Wojciech Żukrowski Ognisko w dżungli



BIBLIOTEKA MŁODYCH

Ta książka przeznaczona jest

dla Ciebie, młody Czytelniku.

Marny nadzieję, że sięgniesz

do kolejnych tomów tej serii -

rozpoznasz ją łatwo

po jednolitej szacie graficznej.

Wybierać będziemy do tej serii

książki szczególnie wartościowe

i popularne; zabawne i poważne;

takie, które się czyta

jednym tchem", i takie, które czytamy

powoli, smakując ich urodę.

Słowem, będą to książki bardzo

różne, lecz łączy je jedno:

zostały napisane w Ludowej Polsce.



Wojciech Żukrowski

Ognisko w dżungli

Od autora

W mrocznej, sieczonej nagłą ulewą, wietnamskiej dżungli towa­rzyszyłem oddziałom partyzantów. W grotach, przy ognisku, opowia­dali mi o bohaterstwie żołnierzy, o poświęceniu kobiet, uporze dzieci, które przy malutkich naftowych lampkach uczyły się nocami. Słucha­łem pieśni i starych legend. Niektóre zapisałem, inne wryły mi się w pamięć, a wiele z nich zapomniałem. Bardzo dzisiaj żałuję, były piękne i miały ziarno ludowej mądrości.

Wtedy, a był to rok 1954, Wietnam walczyło wolność, wydzierał się spod kontroli francuskiej. Po krwawej bitwie pod Dien Bien Fu pół kraju zostało oswobodzone, zdawało się, że druga połowa w ciągu paru lat uzyska niezależność i naród wietnamski się zjednoczy.

Ale na miejsce Francuzów wcisnęli się Amerykanie, najpierw jako doradcy dyktatora Ngo Dinh Diema, któremu uzbroili wojsko, instruktorzy, piloci, mechanicy, potem już w zwartych oddziałach rozpoczęli wojnę przeciw narodowi wietnamskiemu. Bombardują wioski, które sprzyjają partyzantom, palą wykłoszony ryż, zatruwają zbiorniki z wodą. Walka toczy się nadal, dalekie góry pomnażają echa wystrzałów, przewalają się gromy eksplodujących bomb.

Przeczytajcie tę książeczkę. Wietnamczycy się nie zmienili, krajob­raz jest ten sam, tylko jest nowy wróg. Może ta garstka legend, opowieści, przygód zbliży wam ten piękny kraj z dalekiej Azji i nauczy braterstwa z tymi, którzy pragną być wolni, zjednoczeni, gospodarzami na swoim zagonie.

W.Ż.

Nasz domek zbudowali żołnierze w jedno popołudnie. Przynieśli pęki bambusów. Każdą rurę poszczypali długimi nożami na cztery części, z giętkich listewek upletli ściany, przywiązali je do czterech palów. Dach, lekkie żebra bambusowe, pokryli liśćmi bananowca. Zrobili prycze, zawiesili siatki przeciw komarom nad śpiworami i już dom gotów.

Dookoła była dżungla - ogromne drzewa powiązane kolczastymi pętlami lian, gęstwina krzewów i wysoka, pięciometrowa trawa, o liściach ostrych jak brzytwa. W tych trawach kryły się tygrysy.

Wędrować można było tylko krętymi ścieżkami albo korytami potoków, po kolana w wodzie. Gdy splątana gęstwina zastępowała drogę, cięliśmy sobie przejście nożami podobnymi do mieczów.

Tego wieczoru powróciliśmy wcześniej z wioski ukrytej w dolinie. Przygotowywano tam reformę rolną. Wyzyskiwani chłopi wietnam­scy, którzy musieli oddawać połowę plonu za pole ryżowe wydzierża­wione od dziedzica, zbierali się nocami i opowiadali o swoich krzywdach. Rósł im w sercach sprawiedliwy gniew. Kiedy policzyli, ile koszy ryżu zapłacili dziedzicowi, okazało się, że dziesięć razy mogliby nabyć dzierżawione pole. Z wodami ryżowego pola zmiesza­ły się ich łzy, pot i krew. Teraz ziemia miała do nich powrócić, ta sama ziemia, którą od ich ojców wyłudził podstępem, odebrał siłą, po prostu zrabował obszarnik.

Usiedliśmy koło ogniska. Było nas dwóch Polaków, młodziutki tłumacz Wan Tań i minister odpowiedzialny za reformę rolną, Kuok Wiet. Sucrie bambusy płonęły żółtą grzywą, niemal bez dymu. Przez wejście, bo drzwi nie było, tylko podwinięta zasłonka z płótna, widzieliśmy chwilami wartownika, który z karabinem w ręce krążył wokół domu. Drzewa szumiały, ogromne polne koniki cykady dzwo­niły jak najęte, coś łaziło po dachu, kuna czy łasica, bo słyszeliśmy drapanie pazurków. Zdjęliśmy sandały zrobione z kawałka opony



samochodowej i grzaliśmy bose stopy,' mokre od chłodnej rosy. Wysoko ponad drzewami, z mgieł na przełęczy górskiej, wyłazi czerwonawy róg miesiąca.

Nagle coś zawołało w ciemności: - Kuok! Kuuuok! - Głos był pełen skargi, żalił się w głębiach nocy. Kuok Wiet przesta' patrzyć w tańczące języki ognia, powiedział szeptem: - To do mnie woła, przypomina... Kuok to po wietnamsku - „ojczyzna".

Splótł ręce na kolanie, zmienny blask igrał mu na twarzy, prószył światłem w ciemne włosy. Zaczął opowiadać...

- Był kiedyś król, który bardzo kochał piękne wiersze, gromadzi" koło siebie poetów, artystów i muzyków. Ale państwu groziło niebez­pieczeństwo najazdu. Król, chociaż dzielny i odważny, zapomnia o uzbrojeniu armii, o zwołaniu pułków i wysłaniu ich na granicę. Pływał łodzią po jeziorze, przy księżycu słuchał wierszy.

Aż nieprzyjaciel uderzył.

Król zebrał swoją drużynę i zastąpił mu drogę, ale wojsk miał niewiele. Nieprzyjaciel go pokonał. Król z przebitą piersią zsunął się z konia.

Ciężko umierać z poczuciem winy. Nie spełnił swoich obowiązków, nie obronił kraju.

Nie chcę stąd odejść, muszę tu na ziemi pozostać i ostrzegać mój lud..." - szeptał.

I duchy opiekuńcze zamieniły go w ptaka, tego, który tam, do księżyca, woła żałośnie: „Kuuoook! Kuoook!" - „Ojczyzna! Oj­czyzna!"

Przypomina narodowi wietnamskiemu, żeby pamiętał przede wszystkim o wolności, bronił kraju.



- Kiedy szliśmy walczyć - mówił dalej minister - tworzyły się pierwsze oddziały partyzantów. Żeby Francuzi nie prześladowali naszych rodzin, każdy z nas przyjmował nowe nazwisko. Ja nazwałem-się jak ten ptak: „Kuok Wiet" - „Wietnam Ojczyzną" -żebym nigdy nie zapomniał, po co wyszedłem z domu w dżunglę, żebym jej służył, dopóki żyję.

Siedział zamyślony patrząc w ogień. Podłożyliśmy gałązek. Strzela­ły, oblizywane łakomie językami płomieni. Sypnęły się tańczącą, nietrwałą chmurką czerwone iskry.

Nie dał się długo namawiać. Przeczesał palcami włosy, osłonił oczy od żaru i zaczął...



Opowieść o kamiennym psie


Prawie tysiąc lat Wietnam był pod władzą cesarzy chińskich. Rządzili nami urzędnicy cesarscy - mandaryni. Nosili długie szaty, dłonie kryli w szerokich rękawach, żeby gesty nie zdradzały prawdzi­wych 'uczuć: gniewu lub chciwości... Na piersi mieli pieczęć, a na czapce bączek z korala - znamiona władzy.

Większość z nich myślała tylko, jak by się szybko wzbogacić, chytrze wyciskając z ludności daniny w ryżu i owocach. Ale czasami wśród mandarynów trafiali się prawdziwi mędrcy, którzy wymierzali sprawiedliwość, bronili chłopów przed uciskiem panów. Jednego z nich utrwaliła wdzięczna pamięć ludu.

Mandaryn Szu Kuo-lo był starcem z siwą bródką. Lubił siadywać na werandzie pośród kwitnących jaśminów. Wyglądało, że drzemie, ale on czujnie nadsłuchiwał głosów ludzkich, spod opuszczonych; powiek przyglądał się przechodniom. Daleko za bramą toczyło się gwarne życie ulicy. Przebiegali robotnicy niosąc ciężary zawieszone na bambusach, toczyły się skrzypiąc wozy o dwóch kołach, zaprzężo-ne w bawoły. Kupcy uderzali w dzwonki i kołatki, zachwalali swój towar.

Raz mandaryn dojrzał człowieka, który stał przy bramie i patrzył prosto w słońce.

Mandaryn kazał go do siebie przyprowadzić.

Człowiek był boso, w podartej koszuli, spodnie miał podwinięte wysoko, plecioną torbę przewieszoną przez ramię.

Zamyślił się mandaryn, a potem powiedział:

Od świtu do zmierzchu słychać było pracowity zgrzyt dłuta, stukanie młotka. W żarze słonecznym i w deszczu, pod parasolem z liści palmowych ślepiec kuł w kamieniu. Najpierw pokazały się grube kamienne łapy, potem długi ogon, a na końcu pysk zwrócony w stronę bramy.

Wielki kamienny pies strzegł wejścia do pałacu.

Minęły lata. Ślepiec dawno umarł. A pośród służby utrwaliła się legenda, że pies warujący przy wejściu zaszczeka, gdy przyjdzie na egzamin dobry uczeń, naprawdę godny zostać mandarynem, czło­wiek, któremu bez obaw można powierzyć urząd i władzę.

Co trzy lata odbywały się egzaminy. Zbiegali się z całej prowincji młodzieńcy, którzy na pamięć znali prawa cesarskie, księgi filozofów i w mig rozwiązywali zagadki sądowe. Byli to synowie bogatych Chińczyków i panów wietnamskich, mieli najlepszych nauczycieli, a zdany egzamin otwierał przed nimi drogę do najwyższych za­szczytów.

Odpowiadali na wszystkie pytania. Byli dowcipni i ujmująco grzeczni. Zdawali egzamin celująco, ale kamienny pies nie witał ich szczekaniem.

W końcu przestano wierzyć legendzie.

A w pewnej wiosce żył ubogi chłopiec. Ziemię pan zabrał jego



rodzicom - sfałszował kontrakt, przekupił urzędników. Chłopiec pojął, że musi uczyć się, że bez znajomości czytania i pisania zawsze go okpią. Pracował i uczył się. Widział dookoła krzywdę i wyzysk. Marzył: „Gdybym ja miał władzę, inaczej bym rządził. Ile można by niesprawiedliwości usunąć, ile zła naprawić"... Chłopi w wiosce widząc jego zapał przynosili mu owoce i ryż - zachęcali do czytania ksiąg. Ale inni szydzili: „Jak zdobędzie wiedzę, zapomni o nas. Zobaczycie, on też stanie się panem i będzie nas uciskał"...

Przyszła pora egzaminów. Chłopiec wziął w bambus źródla­nej wody, zawinął w liść palmowy garść gotowanego ryżu i poszedł do miasta.

Kiedy przekraczał bramę pałacu i zobaczył strojnych synów boga­czy, ogarnął go lęk. On nie miał ani jednego srebrnego pieniążka, żeby wsunąć w rękę odźwiernemu. Zdawało mu się, że wielki kamienny pies patrzy na niego wrogo i warczy szczerząc kły.

Ale brama była otwarta i odźwierny go nie zatrzymał. Chłopiec przeszedł ostatni, po wszystkich kandydatach. Mijając kamiennego psa pogładził mu ręką kark i szepnął: - Witaj, wierny stróżu!

Zdawało mu się, że pies się uśmiechnął, a może to tylko cień obłoku prześliznął się po kamieniu.

Wszedł do pałacu, między czerwone kolumny. Patrzano z pogardą na jego bose stopy, na samodziałową bluzę. Stary mandaryn Szu Kuo-lo zdawał się drzemać, jednak przyglądał się bystro twarzom kandydatów. Widział na nich pychę, zarozumiałość, chciwość i prze­biegłość. Zadawał pytania. Rozważał odpowiedzi. Mylili się, wykrę­cali, próbowali go zwodzić.

W końcu zostało ich trzech. Między nimi jeden chłopiec ze wsi, prosty i skromny.

Teraz trzeba było zbadać ich inteligencję, zdolność do szybkich decyzji, przeniknąć charaktery.

- Narysujcie mi, co potraficie. Ale rysowanie nie może trwać dłużej niż jedno uderzenie bębna.

Trzej kandydaci położyli przed sobą arkusiki ryżowego papieru, dwaj ścisnęli mocniej pędzelki zamaczane w tuszu i wpatrywali się w mandaryna, który podniósł do góry pałeczkę.

- A ty - zwrócił się do wiejskiego chłopca. - Dlaczego nie sięgasz po pędzel?

- Jestem gotów, panie - odpowiedział.

Mandaryn uderzył w bębenek. Nim mruczenie ucichło, chłopiec zanurzył końce obu dłoni w miseczce z tuszem i nakreślił splatające się zygzaki.

Chłopiec wyszedł przed pałac. Nagle kamienny pies podniósł się na łapach kamiennych i kamiennym głosem zaszczekał.

Zbiegli się mieszkańcy pałacu. Nie wierzono uszom. Ale pies pozostał z otwartą paszczą.

- Dlaczego dzisiaj dał znak? - pytali. - Dlaczego wyróżnił wiej­skiego chłopca?

Na to odpowiedział im mandaryn:

- Wszyscy, którzy dotąd zdawali egzaminy, chcieli zostać manda­rynami, żeby się wzbogacić, żeby uzyskać władzę, żeby rządzić innymi... Myśleli tylko o sobie, o swoim rodzie... Ten chłopiec chce zostać mandarynem, żeby bronić ludzi przed wyzyskiem panów, żeby im pomagać, żeby ich wspierać... Kamienny pies dał znak, bo choć kamienny, skoro jest psem, chce służyć ludziom. Chodź, chłopcze, zostaniesz moim sekretarzem, a potem dostaniesz po mnie urząd...



Ognisko się dopalało. Dorzuciłem suchych bambusów. Siedzieliś­my chwilę zamyśleni, ale zaraz zaczęliśmy się domagać nowej opo­wieści.

- Dobrze - powiedział Kuok Wiet. - Opowiem, ale następnym razem...

Drzewa kołysały się lekko, duże świetliki pisały zygzaki w parnym powietrzu. Księżyc, dźwignięty jednym rogiem jak łódka, pruł pu­szyste obłoki. -

Wróciliśmy bardzo późno. Ludzie zebrani w dolinie, pod konarami ogromnych drzew, oskarżali zdrajcę wyzyskiwacza. W czerwonym świetle pochodni zabiedzeni wyrobnicy rolni i stare kobiety o znisz­czonych twarzach opowiadali o swojej krzywdzie.

Usiedliśmy przy ognisku z podkulonymi nogami. Pogładziłem dłonią grzywę płomienia, potem na rozgrzanej dłoni wsparłem poli­czek. Słuchałem uważnie.



Mocarne Dziecko


Było to dawno, bardzo dawno temu. Naszej ojczyźnie zagrażał najazd. Nieprzyjaciel zdobył graniczne twierdze zamykając ciasne gardła dolin. Żyzna równina pól ryżowych stała bezbronna.

Król rozesłał gońców po miastach i wioskach. Wzywali oni najmęż-niejszych do walki z wrogiem. Szukano wodza, który by drużyny poprowadził, bo jedni generałowie polegli, a inni, ci blisko tronu stojący, drżeli o swoje życie, o majątki i doradzali kapitulację. Zwycięzcy król przyrzekł rękę swej córki i udział w rządach.

W pewnej wiosce żyło bardzo ubogie małżeństwo. On całe dnie



orał bawołami żyzny szłam na pańskim polu, ona okopywała grzęd) manioku, tłukła w stępie ziarna ryżowe, plotła maty i sprzątała podwórze dworu. Mieli jedynego syna, ale dziecko urodziło się niemową.

Owego dnia, gdy goniec obwieścił królewskie wezwanie, dziecko przemówiło po raz pierwszy. Miało wtedy siedem lat i było z biedy małe i chude. Złapało rodziców za spracowane dłonie i powiedziało:

- Idźcie do króla i powiedzcie, że ja, Dziecko ziemi zroszonej łzami, uratuję kraj. Ale muszę dostać tyle ryżu do zjedzenia, żeby nasycić głód, muszę mieć żelaznego konia większego siedem razy od zwykłych koni i miecz niech mi wykują, którego by siedmiu ludzi nie dźwignęło... A potem niech król dotrzyma obiecanego słowa, da mi córkę swą za żonę i powierzy rządy królestwa.

Rodzice spletli nad Dzieckiem ręce podobne do suchych korzeni i błagali, żeby się opamiętało:

- Jesteś małe i słabe, jakże pokonasz pancernych jeźdźców, których nie zatrzymali generałowie i wielkie armie naszego króla?

Ale Dziecko odsunęło ich opiekuńcze ramiona i, wyszedłszy przed chatę, bawiło się kamykami i muszlami. Nie odpowiadało na żadne pytania, było nadal nieme.

Długo naradzali się rodzice, wreszcie poszli do króla. Ten bardzo się zdziwił. Ale, ulegając namowom generałów, nakazał spełnić wszystkie życzenia Dziecka.

- Cóż szkodzi, jak damy mu tę odrobinę ryżu... A kowale wykują, potężny miecz i odleją olbrzymiego konia - szeptali. - Powiemy zwycięskiemu wrogowi, że to dla niego sposobiliśmy pomnik, a Dziecko oddamy mu na niewolnika, może tym najeźdźcę udobru­chamy...

Pokazało się jednak wkrótce, że nie jest łatwo nakarmić malca. Dziecko co dnia zjadało dwanaście koszy ryżu i rosło w oczach, a równocześnie rosła jego siła i apetyt. Po miesiącu brakowało ryżu na dworze królewskim - a Dziecko wołało jeść głosem podobnym do grzmotu letniej burzy... Było tak silne, że tygrysami bawiło się jak parą kociąt, a słonie za trąbę wywlekało z dżungli.

Jednego dnia powiedziało: - Dość! - Uklękło przed rodzicami i poprosiło o błogosławieństwo. Oni kładli mu na ciepłej głowie drżące dłonie, gładzili krucze kędziory i radowali się, że jest takie mocne i rosłe.

Jedno tylko słowo wyszeptali oboje: - Kochamy cię... - A ono odpowiedziało wstając z klęczek: - Chcę wam służyć!

A gdy wstało, cień jego był jak wieża. Z łatwością dźwignęło miecz który przywlokło siedmiu kowali, i rozcięło nim powietrze jak błyskawicą. Dosiadło żelaznego konia, ścisnęło go kolanami z taki siłą, aż z bólu żelazo skoczyło ze zgrzytem, i rumak ruszył łamią drzewa w dżungli.

Gdy krzyknęło, głos jego przetoczył się grzmotem od morza do gór, powtarzały wołanie kamienne gardła dolin, ściany borów i niezliczeni ludzie, którzy poczęli się sypać z wiosek ukrytych w dżungli, tłumnie, maszerować za nowym wodzem.

Mocarne Dziecko uderzyło na wroga. Nie spodziewał się najeźdź­ca, że kraj powstanie do walki, przecież już nocami do namiotu cesarza przekradali się ministrowie wietnamscy i sprzedawali króles-two, obiecywali uległość, byle tylko swoje dobra ochronić i zachować godności dworskie.

Miecz ciął po hełmach, padali zrąbani rycerze. Ale było ich wiele, wiele tysięcy. Aż miecz się wyszczerbił i pokruszył. Wtedy Dziecko wydarło pęk bambusów i nimi grzmociło osłupiałych napastników, aż grube pręty spłynęły krwią.

Nieprzyjaciel zaczął uciekać. Wodzowie poszli do niewoli.

Wtedy król wietnamski urządził wielkie przyjęcie na cześć zwycięz­cy. Ale Mocarne Dziecko nie chciało jeść ani pić. Zamiast przygoto­wanych potraw przyjęło z rąk rodziców koszyk gotowanego ryżu i tykwę pełną źródlanej wody. A potem legło spać. Rodzice jednak przy nim czuwali.

Nocą trwały obrady. Wprawdzie królestwo zostało uratowane, ale zdradzieccy dworzanie bali się, że teraz wyjdą na jaw ich matactwa, konszachty z wrogiem.

- On ci zabierze, panie, całe królestwo... Utracisz tron - straszyli króla - jeśli spełnisz to, coś przyrzekł zwycięzcy...

Postanowiono związać Mocarne Dziecko łańcuchami i zamknąć w lochu. Jest mocne, będzie obracać wielkie kamienie młyńskie.

Starzy nie potrzebują dużo snu - siedzieli na macie obok śpiącego mocarza i patrzyli na niego z dumą. To było ich Dziecko odważne, dobre, ono ich wprowadziło do pałacu. Nagle usłyszeli kocie stąpania straży, brzęknęły niesione łańcuchy.

Matka dotknęła czoła Dziecka, ojciec zastąpił drogę wchodzącym.

Ale tłum napastników wdarł się do komnaty. Opasał leżącego łańcuchami. Na nich uwiesili się żołnierze.

Dziecko powstało i strząsnęło ich z siebie, jak pies wychodzący z kąpieli wytrząsa z sierści krople wody. Odpadali, odlatywali, uderzali o ściany i padali jak martwi.

Dziecko zbiegło na podwórze pałacu, dosiadło żelaznego rumaka i krzyknęło do rodziców:

- Tu, gdzie zdrada i krzywda, nie mogę zamieszkać... I wy stąd odejdźcie. Ale jeszcze tutaj powrócę, ukarzę zdrajców i na zawsze z wami pozostanę.

Rodzice patrzyli, jak żelazny koń gnał przez dżunglę, potężnym skokiem przesadzał łańcuchy górskie. Wreszcie Dziecko zniknęło, zamazał im się obraz w źrenicach pełnych łez.

- Ono wróci - powiedział starzec.

- Ono kocha nas - potwierdziła matka. - Nie pozwoli nas krzywdzić.

Na pamiątkę posadzili wydarte bambusy, którymi Dziecko poko­nało nieprzyjaciół. Bambusy wrosły, a ślad krwi na nich pozostał na zawsze. Dziś jeszcze możecie zobaczyć od kolanka do kolanka bambus żółty jak stara kość słoniowa, z czerwonym zaciekiem dawno przelanej krwi. Ostrzega on najeźdźców.

Do dziś dnia pokazują w dolinie, gdzie była bitwa, dwanaście okrągłych stawów. To ślady kopyt żelaznego konia, kiedy tratował oddziały wrogów.

Zamyśliliśmy się, ognisko dogasało. Za plecioną ścianą chaty dzwoniła niespokojna noc podzwrotnikowa.

- Głęboka mądrość jest w tej baśni - szepnął Kuok Wiet. -Mocarne Dziecko to przecież lud... Tylko trzeba go nakarmić, musi być syty, wtedy żelazo stanie się mu posłuszne. On obron,i kraj, będzie strzegł sprawiedliwości.

Mocarne Dziecko otaczała miłość, tak jak dziś naszą armię, która uwalnia kraj od wyzysku kolonialnego, sypie ryż do misek najbied­niejszym...

Spojrzałem na jego śniadą twarz, ostatnie błyski ognia miedzią powlokły policzki.

Ognisko dożarzało się, białawy nalot pokrywał zwęglone gałęzie. Nie dorzucaliśmy już drzewa. Cieniutki dymek sączył się w nocne, parne powietrze.

Deszcz lał od samego rana. Zbudziło nas dudnienie po dachu z palmowych liści. W drzwiach wisiała zasłona zielonych bryzgów, kurzawa wodna nawiewała szparami, ze wstrętem naciągaliśmy nawi-lgłe ubrania. Huczało w dżungli, drzewa i liście bite kroplami chwiały się, pełne szeptów i postukiwań. Potok za naszym obozem bełkotał głośno. Zarzuciliśmy na ramiona nieprzemakalne płachty, z podwi-niętymi nogawkami, w gumowych sandałach powędrowaliśmy doi wioski.

Przed ulewą pochowało się wszystko. Ani jeden ptak nie zagwiz-dał, owady powłaziły w szpary, ukryły się pod korą, zwierzęta spały pozwijane w norach. Tylko żaby na polach rechotały zadowolone.

Niewiele się od nich różniliśmy - brnęliśmy przez ryżowisko, po rozmokłych miedzach, umazani do pół uda tłustym szlamem. Byliśmy świadkami, jak dzielono pomiędzy najbiedniejszych ziemię wyzyski­wacza.

Radość chłopów musiała się i nam udzielić. Widziałem zniszczone, zabiedzone twarze rozjaśnione uśmiechem, wydawało mi się, że na] chwilę słońce przez chmury wyjrzało. Starcy zatykali na miedzach kołki ze swoimi znakami, umawiali się, że będą sobie w pracach na roli pomagać. Mimo deszczu słyszałem, jak dziewczęta wesoło śpie­wają.

Powolnym krokiem, wlokąc ciężką drewnianą bronę, bawoły przemierzały pole. Przynoszono całe pęczki rozsady ryżowej, kobiety wprawnymi ruchami pikowały ryż, w ulewnym deszczu jak zielone płomyczki chwiały się młodziutkie pędy.

Otrząsając się jak psy po kąpieli, w bluzach czarnych od ulewy, mokrzy, ale szczęśliwi, wróciliśmy późnym popołudniem do naszego] szałasu. Obsiedliśmy ognisko.. Białą mgiełką parowała z nas woda. Oczywiście, zaraz zaczęliśmy domagać się opowieści, nowej obieca­nej baśni.

Kuok Wiet zaczął mówić wyciągając ręce nad ogniem...

Baśń o niebieskiej Żabie

Żyło raz stare małżeństwo. Coraz trudniej było im uprawiać pole ryżowe, paść bawoły, zbierać na mokradłach zielsko dla świń. Coraz częściej mówili, że przydałby im się ktoś bliski, serdeczny, kto by o nich dbał i bodaj odrobinę kochał. Nie mieli jednak dzieci.

Raz, w noc księżycową, stara kobieta wyszła przed dom, pokłoniła się ziemi, pokłoniła się wodzie, niebu i poprosiła:

- Serce moje jest puste jak łupinka tykwy, ręce tęsknią, żeby pogładzić włoski dziecka miękkie jak jedwab, kolana moje są spra­gnione ciężaru malca, który by na nich hasał... Proszę cię, nocy, proszę cię, księżycu, który jasnym okiem widzisz w ciemności, jeśliś dostrzegł dziecię, przyprowadź je do nas...

Czarna chmura jak powieka przysłoniła zieloną źrenicę miesiąca. Błyskało się na horyzoncie. Nadchodziła burza.

Poszedł spełnić moją prośbę - pomyślała starucha - przegląda wierzchołki gór"... A kiedy zaczęła szumieć ulewa, szepnęła:

- Nie znalazł, niebo płacze nad moją dolą, ale ten deszcz nie spulchni mego wyschłego serca...

Nagle silny wiatr uderzył w ścianę chałupy. Z bryzgami deszczu, z garściami mokrych liści spadła starej kobiecie na podołek Niebieska Żaba. Widać wytrząsnęły ją chmury rozprute o wierzchołek pagóra, bo lśniła od deszczu, światło błyskawic miała na skórze i była niepodobna do żadnej z ziemskich żab. Stara kobieta najpierw bardzo się przelękła, potem widząc, jak Żaba tuli się do jej piersi, gładzi śliskimi łapkami zwiędłe policzki, poczuła dla niej rzewną czułość.

- Księżyc mi cię zesłał, bo księżyc jest ojcem wszystkich żab... Będziesz moją córką - nagle poczuła, że stare serce żywiej zaczyna bić. - Będziemy cię z mężem kochali, zostaniemy twoimi rodzicami...

I Żaba została przyjęta do rodziny. Wszyscy w wiosce wyśmiewali się ze staruszków, ale oni nie mogli się przybranej córki nachwalić. Rychło i reszta mieszkańców korzystała z pomocy Żaby, przychodziła z różnymi prośbami.

Jednemu garnczek utonął w studni, nie mógł go wydostać, na próżno macał po dnie bambusem. Któż by się ośmielił wleźć w omsza­łą zielonawą czeluść? Żaba wskoczyła odważnie, dała nurka i po chwili wydobyła stracone naczynie.



Drugiemu bawoły powędrowały na grzęzawisko, ułożyły się w szla-mie i nie dawały się spędzić. Na próżno byś próbował podejść -pękała murawa, ssało bagno. Człowiek by łatwo utonął, a Żaba lekko skacząc z kępy na kępę przedostała się do leniuchującego stad i przypędziła bawoły.

Kiedy nadchodziły długie deszcze i tygodniami lało, ciężka stawa się praca na polu ryżowym. Kobiety, w ogromnych kapeluszach, zgarbione brnęły w żyznym mule plewiąc ryż. Kiedy wszyscy już posmutnieli i tylko słychać było szum kropel, jedna Żaba radował się, rechotała wesoło, szybko sadziła ryż i wyrywała zielsko, zabawia całą gromadę, dodawała ludziom otuchy.

Starym zaczęło się dobrze powodzić, mieli kosze pełne ryżu, najsilniejsze we wsi bawoły i najlepiej utuczone świnie, bo Żaba brodziła całe dnie w strumieniu i przynosiła wielkie naręcza soczystej karmy. Najpierw żartem, potem coraz poważniej zaczęto we wsi mówić, że Niebieska Żaba stanowi dobrą partię i szczęśliwy będzie młodzieniec, który ją weźmie za żonę. Ale Żaba kochała bardzo przybranych rodziców i nie śpieszyła się za mąż.

Żył w tej wsi ubogi młodzieniec, który przygotowywał się do studiów mandaryńskich. Nauka trwała długo i była bardzo kosztow-na. Synowie bogaczy próbowali wpłynąć na oceny nauczyciela jednając go sobie kosztownymi darami. Biedny Nien Fan Mu nie miał srebra ani pola, mieszkał kątem u krewnych. Nieraz gwar przeszka-dzał mu się uczyć i wtedy uciekał z księgą pod las, krył się w cienia palm. Krewni nie byli z niego zadowoleni, bo nie pomagał im w pracach na polu, liczyli mu każdą miseczkę ryżu. Nien Fan Mu był często głodny. Wtedy recytował piękne wiersze, czytał o życiu bohaterów, żeby zapomnieć o pustym żołądku. Nagle spadała koło niego pomarańcza albo banan... Myślał, że to drzewo ulitowało się nad nim, a to ukryta w wysokich trawach Żaba podrzucała mu pożywienie. Wkrótce się zaprzyjaźnili i młodzieniec polubił wesoła towarzyszkę, wreszcie ją pojął za żonę.

Tego mu zazdrościli inni studenci. Po długiej naradzie, klaszcząc w ręce, wymyślili chytry podstęp. Postanowili ośmieszyć Nien Fan Mu, przedstawić go nauczycielowi jako głupca i niedołęgę, który nie mógł sobie znaleźć żadnej dziewczyny i musiał poślubić żabę.

- Żaba nie umie gotować - drwili. - Poprosimy mistrza, ażeby spróbował potraw przyrządzonych przez nasze żony... Żaba uraczy go muchami, glistami, błotnym świństwem. Obrazi nauczyciela, a ten będzie krzywym okiem patrzył na Mu; w ten sposób pozbędziemy się najgroźniejszego konkurenta...

Kiedy Nien Fan Mu dowiedział się o pomysłach kolegów, bardzo się zasmucił. Na próżno go żona pocieszała.

- Ja wiem, że ty potrafisz gotować, ale pewno tamte żony lepiej; dogodzą podniebieniu mego mistrza...

- Nic się nie bój - powiedziała Żaba. - Idź spać, a ja wyjdę nazbierać owoców i przypraw...

Powędrowała na bagno i wydłubała aromatyczne korzonki, popro­siła szpaki, a te jej postrącały najbardziej dojrzałe owoce z samych wierzchołków drzew. Zakradła się w głąb lasu przed legowisko tygrysa i porwała comber ubitej przez niego sarny. Potem zabrała się do gotowania. Męża obudził smakowity zapach. Zobaczył na ścianie cień krzątającej się Żaby. Potrawa była gotowa.

Mistrz próbował tylko potraw, skubał pałeczkami skrawki mięsa i długo smakował przymknąwszy oczy. Potem z nieprzeniknioną twarzą przechodził od garnczka do garnczka. Kiedy dźwignął pokry-wę z naczynia, w którym był ryż przyrządzony przez Żabę, dziwnie błysnęło mu oko. Trzy razy próbował i za każdym razem odnajdywał inny, coraz doskonalszy smak. To aromatyczne korzenie wzmagały rozkoszną woń potrawy.

- To najlepsza gospodyni - powiedział wylizując garnczek. - Nien Fan Mu, masz skarb nie żonę. Ale już koledzy krzyczeli:

- Gotować to może ona umie, ale nie potrafi szyć! Zobaczymy, która z naszych żon uszyje dla mistrza piękniejsze kimono.

I znowu młody małżonek przyszedł do domu zatroskany...

Jednak Żaba poradziła sobie. Poprosiła szpaka, żeby poleciał do chaty, w której mieszka nauczyciel, wskoczył mu na ramię i rozłożyw­szy skrzydła wziął miarę.

Potem uprzędła tkaninę z najpiękniejszych kokonów jedwabnika, a znajomy motyl, który otwierał pawie skrzydła siedząc na krosnach, posłużył jej za wzór do haftowania.

Kimono ofiarowane przez Mu było najpiękniejsze i leżało jak ulał.

Mistrz nie mógł nachwalić się żony młodzieńca. Chłopcy jednak wołali:

- Ona może być dobrą gospodynią, a mężowi będzie z nią nudno,

powinna umieć zabawić gości, zatańczyć i zaśpiewać... Musimy urządzić jeszcze jedną próbę...

Nien Fan Mu powrócił smutny do domu, nawet nie chciał powie­dzieć żonie, co go tak zgnębiło. Sprawa była z góry przegrana, bo gdzież z pięknymi młodymi kobietami można porównać żabę. Dopie­ro w czasie snu wygadał się, a wtedy i Żaba zamyśliła się głęboko. Nie spała do rana. O świcie zaś powiedziała mężowi:

- Mistrz powinien posłuchać śpiewu spoza zasłony, wtedy bez­stronnie oceni czystość głosu, taniec na cieniu też jest o wiele piękniejszy. Namów nauczyciela, a na pewno nie będziesz musiał mnie się wstydzić.

Pięknie śpiewały żony bogatych studentów, ale kiedy Żaba weszła za zasłonę i zaczęła rechotać, był w jej głosie wieczór księżycowy, blaski wędrujące po ryżowym polu, cały urok wietnamskiej wiosny. Potem zatańczyła tańce zwierząt i ptaków, miękko gięły się cienie na przejrzystej zasłonie, a kiedy udawała żabę, mistrz śmiał się, aż mu się trząsł wydatny brzuch.

- Ona zwyciężyła! - zawołał. - To jest najlepsza z żon! Gotuje, tka, tańczy i śpiewa! Mężczyzna, który znalazł taką żonę, ma nie tylko szczęście, ale jest i bardzo mądry, bo małżeństwo to próba dojrzałości dla mężczyzny.

Wtedy jeden z uczniów doskoczył do parawanu i zerwał zasłonę.

- To żaba! Zwyczajna żaba!

- Mój drogi - odpowiedział mistrz - trzeba być wielkim artystą, wiernie naśladować głos i ruchy żaby, żeby wszyscy uwierzyli, że to prawdziwa żaba.

Skłonił się przed nią i szepnął:

- Oto najlepsza z żon! - A młodzieńcowi powiedział:

- Od początku wiedziałem, żeś poślubił Żabę, długo myślałem, dlaczegoś to uczynił, teraz już wiem, żeś zrobił dobrze. Piękno zewnętrzne jest równie nietrwałe jak kwiat przed burzą: zachwyca oczy, wabi, ale i szybko przemija. Wartości wewnętrzne - serce, wiedza i sztuka - pozostają. Chociaż ona się nie odmieni, do końca życia zostanie żabą, najbardziej jest godna miłości i szacunku.



Wstałem, żeby podłożyć do ogniska. Deszcz szumiał monotonnie.

Wyszedłem przed chałupę, bo przestało padać. Szerokie liście bananowców lśniły spłukaną zielenią. Tęczowe krople iskrzyły się na splątanych powrozach lian. Woda ściekała pośpiesznie do gliniastego dołu, gdzie z westchnieniem ulgi nurzały się w błocie bawoły.

Gromada dzieci bawiła się nad kałużą. Budowały młyn. Przez bambusową rurkę kierowały strumyk wody na drewniane koło. Klaskały w ręce i krzyczały jasnymi głosami jak ptaki. Musiałem się uśmiechnąć.

Usiedliśmy na szczeblach drabiny prowadzącej do chałupy zawie­

szonej wysoko na palach. Poczęstowałem mego przewodnika papie­rosami. Zasnuty niebieskawym dymkiem zaczął przede mną rysować niedawne dzieje...



Usłużna tykwa

Była raz mała sierotka, nazywała się Nio Ti Mai. Miała czarne puszyste włosy, czarne błyszczące oczy, czerwone od żucia betelu usta i bardzo zwinne paluszki. Bogacz, do którego należała cała ziemia w tej wiosce, wziął ją do siebie. Pracowała od rana do nocy. Ścinała paszę dla bawołów, pilnowała kurcząt, okopywała maniok, zamiatała podwórze, prała w potoku i plotła misternie maty. Umiała pięknie prowadzić kolorowe włókno traw i pod jej palcami powstawały obrazy ptaków i bawołów.

A jednak pan nie był z niej zadowolony. Nazywał ją darmozjadem, żądał coraz nowych usług, popędzał krzykiem i poszturchiwał. Tak samo odnosiły się do niej jego żona i córka. Gdy Nio Ti Mai skarżyła się na swój los i popłakiwała skrycie, pani jej mówiła: „Powinnaś się cieszyć, że ci wydaję rozkazy... Przecież ty nie żyjesz dla siebie, ty nie masz swojej woli, prawie nie istniejesz... Dopiero gdy cię wzywam, pojawiasz się na tym świecie. Muszę cię uderzyć, choćby po to, żebyś wiedziała, że masz ciało. Inaczej nie możesz tego sprawdzić. Głód ci mówi, że masz żołądek, a pragnienie, że masz język. Inaczej byś myślała, że jesteś kołkiem, ropuchą albo psem, jak zresztą często na ciebie wołamy. Przecież ciebie nikt nie może lubić".

Ale to nie była prawda, bo w sąsiedztwie mieszkała stara kobieta i ona często uśmiechała się do dręczonego dziecka, ale nie śmiała go bronić, żeby się nie narazić panu. Jednak dziewczynka od razu jej dobroć spostrzegła i serce jej się otwierało jak szkarłatny kwiat hibiskusu. Chciała upleść dla starej matę, chciała jej okopać grzędę, chciała pomóc, gdy tamta dźwigała bambusy na opał, ale nigdy nié miała chwili wolnej. Więc tylko kłaniała jej się nisko, jak należało uczcić siwy włos, i biegła do pracy wyznaczonej przez pana.

Aż raz dojrzał ją jadącą na bawole młody łowca tygrysów. Bardzo mu się spodobała. Śpiewała smutną piosenkę i plotła płaszcz z traw, który miał ją osłonić od deszczu. Nie spuszczał jej z oczu, śledził, dokąd prowadzi bawoły.



Potem poszedł i pokłonił się bogaczowi. Poprosił go, żeby mu oddał Nio Ti Mai za żonę.

- Dobrze - powiedział dziedzic. - Ale musisz u mnie odsłużyć trzy lata. To jest moja ulubiona córka, ona bardzo dużo zjadła ryżu, podarowałem jej dwie suknie mojej żony, musisz mi te straty wyrównać.

Chłopiec zostawił w domu strzelbę, poszedł z nożem i motyką na póle bogacza. Pracował ze wszystkich sił. Ale pan wyznaczał mu zaw- sze robotę z dala od dziewczyny, nie pozwalał im na rozmowę. A jed-nak potrafili wyznać sobie miłość. Ona uplotła mu kapelusz i podawa- ła kawałeczki orzecha zawinięte w liść tak misternie, że włókno two-rzyło jego monogram, on nauczył szpaka jednego słowa: „kocham" i ptak przylatywał na pastwisko, siadał na grzbiecie bawołu i patrząc bystrymi oczkami powtarzał wyznanie.

Dziedzic przyglądał się* bacznie robocie młodzieńca. Dni pełne trudu mijały szybko. Przeleciał rok jeden i drugi. Myśliwy był pracowity, zręczny i mądry. Spodobał się córce dziedzica. Bogacz pomyślał: „Niedługo kończy się termin i stracę dwoje sług. Gdybym go mógł pozyskać, gdybym go skusił, żeby się zaczął starać o rękę mojej córki, miałbym znowu na lata całe za darmo robotnika... Chyba go urzeknie moje bogactwo".

Ale młodzieniec chciał tylko Nio Ti Mai i każdy odpracowany tydzień karbował nożem na słupie wspierającym przyciesia dworu. Niewiele mu już do końca służby pozostało. I szpak uczony wygwiz-dywał weselne piosenki.

Wtedy pan naradził się z żoną.

- Jak mu Nio Ti Mai zniknie z oczu, wtedy na pewno spodoba mu się nasza córka.

- Najlepiej zabić.

Gdy dziewczyna prała suknie na brzegu rozlewiska, pani podeszła cichaczem z tyłu i wepchnęła ją w głębinę. Woda zabulgotała, zielony smok, władca rzeki, pochwycił dziewczynę. Nio Ti Mai wiedziała, że tonie. Serce jej biło jak ptak skrzydłami, gdy go zdławią sidła. Poprzez niebieską toń dojrzała jeszcze drzewo nachylone nad rzeką, oplecione pędami, na których wisiały lekkie tykwy.

- O, jakże ci zazdroszczę - ostatni raz westchnęła dziewczyna.

- Komu zazdrościsz? - zdziwił się smok. - Ty, człowiek, marzysz, żeby żyć jak tykwa?

Nio Ti Mai skinęła głową.

- Przecież ja nie miałam swojego życia, ja nigdy nie robiłam tego, co chciałam... O ileż jest szczęśliwsza ta tykwa: cieszy się słońcem, liście ją gładzą, powiew kołysze... A gdy ma ochotę, spada na ziemię i ludzie robią z niej naczynie, przydaje się, służy... Ileż przyjaznych, uśmiechów pojawia się na twarzach, gdy podajesz ją jako miseczkę pełną ryżu.

- Dobrze - powiedział smok. - Zamienię cię w tykwę! Wynurzył się z rzeki i zawiesił jeszcze jedną tykwę na gałęzi. Dziewczynie było dobrze. Pierwszy raz mogła się zastanowić nad

swoim życiem. Byłaby zupełnie szczęśliwa, gdyby nie tęskniła za ukochanym. On tymczasem szukał jej wszędzie, ale pan powiedział, że Nio Ti Mai uciekła z wędrownymi kuglarzami, że ją widziano w łodzi rybackiej... Myśliwy umiał tropić, ślad prowadził do rzeki i tam się urywał. Długim bambusem zmierzył głębinę, aż potrącony Zielony Smok wydarł mu kij i parskał gniewnie.

Dziewczyna widziała go ze swego tykwowego domku i bardzo się cieszyła, tańczyła w środku, aż zdziwiony szpak myśliwca przyglądał się podejrzliwie rozkołysanemu owocowi.

Ale młodzieniec odszedł i wszystko wróciło na dawne miejsce. Płynęła woda niestrudzenie, pluskał się Zielony Smok, a czasem rybacy przesuwali się na lekkich plecionych łódkach po zmarszczo­nym prądami korycie Czerwonej Rzeki.

Aż raz przechodziła brzegiem rzeki sąsiadka staruszka. Przystanęła i przyłożywszy rękę do czoła popatrzyła na tykwy.

- O moje ładne, szkoda, że tak wysoko wisicie - szepnęła. — Chętnie bym sobie z was zrobiła miseczki i czerpaki...

Wtedy Nio Ti Mai poprosiła szpaka, a on uskubnął dziobem gałązkę i tykwa sama zeskoczyła na podołek zdumionej babce.

I tykwa znowu kiwnęła się do przodu na znak, że - tak. Więc stara umieściła ją w swojej chałupce na półeczce blisko ogniska. Od tej chwili zaczęło się jej dobrze powodzić. Wieczorem naznosiła sobie traw, rano zastawała utkaną matę. Wieczorem postawiła rybę, o świ­cie, gdy się zbudziła, już miała gotową potrawę. Misternie związane w listek kawałeczki orzecha - betel - znajdowały mnóstwo nabyw­ców. Staruszka nie wiedziała, kto jej pomaga, bo choć przysięgała sobie, że będzie czuwała nocą, ledwie ułożyła się na macie, zaraz ją sen morzył.

Raz na targu myśliwy zobaczył jej towary. Poznał misternie pleciony betel z literą swego imienia. Dotknął maty i serce mu zabiło gwałtownie.

- Skąd to masz? Kto to zrobił? - dopytywał się niecierpliwie..-Znałem dziewczynę, która tak umiała tkać, ale ona uciekła ode mnie... Powiedz mi całą prawdę, zaklinam cię...

I staruszka wzruszona przyznała się, że maty i betel co rana zastaje w swojej chacie i sama nie wie, skąd się biorą.

Wtedy myśliwy zaczaił się pod plecioną ścianą chałupy. Staruszka wypiła miseczkę herbaty i usnęła na swojej macie. Ogień przygasł, tylko wielki księżyc, zatknięty na wysmukłej palmie, sypał zielonym blaskiem.

Nagle na półce poruszyła się tykwa, zakołysała lekko. Potem z suchym trzaskiem otworzyła się i ze środka wyskoczyła malutka dziewczynka. Dotknęła podłogi, zaczęła rosnąć, rosła, rosła, aż stała się żywą dziewczyną. Myśliwemu serce biło jak młotem, poznawał lekkie ruchy ukochanej. Stąpała po izbie, nucąc cicho wiązała w bla­sku księżyca małe pakuneczki betelu, dokładała do ogniska, okryła starannie mamroczącą przez sen staruszkę.

Ale wystarczyło, żeby pies zaszczekał u sąsiadów, skrzypnęły bambusy, już płochliwie skakała w powietrze i malała, jak zielona iskra przepadała we wnętrzu tykwy, która zamykała się z trzaskiem.

Świt był blisko, bo rosa opadła i ptaki zaczynały się budzić.

Co ja pocznę? - myślał zrozpaczony myśliwy. - Jak ją uwolnię od czaru?..."

Nagle przypomniał sobie o szpaku. Gwizdnął na niego i ptak posłusznie przyleciał. Długo mu szeptał swoją prośbę młodzieniec, wreszcie szpak pojął. Trzepnął skrzydłami po dłoni myśliwego - że zgoda. Wleciał do izby i, zanim dziewczyna spostrzegła, pochwycił suchą skorupkę tykwy i spróbował porwać. Ale nie miał siły udźwi­gnąć, skórka wypadła mu z dzioba prosto w ognisko i tylko wyżej wystrzelił płomień. Kryjówka dziewczyny skręciła się, zwęgliła, roz­sypała na popiół. Nie miała się już gdzie schować. Została. Przytrzy­mały ją ramiona chłopca.

Odtąd już się nie rozstawali. Żyli długo i byli szczęśliwi. Tak jak te dzieci, co to nad kałużą budują młyny. Cieszyli się każdą chwilą...


- A co z bogaczem? Ukarano go?

- Tak, ale to już nie jest baśń. To jest właśnie nasze zadanie. Tych, co ukradli nam ziemię,-ryż i nasze siły, co zabrali całą radość naszego dzieciństwa, musi dosięgnąć sprawiedliwy gniew.

Kiedy wracaliśmy gromadą, wśród wysokich, blisko pięciometro­wych trzcin wartownik zatrzymał nas i przestrzegł, że godzinę temu przez odkryty pagór przebiegł tygrys. Pokazał dokładnie miejsce: zgniecione liście, złamaną gałązkę, ziemię zadrapaną pazurami.

Trop był świeży, trawa się jeszcze nie rozprostowała. Twierdził, że nawet wyczuwa zapach drapieżnika, ale myśmy nic nie mogli zwęszyć.

- Gdyby się teraz.pokazał, można by go kropnąć - powiedziałem.

- Nie ważcie się strzelać do tygrysa, dopiero raniony_ staje się naprawdę niebezpieczny... On jest płochliwy, w razie spotkania wystarczy krzyknąć, zamachać rękami, a już ucieka. Po kwadransie jednak powraca, żeby się przekonać, co go przestraszyło, wtedy już trzeba uważać, bo bestie są silne.

- To wy nie polujecie?



Bajka o poważaniu


Pewien chytry chłowiek, nazwiskiem Le Fan Kan, pożyczał chło­pom pieniądze pod zastaw ziemi. Kiedy przyszła susza i wierzyciele

3 - Ognisko w dżungli

33



nie mogli długów spłacić, zabierał im pola, bogacił się szybko, ale ni miał poważania u ludzi.

Drażniło to jego dumę. Widząc, że ludzie odwracają się od niego plecami, udają, że go nie dostrzegli, byle tylko nie pozdrawiać, gryzł palce i przysięgał zemstę.

- Jak potrzebują pieniędzy, jak im brzuch przysycha do grzbietu to godzinami klęczą przed moim progiem - mruczał. - Ale wystarczy żeby mieli pełną miskę ryżu, już żaden mi się nie pokłoni, a przecież jestem najbogatszy w wiosce i oni wszyscy siedzą u mnie w kieszeni!

Pod ogromnym drzewem „kej da", drzewem, które żyje tysiąc lat i jest symbolem nieśmiertelności, mieszkał, strzegąc kaplicy, mądry starzec. Do niego udał się Le Fan Kan z prośbą o poradę.

Starzec siedział w cieniu, pod korzeniami, które jak powrozy zwisały z konarów i wrastały w ziemię. Myślał o krzywdach ludu chciwości bogaczy, o bogach, którzy sprzyjają silnym, a gardzą biedakami. Nie zważał na mrówki, które chodziły po kolanach, na motyle siadające na słomianym kapeluszu. Dopiero gdy dotknął go cień lichwiarza, drgnął i obudził się z zadumy. Przed nim była zakurzona droga wioskowa, skrzypiały wózki zaprzężone w bawoły bose dzieci z krzykiem goniły stadka wychudzonych kur.


Mędrzec chwilę myślał z przymkniętymi powiekami, wreszcie odpowiedział:

- Zrób sqbie duży parasol na krótkiej rączce. Upleć dwa wielkie kosze. Jak będziesz szedł na targowisko, weź parasol do ręki, a kosze zawieś na bambusie i nieś na ramieniu. Spełni się to, o co prosisz.

- A co mam wziąć do tych koszy?

- Mogą być puste, ale skoro chcesz zadziwić ludzi, do jednego weź węża, a do drugiego kieł tygrysa.

Mimo następnych zapytań mędrzec milczał.

Więc bogacz posłuchał jego rady, sporządził sobie szeroki parasol na krótkiej rączce i uplótł dwa ogromne kosze. Niecierpliwie oczeki­wał dnia targowego. Kiedy już z daleka słychać było gwałt, krzyki sprzedających, głosy chłopów, którzy zachwalali swoje jarzyny i drób - Le Fan Kan wyruszył z domu.

Mędrzec nie skłamał. Spełniły się pragnienia bogacza. Na widok ogromnych koszy ludzie rozstępowali się robiąc mu przejście, parasol na krótkiej rączce zaczepiał o kapelusze przechodniów, więc wszyscy zdejmowali je zawczasu lub przynajmniej przytrzymywali ręką, co wyglądało na gest pozdrowienia.

- A w drugim koszu kieł tygrysa! Musiał wyłamać go sobie na sercu bogacza! Le Fan Kan ma serce z krzemienia! Le Fan Kan, nasz dręczyciel! Le Fan Kan, który zabrał nam poła!

Cały rynek rozbrzmiewał jego nazwiskiem.

Ale bogacz rzucił kosze i parasol, pobiegł rozgniewany pod wielkie drzewo „kej da", żeby ukarać mędrca, który go ośmieszył. Za nim potoczył się gwarny tłum, oczekując nowego widowiska.

Le Fan Kan tupał nogami, wrzeszczał i pluł, ale starzec siedział spokojnie.

I lichwiarz odszedł gryząc palce, wśród gwizdów i śmiechu. A dziewczęta uplotły wianek z czerwonych kwiatów hibiskusu i wło­żyły na szyję mędrca.



- Tak, bracie - zakończył Kuok Wiet. - Tygrys jest uczciwszy od bogacza, bo od swoich ofiar nie wymaga ukłonów, podziękowań, nie dopomina się o poważanie.

Nie odchodźcie za daleko - prosił Kuok Wiet - tu pełno skalnych rozpadlin, niewidocznych w półmroku, przysłoniętych zielenią... Łatwo o wypadek.

Stał oparty o pień smukłej palmy areku, przyglądał się przechodzą­cym nosicielom.

Dźwigali paczki omotane rogożą. Skrzypiały bambusy. Bose stopy stąpały bezszelestnie po gliniastej ścieżce.

- Wczoraj nasi żołnierze złapali pytona - zaczął opowiadać. -Ogromny wąż, prawie cztery metry długości... Będzie z niego świetna pieczeń. Białe, tłuste mięso, kotlety jak dłoń. Widzieli go, jak pełzał w stronę jaskini. Tam nie można strzelać, bo skały zwietrzałe, sypie się rumowisko... Upolowali go opryskując roślinną trucizną, odurzy­li... Wynieśli na drągu jak żywą kiełbasę. Te groty kryją niejedną tajemnicę...

Usiedliśmy na głazach, czekając, aż przyjdzie przewodnik, który miał nas zaprowadzić do tkalni zamaskowanej w wąwozach. W dole gadała woda staczając się po kamiennych progach, górski potok burzył się i pienił.

- Jaskinie, podziemne korytarze i pieczary mają u nas swoją historię. W nich chroniła się ludność, gdy napadali piraci, tam chowano złoto i broń... Obradowano wokół ogniska obmyślając plany obrony. W niedostępnych górach, obwarowanych rzekami i dżunglą, mieszkali zbiegowie, zbójnicy, ci, co odbierali możnym, a wspierali najbiedniejszych... Jeszcze dziś zdarza się czasem, że natrafiamy na opuszczone kryjówki, odnajdujemy starą, kosztowną broń, tarcze wysadzane klejnotami.

Według ludowych wierzeń niektóre z grot prowadzą do piekieł, w zaświaty, do kraju umarłych. Słyszałem różne opowieści...

- No to mów - prosiliśmy. - I tak jeszcze musimy czekać...

W jaskini


Żył raz młody chłopiec, zdolny i odważny. Nazywał się Nok Fan Ni. Rodzice jego byli biedni, mieli skrawek pola ryżowego. Musieli pracować u pana za samo wyżywienie. „Tak harowali ich przodkowie, tak będą nad cudzym ryżem zginały grzbiety następne pokolenia" -myślał gorzko Nok Fan Ni. Wprawdzie nocami przy ognisku opowia­dano sobie o buntach przeciw wyzyskiwaczom, o sprawiedliwych, którzy ukryli się w górach i zstąpią w doliny pewnego dnia, żeby ukarać możnych. Ale chłopiec nie wierzył, stracił nadzieję. Wymykał się wieczorami w dżunglę, szukał zarośniętych lianami przejść, odkry­wał otwory prowadzące w głąb skał. Szedł tropami tygrysa. Marzył, że odnajdzie ukryte skarby, zmieni swój los. Ale natrafiał tylko na kłębowiska węży, na śpiące nietoperze, na źródełka szemrzące w głę­bi skalnych czeluści.

Powracał zawiedziony i zły. Z pogardą patrzył na utrudzonych rodziców, słuchał powszednich skarg. Wzruszał ramionami, gdy dochodziły go szepty: podawano z ust do ust wieść o buntach przeciw panom.

Uśmiechał się wtedy drwiąco.

- Cóż wy możecie, jesteście bezsilni... Zobaczycie, że ja jeden więcej potrafię, gdy tylko znajdę dawno schowane skarby.

Oddalał się od rówieśników, pogrążał w marzeniach.

Aż jednego dnia zobaczył, że duży motyl ulatuje przed nim, unosi się w powietrzu, to przysiada na kwiatach, jakby czekał, aż ku niemu podejdzie. Wydało mu się, że motyl chce go prowadzić.

Żółtym błyskiem wleciał pomiędzy drzewa, w mroczny cień, potem przypadł do skały i zniknął. Nok Fan Ni na próżno go wypatrywał. Nagle dostrzegł szczelinę, ciasne przejście. Nałamał pęk suchych bambusów, zapalił i świecąc nimi jak pochodnią zapuścił się w po­dziemne przejście.

Dróżka była kręta, korytarze pozawalane gruzem. Bambusy paliły się gwałtownie. W czerwonym odblasku płomienia widział znaki na ścianach. Serce mu biło. Był pewny, że tym razem trafił. Gdy pochodnia zgasła, czołgał się dalej po omacku, długo, bardzo długo błądził w skalnym labiryncie. Zdawało mu się, że słyszy w ciemności lekkie stąpania, jakieś głosy szeptały, dzwonił cichutki śmiech. Ale gdy tylko zawołał, wszystko cichło, tylko cykały krople wody, potrą-



cony kamyczek toczył się po pochyłości. Utrudzony chłopiec, nama-cawszy suche mchy, ułożył się wygodnie i zasnął.

Zbudził go powiew. Nad nim stała dziewczyna w żółtej szacie i studziła mu czoło wachlarzem. Wpatrywał się w nią, wydało mu się, że skądś ją zna. Ależ tak. Na pewno! To ona była motylem, który go tutaj zaprowadził.

Bez słowa ulegle poszedł za nią. Ciemność rzedła, błękitne światło zamajaczyło przed nimi. Było to drugie wyjście z jaskini. Tam otwierała się dolina, pola urodzajne pełne dojrzałego ryżu, drzewa gięły się pod owocami. Przechodził koło ludzi, a oni witali go zamyślonym uśmiechem. Poruszali się sennie, powoli. Czasami po ich czołach, jakby wiatr marszczył wodę, przesuwał się cień troski i znowu powracała bezmyślna pogoda.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał dziewczyny.

- W królestwie podziemnym - odpowiedziała. - Będziesz tu szczęśliwy.

- Ale tu jest tak, jak na ziemi. Owocują drzewa i kołysze się ryż.

- Tylko jesteśmy poza niszczącym wpływem czasu. Dlatego nikt tu się nie śpieszy. Dlatego każde pragnienie wygasa, zanim zostanie zaspokojone, bo owoce będą wabiły wiecznie i wiecznie ryż się będzie, kłosił...

Chłopiec został w dolinie cieni. Pojął dziewczynę-motyla za żonę. Leżał w puszystej trawie, słuchał muzyki potoków, patrzył w niebo, na którym nigdy nie było słońca. A jednak otaczało go błękitnawe światło - to świeciły drzewa, liście, woda i ludzie.

Żył tak jedną godzinę, a może dobę, przynajmniej mu się wydawa­ło, że bardzo krótko. Nagle się ocknął. Wówczas gdy czołgał się ciasnymi przejściami, w rękaw wbił mu się kolec. Teraz, gdy senny przetoczył się na bok, poczuł ukłucie, dostrzegł kroplę krwi, prawdzi­wej: czerwonej i gorącej. I nagle przypomniał sobie dom, rodziców, braci i siostry, stare chaty na palach ukryte w kępach drzew. Ogarnęła go tęsknota.

Choć zastępowano mu drogę, kuszono, żeby spoczął, obdarowy­wano świecącymi owocami - zapragnął palącego słońca, twardych kolczastych krzewów, cierpkich pomarańcz. Zapłakał. I oto cały świat podziemny zamącił się, przygasł. I Nok Fan Ni obudził się w mrocznej grocie, na szorstkim posłaniu z zeschłych mchów.

Długo przeciskał się szczelinami skalnymi, wreszcie wydostał się na

słońce. Odetchnął głęboko. Biegł w stronę rodzinnej wioski. Ale droga wydała mu się inna, nowe chaty stały nad zwierciadłem pól ryżowych, nieznani ludzie popędzali bawoły. Choć pozdrawiał miesz-kańców przyjaźnie, patrzyli na niego z lękiem i zdziwieniem. Widział, że są inaczej ubrani. Na próżno krążył po wiosce, nie odnalazł domu ani rodziców... Poznał tylko ogromne drzewa „kej-da", które z ojcem sadził, pamiętał, jak podawał młode szczepki, zasypywał dołki. Drzewa się rozrosły, wyglądały na co najmniej stuletnie olbrzymy.

Zapytał młodej dziewczyny o rodzinę Ni. Odpowiedziała, że to właśnie ona jest z rodziny Ni. Wtedy niecierpliwie złapał ją za dłonie i błagał o wiadomość o rodzicach. Dziewczyna słuchała zaskoczona, wreszcie odpowiedziała, że to byli jej dziadkowie, że dawno pomar­li... Przypomniała sobie nawet jego imię. Tak, tak... Opowiadano jej, że młody Nok Fan Ni zabłąkał się w jaskiniach i nikt nie mógł trafić na jego ślad.

- To ja, to jestem ja! - zawołał. Ale dziewczyna wyrwała mu się i zaczęła uciekać przestraszona.

Wtedy zrozumiał, że jest samotny, że jest obcy. Zawrócił, ruszył gościńcem przed siebie, gdzie oczy poniosą. Utracił swoje lata młodości. Czas najcenniejszy, bo przeznaczony na pracę i walkę. Zmarnował życie.



- Zdarza się to częściej, nie tylko w baśni... Jeśli nie budujesz z nami, nie przemieniasz świata, nie służysz ojczyźnie - należysz do cieni. Przeminiesz jak cień...

Milczeliśmy chwilę. Spomiędzy drzew wynurzył się żołnierz wiet­namski w pikowanej kamizelce, z karabinem zawieszonym lufą w dół.

- Chodźmy! - skinął Kuok Wiet.

Stromą ścieżką wspinaliśmy się ku ścianie skalnej. Wymieniono półgłosem hasło. Zobaczyliśmy zamaskowane wejście do jaskini. W głębi pulsowało jaskrawe światło i mruczał motor.

- Te groty służą za schron przed bombardowaniem. Tu mamy warsztaty tkackie... Tu produkujemy broń. Wiecie, z tego podziemia widać krainę jutra - wolność. Tu się wykuwa zwycięstwo.

Stałem zaskoczony. Pod skalnym poszarpanym stropem, w głębi niedostępnych gór, szczękały maszyny, wirowały szpule, zielonawą kaskadą spod palców dziewcząt spływało płótno na żołnierskie mundury.



Wielkie węże


Samolot krążył nad nami, zataczał ósemki, ześlizgiwał się w dolinę, niknął za wzgórzami porosłymi dżunglą, wtedy ustawało mruczenie motoru. Już dwa razy dolatywało mnie pomnożone echem dudnienie bomb. Tu, pod drzewami, mimo cienia było parno i duszno. Wachlo­wałem się zdjętym hełmem uplecionym z bambusa. Obok przykucnę­li chłopi z sąsiedniej wioski. Twarze ich świeciły od potu jak wypole­rowany brąz. Palili grubą bambusową faję. Dym przechodząc przez wodę bulgotał, gdy zaciągali się chciwie. Pod kolczastymi krzewami leżały klatki.

Byli to łowcy węży, ci sami, których spotkałem wczoraj. Chciałem, żeby mi opowiedzieli o swoich przygodach. Nie dali się długo prosić. Minister Kuok Wiet, opasawszy rękami podciągnięte kolana, tłuma­czył cierpliwie, uśmiechał się lekko, widząc, jak pospiesznie notuję pomieszane z baśnią gawędy starych myśliwych.



- Wielkie węże są bardzo mądre - zaczął chłop oddając sąsiadowi faję. - Sam miałem taki wypadek... Upał jak dziś, cisza, południe, nagle słyszę, że mi coś kury płoszy. Kwoka była nasadzona na jajach, kosz stał na żerdziach pod chałupą, nad legowiskiem bawołów. Wyglądam ostrożnie, patrzę, a tam pyton owinięty na słupie zepchnął kurę, kołysze łbem, jakby liczył jajka. Nim zlazłem, ześliznął się w krzewy.

Tak zachodził do nas co kilka dni. Raz żona, to znów dzieciaki go widziały, ale nim mnie przywołali, już się chował jakby pod ziemię. Myślę sobie: „Nie robi szkody, to niech zagląda, nie trzeba płoszyć, łatwiej go upoluję". Nie była to jeszcze największa sztuka, gruby może tak jak moje ramię - wyciągnął w słońce żylastą, bru­natną rękę.

Minęły tygodnie, kwoka wyprowadziła kurczęta. Potem one pod­rosły. Jednego dnia powiedziałem do żony: „Złap je, jak pójdą spać, zapakuj do kosza, jutro je zaniosę na targ". Rano patrzę, a kosz leży przewrócony, wieko potoczyło się daleko, ani jednego kurczaka nie ma. Wszystkie zjadł wąż. On umiał cierpliwie wyczekać, aż podrosną, nie złakomił się na jajka, po prostu wolał mięso. Mówiłem żonie nieraz, gdy alarm zaczynał się na podwórzu: „Nic się nie martw, on pasie nasze kury, dla nas ich pilnuje... Będziemy mieli i kurczęta, i pytona do zjedzenia, zobaczysz, że go złapię". Żona mi nie ufała i miała rację. Pilnował, ale dla siebie. Zjadł osiemnaście kurcząt, dziewięć kur i koguta. A potem zniknął i więcej się nie pokazał. Byłem taki zły, że czuwałem całe noce, ale on mądry, nie miał ochoty być zjedzonym.

- O, tak, wielkie węże są chytre - potwierdzili chórem chłopi. -Ich ciało wypoczywa, drzemie, głowa nie zasypia nigdy. Ich oczy nie mają powiek...

Podawali sobie faję z rąk do rąk. Osnuci niebieskawym dymem, spoglądali ku niebu, gdzie niestrudzenie bzykał bombowiec.

- W naszej wiosce żył młody myśliwy Czin Fan Tuk. Jego ojciec został uprowadzony przez żołnierzy z Legii Cudzoziemskiej i trzyma­no go parę lat na wyspie śmierci Paulo Kondor. Gdy wrócił, był starcem, jego żołądek nie trawił nawet ryżu i ciało mu usychało. Raz Czin Fan Tuk upolował antylopę, ale ponieważ stado nie uszło daleko, powiesił ubitą zwierzynę na konarze, a sam ruszył w pościg. Udało mu się zabić jeszcze jedną sztukę.

Gdy wracał, niosąc ją na barkach, usłyszał syk; zakołysała się przed nim gałąź, zadrżały liście. Zobaczył, jak ogromny pyton, oplątany wokół antylopy, którą myśliwy był upolował, próbuje ją strącić z drzewa. Przystanął i przyglądał się ciekawie, jak wąż będzie sobie z tak wielką ofiarą poczynał.

Tymczasem pyton zerwał antylopę, zsunął się za nią na ziemię. Ułożył ją, podgarnął jej smukłe nóżki. Następnie rozdziawił szeroko paszczę i zaczął się na ofiarę nadziewać, tak jakbyś stopę wsuwał do pończochy. Łeb i szyja antylopy weszły łatwo, przy tułowiu zdawało się myśliwemu, że wąż pęknie albo zostanie zagwożdżony. Skurcze przebiegały przez jego ogromne ciało, pomalutku, wzdymając się, wciągnął zwierzynę. Odpoczywał i po, chwili połykał dalej. Wreszcie tylko zadnie nóżki zwisały mu z paszczy, w końcu i one zniknęły i wąż z ulgą ziewnął parę razy.

Teraz jest unieruchomiony - pomyślał łowca. - Mam go... Będzie drzemał. Nie może daleko mi ujść, zaniosę drugą antylopę, sprowa­dzę towarzyszy i zabierzemy potwora..."

Ale pyton jakby czując, że tak obżarty jest obezwładniony, podpeł-znął do pnia sąsiedniego drzewa, owinął się ciasno. Naprężył mięśnie. Myśliwemu wydało się, że słyszy trzask łamanych kości. Zgrubienie na ciele zmalało. Ponawiał zabiegi, zgniatał o drzewo pochłoniętą antylopę. Potem z ulgą zygzakiem spłynął w gęstwę krzewów, wybrał jeden i zaczął zrywać z niego liście, żarł ich całe wiązki, wreszcie ułożył się na grubym konarze i drzemiąc trawił.

Myśliwy od razu pojął, że pyton wskazał mu leczniczy krzew, że liście muszą pomagać na żołądek, rozpuszczają kości, różki i skórę antylopy. Ułamał więc gałązkę i poszedł do wioski.

W dwie godziny później, gdy powrócił z sąsiadami, wąż dawno zniknął, pod drzewem było schlapane jak wapnem, widać, że pyton poradził sobie znakomicie z antylopą i popełznął dalej wypocząć po uczcie.

Myśliwy narwał w torbę liści, naparzył i dał ojcu pić.

- I ojciec wyzdrowiał?! - zawołałem niecierpliwie.

- Nie. Zmarł. Lekarstwo go zabiło - odpowiedział chłop. - Było za silne...

Umilkliśmy. Warkot motoru rósł niepokojąco. Podnieśliśmy gło­wy, ale przez gałęzie niewiele mogliśmy zobaczyć. Grzmot wybucha­jącej bomby przewalił się po koronach drzew. W dole usłyszeliśmy głosy chłopców i galop stada zaszywającego się w bagno, plusk i cmokanie w podmokłej gęstwinie.

- Musiał dostrzec bawoły - powiedział Kuok Wiet. - Pastuchy je odpędzają od wodopoju...

Samolot się oddalał, powracaliśmy do przerwanej rozmowy.

- A więc to była trucizna, nie lek - wzruszyłem ramionami.

Miejsce było ciasne, pełne pędów młodych bambusów, lian i gałęzi. Myśliwy uchwycił się mocno krzewów, był unieruchomiony. Zrozu­miał, że wpadł w zasadzkę, że gad czatował na zwierzęta przychodzą­ce gasić pragnienie. Nie mógł dosięgnąć strzelby. Leżał rozkrzyżowa-wszy ramiona, uczepiony kurczowo prętów bambusa. Pyton zaczął go powoli od nóg wsuwać w rozdziawioną paszczę. Gdy tylko próbował się szamotać, wąż dławił go uściskiem zwojów grubych jak udo. Czian Fan Ki rozpaczliwie szukał ratunku. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło, zdawał sobie sprawę, że za chwilę zginie, czuł, jak z wolna, nieuchronnie gad go pochłania. Doszedłszy do pasa pyton natrafił pyskiem na przywiązane prosię i worek z korzeniami.

Musiał chwilę spocząć. Myśliwy miał teraz tuż przed sobą żółte skośne oczy z czarnym półksiężycem źrenicy, dwa nieruchome otwo­ry nozdrzy pytona.

Czian Fan Ki miał na piersi zawieszoną grubą, bambusową faję, tliła się w niej resztka tytoniu. Wsparł się na łokciu, podniósł fajkę do warg. Ostrożnie rozżarzył i dodał tytoniu. Nabierał w płuca dymu i dmuchał prosto w nozdrza pytona. Dreszcz odrazy wstrząsnął gadem, ale pyska cofnąć nie mógł, bo długie zęby miał zaryte w ciele prosięcia i w udach łowcy. Myśliwy podkurzał go niestrudzenie. Dodawał tytoniu, nabijał fajkę za fajką, aż spostrzegł, że oczy gada zaszły niebieskawą mgiełką, przestał się poruszać, uścisk przez pierś osłabł, pyton zaczadział. Roześmieliśmy się, klepnąłem starego w kolano.

Powlókł się do wioski, sprowadził sąsiadów. Trzech ludzi miało co nieść. Zrobiono ucztę z węża. Tylko żalono się, że zepsuło się dużo mięsa - przeszło smakiem z fajki. Ty pewnie myślisz, że to bajdy myśliwskie, a ja widziałem jego uda, okrągłe blizny jakby ukłucia nożem, ślad zębów pytona.

Kuok Wiet mrugał do mnie porozumiewawczo, więc dałem spokój. Zapytałem go tylko przekornie:

Popatrzyłem na niego z uznaniem. Siedział z twarzą skupioną, ocieniony stożkowym kapeluszem. Po chwili chłopi pozdrowili nas i podjąwszy swoje kosze odeszli ścieżką.

- Można już - powiedział Wietnamczyk. - Samolot odleciał...

Pod rozwleczonym obłokiem zobaczyłem w dokuczliwym blasku parę sępów - obracały się z wolna z rozpostartymi nieruchomo skrzydłami. Najlepszy znak, że przestworza były wolne.

Tego wieczoru widziałem, jak prowadzono więźnia. Szedł w mil­czeniu, z gniewną twarzą. Ręce miał na plecach skrępowane lianą. Za nim stąpała lekkim krokiem młoda partyzantka. Dzwoniły jej srebrne bransolety na kostce, podśpiewywała sobie, nuciła monotonną pio­senkę. Chłopi pracujący na polu ryżowym prostowali grzbiety i wołali ostrzegawczo:

- Mam nabity karabin - odpowiedziała dziewczyna. - Z kulą w sercu nie ucieknie daleko!

Powoli zniknęli nam na ścieżce prowadzącej w głąb dżungli, pochłonęła ich kolczasta zieleń.

- Kto to był? Za co go aresztowano? - pytałem niecierpliwie.

- To zdrajca - mruknął tłumacz. - Znaleziono u niego, w dole pod szopą, aparat nadawczy. To jemu zawdzięczamy wczorajsze bombar­dowanie... Zobaczył nasze auta i przywołał nieprzyjacielskie samo­loty.

- Jak go odkryliście?

- Przypadek. Mały chłopiec od sąsiadów widział go, jak się chował w kępie bambusów, koło szopy. Podpatrzył, jak obraca dynamo... Och, on mógł jeszcze długo szkodzić, udawał szczerego patriotę, oddał swoją ziemię biednym chłopom... Nazywał ich braćmi. Przysię­gał, że już nie jest dziedzicem-wyzyskiwaczem, że się odmienił. U nas są ludzie dobrzy, uwierzyli mu łatwo. Dlatego długo nam szkodził z ukrycia.

- Co z nim teraz zrobią?

- Pójdzie pod sąd. Myślę: że wyrok będzie surowy. Dziewczyna poprowadziła go do prokuratora, na przesłuchanie. Na pewno miał wspólników, jeszcze niejedno wyśpiewa...

Słońce zapadało gwałtownie za łańcuchem czarnych gór. Za chwilę będzie zupełnie ciemno. Przyspieszyliśmy kroku.

W naszej chałupie już strzelały bambusy i ciepły dym odstraszał moskity. Z ulgą zrzuciłem torbę z notatnikami, zawiesiłem aparat fotograficzny.

Popijaliśmy cierpką herbatę, żując napęczniałe, zielone listki. Mimo woli nawracałem w rozmowie do pochwyconego zdrajcy.

Nagle Kuok Wiet zapatrzył się w nikły opar bijący z czarki trzymanej w końcach palców i zaczął opowiadać...



Niewidzialny zdrajca

Gdy tylko goniec przybiegł do cesarza z wieścią o klęsce, chytry władca pisał list, skarżąc się na samowolę generałów i przepraszając sąsiada.

Na znak przyjaźni, w dowód, że ukarał napastników, posyłał w rzeźbionym pudle z laki ściętą głowę generała dowodzącego wyprawą. Tym uśmierzał sprawiedliwy gniew króla Tuka.

Cesarz długo w bezsenne noce zastanawiał się, dlaczego jego liczniejsze i lepiej uzbrojone wojska ponoszą takie straty, dlaczego ogarnięte popłochem rzucają się do ucieczki. Przesłuchiwał oficerów i żołnierzy, próbował odnaleźć źródło niepowodzeń.

Wysłał wreszcie i swego syna Cziang Tueja w nadziei, że poślubi córkę króla Tuka i wydostanie od niej tajemnicę zwycięstw.



Słuchaj - szeptał w ucho synowi. - Jesteś młody i mężny. Wiem że córka króla Tuka, księżniczka Mi Cziau, na pewno ci się spodoba.... Pamiętaj, żebyś dowiedział się od niej, w jaki sposób jej ojciec pokonał moich generałów. Nie myśl, że knuję jakąś zdradę. Skoro pragnę, żebyś ją poślubił, nie powinno być między nami sekretów Bardzo bym był z ciebie dumny, gdybyś wydobył od niej prawdę..."

Cziang Tuej wziął bogate dary i wyruszył na dwór wietnamskiego króla. Jadąc przez Południowe Wrota, w rozległych dolinach natrafił na niezliczone mogiły swoich żołnierzy. Wysoka trawa rosła na nich, chwiały się pęki bambusów. Ogarnął go lęk i gorąco zapragnął pozna tajemnicę króla Tuka.

Przyjęto go serdecznie, co dnia odbywały się polowania, a co wieczora uczty. Tancerze pokazywali sztuki akrobatyczne w blasku lampionów, a muzykanci grali skocznie. Bardzo mu się podobałaś młodziutka Mi Cziau, pokochał ją szczerze i ona też była mu przychylna.

Jedno tylko zastanawiało Czianga Tueja. Gdy wyruszali na łowy; z królem Tukiem i ścigali stada antylop, król wietnamski potrafił upolować sto kozłów i sto łań, gdy on z trudem ustrzelił z łuku jedną, choć był odważnym i silnym młodzieńcem.

Zaręczyny odbyły się uroczyście. Cziang Tuej pośród kwitnących drzew, w smudze odurzającej woni, przechadzał się nad jeziorem. W jego wodach odbijał się ogromny, złocisty księżyc.

Ty myślisz, że to tarcza miesiąca? - zaśmiała się księżniczka. -Nie, to brat złotego żółwia Kim Kweja, tego, który porusza morze powodując przypływ i odpływ. On jest stary jak świat i bardzo mądry. Kiedyś wbił sobie cierń w łapę i nie mógł go wyjąć, wtedy mój ojciec mu dopomógł, od tej chwili stali się przyjaciółmi".

Cziang Tuej pomyślał, że pora wydobyć od niej całą prawdę. Stąpając lekko pośród kwitnących drzew, zapytał szeptem:

To on pomaga twemu ojcu zwyciężać napastników?"

Nie - odpowiedziała ufnie dziewczyna - to tylko jego pazur. On podarował memu ojcu swój ogromny, złoty pazur. Z niego zrobiono łuk. Ma on tę moc, że strzała wypuszczona z niego przeszywa od razu setki serc i sama wraca do kołczana".

Och, pokaż mi go -prosił Cziang Tuej. - Pozwól mi go dotknąć".

Dobrze - zgodziła się łatwo Mi Cziau. - Przecież będziesz moim mężem, więc nic przed tobą nie mogę ukrywać"...

Poprowadziła go do pagody, gdzie między posągami demonów wisiał złoty łuk. Wspięła się na palce, zdjęła go ze ściany i podała narzeczonemu przyklękając pokornie. Ten ujął go w dłoń, zważył, naciągnął cięciwę i puścił. Łuk śpiewał, jakby mocny wiatr przecią-gnął w gęstwinie bambusów.

Dostaniesz go po śmierci mego ojca, gdy zasiądziesz na tronie wietnamskim".

Ale Cziang Tuej zapragnął go już posiąść.

Powiesili łuk na miejsce. Cichaczem wymknęli się z pagody. Księżyc świecił zielono .i leciutko dzwoniły malutkie dzwoneczki zawieszone na zagiętych rogach spiętrzonych dachów pagody.

Ojciec nazywa mnie niędowarzonym młodzikiem - myślał Cziang Tuej. - Pokażę mu, że potrafię być chytry i rozważny... Zdobędę ten łuk".

Kazał swojej służbie, złotnikom, wykuć wierną kopię czarodziej­skiego łuku. Nocą zakradł się do świątyni i zawiesił na ścianie. A sam następnego dnia pożegnał króla Tuka i wyruszył do domu, żebyj przygotować podarki weselne.

Przedtem jednak ofiarował ukochanej wspaniały płaszcz z piórek rajskiego ptaka i poprzysiągł jej miłość.

Gdy zjawił się na dworze cesarskim, ojciec odpędził wszystkich ministrów, zamknął drzwi od komnaty, na okna zasunął zasłony i dopiero wtedy syn wydobył łuk z pazura Kim Kweja. Cesarz ucałował syna, pochwalił jego mądrość i nakazał natychmiast zwołać wojska na trzecią wyprawę. Syn długo się wzdragał, trudno mu był wyruszyć przeciw królowi wietnamskiemu, który go tak gościnnie podejmował. Młodą Mi Cziau kochał szczerze. Jednak ojciec chytrą namową obudził w nim dumę, przypomniał groby poległych żołnie­rzy, tłumaczył: „Tylko upokorzysz butnego wietnamskiego króla, a potem darujesz mu życie i pojmiesz jego córkę za żonę... Jeśli mają cię tam szanować, musisz pokazać im naszą potęgę! Inaczej będą myśleli, że nam, cesarzowi chińskiemu, robią łaskę wstępując z nami w związki małżeńskie".

Cziang Tuej poprowadził trzecią wyprawę przeciw królestwu Tuka. Znał drogę i miał w ręku śmiercionośny łuk. Armia maszero­wała śmiało.

Na dworze króla wietnamskiego nie wierzono jeszcze meldunkom gońców. Spłakana Mi Cziau zapewniała ojca o miłości narzeczonego.

Długi czas najazd nazywano - wyprawą weselną, a gońców karano jako łgarzy i tchórzów. Aż na horyzoncie zapłonęły oblegane twier­dze, aż król Tuk o zmierzchu własnym uchem pochwycił niosący się po rosach pomruk chińskich bębnów wojennych.

Wtedy ogarnął go gniew. Zwołał swoją drużynę, pochwycił złoty łuk i dosiadł konia.

Ukarzę tego zuchwalca - woła! wybierając strzałę - zamiast wesela znajdzie tu mogiłę, jak jego poprzednicy"...

Drżąc o życie narzeczonego piękna Mi Cziau zalała się łzami i ubłagała ojca, żeby ją wziął ze sobą.

Z daleka widać było wielkie obozowisko, płonęły ognie, nawoły­wały się straże. Stada sępów latały ponad zdobytą twierdzą.

Król Tuk uderzył niespodziewanie. Ale na próżno szył strzałami. Żadna z nich nie zabijała setki wrogów, żadna z nich nie wracała do kołczanu. Szarpnął mocniej cięciwę i łuk złamał mu się w ręku.

O złoty żółwiu, o Kim Kweju - krzyknął zrozpaczony - dlaczego odebrałeś swemu podarkowi czarodziejską moc... Dlaczego mnie wydałeś wrogom?"

Tymczasem strzały nadlatujące z obozu najeźdźcy przeszywały serca Wietnamczyków. Drużyna topniała, na próżno własnymi pier­siami zasłaniali króla.

Uciekaj, panie! - prosili. - Ratuj się! Póki ty żyjesz, jest jeszcze nadzieja obrony! Może wyjednasz pomoc u złotego żółwia!"

Król pochwycił córkę w ramiona. Ucałował na pożegnanie. Ale ona czepiała się jego rąk.

Weź mnie ze sobą - błagała. - Nie zostawiaj mnie tutaj!"

Lękasz się swego narzeczonego - powiedział gorzko król Tuk - to siadaj na mego konia, obejmij mnie wpół i uważaj, żebyś nie spadła, bo będę gnał galopem!"

Pomknęli krętymi ścieżkami. Za nimi ruszył w pogoń Cziang Tuej. Na próżno król Tuk zaszywał się w dżunglę, na próżno kluczył sobie tylko znajomymi dolinami. Tętent pogoni nie ustawał. Wróg ciągle był na jego tropie.

Wreszcie spieniony koń poniósł uciekających na rozległą plażę, rozpalone kopyta obmywała napływająca miarowo fala. Widać, że złoty żółw oddycha, drzemiąc w głębinach.

Kim Kweju! Zbudź się! - zawołał z rozpaczą król. - Kim Kweju, przybywaj!"

Wzdęło się morze, jak złota tarcza wynurzył się olbrzymi żółw. Oparł na piasku złote łapy i popatrzył na wołającego nieruchomą, pełną mądrości źrenicą.

Ja ciebie nie zawiodłem - zamruczał. - Zostałeś zdradzony, królu Tuku. Twój wróg jest za tobą..."

Obejrzał się gwałtownie król, ale jeszcze pościg nie przedarł się przez dżunglę, tylko z daleka dobiegały głosy najeźdźców.

Wiem - odpowiedział król. - Zaraz tu będą..."

Twój wróg siedzi za tobą" - zamruczał posępnie żółw.

Wiem - odpowiedział król. - Dudnią kopyta ich koni..."

Twój wróg trzyma ręce na twoim sercu" - wyszeptał żółw.

Opuścił gwałtownie głowę król Tuk i zobaczył wąskie dłonie obejmującej go Mi Cziau. W drżących rękach trzymała piórko wyrwane z płaszcza, który podarował jej narzeczony. Pół płaszcza 'było już oskubane. Tymi piórkami rajskiego ptaka znaczyła szlak ucieczki i prowadziła pogoń.

Król zeskoczył z konia, dobył miecza i jednym ciosem ściął głowę córce.

Potem skoczył w fale morza, które się przed nim rozstąpiły, i zszedł do pałacu swego przyjaciela, wiecznego żółwia Kim Kweja...

Kiedy pościg dopadł brzegu morza, Cziang Tuej poznał ciało ukochanej. Pojął, że był tylko narzędziem w ręku chytrego ojca, ogarnęła go straszna rozpacz. Pochował narzeczoną, wzniósł jej piękny grobowiec, a sam poświęcił się rozmyślaniom i żalowi. Łzy spływały mu z oczu nieustannie i powstała z nich studnia. Zachowała się ona po dziś dzień...

- Legendy upiększają przyszłość... Słyszałeś o łzach skruchy, co przywracają blask zanurzonym w nich perłom - dorzucił tłumacz. -Myślę, że jeszcze lata miną, nim poskromimy chciwość tych, którzy łzy ludu chcieliby zamieniać na perły.

Siedzieliśmy zamyśleni. Z daleka słychać było pomruk dział forte-cznych. Posterunki francuskie przypominały, że czuwają. Potem wszystkie odgłosy pokrył głośny szum nadciągającej ulewy.



Święto Głowy


Ponad laskiem palmowym stał mleczny opar. Słońce przez mgłę przeświecało czerwonawym kręgiem. Powolnym krokiem, kołysząc łbami z ogromnymi rogami, przeszły bawoły, zstępowały w bagnisko, zanurzały się w wodę pokrytą rzęsą. Na grzbiecie ostatniego siedział chłopiec, może siedmioletni, w stożkowym kapeluszu, wymachiwał witką i śpiewał świergotliwie.

Staliśmy gromadą koło zamaskowanej ciężarówki. Kierowca nie chciał jechać dalej, bał się nagłego przejaśnienia. Lekki wiaterek rozdmuchiwał mgłę, niebo się przecierało. W każdej chwili mogły nadlecieć samoloty.

Głos chłopca siedzącego na bawole, jak na tratwie, dzwonił nad rozlewiskiem.




częstują słodkimi ciasteczkami i winem ryżowym. Tego dnia nikt nie powinien być głodny ani smutny. Nawet na ołtarzach przodków stawia się misy z pomarańczami i pęki bananów. Najstarszy z rodu wymawia imiona umarłych, prosi o błogosławieństwo i opiekę, składa ofiarę ze świątecznego, wietnamskiego chleba.

- Przecież u was nie ma chleba, bo nie siejecie zbóż.

- Mówiłem ci, bracie, że to nasz „wietnamski chleb" - Kuok Wiet położył mi rękę na ramieniu. - Wejdziemy do chat, zobaczysz, jak go przygotowują. Musicie spróbować.

Ciężarówkę, zamiatającą drogę zwieszonymi gałęziami maskowa­nia, już odprowadzono na postój w gęstwinie.

Niebo odkryło się, mgła opadła i pola ryżowe błysnęły jak zwiercia­dła', sypnęły nam w twarze ostrym blaskiem, aż zmrużyłem oczy.

Był król, który miał trzy córki. Wszystkie były piękne, umiały tańczyć, grać na harfie, śpiewać i haftować kwiaty tak podobne do żywych, że aż zwabione motyle siadały na nich.

Jednak książę, który jedną z nich chciał pojąć za żonę, poprosił -niech mu przyrządzą jakąś potrawę... Tę, która najlepiej gotuje, zabierze na swój dwór.

Zakrzątnęły się dziewczęta. Jedna poszła nad brzeg i nakupiła u rybaków wszystkiego, co morze nam ofiaruje: ryb, krabów i mątw, ślimaków i płetw rekina... Druga pomknęła na skraj dżungli i nabyła od myśliwych dziczyzny, korzeni aromatycznych, jaj ptasich, grzy­bów. Tylko trzecia nie ruszyła się krokiem poza podwórze. Dwie siostry już szpikują mięso, skrobią ryby, tłuką w moździerzach przyprawy. Wachlarzami rozdmuchują ogień. A trzecia jeszcze duma nad rozłożonym liściem palmowym. Wzięła parę garści ryżu, mączki z grochu, parę kawałeczków tłustej wieprzowiny, szczyptę soli i ząbek czosnku. Porobiła pakuneczki z liścia palmowego, obwiązała łykiem i gotuje. Siostry z niej się śmieją, bo cóż to za wymyślna potrawa, to może mieć każdy chłop.

Ale kiedy wniesiono na stół półmiski i książę zaczął pałeczkami próbować, potrawy z ryb i dziczyzny wydały mu się znajome, jedynie dymiący pakuneczek w zielonym liściu zastanowił go bardzo. Tego jeszcze nie jadł. Dobre, pożywne. Po południu jeszcze raz do stołu powrócił. Wystygłe potrawy straciły smak, a owa w liściu okazała się na zimno jeszcze lepsza.

Wtedy oświadczył:

Tę małą księżniczkę, która to przyrządziła, wezmę za żonę. To potrawa godna największego święta. I najbardziej mnie cieszy, że nawet najuboższy z moich poddanych może sobie na nią pozwolić... Może rozkoszować się królewskim stołem!"

I tak już zostało. „Wietnamski chleb" jest po dziś dzień tradycyjną potrawą na Nowy Rok Księżycowy.



Weszliśmy do chaty. Zgodnie z tutejszym obyczajem zdjąłem buty, żeby nie wnosić błota.

Przy ognisku płonącym w skrzyni wylepionej gliną kobiety krajały kostki wieprzowiny, taczały w mączce z grochu, soliły i dodawały czosnku, potem brały nie znany u nas lepki ryż i owijały liściem, robiąc zgrabne pakuneczki.

- Teraz to się będzie gotowało przez całą noc... Potem można jeść na gorąco i na zimno,, choćby i cały tydzień. A może chcecie spróbować? Bo już jedna porcja gotowa - pokazał na plecioną tacę, gdzie piętrzyły się zielone zawiniątka.

Ślinka napłynęła mi do ust. Skinąłem głową skwapliwie. Dziewczę­ta śmiały się widząc, jak niecierpliwie rozrywam opakowanie. Środek parował jeszcze smakowitą wonią.

W kącie izby chłopcy kleili latawce o kształtach smoków. Wypisy­wali na nich słowa: Wierność, odwaga, radość i sytość... W święto wypuszczą je z wiatrem. Kto je pochwyci, temu nadchodzący rok spełni wypisaną wróżbę.

- Wiesz, u nas każdy rok ma swój znak... Ten jest rokiem Tygrysa. To oznacza siłę i zręczność.

Ale za chwilę on także, skuszony, zasiadł w kucki przy ognisku, żeby spróbować „wietnamskiego chleba", tradycyjnej potrawy na Święto Głowy.

Spis treści


Od autora 5

Opowieść o kamiennym psie 10

Mocarne Dziecko 15

Baśń o niebieskiej Żabie 21

Usłużna tykwa . 27

Bajka o poważaniu .. 33

W jaskini 39

Wielkie węże 43

Niewidzialny zdrajca 51

Święto Głowy 57

PRINTED IN POLAND

Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1976. Wydanie VI. Nakład 80 000 + 277 egz. Ark. wyd. 3,2. Ark. druk. A-l 3,6. Papier offs. kl. V, 70 g, role 55 cm. Oddano do składania w czerwcu 1976 r. Podpisano do druku w listopadzie 1976. Składy: DSP, Warszawa.

Przygotowalnią i druk: Druk. im. Rewolucji Październikowej. Zam. nr 955/76. Cena zł





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wojciech Zukrowski Zapach psiej siersci
Wojciech Zukrowski Reka Ojca
Wojciech Żukrowski(1)
JAK JEST W DŻUNGLI, ► BOSO PRZEZ ŚWIAT - WOJCIECH CEJROWSKI
Żukrowski Wojciech UCIECZKA DO RAJU
Ogniska epid
Diagnostyka ognisk zapalnych
4 ŚMIERĆ ŚWIĘTEGO WOJCIECHA
Banany pieczone w ognisku, ---NOWE PRZEPISY
Psychologia rozwojowa - Wojciechowska - wykład 9 - Asymilacja Piageta, PSYCHOLOGIA(1)
Psychologia rozwojowa - Wojciechowska - wykład 3 - Noworodek, PSYCHOLOGIA(1)
Pizza błyskawiczna, KUCHNIA-ZIOŁA-GOTOWANIE, GRILL, ruszt, pizza, tarta, ognisko, fastfood, Pizza
Pizza di parma, KUCHNIA-ZIOŁA-GOTOWANIE, GRILL, ruszt, pizza, tarta, ognisko, fastfood, Pizza
Ksiega Dzungli, Lektury SP scenariusze lekcji
Pizza na kruchym spodzie 1, KUCHNIA-ZIOŁA-GOTOWANIE, GRILL, ruszt, pizza, tarta, ognisko, fastfood,
65. WYZNACZANIE OGNISKOWYCH SOCZEWEK, Pracownia fizyczna, Moje przygotowania teoretyczne
06 Wyznaczanie ogniskowych soczewek ze wzoru soczewkowego i metodą?ssela
67 Płonie ognisko w lesie

więcej podobnych podstron