adam wiśniewski snerg zmowa

background image

Autor:

ADAM WIŚ NIEWSKI-SNERG

Tytul:

Zmowa


Z "NF" 10/98

Ja też wreszcie wymyślił

em sobie świat. Musiał

em to w

koń cu zrobić , bo już mi tamte nie odpowiadają. Chyba
niedł

ugo zanudził

bym się na śmierć albo by mnie spotkał

o

jeszcze coś gorszego, gdybym miał

tak czekać sam już nie

wiem na co. Ale teraz wymyślił

em ten swój nowy świat i jutro

od samego rana zacznę w nim ż yć , nareszcie. Przysiągł

em

sobie na wszystko, ż e bę dzie dokł

adnie tak, jak zmówiliśmy

się wczoraj rano. Bę dę musiał

być bardzo ostroż ny i uważ ny.

Nieł

atwo tak od razu za jednym zamachem wejść w posiadanie

tego, co się wymyśli.
To z Romanem zmówiliśmy się wczoraj rano. My się
rozumiemy. Leż ał

rozwalony w trawie, kiedy przybył

em i ani

się odezwał

. On do mnie nie ma ż adnych uraz. Wię c mówię : "przybył

em"

i siadam. A on:
- Odśwież się trochę , to pogadamy sobie. Dzisiaj inaczej
bę dziemy mówili, zobaczysz.
Wypił

em nieco z butelki, bo ja nie mogę myśleć bez

popicia. Czy za siedemnaście, czy za trzydzieści dziewię ć ,
ale muszę wypić , bo zaraz mi się myśli plączą i koniec. Co
ja zrobię , ż e to takie świń stwo. Nic tylko rzygać mi się
chce i już . Wię c wypił

em tyle, ile trzeba, ż eby mnie nie

przykapował

; niech się nie zł

ości.

Ale on pomilczał

i się odzywa:

- Mówię ci, bracie, co innego bę dziemy udawać .
- A co? - pytam.
- A bo ja wiem co. Ale co innego, już ja to wiem.
Ja popatrzył

em na niego i mówię :

- Odbił

o ci się chyba, Roman, my co...

Ale on mi nie wszedł

w sł

owa, tylko swoje:

- Coś się wymyśli, zobaczysz.
Wtedy wyciągnął

em się przy krzaku, gdzie trzymał

te swoje

buty, co je zawsze ściągał

, jak tylko mógł

. Nogi chyba

strasznie go piekł

y, czy ja wiem. A ja akurat przy tych

nogach i butach musiał

em się wyciągnąć , bo aż mnie

zaleciał

o, jak nie wiem co. Ale leż ę cicho i myślę , czego on

znowu chce. Przecież jest wszystko normalnie, to co innego
moż e być . I pytam tak wciąż siebie, tak w kół

ko siebie

zapytuję , chociaż wiem już dawno, co on chce udawać teraz.
Ale chociaż już to wiem, leż ę cicho, nic nie mówię . Mam
czas. Tylko się z tego cieszę , ż e już wiem, co ma być . Bo w
samą porę przybył

em: był

na to czas.

Wię c kiedy tak cicho leż eliśmy w trawie wczoraj rano i on
coś knuł

- ja to samo knuł

em, to się wie. I już coś nam

musiał

o zaświtać podczas tej niemej zmowy, bo i on się tak

jakoś skrzywił

na twarzy i ja też .

background image

Odezwał

em się nagle:

- Prawie milczeć bę dziemy!
- No i co?
- A nic.
- O!
Nie mogł

em go wtedy zaskoczyć , no bo jak. Patrzę się na

niego, a on pię tą w ziemię wierzgnął

i palcami w skarpetkach

przerabia, jakoś tak równo i bez czucia palce w skarpetkach
tasuje: czyż by nic nie przyjął

?

Ale mówi:
- Przemilczać bę dziemy, co się da, no nie?
- No jasne. Niech sami mamlą, jak chcą. Nie ma o czym
mówić .
Przyjrzał

mi się nieufnie, dalej się upewnia.

- A stać bę dziemy po swojemu bez tych skł

onów i wymachów.

Ja niczego nie podpisywał

em.

- Ani ja - zapewnił

em go pośpiesznie.

Skoń cz, skoń cz! bo skonam.
Bo już od dawna trzeba był

o coś odśwież yć . A myślisz, ż e

tego nie był

o? Jak sobie to wymyślili, niech się tym mę czą, co

mnie to obchodzi - to już nie mój świat, niech się tł

uką.

Hanka mi trajluje w kół

ko, ż ebym się z tobą nie zadawał

,

bo masz na mnie wpł

yw...

- Moż e i mam. Każ dy ma na kogoś wpł

yw...

Nie mogł

em z nim dyskutować , on był

geniuszem, a ja nie.

Roman był

geniuszem. Ale o tym, ż e Roman jest geniuszem,

nie wiedział

ani pan S., jego ojciec, ani pani P., jego matka,

ani nawet Katarzyna, jego dziewczyna, zwykł

y przypadek. Faktu

tego nie znał

o jeszcze cał

y szereg innych osób, a wię c

oprócz już wymienionych również nauczycielka ję zyka pani W.
oraz nauczyciel matematyki pan M.
Jednak trudno bę dzie wymienić wszystkie osoby nie
wiedzące o tym, ż e Roman był

geniuszem. Znacznie ł

atwiej

bę dzie powiedzieć , kto o tym wiedział

, tym bardziej ż e na

cał

ym świecie był

a tylko jedna taka osoba: był

nią on sam.

Do swego odkrycia (podobno geniusza trzeba odkryć ) doszedł

Roman dobrowolnie i samodzielnie. Dobrowolnie - to znaczy
bez ż adnego zewnę trznego przymusu ani nawet bez
czyjegokolwiek nacisku, samodzielnie natomiast - to jest bez
niczyjej pomocy, bo wył

ącznie drogą obserwacji własnych

przeż yć . Doceniając powyż sze, trzeba zapoznać się z jeszcze
jednym zasł

ugującym na uwagę , bo potę gującym genialność

Romana faktem: otóż on sam utwierdził

się w swojej

genialności bez jakiegokolwiek wysił

ku. Każ dy przepis na

genialność wzbudzić moż e zainteresowanie. Jednak najwię kszą
ciekawość wywoł

ać moż e jedynie wzmianka o istnieniu recepty,

w której usunię ty został

czynnik wysił

ku. Wykluczenie

przykrego czynnika wysił

ku Roman zagwarantował

sobie przez

naturalny manewr omijania wył

aniających się przeszkód

wszę dzie tam, gdzie inni upierali się je pokonywać .

background image

Ogólnie rzecz ujmując, Roman postanowił

konsekwentnie

unikać wszystkiego, co mogł

oby osł

abić jego przekonanie o

asnej genialności. Akurat tak się pomyślnie zł

oż ył

o -

szczę śliwy zbieg okoliczności, niestety, nie zawsze ma miejsce
- ż e najł

atwiej przychodził

o mu ignorować fakt istnienia

nauki. Nigdy nie mógł

lub jeż eli uż yć jego wł

asnego

asekuracyjnego określenia - nigdy nie chciał

uchwycić ż adnego

istotnego związku mię dzy zjawiskami, toteż bardzo ł

atwo był

o

mu przyjąć , ż e takie związki w ogóle nie wystę pują. Po
przyję ciu takiego zał

oż enia nic nie mogł

o zakł

ócać

przyję tej przezeń koncepcji genialności.
Był

em drugą osobą na świecie, która

dowiedział

a się , ż e Roman jest geniuszem. Zdarzył

o się to

pewnego jesiennego dnia, gdy siedzieliśmy w piwiarni nad
dwoma kuflami jasnego.
- Masz, przeczytaj! - powiedział

, podsuwając arkusz

podaniowego papieru w kratkę .
Uniosł

em arkusz ostroż nie, aby nie zamoczyć go w rozlanym

piwie. Zaczął

em czytać :

ANONIM
Uciekaj! - Wszystko wiedzą o Tobie, nie zataisz dł

uż ej,

wszystko się wydał

o! Paniki nie luzuj rozumem. I w nocnych

przebudzeniach najśpieszniej - chroń ciał

o. Oddal się !

ę biej wtul głowę - nadzieję roztrzaskaj na progu. Zanim

świt nagły wstanie. Bawełną ust nie omotasz - łakną krzyku
zacieki majaczące na ścianie. Kiedy? Już wiedzą! Przedświt
pę kł

- uciekaj. Nie szarp walizek w zamę cie. Rzuć rzeczy! A

te koty, coś je wczoraj utopił

tam - w kuble? Musiał

eś? Kto

przeczy. A moż e urwane skrzydł

a muchy, którąś chwycił

na

szybie z dreszczem. Upewniwszy się , czy nikt nie widzi -
wyraźniej powiedzą ci jeszcze? Uciekaj! Z serca ł

omotem

porozbijaj kolana w biegu. W dowodzie osobistym: mieszkasz -
pracujesz - pieczę ć . Cóż z tego? Pomnisz, jak zwartym
krę giem w pokoju Twym przy Tobie kiedyś stano? Gramofon w
ciszę ł

agodne tony muzyki wysył

piano. Wtedy z miejsca,

gdzie stał

eś, w przestrzeń obca wdarł

a się nuta. O innym

charakterze niż zwykł

e skrzypnię cie buta. Sł

yszeli - wię c

uciekaj! Wszystko przepadł

o. Świt wstaje. Noc ubiegł

a. Niebo

pobladł

o. Oczu w gł

ę bi oparów nocnych cieni już wię cej nie

zmruż ysz. Ciemności, co przysł

ania kredową biel twarzy, nie

wydł

uż ysz. - Uciekaj! Lodówka spł

acona - zgoda. Zdł

awione

lę ku ognisko. Ź ródł

a dochodu, przekonania, przeszł

ość - w

porządku wszystko. Tu nikt nie wyszarpie niczego, stąd nie
oczekuj ciosu. Wyliczysz się z tego wszystkiego, bo nie
kusił

eś losu. Lecz pomnisz, jak z pierwszą dziewczyną w

pościeli, czar mocy mę skiej prysnął

? Skoń czył

eś już - gdyś

dopiero powinien zacząć ... jakoś ci nie wyszł

o. Uciekaj! Jak

stoisz - w pę dzącym pociągu się zaszyj. Wszystko się wydał

o!

Wię c ratuj się , jak moż esz, czym prę dzej chył

kiem - na

dworzec pomykaj. Chroń ciał

o.

background image

Przeczytał

em dwa razy.

- Genialne! - pochwalił

em.

- Ż adne odkrycie - skwitował

mój zachwyt - przecież

jestem geniuszem.
- Zamierzasz to gdzieś wysł

ać ? - spytał

em.

- Jeszcze się nie zdecydował

em - odpowiedział

po namyśle

- nie mam pewności, czy te barany to docenią. Być geniuszem
to nie jest takie proste, moż na być odkrytym dopiero po
śmierci.

Roman był

moim kolegą z wojska, sł

uż yliśmy w tej samej

kompanii. Wiele mu zawdzię czam.
Stał

em na warcie szarą nocą - gdy wtem widzę , ż e mierzy

do mnie na wpół

ukryty. Sosny proste, rzadkie, na pewno

drewniana ściana magazynu - za nią się chowam, nie chowam -
ani drgnie - mierzy do mnie zza pnia sosnowego drzewa.
Mierzę do niego od siebie - nie wypala - spust - bezpiecznik
- spust. Wreszcie seria dł

uga. Za dł

uga - czemu gł

ośna tak

niepotrzebnie i bł

ę dnie za długa. Automat odpalił, przeszyty

na wskroś leż y tam - przygię ty dymiącą gorącą serią. Stał

o

się - niepotrzebnie bł

ę dnie. Już z wartowni przybiegli -

milcząc podnoszą kolegę mojego w zakrwawionym mundurze. Niosą
go pod ścianę budynku kompanii. Tu leż y przeszyty z piersią
rozdartą, ż yje, nie mówi. W jakiż sposób pomył

kowo zranił

em

kolegę ? Milczą nie oskarż ają w ciszy zapadł

ej. Który to?

Imię znam. Z ł

atwością mógł

bym wymienić . Roman pomógł

mi

wtedy, był

świadkiem w Sądzie Wojskowym. Został

em

uniewinniony.

Leż ymy w trawie, widzę otwarte niebo. Trójwymiarowa
przestrzeń zakrzywiona lazurem pię trzy się w dal ustawiona w
stereoskopie gł

ę bi. Nieograniczony horyzont rozdzierany

ynnie cielskiem samolotu. W pół

locie wrzyna się w skowyt i

ginie szumem - lecz już inny ton jego silników rozwija
ewolucję lę ku. Na rozgrzanych drganiem blachach kadł

uba

sterroryzowanych tarciem atmosfery znaki. Wiem o nich, ż e
są amerykań skie. A wię c jednak - myślę - stał

o się - dokonał

się dzień nadchodzący - wybił

a jego godzina.

To tu, to tam - wszę dzie ł

awice chmurek w oczekiwaniu.

Podbiegliśmy we dwóch na wzgórze - ze szczytu ograniczony
panoramą doliny widok - tu śledzimy tor jego lotu. Nagle
zgrzytem wytraca prostą i pikuje w dół

, cał

ą masą uderza o

ziemię . W sł

up kwitnącego ognia kaszlem zachł

ysnął

się

trzask detonacji - trzę sie rozerwaną przestrzeń w promieniu
fali. Pę kają opary obł

oków. Potę ż ny wstrząs ośrodka jeszcze

nie nadszedł

, lecz wiem, ż e nastąpi dopeł

nienie. Już w

pierwszym kole cios zerwał

szyby z okien i sypie je pł

atami

pię ter - gdy w pośpiechu liczę roztrzaskane sekundy.
Powietrze przed nami wygina się w pę cherz nadmiarem energii.
- Na dół

! - woł

am do Romana.

background image

Biegniemy na skrzydał

ch niejasnego lę ku. Wię c bryzgi

ż wiru pod nogami strugą lepkiej mazi odejmują gardło słowom.
- Znowu kilkudziesię ciu ludzi odzwyczaił

o się od palenia

- powiedział

Roman, leż ąc w trawie pod wzgórzem.

- I to ostatecznie - dodał

em.

Zaciągnął

się papierosem.

- Jutro ruszamy! - rzucił

w moją stronę .

- Dokąd?
- Tam - machnął

rę ką w kierunku pół

nocy - nad morze.


Szliśmy wzdł

uż nieznanego brzegu. W drodze tutaj nogi nam

wię zł

y wśród podmokł

ych ł

ąk, a słony wiatr owiewał nas od

strony wody. Tuż na lewo krawę dź spł

ukiwana pianą - brzeg

ten dziwnie fali się opierał

. Myślał

em - rzeka, brzeg musi

mieć przeciwny i wytę ż ał

em wzrok pod sł

ony wiatr. Nie

ujrzał

em jednak nic ponad skł

ę bione chmury. Na płachcie

ż wiru bose stopy obsychają z wody. Teraz wiatr trzę sie
liść mi brzozy i niesie chł

ód. Patrzę na krawę dź, skąd

bezmierną przepaścią zaczyna się dal nieba. Nie rzeka to,
lecz nieskoń czone morze. Jeszcze ślady po rybach i ptakach
dostrzegam tu i tam - kę py róż nobarwnych traw podmokł

ych

wśród kamieni.

oż yliśmy na trawie to, cośmy nieśli, ż aden nie wyrzekł

owa. Gdy zasiedliśmy przy ognisku, gotując wieczorny

makaron, Roman spytał

:

- Czego my tu wł

aściwie szukamy?

- Nie wiem, to był

twój pomysł

.

- Jak ja mogł

em mieć taki gł

upi pomysł

? Nie mogę sobie

przypomnieć .
- No cóż , geniusze też mają potknię cia - pocieszył

em go

ironicznie. Moż e w chwili natchnienia przybył

eś tu, aby

szukać prawdy absolutnej?
- Nie ma takiej prawdy! - krzyknął

. - Prawd jest wiele,

tyle, ilu ludzi. Każ dy ma swoją prawdę . Tak jak każ dy ma
swoją dupę - dodał

.

- Mylisz się ! - zaoponował

em. - Są prawdy absolutne.

Prawdy dla wszystkich.
- Jakie?
- A choć by Wszechświat. Wszechświat jest prawdą absolutną
po prostu dlatego, ż e z zał

oż enia obejmuje wszystko, co

istnieje, choć by miał

nawet zawierać domniemanych twórców

naszej rzeczywistości fizycznej, egzystujących w pustym dla
nich miejscu czasoprzestrzeni, zamknię tej obok jednego z
wielu fragmentów tworzywa, otwartego i ograniczonego swym
brzegiem (jak na przykł

ad pł

yta gramofonowa w naszej

przestrzeni), moż e jego konstruktorów i reż yserów
mechanicznej fali rozchodzącej się w nim okresowo, zatem
autorów doskonalszych niż my, ale w każ dym razie
pozbawionych atrybutu wszechmocy. Takich wię c twórców
naszego stereonu, których byt należ ał

oby wytł

umaczyć

background image

istnieniem kolejnego wymiaru. Być moż e nasza czasoprzestrzeń
stanowi rodzaj pł

yty ze stereonami dla czterowymiarowych

widzów, wśród których bezwiednie przez cał

y czas

trójwymiarowego seansu przebywa każ dy czł

owiek? Moż e ich

umysł

y ubrane w zjawisko ciał

a i bardziej skupione na akcji

ż ycia, niż nasze umysły na ekranie podczas projekcji
dwuwymiarowego filmu, wię c zupeł

nie nieświadome otaczającej

fikcji, po jej przerwaniu powracają ze snu do jawy w
czterowymiarowej rzeczywistości ich świata - sł

owem czy to

my tam powracamy? Podobno ż ycie jest snem, zaś śmierć
powrotem do rzeczywistości nieba.
- Brawo! Brawo! Widać , ż e ma się tę maturę i kursa
niektóre - krzyknął

w udanym podziwie Roman. - A tak serio,

to sądzę , ż e ci cał

kiem odbił

o. Czł

owiek jest biologiczną

maszyną, która istnieje, póki ż yje. Pewnego dnia, z takich,
czy innych powodów, maszyna przestaje dział

ać - czyli ż yć . I

jest to koniec jej świata, Wszechświata i wszystkich tych
bzdetów, o których szeroko się tu rozwodzisz. Ż yciem
ludzkiej maszyny (identycznie jak zwierzę cej) kierują trzy
popę dy: strach, gł

ód i chuć . Reszta to nadbudowa, którą

stworzyli ludzie w ramach cywilizacji.
Najbardziej dominującym w poczynaniach czł

owieka jest

strach i związane z nim próby zapewnienia sobie
bezpieczeń stwa. Wszystkie postawy w zachowaniu czł

owieka,

każ dy przejaw jego psychicznej czy fizycznej aktywności
moż na wytł

umaczyć w sposób prosty i zarazem naturalny,

przypisując mu dział

anie pod wpł

ywem jednego tylko motywu:

jest nim pragnienie bezpieczeń stwa. Pragnienie to stoi na
czele wszystkich innych popę dów, nadaje im kierunek i
zespala je wokół

pierwszej przyczyny, która stanowi jedyny

motyw każ dego postę powania, jest bowiem najbardziej
pierwotnym źródł

em energii i uczuć doznanych pod naciskiem

odu i strachu albo instynktu seksualnego czy wreszcie

dąż enia do wł

asnej mocy, bł

ę dnie rozpoznawalnych jako

niezależ ne i gł

ówne motory ż ycia.

Niedosyt bezpieczeń stwa towarzyszy ludziom zawsze,
również w okresach, gdy nie odczuwają bezpośredniego
zagroż enia. Zaspokojenie stał

ej potrzeby bezpieczeń stwa

przynieść moż e wewnę trzna albo zewnę trzna sił

a

bezpieczeń stwa. Stąd bierze się podział

na ludzi

samodzielnych i niesamodzielnych, kształ

tujący się już w

pierwszym okresie ż ycia. Reszta, jak już mówił

em, to

nadbudowa stworzona przez cywilizację , proporcjonalna do
poziomu danej cywilizacji.
Ziewnął

przeciągle.

- Chodźmy spać , bo przegadamy cał

ą noc, a jutro jedziemy

w góry - powiedział

, wsuwając się do śpiwora.

ugo nie mogł

em zasnąć , krę cił

em się w śpiworze, a gdy

wreszcie zasnął

em, miał

em dziwny sen:

Stał

em przy szklanej ścianie pokoju w nieznanym mieście.

background image

Patrzę na niebo, w ciemność . Szukam przyczyny
niespodziewanego blasku od okna. Patrzę w niebo nad miastem.
Ciemnoczerwona kula - Sł

oń ce - wzbija się ponad stalowy

horyzont i szybko zakreśla krąg wokół

punktu ponad

widnokrę giem. Widzę , jak zachodzi - zapada się w gł

ąb

ściągając za sobą w dół resztki napę czniałych prześwitów -
potem wystrzela w górę i zmywa miasto dziwnym
szaroszkarł

atnym blaskiem. Pokój tonie na przemian w szaro-

ż ółtym, to znowu w prawdziwym słonecznym blasku. Światło co
pewien czas urywa się gę stym mrokiem. Drż ę przy szklanej
ścianie i oceniam rozmiary kataklizmu. Na ulicach gorączkowy
ruch zaskoczonych mieszkań ców. Śledzę twarze ludzi
zbijających się w grupy - doszukuję się w nich niemego
przeraż enia.
Gasnąca kula Sł

oń ca rośnie w oczach - zajmuje już czwartą

czę ść horyzontu. Światł

o staje się zimne, sł

abo rozjaśnia

brunatną ciemność . Na chropowatej ścianie zapory skupia się
zastygł

a w szkle czerwień , potem kula oddala się i powtarza

od nowa cał

ą ewolucję . Ziemia wpadła na skomplikowaną orbitę

wokół

przemienionego Sł

oń ca. Znów ugrzę zł

e w nocy zarysy

wież owców rozdarł

klin rozlewającego się w przestrzeni

światła i spełzł po murach - zastał mnie wśród ociemnionych
bloków, gdzie nie mogę pogodzić się z rozmiarami kataklizmu.
Noc - dzień - i znów niepoję ta noc.

Gdy po dwóch dniach podróż y autostopem zatrzymaliśmy się
na drodze do górskiego schroniska, Roman wygł

osił

mowę

pochwalną dla wynalazcy autostopu:
- Wedł

ug mnie ten facet powinien mieć pomnik w każ dym

mieście. To jest wspaniał

e osiągnię cie ludzkości. A jakie

zasł

ugi dla rozwoju turystyki!

- Na pewno duż e osiągnię cie - zgodził

em się z

umiarkowanym entuzjazmem, rozcierając pośladki zdrę twiał

e od

kilkugodzinnego siedzenia w skrzyni ostatniej cię ż arówki. Po
czym patrząc na pię kną panoramę gór spytał

em: - Co dalej?

- Przenocujemy w schronisku, a jutro pójdziemy zdobyć
Aporię - odpowiedział

.


Staliśmy na tej pół

ce pod szczytem. Miniatura schroniska

widniał

a jak gniazdo os wśród polan - ł

ąkami wśród

horyzontów śpiewał

ku nam wiatr. A był

o mi blisko nieba i

nie doleciał

do mnie pluskiem fioł

ków kwiat ten zapomniany,

który pozostał

w domu. Kamieniem gł

odnych gór brył

a

spogląda mi lotem ptaka - trzepocze piórami i puchem do mnie
się zbliż a i rośnie kroplami melodyjnego szumu, zgrzytem.
Spadają ostatnie krople ros - podnoszę gosnące na dł

oniach

kryształ

y wykwitł

e w czerwieni pąków. I wiatr mieści się w

locie roziskrzonego nieba - nad nim najwyż szym pę dem pieśni
czarują szczyty i jeszcze sine giganty ich kształ

tów ulatują

z trzepotem obok najniż szych podpartych grani. Niepoważ nie

background image

brzmi śpiew rzucony ostrzem biał

ego pieca chmur. Ciszy -

zawartej, szarej ciszy kamienia - nie wzruszy.
A tam w dali horyzont pę ka wzdł

uż linii umownej -

przekrojonej cał

ą wycofującą się obawą. A moż e jesteśmy

wtopieni w ten kryształ

pejzaż u na skale wysokiej, na

powierzchni swego bytu - tak ujrzał

em w sł

owach pierwszych

zawartego widoku myśl niejasną.
Ale...
Zawsze jest jakieś ale...
Gdy spojrzał

em na Romana stojącego na krawę dzi pół

ki ze

wzrokiem wbitym w nieokreśloną dal, bł

ysnę ł

a w mym mózgu

projekcja sceny, która miał

a miejsce przed dwoma miesiącami:

...zgodnie z informacją, która nadeszł

a raptem - moż e

olśnieniem, przeczuciem - powinien być w miejscu widocznym,
wiadomym - a tam go nie ma. Bo przecież wiadomo mi od
niedawna, ż e czł

owiek ten nie jest mi przyjacielem. Pojawił

się w potrzebie nagł

ej. Ta sprawa do zał

atwienia pilna,

nież ywa już raczej - zawieruszył

a się dziwnie. Jej też

nigdzie nie ma i już to czuję i spostrzegam. Wspinam się
biegiem po schodach domu mojego, stromych, wiodących na
strych wysoki. Wystarczy teraz otworzyć drzwi pokoju na
górze i czas się stanie jak rozdarta wrzeszcząca pł

achta

papieru.
Leż ą na podł

odze ciasno przy sobie - nieruchomi. Czy

mogł

em gdziekolwiek przył

apać ich - siebie na oglądaniu

równie bolesnej sceny?
A już najbardziej zdumiewa mnie to zestawienie i fakt, ż e
go - ich nie podejrzewał

em i to, ż e - jak się dowiaduję - tak

był

o już przez pewien czas. Nie mogę uwierzyć sobie - im, ż e

widzą i patrzę .
Już myśl mi się mąci - tym bardziej ż e spojrzenie jego
nie podejmuje napię tych strun oniemiał

ych z gniewu i

zaskoczenia wbitych w niego oczu moich. Odchodzi na bok jak
nic - normalnie. Uderzam - szarpię się z czymś na boku - rwę
to i rzucam w niego. Przecież bezsilnie, sł

abo, bez

znaczenia - ale do okna, do okna... Za oknem, przy którym
stoję , szmaragdowe obcię te niebem wzgórza oblewa rzeka -
jezioro.
Koniec projekcji - a jego plecy tuż - przede mną. Stoi na
skraju pół

ki opasany liną, którą wypoż yczył

rano w

schronisku. On ma rację - pomyślał

em - motorem ludzkich

dział

ań jest strach. Jednym rzutem sprę ż onego ciał

a uderzam

w te plecy...
Poleciał

. Ostatni zwój rozwijającej się liny zaplątał

się

na mojej nodze. Trzask ł

amanej kości i ból przeszywający

czaszkę , a potem ciemność .

Gdy po kilku tygodniach pobytu w szpitalu powrócił

em do

domu, ż ona podsunę ł

a mi dwie gazety z podkreślonymi

flamastrem tytuł

ami artykuł

ów.

background image

- Przeczytaj, proszę ! - powiedział

a, wymownie patrząc mi w

oczy.
Zaczął

em czytać .

TRAGEDIA W GÓ RACH
Czytelników naszych informowaliśmy już o wstrząsającej
tragedii górskiej, jaka miał

a miejsce w sobotę pod szczytem

Aporii. Niestety, mimo wielogodzinnych poszukiwań , ciał

a

Romana Neleza nie udał

o się odnaleźć . Ustalono natomiast, ż e

ostatnią osobą napotkaną przez mł

odych turystów był

Alberto

Can, mieszkaniec tych okolic. Turyści rozmawiali z nim na
kilka godzin przed wypadkiem. Nelez zwierzył

się góralowi,

ż e on i jego towarzysz nie należ ą do najbardziej
doświadczonych alpinistów i prosił

o wskazanie drogi

moż liwie najł

atwiejszej. Doceniając wagę tego wyznania

Alberto Can pochwalił

ich za szczerość , a nastę pnie skierował

na szlak, którego pokonanie nie wymagał

o ż adnego ekwipunku.

Świadectwo górala utwierdza nas w przekonaniu, ż e młodzi
mę ż czyźni nie zamierzali ryzykować lekkomyślnej w ich
przypadku i brawurowej wspinaczki.
Jednakż e z nie ustalonych jeszcze przyczyn mł

odzi znacznie

zboczyli ze wskazanej trasy. Porozumienie się z bezpośrednim
świadkiem tragedii, panem Henrykiem S., wydaje się ,
przynajmniej na razie zupeł

nie niemoż liwe. Zapytany o

przyczynę zmiany decyzji, przyjaciel Neleza zwrócił

się do

nas z wyrazami wrę cz nieprzytomnej wrogości. Wrogość jego,
jak zauważ yliśmy, przenosi się z ł

atwością na wszystkie

znajdujące się w pobliż u osoby i dziwnie kontrastuje z
wyjaśnieniami jego ż ony, wedł

ug sł

ów której Henryk S. był

zawsze opanowany i zrównoważ ony. Bądźmy jednak wyrozumiali i
sprawiedliwi. Trudno nie znaleźć sł

ów zrozumienia i

najgł

ę bszego współczucia dla tego wprawdzie nieobliczalnego

w sł

owach i szalonego dziś mę ż czyzny, jeśli się zważ y ogrom

jego udrę ki. Bowiem na podstawie róż nych danych i
niezależ nie od bardzo chaotycznych i niepeł

nych wyjaśnień

Henryka S. udał

o się stwierdzić , ż e Nelez wisiał

na linie

przypuszczalnie okoł

o godziny, nim na koniec runął

w gł

ąb

dwustumetrowej przepaści. W tym czasie jego przyjaciel leż ał

na skalnym progu tuż nad bezradnym towarzyszem, dokł

adnie w

miejscu, gdzie go później okaleczonego i nieprzytomnego
odnalazł

a ekipa ratowników. Leż ał

tam przez nieskoń czenie

dla niego dł

ugi okres czasu, śmiertelnie wyczerpany i

tragicznie bezsilny, być moż e nawet do ostatniej chwili
peł

en nadziei, wyczekując pomocy - ba, cudu - i mimo

rozpaczliwych wysił

ków nie był

w stanie przyjść koledze z

pomocą.
Dziś Henryk S. robi wraż enie obł

ąkanego. Do takiej opinii

skł

aniają nas nie tylko wł

asne obserwacje, ale też sł

owa

lekarza, któremu udał

o się zdobyć zaufanie chorego dzię ki

czemu usł

yszał

z jego ust mał

o prawdopodobną historię .

Otóż wedł

ug sł

ów pacjenta świadkiem tragedii był

background image

znajdujący się w pobliż u inny alpinista. Chory określił

miejsce, skąd ich obserwował

. Czł

owiek ów - jeśli nie uznamy

go za twór chorej wyobraźni - zwyrodniał

y sadysta, mógł

by

uratować Neleza, gdyby tylko zechciał

. Lecz on, zamiast

pośpieszyć z pomocą nieszczę śliwym, co jak wykazał

y

oglę dziny miejsca wypadku, był

o dla niego rzeczą moż liwą i

bezpieczną (wię cej nawet: prostą), nie tylko, ż e pozostał

biernym świadkiem nieszczę ścia, ale - w co trudno uwierzyć -
najspokojniej w świecie... fotografował

ich! Tak! Wykonał

kilka zdję ć tego rozciągnię tego na pionowej ścianie,
obramowanego skał

ą, niepowtarzalnego spazmu ludzkiej

rozpaczy, po czym oddalił

się bez sł

owa.


Drugi artykuł

:

NOWE ELEMENTY TRAGICZNEJ ŚMIERCI NELEZA
Jednym z tych elementów jest komunikat zamieszczony w
prasie przed kilkoma tygodniami w czasie akcji ratowniczej.
Drugim artystycznie wykonana fotografia krajobrazu górskiego
odnaleziona przez pewnego czytelnika w piśmie
fotograficznym. Barwne zdję cie przedstawia bogatą w
szczegół

y panoramę górską, której zrę cznie zakomponowany

plan pierwszy stanowi widoczna z jednej strony karkoł

omnie

umiejscowiona na skale para alpinistów.
Związek mię dzy opisaną w komunikacie tragedią (autor
fotografii nic o niej nie wie) i treścią zdję cia jest dla

ównego bohatera artysty fotografa - nieuchwytny. Wprawdzie

zarówno komunikat, jak i fotografia ukazują tych samych
ludzi w tych samych miejscach i czasie, jednak przedstawiają
ich w sposób krań cowo róż ny. Widoczny na fotografii
mę ż czyzna w niczym nie przypomina tragicznej postaci
opisanej w komunikacie. Tu patrzy na nas z fotografii
obramowana urzekającym krajobrazem twarz czarująco
uśmiechnię tego, a wię c - jak sądzimy - szczę śliwego
czł

owieka. Opis wypadku jest temu przeciwny. Sprzeczność

jest oczywista, a przyczyna jej jest nastę pująca: przy
wykonywaniu zdję cia fotografa pochł

onę ł

y w cał

ości problemy

techniczne związane z najbardziej efektownym jego wykonaniem.
Sądził

, ż e robi zdję cie rozmił

owanym w urokach śmiał

ej

wspinaczki, tryskających zdrowiem i ż yciem i chwilowo
pogrąż onym w kontemplacji gór turystom - tymczasem był

a to

chwila przed agonią. Wykonywane w cię ż kich warunkach i
wymagające najwię kszego skupienia czynności nie pozwolił

y mu

zauważ yć tego, co by zauważ ył

, gdyby patrzył

zamiast

fotografować . Autor fotografii, zresztą sam rozmił

owany

alpinista, jest tak dalece przekonany o ukazanym na
zdję ciu synonimie beztroski i szczę ścia, ż e uogólnia w
niej niepowtarzalną satysfakcję , którą czł

owiek wynosi ze

zwycię skiej walki z przyrodą i nadaje swej pracy tytuł

"Radość ż ycia".
Czujemy się zobowiązani poinformować czytelników, ż e

background image

termin "aporia" ma dwa znaczenia. To nie tylko nazwa
górskiego szczytu, niedostę pnego z jednej strony, a
równocześnie bardzo ł

atwego do zdobycia z drugiej - to

również poję cie oznaczające bezradność , wątpliwość i nie
dającą się przezwycię ż yć trudność logiczną. Termin
filozoficzny - dodajmy, termin określający trudność pozorną -
bowiem cał

y problem nieosiągalności aporii w ogóle jest

pozorny i to zarówno tej, która jest szczytem, jak i tej, co
jest tylko terminem. Aporia wreszcie to wynikł

a z

niezwykł

ego i tragicznego zbiegu okoliczności, nie dająca

się przezwycię ż yć trudność psychiczna, trudność , która
uwikł

anego potę gującą się niemoż liwością czł

owieka wprowadza

w nieubł

agany impas. Nieunikniony rozwój wypadków przechodzi

przez wszystkie fazy kształ

tującego się urazu psychicznego i

niczym pę knię ta pł

yta powraca uparcie do tych samych

elementów, w których znajduje swój zdeterminowany cel, a
jednocześnie praźródł

o.

Nawiązując do fotografii musimy stwierdzić , ż e czas
naszego bezpośredniego kontaktu z przedmiotami, zjawiskami
czy też ludźmi jest niezwykle krótki w zestawieniu z czasem
rzeczywistego ich trwania. Na podstawie wycinkowych
spostrzeż eń , uł

amkowych doświadczeń usił

ujemy uogólniać naszą

wiedzę o rzeczach, każ emy im nieruchomieć w pozach zgodnych
z naszymi wyobraż eniami o nich, by w symbolach tych znaleźć
potwierdzenie dla naszej - jakż e ograniczonej - wiedzy.
Czujemy się upoważ nieni...

Zauważ ył

a, ż e skoń czył

em czytać .

Dzielącą nas pustkę rozdarł

o pytanie:

- Czemu to zrobił

eś? Przecież to obł

ę d!

- Czemu? - powtórzył

em jej pytanie. - Czemu?

Milczał

a.

- Bo nie ma prawdy absolutnej, każ dy z nas ma swoją
prawdę ! - odpowiedział

em, patrząc zimno w jej oczy.

Adam Wi śniewski-Snerg

ADAM WIŚNIEWSKI-SNERG
Urodzony 1 stycznia 1937 roku w Pł

ocku, twórca

legendarnego "Robota" (1973), zmarł

tragicznie w Warszawie

24 sierpnia 1995 roku. Mimo to, za sprawą wydrukowanego
pośmiertnie opowiadania "Dzikus" ("NF" 8-9/97), zdobył

tytuł

twórcy roku na tegorocznym V Festiwalu Fantastyki w Nidzicy,
organizowanym przez Wojtka Sedeń kę . To bolesny paradoks -
gdyby Adam mógł

przewidzieć podobny rozwój wypadków, być

moż e tytuł

i nagroda nie był

yby pośmiertne.

"Zmowa", podobnie jak "Dzikus" wydobyta z rę kopisów i
udostę pniona nam przez brata Adama, pana Stanisł

awa

Wiśniewskiego, pochodzi najprawdopodobniej z wczesnego
okresu twórczości Snerga (początek lat siedemdziesiątych?).
Jak w cał

ym wł

aściwie dziele, i tu zmaga się Adam z formą;

background image

boryka z kompleksami i ambicjami, z dogł

ę bnym

nieprzystosowaniem do ludzi i świata. I tu, jak w tekstach
późniejszych próbuje okieł

znać świat i wł

asne szaleń stwo,

snując fantastyczno-naukowe filozoficzne teorie. Rzecz
pochodzi z gotowego wł

aściwie i (jak się niespodziewanie

okazał

o) obszernego zbioru krótszych form Snerga,

fantastycznych i nie; pan Stanisł

aw miota się z maszynopisem

mię dzy Warszawą, Poznaniem i Toruniem, szukając nań
najkorzystniejszej wydawniczej propozycji. Podejrzewam, ż e
nie ma w tym ż adnej "zmowy", jestem pewien, ż e tytuł

"Dzikus" był

by dla takiego zbiorku najwł

aściwszy. Wię cej

informacji o Adamie i o poświę conych mu tekstach z naszych
łamów moż na znaleźć w "NF" 8/97 i 9/97.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nagi Cel Adam Wiśniewski Snerg
adam wiśniewski snerg przerwany film
Adam Wisniewski Snerg Teoria wzglednosci zycia
Adam Wiśniewski Snerg eksperymentator
Adam Wisniewski Snerg Nadistoty
Adam Wiśniewski Snerg Nagi Cel
Adam Wisniewski Snerg Nadistoty
Adam Wisniewski Snerg Czasoprzestrzenie Snerga
Adam Wiśniewski Snerg Nagi Cel
Adam Wiśniewski Snerg Nagi cel
Jednolita Teoria Czasoprzestrzeni Adam Wisniewski Snerg
Wiśniewski Snerg Adam Zmowa
Wisniewski Snerg Adam Zmowa
Wiśniewski Snerg Adam Trzecia Cywilizacja
Wiśniewski Snerg Adam Arka
Wiśniewski Snerg Adam Rozdwojenie
Wiśniewski Snerg Adam Według łotra

więcej podobnych podstron