedzieć po
prostu: co było, to było, stawiamy krzyżyk na tym, ryzykujemy, zaczynamy
razem od nowa...

— Myślę, że powinien to zrozumieć.
— Każdy z tych mężczyzn, co byli tu z nami, bez mrugnięcia bierze

kobietę, nawet się nie śmie zapytać o przeszłość... Ale tam w Oflagu,
rezerwat, wszystkie przedwojenne honory pienią się jak chwasty. Czy on
wiedział, jak mi ciężko było? Kazał sprzedawać meble, dywany... Miałam za
grosze puścić? Paczki regularnie dostawał, czy się spytał, ile jedna kosztuje?
Trzeba było robić interesy, a żadnego się nie ruszy bez wódki, bez kolacyjki,
bez udawania głupiej, milutkiej lalki... Oni tego nie zrozumieją. To jest obcy
dla nich świat.

— Właśnie dlatego, że obcy, będą szukali ludzi sobie bliskich, mąż musi

się do pani zwrócić.

— Niech mnie ksiądz nie pociesza, pogodziłam się już... Trudno, nie

będziemy razem... Mam już dosyć czekania i samotności, widzi ksiądz, nie
kryję się, mówię jasno — szukam kogoś, kto by mnie chciał, ale nie na jedną
noc, tylko na zawsze...

— Na pewno zdobędzie pani męża z powrotem, on musi przyjść bodaj,

żeby obejrzeć, co traci, wtedy pierwsza kłótnia może was połączyć na nowo.

— A jeżeli się nie zjawi?
— Wtedy jeszcze ja pozostaję, jako ostateczność.
Spojrzała na niego zdziwiona. Stał trochę zaskoczony jej milczeniem. Od

paru dni, gdy Wacława oświadczyła, że natychmiast po przewaleniu się
frontu odjedzie, dręczyła go myśl, jak ją zatrzymać. Przykro mu było tracić
jedynego towarzysza spacerów, z którym tak miło było pogawędzić.
Niespodziewanie odkrywał, że jakieś nici sympatii nawiązały się między nimi,
stawała mu się bliska i potrzebna.

— W jakim charakterze chce mnie ksiądz mieć przy sobie?
— Poprowadziłaby mi pani dom.
— Nie jestem jeszcze w wieku kanonicznym!

background image

— Ale nie jest też pani młodym dziewczątkiem.
— No, nie bawi się ksiądz w uprzejmości...
— Chyba nie przyszła pani do mnie szukać komplementów? Stawiam

jasno propozycję — zapalał się do tej myśli — jeśli nie odbuduje pani domu,
nie wróci do dawnego życia, niech pani pamięta o mnie, jak o kimś bardzo
życzliwym, prawie z rodziny... Nie chcę, żeby pani zbyt wcześnie
rezygnowała, niech pani próbuje, ja zostaję jako rezerwa, jako ostatnia
możliwość, która zaoszczędziłaby pani w razie zawodu wielu kłopotów...

— I ksiądz to mówi poważnie?
— No jasne, myślę, że pomagać to mój obowiązek.
— Księże kapelanie! Ksiądz jest naprawdę wspaniałym człowiekiem.
Patrzył jej prosto w oczy. Zmieszała się. Czuła, że się rumieni i to

sprawiło jej taką przykrość, jakby zobaczył ją zaniedbaną, w brudnej sukni.

— Tylko, czy się ksiądz nie pośpieszył... Może już jutro trzeba będzie

żałować odruchu serca... Nie, nie, to „serce” brzmi podejrzanie, nie myślę, że
ksiądz się we mnie zakochał. Musimy się jednak trochę liczyć ze skandalem,
jaki moglibyśmy wywołać wyjeżdżając razem! Przecież mnie tu wszystkie
baby nienawidzą!

— Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził. Nie widzę

potrzeby, żebyśmy się kryli...

— Ja też nie... Ale niech się ksiądz przyzna, że mnie jednej chciałby

ksiądz dogodzić, a może i sobie troszkę — uśmiechnęła się kokieteryjnie. —
Niech ksiądz będzie spokojny, nie sądzę, żeby doszło do tej ostateczności.
Jak nie udobrucham męża, znajdę sobie kogoś. Po co mam się zwalać
księdzu na kark!

— Będę się modlił, żeby się pani z mężem powiodło.
— Tylko szczerze! — pogroziła mu palcem.
— Pani Wacławo, za kogo mnie pani bierze, nie jestem młodzikiem!
— A ja będę uprzejmiejsza, ksiądz mi nie wygląda na poczciwego

staruszka tylko jeszcze sobie wcale, wcale... Ho, ho z takim lepiej nie igrać!

— A czy pani tego właśnie ze mną nie próbowała — zbudziło się w nim

podejrzenie zmieszane z zadowoleniem — no, niechże się pani przyzna?

background image

— Szczerość, za szczerość, a czy ksiądz mnie sobie nie upatrzył na jakiś

flircik?

— Nie! Nie, pod słowem... — cofnął się o krok.
— A ja — tak! Nie obiecywałam sobie wiele, ale byłam bardzo ciekawa,

czy rozruszam jeszcze księdza. Obudzić się trochę, zyskać nowe
doświadczenia, to nawet dla pracy kapłańskiej dobrze... Będzie ksiądz dla
grzeszników pobłażliwszy...

— I pani chciała, żebym się zakochał?
— To może za groźnie brzmi... Widzi ksiądz, że odkrywam karty, jak się

już zna niebezpieczeństwo, łatwo je ominąć.

— Dobrze, że byłem ostrożny, teraz będę panią z daleka omijał!
— Widzi ksiądz, że już nie mam żadnych pokus w zanadrzu! No,

kapelańciu, rozchmurzmy czoło... No, księżusiu, nie ma się o co srożyć —
pogłaskała go po ręce — Zimno tu jak w psiarni! Może sobie kropniemy po
kieliszeczku!

— Umiała mnie pani omotać...
— Koniec z żalami! Cóż z księdza za gospodarz, gość musi błagać o

kroplę wiśniaku?

Ksiądz Bazyli zakręcił się po pokoju, wyciągnął z szafy gąsiorek, nacedził

do karafki rubinowej wódki. Przetarł kieliszki serwetką. Wszystko robił lekko
oszołomiony, ale ręka mu nie zadrżała, gdy ze skupieniem przymrużając oczy
uniósł kieliszek. W szkle grał ciemny ogień.

— No, kanonio słodka! Uśmiechnijmy się! Więcej pogody! — pochwyciła

kieliszek i przysiadła na skraju siołu, kiwała nogami niecierpliwie. — Niechże
się ksiądz mnie się nie boi, proszę przyjść trącić się ze mną!

Podszedł, ale rękę wyciągnął z daleka, dźwięknęło tępo szkło.
— Za powrót męża! — powiedział poważnie.
— Teraz niech mi ksiądz da papierosa i naleje znowu, musimy wypić pod

zasobną parafię! — Podniosła kieliszek, i powiedziała kapryśnie, trzymając
papierosa ściśniętymi wargami — ksiądz pali, a mnie ognia pożałował.

Tarł kciukiem zapalniczkę, krzesała iskry, knotek się długo nie zajmował.
— Niech mi ksiądz da odpalić! Siebie ksiądz pierwszego obsłużył...

background image

Gaśnie, księże...

Pociągnął mocno. Zetknęli papierosy. Widząc jej oczy rozchylone

ciekawie, twarz za bliską, cofnął się i oparł ręką o jej kolano.

— Przepraszam... — bąknął.
— Nie gniewam się — szepnęła — wiem, że nieumyślnie...
W tej chwili usłyszeli za sobą histeryczny pisk i łoskot tłuczonego

naczynia. Ksiądz odwrócił się zaskoczony. Drzwi na korytarz były szeroko
otwarte. Na podłodze leżała taca i pomiędzy skorupami rozlewała się gęsta
zupa.

Wyjrzał na korytarz, zdawało mu się, że błysnęła jeszcze niebieska

sukienka Tekluni.

Ruszył ostrym krokiem, gniew go ponosił. Szarpnął drzwi kuchenne.

Były zamknięte. Usłyszał szepty.

— Walerciu! — krzyknął. — Co wy wyprawiaciel Otwórzcie zaraz! Nikt

mu nie odpowiedział.

Zawrócił się gorzkim uczuciem winy i niechęcią do tej kobiety, która tam

na niego czekała. Skoro nie dba ona o swoją reputację, nie powinna go
wciągać w historie, których rozmiaru jeszcze nie ogarniał, ale smak nieczysty
poznawał wyraźnie. To już przestawało być zabawą, nie był w tym wieku,
żeby go pociągały awantury.

Idąc słyszał głuche uderzenia. Gdy wszedł do pokoju, spojrzał z

obrzydzeniem na podłogę.

— Co się dzieje, proszę księdza? — zapytała Wacława, była wyraźnie

przestraszona.

— Ech, baby komedię robią! — machnął gniewnie ręką, ale głos miał

brzmienie zatroskane.

— Nie o to pytam! Czy ksiądz nie słyszy?
Teraz uświadomił sobie, że szyby drżą i jęczą, dudnienie wypełniało

dolinę, przewalało się nad dachami, aż mury zdawały się drgać.

— Atak! — Już muszą być blisko! — szepnął z ulgą, jakby ta nowa

potężna fala mogła zmyć i zatrzeć wszystkie ślady, odkryć jutrzejszy dzień
jak czystą kartę.

background image

— Niech pani idzie do siebie — powiedział cicho — nie powinna pani tu

zostawać...

— Wypędza mnie ksiądz?
— Nie. Ale po tym, co tu zaszło widzę, że nie można struny przeciągać,

po co głupotę ludzką prowokować?

— Do widzenia, księże kapelanie. Niech ksiądz mi tylko jedno powie

jeszcze, że się ksiądz na mnie nie gniewa, że mnie lubi trochę...

— Lubię? — szepnął zamyślony. — Pewnie, że lubię... Teraz to dopiero

widzę i dlatego — żegnam!

Zamknął drzwi, odczekał aż odejdzie, nie chciał, żeby słyszała jak

przekręca klucz dwa razy.

Zaczął szybko dużymi krokami chodzić po pokoju, ale ściany były za

blisko, utykał nie znajdował ulgi, więc siadł i splótłszy dłonie wyszeptał:
Boże, Boże, gdzie jest granica, chciałem tylko dobra tej kobiety, naprawdę,
bez żadnych wyrachowań... Przecież jeszcze nic się złego nie stało! Jeszcze
nie... — To słowo napełniło go zgrozą. — Więc jednak dopuszczam możliwość
upadku — pomyślał. — Jakże więc nie dojrzałem niebezpieczeństwa? Byłem
zbyt pewny, że ten rodzaj pokusy jest już dawno poza mną? Czyżby proste
kobiety dojrzały sidła łatwiej ode mnie... Może mam pójść do Walerci i
podziękować jej, że mnie ostrzegła?

— Nie, nic się nie stało, bo się nie mogło stać! Jestem czujny i dosyć

znam siebie, wiem, że powinienem jej teraz unikać...

Albo właśnie z nią się pokazywać, na znak, że baby się pomyliły,

wykazać całą niedorzeczność posądzeń! Nie potrzebuję się z nikim liczyć i tak
wkrótce stąd wyjadę...

Wyjechać... Już więcej nie zetknąć się z mieszkańcami zamku, uniknąć

niepotrzebnych wyjaśnień, nie słyszeć szeptów za plecami i śmiechów.
Dostać się znów na probostwo i zacząć robotę jak dawniej z ludźmi prostymi.
Wydało mu się, że gdyby nie wojna i to przerzucanie z miejsca na miejsce,
nigdy by nie miał cienia obawy, wróciłby do dawnego rytmu, w czerstwe
życie na wpół wieśniacze. I zaraz odzyskałby spokój.

Ale odjazd równie dobrze mógł nastąpić jutro, jak i za tydzień... Przed

background image

nim leżały potłuczone talerze i krupnik rozlany na deskach, jakby się ktoś
zwymiotował. Rozumiał, że od tej chwili musi wszystko sam zrobić. Nikt mu
już nie pomoże, przepadły drobne usługi, które przyjmował jako oczywiste.

— Nie wiem nawet czy mi jutro w piecu napalą — szepnął. Rosła w nim

jednak gniewna chęć popróbowania się, aż gwałtownie przyklęknął, zaczął
zbierać skorupy. Potem z obrzydzeniem wytarł zupę ręcznikiem i wyżął do
miednicy.

— Nie dam się — pomyślał — nie będę prosił nikogo...
Oparł miednicę o biodro, otwarł drzwi i odważnie ruszył na schody. Gdy

wyszedł na podwórze, przekonał się że mimo grzmotu przewalającego się
doliną nic jeszcze zamkowi nie zagraża. Pociski pękały w lesie, dym wichrzył
się nad wierzchołkami drzew. Odgłos eksplozji potężnym chluśnięciem spadał
w dolinę i odbity od przeciwnej ściany falował długo.

— Dobrze, że to zima — pomyślał — inaczej dawno by się paliło —

strzaskane gałęzie świerków ulatywały w chmurze.

Stał jednak blisko drzwi gotów w każdej chwili do ucieczki, nie miał

ochoty się narażać. Mimo słońca podwórze robiło wrażenie pustki. Zarznięte
krowy leżały jedna z dala od drugiej, jakby zginęły szukając schronienia pod
dachem wozowni. Sztywniejące nogi racicami godziły w niebo.

Uspokojony, przebiegł podwórze i skręcił za stajnię, wyrzucił skorupy

pod mur. Odwracając się zobaczył, że pod kasztanem ktoś leży. Podbiegł, nie
spuszczając jednak oczu z krawędzi lasu, cały nasłuchiwał, czy spośród
potwornego bulgotania nie dojdzie go gwizd nadlatujących odłamków.

Przyklęknął i dźwignął żołnierza twarzą do światła. Wzdrygnął się, zabity

miał policzki i czoło oblepione śniegiem czerwonym od krwi. Gdy wsunął mu
dłoń pod zmoczoną, gąbczastą bluzę, namacał pierś zimną już i śliską.

Teraz nagle ksiądz pojął, dlaczego mimo ognia ryczącego na górze

dolina razi martwotą. Łysy szczyt Kułaka świecił w zimowym słońcu,
omieciony z wron, ani jedno skrzydło nie zamrugało na białawym niebie.

— Przecież on nie może tak leżeć — szepnął. Powlókł zabitego pod

szopę, ale natrafiwszy na zarżnięte krowy, poniósł go dalej do stodoły.
Rozścielił snopek, odruchowo przyrzucił dwie garści pod głowę, jakby to

background image

miało jeszcze znaczenie, ułożył Rosjanina wygodnie. Potem przyniósł z domu
świeże prześcieradło i przysłonił nim trupa.

Zmówił stojąc nad zwłokami krótką modlitwę, obiecywał sobie tu jeszcze

powrócić. Wchodząc w czynności kapłańskie, uspokajał się. Od razu zaczął
myśleć o tym, gdzieby zabitego pochować, po gospodarsku wybrał miejsce w
parku pod trzema świerkami, niedaleko ścieżki.

W krótkich przerwach ostrzeliwania dolatywały go głosy dzieci, chóralne

i krzykliwe. — Pewnie nikogo przy nich nie ma — pomyślał — może się modlą
ze strachu... Trzeba tam wreszcie zajrzeć, obiecałem Łucji, że się nimi zajmę.
— I nagle pomyślał: jeśli skargę na mnie napisały kucharki, nie będzie mi
trudno wszystko wyjaśnić. Co za głupota... Poweselał, szybko ruszył do drzwi
sierocińca.

W korytarzu słychać było skłócone głosy dzieci, przekrzykiwały się. —

Pewnie szaleją ze strachu — pomyślał, ale otwarłszy drzwi, zrozumiał
pomyłkę. Dzieci śpiewały w kółko jedną strofkę:

— Coś tam w lesie stuknęło,
coś tam w lesie puknęło,
a to komar z dębu spadł,
złamał sobie w krzyżu gnat!

— Proszę księdza, jak tylko zaśpiewamy, zaraz zaczyna na nowo huczeć!

To jest świetna zabawa! — wołały dzieci.

Wiele z nich siedziało na podłodze, otaczając klęczącą Irkę.
— Pani siedzi przy dzieciach?
— Zastępuję Celinkę, prosiła mnie, żebym na chwilę, ale już kawał czasu

jej nie ma...

— O, jak to dobrze, że się ksiądz pokazał — powiedziała Nahorayska,

prowadząc obie córki. — Wesoło u dzieci, a tam w kuchni baby beczą,
pozamykały się ze strachu...

— A wy się boicie? — uszczypnął ksiądz Gabrynię w policzek.
— Nie! Mamusia nie pozwoliła!
— Wzięłam je ze sobą i tak muszę być z dziećmi, będę o swoje

spokojniejsza...

background image

— Zdaje się, że front nas przeskoczy.
— Dałby Bóg. Mój mąż gdzieś wyszedł, nie widział go ksiądz?
— Nie, ale przecież daleko nie odszedł, w takiej chwili musi myśleć o

całym domu.

Dobrze, że jej nie powiedziałem o zabitym — pomyślał. Irka wstała,

uwolniła się od dzieci uczepionych u jej rąk i podeszła do pani Janiny.

— Czy mogę teraz wyskoczyć na chwilę, zobaczę, co mamusia robi...
— Dobrze, może od razu poszukasz Celinki. No, dzieci, śpiewajcie, bo

przestało grzmieć.

* * *

Sędzia zacisnął dłonie na poręczy altany, wpatrywał się w jasną lukę

między drzewami. Słońce świeciło białawo. Przesieka odsłaniała łąki
Mokronosu, zamaskowaną linię pozycji niemieckich i niewielkie wzniesienie
przed Doboszowem, od którego zaczynało się właśnie rozwijać rosyjskie
natarcie.

Ze śniegu wyskakiwały grupki szarawych postaci i wachlarzowato

rozsypywały się po równinie. Nie padali, szli powoli, niedbale, jakby nie
spodziewali się natrafić na opór. Przyczajeni Niemcy nie otwierali jeszcze
ognia.

— Żeby ich móc ostrzec — pomyślał sędzia.
Jak na zawołanie z lasu wyleciała czerwona rakieta i migotała długo nad

krzakami.

Rosjanie przyśpieszyli kroku, niektórzy biegli, doszedł go krzyk —

uuuraaaa... Dreszcz przebiegł mu po karku. W wiklinach zakurzył się śnieg
nad trzeszczącymi karabinami.

Natarcie nabrało rozpędu... Wiązki kul zacinały po śniegu. Żołnierze

zaczęli padać, jeśli nie byli ciemnymi twarzami zwróceni ku niebu, niewiele
się różnili od nawianych zasp. Natarcie zaczęło się zwijać, wreszcie się
zatrzymało i zaryło na dobre.

background image

Teraz słyszał świst kul, niektóre przenosiły w las. Jakaś grupka

napastników wyskoczyła z kępy olch i dopadła pozycji. Zaczęło się krótkie
mocowanie, Niemcy mieli przewagę, zepchnęli Rosjan, położyli niskie ognie,
gniotąc ich w śnieg.

— Zażarcie się bronią — pomyślał sędzia, nienawiść nie umniejszała w

nim uznania. — Bez artylerii ich nie spędzą...

Zaszumiało górą, pociski armatnie szurały o błękit. Granaty zaczęły

pękać gejzerami dymu nad rzeczką, gdzie ołowianą taflą ciemniał odwiany
lód.

Brzmiało to tak, jakby potężna pięść wyłamywała deski z drewnianego

parkanu. Niemcy przestali strzelać. Wcisnęli się w śnieg, zostawały na nim po
wybuchach ciemne, okopcone koła.

— Celnie biją — pomyślał sędzia.
— Ale gdyby dorwali się do lasu, mogliby Niemców obejść i wygnieść do

jednego...

Rosjanie jednak podejrzewali, że w lesie mogą się kryć dalsze

niespodzianki, bo granaty zaczęły pękać między drzewami, zatrzeszczały
konary, stękanie eksplozji zakołysało przesieką.

Sędzia mocno wsparł się o słup altany. Kręcił niespokojnie głową

słysząc, jak pieją odłamki i stukają więznąc w pniach. Ogień artyleryjski
deptał po Niemcach i lesie.

Otwarcie ust nie dawało ulgi, monotonnie dzwoniło w uszach

Nahorayskiemu, ale uczucie przytłoczenia minęło.

— Nie będę uciekał — szepnął — nie boję się... Trzymał ręce zaciśnięte

na poręczy, karał się za niedawny lęk, napięte mięśnie drętwiały...

— Nie boję się niczego! — szeptał z dumą, tkwiąc w środku nawałnicy.

Gdy pociski przeciągały blisko, podnosił głowę i ze zmarszczonym czołem
patrzył na zbutwiałe deski wiązań dachowych. Wyobrażał sobie, jakby się pod
uderzeniem rozsypały.

Nagle się ogień przesunął. Ustało szamotanie w gałęziach. Oddychał

głęboko, był dumny z siebie, niemal przekreślał poranne zajście.

— A jednak skrycie nosisz pragnienie ucieczki — pomyślał — bałbyś się

background image

zejść i jasno powiedzieć żonie, pożegnać się z nią jak mężczyzna...

Poruszył się. — Zejdę, właśnie, że zejdę i powiem!
Spojrzał raz jeszcze na łąki, Niemcy strzelali słabiej, widać mieli straty.

Rosjanie nie śpieszyli się z atakiem.

— Opór jest na małym odcinku, nie utrzymają się długo, widać mają

rozkaz tylko opóźniać ofensywę, dziś już będziemy wolni — pomyślał z ulgą.
Wydało mu się, że słychać już pojedyncze strzały w lesie. Wysunął się
między drzewa i zaczął szybko schodzić po pochyłości.

— Widziałem, co było trzeba — szepnął — wiem, czego się można

spodziewać... Dłużej nie ma po co ryzykować...

Gdy ostrożnie spojrzał w stronę stajen, zaskoczony przystanął, zwłoki

zniknęły. Dom raził go opuszczeniem, otwierał kolejno pokoje, zawołał na
żonę i córki, było pusto. Wraz z niepokojem, rósł w nim gniew, był przy tym
głodny. Przypomniawszy sobie o obiedzie, ruszył do kuchni.

— Pouciekali wszyscy? A może przelękli się ognia i zeszli do piwnic?
— Mój Boże, to pan sędzia? — usłyszał z kąta głos Walerci — a ja już

myślałam, że jaki Bolszewik.

— Gdzie jest pani i dzieci?
— Może się pochowali, nie widziałam, zamknęłam się w kuchni, bo pan

sędzia nawet nie wie co się tu stało?

Ostre przeczucie nieszczęścia przeniknęło mu wnętrzności.
— No więc co się stało? Niechże Walercia mówi.
— Dzieci poszły zanieść obiad księdzu, ja za nimi... Młode to, głupie, bez

pukania drzwi otwarły, a tam ksiądz całuje się z panią Wacława... Papierosy
mieli w zębach i całowali się jak wariaty.

— Co za brednie Walercia opowiada, jak mieli papierosy, to by sobie

oczy powypalali!

— A bo pan sędzia łapie za słowa...
— Coś wam się zwidziało.
— To czemu jakeśmy drzwi otwarli stali jak dzikie?
— Zastanówcie się: wojna, ludzie giną, a wy tylko plotki, jęzor taki długi

— rozłożył ręce.

background image

— Ja tam nie rozgłaszam! Ja tylko panu pod sekretem...
— Niech Walercia słucha. Wieczorem zejdziemy do piwnic i trzeba będzie

tę broń usunąć. Teraz już się na nic nie przyda, bo nocą powinni tu być
Rosjanie. Jakby znaleźli, gotowi pomyśleć, że się to przeciw nim gromadzi...

— Tylko gdzie broń wyniesiemy?
— Nigdzie, po prostu wrzucimy do zalanych piwnic. We dwójkę damy

sobie chyba radę?

— Pewnie, że damy... Aż mi kamień z serca spadł, cały czas się

zamartwiałam, że pan sędzia powstanie szykuje.

— Niech Walercia teraz o obiedzie dla mnie pomyśli.
— Obiad dawno gotowy, tylko pani kazała na pana czekać.
— To proszę podawać, jak zadzwonię. Muszę najpierw panią znaleźć.
— Może poszła do sierotek, bo Celinka na nic nie ma czasu, a panny

Łucji też długo nie widać.

— Wrócą, wrócą, nie ma strachu. Jan się nie będzie pod kule pchał.

Najwyżej poczekają do wieczora.

* * *

Jakże szybko gasło tego dnia słońce. Złota chmura mżyła jeszcze

odblaskiem, a w dolinie już niebieskawy dym. Armaty ucichły, strzały
karabinowe odzywały się z rzadka. Na żółty szczyt Kułaka ściągały wrony,
sadowiły się z krakaniem do snu.

Niedawno dzieci skończyły obiad, a już senne w zapadającym zmierzchu

zaczynają marudzić. Pod sufitem czerwonawymi krążkami błyszczą zapalone
lampy, ostatni odblask dnia wpada oknami, a już noc ucisza gwar w salach
lewego skrzydła.

Ksiądz Horbaczewski, który dotąd siedział przy dzieciach, wychodzi na

podwórze. Oddycha głęboko. Wiatr nad kominem przechyla dym bijący z
kuchni. Wiatr jest zachodni, na zmianę. Czasami daleko za górą trzaśnie
strzał, jakbyś gałąź na kolanie złamał. Noc jest tak szybka, że wszedł pod

background image

szopę jeszcze za dnia, ale już musiał sobie zapalniczką przyświecać, żeby
znaleźć kilof i łopatę. Gdy zaszedł na upatrzone miejsce i odkuł rowek
wyznaczający grób, zrobiło się zupełnie ciemno. Tym swobodniej się
poruszał.

Postanowił sam pogrzebać zabitego. Pierwsze uderzenia kilofa sprawiły

mu fizyczną radość. Czuł, że się będzie mógł pomocować ze zmarzniętą
calizną, pragnienie jakiegoś zadośćuczynienia łączyło się z nadzieją
zmęczenia, za którym czekał sen długi i posilający.

Ostatnio ksiądz sypiał źle, często po godzinie budził się i z otwartymi

oczami leżał w ciemności. Noc szumiała przy uchu, jak struga w jarze.

Zaczynało się pełne napięcia oczekiwanie na świt.
Ksiądz wstawał, podnosił zasłonę w oknie, spoglądał na niebo zawalone

bryłami ciężkich chmur, przez nie jasną plamą majaczył księżyc. Do rana
było dalej, niż przeżyć całe życie. Nachodziło go ono w takie noce, wiele razy
musiał rozważać swe czyny, wybierać drogi, decydować w sprawach dawno
przebrzmiałych, które jednak taką godziną dopominały się natarczywie
rewizji.

Ksiądz nigdy sam nie kopał grobu, ale pamiętał grabarzy, jak sprawnie z

każdym sztychem łopaty, wstępowali w ziemię. Nie liczył się z darnią
zeskorupiałą od mrozu. Ziemia dźwięczała pod razami kilofa. Okruchy
pryskały mu na twarz. Kuł na ślepo, ale gdy spróbował zebrać łopatą,
niewiele było do zagarnięcia. Stylisko oddawało, aż drętwiały palce. Czuł
teraz, że chyba nie da rady, bo już grzbiet mu zwilgotniał.

Czasami ponad lasem wyskakiwały rakiety i kapały świecącymi łzami w

gałęzie drzew. Chybotliwe światła wznosiły się i gasły. Wtedy nadsłuchiwał,
ale cisza była zupełna.

* * *

Tadek Bukowski przykucnął nad rozłożoną bronią. W świetle latarni lśniły

zamki karabinów, było ich sporo. Stały rzędem oparte o mur piwnicy. Na

background image

szmacie czarnej od oliwy leżały rewolwery. Rozpłomieniona Celinka
odgarnęła wierzchem dłoni włosy zwisające z czoła.

— Gotowe, ten mały pistolecik biorę ze sobą, bo potem będą mi

żałować.

— A umiesz się z nim obchodzić? Daj, pokażę ci, widzisz, tak

wprowadzasz kulę do lufy, a tu jest bezpiecznik. Teraz już możesz walić,
tylko nie zamykaj oczu!

— Nie bój się, jak będę chciała trafić, to już trafię!
— Kaliber 6,35 dobry na muchy, trudno amunicję do niego znaleźć.
— A jakbym całkiem z bliska?
— Myślę, że wtedy mogłabyś zranić, ale lepiej w skroń... No, tylko bądź

ostrożna...

— Tadek, która godzina? — przestraszyła się nagle — Muszę gnać na

górę zobaczyć, co się z dziećmi dzieje!

— Już po czwartej.
— Ależ czas leci... Może Łucja wróciła?
— Chyba dziś nie wróci.
— Znowu ze mną zaczynasz? Co ty do niej czujesz?
— Szacunek. A tyś myślała, że co? Po prostu mogą jej Niemcy z miasta

nie wypuścić, przecież obstawią przedmieścia i będą próbowali obrony, jeśli
nawet tutaj, w takiej dziurze się biją!

— Tadziu, chodźmy już!
— Pięknie wygląda ten arsenalik, jest coś wzruszającego w broni

gotowej do wydania. Ciekawym jakeście do niej doszli?

— Dużo kupiliśmy od Niemców, część to zdobyczna, zasługa Batoga,

dwa lata partyzantki, wreszcie doczekał się!

— Mógłbym tu cały dzień siedzieć — westchnął. — Z tym już można się

porwać na porządną robotę!

Grube, załamane cienie przesunęły się po suficie. Zatoczyli beczkę i

umocowali cegłami.

— Celinko — szepnął czule — a może znajdziesz teraz chwilkę dla mnie?
— Jak tylko osadzę Irkę przy dzieciach, lecę do ciebie...

background image

— Przyjdź lepiej na górkę.
— Wiesz, że czekam na Batoga, gdzie on mnie będzie szukał?
— Pójdę teraz coś przegryźć do kuchni, bo jestem głodny jak pies, a

potem będę na sianie...

— Pa! Jeśli Łucja wróciła, to mi głowę ukręci...
Gdy wyskoczyła na dwór i drzwi wejściowe klapnęły głucho, zaczął

wchodzić powoli łapiąc w ciemności rytm stopni. Za oknem wysoko mrugały
światła rakiet.

— Wygląda, że koniec z Niemcami — gwizdnął z podziwu — Ale się

uwinęli!

W kuchni okno było zasłonięte, lampa świeciła jasno, zaczynał się

powszedni wieczór.

— Gdzież to się pan Tadzio tyle czasu obracał? — zapytała Walercia —

Nie widać jeszcze Rusków?

— Chyba podchodzą. Jak się w południe położyłem, spałem kamieniem

dotąd.

— To pan nie słyszał o tej historii z księdzem i jak strzelali z armat, aż

się wszystko trzęsło?

— Nic nie słyszałem. Moja Walerciu złota, nie mógłbym coś dostać? Ja

bardzo przepraszam...

— Nie ma za co, dziś wszystkim wydaję na osóbki... Dopiero co sędzia

wrócił i państwu obiad zaniosłam, cały dzień taki zwariowany...

Jadł pośpiesznie, a obie kobiety stały nad nim i opowiadały rozwlekle o

wydarzeniu, delektowały się szczegółami, przeżywały sensację raz jeszcze.
Słuchał zaciekawiony, czasem mruczał i kiwał głową z przesadnym
podziwem, ale nie przerywał jedzenia. — Sprawa poszła za daleko —
pomyślał — szkoda księdza. — Nie wiedział, jak bieg wydarzeń odwrócić.

— Boję się — powiedział wreszcie, podnosząc palec ostrzegawczo —

żebyście mu krzywdy nie zrobiły, diabeł nie tylko jego kusi, ale i was.

— Co pan Tadzio ma na myśli?
— Ja wam tylko radzę, spytajcie się sumienia.
Zostawił je zakłopotane.

background image

— Co mu się stało? Też filozof! — oburzyła się Ratajczykowa.
— Wiesz pani, niewyraźnie mi koło serca. Może się coś szykuje, tylko my

nie wiemy?

— E, co zaś tam — machnęła ręką poznanianka — co inne mi w głowie...

Dlaczego oni jeszcze nie nadjechali, zaczynam się już martwić. O tej porze
dawno powinni być w domu.

— Pewnie, że mogliby już wrócić. Może ich coś jednak zatrzymało, nie

daj Boże, jaki wypadek, bo w taki czas o nieszczęście nie trudno.

— Dlaczego właśnie im by się miało co przydarzyć?
— Dlaczego? Dlatego, że są porządni ludzie! Taką Zeidlerkę to złe z

daleka omija...

— Ciekawam, co też teraz ksiądz robi?
— Zamknął się w pokoju, zaglądałam przez dziurkę — ciemno. Pewnie

medytuje.

— Żeby go tylko szlag nie trafił, bo taki krwisty był na licu, że mało nie

trysnął...

— Wypluj pani takie słowa! Szkoda byłoby człowieka.
— Już go pani żałujesz?
— A już! Każdy grzeszy, a on tam chyba nic złego nie zrobił, bo co, że

się wódki napili i pogadali?

— Teraz pani wszystko odwraca, a kto przedtem na niego — huzia?
— Bo nie mógł nic złego zrobić!
— A skąd to taka pani pewna?
— Bo się nawet nie zamknęli na klucz!
— Może zapomnieli z gorącości?
— Taki już się pilnuje. Myślę jedno, że z Zeidlerką zrobi koniec.
— Byłby czas, żeby przejrzał. Pewnie, że on nie jest zły, tylko ona mu

blachę na oczy kładzie.

— Może by mu co do zjedzenia zanieść, przecież jest bez obiadu!
— Ano prawda, trzeba go nakarmić...
— No to się ruszę.
— Ale! Żebyś pani wszystko na mnie zgoniła? Nie ma głupich, jak

background image

idziemy, to obie...

Walercia wzięła lampę. Ratajczakowa niosła tacę.
— Jakby skoczył na nas, mówimy, że dzieci winne...
Walercia zapukała lekko. Nikt nie odpowiedział, uderzyła mocniej.
— Proszę księdza kapelana, kolacja idzie!
— Nie ma go, albo się zawziął. Poświeć pani — przykucnęła

Ratajczakowa — nie ma klucza w zamku, musiał wyjść.

— Żeby sobie tylko co złego nie zrobił!
— Może jest przy dzieciach?
— Irka była przed chwilą, mówiła, że szedł do parku, ale nie wierzyłam,

bo co by tam po nocy robił? Nieszczęścia szuka?

— Nie ma tu co kolędować, chodźmy do kuchni...
— A wiesz pani, że jest mi niewyraźnie, możeśmy go pokrzywdziły?
— Ale czym? Niech pamięta, że sukienkę duchowną nosi, jakby z babą

nie zaczął, nie byłoby do tego całego rozruchu doszło!

— A czy to on winien? — zamruczała Walercia, uchwyciwszy się poręczy

schodów. — To ją trzeba było prześwięcić...

Powoli jedna za drugą, zeszły zawiedzione do kuchni.

* * *

Tadeusz leżał na stryszku na wpół zagrzebany w sianie. Tak było cieplej.

Ręce podłożył pod głowę, zamyślony, leniwie wypoczywał. Siano nie
szeleściło, pachniało słabo kurzem i martwym źdźbłem. W małym okienku na
wpół zasypanym śniegiem zamigotały czasem dalekie światła rakiet, wtedy
robiło się jeszcze zimniej. Skulił nogi, bał się, że zaśnie w wygrzebanym
gnieździe.

— Trzeba się raz zdecydować — szepnął — wyjątkowa okazja, można

wypłynąć...

Gdy pomyślał o przyszłości, Celinka nagle tak zmalała, że mógłby ją w

jednej ręce unieść. Czuł, że potrafi dziewczynę przekonać o słuszności

background image

wyboru i porwać ze sobą. Wierzył w siebie mocno, bliska już jest chwila, gdy
stanie przed innymi, dowódca, pierwszy. Niedawne doświadczenia,
powstanie, polegli koledzy — przeszedł twardą szkołę — teraz musi pokazać,
że ocalał dla wielkiej sprawy.

A jeśli Celinka będzie się opierała... Mimo woli gromadził argumenty, a

wargi składał do próśb i zaklęć... Prawdziwy mężczyzna zawsze wybierze
walkę, potrafi się z miłości otrząsnąć — myślał — ale nie był tego zbyt
pewny. — Kocham, kocham, łatwo powiedzieć — rozważał chłodno —
gdybym ją miał, na pewno inaczej patrzyłbym na te sprawy. Za długo się ze
mną droży, po prostu jestem spragniony pieszczot... Próżno jednak
pomniejszał uczucia, kochał mocno, był bezbronny i mimo postanowień,
buntów, ulegał Celinie. Pragnął jej w tej chwili tak mocno. Zacisnął powieki.

— Przyjdź, przyjdź — szeptał. — Czy nie czujesz, że tu czekam.
Siano pachniało strychem i zdeptaną, wrześniową trawą szkolnego

boiska. Zrobiło mu się smutno, naszło go wspomnienie domu, matki,
samotność gniotła. Pragnął już tylko dotknięcia rąk, chciał Celince położyć
głowę na kolanach, wiedzieć, że ma kogoś bliskiego. Zapiekło go pod
powieką, ale nie dopuścił do łez. Otworzył oczy szeroko. Ktoś szedł po
schodach. Przyklęknął, zaczaił się w ciemności. Drzwi uchyliły się lekko.

— Droga — szepnął, obejmując dziewczynę niespodzianie. — Droga,

najdroższa!

— Puść mnie! — półgłosem krzyknęła przelękniona. — Panie Tadziu!
Trzymał ją ciasno, mocno przygarnął. Mimo, że wiedział już,

wykorzystywał świadomie pomyłkę. Drewniała mu w ramionach, stawała się
twarda i oporna. Niespodziewanie trafił na jej usta, nacisnął wargami, aż
przechyliła głowę. Próbowała się jeszcze bronić, ale czuł, jak drży uległa.
Złożył ją na sianie całował gwałtownie. Tryumfował już, gdy pod wargami
rozmazały mu się jej łzy ciepłe i słone.

Uniósł się na łokciu.
— Co ci się stało? Czemu płaczesz?
— Przestraszyłam się, wypadłeś tak z ciemności — szeptała. Od razu

zaczęli mówić do siebie — ty.

background image

— Ale teraz już wiesz, że to ja, więc chyba się nie boisz?
— Nie, już się nie boję...
— I jest ci ze mną dobrze malutka?
— Tak, ale... — Zawahała się, pełna przerażenia, już nawet nie myślała

o obronie, tylko chciała odwlec tę chwilę, której pragnęła skrycie i tak się
lękała. — Ja nie chcę — wyszeptała wreszcie.

— To po coś tu przyszła?
— Szukałam Celinki.
— Tutaj? Jesteś zazdrosna o nią?
— O co? Czy ty myślisz, że gdybym chciała, nie mogłabym mieć tego

samego?

— O, toś ty taka?
— Pewnie, wystarczy palcem kiwnąć, każdy z was poleci.
Teraz przypomniała sobie poranną rozmowę z Wacławą i poczuła się

umocniona.

— Iruś — wyszeptał, próbując ją przygarnąć. Trafił twarzą na jej

wyciągniętą rękę, uderzył się w oko, aż czerwone światło błysnęło mu w
głowie.

— Zapamiętaj sobie, że to ja wybieram — powiedziała cicho — a ja dziś

nie chcę, słyszysz?

Cofnął się. Przetarł oko. Milczała w ciemności napięta, gotowa do

ucieczki. Modliła się rozpaczliwie: byle nie dziś, byle nie dziś... Nie mogę, nie
potrafię — łamała się, czuła tak mocny żal, że postanowiła się rozpaczliwie
bronić. — Chcę być czysta! — Ale zarazem fałszywa duma nie pozwolała jej
okazywać lęku.

— Widzisz, Tadziu, nie można z każdą tak samo... Przecież nie na mnie

czekałeś! Po co robić Celince przykrość, na pewno cię kocha. A mnie nie
zależy na miłości, rozumiesz? Nie lubię tego zawracania głowy, komplikacji...
Jakbym chciała, powiedziałabym ci wprost, jesteś przyjemny chłopak.

— Ale miałaś ochotę, nie wmawiaj we mnie, po co byś tu przychodziła?

Mogłaś z dołu zawołać.

— Pewnie, że mogłam, ale chciałam tu zajrzeć... Może tu jeszcze

background image

przyjdę...

— Zostań, Irko!
— Dziś nie mogę, rozumiesz, po prostu nie mogę. No, Tadziu, bądź

rozsądnym chłopcem i uspokój się — lękliwie pogłaskała go po głowie mokrą
od łez ręką.

— To ty jesteś taka — powiedział zaskoczony — a wyglądasz jakbyś do

trzech zliczyć nie umiała... Brałem cię za małą dziewczynkę...

— Tak, jestem inna, niż sobie wyobrażacie. Wiem czego chcę. Jeśli mnie

wcześniej nie przejrzałeś, to właśnie o tobie świadczy, jakiś jest jeszcze
zielony.

Oparła się ręką o jego ramię, wstawała.
— Iruś, zostań jeszcze chwileczkę.
— Nie, ani myślę... Sądziłam, że jesteś poważniejszy. No, nie rozpaczaj,

możesz mnie na pożegnanie pocałować...

Pochwycił ją chciwie. Teraz oddała mu pocałunek i zaraz odepchnęła.
— Przyjdź, przyjdź wieczorem...
— Nie mogę.
— To jutro.
— Jestem zajęta. Cóż ty myślisz, że ja, tak jak ty, tylko się czaję po

kątach?

— Irenko, proszę cię, nie dokuczaj mi, bo...
— Bądź cierpliwy, powiem ci, umówimy się...
— Ale na pewno?
— Na pewno, na pewno — zaśmiała się i wyszła na schody. Była

uradowana, pełna sprężonej energii, a zarazem wiedziała, jak bliska była
upadku. — Wymknęłam się — pomyślała z wdzięcznością — Boże, Boże, jak
to dobrze! — nie pójdę już tam.

Tadeusz potarł końcami palców bolącą powiekę. Zgadł, że dziewczyna

skłamała. Przegapił sposobność, był wściekły, chciał za nią pobiec, gdy
usłyszał znajome szybkie kroki. Celinka szła na strych.

Spotkały się w połowie schodów.
Tadeusz wspiął się na siano, pod same wiązania dachowe, nie chciał

background image

teraz z Celinką rozmawiać, krył się, tchórzył.

— Po coś tam była? — zapytała ostro Celinka.
— Właśnie po ciebie!
— Po mnie? — podeszła o stopień wyżej, stały teraz obok siebie — a na

cóż ci jestem potrzebna?

— Nie mnie, tylko dzieciom. Przykro mi, że musiałam cię aż tutaj

szukać.

— Byłam zajęta.
— Ty zawsze jesteś zajęta, jak tylko trzeba coś zrobić!
— No, nie mów, ja i tak dosyć robię, przynajmniej więcej od ciebie!
— Ale płacą ci za to, i to dobrze!
— Irka, co ci się stało? O coś taka zła?
— O nic. Tylko pamiętaj, że cię wołałam.
— Słuchaj — pochwyciła ją Celina za rękę, dłoń miała szorstką i

zziębniętą. — Czy tam jest Tadek?

Potem dodała szeptem. — Chyba mi go nie zazdrościsz?
— Nie mam czego.
Odsunęła Celinę i zbiegła szybko na dół. Skręciła w korytarz,

przystanęła. Myśl o tym, co mogło ją spotkać, wstrząsała dreszczem, całe jej
ciało się buntowało. — Gdyby nas jeszcze ona przyłapała...

Miałam szczęście. Ale nie wolno mi drugi raz kusić zła — zacisnęła pięści

— będę mocna, utrzymam się taka jak teraz. Zerwała się, biegła korytarzem,
podśpiewywała sobie ptasio. Chwilami jak mała dziewczynka skakała na
jednej nodze. Cieszyła się samą lekkością ruchów, posłuszeństwem młodego
ciała. Celina weszła na strych.

— Tadek! — krzyknęła — Tadek, tylko mnie nie strasz...
Nasłuchiwała chwilę, czy nie dojdzie ją szelest siana, cień oddechu.
— Wiem, że tu jesteś, dlaczego się chowasz? Mam dla ciebie ważną

wiadomość, Tadek! — Postąpiła krok. — Chyba go nie ma — szepnęła, powoli
zawróciła i zaczęła schodzić.

— Gdzie on polazł — myślała. Nagle zaczęła podejrzewać Irkę. Dlaczego

była taka zła i spłoszona? Tadek powiedział wyraźnie: będę czekał na

background image

strychu... Przecież dobrze pamięta. Chciała go mieć przy sobie, powiedzieć
mu o decyzji sztabu, którą przywiózł Batog. Nie mogła się z nią pogodzić. —
Teraz mamy wolne ręce — myślała — możemy sami spróbować. Tadek
przecież zna się na tym, ma już powstanie za sobą...

Tadeusz leżał jeszcze długą chwilę, dopiero dotkliwy chłód zmusił go do

zejścia.

— Cholera — szepnął — musiały się spotkać! — Zatarł zziębnięte dłonie.

Sam nie był zbyt pewny, którą z dziewcząt chciałby zatrzymać. Oczywiście
wiedział, pamiętał, że kocha Celinkę, ale skoro Irka jest taka łatwa, mógł
przecież spróbować. Pożądanie zabarwiało mu obrazy. — Gdybym miał Irkę,
zaraz bym inaczej rozmawiał z Celinką, potrafiłbym ją upokorzyć — marzył z
naiwną chytrością. Niechbym o nią przestał zabiegać, zaniepokojona
musiałaby posunąć się krok dalej. Wystarczy, żeby odczuła jak jej się
wymykam, na pewno zdecyduje się na wszystko. Miałbym obie — oblizał
wargi. — Starł z nich dłonią smak kurzu.

— Jakie to wszystko małe, małe i głupie. Siedzę na strychu jak ostatnia

d... Tadek, zbudźże się! Otrząśnij wreszcie! Masz przecież swoją drogę przed
sobą. I okazja, szansa, jakiej nie wolno ci puścić — strofował się w duchu. —
Trzeba zacząć myśleć o sobie, poważnie. Albo teraz wyskoczę, albo trzeba
będzie wrócić tam, gdzie być powinienem, pomalutku dopracowywać się,
może całe lata. Gotowi mnie jeszcze do szkółki zapędzić? Jedyna, prawdziwa
szkoła, to życie. Kosztowna, pewnie, że kosztowna, płacę własną skórą, ale
przynajmniej wiem za co...

— No, już czas najwyższy, żebym się stąd ruszył!
Otrzepał bluzę, przygładził palcami włosy, wyplątał źdźbła kruszące się

pod dotknięciem. Podszedł ostrożnie do drzwi, było ciemno i cicho. Trzymając
się blisko ściany, żeby stopnie nie zaskrzypiały, zeszedł złodziejskim
krokiem. Z dołu niosła się mdła woń ziemniaków. Słyszał z kuchni
niewyraźne głosy, drzwi musiały być uchylone. Szybko zbiegł do głównego
wyjścia na podwórze zamkowe.

Popatrzył ponad dachy zabudowań. Las stał ciemnym grzebieniem na

srebrnawej chmurze. Było cicho.

background image

Minął stajnie, ścieżką pod górę szedł w mroczniejący park. Cisza

niepokoiła, stąpał napięty, gotowy w każdej chwili uskoczyć w krzaki. Chciał
przedostać się skrajem lasu, omijając łukiem tyły stanowisk niemieckich aż
do Dziadówek, na przedmieścia Doboszowa. — Zresztą — myślał — chyba już
Szwabów spędzono, bo strzały dawno ucichły. Dobrze, że mi Jan przed
odjazdem powiedział, gdzie mam chłopców szukać.

Śnieg skrzypiał nieznośnie. W parku było czarno i jakby jeszcze zimniej.

Parę razy klasnął głucho, chcąc rozgrzać palce marznące mimo wełnianych
rękawic.

— Niepotrzebnie godzinę zmarnowałem, do diabła z babami! Będę miał

na nie jeszcze dosyć czasu. Wystarczy, żeby się człowiek trochę odkuł, wylazł
na jakieś stanowisko, same się zaczną pchać — myślał zarozumiale — nie bój
się, same przyjdą! Tu, do nogi! — uderzył dłonią po udzie.

Przyśpieszył kroku, śnieg na drodze trzeszczał jak żwir. Nagle usłyszał z

daleka odgłos tępych uderzeń, dudniła ziemia. Przystanął. Pod świerkami
wycierał ktoś głośno nos i wzdychał. To go uspokoiło. Musiał podejść zupełnie
blisko, nim rozpoznał zwalistą postać księdza Horbaczewskiego.

— Co on tu robi — zdziwił się, gdy ksiądz znowu zaczął rąbać skutą od

mrozu ziemię. — Czyżby chciał coś zakopać? Rano, na śniegu każdy od razu
pozna...

— Księże kapelanie!
— Ale mnie pan zaszedł — odwrócił się ksiądz gwałtownie — nic nie

słyszałem, zresztą cały jestem nastawiony w stronę lasu, nie myślałem, że
ktoś się jeszcze z domu ruszy...

— Co ksiądz tu kopie?
— Grób, mogiłkę dla zabitego.
— A kogo zabito?
— Niemcy Rosjanina.
— Ach, Rosjanina — powiedział z ulgą — to nawet nie ma się z czym

spieszyć. Teraz mróz, mógł parę dni poczekać.

— Nie, panie Tadziu, zwłoki nie powinny się poniewierać, widział pan,

gdzie go rzucili? Koło gnoju. Grzebać umarłych — obowiązek chrześcijański.

background image

— Niech ksiądz mi da, spróbuję...
Uderzył kilka razy kilofem, ziemia oddawała.
— Proszę księdza, na nic taka robota, grunt ścięty jak żelazo, dziobie się

tylko po wierzchu, do jutra nie wykopiemy dołu.

— Więc trzeba pomalutku, dziś trochę, jutro resztę. Jakby Jan wrócił, to

nam pomoże.

— Nie! Zrobimy inaczej, nie na siłę, tylko z głową — zapalimy ognisko,

ziemia odmięknie. Przyniosę słomy ze stodoły, a ksiądz niech przywlecze
gałęzi. Tam za drzewami jest cały stos suszu.

— Myślałem już o tym, ale ogień daleko widać, lepiej w taki czas nie

ściągać na siebie uwagi...

— Przecież się całkiem uspokoiło, myślę nawet, że już po wszystkim.

Zresztą ksiądz nie musi stać w świetle.

— No tak, uspokoiło się, już i rakiet nie widać... Możemy spróbować.
— Zresztą góra zasłoni! Zaraz przywlokę słomy, bo trzeba będzie

napalić, nim ziemia odtaje.

— A niech się pan nie zlęknie, bo na sklepisku leży tamten...
Wszedłszy do stodoły, sięgnął Tadeusz za deski sąsieka, zapuścił rękę w

słomę, gdzie Jan zwykle chował powróz, gdy zmieniał pod końmi ściółkę.
Omijając oczami białawy kształt przysłonięty prześcieradłem, nasmykał
słomy, zaciągnął kluczkę, zgniótł kolanem gruby snop. Zarzucił go sobie na
plecy. Wrota stodoły bezszelestnie zamknęły się same, przepłynęły wolno
powietrzem, dopiero drąg zaklekotał krótko o deski.

— Jestem już. Czy ma ksiądz zapałki?
— Zapałki i zapalniczkę, jak każdy palacz pesymista — zaśmiał się w

ciemności.

Ogień żółtymi jęzorami podwinął noc, zatrzeszczały iglaste gałązki,

prysnęły iskrami. Śnieg zaświecił czerwono.

— Znowu tracę czas — pomyślał niecierpliwie Tadeusz — trzeba wiać.
— Niech się ksiądz lepiej cofnie pod drzewa, ostrożność nie zawadzi... Ja

też zejdę ze światła.

Lekko przesunął się między krzewami, zapadł w park. Ogień parskał,

background image

tłumił odgłos kroków i przyciągał oczy.

— No, teraz mogę sobie papierosa zakurzyć — powiedział ksiądz —

potem, jak się we dwóch weźmiemy... Panie Tadziu! Gdzież się pan schował?

Obszedł ognisko po krawędzi jasnego blasku.
— Uciekł mi szelma, boi się roboty...
Stanął pod drzewem zaciągnął się chciwie dymem papierosa... Ale ogień

szybko gryzł gałęzie, przygasał. Ksiądz musiał wlec nową stertę, dorzucać i
przegrzebywać syczące popielisko.

Właśnie był zajęty zwalaniem całego naręcza, gdy usłyszał jak ktoś

nadchodzi, był pewny, że to Tadeusz, więc nie odwracając się zawołał:

— Myślałem, że już się panu sprzykrzyło! Patrz pan, taje, aż para idzie!
— Pater! Pater, jak mam iść do szosy?
Usłyszawszy słowa wyszeptane po niemiecku ksiądz odwrócił się

gwałtownie. Za nim stał żołnierz z ręką na temblaku, ciężki hełm rzucał mu
cień na miękkie, chłopięce wargi. W zwieszonej lewej ręce trzymał rewolwer,
lufę krył w fałdach płaszcza.

— Gdzie pan chce iść?
— Do miasta. Gdzie jest szosa? Czy byli tu już Bolszewicy?
— Nie, nie ma ich jeszcze.
— To może są Niemcy? — zapytał z nadzieją.
— Ostatni wycofali się w południe. — Ksiądz z trudem dobierał słowa,

mówił słabo po niemiecku, powoli budowane zdania brzmiały poważnie,
niemal władczo. — Zostaw to — powiedział wreszcie, wskazując na rewolwer.

Żołnierz ukrył zbrojną pięść za plecami.
— Jestem ranny! — zaskomlił — Cały dzień nie jadłem!
— Dopóki ściskasz broń w garści, ani myślę ci pomagać. Masz nade mną

przewagę, jesteś wrogiem... No, spróbuj tylko do mnie strzelić, zaraz się tu
zlecą Rosjanie...

— Dobrze, oddam broń, a potem pater mnie wyda na śmierć...
— Jeżeli naprawdę tak myślisz, to po co mnie prosisz o ratunek? Ja nie

będę cię ukrywał, jak tu przyjdą Rosjanie. Ale teraz, jeżeli będziesz już tylko
rannym, cierpiącym człowiekiem, mogę cię wyprowadzić na drogę.

background image

— Niech pater bierze — żołnierz wyciągnął rewolwer, trzymając go za

lufę — Wierzę, że mnie pater nie skrzywdzi...

Ksiądz odebrał mu broń i cisnął daleko w ciemność, słyszeli, jak zaryła

się w śniegu. Teraz ranny zaczął szeptem...

— Rosjanie nas obeszli, już w południe mieliśmy ich na tyłach. Nie

pozwolono nam się wycofać. Byłem ranny, poszedłem na punkt opatrunkowy,
ale już nie wróciłem do kompanii. Strzelano ze wszystkich stron. Cały dzień
przeleżałem w krzakach. Ja dopiero tydzień jestem w Polsce! Ja naprawdę do
nikogo nie strzelałem...

— Ale dziś Niemcy, żołnierze jak ty, zabili u nas jeńca.
— To nie ja, pater, to przecież nie ja!
— Pewnie, że nie ty! Gdybyś był z nimi, nie pytałbyś mnie o drogę.
— Gdzie mam iść? Jeszcze mi noc zostaje, może dogonię batalion.
— Jeżeli nie ma na twoich rękach krwi, czego się lękasz? Noc długa,

Rosjanie dopiero na rano zejdą w dolinę. Idź tam, na dole jest zamek,
zobaczysz światło, zapukaj do kuchni, dadzą ci jeść. Potem pójdziesz, droga
jest prosta, jak miniesz bramę, na lewo do miasta.

— Niech pater mnie odprowadzi, boję się sam! Jestem bezbronny...
— Nikt ci krzywdy nie zrobi, my rannych nie zabijamy, idź.
— Ale pater mnie nie posyła na śmierć, pater nie kłamie?
— Nie, wiesz, że nie kłamię. Uciekaj już — powiedział rzucając w ogień

garść chrustu.

Buchnęły płomienie. Niemiec cofnął się w ciemność, zaświecił jeszcze

trójkątem białej płachty.

To dobrze...
— Pomóżcie mi mutterchen, jestem jeszcze młody, chcę żyć!
— Każdy tak prosi, jak strach na niego przyjdzie. Każdy by chciał żyć. A

mój Władek nawet nie odezwał się słowem, nie wierzył, że można tak wziąć
od rodziny, odprowadzić parę kroków i za nic, rozumiesz, za nic...

— O czym pani mówi? — przestraszył się.
— O mężu, zabito mi go w Warszawie.
— Nie byłem nigdy w Warszawie, ja jestem dopiero tydzień w Polsce.

background image

— To nieważne, wystarczy, że jesteś... No pij.
Łykał posłusznie. Po długiej chwili milczenia, gdy skończył, dolała mu

jeszcze. Siadła bliżej, łokciem się wsparła na stole.

— Matka cię bardzo kocha?
— O tak, jak jedynaka.
— Masz fotografię? Pokaż?
Niezręcznie wydobył portfel, wysypały się z niego małe zdjęcia

amatorskie. Cała rodzina za stołem i w ogrodzie, kwiaty na obrusie, sielanka.
Przeglądała uważnie fotografie, z napięciem wpatrywała się w nieznane jej,
uśmiechnięte twarze.

Niemiec usłyszał kroki, włożył hełm, chciał wstać.
— Siedź, — uspokoiła go, — to Walercia.
— W imię Ojca i Syna — przeżegnała się kucharka — A cóż ten tu

jeszcze robi...

— Nic. Przyszedł głodny, więc go karmię. No, chodźże pani bliżej, on już

nie straszny...

Ranny kręcił głową, patrzył na obie kobiety, próbując zrozumieć, o czym

mówią.

— Co ona powiedziała? — zapytał szeptem.
— Że spokój, możesz iść... Wyjdziesz na dół, za bramą szosa, skręcisz

na prawo, droga do miasta prosta.

— Na prawo?
— Tak przed północą będziesz.
— Gott sei dank!
— Niech pani Walercia przyniesie masła, zrobimy mu kromkę na drogę!
— Jeszcze czego, trucizny bym mu dała, nie chleba!
— Nie rozumie pani, że jak go tu przytrzymamy, muszą go Ruscy

dogonić.

— Ależ to pani chytrze wymyśliła — spojrzała czule na Niemca, jak na

kurę przeznaczoną na zarżnięcie.

Ranny nie chciał już dłużej siedzieć.
— Dobranoc! — powiedział.

background image

Milczały obie, przypatrywały mu się chciwie jak wychodził.
Gdy kroki ucichły, Ratajczakowa uklękła, wsparła się łokciami o krawędź

stołu.

— Boże! Boże! — zawołała — nie chcę, żebyś był miłosierny! Słyszysz,

nie chcę! Bądź tylko sprawiedliwy! — modliła się z zaciśniętymi pięściami. —
Przecież nie pozwolisz mu się uratować!

Nasłuchiwały. Była cisza, musiał już minąć bramę.
— Pomaszerował prosto w ręce Ruskim! — szepnęła mściwie Walercia.
Ale poznanianka nie była tego pewna, zwiesiła głowę. Pod czołem czuła

na deskach miękkie okruszyny świeżego chleba, którym go nakarmiła.

* * *

Tadeusz był już pod szczytem. Ognisko błyskało w dole, mimo że iskry

garściami wirowały w powietrzu nie było zbyt widoczne. Szedł bardzo
ostrożnie, przesuwał się od drzewa do drzewa.

Miał już za sobą krótką chwilę, w której bardzo żałował, że nie został

przy księdzu, bał się trochę, mogli przecież bez ostrzeżeń zacząć strzelać.
Zarówno jedni, jak i drudzy. Karabin nie wiele mógł mu zrobić w ciemności,
ale seria z automatu, lub pepeszy...

— Stój! Kto idiot? — wrzaśnięto nagle.
Zanim zdążył odkrzyknąć, usłyszał z boku znajomy głos:
— Wywal rakietę! Możeś znowu sarnę spłoszył.
— Nie strzelajcie! — zawołał — Swój idzie! Tu Pirat! Nie wychylał się

jednak zza drzewa, zanim wystrzelona rakieta nie rozświeciła się, zawisając
tuż nad wierzchołkami drzew. Dojrzał ich, klęczeli w krzakach, otaczali go
półkolem.

— No, chwała Bogu — powiedział, wychodząc na polankę — żeście od

razu nie zaczęli rąbać! Szedłem właśnie do was chłopaki!

— To warszawiak z zamku! — usłyszał zdziwiony głos.
Wyskakiwali, ściskali mu rękę, gadali jeden przez drugiego.

background image

— Cześć! Jak wam się powodzi? Gdzie komendant?
— Jest tutaj z nami.
My się od rana po lesie tłuczemy, bo jak się Niemcy zaczęli usadzać na

Mokronosie...

Toście nie mogli u akuszerki dłużej pieca wygrzewać?
— Do naszej babulki-skrobulki władowały się Szwaby z punktem

opatrunkowym, trzeba było odskoczyć.

— Ale gościna u niej fajna!
— Bimbru nie żałuje!
— Boi się, żebyśmy jej łba nie ukręcili, więc skacze koło nas stara jak

może!

— Siedzimy w lesie patrzymy przez lornetkę, a tu Niemcy do zamku

zajeżdżają. Myślimy: fajnie, podeszliśmy bliżej, żeby na nich skoczyć...

— To ja strzelałem, jak wieszali Ruskiego...
— A potem pokazało się, że w lesie też leżą Niemcy i trzeba było

przycupnąć, bo po tym strzale wyroili się jak osy.

— Słuchajcie Pirat, a co to za ogień w dole?
— Ksiądz hajcuje, żeby ziemia odmiękła, chce powieszonego pochować.
— Tam nad strugą też paru leży!
— A Niemców nakładli jak baranów!
— Nawet ich nie bardzo widać, bo mają bialutkie kombinezony!
— Nie bój się, do rana pokażą się na śniegu. Niech ich tylko chłopy

zwęszą, to zaraz porozbierają!

— Tfu świństwo!
— A ty sam w czym paradujesz?
— Czysty mundur prosto z wagonu, a nie z trupa!
— Tamte się spierze, nie będzie znać!
Czuł dotknięcie przyjaznych rąk, wdychał znajomą woń machorki,

zleżałych kożuchów i zmarzniętego sukna.

— Słuchajcie — położył mu dłoń na ramieniu ktoś wysoki. Gdy zaciągnął

się papierosem, Tadeusz poznał dziobatą twarz Znaczonego. — Jak tam jest
w zamku?

background image

— Spokój! Droga wolna, komendancie! Tylko jabym chciał z wami parę

słów na osobności...

— Zostańcie, towarzysze.
Oderwali się od gromady, weszli między drzewa.
— Czy ufacie mi komendancie?
— No, o co wam chodzi?
— Znamy się niedługo — mówił gwałtownym szeptem Tadeusz — wiecie,

że jestem z AK.

— Przecie nic wam nie grozi.
— Nie o to idzie, tylko dalibyście mi oddział? Mówię jasno, niejedną

robotę odwalałem, chwila jest taka, że nie chciałbym zostać na lodzie!

— Powiem wam tak: od jutra obejmujemy władzę. Trzeba będzie

patrolować drogi, połapać trochę Volksdojczów, utrzymać porządek... Ludzi
nam brak.

— No, widzicie...
— Myślałem już o was — mówił powoli Znaczony — jeden z naszego

oddziału, sekretarz gminy Jankowski, dostał już nominację, będzie starostą.
Chciałem was do niego przydzielić, trzeba mu pomóc...

— Wolę być z chłopcami pod bronią!
— Od jutra robimy porządki, uformuje się Milicję Obywatelską, chcecie

wziąć na siebie południową stronę powiatu, siedem wsi wraz z Doboszowem?
Dacie sobie radę?

— Pewnie, że dam.
— Na razie kwaterę można mieć w zamku, ale potem zajmijcie koszary

w Doboszowie, starosta będzie was chciał mieć pod ręką!

— Rozkaz. Ilu ludzi mogę mieć?
— Ilu wam będzie potrzeba! Z tych coście przeszkolili zrobić

podoficerów.

— A ja?
— Co wy?
— Jak będzie z moim stopniem?
— A kto was będzie o to pytał: Przyszyjcie sobie dwie gwiazdki na moją

background image

odpowiedzialność. Teraz trzeba mieć posłuch, potem i tak się wyjaśni...
Zasłużysz sobie, zapracujesz — pójdzież w górę! Nie nadasz się, będą inni.

— Jeszcze jedno... Nachylił się do ucha Znaczonemu i szeptał chwilę...
— Jasne, że zgarniamy! Jutro będę u was! Teraz muszę powiedzieć

Rosjanom, cośmy stąd widzieli. Weźcie ze sobą paru ludzi i róbcie dalej
swoje!

— No to do jutra! Tadeusz zabrał dwie drużyny.
— Kierunek tamto światło w dole! Jazda chłopaki! Rozdzielili się. —

Część oddziału poszła grzbietem góry za Znaczonym, chrzęściła jeszcze
chwilę w krzakach, wśród zeschłych gałązek, reszta stromo zsuwała się w
dolinę. Gwiazdy ponad wierzchołkami drzew wisiały nisko, wielkie i ostre.
Mróz szczypał w policzki.

— Chodźcie, a dużo nie gadajcie, bo możecie oberwać, kto wie, co się

jeszcze tej nocy zdarzy, uciszał głosy za sobą.

— Pewnie, wszystkich Niemców nie wyłapano.
— Myśmy niespodziewanie na Ruskich wleźli, nos w nos...
— Zgonieni bardzo...
— Czołgi mają jak smoki.
— Słuchajcie! Czterech pójdzie do księdza i wykopie dół. Tylko tak

piorunem, żebyście się rozgrzali, reszta ze mną do zamku. Zejdziemy się w
parku przy ognisku, więc się nie rozłaźcie!

Szybko szli ścieżką. Zanim skręcili na podwórze, zebrał ich dokoła siebie

i objaśnił co mają robić. Śnieg piszczał pod butami, przestępowali z nogi na
nogę, przytupywali, żeby nie zmarznąć.

Nagle drzwi otworzyły się i ktoś wyszedł. Musiał być obcy, bo wlazł na

zagarnięte kupy śniegu, potykał się, zmierzając ku bramie.

— Stój! — zawołał Tadeusz. — Stój, tu swoi!
Echo zadudniło pod sklepieniem bramy, uciekał.
— Strzelę — powiedział jeden z partyzantów. — Przeciągnę mu po

nogach!

Plama biegnącego niewyraźnie majaczyła na wyślizganym podjeździe.
— Wal! — zgodził się Tadeusz.

background image

Partyzant oparł lufę wygodnie o mur obronny i wypruł uważnie serię.

Trafiony zawył, zesunął się po zmarzniętych koleinach.

Dopadli go we dwóch skokach. Już nachylając się, po samym zapachu

tranu, jakim miał natarte buty, poznawali Niemca. Tadeusz namacał gładki
hełm, nie mylili się.

Osłaniając dłonią płomyk zapałki przyjrzeli się młodej twarzy zabitego.

Krew i mleko ciekły mu z ust.

— Nie może się tak rozwalać na środku drogi — powiedział Tadeusz. —

Trzeba go stąd uprzątnąć.

Pociągnęli zwłoki na sam skraj i zepchnęli do fosy. Ciało spadało

majtając bezwładnymi kończynami, aż na dnie zaryło się w grubym śniegu,
naniesionym niedawną wichurą.

— Szkoda, że tylko jeden — mruknął partyzant zabezpieczając automat.
Zatrzymali się przy schodach. Uchylili drzwi. Światło było w kuchni

przygaszone. Gdy Tadeusz tam zajrzał, obie kobiety kuliły się przy piecu.

— Kto to strzelał, panie Tadziu?
— Nie wychodźcie, lepiej się teraz nie kręcić, Rosjanie łapią po całej

górze ostatnich Niemców!

Wysunął się z ciepłego zaduchu, rozglądał czujnie. Korytarzem sunął

sędzia Nahorayski.

— Co się tam dzieje? Wyglądał pan na podwórze?
— Już są Rosjanie. Przeszły pierwsze patrole.
— Pójdę do żony, jest przy dzieciach, lepiej, żeby wiedziała co się

święci...

— Ale niech pan sędzia idzie dokoła korytarzami, po co się narażać.
— Pan też powinien być ostrożny.
— Uważam, panie sędzio, nie pcham się zbytnio.
Gdy sędzia zawrócił, Tadeusz wbiegł po schodach na piętro. Słyszał

dochodzące z góry płaczliwe okrzyki pani Wacławy.

Dobijała się do pokoju księdza. Bębniła po drzwiach pięściami, kopała

obcasem.

— Nie chce pani otworzyć?

background image

— Zamknął się przede mną! Boi się mnie! A tu już Bolszewicy! Co ja

zrobię?

— Niech się pani położy do łóżka.
— Żeby mnie zgwałcili!
O, proszę pani, znowu przeszli — szepnęła Celinka nie odlepiając nosa

od szyby — - Cała gromada pomaszerowała do parku.

— Nie wyglądaj lepiej, mogą zauważyć, jeszcze cię wezmą za szpiega!
— Płakać mi się chce, proszę pani, mogliśmy dziś napaść na Niemców,

walczyć... Robić coś... To okropne stać tak i czekać, aż się wszystko uspokoi i
znowu będzie zwyczajny dzień.

— Celinko, przecież robiliśmy próby, oni nas nie chcą!
— Czy pani jest tego pewna?
— Tak, jestem pewna, przypomnij sobie Warszawę.
— Tadek inaczej o tym mówił, a przecież jest powstańcem.
— Tadek jest jeszcze za młody, by te sprawy ogarnął.
— Spokoju, trochę spokoju... odezwał się sędzia — dziś jeszcze

jesteśmy w ciemności. Historia wszystko pokaże.

— Historia, w której dla nas kart braknie! — wybuchnęła Celinka. — Po

co było to wszystko montować, jeśli dziś siedzimy bezczynnie, po co była
walka, ofiary...

— Po to, żebyśmy po klęsce wrześniowej nie czuli się mali i nędzni. Ta

nierówna walka, nie światu, tylko nam była potrzebna, przywracała nam
godność. Wobec potęg, jakie się ze sobą pasowały, niewiele mogliśmy
zaważyć.

— Ja wiem, że pan może mieć słuszność, ale tak trudno mi się pogodzić.

No, bo niech pan powie, co teraz mamy robić? Czekać tylko?

O co pani chodzi? O cel ostateczny? Przecież pozostał ten sam: wolna,

niepodległa, więc czego pani jeszcze brakuje? Haseł? Na dni najbliższe?
Znajdą się, znajdą... Niech pani będzie spokojna.

— Więc pan już jest z nimi, panie sędzio?
— Jeszcze nie, ale myślę, że wystarczy, byśmy tu żyli i pracowali,

żebyśmy pragnęli spokojnego dnia, chleba i książki, a już idziemy z nimi.

background image

Zresztą tak samo oni, będą musieli się nagiąć do nas, zależność jest
obustronna...

— Ale ja nie mogę, bo wierność...
— Co wierność? Czemu? Przemawia przez panią rozgoryczenie. Pierwsze

poglądy, jakie wam podsunięto, przyjęła pani... Wierność, to u nas raczej
lenistwo, albo duma, która nie pozwala przyznać się do pomyłki, a czasem i
starość, zdrewniałe mózgi!

— Pan chyba nic nie kochał naprawdę, musi pan być strasznym egoistą

— wybuchnęła.

— Nie słuchaj mego męża Celinko, mówi sobie i nam na przekór!

Czujesz chyba, ile jest w tym żalu i niepokoju?

— Ja też nie chcę tego słuchać, uważam, że wojna jeszcze nie

zakończona, jeszcze zobaczymy... Niemożliwe, żeby się cały naród mylił...

— Ba, naród! Co pani może wiedzieć o narodzie?
— To nie trzeba wiedzieć, to się czuje!
— Ciszej, błagam was, dzieci mi pobudzicie!
— My wcale nie śpimy! — odezwały się głosy z łóżek. — My czekamy co

teraz będzie!

— Spijcie mi zaraz raki — zamruczał sędzia. — Nic nie będzie, już jest

znowu spokój.

— Ale my chcemy zobaczyć Rosjan. Kiedy oni przyjdą?
— Pewnie jutro. Spijcie, żeby prędzej było jutro!
— A jak przyjdą dziś?
— To na pewno się u was zameldują!
— No widzicie, coście narobili — żaliła się pani Janina — teraz się zaczną

komedie, nie utrzymam tej bandy pod kocami.

Sędzia podszedł do łóżeczka, w którym leżały obie córki. Gabrynia

usiadła zaraz i zarzuciła mu chude rączki na szyję.

— Tatusiu, nie odchodź! Tatuśku, zostań z nami...
Wzdrygnął się, wyprostowany powiedział jak przysięgę:
— Będę z wami. Spijcie teraz, pamiętajcie, musicie dać dobry przykład

wszystkim dzieciom. Pomóżcie mamusi.

background image

— A jutro, ja pójdę na wojnę — powiedział sennie Włodzio Aniserewicz.
— Na jaką wojnę? Wojna już się skończyła...
— Nie mogła się skończyć, bośmy jeszcze nie wygrali.
— A ja wyjdę naprzeciw pannie Łucji — odezwała się Teklunia.
— Na pewno jak się rano zbudzicie, już i panna Łucja będzie z nami...

No, dobranoc.

— Och, Łucja jest słowna, szepnęła Celina, jeżeli Batog dziś się z miasta

wydostał, to Łucję mogło zatrzymać tylko jakieś nieszczęście...

— Któż to Batog? Co słychać w mieście?
— Właściwie nic, nawet popłochu nie widać. Niemcy potrafią wszystko

ukryć do ostatniej chwili.

— Dlaczegoście mi nie powiedziały?
— To znajomy Celinki, wpadł na chwilę, zamieniliśmy parę słów.
— Myślę Janinko, że napilibyśmy się chętnie mocnej kawy, zajmę się

tym na górze, jak będzie gotowa, dam ci znać.

— Zostanę dziś na noc przy dzieciach.
— Rozumie cię. Wpadnę tu za kwadrans. Dobranoc panno Celinko, niech

się pani na mnie nie dąsa, nie chciałem pani dokuczyć. Jutro jeszcze
pogadamy. Wkrótce przekona się pani, że urokiem młodości jest wprawdzie
wiara w ideały, ale co dnia inne...

— Dobranoc panie sędzio. Zdaje mi się, że pan nas nie zna, no bo i

skąd? Był pan z nami? Nie! Siedział pan w robocie? Też nie! Mierzy nas pan
swoją miarą, a my już jesteśmy innym pokoleniem prostszym od was i
uczciwszym. Na pewno się mylimy, ale za każdą pomyłkę płacimy rzetelnie,
bez długiego targu, krwią.

Nahorayskiego dotknął ton wyższości w głosie dziewczyny, chciał

odpowiedzieć, ale żona ścisnęła mu dłoń znacząco, więc Bez słowa wyszedł.
Pewnym krokiem przemierzał mroczne korytarze. Doszedłszy do schodów,
nasłuchiwał chwilę, w całym domu panowała cisza.

Więc mają mi za złe, że nie konspiruję, sądzą mnie, może nawet gardzą

— pomyślał ze złością. — Dobrze, dobrze, jeszcze się pokaże, kto jest
odważny. Tylko głupcy idą śmiało, nie ogarniają niebezpieczeństwa i

background image

wciągają drugich. Niebezpieczeństwo trzeba niszczyć w zarodku. — Zmierzał
prosto do kuchni. Drzwi były na klucz zamknięte.

Zapukał. Usłyszał skrzypnięcie stołka.
— Nie bójcie się. Otwórzcie, to ja jestem!
Człapiąc ciężko Walercia przeszła kuchnię, gdy otworzyła drzwi, sędzia

był zaskoczony ciemnością.

— Na co pogasiliście lampy? Walercia tak sama siedzi?
— Lepiej po ciemku, bo jeszcze do okna strzelą. Była ze mną

poznanianka, ale uciekła na górę do siebie i zamknęła się z córką.

Sędzia dobrnął do lampy. Z zapalniczką w podniesionej ręce mocował się

ze szkłem, pocierał płomieniem po knocie.

Kot wyskoczył na stół, mruczał i giął zadarty ogon, chodząc tam i z

powrotem. Sędzia pogładził go po szyi, ukradkiem o sierć wytarł sobie palce,
do których przywarł zapach nafty.

— Myślę Walerciu, że teraz byłaby pora, musimy spróbować...
— A nie ma ich tam na dole? Słyszałam, jak chodzili po podwórzu.
— Uciszyło się jakoś, ja idę pierwszy, Walercia za mną, nie ma znów się

czego bać, to wszystko także ludzie.

— Ludzie ludzi też zabijają. Co za czas... Posłał pan sędzia Jana i dotąd

nie wraca. Biedna panna Łucja, pewnie się o dzieci zamartwia, a u nas
chwała Bogu już po wszystkim... Przewaliło się bez strat najgorsze.

Zeszli do piwnicy. Blacha na drzwiach iskrzyła się od szronu. W

podziemiu było dużo cieplej. Walercia namacała świecę, pryskały zapałki.

— Czy pan sędzia wie, że ksiądz dotąd poza domem? Tak się zgniewał

na panią Wacławę, nas sfukał i poszedł do parku. Jest to sens? Żeby złe kusić
po nocy?

— Musiałyście mu dobrze dokuczyć, żeby go aż z domu wypędzić!
— My? Panie sędzio, jabym mu nieba przychyliła!
— A pleciecie co wam ślina na język przyniesie, byle mu tylko dopiec do

żywego!

— Co się mówiło, to dla jego dobra, żeby mu oczy otworzyć, bo on ufny

jak dziecko. Jak kto dobry, to i w drugim złości się nie spodziewa, więc go za

background image

nos wodzą.

— Wam się zdaje, żeście wszystkie rozumy posiadły. On zna życie,

dosyć się w konfesjonale prawdy nasłucha. No, gdzie ta piwnica?

— Zarutko... Za tym rumowiskiem... Ostatnia beczka, panie sędzio.

Przychodzę tu z rana..

Nacisnęła beczkę, odtoczyła ją powoli. Czarny otwór pokazał się w

ścianie.

— Niech mi Walercia pozwoli...
Odebrał od niej świecę, przyklęknął i powoli wsunął się w ciasne

przejście.

— Tu nic nie ma! — zawołał nagle.
Walercia już go trykała głową, pchając się do piwniczki.
— Jak Boga kocham, panie sędzio, były skrzynie! Sama z rana

widziałam! Było karabinów a karabinów...

Na ziemi wyraźnie odcisnął się ślad skrzyń, leżały zatłuszczone szmaty i

papiery. Sędzia nie mógł zaprzeczyć.

— O, chodzili — pokazała odbitą w piasku podkówkę — przyszli i

powynosili!

— Ale kto?
— To już pan sędzia wie najlepiej, pewnie ci, co im pan kazał przedtem

broń przynieść.

— Walercia nikogo nie widziała? Ja teraz już jestem naprawdę

niespokojny.

— Nic nie widziałam. Nie chcę się do tego mieszać. Potem się wszystko

na mnie skrupi!

— Przecież nic nam nie grozi? Nie ma już Niemców!
— A Rosjanie?
— Jak przyszli, tak i pójdą. Już jesteśmy wolni, na swoim, czy Walercia

rozumie?

— A cóż tu jest do rozumienia? Pewnie, że rozumiem, tylko uwierzyć

trudno, że się wszystko tak gładko skończyło.

— Ja też nie mówię, że już koniec. I dlatego mam do Walerci prośbę.

background image

Walercia tak się z nami zżyła, prawie należy do rodziny...

— Pewnie, przecie jestem chrzestną panienki Krystynki.
— No właśnie, dlatego niech Walercia ma cały dom na oku, trzeba

pilnować szaf, tylko tyle nam zostało. Bo pani zajęta całym sierocińcem.

— Warowałam dotąd, będę i teraz. Nie dam niczego tknąć. We dwoje

ustrzeżymy cały dom, nie ma strachu.

— Bo gdyby mnie brakło...
— Tfu, tfu! Co za niedobre słowa...
— Nie wiadomo, co nas może jeszcze spotkać.
— Pewnie, że nie wiemy, komu z brzega, ale nie trzeba jej wykrakać. Ja

już wiem, do czego pan zmierza. Niech pan nie robi tu wojny, niech już raz
będzie spokój!

Sędzia pokiwał głową. Naszedł go dziwny smutek. A może naprawdę w

broni okupionej tyloma ofiarami tkwi jakiś magiczny urok. Może wydobyte z
podziemia pociski muszą zadawać cierpienia, ranić i zabijać.

— Mogę wam przysiąc, że ja do tego ręki nie przyłożę. Chcę już tylko

spokoju.

— Chwała Bogu! Chwała Bogu...
Wyszli, zatoczyli beczkę. Gdy już znaleźli się na górze, usłyszeli

mruczenie, które szło sklepieniami, mury drżały. Uchylili drzwi. Ryczały
motory, łomotało żelazo gąsienic.

Dziesiątki czołgów przewalały się szosą. Pancerna rzeka płynęła na

miasto.

Powróciwszy do gabinetu sędzia zamknął najpierw drzwi na klucz, potem

wydobył z biblioteczki prymus, nalał denaturatu i napompował. Zaszumiał
fioletowy płomień. Gdy woda zawrzała, sypnął dwie czubate łyżki mielonej
kawy amerykańskiej.

Zaczynało się wieczorem misterium, mała tajemnica domowa. — To

jedyna przyjemność, jaka nam została — mawiał do żony, gdy zasiadali w
fotelach, przy dogasającym kominku z filiżankami w ręku. Zwykle dom cały
był już pogrążony we śnie, mogli wtedy spokojnie porozmawiać o kłopotach,
planach i poplotkować trochę. Sami zmywali filiżanki, pani Janina wietrzyła

background image

pokój, zacierała ślady, żeby nie budzić zazdrości w domownikach, zwłaszcza
wysiedleńcach z Warszawy. Gdy Nahorayski usłyszał pukanie do drzwi,
upewnił się najpierw czy to żona, zanim otworzył.

— Pachnie już z daleka — powiedziała uchylając pokrywki. — Czy nie za

dużo nasypałeś, będzie zbyt mocna?

— Co mamy sobie żałować? Przecież dzisiejszy dzień powinniśmy jakoś

uczcić, nie słyszysz?

Przygasił prymus, daleko czołgi mruczały w dolinie.
— Chciałem, żeby wreszcie była jakaś zmiana, miałem tego życia potąd,

dławiłem się już...

— Zdawało mi się, że jest ci ze mną dobrze? Chcesz zmian, myślę, że

będzie ich aż nadto...

— Dobrze mi, pewnie, że dobrze... — powiedział niecierpliwie. — Czuję

się pod twoją troskliwą opieką, jakbym był pobandażowany, nic mi nie
brakuje, a nie mogę się ruszyć, pooddychać swobodnie.

Przyglądała mu się uważnie. Milczeli chwilę.
— Dzieci śpią? — zapytał wreszcie.
— Teraz właśnie usnęły, ale nie mogę na to liczyć, byle co może je

przestraszyć, wolę być przy nich!

— Bardzo się śpieszysz?
— Nie, posiedzę chwilę z tobą.
Ogień na kominku migotał, w jego świetle widać było wonny opar nad

filiżankami.

— Chciałbym ci wyjaśnić, czuję się winny...
— Proszę cię, nie mów! Dziś nie czas na zwierzenia, potem będziesz

żałował, żeś mi za dużo powiedział.

Sędzia patrzył w płomień, kołysał filiżanką, wypłukując resztkę cukru z

dna.

— Domyślasz się, o czym chciałem mówić?
— Czy to ważne? Przecież żyjesz, jesteś z nami, reszta od nas tylko

zależy... Ludwisiu, to ja cię chciałam prosić o przebaczenie. Narażałam was
wszystkich, byłam egoistką! Miałeś słuszność, zrozumiałam dziś... Teraz

background image

pokazuje się, że jedyna trwała wartość, to twoja praca naukowa, twoja
książka...

Praca naukowa — pogardliwie wzruszył ramionami — przeczuwałem, że

pomagasz ludziom, ale nie wiedziałem, jak głęboko siedzisz w konspiracji.
Dlaczegoś mi nie zaufała?

— Myślałam, że jesteś temu przeciwny, oszczędzałam cię, miałeś dosyć

własnych spraw.

— Wykręcasz się... Nie chcesz mnie oskarżać. Jak mogłem wami

gardzić? Zaczyna się nowe życie, a ja jestem jakby trochę upokorzony, że nie
poddałem się próbie. Rozumiem, że to nonsens, ale teraz każdy może mnie
zapytać — co pan robił przez te lata, gdy myśmy drukowali gazetki, słuchali
radia, robili plany, bili się! Co wtedy odpowiem?

— Powiesz, że pracowałeś, pisałeś przecie...
— To mało, to stanowczo za mało. Wiesz, chciałbym stąd uciec,

wyjechać gdzieś, zacząć czynne życie, pomocować się! Tyle mam do
odrobienia, gnuśniałem przez całe lata, czuję, że mam jeszcze dość sił, by
zacząć od początku.

— Ludwisiu, naprawdę nie masz sobie co wyrzucać... Pomyśl tylko —

tyle ofiar, ludzie, broń i wszystko na marne. Dziś Batog przywiózł rozkaz
rozwiązania oddziałów, po latach przygotowań rozlazło się wszystko.

— Teraz mogę cię wprost zapytać, czy wiesz o magazynie w piwnicach?
— Wiem, to ja pozwoliłam tam złożyć.
— Kiedyście broń zabrali?
— Nie zabieraliśmy jej wcale, jest tam jeszcze.
— Nie ma już, sprawdzałem przed chwilą.
— Skąd wiedziałeś o skrytce?
— Od Walerci, znalazła wejście przypadkiem.
— Więc kto mógł zabrać? Na pewno nie nasi.
— Nie wiem, dlatego jestem niespokojny. Kto znał drogę do magazynu?
— U nas w domu tylko Celinka, bo pomagała wnosić.
— Trzeba ją przepytać, musiała komuś wygadać...
Usłyszeli niespodziewanie gwar wielu głosów, trzaskanie drzwiami.

background image

— Przyszli — powiedział sędzia, wstając.
Pani Janina z przyzwyczajenia zaczęła pośpiesznie zbierać filiżanki i

chować do biblioteki.

— Zostaw — powiedział — to już nie ma znaczenia... Idź do dzieci.
Gdy mijała go, zanim otworzył drzwi, objął ją i ucałował. Przygarnęła się

do niego z wdzięcznością.

— Pamiętaj — szepnęła — że jestem gotowa na wszystko — ale tylko

przy tobie...

Sędzia przeszedł szybko korytarz i zbiegł po schodach. Pod górę szli

Rosjanie. Pierwszy kroczył ksiądz Bazyli i coś żywo tłumaczył młodemu
oficerowi. Dalej było mnóstwo twarzy czerwonych z mrozu, gęstwa
watowanych kaftanów.

— Przyprowadziłem ich — powiedział ksiądz. — od dwóch dni pędzą

przed sobą Niemców! Poznakomtieś, gaspadin Nahorayski, major
Pawliszenko!

Sędzia uścisnął płonącą dłoń Rosjanina.
— Germańców tu nie ma?
— Dawno uciekli!
— Pokażcie mi komnaty, będziemy kwaterować...
— Będą parę godzin, najwyżej dzisiejszą noc — szepnął ksiądz do ucha

Nahorayskiego — niech się pan nic nie boi ja z nimi umiem gadać, byliśmy
sąsiadami o miedzę, mrugnął okiem znacząco.

— Co trzeba im dać? — zapytał niespokojnie sędzia.
— Co pan ma, zresztą i tak wszystkiego braknie, bo ich jest więcej niż

batalion. Są zmordowani i zdaje się głodni, skarżyli się, że ich pędzono po
bezdrożach, kuchnie nie mogą za nimi nadążyć.

— Gdzież ja ich poukładam?
— Niech się pan nie martwi, każdy wsadzi pięść pod głowę i będą

chrapać aż miło. Niech pan patrzy!

Rzeczywiście oficer zaledwie siadł na fotelu, zwiesił głowę i drzemał.
— Bractwo na mrozie się wylatało, teraz sen momentalnie rozbiera.
Żołnierze w watowanych tułubach zaglądali do pokoju, pozdrawiali

background image

sędziego, przyglądali się wnętrzu uważnie i wychodzili. Wielu siadało na
korytarzu, kładło się opierając głowy na plecakach.

— Zapytam Walerci, czy nie ma co z kolacji, trzeba choć oficera

przyjąć...

Idąc korytarzem musiał przeskakiwać przez nogi leżących. Z daleka

słyszał krzyk Walerci:

— Panie sędzio, opędzić się od nich nie można, wszystkie mi garnki

porozwłóczą, ogniska jak cyganie pozapalali, jeszcze gdzie pożar zapuszczą...

— Nie krzycz, baboczka, my wszystko odniesiemy — powiedział

cierpliwie wysoki blondyn i zabrał jej ostatni garnczek z rąk. — My wam
Germańców pobili, a wy garczka żałujecie...

Zaniepokojony sędzia zeszedł na dół. Na podwórzu płonęły ogniska,

czerwony, ruchliwy blask odbijał się w zasłoniętych oknach zamkowych.
Żołnierze podśpiewywali, rąbali drzewo pod szopą, zarżnięte przez Niemców
krowy wisiały na belce. Na razie był spokój i nic domowi nie zagrażało.

Jeden ze strzelców zatrzymał go i zapytał:
— Słuszaj pan, skolko kilometrów do Berlina?
— Pięćset.
— My tam za tydzień będziemy — powiedział dumnie i zabrał się do

krajania mięsa.

Przeszedł podwórze i zajrzał do sierocińca.
— No, jak ci się podobają — zapytał żony.
— Nie są źli — odpowiedziała ostrożnie. — Jak dzieci chcą, żeby ich

chwalić, wtedy są już zadowoleni. Zaglądali do mnie, ale nie mam z nimi
kłopotu, zachowują się poprawnie.

Czerwony odblask ogni przeciekał przez szparę w zasłonie. Celinka

wyglądała na podwórze.

— Dzieci ich się nie boją.
— Posłuchaj, śpią wszystkie jak zabite.
Uśmiechnęli się do siebie.
Sędzia zawrócił. Major w gabinecie spał z głową zwieszoną na poręcz

fotela. Ksiądz stał przy oknie.

background image

— Niech pan popatrzy, jak okiem sięgnąć ogniska, ogniska... Pełno ich w

dolinie, niesamowity widok — śpią przy nich na śniegu, co za końskie
zdrowie!

— Trzeba oblać ich przyjście — szepnął sędzia wyciągając karafkę.
Z kieliszkiem w ręku szarpnął za rękaw śpiącego oficera.
— Co, co — zapytał tamten, otwierając zmętniałe oczy, pochwycił

kieliszek i powiedział: — Za pabiedu!

— Za drużbę! — dorzucił ksiądz.
Sędzia wypił. Rosjanin poprawił zaraz i wkrótce zaświeciło dno.
— Trzeba czymś zagryźć, a tu nic nie mam...
— Zaraz, przyniosę, jest u mnie lisiecka, podsuszona...
Po chwili ksiądz przydreptał z wiankiem kiełbasy i gąsiorkiem wiśniaku.
Zapalono papierosy. Kilku żołnierzy wcisnęło się do gabinetu. Strzepnęli

filiżanki stojące z resztą kawy i podstawili na wiśniak. Siadano pod ścianami,
od grubych skrętów machorkowych zmętniało powietrze.

Sędzia już wykręcał się od picia, ale zmuszano go serdecznym

poklepywaniem.

W drzwiach natłok świecących twarzy, głosy nabrały mocy, zaczęto

śpiewać.

— Słuszaj — tłumaczył oficer nachylony ku sędziemu — my wsiech

faszistów ot tak zadławimy — zgniótł kieliszek w garści, strzepnął dłoń, nie
spłynęła ani kropla krwi.

— Da, da — kiwnął głową Nahorayski. Ktoś się wsparł mu na plecach,

mówił czule do ucha. Zrobiło się duszno, czuł jak mu się koszula lepi do
pleców.

— Za dużo piłem — myślał z przykrością — oni mają głowy, ciągną jak

smoki i nic po nich nie znać. Nie wypada teraz uciekać.

Żołnierze mówili głośno, śmiali się, niewiele rozumiał, był już zmęczony.

Niektórzy podchodzili do stołu i wytrząsali na dłoń wiśnie ze spirytusu.

— Nie są źli, nie są naprawdę źli — powtarzał z ulgą słowa żony. Czuł się

z nimi bezpieczny.

Ktoś usiadł na poręczy, przywalił go ramieniem, drugi oparł mu czoło o

background image

kolana. Księdza już dawno nie widział, musiał uciec do swego pokoju. Słyszał
monotonny gwar śpiewnych głosów, nagle zmąciły mu się obrazy, usnął w
gromadzie.

— Zbudź się, Ludwisiu!
Żona nachylała się nad nim. Podniósł się niespokojnie. Pokój był pusty.
— Co się stało?
— Nic. Poszli zdobywać miasto.
Czuł jeszcze ostrą woń spoconych ciał, zaduch machorki, namokłej

wełny i drzewnego dymu. Podszedł do okna, pod butami zgrzytały, pestki ze
zjedzonych wiśni. Otworzył okno, stał w strumieniu mroźnego powietrza.
Śnieg lekko polśniewał, przy drodze dożarzały się resztki ognisk. Dolina była
cicha i ciemna. Gęste obłoki sunęły nieprzerwanie po niebie.

— Jak się czujesz? — zapytała.
— Chce mi się tylko spać.
— Celinka jest przy dzieciach, możemy się położyć.
— Czy nic nie zginęło? Nie narobili szkody?
— Nie będę teraz sprawdzała. Walercia chodzi po podwórzu i zbiera

garnki. Och Ludwisiu, jak to dobrze, że już wiem jak jest po tej stronie
frontu... Mogę spokojna nareszcie odpocząć...

Odetchnęła głęboko, w pokoju zrobiło się chłodno. Wstrząsnął nią

dreszcz. Przesunęła dłonią po czole.

— Dzięki Bogu nikogo z nas nie brakuje, jesteśmy razem, będziemy

razem...

Sędzia objął ją ramieniem, poprowadził łagodnie w stronę sypialni.
— Przewaliło się. Od jutra zaczynamy robinsonadę, jak na nieznanej

wyspie będziemy mieli co krok przyjemne niespodzianki, jesteśmy wolni.

Powiało chłodem. Czuł jak jej włosy łaskoczą mu policzek. Na burawej

chmurze rozmazany plamą srebrzył się zimowy miesiąc.

* * *

background image

Ulice wygaszone, ledwie dojrzeć można zębaty zarys dachów na tle

zachmurzonego nieba. Mimo wczesnej godziny rzadko odzywają się kroki
przechodnia przemykającego się pod domami. Na małym placu pod Kanonią
słychać wyraźnie dalekie trąbienie aut, turkot kół, mruczy rzeka
wycofujących się formacji niemieckich.

Łucja oparta o sanie, mimo woli ścisza głos:
— Jeżeli się Jan nie pośpieszy z obrokowaniem koni, to gotowi jesteśmy

dziś już nie wyjechać.

Konie poruszały zwieszonymi łbami, cicho jęknęły blachy brzękadeł.
— Konia zmarnować łatwo, koń nie człowiek, nie upomni się o swoje...
— No, więc dokąd tu będziemy stali?
— Przecież nie za swoimi sprawami, tylko za paninymi chodziłem. Od

rana tak — tu trochę, tam trochę i czas leci... Pod Kurią czekaliśmy...

— Chwileczkę tylko...
— A po same pończochy pani Zeidlerki musiałem aż trzy razy chodzić.

Potem do magazynu nie puszczali, bo Ruscy bomby rzucili, więc się urzędniki
poprzelękali i nikogo się nie mogłem doprosić, żeby mi worki wydał...

— Ech, takie bombardowanie — machnęła lekceważąco ręką — więcej

strachu i gadania...

— Trzech ludzi ściana przywaliła — pociągnął z fajki — niby nic... A spod

gruzu tylko nogi wystają... Nie mówię, żebym się bał, jestem gotów i nocą
wracać.

— No, Janie, kończmy, kończmy już raz i w drogę — uderzyła

niecierpliwie pięścią w poręcz sanek. Nie wierzyła mu, czuła wyraźnie ostrą
woń wódki, nie tłumił jej nawet dym machorkowy. Przez cały dzień
napotykała na drobne trudności, urzędnicy pracowali opieszale, więcej
nasłuchiwali u okien, niż tego co do nich mówiła.

Wyciągnęła słomkę ze snopa rzuconego na sanie, zgryzła gniewna. Wraz

z jałowym smakiem owsianej plewy przypomniała sobie, że cały dzień nie
jadła. — Załatwiłam jednak wszystko. — pomyślała przeliczając na palcach —
pieniądze, żywność dla dzieci, list Celinki, byłam w Kurii, wreszcie i dla
Ratajczakowej...

background image

— Proszę mi dać Janie te pończochy, wolę je mieć w kieszeni, jeszcze się

gdzie między pakunkami zapodzieją.

— Właśnie tak sobie pomyślałem i dałem już pannie Maryni.
— To ona już przyszła?
— Pewnie. Od pół godziny się kręci. Na krok od sań nie odstępowała,

zmarzła na kość, aż mi się jej żal zrobiło i posłałem ją do stróża, niech się
zagrzeje.

Łucja miała nadzieję, że ją Marynia posłucha i jednak zostanie w

mieście. Z rana jeszcze chciała ją zabrać, ale gdy w południe zaczęto mówić
już zupełnie jawnie o przerwaniu frontu na Wiśle, zdecydowała, że małą
zostawi. Matce musi wystarczyć kilka czułych słów, które obiecała przekazać i
sweter właśnie ukończony przez dziewczynkę. Marynia zostawała pod dobrą
opieką; w warsztacie R.G.O wyrażano się o niej z uznaniem, kierowniczka
lubiła ją bardzo. Ponieważ ofensywa rosyjska postępowała gwałtownie,
bezpieczniej byłoby dziecka nie brać ze sobą po nocy.

— Janie, szepnęła, może odjedziemy cicho? Jak nas nie zobaczy, pójdzie

sobie do krewnych, po co ją mamy wlec ze sobą?

— Racja, ale ona czujna jak myszka. O, widzi ją pani, już posłyszała.
Brzękły drzwi, błysnęło światło z mieszkania.
— Jak to dobrze, że pani przyszła, zawołała dziewczynka, nareszcie

pojedziemy!

— Wolałabym Maryniu, żebyś została. Z tego co ludzie mówią, widać, że

się Rosjanie rozpędzili, możemy po drodze trafić na jakieś patrole, mogą
strzelać... Będzie z tobą tylko kłopot. Myślę, że to rozumiesz, jesteś dziecko,
duża i mądra, więc bardzo cię proszę idź zaraz do domu.

— A rano pani sama mnie namawiała! Mamusia będzie bardzo

zmartwiona, na pewno mnie wygląda...

— Zostaw to mnie, już ja cię wytłumaczę!
— Ona nie da sobie wytłumaczyć, ja mamusię znam lepiej! Będzie na

pewno szalała, pani nawet nie wie jak od śmierci tatusia drży o nas... Wolę
jej posłuchać, pojadę z panią, pojadę!

— Maryniu, nie upieraj się, powiedziałam raz — zostajesz!

background image

— Proszę pani w taki czas lepiej się nie rozdzielać, mamusia chce nas

mieć przy sobie! Pani też się do dzieci spieszy, choć to nie są pani własne...
Też się pani niepokoi, a cóż dopiero mamusia? Z Irką są tylko kłopoty, a ja
się naprawdę przydam, pani też pomogę... Ja bardzo lubię dzieci, przecież
pani sama widziała!

Jan stał nieporuszony, z jedną nogą na płozie sanek, czerwony żar z

fajki oświetlał mu nieogoloną brodę, siwiejącą szczeć.

— Na cóż Jan jeszcze czeka? — żachnęła się Łucja. — Tracimy tylko

czas!

— Niech pani posłucha, powiedział powoli i podniósł rękę do góry,

pokazał ponad dachy zaśnieżone, zlewające się z niebem.

Nadsłuchiwały. Poprzez głośniejsze mruczenie motorów, szum pochodu,

usłyszały głuche detonacje.

— Armaty?
— Ano, musieli podciągnąć pod miasto, znaczy się u nas w dolinie już

są!

— Jedźmy Janie!
— Niech pani siada!
Z trudem wcisnęły się między pakunki, skulone naciągnęły ciężką derkę.

Jan podszedł do dyszla, odepchnął końskie pyski i zabrał koszyk; zapiąwszy
wędzidła, cmoknął, uszedł parę kroków, aż zawrócili ku wylotowi uliczki,
wtedy wskoczył bokiem na kozioł.

Tramwaje jeszcze chodziły, bo słyszeli dzwonki, iskry rzucały długie

światła poza drzewami parku. Gdzie niegdzie stali ludzie przed bramami i
węszyli już zmianę.

Teraz wyraźniej słychać było rzekę pojazdów, głosy niecierpliwe i

sygnały, żelazo szczękało po bruku. — W świetle przygaszonych latarń
żołnierze mrowili się między autami, widać było machające ręce, tornistry,
czasami przegrzmiał motocyklista, ściszając motor, powstrzymany
czerwonobiałą tarczką żandarma.

Długie kolumny ze wszystkich ulic cisnęły się na most.
— Niech Jan podjedzie bliżej, może złapiemy moment, żeby się

background image

przemknąć na drugą stronę tego mrowiska!

— Walą jak na procesji, wio Lala!
Nagle z chodnika doskoczył do sanek jakiś mężczyzna w meloniku i

pochwycił woźnicę za rękaw.

— Nie pchajcie się tam, bo was zwalą, a sanie odbiorą, miałem zwykłą

dorożkę, a i to zarekwirowali!

Potrząsnął na dowód batem, który jeszcze trzymał w ręce.
Jan zacinając konie, zawrócił w miejscu. Pokłusowali, płozy zapiszczały

na szynach. Zobaczyli rząd pustych tramwajów, stojących jeden za drugim.
Obsługa zebrana w pierwszym, przyglądała się uciekającym taborom.

Jan jeszcze próbował zator objechać, ale wszędzie natrafiali na

wzburzoną falę odwrotu. Z daleka błyskały ku nim latarki żandarmerii
drogowej, surowo pilnującej porządku.

— Nie przejedziemy, proszę pani! Ja, nie dam koni na zmarnowanie.

Nawet szkoda próbować...

— Więc Jan nie chce jechać?
— No, nie da się, przecie pani widzi jak jest! Niech pani nawet poskarży

na mnie panu sędziemu, ja się nie boję!

— Janie musimy przejechać, trzeba dzieciom zapasy dowieźć!
— Przez jeden dzień się głodem nie zamorzą!
— Jan widział z jakim trudem zdobyliśmy żywność, niemal w ostatniej

chwili...

— Towar może poczekać. Jutro go się zawiezie. Dziś stracimy konie i to

co na saniach!

— Wszyscy mówią, że Niemcy będą miasta bronić, Janie, ja doprawdy

nie mogę...

— Powiedziałem, nie pojadę!
— Ja was bardzo proszę!
— Nic z tego, nie dam koni!
— Dobrze! To ja idę pieszo!
— Lepiej, żeby pani tę noc w mieście przeczekała. W jedną stronę nam

się udało, lepiej nie igrać!

background image

— Ale tam dzieci beze mnie... ja odpowiadam za wszystko!
— A jak panią, nie daj Boże, co złego spotka, wtedy dłużej zostaną

same... Trzeba się dobrze namyślić, nim człowiek ruszy w taką drogę.

— Przecież idę sama. Nie ciągną Jana ze sobą. Już w porządku.

Zanocujcie na Kanonii, a jak się uspokoi przyjeżdżajcie. Zostańcie z Bogiem!

Marynia która dotąd siedziała bez słowa, uklękła na ławce.
— Ja idę z panią! Ja pani samej nie puszczę!
— Ani mi się waż! Masz iść prosto do domu i nie wystawiać mi nosa na

ulicę, póki się wszystko nie uspokoi!

Wbrew szorstkim słowom, objęła dziewczynkę i ucałowała serdecznie.

Jan zlazł z sanek, stał z czapką w ręce.

— Niech się pani na mnie nie gniewa.
— Wiem, wiem. Rozumiem was. Odjeżdżajcie! Będę spokojniejsza jak

już będziecie na Kanonii. Dobranoc Maryniu!

Syknęły płozy, konie pokłusowały w ciemne gardło ulicy.
Łucja odwróciła się, przeszła szybko parę kroków, potem przystanęła

szepcząc: — Chyba dosyć jak im pieniądze przyniosę, 20.000 to kawał
grosza, musi na jakiś czas wystarczyć... Kupimy mąki, tłuszczu, nawet gdyby
Niemcy bronili miasta, damy sobie radę!

Wyciągnęła paczki banknotów z kieszeni i rozpiąwszy bluzkę przezornie

umieściła za koszulą. Przesunęła dłonią — przez grubą kurtkę ledwie je
mogła namacać. Choćby przeszukali mi kieszenie, nie znajdą, myślała
uspokojona.

Ruszyła ostrym krokiem. Ulica była pusta, raz tylko przeszli mężczyźni z

workami na plecach, daleko niósł się aromatyczny zapach tytoniu. Rozbili
magazyny Monopolu, pomyślała z ulgą, więc naprawdę już koniec z
Niemcami.

W powietrzu była mroźna mgła, zostawał po niej w ustach smak metalu.
Skręciła w stronę Małego Rynku. Ktoś biegł za nią.
— Panno Łucjo! — usłyszała zadyszany głos Maryni. — Niech pani na

mnie zaczeka!

— Dlaczegoś się wróciła?

background image

— Zapomniałam pani oddać pończochy!
Łucja wepchnęła torebkę do kieszeni.
— No, a teraz uciekaj!
— Odprowadzę panią, kawałeczek, przecież tu jest spokojnie. Tak za

panią pędziłam...

— Ale tylko kawałek, pamiętaj.
Szły chwilę razem, rytmicznie. Nagle Łucji przyszło na myśl, że o tej

porze odchodzi autobus do Doboszowa. Jeżeli tramwaje kursują jeszcze, to
może porządek nie został zbytnio zakłócony.

Wpadły na plac. Rzeczywiście autobus stał oświetlony, było w nim nawet

parę osób.

— Czy jedziecie dzisiaj, zapytała konduktora.
— Pewnie, spojrzał na nią pogardliwie.
— A kiedy?
— O czasie!
— Jak jest autobus to ja z panią pojadę! — zawołała Marynia. — Przecież

będzie lepiej jak zostanę pod pani opieką!

— No, dobrze jedź! — zgodziła się łatwo.
Gdy ruszyli mała złożyła ręce i ze skupieniem na twarzy wyszeptała

krótką modlitewkę. Łucja oddychała z ulgą. Przez szyby zamalowane na
niebiesko widziała niewiele, zgadywała jednak, że krążą ciągle ulicami
miasta, by wydostać się ze zlewiska taborów. Jaśniejszymi plamami
przesuwały się światła mijanych kolumn samochodów. Słyszała jak dwaj
mężczyźni rozmawiali niespokojnie, dzielili się wiadomościami o zmianach
frontu. Okazało się, że poranny autobus nie wyjechał z Doboszowa, a ten
którym właśnie jadą, może w najlepszym razie dobrnąć do wsi
Magnuszowice, w każdym razie jednak w dolinę już nie zjedzie.

— Nie kazano nam zejść z linii, to pełnimy służbę, powiedział konduktor,

wydając jej bilety. — Ale chyba to ostatni kurs.

Boże, jak to dobrze, że jeszcze posuwamy się naprzód, jak się

wyrwiemy poza przedmieścia spadnie mi kamień z serca, myślała Łucja.
Zdobyłam pieniądze, wiozę pieniądze. Wierzę, że wszystko zakończy się

background image

pomyślnie. Przypomniała sobie nieżyczliwe pytania urzędników, oczekiwanie
na podpisy i wyścig do okienka. Biegała od banku do banku, wypłacano tylko
po pięć tysięcy, by utrudnić wycofywanie wkładów.

Jechali może kwadrans, naraz kierowca gwałtownie zahamował. Światło

zgasło. Konduktor krzyczał coś po niemiecku. Za oknem przesuwały się
parami światła. W ich blasku zobaczyła Niemców ze srebrnymi półksiężycami
na piersiach i granatami za pasem.

— Wszyscy wysiadać, powiedzieli krótko — rekwirujemy autobus dla

rannych.

Łucja wyskoczyła w głęboki śnieg. Autobus stanął przechylony tuż nad

rowem. Warczały przejeżdżające auta, spod plandek wyglądały głowy w
hełmach. Bielały twarze w świetle krótkich błysków reflektora. Noc była jakby
jeszcze ciemniejsza.

— Co ja mam teraz zrobić, płakała kobieta z dzieckiem na ręku — gdzie

pójdę?

— Niech pani wraca do miasta, powiedział konduktor.
— Kiedy nawet nie wiem gdzie jesteśmy...
— Na szosie, kawałek za rogatką. O tam, jest tor i cegielnie. Ruch taki,

że lepiej niech się pani do któregoś domu schowa, wszędzie panią przyjmą,
po co się na drodze kręcić...

Łucja słysząc te objaśnienia pomyślała, że gdyby przeszła pod

wiaduktem i pomaszerowała krótszą, polną drogą mogłaby za trzy godziny
być w zamku.

— Chyba nie każe mi się pani teraz wracać, powiedziała Marynia —

pójdziemy pieszo. Pomodliłam się do Anioła Stróża, ja się niczego nie boję.

— Słuchaj dziecko, zaczęła Łucja ujmując ją mocno za rękę — teraz

koniec zabawy, musisz już iść ze mną.

Droga polśniewała lekko. Powoli oczy oswajały się ciemnością. Już

rozpoznawały zaklęśnięcia ośnieżonych glinianek. Parkany i kominy składów
budowlanych.

Szły coraz szybciej. Nie było wiatru, mróz znać tylko w smaku

powietrza. Koło samotnych domków ogrodzonych drutem kolczastym

background image

widziały działka przeciwpancerne i Niemców zaczajonych na wiązkach
rozścielonej słomy. Łucja słyszała jak między sobą mówili o niej, ale szła tak
pewnie, że nikt jej nie zawrócił. Bez pakunków, z dzieckiem trzymanym za
rękę, wyglądała na kobietę, która wyszła przed chwilą z domu i właśnie
pośpiesznie powraca.

Troska o Marynię nie pozwalała jej myśleć o niebezpieczeństwach

ukrytych w mroku nocnym. Gdy wreszcie wydostały się na polną drogę i
utykały na grudzie, napięcie nerwów zelżało; Łucja poczuła, że jest ogromnie
głodna.

Mała podskakiwała przy niej.
— A co nie mówiłam, że się przedostaniemy?! Tak się cieszę, dziś

jeszcze zobaczę mamusię!

— Maszerujemy jak żołnierze, takim tempem powinniśmy być na

dziesiątą. To nawet nie jest późna godzina, nie będą jeszcze spali...

Myśl o pokoju podobnym do mnisiej celi, o rozgrzanym piecu i kolacji

wydała jej się rozkoszna. Czuła głęboką radość, że oto spełniła wszystko, co
było w jej mocy. Nie ryzykowałam tak wiele, cała wyprawa wyglądała dużo
trudniej, zanim próg przekroczyłam.

Gdy wspomniała panią Janinę, sędziego uśmiechnęła się lekko. Jakże

mili wydali się jej mieszkańcy zamku, chciała ich jak najprędzej zobaczyć.

Ksiądz Bazyli pewnie modli się za nią. Przypomniała sobie rozmowę w

Kurii z kanonikiem Brzózką, jego odętą wargę drżącą od śmiechu, gdy
pokazał doniesienie i stwierdziła, że jej podpis został podrobiony. Skarga na
księdza Horbaczewskiego była jakimś okrutnym żartem. Warto więc iść w
taką noc, żeby zanieść mu dobrą nowinę.

W ciągu ostatnich miesięcy zżyła się z tą niewielką gromadką spędzoną

do Suchowód z całej Polski. Spory ich, zawiści wydały jej się niegodne uwagi.
Zabawni byli ze swymi kuchennymi kłótniami. Widziała wyraźnie ich
marionetkowe ruchy, rozpoznawała poruszające nimi namiętności, mogła z
nich drwić, ale zarazem wiedziała, że jeśli już znajdzie się między znajomymi
twarzami, nareszcie poczuje się bezpieczna.

Wydało jej się nagle, że góruje nad mieszkańcami zamku, że jest od

background image

nich lepsza, czystsza, przeżywała krótką chwilę pychy, dumnego zadowolenia
ze siebie. Nawet sędzia, który wojnę ogląda przez monokl, jakby to szkiełko
pomniejszało wrogów i oddalało niebezpieczeństwa, nawet mądry sędzia
wydał jej się godny pogardy.

Noc jakby rozjaśniła się. Księżyc chwilami pobielał kłęby chmur

zawalających niebiosa. Śnieg skrzypiał raźno pod nogami.

— Nie jest ci zimno? — zapytała małej.
— Nie. Niech pani dotknie, jaka jestem gorąca.
Łucja zdjęła rękawiczkę i wsunęła palec za szalik, pod ciepłą skórą

pulsowały cienkie żyłki, Marynia była spocona.

— Czy nie idziemy za prędko? Zamyśliłam się, a ty nic nie mówisz tylko

lecisz za mną!

— Ja mogę iść jeszcze prędzej, do mamusi mogłabym jak na skrzydłach!
Rozłożyła ręce i zatupała nogami, wyprzedzając Łucję.
Wioska przez którą właśnie przechodziły wyglądała jak opustoszała.

Chałupy pozamykano na głucho, w żadnym oknie nie mrugały światła. Pola
wznosiły się łagodnie, na szczycie wzniesienia, w kępie brzóz ciemniejszą
plamą majaczyły zabudowania zasobnego gospodarstwa.

Początkowo Łucję niepokoił brak ludzi, nikogo nie spotkały na drodze,

teraz po godzinie marszu oswoiła się z pustkowiem, nabrała pewności, że nie
może jej nic już zagrażać, Drogę do Suchowód przemierzyła tyle razy, znała
każdy zakręt, pamiętała domy i drzewa. Ale teraz nocą wszystko
poprzestawiała ciemność, pozmieniały się odległości, znajome krajobrazy
utopione w mroku z trudem odbudowywała wyobraźnią. Wpatrywała się,
nadsłuchiwała czujnie. Oczy z mrozu zachodziły łzami, więc ograniczała się
tylko do szosy, sprawdzała czy lśnią koleiny, czy droga jest wolna. W myśli
powtarzała starą, legionową piosenkę — „maszerują strzelcy, maszerują”,
dodawała ona sprężystości krokom.

— Proszę pani tam coś stoi! — zawołała Marynia.
— Gdzie? — zapytała, chwytając za rękę dziewczynkę.
Były właściwie ukryte w cieniu ostatniej stodoły. Przystanęły. Jasna

nieforemna plama majaczyła między krzewami, nie dalej jak trzydzieści

background image

metrów od drogi. Słyszały zduszone mruczenie pracującego motoru. Dalej na
polu widać było ich kilka, bo nawet tuż nad ziemią sypały iskrami.

Na horyzoncie błyskało się zielono i fioletowo, jak na pogodę bez

grzmotów.

— Co to może być szepnęła? — podchodząc parę kroków.
W tej chwili zapaliło się przed nimi światło, uderzył w nie długi błysk

reflektora, obnażył na śniegu i zgasł. Odruchowo przycupnęły, pocisk z
działka przeszumiał nad nimi i rozprysnął się w głębi wioski.

Czołg natychmiast zmienił pozycję, parskając iskrami z rury

wydechowej, ciężko stoczył się do rowu, wylazł na drogę i ruszył ku
skulonym dziewczętom. Tamte w głębi pól, strzelały raz po raz jazgot działek
szarpał wnętrzności.

Łucja wskoczyła między zabudowania, Marynia pośliznęła się, więc

wlokła ją kolanami po śniegu. Z chałupy wypadały jakieś postacie, słyszała
ich głosy niezrozumiałe w trzasku bliskich eksplozji. Niemal tracąc
przytomność zderzyła się z wysokim chłopem.

— Nie właźcie do stodoły, chcecie się spalić?
Wcisnęła się za kobietą do małego chlewa, zbili się ciasno. Łucja czuła

ich bliskie oddechy i kwaśny odór świńskiego łajna ciągnący od dawno nie
zmienianej ściółki.

— O Jezu! O Jezusie, ale w dom dało, myślałem, że nas rozniesie...
— Cichajcie, mruknął chłop. Potem trącił Łucję kolanem. — Skądeście

się tu wzięli?

— Szłyśmy do Suchowód, do zamku, czołgi nagle wyjechały i zaczęły bić

z działek...

— Widziałem jak zajechały o zmierzchu, to niemieckie, wyszły na

zwiady, pewnie już Ruscy nadciągają...

— Franek! Jezusie, ja ubiję tego gówniarza! Zawieraj! Gdzie wyzierasz?

Chcesz na nas ogień ściągnąć?

— Tu nas mama nie wypatrzą, stodoła zasłania.
Łucja zobaczyła na zmętniałej bieli śniegu sylwetę chłopca wychylonego

przez drzwiczki.

background image

— Jadą jeden za drugim... Uciekają...
Czołgi waliły szosą, łoskot gąsienic, szczękanie żelaza niosło się w ciszy

nocnej. Czasami zahuczał wystrzał.

Siedzieli w chlewie skuleni. Łucja przytuliła Marynię, czuła jej ciepły

oddech na policzku. Coś przesuwało się między siedzącymi, pomacała ręką i
natrafiwszy na ostrą szczeć wzdrygnęła się. To wieprzek chrapiąc ze
zdziwienia dotykał ich wilgotnym ryjem.

Przecież nie mogą nas tu wypatrzeć, myślała gorączkowo. Trzeba

zachować zdrowy rozsądek, w takiej ciemności muszą być ślepi, strzelają,
żeby odstraszyć nieprzyjaciela...

Czerwone światło pękło ponad nimi, grom wstrząsnął chlewem, strzępy

desek posypały im się na głowy. Buchnął wysoki krzyk kobiety, potem krótka
chwila bez oddechu i cisza dzwoniła w uszach.

Łucja ogłuszona, łapała powietrze otwartymi ustami, śnieg, który się

sypnął dziurą wywalona w dachu, topniał jej na twarzy. Uniosła głowę.
Zbałwanione obłoki, sunęły szybko, księżyc je krajał jak nożem.

Mała zaciążyła jej w ramionach. Łucja poruszyła się zdrętwiała.
— Co ci jest? — zapytała.
— Nic, proszę pani, żyję...
Czołgi huczały coraz dalej, trzaskały rzadkie wy strzały.
Kobieta w kącie zaczęła drżeć i zawodzić.
Łucja nagle pojęła, że wysoka skrzypcowa nuta to kwik świni, musiało ją

ranić — pomyślała.

Chłop ruszył się z kąta. Zaświecił zapałkę. Świnia stała z zadartym ryjem

i przymrużonymi oczyma, tylną nogę miała do połowy uciętą, aż biało lśniła
rozłupana kość!

W drugim kącie skulona kobieta jęczała cicho.
— Matulu, co wam się stało? — zapytał chłopak. Ocierał policzek i łapał

się za ucho. Łucja dojrzała, że ma twarz czarną od krwi.

— Raniło cię?
— Zacięło mnie po uchu, jak batem, powiedział lekceważąco — będę

mógł se kolczyk nosić!

background image

— Maryniu, wyjdźmy, wstawaj kochanie.
Dziewczynka poruszyła się i powiedziała zdziwiona.
— Nie mogę wstać, nogi mi zdrętwiały...
Mówiła cicho, bardzo powoli, aż Łucja poczuła niepokój.
— Niech pan tu poświeci? No, prędzej!
— Nie świeć, nie świeć! — krzyknęła nagle kobieta podnosząc ręce — bo

znowu zawrócą! Chcesz nas zgubić?

— Pojechali już, nie zawrócą... nie drzyj się... Powiedział poważnie

gospodarz — czego się jeszcze strachasz?

— No, co pani chcesz? — zwrócił się do Łucji.
— Zdaje się, że ją raniło! — szepnęła. Przesunęła rękę, dłoń zrobiła się

lepka.

Złożyła dziewczynkę na mierzwie i uklękła. Nachylili się nad Marynią. W

chybotliwym płomieniu zapałki dojrzeli rozdarty płaszczyk na plecach i krew
płynącą obficie.

— Świniak kwiczy jak kataryna, nic nie słyszę, pchnął kolanem wieprzka.

— Wyłaźcie, krzyknął na żonę, ruszyć się tu nie można, tak was gęsto!

— Boli cię Maryniu?
— Nie, tylko spać mi się chce bardzo...
— Daj mi ją pani! — ujął dziewczynkę pod ramiona, wyniósł na

podwórze.

— Ostrożnie, na miłość Boską!
Weszli do izby, od rozbitych okien ciągnęło chłodem. Gospodarz położył

Marynię na stole.

Łucja zaczęła ją delikatnie rozbierać, ale rychło przestała, krew lała się z

rany. Cały bok był rozdarty, pełny strzępów skrwawionej bielizny.

— Trzeba zaraz doktora, krzyknęła Łucja i natychmiast pojęła

bezsensowność tego wołania.

Ze ściśniętym gardłem patrzyła na Marynię wspartą czołem na deskach.

Kobieta zasłoniła okna płachtami, stanęła z synem nad umierającą,
przypatrywali jej się z zaciekawieniem. Płomyk świecy w lichtarzu zginał swe
żółte ostrze. Lśniły jasne włosy dziewczynki, rozdzielone w dwie strugi na

background image

karku.

— Zimno mi, skarżyła się szeptem, bardzo mi zimno...
Nakryli ją kożuchem. W ciszy słychać było pryskanie świecy. Krople krwi

przeciekające przez szpary w stole głośno kapały na podłogę.

Marynia miała oczy otwarte, głowę skręconą ku światłu, wpatrywała się

ze skupieniem w falowania płomyka.

Odłamek uderzył w kręgosłup, powodując bezwład nóg, rozdarł nerkę i

zarył się głęboko we wnętrznościach. Ratunek był niemożliwy. Mała
bezradnymi gestami obciągała płaszcz, wstydliwie próbowała się zasłonić.

Powoli zaczęła zdawać sobie sprawę ze swego stanu, bo wyszeptała:
— Niech pani nic mamusi nie mówi, niech jej pani nie martwi... Będę tu

leżała, aż wyzdrowieję...

A po chwili dodała z lękiem w głosie:
— Czy bardzo mnie raniło, chyba od tego nie umrę?
— Nie, na pewno nie umrzesz, jesteś tylko osłabiona. Musisz odpocząć.
Uniosła głowę i przyjrzała się z natężeniem Łucji.
— Wierzę pani... Przecież pani nie płacze... Czuję, że teraz usnę...
Czoło Maryni zesunęło się z rogu poduszki, stuknęło lekko o deski. Gdy

Łucja pospieszyła jej z pomocą poczuła, że puls nie bije. Chwilę jeszcze
poprawiała poduszkę, zanim pojęła, prawdę.

Usiadła, wsparta brodą na splecionych dłoniach. Gardło miała ściśnięte,

a oczy jakby pełne popiołu. Czuła jak ręce jej lepią się od krwi, jedna kropla
spływała powoli wzdłuż przegubu.

Przypomniała sobie — niedawno dotykała szyi dziewczynki, jakże żywo

tętniła niebieska żyłka pod naciskiem palca. Ogromny żal ścinał jej trzewia.
Tępo wpatrywała się jak przechylony płomyk świecy zagląda do otwartych
oczu zmarłej. Łucja wsunęła palce we włosy, dłońmi gniotła skronie, z oczu
jej nie spłynęła ani jedna łza.

Siedziała, czując w sobie gorzką pustkę. Widziała gospodarzy, jak kręcili

się po izbie. Głosy ich brzmiały z bardzo daleka, a twarze ku niej zwrócone
rozmazywały się w promieniach, które tryskały ze świecy, kłuły źrenice.
Odrętwiała wpatrywała się w skrzywiony kark dziewczynki. Lśniące włosy

background image

poruszał powiew ciągnący od zasłoniętego okna.

W pewnej chwili wydało jej się, że powraca do siebie jakby z długiej

wędrówki. Poruszyła końcami palców. Uniosła głowę.

— Pani spała, powiedziała gospodyni. — Zesłabiło panią, po takim

strachu... Trzeba się teraz córką zająć, ułożyć nim zesztywnieje...

— To nie jest moje dziecko, popatrzyła na ciało Maryni — co ja teraz

matce powiem... Co ja jej powiem...

— Na co się było z dzieckiem w taki czas wybierać? Trzeba nie mieć

rozsądku, odezwał się z kąta gospodarz, wojna, to wojna — musowo ludzie
giną.

— Trza się pogodzić, wola Boska, dodała kobieta, żeby pani głową o mur

tłukła już jej się nie ożywi...

Ściekająca z lichtarza stearyna zastygała białymi nićmi.
Łucja pomyślała nagle, że Ratajczakowa zechce sama córkę pochować.

Trzeba będzie załatwić z sołtysem, żeby nie naglił o pogrzeb.

Zerwała się, wyszła na podwórze. Droga była pusta. Na śniegu wyraźnie

znaczyły się wygniecione pasy po czołgach. Nachylona zmyła śniegiem krew
z dłoni, tarła tak długo aż zaczęły ją piec. Potem ruszyła do gminy.

Sołtys nie dał jej koni dla przewiezienia zwłok, ale obiecał dopilnować

wszystkiego. Zmarłą przeniesiono do pustej izby w szkole i nakryto
prześcieradłem. W ostatniej chwili ogarnęły Łucję wątpliwości, czy sama
dojdzie szczęśliwie, więc zostawiła kennkartę Maryni i podała swoje nazwisko
i adres. Gdyby do trzech dni nie przyjechano po zwłoki, sołtys miał dać znać
do zamku.

Mimo, że ją próbowano zatrzymać, wyszła na szosą. Było już dobrze po

pierwszej.

Słyszała jak zatrzaskiwano drzwi za nią, jak pies ostatni naszczekuje;

głosy kolejno cichły, niemal z ulgą powitała powracającą samotność. Śnieg
skrzypiał. Chwilami zrywał się powiew i szeleścił w grabinie. Niebo przecierało
się i wypływał młody miesiąc.

W następnej wsi straż chłopska zatrzymała Łucję. Zaczęto ją

wypytywać, raczej z ciekawości, nie podejrzewano: nawet paru wartowników

background image

znało ją z widzenia, zresztą szła w tę stronę skąd uciekli Niemcy, a miała
nadejść odmiana.

Noc stała się ciemniejsza jak zwykle przed świtem. Łucja nie czuła

zmęczenia, szła ostrożnie. Muszę dojść jak najprędzej. Bóg wie co się tam z
dziećmi stało! Mam pieniądze, niosę pieniądze, nie będą głodować
pomyślała... I zaraz natrafiła na pytanie, które pragnęła pominąć: co ja
powiem matce? Jak się jej wytłumaczę?

Zaczynało się przejaśniać. Niebo na wschodzie pękło, zaświeciła żółtawa

szczelina, pokazały się lasy na horyzoncie. Śnieg na polach poszarzał.
Gałązki brzóz występowały wyraźniej, porastał je lodowy puch.

Chałupy poprzysiadały, na dachach w czapach śnieżnych znać już było

smugi sadzy wywianej z kominów.

Łucja zbiegała ze wzgórza ścieżką wydeptaną przez pola. W śniegu znać

było poprzymarzane piórka ozimin, nagle zobaczyła, podchodzących Rosjan.
Szli tyralierą, ścinali pętle szosy.

Stanęła. Młody żołnierz powiał ku niej ręką, zawołał coś wesoło, bo inni

w dole roześmiali się głośno. Podszedł bliżej wyciągnął rękę, Łucja zasłoniła
się przestraszona.

— Nie bój sia, powiedział — co wam jest? Wy raniona?
Musiałam się na twarzy krwią pomazać, pomyślała i kiwnęła mu

potwierdzająco głową. Stał przed nią w czapce uszatej, grubym kaftanie, na
nogach miał filcowe sapagi. Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął opatrunek
zalepiony w ceratę.

— Na bieri, wcisnął jej w rękę. — Idź tam na dole nasze sanitety i

bolnica!

Posłusznie zeszła na dół.
Za wzgórzem, pod murem cmentarza stało ciężarowe auto i duża grupa

pochwyconych Niemców z podniesionymi rękami. Była to kompania
Volkssturmu, która wypchnięta na załatanie luki we froncie odbiła się od
kolumny wysłanej z Katowic.

Pilnowało ich dwóch żołnierzy, jeden z nich niższy skinął na Łucję i kazał

jej się przyłączyć do więźniów.

background image

— Ja jestem Polką.
— Wy skąd?
— Z miasta.
— A dokąd?
— Do domu.
— Germańców nie widziałaś?
— Widziałam, były czołgi, ale odjechały nocą. Droga swobodna.
Patrzył na nią, oceniał bezlitośnie, wytrzymała jego wzrok. Zanim

zdążyła go poprosić, żeby ją puścił, machnął niedbale ręką — uchodi!

Zaczęła schodzić szybko, żeby się nie rozmyślił. Nagle usłyszała szum

pocisku, potem echo wybuchu zakołysało powietrzem. W krzakach pokazał
się dym.

Odwróciła głowę, zobaczyła poruszenie wśród Niemców. Rosjanin

podniósł rękę, uciszał ich, kazał im się położyć pod murem.

Gdy pierwsi zaczęli klękać, ktoś z tylnego szeregu strzelił wartownikowi

w pierś. Zakotłowało się, Niemcy zaczęli uciekać, jedni skakali na mur
cmentarny i biegli między krzyżami, inni pryskali na boki.

Rosjanin leżał na śniegu, czapka mu spadła, ostrzyżone ciemię miał

jaśniejsze od opalonej twarzy.

Drugi zaczął pruć z pepeszy w najgęstszy tłum uciekających. Zaturkotała

długa seria. Powstał nieludzki krzyk. Niemcy zsuwali się po stoku, ryli się w
głębokim śniegu. Na murze pozostał jakiś trup, szeroki but spadł mu z nogi.
Łucja widziała jak powoli odwija się onuca aż zaświeciła stopa żółta jak
umaczana w jodynie.

Zaczęła uciekać.
Biegła dysząc ciężko.
Przed nią była krawędź doliny. Ze ścieżki weszła znów na szosę.

Strzelanina za nią ucichła nagle.

W rowach na kawałkach celty leżeli zabici Niemcy. Twarze zasłaniali

ramionami lub mieli wetknięte w śnieg, jakby raził ich blask wschodzącego
słońca.

Krew rozlana na śniegu zachowała swój gwałtowny kolor. Pod nogą Łucji

background image

zaszeleściła czarna żołnierska książeczka.

Przeczytała: Gefreiter Joseph Sroka geboren Glogau. Wzdrygnęła się —

Józef Sroka z Głogowa. Na przełaj przez pole szli pierwsi chłopi. Rozglądali
się niespokojnie, naradzali co chwila. Każdy miał worek na plecach.

— To pani ze zamku, ta od dzieci, powiedział stary podchodząc do Łucji.

Poznała Szymona Zalaska, podbiegła.

— Powiedzcie co w dolinie? Zamek cały?
— Spokój, tylko w Doboszowie, na Dziadówkach dwie chałupy zgorzały.
Odetchnęła.
— Pani tyż się dobrze wybrała... Ej, ludzie, ludzie guza szukacie...
— A wy co tu robicie, tam przecież strzelają?
— Myśmy wyszli z sąsiadami na buty. Dosyć się człowiek przez całą

wojnę w drewniakach namordował.

Kilka kul zagwizdało górą, przenosiły, wysoki brzeg osłaniał stojących.
Zaczęła schodzić w dolinę, zsuwała się po stromym stoku. Spoza drzew

zaświeciły wieże zamku.

Na samym dole przy szosie siedzieli Rosjanie. Długim sznurem stały

furmanki.

— Jestem jakby już w domu, szepnęła z ulgą.
Szła środkiem drogi, była ogromnie zmęczona, zataczała się.
— Ej, ty, dziewoczka! — zawołał jeden z siedzących.
Nie obejrzała się nawet. Miała przed oczami jeden cel dojść do bramy.

Wtedy będę miała prawo zemdleć, myślała, wcześniej nie...

— Smotry Lowa, ranek, a ona pijana, — usłyszała jeszcze za sobą.
— O Boże, przecież mam tylko parę kroków... Ciemniało jej w oczach. —

Przejdę most, będę się mogła trzymać poręczy, dodawała sobie otuchy.

Woda dymiła przez szczelinę w lodzie, gwałtowała na kamieniach. Łucja

powoli podchodziła, wreszcie pod bramą w murze zamkowym, usłyszała
znajome echo, jakby jej ktoś wybiegał naprzeciw.

Wsparła czoło o mur i rozpłakała się nagle. Ścierała łzy, ale spływały

coraz obficiej.

— Muszę się tutaj wybeczeć, jęczała. — Nie pokażę im się w tym

background image

stanie...

* * *

Jest już blisko południa. Dzieci na śniadanie dostały tylko mleko, bawią

się wesoło z Celinką w parku. Krzyki ich odbite od ściany skalnej staczają się
w zamkowe podwórze.

Łucja przestraszona siada na łóżku. Rozgląda się po ścianach. Jest w

swoim pokoju. Na podłodze koło butów i pończoch leżą paczki banknotów.
Przesuwa dłonią po grubym, chłodnym prześcieradle, jest ono świeże i
przyjemne jak nadrzeczny piasek. Oto wyraźny dowód uznania, zmieniono jej
pościel, zasłano łóżko świeżo jak dla gościa.

Uspokojona kładzie się jeszcze na chwilę. Nachodzą ją wspomnienia

ostatnich dwóch dni. Wprost nie do wiary, że tyle musiała przeżyć.

Ledwie zastukała do drzwi opadli ją ze wszystkich stron domownicy,

musiała opowiadać. Dobrze, że byli razem zebrani, nie będę teraz każdemu z
osobna wyjaśniać, nie zapłaczę się w kłamstwach, myśli. Nie powiedziałam
nic o Maryni, nie miałam sił na to...

Przez parę godzin, może przez cały dzień dzisiejszy Marynia będzie żyła

w wyobrażeniach matki, będzie szła do warsztatu R.G.O. lub ukryta w domu
czekała na oswobodzenie miasta. To okropne, znać prawdę, gdy matka
jeszcze nic nie wie, widzieć ją uśmiechniętą, słyszeć jej podziękowania i
błogosławieństwa. Łucja załamuje ręce i szepcze: — Nie mogę, nie potrafię...

Przypomina sobie — przechodzili korytarzem, gdy otworzyły się drzwi i

wyjrzała Wacława.

— Och, to pani wreszcie wróciła, ucieszyła się szczerze. — A co z moimi

pończochami?

Łucja sięgnęła do kieszeni i wydobyła torebkę namokłą od krwi,

przerażona, wepchnęła ją Wacławie w ręce.

— Trzymałam rannego na kolanach...
— Och, niech się pani nie przejmuje... Pani musiała dużo przejść tej

background image

nocy... To się spierze w zimnej wodzie, nie będzie śladu...

Cała gromada odprowadza Łucję do pokoju. Widzi przed sobą ich

twarze, słyszy jeszcze głosy. Walercia wykrzykuje:

— Pani nawet nie wie, że nie mamy co dzieciom dać na śniadanie,

wszystko wyżarte... Przychodzili jak po swoje, każdy to soli, to kartoszków...
Kiszoną kapustę rozdrapali jak jaki specjał. Wszystkie zapasy z pani pokoju
diabli wzięli! W domu nie ma kromki chleba!

Łucja nie wierzy im, mimo, że Ratajczakowa z Celinką stanowią zgodny

chór. Na pewno służba gdzieś poukrywała woreczki i teraz lamentują, żebym
się o wszystko sama starała.

— Mam pieniądze, nie bójcie się... Kupi się mąki, słoniny na wsi,

poślijcie Julkę, ona to załatwi... Przez jeden dzień nie mogło naraz
wszystkiego zabraknąć! Niech płaci każdą cenę, dzieci nie mogą głodować!

Łucja pamięta, że dała Walerci kilka banknotów. Pozwoliła się bezwolnie

prowadzić. Siadła na krześle, czekała, aż jej prześcielą łóżko.

Gdy zamknęła drzwi i zaczęła się rozbierać paczki pieniędzy wysypały się

na podłogę. Nie miała już siły, żeby je podnieść. Klucz w drzwiach, nikt nie
ruszy, niech leżą, pomyślała.

Końcami palców pociera Łucja powieki. Mięśnie ją bolą. Wstaje ciężko,

wyciąga ramiona. Za oknem blask od śniegu, aż kłuje w oczach. Na niebie
łagodne obłoki. Mroźna pogoda.

Otwiera okno, pije chłodne powietrze jak wodę, aż do pierwszego

dreszczu. Radosne krzyki dzieci dodają jej sił. Łucja siada na łóżku i zaczyna
się szybko ubierać.

* * *

Sędzia powraca zamyślony z parku, patrzy na zamek, mruży oczy pod

słońce. Dzieci bawią się na ścieżce między drzewami. Na szczycie Kułaka
gawrony wrzeszczą wiosennie.

Nahorayski przystanął właśnie nad świeżym grobem. Pod ciemnymi

background image

świerkami, które kładą na śnieg niebieskie cienie, mogiłka uklepana z żółtego
piasku, przyjemna jak biszkopcik.

Wydłubał laską dziurę w śniegu, popatrzył w dół ku zabudowaniom

przysnutym niebieskawą mgłą — wzruszył ramionami.

Głęboko w nim tkwi jak ćmiący ból zęba, pamięć zajścia z Niemcami.

Uderzenie pięścią czuje dotąd jak niepomszczoną zniewagę, nawet trup
żołnierza w fosie nie może go pocieszyć. Wydaje mu się, że dopiero teraz
poznaje prawdziwe życie, przed którym go żona chroniła, brutalne i pełne
niespodzianek.

— Wolałbym stąd wyjechać, mruczy zakłopotany, znowu zasiądziemy do

gry i partnerzy zaczną wyjmować atuty, ukryte dotąd w rękawach, nagle
pokaże się, że jestem najuboższy, że nie mam żadnych zasług.

Na podwórzu czarnymi kołami znaczy się ślad wygaszonych ognisk,

walają się w popiele krowie gnaty. Obchodzi śmietniska uważnie, odrzucając
laską ze ścieżki niedopalone gałęzie.

Wszedłszy do gabinetu, staje zaskoczony widokiem młodych ludzi z

karabinami. Wszyscy mają czerwone opaski na rękawach. Wysoki chłopiec, z
czubem blond włosów spadających na oczy, zamyka gwałtownie biblioteczkę
aż oszklone drzwiczki brzęczą.

Czapki i amunicja leżą na biurku.
— Dzień dobry panom! Pewnie czekacie na mnie? Odruchowo milicjanci

wstają i już tak zostaną do końca rozmowy. Tadeusz wychodzi z drugiego
pokoju z podoficerem w kusym mundurze niemieckiego pancerniaka.

— Siadajcie chłopcy. Nie jest pan potrzebny, panie sędzio. Zajmujemy

trzy pokoje na posterunek Milicji. Chyba nie będzie panu za ciasno, bo
jeszcze pięć zostaje... Musimy pilnować porządku, siedem wsi jest pod naszą
opieką.

— Ale stąd macie do wioski daleko, nie lepiej w szkole?
— To nie ważne, jak się coś stanie chłopi trafią do nas. Myślę, że pan

rozumie dlaczego właśnie tu mamy kwaterę?

— Nie, nie bardzo...
— A gdzież ma być władza, jak nie na zamku, odezwał się podoficer. —

background image

Nam tu jest wygodnie...

— Ale moglibyście się panowie bodaj ze mną porozumieć, jak dotąd ja tu

gospodarzę.

— Pan się myli, panie sędzio, nie zna pan dekretu. Majątek idzie pod

parcelację, dom dla gromady.

— Przecież to same skały i kwaśne łąki...
— Ale morgi decydują!
Chłopcy przestąpili z nogi na nogę, poczerwienieli.
— Teraz jest inny porządek!
— Skończyło się, wszędzie wypędzają panów!
— Dziś myśmy się do głosu dorwali!
— Dobrze, powiedział sędzia, nie zamierzam wam przeszkadzać, róbcie

swoje. Tylko myślę, że moglibyście pozdejmować karabiny i postawić w
kącie, jeszcze mi szyby powybijacie.

— A właśnie, że nie zdejmę, oburzył się Tadeusz. — Niech pan nas nie

poucza, wiemy co mamy robić!

— Czy mogę zabrać swoje rzeczy?
— Co pan nazywa swoimi rzeczami?
— No, akta, papiery, maszynę do pisania...
— Papiery tak ale maszyna nam jest potrzebna, zaraz panu wystawię

pokwitowanie.

— Panie Tadeuszu i pan to mówi poważnie?
— Pewnie. Niechże się pan wreszcie zbudzi, niech pan zobaczy gdzie pan

żyje! Gdyby tu był ktoś inny mogłoby wszystko gorzej wyglądać, jeszcze mi
pan będzie wdzięczny...

Nahorayski przesuwa paczki amunicji, zagląda do szuflad. Wyciąga kilka

teczek.

— Może tego pan jeszcze szuka, podsuwa mu Tadeusz duży skrypt.
Sędzia otwiera okładkę, połowy maszynopisu brakuje, powydzierano

cienkie bibułki do skręcenia papierosów. Tyle zostało z jego pracy.

Potrząsnął im gniewnie teczką przed nosem.
— To nie my, już tak było jak przyszliśmy...

background image

— Zresztą czy to ma jakieś znaczenie, mruknął Tadeusz.
— Tak, rzeczywiście, kiwnął głową sędzia, to już nie ma znaczenia...

Trzeba się uczyć wszystkiego od początku. Do widzenia panowie.

Otworzył drzwi i wyszedłszy delikatnie zamknął za sobą.
Natychmiast zaczął się gwar.
— Długo on tu jeszcze będzie?
— Mamy go o wszystko prosić?
— Im prędzej wyjedzie tym lepiej, mruknął blondyn powracając do

grzebania w bibliotece.

— Wiem o tym, zaczął Tadeusz, ale jak go wysłać, konie zostały w

mieście. Nie można go wygonić na piechotę, nikomu krzywdy nie zrobił. Z
nim się jeszcze można dogadać, gorzej z nią, bo ona tu właściwie rządzi...

— O jej, wielka rzecz, to się ją zamknie, postraszy trochę, będzie

wyrywała jak oparzona!

— Kiedy to spokojni ludzie.
— Mówię przecie — postraszyć tylko!
— Zamek przy nich i tak nie zostanie, więc na co czekają?
— Wszystko się zrobi, tylko powoli, obywatele, powiedział Tadeusz,

myśmy tu przyszli nie po to, żeby siedzieć, ale robić porządek.

— I swoim pomagać!
— Dzielić pańskie!
— Nie bójcie się, na wszystko przyjdzie pora.
Widział na twarzach milicjantów zniecierpliwienie, chcieli już być u

siebie, nieskrępowani obecnością dawnych gospodarzy. Może i chciwość
chłopska w nich się odezwała...

— Po południu przyjdą nowi, ściągnięci przez komendanta, trzeba ich

będzie pomusztrować, posterunki na drodze postawić. Trzeba się będzie po
żywność wybrać, bo w zamku pustki.

— Więc zostajemy tu na fest, obywatelu poruczniku.
— No, a coście myśleli...
— Nic, fajno jest, powiedział blondyn siadając z atlasem anatomicznym

na poręczy fotela.

background image

— Nie musicie chodzić na palcach, jesteście u siebie!
— Trzeba jakąś volksdojczkę złowić w Doboszowie, żeby nam

posługiwała, bo te baby raz dwa się zbuntują.

Przysłuchując się temu gadaniu, Tadeusz zdał sobie sprawę z trudności

na jakie napotka; żołnierze ciągle byli jeszcze gromadą, żeby z nich stworzyć
oddział trzeba ich było związać dyscypliną, podbudować ideowo. Wahał się
jak ma do nich przemówić: zachować dystans dowódcy, czy zyskać ich sobie
poufałością koleżeńską.

— Widzicie, zaczął siadając na biurku — my się trochę znamy ale to

wszystko mało. Musimy być pewni jeden drugiego, bo będą różne
niespodzianki. Wojna dla jednych się kończy, a dla nas kto wie czy nie
zaczyna.

Skupili się koło niego.
— Więc, albo weźmiemy wszystkich za łeb i będziemy powoli cugli

popuszczać w miarę jak się podchowają, albo się cała robota rozlezie!
Rozumiecie, w tym zamieszaniu niejeden drań będzie chciał wyskoczyć,
wkręcić się w nasze szeregi. Jest nas niewielu, ale myśmy jedni nie stracili
głowy. Nasza siła w tym, że wiemy ćo dziś trzeba robić!

Mówił twardo, przekonywująco, ale gdyby go w tej chwili zapytano co

należy robić, nie potrafiłby konkretnie odpowiedzieć, mówił instynktownie, to
czego żołnierze podświadomie pragnęli.

— Pamiętajcie, że na was patrzą. Według waszej roboty będą mówić o

tej Polsce, co ją obiecujemy, więc się musicie pilnować!

— Jasne, że trzeba trzymać fason!
— Jeden niech ma na drugiego baczenie!
— Głupstwo łatwo zrobić, a potem przed ludźmi wstyd.
Zrobił się nastrój pełen zapału.
— Więc co najpilniejsze?
— Przysposobić kwatery i zaciągnąć wartę na bramie.
— I wywiesić chorągiew na wieży, żeby było wiadomo kto tu siedzi!
— Racja, dawno powinna być chorągiew!
— Już ja się tym zajmę, powiedział Tadeusz. Zapał milicjantów udzielał

background image

się i jemu. Będę miał z nimi robotę, myślał, ale chłopaki szczere, wdrożą się,
a jak nie, to ich powywalam. Życie ciekawe jak cholera... Zdawało mu się, że
wszedł na szeroki trakt, czuł w sobie gorączkę marszową — naprzód,
naprzód...

Mimo, że rozumiał naiwność gestów patriotycznych, był jednak

poruszony, oto w jego oczach — zabawa w kieszonkową Polskę — jak
nazywał w chwili rozpaczy konspirację — zamieniała się w prawdę. Mieli
budować gmach, którego rozmiarów jeszcze nie ogarniał.

W tym nastroju zeszedł do parku, chciał porozmawiać z kim życzliwym,

opowiedzieć o swoich planach i wątpliwościach. Mówić o nich, to jakby
przekontrolować czy myśli bezbłędnie.

Celinkę zobaczył z daleka, zeszedł ze ścieżki w chrzęszczący śnieg.
— Celinko, musisz nam szybko uszyć chorągiew, to wstyd, że jej dotąd

nie ma na wieży!

— A cóż jest do zeszywania, przecież czerwona wam wystarcza!
— Nie bądź głupia, mówię do ciebie jak do towarzysza!
— Nie będę ci towarzyszyła, nie mogłabym nadążyć, za szybko idziesz w

górę!

— Pracowałem na to i będę jeszcze długo musiał pracować. Zazdrościsz,

że mi zaufali? Możesz drwić, wiem, że mi dali na kredyt dowództwo.

— I za ten klucz coś dorobił do świniami...
— Celka, co cię opętało?
Stała przed nim z zaciśniętymi pięściami, z twarzą ściągniętą gniewem.
— Coś zrobił z naszą bronią? — rzuciła mu w twarz, — Komu ją

wydałeś?

— Polakom... przecież jest w naszych rękach! Wy już jej nie

potrzebujecie, więc o cóż ci chodzi?

— Ładni Polacy, co na rozkaz będą do nas strzelać! Teraz i Tadeusza

gniew ogarnął.

— Jak będziecie przeszkadzać w robocie, będę strzelał!
— Czekaj, syknęła, wsuwając rękę do kieszeni płaszcza, rachunki z nami

nie skończone! Nie będziesz się długo...

background image

Zrobił krok naprzód, wykręcił jej dłoń i wydarł rewolwer. Mały, czarny

browning, jeszcze zabezpieczony.

— Mógłbym cię za to wsadzić, ale po co? Celka, jakaś ty głupia, nawet

nie umiesz się z bronią obchodzić!

— No, idź wydaj mnie, niech mnie wywiozą!
— Nikt cię nie będzie wywoził. Celinko, myślałem, że mi pomożesz, że

pójdziemy razem...

— Ja z tobą? Zwariowałeś! Musiałam być ślepa, żeby ci zaufać ale

czekaj, jeszcze się spotkamy!

— Chciałbym z tobą spokojnie porozmawiać, powiedz, czy to jeszcze

możliwe?

— Dosyć już rozmawialiśmy, wszystko wyciągnąłeś ode mnie! Ale

pamiętaj, jeszcze się znajdą tacy, co cię sprzątną, ja pierwsza jestem
gotowa! Nienawidzę cię!

— Szkoda mi cię zamykać, więc milcz lepiej! Zanim zaczniesz mnie

sądzić, przyjrzyj się temu co robię i komu służę!

Odwrócił się, zaczął iść na przełaj przez najgłębszy śnieg. Słyszał, że

dziewczyna biegnie za nim; jeszcze nie wszystko stracone, pomyślał, gdy
nagle syknęła mu w ucho:

— Zdrajca!
Nie obejrzał się. Przedzierał się przez krzaki, roztrącał pięścią gałęzie.

Miał gorzki smak w ustach, a zarazem twardniał wewnętrznie, umacniał się w
uporze.

Łucja zeszła na podwórze, spojrzała na śnieg zmieszany z popiołem, na

ślady ognisk. W otwartych drzwiach stajni przesunęła się Ratajczakowa,
siadła ze skopkiem przy krowie, zabierając się do południowego udoju.

Od bramy szła Julka, zasłaniała dół twarzy chustką. Potrząsała z daleka

pustym koszem.

— To niemożliwe, żeby jej odmówili, pomyślała Łucja, pewnie

zadatkowała kilka worków i gospodarze podwiozą je nam saniami.

Tadeusz wyszedł właśnie zza wozowni, spotkali się w trójkę na środku

podwórza.

background image

— Proszę pani, nie chcą mi chłopy nic sprzedać, podekowali wszystko

pod słomą, wymamrotała Julka przez chustkę, zasłaniającą zajęczą wargę.

— Ja ich potrafię przekonać, powiedział gwałtownie Tadeusz — dosyć się

już napaskowali!

— Powiedziałaś, że to dla dzieci?!
— Powiedziałam, ale wyśmiali mnie, bo te pieniądze już nie idą, będą

nowe lubelskie!

— Skądże o tym wiedzą?
— Ruscy im pokazywali.
— Póki nie ma dekretu, muszą brać! — krzyknął Tadeusz.
— Ale? Kto ich zmusi, żeby z papierkami zostali?
Wetknęła banknoty do ręki skamieniałej Łucji i poszła kołysząc

koszykiem prosto do stajni.

— Więc co dzieci jeść będą? — jęknęła bezradnie Łucja. — Co teraz

zrobimy?

— Niechże się pani nie martwi, pocieszał ją Tadeusz — kartofle są

jeszcze, mleko też, kury jaj naznoszą, przecież już koniec stycznia, kiedyś się
zaczną nieść! A mąkę i słoninę dostarczę pani, żebym miał całą wieś
przekopać!

Łucja stała z zaciśniętymi wargami.
— Więc po co było to wszystko, westchnęła, po co ta męka?
— O co pani chodzi?
Zbierała powoli myśli, dojrzała go wreszcie przed sobą, uśmiechnęła się

gorzko.

— Niech mi pan wybaczy, dziwaczeję...
Zawróciła i kryjąc twarz w dłoniach wbiegła do sieni.
— Wzięło ją, szepnął Tadeusz ze współczuciem.
Jakieś auto trąbiło rozpaczliwie pod zamkniętą bramą, nim jednak

podszedł, zasuwa puściła i w trzasku łamiących się desek ciężarówka
wjechała na podwórze.

— Dlaczego do cholery nie otwieracie! — krzyknął szczupły porucznik w

polskim mundurze, wysiadając z potężnego Studebackera.

background image

— Wystarczyło wejść furtką i samemu otworzyć łatwo!
— Cóż to za zamek? Którędy droga do miasta?
— Jasne, że nie pod górę, tylko prosto szosą!
— Krowy, świnie macie jeszcze?
— A o co wam chodzi?
— Jesteśmy z aprowizacji — odpowiedział, potem zajrzał pod budę i

zawołał. Wyłaźcie kapitanie, zajrzymy do środka! Prowadźcie obywatelu!

Tadeusz stał nieporuszony, przyglądał się bacznie przybyszom. Tęgi

kapitan, ciężko zeskoczył na ziemię.

— Cóż się obywatelu tak na nas patrzysz, huknął porucznik — munduru

polskiego nie widziałeś?

— Widziałem, sam go dopiero po powstaniu zdjąłem, tylko wrzasków nie

lubię!

— A tyś co za jeden?
— Komendant Milicji Obywatelskiej i proszę o ciszę, bo tu sierociniec!
— O jaki ważny, powiedział tamten nachylając się do kapitana.

Oficerowie zajrzeli do stajni, porucznik szybko przeliczył krowy.

— Dwie załadujemy, usłyszał Tadeusz. A gówno, pomyślał, wsadzając

ręce do kieszeni.

Weszli razem do zamku.
Porucznik rozmawiał chwilę z Nahorayskim, traktował go lekceważąco,

nie podał mu nawet ręki. Wreszcie sędzia rozłożył bezradnie ręce i
uśmiechając się szelmowsko powiedział: — To nie ode mnie zależy, niech
komendant zadecyduje.

Porucznik podszedł do Tadeusza.
— Słuchajcie obywatelu, pomożecie mi załadować dwie krowy.
— Chętnie, nawet trzy...
— Dam wam litr wódki.
— Tylko najpierw pokażcie nakaz rekwizycji.
— Później wam go przywiozę.
— To ja wam troszkę później załaduję krowy.
— Więc nie dacie?

background image

— Na gębę nic nie daję!
— Jeszcze zobaczymy! Zwołam ludzi, powiedział wychodząc z pokoju.
Kapitan siadł na krześle, nie brał udziału w całym targu, znudzony

wyglądał przez okno.

— Co to za facet? — zapytał Tadeusz.
— Czort go wie, obiecał mnie podwieść, więc wsiadłem. Mówi, że tydzień

temu włożył mundur w Lublinie, był buchalterem w Społem, używa sobie
teraz. Nie dawajcie mu nic...

— Po co on robi tę hecę, przecież gada od rzeczy?
— Niech sobie gada, zgaduję co wydumał. Chce zaraz dzielić krowy, bo

myśli, że je od służby, za parę groszy odkupi...

— To się przeliczył, krowy należą do sierocińca.
Tadeusz zajrzał do drugiej sali. Stała tam gromada zgrupowana jak do

fotografii — kobiety, a z tyłu milicjanci. Na boku jak ubodzy krewni wspierali
się o drzwi Nahorayscy.

Ratajczakowa raz po raz szczypała Walercię i szeptała: — No, widzisz

pani, widzisz...

Porucznik skandował przemówienie uderzeniami pięści, aż dudnił stół.
— Do was stajnia należy, wasze są krowy... Wasza jest ziemia, boście

jej zagony przez wieki potem ojców zraszali! Ziemia jest tego kto ją orze!

Walercia pochyliła się do przodu.
— A pościel, a szmaty panie poruczniku?
— Tego co je pierze, powiedział z niezmąconą powagą.
W tej chwili pani Wacława roztrąciła słuchających i z radosnym krzykiem

rzuciła się na szyję mówcy. Ucałowała zaskoczonego w oba policzki.

— Polskie wojsko! — Zawołała zachwycona. — Przyszliście nas

oswobodzić!

Przytuliła się do piersi porucznika, przechyliła głowę i zamrugała szybko

rzęsami w udanym wzruszeniu.

— Przyrzekłam sobie ucałować pierwszego polskiego żołnierza, jakże się

cieszę, że to jest pan!

— Z przyjemnością oddaję obywatelce pozdrowienia od armii —

background image

powiedział porucznik, całując ją długo w usta.

— Cóż pani tu porabia? Pierwsze serdeczne powitanie jakie mnie w

drodze spotyka, skąd się pani tu wzięła? Rozejdźcie się obywatele, machnął
ręką w stronę zaskoczonych słuchaczy.

— Z Warszawy, z powstania, więdnę tutaj...
— Więc na cóż pani czeka, niech pani jedzie z nami.
— Dokąd?
— Na razie do miasta, dziś je zdobyto.
— No i co ja tam będę robiła?
— Pani jest z Warszawy, to raz dwa się dogadamy, mrugnął do niej

znacząco. Robię interesy, jestem z aprowizacji, zobaczy pani jakie życie z
nami wesołe!

— Na cóż ja się panom przydam?
— Potrafi pani pisać na maszynie?
— Pewnie, znam i rachunkowość.
— Świetnie, więc angażuję panią! Niech się pani pakuje, chyba... —

powiedział przeciągle — że coś tu panią trzyma...

— Jestem wolna, z rozkoszą się stąd wyrwę, wstrząsnęła głową.
— Odjedziemy za kwadrans, chciałbym tu jeszcze coś załatwić, może mi

pani zechce pomóc... Zajrzał jej władczo w oczy. — Zobaczy pani jak nam
będzie dobrze...

— No, to idę na górę.
— Pomogę pani, powiedział usłużnie. Podał jej ramię, wsparła się na nim

ciężko i roześmiała przymilnie.

Tadeusz podszedł do kapitana, który bębnił palcami po szybie, widząc

pytający wzrok chłopca, wzruszył ramionami:

— Tacy nam będą najwięcej szkodzić, trudno z nich się otrząsnąć!

Mocny nurt niesie zawsze ze sobą pianę!

O pierwszej zajechało na podwórze sześć furgonów i trzy kuchnie,

jeszcze raz zaroili się na schodach Rosjanie. Sędzia słyszał jak pytali o mleko
i zaraz wzdrygnął się bo Walercia zaczęła wrzeszczeć:

— Już nam wszystko wasi zabrali, nie ma co do ust włożyć! Czego

background image

jeszcze szukacie smotruchy?

Sędzia wyjrzał ostrożnie zza zakrętu klatki schodowej, oficer słuchał

krzyków z zadziwiającą cierpliwością.

— Ruscy wam wzięli? — zapytał wreszcie.
— Dzieci nie mamy czym nakarmić, były zapasy sierocińca, a teraz ani

okruszyny nie zostało!

Oficer dojrzał sędziego, wyciągnął rękę w jego stronę.
— Pan, prawdu ona skaże?
— Tak, kiwnął głową sędzia, wzięli tam coś...
— Wzięli, bo byli głodni, powiedział oficer, my ich z kuchniami od dwóch

dni ścigamy, a oni tylko Germańca pędzą. Ruscy wam wzięli, Ruscy oddadzą,
nie będziecie się na nas skarżyć... Ile macie tych dzieci?

— Trzydzieści, odpowiedziała zaskoczona kucharka.
— Pięćdziesiąt, poprawiła Ratajczakowa.
— Niechby i sto, wystarczy dla wszystkich, dawajcie rebionków.
Dzieci zbiegły się na pierwsze wołanie. Ustawiły się w kolejkę. Pomocnik

kucharza siedział na koźle pod budą i grał na harmonii, twarz zaczerwienioną
od wódki, zwracał ku słońcu. Przymknąwszy oczy wyciągał długie, zawodzące
tony. Dzieci uderzały do taktu łyżkami w puste miski, tupały nogami. Każde z
nich dostało chochlę gęstej zupy i kromkę chleba.

Najbardziej je cieszyło obozowanie na podwórzu, pomimo krzyków

Celinki siadały na schodach, jadły powoli z dymiących misek. Milicjanci też
wyfasowali obiad przy okazji, nawet Ratajczakowa przyszła z talerzem. Gdy
kucharz pogrzebawszy na dnie chlupnął jej obficie, podziękowała i rozejrzała
się za dogodnym miejscem. Siadła na progu stajni, obok Julki, która
odwrócona plecami do podwórza żuła kawałki mięsa.

— Och, jaka pyszna zupa! Jeszcześmy takiej nie jedli, wołali chłopcy z

przesadnym zachwytem, podchodzili do Rosjan ukradkiem, dotykali końcami
palców pepesze wsparte o koła.

— Nie jest znów taka dobra, mruczała Ratajczakowa, gmerając po

talerzu łyżką, strzepywała kurom okruchy kartofli. Była dotknięta w swej
dumie zawodowej.

background image

— Ale na co dzień takiej nie robicie, dopiekała jej Julka, popatrzcie,

gęsta aż łyżka stoi!

— Zawracanie głowy, żachnęła się poznanianka, przypatrz się lepiej

temu co gra, chłop jak świeca! Z takim to byś chciała powojować?

Julka odwróciła się ciekawie, zasłoniła dłonią zajęczą wargę. Żołnierz

zsunął na tył głowy futrzaną czapę, musiał zauważyć zainteresowanie, bo
przerwał grę i kiwnął ku nim ręką.

— Ej, mołoda chodi, budiem tańcować!
Julka zachichotała w chustę ściśniętą w obu pięściach.

* * *

Tadeusz szukał Nahorayskiego, zastał go w sypialni. Na łóżkach leżało

mnóstwo rzeczy jakby ściągnięto je do zapakowania.

— Panie sędzio, chciałem z panem chwilę pomówić.
— Proszę, niech pan siada.
— Powiem panu w dwóch słowach o co mi chodzi, wyjedźcie stąd jak

najprędzej, może dziś jeszcze. Słyszał pan co mówił porucznik, lepiej nie
drażnić ludzi.

— Dobrze panu mówić — wyjedźcie, ale jak to zrobić?
— Choćby z Rosjanami, wezmą pana do miasta.
— Więc tak bardzo panu zawadzam?
— Przecież pan to rozumie, dla nas dwu jest tu teraz za ciasno. Muszę

się liczyć z milicjantami. Jeszcze ciągle jest pan dla wsi autorytetem o który
się potykam.

— Przecież nie krytykuję, słowem się nie odzywam?
— Wystarczy pańska obecność. Niech pan wyjedzie.
— Myślałem już o wyjeździe. Wolę nie patrzyć na to co się dzieje, boli

człowieka... Wiem, że to pierwsza faza, ale nie mogę się pogodzić...

— Panie sędzio, chciałbym z panem pomówić szczerze, niech pan już raz

dowie się wszystkiego. Słyszał pan o Znaczonym? Dowódca tutejszego

background image

okręgu, Armia Ludowa. Po Bożym Narodzeniu przyszedł w te strony duży
oddział spadochroniarzy sowieckich, wie pan, ci sami którzy wysadzili most
kolejowy. Potrzeba było dla nich żywności. Znaczony miał ją dostarczyć.
Ligenschafty dawno oczyszczono, również i dwory sąsiednie, przyszła kolej
na zamek. Mogłem więc panu o tym powiedzieć, ale bałem się, że pan
powiadomi naszych, ściągnie osłonę AK do zamku. Nie chciałem dopuścić do
strzelaniny.

— Panie Tadeuszu, pan jeszcze ciągle płacze: „nasi”, „wasi”, trzeba się

raz zdecydować, uśmiechnął się sędzia. — No, niech pan mówi dalej.

— Myślałem, panie sędzio, tu sierociniec, szkoda każdej szyby. Mają

Niemcy wziąć świnie, niech wezmą partyzanci. Załatwiliśmy to po cichu z
Janem.

— To i Jan do was przystał?
— I Jan. I paru ze wsi. Panie sędzio, chciałbym, żebypan mnie dobrze

zrozumiał, nie machnąłem tak od razu koziołka. Przyjrzałem się naszemu
dowództwu, licho wie zresztą czy to byli dowódcy... Po kapitulacji powyłaziło
to z piwnic, ładowani dolarami, poznałem ich dobrze w transporcie, słyszałem
te handlowe rozmowy... Ja muszę w coś wierzyć! Ja nie mogę tak żyć!
Musiałem szukać sprawiedliwości! Czekałem na nią!

— Ja jeszcze czekam, mruknął sędzia, chłopiec wydał mu się

sympatyczniejszy.

— Pan nas rozumie... Wiem, że ci milicjanci pana rażą. Ale niech mi pan

wierzy, za rok, będą trzaskać kopytami, podciągną się, wychowamy ich!
Zrobi się z nich wojsko, choćby połowę trzeba było wywalić!

— Wierzę w to, dlatego zostaję w kraju. Dziś mnie wypędzacie, jutro w

waszym imieniu będę może wydawał wyroki. Każda rewolucja musi się do
nas w końcu zwrócić, u nas poszukać legalizacji.

— Więc nie ma pan do mnie żalu?
— Cóż chłopcze... Pan jest w tym wszystkim najmniej winny... To co się

dzieje jest silniejsze od nas obu. Od dawna przeczuwaliśmy zmianę,
wiedzieliśmy, że przyjść musi...

— Dlaczego więc pan nie idzie z nami?

background image

— Bo nie zaczyna się budowy domu od zatknięcia w ziemię wiechy,

przyjdzie czas i na mnie, sami mnie wezwiecie.

— Pan nam nie wierzy? Na co pan czeka?
— Żebyście się trochę wychowali. Jestem spokojny, to pójdzie szybko.
— Więc co pan będzie teraz robił?
— To samo co wszyscy, którzy nie są przeciw, przyzwyczajał się do tej

wolności. Życzę panu powodzenia, zaprowadzić tutaj porządek będzie
naprawdę wielką sztuką.

Uścisnął Tadeuszowi rękę.
— Chwilami mam takie wrażenie, że pan wie dużo więcej ode mnie, że

pan po cichu drwi...

— Nie, to się tylko panu zdaje. Ostrożność, wie pan, jest może cechą

starości, ale...

Do pokoju wbiegła pani Janina.
— Ludwiku, chciałam spakować pościel, bielizna była w koszu jeszcze nie

prasowana, prosto z prania. Walercia nie chce mi jej oddać! Idź powiedz jej
coś!

— Słyszałaś co rano mówił lubliniak?
— Słyszałam, ale jakże to można traktować poważnie?
— Widzisz że można, więc nie wymagaj od Walerci, żeby ci dawała

swoją bieliznę.

— Więc zostaje nam tylko to co mamy tutaj?
— Masz dwie zmiany?
— Mam nawet więcej, ale...
— Więc zapakuj, bo niedługo odjeżdżamy.
— Jakto? Całkiem już?
— Chyba tak, co panie Tadeuszu?
— Przykro mi panie sędzio, ale nie mogę panu nic pomóc. Jedno

obiecuję, odbiorę tę bieliznę, przyda się dla Milicji. Nie będzie się Walercia
mogła długo nią cieszyć.

— To zabawne, mogę mówić o tym wszystkim bez rozgoryczenia.

Wczoraj prosiłem ją, żeby pilnowała szaf, żeby strzegła naszych rzeczy, dziś

background image

ta sama Walercia pilnuje wszystkiego, ale przede mną.

— Nasza kochana Walercia! — wykrzyknęła Nahorayska. Tyle lat razem,

to już jest podłe, naprawdę podłe...

Sędzia przeszedł się po pokoju, wreszcie stanął i wzruszył ramionami.
— Myślisz, że nie damy sobie rady? Przekonasz się że, w krótkim czasie

wszystko znów będziemy mieli. Dla tych biedaków teraz to jedyna szansa.
Harowali przez całe życie i nie dorobili się niczego — dotknął dłonią czoła. —
Tu mam plan nowego domu, sto razy milszego od tej landary. Nie myśl o
Walerci, nie warto... Niech ci się wydaje, że straciłaś już dawno te rzeczy, że
je zabrała wojna.

— Wolałabym, bo jak pomyślę, że to Walercia... Nie mogę... Nie mogę...

rozpłakała się pani Janina oparta czołem o poręcz fotela

* * *

Łucja szła powoli z księdzem przez park. W dole zawodziła harmonia,

wyżej na stoku między drzewami krzyczały dzieci. Śnieg jarzył się w słońcu,
sypał iskrami. Pachniały mocno świerkowe gałązki.

— Niech pani mnie to zostawi, wiem, że pani trudno byłoby z matką

rozmawiać. Spróbuję jej to ostrożnie powiedzieć...

— Och, księże, szepnęła Łucja z wdzięcznością. — Dotąd sobie robię

wyrzuty, jak mogłam być tak nieostrożna, po co brałam ze sobą Marynię...

— Trudno, widać tak jej było sądzone...
— Ale dlaczego właśnie ona ginie, takie dobre dziecko... To jest okrutne.
— Nie wiem, nie mamy prawa sądzić wyroków boskich. Trudno dziś

stwierdzić czy to jest kara, czy próba... Może Ratajczakawa znajdzie w sobie
odpowiedź.

Po stoku zbiegała ku nim Celinka. Twarz jej miała grymas fanatycznej

nienawiści.

— Gdzie idziesz? — zawołała Łucja.
Dziewczyna wzdrygnęła się, jak przebudzona, przystanęła na moment.

background image

— Zaraz wracam!
Skręciła, biegła omijając ich z daleka.
— Co jej się stało? Niedobrze jej z oczu patrzy, leci jakby ją diabeł gonił,

popatrzył ksiądz za zbiegającą po stoku.

— To samo pomyślałam, żeby jakiegoś nieszczęścia nie było...
— Za mało się nimi zajmowałem, zamruczał ksiądz Bazyli, właściwie nie

znam jej, ani Tadka...

Przeszli jeszcze parę kroków, nagle Łucja wybuchnęła:
— No i jaki to miało sens, po co się tak męczyłam, po co ryzykowałam

życie swoje i drugich? Czy po to, żeby w końcu pokazało się, że cała ofiara na
nic? Zmarnowałam dziecko! Zamiast pieniędzy przyniosłam śmieci!

Ksiądz popatrzył na wzburzoną twarz Łucji, na wargi z gorzką bruzdą

cierpienia.

— Dziś tak pani mówi, dziś jeszcze pani nie pojmuje wartości tej nocy,

którą pani przeżyła. Bo to nie ważne, czy pani przyniosła pieniądze, czy pani
osiągnęła to czego pani pragnęła. Ważna jest sama ofiara, a pani poświęciła
siebie, kładła pani swoje życie za sprawę dzieci! Człowiek jest tylko tyle wart,
ile jest gotów dać drugim, ile naprawdę im daje. Pani chciała dzieciom
dopomóc, ochronić je przed głodem... Ta noc była wielką próbą, czy pani
pojmuje? Zwyciężyła pani siebie, zna się pani już do dna. Zdobyła pani dla
siebie skarb, który może dopiero po latach pani oceni! Jak to dobrze móc
sobie zaufać. Może kiedyś będzie dla pani ta noc wielkim pokrzepieniem...
Może pamięć tych dni podniesie panią z jakiejś słabości...

— Księże, jestem tak straszliwie spustoszona, u kresu sił, samotna jak

nigdy...

— Nieprawda, nie jest pani samotna. Wierzący nigdy nie jest samotny!

Czyż pani nie Widzi Ręki litościwego Ojca, która i nad panią zawisa? Myślała
pani zarozumiale wszystko dla dzieci zrobię, ja sama, ja — Łucja! I nie
przyniosła pani nic, ażeby je nasycić, a jednak mają dziś co jeść. I na dziś i
na jutro. Upokorzono panią.

Łucja stała z opuszczoną głową.
— Niech pani zaufa tej Ręce. Każdy z nas musi się dźwigać ze

background image

wszystkich sił, musi próbować, ale ta Dłoń Miłosierna jest naszą nadzieją i
pokrzepieniem. Prośmy, żeby nam błogosławiła.

Szli ścieżką w milczeniu.
— A jednak zostanę tu sama... wszyscy po trochu rozjeżdżają się, pani

Wacława już uciekła, Nahorayscy się pakują, za parę dni i Ratajczakawa z
córką wrócą do Poznania... A co ksiądz myśli robić?...

— Zostaję tutaj, dopóki mnie Kuria nie odwoła. Widzi pani, nie

poszedłem nawet, żeby się z nią pożegnać... — mruczał w zamyśleniu.

Mimo, że nie wymienił imienia, Łucja wiedziała o kim mówi, przyjrzała

mu się uważnie. Twarz miał poważną, jakby trochę postarzałą.

— Żegnać się z kimś, to tak, jakby się miało jeszcze nadzieję kiedyś

powitać... Cóż wszyscy jesteśmy ludźmi, i my, księża mamy też swoje
słabości, możemy błądzić... Ale jednak, gdybyście nas zapytali co jest dobre,
a co złe, odpowiemy nieomylnie. I to będzie głos Kościoła. I będziemy wam
to mówić, uporczywie, natrętnie, choćbyście nie chcieli, tyle jeszcze
potrafimy...

— Więc co ksiądz myśli o tym wszystkim co się dokoła nas dzieje, jak

ksiądz to osądza?

— Idę z moimi wiernymi, bez owiec nie byłbym pasterzem.
— Trudno będzie księdzu pracować, znaleźć wspólny język...
— Trzeba z ludem żyć, to więcej znaczy jak nauki, żyć — to się

wzajemnie wychowywać. Ani mnie, ani pani nie wolno się od tego uchylać...

— Panna Łucja! Panna Łucja idzie! — rozległ się nad nimi radosny

wrzask dzieci. Zbiegały z góry ze śmiechami, kurzył się za nimi sypki śnieg.
Spadły na Łucję gromadą. Wieszały się jej na szyi, czepiały ramion, aż
przyklękła. Czuła bijący od nich zapach ubóstwa. Była mocno wzruszona, gdy
zaczęły ją całować po oczach i karku. Oddawała pocałunki, tuliła dzieci do
piersi.

— No dajcież już spokój, zawołał ksiądz Horbaczewski — udusicie pannę

Łucję!

Powoli uścisk się rozluźnił. Dzieci złapały się za ręce, zaczęły tańczyć na

śniegu w kółko i śpiewać piskliwie:

background image

— Stoi Różyczka w mirtowym wieńcu
kłaniamy jej się jako książęciu,
ty Różyczko strzeż się, strzeż,
kogo kochasz tego bierz!

Łucja wyciągnęła ramiona, rzucił się w nie Włodzio Aniserewicz.
— Mnie! Mnie! Ja się nie mogłem do pani docisnąć!
Łucja podniosła go wstając. Wzdrygnęła się, poczuła na szyi dotknięcie

drucianego haczyka, którym ją objął.

— Ja pani powiem wielką tajemnicę! — szeptał jej w ucho. Znalazłem

rewolwer, prawdziwy rewolwer...

— Gdzie?
— Koło świerków, w śniegu.
— I co z nim zrobiłeś?
— Panna Celinka go ode mnie pożyczyła.
— Niechże pani nie dźwiga tego klocka, zawołał ksiądz. — Jak ci nie

wstyd, stary koń i pcha się na ręce!

— To nie ja, pani sama mnie wzięła!
— No idźcie się teraz bawić, zaraz do was przyjdę!
— Niech pani nas samych nie zostawia!
— Nie zostawię was już, nie bójcie się! — podeszła do księdza. —

Celinka ma rewolwer, Włodzio go znalazł w śniegu.

— Ach to pewnie ten Walther, który odebrałem Niemcowi.
— Ale na co jej broń... Była taka wzburzona...
— No to chodźmy, trzeba do niej zajrzeć, przemówić do rozsądku.
Na podwórzu szalał harmonista. Julka wirowała w objęciach kucharza.

Milicjanci siedzieli przy schodach na złoconych krzesełkach wyniesionych z
salonu i przyglądali się zabawie.

Nagle harmonia zachłysnęła się wściekłym trepakiem.
Kucharz puścił Julkę, podskoczyła, aż jej się zatrzęsły kozie piersi.

Zataczała się, cały świat jej wirował przed oczami.

Rosjanin rzucił czapkę na ziemię, zaczął dreptać w miejscu ale widząc,

że Julka chwieje się i chichocze cienko, złapał ją w pół i chciał pocałować.

background image

Jednym ruchem zerwał jej chustkę, którą zasłaniała pół twarzy. Błysnęły
spod zajęczej wargi długie, białe zęby wyszczerzone w uśmiechu.

Rosjanin odskoczył.
— Tfu, splunął, gdy dziewczyna uciekała z piskiem, — Idy kczortu, jakby

się śmierć do mnie zaśmiała!

Schylił się szybko po czapkę.
Płachty na wozach już były potroczone. Kuchnie odjeżdżały.
— Tu jesteśmy, tutaj panno Łucjo! — wołały Gabrynia i Stynka siedząc

na wozie.

Sędzia wystawił głowę spod plandeki.
— Do widzenia pani! Do widzenia księże kapelanie!
W głębi wozu siedziała na kufrze Nahorayska z twarzą nabrzmiałą od

płaczu.

Zapiszczał śnieg pod kołami, załomotały kopyta. Konie zapierając się

nogami ostrożnie zstępowały na pochyłość podjazdu.

Z sieni wybiegła Walercia. W ręce miała spory tłumoczek, z trudem

wrzuciła go między Nahorayskich.

— To bielizna Krystynki, prosto z prania, wołała — Żebyście potem nie

mówili, że ją chrzestna okradła! Pa, moje kurczątko, pa!

Wozy zaturkotały po pochyłości.
Ledwie jednak minęli mostek na Siniawce, musieli zjechać nad rów i

przepuścić rozwleczoną kolumnę piechoty. Szły długie szeregi utrudzonych
żołnierzy. Rowem przegalopował patrol telefonistów. Zbity śnieg leciał spod
kopyt. Konie w zaprzęgach zaczęły rżeć najpierw jeden, potem kilka. W głębi
doliny jakiś oddział śpiewał. Pieśń rozbita na głosy, wzmocniona echami
staczającymi się po ścianach skalnych huczała jak orkan.

Sędzia podniósł głowę, popatrzył na zamek. Ze szczytu wieży trzepotała

się mała, białoczerwona chorągiewka, ponad nią sunęły srebrzyste
chmureczki po bezmiarze wystygłego błękitu.

Nahorayski wparł się mocno rękami, uczepił żelaznego pręta, na którym

była napięta brezentowa buda. Twarz miał spokojną.

Tam wysoko była nasłoneczniona przestrzeń, chorągiewka mrugała

background image

szybciutko jakby tęskniła do lotu.

Sędzia popatrzył na maszerujących obok żołnierzy, niskich, skośnookich,

w brudnych kaftanach. Twarze mieli miedziane. Szli pochyleni z woreczkami
na plecach, z bronią po partyzancku, lufami na dół. Mrowiła się przed nim
długa kolumna, czuł ich woń obcą, potu, wełny i dymu. Człapali powoli po
śniegu.

Nie był to krok zdobywców, ale spracowanych chłopów przemierzających

zagony.

Wrocław 48.
KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wojciech Zukrowski Zapach psiej siersci
Eichelberger Wojciech Zdradzony przez ojca
Eichelberger Wojciech Zdradzony przez ojca
Eichelberger Wojciech Zdradzony przez ojca
Eichelberger Wojciech Zdradzony przez ojca[1]
Wojciech Żukrowski(1)
Wojciech Żukrowski Ognisko w dżungli
Żukrowski Wojciech UCIECZKA DO RAJU
Wojciech Eichelberger „Zdradzony przez ojca”
Wojciech Eichelberger Zdradzony przez ojca(1)
Wojciech Eichelberger Zdradzony przez ojca
Zdradzony przez ojca Eichelberger Wojciech
4 ŚMIERĆ ŚWIĘTEGO WOJCIECHA

więcej podobnych podstron