Spis treści i wybrane fragmenty książki:
96 końców świata. Gdy runął ich świat pod Smoleńskiem
Rozdział 1. Żeby było wczoraj
Rozdział 2. Nikt się nie odezwał
Rozdział 3. W tej jednej tragicznej sekundzie
Rozdział 4. Nie wiemy, kogo pochowaliśmy
Rozdział 5. Uwierzyć, że naprawdę odeszli
Rozdział 6. Nie będzie ciągu dalszego
Rozdział 7. Kiedy rodzic nagle umiera
Rozdział 8. Wyszli na krótko i mieli wrócić
Rozdział 9. Na to nie ma lekarstwa
Rozdział 10. Niedziela, której nie było
Rozdział 11. Nieznośna cisza żałobna
Rozdział 12. Wszyscy są sierotami
Rozdział 13. Drugie życie katastrofy
Rozdział 14. Rozumiemy się bez słów
Rozdział 15. Nie ma recepty na żałobę
-------------------
Poniedziałek wielkanocny 5 kwietnia okazał się wyjątkowym dniem w rodzinie
Borowskich.
W ich mieszkaniu przy ulicy Wyszyńskiego w Gorzowie Wielkopolskim wszyscy byli
szczęśliwi. Tego dnia dowiedzieli się od Marii Surmacz, która jest przewodniczącą
Gorzowskiej Rodziny Katyńskiej, że ich rodzina może wykorzystać dwa miejsca w
samolocie prezydenckim lecącym do Katynia. Wszystko zaczęło się od syna pani Marii,
doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa, który nie mógł polecieć do Katynia.
– Ze względów rodzinnych musiałem wziąć urlop po świętach – tłumaczy Marek
Surmacz. – To była trudna decyzja, bo jesteśmy związani emocjonalnie z tym miejscem.
Ojciec mojej mamy, a mój dziadek był przedwojennym oficerem policji i pochowany jest
w Miednoje.
Po naradzie w rodzinie Borowskich najpierw jednogłośnie postanowiono, że do Katynia
poleci Anna Maria Borowska († 83). Była jedną z czwórki dzieci przedwojennego oficera
korpusu ochrony pogranicza, Franciszka Popławskiego. Po jego aresztowaniu 17
września 1939 r. trafił do Kozielska i został zamordowany w Katyniu. Pani Anna,
wówczas Popławska, wraz z matką i rodzeństwem została wywieziona do Kazachstanu.
Tam ciężko pracowali w cegielni i głodowali.
– Matka wyjechała jako jedenastolatka, wróciła mając 17 lat – opowiada Danuta
Borowska. – Wojna zabrała jej najpiękniejszy czas.
Anna Borowska i jej syn, jedynak, wrócili do Polski na ziemie zachodnie w 1946 r.
Wreszcie mieli gdzie spać, dostali ziemniaki, mleko i pracowali po dwanaście godzin w
Państwowym Gospodarstwie Rolnym.
– A potem przenieśliśmy się do Gorzowa, żebym mógł chodzić do szkoły – dodaje
Franciszek Borowski.
Anna Borowska nigdy nie narzekała na ciężki los, mimo że życie jej nie rozpieszczało. Do
emerytury ciężko pracowała fizycznie. Potem zajęła się działalnością w Stowarzyszeniu
Rodzin Katyńskich i Związku Sybiraków.
– Mama chciała jeszcze raz uczcić pamięć swojego ojca – mówi Franciszek Borowski.
– Mówiła, że ma przecież 83 lata i nie wiadomo, co będzie za dzień, miesiąc. Nasz starszy
syn, Bartosz, bardzo chciał jej towarzyszyć.
Początkowo pani Anna miała jechać do Katynia pociągiem, jak 10 lat wcześniej, kiedy po
raz pierwszy i jedyny modliła się przy grobie ojca. Miejsce w samolocie było dla niej
darem losu ze względu na wiek i stan zdrowia. Cieszyła się bardzo z tego wyjazdu. Może
gdyby była młodsza, pojechałaby sama. Skoro jednak wnuk, Bartosz Borowski († 32),
chciał pojechać jako opiekun, a przy okazji zobaczyć Katyń, to reszta rodziny
zaakceptowała taki plan. Bartosz od dzieciństwa słuchał o dziadku, o Katyniu, zesłaniu
babci na Wschód. Był dumny z życiorysu dziadka. Żywo interesował się okresem
międzywojennym, gdy jego dziadek, podporucznik Franciszek Popławski, walczył jako
legionista pod dowództwem Piłsudskiego i brał udział w wojnie polsko-rosyjskiej w
1920 r. W wolnej Polsce był zawodowym żołnierzem. Przed wojną służył w Łużkach, w
województwie wileńskim w Korpusie Ochrony Pogranicza, tam na świat przyszła pani
Anna.
Wśród rodzinnych talizmanów są pożółkłe listy i kartki z Kozielska. Na nich narysowane
ołówkiem przez kolegę współwięźnia portrety stojącego w celi Franciszka
Popławskiego.
– On już wtedy coś przeczuwał – wtrąca Franciszek Borowski. – Myślę, że zdawał sobie
sprawę z tego, że już nie wróci.
O tym też rodzina rozmawiała w czwartek 8 kwietnia podczas obiadu. Wówczas Anna
Borowska kilka razy stwierdziła, że obawia się tej podróży. Powodem strachu był środek
lokomocji – po raz pierwszy w życiu miała wsiąść do samolotu.
– Mama kilka razy pocieszała się – wspomina Franciszek Borowski – że przecież leci z
prezydentem i wszystko będzie dobrze.
Dużym wsparciem był też dla niej wnuk, jej oczko w głowie. Babcia i Bartosz wyjechali w
piątek do Warszawy. Zadzwonili jeszcze wieczorem i mówili, że chyba muszą wziąć
środki nasenne, bo z tych emocji będą mieli kłopoty ze snem. To miał być dla nich jeden
z najważniejszych dni w życiu. Mieli zobaczyć prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ważnych
polityków, których znali z telewizji. I ten Katyń – dla rodziny Borowskich
najtragiczniejsze miejsce na Ziemi.
***
Prezydent Lech Kaczyński († 61) wierzył w moc różańca, pamiątkę z pierwszej komunii
świętej, który zawsze zabierał z sobą w dalekie podróże. W ciągu ostatnich pięciu lat
samolotem Tu-154m leciał kilkadziesiąt razy.
– Ciągle wracam myślami do mojego brata – powtarza Jarosław Kaczyński. – To jest
nieustanne myślenie, tysiąc razy w ciągu każdego dnia !
Każdy szczegół tego dnia wyrył mu się w pamięci. Z warszawskiego lotniska o godz.
17.30 wystartował wyczarterowany samolot Sky Taxi. Na pokładzie był Jarosław
Kaczyński i towarzyszące mu osoby. Na miejsce katastrofy dojechali autobusem około
godziny 21. Żeby opisać to, co zobaczyli, brak słów. Nikt, kto nie widział miejsca lotniczej
katastrofy, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić.
– Stałem obok martwych ciał moich koleżanek i kolegów – wspomina Adam Bielan,
ocierając chusteczką łzy. – Tak straszliwie zmasakrowanych ciał !
Lech i Jarosław byli niemal nierozłączni, jak to bliźniacy. Prezydent był młodszy o 45
minut. Może właśnie dlatego zwykle stawał pół kroku za bratem.
Ta tragiczna sobota rozdzieliła ich na zawsze po 61 latach. Nigdy nie zapomni, że długo
namawiał brata, żeby do Katynia pojechał pociągiem. On zawsze bał się latać rządowymi
samolotami i nie podobało mu się, że brat często z nich korzystał.
– Dla mnie życie już się skończyło – powiedział Jarosław Kaczyński na lotnisku w
Smoleńsku.
Kilkadziesiąt minut wcześniej zidentyfikował ciało prezydenta. To były najtrudniejsze
chwile w jego życiu. Musiał spojrzeć na zwłoki brata …
– Gdy zobaczył jego ciało, miał moment kryzysu – mówi Joachim Brudziński, poseł. – Ale
mężnie zniósł całą sytuację.
Co chwilę dzwonił do Marty Kaczyńskiej i opowiadał o tym, co widzi. Występował w roli
ojca rodziny, która opłakuje śmierć najbliższych.
– Poprosiłem o odkrycie zwłok brata – wspomina. – Nie miałem kłopotów z
rozpoznaniem.
Ból był straszliwy. Zidentyfikowałem ciało. Tego, co wtedy, tam na miejscu czułem, nie
potrafię opisać. Nie pamiętam szczegółów okoliczności związanych z identyfikacją ciała
prezydenta. Byłem pod silnym wpływem lekarstw.
***
Katastrofa osiągnęła najtragiczniejszy wymiar podczas identyfikacji ciał. Jedna z osób po
powrocie z Moskwy mówiła, że była na polu barbarzyńskiej bitwy. Widziała
zakrwawione koloratki księży, spalone pierścienie biskupie, ciała ofiar, które głowy
miały wgniecione w klatki piersiowe, oderwane stopy i ręce.
Stanisław Zagrodzki poleciał do Moskwy rozpoznać ciało swojej kuzynki, Ewy Teresy
Bąkowskiej († 48), z domu Smorawińskiej. W Krakowie na informacje czekali mąż, córki
i 82-letnia matka. Przez dwa dni oglądał w Moskwie setki zdjęć. Były to zdjęcia ciał i
przedmiotów, takich jak strzępki ubrań, okulary, portfele, telefony komórkowe, guziki
lub biżuteria. Każdy z tych przedmiotów był symbolem koszmarnej śmierci.
***
Pogrzeb za pogrzebem, jakby rzeczywiście Polskę nawiedził koniec świata. A z Moskwy
do Warszawy przylatywały kolejne trumny. Prawie codziennie. Na trasie z lotniska do
centrum stolicy na chodnikach stali przerażeni ludzie. A trumny jechały przez miastow
przerażającym konwoju. I nie było widać końca.
Wśród ofiar ludzie o znanych nazwiskach i anonimowi bohaterowie. Jak major Zbigniew
Dębski († 88), powstaniec warszawski. To on zatknął biało‑czerwoną flagę na wieżowcu
„past-y” , budynku centrali telefonicznej w Warszawie. Inna ofiara, Leszek Solski († 75),
w Katyniu stracił ojca i stryja. Cudem odnaleziony pamiętnik jego stryja, majora Adama
Solskiego, posłużył do scenariusza filmu Andrzeja Wajdy „Katyń”.
Następny dzień i znów żałobny orszak na ulicach stolicy. Komu teraz oddajemy cześć ? –
pytają warszawiacy stojący na trasie przejazdu. To Stanisław Mikke († 63), legenda
adwokatury. Prowadząc ekshumacje w Katyniu w latach dziewięćdziesiątych, napisał
książkę pt. „Śpij, mężny – w Katyniu, Charkowie i Miednoje”. Zostawił żonę, córkę i syna.
Słynął z tego, że wszystkim starał się pomóc.
Wśród ofiar gen. Stanisław Nałęcz-Komornicki († 86), powstaniec warszawski i kanclerz
orderu wojennego Virtuti Militari. Jako jeden z ostatnich żołnierzy wyszedł z kanałów na
Starym Mieście.
– „Nałęcz” to jego wojenny pseudonim – powtarza gen. Stefan Bułak, przyjaciel. – Urodził
się w Warszawie i żył dla tego miasta.
I kolejny żołnierz Armii Krajowej – pułkownik Czesław Cywiński († 84), którego
życiorys jest charakterystyczny dla polskiego patrioty. Edward Duchnowski († 80), gdy
miał 10 lat dowiedział się, że ojca zabito w Katyniu. Pojechał na grób ojca, żeby z
prezydentem Kaczyńskim zasadzić dęby pamięci. W kolejnej trumnie wraca Wojciech
Seweryn († 71), który w latach osiemdziesiątych wyemigrował do USA, żeby zrealizować
testament swojego życia – pomnik poświęcony zbrodni katyńskiej.
– O podobnym pomniku w Londynie marzył prezydent Kaczorowski – powiedział
Andrzej Wajda podczas pogrzebu artysty plastyka.
Prezydent Ryszard Kaczorowski († 91) kryptę pod świątynią Opatrzności Bożej w
Warszawie odwiedził wraz z córką dosłownie dzień przed śmiercią. Dziewiątego
kwietnia przyszedł powiedzieć : „Czuwaj !”, spoczywającemu tam śp. księdzu
Zdzisławowi Peszkowskiemu, kapłanowi Rodzin Katyńskich. Powiedział wówczas : „To
piękne miejsce, trzeba na nie zasłużyć”. A przecież to on był jednym z tych Polaków,
który jak nikt inny zasłużył na to miejsce. Spoczął tam …
Był najstarszym pasażerem samolotu prezydenckiego. Mimo że miał 91 lat, trudno było
w to uwierzyć. Ten sympatyczny, starszy, wysoki, postawny pan, zawsze trzymał się
prosto, mówił jasno, klarownie i na temat. Ryszard Kaczorowski prezydentem Polski był
od 19 lipca 1989 r. do 22 grudnia 1990 r. Dzień później w Sejmie przekazał Lechowi
Wałęsie uprawnienia i prezydenckie insygnia władzy, przede wszystkim insygnia
Orderu Orła Białego i Orderu Odrodzenia Polski.
***
Ksiądz Roman Indrzejczyk został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach
24 kwietnia 2010 r. Tam zakończył swoją kapłańską drogę. Podobnie jak Janusz
Kochanowski był przygotowany na śmierć. Też wcześniej sporządził testament. Na
śmierć czekał od 30 czerwca 1995 r., bo taką datę nosi testament. Treść tego testamentu
pokazuje oblicze jego kapłaństwa.
„Nie wiem, kiedy śmierć przyjdzie do mnie, ale w chwili odejścia do wieczności, te moja
słowa, zapisane pod koniec czerwca 1995 r., należy traktować jako ostatnią wolę, jako
testament. Wydaje mi się, że nie mam żadnych długów, ale gdyby zgłosił się ktoś z
uzasadnionym żądaniem, należy oddać. Nie kupujcie mi na śmierć żadnych nowych
rzeczy ! Ubierzcie mnie w ubranie, jakie pozostało. Pogrzeb nich będzie skromny. Nie
róbcie – błagam – żadnych uroczystości. Wystarczy msza święta. Żadnych przemówień.
Ubranie, które po mnie zostanie – o ile się nada – przeznaczyć dla potrzebujących.
Książki można przeznaczyć do biblioteki. Radio, telewizor itp. przekazać komuś, kto
chciałby to wykorzystać. Różne inne rzeczy również tak samo przeznaczyć. Pogrzeb –
żadnego miejsca nie mam na innym cmentarzu. Jeśli rodzina chciałaby mnie pochować
przy rodzicach w Żychlinie, to proszę im nie odmawiać. Pozdrawiam czytających ten
testament”.
I ostatnie słowa księdza Romana do wiernych, które odczytał podczas pogrzebu biskup
Marian Duś :
„Pragnę, żebyście się nie smucili i nie płakali. Nie wolno ! Przecież kiedyś musiałem
odejść do Ojca. I wy wszyscy tam też dojdziecie i wtedy znów będziemy mieli sobie dużo
do powiedzenia. A więc uśmiechajcie się. Kochałem was i kochałem swoją pracę. Wiem,
że robiłem wiele rzeczy niedoskonale, ale starałem się oddać Wam całe moje serce. Jeśli
ktoś czuje się niedoceniony przeze mnie, czy może dotknięty i zasmucony, niech wie, że
nigdy nie robiłem tego świadomie i bardzo mocno za to przepraszam. Chcę również,
żebyście wiedzieli, że puściłem w niepamięć i wybaczyłem z serca wszystkim, którzy
mnie krzywdzili, dokuczali, czy sprawili przykrość. Zawsze próbowałem przekonać Was,
że życie jest tworzywem, z którego można coś dobrego uczynić. Próbowałem
wprowadzić Was na drogę szacunku i życzliwości dla każdego człowieka. Abyście z
radością wnosili nastrój kojący w najbardziej skłócone środowiska. A jeśli ktoś
wspomina, że udało mu się osiągnąć coś dobrego przy moim udziale i pomocy, to niech
wie, że była to dla mnie największa radość. Najlepszą nagrodą dla mnie będzie, jeśli
pamięć o mnie pomoże Wam żyć godnie i szlachetnie. Pozdrawiam serdecznie i ściskam
Waszą dłoń.
Żyjcie szczęśliwie, a łaska Boga niech będzie z Wami. Wasz ksiądz Roman”.
***
Jadwiga Kaczyńska w wypadku samolotowym pod Smoleńskiem straciła najwięcej
bliskich osób. Zginęli : syn Lech, synowa Maria, osobisty spowiednik ksiądz Roman
Indrzejczyk i osobisty lekarz, doktor Wojciech Lubiński. Przez wiele tygodni nic nie
wiedziała o tragedii, która wstrząsnęła całym światem. A przecież był to jej największy,
niewyobrażalny rodzinny dramat !
***
Paweł Janeczek, funkcjonariusz bor–u nie mógł się doczekać swoich urodzin w połowie
miesiąca, dokładnie 16 kwietnia. Dlatego prezent od żony Joanny i synka Igora – złoty
łańcuszek – dostał przed lotem do Smoleńska. W czasie katastrofy wisiał na jego szyi.
Urodziny miał obchodzić wspólnie z synkiem, który 23 kwietnia kończył 2 latka.
„Janosikiem” nazywali go wszyscy: politycy, których chronił, koledzy, rodzina. Z wyglądu
rzeczywiście przypominał serialowego rozbójnika, jednocześnie imponował siłą i
sprawnością, biegał w maratonach, trenował judo, był ratownikiem wodnym i świetnie
strzelał. Był szefem prezydenckiej ochrony, jednym z dziewięciu funkcjonariuszy Biura
Ochrony Rządu, którzy zginęli w katastrofie. Po ukończeniu technikum energetycznego
rozpoczął pracę w policyjnej jednostce antyterrorystycznej w Radomiu. Po kilku latach
przeniósł się do Warszawy i rozpoczął pracę w bor. Ochraniał papieża Jana Pawła II,
pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i premiera
Leszka Millera. U boku tego ostatniego pojawił się w 2001 r. Rok później na pokładzie
samolotu Jak-40, podczas podróży z premierem Leszkiem Millerem spotkał Joannę
Racewicz. Dziennikarka TVP przygotowywała wówczas film dokumentalny pt. „Siedem
dni z życia Leszka Millera”.
– Usiedliśmy obok siebie – wspomina Joanna Racewicz. – Tak to się właśnie zaczęło, od
rozmowy w podróży samolotem.
Po ślubie z Joanną, zawsze po każdej lotniczej podróży wysyłał esemesa z treścią :
„Kochanie, wylądowaliśmy !”. Do poranka dnia 10 kwietnia 2010 r. W piątek, 23
kwietnia przypadały drugie urodziny Igora. Dzień wcześniej na warszawskich
Powązkach został pochowany, awansowany pośmiertnie na stopień kapitana, Paweł
Janeczek. Ten, o którym koledzy z bor-u mówili, że jest najtwardszy z twardych.
***
Wielki aktor nie pożegnał się oficjalnie ani z widzami, ani z Teatrem Polskim, który był
jego drugim domem. Janusz Zakrzeński przychodził do teatru nawet, gdy nie
występował.
Trudno o nim zapomnieć, chociażby o roli Benedykta Korczyńskiego w „Nad Niemnem”.
I jego pamiętne słowa : „To, tamto, ten, tego”. Jego znakiem rozpoznawczym były
sumiaste wąsy i nienaganne maniery. Ci, którzy chcą się z nim spotkać, chodzą do niego
na cmentarz.
– Pan Janusz zawsze mówił – wspomina Marta Peresada-Kryska, pracownica teatru –że
on już nie chce, że on już jest zmęczony. Ale przyjmował bardzo chętnie następne role.
Nadal jestem w żałobie. W dzień zmarłych byłam na cmentarzu i sobie pogadaliśmy.
Ostatnim spektaklem z jego udziałem była „Dżuma”. Ze sceny zszedł w piątek, 9 kwietnia
o godzinie 21.00. Na kilkanaście godzin przed swoją śmiercią. Ze Smoleńska miał wrócić
w sobotę wieczorem, żeby w niedzielę znów wystąpić przed widzami. Następny spektakl
miał się odbyć w niedzielę 11 kwietnia, ale został odwołany.
– Kiedy weszliśmy tego dnia do garderoby pana Janusza – wspomina Jarosław Kilian,
dyrektor teatru – zauważyliśmy, że garderobiane wykonały poruszający gest. Bardzo
starannie odprasowały jego kostium i zostawiły go w garderobie, tak jakby czekał na
aktora.
Janusz Zakrzeński grał staruszka karmiącego koty i przyglądającego się ludziom z
milczącego i życzliwego dystansu. Kwestia Janusza Zakrzeńskiego w ostatniej scenie
zamykała spektakl. Były to słowa Alberta CamUSA, o tym, jak sobie radzą ludzie z wielką
tragedią i z odejściem, z pustką, jaka pozostaje po zmarłych. Tak naprawdę to słowa,
którymi pożegnał się z publicznością w Teatrze Polskim. Cała scena to rozmowa
staruszka z doktorem Rieux. Warto się z nią zapoznać :
staruszek : Mają rację, że się bawią, trzeba wszystkiego na tym świecie. Co się stało z
pańskim kolegą, doktorze ? Lubił mi się przyglądać.
Rieux : Umarł.
staruszek : Tak ! Najlepsi odchodzą. Takie jest życie. Ale to był człowiek, który wiedział,
czego chciał. On mi się podobał. A inni ? Jeszcze trochę, a poproszą o ordery.
Rieux : Niech pan nie zapomina o lekach. Jedna pigułka trzy razy dziennie, pamięta pan ?
staruszek : Może pan być spokojny. Starczy mi sił na długo. Zobaczę ich wszystkich w
trumnie. Ja umiem żyć. Widzi pan ich, co ? Oni zawsze tacy sami. To prawda, że postawią
pomnik ofiarom ?
Rieux : Słup kamienny albo tablicę.
staruszek : Byłem pewien. I będą mowy. Słyszę ich: „To dżuma ! ! !”, „Mieliśmy dżumę ! !
!, „Nasi zmarli ! ! !”. I pójdą na jednego. A co to dżuma? To życie, nagie życie, ot i
wszystko”.
Przedstawienie po śmierci pana Janusza było grane z samym jego głosem. To jakby
forma osobistego obcowania z nieżyjącym aktorem. Jego ostatnie słowa wygłaszane do
publiczności teraz robią szokujące wrażenie.
***
Dla Arkadiusza Protasiuka, kapitana Tu-154m, to miał być krótki weekendowy lot. Tylko
w tę i z powrotem, cztery godziny w powietrzu i mógł poświęcić czas dzieciom. Synowi
Mikołajowi obiecał, że zbudują w ogródku pas startowy dla modeli samolotów. Z córką
Marysią miał jeździć na rowerze. Miał też odebrać swoją legitymację Wodnego
Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Woda też była jego żywiołem, pływał, był też
żeglarzem.
– Miesiąc przed katastrofą byłem z Arkiem w Bydgoszczy – opowiada Stanisław Starzyk,
szef olkuskiego oddziału WOPR – na kursie pierwszej pomocy, żeby uzyskać tytuł
ratownika medycznego. To nowe wymagania stawiane wszystkim ratownikom WOPR.
Arek zostawił mi legitymację do podbicia i miał po nią przyjechać z Warszawy. To też
świadczy, że jego wiedza i zainteresowania nie ograniczały się tylko do latania i
samolotów. Znał języki obce, interesował się muzyką klasyczną, oglądał filmy
fantastyczne, a jego wielką pasją było fotografowanie. Bardzo lubił robić zdjęcia.
Pierwszy aparat fotograficzny kupił jeszcze w czasie studiów w Moskwie. Z każdej
podróży przywoził mnóstwo fotografii.
– Podczas najbliższego pobytu w USA Arek planował kupić kolejny aparat fotograficzny
– mówi podpułkownik Bartosz Stroiński, pilot, przyjaciel. – Razem mieliśmy lecieć w
poniedziałek, 12 kwietnia do Waszyngtonu. Tym samym samolotem.
Arkadiusz Protasiuk myślał po cichu o tym, co będzie robił, gdy przestanie latać
zawodowo. Nie chciał siedzieć na wojskowej emeryturze w domu, który wybudował na
działce pod Grodziskiem i do którego nie zdążył się już wprowadzić. Dlatego skończył
politologię na Uniwersytecie Warszawskim, a potem integrację europejską i
bezpieczeństwo narodowe na Wojskowej Akademii Technicznej. Poważnie myślał o
karierze dyplomatycznej. Ale najpierw chciał spełnić swoje ciche lotnicze marzenie,
jeszcze z okresu dzieciństwa. Jakie ?
– Wylądować w Australii – zdradza jego przyjaciel z samolotu. – To jedno z niewielu
miejsc na świecie, którego nie oglądał z kabiny pilota.
***
Po wszystkich pozostanie pomnik upamiętniający ofiary katastrofy. Odsłonięty został 10
listopada 2010 r. w Kwaterze Smoleńskiej na Powązkach Wojskowych w Warszawie.
Godzina też była symboliczna – 8.41.
W imieniu rodzin ofiar o uszanowanie żałoby pod monumentem zaapelowała Joanna
Racewicz. Wdowa po dowódcy ochrony prezydenta, kapitanie Pawle Janeczku, który
zginął w katastrofie, powiedziała :
„– Politycy i dziennikarze będą mówić o katastrofie smoleńskiej i co do tego nie ma
najmniejszej wątpliwości. Będą mówić z bardzo różnych powodów. Podobnie jak będą –
z bardzo różnych powodów – przychodzić na Powązki ludzie. Jeśli będą to robić z
potrzeby serca, to można tylko powiedzieć im „dziękuję” i głęboko się ukłonić. Ale jeśli
powodem będzie ciekawość i tylko ciekawość – to w imieniu rodzin proszę,
najserdeczniej proszę, o ciszę nad tymi trumnami. Choć w tym jednym miejscu. O
uszanowanie naszej żałoby. Bo tu rzeczywiście chodzi o pamięć. O pamięć i o prawdę. I o
odpowiedź, co tak naprawdę stało się siedem miesięcy temu w Smoleńsku i dlaczego
wydarzyło się to, co nie miało się prawa stać. Chodzi o prawdę. Ona ani nie zapełni
pustki, ani nie ukoi bólu, ale tylko ona może nas wyzwolić. Głęboko w to wierzę. Bo
nadzieja umiera ostatnia”.