Marion Lennox
Prawdziwy raj
PROLOG
Lily wpatrywała się w cienki niebieski paseczek
z przerażeniem. Tuż obok na łóżku leżał bilet lotniczy.
Za trzy godziny wsiądzie do samolotu lecącego na Ka-
puę, jej ojczystą wyspę na Pacyfiku, i od tego momentu
ona i Ben będą już tylko co najwyżej przyjaciółrni.
Jestem w ciąży...
Wstrząśnięta, spojrzała na własne odbicie w lustrze.
Przez cztery lata trwania ich związku zawsze bardzo
uważali, ale tydzień, temu miała, kłopoty żołądkowe
a w ostatnich dniach, wiedząc, że może go już nigdy nie
zobaczy... Cóż, jedynym pewnym środkiem antykon
cepcyjnym jest abstynencja, lecz jak mogła się po
wstrzymać, skoro wiedziała, że to ich ostatnie wspólne
chwile?
Jestem w ciąży z Benem. Muszę mu powiedzieć.
Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Będzie wście
kły. Co do tego nie miała wątpliwości. Jak ktoś taki jak
on, kto zawsze był bardzo powściągliwy w okazywaniu
uczuć, kto natychmiast zamykał się w sobie, gdy tylko
ktoś czegoś od niego potrzebował, może sprawdzić
się jako ojciec? Nie można wykluczyć, że ich związek
trwał tak długo, bo Ben od samego początku wiedział,
że po czterech latach studiów ona wróci na swoją
wyspę.
Kochała go całym sercem.
6 MARION LENNOX
Zamknęła oczy. Ogarnęła ją panika. Jak mogłaby
odejść, wiedząc, że w jej łonie rozwija się jego dziecko?
Jak w ogóle mogłaby go opuścić?
Gdyby się dowiedział, że jest w ciąży, nie pozwolił
by jej wyjechać. Znała go na tyle dobrze, że była tego
pewna. Ben jest człowiekiem honoru. Ma za sobą sa
motne dzieciństwo i nie dopuści, by jego dziecko wy
chowywało się bez ojca.
Ale także nie zdobędzie się na miłość do dziecka,
pomyślała ponuro. On nie wie, co to znaczy otaczać
kogoś troską i czułością. Byli ze sobą prawie od począt
ku studiów i przez cały ten czas czuła, że dawała więcej,
niż otrzymywała.
Nie, nie, nie może mieć do niego o to pretensji. Ben
zawsze otwarcie stawiał sprawę.
- Lily, żadnej kobiety nie będę kochać tak jak cie
bie, ale nie chcę wiązać się do końca życia - powtarzał
po wielekroć, jak gdyby chciał się upewnić, że go ro
zumie. - To, co wspólnie przeżywamy, jest cudowne,
jednak po skończeniu studiów chcę... muszę wyruszyć
w świat.
Ale teraz...
Lily przypomniała sobie panikę pojawiającą się
w oczach ukochanego, ilekroć napomykała, jak bardzo
go potrzebuje. Dziecko niczego nie zmieni. Nawet jeśli
Ben zaproponuje jej małżeństwo, to będzie gorsze niż
samotność.
Czas biegł nieubłaganie. Powinna się spakować.
Ben mnie nie potrzebuje, powtarzała sobie. On niko
go nie potrzebuje. Za to mieszkańcy Kapui nie mogą się
mnie doczekać. Im jestem potrzebna.
Wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze, myśląc
PRAWDZIWY RAJ 7
o dziewczynie, jaką była jeszcze dziesięć minut temu,
i o kobiecie, jaką się nagle stała. Kobiecie mającej po
ważne zobowiązania.
Na Kapui, jej ojczystej wyspie, na której mieszkała,
odkąd skończyła osiem lat, nigdy nie było lekarza. Lu
dzie umierali z braku fachowej pomocy. Lily, świetna
uczennica, marzyła o medycynie. To mieszkańcy wys
py sfinansowali jej studia. Chociaż sami ledwo wiązali
koniec z końcem, zdecydowali się zapłacić za jej naukę.
Rodzina i sąsiedzi postanowili, kosztem ogromnych wy
rzeczeń, dać jej - i sobie - szansę.
Im dłużej studiowała, z tym większą niecierpliwoś
cią na nią czekali, a kiedy zbliżała się obrona dyplomu,
ich radość sięgnęła zenitu. Wybudowali nawet dla niej
szpital. Ich mała Lily będzie pierwszą lekarką na wy
spie! A tymczasem ona jest w ciąży z Benem!
Przejęta grozą, wypuściła z ręki test ciążowy. Przyło
żyła dłoń do brzucha. Już kochała to dziecko.
Ciąża nie zawsze kończy się szczęśliwym porodem,
pomyślała, walcząc ze wzbierającymi łzami. Powie
dzieć Benowi teraz, czy...
Niemożliwe. Przecież pod koniec tygodnia on wy
jeżdża na swoją pierwszą wojskową misję. Bala się, że
zareaguje zbyt gwałtownie, zbyt emocjonalnie. Posta
nowi się z nią ożenić, wyznaczy datę ślubu już, zaraz,
podczas najbliższego urlopu.
Jeśli wyjadę, tak jak muszę, nie pojedzie ze mną.
Wielokrotnie go namawiała, żeby kiedyś odwiedzili
razem wyspę, lecz nigdy nie okazał zainteresowania.
Wszyscy mieszkańcy wyspy to twoja rodzina? - dziwił
się. Jak to możliwe?
On nie ma pojęcia, co to znaczy rodzina.
8 MARION LENNOX
Rodzina... Tak, mieszkańcy wyspy są jej rodziną.
Oni pokochają moje dziecko, pomyślała. A dla Bena
będę tylko kamieniem młyńskim u szyi.
Zrozpaczona kiwała się w przód i w tył. Jak ma mu
powiedzieć? Zacznie nalegać, żebyśmy wzięli ślub. Czy
zdołam mu odmówić? Czy mogę nie wrócić na wyspę?
- Więc powiedz mu i wyjedź - powiedziała na głos
do swojego odbicia w lustrze.
- Brak mi odwagi - natychmiast sobie odpowie
działa.
Na schodach rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się
gwałtownie i stanął w nich Ben Blayden. Jej Ben. Wy
soki, silny, opalony, roześmiany. Wspaniały.
Ojciec jej dziecka.
- Lily! - zawołał, zanim zdążyła cokolwiek powie
dzieć. -Przyjęli mnie do jednostki antyterrorystycznej.
Odbędę szkolenie. - Podbiegł do niej, porwał w ramio
na i obrócił się z nią jak na karuzeli. - To najlepsi spece
na świecie. Ty jedziesz ocalać swoją małą wysepkę, ja
zobaczę cały świat!
Wirował z nią i wirował, aż w głowie jej się za
kręciło. W końcu postawił ją na ziemi, a ona przytuli
ła się do niego, pragnąc po raz ostatni poczuć siłę jego
ramion.
- Każde z nas spełniło swoje marzenie - ciągnął,
a ona czuła, że myślami jest już daleko, że przeżywa
przygody, w których dla niej nie ma miejsca. - Strasznie
będę za tobą tęsknił - dokończył.
- A ja za tobą - wyszeptała z trudem.
- Naprawdę? - Ujął jej twarz w dłonie. W jego
oczach było tyle podniecenia, że nie dostrzegł zmiany
w jej spojrzeniu. - Nie rozumiem, jak możesz chcieć
PRAWDZIWY RAJ 9
wracać do takiego miejsca jak Kapua - rzekł. - Cały
świat stoi przed tobą otworem.
- Kapua jest moim światem.
Ben pokiwał głową.
- Chyba tak. - Przytulił ją do siebie. - Podejrze
wam, że oboje mamy poczucie misji, niestety rozbież
ne. Bardzo chciałbym, żeby było wspólne.
- Nieprawda - zaprzeczyła szeptem tak cichym, że
nie mógł jej usłyszeć. Jej słowa płynęły z głębi serca
i pragnęła, aby trafiały prosto do serca Bena. - Ty nie
chcesz, żeby były wspólne. Bo ty chadzasz własnymi
drogami, mój kochany.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Czy to nie na Kapui mieszka Lily Cyprano?
Ben, który miał każdą minutę wyliczoną, powitał
pojawienie się kolegi ciężkim westchnieniem. Sam
Hopper był świetnym chirurgiem, lecz miał jedną wadę:
usta mu się nie zamykały. A pierwszy helikopter od
latuje za godzinę! Zazwyczaj już w tej chwili Ben
odczuwał taki przypływ adrenaliny, że robota paliła mu
się w rękach, lecz ostatnio... Psiakrew, czyżbym wpadł
w rutynę?
- Co mówiłeś? - odezwał się, nie podnosząc głowy.
Sam nalał sobie kawy i usiadł na blacie, na którym
Ben segregował lekarstwa.
- Lily - powtórzył cierpliwie. - Taka fajna laska,
pól Francuzka, pół wyspiarka, podobna do Audrey Hep
burn, chociaż bardziej tu i tam zaokrąglona. Seksowna.
Skończyła lekarski, potem wróciła na tę małą wyspę,
gdzie się wychowała. To chyba właśnie była Kapua.
- Zamilkł, jak gdyby intensywnie starał się coś sobie
przypomnieć. - Hej, czy wy przypadkiem nie chodziliś
cie wtedy ze sobą? Ja byłem na wyższym roku, ale coś
mi się majaczy, że...
Na jedno mgnienie ręce Bena znieruchomiały, wrócił
ból rozstania. Jednak natychmiast się opanował.
- To było siedem lat temu - burknął. - Ty to masz
pamięć do głupot...
PRAWDZIWY RAJ 11
- Ale to była Kapua, tak?
- Tak.
W ferworze przygotowań do akcji nie skojarzył na
zwy wyspy z Lily. Oczywiście, że chodzi o wyspę, którą
ona nazywała domem.
- Nadal tam mieszka?
- Skąd mogę wiedzieć? - zdenerwował się. - Od
kilku lat nie mam z nią kontaktu.
- Ale byłoby zabawnie, gdyby znalazła się wśród
tych zbuntowanych.
- Bardzo zabawnie - prychnął Ben i na nowo zajął
się pakowaniem.
Decyzja o interwencji zbrojnej zapadła nagle. Rano
nadeszła wiadomość o rewolcie na Kapui, największej
z niewielkiej grupy wysp na Oceanie Spokojnym. Miesz
kańcy byli potomkami Polinezyjczyków i Hiszpanów,
którzy kilka wieków temu starali się skolonizować ar
chipelag. Po tych próbach nie pozostało jednak śladu.
Najeźdźcy widocznie uznali, że zgodny z naturą styl
życia wyspiarzy bardziej im odpowiada niż własny,
i przystosowali się do niego.
Ostatnio jednak odkrycie ropy naftowej przypomnia
ło światu o istnieniu Kapui. Niemniej władze wyspy
wykazywały bardzo umiarkowane zainteresowanie eks
ploatacją złóż. Owszem, oznaczałoby to postęp cywili
zacyjny, lecz oni bali się, że po wyczerpaniu zasobów
ich potomkowie zostaną bez środków do życia. Dlatego
grali na zwłokę. Chociaż decyzję władz popierała więk
szość mieszkańców, chciwość robiła swoje. Doszło do
rozłamu. Grupa niezadowolonych przy pomocy terrory
stów z zewnątrz chciała przejąć władzę.
Doniesienia z Kapui były dramatyczne. Terroryści
12 MARION LENNOX
opanowali kompleks budynków, tworzący siedzibę
władz. Byli zabici, na wyspie zapanował chaos. W opi
nii ekspertów, rezultatem mogła być destabilizacja sytu
acji w całym regionie. Wobec takiego obrotu sprawy
sojusznicy wysp nie mieli wielkiego wyboru. Natych
miast wysłano pomoc wojskową, a jednym z uczest
ników misji interwencyjnej miał być kapitan Ben Blay-
den z korpusu medycznego.
Na pewno już o mnie zapomniała, pomyślał ponuro
Ben. A jeśli zmieniła się w grubą wyspiarkę z szóstką
albo siódemką dzieciaków? Uśmiechnął się mimowol
nie. Dom i rodzina na pewno uszczęśliwiłyby Lily.
Przez całe studia tęskniła za swoją wyspą.
- Moja wyspa jest moim domem - mawiała. - Po
jedź ze mną, zobacz, jak tam jest.
Ale on pragnął żyć szybko, intensywnie. Wzdragał
się na samą myśl o osiedleniu się na jakiejś małej
wyspie i wychowywaniu dzieci. Co innego Lily...
- Lily była cudowna - rzekł. - Bardzo atrakcyjna.
- Odszukaj ją, jak tam już będziemy.
- Mam złożyć jej wizytę pod ostrzałem?
- Może nie jest aż tak źle, jak donoszą? - Sam starał
się być optymistą. - Może uda ci się przekonać tych
terrorystów, żeby odłożyli broń, nalali sobie margaritę
i poszli wylegiwać się na plaży?
- Akurat!
- Nigdy nic nie wiadomo - rzucił Sam i ziewnął.
- Ale przynajmniej coś się będzie działo. Zobacz, czy
nie znajdziesz dla mnie kilku delikwentów do zeszycia.
Tylko postaraj się o ciekawe przypadki. Przylecę jak na
skrzydłach.
- Chcesz jechać za mnie?
PRAWDZIWY RAJ
13
- Dopóki nie przekonacie ich, żeby przestali strze
lać, nie namówisz mnie, stary. - Sam wyszczerzył zęby.
- To ty jesteś lekarzem frontowym, nie ja.
- Nie mogę znaleźć Benjy'ego.
Lily przeciskała się przez tłum zapełniający szpital.
Panika niemal ją paraliżowała. Otaczali ją ludzie, któ
rym była potrzebna. Bandyci, którzy opanowali kom
pleks budynków samorządowych, strzelali do wszyst
kiego, co się rusza. Straty sięgały dwudziestu zabitych
i dziesiątków rannych. Ale Benjy...
Tego dnia rano jedna z radnych odpowiedzialna za
sprawy finansowe Kapui, słaniając się na nogach, stanę
ła w jej drzwiach, przyciskając do piersi strzaskaną
rękę. Wtedy Lily kazała synkowi biec do domku Kiry.
Kira była stryjeczną babką Lily, kochającą, dobrą
staruszką. Mieszkała z dala od centrum, w tradycyjnej
chacie przy plaży. U niej Benjy jest bezpieczny, po
wtarzała sobie Lily. Lecz w południe do szpitala przy
biegł zapłakany sąsiad Kiry.
- Kira... Kira...
Lily jakoś się opanowała i dokończyła opatrywanie
mężczyzny z raną postrzałową uda. Udało jej się zata
mować krwotok, lecz rannego czekała jeszcze jedna
operacja. Tylko kiedy?
Na chwilę wyrwała się ze szpitala i pobiegła na
plażę. Zobaczyła, że chata Kiry spłonęła, że Kira nie
żyje, że Benjy zniknął. Boże! Nigdzie ani śladu.
Roztrzęsiona wróciła do szpitala. Pieter, główny pie
lęgniarz, wziął ją za ręce i delikatnie nimi potrząsnął.
- Co to znaczy, że nie możesz znaleźć Benjy'ego?
Nie ma go u Kiry? - dopytywał się.
14 MARION LENNOX
- Kira nie żyje. Zabili ją strzałem w plecy. A Benjy
zniknął. Na plaży nie ma żywego ducha. - Urwała
i zaniosła się płaczem. - Gdzie on mógł pójść? Dlacze
go go tam nie ma?
Była tak zrozpaczona, że ledwo utrzymywała się na
nogach. Pieter posadził ją na krześle i przyklęknął obok.
- Może jest z Jacques'em?
- Jego też nigdzie nie ma. Boże, jeśli on...
Ukryła twarz w dłoniach. Pieter oderwał jej ręce od
twarzy i spojrzał prosto w oczy. Był najbardziej do
świadczonym pielęgniarzem na wyspie, miał ponad
sześćdziesiąt lat i odznaczał się niezwykłą cierpliwoś
cią. Strach w jego oczach przeraził Lily bardziej niż
wszystko inne. Jeśli Pieter się boi, to... Lecz Pieter
szybko się opanował.
- Bardzo prawdopodobne, że Benjy jest z nim -
zaczął. - Albo że się gdzieś ukrył. To dobry znak. Nie
denerwuj się. Benjy jest rozsądnym dzieckiem. Jeśli
zaczniemy ich szukać, narazimy wszystkich na nie
bezpieczeństwo. Nic powinnaś była sama wychodzić
ze szpitala. - Zamilkł, jak gdyby się wahał, lecz po
chwili ciągnął: - Musisz przestać myśleć o Benjym.
Jesteś naszym jedynym lekarzem, ranni cię potrzebu
ją. Zaufaj, że Jacques się małym zaopiekuje. Od tej
chwili chłopak musi jakoś sobie radzić, tak jak my
wszyscy.
Świtało, gdy helikopter wielozadaniowy chinook
wiozący Bena zawisł nad północną plażą.
- Plaża północna zabezpieczona - usłyszeli przez
trzaskające radio głos zastępcy przewodniczącego sa
morządu wyspy, który mówił z wyraźnym trudem. -
PRAWDZIWY RAJ 15
Nie wydaje się, żeby byli w pobliżu. Szpital też jest
w naszych rękach.
Takie idylliczne wyspy, myślał ponuro Ben, stają się
łatwym łupem dla wszelkich kanalii. Dopóki wszyscy
są zadowoleni, życie w podobnym raju toczy się bez
problemów. Tutaj, na przykład, większość mieszkań
ców nie posiada broni. Nigdy nie przyszło im do głowy,
że będzie potrzebna. A jednak znaleźli się tacy, którzy
to wykorzystali.
Z lewej strony dobiegły odgłosy strzelaniny z broni
maszynowej. Pilot wykonał zwrot, a silne reflektory
szperacze omiotły gęsty tropikalny las.
- To Ml6 - odezwał się siedzący obok Bena sier
żant. - Poznaję po sekwencji strzałów. Znajdują się zbyt
daleko, żeby w nas trafić. Według naszych doniesień,
terroryści nie mają pocisków ziemia-powietrze o od
powiednim zasięgu. Dadzą nam jeszcze popalić, ale
możemy lądować.
- OK. Schodzimy - zadecydował pilot. - Do dzieła,
chłopaki. Znacie swoje zadania.
Pieter przyniósł dwa pojemniki z osoczem do sali
operacyjnej. Lily wiedziała, że potrzebny jest na ze
wnątrz, wiedziała również, że traktuje ją jak pacjentkę,
szczególną pacjentkę, która musi jak najdłużej utrzy
mać się na nogach. Kobieta, którą opatrywała, została
ciężko ranna. To cud, że pocisk ominął serce. Lily
powinna całą uwagę skoncentrować teraz na niej, lecz
pielęgniarz odgadywał, że jej myśli krążą wokół synka.
Wiedział, że potrzebny jest jej promyk nadziei. I właś
nie dlatego przyszedł. Żeby podtrzymać ją na duchu.
- Wojsko przybyło nam na odsiecz. Wylądowali na
16 MARION LENNOX
północnej plaży - oznajmił. - Zgłosiło się kilku nowych
pacjentów. Przybyli z lasu. Widzieli ich.
Lily prawie go nie słuchała.
- Benjy, Benjy - szeptała do siebie.
- Ilu ich jest? - spytała jedna z pielęgniarek.
Strach w głosie kobiety otrzeźwił Lily. Mężczyźni
broniący szpitala mogą w każdej chwili zostać zaatako
wani i pokonani. A jej sześcioletni synek przebywa
gdzieś tam w głębi wyspy.
- Dotąd przyleciały trzy helikoptery.
Lily wyczuła, że napięcie w sali operacyjnej odrobi
nę zelżało. Pomoc z zewnątrz?
- Ci bandyci to tchórze - odezwał się Pieter. - Zo
stawili nas w spokoju, bo wiedzą, że mamy broń. Ludzi
zabijają, ale sami nie chcą oberwać. Nie liczyli na tak
szybką interwencję. Chyba spodziewali się, że wcześ
niej dostaną wsparcie od swoich.
- Jeśli już nie dostali...
- Gdyby tak było, zestrzeliliby helikoptery - odparł
z przekonaniem Pieter. - Wielu ludzi pochowało się
w rozmaitych kryjówkach - dodał, patrząc na Lily. -
Mogą w nich długo przebywać.
Benjy.
- Są jakieś wiadomości z siedziby samorządu? - do
pytywała się pielęgniarka.
Lily zaklipsowała naczynie krwionośne i czekała na
osuszenie rany. Było jej słabo, ledwo stała na nogach.
- Nie mamy pojęcia, co się tam dzieje - odrzekł
Pieter. - Wiemy tylko, że strzelali do tych, co próbowali
uciec z budynku.
- A ci w środku? Też zostali zabici?
- Kto to może wiedzieć? - mruknął pielęgniarz.
PRAWDZIWY RAJ 17
- Strzelają do każdego, kto się zbliży. - Zostawił po
jemniki z plazmą, zerknął na Lily, by sprawdzić, czy
się jeszcze jakoś trzyma, i wychodząc, dodał: - Ma
my troje ciężko rannych. Jak tylko będziesz mogła,
przyjdź.
Pracowała całą noc, starając się nie myśleć o synku,
tylko koncentrować się na bieżących zadaniach.
Rannych było tak wielu, że przydałoby się z tuzin
lekarzy, a ona była sama. Poruszała się jak automat,
jednak w głowie rozbrzmiewało jedno słowo, nieme
błaganie: Benjy, Benjy, Benjy...
- Potrzebujesz snu - o czwartej nad ranem powie-
• dział Pieter.
- Jak to sobie wyobrażasz?
- Nie wiem. Ale jak padniemy, nie będzie z nas
wiele pożytku.
- Za to, dopóki jeszcze trzymamy się na nogach,
możemy się na coś przydać - przyznała Lily i podeszła
do kolejnych noszy. W oddali rozległy się strzały. Gry-
. mas przerażenia przebiegł jej po twarzy. -I tak już musi
być - dodała.
Zbliżał się świt. Na plaży znajdowały się w tej chwili
dwa plutony żołnierzy z elitarnej jednostki antyterrorys-
tycznej oraz sprzęt wojskowy i medyczny wyładowany
pod osłoną ciemności. Wkrótce miały przybyć kolejne
oddziały.
- Jak mogą liczyć, że im się uda? - dziwił się Ben,
zajęty opatrywaniem kaprala postrzelonego w twarz.
Kula uderzyła najpierw w pień drzewa, a odpryski
jak grad strzał trafiły żołnierza w twarz. Wystarczy
18
MARION LENNOX
tylko powyjmować drzazgi i chłopakowi nic nie będzie.
Oby tylko takie straty nam groziły, westchnął Ben.
Kiedy droga będzie wolna, natychmiast wyruszą na
poszukiwanie rannych, lecz teraz miał trochę czasu na
pomyślenie o sobie.
A Lily? W takiej chwili musi być w szpitalu. Kiedy
my tam dotrzemy? Zajął się sortowaniem sprzętu i le
ków, by po wkroczeniu do miasta wszystkie najpotrzeb-
niejsze rzeczy były pod ręką. Był nie tylko lekarzem,
lecz i specjalistą od logistyki.
- Hej, Doc! - rozległ się głos Grahama, który w ra
zie potrzeby bywał pomocnikiem Bena. - Droga wolna.
Rozmawiałem z naszymi chłopakami. Bierzemy kurs na
szpital. Na pewno schroniło się tam wielu ludzi. Miejs
cowi, których udało się nam odnaleźć, mówią, że ostat
nio mieli tu kłopoty z narkotykami, więc sanitariusze
przeszli szkolenie z ochrony. Kiedy terroryści zaatako
wali szpital, napotkali opór i wycofali się. To właśnie ze
szpitala nadano przez radio wezwanie o pomoc. Nawią
zaliśmy już kontakt z ich operatorem. Mówi, że może
my bezpiecznie jechać.
Lily, pomyślał Ben.
Przecież nie musi koniecznie być w szpitalu. Może
przebywać wszędzie. Zerknął na leżące na plaży owi
nięte czarnymi płachtami ciała. Nawet tu...
Zachowaj zimną krew, upomniał się w myśli. Trzy
maj się na dystans.
Świtało. Lily wciąż operowała, lecz nadzieja stop
niowo ją opuszczała. Zaczynało brakować plazmy, in
nych leków i środków opatrunkowych, a dziecko na
stole operacyjnym straciło tyle krwi, że omal nie zre-
PRAWDZIWY RAJ 19
zygnowała z prób ratowania go. Oznaczałoby to jednak
poddanie się, a w niej wzbierała wściekłość i gdyby
któryś z terrorystów znalazł się w zasięgu jej ręki ze
skalpelem, miałby powód obawiać się o życie.
Pacjent, chłopczyk imieniem Henri, był przyjacielem
Benjy'ego. Przypomniała sobie, jak trzy dni temu upiekła
dla nich pizzę, a potem zasiedli na kanapie - ona w środ
ku, chłopcy po bokach - i oglądali głupi film w telewizji.
Henri był z ojcem na plaży, kiedy zabito Kirę. Męż
czyzna z rannym synem zdołał ukryć się w lesie, a po
tem czekał bardzo długo, zanim odważył się przynieść
małego do szpitala. Benjy i Henri...
- Przepraszam, nie widziałem, co się stało z Benjym
- usprawiedliwiał się, lecz całą jego uwagę pochłaniał
ranny Henri.
A teraz ona musi skupić się na ratowaniu go. Chło
piec miał udo strzaskane na miazgę i chociaż Lily robi
ła, co mogła, operacja przekraczała jej umiejętności
i możliwości. Zerknęła na ekran monitora pokazujący
pracę serca i wiedziała, że jej się nie uda. Łzy napłynęły
jej do oczu, zmieszały się ze strużkami potu spływające
go jej po policzkach.
Psiakrew! Psiakrew! Psiakrew!!!
Nagle drzwi sali operacyjnej otworzyły się gwałtow
nie. Wszyscy odwrócili głowy. Przez ostatnie dwadzieś
cia cztery godziny spodziewali się wtargnięcia terrorys
tów, lecz chociaż nowo przybyli też byli uzbrojeni po
zęby, Lily rozpoznała mundury jednostek antyterrorys
tycznych.
Odsiecz.
- Nie ruszać się! - padł rozkaz. Żołnierze i oficer
zlustrowali wzrokiem pomieszczenie, sprawdzając, czy
20 MARION LENNOX
nie ma zagrożenia. Trudno było nie zauważyć, że jedy
na walka, jaka się tu toczy, dotyczy życia dziecka. - Kto
jest kierownikiem zespołu? - zapytał dowódca.
Lily ponownie zerknęła na monitor i odpowiedziała:
- Ja. Stan dziecka jest krytyczny. Nie możemy prze
rywać operacji.
- Co jest najpotrzebniejsze?
Serce Lily, które przed chwilą niemal przestało bić,
zaczęło walić jak oszalałe.
- Plazma. Jak najszybciej - wyrzuciła z siebie. -
I fachowa pomoc. Jeśli macie kogoś chociaż odrobinę
przeszkolonego...
- Załatwione. - Oficer nie tracił czasu na zbędne
słowa. - Wycofać się. Zostaje tylko personel medyczny.
Niech ktoś natychmiast sprowadzi tu Bena. I przynieś
cie zapas leków.
Żołnierze zniknęli, drzwi zatrzasnęły się za nimi.
Lily pochyliła się nad rannym.
- Plazma zaraz będzie. Jestem lekarzem. Mam się
umyć? - usłyszała po chwili.
Nawet nie podniosła głowy. Nie mogła.
- Tak. Proszę - wybąkała.
Przybysz ściągnął mundur, rzucił na ziemię i pod
szedł do umywalki.
- Lily pada z nóg - odezwał się Pieter. - Od prawie
dwudziestu czterech godzin operuje. Ręce jej się trzęsą
ze zmęczenia.
- W porządku. Jestem lekarzem frontowym z jednost
ki antyterrorystycznej. Zaraz nadejdzie nas więcej -
mówił ten sam głos. - Co mam robić?
- Ben? - wyszeptała Lily i podniosła ręce. Palce jej
drżały tak bardzo, że nie mogła kontynuować operacji.
PRAWDZIWY RAJ 21
- Doktorze! - zawołał przerażony Pieter.
Ben w mgnieniu oka znalazł się przy niej, odebrał jej
zaciski, spojrzał na ekran monitora.
- Plazma! - krzyknął tak donośnym głosem, że aż
zatrzęsły się ściany. Spojrzał na Pietera, który pełnił
funkcję anestezjologa, i zapytał: - Jesteś lekarzem?
- Pielęgniarzem. Lily mnie wyszkoliła. Mam na
imię Pieter.
- Lily, zastąp go - polecił Ben. - Nie obraź się,
Pieter, ale...
- Oczywiście - odparł pielęgniarz, postępując krok
na bok. - Gdyby pan wiedział, z jaką radością się stąd
usunę...
- Wyobrażam sobie. - Ben obrzucił Lily badaw
czym spojrzeniem i rzekł z mocą: - Dasz radę.
Lily wzięła głęboki oddech i odpowiedziała:
- Dam.
- W porządku. I ani się waż rozkleić. Nie ma cza
su. Jak uratujemy tego malca, będziemy się martwić
o wszystko inne.
Ben jest tutaj.
Lily była tak zmęczona, że niewiele do niej dociera
ło, lecz ten fakt zarejestrowała. Jego obecność sprawiła,
że poczuła się... mniej bezradna.
To jakiś obłęd. Szaleństwem jest sądzić, że Ben
Blayden wpasuje się w jej świat. Chociaż on sprawiał
wrażenie, jak gdyby od samego początku właśnie tak
uważał. Emanował pewnością siebie i głosem niezno-
szącym sprzeciwu wydawał polecenia.
- Nie ma łatwych odpowiedzi - powiedziała mu,
gdy kończyli uczelnię.
22 MARION LENNOX
Dyskutowali wtedy o przyszłości, lecz oboje już pod
jęli decyzję, że każde pójdzie swoją drogą.
- Oczywiście, że są - upierał się. - Podążasz za
swoim powołaniem i nie dajesz się rozpraszać.
Chciała się z nim zgodzić, lecz nie mogła. Ją już coś
rozproszyło.
A teraz Ben pojawił się znowu i jego obecność tak
samo dekoncentrowała ją jak dawniej. Maseczka i cze
pek zakrywały mu twarz, lecz i tak widziała, że niewiele
się zmienił. Wciąż miał bujną czuprynę kręconych cie
mnych włosów, niesfornych i seksownych. Wciąż miał
ciemnobrązowe oczy otoczone zmarszczkami od częs
tego śmiechu. Wciąż miał wysportowane ciało.
Teraz go potrzebują.
A ona potrzebowała go zawsze.
- Ciśnienie? - rzucił.
- Siedemdziesiąt na czterdzieści pięć.
- Zaciskam to naczynie i czekamy - zdecydował. -
Głębiej jest straszna miazga, ale oczyszczenie ozna
czałoby dalszy upływ krwi. Wpierw musimy podnieść
ciśnienie.
Głębiej... Miazga...
Ona nawet by nie próbowała. Kula, która zmiażdżyła
chłopcu udo, musiała przedtem drasnąć drzewo, bo
w ranie tkwiło mnóstwo drzazg. Lily zadecydowała, że
jedynym wyjściem jest zamknięcie naczyń krwionoś
nych i zaszycie rany, potem modlitwa, by udało się
przetransportować Henriego z wyspy i oddać go w ręce
chirurgów specjalistów, zanim wda się zakażenie.
A teraz jest z nimi Ben i mówi: nie spieszmy się,
podajmy plazmę, podnieśmy ciśnienie, a potem zabie
rzemy się do oczyszczenia rany.
PRAWDZIWY RAJ 23
Zapaliła się maleńka iskierka nadziei nie tylko dla
chłopca, ale dla nich wszystkich. Przecież Ben nie mó
wiłby tego, gdyby nie wiedział, że sytuacja na zewnątrz
jest beznadziejna, pomyślała. Inaczej szybko zaszyłby
ranę i zajął się następną ofiarą. Słusznie. Trzeba wziąć
się w garść.
- Dziękuję, Ben - szepnęła, a on spojrzał na nią
zaniepokojony.
Odwróciła wzrok. Nie potrzebowała współczucia.
Gdyby powiedział tylko jedno słowo, cały jej świat
runąłby w gruzy.
Boże, gdzie jest Benjy?
Kiedy ciśnienie krwi Henriego zaczęło się podnosić,
Ben przystąpił do działania. Pracował szybko, wiedząc,
że znieczulenie ogólne też wyczerpuje wycieńczony
organizm. Ale po podaniu plazmy powinno się udać.
Dzieciak był silny i zdrowy, a Lily zdążyła zrobić bar
dzo wiele.
Lily. Żadna roztyta wyspiarka otoczona gromadą
dzieciaków, jak sobie ją wyobrażał. Zerknął na nią.
Widział tylko oczy, te same, w których ponad dziesięć
lat temu się zakochał. Te same i nie te same. Sprawiała
wrażenie znękanej. Była bezgranicznie zmęczona, lecz
źródłem jej udręki musi być coś więcej niż atak ter
rorystów.
Gdyby miał do dyspozycji innego lekarza, zwolniłby
ją. Nawet gdyby chciała pracować, jej zmęczenie stano
wiło zbyt duże ryzyko. Lecz pozostali członkowie korpu
su medycznego przybędą dopiero, kiedy sytuacja się
ustabilizuje, najwcześniej za kilka godzin. Ben był za
wsze forpocztą, zajmował się ofiarami na pierwszej linii.
24 MARION LENNOX
Nie miał więc wyjścia, robił, co do niego należało,
a Lily jak wytrawny anestezjolog obserwowała wskaź
niki funkcji życiowych i podawała znieczulenie.
Od siedmiu lat pracuje tutaj, pomyślał. Od siedmiu
lat jest tutaj sama. Musi być omnibusem. Jeśli się nie
pospieszę, padnie z wyczerpania. Czy tylko z wyczer
pania?
- Zamykam - zakomunikował i zobaczył, jak ra
miona Lily opadają. - Po drodze zrobiłem pobieżny
obchód wszystkich oddziałów - ciągnął. - Nie ma na
glących przypadków, o ile, oczywiście, nie przyjęli no
wych rannych. Za kilka godzin przyjedzie więcej leka
rzy i personelu. Do tego czasu ja zajmę się wszystkim,
a wy prześpijcie się, dobrze?
- Nie zaśniemy - odparł Pieter w imieniu całego
zespołu. - Nie wiemy, co się dzieje. Dopóki się nie
dowiemy, jaki jest los naszych współbraci, nikt z nas
oka nie zmruży.
Lily milczała, zajęta wybudzaniem Henriego. Kiedy
skończyła, oświadczyła:
- Muszę iść.
- Zostań - prosił Ben - chciałbym z tobą poroz
mawiać.
- Nikogo nie trzeba operować?
- O ile wiem, to nie.
- Przepraszam, Ben. - Urwała i spojrzała na Hen
riego. Może nie powinna go opuszczać? - Pieter, zajmij
się nim - zwróciła się do pielęgniarza. - Proszę. I poroz
mawiasz z jego ojcem?
- Oczywiście, że tak - zapewnił ją pielęgniarz i kła
dąc jej rękę na ramieniu, podprowadził do drzwi. -
Znajdziesz go.
PRAWDZIWY RAJ
25
O kogo ona się tak martwi?
Nie mógł iść za nią. Operacja, jaką przeprowadzili,
była skomplikowana. Obliczył jeszcze dawki antybioty
ków i podłączył kroplówkę.
Gdy tylko otworzył drzwi sali operacyjnej, jakiś
mężczyzna chwycił go za rękę. Domyślił się, że to
ojciec chłopca.
- Czy on...?
- Wyjdzie z tego - zapewnił go Ben łagodnym to
nem. - Za chwilę będzie go pan mógł zobaczyć. Tylko
proszę najpierw zdjąć tę zakrwawioną koszulę, żeby się
mały nie przestraszył, dobrze? - Widząc, że do męż
czyzny niewiele dociera, ujął go pod ramię i wprowa
dził do sali. Chłopiec podłączony był do skomplikowa
nej aparatury, lecz oddychał samodzielnie. - Jeszcze nie
jest całkiem przytomny - wyjaśnił Ben. - Proszę się
przebrać i wtedy będzie pan mógł posiedzieć przy synu
i poczekać, aż się wybudzi.
- Jego matka... - zaczął mężczyzna i zamilkł. - Jego
matka jest w Sydney - szepnął. - Nasza córka dostała
stypendium i zaczyna naukę w szkole z internatem. Ma
czternaście lat i... - Urwał i zakrył twarz dłońmi.
- Zaraz dam panu coś na uspokojenie - odezwał się
Ben i mimo że chciał jak najszybciej biec za Lily, zajął
się mężczyzną, podał leki, po czym opatrzył poszarpaną
ranę na łokciu, którą odkryli dopiero po zdjęciu koszuli.
Kiedy kończył, nadszedł szeregowiec z wiadomoś
cią, że jeden z żołnierzy został ciężko poparzony.
- Atakują nas koktajlami Mołotowa - wyjaśnił.
- Skąd?
- Z tego kompleksu budynków, które nazywają sie
dzibą władz samorządowych. - Szeregowiec wzruszył
26 MARION LENNOX
ramionami. - Wygląda na to, że atakują nas już tylko
stamtąd. Paul miał prawdziwego pecha, że go trafili.
- Co się tam właściwie dzieje? - dopytywał się Ben.
- Nasi chłopcy przypuścili atak?
- Dokładnie nie wiem - tłumaczył szeregowiec,
prowadząc Bena do rannego kolegi. - Podobno wzięli
zakładników. Sierżant mówi, że kiedy zobaczyli, ilu nas
jest, zgarnęli, kogo dopadli, i zabarykadowali się w tych
budynkach. Wycofaliśmy się na bezpieczną odległość
i czekamy.
Kiedy dotarli do rannego, Ben obejrzał się, szukając
Pietera czy kogokolwiek, kto przygotowałby zastrzyk
z morfiny. I natychmiast wyrósł obok niego pielęgniarz,
jak gdyby odgadł, że jest potrzebny. Minę miał jeszcze
bardziej ponurą niż przy pierwszym spotkaniu.
- Jakie nowiny? - spytał Ben.
- Nic specjalnego. Moja żona i córki są bezpiecz
ne. Wszędzie z wyjątkiem siedziby samorządu panuje
spokój.
- Wiadomo, ilu ludzi przetrzymują?
- Nie mam pojęcia. Lily poszła się czegoś dowie
dzieć.
- Lily? - Ben ściągnął brwi. - W każdej chwili może
być tutaj potrzebna. Myślałem, że poszła się przespać.
- Trudno tego po niej oczekiwać. Zaginął nie tylko
jej syn, ale i narzeczony. Od dwudziestu czterech go
dzin nie miała o nich żadnej wiadomości. Biedaczka
odchodzi od zmysłów.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez następnych kilka godzin Ben był zajęty bez
chwili przerwy. Późnym rankiem nadano komunikat, że
drogi są wolne, zaś wokół siedziby władz samorządo
wych - kilku parterowych budynków otaczających po
rośnięty palmami plac, gdzie odbywały się zebrania
ogółu mieszkańców - utworzono strefę zamkniętą.
Gdzie jest Lily? - zastanawiał się. Nie mógł jednak
się wyrwać, by jej szukać, ponieważ do szpitala zgłasza
ło się coraz więcej rannych.
W południe na wyspie wylądował samolot, przywo
żąc kolegów Bena, wśród nich Sama Hoppera. Cztery
godziny później na boisku obok szpitala działał już
szpital polowy: sale operacyjne, izba przyjęć, kilka od
działów specjalistycznych z masą łóżek...
Gdzie jest Lily?
Ilekroć zbliżał się ktoś nowy, Ben podnosił głowę
w nadziei, że to ona. Na pewno wie już, że jej obecność
tutaj nie jest nieodzowna, i szuka swoich bliskich.
Syna i narzeczonego.
Przecież spodziewałeś się zobaczyć ją zamężną, oto
czoną gromadą dzieci, nie? To dlaczego te dwa słowa
działają na ciebie tak porażająco?
Dlatego, że nie wiem, gdzie jest, tłumaczył sobie.
Dlatego, że nie mogę jej pomóc.
Pomagasz jej. Wyręczasz ją.
28 MARION LENNOX
Pragnął ją odnaleźć. Rozpaczliwie pragnął. W koń
cu, kiedy już zmierzchało, kiedy główne prace organi
zacyjne zostały wykonane i większość rannych otrzy
mała pomoc, Ben mógł przekazać pałeczkę Samowi.
- Idę się trochę przespać - zameldował.
Przyjaciel przyglądał się chwilę, jak Ben wkłada
wojskowe buty, i w końcu nie wytrzymał.
- Pomieszczenia do wypoczynku dla personelu me
dycznego znajdują się za tą płachtą - przypomniał
uszczypliwym tonem. - Czyżbyś nie chciał umierać
boso?
- Bardzo śmieszne. Nic nam już nie grozi.
- To po co wkładasz buciory?
- Chcę się przejść.
- Podziwiać widoki, hę? - Ben i Sam pracowali
razem od dawna i znali się jak łyse konie. - Już przeszło
dobę jesteś na nogach. Padasz ze zmęczenia. Ale wybie
rasz się na spacer. No, no...
- Nikt nie wie, gdzie jest Lily.
Uśmiech zniknął z twarzy Sama.
- Nasza Lily?
- Kiedy się tu zjawiłem, była u kresu sil. Na dodatek
zaginął jej syn i...
- Syn? Jaki syn?
- A skąd mam wiedzieć? - zirytował się Ben. -
Dziecko. Pieter, główny pielęgniarz, mi o tym powie
dział, ale teraz podszedł do domu i wróci dopiero jutro,
więc mi nie pomoże. Sam muszę jej szukać.
- Weź kilku ludzi. Nie wiadomo, co za licho czai się
w ciemności.
Sam nie żartował. Wszędzie dookoła był gęsty tropi
kalny las. Kto wie, ilu terrorystów jeszcze tam grasuje?
PRAWDZIWY RAJ 29
- Będę uważał.
- Mam iść z tobą i trzymać cię za rączkę?
- Przecież boisz się ciemności.
- No tak. Racja - ugodowym tonem odrzekł Sam
i uśmiechnął się smutno, dając przyjacielowi do zro
zumienia, że aż tak bardzo się nie myli. - Ale dla naszej
ślicznej Lily bym zaryzykował - dodał.
- Posłuchaj... To dawna znajoma i grozi jej niebez
pieczeństwo, więc o ile nie masz mi nic ważnego do
powiedzenia, to...
- Idź, idź. Nie zatrzymuję cię. - Sam dotknął prze
lotnie ramienia przyjaciela i dodał: - Powodzenia.
Zmierzch przeszedł w całkowitą ciemność, gdy Ben
dotarł do drogi prowadzącej do siedziby samorządu.
Wypytywał o Lily każdego napotkanego, lecz odpo
wiedź zawsze była taka sama:
- Była tutaj niedawno, ale już jej nie ma.
Dotarł do ostatniego posterunku wojskowego przed
strefą zamkniętą. Żołnierze otaczali w tej chwili jakąś
kobietę, która upierała się, by ją przepuścili.
- Wiem, że tam są ranni - kobieta przemawiała do
nich podniesionym głosem. - Pozwólcie mi się chociaż
o nich zapytać. Jestem lekarką. Wpuszczą mnie. Proszę,
błagam!
To ona. Nadal ma na sobie strój operacyjny.
Ben wiedział, jaka będzie odpowiedź kolegów, jesz
cze zanim ją usłyszał. Pierwsza zasada w kryzysowej
sytuacji, takiej jak ta, brzmiała: minimalizować straty,
nie powiększać liczby zakładników.
- Lily. - Obejrzała się, poznała go. W jej oczach
dostrzegł skrajne wyczerpanie. - Lily - powtórzył.
30 MARION LENNOX
Wyciągnął ręce, objął ją i przyciągnął do siebie.
- Ben - szepnęła i osunęła się na ziemię.
Zaniósł ją do szpitala. Kiedy brał ją na ręce, nie
protestowała. Gdy wyszli ze strefy zaciemnienia, przyj
rzał się jej uważnie. Teraz, w świetle latarni, wyraźnie
widział rysy jej twarzy. Zobaczył nową Lily, wynisz
czoną, poturbowaną przez los.
Dlaczego pozwoliłem jej odejść?
Głupie pytanie. Nigdy nie było mowy o wspólnej
przyszłości. Każde z nas miało swój od dawna wytyczo
ny cel. Nasze drogi się nie pokrywały.
Dotarli do szpitala polowego. Ben nogą odchylił
klapę namiotu i podszedł do najbliższego łóżka. Położył
na nim Lily, a wtedy, jak gdyby przypomniała sobie, że
ma coś do zrobienia, zaczęła protestować:
- Ben... Nie, nie mogę...
- Możesz. Musisz odpocząć. Wszystko jest okej.
- Nieprawda - zaprzeczyła i spróbowała usiąść.
Przytrzymał ją za ramiona i łagodnie położył z powro
tem na łóżku. - Muszę...
- Musisz się przespać - rzekł zdecydowanym to
nem. - Pracowałaś bez przerwy trzydzieści sześć go
dzin, albo nawet więcej, i musisz odpocząć. Jesteś skraj
nie wyczerpana.
- Ale ja muszę...
- Nie możesz.
- Wobec tego zrobisz coś dla mnie? - zapytała. -
Proszę cię, poszukaj Be... Bena.
Kogo ona ma na myśli?
- Przecież jestem tutaj.
- Proszę.
PRAWDZIWY RAJ 31
- Dobrze, poszukam twojego syna - odrzekł, podej
rzewając, że zaczyna majaczyć. - Zaraz wydam rozkaz.
Ile ma lat?
Ze wzrokiem wbitym w ciemny otwór, gdzie od
chylono płachtę namiotu, tworząc przejście, jak gdyby
spodziewała się, że w każdej chwili ktoś się tam pokaże,
rzekła:
- Musi być z Jacques'em.
- Jacques?
- Benjy - szepnęła z najwyższym trudem. - Ma sześć
lat. Jest podobny do ciebie. Dałam mu imię po ojcu.
Zapadła w sen tak nagle, jak gdyby straciła przytom
ność. Ben przyglądał się jej, nie mogąc uwierzyć w to,
co usłyszał. W jego głowie rodziło się mnóstwo pytań.
Sześciolatek o imieniu Benjy...
To niemożliwe.
Nie. Zawsze bardzo uważali. Oboje byli studentami
medycyny, a nie jakimiś nieuświadomionymi nastolat
kami. Na świecie jest mnóstwo Benów. Może chodzi
o mojego imiennika. Nie jednemu psu Burek.
Nagle przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie sie
dem lat temu. Był przejęty czekającym go życiem peł
nym przygód, a ona równie podniecona powrotem na
swą wyspę. Lecz w ostatniej chwili przytuliła się mocno
do niego, rozpłakała i nagle odepchnęła go od siebie. Za
półtorej godziny odlatywał jej samolot.
- Idź już - szepnęła. - Idź.
- Lily...
- To ponad moje siły. Jeśli zostaniesz, kompletnie
się rozkleję. Proszę cię, idź już.
Teraz był pewien, że jego domysły są słuszne.
32 MARION LENNOX
Gdzieś tam, w tym chaosie, w ciemnym i przerażającym
lesie tropikalnym, albo jeszcze gorzej, wśród zakład
ników przetrzymywanych w budynkach samorządo
wych, znajduje się mały chłopiec, który jest jego synem.
Dałam mu imię po ojcu...
Nic tu po mnie, pomyślał. Oszołomiony, wyszedł
z namiotu i udał się do budynku szpitalnego. Przed
wejściem natknął się na Sama siedzącego na schodkach
i palącego papierosa.
- Palenie zabija - automatycznie upomniał kolegę.
Sam zaciągnął się szybko jeszcze kilka razy, potem
rzucił niedopałek na ziemię i rozgniótł go obcasem.
- Wiem, wiem... - burknął. - Sięgam po papierosa
tylko wtedy, kiedy umiera mi pacjent. To dziecko trafiło
do mnie zbyt późno...
Benowi serce zamarło.
- Jeszcze jedno? - spytał. - Mam nadzieję, że nie
sześciolatek o imieniu Benjy?
Kiedy Sam zaprzeczył ruchem głowy, Ben poczuł ulgę.
- Dziewczynka. Dziesięcioletnia. Sophia. Ranna
w głowę. Dostała szrapnelem. Zrobiliśmy trepanację
czaszki, ale zmarła nam na stole. - Zamilkł, wbił wzrok
w niedopałek, jak gdyby żałował, że go zdeptał. - Co ci
bandyci sobie myślą?! - wybuchnął. - To nie ma nic
wspólnego z zamachem wojskowym. Oni strzelali do
wszystkiego, co się rusza, kobiet, dzieci. Widziałem
nawet kilka zabitych psów.
- To szaleńcy - przyznał Ben.
- Niech Bóg ma w opiece tych zakładników. Oba
wiam się, że negocjacje niczego nie dadzą.
- Ja też się tego obawiam - odarł Ben i usiadł na
schodku obok Sama.
PRAWDZIWY RAJ 33
- Wiadomo, ilu ludzi przetrzymują? - spytał Sam
i obrzucił przyjaciela spojrzeniem pełnym niepokoju.
Ben potrząsnął głową. Usiłował zebrać myśli, lecz
mu się nie udawało.
- Muszę zorganizować ekipę - oświadczył, wstając.
- Ludzie cały czas przeczesują wyspę - przypo
mniał mu Sam, również wstając. - Szukają rannych,
wyłapują podejrzane typy. Po co ci jeszcze jedna ekipa?
Nadal szukasz Lily?
- Ją znalazłem, ale jej synka nie. Lily właśnie za
snęła. Dosłownie padła. Obiecałem jej, że będę szukał
małego.
- Całkiem mały dzieciak? - spytał Sam z autentycz
ną troską w głosie.
Zanim odpowiedział, Ben wziął głęboki oddech.
Trudno, musi się otwarcie przyznać.
- Sześciolatek - wydusił z siebie. Zaczerpnął haust
powietrza i dodał: - Ma na imię Benjy. Po ojcu.
Następne kilka godzin pamiętał jak przez mgłę.
W sztabie głównym wysłuchali jego relacji: zaginął sy
nek miejscowej lekarki i jej narzeczony, Jacques.
Po sprawdzeniu listy oficer dyżurny odparł:
- Już ich szukamy. Ktoś inny wcześniej zgłosił ich
zaginięcie. Ten Jacques doradza samorządowi w spra
wach finansowych. Mieszka w bungalowie na terenie
kompleksu. Od początku ataku nikt go nie widział. Albo
jest zakładnikiem, albo nie żyje. O dziecku powiedziała
nam matka. Malec może znajdować się wśród zakładni
ków, albo, co bardziej prawdopodobne... - Oficer nie
dokończył zdania. - Wszystkie ekipy wróciły już do bazy
- dodał po chwili. - Rano wznowimy poszukiwania.
34 MARION LENNOX
- Dlaczego nie teraz?
- Znasz przepisy, Ben - tłumaczył oficer cierpliwie.
- W lesie w dalszym ciągu mogą znajdować się uzbroje
ni terroryści. Nie chcę narażać ludzi. Gdybym wiedział
na pewno, że dzieciak żyje i gdzieś się błąka, zaryzyko
wałbym. Ale niczego takiego nie wiemy. Czy ta lekarka
na ciebie naciska? - zapytał.
- To stara znajoma - odparł Ben. - Zachowała się jak
bohaterka. W ciągu ostatnich dwóch dni samodzielnie
przeprowadziła takie operacje, o jakich nam się nie śniło.
- O świcie zaczniemy przeczesywać las - obiecał
oficer. - Podwoimy posiłki. To wszystko, co mogę
zrobić.
- A co z zakładnikami?
- Nie mamy z nimi żadnej łączności. Czekamy, aż
terroryści uczynią pierwszy krok. Nie chcemy kolej
nego rozlewu krwi.
- I nikt nic nie może zrobić?
- W tej chwili najlepsze, co możesz zrobić, to się
przespać - poradził oficer, bacznie przyglądając się
twarzy Bena. - Co ci się stało, stary? Gdzie twoje opa
nowanie?
- Nie wiem...
- Połóż się. Jak czegoś się dowiem, dam znać.
- Dzięki.
- Ben?
- Tak?
- Dobrze znasz tę lekarkę?
- Wystarczająco. Studiowaliśmy razem - burknął
Ben. - No, idę się położyć - dodał. - Trzymaj rękę na
pulsie, to wszystko.
ROZDZIAŁ TRZECI
Ben obudził się o świcie i już pięć minut później
energicznym krokiem wchodził do budynku szpitala,
szukając Lily.
Zniknęła. Zaraz po przebudzeniu sprawdził jej łóż
ko i widok starannie złożonego koca przyprawił go
o mdłości.
Psiakrew!
- Gdzie doktor Lily? - szorstkim tonem zagadnął
pierwszą napotkaną osobę.
Pieter, bo to był on, spojrzał na niego uważnie, jak
gdyby dopiero teraz zrozumiał coś, co go trapiło.
- To pan jest doktorem Blaydenem?
- Tak.
- Powinienem już wczoraj się domyślić - rzekł pie
lęgniarz.
- Czego domyślić?
- Że pan to Ben Lily. Ojciec Benjy'ego.
Benowi aż dech zaparło z wrażenia.
- Gdzie ona jest? - wymamrotał.
- Przyszła tutaj około czwartej nad ranem, ale mnie
nie było. Jeden z pielęgniarzy powiedział jej, że powin
na jeszcze pospać, ale wątpię, żeby go posłuchała. Prze
cież nie znaleziono jej synka. - Zamilkł i po chwili
dokończył: - Pańskiego synka, doktorze.
Ben wzdrygnął się. Z wolna wszystko zaczęło do
36 MARION LENNOX
niego docierać. Wczoraj wieczorem mógł jeszcze mieć
wątpliwości. Ze słów Lily trudno było wyłowić sens,
zachowywała się jak kobieta, która odchodzi od zmys
łów. Ale teraz...
- Opowiadała o mnie?
- Mówiła, że Benjy jest synem kolegi ze studiów. Że
ten kolega wybrał służbę w jednostkach antyterrorys
tycznych. Chciał być lekarzem frontowym. A ona po
stanowiła wrócić do siebie, żeby samotnie wychowy
wać syna, bo wiedziała, że wasze drogi nigdy się już nie
spotkają. Wczoraj poszła do mojej żony. Wypłakała się
przed nią, powiedziała, że jest pan tutaj, i pytała, jak ma
panu teraz powiedzieć o synu, jeśli nie wie, czy Benjy
jeszcze żyje.
- Nic nie wiedziałem o dziecku - szepnął Ben.
Ogarnęło go wrażenie, że wszystko, co się wokół
niego dzieje, jest jakieś nierzeczywiste.
Ma syna. Gdzie on, do diabła, jest?
- Dowiedziała się, że jest w ciąży, dopiero po przyjeź
dzie tutaj - ciągnął Pieter, nie spuszczając wzroku z twa
rzy Bena. - U nas łatwo jest wychowywać dziecko bez
ojca. Tworzymy jedną wielką rodzinę i wszyscy opieku
jemy się malcami. Pewnie nie widziała potrzeby...
Za to on widział. Wzbierała w nim wściekłość.
- Nie widziała potrzeby zawiadomienia mnie? - wy
buchnął. - Nie pomyślała, że mam prawo wiedzieć?
- Twierdziła, że boi się pan zaangażować w trwały
związek - tłumaczył Pieter. - Mówiła jednak, że jest
pan człowiekiem honoru, który będzie chciał uznać
syna. Postanowiła nie obciążać pana taką odpowiedzial
nością.
- Ale nawet ty wiedziałeś...
PRAWDZIWY RAJ 37
- Od siedmiu lat pracujemy ramię w ramię - tłu
maczył cierpliwie Pieter, jak gdyby miał do czynienia
z osobą niezrównoważoną, którą trzeba uspokoić. Co
zresztą nie było dalekie od prawdy. - Jestem spok
rewniony z jej matką. Z Lily nie mamy przed sobą
tajemnic.
- Więc powiedziała tobie, a mnie nie.
- Pewnie sądziła, że nie będzie pan chciał wiedzieć,
doktorze - odparł Pieter z poważną miną. - Tę rozmowę
powinien pan odbyć z Lily, nie ze mną, ale może to nie
najwłaściwszy czas analizować uczucia. Lily przeżywa
osobisty dramat. Potrzebuje naszej pomocy.
- Gdzie jest teraz?
Twarz Pietera zachmurzyła się.
- Nie wiem. Może dlatego powiedziałem panu to
wszystko? Powinienem pan jej poszukać. Potrzebna jest
tu, przy rannych. Ja zresztą też. Stoimy w obliczu morza
potrzeb.
- Były jakieś nowe wiadomości o zakładnikach?
- Nie.
- A o Jacques'u?
- Komu jak komu, ale jemu nic nie będzie. - Twarz
Pietera spochmurniała jeszcze bardziej. - Powinien być
wśród zakładników, ale znając go, wiem, że pierwszy
wynegocjuje swoje zwolnienie. On nie jest wyspiarzem.
Przyjechał tutaj, kiedy zaczęła się ta afera z ropą. Do
radza samorządowi.
- Nie lubisz go?
- Jest obcy.
I tu leży pies pogrzebany, pomyślał Ben ponuro.
Powód, dla którego Lily powiedziała, że nigdy nie opu
ści wyspy. Tu wszyscy tworzą jedną rodzinę.
38 MARION LENNOX
Gdybym odwiedził jej wyspę, kiedy proponowała,
może by za mnie wyszła, nagle przyszło mu do głowy.
Co za bzdura! Nigdy nie chciał tutaj przyjeżdżać,
a teraz miał znacznie ważniejsze sprawy do załatwienia
niż odgrzewanie romansu sprzed siedmiu lat.
- Ben! - Sam, już w operacyjnym kombinezonie,
wołał do niego z końca korytarza.
- Co jest?
- Wypuścili trójkę zakładników. To znaczy otwo
rzyli drzwi i wypchnęli ich na zewnątrz. Mają rany
postrzałowe. Wszystkie ręce na pokład! Twoje również.
- Sytuacja ustabilizowała się - usłyszał od dyżur
nego sierżanta, kiedy po sześciu godzinach spędzonych
przy stole operacyjnym dotarł do kwatery głównej. -
Przeczesaliśmy wyspę. Nie ma więcej rannych.
- Natknęliście się na tę lekarkę?
- Lily? Jest w szpitalu. Wie, że odwaliliście całą
brudną robotę, ale większość rodzin chce teraz roz
mawiać właśnie z nią. Rozumiem ich. W podobnej
sytuacji też wolałbym rozmawiać ze swoim lekarzem
rodzinnym.
Ben już miał wyjść, kiedy przypomniał sobie, że
martwi się nie tylko o Lily.
- Co z zakładnikami?
- Negocjacje trwają. Terroryści żądają samolotu,
żeby się stąd wydostać.
- Wiadomo, kogo przetrzymują?
- Dziesięciu ludzi. Miejscowych. Dokładnie tyle naz
wisk figuruje na liście poszukiwanych. Ilu jest terrorys
tów, nie wiadomo.
- A synka Lily też mają?
PRAWDZIWY RAJ 39
- Też.
Benowi nagle zakręciło się w głowie.
- Żyje?
- Jeden z rannych twierdzi, że tak.
- Zawiadomiliście Lily?
- Była tu, kiedy otrzymaliśmy wiadomość. Ucieszy
liśmy się niemal tak samo jak ona.
- A ten Jacques?
- Pewnie też się tam znajduje. Ten człowiek nie
widział go, za to słyszał jego głos.
- Czyli negocjujecie transport w zamian za uwol
nienie zakładników, tak?
- Jeszcze nie wiemy - odparł sierżant. - Ci ludzie są
niebezpieczni. Potrzebna nam jest zgoda z samej góry.
Decyzje nie należą do nas.
- A powinny.
-
Chciałbyś, żebyśmy dokonali szturmu?
- Nie, ale...
- W takim razie... - Sierżant zawiesił głos i przy
glądał się Benowi z nieukrywaną ciekawością.
Dobrze go znał. Wiedział, że zazwyczaj trzyma emo
cje na wodzy. Co mu się stało? - zastanawiał się.
- Muszę porozmawiać z Lily - mruknął Ben.
- Przed wieczorem chcemy dostać twój raport na
piśmie - przypomniał sierżant.
- Dobrze. Ale teraz najważniejsza jest Lily.
Znalazł ją siedzącą pod palmami w przyszpitalnym
ogrodzie. Wyglądała znacznie lepiej niż poprzedniego
wieczoru. Wzięła prysznic, zmieniła ubranie. Miała te
raz na sobie króciutką dżinsową spódniczkę, bawełnia
ną koszulkę i sandałki - strój raczej niepasujący do
40 MARION LENNOX
lekarki, która zaraz rozpocznie obchód, lecz dla niego
nie było w nim nic niestosownego. Zauważył natomiast,
że nogi miała całe podrapane. Niektóre rany były dość
głębokie i zaognione.
- Opatrzę ci nogi - zaproponował.
Lily wzruszyła ramionami.
- Nie warto. Same się zagoją.
- Warto. Może wdać się infekcja.
- Mam teraz inne zmartwienia.
- Niewykluczone - odparł - ale nogi są na pierw
szym miejscu. Pójdziesz sama, czy mam cię zanieść?
Jestem kapitanem, wiesz? Masz mnie słuchać.
Uśmiechnęła się słabo.
- Wolę być przekupiona cukierkami - zażartowała,
a on sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął garść cukierków,
jakie rozdawał dzieciom.
- Proszę.
Potrząsnęła odmownie głową.
- Kiedy ostatni raz jadłaś? - zapytał.
- Nie pamiętam.
- To weź cukierka. Opatrzę ci zadrapania, a potem
cię nakarmimy.
- Ale...
- Żadnych ale. Od wczoraj tymczasowo sprawuje
my tu władzę. Jestem przedstawicielem wojsk okupa
cyjnych i wydaję rozkazy. Musisz jeść. - Gdy Lily
chciała z nim dyskutować, Ben zamknął jej usta cukier
kiem. - Wykonać.
- Tak jest - wymamrotała.
Ben opatrzył jej nogi. Lily poddawała się jego zabie
gom w milczeniu, z całkowitym spokojem graniczącym
PRAWDZIWY RAJ 41
z obojętnością. Nawet mu to odpowiadało. Mieli sobie
wiele do powiedzenia, lecz nie wiedział, od czego za
cząć, a dzięki temu zyskiwał czas do namysłu. W pew
nym sensie na nowo przyzwyczajał się do obcowania
z nią.
Kiedy skończył, zabrał ją do namiotu, w którym
urządzili kantynę, i ruchem ręki odprawił wszystkich,
którzy natychmiast do nich podskoczyli, chcąc poroz
mawiać. Usadził Lily przy stoliku, przyniósł talerz ma
karonu z sosem i przyglądał się, jak raz za razem me
chanicznie podnosi widelec do ust, a potem wypija
kawę. Gdy skończyła, odstawiła kubek i natychmiast
wstała.
- Dziękuję. Muszę już iść - oznajmiła.
- Pójdę z tobą.
O ile nie nastąpiły jakieś nowe wydarzenia, nie był
teraz potrzebny w szpitalu. Mógł towarzyszyć Lily. Bez
pytania wiedział, gdzie chce iść.- przed kompleks sa
morządowy. To tam trwały negocjacje. Na jej miejscu
też chciałby się znaleźć właśnie tam.
Przecież to jego syn jest jednym z zakładników. Ta
świadomość była tak porażająca, że nie umiał sobie
z nią poradzić.
Blokada znajdowała się pół mili od szpitala, na dro
dze prowadzącej wzdłuż plaży. Zbliżało się popołudnie
i upał dawał się we znaki. Lily ubrana była lekko,
natomiast on miał na sobie polowy mundur.
- Chodźmy plażą - zaproponował, a Lily bez słowa
skręciła nad morze. Jej milczenie zaczynało go prze
rażać.
Pamiętał ją jako dziewczynę bystrą, pełną życia,
pogodną. Profesorowie cenili jej inteligencję i wielu
42 MARION LENNOX
z nich otwarcie żałowało, że nie zostaje w Australii, by
zrobić specjalizację. Niemniej to, co straciła Australia,
zyskała Kapua. Wszyscy o tym wiedzieli i nikt nie
próbował dyskutować z Lily o wyborze drogi życiowej.
On również nie.
- Lily, musimy porozmawiać - zaczął teraz.
- Co nam to da? - odpowiedziała cichym głosem.
Zrozumiał, że jest bliska załamania.
- Wszystko będzie dobrze - zapewnił ją. - Nasi
negocjatorzy to najlepsi specjaliści. Sprowadziliśmy ich
natychmiast, jak zorientowaliśmy się w powadze sytua
cji. Miałem okazję przyglądać się im w akcji. Znają się
na rzeczy. Są cierpliwi. Targi mogą potrwać nawet kilka
dni, ale wydobędą ich żywych.
- Dni! - Z jego przemowy wyłowiła tylko to jedno
słowo. - Z tymi mordercami? On ma sześć lat. Jakie
myśli przychodzą mu do głowy? Powinnam była sama
odprowadzić go do Kiry, ale nie mogłam odejść od stołu
operacyjnego. Bóg mi świadkiem, że nie mogłam. Tam
ta kobieta wykrwawiłaby się na śmierć.
- To była sytuacja wyższej konieczności - tłuma
czył jej łagodnie. Rozmawiał z tą pacjentką, widział, jak
ciężko była ranna. - Ocaliłaś jej życie.
- Powinnam była zatrzymać go przy sobie - szep
nęła. - To mój syn. Jest dla mnie wszystkim.
- Jest z nim twój narzeczony, Jacques, prawda?
Lily milczała chwilę, jak gdyby się nad tym zastana
wiała, potem powiedziała:
- Może dlatego tam się znalazł? Może poszedł do
Jacques'a? - Zamilkła i potrząsnęła głową. - Ale żeby
się tam dostać, musiałby przechodzić obok szpitala.
- Jacques jest członkiem władz samorządowych?
PRAWDZIWY RAJ 43
- Nie, tylko doradcą. Zajmuje się finansami. Mamy
Louise, ale ona nie jest tak sprawna jak on. Właściwie
wykonuje polecenia Jacques'a, chociaż w sprawie ropy
się zaparła. Jak my wszyscy.
Lily zamilkła, a Ben spostrzegł, że mimo upału cała
drży. Szła po mokrym piasku na skraju plaży. Woda
była turkusowo niebieska i tak przejrzysta, że widać
było dno. W wodorostach żerowały ławice ryb. To miej
sce było istnym tropikalnym rajem. Wydawało się
wprost nieprawdopodobne, żeby jakakolwiek tragedia
się tu wydarzyła. Wziął Lily za rękę i powiedział:
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
- Przepraszam - szepnęła.
- Nie masz za co.
- Mam. Przepraszam, że ci o nim nie powiedziałam.
- Ben milczał. Głos odmówił mu posłuszeństwa. -
Jest... jest taki podobny do ciebie. Gdyby coś mu się
stało, a ty nie zdołałbyś go poznać... - Łkanie nie
pozwoliło jej dokończyć. - Sądziłam, że mam prawo -
ciągnęła po chwili. - Uważałam, że to ja jestem w ciąży,
a nie ty, poza tym wiedziałam, że byłbyś przerażony.
Ale kiedy cię tutaj zobaczyłam... On jest twoim synem,
powinnam była zrobić jakiś wysiłek, spróbować. Nawet
jeśli ty go nie chciałeś.
- Dlaczego miałbym go nie chcieć?
- Kim byliśmy, Ben? -Nagle w jej głosie zabrzmia
ła nuta złości. - Smarkaczami. Dzieciakami za młodymi
na studentów. Nieprzygotowanymi do samodzielnego
życia. Ciebie zafascynowało wojsko. Chciałeś zbawiać
świat. Tłumaczyłeś mi, że armie spełniają misje pokojo
we, ale w głębi serca tobie chodziło o emocje, akcję,
dramat, przygodę. Nie chciałeś walczyć, ale chciałeś
44 MARION LENNOX
znajdować się w ogniu wydarzeń. A ja? Ja pragnęłam
tylko wrócić do domu. Matka sprzedała wszystko, co
miała, żeby opłacić mi studia. Mieszkańcy wyspy jej
pomogli, bo potrzebowali lekarza. Byłam tak samo
przejęta jak ty, ale mnie podniecała myśl o tym, że będę
pomagać mojej społeczności.
- I twój plan się powiódł? - spytał Ben.
Lily wzięła głęboki oddech. Zauważył, że była bar
dzo blada. Wyglądała na chorą.
- Chyba tak - odrzekła powoli. - Ale były koszty.
Wkrótce po moim powrocie matka zmarła. Na raka. Od
dwóch lat wiedziała o chorobie, ale nic mi nie powie
działa, bo nie chciała, żebym przerwała studia.
- Och, Lily...
- Kiedy się zorientowałam, że jestem w ciąży, by
łam w takim samym szoku, w jakim i ty byś był. Zawsze
tak uważaliśmy, ale przecież, jak mawiali nasi wykła
dowcy, najpewniejszym środkiem antykoncepcyjnym
jest ściana. I sprawdziło się. Co mogłam zrobić? Wyraź
nie powiedziałeś, że nie chcesz zakładać rodziny. Nie
chciałam obarczać cię dzieckiem wbrew twojej woli.
- Znowu zamilkła, starając się zapanować nad emoc
jami. - Musiałam wrócić. Udało mi się stworzyć dla nas
dom. Benjy'ego wszyscy tu kochają. Jesteśmy rodziną,
nawet jeśli nie łączą nas więzy krwi.
- No i ma Jacques'a, tak?
- Tak - potwierdziła, lecz wyczuł w jej głosie wa
hanie.
- Niezbyt zgadzają się ze sobą?
- Dlaczego pytasz?
- Interesuje mnie to, bo jestem jego ojcem.
- Nie jesteś. Nie będę obarczać cię synem. On jest...
PRAWDZIWY RAJ 45
- Posłuchaj, Lily. Ja chcę, żeby był moim synem. -
Ta deklaracja zaskoczyła ich oboje.
Może powinienem się jeszcze wycofać, pomyślał
Ben. Syn. Jego i Lily. Podniósł rękę i dotknął jej twarzy,
palcem powiódł po śladach łez na policzku.
- Chyba cię kochałem - dodał.
Uśmiechnęła się słabo w odpowiedzi.
- Benjy został poczęty z miłości - szepnęła. - Za
wsze w to wierzyłam.
- Bo to prawda.
- Na szczęście teraz jesteśmy starsi, nie? - stwier
dziła pełnym napięcia głosem. Odsunęła jego rękę i za
częła iść. -Na szczęście mamy więcej rozumu -rzuciła.
- A ty spotkałaś Jacques'a.
- Tak. W twoim życiu jest jakaś kobieta?
- Nie.
- Wciąż uciekasz.
- Nie uciekam.
- Nie. - Zawahała się i umknęła spojrzeniem w bok.
- Jesteś na mnie zły? - spytała.
- Trochę.
- Bo ci nie powiedziałam o Benjym?
- Tak. Może masz rację - dodał - może siedem lat
temu nie chciałem wiedzieć. Byłem za głupi.
- Oboje byliśmy głupi.
- Uhm - mruknął Ben i czubkiem buta kopnął mok
ry piasek.
Starał się nie myśleć o tym, jak blisko znajduje się ta
kobieta, jak jest zdruzgotana i jak on bardzo pragnie...
Nie. Nie może niczego pragnąć. Lily ma tutaj swoje
życie, syna, narzeczonego, a on przyjechał w to miejsce
tylko z wojskową misją interwencyjną. Ma zadanie do
46 MARION LENNOX
wykonania. Powinien wrócić do szpitala i zacząć kom
pletować dokumenty potrzebne do ewakuacji. Mógłby
też pomóc opatrywać lżej rannych, którzy wciąż się
zgłaszali.
Lecz tym zajmuje się jego zespól. Jego obecność
byłaby konieczna tylko w wypadku niepowodzenia ne
gocjacji.
Niepowodzenie negocjacji. Benjy. Jego syn.
Pomyśl o czymś innym, nakazał sobie w duchu.
Tymczasem zbliżyli się do cypla, gdzie stały bu
dynki samorządowe. Napięcie na twarzy Lily było pra
wie nie do zniesienia. Patrzyła przed siebie, jak gdyby
chciała wzrokiem przeniknąć ściany. Muszę zająć czymś
jej uwagę, pomyślał.
- Wiesz - zaczął - kilka spraw nie daje mi spokoju.
- Nie mam teraz czasu roz...
- Nie, nie chodzi o nas - pospiesznie rozwiał jej
obawy. - Chodzi o ogólną sytuację. Możesz mi coś
wyjaśnić?
Lily odetchnęła głęboko, zanim odpowiedziała:
- Oczywiście.
- Siedem lat temu powiedziałaś mi, że mieszkańcy
wyspy tworzą jedną wielką rodzinę. Wszyscy się znają,
nikt nie zamyka drzwi na klucz. Tak?
- Tak, ale...
- Powiedziano nam, że w pewnym momencie mieli
ście kłopoty z narkotykami i że sanitariusze przeszli
specjalne szkolenie, żeby mogli występować jako
ochrona szpitala. To prawda?
- Tak, ale...
- Znasz tych narkomanów? To miejscowi?
- Nie. - Spostrzegł, że stara się zebrać myśli. -
PRAWDZIWY RAJ 47
W ciągu dwóch miesięcy mieliśmy trzy włamania do
magazynu leków. Nigdy przedtem nic takiego się nie
zdarzyło. Tam dalej na południe jest ośrodek dla sur-
ferów. Tu są fantastyczne warunki do surfowania i za
wsze przyjeżdża dużo amatorów tego sportu, ale ostat
nio pojawiły się wśród nich różne podejrzane typy.
Całymi dniami się wylegiwali i pili. Włamania miały
miejsce właśnie podczas ich pobytu. Mieli trzymiesię
czne wizy. Nasz miejscowy policjant nie miał powodów
ich deportować, więc przeszkolił i wyposażył w broń
sanitariuszy. Rozgłosiliśmy to. - Uśmiechnęła się smut
no. - To najspokojniejsi ludzie na świecie, ale zadziała
ło. Włamania już się nie powtórzyły.
- Gdzie teraz są ci surferzy?
- Obiło mi się o uszy, że mieli zamiar przenieść się
na jedną z okolicznych wysp. Ale nie jestem pewna.
- Nie przyszło ci do głowy sprawdzić, kim oni są?
- Nie, nie przyszło mi to do głowy. Jestem tylko
lekarką.
- Ale...
- To nie moja sprawa - ucięła. - Posłuchaj, gdybyś
wiedział, jak ciężko pracuję... Na tych dwudziestu
wyspach nie ma innego lekarza. Czyli cała ochrona
zdrowia to ja. Nikt nie chce leczyć się w Australii.
Kobiety w ciąży teoretycznie powinny rodzić na Fidżi,
ale rzadko która się na to decyduje. Starsi w ogóle nie
chcą się nigdzie ruszyć, nawet jeśli są ciężko chorzy.
Leczę ich trochę na wyczucie, dwoję się i troję, i na
pilnowanie porządku publicznego naprawdę nie mam
już czasu. Zgadzam się, że nasz policjant powinien
zadać sobie więcej trudu i pogrzebać w ich dossier,
i gdybym miała więcej czasu, przypomniałabym mu
48 MARION LENNOX
o tym, ale tego nie zrobiłam. Ucieszyłam się, że włama
nia się skończyły.
- Przepraszam - rzekł, trochę zdziwiony jej wybu
chem.
Przystanęła, schyliła się, podniosła muszlę i cisnęła
ją do morza tak gwałtownym ruchem, że omal nie zabiła
mewy. Ptak z przeraźliwym krzykiem poderwał się do
lotu. Lily patrzyła za nim, potem westchnęła.
- Wybacz, kochana - powiedziała na głos. - Prze
praszam cię, Ben - zwróciła się do niego. - Ale... Na
studiach wszyscy, łącznie z tobą, zakładali, że wracam
na rajską wyspę, gdzie życie przypomina wieczne wa
kacje. A tymczasem... Tu potrzebna jest ochrona zdro
wia z prawdziwego zdarzenia. Powinniśmy mieć heli
kopter, co najmniej dwóch lekarzy i tak dalej.
Zamilkła, odwróciła głowę w stronę cypla i grymas
bólu wykrzywił jej twarz. Ben objął ją i przyciągnął do
siebie. Opierała się, lecz jej nie puszczał, pragnąc wes
przeć ją swoją siłą.
- Obiecuję, że twój syn będzie bezpieczny - szep
nął. - Przysięgam.
Co za głupoty! Jak miałby to zrobić?
W końcu Lily przytuliła się do niego. Kiedy wdychał
cytrusowy zapach jej szamponu, ogarnęły go wspo
mnienia. To ta sama Lily, moja Lily, pomyślał i natych
miast uświadomił sobie, że gdyby miał wybór, gdyby
mógł wejść do kompleksu samorządowego i powie
dzieć: wypuście chłopca, weźcie mnie, uczyniłby to.
Dla Lily.
Ale nie tylko dla niej. Wszystko się zmieniło. Chło
piec zakładnik nie jest tylko jej synem. Jest także jego
synem.
PRAWDZIWY RAJ 49
Mam rodzinę. Niewiarygodne. Cały świat się nagle
odmienił, pomyślał oszołomiony.
I niespodziewanie zapragnął pocałować kobietę, któ
rą trzymał w ramionach, pocałować tak, jak należy, tak
jak tego potrzebowała, w taki sposób, za jakim tęsknił.
Wiedział jednak, że gdyby to zrobił, odsunęłaby się
od niego. Strach o syna ją paraliżował. Czerpała od
niego siły i oby tak trwało jak najdłużej.
- Chodźmy - szepnął. - Chodźmy odnaleźć naszego
syna.
- Chodźmy. Jeśli tylko nam się to uda - szepnęła.
- Uda się. Jesteśmy razem. Zostaniemy razem, do
póki go nie odzyskamy.
- Ben...
Przytulił ją znowu, jak gdyby pocieszał przyjaciela.
Lily jest przecież przyjacielem. Matką jego syna. Uścis
nął ją, potem wziął za rękę i ruszyli.
- Nie jesteś sama - zapewniał ją. - Zostanę z tobą
tak długo, jak będzie trzeba.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mijały dnie, mijały noce. Każdej nocy Ben leżał,
wsłuchując się w ciemności w cichy oddech kobiety
w jego ramionach. Niepostrzeżenie cały jego świat się
odmienił.
Lily go potrzebowała w sposób, w jaki nikt nigdy go
nie potrzebował. Nie przerwała pracy. Chociaż Ben
i jego zespół starali się ją maksymalnie odciążyć, wy
spiarze nie kryli, że ufali tylko i wyłącznie swojej „dok
tor Lily".
- Po prostu powiedz, że tam nie pojedziesz - radził
Ben.
- Zwariuję, jeśli czymś się nie zajmę - odpowiadała.
- Poza tym na tamtej wyspie rodzi młoda dziewczyna.
- Albo: - Tam jest stary człowiek. Bardzo cierpi. Wy
konuję moje zwykłe obowiązki. Ci ludzie ufają tylko
mnie. Ty jesteś dla nich obcy.
Dla nich tak, lecz dla ciebie nie. Jestem ojcem two
jego dziecka. Dziecka, którego nigdy nie widziałem.
Sytuacja była zupełnie surrealistyczna.
Jak ona może tak pracować? Może, bo ma jego.
Teraz to wiedział i wszyscy na wyspie również. Kiedy
pod koniec długiego dnia, powłócząc nogami, docierała
do bungalowu za szpitalem, on tam na nią czekał. Pada
ła w jego ramiona, obejmował ją ostrożnie, lecz mocno.
Nie posuwał się dalej. Wiedział, że nie wolno mu tego
PRAWDZIWY RAJ 51
zrobić, bo Lily uciekłaby. Jeśli nastąpiły jakieś zmiany
w negocjacjach w sprawie zwolnienia zakładników,
mówił jej o tym. Czasami płakała, a on jej na to po
zwalał. Potem kołysał ją do snu, tak jak dzisiaj.
Siedem lat temu kładł się przy niej, jak mężczyzna
obok ukochanej kobiety. Ich miłość była podniecająca,
radosna i szczęśliwa. Teraz się nie kochali, a ściślej, nie
kochali fizycznie. Lily była zbyt zmęczona na seks,
a jego pragnienia również uległy zmianie: chciał, by się
wyspała. Chciał, by zapadła w stan podświadomości,
w którym nie będzie się martwiła o synka.
To jest inny rodzaj przeżywania miłości, myślał.
Dziewczyna, którą kochał, odeszła. Została matką jego
syna.
Czy ją też kocham?
Nie, mówił sobie. Właściwie sam tego dobrze nie
rozumiał. Wiedział tylko, że ofiarowanie jej chwili spo
koju w swoich ramionach jest więcej warte od erotycz
nych uniesień.
Sam prawie nie spał. Ale to nie stanowiło problemu,
przywykł do krótkich drzemek. Wytrzyma.
- Nie powinnam cię wykorzystywać - w ciemności
rozległ się szept Lily. - To z mojej strony nie fair.
- Mnie też jest to potrzebne - zapewnił ją. - To nasz
syn. Razem przez to przejdziemy.
Koniec, gdy nastąpił, był błyskawiczny i dramatyczny.
Była trzecia rano. Lily spała niespokojnie, przytulo
na do Bena. On obejmował ją czule, szeptał do niej,
uspokajał, gdy budził ją najlżejszy szmer.
W pewnej chwili wytężył słuch. Z początku słychać
było tylko cichy szum, który stopniowo się wzmagał, aż
52 MARION LENNOX
przeszedł w głośny warkot. Helikoptery. Potężne. Ben
natychmiast wyskoczył z łóżka, zaczął wkładać spod
nie, po omacku szukać butów. Lily obudziła się, od razu
w pełni przytomna.
- Co to?
- Helikoptery. Ale nie nasze. Cholera! Wiedzieliś
my, że muszą mieć jakąś pomoc. Nie ruszaj się stąd!
- Ani mi się śni. Benjy...
- Zajmę się nim - zapewnił ją, położył jej dłonie na
ramionach i popchnął z powrotem na poduszki. - Przy
sięgam, że się nim zajmę. Lily, proszę, zostań.
- Nie mogę.
- Jeśli nie zostaniesz, ja nie mogę tam iść - oświad
czył. Helikoptery latały już prawie nad ich głowami.
Wiedział, gdzie zmierzają. Ale czy niosą śmierć miesz
kańcom wyspy? Na pewno nie. - Lily, obiecaj mi.
Czekaj tutaj, dopóki nie przyprowadzę Benjy'ego.
- Ale ja...
- Musisz.
Nie mógł już dłużej zwlekać, choć nie uzyskał obiet
nicy. Pocałował Lily szybko, krótko, mocno, czerpiąc
od niej siłę i przekazując jej własną. Chwycił latarkę,
którą zostawił przy drzwiach, i zniknął.
Co sił w nogach biegł w kierunku kompleksu. Nad
sobą słyszał helikoptery. Cztery... nie, pięć...
Sierp księżyca ledwie majaczył zza chmur. Dzień był
parny, wieczorem padało. Może dlatego wybrali dzi
siejszą noc? - pomyślał, chowając się w cieniu drzew.
Po co tu przylecieli?
I nagle chmury rozstąpiły się na moment. Wspiął się
na niski pagórek i zobaczył wszystko jak na dłoni.
PRAWDZIWY RAJ 53
Cztery helikoptery osłaniały piąty, który właśnie lądo
wał na plaży za budynkami samorządowymi. Obok nie
go przemknął oddział żołnierzy. Potem następny. Roz
legł się rozkaz z głośników:
- Kryć się. Nie podejmować żadnych działań za
czepnych. Powtarzam, kryć się.
Ben cofnął się głębiej między drzewa. Szperacze
helikopterów omiatały teren. Nagle poczuł na ramieniu
czyjąś dłoń. Omal nie krzyknął.
- Ben...
Lily! Chwycił ją mocno i przytrzymał.
- Jak, do cholery...? Kazałem ci się nie ruszać
z domu!
- Nie mogłam.
Pociągnął ją za sobą w las.
- Skąd wiedziałaś, gdzie jestem?
- Szłam za tobą. Co tu się dzieje?
- Na plaży wylądował helikopter. Pozostałe go osła
niają. Prawdopodobnie terroryści będą się ewakuować.
- Dlaczego ich nie zatrzymacie?
- Moglibyśmy, ale nad nami są cztery maszyny.
Jeden strzał i przystąpią do akcji. Widzisz, jak wiszą
nad budynkami? To najlepsza taktyka obronna z ich
strony. Po drugie...
- Po drugie co?
- Nie wiemy, kim są. To wielkie, bardzo drogie
helikoptery. Zestrzelimy ich, dowiemy się, kim są,
i okaże się, że to najbliższy sąsiad jest agresorem. Jeśli
przyleciały po prostu zabrać swoich, którzy spartaczyli
robotę, to naszym zadaniem jest ułatwić im operację,
a nie zaogniać konflikt.
- Ale Benjy? Jeśli zabiorą Benjy'ego...? Jak możesz
54 MARION LENNOX
myśleć o polityce, kiedy nasze dziecko jest w śmiertel
nym niebezpieczeństwie?
Nasze dziecko. Te słowa przeszyły mu serce, sprawi
ły, że zapragnął zapomnieć o wszelkich zasadach tak
tycznych i rzucić się naprzód.
Nikomu by tym nie pomógł i wiedział o tym. Objął
Lily mocniej.
- Musimy czekać - szepnął.
Bóg świadkiem, że ciężko mu było to mówić.
- Ale jeśli go zabiorą ze sobą...
- Po co? Musimy ufać, że tego nie zrobią.
I nagle było już po wszystkim. Helikopter z plaży
wzniósł się w powietrze i dołączył do pozostałych. Na
chwilę maszyny groźnie zawisły nad budynkami, potem
zawróciły i zaczęły się oddalać. Ben i Lily nie czekali,
aż znikną. Przerażeni pobiegli w stronę kompleksu, po
tykając się co chwila. Benjy...
Warkot motorów jeszcze całkiem nie ucichł, kiedy
Ben z latarką w ręce chodził od pokoju do pokoju,
ignorując polecenia dochodzące z bazy, by poczekać, aż
budynki zostaną przeszukane. Lily, kurczowo uczepio
na jego dłoni, posuwała się za nim.
Znaleźli ich. Wszyscy zakładnicy zostali zamknięci
w pawilonie na końcu szeregu. Byli związani razem,
stłoczeni pod najdalszą ścianą, twarze mieli otępiałe
z przerażenia.
Tylko jeden zakładnik miał swobodę ruchów. Dziec
ko. Ben nie zdążył jeszcze dobrze poświecić latarką,
kiedy Lily porwała synka w ramiona i zasłoniła sobą
przed całym światem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Na szczęście nie było już więcej zabitych. Dzięki
decyzji, by nie przeszkadzać terrorystom w ucieczce,
uniknięto rozlewu krwi. Uwolnieni zakładnicy znajdo
wali się w ciężkim w szoku i Ben uznał, że trzeba
zapewnić im pomoc psychologiczną.
A co z Benjym?
- Zabieram go do domu - oświadczyła Lily.
Ben, który nie mógł odejść od zakładników, skinął na
jednego z żołnierzy, żeby ich eskortował.
Dochodziło południe następnego dnia, kiedy naresz
cie mógł się wyrwać i zostawić szpital polowy pod
opieką Sama.
- Idę do Lily - oznajmił.
Przyjaciel przyglądał mu się w zamyśleniu.
- Wszyscy się cieszymy, że odzyskaliśmy dzieciaka
- zaczął i po chwili wahania dodał: - Wiesz, że wyspia
rze niemalże modlą się do Lily, ale zaczęły się plotki.
Ten jej narzeczony wyparował. Wszyscy sądzili, że jest
zakładnikiem, ale okazało się, że nie. - Ben już o tym
wiedział. Tajemniczy Jacques, narzeczony Lily, zniknął
bez śladu. - Podejrzewasz, że maczał w tym palce?
- Na pewno tak.
- Właśnie. Chłopcy będą chcieli porozmawiać z tą
twoją Lily.
- Ona nie jest moja - żachnął się Ben.
56 MARION LENNOX
Sam uniósł brwi.
- Nie jest?
- Jest zaręczona.
- Z Jacques'em, który się ulotnił. Obawiam się, że
to znaczy, że zaręczyny zostały zerwane, stary. A co
z chłopakiem? Krążą plotki...
- Daruj sobie - uciął Ben.
Wiedział, jakie to plotki i skąd się biorą. I wiedział,
że nic nie może na to poradzić. I nie chciał tracić czasu
na jałowe rozmowy. Musi zobaczyć się z Lily.
Zapukał. Cisza. Zawahał się, potem pchnął drzwi.
W ciągu ostatnich kilku dni prawie tu mieszkał i uznał,
że ma prawo wejść.
Spali. Drzwi sypialni były otwarte. Przez jedno
mgnienie widok kobiety i dziecka, śpiących, przytulo
nych do siebie, zadziwił go. Stał chwilę nieruchomo,
przyglądając się swojemu synowi.
Szczupły sześciolatek ubrany w poplamione szorty
i brudny podkoszulek miał piegowatą, szczerą twarz.
Zgrubiała skóra na stopach świadczyła o tym, że jak
wszystkie dzieci na wyspie chodzi boso. No tak, pomyś
lał Ben, przecież to tubylec.
Przypomniało mu się zdjęcie, zrobione, kiedy był
mniej więcej w tym samym wieku. Podobieństwo było
uderzające.
Benjy. Bezpieczny w ramionach matki.
Na pokrytej kurzem twarzy Lily - nisko latające
helikoptery wzbijały tumany piasku i pyłu - widniały
ślady łez.
- Ben? - Lily nie spała. Patrzyła na niego oczami
pełnymi niepewności. - Ben? - szepnęła ponownie.
PRAWDZIWY RAJ 57
- Cieszę się, że jest już bezpieczny.
Wiedział, że te słowa są niewystarczające, ale nic
innego nie przychodziło mu do głowy.
- Są dalsze ofiary?
- Pięciu zakładników jest rannych, ale ich stan nie
budzi niepokoju. Już po wszystkim, Lily.
- Odjechali?
- Tak.
- Co z... z Jacques'em? - wyjąkała.
- Też wyjechał.
-
Rozumiem - szepnęła. Musnęła wargami brudne
włosy Benjy'ego. - Jestem potrzebna?
- Nie. Przyszedłem tylko się upewnić, czy...
- Benjy'emu nic nie jest. Powiedział, że Jacques...
że się nim opiekował.
Ben domyślił się tego. Jacques był nikczemnikiem,
lecz lubił chłopca. Inaczej terroryści wyrzuciliby go
wcześniej z innymi zakładnikami, albo zabili.
No i nie zabrał go ze sobą.
- - Nie rozumiem tego - szepnęła Lily.
Ben również tego nie pojmował. Zebranie fragmen
tów informacji w całość może potrwać tygodnie, o ile
w ogóle będzie możliwe.
- Zostawmy na razie tę sprawę - rzekł spokojnym
tonem. Pochylił się i pocałował Lily w czoło. Potem
przyklęknął obok łóżka i pocałował ją jeszcze raz,
w usta.
Nie oddała pocałunku, lecz się nie opierała. Może
potrzebuje ludzkiego dotyku tak samo jak on? Nie mógł
zostać. Nie teraz, kiedy odzyskała syna. Bo to oznacza
łoby przyznanie się do czegoś, do czego nie mógł się
przyznać. Do potrzeby serca? Nie.
58 MARION LENNOX
- Zaśnij. Mamy dwóch lekarzy i sześciu ratowni
ków. A ty musisz zająć się synem.
- Naszym synem.
- Naszym.
Kiedy następnego dnia rano Lily zjawiła się w szpita
lu, Ben oświadczył, że ma kilka dni spędzić w domu
z Benjym. On, Sam i Pieter doskonale panują nad sytua
cją. Lily popatrzyła na niego tępym wzrokiem, ale nie.
poszła do domu.
Ponieważ na wyspie niczego nie dało się ukryć, więc
od Pietera dowiedział się, że Lily cały czas pracuje,
chodzi od domu do domu i rozmawia z ludźmi o tym, co
się stało. Nie mógł jej tego zabronić.
Na studiach uczono ich, że lekarzom nie wolno an
gażować się emocjonalnie. Na Kapui było to niemoż
liwe, postanowił więc się nie wtrącać. Lily miała już
wystarczająco dużo problemów. Przede wszystkim mu
si uporać się z myślą o zdradzie Jacques'a.
Bo to była zdrada. Potwierdziło się, że narzeczony
Lily uciekł z wyspy wraz z terrorystami, że z nimi
współdziałał.
- Był z nimi - dowiedział się Ben.
Musiał zawiadomić o tym Lily. Kiedy przekazywał
jej tę wiadomość, odniósł wrażenie, że niewiele do niej
dochodzi. Potrzebowała czasu, by ochłonąć.
Zresztą on również potrzebował czasu, by ochłonąć.
Jest ojcem sześciolatka. Dzięki Bogu miał tyle pracy, że
na myślenie o niczym innym nie zostawało już czasu.
Noc, kiedy uwolniono zakładników, zmieniła nastawie
nie miejscowej ludności do obcych lekarzy. Nie wiado
mo skąd - czy wygadał się Sam, czy Pieter - nagle
PRAWDZIWY RAJ 59
wszyscy się dowiedzieli, że Ben jest ojcem Benjy'ego.
A skoro jest ojcem syna Lily, ma prawo i obowiązek
dbać o nią i wolno mu powiedzieć:
- Nie, Lily nie przyjdzie, musi się zająć Benjym. Ja
ją zastąpię. - I nagle przestali mu się sprzeciwiać. Lu
dzie uznali, że ma prawo ich leczyć.
Zastanawiał się, jak Lily dawała sobie dotąd radę.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, że szpital na Kapui
obsługuje około tuzin innych wysp i wysepek, a Lily
jest jedynym lekarzem.
W ciągu trzech dni po uwolnieniu zakładników był
świadkiem wydarzeń niemal równie traumatycznych,
jak atak terrorystów. Na jednej z wysp utopiło się
dwóch rybaków, byli pijani i rozbili się o skały. Dwóch
małych chłopców przeżyło wypadek i trafiło do szpita
la, jeden ze złamaną nogą, drugi z licznymi ranami
i wstrząsem psychicznym. Musiał leczyć infekcje wiru
sowe i zakażenia. Zdarzył się przypadek depresji ma
niakalnej i poród.
I z tym Lily musi sobie radzić na co dzień, pomyślał.
Bardzo chciał z nią porozmawiać, lecz wiedział, że nie
wolno mu się jej narzucać. Trzeciego wieczoru wrócił
z jednej z wysp bardzo późno i potwornie zmęczony
wszedł do kantyny zjeść kolację. Usiadł przy stoliku
nad talerzem jakiejś nieapetycznie wyglądającej mama-
łygi i właśnie wtedy weszła Lily.
Nie pierwszy raz pomyślał, że to już nie ta Lily, jaką
znał na studiach. Owszem, nadal ubierała się bezpreten
sjonalnie jak dawniej, świeżo umyte kręcone włosy
lśniły, rysy twarzy, nawet uśmiech miała ten sam, lecz
w oczach czaiło się nerwowe napięcie.
Odzyskała swojego Benjy'ego, lecz przecież strata
60 MARION LENNOX
Kiry, która była dla niej jak matka, musiała ją bardzo
boleć.
Na wyspie niewiele sekretów da się utrzymać. Wie
dział, że mimo iż wziął na siebie wiele jej obowiązków,
Lily odwiedza mieszkańców wyspy niemogących otrzą
snąć się z szoku, rozmawia z nimi, wysłuchuje zwie
rzeń, a ponieważ jest jedną z nich, osiąga więcej niż
psycholodzy z jego zespołu.
- Witaj! -zagadnęła.
- Witaj! - odpowiedział i podniósł do ust kolejną
porcję twardej papki. Co to właściwie jest?
Lily przysiadła się do niego.
- Słyszę, że właśnie wróciłeś z kolejnej wyprawy
w moim zastępstwie. Dzięki za wszystko, Ben.
- Za dużo bierzesz na swoje barki - odparł łagod
nym tonem. -Na dłuższą metę tak nie może być - dodał.
- Ale jest. Nie ma o czym mówić - ucięła.
Ben nie odpowiedział. Nie wiedział, od czego za
cząć. Spróbował kolejny kęs i odsunął talerz.
- Nie jesteś głodny? - zapytała.
- Nie - skłamał. - Nakarmili mnie na Lai.
Znowu zaległo milczenie. W kantynie poza nimi
i dwoma żołnierzami z obsługi nie było nikogo.
- Chcesz się przejść?
- A Benjy?
- Śpi. Jest u mnie Jean, ojciec Henriego. Chłopiec
wraca do zdrowia, ale Jeana dręczą koszmary senne. Za
kilka dni Sam wysyła małego do Sydney na operację
rekonstrukcji kości, a tymczasem Benjy i ja staramy się,
jak możemy, pomóc Jeanowi dojść do siebie.
No tak, Lily jak zwykle bierze na siebie wszystkie
nieszczęścia świata.
PRAWDZIWY RAJ 61
- Ale teraz został sam...
- Ogląda mecz rugby w telewizji - wyjaśniła. - Są
granice dobrych uczynków - dodała z uśmiechem. -
Chodź, chyba musimy porozmawiać.
Na zewnątrz było chłodniej niż w namiocie, wiała
lekka bryza od oceanu.
- Chcesz iść na plażę? - spytał ostrożnie Ben.
- Zaczekaj tu chwilę... - poprosiła. Nie było jej
trzy, może cztery minuty, a kiedy wróciła, niosła ze
sobą koszyk. - Kolacja - wyjaśniła. - Nie wierzę,
że jadłeś na Lai.
- Zajęłaś się gotowaniem? - zdziwił się.
- Jak mało wiesz o naszej wyspie! Monetą obiegową
jest żywność. Jako lekarka mam więcej jedzenia, niż
potrzebuję. W tym tygodniu kobiety przeszły same sie
bie. Nie ma rodziny dotkniętej tragedią, której by nie
zaopatrzyły na wiele dni.
- To wspaniale. - Nie potrafił wymyślić nic innego.
Lily szła przodem. Wybrała odpowiednie miejsce na
wygrzanym przez słońce piasku, rozłożyła koc, przy
klękła na nim i zaczęła wypakowywać smakołyki: su
shi, zapiekankę z jajkami i bekonem, eklery.
- O co chodzi? - spytała, widząc, że Ben stoi niepo-
ruszony. Rzeczywiście, o co? Piasek był miękki i ciep
ły, światło księżyca stwarzało niesamowicie romanty
czny klimat dla nocnego pikniku na plaży z kobietą,
którą siedem lat temu tak dobrze znał, lecz o której od
tamtego czasu nic nie wiedział. Nagle poczuł się nie
swojo w mundurze i ciężkich butach. - Zdejmij buty -
zaproponowała, jak gdyby czytała w jego myślach.
Ściągnął buciory i od razu poczuł się swobodniej.
- Jedz - zachęcała. No, nareszcie może się czymś
62 MARION LENNOX
zająć. Więcej niż czymś. Kucharka, która przyrządziła
te potrawy, znała się na rzeczy. - Częstuj się do woli
- dodała Lily.
- Nie wiadomo, jak długo jeszcze tu zostaniemy.
- Sam mówi to samo. W szpitalu przebywa nadal
piętnastu ciężko rannych, wymagających dalszego le
czenia. Sam uważa, że trzeba ich będzie przetranspor
tować do Australii.
- Nie spodoba im się to - zauważył Ben.
Zdążył już na tyle poznać mentalność miejscowych
ludzi, by przewidzieć, jakie problemy ich czekają. Co
innego kolejna operacja, a co innego, jeśli pacjent po
woli, bo powoli, ale odzyskuje zdrowie.
- Nie dam sobie z nimi tutaj rady - wyznała Lily
z nutą desperacji w głosie.
- Nie martw się. Jakoś to zorganizujemy. Może
część personelu medycznego zostanie na pewien czas?
- O ile gdzieś indziej nie wybuchnie kolejny kryzys.
- To prawda, ale bądźmy optymistami. Posłuchaj...
- Chcesz pewnie rozmawiać o moim narzeczonym?
- przerwała mu, zmieniając temat. - Wszyscy chcą ze
mną o nim rozmawiać.
- Ja niekoniecznie.
- Wasz wywiad mnie o niego wypytywał - wybąka-
ła. - Ale byłam głupia!
- Nie rób sobie wyrzutów.
- Łatwo ci mówić! - wybuchnęła. - Nie ty zgodziłeś
się poślubić kogoś, kto zdradził całą wyspę.
- Jacques to bardzo inteligentny i przebiegły czło
wiek. Nie tylko ciebie oszukał. - Wywiad zdążył już
rozpracować scenariusz działania. Jacques nieprzypad
kowo zjawił się na Kapui zaraz po tym, jak samorząd
PRAWDZIWY RAJ
63
uchwalił, że nie będą eksploatowali złóż ropy. Miał
przekonać radnych do zmiany decyzji. Kiedy misja się
nie powiodła, on i jego mocodawcy postanowili użyć
siły. Pewnie sądzili, że nikt się nie ujmie za maleń
ką wyspą gdzieś na Oceanie Spokojnym. Podejrzane
typy, jakie mu przysłali do pomocy, nie przypadły
mu do gustu. Może grał na zwłokę, może domagał
się lepiej przeszkolonych ludzi? Zakładnicy mówili,
że był wstrząśnięty rozmiarami tragedii i brutalnoś
cią najemników. - Zamilkł i po chwili spytał: - Kocha
łaś go?
- A jak sądzisz?
- Sądzę, że tak, jeśli zgodziłaś się wyjść za niego.
- Zanim się zgodziłam, minęły trzy lata.
- Długie zaloty - zauważył cierpko.
Nie bardzo wiedział, w jakim kierunku zmierza ich
rozmowa.
- Był dobry dla Benjy'ego. Bystry, zabawny, miły.
Przyczynił się do poprawy sytuacji finansowej wyspy.
Ciężko pracował...
-
Żeby przekonać was do sprzedaży ropy.
- To była jedyna kwestia sporna. Pół roku temu,
kiedy dostał ostateczną odmowę, wściekł się. Wrzesz
czał do mnie, że miejscowi to głupcy, siedzą na górze
złota, a jeśli sami jej nie chcą, to ktoś inny im ją za
bierze. Był pełen jadu.
- Co potem?
- Potem jakby się z tym pogodził. Przestał nagaby
wać radnych i skoncentrował się na... na zdobywaniu
naszej sympatii. Zachowywał się bez zarzutu.
- Więc zgodziłaś się za niego wyjść.
- Nie było nikogo innego - rzekła. - Po tobie.
64 MARION LENNOX
Ben wziął głęboki oddech. Kiedyś muszą o tym po
rozmawiać. Równie dobrze mogą to zrobić teraz.
- Łączyła nas wspaniała przyjaźń - szepnął i na
tychmiast zobaczył, że tym stwierdzeniem obudził
w niej tłumiony gniew.
- Tak widzisz nasz związek? Jako przyjaźń?
- A ty nie?
- Ja ciebie kochałam! - wybuchnęła. - Nigdy ina
czej nie myślałam o tobie. Serce mi omal nie pękło,
kiedy poszliśmy każde w swoją stronę.
Ben milczał. Zastanawiał się nad jej słowami. Nie
wiedział, co zrobić z tym wyznaniem. Kochała go?
Był dzieciakiem dopiero zaczynającym życie. Nie
wiedział, jak kochać kobietę. Zresztą nadał tego nie
umiał.
- Powinnaś była powiedzieć mi o Benjym - prze
mówił w końcu. Nawet dla niego zabrzmiało to kulawo.
- Nie chciałeś wiedzieć o takich rzeczach. Przy
pomnij sobie, czego wówczas pragnąłeś. Znaleźć się
w centrum każdej zawieruchy, jaka wybuchła, obojętnie
w jakim zakątku globu. Gdzie w twoim życiu było
miejsce na dziecko?
- Postarałbym się... - zaczął i zamilkł.
- Co? Posłać mu czek na Gwiazdkę? Fotkę z pod
pisem, jakich to rzeczy tatuś dokonał, żeby zbawić ten
świat?
- Jesteś niesprawiedliwa.
Lily zastanawiała się przez chwilę.
- Masz rację - odezwała się w końcu. - Jestem
niesprawiedliwa i powinnam ci była powiedzieć o cią
ży. W ciągu ostatnich siedmiu lat wielokrotnie myś
lałam, że powinieneś jednak wiedzieć...
PRAWDZIWY RAJ 65
- Bałaś się, że przyjadę?
Wzruszyła ramionami.
- Może? Ale już się z tego wyleczyłam.
Z czego? Z miłości do mnie? To dobrze. Czy jednak
naprawdę?
Pokochała Jacques'a.
- Teraz oboje jesteśmy dorośli - zaczął. - Odpowie
dzialni. Już nie kierujemy się tylko głosem serca...
- Czy ty kiedykolwiek kierowałeś się głosem serca?
- Lily...
- Wiem - szepnęła. - To nie fair pytać, czy siedem
lat temu mnie kochałeś. Byliśmy smarkaczami. Ale
moje uczucie do ciebie było dorosłe.
- Tak jak uczucie, jakim obdarzyłaś Jacques'a?
- Nawet bardziej. Ale równie głupie. Zgoda na to
małżeństwo była decyzją rozsądku i popatrz, dokąd mnie
ona zaprowadziła. - Lily wstała, strzepnęła okruchy ze
spodni. Obejrzała się w stronę szpitala. - Muszę wracać.
- Zanim wyjadę, chciałbym lepiej poznać Benjy'ego.
- Oczywiście.
Zdawkowa uprzejmość jej odpowiedzi zaniepokoiła
go. Miał wrażenie, że napotkał mur.
- Niewykluczone, że muszę się z tym pospieszyć -
dodał. - W ciągu kilku następnych dni większość na
szych oddziałów będzie się ewakuować. - W oczach
Lily dostrzegł przebłysk strachu. - Posłuchaj, nie musi
cie się bać, że oni wrócą. Oficjalnie nie padły żadne
nazwiska, ale my wiemy, kto się za tym kryje. Nikogo
nie można oskarżyć, ale oni wiedzą, że oczy świata
skierowane są na nich i nie odważą się spróbować
ponownie. Podejrzewam... Może wy sami też nie jesteś
cie bez winy?
66 MARION LENNOX
- Jak możemy być winni, skoro tylu z nas zginęło?
- spytała z goryczą. -I pomyśleć, że tym zbrodniarzom
ujdzie to na sucho. - Zamilkła i zamknęła powieki. Ben
zrobił krok do przodu. Lily natychmiast otworzyła oczy
i cofnęła się. - Nie dotykaj mnie.
- Ja tylko...
- Nie jestem już tą Lily, jaką znałeś.
- Zauważyłem - rzekł z powagą. - Tak długo byłaś
tu jedyną lekarką...
- Nie narzekam - przerwała mu. - Nie narzekam, bo
mam wsparcie wszystkich mieszkańców. Kiedy tu przy
jechałam, byłam wewnętrznie rozdarta. Ale teraz...
- Teraz chcesz się odgrodzić ode mnie murem.
- Jacques był nie stąd i zobacz, do czego doprowa
dził. Powinnam była wiedzieć. Tak, chcę, żebyście
wszyscy stąd wyjechali. Chcę, żeby moje życie wróciło
do normy, żeby znowu było takie, jak przed pojawie
niem się Jacques'a. Jak mogłam być taka głupia, żeby
uwierzyć najpierw tobie, potem jemu? Nie znam się na
mężczyznach...
- Zaliczasz mnie do tej samej kategorii co jego? -
oburzył się, lecz nie doczekał się przeprosin.
- Spójrz na siebie - rzekła z pogardą w głosie. - Do
rosły facet uganiający się za niebezpieczną przygodą,
jak gdyby nie mógł żyć bez dużych dawek adrenaliny...
- Nie potrzebuję adrenaliny.
- Potrzebujesz. - Teraz, zamiast gniewu, w jej gło
sie zabrzmiało znużenie. - Kiedy kończyliśmy studia,
prosiłam, żebyś przyjechał zobaczyć moją wyspę. Pa
miętasz, co odpowiedziałeś? „Nie mam zamiaru tracić
czasu na wylegiwanie się pod palmami." Jak gdyby
moje życie polegało na wylegiwaniu się do góry brzu-
PRAWDZIWY RAJ 67
chem. A teraz... Jesteś tutaj, bo tu wydarzyło się coś
podniecającego. Ktoś inny by został pomóc mi odbudo
wać nasze życie, ale nie ty. Sam powiedział...
- Sam - prychnął Ben. Sam jest ostatnią osobą,
która się nadaje do opowiadania o nim Lily. - Więc co
Sam ci mówił?
- Że jesteś lekarzem frontowym. Zawsze na pierw
szej linii. Bohaterski kapitan Blayden. Zawsze tam,
gdzie największe zagrożenie.
- I co w tym złego?
Nie wiedział, jak odparować zarzuty, których do
końca nie rozumiał.
- Więc może dlatego nie powiedziałam Benjy'emu
o tobie.
- A co mu powiedziałaś?
- Niewiele. - Lily zarumieniła się. - Ben, to szaleń
stwo. Nie jestem w stanie zbornie myśleć. Przez kilka
dni żyłam w strachu, że Benjy może zginąć. Wówczas
nasza rozmowa nie miałaby sensu. Ale teraz ma.
- Bardzo mi zależy na poznaniu go.
- Więc zostań dłużej - rzekła, jak gdyby rzucała
wyzwanie. - Jeśli jakiś lekarz zostaje, dopóki potrzebny
jest szpital polowy, dlaczego nie możesz nim być ty?
- To nie leży w zakresie moich obowiązków - od
parł beznamiętnym tonem.
- Za to moim obowiązkiem jest chronienie Ben-
jy'ego - zakończyła dyskusję. - I muszę do niego
wracać.
- Pójdę z tobą.
- Nie życzę sobie ciebie w moim domu. - Zamilkła
i wzięła głęboki oddech. - Wiem, jak to okropnie za
brzmiało. Kiedy Benjy był w niebezpieczeństwie, po-
68 MARION LENNOX
trzebowałam kogoś, ciebie, i twoja obecność, szczegól
nie w nocy, pomagała mi przetrwać. Ale teraz tylko
wszystko skomplikuje.
- Dlaczego?
- Bo już ciebie nie potrzebuję - odrzekła bez żena
dy. - Nie potrzebuję ani ciebie, ani Jacques'a. Może
nareszcie się czegoś od ciebie nauczyłam. Wracaj do
swojej kwatery. Żyj dalej, tak jak żyjesz.
- Co z Benjym?
- Nie wiem. Do rana może coś wymyślę? Teraz
jestem zbyt zmęczona. I jest zbyt późno.
- Lily...
- Przestań. Nie chcę twojego współczucia. Nicze
go od ciebie nie chcę. Chcę, żeby wszystko było jak
dawniej.
- To niemożliwe.
- Sądzisz, że nie wiem? - wykrzyknęła tak głośno,
że z pobliskich palm wyfrunęło stadko spłoszonych
ptaków.
Zgromiła go wzrokiem, odwróciła się i machnęła
stopą, rozpryskując wodę. Fala przybrzeżna odpłynęła,
a ona stała samotnie na mokrym piasku.
Srebrnoniebieskim.
Opalizującym.
Tam, gdzie przed chwilą wszystko było ciemne
i martwe, teraz wokół jej nóg igrały tysiące maleńkich
ogników.
Lily stała nieruchomo, a światełka powoli gasły, lecz
nie do końca. W krystalicznej wodzie przypływającej
i odpływającej spod jej stóp wciąż lśniły i skrzyły się
miliony szmaragdowych drobinek.
- Och! - Migoczące światełka otaczały ją ze wszyst-
PRAWDZIWY RAJ 69
kich stron. - Och! - szepnęła w zachwycie. Pochyliła
się, zagarnęła garść piasku. - Co to?
Ben był tak samo zdziwiony jak ona. Lecz on wie
dział, co to za zjawisko. Już raz widział je na plaży, na
południu Australii. Wówczas, tak jak teraz, zrobiło na
nim piorunujące wrażenie.
- To bioluminescencja - wyjaśnił - świecenie mi
lionów żywych organizmów, wiciowców zwanych Di-
noflagellates.
Rzadko widuje się je tak blisko brzegu.
To takie morskie robaczki świętojańskie.
- Więc to nie czary?
Lily zaczęła się bardzo powoli obracać, cały czas
wpatrzona w piasek pod stopami.
- Nie do końca. Ale wygląda nieziemsko, prawda?
Zbliżył się do niej, a gdy tylko wszedł na mokry
piasek, ślady jego stóp zaczęły świecić niebieskim
światłem.
- Nie było tego, kiedy przyszliśmy. Zauważylibyś
my przecież - dziwiła się Lily. - Jak...
- To fale przynoszą te drobnoustroje.
- Ale nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałam.
- Bo to niezwykle rzadkie zjawisko.
- Jest... - Zabrakło jej słów.
Wciąż się obracała z rozłożonymi ramionami, jak
tancerka. Schylała się, zagłębiając dłonie w piasku,
a kiedy podnosiła ręce, mokre ziarenka opadały niczym
świetlisty deszcz. Zaśmiała się w końcu, śmiechem bez
troskim, pełnym zachwytu, śmiechem, jakiego bardzo
dawno nie słyszał.
- To czary - szeptała - czary...
- Tak.
Gdy kolejny raz się podniosła i okręciła, chwycił ją
70 MARION LENNOX
w ramiona i przyciągnął do siebie. Stali obok siebie,
woda obmywała im stopy. Patrzyli w dal, na połys
kujący granatowy ocean, który dzisiaj, specjalnie dla
nich, odkrył jeden ze swoich cudów.
Jak mógł porzucić te kobietę? Jest taka piękna...
- Lily - zaczął.
Westchnęła głęboko, rzuciła ostatnie spojrzenie na
ocean, odsunęła się odrobinę.
- To było... przepiękne, Ben, ale muszę iść.
- Lily...
- Nie - ucięła.
Oboje wiedzieli, co miał na myśli. Od dawna już nie
byli kochankami, a to była wymarzona noc, wymarzona
sceneria dla zakochanych. Lily miała rację. Oboje mu
szą wracać.
- Dziękuję za ten wieczór - szepnęła lekko schryp
niętym głosem. - Dziękuję za te ostatnie dni. Ale... ale
nie mogę. - Przelotnie dotknęła jego policzka, może po
to, by się przekonać, że istnieje naprawdę, że nie jest
tylko wytworem jej wyobraźni. - Muszę wrócić na
ziemię - ciągnęła - do moich sąsiadów, pacjentów, do
mojego syna. Muszę... muszę iść.
-
Na pewno?
- Na pewno.
- Lily...
- Nie. Proszę. Nie możesz. I ja nie mogę.
Miała rację. Wiedział o tym. Tylko że ona przynaj
mniej miała odwagę to głośno powiedzieć.
Ta noc jest dla nas, myślał, ale nie mógł posunąć się
ani o krok dalej. Zanim zdążył się odezwać, Lily chwy
ciła sandały i koszyk i pobiegła plażą, aż zniknęła
w mroku. Wróciła do swojego życia.
PRAWDZIWY RAJ 71
A on musi wrócić do swojego. Przecież chce tego.
Czyżby? Spojrzał na magiczną scenerię, na spektakl
przygotowany specjalnie dla nich.
- Znajdźcie sobie inną widownię - mruknął. - Ta się
nie poznała na waszej sztuce.
Jak mogłaby zasnąć po takich przeżyciach? Noc była
długa, mroczna, bez Bena. Za to odzyskała Benjy'ego.
On powinien jej wystarczyć. Ale to Ben leżał przy niej
w te pełne strachu noce i tęskniła teraz za jego ciepłem,
jego zapachem. Tęskniła za Benem.
Gdybym została na plaży...
Nie, nie. Przestań!
Nie mogąc zasnąć, Lily wróciła myślami do począt
ków ich znajomości. Była na drugim roku studiów,
uczyła się zapamiętale, nauka wypełniała jej każdą
chwilę. Stała w bibliotece na trzecim stopniu drabiny,
wyciągała z półki opasłe tomisko. Książka przeważyła
i nagle Lily zaczęła spadać. Lecz Ben już był w pogoto
wiu, już wyciągał ramiona, by ją złapać. Kiedy podnios
ła wzrok i spojrzała mu w oczy, straciła głowę. Był
dobrze zbudowany, wysoki, miał kruczoczarne włosy,
brązowe oczy i wyglądał bardzo, bardzo seksownie.
I uśmiechał się wprost zabójczo.
Następne lata były cudowne i zadziwiające. Ben czer
pał z życia garściami. Ciężko pracował, studia były dla
niego tak samo ważne jak dla Lily, lecz od tamtego
pamiętnego dnia nauka stała się przyjemnością. Uczyli
się razem, razem surfowali, wędrowali po buszu, włó
czyli się po nocnych barach, prowadzili długie dysputy
do białego rana. To były magiczne lata, miłość dodała
jej skrzydeł.
72 MARION LENNOX
Lecz Ben nie zamierzał wiązać się na całe życie.
Rodzice pieniędzmi rekompensowali mu brak uczucia.
Lily domyślała się, że w jego przeszłości kryła się jakaś
mroczna tajemnica, lecz Ben nigdy o tym nie mówił
i nie chciał odpowiadać na żadne pytania.
A ona? Ona wiedziała, do czego może doprowadzić
bezgraniczna miłość i nie chciała dla siebie takiego
losu. Jej matka porzuciła wyspę dla przystojnego Fran
cuza. Kiedy Lily miała cztery lata, ojciec odszedł, zo
stawiając je bez środków do życia. Kiedy miała siedem
lat, matka próbowała popełnić samobójstwo. Władze
francuskie skontaktowały się w wówczas z krewnymi
na Kapui i odesłały matkę z córką na wyspę, gdzie
zostały przyjęte z miłością. Lily dobrze zapamiętała
nauczkę, że tej wyspy nie opuszcza się bezkarnie oraz
że romantyczna miłość może prowadzić do katastrofy.
Zgodziła się więc z Benem, że miłość jest dla innych,
lecz mimo usilnych starań nie potrafiła dostosować się
do tej zasady. Serce oddała jemu, ale nie mogła mu
wyznać swoich uczuć. Kochała go, mimo że nie było
dla nich wspólnej przyszłości. Bo wiedziała, co ma
zrobić, kiedy skończy studia. I zrobiła to. Wróciła do
domu. Urodziła Benjy'ego, który wyglądał jak skóra
zdjęta z ojca.
Chłopiec poruszył się we śnie. Pocałowała go w czu
bek głowy.
- Kiedy Ben znowu odjedzie, zostaniesz mi ty, syn
ku - szepnęła.
Ale to nie wystarczy.
Musi. Na zawsze.
Dobrze zrobiłam, że nie zostałam na plaży, powta
rzała sobie. To było jedyne słuszne wyjście.
PRAWDZIWY RAJ 73
A Ben...
Ben w swojej kwaterze, którą dzielił z Samem, rów
nież nie mógł zasnąć. Co mu się stało? Zazwyczaj
zasypiał z chwilą, gdy przyłożył głowę do poduszki.
Ale teraz nie. Teraz myślał o Lily. O Lily wolno
obracającej się w migocącym kręgu.
Miał przed oczami jej twarz, widział zmęczenie,
napięcie. Ciężar obowiązków, jakie na niej spoczywały,
był ponad jej siły. Jeszcze przed atakiem terrorystów
pracowała zbyt ciężko. A teraz... Kiedy on wyjedzie,
wpadnie w dawny kierat, gdzie przede wszystkim liczą
się pacjenci.
Należy się jej urlop. To jasne. Żądanie, aby po tym,
co przeszła, pracowała w pełnym wymiarze godzin, to
proszenie się o nieszczęście. Przydałoby się zainstalo
wać tu zespół medyczny na dłuższy okres, pomyślał.
Może uda się to jakoś zorganizować? W obecnej sytua
cji żadne rozsądne żądanie nie powinno zostać odrzuco
ne przez dowództwo. Na kilka miesięcy można ściągnąć
lekarzy i ratowników, ale co to da?
Lily nie przestanie pracować, a musi. Jeśli nie od
pocznie, padnie. Potrzebuje więcej takich wieczorów
jak dzisiaj, pomyślał. Niekoniecznie w jego towarzyst
wie, ale wieczorów, kiedy mogłaby się zrelaksować.
A wówczas...
Przyszedł mu do głowy pomysł tak szalony, że omal
go w pierwszym odruchu nie odrzucił. Nie, ona się
nigdy nie zgodzi. Nigdy.
Ale właśnie to jest jej potrzebne.
Pomyślał o przewodniczącym samorządu wyspy,
Gualbercie Panjiamtu, mężczyźnie po siedemdziesiąt
ce, który z godnością znosił upokorzenia jako zakładnik
74 MARION LENNOX
i dla którego dobro Kapui było celem nadrzędnym.
On zrozumie, że zdrowie Lily jest gwarancją zdrowia
wszystkich mieszkańców. Czy mogę zwrócić się do
niego z prośbą o zwolnienie Lily z jej obowiązków na
pewien czas?
Ona się nigdy na to nie zgodzi.
Mimo to już snuł plany.
Powinien się trochę przespać, lecz nie zasnął. Leżał
z wzrokiem utkwionym w płótno namiotu i myślał.
O Lily.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przez cały następny dzień Lily nie widziała Bena.
I co z planami poznawania syna? - pomyślała z ironią.
Figa z makiem.
Benjy towarzyszył jej wszędzie, kiedy chodziła po
wyspie i odwiedzała rodziny pogrążone w żałobie.
Przedtem, gdy zabierała go ze sobą do pacjentów, na
tychmiast przyłączał się do dzieci, lecz teraz nie od
stępował jej ani na krok. Słuchał, kiedy ludzie opowia
dali o traumatycznych przeżyciach. Wiedziała, że sam
potrzebuje terapii, lecz co mogła zrobić?
Wiedziała, że powinna zostać z nim w domu i się nim
zająć, ale wówczas kto zająłby się mieszkańcami wy
spy? To są jej pacjenci, jej rodzina. Czuła się rozdarta.
Muszę uporządkować swoje życie, rozmyślała, wra
cając o zmierzchu do siebie. Tylko jak? Pytanie pozo
stawało bez odpowiedzi.
Zbliżając się do bungalowu, zobaczyła w oknach za
palone światła. Nie zdziwiła się. Zdarzało się, że kiedy
była potrzebna, ktoś wchodził i czekał.
Czuła się wykończona. Oby to nie było wezwanie do
chorego.
- Dasz radę - mruknęła do siebie i pchnęła drzwi.
I rzeczywiście ktoś na nią czekał. Gualberto z Benem.
- Co za niespodzianka! - powitała przewodniczące
go samorządu, ignorując drugiego gościa. Obecność
76 MARION LENNOX
Bena była zbyt niepokojąca, za to Gualberto zawsze był
opoką w coraz bardziej niepewnym świecie. - Z czym
przychodzisz? - zapytała.
- Ben mówi, że potrzebny ci jest odpoczynek. - Star
szy mężczyzna od razu przeszedł do rzeczy.
Lily posłała Benowi wściekłe spojrzenie.
- Ben się myli - ucięła.
- Posłuchaj, co mamy ci do powiedzenia - poprosił
Ben.
- Benjy - Lily zwróciła się do synka - idź do ła
zienki i przygotuj sobie kąpiel, dobrze?
Gualberto wziął jednak chłopca za rękę, usadził przy
sobie i rzekł:
- Benjy też musi wiedzieć, co ustaliliśmy.
- Mam nadzieję, że niczego nie ustaliliście beze
mnie.
- Zorganizowaliśmy ci wakacje, Lily - odparł Gual
berto. - Usiądź. Posłuchaj, co mamy do powiedzenia.
Sytuacja była tak niezwykła, że Lily posłusznie usia
dła. Za stołem były cztery krzesła, a ponieważ Benjy
siedział obok Gualberta, ona musiała usiąść obok Bena.
Przesunęła krzesło odrobinę dalej i zajęła miejsce. Za
uważyła, że widząc jej manewr, Gualberto uśmiechnął
się pod nosem. Co w tym takiego śmiesznego? Była
zbyt zmęczona, by się nad tym zastanawiać. Chciała,
żeby sobie poszli. Chciała zasnąć i obudzić się za sto lat.
- Otóż istnieje coś takiego jak zespół wypalenia
zawodowego - zaczął Gualberto, wyciągnął rękę przez
stół i ujął jej dłoń. - Ben mówi, że zauważył u ciebie
objawy tego stanu.
- Ben mnie nie zna - odparła i chciała oswobodzić
dłoń, lecz przewodniczący samorządu jej nie puszczał.
PRAWDZIWY RAJ 77
- Ben wymyślił dla ciebie rodzaj wakacji - ciągnął
poważnym tonem. - Dokładnie to przemyśleliśmy. Na
sze zdrowie zależy od ciebie. Nadużyliśmy tego.
- Nie wiem, o czym mówisz - zaprotestowała.
Uczucie, że sytuacja wymyka się jej spod kontroli,
nie opuszczało jej od momentu, kiedy radna odpowie
dzialna za sprawy finansowe, ciężko ranna, słaniając
się na nogach, pojawiła się tamtego pamiętnego dnia
u niej na progu. To uczucie, zamiast słabnąć, wzmagało
się, a ciało stawało się dziwnie lekkie, jak gdyby za
chwilę miała wznieść się w powietrze. Była przerażona.
Niewykluczone, że strach odmalował się na jej twa
rzy, bo Gualberto złagodził trochę ton.
- Nie przeciągaj struny. Zaraz po studiach przyje
chałaś do nas, ale kiedy tylko mieszkańcy innych wysp
zwiedzieli się, że mamy stałego lekarza, zaczęli się do
ciebie tłumnie zgłaszać. Ciężar obowiązków cię przy
tłoczył.- Dopiero doktor Blayden nam to uświadomił.
- On nie wie...
- Wiem, Lily - wtrącił Ben. - Przejrzeliśmy z Sa
mem karty pacjentów.
- Nie mieliście prawa...
- Rozmawialiśmy z pielęgniarkami. Pracujesz sie
dem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na
dobę. Jesteś na każde wezwanie. Szpital zawsze ma
pełne obłożenie, bo pacjenci nie chcą jechać gdzie in
dziej. Po co, skoro na miejscu mają znakomitą opiekę?
Wykonujesz pracę trzech lekarzy.
- W tym czasie Benjym opiekowała się Kira. A te
raz ona nie żyje - tłumaczył Gualberto.
- Mama się mną zaopiekuje - po raz pierwszy ode
zwał się Benjy.
78 MARION LENNOX
Gualberto przytaknął ruchem głowy.
- Oczywiście. Jak każda matka. Ale twoja mama
opiekuje się również wszystkimi na wyspie.
- Musi się opiekować mną ~ oświadczył Benjy.
Słysząc histeryczną nutę w głosie synka, Lily wstała,
podeszła do niego i otoczyła go ramionami.
- Oczywiście, że tak. I zawsze będę się tobą opieko
wać - zapewniła.
- Niektóre sprawy nie podlegają dyskusji - rzekł
Gualberto. - Ale teraz to my musimy zaopiekować się
twoją mamą, Benjy, tak jak ona zawsze dbała o nas.
- Nie rozumiem, do czego zmierza ta rozmowa -
wybąkała Lily.
Gualberto wstał. Spostrzegła, jak bardzo i on jest
przytłoczony wydarzeniami ostatnich dni.
- Niewiele mogę naprawić, ale postaram się - za
czął. -Wiem, kim jest Ben i co dla ciebie znaczy. -
Zamilkł i spojrzał wymownie najpierw na chłopca, po
tem na Bena. - Jest wiele spraw w twoim życiu, które
musisz uporządkować, lecz jedno nie ulega kwestii. To
dobry człowiek. Naprawdę, Lily. Obserwowałem go,
rozmawiałem z jego ludźmi i uczciwie mogę ci powie
dzieć: to dobry człowiek. Nie taki jak Jacques. I dlatego
w twoim imieniu przystałem na jego propozycję.
- Jaką propozycję?
- Nie płaciliśmy ci tyle, ile powinniśmy - ciągnął
Gualberto. - Kiedy skończyłaś studia, budżet wyspy
wystarczał nam tylko na pokrycie najpotrzebniejszych
wydatków. Zgodziłaś się pracować za bardzo małą pen
sję i deputaty, jakie wszyscy otrzymujemy. To zdawało
się uczciwe, ale teraz... Ben pytał mnie, czy stać cię na
wyjazd, i musiałem mu odpowiedzieć, że nie. - Skrzy-
PRAWDZIWY RAJ 79
wił się. - Może zbyt się obawialiśmy, że pieniądze
z ropy nas zniszczą? Może zbyt się baliśmy Jacques'a
i jego planów? W rezultacie to, co mamy, pokrywa tylko
bieżące potrzeby. Budżet jest już rozdysponowany.
- Co to ma wspólnego ze mną?
- Nie możemy ci zapłacić za urlop. Ale jest wyjście.
- Nie chcę słyszeć o żadnym wyjściu.
- Lily... - wtrącił Ben.
- Ben ma farmę na wybrzeżu Nowej Południowej
Walii - wyjaśnił Gualberto. - Oto jego propozycja, na
którą się zgodziłem. Mieszkają tam tylko gospodyni
i zarządca. Jest plaża, konie i nic do roboty. Nic, Lily.
Spędzisz tam miesiąc.
- Nie mogę.
Lily patrzyła to na Gualberta, to na Bena. Czy oni
oszaleli? Proponują mi wyjazd... Na farmę Bena?
- Ben tu zostanie i cię zastąpi. Może pod koniec
pobytu wpadnie na kilka dni na farmę. Przekonał mnie,
że oboje z Benjym potrzebujecie pobyć trochę razem.
Lily już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, lecz Ben
nie dopuścił jej do głosu.
- Przemyśl to sobie - zaproponował. - Tutaj ja się
wszystkim zajmę. Wezmę urlop, który mi się należy,
więc nawet gdyby gdzieś powstała sytuacja kryzysowa
albo wybuchły zamieszki, nie będą mogli mnie wysłać.
Sam i troje pielęgniarzy zostaną ze mną. Razem z tutej
szym personelem zapewnimy pełną opiekę medyczną.
- Ale... ale... - Lily zaczęła się jąkać. -Nie możecie
tak po prostu kazać mi jechać na jakąś farmę, o której
pierwszy raz słyszę.
- Naprawdę nie chcesz się stąd wyrwać? - poważ
nym tonem spytał Gualberto. - Tak z ręką na sercu?
80
MARION LENNOX
- Ja nie...
- Chcesz - odpowiedział za nią Ben. - I to bardzo.
A Benjy chce mieć matkę tylko dla siebie. Zgódź się,
kochanie.
- Nie nazywaj mnie kochaniem - obruszyła się.
- Przepraszam. Niech się pani zgodzi, doktor Cyp-
rano.
- Zgódź się, mamo - prosił Benjy. - Pojedźmy na
farmę.
- Zgódź się - namawiał Ben.
- Myślę, że ona się już zgodziła - odezwał się Gual-
berto. - Posłuchaj, Lily. Przez następne cztery tygodnie
trzymaj się z daleka od medycyny. Kochamy cię jak
córkę, ale na jeden miesiąc o nas zapomnij. Zabierz
chłopaka i jedź. No, to jeden problem mam z głowy -
dokończył już innym tonem. - Teraz zajmie się tobą
doktor Blayden.
Gualberto wyszedł, a Ben został z nimi. Prosiła, żeby
też poszedł, ale on potrząsnął tylko głową i zabrał się do
szykowania kolacji.
- Sama mogę to zrobić - zaprotestowała, lecz on
znowu potrząsnął głową.
Siedziała więc kompletnie oszołomiona przy ku
chennym stole i patrzyła, jak potężnie zbudowany męż
czyzna w mundurze polowym rządzi się w jej domu,
w jej kuchni i organizuje jej życie.
- Znalazłem w lodówce trzy naczynia żaroodporne.
Na najbardziej apetycznie wyglądającym daniu jest na
pisane: ryba w pikantnym sosie kokosowym. Co wy
na to?
Kolacja upłynęła w milczeniu. Od czasu do czasu
PRAWDZIWY RAJ
81
Ben rzucał jakąś uwagę do Benjy'ego, lecz chłopiec
odpowiadał monosylabami. Ben nie zrażał się, z apety
tem spałaszował rybę, potem posprzątał i pozmywał.
Lily siedziała, wciąż oszołomiona, nie mogąc się ruszyć.
Farma Bena, rozbrzmiewało w jej głowie.
Nie. Ale...
Wyjedź stąd, odpowiadało jej serce, i brzmiało to tak
kusząco jak syreni śpiew. Gdzie są moje zatyczki do
uszu, kiedy ich potrzebuję? A poza tym...
Farma Bena. To już nie jest głos rozsądku. To jest
głos serca. Ben przyjedzie na krótko pod koniec nasze
go pobytu. Benjy lepiej pozna ojca. Potem ona wróci
tutaj i będzie żyła jak dawniej, lecz Benjy nawiąże
trwałą więź z ojcem. Bardzo potrzebną.
To obłęd. Przecież nie mogę wyjechać. Nie mogę
zostawić pacjentów.
Zmęczony Benjy zasnął przy stole. Starając się nie
zwracać uwagi na Bena - co innego mogła zrobić - Lily
zaniosła synka do łóżka. Przez chwilę stała wpatrzona
w jego małą twarzyczkę, a kiedy się odwróciła, omal się
nie zderzyła z Benem.
- Naprawdę potrzebne mu są wakacje - przemówił
łagodnym tonem. - Nie możesz udawać, że nic się nie
stało, i po prostu żyć dalej.
- Jesteś psychologiem?
- Rozmawiałem z psychologami.
- Co daje ci prawo do...?
- On jest moim synem.
Zaczerpnęła potężny haust powietrza, lecz niewiele
jej to pomogło. Kolejny raz doznała uczucia, jak gdyby
nie panowała nad własnym ciałem, traciła kontakt z ota
czającą ją rzeczywistością.
82
MARION LENNOX
Może się nawet zachwiała, bo nagle Ben znalazł się
tuż przy niej, podtrzymał ją, potem wziął na ręce. Na
jedno mgnienie przytulił ją do siebie, potem delikatnie
położył na łóżku obok śpiącego synka.
Zawrót głowy minął. Przyjemnie było przytulić po
liczek do miękkiej chłodnej poduszki. Ogarnęła ją po
kusa, by się poddać, pozwolić temu mężczyźnie przejąć
kontrolę nad jej życiem. Była to szalona myśl, lecz nie
miała siły z nią walczyć.
- Wiesz, że przed chwilą omal nie zemdlałaś? - huk
nął na nią Ben.
Jutro mu powiem, co sądzę o tym absurdalnym po
myśle, postanowiła. Dzisiaj... dzisiaj wpatrywał się
w nią z troską w oczach i to było bardzo przyjemne.
Nareszcie ktoś się o mnie martwi. Dotąd to ona mar
twiła się o wszystkich na tej wyspie i na innych, do
których można dotrzeć łodzią. Teraz role się odwróciły.
- Nieprawda - wymamrotała, a w oczach Bena poja
wił się błysk rozbawienia.
- Oczywiście, że nie. Mogłabyś wystartować w bie
gu na dziesięć mil.
- No, może dziesięć metrów?
- A może dziesięć stóp? - zaczął się z nią przekoma
rzać. - Pojedziesz na te wakacje, moja droga Lily.
Wszystko zorganizowałem. Przewodniczący i rada się
zgodzili. Znaleźli się ludzie, którzy cię zastąpią... Mia
łaś kiedyś czas tylko dla Benjy'ego?
- Nie.
- Tak mi mówiono - odparł. - Nie wzbraniaj się.
Jutro wsadzimy was do helikoptera. Zabiera dwoje ran
nych na dalsze leczenie do szpitala w Sydney, a potem
pilot podrzuci cię na farmę. To po drodze do bazy, więc
PRAWDZIWY RAJ 83
nie ma problemu. Rosa i Doug, którzy zajmują się go
spodarstwem, czekają na was. Spędzisz najbliższe tygo
dnie, regenerując siły. Nasz syn wiele przeszedł. Pomo
żesz mu dojść do siebie.
Nasz syn. Lily spojrzała przeciągle na Bena. Nasz
syn. Te słowa powinny wzbudzić jej sprzeciw, lecz
zadziałały odwrotnie, przyniosły ulgę.
- Żadnych sprzeciwów - uprzedził Ben. Ale czy
mogłaby protestować? Nie miała nawet siły podnieść
głowy z poduszki. - Jesteś wykończona.
Ukląkł przy łóżku i pogładził ją po policzku.
- Zgoda. Dzisiaj żadnych sporów.
- To dobrze - skwitował z ulgą w głosie. - Do
branoc - dodał, pochylił się i pocałował ją.
Jak cudownie, wspaniale. Lily znalazła nawet tyle
siły, by zarzucić mu ręce na szyję i oddać pocałunek.
Zamknęła oczy. Świat jest wspaniały. Ben jest przy
niej. Z tą myślą, tak absurdalną, przytuliła się do Ben-
jy'ego i zasnęła. Ben długo jeszcze przyglądał się oboj
gu, Lily i swojemu synowi, aż sygnał pagera sprowadził
go na ziemię.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Gdy się obudziła, Bena już nie było. Przez krótką
chwilę trwała między jawą a snem, potem poszukała
wzrokiem budzika -jego również nie było. Zdziwiona
spojrzała na zegarek na ręku i jęknęła z przerażeniem.
Ósma trzydzieści. Przecież muszę zrobić obchód i...
Zaraz, zaraz... Coś jest nie tak.
Benjy już wstał i kręci się po pokoju. Z szafy wyciąg
nął starą walizkę, obok ułożył stos ubrań i spokojnie
ogląda każdą sztukę.
- Cześć - odezwała się do niego.
Chłopiec obejrzał się i uśmiechnął szeroko. Od daw
na nie widziała go tak uszczęśliwionego.
- Przed chwilą był tu Ben - oznajmił. - Myślał, że
jeszcze śpimy i już chciał iść, ale go usłyszałem. Zjed
liśmy grzanki. Kazał mi się zastanowić, co chcę zabrać
na farmę.
Czyli mi się to nie przyśniło. Co za różnica. To i tak
szalony pomysł.
- Porozmawiamy, jak się ubiorę - rzekła. - Mu
simy...
- Ben powiedział, że Sam i ta fajna pielęgniarka,
Debbie, no ta, wiesz, z kolorowymi włosami, takimi
żółtozielonymi, odbywają dzisiaj za ciebie wizyty do
mowe. Powiedział, że Sam i Debbie rozwiążą wszystkie
nasze problemy i że nie ma sprawy.
PRAWDZIWY RAJ 85
- Tak? - rzuciła, kierując się do łazienki. - Skąd jest
taki pewny?
- I powiedział, że wyjeżdżamy o dziesiątej, a jak nie
będziemy gotowi, to sam nas wrzuci do tego helikop
tera. - Zamilkł i spojrzał na dwa podkoszulki. - Mamo,
który spakować?
- Żadnego.
- To nie chcesz, żebyśmy jechali?
- Posłuchaj, Benjy. Nie możemy.
- Tam są konie - szepnął chłopiec. - Ben mówił, że
będę mógł na nich pojeździć.
A niech go! Jak śmiał obiecywać małemu takie rzeczy!
- Konie brzydko pachną. I kopią. To Ben schował
mój budzik? - spytała.
- Jego konie nie kopią. I nie lubię tego twojego
wstrętnego budzika!
- Ja też go nie lubię, kochanie, ale jest mi potrzebny.
Jest jakby częścią mnie.
- Chcę jechać na wakacje! - Benjy zaczął się dąsać.
- Dzieci w elementarzu jeżdżą. Ja też chcę.
Lily zaczęła się chwiać w swoim postanowieniu.
Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. Zanim
zdążyła zareagować, skrzydło uchyliło się i na progu
stanął uśmiechnięty Ben. W mundurze polowym wy
glądał imponująco.
- Dlaczego ciągle chodzisz w tym mundurze? - spy
tała. - Wyglądasz, jak gdybyś szedł na front.
- Może mi nie uwierzysz, ale nie mam tu nic innego.
- A mnie się podoba - oświadczył Benjy. - Kiedy
dorosnę, też chcę mieć taki.
- Wykluczone - gwałtownie zaprotestowała Lily. -
Co tu robisz? - zwróciła się z pytaniem do Bena.
86 MARION LENNOX
- Przyszedłem cię obudzić - wyjaśnił. - Nie chcia
łem, żebyś przespała wakacje.
- Zabrałeś mi budzik.
- Przyznaję się bez bicia, ale zrobiłem to ze szlachet
nych pobudek. A nie wolałabyś, żebym to ja cię obu
dził? - zażartował i dodał: - Proszę, oto on.
- Nie wolałabym - wypaliła i wyrwała mu budzik.
- Spóźniłeś się. Miałam wstać o szóstej.
- Nieludzka godzina. Szczególnie pierwszego dnia
wakacji.
- Posłuchaj, Ben. Ja nie...
- Ależ tak! - Uśmiech zniknął z jego twarzy. -
Wczoraj mówiłem jak najbardziej poważnie. Gdyby
stać cię było na wakacje, na wyjazd dokądkolwiek, to
może nie byłbym taki uparty. Ale wszyscy na wyspie się
zgadzają.
- Wszyscy?
- Ci, z którymi rozmawiałem - odparł wesoło. - Bez
wyjątku. Kobiety chciały pomóc ci się spakować, ale
uznałem, że potrzebne są ci tylko majtki na zmianę
i kostium kąpielowy.
- Ben, ja nie mogę.
Nagle poczuła się skrępowana, że zastał ją w skąpej
piżamce. Przecież to ojciec twojego dziecka, tłumaczy
ła sobie, lecz to nie pomagało. Chciała odgrodzić się od
niego barykadą, a ubranie to pierwszy etap.
- Możesz. - Zauważyła, że nie podszedł bliżej.
Trzyma się na dystans, pomyślała. Pewnie czuje się tak
samo skrępowany jak ja. - Ale gdybyś chciała zabrać
coś więcej niż tylko zmianę bielizny i kostium kąpielo
wy, jest tu ze mną żona Pietera, która pomoże ci się
spakować.
PRAWDZIWY RAJ 87
Odwrócił się. Za nim stała Mary, która na widok Lily
w kusej piżamie uśmiechnęła się szeroko.
- No, no, Lily. W ładnym stroju przyjmujesz gości
- zażartowała, rozładowując atmosferę.
- Powiedz Benowi, że nie ma prawa mi rozkazywać
-
zwróciła się do niej Lily.
- Ma, moja droga - odrzekła Mary łagodnym to
nem. - Jestem tutaj, żeby go wspierać. Wszyscy przy
znajemy mu rację. Jeszcze przed tragedią, jaka na nas
spadła, byłaś u kresu sił. Wiedzieliśmy o tym, ale od
suwaliśmy to od siebie, bo... bo byłaś nam potrzebna.
Ale teraz możemy się bez ciebie obejść. Więc zabieraj
dzieciaka i nie wracaj, dopóki nie przytyjesz z pięć
kilogramów i nie pozbędziesz się tych cieni po oczami.
- Mary, posłuchaj...
- Nie kłóć się ze mną - ostro upomniała ją Mary.
Benowi też się dostało. - No, zabieraj się stąd. Ona musi
się umyć; przebrać i spakować.
- Tak jest!
Posłał Lily całusa, odwrócił się na pięcie i już go nie
było.
Półtorej godziny później Lily i Benjy siedzieli
w ogromnym wojskowym helikopterze lecącym do Au
stralii. Podczas podróży Lily pełniła rolę eskorty medy
cznej. To dzięki temu Ben uzyskał zgodę na zabranie
jej. Dwóch rekonwalescentów, kapral z raną kolana
i sierżant ze zmiażdżoną kością udową, potrzebowali
stałej opieki podczas transportu do Sydney.
Uszczęśliwiony Benjy siedział więc tuż obok pilota,
podczas gdy Lily nie odstępowała swoich podopiecz
nych w tyle kabiny, dbając, by ich stan się nie pogor-
88 MARION LENNOX
szył, i rozmawiając z nimi o perspektywach dalszego
leczenia i o ich rychłym spotkaniu z rodzinami. Od
czasu do czasu jednak w jej myślach pojawiał się
Ben i mimo usilnych starań nie mogła się uwolnić od
wspomnień.
Ben patrzył, jak helikopter znika w oddali. Miał uczu
cie, jak gdyby wraz z nim ulatywała cząstka jego samego.
Lily i jego syn.
- Powinieneś być z nimi, stary - usłyszał obok sie
bie glos Sama, który niepostrzeżenie zaszedł go od tyłu
i położył mu dłoń na ramieniu. Ben wzdrygnął się
zaskoczony. - Obudź się! To mógł być wróg, nie ja -
skarcił go przyjaciel.
- Tu nie ma wrogów. Już nie.
- Racja. Już nie. - Sam spojrzał na znikający heli
kopter. - Więc powiedz mi jeszcze raz, stary, dlaczego
nie poleciałeś z nimi?
- Bo mam tu robotę.
- Przecież ja tu jestem.
- Więc jest nas dwóch. I pielęgniarki. Czyli właśnie
tyle,ile potrzeba.
- Dobra. Zobaczmy, czy mam rację - zaczął Sam
z namysłem. - Wysłałeś Lily na swoją rodzinną farmę.
Wziąłeś urlop, bo wiedziałeś, że dowództwo nie zgodzi
się, aby zostało tutaj aż dwóch lekarzy, z drugiej strony
nasza pani doktor nigdy by się nie zdecydowała wy
jechać, gdyby nie miała gwarancji, że będzie nas wła
śnie dwóch, tak?
-'To...
- To prawda. Wpadłeś z kretesem.
- Nie wpadłem - obruszył się Ben.
PRAWDZIWY RAJ
89
- Nadal ją kochasz.
- Jest bardzo atrakcyjna. Każdy, kto ją zobaczy,
zakocha się w niej.
- Była atrakcyjna - sprostował Sam bezlitośnie. -
Wychudła, przybyło jej piegów, włosy proszą się o fry
zjera... Wygląda, jak gdyby z miesiąc nie spała.
- I dlatego potrzebne są jej wakacje.
- Co nie znaczy, że jest atrakcyjna. - Sam namyślał
się, zanim zadał przyjacielowi pytanie: - Zamierzasz do
niej dojechać?
- Jak?
- To twój dzieciak - odparł Sam. - Ożenisz się z nią
i od razu będziesz miał rodzinę. Co ty na to?
- To niemożliwe.
- Dlaczego?
- Nie jestem typem rodzinnym.
- To prawda.
- Możemy zmienić temat? - spytał Ben. - Chcesz
operować Larry'ego Arnoo?
- Tak. Chociaż jego też należałoby odesłać do Syd
ney. Odłamek szrapnela tkwi zbyt blisko kręgosłupa,
żeby go tam zostawić. Jeśli zacznie naciskać na nerw,
facet do końca życia będzie sparaliżowany. Tylko że on
nie chce jechać do Australii. Poza tym zgodził się na
operację tylko dlatego, bo myślał, że to Lily ją zrobi.
- Jak gdyby była w stanie poradzić sobie z tak trud
nym przypadkiem.
- A widziałeś, jak sobie poradziła z innymi bardzo
trudnymi przypadkami? - zaprotestował Sam. - Czapki
z głów. Ona i Pieter, pielęgniarz bez formalnego wy
szkolenia, przeprowadzili operacje, przy jakich mnie by
ręka zadrżała. Zrobili to, bo nie było nikogo innego.
90
MARION LENNOX
- To już przeszłość - burknął Ben. - Ma miesiąc
wolnego, albo nawet dłużej.
- Ale nie chcesz się z nią żenić?
- Zejdź ze mnie, Sam, dobrze? Małżeństwo to nie
dla mnie. Poza tym, czy ona będzie za mną jeździła tam,
gdzie mnie wyślą? Albo siedziała w domu i czekała na
mój powrót?
- Raczej nie.
- No właśnie. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Zo
staniemy przyjaciółmi. Ale przynajmniej tym razem nie
zrobię jej dziecka.
- Na pewno, jeśli ty będziesz tu, a ona tam. Ale i to
się kiedyś zmieni, prawda?
ROZDZIAŁ ÓSMY
Załoga helikoptera zostawiła kaprala i sierżanta
w szpitalu w Sydney. Benjy z otwartą buzią przyglądał
się, jak miasto zaczęło się pod nim wyłaniać i znikać
i do końca podróży już się nie odezwał.
Lily również milczała. Przez siedem lat widziała
tylko swoją wyspę, a tu naprawdę było na co popatrzeć.
Lecieli wzdłuż wybrzeża, kierując się na północ, aż
dotarli do terenów górzystych, gdzie tylko z rzadka
rozrzucone były pojedyncze farmy.
- Jesteśmy na miejscu - wesołym głosem zakomu
nikował pilot i zaczął schodzić do lądowania.
Obok domu dostrzegli maleńką postać, która w miarę
zbliżania się rosła, aż rozpoznali w niej kobietę. To
musi być Rosa, gospodyni, pomyślała Lily.
Inaczej ją sobie wyobrażała. Wydawało jej się, że
będzie to osoba starsza, pulchna i zażywna, pachnąca
pysznymi wypiekami. Rosa nie była młoda, lecz na tym
podobieństwo do stworzonego wizerunku się kończyło.
Była szczupła i wysportowana, ubrana w obcisłe dżinsy,
świecące kowbojskie buty i czerwoną koszulę z rękawa
mi zawiniętymi do łokcia. Elegancki kok, w jaki upięła
płomiennie rude włosy, nadawał jej wygląd emerytowa
nej hiszpańskiej tancerki.
- Witajcie w Nurrumbeen - odezwała się bez cienia
hiszpańskiego akcentu.
92 MARION LENNOX
Nurrumbeen. Co ja tu będę robiła przez miesiąc,
pomyślała Lily. Helikopter wysadził ich i, zanim zdąży
ła pożegnać się z pilotem, odleciał. Droga odwrotu zo
stała odcięta.
- Ja nazywam się Lily - przedstawiła się i wyciąg
nęła do kobiety rękę - a to mój syn, Benjy.
Rosa mocno, po męsku, uścisnęła podaną dłoń, po
tem spojrzała na Benjy'ego.
- Benjy - szepnęła tonem, który zdradzał, że albo
wie, albo się domyśla, kim dla chłopca jest jej chlebo
dawca. - Cieszę się, że już jesteście. Zapraszam do domu.
Dom był parterowy, długi, biało pobielony. Dookoła
biegła weranda porośnięta bujnym pachnącym kapry-
folium.
Weszli do środka. Lily cisnęło się na usta tyle pytań,
że z trudem się powstrzymywała, by nie wybuchnąć
potokiem słów. Benjy natomiast sprawiał wrażenie, jak
gdyby go zamurowało.
Ben powinien tu być.
Podczas wszystkich lat studiów nigdy nie przedsta
wił jej rodzicom ani nie zaprosił do żadnej z ich posiad
łości. Nigdy też nie opowiadał o rodzinie. „Nie jesteśmy
w dobrych stosunkach", uciął, kiedy próbowała go wy
pytać, więc nie wracała do tematu. A teraz jest tu razem
z jego synem...
Za to Bena tutaj nie ma.
Na spotkanie wyszedł im niewysoki, żylasty męż
czyzna z laską, starszy od Rosy, siwiejący, ubrany w ku
chenny fartuch.
- To mój Doug - przedstawiła go Rosa z dumą. -
Razem się wami zaopiekujemy.
- Jesteście gospodarzami? - spytała ostrożnie Lily.
PRAWDZIWY RAJ
93
- Ja jestem gospodarzem - odpowiedział Doug - ale
wpierw podwieczorek, potem pytania.
Usadził ich w dużej kuchni za stołem, podał kanapki,
biszkopty i eklery z polewą czekoladową. Rosa nalała
Lily herbatę, a Benjy'emu lemoniadę. Doug z zadowo
leniem obserwował, jak się posilają.
Ben powinien być tutaj, ponownie pomyślała Lily.
To jego dom. A może jego rodziców?
- Nie bardzo się orientuję, w jakim charakterze... -
zaczęła.
- Rosa zaraz ci wszystko wyjaśni - odparł Doug
i podsunął jej talerz z eklerami.
Nie mogła się im oprzeć.
- Podział ról jest następujący: ja jestem gospodynią,
Doug zarządcą - zaczęła Rosa. - Ale Doug piecze
najlepszy biszkopt, jaki jedliście. - Zamilkła i spojrzała
na męża, jak gdyby szukała jego aprobaty. Potem ciąg
nęła: - W młodości Doug był pomocnikiem na farmie,
a ja pracowałam w stajni. Rodzice Bena hodowali ko
nie, ale spędzali tutaj bardzo mało czasu. Za to dobrze
znaliśmy dzieci, Bena i jego siostrę.
Lily zrobiła wielkie oczy. Siostra? Kilka lat byli
z Benem razem i nic nie wiedziała o siostrze. Czego
jeszcze o nim nie wie?
- To Ben ma siostrę? - wybąkała.
- Bethany zmarła w wieku czterech lat, ale wtedy
Ben był już w internacie. Wracając do nas... Kiedy Ben
skończył dwanaście lat, Doug miał groźny wypadek na
traktorze.
- Przejechał się po mnie - wtrącił Doug, uśmiecha
jąc się do Benjy'ego, jak gdyby chciał obrócić wszystko
w żart. - Któregoś dnia pokażę ci blizny - obiecał.
94 MARION LENNOX
- Super - szepnął Benjy z buzią pełną bitej śmie
tany.
- Rodzice Bena nie czuli się za nic odpowiedzial
ni - Rosa relacjonowała rzeczowym tonem, bez cie
nia urazy. - Twierdzili, że do obowiązków Douga
należała konserwacja maszyn i urządzeń, zapomina
jąc, że brakowało środków na reperacje. Zachachmę-
cili coś nawet w banku, żeby wyglądało na to, że
pieniądze były. Oddaliśmy sprawę do sądu, lecz prze
graliśmy. Wpadliśmy w długi. Wyjechaliśmy stąd. Ja
pracowałam w stajni wyścigowej, a Doug... Cóż,
Doug siedział w domu i próbował znaleźć sobie ja
kieś zajęcie.
- To właśnie wtedy nauczyłem się gotować.
- I to jak! - dodała czule Rosa. - A potem, mniej
więcej sześć lat temu, zmarł ojciec Bena. Jego matka nie
żyła już od pewnego czasu. Niecały miesiąc później
Ben nas odnalazł.
- Pamiętał nas. To Rosa nauczyła go jeździć konno
- wtrącił Doug. - Dopóki żyli rodzice, niewiele mógł
dla nas zrobić, ale kiedy zmarli, wynagrodził nam krzyw
dę z nawiązką.
- Czyli? - spytała Lily.
- Sprowadził nas tutaj. Za tym domem jest drugi,
przepiękny. Oddał go nam w dożywotnią dzierżawę.
Usiedliśmy razem, omówiliśmy, czego możemy się
podjąć. Powiedziałam, że kocham farmę, a Doug może
zająć się domem.
- Zobaczycie, jak biegam z odkurzaczem - pochwa
lił się Doug z uśmiechem.
Lily również się uśmiechnęła. Przez ostatnie kilka
tygodni żyła jak w koszmarnym śnie. Dopiero teraz,
PRAWDZIWY RAJ 95
przy tych miłych ludziach, zaczęła się budzić do życia.
I zawdzięcza to Benowi...
Dawno temu się w nim zakochała. Teraz zaczęło jej
się przypominać, co ją w nim ujęło.
- Ben często tu przyjeżdża? - spytała.
- Kiedy tylko może - odrzekła Rosa. - Ciągle mu
mówimy, żeby zapraszał przyjaciół, ale on nigdy tego
nie zrobił.
-
Ma naturę samotnika. Chyba nigdy się nie ożeni -
rzekł Doug.
- Nigdy nie mów nigdy - skarciła go Rosa i mimo
wolnie spojrzała na Benjy'ego. Potem przeniosła wzrok
na Lily. - Czy ty i on...?
- Daj dziewczynie spokój - teraz Doug skarcił żonę
i zaczął sprzątać ze stołu. - Żadnych pytań. Przypomnij
sobie, co powiedział Ben. Jest wykończona. Powinna
odpocząć i odkarmić się. Zaczynamy od zaraz. Zapro
wadź ich do ich sypialni, niech się zdrzemną, a potem
pokażemy im farmę.
- Tak jest! - Rosa stuknęła obcasami kowbojskich
butów i zasalutowała. - Za mną!
Przez pierwsze trzy dni Lily ani na moment nie
spoczęła i pełnymi garściami korzystała ze wszystkich
atrakcji Nurrumbeen, jak gdyby się bała, że zabraknie
jej czasu. Jeździła konno, łowiła ryby, pływała, zbudo
wała największy zamek z piasku na świecie, czytała
długo w noc, zrywała się rano, żeby pobiegać po plaży...
Rosa i Doug przyglądali się jej, lecz powstrzymywali
od komentarza. Benjy od razu do nich przylgnął. Za
proponowali, że będą się nim zajmować, by mogła
wypocząć, lecz ona nie zamierzała wypoczywać. Nie
96 MARION LENNOX
zamierzała też kurczowo trzymać przy sobie synka, lecz
ostatnie przeżycia pozostawiły na obojgu swoje piętno
i Benjy nie odstępował jej ani na krok.
Chłopiec pokochał konie. Rosa i Doug hodowali
bydło - to właśnie stanowiło źródło utrzymania farmy
- lecz Rosa dla własnej przyjemności trzymała cztery
klacze i jednego ogiera. Jedna z klaczy była źrebna
i Benjy był bardzo przejęty mającymi wkrótce nastąpić
narodzinami.
- Nie możemy wyjechać, dopóki Flicker się nie
oźrebi - oznajmił Lily, lecz ona nie była jeszcze pewna,
jak długo tu wytrzyma.
Wciąż żyła na najwyższych obrotach, oddawała się
przyjemnościom tak samo intensywnie, jak pracy na
wyspie. Prześladowały ją wspomnienia niedawnej tra
gedii, zamartwiała się, że wstrząs, jakiego doznał
Benjy, pozostawi trwały ślad w jego psychice. Benjy
niewiele jej opowiedział o swoich przeżyciach zakład
nika, rzadko mówił o Kirze, nigdy nie wymienił imienia
Jacques'a.
Obdarzając go uczuciem, zdradziłam syna, myślała
Lily. Ale czy to było prawdziwe uczucie?
Nie mogła spać.
- Jesteś jak nakręcona - trzeciego wieczoru stwier
dziła Rosa. Doug poszedł nakarmić psy, Benjy mu to
warzyszył, a one we dwie rwały zielony groszek na
kolację. - Może się później przejdziesz? - zapropono
wała. - Doug poczyta Benjy'emu. Dobrze im to obu
zrobi. - Zamilkła i po chwili dodała: - Martwię się
o niego.
- Dlaczego?
- - Ma bóle w klatce piersiowej.
PRAWDZIWY RAJ 97
Lily zmarszczyła czoło.
- Bóle? Jakiego typu? Chcesz, żebym z nim poroz
mawiała? Wiesz, że jestem lekarką.
- Nie, nie - wzbraniała się Rosa. - Byłby bardzo
niezadowolony, gdyby się dowiedział, że rozmawiałam
z tobą o jego dolegliwościach. Ale kiedy przyjedzie
Ben... - zawahała się. - Może on coś poradzi - dokoń
czyła.
- Posłuchaj. Jeśli to ból w klatce piersiowej, to jak
najszybciej powinien go osłuchać lekarz.
- Jeśli pójdzie do lekarza pod nieobecność Bena
i okaże się, że nie wolno mu nic robić w domu, będzie
my musieli stąd wyjechać - wyjaśniła Rosa. W jej
głosie słychać było rozpacz. - Po tym, co Ben dla nas
zrobił, Doug w żadnym wypadku nie zgodzi się zostać,
jeśli nie będzie mógł zarobić na swoje utrzymanie.
Wiem, że to głupio brzmi, ale duma to jedna z niewielu
rzeczy, jaka mu pozostała.
- Roso, taki ból może oznaczać...
- Ani ty, ani ja nic nie możemy zrobić - ucięła Rosa.
- Zaczekamy na Bena. A na razie wybierz się na spacer.
Ben mówił, że powinnaś zażywać dużo ruchu.
- Kiedy ci to powiedział? - zdziwiła się Lily.
- Dzwonił, kiedy byliście na plaży. Martwi się
o was.
W tym samym momencie w domu zadzwonił telefon.
- To pewnie Ben - zawołał Doug z werandy. - Dziś
rano Rosa mu powiedziała, że ani na chwilę nie usią
dziesz. Martwi się o ciebie. - Nagle Lily poczuła, że
cała drży. Może Ben ma rację? Może fiksuję? - Tak, to
Ben! - ponownie zawołał Doug.
Lily weszła po schodkach do kuchni. Rosa i Benjy
98
MARION LENNOX
ruszyli za nią. Odwróciła się do nich plecami, chcąc
zapewnić sobie odrobinę prywatności. Rozrywkę sobie
znaleźli!
Ja naprawdę fiksuję, pomyślała, wzięła słuchawkę
i powiedziała:
- Cześć.
- Rosa mówi, że biegasz jak szalona.
Dobrze. Do rzeczy.
- Muszę wracać do domu.
- Dajemy sobie radę - odrzekł łagodnym tonem,
jakby doskonale wyczuł, o czym myśli. - Sytuacja jest
pod kontrolą. Nie musisz wracać, dopóki całkiem nie
wypoczniesz.
- Nic mi nie jest. Świetnie się czuję.
- Nieprawda. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.
- Tylko pod warunkiem, że pojadę do domu.
Ben zaśmiał się cicho, gardłowo, tak jak dawniej.
Nagle zachciało się jej płakać.
- Nie ma mowy, kochanie.
- Nie nazywaj mnie tak.
- Lily - poprawił się. - Jeśli dobrze obliczyłem
różnicę czasu, powinniście niedługo siadać do kolacji.
- Skąd...?
- Doug zawsze podaje do stołu tak punktualnie, że
zegarki można według niego nastawiać.
- Jak często tu bywasz?
- Rozmawiamy o tobie, nie o mnie.
- To zmieńmy temat.
- Chwileczkę. Jeśli wyruszysz zaraz po kolacji...
- Nie mogę.
- Nie przerywaj! - Ben zaczynał już tracić cierp
liwość. - Zaraz za domem biegnie ścieżka na Blair
PRAWDZIWY RAJ 99
Peak. Tutaj jest teraz pełnia księżyca, więc u was tak
samo. Zapamiętaj, ten sam księżyc świeci dla ciebie i dla
mnie. Tylko włóż solidne buty i wejdź na sam szczyt.
- Dziś w nocy?
- Dziś w nocy. Usiądź na górze i zostań tak długo,
jak będziesz chciała i potrzebowała. Potem zejdź prosto
na plażę i brodząc przy brzegu, wróć do domu. Aha -
dodał ze śmiechem - tylko nie zapomnij zdjąć butów.
- Mam to traktować jak rozkaz?
- Jak zalecenie lekarza.
- Ale Benjy nie może...
- To nie jest wyprawa dla niego, tylko dla ciebie.
- Nie podoba mi się ten głupi pomysł.
- To terapia zlecona przez specjalistę. Zaufaj mi.
- Dlaczego miałabym ci ufać?
- Dla niczego. Proszę, zrób, jak ci powiedziałem.
Zrób to dla siebie.
- Nie mogę.
- Możesz, kochana. Albo przynajmniej spróbuj.
- Nie mów mi, co mam robić.
- Zgoda, nie mówię. Proponuję. Może będziesz się
na mnie złościć po drodze, ale uważam, że powinnaś się
tam wybrać.
Po tych słowach w telefonie zaległa cisza.
Lily odłożyła słuchawkę na widełki i powoli się
odwróciła. Cała trójka, Benjy, Rosa i Doug, wpatrywa
ła się w nią, niecierpliwie czekając na wiadomości. Ko
chana... On nie ma prawa tak mnie nazywać!
Ale to zrobił.
- Kazał mi iść na Blair Peak - oznajmiła.
- Znakomity pomysł - pochwaliła Rosa. - Tylko
włóż solidne buty.
100 MARION LENNOX
- Powiedział mi to samo.
- W nocy węże nie są tak aktywne - odezwał się
Doug - ale nie zawadzi się zabezpieczyć.
- Węże? - szepnęła i natychmiast otrzeźwiała. -
Czy wyście poszaleli?
- Skądże znowu - odparła Rosa wesoło. Wysypała
strąki groszku na stół i zaczęła je łuskać. - Ryzyko
jest naprawdę minimalne, a w butach nic ci nie grozi.
Naprawdę warto się tam wybrać. Ben ma rację. Mu
sisz iść.
- Niczego nie muszę.
- Jeśli chcesz odzyskać równowagę psychiczną, po
winnaś - namawiał Doug. - Taka wyprawa jest lepsza
od wszystkich lekarstw na świecie.
- Idź, mamo - odezwał się Benjy. - Chcę, żebyś
wyzdrowiała.
Lily, zdumiona, spojrzała na syna.
- Nie jestem chora.
- Nie, ale musisz wyzdrowieć. Może wtedy ręce
przestaną ci się tak trząść.
- Może... - mruknęła do siebie.
Co jeszcze zauważył mój rezolutny syneczek?
Poszła. Nie miała pojęcia, dlaczego to zrobiła. Może
nie miała siły przeciwstawić się aż czterem żandarmom,
Rosie, Dougowi, Benjy'emu i Benowi?
W świetle księżyca ścieżka była dobrze widoczna,
lecz stroma. Wspinając się, Lily sapała z wysiłku. Ze
złości kopała kamienie. Strzeżcie się, węże, myślała.
Dobrze, że nie ma tu Bena. Jakim prawem mówi mi,
co mam robić? Niespodziewanie przed oczami stanął jej
Jacques i nagle poczuła, że to właśnie jego chciałaby
PRAWDZIWY RAJ 101
z całej siły kopnąć. Wydawał się taki kochający, taki
opiekuńczy, taki rozumiejący. Długo się do niej zalecał,
aż w końcu zgodziła się za niego wyjść.
- Jesteś przestępcą - powiedziała na głos. - Par
szywym gnojkiem. Gnidą.
Starała się sobie przypomnieć najgorsze wyzwiska,
jakie znała. Nie znajdowała słów na wyrażenie swojej
wściekłości.
I nagle wpadła w zupełnie inny nastrój. Zaczęła
śpiewać starą piosenkę Nancy Sinatry „Te buty są stwo
rzone do chodzenia" i przestała myśleć o byłym na
rzeczonym.
Ze szczytu roztaczał się wspaniały widok. Wpatry
wała się w horyzont, szukając swojej wyspy.
Nad sobą miała bezkresne niebo, przed sobą posreb
rzony księżycową poświatą migocący ocean, za sobą
pasmo górskie odgradzające ją od wnętrza kontynentu.
Wydawało się, że znalazła się na szczycie świata.
Poczuła się maleńką, nieważną drobinką pyłu.
Ben mnie tu przysłał. „Ten sam księżyc świeci dla
ciebie i dla mnie." Te słowa znaczyły, że w tej chwili
ten sam księżyc świeci tu i tam, nad Blair Peak i nad
Kapuą. A Ben gdzieś tam jest i opiekuje się moimi
pacjentami.
Powoli zaczęło ją opuszczać potworne poczucie dry
fowania bez celu.
- Rzecz w tym, że odkąd się poznaliśmy, ten sam
księżyc zawsze świecił dla nas obojga - szepnęła. - Nie
mogę wygnać Bena ze swoich myśli.
A musisz?
Może moglibyśmy pozostać przyjaciółmi?
Była to bardzo przygnębiająca perspektywa.
102 MARION LENNOX
Nie ruszę się stąd, dopóki nie uporam się jakoś z tym
problemem, postanowiła.
- To dobry człowiek - powiedziała do niewielkich
kangurów, które już jakiś czas temu wyszły z zarośli
i dotrzymywały jej towarzystwa. - To on mnie tu przysłał.
I tak zaczęła dyskusję z samą sobą.
Siedem lat temu powinnam była uporządkować spra
wy między nami. Powinnam była powiedzieć Benowi
o dziecku. Powinnam była nauczyć Benjy'ego miłości
do ojca, a Benowi umożliwić spotkania z synem. Inni
rodzice jakoś dochodzą do porozumienia. Może wów
czas zostalibyśmy nawet przyjaciółmi?
Dobrze by było mieć takiego przyjaciela jak Ben.
Nie chcę być jego przyjaciółką.
Właśnie że chcesz. Ben chodzi własnymi drogami,
ale to nie umniejsza jego zalet. Jest cudownym męż
czyzną i będzie cudownym ojcem. Spójrz na to pod
właściwym kątem.
Niby jakim?
Bądź rozsądna. Jest superfacetem. Urodziłaś jego
dziecko. Nie bój się przyznać, że cię pociąga. A jeśli
chce zaistnieć w życiu Benjy'ego, będziesz go często
widywała.
Wspaniała myśl. Świetna.
I możesz wyzbyć się poczucia winy. To nie szukanie
substytutu Bena rzuciło cię w ramiona Jacques'a. Gdy
by nie obraz Bena w sercu, już dawno wyszłabyś za
niego. I gdzie byłabyś teraz?
Ta myśl ją przeraziła.
- Czyli to Ben uchronił mnie przed małżeństwem
z Jacques'em - szepnęła. - On mnie ocalił. Poczciwy
Ben. Może powinnam mu o tym powiedzieć?
PRAWDZIWY RAJ 103
Zastanowiła się nad tym i... i doszła do wniosku, że
to nie jest zły pomysł.
- Przechodzę tu autoterapię - wyjaśniła kangurom.
- Dzięki Benowi. Kocham go - ciągnęła po chwili - ale
muszę się nauczyć tylko go lubić.
Potrafisz.
- Potrafię - zapewniła zwierzaki, uśmiechnęła się
do nich szeroko i skierowała ku ścieżce prowadzącej
w dół. - Może jeszcze tu wrócę pogawędzić z wami -
rzuciła na pożegnanie. - Cześć! Nie gniewajcie się, ale
nareszcie mogę zacząć prawdziwe wakacje.
Jak, do diabła, ona sobie z tym wszystkim radziła,
zastanawiał się Ben. Zapewnił Lily, że daje sobie radę
z wyzwaniami, jakie co krok napotykał, lecz nie była
to do końca prawda. Obaj z Samem pracowali w peł
nym wymiarze godzin, a kolejka chorych wciąż się
ustawiała.
- Nie wydaje ci się, że ci ludzie czekali czterdzieści
lat na nasz przyjazd? - spytał Sam tydzień po wyjeździe
Lily. - A mnie się wydawało, że służba medyczna poza
linią ognia to bułka z masłem.
- Wszystko rozbija się o pieniądze - zaczął Ben
z namysłem. Odbył kilka rozmów z Gualbertem
i miał teraz lepsze rozeznanie w sytuacji. - Kiedy
Lily zaczynała tu pracę, nie było funduszy na przy
zwoite wyposażenie szpitala. Ale kiedy odkryto ropę,
powstała możliwość naprawienia sytuacji, tylko nikt
nie potrafił spojrzeć na sprawę z szerszej perspek
tywy.
- Lily nie miała na to czasu - odparł Sam i spojrzał
na listę pacjentów na ten dzień. - Masz pojęcie...
1 0 4 MARION LENNOX
- Mam. Zaproponowałem, żeby część zysków
z eksploatacji złóż ropy przeznaczyć na poprawę
ochrony zdrowia, żeby opracować przejrzysty nowo
czesny system, a na okolicznych wyspach zbudować
przychodnie. Początkowo można by rekrutować leka
rzy z Australii, potem zachęcać miejscową młodzież,
żeby podejmowała studia medyczne. Lily była wyjąt
kiem. Później żaden dzieciak stąd nie poszedł w jej
ślady. Potrzebne jest pogotowie lotnicze, helikopter
z załogą.--
- Czyli - Sam zawiesił głos - kompleksowa opieka
medyczna dla całego archipelagu. Opracowałeś solidny
plan. Masz zamiar poważnie zająć się jego realizacją?
- Ja nie, ale mogę doradzić, co i jak.
- I nie kusi cię, żeby się tu osiedlić?
- Nie potrafię usiedzieć na jednym miejscu.
- Musisz jakoś ułożyć relacje z synem...
- Niedługo zobaczę się z nim na farmie.
- Spędzicie razem z nim kilka dni, a potem ty udasz
się na kolejną misję.
- Taki mam zawód.
- No tak... Zapomniałem.
- Ale ja nie - rzucił Ben i odszedł, odprowadzany
przez przyjaciela pełnym zadumy wzrokiem.
Po nocnej wyprawie na Blair Peak Lily zwolniła
tempo. Spała długo i głęboko, nie dręczyły jej kosz
mary. Benjy spał w łóżku obok niej i po kilku pierw
szych dniach również uwolnił się od złych snów.
Ben miał rację. Potrzebny był mu taki wyjazd.
- Dobrze, że nie ma Jacques'a - pewnej nocy chło
piec odezwał się znienacka.
PRAWDZIWY RAJ 1 0 5
Lily zgodziła się z nim.
- To nie był dobry człowiek.
- Źle zrobiłem, że do niego poszedłem - szepnął
Benjy i przytulił się mocniej do matki. - Kiedy zabili
Kirę, strasznie się przeraziłem - ciągnął. - Biegłem nad
morze i usłyszałem strzelaninę. Jacyś mężczyźni biegli
naprzeciwko mnie, więc schowałem się w lesie, aż mnie
minęli. Potem zobaczyłem, co się stało na plaży. Za
wróciłem i wtedy usłyszałem, jak Jacques krzyczy na
tych facetów, był zły, ale oni do niego nie strzelali, więc
wyszedłem z lasu i on kazał mi iść ze sobą. Nie trzeba
było go słuchać. - Zamilkł i jeszcze mocniej przytulił
się do niej. - Wolę Bena.
- Wolisz?
- Jest naszym przyjacielem.
- Tak.
- Lepszym przyjacielem od Jacques'a?
- Lepszym - zapewniła go Lily.
Zastanawiała się, jak powiedzieć dziecku, że Ben jest
kimś znacznie więcej niż przyjacielem. Jak mu powie
dzieć, że ten dopiero co poznany mężczyzna jest jego
ojcem.
- Wiesz, że ja i Ben studiowaliśmy razem? - za
częła.
-
Ale dawniej nigdy do nas nie przyjeżdżał.
- Jest bardzo zajęty. Opiekuje się wszystkimi, kiedy
mają kłopoty.
- Tak jak ty.
- Nie całkiem... Widzisz, tam na wyspie, ci męż
czyźni, którzy strzelali, to byli koledzy Jacques'a. Cho
dziło im o ropę. Sądzę, że Jacques nie wiedział, że za
biją tylu ludzi. On po prostu chciał być bogaty. Benowi
1 0 6 MARION LENNOX
nie zależy na pieniądzach. On chce, żeby ludzie nie
cierpieli.
- Tak jak ty.
- W pewnym sensie. Ben jeździ po całym świecie.
My nie ruszamy się z naszej wyspy.
- Ale tutaj ci się podoba - rezolutnie odparł Benjy.
- Jest jeszcze dużo miejsc na świecie, gdzie jest super.
- My nie musimy od razu wszędzie jechać, synku.
- A Ben?
- Ben jeździ tam, gdzie jest niebezpiecznie.
- Jak u nas.
- U nas już nie jest niebezpiecznie.
- To więcej nie przyjedzie?
- Nie wiem, kochanie. Zobaczymy.
- Ona zgodziła się tylko na cztery tygodnie urlopu.
Jeśli będziesz się dłużej ociągał, nie spędzicie ani jed
nego dnia razem.
- Może tak będzie najlepiej? - odparł Ben.
- A co z chłopakiem? To twój syn - ciągnął Sam
wyraźnie poirytowany. - Czy on nie zasługuje na ojca?
Ta ostatnia uwaga zastanowiła Bena.
Benjy zasłużył na ojca. Nie pomyślał o tym. Do tej
pory patrzył na całą sytuację ze swojego punktu widze
nia, albo z punktu widzenia Lily. Benjy'ego w ogóle nie
brał pod uwagę.
- Można się bez niego obyć - odrzekł, starając się,
aby to zabrzmiało przekonująco.
- No tak - przyznał Sam. - Jak skończyłeś pięć lat,
rodzice posłali cię do internatu, a w wakacje płacili
opiekunom, żeby się tobą zajmowali. Skoro ty przeży
łeś, Benjy też przeżyje. Tak myślisz?
PRAWDZIWY RAJ 1 0 7
- Skąd, do licha, masz te informacje?
- Jestem lekarzem - odparł Sam zadowolony z sie
bie. - Na studiach uczymy się mieć oczy i uszy otwarte.
Poza tym zajrzałem do twoich papierów. Kiedy starałeś
się o przyjęcie do jednostek specjalnych, przeszedłeś
testy psychologiczne. Jako lekarz przypadkiem miałem
w rękach...
- Mogłeś za to wylecieć z jednostki.
- Nie dotykam informacji, których nie można zdo
być z innych źródeł - bronił się Sam. - Staram się tylko
nie tracić niepotrzebnie czasu. W każdym razie test
wykazał, że jesteś samotnikiem. Jako przyczynę podano
wychowanie. To dlatego zostałeś lekarzem frontowym,
a ja, który spędzałem Boże Narodzenie w otoczeniu
trzydziestu albo nawet czterdziestu członków najbliż
szej rodziny, siedzę w domu i czekam, aż przegonisz
wszystkich zbirów.
- Zejdź ze mnie, dobrze? - krzyknął Ben, tracąc
cierpliwość.
Rozmowa toczyła się w namiocie służącym za kan
tynę. Zza cienkiej brezentowej płachty natychmiast do
biegł szmer zdumionych głosów.
- No, świetnie - odparł Sam i uśmiechnął się zado
wolony. - Zaraz zaczną się plotki, że przemęczonym
lekarzom puszczają nerwy. Potrzebny ci jest odpoczy
nek. Może kilka dni wakacji w rodzinnym gronie?
- Zejdziesz ze mnie, czy nie?
- Wyobraź sobie, że prowadzę poradnię rodzinną.
Jedź, zaprzyjaźnij się z synem, odnów związek z Lily.
- Zajmij się lepiej sobą, stary. Jesteś singlem? Dla
czego?
- Jestem, ale w przeciwieństwie do ciebie, dobrze
1 0 8 MARION LENNOX
mi z tym. Natomiast ty uciekasz. Poznałem tego dzie
ciaka. Zasługuje na znacznie więcej, niż chcesz mu
ofiarować. Przemyśl to sobie. Tutaj nie jesteś już po
trzebny. Opracowałeś projekt opieki zdrowotnej, mo
żesz odpocząć. Jutro odlatuje helikopter. Powinieneś
znaleźć się na jego pokładzie.
- Odczep się ode mnie.
- Nie. Są różne rodzaje odwagi. Spróbuj je w sobie
odkryć.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ben wyszedł spod płatów śmigła i spojrzał w kierun
ku domu. Lily stała na werandzie. Była ubrana w zwyk
łe szorty i podkoszulek. Mimo odległości dostrzegł, że
wyglądała inaczej. A Benjy...
Benjy, roześmiany od ucha do ucha, pędził mu na
spotkanie. Jego uśmiech był taki sam jak uśmiech
Lily, zanim wzięła na barki wszystkie nieszczęścia tego
świata.
- Ben! Ben! Ben!
Ben upuścił torbę i rozpostarł ramiona, kiedy chłopiec
jak pocisk rzucił się na niego. Zanim się zorientował, co
się właściwie dzieje, trzymał w objęciach syna, a mały
ściskał go za szyję. Ponad jego głową dojrzał powitalny
uśmiech na twarzy Lily. Poczuł nagły uścisk w dołku.
Lily ruszyła mu na powitanie, lecz zatrzymała się
w pół drogi. Musiał wejść na trzy schodki, by się do niej
zbliżyć. Zawahał się. Wyczuwał, że ten moment jest
ważny. A może zaraz zechcą odjechać? Dobrze. Wpadł
tylko na krótko w drodze na następną misję. Do kolej
nego piekła.
- Umiem już jeździć konno - pochwalił się Benjy,
jeszcze zanim Ben zdążył postawić go na ziemi - ale nie
na Flicker, bo ona będzie miała źrebaka. Ale Rosa
mówi, że mogę pomóc wybrać dla niego imię i...
- Mama też pomoże? - spytał Ben.
110 MARION LENNOX
- Mama wybrała imię dla mnie. Teraz moja kolej
- oświadczył chłopiec i podbiegł do matki. - Dlaczego
nazwałaś mnie tak jak jego? - zapytał.
- Bo... - zaczęła Lily, ale zająknęła się i zamilkła.
Spojrzała na Bena. Teraz albo nigdy, zadawały się
mówić jej oczy. Zrozumiał, że musi podjąć natychmias
tową decyzję. Może to nie jest najlepszy moment, ale
czy w ogóle jest dobry moment na przekazanie dziecku
wiadomości o takim ciężarze gatunkowym? Skinął lek
ko głową na znak, że się zgadza.
- Opowiadałam ci o Benie, prawda? - podjęła Lily
łagodnym tonem. - Opowiadałam o rzeczach, jakie
robi, o tym, jakim jest odważnym lekarzem. Powinnam
była ci też powiedzieć, że Ben jest twoim ojcem.
Benjy aż zaniemówił z wrażenia. Wpatrywał się
w Lily, potem bardzo wolno przeniósł wzrok na Bena.
- Jesteś moim tatą?
- Tak.
- Henri mówił, że Jacques będzie moim tatą.
- To nieprawda - zapewniła go Lily. - Ben jest
twoim tatą.
- To znaczy, że dał ci taką kijankę, która weszła
w twoje jajeczko? - dopytywał się Benjy, a Ben poczuł,
że zaraz udławi się ze śmiechu, lecz zachował powagę.
- Tak, synku - odparła Lily z wyraźną ulgą.
- Wiedziałem, że gdzieś musi być mój tata. - Benjy
zamilkł i zmierzył Bena taksującym spojrzeniem. - Jes
teś pewien?
- Na mur beton - zapewnił go Ben. - Powinniśmy
powiedzieć ci o tym znacznie wcześniej, ale ja podró
żowałem po świecie, a mama nie chciała tego robić
sama - dodał.
PRAWDZIWY RAJ 1 1 1
Benjy długo rozważał tę rewelację, w końcu doszedł
do wniosku, że jest do zaakceptowania.
- Super! - wykrzyknął i natychmiast odezwała się
w nim żądza odwetu. - Mogę zadzwonić do Henriego
i mu o tym powiedzieć?
- Oczywiście - zgodziła się Lily. - Jeszcze dziś
wieczorem do niego zadzwonimy.
- A mogę już teraz powiedzieć Flicker?
- Jasne.
- Super! - ucieszył się chłopiec, zbiegł ze schodów
i popędził do stajni.
- Zdaje się, że już załatwiłem to, po co przyjecha
łem - odezwał się Ben, przełamując kłopotliwe mil
czenie, i natychmiast spostrzegł, że popełnił gafę.
- W takim razie szkoda, że odprawiłeś helikopter -
odparowała Lily. - Może, jak szybko się z nimi porozu
miesz przez radio, to po ciebie wrócą?
Ben uznał za stosowne nie ciągnąć tej dyskusji.
- Kijanka? - zażartował, żeby rozładować napięcie.
- Uświadamianie synów to zadanie ojca, nie matki
- odcięła się Lily i dodała: - A tak naprawdę to nie ja
powiedziałam mu o kijankach. Podejrzewam, że to
sprawka Henriego i innych kolegów z wyspy.
- Może najwyższy czas, żebym ja się tym zajął?
- Jeśli masz lepszy pomysł, proszę bardzo. - Jej
zgoda zbiła go z tropu. Dopiero przed chwilą odbył
pierwszą rozmowę z Benjym jak ojciec z synem, a Lily
już zrzuca na niego odpowiedzialność za edukację
seksualną sześciolatka. Czy to moja sprawa? Może
i moja. Ale przecież ja tylko na krótko... - Nie wpadaj
w panikę - odezwała się Lily, jak gdyby czytała w jego
1 1 2 MARION LENNOX
myślach. W jej tonie wyłowił nutę rezerwy. - Dam
sobie radę.
- Chciałbym ci pomóc.
- Obejdzie się. Rodzicielstwo nie polega na niesie
niu doraźnej pomocy. Albo jesteś rodzicem, albo nie.
Ty chcesz być ojcem na swoich zasadach.
- Twoje słowa nie wróżą niczego dobrego.
- Przeczytałam o tym w jakiejś książce - rzekła
i nagle spojrzała na niego przychylniej. - Przyznam się,
że nie wiem, jakie odtąd będą obowiązywały zasady.
Będziecie musieli je sobie wypracować. Ale tymczasem
Rosa i Doug nie mogą się ciebie doczekać. Starają się
dać nam chwilę dla siebie, ale na pewno bardzo chcą się
z tobą przywitać.
Ben wszedł stopień wyżej, a kiedy mijał ją, mruk
nęła:
- Witaj w domu!
Zmobilizował całą siłę woli, by się nie odwrócić i jej
nie pocałować. Może by się i ucieszyła, lecz uznał, że
w jego własnym interesie leży zachowanie powściąg
liwości.
Niemniej był zadowolony, że nie kazał pilotowi na
siebie poczekać.
Doug rozwinął cały swój kulinarny kunszt i przygo
tował wspaniała ucztę. Na deser upiekł szarlotkę, na
widok której Benowi aż oczy się zaświeciły.
- Pamiętam ten smak. Skąd wiedziałeś, że to moje
ulubione ciasto? I skąd wziąłeś przepis? Przecież kiedy
byłem mały, razem z Rosą pracowaliście na farmie, nie
w domu.
- Od pani Amson, kucharki. Kiedy nas tu zatrud-
PRAWDZIWY RAJ 1 1 3
niłeś, zadzwoniłem do niej i poprosiłem o przepisy -
wyjaśnił Doug.
- Na twoje ulubione potrawy - uzupełniła Rosa. -
Chociaż w taki sposób chcieliśmy ci się odwdzięczyć.
Lily, zafascynowana, patrzyła, jak Ben się czerwieni.
Frontowy lekarz, który w najstraszliwszych sytuacjach
potrafi trzymać emocje na wodzy, teraz był wzruszony.
- Czemu tak mu się przyglądasz, mamo? - spytał
Benjy.
- Bo wygląda jak zbity z pantałyku.
- Z czego?
- To znaczy, że jest zakłopotany, zmieszany.
- Czemu?
- Bo nasz Ben nie lubi, jak mu się dziękuje za dobre
uczynki - Rosa wyręczyła Lily. - Więc co nam pozo
staje? Upiec mu jego ulubioną szarlotkę.
- A ja mogę go uścisnąć? Ben też jest nasz - Benjy
zwrócił się do Douga. - Jest moim tatą.
- Domyślałem się. Wiesz, tatę możesz uściskać -
zapewnił go Doug.
- Ale nie wiem, czy on tego chce. Zaraz się go
zapytam.
- Zapytasz mnie jutro - odezwał się nagle Ben
i wstał od stołu w takim pośpiechu, że przewrócił krzes
ło. - Muszę się przejść - dodał.
- Pójdziemy z tobą - zaproponował Benjy. - Pokażę
ci Flicker.
- Jutro. Jutro. Teraz chcę pobyć trochę sam - rzucił
Ben i wybiegł z kuchni.
- On często chce pobyć sam - zauważyła Rosa,
kiedy razem z Lily zmywały naczynia. Benjy poprosił
1 1 4 MARION LENNOX
Douga, żeby mu poczytał przed spaniem, a Ben już się
więcej nie pokazał. - Tylko jakaś niezłomna kobieta
skruszy skorupę, jaką się otoczył.
- Nie wiem, czy ja jestem właśnie tą kobietą - od
parła Lily. - Nie wiem, czy w ogóle znajdzie się jakaś
kobieta dla Bena - dodała.
Doszła do wniosku, że Rosa zdążyła ją poznać na
tyle, że może jej się zwierzyć. No i dobrze zna Bena.
- Sprawiał dzisiaj wrażenie, jak gdyby był zakocha
ny - rzekła Rosa.
- Raczej przerażony.
- Gdyby zaproponował ci...
- Nie zaproponuje - wpadła jej w słowo Lily. -
A nawet gdyby, to ja nie mogę opuścić wyspy.
- Nie możesz? - dopytywała się Rosa. Wytarła ręce
i odwróciła się tak, że patrzyła Lily prosto w twarz. -
Naprawdę nie ma nikogo, kto by cię zastąpił?
- Nie ma na to pieniędzy.
- Ależ przeciwnie, są - zaprzeczyła Rosa. - Czytali
śmy z Dougiem w gazetach, że Kapua ma ogromne
zasoby ropy. Z pewnością mogą zaproponować leka
rzom godziwe zarobki i skusić ich do przyjazdu i osied
lenia się tam. To nie żadna pustynia, tylko przepiękna
wyspa.
- To prawda. Przepiękna. I tam mam swój dom.
- „Tam dom mój, gdzie serce moje" - zacytowała
Rosa. - Spójrz na mnie. Ja jeździłam za Dougiem wszę
dzie, gdzie los go rzucił.
- Ale to co innego.
- Na czym polega różnica?
- Ben nie zechce nas tam, gdzie go wysyłają. Od
czasu studiów nic się nie zmieniło. Weź dzisiejszą ko-
PRAWDZIWY RAJ 115
lację. Zerwał się i wybiegł, bo rozmowa zrobiła się zbyt
osobista. Otoczył się pancerzem i jeszcze nikomu nie
udało się go przebić.
- Kochasz go - stwierdziła Rosa cicho.
Lily przytaknęła ruchem głowy.
- Zawsze go kochałam.
- Więc...
- Nic, nic... Ta skorupa narastała od trzydziestu lat.
Nikt jej nie skruszy. Przez wzgląd na Benjy'ego będzie
my w kontakcie, ale to wszystko. Co ze mną? Cóż,
zacznę odbudowywać swój pancerz.
Tak się jednak nie stało. O północy, zamiast leżeć
w łóżku, siedziała na werandzie, czekając na powrót
Bena.
W końcu się go doczekała. Szedł równym krokiem
przez zagrody dla zwierząt. Światło księżyca wyraźnie
oświetlało jego postać. Uderzyło ją, że wciąż ma na
sobie mundur.
Może nie ma tutaj żadnych cywilnych ubrań, pomyś
lała. Doszła jednak do wniosku, że może też być i inny
powód. Mundur przypomina mu, że wciąż jest na służ
bie. Że musi się mieć na baczności.
- Byłeś na samej górze? - spytała cicho, kiedy
wszedł na schodki werandy.
Przystanął zaskoczony. Milczał chwilę, jak gdyby
zbierał myśli, zanim odpowiedział:
- Zgadłaś.
- To wspaniałe miejsce - rzekła. - To tam się za
trzymałam.
- Zatrzymałaś?
- Tak. Coś we mnie pękło. Wyzbyłam się tego
116 MARION LENNOX
potwornego napięcia - wyjaśniła. - Przez pierwsze dni
tutaj zachowywałam się jak zwykle, to znaczy starałam
się zrobić jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Na
Blair Peak zrozumiałam, że to błąd. Tak bardzo zwol
niłam tempo, że zaczęłam się cofać.
- Cieszę się. Właśnie tego ci było trzeba.
- A ty? Też przystopowałeś?
- W przeciwieństwie do ciebie nie muszę zwalniać
tempa. Nie jestem pracoholikiem.
- Sam twierdzi, że jesteś uzależniony od adrenaliny.
To też niedobrze.
- Sam gada, co mu ślina na język przyniesie.
- Jest twoim przyjacielem.
- Nie mam przyjaciół.
Milczeli chwilę.
- My byliśmy przyjaciółmi - przemówiła w końcu.
- A teraz się dowiaduję, że urodziłaś mojego syna
i nawet mi o tym nie powiedziałaś. Dziękuję za taką
przyjaźń.
- Uważasz więc, że między nami mogło być coś
więcej?
Stał przed nią, ubrany jak do walki, i nagle poczuła,
że wstępuje w nią bojowy duch. Lecz kiedy spojrzała
Benowi prosto w twarz, zobaczyła, że on w ogóle nie
bierze pod uwagę odnowienia ich związku. Dobra, za
czniemy z innej strony, postanowiła.
- Kochasz Rosę i Douga? - zapytała. -
Ben zmarszczył brwi.
- Co za pytanie? - prychnął.
- Odpowiedz. Kochasz ich?
- Tak samo jak każdego.
- Tak też myślałam. Wiesz, że Doug ma dusznicę?
PRAWDZIWY RAJ 1 1 7
Albo nawet coś gorszego? Rosa jest przerażona, ale nie
udaje jej się namówić go na wizytę u lekarza.
- Dlaczego nic mi nie powiedziała?
- Jak miała ci powiedzieć, jeśli twoje wizyty są tak
rzadkie? Nie chcą ci psuć przyjemności.
- Absurd.
- Pewnie, że absurd, ale oni tak postępują, bo cię
kochają. Przygotowują specjalną kolację...
- Posłuchaj...
- Jestem zmęczona - oświadczyła, wstając. - Chcia
łam ci tylko powiedzieć o Dougu, na wypadek gdybyś
postanowił już jutro wyjechać. Objawy są jak przy dusz
nicy, ale jak mówię, to może być coś poważniejszego.
Mnie on nie pozwoli się zbadać.
- Porozmawiam z nim.
- A co potem?
- Daj spokój. Nie jestem za nich odpowiedzialny.
- A powinieneś - odparowała. - Oni cię kochają
jak... - Ugryzła się w język. - W porządku. Wystarczy.
- Lily...
- Zostaw mnie! - wybuchnęła i chciała go wyminąć,
lecz przytrzymał ją za ramię i obrócił twarzą do siebie.
- Lily, nie musisz wracać na Kapuę.
- Jak to nie? Muszę.
- Nie musisz. Sam i ja omówiliśmy to z Gualbertem.
Opracowaliśmy projekt podstawowej opieki medycz
nej, który zaczniemy realizować w ciągu kilku najbliż
szych tygodni.
- Podstawowa opieka medyczna... O czym ty mówisz?
- Gualberto na wszystko wyraził zgodę. - Ben z ra
dością uchwycił się neutralnego tematu. - Najwyższy
czas, żeby Kapua przestała siedzieć na wszystkich swo-
118 MARION LENNOX
ich zasobach naturalnych. W zeszłym tygodniu odbyło
się zebranie samorządu. Osiągnęliśmy konsensus
w sprawie eksploatacji złóż. Nie będzie wydobycia dla
indywidualnych korzyści, natomiast zwiększą się na
kłady na edukację i ochronę zdrowia. I tu wkraczasz ty.
- Wkraczam? Ja?
- Powszechnie wiadomo, że byłaś przepracowana.
Plan jest następujący: na początek zatrudnimy przynaj
mniej dwóch wykwalifikowanych lekarzy oraz pewną
liczbę stażystów. Docelowo chcemy objąć pełną opieką
medyczną wszystkie okoliczne wyspy. Ty, albo ktoś
inny, koordynowałby działania. Chcemy rozbudować
szpital, nawiązać kontakty z uniwersytetami medycz
nymi w Australii i włączyć Kapuę do ich programu
szkolenia lekarzy w terenie. Potrzebny jest helikopter.
Pieniądze z wydobycia ropy sfinansują to wszystko nie
tylko dla tego, ale i dla przyszłych pokoleń. Zyski będą
ogromne.
Lily słuchała w osłupieniu, potem zwilżyła wy
schnięte wargi i szepnęła:
- Wszystko sobie dokładnie obmyśliliście.
- Tak. Gualberto...
- Gualberto sam nigdy nie wpadłby na taki pomysł
- przerwała mu.
- Nie. Razem z Samem...
- Razem z Samem spędziliście na wyspie niewiele
ponad miesiąc. Skąd wiecie, co jest nam potrzebne?
- Wiemy, co jest tobie potrzebne. Dzięki temu pla
nowi odzyskasz wolność i nie będziesz już tak uwiązana
w szpitalu. Będziesz mogła wyjeżdżać.
- Po co?
- Żeby spotykać się ze mną - odparł i nagle ogarnęły
skan i przerobienieanula43
PRAWDZIWY RAJ 1 1 9
go wątpliwości. - Może moglibyśmy spędzać ze dwa ty
godnie w roku tutaj? Lepiej poznałbym Benjy'ego...
- Chcesz być ojcem tylko dwa tygodnie w roku?
- Nie mogę sobie pozwolić na więcej.
- Racja. Nie możesz.
- Posłuchaj, Lily. Ja się nie nadaję na ojca rodziny.
- A dlaczego nie?
- Tłumaczyłem ci...
- Owszem, ale wiele lat temu. Oboje byliśmy wtedy
smarkaczami. Sądziłam, że dorosłeś.
Ben przyglądał się jej przez chwilę.
- Czego jeszcze chcesz ode mnie, Lily? - spytał. -
Powiedz.
- Nie wiem - odparła szczerze. - Ale się boję. Benjy
już wie, że jesteś jego ojcem, więc odtąd jest nas dwoje.
Miesiącami będziemy żyli, nie wiedząc, gdzie jesteś ani
co robisz. Jak mogę go narażać na życie w takiej niepe
wności? Jeśli on przywiąże się do ciebie równie mocno
jak ja, to...
- Jesteś do mnie przywiązana?
- Oczywiście, że tak. - Lily westchnęła. - Wiesz, że
jestem. Próbowałam zakochać się w Jacques'u, zresztą
nie tylko w nim, ale zawsze pragnęłam jedynie ciebie.
Od dnia, kiedy cię poznałam, zawsze nosiłam cię w ser
cu. Ale nie pozwolę, żebyś zniszczył mi życie, wprowa
dził zamęt w życie Benjy'ego. Miałabym co roku przy
jeżdżać tutaj na dwa tygodnie, od nowa się w tobie
zakochiwać? Jak bym to wytrzymała?
- Lily, taki już jestem. Nie zmienię się. Nie prosiłem
się o to, żeby być ojcem Benjy'ego.
- Tego też nie zmienisz. - Zamilkła, wzięła głęboki
oddech i ciągnęła: - Ja też się nie prosiłam, żeby być
1 2 0 MARION LENNOX
matką Benjy'ego, ale nią jestem. Nie prosiłam się o to,
żeby się w tobie zakochać, ale się zakochałam. Ty całe
życie tak lawirowałeś, żeby do nikogo się nie przywią
zać. Lecisz tam, gdzie wybuchają zamieszki, ratujesz
ludzkie życie, spełniasz kilka dobrych uczynków, a po
tem nigdy tam nie wracasz. Nie odczuwasz potrzeby
wysłuchiwania pacjentów dwa lata po tragicznych wy
darzeniach. Nie odczuwasz potrzeby stania się częścią
jakiejś społeczności. Sam mi mówił, że jesteś odludkiem.
- Nic na to nie poradzę. Jestem, jaki jestem.
- Ja tym bardziej nic na to nie poradzę - odparowa
ła. - Ale spotykanie się z tobą na dwa tygodnie w roku
nie wchodzi w rachubę. To by mnie kompletnie wybiło
z rytmu. Więc musisz wymyślić jakiś sposób utrzymy
wania kontaktów z Benjym poza mną. I nie pytaj mnie,
jak to sobie wyobrażam, bo nie wiem. Pomogę ci we
wszystkim, ale nie mogę się z tobą widywać. Po prostu
nie mogę.
- Lily...
Westchnęła i spojrzała mu w twarz. I popełniła błąd.
Bo mimo wszystko to jest Ben. Jej Ben. Ben, którego
wspomnienie przez wszystkie lata rozłąki nosiła w sercu.
- Przykro mi - szepnęła.
Ben położył jej palec na ustach. I to był kolejny błąd.
Cofnęła się, lecz zdążyła dostrzec w jego oczach pło
mień.
- Lily... - powtórzył. Jej imię w jego ustach za
brzmiało jak pieszczota. - Lily...
Nie poruszyła się, on również się nie poruszył, lecz
nagle, nie wiedząc, jak to się stało, znalazła się w jego
ramionach, a na ustach poczuła jego usta.
Oddała ten pocałunek żarliwie, namiętnie, jak gdyby
PRAWDZIWY RAJ 1 2 1
chciała zmusić go do pokochania jej tak samo mocno,
jak ona kochała jego.
Musi być jakiś sposób, musi być jakieś wyjście.
Musi.
To był długi pocałunek, taki, jaki zazwyczaj jest
tylko wstępem do następnego etapu. Lecz ona wiedzia
ła, że nie może posunąć się ani kroku dalej. Nie wolno
jej. Nie ma stuprocentowych zabezpieczeń, a wracać na
wyspę z dzieckiem Bena w łonie...
- Nie - szepnęła i lekko się odsunęła.
- Nie? - spytał zdezorientowany.
Nie wiadomo, skąd czerpała siłę, lecz była nieugięta.
- Nie, Ben. Nie możemy.
- Ale...
- Nie chcę drugiego dziecka - skłamała.
Bardzo pragnęła mieć drugie dziecko z Benem, jesz
cze jedną cząstkę ukochanego przy sobie na całe życie.
- Posłuchaj, przecież nie...
- Nie możemy.
- To wszystko nie ma sensu.
- A ja uważam, że ma - zaprzeczyła i odsunęła się
jeszcze odrobinę. - Kocham cię, Ben.
- Może ja...
- Nic nie mów - powstrzymała go. - Nie kochasz
mnie i nigdy nie kochałeś. Kochasz tylko taką mnie,
jaką możesz zaakceptować.
- Co to znaczy? - spytał kompletnie zbity z tropu.
Nic się nie zmieniło, pomyślała z goryczą. Ben jej
dalej nie chce.
- Może uda nam się wypracować jakiś sposób uło
żenia sobie życia razem - zaczął niskim głosem, na
brzmiałym namiętnością i pożądaniem. - Lily, zgoda,
122 MARION LENNOX
nie jestem typem rodzinnym, ale... - zaczął się jąkać -
ale moje uczucia do ciebie... Nigdy nie spotkam kobie
ty, która by tyle dla mnie znaczyła co ty. Więc może coś
jednak wymyślimy? Weźmiemy ślub? Może uda mi się
wpadać na wyspę, kiedy tylko dadzą mi urlop?
- Ślub!? Proponujesz mi małżeństwo?
- Sam nie wiem. - Gestem wyrażającym desperację
przeczesał włosy. - Musimy coś zrobić.
- Dla Benjy'ego?
- Jak mogę być dla niego ojcem, jeśli mnie przy nim
nigdy nie będzie? Gdybyśmy się pobrali, czułabyś się
pewniejsza, że będę przyjeżdżał? Od czasu do czasu...
- Chcesz, żebym za ciebie wyszła ze względu na
Benjy'ego?
- Ciebie też pragnę.
- Na dwa tygodnie w roku?
- Na tyle, na ile mi czas pozwoli. Postaram się...
- Nie wystarczy się postarać - wybuchnęła. Ich oczy
się spotkały. Zobaczyła w nich głęboką rozterkę. Ser
ce jej się ścisnęło. Zrozumiała, że on naprawdę pró
buje. - Pomyślisz o nas podczas kolejnej misji gdzieś
daleko? - zapytała.
- Oczywiście - zapewnił, lecz ona mu nie uwierzyła.
- A pamiętałeś, że mieszkam na Kapui.
- Tak.
- Sam powiedział mi coś innego.
- Sam!
- Sam ma za długi język - szepnęła - ale odpowie
dział na moje pytania. On cię dobrze zna. Rosa i Doug
również dobrze cię znają. Mówią, że nigdzie nie za
grzejesz miejsca, bo boisz się zaangażować.
- Amatorska psychologia.
PRAWDZIWY RAJ 1 2 3
- Może... Co oni ci zrobili, twoi rodzice, że tak się
boisz okazywać uczucia? - Zamilkła i po chwili zadała
ostateczne pytanie: - Co się stało z Bethany, Ben?
- Bethany?
- Z twoją siostrą. Przez wszystkie lata, jakie byliś
my razem, nie wspomniałeś mi o niej.
- Zmarła, kiedy miałem sześć lat. Dawne dzieje.
- Kochałeś ją?
- Daj spokój, Lily. Byłem szczeniakiem.
- Pytam, czy ją kochałeś?
- Nie twój interes. I tamta historia nie ma nic wspól
nego z tym, jaki jestem teraz. Teraz jestem dorosły.
- To prawda. - Lily wzięła głęboki oddech i ciągnę
ła: - A ja jestem dorosłą kobietą. Kobietą, która myślała
o tobie każdego dnia naszej rozłąki. Której cząstka by
umarła, gdybyś ty umarł. Która boleje nad tym, że
utraciłeś ukochaną osobę i nie chcesz o tym mówić. Bo
nie chcesz. Bo jesteś zamknięty w sobie. Bóg jeden wie,
czy to z powodu twojej siostry, czy z jakiegoś innego. Ja
lego nie wiem. Nie dopuszczasz mnie do siebie, żebym
mogła się przekonać. Ale gdyby któreś z nas odeszło,
Doug, Rosa, ja, Benjy, Sam, czy ktoś, komu na tobie
zależy... odczułbyś to jako stratę kogoś bliskiego?
- Oczywiście.
- Mów wreszcie prawdę, Ben. - Kiedy milczał, cof
nęła się jeszcze bardziej, tak żeby móc zajrzeć mu
w twarz. - Boisz zbliżyć się do kogoś, żeby później nie
tęsknić, prawda?
- Lily, wydaje mi się, że cię kocham - zaczął gło
sem świadczącym o tym, że jest bliski rozpaczy. - Pro
ponuję ci małżeństwo.
Lily potrząsnęła głową.
124 MARION LENNOX
- Wydaje ci się? To ty nie wiesz?
- Skąd mam wiedzieć?
- Powiem ci skąd. - Wzbierał w niej gniew. - Mi
łość jest wspaniała, lecz oznacza również pogodzenie
się z utratą ukochanej osoby. Oznacza znacznie więcej,
ale na pewno nie podpis na świstku papieru i umowę, że
się będzie spędzało razem dwa tygodnie w roku.
- Ale ja nie mogę...
- Oczywiście, że nie możesz - przyznała. Teraz
gniew zastąpiło poczucie porażki. - Nie powinnam się
zgodzić na przyjazd tutaj. Żądam od ciebie czegoś, co
cię przerasta. Nawet mówiąc ci, że Benjy jest twoim
synem...
- Akurat to powinnaś była zrobić. I to siedem lat
temu.
- Gdybym ci powiedziała, to kto wie, jak by się to
skończyło? Albo byś się naprawdę zakochał, albo zała
mał pod wpływem stresu. Nie wiem. Wiem natomiast
jedno, muszę się wycofać i zostawić cię w spokoju. -
Zamilkła. - Idę się położyć - ciągnęła po chwili. Jakimś
cudem udało się jej nadać głosowi zdecydowane
brzmienie. - Sama. I niech tak zostanie. Ponieważ wolę
to od małżeństwa, jakie mi proponujesz. Muszę zacho
wać równowagę psychiczną, jeśli nie ze względu na
siebie, to na Benjy'ego.
- Lily...
- Na twoim miejscu przeszłabym się jeszcze raz na
Blair Peak - wypaliła. - Bardziej tego potrzebujesz ode
mnie. Aha, i jeszcze jedno...
- Tak?
- Rosa naprawdę się zadręcza stanem Douga. -
W oczach Bena dostrzegła wyraźną ulgę, że zmieniła
PRAWDZIWY RAJ 125
temat. Medycyna to wspaniała ucieczka, pomyślała. -
Nie martw się ani o mnie, ani o Benjy'ego. Zajmij się
Dougiem. On tego potrzebuje.
- Od jak dawna ma bóle? - spytał rzeczowo Ben.
No tak, pomyślała. Złapał rzuconą mu linę ratun
kową.
- Rosa twierdzi, że od kilku miesięcy, ale on się
zapiera i odmawia wizyty u lekarza. Najprawdopodob
niej czeka na ciebie.
- Na mnie? - zdziwił się. - Dlaczego, do cholery, na
mnie? Nie jestem jego lekarzem rodzinnym.
- Nie jesteś - zgodziła się cicho - ale tu chodzi
o emocjonalne relacje między wami, do których rów
nież nie chcesz się przyznać. Rosa podejrzewa, że to coś
poważnego i że Doug chce z tobą porozmawiać o tym,
co się stanie z nią, kiedy jego zabraknie. Poprosić cię,
żebyś się nią zaopiekował.
- Przecież wie, że to zrobię.
- Że co zrobisz?
- Zaopiekuję się Rosą. Ale muszę się dowiedzieć,
co mu jest.
- Jak się nią zaopiekujesz? Jeśli coś się stanie z nim,
ona nie może tu zostać.
- To akademicka dyskusja. Nic się z nim nie stanie.
- Moim zdaniem dostanie zawału. Ze zdenerwowa
nia. Oczywiście musi zostać zbadany, przejść kurację,
ale najlepszym lekarstwem jest to, czego nie możesz
mu dać.
- Czyli?
- Twoje zaangażowanie. Powiedz Rosie, że bę
dziesz przy niej.
- Zajmę się nią.
126 MARION LENNOX
- Tak samo jak mną i Benjym? - zakpiła i zanim
zdążył odpowiedzieć, weszła do domu.
Ben wrócił na Blair Peak, lecz nie znalazł tam od
powiedzi na pytania stawiane przez Lily.
Zbyt wiele ode mnie żąda, powiedział nocy, lecz
zdawał sobie sprawę z tego, że to tylko wymówka.
Bał się. Oskarżyła go o brak miłości. O brak zaan
gażowania, o strach przed ofiarowaniem serca i zda
niem się na wyrok losu.
Ma rację. Dlaczego tak jest?
Doszedł do wniosku, że chyba potrzebny mu jest
psychiatra. Usiadł na skale. Sam doskonale wiedział
już, gdzie szukać odpowiedzi. Po raz pierwszy od dwu
dziestu lat pomyślał o Bethany.
Kiedy miał sześć lat, rodzice wysłali go do szkoły
z internatem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego,
wiele dzieci trafia do internatu w tym wieku i żadna
krzywda im się nie dzieje. Zresztą on i tak mało widy
wał rodziców. Nie mógłby powiedzieć, że specjalnie
mu ich brakowało.
Ale miał o dwa lata młodszą od siebie siostrę, Betha
ny. Przy ciągle zmieniających się opiekunkach ona była
jedynym stałym elementem w jego dzieciństwie.
Chorowała na astmę. Doskonale pamiętał straszliwe
ataki choroby i uczucie bezsilności, kiedy rozpaczli
wie walczyła z napadami duszności. Wówczas tylko on
nie tracił zimnej krwi i instruował opiekunki, co mają
robić.
A potem przyszedł dzień, kiedy ojciec zawiózł go do
internatu.
- Kto zajmie się Bethany? - dopytywał się z lękiem.
PRAWDZIWY RAJ 1 2 7
- Będzie pod dobrą opieką - zapewniał go ojciec. -
Ty zajmij się sobą.
Co mu pozostawało? Zajął się sobą, lecz przed upły
wem roku Bethany zmarła. O jej śmierci zawiadomiła
go dyrektorka szkoły. Zrobiła taki gest, jak gdyby chcia
ła go przytulić, lecz on się cofnął.
Rodzice nie przyjechali, a on zajął się sobą.
Każdy psychoterapeuta powiedziałby mu, że właśnie
te przeżycia są źródłem jego emocjonalnych proble
mów. Sam o tym wiedział. Ale nie mógł się przełamać.
Nawet magia Blair Peak nic tu nie mogła zdziałać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Następnego dnia podczas śniadania panowała ciężka
atmosfera. Doug przeszedł samego siebie, usmażył be
kon z domowej wędzarni, zrobił naleśniki, wyciągnął
odświętną porcelanową zastawę, starą i kruchą.
Dlaczego to zrobił? - zastanawiała się Lily, spog
lądając z troską na jego przemęczoną twarz. Tego ser
wisu nie można włożyć do zmywarki, trzeba będzie
wszystko umyć ręcznie.
- Rosa i Benjy zabiorą Flicker nad rzekę, a ja z Be
nem posprzątamy - zaproponowała. - Odpocznij sobie,
Doug - dodała i kątem oka spojrzała na milczącego
Bena. - Wyglądasz na tak samo zmęczonego, jak ja,
kiedy tu przyjechałam trzy tygodnie temu.
Starszy pan nawet nie chciał słyszeć o odpoczynku.
- Nie opowiadaj głupot, dziewczyno - skwitował
jej propozycję. - Macie mnóstwo do obgadania, a jak
znam Bena, to zanim się obejrzymy, zabierze się i od
jedzie.
- Nie odjedzie - zaczęła Lily i spojrzała na Bena. -
Prawda?
- Helikopter przylatuje po mnie dopiero jutro - po
informował - ale jeśli będzie trzeba, zostanę dłużej.
- No, no, dopiero jutro! - zaczął szydzić Doug. -
Skoro masz tylko dwa dni na poznanie syna, jakżebym
mógł absorbować cię moją skromną osobą.
PRAWDZIWY RAJ 1 2 9
- Posłuchaj, Doug - wtrąciła Lily - bardzo mnie
niepokoją te twoje bóle w klatce piersiowej.
- Mam je od miesięcy. Ciągle takie same. Sprawdzi
łem w Internecie, to dusznica. Moja matka dożyła z tym
dziewięćdziesięciu siedmiu lat. - Zamilkł i uśmiechnął
się. - Potrącił ją autobus. Czyli mam jeszcze dwadzieś
cia lat, zanim wpadnę pod mój autobus.
- Jeśli to jest dusznica - warknął Ben. - Bo tego nie
wiemy. Muszę cię zbadać.
- Możesz mnie osłuchać dziś po południu - zgodził
się Doug łaskawie.
Rosa wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Na jej twarzy
malowała się wyraźna ulga.
- Czyli dziś po południu. Pamiętaj, zgodziłeś się
przy świadkach, więc się już nie wykręcisz - zwróciła
się do męża. - Do tego czasu ja zajmę się domem, Ben,
Benjy i Lily zabiorą Flicker nad rzekę, a ty sobie od
pocznij. I nie kłóć się ze mną.
Doug już otwierał usta, by zaprotestować, lecz zmie
nił zamiar i uśmiechnął się z zażenowaniem.
- Widzisz, w co się wpakowałem? Kobiety! - W po
jednawczym geście uniósł obie ręce i dodał: - Dobrze,
już dobrze, odpocznę, pod warunkiem, że wy spędzicie
przedpołudnie w trójkę. Umowa stoi?
- Stoi - obiecała Lily. - Prawda, Ben?
- Wolałbym cię zbadać od razu - upierał się Ben,
lecz Doug potrząsnął odmownie głową.
- To pretekst, żeby nie iść na spacer z Lily i Benjym.
Ja mam te dolegliwości od kilku miesięcy i nigdzie wam
nie ucieknę. Więc przestańcie robić wokół mnie tyle
zamieszania i nie marnujcie takiego pięknego dnia.
1 3 0 MARION LENNOX
Tak więc Ben, Lily i Benjy zabrali źrebną klacz na
pastwisko nad rzeką. Dzień był przepiękny, lecz Lily
prawie tego nie dostrzegała. - Całą drogę zastanawiała
się, jak skruszyć bariery, jakimi Ben się otoczył. Dlacze
go nie chce rozmawiać o siostrze? Bolało ją jego milcze
nie, lecz domyślała się, że jemu musi być jeszcze ciężej.
- Nigdy nie mówi o Bethany - przypomniały jej się
słowa Rosy. I jeszcze dodała: - Nie wyobrażam sobie,
jak sprawisz, żeby teraz zaczął.
Szli bardzo powoli. Klacz była tak ociężała, że Ben
się zaniepokoił.
- Jesteście pewni, że możemy zabrać ją tak daleko
od domu? - zapytał.
- Rosa mówi, że ruch dobrze jej robi - wyjaśnił
Benjy. - A trawa nad rzeką jest najsmaczniejsza.
- Aha...
Benjy prowadził Flicker, Ben, który nareszcie zrzu
cił mundur i włożył drelichowe spodnie i koszulę z pod
winiętymi rękawami, szedł obok, a Lily z tyłu, przy
glądając się synowi i jego ojcu. Uderzyło ją, jacy są
niesamowicie do siebie podobni.
Łzy zaczęły ją dławić w gardle. Zrozumiała, że ona
potrzebuje Bena, lecz on jej nie. I z pewnością nie
potrzebuje też Benjy'ego. Nauczył się nikogo nie po
trzebować. Czy może mieć do niego o to pretensje?
- Dlaczego lubisz się bić? - Benjy zagadnął ojca.
- Nie lubię się bić - odparł Ben. Lily wytężyła
słuch. Czuła, że mówi również do niej. •- Ale kiedy
wybuchają walki, jest wielu rannych. Tak jak na waszej
wyspie. Moim zadaniem jest zająć się nimi. Czasami
jadę z misją w miejsca dotknięte klęskami żywiołowy
mi, takimi jak tsunami albo trzęsienie ziemi.
PRAWDZIWY RAJ 1 3 1
- Mama też leczy ludzi - odparł Benjy.
- To prawda.
- A ci, których ty leczysz, są w gorszym stanie?
- To zależy.
- Spotykasz się z nimi potem, jak już wyzdrowieją?
Bo mama mówi, że to najprzyjemniejsze dla lekarza.
Najpierw są chorzy, a potem któregoś dnia, kiedy po
czują się lepiej, przychodzą do naszego domu, siadają
na ganku i opowiadają, jak im teraz dobrze. Albo panie
pokazują swoje nowe dzieci. Mama to czasami płacze,
kiedy je bierze na ręce. A ty płaczesz, jak widzisz takie
małe dziecko?
- Ja nie płaczę.
- Te panie chyba nie dałyby ci potrzymać dzieci, jak
byłbyś w mundurze.
- Może i nie.
- Ja cię wolę bez munduru - ciągnął chłopiec - ale
muszę mieć twoje zdjęcie w mundurze, żeby pokazać
Henriemu. Za to dziś wyglądasz jak prawdziwy tata.
- Dziękuję.
- Grasz w piłkę?
- Gram.
- A pływać umiesz?
- Umiem.
- Pościgamy się w rzece?
- Nie wziąłem spodenek.
- Bokserki wystarczą - rezolutnie oświadczył Benjy.
- Ja pływam w bokserkach. Mama potrzyma Flicker,
a my sobie popływamy.
- To mama nie pływa?
- Ktoś musi zostać z Flicker.
- To nie fair.
132 MARION LENNOX
- Chętnie zostanę - zapewniła ich Lily. - Ze mną
Benjy może pływać co dzień, a z tobą nie.
Usadowiła się na trawie, patrząc, jak ojciec i syn
kąpią się w rzece. Zadowolona Flicker pasła się obok.
Benjy pływał jak ryba, jak wszystkie dzieci na wy
spie. Ben również był znakomitym pływakiem. Z po
czątku sądził, że powinien dać synowi fory, lecz szybko
się zorientował, że to niepotrzebne. Benjy był nawet
zadowolony, kiedy minimalnie przegrał.
- Mama mnie nie dogoni, ale ojciec powinien wy
grać z synem - oświadczył uszczęśliwiony.
Lily spostrzegła, z jaką dumą Ben spojrzał na małe
go. Do tej pory ojcostwo było dla niego czymś abstrak
cyjnym, teraz nabierało realnych kształtów. Tylko jak
on sobie z tym poradzi?
To był zadziwiający dzień. Benjy miał ojca, z które
go mógł być dumny, i zamierzał maksymalnie wykorzy
stać okazję bycia z nim.
- Jeśli już jutro wyjeżdżasz, musimy się pospieszyć
- stwierdził. - Nauczę cię łowić ryby. Jestem całkiem
dobrym wędkarzem. A ty nauczysz mnie strzelać?
Był to niezręczny temat, lecz Ben poradził sobie
z odpowiedzią.
- Jestem lekarzem. Nie strzelam. Owszem, noszę
mundur, ale nie strzelam - wyjaśnił chłopcu.
- A jak byś musiał?
- Nie będę musiał.
Benjy przetrawił to w sobie, potem nagle spytał:
- A konno jeździsz?
PRAWDZIWY RAJ 1 3 3
Jedynym naprawdę nieprzyjemnym momentem tego
dnia była dyskusja, jaka się wywiązała po zbadaniu
Douga przez Bena. Dougowi udało się odwlec badanie
do późnego popołudnia, w końcu Ben oświadczył,
że jeśli się nie podda, to oni we czwórkę z Rosą,
Lily i Benjym zmuszą go do tego siłą. Doug nie ro
ześmiał się z żartu, co dowodziło, jak bardzo się boi
diagnozy. Kiedy Ben po badaniu wyszedł z sypialni
Douga, jego poważna mina potwierdziła najgorsze oba
wy Rosy i Lily.
- Roso, jak dawno bóle się nasiliły? - zapytał.
- Nie wiem. - Rosa przygryzła wargę i dodała: -
Mnie powiedział, że pół roku temu, ale to mogło być
jeszcze dawniej. Przyznał mi się dopiero wtedy, kiedy
pewnej nocy znalazłam go w kuchni. Wymiotował i był
szary na twarzy. Twierdził, że to atak niestrawności, ale
mu nie uwierzyłam.
- Nie nalegałaś, żeby zwrócił się z tym do lekarza?
- Nie... - Rosa przełknęła ślinę. - Modliłam się
tylko, żebyś ty przyjechał. Może się bałam? Bo widzisz,
mój ojciec zmarł na atak serca.
Traktują go niemal jak syna, pomyślała Lily, słysząc
te słowa. Było w nich tyle głębokiego uczucia... Spojrza
ła na Bena. W jego oczach dostrzegła błysk paniki. Nagle
ma syna, bliskich, wszystko, od czego zawsze uciekał.
- Stwierdziłem arytmię - odezwał się rzeczowym,
szorstkim tonem. - Ciśnienie jest bardzo wysokie. Po
dejrzewam, że Doug przeszedł niewielki zawał... Może
właśnie tamtej nocy, kiedy znalazłaś go w kuchni. Mó
wi, że ból nie jest już tak silny, ale wciąż dokuczliwy.
- Boże! - wykrzyknęła Rosa. Krew odpłynęła jej
z twarzy. Mocno chwyciła Lily za rękę. - Myślisz, że...
134 MARION LENNOX
- Ben nie mówi, że Doug umrze - Lily zaczęła ją
uspokajać.
- Medycyna może wiele... - przyłączył się do niej
Ben. - Podejrzewam, że tętnice doprowadzające krew
do serca są zwężone. Trzydzieści lat temu, kiedy zmarł
twój ojciec, medycyna była bezradna, ale teraz operacja
bajpasów to w każdym większym szpitalu chleb po
wszedni. Lily może potwierdzić.
- Oczywiście. Ben mówi prawdę.
- Posłuchaj, musimy wysłać go do szpitala - ciągnął
Ben.
- On się nigdy nie zgodzi - oświadczyła Rosa.
- Już się zgodził. Chciałem co prawda natychmiast
wezwać helikopter, ale uparł się, że pojedzie dopiero
ze mną.
- Czyli kiedy?
- Jutro. Jutro będzie tędy przelatywał helikopter po
gotowia lotniczego. Umawiałem się wstępnie, że mnie
zabiorą, ale zaraz porozumiem się z nimi przez radio
i powiem, że jest nas dwóch.
Tak po prostu, pomyślała Lily cierpko. Zyskał wy
mówkę, żeby stąd uciec.
- Ja też mogę z wami jechać? - spytała Rosa i zaraz
sama sobie odpowiedziała: - No tak, przecież nie mogę
zostawić farmy. Co z Flicker i...
- Sprowadzę kogoś, kto cię tu zastąpi - zapewnił
ją Ben.
- Ale musi znać się na koniach. Flicker rodzi naj
dalej za tydzień.
- Nie martw się. Wiesz przecież, że rodzice zostawi
li mi nie jedną, a trzy farmy. Na każdej są świetni ludzie.
Jak tylko mi się uda, ściągnę tu kogoś i wtedy będziesz
PRAWDZIWY RAJ 1 3 5
mogła pojechać do Douga. Potem przywieziemy go tutaj
na rekonwalescencję. Ktoś cały czas będzie do pomocy.
- Dzięki - szepnęła Rosa ze łzami w oczach. - Mogę
teraz do niego pójść?
- Oczywiście. Ale do wyjazdu ma leżeć i wypoczy
wać. W przeciwnym razie natychmiast wzywam heli
kopter - uprzedził Ben.
Zjedli przygotowaną przez Lily kolację. Potem Lily
i Benjy poszli na spacer powiedzieć Flicker dobranoc,
a Rosa została z Dougiem. Niespodziewanie Ben nie
bardzo wiedział, co ze sobą zrobić.
Zamierzał spędzić wieczór z synem, lecz przy stole
chłopiec przyglądał się mu spode łba, a kiedy przyszło co
do czego, ostatecznie wybrał towarzystwo matki i konia.
Zaledwie kilka tygodni temu stracił babcię Kirę, te
raz zaś otrzymał kolejny cios, tłumaczył sobie Ben.
Wyraźnie widział, jak malec zamyka się w sobie i przy
biera obojętną minę. Doskonale znał tę minę. Sam ją
wyćwiczył do perfekcji. Więc...
Ben wyszedł na werandę, spojrzał w kierunku zagrody
Flicker. Mógłby tam pójść, dołączyć do Lily i Benjy'ego,
lecz nogi same zaniosły go w przeciwną stronę, na plażę.
Usiadł na piasku i patrzył na księżyc nad oceanem.
Tam gdzieś jest Kapua, pomyślał, dom Lily i Ben
jy'ego.
Dwa razy w roku, może częściej, mógłbym tam po
jechać, pobyć trochę z małym. Tylko że dziś chłopiec
wybrał matkę, a matka wybrała jego.
- Wszyscy staramy się chronić samych siebie - po
wiedział na głos.
Pomyślał o projekcie ochrony zdrowia, jaki przygo-
136 MARION LENNOX
towali dla wyspy, i o roli wyznaczonej dla Lily. Przypo
mniała mu się rozmowa z Samem, kiedy dopracowywa
li szczegóły. Potrzebna była jeszcze jedna osoba, koor
dynator całego przedsięwzięcia, lekarz, który mieszkał
by na Kapui i nadzorował służbę zdrowia na wszystkich
mniejszych wyspach archipelagu. Specjalista od ratow
nictwa medycznego z doświadczeniem w medycynie
tropikalnej, stażem na samodzielnym stanowisku, naj
lepiej posiadający licencję pilota. Ktoś, kto w nagłym
wypadku wsiądzie do helikoptera i...
- Znam kogoś, kto idealnie spełnia wszystkie te wa
runki - rzekł Sam. - Domyślasz się, o kim mówię?
Wówczas Ben zignorował aluzję. Musiał. Przecież
gdyby przyjął tę posadę, każdego wieczoru wracałby do
Lily i Benjy'ego.
I co w tym złego? Lily jest najmilszą kobietą na świe
cie, a Benjy jest cudownym chłopakiem. Moim synem.
Może powinienem rzucić się na głęboką wodę? Spró
bować zobaczyć, jak będzie?
A jak nic z tego nie wyjdzie?
Już ich zraniłem, myślał, przypominając sobie twar
de, pełne bólu spojrzenia Lily i Benjy'ego przy kolacji.
Co będzie, jeśli jeszcze bardziej ich zranię?
- Tchórz - powiedział na głos.
Śniadanie następnego dnia minęło w atmosferze peł
nej napięcia. Nikt nie miał apetytu.
- Kiedy wrócicie? - spytał cichym głosem Benjy,
odsuwając nietkniętą grzankę z marmoladą pomarań
czową.
- Doug za kilka tygodni, kiedy lekarze postawią gc
na nogi.
PRAWDZIWY RAJ 1 3 7
- A tata?
Wszyscy czekali, co odpowie Ben, lecz on milczał
i w skupieniu dalej smarował grzankę masłem. Lily
poczuła, że nie może mu bezwarunkowo wierzyć i na
jedno mgnienie wezbrał w niej gniew.
Nie, nie mogę się na niego złościć, zreflektowała się.
To człowiek ciężko doświadczony przez los, jego rany
nigdy się całkiem nie zabliźnią.
- Zanim tata wróci, nas już tu dawno nie będzie,
synku - rzekła. - Za to obiecał odwiedzić nas na Kapui
- dodała.
Benjy pociągnął nosem, dzielnie walcząc ze łzami.
- Chodź ze mną zobaczyć, jak Flicker się dziś czuje
- zaproponowała Rosa i wyciągnęła do chłopca rękę. -
Dobrze?
- Sprawdzę, o której przyleci helikopter - odezwał
się Ben i także wyszedł.
Lily została w kuchni z Dougiem.
- Zapiszę ci na kartce, co trzeba zrobić, zanim Ben
kogoś przyśle do pomocy - rzekł Doug. Wziął notat
nik, podniósł rękę z ołówkiem i nagle jęknął z bólu:
- Uuuu!
- Doug? - Cisza. - Doug! - Zanim Lily zdążyła pod
biec, osunął się na podłogę. - Ben! - zawołała. Przyło
żyła Dougowi palce do tętnicy szyjnej. - Ben!!!
Teraz ją usłyszał. Wbiegł do kuchni, potrącając po
drodze meble.
- Sprawdź drożność dróg oddechowych - rzuciła.
Natychmiast przystąpili do reanimacji. Lily tłoczyła
powietrze w płuca Douga metodą usta-usta, Ben uciskał
mu klatkę piersiową. Lily na zmianę oddychała, czeka
ła, modliła się, oddychała, czekała, modliła się...
1 3 8 MARION LENNOX
Nad farmą rozległ się warkot silnika helikoptera
i w tym samym momencie do kuchni wpadła Rosa.
- Doug, helikopter...
- Potrzebny jest tlen i defibrylator - krzyknął do niej
Ben. - Oni to mają na pokładzie. Biegnij! Uratujemy go.
Biegnij!
Rosa wzięła potężny haust powietrza, odwróciła się
na pięcie i wybiegła z kuchni.
Tymczasem Ben i Lily nie ustawali w wysiłkach.
Musi się udać, zaklinała Lily w myśli. Musi!
I nagle...
W pierwszej chwili wydawało się jej, że to tylko
jej wyobraźnia, lecz nie. Powietrze, które własnym od
dechem tłoczyła w płuca Douga, jak gdyby uniosło
jego klatkę piersiową. A może to efekt uciskania przez
Bena?
- Ben! - krzyknęła i odsunęła się odrobinę.
Klatka piersiowa Douga znowu się uniosła, dreszcz
wstrząsnął jego ciałem, powieki zadrgały.
W tej samej chwili do kuchni wpadła Rosa, a za nią
ratownicy, kobieta i mężczyzna ubrani w kombinezony
lotniczego pogotowia.
- Tlen! - zawołał Ben.
Kobieta szarpnięciem otworzyła torbę. Lily wyrwała
jej z rąk maskę i przyłożyła Dougowi do twarzy.
- Kroplówka! - Ben wydal kolejne polecenie.
Doug powoli zaczynał oddychać samodzielnie, po
tem otworzył oczy.
- Nic nie mów - powstrzymała go Lily, widząc
ruchy jego warg. - Miałeś atak serca, ale teraz już jest
dobrze. Rosa jest tutaj - dodała, odgadując jego myśli.
Łzy napłynęły jej do oczu, lecz je w sobie zdusiła.
PRAWDZIWY RAJ
139
Spojrzała na Bena. Na jego twarzy malowało się to
samo wzruszenie, jakie i ją ogarnęło. On też walczył ze
łzami. Ale przecież lekarze nie płaczą.
Dougiem zajęli się doktor Claire Tynall i ratownik
medyczny Harry Hooper. Sprawnie podłączyli go do
aparatury monitorującej czynności życiowe i położyli
na noszach. Liczyła się każda minuta.
Kwestia, kto poleci z Dougiem, rozwiązała się sama.
Ponieważ było tylko jedno wolne miejsce, Ben oczywi
ście odstąpił je Rosie.
Podczas gdy ratownicy z pomocą Bena przewozili
Douga do helikoptera, Lily pobiegła spakować dla Rosy
kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Kiedy wręczała jej
torbę, Ben rzucił:
- Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, kupuj na mój
rachunek. Dojadę do was, jak tylko będę mógł.
Drzwi helikoptera zatrzasnęły się, maszyna wzniosła
się w powietrze. Lily i Ben odprowadzili ją wzrokiem.
- Doug się wyliże - mruknął Ben, jak gdyby sam
sobie chciał dodać otuchy. - Odwaliliśmy kawał dobrej
roboty - dodał i wziął Lily za rękę.
- Na pewno - odparła.
Głos jej się łamał. Oswobodziła dłoń, odsunęła się
odrobinę od niego. Nie chciała, żeby jej teraz dotykał.
- Muszę znaleźć Benjy'ego - rzekła, a widząc na
pięcie na twarzy Bena, spytała: - Dobrze się czujesz?
- Oczywiście, że tak - obruszył się. - Dlaczego
miałbym się źle czuć?
- Bo ktoś, kogo kochasz, omal nie umarł.
- Ja nikogo nie...
- Kochasz Douga - szepnęła i zajrzała Benowi
1 4 0 MARION LENNOX
głęboko w oczy. Czyżby nie uświadamiał sobie, jak
ważni są dla niego ci ludzie? - Wkrótce znowu ich zo
baczysz - dodała.
- Tak. - Potrząsnął głową. Widziała, że usiłuje
wziąć się w garść. - Postaram się jak najszybciej ściąg
nąć tu kogoś, żeby zajął się farmą.
- Muszę poszukać Benjy'ego - powtórzyła Lily.
Bardzo chciała uścisnąć synka, potrzebowała ciepła
drugiego człowieka.
- Słusznie. - Ben już całkowicie odzyskał równowa
gę. - Chodźmy. Zobaczmy, gdzie podziewa się nasz syn.
Nasz syn? - zdziwiła się Lily.
Nasz syn?
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Łatwiej to było powiedzieć, niż zrobić.
Odszukanie Benjy'ego okazało się wcale nie takie
łatwe. Gdzie on się podział? - zastanawiali się Lily
i Ben.
Wracając do domu, Lily zmusiła się do przypomnie
nia sobie krok po kroku wszystkich wydarzeń ostatnich
trzydziestu minut: najpierw Rosa z Benjym wychodzą
odwiedzić Flicker, potem Rosa przybiega powiedzieć,
że nadlatuje helikopter...
Benjy mógł więc zostać sam w stajni.
Ale na pewno też usłyszał helikopter, pomyślała.
Czy nie wróciłby już do domu?
Puściła się biegiem. Dopadła schodków prowadzą
cych na werandę przy kuchni.
- Benjy!
Żadnej odpowiedzi.
W porządku. Pewnie wciąż jest z Flicker. W ciągu
ostatnich tygodni klacz stała się nową najlepszą przyja
ciółką i powiernicą chłopca. Lily spojrzała w stronę
zagrody z korytem, gdzie Benjy lubił siadać na żerdzi
i rozmawiać z koniem. Nie było go tam.
Czyżbym coś przeoczyła? Ponownie spojrzała w stro
nę zagrody i dopiero teraz zobaczyła otwartą bramkę.
- Od frontu go nie ma - poinformował Ben, nad
chodząc.
142
MARION LENNOX
- Tutaj też go nie ma - odparła Lily. - Flicker rów
nież zniknęła.
- Czyżby sam spróbował zaprowadzić ją nad rzekę?
- Niewykluczone.
- Idziemy.
Pobiegli ścieżką prowadzącą na pastwisko. Kiedy
dotarli do występu skalnego, skąd roztaczał się szeroki
widok, zatrzymali się. Nigdzie ani chłopca, ani klaczy.
- Flicker jest silna - powiedziała Lily. - Na rozwid
leniu dróg nawet Rosa czasami ma z nią trudności.
Mówi, że Flicker chce iść tam, gdzie pasą się inne konie.
- Czyli bliżej morza. - Znowu zaczęli biec. - Psia
krew! Tam jest grząsko. Jeśli ją wciągnęło...
Wszystko wskazywało na to, że właśnie tak się stało.
Pośrodku mokradła powstałego w rozlewisku rzeki
już z daleka dostrzegli klacz aż po kłąb zapadniętą
w grząski grunt. Widocznie chciała dołączyć do innych
zwierząt.
- Benjy! - krzyknął Ben. Potem, nie bacząc na nie
bezpieczeństwo, zaczął biec. - Benjy!!!
- Jestem tutaj - zza Flicker odezwał się przerażony
głos chłopca. - Tato! Pomóż mi, tato!
Kiedy Lily dotarła do nich, Benjy, zapadnięty po
pierś w bagnie, wciąż trzymał szamocącą się Flicker za
uzdę.
Ben jednym spojrzeniem ocenił sytuację. Usiadł
okrakiem za synem, objął go mocno ramionami za klat
kę piersiową i odchylił się razem z nim do tyłu.
- Oprzyj się o mnie - mówił - wyciągnę cię. - Po
tem spojrzał na klacz. - Spokojnie, spokojnie...
Lily, biorąc przykład z Bena, również usiadła, żeby
i jej błoto nie wciągnęło. Modliła się, żeby się powiodło.
PRAWDZIWY RAJ 143
W końcu, bardzo powoli, udało się Benowi uwolnić
chłopca z mazi. Z synkiem w objęciach upadł do tyłu.
Chwilę leżeli w błocie. Benjym wstrząsały łkania. Lily
delikatnie pogładziła go głowie. Serce w niej zamarło
na myśl o tym, co mogło się wydarzyć.
- Flicker mnie tu pociągnęła - opowiadał chłopiec,
łkając. - Próbowałem zaprowadzić ją na tamtą smaczną
łąkę, ale nie chciała. A teraz tonie...
- Uspokój się. Coś poradzimy. Zobaczysz - uspoka
jał go Ben.
- Co? Musimy jej pomóc! Musimy - histerycznie
powtarzał Benjy.
- Kochanie - wtrąciła Lily - boli cię coś?
- Nic mi nie jest, bo tata mnie wyciągnął. Ale
Flicker...
Lily przytuliła chłopca. Ponad jego głową wymienili
z Benem spojrzenia.
- Możemy coś zrobić? - spytała.
- Zobaczę. - Ben położył się obok konia. - Może
zaczął się poród? - myślał na głos.
- Jeszcze tego brakowało!
- Trudno. Musimy założyć najgorszy scenariusz.
Potrzebny nam będzie sprzęt. - Jaki sprzęt? Może lepiej
ją uśpić? Ale Benjy tego nie... - Posłuchaj, Benjy - Ben
zwrócił się do chłopca. - Razem z mamą zostaniecie
tutaj, a ja przywiozę wszystko, co nam potrzeba. Siedź
cie spokojnie. Zaraz wracam.
Zawahał się na jedno mgnienie, potem ubłoconą dło
nią pogładził synka po policzku. Tą samą dłonią musnął
policzek Lily. Poczuła się pewniej.
- Ma pan świetne podejście do chorych, doktorze -
rzekła i uśmiechnęła się do niego.
1 4 4 MARION LENNOX
- I jako lekarz zalecam sporą dawkę optymizmu.
Zaraz będę tu z powrotem. Nie denerwujcie się.
- Ben wie, co robić - szepnęła Lily bardziej do sie
bie niż do Benjy'ego. - Przywiezie wszystko, czego nam
potrzeba.
Zaraz, zaraz. Czego nam potrzeba? Dźwigu?
Wyciągnęła rękę i pogładziła klacz po nosie. Flicker,
przestraszona, podrzuciła łbem.
- Dobrze, dobrze...
- Śpiewałem jej piosenki, jakich nauczyła mnie Kira
- szepnął Benjy. - Zapadała się tak szybko, że bałem
się, że i mnie wciągnie. Nie wiedziałem, co robić. Trzy
małem ją za uzdę i śpiewałem.
- Zachowałeś się bardzo dzielnie, synku. Może ra
zem teraz zaśpiewamy?
- Zgoda. Razem.
Nadjechała ciężarówka. Ben przywiózł mnóstwo de
sek, łopaty, plandeki.
- Musimy mu pomóc - rzekła Lily, lecz gdy tylko
się odezwała, Flicker przerażona podrzuciła łeb. -
Benjy, siedź tutaj i śpiewaj - poleciła Lily - a ja pomogę
Benowi. To twoja przyjaciółka.
- Tak, ale się boję.
- Ben jest już z nami. Uratujemy Flicker. Zobaczysz.
- Wydobędziemy ją - rzekł Ben, kiedy Lily pode
szła do ciężarówki.
- Jesteś tak samo przerażony jak ja - odparowała.
- Racja.
- Co będzie, jak nam się nie uda?
- Dzwoniłem do miejscowego weterynarza.
PRAWDZIWY RAJ 1 4 5
- Jak bardzo „miejscowego"?
- Jest teraz pół godziny samochodem stąd.
- Czyli za pół godziny przyjedzie, tak?
- Niezupełnie. Jest u pewnej jałówki, która właśnie
rodzi pierwszego cielaka. Przyjedzie dopiero potem.
W pól godziny.
- Rozumiem.
- Zabrałem strzelbę - dodał Ben ściszonym głosem.
Lily przełknęła ślinę. Czyli pomyślał i o tym. W swo
jej praktyce lekarskiej nigdy nie brała pod uwagę takiej
alternatywy.
- W błocie nie urodzi.
- Nie wiemy, czy poród się zaczął.
- Jestem prawie pewna, że ma skurcze. Widziałam
po jej oczach.
- Aha. Wydobędziemy ją, zanim urodzi.
- Jak?
- Będziemy kopać. - Wręczył jej łopatę. - Co cztery
ręce, to nie dwie.
Rozłożyli wokół konia plandeki, zabezpieczając się
w ten sposób przed zapadnięciem, potem Ben ukląkł
i zaczął wsuwać brezent pod brzuch Flicker. Lily, klę
cząc z drugiej strony, odgarniała rękami błoto, aż udało
jej się chwycić brzeg płachty i przeciągnąć ją na drugą
stronę. W tym czasie klacz trzykrotnie miała skurcze
porodowe.
- Co teraz? - spytała Lily.
- Kopiemy - rzekł. - Benjy, śpiewaj. To jest właśnie
to, czego jej potrzeba. Teraz - zwrócił się z powrotem
do Lily - zaczniemy kopać z przodu, o tutaj. Wsuniemy
deski, nakryjemy brezentem i zrobimy coś w rodzaju
trapu. Powinno się udać.
1 4 6 MARION LENNOX
- Tak sądzisz?
- Masz jakiś inny pomysł?
- Nie - odrzekła Lily i energicznie zabrała się do
kopania.
W końcu dół był gotowy. Szybko przeciągnęli deski,
nakryli brezentową płachtą. Podczas gdy Lily i Benjy
starali się uspokoić Flicker, Ben zsunął się po plandece
i rękami zaczął odgarniać błoto, żeby uwolnić przednie
kopyta.
Udało się. Ben wygrzebał się z dołu, wziął Flicker za
uzdę.
- Mam dalej śpiewać? - spytał Benjy.
- Nie. Zajdź od tyłu i bardzo głośno krzyknij - pole
cił Ben. - Na całe gardło.
Lily i Ben ciągnęli za uzdę, Benjy krzyczał co sił
w płucach. Przez dłuższą chwilę Lily myślała, że nic
z tego nie będzie, że Flicker po prostu nawet nie drgnie,
nie będzie próbowała. I nagle ogromnym wysiłkiem
klacz wydobyła jedną przednią nogę, postawiła na okry
tych brezentem deskach, zaparła się mocno, potem jak
gdyby zachęcona, wyciągnęła drugą nogę i również
oparła na deskach.
- No, kochana - szepnął Ben - ciągnij.
- Proszę, ciągnij - mruknęła Lily. - Błagam.
Klacz gwałtownym zrywem ruszyła do przodu. Za
parła się przednimi kopytami, jęknęła z wysiłku i pod
ciągnęła zad. Lily upadła na plecy, lecz Ben nie puścił
uzdy. Ciągnął Flicker, aż wydobyła się z dołu i stanęła
na pewniejszym gruncie. Bezpieczna.
Lily leżała w błocie, uśmiechając się promiennie. Kie
dy Benjy podszedł, zaniepokojony, dlaczego nie wstaje,
wyciągnęła do niego ręce.
s
PRAWDZIWY RAJ
147
- Benjy! - zawołał Ben. - Przypomnij mamie o jej
obowiązkach. Źrebak nie będzie czekał.
Teraz pragnęli tylko szybkiego porodu, lecz oczywi
ście ich życzenie nie zostało spełnione. Flicker była
zmęczona i zestresowana i nie miała siły przeć.
Ben jednak był przygotowany i na taką ewentual
ność. Pakując ciężarówkę, myślał z wyprzedzeniem.
Napełnił dwa ogromne termosy gorącą wodą, wrzucił
na platformę ciężarówki wiadra, jakieś szmaty i sznur.
- Prawdziwa porodówka - skomentowała Lily. -
A gdzie inkubator?
- Słońce nieźle grzeje - burknął Ben. - O ile wydo
będziemy źrebaka - dodał, lecz widząc zmartwioną
minę Benjy'ego, zreflektował się. - Chciałem powie
dzieć, że go szybko wydobędziemy. Chcesz pomóc?
Przynieś pół wiadra czystej wody z rzeki, dobrze? Dole
jemy gorącej z termosu i wystarczy. Tylko idź po ka
mieniach uprzedził.
- Dobrze - odparł Benjy, zadowolony, że dostał coś
do roboty. Tymczasem Lily czekała na instrukcje. -
Przytrzymaj jej łeb - polecił Ben i zaczął obmywać zad
Flicker z błota.
Nagle klacz jęknęła, zgięła przednie nogi i osunęła
się na bok.
- Co z tym weterynarzem? - Lily zaczęła się dener
wować.
- Po co ci weterynarz? Nie ma co wpadać w pani... -
zaczął Ben i urwał w pół słowa, gdyż Flicker napięła się,
chlusnęły z niej wody płodowe i w kanale rodnym
ukazało się maleńkie kopytko. Z zapartym tchem czeka
li na drugą nóżkę.
1 4 8 MARION LENNOX
Kolejny skurcz, i kolejny, i nic.
Lily dolała gorącej wody z termosu do wiadra, zamo
czyła mydło i podała kostkę Benowi. Chyba ze źreba
kiem nie jest trudniej niż z dzieckiem?
Ben usiłował wsunąć dłoń do kanału rodnego, lecz
po chwili zrezygnował i zwrócił się do Lily:
- Mam za dużą rękę. Ty spróbuj. - Lily, nawet nie
czekając na jego instrukcje, już zdążyła namydlić dłoń.
Przyklęknęła, potem położyła się obok klaczy i czekała,
aż minie kolejny skurcz. Potem ostrożnie wsunęła palce
do kanału rodnego. Po chwili namacała kopytko.
Fantastycznie, tylko czy to przednia, czy tylna noga?
Czy konie rodzą się głową czy zadem do przodu? Czy
teraz to nos? Nie było czasu szukać odpowiedzi na te
wszystkie pytania. Zdała się na los. Chwyciła kopytko
i pociągnęła do siebie. I udało się. Wpierw pojawiło się
kopytko, potem nos, a potem... a potem piękny źrebak
wysunął się z łona matki.
To był dla wszystkich nie tylko ciężki wysiłek fizy
czny, ale i ogromne przeżycie emocjonalne. Benjy obej
rzał źrebaka, potem nagle wybuchnął płaczem, a Lily
otoczyła go ramionami i przytuliła. Ben przyglądał się
im, myśląc, że to nie tylko narodziny konia, lecz mo
ment kulminacyjny ostatnich tygodni, które były istnym
piekłem.
A może i czymś więcej.
Spojrzał na Lily, umazaną błotem i krwią, śmiejącą się
przez łzy, tulącą syna do piersi, szepcącą mu coś do ucha.
Kocham ją, pomyślał.
Kochał ich wszystkich. Flicker i jej źrebaka. Rosę
i Douga. Benjy'ego, swojego syna. I Lily.
PRAWDZIWY RAJ 1 4 9
Nagle pojął, że zawsze ich kochał, a kiedy to sobie
uświadomił, poczuł ogromną ulgę.,
Cały jego świat zyskał nagle mocny fundament. Do
tej pory nawet nie wiedział, że dryfuje w próżni.
Przypomniały mu się słowa Benjy'ego: Nic mi nie
jest, bo tata mnie wyciągnął.
Jego syn go potrzebował, a on znalazł się wtedy obok
niego. A jeśli kiedyś sytuacja się powtórzy, a on będzie
daleko? To samo z Lily.
Doszło do niego, że nie tylko on jest im potrzebny.
Oni są potrzebni jemu. Oboje.
Kiedy to sobie uświadomił, zrozumiał, że już nie
może odejść. Nie było go przy Bethany, ale nie z jego
winy. Rozdzielono ich. Nagle rozpacz po jej odejściu,
którą latami w sobie nosił, przestała go palić, sumienie
się uspokoiło.
Dzisiaj był przy swoim synu w dramatycznej chwili.
Był przy Lily i tak już będzie na przyszłość, do końca
ich dni.
Potrzebuje ich. Pragnie mieć rodzinę.
„Jesteś moją północą i moim południem".
Kto to powiedział? No tak, ostatnio słyszał to zdanie
wypowiedziane cicho przez wdowę na pogrzebie sier
żanta zabitego w Timorze Wschodnim.
Wówczas nie zwrócił uwagi na te słowa, myśląc już
o czekających go następnego dnia zadaniach.
Teraz zaś powróciły niczym echo i miał czas się nad
nimi zastanowić.
Jesteś moją północą i moim południem...
- Chodzi nie tylko o ciebie - przemówił do Lily, -
Nie tylko o ciebie...
Lily podniosła głowę.
150 MARION LENNOX
- Nie tylko o mnie?
- Kocham też Douga i Rosę.
- No i co? - zapytała szeptem.
Ben padł przy niej na kolana, pochylił się i ją po
całował.
- Potrzebuję cię - wyznał. - Zawsze potrzebowa
łem. Tylko byłem za głupi, żeby to zrozumieć. Ale po
tym, co stało się dzisiaj... Tworzymy rodzinę. Wiem, że
nie zasługuję na drugą szansę, ale proszę o nią. Wyjdź
za mnie. Tak przeorganizuję swoje życie, żebyśmy już
zawsze byli razem.
- Och, Ben...
- To zamieszkasz z nami na wyspie? - Benjy po
stanowił kuć żelazo, póki gorące.
- Zamieszkam - obiecał.
W oczach Lily zobaczył łzy.
- Wszystko więc się dobrze kończy - szepnęła.
- Nie kończy - zaprzeczył. - Zaczyna.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Pierwsza rocznica tragicznych wydarzeń na wyspie
powinna być dniem smutnym, lecz mieszkańcy Kapui
nigdy nie uważali śmierci za ostateczne rozstanie. Po
grzeby były świętem, afirmacją witalności, dziękczy
nieniem za radość życia.
Pogrzeby sprzed dwunastu miesięcy były jednak in
ne, przebiegały w atmosferze strachu. Teraz zaś wy
spiarze postanowili uczcić zmarłych zgodnie z tra
dycją. Ofiary najemników Jacques'a byli kochanymi
członkami wspólnoty i na zawsze pozostaną w sercach
bliskich.
Takie było przesłanie kazania pastora wygłoszonego
do zebranych na cmentarzu wszystkich mieszkańców
wyspy.
Lily i Benjy stali z boku. Obok chłopca, trzymając go
za rękę, pozwalając mu oprzeć się o siebie, stał również
Ben, jego ojciec, mąż Lily.
W ciągu minionego roku Ben zaskarbił sobie sym
patię i wdzięczność wszystkich mieszkańców Kapui.
Czy mogło być inaczej? W kilka miesięcy zorganizo
wał system ochrony zdrowia dla całego archipelagu,
a szpital na Kapui został powiększony i zmodernizowa
ny. Lily miała teraz zawsze do pomocy dwóch stażys
tów z Sydney.
Natomiast Sam - o, to osobna historia.
1 5 2 MARION LENNOX
Kiedy trzeba było odjeżdżać, omiótł wzrokiem wy
spę, spojrzał na piękną córkę Pietra, nauczycielkę, i do
szedł do wniosku, że Kapua nie jest najgorszym miejs
cem do zapuszczenia korzeni.
Tak więc Kapua miała teraz aż pięciu lekarzy, a kie
dy otworzą nowe skrzydło z oddziałem położniczym,
może będzie ich jeszcze więcej?
Nie tylko szpital zmienił się nie do poznania. Dom
Lily również. W dniach, jakie nastąpiły po ataku serca
Douga, kiedy Ben, Lily i Benjy nie mogli się ruszyć
z farmy, mieli dużo czasu na rozmowy i wszystko zo
stało ustalone. Doug i Rosa zostali przyszywanymi
dziadkami Benjy'ego. Przecież Ben traktował ich jak
rodziców. Postanowili, że cztery razy w roku co naj
mniej tydzień będą spędzali razem na farmie, i cztery
razy w roku Doug i Rosa będą przyjeżdżali na wyspę
i zostawali, jak długo będą chcieli.
I właśnie teraz byli z nimi.
Pastor skończył mówić. Na świeżych grobach złożo
no kwiaty, ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Rosa
i Doug także się ruszyli, lecz przedtem Rosa spojrzała
wymownie na Lily. Odeszły na bok i wówczas Rosa
sięgnęła do swojej przepastnej torby i wyjęła z niej
szkatułkę.
- Co to jest? - spytał Ben, kiedy Lily wróciła ze
szkatułką w ręku.
- Prochy Bethany.
Ben zbladł.
- Bethany...
- Rosa powiedziała, że nie pozwolono ci wziąć
udziału w pogrzebie, a potem nawet pytać, gdzie siostra
jest pochowana. Rosa i Doug nigdy nie mogli się z tym
PRAWDZIWY RAJ 1 5 3
pogodzić, tylko nie wiedzieli, jak zacząć z tobą roz
mowę o niej. Zaraz po naszym ślubie Rosa wszystko
mi opowiedziała. Wiedziała, że prochy twojej siostry
złożono w katakumbach na wielkim cmentarzu w Syd
ney. - Lily zamilkła, potem opanowała się i ciągnęła:
- Napisałyśmy list do adwokata, wykonawcy testa
mentu twoich rodziców, z pytaniem, czy potrzebna
jest twoja zgoda na przeniesienie urny. Stwierdził, że
nie, i podpisał stosowne papiery. Bo widzisz, Rosa,
Doug i ja uznaliśmy, że powinniśmy przywieźć Be
thany do domu. Może zechcesz pochować albo roz
rzucić jej prochy tutaj? Jeśli zdecydujesz inaczej,
urna wróci do Sydney.
Ben spojrzał na szkatułkę. Rozważał w myśli to, co
usłyszał. Potem podniósł głowę.
- Kocham cię - szepnął.
- Wiem - odpowiedziała - ale Bethany była twoją
pierwszą miłością. Razem z Benjym chcielibyśmy być
z tobą, kiedy będziesz się z nią żegnał, ale jeśli sobie nie
życzysz...
- Przeciwnie, bardzo tego pragnę.
Lily podała mu szkatułkę.
- Jeśli chcesz, żeby spoczęła tutaj, pastor czeka.
A Rosa i Doug schowali się za drzewami. Oni również
kochali Bethany i chcieliby się z nią pożegnać.
- Niech tak będzie. To jest najlepszy moment -
rzekł Ben cicho.
Pastor podszedł do nich, odmówił modlitwę, a potem
Ben otworzył szkatułkę i rozsypał prochy siostry wśród
polnych kwiatów rosnących na cmentarzu.
Potem razem, całą rodziną, Ben i Lily przodem,
Rosa, Doug z Benjym za nimi, wrócili do domu.
154 MARION LENNOX
- Bethany to ładne imię - odezwała się Lily. - Może
użylibyśmy go jeszcze raz?
- Dla kogo?
- Dzisiaj pożegnaliśmy jednego członka rodziny,
ale za siedem miesięcy przywitamy nowego. Może to
właśnie będzie dziewczynka?
Tej nocy fale znowu przyniosły na plażę Kapui świe
cące drobnoustroje.
Cuda się zdarzają.
KONIEC