CARTLAND BARBARA
PODRÓŻ PO GWIAZDĘ
Najpiękniejsze miłości
Od Autorki
Graniczne zamieszki, które miały miejsce w Syjamie w roku
1893, stopniowo ucichły. W roku 1897 król Czulalongkorn oraz
królowa Saowaba odwiedzili Europę, przypłynąwszy tam na
pokładzie jachtu „Maka Chakri".
Ciepłe przyjęcie, z jakim spotkali się we Francji, mile zaskoczyło
królewską parę. W Anglii zatrzymali się w pałacu Buckingham, gdzie
gościł ich książę Walii (późniejszy król, Edward VII).
Podróż, obejmująca również Rosję, Włochy, Szwecję i Belgię,
okazała się bardzo owocna. Czulalongkorn był pierwszym azjatyckim
monarchą, który rozmawiał z Europejczykami po angielsku, bez
pomocy tłumacza.
Gdy znalazłam się w roku 1982 w Bangkoku, zatrzymałam się w
hotelu „Oriental", obecnie jednym z największych hoteli na świecie. Z
mego balkonu rozciągał się wspaniały widok na rzekę, na której od
stuleci znajduje się rodzaj bazaru, odmalowanego w niniejszej
książce.
Niestety, nie miałam czasu, by zwiedzać świątynie i oglądać
fascynujące freski. Istnieje jednak interesująca praca A.B. Criswolda
pt. Dziesięć żywotów Buddy, prezentująca ich barwne reprodukcje.
Rozdział 1
1894
Markiz Oakenshaw ziewnął. W pałacu Świętego Jakuba było
duszno, a poranne przyjęcie ciągnęło się w nieskończoność. Książę
Walii był jak zwykle duszą towarzystwa. Rozmawiał prawie z
każdym, kto został mu przedstawiony, i jego śmiech raz po raz
rozbrzmiewał wśród gości.
Na markizie, który często był świadkiem podobnych scen,
paradny wygląd znajdujących się tam żołnierzy, marynarzy,
dyplomatów i ministrów nie wywarł szczególnego wrażenia.
Rozmyślał o wyjątkowo słonecznym jak na styczeń dniu i o tym,
że wolałby teraz być na przejażdżce po parku na jednym ze swoich
ognistych koni lub galopować z którymś z przyjaciół na swoim
prywatnym torze wyścigowym. Był tak pogrążony w myślach, że gdy
spotkanie dobiegło końca i książę Walii ruszył w kierunku drzwi,
drgnął, jakby nagle przebudzony.
Markiz pospieszył za nim. Zauważył, że z roku na rok książę staje
się coraz tęższy, i pomyślał, że jego eleganckie stroje będą wkrótce za
ciasne. Markiz natomiast zachował swą młodzieńczą sylwetkę. Lubił
jeździć konno, uprawiać sporty, gdy tylko miał okazję, i dzięki temu
ciągle był w dobrej formie.
Starał się także zachować wstrzemięźliwość na hucznych
przyjęciach w Marlborough House i nie ulegać urokowi pięknych
dam, które nadskakiwały księciu Walii.
Powstrzymując ziewanie, markiz pomyślał, że długie przyjęcia
przy suto zastawionym stole nudzą go tak bardzo jak przeciągające się
w nieskończoność poranne spotkania oraz inne dworskie rozrywki.
Dlatego też trudno mu było wyrazić entuzjazm, gdy książę rzekł:
— Mam nadzieję, Vivien, że zjesz dzisiaj ze mną kolację. Księżna
wyjechała i chciałbym nie tylko zaprosić starych przyjaciół na posiłek,
ale także zabawić się potem w świetle świateł na scenie.
Markiz wiedział, że oznaczało to wybranie się na pewnego
rodzaju przedstawienie teatralne, które książę uwielbiał. Nie miał też
wątpliwości, iż zabawa skończy się w jednym z domów uciech, które
zawsze stały dla nich otworem. Pomyślał niemal z rozdrażnieniem, że
jest za stary na tego rodzaju rozrywki, podobnie zresztą jak książę.
Jednak jego wysokość z entuzjazmem młodego podoficera wciąż
podziwiał wątpliwy urok takich kiczowatych przedstawień jak Damy
w mieście.
— Doskonały pomysł— odparł markiz po namyśle.
Gdy schodzili po starych dębowych schodach, po których od
wieków stąpali wielcy arystokraci, książę był w świetnym humorze.
Na dziedzińcu czekał już powóz, by zawieźć go do znajdującego się
nie opodal Marlborough House. Gdy odjeżdżał, markiz i inni
dworzanie, mężowie stanu oraz służący, którzy go odprowadzali,
pochylili głowy w ukłonie, a potem westchnęli z ulgą, kiedy powóz z
następcą tronu zniknął im z oczu.
— No, na dzisiaj, dzięki Bogu, koniec — powiedział do markiza
jeden z dżentelmenów — mogę zrzucić już ten niewygodny mundur.
— Mam zamiar zrobić to samo — odparł markiz i już chciał
wsiąść do swego powozu, gdy usłyszał:
— Och, Oakenshaw, prawie bym zapomniał. Minister spraw
zagranicznych prosił, żebyś wpadł do niego przed lunchem.
— A to w jakim celu? — spytał markiz niechętnie.
— Nie mam pojęcia, ale znając jego lordowską mość pewnie
chodzi o coś, co powinno być zrobione wczoraj.
Markiz zaśmiał się krótko, choć wcale go to nie rozbawiło.
Dobrze wiedział, że lord Rosebery ze swoimi zdolnościami, pozycją i
bogactwem mógł zdobyć władzę nawet bez angażowania własnej
inteligencji, z której powszechnie słynął. Pan Gladstone nazywał go
człowiekiem przyszłości.
Kiedy lord Rosebery został awansowany na ministra spraw
zagranicznych, jego zdolności oratorskie zyskały ogólny podziw i
przysporzyły mu popularności w całym kraju.
Miał przy tym niezrównane konie wyścigowe, które zawsze
przychodziły pierwsze do mety.
Fakt, że minister zaliczył do grona bliskich przyjaciół o wiele od
siebie młodszego markiza Oakenshawa, nikogo nie dziwił. Obaj
bowiem lubili uprawiać sporty i mieli poczucie humoru, które
pozwalało im śmiać się nie tylko z otoczenia, ale także z samych
siebie.
Gdy powóz zaprzężony w dwa znakomite konie jechał w kierunku
ministerstwa, markiz zastanawiał się, z jakiego to powodu lord
Rosebery, z którym jadł obiad zaledwie przed paroma dniami, tak
niezwłocznie chce się z nim widzieć.
Oakenshaw miał ochotę najpierw udać się do swojego domu przy
Grosvenor Square, by się przebrać, ale skoro lord Rosebery tak pilnie
go potrzebował, byłoby wielkim nietaktem kazać mu czekać. Konie
zatrzymały się przed budynkiem ministerstwa i jeden z prywatnych
sekretarzy lorda Rosebery'ego zbiegł po schodach, by powitać
przybysza.
— Dzień dobry, milordzie. Minister będzie bardzo wdzięczny za
tak rychłe przybycie.
— Witaj, Cunningham. Możesz mi powiedzieć, po co ten cały
pośpiech? — zapytał sekretarza lorda Rosebery'ego, którego znał od
dawna.
— Myślę, że jego lordowska mość sam wszystko wyjaśni —
odrzekł sekretarz i poprowadził markiza korytarzem do drzwi
gabinetu ministra.
— Markiz Oakenshaw, milordzie — zaanonsował niemal z dumą:
Lord Rosebery wydał okrzyk zadowolenia i wstał, by powitać
gościa.
— Wspaniale, że przyszedłeś, Vivien — powiedział. — Muszę
przyznać, że świetnie wyglądasz. Jak wypadło poranne przyjęcie u
księcia?
— Było bardziej nudne niż zwykle — odparł markiz.
Usiadł na krześle naprzeciwko biurka. Lord Rosebery zajął z
powrotem swoje miejsce i rzekł:
— Pewnie Stanhope napomknął ci już, że to pilna sprawa.
— Co się stało? — spytał markiz. — W Europie wybuchła wojna
czy może Rosjanie wkroczyli do Indii?
— Nic aż tak złego — zapewnił go lord Rosebery z uśmiechem
— ale potrzebuję twojej pomocy w Syjamie.
— W Syjamie? — powtórzył markiz. — Myślałem, że już jest
tam spokój.
— W zasadzie tak, ale chciałbym, żebyś pojechał do Bangkoku z
misją dobrej woli.
Markiz odchylił głowę do tyłu i roześmiał się.
— Powiem ci coś, Archibaldzie. Zawsze mnie zaskakujesz.
Mogłem spodziewać się, że poprosisz mnie, bym jechał do Paryża
albo Kairu, ale z pewnością nie do Syjamu.
Lord Rosebery rozparł się wygodniej w fotelu po drugiej stronie
biurka, a gdy zaczął mówić, jego oczy zabłysły.
— Nie chciałbym sprawiać ci zbyt dużego kłopotu. Pomyślałem
tylko, że twój jacht, który stoi tak długo bezczynnie, świetnie
nadawałby się do takiej podróży. Mógłbyś wpłynąć do ujścia rzeki,
tak jak w zeszłym roku francuska kanonierka.
— Słyszałem o tym — odparł markiz. — Dużo na ten temat
rozprawiano. Rozumiem, że po tym, jak wysłaliśmy parę okrętów
wojennych w tamte okolice, wszystko ucichło.
— W istocie — przyznał lord Rosebery — jak zwykle jesteś
dobrze poinformowany.
Na chwilę zapadła cisza. Minister przyglądał się badawczym
wzrokiem
przystojnemu
młodemu
człowiekowi
siedzącemu
naprzeciwko i nieoczekiwanie rzekł:
— Z twoją inteligencją i wiedzą o świecie mógłbyś odegrać
znaczącą rolę w polityce. Spróbuj. Potrzebujemy cię.
Markiz uśmiechnął się i znudzony wyraz zniknął z jego twarzy.
— Wydaje mi się — odparł — że te rozwlekłe przemówienia w
Izbie Lordów są równie nudne jak ci, którzy je wygłaszają.
Rosebery roześmiał się.
— W porządku, nie będę nalegał, żebyś robił coś w Parlamencie,
jeśli pomożesz mi, tak jak kiedyś, w innej sprawie.
— Czy naprawdę chcesz, bym pojechał do Syjamu?
— Jeżeli termin ci nie odpowiada — odparł lord Rosebery —
przypuszczam, że są jakieś tego powody. Czy ona jest bardzo
pociągająca?
— Owszem.
Mówiąc to markiz pomyślał, że lady Bradwell, która akurat
pojawiła się w jego życiu, ma urok, z jakim nie spotkał się nigdy
wcześniej. Liczne jego romanse, namiętne i gwałtowne, nigdy nie
trwały długo, ponieważ szybko zaczynała nużyć go ich jednostajność.
W wieku trzydziestu trzech lat wciąż nie był żonaty z tego prostego
powodu, iż nie spotkał dotąd kobiety, z którą chciałby spędzić całe
życie.
Przeżywając miłosne przygody nie myślał o małżeństwie.
Przekonał się bowiem, że gdy tylko poznał bliżej którąś z tych
atrakcyjnych, dowcipnych i powszechnie podziwianych piękności, tak
zresztą podobnych do siebie, szybko zaczynał ziewać z nudów.
— Na Boga, Vivien — powiedział mu przed tygodniem jego
najbliższy przyjaciel, Harry Prest-wood. — Czego, do diabła,
oczekujesz od życia? Za czym się rozglądasz? Czyżbyś już zerwał z
Daisy?
Mówił o pewnej damie okrzykniętej zgodnie za największą
piękność ostatniego sezonu, która, podobnie jak wiele kobiet przed
nią, straciła dla markiza serce, a w konsekwencji i głowę. Hrabina
miała męża, który wolał wiejskie okolice od Londynu i po dziesięciu
latach małżeństwa przestał zwracać uwagę na prywatne rozrywki
swojej żony, jeśli tylko dbała o poszanowanie jego imienia.
Markiz miał reputację podrywacza, co bardziej uchodziło w
czasach panowania króla Jerzego IV niż królowej Wiktorii. Dlatego
też, jeśli tylko ujrzano go z jakąś kobietą, natychmiast stawało się to
przedmiotem plotek.
Jednak gdy związał się z Daisy, markiz starał się być bardzo
ostrożny. Zdawał sobie bowiem doskonale sprawę, że skoro oboje
znani są publicznie, ich związek z pewnością nie umknie uwadze i
wywoła skandal. Daisy jednak najwyraźniej się zakochała i już
zaczynano o nich mówić.
A ponieważ markiz nie przepadał za insynuacjami swoich
przyjaciół i cierpkimi uwagami zamieszczanymi w kolumnach
towarzyskich, niezwłocznie przerwał romans. Jeśli chciał, potrafił być
bezlitosny i zdeterminowany. Kiedy tylko na coś się zdecydował,
żadne łzy, błagania i groźby nie mogły zmienić jego zdania.
— Jak możesz mi coś takiego proponować — rozpaczała Daisy,
gdy powiedział, że powinni ograniczyć spotkania.
— Obawiam się, że nie mamy innego wyjścia — odparł markiz.
— Kocham cię — wyznała Daisy. — Uwielbiam cię. Nigdy nie
sądziłam, że potrafię tak pokochać jakiegokolwiek mężczyznę.
— Pochlebiasz mi, musisz jednak dbać o swoją reputację zarówno
wśród znajomych, jak i w Marlborough House.
Daisy zesztywniała i przez chwilę z niedowierzaniem spoglądała
na markiza przez łzy, jakby wątpiła, czy mówi to serio.
— Co miałeś na myśli wspominając o Marlborough House? —
spytała. — Książę nigdy nie powie o mnie nic złego. Dobrze o tym
wiesz.
— Wczoraj przy kolacji pytanie księżnej, kiedy twój mąż wraca
do Londynu, było bardzo wymowne — zauważył markiz.
Daisy milczała. Świetnie zdawała sobie sprawę, że sprzeciwianie
się księżnej mogłoby się skończyć wykluczeniem z towarzystwa.
Chociaż Daisy wydawało się niemożliwe, by piękna Aleksandra stała
się jej wrogiem, czuła, że księżna nie jest jej zbyt przychylna.
— Daisy, chcę ci podziękować za szczęście, które mi dałaś, i
mam nadzieję, że na zawsze zostaniemy przyjaciółmi — rzekł
spokojnie markiz, wiedząc, że uderzył w czuły punkt.
Zabrzmiało to pompatycznie, ale nic innego nie przyszło mu do
głowy. Prawdę mówiąc wcale nie martwił się tak bardzo o reputację
Daisy. Po prostu młoda dama przestała być dla niego tak atrakcyjna.
Nie potrafił zrozumieć, czemu każda kobieta, którą adoruje,
powtarza wkoło to samo, tak że po krótkim czasie może przewidzieć
niemal każde słowo wychodzące z jej ust.
Nie wymagał od kobiet wielkiej inteligencji — broń Boże. Nic
bardziej go nie denerwowało niż przemądrzała kobieta, ale z
pewnością cenił oryginalność.
Daisy potrafiła wzbudzić w nim ogień pożądania, lecz nie umiała
prowadzić interesujących rozmów. Uważał za banalne wszystko, co
mówiła, nawet jeśli bardzo wdzięcznie przy tym wyglądała.
— Do diabła z tym wszystkim — często mawiał markiz do
Harry'ego. — Nigdy się nie ożenię.
— Ależ oczywiście, że to zrobisz — odpowiadał Harry. —
Musisz przecież mieć dziedzica, a w zamku z pewnością przyda się
pani domu.
Markiz zdziwił się bardziej, niż gdyby Harry rzucił mu bombę
pod nogi.
— Chcesz przez to powiedzieć, że nie jestem dobrym
gospodarzem? — spytał.
— Trudno znaleźć lepszego — zapewnił go Harry— ale też gdy
się bawisz, jesteś rozrzutny bardziej niż ktokolwiek. Wydaje się, że
dla równowagi przydałaby się jakaś piękna dama po drugiej stronie
stołu,
przyozdobiona
brylantami
rodu
Oakenshawów,
które
zakładałaby także na otwarcie Parlamentu.
Markiz odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
— Mówisz tak jak moja matka — powiedział. W duchu
przyznawał jednak rację przyjacielowi.
To było nieuniknione. Musiał w końcu kiedyś wziąć sobie żonę,
która zostałaby panią na zamku, w rezydencji w Londynie oraz w
licznych posiadłościach markiza rozsianych po całym kraju, a także
zajęłaby miejsce u jego boku na dworze.
Ale jednocześnie porażała go myśl o nudzie, jaka z pewnością by
go ogarnęła, gdyby podczas śniadań, obiadów i kolacji musiał
wysłuchiwać banałów, opowiadanych przez jakąś młodą dziewczynę,
i gdyby w dodatku miał świadomość, że tak będzie się działo do
końca życia.
— Nie ożenię się — upierał się markiz.
Gdy pozbył się Daisy, łagodząc jej ból rozstania wyjątkowo
drogim prezentem od Cartiersa, zaczął się rozglądać za jakąś nową
zdobyczą. Nie spotkał nikogo aż do zeszłego tygodnia, kiedy na
przyjęciu wydawanym przez jednego z członków rządu, którego
zaproszeń zwykle nie przyjmował, znalazł się przy stole obok kobiety
przedstawionej mu jako lady Bradwell. Bez wątpienia była piękna.
Inaczej, jak sądził, nie posadzono by jej koło niego. Zdziwił się, że nie
spotkał jej wcześniej.
— Gdzie się pani ukrywała? — spytał.
— Mieszkałam jakiś czas w Paryżu — odparła— i byłam przez
rok w żałobie.
— To wszystko tłumaczy.
Mówiąc to miał na myśli nie tylko to, że nie spotkał jej wcześniej,
lecz także, iż znalazł wytłumaczenie dla jej wyjątkowo eleganckiego
stroju, wykwintnych manier i sposobu, w jaki odpowiadała na jego
śmiałe zaloty i jaki nie był znany większości Angielek.
Gdy kolacja dobiegła końca, markiz był wielce zaintrygowany
nowo poznaną damą. Dwa dni później rozpoczął starania, by zdobyć
jej serce. Z doświadczenia wiedział, że nie potrwa to długo, a i
rezultat zmagań wydawał mu się przesądzony.
Markiz nie był przesadnie zarozumiały. Musiałby być jednak
zupełnie głupi, gdyby nie dostrzegał, że każda kobieta, którą chciał
zdobyć, zawsze była mu w końcu przychylna. Wszystkie opierały się
jedynie dla zasady, by zachować swoją dumę.
Lady Bradwell jednak nie tylko intrygowała markiza, ale, co
więcej, stanowiła dla niego trudną do rozwikłania zagadkę. Mówiąc
krótko markiz nie osiągnął jeszcze zamierzonego celu, choć nie
wątpił, że wkrótce to nastąpi. Nie chciał jednak akurat w tym
momencie wyjeżdżać za granicę. Nagle przyszło mu do głowy, że
skoro lady Bradwell jest wdową, może udałoby się ją namówić, aby
pojechała razem z nim, oczywiście w towarzystwie jakiejś
przyzwoitki. Spytał głośno ministra:
— Archibaldzie, kiedy miałbym wyruszyć z ową, jak ty to
nazywasz, misją dobrej woli? I jakie właściwie byłoby moje zadanie?
Widząc uśmiech ministra i błysk w jego oczach, markiz doszedł
do wniosku, że lord Rosebery nie tylko ucieszył się z jego zgody, ale
zapewne domyślał się także, co się za nią kryje.
— Chciałbym, żebyś wyruszył tak szybko, jak to możliwe —
odparł. — A jeśli chodzi o twoje drugie pytanie, to wiesz przecież, co
się działo w Syjamie, i dużo nie muszę ci wyjaśniać. Chodzi jedynie o
to, byś rozwiał obawy króla związane z podpisaniem umowy
francusko-angielskiej. — Minister uśmiechnął się i mówił dalej: —
Musisz sprawić, by jego wysokość uwierzył, że nie zagraża ona jego
krajowi, przeciwnie, gwarantuje mu niezależność.
— Z tego, co mówisz— rzekł markiz— wynika, że mocarstwa
kolonialne, to znaczy Brytyjczycy w Birmie i Francuzi w Laosie będą
traktować Syjam jako państwo buforowe.
— Dokładnie tak— przyznał minister— nic dziwnego jednak, że
po tym całym zamieszaniu, głównie z powodu Francuzów, król
Czulalongkorn z obawą patrzy w przyszłość.
— Mam nadzieję, że się uspokoi — odparł markiz. — Zawsze
uważałem Czulalongkorna, zresztą podobnie jak ty, za wielkiego
władcę naszych czasów, który z pewnością przejdzie do historii.
Lord Rosebery przytaknął ruchem głowy. Obaj mężczyźni
pamiętali początki panowania króla, kiedy to ogłosił, że dzieci, które
urodzą się niewolnikom, zostaną wolnymi ludźmi, i od tamtej pory
stopniowo uwalniał swoich poddanych. Czulalongkorn wprowadził
również nowoczesny system pocztowy, stworzył sieć kolejową i na
miejsce lokalnych feudałów, którzy mieli zbyt wielką władzę,
mianował gubernatorów odpowiadających za swoje poczynania przed
samym władcą.
Kiedy markiz odwiedził Syjam kilka lat wcześniej, Czulalongkorn
i jego reformy wywarły na nim wielkie wrażenie. Pewnego razu jego
wysokość powiedział mu:
— Wszystkie dzieci, moje własne i te najbiedniejsze, powinny
mieć zapewniony dostęp do nauki.
Król Czulalongkorn nie chciał, by Syjam uzależnił się od
Zachodu. Jednym ze sposobów uniknięcia tego były postępowe
reformy. W owym czasie Wielka Brytania całkowicie kontrolowała
Birmę. Króla niepokoiła także wzrastająca siła i wpływy Francuzów w
Indochinach. Rok wcześniej wynikły z tego kłopoty. Dwa francuskie
okręty wojenne, które wpłynęły na rzekę Cziapana w drodze do
Bangkoku, zostały ostrzelane przez Tajów. Po obu stronach były
ofiary, ale do tej pory ucichły już wszelkie animozje.
— Chciałbym — rzekł minister — żebyś przekonał króla, iż
Wielka Brytania naprawdę ma dobre zamiary. Myślę, że nikt nie zrobi
tego lepiej niż ty.
— Pochlebiasz mi— odparł markiz — lecz wiem doskonale, że
robisz to dlatego, by osiągnąć swój cel — westchnął. — W porządku,
pojadę, ale pod warunkiem, że będę mógł zabrać ze sobą kogoś do
towarzystwa.
— To nie zależy ode mnie — stwierdził lord Rosebery — lecz od
tego, czy obiekt twoich uczuć przyjmie zaproszenie — przerwał i
dodał po chwili. — Znam cię dosyć długo, Vivien, i nigdy nie
słyszałem, żeby jakaś kobieta ci odmówiła.
— Zawsze musi się zdarzyć ten pierwszy raz. Lord Rosebery
wstał.
— Mam umówione spotkanie. Czy zjadłbyś jutro ze mną lunch?
Opowiedziałbym ci dokładniej o sytuacji w Syjamie i dałbym ci listy
do króla, naszego posła i konsula generalnego w Bangkoku, kapitana
Henry'ego Michaela Jonesa.
— Mam dziwne wrażenie, że wymusiłeś na mnie zgodę na ten
wyjazd — rzekł markiz. — Jeśli coś pójdzie nie tak, Archibaldzie,
przysięgam, że nie przyjmę już więcej twoich propozycji. Do tej pory
zawsze wysyłałeś mnie do tych części świata, których nie miałem
większej ochoty oglądać.
— Nonsens! — odrzekł lord Rosebery. — Nie wątpię, że chętnie
uciekniesz od intryg rozgrywających się w Marlborough House i
przeraźliwie nudnych przyjęć, które tak cię denerwują. I kto wie...
może znajdziesz na dalekiej ziemi jakąś piękną orchideę lub ujrzysz
gwiazdę, jakiej zawsze szukałeś?
Markiz spojrzał na przyjaciela z niedowierzaniem.
— Kto mówi, że szukam czegokolwiek?
— A czy może być inaczej — uśmiechnął się lord Rosebery.—
Masz wszystko... atrakcyjny wygląd, wysoką pozycję, majątek... z
wyjątkiem tego, co dla mężczyzny najważniejsze.
— Co masz na myśli? — spytał markiz wrogim głosem,
spodziewając się, jaka będzie odpowiedź.
— Miłość — rzekł minister.
Markiz już miał powiedzieć, że to ostatnia rzecz, na jakiej mu
zależy, i doskonale sobie bez niej radzi, przypomniał sobie jednak, że
lord Rosebery przed czterema laty stracił żonę i jego przyjaciele ze
smutkiem patrzyli, jak staje się coraz większym odludkiem.
Markiz powstrzymał się więc od uwagi, którą miał na końcu
języka, i rzekł tylko:
— Zawsze słyszałem, że najlepiej podróżuje się samemu.
— To dosyć oklepane powiedzenie — zauważył oschle lord
Rosebery — stać cię na coś lepszego. Ale oczywiście wszystko zależy
od tego, dokąd się jedzie.
Markizowi spodobała się subtelność tej uwagi. Po chwili ciszy
lord Rosebery rzekł:
— Kiedy wrócisz, będę miał dla ciebie dość ciekawą propozycję.
Markiz uniósł brwi i spytał:
— Jaką?
— Nie chcę zajmować ci teraz czasu, ale wspominałem już o tym
jego wysokości, któremu pomysł bardzo się spodobał.
— Pewnie masz ma myśli gubernatorstwo? — rzekł powoli
markiz.
— Może nawet coś lepszego. W każdym razie wracaj szybko...
nie chcę, żebyś pozostawał zbyt długo na obcej ziemi.
Oakenshaw wstał.
— A więc zjemy jutro razem lunch, Archibaldzie — powiedział.
— Lepiej przekonaj mnie, że ta podróż jest naprawdę konieczna,
inaczej zapewniam cię, iż wycofam się w ostatniej chwili.
— Jeszcze nigdy mnie nie zawiodłeś — odparł minister. —
Żałuję, że nie mam czasu, by jechać razem z tobą. Gdybym miał
wolną chwilę, nie wahałbym się podjąć wyprawę po złote runo.
Gdy podeszli do drzwi, lord Rosebery położył dłoń na ramieniu
swego młodego przyjaciela.
— Jestem pewien, Vivien, że ona chętnie przyjmie twoje
zaproszenie... może nawet zbyt chętnie. Miejmy jednak nadzieję, że
nie znudzisz się nią przed powrotem.
— Twoja impertynencja mnie zdumiewa! — wykrzyknął markiz i
obaj roześmiali się wychodząc z gabinetu na korytarz.
Tarina Worthington nacisnęła dzwonek przy wejściu do budynku
przy Belgrave Square 115 i czekała niespokojnie, aż ktoś jej otworzy.
Drzwi uchylił lokaj w liberii.
— Chciałabym zobaczyć się z lady Bradwell — oznajmiła.
— Czy jest pani umówiona?
— Niestety nie — odparła Tarina — ale czy może pan jej
powiedzieć, że kuzynka Tarina Worthington chce się z nią widzieć.
Lokaj rozchmurzył się nieco, gdy usłyszał słowo „kuzynka".
Ruszył powoli w stronę salonu i otworzył drzwi, by wpuścić Tarinę do
środka.
— Zawiadomię milady o pani przybyciu — rzekł.
Tarina rozejrzała się po przestronnym pomieszczeniu z wysokim
sufitem, umeblowanym w sposób świadczący bardziej o zamożności
właściciela niż o dobrym guście. Uwagę młodej kobiety przyciągnęło
jej własne odbicie w wielkim lustrze.
Teraz już wiedziała, czemu lokaj miał ochotę odprawić ją z
kwitkiem. Czarna suknia, którą kupiła po śmierci ojca, była
pośledniego gatunku, a w promieniach zimowego słońca wyglądała na
zniszczoną. Płaszcz, niezbędny przy temperaturze bliskiej zera, który
miała na sobie, był wytarty. Nosiła go bowiem przez wiele lat jej
matka. Uśmiechając się smutno, pomyślała, że wygląda naprawdę
okropnie. Ale nie ośmieliła się wydać pieniędzy na strój żałobny.
Niewielka suma, jaką po śmierci ojciec zostawił jej w banku, ledwie
chroniła ją przed głodem.
„Jak tacie udało się choć tyle zaoszczędzić?" Tarina rozpaczliwie
pytała samą siebie. Sprzedała z plebanii wszystko, co do niej należało.
Wiedziała jednak, że dostanie za to tylko parę marnych funtów.
Czekając na kuzynkę, której nie widziała od dwóch lat, była coraz
bardziej niespokojna. Stojąc przed lustrem nerwowo poprawiła
kapelusz. Od tygodnia nie miała czasu umyć włosów, które straciły
swój rudawy połysk. Matka zawsze uważała, że Tarina odziedziczyła
kolor włosów po austriackich przodkach.
— To zabawne, Tarino — mówiła — ale rude włosy, zawsze tak
podziwiane, nie pojawiły się w mojej rodzinie od dwóch pokoleń, a
teraz znowu się pokazały.
— Czy moja prababka była bardzo piękna? — spytała kiedyś
Tarina.
— Wszyscy tak powiadali — odparła matka. — Podobno była
także niezwykle utalentowana. Miała doskonały głos, a z jej
pamiętnika dowiedzieliśmy się, że cieszyła się wielkim powodzeniem
na wiedeńskich balach. Dwa razy śpiewała w pałacu Schónbrunn dla
cesarza Franciszka Józefa i cesarzowej Elżbiety, która także miała
rude włosy.
— Czy myślisz, że ja także miałabym dobry głos... gdybym
ćwiczyła? — spytała wtedy Tarina.
Matka uśmiechnęła się.
— Nie mam pojęcia, kochanie — odparła. — Pięknie śpiewasz w
chórze kościelnym, ale obie dobrze wiemy, że trzeba mieć wielki
talent, by oczarować tłumy. — Zamilkła na chwilę, a potem
powiedziała: — Jest jednak pewna rzecz, o której powinnaś wiedzieć.
Ojciec i ja musieliśmy bardzo oszczędzać, by móc opłacić twoje
lekcje, i teraz nie stać nas już dłużej na to.
Rude włosy Tariny miały dziwną właściwość. Odzwierciedlały
bowiem stan jej ducha lub umysłu. Gdy dziewczyna była szczęśliwa,
włosy nabierały złocistego blasku, a kiedy miała zmartwienia, rudy
kolor blakł i matowiał.
Teraz połyskiwały jedynie pojedyncze kosmyki. Skóra na twarzy
Tariny jak zwykle była zdumiewająco biała, a w promieniach słońca
wyglądała prawie na przezroczystą. Jej oczy, czasami zielone, innym
razem szare, pociemniały od niepokoju i zmartwień.
— A jeśli kuzynka Betty odprawi mnie? — powiedziała Tarina
szeptem do siebie. — Co wtedy zrobię? Dokąd pójdę?
Drzwi otworzyły się.
— Jaśnie pani zgodziła się panią przyjąć — oświadczył lokaj.
— Dziękuję — odparła Tarina.
Ruszyła za lokajem przez korytarz. Weszli po schodach na piętro.
Idąc korytarzem Tarina zobaczyła przez otwarte drzwi olbrzymi
salon, umeblowany w stylu Ludwika XIV, dywan w nieokreślonym
kolorze i kilka raczej skromnych żyrandoli. Zdołała jedynie zerknąć
na stojące w salonie krzesła i sofy, lokaj bowiem szybko ruszył dalej.
W końcu korytarza otworzył drzwi do pomieszczenia, które, jak
domyśliła się Tarina, było buduarem. Matka często opisywała jej, jak
wygląda buduar, i Tarina nie miała wątpliwości, gdzie ją
wprowadzono. Od razu rzuciły się jej w oczy brokatowe jasnobłękitne
zasłony ozdobione falbanami w podobnym kolorze.
W pomieszczeniu dało się wyczuć atmosferę subtelnej kobiecości.
Wrażenie to potęgowały jeszcze wielkie wazony z goździkami,
rozsiewającymi wokół słodki zapach, które odbijały się w wiszących
na ścianach lustrach oprawionych w złote ramy.
W pokoju nie było nikogo. Tarina zaczęła rozglądać się wokoło i
wtedy ktoś wszedł przez tylne drzwi. Tarina zrobiła kilka kroków
cicho szeleszcząc suknią i w tym momencie kobieta, która weszła do
środka, zawołała:
— Tarina! Aż trudno uwierzyć, że to ty! Co robisz w Londynie?
Dziewczyna podeszła bliżej.
— Och, Betty... jak miło, że zgodziłaś się mnie przyjąć.
— Ależ oczywiście, że chciałam cię zobaczyć — odparła lady
Bradwell i zaraz potem zamilkła skonsternowana. — Jesteś w czerni.
Co się stało?
— Mój ojciec umarł przed miesiącem.
— Och, jakże mi przykro. Nie wiedziałam o tym. Pewnie bardzo
ci go brakuje?
— Bardziej, niż mogę to wyrazić. Teraz kiedy umarł, sama muszę
zarabiać na życie.
— Moje biedne dziecko! — wzruszyła się lady Bradwell. —
Chodź, usiądź tutaj i opowiedz mi o wszystkim.
Spoczęła w rogu kanapy, a Tarina przycupnęła obok nie mogąc
oderwać oczu od urodziwej kuzynki. Jasnowłosa Betty z
rozmarzonymi niebieskimi oczami wyglądała jak z obrazu
Fragonarda.
— Jesteś taka piękna! Jeszcze piękniejsza niż kiedyś! I coś się w
tobie zmieniło.
Lady Bradwell uśmiechnęła się.
— Wszyscy tak mówią. Pewnie Paryż tak na mnie wpłynął. Po
śmierci męża jego krewni, którzy zawsze bardzo mnie lubili, zaprosili
mnie do siebie.
— Przykro mi, że straciłaś męża— rzekła Tarina. — Wiem, że
ojciec wtedy pisał do ciebie.
— Tak, przysłał mi wspaniały list— odparła lady Bradwell — ale
jeśli mam być z tobą szczera... wcale tak bardzo nie rozpaczałam, gdy
zostałam wdową.
Tarina wykrzyknęła:
— Och, Betty! Dlaczego?
Lady Bradwell westchnęła lekko.
— Mój mąż, zanim umarł, chorował przez cały rok i opiekowanie
się nim było niezmiernie nużące. A jeszcze wcześniej okropnie
kaprysił. Nic dziwnego, był przecież starszy ode mnie o całe
czterdzieści lat.
— Wiem — odparła Tarina. — Wszyscy jednak mówili, że
żyliście ze sobą w harmonii, a on cieszył się wielkim poważaniem u
ludzi.
— Arthur pewnie na swój sposób był miłym człowiekiem —
rzekła Betty — ale wyobraź sobie, Tarino, że na przyjęcia i bale
chodziliśmy tylko do jego znajomych, którzy byli mniej więcej w jego
wieku. Tak więc do tej pory nie miałam zbyt ciekawych rozrywek. —
Westchnęła lekko i mówiła dalej: — Nawet nie wiesz, jak cudownie
jest być teraz w Londynie, we własnym domu. Nie mieć żadnych
zobowiązań i wydawać pieniądze na eleganckie toalety.
— I mieć przyjaciół, którzy cię adorują — dorzuciła Tarina.
— No tak — odparła Betty — rzeczywiście słyszę zewsząd
komplementy. Wiesz co, Tarino...
Rozmawiały ze sobą jak za dawnych lat, kiedy to Betty jako
starsza mówiła, a Tarina słuchała jej z przejęciem. Teraz Tarina
siedziała z oczami wlepionymi w kuzynkę, najwyraźniej nią
oczarowana, a Betty rozprawiała jak siedemnastolatka, która uważa
się za dorosłą, i zwracała się do Tariny jak do dziecka.
— Co takiego? — dopytywała się Tarina, gdy Betty przerwała na
chwilę.
— Markiz Oakenshaw zaprosił mnie na wycieczkę jachtem.
— Jachtem? — zdumiała się Tarina. — Czy umiesz żeglować?
— To nieważne — odparła pospiesznie Betty.— Markiz jest
najprzystojniejszym i najbardziej niezwykłym człowiekiem w
Londynie i wydaje mi się, że wpadłam mu w oko.
— Coś podobnego! Jakie to ekscytujące! — wykrzyknęła Tarina.
— Czy on poprosi cię o rękę?
Betty zaśmiała się krótko.
— To pewnie mało prawdopodobne, ponieważ jest zatwardziałym
kawalerem... o czym nie omieszkano mnie poinformować.
Tarina spojrzała zdumiona.
— Jak to? Nie rozumiem...
Betty zerknęła na nią i szybko wyjaśniła:
— Oczywiście może uda mi się nakłonić go do zmiany poglądów.
W każdym razie będę na statku jego gościem i wszystkie kobiety,
które go kiedykolwiek znały, oszaleją z zazdrości.
Tarina zastanawiała się, czemu miałoby to być akurat takie
ważne, ale jako że darzyła swoją kuzynkę wielką sympatią,
powiedziała:
— Będę o ciebie niespokojna. Kiedy wyruszasz w podroż?
— Już niedługo... za jakieś dwa dni. Zupełnie nie wiem, czy zdążę
się przygotować.
Tarina uśmiechnęła się.
— Masz tyle osób do pomocy.
— Powinnam zabrać ze sobą parę nowych strojów, ale z
pewnością nie da się ich uszyć w tak krótkim czasie. Dzięki Bogu, że
przywiozłam kilka wspaniałych kreacji z Paryża. Wydałam na nie
majątek!
Tarina spojrzała na wspaniałą suknie, uszytą z drogiego jedwabiu
i prawdziwej koronki, którą Betty miała na sobie. Wiedziała, że za
pieniądze wydane na takie stroje ona sama mogłaby żyć przynajmniej
przez rok, lecz porzuciła szybko takie myśli i powiedziała:
— Przyjechałam tutaj, Betty, nie po to, by się naprzykrzać,
chciałam tylko prosić cię... byś dała mi referencje.
— Referencje?
Zdziwienie Betty rozbawiło Tarinę.
— Pewnie wiesz, że mój ojciec nie miał żadnego majątku.
Dostawał tylko niewielką pensję. Teraz jestem zmuszona zarabiać na
życie.
— Och, Tarino, tak mi przykro — powiedziała Betty. — Jakie to
straszne! Co więc zamierzasz?
— Zostanę guwernantką — odparła Tarina cicho. — Jedynie do
takiej pracy mam kwalifikacje. Na początku musiałabym się
zajmować małymi dziećmi, brakuje mi przecież doświadczenia.
— Chcesz powiedzieć, że zamierzasz zmarnować swoje zdolności
umysłowe, które zawsze tak chwalił twój ojciec, na opiekowanie się
rozkapryszonymi dzieciakami? — spytała Betty. — To nie jest
najlepszy pomysł.
— Nie mam innego wyjścia— westchnęła Tarina. — Ale pewnie
wiesz, że nie przyjmą mnie do żadnego porządnego domu, jeśli nie
będę miała dobrych referencji, a oprócz ciebie nie znam nikogo, kogo
mogłabym o nie poprosić.
— Moja droga, napiszę ci takie referencje, że każdy natychmiast
cię przyjmie.
— Dziękuję ci — odparła Tarina z ulgą.
— Najpierw jednak chciałabym pokazać ci suknie, które
przywiozłam z Paryża — powiedziała Betty — i szafę specjalnie dla
nich kupioną.
Mówiąc to wstała i zaprowadziła Tarinę do przyległej sypialni,
jeszcze wspanialszej od buduaru. Stało tam wielkie łóżko osłonięte
jedwabnymi zasłonami, które przytrzymywały na rogach rzeźbione
złote aniołki. Na wierzchu leżała gronostajowa kołdra. Poduszki z
wielkimi
monogramami
wyhaftowanymi
pośrodku
zdobiły
koronkowe falbanki przetykane błękitną satynową wstążką.
Tarina rozejrzała się wokół z podziwem. Niegdyś wiele razy
próbowała wyobrazić sobie, jak wyglądają sypialnie w rezydencjach
wielkich dam, ale nigdy nie przypuszczała, że mogą być aż tak ładne i
luksusowe.
— Kazałam zmienić wystrój sypialni i buduaru — rzekła Betty.
— Teraz odnawiam salon, który był ponury i za bardzo przypominał
mi męża.
Zerknęła na kuzynkę figlarnie. Tarina, która wiedziała, że Betty
specjalnie chce ją zaszokować, zawołała:
— Betty! Nie powinnaś tak mówić!
— Ale to prawda. Och, Tarino, z jaką ulgą uwolniłam się od
niego! Zawsze uważał mnie za idiotkę, a po miesiącu poślubnym,
okropnym zresztą, nigdy nie usłyszałam od niego żadnego
komplementu.
Żal w jej głosie dało się odczuć tak wyraźnie, że Tarina czule
objęła Betty i powiedziała:
— Nie martw się, kochana. Jesteś taka piękna, że markiz z
pewnością będzie chciał się z tobą ożenić. A może spotkasz jakiegoś
czarującego księcia lub innego arystokratę w jednym z tych
wspaniałych europejskich krajów, o których tyle czytałam w gazetach.
Betty wybuchnęła śmiechem.
— To brzmi jak jakaś bajka!
— Bo wyglądasz jak księżniczka z bajki.
— To tylko dlatego, że kupiłam parę strojów tak wspaniałych jak
te, które miał na balu Kopciuszek. W tej szafie jest kilka moich
nowych sukien, no i mam pełno innych w pokoju za tamtymi
drzwiami.
Podeszła do szafy pomalowanej na biało i niebiesko. Ściany
pomieszczenia utrzymane były w podobnej tonacji. Wisiały na nich
lustra, w których odbijały się meble skąpane w promieniach słońca
wpadających przez okno.
Kiedy Betty skończyła mówić, rozległo się pukanie.
— Kto tam? — spytała patrząc na drzwi wychodzące na korytarz.
— To ja, milady.
— Wejdź, Bates.
W progu stanął lokaj, który wpuścił Tarinę do domu.
— Przepraszam, milady, ale mam złe wieści.
— Złe wieści? — powtórzyła Betty. — Jakie?
— Jones, milady... miała wypadek.
— Co się jej stało?
— Chciała zdjąć coś z tej wielkiej szafy stojącej na ostatnim
piętrze — wyjaśnił Bates — a że było to dosyć ciężkie, straciła
równowagę i spadła ze schodów.
— O Boże! — wykrzyknęła Betty. — Czy zrobiła sobie krzywdę?
— Niestety tak, milady. Złamała nogę.
Betty westchnęła ciężko.
— Złamała nogę? Och, biedna Jones. Tak mi przykro. —
Przerwała, a potem dodała innym głosem: — Ciekawe, u licha, co ja
teraz bez niej zrobię?
Rozdział 2
Betty powiedziała z wysiłkiem do lokaja:
— Powiedz Jones, że wpadnę do niej później. Pewnie był już u
niej doktor?
— Tak, złożył jej kość, milady, i powiedział, że przyjdzie jutro.
Myślę, że Jones teraz śpi.
— Sen dobrze jej zrobi — odparła Betty. — A teraz chciałabym
napić się herbaty w buduarze razem z panną Worthington.
— Tak jest, milady.
Lokaj ukłonił się i opuścił pokój. Betty spojrzała na Tarinę z
przerażeniem w oczach.
— Co za pech? — powiedziała — Zostałam bez pokojówki.
Muszę znaleźć sobie inną; nie będzie to takie proste. — Zamilkła na
moment, a potem mówiła dalej: — Trzeba dokończyć pakowanie.
Jones jednak sporo już zrobiła. Ale jak ja teraz, w takim pośpiechu,
zaangażuję pokojówkę, która nawet nie będzie wiedziała, jak dbać o
moje stroje i układać moje włosy.
Spojrzała błagalnie w kierunku szaf, jakby szukała u nich
pomocy. Wtedy Tarina zaproponowała:
— Jeśli chcesz, pomogę ci.
— Prawdę mówiąc, mogą to zrobić służące zajmujące się domem
— odparła Betty.
Potem odwróciła się do kuzynki z błyskiem w oku.
— Tarino! — zawołała. — Często układałaś mi fryzury, zanim
wyszłam za mąż, potrafisz też doskonale szyć.
Tarina wstrzymała oddech, domyślając się, co kuzynka zamierza
jej zaproponować. Betty z wahaniem, jakby bojąc się urazić
dziewczynę, spytała:
— Pojechałabyś ze mną? Czy też moja prośba jest nie na miejscu?
— Chodzi ci o tę morską wyprawę?
— Tak — odparła Betty — ale nie wypada mi prosić markiza, by
zabrał cię jako dodatkowego gościa.
— Ależ oczywiście! — zawołała Tarina. — Ale jeśli chcesz,
mogę pojechać jako twoja pokojówka.
Oczy Betty pojaśniały.
— Jestem ci niezmiernie wdzięczna, Tarino, ale mam wyrzuty
sumienia. Szukasz przecież pracy.
— Tak — odparła Tarina — po to tutaj przyjechałam. Jednak nie
potrafię wyobrazić sobie nic bardziej ekscytującego od pracy dla
ciebie i wyprawy do egzotycznych krajów.
Betty usiadła na krześle przed kominkiem i przyłożyła dłoń do
czoła.
— Nie mogę pozbierać myśli — powiedziała. — Jestem taka
zdesperowana, Tarino.
— Rozumiem cię doskonale. W dodatku będziesz musiała
troszczyć się o swój wygląd, by oczarować markiza.
Mówiąc to Tarina pomyślała, że jej kuzynce nie oparłby się żaden
mężczyzna. Betty, nawet zmartwiona, wyglądała oszałamiająco
pięknie. Jej włosy odbijały promienie słońca, tak że cała postać
sprawiała wrażenie skąpanej w biało-różowym obłoku i jeszcze
bardziej niż zwykle przypominała obrazy Fragonarda.
— Musiałabyś tylko powiedzieć mi dokładnie, czym zajmuje się
pokojówka — rzekła Tarina. — Pewnie poradziłabym sobie.
— Tutaj, na miejscu, służba ma zawsze pełne ręce roboty —
odparła Betty — ale w podróży to co innego. W każdym razie markiz
zgodził się, żebym zabrała ze sobą Jones. — Ucichła, a potem dodała:
— Pewnie zrobił dla mnie wyjątek. Mówił, że zna damy, które
podróżują same, ponieważ ich służące nienawidzą morza.
Tarina roześmiała się.
— To całkiem możliwe. Wiele lat temu twoja matka opowiadała,
że Ashton, jej pokojówka, zdecydowanie odmówiła wybrania się
razem z nią w podróż do Paryża.
— Pamiętam — odparła Betty. — I chociaż matka skarżyła się na
niedogodności, to właściwie cieszyła się, że Ashton została w domu.
— Myślę, że większość służących nie lubi zmian i
przeprowadzek.
— Właśnie dlatego zaangażowałam Francuzkę. Francuzi mają
więcej fantazji.
— Ta kobieta jest z Francji?
Betty roześmiała się.
— Zdziwiłaś się pewnie dlatego, że wołamy na nią Jones.
Naprawdę ma na imię Janze, ale wyobraź sobie, jak to śmieszyło
służących. Zaczęli ją nazywać „Jonesy" i tego już nie mogłam znieść.
W końcu powiedziałam, że mają mówić do niej Jones.
Tarina zachichotała.
— To całkiem rozsądne.
— Ty będziesz nazywać się Janze — powiedziała Betty. —
Mówisz po francusku lepiej ode mnie, więc nikt nie będzie niczego
podejrzewał. A poza tym wcale nie wyglądasz na angielską służącą.
— Mam nadzieję — obruszyła się Tarina.
Obie wybuchnęły śmiechem. A potem Betty powiedziała bardziej
poważnie:
— Naprawdę nie masz mi za złe, moja droga, że poprosiłam cię o
taką przysługę?
— Ależ skąd! To świetny pomysł. Jestem zachwycona! Myślę, że
to mój anioł stróż przywiódł mnie tutaj akurat w takim momencie. —
Zobaczyła, że Betty zamierza coś powiedzieć, dodała więc szybko: —
Bądźmy rozsądne i weźmy się do roboty. Powiedz mi dokładnie, co
mam zrobić.
— Trzeba spakować jeszcze jeden kufer — zadecydowała Betty
— i służące ci w tym pomogą. Nie mów im na razie, że jedziesz
razem ze mną jako pomoc, tylko że towarzyszysz mi jako gość
markiza.
Tarina rzekła z wahaniem:
— Nie wiem, czy mi uwierzą, kiedy na mnie popatrzą. Czy
mogłabyś dać mi... choć trochę pieniędzy... naprawdę niezbyt dużo,
żebym mogła kupić sobie coś stosownego do mojej roli?
Betty po raz pierwszy przyjrzała się uważniej kuzynce i
wykrzyknęła:
— Och, Tarino! Co za egoizm z mojej strony! Powinnam posłać
ci jakieś ubrania! Nigdy mi to nie przyszło do głowy, a mam przecież
masę zbytecznych rzeczy i... — Przerwała nagle, a potem zawołała
tak, jakby dopiero teraz coś do niej dotarło: — Jesteś w żałobie! Teraz
już wiem, co zrobimy.
Tarina spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.
— Nosiłam żałobę przez rok — powiedziała Betty. — Wiesz, jak
do tego podchodzą Francuzi. Liczą się przede wszystkim konwenanse.
Po śmierci swoich bliskich ubierają się w czerń aż do ostatniego dnia
obowiązującej żałoby.
Sposób, w jaki mówiła Betty, tak rozbawił Tarinę, że nie mogła
powstrzymać się od śmiechu.
— Ale możemy też zabrać — ciągnęła Betty — parę
fiołkoworóżowych i białych sukien, które przydadzą ci się, jeśli w
Syjamie będzie gorąco.
Tarina uśmiechnęła się zadowolona i rzekła z niedowierzaniem:
— To niezwykłe, Betty, jak ty wszystko potrafisz przewidzieć.
Zapowiada się podróż jak z bajki.
— Mam nadzieję, że taka będzie — odparła Betty. — W każdym
razie zapewniam cię, że mam dwa kufry z czarnymi rzeczami, które
przywiozłam z Paryża z myślą o biednych. Z pewnością, moja droga,
będziesz w nich wyglądać doskonale.
— Nie jestem pewna, czy to dobry ubiór dla pokojówki —
zmartwiła się Tarina.
— Ta podróż nie będzie trwała wiecznie — rzekła Betty. —
Kiedy wrócimy, znajdziesz pracę w jakimś wielkim domu, gdzie z
pewnością uwiedziesz najstarszego syna, wyjdziesz za niego i
będziesz żyła długo i szczęśliwie.
— Myślę, że to mało prawdopodobne— zaśmiała się Tarina. —
Nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała chociaż jedną nową suknię,
której nie będę musiała się wstydzić.
— Dam ci wszystkie moje żałobne stroje — zapewniła ją Betty —
i nigdy już nie będę tak samolubna, moja droga kuzynko, żeby
zatrzymywać dla siebie rzeczy, których już nie noszę. Tak więc
myślę, że będziesz najlepiej ubraną guwernantką w całej Anglii.
Gdy to mówiła, przyszło jej do głowy, że Tarina mogłaby
zauroczyć nie tylko najstarszego syna, lecz być może także ojca
dzieci, które by uczyła. Ale Betty długo się nad tym nie zastanawiała.
Teraz liczyło się tylko to, że Tarina zgodziła się wybrać w podróż i
dbać o nią tak, by zrobiła wrażenie na markizie.
Tarina wstała, zdjęła płaszcz i kapelusz i położyła je na krześle
stojącym pod ścianą.
— Najpierw muszę zobaczyć — powiedziała — jakie fryzury
robiła ci Jones. Dawno nie układałam twoich włosów i nie wiem, jak
teraz lubisz się czesać.
W nowej fryzurze Betty wyglądała bardzo korzystnie. Włosy
miała zaczesane do tyłu i upięte w mały kok na czubku głowy, a nad
czołem grzywkę z pojedynczych złocistych kosmyków, które
podkreślały błękit jej oczu.
Tarina obeszła Betty dookoła i stanąwszy przed nią powiedziała:
— Jestem pewna, że potrafię cię tak uczesać.
Betty odetchnęła z ulgą.
— Zawsze miałaś zręczne dłonie. Pamiętasz, jak przebierałyśmy
się na Boże Narodzenie i bawiły w teatr? Wymyślałaś dialogi i stroje i
byłaś o wiele lepszą aktorką ode mnie.
— Ale za to ty byłaś najpiękniejsza — odparła Tarina. — Dzięki
tym zabawom teraz uda mi się odegrać rolę pokojówki bez większych
trudności. Czy mam ci się kłaniać?
Betty roześmiała się.
— Jones niechętnie to robiła. Jest bardzo dumna, ale czasami
skłaniała się przed moim mężem czy hrabiną. Myślę, że możesz
pokłonić się lekko, kiedy zobaczysz markiza lub kogoś z jego gości.
Tarina zastanawiała się nad tym przez chwilę, a potem
powiedziała:
— Wydaje mi się, że dobrze by było, gdybym jadała posiłki w
swojej kabinie.
— Załatwię to — przyrzekła Betty. — Przypuszczam zresztą, że
to przyjęty zwyczaj. Jones uważałaby pewnie, że jadanie z resztą
służby jest poniżej jej godności.
— Ona musi być okropna! Czemu zatrudniłaś kogoś takiego?
— Ponieważ to doskonała pokojówka. Nawet hrabina ją chwaliła.
To ona postanowiła znaleźć mi francuską służącą, kiedy zobaczyła,
jak zachowuje się ta, którą przywiozłam z Anglii.
— Mam nadzieję, że będziesz ze mnie zadowolona, milady —
rzekła pokornie Tarina.
Obie wybuchnęły śmiechem.
— Zabawnie będzie zabrać cię ze sobą. A tak między nami,
Tarino, bardzo zależy mi na markizie, choć nieco mnie on onieśmiela.
Poznałam w Paryżu paru czarujących ludzi, ale to nie to samo co
towarzystwo zarozumiałych bywalców Marlborough House.
— Naprawdę zadzierają nosa?
— Patrzą z góry na każdego — odparła Betty — i uważają, że są
najważniejsi na świecie.
— Kto jest jeszcze zaproszony na jacht?
— Nie wiem, ale przypuszczam, że to bliscy przyjaciele markiza,
którzy dostarczają mu rozrywki. Podobno markiza wszystko szybko
nudzi.
— To chyba jakiś okropny człowiek — stwierdziła Tarina. —
Czy jesteś pewna, że będziesz się dobrze czuła w jego towarzystwie?
— Oczywiście! Ja nie zamierzam się z nim nudzić! Markiz jest
jednym z najbardziej zatwardziałych kawalerów w całym
towarzystwie, a kobiety wprost uganiają się za nim. — Betty
zamyśliła się na chwilę. — Widziałam pewnego wieczora, jak lady de
Grey wdzięczyła się do niego, a potem puszczała do niego oko
margrabina Londonderry. Jeszcze tego brakowało, żeby pobiły się o
jego względy.
Tarina spojrzała zdziwiona.
— Myślałam, że lady de Grey i margrabina są... zamężne.
Mówiąc to przypomniała sobie, że widziała ich zdjęcia w „The
Ladies Journal". Czasopismo to czytywała matka Tariny, kiedy
jeszcze żyła, a potem Tarina pożyczała je czasami od kogoś.
Nastała cisza. Betty uświadomiła sobie, jak bardzo niewinna i
niedoświadczona jest jej kuzynka.
— Chodź, Tarino — powiedziała odmienionym głosem. — Nie
możemy siedzieć tutaj i plotkować, kiedy mamy tyle rzeczy do
zrobienia. Zawołam Robinson, moją główną pokojówkę zajmującą się
domem. — Zawahała się na chwilę i dodała: — Powiem jej, że
pomożesz mi wybrać suknie, a potem wspólnie ułożycie je w kufrze.
— Dobry pomysł — przyznała Tarina.
— Tymczasem każę lokajowi przynieść na górę twoje bagaże.
— Niestety nie mam ich ze sobą.
— W takim razie gdzie są? — spytała Betty. — Czy zostawiłaś
rzeczy na wsi?
— Wszystko, co posiadam, przywiozłam ze sobą do Londynu —
odparła Tarina. — Myślałam, że kiedy dasz mi referencje, pojadę od
razu do biura pośrednictwa pracy przy Mount Street.
— Teraz to już nie będzie konieczne — wtrąciła Betty.
— Zostawiłam bagaż — ciągnęła Tarina — niezbyt zresztą duży,
na stacji Paddington.
— Wyślę po niego służącego.
Betty przeszła z Tariną z sypialni z powrotem do buduaru. Dwóch
lokajów przyniosło akurat tace, na których Tarina ujrzała piękny
srebrny serwis do herbaty, mnóstwo talerzyków i miseczek pełnych
kanapek i najróżniejszych ciasteczek. Poczuła się nagle bardzo
głodna. O szóstej rano opuściła plebanię, do której tego dnia mieli
wprowadzić się nowi ludzie. Wsiadła do pociągu na najbliższej stacji,
a gdy dotarła do Londynu, udała się prosto na Belgrave Square, nie
jedząc nawet śniadania. Jakby czytając w myślach Tariny, Betty
rzekła:
— Pewnie jesteś głodna po podróży. Powinnam była pomyśleć o
tym wcześniej — i nie czekając na odpowiedź Tariny, poleciła
lokajowi:— Przynieś jajka na miękko dla panny Worthington i
powiedz pani Peel, że moja kuzynka zostaje tu dzisiaj. I wyślij Jamesa
albo Franka na stację Paddington do przechowalni bagażu po jej
kufer.
— Tak jest, milady.
Kiedy lokaj ze służącym opuścili pokój, Tarina powiedziała:
— Wydaje mi się, że śnię. Kiedy tu jechałam, bardzo się bałam,
że nie będziesz chciała mnie widzieć, i zastanawiałam się, gdzie
wtedy spędzę noc.
Betty położyła dłoń na ramieniu Tariny.
— Bardzo ci współczuję z powodu śmierci ojca. Zawsze
podziwiałam wuja Davida. Gdybym wiedziała wcześniej o tym, co się
wydarzyło, odezwałabym się do ciebie.
— Jesteś taka kochana. Naprawdę mam wrażenie, że to sen.
— Cokolwiek wydarzy się w przyszłości — rzekła Betty
stanowczo — możesz na mnie liczyć. Nigdy nie zapomnę, jaka miła
była dla mnie ciotka Luiza, kiedy zmarła moja matka. A tak naprawdę
zawsze myślałam o tobie jak o własnej siostrze.
— Jesteś piękna i taka kochana... siostrzyczko — powiedziała
Tarina drżącym ze wzruszenia głosem.
— Nie rozczulaj mnie — Betty ścisnęła jej rękę. — Jeśli zacznę
płakać, moje rzęsy będą w opłakanym stanie.
— Twoje rzęsy? — Tarina spojrzała na nią zdumiona.
— Nie bądź naiwna. Wiesz dobrze, że nigdy nie miałam czarnej
oprawy oczu. Przyciemniam delikatnie rzęsy farbą do włosów, ale
oczywiście nikt nie powinien się o tym dowiedzieć.
— Daje to świetny efekt. Wyglądasz doskonale.
— Nic dziwnego — stwierdziła Betty. — Większość dam robi
sobie makijaż. Zapewniam cię, że kiedy nikt nie widzi, pudrują sobie
twarze, rozsmarowują róż na policzkach i pociągają szminką usta. —
Uśmiechnęła się i mówiła dalej: — Na początku, kiedy pomyślałam,
że już pora zacząć się malować, pocierałam usta listkami geranium.
Teraz jednak chodzę do pewnej osoby zajmującej się kostiumami
teatralnymi, która sprzedaje mi róż i inne kosmetyki używane przez
aktorki.
Tarina przyjrzała się uważniej twarzy Betty.
— Zawsze miałaś przepiękną cerę. Nie wydaje mi się, żeby coś
się zmieniło.
— Jak zobaczysz mnie rano po nocnym balu, zmienisz zdanie!
Roześmiały się i Tarina powiedziała:
— Zachowam dla siebie twoje sekrety. Lepiej, żeby markiz się o
nich nie dowiedział.
Betty zastanawiała się nad czymś przez chwilę.
— Markizowi często towarzyszyły eleganckie i bardzo piękne
kobiety o wiele starsze ode mnie. Zdziwiłabym się, gdyby nie potrafił
odróżnić stokrotki od orchidei.
— Jeśli przyrównujesz siebie do stokrotki — powiedziała Tarina
— to nie wydaje mi się, żeby było to najlepsze porównanie.
Wyglądasz raczej jak róża, piękna i doskonała. Właśnie tak markiz
powinien o tobie pomyśleć.
— On jest nie tylko bardzo wymagający, lecz także trochę
zmanierowany — stwierdziła Betty. — Musimy wymyślić jakiś
sposób, żeby go zabawić. Wiesz co, Tarino, ty zawsze miałaś lepsze
pomysły niż ja.
Tarina pomyślała, że markiz musi być zepsutym i niezbyt
sympatycznym człowiekiem. Kiedy zastanawiała się, czemu Betty tak
bardzo na nim zależy, przed oczami stanął jej lord Bradwell, którego
poślubiła jej kuzynka, i pomyślała, że był on rzeczywiście bardzo
stary, zbyt nadęty i nudny, by dziewczynę tak młodą i słodką jak Betty
uczynić szczęśliwą.
— Czemu ona wyszła za takiego starca? — spytała kiedyś Tarina
ojca, gdy Betty, która wyglądała tak, że mogłaby być wnuczką
swojego męża, wyjechała w podróż poślubną.
— Życzę im, żeby byli szczęśliwi — odparł wtedy pastor. —
Starożytne naczynia z Egiptu też mają czasami nieprzeparty urok.
Tarina, która zrozumiała dokładnie, co ojciec miał na myśli,
odparła z westchnieniem:
— Ja także chciałabym, żeby Betty była szczęśliwa.
— Gdyby jednak była moją córką — rzekł ojciec — nalegałbym,
by narzeczeństwo trwało jak najdłużej, i nie popychałbym jej do
ołtarza. Miałaby wtedy czas zastanowić się nad swoją decyzją.
Patrząc wstecz Tarina pomyślała, że chociaż rodzice Betty
mieszkali w wielkim domu i posiadali spory kawałek ziemi, z
pewnością nie byli zbyt zamożni. Cieszyli się, że ich jedyna córka
poślubi lorda, który ma wielkie wpływy i jest niezwykle bogaty.
— Betty będzie miała wszystko — powiedziała Tarinie ciotka
Alice.
Później, kiedy Tarina zobaczyła Betty po miodowym miesiącu,
doszła do wniosku, że jej kuzynka wcale nie jest szczęśliwa. Pozycja
jej męża nie zdołała uczynić z niego atrakcyjnego mężczyzny. Tarina
rzekła teraz pod wpływem impulsu:
— Kochana Betty, jesteś dla mnie taka miła. Obiecuję, że zrobię
wszystko, co w mojej mocy, żebyś była zadowolona.
— Przecież na nic się nie skarżę — odparła Betty. — To
cudownie mieć tyle pieniędzy i wydawać je, na co się chce, nie
słuchając niczyich wymówek.
Tarina już miała powiedzieć, że pieniądze nie dają prawdziwego
szczęścia i że może to zrobić jedynie miłość. Stwierdziła jednak, że to
sprawa zbyt osobista, by ją teraz poruszać, i pomyślała, że zabiłaby
chyba markiza, gdyby zawiódł uczucia Betty. Nikt nie wiedział tak
dobrze jak Tarina, że Betty jest bardzo wrażliwą istotą.
Impulsywna i łatwowierna, często doznawała zawodu. Tarinie
wydawało się, że markiz jest zbyt przemądrzały i apodyktyczny; i
miała wątpliwości, czy takiego człowieka Betty powinna poślubić.
Kiedy były nastolatkami, Tarina często wyobrażała sobie, że Betty
wyjdzie za czarującego, młodego właściciela ziemskiego. Jeździliby
na polowania, chodzili na przyjęcia i żyli spokojnie i szczęśliwie. Ale
teraz patrząc na Betty, pomyślała, że jej kuzynka z pewnością ułoży
sobie jakoś życie w Londynie. Jest przecież taka śliczna!
Tarina niewiele wiedziała o ludziach spotykających się w
Marlborough House. Ale nawet w tak małej miejscowości jak Parish,
gdzie mieszkała, krążyły plotki o księciu Walii, o jego namiętności do
pięknych kobiet, takich jak Lily Langtry, lady Brooke czy pani
Keppel. Szeptano także o tym, że książę kilka razy pojechał sam do
Paryża, wtedy gdy księżna Aleksandra przebywała w Danii u swojej
rodziny.
Nawet jeśli niektóre plotki były trochę przesadzone, to i tak
Tarinie wydawało się, że podobne zachowanie nie jest właściwe dla
następcy tronu, żonatego w dodatku. Dziewczyna nie interesowała się
jednak tym specjalnie, ponieważ nie sądziła, by kiedykolwiek zetknęła
się z tymi ludźmi. Nigdy nie przypuszczała też, że Betty, którą tak
kochała, będzie obracać się w takim towarzystwie. Teraz potrafiła już
zrozumieć, czemu ci sławni ludzie tak pociągają młodą kobietę, która
opiekowała się zrzędliwym, starym mężem aż do czasu jego śmierci, a
potem mieszkała za granicą i obracała się w bardzo konserwatywnym
środowisku francuskich arystokratów.
Tarina dopiła herbatę. Podczas rozmowy z Betty zjadła jajko,
kilka kanapek i pysznych małych ciasteczek. Betty, która przez długi
czas nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzać, opowiedziała
Tarinie o pierwszym balu, na jaki poszła po powrocie do Londynu.
Zrobiła wtedy na wszystkich ogromne wrażenie: Od tamtej chwili
posypały się zaproszenia, aż pewnego razu ktoś zaprosił ją na
przyjęcie do Marlborough House.
— Książę Walii prawił mi komplementy — powiedziała. —
Księżna Aleksandra także była dla mnie bardzo łaskawa. Poznałam
mnóstwo znakomitych ludzi. — Uśmiechnęła się i podjęła: — Kiedy
wróciłam do domu, kręciło mi się w głowie z wrażenia. Następnego
ranka przypomniałam sobie, że markiz Oakenshaw zaprosił mnie na
kolację. Nie mogłam w to wszystko uwierzyć.
— Musiałaś wyglądać oszałamiająco — wtrąciła Tarina.
— Pewnie tak — odparła Betty. — A teraz chodź, Tarino, pokażę
ci swoje suknie. Musimy zabrać się do roboty, bo inaczej nie zdążymy
się spakować, a wyjazd już za dwa dni.
Betty sięgnęła po mały złoty dzwonek leżący na stoliku. Kiedy w
drzwiach pojawił się służący, poleciła mu:
— Powiedz Robinson, żeby przyszła natychmiast do mojej
sypialni. Czy James poszedł już na dworzec po bagaż panny
Worthington?
— Tak, milady. Powinien niedługo wrócić.
— Daj mi znać, kiedy będzie z powrotem.
— Oczywiście, milady.
Służący zamknął za sobą drzwi.
— Weźmiesz ze swojego kufra tylko to, co chcesz zatrzymać. A
resztę rzeczy, które zapewne są zniszczone, będzie można wyrzucić.
— To chyba zbyt wielka rozrzutność!
— Zmienisz zdanie, kiedy zobaczysz stroje, które przygotowałam
dla ciebie. Nie musimy teraz wszystkiego przeglądać. Wystarczy, że
weźmiesz sobie coś na podróż. Mam też pełno kapeluszy, z których
możesz sobie coś wybrać. — Betty wstała energicznie i wyciągnęła
dłoń do Tariny. — Chodź! Wydaje mi się, że w tej sztuce obie
odegramy jakąś rolę. Dawniej, kiedy bawiłyśmy się w teatr, zawsze
byłaś świetnym reżyserem.
Roześmiały się i pobiegły do sypialni trzymając się za ręce.
Markiz był zdenerwowany. Nie znosił, gdy coś krzyżowało jego
plany. Poprzedniego wieczora w Marlborough House lord Rosebery
odciągnął go na bok i spytał:
— Kiedy wyruszasz, Vivien?
— Jutro.
— Świetnie — ucieszył się minister. — Chciałbym cię prosić o
jeszcze jedną przysługę.
— Nie chcę już o niczym słyszeć — markiz głośno jęknął.
— Mam nadzieję, że to cię nie zirytuje.
— Już zacząłem się denerwować.
— Poinformowałem premiera, że zgodziłeś się jechać do Syjamu.
Premier bardzo się ucieszył i ma jeszcze do ciebie małą prośbę.
— O ile mi wiadomo, miałem załatwić tylko jedną sprawę —
rzekł markiz nieco podniesionym głosem.
— Oczywiście, że tak — odparł lord Rosebery.
— W takim razie o co chodzi?
— Krewna premiera wybiera się do Indii. Premier byłby bardzo
wdzięczny, gdybyś zgodził się zabrać ją ze sobą.
Markiz zacisnął usta. Wybrał już sobie ludzi, których chciał
widzieć na swoim jachcie, i uczynił to po wielu namysłach. Nie miał
ochoty zapraszać kogoś w ostatniej chwili, kto być może wcale nie
będzie pasował do reszty towarzystwa.
Wpadł na pomysł, by powiedzieć, że wszystkie kabiny są już
zajęte, i niemożliwe jest wcisnąć tam nawet szpilki. Zobaczył jednak
dziwny błysk w oczach ministra i spytał:
— A któż to taki wybiera się w podróż?
Na ustach ministra pojawił się porozumiewawczy uśmiech.
— Pewna dama, która chciałaby dołączyć do swojego męża w
Kalkucie. Lady Millicent Carson.
Markiz nie mógł powstrzymać śmiechu. Wiedział, że lord
Rosebery specjalnie się z nim droczy, bo minister z pewnością zdawał
sobie sprawę, że jego przyjaciel od jakiegoś czasu interesował się lady
Millicent. Już od roku Oakenshaw miał na nią oko.
Mąż owej damy udał się z misją dyplomatyczną do Rosji i żona
pojechała razem z nim. Tak więc markiz nie widział jej przez dłuższy
czas. Ale nie tęsknił. Nie miał takiego zwyczaju. Wyczekiwał jednak
ponownego spotkania i chciał, by niewinny flirt przerodził się w
bliższą zażyłość, kiedy tylko nadarzy się okazja.
Nie zdziwiło go, że lady Millicent była na tyle sprytna, iż
bezpośrednio nie zwróciła się do niego, kiedy dowiedziała się o
planowanej podróży. Załatwiła sprawę przez premiera.
Markiz docenił to delikatne posunięcie i odparł z nieco sztucznym
uśmiechem:
— Dobrze wiesz, Archibaldzie, że nie mogę odmówić prośbie
takiego człowieka jak premier.
Minister roześmiał się.
— Wiedziałem, że nie odmówisz przyjęcia lady Millicent na swój
statek, chociaż może skomplikować to trochę podróż. Jestem jednak
pewien, że sobie poradzisz, gdyż nie wątpię, że będziesz rozrywany
na wszystkie strony.
Markiz nie znosił żadnych aluzji do swoich miłosnych podbojów.
Odparł więc kwaśno:
— Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz. Wydaje mi
się, że na pokładzie „Morskiej Syreny" znajdzie się jakaś kabina dla
lady Millicent.
— Dziękuję ci, Vivien — rzekł lord Rosebery — za twoją
gościnność. Jestem pewien, że premier również będzie ci wdzięczny.
Nie podejmowali już więcej tego tematu. Dopiero kiedy markiz
znalazł się w domu i pisał instrukcje na następny dzień dla swojego
sekretarza, zaczął zastanawiać się, czy obecność lady Millicent nie
pokrzyżuje mu planów, jakie miał wobec lady Bradwell. Obie kobiety
odznaczały się wyjątkową urodą. Każda na swój sposób była
skończoną pięknością, choć jednocześnie bardzo się różniły.
Wysoka i ciemnowłosa lady Millicent miała błyszczące oczy,
prowokujący sposób bycia i smukłe ciało, które każdego mężczyznę
mogło doprowadzić do szaleństwa. O lady Bradwell markiz miał
podobne zdanie jak Tarina. Widział w Betty uosobienie kobiecości,
kojarzyła mu się z postaciami, które ukazywał na swych
romantycznych obrazach Fragonard. Miała w sobie coś bardzo
francuskiego i to go intrygowało.
— Z pewnością nie będę się nudził podczas podróży —
powiedział do siebie — przynajmniej nie na początku. W każdym
razie, kiedy lady Millicent dołączy do listy gości, liczba ich będzie
parzysta.
Poza lady Bradwell markiz zaprosił dwoje swoich starych
przyjaciół, na których zawsze mógł polegać i których cenił za urok
osobisty i pogodny charakter. Lady Loraine i jej mąż również
przepadali za markizem i doceniali jego gościnność. Markiz zapraszał
oboje niemal na każde przyjęcie, które wydawał w Londynie lub na
wsi. Wiedział, że Elspeth Loraine potrafi załagodzić każdy spór i
uwielbia być duszą towarzystwa. Natomiast jej mąż znakomicie grał
w brydża, był dowcipny i potrafił rozbawić rozmówców. W oczach
markiza uosabiał doskonałego przyjaciela.
Wszystko to odnosiło się również do Harry'ego Prestwooda, który
także od dawna pozostawał w gronie najbliższych znajomych
markiza. Jednakże Harry zrobił się ostatnio nieco zgorzkniały,
ponieważ jego podstarzały ojciec, po upadku z konia podczas
polowania, stracił sprawność w nogach i szukał zapomnienia w
hazardzie.
— Do czasu kiedy mój ojciec umrze — pewnego razu powiedział
z rozpaczą Harry do markiza — zapewne roztrwoni majątek aż do
ostatniego szylinga. Powinien przekazać mi fortunę już teraz i
skończyć wreszcie z hazardem!
— Chyba możesz mu wyperswadować ten nałóg? — zapytał
markiz.
— Jak? — odezwał się Harry żałośnie. — Po całych dniach ojciec
rozpacza, że nie może już dosiąść konia i że cały dzień musi spędzać
w fotelu. On się po prostu nudzi i wyrzuca pieniądze na podejrzane
inwestycje, ufając ludziom, którzy zapewniają go, że szybko się na
tym wzbogaci. Resztę majątku traci na grę w karty i kości.
— Czy rozmawiałeś z prawnikami?
— Oni nic nie mogą zrobić. Majątek należy do ojca, póki on żyje.
Nasz dom od dawna wymaga generalnego remontu, a ziemia leży
odłogiem. Ale wszystko to jest jego!
Markiz bardzo lubił Harry'ego, poprosił więc swoich prawników,
aby dyskretnie zorientowali się, jak sprawy stoją. Dowiedzieli się
dokładnie tego, o czym Harry wcześniej wspominał. Sir Roger mógł
wydać wszystko, co miał, i nikt nie był w stanie go przed tym
powstrzymać. Zresztą okazało się, że już tonął w długach.
— Bierze udział w każdej loterii, o jakiej usłyszy — powiedział
Harry rozpaczliwie. — A z tego, co wiem, poza butelką piwa niczego
jeszcze nie wygrał.
— Przykro mi, Harry — rzekł markiz ze współczuciem.
— Mnie też jest piekielnie przykro — odparł Harry. — Gdybym
nie miał takiego przyjaciela jak ty, Vivien, już dawno pojechałbym do
Australii lub do Kanady i pracował tam jako drwal.
— Może zaradzisz wszystkiemu po śmierci ojca?
— Wątpię — odparł Harry. — Będę tylko patrzył, jak dom
popada w ruinę. Trzeba by mieć mnóstwo pieniędzy, żeby go
odremontować.
Markiza bardzo poruszył los przyjaciela. Wiedział jednak, że
Harry jest bardzo dumny i nie przyjmie żadnego finansowego
wsparcia.
Tylko raz markiz zaoferował mu pomoc finansową. Harry jednak
bardzo się oburzył i nie przyjął oferty.
— Jeśli myślisz, że zamierzam wyłudzać od ciebie pieniądze jak
wielu innych, którzy wciąż pukają do twoich drzwi — powiedział
wtedy ostro — to bardzo się mylisz. — Gdy mówił dalej, jego głos
stał się spokojniejszy. — Zawsze bardzo cię lubiłem, Vivien, i nadał
darzę cię wielką sympatią. Przyjaźnimy się od czasów szkolnych, ale
nie chcę zadłużać się u ciebie ani żyć na twój koszt. Niech ta sprawa
będzie jasna raz na zawsze.
Markiz nie sprzeciwiał się. Zapewnił tylko Harry'ego, że ceni
sobie jego towarzystwo i chciałby spotykać się z nim codziennie.
Oznaczało to, że Harry nie musiał martwić się, gdzie się posili, i mógł
dosiadać najlepsze konie markiza.
Chociaż Harry miał małe mieszkanie przy jednej z ulic niedaleko
Piccadilly, częściej przebywał u markiza na wsi lub towarzyszył mu w
wyprawach do domku myśliwskiego w Leicestershire. Jeździli też
razem do Szkocji na ryby lub na polowania na kuropatwy. Ponieważ
byli bliskimi przyjaciółmi, ci, którzy zapraszali do siebie markiza, nie
zapominali o Harrym.
Niejedna dama chciała mieć na swoim przyjęciu owych dwóch
przystojnych kawalerów. Jedynie ambitne matki, które pragnęły
bogato wydać za mąż swoje córki, kazały trzymać im się z daleka od
Harry'ego Prestwooda.
Markiz nie myślał o tym, by zaprosić na jacht jakąś kobietę, która
by dotrzymała towarzystwa Harry'emu, ponieważ w owym czasie
przyjaciel z nikim nie był związany. Ale teraz markizowi przyszło do
głowy, że Harry mógłby w drodze do Kalkuty adorować, na przykład,
lady Millicent. Wtedy on sam zająłby się Betty Bradwell i może
odniósłby sukces.
„Pewnie wszystko świetnie się ułoży", pomyślał. W każdym razie
nie chciał przyjmować już więcej gości na pokład „Morskiej Syreny".
I kiedy leżał w łóżku, pomyślał, że mimo iż nie w smak było mu
opuszczać Anglię akurat teraz, to morska wycieczka może okazać się
interesująca, jak zapewniał go minister.
„Ciekawe, czy znajdę tam orchideę czy gwiazdę?" — zastanawiał
się, przypominając sobie słowa lorda Rosebery, i roześmiał się,
ponieważ wydawało mu się to zupełnie nieprawdopodobne.
Rozdział 3
W drodze do Southampton Tarina miała wrażenie, że gra w
sztuce, którą sama napisała.
Po śmierci matki, kiedy zmuszona była wykonywać wszystkie
prace domowe mając do pomocy jedynie niezbyt rozgarniętą
dziewczynę ze wsi, opowiadała sobie różne historie. Były to zwykle
opowieści, w których wyobrażała sobie, że podróżuje do najbardziej
dziwnych miejsc na świecie. Często przy obiedzie pytała swojego ojca
o kraje, które odwiedzała w swojej wyobraźni, a pastor, który w
młodości dużo podróżował, był bardzo oczytany, pisał nawet książki
na interesujące Tarinę tematy, opowiadał córce wiele ciekawych
rzeczy o dalekich krajach i panujących tam obyczajach.
Syjam zawsze wydawał się jej tajemniczy, ekscytujący i może
nawet bardziej egzotyczny niż sąsiednie państwa. Jednak nawet w
najśmielszych snach Tarina nie przypuszczała, że będzie miała okazję
tam pojechać.
Siedząc w wygodnym wagonie drugiej klasy, gdzie sekretarz
markiza zarezerwował miejsce dla niej jako służącej lady Bradwell,
Tarinie wydawało się, że unosi się na latającym dywanie. Miała tylko
nadzieję, że czarodziej, czyli markiz, któremu poniekąd wszystko
zawdzięczała, nie okaże się aż taki straszny. Im więcej słyszała o nim
od Betty, tym bardziej wydawał jej się niesympatyczny, zepsuty i
zarozumiały. Była pewna, że go nie polubi. Natomiast Betty
zachwycona tym, że została zaproszona przez markiza na tak
wspaniałą eskapadę, miała o nim zupełnie inne zdanie.
— Słyszałam nawet o nim, kiedy byłam w Paryżu — powiedziała
Tarinie. — Francuzom bardzo imponują dobrze urodzeni Anglicy,
którzy w dodatku mają świetne konie wyścigowe i wysoką pozycję
towarzyską.
— Moja mama zawsze mówiła, że Francuzi to snoby —
roześmiała się Tarina.
— Miała rację! — przyznała Betty. — Przynajmniej tacy są
arystokraci, nawet ci młodzi. Często obracałam się w ich
towarzystwie, kiedy byłam we Francji.
— Czy nikt nie poprosił cię o rękę? — zaciekawiła się Tarina.
— Miałam tylko jedną propozycję małżeństwa — odparła Betty.
— Pewnie dlatego, że nie jestem katoliczką. Poza tym wszyscy starsi
Francuzi są już żonaci. — Zaśmiała się i dodała: — Nie miałam
wątpliwości, że jeśli przyjmę propozycję tego młodzieńca, to jego
rodzice i dziadkowie zrobią wszystko, by nie doszło do małżeństwa.
— Coś podobnego! — wykrzyknęła Tarina.— Ale może dobrze
się złożyło, bo wydaje mi się, że byłabyś bardziej zadowolona, gdybyś
wyszła za Anglika.
— Pewnie tak — zgodziła się Betty.
Na jej wargach pojawił się słaby uśmiech i Tarina wiedziała, że
jej kuzynka zaczęła myśleć ó markizie. Dlatego też Tarina modliła się,
by markiz okazał się bardziej sympatycznym człowiekiem, niż to
sobie wyobrażała.
Na stacji Waterloo czekały już powozy przysłane dla gości
markiza. Gdy służący prowadził Tarinę do przeznaczonego dla niej
pojazdu, zerknęła ukradkiem na dwie eleganckie damy odziane w
sobole i na towarzyszących im dżentelmenów ubranych w płaszcze z
futrzanymi kołnierzami. Wiał zimny wiatr, a poprzedniego dnia padał
śnieg. Tarina była więc niezmiernie wdzięczna Betty za to, że
podarowała jej płaszcz podszyty futrem.
Kiedy dzień wcześniej przeglądała w swojej sypialni kufer z
czarnymi sukniami, zastanawiała się, skąd weźmie jakieś wierzchnie
okrycie. Poszła wtedy do Betty i powiedziała:
— Wszystko, co dostałam od ciebie, jest tak pięknie zapakowane,
że nie chcę zrobić bałaganu szukając płaszcza. Czy można by spytać
twoją pokojówkę, czy pamięta, gdzie go włożyła?
— Nie musisz się tym martwić — odparła Betty. — Mam tutaj
coś akurat w sam raz dla ciebie.
Podeszła do szafy i wyciągnęła płaszcz podróżny, który był nie
tylko podszyty gronostajowym futrem, ale miał także futrzany
kołnierz i lamówkę. Wyglądał pięknie i z pewnością był bardzo drogi.
— Nie mogę go przyjąć! — sprzeciwiła się Tarina.
— Nie bądź niemądra. Na pewno nie będę go już nosić. Kupiłam
ten płaszcz zeszłej zimy, kiedy jechałam do Francji. Nawet
Francuzom się podobał. Weź, pasuje na ciebie doskonale.
W końcu Tarina zgodziła się płaszcz przyjąć, a kiedy włożyła go
na siebie, pomyślała, że czarny kolor jest dla niej bardzo odpowiedni,
a poza tym świetnie podkreśla jej jasną cerę i rude włosy. Wiedziała
jednak doskonale, że swoim wyglądem nie powinna przyciągać
niczyjej uwagi. Zaczesała więc gładko włosy i upięła w kok z tyłu
głowy, a z kolekcji Betty wybrała na podróż najskromniejszy
kapelusz, jaki udało jej się znaleźć.
Mimo to wydawało jej się, że wcale nie wygląda na pokojówkę.
Miała jednak podawać się za Francuzkę i liczyła na to, że goście na
statku tym wytłumaczą sobie jej wygląd.
W przeddzień podróży powiedziała do Betty:
— Przyszło mi do głowy, że najlepiej będzie, jeśli powiemy, że
jestem pół Francuzką pół Angielką, jeśli oczywiście kogoś by to
interesowało.
— Dlaczego? — zapytała Betty.
— Ponieważ mogę łatwo zapomnieć, że mam mówić z obcym
akcentem — odparła Tarina. — Jeśli ktoś mnie spyta o pochodzenie,
mogę powiedzieć, że mój ojciec był Francuzem, a matka Angielką i że
od lat mieszkam tutaj.
— To całkiem dobry pomysł — zgodziła się Betty. — Ty masz
głowę, Tarino! Zostałabyś świetną pisarką.
— Wątpię.
— Ależ tak — odparła Betty. — Wiem, że denerwujesz się rolą,
jaką masz odegrać, ale uwierz, że ja się jeszcze bardziej niepokoję.
— Dlaczego? — spytała Tarina. — Przecież będziesz
najpiękniejszą damą w całym towarzystwie.
— Nie o wygląd tutaj chodzi — odparła Betty. — Boję się, że
będę z ludźmi, którzy mają swoje własne tematy, dowcipy i wspólne
zainteresowania, a co najważniejsze, mają co razem wspominać. —
Spojrzała na Tarinę, jakby chciała zobaczyć, czy kuzynka wie, o co jej
chodzi, i mówiła dalej: — Jestem dla nich obca. Prawdę mówiąc,
czuję się jak nowa uczennica w szkole.
Tarina roześmiała się.
— Czemu więc nie zostaniesz w Londynie, gdzie zaczęłaś bywać
w wytwornym towarzystwie, i nie przyjmiesz któregoś z tych
zaproszeń, jakie leżą na twojej toaletce?
— Mogę odpowiedzieć ci na to w dwóch słowach — odparła
Betty.
— Jakich?
— Powód jest jeden: markiz Oakenshaw.
O tym wszystkim myślała Tarina jadąc pociągiem przez
ośnieżone pola i miała niepokojące, niejasne przeczucie, że Betty
dozna zawodu.
Tarina posiadała pewien instynkt, który jej ojciec nazywał
intuicją. Może było tak dlatego, że w jej żyłach płynęła zarówno
celtycka, jak i austriacka krew, lub też dlatego, że dziewczyna długo
była sama. W każdym razie zdolność ta pozwalała jej wnikać w wiele
spraw głębiej, niż potrafili to inni.
— Powinniśmy bardziej polegać na własnej intuicji— powiedział
kiedyś pastor. — Cywilizacja sprawiła, że ludzie stali się mniej
wrażliwi. Dawniej mogli tak jak zwierzęta wyczuć zapach
niebezpieczeństwa i rzadziej dawali się zwieść czyimś słowom.
Potrafili bowiem wejrzeć w czyjąś duszę.
— Czy ty to potrafisz, ojcze?
— Próbuję, kochanie — odparł pastor. — I czasami jestem
przerażony tym, co widzę.
Kiedy Tarina usłyszała od Betty o markizie, instynkt podpowiadał
jej, że nie jest on mężczyzną, który wart byłby tylu zabiegów. „Im
szybciej Betty o nim zapomni, tym lepiej", myślała sobie Tarina. Jeśli
markiz pragnie wyrafinowanych, egzotycznych kobiet, to powinien
szukać ich gdzie indziej. Nie wiedziała dokładnie, gdzie takie kobiety
można znaleźć, ale jako że wiele kiedyś czytała, wydawało jej się, iż
zawsze znajdzie się jakaś Ewa, która w rajskim ogrodzie przywiedzie
na pokuszenie Adama.
W bibliotece ojca Tarina natknęła się kiedyś na opowieści o
syrenach, wiedźmach i czarownicach. Książki te należały jeszcze do
jej dziadka i kiedy musiała je sprzedać, zrobiła to naprawdę z ciężkim
sercem. Ponieważ były stare, antykwariusz stwierdził, że nie znajdzie
na nie nabywców, i zaoferował jej niewiele pieniędzy.
Przez chwilę Tarina nawet zastanawiała się, czyby ich nie
zatrzymać. A potem pomyślała, że nie miałaby gdzie ich przechować.
Nawet jeśli nowy pastor lub któryś z farmerów z sąsiedztwa zgodziłby
się, by złożyła je w stodole, to pewnie pogryzłyby je myszy i szczury,
a wtedy nie nadawałyby się już do czytania.
Tarina bardzo bolała nad stratą książek. Ślęczała niegdyś nad nimi
wiele godzin, czując, że otwierają przed nią świat, którego nie znała.
Stawał jej się wtedy bliższy, ponieważ zapamiętywała wszystko, o
czym przeczytała.
„Ciekawe, czy markiz będzie miał jakieś książki na swoim
statku?", zastanawiała się, ale wydawało jej się to mało
prawdopodobne. Słyszała, że markiz gustował w sportach, więc
pewnie nie czytał zbyt dużo.
Służący markiza zaopatrzyli powóz w koszyk z wiktuałami i
kiedy nadszedł czas lunchu, Tarina zabrała się do jedzenia.
Rozkoszowała się każdym kęsem.
Podróż do Southampton dłużyła się. Tarina myślała o tym, co robi
Betty. Przypuszczała, że piękna kuzynka ekscytuje się wyprawą do
Syjamu zupełnie inaczej niż ona. W rzeczywistości Betty poczuła się
nieco urażona, kiedy zobaczyła lady Millicent Carson, ponieważ
piękne kobiety zawsze ją onieśmielały.
Z tego, co mówił markiz, gdy zapraszał Betty, i ze sposobu, w
jaki na nią patrzył, wnosiła, że będzie jedynym obiektem jego
zainteresowania podczas podróży. Toteż, kiedy lady Millicent wsiadła
do powozu, Betty spojrzała na nią zdziwiona. Już wcześniej widziała
ją na stacji. Lady Millicent jednak nie rozmawiała z innymi gośćmi,
tylko przechadzała się z wysokim, przystojnym mężczyzną, który
najwyraźniej nie wybierał się w morską podróż.
Wyglądało na to, że mieli sobie wiele do powiedzenia. Kiedy lady
Loraine oznajmiła, że zaraz odjeżdżają, Betty była przekonana, iż lady
Millicent wcale się nie wybiera w podróż. Woźnica już miał zamknąć
drzwi, kiedy dama ta wsiadła do powozu z taką gracją, jakby
wchodziła na scenę.
Markiz, który siedział obok Betty, poderwał się.
— Czy mógłbyś znaleźć mi jakieś wygodne miejsce nie nad
kołami? Jestem tak zmęczona, że nie zniosłabym większych
wstrząsów — poprosiła go lady Millicent.
Markiz poprowadził ją do wygodnego fotela ustawionego w
zacisznym miejscu powozu i usiadł koło niej ku rozczarowaniu Betty.
— Cieszę się, że mogę cię zawieźć do Indii — powiedział.
Betty dowiedziała się więc, dokąd lady Millicent się z nimi
wybiera. Nasłuchiwała uważnie jej odpowiedzi.
— To ja jestem bardzo wdzięczna. Napisałam już mojemu
mężowi, że byłeś tak uprzejmy i zgodziłeś się mnie zabrać.
Betty odetchnęła z ulgą. A więc lady Millicent była zamężna!
Humor Betty wyraźnie się poprawił. Uśmiechnęła się, kiedy miejsce
obok niej zwolnione przez markiza zajął jakiś przystojny młody
mężczyzna.
— Nazywam się Harry Prestwood — przedstawił się. — Jestem
jednym z najbliższych przyjaciół Viviena.
— Miło mi, wiele o panu słyszałam — Betty spojrzała z
podziwem na urodziwego młodzieńca i nie minęło parę minut, a już
świetnie im się ze sobą rozmawiało.
— Proszę opowiedzieć mi o sobie — powiedział Harry. — Vivien
mówił mi, że mieszkała pani jakiś czas we Francji.
Betty uśmiechnęła się ukazując dołeczki na policzkach.
— Owszem, ale się cieszę, że wróciłam do Anglii. A teraz ta
podróż w nieznane może okazać się jeszcze bardziej podniecająca.
— Kto powiedział, że to podróż w nieznane? — roześmiał się
Harry.
— Kiedy jedzie się do tak egzotycznego i dalekiego kraju jak
Syjam, zawsze może się przydarzyć coś niezwykłego.
— To prawda — odparł Harry. — Szczerze mówiąc, ja także jadę
tam pierwszy raz.
— To wspaniale — ucieszyła się Betty. — Pewnie nie tylko ja
będę zadawała mnóstwo niemądrych pytań na widok nie znanych mi
fascynujących rzeczy.
Betty wydała się Harry'emu dziewczęca i prostolinijna.
— Ma pani właściwe podejście do życia — powiedział. —
Niektórzy ludzie szybko się nudzą, ponieważ wszystko już znają. To
niestety często zdarza się naszemu gospodarzowi.
— Przynajmniej będziemy mogli dużo się od niego dowiedzieć —
odparła Betty.
— Jeżeli oczywiście zaczniemy zadawać mu pytania.
W oczach Harry'ego błysnęły iskierki, jakby coś go rozbawiło.
Spoglądał jednak na Betty z niekłamanym podziwem. Poczuła się
więc pewniej i przestała się denerwować. Wyglądała niezwykle
uroczo w podróżnej sukni w kolorze jej oczu i w ciemnoniebieskim
płaszczu podszytym i lamowanym skórkami soboli. W uszach miała
kolczyki z szafirami, a na palcu pierścionek z wielkim szafirowym
oczkiem.
— Wygląda pani jak delikatna filiżanka z drezdeńskiej porcelany
— powiedział nieoczekiwanie Harry.
Na policzkach Betty znowu pojawiły się rozkoszne dołeczki,
kiedy się uśmiechnęła. Harry dodał:
— Pewnie słyszała pani to już dziesiątki razy?
— Może nawet więcej.
Roześmiał się.
— Więc teraz powiem coś naprawdę oryginalnego.
— Chętnie to usłyszę.
Po drugiej stronie powozu lady Millicent spoglądała na markiza
kątem nieco skośnych oczy.
— Zaczynam wierzyć — powiedziała — że to opatrzność
zetknęła nas znowu ze sobą i to w dodatku w tak nieoczekiwanym
momencie.
— Dlaczego tak sądzisz? — dopytywał się markiz.
— Kiedy dowiedziałam się, że Roderick został wysłany do Indii,
bałam się, że już nigdy cię nie zobaczę.
— I to cię tak bardzo zmartwiło?
— Nie lubię, kiedy muszę po przeczytaniu dwóch pierwszych
stron odłożyć książkę i nie móc dowiedzieć się, co było dalej.
— Mamy przynajmniej trzy tygodnie na to, by dowiedzieć się, co
wydarzyło się z następnym rozdziale.
— Oczywiście zależy od ciebie, czy będziemy mieli
wystarczająco dużo czasu.
— Raczej zależy to od nas obojga— wtrącił markiz cicho.
Spojrzała na niego prowokująco i kusząco wydęła usta.
Markiz zastanawiał się, jak to się dzieje, że wszystkie kobiety
wydają mu się takie piękne i pociągające. Niezmiernie go to
intrygowało. Kiedy spojrzał na jasnowłosą lady Bradwell, wydała mu
się świeża jak kwiat. Znowu poczuł się jak młody bóg otoczony
boginiami.
Kiedy wsiadali na pokład „Morskiej Syreny" czekającej na nich w
Southampton, markiz zdał sobie sprawę, że nawet gdyby chciał, nie
zdołałby uciec przed lady Millicent.
Jeśli on nie przejąłby inicjatywy, zrobiłaby to ona. Skoro udało jej
się pokierować sprawami tak, że została zaproszona na statek, z
pewnością uda jej się zostać kochanką markiza, zanim dotrą do
Kalkuty. Oakenshaw właściwie nie miał nic przeciwko temu.
Zastanawiał się tylko, co zrobi z Betty Bradwell, która tak bardzo go
pociągała, może nawet bardziej niż czarnowłosa mężatka.
Potem pomyślał, że przecież podróż nie skończy się w Kalkucie,
gdzie wysiądzie lady Millicent. Betty będzie jeszcze na pokładzie
statku, gdy popłyną do Syjamu, a potem czeka ich długa droga
powrotna.
Po rozmieszczeniu gości w kabinach markiz został sam na sam z
Harrym w swoim prywatnym gabinecie przylegającym do sypialni.
— Muszę przyznać, Vivien — powiedział Harry — że miałeś
doskonały pomysł zapraszając jednocześnie dwie tak piękne kobiety.
— Mnie też tak się wydaje — zgodził się markiz.
— Obie są śliczne — zauważył Harry — ale wydaje mi się, że
lady Millicent odegra rolę czarnego charakteru, a Betty Bradwell
zostanie bohaterką.
— Chciałbym, żebyś zabawiał jedną z nich, podczas gdy ja zajmę
się drugą — roześmiał się markiz.
— Spodziewałem się, że mnie o to poprosisz — odparł Harry. —
Szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko temu. Zrobię to z
największą przyjemnością.
— Dziękuję — rzekł markiz. — Wiedziałem, że się zgodzisz.
— Już wiele razy byłem oblegany przez damy, których chciałeś
się pozbyć.
— Biedny Harry! Obiecuję, że następnym razem, kiedy gdzieś się
wybierzemy, zaproszę kogoś specjalnie dla ciebie.
— Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie — odparł Harry oschle. —
Gdy ty jesteś w pobliżu, przedstawicielki płci pięknej patrzą na mnie
raczej bez większych emocji.
Markiz znowu wybuchnął śmiechem.
— Nie użalaj się, Harry. Wiesz, że wiele tobie zawdzięczam. A
poza tym wcale nie zaprosiłem lady Millicent z własnej woli. Sama
się wprosiła.
— Wiem, wiem — przyznał Harry. — Uparta z niej sztuka.
Trudno ci będzie przed nią umknąć.
Markiz nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko cynicznie na
przyjaciela, który doskonale wiedział, że markiz nie da się usidlić
żadnej kobiecie. Nawet jeśli któraś z dam zastawiłaby na niego jakąś
sprytną pułapkę, z pewnością zdołałby się z niej wydostać.
— Przestańmy już rozmawiać o kobietach — powiedział
Oakenshaw wstając z krzesła. — Chodź, pokażę ci statek. Przed
kolacją podniosą kotwicę. Możemy wyjść wtedy na mostek i
popatrzeć na oddalający się port.
— Chętnie — zgodził się Harry. — Muszę przyznać, że „Morska
Syrena" to wspaniały jacht. Gratuluję ci nowego nabytku. Naprawdę
świetnie, że go kupiłeś.
Statek zrobił na Harrym spore wrażenie, Tarina zaś była wprost
zachwycona. Nie spodziewała się, że będzie tak wielki, wygodny i
urzekający. Marzyła kiedyś o morskiej podróży. Ojciec, który w
młodości trochę żeglował, opowiadał jej o niewygodach, jakie trzeba
znosić podczas takich wypraw. Statek markiza sprawiał jednak
wrażenie niezwykle luksusowego.
Gdy tylko Tarina z innymi służącymi, którzy podążali za gośćmi
markiza, weszła na pokład, pomyślała, że znalazła się w małym domu,
który zamiast stać nieruchomo na lądzie może pływać po morzu.
Jacht dostarczono ze stoczni miesiąc wcześniej. Betty powiedziała
Tarinie, że markiz sam czuwał nad każdym szczegółem i kazał
wyposażyć ,,Morską Syrenę" w różne dodatkowe udogodnienia.
Ze stacji Tarina jechała powozem razem ze służącym markiza.
Opowiadał jej, że jego pan sam nadzorował budowę jachtu i wystrój
kabin.
— Jego lordowska mość jest perfekcjonistą — oznajmił z dumą.
— Chciałby, żeby wszystko było doskonałe, i biada temu, kto go
zawiedzie.
— To zrozumiałe, że pragnie mieć wszystko w najlepszym
gatunku — odparła z uśmiechem Tarina.
— Tak — zgodził się służący. — Zrozumie panienka, co mam na
myśli, kiedy zobaczy którąś z jego posiadłości. — Spojrzał na nią
wymownie i dodał: — A to całkiem możliwe.
— Jak to? — spytała zdziwiona Tarina.
— Lady Bradwell jest naprawdę piękna — odparł służący — a
jego lordowska mość takie damy lubi.
Tarina zesztywniała, czując instynktownie, że lokaj za dużo sobie
pozwala, lecz zaraz pomyślała, że najwidoczniej służący mają w
zwyczaju w podobny sposób rozmawiać o swoich chlebodawcach.
— Nazywam się Hunt — przedstawił się. — Słyszałem, że jest
panienka Francuzką. Nie wiem, jak się do panienki zwracać.
— Na imię mam Tarina.
— To pewnie dlatego, że jest panienka z Francji, nie wygląda
panienka na służącą.
Tarina nie chciała mówić zbyt wiele o sobie, odparła więc
pospiesznie:
— Może opowiesz mi, Hunt, kto jeszcze został zaproszony na
statek. Na stacji Waterloo, zanim wsiadłam do powozu, widziałam
dwie bardzo eleganckie damy.
Hunt, który chciał pochwalić się swoją wiedzą na temat
prywatnych spraw markiza, pospieszył z odpowiedzią:
— Większość osób to starzy przyjaciele markiza, oprócz lady
Millicent, której mój pan nie zna zbyt długo, no i oczywiście lady
Bradwell — przerwał na chwilę, a potem roześmiał się i dodał: —
Zdziwiłem się, gdy w ostatnim momencie dołączyła do nas lady
Millicent. Myślałem, że jego lordowska mość zajmie się wyłącznie
panią Bradwell. W każdym razie tak do wczoraj wyglądało.
Tarina postanowiła nie zadawać zbyt wielu pytań na temat
markiza. Wiedziała, że służący zawsze plotkują o swoich panach i że
nie można niczego przed nimi ukryć. Czuła, że nie powinna wtykać
nosa w nie swoje sprawy.
Z tego, co usłyszała, wywnioskowała, że lady Millicent może stać
się rywalką Betty.
— Kim jest ojciec lady Millicent? — spytała.
— Jej ojcem jest hrabia Hull — odparł Hunt — a mężem
dyplomata, sir Roderick Carson.
— Ona jest mężatką? — Tarina wytrzeszczyła oczy.
— Oczywiście, jego lordowska mość nie zadaje się z panienkami.
Tarina pomyślała, że to bardzo dziwne. A potem przyszło jej do
głowy, że ponieważ markiz jest znacznie starszy, to pewnie uważa
młode panny za nudne osoby.
— Wydaje mi się — ciągnął Hunt — że mój pan nigdy się nie
ożeni. Powiada, że chce pozostać kawalerem, choć krewni zaklinają
go, żeby się ustatkował. To jak melodramat na scenie, ot co! — dodał.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — zapytała Tarina z wymuszonym
uśmiechem.
— Czasami usługuję przy stole, zwłaszcza podczas polowań w
Szkocji — i dorzucił z uśmiechem: — Szlachta zawsze się tak
zachowuje, jakby służący byli głusi i niemi, ja jednak zawsze
podsłuchuję, bawi mnie to.
— A więc sądzisz, że twój pan nigdy się nie ożeni?
— Wpadnie w sidła prędzej czy później — odrzekł Hunt. — Ale
złowi go tylko jakaś nieprzeciętna sztuka!
Zarechotał, a Tarina poczuła ucisk w sercu. Skoro markiz w
istocie nie zamierzał się ożenić, to w takim razie po co zaprosił Betty
na tak długą podróż?
— Markiz zmieni zdanie... musi je zmienić! — powiedziała sobie.
Jednocześnie instynkt podpowiadał jej, iż Betty czeka
rozczarowanie, bo markiz jej również się wymknie.
Nadzieje Tariny wzrosły jednak, gdy dowiedziała się, że Betty
dostała największą i najwygodniejszą kabinę. Pomieszczenie
rzeczywiście robiło duże wrażenie. Stało tam łóżko osłonięte
błękitnymi jedwabnymi zasłonami, które prawdopodobnie zostały
wybrane specjalnie dla Betty. Na kwiecistym dywanie widniały róże i
niebieskie motyle, a wbudowana w ścianę szafa wprawiła w zachwyt
zarówno Betty, jak i Tarinę.
„Jak mężczyzna mógł wpaść na to wszystko?", zastanawiała się
Tarina, kiedy zaczęła rozpakowywać jeden z kufrów, który został
wniesiony do kabiny. Dwa pozostałe wciąż stały na korytarzu.
— Dzięki Bogu, zabrałam ze sobą mnóstwo sukien. — Betty
rzuciła się na łóżko i wyciągnęła na poduszkach. — Na początku, póki
lady Millicent płynie z nami, będę wkładać najładniejsze. Zobaczysz,
jaka to zazdrośnica.
Tarina nie miała co do tego wątpliwości.
— Nie powinnaś się nią przejmować. Ostatecznie jest zamężna i
jedzie do Indii do swojego małżonka — powiedziała uspokajająco.
— Już próbowała odciągnąć ode mnie markiza! — poskarżyła się
Betty.
Tarina odwróciła się i spojrzała na kuzynkę szeroko otwartymi
oczami.
— Jak to? Przecież jest mężatką?
Przez chwilę trwała cisza, a potem Betty rzekła słabym głosem:
— No tak... ale przecież może z nim flirtować. Małżeństwo nie
powstrzymuje kobiet przed uwodzeniem mężczyzn.
— A powinno! — rzuciła Tarina, wyciągając z kufra kolejną
suknię i wieszając ją w szafie.
Kiedy markiz zszedł z mostka kapitańskiego, żeby przebrać się do
obiadu, usłyszał śmiech dobiegający ze znajdującej się obok jego
sypialni kabiny, którą przeznaczył dla lady Bradwell. Śmiech brzmiał
dziewczęco i naturalnie. Nasłuchiwał przez chwilę i doszedł do
wniosku, że lady Millicent oraz inne znane mu piękności śmieją się
zupełnie inaczej. Często miał wrażenie, że kobiety ćwiczą przed
lustrem, żeby ich śmiech brzmiał melodyjnie i uwodzicielsko.
Ale ten śmiech wyrażał prawdziwą radość. Jakby dwie młode
dziewczyny rzeczywiście coś niezmiernie ubawiło. Przez chwilę
zastanawiał się, kto jest w kabinie razem z Betty Bradwell, i w końcu
doszedł do wniosku, że to pewnie jej pokojówka.
Był trochę niezadowolony, gdy Betty upierała się, żeby zabrać ze
sobą tę dziewczynę. Wiedział z doświadczenia, że służący często są
utrapieniem podczas długich podróży. Starsi dostawali morskiej
choroby i robili się nieznośni, a młodzi dawali się we znaki załodze.
Jednak Betty tak nalegała, że w końcu się zgodził. Tym bardziej
że Elspeth Loraine nie zabrała ze sobą swej starej służącej.
Markiz złamał już swoje zasady, ale nie miał zamiaru robić tego
więcej. Kiedy więc sekretarz poinformował go, że lady Millicent
również chciałaby wziąć ze sobą pomocnicę, markiz odparł
stanowczo, że nie ma już wolnych kabin. Służąca mogłaby przecież
szybciej dotrzeć do Indii parowcem i w dodatku zabrać bagaż swojej
pani.
Markiz wiedział, że lady Millicent będzie niezadowolona z
odmowy. Toteż aby nie wprawiać jej w zły humor, wpadł na pomysł,
by służąca lady Bradwell wraz z Huntem usługiwali w razie potrzeby
lady Millicent. Hunt nieraz już pływał na różnych jachtach markiza i
miał w tym względzie duże doświadczenie. Tarina jednak bardzo się
zmartwiła, gdy Betty oznajmiła jej:
— Markiz pytał, czy nie miałabyś nic przeciwko, żeby zrobić coś
czasami dla lady Millicent, która nie zabrała ze sobą pokojówki.
Zgodziłam się, żebyś jej czasem pomagała.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł — zaniepokoiła się Tarina.
— Dlaczego?
— Może popełnię jakiś błąd i ona zacznie podejrzewać, że nie
jestem prawdziwą pokojówką?
— Czemu miałaby tak myśleć? — zdziwiła się Betty. — Jesteś
taka bystra i inteligentna, że szybko zorientujesz się, jak się wobec
niej zachować.
— Obyś miała rację.
Tarina spojrzała na zegarek i dodała:
— Lepiej pójdę do niej teraz i spytam, czy czegoś nie potrzebuje.
Później skończę rozpakowywać twoje rzeczy. Pewnie będziesz chciała
włożyć dzisiaj srebrną suknię? A może wolisz tę z niebieskiej
koronki?
— Rzeczywiście wolę niebieską — odparła Betty. — Pewnie lady
Millicent wystroi się jak bogini.
Nieco zdenerwowana Tarina opuściła kabinę Betty, przeszła przez
korytarz i stanęła przed drzwiami do sypialni lady Millicent.
Zauważyła, że kabiny obu dam mieszczą się w końcu korytarza obok
apartamentów markiza. Jak Tarina dowiedziała się później,
zajmowały one całą tylną część jachtu. Była tam duża sypialnia,
salonik i spora łazienka, w której markiz mógł uprawiać ćwiczenia
gimnastyczne. Teraz jednak Tarina myślała tylko o lady Millicent.
Zapukała do jej kabiny.
— Proszę wejść — usłyszała.
Otworzyła drzwi i przypominając sobie, co mówiła Betty,
ukłoniła się grzecznie.
— Czy mogę w czymś pani pomóc, milady? — spytała.
— Rzeczywiście potrzebna mi pomoc — odparła szorstko lady
Millicent. — Nie pozwolono mi zabrać pokojówki.
Siedziała na stołku przed wbudowaną w ścianę toaletką. Miała na
sobie szlafrok ze szkarłatnego jedwabiu obrębiony koronką i
ozdobiony mnóstwem małych aksamitnych kokardek.
— Czego jaśnie pani sobie życzy? — to pytanie Tarina
przygotowała sobie już wcześniej.
Rozejrzała się dyskretnie wokoło i stwierdziła, że chociaż kabina
jest bardzo podobna do sypialni Betty, nie wydaje się aż tak wygodna.
Przy szerokim łóżku nie było jedwabnych zasłon, wisiał za to nad nim
wielki obraz przedstawiający żaglowiec. Rysunki statków zdobiły
również pozostałe ściany pozbawione okien. Pokój nie był tak
przytulny jak kabina Betty. Tarina domyślała się, że markiz wcześniej
starannie przemyślał, gdzie umieści swoich gości.
— Mam nadzieję, że umiesz układać włosy — głos lady Millicent
wyrażał powątpiewanie.
— Postaram się zrobić wszystko jak najlepiej, jeżeli tylko powie
mi pani, czego sobie życzy — odparła Tarina.
— Na razie zaczesz włosy tak, by ładnie prezentowały się pod
kapeluszem — poleciła lady Millicent. — Jutro je rozczeszesz i
zobaczymy, co potrafisz.
Tarina nic nie odpowiedziała. Zaczęła poprawiać ciemne włosy
lady Millicent. Zauważyła, że były modnie ułożone: z przodu w
loczki, po bokach gładko zaczesane i upięte w kok na czubku głowy.
Doszła do wniosku, że z łatwością poradzi sobie z taką fryzurą.
Kiedy pomogła lady Millicent włożyć szmaragdową suknię z
połyskującymi cekinami, stwierdziła, że kobieta wygląda w niej
naprawdę ponętnie. Zupełnie jak bogini, pomyślała Tarina
przypominając sobie słowa Betty. Strój uzupełniał wielki
szmaragdowy naszyjnik, który Tarina zapięła jej na karku. Wreszcie
dama wyszła z kabiny na korytarz i ruszyła trochę niepewnym
krokiem po rozkołysanym jachcie, zadzierając głowę wysoko i
szeleszcząc jedwabnymi halkami. Tarina wróciła do kabiny Betty.
— Długo cię nie było — powiedziała kuzynka z wyrzutem.
— Lady Millicent jest dość wymagająca. Będę musiała ją
uprzedzić, że jestem tu przede wszystkim po to, by zajmować się tobą
— oznajmiła Tarina.
— Przeraża mnie ta kobieta — wyznała Betty.— Czuję się przy
niej jak mała dziewczynka.
— Zupełnie niepotrzebnie — rzekła Tarina. — Nie powinnaś
upadać na duchu. Powiedz sobie, że jesteś sto razy od niej ładniejsza i
w dodatku niezależna. W jaki sposób ona może ci zagrozić, skoro w
Kalkucie czeka na nią mąż?
Betty roześmiała się krótko i pocałowała Tarinę w policzek.
— Jesteś kochana, Tarino. Tak się cieszę, że wybrałaś się ze mną
w tę podróż.
— Jeśli lady Millicent będzie flirtować z markizem —
powiedziała Tarina, jakby czytając w myślach Betty — ty możesz
zacząć uwodzić pana Prestwooda. Hunt, służący, powiedział mi, że to
najmilszy dżentelmen, jakiego znał, i w dodatku nieżonaty.
— To rzeczywiście świetne referencje! — zawołała Betty i obie
wybuchły śmiechem.
Kiedy Betty weszła do salonu, skierowała się, za radą Tariny, nie
do markiza, który rozmawiał akurat z lady Millicent, lecz do
Harry'ego Prestwooda.
— Jak cudownie znowu panią widzieć — ucieszył się. — Już
zaczynałem się bać, że fale zmyły panią z pokładu.
— Nie zdarzyło się nic aż tak złego — odparła Betty. —
Spóźniłam się trochę, ponieważ musiałam dzielić się swoją
pokojówką z lady Millicent — powiedziała to ściszonym głosem,
jakby dając do zrozumienia, że mówi o czymś zabawnym.
Oczy Harry'ego zabłysły.
— To pewnie nawet gorsze niż dzielenie się z kimś mężem.
Betty głowiła się nad jakąś dowcipną odpowiedzią, gdy
zorientowała się, że markiz podaje jej kieliszek z szampanem.
— Właśnie przed chwilą uświadomiłem sobie, że na moim
nowym jachcie brakowało właśnie pani.
— Ładnie pan to powiedział — odparła Betty — ale założę się, że
wymyślił to pan przed chwilą podczas kąpieli.
Markiz roześmiał się.
— Zawsze uważałem, że Francuzki wiedzą, jak reagować na
komplementy, a pani przecież mieszkała we Francji.
— Jestem jednak Angielką, a Francuzów traktuję raczej z
dystansem.
Markiz znowu się uśmiechnął.
— Vivien — rzekł Harry — zwykle stać cię na oryginalniejsze
uwagi.
Markiz uniósł ręce udając przerażenie.
— Skoro oboje mnie atakujecie — powiedział — idę gdzie indziej
szukać pocieszenia. — Mówiąc to podszedł do lady Millicent.
Lady Loraine, która siedziała po drugiej stronie Harry'ego i
przysłuchiwała się ich rozmowie, zwróciła się do lady Bradwell.
— Byłoby dobrze dla naszego gospodarza, gdyby żartowała pani
z niego czasami. Wydaje mi się, że Vivien zaczął ostatnio brać siebie
zbyt serio.
— Racja — zgodził się Harry — problem jednak w tym, że to nie
on bierze siebie zbyt poważnie, raczej wszyscy inni go tak traktują.
Lady Loraine odparła ściszając głos:
— Wydaje mi się, Harry, że Vivien zbyt często przebywa w
towarzystwie starszych od siebie ludzi i zapomina, że jest młodym
mężczyzną, który powinien bardziej cieszyć się życiem. Martwi mnie,
kiedy słyszę ten cyniczny ton w jego głosie i widzę wymuszony
uśmiech na jego ustach.
— Całkowicie się zgadzam — rzekł Harry — lady Bradwell
jednak jest wystarczająco młoda, by rozbawić nas wszystkich,
zachęcić do śpiewu i tańca.
— Rzeczywiście wygląda jak błękitne niebo nad Morzem
Śródziemnym, które wszyscy mamy nadzieję niedługo zobaczyć —
odparła lady Loraine.
— Wprawiacie mnie w zakłopotanie — wtrąciła Betty. — Jeśli
nie uda mi się rozbawić naszego gospodarza, sprawić, by tańczył i
śpiewał, będziecie mnie za to obwiniać.
— Ależ nic podobnego! — zapewnił Harry.
Kiedy Betty spojrzała na niego i zobaczyła podziw w jego oczach,
pomyślała, że to naprawdę nadzwyczaj sympatyczny mężczyzna. Była
już zupełnie pewna, że obecność lady Millicent nie popsuje jej
podróży.
Rozdział 4
Tarina obudziła się i zobaczyła, jak jeden z jej butów prześlizguje
się po podłodze z jednego końca kabiny na drugi. Po chwili
uświadomiła sobie, że płyną po wzburzonym morzu. Przez moment
zastanawiała się, czy dobrze zniesie morską podróż, a potem
pomyślała o Betty. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że spała dłużej,
niż zamierzała. Była bardzo zmęczona. Nie tylko trudy podróży dały
jej się we znaki, ale także ciągłe podekscytowanie.
Poprzedniego dnia jeden ze stewardów przyniósł jej na tacy
pyszną kolację. Zjadła więcej niż kiedykolwiek. Tak jak mogła się
spodziewać, markiz miał na pokładzie świetnego kucharza. Kiedy już
pomogła Betty ułożyć się do snu, poszła do swojej kabiny i
rozpakowała jeden z kufrów, który podarowała jej kuzynka.
Spodziewała się, że znajdzie tam kilka czarnych sukien, ale nie
przypuszczała, że Betty po okresie żałoby odda jej wszystkie ubrania,
które w tym czasie nosiła.
W kufrze oprócz czarnych strojów były także jedwabne halki w
najróżniejszych odcieniach różu, koszule nocne w kolorze fiołkowym
i biała bielizna ozdobiona koronką i kokardkami. Tarina wiedziała, że
właśnie bardzo modne były wszelkie ozdoby ze wstążek. Ozdabiano
nimi wszystko: poszewki na poduszki, damskie koszule i czasami
suknie. Nie sądziła jednak, że znajdzie kokardki ze wstążek na
jedwabnych lub uszytych z cienkiego batystu koszulach nocnych,
które Betty nosiła będąc w żałobie.
Rozpakowując kufer, Tarina wciąż zadawała sobie pytanie:
— Czy to możliwe, że spotkało mnie takie szczęście? Dzięki ci,
Boże, że okazałeś mi tyle dobroci.
Wydawało jej się, że matka uśmiecha się do niej, zadowolona, że
córka ma wszystko to, co ona sama miała w młodości, zanim
zakochała się i wyszła za mąż za biednego pastora. Matka nigdy nie
żałowała tego kroku. Czasami jednak myślała ze smutkiem o swojej
córce. Chciała, by nie brakowało jej niczego — by miała nie tylko
ładne stroje, ale by mogła także chodzić na przyjęcia i bale oraz
jeździć konno. Pragnęła też, żeby córka została przedstawiona
królowej.
— Ależ ja jestem zupełnie szczęśliwa, mamo — zapewniała
Tarina matkę na krótko przed jej śmiercią.
Kiedy matka odeszła zostawiając córkę z pogrążonym w smutku
ojcem, Tarina czuła niemal fizyczny ból i bardzo rozpaczała.
Tarina skończyła wreszcie rozpakowywać ubrania i włożyła
koszulę z delikatnego jedwabiu obrębioną koronką. „Właściwie
mogłabym w tym iść nawet na bal", powiedziała do siebie,
przeglądając się w lustrze. I zaraz przypomniała sobie, że jest tylko
pokojówką. Gdyby ktoś zobaczył ją w tym stroju, nie uwierzyłby, że
jest służącą.
Poszła do łóżka czując się jak księżniczka z bajki. Zanim zasnęła,
jeszcze raz podziękowała Bogu, że zawiódł ją do domu Betty.
— Teraz — szeptała — nie muszę się już o nic martwić, to
cudowne, że jestem tutaj.
Czuła się tym tak bardzo podekscytowana, że w nocy długo nie
mogła zasnąć. A kiedy rano ubierała się pospiesznie, pomyślała, że
musi poprosić Hunta lub któregoś ze stewardów, żeby każdego ranka
budził ją wcześnie pukaniem do drzwi. Jej pośpiech okazał się jednak
zupełnie niepotrzebny, ponieważ kiedy poszła do kabiny Betty, zastała
kuzynkę w łóżku. Betty wcale nie miała zamiaru się zrywać o świcie.
— Idź do siebie, Tarino — powiedziała. — Jeśli sądzisz, że teraz
wstanę, to się grubo mylisz.
— Czy źle się czujesz, kochana?
— Nie, ale mogę poczuć się fatalnie, jeśli się podniosę. Zostanę w
łóżku i myślę, że zrobi tak większość osób.
— W takim razie pójdę zobaczyć, czy lady Millicent czegoś nie
potrzebuje.
— Mam nadzieję, że ona również źle znosi morskie podróże —
powiedziała Betty złośliwie.
Potem, jakby obawiając się, że wybuch śmiechu przyprawi ją o
zawrót głowy, zamknęła oczy i odwróciła się od światła wpadającego
przez okno przez szpary między zasłonami.
Tarina wyszła z kabiny i cicho zamknęła drzwi. Zapukała do
sypialni lady Millicent i weszła do środka, chociaż nie usłyszała
żadnej odpowiedzi. Lady Millicent spała. Tarina rozejrzała się wokoło
i zobaczyła na stoliku obok łóżka jakąś dziwną butelkę.
Przypuszczała, że zawiera ona laudanum lub jakiś inny środek
nasenny. Słyszała, że kobiety z towarzystwa często zażywają podobne
mikstury. Matka ostrzegała ją jednak przed takimi środkami
twierdząc, że mogą być niebezpieczne.
Dawno temu Betty miała guwernantkę i Tarina czasami
przychodziła do nich na lekcje. Nauczycielka cierpiała często na bóle
głowy. Gdy dopadał ją atak migreny, brała łyżkę laudanum i kładła się
na kanapie. Dziewczynki wiedziały wtedy, że mają kilka godzin
spokoju, do chwili aż panna Gordon się obudzi.
Tarina zamknęła ostrożnie drzwi kabiny lady Millicent i
pomyślała, że ma trochę wolnego czasu. Idąc korytarzem natknęła się
na stewarda, który powitał ją wesoło:
— Dzień dobry, panienko! Czy jest panienka gotowa do
śniadania?
— Tak i muszę przyznać, że jestem głodna jak wilk — odparła
Tarina.
— Za momencik przyniosę tacę— obiecał steward z uśmiechem.
Tarina poszła do swojej kabiny i posłała łóżko. Zauważyła
wcześniej, że na jachcie jest dziesięć kabin, z tego cztery prawie tak
małe jak jej własna. Pomieszczenia obok sypialni Tariny nikt nie
zajmował. Zgromadzono tam prawdopodobnie niepotrzebne kufry.
Kabina Tariny była niewielka, schludna i, zdaniem dziewczyny,
bardzo ładna. Stało w niej pojedyncze mosiężne łóżko, nie tak wielkie
jak łóżko Betty czy lady Millicent, lecz bardzo wygodne. Wszystkie
inne meble, szafa, toaletka, kilka szafek z szufladami i umywalka,
były wbudowane w ściany, podobnie jak w pozostałych kabinach.
Całe pomieszczenie pomalowano na jasnozielony kolor i kiedy Tarina
leżała w łóżku, czuła się jak pogrążona w morskich falach.
Na śniadanie steward przyniósł jajka na bekonie oraz kiełbaski i
obiecał, że jeśli będzie głodna, przyniesie jej coś jeszcze. Tarina
rzadko jadała tak obfite śniadania. Na tacy, oprócz głównego dania,
znalazła również miód i marmoladę, gorące bułeczki i tosty oraz
banana i mandarynkę.
— Kiedy dopłyniemy do jakiegoś cieplejszego portu, może
dostaniemy truskawki — powiedział steward, jakby obiecywał
dziecku zabawkę.
— W styczniu? — zdziwiła się Tarina.
— Zobaczy panienka — odparł. — A w Indiach kupimy pyszne
owoce mango.
Kiedy wyszedł, Tarina westchnęła. Była naprawdę oczarowana.
Wszystko tak bardzo ją zachwycało, że nie mogła usiedzieć na
miejscu. Postanowiła zobaczyć morze i fale rozbijające się o burtę.
Ojciec często opisywał jej burze, jakie nawiedzają Zatokę Biskajską, i
chociaż Tarina wiedziała, że wychodzenie na pokład w czasie sztormu
może okazać się niebezpieczne, ciekawość nie dawała jej spokoju.
— Widzisz, tato — powiedziała głośno, tak jakby ojciec
znajdował się obok — doświadczam wszystkich tych rzeczy, o
których kiedyś rozmawialiśmy. To dzieje się naprawdę! Szkoda tylko,
że nie jesteś tutaj ze mną!
Poczuła lekki ucisk w sercu na wspomnienie ojca. To on przecież
rozbudził jej wyobraźnię i sprawił, że zaczęła interesować się tyloma
rzeczami. Wielu ludzi pomyślałoby pewnie, że to wyjątkowo nudne
dla młodej dziewczyny żyć w cichej małej wiosce i mieć do
towarzystwa jedynie starego ojca. Jednak gdy tylko pastor doszedł do
siebie po śmierci żony, Tarina stwierdziła, że każda chwila spędzona z
ojcem sprawia jej prawdziwą przyjemność.
Rozmawiał z nią jak z dorosłą osobą, a ponieważ odznaczał się
wyjątkową inteligencją, każda dyskusja z nim była niezmiernie
interesująca.
— Gdybyś był tutaj ze mną, ojcze — powiedziała Tarina do
siebie— opowiedziałbyś mi wszystko o Syjamie i innych krajach,
które będziemy mijać po drodze. Przed nami teraz Morze Śródziemne,
Kanał Sueski i Morze Czerwone.
Ojciec Tariny przed wieloma laty uczestniczył w uroczystości
otwarcia Kanału Sueskiego. Pojechał tam wkrótce po uzyskaniu
stopnia naukowego jako nauczyciel pewnego bogatego młodzieńca,
któremu rodzice chcieli pokazać kawałek świata. Dla ojca Tariny
podróż także była ciekawym doświadczeniem. Opisywał kiedyś córce
ceremonię otwarcia, której przewodniczyła cesarzowa Eugenia.
Opowiadał też o niezwykłym podnieceniu, jakie zapanowało, gdy
procesja statków z wciągniętymi na maszt flagami ruszyła przez
kanał.
— Zapamiętałam wszystko, o czym mi opowiadałeś, ojcze —
rzekła w duchu Tarina. — A teraz muszę wreszcie iść i zobaczyć
morze.
Wyciągnęła z szafy ciężki podszyty futrem płaszcz. Wiedziała, że
podczas silnego wiatru trudno będzie utrzymać na głowie kapelusz.
Znalazła więc w kufrze szyfonowy szal, narzuciła go na głowę i
zawinęła wokół długiej szyi. Postawiła kołnierz, otworzyła drzwi na
korytarz i skierowała się w stronę wyjścia na pokład.
Było jeszcze wcześnie, nie przypuszczała więc, że może
kogokolwiek tam spotkać. Sądziła, że goście markiza jedzą śniadanie
w swoich kabinach, jeśli oczywiście są w stanie coś przełknąć. Kiedy
wczoraj przybyli na statek, Tarina nie miała zbyt wiele czasu, by
dokładnie go obejrzeć, zapamiętała jednak drogę wiodącą na górę i
teraz z łatwością znalazła drzwi.
Mocowała się trochę, by je otworzyć, z zewnątrz bowiem napierał
na nie wiatr. Kiedy w końcu udało jej się wydostać na pokład,
rozejrzała się wokoło i przystanęła oczarowana.
Jacht pruł przez spienione fale. Wiał silny wiatr, lecz mimo to
przez szare chmury prześwitywało blade słońce. Widok był tak
prześliczny i pełen majestatu, że Tarina stała nieruchomo przez długą
chwilę, zanim ruszyła dalej. Trzymała się blisko nadbudówki
posuwając się do przodu aż do miejsca, skąd mogła widzieć dziób
jachtu rozdzierającego fale.
Bała się iść dalej, ponieważ rozpryskująca woda moczyła pokład i
szybko spływała z powrotem do morza. Tarina stała długo, opierając
się plecami o nadbudówkę. Wiatr targał jej czarnym szyfonowym
szalem i wywiał spod niego kilka małych kosmyków. Przepełniona
radością czuła, że przestaje się martwić nie tylko o to, czy dobrze
odegra swoją rolę, ale także o swoją przyszłość.
— Powinnam mieć więcej wiary, a wtedy przestanę się bać —
powiedziała do siebie.
Statek przedzierał się właśnie przez jakąś gigantyczną falę. Tarina
zachwiała się nieco, ale zaraz potem z powrotem mocno przywarła
plecami do ściany. Nagle wystraszył ją czyjś głos.
— Co tutaj robisz? Nie wiesz, że to niebezpieczne?
Odwróciła głowę i od razu wiedziała, że ma przed sobą markiza.
Wyglądał dokładnie tak, jak opisała go Betty. Chociaż w
rzeczywistości był przystojniejszy. Zrobił na niej ogromne wrażenie.
Od jego nosa do ust biegły skośne linie, a szare oczy o głębokim
spojrzeniu patrzyły niezwykle przenikliwie. Przez moment nie mogła
wydusić z siebie żadnej odpowiedzi, tak bardzo była przestraszona
nagłym jego pojawieniem się. On sam także wydawał się zaskoczony.
— Kim jesteś? — zapytał.
Dziewczyna oprzytomniała wreszcie i rzekła:
— Przepraszam, milordzie. Wydawało mi się, że nikt nie będzie
miał nic przeciwko, jeśli wyjdę zobaczyć morze.
— Jesteś pokojówką lady Bradwell — stwierdził markiz po
namyśle.
— Tak, proszę pana.
Tarina nie miała najmniejszego pojęcia, że ze swoimi rudymi
włosami otulonymi czarnym szalem i niezwykle delikatną cerą
jaśniejącą na tle ciemnego płaszcza wcale nie wygląda na służącą.
— Byłby z ciebie dobry żeglarz — rzekł markiz przyglądając się
jej.
— Mam nadzieję, milordzie. Jednak jestem na morzu dopiero po
raz pierwszy.
Markiz uśmiechnął się i cyniczny wyraz jego twarzy od razu
zniknął.
— Pierwszy raz? — powtórzył. — No i jak ci się podoba?
Nie zastanawiając się długo Tarina powiedziała pierwszą rzecz,
jaka przyszła jej do głowy:
— Bardzo — odparła. — Kto po wód ciemnym żeglował
przestworze, miał nieraz widok przepełen ponęty...
Mówiąc to odwróciła wzrok od markiza i spojrzała na fale
rozbijające się o dziób. Nie mogła więc dostrzec zdziwienia na twarzy
Oakenshawa.
— Wiatr świeży wieje, jak świeżym być może, fregata zwinna,
biały żagiel wzdęty — dokończył. — A więc naprawdę ci się tutaj
podoba?
— Tak — odparła Tarina i dodała: — Znikają wieże, maszty,
brzegów szczęty, wspaniała fala pnie się po krawędzie*.
Powiedziała to naturalnie, jakby zwracała się do swojego ojca,
który często cytował poetów. Nie przypuszczała, że markiz patrzy na
nią, nie wierząc własnym uszom. Milczał, więc znowu zwróciła ku
niemu twarz. Miała wielkie oczy i wydawało się przez chwilę, że
odbija się w nich zieleń fal.
— Widzę, że znasz Byrona — zauważył. — Wygląda na to, że
wiatr wzmaga się coraz bardziej. Zejdź lepiej na dół, tylko zrób to
bardzo ostrożnie.
— Oczywiście, milordzie.
Wracając musiała przejść obok niego. Markiz odsunął się na bok,
by zrobić jej miejsce. Wielka fala zakołysała jachtem i markiz
zachwiał się nieco. Tarina wyciągnęła odruchowo rękę, żeby nie
upadł. Okazało się to niepotrzebne. Markiz chwycił za poręcz i szybko
odzyskał równowagę, a Tarina pospiesznie prześlizgnęła się w
kierunku drzwi.
* Cytaty z Wędrówek Childe Harolda G. Byrona w przekładzie
Jana Kasprowicza.
Ruszył za nią, a kiedy znaleźli się w środku, rzekł twardym
głosem:
— To bardzo nierozsądne chodzić samej po pokładzie w taką
pogodę. W razie niebezpieczeństwa nie byłoby nikogo, kto mógłby
cię uratować.
— Bardzo zależy mi na zobaczeniu Syjamu. Obiecuję więc, że
będę ostrożna — odparła Tarina i opierając dłoń na poręczy, skłoniła
się lekko: — Dziękuję za to, że zaniepokoił się pan o moje życie.
Bardzo to doceniam.
Powiedziawszy to odwróciła się i zaczęła ostrożnie schodzić po
schodach. I znowu nie miała okazji zobaczyć zdumionej twarzy
markiza. Kiedy jednak znalazła się w swojej kabinie i zdjęła
przemoczony płaszcz, pomyślała, że rozmowa z markizem, którego
widziała pierwszy raz, była trochę dziwna. „Może nie powinnam była
nic mówić?", pomyślała.
Markiz pojawił się jednak na pokładzie tak nagle, że Tarina nie
miała czasu, by zastanawiać się, co należałoby powiedzieć, i mówiła
po prostu to, co przychodziło jej do głowy. Uświadomiła sobie teraz,
że wcale nie przestraszyła się markiza, i dziwiła się, czemu Betty tak
się go obawia. A potem przyszło jej do głowy, że przecież nie może
porównywać się z Berty. W oczach markiza Tarina była zwykłą
służącą, której mógł rozkazać, by zeszła na dół. Do gości nie
zwracałby się przecież w taki sposób.
— Muszę znaleźć sobie jakieś miejsce na pokładzie, gdzie
mogłabym siedzieć w ukryciu — postanowiła Tarina. — Nie
wytrzymam dwóch miesięcy na dole.
Wkrótce zapomniała o tym spotkaniu i zaczęła myśleć o
majestacie morza. Po chwili jednak uświadomiła sobie, jak szybko
markiz rozpoznał cytat z Byrona.
— Pewnie jest bardzo oczytany — powiedziała do siebie i znowu
zaczęła się zastanawiać, czy na statku są jakieś książki.
Kończyła rozpakowywać kufer, w którym znalazła mnóstwo
wspaniałych strojów, gdy naraz usłyszała pukanie do drzwi.
— Proszę wejść — powiedziała.
Do kabiny wszedł Hunt.
— Dzień dobry, panienko — rzekł wesoło. — Słyszałem, że była
panienka na pokładzie i narobiła sobie trochę kłopotów.
— Kto ci o tym powiedział? — spytała Tarina.
— Mój pan uważa, że było to bardzo ryzykowne. Gdyby panienka
wpadła do morza, nikt by nawet tego nie zauważył.
— Przepraszam, nie wiedziałam, że to takie niebezpieczne —
odparła Tarina po chwili — ale żadna z pań mnie nie potrzebowała, a
ja tak bardzo chciałam zobaczyć morze.
— Ciągnie panienkę do morza jak nikogo innego.
— Czy wszyscy cierpią na chorobę morską?
— Markiz i pan Prestwood czują się dobrze, ale lord Laraine
powiedział, że nie zamierza narażać się na złamanie nogi, i został w
swojej kabinie. Jego żona prosiła mnie, żebym przyniósł jej parę
książek.
Oczy Tariny zabłysły.
— Książek? — zawołała Tarina. — Czy na jachcie są jakieś
książki?
— O tak — odparł Hunt. — W jednej z kabin markiza jest ich
całe mnóstwo.
Tarina klasnęła w ręce.
— Skoro idziesz po książki dla lady Loraine, czy mógłbyś także
mnie przynieść parę? Bardzo brakuje mi czegoś do czytania.
— Znajdę coś dla panienki — obiecał Hunt. — Co panienka lubi?
Krwawe kryminały czy słodkie romanse? Jego lordowska mość ma
niewiele książek tego rodzaju.
— Tak naprawdę — powiedziała Tarina — chciałabym jakąś
książkę o krajach, do których jedziemy. Czy twój pan ma coś o
Syjamie?
— Na pewno — odparł Hunt.
— Zanim dotrzemy do Syjamu, będziemy mijać Włochy, Afrykę,
Grecję, Egipt i Indie.
— Tak — zawołał Hunt — ale nie mogę przynieść całej
biblioteki. W każdym razie wiem, o co panience chodzi.
— Dobrze, więc przynieś mi kilka książek o tych krajach —
poprosiła.
— W jakim języku panienka woli?
Tarina przypomniała sobie, że miała udawać Francuzkę.
— Wszystko jedno — odparła. — Mogę czytać zarówno po
angielsku, jak i po francusku, ale miałabym kłopoty z arabskim czy
greckim.
Hunt roześmiał się.
— Mój pan powiada, że słowa miłości kobiety potrafią zrozumieć
w każdym języku.
Uwaga ta wydała się Tarinie zbyt poufała. Odwróciła wzrok i
powiedziała z godnością:
— Będę niezmiernie wdzięczna, panie Hunt, za wszystkie książki,
które pan dla mnie wynajdzie, i oczywiście obiecuję, że będę
obchodzić się z nimi bardzo ostrożnie.
— Pewnie — odparł Hunt — bo inaczej jaśnie pan zmyje mi
głowę. Większość jego gości nie przepada za czytaniem.
Tarina pomyślała, że markiz po ich porannej rozmowie nie
powinien być zdziwiony jej zainteresowaniem lekturą. Nie była
jednak pewna, czy zgodzi się pożyczać jej książki.
— Proszę nie mówić o niczym jego lordowskiej mości —
powiedziała. — Wiem jednak, że nie wytrzymam kilku tygodni bez
czytania.
— Nie ma się o co martwić — odrzekł Hunt. — Przyniosę
książki. Mój pan pomyśli, że to dla lady Bradwell. Nie będę musiał
kłamać.
Uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi. Tarina usłyszała jego
kroki na korytarzu. Co za miły człowiek, pomyślała. Przyszło jej do
głowy, że matka mogłaby uznać za naganne, że pozwala służącemu
zwracać się do siebie tak poufale albo, że namawia go na
przyniesienie książek bez zgody właściciela, ale pocieszyła się, że
ojciec wszystko by zrozumiał.
Morze szalało przez trzy dni i dopiero czwartego dnia Tarina
obudziła się i stwierdziła, że statek płynie bez kołysania, a fale nie
uderzają już w okrągłe okna kabiny. Betty nadal stanowczo
odmawiała wstania z łóżka, a lady Millicent cały czas drzemała pod
wpływem środków nasennych. Tarina nie miała więc wiele do roboty.
Rozmawiała trochę z Betty i czytała.
Hunt przyzwyczaił się już do tego, że Tarina wprost pochłania
książki. Kiedy nie wiedział, co może ją zainteresować, wybierał je z
biblioteki na chybił trafił. Robił to przeważnie wtedy, gdy jego pan
był na mostku kapitańskim lub jadł posiłek w salonie. Tarina
rozczytywała się we francuskich powieściach, przewodnikach
turystycznych i rozprawach na temat religii Wschodu.
Po rozmowie z markizem na pokładzie nie dziwiła się, że w jego
bibliotece jest też wiele tomików poezji, choć po tym, co opowiadała
jej Betty, nie spodziewała się, że Oakenshaw okaże się człowiekiem
rozmiłowanym w wierszach. Przyszło jej do głowy, że może tak
skompletował swoją bibliotekę, by służyła bardziej jego gościom niż
jemu samemu.
Tarina z dużym zainteresowaniem zaczęła czytać dzieła o
wschodnich religiach. Żałowała, że nie ma przy niej ojca, z którym
mogłaby podyskutować na ten temat. Chociaż był on chrześcijaninem,
interesował się także buddyzmem, a Tarina, po przebrnięciu przez
kilka uczonych traktatów o religii buddyjskiej, miała w głowie
mnóstwo pytań, które żądały odpowiedzi.
Hunt znalazł jej zaciszne miejsce na pokładzie, gdzie mogła
siedzieć bez obawy, że ktoś ją zobaczy. Była zachwycona, że może
spokojnie oddawać się lekturze i jednocześnie oddychać świeżym
powietrzem. Całe życie spędziła na wsi i nie lubiła przebywać w
zamknięciu. Gdy tylko morze się uspokoiło, Betty nabrała ochoty na
pogawędki.
— Powiedz mi: co się dzieje? — spytała.
— Z tego, co wiem, nic szczególnego — odparła Tarina. — Hunt
mówił, że markiz i pan Prestwood spędzają dużo czasu na mostku
kapitańskim i jedzą razem posiłki, podczas gdy wszyscy inni nie
opuszczają swoich kabin.
— Gdybym tylko mogła — powiedziała Betty — wstałabym i
dotrzymała markizowi towarzystwa. Jednak kiedy tylko próbuję się
podnieść, zaczyna kręcić mi się w głowie.
— W takim razie lepiej zostań w łóżku — poradziła Tarina. —
Nie ma nic gorszego niż szarozielona twarz i rozstrój żołądka.
Roześmiały się.
— Pocieszające jest jednak to, że lady Millicent czuje się
podobnie jak ja — rzekła Betty.
— Nie sądziłam, że można aż tyle spać — odparła Tarina. —
Kiedy jednak lady Millicent się budzi, staje się nieznośna. Ciągle
mówi: „przynieś to, przynieś tamto". A potem bierze kolejną łyżkę tej
„diabelskiej" mikstury, jak ją nazywała moja matka, i zasypia znowu.
— Czy nadal wygląda tak pięknie? — spytała zawistnie Betty.
Tarina zachichotała.
— Ma opuchniętą twarz i potargane włosy.
— Szkoda, że markiz nie może jej zobaczyć! — zawołała Betty.
Gdy dopłynęli do Gibraltaru, słońce świeciło jasno, a morze stało
się jeszcze spokojniejsze. Było jednak dosyć chłodno. Kiedy Betty
wstała z łóżka i oznajmiła, że zje lunch w salonie, Tarina poradziła jej,
by włożyła ciepłą wełnianą sukienkę, w której Betty było bardzo do
twarzy, i długie futro z szynszyli na wypadek, gdyby chciała wyjść na
pokład.
Betty wyglądała ślicznie z włosami ufryzowanymi przez Tarinę.
Aż żal było przykrywać je kapeluszem, chociaż w jasnobłękitnym
nakryciu głowy wyglądała bardzo korzystnie. Przystrojona w
pastelowe barwy przypominała figurkę z drezdeńskiej porcelany.
— Wyglądasz naprawdę wspaniale — stwierdziła Tarina. — Nie
wydaje mi się, żeby jakikolwiek mężczyzna spojrzał na lady
Millicent, kiedy ty jesteś w pobliżu.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz — zaśmiała się Betty. — I
mam też nadzieję, że markiz choć trochę stęsknił się za mną.
— Na pewno — rzekła Tarina z przekonaniem.
Odprowadziła Betty na korytarz i wróciła, by uprzątnąć kabinę.
Kilka minut później zjawiło się dwóch stewardów, aby pościelić
łóżko, i Tarina poszła do siebie. Gdy tylko znalazła się w kajucie,
Hunt wetknął głowę przez drzwi.
— Jaśnie pani prosi panienkę— powiedział i zaraz zniknął.
Tarina udała się więc do sypialni lady Millicent.
— Słyszałam, że lady Bradwell wstała — powiedziała dama
ostrym głosem, gdy tylko Tarina weszła do środka.
— Tak, proszę pani.
— Ja też zamierzam się podnieść. Zobaczymy, czy poradzisz
sobie z moimi włosami.
Gdy toaleta dobiegła końca, lady Millicent wyglądała naprawdę
pięknie. Tarina pomyślała jednak, że lady Millicent nadal jest
nieprzyjemna i czepia się drobiazgów. A jednak przyznawała w
duchu, że zielona suknia i futro z gronostajów, które włożyła, świetnie
podkreślają jej urodę i figurę.
Wielka dama nie zadała sobie trudu, by podziękować Tarinie za
pomoc. Wydała jej jeszcze kilka poleceń i wyszła. Tarina odetchnęła z
ulgą. Intuicyjnie czuła, że Betty nie wygra z rywalką, która była
gotowa pokonać wszystko, co stanie jej na drodze.
Gdy w salonie podawano lunch, Tarina wzięła trzy książki, które
skończyła już czytać, i postanowiła sama wybrać sobie następne.
Przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi do apartamentu markiza i tak
jak się spodziewała, znalazła Hunta w sypialni.
— Czy mogłabym sama sobie wybrać książki? — spytała.
— Już je panienka przeczytała? — zdziwił się Hunt. — Nie mogę
w to uwierzyć.
— Ależ tak — odparła Tarina — czytam bardzo szybko.
— A może też potrafi panienka świetnie kłamać — zażartował.
Tarina bynajmniej się nie roześmiała i gdy Hunt uświadomił
sobie, że dziewczyna czeka na odpowiedź, rzekł:
— Więc niech panienka idzie, przejrzy książki i wybierze sobie
coś. Proszę też zapamiętać, co panienkę interesuje, wtedy będę
wiedział, co przynieść następnym razem.
Nie chcąc przedłużać rozmowy Tarina otworzyła drzwi wiodące
do prywatnego pokoju markiza. Kiedy weszła do środka, zaparło jej
dech. W rzeczywistości wcale nie wierzyła Huntowi, gdy powiedział,
że markiz ma na statku setki książek. Teraz przekonała się, że mówił
prawdę. Trzy ściany zastawione były półkami uginającymi się od
tomów najróżniejszej wielkości.
Książki wypełniały pokój dosłownie od podłogi po sufit. Tarina
była tak podekscytowana, jakby odkryła jakiś skarb. Ledwie zwróciła
uwagę na wytworne biurko i meble obite czerwoną skórą, tak
pochłonęło ją przeglądanie półek. Wszędzie widziała tylko książki i
książki, i to w dodatku dokładnie takie, jakie zawsze chciała
przeczytać.
Nie były ani zniszczone, ani przestarzałe jak te z biblioteki jej
ojca. W zbiorach markiza znajdowały się przeważnie najnowsze
wydania różnego rodzaju literatury.
Tarina poczuła się jak człowiek, który odkrył kopalnię złota, w
chwili kiedy najmniej się tego spodziewał. W końcu wybrała wielki
tom poezji, rozprawę o Egipcie oraz książkę zatytułowaną: Mity i
bogowie Indii. Znalazła także kilka książek o Syjamie, ale
postanowiła przeczytać je później.
Ogarnęła ją wielka radość. Wiedziała, że będzie miała mnóstwo
czasu na lekturę. Zabrała książki do swojej kabiny, rozkoszując się
myślą o długich godzinach, które przyjdzie jej nad nimi spędzić.
Zastanawiała się jednocześnie, czy markiz sam wybrał książki do
swojej biblioteki, czy też kazał sekretarzowi zapełnić półki
najnowszymi wydaniami. Ale w końcu doszła do wniosku, że jest jej
to obojętne. Była niezmiernie szczęśliwa, że miała możność wybrać
się w podróż na „Morskiej Syrenie", lecz teraz osiągnęła pełnię
szczęścia.
— Mogę czytać i czytać — powtarzała z radością — zamiast, tak
jak Betty i lady Millicent, walczyć o mężczyznę, któremu
prawdopodobnie obie są obojętne.
Jeszcze raz intuicja pozwoliła jej zobaczyć rzeczy takimi, jakimi
były naprawdę. Teraz kiedy zamieniła parę zdań z markizem, była
pewna, że nie poślubi on Betty i że wcale nie zależy mu na lady
Millicent, chociaż z nią flirtuje.
— Czego on szuka? — zastanawiała się Tarina. „Czego mu w
życiu brakuje? Przecież ma już prawie wszystko".
Gdzieś w głębi duszy czuła, że zna odpowiedź na te pytania. A
potem stwierdziła, że jeśli to prawda, to nie chce o tym myśleć.
Na Morzu Śródziemnym było zaskakująco ciepło jak na tę porę
roku. Woda wcale nie wydawała się tak niebieska, jak przypuszczała
Tarina. Morze jednak było spokojne jak sadzawka. Płynęli coraz
bardziej na wschód. Betty widząc, że lady Millicent zagarnęła markiza
całkowicie dla siebie, usadowiła się za parawanem, który ustawiono
na pokładzie. Lady Millicent rozmawiała czule z markizem przez cały
lunch, a potem gdy markiz zasugerował, żeby wszyscy wyszli na
pokład, odciągnęła go na bok i po chwili oboje gdzieś zniknęli.
Harry Prestwood pospieszył do Betty i usiadł obok niej. Chcąc
wyrwać ją z zamyślenia, powiedział:
— Z każdym dniem jest pani coraz piękniejsza. Już tak długo
zwracam się do pani tak oficjalnie. Czy mógłbym mówić po imieniu?
— Oczywiście — uśmiechnęła się Betty — już dawno miałam
ochotę zrezygnować z tych zbędnych formalności.
— To wspaniale — odparł. — A teraz powiem ci jeszcze raz, że
bardzo jesteś piękna.
Głos Harry'ego brzmiał o wiele bardziej szczerze, niż kiedy
prawił jej komplementy, gdy tylko się poznali. Wtedy słowa gładko
przechodziły mu przez usta i przypominał Betty mężczyzn, których
spotkała we Francji.
— Jesteś taki miły — odparła po chwili. — Chociaż czasami
myślę, że los jest niesprawiedliwy.
— Dlaczego tak sądzisz? — spytał Harry.
— Życie jest o wiele łatwiejsze dla kobiety, która jest ładna.
— Nie zawsze. — Spojrzała na niego pytająco. — Guwernantki i
sprzedawczynie, kobiety pracujące jako służące często są uwodzone i
rujnuje im się życie tylko dlatego, że mają ładne buzie.
— Pewnie masz rację — przyznała Betty. — Jednak wolę o tym
nie myśleć.
— Czemu właściwie miałabyś się nad tym zastanawiać? — spytał
Harry. — Wszystko, co cię otacza, jest tak piękne jak ty sama. Nie
chciałbym, żebyś czymkolwiek się martwiła, była smutna czy bała się
czegoś.
— Mam nadzieję, że życie się do mnie uśmiechnie.
— Czy byłaś szczęśliwa w małżeństwie?
Nastała chwila ciszy. W końcu Betty odparła:
— Nie chcę o tym rozmawiać.
— Rozumiem.
— Teraz jestem bardzo szczęśliwa.
— Czy masz na myśli tylko tę chwilę?
Betty roześmiała się, ale nie dała jednoznacznej odpowiedzi.
Milczeli przez moment, a potem Harry rzekł:
— Jesteś inna niż wszystkie kobiety, które poznawałem na
różnych balach i przyjęciach.
— Cieszę się. Ale co takiego mnie od nich różni?
— Sam się nad tym zastanawiałem — powiedział poważnie Harry
— i doszedłem do wniosku, że jesteś po prostu dobrym człowiekiem.
Takich kobiet nie spotyka się zbyt często w środowisku, w którym się
obracam.
Betty spojrzała na niego zdziwiona.
— Mam nadzieję, że jestem dobra, ale co złego robią inne
kobiety, skoro tak różnią się ode mnie?
— Może nie chodzi o to, co robią — odparł Harry zamyślonym
głosem — lecz o to, co myślą. Mam wrażenie, Betty, że twoje myśli
są czyste i piękne, że nie ma w tobie nienawiści, nie kłamiesz i nie
zdradzasz tych, którzy cię kochają.
Betty zawołała przerażona:
— Ależ oczywiście, że nie! Jednak trudno mi uwierzyć, że
większość kobiet jest tak dwulicowa, jak mówisz.
Harry uśmiechnął się, przysunął się trochę bliżej i rzekł:
— Zapomnijmy o innych kobietach i porozmawiajmy o tobie.
Rozdział 5
Tarina stała przy iluminatorze w swej kabinie i obserwowała
towarzystwo przechadzające się po wąskim molo, do którego
przycumowana była „Morska Syrena". Betty wyglądała uroczo,
również lady Loraine, która uśmiechała się zagadkowo i przemawiała
swoim słodkim głosem.
Tarina wyświadczyła jej parę razy drobne przysługi, lecz lady
Loraine zawsze jej dziękowała, tak jakby chodziło o coś naprawdę
wielkiego.
— Jesteś taka piękna — powiedziała do Tariny ledwie wczoraj.
— I z całą pewnością zasługujesz na lepszy los.
— Nie narzekam na swój los — odparła Tarina.
— I to jest najważniejsze — uśmiechnęła się lady Loraine. —
Dziękuję ci, panienko. Doskonale poradziłaś sobie z moją suknią.
Tarina spoglądała teraz na dwie damy idące obok siebie po
drewnianym molo. Za nimi kroczyli Harry Prestwood, lord Loraine
oraz markiz. Zawsze gdy patrzyła na markiza, ogarniało ją uczucie, że
jest on zupełnie inny od wszystkich znanych jej do tej pory ludzi. I
choć powiadała sobie, że takie myśli są niedorzeczne, to jednak jego
widok wywierał na niej wielkie wrażenie.
Czuła, jakby wysyłała ku niemu wibracje, i odbierała te, które słał
ku niej. Nie była w stanie wytłumaczyć sobie owego zjawiska. Po
prostu czuła jego obecność, kiedy zjawiał się na pokładzie. I nie miało
znaczenia, czy go widzi, czy nie. Posiadał tak silną osobowość, że
zdawał się dominować nad wszystkim i wszystkimi.
Starała się nie wychodzić na pokład, kiedy markiz uprawiał tam
ćwiczenia lub gdy rozmawiał ze znajomymi. Zakradała się wtedy do
jego kajuty i wyciągała różne książki.
Region Morza Czerwonego był o tej porze roku niezwykle upalny
i Berty oraz inni goście pragnęli tylko jednego: zażyć nieco ochłody w
cieniu.
— Jest zbyt gorąco nawet na rozmowy — stwierdziła Betty i
dodała złośliwie. — Zdaje się, że lady Millicent ma sporo do
powiedzenia markizowi!
Tarina nie odpowiedziała, jednak z każdy dniem nabierała
wrażenia, iż Betty wcale nie zazdrości lady Millicent jej zażyłości z
markizem.
Wtedy stało się coś, co wstrząsnęło Tariną i sprawiło, że zdała
sobie sprawę z faktu, iż markiz istotnie potrafi być bardzo
nieprzyjemny. Tegoż dnia, kiedy gorącym powietrzem nie poruszał
nawet najdrobniejszy podmuch wiatru i całe towarzystwo przeszło do
jadalni na kolację, Tarina poczuła, że nie wytrzyma już dłużej w swej
kajucie. Wyszła na pokład i zaszyła się w swojej kryjówce, pewna, że
nikt jej tam nie dostrzeże.
Wieczór był cudowny. Gwiazdy rozświetliły niebo i odbijały się
w
gładkiej
powierzchni
morza,
poruszanej
jedynie
przez
przepływające mimo parowce. Był to czarujący widok. Tarina
patrzyła na gwiazdy, które zdawały się przekazywać jej jakieś
tajemnicze przesłanie — jej i całemu rozgorączkowanemu,
spieszącemu się światu.
— Czemu na świecie jest tyle okropnych rzeczy, skoro otacza nas
takie piękno? — spytała samej siebie Tarina, podziwiając zmierzch.
Blady księżyc płynął wolno po granatowym niebie, a jego blask
nadał wszystkiemu jeszcze bardziej magicznego czaru. Tarina zaczęła
dumać nad tym wszystkim, czego dowiedziała się z przeczytanych
podczas podróży książek. Czuła, jakby jej umysł i dusza szukały
odpowiedzi na coś tajemniczego, czegoś bardzo odległego, a
jednocześnie tkwiącego w niej samej.
Nagle uświadomiła sobie, że musi być już bardzo późno, gdyż
zamilkły głosy i goście pewnie udali się już do swych kajut. Siedząc
długo bez ruchu zesztywniała nieco, więc wstała, by przejść się po
pustym — jak sądziła — pokładzie. Ledwie wyszła ze swej kryjówki,
gdy zdała sobie sprawę, że dwoje ludzi siedzi pod parasolem na
pokładzie. Pospiesznie się cofnęła, nie chcąc, aby ktokolwiek ją
spostrzegł. Po chwili uzmysłowiła sobie, że to markiz rozmawia z
lady Millicent. Usłyszała jego głęboki głos, który zawsze wywierał na
niej osobliwe wrażenie:
— Tę właśnie gwiazdę pragnąłem ci pokazać.
Powiedział wskazując palcem niebo, ale lady Millicent odrzekła
cicho:
— Nie gwiazdy mnie obchodzą, Vivien, lecz ty!
Objęła jego szyję ramieniem i przyciągnęła jego głowę do swojej.
Miała na sobie suknię obszytą cekinami oraz tiul, który wcześniej,
przed kolacją, Tarina pomagała jej ułożyć. Księżycowa poświata
odbijała się od jej stroju.
Tarina nigdy dotąd nie widziała mężczyzny i kobiety całujących
się tak namiętnie. I gdy patrzyła na markiza i lady Millicent
splecionych w uścisku, doznała dziwnego uczucia, osobliwego kłucia
gdzieś w piersi — uczucia, którego nie znała wcześniej.
Markiz uniósł głowę i lady Millicent powiedziała:
— Podniecasz mnie, Vivien, jak zawsze. Chcę być z tobą
znacznie bliżej, niż jestem w tej chwili. Nie każ mi zbyt długo czekać,
mój cudowny kochanku.
W tonie jej głosu zabrzmiała namiętność. Po tym wyznaniu lady
odwróciła się i odeszła z gracją. Tarinie skojarzyła się z wężem
znikającym w ciemności.
Markiz nadal stał w tym samym miejscu. Po chwili jego oblicze
zwróciło się ku gwiazdom. Nagle jacht zakołysał się na fali i światło
księżyca oświetliło twarz Tariny. Markiz ujrzał jej wielkie oczy
patrzące na niego ze zdumieniem. Przez moment stał jak skamieniały,
a Tarinie słowa uwięzły w gardle. Wtedy on odezwał się cicho, bardzo
zmienionym głosem:
— Zapewne wyszłaś na pokład, aby popatrzeć na gwiazdy. Zatem
unieś ku nim oczy.
To był rozkaz, a jednocześnie prośba, która wielce ją zdumiała.
Nie odpowiedziała, a po chwili on odwrócił się i zniknął, idąc w ślady
lady Millicent. Dopiero wówczas Tarina wróciła do kajuty. Zdała
sobie sprawę, że drży cała — z przerażenia. Zachowała się bardzo
głupio. Zganiła swoją naiwność, która kazała jej wierzyć, że lady
Millicent jedynie flirtuje z markizem.
— Jak ona może tak postępować... skoro jest mężatką? — Tarina
pytała siebie.
Było to dla niej wstrząsające odkrycie. Mieszkała na cichej i
spokojnej plebanii, gdzie podobne sceny nie mogły się zdarzyć. Czuła,
jak policzki płoną jej z zażenowania. Cóż ona wiedziała? Co dotąd
zdążyła zobaczyć?
— Jak mogłam być taka głupia i nie podejrzewać, że damy
podobne do lady Millicent postępują w taki właśnie sposób?
I naraz pewne historie, których niegdyś nie potrafiła zrozumieć,
stały się jasne. Pojęła krytyczne opinie, jakie wypowiadał kiedyś
książę Walii na temat kobiet, dezaprobatę swojego ojca wobec
postępowania niektórych dam oraz pewne sprawy, o jakich
wspominała Betty. Gdy Betty uświadomiła sobie, jak zielona i naiwna
jest jeszcze jej kuzynka, natychmiast zmieniła temat rozmowy. Teraz
Tarina przypomniała sobie niezwykły wyraz jej oczu.
Kochankowie! Zawsze kojarzyła to słowo z Romeo i Julią oraz
miłosnymi wierszami, które niegdyś czytywała i których — jak teraz
czuła — zupełnie nie pojmowała. Fakt, iż zamężna kobieta, która
udawała się do Indii na spotkanie ze swoim małżonkiem, mogła iść do
łóżka z innym mężczyzną, wydawał się jej odrażający.
Było to w jej oczach tak skandaliczne postępowanie, że nie była w
stanie zasnąć. Leżała w ciemności i myślała, iż Betty nie powinna
wiązać się z kimś tak porywczym i niemoralnym. I nagle zjawiło się
w jej umyśle niespodziewane pytanie: a może Betty miała odgrywać
podobną rolę w życiu markiza?
— Czy to możliwe? — zastanawiała się głośno Tarina.
Wtedy z uczuciem nadzwyczajnej ulgi przypomniała sobie, że
Betty jest wolna. Markiz mógł poślubić Betty, a ona wyraźnie tego
pragnęła. A więc, być może, będzie mu w stanie darować jego romans
z lady Millicent? Ale jakie to okropne i poniżające, pomyślała, i bojąc
się, że może posłyszeć, jak markiz wchodzi do kajuty lady Millicent
bądź ona idzie do markiza, zakryła uszy dłońmi.
— To straszne, to potworne. Papa byłby bardzo, bardzo
wstrząśnięty! — szepnęła.
Nie potrafiła pozbyć się tej myśli i nie zmrużyła oka przez resztę
nocy.
Kiedy po paru dniach dotarli do Kalkuty, Tarina była bardzo rada,
że oto rozstają się z lady Millicent. Nie rozmawiała na ten temat z
Betty, a ponieważ jej kuzynka nie zdradzała dobrego humoru, Tarina
stwierdziła, że lepiej nie poruszać tej sprawy. Po opuszczeniu jachtu
przez lady Millicent — Betty sprawiała wrażenie tak osowiałej, że
Tarina pomyślała, iż może nie czuje się ona zbyt dobrze.
— Może lepiej zostaniesz dzisiaj w łóżku? — zaproponowała,
widząc ją bladą i osłabioną.
— Nie, nie — odparła szybko Betty. — Muszę wstać, nic mi nie
jest.
— Wyglądasz na zmęczoną, najdroższa.
— To od gorąca— odpowiedziała Betty rozdrażnionym głosem.
— Ale podobno ma być dziś chłodniej.
Istotnie, powietrze ochłodziło się nieco za sprawą wiatru
wiejącego z południowego zachodu, jednak mimo to Betty nie
odzyskiwała dawnego wigoru i zwykłej żywiołowości. Tarina
podejrzewała, że Betty cierpi z powodu niewierności markiza.
— Jestem pewna, że wszystko się ułoży — zapewniała siebie
samą. — Teraz kiedy opuściła nas ta rozpustnica.
Właśnie wówczas lady Loraine poprosiła ją o zszycie sukni.
— Wcześniej nie chciałam cię o to prosić, mademoiselle —
wyjaśniła cicho lady Loraine — jako że musiałaś zajmować się lady
Millicent. Będę jednak wdzięczna, jeśli wyświadczysz mi tę
przysługę. Muszę przyznać, że zupełnie nie potrafię posługiwać się
igłą i nitką.
— Oczywiście, zaraz to zrobię, milady — odrzekła Tarina. —
Mam teraz mnóstwo czasu.
— Słyszałam, że lady Millicent była bardzo wymagająca —
powiedziała lady Loraine z uśmieszkiem.
— Owszem, bardzo! — przyznała Tarina.
W głosie Tariny pobrzmiewała nutka niechęci wobec ciemnookiej
piękności, która okazała się nieznośną istotą.
— Będzie teraz trochę spokoju — stwierdziła lady Loraine. —
Lady Millicent zawsze czyniła tyle zamieszania.
Na to Tarina zapragnęła jej odpowiedzieć, że bardzo nie lubiła
lady Millicent. Wiedziała jednak, że służącej nie wolno sobie za dużo
pozwalać. Wzięła więc suknię lady Loraine i poszła do swojej kabiny.
Fakt, iż zbliżali się do rzeki Czao Paraja, bardzo ją ekscytował. Z
książek z biblioteki markiza dowiedziała się, jak wielkie znaczenie
miała owa rzeka dla Królestwa Syjamu — rzeka, którą zachodni
podróżnicy i naukowcy znali pod nazwą Menam, co oznaczało —
Matka Wód. Królowie z dynastii Audija, dzięki opanowaniu tej rzeki,
mogli rządzić resztą terytorium Syjamu.
Płynęli
teraz
powoli
w
górę
rzeki
ku
Bangkokowi.
Zafascynowana Tarina patrzyła na niezliczone mnóstwo łodzi, tratew i
barek o przeróżnych kształtach. Mogła sobie wyobrazić, jaki popłoch
zapanował tu w zeszłym roku, kiedy francuskie kanonierki otworzyły
ogień na syjamskie wybrzeże. Przerażeni mieszkańcy, zaskoczeni
hukiem dział, skakali wprost z drewnianych domków do wody.
Zakotwiczyli i Tarina mogła teraz obserwować z dala błyszczące
kopuły świątyń i pałaców. Pomyślała, że Bangkok nie zawiedzie jej
oczekiwań. Martwiło ją jedynie to, że nie będzie mogła od razu zejść
na ląd i przystąpić do zwiedzania. Ponoć markiz miał udać się na
konferencję z królem. Wtedy będzie okazja, by dokładnie poznać
miasto. Przynajmniej miała taką nadzieję.
Wyszła na pokład wczesnym rankiem, nim ktokolwiek się tam
znalazł, i zaczęła przypatrywać się rzece, już pełnej małych łódek.
Wschodzące słońce oświetlało imponujący gmach królewskiego
pałacu. Kiedy zjawił się na pokładzie markiz w białych spodniach i
błękitnej marynarce, wydał jej się tak piękny, jak nigdy przedtem.
Betty powiadomiła ją wcześniej, że markiz wraz gośćmi został
zaproszony do pałacu na spotkanie z królem Czulalongkomem. Po
lunchu
miało
zacząć
się
zwiedzanie
wspaniałego
pałacu,
najcudowniejszej budowli Bangkoku.
— Ale z niego szczęściarz! — powiedziała cicho i zaraz poczuła
się zawstydzona, że mu zazdrości, a powinna być raczej wdzięczna, że
zabrał ją do Syjamu, kraju, którego inaczej nigdy by nie zobaczyła.
Nie spotka się z królem, ale za to może podziwiać błyszczące
złoto pagody i tę uroczą rzekę.
Kiedy tylko markiz w otoczeniu swych gości zniknął z widoku,
wystąpiła śmielej na środek pokładu i zajęła się obserwowaniem
przepływających łodzi oraz ludzi na brzegu. W książkach wyczytała,
że Syjamczycy chętnie się uśmiechają, i teraz zdawało się to
potwierdzać. Ci w łódkach machali do niej przyjaźnie i Tarina
odpowiadała na ich pozdrowienia. Wtedy podszedł do niej Hunt i
rzekł:
— Kiedy uporam się z tym, co mam przygotować dla jego
lordowskiej mości, to wezmę panienkę na brzeg, jeśli panienka sobie
tego życzy.
— Z radością! — odparła Tarina. — Będę ci zadawała mnóstwo
pytań.
— Proszę bardzo — powiedział Hunt. — Chyba wie panienka, że
zakotwiczyliśmy w pobliżu hotelu „Oriental", gdzie zatrzymują się
wszyscy arystokraci. — Wskazał na imponujący budynek i dodał: —
Za tymi drzewami przechadzają się teraz książęta i lordowie, a takoż i
różni milionerzy!
Tarina roześmiała się i zerknęła z zaciekawieniem w stronę
hotelu, częściowo przesłoniętego palmami kokosowymi.
— Ten hotel wybudował pewien kapitan — wyjaśnił Hunt. —
Niby dla marynarzy. Tylko że tam za drogo dla prostych ludzi morza.
— Kiedy wzniesiono ten budynek? — spytała Tarina.
— Och, panienki nie było jeszcze na świecie. Ze sto lat temu!
Tarina zaśmiała się.
— Ale panienka pewnie chciałaby zobaczyć króla — podjął Hunt.
— Gadają, że on ma siedemdziesięcioro siedmioro dzieci.
— Coś podobnego?! — wykrzyknęła Tarina.
— Słowo daję — stwierdził Hunt. — W tym trzydziestu dwóch
synów.
Gdy nadeszła pora lunchu, Tarina zeszła do swej kajuty i znalazła
tam już gotowy posiłek, który, choć wystygł, wyglądał bardzo
smakowicie. Nie miała zresztą apetytu, gdyż było zbyt upalnie. Gdy
skończyła, Hunt nadal siedział przy stole z pozostałymi członkami
załogi.
Ona tymczasem wzięła książki, które skończyła czytać, i
zamierzała udać się do kajuty markiza, aby wymienić je na inne. Na
statku było bardzo cicho. Wślizgnęła się do biblioteki, gdzie stały
książki, które umilały jej podróż. Pomyślała, że nauczyła się z nich tak
wiele, iż po powrocie do Anglii, będzie nie tą samą osobą. Weszła do
kajuty markiza i aż zatkało ją na widok trzech obrazów opartych o
fotele i biurko.
Szybko zorientowała się, co przedstawiają. Przeczytała wiele
książek o Syjamie, w których wspominano o tak zwanych „jatakach",
o freskach zdobiących ściany buddyjskich świątyń. Stanowiły one
ilustracje do starych podań, legend i baśni, powstałych jeszcze w
czasach, nim buddyzm ogarnął całe Indie.
Dużo czytała o nich, ale nie przypuszczała, że nadarzy się okazja,
by je zobaczyć, gdyż większość buddyjskich świątyń znajdowała się
poza Bangkokiem. A oto przed jej oczami te wspaniałe reprodukcje!
Były to miniatury namalowane z dbałością o zachowanie szczegółów,
jednak na tyle duże, by można sobie przedstawić, jak wyglądają na
świątynnych murach.
Freski obrazowały świat zamieszkany przez mityczne bóstwa i
stworzenia i stanowiły wizualną formę ludowych podań oraz
przypowiastek. Patrzyła na nie teraz — na te figury, będące
wcieleniami bohaterstwa, miłości, dobroci, mądrości, cierpliwości i
prawdy. Biła z nich jakaś tajemna moc, którą Tarina czuła swoim
sercem lub raczej duszą.
Przyjrzała się pierwszemu z nich, potem następnemu, usiłując
pojąć tajemną naukę, przechowywaną przez buddyjskich mędrców
przez całe stulecia. Drzwi za jej plecami otwarły się cicho. Sądziła, że
to Hunt, i była na niego zła, że przerwał jej tę chwilę osobliwej
zadumy.
— Czyż nie są urocze? — spytała.
— Nie dziwię się, że ci się podobają — powiedział niski głos.
Tarina krzyknęła i odwróciła się szybko. W drzwiach stał nie
Hunt, lecz sam markiz. Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma,
a jego bliskość wywołała całkowity zamęt w jej umyśle. W tej chwili
nie umiałaby nawet powiedzieć, jak się nazywa.
Promienie słońca, wpadające przez okno, nadawały jej włosom
złocistej barwy, współgrającej ze złotem na obrazach stojących za nią.
Z powodu upału Tarina nie miała na sobie czarnej sukni, stosownej
dla służącej wielkiej damy. Miast niej włożyła bladoróżową sukienkę
— według Betty znakomitą na gorące dni — która podkreślała
szczupłość jej talii, opinała krągłe biodra i ciągnęła się aż do stóp,
niczym kaskada jedwabiu i koronek.
Markiz lustrował ją badawczym wzrokiem. Dopiero po dłuższej
chwili Tarina była w stanie powiedzieć cokolwiek.
— Przepraszam — wyszeptała.
Markiz zamknął za sobą drzwi.
— Domyślam się, że przyszłaś po następne książki — powiedział
— jak to zwykle czynisz, kiedy schodzę z jachtu.
— Pan... o tym wie?
— Nigdy bym nie uwierzył, że lady Loraine pochłania taką masę
książek, nie mając pojęcia, o czym w nich mowa.
Tarina wstrzymała oddech.
— Tak... tak mi przykro... Wiem, że to karygodne, ale obawiałam
się, że gdybym poprosiła pańskiego lokaja, żeby spytał pana o
pozwolenie, mógłby pan odmówić.
Mówiąc to, czuła, iż istotnie zawiniła. Służącej nie wolno
zachowywać się w ten sposób. Dodała szybko:
— Proszę... Biorę całą winę na siebie. Nie powinnam była
próbować pana oszukiwać. Ale pańskie książki tyle dla mnie
znaczyły.
— Naprawdę lubisz czytać?
Po raz pierwszy, odkąd markiz pojawił się w kajucie, oczy Tariny
rozbłysły.
— Właśnie przed chwilą myślałam sobie... O wszystkim, co
przeczytałam na pokładzie jachtu waszej lordowskiej mości. Dzięki
nim zmieniłam się.
— Zmieniłaś? Pod jakim względem?
— Tyle się z nich dowiedziałam... Wiem więcej niż kiedyś. Mój
ojciec powiedziałby, że poszerzyły mi się horyzonty.
Nastała chwila ciszy. Wreszcie markiz rzekł:
— A teraz podziwiasz te obrazy?!
Tarina zerknęła na reprodukcje i odpowiedziała:
— One są... cudowne! Czytałam o „jatakach"... ale nie
spodziewałam się, że kiedyś je zobaczę.
— A jednak ci się poszczęściło... I co o nich myślisz?
Tarina umilkła na chwilę, a następnie powiedziała:
— Wiem, że zawierają stare buddyjskie nauki... Uważam jednak,
że trudno znaleźć odpowiednie słowa, by je zinterpretować.
Markiz podszedł do niej, stanął obok i utkwił wzrok z jednym z
malowideł, szczególnie barwnym, na którym sportretowanych zostało
kilkanaście postaci. Każda z nich odgrywała równorzędną rolę i
stanowiła integralną część całości. Tarina wiedziała już teraz, jak
odpowiedzieć na pytanie markiza.
— Myślę — podjęła wolno — że te obrazy nie są jedynie
pożywką dla oczu, ale i dla... duszy.
Markiz stał bez ruchu. Wreszcie odezwał się:
— Ubrałaś w słowa to, co sam starałem się wyrazić.
— A więc rozumie pan? — spytała gorączkowo. — Każdy może
wyciągnąć z nich inną naukę dla siebie.
Znowu milczenie. Wreszcie markiz zapytał ostro:
— Kim ty właściwie jesteś?
Tarina zadrżała, jakby wyrwana z transu. Niepewnie zaczęła
szukać słów, a wtedy on powiedział:
— Nie chodzi mi o to, że zjawiłaś się na moim jachcie jako
służąca. Pytam, kim jesteś naprawdę. — Przerwał i dodał: —
Powiedziano mi, że jesteś Fancuzką. Ale ja w to nie wierzę.
Tarina czuła, że powinna zaprotestować; powinna poinformować
go — tak jak to ustaliły z Betty — że jej ojciec jest Francuzem, matka
zaś Angielką. Jednak nie chciała kłamać, i oblała się rumieńcem.
Wiedziała, iż wzbudza podejrzenia.
— Jestem przekonany, że znajdzie się jakieś rozsądne
wytłumaczenie faktu — podjął markiz — iż lady Bradwell
sprowadziła cię na mój statek. Jednak nadal intryguje mnie to, że
patrzysz na świat inaczej niż reszta moich gości. Co się zaś tyczy
owych malowideł, robią one na tobie takie samo wrażenie jak na
mnie.
— Czy tak jest naprawdę? Nie sądziłam, że...
Urwała, uświadamiając sobie, że słowa, które zamierzała
wypowiedzieć, nie przy stoją służącej.
— Nie sądziłaś, że ja mogę czuć to samo co ty? — podsunął
markiz — Cóż w tym dziwnego? Kiedy byłem tu cztery lata temu,
natknąłem się na pewnego artystę, który sporządzał kopie fresków ze
świątyń w głębi kraju. Zamówiłem u niego kilka reprodukcji. —
Uśmiechnął się i dorzucił: — Niemal o tym zapomniałem, ale
Syjamczycy są bardzo cierpliwi i nie liczą czasu tak jak my. Ów
malarz przyniósł mi je, jak tylko zakotwiczyliśmy.
— Cieszę się, że je zobaczyłam.
— Wiem... — stwierdził cicho. — Nadal jednak czekam na
odpowiedź na moje pytanie.
— Sądzę, milordzie, że niepotrzebnie... Może w ogóle nie
powinien był pan zwracać na mnie uwagi...
— Cóż to za niedorzeczne stwierdzenie! — oburzył się markiz. —
Jak mógłbym nie zwrócić na ciebie uwagi? Jak mógłbym nie być
świadom twej obecności? Czułem ją nawet kiedy cię nie było w
pobliżu mnie!
Tarina popatrzyła na niego zdumiona. A potem bez namysłu
powiedziała:
— Jak mógł pan... skoro ja?...
Urwała w pół słowa, zdając sobie sprawę, że zagalopowała się za
daleko. Jednak markiz dokończył spokojnie:
— ...Skoro ty czujesz to samo w stosunku do mnie? — Raz
jeszcze rzucił okiem na obrazy i rzekł: — Czy oboje musimy to
wyjaśniać? Przeczytałem każdą książkę z tych półek poświęconą
buddyzmowi. I każda dowodzi, że nasze życie jest tylko jednym z
wielu. — Urwał i podjął wolniej: — Skoro oboje jesteśmy siebie tak
świadomi nawzajem, to znaczy, że już kiedyś się spotkaliśmy i nasze
wibracje... lub to, co nazywasz duszami, docierają do nas prędzej niż
słowa.
— Czy naprawdę pan tak uważa?
— Jestem tego pewien — odparł markiz. — I sądzę, że ty
również.
Odwróciła od niego oczy i powiedziała:
— Często dyskutowałam o tym z ojcem. On twierdził, że
buddyzm to mądra i logiczna religia, i dodawał, że jak ktoś pozna
buddyjską filozofię, to przekona się, iż ma ona wiele wspólnego z
wiarą chrześcijańską.
Markiz zaśmiał się krótko.
— No dobrze. A teraz mam nadzieję, że powiesz mi wreszcie,
kim jesteś. Chyba nie jedną z tych postaci z fresków, która przybrała
ludzką postać, aby mnie zadziwić?
— Myślę, że tak to można określić... — odrzekła Tarina. —
Proszę, milordzie, czy nie mogłoby tak zostać? — Dostrzegła, że on
ma zamiar zaoponować, i dodała pospiesznie: — Wygląda jednak na
to, że nie potrafię w jednej chwili wrócić do swej postaci z fresku,
więc będę wdzięczna waszej lordowskiej mości, jeśli zechce mnie
traktować, jakby nigdy nic nie zaszło.
Naraz przyszło jej do głowy, że skoro markiz jest już z powrotem,
to zapewne wraz z nim zjawiła się i reszta towarzystwa. Powiedziała
prędko:
— Jeżeli pani wróciła, to muszę już do niej iść.
— Nie ma pośpiechu — zapewnił ją markiz. — Lady Bradwell
wraz z pozostałymi moimi gośćmi jest teraz w pałacu. Ja zwiedziłem
go już onegdaj i po rozmowie z królem wróciłem na jacht.
— Powinnam być ostrożniejsza... — stwierdziła Tarina. —
Przepraszam, że czytałam książki waszej lordowskiej mości bez
pozwolenia.
Markiz uczynił drobny gest dłonią.
— Moja biblioteka stoi dla ciebie otworem. Mam nadzieję, że
będziesz również podziwiać moje obrazy.
Tarina wstrzymała oddech.
— Dziękuję panu... dziękuję! Ale „podziwiać" nie jest
najwłaściwszym słowem. One mnie po prostu oczarowały! I czuję, że
jedno spojrzenie na nie oświeci mnie bardziej niż całe tomy ksiąg.
Markiz posłyszał gorączkową nutę w jej głosie.
— Nadal nie mam pojęcia, skąd wiesz tak wiele na temat, na
który, muszę uczciwie przyznać, nigdy nie rozmawiałem z kobietami
— rzekł po chwili.
Tarina poczuła, że powinna być szczera, i wyznała:
— Mój ojciec był uczonym, milordzie. Uzyskał doktorat w
Oksfordzie za rozprawę o filozofii Wschodu.
— To czemu, przekazując ci taką wiedzę, przystał na to, byś
została służącą?
— Mój ojciec... nie żyje!
— I pewnie dlatego stroisz się w różowe suknie!
Nie przestawał być podejrzliwy i Tarina nie pojmowała, jaka jest
tego przyczyna. Zachowanie markiza zbijało ją z tropu. Odezwała się:
— Za każdym razem, gdy wkładam piękną suknię, odmawiam
modlitwę dziękczynną za to, że los się do mnie uśmiechnął.
Mówiąc to, stanął jej przed oczyma markiz całujący się na
pokładzie z lady Millicent. Odczuła wtedy nie tylko niesmak i
oburzenie, iż zamężna kobieta może postępować w ten sposób, ale
uważała też, że zachowanie markiza również jest naganne.
Zapewne przejrzał jej myśli i spostrzegł dezaprobatę w jej oczach,
bo rzekł ostro:
— Kazałem ci patrzeć w gwiazdy i zapomnieć o tym, że ich
odbicie w wodzie często już nie jest takie piękne.
Nie starała się udawać, że nie rozumie tej aluzji.
— To, co złe... i ohydne... niszczy piękno... dane nam przez Boga
— powiedziała po chwili.
— On stworzył nas ludźmi — odparł markiz. — Ty jednak jesteś
jeszcze bardzo młoda, nie możesz mieć więc wyrozumiałości dla
ludzkich słabostek. Kiedy przybędzie ci lat, to pojmiesz, iż człowiek
musi szukać szczęścia tam gdzie się da.
Tarina zamachała bezradnie dłońmi.
— To racja — powiedziała cicho. — Zdaję sobie sprawę, że w
sumie wiem tak niewiele i chyba jestem... trochę głupia.
— Nie zgodziłbym się z tym — rzekł markiz — ale uważaj na
siebie. Trudno osiągnąć coś w życiu, nie tracąc przy tym niewinności.
— Spojrzała na niego wystraszona, a on dodał: — Ludzi psują nie
tylko ich czyny, ale także ich myśli. Teraz twoje myśli cię przerażają,
pamiętaj, że prawdziwa mądrość tkwi w tych obrazach.
— Oczywiście ma pan rację! I wielu jeszcze rzeczy powinnam
dowiedzieć się dla własnego dobra.
— A więc zapomnij o tym, co cię tak dręczy, dobrze?
— Spróbuję — powiedziała pokornie — ale nie będzie to łatwe.
— Gdyby wszystko było łatwe, to nie byłoby o co walczyć.
— Tak, to prawda. Gdy ktoś dociera do linii horyzontu, wtedy
zawsze widzi przed sobą inny horyzont. Jak mogłam być tak głupia i
nie zapamiętać tego?
— A jednak zapomniałaś. Dlaczego?
— Ze... strachu.
Wspomniała o swej rozpaczy, kiedy jej ojciec odszedł z tego
świata, gdy przekonała się, jak mało pozostawił pieniędzy. Modliła się
wtedy gorąco, by pomogła jej Berty. I oto całkiem niespodziewanie
znalazła się w tej czarownej podróży. Dawna rozpacz przeminęła i
zastąpiła ją radość.
— Podróż pełna odkryć! — powiedziała niemal szeptem.
Markiz drgnął. Podobne słowa usłyszał od ministra spraw
zagranicznych, a on sam dodał, że być może odnajdzie gwiazdę,
której zawsze szukał. To wspomnienie wyraźnie go poruszyło.
Przeszedł przez pomieszczenie, sięgnął do górnej półki i wziął z niej
kilka książek.
— Tych jeszcze nie czytałaś — rzekł. — Przeczytaj więc i
powiedz, co w nich znalazłaś, co w nich zaciekawiło cię i dotarło do
twej duszy.
Tarina wzięła je od niego, świadoma, że coś zakłóciło ich
rozmowę i markiz pragnie już teraz, aby odeszła. Ruszyła ku
drzwiom. Nagle odwróciła się, spojrzała na niego i powiedziała:
— Bardzo panu dziękuję.
Cicho zamknęła za sobą drzwi, czując, że ucieka od czegoś
wspaniałego i niebezpiecznego zarazem, od czego nie było ucieczki
— ani teraz, ani nigdy.
Serce biło jej jak szalone, gdy niemal biegła do swej kabiny.
Zdało jej się, że przeszła dziwne doświadczenie, coś mistycznego,
coś, co wprowadziło zamęt w jej myśli. I zaczęła się bać.
Jak mogła podjąć taką rozmowę z markizem? Skąd znalazła
śmiałość, by wyznać mu to, co czuła głęboko w duszy? I jak on mógł
zadawać jej podobne pytania i jednocześnie powiedzieć, że w tym
samym rytmie bije jej serce co jego.
— Chyba śniłam... On nie mógł rzec... czegoś takiego! —
wmawiała sobie.
Potem przysiadła na łóżku, usiłując zebrać myśli, krążące niczym
jakaś wielka karuzela, pomieszane i rozgorączkowane. Zrozumiała
tylko tyle, iż miała błędne wyobrażenie o markizie. Skoro naprawdę
powiedział to, co powiedział, wówczas obraz utrwalony w jej głowie
— mężczyzny zepsutego, cynicznego, uwodzącego piękne damy —
był całkowicie fałszywy. Może grał tylko na pokaz, a wewnątrz
ukrywał całkiem inną osobowość. Tak jakby w tym jednym człowieku
zadomowiły się naraz piekielne demony i boskie figury z buddyjskich
obrazów.
I dopiero teraz w pełni pojęła słowa swego ojca — że w każdym
człowieku tkwi Bóg i Szatan i to człowiek decyduje, kogo obierze za
swego życiowego przewodnika.
Kiedy tak rozmyślała o markizie, czując przy tym, że coś ciągnie
ją do niego i że było tak od chwili, gdy znalazła się na pokładzie
„Morskiej Syreny", przyszło jej do głowy, iż jest nielojalna w
stosunku do Betty. To przecież Betty, która sprowadziła ją tutaj, którą
kochała i której pragnęła pomóc, chciała wyjść za mąż za markiza.
— Jestem pewna, że on... uczyni ją... szczęśliwą — powiedziała
Tarina na głos.
I wtedy na myśl o tym skrzywiła się z bólu. I wiedziała też —
dlaczego.
Rozdział 6
Tarina nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku, rozmyślając o markizie
i o wszystkich dziwnych rzeczach, jakie przytrafiły jej się od chwili
opuszczenia Londynu. Z pierwszym brzaskiem wstała i zaczęła
obserwować szarzejące niebo i gasnące gwiazdy.
Wspomniała o tym, jak to markiz kazał jej wpatrywać się w
gwiazdy, i wtedy dosłyszała cichy dźwięk z drugiej strony kajuty.
Odwróciła się i ku swemu zdumieniu dostrzegła skrawek papieru
wciśnięty pod drzwi. Podniosła go i zobaczyła litery postawione
mocnym charakterem pisma, które — jak czuła — było pismem
markiza.
Czy zechciałabyś udać się ze mną na wodny targ? Bądź o świcie
na nadbrzeżu w pobliżu pałacu.
Początkowo słowa te napełniły ją bezgranicznym zdumieniem, a
następnie wprawiły w podekscytowanie. Słyszała już wcześniej o
targu na wodzie, atrakcji Bangkoku. Wiedziała, że ludzie schodzą się
tam wczesnym rankiem, i nie przypuszczała, że będzie miała okazję
go zwiedzić.
Pragnęła jak najprędzej zobaczyć markiza i nie chciała kazać mu
czekać. Szybko umyła się i ubrała — włożyła pierwszą z brzegu
suknię, jaką znalazła w szafie. Potem zerknęła na siebie w lustrze, by
przyczesać włosy, i wtedy uświadomiła sobie, że ma na sobie śliczną
bawełnianą sukienkę, którą Betty kupiła w Paryżu, oryginalnie uszytą
i ozdobioną wstążkami oraz koronkami. Sukienka była prosta, a
zarazem piękna i szykowna.
Czesząc włosy, przypomniała sobie, że ma stosowny dla młodej
panienki kapelusz z małym rondem, który powinien pasować do
reszty stroju. „Owszem — pomyślała — jest dobry dla młodej damy,
ale czy nie zbyt wyzywający dla służącej?"
Nie miała już jednak czasu na zmianę ubrania, wzięła więc
rękawiczki i wymknęła się na korytarz. Nie było tam nikogo.
Panowała idealna cisza. Pospieszyła na pokład i przekonała się, że na
pokładzie też nie ma służby. Spostrzegła drzwi otwarte, jak
przypuszczała, przez markiza i po kilku minutach znalazła się na
nadbrzeżu graniczącym z pałacowymi ogrodami. Przeszła pod rzędem
kokosowych palm i dotarła do miejsca, gdzie czekał markiz.
Podeszła do niego i zauważyła, że spojrzał z aprobatą na jej ubiór.
— Dziękuję... dziękuję panu! Tak bardzo chciałam zobaczyć
wodny targ, ale obawiałam się, że będzie to niemożliwe —
powiedziała, z trudem tłumiąc przyspieszony oddech.
— Spodoba ci się, zobaczysz — odpowiedział. — A oto i nasza
łódź.
Łódź była raczej osobliwa, niepodobna do tych, które Tarina
widywała. Usiadła z przodu obok markiza, z tyłu zaś zajęli miejsca
dwaj wioślarze i sternik.
Poczuła się zupełnie swobodnie i była przekonana, że ich
przewoźnicy nie zrozumieją jej rozmowy z markizem. Gdy wypłynęli
na rzekę, światło dnia przebijało się już przez mrok nocy i Tarina
wiedziała, że wkrótce na horyzoncie ukaże się słońce. Gwiazdy nad
nimi już niemal pogasły i nastąpił ten jedyny w swoim rodzaju
mistyczny moment walki światłości z mrokiem nocy.
Na rzece panował już spory ruch. Przeróżne łódki wyłaniały się z
ciemności. Pokazały się też tratwy i promy, wiozące Syjamczyków do
pracy. Płynęli przez chwilę w milczeniu. Wreszcie markiz odezwał
się:
— Nie mogłem zasnąć tej nocy. Rozmyślałem o naszej rozmowie.
Muszę przyznać, że bardzo mnie ona poruszyła.
— Zapewne wszystko to sprawiły tamte obrazy — podsunęła
Tarina.
— A więc może powinniśmy zastanowić się nad ich rzeczywistą
wymową? — zapytał markiz.
— Chyba każdy, kto je widział, zastanawia się nad tym właśnie
— odparła Tarina.
— Jak masz na imię? — zapytał markiz po chwili ciszy.
— Tarina!
— Dziwne imię, ale pasuje do ciebie. Nie znałem dotąd nikogo o
takim imieniu.
— Tak nazywała się moja prababka, która była Austriaczką.
Markiz uśmiechnął się.
— I po niej odziedziczyłaś kolor włosów. Miałem rację
podejrzewając, że nie jesteś Francuzką.
Tarina nie chciała wdawać się w rozmowę na temat swych
przodków, więc po prostu odwróciła głowę w stronę zaludniającego
się brzegu. Kobiety wychodziły ze stojących na palach na wodzie
drewnianych domków i rozwieszały pranie. Dzieci machały do
przepływających łodzi, a kilku śniadych chłopców pluskało się w
rzece wokół skleconej z drewienek tratewki. Tubylcy uśmiechali się i
Tarina powiedziała:
— Co za szczęśliwy kraj. Jego mieszkańcy są w większości
ubodzy, ale potrafią cieszyć się życiem.
— Tak, to szczęśliwy i piękny kraj — dodał markiz cicho.
Przypomniała sobie, jak rzekł jej, by nie zajmowała swych myśli
wstrętnymi rzeczami.
Upłynęło dużo czasu, nim dotarli na targowisko na rzece. Tarina
ujrzała duże platformy kołyszące się nad powierzchnią wody i
mnóstwo wyładowanych towarami łodzi. W każdej siedział
mężczyzna bądź kobieta z koszem na głowie, pełnym owoców i
jarzyn. Truskawki, rzodkiewki i dojrzałe arbuzy odcinały się kolorem
od ogórków, ananasów, fasoli oraz rozmaitych grzybów. Handlowano
też dzbankami i patelniami, mięsem, rybami, mąką, a nawet węglem
drzewnym.
Wzeszło słońce, zrobiło się cieplej i Syjamczycy rozłożyli
parasole, chroniące ich towary przed żarem. Łódź Tariny i markiza
przeciskała się pośród innych łodzi, dziewczyna była tak
podekscytowana, że nie wiedziała, czy patrzeć na lewo, czy na prawo.
W życiu nie widziała podobnego targowiska.
Sprzedawcy wykłócali się z klientami o ceny, jednak nadal czynili
to z uśmiechem na twarzy, nie tracąc dobrego humoru. Płynęli dalej, a
Tarina cieszyła się niczym dziecko, które pierwszy raz ogląda teatr
kukiełkowy. Była tak bardzo rozentuzjazmowana, że nie zdała sobie
nawet sprawy z tego, iż ściągnęła z głowy kapelusz i że markiz pilnie
się jej przygląda. Światło słoneczne połyskiwało w jej rudych
włosach.
Dopiero po jakimś czasie, gdy łódź zawróciła, Tarina westchnęła
cicho:
— Nie miałam pojęcia, że targ wodny może być taki niezwykły.
— Wiedziałem, że będzie ci się podobać — odrzekł markiz.
W drodze powrotnej barwy otoczenia zdawały się jej bardziej
intensywne, a wszystko jeszcze piękniejsze niż w chwili, gdy tu
wpłynęli. Dopiero gdy znaleźli się na otwartej rzece, Tarina rzekła:
— Nie przypuszczałam, że pokaże mi pan tak fascynujące
widowisko!
Kiedy podniosła oczy na markiza, zauważyła, że jego oblicze ma
wyraz, którego nigdy przedtem nie widziała. Patrzył na nią dłuższą
chwilę. Wreszcie odezwał się:
— I co teraz będzie, Tarino? Co będzie z nami?
Przez moment sądziła, że się przesłyszała. Prędko odwróciła
wzrok.
— Nie... nie rozumiem, o czym pan mówi.
— Ależ rozumiesz, i to doskonale — odpowiedział. — Zadałem
ci pytanie, które nie dawało mi spokoju całą noc.
— Myślę, że odpowiedź brzmi... nic, mój panie.
— Dlaczego? — spytał ostro.
Wahała się przez chwilkę. Wreszcie odrzekła cicho:
— Jest pan w pełni świadom, tak jak i ja sama, że nie powinniśmy
być tutaj razem... To może wzbudzić plotki, jeśli goście waszej
lordowskiej mości dowiedzą się o tym.
— Nie ma powodu, by się dowiedzieli — zaprotestował. — I
nadal domagam się, abyś odpowiedziała na moje pytanie. — Tarina
milczała, więc dodał po chwili: — Wiesz chyba, że nie mogę cię
utracić. Pragnę z tobą rozmawiać, zrozumieć, czemu odczuwamy tak
samo wiele rzeczy. Mielibyśmy jednak kłopoty z rozstrzyganiem tego
wszystkiego na pokładzie jachtu. — Tarina nadal patrzyła przed siebie
i markiz podjął: — Wiem też dobrze, co pragnę ci zaoferować, jednak
mam pewne skrupuły...
Przez moment Tarina poczuła oszołomienie. A potem odezwała
się, nim zdążyła pomyśleć:
— Nie... nie wolno panu sądzić, że...
Słowa uwięzły jej w gardle. Wówczas markiz powiedział do niej
tonem, jakim wcześniej nigdy się do niej nie zwracał.
— Kto dał ci tę suknię?
Zdziwiła się, co też to pytanie może mieć wspólnego z tym, o
czym rozmawiali wcześniej. I ta surowość jego głosu, to zimne,
podejrzliwe spojrzenie... Poczuła się tak, jakby z rajskiego targu na
wodzie spłynęła wprost w ponurą rzeczywistość. Stanął jej przed
oczami obraz markiza całującego lady Millicent. Zadźwięczał w
uszach głos lady Millicent, nazywającej markiza „cudownym
kochankiem"... Zesztywniała, a markiz, który zapewne wyczytał z
wyrazu jej twarzy, o czym myśli, rzekł szybko:
— Nie chciałem cię zranić. Jednak odpowiedz: kto podarował ci
tę sukienkę?
Była wzburzona jego wojowniczym tonem i własnymi myślami.
Odpowiedziała słabo:
— Przyjaciel...
— Tak właśnie przypuszczałem — rzekł markiz.
Cyniczna nuta w jego głosie była bardzo wyraźna, toteż Tarina
powiedziała ze złością:
— Jak pan może myśleć w ten sposób o mnie? Wyobrażać sobie
takie... okropne rzeczy, pan, który jest jednocześnie taki wrażliwy na
piękno!
Właściwie nie była pewna, czy to, iż mężczyzna mógł zapłacić za
jej suknię, jest aż tak upokarzające. Lecz oczy markiza zdradzały, że
uważa, iż dostała ją od kochanka.
— Jeżeli jestem w błędzie, to, proszę, wybacz mi — powiedział
szybko, zmieniając całkiem ton.
— Oczywiście że... jest pan w błędzie! — odparła Tarina — I
czuję się poniżona, że myśli pan o mnie w taki sposób.
— A skąd jesteś taka pewna, co takiego sobie myślę? — zapytał.
— I jak to jest, Tarino, że dokładnie znam teraz twe uczucia? —
Tarina nie odpowiedziała, więc po chwili dodał: — Raz jeszcze
pytam: co będzie z nami? Jak możemy się rozstać, skoro mamy sobie
tyle do powiedzenia?
— Nie... nie powinniśmy o tym rozmawiać — odezwała się
Tarina szybko.
— No to co mam począć?
Tarina odpowiedziała bez zastanowienia:
— Zaprosił pan Betty... to jest lady Bradwell, by odbyła z panem
tę podróż... Ona sądzi, że pan zamierza poprosić ją o rękę.
— Poprosić ją o rękę? — Głos markiza wyrażał szczere
zdumienie.
Tarina spojrzała na niego. I wtedy aż zakrzyknęła z przerażenia.
— Czy... czy to oznacza, że?!...
Nie wolno jej było już dalej brnąć! Tak jakby w jednej chwili cała
jej niewinność została zgnieciona żelazną ręką. Wiedziała już teraz, że
markiz chciał się tylko kochać z Betty i jedynie obecność lady
Millicent pokrzyżowała jego zamiary. Betty nigdy nie dopuściłaby do
czegoś podobnego, powiedziała sobie w duchu, lecz zaraz
uświadomiła sobie, że jej kuzynka właściwie nigdy nie wyznała, iż
chce zostać żoną markiza.
— Nie, nie... To nie może być prawda! — powiedziała szeptem
— To straszne... okropne... I nigdy nie pozwolę jej uczynić czegoś
podobnego.
— Powtarzam: nie chciałem tobą wstrząsnąć — stwierdził markiz
ze spokojem.
— Ale jednak... wstrząsnął mną pan! — krzyknęła Tarina — Nie
wiedziałam prawie nic o życiu w wielkim świecie, póki nie trafiłam na
pański jacht. Już teraz pojmuję znaczenie słowa „cnota" i jestem
pewna, że nikt mi jej nie odbierze!
Poczuła, jak drży szarpana emocjami. Z trudem panowała nad
sobą, by nie wybuchnąć płaczem. Zrozumiała, że szczęście i
niewinność, jaką wyniosła z dzieciństwa, zostały jej nagle odebrane,
że została siłą wepchnięta w dorosłe życie. Znalazła się w obcym i
przerażającym świecie, którego nie rozumiała.
A on znowu przejrzał jej myśli, ujął jej dłoń, i powiedział.
— Daruj mi. Nie chciałem cię denerwować. Byłem egoistyczny i
myślałem wyłącznie o sobie. Masz rację... Nie zdawałem sobie
sprawy z tego, że jesteś taka niewinna. Mówiłem ci, abyś spoglądała
w gwiazdy, a nie na ich odbicie w brudnej wodzie.
— I próbowałam to robić, lecz teraz wiem, że brud skala
wszystko.
Poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej dłoni. Markiz rzekł:
— Chyba nie przyjrzałaś się tamtym malowidłom dość dokładnie.
Księcia zawsze kuszą demony zła i zostaje on uratowany dopiero w
ostatniej chwili przez boską Dewę.
Tarina milczała. Wiedziała, iż on zwraca się wprost do niej.
Wiedziała, że to niewłaściwe, iż pozwala mu trzymać swą rękę, lecz w
głębi serca pragnęła przylgnąć do niego cała. Pogrążyła się w
strasznym świecie, którego istnienia nie podejrzewała aż do tej chwili.
Przypomniała sobie ciemne oczy lady Millicent, jej pełne,
uwodzicielskie usta i zmysłowe kołysanie biodrami, kiedy
spacerowała po pokładzie.
Markiz najwyraźniej nie potrafił oprzeć się pokusom kobiecych
wdzięków. Jednak lady Millicent nie było już na jachcie, a on jakoś
nie wydawał się za nią tęsknić.
— Myślę — zaczął markiz, wyrywając Tarinę z zamyślenia — że
ty właśnie jesteś ową Dewą, która została zesłana, by mi przynieść
pomoc i odciągnąć od pokus stwarzanych przez demony ciemności.
Powiedział to z taką szczerością, że Tarina popatrzyła na niego,
by przekonać się, czy przypadkiem nie żartuje.
— Nie mam sposobności ingerować w pańskie życie — odezwała
się. — Tylko pan może nim pokierować.
Pokręcił głową.
— To nieprawda. Dla każdego mężczyzny istnieje ta jedyna
niewiasta, która go inspiruje i wiedzie niczym gwiazda. Jeśli
mężczyzna zbłądzi i zejdzie z właściwej drogi, to należy mu
wybaczyć.
— Kto miałby wybaczyć?
— Przypuszczam, że odpowiedź brzmi: Bóg — odpowiedział
markiz nieco oschle. — Ja jednak proszę o przebaczenie ciebie,
Tarino.
— Za to, że mnie pan podejrzewał?
— Nie, za to, że rozbudziłem twoje myśli. Gdybym znał cię
lepiej, to prędzej dałbym sobie uciąć prawe ramię, niż skalać kogoś
takiego jak ty.
Tarina popatrzyła na niego zdziwiona nagłą odmianą w jego
głosie.
— Nigdy dotąd się nie całowałaś, powiedz?
— Oczywiście że nie — odparła Tarina, odwracając się od niego
raptownie.
Powinna była wyrwać dłoń z jego objęć. On jednak i tak by jej nie
puścił.
— Tak właśnie sądziłem — stwierdził — więc zacznijmy
wszystko od początku. Pozostaw wszystko mnie. Znajdę sposób,
byśmy nie utracili się nawzajem, choć na razie wydaje mi się to
trudne.
— A...lady Bradwell?
Po chwili milczenia markiz odpowiedział:
— Może powinienem to wyjaśnić: jestem zatwardziałym
kawalerem. I zamierzam nim pozostać.
Tarina pomyślała, że Berty będzie rozczarowana. Z tonu głosu
markiza wywnioskowała jednak, że to jego nieodwołalna decyzja.
Zarazem obawiała się, że w czasie powrotnego rejsu do domu Berty
może zachować się tak samo jak lady Millicent. Lecz po chwili
powiedziała sobie, że to wykluczone. Betty nie była taka. Mówiła jej o
hrabim i o księciu, ale Tarina miała przekonanie, że Betty nie
zostałaby ich kochanką. Mogła z nimi flirtować, to zrozumiałe, była
przecież niezwykle uroczą osobą...
Naraz Tarina poczuła się zagubiona, jak dziecko płaczące na
pustkowiu — bez domu, rodziny, bez nikogo bliskiego. Chwyciła
więc rękę markiza, niczym tonący na wzburzonym morzu liny.
— Ja... nie rozumiem — szepnęła.
Nie musiała więcej tłumaczyć. On spojrzał na nią i powiedział:
— Zostaw wszystko mnie. Rozwiążę wszelkie problemy. Tylko
mi zaufaj.
Przemknęło jej przez myśl, że markiz, jeśli na coś nie zasługiwał,
to właśnie na zaufanie. Skoro jednak prosi ją o to...
Czuła wibracje jego dłoni. Spojrzała na niego i pomyślała, że
chyba jej nie zawiedzie i znajdzie wyjście z tego skomplikowanego
położenia, w jakim się znalazła.
— Odsunę od ciebie wszystko, co wstrętne — zapewnił ją niskim
głosem.
— Pragnę, by pan to zrobił — odpowiedziała. — Zostałam
zupełnie sama na świecie i boję się.
— Kiedy wrócimy na jacht — rzekł markiz — zaprowadzę cię do
kajuty, gdzie stoją moje obrazy. Zrozumiesz przekaz w nich zawarty...
jest w nich to, co sam usiłuję ci powiedzieć.
Tarina westchnęła cicho, jednak tym razem z ulgą.
Nagle wstrząsnęła nią myśl, że gdyby teraz markiz objął ją i
przyciągnął do siebie, to odebrałaby to jedynie jako czuły i
opiekuńczy gest. W tejże chwili zaczęła odczuwać wibracje jeszcze
mocniej. Zdawały się przenikać jej ręce i docierać aż do piersi, i
przejmować rytm, w jakim biło jej serce.
Wtedy zobaczyła nadbrzeże koło pałacu i zdała sobie sprawę, że
to, co ona czuje, jest miłością! Uczucie to spadło na nią w najmniej
oczekiwanym momencie, a jednak było mocne i żywe jak błyskawica,
zniewalające bez reszty.
Markiz nie pojawił się na śniadaniu, a gdy Betty zapytała o niego,
jeden ze stewardów odparł, że je posiłek w swej kabinie. Spojrzała
przez stół, by uśmiechnąć się do Harry'ego Prestwooda, ale Harry
patrzył w zamyśleniu na łodzie na rzece, jakby były bardziej
interesujące niż Betty.
Od przybycia do Bangkoku jadali na pokładzie, w miejscu
osłoniętym specjalnym baldachimem. Betty również zaczęła
spoglądać na rzekę, rozżalona, że Harry nie zdradza większego
zainteresowania jej osobą. Byli oboje sami i, chcąc przyciągnąć jego
uwagę, upuściła z hałasem sztućce na podłogę.
— Harry! — zawołała.
Nie odwrócił głowy.
— O co chodzi? — spytał tylko:
— Co się dzieje?
— A kto powiedział, że coś się dzieje?
— Ja! Od pewnego czasu zacząłeś wyraźnie mnie unikać. Co
takiego uczyniłam, czym cię zdenerwowałam?
— Niczym.
— Ale wiem, że coś jest nie tak.
— Nie mam ochoty o tym rozmawiać.
— Ale ja mam! — nalegała Betty — Przyjaźniliśmy się,
przynajmniej tak mi się zdawało, kiedy płynęliśmy po Morzu
Śródziemnym, przez Kanał Sueski i Morze Czerwone. Teraz dziwnie
się zachowujesz.
Harry nie odpowiadał, więc po chwili milczenia rzekła z patosem:
— Proszę, powiedz mi. To nie daje mi spokoju, spędza sen z
powiek.
Dopiero teraz Harry oderwał wzrok od rzeki i zerknął na Betty.
— Masz na myśli... tamto?
— Oczywiście że tak! Jak możesz być taki... nieuprzejmy?
Wyraźnie zawahała się przed ostatnim słowem i Harry nagle wstał
od stołu, mówiąc:
— Muszę z tobą porozmawiać, ale nie tutaj.
— No to gdzie?
— Gdzieś, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Popatrzył na brzeg i dodał:
— Chodź ze mną teraz, natychmiast, póki Lorainowie nie zjawią
się na śniadaniu.
Betty spojrzała na niego wzburzona.
— Teraz!? W takim stroju?
— Pójdziemy do ogrodu. Kapelusz nie będzie ci potrzebny.
Mówił tak gorączkowo i tak dziwnym tonem, że bez słowa
ruszyła za nim po pokładzie i zeszła na nadbrzeże, wiodące do bramy
pałacowego ogrodu. Zdawało się, że poza nimi — z powodu tak
wczesnej pory — nie ma tu nikogo. Szli pod drzewami do
zacienionego miejsca wśród klombów, gdzie mogli ukryć się przed
wzrokiem przypadkowych spacerowiczów.
Usiedli na drewnianej ławeczce. I Betty wydało się, że Harry
celowo usiadł w pewnej odległości od niej. Spojrzała na niego
pytająco. Jednakże on nie odzywał się i patrzył gdzieś przed siebie.
— O co chodzi, Harry? — spytała w końcu.
— Nie wiesz?
— Nie mam pojęcia!
Westchnął ciężko i szorstkim głosem powiedział:.
— Muszę natychmiast opuścić statek... I wrócić do kraju...
— Dlaczego? — zapytała patrząc na niego zdumiona. — Co się
stało?
— Zdawało mi się, że rozumiesz.
— Nie rozumiem. I nie wiem, czemu się tak zachowujesz. Och,
Harry, powiedz, cóż ja takiego zrobiłam?
Zabrzmiało to jak płaczliwa prośba skrzywdzonego dziecka i
Harry natychmiast odwrócił się do niej.
— Na litość boską, moja kochana — rzekł. — Nie mów tak. Nie
zniosę tego!
Betty patrzyła nań z coraz większym zdziwieniem.
— Kocham cię! Sądziłem, że się tego domyślasz. Jestem bliski
utraty zmysłów. Musisz mnie zrozumieć.
— Więc w tym rzecz! — wykrzyknęła Betty. — Czemu po prostu
mi tego nie powiedziałeś? Ja także cię kocham, Harry! Kocham cię od
tygodni i jestem zrozpaczona, bo wydaje mi się, że ty... jesteś wobec
mnie... obojętny.
— Obojętny? — powtórzył i jakby nie potrafił nad sobą
zapanować, wziął ją w ramiona i obsypał pocałunkami.
— Podziwiam cię! Ubóstwiam! — mówił. — Jesteś niezwykle
piękna. Bałem się, iż nie mam żadnych szans, byś do mnie należała.
— Ale dlaczego?...
— Bo znalazłaś się tu, aby zabawiać Viviena. A ja nie mam ci
niczego do zaoferowania.
— Niczego?...
Harry mocno zacisnął palce na jej dłoniach. .
— Gdybym mógł ci się oświadczyć, dawno już bym to uczynił.
— Nie odpowiadała, więc po chwili podjął: — Jesteś najpiękniejszą
kobietą, jaką w życiu spotkałem. Wszystko w tobie jest pełne uroku
— twoja słodycz, twoja wyrozumiałość, twoje współczucie... —
Westchnął.— Mógłbym godzinami wyliczać twoje zalety, a jednak
muszę od ciebie odejść...
— Dlaczego? Dlaczego? — pytała Betty. Puścił jej dłonie, wbił
wzrok w jakieś drzewo i wyznał:
— Ponieważ nie posiadam niczego... niczego! Mój ojciec tonie w
astronomicznych długach, które pewnie mnie przyjdzie spłacać...
Gdyby nie Vivien, to pewnie już zamknęliby mnie w więzieniu!
Betty aż krzyknęła z przerażenia.
— Ale... chyba możesz coś zrobić?
— Jeśli powiesz mi co, uczynię to bezzwłocznie. — Zapanowało
milczenie i Harry podjął: — Odkąd przekonałem się, że cię kocham,
wymyślam niestworzone historie, za sprawą których mogłabyś zostać
moją żoną.
Betty zasłoniła dłonią usta, nie chcąc mu przerywać.
— Nie mam jednak szans na zdobycie pieniędzy, a nie chcę dłużej
siedzieć w kieszeniach przyjaciół, zwłaszcza Viviena. Na to nie
zezwala mi mój honor!
Powiedział to z taką goryczą, że aż Betty położyła dłoń na jego
ramieniu.
— Proszę cię, Harry, nie chcę, byś był... nieszczęśliwy.
— Jak może być inaczej, skoro cię kocham? — zapytał. — Och,
Boże, dlaczego przytrafiło się to akurat mnie? Znam wiele kobiet i nie
będę udawał, że były mi obojętne, lecz nigdy nie pragnąłem, by
którakolwiek z nich została moją żoną, była ze mną na zawsze... Póki
nie spotkałem ciebie.
Zapanowało milczenie. Wtedy Betty rzekła:
— Wiem, że jesteś bardzo ambitny, ale... ja będę miała trochę
pieniędzy. Nawet jeśli wyjdę za mąż powtórnie.
— Myślałem nad tym — przyznał Harry — ale mój honor nie
pozwoliłby mi korzystać z pieniędzy żony.
— To nie całkiem tak, Harry... Mój mąż zostawił mi wszystko, co
posiadał, jednak gdybym ponownie stanęła na ślubnym kobiercu, to
będę miała prawo rozporządzać jedną czwartą tego, czym dysponuję
teraz.
— Nawet gdyby chodziło tylko o parę szylingów, to i tak nie
byłoby o czym mówić — odparł Harry. — Poza tym nie zniósłbym
myśli, że przeze mnie tracisz cokolwiek, choćby te wszystkie suknie,
w których tak pięknie wyglądasz?
— Czy naprawdę nie daje ci to spokoju? Mój kochany, przy tobie
byłabym szczęśliwa nawet mieszkając pod namiotem lub sypiając w
stodole. Nigdy w życiu nie czułam do nikogo tego, co teraz do
ciebie...
Wyznała to z taką pasją, że Harry z westchnieniem — na poły
uniesienia, a na poły głębokiej rozpaczy — wziął ją w ramiona i
zaczął długo i namiętnie całować. Wreszcie powiedział drżącym
głosem:
— Moja najdroższa, kocham cię jak nikt na świecie, ale
odpowiedź brzmi: nie! Kategorycznie i absolutnie nie!
— Dlaczego? — zapytała Betty — Dlaczego?
— Znalazłaś już swoje miejsce w wielkim świecie — odrzekł
Harry. — Ciesz się tym i zapomnij o głupcu zwanym Harrym
Prestwoodem, który będzie cię kochać do śmierci.
— Proszę, Harry, nie mów tak! — krzyknęła Betty.— Chcę,
żebyś ze mną został... Nie mogę cię utracić!
— Jesteś bardzo młoda — odpowiedział Harry. — W twoim
życiu zjawią się jeszcze dziesiątki mężczyzn i wśród nich znajdziesz
kogoś, kogo pokochasz i kto z pewnością odwzajemni twoje uczucia...
Ja jednak nie mogę o tym nawet myśleć
— Kiedy owdowiałam — powiedziała — pomyślałam, że już nie
wyjdę za mąż, Nie byłam w małżeństwie szczęśliwa. Ale teraz pragnę
poślubić ciebie, Harry. Pragnę zostać twą żoną, pieniądze nie mają dla
mnie znaczenia.
— Ale mają dla mnie! — odparł Harry. — Jesteś taka piękna,
więc jak mógłbym narazić cię na upokorzenie życia w nędzy.
Musielibyśmy prosić o pomoc przyjaciół, bo inaczej po prostu byśmy
głodowali! — Zaczerpnął powietrza i dodał: — Moja kochana, moja
śliczna, dbaj o siebie. Gdy powrócimy na jacht, pożyczę pieniądze od
Viviena... które Bóg wie kiedy będę w stanie mu zwrócić... i wsiądę
na najbliższy statek odpływający do Anglii.
— Och, Harry, nie rób tego — błagała Betty. — Proszę, zostań ze
mną... przynajmniej jeszcze trochę. Tak, abyśmy mogli podjąć jakąś
decyzję.
— To nie ma sensu, kochana — powiedział. — Kocham cię i
patrzenie na ciebie ze świadomością, że nigdy nie będziesz do mnie
należała, sprawiałoby mi ogromny ból.
— A jeśli wyjedziesz... To czy weźmiesz mnie ze sobą? —
spytała Betty cicho. — Nie możesz mnie poślubić... ale przynajmniej
możemy być razem.
Harry odpowiedział gniewnie:
— Nie wolno ci tak mówić! Przyznam ci się, że o tym myślałem,
ale teraz wstydzę się tych myśli? — Ponownie ujął jej dłoń. — Ty nie
jesteś podobna do lady Millicent, Betty. Jesteś dobra i czysta. —
Wpatrywał się w jej twarz i dodał: — Jesteś stworzona na żonę i
matkę. Nie powinnaś przebywać w tym rozwiązłym towarzystwie, w
jakie Vivien z pewnością cię wprowadzi.
— Nigdzie mnie nie wprowadzi! — zaprotestowała. — Jeśli będę
mogła być z tobą.
— Uwielbiam cię, najdroższa, za te słowa, lecz odpowiedź wciąż
brzmi: nie! Nie masz pojęcia, jak bardzo różnisz się od tych
wszystkich niewiast, jakie poznałem razem z Vivienem. Nie pozwolę,
byś zeszła na złą drogę.
Uniósł jej rękę do ust, zaczął całować każdy z jej palców, a
potem, gorączkowo i namiętnie, całą dłoń.
— A gdybym — odezwała się Betty bardzo cicho — stała się...
tak zepsuta i niemoralna... jak lady Millicent?
Harry popatrzył jej w oczy.
— Chcę, żebyś mi obiecała, moja najdroższa, iż nigdy tak się nie
stanie. Przyrzeknij mi to, na wszystko, co święte, i na naszą miłość, że
pozostaniesz taka, jaką jesteś teraz, dopóki nie znajdziesz
przyzwoitego mężczyzny, którego pokochasz.
— Obiecuję — szepnęła Betty — bo nigdy nikogo takiego nie
znajdę. Jedyną osobą bliską memu sercu jesteś ty, Harry, i Bóg mi
świadkiem, że żadnego już nie pokocham.
Dostrzegła ból w jego oczach, nim zdążył objąć ją ramieniem i
pocałować. Teraz całował ją rozkoszując się każdą chwilą i zarazem
tak, jakby chciał okazać jej swój najgłębszy szacunek.
Potem uśmiechnął się i powiedział:
— To na pożegnanie, moja najdroższa. Nie tknę cię już więcej i
nie będę nawet miał śmiałości rozmawiać z tobą na osobności.
Zapamiętaj, co ci rzekłem. Jeżeli w przyszłości uczynisz coś złego, to
zniszczysz ten piękny wizerunek, jaki będę przechowywać w swoim
sercu i swej duszy.
— Och... Harry! Jak możesz tak mówić? — rozpłakała się Betty.
Łzy spływały jej po twarzy. Łzy, których nie próbowała nawet
otrzeć.
— Kocham cię! Kocham cię!
— A ja będę cię kochać całą wieczność.
Popatrzył na nią przez dłuższą chwilą, jakby chciał utrwalić jej
obraz w swoim umyśle. A potem odwrócił się i odszedł, zostawiając
ją samą w ogrodzie.
Rozdział 7
Tarina wróciła na jacht i ukryła się w swojej kajucie. Czuła się
tak, jakby cały jej świat wywrócił się do góry nogami. Nie miała
pojęcia, co teraz począć. Wiedziała tylko jedno — że cała należy do
markiza, ponieważ go kocha. Rozum podpowiadał jej jednak, iż
marzenia zwiodą ją tylko na manowce i powinna trzymać się od niego
z dala.
Zdawało się jej, że całe jej ciało stało się polem bitewnym, a serce
pozostanie rozdarte na zawsze.
— Kocham go! — szeptała cicho w swej małej kabinie — Ale on
nigdy nie zrozumie... że nie mogę postępować jak lady Millicent... To
byłoby straszne!
Z drugiej strony nie była właściwie pewna, co markiz miał na
myśli mówiąc, że pragnie, by Tarina postępowała tak jak lady
Millicent. Miał rację twierdząc, że jej, Tariny, miłość jest czysta
niczym światło gwiazd, jak piękno, które zdaje się dostrzegać tak
niewiele osób. Kochała go i starała się znaleźć jakieś
usprawiedliwienie dla jego słów, jednakże mimo wszystko zdawała
sobie sprawę z grzesznych intencji markiza.
Usiadła na łóżku i pomyślała, że gdyby tylko żył jej ojciec, to
mogłaby się zwrócić do niego ze swymi problemami. A on nie tylko
wyjaśniłby jej wszystko, ale i poradził, co ma czynić. Jednak była
sama, zupełnie sama i nikt nie mógł jej przyjść z pomocą. Pozostała
jej tylko modlitwa. A więc modliła się, prosząc o wsparcie, ale nawet
wtedy czuła, że jej serce zwraca się w stronę obiektu jej miłości.
— Jak ja mogłam się w nim zakochać? Jak mogło stać się to tak
nagle? — pytała siebie Tarina.
Zdawała sobie jednak sprawę, że markiz wywarł na niej wielkie
wrażenie już w chwili, kiedy spotkała go pierwszy raz. Teraz czuła, iż
nawet gdyby już więcej mieli się nie zobaczyć, to i tak złączyła ich
oboje mistyczna więź, możliwa do wyjaśnienia jedynie przez
buddyjskich mędrców.
Wracała pamięcią do obrazów, które zobaczyła w jego kabinie.
— Skoro on rozumie ich znaczenie, to chyba, pojmuje też, że nie
mogę odegrać takiej roli w jego życiu? — przekonywała się Tarina.
Całymi godzinami rozmyślała o markizie. Wspominała, jak oboje
siedzieli obok siebie w łodzi na rzece, i jej serce wyrywało się do
niego.
— Co mam począć? — pytała siebie z rozpaczą — Och, mamo,
poradź mi.
Zdawało jej się, że nie ma wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazła.
Nagle spojrzała na zegar i uświadomiła sobie, że czeka na nią Betty.
Zdjęła kapelusz, przygładziła włosy nie patrząc nawet w lustro, a
potem szybko przeszła korytarzem do kajuty kuzynki.
Zasłony były częściowo zaciągnięte. Betty leżała na łóżku z
otwartymi oczami. Nie odzywała się. Tarina zajęła się jej strojami i
zapytała:
— Czy czegoś potrzebujesz?
— Nie. Nie chcę niczego — odparła Betty.
Powiedziała to bardzo zgnębionym głosem, ale Tarina nie chciała
pytać, co się stało, by jej nie denerwować. Powiadomiła tylko
stewarda, że Betty już nie śpi, i kazała mu przynieść do kabiny
naczynie z gorącą wodą. Steward był jak zwykle w dobrym humorze,
jednak Tarina ledwie zmusiła się do przywitania go.
Kiedy wyszedł, Tarina podjęła decyzję: „Muszę stąd zniknąć... nie
mogę opierać się markizowi, skoro i tak wiem, że... ulegnę". Betty
niemal się nie odzywała podczas ubierania. Kiedy tylko wyszła na
pokład na śniadanie, Tarina wróciła do siebie. Wiedziała, co teraz
musi uczynić. „Nie mogę zostać dłużej z markizem... Jeśli będę go
widywała, słuchała jego głosu, prędzej czy później ulegnę mu".
Właściwie nie orientowała się dokładnie, czego od niej chciał.
Słyszała tylko kiedyś, że zamożni arystokraci, tacy jak markiz, oferują
swą „opiekę" aktorkom i tancerkom, które zostają ich kochankami.
Wiedziała też, że król francuski miał piękne kochanki, które
zajmowały całkiem znaczącą pozycję na dworze.
Czytała o madame de Pompadour i madame de Maintenon, które
odegrały rolę w historii Francji. Siebie samej nie potrafiła jednak
wyobrazić sobie w podobnej sytuacji. Wychowana na plebanii,
właściwie bez kontaktu z mężczyznami — za wyjątkiem paru
starszych dżentelmenów — odbierała wszystko to, co było związane z
miłością, jako coś nierealnego i nie dotyczącego jej osobiście.
Właściwie nie miała najmniejszego pojęcia, co robi mężczyzna z
kobietą, kiedy się „kochają". Pomyślała teraz, jak bardzo była
wstrząśnięta dowiadując się, że markiz jest kochankiem lady
Millicent. Jej samej wystarczało słyszeć jego głos lub widzieć go z
daleka. On zaś kochał się z zamężną kobietą i ta świadomość
wprawiała Tarinę w pomieszanie.
Jednakże, wyuczona logicznego myślenia, nie chowała głowy w
piasek w obliczu prawdy. Jej miłość do markiza przypominała
zachwyt nad gwiazdami, do których i tak nie można dotrzeć. Tęsknota
za nim, pragnienie przebywania blisko niego wprawiały tylko Tarinę
w przygnębienie. Czuła, że w końcu uległaby mu, byłaby z nim tak
blisko, jakby tego pragnął. Wiedziała, że to okropne, ponieważ nie
byli małżeństwem.
— Muszę uciekać!
To mogło świadczyć o jej słabości, lecz bała się, iż miłość
uniemożliwi jej odróżnianie rzeczy dobrych od złych.
— Muszę być dzielna — powiedziała sobie — choć to będzie
potworne opuścić go.
Wszyscy jej przodkowie słynęli z odwagi, walczyli za kraj. Jej
ojciec zaś nauczył ją oddzielać to, co dobre i prawe, od tego, co złe i
diabelskie. Znalazła więc w sobie tę determinację i jak tylko Betty
udała się na śniadanie, postanowiła, że poprosi ją o pożyczenie
pieniędzy na powrót do kraju.
Wiedziała dobrze, że zawija tu mnóstwo statków i któryś z nich z
pewnością odpłynie wkrótce do Anglii. Wtedy przyszło jej do głowy,
że będzie musiała jakoś wyjaśnić Betty tę decyzję, a nie chciała
wyznać jej prawdy.
Stanowiło to nowy problem. Usiadła i próbowała wymyślić jakiś
powód tej nagłej decyzji bez przyznawania się, że po prostu ucieka od
markiza. Pomyślała, że Betty również go kocha. A on, choć wciąż
powtarza, iż pragnie pozostać kawalerem, pokocha na pewno Betty.
Zdawało się jej niewiarygodne, że ktoś może nie zakochać się w tak
pięknej i uroczej osobie.
Ale wówczas zaczęła podejrzewać, że Betty nie byłaby w stanie
pojąć ukrytego znaczenia „jataków" i że tylko ją, Tarinę, i markiza
łączą owe mistyczne wibracje. „A jednak to on jest markizem
Oakenshaw, a ja zwykłą służącą", pomyślała i raz jeszcze
uprzytomniła sobie, że markiz to odległa gwiazda, ku której lepiej
nawet nie spoglądać.
— Cóż robić? Och, co ja mam czynić? — spytała na głos i niemal
usłyszała głęboki głos markiza mówiącego: — „Zaufaj mi".
Było bardzo cicho. Tarina siedziała w swej kabinie i rozmyślała,
kiedy nagle dobiegły ją kroki na korytarzu. Wiedziała, że to Betty
wraca do siebie. Usłyszała po chwili trzaśnięcie drzwiami. Poczuła, że
stało się coś złego. Wyszła i bez pukania wpadła do kajuty kuzynki.
Betty leżała z twarzą wtuloną w poduszkę i płakała żałośnie,
jakby miało za chwilę pęknąć jej serce.
— Najdroższa, o co chodzi? — zapytała skonsternowana Tarina.
— Powiedz mi, proszę, co cię tak wzburzyło?
Betty nie odpowiadała. Nadal szlochała. Tarina przysiadła na
brzegu łóżka i objęła ją ramionami.
— Nie wolno tak rozpaczać — powiedziała. — Co takiego się
wydarzyło?
Betty zdołała odezwać się dopiero po paru minutach. Potem
roztrzęsionym głosem rzekła:
— Harry... wyjeżdża!
— Harry?
— Już nigdy... go nie zobaczę!— szlochała Betty. — Kocham go,
Tarino... Och, kocham go... tak bardzo!
— Powiedziałaś: Harry? — spytała Tarina, ale Betty ciągnęła:
— Chciałam wyjechać z nim, ale on mi nie pozwolił... Chyba nie
mogę... bez niego żyć.
Raz jeszcze zalała się łzami. Tarina, oszołomiona, objęła ją
jeszcze mocniej i powiedziała:
— Proszę, najdroższa, nie płacz. Opowiedz mi wszystko, a może
zdołam coś zaradzić.
— Nikt nie zaradzi. On mnie kocha, a ja kocham jego! Och,
Tarino, chciałabym... umrzeć! — I zaniosła się takim płaczem, że aż
dreszcz przeszył jej ciało.
Tarina starała się ją uspokoić, myśląc przy tym, że oto stało się
coś, czego nigdy by nie podejrzewała. Była pewna, że Betty zależy
przede wszystkim na markizie i nie przypuszczała, iż może ona
zakochać się właśnie w Harrym Prestwoodzie. Tarina widywała go
przechadzającego się po pokładzie i uznała, że jest bardzo przystojny.
Betty często o nim opowiadała, powtarzając różne historie, którymi ją
zabawiał, i komplementy, jakimi ją raczył. Cieszyła się nawet, że
Harry odwodzi Betty od myśli o markizie i lady Millicent.
Nawet mu była wdzięczna za to, że oszczędza Betty zgryzot z
powodu postępowania markiza. Teraz uświadomiła sobie, że po tym,
jak opuścili Kalkutę, Betty wyraźnie posmutniała, chwilami nawet
była przygnębiona. I owe ponure nastroje zdawały się pogłębiać z
dnia na dzień.
— Tarino... I co ja mam zrobić? — spytała teraz.
Tarina bardzo delikatnie ułożyła ją na poduszkach i rzekła:
— Przyniosę trochę zimnej wody i przemyję ci oczy. Nie wolno ci
już płakać.
— To nieważne, jak wyglądam, jeśli Harry'ego tu nie ma... —
odparła Betty. — Och, Tarino, kocham go tak rozpaczliwie. Na
piechotę poszłabym za nim stąd do Anglii, gdyby tylko mi pozwolił.
— Czy powiedziałaś mu to?
— Oczywiście! Ale chociaż wyznał, że będzie kochać mnie przez
całe życie... postanowił, że już nie będziemy się widywać... Ja tego nie
wytrzymam!
Jej głos załamał się na ostatnich słowach i łzy ponownie spłynęły
po policzkach. Nie wiedząc, jak ją pocieszyć, Tarina przyniosła
dzbanek wody i przemyła gąbką oczy Betty, która była u kresu
wytrzymałości. Potem wytarła jej twarz ręcznikiem, lecz ledwie
skończyła, Betty rozpłakała się na nowo.
— Powiedziałam mu, że mogłabym mieszkać gdziekolwiek...
byle tylko być z nim razem. Och, Harry... Harry!... Jak ja będę żyła
bez ciebie?
Harry, powróciwszy z ogrodu, udał się wprost do kajuty markiza,
którego zastał siedzącego za biurkiem i zajętego pisaniem. Gdy
markiz zobaczył przyjaciela, rzucił szybko:
— Nie mam teraz czasu, Harry!
— Chcę powiedzieć ci coś bardzo ważnego — odrzekł Harry.
Markiz odłożył pióro i popatrzył na przyjaciela.
— O co chodzi? — zapytał poważnie.
Po chwili milczenia Harry odpowiedział:
— Przyszedłem, Vivien, aby cię prosić, byś pożyczył mi
pieniędzy na najtańszą podróż powrotną do kraju. Możliwe, że
upłynie sporo czasu, zanim będę w stanie je zwrócić.
Wyrzekł to twardym, opanowanym głosem, jakby wypychając
słowa z gardła.
Markiz popatrzył na niego ze zdumieniem.
— Czy to ma znaczyć, że pragniesz opuścić statek? — spytał. —
Jaki jest powód tej nagłej decyzji?
— Wolę tego nie tłumaczyć — odparł Harry. — Proszę cię
jedynie o pożyczkę.
Markiz rozparł się w fotelu.
— Chyba nie sądzisz, że zadowolę się taką odpowiedzią?
Ostatecznie przyjaźnimy się nie od dziś, Harry. Jeżeli masz kłopoty,
zrobię wszystko, by ci pomóc.
— Gdyby w grę wchodziły kłopoty, o jakich zapewne myślisz,
powiedziałbym ci bez wahania. Tym razem jednak nie oczekuj ode
mnie odpowiedzi.
— Nie bądź głupcem, Harry! — wykrzyknął markiz.— Dobrze
wiesz, że pożyczę ci tyle pieniędzy, ile tylko zechcesz. Ale skoro
jesteś moim przyjacielem, to wyjaśnij mi, dlaczego chcesz mnie
opuścić.
— Nie w tym rzecz i dobrze o tym wiesz... Jednak, Vivien,
naprawdę muszę wyjechać. Nic innego mi nie pozostało.
Markiz milczał chwilę. Następnie zapytał:
— Czy powód twojej decyzji ma jakiś związek z Betty Bradwell?
— Już wspominałem, że nie chcę o tym rozmawiać.
— Znam cię dobrze— stwierdził markiz — i zauważyłem, że coś
ci się popsuł humor, kiedy dobiliśmy do Kalkuty.
— Prosiłeś mnie, żebym dotrzymywał jej towarzystwa, bo byłeś
zajęty kimś innym — odparł Harry. — Wiedząc, ile ci zawdzięczam,
starałem się zadośćuczynić tej prośbie.
— Czy ty się zakochałeś?
Harry nie musiał odpowiadać na to pytanie. Wyraz jego twarzy
mówił wszystko. Markiz uśmiechnął się.
— Świetnie! Jestem zachwycony! Rozumiem, Harry, chcesz być
lojalny w stosunku do mnie, ale nie martw się! Uważam, że Betty jest
bardzo powabna, ale nie jestem nią zainteresowany.
Ku jego zdumieniu Harry wcale się nie rozchmurzył.
— Muszę wyjechać, Vivien — powtórzył raz jeszcze.
— Czemu? Dała ci kosza? I stąd ten cały pomysł?
Harry podszedł do wizjera.
— Chyba już lepiej, byś znał prawdę, Vivien — stwierdził. —
Ona jest pierwszą kobietą, którą zapragnąłem uczynić swoją żoną.
Jednak znasz moją sytuację... Jedyne honorowe rozwiązanie to
opuścić ją tak szybko, jak to tylko możliwe.
— Jesteś całkowicie przekonany, że kochasz ją aż tak? — spytał
markiz cicho.
— Tak jak pewien tego, że życie bez niej to pasmo udręk!
— Więc zapewne?... — markiz zaczął.
Harry odwrócił się i przerwał mu:
— Czy uważasz, że nie przemyślałem wszystkiego? Tak, wiem,
że ona ma trochę pieniędzy, lecz nie tknę ich. Owszem, wiem, że
mógłbym zostać zarządcą jednego z twoich majątków, ale czy sądzisz,
iż mógłbym zaoferować los żony zarządcy takiej damie jak Betty? —
Gdy markiz nie odpowiedział, podjął dalej: — Czy miałbym prawo
skazać ją na towarzystwo ludzi, którzy usiłują wyłudzać od ciebie
pieniądze, czy mógłbym mieszkać z nią w domu bez służby, mieć z
nią dzieci, których nie dałbym rady należycie wykształcić?
— Chyba najważniejsze, żebyście oboje byli ze sobą szczęśliwi?
— zauważył markiz.
— I jak mógłbym dopuścić, by odebrano jej rzeczy, którymi
dysponuje teraz? Pewnie zaczęłaby mnie nienawidzić, wspominając
czasy, kiedy obracała się w wytwornym towarzystwie.
— Czy powiedziałeś to wszystko Betty?
— Odrzekła, że może mieszkać ze mną wszędzie, bylebyśmy
tylko byli razem... Gotowa ze wszystkiego zrezygnować.
— A więc to twoja duma przywiodła cię do pomysłu, który ja
określiłbym jako nierozsądny — stwierdził sucho markiz.
— Cóż innego mogę począć?
— Musi być jakieś wyjście.
— Ale jakie? Wiesz dobrze, że prędzej czy później będę
zrujnowany z powodu długów ojca!
— Zaryzykuj — podsunął markiz spokojnie. — Jestem pewien, że
ktoś z twoją odwagą i inteligencją, zdoła sobie poradzić.
— Chyba oszalałeś! — Spojrzał na markiza i dorzucił: — Nie
takich słów oczekiwałem od ciebie!
— Niby jakich?
— ... że powinienem skorzystać z okazji i uczynić Betty moją, nie
troszcząc się o przyszłość.
— Czemu tak nie zrobisz?
— Ponieważ — odparł Harry podnosząc głos — zbyt ją kocham,
by traktować ją tak, jak traktowałeś Millicent Carson i tuziny innych
kobiet, z którymi zabawialiśmy się w przeszłości. — Przerwał,
zaczerpnął powietrza i dokończył: — Jest jeszcze młoda, niewinna i
nigdy nie zaznała prawdziwej miłości. Zbyt ją kocham, by uczynić z
niej kolejną igraszkę.
Harry mówił to gorączkowo. Wreszcie, jakby zawstydzony, że
przestał nad sobą panować, obrócił się na pięcie i dodał innym już
tonem:
— Na litość boską, Vivien, pożycz mi te pieniądze i pozwól mi
stąd zniknąć!
— Naturalnie, dam ci je, jednak myślę, że robisz błąd. Skoro
oboje się kochacie, oboje będziecie cierpieć.
— To już nasza sprawa.
Markiz zrozumiał, że Harry jest już u kresu wytrzymałości.
Otworzył zatem szufladę i wyciągnął z niej książeczkę czekową.
— Mogę ci pożyczyć tysiąc funtów — stwierdził. — I nie stawaj
na głowie, by mi je zwrócić! — Harry milczał, markiz podjął więc: —
Liczę tylko na to, że jak tylko wrócisz do kraju na jakimś cuchnącym
parowcu, to odzyskasz rozum i przyjdziesz do portu powitać nas.
— Próżna nadzieja — odpowiedział szybko Harry. — W kraju
postaram się zorientować, czy da się coś jeszcze ocalić z fortuny ojca.
Markiz pojął z tonu jego głosu, że żadne argumenty nie trafią do
przyjaciela. Podpisał czek na tysiąc funtów i położył na biurku. Harry
z wahaniem wziął czek do ręki. W tej samej chwili wszedł jeden ze
stewardów.
— O co chodzi, Jenkins? — zapytał markiz ostro.
— Telegram do pana Prestwooda z konsulatu brytyjskiego. To
chyba pilne — powiedział steward wręczając telegram Harry'emu,
który odczekał, aż drzwi się zamkną za Jenkinsem, i zaskoczony
zerknął na papier.
— Domyślam się, w jakiej sprawie... — odezwał się cicho.
— Twój ojciec nie żyje? Zabiorę cię do kraju tak szybko, jak to
możliwe — rzekł markiz.
Powoli Harry otworzył kopertę. Markiz obserwował jego twarz.
Harry przeczytał wszystko uważnie i parokrotnie, jakby nie dowierzał
własnym oczom. Nagle krzyknął tak, że głos jego odbił się echem po
jachcie.
Cisnął telegram na biurko i wybiegł na korytarz. Markiz patrzył
chwilę za Harrym, potem wziął do ręki papier i zaczął czytać:
Dla Pana Edwarda Prestwooda, jacht „Morska Syrena",
Brytyjskie poselstwo w Bangkoku, Syjam.
Z głębokim żalem zawiadamiamy Pana, że pański ojciec, sir
Roger Prestwood, zmarł wczorajszego popołudnia na atak serca
wywołany wiadomością, iż wygrał on na loterii w Południowej Afryce
sumę stanowiącą równowartość 200 tysięcy funtów szterlingów.
Pogrzeb odbędzie się w sobotę. Prosimy Pana o możliwie
najrychlejszy powrót dla rozwiązania pilnych spraw związanych z
pozostawionym majątkiem.
Markiz przeczytał telegram po raz drugi, następnie wstał i podążył
za przyjacielem.
Betty nadal miała łzy w oczach, ale przestała już szlochać. Gdy
Tarina odstawiła na bok wodę, usłyszała pytanie:
— Co ja mam... zrobić, Tarino? Nie jestem w stanie pozbierać
myśli. Jestem taka... nieszczęśliwa...
Nie dokończyła, bo oto w drzwiach stanął nagle Harry. Przez
chwilę po prostu na nią patrzył. Berty usiadła na łóżku i wyciągnęła
ku niemu ramiona.
— Harry!
Nie odzywał się, tylko wciąż na nią patrzył. Następnie, jakby
ociągając się przysiadł na jej łóżku. Ona także wpatrywała się w
niego, a w jej oczach czaiło się nieme błaganie. Wreszcie Harry
przemówił chropawym głosem:
— Wszystko już dobrze, moja ukochana! Kiedy się pobierzemy?
— Harry!
Zabrzmiało to jak krzyk ptaka wzlatującego do nieba.
— Mój ojciec zmarł. I zamiast długów pozostawił mi fortunę!
Betty znowu się rozpłakała, tym razem jednak ze szczęścia. Harry
przytulił ją tak, jakby chciał ją zapewnić, że nigdy nie pozwoli jej
odejść. Stojąca z boku Tarina wpatrywała się w nich, myśląc, że anioł
stróż nie opuścił Betty w ciężkiej chwili i że cały czas nad nią czuwał.
— Kocham cię! — powiedział Harry. — Możemy wziąć ślub
tutaj, przed powrotem do domu. Nie będzie już więcej problemów,
przestaniesz się smucić.
— Aż trudno uwierzyć!... — rzekła Betty łamiącym się głosem.
— Jednak to prawda! Prawda! Możemy być razem, najdroższa.
Nie będzie rozstań ani łez!
Zwrócił ku niej twarz i pocałował ją. Ten widok wyrwał Tarinę z
zamyślenia. Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że trzeba zostawić
ich samych. Spojrzała na drzwi, ale wtedy Betty powstrzymała ją
ruchem ręki.
— Nie odchodź, Tarino... Harry powinien poznać tajemnicę... kim
jesteś i jak wiele dla mnie znaczysz.
Tarina podbiegła do łóżka.
— Liczy się tylko to — powiedziała — że teraz będziesz
szczęśliwa — to naprawdę cudowne!
Pocałowała Betty w policzek, a Harry spytał:
— Jaki to sekret przede mną trzymałyście?
— Tarina to moja kuzynka — odparła Betty — i bardzo ją
kocham. Pragnę, byś pokochał ją także.
— Tak się stanie — odpowiedział Harry — ale pozwól mi,
kochana, myśleć wyłącznie o tobie.
Spojrzeli na siebie rozmarzonym wzrokiem. Tarina wycofała się
na palcach z pomieszczenia i po chwili zdała sobie sprawę, że ktoś
jeszcze usłyszał wyznanie Betty. W drzwiach stał markiz,
przyglądając się dramatycznej scenie, rozgrywającej się pomiędzy
kochankami. Patrzył na to wszystko jakby z niedowierzaniem.
Na jego widok Tarinie serce znowu zaczęło bić szybciej w piersi.
Nie była w stanie powiedzieć cokolwiek. Chciała wyjść
niepostrzeżenie na korytarz. Betty i Harry nie widzieli w tej chwili
świata poza sobą.
— Myślę, Tarino, że jesteśmy tu zbyteczni — rzekł cicho markiz,
przepuszczając ją przodem i powoli zamykając za sobą drzwi.
Tarina zatrzymała się w korytarzu, niezdecydowana, czy wracać
do siebie, kiedy on powiedział:
— Chodź ze mną. Chcę z tobą porozmawiać.
I znów świat zadrżał jej pod nogami. Weszła do jego gabinetu,
gdzie malowidła, obecnie oparte o regały z książkami, zdawały się
wysyłać ku niej magiczne światło. Odwróciła się, by spojrzeć na
markiza, a on rzekł:
— A więc w końcu sekret wyszedł na jaw... Jesteś kuzynką Betty
Bradwell!
— Tak...
— To czemu udawałaś jej służącą?
Popatrzyła na niego z obawą, bojąc się jego gniewu.
— Mój ojciec zmarł... Zostałam bez pieniędzy i przyjechałam do
Londynu w poszukiwaniu... pracy. — Markiz uniósł brwi, lecz nie
odzywał się. Tarina podjęła: — Potrzebowałam referencji i choć nie
widziałam się z Betty przez dwa lata, ponieważ mieszkała poza
krajem, to wiedziałam, że mogę na nią liczyć.
— I zatrudniła cię...
— Jej pokojówka złamała nogę i... nadarzyła się dla mnie
wspaniała okazja, żeby zwiedzić Syjam.
— Takie to proste... — zaśmiał się markiz. — Próbowałem
rozwiązać tę zagadkę przez całą noc: skąd masz stroje, na jakie
zwyczajna pokojówka nie mogłaby sobie nigdy pozwolić.
— Betty podarowała mi swoje suknie, których już nie nosiła.
— Bardzo proste wytłumaczenie. I jakże inne od domysłów, które
wzbudzały moją zazdrość.
Słysząc to, Tarina oblała się rumieńcem.
— Teraz już wszystko jasne. I skoro Betty i Harry mają zamiar
pobrać się jeszcze tu, w Bangkoku, proponuję, byśmy uczynili to
samo.
Przez moment Tarina sądziła, że się przesłyszała. Aby się
upewnić, zapytała szeptem:
— Czy prosi mnie pan... o rękę?
— Oczywiście! — odparł markiz— Mówiłem przecież, żebyś mi
zaufała.
— Słyszałam, że... chce pan pozostać kawalerem. .. i nie ma
zamiaru się żenić.
— Bo to była prawda, dopóki nie poznałem ciebie.
Zapanowało milczenie. Markiz nie ruszał się, a Tarina nie
patrzyła na niego. W końcu odezwała się bardzo cicho:
— Czy prosi mnie pan... o rękę... tylko dlatego, że jestem...
kuzynką Berty?
Uśmiechnął się.
— Mogłem się domyślić, że coś podobnego przyjdzie do twej
zmyślnej główki. Aby cię przekonać, że moje zamiary są poważne,
pokażę ci list, jaki napisałem do lorda Rosebery.
List leżał na biurku. Markiz napisał go, nim przyszedł do niego
Harry z prośbą o pożyczkę. Teraz markiz wręczył kartkę Tarinie,
która wahała się przez moment, więc zachęcił ją słowami:
— Przeczytaj. Chcę, żebyś to przeczytała.
Posłusznie spojrzała na papier w swej dłoni.
Drogi Archibaldzie
Przesyłam raport z moich rozmów z królem, która to relacja, jak
mniemam, rozwieje twoje obawy. Przekonałem króla do złożenia
wizyty w Anglii i być może w innych krajach europejskich w przyszłym
roku. Król uczyni to z chęcią, a ja obiecałem mu gorące przyjęcie w
Anglii.
Nawiązując jeszcze do naszej rozmowy przed wyjazdem... Otóż
muszę cię poinformować, że ta podróż była naprawdę odkrywcza i
odnalazłem rzeczoną „gwiazdę", w istocie... Podjąłem decyzję o
zawarciu małżeństwa. Z powodów, które szerzej wyjaśnię później,
rezygnuję ze wszystkich stanowisk w administracji państw owej,
zamierzając cieszyć się małżeńskim szczęściem.
Przesyłam ci najserdeczniejsze pozdrowienia i oczekuję rychłej
odpowiedzi.
Gdy Tarina skończyła czytać, markiz odebrał jej list, podarł i ku
jej zdumieniu rzucił na podłogę.
— Będę musiał napisać drugi, w którym zgodzę się na objęcie
jakiegoś stanowiska. Liczę na to, że moja żona będzie mi pomagać w
obowiązkach i uczyni mnie szczęśliwym. — Mówiąc to, objął ją
ramieniem i przyciągnął do siebie. — Chyba nie masz nic przeciwko
temu?
Tarina spojrzała mu w oczy.
— Ale... nie może pan... mnie poślubić!
— Dlaczego? Sądziłem, że mnie kochasz.
— Owszem. Kocham, i to do szaleństwa... Lecz pan... nie pragnie
się żenić.
— Nie chciałem się żenić przez wiele lat — przyznał markiz. —
Jednak kiedy wróciliśmy z targu na wodzie, to zdałem sobie sprawę,
iż nie mogę bez ciebie żyć, że musimy być razem.
Nachylił się, aby ją pocałować, lecz Tarina zaparła się dłońmi o
jego pierś i powiedziała:
— Proszę... jeszcze nie! Kocham pana i mam... takie przedziwne
uczucie... jakbym już do pana należała... Jednak nie jestem pewna...
czy powinien pan... żenić się ze mną.
— To jak inaczej moglibyśmy być razem?
— Nie wiem... czy jestem dla pana... najważniejsza.
Markiz zaśmiał się, szczerze rozbawiony.
— Jesteś teraz zabawna — rzekł. — Przecież wiesz dobrze, że
myślimy tak samo, tak samo czujemy, że jesteśmy jednością!
Małżeństwo niczego nie zmieni. — Wstrzymała oddech, a on dodał:
— Pragnę cię nie tylko jako swego bóstwa, ale i jako kobiety. I już
dłużej nie mogę udawać, że nie jesteś częścią mego życia. Teraz i na
zawsze.
Zanim Tarina zdążyła odpowiedzieć, on przyciągnął ją do siebie i
pocałował. Ów pocałunek był tym, czego pragnęła od dawna, tyle że
cudowniejszy, niż potrafiła to sobie wyobrazić. Czuła żar jego ust,
przenikający niczym słoneczny promień całe jej ciało. Gdy trzymał ją
tak w objęciach, zdawało jej się, iż wibracje ich obojga zgrały się w
jednym rytmie, tak jakby istotnie stali się jedną osobą.
Lecz jego pocałunek był czymś więcej. Nie sądziła, że możliwe
jest odczuwanie takiej ekstazy... Zupełnie jakby wzleciała do nieba,
gdzie nie ma żadnych kłopotów, żadnych problemów, a jedynie
niebiańska szczęśliwość, jakiej nie sposób opisać słowami.
Wreszcie markiz uniósł głowę i Tarina rzekła, chwytając oddech:
— Kocham cię... kocham. Nie wiedziałam, że... miłość może być
taka... cudowna!
— Ani ja — odparł. — Najdroższa, nie wiem, co bym począł,
gdybym cię utracił.
Wtedy pocałował ją jeszcze raz, namiętnie, żarliwie, ona zaś
pomyślała, że znalazła się w niebie, z którego nikt nie chciałby
powracać na ziemię.
Jakiś czas później markiz powiedział:
— Tak bardzo mi się poszczęściło. Odnalazłem to, czego
szukałem przez całe życie, i to w dodatku na swym własnym jachcie.
— Nie mogłeś oczekiwać, że odnajdziesz swoją żonę w
przebraniu pokojówki.
— Nigdy tak naprawdę nie wierzyłem, że jesteś służącą — odparł
markiz. — Kiedy ujrzałem cię pierwszy raz, a ty patrzyłaś na mnie z
ciemności na pokładzie... kiedy światło księżyca odbijało się od twej
twarzy, to pomyślałem, że jesteś jakąś cudną zjawą. — Pocałował ją
w czoło i podjął: — Nie spotkałem nikogo równie pięknego jak ty.
Myślałem, że spadłaś prosto z nieba. — Tarina nie odpowiadała,
położyła mu tylko głowę na ramieniu, on zaś dodał: — Teraz jesteś na
ziemi. Muszę ci coś wyznać, ukochana. Choć przeszedłem przez te
wszystkie pokusy złych demonów, to zobaczysz, że będę wzorowym
małżonkiem — uśmiechnął się do niej z czułością. — Mogę obiecać
ci, że odtąd nie ulegnę żadnym pokusom. Dlatego że jesteś taka
piękna i że łączy nas coś nieziemskiego.
— Mam nadzieję, że to prawda — powiedziała Tarina. —
Kocham cię całym sercem. Chcę stanowić dla ciebie natchnienie. I
przekonać cię, iż naprawdę jestem tą gwiazdą, której poszukiwałeś, a
nie tylko jej odbiciem w mętnej wodzie.
Markiz zaśmiał się, poznając swe własne słowa.
— Jesteś kobieca i niewiarygodnie śliczna. Nie wystarczy mi
życia, by opowiedzieć ci o twej piękności.
Tarina zerknęła na obrazy.
— Ja... nadal trochę się boję...
— Czegóż to?
— ...że nie jestem na tyle znacząca dla ciebie, by zostać twą żoną.
Prawie nie znam życia i może nie potrafię uczynić cię... szczęśliwym.
Markiz przytulił ją mocno.
— Podziwiam twą niewinność i czystość, kochana. Mogę cię
nauczyć wiele, tak samo jak ty mnie. I ufam, że oboje będziemy
najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi. — Spojrzeli na malowidła i on
dodał: — Powiedziałaś, że te obrazy nie uczą, lecz rozwijają ducha. I
ja czuję teraz, że rozwinąłem się duchowo, stałem się silniejszy.
Więcej, odkąd ciebie poznałem, inaczej spoglądam na życie.
— Czy to prawda? — spytała Tarina.
— Sądzę, że instynkt podpowiedziałby ci, gdybym kłamał.
Westchnęła cicho.
— Nie wierzyłam, że życie może być takie cudowne! Mówisz tak,
jak dawniej mawiał mi papa.
Markiz objął ją jeszcze mocniej i rzekł:
— Kiedy po raz pierwszy ujrzałem twoją kuzynkę, to
pomyślałem, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie, lecz gdy potem
zobaczyłem ciebie, to stwierdziłem, iż się pomyliłem. Ty jesteś
najpiękniejsza, bo twoja uroda jest odbiciem twej duszy.
Tarina aż krzyknęła.
— Zawsze pragnęłam usłyszeć takie słowa!
— Sam się sobie dziwię! — zaśmiał się. — Jednak nigdy do
nikogo nie czułem tego, co teraz czuję do ciebie.
— Jestem taka szczęśliwa... Tak bardzo... bardzo szczęśliwa —
powiedziała. — I zawsze pozostanę wdzięczna, że los nas połączył. —
Urwała i dokończyła bardzo uroczyście: — Los zawsze mnie
prowadził. Zawiódł mnie do Betty w odpowiednim momencie, kiedy
oczekiwała twego zaproszenia na pokład „Morskiej Syreny"..
Markiz nie odpowiedział, tylko pocałował ją delikatnie. Potem
jednak przywarł gorąco do jej warg i raz jeszcze porwała ich ekstaza
miłości i uniosła do gwiazd.
Wkrótce markiz i Tarina poszli poszukać Betty i Harry'ego, by
oznajmić im, iż zamierzają się pobrać. Betty i Harry przez moment
milczeli zaskoczeni, a potem Harry zakrzyknął:
— Nie mogę w to uwierzyć! Co za wspaniała nowina! — Zwrócił
się do Tariny: — Dzięki ci za to, że usidliłaś najbardziej
zatwardziałego kawalera, który dotąd nie uległ żadnym namowom!
Markiz zaśmiał się.
— Nie zawstydzaj Tariny — rzekł. — To nie ona mnie schwytała,
to ja schwytałem ją!
Betty objęła Tarinę i pocałowała ją.
— Och, moja droga, ogromnie się cieszę. Harry i ja jesteśmy tak
szczęśliwi, że pragniemy, by wszyscy dzielili z nami tę radość.
— Tak to już bywa w Syjamie — wtrącił markiz.
— W tej „krainie uśmiechu" — dokończyła Tarina.
— Pierwsza rzecz, jaką musimy zrobić — stwierdził Harry
praktycznie — to pójść do brytyjskiego poselstwa i dowiedzieć się,
kiedy mogą odbyć się zaślubiny.
— Myślę, że nie będzie z tym żadnych problemów — odparł
markiz. — Wiem, Harry, jak spieszno ci do kraju. A więc nie traćmy
czasu!
— Nie mogę wyobrazić sobie niczego cudowniejszego: Tarina i ja
wychodzimy za mąż w Syjamie — powiedziała Betty. — Martwię się
tylko, czy nasze suknie, w których pójdziemy do ślubu, dobrze będą
się prezentować przy naszych przystojnych wybrańcach.
— Nawet bez strojów będziecie piękne — rzekł Harry cicho.
Betty spąsowiała i spojrzała w oczy Harry'emu. Było jasne, że nie
widzi poza nim świata. Markiz zabrał więc Tarinę z powrotem do
siebie. Po drodze zatrzymał stewarda:
— Zamów powóz do brytyjskiego poselstwa. Ma być gotowy za
pół godziny!
— Tak jest, milordzie!
Steward pospieszył wykonać polecenie, a markiz z Tariną weszli
do gabinetu i zamknęli za sobą drzwi.
— Mam pół godziny na to, żeby ci wyznać, jak bardzo cię
kocham — powiedział markiz.
Spojrzała na podarty list leżący na podłodze i rzekła:
— Może powinnam pozostawić cię na chwilę samego, byś mógł
napisać nowy list do lorda Rosebery.
— Odłożę to na później.
Objął ją i przyciągnął do siebie:
— A teraz powiedz mi, że ci okropnie przykro, iż się przez ciebie
denerwowałem. — Popatrzyła na niego zdumiona, a on wyjaśnił: —
Rozumiesz chyba, że miałem powody obawiać się, iż moje
małżeństwo może nie zostanie zaakceptowane. Nie zapominaj, że
zajmuję wiele ważnych stanowisk.
— A czy... zostanie zaakceptowane teraz?
— Jak wiesz — zaczął — byłem gotów zrezygnować ze
wszystkiego i poślubić ciebie, kochana. Jednak teraz okazało się, że
jesteś kuzynką Betty, a ona wywodzi się ze starej szlacheckiej
rodziny.
— Skąd... skąd o tym wiesz?
— Jestem dosyć dociekliwy — odparł markiz.— Lubię wiedzieć
wszystko o swoich przyjaciołach.
Odsunęła się od niego, aby zapytać:
— A gdybym rzeczywiście była... jakąś ubogą panienką z
Francji?
— To nadal pragnąłbym cię za żonę. Ponieważ cię kocham, nie
mógłbym cię utracić. — Westchnął z ulgą i dokończył: — Jednak,
najukochańsza, bogowie okazali się łaskawi. Łatwiej płynąć z prądem
niż pod prąd.
— Naprawdę byłeś gotów... poślubić... „pannę Nikt"? —
dopytywała się Tarina.
— Już ci mówiłem, że przy nikim nie czułem się tak jak przy
tobie. Nikt wcześniej nie uświadomił mi, że miłość jest darem od
Boga.
Na te słowa Tarina wyzbyła się ostatnich obaw. Podeszła do niego
i zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Kocham cię... kocham!— powiedziała — Ale nie mogę ci
niczego dać poza swą miłością. Czy ci to wystarczy?
Wiedział, że musi na to odpowiedzieć w zgodzie z własnym
sumieniem.
— Ty jesteś wszystkim, czego pragnę teraz i na zawsze. Oboje
wiemy, że stanowimy jedność, i oboje możemy tak wiele dać światu i
innym ludziom, którzy nie są tak szczęśliwi jak my.
To właśnie chciała usłyszeć. Jej oczy zabłysły blaskiem radości i
szczęścia. Podała markizowi swe usta i dopiero po długiej chwili
powiedziała cichym rwącym się głosem:
— Naucz mnie... Proszę, naucz mnie wszystkiego... Co powinnam
dla ciebie czynić.— Nie odpowiedział, więc dodała szeptem: — Mogę
popełniać błędy i... przynieść ci w ten sposób wstyd.
Markiz ujął w palce jej podbródek.
— Nauczę cię miłości, kochana — zapewnił. — I będę także nad
tobą czuwał, aby nic złego cię nie spotkało. I pamiętaj, że od
towarzyskich konwenansów istotniejszy jest fakt, iż dajesz ludziom
ciepło, które wszyscy odczuwają.
I zaczął ją całować namiętnie i porywczo.
— Powóz przybędzie za kilka minut — powiedział. — Idź teraz,
kochana, i załóż swój kapelusz. Bangkok słynie z klejnotów, a więc
po drodze do poselstwa mam zamiar kupić ci pierścionek, który
połączy nas na zawsze.
— To brzmi... cudownie! — odrzekła. — Wolę jednak twoje...
pocałunki... od wszystkich klejnotów Syjamu i całego świata.
Markiz chciał ponownie wziąć ją w ramiona, ale wymknęła mu
się i z uśmiechem wybiegła z kabiny. On zaś patrzył przez chwilę na
zamknięte drzwi. A potem zwrócił wzrok ku malowidłom.
— Rzuciłyście na mnie urok! — powiedział niemal gniewnie.
Odpowiedź rozbrzmiała mu w sercu:
— Przywiodłyśmy cię ku gwieździe!