Monday Sylwia Czarne Błyskawice

background image

background image

Monday Sylwia

Czarne Błyskawice


























background image

I
Jeszcze nie tak dawno Robertowi wydawało się, że doskonale zna swą
żonę Karolinę, najmłodszą córkę biznesmena z Hamburga. Poślubiając
jasnowłosą, o twarzy kościstej, z mądrym i poważnym wyrazem,
koneserkę sztuki, pisującą do kilku wysokonakładowych tygodników, już
wiedział, że wiąże się z kobietą piękną, bogatą, o skrajnych poglądach na
temat wolności jednostki w społeczeństwie. Nie przypuszczał jednak
wówczas, że on sam stanie się celem ataków owej krzewicielki absolutnej
niezależności. W krótkim czasie wywalczyła sobie pierwsze miejsce w
domu, jego zaś zepchnęła na margines. Życie rodzinne stało się piekłem.
Z ulgą opuścił więc stary kontynent europejski. W odległej Afryce
konflikt z żoną stracił na ostrości, a czas goił rany. Dopiero wiadomość,
że Karolina wyjechała z Wilhelmem Rubinem do Stanów
Zjednoczonych, uprzytomniła mu, jak słabo znał swą żonę. Musiało jej
bardzo zależeć na owym dziennikarzu z „The New York Review", skoro
zażądała rozwodu z Robertem i zrzekła się praw rodzicielskich do córki.
Robert Berger siedział teraz w kabriolecie Phoenix i raz po raz spoglądał
w niebo nad lotniskiem, oczekując pojawienia się samolotu Lufthansy.
Był przywiązany do córki, ale nie do tego stopnia, by mógł sobie
wyobrazić stałe sprawowanie nad nią opieki. Bał się tej
odpowiedzialności, a jeszcze bardziej lękał się dojrzewającej
dziewczyny, która będzie mogła krytycznie oceniać porzuconego przez
matkę ojca. Miał tę cichą nadzieję, że Sigrida poczuje żal do matki, która
ją zostawiła dla jakiegoś tam Wilhelma Rubina, i dzięki temu mniej
surowo osądzi ojca. Kiedy ją ostatnio widział? Prawie rok temu. Sigrida
nie pisywała do niego, nie otrzymywał od żony żadnych

background image

zdjęć córki. Wyglądało na to, że matka wychowywała ją dla siebie. I
nagle ta zmiana sytuacji! Jaka była Sigrida rok temu? Nie odziedziczyła
urody i wdzięku po matce, raczej upodabniała się do ojca — miała niemal
chłopięce, szerokie mocne ramiona, pulchną twarz, piwne oczy i włosy
koloru akacjowego miodu. Poruszała się dość niezgrabnie, mówiła
niewiele głosem niepewnym. Kiedy patrzył na nią, czynił sobie wyrzuty,
że tak mało się nią zajmował. Ale rozmawiając z córką, nie odniósł
wrażenia, by za nim tęskniła. Po powrocie do afrykańskiego domu
powiedział Senie, swej czarnej sekretarce: Z Europą wiążą mnie już tylko
interesy. Samolot pojawił się na niebie zgodnie z rozkładem lotów.
Mężczyzna wyszedł z samochodu i udał się do holu dworca lotniczego.
Kupił puszkę coca-coli, otworzył ją i wolno popijając patrzył przez
szklaną ścianę na kołujący samolot. Nie czuł żadnego podniecenia na
myśl o tym, że za chwilę jego los zostanie połączony z losem córki. Może
dlatego — zastanawiał się — iż o tej porze zwykle żyłem innym
podnieceniem, podnieceniem wywoływanym obecnością Seny?
Koniecznie chciała z nim jechać na lotnisko. Stanowczo się sprzeciwił.
Podejrzewał, że jak najwcześniej pragnęła odkryć przed Sigridą swój
związek z jej ojcem. On był innego zdania, wolał, by tej prawdy nie
poznała zaraz po opuszczeniu samolotu. Nie uważał, by musiał się
usprawiedliwiać przed córką, po prostu nie chciał, by od razu wiedziała o
nim wszystko. Gdy wreszcie stanęła przed nim blada, uśmiechając się z
zakłopotaniem, jakby przepraszała go za to, że przyleciała z woli matki,
był bliski politowania się nad nią. To dziecko nie potrafiło ukryć swego
nieszczęścia. Tak, nie tylko on został skrzywdzony przez Karolinę, nie
oszczędziła też ich córki. Właśnie w tym momencie, na lotnisku, doszedł
do wniosku, że jeżeli nawet nie kocha Sigridy, to łączy go z nią poczucie
niesprawiedliwości losu. Tymczasem tuląc ją do piersi odczuł chłód, a
nawet niechęć córki. Zmartwił się. A więc nic z jedności uczuć, nic ze
wspólnoty przeżyć? W drodze do domu niewiele mieli sobie do
powiedzenia. Sigrida na pytania odpowiadała najczęściej monosylabami,
wzruszeniem ramion. Sama nie spytała ojca o nic, jakby z góry zakładała,
że nie usłyszy nic ciekawego. Mężczyzna przede wszystkim siebie winił
za to, iż nie umiał rozmawiać z córką — tak dawno się nie widzieli, nigdy
nie zabiegał o bliższy z nią kontakt.

background image

Kiedy mijali hotel „Astra", Sigrida wyraziła zdumienie wielkim ruchem
na bulwarze. Pamiętała, że gdy była tu ostatnio, miejsce to należało do
ospałych. Cóż, wówczas przy bulwarze stał tylko ich obszerny dom, a w
sąsiedztwie dopiero rozpoczynano budowę hotelu, na lagunie kiwało się
zaledwie kilka motorówek, gdy teraz na parking hotelowy za,ezdza,ą
liczne samochody, a na wodzie rojno od jachtów. Ten widok wydał się ,e,
miły, bo prawdopodobnie rozwiewał jakieś dziewczęce obawy przed
codzienną nudą.
Wjechali w cień palm stojących koło garażu.
— No, to witaj w domu — zwrócił się Robert Berger do córki.

2
Sena nerwowo dmuchając w czarny kosmyk włosów opadających na
lewy policzek i potrząsając dużymi złotymi kolczykami w uszach,
powiedziała:
— To bardzo nieszczęśliwe dziecko.
Robert nawet nie próbował odgadnąć, czy współczuje dziewczynie, czy
drwi z jej rodziców. Nie spodobała się Senie. Roberta nie dziwił ten
stosunek do młodej, bladej Europejki, wyglądającej tu, w Afryce,
dziwacznie, nieestetycznie. Mężczyzna z przykrym zażenowaniem
przyglądał się podczas obiadu w restauracji „Astra" chudym białym
ramionom córki, tak przeraźliwie obcym w tym lokalu pełnym brązu,
złota i przyćmionego słońca. Były brzydkie w ich ruchach odkrywał
nieporadność, irytującą niedojrzałość. Jedząc myślał o Karolinie, jej
ciele, na pewno też bladym, o twarzy wymalowanej maskarą i henną. Nie
mógłby jej wziąć w ramiona bez odrazy. Jakże ciekawiej, piękniej
prezentowała się Sena! Jej skóra zdawała się byc częścią tropiku,
zbliżając się do niej - zbliżał się do tego gorącego kontynentu, gdy ciało
Karoliny byłoby tu intruzem, zbliżenie do mego uboższe, uboższy też
byłby seks. Nie wyobrażał sobie teraz współżycia z Karoliną Jego była
żona me lubiła Afryki. Kiedy tu się pojawiała, była stale zmęczona, jej
niedyspozycja przeciągała się w długie tygodnie. Budziła w Robercie
odrazę, więc nigdy nie nalegał, by w łóżku spełniała swe małżeńskie
obowiązki. Jakże w tych dniach tęsknił za sprężystością ciała Seny za jej
dojrzałym miąższem warg. Ubolewał, że jest Europejczykiem,

background image

bo lękał się, że może wywołać w Senie podobną niechęć do siebie, jaką w
nim budziła Karolina.
Chyba będę się tu okropnie nudzić — stwierdziła sennym głosem Sigrida,
rozglądając się po sali.
Nawet nie starał się ją pocieszyć.
— Oczywiście — przytaknął. Popatrzyła na niego zaskoczona.
— Nie zaradzisz temu? — spytała. Niezdecydowanie pokiwał głową. Jej
oczy pociemniały.
— Skomplikowałam ci życie? — próbowała zgadnąć.
Spojrzał na nią z żywszym zainteresowaniem. Czy domyśla się czegoś? Z
Seną zamieniła zaledwie kilka zdań. Zresztą Sigrida jest jeszcze zbyt
młoda, by mogła odgadnąć tajemny związek jej ojca z sekretarką.
— Zawsze chciałem cię mieć przy sobie — skłamał. Powoli opróżniała
szklankę z pomarańczowym sokiem.
— Matce też to mówiłeś?
Mężczyzna tracił panowanie nad sobą. Na co sobie to dziecko pozwala?
Chce być jego sędzią? Nie, na to się nie zgodzi.
— A jak myślisz: byliśmy kiedyś rodziną? — Wstał od stołu. — Nie
musisz się spieszyć. Chcesz, zamów sobie jeszcze lody. Mają pyszne. Ja
już, niestety, muszę biec do swych obowiązków.
Przeszedł przez salę pełną kasztanowozłotego chłodu, w drzwiach z
fotokomórką odwrócił się — Sigrida nie patrzyła w jego stronę —
mruknął coś do siebie i wyszedł z restauracji.
Tropikalny upał legł na jego ramionach. Cień drzew niewielkiego parku,
jaki dzielił dom Roberta Bergera od hotelu „Astra", przyniósł pewną ulgę,
lecz wciąż nie pozwalał zapomnieć o żarze lejącym się z nieba. Raz po raz
drogę przecinały mu błyskawice jaszczurek i wówczas z zazdrością
myślał o gadach, łatwiej przystosowujących się do wszystkich warunków
niż człowiek. Zatrzymał się na mostku nad wątłym strumykiem, który
początek brał gdzieś wśród południowych namorzyn, płynął
meandrycznie przez park, był też zachodnią granicą posiadłości Bergera.
Przed laty puszczał w tym miejscu z Sigridą małe łódeczki ze skorup
orzechów kokosowych, potem szli wzdłuż potoku i cieszyli się każdym
metrem zdobytym przez ich flotyllę. Byli wówczas szczęśliwi. On — bo
miał córkę, ona — bo miała ojca.

background image

Między nimi nic się nie zmieniło, on dalej jest jej ojcem, ona jego córką.
Ale czy to wystarczy, by i dziś byli szczęśliwi? Sena powitała go
kwaśnym uśmiechem.
— Jak smakował obiad z Fraulein Sigridą?
Pozostawił drwiące pytanie bez odpowiedzi. W tej chwili pragnął jednego
— zbliżenia się do ciała Seny, dziewczyny z Czarnego Lądu, nie
używającej maskary i henny, tylko z lekko podcienionymi oczyma, z
długimi paznokciami pokrytymi jaskrawoczerwonym lakierem. Robert
znał kilka kobiet i dlatego mógł spokojnie twierdzić, że uroda Seny jest
naturalna, no, prawie naturalna.
Podszedł do dziewczyny siedzącej w obrotowym fotelu, położył dłonie na
gołych ramionach, kolanami naparł na jej kolana, pochylił się, musnął
ustami policzki, pocałował. Zwykle Sena jego zbliżenie przyjmowała z
aprobatą, na pocałunki reagowała żywo, na najmniejszą pieszczotę
odpowiadała gotowością uczestniczenia w wielkiej grze miłosnej.
Zawsze czekała na niego. Jej ciało kryło kocią miękkość i sprężystość
równocześnie, tak miłą w dotyku. Tym razem zachowała się jak manekin
z magazynu z sukniami.
Odsunął się od niej, siadł w fotelu naprzeciwko. Trzymała między palcem
serdecznym a środkowym lewej ręki długopis i nim się bawiła.
— Na kolację gdzie ją zabierzesz? Udawał rozbawienie tym pytaniem.
— Czyżbyś była zazdrosna?
W dużych oczach o barwie ciemnego bursztynu pojawiło się żądełko
drwiny.
— Czy kiedykolwiek miałeś powód oskarżać mnie o to? Roześmiał się,
gdyż stawała się bardzo zasadnicza. Oczywiście, że Sena
nie była o niego zazdrosna, bo przez te lata znajomości z nią ani razu nie
dał jej powodu. I ona pamiętała o tym, ba, szczyciła się jego wiernością, o
czym mu często mówiła. Po co więc podejmowała ten wątek?
— Przecież żartowałem.
Nie zareagowała na to wyjaśnienie, nadal siedziała zimna, jakaś obca,
oddalająca się od Roberta.

background image

3
Na kolację Robert najczęściej jeździł jak najdalej od domu i swego biura.
W ten sposób zmniejszał prawdopodobieństwo spotkania się z kimś ze
znajomych, którzy chętnie poplotkowaliby o biznesmenie znad Laguny
Palmowej nie tylko tu, w Afryce, ale przede wszystkim w Europie. Nie
lubił, gdy o nim mówiono, a już zupełnie nie wyobrażał sobie, by gadano
0 nim źle albo z wieloznacznym zmrużeniem oczu. Swoje interesy nad
zachodnim brzegiem laguny prowadził cicho i rzetelnie, bez kupieckiej
hałaśliwości. Nigdy nie zabiegał o wielkie zyski, nieraz wyglądało na to,
że chce tylko zarobić na życie i nie ma zbyt wygórowanych aspiracji.
Jedynym luksusem w jego skromnym życiu była Sena. Nie wydawał na
nią wiele, w przyzwoitej odległości od biura, przy skwerze z palmami
daktylowymi kupił jej małe, gustownie urządzone mieszkanie. Chronili
się w nim przed natrętami wciskającymi się w ich życie, na kilka godzin
mieszkanie stawało się cudownym azylem. Robert lubił towarzystwo
Seny
1 to nie tylko dlatego, że seks z nią dawał mu wiele przyjemności; Sena
była młoda i ładna, kochała namiętnie, z bezgranicznym oddaniem.
Należała do tych dziewcząt, które pokochawszy jednego mężczyznę, już
nie interesują się innymi. Ta wierność cieszyła Roberta, napawała go
dumą. W jego nudnym życiu biznesmena, w smutnym życiu rogacza, była
darem szczęśliwego przypadku, nagrodą bogów cierpliwości i nadziei.
Umiała kochać, umiała też słuchać, rozwiewać wątpliwości, pocieszać.
Przy niej czuł się szczęśliwy. Bez niej życie byłoby uboższe.
Siedział teraz w restauracji „Margaret", patrzył na roześmianą Senę i czuł
się bardzo zadowolony.
— Kilka dni temu nad Laguną Palisandrową oglądałem niebrzydki
bungalow — mówił z tym wyrazem twarzy, który zapowiada
niespodziankę.
Zmrużyła oczy i wpatrując się w niego zachęcała, by mówił dalej.
— Łatwo tam dopłynąć. Zamrugała długimi rzęsami.
— A dojechać samochodem nie można? Przecząco pokręcił głową.
— Tylko łodzią? — upewniała się.
— Oczywiście pod warunkiem, że dobrze zna się drogę. Ucieszyła się.

background image

— Wspaniale!
Pojęła w lot. Od razu domyśliła się, że kupił dla nich ten bungalow, by
mieli jeszcze jedno schronienie dla siebie. Położyła dłoń na jego ręce.
— Kiedy mnie tam zabierzesz?
— Za kilka dni skończą go porządkować — mówił głosem łagodnym,
uspokajającym jej niecierpliwość. — Wiem, że mogę na nich polegać i
nie muszę codziennie doglądać. Zależy im na tym, bym nie myślał o nich
źle.
Sena złożyła dłonie jak do modlitwy, podniosła je na wysokość twarzy,
na kciukach oparła podbródek.
— Co im obiecałeś, biały panie? — żartowała.
— Dałem pracę w porcie dwom mężczyznom z ich rodziny. Spoważniała.
— Za miesiąc będziesz miał na karku ich braci, wujów, stryjów,
kuzynów, siostrzeńców — powiedziała z lekką irytacją w głosie. —
Jeszcze ich nie poznałeś?
Rozbawiła Roberta. Jak ta czarna dziewczyna odcina się od swych
współplemieńców! Już nie utożsamia się z nimi, broni interesów swego
chlebodawcy i przyjaciela.
— Z północnych portów Europy płyną trzy statki z cementem —
wyjaśniał jej. — Będę potrzebował ludzi do wyładunku worków.
— Robert, po co tobie tyle pieniędzy? Czy to, co masz, nie wystarczyłoby
ci na spokojne życie w jakimś ładnie położonym bungalowie?
Patrzył na nią z pobłażliwym uśmiechem.
— Może kiedyś tak zrobię. Ale jeszcze nie teraz.
— Uważaj, by nie było za późno — ostrzegła go.
— Wycofać się z interesów zawsze można, ale dziś nie mam jeszcze tyle
pieniędzy, bym mógł przestać pracować.
Nie podzielała jego zdania. Jadła i milcząc przecząco kręciła głową.
Kiedy jechali już drogą wzdłuż Laguny Palmowej do mieszkania Seny,
dziewczyna ni stąd, ni zowąd spytała:
— Ojcowie bardzo kochają swoje córki, prawda?
Zdjął prawą dłoń z kierownicy i położył ją na kolanie Seny.
— Owszem, ale nie aż tak, by uciekać z nimi do jakiegoś ładnie
położonego bungalowu i zapomnieć o całym świecie.
Przytuliła się do jego ramienia.

background image

— I za to cię kocham — wyznała.
Zrobiło się już ciemno, gdy wprowadziła go do swego mieszkania. Robert
pierwszy wziął prysznic, a gdy potem Sena była w łazience, on obierał i
kroił w plasterki pomarańcze, wyciskał sok z cytryn do szklanej wazy. Z
barku wyciągnął butelkę Madery, otworzył i wlał do wazy. Dolał wody
sodowej i dorzucił kilkanaście kostek lodu. „Porta Nigra" była gotowa.
— Może dziś się dowiem, dlaczego ten napój tak nazwałeś? — spytała,
delektując się zawartością szklaneczki.
Za oknem na wodzie laguny wolno płynęły światła statków, szybciej
przelatywały jakichś łodzi powracających z oceanu. Na nabrzeżu
portowym przycichło, jakby dokerom ciążył aksamit nocy.
— Mamy sobie jeszcze tyle do powiedzenia — uśmiechnął się do Se-ny.
— To dobrze, to bardzo dobrze. A wiesz dlaczego? Bo związek
mężczyzny z kobietą trwa tak długo, jak długo mają sobie coś do
powiedzenia.
Sena kokieteryjnie przechyliła głowę na prawe ramię.
— Myślałam, że kobietę z mężczyną coś innego wiąże.
Kiedy przenosił ją na tapczan, nie odstawiła szklaneczki, lecz trzymała ją
wysoko nad głową Roberta. Nawet gdy zetknęły się ich usta, kołysała nad
jego plecami szklaneczką z nie dopitym napojem.
Odsunął się od niej, pytająco patrzył w jej kpiące oczy.
— Nie masz mi już nic do powiedzenia? — drwiła z jego poglądów. — A
zatem to koniec...
Rozbawiła go tą małą złośliwością. Śmiejąc się, wyjął z jej ręki
szklaneczkę i odstawił na stolik, potem opadł na nią, na ciemną łódź
wiozącą go do krainy odleglejszej od Europy.

4
Słońce daremnie usiłowało przebić się przez skórzaste liście draceny,
dlatego siedząc z ojcem na zachodnim tarasie Sigrida mogła rozkoszować
się chłodem cienia. Wyglądała na zadowoloną i Robert cieszył się, że
wreszcie widzi rozpogodzoną twarz córki.
Jaszczurki płynące na strugach kobaltu przeciskającego się przez sploty

background image

gałęzi wiecznie zielonego drzewa wywoływały śmiech Sigridy. To
jeszcze dziecko — myślał Robert o córce. — Szybko zapomni o matce,
pogodzi się z nową sytuacją.
Znad laguny przyleciały białe mewy, przechylając się w locie, prze-
mknęły nad koroną gałęzi draceny i skręciły prosto w zachodzące słońce.
Emily, z plemienia Hausa, mimo swych prawie czterdziestu lat wciąż
zgrabna i energiczna, zwykle żywo gestykulująca brązowymi dłońmi, z
ustami nigdy się nie zamykającymi, weszła na taras z ciasteczkami i
zimnymi napojami, przy okazji powiadamiając, że Alf Delius już pięć
razy telefonował.
Robert Berger lekceważąco machnął ręką, jakby opędzał się przed
natrętnym komarem.
— Mój konkurent — mruknął w stronę córki. — Te trzy statki z
cementem, które płyną z Europy, to dla niego cios. Chce ode mnie
odkupić cały ładunek po wyższej cenie niż zamierzałem sprzedać. W ten
sposób pragnie się ratować.
— Zrujnujesz go? — spytała Sigrida. Milcząco przytaknął głową.
Najprawdopodobniej nie podejrzewała go o taką bezwzględność w pro-
wadzeniu interesów. Nie potrafił odgadnąć jej spojrzenia: podziwiała go,
czy potępiała? Pamiętał ją zawsze jako dziecko nieśmiałe, niepewne
siebie. Wątpliwe, aby teraz zachwycała się jego postawą.
— W interesach nie można sobie pozwalać na sentymenty — wyjaśniał
cierpliwie. — Delius za daleko poszedł. W każdej budowie są jego akcje.
Gdybym mu teraz nie przyciął skrzydeł, to wkrótce nie miałbym tu czego
szukać.
— A jeżeli sytuacja się zmieni i role się odwrócą? — spytała prawie
szeptem.
Przecząco pokręcił głową.
— To niemożliwe. Delius tak szybko się nie podniesie. Sigrida
westchnęła.
— Myślałam sobie tak: jak ojciec zbankrutuje, to wróci do Europy.
Mężczyzna wybuchnął śmiechem.
— Dlaczego miałbym wracać? Co mnie w Europie czeka? Skierowała w
jego stronę wielkie oczy.
— Jesteś tu szczęśliwy?

background image

Nawet przez moment nie zastanawiał się nad odpowiedzią.
— Ależ tak!
Wciąż patrzyła na niego pytająco.
— Tu? Tu można być szczęśliwym? Teraz on spoglądał na nią pytająco.
— A dlaczego nie? Czy nie jest tu pięknie? A ludzie wszędzie są tacy
sami.
— Naprawdę? Nigdy mi nie wspominałeś o swoich przyjaciołach.
— Nie są mi niezbędni do szczęścia.
— Jesteś samotnikiem? Odwrócił od córki oczy.
— Nie jesz ciastek, które specjalnie dla ciebie zrobiła Emily. Weź,
spróbuj.
Posłuchała rady ojca.
— Rzeczywiście są pyszne — stwierdziła po chwili. — Mama nie
miałaby pojęcia, jak coś takiego zrobić. Jesteś z Emily bardzo
zadowolony, prawda?
— O, tak.
— A z Seny?
Poczuł na sobie ciężkie spojrzenie córki. Jadł ciasteczko i udawał, że
pytanie to nie zaskoczyło go.
— Też ma swoje zalety.
— Jakie?
— Te, których brakowało twojej mamie — odpowiedział chłodno. Słowa
te zaskoczyły dziewczynę.
— Porównujesz ją z mamą? Robert stracił nieco pewności siebie.
— Sena jest dobrą pracownicą, trudno o lepszą.
— Jeżeli cenisz ją tak wysoko, to musisz jej nieźle płacić.
— Owszem.
— A ona lubi pieniądze, prawda?
— Są jej do życia tak samo potrzebne jak tobie czy mnie.
To dziwne — pomyślał Robert — jak ta rozmowa o Senie, oskarżający
mnie wzrok mącą mój umysł i ducha.
Może byłoby lepiej oddać Sigridę do internatu? — zastanawiał się.
— Na tym chyba jej potrzeby się nie kończą — stwierdziła z kamiennym
wyrazem twarzy.

background image

Poczuł się osaczony. Niby niewinna rozmowa nieuchronnie zmierzała do
zadania mu ostatecznego ciosu. Pragnął go za wszelką cenę uniknąć, ale
obawiał się, że nie przyjdzie mu to łatwo. Sigrida dobrze się przygo-
towała. Niewiele czasu poświęcił wychowaniu córki, dotąd łudził się, że
wyręcza go w tym Karolina. Miał nadzieję, że nie zapomniała nauczyć
Sigridy szacunku do ojca. Mylił się. Ta dziewczyna zadała sobie wiele
trudu, aby rozmową niby o niczym wyrazić swą niechęć do ojca i jego
przyjaciółki. Za tę taktykę musiał ją podziwiać. Potrafi grać słowami.
Kiedyś przyda się jej ta umiejętność. Ale dziś za wcześnie na zachwyty,
tym bardziej że jej umiejętności obracały się przeciwko temu, kto teraz
zapewnia jej życie dostatnie, a w przyszłości w spadku przekaże niemały
majątek. Tego dziecka nie nauczono szanować ojca!
— Widzę, że jesteś na dobrej drodze do zaprzyjaźnienia się z Seną —
rzekł chłodno, nie patrząc na córkę, nie interesując się już tym, jaką
reakcję wywoła jego sarkazm.

5
Dwa tygodnie zaledwie minęły od przybycia Sigridy nad Lagunę
Palmową, gdy Robert zauważył, że jego córka wydoroślała, a jej dobrze
rozwinięte ramiona nie mają już cech chłopięcych, lecz są pięknym
okazem dziewczęcej tężyzny. Zmianie uległa jej twarz, wydłużyła się,
pod opaloną skórą wyraźnie zarysowały się kości policzkowe. Tylko
włosy nic nie straciły z koloru akacjowego miodu. Lubił się jej
przyglądać, gdy biegała po ścieżkach parku, spacerowała po bulwarze czy
siadała na deskach molo. Stwierdzał wówczas, że nabrała pewności
siebie, porusza się z świadomością dziewczyny w rozkwicie. Któregoś
dnia przestała być smutna, ospała, niechętna wobec wszystkich i
wszystkiego. Stała się radosna, irracjonalnie szczęśliwa, wspaniale
znosząc tropikalny skwar. W pokojach, na korytarzach było słychać jej
dźwięczny śmiech, komiczne przekomarzanie się z Emily. Nie chodziła,
ale tańczyła, nie mówiła, ale śpiewała.
Naprawdę jest taką, czy tylko udaje? — zastanawiał się Robert. —
Pogodziła się ze swoim losem, czy obrała nową taktykę?
Od ostatniej rozmowy o zmierzchu pod draceną ani razu nie wspomniała
o Senie. Bardzo zręcznie unikała jej. Tego Robert nie mógł nie dostrzec.

background image

Zamierzał odkryć przyczyny takiego zachowania córki, a dopomóc w tym
miało mu wspólne żeglowanie z Sigridą i Seną.
Sigrida na widok Seny stojącej na molo przy łodzi na moment opuściła
głowę, jakby chciała się przyjrzeć cieniowi wyprzedzającemu ją, lecz
kiedy ją podniosła, na jej twarzy trudno było znaleźć wyraz zaskoczenia
czy rozczarowania. Uśmiechnęła się do Seny i nic nie mówiąc,
przeskoczyła na pokład jachtu „Porta Nigra".
Sena nie próbowała naśladować dziewczyny i wsiadała do łodzi
ostrożnie, dostojnie, minęła Sigridę i schroniła się w kabinie.
Robert odcumował jacht.
Płynęli na północ, w kierunku oceanu. Mijali frachtowce z łańcuchami
kotwicznymi okrytymi bielą mew. Niemalże ocierali się o burty z
rdzawymi liszajami, z brodami wodorostów. Na żagiel „Porta Nigra"
padały cienie masztów, nadbudówek statków i wówczas jacht nabierał
mrocznego wyglądu. Pachniało wodą i zbutwiałym drewnem, pluskała
lekka fala. Sigrida, ubrana w krótkie kremowe spodenki i białą koszulkę,
siedziała na burcie z podciągniętymi pod podbródek kolanami. Jej skóra
miała orzechowy odcień, tę apetyczną opaleniznę, która przyciąga wzrok,
zmysłowo pobudza wyobraźnię. Spod płóciennego kapelusza z szerokim
rondem wyglądał buziak z wszystkimi znamionami beztroski.
Szli coraz bardziej wartkim nurtem, jacht dostawał się w wiry, więc
Robert skupił uwagę na sterze i żaglu, łapiącym lekką bryzę.
Tymczasem Sena wyszła z kabiny, siadła na gretingu w kokpicie,
podciągnęła nogi pod podbródek. Robert, patrząc na nią kątem oka,
zastanawiał się, kogo swą postawą prowokuje? Oto nogi kobiety i nogi
dziewczyny. Proszę, porównaj. Które piękniejsze? Do jednych możesz
mieć męskie prawa, do drugich — tylko ojcowskie. Zastanów się i stań w
obronie jednych albo drugich. Przeleciały obok nich żagle bermudzkie i
gaflowe, katamarany i trimarany, jachty kabinowe i bezkabinowe. Robert
włączył silnik i wkrótce przestali się wlec za innymi łodziami. Dopiero za
główkami falochronu, na otwartych wodach oceanicznej zatoki bryza
mocniej uderzyła w żagiel i Robert znów postanowił płynąć bez silnika.
Wziął kurs na wschód; po kilku minutach żeglowania między łodziami w
dryfie, z których pokładów skakano do nagrzanej wody zatoczki, wcisnął
się w zielony przesmyk.

background image

Ponownie włączył silnik. Namorzyny rzucały cień na wodę i łódź, woda
przybrała kolor dojrzałej oliwki, a żagiel kolor sepii.
Nagły chłód cienia ożywił Senę. Jej głowa jak kwiat osadzony na łodydze
zwróciła się w stronę mężczyzny.
— Mam zgadnąć, dokąd płyniemy? — spytała.
Sigrida zdjęła kapelusz. Jej głowa wydała się Robertowi kwiatem
delikatniejszym, świeższym, piękniejszym niż głowa Seny.
— Ojcze, niech to będzie twoja tajemnica, a dla nas niespodzianka —
poprosiła głosem łagodnym jak półmrok przesmyku, którym wciąż
płynęli, niezwykłym jak mroczne otoczenie z ukrytą prawdą tropiku.
Posłuchał córki, nie zachęcił Seny do zgadywania, dokąd płyną.
Twarz Seny pogrążyła się w jeszcze głębszym cieniu, a opuszczone
powieki ukryły rozczarowanie, które mogłyby zdradzić oczy.
Robert skierował wzrok na Sigridę. Pod koszulką delikatnie zarysowy-
wały się piersi, spodenki podkreślały zaokrąglenie bioder.
Uśmiechnął się do niej.
— Nie chcesz wziąć steru w swoje ręce? Sigrida tryumfująco spojrzała w
stronę Seny.
— Jeżeli masz do mnie zaufanie... Zsunęła się z burty i chwyciła ster.
Woda w przesmyku miała ledwo widoczny nurt, na jej powierzchni leżało
mnóstwo liści, drobnych gałązek, co nie ułatwiało nawigacji. Robert
usiadł koło Seny.
— Wczoraj wieczorem zapoznałem się z handlową propozycją ze
Standard Oil of California.
Sena sprawiała wrażenie nieobecnej.
— Chcę, byś zebrała pewne dane.
Mówił wyraźnie, głośno, by i Sigrida go słyszała poprzez warkot silnika.
Chyba Sena łatwo odgadnęła powody, dla jakich podjął z nią rozmowę o
interesach. Tak, wozi z sobą sekretarkę, by w każdym miejscu i o każdej
porze mógł wydać jej odpowiednie polecenie!
Sena wzruszyła ramionami i zamykając oczy, odrzuciła głowę do tyłu.
— Dobrze, szefie, wiem, co należy do moich obowiązków — powiedziała
z drwiną w głosie.
Łódź wyszła z przesmyku na wielką lagunę z koroną złocistego piasku, za
którą ciągnął się palisandrowy las. Ostre słońce oślepiło żeglarzy. Sigrida

background image

sięgnęła po swój kapelusz, Sena opuściła głowę na kolana, Robert założył
przeciwsłonecze okulary. Skwarne powietrze zgęstniało i kładło się
lepkim ciężarem na ramiona.
— Dokąd mam płynąć? — spytała Sigrida.
Robert wskazał jej ręką kierunek — łachę złocącego się piachu, za którą
w cieniu palisandrów stał bungalow. Sena podniosła głowę.
— Laguna Palisandrowa i bungalow, w którym można zapomnieć o
całym świecie — szepnęła ze smutkiem w głosie, a jej delikatne nozdrza
zadrgały niespokojnie, jakby się miała rozpłakać.

6
Przez kilka dni Robert nie mógł się otrząsnąć z przykrego uczucia klęski,
jakiej doznał nad Laguną Palisandrową. O córce nie dowiedział się
niczego nowego, za to boleśnie zranił Senę, która dotąd uważała, że nie
ma rywalki. Bungalow wśród palisandrów miał być ich tajemnicą, a on
zdradził jego istnienie Sigridzie. Tego nie mogła mu wybaczyć. W pracy
zachowywała się ozięble, odmówiła przyjścia na kolację, nie zgodziła się
przyjąć go w swym mieszkaniu. Na szczęście Robert miał wiele zajęć, by
z tego powodu zbyt długo się zamartwiać. Ostatecznie zakończył sprawę
ze swym konkurentem Alfem Deliusem, posyłając go do diabła z jego
finansowymi kłopotami, przyjął korzystną ofertę z Kalifornii, skierował
swych ekspertów na mało jeszcze znane tereny plemienia Hausa,
fanatycznych muzułmanów, gdzie tamtejsza arystokrycja zamierzała
dorównać w budownictwie miast i dróg Jorubom. Był nawet zadowolony,
że ma więcej czasu dla siebie. Pozornie. Bo ten czas, który dotąd
poświęcał Senie, teraz należał do Sigridy. Nie żałował, bo jej
zainteresowanie sprawami handlowymi wyglądało na bardzo poważne.
Cieszyło go, gdy słyszał rzeczowe pytania lub gdy odważnie próbowała
podważyć słuszność jego decyzji. W tę dziewczynę — myślał wówczas
— warto inwestować, bo w przyszłości chyba nie sprawi mi zawodu. Z
dumą stwierdzał, że miała cechy wcześnie dojrzewającej dziewczyny.
Emanowała z niej mądrość, roztropność, pewność siebie i... tak, na niej
— choć przecież jest także córką Karoliny — można polegać, nie zdradzi
go. To odkrycie przepełniło

background image

go uczuciem szczęścia, spóźnionej nieco satysfakcji z ojcostwa. Nie tylko
wprowadzał ją w tajniki interesów, ale chętnie wciągał też w gry
giełdowe. Kiedy przekornie mówiła, że czegoś nigdy nie zrozumie, nie
tracił cierpliwości i tak długo tłumaczył, aż jej twarzyczkę rozjaśniał
uśmiech zadowolenia z siebie.
Kiedy pewnego dnia, gdy miał z nią pójść do hotelowej restauracji,
powiedziała, że woli posiłki domowe — był nią oczarowany.
Przygotowała bowiem jedzenie, o jakim mógł tylko marzyć. Emily
gotowała świetnie, lecz dość opacznie rozumiała potrzeby swego
chlebodawcy, któremu nigdy nie miałaby odwagi podać skromnej
potrawy, jaką jada się w zwykłych mieszczańskich rodzinach. Taką
potrawę mógłby przyrządzić tylko ktoś bardzo bliski, kto wie, że nie
samymi wyszukanymi smakołykami zdobywa się męskie serce.
Emily z wielkim zaciekawieniem przyglądała się twarzy Roberta, gdy
stawiała przed nim talerz z zimną zupą piwną. Z niedowierzaniem
słuchała słów zachwytu na jej temat. Kiedy przyniosła placki
ziemniaczane po westfalsku, wyglądała wręcz na przygnębioną. Takich
rzeczy jej pan nigdy dotąd nie musiał jadać! Tymczasem Robert zabrał się
do nich jak wygłodzony chłopiec do najlepszego smakołyku.
— Zasięgnij nieraz rady mojej córki, co gotować — powiedział do
gospodyni w białym wykrochmalonym fartuchu, wciąż niepewnie
czekającej na opinię swego pana.
I w ten sposób Sigrida została pierwszą osobą w domu nad Laguną
Palmową.
Kolejny raz rozpoczynam życie, nowe życie — cieszył się Robert. —
Znów to, co robię, staje się wartościowe, ma głębszy sens. Wreszcie nie
tylko przygoda erotyczna jest dla mnie najważniejsza.
Sena, podobnie jak Emily, sprawiała wrażenie, jakby pogodziła się z tym,
że wszędzie jest pełno Sigridy i wścibia swój mały nosek w sprawy, w
które nie powinna. Nadal pracowała sumiennie, ale bardziej niż zwykle
spieszyła się do domu, a dni wolne miała zawsze zajęte.
Minęło kilka tygodni, nim Robert uświadomił sobie, że Sena znika z jego
życia. — Czy masz kogoś? — spytał ją wreszcie któregoś dnia, gdy
niecierpliwie spoglądała na zegar. — C'est la vie! — odparła
filozoficznie. — Czarne błyskawice

background image

Na tym rozmowa się urwała. Nie miał pojęcia, jak zareagowałby, gdyby
odpowiedziała na jego pytanie inaczej, konkretniej. Zawsze bał się
chwili, gdy stanie przed wyborem: albo wprowadzę się do twego domu,
albo pójdę do innego. Lubił tę dziewczynę, lecz przecież nigdy nie
obiecywał jej stałego związku. Od czasów niewolnictwa człowiek bardzo
się zmienił, lecz nie na tyle, by nie miał żadnych uprzedzeń rasowych,
skrupułów kulturowych, obyczajowych. Mógł z Seną sypiać, lecz czy
potrafiłby z nią żyć jak mąż z żoną? Dlatego liczył się z tą
ewentualnością, że Sena znajdzie sobie innego stałego partnera. A jednak
teraz, gdy ona daje mu do zrozumienia, że w jej życiu coś się zmieniło i
nie ma już w nim miejsca dla Roberta, poczuł się oszukany, w głębi duszy
oskarżał ją o brak wdzięczności, nielojalność.
Bawiła się jego zakłopotaniem.
— A może nie mam prawa żyć swoim życiem? — spytała drwiąco.
Przestępował przed nią z nogi na nogę. Chciał ją objąć i całować. Bał
się jednak, że gdy tak postąpi, Sena zażąda od niego czegoś więcej,
jakiegoś zobowiązania, ustępstw. A teraz, gdy jest przy nim córka, na to
pójść nie może. Tak mało poświęcał dotąd czasu Sigridzie, teraz wreszcie
może spełniać swój ojcowski obowiązek i wychowywać ją.
— Nigdy niczego ci nie narzucałem ani nie zabraniałem — oświadczył.
— Razem z tobą tworzyłem nasz układ. Jeżeli ci przestał odpowiadać —
zrozumiem.
Nie dopuścił jej już do głosu, wydał kilka służbowych poleceń i wyszedł z
pokoju.
Wieczorem, przypadkowo przejeżdżając koło jej domu, zobaczył mały
landrover, a za jego szybami Senę obok jakiegoś czarnego.

7
Zniewalające umysł i ciało upały dokuczały wszystkim, tylko nie
Sigridzie. Tropikalna gorączka wyzwalała w niej niespożytą energię,
wyzwalała pomysły, jakie lęgnąć się mogą tylko w rozgorączkowanych
głowach. Robert był domatorem, niechętnie wyjeżdżał w interesach do
odległych od stolicy prowincji. Sigrida przekonała go, że źle czyni i
nakłoniła do kilkudniowego wypadu w głąb kraju.
Jeżeli Robert miał jeszcze jakieś wątpliwości, czy postąpił słusznie

background image

siadając w samochód z dwoma ciężkimi walizkami, to po trzech
godzinach jazdy musiał stwierdzić, że był to pomysł świetny. Chyba nie
ma lepszej okazji do poznania człowieka niż podróż. Sigrida od
pierwszych minut jazdy zatłoczonymi ulicami miasta okazała się
wspaniałą towarzyszką. Umiała milczeć, ale potrafiła też we właściwym
miejscu i sytuacji zrobić stosowną uwagę. Za miastem weszła w rolę
gadatliwego kumpla, który rozpraszał nudę monotonnej drogi.
Robert dowiadywał się o Sigridzie nowych rzeczy. Poznawał jej szkolne
koleżanki i kolegów, zainteresowania, ulubione rozrywki. Z
przerażeniem słuchał o młodzieżowych wspólnotach, o niejasnej
ideologii ratowania świata przez miłość.
Był ciekawy, czy Sigrida jest jeszcze dziewicą. Nie miał jednak pojęcia,
w jaki sposób skłonić ją do tego wyznania.
— Afrykańskie dziewczyny bardzo wcześnie rozpoczynają życie sek-
sualne — prowokował córkę.
Tymczasem Sigrida wolała się zastanawiać, jak będzie wyglądał świat,
gdy zostanie zdominowany przez rasy kolorowe.
— Dziewczęta u Balantes mogą swobodnie uprawiać stosunki, ale muszą
zachować dziewictwo. Sigrida jakby go nie słyszała, omawiała
najnowsze koncepcje powszechnego ładu gospodarczego w świecie.
— Nie upieram się przy skostniałych poglądach na temat seksu — mówił
Robert — ale nie jestem zwolennikiem wczesnego zdobywania
doświadczeń seksualnych przez dziewczęta.
I tę uwagę Sigrida pominęła milczeniem, dalej rozważając problemy
gospodarcze świata.
— W te sprawy włączano bogów — ciągnął dalej Robert. — W Rzymie
dziewczyny traciły dziewictwo na łonie bożka Mutunusa. W Indiach rolę
takiego bożka odgrywali czarownicy, stróże świątyń.
Dziewczyna wciąż nie podejmowała tego tematu, pozostając przy swoim.
— Mimo wszystko uważam, że dziewictwo jest jakimś naturalnym
dowodem czystości kobiety — mówił z naciskiem Robert, stukając
otwartą dłonią w kierownicę.
Sigrida zwróciła twarz w jego stronę.
— Chodzi ci o to, czy jestem jeszcze dziewicą? — upewniała się. — Tak,
oczywiście — wyznała bez najmniejszego zakłopotania.

background image

Mężczyzna nie krył uczucia ulgi. Spojrzał na córkę i uśmiechnął się do
niej z wdzięcznością. Chociaż nie wiedział dobrze dlaczego, ale wolał
mieć córkę seksualnie niedoświadczoną, czystą.
Kochał ją.
Na noc zatrzymywali się w hotelach. Robert widząc wieloznaczne
uśmiechy obsługi, jakimi witano dziewczynę u boku mężczyzny, pytał
córkę, czy chce mieć osobny pokój.
— Myślisz, że byłoby to rozsądnie? — podważała sens takiego
rozwiązania. — Sama w pokoju nie czułabym się bezpiecznie.
Był jej za tę decyzję wdzięczny. Naprawdę to jeszcze dziecko — cieszył
się.
Kochał ją bardzo mocno.
Pasją Sigridy było zwiedzanie. Kiedy zorientowała się, że z zabytków
niewiele jest do oglądania, uwagę skupiła na przyrodzie. Podczas jazdy
kładła nagle dłoń na rękę ojca i prosiła, by zatrzymał wóz. Potem biegła
nad jakieś urwisko, schodziła w koryto wyschniętej rzeki, wspinała się na
wzgórek, stawała pod drzewem. Robiła swym japońskim aparacikiem
wiele zdjęć, nieraz zapisywała też coś w swym maleńkim notesiku.
Smucił ją fakt, że spotykali tak niewiele dzikich zwierząt.
— Już w lasach Europy jest ich więcej — żaliła się przy ognisku, jakie
rozpalili na noc, gdy zepsuł się im samochód.
Płomień ożywiał jej twarz chybotliwym blaskiem, kładł się na dłoniach i
kolanach jak koci języczek wyciągnięty z mrocznego pyszczka.
Wrażliwość Sigridy na losy zwierząt we współczesnej Afryce powięk-
szała sumę cech dodatnich osobowości dziewczyny. Robert słuchał i
patrzył na nią z podziwem. To mądre i o wielkim sercu dziecko — myślał
o córce. Nad ich głowami stanął księżyc, w miękkim aksamicie nocy
drgały gwiazdy.
— Czy myślisz kiedyś o mojej mamie? — spytała cicho. Milczał.
— Nie brakuje ci jej? — pytała dalej. Wciąż milczał.
Zrobiło się chłodno. Przysunęła się do niego i wtuliła w ramiona. Zapach
jej włosów przywoływał wspomnienia z dzieciństwa, gdy w duszne
czerwcowe noce jak najdłużej pragnął zatrzymać w ramionach swą
pierwszą dziewczynę. Nie pamięta jej twarzy, nigdy nie dotknął jej piersi,
o których

background image

śnił co noc. Pocałował kilka razy w miękkie usta, lękliwie, pełen
niepewności, czy pocałunki te zbliżają go do dziewczyny, czy oddalają.
Już nie pamięta smaku tamtych ust. Może w ogóle go nie miały? W
każdym razie nie kojarzą mu się z niczym i nic mu ich nie przypomina.
Tylko woń włosów pozostała w pamięci, przywoływana nieraz nagle,
nieoczekiwanie, nostalgicznie wywołując tamto uczucie. Obecność
Sigridy pozwalała mu powrócić w tamto wspomnienie, w to dziecięce
uczucie przyjaźni.
Oto moja przyjaciółka — myślał z twarzą przy włosach córki, poddając
się tęsknocie i tkliwości, a potem przez kontrast — lękom, że i to uczucie
może stracić.

8
Późno po południu Robert postanowił wziąć Sigridę na nowy serial Guya
Hamiltona, reżysera głośnego swego czasu „Żyj i pozwól umrzeć".
Krytycy pisali, że jest to najlepszy obraz w jego dorobku, więc Robert,
choć nie lubił kina, uważał, że należy go obejrzeć. Zastukał do drzwi
pokoju córki. Nie usłyszał zaproszenia. Myślał, że śpi, więc wszedł do
środka. Nie było Sigridy. Nie znalazł jej też w innych pomieszczeniach.
Wyszedł na taras i zaczął się za nią rozglądać. Długie cienie masztów
łodzi kładły się na lagunę, na deskach molo wygrzewały się jaszczurki,
kilku czarnych rybaków z nabrzeża rzucało do wody sieci z ołowianymi
ciężarkami. Nigdzie tam Sigridy nie było.
Przeszedł na taras południowy, skąd rozciągał się widok na park, na
strumień i mostek. Nie musiał jej długo szukać. Siedziała na ławce nad
strumieniem. Nie była sama. Obok niej sennym ruchem podnosiła i
opuszczała rękę jakaś dziewczyna, najprawdopodobniej rówieśnica
Sigridy, rudowłosa, o twarzy gruszkowatej.
Zszedł na przydomowy trawnik, otworzył furtkę wśród żywopłotu i
ścieżką między palmami podszedł do ławki, na której siedziały
dziewczęta. — To Alice — poznał imię koleżanki Sigridy.
Wywarła na mężczyźnie jak najgorsze wrażenie. Nic mu się w niej nie
podobało i zastanawiał się, jak towarzystwo takiej dziewczyny może
odpowiadać jego córce.
Tymczasem tamta wyciągnęła sennym ruchem pulchną dłoń w stronę

background image

Roberta i wlepiła weń melancholijnie patrzące, wodniste oczy. Na ławce
leżało kilka opakowań po herbatnikach, na gazecie ogryzki i skórki po
owocach, papierki po czekoladkach, jakby dziewczyna dotknięta była
bulimią.
— Chciałem cię zabrać do kina — zwrócił się do córki. Sigrida nieco się
zmartwiła.
— Obiecałam Alice, że pójdę z nią dzisiaj.
Nie nalegał, by zmieniła plany. Wrócił do saloniku. Napełnił szklankę
„Johnnie Walkerem" i usiadł przy klinkierowej ławie. Wypił i posępnie
patrzył na kominek, na zwisające z metalowego stojaka pogrzebacze.
Kominek! — prychnął pogardliwie. — Świetny pomysł Karoliny. Jak i
ten gąszcz wybujałej zieleni w doniczkach. Zawsze był przeciwny
urządzaniu mieszkania w stylu europejskim, lecz po odejściu Karoliny
nigdy nie miał dość czasu i chęci, by coś w tym pomieszczeniu zmienić.
Gdyby teraz przyjechała Karolina, mogłaby pomyśleć, że z pietyzmem
pielęgnuje to, co było dziełem jej rąk.
Przy drugiej szklance whisky przypomniał sobie, że kamienie do
doniczek z roślinami zbierała Sena.
Wielkie uczucie samotności ogarnęło go jak ciężka burzowa chmura.
Więc znów napełnił szklankę, z którą wiązał nadzieję wyrwania się z tej
irytującej go chmury.
Kim był ten czarny obok Seny w landroverze?
Pokój pogrążył się w mroku. Nie zapalał światła. Nie było mu potrzebne.
Myślał o tym, ile godzin spędził w tym pokoju z Karoliną, z Seną. No i
Sigridą. A teraz jest sam. W tym dużym pomieszczeniu źle się znosi
samotność. Powinna tu być, jeżeli nie Sena, to Sigrida. Na Boga, dlaczego
żadna z nich nie martwi się tym, co on teraz robi? Przecież w takiej
depresji może popełnić jakieś głupstwo. Na przykład zapić się na śmierć.
Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedyś myślał o swojej śmierci, czy w
ogóle zastanawiał się głębiej nad istotą swego istnienia. Chyba nie, nie
miał na to czasu. Te problemy pozostawiał filozofom i kaznodziejom. A
teraz jest mu tak ciężko na sercu, że łatwo mu przychodzi myślenie o
wiecznym bezruchu, wiecznej ciszy, wiecznej obojętności wobec wszys-
tkich czasów, wydarzeń i osób.
Oparł nogi na marmurowym nadprożu, zsunął głowę na oparcie fotela.

background image

Kiedy zbudził się, nie zdziwiła go bladość świtu w oknie, lecz to, że nikt
nie nakłaniał go, by noc spędził w wygodniejszej pozycji.
Z bólem głowy, z usztywnionym krzyżem poszedł do łazienki, rozebrał
się i stanął pod prysznicem.

9
Czarny mężczyzna, który Robertowi przedstawił się jako Maphikela
Filemon Themba, chyba dłużej niż trzeba trzymał w dłoniach fotografię
Seny. Na pewno mu się podobała. Była w zielonym wizytowym blezerze
z klapami i kołnierzem w kształcie liści, z wielkimi srebrnymi guzami.
Głowę zdobił duży czarny kapelusz. Do uszu przypięte miała olbrzymie
srebrne klipsy z bryłkami bursztynu ciemnymi jak jej skóra. Uśmiechała
się spod ronda kapelusza szeroko, odsłaniając równą biel zębów, które
mogły reklamować pasty ze związkami fluoru albo Dental Flos
Zahnseide.
_ To ona? — upewniał się mężczyzna, który uważał się za detektywa.
Robert twierdząco skinął głową i zaraz szybko dodał:
— Dla dobra firmy muszę wiedzieć, z kim się spotyka, jakie jest jej życie
prywatne.
Tamtego nie dziwiło, że Robert każe śledzić ładną kobietę; siedział przed
biurkiem i poważnie kiwał głową.
Robert szeroko poinformował go o czasie pracy Seny, podał adres
zamieszkania, opowiedział o jej znajomych, wspomniał też o czarnym w
landroverze. Potem podał detektywowi kopertę z zaliczką i odprowadził
do drzwi. Widział jeszcze, jak Maphikela Filemon Themba przechodząc
przez sekretariat przyglądał się Senie.
Godzinę jeszcze siedział Robert przy biurku i w zaciemnionym pokoju, w
świetle lampy przeglądał leżące przed nim dokumenty. Kiedy wszedł do
sekretariatu, ujrzał Senę szepczącą coś do słuchawki. Obecność szefa
wprawiła ją w zakłopotanie, nie kończąc rozmowy rzuciła słuchawkę na
widełki aparatu telefonicznego. Jej zachowanie oburzyło Roberta.
— Nie ma mnie już dla nikogo — poinformował ją głosem, nad którym
ledwo panował. — Będziesz więc mogła swobodnie skończyć tak gwał-
townie przerwaną rozmowę — dodał złośliwie.

background image

Opuszczając pomieszczenie, widział jeszcze zrywającą się zza biurka
Senę, jej otwarte jak w niemym krzyku usta. Głośno trzasnął za sobą
drzwiami.
Dotknął językiem spieczonych warg. Głowa pękała od galopujących
myśli. Drżały mu ręce. Bał się, że dolegliwości po nocnym piciu na tym
się nie skończą. Nie chciał chorować. Nie lękał się bólu, po prostu
wolałby nie sprawiać nikomu kłopotów.
Wyszedł na bulwar. Najpierw niepewnie, potem chwytając rytm piechura
szedł w stronę bezkresnej oceanicznej dali.
— Tato! — wyrwał go z zamyślenia głos córki.
Zobaczył siedzącą Sigridę na ławce w cieniu palmy, a obok niej
monotonnie żującą jakieś sucharki Alice.
Pożeglujemy? — zaproponował nieoczekiwanie córce. Sigrida zwróciła
się do koleżanki:
— Co ty na to?
Tamta przecząco pokręciła głową.
— Może innym razem, tato — powiedziała Sigrida.
Mężczyzna żałował, że w ogóle się tu znalazł i wystąpił z propozycją
żeglowania.
— Oczywiście, oczywiście — wymamrotał. — Innym razem.
Z wyraźną odrazą przyglądał się Alice, jej ospałym ruchom rąk, pełnym
ustom. Jak Sigrida może znieść jej towarzystwo? Jest masochistką? A
może ma ambicję uratowania tej dziewczyny? — Innym razem —
powtórzył głucho, podniósł rękę i niedbałym gestem pożegnał ją.
I znów ruszył przed siebie z coraz większym ciężarem samotności.

10
Mina Maphikela Filemona Themby wyrażała największe zakłopotanie,
gdy usłyszał, że jego zleceniodawca nie jest z niego zadowolony.
Naprawdę ten facet, z którym spotyka się pana sekretarka, to nikt, po
prostu nikt — zapewniał, a jego szerokie usta wykrzywiał grymas
goryczy.
Robert nie rozumiał go.
Co to znaczy nikt? Przecież jest, istnieje, ma ciało i nazwisko. Jest
mężczyzną.

background image

— Charles naprawdę jest nikim. Taki facet nie może być niebezpieczny
dla pana firmy.
Robert powoli zbierał rozproszone myśli. Charles. Przecież to nie jest
jakiś włóczęga czy postrzeleniec. Jeździ samochodem, ma więc pewne
środki na jego utrzymanie.
— Gdzie pracuje, w jaki sposób zarabia na życie? — spytał detektywa.
Tamten wydął usta, dłonią nerwowo tarł policzek.
— Kręci się po porcie. Załatwia marynarzom różne sprawy. Gdy trzeba,
sprowadza im na pokład zdrowe dziewczyny.
Dość! To już Robertowi wystarczyło. Zapłacił detektywowi i szybko go
odprawił.
Wezwał do gabinetu Senę. Teraz dopiero zwrócił uwagę na zmiany w jej
wyglądzie. Rozjaśniła brwi, nadała im nowy zarys. Miały teraz linię
wstępującą, biegły ukośnie ku górze i bardzo lekko się załamywały ponad
kącikiem zewnętrznym oczu. Makijażem doprowadziła twarz do
jasno-różowej karnacji, powieki miały intensywny błękit, a usta głęboką
czerwień granatów. Miała na sobie bardzo luźną marynarkę w kolorze
niebieskim, szeroko rozpiętą, która nie kryła efektownego staniczka.
Czy Charles, ten czarny stręczyciel, wprowadził ją już na pokład któregoś
statku? — jak błyskawica przebiegło mu przez myśl dręczące pytanie.
Odpowiedź na nie już go nie interesowała. Wiadomo, do czego prowadzą
znajomości z takimi typami jak Charles.
Poczuł w sercu ucisk.
Jego Sena, wspaniała dziewczyna, tak się stoczyła! Czego jej przy nim
brakowało? Jak błahego potrzebowała pretekstu, by z nim zerwać i rzucić
się w ramiona alfonsa, rajfura, stręczyciela!
Spoglądał na nią z pogardą.
— Zwalniam cię — wycedził przez zęby.
Nie zrozumiała go, zatrzepotała długimi rzęsami.
— Zwalniasz mnie... — powtórzyła jak blade echo.
— Dobrze usłyszałaś.
Powoli docierało do jej świadomości, że zostaje wyrzucona z pracy.
— Dlaczego? — spytała szeptem. Oburzył się.
— Jeszcze pytasz! — Wstał zza biurka, prawą ręką wskazał drzwi. — Od
zaraz. Spakuj swe rzeczy jak najprędzej i opuść to miejsce, ten dom.

background image

Wynagrodzenie za trzy miesiące przekażę ci na konto. — Nagle głos
zaczął się mu załamywać. — I dziękuję ci za dobre dni z tobą. Nigdy nie
przypuszczałem...
Szloch Seny rozdzierał mu serce, nie mógł go słuchać. Zerknął raz jeszcze
na nią ukradkiem i opuścił gabinet.
Wsiadł w samochód i z piskiem opon pognał w stronę portowych
nabrzeży.

1 1
Sigrida wiadomość o zwolnieniu Seny przyjęła z niedowierzaniem.
— Moje gratulacje — powiedziała. — Ta decyzja musiała cię wiele
kosztować.
Mężczyzna oczekiwał od córki czegoś więcej niż słów uznania. —:
Przyznaj się, nigdy jej nie lubiłaś. Uśmiechnęła się kokieteryjnie.
— Ty miałeś do niej inny stosunek.
Emily wniosła baranią pieczeń z knedlami turyńskimi.
— Tak — przyznał córce rację. — Ceniłem jej znakomite przygotowanie
do pracy biurowej. — Zmieszało go nieco pytające spojrzenie córki. —
Naprawdę była świetną sekretarką.
— Więc dlaczego ją zwolniłeś? Poczekał, aż Emily opuści pokój.
Odczuwał dziwną wewnętrzną potrzebę mówienia o Senie, ale mówienia
źle, jak najgorzej, jakby w ten sposób mógł zniszczyć ich wspólną
przeszłość,
— Najprawdopodobniej nie wystarczało jej wynagrodzenie pobierane u
mnie.
Sigrida jedząc, cierpliwie czekała na przedstawienie motywów wy-
rzucenia z pracy Seny, doskonałej sekretarki.
— Dorabiała sobie jeszcze.
— W godzinach pracy u ciebie?
— Nie, skądże! Jeszcze by tego brakowało!
— Wieczorami?
— Tak, i później też.
— Co w tym złego?

background image

Mężczyzna z wielką energią zabrał się do krojenia pieczeni.
— Nie mogę powiedzieć, by była brzydka — mruknął. — Takie
dziewczyny zawsze znajdą w porcie okazję. No i zarabiają.
Robert nie miał pojęcia, dlaczego Sigrida patrzy na niego ze współ-
czuciem. Żal jej ojca, który odsłania przed nią część prawdy, smutny
dramat rozczarowania długoletnią przyjaźnią?
— Bardzo się przejąłeś rozstaniem z nią?
— No wiesz! — oburzył się. — Nie mogłem już dłużej zatrudniać takiej
dziewczyny choćby ze względu na ciebie.
— Myślisz, że mogłaby mieć na mnie zły wpływ?
— Takich znajomości lepiej unikać.
— To prawda. Nie musiałeś jej zabierać na weekendy. Z dużym
wysiłkiem przełknął tę pigułkę.
— Wtedy jeszcze nie wiedziałem... — usprawiedliwiał się. — Bałem się,
że się ze mną zanudzisz... Wydawało mi się.... — coraz trudniej mu
przychodziło mówić jasno, sensownie. — Mogła być bardzo przydatna...
— Szukałeś dla mnie zastępczej matki?
— Może...
— Emily bardziej nadawałaby się do tej roli.
— Emily? — zastanawiał się. — Ma już tyle obowiązków. I jest stara, bez
polotu. Dłuższe przebywanie z nią wpędziłoby cię w depresję.
— Aha. Zaniepokoił się.
— Co znaczy twoje aha?
— Nic szczególnego. Zrozumiałam.
Robert odsunął talerz, z którego niewiele ubyło.
— Sknociła obiad. Sigrida była innego zdania.
— Według mnie te pierogi są pyszne. Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Być może ta rozmowa o Senie odebrała mi apetyt. A zatem nigdy o
niej ani słowa! Nie ma jej, no i dobrze.

background image

28
Pozwolił Sigridzie prowadzić jacht od samego początku, a sam siadł na
gretingu w kokpicie i zamknąwszy oczy poddawał się naporowi myśli.
Coraz boleśniej osaczały go wspomnienia o Senie. Na każdym kroku
dotkliwie odczuwał jej nieobecność. Nawet do Karoliny nie był nigdy tak
przywiązany. Ach, gdyby nie Sigrida, niewiele mieliby sobie do
powiedzenia. Inaczej z Seną. Godziny w jej towarzystwie nie dłużyły się,
nie rozmawiali, lecz szczęśliwie szczebiotali. I nagle cała ich przeszłość
przestała się liczyć, wydała się nieważna jak autobusowy bilet na jeden
kurs. Trudno mu było się z tym pogodzić.
Gdyby tu teraz Sena była...
Otworzył oczy. Na płynącym równolegle do nich jachcie zobaczył
wychyloną z kasztela dziewczynę. Mocniej zabiło mu serce. Sena? Bryza
uderzyła w żagiel, łódź zrobiła zwrot. Ujrzał twarz tamtej w pełnym
słońcu. Nie, dzięki Bogu to nie ona.
Przymknął oczy. Widział teraz Senę w zielonym blezerze, w czarnym
kapeluszu... I w niebieskiej marynarce... I w błękitnym jerseyu... We
wszystkim było jej dobrze, ubrana czy naga cudownie pasowała do jego
hedonistycznych marzeń o szczęściu. Nawet gdyby była w piórach
kakadu, z przepaską na biodrach farbowanych ochrą — też nic nie
straciłaby z wdzięku i piękna.
Kiedy Sigrida podpłynęła pod bungalow nad Laguną Palisandrową,
Robert żałował, że rejs ten, w którym mógł swobodnie myśleć o Senie,
trwał tak krótko.
Przed bungalowem powitał ich Murzyn w jasnych, sztruksowych
spodniach wytartych na kolanach. Zgodnie z życzeniem Roberta
dostarczył świeżych owoców, a w bungalowie wytępił wszystkie owady,
posprzątał, by można w nim było spędzić weekend.
Robert obejrzał bungalow, zerknął na owoce i zapłacił tubylcowi. Murzyn
natychmiast się oddalił. Wyciągnęli z łodzi jedzenie, pościel i przenieśli
do bungalowu. Potem Sigrida przygotowywała posiłek, a on zanurzył się
w wodzie laguny. Miała kolor błękitny i była tak ciepła, że kąpiel w niej
nie sprawiała większej przyjemności, więc wyszedł na brzeg i wyciągnął
się na złocistym piasku.
Doskwierała mu nieobecność Seny. Czuł się jak kaleka, który zgubił

background image

protezę. Gdyby miał teraz tę dziewczynę przy sobie, to nie leżałby jak
kłoda wyrzucona przez fale na brzeg i poddająca się powolnemu
rozkładowi. Ta dziewczyna potrafiłaby coś wymyślić, by nie
przypominał kawałka but-wiejącego drewna.
Z zamyślenia wyrwał go głos Sigridy.
Podała banany w chłodnym mleku kokosowym. Nie było to jedzenie
wyszukane, ale o tej porze dnia, w słonecznym skwarze, Robertowi
bardzo smakowało.
Pochwalił ją.
— Płynąc przez lagunę widziałam ryby — mówiła. — Jeżeli znajdziesz
sposób na złowienie kilku sztuk, to będziemy mieli świetną kolację.
— Szkoda, że nie powiedziałaś mi o rybach wcześniej, gdy był tu jeszcze
tubylec.
— Jesteś mniej pomysłowy od niego? — żartowała.
Bardzo poważnie wziął sobie do serca życzenie córki. Kiedyś nad
Morzem Śródziemnym widział rybaków wyciągających ryby siecią w
kształcie worka. O worek nie było trudno, kłopoty zaczęły się dopiero
wówczas, gdy musiał zapewnić tej sieci stały, szeroki wlot. Na szczęście
znalazł w bungalowie kawałek drutu, połączył go z giętką gałęzią i w ten
sposób miał już sieć gotową. Popłynął z nią dalej od brzegu, gdzie na
głębszej wodzie spodziewał się trafić na ryby. Nie zawiódł się. Po kilku
minutach wyczekiwania w absolutnej ciszy i bezruchu mógł nadstawić
wlot swej sieci osadzonej na długiej tyczce. — No, no, nie wiedziałam, że
mam tak sprytnego ojca — podziwiała go Sigrida, gdy usiedli przy
ognisku, w którego popiele, zawinięte w liście, piekły się ryby. Robert
patrzył na tańczące płomienie, słuchał trzasku palących się gałązek i
myślał o tym, co w taką noc mówiłaby Sena. Zawsze była bliżej natury
niż on, rozumiała ją, umiała się dostosować do niej. Tylko spojrzała w
stronę gwiazd i już miała coś do powiedzenia, usłyszała krzyk jakiegoś
ptaka i zaraz opowiadała o nim legendę. On, Robert, wciąż był tu obcy i
tylko dzięki niej nie czuł się źle, samotnie. Dziwiła się, że gdy mówiła mu
o Olorunie, najwyższym bogu, czy o Szango, bogu piorunów, albo o
Olokunie, bogu mórz — nie przerywał jej opowieściami o swoich bogach
nieba, morza, ziemi. Nie potrafił, bo jego świat był materialny,
pozbawiony wszelkiej tajemniczości, nadprzyrodzonych mocy.

background image

I teraz, siedząc z córką przy ognisku, czuł, że powinien dotknąć owej
struny, która obudziłaby uczucia cudowne, niezwykłe, niepowtarzalne w
innych sytuacjach. Nie miał jednak pojęcia, jak ma to uczynić.
Sigrida też nie umiała.
Tylko Sena była w tym dobra.
Niebo lśniło złotawą miedzią jak wieczko kuduo, wieczko czarki dusz.
Czarne i białe dusze nawet nie usiłowały się uwolnić z magicznej czaszy,
stając się jej wewnętrznym reliefem. Noc miała bezmiar samotności i
tęsknoty, a samotność i tęsknota — kosmiczny chłód.
Po drugiej stronie laguny tubylcy rozpalili ogniska. Woda przynosiła ich
głosy. Robert nie znał ich języka i dlatego wydał się mu obcy, daleki,
obojętny. Gdyby przyszli pod taras i przemówili, wcale nie czułby się
mniej samotny.
Długo czekał na córkę. Było już blisko północy, gdy zobaczył za-
trzymujący się przed domem samochód. Najpierw wysiadł z niego
wysoki chłopak, potem Sigrida. Ledwo sięgała mu do ramienia. Czas
rozstania wykluczał przypadkowość tej znajomości. Było to pożegnanie
długie, serdeczne, czułe. Młodzi trzymali się za ręce i patrzyli w oczy, na
nowo odkrywając siebie. W nocnym blasku wyglądali jak rzeźba
symbolizująca młodzieńcze uczucie miłości. Byli piękni, wzbudzali
zazdrość i nastalgiczną tęsknotę do podobnego związku.
Sylwetka samochodu z tylnymi światłami pozycyjnymi ginęła w mroku, a
Sigrida wciąż jeszcze stała przed domem i patrzyła za nim.
— Coś się w twoim życiu zmieniło — powiedział Robert do córki, gdy
weszła do domu.
Była podniecona, radosna, szczęśliwa. Nie zamierzała ukrywać przed
ojcem swych uczuć.
— Przepraszam, jeżeli zarwałeś przeze mnie noc — szczebiotała. — Było
tak cudownie...
Roberta kosztowało wiele wysiłku, by udawać, że rozumie córkę i nie ma
nic przeciwko jej zachowaniu, dziewczęcemu zachwytowi minionym
wieczorem.

background image

— Od dawna się znacie? — spytał ostrożnie, nie chcąc płoszyć jej zbyt
natrętnym wścibstwem.
— Wieki, całe wieki! — zapewniła gorliwie.
Rozumiał ją — teraz w jej życiu czas płynie innym rytmem, ma inne
wymiary.
— Ufasz mu?
— Jak tobie, tatku — stwierdziła z dziecinnym zapałem. Prawdopodobnie
przypuszczała, że tym porównaniem sprawi ojcu
przyjemność. Cóż, nie tylko czas płynie dla niej inaczej niż dla innych,
wszystko wokół niej ulega zmianie, przewartościowaniu.
— Zdradzisz mi jego imię?
— Paul.
Czekał, by dorzuciła coś jeszcze do tego imienia, lecz ona już nie miała
dla ojca więcej czasu, w biegu do łazienki rozbierała się.
— Nie zjesz? — spytał pod drzwiami łazienki, przekrzykując szum wody
napełniającej wannę.
— Nie jestem głodna — odpowiedział mu melodyjny głos. Robert nie
mógłby teraz zasnąć. Podejrzewał, że Sigrida po kąpieli nie
od razu będzie chciała iść do łóżka. Miał nadzieję, że jeszcze z nią
porozmawia, dowie się czegoś więcej o Paulu. Poszedł więc na taras i
czekał.
Noc wydała mu się teraz jeszcze bardziej pusta, świat obcy.
Kiedy usłyszał w korytarzu kroki Sigridy, poszedł za ich echem.
Zgaszone światło, stuknięcie drzwi jej sypialni skazywały go na dalszą
samotność.
14
Nad snem Roberta niepodzielnie zapanowała Sena. Pojawiła się z pier-
wszym zamknięciem powiek. Jej wyzywająca kształtna cielesność
rzucała Roberta w ciernie bólu i rozkoszy. Nie przeklinał Seny za to, ale
błogosławił. Swoją obecnością wypełniała wszystko: gaj, lagunę, ocean.
Kryła się w pierzastych pióropuszach palm, wychylała się zza chmur,
płynęła na dziobnicy czarnej łodzi tubylców. Nigdy dotąd tak wyraziście
nie przedstawiały się jej znamiona kobiecości jak teraz. Jakby nie było
innych piersi tylko Seny, jakby w życiu nie widział innego podbrzusza —
tylko Seny.

background image

Każda noc była za krótka, by mógł się nasycić widokiem harmonijnego
ciała. Wciąż na nowo poznawał jędrne piersi ze sterczącymi sutkami,
lekko sklepiony brzuch, ostro wystające pośladki, zaokrąglone biodra i u
szczytu ud czarny kłębuszek maskujący wzgórek. Był niestrudzony w
swej dociekliwości, w zgłębianiu wciąż od nowa tajemnic jej ciała.
Sena rzadko kiedy otwierała usta, by coś powiedzieć. Przeważnie
milczała. Od słów więcej mówiło jej spojrzenie, spojrzenie pełne
melancholii, żalu, cichej skargi, łagodnego wyrzutu. Był bezradny wobec
jej smutku i delikatnego wypominania mu krzywdy. Chciał siłą uczuć
wyrazić to, co do niej czuł, więc brał ją w ramiona, a ona pokornie mu
ulegała. Było to ustępstwo niewolnicze, bez tej radości, jaką kiedyś
wspólnie przeżywali. Daleki był od ubolewania nad tym, godził się z tym,
mając nadzieję, że wkrótce ich współżycie jakoś się ułoży.
Każde przebudzenie się, rozpoczynanie nowego dnia dotkliwie uprzyto-
mniało mu nieobecność Seny, zerwanie z nią. Myślał o niej często,
pojawiała się w jego marzeniach nagle, przerywała mu rozmowy
telefoniczne, wpadała w dane giełdowe, przysłaniała twarze
interesantów. Ale najmocniej wchodziła w jego sny. Nie bronił się przed
nimi, przeciwnie — chętnie w nie uciekał. Po jakimś czasie żółtawy
półmrok, z którego Sena zwykle wychodziła, wirując przed jego oczyma
przepaską biodrową, stał się dla Roberta nieodzownym w odzyskiwaniu
życiowej równowagi. Tracił ją w ciągu dnia, przywracała mu ją noc z
czarną dziewczyną. Im dłużej jej nie widział, tym bardziej oddalała się od
cywilizacji. Już nie potrafił sobie wyobrazić jej inaczej niż nagą, co
najwyżej z przepaską na biodrach. I miłość z nią była coraz bardziej
szalona, coraz bardziej pogańska. Nieraz, siedząc samotnie na tarasie w
niecierpliwym oczekiwaniu na zapadnięcie nocy, próbował chłodno
ocenić swoje zachowanie. Miał za sobą czterdzieści lat życia. To już co
najmniej półmetek. Osiągnął go z chłodnym wyrafinowaniem
długodystansowca. Prawie w każdym jego kroku była matematyczna
motywacja. A teraz, kiedy ma już pół dystansu za sobą, jaki jest? Czy
dalej biegnie ten sam mężczyzna? Nie, to już nie ten sam. To odkrycie
prawdy o sobie nie załamywało go. Nie miał powodów do nadzwyczajnej
dumy z minionych czterdziestu lat, więc był teraz gotów na przyjęcie

background image

innych reguł w pokonywaniu pozostałego dystansu życia. Sen
podpowiadał mu, jakie one mogą być.
Sena, władająca snami Roberta, miała zapanować także nad jego życiem.
Był oczarowany tym programem, równocześnie bał się przystąpić do jego
realizacji. Wciąż nękały go różne wątpliwości, stale znajdował jakieś
powody, by odłożyć wizytę w mieszkaniu Seny. Nadciągał kolejny
samotny wieczór, zapadała noc i miał wówczas to, czego cały dzień tak
pragnął — śnioną miłość.
Szukał Seny. Chciał się na nią natknąć niby przypadkowo i temu
przypadkowi przypisać odpowiedzialność za ich dalsze losy. Oczekiwał
jej w miejscach, które miały ją w jego oczach upokorzyć. Byłby wtedy
panem sytuacji, mógłby ją wyciągnąć z dna albo jeszcze bardziej
pogrążyć. Tak, potrzebował miłości Seny lub zniszczenia tej miłości.
Jeździł do portu. Zatrzymywał samochód na kei i czekał. Podchodziły
dziewczęta i stukały w szyby okien. Przyglądał się im, wypatrywał Seny.
Pewnej nocy do samochodu wtargnęła dziewczyna czarna jak heban. W
różowym świetle lampy błyszczały jej oczy, lśniły pociągnięte szminką
usta. Szybko uwolnił się z jej ramion i nakłonił, by siedziała spokojnie.
Zapalił światło sufitowe i pokazał zdjęcie Seny. Spytał, czy kiedyś
widziała ją w porcie. Zaprzeczyła. Wcisnął w jej dłoń banknot i ponowił
pytanie. Wciąż przecząco kręciła głową, potem wyszła z samochodu,
przywołała swoje koleżanki, ale i one nie znały Seny.
Przestał jeździć do portu, kręcił się po placach, ulicach, zaglądał do
restauracji i spelunek. Pokazywał zdjęcia Seny, pytał o nią. Nikt jej nie
znał, nie widział.
Zaczął podejrzewać ją, że została dziewczyną na telefon.
Postanowił do niej zadzwonić. Zakrywając słuchawkę chusteczką i
zmieniając głos, złożył jej telefoniczną propozycję. Stek wyzwisk, święte
oburzenie i rzucenie słuchawki rozwiało jego podejrzenia.
Pozostał jeszcze czarny z małego landroveru, o którym Maphikela
Filemon Themba mówił, że jest rajfurem.
O niego postanowił spytać Senę.
Na pióropusze palm opadła już noc, na asfalt jezdni osuwało się
seledynowe światło lamp, gdy zatrzymał samochód przed domem Seny.

background image

Chwilę wahał się jeszcze, potem wziął z tylnego siedzenia bukiet
kwiatów i wyszedł z samochodu.
Pod drzwiami mieszkania Seny znów zwątpił, czy postępuje słusznie. W
końcu jednak, choć wciąż miał klucz do jej mieszkania, nacisnął przycisk
dzwonka.
Kiedy ujrzał Senę, był wstrząśnięty jej wyglądem. Sprawiała wrażenie,
jakby od dłuższego czasu przestała o sobie myśleć. Z wygniecionych
rękawów różowej podomki wysuwały się dłonie z połamanymi paznok-
ciami, ze zdartym lakierem. Włosy miała w nieładzie, twarz bez śladu
makijażu.
Uśmiechnął się do niej przepraszająco, podał kwiaty. Wzięła bukiet, lecz
bez uśmiechu. Przepuściła go i poczłapała za nim. Stanęli na środku
pokoju.
— Już dawno chciałem zajrzeć do ciebie — powiedział nie patrząc na nią,
a dyskretnie rozglądając się po wnętrzu. — Ale nie mogłem... Tak, nie
mogłem z wielu powodów...
Sena zajęła się kwiatami, Robert poczuł się swobodniej.
— Miałem do ciebie żal...
Bałagan w pokoju wykluczał możliwość przyjmowania w nim mężczyzn
poszukujących erotycznych przygód.
— Działałem pochopnie... Cóż, staraj się zrozumieć zazdrosnego...
Dostrzegł kilka pustych butelek po alkoholu i tylko jedną szklankę.
— Przepraszam — powiedział cicho. — Jeżeli możesz mi wybaczyć, to
wybacz.
Dziewczyna wciąż zajęta była kwiatami.
— Wszystko zaczęło się od tego mężczyzny w małym landroverze. Sena
nie rozumiała go.
— Kiedy zobaczyłem ciebie u jego boku... Dziewczyna teraz dopiero
zaczęła sobie coś przypominać.
— A gdy dowiedziałem się, że to łobuz, rajfur... Twarz Seny pojaśniała.
— Ach, ten, to mój kuzyn... Domyślałam się, że to ziółko... Szukał dla
siebie mieszkania... Miał nadzieję, że je znajdzie u mnie... Ledwo udało
mi się wytłumaczyć mu, że to nie moje mieszkanie i w każdej chwili
może przyjść ten, kto za nie zapłacił.
Robert opadł w miękki fotel. Był szczęśliwy, że wszystkie podejrzenia

background image

wobec Seny zostały rozwiane, tylko dręczyły go wyrzuty sumienia, iż w
ogóle dopuścił się tak paskudnych myśli o swej dziewczynie.
— To twoje mieszkanie — rzekł cicho. — Nawet gdybyś odeszła z
innym, wciąż będzie ono należeć do ciebie.
Kiedy Sena stawiała na stoliku wazon z kwiatami, podszedł do niej i objął
ją ramieniem. Nie opierała się, poddawała się całym ciałem.
— Mam pomysł — szepnął koło jej ucha. — Weźmiesz kąpiel, ubierzesz
się i pojedziemy gdzieś na dobrą kolację.
Była zachwycona tą propozycją.
— Naprawdę?
— Wątpisz?
— Zjawiłeś się tak nieoczekiwanie.
— Przecież lubisz niespodzianki. Posmutniała.
— Na tę niespodziankę bardzo długo czekałam — żaliła się.
— Nadrobimy stracony czas — zapewnił energicznie. Uśmiechnęła się
blado.
— Czy nam się uda? — powątpiewała. — Z błahego powodu straciłam
twoje zaufanie.
— Musi się udać! Zobaczysz. Była bliska płaczu.
— Jak mogłeś, jak mogłeś tak okrutnie postąpić! Całował ją w kark,
szyję.
— Cierpiałaś przeze mnie, ale ja też nie byłem szczęśliwy. Nigdzie nie
mogłem znaleźć sobie miejsca, tęskniłem za tobą, szukałem cię wszędzie.
Bursztyn jej oczu pojaśniał.
— Nie byłeś szczęśliwy... — powtórzyła z niedowierzaniem w głosie, nie
ukrywając radości, iż stała się powodem jego przygnębienia, złych dni.
Przecząco kręcił głową.
— Stale myślałem o tobie.
Powracała do niego z długiej, gorzkiej podróży.
— Nie mogłam się pogodzić z tym, że między nami koniec. Płakałam —
wyznała.
Przytulił ją mocniej do siebie.
— Już nigdy więcej nie będziesz płakała przeze mnie — zapewnił

background image

całując ją. — Szkoda twoich pięknych oczu. I czasu twego szkoda —
powiedział szeptem, równocześnie pragnąc, by udała się już do łazienki.
Sena wciąż ociągała się z pójściem do łazienki, więc Robert zaczął ją
lekko w tę stronę popychać.
— Umyjesz mi plecy? — spytała na progu łazienki. Zaskoczyła go tą
propozycją.
— Naprawdę tego chcesz?
— A ty nie?
— Ależ tak!
Dotąd nigdy nie pomagał jej w kąpieli. Ani on, ani ona nie traktowali
łazienki jako miejsca szczególnej podniety. Dziś jest inaczej, Sena nie
chce się z nim rozstać nawet na kilka minut, ciągnie go za sobą do
łazienki!
W chwilę potem czuł się już jak malarz obserwujący swoją modelkę i
wybierający dla niej odpowiednie pozy. Oto Sena rozchyla różową
podomkę i oczom Roberta ukazuje się „Kobieta wchodząca do łazienki".
Naga Sena stawia prawą nogę na brzegu wanny z pieniącą się wodą —
„Kobieta wchodzi do wanny". Sena zanurzyła się w wodzie.
Robert widział, jak opada z niej znużenie, niepewność. Smutny dotąd
uśmiech przeszedł w uśmiech radosny i kokietujący. Sena znów
odzyskiwała pewność siebie, świadomość pięknej kobiety.
Namydloną ręką dotknął jej pleców, przesunął wzdłuż grzbietu, na chwilę
zatrzymał na biodrach, na brzuchu, powrócił do piersi jędrnych, ze
sterczącymi sutkami. — Klęknij — poprosił.
Woda nie zakrywała nabrzmiałego wzgórka. Obu rękoma mył jej
pośladki od wypukłych bioder aż po głęboką bruzdę. Nie odrywał wzroku
od łona. Nagle jednocześnie ścisnął jej piersi. Sena pochyliła się nad nim,
pocałowała głowę i nieśmiało rozpięła pierwszy guzik koszuli, potem
znów pocałowała i rozpinała następne.
Jego rozpalone dłonie powoli osuwały się wzdłuż ciała, aż spoczęły na
wypukłym wzgórku, delikatnie próbując rozsunąć uda.
— Hm? — mruknęła pytająco, starając się odgadnąć życzenie Roberta.
Nic nie powiedział, tylko energiczniej zaczął wsuwać palce między uda,
szukać dostępu do szparki.
— Hm? — mruczała.

background image

Rozsadzał jej uda.
— Nie — szepnęła cichutko i rozchyliła uda.
Jego palce znalazły się na obrzeżu szparki, bywiły się wilgotnymi
włosami, a jednocześnie coraz bardziej zagłębiały się w szczelinę.
Biodra Seny poruszały się rytmicznie i falowały w stronę mężczyzny, a
piersi szukały jego ust.
Robert rozkoszował się swoim i Seny pożądaniem. Delikatnie przygryzał
jej sutki, zapamiętale wbijał się w nią palcami, jakby cały zamierzał
wedrzeć się w jej ciało, schronić się w nim.
— Chodźmy stąd — prosiła, nie przestając się kołysać w rytmie
pożądania, oszołomiona tym, czemu się poddawała, żywiąc nadzieję na
coś więcej, nawet gdyby to miało być jej zniszczenie.
Kiedy przenosił ją mokrą, z mydłem na ramionach, jej palce z połama-
nymi paznokciami nie wydawały mu się już tak okropne.
Położył się obok niej, pragnąc nieco ostudzić żądze. Ale ona była innego
zdania. Ściskała dłoń Roberta z niezwykłą czułością, przygryzała mu
wargi, całowała ramiona, uderzała języczkiem w piersi, zsuwała się
leniwie i namiętnie ku pępkowi.
Zgarnął ją pod siebie, przycisnął tak mocno, że aż jęknęła. Wszedł
między jej uda. Zamknęła oczy, rozchyliła usta i wchłonęła jego języczek.
Już nie był butwiejącym kawałkiem drewna, odzyskał młodość bujnie
rosnącego drzewa, które korzeniem wbijało się w wilgoć gleby.

16
Wiadomość o powrocie Seny do pracy Sigrida przyjęła z wielką
obojętnością. Wysłuchała jej przy śniadaniu, śpiesząc się na spotkanie z
Paulem, z którym popłynie w górę rzeki, gdzie — jak jej obiecywał jeść
będzie chleb z manneczki, pochrzyn skrzydlaty ze wspięgą pospolitą.
Była tą przygodą tak przejęta, że już o niczym innym nie chciała myśleć.
— To dobrze, że odzyskujesz świetną pracownicę — powiedziała. Robert
nie patrzył na dziewczynę.
— Zerwie z dotychczasowym życiem — mówił szeptem, zawstydzony
tym, co przekazywał córce.
Wstała od stołu.

background image

A zatem udało ci się sprowadzić ją z manowców!
Kpi czy naprawdę mnie podziwia? — zastanawiał się Robert patrząc na
wybiegającą Sigridę.
Na Senę czekały kwiaty. Robert sam je wybrał, ułożył w wazonie
postawił na biurku. Zauważyła je od razu, najpierw podziękowała za nic
szerokim uśmiechem, podeszła do nich, powąchała, wyraziła zachwyt
wonią a następnie zbliżyła się do swego chlebodawcy oraz przyjaciela i
pocałowała go.
Znów wyglądała prześlicznie. Ubrana w niebieską „portfelową" spódnicę
i zołte bolerko narzucone na chabrową bluzkę - przypominała motyla
Morpho cypris. Miała makijaż o ciepłych jasnobeżowych barwach i pół-
cieniach bursztynu oraz różu. Nie depilowane rzęsy lekko powlokła
brązowym tuszem.
Wziął ją mocniej w ramiona aż do wyczuwalności piersi.
— Zmieniasz styl, malujesz się — powiedział.
— Zrobię wszystko, byś me mógł żyć beze mnie — żartowała.
— To ci się udało.
Zobaczę, czy nie oglądasz się za innymi.
— Najchętniej zamknąłbym tę budę — szeptał Robert, wtulając się w
won jej włosów i karku.
Sena się śmiała.
Masz prawo do urlopu jak każdy. Zapach kwiatów, perfum, tropikalny
upał, obecność Seny - wszystko to odurzało mężczyznę. Czuł wzrastające
pożądanie, któremu me chciał się przeciwstawiać. Mocniej przyciągnął
do siebie pośladki dziewczyny. Chodź do mnie... — namawiał ją gorąco.
— Jestem przy tobie — udawała, że go nie rozumie.
— Bliżej.
Sena lekko ale stanowczo zaczęła się opierać, odsunęła głowę piersi
pozostawiając w męskim zniewoleniu uda. Wolno falowała biodrami.
— Nie teraz — prosiła. — Jeszcze ktoś wejdzie.
— No to co!
— To nie jest miejsce na to, co chcemy robić.
— To mój dom.
— Więc na pewno znajdziesz w nim odpowiedniejszy kąt.
Jej trzeźwość umysłu irytowała go, lecz nie mógł jej odmówić rozsądku

background image

w zachowaniu. Podbiegł do drzwi i przekręcił miedziany języczek w
zamku. Wrócił do niej, wciągnął do swojego gabinetu i zadarł spódnicę.
— Ach, wygnieciesz — powiedziała z pretensją w głosie. — A tak się
przy niej napracowałam.
Rozpiął spódnicę i uwolnił od niej Senę. Pomogła mu zdjąć bolerko,
bluzkę, stanik i majteczki.
Mężczyzna czuł, że osiąga szczyt podniecenia. Postanowił zwolnić
tempo, pragnął trochę ochłonąć, by Sena mogła nadążyć za nim.
— Napijesz się czegoś? — zaproponował.
Chyba domyśliła się, o co mu naprawdę chodzi, bo szybko przytaknęła
głową, tym pięknym kwiatem na długiej łodydze.
— Dobrze, więc wyciągnij z lodówki.
Z napięciem przebiegającym jak prąd przez całe jego ciało patrzył na
nagą Senę przemierzającą pokój. Ci — myślał — którzy uważają, że
miłość to przede wszystkim pragnienie życia w kimś innym, kto dopełnia
nas, mają rację. Nie można sobie wyobrazić lepszego dopełnienia siebie,
jak przez dopełnienie Seną. I w nikim życie nie może być ciekawsze, jak
życie w niej.
Sena pochyliła się nad lodówką.
Czystość linii jej ciała, jakby prowadzonej przez najlepszego mistrza
dłuta, wprawiała mężczyznę w zachwyt graniczący z szaleństwem
zmysłów. Harmonijne piękno tej istoty podważało teorię o ewolucji.
Miała w sobie boskie przesianie.
Sena z dwoma szklankami szła w jego kierunku.
Gdyby mógł zatrzymać ją w tym ruchu, jak zatrzymuje się film... Gdyby
mógł ten pokój wypełnić obrazami Seny... Stanęła przed nim.
— Proszę — podała mu szklaneczkę.
Ten głos nie pasował do myśli Roberta, była w nim tylko kelnerska
grzeczność, służalczość. Pragnął usłyszeć coś innego.
— Mogłabyś żyć beze mnie?
Przechyliła głowę na prawe ramię, przyglądała się mu.
— Powiedz — nalegał. Wsunęła się między jego kolana.
— Ach, wy biali... — pokpiwała z niego. — Zawsze musicie używać
słów, dużo słów... Jakich jeszcze chcesz dowodów, że bez ciebie moje
życie byłoby zbyt ubogie, by w ogóle chciało mi się żyć?

background image

Nie był zadowolony z tej odpowiedzi.
— Kochasz mnie — podpowiadał jej.
— A co to znaczy? — zastanawiała się. — Poznałam słowa, którymi
mogę się posługiwać. Ale przecież to tylko słowa. Czy nie jest
ważniejsze, że teraz jestem z tobą, mam pełne zaufanie do ciebie? Rób,
mówię ci, z moim ciałem, co chcesz, bo wierzę, że mnie nie skrzywdzisz.
— To samo mogłaby powiedzieć dziewczyna uprawiająca prostytucję.
— A gdyby ci powiedziała, że cię kocha, to uwierzyłbyś jej?
— Nie mógłbym zapomnieć, kim jest.
— Nie zapominasz też, kim ja jestem.
Musiał przyznać jej rację, umiała zmącić jego pozornie jasne widzenie
tych spraw.
Tak, jesteś czarną dziewczyną i nie mam pewności, czy do końca cię
rozumiem.
Przytuliła się do niego.
I na pewno nigdy mnie do końca nie zrozumiesz — wyszeptała
ostrzegawczo.
— Chcę tylko mieć pewność, że jesteś wyłącznie moja. Zaśmiała się
krótko.
— Jestem z tobą — powtórzyła to, co już wcześniej powiedziała. — Czy
to ci nie wystarczy?
— Nie; pragnę gwarancji, że należysz tylko do mnie.
— Chciałbyś na moim ciele wycisnąć swój znak, znak właściciela?
Chciałbyś go wypalić na mojej skórze jak farmer na cielaku czy źrebaku?
— Nie pragnę twego niewolniczego oddania się, tylko chcę mieć
pewność, że z własnej woli mnie wybrałaś i pozostajesz mi wierna.
— Wierna swemu panu.
— Hm, mogę przecież też powiedzieć, że jesteś moją królową, która dba
o moje szczęście. A moje szczęście to przeświadczenie o tym, że jesteś
tylko moją królową.
Znów się roześmiała.
— Zabawne. Ja i k r ó 1 o w a! Królowa, którą w każdej chwili można
zdetronizować i posłać do diabła!
— A więc nie ufasz mi?
— Teraz tak.

background image

— A jutro, pojutrze?
— Po co tak daleko wybiegać w przyszłość?
— Rozmawiamy o naszym szczęściu.
— Może jutro moje ciało już nie będzie cię tak pociągać jak dziś?
— Seno...
— Cóż, starzeję się.
— Jesteś młoda!
— Dojrzewają całe tabuny dziewcząt z marzeniami o królewiczach z
bajki.
— Ciebie nikt nie może zastąpić.
— Chciałabym w to uwierzyć.
— Ta wiara tylko od ciebie zależy.
— Słowa, słowa, słowa...
— Nie dałem ci dość dowodów? Pokiwała smutno głową.
— Ależ tak, dowodów na wszystko: na miłość i nienawiść.
— To główne pierwiastki naszego życia.
Nie pozwoliła mu więcej mówić, mocniej przytuliła się do niego, wbiła
się ustami w jego usta, języczkiem forsowała zęby, zgłębiała wilgotne
sklepienie podniebienia.
Dni, które potem nastąpiły, Robert mógł nazwać szalonymi. Prawie nie
rozstawał się z Seną. Rozłączały ich tylko godziny snu, interesy w
mieście i pora niektórych posiłków z Sigridą. Poza tym stale przebywał z
Seną, radował się jeżeli nie jej ciałem, to przynajmniej obecnością tego
ciała, w którym odkrył tyle powodów do zachwytu i pożądania.
Sigrida domyślała się związku ojca z sekretarką, lecz było dla niej
wygodniej przemilczać ten temat. Korzystała z większej wolności, na całe
dnie znikała ze swym przyjacielem. Robert przestał się martwić jej
późnymi powrotami, nie słuchał też Emily, gdy ta się skarżyła, że
przygotowuje jedzenie według życzeń Sigridy, a potem ona nawet go nie
tknie.
Robertowi jakby ubyło lat. Niepomny na upały, poruszał się szybko, nie
oszczędzał energii na wyrażanie zdecydowanych opinii czy to w spra-

background image

wach handlowych, czy prywatnych. Kiedy pojawiał się w klubie albo w
biurach kontrahentów, patrzono na niego z podziwem i zazdrością,
wróżąc człowiekowi o takiej witalności wielką karierę. Tymczasem on
myślał tylko o Senie, pośpiesznie załatwiał sprawy i gnał do niej, uprzy-
tomniając sobie, że coraz mu trudniej znosić nawet kilkugodzinne
rozstania.
Wreszcie bungalow nad Laguną Palisandrową nabrał tego znaczenia w
ich życiu, o jakim myśleli, gdy Robert pierwszy raz o nim wspomniał
Senie. Nawet większego, bo ten odludny zakątek stawał się dla nich
biblijnym rajem.
— Słuchałam dziś wiadomości radiowych — mówiła Sena. — Świat
znów gra swoją komedię.
— Naprawdę nie interesuje mnie, jakie portrety wiszą w państwowych
lokalach, komu stawia się pomniki, a które się obala — zapewniał Robert.
— Nie wierzę, by cię nie obchodziło, co się dzieje w Europie.
— Zawsze to samo: wciąż nowi aktorzy pchają się na scenę i pragną
jednego — chcą być podziwiani.
— Jesteś pesymistą.
— Gdybym nim był, to nie przypłynąłbym tutaj z tobą.
— ?
— Zamiast wielkich scen na potyczki — wybrałem twój wzgórek
łonowy.
— To komplement.
— Program życiowy.
— Bardzo zwięźle sformułowany.
— Jest konkretny.
— Widzę, że jako jego autor jesteś z siebie zadowolony.
— A czy Adam i Ewa w raju nie byli szczęśliwi? A do czego się
sprowadzało ich życie?
— „O Adamie!
Zamieszkajcie, ty i twoja małżonka, w Ogrodzie
i jedzcie jego owoce dowolnie, skąd chcecie:
lecz nie zbliżajcie się do tego drzewa,
bo znajdziecie się między niesprawiedliwymi!"
— To nie jest Biblia.

background image

— To Koran.
— Zapomniałem, że wyznajesz islam.
— Nie przywiązujesz wagi do mojej religii.
— A powinienem?
— Może inaczej niż ty patrzę na życie seksualne?
— To, co robisz, podoba mi się. Zaśmiała się filuternie.
— Kto wie, czy za to nie będę potępiona.
— Nie znam przykazań twego Boga. Powiedz, czego ci zabrania? Znów
się zaśmiała.
— Przede wszystkim nie wolno mi jeść mięsa wieprzowego!
— Ach, tak!
— Zabroniono mi picia alkoholu.
— A więc często grzeszysz.
— Będę potępiona.
— Co mam uczynić, by znaleźć się w tym samym piekle?
— Wypowiedz tylko: „Nie ma boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego
prorokiem."
Powtórzył za nią tę formułę.
— No i już jesteś mahometaninem, a ponieważ twoje grzechy są podobne
do moich, czeka nas ta sama gehenna — palący ogień i wrząca woda,
którą będziemy musieli pić.
— To dobrze, że nie dałaś się owładnąć lękiem przed potępieniem.
Klęknął przed Seną, objął za nogi, całował gładkie łydki, ściskał napięte
uda, przytulał twarz do ciepłego brzucha.
Seny ciało było jak odlane w brązie i Robert w jego obecności przeżywał
radość odkrywcy dzieła sztuki. Były chwile, że zapominał o seksie,
patrzył na dziewczynę i pragnął przedłużać czas niemego zachwytu.
Podziwiał w niej wszystko, każdym szczegółem jej ciała był coraz
bardziej oczarowany. Natura znalazła dla niej najodpowiedniejsze
proporcje. Nic jej nie było można zarzucić. Zdawała się być
doskonałością. — Nie chciałbym cię kiedykolwiek utracić. Uwolniła się z
jego rąk, siadła naprzeciwko. — Skąd te myśli? — spytała.
Rozpiął jej stanik i w ostrym słońcu ukazały się piersi. Na chwilę
przywarł do nich ustami, lekko wysuniętym języczkiem wodził po nich,
przygryzał sutki.

background image

Spojrzał jej głęboko w oczy.
— Nie potrafiłbym już żyć bez ciebie.
Wzięła jego dłoń w ręce i zbliżyła do swych ust.
— Ja też nie.
Wyznanie uczuć było bardzo poważne, ale poczuli się nieco zakłopotani
banalnością słów.
— Jesteśmy jak dzieci — uśmiechnął się Robert, a jego stłumiony głos
drżał w strumieniach światła płynących między nim a Seną.
— Czy jest to niemiłe uczucie? — spytała Sena.
Odpowiedź była zbędna. Dłonie mężczyzny delikatnie objęły kobietę i
zaczęły się zsuwać w stronę bioder. Napotkały na opór materii, na jej
dolną część odzieży. Z pewnym trudem uwalniał jej ciało z tego okrycia,
więc Sena, pragnąc mu ułatwić zadanie, wstała. Do obnażonej, stojącej
nad błękitną laguną w słońcu spływającym po ślicznej figurze, Robert w
pierwszej chwili nie miał odwagi się zbliżyć. Odchyliwszy się, patrzył na
urzekające piękno, wyrastającą ze złotego piasku rzeźbę. Po chwili ocza-
rowanie przeszło w pożądanie. Ale jeszcze nad nim panował, jeszcze
chciał przedłużyć chwilę zauroczenia, szczególnego estetycznego
zachwytu, który budzi zmysłowe pragnienie.
Sena zrobiła pół kroku w jego stronę. Strumień światła przesunął się po
szczytach jej piersi, rozjaśnił podbrzusze. Ten nagły ruch brązowego
posągu, to uświadomienie Robertowi życia w tych kształtach porwało go
ku niej. Ugięła się pod ciężarem jego ciała, przyjęła go lekko jak fala
przybojowa, otworzyła się przed nim niby morze, a potem wchłonęła,
zamknęła w sobie. Dławiła go ta oceaniczna zachłanność, tracił oddech,
ginął w pomroczu i rozkoszy.
18
Patrzyła na niego rozradowanymi bursztynowymi oczyma dziecka.
Potem przypominała sobie coś, poważniała, marszczyła czoło, sięgała do
skórzanej torby leżącej na gretingu i wyciągała z niej owoce i czekoladę.
— Nie samą miłością mężczyzna żyje.
Podawała mu kawałki czekolady czy owoców, a on biorąc je wprost do
ust, całował opuszki palców Seny.

background image

— A kobieta może żyć samą miłością? — pytał Robert. Zastanowiła się.
— Dbasz o to, by naczynie należące do ciebie nie było puste — przy-
pomniała mu o porównaniu do amfory, jakiego użył, gdy pieścił jej
biodra, obejmował talię.
Wolał jednak tylko w połowie uwierzyć jej zapewnieniom, że wystarczy
jej sama miłość i dzielił się czekoladą oraz owocami.
Płynęli w górę rzeki. Za rufą jachtu zostawały coraz chaotyczniejsze
zabudowania peryferyjnej dzielnicy, a potem slumsy. Sena, patrząc na
ludzką nędzę, na kobiety podchodzące do wody z dużymi kalebasami,
posmutniała.
— O tym, że jestem czarna, nie pamiętam wśród białych, przypominam
sobie dopiero wówczas, gdy widzę swych ziomków.
— Zapamiętałem to, co mi kiedyś powiedział pewien Murzyn: Dzień, w
którym człowiek jest szczęśliwy, to również dla niego dzień najniesz-
częśliwszy, bo w swoim szczęściu nawet nie wyobraża sobie, co to jest
nieszczęście. — Gdyby nie biali — mówiła Sena — może krzątałabym
się teraz w chacie zbudowanej z gliny wymieszanej z muszelkami,
zamiatałabym miotełką klepisko albo stęporem tłukłabym ziarno na
mąkę, wietrzyłabym maty zdjęte z pryczy lub pomagałabym spychać
pirogę na rzekę. — Trudno mi ciebie wyobrazić sobie w tej roli.
— Naprawdę?
— Oczywiście, jesteś inna.
— Czym się różnię?
— Wszystkim.
— Jestem czarna.
— Wydaje mi się, że zawsze wiedziałaś, czego oczekiwać od życia. Sena
skinęła lekko twierdząco głową.
— Z progu chaty moich rodziców było widać wysoki biały dom. Śniłam o
nim, o jego wnętrzu, mieszkańcach. — Umiałaś marzyć.
— Kiedy stałam na rozpalonym południowym słońcem polu wśród
krzaków manioku, a byłam jeszcze tak mała, że ponad nimi nie widziałam
niczego, spoglądałam w niebo i zastanawiałam się, czy ludziom z
wysokiego białego domu w ogóle chce się wychodzić z chłodnych
pomieszczeń.
Robert się śmiał.

background image

— Zabawne! Była innego zdania.
— Tamto moje życie to ciągła tęsknota. Tak bardzo pragnęłam wejść do
dużego białego domu.
— Kiedy weszłaś, to rozczarowałaś się?
— Skądże! Było w nim tyle rzeczy, o których istnieniu nie miałam
pojęcia.
Robert wzruszył ramionami.
— Rzeczy, tak, właśnie one dla wielu białych stanowią o sensie życia.
— Dla ciebie nie?
— Sądziłem, że znasz mnie dobrze. Przeprosiła go uśmiechem.
— Nam czarnym biały zawsze kojarzy się z mnóstwem rzeczy, jakie go
otaczają. Nieraz jest ich tyle, że zapomina się o istnieniu białego, a widzi
się tylko te rzeczy — miłe, tajemnicze, zdumiewające.
— I ty przyzwyczaiłaś się do nich.
— Tak — przyznała skwapliwie. — I nie potrafiłabym się ich wyrzec.
— Nawet wówczas, gdybym tego żądał?
— A dlaczego miałbyś mnie ich pozbawiać?
— Na przykład w imię miłości.
— Co to znaczy?
— Gdybym naprawdę chciał z tobą uciec z miasta, od cywilizacji.
— Ale po co?
— By żyć z tobą.
— Nie wystarczy ci bungalow nad Laguną Palisandrową?
— Już nie.
— Masz mnie zawsze, kiedy tylko tego pragniesz.
— Jestem zachłanny, chcę więcej i więcej.
Rzeka zwężała się, płynęli bliżej slumsów, ocierali się o wysypiska
śmieci, na których szczytach rdzewiały puszki, tęczowo mieniły się w
słońcu kolorowe opakowania ze sztucznych tworzyw. Od lądu ciągnął
odór rozkładów. Na wyschniętych gałęziach drzew drzemały apatyczne
ptaki.
— Oto ofiarowywany wam przez białych świat — szydził Robert. —
Wkrótce będą tu tylko hałdy brudu, a najczęściej spotykane kolory to
rdzawy i czarny.
Milczała.

background image

— A mieszkający nad owymi śmietnikami już nie są tymi samymi
czarnymi, którzy kiedyś mieli chaty na tle pięknych palm kokosowych.
— Nie wszyscy załamują z tego powodu ręce.
— Jeżeli nie teraz, to później zrozumieją, co stracili.
— Pokazywałeś mi fotografię swojego domu. Widziałam wyżwirowane
ścieżki, ładny ogród i nigdzie śladu śmieci. Może i tu kiedyś tak będzie?
— Na tamto piękno pracowało wiele pokoleń.
— Kiedyś trzeba było zacząć.
Zamilkli. Płynęli w wielkiej ciszy, rozmyślając o różnych światach.
Słońce kłuło w oczy, porażało mięśnie. Robert niecierpliwie patrzył przed
dziób jachtu, wypatrując miejsca postoju. Minęli śmietniki, zanikał odór,
wdzierali się teraz w dziką zieleń. Od czasu do czasu z gąszczu dochodził
jakiś głos ptaka. Zapachniało wodą i ziemią.
Żeglowanie stało się przyjemniejsze.
Sena pierwsza zobaczyła ukryte wśród palm kokosowych zabudowania
wsi. Robert wybrał piaszczysty skrawek i osadził na nim dziób jachtu.
Wyszli na brzeg i natychmiast udali się w stronę wioski. Ich oczom
ukazał się żałosny widok — to miejsce mieszkańcy osady opuścili już
dość dawno; majdan porosły krzaki, chaty były puste, przed nimi na
gankach leżały porzucone narzędzia rybaków, myśliwych, rolników.
— Jadłem u nich świetną rybę — wspominał ze wzruszeniem Robert.
— Byłeś tu sam? Twierdząco skinął głową.
— Po co? — dziwiła się Sena.
— Byłem wtedy bardzo nieszczęśliwy i samotny.
— Szukałeś dla siebie miejsca daleko od ludzi.
— Tak.
— Ale nie zostałeś tu.
— Przepędzono mnie stąd.
— Dlaczego?
— Kiedy powiedziałem, że chcę między nimi zostać, wydałem im się tak
bardzo podejrzany, że mnie przegnano.
Sena się śmiała.
— Wykazali więcej rozsądku niż ty.
— Miałem wtedy do nich żal.
— Przypłynąłeś teraz, by im to powiedzieć?

background image

Zwlekał z odpowiedzią.
— Coś ukrywasz przede mną.
— Chciałem im pokazać ciebie.
— Po co?
— By zrozumieli, że nie powinni wówczas podejrzewać mnie Bóg wie o
co!
— Bo jesteś z czarną?
— Tak, bo jestem z czarną.
— A może i teraz wyśmialiby cię.
Siadł w cieniu na ganku pod wystrzępionym dachem, delikatnie gładził
próchniejące drewno, jakby obawiał się, że pod jego dotykiem rozpadnie
się ten ślad czyjegoś istnienia.
— Człpwiek wciąż szuka dla siebie odpowiedniego miejsca, ludzkość jest
w ciągłym ruchu. Na ruinach po tych, co odeszli, inni dają początek
nowego, f— Wyciągnął rękę w stronę Seny. — My też moglibyśmy tu
rozpocząć nowe życie, nasze, tylko nasze życie. Na tym pustkowiu
dalibyśmy początek rodzinie, rodzina rozrastałaby się, powstałoby tu
nowe plemię.
Z uśmiechem pobłażania słuchała jego marzeń.
— Musiałbyś sobie wziąć jeszcze kilka żon.
— Byłabyś zazdrosna?
— Na każdą z nas czekałoby tyle pracy, różnych zajęć, że nie
miałybyśmy czasu na zazdrość.
— A więc byłabyś inna niż teraz?
— Na pewno.
Z wyrazem niezadowolenia na twarzy kręcił głową.
— To mi nie odpowiada.
— A jeszcze mniej mnie.
— Nie chcesz tworzyć wielkiej rodziny?
— Wiem, co się dzieje z ciałem po urodzeniu jednego dziecka, po
urodzeniu drugiego.
— Boisz się, że przestanę cię kochać?
— Jeszcze bym nie urodziła, a ty już rozglądałbyś się za innymi.
— A więc nigdy nie będziemy mieli dzieci?
— Czy to cię martwi?

background image

Dotąd nie zastanawiał się nad tym.
— Sam nie wiem. Ojcostwo nie dało mi wiele szczęścia, w każdym razie
mniej, niż ty mi dałaś.
— No widzisz! — ucieszyła się.
Weszła między jego rozsunięte kolana, przylgnęła do niego ciepłem
kobiety czekającej na miłość.
Szloch w łazience narastał. Nie miał żadnego związku z ruchem
samochodów na bulwarze, ale z każdym nowym błyskiem reflektorów na
suficie wzmagał się. Koło północy na jakiś czas ucichło, a potem dom
wypełniły odgłosy wymiotowania.
Robert wyszedł na korytarz, podszedł pod drzwi łazienki zajętej przez
Sigridę.
Wróciła do domu pijana i nim Robert przygotował się do wygłoszenia
reprymendy, zdążyła się zamknąć w łazience.
Domyślał się przyczyn skandalicznego zachowania córki. Paul. Tylko
chłopak może doprowadzić dziewczynę do takiej rozpaczy. Co między
nimi zaszło? Na pewno nie jest to drobne nieporozumienie, sprzeczka.
Nastąpiło trzęsienie ziemi. Słońce zgasło. Światowa katastrofa. Bo Paul,
słodki i najdroższy, jedyny i kochany mocno, mocno, porzucił ją,
zdradził, odszedł do innej.
Jeżeli Paul, jak przypuszczał Robert, zostawił Sigridę, to dobrze, nie ma
nad czym ubolewać, świetnie, że nie będzie z nim już chodzić. Robert
nigdy nie czuł do niego sympatii, nie akceptował tej przyjaźni. Jego
zdaniem Sigrida zasługuje na kogoś lepszego. On, ojciec, znajdzie jej
odpowiedniego chłopaka. A rozpacz? Jest młoda, bardzo młoda, łzy nie
oszpecą jej, ta porażka nie zatruje życia.
Zastukał w drzwi łazienki. Sigrida nie odpowiedziała. Raz jeszcze dał
znać o sobie, a gdy córka wciąż nie reagowała na jego obecność pod
drzwiami, zagroził, że je wyważy.
Otworzyła.
Wyglądała okropnie. Jak po najcięższej chorobie. Rozpacz i zmęczenie
odebrały tej buzi dziewczęcy urok.
— Chodź do kuchni, zaparzę ci kawę — zaproponował, obejmując córkę.

background image

Prowadząc ją, cały czas mocno ramionami podtrzymywał słaniającą się,
opanowanym głosem zachęcał do każdego kolejnego kroku. W kuchni
posadził ją na krześle i raz po raz zerkając w jej stronę, zabrał się do
parzenia kawy.
— Alkohol to najgorszy pocieszyciel. Są lepsze środki. Logiczne
myślenie, zimna analiza sytuacji — mówił ten, który niedawno sam z
sobą nie mógł dać rady. — Domyślam się, co cię załamało. Dziwię się.
Taka rozsądna dziewczyna! Przecież Paul to nie pierwszy chłopak,
jakiego poznałaś. Czym ci zaimponował? Co cię w nim urzekło?
Dlaczego przez niego tracisz głowę?
Tych pytań było za wiele, by Sigrida mogła na nie zareagować inaczej jak
tylko płaczem; kuchnię wypełnił dziewczęcy szloch.
— Zrozum — mówił Robert ocierając córce łzy — że twoja rozpacz
niczego nie jest w stanie zmienić. Jeżeli chcesz coś zrobić, jeżeli myślisz
działać, to musisz być przytomna.
Po kilku łykach mocnej kawy Sigrida uspokoiła się nieco. Zwróciła
podpuchnięte oczy w stronę ojca, oczekując od niego pomocy.
— Odwieczny problem... Człowiek ucieka przed samotnością — mówił
Robert powoli, stale sprawdzając, czy jego słowa w ogóle docierają do
córki. — Znajdzie kogoś i już myśli, że trafił na właściwą osobę. Wiąże z
nią wszystkie nadzieje, całą swą przyszłość. Nie wyobraża sobie życia
bez niej. Kocha, więc wydaje się mu, że musi być kochany. Co za bzdurna
logika!
Siadł naprzeciwko niej z filiżanką kawy.
— Cóż to jest miłość? — zastanawiał się. — Ty wiesz? Bo ja nie.
Prawdopodobnie jest to zafascynowanie drugim człowiekiem. A musisz
przyznać, że nawet najbardziej namiętnym zafascynowaniem nie można
żyć długo. Przeraził się słów, którymi pocieszał córkę. Pomyślał o swoim
zafascynowaniu Seną. Nie, ich związek jest wyjątkowy, dojrzalszy,
oparty na innych przesłaniach. Sigrida to dziecko.
— Patrz na wasz związek trzeźwo. Jego fascynacja tobą minęła, więc
odszedł. Sigrida ostro zaprotestowała:
— To nie tak!
Zaskoczyła go ta żywa reakcja, siła głosu.
— Nie zostawił cię?

background image

Zajęła się filiżanką z kawą.
— Nie rozumiem — przyznał. Sigrida popijała kawę.
— Jeżeli nie odszedł, to po co te łzy? — zastanawiał się. — Po-
sprzeczaliście się, bywa tak, ale jutro przyjdzie i cię przeprosi, pogodzicie
się.
Odstawiła filiżankę.
— Ja jego rzuciłam — wyznała szeptem. Nie wierzył własnym uszom.
— Ty jego... Twierdząco skinęła głową.
— Wciąż nie rozumiem. Znów zajęła się filiżanką.
— Możesz mi to wyjaśnić? Mówiła z ustami przy filiżance.
— Nie ma co.
— Skoro ty z nim zerwałaś, to dlaczego płaczesz? Przecież to twoja
decyzja.
Zwlekała z odpowiedzią.
— Przyznasz, że to dziwne. Przecząco pokręciła głową.
— Może jestem za stary, by was zrozumieć? Zwiesiła głowę.
— Chciał ode mnie zbyt wiele od razu — wyszeptała przez łzy.
Po strasznych manowcach domysłów docierały te słowa do świadomości
Roberta. Wreszcie pojął ich sens, domyślił się, na czym tak bardzo
zależało Paulowi.
— Gówniarz! — wykrzyknął. — Bydlę! Tylko mu jedno w głowie! Chce,
to podam mu adres burdelu.
Sigrida pociągnęła noskiem.
— Pamiętasz, jak w czasie naszej podróży rozmawialiśmy o seksie?
Powiedziałam ci wtedy, że jestem dziewicą. Widziałam twoją radość, gdy
usłyszałeś moje zapewnienie. Musisz wiedzieć, że nic się nie zmieniło.
Wciąż jestem tą samą.
— I słusznie — cieszył się jej ojciec. — Mądra dziewczyna nie pójdzie do
łóżka z kimś, komu tylko na jednym zależy. Chyba że nie ma dla siebie
szacunku.

background image

Popatrzyła na niego z żalem.
— Znam twoje poglądy na ten temat.
— Mam nadzieję, że nie jestem staroświecki. Zastanowiła się.
— Ale może ja jestem?
— Ty?
— Szanuję się... Jestem cnotliwa.
Cóż, masz takie zasady. — Zawahał się. — A może to nie tyle twoje
zasady, ile lęk przede mną? ~— Odczekał chwilę. — Zrobiłaś mu
awanturę, bo ciągnął cię do łóżka. Ale dlaczego? Bo tobie się to nie
podobało czy... czy zrobiłaś to dla mnie?
Twierdząco skinęła głową.
Nie był tym zachwycony. Dziewczyna straciła chłopca tylko dlatego, że
jej ojciec niechętnie przyjąłby wiadomość, iż poszła z jakimś chłopakiem
do łóżka. Co za poświęcenie! Jaką cenę będzie mieć jej wyrzeczenie się
znajomości z Paulem?
Kochana — powiedział wzruszony tym, co od niej usłyszał, i
równocześnie przygnębiony myślą o czekających go obowiązkach. —
Pozbierasz się... Pomogę ci. Możesz na mnie liczyć.
Delikatnie ujęła jego dłoń, czule głaskała.
— Znów będziemy razem, prawda? — wyszeptała.
Nie mógł w tej sytuacji zrobić nic innego jak tylko potwierdzić jej
oczekiwania.
— Ty i ja... Jak kiedyś...
— Tak, córeczko. Ty i ja. Jak kiedyś — zgodził się z nią.
20
Podczas śniadania Robert poprosił Emily, by nie spuszczała z oczu
Signdy, a gdy będzie chciała wyjść, ma go natychmiast zawiadomić.
Służąca z cierpiącym wyrazem twarzy, mnąc w dłoniach biały fartuch, ze
współczuciem kiwała głową.
Popatrzył na aparat telefoniczny.
— Lepiej go wyłączmy — zadecydował. — Będziesz chciała porozumieć
się ze mną, to podłączysz.

background image

Nie od razu poszedł do biura. Czuł się okropnie. Pod ociężałymi
powiekami uwierała go nie przespana noc, w głowie sztyletowały się
ostre słowa. Zszedł do ogródka przydomowego, a stamtąd do parku.
Słońce stało już nisko, na trawę padały długie cienie palm, powietrze było
rześkie, zamierająca bryza niosła trudny do określenia zapach ziół. Żywo
uwijały się jaszczurki, cichło w ptasich gniazdach. Z otwartych okien
restauracji hotelu „Astra" dobiegały wiadomości radiowego dziennika —
prezydent z prezydentem... dymisja rządu... kryzys... recesja
gospodarcza... wspólnota interesów...
Wstrząsnął nim dreszcz. Życie człowieka na tle tych wydarzeń wydawało
się banalne, niegodne najmniejszej wzmianki.
Zawrócił w stronę bulwaru.
Biała szalupa z hałaśliwymi marynarzami ze stojącego na środku laguny
statku przybijała do nabrzeża. Zaczepili Roberta, pytając go, czy o tej
porze w hotelu będzie można coś wypić i czy znajdzie się kilka gorących
dziewcząt do towarzystwa.
Odesłał ich po informację do diabła. Chyba go nie zrozumieli, bo nic nie
stracili z dobrego humoru. Robert zawrócił do biura.
Sena natychmiast zauważyła zmiany w jego wyglądzie. Jej uśmiech na
powitanie zastygł, a po chwili twarz przybrała wyraz zaciekawienia i
niepokoju. Robert, widząc swoje odbicie w oszklonej szafie, zrezygnował
ze zbliżenia się do przyjaciółki, bo chciał jej oszczędzić kontaktu z kimś
tak zmaltretowanym, jakim się sam czuł. Jednak Sena zrozumiała to
inaczej, wyszła zza biurka, podeszła do niego.
— Nie przywitasz się?
Lekko musnął ustami jej policzek. — Czy coś się stało?
Nie miał ochoty opowiadać jej o kłopotach Sigridy.
— Całą noc nie zmrużyłem oczu.
— Dlaczego? Co cię gnębiło?
— Nie mam pojęcia.
— Musi być jakiś powód.
— Może skoki ciśnień.
_ O tej porze? Od tygodni wskazówka barometru ani drgnęła.
- No to coś innego — mruknął szorstkim, zachrypniętym głosem
i przeszedł do swego gabinetu.

background image

Siadł za biurkiem, lecz nie pracował. Dłońmi rozcierał twarz, starając się
przywrócić jej świeżość, elastyczność. Drażniła go sztywność palców.
Uniósł je nad biurkiem. Ręce lekko drżały. Boże — pomyślał — przez tę
noc postarzałem się o kilka lat!
Rodzina! Przyjemności z jej posiadania niewiele, za to ile trudnych
problemów do rozwiązania! Najpierw przysparzała ich Karolina, a teraz
Sigrida. Zmówiły się przeciwko niemu? Chcą mu zatruć życie?
Po jakimś czasie zaniechał oskarżania kobiet, pretensje miał do siebie. —
Jestem egoistą. Prawdopodobnie zawsze nim byłem. Co dałem rodzinie?
Trochę pieniędzy i to wszystko. Karolina nie była ze mną szczęśliwa.
Wiedziałem o tym. Ale czy coś zrobiłem, by zmienić nasze współżycie?
Nie, uciekłem od niej. Teraz Sigrida jest nieszczęśliwa. Czy na pewno nie
ma w tym mojej winy? Co o niej wiem? Zamiast się nią zająć, myślałem
tylko o sobie!
Pod koniec dnia poczucie winy nieco osłabło, a gdy przed opuszczeniem
biura weszła do gabinetu Sena, Robert był już skłonny szukać poza sobą
przyczyn porażek w rodzinie.
Teraz dopiero dostrzegł nowe uczesanie Seny: włosy sczesała na prawą
stronę i puściła swobodnie nad odkrytym uchem. Ubrana była w czarne
seksowne rajstopy, plażowe espadryle, marynarską koszulkę w biało-
-czerwone pasy i biało-czerwoną dżokejkę z długim czarnym daszkiem.
Czynił sobie wyrzuty, że dotąd był ślepy na jej wygląd. Przecież to dla
niego się stroi, chce mu się podobać, pragnie też, by nikt się nie dziwił, że
biały chodzi z czarną; no, chodzi, bo ta czarna nie tylko szybko się
rozbiera, ale i wie, jak się ma ubrać.
Podszedł do niej, przeleciał dłońmi po wszystkich kolorach, palcami
sprawdził przyleganie materii do ciała, próbował określić zapach włosów,
woń unoszącą się nad karczkiem i błąkającą się koło uszu. Budziło się w
nim pożądanie tych kształtów, rzeczy, woni.
— Zostaniemy tu — zaproponował. Główka dżokeja wyraziła sprzeciw.
Zdjął czapeczkę, jakby chciał jej odebrać sportową pewność siebie.
— Hm?
— Nie, nie tutaj — prosiła słabym głosem.
— Teraz — nalegał. — Proszę, chcę — szeptał gorąco, ściągając
koszulkę. Nie miała pod nią stanika.

background image

Kiedy trzymał ją w ramionach półnagą, już nic go nie mogło po-
wstrzymać. Musiał ją mieć. Teraz. Natychmiast. Tutaj.
Sena się me opierała, ale też w niczym mu me pomagała, ,akby pragnęła
się trochę pobawić jego nieporadnością i nerwowym pospiechem
Stała naga wśród rozrzuconej bielizny, gdy ostro zadźwięczał dzwonek
telefonu.
— Nie odbieraj — poprosiła.
Robert zawahał się, ale po chwili sięgnął po słuchawkę. Mówiła Emily:
— Ona jest gotowa do wyjścia...
Robert nie miał odwagi spojrzeć w oczy Senie.
— Ubierz się. Muszę cię opuścić. Zbliżyła się do niego naga, kusząca.
— Zaczekam. Poprawiał na sobie koszulę.
— To trochę potrwa.
— Mam czas.
— Nie, nie czekaj.
— Nie śpieszę się.
_ Nie wiem, ile mi ta sprawa zajmie czasu.
— Ta, która spędziła ci sen z oczu?
— Mhm.
_ O której nie chcesz ze mną mówić?
— Po co?
— Myślałam... - i głos jej się załamał. Przylgnęła do mego całym
ciałem. — Łączy nas coś więcej niż seks. Delikatnie uwalniał się z jej
ramion.
— Na pewno, moja droga. Ale nie mówmy teraz o tym. - Jestem
rozpalona jak żelazo w kuźni.
— Wybacz. Pociemniał bursztyn jej oczu, twarz spięła się w kobiece,
wrogości. Szepnęła coś w niezrozumiałym dla Roberta języku i zaczęła
się pospiesznie ubierać, brzydko, bez elegancji kobiety z manierami,
która zdaje sobie sprawę ze znaczenia każdego gestu w oczach
obserwującego ,ą mężczyzny.

background image

21
Sigrida ubrana była dyskotekowo. Przy jej najmniejszym poruszeniu
brzęczały na czerwonej koszuli mosiężne łańcuchy, jakieś zapinki na
szerokim czarnym pasie, po łokciach przesuwały się bransolety. Włosy
miała rozwichrzone, jakby tańczyła już co najmniej kilka godzin. Makijaż
jej był bogaty kolorystycznie, wyzywający.
— Wybierasz się dokądś? — spytał pozornie obojętnie.
Kręciła się po pokoju nerwowo, poszukiwała jeszcze czegoś do swego
ubioru.
— Pójdziesz ze mną? — zadała mu nieoczekiwane pytanie.
— Czy pasowałbym do twego towarzystwa? Roześmiała się.
— Tym się nie przejmuj. Ci gówniarze w skórach czy w bawełnianych
koszulkach i z wygolonymi łbami wezmą cię za kogoś, kto może sobie
pozwolić na lekceważenie ich stylu.
— Ale ty sama wolisz się do nich upodobnić.
— Jestem dziewczyną. Dziewczyną bez chłopaka.
Robert nic nie miał przeciwko nagłemu przeobrażeniu się Sigridy. To
dobrze, że sama stara się odbić od dna, że nie musi jej ratować. Tylko co
takiego ona knuje? Dziewczyna porzucona przez chłopaka zwykle
szybko chce udowodnić, iż chłopcy nie dają jej spokoju i rzuca się w
ramiona pierwszemu lepszemu.
— Świetnie, idę z tobą! Ucieszyła się.
— Wypij sobie szklaneczkę whisky dla kurażu i lecimy.
Nie posłuchał rady i wsiadł do kabrioletu Phoenix z głębokim po-
stanowieniem, że gdyby nawet miał towarzyszyć córce do samego świtu,
też nie będzie pił. . Sigrida spytała, czy ojciec zgodziłby się wziąć z sobą
Alice.
— Nie, to nasz wieczór — sprzeciwił się stanowczo.
Nie nalegała więcej. Pomknęli bulwarem ku miastu, w stronę wysoko
umieszczonych szyldów nocnych lokali. Na ulicach kręcili się ci, którzy
nie wiedzieli, co robić po pracy, objuczone zakupami powracały do
domów kobiety, z rozpiętymi marynarkami, z rozluźnionymi krawatami
spacerowali urzędnicy. Nadciągająca noc broniła się przed wchłonięciem
intensywnych zapachów dnia.

background image

Sigrida kazała się zatrzymać w miejscu, które nie wskazywało na to, by
mógł się tu mieścić nocny lokal. Robert się mylił. Był tu młodzieżowy
nocny klub. Wejście przypominało zimny otwór bunkra. Ciemne okna
magazynów straszyły odludną pustką. Zeszli wąskimi schodami do
piwnicy. Muzyczny hałas wyjaśniał, dlaczego miłośnicy tej rozrywki
tylko w takim miejscu znaleźli dla siebie pomieszczenie.
Ściany sufit lokalu pomalowano czerwoną farbą odblaskową, po które,
niemiłosiernie biły światła reflektorów, uderzały w me kaskady
ogłuszających dźwięków. W powietrzu wisiał dym tanich papierosów,
odor potu i alkoholu.
Robert z wyraźną odrazą do tego miejsca przedzierał się między
podrygującymi. Nie miał pojęcia, co go czeka. Wiedział tylko, że będzie
musiał wytrzymać w tym piekle kilka potwornie wlokących się godzin.
Ach jak tęsknił w tym momencie za Seną, za sielankowym ,e,
otoczeniem, jak wielbił ją za to, że nigdy nie ciągnęła go do podobnych
^ Wida wreszcie znalazła dla nich rachityczny stolik z dwoma krzeseł-
kami przy ścianie. Tabliczka ostrzegała, że jest on przeznaczony
wyłącznie dla konsumujących. Jakiś chłopak w mocno wyciętej
podkoszulce zaczął znosić napoje, orzeszki, cukierki miętowe, kruche
ciastka. — Kto będzie jadł cukierki i ciastka? — martwił się Robert.
- Nawet nie próbuj! - ostrzegła go. - To cena za wynajęcie
tego stolika. , Wciągnęła go między tańczących. Robert zerknął na prawo,
popatrzył na lewo 1 spróbował naśladować tamtych. Na początku me
mógł zapomnieć, że musi wyglądać idiotycznie, potem przestał o tym
myśleć poddał się ogłupiającemu rytmowi. Nawet się nie spostrzegł, jak
zmienił partnerkę, zamiast czerwonej koszuli Sigridy miał teraz przed
oczyma rozedrgany biust czarnej dziewczyny przyglądającej mu się z
wielkim rozbawieniem. Myśli że gdzieś tu zgubiła się moja wnuczka.
Zastanawia się, kiedy padnę bez tchu. Czy nie wyobraża sobie, że spełnia
uczynek miłosierdzia? Tymczasem orkiestra oszalała, tancerze na
parkiecie wil, się w konwulsyjnych bólach, w rozpaczy poddawali się
panującemu nad mmi rytmowi, z euforią rzucali się w różne strony,
szukając dla siebie miejsca. Robert me mógł się uwolnić od dziewczyny z
wielkim biustem. Nieraz wydawało się, że już już zgubił ją, gdy ona nagle
pojawiała się przed nim, potrząsała

background image

piersiami wabiąc ku sobie, patrząc coraz bezczelniej. W pewnej chwili,
gdy Robert już nie słyszał orkiestry, gdy tylko widział zmysłowo tańczącą
przed sobą dziewczynę, jego tancerka zerwała stanik, uwolniła piersi i
zbliżyła je pod gorączkowe oczy Roberta. Czegoś podobnego Robert
nigdy nie przeżywał. Piersi dziewczyny zdawały się istnieć niezależnie
od reszty ciała, rzucały wyzwanie mężczyźnie, prowokowały. Ostry
zapach potu drażnił jego nozdrza, budził zmysły.
— Jestem jak rozpalone żelazo w kuźni! — krzyczał poprzez hałas.
Zdawało się mu, że dziewczyna zrozumiała. Tak, na pewno. W jednej
chwili szarpnęła go za rękę i pociągnęła za sobą. Wciąż tańcząc, przeszli
przez salę, wcisnęli się w jakieś wąskie drzwi, potem w korytarzyk
cuchnący moczem.
— Nie, tylko nie ubikacja! — protestował Robert.
Dziewczyna zaśmiała się. Minęli ubikację i po drabinie wspięli się do
magazynowego pomieszczenia. Było tu pełno worków i kartonów, na
podłodze leżały jakieś części garderoby.
Dziewczyna skoczyła ku Robertowi, objęła go udami, przyssała się do
ust. Czuł do niej niechęć, jednak nie umiał się oprzeć pożądaniu, jakie
wywołało lgnące do niego młode ciało dziewczyny.
— Jesteś milutki — usłyszał Robert z jej ust pochwałę, gdy wątły zsunął
się z ciała dziewczyny. — A teraz, skoro mam okazję, chcę się przekonać,
czy naprawdę biali biorą się z takiego samego nasienia jak czarni.
Zrobiła nagły zwrot ciała i jej głowa zawisła nad brzuchem Roberta.
Gorące dłonie spoczęły na jego biodrach, ruchliwe palce myszkowały po
podbrzuszu.
Poczuł się zawstydzony zmęczeniem swoich mięśni. Myślał O Senie. Nie
na wiele się to zdało. Chwycił więc pośladki dziewczyny i położył przed
sobą. Ich bliskość podziałała na jego wyobraźnię, obudziła męskość.
22
Nie potrafił zapomnieć o dziewczynie z nocnego klubu. Nie miała
imienia, nie przypominał sobie jej twarzy. W pamięci pozostały tylko jej
duże piersi i rozbudzające w nim męskość ruchliwe palce. To przez nią
uczucie do Seny osłabło. Szukał tamtej dziewczyny w klubie, ale to tak,
jakby starał się znaleźć igłę w stogu siana.

background image

Sena czuła, że z jej przyjacielem dzieje się coś niedobrego. Próbowała
skłonić Roberta do zwierzeń, lecz się jej nie udawało. W porze lunchu
wyznała:
— Mogę do końca życia jeść tylko tłuczony ignam, sypiać na macie, za
jedyną rozrywkę mieć grę wayo, ale nie wyobrażam sobie, bym mogła
ciebie stracić.
Te słowa wzruszyły Roberta, skłaniał się do pojednania z Seną,
odbudowania starej przyjaźni. Nie mógł jednak zapomnieć o
obowiązkach wobec Sigridy, więc nie umawiał się z Seną, nie obiecywał
jej niczego. To ją załamywało. Siedziała w biurze osowiała, każdy telefon
odbierała z takim roztargnieniem, że w końcu Robert poradził jej, by
wzięła kilka dni urlopu i wyjechała do krewnych.
Zupełnie opacznie zrozumiała jego troskliwość.
— Masz kogoś. Masz, masz, nie zaprzeczaj.
Musiał jej powiedzieć o kłopotach, jakie sprawia mu Sigrida. Wysłuchała
z wielką uwagą, zadała setki pytań, a potem wyraziła zdziwienie.
— To przez nią się nie kochamy? To ona stoi między nami? Twierdząco
skinął głową.
Nie wierzyła mu.
— Nawet mnie nie obejmiesz, nie pocałujesz — skarżyła się. — Czy w
tym też przeszkadza ci córka.
Spuścił z tonu.
— Jestem rozbity. Potrzebuję czasu, by się odnaleźć, uporządkować
swoje sprawy.
— Jakie sprawy? Co ma wspólnego z tobą nieporozumienie między
dzieciakami?
Robert nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego kilkanaście minut seksu
z jakąś nie znaną mu dziewczyną wywarło na nim takie wrażenie. Dla niej
oszukuje przyjaciółkę, przez nią niszczy starą przyjaźń? Dlaczego? Czy
chodzi tylko o seks, wciąż zaskakujący seks — zastanawiał się
przygnębiony. Kilka dni później, gdy miał pewność, że Sigridzie w
towarzystwie Alice nic głupiego nie strzeli do głowy, odwiedził Senę.
Nie robiła mu wymówek, przyjęła serdecznie, już od progu okazywała
czułość.
— Zrobimy sobie nasz ulubiony napój? — spytała.

background image

— „Porta Nigra"?
— Oczywiście.
— Och, nie mam tyle czasu. Była zawiedziona.
— Dawno nie piłam.
— Może jutro...
Ten bliski termin kolejnego spotkania uspokoił ją, była słodka, próbowała
odgadywać jego myśli. Ale kiedy próbował nakłonić ją do tego, co robił z
dziewczyną z wielkim biustem w nocnym klubie, znów stała się czujna,
nieufna.
— Nie chcę tak — sprzeciwiła się. — Skąd ci do głowy przychodzą takie
rzeczy? — dociekała pełna podejrzliwości.
Nie nalegał więcej, patrzył w sufit i myślał o dziewczynie z nocnego
klubu.
— Jesteś tu i nie jesteś — zauważyła Sena.
Przytulił ją mocniej do siebie, jednak nie potrafił z pamięci wymazać
tamtych obrazów.
Przecież to tylko przygoda bez znaczenia — próbował sobie wy-
tłumaczyć. — Moją kobietą jest Sena, tylko Sena.
Usłyszał płacz.
— Już mnie nie kochasz. Głaskał jej ramię, całował w czoło.
— Co ty opowiadasz? Skąd to przypuszczenie?
— Wiem, kobieca intuicja.
— Pleciesz głupstwa.
— Chcesz, zrobię, co każesz — zdecydowała nagle. Czuł się
zawstydzony jej ofiarą.
— Tak też jest mi z tobą dobrze i niczego więcej nie pragnę. Nie wierzyła
mu.
— Pozwól, przynajmniej spróbuję — nalegała z rękoma na jego biodrach.
Nie ustępował.
— Przestań, kochanie. Mamy tak mało dla siebie czasu, a ty nudzisz i
nudzisz.
Dała mu więc spokój, wtuliła się w niego głębiej, mocniej objęła
ramionami. Marzyła.
— Chciałabym — szeptała z ustami przy jego policzku — być teraz w
bungalowie. Tam nikt nie ośmiela się wdzierać w cudze życie.

background image

— Naprawdę nikt nie wdziera się w nasze życie — zapewniał Robert
trochę już znudzony tą sytuacją.
— Żadna kobieta? — pytała.
— Nie masz rywalki.
— Mam ci uwierzyć?
— Dlaczego nie? Zajrzała mu w oczy.
— Zmieniłeś się w ciągu tych ostatnich dni. Domyślił się, o co jej chodzi.
— Czytałem nie to, co powinienem. Obejrzałem też kilka pornoli. Jej
oczy wyrażały wielkie zdziwienie.
— Po co?
— Wtedy nie zastanawiałem się nad tym.
— Masz w życiu za mało podniet?
— Może? Stała się zalotna.
— Trzeba było mi powiedzieć, coś bym wymyśliła.
— Nie miałem powodów, by cię o to prosić; jesteś dobra.
— Jesteśmy dobrzy — poprawiła go i zaraz dodała: — A jednak chodzą
ci po głowie pewne myśli.
— To nie przestępstwo.
— Oczywiście.
— No więc o co chodzi?
— Powiedziałeś, że jestem dobra.
— Mhm.
— Mogę być jeszcze lepsza.
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Będę, ale ty nie oglądaj już pornoli.
— Ach, nie wracajmy do tego.
— Nie wyobrażam sobie kochania z tobą i twego porównywania z tym,
co oglądałeś na video.
— Zgoda.
— I postaraj się uwolnić mnie od wszystkich podejrzeń — prosiła. —
Bardzo pragnę mieć cię znów tylko dla siebie.

background image

Do tego samego dążył i Robert.
Czy jednak to tylko od niego zależy? Ostatnio pamięć i wyobraźnia
boleśnie bawią się nim i jego uczuciami.
23

Na końcu papierosa, którego palił Alf Delius, powstała długa, biała
laseczka popiołu, której gość Roberta przyglądał się z zainteresowaniem
hazardzisty — spadnie, nie spadnie. Trzymał papierosa nad miedzianą
czarą podtrzymywaną smukłymi rękami klęczącej kobiety i mówił
głosem cichym, jakby obawiał się zniszczenia pięknego końca papierosa.
Nie krył swego zadowolenia. Nie była to jednak radość z utrzymującego
się przy papierosie popiołu, lecz raczej z tego, że cedzi słowo po słowie,
leniwie, nie śpiesząc się, a Robert mu nie przerywa.
— Jeden z tutejszych generałów powiedział kiedyś, że kult bogactwa
zastąpił zaufanie, jakie przodkowie mieli do sprawiedliwości i lojalności
postępowania. Oszukiwanie ziomków, łapówkarstwo i kradzież funduszy
społecznych zaczęto oceniać jako umiejętność życia. Wśród mas zrodził
się podziw dla tych, którzy wiedzą, jak brać, a za głupców poczęto
uważać tych, którzy dali się przyłapać na kradzieży. Nawet działalność
polityczną uznawano wyłącznie za sferę stwarzającą niezrównane widoki
na sukces i bogactwo.
Robert zaczął się domyślać, do czego jego gość zmierza. Łapówkarstwo...
nieuczciwość... O tych przywarach tubylców zawsze pamiętał, jednak
postępował tak, jakby prowadzonych przez niego interesów nie
dotyczyły. Nie musiał dawać łapówek, by wprowadzać dobre materiały
budowlane. Czyżby Delius chciał powiedzieć, że coś się zmieniło?
Co za ohydna gęba z silnym prognatyzmem! — pomyślał przypatrując się
kościstemu czołu, na które opadały lepkie kosmyki przerzedzonych
popielatych włosów, wyblakłym oczom, rybim zębom.
Co on plecie? Trzy statki z cementem z powodu strajków dokerów w
Europie nie wypłynęły w wyznaczonym terminie, więc nie dotrą do
odbiorcy zgodnie z umową. Jasne. Lecz dlaczego on, Robert Berger, o
tym nie wiedział? Kto zablokował tę ważną dla jego interesów
informację?
Błąd? Niedopatrzenie?
Takiej okazji Delius nie przepuści!

background image

Rzeczywiście. Udało mu się odkupić cement zmagazynowany gdzieś
bliżej Afryki, błyskawicznie przerzucił i teraz już go rozładowują na
szalandy cumujące na lagunie.
Do diabła! — wściekał się Robert. — Przecież to początek mojej ruiny!
Nie zamierzał jednak wypłakiwać się na ramieniu Deliusa. Nie, takiej
satysfakcji mu nie da.
— Cement? — powtórzył głucho.
— Tak, tak — cieszył się tamten. — Dobrze zrozumiałeś.
— Mówisz o cemencie — pytał Robert, obserwując laseczkę popiołu.
Prychnął kpiąco, popiół spadł na czaszę; na twarzy palacza pojawił się
wyraz niezadowolenia. — A co mnie obchodzi jakiś cement?
— Naprawdę?
— Oczywiście, z cementem dawno skończyłem. To nie był dla mnie
interes. Delius obserwował swego przeciwnika z niedowierzaniem.
— Robert Berger... Materiały budowlane...
— Przebrzmiała piosenka.
— To nie twoje trzy mocno spóźnione statki wiozą cement? — spytał
Delius z udaną troską. — Jeżeli nie twoje, no to możesz spać spokojnie.
Wstał, na pożegnanie pochylił nieco głowę i niemalże tanecznym
krokiem, szczęśliwy, opuścił gabinet Roberta Bergera, prawie bankruta.
Trzasnął dłonią w blat biurka.
— Do diabła! To nieprawdopodobne! Wtargnął do sekretariatu.
— Co wiesz o cemencie z Europy? — krzyknął w stronę Seny.
Powtórzyła to pytanie komputerowi.
— Żadnych informacji.
Robert patrzył w monitor przerażony jego zimną bezwzględnością.
— Połącz mnie z Rotterdamem.
Po chwili informacje z Europy potwierdziły wiarygodność słów tego
przeklętego Deliusa, nikt natomiast nie potrafił powiedzieć, dlaczego
Robert nie został powiadomiony o strajkach dokerów i spóźnionej
dostawie.
Czy za tym wszystkim nie stoi Delius? Pragnienie zemsty mogło go
pchnąć nawet do przestępstwa. Co znaczyły aluzje do przekupstwa?
Kogo przekupił? Jeden dobry informatyk mógł spowodować wielkie
zamieszanie w komputerowym systemie przekazu.

background image

Tak, zdesperowany Delius na pewno nie żałowałby pieniędzy na
zniszczenie swojego przeciwnika.
Sena wciąż czekała na wyjaśnienie, tymczasem Robert zgarbił się i bez
słowa opuścił biuro.
To już schyłek firmy — myślał przechodząc z części biurowej domu do
mieszkania. — Po takim ciosie trudno się podnieść. Nowe transakcje
wymagają zaciągania kredytów, a kto wie, jak teraz będzie przyjęty w
bankach.
A może ta porażka to znak Opatrzności, by wreszcie opuścić Afrykę,
powrócić do Europy i godnie się starzeć? Sigrida była sama, czytała jakąś
powieść.
Kiedy ostatnio miałem w ręce jakąś książkę? — zastanawiał się Robert.
Dziewczyna podniosła głowę znad lektury.
— Dolega ci coś? — spytała. — Źle trawisz? — żartowała. Zdradził jej
przyczyny swego przygnębienia. Spoważniała.
— I nikt ci nie może pomóc? Rozłożył ręce w geście bezradności.
— Moja porażka sprawi znajomym wiele radości. W naszej ojczyźnie ma
to piękne określenie — Schadenfreude

1

.

— Chodzi o pieniądze.
— Tak już świat ten został urządzony.
— A dziadek, czy dziadek nie pożyczyłby ci pieniędzy?
— Wolę mu nie zakłócać spokoju. Wiele lat na niego pracował.
— To twój ojciec.
— Dawno już przestał być zauroczony swoim synkiem, miłym brzdącem
włażącym mu na kolana i sylabizującym ta-ta.
Zabrzęczał dzwonek telefonu, Robert podszedł do aparatu, podniósł
słuchawkę. Mówiła Sena, prosiła, by przyszedł do niej do domu. Nie
obiecywał, że przyjmie zaproszenie, lecz też i nie odrzucił. Miał do niej
irracjonalny żal, cichą pretensję za to, co się stało, równocześnie nie
potrafił się oprzeć pragnieniu czegoś, co pozwoliłoby mu zapomnieć o
porażce; potrzebował jej jak chory narkotyku.
— Twoja sekretarka? — zagadnęła Sigrida.

64

Schadenfreude (niem.) — radość z cudzego nieszczęścia.


background image

— Tak, ona.
— Ma świeże wiadomości?
— Nie.
— To cóż takiego pilnego miała ci do przekazania?
— Pytała, czy jeszcze wrócę do biura.
— To dla niej takie ważne?
— Wychodząc nie powiedziałem jej, kiedy wrócę.
— A biuro pełne interesantów — kpiła.
— Sekretarka powinna wiedzieć, kiedy szef wraca.
— Zawsze do niej mówisz szeptem?
— Miałem krzyczeć?
— Nie mówiłeś normalnie. Zaczął się irytować.
— O co ci chodzi?
W jej spojrzeniu była bezczelność dziewczyny, która wie o ojcu więcej,
niż wiedzieć powinna.
— Mało jest mężczyzn, którzy dzięki kobietom coś zyskują, natomiast
więcej jest takich, co przez nie wiele tracą — wyrecytowała jak wyuczoną
lekcję.
Z jej strony przynajmniej dzisiaj nie oczekiwał ciosu, więc się zirytował
jak rzadko kiedy.
— Smarkula, głupia smarkula z chorą wyobraźnią! Gówniarz z idio-
tycznymi podejrzeniami! — krzyczał.
Chciała coś powiedzieć na swą obronę. Nie dopuścił jej do głosu. Z
gestem lekceważenia przeciął ręką powietrze i opuścił dom. Wsiadł do
samochodu.
Sena, która z okna biura widziała go schodzącego na parking, była
przekonana, że przyjął jej zaproszenie. Pobiegła za nim. Tymczasem
Robert przejechał obok niej, nawet nie spojrzał na nią, i pognał w stronę
centrum.
24
Kiedy w drzwiach samochodu zatrzymującego się przed domem ukazała
się drobna postać starca w białym garniturze, Roberta zatkało ze
zdumienia. Skąd on się tu wziął? Odpowiedź na to pytanie otrzymał, gdy
zobaczył

background image

wysiadającą po drugiej stronie samochodu Sigridę. To na pewno jej
sprawka! Zawiadomiła dziadka o kłopotach swego ojca i staruszek przy-
leciał. Dobra córka, dobry ojciec, tylko on, syn biznesmena Bergera ma
podły charakter egoisty.
Starszy pan stanął przed synem i nic nie mówiąc przyglądał się mu
bacznie, jakby na podstawie pierwszego spojrzenia chciał ocenić jego
stan psychiczny i sytuację w firmie.
Intensywnie zapachniało ,,Vikingiem".
Po kilkunastu sekundach uporczywego wpatrywania się w syna, pochylił
się nieco i wziął go w swe ramiona. Sigrida zostawiła ich samych.
— Masz kochającą córkę — rzekł Berger, gdy za dziewczyną zamknęły
się drzwi. — Dobrze, że się tu znalazła.
— Może się odświeżysz? — zaproponował Robert ojcu.
Stary mężczyzna podziękował skinieniem głowy i ruszył w stronę
łazienki. Robert odnalazł Sigridę.
— Gratuluję pomysłu — szydził z niej. — Co mu takiego nagadałaś, że
spadł tu jak grom z jasnego nieba?
— Spytałam, czy może ci pożyczyć trochę pieniędzy.
— Pożyczyć? Czy on jest bankierem?
— Kimś więcej, bo twoim ojcem.
— Jeżeli przypuszczasz, że obowiązki rodzicielskie rozciągają się na całe
życie wobec tego, kogo się spłodziło, to się grubo mylisz.
— Nie liczę na to.
— A ja liczyłem?
— Mogłam patrzeć obojętnie, gdy bankructwo wisi nad twoją głową?
— Co ty o tym wiesz?
— Wystarczająco dużo, by się martwić twoją sytuacją.
— Doniosłaś na mnie!
— Nie, wołałam tylko SOS.
— W formie donosu.
— To ty tak widzisz.
— Głupi dzieciuch!
— Sympatyczny dowód wdzięczności!
Robert usłyszał w sąsiednim pomieszczeniu głos ojca, który Emily
dziękował za podany sok grejpfrutowy, więc przerwał sprzeczkę z córką.

background image

— Jak się czujesz po podróży? — zaczął konwencjonalnie, gdy wrócił już
do ojca i siadł naprzeciwko niego.
— Jeszcze pytasz?!
— Podróż miałeś udaną?
— Okropną!
— Chcesz odpocząć? Stary mężczyzna się żachnął.
— Czy po to leciałem z jednej półkuli na drugą, by teraz myśleć o moich
starych kościach?
— Tak ci pilno do rozmowy na przykre dla mnie tematy?
— W interesie nie wolno takich spraw odkładać. Jutro może już nie
będzie o czym rozmawiać.
Robert blado się uśmiechnął.
— Spóźniłeś się o kilka tygodni. Stary Berger zdrętwiał na chwilę.
— Kilka tygodni... — powtórzył głucho jak echo. — To już tak długo to
trwa?
— Co masz na myśli, mówiąc „to"?
Stary Berger lekceważąco machnął lewą ręką, równocześnie prawą
sięgając po szklankę z sokiem.
— Tropik zmącił ci w głowie? Jak do tego doszło? Mów! — rozkazał.
Robert zignorował pierwsze pytanie, od razu rzeczowo starał się
odpowiedzieć na drugie. Ojciec słuchał go pilnie, nie przerywając mu.
— Naprawdę to wszystko, co masz mi do powiedzenia? — spytał, gdy
Robert skończył.
— Tak, wszystko.
Stary Berger przyglądał się mu nieufnie.
— A co powiesz o swojej sekretarce? Pytanie zaskoczyło Roberta.
— Nie widzę związku ze sprawą.
Tamten z wyrazem powątpiewania kiwał głową.
— Po tylu latach mogło między wami dojść do zbliżenia... Po tylu latach
mogliście się też sobą znudzić, znaleźć się na ścieżce wojennej.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Czy masz pewność, że pracuje tylko dla ciebie? Robert wstał, zaczął
nerwowo chodzić po pokoju.

background image

— Mógłbym każdego podejrzewać, ale nie ją, nie, ojcze, nie ją! — bronił
gorliwie Seny.
— Nie ją?
— Nie, nigdy!
Żarliwość obrońcy denerwowała starszego mężczyznę.
— Tak jej ufasz?
— To uczciwa dziewczyna.
— Dziewczyną była kilka lat temu, teraz to już kobieta, mój chłopcze —
mówił stary Berger. — Czyżbyś przy niej nie zauważył upływu czasu?
Pytanie zirytowało Roberta.
— Ojcze, nie rozmawiasz z chłopcem!
— Gorzej, bo z człowiekiem, który zaprzepaścił dorobek kilku lat pracy.
— Nie mam wielkich zobowiązań finansowych...
— A Sigrida?
— Ma pełne zabezpieczenie. Stary Berger odetchnął z ulgą.
— Dzięki Bogu.
— Jak widzisz, nie ma powodu do rozpaczy.
— A może nie zdajesz sobie sprawy, co się wydarzyło? — spytał
złośliwie starszy mężczyzna.
Robert powoli, bardzo powoli pił sok.
— Mam córkę, która uświadomiła mi rozmiary porażki.
— No i dobrze, że jest przy tobie. Gdyby nie ona, na próżno
nasłuchiwałbym tamtamów znad Laguny Palmowej.
— Niepotrzebnie cię niepokoiła.
— Ocenę mnie pozostaw.
— Skoro tak uważasz...
Przybyły z Europy gość rozglądał się po pokoju. Stało w nim kilka
figurek plemion Baga, Bobo, Lobi, Ibibio, na ścianach wisiały maski
Mendi, Dan, Ibo, a z kątów wyglądały rzeźby nimba, basonji, anok i
banda, nadzwyczaj fantastyczne w kształtach. W Bergerze nie
wywoływały one sympatii dla artystów tworzących tę sztukę. Pogardzał
nią, bo zajmowała dużo miejsca i nie była estetyczna. Nie miał też
szacunku dla tych, którzy na prace plemiennych rzeźbiarzy znajdowali w
domach wolny kąt. Jeżeli syna nie karcił za to zbieractwo, to tylko
dlatego, że wiedział za jak nędzne

background image

pieniądze skupuje od tubylców maski, figurki, stołki. Żywił też nadzieję,
że kiedyś uda się mu sprzedać te zbiory za godziwą cenę.
— Czy orientujesz się, ile za to zgromadzone drewno dostałbyś? — spytał
syna.
— Te rzeźby nie są na sprzedaż. Starszy mężczyzna nie zrozumiał syna.
— Może jednak znalazłby się jakiś zbieracz, który by ci zapłacił za nie.
— Dlaczego miałbym je sprzedawać?
— Chyba nie będziesz je wiózł do Europy! Tam na lepsze dzieła nie ma
miejsca w muzeach.
— O tym mam jeszcze czas pomyśleć. Jego ojciec był innego zdania.
— Przybyłem, by ci pomóc wyjść z opresji, a zabiorę cię do Europy, abyś
mógł zacząć od nowa.
Robert słuchał ojca z niechęcią.
— Nie prosiłem cię o pomoc. Dam sobie radę. I nie wrócę z tobą do
Europy. Jutro przedstawię ci dowody, że jeszcze nie utonąłem.
Starszy mężczyzna z aprobatą kiwał głową.
— Jutro... Dobrze, zobaczymy.
25
Stary Berger, gdy tylko się przekonał, że jego syna może podratować
kapitał mniejszy niż on obliczał, odzyskał humor. Korzystając z dawnych
znajomości, pomógł Robertowi sprzedać cement w Dżibuti, przez co
poważnie zmniejszył straty. Załagodził też konflikt między synem a
niecierpliwym odbiorcą cementu, a w banku uzyskał dla niego pożyczkę i
przestał mówić o powrocie Roberta do Europy.
Tylko jeden problem nie dawał mu spokoju — Sena. Robert ograniczył z
nią kontakty, wolne godziny spędzał z ojcem i Sigridą, nie zdradzając się
z potrzebą szukania innego towarzystwa. To uspokajało starszego
mężczynę, rozwiewało jego podejrzenia.
Robertowi stosunkowo łatwo przyszło takie poświęcenie, bo jego uczucie
do Seny mocno przygasło. Nie mógł się oprzeć przykremu podejrzeniu,
że porażka finansowa ma jakiś związek z dziewczyną. Za wiele

background image

jej poświęcałem czasu — ganił siebie. — Namiętność do niej uśpiła moją
czujność biznesmena, stałem się głuchy i ślepy.
Nie chciał być dłużej głuchym i ślepym, postanowił zapanować nad swą
żądzą, odzyskać zdolność chłodnego widzenia rzeczywistości.
Widział, jak Sena cierpi z jego powodu. Mógł ją od tego uwolnić krótkim
zapewnieniem, że kocha. Nie. Uważał, że i ona powinna odczuć skutki
ostatnich wydarzeń.
Namiętne zafascynowanie Seną przynosiło krzywdę Sigridzie, rujnowało
dorobek Bergerów. I Sena za to musi ponieść karę. Miłość do niej ma
niszczycielski wpływ, mogłaby się okazać zgubna. Dobrze, że w porę to
sobie uprzytomnił.
Tymczasem Sena nie miała pojęcia, dlaczego jej przyjaciel zmienił do
niej stosunek. Codziennie ubierała się inaczej, używała najlepszych
perfum, kusiła go, pragnęła oczarować jak dawniej bliskością swego
ciała, dotykała niby niechcąco jego dłoni, napierała na jego ramię
piersiami. Nic. Robert był zimny, nieczuły. Co się stało? — pytały jej
oczy. Najczęściej nie mogły trafić na jego spojrzenie; albo szybko
rozmijały się z nim, albo w ogóle daremnie go szukały.
Robert chciał, by Sena zrozumiała, gdzie jest jej miejsce, aby znów
poczuła się tylko jego sekretarką, od której wymaga dobrze
wykonywanych obowiązków. I dziewczyna chyba to pojęła w końcu, bo
nie miała już odwagi zapraszać go do siebie, ani słówkiem nie
przypomniała mu o dawniej łączących ich związkach. Podchodziła do
niego z nisko zwieszoną głową i czekała na dyspozycje.
W pewnym sensie Robert podziwiał ją za zdolność panowania nad swymi
uczuciami, ba, nawet zazdrościł jej tego twardego trzymania się w ryzach
pracy zawodowej.
— Ona w oczach marnieje! — powiedziała pewnego dnia Sigrida, mając
na myśli wychodzącą z biura Senę.
— Może przeżywa jakiś kryzys? — rzekł Robert.
— Wygląda na bardzo załamaną.
— Chyba przesadzasz.
— Nie wiesz, co się z nią dzieje?
— Nie.
— Nie jest w ciąży?

background image

— Czy to byłby powód do załamania?
— Zależy z kim by była.
— Nie rozumiem.
— Nie każdy mężczyzna cieszy się, gdy słyszy, że jego dziewczyna
zaszła w ciążę.
— Nie zwierza mi się ze swych osobistych kłopotów.
— Może boi się, że znów ją wyrzucisz?
— Nie dałem jej powodów do tego.
— Wciąż uważasz ją za dobrą sekretarkę?
— Ona z aferą cementową nie miała nic wspólnego.
— Jesteś tego pewien?
— Oczywiście.
— Ja bym jej nie ufała.
— Dlaczego?
— Kobiecie z jej doświadczeniem mogą do głowy przychodzić różne
pomysły.
— O jakim doświadczeniu mówisz?
— Opowiadałeś mi kiedyś, że kręciła się po porcie. Mężczyzna nie mógł
temu zaprzeczyć.
— Ach, to masz na myśli.
— Ta kobieta zna swą cenę.
Robert przygryzł wargę, odwrócił się od córki i nagle zainteresował się
jedną z figurek pod ścianą. Wszedł stary Berger.
— Mam pomysł! — wołał od progu. — Emily świetnie gotuje, nie
przeczę. Chciałbym jednak zjeść dziś z wami kolację w jakiejś dobrej
restauracji. Dla Roberta nie miało większego znaczenia, gdzie będzie jadł
kolację, natomiast Sigrida była nadzwyczaj uradowana pomysłem
dziadka. — Cudownie! — cieszyła się. — Wreszcie jest w tym domu
mężczyzna, który nie sknerzy. Wybrali restaurację w centrum — „Czarną
Błyskawicę" — o której mężczyźni mówili ze znaczącym przymrużeniem
oka. Tu spotykał się świat interesów i drogiej prostytucji. W lokalu tym
można było spotkać bardzo znanych przemysłowców, bankierów,
generałów, no i najładniejsze dziewczyny najstarszego kobiecego
zawodu.
Dostali stolik w przytulnym boksie. W rozproszonym pomarańczowym

background image

świetle wszystko stawało się ciepłe, miłe, ludzie i przedmioty traciły
kanciastość. Starszy mężczyzna zamówił z karty najbardziej wyszukane
regionalne potrawy, a do nich niemieckie piwo, bez którego trudno mu
było wyobrazić sobie dobrze przeżyty dzień.
Żartowali. Byli w świetnych nastrojach. Robert rozglądał się po sali i
poznawał ludzi ze swej branży, przyglądał się też dziewczynom, ich
strojom. Niejeden szczegół sukni, makijażu, uczesania przypominał mu
Senę. Nieraz patrząc na jakąś dziewczynę, miał takie wrażenie, jakby coś
z dodatków do wieczorowej kreacji pożyczyła od Seny. Im dłużej obser-
wował czarne dziewczęta w towarzystwie bogaczy, tym częściej
doszukiwał się ich podobieństwa do Seny.
Czyżby jego dziewczyna...
Stracił humor. Powodem nie była zazdrość, a bolesne podejrzenie, że od
początku oszukiwała go. Te jej stroje, perfumy, fryzury... Przecież nie
płacił jej tak dużo, by mogła sobie na tyle pozwolić, na ile pozwalały
sobie dziewczyny z półświatka.
A zatem musiała...
Niewiele brakowało, a gwałtowny skurcz serca szarpnąłby jego ręką,
którą podnosił szklankę z piwem.
— Źle się czujesz? — spytała z troską Sigrida. Powoli zaprzeczył ruchem
głowy.
Jego córka nie wierzyła temu zapewnieniu i zaczęła się niespokojnie
rozglądać po sali, domyślając się, że gdzieś tam musi być przyczyna
nagłej zmiany humoru jej ojca.
— Nie możesz za długo patrzeć na te czarne błyskawice — żartowała.
— Czarne błyskawice? — powtórzył Robert, pytająco patrząc na córkę.
— Nie znasz tego określenia?
— Pierwszy raz słyszę.
— Ten lokal nazwano tak ze względu na nie...
— ?
— Czarne błyskawice to dziewczęta, które tak ci się podobają. Mówi się o
nich, że są wyjątkowo szybkie. Jak sprinterki. I dobre. Jak olimpijki.
Stary Berger rechotał.
— Świetnie! Sprinterki... olimpijki... Do diabła, kto te przezwiska
wymyślił?

background image

— Może one same? — zastanawiała się Sigrida.
— Afryka mnie zawsze zaskakiwała — stwierdził starszy mężczyzna.
Popatrzył podejrzliwie na roztargnionego syna. — A ciebie?
Robert nie zrozumiał pytania.
— Wróć do nas, tato — poprosiła cicho Sigrida.
26
Zmiana pogody nastąpiła nagle. Słońce zmalało, skryło się za coraz mniej
przejrzystą zasłoną ciemniejących chmur, aż w końcu zniknęło. Horyzont
zacierał się, zacieśniał, niebo opadało na lagunę mroczniejącą czaszą.
Raptem przez tę przedwczesną noc przeleciała błyskawica, rozległo się
długie suche trzaskanie i dudnienie przewalającego się nad głowami
pioruna. Jeszcze nie ucichło, a z nieba lunął deszcz. Zabębniło od strug
opadającej wody, rozdzwoniły się blachy samochodów, parapety okien. I
znów błyskawica ostra jak cięcie szablą. I znów bolesne rozdzieranie
niebios. Jasność błyskawicy i ryk pioruna. Raz za razem, jakby Obatala,
szalony jeździec, brał odwet za długie wstrzymywanie narowistego
rumaka, wreszcie puścił go i przebiega na nim po niebie.
Burty, maszty statków stojących na lagunie zniknęły za Ścianą wody. Z
tarasu spadała rzeczka, w parku palmowym rozciągało się bagno ze
sterczącymi pniami.
Emily chodziła od okna do okna i sprawdzała, czy są dobrze zamknięte.
Robert martwił się o jacht — nie pamiętał, czy zabezpieczył go przed
ulewą. Sigrida, ubierając się w ciepły sweter, pytała z lękiem, jak długo ta
burza będzie trwać.
— Aż się oczyści niebo — odpowiadał spokojnie jej dziadek, który
znalazł wystarczającą motywację do otworzenia butelki whisky.
Nic nie wskazywało na to, by burza szybko przeszła. Ku zdumieniu
Sigridy kanonada piorunów utrzymywała się w tej samej sile, jakby
arsenał niebieski był niewyczerpany, a front stanął w miejscu.
Wszystko tonęło w mroku i powodzi.
— Gdyby tę wodę można było ująć i skierować na pustynię — marzył
starszy mężczyzna, pociągając whiski. Po chwili dodał:
— To byłyby pieniądze!

background image

Robert dołączył do ojca i napełnił sobie szklankę alkoholem; nie
rozcieńczał go.
Jeżeli statki, które wiozą mój cement, trafiły w burzowe piekło, to niech
Bóg ma w opiece ładownie; trochę wody wleje się do środka i
pneumatycznymi miotami trzeba będzie łupać beton. Stary Berger nie
podzielał niepokoju syna.
Przewoźnik jest doświadczonym armatorem.
Ale nawet najbardziej doświadczeni popełniają błędy.
— Nie kracz. To już byłaby klęska.
— Tym razem mnie by nie dotyczyła.
Starszy mężczyzna zastanowił się, potem potakująco skinął głową. Masz
rację, tylko armator by stracił, jeżeli nie pomyślał o ubezpieczeniu. A
mógł liczyć na dobrą pogodę, gdyby nie te strajki.
O ile znam tego armatora, to nie lubi wydawać pieniędzy na dodatkowe
ubezpieczenia.
— A ty jesteś inny?
W tej sytuacji może bym nawet coś niecoś zyskał. Pili w milczeniu, każdy
osobno zastanawiając się nad konsekwencjami burzy.
Odezwał się dzwonek telefonu. Słuchawkę podniosła Sigrida.
— Do ciebie, tato — powiedziała po chwili. Robert podszedł do aparatu
telefonicznego.
— Słucham — rzekł do słuchawki.
Stłumiony głos z drugiego końca drutu informował go, że będzie mówić
sekretarka Sena, a to co powie, to nie jest głupi żart.
Robert najpierw usłyszał płacz Seny, potem jej drżący głos prosił o
pomoc, o spełnienie warunków porywaczy, bo w przeciwnym razie biuro
wypełnią przesyłki najpierw z częściami jej odzieży, a potem... ciała.
— Sena, co ty mówisz?! — krzyczał Robert poprzez odgłosy przewa-
lającej się burzy.
Zamiast dziewczyny usłyszał mężczyznę.
Czekaj na telefon. Jutro. Żadnych kontaktów z łapaczami. I postaraj się
do jutra zrozumieć, co się stało. Robert odłożył słuchawkę.
— Porwano Senę. Starszy mężczyzna prychnął.
— Baba z wozu, koniom lżej. Sigrida zaśmiała się nerwowo.

background image

— Tato, to jakiś kawał. Jaki cel miałoby to porwanie? Po co ten telefon do
ciebie? Jesteś jej mężem? Kochankiem?
Zastanawiał się także nad tym jej ojciec.
— Oczywiście chodzi o okup — rzeki po chwili.
— Okup? A kto miałby go dać?
Robert stanął przed oknem. Za szybą wciąż szalała burza.
27
Była pochmurna niedziela po ulewnym dniu. W porannym powietrzu
przesyconym tropikalną zgnilizną drżało napięcie, które lada moment
powinno wybuchnąć. 1 tak się stało. Zaraz po śniadaniu rozszalał się
żywioł. Błyskawice rozorały niebo, pioruny ogłuszały, woda zalewała
świat.
Tuż przed południem w odgłosy burzy wmieszał się dzwonek telefonu.
Robert podszedł do aparatu, podniósł słuchawkę.
— Przygotuj na poniedziałek pięćdziesiąt tysięcy dolarów. I czekaj na
wiadomość — usłyszał zwięzłe polecenie.
Pokój rozjaśniła kolejna błyskawica. Robert nerwowo chodził tam i z
powrotem, nie mogąc dla siebie znaleźć miejsca.
— Dziwne — mruczał starszy mężczyzna. — Nie słyszłem, by jacyś
przestępcy uprowadzali szefowi sekretarkę i żądali od niego poważnego
okupu. Pięćdziesiąt tysięcy! Boże! Za sekretarkę. Czarną.
Robert słysząc, z jaką pogardą mówi o czarnej dziewczynie, w pierwszej
chwili chciał wystąpić w jej obronie, jednak po zastanowieniu się wolał
nie drażnić ojca. W końcu Sena to tylko sekretarka, której motywów po-
stępowania nie poznał, a ten stary rasista to jego ojciec.
— Nawet gdybym chciał im dać ten okup, to nie mam tyle pieniędzy —
powiedział Robert.
— Oni inaczej oceniają twoją zamożność.
— Na podstawie czego? Mają błędne informacje.
— Od sekretarki. Robert zaprzeczył.

background image

— Wie, jakimi pieniędzmi obracam. Ona obsługuje komputer.
— A zatem potrafi ocenić twoje możliwości finansowe.
— Lepiej niż ja. I dlatego nie można podejrzewać, że miała jakiś kontakt
z porywaczami.
Starszy mężczyzna nie był tego tak bardzo pewien.
— Może to z jej strony taka gra?
Robert zmarszczył czoło, zakaszlał, jakby się przeziębił.
— Porywacz nie zdradzał najmniejszej gotowości do ustępstw.
— Poczekajmy do jutra.
— Mam obowiązek zawiadomić o porwaniu.
Stary Berger był innego zdania, wątpił bowiem, aby w tym
kilkumilionowym mieście specjalnie przejmowano się zaginięciem jednej
dziewczyny, czarnej dziewczyny.
— Jutro powiesz porywaczom, że nie masz tyle pieniędzy i że nie
obchodzą cię losy przetrzymywanej sekretarki. To powinno im dać wiele
do myślenia.
— A jeżeli ją okaleczą?
— Najpierw mieli przysyłać jej odzież — uspokajał go starszy męż-
czyzna. — Prawdopodobnie na tym poprzestaną. No, może ją jeszcze
zgwałcą — dorzucił obojętnym tonem.
Robert poczuł się nieswojo. Wolałby teraz mieć pewność, że Sena bywała
w „Czarnej Błyskawicy", bo to usprawiedliwiałoby jego bezczynność,
rozgrzeszało z pozostawienia jej okrutnemu losowi. Cóż, jak żyła, tak
umiera. Chciał myśleć i mówić o niej źle. Pragnął w ten sposób zamknąć
pewien rozdział swego życia, rozdział ślepego pożądania i porażki
biznesmena. To dobrze, że w ogóle Sena istniała, bo przynajmniej miał
kogo obwiniać za swą klęskę. — Tutejsze dziewczęta — mówił Robert
popijając whisky — są pełne temperamentu. Może dlatego, że ich
młodość trwa tak krótko? — zastanawiał się, dolewając do swej szklanki
alkohol. — Mają fantazję erotyczną — dodał ciszej. — Ale chyba
pozbawione są duszy. Starszy mężczyzna bacznie przyglądał się synowi.
— Duszy? Trudno odnaleźć ją w białej kobiecie, a co dopiero w czarnej.
Oglądałem kiedyś w telewizji program prowadzony przez Murzynkę
Oprah. Przerażała mnie jej bezczelność. Seksuolog nie czułby się przed
kamerami

background image

pewniej. Patrząc na nią, jednego byłem pewien: ma krocze. Ale czy
jeszcze coś więcej?
Robert smętnie skinął głową.
— Zawsze myślą tylko o łóżku.
— Gdyby tylko! — żachnął się stary Berger. — Nasze kłopoty zaczynają
się wówczas, gdy już nie wystarcza im łóżko.
Robert coraz bardziej pogrążał się w smutku.
— Mają temperament... Zarażają radością życia... A potem... Mówił z
żalem, jakby wspominał zauroczenie dawną znajomością. Jego
ojciec się zmartwił. Napełnił mu szklankę.
— Pij — zachęcał. — To nie jest Martini z ginem, którego proporcje
znała tylko Karolina. Pamiętasz? Był świetny, cudowny. Tak, to właściwe
określenia. — Zamieszał płyn w szklance. — Ale twoja whisky też nie
jest zła.
— Dziękuję.
— Choć muszę przyznać, że wolałbym teraz wypić to, co nam zwykle
przygotowywała Karolina.
Karolina! Ojciec uwielbiał ją. Nigdy nie pogodził się z tym, że ich
małżeństwo się rozpadło. Chyba nieprzypadkowo wymienił jej imię.
— Co u niej? — spytał Robert, pragnąc ojcu sprawić rozmową o
Karolinie przyjemność.
Twarz starego Bergera rozjaśnił uśmiech. Ma z nią kontakt. Nieraz
telefonuje do niego w środku nocy. To ta różnica czasu, w której Karolina
nie może się połapać. Nieważne. Istotne, że wie, co się u niej dzieje. Jest
pełen podziwu dla jej błyskotliwej kariery dziennikarskiej. Ma nosa.
Ostatnio groził jej proces. Napisała kilka reportaży o dzieciakach
sławnych polityków, między innymi o Marku Thatcher, synu Margaret,
byłej angielskiej pani premier. Chłopak zrobił strip-tease w nocnym
klubie w Nowym Orleanie. Reportaż poszedł ze zdjęciami i został
przedrukowany przez wiele czasopism. Do Karoliny telefonowała biedna
Margaret Thatcher, chcąc się upewnić, czy na tej publikacji kończy się
opis skandalicznego zachowania jej syna, czy może jeszcze coś ma.
— To była pani premier wytoczyła Karolinie proces? — Tak, ona.
— Dzięki czemu Karolina zyska rozgłos.
— Wyobrażam sobie, jak skoczy jej wynagrodzenie!

background image

Robert się uśmiechnął.
— Przy mnie nigdy by takiej sławy nie zdobyła.
— Tak, Karolina to wyjątkowa kobieta. Ma duszę. Mimo wszystko...
Robert nie kontynuował podjętego przez ojca wątku, bo zdawał sobie
sprawę, że prowadzi on do ubolewania wielbiciela Karoliny, iż po jej
wyjeździe z Europy czuje się bardzo osamotniony. Stary Berger wstał.
— Jeżeli jutro się rozpogodzi, to wywiozę Sigridę do Europy. Nie wiem,
czy tu byłaby bezpieczna.
Robert zgadzał się z ojcem.
— Dziękuję ci, że pomyślałeś o Sigridzie.
— Przecież to moja wnuczka!
— Wiem, że ją kochasz.
— Ba! Przyrzekłem Karolinie, że dziewczyna zawsze będzie mogła na
mnie liczyć.
— To ładnie z twojej strony.
— I słowa dotrzymam.
— Co do tego nie mam wątpliwości. — Również wstał. — Karolina może
być spokojna o los córki. Dobranoc, ojcze.
28
Szantażysta zadzwonił do biura. Nie zdążył podać miejsca złożenia
okupu, bo Robert przerwał mu stanowczym stwierdzeniem, że takiej
sumy pieniędzy nie ma i miał nie będzie. Nawet gdyby chodziło o
uratowanie życia kogoś z rodziny — też nie spełniłby żądania.
— No to zobaczymy! — padło z tamtej strony.
Robert przeszedł z biura do części mieszkalnej domu. Emily z łzami w
oczach znosiła już bagaże Sigridy, stary Berger siedział w fotelu i
spokojnie przeglądał gazetę.
Robert powiedział mu o telefonie od porywacza.
— Mogłeś się tego spodziewać. Tacy faceci nie lubią ustępować.
— W jego głosie wyczułem groźbę.
Telefonowałem na lotnisko — zwrócił się stary Berger do syna, kładąc
gazetę na kolana. — Nie odwołano lotu.
— To dobrze, będę mógł spokojniej działać.
— Nie spiesz się, zirytuj ich czekaniem. Robert spytał, gdzie Sigrida.
— Zegna się ze swą przyjaciółką.

background image

— He mamy jeszcze czasu?
— Za chwilę będziemy musieli jechać.
Do pokoju weszła Sigrida. Nie wyglądała na przygnębioną. —- Jestem
gotowa! — zawołała. — Możemy ruszać. Emily ukryła twarz w białym
fartuchu.
— Opiekuj się tatkiem — szepnęła jej do ucha Sigrida.
— Nikt ojcu nie zastąpi córki — stwierdziła Emily.
W drodze na lotnisko tylko starszy mężczyzna był rozmowny. Mijane
dzielnice bogatych i dzielnice biednych wywoływały w nim różne wspo-
mnienia i skojarzenia. Kiedy był młody, dał się wciągnąć do spółki
osuszającej pod uprawy rolne bagna mangrowe. Grupa idealistów
pragnęła zapewnić tubylcom środki do życia. Dopiero po latach okazało
się, jak nie ma sensu walka z naturą. Przymorskie gleby uległy zasoleniu,
a ludzie pracujący przy karczunku i pracach melioracyjnych nabawili się
reumatyzmu, chorowali na malarię.
Robert nie znał tego epizodu z życia ojca. Słuchając zastanawiał się, czy i
dla niego nie nadeszła pora rozstania się z Afryką.
Pożegnanie na lotnisku trwało krótko, ograniczyło się do życzeń ze strony
Roberta dobrej podróży, a ze strony odlatujących — pomyślnego
zakończenia sprawy z szantażystami.
Podjeżdżając pod dom nad Laguną Palmową, Robert zobaczył kręcącego
się tam jakiegoś obcego mężczyznę. Był to niski Murzyn, dość krępy, o
okrągłej twarzy z bardzo brązowymi oczkami i płaskim nosie. Ubrany był
w kanarkową marynarkę, czarne szorty, a z nóg zsuwały się mu dziurawe
tenisówki. W rękach trzymał niewielką paczuszkę.
Robert wysiadł z samochodu i podszedł do niego.
— To dla mnie? — spytał pokazując na paczuszkę. Tamten twierdząco
skinął głową.
— Dlaczego nie zostawiłeś służącej?
— Kazał do rąk własnych.
Robert odebrał przesyłkę i wcisnął tamtemu kilka nairów.
— Kim jest ten, który dał ci tę paczkę?

background image

Murzyn uśmiechnął się chytrze.
— Gdybym był taki głupi i powiedział więcej niż trzeba, to nie
zarobiłbym na życie.
— Wyglądasz na tak sprytnego, że mógłbyś zarobić u tamtego faceta i u
mnie.
Posłaniec śmiał się cicho, zadowolony z usłyszanego komplementu.
— Na dwóch łodziach daleko nie popłyniesz.
— On czeka na jakąś wiadomość ode mnie?
— Nie, chyba nie. Nic nie mówił.
— A skąd będzie miał pewność, że dostarczyłeś przesyłkę?
— Tacy faceci mają oczy i uszy wszędzie. Może obserwuje mnie z
drugiego brzegu laguny? Albo z pokładu jakiegoś statku?
— Masz rację. Jesteś mądrym człowiekiem, więc pożyjesz długo. Robert
wszedł do biura, w sekretariacie zerwał sznurki z paczki. Tak
jak się spodziewał — była w nim kobieca odzież, na pewno Seny, poznał
po zapachu perfum. Czerwony żakiecik nie zrobił jednak na nim
większego wrażenia. Nie kojarzył mu się z żadną miłą czy niemiłą
sytuacją, z jakimkolwiek przeżyciem. Rzucił go do szafy Seny i przeszedł
do swego gabinetu. Jeszcze nie zdążył usiąść za biurkiem, gdy ciszę
pomieszczenia zakłócił sygnał telefonu.
— Otrzymałeś przesyłkę — oznajmił znany już Robertowi głos. —
Widzisz, że konsekwentnie realizujemy nasz plan. Byłoby niedobrze,
gdybyśmy musieli wydawać zbyt wiele pieniędzy na posłańców z
przesyłkami od nas do ciebie.
— Człowieku! — krzyczał Robert. — Uwierz mi, ja nie mam takiej
sumy! Powodzi mi się gorzej, niż myślisz.
— Jesteś biznesmenem, masz znajomych biznesmenów, konta w ban-
kach, jak zechcesz, jak naprawdę zechcesz, to znajdziesz pieniądze. Spod
ziemi je wydobędziesz, jeżeli jeszcze masz ochotę robić z tą dziewczyną
to, co dotąd robiłeś. — A skąd ta pewność, że przejmuję się sytuacją swej
sekretarki? — Jej powiedz, że nie kiwniesz dla niej palcem.
— Zgoda. Daj ją do słuchawki.
— Zadzwonię do ciebie i porozmawiacie sobie, gołąbki.
Robert długo jeszcze po skończeniu rozmowy trzymał w ręce słuchawkę.
Zastanawiał się, kto może wiedzieć, co go łączyło z Seną? Na myśl

background image

przychodziła mu tylko jedna osoba — mężczyzna w małym landroverze,
Charles, krewny Seny. Jeżeli ten człowiek jest rajfurem, to jakie skrupuły
moralne przeszkadzałyby mu w zarabianiu szantażem?
Odnalazł telefon detektywa Maphikeli Filemona Themby, wykręcił do
niego numer.
— Robert Berger — przypomniał się tamtemu. — Na moje zlecenie
zajmował się pan facetem, o którym usłyszałem, że jest nikim.
— Tak, pamiętam. Charles. Chyba tak było mu na imię.
— Zgadza się.
— Znów się pan nim interesuje?
— Chciałbym mieć o nim kilka aktualnych informacji.
— Jakiego typu?
— Może jest wmieszany w jakieś afery, skandale?
— Rozumiem.
— Przyjmie pan tę ofertę?
— Oczywiście. Przecież to moja praca.
— Dziękuję.
— Czy to dla pana pilne?
— Tak, chciałbym o nim czegoś dowiedzieć się jak najprędzej.
— Postaram się.
— Liczyłem na pana.
Godzinę później nadeszła odpowiedź od armatora przewożącego trzema
statkami cement dla firmy Bergera. Roberta przypuszczenia nie
sprawdziły się — statki wiozą cement do Dżibuti. Wiadomość ta nie
ucieszyła Roberta, ale też nie zmartwiła specjalnie. Transakcja
cementowa nie może już mu przynieść wielkiego zysku, choćby nie
wiadomo jakie towarzyszyły jej okoliczności.
Było już późne popołudnie, gdy w słuchawce usłyszał głos Seny.
— Robert, to ja... Podejrzewam, że nie rozumiesz, co się stało.
— Wydaje mi się, że wiem wszystko, co w tej sytuacji powinienem
wiedzieć — chcą pieniędzy, których nie mam.
— Powiedziałeś kiedyś, że skromny bungalow by nam wystarczył.
— Radzisz mi zlikwidować firmę? — próbował odgadnąć ukrytą intencję
w słowach Seny. — Wierzę, że bylibyśmy tam szczęśliwi.
— Seno, miej cierpliwość.

background image

— Jak długo mogę tu siedzieć?
— Ufaj mi, zrobię wszystko, co jest w mej mocy, by cię stamtąd
wyciągnąć.
— Jeżeli nie chcesz poświęcić firmy dla mnie, to zrób to dla swego
dziecka.
— Czy Sigridzie również coś zagraża?
— Jej nie.
— Nie rozumiem.
— Zagrożone jest maleństwo, które przyjdzie na świat.
— O czym mówisz?
— Jestem w ciąży. Zatkało go.
— Z kim?
Po tamtej stronie rozległ się płacz.
— Chcesz powiedzieć, że ze mną?
— A ty jak sądzisz?
W tym momencie Robert myślami błądził po sali „Czarnej Błyskawicy".
Sprinterka... olimpijka... Jeżeli Sena bywała w owym lokalu, to przecież
nie jest wykluczone, że ojcem może być ktoś inny. Ale teraz nie czas na
rozmowę o tym.
— Oni wiedzą o twojej ciąży?
— Tak.
— Od ciebie?
— Musiałam im powiedzieć.
— Dlaczego? Zawahała się.
— Traktują mnie inaczej.
— Co to znaczy inaczej?
— No, rozumiesz...
— Nie.
— Kobieta w ciąży nie musi wykonywać pewnych obowiązków dla niej
niemiłych.
— Kiedy cię uprowadzali, to nie wiedzieli, że jesteś w ciąży?
— Nie.
— Charles, no wiesz, ten twój krewny, też nie miał pojęcia o twojej
ciąży?

background image

— Charles? Znasz jego imię?
— Hm.
— Skąd? Od kogo?
— Nie widujesz go?
— W jaki sposób? — Znów zapłakała. — Co insynuujesz? Boję się, że
mnie podejrzewasz o coś złego. Proszę cię, nie zapominaj, że jestem
matką twego dziecka. Błagam, pomóż nam!
— Seno...
Nie dokończył. Ktoś odebrał jej słuchawkę i nie pozwolił prowadzić
dalszej rozmowy.
Robert nie mógł pracować. „Standard Oil of California" — zaczął na
kartce papieru i zaraz przekreślił, potem odłożył długopis. Nie miał
pojęcia, co chciał napisać i po co? Nie potrafił nie myśleć o Senie.
Wyobrażał sobie, jak ona — przyzwyczajona do życia w pewnym
komforcie — czuje się przetrzymywana w brudnym pokoju, bez dostępu
do wanny, bez możliwości codziennego zmieniania bielizny. Współczuł
jej. Litował się nad jej losem. Jednak tylko do jakichś bliżej nie
określonych granic. Gdy przypomniał sobie o istnieniu „Czarnej
Błyskawicy", to podejrzenie, że mogła w tym lokalu dorabiać, zabijało w
nim szlachetne uczucia, budziło demona zemsty, wyraźnie określało
granice litowania się nad nią. Tak, pragnął odwetu na Senie, odwetu za jej
kłamstwa, oszukiwanie go. Piękna Sena mamiła go miłością,
przywiązaniem, gdy naprawdę była jedną z tych dziewcząt, które umiały
ustalać cenę za godziny spędzone z mężczyznami. Myślał też o dziecku,
które miała urodzić Sena. Nie podejrzewał, by ciążę tę sobie wymyśliła.
Najprawdopodobniej jest w ciąży. A jeżeli jest, to czy można wykluczać
jego ojcostwo? Zakładam, że jestem ojcem jej dziecka — rozumował
chłodno. — Czy powinno dla mnie mieć znaczenie, kim jest ta kobieta,
jakie są jej obyczaje? Moje nasienie dało w niej początek nowej istocie. I
tylko to się liczy. Z ziarna rzuconego na bagno też może wyrosnąć piękna
roślinka. Ta chłodna logika ożywiła jego wyobraźnię. Jest
czterdziestoletnim mężczyzną, ojcem córki, rozwodnikiem. Sigrida coraz
rzadziej będzie oczekiwać od niego ojcowskich uczuć. Rolę ojca mógłby
raz jeszcze powtórzyć, gdyby Sena wydała na świat jego dziecko.
To miłe uczucie.

background image

Zaczął się gorączkować.
Czterdzieści lat... to chyba dobry czas na ojcostwo. Burze już za nim,
wielkie namiętności stłumione, ciepłe nadzieje już tylko we własnym
dziecku pokładane.
Chciał, by to dziecko przyszło na świat.
Pragnął, by Sena mimo wszystko mu je urodziła.
29

Detektyw Maphikela Filemon Themba nie miał dla Roberta dobrych
wiadomości. Charles gdzieś się zawieruszył. Znano go w różnych
lokalach, bywał w porcie, miał kontakt z bardzo podejrzanymi typami, ale
od kilku dni ślad po nim zaginął. Jakby zapadł się pod ziemię.
Jasne — myślał Robert — ten łobuz, ten nikt, kuzynek Seny, wpadł na
genialny pomysł: wreszcie bez większego wysiłku, w krótkim czasie
zgarnie większą forsę.
Może nawet podzieli się z Seną?
Kto zna duszę czarnej dziewczyny? Kto wie, co naprawdę jest jej
potrzebne do szczęścia?
Drwił ze swej naiwności i pogardzał Seną. Przyrzekał sobie, że już nigdy
nie podda się zauroczeniu jej ciałem, nie pozwoli się oszukać. Przeklinał
godzinę zatrudnienia Seny, pragnął jak najprędzej wymazać z pamięci
wszystko, co między nimi było.
Jednego tylko nie potrafił zapomnieć — Sena być może jest matką jego
dziecka. Ta myśl ożywiała go, wzruszał się nią, rodziła w nim dziwne
uczucia więzi z jeszcze nie narodzonym dzieckiem. Nie przypominał
sobie, by coś podobnego przeżywał, gdy na świat miała przyjść Sigrida.
Czy to jego wiek, większa dojrzałość, doświadczenia życiowe powodują,
że inaczej teraz oczekuje dziecka?
Zastanawiał się, jakim byłby dla tego dziecka ojcem?
Ta myśl szczególnie go podniecała. Obiecywał sobie, że na pewno
uniknąłby wielu błędów z okresu pierwszego ojcostwa. Przede wszystkim
kochałby mocniej, tkliwiej, więcej czasu poświęcałby dziecku, by
zastąpić mu matkę.
Nie wyobrażał sobie, by Sena po urodzeniu dziecka mogła mieć z nim

background image

jakikolwiek związek. Nie zasługiwała na to. Takie kobiety są skazane na
samotność.
Tymczasem szantażysta jakby domyślał się, co najbardziej Roberta trapi,
następnego dnia powiedział:
— Ona żąda mleka. Skąd weźmiemy dla niej mleko? Robert wpadł w
złość.
— Jeżeli chce, to dajcie jej. Ona najlepiej wie, czego potrzebuje.
— To nie jest szpital!
— A wy chyba nie dopuścicie do zniszczenia ciąży!
Jeszcze tego samego dnia Robert dostał przesyłkę ze stanikiem Seny —
biały, z delikatną koronką. Natychmiast zamówił rozmowę z ojcem.
Radosny głos tamtego budził w Robercie niechęć. Nienawidził europejs-
kiego spokoju, zadowolenia z siebie, mówienia o swoim szczęściu, bo
jego dom pełen jest gwaru dzieciaków zaproszonych przez Sigridę.
— Ojcze, muszę mieć pieniądze — mówił Robert zdławionym głosem,
wstydząc się swego żebraczego tonu, zdając sobie sprawę, że domaga się
od ojca zbyt wiele. — Naprawdę nie mogę tamtym facetom ich nie dać.
— Coraz bardziej dławiło go zażenowanie. — Ta kobieta jest w ciąży —
wykrztusił wreszcie.
— To u kobiet dość powszechny stan — żartował starzec.
— Ojcze...
— Nie posuwaj się ze swą filantropią za daleko.
— Ojcze...
— Dziś jest w ciąży, jutro już może nie być.
— Ona...
— Dam ci dobrą radę: wracaj do Europy, synu.
— Ona spodziewa się...
— Przywołam do telefonu Sigridę.
— Nie, muszę...
— Sigrido! — wołał ojciec Roberta. — Sigrido!
— Ojcze, Sena spodziewa się mojego dziecka! W słuchawkach na chwilę
zaległa cisza. — Nie przesłyszałem się? — pytał ojciec Roberta.
— Nie, jest w ciąży ze mną.
— Nie mogę powiedzieć, żebyś mi tą wiadomością sprawił radość.
— Stało się.

background image

— To wiem. Ale nie wiem, czy ty zdajesz sobie sprawę, w jakie
wpakowałeś się grono? Tak, to grono szantażystów powiększa się z dnia
na dzień, prawda?
— Sena nie ma ze sprawą szantażu nic wspólnego.
— Sam nie wierzysz w to, co mówisz.
— Lecz przynajmniej o jednym jestem przekonany — nosi w sobie moje
dziecko.
— My mężczyźni jesteśmy w tym względzie bardzo próżni.
— Chcę, by to dziecko przyszło na świat. Adoptuję je.
— Chłopcze — zaczął się irytować Europejczyk — weź także pod uwagę
i mnie. Ani mi w głowie być dziadkiem czarnego, Sigrida też nie pragnie
mieć czarnego braciszka. Uwzględnij nasze życzenia.
Brak nadziei na jakąkolwiek pomoc ze strony ojca spowodował, że
Robert sam rozpoczął poszukiwania Seny. Chodził od lokalu do lokalu,
na nabrzeża portowe i pytał o Charlesa. Był przekonany, że tylko on może
doprowadzić go do Seny.
Łańcuszek informacji zawiódł go za miasto, za czerwonofioletowe pola
świerzbca. W budzie ukrytej za kolcoroślą znalazł tęgą Murzynkę
czyszczącą sarsaparyle, korzenie krzewu. Nie zaprzeczała, że zna
Charlesa, nawet jakiś czas mieszkał u niej. Krewniaka nie zostawia się
pod gołym niebem. Minęło już jednak kilka miesięcy, jak się
wyprowadził do miasta. Znała adres i bez oporów mu go dała. Nieufność
mieszkańca nory na peryferiach miasta Robert przełamał kilkoma
nairami. W ten sposób poznał krewnych Charlesa i Seny.
Powoli docierał do śródmieścia.
W bramie, w jaką wszedł, intensywnie cuchnęło jutą i amoniakiem.
Mieszkańcy izdebek zza zielonych drzwi spoglądali na Roberta
nieżyczliwie, wietrząc w nim tajniaka. Wiele faktów wskazywało na to,
że właśnie tu dowie się o Charlesie najwięcej.
Do domu jechał z głębokim postanowieniem powrotu do tych podej-
rzliwych ludzi.W holu już czekała na niego kolejna przesyłka, tym razem
były to buty Seny. Nosiły na sobie ślady tłustych plam.
— Czy ktoś próbował je czyścić? — spytał Emily. Służąca przyjrzała się
im. — Olejem z ketmii?
— To są ślady oleju?

background image

— Jestem tego pewna.
— Olejem butów się nie czyści.
— Nikt ich nie czyścił. Olej przypadkowo kapnął na buty.
— Kto tego oleju używa?
— To dobry olej.
— Masz go w swojej kuchni?
— Oczywiście.
— Używałaś do potraw.
— Tak. Jadł pan też sałatę z ketmii. A zatem ślad ten prowadził donikąd.
Kilka minut później zabrzęczał dzwonek telefonu.
— Bawisz się w detektywa — kpił głos ze słuchawki. — Tracisz czas i
pieniądze.
— Chcę rozmawiać z Seną.
— Po co? Powiedziała ci wszystko.
— Jak się czuje? Daliście jej mleko?
— Zbierz szybciej pieniądze, a dziewczyna nie będzie miała kłopotów z
mlekiem. — Robię, co mogę.
— Węszysz, zamiast sterczeć przed bankami.
— Moje interesy nie idą najlepiej, w bankach nie jestem mile widziany.
— Wy biali zawsze jakoś dajecie sobie radę.
— Spotkajmy się.
— Nie ma potrzeby.
— Porozmawiamy.
— O czym?
— Może znajdziemy inne rozwiązanie.
— Interesują nas tylko pieniądze.
— Mam jacht.
— Uważasz nas za głupków? Co z nim zrobimy?
— Mogę go sprzedać, dać wam zaliczkę...
— Kręcisz.
— Nie. Chcę tej dziewczynie pomóc.
— Więcej mówisz, niż robisz.
— Gdybyście poprzestali na mniejszej sumie...
Gwałtowne rzucenie słuchawki urwało rozmowę. Robert zrozumiał, że
nie uda się mu skruszyć zatwardziałego serca szantażysty.

background image

Kiedy ponownie się zjawił pod zielonymi drzwiami, zza których
dochodził zapach juty, miał więcej szczęścia do informacji. Zastał tylko
kobiety — stare okazały się ciekawskimi, a młode skore do
dowcipkowania. Piwnooka z jędrnym ciałem, ciasno opiętym perkalową
suknią, poczęstowała go owocami orzachy. Gryząc fistaszki i
rozmawiając o tym i owym, Robert okrężną drogą zmierzał do celu.
Charles? — powtórzyła dziewczyna, nie kryjąc zadowolenia, że mają
wspólnych znajomych. — Jesteś z tej samej branży?
Robert niepewnie potwierdził skinieniem głowy.
Ucieszyła się, z wrodzoną zalotnością podeszła do niego, położyła mu
dłoń na ramieniu.
— Charles jest sknerą. Która może, ta ucieka od niego. Też chętnie bym
go zmieniła.
Robertowi przyszła do głowy pewna myśl.
— Rzuciłabyś go?
Jej twarz zbliżyła się do jego twarzy.
— A warto?
— Spróbujmy się dogadać.
— To brzmi zachęcająco.
— No to zmieniasz lokal, dziewczyno — paplał.
— Chcesz sprawdzić, czy robisz dobry interes?
— Jeszcze nie wiem, co na to powie Charles.
— Jeżeli masz pieniądze, to łatwo dobijesz targu.
— Ba, ale gdzie go szukać?
— Potem cię zaprowadzę.
Słowo potem niosło z sobą wyzwanie, którego nie mógł zlekceważyć,
przypominało też o stawianym przez dziewczynę warunku. Nie zdążył
nic więcej powiedzieć, gdy jej noga pchnęła za jego plecami dotąd
otwarte drzwi. Długie palce zaczęły rozpinać męską koszulę, dłoń
spoczęła na piersi i powoli zsuwała się po niej.
Usta dziewczyny przylgnęły do ust Roberta, jej języczek wsunął się
między nie i dotykał zębów. Robert teraz był już nie tylko tym, który
poszukuje Charlesa. Bliskość dziewczyny, jej pieszczoty obudziły w nim
pożądanie.

background image

30
Dziewczyna wprowadziła Roberta w zaułek ocieniony
długoogonkowatymi liśćmi jafroty. Wskazała dom z białymi ścianami, z
zasłoniętymi oknami. Pod drzwiami wejściowymi leżała gruba druciana
wycieraczka.
Robert zastukał w drzwi.
Otworzyła mu wysoka Murzynka o nieufnym spojrzeniu.
— Charles w domu? — spytał obojętnym tonem.
— Nie, nie ma.
— Wobec tego zaczekam na niego.
Murzynka chciała zaprotestować, ale gdy stanowczo wtargnął do środka,
nie miała odwagi go wyprosić. Bałagan w domu wskazywał albo na
przeprowadzkę, albo remont. W pokoju, do którego trafił, pełno było
mebli z puchowca. Ich czerwonawy kolor w połączeniu z tandetnym
wykonaniem budził w Robercie niesmak. Takie meble — myślał —
pasują tylko do taniego domu rozrywki.
Przyjrzał się ścianom. Upstrzone były obrazkami porcelanek, niewielkich
muszelek o kształtach elipsoid, lekko spłaszczonych od spodu. Ciągnące
się przez całą długość muszli szczelinowe otwory przypominały kobiece
zewnętrzne narządy płciowe. Na stole rolę popielniczki spełniała duża
barwna muszla skrzydelnika. Stanęła przy nim Murzynka chyba z
plemienia Ife. — Charles może przyjść bardzo późno.
Robert zbagatelizował tę uwagę i dalej przyglądał się wnętrzu.
— Nieraz wraca dopiero nad ranem. Uśmiechnął się do niej.
— Ale w końcu się tu zjawia, bo to przecież jego dom. — Popatrzył na nią
ze współczuciem. — To twój mężczyzna?
Twierdząco skinęła głową.
— Nie masz z nim łatwego życia — westchnął obłudnie.
— To człowiek interesów — broniła go.
— Brudnych interesów.
— Stara się żyć z tego, co potrafi.
— A więc niewiele potrafi.
— Są od niego gorsi mężczyźni.
— Ale są i lepsi.
Robert znów zaczął się rozglądać po mieszkaniu.

background image

— Przeprowadzacie się?
— Sama nie wiem. On ma tyle różnych pomysłów. To mężczyzna z
fantazją.
— A może czegoś się boi?
— Nikogo się nie boi!
— Jesteś jego jedyną dziewczyną?
— Nie.
— Sprowadza tu inne? Stała się czujna.
— Kim jesteś?
— Przyjacielem Charłesa i Seny. Nie wierzyła mu.
— No, bardziej Seny niż Charlesa. Intensywnie myślała.
— Ach, tym...
Uchwycił się tej myśli dziewczyny.
— Właśnie tym. Charles ci chyba o mnie mówił.
— Tak, czeka na pieniądze od ciebie.
— Zgadza się.
Jednak wciąż coś się jej nie podobało.
— Powiedział ci, gdzie mieszka? Roześmiał się.
— Znasz go.
— No właśnie. A więc nie od niego wiesz.
— Nie doceniasz inteligencji białych. — Nie zrozumiała go, więc
dorzucił jeszcze: — Charles nie mówi wiele i nie rozdaje wizytówek.
Jego trzeba szukać nawet wtedy, gdy się mu niesie pieniądze.
— Masz je z sobą?
— Oczywiście.
— Nie widzę teczki.
— A kto dziś nosi gotówkę?
— Mówiłeś, że masz je.
— Bo mam. Mam czek.
— Więc zostaw go i idź sobie. Uśmiechnął się.
— Mam go dać za nic? A co z Seną?
— Charles ją ci przywiezie.
— Nie wyjdę bez niej.
— Tu jej nie ma.
— Na pewno?

background image

— Możesz szukać.
Robert był rozczarowany, lecz starał się nie dać tego po sobie poznać.
— Więc zaczekam na niego.
Rozsiadł się wygodnie, dając dziewczynie do zrozumienia, że się nie
spieszy i naprawdę będzie czekał na jej przyjaciela. Poczęstowała go
plackami z dżemem z cedratu.
— Smaczne — pochwalił ją. — Nigdy takich nie jadłem.
Charles zjawił się nad ranem, wnosząc do pokoju zapach cygar, wody
kolońskiej i alkoholu. Na widok Roberta cofnął się, z progu zlustrował
pokój, a zorientowawszy się, że gość nie przejawia agresji, powrócił i
usiadł w foteliku.
— Nie doceniałem cię — mruknął, wykrzywiając w grymasie niechęci
usta. — Jesteś niezły.
Robert przyglądał się krewniakowi Seny, mężczyźnie ubranemu z wy-
szukaną europejską elegancją.
— Łatwo się domyśliłem, kto uprowadził Senę.
— Mówiła ci o mnie?
— Widziałem was razem.
— To piękna dziewczyna — cmokał Charles. — Za marne pieniądze
chciałeś ją mieć tylko dla siebie. Z twojej strony to nieuczciwe.
— Nieuczciwe? Wobec kogo?
— Oczywiście rodziny.
— Sena jest wolną dziewczyną, tylko ona może decydować o swoim
losie. Tamten z dezaprobatą kręcił głową.
— Sena to skarb należący do rodziny. Nie ona, a postanowienie rodziny
wyznacza jej los. I wiesz, co rodzina powiedziała? Sprzeda ten skarb, ale
za taką sumę, jaką ci podałem.
Robert wstał, nerwowo machał rękoma.
— Czasy niewolnictwa minęły! Sena nie jest niczyją własnością! Murzyn
patrzył na niego zimnym wzrokiem.
— Tyle lat mieszkasz między nami, a nie rozumiesz nas. Skąd jej biedni
krewni mają wziąć pieniądze na życie? Miłosierny dał im Senę, a ona da
im pieniądze.

background image

— Pleciesz głupstwa!
— Przyniosłeś pieniądze? — spytał spokojnie Charles.
— Nie, i nigdy ich nie zobaczysz!
— To po co się fatygowałeś?
Chcę cię przekonać, że nie masz do niej żadnego prawa. Uwolnij ją!
Murzyn uśmiechnął się drwiąco.
— Zmusisz mnie?
— Robert stanął przed nim.
— Chcesz mieć kłopoty? — spytał zuchwale. Tamten nie przestał się
uśmiechać.
— Nie jesteś w stanie mi zaszkodzić.
— Poślę cię do pudła.
— O ile mnie znajdziesz.
— Już cię mam.
Dziś wiesz, gdzie mieszkam, ale nie zgadniesz, jaki będzie mój adres
jutro.
— Trafię wszędzie.
— Bzdura!
— Sam widzisz, że cię odszukałem.
— Nie kryłem się.
— Nawet gdybyś się pod ziemię zapadł, też cię dopadnę. Charles
spokojnie zapalał cygaro.
Może i znajdziesz mnie, może zobaczysz w jakimś lokalu Senę, która
zacznie zbierać na swój okup, ale swego dziecka już nie ujrzysz.
Robert pochylił się nad nim, złapał za gardło, ścisnął. Murzyn kopnął go
w brzuch i obiema rękami odepchnął od siebie.
Pamiętaj, ze mną to nie zabawa. Będzie trzeba, to rzucę cię na dno
Laguny Palisandrowej — zaśmiał się szyderczo.
31
Nie mógł się przebudzić. Senna ociężałość nie tylko opadała na jego
powieki, ale czuł ją na całym ciele. Wydawało mu się, że nie będzie mógł
poruszyć ręką czy nawet palcem. Nie próbując żadnego wysiłku, leżał
odrętwiały, z zamkniętymi oczyma, z rozproszonymi myślami o
sprawach bez większego znaczenia.

background image

Do sypialni weszła Emily, odsłoniła okna. Potok słonecznego światła
drażnił nawet przez zamknięte powieki. Chciał to powiedzieć służącej,
lecz zabrakło mu sił.
Podeszła do niego.
— Od godziny telefon nie przestaje dzwonić — powiedziała szeptem i
wyszła.
Kiedy wreszcie wstał, było już południe. Wciąż dokuczał mu ból głowy i
nie miał apetytu. Zjadł kawałek różowego arbuza, wypił szklankę wody
mineralnej. Przeklęty alkohol!
Niepewnym krokiem przeszedł do biura.
Brzęczek telefonu wywoływał w nim torsje, więc go wyłączył. Monitor
komputera drażnił jego oczy, zatem wyłączył go także.
Ucieszyła go cisza biura. Zdawało się mu, że pływa w niebieskiej ciszy.
Odrzucił głowę na oparcie fotela i zamknął oczy. Pod powiekami
przesuwały się jakieś obrazy. Były nieostre. Jak w rozregulowanym
telewizorze. Zmartwił się, bo gdzieś zapodział inteligentnego pilota, a
sam nie potrafił poprawić wyrazistości.
Wydawało się mu, że obraz jest bez dźwięku, dlatego bardzo się zdziwił,
gdy usłyszał spoza owych obrazów swoje imię.
I nagle obrazki prysnęły, cały ekran wypełnił Alf Delius.
— Przykro na ciebie patrzeć — tłukły się jego słowa po gabinecie
przypominającym basen z wypuszczoną wodą. — Staczasz się. Tak,
idziesz na dno, mój drogi.
Dym papierosa szczypał Roberta w oczy.
— Już się nie podźwigniesz, nie staniesz na nogi.
Delius położył słuchawkę na widełki aparatu telefonicznego.
— Odłożyłeś słuchawkę, bo nie chcesz, aby dotarła do ciebie prawda!
Posłuchaj: jesteś skończony, mój drogi.
Robert sięgnął po puszkę z wodą mineralną. Długo przyglądał się nazwie
firmy produkującej napój, dochodząc do wniosku, że właśnie w taki
interes powinien inwestować, bo pragnienie ludzie mają zawsze.
— Zamiast pilnować firmy, to ty uganiałeś się za czarną dziewczyną! —
oskarżał Delius. — I po co ci to, mój drogi? Co zyskałeś? Nic! Wszystko
straciłeś przez tę dziewczynę.

background image

Robert drżącymi palcami otworzył puszkę i pił chciwie.
— Przyszedłem — mówił Delius — bo jestem gotowy odkupić od ciebie
biuro i pomieszczenie mieszkalne.
Robert wciąż pił wodę.
— Dostaniesz ode mnie godziwą cenę — zapewniał Delius. Bankrut
odłożył pustą puszkę.
— Chyba dla ciebie to też ma znaczenie, kto w tym domu będzie
mieszkał: czarny czy biały?
Robert nie miał odwagi się odezwać. Bał się ośmieszenia. Wyciągnął
tylko rękę i pokazał natrętowi drzwi. Delius wstał.
— Wrócę, gdy wytrzeźwiejesz i będzie można z tobą porozmawiać, mój
drogi. — Wskazał na leżącą obok fotela paczkę. — Wziąłem spod drzwi.
Jest na niej twoje nazwisko.
Kiedy Delius wyszedł, Robert natychmiast otworzył paczkę. Znalazł w
niej bieliznę Seny, a jej zapach podrażnił męskie zmysły. Był zły. Jednak
nie na Charlesa, lecz na dziewczynę. Piękna Sena, zawsze czysta,
pachnąca, modnie ubrana musiała wzbudzić w krewnych zazdrość,
pragnienie posiadania więcej niż mieli. Charles chyba nie kłamał, gdy
mówił, że rodzina żąda od niej pieniędzy. Ona sama prowokowała ich do
tego.
Odezwał się telefon. Z banku wzywają go do stawienia się u nich. Robert
zrozumiał, co to znaczy. Nie miał jednak pretensji do banku, lecz do
Seny. To ona poprowadziła go nad przepaść, znad której trudno o odwrót.
Spróbował połączyć się z Dżibuti, by dowiedzieć się, co dzieje się z jego
cementem? Na ochrypły pijacki głos telefonistka odpowiadała
melodyjnym, wysokim: — Numer nie odpowiada. Poprosił o
sprawdzenie numeru i po chwili melodyjny głos zmienił się w hałas
świdra: — Taka firma już nie istnieje.
Krople potu na ciele mężczyzny zebrały się w strużki. Poszedł na piętro
wziąć prysznic.
Milcząca i cierpiąca z powodu najgorszych przeczuć Emily podała mu
coś do zjedzenia. Z trudnością połknął kilka kęsów czegoś, co przy jego
stanie trzeźwości nie miało żadnego znaczenia.
Wrócił do biura i rozpoczął poszukiwania jakiegoś odbiorcy przeklętego
cementu. Jego oferta nie spotykała się z przychylnym przyjęciem. Nawet

background image

o cenach nie chciano rozmawiać. Cement był wszędzie, jego nadmiar
dławił magazyny, porty, statki z cementem kotwiczyły na redzie.
Budownictwo jakby stanęło w miejscu.
Robert trzeźwiejąc obojętniał na wszystko, nie chciało mu się nic robić,
popadał w coraz większe przygnębienie.
Nagle ujrzał przed sobą gruszkowatą twarz przyjaciółki Sigridy — Alice.
Była w towarzystwie starszej kobiety, chyba jej matki. Po chwili
wątpliwość ta została rozwiana, tak, to matka rudowłosej. Kiedy poznał
cel wizyty — nie wierzył własnym uszom.
— Mój mąż koniecznie chce ten dom kupić — mówiła matka Alice. — Ja
jednak się waham, czy powinniśmy w nim zamieszkać. Jest tak blisko
wody... I nie jestem pewna, czy jest dość duży... Zamierzamy sprowadzić
z Europy...
Robert jej przerwał.
— Pani mąż to Alf Delius?
Była niemile zdumiona jego niedomyślnością.
— Tak... Czy jeszcze ktoś nosi takie nazwisko wśród białych? Do
rozmowy włączyła się Alice:
— Ojciec nie wie, że nachodzimy pana. Gniewałby się. Przyjechałam z
mamą, by sama się przekonała, jaki to piękny dom. Czy pan pozwoli jej
obejrzeć wnętrze?
Robert z nienawiścią patrzył w wodniste oczy dziewczyny.
— Ten dom nie jest wystawiony na licytację.
— Wiemy, ale pan go musi sprzedać.
— Nie mam takiego zamiaru. Rudowłosa uśmiechnęła się chytrze.
— Pan wie, że nie tylko od pana zależy to, co się z tym domem stanie.
Ojciec mówił nam o pańskich kłopotach. Współczujemy, ale...
Przerwał dziewczynie:
— Kto wpadł na pomysł kupna tego domu: ty czy twój ojciec? W
wodnistych oczach pojawiły się plamki zaskoczenia.
— Czy to ważne?
— Dla mnie tak.
— Dlaczego?
— Znasz ten dom. Twój ojciec bywał tylko w biurze.
— Tak, poznałam i bardzo mi się podoba.

background image

— Więc ty zachęciłaś ojca do jego kupna?
— Mówiłam mu o Sigridzie, o domu... Ojciec lubił mnie słuchać.
Marzyłam o tym, co miała Sigrida. Była w tym domu...
Nie pozwolił jej dokończyć myśli.
— Rozumiem. Ty też chciałabyś tak żyć jak Sigrida.
— Tak. I mieć to co ona. Oczywiście, myślę o tamtych miesiącach, gdy
panu powodziło się nieźle.
— Naturalnie... Proszę, pokażę paniom dom.
Wyprowadził je z biura, przedstawił Emily jako przyszłe właścicielki.
Służąca wybuchnęła płaczem.
— Oprowadź panie po domu, pokaż go — polecił jej. Alice dygnęła.
— Jest pan bardzo miły. — Potem zwróciła się do służącej. — Jeżeli
ojciec dobije targu, to zatrzymamy cię u siebie.
Jej matka wyciągnęła w stronę Roberta rękę:
— Dziękujemy panu.
Robert wrócił do biura, opadł w miękki fotel. Czuł się jak rozbitek na
tratwie, który nie ma pojęcia, w jaką stronę powinien płynąć. Irracjonalne
uczucie żalu ściskało mu serce. Chciało mu się płakać nad sobą, nad
swoim losem.
Myślał o Sigridzie.
Myślał o Senie.
Wypełniały jego życie radością, szczęściem. Dały mu też gorycz,
zwątpienie i rozpacz.
32
Zielonymi namorzynami wstrząsał pisk małp i krzyk papug. W bagnie
chrząkały dzikie świnie. Dach bungalowu zabieliły mewy. Słońce stało
wysoko i niemiłosiernie napierało na liście palisandrów.
Jacht „Porta Nigra", nieco pochylony na prawą burtę, mierzył dziobem w
łachę złocącego się piasku. W pobliżu leżały kartony, puste puszki i
butelki. Z popiołu dawno wygasłego ogniska wystawały kawałki drewna,
którego naturalną brunatność przyciemniły płomienie.
Gorączka południa zaciskała się ciasną obręczą wokół pękającej głowy
Roberta. Dławiąca suchość gardła przez spuchnięte usta wypychała
korzeń języka w poszukiwaniu kropli wody. Przez szparki powiek
zobaczył zamknięty karton. Poczołgał się w jego stronę. Jęknął ze

background image

szczęścia. Woda! Puszki pełne słodkiej wody. Przylgnął ustami do
krawędzi puszki z małym otworem i pił chciwie. W żołądku zabulgotało i
cała jego zawartość podeszła do gardła.
Myjąc się, został zaskoczony zarostem twarzy. Od jak dawna jest nad
Laguną Palisandrową? Ile dni już się nie golił? Stracił poczucie
upływającego czasu i rzeczywistości. Płynął jachtem trzeźwy czy pijany?
Co z jego domem i biurem — sprzedał Deliusowi czy mu odmówił?
Przyjrzał się łodzi. Nie dostrzegł żadnego uszkodzenia, a wsiadł do niej
trzeźwy. Dlaczego jednak nie pamięta, co robił przed opuszczeniem
domu? Czy alkohol zabił kilkaset ważnych szarych komórek w jego
mózgu? Potrafi sam odzyskać siły i trzeźwość myślenia?
Wszedł do bungalowu. Cuchnęło w nim alkoholowym odorem, słodkim
rozkładem owoców. Po podłodze turlały się butelki i puszki, po resztkach
jedzenia pozostawionego na stole chodziły muchy. W zmiętej pościeli na
tapczanie chowały się jaszczurki.
Otworzył okno, przepędził kolorowe gady, wybił kilkanaście tłustych
owadów, pozbierał z podłogi dowody pijackiej biesiady i poczuł się
bardzo zmęczony.
Siadł w cieniu palisandra. Próbował zebrać myśli, jakoś je uporządkować,
lecz nie mógł sobie z nimi poradzić. Wciąż nie wiedział, co się wydarzyło
w ostatnich dniach. Tylko domyślał się, że bungalow nad Laguną
Palisandrową jest tym miejscem, do którego nie dotrą ani szantażyści, ani
wierzyciele. Prawdziwy azyl dla bankruta.
Zieleń nadmorskiego lasu działała kojąco. Tuż przed zachodem słońca
odzyskał do tego stopnia psychiczną równowagę, że wziął kąpiel, a potem
rozpalił ognisko i i upitrasił sobie jedzenie z mięsnej konserwy oraz
kukurydzy.
Patrzył na opadające za koronę drzew słońce i ogarniała go nostalgia
człowieka bez ojczyzny, bez rodziny, bez domu. Strzępy wspomnień z
dzieciństwa wycisnęły z jego oczu łzy. Myślał o Sigridzie, która nie ma
teraz najmniejszego pojęcia, co czuje, co przeżywa jej ojciec.
Człowiek w cierpieniu zawsze skazany jest na samotność, a samotność to
przygotowanie do śmierci. W bezsensie, w pustce przemija czas. To, co

background image

ważne, co jeszcze się liczy, już jest tylko w nas — jakieś wspomnienie,
myśli, tęsknota za tym, co bezpowrotnie minęło.
Nie powtórzy się obraz Sigridy zdejmującej z głowy kapelusz, gdy
wpływali w przesmyk laguny. Nie zasiądzie już z córką przy ognisku, z
twarzą przy jej włosach, których zapach wywoływał w nim tęsknotę i
tkliwość. To przeszłość. Jej wspomnienie zaległo grubym osadem na dnie
jego duszy i jest jedynym dowodem wyrwania się poza granicę
samotności.
Późna noc wywołała jeszcze wspomnienie Seny. Ciało stapiało się z
aksamitem nocy, musiał je wyłuskiwać z niej jak pestkę z miąższu
owocu.
Nie wszystko zdążył Senie powiedzieć. Zawsze był tak zachwycony jej
ciałem przywodzącym na myśl różne porównania, że nie mógł się zdobyć
na wybór najodpowiedniejszego.
Czy inni mężczyźni też widzieli ją tak piękną jak on?
Czy w innych mężczyznach wywoływała podobne uczucia zauroczenia
jak w nim?
Wszechwiedzący stworzył kobietę, by mężczyźnie przyspieszyć bicie
serca, wstrzymać mu oddech, porazić jego zmysły odkryciami, jakich nie
dokonałby na Ziemi i w kosmicznych przestrzeniach. Dał jej piękno
wzbudzające uczucia najpiękniejsze i najpodlejsze. Nauczył wierności i
zdrady. I ofiarował jej wolność wyboru między jednym a drugim.
Co wybrała Sena?
Wybrała czy została do wyboru zmuszona?
Czy ma to teraz dla niego jakieś znaczenie, czyje ręce przesuwają się po
jej kształtach, kto chce przeniknąć ją do głębi kobiecej tajemnicy?
Nie, Sena jest już tylko wspomnieniem o najpiękniejszej porcelance w
osadach muszelek. To wspomnienie jest w nim i nikt mu go już nie
odbierze, nawet przemijający czas, świadomość bezsensu życia.
33
Z trudem uruchomił silnik jachtu. „Porta Nigra" powoli przecięła Lagunę
Palisandrową, wbiła się w tunel zieleni. Potem lekko zakołysała się na
falach zatoki z kotwiczącymi statkami i skierowała się między główki
toru wodnego wiodącego do portu.
Znalazłszy się na Lagunie Palmowej, nie zacumował przy swoim molo

background image

koło domu, lecz kilkaset metrów dalej. Chwiejnym krokiem wyszedł na
nabrzeże i najpierw udał się do hotelowego fryzjera. Ogolony i
odświeżony zawrócił pod swoje biuro. Już szyld nad drzwiami zdradził
mu całą prawdę o jego losie — Alf Delius! Litery pozłacane, wielkie na
piętnaście centymetrów, grube na półtora. Budziły zaufanie do firmy, na
pewno z magnetyczną siłą przyciągały klientów. Wszedł do sekretariatu.
Czarna dziewczyna powitała go uprzejmym uśmiechem i pytającym
spojrzeniem. Nie była tak ładna jak Sena, jej skromna biała bluzeczka nie
wskazywała na wielkie zarobki.
— Jestem Robert Berger. Nie miałem możliwości uprzedzić o swoim
przybyciu, ale sądzę, że pan Delius zechce mnie przyjąć.
Uśmiechając się, weszła do gabinetu swego szefa. Po chwili drzwi
otworzyły się i stanął w nich Delius.
— Już chciałem cię poszukiwać, mój drogi! — wołał tamten od progu. —
Gdzie się zaszyłeś? Nawet twój ojciec przyleciał cię szukać. Zabrał twoje
afrykańskie zbiory i wściekły na wszystkich odleciał.
Wskazał Robertowi fotel.
— Nie wyglądasz na faceta powracającego z długiego urlopu, mój drogi.
Robert nie słuchał jego paplaniny.
— Co mówił ojciec? — spytał Deliusa. W odpowiedzi najpierw usłyszał
śmiech.
— A jak myślisz, mój drogi, co może powiedzieć ojciec, który przylatuje
szukać bankruta?
— Znał wcześniej moją sytuację.
— Miał jednak nadzieję, że wyjdziesz z dołka.
— Skorzystał z pełnomocnictwa?
— Niewiele miał do roboty, bo niewiele było do uratowania. — Delius
pochylił się w stronę Roberta, ściszył głos. — Staruszek załamał się, gdy
usłyszał, że statki z twoim cementem powróciły z Dżibuti i stanęły na
naszej redzie. Widma, mój drogi! Prześladujące cię widma!
Robert spodziewał się takiej sytuacji.
— Czy coś w ich sprawie postanowił?
— Kto? Ojciec? Nie, w każdym razie nie tu. Mgliście obiecywał zająć się
nimi później, z Europy. Nie wierzę mu, by miał na to ochotę.
Robert podejrzewał, że ojciec celowo pozostawił sprawę statków

background image

z cementem nie zamkniętą. Nie dopuszczał myśli, by jego syn popełnił aż
tak wielkie głupstwo jak samobójstwo. Miał nadzieję, że wcześniej czy
później odnajdzie się, a wtedy — niech ma ten swój przeklęty cement i
dalej się nim bawi!
Stary Berger jest prostoduszny i za bardzo wierzy w swego syna. Słabo go
zna. Nawet nie ma pojęcia, jak dla niego bez znaczenia są te trzy statki z
cementem, którego nikt nie chce.
— Armator bardzo się awanturuje? Delius wyrzucił ręce nad ramiona.
— Zatokę opanowali piraci. W nocy napadają na statki, łupią, co się da.
Kapitanowie statków marzą o jednym — o spokojnym porcie.
Gość Deliusa wstał.
— Żadnych problemów z dokumentami? Wstał także gospodarz.
— Absolutnie.
Odwrócił się do ściany, otworzył skrytkę z sejfem, wyciągnął z niej
pękatą kopertę.
— Na otarcie łez, mój drogi. Daję ci gotówkę, nie czek. Myślę, że wolisz
nie wchodzić do banków. — Uśmiechnął się chytrze. — Nie dziękuj mi, o
tym zadecydowały moje kobiety.
Robert schował kopertę.
— Wracasz do Europy? — spytał Delius.
— Jeszcze nie wiem.
Delius wyszedł zza biurka, wyciągnął w stronę Roberta dłoń.
— Emily czeka na ciebie ze spakowanymi twoimi drobiazgami. Wstąp do
niej. I do zobaczenia, mój drogi — żegnał obłudnie dobrotliwym tonem.
Służąca na widok Roberta wybuchnęła szlochem tak wielkim, że jej biały
fartuch natychmiast stał się wilgotny. Robert czuł się niedobrze w tym
domu, nie chciał spotkać kobiet, a łzy Emily utrudniały mu szybkie jego
opuszczenie.
— Czy jest ci źle u państwa Deliusów? — spytał z przesadną troską w
głosie.
— Nie, są dobrzy.
— Więc dlaczego płaczesz? Zamiast odpowiedzi usłyszał szloch.
— Czas już na mnie, Emily.
Służąca, pochlipując, powiedziała mu o telefonach od Sigridy. Jego córka
bardzo się niepokoi i prosi o wiadomość.

background image

— Jak jeszcze raz zadzwoni, to powiedz jej, że nie ma powodów do
zmartwień. Pozdrów ją serdecznie.
Zaniósł walizkę na jacht, potem taksówką pojechał do śródmieścia, by
uzupełnić zapasy prowiantu w bungalowie.
Z budki telefonicznej spróbował skontaktować się z Seną. Jej telefon nie
odpowiadał.
Nie wierzył, by Charles mógł zrobić to, czym na początku szantażował.
Sena żyje, na pewno mieszka w tym samym miejscu co poprzednio. W
podrzędnej restauracji zjadł obiad i raz jeszcze usiłował się połączyć z
Seną. Lecz i tym razem nie miał szczęścia.
Może Charles zawlókł ją już na jakiś statek?
Na dwie godziny przed zachodem słońca znalazł się na zatoce.
Nie wziął kursu na Lagunę Palisandrową, poprowadził jacht na redę.
Chciał zobaczyć statki ze swoim cementem. Przepłynął koło jakiegoś
drobnicowca, na pokładzie którego nie ujrzał żadnego człowieka,
przeszedł koło wysoko wynurzonego chłodnicowca z marynarzem na
skrzydle pomostu kapitańskiego. Potem ujrzał trzy ciemne sylwetki
statków z głęboko zanurzonymi burtami. Wziął do rąk lornetkę, odszukał
na kominach znaki armatora, na dziobnicach nazwy statków.
Serce uderzało mocniej, szybciej.
Przeklęty cement!
Oto przyczyna jego zguby!
Czy to właśnie jego musiał spotkać taki pech?
Pieniądze... — myślał w drodze na Lagunę Palisandrową. — Postawić te,
które dostał od Deliusa, w jakimś kasynie gry. Raz jeszcze spróbować
szczęścia. Zaryzykować.
Sięgnął po butelkę whisky, odkręcił korek i pociągnął z niej spory łyk.
Po co grać?
Po co ryzykować? To, co ma, wystarczy na jakiś czas — analizował. — A
potem... Boże, czy to ważne, co będzie potem?
Zszedł na ląd w dobrym humorze, samotność była mniej dokuczliwa, niż
dotąd przypuszczał. Rzucił pustą butelkę w piasek.
Zresztą, czy naprawdę jest sam?

background image

102
Nad wodą unosił się słodki zapach dojrzałego melona. Powietrze
falowało od wysokiej temperatury, przeciwległy brzeg laguny majaczył w
oczach jak fatamorgana. Skwar uśpił małpy i ptaki w przymorskim lesie,
niczym nie zmącona cisza rozciągała się od namorzynów aż do lasu
palisandrowego.
Robert usiadł w cieniu palisandrowych liści. Po chwili, gdy wzrok
przyzwyczaił się do mroku, zobaczył pełzającą w jego stronę jadowitą
skolopendrę. Żywo ubarwione segmenty zwijały się i rozwijały, od czasu
do czasu ukazując ostre pazurki. Żółta główka mierzyła w nogę Roberta.
Podciągnął ją, a wówczas stawonóg natychmiast zmienił kierunek i znów
ruszył na Roberta.
Ostrym patykiem przebił skolopendrę i z odrazą przyglądał się jej
konwulsjom.
Istnienie stawonoga trwało krócej, niż mogło.
Czy dla świata ma to jakieś znaczenie?
Czy śmierć ta coś zmienia nad laguną?
Sięgnął po butelkę whisky.
Patrząc na ostatnie drgawki swego wroga, myślał o sobie, o swym
powolnym umieraniu.
On też jest przebity ostrym patykiem. Jutro, pojutrze poczuje ból, od
którego zacznie skręcać się w konwulsjach. Jego ciało pokryją
mięsożerne zwierzęta, kości wysuszy słońce. Nie pozostanie po nim nic
więcej prócz kilku wspomnień w świadomości córki, ojca, może Seny i
Emily. Sięgał po butelkę, gdy nagle zobaczył, że zielona ściana na
przeciwległym brzegu pociemniała. Przyjrzał się uważniej — płynął ku
niemu sznur długich czarnych łodzi. Kiedy dzioby łodzi wbiły się w
piasek, Robert wstał spod palisandru i wyszedł na spotkanie z tubylcami.
Nie przejawiali nim żadnego zainteresowania, a otoczyli jacht „Porta
Nigra", dwóch weszło na pokład i penetrowało jego wnętrze.
Robert nie rozumiał języka, jakim się porozumiewali między sobą. Stał z
butelką w ręce i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Tymczasem kilku
Murzynów wtargnęło do bungalowu. Robert nie poszedł za nimi, bo
zdawał sobie sprawę, że jego obecność nie zmieni zamiarów czarnych;

background image

jeżeli zechcą — ograbią go, pozbawią zapasów żywności, alkoholu.
Mogą go też poturbować, zabić.
Po jakimś czasie z bungalowu wyskoczył Murzyn. W ręce trzymał pękatą
kopertę z pieniędzmi. Podał ją mężczyźnie z głową przypominającą
kaktus Neoporteria gerocephala. Jego oczy na widok pieniędzy
chorobliwie zabłysły.
— To twoje? — spytał Roberta kiepską angielszczyzną, potrząsane
kopertą.
Otrzymał potwierdzenie skinięciem głowy.
— Zakładać tu bank? — zażartował kaktusopodobny. Robertowi zaczęła
ciążyć butelka, więc ją postawił na piasku. Kaktusopodobny natychmiast
się nią zainteresował.
— Już oblać interes? — żartował dalej Murzyn, wysoko trzymając
butelkę pod światło.
— Starczy i dla ciebie — spokojnie odrzekł Robert. Tamten skorzystał z
zaproszenia do otwarcia butelki.
— Dobra wódka — zachwycał się, podając butelkę najbliżej stojącemu.
— Tylko na statkach być taka. — Popatrzył bystro na Roberta. — Ty
prysnąć ze statku?
— Nie, tu mieszkam.
Kaktusopodobny przetłumaczył słowa Roberta na narzecze tubylców.
Kiedy zrozumieli, co powiedział, zachichotali, pokładali się ze śmiechu.
Upłynęło sporo czasu, zanim ich przywódca uspokoił. Wydął w pogar-
dzie mięsiste usta, wypiął nagie piersi.
— Ty kłamać! — krzyczał. — Ty szpieg. Ty tu przypłynąć, by szukać
piratów. Na nic się zdały wszelkie zapewnienia Roberta, że nic go nie
obchodzi redowe piractwo. Nie słuchano go. Dla nich był szpiegiem i jak
szpiega go traktowano. Związano linami kokosowymi i rzucono na dno
jednej z łodzi. Zepchnięto łodzie na wodę, miarowo uderzyły o nią
wiosła. Za czarną flotyllą płynęła „Porta Nigra".
Tubylcy nie wypłynęli na zatokę. Tuż przed wyjściem na otwarte wody
wślizgnęli się w wąziutki przesmyk osłonięty nisko zwisającymi
gałęziami namorzynów i weszli w długi kanał równolegle biegnący do
linii brzegowej zatoki. Nad głową Roberta wydzierały się papugi,
przeskakiwały małpy. Z bagna unosił się fetor rozkładu.

background image

Po dwóch godzinach przebijania się między krzewami łodzie wypłynęły
na wielką lagunę otoczoną lasem palmowym. Między drzewami stały
nędzne klęcia, kołysały się rozciągnięte hamaki.
Na spotkanie łodzi wybiegły dzieci. Z wrzaskiem rzuciły się do wody, a
potem czepiały się burt, z ciekawskim zainteresowaniem zaglądając do'
środka. Obsiadły jacht „Porta Nigra". Z kleci wyszło kilka kobiet z
biodrami opasanymi płótnami.
Przy wtórze wrzasków, śmiechów, jakichś uwag wywleczono Roberta na
brzeg, uwolniono go z lin. Kaktusopodobny poprowadził go pod
wyróżniającą się wielkością kleć, gdzie na werandzie z daszkiem z liści
palmowych siedział na zydelku kacyk. Był to mężczyzna bardzo otyły, z
ledwo widocznymi oczkami, spocony. Prawdopodobnie najmniejszy
wysiłek wiele go kosztował, dlatego bardziej przypominał rzeźbę niż
żywego człowieka. Kiedy Robert stanął przed nim, kacyk usiłował
szerzej otworzyć oczy, by przyjrzeć się przybyszowi.
Rezultat był mizerny. Robert, spoglądając w ledwo widoczne szpareczki
oczu, miał wątpliwości, czy tłuścioch w ogóle coś widzi.
Kaktusopodobny długo składał raport w narzeczu plemiennym, a Robert
w tym czasie liczył muchy łażące po olbrzymim cielsku kacyka, potem
przyglądał się kosmatemu pająkowi nad skamieniałym łbem grubasa.
Ku zdumieniu Roberta wielka beka nie zadudniła, a odezwała się głosem
miękkim, delikatnym, cienkim jak głos eunucha.
— Jesteś szpiegiem? — zaśpiewał otylec. Robert stanowczo zaprzeczył.
— Co robiłeś nad laguną?
— Mieszkam tam.
Baryła nie uwierzyła temu zapewnieniu.
— Dla kogo pracujesz?
Robert w kilku zdaniach przedstawił motywy swego pobytu nad Laguną
Palisandrową. Ta opowieść o nieszczęściu białego człowieka rozbawiła
czarnego władcę wioski. Jego nalane tłusżczem policzki drgnęły, opadła
mu dolna szczęka.
— Miałeś jacht, miałeś dużo pieniędzy — stwierdził po chwili. — Byłeś
człowiekiem zamożnym.
Roberta zaniepokoiło używanie czasu przeszłego w stosunku do jachtu i
pieniędzy.

background image

— Czy to wszystko straciłem? — spytał.
Kaktusopodobny przetłumaczył to pytanie na narzecze plemienne i cała
wioska zatrzęsła się od śmiechu.
Tymczasem grubas zastanawiał się nad tym, co chciał zaproponować
białemu bankrutowi. W końcu z dużym wysiłkiem, przezwyciężając
coraz większe zmęczenie, poinformował go, że zostaje zatrzymany. Nie
będą go zamykać czy wiązać. Stąd nie ma łatwej ucieczki. Przez bagna
nie przejdzie, nie przepłynie laguny bez zwrócenia na siebie uwagi
wioski. Poza tym są jadowite węże. Nie ma sensu, by próbował. Kacyk
obiecał, że nie będzie mu źle. Dostanie chatę, codziennie mu będą
dostarczać tyle jedzenia, ile zechce. Czego więcej potrzeba mężczyźnie?
Dziewczyny? Wybierze sobie, w wiosce jest ich dosyć. A co w zamian?
Zostanie nauczycielem języka angielskiego. Będzie uczył dziewczęta.
Zaskoczono go tą propozycją. On, abnegat, w roli nauczyciela! Zdawał
sobie jednak sprawę, że wszelki sprzeciw nie ma najmniejszego sensu.
Będzie uczył angielskiego, bo tego żąda tłusty kacyk.
— Okay? — chciał się upewnić grubas.
— Okay — odparł Robert.
35
Robert nie miał powodów do uskarżania się na swój los. Nigdy nie był
głodny czy spragniony, miał swobodę poruszania się, a obowiązki
nauczyciela nie należały do specjalnie uciążliwych. Dziewczęta otaczały
go ciasnym kołem i gorliwie słuchały. Nazywał po angielsku rzeczy, a
one za nim powtarzały. Miały doskonały słuch i w lot pojmowały naukę.
Pewnego dnia znalazł postrzępiony magazyn amerykański, jaki praw-
dopodobnie przypadkowo dotarł do wioski z redy. Robert pokazał
dziewczętom kolorowe zdjęcie urodziwej Alison Eastwood,
dziewiętnastoletniej córki słynnego aktora filmowego — Clinta
Eastwooda, a następnie przeczytał im o niej artykuł. W oczach dziewcząt
zobaczył zauroczenie tym, co usłyszały. Chyba także i nauczycielem.
Zwrócił uwagę na jedną.
Była to dziewczyna z wyraźnymi zaczątkami kobiecości. Zachowywała
się jeszcze jak ciekawe wszystkiego dziecko, rozbrajające swą
naiwnością,

background image

urzekające naturalnym wdziękiem, bezpośrednim obejściem. Jednak
nabierała już kształtów dojrzałych. Jej biodra zaokrągliły się, sterczał
tyłeczek, zawsze odsłonięte piersi były ślicznie uformowane.
Główkę Any wydłużały zaczesane do góry włosy, zaplecione w war-
koczyki spięte purpurową kokardą. Niebieski kolor jej oczu ożywiał
ciemną karnację twarzy.
Stała przed swym nauczycielem i wskazującym palcem pocierała mały
płaski nosek, potem mięsiste usta. W tym samym czasie jej drobne bose
stopy coraz głębiej zapadały w sypki piasek.
Była pojętną uczennicą, nieźle dawała sobie radę z językiem angielskim i
dość swobodnie formułowała już w nim pytania, wyrażała dziewczęce
myśli.
Spytała go, dlaczego nie weźmie sobie do chaty dziewczyny?
— Tak też jest mi dobrze — zapewnił ją.
Z wielką powagą dziecka zauważyła, że prawdziwy mężczyzna powinien
mieć w nocy przy sobie kobietę.
— Poczekam, aż dorośniesz — zażartował.
Jego słowa nie wprawiły jej w zakłopotanie. Spytała, jak długo ma
rosnąć? — Chyba jeszcze kilka lat.
Posmutniała. Aż tyle? — dziwiła się. — Nie, na to się nie zgodzą, nie
pozwolą jej. Nie zrozumiał. Na co jej nie pozwolą? Kto? Rodzice?
Pokonując trudności językowe, Any powoli zaspokajała jego ciekawość.
Dziewczyna nie jest z tej wioski. Pochodzi z daleka, z pustyni, gdzie nad
wyschłą rzeką zostali jej rodzice, bracia. Otrzymali za nią wiele
pieniędzy, a gdy zacznie pracować, jeszcze dostaną.
Robert dopiero teraz uświadomił sobie, że w wiosce właściwie nie ma
kobiet, chłopców, a pełno jest mężczyzn i dziewcząt, których uroda
wskazuje na pochodzenie z różnych plemion.
Ze współczuciem patrzył na śliczną Any.
Czy domyśla się, co ją czeka?
Czy wie, na czym będzie polegać jej praca?
Biedna Any.
Tej nocy Robert długo, siedział samotnie przy ognisku. Wpatrywał się w
płomienie pożerające kawałki drewna, w purpurowe, syczące języki, w
czerwone pióropusze tańczące do upadłego z granatową nocą. Życie

background image

biznesmena nie dało mu wielu okazji do głębszych refleksji nad tym, co
robi. Kiedy został bankrutem, częściej już zastanawiał się nad swym
losem. A teraz, nauczyciel dziewcząt przygotowywanych do uprawiania
prostytucji, stanął przed problemem, który wydał się mu nie do
rozwiązania — czy to, co robi, jest moralne? Czym różni się od Charlesa
albo od tych wszystkich, którzy słuchają tłustego kacyka? Może swoje
postępowanie usprawiedliwiać zniewoleniem?
Nie zrobił jeszcze niczego, czego powinien się wstydzić, a jednak patrząc
w ogień czuł zimną niechęć do siebie, jakby w lustrze oglądał swe odbicie
splamione błotem, w którym się tapla.
Położył się na pryczy. Przez okienny otwór widział skrawek nieba z
wtopionymi w nie gwiazdami.
Czy jest jeszcze dla niego powrót pod to samo niebo, jakie rozciąga się
nad Sigridą?
A może te wszystkie skrupuły są tylko grą kogoś, kto poznał za wiele
słów, nasłuchał się o cechach człowieczeństwa?
Jestem nieludzki? — zastanawiał się. — Nie, tylko nie nadaję się na
męczennika. Dotąd żyłem zgodnie z prawem, z nakazami etyki, według
obyczajów wyniesionych z domu. Ale teraz nie obowiązuje mnie to samo
prawo, znalazłem się wśród ludzi o innych obyczajach, łamiących moje
zasady etyczne. Czy jestem złym człowiekiem, bo robię to, co każą mi
owe obrzydliwe typy?
Staczasz się — usłyszałby z ust europejskich moralistów.
Nie — odpowiedziałby. — To tylko ucieczka przed cierpieniem.
Czy może coś innego zrobić w tej okrutnej sytuacji, w tej ohydnej wiosce
Patu, wśród wstrętnych mężczyzn i pięknych dziewcząt?
Wciąż mżyły nad nim gwiazdy, dalekie światy przypominały mu o jego
atomistycznej marności. Z ulgą poddał się zmęczeniu myślami. Już
zasypiał, gdy usłyszał ciche stąpanie po klepisku. Poczuł miły, delikatny
zapach dziewczyny, a potem dotyk jej palców na twarzy.
Wstrzymał oddech, udawał, że śpi.
Dziewczyna klęknęła koło pryczy, a jej drobne paluszki przesuwały się
po jego czole, włosach, wodziły po uszach, zsuwały się na usta,
poznawały kształt podbródka.
Obecność Any podniecała go. Z rozkoszą poddawał się jej drobnym

background image

pieszczotom. Pragnął, by przekroczyła wszelkie granice poufałości. Po-
żądał jej.
Kiedy z jego głowy zniknęły dziewczęce palce, chciał sięgnąć po nią,
przytulić do siebie. Zawahał się jednak, czy powinien tak postąpić i te
sekundy wątpliwości oddaliły go od Any. Otworzył oczy i zobaczył
szczupłą sylwetkę wtapiającą się w noc.
36
Upał dnia wcisnął się nawet w cień palm. Dziewczęta wachlowały się
liśćmi, z naciętych skorup kokosów popijały chłodne mleko. Również
Robert przykro odczuwał wiszący w powietrzu skwar, jednak nie opusz-
czało go nocne podniecenie. Raz po raz spoglądał na Any, na jej
dziewczęce ciało, które kilka godzin wcześniej było tak blisko niego.
Dziewczyna patrzyła jak zwykle, niczym nie zdradzając swego
większego zainteresowania mężczyzną.
Uczył słów określających ciało człowieka. Dziewczęta słuchały go z
wielką uwagą, a potem cierpliwie powtarzały dopiero co poznane
rzeczowniki.
Pokazał na pierś jednej z dziewcząt i nazwał ją po angielsku. Dotknął jej
pępka i powiedział, jak mówią o nim Anglicy. Potem dotknął brzucha,
bioder, ud, kolan, stóp. I na tym zakończył lekcję. Dziewczęta
natychmiast się rozpierzchły. Gestem zatrzymał Any.
Chcesz się przenieść do mojej chaty? — spytał ją. Spojrzała mu prosto w
oczy.
— Tak — zgodziła się.
Położył dłoń na jej ramieniu i lekko ścisnął.
Czy byłaś już w jakiejś chacie mężczyzny? — podpytywał ją. Wciąż
patrzyła w jego oczy.
— Tak — odpowiedziała.
Widocznie zakłopotanie wyraźnie się odbiło na jego twarzy, bo
dziewczyna szybko dodała:
— W twojej.
Sprawiła mu tym wyznaniem wielką przyjemność. Uśmiechnął się do niej
tkliwie.
— Idź, odpocznij. Ja pójdę do kacyka, by wyraził zgodę.

background image

Zdjął z jej ramienia rękę i wzrokiem odprowadził aż do chaty dziewcząt w
środku wsi.
Poszedł do kacyka. Grubas siedział na werandzie i leniwie coś przeżuwał.
— Chcę wziąć Any do swojej chaty — powiedział otylcowi. Tłuścioch
się nie sprzeciwił.
Chwilę potem wszystkie dziewczęta w Patu wiedziały, że biały
mężczyzna wybrał dla siebie Any.
Robert nie czuł się dobrze. Miał moralne skrupuły, lecz silniejsza od nich
była żądza zmysłów. Podszedł pod chatę dziewcząt. Starsza kobieta,
która się nimi opiekowała, wyprowadziła z niej Any ozdobioną kwiatami
wpiętymi we włosy, z niewielkim tobołkiem w ręce. Uśmiechała się do
Roberta, a kobieta coś paplała i paplała, to zwracając się do dziewczyny,
to do mężczyzny.
Wreszcie przekazywanie Any Robertowi skończyło się i mógł ją wpro-
wadzić do swojej chaty.
Jestem bydlę — mruknął, opuszczając za sobą w wejściu matę. — Ale
czy mogę nim nie być?
W chacie panował półmrok. Any usiadła na brzegu pryczy i najwyraźniej
na coś czekała.
Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy wsi też czekali.
— Lubię cię, Any — powiedział. — Lubię i chcę, byś w tej chacie była
szczęśliwa.
Chyba nie wszystko z tego oświadczenia zrozumiała, ale na pewno do jej
świadomości dotarło znaczenie tych słów, które ważne były i dla Roberta.
Ucieszył ją sam głos mężczyzny, jego łagodność, czułość.
Jak uczennica za nauczycielem powtórzyła słowa najbardziej jej miłe.
— Nie będziesz robić niczego, czego robić nie chcesz — zapewniał. Z
tych słów nic nie zrozumiała. — Nie skrzywdzę cię.
Słowa te przypomniały mu o tym, jaka przyszłość czeka Any. Może ten
czas spędzony z nim będzie dla niej jedynym czasem szczęścia? Zaczął
się uwalniać od moralnych skrupułów.
Podszedł do siedzącej na pryczy dziewczyny, położył ręce na jej
ramionach i przyciągnął ku sobie. Nie opierała się, zachowała zupełną
bierność. Przesunął ręce na piersi Any, zaczął je ostrożnie, powoli
pieścić.

background image

Pochyliła głowę, przyglądając się ruchom jego rąk. Po chwili jej palce
spoczęły na jego piersi, lekko masowały, bawiły się włosami.
Musnął ustami jej zamknięte usta. Nie wywarło to na niej większego
wrażenia. Pocałował mocniej, rozwarł usta i wsunął między nie koniec
języka. Nadal były niewrażliwe, obojętne. Trochę tym zniechęcony,
przestał całować. Wówczas Any pocałowała jego, podobnie jak on
wsunęła między jego usta koniuszek języczka.
Moja uczennica — pomyślał z satysfakcją. — Nauczę ją, wychowam... —
marzył. — Dla siebie, tylko dla siebie...
Położył ją na pryczy szeleszczącej liśćmi palmy. Szybkimi pocałunkami
zamknął jej oczy, których naiwne oczekiwanie nie dawało mu spokoju.
Biorąc ją w ramiona, czuł pod sobą drobne ciałko. Był dla niego
olbrzymem, którego tylko czułość powstrzymywała od jego zmiażdżenia.
Ręce dziewczyny gdzieś bezradnie zwisały z pryczy. Umieścił je na
swoich plecach i już po chwili ich obecność była miła, ruchliwe paluszki
wywoływały przyjemną podnietę.
Any jest bardzo pojętną uczennicą — pomyślał zsuwając z jej bioder
okrycie.
Wsunął dłoń między dziewczęce uda, ogarnął nią całe ciepłe i suche
podbrzusze. Pod miękkim puszkiem z trudem odnalazł zaledwie zaryso-
wujące się kształty płci.
Zdjął rękę z podbrzusza.
Pomyślał o Sigridzie.
O dumie Sigridy ze swego dziewictwa.
Poczuł się głupio, było mu wstyd, najchętniej odprowadziłby Any do
chaty dziewcząt. Ale czy wówczas ona nie musiałaby się wstydzić?
37
Kończyła się popołudniowa lekcja, gdy z gęstwiny namorzynów dobiegł
równomierny warkot silnika. Kilkanaście minut potem lagunę przeciął
niewielki jachcik „Akka". Wysiadł z niego chudy, wysoki biały
mężczyzna w olbrzymim słomkowym kapeluszu na głowie, w krótkich
białych spodenkach z niebieskimi wypustkami przy kieszeniach, w
trykotowej koszulce.
Znal wieś, bo bardzo pewnie skierował się w stronę chaty kacyka. Robert
puścił dziewczęta i podszedł nieco bliżej chaty tłuściocha.

background image

— Przywiozłem ciuchy dla dziewcząt i przedpłatę dla ciebie — mówił
obcy mężczyzna. — Chcę zobaczyć towar.
Otylec ledwo widocznym gestem ręki przywołał opiekunkę dziewcząt,
która zaraz pobiegła do chaty.
Mężczyzna w wielkim słomkowym kapeluszu wrócił do jachtu, wyciąg-
nął z niego kilka pakunków, rzucił na piasek; Murzyni przenieśli je pod
chatę kacyka.
Chudzielec wziął jeszcze z „Akki" aparat fotograficzny i stanął na
werandzie. Po chwili przed mężczyznami ustawiły się dziewczęta. Na ich
twarzach malowało się zaciekawienie, dopiero potem niepokój. Na
pewno nie zdawały sobie sprawy, po co je wezwano, dlaczego są
pokazywane białemu.
Tamten tymczasem zaczął je fotografować japońskim polaroidem.
Wyrzucane z kieszonki aparatu zdjęcia kładł na balustradę werandy i
dalej mierzył obiektywem w dziewczęta.
— Niezłe sztuki — mruczał z zadowoleniem. — Nasze nowe, piękne
czarne błyskawice.
Wśród nich była także Any. Zachowaniem nie wyróżniała się od
pozostałych dziewcząt — i jej udzieliło się podniecenie, z ciekawością
spoglądała na mężczyznę robiącego zdjęcia. Od czasu do czasu zerkała w
stronę Roberta. I chyba tylko w tym była inność jej zachowania.
Any przygotowywana do sprzedaży — pomyślał z przygnębieniem
Robert. Nie, nie był oburzony, a tylko przygnębiony, bo przecież
wcześniej wiedział, jaka przyszłość czeka jego przyjaciółkę. I
zaskoczony, że to już się zaczyna.
Mężczyzna w słomkowym kapeluszu pokazał dziewczętom zdjęcia.
Najpierw przyglądały się im z wielką nieufnością, niedowierzaniem,
oglądały z jednej strony i z drugiej, podejrzewały, że to lusterko, a potem
się rozchichotały. Śmiejąc się, dowcipkując, przekazywały je sobie z rąk
do rąk.
Biały przybysz odbierał je od nich i z tyłu na zdjęciach wpisywał imiona,
jakie dziewczęta podawały. Potem rozerwał jedną z paczek leżących na
werandzie, wyciągnął z niej kolorowe bluzki, chusteczki, spódniczki i
porozdawał dziewczętom.

background image

Ich opiekunka pomagała się im ubrać.
Były zachwycone tym, co otrzymały. Piszczały z uciechy, gdy oglądały
się w lustrze.
Mężczyzna w kapeluszu zauważył Roberta, podszedł do niego.
— Widzisz, ile można im sprawić radości! I to czym? Ciuchem. W tym
tkwi cała tajemniczość kobiecości — żartował. — Ty je uczysz
angielskiego? — spytał.
Robert twierdząco skinął głową.
— Co za czasy! — wyszczerzył tamten w uśmiechu żółte zęby. — Wciąż
nie rozumiem, dlaczego teraz klienci chcą z nimi choć trochę pogadać! O
czym? No powiedz, o czym z taką możesz rozmawiać? Dawniej
wystarczyło, że miały... — Przyjrzał się Robertowi. — Skąd się tu
wziąłeś?
— Mam tu pracę — odparł wymijająco.
— Praca! — zaśmiał się tamten.
— Praca jak inne.
— Powiedzmy — zgodził się przybysz. — Nie uprowadzili cię którejś
nocy ze statku stojącego na redzie?
— Coś w tym rodzaju.
— Jesteś małomówny.
— Chcę żyć.
Temu w kapeluszu spodobała się szczerość Roberta.
— Jasne. Kanibalami nie są, ale aniołami też nie. Ja też wolę z nimi
ostrożnie. Nie lubię, jak jakiś czarny stoi za moimi plecami.
— Długo z nimi handlujesz?
— Od jakiegoś czasu. — Wskazał podbródkiem dziewczęta. — Śpisz z
nimi? — A jak umowa przewiduje: mają być nienaruszone? Tamten
prychnął z pogardą.
— Nie ma takich warunków, bo dotąd nikt nie przywiązywał do tego
najmniejszej wagi. — Zastanowił się. — Ale kto wie, czy wkrótce nie
znajdą się amatorzy na dziewice. Czasy się zmieniają, zmienia się rynek.
— Kiedy je stąd zabierasz?
— Wkrótce. Jak dobijemy ceny z odbiorcami. Najpierw zamówienie,
potem towar.
— Idą do lokali?

background image

— Nie tylko.
- Prosto na ulice?
— Skądże znowu! To dobre sztuki, mają swoją cenę. Za dobre na ulice.
Ulica na nie poczeka. Wicie z nich zajdzie wysoko! — zaśmiał się. —
Nauczą się czytać, pisać. Za kilka lat mogą być świetnymi pracownicami
biur. Szefowie lubią mieć takie dziewczyny pod ręką, na własny użytek.
Robert z goryczą pomyślał o Senie.
— Zrobię ci zdjęcie — zaproponował nagle tamten.
- Po co?
— A po co się robi zdjęcia?
— Nie jestem dziewczyną.
— Pokażę szefowi.
- Jemu inne zdjęcia są potrzebne.
— Może coś ci skapnie za lekcje angielskiego?
— Kim jest twój szef?
Człowiek w kapeluszu zrobił Robertowi zdjęcie.
Facet z giową. Umie robić interesy. Może sam przypłynie po dziewczęta,
to go poznasz.
Pokazał Robertowi wywołane zdjęcie. — jak się sobie podobasz?
- Potrafisz robić zdjęcia — pochwalił go Robert, przyglądając się
fotografii.
Tamten z uśmiechem przyjął komplement, schował zdjęcie i wrócił na
werandę kacyka. Robert schronił się w swej chacie.
Miał o czym myśleć. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu praw-
dopodobnie nie bez powodu zrobił mu zdjęcie. To spryciarz! Musiało mu
się wydać podejrzane, że jakiś biały żyje w kleci wśród czarnych i nawet
nie uskarża się jednym słowem na swój los. Spróbuje tę wiadomość drogo
sprzedać. A jeżeli jego szefem jest Charles? O, ten potrafiłby na tej
sensacji zarobić!
Myślał też o Any. Nie mógł się pogodzić z tym, żc dziewczyna, z którą
sumienie nie pozwala mu współżyć jak mąż z żoną, ma zostać
prostytutką. Powinien ją ratować, zapewnić bezpieczeństwo, stworzyć jej
szanse normalnego życia.
Ale jak?
Roztrząsanie tego problemu przerwało wejście Any. Miała na sobie za

background image

obszerny błękitny blezer z klapami oraz kołnierzem w kształcie liści i z
wielkimi metalowymi guzami.
Przypomniała Robertowi Senę, która nieraz chodziła podobnie ubrana.
Any cieszyła się otrzymanym ciuchem i chciała, by Robert ją podziwiał.
Powiedziała, że dziewczętom obiecano jeszcze śliczniejsze rzeczy.
Rozpięła blezer i pochwaliła się stanikiem.
Robert zastanawiał się, czy Sena nie korzystała z tego samego źródła
zaopatrzenia.
Chciał zdjąć z dziewczyny blezer, rzucić go w kąt, by nie przypominał o
tym, co ją w niedalekiej przyszłości czeka. Broniła prawa do niego jak
dziecko do swej zabawki.
— Any, musimy stąd uciekać — rzekł do niej.
Nie rozumiała go, dalej cieszyła się prezentem od człowieka w słom-
kowym kapeluszu.
38
Przez kilka dni Robert obserwował zwyczaje tubylców, by wybrać
odpowiedzi moment do ucieczki. Banda tłuściocha, dowodzona przez
kaktusopodobnego, co jakiś czas przed zapadnięciem nocy opuszczała
Patu. Prawdopodobnie wypływała wówczas w celach rabunkowych na
redę. Wracała dopiero następnego dnia. W tym czasie w wiosce
zostawały kobiety, dziewczęta i kacyk. Noc była więc najlepszą porą na
ucieczkę. Do opuszczenia wsi Robert najpierw zamierzał użyć jachtu, z
którego Murzyni nie korzystali. Jednak po zastanowieniu się zrezygnował
z niego. „Porta Nigra" była za ciężka do długiego wiosłowania po kanale,
a silnika nie mógłby uruchomić, bo wynieśli z niego kanister z benzyną.
Pozostawała mu tylko wąska łódź Murzynów, lekka i szybka. Tubylcy
mieli nadmiar łodzi i zwykle kilka ich leżało na brzegu. Zepchnięcie
jednej z nich nie było trudne.
Odkąd Zaczął myśleć o ucieczce, lekcje z dziewczętami prowadził
niedbale, dając im większą swobodę i czas na zabawę. Przychodziły na
spotkania z nim ubrane w otrzymane od mężczyzny w słomkowym
kapeluszu rzeczy i prosiły, by je nazywał po angielsku. Nieraz miał z tym
kłopot, a one szybko się zorientowały, że ich nauczyciel daleki jest od
doskonałości, i świetnie się nim bawiły, podsuwając mu różne ciuszki i
prosząc, by dał im nazwę.

background image

Podczas takich zabaw jedna z dziewcząt wskazała palcem na swe
podbrzusze i nalegała, by je nazwał.
Był zakłopotany.
Dziewczęta śmiały się, klaskały.
— Porta nigra — powiedział po chwili. — Czarna brama. Powtarzały.
Były urzeczone nazwą, a on myślał o Senie, której nie
zdążył wyjaśnić, dlaczego tak nazwał jacht i jej ulubiony napój.
— Porta nigra... — ćwiczyły się w wymawianiu nowych słów.
W południe, gdy Robert odpoczywał w kleci na pryczy, obok niego
położyła się Any.
— Porta nigra — szepnęła, przesuwając jego dłoń w stronę swego
podbrzusza.
Delikatnie odsunął się od niej, wstał z pryczy.
— Jeżeli dziś banda kaktusopodobnego opuści wioskę, to my uciekniemy
— mówił do dziewczyny.
Nie słuchała go, a jej oczy wyrażały żal.
— Porta nigra — powtarzała jak na lekcji, z cichą nadzieją na usłyszenie
pochwały za gorliwość w nauce, z pretensją za brak zainteresowania się
nią, jej ciałem.
— Jesteś miła, Any — mówił pochylony nad nią. — Lubię cię, nawet
bardzo, ale chcę mieć dla siebie choć trochę szacunku.
Wyszedł z chaty.
W wiosce było widać przygotowania do nocnej wyprawy. Sprawdzano
lodzie, na ich dnie układano siekiery, bosaki, nożyce do przecinania
kłódek czy metalowych prętów.
Robert wiedział już, że na pewno tego dnia wypłyną.
Był to więc dzień ich ucieczki.
— Any, wkrótce będziemy wolni — powiedział do dziewczyny po
powrocie do chaty. — Rozumiesz, co to dla nas znaczy? Dla ciebie, dla
mnie?
Nie rozumiała. Jej wilgotne oczy patrzyły weń tkliwie, palce rąk dotykały
jego dłoni, rozchylone usta prowokowały do pocałunków.
— Nie teraz, moje dziecko — prosił. — Jutro znajdziesz się w wolnym
świecie. Wtedy sama postanowisz, co wybrać, z kim będziesz chciała żyć,
co pragniesz robić.

background image

Lekko przyciągała go ku sobie.
— I wtedy zrozumiesz, dlaczego postępowałem właśnie tak, a nie inaczej.
Pochylił się nad nią, pocałował w czoło.
— Tego uczucia, jakie żywię do ciebie, nie pozwolę tak łatwo zniszczyć,
zbrukać — szepnął do jej uszka.
Całe popołudnie myślał o ucieczce. Jego uczennice mogłyby mu chodzić
po głowie, a on nie zauważyłby tego. Dręczyły go różne obawy, jak na
przykład ta, czy w ciemnościach poradzi sobie z odszukaniem wśród
namorzynów drogi.
Wreszcie na brzegu laguny zaroiło się od piratów. Z wojowniczym
animuszem wsiedli do łodzi i powiosłowali.
Robert odczekał, aż ostatnia łódź zniknie w gęstwinie zarośli, aż kobiety i
dziewczęta zajmą się przedwieczornymi obowiązkami. Potem,
upewniając się, czy nie jest śledzony, podszedł do łodzi, wybrał z nich
najlepiej wyglądającą i zepchnął na wodę. Pozostałe przedziurawił.
Wrócił po Any, wziął ją za rękę i poprowadził do łodzi. Już odbili od
brzegu, a ona wciąż jeszcze nie zdawała sobie sprawy, w czym
uczestniczy. Może sądziła, że jej przyjaciel ma prawo pływać po lagunie?
Dopiero gdy z jej oczu zniknęła wieś Patu, a Robert wbił dziób łodzi w
gęstniejący mrok rozpościerający się nad kanałem, pojęła znaczenie
słowa tak często powtarzanego przez Roberta - ucieczka. Zapiszczała
cichutko z radości, ciekawa tego, co ją czeka.
Zapadła noc, jak zwykle w tropiku nagle, bez uprzedzenia szarówką,
zmierzchem. Zrobiło się ciemno, jakby ktoś nad światem zaciągnął
kurtynę, jakby nieoczekiwanie wygaszono na scenie teatru światło.
Robert kazał Any usiąść na dziobie lodzi, wypatrywać przeszkód i
ostrzegać przed nimi. Posuwali się coraz wolniej, ze wzmożoną ostro-
żnością, wsłuchując się w noc, starając się coś odczytać z jej
tajemniczych głosów. Roberta najbardziej przerażała myśl o wężach,
które w każdej chwili mogły się wślizgnąć do łodzi. Trzymając w rękach
wiosła, nie mógł się odpędzać od komarów. Z przerażaniem myślał o
konsekwencjach po ukąszeniu — malaria, filarioza, lejszmaniosa. Ale
jeszcze bardziej bał się spotkania z bandą kaktusopodobnego, dlatego
zapominał o komarach i zapamiętale wiosłował.
Łódź często uderzała o podporowe mangrowe korzenie i wówczas

background image

musiał cofać ją. Tracili czas, a on siły fizyczne. Był już u kresu
wytrzymałości, gdy poczuł świeży zapach morza. Kanał rozszerzył się,
nieco łatwiej mógł uderzać wiosłami w wodę. Wreszcie ujrzał światła
kotwiczne statków. Ożywi! się, szybciej wiosłował.
Już nie lękał się spotkania z piratami. W taką noc czarna łódź na wodzie
nic była widoczna.
Przepłynął milę albo i więcej, gdy przez noc zaczął przenikać czysty
śpiew tenora. Luciano Pavarotti? — zastanawiał się, kierując łódź na ów
glos, na ów sygnał cywilizacji.
Any coś szeptała, lecz nie rozumiał jej. Bił wiosłami w wodę, słone
bryzgi ochlapywały mu twarz, sól wżerała się w popękane dłonie, a
martwa fala wznosiła i opuszczała łódź.
Głos tenora nasilał się, światła stawały się coraz wyraźniejsze. Płynął
prosto na gwiazdy Krzyża Południa.
Godzinę później znaleźli się w pobliżu kotwiczącego statku. Fale
uderzały o niego, kołysał się na lewą burtę, na prawą, wznosił dziób i
opuszczał go, jakby to nie byt kolos, lecz łódeczka.
Robert opłynąl statek, z którego nadbudówki wciąż dochodził śpiew
tenora. Trap podniesiono, sztormtrap zwinięto.
Hej, wachtowy! — krzyknął, trzymając się od burty na taką odległość,
aby mógł być widoczny dla tych na mostku. — Chcę wejść na statek.
Potrzebuję pomocy.
Snop światła ze skierowanego nań reflektora poraził oczy.
— Pozwólcie wejść na pokład — prosił.
Rozległ się metaliczny odgłos kroków marynarza schodzącego po
zewnętrznym trapie.
— Człowieku, wkrótce świt -— mówił ktoś bardzo blisko Roberta, z
pokładu spacerowego. — Co robisz o tej porze na redzie?
— Musicie mi pomóc.
— Przyjacielu, tu nic pogotowie ratunkowe.
— Grozi mi niebezpieczeństwo. Marynarz się zaśmiał.
- Nie powiesz, że ta dziewczyna w łodzi trzyma cię na muszce.
— Proszę, wpuśćcie nas na pokład.
Światło reflektora penetrowało otoczenie statku.
— Musiałbym budzić kapitana. A on tego nie lubi. Poczekaj kilka godzin.

background image

— Jesteśmy głodni, robi się zimno — uskarżał się Robert. Wachtowy
spuścił z tonu.
— Dobrze, porozmawiam z oficerem.
Znów kroki. Długie minuty wyczekiwania. A potem łoskot zrzuconego za
burtę sztormtrapu.
— Dacie sobie radę? — spytał marynarz znad burty.
— Oczywiście — zapewnił Robert.
Podpłynął do burty, uchwycił linę, przywiązał nią łódź, a potem złapał
pierwszą deseczkę sztormtrapu.
— Wchodź pierwsza — powiedział do Any.
Dziewczyna zwinnie pokonywała odległość między wodą a pokładem.
Gdy tylko dotknęła relingu, Robert ruszył jej śladem.
— Mam nadzieję — mruknął oficer — że nie oberwiemy przez was od
kapitana. — Przyglądał się nocnym intruzom. — Macie jakieś
dokumenty?
— Żadnych — opowiedział Robert.
— No, to w ładną pakujemy się sprawę — stwierdził z niezadowoleniem
oficer. — Chodźcie, zaprowadzę was do mesy. Coś zjecie, napijecie się
kawy, a rano zobaczymy, co was czeka, co mnie czeka.
Poprowadził ich korytarzem oświetlonym podsufitowym światłem. Any
szła przed Robertem niepewnie, oszołomiona tym, co oglądała, raz po raz
tracąc równowagę przy stałych przechyłach statku. Idąc dotykała błysz-
czących klamek drzwi marynarskich kabin, gapiła się na oszklone
drzwiczki schowków na sprzęt przeciwpożarowy, na wiszące schematy
statku, sygnalizacji. Oficer otworzył drzwi do mesy. Było w niej
przytulnie, nad głębokimi fotelami unosiła się mieszanina zapachów. Z
pentry wyszła czarna dziewczyna. Uśmiechnęła się do Any, skinęła do
niej ręką, próbowała się porozumieć, lecz było to poza możliwościami
obu dziewcząt. Kołysząc biodrami, oddaliła się długim korytarzem.
Oficer wskazał na pentrę.
— Steward śpi. Ale mam nadzieję, że dacie sobie radę. Jest do waszej
dyspozycji.
W pentrze pachniało mlekiem. Z otwartego kartonu Robert przelał mleko
do dwóch kubków, ukroił kilka kromek chleba, posmarował je masłem,
dżemem, położył na talerzach i zaniósł na stół do mesy.

background image

W tym czasie Any dotykiem poznawała krany, pojemnik na wodę,
zlewozmywak, szafki. Otworzyła niechcący lodówkę, w jej
rozświetlonym wnętrzu ujrzała konserwy, kartony, owoce, soki.
Świat, w którym się znalazła, był tym światem, o którym nawet nie śniła
— piękny i bogaty, kolorowy, pachnący, cudowny.
Jadła łapczywie.
— Any, nie spiesz się, jedz powoli — śmiał się Robert. — To, co
najgorsze, już za nami.
Ledwo zdążyła zaspokoić głód, zaraz zaczęła chodzić po mesie,
zapoznawać się z przedmiotami. Dotykała rzeczy i prosiła Roberta, by je
nazywał.
— Any, mamy czas, dużo czasu — uspokajał ją. — Wszystkiego naraz
nie poznasz, zapomnisz, jak się nazywają.
Podeszła do telewizora.
— Telewizor — powiedział Robert. Powtórzyła i zamierzała na tym
poprzestać.
Robert włączył telewizor, ekran wypełnił się obrazami, z głośnika
popłynęła melodia opery nagranej na taśmę video. Śpiewał Luciano
Pavarotti.
Any znieruchomiała, wbiła wzrok w ekran jak zahipnotyzowana.
Był z siebie dumny. To dzięki niemu znalazła się w miejscu, które ją
zachwyca, w którym jest szczęśliwa. Gdyby nie on — nigdy nie
poznałaby piękna tego świata.
39
Kiedy Robert się przebudził, już w szyby bulajów uderzało słońce, a nad
rufą statku szybowały mewy. Skulona w fotelu Any wciąż spała, zapewne
jeszcze raz przeżywając szczęśliwe chwile minionej nocy.
Robert zaparzył sobie mocną kawę. Rozkoszował się jej zapachem i lekko
gorzkawym smakiem, gdy do mesy wszedł steward. Nic jeszcze nie
wiedział o nowych pasażerach na statku, więc Robert się przedstawił.
Steward był wysokim, przystojnym dwudziestolatkiem o urodzie
nordyckiej, jasne długie włosy opadały mu na wąskie ramiona. W białej
koszuli z krótkimi rękawami, w krótkich spodniach z tropiku, w
kremowych

background image

płóciennych półbutach i podkolanówkach miał w sobie wiele z dziecka
przedwcześnie fizycznie rozwiniętego. Słuchał Roberta, patrzył na śpiącą
Any, a na jego twarzy igrał ledwo uchwytny promyk radości.
Oficer wachtowy na pewno o was zapomniał - mówił szeptem, jakby nie
chciał jeszcze zbudzić śpiącej dziewczyny. — Pójdę do kapitana i
powiem mu o was.
- Dziękuję, jest pan miły.
— To mój obowiązek.
Kiedy odszedł, Robert zrobił sobie jeszcze jedną kawę.
Przebudziła się Any, więc i ją poczęstował kawą. Ponieważ jej nie
smakowała, dolał do kubka śmietany, dodał trzy łyżeczki cukru. Teraz
zaakceptowała.
W rócił steward.
- kapitan prosi do swego biura - oznajmił, wciąż się uśmiechając.
Poprowadził ich korytarzem, a potem schodami dwa piętra wyżej.
W biurze nic było nikogo. Steward wskazał im fotele. Teraz dopiero
zauważył, że dziewczyna przez cały czas trzymała w ręce kubek z kawą. -
Czy podać coś do picia? — zwrócił się z pytaniem do Roberta.
- Ja dziękuję, ale dla mojej przyjaciółki poproszę o wodę. Steward zniknął
w kapitańskiej pentrze, z której po chwili wyszedł
z wysoką szklanką pełną gazującej wody.
- Jedenaście stopni — powiedział. — Woda o takiej temperaturze jest
najsmaczniejsza.
- Nie wiedziałem o tym. - Wiedzieć o takich rzeczach to mój obowiązek.
Tam, skąd przybywamy, trudno byłoby mieć takie wymagania.
Steward podał szklankę dziewczynie, a następnie wręczył jej słomkę
owiniętą w bibułkę. Bezradna Any pytająco spojrzała na Roberta.
Chłopiec zrozumiał jej kłopoty, wziął od niej słomkę, zdjął bibułkę i
wsadził rurkę do szklanki. Jeszcze nie była pewna, co ma robić, więc
pokazał, jak przy pomocy słomki należy pić. W tym momencie
zainteresowała się pływającymi kostkami lodu.
Chłopiec łyżeczką wyłowił jedną i podał ją Any. Wzięła ją do ręki i z
przerażeniem upuściła. Na dywanie powstała plamka wilgoci. Steward
się nie zniechęcił, podał jej jeszcze jedną kostkę lodu, tym razem prosto
do ust.

background image

Roberta ta nadgorliwość stewarda irytowała, lecz nie chciał dać tego po
sobie poznać.
Jak panu na imię? — spytał go. Chłopiec uśmiechnął się do niego ciepło.
— Jaki ze mnie pan. Na statku zapomina się o imionach. Dla wszystkich
jestem stewardem.
Ta odpowiedź nie wystarczyła Robertowi.
— W porządku, ale przecież masz imię. - Mama nazywała mnie
Robertem.
Wiadomość ta rozbawiła Roberta Bergera. - A to dobre! Mnie też na imię
Robert. Co za przypadek! Any spoglądała na jednego i drugiego,
zastanawiając się chyba nad tym, co wywołuje ich wesołość.
— Czy ona rozumie, o czym rozmawiamy? — spytał steward. - Nic.
Mogę jej wytłumaczyć? - Będzie dość czasu, by to kiedyś pojęła.
- Oczywiście, jak pan sobie życzy - zgodził się ustępliwie steward. —
Przecież to nic pilnego, by już teraz wiedziała, że nie tylko panu na imię
Robert.
Otworzyły się drzwi i wszedł kapitan, mężczyzna pięćdziesięcioletni,
krępy, o małych czarnych oczach patrzących nieufnie, nieżyczliwie.
Steward opuścił biuro.
Robert raz jeszcze opowiedział o tym, dlaczego znalazł się na redzie i
poprosił o wpuszczenie na pokład statku. Kapitan słuchał z obojętnością
człowieka, który w swym marynarskim życiu poznał niejedną dziwną
historię i wiele przeróżnych bujd.
— Nic zrozumiałem tylko, jak pan trafił do Patu, skąd się pan tam wziął?
— dociekał, gdy Robert zamilkł.
Robert teraz mniej chętnie mówił o sobie. Nie chciał wyznać całej
prawdy, pragnął ukryć, że jest biznesmenem. Nie miał pojęcia, na jaki
trafił statek. Może to jeden z tych trzech, które przewożą jego przeklęty
cement? Gdyby tak było, to wolałby nie zdradzać się z tym, że on jest
przyczyną ich kłopotów. Zrobił więc z siebie turystę, który pływając po
lagunach, zabłądził, stracił orientację w terenie i stał się jeńcem bandy.
— Tak — westchnął kapitan. — Jest pan pechowcem.

background image

— Raczej byłem — poprawił go Robert.
— Nie, dalej pan jest.
— Dlaczego? Przecież moja przygoda się kończy dobrze.
— Nie za bardzo. Jesteśmy statkiem redowym. Stoimy i nie wiadomo
kiedy wejdziemy do jakiegoś portu. Szalupy też nie pozwalam spuszczać
na wodę, bo się boję, że załoga by mnie zostawiła samego. Z kapitanatem
portu pokłóciłem się, więc nikt od nich nie zagląda na mój statek. A więc
nie ma pan szans, by dziś czy jutro trafić do swego hotelu.
— Nie spieszę się na ląd, poczekam, jeżeli pan kapitan pozwoli.
— Luksusu tu nie ma, ale jakąś kabinę znajdę. — Popatrzył na
dziewczynę, potem na Roberta. — Jedną — dodał oschle.
— Oczywiście, dziękuję.
— Mydło, ręczniki, pościel, posiłki, napoje — oto co mogę wam
zapewnić.
— Więcej niż moglibyśmy oczekiwać.
— Steward wam wskaże kabinę.
Przywołał stewarda, dał mu polecenie odprowadzenia dziewczyny i
Roberta.
Kabina była niewielka, z bulajem tuż nad lustrem wody, z ciężkimi,
mocno nadrdzewiałymi blendami. Na jej wyposażenie składała się
szeroka koja, kanapka, biureczko, nad nim wisiała półka z radiem, obok
stała szafa, a za drzwiami łazienka i ubikacja. Pomieszczenie było jasne,
czyste. Sprawiało miłe wrażenie.
— Przyniosę fotelik — powiedział steward.
Ledwo zamknęły się za nim drzwi, a dziewczyna rzuciła się na koję,
rozkoszowała się jej miękkością, puszystością koca, bielą pościeli. Potem
przeniosła się na kanapkę, z niej znów na koję, w końcu stanęła przed
bulajem, spróbowała pokręcić mosiężnym motylkiem, zapaliła światło
podsufitowe, włączyła lampkę nad koją. Po tej bieganinie po
pomieszczeniu, które było jej nowym światem, zniknęła za drzwiami
łazienki i Robert przez dłuższy czas rozkoszował się ciszą.
Drzwi łazienki otworzyły się w momencie, gdy steward starał się wnieść
fotelik. — Robert! — wołała naga dziewczyna. Steward stał jak wryty,
zaskoczony tym, co ujrzał.
— Dziękuję — mówił Robert, odbierając fotelik.

background image

Steward nie ruszył się z miejsca.
— Dziękuję, dziękuję — powtarzał Robert. — Sam go ustawię. Tamten
me miał ochoty wyjść, więc Robert lekko popchnął go do drzwi. Teraz
dopiero usłyszał szum wody lecącej z kranu, zobaczył kłęby pary. Wbiegł
do łazienki i zakręcił kran.
Any dała mu do zrozumienia, że chce się wymyć. Odkręcił kurki,
uregulował temperaturę i puścił prysznic.
Dziewczyna weszła pod prysznic. Robert również się rozebrał, wziął
mydło i stanął obok niej. Obficie zmoczył jej włosy, potem namydlił.
Dziewczyna cieszyła się. Zmusiła Roberta, by zniżył się i ona jemu umyła
głowę.
Z mydłem w ręce klęknęła naprzeciwko Roberta. Na moment zbliżyła
usta do jego ust, potem zarzuciła mu ręce na ramiona, odsunęła głowę.
— jesteś szczęśliwa? — spytał.
Strumienie wody spływały po jej włosach, po ramionach, po piersiach —
po małej pięknej rzeźbie z brązu.
40
Robert poprosił stewarda, by mógł zjeść obiad z Any w kabinie. Nie miał
odwagi pokazać się w mesie w tym, w czym przybył na statek.
Również Any, wciąż zachwycona swym blezerkiem, nie miała w czym
wyjść między ludzi. Steward natychmiast się domyślił, dlaczego Robert
chce pozostać w kabinie i kwadrans później przyniósł ubrania, bieliznę,
obuwie, ponadto maszynkę do golema, wodę po goleniu, wodę kwiatową
dla Any.
Ubierali się długo, Any trzykrotnie zmieniała zdanie na temat sukienki, w
końcu zdecydowała się na kawową, z materiału luźno tkanego, o poro-
watej fakturze, przewiewnej. Robert najwięcej czasu poświęcił na
golenie. Kiedy wreszcie weszli do mesy, większość była już po obiedzie,
tylko w kącie siedział oficer, który ich przyjął na pokład.
— No 1 burza przeszła obok — wyraził zadowolenie, że kapitan nie
zbeształ go.
— Jeszcze raz panu dziękuję — rzekł Robert. Tamten obierał ze skórki
pomarańcze.
— Rozmawiałem z kapitanem — mówił oficer. — Przeżył pan ładną
przygodę, panie...

background image

Robert się zawahał,
— Mertz, Robert Mertz — przedstawił się.
— Mertz... powtórzył tamten. — Dałbym głowę, że oglądałem pana
zdjęcie w telewizji, Ale skoro pan nazywa się Mertz...
— Niemożliwe! Moje zdjęcie? Steward podał na stół wazę z zupą.
— Smacznego — życzył, uśmiechając się ciepło, serdecznie. Oficer
mówił dalej:
- Tak glośno było o pana zaginięciu. - Przełknął pomarańczę, popił
winem. Tylko nazwisko jakieś inne. Ale mogę się mylić. Kto wszystko
zapamięta, co się oglądało w telewizji? Robert delektował się zupą.
— Wyśmienita!
Oficer ze zrozumieniem dla zachwytów Roberta pokiwał głową.
- Wyobrażani sobie, czym miał pan faszerowany u Murzynów żołądek.
— A potem popatrzyl na Any. Jedno mnie zawsze zastanawia: dlaczego
jakość pokarmu me wpływa na urodę. Można jeść same frykasy, a człek
brzydki. I odwrotnie: ktoś je byk co, a wygląda, żc paluszki lizać.
Lalunia!
Ostatnie słowo spodobało się Any, więc je powtórzyła kilka razy.
— ona wie, co mówi? — zainteresował się oficer.
— Nie, raczej nie.
— Jak jej pomóc zrozumieć?
Robert niechętnie wskazał palcem na Any i powiedział:
— Ty lalunia. Lalunia to ty. Any — lalunia. Any powtórzyła:
— Lalunia. Any lalunia.
Oficer nie był pewien, czy naprawdę pojęła naukę.
— Na pewno wie, że to o nią chodzi? Robert twierdząco skinął głową.
- Tak. Zrozumiała.
A więc, jak powiem lalunia, to ona będzie wiedzieć, że o niej mowa? No,
może też myśleć, że każda dziewczyna to lalunia.
— I słusznie! - zarechotał oficer.
Robert miał uczucie, że jest obserwowany. Rozejrzał się, odwrócił głowę
w stronę bulajów — do szyb kleiły się ciekawskie gęby marynarzy,
wlepiali ślepia, uśmiechali się lubieżnie.

background image

Zauważył ich także oficer.
— Głodne sukinkoty! — mruknął, wstał od stołu i opuścił mesę. Po
chwili z bulajów zniknęły głowy marynarzy.
Any wypiła ze szklanki łyk wina. Z uznaniem dla napoju pokiwała głową.
— Wino - uczył ją Robert.
— Wino — powtórzyła miękko. Wrócił oficer.
—- Lalunia pije wino - powiedział wesoło. - Smakuje?
Any powtórzyła:
— Lalunia pije wino.
Oficer stanął obok stolika, przy którym siedział Robert z Any.
— Można się dosiąść? -— spytał. Proszę - zgodził się Robert.
— Proszę — powtórzyła Any.
— Ale my już kończymy - dodal Robert. Oficer zająl miejsce przy stole.
- Nie macie się dokąd spieszyć.
— To prawda.
- Za słońcem chyba nie tęsknicie?
— Oczywiście, że nie mamy powodów się spieszyć — przyznał mu rację
Robert.
— Czytałem, że czarni są bardzo inteligentni.
— Tak, raczej tak.
—- Ale ich inteligencja rzadko kiedy jest w pełni wykorzystana.
— Białych również. Oficer się roześmiał.
— Powiedzmy...
— Tak, wiele naszych szarych komórek tkwi w mózgu bezczynnie.
— Może to i lepiej — zastanawiał się oficer. - Widzi pan, co mądrale
robią z naszym pięknym światem.
—- Ma pan na myśli polityków czy przemysłowców?
— Jednych i drugich.
— Zgadzam się z panem.
Oficer uporczywie przyglądał się Any.
— Wie pan, jak widzę tych czarnych na statku, a bywają u nas w różnych

background image

celach — przywożą owoce i inne rzeczy — to patrzę na nich i myślę: co w
takim człowieku siedzi?
— Chyba to co w każdym.
— Tak pan sądzi?
— Dlaczego miałoby być inaczej. Są ludźmi, kochają i nienawidzą,
potrzebują przyjaźni, tęsknią za tym, za czym i my tęsknimy.
— Eh, chyba pan przesadza.
— Skądże znowu!
— Poznał pan ich... No i tę dziewczynę. Robert nie miał powodów, by
przeczyć.
— Więc niech mi pan powie: jaka przyszłość czeka ludzkość, gdy nad
światem władzę mieć będą czarni?
To pytanie oficera zaskoczyło Roberta.
— A dlaczego właśnie oni mieliby przejąć panowanie nad światem?
Oficer nerwowo wzruszył ramionami, patrzył na Any długo, jakby
zamierzał ją przeniknąć.
— Czytałem gdzieś o tym — pochylił się w stronę dziewczyny. —
Chciałbym poznać czarnego do głębi. Właśnie dlatego, że niektórzy w
nich widzą przyszłych władców świata. Pragnąłbym zajrzeć w duszę,
zrozumieć serce, pojąć każdą myśl, jaka się rodzi w czarnej głowie.
Związałbym się uczuciem wielkim — marzył dalej — takim, by
pozwoliło mi przeniknąć istotę człowieczeństwa tej drugiej osoby. —
Nagle zwrócił twarz w stronę Roberta. — Czy jest to możliwe?
Teraz dopiero Robert dostrzegł w oczach oficera rozgorączkowanie. Z
każdym słowem, z każdą minutą bardziej się podniecał. Pochylony nad
stołem prawie już dotykał dłoni Any.
Robert wstał.
— Było milo pogawędzić z panem, ale na nas już czas. Podniósł się
również zza stołu oficer.
— Chwileczkę, nie odpowiedział mi pan na pytanie.
— Bo nie ma odpowiedzi. Oficer nie ustępował.
— A pan próbował przeniknąć istotę człowieczeństwa tej małej?
— Nie znamy się zbyt długo. Dzieli nas bariera językowa.
— A próbował pan?
— Oczywiście.

background image

— No i co pan powie?
— Za wcześnie na wnioski.
Robert ujął Any pod ramię i wyprowadził z mesy.
Na końcu korytarza mijali otwarte drzwi statkowego sklepiku. Robert
chciał go minąć, lecz Any targnęła go za rękę. Zatrzymał się. Butelki win,
wódek, opakowania słodyczy, tytoniów, papierosów, papeteria, notesy,
albumy, długopisy, odzież, bielizna — wszystko to było niezwykle kolo-
rowe, przyciągało wzrok.
Any stanęła jak wryta przed gablotami. Robert próbował ją delikatnie
odciągnąć. Z głębi sklepiku wyszedł steward.
— Proszę — powiedział, podając jej czekoladę z orzechami. Dziewczyna
wzięła ją w obie dłonie.
— Przykro mi — sprzeciwił się Robert. — Wiesz, że jesteśmy bez
pieniędzy. Nie mogę pozwolić, by przyjęła.
— Na koszt firmy — uśmiechnął się tamten.
— Chyba że tak. Dziękuję w imieniu mojej przyjaciółki.
Any wyraziła stewardowi wdzięczność na swój sposób. Kiedy opuścili
sklepik, chłopiec wyszedł na korytarz, stanął na dole schodów i
odprowadzał ją spojrzeniem, a ona idąc za Robertem w górę, stale
oglądała się za siebie. — Dziewczyno — mruczał — to twój pierwszy
dzień na tym statku, a już kokietujesz, uwodzisz!
Zaprowadził ją na pokład pelengowy z kołyszącą się nad ich głowami
anteną radiową. Nie było na nim nikogo. Wskazał Any miejsce na
pozostawionym przez kogoś leżaku, sam przysiadł na stalowej pokrywie.
Chciał rozmawiać z dziewczyną, powiedzieć jej o środowisku, w jakim
się znaleźli, ostrzec ją. Tymczasem Any rozerwała opakowanie
czekolady i zaczęła chrupać orzechy. Robert patrzył na redę. Wokół, aż
po horyzont, kołysały się na niej wielkie i mniejsze trampy. Brzeg był
bliżej, niż przypuszczał. Ze statku było wyraźnie widać wejście do portu i
wysoki budynek hotelu „Astra". Chociaż nie tęsknił za domem, widok ten
przyspieszył bicie serca. Tam c o ś zostało z niego na zawsze, to czego już
nigdzie indziej nie odnajdzie. Odebrał Any czekoladę, zawinął ją w
papier.
— Dosyć. Będziesz chora — ostrzegł ją, a ponieważ nie zrozumiała,
musiał jej obrazowo wyjaśnić, czym grozi obżarstwo czekoladą.

background image

Chciała ją wypluć.
— Nie, nie musisz. Ale na dziś koniec z czekoladą.
Pokazał je, ląd, mówił o wielkim mieście, do którego wkrótce popłyną.
Any zauważyła dziewczynę spotkaną rano w mesie. Spytała Roberta, co
tu robi, czy też uciekła tak jak ona?
- Byc moźc - Odpowiedział wymijająco i bardziej stanowczo zabrał się do
nauczania angielskiego.
Po kolacji kapitan poprosił Roberta na szklaneczkę whisky.
— Any, nie wolno ci opuszczać kabiny aż do mojego powrotu. Jej oczy
wyrażały zdumienie.
- Masz siedzieć tutaj, w kabinie. Włączę ci radio, słuchaj muzyki. Nie był
pewien, czy go zrozumiała, nie miał jednak innego wyjścia —
musiał przyjąć zaproszenie pierwszego po Bogu.
Kapitan tym razem powitał go w saloniku, odprawił stewarda i sam zajął
się gościem.
Po chwili wzniósł szklankę na wysokość oczu, zmrużył je.
- Gdyby nie ten cudowny napój, człowiek oszalałby w samotności.
Opuścił nieco szklankę. — Słuchałem radia. Potworne wiadomości. Nic
tylko się upić. Stara Europa trzęsie się w posadach. Upadają systemy
polityczne, partie rządzące od dziesięcioleci, sojusze militarne,
gospodarcze związki. Strach pomyśleć, co się tam dzieje. — Stuknął w
szklankę Roberta swoją. — A tu jest spokojnie, tak spokojnie, jakbyśmy
byli międzyplanetarnym statkiem przelatującym nad Ziemią. Tylko że
krew w nas rzednie, popadamy w apatię. Jak kosmonauci.
Robert wyraził podziw za tak głęboką refleksję.
Kapitan się zaśmiał.
— Musiałem to gdzieś słyszeć lub przeczytać.
Robert jeszcze bardziej podziwiał go, tym razem za autoironię.
— Przesada — mruknął kapitan. — Ratuję się, czym mogę. — Odsłoni!
bulaj. — Niech pan spojrzy. Noc. Już noc. Jak zwykle nieoczekiwanie
nagle. Nieraz zastanawiam się, czy między tym co jest, a tym co nas
czeka, istnieje jakaś wyraźna granica? Kiedy nagle zapada noc, myślę, że
śmierć może nas przenosić delikatnie, niepostrzeżenie... Wówczas
wątpię, czy naprawdę istnieję.

background image

— Jest pan już zmęczony tym rejsem? — próbował odgadnąć Robert.
Nieufne oczy kapitana skryły się za podniesioną szklanką.
— Rejsem? Nie. Sobą jestem zmęczony. Czy pan wie, jak łatwo można
się znudzić tą małą władzą, jaką mam, tą świętą powagą pierwszego po
Bogu, do jakiego przywykła załoga statku? — Westchnął ciężko. — A ja
chciałbym jak oni wleźć w błoto, zapić się, poświntuszyć z jakąś czarną
błyskawicą sprowadzoną z lądu... Ale mnie nie wolno, nie wypada. Ja jak
ksiądz muszę dyskretnie.
Dolał Robertowi whisky.
— Ta dziewczyna — zaczął niepewnie — to pańska przyjaciółka?
— Tak.
— Nie czarna błyskawica? — spytał podejrzliwie.
— Nie.
Patrzył na niego nieufnie.
— Naprawdę nie. Pierwszy po Bogu westchnął.
— Szkoda.
— Dlaczego? — nie rozumiał Robert. Tamten zastanawiał się nad czymś.
— Ale sypia pan z nią?
Robert wciąż nie domyślał się, do czego jego gospodarz zmierza.
— To dziecko, nie mam z nią stosunków seksualnych. Kapitan nie
wierzył mu.
— Śpi pan obok tej ładnej bestyjki i nk, nie tego...? — bełkotał
podniecony tą myślą.
— Uważam, że byłoby to niemoralne z mojej strony.
Skrupuły Roberta wprawiły kapitana w prawdziwe osłupienie. Pił whisky
chciwie jak wodę, opadł głęboko w miękki fotel i ciężko dyszał.
— I to mówi pan, który wie, że każda noc tutaj trwa dwanaście godzin?!
Ci ludzie mają dla siebie tylko jedną rozrywkę na te godziny — seks.
Uprawianie go przez stulecia w ciągu długich tropikalnych nocy
pozbawiło ich jakichkolwiek moralnych zakazów. Kto ma narządy
płciowe, ten ma prawo używania ich do woli. — Półprzytomnie zerkał na
Roberta. — A ona, ta pańska przyjaciółeczka, ma, prawda? Więc
dlaczego pan, do diabła, mówi o jakiejś moralności?!

background image

Robert poczuł się nieswojo w towarzystwie pijanego kapitana.
— Poznałem pana poglądy. Są ciekawe. Myślę, że jeszcze będzie okazja
posprzeczania się z panem.
— Posprzeczania się... ze mną?! — ryczał pierwszy po Bogu. — Ja
wydaję rozkazy, ja nie uznaję sprzeciwów!
— Przepraszam, panie kapitanie, źle się wyraziłem.
— Bardzo źle!
Robert bał się najgorszego — kapitan każe mu przyprowadzić Any.
Byłby wówczas bezradny wobec jego żądania.
— Zdrowie pana, kapitanie — zaproponował.
Prawie wlał w niego kolejną szklaneczkę, która wreszcie dobiła
kapitańską świadomość. Chciał podnieść się z fotela, lecz zabrakło mu sił.
— Cholera... błyskawice... — wymamrotał. Robert przykrył go kocem.
Otworzyły się drzwi i bezszelestnie wsunął się steward.
— Tak jak co wieczór — rzekł do Roberta.
— Alkoholizm?
— Samotność.
— Wygląda na alkoholika.
— To nieszczęśliwy człowiek, bardzo samotny — upierał się steward.
— Przecież są na statku mężczyźni, z którymi mógłby się zaprzyjaźnić.
Gdy się zbierali, to pili, a podczas picia odkrywali prawdę o sobie.
— Jaką?
— Czego potrzebują.
— Mianowicie?
— No wie pan...
Robert próbował się domyślić.
— Seksu.
— Kapitan pozwolił sprowadzić kilka czarnych błyskawic. Trzech
uciekło z nimi. Została jedna. — Zastanawiał się nad czymś. — Chyba
jest chora. Ale i tak znaleźliby się tacy, którzy byliby z nią gotowi uciec,
byle nie dzielić się z innymi. ^
— Nie rozumiem. Uciekliby tylko dlatego, by mieć t a k ą dla siebie?
— Cóż, taki już jest samczy egoizm.
Robert słuchał z przerażeniem. Dopiero teraz pojął, na jakie niebez-
pieczeństwo wystawił Any, szukając pomocy na redowym statku.

background image

— Co za dzikie zwyczaje! — oburzał się.
— Nic pan na to nie poradzi. Po prostu taki jest człowiek.
— Człowiek? O, zostawmy to określenie dla innych przedstawicieli tego
dwunożnego gatunku powszechnie spotykanego na naszej planecie.
Pobiegł do swej kabiny. Dziewczyna leżała na koi i słuchała muzyki
płynącej z radiowego głośnika. Uspokoił się. Klęknął przy koi, wziął dłoń
Any i położył na swoim policzku. Maleńkie ciepełko dawało mu wielką
radość. Przesunął dłoń, pocałował jej wnętrze, każdy palec, między
palcami. Powoli zapominał, co groziło jego małej dziewczynce. Był
szczęśliwy z jej obecności przy nim, cieszył się tym, że jest tylko jego,
wyłącznie jego.
42
Obrosłe muszelkami i wodorostami statki głębiej zanurzały się w wody
zatoki. Przypływy i odpływy, powiewy harmatanu czy monsunu kołysały
nimi w prawo i w lewo, w górę i w dół. Upływał dzień za dniem, tydzień
za tygodniem w coraz boleśniejszej monotonii.
Robert wyciągnął się na leżaku za kabestanem, Any usiadła na jednej
główce pachołka, nogi trzymała na drugiej. Marynarze czyścili z rdzy
pokrywy luków ładunkowych i wywietrzniki. Nie widzieli Roberta tylko
Any. Byli przekonani, że ich nie rozumie, więc rozmawiali swobodnie.
— Ciągnę po tym przeklętym pokładzie — skarżył się marynarz —
zdzieram rdzę centymetr po centymetrze, i dobrze, nie myślę o niczym.
Podniosę głowę w tamtą stronę, spojrzę i już nie mogę spokojnie robić
tego, co niby do mnie należy. Ho, ho, myślę, pot mi ślepia mroczy, skóra
na dłoniach rogowacieje, a ona tam...
Do rozmowy włączył się steward:
— A na ławie bosmańskiej nikt się dziś nie pokołysze? — spytał, patrząc
na wiszącą nad jego głową deskę.
— Takiś mądry — irytował się inny marynarz — to sam wejdź na maszt.
Wiesz, ile on ma metrów wysokości? Piętnaście, dzieciaku. A ława wisi
na dziesiątym metrze. Bierz pędzel i suń!
— Dziesięć metrów! Wielka mi rzecz! — lekceważył pracę na wysokości
steward. — Pewno, że wejdę. Gdy zechcę.
— Słyszeliście? Chwali się nasz dzieciak.

background image

Marynarz na pokrywie ładowni wciąż się skarżył:— Skrobię i skrobię,
liczę i liczę, i nieraz myślę: czy tak już będzie do końca życia? Plecy mam
obolałe, ręce stwardniałe, w uszach wieczny zgrzyt skrobaczek, w oczach
mrok od słońca. — Zrobił pauzę, by głębiej odetchnąć. — Chciałbym
przynajmniej wiedzieć, jak z taką dziewczyną jest?
— Boże — jęknął inny. — Niech on przestanie! Przecież chodzi tylko o
dziewczynę, a tyle słów westchnień!
— Widziałeś, baranie, jej uda?
— No i co, widzę.
— Cudeńka. Czekoladki! Paluszki lizać. Lalunia! A jak nogami drobi,
gdy idzie pokładem. Ostrożnie stawia jedną obok drugiej. Kto ją tego
uczył? O, tak — szpilki byś między nie wsadzić nie potrafił.
— Boże! — jęczał ten przy wywietrzniku. — Sześć milionów komórek,
tysiąc pięćset ciałek zmysłowych, dwieście punktów bólu, pięćset
gruczołów potowych, dwadzieścia punktów dotyku, piętnaście gruczołów
łojowych, dwanaście punktów zimna, dwa punkty ciepła w jednym
centymetrze kwadratowym skóry. I nic więcej!
— Chciałbym mieć tych sześć milionów komórek uformowanych w
dziewczęce kształty!
— Brzuszek ani wypukły, ani za płaski. W sam raz.
— Na takim brzuchu choćby skonać!
— Brzucho ciepłe! Cieplusie...
— Zamknijcie się! — krzyknął steward. — Upał wam rozum odbiera.
Tamci zarechotali. — Dzieciaku, to nie dla ciebie zabaweczka, tak jak nie
ta ława bosmańska na maszcie.
— Nie dla mnie? — zaperzył się steward.
— A co, może na niej usiądziesz?
— A dlaczego nie?
— Przechwałki!
— Co za sztuka wdrapać się po maszcie?
— Nie, chłopcze, ta zabawa nie dla ciebie. I dziewczyna też nie.
— No to wam pokażę!
I steward zaczął się wspinać na maszt w stronę kołyszącej się
bosmańskiej ławy. Już był na wysokości uchwytów do mocowania
takielunku, gdy ciszę nad pokładem wypełnił krzyk Any.

background image

— Robert!
Wyszedł zza kabestanu Robert Berger, znieruchomiał na maszcie
steward. Na pokładzie zaległa cisza. Oczy marynarzy zwróciły się w
stronę stojącej przy relingu Any.
Robert Berger podszedł do dziewczyny, położył dłon na ,e, ramieniu.
— Co się stało, Any? Dlaczego krzyczysz?
Pokazała ręką zawieszonego na maszcie stewarda i poprosiła Roberta,
by kazał tamtemu zejść.
— On chce udowodnić, że jest odważny - próbował wyjasnic
czyn tamtego.
Przecząco kręciła główką, jakby odgadywała, że to przed nią steward
zamierzał się popisywać ryzykanctwem. Nie pragnęła takich dowodów.
Prosiła, by zszedł, był bezpieczny.
Zrozumieli to także marynarze. Zaczęli pokpiwać z niezdecydowanego
stewarda: — Posłuchaj, chłopcze, to dziecko dobrze ci radzi.
— Wszedłeś za wysoko. — Zwątpiłeś w swe siły, więc zejdź.
— Zarozumialec! — Mięczak!
— W gębie tylko mocny.
— Strach go obleciał.
— Zaczął, a nie skończył.
— Tyle bajtlował.
Steward podciągnął pod siebie nogi, przesunął dłonie po maszcie 1 znow
był kilka centymetrów wyżej.
— Robert! — protestowała Any.
Marynarze podeszli pod maszt, zadarli głowy. Nie przestawali kpić.
— Ma któryś z nas wejść po ciebie?
— Może silnik uruchomić i ruszyć tą łajbą, by tak tobą nie rzucało?
— Przynieść koce, materace, poduszki? - pytał marynarz w białe,
czapeczce z małym daszkiem wywiniętym w górę.
Robert mocniej ścisnął ramię Any.
— Chodźmy stąd — powiedział.
Uwolniła się z uścisku jego dłoni, zrobiła krok w stronę masztu. Robert
wyprzedził ją, stanął przed nią. Łzy w oczach, zagryziona warga
zirytowały go.

background image


— Any, ostatni raz mówię — chodźmy stąd!
Wyminęła go i stanęła na pierwszym stopniu trapu łączącego pokład
dziobowy ze spacerowym,
- Robert! — wołała w stronę masztu.
Mężczyzn na pokładzie wzruszył widok płaczącej dziewczyny, przestali
kptć ze stewarda i niepewnie spoglądali to na niego, to na Any.
— W porządku! — krzyczał w stronę kołyszącego się na maszcie
stewarda ten, który pracował przy wywietrzniku. — Udowodniłeś, co
chciałeś, a teraz złaź!
Tamten znieruchomiał, spojrzał w dół na zadarte głowy marynarzy, na
stojącą nad nimi Any. Wahał się. Dziewczyna domyśliła się, że jest w
rozterce. Próbowała go przekonać do tego, na co nalegali marynarze,
jednym słowem Robert, ale wymówiła je z takim ciepłem w głosie, że
musiałby mieć serce z kamienia, by oprzeć się jej prośbie. Powoli zaczął
się zsuwać po maszcie, a im bliżej był pokładu, tym szybciej schodziła po
trapie Any. Kiedy steward dotykał stopami węzłówki przy pięcie masztu,
Any już stała w jego pobliżu. Powtarzała tylko jego imię, lecz na tyle
sposobów, że tylko głuchy nie potrafiłby odgadnąć jej uczucia, z jakim
witaia powrót stewarda na pokład. Nagle wyciągnęła ku niemu ręce,
objęła go mocnym, długim uściskiem. Nim oderwała się od niego, padła
tylko jedna uwaga marynarza, który wcześniej pracował przy
wywietrzniku:
— Tak się wita kosmonautę powracającego na Ziemię. Any nie czekała
na Roberta i ruszyła w stronę nadbudówki.
— LaJunia — odprowadzał ją męski głos.
— Czekoladka — ścigał ją inny.
— Błyskawica — syczał jeszcze ktoś. Steward szedł za nią.
Za stewardem wlókł się Robert.
43
Ocean jak co dzień obłaskawiał statki. Od ledwo widocznej kreski lądu aż
do horyzontu na atlantyckiej fali kołysały się maszty frachtowców. I
słońce prażyło jak zwykłe, wyciskając z ludzi ostatnie krople potu.

background image

Oślepiało. Na pokładach było cicho, tylko skrobaczki i łańcuchy relingów
dawały o sobie znać.
Zewsząd opadała senność.
Robert, mimo skwaru, czuł zimne dreszcze. Wiedział, co to zapowiada;
samice komarów zrobiły swoje.
Odsunął się od relingu na pokładzie pelengowym, podszedł do drze-
miącej w leżaku Any. Chwilę przyglądał się dziewczynie. Jej powabny
cielesny wdzięk, wciąż jeszcze czysty, dziewiczy, wiośniany,
oczarowywał teraz bardziej niż kiedykolwiek. Sprzyjały mu sen i bezruch
urzekającego ciała. Równomierny oddech, lekkie wznoszenie się i
opadanie piersi, nieco rozchylone usta zachwycały zwykłością sytuacji,
która jednak go wzruszała. Klęknął przy Any, dłonią dotknął uda
skąpanego w słońcu, ciepłego. Pochylił się, położył na nim skroplone
potem czoło. Przebudziła się.
— Mhm? — mruknęła półprzytomnie.
Podniósł na nią oczy. Spokój i przyrodzony urok, łagodność i naturalne
piękno przemawiały z jej twarzy. Gdyby mógł zatrzymać czas, gdyby
mógł to piękno zachować tylko dla siebie...
— Jestem chory — skarżył się. — Będziesz miała ze mną kłopoty.
Niewiele zrozumiała. Odprowadzała go wzrokiem pytającym, miękkim.
Oficera Robert znalazł w sterowni. Opowiadał marynarzowi o liberyjs-
kim tankowcu „Eneroy Endourance", na jakim woził z Zatoki Perskiej do
Europy ropę. Opływał Przylądek Dobrej Nadziei, gdy runęła na niego
potężna fala, wybijając dziurę w burcie, przez którą mógłby wjechać
wagon. Zwrócił się do wchodzącego Roberta:
— A tu spokój, że aż się chce wyć z nudów! — Sięgnął po papierosy, lecz
zaraz je odłożył. — Tęsknię za ruchem, za sztormem — zwierzał się. —
Ta bezczynność jest zabójcza.
Robert tracił siły i pewność siebie w rozkołysanej sterowni, więc oparł się
o szafkę z flagami sygnalizacyjnymi.
— Złapałem malarię — wyznał. Oficer zatarł ręce, cieszył się.
— O, nareszcie coś się dzieje!
— Proszę mi coś dać.
— Oczywiście, po to wozimy kartony chlorochiny, primachiny, arechiny,
atabriny. Na co pan reflektuje?

background image

— Cokolwiek... — wytarł chusteczką mokre czoło. — I proszę mnie
umieścić w izolatce.
— W izolatce? — zdziwił się oficer.
— Tak, proszę o to.
— Zostawia pan dziewczynę bez opieki.
— Wiem.
— No i co?
— Chcę być sam.
— Jak pan sobie życzy.
Oficer zaprowadził pacjenta do pomieszczenia ze ścianami pomalowa-
nymi na biało, z białą koją, z białymi szafkami. Robert otrzymał tabletki.
— Proszę pamiętać, że należy je brać zawsze o tej samej godzinie —
pouczał oficer. — Niech pan popatrzy na zegarek i zapamięta. Ja jestem
kiepskim lekarzem, lepiej na mnie nie liczyć.
— Dobrze. Chciałbym się już położyć.
— Jasne, w końcu jest pan chory. Czy postawić koło koi kibelek, czy
zdąży pan zatrzymać w ustach, nim dobiegnie do ubikacji?
— Może mdłości mnie ominą.
— Wątpię. Kołysanie też robi swoje.
Robert się rozebrał, położył i okrył kołdrą. Wciąż było mu zimno.
— Znajdzie się jeszcze jeden koc?
— Nawet dwa, trzy.
— Jest pan miły. Oficer okrył go kocami.
— Wierzy pan w autosugestię?
— Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym.
— Ma pan okazję przekonać się, czy coś takiego istnieje.. Proszę
wmawiać sobie, że jest pan zdrowy.
Robert zamknął oczy.
— Dziękuję za radę.
— Tabletki i rada, oto co mogę dla pana zrobić.
— Niczego więcej nie oczekuję.
— Zajrzę tu do pana. Steward przyniesie herbatę i soki. Oczywiście
posiłki też.
Robert został sam. Najpierw z uczuciem zimna, potem gorąca. Kiedy
odrzucił dodatkowe koce, zobaczył, że pierwszy jest mokry. Zmienił koc.

background image

Był słaby i senny. Śniła się mu czarna łódź. Nie, to jeszcze nie była łódź,
ale pień, w którym wypalał środek, wybierał popiół, wydłubywał włókna.
Ciągnął'kawałkiem szkła po burcie. Łódź przybierała smukłe kształty.
Gładził ją, pieścił, jakby w sobie miała smukłość dziewczyny. Wsiadł do
łodzi i płynął przez lagunę, której przezroczysta woda niezdolna była
niczego unieść. Łódź zanurzała się, napełniała wodą. Kiedy woda
podeszła mu do ust, zaczął krzyczeć. Wtedy zjawiła się Any i
niebezpieczeństwo minęło.
Wcale nie płynął łodzią, a trzymał przed sobą porcelankę ze szczelino-
wym otworem przypominającym zewnętrzne kobiece narządy płciowe.
Any się śmiała. Śmiała się z niego. To zabawne nazywać t o porta nigra.
Każdy mężczyzna na statku wie, że t o nazywa się inaczej.
Obudził się mokry od potu, z niepokojem w sercu o Any. Chciał ją
zobaczyć, mieć przy sobie. Chwycił za słuchawkę telefonu, wykręcił
numer do sterowni. Odebrał oficer.
_ To jedyny numer, jaki znalazłem pod ręką — tłumaczył się. — Ale
chciałbym się nie z panem widzieć, lecz ze stewardem.
— W porządku. Zadzwonię. Zaraz przyjdzie. Jak pan się czuje?
— Atak gorączki minął.
— Powróci — oficer był bezlitosny.
— Właściwie to mógłbym wstać i chodzić.
— Źle panu?
— Dobrze, będę leżał.
Steward zjawił się w izolatce w kilka minut po telefonie.
— Martwimy się o pana. Robert nie słuchał go.
— Co z Any?
— Okay.
— To dziecko. Boję się, że będzie jej teraz ciężko... Jest taka naiwna...
— Pyta o pana. — Nie chcę, by mnie w tym stanie widziała.
— Dzielnie pan znosi chorobę.
— Wiem, jak wyglądam.
— Naprawdę nie najgorzej.
— Zdaję sobie sprawę, że nieprzyjemnie przebywać w towarzystwie
kogoś, kto co jakiś czas biegnie do ubikacji i wymiotuje albo...
Dlatego tu jestem.

background image

— Ona to rozumie.
— Wytłumaczyłeś jej?
— Tak.
Robert poczuł ukłucie w sercu.
— Musiało cię to kosztować wiele czasu.
— Nieważne.
— Zjadła coś?
— Głodna nie jest.
— Była w mesie?
— Zaniosłem jej do kabiny.
— Dziękuję ci.
— Niech się pan o nią nie martwi, a myśli o sobie, o swoim zdrowiu —
radził mu steward. — Masz rację. Muszę jak najwcześniej stąd wyjść.
Kiedy zasnął, znów śnił o Any. Zrywał dla niej orzechy kokosowe.
Układał je pod pniem drzewa w pryzmę, a potem długo szedł krętą
ścieżką wśród namorzynów. Kiedy starał się nią wrócić, nie potrafił do
nich trafić. Głodny i spragniony, z oczyma zasnutymi mgłą wilgoci, z
rozkołatanym sercem błądził w ciągu dnia po wyspie, biegał od palmy do
palmy w poszukiwaniu pryzmy kokosów. Noc też nie dała mu
odpoczynku. Po zachodzie słońca, gdy chciał wtulić głowę między kolana
i zasnąć, musiał z ciężką maczetą w zębach wspinać się po wysokich
pniach aż pod korony palm i ciąć, ciąć stwardniałą jak kamień zieleń.
Myślał o Any, która czekała na te kokosy, by ułożone na tacy w piramidę
wziąć na głowę i ponieść na plażę między marynarzy.
Any — myślał po przebudzeniu się — moja biedna, mała dziewczynka.
Miał łzy w oczach. Wzruszała go własna bezsilność, wzruszała
samotność bezbronnej dziewczyny. Złe przeczucia nakazywały mu wstać
z koi i wyjść na pokład. Spróbował się podnieść. Był słaby.
Nie tylko malaria, ale wszystkie ostatnie przeżycia nakładały się na siebie
i zwalały go z nóg. Ubolewał nad tym, lecz czy miał inne wyjście jak
tylko to, by się pogodzić ze swoim losem?
Spojrzał w bulaje — stała w nich noc.
Co robi Any?
Noc wydała się mu pełna starców zeszłych z płótna Artemisii Gentileschi
Zuzanna i starcy. Czaili się, szukali nagiej Any.

background image

Gdzie jest Any?
Noc dyszała pożądaniem starców skradających się pod drzwi kabiny,
gdzie na koi rozrzuciła nogi Any.
Podejrzliwość wybiła go ze snu. Rozgorączkowany, podniecony męczącą
nieufnością rzucał się na koi. Cierpiał bardziej z zazdrości niż z powodu
malarii.
Opuścił nogi z koi. Statkiem kołysało poprzecznie i wzdłuż, w bulaju
pojawiały się i znikały gwiazdy. Do ust napłynęła mu gorzka ślina,
wypełniła je. Wstał i zrobił krok w stronę ubikacji. Cała zawartość
żołądka zaczęła wędrować, ślina ciekła mu przez palce, po brodzie.
Dobrze, że w pobliżu nie było Any.
44
Zbudził go steward. Przyniósł obiad i nalegał, by chory zjadł. Tym razem
nie zapewniał już, że wygląda on dobrze. Robert czul się fatalnie. Stracił
poczucie czasu, gorączka odbierała mu świadomość rzeczywistości.
Twarz jego stała się chorobliwie blada, prawie przezroczysta, oczy
zapadły głęboko i miały mętny kolor. Wychudł, był tak słaby, że zmiana
pozycji ciała na koi przychodziła mu z trudnością.
Dźwignął się na prawym łokciu i spróbował coś zjeść.
Z wielkimi oporami przełknął kilka łyżek zupy, podziobał ziemniaki i
mięso. Nie czuł głodu.
— Już pan się najadł? — dziwił się steward, patrząc ze współczuciem.
— Jak długo przebywam w izolatce? — spytał szeptem Robert, opadając
ciężko na koję.
— Nie ma się dokąd spieszyć. Wciąż stoimy na kotwicy.
— Any, co u niej?
— Pozdrawia. A jakże, serdecznie pozdrawia.
— Zdrowa?
— Wciąż pyta, kiedy będzie mogła pana odwiedzić?
— Chyba już wkrótce wstanę. Steward podał kubek z kompotem.
— Kapitan zaglądał do pana. Spał pan, więc nie budził.
— Macie ze mną kłopoty.

background image

— Proszę o tym nie myśleć.
— A co robi przez całe dnie Any?
— Postawiliśmy na pokładzie szalupowym basen. Chlapie się w nim
wiele godzin. — To dobry pomysł.
— Zagląda do kuchni. Marnuje w niej dużo produktów, zanim coś sama
upichci. — Uczy się gotować?
— Sama tego chciała.
— To mądra dziewczyna.
— No, kucharką to ona nie będzie.
— Nie musi.
— Lubi siedzieć przed telewizorem. Niewiele jeszcze rozumie, ale
sprawia jej przyjemność oglądanie Alexis Colby, Kristel Carrington i
oczywiście mężczyzn: Blake'a, Adama, Steve'a.
— Ogląda „Dynastię"?
— Jest oczarowana ekranem.
— Poznaje inny świat, co?
— Polubiła tę inność.
— Powiedziała ci o tym?
— Łatwo poznać, co się jej podoba, a co nie.
— Często z nią razem oglądasz?
— Mam różne obowiązki w mesie, a ona w tym czasie gapi się na ekran.
— Zaopiekowałeś się nią, przybyły ci dodatkowe obowiązki.
— Nie skarżę się.
— Nie potrafię ci się w żaden sposób odwdzięczyć.
— I nie trzeba.
Tego dnia Robert mniej spał, drzemki były krótkie. Leżał i patrzył w
prostokątne płytki sufitu, spoglądał w bulaj wypełniony jasnością dnia.
Myślał o tym, co dzieje się z Seną, co robi Any? Od wielu dni po raz
pierwszy przypomniał sobie o Sigridzie. Ale tylko świadomość istnienia
Any ożywiała jego wątłe ciało. Pragnął jak najprędzej wyjść z izolatki i
znaleźć się koło Any. Marzył o chwili, gdy położy się obok dziewczęcego
ciała i będzie mógł po nim przesuwać dłonie, pieścić, rozkoszować się
gładkością skóry, kształtami wypukłymi i wklęsłymi, rozmaitością linii
tworzących wspaniałą zmysłową symetrię.

background image

Snuł plany na przyszłość. Nie przychodziło mu to łatwo, bo wciąż nie był
zdecydowany, co powinien zrobić jako zbankrutowany biznesmen. W
tym nieszczęściu pocieszał się jednym — Any nie będzie od niego wiele
wymagać, zadowoli się jakimś bungalowem nad laguną, pokoikiem na
przedmieściu, jedną sukienką i małym telewizorem. To potrafi jej
zapewnić.
Na krótko przed zapadnięciem nocy otworzyły się drzwi i do izolatki
wszedł oficer.
— Człowieku, niech pan szybko dochodzi do siebie! Robert spojrzał na
niego pytająco.
— Zaczynają się rozmowy o naszym ładunku.
— Jakim ładunku?
— W ładowniach mamy cement. Przez długi czas były z nim tylko
kłopoty, ale chyba wkrótce się go pozbędziemy i wyciągniemy z dna
kotwicę. — To dobra wiadomość.
— Tak myślę.
Oficer podał choremu termometr.
— No, zobaczymy, ile jeszcze naciągnie?
— Wkrótce wstanę.
— Na to właśnie liczę. Znów nam dwóch ludzi ubyło z pokładu.
— W jaki sposób? — Zabrali się z takim facetem, który podrzucił nam
kilka czarnych błyskawic na popołudnie. — Może wrócą?
— Wątpię. Raczej będę musiał pana prosić o objęcie jakiejś funkcji na tej
cholernej, bezludnej łajbie. — Pochylił się nad Robertem, a on poczuł
zapach alkoholu. — Zawiodłem się. Wie pan, dlaczego te dziewczyny
nazywają się błyskawicami? — A gdy chory milczał, zaraz wyjaśnił: —
Oślepiają człowieka. Ale tak jak wewnątrz błyskawicy niczego nie ma,
tak i w nich pan niczego nie znajdzie. Są gorące i przerażająco puste. —
Ściszył głos. — A tak chciałem przeniknąć istotę człowieczeństwa tej
czarnej... Zawiodłem się... Są po prostu puste.
— Czy to był właściwy moment na poznawanie duszy czarnej kobiety?
Oficer gwałtownie wyszarpnął mu spod ramienia termometr.
— A mam inne? — Popatrzył na termometr. — Spada. I to ładnie.
Wyjdzie pan na słońce, a ono zrobi swoje. Jak z fotografią polaroidową.

background image

Strzelił w powietrzu palcem. — Ten facet, który przywiózł nam
błyskawice, miał pana zdjęcie i przyjaciółki pana. Zdaje się, że wasze
kłopoty jeszcze się nie skończyły.
— Czy Any coś się stało? — zaniepokoił się Robert.
Chciał ją zabrać, udowadniał, że ma do niej prawo. Rozumie pan, ich
prawo. Ale nie pozwoliliśmy mu zabrać naszej dziewczyny.
Robert z niechęcią przełknął zaimek przymiotnikowy odnoszący się do
Any.
— Może wróci z piratami?
Oficer rozłożył ręce w geście bezradności.
— No, w takiej sytuacji nie mielibyśmy wyjścia.
— To znaczy, że oddalibyście ją?
Jest nas za mało, by skutecznie się im przeciwstawić. Ale miejmy
nadzieję, że do tego nie dojdzie.
— Pan wie, co by ją wówczas czekało? Oficer zaśmiał się sucho,
nieprzyjemnie.
— Te czarnulki, te piękne lalunie jakby do tego tylko zostały stworzone.
Robert dźwignął się na koi.
— Niech pan nie opowiada bzdur! Any to dziecko! Jest czysta, niewinna.
Jeżeli o czymś marzy, to o drobinie szczęścia dla siebie. Prawdopodobnie
nie jest ono większe od kromki chleba, od starej sukienki, jaką może
otrzymać w darze.
Tamten wciąż się śmiał.
— Szczęścia... Och, jak to piękne brzmi! — Oddalał się od koi. — Widzę,
że i panu nie udało się przeniknąć duszy czarnej dziewczyny. Jak pan
wstanie, to wypijemy za naszą męską klęskę.
Robert żałował, że nie mógł go zatrzymać, by dowiedzieć się, skąd oficer
czerpał to przekonanie, że każda czarna dziewczyna robi tylko jeden
użytek ze swego ciała.
45
Najpierw zobaczył na białym stoliku butelkę whisky, potem w głębi
pomieszczenia Any. Uśmiechała się do niego serdecznie, tkliwie. Był
szczęśliwy, że ją widzi.
— Any — szepnął.
Podeszła do koi, położyła małą dłoń na jego czole.

background image

— Robert...
Jego imię w jej ustach brzmiało teraz inaczej, wyraźniej, naturalnie. Any
zrobiła postępy w nauce języka.
— Przyszłaś... A ja wciąż jeszcze leżę — mówił, prowadząc dłoń po jej
ręce. — Na pewno wyglądam okropnie.
Milczała.
— Za to ty jesteś śliczna.
Nie wyglądała na dziewczynę pragnącą zrozumieć to, co do niej mówił
chory, brzydki mężczyzna. W miarę jak upływał czas, roztapiał się jej
serdeczny uśmiech, rozpływała tkliwość. Pozostawała grzeczna
obojętność.
— Dziękuję za whisky. Ale wyparuje jeszcze sporo wody z oceanu, nim
będę mógę ją otworzyć.
Any była znudzona przedłużającą się wizytą, rozglądała się wokół,
patrzyła w bulaj z kołyszącym się w nim niebem i wodą, wodą i niebem,
bulaj zawsze pełen błękitu.
Rozmowa się nie kleiła, Robert po długiej rozłące nie umiał z dziewczyną
znaleźć kontaktu. Był skrępowany jej obecnością, nie tak wyobrażał sobie
to spotkanie. Oczekiwał, że będzie się zachowywać bardziej żywiołowo,
tymczasem Any sprawiała wrażenie dziewczyny, która ukończyła kurs
dobrego wychowania.
Poczuł się nieco swobodniej, gdy do izolatki zajrzał steward. Any
odsunęła się od koi i siadła w fotelu. Steward podał choremu talerz z
rosołem i drobnym makaronem. Wziął do rąk butelkę whisky.
— Skąd się ona tu wzięła? — spytał.
Robert z większym niż dotychczas apetytem jadł zupę.
— Any mi przyniosła.
— Miał pan w kabinie whisky?
— Tak wielkich dowodów gościnności na tym statku nie mogłem
oczekiwać.
Steward odstawił butelkę i zwrócił się do dziewczyny:
— Kto ci ją dał? — w jego głosie była belferska surowość.
Twarz Any wyrażała naiwne zdziwienie przechodzące w niepewność,
zwątpienie, wreszcie lęk przed chłopcem.
Robert obserwował go z pewnym rozbawieniem.

background image

— Nie męcz jej — poprosił. — Nie rozumie cię. Tamten wyglądał na
zdenerwowanego.
— Ja jej też nie rozumiem!
Robert uśmiechnął się z poczuciem wyższości człowieka bardziej
doświadczonego.
Starać się zrozumieć kobiety to dowód męskiej zarozumiałości. Po prostu
trzeba je przyjmować takimi, jakie są.
Nie przekonał stewarda, który dalej zachowywał się bardzo niespokojnie,
dając Any do zrozumienia, że nie podoba mu się to, iż przyniosła
choremu butelkę whisky.
— Kiedy podnosimy kotwicę? — zagadnął go Robert.
Steward jakby go nie słyszał, kręcił się po izolatce i nie odpowiadał na
pytanie. Robert pogodził się z jego milczeniem, uznał, że widocznie nie
interesuje go ten temat.
Po chwili steward wziął z rąk chorego pusty talerz po zupie i wyszedł po
drugie danie.
Robert skinął na Any prosząc ją, by do niego podeszła, usiadła na brzegu
koi. Teraz dopiero poczuł zapach perfum, zwrócił uwagę na jej nową
sukienkę.
Jak my to wszystko spłacimy? — zastanawiał się głośno. — Whisky,
sukienka, perfumy... — Głaskał jej dłoń. — Widzisz, wśród białych ludzi
znajdziesz wielu dobrych. Możemy z nimi płynąć i płynąć, a nie
wypomną nam gościnności. Kto wie, czy dla nas nie byłoby lepiej
właśnie wśród białych szukać miejsca dla siebie? Zamiast bungalowu nad
laguną mielibyśmy wówczas normalne mieszkanie, życzliwych sąsiadów,
poczucie bezpieczeństwa. — Pogłaskał ją po buzi. — To moje
zmartwienie, gdzie będziemy szukać dla siebie miejsca. Wiem, że
obojętnie jakie bym wybrał, ty je zaakceptujesz, bo zawsze będzie ono
lepsze od tego, jakie ci wcześniej przeznaczano. — Any najwidoczniej się
nudziła. — Lubię cię, pamiętaj o tym — przypominał jej. — I dlatego
możesz mi ufać. Nie dam cię skrzywdzić.
Steward wniósł talerz z drugim daniem i owoce. Any wstała z koi,
zakręciła się i cicho wyszła z kabiny.
— Jest trochę dziwna — zauważył Robert. — Chyba dojrzewa. Steward
chciał odejść.

background image

— Poczekaj.
Chłopiec zatrzymał się koło drzwi.
— Czy coś jeszcze panu przynieść?
— Dziękuję, mam wszystko. Tamten trzymał dłoń na klamce.
_ Może wydarzyło się coś, o czym nie wiem, a wiedzieć powinienem? —
spytał Robert. Chłopiec milczał.
— Bądź dla niej miły.
— Staram się — zapewnił szybko steward.
Zamknęły się za nim drzwi, a Robert znów pozostał sam z niejasnymi
podejrzeniami wobec Any.
46
Pchnął ciężkie drzwi burtowe. Wyszedł na pokład, stanął pod wiszącymi
nad jego głową linami opadającymi z łodzi ratunkowej. Upajał się
świeżym powietrzem. Ocean srebrzył się w słońcu, głębokie granatowe
cienie kładły się pod burtami kotwiczących statków, z bezchmurnego
nieba daremnie usiłowały coś zebrać mewy.
Zrobił kilka kroków po tikowych deskach w stronę rufy. Tuż przed
relingiem się zachwiał, jednak na szczęście w porę znalazł oparcie w
barierce. Położył dłonie na drewnie ze schodzącym lakierem. Jego stara
gładkość, jaką uzyskało najpierw pod narzędziami stolarzy, a potem pod
dłońmi tych wszystkich, którzy się tu zatrzymywali, była miła w dotyku,
wywołała jakieś ciepłe skojarzenia.
Odpoczął i po chwili ruszył w stronę trapu.
Zrobię Any niespodziankę — myślał schodząc ostrożnie, przytrzymując
się ręką metalowej barierki. — Ucieszy się, że już za nami koszmar
choroby.
Otworzył kolejne drzwi burtowe i wszedł w korytarz prowadzący do
mesy. Szukał stewarda. Ale go nie było. Zajrzał do pentry, połączył się z
kuchnią i spytał, czy jest tam steward. Najpierw usłyszał stłumiony
śmiech, potem zapewnienie, że go nie ma. Zagadnął o Any i dowiedział
się, że powinna być ze stewardem. I znów z dołu doszedł denerwujący,
stłumiony chichot.
Robert poczłapał w stronę swej kabiny. Drzwi zastał otwarte, pomiesz-

background image

czenie puste. Pachniało perfumami. Nawet nie przysiadł na chwilę, tylko
zaraz ruszył na dalsze poszukiwania Any.
Na pokładzie jej nie znalazł.
Wdrapał się do sterowni.
Oficer drzemał w wysokim fotelu, na pulpicie stał kubek po wypitej
kawie. W powietrzu unosił się alkoholiczny zapach. Z okienka z
radiokabiny wychynęła na chwilę głowa rudowłosego, lecz na widok
Roberta natychmiast zniknęła.
Robert zbudził oficera.
Mężczyzna ziewał, mlaskał, zajrzał do pustego kubka.
— Jezus Maria — prawie płakał. — Jak mi łeb pęka! Niech pan powie, co
to za życie — syf i malaria, i nawet wypić nie można!
— Niech pan weźmie jakieś tabletki — poradził mu.
— Tabletki? Nażarłem się ich już dość. Aż. dziwię się, że jeszcze nie
mam zaburzeń wzroku. Boję się o swe siatkówki. Jak się zaczną odklejać,
to już koniec z pracą na morzu. — Przedwcześnie się pan martwi.
— Tak pan myśli? Drogi panie, ja to przez skórę czuję, że ze mną nie jest
dobrze. Jestem jak wrak. Jeszcze płynę, trzymam się na wodzie, lecz
korzyści ze mnie żadne.
— Nie ma pan dziś dobrego dnia,
— A kiedy miałem?
— Widywałem pana w lepszym humorze.
— Codziennie gorzej.
— Wróci pan do domu i dojdzie do siebie.
— Dom — westchnął oficer. — Moim domem bardziej jest ten przeklęty
statek niż mieszkanie na lądzie. — A rodzina?
— Rodzina — powtórzył głucho oficer. — Pan widzi, co się dzieje ze
statkiem opuszczonym przez Boga, więc łatwo może sobie wyobrazić, jak
wygląda rodzina opuszczona przez męża, ojca.
W tej chwili Robert nie był zdolny mu współczuć, nawet nie miał ochoty
go pocieszać przykładem swego nieudanego małżeństwa. Myślał o Any,
zastanawiał się, gdzie może być, co robi? Na statku nie ma aż tak wielkiej
przestrzeni, tylu miejsc, gdzie można by jej szukać. Przecież nie w
kabinach marynarzy! I na pewno nie w chłodniach czy w maszynowni. A
zatem gdzie jest?

background image

— Co ja się naczytałem o niewierności! — monologował dalej oficer. —
Jedno dzieło o potrzebie doceniania, drugie o ciekawości doznań
seksualnych, trzecie o braku seksualnej satysfakcji ze współżycia z
mężem. I co z tego? Myśli pan, że lżej znosiłem podejrzenia o zdradę?
Robert szukał Any. Biegał po zakamarkach statku, zaglądał w różne
zakątki. Już nie chciał robić jej niespodzianki, a pragnął tylko jednego —
jak najszybciej ją znaleźć i mieć przy sobie, dla siebie, cieszyć się jej
obecnością, poddawać się urzeczeniu ciałem.
— Całą radość mojej egzystencji zniszczyły zazdrość, podejrzliwość,
nieufność. Gdybym bez tych uczuć umiał żyć, prawdopodobnie byłbym
szczęśliwy.
Robert zastanawiał się, czy Any zdaje sobie sprawę z tego, co to znaczy
zazdrość, podejrzliwość, nieufność. Nie, chyba nie.
— Albo gdybym potrafił żyć bez kobiety — rozważał dalej oficer. —
Niestety, mamy to w genach, mamy to zakodowane, przynajmniej
większość z mężczyzn, że musimy do nich lgnąć. — Zaśmiał się drwiąco.
— Tłumaczę sobie, że bez tej szczeliny, bez tej wilgotnej bruzdy byłyby
niczym, ale wcale to nie pomaga i nie mogę sobie wyobrazić życia bez
nich. Śnię o tym, co noc zbliżam się do niej jak pielgrzym na pustyni do
fatamorgany. Robert zaczął się irytować.
— Niech pan przestanie!
— Dlaczego?
— Nie mogę tego słuchać.
— A ja mogę z tym żyć?
— Pańskie zmartwienie.
— Wypiłem przez kobiety morze alkoholu i wciąż nie potrafię o nich nie
myśleć, nie pamiętać, że istnieją.
— Rozumiem pana, lecz nie sądzę, by to był właściwy czas na taką
rozmowę. Pan nie jest trzeźwy, a ja ledwo się trzymam na nogach.
— Właśnie! Człowiek jest pijany, ledwo trzyma się na nogach i o czym
myśli? O nich!
Muszę znaleźć Any.
Oficer na dźwięk tego imienia jakby nieco wytrzeźwiał.
— Pan jej szuka?
— Nigdzie jej nie mogę znaleźć. Tamten zarechotał.

background image

— Szuka i cierpi!
— Widzę, że udało mi się pana rozbawić.
— Rozbawić? Więcej, pan mnie leczy!
— Nie rozumiem. Z czego się pan cieszy? Oficer uderzył dłońmi w swe
uda.
— Do diabła! Więc pan wciąż nic nie wie i ja mam być tym, który powie
prawdę, całą prawdę?
— O co chodzi?
Tamten wyciągnął w stronę Roberta szyję, ściszył głos.
— Odpłynęła. Plum-plum.
— Co?
— Zostawiła pana ta śliczna lalunia.
— Co pan wygaduje?
Oficer, widząc zaskoczenie Roberta, szybko dodał:
— Czego innego się pan po niej spodziewał? Wierności do śmierci?
— O czym pan mówi?
— Lalunia puściła pana!
Robert nie chciał zrozumieć sensu tych słów. Nie mógł się pogodzić z
tym, co słyszał. Miał już swoje lata, różne przykre doświadczenia, ale
wciąż przecież był jeszcze tym marzycielem, który wierzył w
szlachetność uczuć. Był przekonany, że dziewczyna zdawała sobie
sprawę z tego, co ich wiąże, że miała świadomość głębszego związku.
Niestety, mylił się. Nie przywiązywała do tej znajomości większej wagi,
nawet nie poczuwała się do przeproszenia za to, co zamierzała uczynić.
A może to miłość? Poddała się pierwszemu dziewczęcemu zauroczeniu i
poszła za swym chłopcem?
— Puściła... bo się zakochała — szepnął.
— Zakochała! — powtórzył z oburzeniem oficer. — Każdy z nas mógłby
ją wsadzić do łodzi i odpłynąć z tej łajby.
— Nonsens!
— To zwykła błyskawica. Nie zamknie jej pan nawet na najpiękniejszej
chmurce. Ona musi przelecieć nad światem, musi go oślepić swoim
blaskiem, zanim zniknie na zawsze.
— Mówię panu: pokochała tamtego chłopca. Oficer siadł sztywno w
fotelu, wzruszył ramionami.

background image

— Znam moich ludzi. Takiej laluni nie przepuścili. To była okazja.
Przelecieli ją.
— Panie...!
— Nawet nie miała poczucia swej wartości. Za wodę kolońską, za
kolorowe mydełko, za butelkę whisky, za ciuszek... Głupia!
— Plecie pan głupstwa! Jest pan pijany!
— Jestem pijany. No i co z tego? A czy to nie widziałem, jak steward
odwiązywał czarną łódź, wsadzał w nią dziewczynę? Czy dlatego, że piję,
to nie mogłem widzieć czarnej łodzi kołyszącej się na fali, a w niej tę
lalunię?
— Pan mu zazdrości!
Oficer bliski był psychicznego załamania.
— A tak, zazdroszczę.
— Czego? Przecież pan pogardza tą dziewczyną.
— I dalej pogardzam.
— Gdzie sens w pana myśleniu?
— Zazdroszczę temu chłopakowi, zazdroszczę mu tej wspaniałej chwih
złudzenia, jaka pcha ku czynom głupim, nierozważnym, ale jakże
pięknym.
Robert nie mógł zrozumieć oficera.
— Lepiej niech się pan idzie położyć.
— Po co? Żebym znów Śnił o swojej żonie, która nie chce się starzeć w
samotności? Albo o tej dziewczynie w czarnej łodzi, która może nawet
nie ma pojęcia, co to jest zdrada, ale za to intuicyjnie czuje, ile szczęścia
daje mężczyźnie jej ciało? Nie, wolę już siedzieć w swym fotelu, patrzeć
na morze i udawać, że jestem tu cholernie potrzebny, że beze mnie ta
łajba byłaby tylko kupą złomu.
— Za czym pan tęskni? Za złudzeniami? Oficer uśmiechnął się smutno.
— A panu się wydaje, że ma pan to już za sobą? _ Chyba tak — przyznał
ze smutkiem Robert. — Bzdura. Jest pan dziś słaby, ledwo stoi o
własnych siłach na nogach. Ale jutro poczuje się pan lepiej i znów
zacznie popełniać te same błędy. — Nie, z t ym już koniec.
— Jak bym słyszał nałogowca. — Jestem rekonwalescentem.
— A więc życzę zdrowia, panie...
— Przedstawiłem się, nie pamięta pan?

background image

— Może i pamiętam, ale skoro gadamy z sobą tak szczerze, to bądźmy
szczerzy do końca.
— Zgoda.
Mężczyzna w wysokim fotelu przyjął tę gotowość z wyraźnym zado-
woleniem, popatrzył z wdzięcznością na Roberta, zastukał w okienko
radiokabiny.
— Kochany, daj nam po kropelce — powiedział do radiooficera, gdy jego
głowa pojawiła się w prostokątnym otworze.
— Masz dosyć — stwierdził tamten.
— Nie marudź, czas ucieka, życie mija.
Po chwili radiooficer podał dwie szklaneczki ze złocistym płynem.
— Za tych co na morzu — zaproponował oficer.
— Nazywam się Berger, Robert Berger.
— Twoje zdrowie, Robert. Wypili.
— Nie wyglądasz na zaskoczonego — zauważył Robert.
— Domyślałem się, kim jesteś. — Oficer wyciągnął dłoń w stronę swego
gościa. — Bernard Stift.
— A więc i ty masz imię i nazwisko.
— I swoje problemy, mój drogi. — Wstał, zaczął szukać po sterowni
papierosów. Nie znalazł, więc znów zwrócił się o poratowanie do radio-
oficera. Kiedy dostał od tamtego papierosa, mocno zaciągnął się dymem.
— Jaki jest twój kurs, Robert?
Spytany mężczyzna z przygnębieniem w oczach patrzył na ocean. Na
odsłoniętej przestrzeni, na wyniesieniu fali zamajaczyła łódź tubylców.
Dokąd płynęła? Kogo i co przewoziła? Z tej odległości była tylko czarną
plamą na błękicie morza i nieba, morza i nieba — rozkołysanym
punkcikiem.
— Nie wiem — wyznał. — Nie mam pojęcia dokąd płynąć. Oficer ze
współczuciem pokiwał głową.
— Szkoda, że dla takich facetów brak wysokich ubezpieczeń w razie
zaginięcia. — Zaciągnął się dymem papierosa, zakaszlał sucho. — Nie
powinienem już palić. — Więc nie pal.
— Przypuśćmy, że nie będę. Ma to dla kogoś jakieś znaczenie? Robert nie
zareagował na to pytanie.
— Dla mnie też nie ma.

background image

— A powinno, przynajmniej dla ciebie to powinno mieć znaczenie.
— Dobrze, zastanowię się nad tym — zgodził się z opinią Roberta. — A
teraz wracajmy do twoich spraw. Nie znasz kursu, a jaki jest twój port
macierzysty?
Robert wciąż obserwował czarną łódź na oceanie, ruchomy punkcik na
błękicie.
— Nie mam.
— A więc aż tak źle z tobą? Robert nie zaprzeczył.
— I co chcesz robić? — dalej pytał oficer.
Robert nie od razu odpowiedział na pytanie. Mrużył oczy, długo
przyglądał się maleńkiej czarnej łupince. Może Any wraca?
— Jedno wiem: nie potrafię zakończyć swego życia klęską. To nie w
moim zwyczaju. Nie umiem się poddawać, muszę walczyć. Sam nie
wiem dlaczego. Po prostu taki już jestem.
Oficer rzucił się do okienka radiokabiny.
— Kochany, błagam, daj nam jeszcze po kropelce. Radiooficer podał
rozpoczętą butelkę.
— Masz i nie zawracaj mi więcej głowy. Oficer szybko rozlał alkohol w
szklanki.
— Za twój nowy początek — zaproponował toast. — Za twój dobry
zwyczaj. Wiesz, ja też straciłem orientację w kursie — wyznał — nie
mam swego macierzystego portu, ale wątpię, bym znalazł w sobie tyle sił,
żeby zaczynać od początku... Może z kimś takim jak ty, razem — dorzucił
ciszej, ciepło, serdecznie.
W sterowni było duszno. Robert wyjrzał na mostek. Krzyż Południa.
Gwiazdy — zimne błyskotki rozsiane po granatowej ciszy. Poniżej tego
kosmicznego chłodu światła kotwiczących statków na redzie, światła
portu, płomyczek ogniska na mierzei.
Przez ścianę, przez drzwi ćwierkanie głosów z kosmicznej przestrzeni:
Buenos tardes, qué tel? Lo mismo, que, mon petit enfant, vardad? Virgen
Santissima! Bueno, buenas noches. Hasta la vista. Guten Abend. Was
treibst du? Was gibt's Neues?
Robert wrócił do sterowni. Na czole Bernarda Stifta pojawiły się krople
potu, które nerwowo ocierał dłonią.
— A, jesteś! No to do roboty, przyjacielu. — Potrząsnął butelką. —

background image

Gdyby nie ona, życie by mi obmierzło. — Odkręcił kapsel, pocałował. —
Cudowny kształtny okapniku, obyś nigdy nie zaznał suszy. Sutka
kobiecej piersi nie ma takiej słodyczy, jaką ty masz, rozkoszny okapniku
— bełkotał. Przesunął ręce wzdłuż szyjki butelki. — Szyjeczko,
przedsionku do skarbczyka, mienisz się kolorami kropel, podniecasz, że
zębami chciałoby się przebić ciebie, wedrzeć do środka. — Uniósł
butelkę. — Radości jedyna mojego życia!
Ktoś walił w drzwi.
— Pst, profany chcą cię zbezcześcić, wyrwać z moich rąk. — Odstawił
butelkę. — Kogo diabli niosą?
Do sterowni wtargnął marynarz.
— Na całym statku nigdzie miejsca świętego, gdzie można by się przed
nimi schronić — narzekał oficer. — Nieraz mam już tego dosyć. Gdy tak
patrzę na ostatnią kroplę na dnie, która ściec nie mogła, gdy widzę wciąż
nowe gęby garnące się do niej, w mojej głowie lęgną się myśli tak ponure,
że tylko naczyniem o stół, a potem przez żyły ciach-ciach!
— Komediant z ciebie — śmiał się rozdygotany marynarz. — Czarne
błyskawice przy burcie, a ty kazania wygłaszasz! — krzyczał
podniecony. Oficer zerwał się z miejsca.
— Dlaczego od razu tego nie powiedziałeś?
— Chciałem, nie dopuściłeś do głosu.
— Za to będziesz ostatni w kolejce i do kobiet, i do wódki!
— Dobrze, dobrze, bylebym swoje wziął.
Oficer starał się otrząsnąć z nietrzeźwości, wyparskać z siebie odór
pijaństwa, wyprychać bełkot. — Opuścić trap, do diabła! — wydał
komendę. — Szybciej, bo nam uciekną te ślicznotki. Robert stojąc na
mostku słyszał zgrzyty pracującego mechanizmu windy i przekleństwa
zdenerwowanych marynarzy. Trap powoli opadał nad wodę. W świetle
reflektorów i lamp rozwieszonych wzdłuż falszburty widać było czarne
główki dziewcząt i sylwetki tubylców. Potem rozległ się tupot nóg na
trapie, śmiechy, piski. — Robert! — krzyczał z dołu Bernard Stift. —
Gdzie jesteś? Mam dla ciebie jedną. Porazi cię jak grom z jasnego nieba.
Boże, Robert, szybciej... Rozkwitłe piersi, rozwinięta zmysłowość...
Wszystko dla ciebie!
Widział, jak dziewczęta wchodzą na statek; przypominały mu Senę albo

background image

Any. Liczył je. Od tych liczb chyba mąciło mu się w głowie, nie mógł
patrzeć w dół, nie mógł patrzeć na dziewczyny. Sena — Any, Any —
Sena.
Spojrzał w niebo i powoli odzyskiwał równowagę. Kiedy znów popatrzył
w dół, zobaczył łódź pustą, kołyszącą się przy burcie.
Zszedł niżej, na pokład, z którego rozchodziły się do różnych kabin drogi
dziewcząt. A potem jeszcze niżej, aż do czarnej rozkołysanej łodzi.
Odwiązał ją od linki, chwycił za wiosła, odbił się od burty. Pióra wioseł
uderzyły w wodę, dziób czarnej łodzi wskoczył lekko na falę.
Na ustach poczuł smak soli.
Nad nim były tylko zimne gwiazdy, przed nim ciepłe światełka lądu.
KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Błyskające czarne dziury Najdziwniejsze zjawiska i obiekty we Wszechświecie wydają się ściśle ze sob
Conan 51 Conan Pan czarnej rzeki
Czarne orly sprawozdanie2
Zagadnienia na kolokwium OEBHP, (Sylwia) studia semestr 3, Analiza żywności, Bhp i ergonomia
Pizza błyskawiczna, KUCHNIA-ZIOŁA-GOTOWANIE, GRILL, ruszt, pizza, tarta, ognisko, fastfood, Pizza
Biochemia, (Sylwia) studia semestr 3, Biochemia, EGZAMIN, EGZAMIN, egzam
06 - JEJ CZARNE OCZY, Teksty piosenek
Piernik błyskawiczny i pyszny, Przepisy
Czarne i białe dziury, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
plan pracy gromady zuchowej czarne jagódki 2009- 2010, Plan Pracy Gromady
owoce czarnego bzu
04 błyskawica
ciało doskonale czarne1
32 Badanie promieniowania ciała doskonale czarnego
Czarne Kwiaty, POLONISTYKA, II ROK SEMESTR ZIMOWY, HLP II ROK, romantyzm
Czarne i Białe Kwiaty, Filologia polska, Romantyzm

więcej podobnych podstron