2
Rozdział 1
– Opowiadało się o tym u nas wieczorami – zaczął Siencow.
– Wieczorami… – westchnął Rain.
Wieczory były daleko.
Odpłynęły wraz z cieniem drzew, z biegnącymi po okrągłych
kamykach przezroczystymi strumieniami, z białymi obłokami i
wesołymi światłami miast.
Odległe o siedemdziesiąt milionów kilometrów zostało to wszystko,
co zawiera w sobie wszechobejmujące słowo – Ziemia.
Właściwie rodzima planeta mogłaby wydawać się stąd niczym:
dawno już zamieniła się w maleńką gwiazdę, którą trudno odróżnić od
innych. Ale wbrew odległości – albo może właśnie dzięki niej – Ziemia
stała się dla kosmonautów czymś wielkim, bliskim, aż boleśnie drogim.
– Pamiętacie na pewno Barancewa – mówił dalej Siencow,
powstrzymując uśmiech i przyglądając się wszystkim z uwagą. – No,
tego, który był kierownikiem wydziału astronautyki w instytucie. Plan
przygotowań przewidywał, że wszyscy wykładowcy również odbędą
loty na orbicie okołoziemskiej, żeby lepiej wniknąć w psychikę swych
słuchaczy. Nadeszła kolej Barancewa…
Siencow przerwał.
Gdzieś pod sufitem rozległ się miękki, jękliwy dźwięk. Powoli
narastał, nabierał ostrości, przewiercał uszy niby lodowatą igłą.
Zamigotały błękitne plafony. Potem dźwięk jakby stracił na sile, zaczął
zanikać i ucichł na niskiej, lekko schrypniętej, bełkotliwej nucie.
– Wszyscy na stanowiska! – rzucił komendę Siencow, chociaż
każdy i tak siedział na swoim miejscu. – Zaraz nastąpi korekta kursu…
Silny wstrząs przyprawił ich o zawrót głowy, zakołysał fotelami. Na
tylnym ekranie zapłonęły i zgasły długie jęzory płomieni.
Siencow pochylił się nad umieszczonym na wprost jego fotela
mikrofonem i podyktował wyraźnie:
–
Dwadzieścia
cztery
–
czterdzieści
dwa…
Wykonano
automatycznie zwrot korekcyjny. Poprawiono kurs…
3
Operator Lajmon Kalwe, zajmujący stanowisko przy maszynie
elektronowej, podawał już kapitanowi taśmę. Siencow nachyliwszy
lekko głowę odczytał bez pośpiechu dane integratorów –
trójwymiarowe koordynaty statku w przestrzeni.
– Załoga zdrowa, mechanizmy i przyrządy w porządku, nic
szczególnego nie zaszło. To wszystko.
Wyłączył mikrofon. Aby lepiej widzieć towarzyscy, odwrócił się ku
nim wraz z fotelem.
Kosmonauci siedzieli milcząc – nieruchomi, chmurni. Jakby dobrze
znany dźwięk syreny odebrał im wesołość, kazał zapomnieć o
zaczętym opowiadaniu Siencowa i pogrążyć się w najskrytszych, nie
ujawnianych myślach. Należało się uśmiechnąć i Siencow zmusił się
do uśmiechu. Ale spojrzenie miał poważne i czujne.
Wysoki, barczysty Kalwe, nowicjusz w Kosmosie i człowiek o
jawnie „niekosmicznych rozmiarach”, jak żartowali jego koledzy,
siedział pogrążony w zadumie, machinalnie głaszcząc przerzedzone
włosy. Robił wrażenie bryły, która spokój i opanowanie zapożyczyła
od maszyn matematycznych. Wątpliwe, czy, ktokolwiek poza
kapitanem domyślał się, że wciąż jeszcze nęka go uporczywa choroba –
lęk przestrzeni. Ale to nic. Lajmon nie zawiedzie.
Obok niego wyciągnął się w fotelu Rain. Oczy miał na wpół
przymknięte, cała zaś postawa wyrażała doskonałą obojętność wobec
tego, co nastąpi. Zainteresowanie jego koncentrowało się wyłącznie na
pewnych osobliwościach, dotyczących odbicia od powierzchni Marsa,
dostrzegalnych przy obserwacji właśnie stąd, z niewielkiej stosunkowo
odległości, z przestrzeni, gdzie nie istnieją przeszkody atmosferyczne.
Drobny, szczupły Rain, znany astronom, a zarazem astronawigator
wyprawy, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie wątłego i jakby
nieco zagubionego w tej ciasnej sterowni, gdzie ze wszystkich stron
otaczała go technika. Ale Siencow odbył już z Rainem niejeden rejs
(wprawdzie były to rejsy na Księżyc, co zresztą nie zmieniało istoty
rzeczy) i wiedział, że na uczonym polegać można we wszystkim –
oprócz podnoszenia ciężarów. Ale od czego jest tutaj nieważkość…
Siencow przeniósł wzrok na Azarowa. Dynamika i rozmach…
Będzie z niego pożytek. To dopiero drugi jego rejs, a zachowuje się jak
4
doświadczony astronauta. Brak mu jedynie opanowania. I poczucia
humoru… czasami.
Azarow poczuł uważne spojrzenie, podniósł oczy. Do diabła! Jakże
trudno zdobyć się na uśmiech. Niespokojnie poruszył się w fotelu.
– Tak… I to się nazywa, że człowiek podbija Kosmos – burknął, nie
wytrzymując milczenia. – A jeżeli dobrze się zastanowić, w Kosmos
lecą automaty, a my je tylko obsługujemy…
Był to ulubiony temat Azarowa, nieustannie do mego powracał.
Siencow wzruszył ramionami, jedynie kąciki warg drgnęły mu
ironicznie, Kalwe powoli, z trudem radząc sobie z rosyjską gramatyką,
nie wiadomo który już raz podchwycił:
– Lotem statku kierują maszyny elektronowe. Radzą sobie z tym
lepiej niż my… Ludzie wykonują swoje zadania, a maszyny swoje. Tak
mi się wydaje…
– A mnie się nie wydaje! – uciął Azarow. Rozpiął pasy, wstał i
szurając przyssawkami butów (przy pewnym treningu pozwalały
przesuwać się wolno po podłodze) zaczął krążyć po sterowni,
zaczepiając ramieniem o ściany. – I w ogóle niech pan przestanie
zachwycać się: swoimi maszynami. Prawdopodobne najchętniej żyłby
pan w świecie takich właśnie mikrocząsteczkowych mózgów. To my,
piloci, powinniśmy prowadzić statek, A tymczasem tutaj stworzyli nam
jakieś cieplarniane warunki. Przecież analizując…
Kalwe nastroszył się urażony. Ostatnio wszyscy stali się nadmiernie
drażliwi. To skutki trwającego ponad dwieście dni lotu. Rain spojrzał z
ukosa na Siencowa i skwapliwie podjął dyskusję.
– Tak więc, analizując? – spytał z sarkazmem. – A niech pan
powie…
Siencow nie słuchał kolejnego sporu na temat, kto był pierwszy:
kosmiczne jajko czy kosmiczna kura, jeszcze jednej słownej utarczki,
zbyt hałaśliwej, by traktować ją poważnie. Najistotniejsze, że z
chłopcami wszystko w porządku. Przywróciwszy fotelowi normalne
położenie zaczął patrzeć na seledynowy, okrągły ekranik lokatora,
przez który falisto przebiegała jasna linia.
Sprzeczki. Nic nie szkodzi, że się sprzeczamy. Nerwy są napięte.
Brak uczucia ruchu, szybkości, która zawsze mobilizuje; wydaje się, że
statek po prostu zawisł w przestrzeni. Ten spokój jest zdradliwy i
5
potęguje napięcie: dokoła Kosmos, nie znany jeszcze, nie zbadany. Kto
wie, jakie niespodzianki kryje w swym czarnym worku. No i
sprzeczamy się. I będziemy się sprzeczać właśnie o byle co, ale nie o
sprawę najważniejszą.
Możliwe, że od sporu przejdziemy do równie sztucznego śmiechu.
W końcu przebywanie przez osiem miesięcy w sterowni albo na
ciasnych punktach obserwacyjnych dokuczyło wszystkim. Miałoby się
czasem ochotę wyjść, zobaczyć coś, co nie obrzydło tak jak ściany
sterowni czy kajuty sypialnej.
Obecnie lot wchodzi w decydującą fazę: należy okrążyć Marsa w
odległości trzydziestu tysięcy kilometrów. Dlatego właśnie Siencow
tak uważnie obserwował twarze towarzyszy.
Rakieta nie jest pierwszym statkiem, który wyruszył z Ziemi na
Marsa. Kilkakrotnie wysyłano już tutaj rakiety-automaty. Ich drogę
można było śledzić tak długo, dopóki nie wchodziły w stożek cienia
Marsa. Potem łączność się przerywała. Nawet najpotężniejsze
radioteleskopy nie chwytały żadnych sygnałów. I żadna z tych rakiet
nie wróciła na Ziemię…
Nigdy nie dyskutowali, jaki był dalszy lot tych rakiet. Cóż
ostatecznie mogło się zdarzyć? Potok meteorytów o dużej gęstości? Ale
przecież rakiety były wyposażone w osłony przed meteorytami…
Spotkanie z jakimiś asteroidami, które siłą swego przyciągania
wytrącały rakiety z kursu? Lecz astronomowie nie zaobserwowali
takich zjawisk… Niedobór paliwa? Zgodnie z obliczeniami zapas był
dostateczny…
Dlatego dawno już zdecydowano: polecimy i przekonamy się. Właśnie
teraz wyruszyli, żeby zobaczyć. I wrócić. W tym celu wzmocniono
zabezpieczenie statku przed meteorytami, zespoły akumulatorów –
również. Rakietę wyposażono w kosmicznego szperacza, w zapasowe
układy do maszyn elektronowych i części do baterii słonecznych. W
razie potrzeby kosmonauci mogli przejąć kierowanie statkiem i
sprowadzić go z powrotem na Ziemię. Uczyniono wszystko, by
praktycznie był nie do pokonania w każdych okolicznościach, nie do
pokonania – o ile to jest w ogóle w Kosmosie możliwe.
Ale z całą pewnością oczekiwało ich nie znane i dla tego jeszcze
więcej obaw budzące niebezpieczeństwo. I Siencow doskonale
6
wiedział, że o tym niebezpieczeństwie myślał przygładzając włosy
Kalwe, że Rain usiłował je wypatrzyć zmrużonymi oczami, że ono
właśnie wywoływało wściekłość Azarowa, gdy pomstował na
automaty.
…Tymczasem automaty radziły sobie doskonale i chociaż każdy z
trzech pilotów pełnił kolejno ośmiogodzinną służbę w sterowni – ludzie
mogli tylko z demonstracyjną niezależnością popatrywać na pokryte
bezpiecznikami i zaplombowane ręczne stery…
Nie było to najprzyjemniejsze i czasami Siencowa aż zaczynało ssać
w dołku z pragnienia, aby zerwać plomby i własnoręcznie posadzić
statek na Marsie. Ale teraz też wziął się w garść. Oczy jego z
przyzwyczajenia śledziły wskazówki przyrządów, a gdzieś w
podświadomości odliczał czas. Do wejścia na orbitę Marsa zostawały
trzydzieści dwie minuty. Odległości liczące miliony kilometrów i
dokładność co do minuty – oto Kosmos. A więc…
W sterowni gawędzono już spokojnie o teatrze. Zdaje się, że o
ryskim, a może moskiewskim balecie. I Siencow w myśli pochwalił
chłopców za opanowanie. Potem chrząknął i rozmowę natychmiast
przerwano. Wszyscy spojrzeli na niego.
– No… – powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to jak
najspokojniej i najbardziej pogodnie.
Zrozumieli: już czas. Kalwe i Rain odpięli pasy. Azarow potrząsnął
głową – włosy zwichrzyły się ł nastroszyły. Odepchnąwszy się lekko
od pulpitu, Azarow popłynął w powietrzu. Otworzył drzwi, dziwacznie
się wyginając dał nura w korytarz. Za każdym razem dla zabawy
wymyślał inny sposób opuszczania sterowni. Kalwe przesuwał swoje
masywne ciało powoli, przytrzymując się pulpitu; lubił czuć grunt pod
nogami. Rain wyszedł zdecydowanym krokiem, jakby nie istniała
żadna nieważkość – na pożegnanie z uśmiechem skinął ręką.
Hermetyczne drzwi zamknęły się za nim z głośnym westchnieniem.
Skierował się do urządzenia utrwalającego samoczynnie na taśmie
magnetycznej obraz Marsa, ilekroć ten ukazywał się w polu jego
widzenia.
Do sterowni wszedł – jakby po to, aby nie zapanowała tu trwożna
cisza – wypoczęty Korobow, drugi pilot. Wraz z nim wtargnął zapach
wody kolońskiej. Siencow wciągnął nosem powietrze i pomachał przy
7
twarzy dłonią. Korobow usiadł w fotelu obok Siencowa. Kiedy
zauważył jego gest, uśmiechnął się.
– Jestem gotów: pełna gala! – powiedział żartobliwie, jakby dając do
zrozumienia, że ani jego słów, ani ewentualnego niebezpieczeństwa nie
należy traktować serio.
Obaj pochylili się nad mikrofonem dziennika pokładowego.
Korobow przejął służbę. Teraz Siencow mógł przez jakiś czas
odpoczywać, nie myśląc o niczym, dopóki sygnał nie obwieści
początku manewru. Chociaż nigdy nie mógł zrozumieć, jak się to robi,
żeby o niczym nie myśleć.
Siencow kolejno regulował obrazy na ekranach. Zaświeciły
martwym, widmowym blaskiem, ukazując rozsypisko gwiazd, od
którego jakby powiało przenikliwym chłodem pustki. Korobowa
przebiegł dreszcz.
Siencow z trudem odnalazł ginącą w słonecznych promieniach
Ziemię i długo na nią patrzył. Stamtąd człowiek uparcie dążył w
Kosmos. Osiągnął to i oczywiście coraz bardziej będzie się oddalał od
domu – jak dziecko, zdecydowane najpierw na okrążenie podwórza, a
potem coraz śmielej zdążające do ciemniejącego w oddali lasu. Ale
przecież człowiek nie może żyć bez Ziemi. Nie może żyć bez niej,
gdyby nawet przystroić pokład najwspanialszymi ogrodami. Tutaj też
pewien mądrala chciał ozdobić sufit różnymi krajobrazami – chyba po
to, żeby budziły tęsknotę… Dobrze, że mu się to nie udało, i sufit
został pomalowany na delikatny srebrzysty kolor.
A właściwie wcale nie lecą długo, badają, jeśli można się tak
wyrazić, zaledwie podmiejską linię. Co powiedzą ludzie, którym
przypadnie szczęście uczestniczenia w lotach do innych galaktyk? Że
takie loty się odbędą, Siencow nie wątpił, inaczej ich pobyt tutaj
straciłby wszelki sens. Istniał jednak oczywisty konflikt między
długotrwałością lotu i wzrastającą tęsknotą za Ziemią. Siencow nie
widział tu możliwości rozwiązania. Nie lubił zaś posuwać się naprzód,
pozostawiając za sobą nie rozstrzygnięte problemy…
Spojrzał z ukosa na Korobowa, odnalazł dłonią wyłącznik i zapalił
ekran kierunkowy.
Kabinę zalało czerwone światło. Ostre cienie legły na ścianach,
zadrgały na tarczach przyrządów.
8
Mars wisiał przed nimi jak szeroki miedziany sierp. Lekka mgiełka
łagodziła jego kontury. Odwieczna zagadka, jabłko niezgody… Ciągle
jeszcze dyskutowano, czy jest na tej planecie coś oprócz piasku i być
może jakiejś skąpej roślinności, czy satelity Marsa są sztuczne, czy
istniało tutaj kiedykolwiek życie…
Odpowiedź na te wszystkie pytania była obok, wystarczyło ręką
sięgnąć: zaledwie o trzydzieści tysięcy kilometrów od rakiety świeciła
Aeria, widać było Wielki Syrt, zagadkowy węzeł Laokoona… Można
poczuć zawrót głowy.
Korobow patrzył opuściwszy podbródek na pierś i cichutko
posapywał. Siencow uśmiechnął się bezwiednie.
I pól nieba przesłonił Mars,
wśród pogwizdów huczna cisza nadciąga…
– wyrecytował powoli.
– Cisza… – powtórzył w zadumie Korobow. – Jakaś niedobra
cisza…
– Nie o ciszę tu chodzi. O zwycięstwo…
– Gdzieś ten wiersz słyszałem… Niedawno napisane?
– Dawno… Tego poetę wziąłbym ze sobą na pokład. Czuł, co to jest
lot… Tak więc wygląda zwycięstwo – czerwony półksiężyc na ekranie,
oglądany z odległości trzydziestu tysięcy kilometrów. Dotarliśmy tu
jednak. A co dalej?
Roztajała u rzęs, u warg
noc kosmiczna, wieczność czuwająca,
odpływają powoli w dal
obcych planet nieprzyjazne słońca.
Oto probierz człowieczych trwóg,
Samotności, tęsknot, obawy.
Przerzucone poprzez wieczność pasma dróg,
poprzez czas wytyczone przeprawy.
Siencow zamilkł. Poprzez czas wytyczone przeprawy…
9
Nie, jednak podróżować całe lata – to trudne. Trudne… A co będzie
z pokonywaniem odległości międzygwiezdnych? Cóż wtedy? Zmiana
pokoleń? Ale kto odważy się dać życie dzieciom, które nigdy nie
zobaczą Ziemi? Jacy będą ci ludzie, choćby w trzecim pokoleniu?
W fotelu obok poruszył się Korobow. Westchnął i powiedział cicho:
– A jednak trochę żal… Lecimy prawie rok, a za pięćdziesiąt czy sto
lat ludzie będą tu docierali po prostu w ciągu jednego dnia. No – może
w ciągu trzech dni… Wiesz, kim jesteśmy, ty i ja? Okazami z epoki
kamiennej… Płyniemy teraz w dębowym czółnie, nawet nie w czółnie,
a na tratwie obciągniętej skórami. A kiedyś przyjdą czasy oceanicznych
poduszkowców o napędzie atomowym. Trochę żal… W dodatku nasi
praszczurowie z dębowych czółen nie wiedzieli nic o przyszłych
oceanicznych statkach. Na pewno nawet tego nie przeczuwali. A my z
grubsza wiemy, co będzie po nas. I nasza praca ma posłużyć nawet nie
naszemu pokoleniu, lecz przyszłym. Powiesz: tak pracuje wielu
uczonych. Jednak prawdy przez nich odkryte są trwałe. A o nas co
potem powiedzą? Czy nasi potomkowie nas zrozumieją? Czy nie będą
sobie pokpiwać: „Latali tutaj kiedyś na gratach… zaśmiecali tylko
Kosmos!” Czy zdołamy dokonać czegoś takiego, żeby prawnukowie
przyznali: staruszkowie nie marnowali paliwa!
Korobow nieufnie popatrzył na Siencowa, spodziewając się
zwykłego uśmieszku. Wszyscy wiedzieli, że Siencow jest trzeźwym
realistą… Korobow zaś chciał podzielić się myślami – gorąco kochał
swój zawód i pragnął, żeby wszystko było w nim jasne…
„Drogi mój przyjacielu – miał ochotę odpowiedzieć Siencow. –
Pełen jesteś obaw, zastanawiasz się, podobnie jak każdy z nas.
Niekiedy rzeczywiście sądzimy, że urodziliśmy się zbyt wcześnie, że
nie doczekamy statków międzygwiezdnych, że nie skorzystamy z nich
nawet jako pasażerowie. Ale przecież bez nas nie będzie tych statków,
nie będzie rejsów z Ziemi na jakąś tam, nie znaną dziś, Eurydykę w
gwiazdozbiorze Liry. Niejedna droga zapoczątkowana w centymetrach,
dopiero potem wydłuża się w tysiące czy miliony kilometrów. I tak jak
nie przywykliśmy przeceniać własnych osiągnięć, lecz dzielić się sławą
z naukowcami i robotnikami, którzy zbudowali ten wspaniały statek
kosmiczny, tak nam również z pomniejszaniem zasług i nadmierną
skromnością wobec przyszłości. I gdyby pojawił się tu teraz nasz
10
zarośnięty, muskularny przodek, byłby naszym towarzyszem, chociaż
nie umiałby ustalić swego położenia w przestrzeni ani uruchomić
silnika! Łańcuch rozpada się, gdy usunąć choćby jedno ogniwo – a my
jesteśmy jednym z licznych ogniw, nie pierwszym i nie ostatnim.
Czyli…”
Tyle właśnie i jeszcze o wiele więcej chciał powiedzieć Siencow, lecz
krępował się wygłaszać takie przemówienia, ponieważ jego zdaniem
kiepsko mu to wypędziło (zresztą miał rację). Poza tym nie było już
czasu. Nie wiadomo dlaczego człowiek zawsze nabiera ochoty do
takich szczerych rozmów właśnie wtedy, kiedy trzeba się do czegoś
przygotowywać, coś wykonać. A kiedy czasu jest do woli, mówi się o
błahostkach. Dopiero w momentach pełnych napięcia dochodzi do
głosu to, co kryje się w głębi serca.
Siencow zatem milczał nie odrywając oczu od wskazówki
chronometru i nagle doznał wrażenia, że wskazówka niepowstrzymanie
dąży na spotkanie nieznanego niebezpieczeństwa.
– Może wypuścimy szperacza? – spytał Korobow, jakby
wyczuwając jego obawy.
– Chyba jeszcze na to za wcześnie… Ma niewiele paliwa, nie zdoła
wrócić. Stracimy go, a jeśli będzie naprawdę potrzebny… Posłużymy
się nim wyłącznie w razie oczywistego niebezpieczeństwa.
Na błękitnawej powierzchni ekranu sierp planety stawał się coraz
węższy, niknął w oczach niby gasnący w mroku ognik. Siencow
przeniósł spojrzenie na boczny ekran – tam poprzez filtry płonęło
ciemnopurpurowe słońce… I nagle zgasło – jakby je ktoś raptownie
wyłączył. Zgasł również czerwony ognik.
Wskazówki na tarczach kilku przyrządów gwałtownie przesunęły się
na lewo i znieruchomiały. Spod szarej obudowy rozdzielaczy dobiegły
głośne szczęknięcia automatów – to wyłączały się baterie słoneczne,
włączało zaś rezerwowe zasilanie. Na tablicy łączności dalekiego
zasięgu zgasło zielone światełko.
Rakieta weszła w stożek cienia Marsa, strefę objętą dla
kosmonautów zaćmieniem słońca. Rozpoczęli lot nad nie oświetloną
stroną planety… Korobow westchnął. Siencow powiedział:
– Zostało pięć minut. Wzmocnij oświetlenie…
11
Korobow wyciągnął rękę do kontaktu. Przekręcił. I natychmiast,
jakby omyłkowo przez niego włączone, przenikliwie zawyły syreny
radiometrów, mierzących stopień radioaktywności w przestrzeni. Obaj
piloci drgnęli, unieśli głowy. Aparaty umilkły, ale umilkły tylko na
moment i wnet ponownie zawyły w jeszcze wyższej tonacji.
Złowieszczo zapłonęły czerwone lampy, a w okienkach dozomierzy
najpierw powoli, potem coraz szybciej zaczęły się przesuwać liczby.
Siencow w mgnieniu oka – zanim nawet zdążył pomyśleć: „Więc to
tak!” – zrozumiał, że rakieta weszła niespodziewanie w strefę silnego
promieniowania. Rakieta nurzała się w groźnym rentgenowskim
deszczu.
Kapitan
spojrzał
na
przyrządy.
Mimo
warstwy
ochronnej
promieniowanie przenikało również do sterowni.
To było groźniejsze od napotkania meteorytów, których,
tradycyjnie, kosmonauci bali się najbardziej.
– Cóż one sobie myślą? – krzyknął Siencow i wychylił się do przodu
tak gwałtownie, że zatrzeszczały pasy.
Ale automaty zaczęły już działać. Na ekranie kierunkowym lotu
błysnął oślepiający wybuch. To pomknął w mrok kosmiczny szperacz.
Posłuszna radiosygnałom kierujących nią automatów rakietka zaczęła
zataczać wokół statku coraz to większe koła, nieustannie wysyłając do
maszyny matematycznej dane o intensywności i wielkości strefy
promieniowania.
Pełne grozy sekundy wlokły się w nieskończoność… Statek mknął z
ogromną szybkością, być może, w sam środek strefy, która w ciągu
trzydziestu, czterdziestu minut mogła spowodować w rakiecie takie
nasilenie promieniowania, przed którym nie zdołają osłonić żadne
skafandry… Zagłada nadciągała z przytłaczającą nieuchronnością, jak
w koszmarnych snach, zsyłanych przez kosmos: straszliwe
przeciążenie obezwładnia ręce i nogi nikt nie potrafiłby się zdobyć
nawet na najmniejszy ruch, żeby ujść nie znanemu straszliwemu
niebezpieczeństwu.
Wreszcie statek silnie drgnął. Na jednym z ekranów rozbłysły ogniste
smugi. Piloci poczuli gwałtowny ucisk pasów: rakieta hamowała…
Automaty niezmordowanie uruchamiały silniki hamujące i sterujące,
wskazówka licznika przyspieszenia przesuwała się w prawo, ale
12
przygnębiające, pogrzebowe wycie radiometrów nie milkło nadal. W
purpurowym, drżącym świetle twarze kosmonautów wyglądały niczym
zalane krwią.
Siencow zaciskając zęby wsunął ręce w kieszenie kombinezonu.
Wysiłkiem woli pokonywał pokusę, by zerwać plomby z
bezpieczników i przejąć sterowanie. Serce nakazywało działać,
pracować, tchnąć w automaty statku własną wolę życia… Ręce
wydzierały się z kieszeni i oczywiście utrzymywał je tam nie paragraf
instrukcji, lecz wiara, że automaty nie mogą zawieść.
Korobow najprawdopodobniej przeżywał to samo. Splótł palce, aż
zbielały, szczęki poruszały mu się, jakby coś przeżuwał. Szperacz
niezmordowanie podawał sygnały. Rakieta wykonała kolejny manewr i
wreszcie sygnały alarmu zaczęły cichnąć. Purpurowe światło
przybladło. Siencow otarł pot z czoła, Korobow opuścił drżące
obrzydliwie ręce.
– Ale spotkanko… – wymamrotał niewyraźnie. – I skąd to?…
Siencow wzruszył ramionami. Nie miało sensu zgadywanie, z jakich
głębin wszechświata mknął strumień kosmicznych cząsteczek, skąd
wypływała i dokąd biegła ta niewidzialna i groźna rzeka, której
gwałtowny nurt omal ich nie pochłonął wraz ze statkiem. Nie można
było przewidzieć jej istnienia, podobnie jak wiosną w lesie nie wiemy o
ukrytym pod śniegiem strumieniu, dopóki do niego nie wpadniemy i
nie łykniemy lodowatej wody… Zresztą teraz nie było czasu o tym
myśleć.
Obaj patrzyli na ekran kierunkowy. Inne zespoły automatów, których
nie obchodziły żadne promienie kosmiczne świata, pedantycznie
przełączyły ekrany na promieniach podczerwonych. Mars rósł w
oczach: płatek wyraźnie zbliżył się do planety. Ale automatyczny pilot
nie przekazał układom sterującym rozkazu, by wprowadziły statek na
poprzednią orbitę; zupełnie możliwe, że przestał należycie
funkcjonować. A zatem kurs należy skorygować samodzielnie.
– No – powiedział Siencow – doczekaliśmy się wreszcie. Masz w
końcu tę szczególną konieczność, kiedy zgodnie z regulaminem załoga
ma prawo przejąć sterowanie. Zwołaj wszystkich…
Korobow włączył sygnał alarmowy. Przez kilka sekund siedzieli w
milczeniu. Pierwszy, przytrzymując się ściany, wszedł Kalwe. Robił
13
wrażenie opanowanego jak zwykle, tylko palce błądziły niespokojnie
po zamku kombinezonu. Dowiedziawszy się, o co chodzi, wzruszył
ramionami, usiadł w fotelu, zapiął pasy i zajął się aparaturą. Pod
plastykowym blatem pulpitu huczało, pstrykało, na tablicach
uspokajająco zapalały się rozliczne lampki.
– Wszystko w porządku – powiedział nie odwracając się Kalwe.
Wysłuchał polecenia – obliczyć zmianę toru – i zgarbiony wystukał
coś na klawiaturze szybko niczym czardasz Monti'ego. Lewą ręką
chwytał wypełzające z zespołu integratorów taśmy z danymi o
szybkości, zapasach paliwa, natężeniu grawitacji, odległości od
planety… Potem założył słuchawki informatora i chłopiał liczby
poprawek i współczynników.
Zaniepokojeni Azarow i Rain weszli jednocześnie – ich stanowiska
położone były najdalej od sterowni. Azarow rozcierał purpurowy guz
na czole – naturalnie podczas obserwacji nie zapiął pasów… Teraz cała
czwórka szybko odwracając głowy patrzyła to na ekran, to na
poruszające się sprawnie dłonie Kalwego.
Wydawało im się, że minęło bardzo wiele czasu, zanim maszyna
zakończyła obliczenia. Kalwe przebiegł wzrokiem taśmę i podał ją
Kainowi. Astronawigator spojrzał, wydął wargi w zamyśleniu.
– Orbita jest niestabilna – stwierdził. – Przy hamowaniu straciliśmy
szybkość…
W przekładzie na normalny język oznaczało to, że rakieta przy
hamowaniu znacznie zwolniła biegu i teraz powolnie wprawdzie, po
skośnej spirali, spada jednak na Marsa.
Nikogo to specjalnie nie zmartwiło. Mogli włączyć silniki i
ponownie osiągnąć niezbędną prędkość. Wyliczeniem tego właśnie
manewru zajmował się obecnie Kalwe. Znów uruchomił maszynę.
Wkrótce zadźwięczał sygnał. Kalwe przycisnął włącznik i maszyna
terkocząc wyrzuciła krótki kawałek taśmy. Kalwe czekał jeszcze, ale
indykatory od razu zgasły: aparat wyłączył się.
Kalwe uniósł brwi, niezdecydowanie przyciągnął taśmę ku sobie.
Odczytał ją raz i drugi, po czym odwrócił się do towarzyszy.
Wydawało się, że w jego twarzy zostały tylko oczy.
– Tak… Zgodnie z wyliczeniami – powiedział powoli – w tych
warunkach my… jakże się to mówi? Po prostu nie możemy wejść na
14
właściwą orbitę, jeśli chcemy zachować zapas paliwa niezbędny do
lądowania… Nadmierne zużycie paliwa ze zbiornika ostatniego członu.
Tak mówią dane… My zostajemy – a właściwie spadamy na Marsa.
15
Rozdział 2
W sterowni zapanowała przygnębiająca cisza. Pomruk aparatów, do
którego już przywykli, stał się nagle dokuczliwie głośny. Kalwe
siedział opuściwszy ręce, wskutek nieważkości niezgrabnie sterczały w
powietrzu. Pozostali siedzieli lub stali w nieprawdopodobnych pozach,
przytrzymując się, czego popadło. Skrawek papierowej taśmy,
unoszony słabym powiewem ukrytych w ścianach wentylatorów,
wirował powoli pod sufitem, dopóki nie przylgnął mocno do kraty
regeneratora powietrza. Wówczas Siencow, z mimowolną uwagą
śledzący jego lot, powiedział:
– Dość tego! Wszyscy na stanowiska…
…W pierwszej chwili nikt nie uwierzył w to, co się stało, chociaż
każdy poczuł ukłucie w sercu. Siencow zaczął nawet z oburzeniem:
– No, drogi towarzyszu, chyba przesadzasz…
Kalwe wzruszył ramionami.
– Ale tak jest.
I Siencowa przekonały nie jego słowa, lecz demonstracyjnie
spokojny ton. Zapadło długie milczenie…
Wreszcie kosmonauci usadowili się w fotelach i Siencow
powiedział:
– Przestańmy biadolić.
– Szczerze mówiąc – zaczął Kalwe – niezupełnie rozumiem.
Maszyna matematyczna działa bezbłędnie.;. Ale jakie to ma znaczenie,
gdzie właściwie znajduje się paliwo – w członie podstawowym czy
ostatnim? Dlaczego nie możemy włączyć silników?
Siencow spochmurniał. Pytanie Kalwego, który przecież świetnie
orientował się w sytuacji, świadczyło, jak bardzo jest zdenerwowany.
Korobow odpowiedział spokojnie:
– Jak wiesz, nasza rakieta składa się obecnie z dwu członów. W
drugim, tylnym członie, jest tylko paliwo i główny silnik. A hamować
możemy wyłącznie za pomocą silników, których dysze zwrócone są ku
przodowi. Znajdują się one w tym właśnie członie rakiety, gdzie
obecnie siedzimy.
– No i co z tego? – spytał Kalwe.
16
– Naruszyliśmy zapas paliwa drugiego członu, co na tym odcinku
lotu nie było przewidziane, więc ogólny zapas zmniejszył się bardziej,
niż wynikało z obliczeń.
– Zaraz, zaraz – powiedział Rain. – Ale przecie tam można statek
ustawić tak, żeby hamować przy pomocy członu podstawowego?
„Tam” – znaczyło: tam, koło domu… Domem była teraz nie tylko
Ziemia, ale i baza na Księżycu.
– Nie – odezwał się Korobow. – Paliwo członu podstawowego jest
prawie całkowicie wyczerpane. Po okrążeniu Marsa i wykonaniu
programu obserwacji będzie włączyć silniki, żeby wejść na orbitę – na
Ziemię. Potem powinna nastąpić jedna korekta, następnie druga – i
człon podstawowy trzeba będzie odrzucić. Zresztą chyba pan żartuje.
– Nie, przypomniałem sobie – powiedział Kalwe. – Maszyna licząca
nie zaczęła działać właśnie dlatego, że zapas paliwa jest poniżej normy.
Nie zablokowała silników, dopóki statkowi groziło śmiertelne
niebezpieczeństwo, ale obecnie… O, to jest doskonałe urządzenie.
– Tak – wtrącił Azarow – teraz jednak powinny decydować już nie
maszyny, lecz my. Chociaż zda je się, że od tego odwykliśmy…
– Bzdury! – przerwał mu Siencow. – Ale decydować trzeba szybko.
– Ogłasza się konkurs na najlepszy pomysł racjonalizatorski –
obwieścił donośnie Korobow. – Nagrodą: wycieczka na trasie Mars-
Ziemia…
Nikt nie podchwycił żartu. Siencow powtórzył:
– Decydować trzeba szybko i właściwie. Nasz lot zbyt drogo
kosztuje kraj…
Ale tak od razu, z miejsca, nic nie przychodziło na myśl oprócz
najbardziej fantastycznych rozwiązań. Wreszcie Rain powiedział:
– No, w ten sposób daleko nie zajedziemy… Nie dalej niż na Marsa.
Głos ma Kalwe. Niech się naradzi z mózgiem elektronowym… Kalwe
z powątpiewaniem pokiwał głową, ale oczy mu zabłysły. Podszedł do
urządzenia programującego i w zadumie przez kilka chwil
pieszczotliwie głaskał jego obudowę…
Maszyna nie odpowiadała długo… Sądząc po oszalałym pląsie
światełek, w jej wnętrzu odbywała się intensywna praca. Wreszcie
Kalwe otrzymał odpowiedź/ spojrzał i podał ją Siencowowi.
17
Siencow studiował taśmę chyba przez pięć minut. Wszyscy w
napięciu śledzili wyraz jego twarzy, fizycznie niemal odczuwając, jak
statek opada coraz bardziej ku powierzchni Marsa. Siencow uniósł
wreszcie oczy.
– Nie ma co mędrkować… Odpowiedź jest całkiem rozsądna.
Ponieważ ilość potrzebnego nam paliwa zależy do masy statku, a
uzupełnić paliwa nie możemy, pozostaje tylko jedno wyjście:
zmniejszyć masę…
Piloci popatrzyli na siebie. Decyzja oparta na elektronowej logice
wydawała się im w pierwszym momencie równie absurdalna, jak
proponowanie biegaczowi, aby dla zwiększenia szybkości rozstał się z
ręką, żołądkiem czy wątrobą. Nic dziwnego, gdyż każdy z nich
traktował statek jak żywą istotę, której nie można pozbawić jakiejś,
nawet najdrobniejszej, części, aby jednocześnie nie naruszyć
precyzyjnej i harmonijnej pracy wszystkich organów.
Ale analogia była tak pozorna. Statek stanowił wyłącznie zespół
elementów mniej lub więcej ważnych i maszyna, nie umiejąca, jak
wiadomo, odczuwać, po prostu o tym przypomniała.
– Cóż – powiedział Korobow – to jest wyjście. Musimy postanowić,
bez czego możemy się obejść. Co wyrzucić. Tego mózg elektronowy
nie powie…
– Oczywiście, że nie – potwierdził Kalwe. – Do tego nie jest
przygotowany.
– I jak to przeprowadzić technicznie – dodał Azarow. – Trzeba by
wychodzić w przestrzeń.
Zaczęli obliczać. Tylko Rain nie uczestniczył w tej pracy. Nałożył
słuchawki informatora i wyliczał coś na papierze, popatrując z rzadka
na chronometr.
Wstępne rachuby niewiele przyniosły. Nawet poświęcając rezerwę
akumulatorów (osiemset kilogramów), zapas wody (półtorej tony),
pewne przyrządy (o czym mówiono po cichu, żeby nie usłyszał Rain) –
usunięto by zaledwie dwie i pół tony, a należałoby pozbyć się znacznie
więcej.
Piloci zmarkotnieli. Rain nadal coś wyliczał, podnosząc niekiedy oczy
ku sufitowi. Potem wszyscy trzej piloci jednocześnie spojrzeli na
18
siebie, otworzyli usta, jakby chcieli coś powiedzieć, i jednocześnie je
zamknęli. Wtedy Siencow roześmiał się i zachęcił:
– No, Witia, mów ty…
– Człon podstawowy! – wypalił Azarow.
– Człon podstawowy! – przytaknął Korobow. – A paliwo z jego
zbiorników, zostało go tam niewiele, przepompujemy do zbiorników
ostatniego członu, właśnie tam, gdzie mamy niedobór.
– Ale jak je przepompować? – spytał Siencow.
– Całkiem zwyczajnie! – pospiesznie zaczął objaśniać Korobow. –
Zdemontujemy jeden kompresor, przy pomocy lin… na powłoce
rakiety…
Siencow patrząc na Korobowa i Azarowa poczuł wzruszenie.
Powiedział jednak najzwyklejszym tonem:
– No cóż, słusznie. Istnieje tylko jedno niebezpieczeństwo: jeśli
podczas tej pracy statek znów zostanie zaatakowany – powiedzmy
przez meteoryty – wówczas sami rozumiecie… Silniki włączą się, co
oznacza śmierć dla każdego, kto znajdzie się w pobliżu. Nie możemy
przecież wyłączyć całej automatyki.
– Innego wyjścia nie ma – wtrącił Azarow.
– Dlaczego nie ma? Jest… – nie oglądając się powiedział spokojnie
Rain. – Ponieważ postanowiliście nie wyrzucać moich przyrządów, być
może, zdołam wam pomóc… (Wszyscy należycie ocenili żartobliwie
życzliwy ton astronawigatora: szło przecie o życie). Zbliżamy się do
orbity Deimosa: zewnętrznego satelity Marsa. Obliczyłem właśnie,.. Za
godzinę z kawałkiem – mam tutaj dokładne dane – Deimos nas dogoni.
Można na nim lądować. A start z Deimosa jest nieskomplikowany…
Zapanowało ożywienie. Zawsze jednak będzie grunt pod nogami,
demontaż pójdzie znacznie szybciej.
– Wszystko zamocować! – rozkazał Siencow. – Przygotować się do
lądowania!
Przygotowania zajęły ponad pół godziny – trzeba było przestawić na
warunki
lądowania
większość
przyrządów,
zwłaszcza
astronomicznych. Po ukończeniu pracy kosmonauci ponownie zajęli
miejsca w sterowni, zgodnie z przepisami lądowania i startu.
– Nareszcie obejrzymy sobie tego satelitę Marsa… – uśmiechnął się
Siencow. – No, to byłoby wszystko. Poproszę o kurs.
19
Rain i Kalwe ponownie założyli słuchawki, Kalwe włączył maszynę
liczącą. Siencow poczekał jeszcze Chwilę, potem zerwał plomby ze
sterów, usunął bezpieczniki i skinął na Korobowa:
– Dyktuj sprawozdanie!
Pochylony nad mikrofonem Korobow zaczął wolno i dobitnie
dyktować: „Dnia… w warunkach szczególnej konieczności…
znacznego odchylenia od kursu…” Rain nie odrywając wzroku od
chronometru powiedział:
– Jeszcze dokładnie szesnaście minut.
Siencow obróciwszy się razem z fotelem sprawdził, czy wszyscy
dobrze przypięli pasy. Z zadowoleniem zauważył objawy „stanu
startowego”: serce biło szybciej, myśli nabrały precyzji, każdy ruch
przewidziany był z góry.
Odwrócił się do pulpitu i wówczas Rain kiwnął do niego: „Już
czas!”
– Uwaga! – powiedział głośno Siencow.
Ostrzegawczo zawyły syreny lokatorów. Wymacały gdzieś
niewidzialną w mroku powierzchnię odległego jeszcze, ale
doganiającego ich Deimosa. Siencow nacisnął dźwignię – wszystkie
fotele uniosły się, obnażając lśniące stalowe cylindry urządzeń
przeciwprzeciążeniowych. Potem mrugnął łobuzersko, zdecydowanie
położył dłoń na czerwonej dźwigni rozruchu, płynnie pociągnął…
Statek drgnął, zaczął przyspieszać biegu.
Zaplanowany manewr był dość skomplikowany. Należało wejść na
orbitę Deimosa tuż przed nim i utrzymując prędkość nieco mniejszą niż
prędkość satelity Marsa, pozwolić mu się dogonić. Dzięki temu nie
utracą ani grama paliwa ze zbiorników silników hamujących.
Satelita bezszelestnie sunął po swej orbicie, jego obraz na ekranach
nieustannie się rozrastał. Siencow poruszył sterem i rakieta zmieniła
kierunek lotu tak płynnie, że prawie nikt nie odczuł przyspieszenia.
Siencow był rzeczywiście mistrzem – o tym wiedzieli wszyscy. Kalwe
obliczał już punkt spadania. Maleńka planetka doganiała statek…
Siencow zwiększył nieco szybkość, żeby osiągnąć maksymalnie
małą prędkość zbliżania. Cylindry amortyzatorów poruszyły się wolno.
Ciała wyraźnie zaczęły ciążyć. Czyjś krążący pod sufitem zeszyt jak
motyl, pomknął w bok…
20
W odległości kilku kilometrów od Deimosa, kiedy prędkości statku i
satelity były prawie jednakowe, Siencow wyłączył silnik. Rozsiadł się
wygodnie w fotelu i patrząc w sufit powiedział:
– Ano tak, teraz posiedzimy sobie pół godzinki…
Potem, kiedy usiłowali sobie przypomnieć ówczesne doznania,
wszyscy przyznali, że odnieśli identyczne wrażenie: Deimosowi
znudziło się patrzeć na lecący przed nim statek, wobec czego
postanowił schwytać go i obejrzeć z bliska. Zresztą wątpliwe, aby
właśnie w ten sposób wyobrażali sobie rozwój wydarzeń w momencie,
kiedy jakby przyciągnięty przez potężny mechanizm statek ruszył
raptownie tyłem ku satelicie. Wszyscy drgnęli w fotelach. Siencow
błyskawicznym ruchem włączył na powrót silnik. Ale Deimos
nadciągał coraz bliżej i znacznie szybciej niż miałby na to ochotę
którykolwiek z kosmonautów. Na ekranie przemknęły jakieś lśniące
szczyty, dziwne widmowe urwiska…
Wtedy Siencow już tylko instynktownie dotknął sterów, chcąc
umknąć z orbity Deimosa. Ale ciemny masyw był tuż.
Od straszliwego wstrząsu aż jęknęły amortyzatory. Zgrzyt, trzask…
Jakby
rakietę
wleczono
po
ostrych
kamieniach…
Siencow
gwałtownym ruchem wyłączył stery i zgrzyt ucichł. Nagle zgasł tylny
ekran. Rakieta zamarła w bezruchu.
Siencow jakoś zbyt wolno zakładał bezpieczniki. Każdy z
kosmonautów dotkliwie odczuwał skutki lądowania. Ogarnęło ich
dziwne osłabienie, ciężko było unieść rękę, mieli ochotę zamknąć oczy
i spać. Zdumiewająca reakcja psychiczna – wszystkim się wydawało,
że wcale nie siedzą w fotelach, tylko leżą na plecach. Na plecach? A
ściana sterowni z drzwiami na korytarz jest pod nimi? Bzdura… Ale
przecież w pewnym momencie znajdowali się w takiej właśnie pozycji!
Czy tak było naprawdę? Nie, chyba nie… Trzeba sobie przypomnieć.
Ależ oczywiście, przed startem, kiedy rakieta stała pionowo i ziemskie
przyciąganie wyraźnie wskazywało, gdzie jest dół. A może to
złudzenie? Wszystko jedno, leżąc na plecach lepiej się śpi. A więc
będziemy spać.
– Nie spać! – głos Siencowa zabrzmiał ostro i nakazująco.
Pierwszy otworzył z wysiłkiem oczy Rain. Szum w uszach. Krew,
która odpłynęła, znów zasilała mózg, wracała zdolność myślenia.
21
Siencow pochylił się nieco w bok – obrotowy fotel zawirował dookoła
osi i Siencow niespodziewanie wypadł z niego, zawisł na pasach,
niezgrabnie przebierając nogami. Czyli pojęcie dołu istniało
rzeczywiście… Oczy Siencowa poszukały drzwi – leżał na nich ten
sam fruwający uprzednio zeszyt.
– Zablokujcie fotele, inaczej powypadacie! – rozkazał spokojnie.
– To grawitacja… – powiedział Rain. I nagle wykrzyknął: – Skąd tu
może być takie przyciąganie?!
Wtem rakieta drgnęła ponownie, zaczęła się powoli przechylać ku
przodowi. Kosmonauci doznali wrażenia, że ktoś szturcha ich w plecy,
aby razem z fotelami przyjęli normalną pionową pozycję. Milczeli.
Rozstawiwszy szeroko łokcie, aby nie rzucało nimi w fotelach, utkwili
wzrok w ekranach, jakby stamtąd miało coś nadejść – ratunek czy
zagłada…
Siencow uniósł rękę, zawołał: „Trzymać się”! Kalwemu przyszło do
głowy, że rakieta runie w przepaść. Chciał zamknąć oczy, żeby w
ostatniej chwili nic nie widzieć. Ale nawet na to zabrakło mu sił…
22
Rozdział 3
Nic strasznego nie zaszło: rakieta zatrzymała się w przechyle, zamarła
pod kątem sześćdziesięciu stopni wobec wyraźnie już teraz wyczuwalnego
poziomu. Wszyscy powoli przychodzili do siebie. Kalwe niepowstrzymanie
ziewał, Azarow rozcierał stłuczony łokieć.
Siencow rozpiął pasy, ciężko grzmotnął o pochyłą podłogę, z wolna
zjechał ku ścianie i tam ostrożnie wstawał.
– Gdzie jesteśmy? – spytał Kalwe. – Na Marsie?
– Nie – odpowiedział powoli Siencow. – To nie jest Mars.
– Tak, ale grawitacja! Skąd taka grawitacja? – znów wykrzyknął gniewnie
Rain. – Niemożliwe! Wyliczyłem kurs na Deimosa! Gdzie wylądowaliśmy?
Przecież nie wystartujemy!
Po długim okresie nieważkości Kainowi, jak i pozostałym członkom
załogi, wydawało się, że tyle nie ważyli nawet w chwilach przyspieszenia
podczas startu. Tylko Siencow, który już stał, mógł, aczkolwiek z trudem,
ocenić rzeczywistą siłę przyciągania.
– Wylądowaliśmy… – mruknął z niezadowoleniem. Wgramolił się na
fotel, obróciwszy go usiadł i odetchnął z ulgą.
– Rzeczywiście grawitacja jest większa od ziemskiej – bezbarwnym
głosem powiedział Azarow. – Ulegamy złudzeniu – natychmiast zaoponował
Korobow. – Jedna piąta ziemskiej – skinął w kierunku grawimetru. –
Przyzwyczailiśmy się po prostu do lekkiego życia…
Kalwe uprzejmym uśmiechem skwitował kalambur, dając w ten sposób
dowód, że ciążenie nie pozbawiło go zdolności oceniania gry; słów. Pozostali
milczeli posępnie.
– Lekkie życie… – powtórzył z przekąsem Rain. – Stąd takie świetne
samopoczucie… Ale musimy przecież ustalić przyczyny? Kapitanie!
– Tutaj ich nie ustalimy – niechętnie i nawet jakby niezdecydowanie
odpowiedział Siencow. – Trzeba będzie wyjść… Lądowałem na Deimosie, to
wszystko, co mogę na razie powiedzieć.
– Taka siła grawitacji… – wymamrotał Kalwe.
– Możecie się śmiać – powiedział Korobow – ale czy to nie jest
przypadkiem sztuczny satelita?
Rzeczywiście wybuchnęli śmiechem. Sztuczny satelita był czymś ze
świata fantastyki, tutaj natomiast zetknęli się z oczywistymi realiami. Zresztą
i sam Korobow powiedział to jakby żartem, chociaż oczy miał poważne i
czuło się, że w głębi duszy gotów jest żyć w swoją wersję.
23
– Poczekajcie! – Azarow uniósł rękę. – wiem! Deimos nie jest zbudowany
ze zwykłej materii; Naruszone powłoki elektronowe, kolosalna gęstość – oto
gdzie tkwi przyczyna… Pamiętacie – gwiazda van Manena i wszystkie inne…
– Pamiętamy – mruknął Rain. – Sądzicie, że gdyby tak było, nie zostałoby
to zauważone wcześniej. Wówczas Deimos i Mars obracałyby się wokół
ośrodka ciężkości wspólnego dla całego układu… Skłonny byłbym raczej
przypuszczać, że ten nadgęsty masyw wcale nie jest Deimosem. Mógł właśnie
przybliżyć się do Marsa, przecież istnieją różne przypadki, i wejść orbitę
Deimosa… Chociaż – tutaj powinien być Deimos… Słowem, nie wiem.
– Cóż – odezwał się Siencow – przyjmujemy przypuszczenie Azarowa
jako roboczą hipotezę. Nie jest oczywiście wykluczone, że znajdziemy inne
rozwiązanie, ale niewątpliwie już na powierzchni satelity, a nie w sterowni.
Rain milcząc wzruszył ramionami. Siencow zamknął dyskusję.
– No, dziś mamy chyba dość wrażeń.
– Nie, po prostu śpimy i śnimy kolektywnie – wtrącił Korobow.
Śmiech zabrzmiał nieco sztucznie: w sterowni ciągle jeszcze panował
nastrój jakiejś niepewności. To samo zapewne odczuwają rozbitkowie
dotykając stopą twardego gruntu bezludnej wyspy: i cieszą się, i zdają sobie
jednocześnie sprawę, że najprawdopodobniej nie czeka ich w najbliższej
przyszłości nic dobrego…
Wreszcie Siencow wydał dyspozycje. Korobow wstał, skinął na Azarowa
– ruszyli skontrolować pomieszczenia robocze i silniki, obejść ciasne
zakamarki wokół kompresorów i komory spalania… Kalwe przykucnął przed
mózgiem elektronowym, zaczai go oglądać. Siencow kazał wyłączyć zbędne
oświetlenie i wszystkie lokatory.
– A jeśli meteoryt? – spytał Rain.
– Jeśli… Bez możliwości manewrowania i tak się przed nim nie uratujemy
– odpowiedział Siencow.
Rain kiwnął głową, jakby ta odpowiedź w pełni go uspokoiła, i próbował
uruchomić ekran tylny. Nie udawało mu się to – prawdopodobnie tył rakiety
był uszkodzony…
Korobow i Azarow powrócili wkrótce, wycierając ubrudzone ręce. Złożyli
zwięzły raport. Pierwsze, pobieżne oględziny wykazały, że wszystko jest w
porządku. Nie sprawdzili wprawdzie kompresorów, ale wymagałoby to
znacznego zużycia energii elektrycznej. Gdzieniegdzie stwierdzili drobne
awarie oświetlenia.
Oglądając uważnie przyrządy Siencow wysłuchał sprawozdania niemal
obojętnie, po czym zwrócił się do Raina:
– Silne pole magnetyczne – to dziwne… A więc nie tylko grawitacja.
24
– Coraz weselej – rozłożył ręce Rain. – Trzeba wyjść na zewnątrz.
Niewykluczone, oczywiście, że satelita zbudowany jest z nadgęstych skał
albo…
– Albo? – spytał szybko Korobow.
– Nie, nic – bąknął niepewnie Rain. – Nie, nic specjalnego. Po prostu
zjawiska nie można na razie wytłumaczyć. Tak czy inaczej – jest to odkrycie
kolosalnej wagi…
– A lądowanie? – spytał Siencow. – Też nie daje się wytłumaczyć?
– Nie czas teraz na hipotezy… Lądowanie? Ty też jesteś tylko
człowiekiem. Niezupełnie dokładny ruch… i zwaliliśmy się.
– W ogóle – nie wytrzymał Korobow – niektórzy narzekali na brak
przygód… – Mrugnął do Siencowa. Raina poklepał po ramieniu. – Więc
mamy przygodę pierwsza klasa.
Azarow łypnął na niego, mruknął coś. Nikt więcej się nie odezwał,
kosmonauci patrzyli na kapitana.
A ten milczał, jak wszystkim się wydawało, zbyt długo…
Oczywiście ktoś musiał wyjść ze statku. Na twarzy Azarowa widniało tak
wyraźne pragnienie, aby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, że
Siencow współczuł mu bardziej niż innym, ponieważ wiedział, iż właśnie
Azarow będzie musiał zostać. Opuścić rakietę powinni bardziej doświadczeni,
a ponadto Azarow jest niezastąpiony w łączności.
Ze względu na bezpieczeństwo nie może również wyjść Kalwe. Jako
cybernetyk będzie dyżurować przy mózgach elektronowych. Pozostanie także
Korobow – jest doświadczonym pilotem-kosmonautą i w razie czego obejmie
dowództwo.
– Wyjdziemy we dwójkę, Rain i ja – przemówił wreszcie Siencow. –
Satelity to jego specjalność – dodał, chociaż nie był obowiązany do składania
wyjaśnień. – Wy zaś dyżurujcie zgodnie z instrukcją alarmową. Naprawić
oświetlenie, zorganizować sprawy bytowe, utrzymywać z nami łączność i
przygotować dodatkowy fotogram dla Ziemi. Być może…
Milczenie, które nastąpiło, absolutnie nie oznaczało aprobaty.
– Nie martwcie się – dodał Siencow. – Jeszcze zdążycie. Dość będzie
pracy dla wszystkich, za to mogę ręczyć. My jesteśmy tylko zwiadem…
Chciał jakoś pocieszyć kolegów, uspokoić ich przed wyjściem. „Jak przed
śmiercią” – pomyślał z irytacją, zrobił krok naprzód, nieposłuszna noga
ciężko grzmotnęła o podłogę: ciążenie…
– Cuda czy co? – wymamrotał Siencow.
Ze ściennych szaf wyjęto dwa skafandry. Siencow i Rain założyli je przy
pomocy kolegów. Duże, przezroczyste pośrodku hełmy przeobraziły ich w
25
istoty należące do tamtego, zewnętrznego świata… Sprawdzili tlen, system
regeneracyjny, Siencow dmuchnął w mikrofon hełmu, powiedział wyraźnie:
„Jeden, dwa, trzy, cztery…” To samo zrobił Rain.
Potem ruszyli do drzwi, machając na pożegnanie rękami. Kalwe i
Korobow odprowadzali zwiadowców do wyjścia, w oczach mieli lęk.
Za odchodzącymi zamknęły się drzwi z dziesięciomilimetrowej stali.
Zaciskające je dźwignie zalśniły błękitnym metalem i szczęknąwszy zimno,
opadły na swoje miejsce. Minęła minuta i Korobow zobaczył, jak strzałka
manometru gwałtownie skoczyła w dół: urządzenia hydrauliczne wypchnęły
wciśniętą w gniazdo pokrywę włazu.
W rakiecie zostało trzech… Azarow siedział przy radiostacji i sądząc z
pomarszczonego czoła i utkwionego w przestrzeń wzroku rozmyślał w
napięciu: cóż to za grawitacja? Skąd? Od czasu do czasu stłumionym głosem
pytał zwiadowców: „No, jak tam? Jak?” Kalwe znów zaczął krzątać się przy
maszynie elektronowej: zdjął tablicę, wyjmował zapasowe układy, sprawdzał,
wstawiał w gniazda, ponownie sprawdzał… Jego ruchy były powolne, można
by sądzić nawet, że się grzebie. W istocie pracował szybko i sprawnie, ale
precyzyjnie. Korobow wyszedł na korytarz zajrzeć do zawieszonego na
zewnątrz zbiornika z chlorellą, o którym wszyscy w zamieszaniu zapomnieli.
Stąd, przez iluminator, było widać, co się dzieje w tym przezroczystym
światku, zaludnionym przez mikroskopijne glony. Służyły do reprodukowania
tlenu, a w razie potrzeby – jako pożywienie. Co prawda nadzieja, że glony
ocalały mimo napromieniowania, była niewielka.
Azarow posępniał coraz bardziej. Z łącznością działy się jakieś niepojęte
rzeczy. Głosy Siencowa i Raina były przygłuszone, jakby kosmonauci zdążyli
odejść daleko od rakiety albo jakby między nimi a statkiem wyrosła jakaś
ekranowa przeszkoda.
Od czasu do czasu słyszalność w ogóle zanikała, jak gdyby nad
powierzchnią satelity szalała burza magnetyczna. Strzałki magnetometrów
dygotały gorączkowo. Burza magnetyczna na powierzchni jakiegoś tam
skalnego odłamka, miotającego się niespokojnie w pustce? A jeśli to nie jest
ani grawitacja, ani pole magnetyczne, tylko coś zupełnie innego?! Nie
wszystko przecież wiemy o polach… Te wątpliwości kolidowały z
dotychczasowym doświadczeniem Azarowa, ale rozum mówił: możliwe,
wszystko jest możliwe i nie wiadomo jeszcze, co się wydarzy za chwilę…
Jednak przyrządy uparcie wskazywały swoje. A tu jeszcze Kalwe nie dawał
spokoju.
26
– Powiedz Siencowowi, żeby przede wszystkim obejrzał baterie słoneczne
– powtórzył Kalwe już trzeci raz. Azarow wreszcie zrozumiał, o co mu
chodzi, skinął głową. Rzeczywiście, bez źródła energii będzie z nimi kiepsko.
Zwiększywszy moc nadajników, zaczął krzyczeć w mikrofon. Wreszcie
niby przez poduszkę dobiegł głos Siencowa: „Baterie? Dobra, dobra, poczekaj
ze swoimi bateriami…” Azarow wzruszył ramionami. Z kolei ze słuchawek
popłynęło niewyraźne mamrotanie Raina. Potem Siencow zawołał:
„Niepodobieństwo”.
Azarow pospiesznie przełączył odbiór na głośniki, żeby wszyscy słyszeli
zwiadowców, i niecierpliwie wykrzyknął w mikrofon: „No i co?
Odpowiedzcie wreszcie!” Ale głosy coraz bardziej zanikały… Korobow
wrócił z korytarza i zatrzymał się w drzwiach. Uchwycił głos Raina: „Spójrz,
spójrz…” Na tym łączność została przerwana ostatecznie. Z głośnika
dobiegało tylko chrypliwe buczenie.
Azarow gwałtownie wyciągnął rękę, żeby jeszcze zwiększyć moc i w tej
samej chwili wszyscy trzej poczuli, jak pochylona podłoga sterowni drgnęła i
zaczęła wymykać się spod nóg.
27
Rozdział 4
W komorze wyjściowej Siencow i Rain zatrzymali się na chwilę.
Początkowo poruszanie się w skafandrach nie było łatwe i Rainowi
wystąpiły krople potu na czole. Na próżno próbował je otrzeć górną,
nieprzezroczystą częścią hełmu. Jednakże uczucie nieporadności
szybko minęło.
Czekali chwilę, wokół nich szalało ultrafioletowe promieniowanie.
Taki prysznic był konieczny przy każdym wyjściu i wejściu do rakiety
dla ochrony przed bakteriami. Potem Siencow wyłączył dwa kolejne
zabezpieczenia. Spojrzał pytająco na Raina. Ten skinął głową. I
wówczas Siencow nacisnął duży czerwony guzik.
Przez moment wydawało się, że właz w ogóle się nie otworzy;
wreszcie z westchnieniem ustąpił. Ostatnim dźwiękiem, który dobiegł
poprzez umieszczone na zewnętrznej stronie hełmów mikrofony, był
krótki świst wyrywającego się z komory powietrza. Potem nastąpiła
dziwna nieważka cisza. Szmery ledwie uchwytne w słuchawkach
zmuszały do krzywienia się niczym od łoskotu pociągu.
Właz znajdował się prawie nad głową, co tutaj jednak nie odgrywało
roli. Siencow odbił się z przysiadu i wysoko podskoczył. Potem usiadł
na krawędzi włazu. W ślad za nim pospieszył Rain i zajął miejsce
obok.
Rozglądali się chwilę, ale po wyjściu z jasno oświetlonej rakiety
trudno było cokolwiek dostrzec: Mars krył się gdzieś za horyzontem…
Zresztą nie pragnęli nawet niczego rozróżniać w majestatycznym
widoku rozpościerającego się przed nimi wszechświata.
Takim widzieli go po raz pierwszy. Nie było to rozgwieżdżone
niebo Ziemi. Tutaj wszechświat obejmował ich ze wszystkich stron,
jeśli nie brać pod uwagę nędznego strzępu gruntu pod nogami. Byli w
samym środku wszechświata: powoli, ledwie dostrzegalnie obracał się
wokół nich, olśniewając bogactwem widocznych gołym okiem gwiazd,
które na Ziemi Rain mógł obserwować wyłącznie przez teleskopy.
Tutaj nie istniała rozpraszająca światło atmosfera, a zatem był to
zupełnie inny obraz niż oglądany w polu widzenia nawet
szerokokątnego teleskopu. Za pozorną martwotą ciał niebieskich
28
wyczuwało się gwałtowny ruch. Odległe galaktyki płonęły niczym
zastygłe wybuchy. Na tej wysepce Wśród bezbrzeżnego oceanu
znaleźli się kosmonauci, którzy po raz pierwszy ogarniali spojrzeniami
Przestrzeń poza Ziemią, poza zamkniętym światkiem rakiety… Tutaj
wyciągnięta ręka sięgała we wszechświat, nie napotykając żadnych
przeszkód.
Rain westchnął głęboko, wstrząsnął nim dreszcz. Serce biło mocno,
oczy ślepły od tego piękna i astronom jeszcze raz doznał głębokiej
radości, że wybrał w życiu tę gwiaździstą drogę.
Siencow dotknął jego ramienia. Zmierzywszy wzrokiem odległość,
skoczył. Rain dopiero po chwili pospieszył za nim, aby kapitan, tak jak
być powinno, pierwszy wkroczył w nieznany świat.
Stali bez ruchu, nim oczy nie przywykły do mroku. Potem Rain
nachylił się, przykucnął.
– No, jeśli to jest substancja z naruszonych powłok, nie zdołamy,
oczywiście, odłupać ani kawałeczka…
Z uchwytu przy pasku wyjął elektryczne dłuto. Ale chociaż
wykonane było ze specjalnego stopu, nawet nie drasnęło ciemnej
powierzchni planety.
Rain wzruszył ramionami i w zamyśleniu schował narzędzie. Potarł
rękawicą hełm w okolicy czoła i przechodząc nie wiadomo czemu na
„pan” – powiedział:
– Dziwne… Załóżmy, że to powłoki. Ale czy zwrócił pan uwagę, że
grunt jest raczej gładki i chyba ma duże możliwości odbicia. Z punktu
widzenia mineralogii to nonsens… A jeśli lód, no, przypuśćmy, lód…
Ale ta twardość, co?!
Lecz Siencow nie słuchał. Odszedł kilka kroków, stąpając ostrożnie
jak po rozpalonych kamieniach. Stąd lepiej była widoczna skała, na
której spoczywał statek.
– A jednak to lądowanie… – powiedział Siencow. – Nic nie
rozumiem. Ostatecznie siedzę za pulpitem nie pierwszy raz! Przecież tu
nawet nie chodzi o grawitację! Odkrylibyśmy ją i zawczasu
uwzględnili… gdyby istniała. Ale jej nie było! I nagle skądś się
pojawiła. Chciałbym sobie przypomnieć, ale nie spotkałem w praktyce
ani w teorii podobnego przypadku. A tu mamy do czynienia z faktami.
Te zaś, jak wiadomo, dają początek nowym teoriom…
29
Rain zaczął coś mruczeć pod nosem. Potem odezwał się,
podchodząc do Siencowa:
– Rzeczywiście, nie wiem, jak pan zdołał posadzić rakietę na
szczycie takiej skały… To już nawet nie sztuka, w tym jest coś
nadnaturalnego. I niech pan zaobserwuje położenie rakiety; na zboczu –
choćby natychmiast można startować… Niesłychanie szczęśliwie,
niesłychanie…
– Kosmonaucie nie wolno liczyć na szczęśliwe przypadki… –
burknął Siencow. I po chwili milczenia dodał: – A w ogóle
interesujące… Na Ziemi potraktowano by to jako skutki erozji…
Tu jednak wiatru być nie mogło, chyba tylko słoneczny, ale on nie
mógł nadać skale kształtu estakady; nachylonej pod kątem
sześćdziesięciu stopni. I Rain porywczo schwycił Siencowa za ramię –
rękawica ześliznęła się po twardym plastyku skafandra – zrozumiał, że
nie mają do czynienia z wybrykiem natury.
Równocześnie Siencow doszedł do tego samego wniosku.
Pospiesznie włączył umieszczony na hełmie nie wielki, ale silny
reflektor. Nie było tu ani powietrza, ani pyłu i zamiast zwykłego
strumienia światła, daleko w pustce błysnęła tylko srebrzysta drobina –
niewidoczny prawie, lecz samodzielny świat.
Wówczas Siencow dostrzegł wznoszące się na bliskim horyzoncie
szczyty jeszcze dwóch ażurowych pomostów. Ich nachylenie było
identyczne – wszystkich w tym samym kierunku…
Oszczędzając energię Siencow wyłączył reflektor. I nagle Rain,
jakby zapominając, że rozmawiają przez mikrofony, wspiął się na
palce, aby wysoki Siencow wyraźniej go usłyszał, i szepnął:
– To jest… Rozumiesz? To jest…
Przyklękli i uważnie zaczęli oglądać powierzchnię. Tym razem
reflektor włączył Rain. Natychmiast przymknęli załzawione oczy, gdyż
światło reflektora jakby odbite w lustrze poraziło wzrok.
– Rzeczywiście, albedo około siedmiu stopni – stwierdził Siencow.
– I powierzchnia jest czysta, żadnego pyłu. Czyżby więc osłona? Pole
indukcyjne? A wnioski?
Rain wstał w milczeniu, poruszał się uroczyście. Wyłączył reflektor,
pogrążając wszystko w nieprzeniknionym mroku, i chrząknął niczym
30
na katedrze przed wykładem. Konsekwencje i znaczenie ich odkrycia
były, aż nazbyt zaskakujące. Siencow wybuchnął nagle:
– I po co było tyle gadać… A mądrzyli się jeden przez drugiego…
Naruszone powłoki! To jest sztuczna konstrukcja i tyle. Korobow,
oczywiście, miał rację.
Rain nie zamierzał przypominać, że nie wysuwał podobnych
koncepcji. Wyciągnął po prostu rękę i rękawice skafandrów zwarły się
w uścisku. Po głosie Siencowa można było poznać, że się uśmiecha,
gdy nie wypuszczając dłoni astronoma powiedział:
– No tak… Teraz zaczynam również rozumieć historię naszego
lądowania. Skoro to sztuczny satelita…
– Więc muszą tu być jacyś mieszkańcy! – zawołał Rain i oczy
błysnęły mu wesoło. – Dostrzegli nas i spowodowali lądowanie…
Spotkanie z innym Rozumem, masz pojęcie? I z nie byle jakim!
Sztuczna grawitacja! Pomyśl, moglibyśmy przelecieć o jakieś siedem
tysięcy kilometrów dalej i nic o tym nie wiedzieć! A niektórzy
powiadają, że nie istnieje szczęście…
Byli w tym momencie szczęśliwi. Rzeczywiście, czy można inaczej
nazwać nawiązanie kontaktu z umysłem bytującym, jak się okazało, w
niedalekim sąsiedztwie ich ojczyzny? Zgodnie z obliczeniami, na takie
wydarzenie należało czekać jeszcze przez całe pokolenia, a oni już dziś
w nim uczestniczą.
Nie rozłączając rąk obaj bezwiednie i szybko zaczęli posuwać się po
gładkiej powierzchni… Był to instynktowny poryw, w którym umysł
nie brał udziału. Popychało ich wyłącznie podświadome pragnienie,
aby jak najspieszniej spotkać się z twórcami i budowniczymi tej
sztucznej planety. Dążyli naprzód i tylko konieczność dostosowania
ruchów do niewielkiej siły ciążenia hamowała nieopanowaną chęć, by
biec ze wszystkich sił.
Przebyli tak około pięciuset metrów i wzniesienie, na którym
spoczywała rakieta, zaczęło się już przesuwać ku horyzontowi. Wtedy
Siencow przystanął nagle.
– Czekaj no… – powiedział. – Dokąd nas tak niesie?
– Jak to, dokąd? – spytał ze zdumieniem Rain, zatrzymując się
również – Tak, rzeczywiście pognaliśmy…
31
Siencow sposępniał, sapnął ze złością. Zawstydził się tej niemal
chłopięcej impulsywności…
Wtedy właśnie usłyszeli głos Azarowa, przypominający o bateriach.
Siencowa ogarniał coraz większy gniew: ale z nich zwiadowcy, tyle
czasu stracili na bezcelową bieganinę! Czy na tym polegało ich
zadanie?
Zawrócili ku rakiecie.
Usiłując nie pozostawać w tyle za Siencowem, Rain zastanawiał się,
jak najlepiej wykorzystać do badań nad satelitą całą załogę. No tak,
ktoś musi zostać na dyżurze, ale reszta może chyba opuścić statek?
Jeżeli satelita jest sztuczny, nieodzowne jest spotkanie z jego
gospodarzami. Im liczniejsza ekipa wyruszy z rakiety, tym więcej szans
na odszukanie mieszkańców satelity lub chociaż prowadzącego do nich
tropu – o ile sami z jakichś powodów nie zechcą się pojawić.
Natychmiast trzeba obmyślić sposób porozumiewania się, a
przynajmniej przekazania podstawowych pojęć. Na Ziemię nie można
wrócić z pustymi rękami, lecz z ładunkiem wiedzy, zaczerpniętej od
istot z innego świata. Na pewno przewyższają ludzi w zakresie wiedzy
technicznej, znacznie przewyższają… Przecież mieszkańcy Ziemi nie
umieją umieszczać w przestrzeni tak gigantycznych satelitów.
Należałoby
koniecznie
przeprowadzić
dokładne
rozpoznanie,
dowiedzieć się, na przykład, dlaczego tak bliscy sąsiedzi nie odwiedzili
Ziemi. Rainowi zaświtała myśl: „Swoją drogą, nieźle byłoby zatrzymać
się tu na dłużej…” i urzeczony tą wizją aż pokręcił głową, wyobrażając
sobie, jaką burzę zachwytów wywoła ich odkrycie wśród uczonych
całego świata. Zresztą nie tylko wśród uczonych! Nagle Siencow
klepnął go po ramieniu.
– Rain, śpisz?
– Co? Nie, słucham ciebie, oczywiście. W pełni się zgadzam…
Siencow uśmiechnięty powtórzył cierpliwie:
– Przed spotkaniem musimy odpowiednio przygotować statek,
żebyśmy nie wyglądali wobec nich na rozbitków. Najpierw obejrzymy
tył. Na pewno jest uszkodzony. Być może nie należało włączać w
ostatniej chwili silników sterujących… – Wyznanie to przyszło
Siencowowi nie bez trudu. – Potem baterie słoneczne. I w zależności
od wyników ustalimy plan pracy. Konieczny jest pośpiech, mogą lada
32
moment zjawić się… Nawiasem mówiąc, naszych bardzo źle słychać…
Obejrzymy wszystko szybciutko i wracamy do nich, żeby przydzielić
każdemu pracę…
Podeszli do rakiety i znów podziwiali geometryczne formy
konstrukcji, o którą się opierała. Nie był to metal, raczej jakaś masa
plastyczna lub nawet ceramika. Powierzchnia planety lśniła,
gdzieniegdzie odbijając światło gwiazd.
Jednakże obecnie nie było czasu, aby podjąć badania. Siencowa
coraz bardziej niepokoiły częste przerwy w łączności z rakietą, chociaż
stali zaledwie o kilka metrów niżej.
– Szybciej, szybciej – powtórzył.
Tył rakiety zwisał nad nimi, wsparty amortyzatorami o skośny
występ dziwnej estakady – tylko tak można było nazwać tę
konstrukcję. Jeden z amortyzatorów był chyba całkowicie zniszczony.
Ale to nieistotne, gdyż podstawowy człon rakiety pozostanie tutaj.
– Jak się wdrapać? – głośno rozważał Siencow.
– Marsjanie… – wymamrotał Rain. – Niech pan pomyśli…
– Co? Gdzie? Widzisz ich?
– Nie… Masz pojęcie… – Marsjanie! Co za rozmach! Co za
technika! Jacy oni są? Próbowałeś sobie wyobrazić?
– Próbowałem… – przyznał Siencow. – Wiesz, tak jakoś całkiem po
prostu. Sądzę, że oni… – I nagle krzyknął, chwytając towarzysza za
ramię: – Spójrz! Spójrz!
Gładka powierzchnia zakołysała się nagle pod nogami. Rakieta
drgnęła i powoli zaczęła sunąć tyłem po estakadzie, jakby wchłaniana
przez występ, o który przed chwilą była wsparta. W promieniu
reflektora matowo zalśniła metalowa burta… Jeszcze moment – i
rakieta znikła, przepadła gdzieś we wnętrzu planetki. Estakada była
pusta…
33
Rozdział 5
Kiedy rakieta drgnęła i płynnie zaczęła ześlizgiwać się w dół, Kalwe
sądził, że ulega halucynacji. Ten tajemniczy ruch był tak
nieoczekiwany i nieprawdopodobny! Korobow przysiadł ze zdumienia
na podłodze koło drzwi, uniósł głowę i jakby nasłuchując powiedział
powoli:
– Dwadzieścia metrów na sekundę…
Kalwe włączył ekrany. Ale na bocznych ciemniał tylko mrok, a
tylny nie działał…
Rakieta ślizgała się nieskończenie długo, jakby miała dotrzeć do
samego środka satelity. Jednakże szybkość nie wzrastała i ta
równomierność ruchu świadczyła, że działał tu jakiś mechanizm…
Posuwanie się nieoczekiwanie ustało, ale zanim siedzący przy
radiostacji Azarow zdążył wstać, rozpoczęło się od nowa. Korobow
patrzył na tarczę chronometru: wskazówka sekundnika przeskakiwała
spazmatycznie od podziałki do podziałki. „Jak w agonii”… – pomyślał
Korobow i wówczas właśnie rakieta stanęła na dobre.
– Siedemnaście sekund… – spokojnie powiedział Korobow i przez
moment żałował, że opadanie się skończyło. Teraz trzeba podjąć jakąś
decyzję, a Siencowa nie ma…
– Po co oni to zrobili? – wyszeptał niepewnie Kalwe.
– Kto? – spytał Korobow i w tej samej chwili zrozumiał, o co
chodzi. – Sądzisz, że…
Nagle wyciągnął rękę gestem nakazującym ciszę.
Wszyscy zaczęli nasłuchiwać. Ktoś stukał, skrobał, ocierał się o
metalowy pancerz rakiety. Dźwięki te skojarzyły się kosmonautom z
kolejarzem, który koła wagonu, coś do siebie mrucząc.
Jednocześnie ekrany pojaśniały, jak gdyby za burtami rakiety zaczął
wschodzić blady świt… W jego świetle zamajaczyły jakieś wklęsłe
powierzchnie, nieznane aparaty i przyrządy… Przez jeden z ekranów
przemknął kulisty cień i teraz szmery słychać było od strony lewej
burty. Azarow głośno odetchnął.
Ale Korobow całkowicie już się opanował. Gotów był działać
szybko i zdecydowanie, jak tego wymagała sytuacja.
34
– Uwaga! – powiedział nieco donośniej, niż należało. – Sztuczny
satelita… To tłumaczy wszystko. Zaraz się z nimi spotkamy. Niestety,
ceremoniału takich spotkań jeszcze nie opracowano, ale musimy,
oczywiście, godnie reprezentować naszą planetę… Postaramy się
zrobić wszystko, by odnaleźć pozostawionych na powierzchni
towarzyszy – jeśli dotąd nie sprowadzono ich tutaj. Pamiętajcie,
jakkolwiek by ci… – zająknął się – jakkolwiek tubylcy będą wyglądali,
będzie to spotkanie przyjaciół. Nie mają chyba żadnych powodów, aby
wrogo potraktować myślących mieszkańców innej planety. Powitamy
ich przy włazie… Słyszycie? Znów pukają… Chwileczkę, chwileczkę
– uspokoił tamtych, niewidocznych – zaraz będziemy gotowi…
– Jeden z nas musi zostać w rakiecie – dokończył za niego Kalwe i
zrobił krok w kierunku szafy ze skafandrami.
– Ja pójdę! – zawołał Azarow. – Teraz przynajmniej…
– Nie – odpowiedział Korobow. – Poczekaj! – Powstrzymał
Azarowa. – Dyskusje odłożymy na potem. Obecnie twoje zadanie
polega na nawiązaniu łączności z Siencowem i utrzymywaniu jej z
nami, jeżeli będziemy musieli wyjść z rakiety.
Azarow potrząsnął głową, ale posłusznie podszedł do radiostacji.
Korobow zlustrował spojrzeniem sterownię, ułożył na równy stosik
leżące na ruchomym stoliku notatniki, rękawem starł z połyskującego
matowo pulpitu jakiś pyłek i znów rozejrzał się dokoła.
– No, idziemy…
Szybko włożyli skafandry, sprawdzili dopływ tlenu i łączność.
Kalwe spytał Korobowa:
– Jaki mają zapas?
– Tlenu na półtorej godziny, energii elektrycznej przy pełnym
wykorzystaniu bez reflektora na sześć godzin… Na wszelki wypadek
trzeba wziąć po zapasowej butli…
– Ja zabiorę apteczkę – oświadczył Kalwe. – Także… na wszelki
wypadek.
Korobow skinął, westchnął i wymamrotał jakieś przekleństwo. Potem
powiedział:
– No, jazda. Już piętnaście minut minęło, odkąd tamci wyszli z
rakiety…
Właz otwierał się powoli… Wreszcie nad ich głowami zaświeciło,
35
zamigotało rozproszone światło. Nie usłyszeli świstu, który towarzyszy
zmianie ciśnień.
– Czyli jakaś atmosfera tu jest… – zauważał Korobow. – Zresztą nic
dziwnego, skoro są istoty żyjące…
Ani jednym słowem nie uczcił obcego, tajemniczego, niemal
baśniowego świata, gdyż jeszcze godzinę temu nikt nie uwierzyłby w
jego istnienie. Kalwe rozumiał Korobowa, chciałby się jednak
zatrzymać, zastanowić choćby przez chwilę, od czego zacząć
znajomość…
Obserwował uważnie otwór włazu, gdzie winni się ukazać mieszkańcy
satelity. Nie było im spieszno: minęła minuta, druga, trzecia, a nie
zamajaczył nawet cień żywej istoty. Korobow uśmiechnął się.
– Trudno powiedzieć, żeby należeli do śmiałych… No cóż, damy
dobry przykład…
Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się.
Statek wsparty na dwóch ocalałych amortyzatorach, spoczywał
ukośnie na długiej, lekko wklęsłej platformie. Jeden jej bok, od strony
włazu, mogli dokładnie obejrzeć. Nikogo nie było widać. Ale Kalwe,
który wspiął się w ślad za pilotem, przez cały czas miał wrażenie, że
ciąży na nim czyjś badawczy, uporczywy wzrok.
– Skaczemy? – spytał Korobow. – Nie jest wysoko, jakieś trzy
metry…
– A z powrotem?
– Z powrotem będzie nas czterech, poradzimy sobie, jeden drugiego
podsadzi – odpowiedział Korobow z takim przekonaniem, jakby już
wielokrotnie poszukiwał przyjaciół na obcych sztucznych satelitach.
Ostrożnie zsunęli się na platformę, a gdy i tu nie było widać żadnej
żywej istoty, zeskoczyli. Powoli stąpając odeszli kilka kroków od
rakiety. Kalwe spojrzał na zegarek, potem na termometr.
– Dwieście siedemdziesiąt osiem, czyli pięć stopni Celsjusza…
Ciśnienie – trzysta…
– W skafandrach można to wytrzymać – stwierdził spokojnie
Korobow. – Ale gdzie w końcu jesteśmy? Gdzie gościnni gospodarze,
orkiestra i kwiaty?
Znajdowali się w dużej hali, podobnej do hangaru. Obie ściany,
zarówno ta, do której przylegała estakada z rakietą, jak i wąska
36
przeciwległa, robiły wrażenie koncentrycznie ustawionych łuków.
Łagodnie, bez kątów przechodziły w sufit, rozjaśniony owym
niepojętym migotaniem.
Statek międzyplanetarny zajmował trochę więcej niż połowę
estakady, chociaż miał sześćdziesiąt metrów długości. Platforma
wspierała się na ażurowym splocie, złożonym z dziwnie wygiętych,
przechodzących jeden przez drugi, okrągłych dźwigarów. W
szaromlecznym świetle górna krawędź platformy tonęła jak gdyby we
mgle.
Wzdłuż ścian ogromnej – mniej więcej stumetrowej – hali, którą
estakada dzieliła na pół, stały jakieś maszyny czy przyrządy o trudnym
do rozpoznania przeznaczeniu. Kształt ich był prawdopodobnie
starannie obmyślony, dokładnie wymierzony, choć dla ludzkiego oka
niezwykły: wiele ostrych kątów, wklęśnięć, sterczących płaszczyzn.
Ale wszystkie sprawiały wrażenie harmonijnego w koncepcji i stylu
systemu. Korobow osądził, że zewnętrzny wygląd maszyn świadczy o
dość wysokim poziomie tutejszej techniki.
Zewsząd przyjaźnie, a może zwodniczo, migotały różnokolorowe
światła. Wzdłuż ścian biegły rury i kable z mnóstwem rozgałęzień, jak
gdyby zaworów, nasadek, dziwnych, przypominających grzyby,
występów, niebieskich lśniących końcówek, ekranów gorączkowo
pulsujących światełkami… Dawał się słyszeć lekki szum. Ale nikogo
nie było widać, nikt nie wychodził naprzeciw. Przypuszczalnie
gospodarze woleli obserwować gości z ukrycia.
– Zauważ, że kable biegną tutaj na powierzchni – powiedział
Korobow. – U nas nie dopuszczono by do takiego niechlujstwa…
Kalwe przytaknął skinieniem głowy. Nie zdziwiła go uwaga
Korobowa. Sam też miał wrażenie, jakby znajdowali się nie na innej
planecie, lecz po prostu w zwykłej ziemskiej fabryce, tyle że o nie
znanych założeniach produkcyjnych. Nic tu nie przytłaczało
tajemniczością, kosmiczną specyfiką. Przeciwnie, mimo pewnych
niejasności, w sumie wszystko było jakieś pokrewne temu, co zostawili
na Ziemi. Choćby ta maszyna, zdecydowanie przypominająca
samochód, tyle że odwrócony kołami do góry. Oczywiście, to wcale nie
był samochód, lecz robił wrażenie czegoś bardzo swojskiego…
Ciekawe… Ale na rozmyślania brakowało teraz czasu.
37
– Szkoda, że nie możemy wykonać analizy atmosfery… –
powiedział z żalem Korobow. – Gdybyśmy mieli przyrządy…
Kalwe westchnął wspomniawszy znane mu laboratoria, „mądrą”
ciszę ośrodka maszyn elektronowych, gdzie tak dobrze się
rozmyślało… Korobow jednak ruszył już przez halę.
– Ponieważ gospodarze nie zamierzają się pokazać, nie będziemy na
nich czekali… Sami musimy znaleźć wyjście na powierzchnię:
prawdopodobnie nasi tam zostali. Jedno wyjście istnieje na pewno – to,
którym zsunęła się rakieta.
– Ale nam go nie otworzą – stwierdził Kalwe.
– Przypuszczam, że otworzyliby, gdyby im można było to
zaproponować – powiedział z goryczą Korobow. – Tylko że nie ma
nawet z kim gadać…
– Poszukamy innego – pocieszał Kalwe. – Wydaje mi się… moim
zdaniem, w tamtym końcu hali… widzisz, nie na osi estakady, tylko
bardziej na prawo, jest jakaś nisza w ścianie…
Pospiesznie przemierzyli halę. Rzeczywiście, to wyglądało na drzwi,
lecz nie mieli pojęcia, jak je otworzyć. Na drzwiach – a właściwie na
plastykowej płaszczyźnie, przegradzającej niszę – nie było nawet śladu
klamki czy chociażby dziurki od klucza.
– Tak, ci tubylcy… – zaczął gniewnie Korobow, ale Kalwe
przerwał:
– Oto oni!
38
Rozdział 6
W długim korytarzu, mętnym przytłumionym światłem płonęły
lampy pokryte warstwą pyłu. Zapalały się automatycznie przed idącymi
i gasły, kiedy je mijali.
Nie wiadomo dlaczego Ramowi przypomniały się monumentalne
egipskie piramidy i ich tajemne przejścia. Tam na pewno tak samo
ściany przytłaczały archeologów tajemnicą. Ale to było na Ziemi. A
tu…
Szli szybko, bacznie się rozglądając. Przebyli już niemal sto metrów, a
korytarz jak przedtem prowadził ich wciąż naprzód – prosty,
pozbawiony drzwi i wszelkich elementów, które naruszałyby jego
monotonię. Prawdopodobnie biegł zupełnie poziomo, chociaż w tym
dziwnym świecie nie można było dowierzać w pełni własnym
odczuciom. Lampki radiometrów świeciły słabo na hełmach,
przypominając o stałym nieznacznym promieniowaniu.
Pół godziny temu, na powierzchni, kiedy rakieta ześliznęła się nagle
w dół i w niepojęty sposób zniknęła, pozostawiając ich w samotności i
w pustce – pomyśleli, że to już koniec. Rzeczywiście, trudno przecież
przebijać się przez materię, której stal nawet nie drasnęła!
Przez kilka sekund siedzieli w milczeniu, żegnając w duchu
wszystko, co było im w życiu drogie. Rain odczuł, że gdyby nie
obecność Siencowa, który właśnie z wściekłością szeptem zaklął,
można by, patrząc na gwiazdy, zawyć w obliczu nieskończonej,
absolutnej samotności we wszechświecie.
Ale nagle, obaj jednocześnie uświadomili sobie, że wcale nie
zamierzają umierać. Rain powiedział gniewnie:
– Niech no mi pan powie, po co my tu właściwie siedzimy? Czy nas
już nic więcej nie interesuje? Rodzaj przyciągania? Materia? Życie
wreszcie? O czym pan z takim skupieniem rozmyśla? Należy działać,
kolego!
– O czym myślę? – powtórzył w zadumie Siencow. – Jakby tu panu
powiedzieć… O tym, że kosmonauci to ludzie, którzy pokonują
Kosmos na statkach, a jeżeli trzeba, nawet i bez statków.
39
– Od tego zaczniemy, przyjacielu – zaproponował astronom.
– Zaczynamy! – I Siencow wstał.
Rain bez trudu znalazł zamykającą wejście płaszczyznę.
Wpuszczając rakietę uniosła się, a potem opadła na swoje miejsce. Ale
o powtórnym jej uniesieniu nie mogło być mowy – ważyła z pewnością
wiele ton i stanowiła potężną masę. Drepcząc wokół niej kilka minut
kosmonauci zrozumieli, że nic z tego nie wyniknie.
– Spróbujmy myśleć szybciej – powiedział Siencow. – Zostało nam
tlenu w przybliżeniu na godzinę. Program naszego lotu nie
przewidywał długotrwałych przechadzek na zewnątrz rakiety. Będzie to
dla nas nauczka na przyszłość… – nie dokończył zdania, machnął ręką.
– W ogóle będziemy szukać, póki starczy tlenu.
– We wszystkich powieściach fantastycznych zawsze brakuje tlenu
– zauważył Rain.
– Nic dziwnego – odpowiedział Siencow. – Niewiele wchodzi w
takie buteleczki.
– Istotnie – zgodził się Rain, prostując obolałe plecy. – Ale ich
ciężar odczuwam nawet tutaj…
Siencow milczał i zaczął schodzić z platformy.
– Boję się, żeby chłopcy czegoś nie naknocili – powiedział już na
dole. – Z pewnością zaczną gorączkowe poszukiwania. Popadną
jeszcze w konflikt z tymi tu, narozrabiają…
Rain tylko zmrużył oczy – tak zaciszne wydały mu się w tej chwili
znane do znudzenia sterownia statku i ciasna kajutka mieszkalna…
Po naradzie postanowili się rozejść każdy w inną stronę i szukać
wejścia, zataczając koła o coraz większym promieniu. Siencow od razu
ruszył na prawo. Rain postanowił obejść platformę.
Gdy schylony przeciskał się pod nią, zauważył jakąś jasną linię,
jakby nakreśloną farbą na ciemnej powierzchni satelity. Rain
przystanął, obejrzał linię uważnie. Była to dróżka o szerokości
dziesięciu centymetrów ze srebrzystego, nikło połyskującego metalu,
wpuszczona w pokrycie tak precyzyjnie, że ani na milimetr nie
wystawała ponad powierzchnię. Rainowi przyszło do głowy, że chociaż
jej przeznaczenie było nie znane, mogła doprowadzić do wnętrza i
lepiej iść wzdłuż niej, niż błądzić po omacku…
Rain dał sygnał reflektorem, wzywając Siencowa.
40
– Jest? – spytał Siencow, podchodząc do towarzysza.
Ruszyli wzdłuż metalowego pasma. Zaledwie przebyli jakieś
trzydzieści metrów, taśma nagle znikła. Kosmonauci spojrzeli na siebie
zaskoczeni.
Ale żaden nie zdążył powiedzieć ani słowa. Platforma wraz z nimi
zaczęła powoli opadać. Niczym winda opuszczała ich w głąb sztucznej
planety.
Potem bez wstrząsu przystanęła. Od razu zabłysło blade światło, które
niemal ich oślepiło. Rain nie mógł skryć uśmiechu, zadowolony z
rozwoju sytuacji… Siencow powiedział podniecony:
– Syczy, słyszysz? Powietrze…
Otwór nad ich głowami zamknął się.
Niewielkie kwadratowe pomieszczenie na pierwszy rzut oka nie
miało drzwi. Stali bez ruchu. Ale próba cierpliwości nie trwała dłużej
niż kilka uciążliwych sekund, po czym jedna ściana zaczęła się powoli,
jakby niechętnie, unosić.
– Zaproszenie dla nas… – szepnął Siencow.
– Cóż, przyjmiemy je… – równie szeptem odparł Rain.
Ale zapraszały wyłącznie drzwi. Za nimi nikogo nie było, po prostu
zobaczyli pusty korytarz. Ruszyli śladem metalowej taśmy szurając
nogami, by zrównoważyć niewielkie przyciąganie i uniknąć
podskoków. Przy każdym kroku wzniecali obłok pyłu, który pokrywał
podłogę i ściany. Po przebyciu dwudziestu metrów, Siencow
powiedział:
– Ten korytarz chyba nie ma końca. Czy zauważyłeś, w jakim
kierunku idziemy? Kiedy opuszczaliśmy się, spostrzegłem, że pasmo
biegło bardziej w lewo w porównaniu z kierunkiem prowadzącym do
platformy…
– Zaraz to sprawdzimy… Przyjmijmy, że satelita jest kulisty.
Odległość do sąsiednich platform określam w przybliżeniu na sto
metrów. Widoczność na wprost…
Rain umilkł, zaczął obliczać. Potem odezwał się ponownie:
– Jeśli moje rachuby są trafne, korytarz biegnie promieniście ku
środkowi satelity. To, nawiasem mówiąc, jest świadectwem, że aparaty
wytwarzające pole sztucznej grawitacji nie są umieszczone w środku
geometrycznym… Inaczej korytarz wydawałby się nam sztolnią, gdzie
41
środek, tam byłby również dół. Rozumując logicznie, powinniśmy
gdzieś znaleźć także poprzeczne chodniki. Czyli na razie wszystko jest
w porządku.
– W porządku, to w porządku – zgodził się Siencow – ale
radioaktywność wzrasta. Czy nie idziemy przypadkiem wprost do
diabelskiej kuchni? W dodatku taka ilość pyłu wskazuje, że nieczęsto
to miejsce jest odwiedzane…
– Co masz na myśli? – spytał Rain.
– Poczekaj… I jeszcze coś – rakieta zniknęła, a nie spotkaliśmy
nikogo. Jak sądzisz, czy to jest normalne, żeby istoty na takim stopniu
rozwoju – wskazał dokoła ręką – widziały w przedstawicielach innej
kultury swoich wrogów? Gdyby ktoś trafił do nas na Ziemię lub bodaj
tylko na statek – jak byśmy go przyjęli? Nawet gdyby miał rogi, kopyta
i inne atrybuty piekielnego pochodzenia?
– Co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości – rzucił Rain.
– Powitalibyśmy go jak miłego gościa…
– Ano właśnie – ciągnął Siencow. – Czyli tu żadnych żywych istot
po prostu nie ma. I nie należy na nie liczyć.
Milczeli chwilę.
– Tak, być może – powiedział w zadumie Rain. – Idziemy dalej.
Kiedy się da, skręcimy na prawo, w kierunku, gdzie się znajduje
rakieta.
– Ciekawe, co oni tam mają…
– Pewnie coś w rodzaju magazynu albo hangaru.
– Jakie tam w rodzaju… – zaprotestował wesoło Siencow. – Tu
wszystko jest całkiem prawdziwe, możemy się od nich uczyć. Ech, ten
ziemski szowinizm…
Kain przyjął wyrzut śmiechem, ale nie zdążył odpowiedzieć.
Zobaczył, widać, coś szczególnego, gdyż szybko ruszył naprzód.
– Jest! – stanął przed niszą po prawej stronie. – Czy przypadkiem
nie tutaj będzie wylot poprzecznego korytarza?
Siencow zbliżył się pospiesznie, przyjrzał się. Taką samą niszę
widać było w przeciwległej ścianie, korytarz natomiast prowadził dalej,
w głąb satelity.
– A taśma biegnie tędy… – mruknął kapitan. – Bardzo ciekawe, co
też tam może być…
42
Stali chwilę rozmyślając. Ale tak bardzo chcieli jak najdokładniej i
jak najprędzej wniknąć w kryjące się tu tajemnice, że jednocześnie
ruszyli naprzód – i już po dwu minutach zagrodziła im drogę ściana.
– Powinna się otwierać – wyraził przekonanie Siencow, podchodząc
bliżej do przeszkody. Natychmiast lampka radiometru na jego hełmie
zapłonęła jaskrawo. Siencow odskoczył, nerwowo przeciągając ręką po
skafandrze, jakby strząsając z niego pył.
– Prawdziwa diabelska kuchnia – zawołał Rain. – Dobra, jeszcze tu
zajrzymy.
Zawrócili w kierunku nisz. Rain włączył reflektor. Pod warstwą pyłu
można było dostrzec niezbyt wysoki schodek.
Bez namysłu astronom na nim stanął. Pod podłogą coś cicho
szczęknęło, tylna ściana niszy bezszelestnie, powoli, odpełzła w górę.
Za nią, w odległości dwu metrów znajdowały się drugie, identyczne
drzwi.
– Zaryzykujemy! – powiedział Siencow.
Weszli do czegoś w rodzaju komory. Płyta, uprzednio uniesiona,
ostrożnie, niby w obawie, aby ich nie potrącić, opadła i ledwie dotknęła
progu, natychmiast zaczęła sunąć w górę płyta wewnętrzna.
Za nią znów był korytarz, tym razem węższy. Zupełnie tak samo
zapalały się i gasły lampy, rozmieszczone jednak nie wzdłuż, a w
poprzek korytarza…
– Jakoś długo idziemy – zauważył Siencow. – Zostało nam tlenu na
dwadzieścia minut. Zwróć uwagę na interesujący szczegół: korytarz
skręca w lewo. Nasze przypuszczenia są więc słuszne.
– W końcu doszliśmy – powiedział Rain i zatrzymał się przed niszą
znanego już kształtu. Bez wahania postawił stopę na schodku. I tutaj
drzwi były podwójne.
– Solidna robota… – pochwalił Siencow. – Ale gdzie mogą być
nasi?
Za drzwiami panował mrok. Ale oto zamigotało, najpierw nieśmiało,
potem wyraźniej – i wreszcie szare, mżące, jakby rozpylone w
powietrzu światło rozjaśniło wnętrze wielkiej hali, przedzielonej na pół
ukośną estakadą.
43
Stali kilka sekund, kryjąc rozczarowanie. Potem Siencow, który
coraz niespokojniej spoglądał na zegarek i na wskaźnik ciśnienia tlenu
w butlach, ponaglił:
– Idziemy dalej…
…Znów korytarz, drzwi, hala napełniona nikłym światłem i
pośrodku – estakada. Siencow oznajmił uroczyście:
– A tutaj mamy już coś interesującego!
– Przecież mówiłem, że oni są w pobliżu… – mruknął Rain.
Zamaszystymi krokami ruszyli naprzód, wysoko unosząc się nad
podłogą, dopóki Siencow nie zapytał:
– No, a teraz dokąd tak spieszymy?
Na estakadzie, słabo widoczna w świetle przedzierającym się jakby
przez mgłę, nieruchomo spoczywała rakieta. Podchodzili do niej
powoli,
jakby
wracali
ze
spaceru.
Siencow
mruknął
z
niezadowoleniem:
– Nie widać, żeby cokolwiek robili… Czy oni śpią? No, oberwie
Korobow ode mnie…
Rain pokręcił głową: coś tu było nie w porządku, Korobow nie był
zdolny do takiego niedbalstwa.
– I radiostacja wyłączona, nie słyszą nas – stwierdził. – Może
przeprowadzają wewnętrzny remont. Może jakieś nieprzewidziane
zdarzenie. A może spotkało ich coś złego?
– Albo już opuścili rakietę – powiedział Siencow, przyspieszając
kroku. Rain spojrzał na zegarek. Tlenu wystarczy jeszcze na
kilkanaście minut.
Siencow stanął tak raptownie, że aż zachwiał się i z trudem utrzymał
równowagę. Rain o mało nie wpadł na niego z rozpędu. Siencow spytał
półgłosem:
– Przyjrzyj no się uważnie, czy to nasza rakieta?
Tak, teraz widzieli już wyraźnie, że rakieta spoczywająca na
estakadzie została zbudowana nie na Ziemi, lecz w jakimś innym
świecie.
Pozornie w kształcie rakiety nie było nic nadzwyczajnego. Ale
wątpliwe, aby nawet dobry kreślarz mógł od ręki odtworzyć jej
sylwetkę na papierze…
44
Wydawała się dzieckiem samej Przestrzeni, w której mogła mknąć
swobodnie i radośnie. Wskazywała na to od razu jej wyjątkowa
smukłość (była ona półtora faza dłuższa od ich rakiety), chociaż pewne
elementy – ostre podłużne żebra, sześciokątne wcięcie, wklęsłe
płaszczyzny w części dziobowej – zaskakiwały mieszkańców Ziemi.
Ale niewątpliwie konstrukcja zewnętrzna wynikała z wymogów
kosmicznych, nie odgadnionych dotychczas dla ludzi, którzy niegdyś
pojąć nie mogli zasady skrzydeł w kształcie delty.
Siencow pomyślał, że taki statek mknie wytrwale niczym promień
światła, przenikając pola grawitacji jak igła luźny splot materiału.
Gardło kosmonauty ścisnął skurcz. Pewnie był to spazm zachwytu, lecz
Siencow szybko opuścił rękę do pasa i pokręcił lekko kranikiem,
regulującym dopływ tlenu.
– Rzeczywiście, nie nasz statek – potwierdził Rain. Siencow
odkaszlnął, głos jego zabrzmiał głucho:
– Jaki piękny… podejdźmy na chwilkę bliżej. Żeby chociaż
dotknąć… dlaczego ta część przybrała kształt wielokąta? Rakieta, ale
jakie dziwne ma dysze…
– Dosyć – przerwał Rain. – Szkoda czasu, – Przecież tylko dwa
kroki…
– Nie. Kosmonauci to tacy ludzie…
– Którzy wszystko robią o właściwej porze? Cytujesz mnie? Trudno,
trzeba wracać. Tutaj nikt nie zaglądał, bo w pyle zostałby ślad.
– Oni są na pewno w sąsiedniej grodzi – powiedział Rain. – Idziemy
w dobrym kierunku…
Skierowali się do wyjścia. Rain zauważył z trwogą, że ruchy
Siencowa utraciły lekkość, a jego ciężki oddech w słuchawkach
brzmiał jak groźny szum.
Jasne, że atletyczny Siencow pierwszy zużyje zapas tlenu, już
oddycha z trudem…
Jakby odgadując myśli towarzysza Siencow powiedział stłumionym
głosem:
– Byle tylko nie zostawać w tyle… – iż wyraźnym wysiłkiem ruszył
szybciej.
W momencie, kiedy od drzwi dzieliły ich dwa kroki, światło w hali
nagle zgasło i zapadł nieprzenikniony mrok. Odruchowo włączyli
45
reflektory. Rain pierwszy przycisnął stopą schodek – drzwi ani drgnęły.
Wtedy z kolei ze złością tupnął w schodek Siencow… Czuli, jak
podłoga pod nogami lekko się ugina, gdzieś pod nią w rozrzedzonej
atmosferze pstrykały kontakty, ale drzwi były wciąż zamknięte.
Siencow bezwładnie osunął się na podłogę i chrapliwie szepnął:
– Teraz chyba wsiąkliśmy ostatecznie… Wszelkie próby, aby
otworzyć drzwi, zawiodły. Nadal panowały ciemności. Siencow i Rain
odpoczęli trochę, Siencow oddychał coraz ciężej. Nawet ta ograniczona
dawka tlenu, którą sam sobie wyznaczył, także się wyczerpywała…
Obserwując leżących bezwładnie na podłodze nikt by nie odgadł,
jak intensywnie pracowały obecnie ich umysły, szukając wszelkich,
najbardziej nieprawdopodobnych możliwości wymknięcia się z tej
pułapki. Nie byli załamani, bo przeżyli już i śmierć, i
zmartwychwstanie – tam, na powierzchni. Teraz owładnęła nimi
wyłącznie chęć walki do ostatniego tchu.
– Automaty wysiadły… – wychrypiał wreszcie Siencow, jakby
podsumowując rozmyślania. – Jednak Azarow miał rację… Nie
szkodzi, jeszcze zobaczymy…
– Automaty automatami, a my jesteśmy ludźmi, powinniśmy być
mądrzejsi – odezwał się Rain. Siencow milczał chwilę.
– No cóż – powiedział jeszcze wolniej i bardziej ochryple – na razie
nie pozostaje nam nic innego, tylko spróbować obejrzeć rakietę, dopóki
starczy sił. Oczywiście, najłatwiej byłoby czekać, aż automaty wrócą
do równowagi, uznają, że nie najgorsze z nas chłopaki i otworzą
drzwi… Jakie jest pana zdanie w kwestii rakiety, profesorze?
– Mniej więcej to samo – odparł Rain wstając. – Jeżeli otaczająca
atmosfera nie nadaje się do oddychania, rakieta jest jedyną nadzieją. –
Zasapał ze złością. – Mówiąc szczerze, nie bardzo mam ochotę
zdejmować hełm. Jakoś nie bardzo wierzę, żeby tu był tlen…
Siencow przytaknął skinieniem, potem znów nabrawszy sił do
rozmowy, powiedział:
– Ale biorąc rzecz logicznie, jeśli nie ma tu obecnie istot żywych, to
atmosfera powinna być obojętna, coś w rodzaju mieszaniny gazów
szlachetnych. Automaty nie potrzebują tlenu, a w obojętnej atmosferze
lepiej się konserwują. Metal tutaj jest, ale brak śladów utlenienia…
– I tak nie możemy tego sprawdzić – rzucił Rain.
46
– Że też nie przyszło nam do głowy, żeby zabrać kieszonkowe
analizatory…
Rain nie chciał się odzywać, ale zwyciężyło w nim poczucie
sprawiedliwości i odparł:
– Nie przewidywaliśmy, że będą nam potrzebne…
– Nie przewidywaliśmy… Ale przewidywaliśmy nieprzewidziane
sytuacje. Nawet szczególną konieczność… – Siencow mówił coraz
wolniej, jakby zapadał w drzemkę po smacznym obiedzie. Nagle Rain
pojął, że Siencow umyślnie wstrzymuje oddech, tłumiąc w ten sposób
świszczący odgłos. Rzeczywiście nic nie było słychać, bo ponadto od
czasu do czasu kapitan wyłączał radio, nie chcąc niepokoić towarzysza,
i chyba obserwował jego usta, żeby się włączyć, gdy ten zacznie
mówić… Rain poczuł skurcz w gardle, a nawet jakby zawstydzenie, że
jemu, sądząc z manometru, tlenu starczy jeszcze na piętnaście, a może
dwadzieścia minut.
– Idziemy do rakiety! – powiedział stanowczo.
Jednak Siencow, który usiłował wstać, ledwie trzymał się na nogach
i Rain niemal wlókł go w kierunku niższego skraju estakady.
Oczywista, Rain wiedział, że Siencow nie zdoła się na nią wdrapać.
Nie mógł także podnieść towarzysza na dwumetrową wysokość,
chociaż przy normalnym dopływie tlenu zdołałby to zrobić jedną ręką,
gdyż tutaj Siencow łącznie z całym ekwipunkiem ważył nie więcej niż
dwadzieścia kilogramów… Dlatego Rain zostawił Siencowa w pozycji
siedzącej, opartego plecami ó pierwsze przęsło estakady i włączył jego
reflektor na pełną moc, żeby kapitan nie czuł się osamotniony;. Teraz
już nie miało sensu oszczędzanie energii…
Potem się rozejrzał. Było mało prawdopodobne, aby załoga rakiety
wchodząc do niej musiała wskakiwać na estakadę. Jednak nie było
czasu na roztrząsanie tego problemu, nie mówiąc już o szukaniu
dźwigu.
Zebrawszy siły Rain skoczył, uchwycił się oburącz krawędzi i
wczołgał się na pomost. W skafandrze było to znacznie trudniejsze niż
w kombinezonie i wysiłek go zmęczył. Nie miał odwagi wstać i
oddychając ciężko, ruszył ku rakiecie na czworakach.
Wydało mu się, że minęło bardzo wiele czasu, gdy tak pełzł po
platformie do rakiety, a potem wzdłuż jej burty. Jeżeli rakieta nie jest
47
automatyczna lub zdalnie kierowana, lecz przeznaczona dla żywych
istot, to w zbiornikach mogły pozostać jakieś resztki tlenu… To była
jedyna szansa ratunku. Rain nie zastanawiał się, jak znajdzie zbiorniki
w tym prawie stumetrowym statku – rozpraszałoby to tylko jego
uwagę.
A w tej chwili trzeba przede wszystkim znaleźć właz, który powinien
znajdować się gdzieś niezbyt wysoko: przecież załoga, jeśli w ogóle
kiedykolwiek istniała, musiała kiedyś z niego korzystać. Rain
instynktownie wyczuwał, że statek miał jednak załogę. Bardzo byłby
zdziwiony, gdyby mu powiedziano, że ta podświadoma pewność
związana jest z wyglądem rakiety. Jej doskonałe kształty naprowadzały
na myśl, że ten twór doświadczenia i wysokich umiejętności mógł być
zbudowany tylko dla ludzi – bo tak bez wahania Rain nazwał Marsjan,
twórców satelity.
…Przeraził się, że minęło już bardzo wiele czasu, kiedy pełzł
wzdłuż rakiety. Włazu ciągle nie było. Przypomniał sobie, że kilka
minut wcześniej też o tym myślał, i niestrudzenie ruszył dalej.
Oczywiście, właz mógł się również znajdować z przeciwległej strony.
Należałoby wtedy okrążyć rakietę i wracać wzdłuż drugiej burty.
Rain westchnął głęboko i z trudem wstał. Po wklęsłej powierzchni
pomostu ciężko było iść, z braku tlenu doznawał zawrotu głowy, ale
idąc zyskiwał znacznie na czasie.
Szedł, nie odrywając dłoni od pancerza rakiety. Nie wyczuwał na
nim żadnych śladów po uderzeniach mikrometeorytów, żadnego
draśnięcia. Idealnie gładka powierzchnia. Przytrzymywać się jej było
niewygodnie, ale uparcie dążył naprzód, póki nie natrafił na jakąś
nierówność.
Przystanął. Serce mu załomotało. Właz? Przeciągnął ręką wzdłuż
ledwie uchwytnego wyżłobienia. Pięło się na wysokość wzrostu i
jeszcze wyżej… Wówczas przykucnął, dotykiem wyczuł, że w dole
wyżłobienie skręcało w prawo, biegło półtora metra i znów się
wspinało.
Nie ulegało wątpliwości, że był to właz, lecz szczelnie zamknięty.
Rain wsparty o rakietę przymknął oczy i rozważał, jak otworzyć
właz, biorąc pod uwagę, że w wypadku rakiety kosmicznej mechanizm
nie mógł być zbyt prosty. W ciągu następnych pięciu minut
48
wypróbował wszystkie sposoby, jakie mu podsunęła pamięć. Ale
usiłowania te nie dały żadnych rezultatów.
Wówczas odetchnął zbierając myśli. Jak zawsze w przypadkach,
kiedy rozwiązanie problemu wprost było niemożliwe, zaczął szukać
dróg okrężnych. Oczywiście, mowy być nie mogło, aby użyć siły.
Zadał sobie pytanie, jak przedostałby się przez właz ziemskiej rakiety,
wykonany z nadspoistej stali, wciśnięty mocno w gniazdo przez
potężne dźwignie. Było to zadanie, któremu nie podciąłby nawet
wysoko kwalifikowany kasiarz. Istniała niegdyś taka profesja, obecnie
osiągnięcia
tego,
nieco
szczególnego
rzemiosła
zostały
zaprzepaszczone, zresztą i one na nic by się tu zdały…
Jeszcze nieskończenie długo, jak mu się wydawało, szukał
gorączkowo w myślach choćby najmniejszej szansy przedostania się do
wnętrza obcego statku… Wreszcie musiał uczciwie sobie powiedzieć,
że nie potrafi tego dokonać.
Zrezygnowany, bez pośpiechu – teraz zwłoka nie miała już
znaczenia – ułożył się w jak najwygodniejszej pozycji na pomoście.
Nad nim zwisała gładka, zaokrąglona w górze burta. W skafandrze
było ciepło, tlen dopływał jeszcze z butli – pewnie już resztki… Miał
ochotę od razu zamknąć dopływ tlenu, żeby uniknąć tych ostatnich,
najcięższych chwil… Sięgnął do zaworu i nie odczuł przy tym żadnego
lęku, żadnego strachu wobec śmierci, lecz tylko głębokie znużenie
człowieka, który skończył swą niełatwą, ale interesującą pracę i
dopiero teraz ulega nieprzezwyciężonej potrzebie wypoczynku.
Dotknął zaworu i to przypomniało mu o Siencowie, który regulował
dopływ tlenu tym samym gestem.
Natychmiast opuścił go spokój, gwałtownie cofnął dłoń. Tam w dole
Siencow na pewno czeka… Trzeba zejść do niego, aby przynajmniej
przez ostatnie minuty być razem.
Wstał z największym wysiłkiem i wyprostowany ruszył w górę
estakady.
Podświadomie, gdzieś w głębi mózgu, nieustannie trwał proces
wyliczania rzeczywistej odległości, jaką przebył, i zużytego czasu. I to
wyliczenie wskazywało, że właz umieszczony jest w niezwykłym
punkcie: prawie na samym ogonie rakiety, gdzie z reguły należało
umiejscowić silniki, zapasy paliwa, urządzenia energetyczne.
49
Pomieszczenia robocze, nie mówiąc już o mieszkalnych, powinny
znajdować się gdzieś dalej. Oczywiście, w samochodzie można sobie
pozwolić na dowolność, lecz w statku międzyplanetarnym silniki
muszą być ulokowane w tyle, bez względu na to, z jakiej planety
pochodzi. Siencow na pewno zrozumiałby to od razu… Co się też z
nim dzieje?
Rain posuwał się z coraz większym trudem, dotykając pancerza
rakiety. Coś przyciągało go jak magnes i musiał zebrać wszystkie siły,
by pojąć, że tym magnesem jest czerwony ognik, który nie wiadomo
kiedy zapłonął gdzieś na przodzie. Rain pełzł ku niemu, nie dziwiąc się
ani światełku, ani swojej pewności, że właz musi znajdować się w jego
pobliżu…
I właz był właśnie tutaj, pod lampką sygnałową, a obok niego
znajdowały się trzy niewielkie wgłębienia tworzące trójkąt. Rain
włożył w nie palce – i zaznaczona ledwie dostrzegalnym wyżłobieniem
płaszczyzna pancerza cofnęła się w głąb odsłaniając wejście do
rakiety…
Rain przetoczył się przez próg włazu. Jego twarz wykrzywił grymas.
Każde uderzenie serca powodowało bolesny ucisk w skroniach…
Wpełzł do obszernego kwadratowego pomieszczenia. Cztery
wygięte ramiona dźwigni rozprostowując się zacisnęły z powrotem
pokrywę włazu. W ścianach jednolitym, mżącym lśnieniem nieustannie
migotały lampy. Rain patrzył na nie urzeczony, próbując uzmysłowić
sobie, co robić dalej…
Rozległ się cichy świst. Rain spojrzał z ukosa na barometr – nie miał
siły unieść ręki do oczu. Przyrząd wskazywał, że ciśnienie rośnie.
Nawet gdyby komora wypełniona była teraz nie tlenem, lecz jakimś
trującym gazem, nie pozostawało już wyboru: jego piętnaście minut
minęło…
Wskazówka barometru mknęła… Rain usłyszał czyjś chrapliwy,
gasnący oddech. Z trudem pojął, że rzężenie dobywa się z jego
własnych płuc, i zerwał z głowy hełm.
50
Rozdział 7
Zaalarmowany słowami Kalwego Korobow spojrzał i drgnął. Jakaś
dziwna, potworna istota, podobna do wielkiej błyszczącej żaby,
wyskoczyła spod estakady i z głuchym wyciem gwałtownie runęła do
przodu. Niedaleko od nich zatrzymała się, zawisając w powietrzu na
wysokości trzech metrów nad podłogą.
– Lata? – wyszeptał osłupiały Kalwe.
Żaba wyciągnęła trzy długie przednie macki zakończone płaskimi
przyssawkami, które przywarły do ściany rakiety. Ciszę przecięły
krótkie przenikliwe świsty, tak odrażające, że mimo osłony skafandrów
miało się ochotę zatkać uszy.
– Ale głosik – mruknął Korobow. – Teraz wiem, dlaczego
słyszeliśmy go nawet w rakiecie…
Potem macki zniknęły i Marsjanin, czy jak go tam zwać, wisiał
przez sekundę nieruchomo, jakby lustrując przybyszów nie mniej
bacznie niż oni jego. Znowu Kalwe poczuł na sobie dziwne badawcze
spojrzenie… Wtem latająca żaba gwałtownie uskoczyła. Ponownie
rozległy się przenikliwe dźwięki niczym zgrzyt rozdzieranego
pancerza.
– Oho – zawołał Korobow – na to nie możemy pozwolić. Zniszczą
nam rakietę…
– Hej, poczekaj no! – krzyknął i machnął ręką. Nieznany stwór
usłuchał, znikając pod rakietą.
– Nie mam pojęcia, jak utrzymują się w tej pozycji – powiedział
Kalwe. – Ani nóg, ani skrzydeł…
Ale przypuszczany że to nie żywa istota. Wiesz co? To są automaty
zdalnie kierowane albo zaprogramowane.
– Jakże automaty? – spytał Korobow nie spuszczając wzroku z
miejsca, gdzie skryła się dziwna istota. – Szkoda, że wystraszyłem ją
krzykiem i oddaliła się…
„Oddaliła się – jakich to uroczystych słów zaczął używać Korobow,
mówiąc o Marsjanach – nie bez ironii stwierdził Kalwe. – Cóż, można
by ich rzeczywiście traktować z szacunkiem, jeśli, jeśli…”
51
– Nie, to nie jest żywa istota – powtórzył stanowczo.
– Dlatego, że nie ma nóg? Przecież niekoniecznie musi być podobna
do człowieka…
– Nie… – Kalwe rozważał przez chwilę, jak najzwięźlej wyłożyć
swoje myśli. – Chodzi o to, rozumiesz, że ona, owszem, rusza się.
Zobaczyliśmy ją znienacka i jak wtedy zareagowałeś? Przypominam
sobie: aż lekko podskoczyłeś…
– Przesadzasz…
– Podskoczyłeś i uniosłeś brwi. Byłeś zdumiony. A co ja zrobiłem?
– Nie patrzyłem na ciebie. No?
– Pewnie zachowałem się podobnie, gdyż zdziwienie, a nawet lęk
jest naturalną reakcją na coś nieoczekiwanego. I ona również powinna
się zdziwić, zaciekawić, skoro też widziała nas po raz pierwszy…
– No powinna…
– A nie była zdziwiona.
– Ale popatrzyła!
– To tylko nasze wrażenia. Ale poza tym żadnej gestykulacji…
Żadnej mimiki. Przecież ona nie ma twarzy! Pies, kot ma twarz… Ale
żuk – nie. Umysł istoty rozumnej musi być rozwinięty, świat doznań…
ogromny. Słów może jej zabraknąć. Słowo jest informacją. Natomiast
uczucie to mimika! Odruchy! Reakcja na bodźce!… Ą tutaj – nic. Żuk,
wielki żuk, wyłącznie instynkt. A gwizd? Jedna nuta. Ani wyraz, ani
zdanie… Tak, właśnie tak…
Na potwierdzenie własnej teorii Kalwe gwałtownie wymachiwał
rękami, marszczył czoło, mięsistym nosem niemal przebijał
przezroczysty plastyk hełmu…
– No dobra, nie czas na dyskusje – powiedział Korobow. – W
zasadzie masz pewnie rację. Gdyby była żywa, powinna od razu do nas
podejść.
– Ona jest całkowicie pozbawiona rozumu – z zapałem wywodził
Kalwe. – Automat, który działa zgodnie z programem, albo kierują nim
ci, prawdziwi… Jeżeli ma program, to też nieskomplikowany.
Najprostsze działania. Oczywiście, nie można znaleźć z nimi
wspólnego języka, bo jasne, że nie umieją mówić…
52
– Czyli w poszukiwaniach nie pomogą nam ani trochę – powiedział
smętnie Korobow, na swój sposób oceniając informacje Kalwego. –
Oho, jeszcze jeden, czy znów ten sam?
Rzeczywiście stwór podobny do żaby unosił się nad rakietą,
przykładając do niej macki.
– Jak sobie chcesz, ale ja nie pozwolę im niszczyć statku –
oświadczył stanowczo Korobow. Podbiegłszy do estakady podskoczył
wysoko i z góry opadł na platformę. Potem dotarł po amortyzatorze na
tył rakiety i Musem ruszył po wypukłej powierzchni, płosząc żabę,
jakby wyganiał kurę, która wtargnęła do ogrodu. Kalwe nie mógł
powstrzymać uśmiechu.
Żaba ukryła się tam, gdzie i poprzednia. Korobow ukląkł i uważnie
obejrzał pancerz w miejscach dotkniętych przez przyssawki.
– Nie, nie ma żadnych śladów – powiedział uspokojony i zszedł z
pomostu. – Nie pojmuję, o co im chodzi, ale prawdopodobnie nie robią
szkody.
– Trudno odgadnąć, o co im chodzi – powtórzył w zamyśleniu
Kalwe.
Korobow stanął przy nim, niezdecydowanie podreptał w miejscu,
nie wiedząc, co czynić dalej. Nie można zostawić statku bez opieki, ale
i towarzyszy trzeba szukać…
– Dobra – zakonkludował wreszcie. – Odnajdziemy chłopaków,
wtedy… Na razie już piętnaście minut straciliśmy na próżno…
Należało otworzyć drzwi. Kalwe włączył reflektor, oświetlając je
wraz ze ścianą obok. Po czym powiódł dłońmi, szukając jakiejkolwiek
wypukłości. Wszystko bez rezultatu. Potem zmieniając długość fal
próbowali wysyłać różne sygnały. Jednak drzwi pozostały oporne.
– Bioprądy? – zastanowił się Korobow.
– Tutaj powinno być coś prostszego – odparł Kalwe. – Bioprądy to
zbyt skomplikowane. Podsadź no mnie, zobaczę na górze…
Korobow podszedł i stanął tuż przy swym towarzyszu. Ale zaledwie
Kalwe zdążył oprzeć mu ręce na ramionach, coś cichuteńko
skrzypnęło. Z prawie nieuchwytnym szmerem drzwi się uniosły.
– Masz ci los… – powiedział Korobow. Kalwe był zadowolony.
– Najprostsze rozwiązanie: urządzenie mechaniczne… Wejście jest
zautomatyzowane, żeby nie wykonywać zbędnych ruchów rękami. Po
53
prostu naciska się nogą. W szczeliny prawdopodobnie przeniknął pył i
dlatego potrzebny był podwójny ciężar. Drzwi funkcjonujące na
zasadzie bioprądów są nonsensownym zbytkiem nawet w warunkach
znacznie bardziej rozwiniętej techniki. Widzisz, że tutaj od dawna nikt
nie chodził? Pył jest nie tknięty… To lepiej niż cokolwiek innego
świadczy, że nikogo żywego na satelicie rzeczywiście nie ma. Jego
mieszkańcami są te właśnie automaty… No cóż… A co tam słychać w
rakiecie?
Korobow zaczął wywoływać Azarowa. Rakieta milczała.
– Znów uszkodzenie łączności… – powiedział Kalwe. – Może
wpływ jonizacji?
Korobow odczekał chwilę, po czym nabrał powietrza do płuc i
nastawiwszy regulator na pełną moc ryknął w mikrofon tak, aż
zarezonował hełm. Żadnego odzewu… I nagle skądś – chyba całkiem z
bliska – dobiegł głos Siencowa:
– A tutaj wreszcie jest coś interesującego… W odpowiedzi
zamamrotał znajomy szept Raina.
– Oni, to oni! – krzyknął Kalwe. Korobow wrzasnął:
– Siencow! Hop, hop!
Obaj skoczyli ku drzwiom, gotowi biec, szukać, pomagać… Ale
głosy nie powtórzyły się, chociaż obaj krzyczeli w mikrofony ile sił.
Drzwi z cichym szmerem uniosły się, ukazując wejście do słabo
oświetlonego korytarza.
– Są żywi, znajdziemy ich – powiedział Kalwe.
– Teraz szybko znajdziemy – zapewnił Korobow. – Tylko
Azarow…
– O co chodzi? – Głos Azarowa zabrzmiał nieoczekiwanie w
słuchawkach i obaj drgnęli.
– Niech cię! Czemu się nie odzywasz? Słyszałeś ich?
– Kogo? – spytał pospiesznie Azarow.
– Jak to kogo? Siencowa, oczywiście…
– Słyszałem coś innego – po chwili milczenia odparł Azarow. –
Gdzie jesteście?
– Otworzyliśmy drzwi – informował Korobow. – Wychodzimy.
Słyszeliśmy kapitana i Raina. Wywołuj ich przez cały czas.
– Powodzenia. Nie siedźcie za długo… – powiedział Azarow.
54
Zaledwie kosmonauci wyszli na korytarz, drzwi wróciły na
poprzednie miejsce. Ruszyli dalej, gdy Korobow się upewnił, że
wejście z drugiej strony również nie przedstawia trudności. Teraz
należało iść korytarzem, który biegł w dwóch kierunkach, ginąc w
mroku. Tylko…
– Na prawo czy na lewo? – spytał Kalwe.
– Trzeba jakoś wybrać… – rzekł Korobow.
– Może się rozdzielimy? – zaproponował Kalwe, chociaż zupełnie
nie miał ochoty błądzić samotnie, ale Korobow stanowczo
odpowiedział:
– Wykluczone. Jesteśmy razem, żeby sobie nawzajem pomagać. Nie
wiadomo, co się zdarzy… Pójdziemy – no, na prawo. Jeżeli są w tej
stronie, niewątpliwie trafimy na ich ślady: zobacz, jaki pył… Jeżeli nie,
zawrócimy i pójdziemy w przeciwnym kierunku. W ciągu pięciu minut
nawet w skafandrach możemy zbadać prawie pół kilometra. Wątpliwe,
żeby zdołali zajść dalej…
Pierwsze drzwi znaleźli po przejściu sześćdziesięciu metrów. Za
nimi było pusto. Korobow zamierzał je minąć, lecz Kalwe chwycił go
za rękę:
– Coś tam błyszczy – zawołał, po czym z niezwykłym dla siebie
pośpiechem rzucił się do przodu, pochylił i chwycił jakiś leżący na
podłodze przedmiot. Obejrzał go i podał nadbiegającemu Korobowowi.
– Patrz… – wykrztusił, chwytając oddech.
Na jego dłoni lśnił maleńki metalowy przyrządzik. Był to jeden z
przenośnych liczników, w jakie zaopatrzone były wszystkie
pomieszczenia rakiety. Służyły one do rejestracji rzadkich cząsteczek
bardzo wysokich energii, którym udało się przeniknąć przez pancerz
statku. Przypuszczalnie Siencow albo – co jeszcze bardziej
prawdopodobne – Rain, wychodząc ze statku zabrał licznik, nie
dowierzając w pełni indykatorom promieniowania wmontowanym w
skafandry…
–
Naturalnie,
że
tutaj
byli
–
zawołał
Korobow.
– Sądzę nawet… – zaczął Kalwe. – Spójrz, nie ma żadnego śladu. Oni
nie szli, ich nieśli, wlekli? Może takie same automaty jak te, które
widzieliśmy.
– Oczywiście – gorączkował się Korobow. – Szybciej za nimi!
55
Ruszył korytarzem, zaciskając w dłoni licznik. Kalwe spieszył za
nim i dopiero po paru minutach spytał:
– Czy zauważyłeś, że przez cały czas idziemy pod górę?
– Coś w tym rodzaju – odpowiedział Korobow. – Zresztą może
tylko ulegamy złudzeniu. A jeżeli tak, jakiż stąd wniosek?
– Żaden – rzucił Kalwe. – Ciekawe, dokąd ten korytarz nas
doprowadzi?
…Ostatecznie doprowadził kosmonautów do zamkniętych drzwi.
Ale teraz wiedzieli już, jak się je w tym świecie otwiera. Dalej był
następny korytarz. Od razu dostrzegli niebieskawą tabliczkę na ścianie,
pokrytą jakimiś widocznymi nawet przez warstwę pyłu płaskimi
wzorami, złożonymi z odcinków linii prostych. Kalwe odetchnął
głęboko.
– No, jest…
– Co takiego?
– Pismo… To znaczy, że na satelicie mieszkają jednak istoty
rozumne. Automaty nie potrzebują instrukcji na piśmie.
– Mieszkają albo mieszkały kiedyś…
– Jeżeli tak było, zapewne są tu nadal. Społeczeństwa nie wymierają
– mogą się tylko przenieść w inne miejsce. W ogóle życie urządzone
jest bardzo rozsądnie.
– Idziemy dalej – ponaglił Korobow. – Dyskutować będziemy
potem…
Przy drzwiach wyrysował palcem na warstwie pyłu duże „K”. Litera
od razu zalśniła jaskrawymi kolorami.
Zaciekawiony Kalwe oczyścił za pomocą rękawicy mały kawałek
ściany.
– Nadzwyczaj ciekawe – warto by przerysować… – powiedział,
oglądając zawiłe, połyskujące nikłym blaskiem wzory.
– Kiedy znajdziemy naszych, sfotografujemy wszystkie osobliwości,
a na Ziemi będziemy się zastanawiać – strofował Korobow.
Z całą pewnością nie należało teraz wspominać Ziemi… Na razie
każdy krok oddalał od niej coraz bardziej i najlepiej było zająć się
pracą, a nie przewidywaniem przyszłości.
Kalwe dogonił Korobowa, który otwierał już następne drzwi.
56
– Nie rozumiem… – powiedział po chwili Korobow. – Czy
przypadkiem nie trafiliśmy do laboratorium?
Kalwe zajrzał mu przez ramię.
Ściany obszernej sali zwężały się, jakby budowniczy; przeholował,
chcąc dać złudzenie perspektywy. Po obu stronach ciasnego przejścia
stały na niezbyt wysokich podstawach przezroczyste prostokątne
pojemniki, zapełnione jakąś szarą substancją. W korytkach, pod
przezroczystymi pokrywami biegły we wszystkich kierunkach
różnobarwne rury czy kable i znikały za tylną, najkrótszą ścianą.
Oświetlenie było tu inne, ciepłe, z fioletowym odcieniem, zupełnie
niepodobne do szarego mżącego półmroku, z którym Korobow i Kalwe
zaczęli się już oswajać.
Podeszli do pojemnika o lśniącej powierzchni.
Poprzez przednią ściankę wyraźnie było widać zawartość, która
tylko z daleka sprawiała wrażenie jednolitej, w Istocie zaś składała się
z mnóstwa niewielkich kwadracików, a cały pojemnik był podzielony
na wiele przegródek – niczym kartoteka. Gdy Kalwe ostrożnie
pociągnął jedną z pokrywek, przezroczyste korytko, napełnione
galaretowatą szarą substancją, zaczęło się do niego przysuwać… I w tej
samej chwili przednia ściana pojemnika zamigotała czerwonym
światłem. Kalwe cofnął rękę. Korytko powoli wróciło na miejsce,
czerwone światło zgasło.
– Diabli wiedzą, co to takiego – powiedział Kalwe, – Może oni z
tego przygotowują masy plastyczne? Albo jest to coś w rodzaju
plantacji, gdzie hoduje się pożywienie? Ale nie przypomina w niczym
chlorelli… W ogóle coś niepojętego. Trzeba zachować ostrożność,
niczego nie dotykać – jeszcze gospodarze się obrażą…
– Słusznie – potwierdził Korobow. – Ale jak na pożywienie ta
substancja niezbyt apetycznie wygląda…
Ponownie wyciągnął górne korytko, przytrzymał je palcami i
pochylony nisko, zbliżył twarz do szarej substancji, żeby dokładnie
obejrzeć nierówną powierzchnię… Kalwe ostrzegawczo uniósł dłoń,
ale było już za późno.
Z korytka wybiegła błękitna błyskawica, przez moment tańczyła na
hełmie pilota. Korobow wyprostował się gwałtownie, zatrzepotał
rękami – za szybką hełmu Kalwe dostrzegł jego wykrzywioną bólem
57
twarz – i ciężko runął na podłogę, uderzając łokciem w środek powoli
cofającego się korytka. Znów błysnęła błękitna błyskawica… Kalwe
chwycił Korobowa za ramiona, odciągnął na środek przejścia, otworzył
pełny dopływ tlenu, zaczął robić sztuczne oddychanie, co w skafandrze
wcale nie było łatwe… Kiedy uznał już, że wszelkie zabiegi są
bezcelowe, Korobow otworzył oczy. Krzywiąc się niemiłosiernie
odepchnął Kalwego i powoli wstał.
– Nic, nic w porządku… – wykrztusił. – Po prostu ogłuszyło mnie…
A więc wszystko jest tu pod napięciem i to niemałym. Lepiej
wiejmy stąd jak najdalej, bo mogą nas spotkać inne niespodzianki…
Patrząc na płonącą znów czerwonym światłem ściankę korytka,
powoli mijali przezroczyste pojemniki. Kalwe rozglądał się
niespokojnie. Czerwone światło alarmowe wciąż nie gasło… Korobow
powiedział na wpół twierdząco, na wpół pytająco:
– Sygnalizuje, że normalny stan został zakłócony…
Podeszli do tylnej ściany sali. Ostrożnie przestąpili próg.
Mieli przed sobą okrągłą, przestronną halę. Prawdopodobnie
stanowiła ośrodek, wokół którego koncentrycznie rozmieszczone były
magazyny szarej substancji. Kształt koła mógł dać również
wyobrażenie o całym wewnętrznym układzie Deimosa. Ale za
wcześnie było na uogólnienia – zdążyli obejrzeć zaledwie nieznaczną
część satelity.
Rosnący niepokój o los towarzyszy nie pozwalał na zwłokę. Zapas
tlenu w skafandrach Siencowa i Raina musiał być na wyczerpaniu…
Weszli do korytarza, mijając jeszcze jedno pomieszczenie z
pojemnikami. Korytarz doprowadził ich ponownie do miejsca, w
którym Korobow nakreślił pierwszą literę swojego nazwiska. Zatem
korytarz miał kształt pierścienia. Po wewnętrznej jego stronie
znajdowały się magazyny z szarą substancją. Drzwi były jedne, te
przez które tu weszli.
Była to ślepa uliczka. Należało wrócić do punktu, skąd rozpoczęli
poszukiwania. Teraz zyskali pewność, że ani Siencow, ani Rain tędy
nie przechodzili…
Oszołomieni tym odkryciem stali bez ruchu. Korobow ciągle ściskał
w dłoni delikatny aparacik.
– No, a licznik! – upierał się Kalwe.
58
– Licznik… – ponuro powtórzył Korobow. – Jednak nie ma ich tu i
nie było. Zresztą cóż by tutaj mogli robić… W końcu chyba tutejsi
mieszkańcy nie są ludożercami, zresztą i tak nie zjedliby skafandrów…
A śladów nie widać… Dobra, nie będziemy tracili czasu. Wszystko się
kiedyś wyjaśni…
Prawie biegli, ożywieni nadzieją, chociaż żaden nie powiedział ani
słowa, że Siencow i Rain sami odnaleźli już rakietę, siedzą teraz w
sterowni, oddychają spokojnie tlenem i czekają na nich.
Dopadli drzwi hangaru, gdzie stała ich rakieta, i uważnie obejrzeli
podłogę. Nowe ślady się nie pojawiły.
Wówczas w najwyższym pośpiechu ruszyli korytarzem. Oto jeszcze
jedne drzwi… Kalwe z rozpędu upadł na kolana.
Reflektor oświetlił wyraźnie znajome ślady butów na zapylonej
podłodze.
Siady te znikały pod jedynymi drzwiami, za którymi musieli być
Siencow i Rain. I Korobow niecierpliwie nacisnął schodek.
Drzwi nie ustąpiły…
Nie wierząc jeszcze nieszczęściu wciąż od nowa przyciskali stopami
schodek, napierali na drzwi – jakby cokolwiek poza materiałem
wybuchowym mogło poruszyć ten masyw, krzyczeli – jakby ktoś mógł
ich usłyszeć.
Omiatali reflektorami każdy centymetr podłogi w szaleńczej nadziei,
że może po prostu nie zauważyli śladów prowadzących w odwrotnym
kierunku lub że ich towarzyszom udało się jednak wydostać… Potem
przycupnęli pod nieustępliwymi drzwiami, od czasu do czasu
bezskutecznie próbując je otworzyć. Gdy wreszcie strzałki tlenowych
manometrów zaczęły dygotać koło zera, Korobow wstał, trącił
Kalwego w ramię i powoli ruszyli do swego hangaru. Obu. dręczyło
tylko jedno! gdyby od razu skręcili w lewo… Myśl ta przytłaczała ich,
ciążyła niczym kamień…
To była katastrofa… Zasiedli w sterowni nie zdejmując nawet
skafandrów, choć przepisy tego zabraniały. Pragnęli poddać się
złudzeniu, że po chwili odpoczynku natychmiast znów wyruszą na
poszukiwania. Każdy z nich jednak wiedział, że to daremne. Gdyby
nawet Siencow i Rain najoszczędniej gospodarowali tlenem, zapas był
od kilku minut wyczerpany.
59
Bezcelowe było śledzenie biegnącej szybko wskazówki sekundnika,
ale Kalwe nie odrywał od niej wzroku. Korobow ponury, z
opuszczonymi oczami rozcierał obolałą głowę – i słuchał, co mówił,
wymachując rękami, Azarow.
Cóż miał do powiedzenia? I po co teraz ta gestykulacja?
– Łączność, trzeba było utrzymać łączność! – rzucił gwałtownie
Korobow. – Nawet my ich słyszeliśmy, a jaką ty masz radiostację!
– Spróbuj sam – zawołał Azarow, kręcąc gałką. – O, posłuchaj!
Rzeczywiście, w zakresie od dziesięciu do trzydziestu centymetrów
w eterze działo się coś niepojętego: jakieś miauczenia, piski, niekiedy
melodyjne trele lub buczenie – potem nagle odgłosy te cichły, za
wyjątkiem sennego ochrypłego mruczenia, a po chwili wszystko
zaczynało się od nowa.
Posłuchawszy tej kakofonii przez parę minut, Korobow kazał
wyłączyć radiostację, ażeby nie marnować prądu.
– A może to tutejsi mieszkańcy nas wywołują? – spytał niepewnie
Azarow.
– Bzdury – odparł Korobow. – Obeszliśmy prawie pół satelity i
nikogo nie spotkaliśmy. Oczywiście, nie wiem, co znaczą te dźwięki,
jednak…
– A ja chyba wiem – odezwał się Kalwe, nie odrywając oczu od
zegara.
Obaj spojrzeli na niego – Korobow z zainteresowanie, Azarow z
niechęcią: Kalwe odbierał mu ostatnią nadzieję na uratowanie
towarzyszy, którzy zgodnie z przypuszczeniami Azarowa mogli
znaleźć gościnę u gospodarzy satelity…
– Nie mieliśmy po prostu czasu na rozważania – mówił Kalwe. –
Skoro znajdujemy się w hangarze przeznaczonym dla rakiety,
obsługiwanym, jak wynika, przez automaty, to muszą one otrzymywać
skądś dyspozycje… tak, tak chyba jest…
– Dlaczego? – spytał Azarow. – Przecież są mogą dysponować…
– Układami logicznymi? Nie, nie sądzę, przeczyli to zasadzie
celowości. Tysiąc arytmometrów nie zastąpi jednej maszyny
elektronowej… Tak więc wszystko pozwala nam zakładać istnienie
skomplikowanych mas: cybernetycznych, które kierują automatami i je
kontrolują. Taki ośrodek dyspozycyjny na pewno znajduje się gdzieś na
60
satelicie. Jak to mogliśmy zauważyć z Korobowem, automaty nie
otrzymują informacji za mocą kabli. Nie posiadają również kontaktu z
podłogi hangaru. Czyli dyspozycje są im przekazywane przez radio.
Oto źródło tych sygnałów.
– Stop, stop! – zawołał Azarow. – Przecież fale radiowe nie
przenikają przez ściany…
– Naturalnie – powiedział Kalwe. – Automatów chyba jest dużo, a
częstotliwości w ograniczonym kresie fal – mniej. Hangarów, jak
stwierdziliśmy z Korobowem, jest tutaj więcej niż jeden… Czyli
automaty pracujące na tej samej fali muszą być wyposażone w
niezwykle selektywne odbiorniki.
– Falowody, prawdopodobnie… – zaczął w zamyśleniu Azarow. –
Chyba tak. Mogliście usłyszeć Siencowa i Raina tylko dlatego, że
znajdowaliście się wtedy akurat na dwu krańcach tego samego
falowodu…
Napomknienie o przyjaciołach wyczerpało cierpliwość Korobowa. I
tak z trudem hamował się: coraz dotkliwiej, pewnie na skutek
porażenia, bolała go ćmiła ręka, a Kalwe wygłasza akademickie teorie,
zaś zafascynowany Azarow słucha ich z otwartymi ustami i w dodatku
sam zaczyna wysuwać hipotezy, i zamiast pilnować łączności,
zajmował się jakąś kakofonią. Korobow z wysiłkiem uniósł obolałą
głowę; jeszcze chwila – i upadnie z osłabienia.
Wyprostował powoli plecy, z trudem wstał z fotela. Azarow pytał w
tym momencie:
– A jakie funkcje, twoim zdaniem, wykonują automaty, które
widzieliście?
– Latają… – z irytacją powiedział Korobow. – Gwiżdżą. Nic więcej
nie robią. A jeśli o nas idzie, to wypadałoby coś zrobić… choćby dla
urozmaicenia.
Kalwe zmarszczył brwi, na jego twarzy ukazały się wypieki.
– Oględziny rakiety nie są zakończone – kontynuował Korobow. –
Chodźmy, na miejscu ustalimy plan działania. Nikt nam nie pomoże, a
nie zamierzamy chyba tu przesiadywać… Pójdziemy we dwójkę –
zwrócił się do Azarowa, który z zapałem przytaknął i sięgnął do szafy
po skafander. – A ty, Lajmon, rozbierz się, podyżurujesz w sterowni,
potem zastąpisz jednego z nas…
61
– Na razie spróbuję obliczyć… – zaczął Kalwe. – Czekaj, no, co ty
masz na skafandrze?
Korobow obejrzał łokieć skafandra, na który wskazywał Kalwe.
– Jakieś paskudztwo… Pewnie ta szara substancja. Kiedy ja się tym
umazałem?
– Wtedy gdy upadłeś – powiedział Kalwe. – Teraz sobie
przypominam; uderzyłeś łokciem w otwarte korytko. – Zdjął z rękawa
Korobowa ciemnoszare okruchy substancji.
– Przyjrzę się temu, spróbuję dojść, co to jest. Czasami można
niejedno wywnioskować z samej struktury…
Kalwe włączył radiostację, skinął towarzyszom. Włożyli hełmy i
zniknęli za drzwiami komory wyjściowej. Kalwe został w rakiecie sam.
Teraz panowała tu niezwykła cisza. Nie było słychać cieniutkiego
terkotu teleurządzeń, nie huczała maszyna elektronowa kontrolująca
zgodność lotu statku z programem, wskazówki wielu przyrządów
opadły bezwładnie do zera. Kalwe poczuł dreszcz: cisza była
nieprzytulna,
złowieszcza;
tylko
lekkie
buczenie
radiostacji
przypominało, że istnieją na świecie wesołe, żywe dźwięki.
Kalwe postanowił niezwłocznie przystąpić do pracy, żeby zagłuszyć
ciszę. Umyślnie szurając głośno podeszwami podszedł do maleńkiej
szafki. Umieszczony w niej był przenośny mikroskop elektronowy.
Oddzielił odrobinę szarej substancji i włączył prąd. Długo śledził
ekran, regulując, delikatnymi ruchami palców obraz, potem przywarł
do okularu.
Substancja stanowiła jakiś organizm wielokomórkowy. Komórki
wydłużone, z wyraźnymi odrostkami… Kalwe obserwował je z
najwyższą uwagą, zapominając o całym świecie. Widział gdzieś niemal
identyczne komórki. Ale gdzie? Nie jest przecież biologiem ani
biotechnikiem i tkanki organiczne oglądał pod mikroskopem dopiero
podczas
obowiązującego
wszystkich
kursu
przygotowań
kosmomedycznych. Tam były preparaty. Jakie? Nie, to nie mięsień…
Bardzo, bardzo do czegoś podobne. Co im jeszcze pokazywali?
Komórki nerwowe… I jeszcze – tak, to zupełnie przypomina…
Korobow i Azarow wrócili po upływie pół godziny. Oględziny nie
przyniosły nić pocieszającego: fragmenty baterii słonecznych uległy
zniszczeniu przy lądowaniu. Zepsuty został tylny układ obserwacyjny,
62
oderwane dwa amortyzatory do lądowania. Będą musieli solidnie
popracować, żeby te urządzenia doprowadzić do porządku.
Ale to właśnie było teraz nieodzowne: pracować, pracować jak
najusilniej, żeby choć trochę zagłuszyć rozpacz po śmierci przyjaciół i
nie wpaść w apatię, która byłaby pierwszym zwiastunem klęski.
O tym właśnie rozmyślał Korobow, czekając w komorze, aż
prysznic z ultrafioletowych promieni oczyści na nim skafander.
Dlaczego Kalwe nie wyszedł im naprzeciw? Kiedy Azarow zdejmował
hełm, Korobow zajrzał do sterowni.
Kalwe siedział przy stole z opuszczoną głową. Nawet nie drgnął na
dźwięk otwieranych drzwi.
– Lajmon, co ci jest? – zawołał Korobow. Jego głos zahuczał w
głośniku: nie zdążył jeszcze zdjąć hełmu i mówił przez mikrofon.
Kalwe otworzył pozbawione wyrazu oczy i oblizał wargi.
– Wiesz, dlaczego zginęli Siencow i Rain?
– Z braku tlenu – głucho odpowiedział Korobow, zły na Kalwego,
że dotknął sprawy, której na razie nie należało poruszać. – Masz jakieś
wątpliwości?
– Chyba jednak tak. – Usta Kalwego zadrżały, zamilkł. – W
ostatecznym rachunku… – podjął po przerwie. – Brak tlenu to był
topór… A uderzyliśmy tym toporem my dwaj.
Korobow podszedł szybko, objął go za ramiona. Kalwe szarpnął się,
strącił jego rękę.
– Nie, mam dobrze w głowie – powiedział nagle bardzo spokojnie i
ze znużeniem. – Nie bredzę… – Podał Korobowowi cienką płytkę z
drobinką szarej substancji, która pokryła się już z wierzchu jakimś
dziwnym brunatnym nalotem. – Mówiłeś… Obejrzałem sobie. Wiesz,
co to jest?
– Jakieś pożywienie czy coś takiego… Nie? Więc co?
– Jest to tkanka złożona z komórek podobnych do komórek
mózgu…
– A niech ją diabli, tę tkankę! – wrzasnął Korobow. – Jaki miałaby
związek z nami?
– Wiemy, że tutaj musi być ośrodek cybernetyczny – mówił dalej
Kalwe. – Znaleźliśmy go, tylko się tego nie domyśliliśmy, ponieważ
wszystko było tam zbyt niepodobne do naszych ziemskich urządzeń
63
tego rodzaju. Właśnie przezroczyste pojemniki są pewnie maszynami o
najwyższym stopniu sprawności… Zamiast naszych schematów
mikromodularnych czy molektronowych u nich pracuje substancja
organiczna, rozumiesz? Uszkodziliśmy jakąś część schematu, my…
– Sztuczny mózg czy co?
– Nie, oczywiście że nie. Coś znacznie bardziej prymitywnego.
Wielka maszyna cybernetyczna, maszyna licząca. A my…
– Jaki widzie tu związek z naszymi? – spytał chmurniejąc Korobow.
– Weszli tam, przypuszczalnie bez przeszkód. Sądząc po śladach nie
dreptali pod drzwiami, prawda? A z powrotem nie wyszli. Czyżby coś
uszkodzili? Siencow i Rain są bardzo ostrożni. A jednak…
– No, a my…
– Dziwne, że nie rozumiesz… Tutaj pewnie wszystkie automaty
sterowane są z centrum, co ułatwia pracę i kontrolę. Domyślałem się
tego wcześniej… Tak więc uszkodziliśmy położony najbliżej wejścia
zespół maszyn. Pamiętasz czerwone światło? Pełniło rolę sygnału
alarmowego, o czym nie wiedzieliśmy… Ale trzeba to było
przewidzieć, trzeba… Przecież nasze ziemskie konstrukcje nie
wyczerpują możliwości techniki – ach, głupcy jesteśmy, głupcy…
Kalwe zamilkł, kryjąc twarz w dłoniach. Korobow znów położył mu
rękę na ramieniu.
– Ubieraj się… Musisz iść, bez ciebie nie dam sobie rady.
Zobaczymy, co tam można zrobić. Chociaż jeszcze raz…
Kalwe zrozumiał niedopowiedzenie: chociaż jeszcze raz ich
zobaczymy, będziemy mogli spełnić ostatni obowiązek… W milczeniu
poszedł po skafander. Mięśnie twarzy Korobowa stężały, usta miał
wyschnięte, wzrok wbity w przestrzeń. Tak zastał go Azarow.
– Dokąd się wybieracie? Kalwe jest chory, a i ty źle wyglądasz…
Co się z tobą stało? Nie możesz wychodzić w takim stanie…
Korobow odsunął go w milczeniu. Azarow podbiegł do ściany,
chwycił dźwignię alarmowego zamknięcia i krzyknął:
– Przysięgam, że was nie wypuszczę! Odpocznijcie choć godzinę,
pół godziny…
Korobow przystanął zaskoczony i popatrzał na Azarowa, jakby
widział go po raz pierwszy, po czym zrozumiał i ustąpił…
– Dobra… Zostaniemy. Trzydzieści minut odpoczynku.
64
Już z kajuty Korobow pogroził: „Ale żeby mi za pół godziny…”
Azarow szczelnie zamknął drzwi, włączył elektryczny sen i
wróciwszy na miejsce zaczął uważnie badać przez mikroskop drobinkę
szarej substancji. Ale po minucie nie wytrzymał, jego ramiona drgnęły.
Buczała włączona radiostacja, szare drobinki żałośnie poniewierały się
na plastykowym blacie stołu…
65
Rozdział 8
Dopiero po upływie dwu godzin znaleźli dość siły, aby wyjść z
rakiety. Kalwe zdołał jednak przekonać Korobowa, że jego
natychmiastowa wyprawa do hali z pojemnikami wypełnionymi szarą
substancją jest bezcelowa. Dwie osoby nie mają tam co robić, a tutaj
także jest dość pracy. Postanowiono, że piloci od razu rozpoczną
remont, Kalwe natomiast sprawdzi, czy można będzie jakoś uruchomić
drzwi, za którymi na zakurzonej podłodze leżą martwe ciała
towarzyszy.
Kalwe stąpając ciężko ruszył do włazu. Korobow krzyknął za nim:
– Lajmon, uważaj, proszę cię. Wiesz, jak trzeba ostrożnie
postępować.
– Bądź spokojny – zapewnił lakonicznie Kalwe.
Zanim wyszedł z hangaru, sprawdził działanie umocowanego przy
hełmie przetwornika. Aparat ten pozwalał zobaczyć na specjalnym
ekranie sieć prądów elektrycznych, nawet jeżeli przewody są izolowane
albo ukryte. Wychwytując powstałe wokół przewodów pole
magnetyczne, przetwornik przekształca je w optyczny obraz. Przyrządu
używano przy remoncie sieci elektrycznej w rakiecie, ale Kalwe chciał
wykorzystać go również przy badaniu budowy tutejszych maszyn.
Zamierzał już otworzyć drzwi do korytarza, gdy nagle Korobow
zawołał:
– Znów automaty… Ponure urządzenia…
Jego głos dotarł jednocześnie do wszystkich. Azarow i Kalwe
odwrócili głowy.
W ścianach otworzyło się kilka włazów dotychczas przyprószonych
pyłem i dlatego niewidocznych. We włazach dostrzegli dziwne
stożkowate mechanizmy, ozdobione u góry grzebieniami, jakimi
niegdyś przystrajano hełmy rzymskich legionistów.
Powoli sunęły naprzód.
W hangarze panowała głucha cisza. Piloci na estakadzie i Kalwe
przy drzwiach wbili wzrok w niesamowite istoty, z ciekawością i
obawą.
66
Roboty podpłynęły trochę bliżej i kosmonauci zauważyli, że ich
„grzebienie” zrobione są z mnóstwa cienkich i giętkich macek. Macki
lekko balansowały we wszystkich kierunkach, jakby mechanizmy je
gimnastykowały, niczym pianista palce przed występem.
– Do czego one służą? – spytał Azarow.
– Mnie to się wcale nie podoba… – powiedział zaniepokojony
Kalwe. – Wygląda na…
Nie dokończył. Jakby pragnąc niezwłocznie rozwiać jego
wątpliwości, roboty gwałtownie zmieniły kierunek, rozdzieliły się na
dwie grupy. Jedna ruszyła ku dziobowi rakiety, druga zaś ku jej tylnej
części. Macki wyciągnęły się nagle do przodu…
– Trzymajcie ich! – zawołał Kalwe i runął ku rakiecie.
Błysnął tęczowy piorun, za nim następny, potem jeszcze…
– Ostrożnie! – ze wszystkich sił nadspodziewanie niskim głosem
krzyknął Korobow. – Odejdźcie jak najdalej!
Nad rakietą wzbiły się smużki błękitnego dymu. Przez tę zasłonę
było widać, jak roboty w dwu miejscach przywarły wygiętymi
mackami do burty rakiety. Znowu błysnął piorun niby zdradziecki
wystrzał. Potem pojedyncze wystrzały przeszły w pospieszną serię
karabinu maszynowego i wreszcie wybuchy połączyły się w jeden
szalejący płomień, tak jaskrawy, że oślepiał. Wydawało się, że
powietrze wokół rakiety płonie.
Kalwe instynktownie uniósł do hełmu zgiętą w łokciu rękę, aby
osłonić oczy przed porażającym blaskiem, ale zdążył jeszcze dostrzec,
że ognisty jęzor wbity w kadłub statku powoli cienką linią rozcinał
pancerz…
– Rakieta! – krzyknął Kalwe, Korobow równocześnie wrzasnął
dziko: „Bij!” i runął ku najbliższemu robotowi. Tu już nie mogło być
mowy o uprzejmości i międzyplanetarnej dyplomacji. To był bez
wątpienia atak na ich statek i nie pozostawało nic innego, tylko go
bronić.
Korobow z rozmachem grzmotnął najbliższego robota elektrycznym
dłutem, ale cios odbił się od pancerza. Automaty pracowały
metodycznie, jakby nikt nawet nie próbował im przeszkodzić. Coraz
głębsze nacięcia w kadłubie rakiety biegły zadziwiająco równo, niby
dokonane na stole operacyjnym przez najlepszego marsjańskiego
67
chirurga pracującego w asyście całej świty zionących ogniem
pomocników.
Azarow usiłował sięgnąć macek, ale i one były opancerzone.
– Przewracać ich – krzyknął Kalwe i kosmonauci natarli na robota
wiszącego niewysoko nad podłogą, usiłując nadać mu położenie
poziome.
Ale
stożek
od
razu
przyjął
uprzednią
pozycję
(prawdopodobnie jego równowagę regulowały specjalne urządzenia).
Potem jedna macka powoli jakby niezdecydowanie sięgnęła ku
Azarowowi… Korobow ledwie zdążył powalić Azarowa, podstawiając
mu nogę.
– Poszaleliście, a jeśli on uderzy? – zawołał. – W ten sposób ich nie
powstrzymamy.
Przez halę przetoczył się krótki wybuch. Z kadłuba rakiety uderzył
ognisty miecz i poraził pobliskiego robota. Natychmiast na metalowym
korpusie wystąpiły pęcherze, macki znieruchomiały. Po upływie
sekundy zniekształcony automat przechylił się, szarpnął jakby
ostatkiem sił w bok i grzmotnął o podłogę, aż zadrżała.
Astronauci odnieśli wrażenie, że opuszczany przez ludzi statek
postanowił bronić się sam… Wstrząśnięty tym widokiem Korobow
zaciskając pięści krzyczał: „Jeszcze zasuwaj… jeszcze zasuwaj!” I
nagle z przerażeniem pojął, co zaszło: automaty dotarły palnikiem do
zbiorników z paliwem, które nie wybuchnęłyby w obojętnej
atmosferze, ale widocznie jakiś szczególnie pracowity robot rozpruł
zbiornik z utleniaczem…
W każdej chwili groziła eksplozja zdolna zniszczyć cały hangar.
Zdał sobie z tego sprawę w ułamku sekundy. Chciał już zawołać, żeby
towarzysze się ratowali…
Lecz w tym momencie roboty wyciągnęły po jednej macce w
kierunku szalejącego płomienia. Wzbił się brunatny obłoczek i ogień
zgasł.
Potem nastąpiły głuche uderzenia: prawie jednocześnie na dziobie i
z tyłu rakiety odpadły dwa kawałki pancerza… A roboty jakby tylko na
to czekały, wciągnęły macki i zaczęły powoli znikać w otwartych
włazach. Z niezrozumiałych przyczyn atak został przerwany, ale lada
moment mógł być powtórzony. Koniecznie należało wynieść ze statku
wszystko, co jeszcze można uratować…
68
Korobow pospiesznie uruchomił sygnał awaryjny, Właz i
wewnętrzne drzwi otworzyły się na oścież. Kalwe, pokonując
chwilowy lęk – nagle uległ wrażeniu, że teraz rakieta kryje w sobie
niebezpieczeństwo – wbiegł do komory, gdzie przechowywano
zapasowe butle z tlenem, chwycił jedną, uniósł z wysiłkiem i zaczął
ciągnąć do wyjścia po wąskim korytarzyku, zaczepiając nią lub
skafandrem o ściany Korobow wpadł do akumulatorni – należało
pomyśleć o ocaleniu części akumulatorów; nie wiadomo, co byłoby
gorsze – zostać bez energii elektrycznej, bez tlenu czy bez żywności,
której ratowaniem zajął się Azarow. Kalwe postawił butlę na podłodze
i ruszył po następną, ale uległ pokusie i wstąpił po drodze do sterowni.
Najbardziej niepokoiły go elektroniczne urządzenia rakiety, ukryte
między pancerzami ścian… Przebywał w sterowni nie dłużej niż
minutę i wyszedł stamtąd się, porażony tym, co zobaczył… Z
zaciekłością chwycił kolejną butlę, zarzucił ją na ramię, zebrał siły i
jakimś cudem złapał jeszcze jedną pod pachę.
Nie rozumiejąc zrazu, że rakieta jest stracona, ratował z niej jednak
wszystko, co się dało… Azarow wyrzucił z włazu zapasowe zespoły
radiostacji, przezroczyste worki z żywnością i zapasem wody,
przygotowane na wypadek awarii urządzeń regeneracyjnych; ta woda
była bezcenna, gdyż nie mogli wyciągnąć urządzeń regeneracyjnych…
Korobow wyniósł ze sterowni dziennik pokładowy razem z
mikrofonem i sejfem dla taśm magnetycznych. Położył go ostrożnie na
podłodze i zanim powrócił na estakadę, spytał Kalwego:
– A może oni już zniknęli na dobre? Dlaczego przestali? Może
wmieszają się ci?…
Kalwe uniósł twarz, po której ściekały strumyczki potu, przez
chwilę coś rozważał i zamarł widząc, jak powoli popełzła w górę
płaszczyzna drzwi hangaru… Upuścił wyniesione przed chwilą z
rakiety pudełko z filmami, które z hałasem potoczyły się po
podłodze… Korobow zastygł w osłupieniu.
Na progu stanęły dwie dziwne postacie, mniej więcej tego samego
wzrostu co ludzie. Wyprostowane, niepewnymi krokami, ostrożnie
sunęły naprzód. Każda z nich posiadała niewątpliwie parę nóg rąk,
którymi niezgrabnie wymachiwała. W milczeniu, szeroko otwartymi
oczami Korobow i Azarow spoglądali na przybyszów odzianych w
69
czarne, workowate skafandry. W cylindrycznych hełmach nie było ani
jednego przezroczystego okienka i te pozbawione twarzy, czarne istoty
robiły wrażenie posępnych i tajemniczych…
Korobow wymamrotał:
– Oto oni, gospodarze! No, poczekajcie tylko…
Jakby smagnięty jego słowami Azarow gwałtownie ruszył do
przodu, groźnie uniósł rękę. Na próżno Korobow usiłował go
powstrzymać. Urywanym głosem Azarow zaczął wołać:
– Natychmiast… natychmiast skończcie z tym skandalem! Przecież
jesteście rozumnymi istotami! Coście narobili?
Krzyczał, nie zastanawiając się, że gospodarze satelity mogą go nie
słyszeć i że jeśli nawet usłyszą – nie zrozumieją.
Przybysze,
idący
gęsiego,
przyspieszyli
kroku.
Wszystko
wskazywało, że nie zamierzają wdawać się w pertraktacje. Oto
pierwsza czarna postać potykając się niezgrabnie podbiegła do rakiety,
za nią, powtarzając wszystkie gesty, tylko z pewnym opóźnieniem,
podbiegła druga… Kalwe z osłupieniem obserwował niemal ludzkie
ruchy tych przedstawicieli nieznanego świata. Spieszyli, chcąc
widocznie zdobyć coś w zniszczonej na poły rakiecie, zakończyć pracę,
rozpoczętą przez posłuszne automaty.
Azarow wyrwał z zacisku elektryczne dłuto i kiedy pierwsza z
biegnących postaci była tuż-tuż – raptownie zamierzył się… Kalwe
rozpaczliwym gestem uniósł obie ręce, Korobow sprężony szarpnął się
do przodu – nie wiadomo: odciągnąć Azarowa czy pomóc mu, jeżeli
rozgniewani gospodarze zaatakują.
Do starcia nie doszło – widocznie gospodarze nic chcieli rozlewu
krwi. Nawet nie próbowali obrony… Tylko wyższa postać mijając ich
przystanęła na moment i całkiem zrozumiałym ludzkim ruchem z
naganą postukała się po hełmie. Azarow odskoczył z nerwowym
śmiechem…
Przybysze wspinali się po estakadzie do rakiety. Oto zniknęli we
włazie… Wówczas kosmonauci również otrząsnęli się z osłupienia,
pognali za nimi. W ciasnej rakiecie gospodarze nie mogliby już
odmówić wyjaśnień. Korobow pierwszy wskoczył do włazu i spojrzał
wokoło oddychając z trudem. Nikogo nie dostrzegł… Dopadł sterowni
70
– i tam było pusto. Wtedy pobiegł korytarzem w drugą stronę, a za nim
tupali ciężko Azarow i Kalwe.
Przybyszów zastali w komorze tlenowej. W pośpiechu wyjmowali z
zacisków naładowane butle, które służyły do zaopatrywania
skafandrów. Kosmonauci stali nieruchomo, zagradzając wyjście z
ciasnego pomieszczenia. Azarow ciągle jeszcze trzymał elektryczne
dłuto, gotów go użyć, jeśli zawiedzie dyplomacja. Kalwe rozważał
gorączkowo, jak nawiązać rozmowę, jak znaleźć wspólny język,
wyjaśnić, że zaszło jakieś nieporozumienie, poprosić o pomoc, którą
oczywiście gospodarze mogli okazać…
W tym momencie obcy wyprostowali się. Czarne skafandry opadły
– i pod znajomym przezroczystym hełmem Korobow zobaczył tak mu
drogą, a teraz pełną wściekłości twarz Siencowa.
71
Rozdział 9
Ostrożnie – żeby o coś nie zaczepić, czegoś nie poruszyć – pięciu
kosmonautów z wolna wędrowało korytarzem nieznanej rakiety.
Ludzie porzucili statek, który podczas nawałnicy wzmożonej
radiacji był im schronieniem. Chwilowo – jak mówili, ale w głębi
duszy każdy rozumiał, że droga sercu rakieta nigdy już nie wystartuje.
Zbyt wielkie były uszkodzenia poczynione przez rozwścieczone
automaty; w pancerzu wycięto dwa duże otwory: w części dziobowej i
niedaleko rufy statku. Rakieta przestała być hermetyczna, a co
najważniejsze,
zupełnemu
zniszczeniu
uległy
urządzenia
cybernetyczne, które znalazły się dokładnie na linii cięcia automatów.
Po pobieżnych oględzinach Kalwe oświadczył, że niepodobna
doprowadzić ich do porządku, a o locie bez nich nie ma co myśleć.
Kosmonauci wymontowali więc z rakiety i statek wszystko, co
przedstawiało jakąkolwiek wartość. Tutaj można było przynajmniej
zdjąć skafandry i odpocząć, zastanowić się nad sytuacją i próbować
znaleźć jakieś wyjście. Stało się coś nieodwracalnego, ale trudno było
jednak uwierzyć, że nie ma żadnej nadziei na powrót na Ziemię i że
długie lata – ile tam wypadnie żyć – spędzą na satelicie. Niewątpliwie
wyrażenie „długie lata” było nieco optymistyczne. Z własnej rakiety
zdołali uratować tylko zapas tlenu. Nie mogli demontować urządzeń
regeneracyjnych w tych warunkach, bez niezbędnych narzędzi. Co
prawda na razie obca rakieta zaopatrzona jest w tlen, ale nie wiadomo,
ile go jest w zbiornikach, dopływ może ustać w każdej chwili.
A nawet jeśli tlenu starczy na długo, i tak czekają ich głód i
pragnienie, gdy wyczerpią się wszystkie zasoby, które zgromadzono na
pokładzie. Obliczone są przecież tylko na czas lotu z niewielką
rezerwą. Ale tak czy inaczej na razie trzeba było żyć. Powoli zagłębiali
się coraz bardziej w pomieszczenia obcego statku.
Dotarli do przestronnej, zupełnie pustej sali, w której Siencow i Rain
byli już przedtem, ale spiesząc do swoich, nie zapuszczali się głębiej.
Obecnie wyjście z sali odkryli szybko. Ruszyli korytarzem. Podłogę
miał wyłożoną dziwnymi płytkami o nieregularnych kształtach.
Kosmonautów nie opuszczało zażenowanie, jakie ogarnia człowieka,
72
który przypadkiem trafił do cudzego mieszkania pod nieobecność
gospodarzy; na każdym kroku ukazują się jakieś nieoczekiwane,
intymne, miłe dla wtajemniczonych, ale nic nie mówiące postronnym
szczegóły.
Poza rakietą tego nie odczuwali. Hangar i cały satelita – zbyt
rozległe – nie mogły przypominać domu. Wszystkie, pomieszczenia i
urządzenia służyły celom technicznym. Tutaj zaś zastosowano inne
wymiary, porównywalne z ziemskimi, nie zapominając o drobiazgach,
które ożywiają każde wnętrze, zaspokajając potrzeby i pragnienia istoty
rozumnej: wzór podłogi, bardzo pięknie stonowane kolory ścian – w
zależności od punktu, z jakiego się patrzyło – zielone lub złociste, to
znów ciemnoniebieskie z niewyraźnymi jasnymi żyłkami. O poczuciu
estetyki świadczyło również rozmieszczenie świateł i lustrzane
powierzchnie drzwi. Nieznanym gospodarzom statku właściwe było,
widać, dążenie do odświętności, do blasku – a przecież dla zdobywcy
Kosmosu każdy lot zawsze był i pozostanie świętem. Wszystko to
czyniło z Marsjan istoty znacznie bliższe, chociaż świadomość ich
technicznej przewagi zmuszała, aby na zmiany barw, na płytki podłogi
patrzeć jak na zaszyfrowane i niepojęte na razie odkrycie.
– Jak tu jednak pięknie… – powiedział z zadumą Siencow – Myślę,
że trzeba przejść na sam dziób, rozlokować się tam i natychmiast… a to
bydlę! Przezroczysta przegroda, na którą Siencow z rozpędu wpadł,
miała twardość co najmniej stali i Siencow zapamiętale rozcierał
łokieć.
– Masz ci los… No i co, dalej nie można przejść?
– Ano właśnie… – przytaknął nadchodząc Rain. Starannie obmacał
przegrodę – nie było w niej nawet śladu drzwi.
– Tak… – wycedził nagle spochmurniały Siencow. – Znowu
zagadki. Czy to przypadkiem nie przesada? Tracę już ochotę, żeby je
rozwiązywać. Ale trzeba będzie pomyśleć, jak tę przegrodę usunąć…
– Tylko beze mnie – szybko powiedział Korobow, robiąc krok
wstecz. – Stanowczo nie będę naciskać albo otwierać tutaj
czegokolwiek. Jedna przygoda mi wystarczy!
Siencow uśmiechnął się, ale na wszelki wypadek również odsunął
się od przegrody.
73
– I co – spytał zza ich pleców Azarow – będziemy tak tkwić w
korytarzu?
Wówczas rozzłoszczony Siencow zdecydowanym ruchem szarpnął
najbliższe boczne drzwi. Bezszelestnie ustąpiły, znikając w ścianie.
Mieli przed sobą obszerny pokój. Robił dziwne wrażenie: na dwu
ścianach wymyślnie przeplatały się przezroczyste i matowe rurki, stały
naczynia o kaktusowym kształcie, niskie szafki – a na ich drzwiczkach
wklęsłe ekrany.
–
Chyba
laboratorium
–
powiedział
Siencow.
– Moim zdaniem, fizyczne – dodał Korobow. – Wystarczy popatrzeć
na przybory. O, tam w samym kącie, widzicie, coś podobnego do
instalacji toroidowej… Jasne, że tu przeprowadzano doświadczenia
fizyczne.
– Ale… – zaczął Azarow.
– Przecież jestem fizykiem – przerwał Korobow. – Może
zapomniałeś, kto był moim profesorem?
– Wiem, wiem – powiedział Azarow. – Ale, we dług mnie, to jest
laboratorium chemiczne. Popatrzcie: ta sieć rurek, te naczynia – to
wcale nie jest fizyka! U nas w laboratorium chemiczno-
technologicznym, gdzie odbywałem praktykę, było tak samo, ręczę
wam…
– Dobra, niech rozstrzygnie Kalwe – ugodowo zaproponował
Korobow, który nieraz już stosował tę metodę w czasie utarczek, gdyż
Kalwe nie lubił się sprzeczać i łatwo znajdował wspólny punkt
widzenia. – Lajmon, prawda, że to fizyka?
– Nie wiem – niechętnie odparł Kalwe. – Nie jestem fizykiem. Ani
chemikiem. Ale zwróćcie uwagę na szafki z ekranami. Nawet dla
niecybernetyka jest oczywiste, że są to przenośne maszyny liczące. A
wszystkie te rureczki, kolbki odgrywają tu, jak sądzę, rolę czysto
pomocniczą. Być może, maszyny trzeba chłodzić lub coś takiego…
– Rozsądził nas, nie ma co!… – zawołał Korobow. – Kapitanie,
twoją opinię zachowujemy sobie na koniec. A według ciebie, Rain, to
jest naturalnie obserwatorium, prawda? Tak oczywiście przypuszczasz!
– Nic nie przypuszczam! – w głosie Raina brzmiała irytacja. –
Jestem prawie pewny, że znajdujemy się w laboratorium, mającym jak
najbardziej bezpośredni związek z astronomią. Każdy obiektywny
74
obserwator, jak na przykład nasz kapitan, musi mi przyznać rację. Czy
możecie zaręczyć, że ta gruba rura biegnąca w bok nie jest
refraktorem? Popatrzcie tylko, jeden jej bok zwęża się, jasne – to
obiektyw… Kapitanie!
– Jasne, że wszystko jest dla nas niejasne – powiedział Siencow.
– Ach tak! – mruknął Rain. – Zaraz wam udowodnię!
Z rozmachem zrobił krok naprzód, zamierzając przeciąć pokój i z
bliska obejrzeć dziwne urządzenie. I czy niezręcznie stąpnął, czy też
podłoga była nazbyt gładka – dość, że pośliznął się, zachwiał, zamachał
niezręcznie rękami… Wobec niewielkiej, w porównaniu z Ziemią, siły
przyciągania upadał powoli i gdyby był bez skafandra, potrafiłby
oczywiście uchwycić równowagę i utrzymać się na nogach. Skafander
krępował ruchy i Rain rozciągnął się na całą długość. Ale nie na
podłodze, lecz w powietrzu…
Czterej kosmonauci zastygli w pozycjach, jakie podświadomie
przyjęli, zamierzając przyjść z pomocą towarzyszowi. Tak, Rain zawisł
w powietrzu, na wysokości trzydziestu pięciu centymetrów od podłogi.
Jakby upadł na zbyt sprężysty, materac, podskoczył parę razy w górę i
w dół i wreszcie zamarł, sztywny, nie poruszając ani jednym mięśniem.
Tylko oczami błagał o pomoc.
Siencow pierwszy ruszył na ratunek. Szedł ostrożnie, przy każdym
kroku macając podłogę czubkiem buta. Pochylił się nad Rainem i nie
mógł powstrzymać uśmiechu, gdyż twarz astronoma miała zabawny
wyraz: uniesione brwi, znieruchomiałe spojrzenie, gapiowato otwarte
usta…
– Uderzyłeś się? – troskliwie zapytał Siencow.
– Nie… Ale podnieś mnie, proszę… – Rain ledwie szeptał.
– Boisz się? – triumfował Siencow. – Tam na górze pokrzykiwałeś
na mnie, a tutaj cię strach obleciał.
– Niech będzie, że obleciał – odpowiedział ze Rain. – A tobie
naprawdę wesoło?
– Kosmonauta – zaczął pouczająco Siencow – jest to człowiek,
który…
Niespodziewanie Rain spojrzał chytrze, odwrócił się na bok i mocno
uderzył Siencowa pod kolana. Kapitan niezdarnie siadł, znów jednak
75
nie na podłodze, lecz zawisł, zastygł w siedzącej pozycji. Jak przy
nieważkości… Ale przecież tutaj było przyciąganie?
– Dobrze ci tak – powiedział Rain. Jego głos zdradzał ponurą
satysfakcję. Powoli usiadł na jakiejś widocznej płaszczyźnie, na której
uprzednio leżał, potem ostrożnie stanął i wyciągnął rękę do Siencowa.
– Nie jestem pamiętliwy – zauważył łaskawie.
Ale Siencow wstał sam, usiłując dotknąć ręką „czegoś”, na czym
przed chwilą siedział. Zaledwie się uniósł – „coś” od razu znikło. Ręce
napotykały próżnię…
– Fatamorgana! – powiedział Siencow. – Ano… Spróbujmy
jeszcze…
Powtórzył z powodzeniem poprzednie doświadczenie, a Rain poszedł
w jego ślady. Usiedli także pozostali.
– A więc takie tu są meble – wyciągnął ostateczne wnioski
Korobow. – Siadasz sobie, gdzie chcesz. Ale na jakiej zasadzie? Nie
ma gazowej poduszki, pole magnetyczne nas nie utrzyma – nie
jesteśmy magnesami… Jeszcze jedna zagadka. Czy to nie ma
przypadkiem związku z wzorem na podłodze? Przecież wzór nie jest
narysowany. Tworzy go metalowa siatka. – Zastanawiał się chwilę. – A
w ogóle do czego to potrzebne? Widzę jedno wytłumaczenie:
zmniejszenie ciężaru rakiety. Na przykład w tej kajucie mieszkało
dziesięciu. Czyli powinno być dziesięć łóżek, dziesięć krzeseł i tak
dalej. A tutaj nie ma nic. – Pustka – i nie pustka. Gdzieś tam stoją
jakieś na pewno lekkie, zwarte urządzenia i to wszystko. Jeszcze jeden
dowód wysokiego poziomu techniki…
– Będzie ich znacznie więcej… – dorzucił Siencow i trudno było
pojąć, czy mówi z uznaniem, czy z przestrogą.
– Komfortowe laboratorium – stwierdził Rain. Potem położył się i
zadowolony dodał:
– Wygodnie…
Pozostali kosmonauci z zainteresowaniem oglądali dziwne
pomieszczenie. Azarow wstał i z powodzeniem próbował siadać w
coraz to innym, dowolnym miejscu. Siencow podłożył pod siebie rękę i
powiedział:
– Tak, można sprawdzić – sprężynuje… Wiecie, co myślę? Że to
jest powietrze, tylko nie sprężone, rozumiecie, ale jakoś zgęszczające
76
się w pożądanej objętości. Ciekawe: siedzisz na nim i nie czujesz
swojej wagi. Nawet w stopniu, do jakiego tu przywykliśmy…
Ta część kajuty nie mieściła przyrządów i aparatów, choć była tak
przestronna, że, jak powiedział Azarow, mogła w niej tańczyć niejedna
para. Nikt nie protestował przeciwko takiemu sformułowaniu,
ponieważ w sprawie tańców Azarow słynął jako autorytet. Na ścianach
widniały gałki czy guziczki. Siencow kategorycznie zabronił naciskać
je i w ogóle czegokolwiek dotykać, chociaż sam czuł lekkie swędzenie
w palcach.
– Nie wolno – skwitował pełne oburzenia protesty Azarowa. – Tutaj
zdarzają się cuda nawet bez naszego udziału i jeśli zaczniemy
rozrabiać… Nie mówiąc już o tym, że gospodarze gotowi się obrazić…
Gospodarzy wymienił celowo. Kosmonauci byli zmęczeni
kołowrotem nieprzyjemnych wydarzeń i należało dać chłopcom
sposobność wygadania się, odprężenia… A o gospodarzach satelity i
tego statku na pewno wszyscy będą chcieli porozmawiać. Osiągnął
zamierzony efekt. Azarow połknął haczyk z szybkością, o której
zaciekli rybacy, jakim był Siencow, mogą tylko marzyć.
– Kto widział gospodarzy? Nikt – powiedział Azarow. – Kto widział
chociażby ich ślad? Też nikt. A jeżeli ani jeden nie uznał za właściwe
pokazać się podczas tych wszystkich wydarzeń, na pewno na całym
satelicie nie ma żywej duszy. Są tu wyłącznie automaty.
– Załóżmy, że istotnie teraz nie ma ich na satelicie – zabrał głos
Korobow. – Lecz niewykluczone, że w każdej chwili mogą się tu
zjawić.
– Skąd? – zapalczywie spytał Azarow. – Z twojej głowy? Masz
taką… gorącą. Korobow wyniośle puścił docinek mimo uszu.
– Dlaczego z głowy? Z planety… Od Marsa dzielą nas raptem
dwadzieścia trzy tysiące kilometrów, co dla takiej rakiety nie jest
odległością. Przypuśćmy, że satelita jest rzeczywiście w pełni
zautomatyzowany. Ale od czasu do czasu mogą tu wpadać jego
prawdziwi gospodarze – no, powiedzmy; dla kontroli, żeby coś
naprawić… A kto zaręczy, że automaty nie zawiadomiły mocodawców
o naszym przybyciu i że ich rakieta nie krąży obecnie gdzieś w
pobliżu?
77
– Zaręczyć, oczywiście, trudno… – wtrącił Rain. – Jednak to mało
prawdopodobne.
– Dlaczego?
– Ponieważ dysponując takim wspaniałym polem startowym do
podróży kosmicznych w postaci satelity i statkami jak ten, w którym
się znajdujemy, nigdy dotąd nie odwiedzili Ziemi.
– Kalwe i ja widzieliśmy to i owo na satelicie… – mówił dalej
Korobow. – Doszliśmy do wniosku, że poziom produkcji maszyn jest
wysoki…
– Słusznie – przytaknął Rain. – Przekonaliśmy się o tym również tu,
w rakiecie. Każdy wynalazek, który służyć ludziom, początkowo jest
po prostu prymitywnym mechanizmem. Potem, im bardziej rośnie
kultura, a właściwie tradycja produkcji, tym więcej przybywa
udoskonaleń nie tylko technicznych, ale, powiedziałbym, bytowych.
Tak powstają radioodbiorniki, lodówki, instalacje klimatyzacyjne w
samochodach. Maszynę maluje się nie na byle jaki, lecz na
najprzyjemniejszy dla oka, nie rozpraszający uwagi kolor. Rękojeść
sterów przybiera stopniowo jedynie racjonalny kształt…
– Tutaj właśnie osiągnięto ten poziom – potwierdził Siencow.
– Tak. A co następuje potem?
Siencow powiedział:
– Jakiś przełomowy wynalazek i wszystko zaczyna się od
początku…
– Ale dokąd zaprowadził ich ten wynalazek?
– Pytanie nienowe – wtrącił Siencow.
– Niemniej nie pozbawione sensu. Odpowiedź istnieje, moim
zdaniem, jedna: nie odwiedzili nas dlatego, od dawna ich tu nie ma.
– Od kiedy? – spytał Azarow.
– Nawet trudno zgadywać. Warstwa pyłu, którego tu właściwie nie
powinno być, gromadziła się przez lata albo przez tysiąclecia…
– Ale co się na tej planecie wydarzyło?
– Dlaczego koniecznie na planecie?
– No wiesz – powiedział Korobow – to już jest niepoważna
rozmowa. Cóż, twoim zdaniem…
Siencow słuchał z zadowoleniem, jak dźwięczały, przeplatały się te
trzy głosy… Nawiasem mówiąc, dlaczego tylko trzy?
78
Siencow przeniósł wzrok na Kalwego. Cybernetyk od chwili kiedy
wszedł do kajuty, nie siadając, zastygł przy drzwiach, tyle że położył
na podłodze swój worek z wodą (który nie zawisł jednak w powietrzu).
Kalwe nawet nie zdjął, jak pozostali, hełmu i za lśniącą plastyczną
trudno było dojrzeć jego twarz. Być może, przewidywał już nowe,
nadciągające niebezpieczeństwa? Czy ciągle jeszcze dręczyło go
poczucie winy, że nie odgadł w porę tajemnicy szarej substancji?
– Lajmon, a co ty sądzisz? – spytał Siencow. – Lajmon, słyszysz?
Kalwe nawet nie drgnął. Wtedy Siencow podszedł do niego, silnie
nim potrząsnął. Kalwe powoli uchylał hełmu, ale oczy uparcie
przysłaniał powiekami.
– Co się z tobą dzieje?
– Nic… – mruknął Kalwe, ledwie otwierając usta. – Jestem
zmęczony.
– To chociaż usiądź, odpocznij…
– Tak, dziękuję – powiedział Kalwe uprzejmie. – Rzeczywiście,
odpocznę…
Usiadł z odrzuconą głową, zamknął oczy. Rozmowa ucichła. Wszyscy
popatrzyli na niego z niepokojem.
– No i do czego doszliście? – spytał Siencow.
– Do tego, że na gospodarzy nie ma co liczyć – markotnie wyjaśnił
Korobow. – Sami musimy się wydostać… Ale dobra, o tym zdążymy
jeszcze pogadać… Opowiedzielibyście chociaż, jak się wam udało
uratować.
– O to spytajcie jego – Siencow wskazał ruchem głowy Raina. – On
działał, podczas gdy ja odgrywałem rolę wyłącznie, jeśli tak można
rzec, poszkodowanego… Ocknąłem się w komorze rakiety, a
przytomność straciłem jeszcze na dole. Rain znalazł właz i wciągnął
mnie… Pojęcia nie mam, jak tego dokonał…
– Ja też nie mam pojęcia – wzruszył ramionami Rain. –
Niewykluczone, że to wcale nie byłem ja.
– No, a potem szybko obeszliśmy tę salę – chcieliśmy przynajmniej
ustalić, skąd dopływa tlen i czy nie uda się choćby częściowo uzupełnić
naszych butli.
Nadzieja oczywiście nierealna, nie znaleźliśmy żadnych zbiorników
z tlenem i urządzeń ładujących. Nawet nie oglądaliśmy wyjścia z sali
79
na korytarz: chcieliśmy jak najszybciej powrócić do was, a poza tym
mieliśmy już dość wszelkich niespodzianek w rodzaju drzwi, które nie
dają się otwierać…
Korobow chrząknął zakłopotany.
– No, wszystko dobre, co dobrze się kończy… Słowem, skafandry
zdobyliśmy zupełnie przypadkowo. Wisiały w niszach sali. No i
oczywiście przyszło nam do głowy wypróbować, czy w skafandrach
nie ma zapasów tlenu.
– Wcale nie nam, lecz tobie przyszło to do głowy – powiedział Rain.
– I w konsekwencji sytuację uratowałeś ty. Ja nigdy bym nie
zaryzykował. To nie żarty – włożyć cudzy skafander, pozbawiony butli
lub czegoś w tym rodzaju…
– Szczerze mówiąc, pamiętam wszystko niezbyt wyraźnie –
przyznał Siencow. – Zresztą nic dziwnego: przedtem leżałem
nieprzytomny. Naprawdę, wierzcie, nie pamiętam, jak to było…
A było tak:
– O, skafandry! – zawołał Siencow.
Na zaciskach wisiało rzeczywiście dwanaście skafandrów. Nie
ulegało wątpliwości, że były przeznaczone dla istot chodzących w
pozycji pionowej, posiadających dwie górne i dwie dolne kończyny.
Tylko długość wskazywała, że ich użytkownicy odznaczali się
wzrostem sięgającym dwu metrów.
– No – powiedział Siencow. – Więc tacy właśnie byli…
Zapominając o poszukiwaniu tlenu oglądali skafandry, badali
dziwny, miękki w dotyku, elastyczny czarny materiał.
– Tak, nosili je olbrzymi – zauważył Rain.
– Tylko dlaczego mają nieprzezroczyste hełmy – odezwał się
Siencow półgłosem, jakby mówił do siebie. – Ano zobaczymy…
Ostrożnie uwolnił z zacisków jeden skafander.
– Pomóż mi… – i nie zdejmując własnego wsunął nogi w czarny
skafander, przypominający kombinezon rozpinany od kołnierza do
pasa.
– Utoniesz w nim – ostrzegł Rain.
Siencow wszedł w kombinezon – rękawy i nogawki zmarszczyły się
w harmonijkę – i mrukliwie odpowiedział:
– Dobra, dobra, utonę… Tylko jak to zapiąć?
80
– Na jeden guzik, jak letni garnitur – burknął Rain. – Wydaje mi się,
że jednak mamy pilniejsze zajęcia niż przymierzanie skafandra „na
wyrost”?
– Na guzik? – w głosie Siencowa zabrzmiało powątpiewanie. Guzik,
który wskazywał Rain, umieszczony był mniej więcej w talii. Kapitan
bez przekonania dwoma palcami pokręcił guzik, który nieoczekiwanie
się obrócił i rozpięcie kombinezonu zaczęło powoli znikać, jakby
niewidzialny zamek błyskawiczny połączył oba brzegi tak, że nawet
nie zostało śladu.
– Można na guzik – triumfował Siencow. – Aha, a to jest pewnie na
hełm… Jasne. No, wkładaj.
– Po co? – spytał Rain.
– Zaraz założę hełm. Nie przypuszczam, żeby skafandry stały nie
przygotowane do wyjścia na zewnątrz, byłoby to sprzeczne z prawami
Kosmosu. Czyli powinien w nich być tlen. Zdobędziemy w ten sposób
swobodę działania.
– A jeżeli… Przecież nie ma butli!
– Jeżeli… E, wtedy jeszcze raz mnie uratujesz.
…Po upływie kilku minut stali już przed włazem. Dziwne – chociaż
nie było butli, do skafandrów tlen dopływał.
Zatrzasnęły się za nimi drzwi, odcinając powrót do rakiety. Potem
wolno zaczął znikać właz.
– Patrz! – wykrzyknął Rain. – Patrz! Światło!
Siencow nie słyszał. Jeżeli nawet te skafandry wyposażone były w
jakiś system łączności, to nie potrafili go uruchomić. Rain nie widział
również twarzy Siencowa. Z zewnątrz hełmy robiły wrażenie
nieprzezroczystych, chociaż od wewnątrz wszystko było doskonale
widać. Ale Siencow sam spostrzegł światło i w gwałtownym odruchu
uniósł obie ręce, jakby zamiast sztucznego, drżącego, mrocznego
oświetlenia zajaśniało prawdziwe ziemskie słońce…
Powoli przeszli przez salę. Ręce i nogi ginęły w obszernych
skafandrach. Obaj myśleli o tym samym – skoro jest światło, dlaczego
drzwi nie miałyby być w porządku?
Rzeczywiście, otworzyły się tak łatwo, jakby nie one były przyczyną
minionych trudnych chwil. Siencow rzucił pożegnalne spojrzenie na
obcą rakietę.
81
– No – skinął w jej kierunku – na razie.
Ale oczywiście nie przypuszczał, że nowe spotkanie nastąpi szybko
i w niezbyt miłych okolicznościach. Inaczej, być może, nie
powiedziałby „na razie”.
– W ogóle wszystko zapomniałem, chłopcy – powtórzył Siencow. –
Zresztą o tym nie warto mówić… Co natomiast jest ciekawe: z
waszych wyjaśnień wiem, dlaczego zostaliśmy zamknięci. Ale w jaki
sposób mechanizmy ponownie zaczęły funkcjonować?
Korobow spojrzał na Kalwego, który nadal siedział z zamkniętymi
oczami i niepodobna było stwierdzić – śpi czy przysłuchuje się
rozmowie. Korobow pociągnął go za rękaw. Wtedy Kalwe wolno, niby
przez sen, powiedział:
– Cóż w tym dziwnego? Maszyna o takich możliwościach może
zamiast uszkodzonej sekcji podłączyć sprawną. Niewykluczone
również, że ta substancja posiada właściwości regeneracyjne. Trudno
orzec, nie mając dokładnego rozeznania.
– Czy ta maszyna naprawdę jest taka potężna? – wyraził
powątpiewanie Rain. – Przecież my także obecnie umiemy
koncentrować w niewielkich objętościach miliardy komórek, a jednak
rezultaty…
– Chodzi nie tylko o objętość – wtrącił Kalwe – i nie o ilość
komórek. Rzecz w tym, że u nas każda komórka pełni na razie jedną
funkcję, jest bardzo mało wariantów połączeń. Jeśli natomiast tutaj
rzeczywiście jest coś w rodzaju komórek nerwowych, każda pracuje za
sto naszych, dysponuje bowiem ogromną ilością wariantów i
czynności. Kiedy przelecą tu nasi specjaliści…
Kalwe zamilkł i wszyscy pomyśleli o którzy tu jednak przylecą.
– Tak… – powiedział Korobow. – Ale jakim cudem wasz licznik
znalazł się w hangarze w zupełnie innym miejscu? Przecież to on
wprowadził nas w błąd…
– Jaki licznik? – spytał ze zdumieniem Siencow.
– Ten! – Korobow wyjął z kieszeni pechowy aparacik.
– Nie mieliśmy ze sobą żadnego licznika – oświadczył Rain. –
Chyba, że ty wziąłeś.
– Nie, nie brałem. Poczekaj no, poczekaj… No, oczywiście!
Zacisnął licznik w dłoni, wyprostował się.
82
– Rzeczywiście nasz… Leningradzka produkcja… Ale jakże… A
może to wasz? Co? Piotr? Lajmon?
– Pokaż no… – Rain wziął licznik, przybliżał do oczu. Obejrzał.
Uśmiechnął się.
– Nie, nie nasz…
– Więc według ciebie Marsjanie używają ziemskich liczników?
Zamiast odpowiedzi Rain wskazał ledwie dostrzegalny znak na
powierzchni przyrządu.
– Patrz: „A-4”… Czwarta automatyczna – triumfował. – To licznik z
rakiety-automatu. Tylko skąd się wziął?
– Oczy astronoma – zaczął powoli Siencow, a głos i spojrzenie miał
smutne, chociaż w słowach kryła się ironia. – Można pozazdrościć ci
wzroku… I dociekliwości również, gdyż istotnie przed nami musiała tu
być przynajmniej jedna rakieta-automat. Tak, znów ważne wydarzenie,
znów odkrycie – pierwszy sygnał o losie rakiet-automatów… A
przecież jakież to były statki… Co za statki: siła i pęd! Przepadły bez
wieści… – Umilkł na chwilę i zakończył już innym tonem:
– Jeszcze jedna zagadka… No i problem: ustalić, co się stało z tą
rakietą.
– Pewnie to samo, co z naszą – powiedział Azarow. – Moim
zdaniem, te automaty są specjalnie wyszkolone, by robić ze wszystkich
rakiet, jakie wpadną im w ręce, mielone mięso.
– Ale po co? – spytał Siencow.
Nikt mu nie odpowiedział. Kalwe ponownie zamknął oczy, twarz
mu stężała, jakby zupełnie wyłączył się i myślał o czymś ważnym i
bardzo dalekim. Korobow wstał, zaczął spacerować po kajucie,
uważnie oglądał umieszczone na ścianach guziczki, gałki, nieznane
przyrządy, mruczał coś czy nawet podśpiewywał pod nosem; Azarow
śledził go niechętnym spojrzeniem, nie odwracając głowy. Wreszcie,
kiedy Korobow zanucił wyjątkowo głośno i wyjątkowo fałszywie,
Azarow nie wytrzymał:
– Ej, maestro, przestań… Nie wierć się i nie śpiewaj. Tutaj i bez
twoich popisów wokalnych jest dostatecznie niewesoło…
Korobow bynajmniej nie czując się dotknięty natychmiast umilkł.
– No i co, będziemy siedzieć jak niemowy? – spytał Siencow. –
Nasza sytuacja jest nie najlepsza, ale Rain i ja sądziliśmy nie tak
83
dawno, że w ogóle przyszedł już koniec! A jednak tym razem automaty
nas nie pokonały…
– W przyszłości nie jest to wykluczone! – zauważył Azarow.
– No, bez paniki – uspokajał Siencow. – Ostatecznie jest nas pięciu,
zatem więcej niż tysiąc automatów.
– Ale jak dotąd wynik jest dla nas niekorzystny…
– Wszystko było zbyt nieoczekiwane. Przygotowując kosmonautów
na Ziemi nie wprowadzono dotychczas wykładów z dziedziny
zachowania się w obcych światach – przypomniał Siencow.
– Niedługo będą – zapewnił Korobow.
– Tak, jeżeli potrafimy wrócić na Ziemię albo przynajmniej
zawiadomić o wszystkim, co się stało wiedział Siencow. – Nie wolno
dopuścić, aby ryzykowały inne statki, które niewątpliwie ruszą w
kierunku Marsa.
W ten sposób wytyczył kosmonautom zakres działań: maksymalny –
powrót na Ziemię oraz minimalny – zawiadomienie Ziemi o tym, co się
zdarzyło, chociażby w najogólniejszych zarysach, żeby następną
wyprawę uchronić przed powtórzeniem tych samych błędów.
– Powiedzcie mi, jakie popełniliśmy błędy? – spytał Rain. – Dobra,
my dwaj mogliśmy nie wychodzić na powierzchnię. Wtedy wszyscy
znaleźlibyśmy się z rakietą w hangarze. A potem? Czym wyjaśnić atak
robotów? Znów naszym błędem? Jakim?
– Nie wiem… – rzucił Siencow. – Ale to właśnie powinniśmy
ustalić, żeby nasze doświadczenia wykorzystali inni. Trudno,
oczywiście, stwierdzić, czym kierują. się roboty i urządzenia logiczne
tu, na satelicie…
– Programem – nie otwierając oczu wtrącił nagle Kalwe. – Tylko
programem…
– Który przewiduje niszczenie obcych rakiet? Wątpię, żeby był
opracowany program na tak wyjątkowy wypadek.
Kalwe otworzył oczy, wyprostował się.
– Całe nieszczęście, że takiego programu nie było… – powiedział
niechętnie.
– Nie rozumiem… – wyznał szczerze Siencow. – Mów, Lajmon, po
prostu, bez zagadek i podtekstów.
Kalwe chmurnie spojrzał na Siencowa.
84
– Pamiętasz? – zwrócił się do Raina. – Po drodze tutaj wspominałeś,
że w poszukiwaniach włazu do tego statku natknąłeś się początkowo na
inny właz i nie zdołałeś go otworzyć.
– Rzeczywiście, tak było – przytaknął Rain. – Ale co to ma…
– Poczekaj chwilę… – przerwał Kalwe. – W jakiej odległości od
rufy statku znajduje się ten właz?
– No… w przybliżeniu około dziesięciu, dwunastu metrów.
– Właśnie… A czy zwróciliście uwagę, w jakich miejscach
automaty rozcięły pancerz naszej rakiety?
– Czekaj, czekaj! – Siencow nagle poderwał się. – Dwa otwory…
Jeden w części dziobowej, drugi…
– Około dwunastu metrów od rufy – dokończył Kalwe. – Teraz
rozumiecie? Automaty nie posiadały programu, by zniszczyć rakietę.
Wprost przeciwnie…
– Chciały ją może naprawić? – spytał Azarow z przekąsem.
– Muszę przyznać, że jestem przygnębiany i zawstydzony – Kalwe
pominął zaczepkę. – Przecież uważają mnie za specjalistę w tej
dziedzinie, jak wiecie brałem udział w opracowywaniu licznych
systemów cybernetycznych o najróżniejszym przeznaczeniu…
– Wiemy – przytaknął Siencow.
– To ja popełniłem błąd, o którym mówicie… Nie potrafiłem
odgadnąć, jakie były zamierzenia automatów, chociaż gdybym znalazł
czas na zastanowienie się, na pewno wpadłbym na to…
– Niestety, nie mieliśmy czasu – wtrącił Korobow. – Wydarzenia
potoczyły się tak, że trudno było siedzieć i rozmyślać…
– Gdy zobaczyłem automaty krążące wokół rakiety i podające jakieś
sygnały – kontynuował Kalwe nieco już pewniejszym głosem –
powinienem był zadać sobie pytanie: o co im chodzi? Po co tu są i co je
interesuje?
– Zadawaliśmy sobie to pytanie – sprostował Korobow.
– Tak, ale wtedy zastanawiało nas co innego: mianowicie, czy
roboty nie uszkodzą rakiety. Potem stwierdziliśmy, że żadnych
bezpośrednich – podkreślam: bezpośrednich zniszczeń w rakiecie nie
dokonują… I poczuliśmy się o nią spokojni…
– Jeszcze bardziej zaniepokoiliśmy się o was – powiedział Korobow
do Raina.
85
– Nie łamaliśmy sobie głowy nad pytaniem, czego te żaby szukają –
mówił dalej Kalwe. – A szkoda…
– Zaczynam rozumieć… – mruknął Siencow.
– Właśnie, właśnie… Otóż, co dzieje się z rakietą, kiedy wraca do
bazy z kosmicznego rejsu? Jesteście plotami, wiecie lepiej ode mnie…
– No, oczywiście, musi być poddana oględzinom, kontroli…
– Ano właśnie. I poddano ją oględzinom. Oglądały ją automaty.
Oczywiście nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Przypuszczalnie w
ich rakietach – chociażby i w tej – wmontowane są w określonych
punktach informatory, które w odpowiedzi na pytania automatów
udzielają wiadomości o stanie rakiety o pracy poszczególnych jej
zespołów i mechanizmów. To przecież zrozumiałe: przy ich poziomie
techniki, ludzie prawdopodobnie zwolnieni są od wszelkiej żmudnej
roboty, dawno osiągnęli wyniki, do których my dopiero dążymy.
Załóżmy więc, że automaty domagały się takiej wiadomości…
– I naturalnie, nie otrzymały ich – powiedział Siencow.
– Oczywiście – ponieważ nasza rakieta zbudowana zupełnie inaczej
i nie przystosowana do takiej kontroli…. Ale przy programowaniu
działań automatów, jak już mówiłem, nie przewidywano, rzecz jasna,
przybycia obcych rakiet. A jaki wniosek powinna z tego wyciągnąć
maszyna kierująca automatami?
Kalwe przerwał. Wszyscy ponuro milczeli.
– Wniosek, że rakieta jest uszkodzona. Centrala cybernetyczna
uzyskała od swych receptorów wyłącznie zera. Następnie automaty
prawdopodobnie zarejestrowały, że w rakiecie nie otworzył się ani
jeden właz.
– Jak to? – zawołał Korobow. – A my, to przez pancerze
wyszliśmy?
Ku jego zdumieniu Kalwe kiwnął głową.
– A tak. Dla nich właśnie przez pancerz, bardzo dobrze
powiedziałeś. Przecież automaty szukały włazów ściśle w tych
miejscach, gdzie są one rozmieszczone w ich rakietach – w części
dziobowej i na rufie – w odległości…
– Dziesięciu, dwunastu metrów! – wtrącił Rain.
– Całkiem słusznie. Nawet tak precyzyjna maszyna elektronowa, to
nie mózg… Posłuszna jest programowi, który mógł przewidywać
86
wszystko, tylko nie to, że właz zamiast w określonym miejscu rakiety
znajdzie się o dziesięć metrów dalej!
– Tak, tego nie brano w rachubę – potwierdził Siencow.
– Widzicie! Ale uwzględniono co innego: że włazy –
prawdopodobnie zdarzały się im takie wypadki w czasie lotów przez
atmosferę obcej planety albo na skutek odmiennych przyczyn – mogą
zostać uszkodzone…
– Mogą wtopić się lub zaklinować od uderzenia meteorytu –
powiedział Korobow – albo…
– To nieistotne. Fakt, że w takim wypadku urządzenie
cybernetyczne przekazywało dyspozycję otworzenia włazu celu
uwolnienie załogi czy chociażby wydostania materiałów ekspedycji,
przeprowadzenie prac remontowych… I z tej racji uruchomiane zostały
automaty, które zaczęły wycinać włazy.
– Wycięte przez nie otwory były węższe od włazów tej rakiety –
wtrącił Azarow.
– No pewnie – odezwał się Siencow. – Ja też bym tak zrobił.
Wycięły otwory w pokrywach włazów, które łatwo potem wymienić…
– Więc tak – powiedział Kalwe. – Oto, jak sądzę, tajemnica tego, co
stało się z rakietą. Możliwe, że nieco upraszczam. Niewykluczone,
że…
– Poczekaj! – przerwał Azarow. – A dlaczego automaty zaczęły
działać z takim opóźnieniem?
Kalwe milczał przez chwilę.
– Przypuszczam – odparł wreszcie – że tutaj odegraliśmy rolę… my
sami. Automaty niewątpliwie reagują na obecność ludzi – czy jak tam
według was ich nazywać… Być może, ludzie znaleźliby lepsze
wyjście. W takim wypadku do centrum wysłano by inny rozkaz. Nie
bez przyczyny przez cały czas miałem uczucie, że jestem
obserwowany… To było wyczekiwanie. Przecież automaty i kierujący
nimi ośrodek nie mogą myśleć, I nie mogły zrozumieć, że pojawiliśmy
się właśnie z rakiety, a nie z zewnątrz. Oto dlaczego czekały! Ale
program nie został zmieniony…
Kalwe umilkł. Nikt nie podtrzymał rozmowy. Pięciu mężczyzn
ogarnął nagły lęk: jeżeli sam fakt ich przybycia tutaj uruchomił cały
legion mechanizmów, to czego należy się spodziewać w przyszłości?
87
Jakie będą dalsze reakcje na każdy ich krok? Trudno przewidzieć z
góry wszystkie konsekwencje, przy czym znacznie łatwiej jest wyjaśnić
minione wydarzenia, niż odgadnąć te, które dopiero nastąpią… A w
ogóle, czy system logiczny gospodarzy satelity, przekazany i
pozostawiony mechanizmom i przyrządom, zawsze będzie zrozumiały i
dostępny dla ludzi? Jeśli nawet założyć, że obecni kosmonauci oceniają
sytuację trafnie…
– Umiejętność przewidywania jest nieodzowna – kontynuował z
uporem Kalwe odpowiadając własnym myślom. – Logika to
matematyka, a matematyka w całym wszechświecie jest jedna.
Siencow pokiwał głową. Matematyka jest jedna, lecz stopnie jej
rozwoju? Nie, satelicie nie wolno zaufać.
– Jako pojęcie matematyka jest jedna, tak… – zauważył w zadumie
Rain. – Ale konkretnie? Cóż my wiemy? Kto powie, co może zdarzyć
się właśnie w te kajucie za minutę? Czy nie powinniśmy czegoś
przedsięwziąć?
Próbować
uprzedzić
ewentualne
nieprzyjazne
działania? Co? Jak sądzisz, Lajmon?
– To byłoby bardzo ważne… – odparł cicho Kalwe. – Ale ja nie
mogę… Gdybyśmy przynajmniej wiedzieli, kim są, jacy są… Na razie
stwierdziliśmy tylko że chodzi o istoty żywe. Przyznam szczerze, że
teras będę się trochę bał wyjść z rakiety…
Podzielając jego zdanie, wszyscy w milczeniu skłonili głowy.
– Tak nie można… Nie można, towarzysze… – zaczął Rain niemal
błagalnie. – Czyż nie poradzimy sobie z logiką maszyn, skoro
zdołaliśmy dotąd rozwiązać niejedną zagadkę… Przyszłość? Jeżeli nie
na zewnątrz, czeka nas nieuchronna zagłada. Zastanówcie się!
Zwłaszcza ty, Lajmon, jako specjalista. Nie wzruszaj ramionami. Sam
widzisz, że wszystko tutaj naprawdę zrobione jest prawie dla nas! Na
naszą miarę! Zatem w ogólnych zarysach oni rzeczywiście byli
pokrewni nam, o czym świadczą nawet skafandry!… Marsjanie czy nie
Marsjanie, muszą być podobni do nas budową ciała. I postępować
trzeba tak, jakbyśmy my byli nimi.
– To właśnie jest niesamowite – powiedział Siencow. – Przecież
trudno zakładać, że postać rozumnego bytu wyczerpuje się na
człekokształtnych.
88
– Względy celowości… – zaczął Korobow. – No i co z tego? My
chodzimy na dwu nogach, zwierzęta na czterech, owady posiadają
sześć, pająki, kraby – osiem, a inne stawonogi – jeszcze więcej. Co tu
ma do rzeczy celowość? Przypuszczalnie wszystko zależy od
konkretnych warunków…
– Oczywiście – powiedział Rain. – Z czego wniosek, że na planecie,
skąd pochodzą, warunki w zasadzie nie różnią się od naszych…
– Pięknie – przerwał Siencow, który wcale nie uważał, by nowa
naukowa dyskusja była teraz celowa. – W porze wypoczynku
porozmawiamy również o planecie… Na razie ważne jest co innego…
Ponieważ inna hipoteza nie istnieje, jako roboczą przyjmujemy, że oni
– to my. Chociaż niezupełnie mogę… Nasze błędy, zagrażające w
przyszłości załogom zarówno podczas okrążania Marsa, jak i
lądowania na Deimosie, są dla nas w zasadzie jasne. Czyli w tej
sytuacji pozostaje tylko rozwiązanie podstawowego problemu, jakim
jest nawiązanie łączności z Ziemią, a następnie odlot. Oto nad czym
należy się zastanowić…
W kajucie zapanowała cisza. Nikt nie czuł się na siłach z miejsca
sprostać tak trudnemu zadaniu, a nawet wysunąć wstępnych
propozycji. Zresztą, co tu można było proponować? Podczas ataku
robotów statek został całkowicie zniszczony wraz z radiostacją
dalekiego zasięgu. Utracono zatem kontakt z Ziemią.
Dlatego Siencow widząc, że towarzysze nieco odpoczęli, polecił
kontynuować wnoszenie uratowanych z ziemskiej rakiety ładunków.
Wychodzili ze statku powoli, z lękiem. Ale nic strasznego nie zaszło.
Kosmonauci przystąpili do pracy. Przenieśli wszystko, co mogło się
przydać, oprócz tego taśmy z wynikami obserwacji naukowych i
zapisami telemagnetografów, rulony diagramów, wykreślonych w
czasie lotu przez maszyny samopiszące, dziennik pokładowy, niektóre
ocalałe aparaty i nawet osobiste rzeczy.
Następnie posilili się i Siencow zarządził odpoczynek.
Po dokładnych oględzinach korytarza stwierdzili, że na każdego
przypada tu jedna kajuta-laboratorium i jeszcze siedem zostało pustych.
Nie potrafili się tym cieszyć – ziemska rakieta była „ciasna, ale
własna”, jak powiedział Kalwe, który bardzo lubił przysłowia. W
kajutach były ustalone miejsca do spania zaopatrzone w kilka
89
guziczków, oddzielne oświetlenie. Siencow sądził, że wystarczy
wyciągnąć się na niewidzialnym sprężynującym łożu, żeby natychmiast
zasnąć. Ale gdy zamknął oczy, sen odleciał.
Szczęśliwie wszyscy ocaleli. Oczywiście utrata rakiety poważnie
skomplikowała sytuację. Ale, przekonywał siebie Siencow, mogło być
o wiele gorzej, gdyby na przykład podczas lotu meteor przebił pancerz
rakiety. Należy uważać, że to, co się stało, nie przerasta przykrości i
niewygód, na jakie musi być przygotowany każdy kosmonauta jeszcze
przed startem poza granice atmosfery. Gdy towarzysze odpoczną, na
pewno coś wymyślą…
Siencow leżał śmiertelnie znużony i wiedział, że nie zaśnie, dopóki
nie ustali chociażby kierunku działania. Ale teraz splątane myśli jakby
błąkały się po ciemnym labiryncie i nigdzie, z żadnej strony nie było
widać jasnej plamy wyjścia. Wszędzie głuchy mur…
Kosmonauta wstał, opuścił kajutę i podszedł do przezroczystej
przegrody. Za nią biegł korytarz zakończony drzwiami prowadzącymi
przypuszczalnie do sterowni. Rozglądając się ukradkiem, Siencow
wbrew wydanym uprzednio zakazom spróbował jakoś poruszyć
przegrodę. Gdy nie ustąpiła, zaczął powoli przemierzać korytarz,
starając się nikogo nie obudzić. Przed wejściem do kajuty, w której
rozlokował się Rain, nasłuchiwał chwilę: astronom zazwyczaj
pochrapywał przez sen. Rzeczywiście dobiegały stamtąd ledwie
uchwytne dźwięki. Siencow po cichu uchylił drzwi i znieruchomiał
zdziwiony.
Rain nie spał. Siedział przy stole i słuchał Kalwego, który wykładał
mu coś półgłosem.
Siencow chciał ich zwymyślać za brak subordynacji, ale
powstrzymał się: a on sam? Jasne, że myśl o ocaleniu zajmowała nie
tylko jego. Każdy szukał wyjścia. Spojrzał pytająco na Kalwego, potem
na Raina. Rain Uniósł brwi, Kalwe przecząco pokręcił głową.
Siencow przysiadł obok Raina, W tym momencie przez otwarte
drzwi zajrzał Korobow i uśmiechając się wszedł do kajuty. Za nim –
Azarow. Znów wszyscy byli w komplecie.
– Kiedy już przyszliście, zgłaszajcie swoje propozycje – zagaił
Siencow.
90
– Rozmawialiśmy właśnie… – powiedział Rain. – Naprawić się nie
da?
– Nie – lakonicznie odparł Siencow.
– Ja jednak sądzę – zaczął niepewnie Kalwe – osobiście
przypuszczam, że moglibyśmy wykorzystać tę rakietę… Ostatecznie to
też jest statek kosmiczny i… – Zamilkł lustrując kolejno twarze
pilotów.
– Tak, istotnie, statek kosmiczny – cierpliwie podjął Korobow –
masz rację… Zarówno rower, jak i wyścigowy samochód są środkami
transportu. Ale posadź rowerzystę w samochodzie wyścigowym i
zaproponuj, żeby przejechał się w nocy, załóżmy, z Rygi do Moskwy.
Weź pod uwagę, że nigdy w życiu nie prowadził samochodu i
dysponuje wyłącznie mapą świata w skali jeden do dwudziestu
milionów. Dziesięć szans na to, że rozwali maszynę już w garażu i
osiemdziesiąt dziewięć – że na pierwszym zakręcie wyląduje w rowie.
A i tak ma jeszcze dziesięć razy większe szansę dotarcia do celu niż
my.
– Jakie tam dziesięć na sto! – zaprotestował Siencow. – On wie
przynajmniej, że do samochodu zatankować benzynę. A co my wiemy
o tej rakiecie?
– Poza tym Moskwa stoi w miejscu, a Ziemia nie – dorzucił
Azarow.
– Liczba czynników nie znanych jest ogromna – ciągnął dalej
Siencow. – Jak otworzyć wejście do sterowni? Jaki to system
sterowania? Jak wyprowadzić rakietę z hangaru? Jaką rozwija
szybkość? Tych „jak” mamy bardzo dużo. Ale najważniejsze jest nie
to… Gdybyśmy znajdowali się teraz w sterowni, przy pulpicie
sterowniczym i tak nie miałbym odwagi nacisnąć choćby jednego
guzika.
– Dlaczego? – żachnął się Azarow.
– Znów z tego samego powodu. Tę rakietę budowali nie ludzie, lecz
inne istoty. Nie znamy stylu i rytmu ich życia, nawyków, potrzeb. Być
może to, co dla nich jest naturalne, dla nas przedstawiałoby śmiertelne
niebezpieczeństwo. Na razie nic takiego nie stwierdziliśmy, ale jest to
możliwe. Dopóki nie znajdziemy dowodów, że oni myśleli i odczuwali
podobnie jak my, istoty te pozostaną dla nas tajemnicą, ukrytą za
91
siedmioma pieczęciami. Ostateczne rozwiązanie zagadki nastąpi przy
spotkaniu kogoś z gospodarzy, na co, jak wiecie, nadzieja jest
niewielka…
– Cóż więc robić? – spytał cicho Kalwe.
– Odpoczywać! A potem pójdziemy ponownie do naszej rakiety i
zbadamy na miejscu, czy nie udacie jednak zmontować nadajnika z
resztek radiostacji części zapasowych. Nie zapominajcie, pierwszym
zadaniem jest nawiązanie łączności! No, w myśl przysłowia, ranek jest
mądrzejszy od wieczora… Na załamywanie rąk jest jeszcze za
wcześnie. I pamiętajcie chłopcy, że kosmonauci są ludźmi, którzy
zwyciężają na statkach, a jeżeli trzeba – i bez statków!
Podniósł się, ale nikt nie zdradzał chęci opuszczania kabiny. Wtedy
Kalwe również wstał – wysoki, masywny – nachylił się nad
Siencowem.
– Potrzebne są panu dowody? – spytał ostrym, cienkim głosem. –
Dobrze, będzie je pan miał. Znajdę je!
– Cóż – powiedział Siencow, poważnie patrząc na Kalwego. –
Powtarzam: nie pozwolę na żadne wybryki, na podjęcie zbędnego
ryzyka. Ostatecznie tutaj natychmiastowa zagłada nam nie grozi, a
pracować dla dobra ludzi można również na satelicie. Gdy rzeczywiście
znajdziemy poważne dowody, że lot na obcej rakiecie wyklucza
niebezpieczeństwa poza, rzecz jasna, normalnym i jeżeli opanujemy
system sterowania rakietą, wtedy na pewno polecimy.
– Znajdę dowody! – oświadczył stanowczo Kalwe.
Dziwne – po tej deklaracji Kalwego, który był najmniej
obznajomiony z techniką poza urządzeniami cybernetycznymi –
wszyscy poczuli ulgę. To nie wyjście, nawet nie droga do wyjścia, ale
jednak jakaś odrobina nadziei…
– Tak… – mruknął Siencow. – A co ty sądzisz na temat dowodów,
Ignatycz?
Odpowiedzi nie było; Korobow ułożył się na wznak i momentalnie
zasnął.
– Tak… – powtórzył Siencow i nagle poczuł, ze sam też nie
wytrzyma już ani chwili. Wyciągnął się .wygodnie. Przyjemnie było
leżeć obok towarzyszy… Ziewnął i w tym momencie zasnął.
92
Przykład okazał się zaraźliwy. Kalwe zasnął na siedząco, z
odrzuconą do tyłu głową. Rain pochrapywał smacznie. Równe, błękitne
światło rozjaśniało kajutę. Nie przeszkadzał im żaden szmer, żaden
ruch. Mijały godziny, a Deimos ciągle tak samo mknął wokół Marsa po
swojej od wieków utartej orbicie.
93
Rozdział 10
Kiedy obudzili się i zjedli śniadanie, Siencow od razu rozdzielił
zajęcia.
Przystąpili do roboty chętnie, nawet z jakąś zaciekłością.
Należało zdobyć orientację choćby w podstawach otaczającej ich
techniki. Kto wie, czy właśnie tą drogą, bodaj stopniowo, nie dojdą do
opanowania techniki obcego statku. W tym celu konieczne było
zbadanie robota, który pozostał na polu walki, uszkodzony przy
wybuchu paliwa. Siencow i Rain postanowili przystąpić do
rozmontowania mechanizmu.
Nie było to łatwe. Z trudem zdołali rozciąć nożem elektrycznym
uszkodzoną przez ogień powłokę. Jak przewidywali, nie znaleźli pod
nią nic, co przypominałoby urządzenie cybernetyczne. Było tam raptem
kilka elementów – jakieś nieprzezroczyste cylindry i niewielkie
prostokątne pojemniki. Na błyszczących prętach, które mogły służyć
jako izolatory, Siencow wykrył słabe napięcie. Pręty wchodziły w
zagłębienia cylindrów, skąd ciągnęły się również miękkie taśmy o nie
znanym przeznaczeniu.
Siencow i Rain długo próbowali przez nadspoisty pancerz z nie
znanego metalu dotrzeć do systemu dźwigni-macek. Wówczas
stwierdzili, że same dźwignie po prostu nie istniały. To, co kosmonauci
uważali za powłokę ochronną, było właśnie mechanizmem – bez złącz,
bez jakichkolwiek detali, twardym, a zarazem niebywale giętkim
monolitem. Nadal pozostawała zagadką zasada jego działania: nie
pasowały tu żadne ruchome części. Podłączyli napięcie do jednej z
dźwigni. Twarda macka zaczęła się wyginać, kurczyć jak mięsień,
tylko ze znacznie większą siłą. Dźwignia grubości palca bez trudu
unosiła butlę tlenową, dużą butlę z rakiety, jakby w ogóle nie istniało tu
przyciąganie.
Widocznie konstruktorzy tych maszyn zastosowali nie mechaniczne
schematy, podobne do ziemskich, lecz coś całkiem innego. Uzyskali
substancję, która bezpośrednio przetwarzała energię elektryczną, a
może chemiczną, w ruch.
94
Doszedłszy do takiego wniosku kosmonauci długo siedzieli w
milczeniu, wymieniając spojrzenia, kręcąc głowami – czegoś takiego
na Ziemi nie widziano…
– Znacznie oszczędniej z punktu widzenia zużycia energii – zawołał
z entuzjazmem Rain. – Wysoki poziom!
Wrócili do krzątaniny wokół rozmontowanego robota. Aby zbadać
wszystkie subtelności jego budowy, potrzebne będą nie dnie, lecz
tygodnie… I właściwie nie wiadomo, czy ułatwi to ludziom
opanowanie rakiety?
W tym samym czasie Korobow ruszył na obchód statku, który stał
się obecnie ich domem. Zdrowy rozsądek drugiego pilota nie pozwalał
żywić nadziei na poprowadzenie tej rakiety we wspaniały, zwycięski
lot. A jednak… Jeżeli już tu mieszkają, powinni obejrzeć wszystko
dokładnie. A nuż coś się znajdzie, no po prostu coś interesującego…
I teraz nie zdołał dotrzeć do przedniej części rakiety, musiał więc
zacząć obchód znów od kabin laboratoryjnych.
Nie było tu prawie nic, co przypominałoby ziemską aparaturę, lecz
nikt nie miał nawet cienia wątpliwości, że przyrządy te służą celom
właśnie naukowym.
Korobow powoli przechodził z pomieszczenia do pomieszczenia i
wszędzie ze ścian patrzyły na niego dziwne wklęsłe lub wypukłe
ekrany, mające jeszcze niekiedy jakieś występy po bokach…
Wszystkie robiły wrażenie jakby lektorów, osnute były cieniutką siecią
koordynatów, ale nie posiadały żadnych strzałek ani wskazówek.
Wielobarwne ekrany zgrupowane były po kilka. Przypuszczalnie
odgrywały rolę sygnalizatorów poszczególnych zespołów podobnych
do siebie mechanizmów. Zresztą może było zupełnie inaczej…
Na wyłaniających się z podłogi postumentach stały zakryte
pokrowcami przybory o nie znanym przeznaczeniu. Nie posiadały ani
kółek, ani dźwigni, ani przycisków czy gałek, które tak obficie zdobią
ziemskie aparaty. Widocznie otrzymywały z góry nakreślony program i
należało je tylko uruchomić, a potem funkcjonowały już same… Do
tego właśnie mógł służyć jedyny guzik wpuszczony w powierzchnię
każdego z nich. Korobow pomyślał, że palce członków załogi były
zapewne długie i wrażliwe. Wyobraził sobie, jak przyjemnie byłoby
uścisnąć taką dłoń i życzyć szczęśliwego lotu w przestrzeni.
95
Otrząsnął się z marzeń i ruszył dalej. Na razie zrozumiał tylko tyle,
że podczas lotu w rakiecie działa sztuczna grawitacja. Wszystkie
przybory były przystosowane do działania przy sile ciężkości
skierowanej ku podłodze rakiety, gdzie przypuszczalnie znajdowała się
aparatura grawitacji. Wobec tego rakieta musi mieć jeszcze niższą
kondygnację.
Korobow postanowił ją odnaleźć i znów zaczął błądzić po
korytarzach. Daremnie. Wrócił więc do pierwszego laboratorium i
uważnie obejrzał ściany i podłogę. Wejście na niższą kondygnację
znalazł dopiero po półgodzinnych poszukiwaniach.
Ostrożnie zszedł na dół. I tutaj, w pomieszczeniach technicznych,
biegły szerokie korytarze. W odróżnieniu od satelity, w rakiecie nie
było automatycznego systemu otwierania drzwi. Mimo że wszystkie
przegrody były znacznie cieńsze, posiadały prawdopodobnie potężną
wytrzymałość. Korobow z początku denerwował się i oglądał, na
każdym kroku oczekując podstępu, niespodziewanego uderzenia, ale
potem ośmielony spróbował nawet poskrobać jedną ze ścian. Rezultat
był taki, jakby przesuwał drewienkiem po szkle. Pilot opamiętał się i
zawstydził zbędnej brawury. Oczywiście, co za głupota skrobać
ściany…
Kosmonauta nie wiedział, czego właściwie szuka, ale spodziewał się
wiele. Zgodnie z logiką, poza urządzeniem grawitacyjnym winny tu
być umieszczone zbiorniki tlenu i wody, magazyny z narzędziami, a
bliżej rufy – silnik oraz paliwo. Gdybyż do nich trafić! Zresztą
wszystko pozostałe również należy obejrzeć, chociażby pobieżnie…
Dlatego Korobow w obecności niemych mechanizmów zapomniał, że
czas upływa – czuł się jak badacz nieznanego lądu, a zarazem trochę
jak chłopiec, który szpera w tajemniczych piwnicach obcego domu…
Do Siencowa i Raina wrócił dopiero po dwu godzinach, kiedy
zaniepokojony Siencow chciał organizować nowe poszukiwania – tym
razem w samej rakiecie.
– Ale rakieta… – huczał zadowolony Korobow.
– No i co? – spytał Siencow. Korobow w zachwycie pokręcił głową.
– Wspaniała maszyna!
– Znalazłeś tlen?
96
– Chyba tak… Absolutnej pewności co prawda nie mam. Zbiornik o
ogromnej objętości, ale nie z gazem, nie z płynem, lecz ze stałą
materią. Do niego podłączone są aparaty, które – zgodnie z moimi
przypuszczeniami – przetwarzają twardy tlen w gaz…
– Z czego wywnioskowałeś, że to tlen? – badał Rain.
– Obejrzałem aparat. Wyposażony jest w giętkie i grube rury,
biegnące do pomieszczeń na górnej kondygnacji. Jedna tam się.
kończy. Kończy – i już. Ponieważ nie miałem czym sprawdzić, sam
podłączyłem się do tego aparatu, a ściśle mówiąc, przyłożyłem usta do
wylotu rury. No i… Zaledwie odetchnąłem, coś pstryknęło i poczułem
dopływ tlenu. Potem dopływ ustał. Na pewno aparat posiada regulator,
który normuje stosunek dwutlenku węgla do tlenu. A do aparatu gaz
doprowadzany jest wyłącznie ze zbiornika. Jest on przezroczysty,
dzięki temu zobaczyłem, że zawiera stałą materię.
– No, a gdyby tam była inna substancja, nie tlen? – spytał chmurnie
Siencow.
– Przecież nie istniało żadne ryzyko… Teraz przynajmniej wiemy,
że jesteśmy zaopatrzeni w tlen: zbiornik jest prawie pełny. Są jeszcze
jakieś pojemniki ze stałą materią, na oko innego rodzaju.
– Tam, mam nadzieję, nie robiłeś eksperymentów?
– Nie, bo nie ma przy nich odpowiednich urządzeń. A wody w ogóle
nie znalazłem. Może oni nie pili?
– Nic nie szkodzi – powiedział Siencow. – Wodę na razie mamy.
Poza tym może w tych innych zbiornikach jest wodór. Wtedy jakoś
sobie poradzimy.
Korobow usiadł przy stole, odpoczywał. Siencow odczekał chwilę i
indagował dalej:
– A czy wiesz coś o silnikach?
– Nie udało mi się do nich dotrzeć… Ledwie podszedłem do
przegrody – od razu zawyło, zagwizdało… Coś w rodzaju syreny, lecz
o bardzo wysokich tonach. Pewnie sygnał alarmowy. Nie ma co się tam
pchać w naszych skafandrach.
– Czyli nic nie wiadomo?
– Zauważyłem jedynie, że silniki, paliwo i wszystko pozostałe
zajmuje znacznie mniej miejsca niż w naszej rakiecie, nie tylko w
97
porównaniu do całej objętości, ale w ogóle. Specjalnie wymierzyłem
krokami…
– Czyli silnik nie jest chemiczny… – rozważał Siencow. – Z jakim
napędem? Na jakie paliwo?
– Najprawdopodobniej atomowe. Inaczej nie byłoby sygnału
alarmowego…
– Wątpię… – powiedział Siencow. – Kiedy spaliście, obejrzałem
rakietę z zewnątrz. Dysza jest zupełnie inna. Nie taka, jakiej zgodnie z
naszymi pojęciami wymaga atomowy silnik.
– Na to w ogóle nie należy zwracać uwagi – zaprotestował
Korobow. – Cały ten statek jest znacznie mniej masywny niż nasz;
przegrody milimetrowej grubości a wytrzymałość – zdumiewająca…
– Nie mówię o wytrzymałości – wyjaśnił Siencow. – Wykłady o
silnikach pamiętasz? Podstawowe zasady silnika atomowego? No więc,
a tutaj zupełnie inaczej…
– Przy paliwie chemicznym – powiedział Korobow – nawet
najdoskonalszym, ta rakieta nie dotrze v dalej niż do Marsa. A może
oni latali tylko na Marsa? Wtedy my… – Zamilkł i nieoczekiwanie
spytał: – No i co, zjemy obiad?
– Trzeba poczekać na chłopców – odparł Siencow. – Ich też robota
wciągnęła… Tak, to niewesołe, co powiedziałeś o paliwie…
– Całe wyposażenie rakiety wskazuje, że jest przeznaczona do
dalekich rejsów – powiedział Rain. – A więc na Ziemię!
– Na razie nie wiemy… – zaczął Siencow.
– Tak więc na obiad! – przerwał Korobow. – Aaa, i Witia przyszedł.
No i co słychać u ciebie? Rozmontowałeś radiostację?
– Rozmontowałem te resztki – mruknął Azarow.
– No i będzie co z tego?
Azarow wzruszył ramionami.
– Chyba tylko amatorski radioodbiornik…
– Tak, tak – stwierdził Siencow. – Ale Ziemię trzeba jednak
zawiadomić… A w ogóle, co słychać w hangarze? Spokojnie?
– Jakie tam spokojnie – żachnął się Azarow. – Znów ich pełno.
– Tną?
– Tym razem latają. Coś tam przymocowują, zawiesiły jedną
pokrywę włazu, teraz kręcą się koło drugiej…
98
– Naturalnie – rzucił Rain. – Wykonują nadal swój program:
remontują rakietę… Szkoda, że mimo największych starań, nie
odtworzą maszyn liczących.
– Tak – westchnął Siencow. – Z naszym statkiem pożegnaliśmy się
już na zawsze. No cóż: kosmonauci to ludzie, którzy zwyciężają… –
Zamilkł nie kończąc ulubionego powiedzonka.
– Ciekawe – powiedział Rain – do czego te automaty dojdą.
– Żeby to ustalić, nie trzeba być znawcą ich subtelnej psychiki –
zakpił Azarow. – Jak na przykład Kalwe… A właśnie, gdzie on jest?
Zadanie Kalwego było chyba najważniejsze. Nie można przecież
żyć wiecznie pod groźbą nowego ataku automatów.
Z hangaru ruszył na górę prawie biegiem i zwolnił kroku dopiero
wchodząc do znanej już okrągłej sali ośrodka dyspozycyjnego.
Tutaj od razu zaczął oglądać wszystko tak dokładnie i tak wolno,
jakby miał w zapasie jeszcze całe życie.
Jakie jest, na przykład, przeznaczenie tego urządzenia na środku
sali? Niewielki prostokątny postument, podobny do wysokiego stolika.
Na nim – okrągły, lekko nachylony ekran, migocący czterema
światełkami.
W głębi ekranu drżał maleńki złoty płomyczek. Otaczały go trzy
cienkie czarne kręgi, a na każdym także migotał płomyk: niebieski – na
wewnętrznym, zielony na środkowym i pomarańczowy – na
zewnętrznym. Kalwe długo wpatrywał się w dziwne światełka.
Przyciągały nieodparcie i choć niemało urządzeń z sygnalizacją
świetlną widział w życiu, od tych właśnie nie mógł oderwać oczu.
Wreszcie przeniósł wzrok na rozmieszczone wokół ekranu
pomarańczowe wypukłe kapturki. Było ich trzydzieści, każdy miał po
obu stronach przezroczysty wziernik. Lewe okienko jednego z
kapturków płonęło równym niebieskim światłem.
W drugim, prócz niebieskiego okienka, migotało niepewnym
czerwonym ognikiem inne. Pozostałe okienka były martwe.
Postument posiadał pierścieniowe wycięcie, z którego wyłaniała się
delikatna dźwigienka, miękko wygięta w kierunku ekranu tak, że jej
koniec prawie dotykał matowej powierzchni. Dźwigienka zakończona
była wydłużonym owalem z cienką igłą.
99
Innych urządzeń do kierowania maszynami było niewiele. Obok
ekranu widniały jeszcze dwie okrągłe główki z jakimiś podziałkami.
Przed stołem wznosiła się tablica z kilkoma niniejszymi ekranami.
Niewiele, bardzo niewiele… Oczywiście wszystko to ma bezpośrednio
związek z dysponującymi urządzeniami cybernetycznymi, chociażby
dlatego, że znajduje się w tej sali. Kalwe szybko ukrył ręce za plecami
– taka go nagle ogarnęła chęć nacisnąć wszystkie czerwone guziki,
popatrzeć, co pojawi się na ekranach, pojąć działanie dużej czerwonej
dźwigni z boku, służącej chyba do włączania całego agregatu.
Ale
wiedział,
ile
nieprzewidzianych
konsekwencji
może
spowodować w tym świecie każdy nieostrożny ruch.
Trzeba o tym pamiętać, bo uczucie niebezpieczeństwa zaczęło jakoś
maleć. Zapominało się, że te niepojęte mechanizmy stworzyli
mieszkańcy innej planety. „Uwzględniając stale ten fakt – pomyślał
nagle Kalwe – można wszystko wyjaśnić znacznie szybciej”. Na
przykład… No, na przykład mało jest urządzeń do sterowania. Mało? A
jeżeli każdy wynik, który na Ziemi osiągano za pomocą licznych
operacji, ci konstruktorzy potrafili uzyskać od razu? Tak samo kiedyś
ludzie, żeby zapalić lampę naftową, musieli wykonać pięć czy sześć
ruchów, a potem światło, światło elektryczne włączali jednym
dotknięciem palca. Że tutejsza technika wyprzedziła ziemską bardziej
nawet niż lampa elektryczna naftową, nie było wątpliwości.
I w tym momencie, w pustej sali, gdzie kiedyś żył, działał i myślał
twórca tych przyrządów i mechanizmów, Kalwe namiętnie zapragnął
wyobrazić sobie, jaki był, jak wyglądał ten konstruktor, który z
pewnością dawno już włączył się w odwieczny kołowrót materii, a
obecnie gdzieś tam na Marsie zamienił się w nikły pył… Kalwe
machinalnie, zapominając o hełmie, uniósł rękę, żeby odkryć głowę…
Palce trafiły na przymocowany do hełmu przetwornik i to dotknięcie
przypomniało mu o najbliższym zadaniu.
Pomyślał, że Siencow był najbardziej z nich dalekowzroczny –
nieprzypadkowo potrzebne mu były do wody, że można pojąć,
opanować sposób myślenia tych istot. Cóż, trzeba szukać, szukać!
Od czego tu zacząć? Znów wrócił do oględzin pulpitu, próbując
odgadnąć przeznaczenie różnych elementów. Ale szybko przyłapał się
na tym, że po prostu usiłuje przystosować poszczególne dźwigienki i
100
kontakty obcej maszyny do funkcji, jakie spełniały analogiczne
urządzenia jego własnego pulpitu. Ten sposób rozumowania należało
odrzucić.
Wtedy włączył przetwornik, obniżył jego ekran. Wewnątrz hełmu
zapanowała ciemność, jakby pogasły wszystkie światła. Kalwe ze
strachem uniósł ekran i blask uderzył mu w twarz. Ponownie obniżył
ekran i zamknął na kilka sekund oczy, żeby przyzwyczaiły mu się do
mroku. Kiedy je otworzył…
Na zwisającym przed jego oczami ekranie wirowało mnóstwo
niebieskawych linii, kręgów. To dzięki przetwornikowi wystąpiły
wszystkie przewody będące pod napięciem. Zwijając się i rozwijając,
łącząc i rozbiegając tworzyły dziwną, fantastyczną sieć, gdzieniegdzie
przerywaną ciemnymi punktami. Były to, jak sądził Kalwe, fragmenty
sieci na razie wyłączone.
Przede wszystkim zwrócił uwagę na linię, która przyciągała wzrok
pulsując równomiernie niby cienka, wrażliwa żyłka na ludzkiej skórze.
Prześledził jej bieg – kończyła się gdzieś niedaleko.
Kalwe uniósł przetwornik, mrużąc oczy przed światłem, wyjął z
kieszeni długi kawałek przewodu, okręcił go na ręce od ramienia do
napięstka, a sam koniec – wokół palca wskazującego. Potem podłączył
przewód do akumulatora i znów. obniżył ekran.
Teraz na ekranie ukazała się jego ręka jako bladoniebieska spirala z
rzadkimi zwojami. Kalwe usiłował nałożyć ją na pulsującą linię. Kiedy
to się udało, poruszył wskazującym palcem w powietrzu, powtarzając
wszystkie skręty pulsującej linii. Oto palec dotarł do punktu, gdzie linia
się urywała i Kalwe szybko uniósł ekran. Jak przypuszczał, jego palec
dotykał migocącego czerwonego okienka.
Teraz, tak samo powoli, przesunął rękę w przeciwnym kierunku
szukając wyłącznika, od którego prąd biegł do lampki. Gdyby znalazł i
posuwał się po linii dalej, doszedłby do następnego kontaktu i w ten
sposób stopniowo poznałby całą topografię ośrodka cybernetycznego.
Potrzebny jest na to czas, ale innego wyjścia nie ma – zwykłe
naciskanie na oślep guzików i dźwigni może doprowadzić do nader
opłakanych skutków.
Tak więc postępował, a niebieskie, o zmiennym natężeniu linie wiły
się przed oczami. Potem ostrożnie wstał i nie unosząc ekranu
101
przetwornika zaczął wolno chodzić po sali śledząc trasę niknących w
podłodze przewodów. Okrążywszy centralny pulpit ustalił, że kable od
niego biegną do każdej z trzydziestu sekcji maszyny, jednak nie
bezpośrednio, lecz poprzez stojące w przegródce szafki. Tutaj także
było mnóstwo elementów pod napięciem – aż migotało w oczach…
Przechodząc bez pośpiechu od szafki do szafki, Kał we odkrył, że
większość z nich nie działa, pracowały tylko dwie. Jedna podłączona
była do hangaru, gdzie spoczywała ziemska rakieta. W tym urządzeniu
panował intensywny ruch, zapalały się i gasły błękitne pierścienie,
elipsy, wielokąty, następowały krótkotrwałe rozładowania, podobne do
rozgałęzionych błyskawic. Kalwe nie wiedział jeszcze, że automaty
znów zaczęły się krzątać przy okaleczonej rakiecie, ale pomyślał, że
taka aktywność urządzenia może mieć związek wyłącznie z ich
statkiem.
Druga czynna szafka, jak przypuszczał początkowo Kalwe, winna
być podłączona do hangaru, gdzie znajdowała się obca rakieta. Potem
pojął swoją omyłkę: sądząc po lokalizacji szafki, podłączona była
właśnie do grodzi, gdzie znaleziono licznik.
Czyli w tej grodzi coś się dzieje? Co? Jakie jeszcze zagraża im
niebezpieczeństwo?
Wróciwszy ponownie do centralnego pulpitu Kalwe zrozumiał
wreszcie, o co chodzi, i odzyskał spokój. Włączona była szafka sekcji,
w stronę której zwrócony był centralny wielopozycyjny wyłącznik,
nastawiony niewątpliwie w chwili, gdy budowniczowie porzucili swą
sztuczną planetę. Co to mogło być? Logika nakazywała sądzić, że
cokolwiek działo się w hangarze, miało związek z rakietami. A
ponieważ było tam obecnie pusto, wolno zatem przypuszczać, że
właśnie stamtąd wystartowała ostatnia rakieta, jaka opuściła satelitę. Po
jej odlocie automaty pracowały na luzie. Zresztą, być może, wyłączyły
się wtedy i zaczęły funkcjonować ponownie dopiero teraz, kiedy w
pobliżu satelity pojawiła się jeszcze jedna – ziemska rakieta…
Jeżeli tak jest, to wyłącznik nie kryje w sobie nic strasznego…
Kalwe uniósł ostrożnie rękę, przesunął wyłącznik o jedną podziałkę
i podszedł do szafki, która zgodnie z jego przypuszczeniami winna była
się włączyć. Tak, rozumował trafnie: w szafce zaczęły się ukazywać i
znikać wzory, nakreślone przez prąd elektryczny.
102
To mu coś przypominało… Aha, maszyna reaguje tak, jakby była
zaskoczona. Zmiana impulsów następuje w niej w tym samym rytmie –
tak i z tą samą częstotliwością, jak w radiosygnałach, które słyszał
Azarow w pierwszych chwilach po przybyciu… Kalwe spróbował
włączyć sąsiednią sekcję, potem jeszcze jedną – i wszędzie wynik był
identyczny. I tutaj nasuwał się domysł. Przecież w żadnym hangarze
nie ma rakiet. Korobow i on stwierdzili to osobiście. Czyli rozkaz
wysłany za pomocą wyłącznika widocznie dotyczył jakichś działań,
związanych z rakietami.
Kalwe uśmiechnął się z zadowoleniem: był na właściwej drodze…
Właśnie
tutaj
tkwiło
rozwiązanie
systemu
kierowania
mechanizmami obsługującymi rakiety. I pierwszą tajemnicę można
zgłębić natychmiast. Wystarczy po prostu nadać wyłącznikowi pozycję,
włączającą ich grodź – jedyną, w której znajdowała się miejscowa,
prawdopodobnie sprawna rakieta – i zobaczyć, co z tego wyniknie.
„Tylko spokojnie – powstrzymał sam siebie. – Nie należy się
spieszyć… W wyniku tego ruchu rakieta w mgnieniu oka może
wylecieć w przestrzeń. Przypomnij sobie Korobowa i szarą substancję.
Nie, żadnego ulegania emocjom, żadnych wybryków. Trzeba ostrożnie,
metodycznie…”
Kalwe zapomniał zupełnie, że czas mija, że jego przyjaciele na
pewno niepokoją się, że od dawna jest głodny i że zapas tlenu pomału
się kończy. Dla kogoś patrzącego z boku mógł robić wrażenie szaleńca.
Przebiegał salę mrucząc pod nosem, to znów siadał przy pulpicie i
przesuwał nad nim ręce śledząc jakieś interesujące połączenie.
Teraz postanowił znaleźć drogę do falowodów, którymi winny być
przekazywane dyspozycje z centrum do sekcji. Nie wątpił w ich
istnienie. Ale na razie nie spostrzegł schematów, które choćby
częściowo przypominały ziemskie. Dlatego wydawało mu się, że
prościej będzie prześledzić, skąd biegną impulsy do okrągłego ekranu,
jakie źródło zaopatruje nieustannie płonące na nim światełka… Być
może, wtedy wyjaśni się, co te światełka oznaczają…
Niebieskie linie, które zaczął obserwować, prowadziły w zupełnie
inną stronę. Nie łączyły się z żadną z szafek, lecz podążały do ściany, a
potem w górę, znikając w umieszczonej wyżej kondygnacji.
103
Kalwe postanowił natychmiast ich poszukać, gdyż nie wiadomo
czemu wydały mu się jak najbardziej godne uwagi. Zawrócił do drzwi i
nagle czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu.
Kalwe gwałtownie uskoczył w bok, zerwał z hełmu ekran
przetwornika zakrywający mu oczy i odetchnął z ulgą. Przed nim stał
Korobow. Przez hełm było widać, jak bezgłośnie porusza wargami.
Kalwe rozzłoszczony zwymyślał go, że zamiast zawołać z daleka,
podkrada się bezszelestnie i straszy człowieka. Potem uprzytomnił
sobie, że przecież wyłączył własną radiostację, ponieważ i tak nie było
łączności r z towarzyszami. Wtedy przesunął dźwigienkę i do słucha
wek dotarł wzburzony głos Korobowa:
– …ostatecznie! To ma być półtorej godziny?
Kalwe spojrzał na zegarek. Rzeczywiście, już ponad godzinę
przekroczył wyznaczony czas i gdyby nie za pasowi butla z tlenem,
która automatycznie zasilała dopływ, dawno byłoby z nim kiepsko.
Westchnąwszy rozłożył ręce i spytał:
– A co słychać u was?
– Nic szczególnego… Rozmontowano jednego robota. Typowy
marsjański robot… A co u ciebie?
– Nic – wycedził Kalwe – typowa marsjańska cybernetyka.
104
Rozdział 11
Pierwszy nie wytrzymał Azarow.
Obserwując go niepostrzeżenie Siencow zauważył, że młody pilot
coraz rzadziej doprowadza do końca pracę nad potrzebnym zespołem,
odkłada niekiedy na bok uratowane elementy, a spojrzenie miewa
nieobecne, biegnące gdzieś poprzez wszystkie przegrody, pancerz
satelity, przez wiele milionów kilometrów przestrzeni.
Rain pozornie zachowywał spokój. Ale i on kilkakrotnie napomykał
o przerwaniu daremnych poszukiwań, o wykorzystaniu czasu na
obejrzenie całego satelity, zbadanie go – chociażby w interesie
przyszłych pokoleń. Bo jeżeli w tym ogromnym gospodarstwie
znajdzie się bodaj jeden zdatny do użytku teleskop, czy nie warto
poświęcić dni, które jeszcze pozostały, obserwacji gwiazd.
Korobow chyba także bada rakietę nie po to, by zastosować swą
wiedzę przy powrocie, lecz po prostu dla zapełnienia czasu. Może z
taką samą pasją – myślał niekiedy Siencow – iż takim samym
spokojem drugi pilot, gdyby był szachistą, rozwiązywałby teraz
zadania szachowe.
Z zachwytem natomiast spoglądał Siencow na Kalwego. Właśnie
Lajmon pracował bez wytchnienia. Jeżeli, oczywiście, nie brać pod
uwagę robotów w sąsiednim hangarze, które uwijały się przy starej
rakiecie, coś tam podciągały, spawały… Zakończyły krzątaninę
dopiero po dwu dobach.
Kalwe zajmował się wciąż tym samym: przy pomocy przetwornika
badał jeden po drugim zawiłe rozgałęzienia połączeń ośrodka
cybernetycznego. Co dzień rozplątywał jeszcze jeden węzełek układu.
Ale było ich mnóstwo, połączenia zdawały się nie mieć końca,
natomiast wielkie odkrycia nie następowały.
Siencow czuł, że kolegom nie sprawia szczególnej przyjemności
patrzenie, jak „wieczorami” – nieustępliwie przestrzeganymi w tym
świecie – Kalwe porządkuje wykonane w ciągu dnia notatki i szkice.
Zupełnie jakby przygotowywał do druku obszerną pracę naukową:
„Właściwości struktury marsjańskich maszyn elektronowych” – tak
bardzo był spokojny i pogodny. Siencow i towarzysze jednak
105
rozumieli, że Kalwe robi wszystko, co może, lecz nieznani gospodarze
stawiali przed nim nader już skomplikowane zadania.
W ciągu pierwszych dni przyjaciele witali cybernetyka z
niecierpliwością. Oczekiwali, że za chwilę Kalwe usiądzie i powie: No,
można lecieć, choćby jutro. Trzeba tam nacisnąć jeden guzik, hangar
od razu się otworzy, tak… tak właśnie jest… Stopniowo wszyscy
pojęli, że moment ten jest odległy. I wtedy właśnie zaczęło wzrastać
napięcie. Siencow z niepokojem oczekiwał wybuchu, który
zapowiadały nadciągające chmury.
A jednak początek był nieoczekiwany. Rankiem Azarow jak zwykle,
rozsiadł się w swojej kajucie i przystąpił do montażu części. Po pół
godzinie Siencow postanowił odwiedzić pilota. Kiedy podszedł do
drzwi, usłyszał za nimi głuchy łoskot. Otworzył je gwałtownie.
Azarow nie próżnował: podłoga usiana była częściami, płytkami
drukowanymi obwodów, poszczególnymi zespołami, skrawkami
papieru – resztkami kolejnego zniszczonego schematu.
Azarow leżał, a właściwie wisiał nad podłogą, twarzą w dół.
„Zaczęło się – pomyślał z niepokojem Siencow. – Teraz nie ma już
przed tym ucieczki…”
– No i co? – zagadnął, udając że nie dostrzega stanu Azarowa i jego
drgających pleców… – Odpoczywasz?
– Do diabła! – powiedział ponuro Azarow odwracając się do
Siencowa. – Nie chcę więcej… Po co oszukiwać siebie i innych?
– Nie wychodzi?
– I nie wyjdzie… Z takim samym powodzeniem mógłbym
montować nadajnik z butelek po piwie. Zespół generatorów
zniszczony. Czym go zastąpić? Co zostało ze wzmacniacza
częstotliwości świetlnej? Drobny mak… Nawet nie ma co myśleć…
– Myśleć jednak trzeba… – powiedział Siencow. – Nadajnik jest
najważniejszy…
Innym
sposobem
zawiadomienia
Ziemi
nie
rozporządzamy. Oczywiście na satelicie na pewno są jakieś urządzenia
łącznościowe. Ale je znaleźć? Jak rozróżnić nadajnik od jakiegoś
przyrządu na przykład do czyszczenia butów?
Azarow znów odwrócił się twarzą do ściany.
– No to nie ma nadziei… – burknął. – Możemy liczyć jedynie na
własne części. Tych zaś nie starcza, a elementów uzupełniających brak.
106
Zamilkli i uporczywie, do bólu głowy zastanawiali się, co czynić.
Potem Azarow westchnął.
– Ba, gdybym wiedział na Ziemi, że stanie takiego, całą rakietę
zawaliłbym częściami zapasowymi… Szkoda, że nigdy nie wyruszę już
w rejs.
– No, no, daj spokój. Wszyscy chcemy jeszcze latać. Nikt nie
zamierza ginąć… Właśnie dlatego potrzebny jest nadajnik.
– Zrobiliśmy wszystko… – wymamrotał Azarow. – Teraz zostaje
tylko z honorem skończyć… Nadajnik? Na nim nie polecimy na
Ziemię.
– Dobra, masz rację – powiedział Siencow. – Sytuacja rzeczywiście
jest paskudna, wiemy o tym. A ty spodziewałeś się laurów? Przecież
jesteś kosmonautą?! Kosmonautą! „Kosmonauci zwyciężają także bez
statków”. Uważasz, że to frazes? Zresztą posłuchaj. Zginąć tutaj w
żaden sposób nie możemy… – Azarow poruszył się, spode łba
popatrzył na Siencowa. – Załóżmy nawet najgorsze: nie zdołamy
posłużyć się tą rakietą. No i co? – Azarow spojrzał już na Siencowa
wprost. Będziemy tutaj czekali. Tlenu i wody starczy na długo.
Żywności na rok. W najgorszym wypadku wyprodukujemy urządzenia
regeneracyjne…
– I tak do końca życia? – ochrypłym głosem spytał Azarow.
Siencow z uśmiechem wzruszył ramionami.
– Jak sądzisz, ile lat ci jeszcze pozostaje?
Azarow zamrugał powiekami i bąknął niepewnie:
– Chyba z siedemdziesiąt…
– Przypuśćmy. A dlaczego nie można żyć tutaj? Założymy jakby
rodzaj filii ziemskiej… Ale przecież nie będziemy tu siedzieli do
śmierci! W dużej mierze zależy to od ciebie…
– Ode mnie?
– Oczywiście… Gdy uzyskamy łączność z Ziemią, przylecą tu nie
później niż za rok. Sam rozumiesz, że nas tak nie zostawią…
Uwzględniam już najdłuższy termin!
– Też coś – rok! – wtrącił Rain. Obaj drgnęli, nie zauważyli, kiedy
pojawił się w drzwiach. – Robinsonowie żyli tak przez dziesiątki lat w
o wiele prymitywniejszych warunkach. Przez dwanaście miesięcy nie
zdążymy nawet wszystkiego obejrzeć.
107
Azarow ciągle jeszcze leżał, jedynie policzki mu poróżowiały.
– Czyli ty jesteś winien opóźnieniu. Jeżeli potrafisz zmontować
radiostację, wyciągniemy ją na powierzchnię satelity, będziemy
sygnalizować na Ziemię… – Ale z czego zmontować? Z czego? –
krzyknął Azarow. – Tak, jakbym nie chciał… A co ja poradzę!
– Z każdej sytuacji jest wyjście! – twardo powiedział Rain. – Trzeba
tylko umieć je znaleźć. Podobno z grobu nie ma wyjścia – choć i
stamtąd ludzie się wydostawali… Należy szukać! Nie próbowałeś
wykorzystać tego, co zostało z maszyny liczącej Kalwego? Przecież
ocalały w niej jakieś zespoły…
– Tak, myślałem o tym – odparł Azarow. – Czy widzieliście te
resztki? Takich zespołów sam mam stosy… A skąd wezmę zespół
generatorów? To już jest coś zupełnie innego, tutaj nie pomoże zwykły
montaż…
– Rzeczywiście, musimy jeszcze niejedno rozważyć – rzucił
Siencow. – Rozwiązanie jakieś na pewno istnieje, tylko my go nie
widzimy…
Przez chwilę panowała cisza. Potem Siencow powiedział
zamyślony:
– Zespół generatorów, zespół generatorów… A jeżeli wyjąć części z
innych przyrządów? O ile znam – uniósł brwi, jakby z góry odrzucając
ewentualny brak zaufania do jego wiadomości – budowę radiostacji,
stosowane są w niej te same elementy typowe jak w naszych
przyrządach radiometrycznych… Chociażby w licznikach. Co?
– Zastanawiałem się nad tym – wyjaśnił Azarow. – Coś niecoś
można z nich wykorzystać, ale nie wszystko?…
– Licznik? – spytał nagle Rain. – Poczekajcie minutkę, sekundkę…
Znaleźliśmy tutaj licznik?
– Tak…
– Wobec tego rakieta-automat też powinna tu gdzieś być, na
satelicie!… Musimy ją tylko odszukać. Przecież wyposażenie radiowe
rakiet-automatów nie różni się niczym od naszego?
– Jedynie w szczegółach! – potwierdził Siencow.
Azarow
uśmiechnął
się
niezdecydowanie.
Usiadł.
Z
przyzwyczajenia, kryjąc zmieszanie, zanurzył palce we włosach.
108
– A może tam w ogóle nadajnik zachował się w całości? –
powiedział zamyślony. I nagle ogarnął go zapał. – Rzeczywiście, że
nam to od razu nie przyszło do głowy… Natychmiast rozpoczynamy
poszukiwania!
– Sądzę – rzekł Rain – że przede wszystkim trzeba zmienić rozkład
zajęć. Niech Korobow i Azarow zbadają, gdzie znajduje się rakieta-
automat. A ja będę pomagał Kalwemu. We dwójkę pójdzie nam
szybciej. Z oględzinami rakiety poradzisz sobie sam…
– Jaki w tym sens? – spytał Siencow. – Kalwe i tak radzi sobie
doskonale. A my obaj…
– Hm… – mruknął niezdecydowanie Rain. – Jeśli pozwolisz, ja i tak
tam pójdę.
– Cóż, proszę bardzo – zgodził się Siencow po chwili zastanowienia.
– A ty, Witia…
Ale Azarow poszedł już po skafander.
109
Rozdział 12
Kalwe wprowadził Raina do okrągłej sali.
– Tutaj – wskazał – tu mieści się pulpit sterowniczy. Ale
najciekawsze, że te maszyny same opracowują program i potrafią
skorygować porządek działania w zależności od zmiany sytuacji i tak
dalej…
– Wiem – odparł Rain. – Mieliśmy możność o tym się przekonać.
– Rozumując logicznie, nie ma więc potrzeby sterowania nimi. A
jednocześnie zarówno pulpit, jak i elementy sterownicze istnieją… Ta
dźwignia zmienia całkowicie program prać. Coś niecoś już
rozumiem…
– Bardzo interesujące… Cóż więc pana niepokoi?
– Nie mogę uchwycić pewnych współzależności. Widzi pan ten
ekran ze wskazówką? Nie udało mi się jeszcze ustalić systemu jego
połączeń z górną kondygnacją. Od niego biegną przewody do
wszystkich urządzeń. Ale do czego służy? Nie mam pojęcia.
– I ja nie wiem. A czym właściwie pulpit steruje?
– Urządzenie działa mniej więcej tak – wyjaśniał Kalwe. – Przy
ustawieniu wskazówki w jednej z trzech oznaczonych pozycji, jeśli
idzie o jej długość, i w dowolnej pozycji, jeśli idzie o ruch po kole, w
przewodach powstają kombinacje impulsów. Są zbyt krótkotrwałe,
żeby stanowiły jakiś program, ale mogą być sygnałem do opracowania
określonego programu. Jak na zamówienie: proszę, na przykład, o
program numer trzy.
– To już coś. Co prawda nie jestem w tej dziedzinie specjalistą, ale
logiczny sposób myślenia…
– O, logiczny sposób myślenia… – powtórzył Kalwe. Milczeli
chwilę, oddając pełen szacunku hołd logice.
– Jednak odbiegliśmy nieco od tematu. Impulsy te przechodzą więc
przez pewne urządzenia – Kalwe wskazał na stojące za przepierzeniami
szafki – gdzie ulegają znacznym zmianom optycznym… Ten proces dał
mi podstawę do przypuszczeń, że właśnie tutaj odbywa się kierowanie
urządzeniami programującymi. Ale jaka jest treść sygnałów?
110
– Nie wiem, jestem kompletnym dyletantem – odparł Rain. – Bardzo
to ciekawe… niech pan popatrzy na drzwi: jak wielka była,
prawdopodobnie, pewność konstruktorów co do niezawodności
mechanizmów, skoro nie przewidzieli nawet awaryjnego ręcznego
otwierania drzwi. I jeżeli, jak należy sądzić, od dziesiątków lat
opuszczony satelita ciągle jeszcze normalnie funkcjonuje, założenia ich
były trafne…
– Problem cybernetyki numer jeden, tzn. problem pewności,
rozwiązany został przez nich zasadniczo – z szacunkiem znawcy
odpowiedział Kalwe. – Trwałość tych urządzeń obliczona jest na
wieki…
– Ale pytanie – ciągnął Rain – czy warto budować takie rzeczy na
wieki? Technika gwałtownie postępuje naprzód, maszyny się
starzeją…
– Dla nas jest to niewątpliwie na razie niezrozumiałe…
– Tkwimy jak w ciemnym lesie. Mówił pan, że impulsy biegną od
tej strzałki?
– Tak – odparł Kalwe. – Jest wysuwana, teleskopowa. Zauważyłem,
że impulsy wysyłane są do maszyny właśnie w tym momencie, kiedy
ostrze wskazówki sięga lampki umieszczonej na pierścieniu. Ustawiać
ją można bardzo precyzyjnie, z dokładnością do jednej dziesiątej
stopnia. Służy temu cały system, przy czym tutaj – wskazał jeden z
ekranów – widzimy fragmenty pierścienia w dużym powiększeniu.
– Ale po co?
– Tego właśnie nie wiemy…
– Nie wiemy… – jak echo powtórzył Rain. – Tak… W czym mogę
panu pomóc?
– Niezupełnie na razie rozumiem, jaką rolę odgrywa dźwignia –
powiedział Kalwe. – Niech pan nią rusza, a ja prześledzę powstające
impulsy.
– Czy nie grozi nam niebezpieczeństwo?
– Wszystko jedno, podłączony obecnie hangar jest pusty…
Rain posłusznie położył dłoń na dźwigni. Kalwe opuścił ekran
przetwornika, skinął głową, powiedział: „Niech pan zaczyna”. Rain
przycisnął dźwignię.
111
Kalwe jak gdyby tropił zwierzę – nachylony zaczął krążyć po sali,
wpatrując się w szaleńczy taniec błękitnych linii. Rain, działając
zgodnie z ustalonym przez Kalwego planem, ustawił dźwignię w
uprzedniej pozycji i od razu znów przyciągnął ją ku sobie, powodując
tę samą serię impulsów. Spojrzał przy tym mimo woli na niewielki
ekran umieszczony obok dźwigni – i momentalnie zapomniał o
Kalwem i o swym zadaniu.
– Co się z panem dzieje? – zawołał Kalwe.
Rain nie odrywając oczu od ekranu przywołał go skinieniem. Kalwe
podbiegł. Wstrzymali oddech. Przez lekko wklęsły ekran przesuwały
się dziwne obrazy.
…Rain zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli na satelicie prowadzono
dziennik pokładowy, którego karty ukazywały się teraz przed nimi,
posługiwano się prawdopodobnie jakimś umownym znakowaniem
magnetycznym lub innym. Ale obecnie ludzie patrzyli na zapis już
rozszyfrowany, jak gdyby na tym niewielkim – sześćdziesiąt
centymetrów na czterdzieści – ekranie, pokazywano im kronikę
filmową.
A może oglądali nie notatki z dziennika lotu… Były to nie
powiązane wydarzenia, odtwarzane w odwrotnej kolejności, jakby
wspomnienia, które należy powtórnie przeanalizować. W tych, jeżeli
tak wolno rzec, wspomnieniach utrwalonych w zespole pamięci
maszyny następowały dziwne przerwy, spowodowane zapewne jakimiś
uszkodzeniami w samym urządzeniu. W każdym razie na ekranie nie
ukazywało się logiczne opowiadanie, lecz oderwane obrazy, jakie
niekiedy przypominają się ludziom.
Początkowo zobaczyli tę właśnie salę i w niej – siebie. Potem w sali
został tylko Kalwe, później Kalwe i Korobow otwierali wszystkie
drzwi po kolei.
Po krótkiej przerwie na ekranie ukazała się duża czerwona planeta.
Natychmiast rozpoznali w niej Marsa. Następnie przemknęły
jednocześnie dwa obrazy: z powierzchni Marsa startowały rakiety jak
dwie krople wody podobne do tej, która obecnie zastępowała im dom, a
na drugą połowę ekranu nasuwał się skądś z przestrzeni spłaszczony
sferoid, otoczony pasem wyrzutni. Rain przypomniał sobie estakadę
112
widzianą na powierzchni… Czyżby to był Deimos sfotografowany z
zewnątrz?
Obraz Marsa zbladł, zamigotał, zacierając się znikł, kulisty zaś
kształt Deimosa zajął cały ekran. Z tego samego wciąż miejsca jego
powierzchni z rzadka wylatywały oślepiające ogniste wybuchy… Nie
ulegało wątpliwości, tak pracuje silnik. Silnik potężnego statku?
– Rozumie pan? – wykrzyknął Kalwe. – Ale to przecież nie
satelita… Czyżby…
– A więc Deimos – szepnął Rain – boję się wprost powierzyć… nie
jest satelitą?… Gwiazdolot?… Czyżbyśmy znajdowali się na
gwiazdolocie?
Zamilkł – było nie do wiary, że tak potężna masa jak Deimos mogła
posiadać szybkość niezbędną do lotów międzygwiezdnych. A jednak…
Wybuchy trwały nadal. Przypuszczalnie silniki działały z
przerwami, hamując gwiazdolot. Potem przez ekran przemknęły
wewnętrzne pomieszczenia, zupełnie kosmonautom nie znane,
następnie korytarze i hangar… Jeden z obrazów znieruchomiał na
ekranie: wielka sala ozdobiona kolumnami. Niektóre lśniły tęczowo, z
innych wybiegały czerwone iskierki…
– Symbolika – mruknął Kalwe, obserwując, jak stopniowo tracą
blask również pozostałe kolumny. Oto na ostatniej zgasła smuga
iskier…
Nie było czasu na rozważania. Przed oczami kosmonautów
zamajaczył potężny masyw meteorytu czy asteroidu, dziwnie
nierzeczywisty, jakby narysowany. Po chwili rozpłynął się i zgasł.
Z kolei cały ekran zajęła gigantyczna, jak im się wydało, planeta z
nierówną, pofałdowaną jak morze powierzchnią. Kalwe zauważył w
wyglądzie tej planety coś znajomego, odwrócił się do Raina…
– Jowisz – powiedział lakonicznie astronom, nie przerywając
obserwacji.
Nieoczekiwanie zobaczyli pulpit, przy którym stali, ze znajomym
ekranem pośrodku. Opasywały go jednak nie trzy obwódki, lecz pięć i
więcej było światełek, jak od razu zauważył Kalwe. Rain nie zdążył
ochłonąć, gdy na ekranie ukazały się nagle znane już trzy pierścienie…
Kalwe nie wytrzymał, musiał sprawdzić, z jakim obciążeniem działa
teraz maszyna. Ruszył do szafek, w których skoncentrowały się wyniki
113
gigantycznej pracy, utajonej w dziesiątkach napełnionych szarą
substancją pojemników trzydziestu sekcji maszyny. Tak, teraz
włączona była cała moc: wszędzie szalały błękitne linie…
Kalwe zajrzał do jednej sekcji: odniósł wrażenie, że szara substancja
pała zimnym niebieskim płomieniem. Potem pospiesznie wrócił do
ekranu, przy którym ciągle tkwił Rain.
– No, jak tam? – spytał Kalwe.
– Jeszcze coś nowego – nie wiadomo czemu machając ręką odparł
cichutko Rain.
Teraz na ekranie wokół Marsa krążyły dwa kuliste kształty.
– Ten drugi to Phobos… – objaśnił Rain.
…Dwadzieścia pięć rakiet startowało z Deimosa na Phobosa.
Mknęły jedna za drugą. Później obraz Phobosa szybko rósł, jego
powierzchnia stała się przezroczysta, widać było przez nią rakiety
wciągnięte z powierzchni do wnętrza i jakieś dziwne, gigantyczne
urządzenia…
Potem ekran jakby błysnął: z Phobosa uleciał w przestrzeń cienki,
jaskrawopomarańczowy zygzak, jego koniec ginął poza granicami
ekranu. Kula okryła się mgłą – Kalwe sądził już, że maszyna nie
wytrzymała napięcia i nastąpiła awaria. Jednak obraz powoli odzyskał
przejrzystość. Kula wisiała na swym miejscu, lecz rakiety znikły,
aczkolwiek jak uprzednio większą część jej wnętrza zajmowały jakieś
aparaty. Pomarańczowy zygzak wyraźnie zbladł, ale ciągle jeszcze
można go było odróżnić.
– Co to znaczy? – spytał Kalwe. – Znów od początku?
Rain szkicując ołówkiem punkciki na kartce papieru z napięciem
wpatrywał się w ekran, po którym przemknęła powierzchnia wody
poruszona przez wiatr, później równina skąpana w zielonkawym
świetle. I wszystko zniknęło. Ekran zgasł.
Kalwe i Rain siedzieli w milczeniu dłuższą chwilę. Ekran
pozostawał martwy.
Rain z trudem oddychał. W butlach kończył się tlen. Trzeba było
wracać do rakiety.
– A robota? – przypomniał Kalwe.
– Przyjdziemy ponownie… I w ogóle – do diabła z danymi! Czy
umie pan wyjaśnić, co nam pokazywano?
114
– Sądzę – odparł Kalwe – że przy pomocy tej dźwigni wyznacza się
maszynie określony program pracy. Urządzenie elektronowe posiada
zdolność analizowania zarejestrowanych wydarzeń i przekształcania
ich w obrazy…
– Niemal niewiarygodne!
Kalwe milczał. Jaka jest technika tych procesów? Można wyczuć, że
nie jest to bezpośredni zapis. Maszyna musiała niekiedy powracać do
jakiegoś wydarzenia, zaczynać od początku przy pomocy logicznego
analizatora odtwarzanie faktów i informacji, które z jakichś powodów
nie były dla niej zaszyfrowane. Śmieszne, ale momentami odnosił
wrażenie, że maszyna naprawdę myślała, tu właśnie, na ekranie, badała
różne warianty i odrzucała mniej prawdopodobne. „Oczywiście,
ulegasz tylko sugestii” – pohamował się Kalwe. Wiele jeszcze należy
pojąć, rozważyć, jakie znaczenie mają obrazy o przylocie z Marsa. Są
zapisem dokumentalnym czy odrzuconym wariantem? A meteoryt,
który przemknął? Czy gasnące kolumny wskazywały, że silniki
gwiazdolotu przestały działać?
– Tak… – powiedział Rain. – Ale czy rozumie pan, jakiego
dokonaliśmy odkrycia niezależnie od wszystkich niejasności?
Stwierdzenie, że Deimos nie jest satelitą, lecz gwiazdolotem nie
stanowi najistotniejszej rewelacji…
– A co mianowicie?
– Najważniejsze jest to, że gwiazdolot musiał się tu zatrzymać.
Jednocześnie nie ma ani rakiet, ani załogi… Gdzie się podziały? Jeżeli
wierzyć temu, co pokazała nam maszyna, odeszli na Phobosa, a
stamtąd wyprawiono ich dalej. Przecież sam Phobos do tej pory krąży
wokół Marsa, zatem może wcale nie jest gwiazdolotem, tylko czymś
innym? A zarazem rakiety zostały wysłane… To pozwala zakładać
rzeczy całkiem już nieprawdopodobne…
– Jakie?
– Boję się mówić, ale niewykluczone, że rakiety i ludzi
wyekspediowano gdzieś sposobem, który… Zresztą sprawy te są dla
nas na razie księgą zamkniętą na siedem pieczęci, czystą fantastyką…
Jednakże obserwacje nasze są tak ważne, że powinniśmy jak
najszybciej przekazać je na Ziemię. Nie wolno zatrzymać na własny
użytek tak bezcennych wiadomości. Cała nadzieja w Azarowie…
115
Rozdział 13
Azarow był w tym czasie daleko. Obładowany zapasowymi butlami
z tlenem zdążył już przetrząsnąć wiele pomieszczeń Deimosa.
Poszukiwania rozpoczął od tej grodzi, w której znaleziono licznik.
Po rakiecie-automacie, która zapewne kiedyś tu była, nie pozostało ani
śladu.
Gdzie zniknęła? Jeżeli przenoszono ją dokądkolwiek – oczywiście
rozmontowaną – to przecież nie korytarzem… A po co w ogóle mieli ją
rozmontować? No, choćby w celach badawczych.
W każdym razie należało znaleźć inne wyjście z hangarów.
Poszukiwania zajęły prawie godzinę i nie dały rezultatów, póki Azarow
nie zdołał dotrzeć do jednego z bocznych włazów. Wydarzenia w
hangarze wskazywały na to, że tam właśnie winny znajdować się
roboty.
Rzeczywiście, stożki automatów tkwiły za drzwiami w bezruchu –
jakby drzemały w oczekiwaniu… Azarow ostrożnie przemknął między
nimi. Korytarz zamykała szeroka pionowa sztolnia, sięgająca
prawdopodobnie do dolnych i górnych pokładów. Szyb windy? Ale
gdzie ona jest? Jak ją przywołać? Żadnych śladów, tylko prosta lśniąca
linia biegnie wzdłuż ściany sztolni. Co za nieostrożność. Jeden schodek
– i korytarz, którym przyszedł, kończy się przepaścią. Upadek z takiej
wysokości – nawet przy zmniejszonej sile przyciągania stwarza
poważne niebezpieczeństwo…
Azarow ostatecznie doszedł do wniosku, że jeśli jest to jedyna
droga, nie nadaje się ona dla ludzi, lecz dla automatów, które umieją
latać. On nie będzie tu łamał karku. Skoro nie można dostać się na
górę, trzeba zrezygnować…
Po czym z godną podziwu niekonsekwencją stanął na schodku.
Spojrzał w dół. Gwałtowny zawrót głowy zmusił go do zamknięcia
oczu, kiedy zaś je otworzył, od razu przysiadł, instynktownie osłaniając
hełm rękami.
Z góry, z pionowego korytarza zwisały wprost nad nim dokładnie
takie same jak widziane niedawno roboty, w niepojęty sposób
utrzymujące się na prostopadłej płaszczyźnie… Azarow przywarł do
116
ściany w obawie, że za chwilę runą mu na głowę… Ale nie spadały.
Potem zwróciły jego uwagę ciemne plamy na pionowej ścianie. Wbił w
nie wzrok.
Im intensywniej się przyglądał, tym mniej pozostawało wątpliwości.
Tak, to były ślady: ktoś nie bardzo dawno przeszedł tym korytarzem,
po pionowej ścianie… Był zapewne niewielkiego wzrostu: krótki krok,
nieduża stopa. Najwyraźniej odbiły się półkola magnetycznych
podkówek jak po butach ziemskich skafandrów.
Rzeczywiście, wciąż następowały niespodzianki… Azarow zrobił
ruch chcąc podejść bliżej: jeden ze śladów znajdował się akurat na
wysokości jego oczu. I znów coś nim szarpnęło, odczuł zawrót głowy,
a potem ślady na ścianie zniknęły. Wytrzeszczył oczy. Halucynacja?
Jeżeli tak – to wtedy czy teraz? I gdzie się podziały zwisające nad nim
przed chwilą stożki robotów?
Wzruszywszy ramionami Azarow postanowił jednak zawrócić: nie
należało
oczekiwać
niczego
dobrego
w
wyniku
tak
niewytłumaczalnych zjawisk. Spojrzał pod nogi, żeby nie stąpnąć w
próżnię, i zamarł…
Pod stopami miał ślady i były to ślady jego własnych
niezdecydowanych kroków. Gdy podchodził do przepaści… Ale
przecież przed paroma sekundami ta ściana była pionowa?… Pod
wpływem niejasnego domysłu Azarow znów stanął na schodku. Zawrót
głowy. I, jak poprzednio, groźnie zwisające roboty…
Kilkakrotnie jeszcze stąpał w przód i do tyłu, by ustalić wreszcie
przyczynę – prostą i wręcz nieprawdopodobną. Kierunek przyciągania
był w pionowej sztolni inny niż w korytarzu hangaru. Dla tego, kto
przekroczył niewidzialną granicę, pionowa sztolnia stawała się
pozioma, pionowym natomiast korytarz do niej prowadzący. Ślady
znalazły się na pionowej ścianie, a stojące w przejściu roboty jak gdyby
zwisały nad głową.
Stąd wynikał wniosek, że każdy korytarz mógł posiadać własne
urządzenia sztucznej grawitacji. Azarow ucieszył się, że właśnie on
zdołał odkryć jeszcze jedną cudowną właściwość satelity. I
zdecydowanie ruszył przed siebie drogą, która raptem dziesięć minut
temu według niego bezspornie wiodła w górę.
117
– Wątpię, by gospodarze chodzili tu na piechotę, posiadali chyba
szybsze środki lokomocji. Ale my pójdziemy, nie jesteśmy dumni…
…Ponad dwie godziny błądził po ulicach i zaułkach zagubionego w
Kosmosie miasta. Oglądał przestronne laboratoria, puste magazyny,
niegdyś zapewne obficie zaopatrzone. W jednej sali trafił nawet na
ogromny – sto metrów na dwieście – basen, na jego ścianach widniały
ślady pozostawione przez wodę, która dawno znikła.
Pilot przechodził przez obszerne sale, zastawione nieznanymi
przyrządami. Mogły służyć zarówno do prób z maszynami, jak do
gimnastyki lub treningu.
Odnalazł także kajuty mieszkalne, zajmujące całe piętro. Pokusił się
o obliczenie ogólnej ilości mieszkańców satelity. Liczba wypadła
wysoka, kilka tysięcy osób. Azarow niedowierzająco pokręcił głową.
Ciągle przyspieszał kroku. Oględziny zaciekawiły go, chociaż nie
mógł trafić na ślady rakiety-automatu.
Wszedł na następny pokład. Otworzył drzwi… Mieściła się za nimi
ogromna, wielohektarowa oranżeria, zalana żółtym znajomym,
zupełnie słonecznym, gorącym światłem. Nie była podzielona na
grodzie i zajmowała prawdopodobnie górną w stosunku do pozostałych
kondygnacji część globu. Strop wsparty był jedynie na grubej rurze,
umieszczonej pośrodku sali.
Azarow ruszył w głąb. Droga biegła między długimi grzędami
uprawnej ziemi. Kosmonauta pochylił się, roztarł szczyptę w palcach –
cząsteczki drobne, okrągłe i… wilgotne. Na tym gruncie zapewne
uprawiano rośliny jadalne, które – mniej odporne niż maszyny –
zginęły z braku pielęgnacji lub na skutek zwiększonej radioaktywności.
Teraz wegetowała tu żółtawa trawka. Gdzieniegdzie stały niskie
krzywe drzewa bez liści, ale z niebieskozielonymi przezroczystymi
gałęziami. Drzewa żyły: urządzenia satelity nadal dostarczały wodę,
dwutlenek węgla, środki odżywcze.
Azarow złożył sobie gratulacje z racji .kolejnego odkrycia.
Postanowił obejrzeć pozaziemskie rośliny, ułamać gałązkę, by zbadać
jej budowę pod mikroskopem, a może – kto wie – zawieźć ją także na
Ziemię.
Kosmonauta wszedł na grządki, zatrzymał się przy drzewie i kilka
chwil uważnie oglądał gałązkę. Coś w niej leniwie pulsowało,
118
nierównomiernie krążył zabarwiony płyn. Drzewo żyło! I nagle
Azarow odskoczył. Przezroczyste gałęzie z wolna sięgały ku niemu,
drzewo pochyliło się lekko w stronę przybysza.
– To nie ze mną… – wymamrotał Azarow. – Nie jestem muchą…
Patrzcie no – jaki drapieżnik…
Cofnąwszy się o krok, groźnie uniósł elektryczne dłuto. Stał chwilę,
po czym opuścił swą broń.
– Zwariowałem – powiedział do siebie. – Skąd tu rośliny
mięsożerne? Przecież na satelicie mogą być tylko uprawne. Zwłaszcza
w takiej ilości. Założyli tu plantacje, a nie muzeum… Z pewnością nie
karmili drzewek krwią! Czasem przychodzi coś człowiekowi do głowy
ze strachu. A jednak dlaczego tak się nachyla?
Rozważał jeszcze chwilę. Ostatecznie chroni go skafander. „A jeśli
– ładunek elektryczny? – pomyślał i z miejsca zakonkludował – no,
wtedy już i tak byłoby po mnie…”
Azarow wyciągnął dłoń ku najbliższej gałęzi, która znów zaczęła się
poruszać, płyn zapulsował żywiej. Gałęzie oplotły przedramię, jedna
dotknęła rękawicy – jak wydawało się pilotowi, pieszczotliwie,
prosząco… Teraz zauważył, że na gładkiej powierzchni gałęzi
wykwitły odrostki, otwierające się niby maleńkie pyszczki, jakby o coś
prosiły i na coś czekały… Azarow stał zdumiony. Czy to możliwe, aby
je karmiono w dosłownym tego słowa znaczeniu? I żeby drzewa o tym
wiedziały? Wiedziały?! Siad refleksu? Niewiarygodne! A jeśli tak jest
istotnie, ileż tysiącleci człowiek musiał pracować nad uzyskaniem tego
refleksu! Przecież gałązki sięgały do ręki jak cielęta, które tak właśnie
szturchają dłoń ciepłymi, szorstkimi nozdrzami.
Spojrzał wokoło. Sąsiednie drzewa pochylały się już ku niemu, w
ślad za nimi dalsze. Azarow westchnął – żal mu było tych zielonych
cieląt… Ale nie miał czym ich nakarmić, zresztą nie wiadomo, co
otrzymywały zazwyczaj. Nawiasem mówiąc, nie jest to dla nich sprawa
życia i śmierci: przecież są żywe… Chyba w ten sposób regulowano
nie dopływ pożywienia, a coś innego. Na przykład, gdy chodzi o
drzewa owocowe, może wprowadzano wprost do gałęzi substancje, od
których zależały plony. Być może, ludzie nauczyli się wpływać na
urodzaj? Osiągać dostateczny, z nadmiarem bowiem nie było co robić.
Trudno przecież wozić nadwyżki na Marsa!
119
Azarow w zadziwieniu pokręcił głową. Do rzeczy nie spotykanych
w technice kosmonauci zaczęli się już przyzwyczajać, lecz to
gospodarstwo – trudno nazwać je inaczej niż rolnym – jeszcze dobitniej
wskazywało na wyższość intelektualną Marsjan. Tak, rośliny
bezspornie żyją. A my u siebie bezmyślnie, bez opamiętania łamiemy
gałęzie…
Oczywiście, teraz nawet mowy być nie mogło, by ułamać choćby
gałązkę. Azarow rozłożył ręce przed drzewem – nie martw się, już
niedługo będziesz czekać na przyjazd dużej ekspedycji z biologami,
którzy odgadną, czego ci brak…
Ruszył dalej. Przyszło mu do głowy, że w kajutach mieszkalnych i
w oranżerii powinien znajdować się tlen. Nie ma tu maszyn, którym
mogłaby; grozić korozja, a system dzielenia satelity na grodzie i
kondygnacje ż blokowaniem wszystkich korytarzy i przejść pozwalał
utrzymać różną atmosferę w poszczególnych miejscach.
Jednak nie sprawdził swego przypuszczenia. Coś go popychało ku
rotundzie na górze.
Teraz umiał już odnajdywać korytarze… Po drodze zmienił się
dwukrotnie kierunek grawitacji, Azarow wiedział zatem, że osiągnął
poziom następnego piętra. Zrobił jeszcze krok i odskoczył gwałtownie
ujrzawszy rozgwieżdżone niebo.
Początkowo sądził, że przekroczył granice satelity. Przeraził się
ogromnie, serce waliło jak oszalałe. Ale nie, w sali panował półmrok, a
ściany i sufit były tak przeźroczyste, jakby ich w ogóle nie było.
Na chwilę stracił orientację. Prawdopodobnie dotarł do najwyższej
części kuli – o ile satelita rzeczywiście ma taki kształt. Ale do czego
służy ta ciemna sala, nie podzielona na komory? Popatrzmy z bliska…
Niektóre aparaty przypominają coś bardzo znajomego, chyba ziemskie
reflektory… Poprzez przezroczyste ściany widać również ustawione na
zewnątrz satelity potężne paraboliczne anteny. To obserwatorium!
Szkoda, że nie towarzyszy mu Rain: astronom mógłby pozazdrościć
uczonym, którzy kiedyś tu pracowali… A jednak ja… znalazłem
obserwatorium… Dobra, to są teleskopy. Ale te lekkie kratownice bez
anten i luster? Rain na pewno nie pożałowałby czasu, aby udowodnić
ich związek z astronomią.
120
Azarow usiadł w fotelu przed jednym z takich urządzeń, żeby się
rozejrzeć i odpocząć. Patrzył w zadumie przez przezroczystą ścianę w
mrok przestrzeni. I nagle drgnął, jego spojrzenie stężało: doznał
wrażenia, że przed oczami rodzą się nowe gwiazdy. Tak, niewątpliwie
– oto już kilka wychynęło z mroku. Nasilenie ich światła gwałtownie
wzrastało. Gwiazdy nowe? Supernowe? Od razu tyle na jednym
wycinku nieba? Przyszedł mu do głowy niejasny domysł: widocznie
dziwnie wygięta, podobna do ósemki, kratownica także była jednak
teleskopem, tylko że rolę soczewki, podobnie jak w mikroskopie
elektronowym, spełniały tu pola magnetyczne. Przyrząd włączał się
prawdopodobnie automatycznie, ilekroć obserwator zasiadał w fotelu.
Azarow uważnie śledził obraz gwiazd. Teleskop obejmował część
nieba, przypuszczalnie gwiazdozbiór Smoka. Jeśli nie zawiodła go
pamięć wykładów z astronawigacji, z czterech gwiazd, które
znajdowały się obecnie w polu widzenia, oglądał niegdyś wyłącznie
jedną – czternastej wielkości. Inne pozostawały niedostrzegalne nawet
dla najsilniejszych ziemskich teleskopów.
Siedząc wygodnie Azarow poczuł, że właśnie teraz powinien dobrze
odpocząć. Nie spuszczając oczu z firmamentu, położył na podłodze
elektryczne dłuto, dotąd nieustannie trzymane w pogotowiu. Można
odsapnąć kwadransik, a przy okazji również popatrzeć, jak będzie
wyglądała następna część nieba – ta, która trafi w pole widzenia
teleskopu, kiedy mknąca po orbicie planetka zmieni swoje położenie
pod jakimś dostrzegalnym kątem.
Czekał chwilę – potem przymknął zmęczone oczy i znów je
otworzył. Jak przedtem, drżały przed nim cztery gwiazdy. Spojrzał na
zegarek. Minęło dziesięć minut. Gwiazdy winny były się przesunąć…
Czyżby Deimos… Cóż za bzdury: przecież nie mógł stanąć na orbicie!
Jeszcze jedna zagadka z gatunku dotychczas nie rozwiązanych… A
przede wszystkim trzeba kontynuować poszukiwania. Azarow sięgnął
po elektryczne dłuto i nie znalazł go…
Przesunął ręką po podłodze. Zerwał się z fotela. Tak, dłuta ani śladu.
Ktoś je zabrał? Ale kto mógłby tu wejść niepostrzeżenie?
Pogmatwane myśli pierzchały. Azarow rozglądał się gorączkowo. I
nagle z radosnym okrzykiem skoczył naprzód i podniósł narzędzie,
leżące opodal.
121
Wówczas zaczął uważnie lustrować otoczenie. Gdyby zrobił to,
zanim usiadł, zauważyłby oczywiście od razu, że podstawa fotela wraz
z kratownicą powoli, milimetr za milimetrem ślizga się po lśniącym
metalowym paśmie. Prawdopodobnie obrzeżało ono całą podłogę i
jakieś automaty równomiernie przesuwały astronomiczne przyrządy
tak, że niezależnie od ruchu satelity, w polu widzenia obserwatora stale
pozostawały te same gwiazdy. Akurat cztery gwiazdy – z
gwiazdozbioru Smoka…
Czy przypadkowo? Czy po prostu przyrząd skierowany jest na tę
część nieba, czy… Ale czegóż by uczeni Marsa tam szukali? Więc nie
zbieg okoliczności…
Wstał, podszedł do jednego z reflektorów. Spojrzał – i cofnął się
gwałtownie, jak uderzony. W teleskopie drżał wyraźny obraz Ziemi. Jej
położenie w każdym dniu znał na pamięć… Ale patrzeć na Ziemię było
ponad jego siły.
…Nie, cztery gwiazdy to nie przypadek. I taka duża ilość kajut
mieszkalnych – gdyby były zajęte, dla mieszkańców nie starczyłoby
pracy na zautomatyzowanym satelicie… A jeżeli wejść wyżej…
Skierował wzrok w górę. Środkową część olbrzymiej kopuły
obserwatorium była nieprzezroczysta. Czyli nad nią mieściło się coś
jeszcze. Ano, trzeba tam dotrzeć.
W momencie gdy rozmyślał, gdzie może być wejście,
obserwatorium napełniło się ciepłym żółtym lśnieniem…
– Słońce! – wykrzyknął nieludzkim głosem Azarow, zasłaniając
oczy przed blaskiem. Rzeczywiście, Deimos na drodze wokół Marsa
kolejny raz wychynął ze stożka cienia i daleka rodzima gwiazda
zajaśniała promieniami.
– Słońce… – powtórzył Azarow przywierając do przejrzystej ściany
i czarna przestrzeń za nią natychmiast przestała działać tak
przygnębiająco.
Pilot miał ochotę śpiewać, patrzeć na Słońce bez końca. Z
wysiłkiem przystąpił do poszukiwań ostatniego przejścia, by wejść do
otwierającego się przed nim włazu. Pomknęły ściany szybu… I
wreszcie Azarow znalazł się na samej górze, na upragnionej platformie.
– No tak – powiedział. – Tego właśnie oczekiwałem…
122
Sala była niewielka, okrągła i teraz rozgwieżdżone niebo otaczało
go ze wszystkich stron. Wokół stały niskie szerokie kanapki, pośrodku
zaś przy prostokątnym pulpicie – odchylony do tyłu fotel. Przed
pulpitem wznosił się duży postument z ekranami, skalami przyrządów,
błyszczącymi punkcikami indykatorów. Natomiast na samym pulpicie
nie było ani wyłączników, ani dźwigni, tylko dwa wypukłe guziki –
czerwony i biały.
– Tego oczekiwałem… – powtórzył Azarow. – Jakiś centralny punkt
kierowania satelitą. Sterownia… Lecz po co tu sterownia? Chyba,
chyba, że nie jest to w ogóle satelita, ale… Ależ tak! Gwiazdolot!
Gwiazdolot wysokiej klasy!…
„Dlaczego?” – zadał sobie pytanie i sam na nie odpowiedział:
„Przede wszystkim sądząc po pojemności pustych obecnie
pomieszczeń magazynowych – taka ilość wszelkich zasobów jest
zbędna na satelicie. Dogodniej jest zaopatrywać go na bieżąco, niż
gromadzić zapasy na lata czy nawet na dziesiątki lat… Lecz dla
gwiazdolotu wszystko to jest potrzebne. W ogóle trudno założyć, że ta
konstrukcja pochodzi z Marsa, który wygląda jakby był zupełnie
wymarły”.
Usiadł w fotelu przy pulpicie. I natychmiast na postumencie
zapłonął ekran, ukazując obraz rozgwieżdżonego nieba, widoczny
również poprzez przezroczystą kopułę domniemanej sterowni. Azarow
osądził, że jest to gwiezdny kompas, służący do kontroli dokładności
kursu. Skrytykował w duchu budowniczych, że zlokalizowali sterownię
na powierzchni gwiazdolotu, choć bezpieczniej było umieścić ją gdzieś
w środku. Ale od razu znalazł argument przeciw własnej tezie: w ten
sposób można rozumować, wychodząc z ziemskiego wyobrażenia o
wytrzymałości materiałów…
Pulpit potężnego gwiazdolotu był niemal pusty. Przypuszczalnie
pilot otrzymywał wyłącznie opracowane, najważniejsze informacje. O
wszystko pozostałe dbały maszyny.
Azarow westchnął, zamknął oczy. A więc siedział tu kiedyś kapitan
gwiazdolotu,
prowadził
go
ku
nieznanym
konstelacjom
–
przedstawiciel innego życia, które o wiele wyprzedziło ziemskie… Na
kanapkach zasiadali w wolnych chwilach członkowie załogi,
przyjaciele i towarzysze dowódcy – również jak on, wysocy, zdrowi i
123
na pewno – dobrzy i weseli ludzie. Żyli, spieszno im było do odkryć,
decydujących, być może, o losie planety, która ich wysłała.
Azarow uległ złudzeniu, że przestronne pomieszczenie rozbrzmiewa
przyciszonym szmerem głosów, ledwie
uchwytnym szumem
pracujących gdzieś w dole silników… Pod jego zamkniętymi
powiekami
zamajaczyły
nieznane,
fantastyczne
zarysy
gwiazdozbiorów, przywidziało mu się, że to on sam przecina piersią
przestrzeń, przez którą mknie ta potężna kula…
Siedział tak kilka chwil, nie otwierając oczu. Ale trzeba iść: przecież
nie tutaj, w sterowni gwiazdolotu, należy szukać resztek rakiety-
automatu!
Wrócił do oranżerii, i znowu mijał niezliczoną ilość pomieszczeń,
zapełnionych maszynami, mechanizmami – coraz dziwniejszymi,
niepodobnymi do ziemskich. Podłogi uginały się lekko, kiedy Azarow
po nich stąpał… Nagle stanął przed przezroczystą przegrodą, w głębi
wirowały gęste obłoki fioletowej mgły, a wśród nich wciąż przebiegały
błękitne błyskawice. Azarow przyglądał się długo fantastycznym
arabeskom wyładowań, dopóki nie zaczęły zbyt często kierować się w
jego stronę. Wówczas pospiesznie odszedł, oznaczywszy przegrodę w
szkicu, na który nanosił całą swą drogę.
…Po godzinie znalazł się na dole, w biegnącym promieniście
korytarzu. Dzisiejszy program poszukiwań był wyczerpany. Uzyskał
niezwykle interesujący materiał, mimo że obejrzał zaledwie drobną
część tego olbrzymiego gwiazdolotu. Uczeni na Ziemi niejeden rok
będą łamali sobie głowy… Ale nie odkrył śladów rakiety-automatu.
Azarow chciał już wejść na korytarz, wiodący do hangarów, ale
zmienił zamiar i zdecydowanym krokiem ruszył do innych drzwi – tych
samych, przed którymi Siencow i Rain stwierdzili uprzednio
wzmożoną radiację. Dlaczego rakieta lub jej resztki nie mogły być
odnalezione w pomieszczeniu, gdzie poziom radiacji jest wyższy?
Zbliżył się do samych drzwi. Lampa indykatora zapłonęła nieco
jaśniej. No i co z tego? Do niebezpieczeństwa w każdym razie jest
daleko, a jeśli rakieta nie znajdzie się w innym miejscu, i tak trzeba
będzie przyjść po nią tutaj.
Azarow obejrzał drzwi.
124
Po lewej stronie spostrzegł trzy wgłębienia – takie same jak przy
wejściowym włazie statku – i włożył w nie palce.
Drzwi opornie ustąpiły, zdążył zauważyć ich niezwykłą grubość… I
od razu lampka na skafandrze zapłonęła tak jaskrawo, że przed oczami
pilota
zawirowały
na
moment
czerwone
koła.
Radiacja
niepowstrzymanie wzrastała, jak gdyby otworzywszy drzwi wypuścił
na wolność miliardy maleńkich diabłów, które koziołkując radośnie
runęły przez korytarz… Azarow cofnął się instynktownie, ale
natychmiast powstrzymała go myśl, że trzeba przecież zamknąć drzwi,
inaczej…
Znów zagłębił palce w trzy gniazda, ale bez skutku. Usiłował
gorączkowo porównać, jak zamykał się właz rakiety – i przypomniał
sobie z przerażeniem, że mechanizm działał dopiero po przekroczeniu
progu, w jedną lub w drugą stronę. Pewnie był i inny sposób, ale on go
nie znał. A więc pozostaje tylko jedna możliwość zamknięcia drzwi i
przerwania śmiercionośnego potoku – przejść przez nie i od wewnątrz
ponownie próbować je otworzyć.
Wszystko to przemknęło przez jego myśl w ułamku sekundy i zrobił
już ostatni krok, dzielący go od drzwi. A jeżeli nie zdoła ich otworzyć?
Towarzysze długo nie będą wiedzieli, co się z nim stało, daremnie
stracą czas na poszukiwania, idąc jego śladami. Sami znacznie dłużej
będą montowali radiostację… Przy stałym wzroście poziomu radiacji
ten korytarz będzie niedostępny, co uniemożliwi wyjście na
powierzchnię. A przecież z dolnych kondygnacji nie uda się nawiązać
łączności z Ziemią, nawet posiadając radiostację. Nie, drzwi trzeba
zatrzasnąć i jeśli grozi zagłada, lepiej że zginie jeden niż pięciu…
Zacisnął powieki i runął do przodu z pochyloną głową, w duchu
żegnając wszystkich. Oto koniec, jaki zgotował mu los. Zdołał przebiec
dwa kroki i nawet spostrzegł kącikiem oka szeroki korytarz, a po
przeciwległej stronie – jeszcze jedne uchylone drzwi. Za nimi raczej
można było się domyślać niż zobaczyć dziwne, majaczące niewyraźnie
kolumny. W następnym mgnieniu odczuł lekkie uderzenie w pierś,
zachwiał się, stracił równowagę i wówczas został jakimś miękkim
uchwytem przytrzymany, po czym odrzucony wstecz na korytarz.
125
Dwukrotnie jeszcze próbował się przedrzeć, ale za każdym razem
niewidzialna przegroda zatrzymywała go niezawodnie… Drzwi
pozostawały otwarte i nie na ich było zamknąć nawet za cenę życia.
Odetchnął, drżały mu ręce i nogi… Na głos klął gnanych
konstruktorów, którzy opracowali tak mądry mechanizm, zamiast
zastosować zwykłe blokowanie drzwi. Potem spojrzał na dozomierz i
natychmiast zamilkł. Ach, więc to tak. Nie, nie przeżyje już
siedemdziesięciu lat. Zdążył wchłonąć śmiertelną dawkę. Zawrócił i
poszedł powoli do towarzyszy, bokiem prześliznąwszy się przez
wejście do korytarza.
Koło hangaru spotkał Korobowa, który spieszył mu na spotkanie.
Azarow obrzucił spojrzeniem zawsze spokojną twarz i łagodne oczy
przyjaciela, położył dłoń na jego ramieniu i przytulił się do niego,
jakby szukając wsparcia.
126
Rozdział 14
– Ale ty nie ucierpiałeś? – po raz trzeci spytał Siencow. – Co
wskazuje dozomierz?
– Upadłem i dozomierz poszedł w drobny mak. Mówię przecież, nic
mi się nie stało…
– No cóż – powiedział Siencow. – To dobrze. Wychodzić teraz
przez ten korytarz rzeczywiście jest niebezpiecznie. Nie potrzeba nam
dodatkowego napromieniowania. Ale nie rezygnujemy z nawiązania
łączności. Nadajnik jest niezbędny, a wyjście… Przecież istnieją inne
wyjścia na powierzchnię Deimosa!
– Być może, tylko jedno… – wtrącił cicho Rain. – Ale to już nie
nasza wina.
– Gdyby nawet – zawołał Siencow. – Najwyżej w razie potrzeby
rozsadzimy coś, wykorzystamy nasze paliwo. Zresztą Kalwe
przeprowadzi rozpoznanie i otworzy właz, przez który wciągane były
rakiety.
Kalwe skinął w milczeniu.
– A jeżeli nie znajdzie, to rozsadzimy. Ale dopiero w ostatniej
chwili…
Na tym rozmowę zakończono. Teraz wszyscy zajęci byli jedną
sprawą: szukali rakiety z nadajnikiem. Nie znajdowali… Jednak nie
dlatego, że brakowało im wytrwałości. Nikt nie żałował sił.
Wystarczyło, by powstała realna nadzieja – i kosmonauci jak gdyby i
drugi oddech.
Azarow pracował więcej niż inni. Siencow, obserwując go,
zdumiony był tym nagłym przypływem energii i czasem wygłaszał, nie
kierując jej do nikogo osobiście, umoralniającą sentencję o
trudnościach hartujących młodzież albo o nieopuszczaniu rąk, gdy
trzeba walczyć o życie.
Azarow chciał żyć.
Dopiero teraz odczuł po raz pierwszy, jakie to straszne nie mieć
prawa do marzeń o przyszłości, z zazdrością myśleć o tym, co będą
robili za rok Siencow czy Kalwe, co oni jeszcze zobaczą, czego się
dowiedzą… A jednocześnie posiadł również tę prostą w zasadzie
127
prawdę, że po człowieku zostaje tylko tyle, ile zdołał zrobić. I chciał
zdążyć jak można najwięcej, dopóki choroba nie zwali go z nóg.
Ponadto była jeszcze nadzieja na ratunek, jeżeli… Jeżeli znajdzie
nadajnik… Jeżeli zawiadomi Ziemię. Jeżeli pomoc zdąży w
określonym czasie. Jeżeli… Jeżeli…
Poszukiwania trwały. Kosmonauci spotykali się dopiero wieczorem
zupełnie wyczerpani, i wtedy kilka chwil poświęcali na pogawędkę. O
swojej sytuacji nie mówili, wszystko tu było jasne. Rozmawiano o
dokonanych odkryciach, o zdziwieniu, jakie ich rewelacyjne odkrycia
wywołają na Ziemi, wyjaśniano liczne niepojęte fakty. Obecnie tylko
kolację zjadali wspólnie. Przyjęto zwyczaj, że wszyscy zjawiali się na
nią
ogoleni,
pachnący
wodą
kolońską,
w
wyczyszczonych
kombinezonach.
W jednej z kajut, przekształconej na zaimprowizowaną jadalnię,
oczekiwało już trzech pilotów. Byli głodni, z niecierpliwością
spoglądali na zegarki, ale obaj uczeni jeszcze nie nadeszli.
Wreszcie zjawili się równocześnie, jakby chodzili razem. Twarze
ich wyrażały podniecenie i przygnębienie. Jedli w milczeniu,
pospiesznie łykając. Po posiłku, gdy na stole pozostało kakao w
butelkach z przyssawkami – z nawyku odżywiali się jak w stanie
nieważkości, zresztą nie było innych naczyń – Siencow spytał:
– Oczywiście, nie znaleźliście?
Kalwe tylko westchnął. Rain nie wytrzymał:
– Co tu ukrywać?… I nie znajdziemy. I nikt nie znajdzie.
– Dlaczego?
– Obliczyliśmy z Kalwem… Po drodze wstąpiliśmy do ośrodka
cybernetycznego i tam sprawdziliśmy jeszcze raz. Nasze wnioski
wyglądają na trafne…
– Jakie wnioski?
– Skąd był przyniesiony licznik? – spytał Rain. – Z grodzi, na którą
wskazywał wyłącznik na pulpicie. A ten wyłącznik, jak to ustalił
Kalwe, przekazuje maszynie program, według którego rakieta z
określonego hangaru przygotowuje się do lotu.
– No i co?
– Oczywiście, że rakieta automatyczna, która trafiła tu w podobny
sposób jak my…
128
– A więc lądująca pod przymusem i wciągnięta do hangaru –
sprecyzował Siencow.
– No, powiedzmy… Spotkała się z takim samym przyjęciem jak
nasza…
– Masz rację – stwierdził Korobow. – Są analogicznego typu.
Różnica polega wyłącznie na szczegółach.
– Słusznie. Czyli roboty ją również, zgodnie ze swym programem,
otworzyły, a potem po swojemu wyremontowały: według zadanego
schematu.
– Tak… naturalnie…
– Trafiła jednak do hangaru, który przygotowany był do
wystrzelenia rakiety. Ponieważ nie nastąpiła żadna ingerencja w
program działań maszyn, całkiem po prostu wyrzucono ją z hangaru.
Wyprawiono w rejs… Innego wyjaśnienia nie znajdujemy.
– Poczekaj… Ale jak poszła w rejs? Kto włączył silniki? – spytał
Korobow.
– Nikt – odpowiedział Siencow. – Sądzisz, że ich rakiety startowały
na własnych silnikach? Co by wtedy zostało z hangarów? Zarówno
start, jak i lądowanie odbywały się przy pomocy pola magnetycznego
lub innego.
– Słusznie, przypuszczaliśmy z Kalwem tak samo. No, a jeżeli ją
wystrzelono, nie ma sensu jej szukać.
– A więc nadajnika nie ma? – spytał zachrypniętym głosem Azarow.
– Nie będzie łączności?… – Odstawił butelkę z nie dopitym kakao,
zacisnął palce. Nie będzie… No oczywiście, po prostu nie będzie…
– Dobra, nie przejmuj się – perswadował Siencow. – Nie od razu, to
za miesiąc coś wymyślimy…
– Ależ nie, ja tak sobie – powiedział Azarow. – Oczywiście, za
miesiąc… – popatrzył dziwnie na Siencowa, wziął kakao, zaczął
powoli pić z wyraźnym zadowoleniem.
– Dziwi mnie tylko, że oni mogli wystrzelić nie przygotowaną
rakietę – rzekł Korobow.
– Można przypuszczać – Kalwe jakby rozmyślał na głos – że po
prostu tego nie zauważyli. Automaty, odbierające dane informatorów
po powrocie rakiety z rejsu i przekazujące je do ośrodka
cybernetycznego nie otrzymały sygnałów o jakichkolwiek brakach:
129
paliwa, energii… A ponieważ, zgodnie z ich pojęciami, remont był
zakończony, uznano, że rakieta gotowa jest do startu.
– Oczywiście, nie można wykluczyć jakiejś innej wersji –
powiedział Rain. – Ale po co mamy się sprzeczać i łamać głowę?
Wypróbujmy!
– Jak? – spytał Siencow.
– Poświęćmy nasz stary statek. Nie jest już potrzebny, zabraliśmy z
niego
wszystko,
co
przedstawiało
wartość.
Przestawimy
funkcjonowanie maszyny na ten hangar. Wtedy zobaczymy, co się
stanie. Automaty już przez kilka dni jej nie dotykały. Jeżeli nasze
przypuszczenia są trafne, poznamy system wyprawiania rakiet. Poza
tym zaniechamy zbędnych poszukiwań…
Siencow milczał. Każdy rozumiał, że żal mu się rozstawać z
własnym, nawet już nieużytecznym statkiem. Jako dowódca nie potrafił
go
uchronić…
Jednak
skinął
przyzwalająco.
W
rezultacie
najważniejszy jest jasno wytknięty cel. Jeżeli poszukiwania są
bezprzedmiotowe, kosmonauci podejmą inne prace. Wcześniej czy
później uruchomią właściwe urządzenia i mimo wszystko zdołają dać
sygnał na Ziemię. Warto poświęcić rakietę. Na przykład Azarow – rwie
się wprost do nawiązania łączności. Tak…
…Trzej piloci powoli weszli do hangaru. Wdrapali się na estakadę i
przystanęli na chwilę obok statku.
Metalowy kadłub zupełnie nie był teraz podobny do rakiety, którą
kilka dni temu wciągnęły tutaj automaty. Kosmonauci odkryli dwa
nowe włazy. Stopień podstawowy przymocowano do drugiego – teraz
nie istniała żadna możliwość odrzucenia go w locie… Środkową część
rakiety zdobiły takie same grzebienie, jak powierzchnię obcego statku.
Kosmonauci nie znali ich przeznaczenia.
Siencow dotknął lekko, jakby pogłaskał, chropowatą powierzchnię
rakiety. Ręcznie zamknęli właz, który pozostał otwarty od dnia ataku
automatów. Potem w milczeniu zeszli z estakady i ruszyli w odległy
kąt hali.
Siencow wysłał Azarowa z wiadomością do uczonych, że można
zaczynać.
Minęło kilka minut. Nagle w hali rozległo się lekkie buczenie, na
ścianach zapłonęły niespodzianie setki światełek. Migotały coraz
130
szybciej, wreszcie lampy poczęły zapalać się i gasnąć błyskawicznie,
aż ludziom wirowało w oczach.
Czekali: lada moment rakieta ruszy z miejsca, popełznie w górę po
estakadzie… Ale światełka znikły raptownie.
Po upływie kilku minut wszystko powtórzyło się – i znów bez
rezultatu. Nastąpiła przerwa, trwająca nieskończoność. Siencow chciał
już iść do ośrodka cybernetycznego i sprawdzić, czy Rain i Kalwe
długo jeszcze zamierzają kontynuować próby, zamiast zrezygnować z
doświadczenia, opartego na nie sprawdzonych przypuszczeniach.
Ale oto po raz trzeci wywiązała się niema rozmowa światełek. Lecz
lampki nie gasły, ich migotanie przeszło stopniowo w jeden świetlny
kipiący wicher. Siencow i Korobow zobaczyli, jak ciężki korpus
rakiety powoli, ledwie uchwytnie unosi się nad estakadą… Zawisł w
powietrzu w odległości kilku centymetrów nad powierzchnią
zagłębienia, na którym spoczywał. Zjawisko była dziwne i prawie
nierealne.
– Teraz oni ją… – szepnął Korobow. Siencow nakazał mu
milczenie.
Głucho zahuczało gdzieś obok, tuż za ścianą. Zadygotała podłoga.
Ledwie dostrzegalnie zawirowały i pomknęły na strony dwie smugi
pyłu. Siencow zrozumiał, że włączone zostały kompresory, pompujące
powietrze z hangaru.
– Tak, oni mają rację – powoli powiedział sam do siebie.
Nagle obu kosmonautów ogłuszył potężny ryk. Ucichł, zabrzmiał
powtórnie, a potem jeszcze raz… Pod sufitem zapłonęło wielkie
czerwone oko reflektora, jego migocące światło napawało lękiem. Ryk
syreny wzmagał się.
– Jasne! – krzyknął Korobow. – Musimy wyjść… Prawdopodobnie
ze względu na przepisy bezpieczeństwa obecność ludzi w hangarze
podczas startu jest zabroniona…
Szybko podeszli do drzwi, otworzyli je i wyskoczyli na korytarz.
Kiedy płyta opadała, Siencow rzucił ostatnie spojrzenie na statek –
nadal wisiał nad estakadą… Natychmiast silny wstrząs wprawił w
drżenie ściany i sufit, po czym wszystko ucichło, tylko głucho dudniły
w korytarzu kompresory. Korobow bezskutecznie usiłował otworzyć
drzwi. Z góry nadeszła pozostała trójka. Stali w milczeniu i czekali.
131
Drzwi otworzyły się po pięciu minutach. Hangar wyglądał jak
przedtem. Tylko estakada była pusta.
– Tak… – powiedział Siencow po chwili. – No cóż, żegnaj… – i
nikt nie wiedział, czy te słowa odnoszą ale do statku, który znikł na
zawsze, czy do nadziei na zmontowanie nadajnika, czy do obydwu
spraw…
– Oto pierwszy wystartował… – rzekł cicho Azarow.
– Daleko nie odleci, silniki się nie włączą… – zaoponował Rain. –
Będzie krążył wokół Marsa. Kiedyś go wyłowimy…
– Idziemy – powiedział Siencow i powoli wrócili do rakiety. Po
zdjęciu skafandrów zebrali się w jednej z kajut.
– Co robimy dalej? – spytał Siencow. – Sądzę, że cokolwiek ma być,
musimy zapisać wszystko, co widzieliśmy. Wcześniej czy później
nasze notatki zostaną odnalezione… Na powierzchni na pewno
znajdziemy możliwość nawiązania kontaktu z Ziemią. Na przykład
jakieś mocne źródło światła. Niepodobieństwo przecież, żeby na
gwiazdolocie nie było takiego urządzenia. Ziemia zauważy świetlne
sygnały. Na razie nie wolno opuszczać rąk. Kosmonauci zwyciężają na
statkach, a jeżeli trzeba – i bez statków!…
Pozostali słuchali go w posępnym milczeniu. Po przerwie odezwał
się Rain przesadnie dziarskim głosem:
– Jak pisać, to pisać… Co właściwie zanotujemy?
– Spróbujemy odtworzyć historię tego gwiazdolotu. Jaka na
przykład jest twoja hipoteza?
– Moja hipoteza? – powtórzył w zadumie Rain. – Wiele lat temu od
gwiazdozbioru Smoka leciał do systemu słonecznego gwiazdolot.
Oprócz załogi udział w rejsie wzięły tysiące osadników pragnących
zaludniać nowe planety, zagospodarować je, rozpowszechniać
osiągnięcia istot rozumnych coraz dalej we wszechświecie.
Gwiazdolot mknął niemal z szybkością światła, ale na jego
pokładzie w ustalonym trybie toczyło się życie, prowadzono
obserwacje, badania. Nadchodził decydujący moment – docierali do
żółtej gwiazdy, wokół której, jak orzekli astronomowie, krążyło kilka
planet.
Lecz obliczenia astronomów zawierały błąd. Jeszcze w fazie
hamowania gwiazdolot zbliżył się do największej planety systemu
132
słonecznego – do Jowisza. Przyciąganie tego giganta mogło zmienić
trasę statku. Trzeba było usilnie wytracać szybkość, żeby to odchylenie
nie przyniosło zagłady wszystkim żywym istotom, znajdującym się na
pokładzie.
Zdołali ujść cało. Jednakże silniki nie wytrzymały obciążenia, rytm
ich pracy został naruszony. Po przecięciu orbity Jowisza gwiazdolot
zmuszony był minąć na małej szybkości pas asteroidów, aby uniknąć
zderzenia i wejść na orbitę wokół Słońca. Tam gwiazdolot zaczął
krążyć wokół nieznanej planety. Wykorzystując przygotowane na
pokładzie statki, załoga zaczęła badać otoczenie pod kątem
przydatności do celów osadniczych. W owych latach przybysze
odwiedzili Marsa, Ziemię, Wenus. Jednak te planety nie posiadały
warunków do osiedlenia.
Wówczas podjęto próby uruchomienia silników. Zawiodły. I oto na
rodzimą planetę pobiegła prośba o pomoc.
Pomoc winna była przyjść po latach… I przyszła. Ale nie w postaci
gwiazdolotu, jak tego oczekiwano. W okresie spędzonym przez
podróżników w drodze, na planecie opracowane zostały nowe metody
przenoszenia się w Przestrzeń: nie pokonywały jej rakiety i
gwiazdoloty, lecz wykorzystano odkryty niedawno tak zwany tunelowy
efekt przestrzeni…
– Jak wykombinowałeś ten tunelowy efekt? – przerwał nieufnie
Korobow. – Na razie o tym…
Rain popatrzył na niego, poruszył bezgłośnie ustami. Odpowiedział
po chwili milczenia:
– Astronomom nikt nie zabrania fantazjować. W wolnych chwilach.
Dobrze, niech będzie jakoś inaczej. Ale widzieliśmy na ekranie, że
ludzie i statki zostały z Phobosa dokądś wyprawione. Gdyby szło o
zwykły sposób poruszania się w przestrzeni, to zabrałby ich właśnie
nowy gwiazdolot. Poleciałby na ich ojczystą planetę albo kontynuował
poszukiwania… Ale Phobos jest tutaj. A więc musiał przybyć nie
gwiazdolot, lecz specjalne urządzenie energetyczne, będące stacją
końcową w nowym systemie lotów kosmicznych.
Urządzenie, które nadeszło, wprowadzono również na orbitę w
pobliżu powierzchni Marsa, ponieważ swoją energię czerpało z
133
magnetycznego lub grawitacyjnego pola planety. W niedługim czasie
aparatura przygotowana była do działania.
Wówczas rakiety międzyplanetarne przewiozły z pokładu
awaryjnego satelity na stację międzygwiezdną ludzi i najcenniejszy
sprzęt. Największego gwiazdolotu, oczywiście, nie można było
przetransportować w ten sposób i musiał pozostać tutaj. W kierunku ich
rodzimego systemu planetarnego wysłano potężne ilości energii, które
na pewien czas zmieniły strukturę przestrzeni i pozwoliły na
niesłychanie szybkie przerzucenie załogi, pasażerów i rakiety na
zewnętrzną stację własnego, świata.
Stacja zaś, z której startowali, pozostała nadal w pobliżu Marsa.
Aczkolwiek żadna spośród trzech zbadanych planet nie nadawała się do
osiedlenia, co najmniej na jednej powstało już czy raczej powstawało
rozumne życie. Wykorzystując porzuconą stację przybysze w każdej
chwili mogli znów odwiedzić system słoneczny. Na razie zaś zajęli się
poszukiwaniem terenów do osiedlenia w pobliskich konstelacjach…
Minęło wiele, wiele lat – i oto w pobliżu awaryjnego gwiazdolotu
pojawiła się rakieta z Ziemi. Wpadła w potok radioaktywnych
cząsteczek – kanał międzygwiezdnej łączności, który automaty z
Phobosa utrzymywały z rodzimym światem. Zboczywszy z kursu rakiet
dostała się w strefę działania urządzeń gwiazdolotu, które zmusiły ją do
lądowania, traktując jak jeden z własnych statków. Dla maszyn nie
istnieje przemijanie czasu i to, co się zdarzyło, było dla nich,
oczywiście, zupełnie niepojęte…
– Sporo tu fantazji – powiedział Siencow. – Ale ogólnie rzecz
biorąc, niewykluczone, że tak właśnie sprawy wyglądały.
– Ciekawe, dlaczego ta rakieta nie wyruszyła razem ż innymi? –
rozważał głośno Korobow.
– Wątpliwe, by taka wyprawa, jak ich, nie pociągnęła za sobą ofiar –
odparł Rain. – Prawdopodobnie dla tej rakiety po prostu zabrakło
załogi.
Przy słowie „ofiary” Azarow zmarszczył brwi, opuścił głowę.
Spostrzegłszy, że Siencow spoziera na niego ukradkiem, uśmiechnął
się i zaczął pogwizdywać…
134
– Zresztą istnieje inne wytłumaczenie – dodał pospiesznie Rain. –
Zostawili jedną rakietę na wypadek swojego powrotu, by znowu
odwiedzać planety.
– A dlaczego nie osiedlili się na tych planetach?
– Przeanalizujmy najpierw warunki bytowe tu, na gwiazdolocie.
Czujemy sami, że zawartość tlenu w atmosferze tej rakiety jest
znacznie większa niż u nas. Natomiast Mars i Wenus posiadają go
prawdopodobnie o wiele mniej… Mają światło nieporównanie słabsze,
temperatura jest niższa. Były również inne przyczyny…
– Tak – powiedział Siencow. – Czy są jakieś pytania? Nie? Dobra…
A teraz – do roboty.
– Słuchajcie – nie rezygnował Kalwe. – Ale to przecież… Nie
wolno dopuścić, żeby na Ziemi nie wiedzieli o tym jeszcze przez lata…
– Zaczerwienił się, oczy mu zabłysły. – Mamy obowiązek wykorzystać
wszystkie możliwości. Wiemy już, jak startują rakiety… A co więcej…
– Właśnie, właśnie, ani rusz nie szło wam z jej wyprawieniem…
Nadąsany Kalwe zamknął usta, jego spojrzenie przygasło.
– Nie od razu się zorientowaliśmy… – odparł po chwili. –
Zaskoczyło nas, że nie wystarczy włączenie kontaktu. Tam jest poza
tym guzik startowy, który należy nacisnąć. Ale przecież… Niech pan
nie protestuje. Zaryzykujmy! Notatki zostawimy tutaj, a sami
wyruszymy na tej rakiecie…
To była propozycja w sam raz dla Azarowa i Kalwe obrócił się do
młodego pilota, szukając u niego poparcia. Lecz Azarow siedział bez
słowa, a nawet mocno zacisnął usta.
– Nie będziemy ryzykowali – niespodziewanie ostro uciął Siencow.
– Głosowania nie przeprowadzimy również. Musimy postępować w
myśl tego, co ustaliłem. – Zamilkł na chwilę, potem dodał: – Nasz los
jest wspólny i zależy od terminu, w którym tu przylecą nasi.
Kalwe wzruszył ramionami. Wiadomo od dawna, że dola ich
wszystkich jest jednakowa.
– Nasi przylecą! – zawołał Korobow. – Na Ziemi zostały takie asy
jak Nizow, Kramer, Rudzik…
– Tak, tym można zaufać – przyznał Siencow. – Dodaj Iwanowa i
Wolskiego i masz gotową załogę…
135
– Wolski do tej ekipy nie pasuje – zaprotestował Rain. Jest dobrym
astronomem, ale troszkę… hm… hm… nieopanowanym. Powinien być
w zespole, w którym ktoś będzie go hamować. Na przykład
Ugłubekow. Ugłubekow, Werner, Samochin, Iljin i Wolski – to byłaby
pierwszorzędna załoga.
– Z Niżowym mógłby lecieć Boczarow – zastanawiał się Siencow. –
Chociaż on sam chyba niedługo obejmie dowództwo statku.
Nieprawdopodobnie zdolny chłopak. Dzenis – oto, kogo wypuściłbym
z Nizowem. Bardzo dobry pilot…
Tak wspominali kolegów pozostałych na Ziemi, mających przed
sobą jeszcze wiele lat życia, wiele milionów kilometrów i – kto wie –
może nawet lat świetlnych podróży…
– Chcecie koniecznie lecieć… – powiedział Siencow. – Z waszych
słów jednak wynika, że ktoś musi zostać, żeby nacisnąć guzik
startowy…
– To w przypadku rakiet-automatów – odparł Kalwe. – A inne?
– Zgodnie z logiką te, które mają załogę, powinny startować po
sygnale z samej rakiety. I tutaj też jest guzik startowy.
– Idź, sprawdź – uśmiechnął się Siencow.
– Może ty sam pójdziesz? – zaproponował Rain. – Jestem
zmęczony…
– Dokąd? – spytał Siencow. – Do ośrodka cybernetycznego?
– Po co? Do sterowni…
– Gdzie? – wyszeptał Siencow.
– Powiadam – do sterowni – powtórzył Rain.
– On mówi – do sterowni – potwierdził Kalwe.
Siencow patrzył na nich chwilę, po czym wymamrotał coś ze złością
i wyskoczył z kajuty… Rain i Kalwe uśmiechnięci pospieszyli za nim.
Zerwali się Azarow i Korobow.
Podchodząc do przeklętej przegrody, Siencow woli zwolnił kroku, i
wyciągnął rękę. Ale Rain, wyprzedził, poszedł dalej, jak gdyby nigdy
nic…
Przegroda zniknęła…
– Jak? – spytał krótko Siencow.
136
– Włączyliśmy kontakt w ośrodku cybernetycznym… –
odpowiedział Rain. – Teraz rakieta jest jakby wyznaczona do startu i
sterownia została odblokowana.
Drzwi do sterowni ustąpiły z łatwością. Cała piątka przekroczywszy
próg znalazła się w podłużnym, pokrytym przezroczystą kopułą
pomieszczeniu. Wstrzymując oddech długo oglądali wszystkie
szczegóły, które wreszcie ukazały się ich oczom.
Podobnie jak w sterowni gwiazdolotu, pośrodku stół pulpit – taki
sam, tylko znacznie mniejszy. Bardzo mało przyborów i żadnych
urządzeń kierowania poza okrągłym ekranem ze strzałką i dwoma
dużymi wypukłymi guzikami – czerwonym i białym.
– Ki diabeł – mruknął Siencow. – Mogę jeszcze zrozumieć, że brak
czegoś do siedzenia, Ale żeby ani jednego steru…
Tymczasem Rain oglądał ekran.
– Tak – zwrócił się do Kalwego. – Nie ma wątpliwości, że są ze
sobą połączone. Lampki rozmieszczono tutaj identycznie, jak na
ekranie cybernetycznego stanowiska w centrum.
– A strzałka znajduje się w analogicznym położeniu – przytaknął
Kalwe.
– Rozumiesz? – spytał Rain Siencowa. – Reszta do was należy,
towarzysze piloci!
Siencow ciągle rozglądał się niepewnie: może to wcale nie jest
statek kosmiczny? Jakże ktokolwiek mógł wyruszyć w rejs na rakiecie,
nie mającej ani jednego urządzenia sterowniczego?
– Nie – zawyrokował – na takim statku daleko nie zalecimy. Ja w
każdym razie nie zaryzykuję. Tutaj „hipoteza robocza” nie wystarcza.
Kontakt w centrum trzeba wyłączyć: jeszcze się co stanie…
– Ale przecież sprawdzaliśmy schemat startu – powiedział prosząco
Kalwe.
– Nie – powtórzył Siencow. – Nie.
Zapadło milczenie. Patrzyli na dowódcę. Wtem Azarow zrobił zwrot
do tyłu, porywczo ruszył do odległego kąta sterowni i tam odwrócony
plecami wsparł czoło o przezroczysty plastyk kopuły…
– Ufam automatyce – kontynuował po krótkiej przerwie Siencow –
ale nie tak dalece. Jeżeli nie można kierować czy chociażby tylko
programować, nie można także lecieć. Nawet jeśli wystartujemy, to
137
niewątpliwie ugrzęźniemy w przestrzeni. Kto mi wyjaśni, na przykład,
gdzie tu się włącza silnik? Stery?
– No cóż – powiedział Rain. – Wyłączmy kontakt… Wyłączmy –
powtórzył, nie ukrywając już wściekłości. – My możemy szukać,
możemy znajdować – rozkaz będzie, zawsze jeden: wyłączyć! Zresztą
rzeczywiście – cóż mamy do roboty na Ziemi? Jakby bez nas było tam
za mało ludzi… Tak? Naturalnie, powrót na Ziemię byłby ryzykowny.
Ale przecież kosmonauci nie przywykli ryzykować, na pewno nie
przywykli… Widać kosmonautyka jest specjalnością ludzi o słabych
nerwach!
Miotając obelgi astronom biegał z furią po sterowni, zawracał,
przysiadał, znów się podrywał. Siencow słuchał w milczeniu, tylko
jego twarz czerwieniała coraz bardziej i lekko drgały zaciśnięte szczęki.
– Nie wolno dopuścić – Rain prawie krzyczał – żeby
odpowiedzialność dowódcy była tak rozumiana. Dowódca, który boi
się ryzyka dla siebie i załogi, nie jest godny swej funkcji. – Astronom
przystanął wreszcie, rozstawił szeroko nogi, ręce założył do tyłu, uniósł
głowę. – Pan nie wyruszyłby nawet na ratunek człowiekowi…
– Dobrze… – powoli, stłumionym głosem zaczął Siencow. –
Załóżmy, ja bym nie poleciał, nie jestem dowódcą. Załóżmy, że się
zestarzałem. Załóżmy nawet, że zginąłem. Nie ma mnie tutaj, stanowię
złudzenie optyczne i w ogóle nie jestem człowiekiem, tylko bladym
cieniem ojca Hamleta. Dowódcą zamiast mnie został Korobow. Ty!
Polecisz?
Azarow powoli odwrócił twarz. Korobow poczuł się nieswojo – w
chłodnej ciszy pod natarczywymi wnikliwymi, jakby przenikającymi
na wskroś, spojrzeniami czterech par oczu. W zamyśleniu omijając
wzrokiem towarzyszy popatrzył w głąb sterowni i na pulpit. Zadarł
głowę i z minutę spoglądał w górę – gdzieś tam była Ziemia…
Wreszcie Korobow, dwukrotnie już otwierający; usta i ponownie
lustrując otaczające go przyrządy, odpowiedział stanowczo:
– Nie. Na razie nie widzę możliwości startu. Dwa głosy zahuczały
niezadowoleniem, ale Siencow je uciszył:
– Ja nie chcę i Korobow też nie. O was, przy całym moim szacunku,
nawet nie ma co mówić – nie jesteście pilotami. Zostaje ostatni.
Wiktor. Tak więc, dowódco Azarow?
138
Azarow uniósł głowę. Na moment jego oczy rozwarły się szeroko,
coś w nich błysnęło. Pilot przełknął ślinę, chrząknął.
– Nie. Ja bym nie poleciał… – oświadczył zdecydowanie. – I
nawet… nawet, żeby ratować człowieka. On, ten człowiek… Nie
można z powodu jednego ryzykować życia czterech.
– Zasługujesz, żeby być dowódcą – powiedział Siencow. –
Doprawdy zasługujesz… – Odkaszlnął ochryple, odwracając się od
pozostałych. – Ale teraz myśleć o tym jest… za wcześnie. Co więcej:
trzeba zrezygnować z opanowania rakiety. Szkoda czasu… i nie na tej
drodze znajdziemy ratunek.
Przerwał, spodziewając się nowego wybuchu niezadowolenia. Ale
wszyscy milczeli.
– Nie mamy czasu. Czy przypominacie sobie, kiedy projektowano
następną ekspedycję na Marsa? To sprawa miesięcy. Poza tym, skoro
nie ma z nami łączności, wchodzi w życie drugi znany wam wariant,
według którego wystartuje statek z dwoma zwiadowcami – rakietami-
automatami. Ponieważ nie wróciliśmy, rozumieją, że na trasie coś jest
nie w porządku. I dwie rakiety-automaty zostaną poświęcone, ale
załoga towarzyszącego im z dala statku zauważy, co się z nimi dzieje, a
zatem pozna również los wszystkich poprzednio wypuszczonych rakiet,
potrafi zastosować środki ostrożności… Tak było zaplanowane. Ale
przecież wiemy, że nawet w takim wypadku statek może zginąć bez
wieści…
Kosmonauci przytaknęli chmurnie.
– Czyli niezbędna jest łączność. Musimy zawiadomić, że należy
wybrać inną, bezpieczną trasę… Musimy za wszelką cenę uzyskać
źródło światła, spróbować sygnalizować. Dotąd nic nie znaleźliśmy.
Ale nie zbadaliśmy nawet jednej trzeciej pomieszczeń…
– Teraz jest trudniej – wtrącił Kalwe. – Przy naszym zapasie tlenu w
skafandrach… Chodzić trzeba coraz dalej, czasu na poszukiwania coraz
mniej…
– Tak… – potwierdził Siencow. – Jakie więc jest wyjście? Kto je
widzi?
– Ja – odezwał się Azarow po chwili milczenia. Mówił niechętnie,
jakby wbrew sobie wydzierał każde słowo. – Opowiadałem wam o
kajutach i oranżerii, gdzie, jak ustaliłem, jest tlen. Można więc się tam
139
przenieść. Stamtąd do nie znanych części Deimosa jest znacznie
bliżej…
– No? – spytał Siencow. – A wnioski?
– Cóż – powiedział Rain. – Przeprowadzajmy się. Tylko błagam,
zacznijmy działać…
– Przeprowadzka! – rozkazał Siencow.
Zabrali się do roboty. Wszystko, co uratowali ze swej ziemskiej
rakiety, przenosili teraz daleko, do samego wnętrza gwiazdolotu. Nie
była to sprawa łatwa i kosmonauci musieli wielokrotnie przebywać tę
trasę.
Wreszcie poczuli, że nie zdołają uczynić ani kroku. Zmęczenie
waliło ich z nóg. Żaden z pięciu towarzyszy siedzących w kajucie nie
miał siły, żeby pierwszy wstać i zarzucić na plecy ostatni ładunek.
Każdy przedmiot wydawał się nieprawdopodobnie ciężki. Z każdą
butlą tlenu, z każdym workiem wody coraz mniej zostawało nadziei na
odlot, a pragnęli zachować chociaż odrobinę otuchy.
– Słuchaj, przenocujmy tutaj – zaproponował w końcu Rain. – Jutro
rano zabierzemy resztę. Przecież ta jedna noc nie ma znaczenia.
– Dobrze – zgodził się Siencow. – Ranek – nawet umowny – jest
mądrzejszy od wieczora. Upadamy ze zmęczenia. Rozkazuję
wszystkim rozejść się do kajut i spać.
– Z przyjemnością – zapewnił Korobow. – A w kwestii snu jakieś
specjalne rozporządzenia będą?
– Obmyślić we śnie sposób ratunku – żartował Rain.
– Tylko tak można go znaleźć – mruknął Korobow i wyszedł
pierwszy.
– Ja bym wolał, żeby mi się przyśniło nie coś, a ktoś – powiedział w
zadumie Kalwe.
– Szlachetne pragnienie – ocenił Siencow. – No cóż…
Zatrzymał Azarowa, który wychodził ostatni:
– Ty… nie jesteś zmęczony?
Patrzył na Azarowa, jakby chciał zajrzeć mu w głąb serca.
– Nie – odparł pilot. – Sądzę, że jeszcze przez kilka dni… nie będę
zmęczony.
140
Rozdział 15
Tej nocy Siencow nie mógł spać. Trapiły go niespokojne i
chaotyczne myśli.
Gdyby tę rakietę zbudowali ludzie z Ziemi, wolno byłoby
zaryzykować. Ostatecznie zawsze można zorientować się w koncepcji
innego człowieka. Ale rakieta jest dziełem istot nie znanych, których
technikę należało wszechstronnie zbadać. I tu ogromne znaczenie ma
wszystko: szybkość ich reakcji, właściwości fizyczne. Przecież trudno
poprzestać na domysłach… Załóżmy, że sterowanie statkiem z
Deimosa oparte jest na biotokach! I wtedy jesteśmy bezsilni… Jeżeli
nawet potrafimy wystartować – będziemy krążyć w pustce do końca
swoich dni. W ten sposób nikogo się nie uratuje… Nie, już lepiej
czekać tutaj.
Tak, ale czekanie oznacza nieuchronną zagładę, przynajmniej dla
jednego z nich. Domyślić się tego było łatwo, chociażby obserwując,
jak ze znajdującej się w kajucie dowódcy apteczki znikają leki
przeciwko chorobie popromiennej. Ale to przecież tylko prolongata, on
sam wie, że przy takim zakażeniu te środki nie stanowią ratunku…
Stłukł dozomierz, dziwak… No i co?
Prawda leżała jak na dłoni. Wystarczyło w „marsjańskim”, dobrze
zabezpieczającym skafandrze iść do tego korytarza, zmierzyć
intensywność promieniowania i zobaczyć ślady na podłodze. Wyraźnie
świadczyły, że Azarow nie cofnął się, jak wszystkich zapewniał, lecz
wszedł do środka. Ukrywał to… No cóż, szlachetnie. I teraz można by
sądzić, że nieszlachetny jest dowódca? Gdyby mógł z nim wyruszyć
tylko on – tak! Chociażby dziś! Ale jest jeszcze trzech… – Siencow
przycisnął skronie, w których tętniła krew. – Nie uratować jednego –
podłość. Lecz jak zakwalifikować poświęcenie trzech towarzyszy?
Gdyby była choć najmniejsza, choć drobna przesłanka na to, że ryzyko
ma szansę. Bez niej pozostaje czekać wyłącznie na pomoc z Ziemi.
Niech przywiozą chirurga, zakonserwowany szpik kostny…
Znacznie słuszniejsze jest powiadomienie Ziemi. I dlatego cała ta
odpowiedzialność spada na jednego człowieka? Nie, tak właśnie
powinno być…
141
…Mimo tych rozważań jakoś niepostrzeżenie zapadł w sen. I
wówczas wydało mu się, że ktoś go woła. Z wysiłkiem otworzył oczy,
ale choć nasłuchiwał, nie usłyszał nawet szmeru. W całej rakiecie
panowała martwa kosmiczna cisza.
A jednak uczucie miał takie, jakby to wezwanie nie było
przywidzeniem.
Siencow wstał i wyszedł, żeby pospacerować, odzyskać spokój. Na
długim, równomiernie oświetlonymi pustym korytarzu wielokrotnie już
udało mu się skupić, zapanować nad myślami.
– Czy podjął słuszną decyzję? Czy nie przegapił jakiejś możliwości?
Ostatecznie doszedł do wniosku, że miał rację. Lot trzeba
wykluczyć. Kontakt z Ziemią – oto wyjście. W oranżerii jest tlen, może
nawet rośliny uda się wykorzystać jako pożywienie. Nawiązać
łączność, gdyż tylko wtedy na tym statku, który już teraz przygotowuje
się do startu, przybędzie chirurg. I z pewnością Wiktor odzyska szansę,
by zostać dowódcą…
Wrócił do kajuty, ułożył się w powietrzu. Coraz głębiej zapadał w
drzemkę, gdy nagle usłyszał głos. Kobiecy – niski, lekko wibrujący,
pełen jakiegoś miękkiego ciepła… Płynnie i melodyjnie brzmiały
niezrozumiałe słowa i zdawało się, że kobieta jest czymś wzruszona,
gorąco prosi o coś bardzo ważnego… Albo coś tłumaczy? Głos
niekiedy wznosił się, drżał, dźwięczał czarująco radosnymi nutkami…
Wówczas Siencow wyraziście przypomniał sobie, że w momencie,
kiedy usłyszał go po raz pierwszy, śniła mu się kobieta, jaką można
spotkać tylko w marzeniach. Nie pamiętał obecnie jej twarzy, nie
rozumiał, co mówiła, ale poznał głos oraz intonację ciepłą i serdeczną.
Głos zamilkł w pół zdania i wtedy Siencow zorientował się
wreszcie, że to nie halucynacja, że rozbrzmiewał gdzieś obok, tuż…
Kosmonauta zerwał się i zaczął dokładnie przeszukiwać kajutę.
Bacznie obejrzał wszystkie przyrządy, obadał podłogę decymetr po
decymetrze. Nic nie znalazł. Dopiero w samym kącie, u wezgłowia,
odkrył maleńkie drzwiczki, których uprzednio nie spostrzegł.
Za nimi znajdował się miniaturowy aparacik, na nim płyta o
nieregularnym kształcie, pokryta skomplikowałbym wzorem. Zapewne
zapisano na niej ostatnie posłanie od kobiety, przekazane ukochanemu,
142
gdy wyruszał w niebezpieczną drogę, i ów człowiek słuchał go przed
zaśnięciem.
Dlaczego odchodząc nie zabrał tego listu? O takich rzeczach nikt nie
zapomina… Tak się spieszył czy też były jakieś inne przyczyny?
Może dowódca statku – najprawdopodobniej ta kajuta położona
najbliżej sterowni należała właśnie do niego – zginął. Nieprzypadkowo
przecież ta właśnie rakieta została na satelicie.
Siencow poczuł głębokie współczucie dla kobiety o zadziwiającym
głosie, która nigdy nie doczeka się ukochanego. A i ona sama na pewno
nie żyje – tyle minęło czasu… Zresztą może mieszkańcy tej planety są
długowieczni?
– Szczęścia dla ciebie i dzięki ci, miła – pokłonił się nisko w stronę,
gdzie stał aparat. Nie wiedział, za co dziękuje. Ale powiedział to tak
serdecznie, jakby jego słowa miały do niej dobiec. Chociaż – kto wie?
– może każdy, nawet najcichszy wyraz wdzięczności i miłości nie
przepada w przestrzeni i zawsze dociera do tego, do kogo został
skierowany, z prędkością, o jakiej nic jeszcze nie wie teoria
względności?
Potem wyjął płytę z aparatu, żeby głos nie dźwięczał na próżno:
należało go słuchać wyłącznie w trudnych chwilach i zabrać ze sobą na
Ziemię – jeżeli w ogóle tam wróci – a żona nie będzie zazdrosna.
Jeszcze jakiś urywek myśli przemknął mu przez głowę. Nie, nie o
tym, że natychmiast trzeba iść do oranżerii. O czymś innym. Coś niby
mgliste przeświadczenie, że za wcześnie jest stąd odchodzić… Czyżby
podjęta uprzednio decyzja nie była w pełni słuszna?… Ale skąd takie
nagłe odczucie? Zaraz sobie przypomni. Zaraz…
Lecz na progu kajuty pojawił się Korobow.
– Chłopcy czekają – zameldował krótko i Siencow ruszył za nim.
Kosmonauci milcząc stali w sterowni, każdy przy swoim ładunku.
Nieprędko teraz tu powrócą…
– No cóż, przysiądziemy na chwilę, zgodnie ze zwyczajem… –
powiedział Siencow.
Usiedli na minutę. Wszystko było przygotowane do wyjścia.
Siencow spoglądał na przyjaciół.
Ta piątka zgromadzona w obcej sterowni należała do historii.
Pierwsi ludzie, którzy spotkali się z inną cywilizacją i zginęli poza
143
Ziemią – zdobywając Kosmos. Jeszcze żywi, a już pogrzebani pod
nieogarnioną warstwą dzielących ich od rodzimej planety przestrzeni,
dziś groźnych, jutro – być może – wcale nie strasznych.
A jednak, pomyślał Siencow, nie są kapitulującą armią, lecz
odpoczywającymi wśród bojów żołnierzami.
Żołnierze odpoczywali… I jak zazwyczaj bywa na biwakach,
najpierw zabrzmiało w ciszy tylko jakieś ledwo uchwytne mruczenie.
Początkowo niezrozumiałe, zaczęło narastać, potem zrodziła się z niego
melodia – to Rain nucił pod nosem starą, bardzo starą piosenkę.
Siencow podjął ją niezbyt głośno, bo urok jej polega nie na silnych i
wyszkolonych głosach. Śpiewano ją ochryple, nieco chyba fałszywie w
ten trudny do określenia sposób, który po rosyjsku nazywa się
zaduszewno i nie może go zastąpić żadna szkoła i nawet talent.
Wywodziła się z odległych, a tak obecnie bliskich im lat i zawierała
jakby całą romantykę tamtych niełatwych czasów…
Była w niej mowa o dwu przyjaciołach, którzy służyli w jednym
pułku (…śpiewaj piosenkę, śpiewaj… Śpiewaj, cokolwiek się
przydarzy, nie tylko tobie jest ciężko – mówił refren). Chociaż mieli
różne usposobienia, zawarli przyjaźń mocną i szczerą (włączyli swe
głosy Korobow i Azarow: któż lepiej niż lotnicy zna wartość
prawdziwej przyjaźni!). Potem pewnego razu wezwał ich dowódca i
rozkazał jechać w różne strony kraju… (ogromnego kraju na tamtej
dalekiej planecie). Przy rozstaniu niczym nie okazali swego smutku
(„…i my nie okażemy” – dorzucił w duchu Kalwe, nucąc melodię,
choć nie znał słów). Jeden wsiadł do samochodu, drugi do samolotu („a
my …nie mamy na czym lecieć” – pomyśleli w tym momencie
wszyscy). …Jeden z nich otarł łzę rękawem, dłonią zaś osuszył drugi…
Stara piosenka dźwięczała w widmowo, fantastycznie oświetlonej
sterowni. I tak żarliwie każdy zapragnął choćby na godzinę zobaczyć
jeszcze ojczystą Ziemię, surową i wspaniałą. Ziemię, gdzie mężczyźni
zebrani w krąg również śpiewają i gdzie ciepłymi, bliskimi głosami
wtórują im kobiety…
Kobiety… I ta pewnie także śpiewała odprowadzając swojego…
Czekaj no. Czekaj no, czekaj… Śpiewała? No, oczywiście, nie mówiła,
lecz właśnie śpiewała! Śpiewała?!
I nagle Siencow wstał, wyprostował się, oczy mu zabłysły.
144
Po raz pierwszy z taką wyrazistością pojął, że ci, którzy zbudowali
gwiazdolot i rakietę, byli tacy sami jak ludzie. Tak samo kochali – a
zatem tak samo nienawidzili, cierpieli, cieszyli się, tak samo myśleli i
dlatego ich technika nie mogła kryć zguby…
Zrozumiał ponadto, że jednak istnieje możliwość powrotu.
– Słuchajcie, kosmonauci! – zawołał głośno. – Przeanalizowaliśmy
wszystko i nie mamy innego wyjścia. Tylko odejść stąd… Lecieć to
szaleństwo, nie wiemy nawet, jak uruchomić silniki… Ale odnoszę
wrażenie… wydaje mi się… Rozumiecie, przecież te konstrukcje są
dziełem ludzi. Ludzi! Nawet jeśli inaczej siebie nazywali lub
wyglądali… Wierzę, że w takiej sprawie jeden człowiek nie zawiedzie
zaufania drugiego! Skoro oni latali – może i my potrafimy? Może
rakieta wcale nie wymaga kierowania? Mam takie uczucie, że
rozwiązanie jest gdzieś obok, trzeba go tylko dobrze poszukać…
– Nie chodzi tu o nasze życie, niech je diabli wezmą… – przerwał
Rain. – W końcu mogliśmy zginąć nie tylko tutaj… Ale czekają na nas!
Jeżeli nie wrócimy, czy jest gwarancja, że następna ekspedycja
wyruszy? Ziemia, być może, w ogóle zaprzestanie badań, będzie się
znów po sto razy sprawdzać wszystkie obliczenia i konstrukcje, minie
czas – upłyną zapewne lata… Musimy wrócić!
– Musimy! – powtórzył Siencow. – Rozumiecie oczywiście, że jest
w tym ryzyko. Rezygnujemy z powolniejszego, chociaż, moim
zdaniem, bardziej słusznego sposobu nawiązania łączności. Ale
odpowiedzialność za decyzję spada na uczonych, teraz wszystko zależy
od was. Tak, uwierzyłem, że jest takie wyjście. Jeżeli jednak macie
jeszcze wątpliwości – mówcie!
Na moment zapadła cisza, którą przerwał stłumiony głos Kalwego:
– Stoję na poprzednim stanowisku. Lecieć można, lecieć trzeba.
Zbyt ważne było i jest nadal nasze zadanie, nawet jeżeli… – nieufnie
popatrzył na Siencowa i na Azarowa – nawet gdyby nie było żadnych
nowych odkryć. Twierdzę, że jesteśmy już bardzo blisko rozwiązania
zagadki. Dosłownie unosi się ono w powietrzu…
– Ano, rozważmy… – powiedział z leniwą, wesołością Korobow,
podchodząc do stołu. – Przecież w gruncie rzeczy nasz dom jest
niedaleko. – Szybkimi ruchami zakreślił na stole dwa kręgi – Oto Mars,
a oto – Ziemia…
145
– A tutaj Wenus – uzupełnił Siencow, zarysowując trzeci krąg bliżej
Słońca. I aż drgnął, gdy Kain z okrzykiem, mocno chwycił go za rękę.
– Co ci jest? – spytał Siencow.
– Nic… – powiedział Rain. – Po prostu jestem idiotą: Mars, Ziemia,
Wenus… A co pośrodku według was?
– Jak ze wszystkiego wynika – Słońce – odparł Siencow. – No i…
– Tak – potwierdził zadowolony Rain. – Proszę o pozwolenie
oddalenia się na pół godziny.
– Dokąd?
– To bardzo ważne… Sprawdzić pewne przypuszczenie – wyjaśnił
Rain, grzebiąc w stosie informatorów, jakie zabrał ze zniszczonej
rakiety, i pospiesznie zakładając jeden z nich do magnetofonu. – Pewne
przypuszczenie…
Wsłuchując się w liczby, które beznamiętnie padały z magnetofonu,
robił szybkie obliczenia na kawałku papieru.
Potem odczytał zapiski i skinął na Kalwego.
– Idziemy we dwójkę… Ubieraj się, Lajmon. – Zaczął zakładać
skafander, z niecierpliwości nie trafiając w rękawy. – Że też nie
przyszło nam to wcześniej do głowy… Szukaliśmy nie wiadomo czego,
a rozwiązanie jest niesłychanie proste…
– Ale o co chodzi? – nie wytrzymał Siencow. – Co za tajemnice?
– Dowiesz się, drogi dowódco, dowiesz się wszystkiego – uspokajał
Rain. – Wrócimy za pół godziny. Zabierz przetwornik, Kalwe…
Gdy trójka w kajucie w milczeniu, wymieniając żywione spojrzenia,
czekała na ich powrót, Rain i Kalwe minęli przegrodę z maszynami
elektronowymi, zdążając do okrągłej sali. Rain pospieszył do ekranu,
pochylił się nad nim i ochryple – jedynie głos zdradzał zdenerwowanie
– powiedział:
– Daj no powiększenie.
Kalwe włączył ekran. Kilka chwil Rain w napięciu czynił
obserwacje prowadząc wskazówkę po ekranie, liczył coś, poruszając
wargami. Wreszcie zdecydowanie ustawił ostrze wskazówki na
najdalszym światełku środkowego kręgu.
– Sprawdź… – polecił.
Kalwe krocząc wzdłuż kabla, powoli zbliżył się do drzwi
prowadzących do sekcji i poinformował:
146
– Są sygnały…
– Tak – Rain wypisywał na kartce jakieś cyfry. Potem jeszcze raz
sprawdził położenie wskazówki. Skinął głową. Wyprostował się z
wesoło błyszczącymi oczami.
– Wracamy…
Po dziesięciu minutach byli już w sterowni rakiety. Spotkały ich trzy
pytające i pełne nadziei spojrzenia. Kalwe w odpowiedzi wzruszył
ramionami na znak, że nic nie wie, Rain natychmiast podszedł do
centralnego pulpitu i kilka sekund patrzył. Potem przygładził włosy i
oświadczył sucho:
– My, a ja przede wszystkim, zasługujemy na pałkę z logiki. Ani
rusz nie mogłem odgadnąć zastosowania pulpitu w centrum. Kalwe
również. Ale to nie jego specjalność… Byłoby mniejszym grzechem,
gdyby któryś z moich asystentów przy katedrze nie wiedział, że Ziemia
obraca się wokół Słońca… Na pulpicie oznaczone są – i tego dawno
powinniśmy się byli domyślić – orbity trzech planet: Marsa, Wenus i
Ziemi. Oto one, kręgi ze światełkami. A światełko pośrodku…
– Słońce! – zawołał Kalwe z uśmiechem, jakby zamiast płonącej,
kosmatej kuli, którą widział z rakiety przez filtry świetlne, zobaczył już
złociste, dobre ziemskie słońce, lśniące na błękitnym niebie.
– Słońce – powtórzył Rain. – Ale nie w tym rzecz i sam fakt niczego
jeszcze nie tłumaczy… Wskazówka na pulpicie może znajdować się na
poziomie dowolnej orbity. Przy czym nie jest to schemat: światełka
zmieniają pozycję zgodnie z rzeczywistym w danym momencie
położeniem planet na orbitach, co specjalnie sprawdziłem w
informatorach. Naprawdę szczęście, że udało się je uratować… I oto
ustawiając wskazówkę tak, by jej ostrze wskazywało na przykład
Ziemię, przekazujemy zadanie ośrodkowi cybernetycznemu, który
natychmiast zaczyna opracowywać program lotu…
– Stop! – przerwał Siencow. – Jesteście tego pewni?
– O, tak, prawdopodobieństwo pomyłki jest niewielkie, a nawet
wykluczone – odpowiedział teraz Kalwe. – Skontrolowałem bardzo
dokładnie. I przekonany jestem, że właściwie zrozumiałem
podstawowe zasady…
– I co? – spytał Siencow.
147
– Program z kolei przekazywany jest do urządzeń cybernetycznych
rakiety. Impulsy biegną za pośrednictwem kabla, który, jak zbadaliśmy,
prowadzi tutaj. Maszyna przypuszczalnie wylicza oraz dyktuje statkowi
optymalną trasę i warunki lotu na daną planetę, uwzględniając aktualne
położenie planet na orbitach.
– Zauważyliście – dodał Kalwe – obecny układ światełek?
Analogiczny jak w centrum cybernetycznym. Niezbity dowód, że
rakieta podłączona jest do dużej maszyny…
– Kontakt decyduje, która rakieta otrzymuje ten program, gdyż
startują one pojedynczo.
– Jasne! – rzucił pospiesznie Azarow. – Więc oni rzeczywiście nie
kierowali własnymi rakietami. Od początku do końca statek prowadzą
automaty.
–
To
jest
właśnie
system
sterowniczy
dla
urządzenia
programującego – powiedział Kalwe. – Żeby było wygodniej, przyjęto
mapę planet.
– Dlaczego tylko trzech planet? – spytał Korobow.
– Niekoniecznie… Kiedyś do tego pulpitu wmontowane były inne
trasy. Pamiętacie, co widzieliśmy na ekranie…
– Program… – zaczął Siencow. – A jeżeli odlot opóźnia się?
– Urządzenie liczące rakiety powinno systematycznie wnosić
odpowiednie poprawki – odparł Kalwe. – Trzeba będzie poznać jego
budowę…
– No, a jak startować?
– Oto guziki, takie same jak w ośrodku cybernetycznym. Tam start
oznaczony jest białym guzikiem. Do człowieka należy tylko dać
decydujący impuls maszynie. Dalej prowadzi statek sama…
– Cóż – powiedział Korobow. – Rower ma pedały, a samochód –
nie, jednak nikt nie rezygnuje z jazdy samochodem dlatego, że nie
wyposażono go w takie pedały…
– Tak sprawa wygląda… – odezwał się Siencow. – Po prostu –
guzik… Nacisnąć – i lecieć…
– Lecieć! – jak echo powtórzył Azarow i głos mu drgnął.
– Lecieć – spokojnie potwierdził Korobow.
– Lecieć – ucieszył się Rain.
148
– Lecieć to lecieć – beznamiętnie podjął Kalwe. – Pójdę i przyniosę
rzeczy z powrotem…
– Chodźmy szybciej… – prosił Azarow i pierwszy rzucił się do
wyjścia. Lecz Siencow chwycił go za rękę.
– Teraz odpoczywaj – polecił. – Odpoczywaj, dopóki nie wrócisz na
Ziemię.
Wszyscy wyszli i na moment Siencow został z Azarowem.
– No więc… – zaczął cicho. – Ty przecież nie zawiedziesz, prawda?
Odpowiedź była niemal niedosłyszalna, ale chyba dotarła do
kapitana, bo wzruszony uśmiechnął się ciepło.
149
Rozdział 16
– Gdzie więc siedział ich pilot? Tutaj? – spytał Siencow.
Opracowanie programu lotu dobiegło końca. Zakomunikowało o
tym światełko, które zapłonęło na pulpicie pół godziny temu. Kalwe
wyszedł na zewnątrz i po raz ostatni ustalił, że maszyna się wyłączyła.
Lecz za tylną ścianą sterowni nie milkło ledwie uchwytne brzęczenie:
urządzenie cybernetyczne rakiety pracowało nadal, z każdą mijającą
minutą korygując program.
– Decyzja zapadła – zakomunikował Siencow. – Przekonany jestem,
że nie popełniamy omyłki: rozum nie może zawieść rozumu.
Powinniśmy ufać rozumowi, nawet jeżeli należy on do innych istot…
Do sterowni wszedł Korobow wycierając pot z twarzy.
– Wszystko gotowe… – zameldował. – W czasie lotu będziemy
pełnić wachtę?
– Zgodnie z regulaminem – odparł Siencow.
– Kto pierwszy?
Siencow wzruszył ramionami, dając w ten sposób do zrozumienia,
że pytanie jest zbędne i nie zasługujące na odpowiedź.
– Może odpoczniesz? – spytał Korobow.
– A jakże! – burknął Siencow. – Na pewno… W sanatorium! Na
Ziemi…
Po raz ostatni popatrzyli na hangar, stojąc przy otworze włazu.
Korobow zauważył w dole, prawie pod samą estakadą, zapomnianą
przez kogoś przy trzecich – i ostatnich – przenosinach butlę z tlenem
do zaopatrywania skafandrów. Korobow uśmiechnął się: wbrew
przesądowi wiedział z własnego doświadczenia, że wystarczy nie
zabrać czegoś – i wówczas niechybnie odjedziesz na dobre.
Potem wszyscy ruszyli do komory wejściowej. Rain wszedł ostatni.
Zamigotały lampy i stalowe ramiona prostując się powoli wtłaczały
wklęśnięty wycinek pancerza. Coraz węższa była jasna szczelina.
Dźwignie docisnęły właz i zgrzytnęły głucho.
Znalazłszy się w korytarzu kosmonauci zdjęli skafandry.
Siencow raz jeszcze sprawdził, czy ładunek w kajutach jest
rozmieszczony właściwie i nie przesunie się podczas startu.
150
Stąpając jak we śnie weszli do sterowni i zasiedli na niewidocznych
fotelach. Każdy poczuł nagle ssanie w dołku…
Siencow stanął przy pulpicie.
– No więc, co powiesz, drugi pilocie?
– Ciekawe – zaczął Korobow – na czym polega nowy sposób
poruszania się w przestrzeni?
– Poznamy go również – zapewnił Rain. – Szkoda, że nie widziałeś
tego, co pokazywała maszyna. Tak, następnym razem wiele
osobliwości znajdziemy na Phobosie… Mam nadzieję, że zdołamy
nawiązać łączność z nimi, z czasem zaś – zorganizować spotkanie…
– A może wstąpimy teraz na Phobosa? – spytał Kalwe.
– Oho… – roześmiał się Korobow. – Nabrałeś rozmachu…
– Obecnie wykluczone – odparł Siencow. – Kiedyś złożymy tam
wizytę. W pełnym składzie. Prawda, Wiktor?
Usiadł przed pulpitem. Na moment zamknął oczy. Potem nacisnął
biały guzik…
Sterownię wypełniło basowe dudnienie. Na pulpicie zamigotały
różnobarwne lampki. Przez jeden z ekranów zaczęły przebiegać
świetliste linie. Z początku rzadkie, stopniowo tworzyły coraz większą
wiązkę. Obok zapłonął drugi ekran. Na jego zielonkawym tle ukazało
się kilka rubinowoczerwonych cylindrów, przy czym każdy w paru
miejscach opasany był grubymi spiralami kabli.
– Popatrzcie tylko!… – wykrzyknął ze zdumieniem Siencow i
sięgnął po ołówek. Nagle notes położony przez Siencowa na pulpicie
drgnął i zawisł w powietrzu. Wszyscy poczuli dziwną lekkość, od
której już odwykli… Wyłączyła się sztuczna grawitacja. Jednocześnie
powietrze jakby zgęstniało, poruszanie się sprawiało trudność. Odnieśli
wrażenie, że są przykryci, otuleni szczelnie niewidoczną kołdrą.
Automaty posiadały zatem zdolność wytwarzania optymalnej
atmosfery, niwelującej przykre skutki przeciążenia. Łatwiej było
oddychać. Ledwie dostrzegalne drganie powietrza wskazywało, że
zagęszczony tlen przenika do sterowni przez szczeliny między
płytkami podłogi.
– Trudno wprost uwierzyć – powiedział Korobow. – Lecimy…
Wyobrażam sobie czasy, kiedy uczniowie, którym zawsze plączą się
epoki, będą strasznie zdziwieni informacją nauczyciela, że loty
151
kosmiczne rozpoczęto w dwudziestym wieku, a wcale nie w
dziesiątym, jak sądzi uczeń Pietrow, i że Giordano Bruno zgubiła nie
grawitacja… lecz inkwizycja.
– Nie będą plątać – zapewnił Siencow. – Uwaga!
Przy akompaniamencie nieustannie .narastającego wycia rakieta
drgnęła i powoli zaczęła pełznąć ku górze. Te pierwsze centymetry z
milionów kilometrów drogi, które miała przebyć, były w jakimś sensie
najważniejsze i najtrudniejsze…
Rozsunęły się, umknęły ściany hangaru. Przyspieszając biegu
rakieta mijała śluzę. Sterownię ogarnął mrok, w przezroczystej kopule
mignęły przęsła estakady – i wyrzucony przez potężne pole
magnetyczne statek ześliznął się w przestrzeń.
– Lecimy! – wykrzyknął triumfalnie Azarow i o mało nie przygryzł
języka.
Uszy wypełniał silny i melodyjny łoskot. Ciała ciążyły… To
włączały się silniki, rozpędzając rakietę.
– Sądząc po dźwięku, podobne są do zwykłych, chemicznych –
wycedził przez zęby Korobow.
Siencow nie odpowiedział. Wciśnięty w niewidoczny fotel z
napięciem śledził ekran z czerwonymi cylindrami, jakby na coś czekał.
Przyspieszenie wciąż wzrastało, aż oczy przesłaniała ciemność,
wreszcie znikło wraz z cichnącym łoskotem. Wszyscy jednocześnie
unieśli głowy. Przez wargi Azarowa przebiegł gorzki uśmiech.
Kalwe zwierzył się Kainowi:
– Strasznie było…
– I jeszcze będzie – pocieszył go Rain. – Ale, jak mawiał ongiś
pewien pisarz, to już zupełnie inna historią…
Wtem Siencow zobaczył, że z rubinowego cylindra na ekranie
wydarł się oślepiający, wąski promień światła. Następny cylinder
wyrzucił promień, potem z kolei trzeci…
– Tak! Fotonowy! Na kwantowych generatorach! – krzyknął
Siencow, odchylając się w fotelu.
Mimo tłumiącego działania filtrów, niezwykłej mocy światło szalało
teraz na ekranie. Znów napięły się ciała, na skalach przyborów strzeliły
ku górze czerwone linie… W absolutnej ciszy główny silnik statku
rozpoczął pracę.
152
– Następny przystanek – Ziemia! – oznajmił uroczyście Siencow. –
Ten statek nie ma potrzeby zatrzymywać się na orbicie. Ciekawe, gdzie
wyląduje?
– Chyba gdzieś w strefie umiarkowanej na równinie. Może w
naszych stronach – odezwał się Rain. – Ale jak to będzie?
– Jeżeli startuje automatycznie, musi w ten sam sposób lądować. –
odparł Siencow. – Teraz mu ufam…
Jeden z ekranów ukazywał malejącą gwałtownie kulę Marsa. Przed
chwilą porzucony gwiazdolot był już niewidoczny.
Korobow powiedział:
– Myślę, że czas podróży będziemy liczyć na dni… Jakaż to wielka
różnica lecieć po trajektorii promienia świetlnego zamiast po
orbitalnej!
– Rzeczywiście masz rację – przyznał Siencow. – Cóż, w gruncie
rzeczy należałoby przygotowywać się już do lądowania…
– Ja jednak chciałbym obejrzeć urządzenie cybernetyczne –
wymamrotał Kalwe i spojrzał z ukosa na Siencowa.
– Stop! – zawołał Siencow, całym ciałem wyczuwając z radością,
jak rakieta płynnie nabiera szybkości. – Zabraniam! Niech pan sobie
nie wyobraża, że na statku, który zdobyliśmy, nie obowiązuje
regulamin. Statek teraz jest nasz!
I dodał z uśmiechem:
– A regulamin zabrania naruszać pracę automatów w czasie rejsu.
Bez Szczególnej Konieczności.