PRACY!
Władysław Stanisłw Reymont
I
Pracy!
— Czego? Czego pan sobie życzysz?
— Przyszedłem prosić pana naczelnika o jakiekolwiek zajęcie —odparł
zapytany, młody, dwudziestokilkoletni człowiek o ostrych, ciemną skórą
powleczonych rysach twarzy.
— Ha! ha! ha! paradny sobie! — wybuchnął tytułowany naczelnikiem i
odsunął krzesło dalej od biurka, jakby chcąc się przyjrzeć występującemu z tak
dziwnym żądaniem.
Zmierzył go wzrokiem ścisłym, zimnym i lekkie szyderstwo osiadło mu na
twarzy ozdobionej senatorską brodą — stłumił je siłą i przypatrywał się bacznie
— jego szare, przenikliwe oczki z inkwizytorską drobiazgowością przebiegały po
stojącym.
Rzeczywiście na całej proszącego postaci i stroju nędza z zimą jaskrawe
wycisnęły piętno.
Strój miał lada jaki, prawie letni, palto niezdecydowanego koloru było
straszliwie zużyte, na wydatniejszych częściach ciała świeciły szwy — łaty
różnokolorowe, spodnie czarne, grube, do połowy zakrywały cholewy butów,
zmizerowanych użyciem i ciągłymi naprawami, że zdawały się stekiem łat —
kawałków nieproporcjonalnie dopasowanych. W ręku trzymał barankową,
niegdyś czarną, dziś rudą prawie czapkę.
Na śmiech siedzącego nie drgnął nawet, tylko oczy siwe przymrużył mimo
woli czy też z wrażenia. Stał wpatrzony w przeciwległą ścianę. Ból niepewności
oczekiwania coraz wyraźniej przebijał się na jego sinej, obrzmiałej od zimna,
wiatru, twarzy. Spojrzenie, które przeniósł na siedzącego, pełne było niemej
prośby. Naczelnik milczał, przeżuwał wrażenie, sumował; prawą ręką poprawiał
binokle, a lewą wybębniał po biurku, wzrokiem błądził po pokoju, to chwilami
zatrzymywał go na butach stojącego przed nim, któremu z niecierpliwości wargi
drżały, miął czapkę w pogryzionych przez mróz rękach, przestępował z nogi na
nogę i nie mogąc się doczekać pierwszy zaczął:
— Panie naczelniku, będzie mi darowane, że śmiem zaczynać pierwszy, że
śmiem prosić o pracę, o zajęcie jakiejkolwiek...
— Bardzo pięknie, że pan pracować chce...
— Tak, nie tylko chcę, nie tylko mogę, ale potrzebuję — muszę, tak! —
mówił, ośmielony milczeniem — i gdyby pan naczelnik był łaskaw uwzględnić
moją prośbę...
— A wiesz pan, to ważne!
— Jak dla mnie, to kwestia życia.
— Dlaczego?
— Dlatego, że chcąc żyć, muszę pracować, a chcąc pracować, muszę mieć
pole jakiekolwiek do pracy. Szukałem wszędzie, nie znalazłem — sądziłem, że
już nigdzie nie znajdę. Powiedziano mi w ostatnim miejscu, gdziem prosił o
zajęcie, aby się udać do pana naczelnika. Przeto przychodzę nie z nieśmiałością
w duszy, ale z rozpaczą, nie z prośbą na ustach, ale z błaganiem o jakiekolwiek
zajęcie z najskromniejszym wynagrodzeniem, abym tylko mógł wyżyć.
— Nie ma żadnego w tej chwili miejsca, mój łaskawco — odpowiedział
flegmatycznie naczelnik.
Proszący na te słowa posiniał jeszcze więcej, oczyma niespokojnie rzucał
naokoło. Przez chwilę zapanowało milczenie, przerywane tylko monotonnym
cykaniem zegara; ż bocznego pokoju dochodziły od czasu do czasu głosy
rozmawiających i denerwujący brzęk szklanek — pito widocznie w sąsiedztwie.
Słońce zimne przedzachodnie promienie, przesiąknięte purpurą, kładło przez
okno na posadzkę. Pyłki zaledwie dostrzegalne wibrowały w nim jak złote opiłki.
Drzewa, rosnące za oknem, okryte szronem, omglone słonecznym promieniem,
lśniły jak ze srebra oksydowanego i brylantów. Mróz zaczął zahaftowywać okna
w fantastyczne, o cudnym rysunku arabeski.
— Nazwisko pańskie?
— Jan Baliński... — I jakiś cień nadziei, coś na kształt i radosnego
oczekiwania przemknęło mu po twarzy.
— Gdzieś pan pracował dotychczas?
— Na drodze żelaznej.
— W jakiej miejscowości?
— Na oddziale pana naczelnika.
— Jak to? nie przypominam sobie, abym go kiedy widział, a ja przecież znam
swoich ludzi.
— Nie mógł pan naczelnik znać na tyle prostą siłę roboczą, aby jaka twarz
mogła zostać w pamięci.
— Toś pan pracował jako...?
— Prosty robotnik.
— No, proszę... hm, to nie żarty, potrzeba zmusiła pana jąć się takiej pracy?
— O, nie żarty — głód!
— Głód?
— Tak...
— No, proszę... hm — i mimo woli zrobił charakterystyczny ruch ręką po
wydatnym brzuchu. — Przykra rzecz — pomyślał.
— Gdy wszystko sprzedałem, co miałem i mogłem sprzedać, a jednocześnie
wyczerpałem wszystkie środki i sposoby dostania jakiego bądź zajęcia
odpowiedniego dotychczasowym moim mniemaniom, a nędza i z nią głód zajrzały
do mnie, musiałem się brać choćby do najcięższej pracy, jaka była pierwsza. O! z
jaką ona mi przychodziła trudnością! Pracowałem, dopóki mogłem, niechaj te
ręce panu naczelnikowi dopowiedzą — i wyciągnął przed siebie ręce grube,
napracowane, poranione, sine od mrozu, ręce wstrętne, gdyby nie były święte
przez piętno trudu.
— Ach!!... teraz nie robi już na plancie? — to mówiąc odwrócił twarz w inną
stronę, z pewnym wstrętem czy też podziwem.
— Odprawiono mnie z roboty.
— Dlaczego?
— Pierwsze, że roboty teraz znacznie mniej, a drugie, że jestem nie dość
silny, bo nie mogę tyle zrobić, ile zrobi każdy z robotników, bo jestem chory — a
tymi rękami odparzonymi trudno mi podjąć oskard lub młot, trudno pchać taczki.
Och, nie mówię, ile cierpię, ile mnie to upokarza, że ja, trochę więcej wiedzący,
trochę więcej wykształcony, wobec chłopa, bydlęcia roboczego,. stoję
nieskończenie niżej, bo nie mam sił jak on, aby stanąć do roboty na równi i
zarobić w pocie czoła na kawałek suchego chleba — na byle jakie legowisko pod
dachem...
— Hm! praca... praca, mój panie... jakże tam?
— Baliński!
— Aha, mój panie Baliński, to dźwignia w życiu, prawdziwa dźwignia —
odparł bezmyślnie a sentencjonalnie naczelnik.
— O, głód — jeszcze większa!
— Masz pan jakie kwalifikacje naukowe?
— Mam! — i wyjąwszy z zanadrza, podał świadectwa szkolne.
Naczelnik przeglądał uważnie.
— No, proszę — toś pan skończył z odznaczeniem, hm...
— Tak — odpowiedział gorzko Jan. — Na to odznaczenie, na tę trochę
elementarnej nauki pracowałem lat ośm, pracowałem o głodzie, kosztem zdrowia,
kosztem najwyższych wysiłków, ale pracowałem, bo mi wszędzie i wszyscy
mówili: „Jasiu, ucz się! Jasiu, ucz się, a będziesz miał wszystko“. — I Jasio się
uczył, nie sypiał, nie jadał, nie wiedział, co to przyjemność, co to słońce, wiosna,
swoboda, bo się uczył, bo był głupi. Myślałem, że skończywszy gimnazjum, pole
pracy dobrze płatnej zastanę otworem, i zastałem — wszystkie drzwi zamknięte!
Rzucałem się, prosiłem, pukałem wszędzie, gdzie mogła być praca — na próżno!
Odprawiano mnie prostym „nie ma“ lub uśmiechem szyderczym, że byłem tyle
naiwny, aby nie mając protekcji starać się o posadę. Słówka tu i ówdzie
zasłyszane oświeciły mnie. Więc po cóż mi się uczyć było? Trzeba coś umieć —
na co? I bez wiedzy można umieć zdychać z głodu. Wiedza to potęga przecież, a
w moim położeniu była przeszkodą do zapewnienia sobie obiadu. Potęga
prawdziwa, niezaprzeczona — to plecy wpływowych osób. Pokazywałem
chlubne świadectwa szkolne — wzruszano na nie ramionami. „Dobre to jest, ale
może pana zna kto wpływowy?“—mówiono, i odchodziłem z niczym,coraz
więcej zrozpaczony. Żelazne koło nędzy coraz więcej mnie cisnęło. Och! te lata
nauki, te lata zmarnowane! gdybym był obrócił na uczenie się rzemiosła, wreszcie
na zwykłą ręczną pracę wyrobnika — to nie cierpiałbym nędzy, nie przeszedłbym
tylu upokorzeń okrutnych, nie miałbym tyle świadomości, a z nią nie myślałbym i
nie cierpiał, nie odprawiono by mnie z roboty.
Tyle goryczy było w jego słowach, w tych zdaniach krótkich, urywanych,
prawie paradoksalnych, brzmiał taki ból, taka beznadziejna rozpacz, mrowie
przechodziło — twarz mu pałała, ręce drżały ze wzruszenia, całe ciało
wstrząsały febryczne dreszcze gorzkich przypomnień. Oczy świeciły ponuro,
zatamowane łzami, siność jego twarzy przeszła w fiolet, cała postać się
wyprostowała, wypełniła i stał tak na wprost okna, cały oblany ostatnimi
blaskami zachodzącego słońca, odziany w swoją nędzę jak w purpurę, stał jak
uosobienie starej, odwiecznej niedoli ludzkiej.
— Rozumiem pańskie położenie — hm! tak, w zupełności rozumiem i boleję
nad nim, hm! tak, boleję —ozwał się naczelnik, oddając świadectwa Janowi. —
Ale nic nie mogę panu poradzić, teraz kompletnie nic, wszystkie miejsca zajęte,
hm! zapchane! — Pomilczał chwilę. — Gdybyś się pan później zgłosił, może się
jakie miejsce otworzy. Dowiaduj się pan — hm! Gdybyś pan miał świadectwa z
ukończenia szkoły technicznej — to, hm! może by się prędzej coś poradziło, ale
tak...— ścisnął ramiona, rozkładając ręce, jakby się usprawiedliwiał.
— Panie naczelniku — szepnął Jan — przecież kurs nauk gimnazjalnych nie
stoi niżej od technicznych.
— Ogólnie jest nawet, hm... przeciwnie, ale hm... technicy są fachowcami,
można rzec, że mają w danym kierunku specjalność.
— O, i my ją mamy! Naczelnik spojrzał pytająco.
— Umierania z głodu!
— Wstąp pan do szkoły technicznej, to łatwiej będzie dostać później miejsce
na drodze żelaznej.
Jan spojrzał mu w oczy wzburzony, sądził, że żartuje, ale w nieruchomej
twarzy ujrzał powagę i pewien rodzaj dobroduszności.
— Dziękuję za radę — rzekł drwiąco — ale mnie jeść potrzeba. — To
mówiąc skłonił się i zabierał do odejścia.
— Gdzie pan teraz myślisz iść?
— Na ulicę...
— No, hm... ja wiem, ale czy ma pan tu znajomych, rodzinę, dom?
— Nie, panie. Dom mój tam, gdzie wszystkich do mnie podobnych —
wszędzie i nigdzie... czasem pod parkanem, czasem gdzie w szopie nie zamkniętej
— gdzie się zdarzy — a co do rodziny, nie mam nikogo i prawie nie wiem, czy
miałem kiedy kogo. Przyjaciół zaś nie mam za co utrzymywać, a nędzy mojej nikt
by nie był tak głupi dzielić...
— Hm, po stoicku pan znosisz niedolę.
— Bo muszę, boć przecie żyję w społeczeństwie cywilizowanym, które ma
wypisane w swojej religii: „Kochaj bliźniego swego“. Muszę znosić, aby godnie
uczcić dary tej pani, co się zwie cywilizacją, światłem, postępem, ale w nędzy
swoich naznacza. Muszę jeszcze jakiś czas znosić.
— Więc masz pan jaką nadzieję? — spytał żywo naczelnik.
— Tak, skończenia szkoły technicznej —i dostania miejsca.
Tyle ironii było w jego głosie, że naczelnik szybko odwrócił oczy utkwione
w okno, ale już nie ujrzał twarzy Jana, który pochylił się w głębokim ukłonie — i
wyszedł.
II
Prawie że nie myślał, szklistym wzrokiem patrzył gdzieś w próżnię i szedł
wolno jak człowiek ugodzony w samo serce.
Po co miał się śpieszyć? Gdzie? Schował ręce w kieszenie, bo mróz brał
siarczysty. Kryształki śniegu brylantami, skrzyły się na ulicy. Był jakby odurzony.
Starał się porządnie, logicznie myśleć, nie mógł, bo zapytanie: co dalej?
uporczywie wracało mu na usta. Gdy szedł tam, skąd idzie, nie miał pewności,
nadziei i czuł w duszy lęk przed jasnym postawieniem sobie pytania: dostanę czy
nie — powracał bez cienia wątpliwości.
— Czas już skończyć! — pomyślał i lata całe cierpień i walki ustawicznej o
byt stanęły mu w myśli, jak słupy przydrożne, które już przeszedł. — Wszystko
przechodzi...Wydziedziczony od losu, możesz się spodziewać, że Ananke nie
będzie logiczna dalej? — Czas skończyć! Najgorsze nieznane nie może już być
więcej złe od dotychczasowego.
Spojrzał przed siebie.
Mrok szybko zalegał, czerwone zorze z obłoków rzucały różowawy odcień na
śnieg. Cienie nocy włóczyły się leniwie po załamkach i zagłębieniach murów,
taiły się w ogołoconych z liści gałęziach drzew. Zapalano latarnie na ulicach,
gdzieniegdzie z okien domów i drzwi sklepów wylewała się aż na chodnik smuga
złotego światła. Ruch na ulicach ustawał, każdy biegł szybko do domu, do
ciepłego ogniska, do uśmiechniętych twarzy swoich bliskich, gwarzyć o
sprawach dnia ubiegłego. Kilkoro sanek z głośnym brzękiem dzwonków
przemknęło ulicą, srebrna rulada śmiechów, echa wesołych rozmów unosiły się
nad nimi...
Jan wlókł się w kierunku dworca kolei i myślał, czy też ci wszyscy, co go tak
szybko wymijali, mieli się po co spieszyć? Z pewną zawiścią przypatrywał się
oknom oświetlonym i cieniom migającym poprzez szyby.
— Ciepło mają... — i wyobraźnią przenosił się w ich miejsce, tak że
zdawało mu się, iż czuje ciepło, ogarniające jego członki. Delektował się
wspomnieniem ognia jak pijak alkoholu.
— Są tacy, co mają wszystko! — myślał gorzko. — „A i ty masz — nędzę“
— podszepnął mu jakiś głos z głębi i zwolna dusza poczęła mu się okrywać
mrokiem buntu na niesprawiedliwość podziału.
— Jak to? kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu mają wszystko, a tysiące, miliony
— nic! Skąd doszli do tego tamci? A on i jemu podobni nic nie zyskali. „Bo
głupcy czekają na przyjście tego, czego pragną“ — dorzucił mu znowu głos
wewnętrzny.
A więc? — to „więc“ jak znak tajemniczego zapytania zawisło mii w mózgu.
Wychodzi się na spotkanie losu. Szuka się i pomaga się mu!...
Czarne cienie osnuwały zwolna jego umysł. Spostrzegł przechodnia jakiegoś
pod latarnią, patrzącego na zegarek duży, złoty.
— Pół roku mógłbym żyć za niego — szepnął i ciekawie patrzył, jak go tenże
wolno chował do kieszeni. Przystanął i nie wiedział, dlaczego obejrzał się za
oddalającym, i zdało mu się, że w cieniach nocy jeszcze raz zabłysła żółta,
wielka koperta zegarka.
Głód zaczął mu dokuczać, sięgnął do kieszeni, aby policzyć, ile mu jeszcze
zostało z ostatniego zarobku. Naliczył kilka złotych — co z tym zrobić?
Przed dworcem wszedł w gorączkowy ruch, gwar zwykły przed odejściem
pociągów. Wszedł do sali, ciepło pomieszane z oddechami tylu osób
natłoczonych owionęło go. Wyszukał sobie miejsce koło bufetu i usiadł
rozmyślając, co sobie kupić jeść. Denerwujące, wstrętne opary podnosiły się z
podłogi zabłoconej, z śniegu naniesionego nogami. Dym z papierosów, cygar
najgorszego gatunku zaciemniał całą salę i podrażniał mu pragnienie zapalenia
papierosa. Kupił sobie paczkę obrzydliwych, zapalił jednego i zwolna
delektował się jego smakiem.
Obok niego usiadło jakichś dwóch ze służby kolejowej, poznać to było można
po ich umundurowaniu, i rozpoczęli zwykłą rozmowę — wyrzekaniem na ciężkie
czasy, podłych zwierzchników itd.
— Co ty robisz z sobą dzisiaj? — zapytał jeden drugiego.
— Jadę do N.
— Po co?
— Odwiedzić bardzo chorego kolegę.
— Ach!
— Pisał do mnie dziś, nie mógłbym mu się wymówić — to mówiąc wyjął list
i podał go' pytającemu, ten przejrzał go uważnie i zwrócił ze słowami:
— Józef P., skądś znam to nazwisko?
— Służy na naszej drodze!
— Tak! — Gdzie?
— W N.
— Ach, przypominam go sobie, szczupły, brunet, twarz jak u kobiety, ładny
chłopak.
Jan niewiele zwracał uwagi na rozmawiających i na treść prowadzonej
rozmowy, lecz usłyszawszy znajome sobie nazwisko, obrócił się żywo ku
siedzącym i zapytał spiesznie:
— Który z panów zna Józefa P.? Przepraszam, że zapytuję tak obcesowo —
dodał widząc ich trochę zdziwionych.
— Ja — odparł ten, który list pokazywał. — Czy on daleko stąd mieszka?
— O pięć stacyj.
— Pan jedzie do niego?
— Tak.
— Prędko?
— Pierwszym odchodzącym pociągiem.
— To on zajmuje jaką posadę na kolei?
— Tak jest — i wymienił rodzaj zajęcia.
— I chory bardzo?
— Niebezpiecznie, suchoty płuc w ostatnim stadium.
— Czy być może?
— Choruje blisko rok i lekarze nie robią żadnej nadziei.
— A ja o nim nie wiedziałem. Prawda — westchnął Jan — skąd? od kogo
mogłem wiedzieć? Niech się panowie nie dziwią, iż się interesuję tak losem
Józia, ale to jeden z moich dobrych kolegów szkolnych. Od czasu wyjścia ze
szkoły, to jest od lat kilku, nie widzieliśmy się i nie wiedzieli o sobie.
— Pan stale tu mieszka? — zapytał udzielający informacyj.
— O, nie.
— Zapewne czeka pan na pociąg?
— Doprawdy nie wiem, co robić, tak mnie ta wiadomość o chorobie Józia
zaabsorbowała, chciałbym co prawda go widzieć, ale... staje na przeszkodzie
kwestia tego rodzaju...
— Że nie ma pan czasu...
— O nie, za dużo — tylko że nie mam pieniędzy na. podróż...
Pytający otworzył szeroko oczy zdumiony. Jan się uśmiechnął.
— A! dziwi panów moja otwartość? Zaraz ją wyjaśnię — nie przedstawiłem
się jeszcze, więc to czynię. Jestem Jan B. — i podał rękę pierwszemu.
— A ja Antoni K.
— Roman D.
Nazwiska się skrzyżowały jednocześnie z uściśnieniem dłoni i banalnym
„bardzo mi przyjemnie“.
Jan mówił dalej swobodnie, z pewnym nawet cynizmem człowieka, któremu
wszystko jedno.
— Tak, panowie, nie mogę zadośćuczynić życzeniom serca, aby odwiedzić
dawno nie widzianego kolegę, bo nie mam za co kupić sobie biletu.
Patrzyli na niego zdziwieni odwagą, z jaką się przyznawał do braku. Ten,
który się nazwał Antonim, szepnął coś na kształt usprawiedliwienia:
— No, przecież chwilowe braki każdemu z nas się zdarzają...
Jan odparł z uśmiechem trochę przykrym:
— O, u mnie jest on chroniczny i chyba nieuleczalny, mówię to tak otwarcie,
boć nędzy uczciwie nabytej nie potrzebuję się wstydzić.
Spojrzeli znów na niego jakoś dziwnie. Ciągnął dalej:
— I właśnie przed przyjściem panów, paląc papierosa, obierałem sobie
rodzaj śmierci, to jest, jak lepiej umierać. Mam tylko dwa rodzaje do wyboru:
drzewo — lub pod pociąg; skłaniałem się ku ostatniemu, bo to, co daje śmierć
prędszą, jest lepsze.
— E! żartuje sobie pan z nas! — żachnął się pan Antoni.
— Nie, panowie! nie żartowałem! To, co powiedziałem, wykonać muszę —
powiedział silnym głosem i w oczach zapalił mu się ogień niezłomnego
postanowienia. — “Wprawdzie żal mi się teraz zrobiło, usłyszawszy o dawnym
druhu, który jest niedaleko, a tak daleko ode mnie, iż go odwiedzić nie mogę,
zamienić kilku słów — ha! ale cóż robić? może to i boleśniej, ale może i lepiej,
prędzej skończę, a tak mógłbym się łudzić jeszcze czym, żałować życia, a tu...
Czas kończyć! O, czas — i nie zważał prawie, gdzie jest, do kogo mówi. Zamilkł
i wpadł w ponurą zadumę...
— Ależ, panie, cóż za powody, które mogą skłamać do tak potwornego
kroku? — pytał Antoni.
Jan spojrzał na pytającego suchą źrenicą i głosem cichym, matowym,
odpowiedział:
— Głód! Nie mam miejsca, zajęcia, i nie dostanę, pracą rąk zarobić nie
mogę, nie umiem. Nie jest to wesołe, ale prawdziwe...
A oni obaj siedzieli milcząc, jakby rozważali to, co dopiero usłyszeli, i od
czasu do czasu niespokojny wzrok kierowali na Jana, sprawdzali słowa jego w
nędznym stanie garderoby i twarzy. Po kilku chwilach przykrego milczenia Antoni
odezwał się:
— To jedź pan ze mną, ja się postaram przewieźć pana na miejsce.
Jan spojrzał nań niechętnie, lecz rzekł:
— Dobrze, dziękuję naprzód.
— Nie ma za co, niema. Niech pan tu na mnie poczeka, ja idę wystarać się o
furmankę — dodał żartobliwie i wyszedł.
A Jan siedział nieruchomy, milczący, palił papierosy jeden po drugim i
odganiał cisnące się uporczywe myśli:
— To będzie, co będzie — wszystko mi jedno — odwlecze to śmierć na kilką
dni, to i cóż z tego? i tak w końcu rzucę się w jej ramiona. Niebyt może jest, a
może nie jest nicością, ale z pewnością nie jest czuciem. Nieśmiertelność byłaby
okrutną niegodziwością i straszną pułapką dla tych, co chcą uciec przed
cierpieniem — gdyby była świadomością. Hej! Hej! gdzie te czasy rojeń, gdzie te
czasy, w których się z upragnieniem wpatrywało w przyszłość? gdzie? Przeszło
wszystko! ale nie jako dalszy ciąg marzeń, o nie, tę resztę, co mi pozostała,
niedługo zlikwiduję — pomyślał i mimo woli podniósł rękę ku szyi, bo czuł coś
na kształt łkania. Skąd mu to przyszło? przecież nie z żalu za potworną farsą
życia? o nie! Biedny Józio mógłby żyć, a musi umierać...
Dalszy tok tych bezładnych myśli i uczuć przerwał pan Antoni, który zaraz od
progu odezwał się:
— No, chodź pan... — i wszyscy trzej wyszli na peron.
Pociąg stał już na stacji. Tłumy podróżnych z pośpiechem usadawiały się w
otwartych wagonach. Widno było od mnóstwa świateł pozapalanych na peronie.
Śnieg miejscami od świateł przybierał złotawofioletową barwę. Czerwone mury
stacji, posępnie rozświecone z dołu, miały w sobie jakąś nieruchomą, martwą
zadumę kamieni. Dzwonek zadźwięczał silnie.
— Chodźmy, prędzej! — zawołał pan Antoni i poprowadził Jana na przód
pociągu.
Stanęli przy maszynie, poszeptał coś z maszynistą i przedstawił mu Jana, i
żegnając się z nim rzekł jak na usprawiedliwienie:
— Nie mogłem pan umieścić w wagonie, bo kontrola będzie, ale tu pan
swobodnie dojedziesz, zobaczymy się w N.! Do widzenia!
Jan wdrapał się na maszynę. Stanął z boku i jednocześnie prawie rozległ się
świst. Pociąg ruszył.
Jan przymknął oczy, bo przez chwilę zdawało mu się, że jakaś nieznana a
potężna siła porywa go i niesie ku nieznanym, obcym światom, w przestrzeń losu
nieznanego.
A pociąg biegł przed się po wyciągniętych jak węże szynach, które przez
okienko maszyny można było widzieć czarną linią, odrzynającą się od tła śniegu.
Nierówny łoskot, jaki sprawiały uderzenia kół o złączenia szyn, tworzył dziką
melodię. Cała ta masa żelaza, ten potwór tytanicznych rozmiarów biegł z furią,
wił się na łukach, gubił w głębokich przekopach, tonął w cieniach lasów
rosnących tuż przy plancie i biegł. Na lewo i na prawo ziemia zdawała się z
ogromnym pośpiechem uciekać w tył, pozapalane wzdłuż linii latarnie przy
domkach dróżników tworzyły mur nie kończący się o węzłach ze świateł. Pociąg
przelatywał obok nich, pożerał przestrzeń, mijał kiedy niekiedy światełka
czuwającej służby, sapał, harkotał, kołysał się czasami jakby dla nabrania
większego rozmachu i biegł, przyświecając sobie dwiema latarniami z przodu.
Czasem otwierał paszczę od strony tendra, a wtedy można było widzieć w jej
wnętrzu obraz piekła, jakieś eumenidy o konturach z czerwonych płomieni wiły
się tam w głębi w paroksyzmach bólu czy chaosu, kłębiły bezładnie, gryzły
płomieniami, oślepiały dymem, tańczyły w wystrzelających płomieniach — pięły
się po ścianach paleniska, lubieżnie zmieszane w oślepiających blaskach.
Rzucano w tę gorejącą paszczę po kilkanaście szufli węgla. Potwór syty już
biegł dalej, czasami kominem wybiegały roje, miliony złotych pszczół,
rozsypujących się jak płaszcz ognisty na śnieg, na lasy, na przestrzeń, i biegły
chwilę porwane atrakcją jak ogon komety. Cudny widok na tle ciemnej nocy,
rozświeconej z dołu tylko śniegiem.
Jan siedział na węglach, wprost drzwiczek pieca, twarz mu palił ogień, a
plecy kostniały pod przejmującym mrozem.
Niewiele czuł z tego. Było mu dobrze, zdawało mu się, że jest cząstką tego
olbrzyma, który biegł pchany potworną siłą. Czuł jakieś nie znane przedtem
podniecenie, zamykał chwilami oczy i poddawał się z przyjemnością tej
nieznanej, która nie jest snem i nie jest marzeniem, ale jakimś powolnym
pogrążaniem się w spokoju, w niepamięci, w nieistnieniu...
Zatrzymywali się prawie na każdej stacji.
— Daleko jeszcze do N.? — spytał maszynisty.
— Za pół godziny będziemy — brzmiała odpowiedź.
Jan wstał, oparł się o rezerwuar z wodą zapasową i ogarnął ogromną
przestrzeń wzrokiem. Księżyc się był już ukazał w całej pełni, oświecając
rozległe przestrzenie. Na prawo ciągnęła się długa linia lasów, ale z dala od
linii, szarzejących się tylko w jakimś srebrnym tle. Na lewo rozrzucone
gdzieniegdzie wioski czerniły się nie bielonymi ścianami domów w krótkich
liniach — siedziały poważne, otulone dachami pokrytymi śniegiem. Gromady
drzew, ogołoconych z liści, stały surowe, czarne jak stado stróży. Od czasu do
czasu do uszów patrzącego dochodziły odgłosy naszczekiwania psów i jakiś
niewyraźny szmer — to wiatr pewnie niósł echa tych tani uśpionych, echa
przebrzmiałych uśmiechów lub płaczów, które się tułały wokoło miejsc
zamieszkanych w powietrzu spokojnym.
— Dojeżdżamy, panie! — zawołał maszynista i rozległ się przeraźliwy
gwizd. Przed nimi w oddaleniu nieznacznym zamajaczyła gromada czarnych
murów, zbiorowisko światełek.
Pociąg stanął. Jan, podziękowawszy uściśnieniem dłoni maszyniście, wysiadł
i ciekawie się rozglądał.
Pan Antoni zaraz się też znalazł i obszedłszy pociąg z drugiej strony stacji,
weszli do niewielkiego domu.
III
Z progu zaraz, wchodząc do dobrze oświetlonego i ogrzanego pokoju, ujrzał
chorego na łóżku. Chory na widok wchodzących chciał się podnieść, ale brakło
mu sił, jęknął tylko cicho i wychudzoną rękę, przezroczystą prawie, wyciągnął do
Antoniego, a oczy jego niespokojne, badające zatrzymały się na Janie.
— Józiu, nie poznajeszże mnie?
Chory popatrzył chwilę głęboko w twarz pytającego i uśmiechając się
radośnie zawołał:
— Jaś! Jasiek mój! Uściskali się serdecznie.
— Co za szczęśliwe zdarzenie! Co za traf błogosławiony — szeptał chory,
lecz wysiłek, wzruszenie zatamowały mu oddech i krew rzuciła się ustami.
Gdy odpływ zatamowano, chory leżał spokojnie jakiś czas, po czym
zwracając się do Jana, wyszeptał cicho:
— Ot, widzisz, co się ze mną stało? Konam powoli już od paru miesięcy i
umrzeć nie mogę. Pamiętasz, jaki zdrów byłem? Pamiętasz? — i uśmiech mu
rozjaśnił wyniszczoną przez chorobę twarz. — Ale i ty nieszczególnie, mój.
Jaśku, wyglądasz, zmizerniałeś! Mój Boże, tyle lat, tyle lat, jakeśmy się nie
widzieli!
— Osiem się skończyło w lipcu — dodał Jan.
I poczęli sobie opowiadać, co przeszli, co przecierpieli przez ten czas. Jan z
gorzką rezygnacją przedstawił swoje smutne borykania się z losem — ostatni
zawód opowiedział szczegółowo i zimno, jakby lubując się wrażeniem, jakie
mowa jego wywierała na schorowanym, nerwowym Józiu, który co chwila
przerywał opowiadanie wykrzyknikami pełnymi współczucia, a gdy Jan skończył,
opowiedział krótko swoje dzieje. Prawie zaraz po wyjściu z gimnazjum dostał
się na drogę żelazną, a nie mając poparcia znikąd, pozostał na skromnej posadzie,
z niewielką płacą 40 rs. miesięcznie.
— Czterdzieści rs. miesięcznie — pomyślał Jan i coś go w głębi duszy
zabolało.
No, od kilku miesięcy choruje, zachorował na zapalenie płuc, a teraz się jakaś
inna choroba przyplątała.
Dziwna rzecz, Jan mimo radości, jaką mu sprawiała myśl, że jadąc, dawnego
towarzysza, druha dawnego uściśnie, gdy go ujrzał, ochłódł, coś się w nim
przerwało, jakby ta nić sympatii, która ich, dawno nie widzianych, łączyła.
Zamknął się więcej w sobie, choć na zewnątrz był wylany i szczery, tylko na
serdeczności, na ciepło zdobyć się nie mógł. W pewnym niewytłumaczonym
wrażeniu wzrok jego ślizgał się po skromnych meblach przenikliwie, że się tak
wyrazimy, taksacyjnie a bezwiednie.
Długo w noc gwarzyli o minionych czasach, chory ożywiał się, zapalał, twarz
mu jaśniała, a serce przepełniało zadowolenie. Zwierzył się Janowi z uśmiechem
poczciwej radości, że miał narzeczoną. Pobiorą się, jak wyzdrowieje.
— A żebyś wiedział, jaka dobra, jaka rozumna, serdeczna dziewczyna!
— Kochacie się? —szepnął Jan z tajoną jakąś niechęcią w głosie.
— Czy się kochamy? dobry sobie! — i uśmiechnął się z pobłażliwym
politowaniem, że on może pytać o to. — No, a ty, Jasiu, nie kochasz, nie żenisz
się?
— Ja?! ja?! Ha! ha! — zaśmiał się głośno pytany, ale w uśmiechu tym
dźwięczała jakaś nuta zgryźliwa, sucha, brutalna, że aż Józef spojrzał na niego
niemile dotknięty— Ja kochać? Ja żenić się?
— Prawda, w obecnym położeniu! daruj, zapomniałem, ale bo widzisz,
przypomniałem sobie twoją dawną miłość, Janinę, pamiętasz?
— At! głupstwo.
— No, nie ze wszystkim, byłeś nią zajęty dość długo, a to coś znaczy.
— Żakowskie zachwyty. W szesnastym roku uwielbia się pierwszą lepszą,
aby tylko trąciła kobietą.
— Ależ Jania nie była pierwszą lepszą! Z porządnego domu, dobrze
wychowana...
— Pudel!
— Przystojna, nawet piękna...
— O! cudna! może się teraz każdy za rubla nasycić jej pięknością.
— Co ty mówisz?
— To, co jest. Spotkałem ją trzy lata temu na ulicy... ladacznicą.
— Ależ na Boga, jestże to możliwe, co mówisz?
— Na szczęście czy nieszczęście, prawdziwe.
— Ale dlaczego? z jakich powodów? — pytał silnie zainteresowany.
— Nie wiem, przyznasz, że nie mogłem mieć ochoty dowiadywać się.
— A wiesz, że to nie do uwierzenia! To okropne! potworne!
— Co? że swój wyśniony ideał, swoją Beatrycze spotyka się w lupanarze?
To widocznie już taki los ideałów.
— Żal mi cię szczerze. Toż musiałeś cierpieć?
— Och, nie! nie za wiele, uczułem się tylko swobodniejszy jeszcze od
jednego uczucia i zobowiązania nierozważnie danego. Cóż chcesz? — dodał
widząc, że Józef patrzy nań z pewnym niesmakiem.— Życie nie daje nam tego, co
chcemy, tylko to, co ma dla nas.
— I nie kochałeś się już więcej?
— Mój drogi Józiu, daruj, ale powiem, że kochają się tylko ci, którzy mają
wiele pieniędzy, wiele czasu, wiele naiwności i jeszcze więcej wiary w
braterstwo dusz, w szlachetność pobudek i tym podobne rzeczy, nie istniejące
nigdzie prócz moralnych ksiąg, pisanych gwoli większego umoralnienia
moralnych szczepów, moralnych latorośli. Wierzą w miłość ci tylko, co nie żyli
jeszcze, i ci, którzy sami, bez jakiegoś opiekuńczego bóstwa, żyć by nie mogli i
którzy koniecznie potrzebują fetyszai znajdują go, o głupoto!—w kobiecie!
Składają na tym ołtarzu wszystką wiarę, miłość, honor, nieraz wiedzę... Za co?
może za rozum? za uczucie? za piękność? a przecież każde bydlę, dobrze pasione,
jest piękne. A więc za piękno — więc to pociąg płciowy, nie oddziaływanie
pobratymstwa jaźni, ale zmysłów dobrze odkarmionych osobników ludzkiego
gatunku. Ha! ha! z rzeczy tak prostej zrobić tak skomplikowaną? Wystawiać z
najlepszej cząstki swego ja ołtarz i posadzić na nim... papugę... to przecież
śmieszne i godne politowania... Zresztą — dodał po chwili — może się ja mylę!
Może i są kobiety dobre, rozumne, pełne poświęcenia i pełne miłości, może są?
Jam o takich nie słyszał i nie miałem szczęścia czy sposobności widzieć je.
Takie, jakie dotychczas spotykałem, są mi wstrętne, gęsi, ptasie mózgi,
kłamczynie, po prostu istoty robiące wrażenie manekinów.
— Nie mówmy już o tym — szeptał Józef.
W przymkniętych oczach widniała uraza, czuł się mocno dotkniętym. Dopiero
po jakimś czasie milczenia rozjaśnił twarz, odsunął się gdzieś w głąb i starał na
nowo zawiązać rozmowę. Nie udawało mu się, rwała się co chwila, bo Jan,
zatopiony w ponurej medytacji, odpowiadał monosylabami i niechętnie. Był
poruszony tym. wspomnieniem, cyniczne określenia wyrywały mu się na usta, a w
sercu czuł jeszcze, że coś tlało do tej malującej się w błocie rynsztoków, coś, co
go bolało. Są cierpienia, na które ziemia nie ma lekarstwa. Cierpienie nie jest
tylko prawem natury, jest to czasami jej przywilej, bo w tajnikach“ dusz
niektórych nadmiar boleści staje się kolebką geniuszu lub zbrodni. Wszystko nie
zależy od nas samych, ale my od wszystkiego.
Józef kazał posłać na sofce, stojącej wprost swego łóżka.
Gdy się Jan rozebrał, chory zawołał nań:
— Uściśnij mnie na dobranoc!
— Przebacz, nie miałem nigdy komu życzyć dobrej nocy, więc odwykłem.
Uścisnęli się serdecznie.
A Janowi, idącemu do łóżka, przyszły na myśl słowa naczelnika: „Gdybyś się
pan później zgłosił, może się jakie miejsce otworzy“. Może? — i z tym
zapytaniem na ustach położył się. Czysta pościel podziałała nań upajająco,
rozkoszował się, przewracał z błogą ociężałością, pił prawie tę rozkosz dawno,
dawno nie odczuwaną, przykładał twarz do poduszki z lubieżną pieszczotą,
przesuwał dłonią po prześcieradle, wgłębiał się w przyjemność — aż zasnął.
Dzień był jasny, kiedy się obudził, i przypomniał sobie zaraz, gdzie jest i
wypadki dnia poprzedniego.
— I w rezultacie co zyskałem? — myślał. — Jedną noc przespaną w ciepłej
izbie, może jeden dzień, w którym się odżywię porządnie, a później? a co potem?
— Przymknął oczy, bo światło, padające z okna na twarz mu, oślepiało go. — A
później? — ponowił sobie zapytanie z jakąś dziką upartością... Jasno, bez
złudzeń całe okropne jutro stawało przed nim. Bez wyjścia. — Ha, żebrać nie
będę... — To zdychać musisz — powiedział sam sobie. A gdyby był jakiś sposób
wywinięcia się ze szponów nędzy? Ale jaki? Znał na kilku stacjach urzędników i
oficjalistów. Myśl pracująca nad wynalezieniem środków jakich zaczęła snuć się
przypomnieniem ich twarzy, wyglądu, możliwej ilości lat, aż postawiła sobie
pytanie: „Może który z nich umrze albo go wyrzucą?“ — i rozsnuwała coraz inne
obrazy z jednego tematu, coraz śmielsze. Wydało mu się niedorzeczne tak myśleć,
ale powracał do tego samego. Opierał się jeszcze, starał się sam przed sobą
tłumaczyć, ale ulegał. Tyle niemożliwych rzeczy się dzieje, dlaczegóżby jemu
jakie niespodziewane wypadła nie miały przyjść z pomocą?
— Są tacy, którzy sprowadzają wypadki, to nawet prawo walki! Podstęp!
Walki! z kim? Z człowiekiem, którego słaby oddech zaledwie dał się słyszeć?
Nie! — z losem. Kula nie zawsze trafia, choć zawsze wyrzucona jest w tym celu.
Cóż z tego — fatalność ją niesie. Nie zawsze — częściej oko posłuszne chęci... i
trafia? Musi, gdy się chce trafić, gdy potrzeba...
Podobne myśli snuły się w mózgu Jana jak szare cienie,, odgradzał się od
nich wstrętem, stawały się ciemniejsze, natarczywsze.
— Ładne mieszkanie — myślał, zwracając gwałtem uwagę w inną stronę, na
ściany, meble, firanki.
Pokój umeblowany był starannie i ze smakiem. Tuż przy łóżku stało krzesło
wyściełane, nie mógł się przemóc, aby nie dotknąć ręką materii, jaką było
pokryte.
— Droga — szepnął — kilka rubli kosztuje łokieć! Kilka rubli? Ha! kto
może... to powinien — dokończył w myśli.
Zapalił papierosa. Józef się jednocześnie przebudził.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry.
— Jakże spałeś?
— Jak nie można lepiej — to mówiąc Jan przeciągał się i z przyjemnością
wypuszczał kłęby dymu.
Józef zakrztusił się silnie.
— Och, jakiż szkaradny zapach!... proszę cię, przestań palić, bo mi ten dym
piersi rozrywa...
Jan cisnął papierosa gniewnie i wstał, ubierając się pośpiesznie, naciągał
spodnie, zapiął starannie kamizelkę i kładł palto.
— Wychodzisz?
— Nie!
— A palto?
— Palto? palto jest tak dobrą okrywką w mieszkaniu, jak surdut, którego nie
mam — odparł prawie wesoło.
Chory zmarszczył się trochę, kąty ust mu drżały, a oczy niespokojne wodził po
Janie. Słowa jakieś miał na ustach, których nie mógł czy nie śmiał wypowiedzieć.
Wahanie widać było w twarzy.
— Jasiu!
Wołany odwrócił się i słuchał.
— Mój drogi, nie gniewaj się na mnie, to jest na propozycję; jaką ci zrobię
— szeptał chory jąkając się. — Ot, po co tu omówienia! Nie masz wiele
garderoby, a ta, którą masz, nie jest w zbyt świetnym stanie. A ja, widzisz —
mówił, jakby się usprawiedliwiając — mam jej dosyć zbytecznej. Wybierz...
Jan mu przerwał dość szorstko.
— Dziękuję, ale nie mogę i nie chcę...
— Nie robię ci podarunku, nie śmiałbym, ale pożyczam, proszę, przyjmij,
przyjdą dla ciebie lepsze czasy, to mi oddasz.
— Jeszcze raz ci dziękuję serdecznie. Jest to przyjacielska usługa, poznaję
cię w tym, ale mnie w obecnym położeniu wydałaby się jałmużną.
— Przykrość mi robisz.
— Daruj, muszę.
— Mógłbyś wziąć.
— Tak, ale nie wiem, czy mógłbym oddać.
— Bo... bo... w tych dniach ma, przyjechać Stefcia z mamą, odwiedzić mnie.
— A! rozumiem — moja prezencja jest niemożliwa w tym ubraniu!
— Och, nie! ale kobiety...
— Ależ nie będę cię krępował, wyjdę sobie na czas ich wizyty.
— Kiedy właśnie mnie chodzi o coś wręcz przeciwnego.
— A!
— Żebyś się mógł poznajomić, ciekaw jestem wrażenia, jakie zrobią na
tobie.
— Mój Józiu, po co mi to? po co ja się mam zaznajamiać? na co mi ludzie?
czy ja będę żył z nimi? Jestem dziś tutaj, jutro — jutro mogę iść w świat, nawet
pójdę — i więcej ich widzieć nie będę. Jeżeli są szczęśliwi — to beze mnie, a
jeśli przeciwnie, to im nie pomogę. Nie zrobiłbym na nich wrażenia dodatniego.
Nawet kto wie, czy nie robiłyby tobie wymówek, że masz kolegów takich
hołyszów! Widzisz, to przecie kobiety! — rzekł na usprawiedliwienie, gdy mu
Józef podczas ostatnich słów energicznym gestem chciał zaprzeczyć możliwość
spełnienia podobnych przypuszczeń.
— Jaśku! nie możesz tak mówić, nie będziesz, bo mi sprawiasz przykrość, to
jedno, a drugie, nie znasz, więc nie sądź!...
— Et, wszystkie kobiety jednakowe — sądzą tylko z tego, co widzą.
— Ale nie Stefa. Mój drogi, zrób to dla mnie, poznaj się z nimi, one nie znają
nikogo z moich.
— A to poznają ładny egzemplarz — roześmiał się Jan. Józef spojrzał nań
jakoś dziwnie i ciągnął dalej:
— A widzisz, jeśli choć trochę mi dobrze życzysz, jeśli cię cokolwiek
obchodzę, to nie mów o odjeździe, nie mów... Tak dawno nie widzianego
miałbym znów stracić na długo? nie! I wreszcie, gdzie pojedziesz? co z sobą
zrobisz? Teraz zima, o zajęcie najtrudniej; masz się gdzie poniewierać pomiędzy
obcymi sobie? po co? kiedy zrobisz mi łaskę, jeśli zostaniesz u mnie do wiosny
przynajmniej. Jestem chory, będzie mi czas przechodził milej, a żebyś się nie
nudził, sprowadzę ci książki. Możesz czytać, rozmyślać. A z wiosną... będę
zdrowszy... to się będę z całych sił starał gdzie wynaleźć miejsce dla ciebie,
łatwiej mi to pójdzie niż tobie, boć mam przecież stosunki, znajomości... Zostań,
Jaśku, zostań, nie myśl, że mi zrobisz jaką różnicę w wydatkach... żadnej... wobec
przyjemności, jaką mi to sprawi, mieć przyjaciela i móc mu choć troszkę pomóc...
Nawet Stefę nie urażę! ale wdzięczność mieć dla ciebie będzie, że ze mną
będziesz. Zostań! Zostaniesz, prawda?
Jan stał milcząc, wpatrzony gdzieś przed siebie, zatopiony w marzeniu czy też
obliczaniu. Co chwila rzucał przenikliwe spojrzenia na twarz mówiącego,
pokrytą ciemnymi plamami, mającymi znaczyć rumieńce, spoconą wysiłkiem, jaki
sprawiała mu rozmowa. Chory w przestankach oddychał ciężko, z utrudzeniem
urywane zdania wyrzucał, z pośpiechem, jakby bojąc się, aby mu sił nie brakło.
Chustka, którą co chwila przykładał do ust, pokryła się plamami krwi. Znać było
ogromne sił wyczerpanie.
Jan dopiero na dźwięk słów: „Zostaniesz, prawda?“ rozjaśnił twarz jakąś
zimną serdecznością, uścisnął rękę Józefa i rzekł jakoś cicho a długo:
— Zostanę... — I nic więcej.
Józef wynurzał mu swoją wdzięczność.
— Więc wybierz sobie ubranie!
— Dobrze!... ale jeszcze nie dzisiaj — nie — za wiele od razu, za wiele...
Przygniatasz mnie swoją dobrocią, oszałamiasz, zobowiązujesz na całe życie. Bo,
i właściwie dlaczego to robisz? — mówił cicho, prawie dla siebie, ale każde
słowo chory słyszał dokładnie. — Dlaczego? By mi pomóc? A wiesz, komu
pomagasz? Czy pomyślałeś, że między mną a tamtym Janem ze szkolnych czasów
nie ma najmniejszego podobieństwa? Czy pomyślałeś, że tyle lat mogło i musiało
mnie zmienić do gruntu, że taka ciągła walka o byt musiała wycisnąć głębokie
piętna na usposobieniu, charakterze, wszystkim? Czy pomyślałeś, kto ja jestem?
Nie... nie zrobiłeś tego. Znałeś mnie dobrym, łagodnym, prawomyślnym,
poświęcającym się za drugich, szlachetnym idealistą. Takim mnie znałeś i takim
zostałem w twoim sercu i myśli. Takim ci się teraz wydaję być, tobie, któremu
matka natura nie poskąpiła prawie niczego, tobie, który nie rozumiesz biedy,
nędzy, boś jej nie doświadczył, tobie, który jesteś uosobieniem szlachetności i
dobrego serca. Ale osiem lat mojego życia to streszczenie ośmiu tysięcy lat
niedoli ludzkiej... Nie mogłem zostać dobrym, bom miał codzienną strawę —
poniżenie. Nie mogłem zostać szlachetnym, poświęcającym się, prawomyślnym,
o, nie — bo mi nędza nie pozwoliła, złość ludzka, gorycz upokorzień,
niesprawiedliwość losu, ludzie. Dlaczego? Przecież nie kradłem, nie
oszukiwałem, nie krzywdziłem nikogo... Nie piąłem się zajmować pierwsze
miejsce przy stole życia, chciałem wreszcie zostać tylko skromnym i jako tako
użytecznym pracownikiem w społeczeństwie, chciałem żyć — boć to prawo
moje, a wegetuję nędznie... Wyrzucono mnie z kantoru jednego z banków za to,
żem czytał Marxa. Z redakcji, gdziem się przyczepił następnie, za to, żem chciał
w czyn wprowadzić mniemanie swoje o prasie, że to żona jednej idei, gdy
tymczasem to ulicznica, która wszystkich przyjmuje. Byłem subiektem w sklepie,
nie okradałem swojego pryncypała, więc moi współtowarzysze postarali się, aby
mnie wypędzono. Nigdzie być nie mogłem, bo nic nie umiałem i byłem za
uczciwy! Po takich wysiłkach, po takich przejściach, nie mogłem wewnętrznie
zostać tym, czym byłem, czym mnie znałeś. Wiele rzeczy z tych, co były we mnie,
co stanowiły moją istotę moralną, odrzuciłem na śmieci. A w te, co pozostały, nie
wierzę i wszystkimi zresztą gardzę i nienawidzę ich — nienawidzę, bo są, były
sprawcami wszystkich moich cierpień. Zresztą już doszedłem do granicy, takiej,
że zaczyna mi być wszystko jedno! Upadłem! nie przez czyny, ale gorzej, bo przez
rozmyślanie o ich spełnieniu. Wszystko mi już jedno, czy będę wyżej, czy niżej,
czy na świecie źle komuś lub nie — ja wiem to jedno, że mnie jest źle. Czy
cierpią, czy się radują, czy się rodzą, czy umierają, wszystko mi jedno. Sam
prawie już nie cierpię, chyba wtedy, gdy wspominam i gdy zwierzę z wnętrzności
moich ryczy „jeść!“, gdy mu nie mam co rzucić na uspokojenie głodu. Ale to ból
fizyczny. Jeżeli na co czekam z utęsknieniem jak na najmilszą, najukochańszą —
to na śmierć. Oby prędko przyszła ta boska pocieszycielka, to zapomnienie. Oby
prędko... bo... bo się boję sam siebie...
Mówił to głosem spokojnym na pozór, tylko przez twarz przelatywały mu
błyskawice nienawiści i bólu, a oczy płonęły ponuro, krótko. Chodził po pokoju,
przystawał, zapalił bezmyślnie papierosa, jak i bezwiednie brał różne drobiazgi z
biurka do ręki i oglądał je nie widząc, i stawiał na powrót, nie wiedząc o tym.
— Takim jestem! Więc widzisz, że mnie nie znasz i chcesz wspomagać
nieznanego?
— Mój Jasiu, przez to, żeś tyle wycierpiał, jesteś mi stokroć droższy, boś
nieszczęśliwy niezasłużenie...
— Politowanie! i tego mi życie nie oszczędziło!
— Powiedz raczej: współczucie braterskie — szepnął Józef wzruszonym
głosem i pochwyciwszy przechodzącego mimo za rękę, przyciągnął i ucałował
serdecznie.
Jan pozostał prawie nieporuszony. Ta serdeczność mu okazywana,
współczucie, pomoc niespodziewana, wszystko to robiło na nim bardzo małe
wrażenie. Nie dziwił się, nie czuł najmniejszej wdzięczności. Ale coś jakby
zawiść wkradła mu się do duszy, że musi przyjmować. Gorycz upokorzenia
nadzwyczaj bolesnego rozchodziła się po nim jak trucizna. „Dlaczego on to
robi?“ — pytał się w myśli, nie znajdując odpowiedzi. Nie zrozumiał po prostu
pobudek. „Głupiec — dorzucił. — Głupiec dobry!“
Kilka dni zeszło im dość szybko. Józef ożywił się, miał się lepiej, lecz Jan
natomiast sposępniał. Tak na oko był dość serdeczny, czuwał nad chorym z
pewną nawet troskliwością. Czytywał mu książki, uprzedzał prawie życzenia, na
każdym kroku starał się mu okazywać miłość i przywiązanie. Rozmawiali po
całych dniach. Ale w głosie jego dźwięczał jakiś przymus, serdeczność była
prawie politowaniem, a szorstkość nieznaczna, bo w porę tłumiona, gniewem.
Czasem wzrok mu mimo woli wybiegał błyskawicą skośną a przenikającą i jak
sztylet padał na chorego. Usta zacinały się złowrogo w uśmiechu. Wtedy, czy
czytał, czy też mówił, przerywał i wielkimi krokami chodził po pokoju. Jakiś
niepokój, walka jakaś toczyła się w jego mózgu. Miał jakieś popędy, które starał
się tłumić i panować nad nimi.
Czasami stawał, podnosił rękę do góry, oczy rzucały błyskawice, w piersi
miał jakiś okrzyk straszny, ale usta pozostawały nieme. Co to było? Skąd
przyszło?
Było to coraz lepsze ogarnianie swego położenia, dotychczasowej nędzy,
zaprawne goryczą, wściekłym wyrzutem i buntem zdrowego, pełnego sił
organizmu przeciw wydziedziczeniu, przeciw skazaniu na zatratę poniewierki.
Jakiś szał druzgoczący wszystko, szalona chęć walki, chęć zwycięstwa, triumfu,
wypełniała mu duszę, naprężała muskuły, na usta przywodziła groźne a
barbarzyńskie vae victis . Ale nie walki takiej, jaką dotychczas prowadził, walki
apatycznej, zgorzkniałego i ustępującego pierwszym. Nie, nie takiej walki... Czuł
w sobie nadmiar siły, która potrzebowała ujścia, nadmiar woli, potrzebującej
tylko celu. Ale czasami rzucał sam w swoją rozognioną wyobraźnię słowa
chłodnej rozwagi: „Po co mi to? Zwycięstwo zetrze z duszy pamięć cierpień? Czy
wytrwam w postanowieniu? Jakiż cel ostateczny? Triumf — to za nic. Wszystkie
idee najwznioślejsze i najdziksze muszą mieć jakiś cel ostateczny, nie materialny.
A jakiż ja mogę mieć cel? Co chcę zyskać przez zwycięstwo? Pełny żołądek,
przyzwoite mieszkanie, trochę grosza!“ — Roześmiał się w duszy pogardliwie i
szepnął: „Nie warto! O, nie warto!“
A jednak z pewną przyjemnością żył we względnym dobrobycie, z pewną
przyjemnością rozglądał się po mieszkaniu eleganckim, spożywał obiady, palił
dobry tytoń.
Z pewną przyjemnością spoglądał ,,codziennie w lustro, widząc twarz swoją
wypełniałą, bielszą, delikatniejszą znacznie, wyprzystojniałą. Śmiał się sam z
siebie, ale z pewnym zajęciem śledził, jak porządne odżywianie się wpływało na
niego. Było to chwilowe zadowolenie człowieka pognębionego dotychczas. Miał
głód, zimno, niewygody. Dostał jeść, ciepłe mieszkanie, uprzedzającego jego
chęci przyjaciela. „Używajmy! — zawołało zwierzę w głębi niego. — Hola!
ogryzajmy kość rzuconą zwolna, a myślmy, jak się dostać do mięsa!“
Nie pokazywał się na stacji, bo zobaczył, że gdy się kilka razy z początku
pokazał, zwracał na siebie uwagę — ubraniem. Litościwe spojrzenia oburzały go
do głębi. Patrzał na to z politowaniem niemocy. Byłby kopał taką głupotę ludzką,
a że nie mógł, więc tylko gniew oblewał mu rumieńcem twarz. Zaciskał pięści i
odchodząc pluł na całe to stado ludzkie. Złość jakaś wkradała mu się do duszy.
Walczył jednak ze sobą, znajdował w sobie jeszcze męstwo powstrzymywania
się, odpędzania myśli, ale marzeń ponurych nie mógł się pozbyć...
Jakoś w miesiąc po jego zainstalowaniu się w N. przyjechała narzeczona
Józia. Stanęła u brata, zawiadowcy miejscowej stacji, skąd uprzedzono o
przyjeździe i odwiedzinach.
Józef był w wyśmienitym humorze, czuł się prawie zdrowym, promieniał
szczęściem. Zmusił Jana do przebrania się, sam mu nawet, oparty o poduszki,
wybierał, doradzał... Gwarzył wesoło, śmiał się, dowcipkował, kaszel miał
mniejszy, blade rumieńce na twarzy. Uczesał się z pewną starannością i pomimo
energicznego protestu Jana wstał i ubrany w szlafrok, w wysokim, skórzanym
fotelu siedział oczekując niecierpliwie...
Jan, jak mógł, dopasowywał się do trochę za ciasnego surduta i z pewną
ciekawością spoglądał w okno. Wyglądał bardzo przyzwoicie, pominąwszy za
czerwone ręce, twarz, miejscami pokutą czerwonymi plamami od mrozu, robił
wrażenie przystojnego mężczyzny.
— A dobra... a poczciwa! — szeptał Józef.
Jan uśmiechał się pod wąsem z zakochanego. Ciekaw był ujrzeć ten ideał
folwarcznej Heby, gęsi czy kobiety?
Doczekali się nareszcie. Przyszła z matką. Józef wyciągnął ręce do niej,
podała mu swoje obie — całował namiętnie, szepcząc:
— Dziękuję, dziękuję...
— Kocha go — śliczna! — zauważył Jan, gdyż już cały akt rekomendacji się
odbył i zakochani wrócili do siebie.
Odsunął się w głąb z matką, aby nie przeszkadzać. Matka, cicha jakaś
dotychczas, przysunęła się do niego, rozwodząc szeroko żale i troski swego
matczynego serca nad chorobą Józia. Poczciwość biła staruszce z twarzy, jak
wymowa z ust, niepowstrzymanym potokiem. Słuchał dość cierpliwie,
odpowiadał w miarę przytakiwaniem. Ale stara, wyczerpawszy cały zapas
wiadomości, tyczących się Józia, córki, siebie, syna zawiadowcy, wzięła się
obcesowo wybadać jego.
— Pan dawno Józia zna?
— Dawno, bardzo dawno, szesnaście lat.
— O! o! poznaliście się dziećmi?
— Tak, w piewszej klasie.
— A Józio edukowany, wiem, wiem, był w klasach. Stara zamilkła, pokręciła
się trochę, popatrzyła w twarz Jana i szepnęła niby dyplomatycznie:
— Pan także, jak i Józio, służy na kolei?
— Nie, pani. — A widząc, że otwiera już usta, aby się zapytać, gdzie, odparł
prędko: — Nigdzie!
— O! o! nigdzie, nie na kolei, bo widzi pan, teraz wszyscy młodzi to się
starają zaczepić na kolei — bo widzi pan, jakby powiedzieć, na ten przykład, to
jest dobre, na ten przykład, dają pensję, mieszkanie, opał, światło, o! o! i na ten
przykład, honor jest. A jakże — dodała, widząc drwiące spojrzenie Jana. — Mój
syn, panie, na ten przykład, zawiadowca, żeby pan wiedział, co się nastarał,
nachodził, był także w klasach, na ten przykład, i dostał miejsce...
Jan już prawie nic nie słyszał, co mówiła, bo słuch miał wytężony w kierunku
zakochanych, którzy siedząc przy sobie, oparci ramionami, szeptali półgłosem.
Twarzami zwróceni do niego, a nie widzący nic prócz siebie.
— A jaki był chorowity ten mój jedyny, jaki delikatny, na ten przykład —
ciągnęła dalej stara — leczyłam, chuchałam i wyleczyłam, ale nie tym, co
doktorzy, na ten przykład, napisali, ale kamforą. Tak, mój syn zawiadowca, na ten
przykład...
— Kamforą — szepnął Jan bezmyślnie, nie słysząc, co mówiła. Cały był we
wzroku.
— A tak, panie, kamforą, na ten...
Nie dokończyła, bo panna Stefania wstała:
— Muszę ci tu porządek, ład zaprowadzić — szczebiotała spoglądając na
biurko, stoliki, zarzucone mnóstwem bezładnie poustawianych cacek.
— Pomogę — zawołał Józef chcąc się podnieść. Jednym skokiem znalazła się
przy nim, przytrzymała mu ręce i z minką figlarną a porywającą wołała tupiąc
nogą:
— Siedzieć, słuchać! nie ruszać się, być zdrowym — musnęła mu rączką po
twarzy i odbiegła wesoło, krzątając się po mieszkaniu z. komicznym narzekaniem:
— Ach, jak ci kawalerowie mieszkają, ach, jak mieszkają!
Jakoś jasno zrobiło się w pokoju, wesoło, ciepło. Jan mimo woli spojrzał ku
oknu. Nie to ona wniosła z sobą promień słońca, wiosnę, życie. Wiało od niej
urokiem, oddychało czarem. Niewielką główkę, okoloną ciemnymi splotami
włosów, nosiła prosto, dumnie. Dwa grube warkocze spływały jej po ramionach,
prawie do stóp. Piwne, ogromne oczy miały jakiś blask i miękkość aksamitu.
Zamglone spoglądać musiały jak toń o zmroku, lecz teraz wyzierały tak jasno, tak
serdecznie, z jakąś rzewliwością. Dwa łuki brwi ciemnych, prawie czarnych,
odznaczały się wydatnie regularnym rysunkiem. Czoło wąskie, gładkie, białe, na
skroniach poprzerzynane siatką niebieskawych żyłek, wypukłe występowało spod
gładko przyczesanych włosów. Nos długi, cienki, troszkę garbaty, usta dość duże,
o pełnych, wiśniowego koloru wilgotnych wargach, miały słodycz i wdzięk
nieświadomości. Owal dobrze zarysowany, tylko broda trochę naprzód wystająca
i szczęki dość odznaczone nadawały dolnej połowie twarzy charakter szczególny
zmysłowości, tym wybitniej występujący przy sąsiedztwie idealnym czoła, ócz.
Wzrost więcej niż średni, kibić wysmukła, kształtna, dopełniały całości —
całości robiącej wrażenie arcyprzyjemne.
Uwijała się z żywością, wesoło gospodarując, perlista rulada śmiechu
brzmiała od czasu do czasu, przeplatana śmiechem krzątania i rozmową. Józef
siedział zapatrzony w nią jak w cud dawno oczekiwany, w niemej, pełnej
szczęścia kontemplacji.
Jan, jakoś roztargniony, dotknięty, obserwował. Wzrok biegał bezustannie po
całej jej postaci, chwytał spojrzenie, uśmiech, profil, kontur postaci, wdzięk
poruszeń, wszystko.
Poustawiała, pooczyszczała wszystko, odsunęła się w drugi kąt pokoju,
obrzuciła całość okiem znawczyni i zawołała wesoło:
— No, teraz możliwie!
— Czy wpierw było aż tak niemożliwie? — spytał Jan, który od kilkunastu
minut miał ogromną chęć rozmowy i czekał sposobności.
— Tak zupełnie, nie powiem, ale dla panów wszystko jest możliwe. Co też
panowie robili przez dnie całe? — spytała, zmieniając treść rozmowy, bo oczy
jej przypadkiem spoczęły na otwartej książce, porzuconej na kozetce.
— Da się streścić w dwóch słowach: czytali i rozmawiali.
— I?
— I czasami rozmyślali o... nieobecnych.
— Czy o nieobecnych — nie wiem, ale że czytali, widzę — to mówiąc
przechyliła się, aby wziąć książkę, leżącą obok Jana.
Zakrył śpiesznie książkę i zawołał z komicznym przerażeniem:
— Nie wolno — na indeksie — wyklęte... — Przez kogo?
— Przez Wielkiego Jałmużnika dóbr duchowych.
— A! a tytuł książki? autor...
— Urania Plammariona .
— Urania! to kobieta, bohaterka pewnie tego romansu?
— O, nie, to gwiazda, planeta!
— E! to nie musi być zajmujące. Czytałam jakąś powieść pod podobnym
tytułem, to jest nie takim samym, ale także dziwnie brzmiącym... ach!
przypominam sobie — Safo !
— Daudeta!
— Nie, tam było napisane tylko „Safo“, a nie „Safo Daudeta“.
— Gęś — mruknął Jan i spuścił wzrok, bo wstyd mu było spojrzeć jej w oczy
i Józiowi, który się przypatrywał. — Szkoda!
Zabawiły jeszcze z pół godziny. Odchodząc, obiecała codzienne odwiedziny.
Na pożegnanie podała rękę Janowi. Ciepła, delikatna, miękka ręka podziałała nań
dziwnie przyjemnie... byłby ją dłużej zatrzymał w swoim ręku, lecz nie śmiał.
Skoro tylko wyszły, Józef zawołał triumfująco: — A cóż? Przesadziłem?
Jakże ci się wydała? Jan milcząc chodził po pokoju.
— Nie odpowiadasz? sumujesz wrażenia, prawda?
— Tak, i to wrażenia bardzo dziwne a przyjemne. — A widzisz — w
rezultacie jednak?...
— Jest bardzo ładna, wdzięczna gracja. Szczęśliwy wybór zrobiłeś, o ile mi
się zdaje.
— O, jestem aż nadto przekonany...
— Dawno się znacie?
— Rok przeszło... poznaliśmy się tutaj na stacji, u jej brata...
— Zawiadowcy.
— A tak — wiesz, że to jej brat?
— Mówiła matka o synu zawiadowcy. — Uśmiechnął się podkreślając ten
wyraz. Józef zrozumiał i rzekł tłumacząc:
— Widzisz, to prosta kobieta, prosta, ale zacności, chlubi się dziećmi, bo je
własną pracą wychowała i wykształciła, jak mogła... Syn skończył kilka klas.
Stefcia pensję...
— Musi mieć nieźle w głowie — spytał indagacyjnie.
— A tak! Rozumna, wykształcona, ślicznie gra na fortepianie, mówi po
francusku...
Jan o mało nie parsknął śmiechem, ale w porę się powstrzymał, że Józef nie
spostrzegł.
— Tak, kobieta z talentami, rozumiem — odpowiedział.
Śmiać mu się chciało na to określenie „rozumna, wykształcona, gra na
fortepianie, mówi po francusku“. Bo u nas kobieta w całej średniej klasie niech
tylko gra i mówi po francusku, to się już nazywa wykształconą. Uprawiają w niej
te talenta jak w pudlu noszenie koszyka itp., i zostaje też pudlem, popisującym
się, gdzie się tylko zdarzy, muzyką, śpiewem, francuszczyzną, czasami od siedmiu
boleści, gwoli ogólnemu aplauzowi mężczyzn i cichej zawiści rówieśnic, nie
mogących się tym samym popisać.
— Cóż ci matka mówiła?
— O! bardzo wiele, coś o twojej chorobie, o synu i jego wyleczeniu kamforą,
byłaby mi nawet opowiedziała period ząbkowania panny Stefanii, ale nie miała
czasu.
— Tak, jest czasami śmieszna, ale ponieważ to z przywiązania robi, więc...
— Więc nie godzi się żartować? Rozumiem. Zresztą ja nie żartowałem, tylko
tak mimo woli wtrąciłem uwagę — usprawiedliwiał się, widząc, że Józef nierad
słuchał, choć zresztą był w wyśmienitym usposobieniu.
Rozbierał każde słowo Stefci, uśmiech, spojrzenie i zachwycał się
uszczęśliwiony. Miał ją ciągle przed oczyma i na ustach. Był jak bateria
elektryczna naładowany miłością i wyładowywał się uwielbieniem i projektami
przyszłości szczęśliwej. Wesoło a głośno opowiadał Janowi:
— Żebym to jak najprędzej wyzdrowiał, to... co to teraz? a luty — to w maju
już bym się ożenił.
— Jeżeli wyzdrowiejesz, jeżeli żyć będziesz — pomyślał Jan, który z
obserwacji i od doktora dokładnie znał stan choroby. Zresztą niewiele się
odzywał. Przemierzał szerokimi krokami po raz może tysięczny pokój i rozmyślał,
a raczej dał się porwać marzeniom bezładnym o szczęściu drugich — marzeniom,
w których nierzadko twarz dopiero poznanej przesuwała się przed oczyma duszy.
„Są szczęśliwi, są! niewiele im do szczęścia potrzeba, to prawda! A jeśli to
niewiele go daje, to już jest wiele“.
— Więc tobie niewiele brakuje do zupełnego szczęścia? — zapytał stając
przed Józefem.
— A tak! niewiele. Wyzdrowieć, ożenić się!
— I?
— I nic więcej, cóż mogę więcej żądać? Być kochanym — kochać, mieć jaki
taki byt, to dla mnie wystarczające.
Stworzyć sobie maleńki świat swój. Wypełnić obowiązki serca i musu
wesoło, zharmonizować się z otoczeniem, dostroić do okoliczności. Nie zaznać
wielkich cierpień, nie marzyć, nie szybować po wyżynach myśli ani nie pełzać —
tylko iść, iść gładko, równo, wielkim gościńcem...
— Pospolitości — dorzucił Jan.
— A tak, niech będzie pospolitości, jeśli ta pospolitość, jak ją nazywasz,
będzie szczęściem.
— Względnym!
— Jeśli się czuję być szczęśliwym, to mniejsza, czy to szczęście jest sobie
zwyczajnym, pospolitym szczęściem, aby tylko nim było. Zresztą może będąc
szczęśliwym nie rozróżnia się jego rodzaju.
— A może?
— I cóż więcej potrzeba człowiekowi tej miary, co ja? nic, prawie że nic.
Przejść przez życie spokojnie, wysnuć rozumnie pasma życia z najmożliwszą
oszczędnością i skończyć z przeświadczeniem, że się było...
— Asinus asinorum in saecula saeculorum — wtrącił Jan, przypomniawszy
sobie szkolną sentencję.
— Człowiek, który spełnił wszystko co był powinien spełnić.
— O, tak! Przejść przez życie pod pachę z żoną — do tego ładną, być
elegancko ubranym, dobrze odżywionym, z pewnym zapasikiem grosza na
nieprzewidziane, z kapeluszem w ręku, z ukłonem dla zwierzchników, z
uściśnieniem dla kolegów, z gotowym pocałunkiem dla powinowatych. Stosować
się przede wszystkim do okoliczności, a być zawsze grzecznym, ujmującym,
uśmiechniętym, gotowym. Mieć w kieszeni lewej kodeks prawa, w prawej
kodeks przyzwoitości towarzyskiej, a na czole wypisane: „poczciwiec“, i nie
myśleć, przede wszystkim nie myśleć, i być wszystkim, byle tylko nie sobą, i
spocząć, opłakiwany przez ogół swych znajomych... To szczyt, to ideał życia
porządnego człowieka! Tfy! małpy, psiakrew! — zaklął gburowato. Szyderstwo,
gniew, buchało z niego.
Był dziwnie wzburzony. Ta jasna perspektywa, jaką Józef mu ukazywał, tak
go poruszyła, przepoiła go żółcią, prawie zawiścią. Miraż ukazywany stał mu się
wstrętnym, bo on mógł tylko oglądać, a tamten posiąść. Jego marzenia kto inny
urzeczywistniał dla siebie.
— A ja nigdy tak mieć nie mogę? Zawsze mi wlec się na łańcuchu nędzy?
Zawsze mam nie zaznać spokoju, szczęścia... A niech cię pioruny spalą! —
Ciskał się wewnątrz siebie, jak tygrys w klatce, do słońca, przestrzeni, wolności!
Żal do świata, do ludzi, losu, opanował go okrutny, a potem ból jakiś czuł w
sercu, mózgu, wszędzie, i jakąś chęć potworną szałem i siłą, pragnienie szczęścia
owładnęło mu duszę tak, że wyciągał mimo woli ramiona, jakby chciał przyjąć w
ogromnym uścisku nadchodzącą, oczy zachodziły mu łzami prośby do tej
nieznanej, a tak upragnionej szczęśliwości, usta szeptały słodkie, choć groźne
słowa zaklęć: „Muszę cię posiąść! musisz przyjść do mnie choć na dzień, na
godzinę. Musisz! zniewolę cię siłą, jeśli nie uproszę, porwę choć przez łzy czyje,
przez krew czyją, jeśli sama nie przyjdziesz! Ale moją być musisz!“ — I upadł
prawie na kanapę, wyczerpany, rozstrojony, zakrył twarz rękami, bo łzy mu mimo
woli spływały po policzkach, i łkał...
Józef nie rozumiał nic prawie z tej na poły niemej sceny, nie mógł pojąć, co
mu się stało, chciał się dowiedzieć, ale Jan mu nie odpowiadał, więc zamilkł,
odwrócił się trochę od niego, wyciągnął, ile mógł, w fotelu, okrył nogi lepiej
kołdrą i zasnął marząc...
Codziennie po południu, na godzinę, czasami na dwie, przychodziła panna
Stefania z matką, czasami z bratem lub ze służącą. Codziennie jej obecność
rozjaśniała niejako dość ponure mieszkanie. Była zawsze pełna wesela i
niewyczerpanej troskliwości o zdrowie Józefa, nad którym czuwała z
macierzyńską dobrocią.
Był to umysł nie rozwinięty zbyt wiele, charakter nie wypróbowany w życiu,
ale serce wielkie, serce, które potrzebowało kochać, a kochając czuło miłość
głęboko — na zawsze. Dusza jej nie wdzierała się na wyżyny, może nawet nie
wiedziała o innym, wyższym życiu, ale obowiązki tego, jakie było jej udziałem,
brała serio i spełniała“ chętnie. Była to pospolitość — złota, zadawalniająca się
tym, co miała. Pokochała Józefa całym swoim osiemnastoletnim, czystym sercem.
Kochała go głęboko — tak jej się przynajmniej zdawało. Choroba jego, której nie
znała grozy, nie budziła w niej trwogi, tylko współczucie nad cierpieniem
ukochanego.
Przyjście jej rozjaśniało twarz Józefa, ożywiało go, wlewało weń nowe wraz
siły, a zachmurzało coraz częściej Jana. Dlaczego? sam jeszcze nie umiał sobie
zdać sprawy, czuł tylko, że między nimi jest zbytecznym.
Sprawiało mu niewypowiedzianie gnębiącą przykrość patrzeć i słuchać tych
dwojga kochających się. Wychodził najczęściej, pozostawiając ich z sobą,
wychodził po to, aby za chwilę wrócić i siąść gdzieś w zagłębieniu, i patrzeć w
tę słodką twarz, pożerać wzrokiem cudne linie jej postaci i śmiać się w duchu z
siebie, a złorzeczyć wszystkim... Szorstkie, prawie nieprzychylne usposobienie
względem niej zanikało w nim powoli. Robił się jakimś cichym, powolnym.
Mógł jej nie widzieć, ale nie mógł nie myśleć o niej.
Nie robił jej uderzających grzeczności, ale na każdym kroku starał się
okazywać przychylność i szczere zainteresowanie wszystkim, co się jej tyczyło.
Robiło mu to wielką przyjemność, gdy mógł jej wyświadczyć jaką małą
przysługę. Czasami oburzał się na swoje „lokajstwo“ i wyrywał się z jakim
żartem rubasznym lub gburowatą odpowiedzią, lecz widząc ją zaciskającą usta
lub marszczącą brwi, milknął wściekły na siebie, niespokojny; byłby przepraszał
— nie umiał. Tylko wzrokiem głębokim, serdecznym a żałującym prosił.
Przebaczano mu, widział to — i był rozradowany.
Powoli przywykł do tych codziennych odwiedzin, potrzebował ich, żył nimi
prawie. Z niecierpliwością czekał, z utęsknieniem niejako. Nie wiedział, co się z
nim działo, ale z pewną chciwością zagłębiał się w to zaczarowane bez wyjścia
koło. Tylko, w miarę posuwania się po tej nie znanej dotychczas drodze, czuł
coraz większą, niewytłumaczoną niechęć do Józefa.
Po wyjściu Stefy, jak ją w myśli nazywał, siedział nieraz godzinami milczący,
nieruchomy, obezwładniony marzeniami, uczuciem, jakie się rozwijało w jego
sercu.
To znów chciał zrywać się i biec, biec przed siebie, gdzieś w dal, opuścić
Józefa, wszystko, i zniknąć z własnym wspomnieniem, ale nie mógł. Wola jego
leżała skrępowana tymi godzinami odwiedzin, tym czarem, jaki roztaczała Stefa,
urokiem, jakim nań działała, jakąś rozkoszną niemocą, jaką czuł w sobie patrząc
nań, dotykając rąk jej na przywitanie i pożegnanie.
Nie mógł iść, bo i gdzie? i po co? I patrzył prawie z przestrachem w okna, na
świat, gdzie marcowa pogoda wyprawiała harce lejąc deszczem, sypiąc
śniegiem, to znów lodowatym tchnieniem wiatru mrożąc. Nie mógł się
zdecydować i zaczynał nie chcieć.
— Co jutro będzie? jaką zobaczę... — myślał wpatrując się w twarz Józefa
wzrokiem tak uporczywym, świdrującym go do głębi, jakby chciał rozpatrzyć, na
jak długo mu jeszcze życia starczy, i nie mógł wzroku złagodzić, nie mógł
oderwać.
Wiedział, że mu z źrenic wypełzają jadowite, potworne życzenia, a nie mógł
patrzeć lepiej, inaczej — lepiej.
— Jemu myśleć o żonie — jemu! o uściskach, o pocałunkach! — myślał z
gniewem, z politowaniem, i wstrząsał się cały, widząc lub przypominając
pocałunki, jakie zamieniali narzeczeni.
Niechęć jego miała coraz głębsze źródło. Z niepokojem, z zazdrością
gwałtownie rosnącą i z trudem ukrywaną patrzył, jak szeptał do niej, jak się
pochylał ku jej twarzy, jak ją całował, jak swymi długimi, wychudłymi palcami
przesuwał po jej włosach. Zazdrościł mu wszystkiego. Najwięcej go
rozdenerwywały szepty ich.
— Co to bydlę może mieć jej do powiedzenia? — myślał pochylając się
więcej jeszcze nad książką, której nie czytał.
Położenie jego stawało się z każdym dniem nieznośniejsze. Cierpiał bardzo
fizycznie i moralnie.
— Muszę być chory — tłumaczył sobie. — Po tylu czasach nędzy odmieniłem
warunki życia i to mnie rozstroiło — ale nie — wytłumaczył. — Wrażenie pewne
zrobiła na mnie, ale nic więcej — odpowiadał ukrytemu w głębi zapytaniu.
Że daleko więcej, niż sobie zdawał sprawę, nie czuł nawet świadomie,
przekonał się niebawem. Miłość zajmowała całą jego istotę, jak fala rozlewająca
się w równinę.
Pozwalał się ogarniać uczuciu prawie bez protestacji, bo i po co? czy byłby
nie kochał nie chcąc? Nie myślał jeszcze, gdzie go ta miłość zaprowadzi, jak nie
wiedział o całej sile uczucia, do jakiej niewystudzone jego serce było zdolne.
Dopiero naprawdę przekonał się, że kocha, w następującej okoliczności:
Któregoś z dni marcowych, wyjątkowo ciepłego i pogodnego, przyszła
wcześniej ze służącą „zrobić wiosenne porządki“, jak mówiła. Była szczególnie
dnia tego w wybornym usposobieniu, które się wyraziście odbijało na jej twarzy
pięknej jak nigdy. Oczy rzucały żywe i ogniste spojrzenia, twarz lekko
powleczona rumieńcem jaśniała całą krasą piękna, młodości, zadowolenia,
purpurowe usta zdawały się oddychać pragnieniem pocałunków, rozkoszy. Była
w jakimś podnieceniu. Dyrygowała służącą z wdziękiem i humorem. Przyszło do'
zawieszania firanek. Służąca wgramoliła się na stół i niezgrabnie, z obawą, aby
nie spaść, chciała zawiesić gzymsy na hakach, lecz nie mogła dosięgnąć. Panna
Stefania, niewiele myśląc, przysunęła krzesło do ściany, dostała się za pomocą
niego na poręcz, jedną ręką trzymając się ramy okna, drugą swobodną odebrała
firanki, wyciągnęła się, o ile mogła, zawiesiła gzyms po jednej stronie i siliła się
dostać do drugiej, nie zważając, że krzesło przez nachylenie odsunęło się trochę
od ściany i zaczęło wykonywać ruchy ekwilibrystyczne. Nie zważała na to, tylko
z uporem pośpiechu i nierozwagą starała się dosięgnąć haka. Zrobiła to tak
szybko, że Józef nie zdążył zaprotestować, a Jan wyręczyć, tylko ten ostatni
podbiegł w sam czas, gdy ręka jedna, nie mogąc utrzymać gładkiej powierzchni
ramy, osuwała się bezsilnie, a krzesło wykonywało ostatni swój ruch
oscylacyjny. I nim miała czas upaść, a nawet poznać niebezpieczeństwo, Jan
schwycił ją prawie w powietrzu w swe potężne ramiona. Pierś do piersi, usta do
ust! I nie wiedział, jak i kiedy usta jego wpiły się z żarłocznością
niepowstrzymaną w na pół rozchylone jeszcze uśmiechem jej usta, a ramiona
obejmowały i cisnęły do siebie z siłą i miłością. Była to chwila, a starczyła za
wieczność! Było to w mgnieniu, a wystarczyło na wieczność. Było to mgnienie, a
wystarczyło, żeby stracić rozum, świadomość, żeby oszaleć! Było to mgnienie, a
wystarczyło, aby miłość nieświadoma siebie wybuchła w całej sile, aby było
rozstrzygające o losie całej gromadki ludzkiej. Nim Józef mógł wydać okrzyk
przerażenia i dojrzeć cośkolwiek, już Jan postawił ją na podłodze i sam, prawie
nieprzytomny, bezwładny, upadł na kanapę. Był straszliwie zmieniony! Usta białe
drżały konwulsyjnie. Twarz pokryła jakaś straszna siność. Oczy o źrenicach
rozszerzonych, wyszłych z orbit, gorzały fosforycznie, a nic nie widziały. Całym
wstrząsały dreszcze. Nogi i ręce latały jak w febrze. Kolumna pacierzowa
wygięła mu się naprzód i była jak sparaliżowana — atrakcją. Długą chwilę
siedział, nim przyszedł cokolwiek do siebie. Obejrzał się jak człowiek
przychodzący do przytomności, nic nie widząc. Oddychał krótko, chrapliwie i z
trudem.
— Strwożyłeś się, Jaśku? — zapytał chory widząc w części jego stan.
— Co to było? Kto mówi? A! a!— I jak błyskawica przebiegła przez myśl
jego chwila miniona. Więc to on miał ją przed chwilą w ramionach, tuż przy swej
piersi, całował, całował, i czuje na ustach jakąś słodycz, dotknięcie tych
delikatnych ust, ciśnienie piersi jędrnych, młodych, ciężar ciała rozkosznie
obezwładnionego, zapach włosów. I jakiś dreszcz przebiega mu wzdłuż pleców,
zęby zaciskają się, gwałtownie ramiona rozszerzają, a na usta i policzki powraca
purpura, kłucie ostre a delikatne czuje na skroniach, pod skórą, a potem ciepło
jakieś rozchodzi mu się od serca po nim całym.
— Stefuś mój, widzisz, jak to nie trudno o nieszczęście!
— A tak — odpowiada nie wiedząc, co mówi. Dopiero teraz zdaje sobie
sprawę z tego, co się stało.
Oblała się rumieńcem i z oczami przymkniętymi, z piersią podaną naprzód a
wstrząsana dreszczem siedziała, cała przejęta wrażeniem. Paliły ją usta, a nie
pomogło bezwiedne oblizywanie się. Paliło ją wszystko. Doznawała czegoś nie
znanego sobie jeszcze, czegoś, co jak płomień rozchodziło się po całym jej ciele.
Serce jej biło przyśpieszonym tętnem. W uszach miała szum, w głowie chaos,
przycisnęła się bezwiednie silniej plecami do grzbietu krzesła. Nie czuła się
obrażoną, tylko niezmierny niepokój owładnął jej duszą. Zadawała sobie pytanie:
„Co mi jest?“ — i nie umiała odpowiedzieć. Nie rozumiała jeszcze wrzenia krwi.
Wkrótce odeszła zakłopotana, wystraszona tym nieznanym, które ją
wyprowadzało z równowagi. Odchodząc nie podała Janowi ręki, nie spojrzała
nawet na niego. Szepnęła mu tylko półgłosem:
— Do widzenia.
Dzień był jeszcze jasny, prawie ciepły. Słońce lało po prostu światło i ciepło
w atmosferę — przenikało wszędy. Czuć było wiosnę w powietrzu jasnym,
przejrzystym, silnie niebieskawym w krańcach widnokręgu. Szmaty ziemi,
miejscami zupełnie wyswobodzone ze śniegu, ciemniały plamami szklistymi,
przepojonymi wodą. A wszędzie woda, śnieg topniejący, błoto... A wszędzie
jakiś odruch spętanej przez zimę przyrody, jakieś wrzenie życia utajonego
jesz,cze, jakieś przygotowania do walki, przedsmak zwycięstwa i triumfu.
Jan wyszedł. Zaraz za stacją wszedł na plant. Głowę trzymał wzniesioną do
góry, oczy, otwarte szeroko, patrzyły na wszystko ze szczególną przenikliwością,
a wrażeń mózg nie przyjmował, nie wiedział, na co patrzy. Czuł tylko ciepło
rozkoszne słońca i ciepło wewnątrz siebie miłości. Zagłębiał się w przestrzeń
rozmarzenia miłością i szedł wydłużoną do nieskończoności linią szyn... Nogi
brodziły mu w błocie powstałym ze stopionego śniegu, a głowa w słońcu, a serce
w miłości...
— Kocham! — szeptał z uśmiechem niewypowiedzianie dobrym. — Kocham!
— szeptał wpatrując się w kulę słoneczną, w przestrzeń, w cudne białością
gromady chmur. — Kocham! — powiadał swemu sercu zmartwychwstałemu,
duszy
uciśnionej,
życiu
pozbawionemu
szczęścia,
miłości,
uczuć
szlachetniejszych. I wstawał w nim inny, nowy człowiek, który kochał i pragnął
być kochanym, pragnął żyć. Rozpamiętywanie marzeń ukazywało mu cel życia,
którego nie znał. Miłość! Był olśniony tym słowem, które mu dźwięczało tak
słodko, tak cudnie. Stare nędze, stare krzywdy, cała rzeczywistość rozpaczliwa
jego położenia zanikały na chwilę przytłumione. Nie pamiętał ich.
Zmierzch zwolna opadał na ziemię, gdy się zwrócił do powrotu. Niebo na
zachodzie przybierało kolor miedzi. Wiatr niewielki, ale mroźny, ścinał ziemię w
cienkie warstwy, załamujące się za każdym stąpnięciem. Gdzieniegdzie świecił
jeszcze odblask niezagasły, płonął, blednął i rozpraszał się w cieniach.
Gdzieniegdzie długie linie wiosek gorzały w ostatnich ogniach zachodu. Dęby o
zeszłorocznym liściu miały szczyty skąpane w purpurze, a pnie tonęły w ciemnych
masach mroku. Zwolna posępność jakaś wysuwała się zewsząd i okrywała
płaszczem ziemię.
Jan wracał do domu powracając równocześnie zwolna do rzeczywistości.
Wyłamał się sam z siebie. Przestawał marzyć, a zaczynał myśleć. Ale myśl
rozbujała wlokła się leniwie, niechętnie wracała z zaczarowanej krainy miłości.
Ale wracała. Przeszedł dość szybko przestrzeń dzielącą go od mieszkania Józefa.
W sieni usłyszał jakieś pomieszane, niewyraźne dźwięki rozmowy
prowadzonej w mieszkaniu. Zadrżał. Serce się mu poruszyło.
— Stefa! — pomyślał, szybko wchodząc.
Zobaczył naczelnika, siedzącego przy łóżku Józia i coś mu dość żywo
opowiadającego. Na stuk sprawiony otwieraniem drzwi opowiadający odwrócił
się dość szybko.
— Właśnie mówiłem o tobie panu naczelnikowi — zawołał Józio.
Jan skłonił się, szepcząc jakieś banalne przywitanie.
— A ja to samo, co panu, mówię koledze, że teraz nie ma jeszcze nic, musisz
pan poczekać.
— Pan naczelnik był łaskaw obiecać, że przy pierwszym wakansie o tobie nie
zapomni.
— Przy pierwszym?! Dziękuję... dziękuję... — odpowiedział Jan, aby coś
powiedzieć. Bo jakieś kołysanie czuł w samym sobie, jakąś gorączkową pracę
mózgu. Majak rzeczywistości zasłaniał mu już w części marzenia. Rozpościerała
się w nim zwolna ta codzienna, szara troska. Przytłumione głosy życia przeszłego
przebijały się z trudem przez świetlaną oponę i wołały nań: Głupi, głupi!
— No, tak, przy pierwszym. Ale ja sobie pana doskonale przypominam, hm.
— ...Kocham, kocham! ja, nędzarz, ja, żywiony z łaski, kocham narzeczoną
mego przyjaciela, bez którego pomocy zdechłbym z głodu. Kocham kobietę
kochającą innego, łudzę się miłością, ja, nie mający dachu własnego...
— Tylko pan teraz znacznie lepiej wygląda!
— ...nawet łacha na grzbiet. Nic w przeszłości, a co gorsza, nic w
przyszłości... Marzę, a tu rzeczywistość tak smutna, kocham się, a tu proszą,
żebrzą jak o zmiłowanie o jakiekolwiek miejsce dla mnie, abym mógł żyć... O,
głupi! o, głupi!
Takie myśli snuły mu się w mózgu, przywiedzionym do równowagi słowami
Józia. Serce szarpało się w pierwszym bólu miłości świadomej, a myśl siliła się
na rozwiązanie, na wyszukanie jakiej drogi do wyjścia z tego położenia! Był na
zewnątrz rozgorączkowany, pełen wysiłku, a nie mógł myśleć logicznie, bo
musiał odpowiadać na pytania naczelnika, który się rozgadał . na dobre. Plótł z
sensem i bez sensu, ale trzeba było odpowiadać, przytakiwać, dziękować za
łaskawość jego odwiedzin, za zaszczyt, jaki wyświadczył, przepraszać za fatygę,
trud, jaki sobie zadał, być pełnym wdzięczności za jego dobroć, a podziwu dla
jego wielkiego rozumu. Unosić się w dytyrambach czci nad nim, nad jego
dziećmi, domem, odegrać całą kłamliwą scenę komiczną pomiędzy
zwierzchnikiem a podwładnym.
W ostatku naczelnik raczył wstać, raczył się pożegnać, raczył przyjąć futro
podane przez Jana i raczył wyjść — śpieszył do pociągu, jaki właśnie przyszedł
na stację, a jakim wypadło mu wrócić do domu.
Jan odprowadził go, jak tego grzeczność kolejowa wymaga.
— Pański przyjaciel chory, poważnie chory, hm. — Zamilkł. — Dowiaduj się
pan, może jakie miejsce zawakuje, otworzy się — mówił, nieznacznie skłaniając
głowę w stronę mieszkania Józefa, w oczach miał więcej, niźli chciał powiedzieć
słowami.
Jan zrozumiał doskonale i nawet nie oburzył się na obojętność, z jaką
naczelnik dał mu do zrozumienia o możliwej śmierci Józefa. Nie zamienili już
słowa więcej. Naczelnik odjechał. Jan powrócił do mieszkania. Był prawie
spokojny. Radość oczekiwania czegoś, chyba spełnienia otrzymanej przed chwilą
obietnicy, i miłość zrobiły go małomównym i zamyślonym. Okrutny egoizm
zapanował w nim zupełnie. Zdawało mu się, że widzi jasno przed sobą kąt
spokojny i przy boku kochaną — narzeczoną innego. „Przecież jej ze sobą do
grobu nie weźmie — myślał. — A kobiety, choćby kochały, gdy kochanego nie
stanie, zapomnieć muszą... zapomną“. Tak jasno teraz, po słowach naczelnika
zobaczył, tak mu się logicznie jedno z drugiego wysnuwało, że ani przypuszczał,
iż może przyjść coś takiego, co cały ten gmach zwali...
— ...Cóż by mogło mi przeszkodzić? Józef umrze, dni jego policzone — i ze
szczególną troskliwością badał wszystkie objawy choroby.
Nie widział dla siebie nic niepokojącego. Wstąpiła weń energia, ruchliwość i
pragnienie życia czynnego. Poznajomił się przy pomocy zawiadowcy, który także
dość często odwiedzał Józefa, ze wszystkimi na stacji. Nie robił tego z
wewnętrznej potrzeby, ale dlatego, że mogą mu być potrzebni. I byli
rzeczywiście, bo zrobił z siebie miłego, ugrzecznionego towarzysza i kompana,
chętnie zapraszanego na karciane posiedzenia, tego chciał, iżby móc częściej,
poza domem Józefa, spotykać Stefę. A ona? Ona, o ile w obecności Józefa była
dość chłodna, lękliwa, umyślnie unikająca nie tylko słów, ale i spojrzeń Jana, o
tyle gdzie indziej była swobodną, nastręczającą się, rozmowną aż do
gadatliwości, uprzejmą do przesady. Pociągała ją do Jana jego męska, trochę
dzika piękność, jego siła, widoczna w nim, a może — któż odgadnie serce
kobiety? — jego dola nieszczęsna i miłość potężna, jaką musiała spostrzec w
jego oczach? Kochała Józefa, kochała, powtarzała sobie codziennie, a jednak nie
przeszkadzało to, że chętniej pozostawała z Janem. Agitowała nawet na jego
korzyść pomiędzy znajomymi, delikatnie, niepostrzeżenie, aby mu dali jakie
zajęcie. Współczuciem jego niedoli nazywała swoje postępowanie. I dzięki tym
jej zabiegom Jan dostał korepetycję niedaleko stacji u jednego z dozorców
drogowych. Obrzydliwie niesfornego bębna miał uczyć po dwie godziny dziennie
i za to miał dostać sześć rubli miesięcznie.
— Dobre i to — pomyślał i po pierwszej lekcji, w trakcie której dowiedział
się, komu zawdzięcza możność zarobku, szukał sposobności podziękowania.
Nadarzyła się tegoż samego dnia. Zawiadowca przyszedł prosić go do siebie na
karty.
Przystał z radością i poszedł. Zawiadowca zatrzymał się jeszcze na stacji, a
on poszedł wprost do mieszkania.
Prócz matki i Stefy nie było w saloniku nikogo. Wkrótce brzęk szkła tłukącego
się doszedł z kuchni i wyrwał matkę z pokoju, spiesznie wybiegła, narzekając na
sługi.
Zostali sami... Dość ożywiona rozmowa przerwała się. Czuli się zakłopotani.
Ona wlepiła oczy w trzymaną robótkę i z jakąś szczególną uwagą liczyła oczka w
kółku i migotała szydełkiem.
On rzuciwszy badawcze spojrzenie na drzwi i okna podniósł się z krzesła.
Przeczuwała to, bo drgnęła i jeszcze niżej opuściła głowę nad robotą. I
ująwszy jej rękę przycisnął do ust gorących szepcąc:
— Dziękuję, dziękuję...
Podniosła twarz ku niemu cudnie zarumienioną, w oczach rozszerzonych był
jakiś blask, jakiś upajający rzewnością i uczuciem.
— Za co mi pan dziękuje? — w głosie dźwięczała jakaś nuta słodka,
pieszczotliwa.
—Za dobroć serca, dzięki któremu dostałem lekcje.
— Ależ to nie moja zasługa, to brat; ja mu tylko wspomniałam.
— Więc dzięki stokrotne właśnie za to wspomnienie, za . wszystko, co mam z
łaski pani...
— I za cóż więcej? — spytała.
— Za szczęście!
— Za szczęście, jak to? — i chciała nieznacznym ruchem; wysunąć rękę z
jego dłoni.
Nie pozwolił. Ujął obie jej ręce i okrywał pocałunkami. Czuła się
skrępowana jego wolą. Jego drżenie wewnętrzne, które odczuwała w nerwowych
pocałunkach, w głosie przerywanym, cichym a przenikającym ją magnetycznie,
udzieliło się jej. Zesłabła. Oddech miała cięższy, serce biło szybciej. Wzrok jej
gorzał, całą ją ogarniało drżenie takie, jak wtedy. Dłonie jego paliły, oczy
hipnotyzowały. Myśl jej rzucała mu się w ramiona, przyciskała z miłością do
jego piersi, całowała jego oczy, usta, czoło, włosy i zapadała w jakimś
bezmiarze rozkoszy nieznanej. Ale nic z tego nie robiła, nie miała sił, czuła tylko,
że coś wielkiego się stać musi, bała się tego, a czekała z upragnieniem. Krew
młoda, ciało nie zużyte, nie wystygłe, nie znające, co to uniesienie, co to rozkosz,
zmysły młodej kobiety w pełni sił i zdrowia, podrażnione bliskością mężczyzny,
jego gorącym oddechem, jego spojrzeniem pełnym czułości i ognia, jego usta
pełne, nabrzmiałe, gotowe do pocałunków — wszystko to ją wstrząsało,
rozpłomieniało. Reszta tylko świadomości chaotycznie, jak mamidło, przesunęła
przed jej rozognioną wyobraźnią twarz Józia. Była w tym wieku, w którym
wszystko w pannie poprzedza kobietę, w którym się czeka i oddaje.
— Panie Janie, co pan robi? — szepnęła cicho, tak cicho.
— Kocham panią... kocham! kocham cię, ukochana! — odpowiedział
półgłosem, przyciągając ją do siebie.
Nie opierała się już, słaniała mu się w ramiona bezwiednie, na pół
przytomna.
— Kocham cię, życie moje, szczęście, światło, kocham — szeptał upojony,
porwany, obsypując twarz jej, włosy, oczy, usta pocałunkami.
Nawet nie oddawała pocałunków, tylko na ostatku przylgnęła ustami do jego
ust i zawisła na nich bez oddechu, bez pamięci, długą, długą chwilę...
Cień jakiś mignął za oknem. Jan spostrzegł to i posadził ją prawie
nieprzytomną na krześle, sam siadając z dala.
Przepędzili wieczór jak zwykle, tylko Jan zniewalał wszystkich humorem i
wymową. Szczęście mu służyło w grze szalenie, karty same, jak mówią, szły do
rąk. Stefa cały wieczór się nie pokazywała w saloniku.
— Głowa ją boli, trochę słaba... —usprawiedliwiała matka jej nieobecność.
Jan na to uśmiechał się nieznacznie, on wiedział, dlaczego nie przyszła.
Widział ją jeszcze, jak zapłoniona, drżąca wymykała się, aby zapewnię w ciszy
swego panieńskiego pokoiku uciszyć wzburzone serce i nerwy.
— Droga... kochana...—myślał ze słodyczą — kocha mnie — dodawał,
przypominając sobie z rozkoszą jej pocałunek — kocha mnie.
Nigdy nie był kochany, więc nie silimy się opowiadać wrażenia, jakie na nim
wywarła ta świadomość, że jest kochanym.
Za powrotem do domu ni stąd, ni zowąd zagadnął Józefa:
— Wiesz co, miłość jest jednak cudowną rzeczą — cudowną.
— Skąd przyszło do tego, wręcz przeciwnego dawnym twierdzeniom,
przekonaniom?
— Bo kocham! — chciał powiedzieć, miał już na ustach, ale w porę
powstrzymał się. Twarz rozpromienioną powlókł jakiś cień, i odpowiedział:
— Bo... rozmyślałem o tej kwestii, o tym przedmiocie; dzisiaj u zawiadowcy
mówiliśmy o tym...
— Cóż was sprowadziło na ten wieczyście świeży temat?
— Już nie pamiętam. Ale przyszedłem do przekonania, że bez miłości
istnienia nie byłoby nawet możliwości chcieć żyć. Bo i po co? Gdzież byłby cel?
— Zawsze coś więcej musiało oddziałać na ciebie, że snujesz na tej kanwie?
— E, cóż by?
— Może widok szczęścia mojego i Stefy, kochających się i szczęśliwych?
— A tak, może! — i byłby wybuchnął grubym, drwiącym śmiechem. — Jego
Stefy kochającej, szczęśliwej, zakochanej w nim. Pyszna sobie ta małpa konająca
ze swoim optymizmem i prawami. — I błysnął ku niemu wzrokiem pełnym
wzgardy i nienawiści. Tak, pierwszy raz poczuł, że go nienawidzi. Pierwszy
prawie raz pomyślał, że jednak ta małpa, jak go nazywał, ten suchotnik stał w
poprzek jego celu i jego marzeń.
— Niech mu się uda wyzdrowieć, a wszystkie projekty diabli wezmą —
myślał ponuro. Nie zyska miejsca i straci ukochaną! Och, niedoczekanie twoje
pozbawić mnie tego, niedoczekanie! Nie dam się okraść!
I jednocześnie trwoga wżerała mu się w serce, i niespokojne zapytanie tkwiło
w mózgu:
— A jak wyzdrowieje? a jak wyzdrowieje? — teraz codziennie to pytanie,
tkwiące w jego istności głęboko, nie dało mu spokoju — trawił się nim.
Ostatnia bytność naczelnika, jego słowa pełne znaczenia i zachęty, osobiste
obserwacje, wszystko to utwierdzało go tylko mocniej, że śmierć Józia jest dla
niego wybawieniem.
A miłość dorzucała tylko to, że pragnął tej śmierci, czekał z upragnieniem.
Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że mógł wyzdrowieć lub chorować jeszcze
długo, bardzo długo. A czyż on mógł błogosławić podobne zrządzenie losu? O,
nie! tysiąc razy nie!
— Co robić? co robić? — powtarzał sobie, wpatrując się w twarz chorego,
który mu się zdawał przez pryzmat własnych obaw zdrowszym, pełniejszym sił i
życia.
Chodził, pogrążał się coraz więcej w dręczącym niepokoju. Ucząc dzieci
zdawało mu się nieraz, że widzi twarz Józefa ponad głowami chłopców, twarz
pełną, czerstwą, jaśniejącą zadowoleniem. Budził się nieraz w nocy oblany
zimnym potem, bo wyobraźnia, myśl zajęta ciągle Józefem, powtarzała w sennym
majaczeniu fantastyczne obrazy jego obaw. Śnił mu się w tysiącznych scenach, a
zawsze zdrów, a prawie zawsze ze Stefą przy boku. Weseli, szczęśliwi, zdawali
się szydzić z niego.
Nie wierzył w nie, ale czuł bezwiedną obawę przed snami. Zdawało mu się,
że ktoś nieznany a okrutny umyślnie przesuwał przed mózg jego te obrazy straszne
ich szczęścia. „Co robić“ — powtarzał sobie z bezsilną wściekłością wśród nocy
nie dającej ani uspokojenia na chwilę. Och! te noce bezsenne! Takie długie
godziny, nieskończone jak wieczność, te godziny pełne męki niewysłowionej,
godziny, w których minuty wydają się wiekami! Godziny, w których życie czynne
ustępuje utajonemu jakiemuś nadmiarowi czucia, w których szelest myszy robi
wrażenie piorunu, w których się słyszy własne nasze ja.. Cienie niepochwytne,
jak chimery, wydają się widmami pełnymi grozy. Wszystkie myśli, obawy,
pragnienia, bóle, cierpienia wypełzają z ukrytych nor mózgu i nerwów i wstają
przyobleczone w potworne cielska fantazji, kołyszą się, otaczają, odurzają
straszliwym chaosem wspomnień i ustępują innym, aby dać miejsce nowym! Och,
te noce, gdzie czekasz snu jak błogosławieństwa — nie przychodzi! Chcesz
zapomnieć o wszystkich i wszystkim — nie możesz. Zamknąłeś oczy — widzisz
mózgiem, przewracasz się z boku na bok, przekładasz — nic nie pomaga. Czasem
tylko trwoga niezmierna wstaje z głębi komnaty ciemnej czy z nas samych i
przytłacza swym ogromem, że zmęczony, oblany potem, na pół żywy zasypiasz
nareszcie. Jan przechodził przez takie męczarnie, większe nieskończenie nawet,
niż język ludzki mógłby wyrazić. Jan przechodził te męczarnie! Nie słysząc nieraz
cichego oddechu Józia wstawał z łóżka tylko w koszuli, cicho podchodził do jego
łóżka wstrzymując oddech w sobie, aby go nie budzić, nachylał się i
przypatrywał śpiącemu.
W rogu pokoju obraz Matki Boskiej zawieszony przez Stefę zdawał się
patrzeć poprzez słabe olejne światełko, migoczące w lampce, zawieszonej przed
nią. Światło słabe, brudnożółtawe rzucało niepewny refleks na całą twarz
chorego. W tym półświetle migotliwym rysy występowały w ostrych konturach,
twarz wydawała się wydłużona, więcej zapadnięta, oczy o powiekach
zamkniętych podobne były do oczodołów trupa.
Odchodził zadowolony, aby znów w dzień trapić się wręcz przeciwnymi
wrażeniami. I nie miał chwili spokoju, wytchnienia, jak na dobitkę nie mógł
spotkać się ze Stefą, po ostatnim widzeniu prawie nie wychodziła nigdzie. Była
słaba, jak mówiła matka, cierpiąca na nerwy, jak dodawał brat.
Józef czuł rzeczywiście ogromne polepszenie. Z wiosną, ze słońcem, z
ciepłem powracały siły, zdrowie. Doktor, dawniej prawie codzienny gość, bywał
teraz rzadko — raz na tydzień. Zacierał ręce, klepał chorego po ramieniu i
ukazując ręką przez okno na świat jasny, polepszony wiosną, mówił:
— To, panie, medycyna, to medycyna najlepsza dla pana. A taki medykament
— wprost cudowny, cudowny — dodawał ciszej, spotkawszy u chorego Stefę z
matką. Wiedział o ich stosunku.
Raz spotkał się z Janem na stacji. Znali się.
— No, jakże tam chory? — spytał Jan, siląc się na obojętność.
— Widzi kochany pan, to jest tak: jeśli nasz chory przetrzyma ten miesiąc...
— Było to w połowie kwietnia.
— To... — podchwycił Jan silniejszym głosem i żywo.
— To może doczekać jesieni, a najdalej drugiej wiosny. To są, panie
kochany, najprawdziwsze suchoty, choroba w skutku jedna, ale w przebiegu
mająca bardzo ciekawe momenta, szczególniej, kochany panie, te ciągłe
wahania... Zdaje ci się, że już mortus , a tu poprawa, jest poprawa, zupełnie
nawet dobrze, trach! i nie żyje... Ot, co, kochany panie... ot, co! Pan Józef może
żyć tydzień, a może żyć rok... Ot, co!
— Nie będzie żył dłużej nad tydzień, nie będzie — mruknął przez zaciśnięte
zęby i pożegnał doktora. Bo mu w oknie mignęła twarz Stefy. Podszedł.
Wyglądała oknem i nieznacznym ruchem przywoływała go.
Wszedł do mieszkania spiesznie. Panna Stefania stała przy fortepianie,
machinalnie przerzucając nuty.
Na jego powitanie, pełne serdecznego ciepła i troskliwości, nic nie
odpowiedziała, nie wyciągnęła ręki do uścisku. Twarz miała trochę pobladłą,
powleczoną jak cieniem surowością; oczy podkreślone ciemnymi obwódkami
miały w sobie jakiś wyraz stanowczości, siłą nabytej i powstrzymywanej. Usta,
lekko ściśnięte, były spalone gorączką. W całej jej postaci było widoczne jakieś
naprężenie, jakaś sztuczna energia. Niewiele zważał na to. Ujął ją za rękę,
wysunęła ją śpiesznie.
— Pani! Stefuś moja! tak dawno już cię nie widziałem! tak...
Przerwała mu śpiesznie:
— Panie Janie! umyślnie chciałam się z panem zobaczyć...
— Dziecko! błogosławię nieba, jeśli cię natchnęły podobną myślą...
— Umyślnie chciałam się widzieć z panem, aby mu powiedzieć... — Mówiła
to cicho i z trudem, nie patrzyła na niego.
On podchwycił ostatnie słowo i z siłą a radością w oczach dokończył:
— Aby mi powiedzieć, że mnie kochasz... O droga, ukochana...
— O, nie! ażeby powiedzieć, że nie kocham pana, aby go prosić o wymazanie
z pamięci tej fatalnej chwili, aby mu powiedzieć, że to, co się stało, stało się
jakoś bezwiednie i stało się źle... Jeżeli w mojej troskliwości dopatrzył pan
czego innego, to mylnie... bo ja jestem narzeczoną Józefa i kocham go... Tak,
kocham! — mówiła to z jakąś mocą, jakby w tym „kocham“ czerpała całą siłę do
tej sceny. — Byłoby podłością z mojej i pana strony, gdybyśmy tego chorego
oszukiwali — mówiła cicho, ale dobitnie, słowo po słowie.
Rozumiał dokładnie.
— Więc? — zapytał.
— Więc proszę pana... zapomnijmy... i bądźmy przyjaciółmi.
— A jeśli ja panią kocham? — zapytał, patrząc jej prosto w oczy.
— Zapomnij...
— Nie, pani, tego nie potrafię. Gdybym czuł, że nawet kiedyś, kiedyś
mógłbym cię zapomnieć, to bym poszedł zaraz i na pierwszym haku skończył z
całą nędzą swoją. Nie, Stefuś! Nie, ukochana! — szeptał głosem błagalnym,
pełnym łez, bólu i miłości. — Ukochałem cię nad wszystko, nad życie. Stałaś się
dla mnie szczęściem, glorią, nie tylko bóstwem, ale Bogiem. Bez ciebie życia nie
rozumiem, nie chcę... I wtedy, kiedy mam prawo czuć się szczęśliwym, kiedy
mnie kochasz, bo wiem, że mnie kochasz, wiem, wtedy każesz mi zapomnieć. O!
miej litość — mnie nikt nie kochał, ja na ziemi, prócz ciebie, nie mam nikogo. I
wtrącasz mnie na nowo w czarną otchłań życia rozpaczliwego, w grób bez
słońca, bez światła, bez blasku, i to ty, którą tak kocham i któraś mi dała dowody
swej miłości!
— Nie kochałam pana, nie kocham — szepnęła, bezwiednie schylając głowę,
aby ukryć łzy, gwałtem do oczów cisnące się.
— Nie kochasz mnie, pani?... nie kochałaś?...
— Nie... nigdy... — odpowiedziała ledwo dosłyszalnym głosem; łkania
chwyciły ją.
Zamilkli. Milczenie to miało w sobie jakieś złowrogie tętna. Jej serce biło
jakąś rozpaczliwą stanowczością. Czuła, że jeszcze kilka takich słów,
wypowiedzianych w tym tonie, złamie ją i rzuci mu w ramiona. Drżała
przerażona i słuchała, czy nie przemówi. Biedny jej umysł skołatany prawie że
śnił, poplątane myśli biegły w chaosie. Nie myślała, że tak pójdzie.
— Nigdy... — powtórzył po chwili prawie naturalnym głosem. — Ma się
rozumieć! Kochać nędzarza bezdomnego toż nonsens, toć przecież jasne. Czy to ja
jestem partią w rozumieniu panien? Sam na łasce cudzej... żebrak, włóczęga bez
jutra... Rozumnie, nie ma co, rozumnie...
— Panie Janie — zawołała spiesznie i lica pokraśniały jej oburzeniem. —
Panie Janie, przysięgam na wszystko, że ani o pańskim położeniu nie myślałam,
niesłusznie mnie pan obwinia... Niech pan wierzy, że to nie dlatego...
Nie mogła mówić więcej, łzy powstrzymywane długo pobiegły sznurem pereł
po twarzy. Cała energia rozpłynęła się we łzach..
— Dobrze, wierzę, zrobię, jak powinienem... moja ukochana, święta. —
Ucałował jej ręce i wybiegł.
Rozumiał ją zupełnie i usprawiedliwiał. I to wszystko dla tego i przez tego...
Święta kobieta! zacny charakter. — Dość już wszystkiego! Trzeba to jakoś
skończyć... Może żyć jeszcze z tydzień? Nie będzie żył dłużej, pomogę mu,
pomogę, oddam ostatnią, przyjacielską usługę... Po co się mamy wszyscy
męczyć? Nieprawdaż, po co? — rzucił zapytanie gdzieś w zmrok, opadający na
ziemię, w głębiny ciemnego eteru, w przestrzeń bezmierną. A może tylko w
sumienie swoje? Nie wiedział, jak się to stanie, ale czuł, że zrobi, zrobić musi!
Postanowił w umyśle swoim z nim skończyć i nie wahał się już. Szukał sposobu.
Umysł jego był dziwną anomalią. Prawie nie rozróżniał, co złe, a co dobre w
rozumieniu ogólnym. Dla niego było to tylko złe, co jemu stawało na
przeszkodzie. Instynkta jego drzemały, nie mając sposobności wybuchnąć.
Zwierzę spod powłoki ludzkiej wyło do swobody — na żer! Wypuścić go!
— Powoli! powoli! trzeba wszystko gładko zrobić. Nie dla pospolitego
rabunku będziemy zabijać — myślał, wchodząc do mieszkania.
Józef siedział w fotelu, z książką w ręku. Stojąca przed nim lampa, pokryta
różowym abażurem, rzucała delikatne a wesołe światło na cały pokój. Podniósł
twarz na wchodzącego z serdeczną życzliwością:
— Dobrze, żeś przyszedł!
— No?
— Mam tu cudnie piękną rzecz, poemat Shelleya Prometeusz rozpętany .
Przeczytamy razem, dobrze?
— Ach! poezja pisana! — zawołał pogardliwie. — Cóż to jest wobec żywej,
tętniącej nieśmiertelnością w przyrodzie! Ale mniejsza, mogę i innej się
przyjrzeć. Shelley Byshe, lord, pan! organizacja mimozy — histeryk, patrzący na
przyrodę oczyma wielkiego pana, poganin i panteista razem. Patologicznie
ciekawy okaz, harfa o roztarganych. strunach, płaczek duszy, Hamlecik z pełnym
żołądkiem i kieszenią... Wieszcz ekstatyczny, a żyjący z trzema kobietami na raz.
O! poeci — narodzie szalbierzy!
Zaczął czytać. Józef ułożył się w fotelu wygodnie, głowę oparł o poręcz, oczy
błądziły, siedział przechylony w tył, tak że cała głowa tonęła w cieniu... Tylko
gardło białe, delikatne, wychudzone chorobą występowało naprzód w pełnym
świetle lampy.
Jan czytał, a w przestankach ciekawie a natarczywie rzucał oczyma na gardło
siedzącego. Z trudem odrywał oczy. Ulegał jakiemuś nieznanemu przyciąganiu.
Czuł szaloną chęć dotknięcia tej skóry, lśniącej jak atłas. Nareszcie, nie mogąc
się już powstrzymać, wstał i końcami palców dotknął się ciepłej, miękkiej skóry.
Józef poruszył się gwałtownie.
— Co takiego? — pytał, starannie obmacując sobie gardło.
— Nic... zdawało mi się... że... pośmiało... Nachyliłem się, aby zobaczyć, i
mimo woli dotknąłem cię.
Czytał dalej.
Na drugi dzień obudzili się późno. Józef posmutniały i przygnębiony skarżył
się na sny niemiłe.
— Cóż ci się śniło?
— Nic prawie... bagatela. Jakieś olbrzymie wody, pełne ryb potwornych.
Będziesz się śmiał, gdy ci powiem, że ile razy mi się to śni, tyle razy jakieś
nieszczęście mnie spotyka...
— E! cóż cię ma spotkać! Głupstwo podobne przypuszczenia!
— Że nie jest głupstwem, przekonałem się nieraz. Coś mnie dotknie! Ale co?
— i pogrążył się w dumaniu. Jan zadrżał cały.
— Przeczucie! — szepnął. — Więc to prawda, że można, przeczuć! Dziwne!
Ale nie zachwiał się w postanowieniu. Nie czuł żadnych niepokojów
sumienia. Nic go wewnętrznie nie powstrzymywało od popełnienia zbrodni, ani
serce; ani obawa odpowiedzialności, nic. A wszystko popychało do tego. Był
zupełnie zimny, zupełnie spokojny, obliczał jak zdolny rachmistrz.
Miejsce pewne, Stefa go kocha, krępują ją tylko słowa dane choremu.
Nareszcie zacznie żyć, nareszcie!
Przebiegł szybko myślą poprzednie życie, ale tak pobieżnie rzucał spojrzenie
duszy w przeszłość, bez żalu, bez tęsknoty, jak umierający, który nigdy w życiu
nie zaznał nic, oprócz cierpień i zawodów, żegna życie nie kochając i nie będąc
kochanym.
— Nie wrócę już tam, nie wrócę — szepcze i myśl biegnie gdzie indziej, w
nieznane kręgi przyszłości nowej...
Jednej nocy, leżąc już w łóżku, postanowił Jan, że to „dziś“, a nie chciało mu
się jednocześnie, odwłóczył już od paru dni, sam nie wiedząc, dlaczego. Nie czuł
lęku, tylko jakąś fizyczną niechęć do wysiłku. Ale dzisiaj już trzeba.
Ubiegłego dnia Józef był słaby, cierpiał, skarżył się przed nim i przed Stefą
na rozstrojenie, niepokój, na duszność w piersiach, był zdenerwowany jakąś
obawą.
Jan spojrzał w stronę łóżka jego. Spał niespokojnie, dręczony snadź
widziadłami sennymi. Mówił coś, poruszał ustami, przekładał ręce. Jan widział
go doskonale, leżał wznak, w pokoju było dość widno. Lampka, jak zwykle, tliła
przed obrazem, rzucając szeroki kręg światła. Księżyc w pełni wsuwał przez
okno długi pęk srebrnych promieni, padających skośnie, wprost na łóżko Józefa.
Cicho było zupełnie. Od czasu do czasu tylko pociąg z hukiem przebiegał
przez stację. Szyby drżały i cały pokój z hukiem wstrząsał się. Melancholia tej
ciszy była głęboka, światło księżycowe oblewało jakąś zadumą wszystko. Ze
ścian, z ram obrazów wychylały się gdzieniegdzie, w żywszym półświetle,
głowy, postacie malowane, tak plastycznie odrzynały się od ciemnego tła, że
zdawały się drgać, żyć...
Cienie szare, rozrzedzone światłem, jak opony mgły, przylgnęły do sufitu,
zagłębień, kątów.
Jan cicho, bez najmniejszego szelestu, wstał z łóżka, boso, w koszuli tylko
stanął i słuchał. Cisza panowała wszędzie.. Echa tylko rozmów przebrzmiałych,
śmiechów, westchnień przemilkłych, całego życia toczącego się w tych ścianach,
zdawały się drgać, rozbrzmiewać w nie dosłyszanych dla ucha ludzkiego tonach,
pełzać po ścianach, kołysać się w cieniach i brzmieć coraz ciszej, ciszej — i
uchodzić w nieskończoność.
Nie myślał, ma się rozumieć, o tym. Cały był we wzroku, cały w słuchu.
Podszedł do okna na palcach i wyjrzał, nie zobaczył nikogo! Wrócił się do drzwi
wchodowych, pomacał — zamknięte! Potem do kuchni — zamknięte od
wewnątrz. Było mu trochę zimno, ale nie drżał. Posuwał się automatycznie,
spokojnie, w jakichś krzywych liniach. Robił wrażenie demona. Twarz blada,
oko, cofnięte głęboko pod czaszką, biegało z niesłychaną żywością z przedmiotu
na przedmiot. Dłonie miał otwarte i spocone a zimne. Zęby ściął silnie, żeby nie
dzwonić nimi, bo chłód przejmował go coraz większy. Twarz mu się zrobiła
jakaś stara, zmizerowana, pomięta jak łachman, wyszarzana. Zmarszczki koło ócz
ryły się jak bruzdy, wydobyły na wierzch i w gęstej siatce osiadły na skroni.
Pochylił się naprzód jak do skoku, obejrzał raz jeszcze badawczo i
niedosłyszalnie skradał się do Józia. Przejście przez pokój wydało mu się
wiecznością. Oczy teraz trzymał utknięte w gardle leżącego odkrytym i
swobodnie ułożonym na poduszce. Józef oddychał bardzo słabo, lewą rękę miał
podłożoną pod głowę, prawą na kołdrze. Jan dotknął się jej, była rozpalona i
sucha, i zwolna posuwając rękę doszedł do szyi. Naprężył się strasznie, wygiął
plecy w kabłąk, objął całą prawą dłonią gardło śpiącego i przycisnął do poduszki
z szaloną siłą. Józef otworzył szeroko oczy, wyszłe prawie z orbit, oczy jeszcze
powleczone nieruchomością snu, a pełne bólu i przerażenia. Zrobił jakiś ruch
poprzeczny głową, chciał ją unieść... Źrenice ich zbiegły się po raz ostatni.
— Ja... — chciał wykrztusić, ale reszta rozpłynęła się w jęku ciężkim jak
westchnienie, i jakimś instynktem samozachowawczym wiedziony, rzucił się
całym ciałem w poprzek. Jan szybko jak błyskawica lewą ręką wyciągnął
poduszkę spod niego, rzucił mu ją na twarz i całą swą potężną postacią przycisnął
całego. Kilka chrapliwych, niedosłyszalnych rzężeń, kilka drgnień całego ciała,
kilka poruszeń nóg i rąk coraz słabszych i w dłuższych odstępach, i już nie żył...
Jan, przeczekawszy jeszcze chwilę, podniósł się.
Wsunął mu poduszkę pod głowę, poprawił trochę pomiętą kołdrę, odstąpił
kilka kroków i spojrzał... Józef leżał prawie w tej samej pozycji, co przedtem. Na
usta tylko wystąpiła lekka piana, a policzki posiniały przy uszach. Oczy miał
otwarte szeroko, bez życia, szklistą powierzchnią wpatrzone w nicość, z
okrzykiem, z trwogą jakąś okrutną “ w wyrazie — zastygłe.
— Stało się... — szeptał i z tym wyrazem na ustach położył się spać...
Było mu bardzo zimno i czuł się ogromnie zmęczony. Całego przebiegały
dreszcze jakieś, szczękał zębami. Pot kroplisty, zimny spływał po twarzy. Nic nie
myślał. Drżał cały jak w febrze. Wszystkie części ciała drgały jakoś dziwnie,
głowa wahadłowo, prawa ręka popychana odruchem naprzód. Skulił się cały,
zwinął jak kłębek, otulił się szczelnie kołdrą aż po same czoło i odwrócony
twarzą do ściany — zasnął...
Cisza była jak przedtem, nic się nie zmieniło, nie poruszało.
Księżyc zniżył swój lot, zaglądając przez okno, płynął wspaniale na ciemnym
tle niebios, zasianych gwiazdami. Szedł w swej wędrówce, niosąc w załamach
swego światła ciszę, spokój, zapomnienie. Płynął jak okręt o żaglach z
nieskończoności do nieznanego celu, oświecając góry, lasy; pola, dzieci, starców,
cnotę i zbrodnię, rozpustę i wesele, jednako obojętnie, jednako zimno...
Cisza była jak przedtem. Dwóch ich było jak przedtem, tylko jednego oddech
głośny rozbrzmiewał się w tonach podobnych do łkania, do prośby, a drugi,
pogrążony w nieistnieniu, martwą bez blasku źrenicą, otwartą szeroko, patrzył już
w nieśmiertelność, a wykrzywione bólem skonu usta zdawały się wydawać krzyk
żalu i skargi. I obaj zdawali się biec z ogromnym wyrzutem i skargą aż tam, hen,
ku nieznanemu, na matkę ziemię, która zmusza synów swoich zabijać jeden
drugiego, aby móc żyć...
Na drugi dzień rano służący, który przyszedł zabrać buty do czyszczenia,
pierwszy spostrzegł śmierć Józefa. Zrobiło się zamieszanie. Jan obudził się, ubrał
jak najspokojniej, tylko unikał spojrzeń na umarłego. Nadeszli znajomi ze stacji
— zawiadowca, matka wpadła z krzykiem, potem panna Stefania ze łzami w
oczach, blada, przerażona przypadła na kolana, głowę ukryła w dłoniach i
pomodliła się chwilę. W południe przyjechał doktor. Popatrzył, kiwnął głową i
odwrócił się do Jana, i zawołał:
— Ot, co! panie kochany. A mówiłem: może tydzień, a może rok? Więc pan
nawet nie słyszałeś?
— Nie... dopiero służący rano krzykiem mnie obudził, że Józio umarł.
— Ot, co! Ot, co! był i już go nie ma... Szkoda... szkoda. Ponarzekał, pokręcił
się po stacji i odjechał zapowiadając swój przyjazd na pogrzeb.
Jan tegoż samego dnia przeniósł się na mieszkanie tam, gdzie dawał lekcje.
Był swobodny, w miarę smutny, tyle, ile przyzwoitość nakazywała. Zdawało mu
się, że nic nie czuje. Starał się przytłumić niejasne jeszcze wspomnienia pracą,
bieganiem, absorbowaniem uwagi na wszystkie strony. Udawało mu się to.
Zdawało mu się, że przedzieliła go ogromna przestrzeń od tej chwili. Byłby dziś
jeszcze pojechał do naczelnika prosić o wakujące miejsce, ale wydało mu się
takie postępowanie zbyt rażącym, zbyt wiele nastręczającym otoczeniu materiału
do uwag. Byłby te kilka dni musowych przeczekał w odosobnieniu, z dala od
miejsca przypomnień — nie mógł, bo na drugi dzień przysłano po niego.
Przyjechała siostra nieboszczyka, więc musiał opowiadać, pokazywać pozostałe
sprzęty, odgrywać komedię żalu, przywiązania, potem być obecnym na
eksportacji zwłok.
Był bez zarzutu, tylko czuł, że naturalność miał trochę za sztywną, za
przymuszoną. Przyszedł dzień pogrzebu, poszedł nań odważnie.
Prowadził pod rękę matkę panny Stefanii. Kilkanaście osób znajomych, kilka
ciekawskich stanowiło cały orszak pogrzebowy, dążący na skromny wiejski
cmentarz.
Tam, na tym czworokącie, opasanym tylko rowami, porosłymi wierzbiną,
wśród odwiecznych, poodzieranych burzami i piorunami z gałęzi i kory topoli,
wśród skromnych mogiłek, których ozdobą były tylko zeszłoroczne łodygi
dziewanny, żółty rozchodnik, wonna macierzanka, a gdzieniegdzie krzyż,
wyrobiony prostą ręką, i krzak bożego drzewka odarty z liści zimą, miał spocząć
zamordowany... Stanęli na miejscu. Zeszłoroczne liście zaścielały ziemię,
miejscami przez warstwę poschniętych roślin przebijały się z trudem kępki
młodej, zielonej trawki. Lilie swe długie, ostre liście ostrożnie wysuwały z
ziemi, rozchodniki zaczynały tkać pagórki mogił w żółtozielonkawy kobierzec.
Głęboka jama grobu, wygrzebana w żółtej ziemi, przyjęła trumnę w swe objęcia,
bez protestu.
Ksiądz śpiewał pogrzebowe psalmy. Odpowiadały mu gdzieś niedaleko
ćwierkaniem wróble i daleki odgłos szumu i świstania pociągów przynosił wiatr.
Rozległ się ponury odgłos. To ksiądz pierwszy grudę zmarzłą jeszcze rzucił
na trumnę. Za nim poszli wszyscy. Jan drgnął, zdawało mu się, że w tych
odgłosach słyszy jakieś ciche jęki. Spojrzał dokoła. Wszyscy mieli smutne
twarze. Stefa płakała. Otaczali wieńcem grób, dreptali po świeżo wyrzuconej
ziemi i oddawali umarłemu ostatnią posługę, rzucając na trumnę grudkę ziemi.
Był spokojny, tylko coś w nim straszliwie dygotało, coś, co mu zatykało
gardło, tłumiło oddech. Pochylił się i on i ująwszy garść ziemi sypnął ją na
trumnę. Lodowate jakieś tchnienie owiało go. Spojrzał w grób, jakby chcąc
sprawdzić, czy ziemia padła tam, gdzie była przeznaczona, i szybko cofnął się w
tył. Zdawało mu się, że te dwie jasne źrenice, pełne bólu, przerażenia, jak wtedy,
przebiły się przez wieko i patrzą nań z tym samym wyrazem.
— Przywidzenie... — szepnął przecierając sobie oczy i całą siłą woli
przytłumiając wrażenie.
Skończył się wreszcie smutny obrzęd. Wszystko się kończy.
Wszyscy wrócili do swoich zajęć, interesów, zabiegów. Gdy się kamień rzuci
w prąd, to tylko woda zabulgocze, kilka baniek się pokaże na powierzchni, kilka
kręgów roztoczy się i w mgnieniu zwierciadło wody toczy się, jak toczyło, z
szumem — obojętnie...
Jan wrócił do lekcji, był chory, rozstrojony, że ledwie mógł się utrzymać na
nogach. Po kilku godzinach wysiłków musiał się położyć do łóżka, ale nie czuł
polepszenia, przemęczył się dzień cały, nie mogąc ani leżeć, ani spać. Bał się
tylko zostać sam z myślami. Pod jakimi bądź pozorami przywoływał dzieci, to
służącego, i rozmawiał, rozpytywał się o rzeczach, które go nic a nic nie
obchodziły. Trzeciego dnia po pogrzebie przyjechał zawiadowca, tak niby po
drodze wstąpiwszy. Ubolewał nad jego chorobą, którą wzruszeniom i żalowi
przypisywał, i tak sobie, od niechcenia, wybadywał, co Jan myśli z sobą zrobić?
— Doprawdy to nie wiem jeszcze — mówił Jan wymijająco.
— Przecież pan tu nie zostanie? Ani to odpowiednie, ani korzystne. Ot, wie
pan, powiem jasno myśl, jaką powziąłem: Jechać starać się o miejsce po Józiu!
Jan spojrzał nań tylko i spuścił oczy.
— Bo, proszę pana, miejsce niezłe i zresztą nie potrzebuje się pan przecież
krępować niczym. Co się stało, trudno, to z nas każdego czeka. Wiem, że pana
boli strata przyjaciela, ale cóż robić? Umarli już nic nie potrzebują, a żywi muszą
żyć... Dla nas wszystkich będzie to bardzo miłe mieć w panu kolegę. Więc ja tak
ze szczerego serca radziłbym panu, aby przemóc chorobę, wstać i jechać do
naczelnika z prośbą... Tylko trzeba to zrobić zaraz — żeby nie było za późno...
— A może by to tak można zrobić, może by się dało?
— Ale da się z pewnością, tylko zaraz trzeba się wziąć do tego.
— Ha, spróbuję. Nic na próbie nie stracę — mówił, wstając z pościeli, a
myślał, żeby wszystko stracił, i nie brał nieudania w rachunek.
Ubrał się i razem z zawiadowcą pojechał na stację. Ponieważ było dość
czasu jeszcze do pociągu, więc zjadł u nich obiad i rozmawiał długo z matką i
panną Stefanią o bardzo drobnych, obojętnych sprawach.. Na pożegnanie podając
rękę Stefie, uczuł delikatne, odruchowe może uściśnienie. Stefa była cały czas
poważna, ale nie melancholijna, matka ożywiona i serdeczna, zawiadowca
przyjacielski, usłużny.
Wsiadł do pociągu i wkrótce znalazł się tam, skąd kilka miesięcy temu
wyjechał z rozpaczą. Poszedł prosto do biura naczelnika.. Jak różne miotały nim
wrażenia wtedy a dziś... Jak różni ludzie w nim byli — jak różni!
Naczelnik przyjął go z miną jakąś zafrasowaną i starał się to ukryć pod
rozmownością i życzliwym współczuciem.
— Proszę pana... — zaczął. — Niechże pan usiądzie... — i przysunął sam
krzesło. — Hm, jakże tam zdrowie?
— Dziękuję panu naczelnikowi, zdrów jestem.
— To dobrze, to bardzo dobrze... Hm, proszę pana... Czemuż mam przypisać
przyjemność oglądania pana?
— Panie naczelniku, jeśli mi wolno przypomnieć obietnicę łaskawie mi
uczynioną, to...
— Ach! obietnica! Przypominam sobie, przypominam! Proszę pana,
zdawałoby się, że ja, jako naczelnik, mogę rozporządzać niejako miejscami, które
się otworzą, nieprawdaż? co?
— Ja sądzę, że w zupełności — odpowiedział, nie wiedząc, do czego to
powiedział.
— A tu tymczasem jest wręcz przeciwnie. Na wakujące miejsce przysyła mi
dyrekcja człowieka, wprost narzuca, i ja muszę go przyjąć.
— No, czasami to się przytrafia, ale stale nie mogliby przecież narzucać.
— A jednak wczoraj, niedalej jak wczoraj, narzucili mi. O! popatrz pan! — i
podsunął pod oczy Jana papier jakiś.
Wzrok prześliznął po nim, nie czytając.
— Narzucili panu naczelnikowi, kogo?
— At, jakiś tam...
— I gdzie przeznaczony?
— A na miejsce po tym biednym P.
— W miejsce P. w N.? — pytał żywo, nie wierząc własnym uszom.
— A tak, tak, proszę pana! Hm...
— Ależ... to nie może być! — wyszeptał Jan z trudnością.
— Jest jednak, jest. Hm, proszę pana, szczerze pragnąłem panu pomóc,
szczerze, no, ale cóż poradzić mogęż wobec tego? Gdybyś pan był przyjechał
zaraz po śmierci, choć na drugi dzień, no, to jeszcze by się coś poradziło, ale tak,
za późno! Gdybyśmy nawet powodowani chęcią szczerą chcieli co zrobić
przeciwko narzuconemu, to wszystko będzie na próżno!
— Na próżno!... Więc miejsca nie ma... nie ma... Więc wszystko na próżno!
Wszystko na próżno — szeptał głosem trwogi i rozpaczy, skamieniały usłyszaną
wiadomością...
— Na próżno!... — i wstrząsnął się cały. Świadomość, odebrana tym słowem
usłyszanym, wracała z trudnością... cała energia, siła woli, panowanie nad sobą,
wszystko padało w gruzy.
— A ja go na próżno zabiłem... Och! — krzyknął prawie głosem zdławionym
jękiem okrutnym. Pochylił twarz posiniałą na piersi i dziko, szeroko otwartymi
oczyma wpatrywał się w podłogę.
— Na próżno! — jęknął i zasłonił z gestem szalonego strachu oczy rękami.
Rzucił się cały w tył, drżąc okrutnie — zdawało mu się, że wszystko gdzieś z nim
zapada, wali się, że z każdego zakątka, ze wszystkich stron wypływają te oczy
jasne, napiętnowane bólem i przestrachem, że te źrenice zbliżają się... bliżej...
bliżej jeszcze, otaczają go kołem, wirują nad nim wszędzie, widzi je przez palce,
przez drzewa, przez mózg. I strach! strach okropny, trwoga, sumienie, żal,
wszystko to burzy się, wyje w jego piersi, skacze do mózgu, mąci, kołysze się,
wyje, kąsa, pożera go!... Zgarbiony, z twarzą zlaną potem, poczerniałą, z włosami
w nieładzie wysuwa się z pokoju chyłkiem, przebiega schody, wybiega na ulicę i
pędzi gdzieś przed siebie... Przeskakuje ulice, potrąca ludzi, depcze dzieci,
przewraca się o latarnie, o domy, a podnosi i biegnie, ścigany przez wszystkie
furie pomieszanych zmysłów, a poprzedzany przez te oczy, przez widmo tego
pokoju, przez strach...
— Na próżno! — szepcze ustami bez krwi i bez dźwięku. — Na próżno!
Za rogatkami skręca gdzieś w pola, nie wie, gdzie.
Źrenice zabiegłe przerażeniem widzą tylko tamte oczy. Ręce czują jeszcze
ciepło tamtego gardła i bezwiednie zaciska pięści, zdaje mu się, że słyszy chrzęst
gniecionej krtani...
Przewraca się na ziemię w błoto, tarza w kałużach z dzikimi przekleństwami
pełnymi bólu, skargi i rozpaczy.
To znów wstaje, podnosi powalaną błotem, krwią twarz ku jasnej tarczy
słońca. Wyciąga w jakichś konwulsyjnych ruchach ręce groźnie zaciśnięte i
pogryzionymi
usty
policzkuje
nieznanego
jednym
słowem,
pełnym
niewypowiedzianej nienawiści i złorzeczenia: „Ty!...“ — i pluje ze wzgardą i
obrzydzeniem w przestrzeń niebieskawą, ku białym gromadom chmur... w
nieskończoność!
To znowu milknie. Dusza obezsilona wyczerpaniem skarży się w potokach
łez. Cały sztywnieje, porusza się z trudnością, łkanie ciężkie wstrząsa nim co
chwilą. Na ustach, na twarzy, w oczach osiada ból, ból bezbrzeżny, bez pamięci,
bez woli, bez świadomości i bez sił...
Idzie przed siebie w nicość jakąś, odrętwienie martwe, które go obejmuje
coraz więcej, w niepamięć własną, która Wstaje mu z serca, z mózgu i czarnym,
nieprzenikliwym całunem pokrywa mu zwolna oczy, umysł, przeszłość i
teraźniejszość... Przestaje czuć, przestaje myśleć, przestaje widzieć...
Twarz zastyga w jakiejś barwie napiętnowanej wszystkimi nędzami. Oko
obsycha z łez, patrzy szeroko wytrzeszczoną źrenicą, nieruchomą, bez blasku, jak
martwą. Idzie jak automat i szepcze od czasu do czasu:
— Na próżno!
Słońce złoci naokół przestrzenie, wlewa siłę, życie poczyna tętnieć,
rozbrzmiewać w przyrodzie harmonią cudów.
— Na próżno! — szepcze dusza unicestwiająca się. Skowronek zerwał mu
się spod nóg i z pieśnią, z hymnem wesela, radości, uniósł się w błękitne
przestworza.
— Na próżno!
Cisza pól ogarnia ze wszystkich stron. Narodziny wiosny mają w sobie
majestat bóstwa.
Czuć, słychać rozwijanie się przyrody — życia!
Wiatr ciepły, upajający pieszczotą przeleci, zawtonie, zaszumi długą linią
trzcin nadbrzeżnych, zmarszczy w tysiączne kręgi czarną toń jeziora i mknie
dalej...
— Na próżno! — szepcze białymi ustami Jan, idąc wprost na brzeg wysoki
jeziora.
W dole huczała, pieniła się woda, rozszalała przypływem.
Krok jeden naprzód, jeden szept cichy — jak trzepotanie skrzydeł motylich:
— Na próżno! — i zwalił się całym ciężarem, głową na dół, w wodę.
Rozległ się plusk — woda pokazała swoje modre łono i zamknęła ciężko...
Kurki wodne nawoływały się gdzieś z oddali. Na drugiej stronie uwijały się
szybko, migając białymi podbrzuszami, czajki. Krzyk ich, podobny do kwilenia
dziecka, rozchodził się długo w powietrzu spokojnym.
Potem stado wron przeciągnęło na żer, krążąc nad zalanymi powodzią łąkami,
nad bocianem majestatycznie brodzącym po wodzie.
Było jakoś dobrze, spokojnie!
Słońce nabierało koloru czerwonego i. oświecało widnokrąg coraz skośniej.
Drzewa rzucały długie cienie... Woda miała kolor miedzianopurpurowy.
Chmury robiły się jakieś szarawe a miejscami złote, zdawały się wlec
leniwo, ociężale.
Dalekie widnokręgi zaciemniały się.
Ptaki z ćwierkaniem fruwały % gałęzi na gałąź, jakby szukając miejsca na
spoczynek.
Woda miała kolor ołowiu. Słońce zniżało się coraz szybciej : w gąszczach
olszyn, sitowia, tataraków, trzcin — ciemniało...
Wieczór nadchodził...
Czas spoczynku, snu i zapomnienia... na chwilę!
Krosnowa, 16 II 91 r.