PAWEŁ KORNEW
CZARNE POŁUDNIE
Przy Soplu twardziele topnieją.
Jeżeli nie zabije cię kula, to dobije cię czar. Nie osmali cię ogień, to skapiejesz na mrozie.
Oderwanym skrawkiem naszego świata wstrząsa brutalna wojna. Stary i kruchy porządek
ostatecznie się zawalił - czas wybrać nowych władców. Ręka, która trzyma nóż, rządzić będzie
Przygraniczem.
I dlatego wszyscy, którzy chcą się liczyć w nowym układzie sił, szukają Sopla. Sopel, by
przeżyć i wyrwać się z Przygranicza, musi szukać noża. Napalm, jak na piromantę przystało, szuka
okazji do rozróby.
Zanim nastanie Czarne Południe, wszystkim uczestnikom te poszukiwania bokiem
wylezą. Niektórym razem z flakami.
PAWEŁ KORNEW
CZARNE
POŁUDNIE
tłumaczył
Marcel Głazowski
fabryka słów
Lublin 2012
Spis cyklu:
1. Sopel cz. 1
2. Sopel cz. 2
3. Śliski cz. 1
4. Śliski cz. 2
5. Czarne sny cz. 1
6. Czarne sny cz. 2
7. Czarne południe
Nie mogę kochać tego miasta.
Niech serce będzie czystym lodem,
A to, co nazywają krwią, jest tylko wodą.
Piknik
Przyszedł czas, zamknęły się drzwi.
Anioł zaśpiewał i skóra popękała.
Wypiliśmy życie, lecz mądrość nie przyszła.
Agata Kristi
Rozdział 1
Cóż może być lepszego, niż wyspać się wreszcie jak człowiek? W cieple, suchości i
poczuciu bezpieczeństwa, nie martwiąc się, że wytrząsną z ciebie duszę? A jeśli dodać do tego trzy
posiłki dziennie? Co? Marzenie idioty. I tyle. A do tego pojedyncza cela? Wszystko zależy od tego,
z której strony się spojrzy.
Bo tak w ogóle z tą pojedynczą celą nie było mi do śmiechu. Przeciwnie, nerwy miałem
napięte jak struny. Miotałem się niczym zwierz w klatce.
Hm... No, nie całkiem jak w klatce... raczej w klateczce. Prawie jedną trzecią mojego
wąskiego piórnika zajmowała prycza, pod samymi drzwiami umieszczono uchylny stolik. Innego
umeblowania nie było. Z pracami remontowymi też tutaj nie przesadzali: na betonową podłogę
rzucono linoleum, ściany wyłożono tanimi tapetami. Pod sufitem przez okrągłą dobę świeciła
magiczna kula. Na początku nawet mi to nie przeszkadzało, ale teraz czułem rozdrażnienie, nie
miałem sił. Rzucić by w nią czymś czy co? Ale kto wie, jeszcze wybuchnie?
A w głowie cały czas wiruje jedna myśl — jakoś to miejsce wydaje się dziwnie znajome.
Nie, nigdy wcześniej tu nie byłem, ale na pewno przebywałem w pomieszczeniu o podobnym
rozkładzie.
Jedzenie przynosili trzy razy dziennie, wiadro zmieniali rano i wieczorem. Nie rozmawiali
ze mną. Nie wypuszczali. Ale to nie więzienie. Od razu widać. Jednak gdzie mnie zamknęli, nie
miałem pojęcia. Sielin, gadzina, niczego nie wyjaśnił. Burknął: „Wszyscy jesteśmy tylko talią kart”
i oddał mnie jakimś niedobrym ludziom. Ci najpierw zawiązali mi oczy, a potem przywieźli nie
wiadomo gdzie. Piąty dzień tutaj siedziałem i zupełnie nie miałem pojęcia, co dalej.
Szans na to, żeby się stąd urwać, nie widziałem w ogóle. Drzwi solidne, nie do wyważenia.
Tym bardziej że nie było pod ręką zupełnie nic, czym mógłbym sobie pomóc. Orły z SWB
wymiotły mi kieszenie do czysta. Teczkę Jałtina wprawdzie Sielin potem mi zwrócił, ale nie
znalazłem w niej niczego, co mogłoby się przydać. Wychodziło na to, że miałem tutaj siedzieć, aż
sami zechcą mnie wypuścić. A kiedy nadejdzie ta wiekopomna chwila, to tajemnica okryta
mrokiem. Z drugiej jednak strony, może to i lepiej...
Prawdę mówiąc, dawno tak nie spędzałem czasu. Jedzenie - spanie, spanie - jedzenie.
Karmili tutaj nie najgorzej, grzechem by było się uskarżać. Tak że w sumie wszystko wydawało się
w porządku, choć istniało jedno „ale”: nie wiadomo, komu powinienem być wdzięczny za te
wczasy. I o co zostanę poproszony w zamian. Poza tym bardzo bym chciał się dowiedzieć, gdzie są
Wiera i Napalm. Nie mówię już o tym, że chciałbym wiedzieć, co się wyprawia w Forcie.
Usiadłem na wąskim łóżku, podniosłem z podłogi zabraną z kliniki w Getcie teczkę Jałtina,
zważyłem w dłoni ciężką ampułę z zielonkawą, wyglądającą na tłustą cieczą. Jak by nie patrzeć,
ukryte wśród zwykłych medykamentów dwie dawki „Supermagistra” nie mogły w niczym pomóc.
Lepiej, żeby zostały jakieś skalpele.
Włożyłem ampułę z powrotem do teczki, zamknąłem oczy i oparłem się o ścianę. Co to za
miejsce? Najmniejszego śladu magicznej energii! Cholera, nawet u Gospodarza w
Siewieroreczeńsku pola energetyczne były zwyczajnie zablokowane. A tutaj jakby je coś
pochłaniało do ostatniego karata. A może po prostu to pokój został tak dobrze zekranowany?
Kiedy wspomniałem Gospodarza, mój i tak podły nastrój spadł poniżej poziomu podłogi.
Żeby tylko nie wziął do siebie mojego zniknięcia. Ze wszystkimi płynącymi z tego
konsekwencjami. Szlag jasny, jak tylko się uda porzucić tę miłą gościnę, z miejsca zacznie się
kolejny ból głowy. Tak jakby nie starczało mi dawnych kłopotów.
Klucz w zamku przekręcił się prawie bezszelestnie, a ja zerwałem się od razu, odrzucając
niepotrzebne myśli. Któż to się zjawił o tej nietypowej porze? Na obiad jeszcze za wcześnie.
I w rzeczy samej — zaglądający przez uchylone drzwi niewysoki, szczupły chłopak w
wojskowym kamuflażu nie miał przy sobie żarcia.
— Do wyjścia — rozkazał i odsunął się. Broni palnej nie widziałem, w pochwie przy pasie
wisiał tylko długi tasak. Jakoś tak niepoważnie to wyglądało, prawdę rzekłszy...
— Z rzeczami? — zażartowałem, choć nie do końca, lustrując chłopaczka. Niższy ode mnie
więcej niż o głowę, nie odznaczał się mocną budową ciała. Smagły. O wydatnych kościach
policzkowych. Tatar? A może Kazach? Antropolog ze mnie żaden, nie ma co gadać.
Wyglądało na to, że nikt go nie osłaniał. Tacy byli pewni mojego rozsądku? No, no...
— Bez różnicy — mruknął, a mnie się wydało, że w jego ustach błysnął złoty ząb. A może
nie złoty? Jakiś dziwny ten blask. Może ząb był inkrustowany szlachetnym kamieniem?
Oryginalnie...
— W takim razie przejdę się bez obciążenia. — Wstałem i bez większego pośpiechu
skierowałem się do wyjścia.
— Tędy. — Chłopaczek wskazał zamykające korytarz żelazne drzwi.
— Dobra — nie dyskutowałem, tylko zakląłem cicho pod nosem.
Ależ wtopiłem! Przecież doskonale znałem to miejsce — długi ciemny korytarz i wszędzie
drzwi, mnóstwo drzwi. Wszystkie zamknięte. Teraz już wiedziałem, co się stało z magicznym
polem. Żeby jeszcze mieć pojęcie, jakie mogą być tego wszystkiego skutki.
Za grubymi drzwiami, przypominającymi wejście do bankowego sejfu, znajdowała się
niewielka sala ze schodami prowadzącymi na górę. Po przeciwnej stronie przytaiły się jeszcze jedne
drzwi, w ceglanych ścianach ciemniały otwory strzelnic. Dwóch potężnych ochroniarzy z
automatami ulokowało się w płytkiej niszy, druga para wartowników uzbrojonych w czaromioty,
dreptała przy schodach. Wszyscy w kamuflażach, kamizelkach kuloodpornych i kaskach, ale tak jak
i u mojego przewodnika, próżno by szukać znaków rozpoznawczych. A cóż to znowu za nielegalna
organizacja militarna?
Wartownicy wycelowali w nas czaromioty, ale zaraz uspokoili się, kiedy tylko konwojent
przeprowadził mnie do drzwi naprzeciwko i przyłożył do żelaznej płyty owalną metalową blachę.
Zamek zadźwięczał melodyjnie, a ja po raz kolejny tego dnia zakląłem pod nosem.
Nielegalna formacja zbrojna okazała się jak najbardziej osadzona w prawie — w niewielkim
gabinecie czekał na mnie zastępca wojewody, Oleg Władimirowicz Pierow we własnej osobie. Co
za bagno!
— Rustam, poczekaj na razie za drzwiami — rozkazał od razu Pierow, a potem dodał,
patrząc uważnie na moją zdziwioną minę: — Wejdźże już, Śliski. Dawno się nie widzieliśmy, a jest
o czym pogadać.
— Gdzie tam zaś dawno — nie zgodziłem się z zastępcą wojewody, wchodząc dalej. Za
plecami natychmiast zatrzasnęły się drzwi. — W zeszłym tygodniu się widzieliśmy. Na zebraniu w
„Topolach”.
— Czyżby? — Zdumiony Oleg Władimirowicz uniósł brwi. Ubrany był tak jak zawsze, w
mundur kamuflażowy z trzema czerwonymi prostokątami na wyłogach. — Jakoś nie zauważyłem.
Wchodź, wchodź, usiądź. Nie słyszałeś nigdy powiedzenia, że prawda nie ukrywa się w nogach? A
nam właśnie ten produkt jest potrzebny bardziej od powietrza. Dosyć jasno się wyrażam? Nie za
bardzo gmatwam?
— Jaśniej się nie da. — Westchnąłem i podsunąłem sobie fotel stojący przy nocnym stoliku.
Siadanie na kanapie obok Pierowa nie wydało mi się dobrym pomysłem. To wielki facet, jakby co,
skręci mi kark niby kotu. A takie „jakby co” z łatwością może się zdarzyć podczas rozmowy. Bo o
tej „prawdzie” to nie był wcale żart. A w tej materii trzeba niezmiernie ostrożnie. Chlapnę, co nie
potrzeba, i pójdę wąchać kwiatki od spodu. Chociaż nie przypuszczam, żeby chciał sam brudzić
sobie mną ręce.
— No to opowiadaj — uśmiechnął się zastępca wojewody. Uśmiechnął się i owszem, ale
jakoś ułożenie warg nie miało najmniejszego wpływu na oczy. Jak były kłujące, takimi pozostały.
Krokodyle miewają przyjaźniejsze spojrzenie. No i one nie gapią się tak ze złości, ale po prostu z
głodu...
— A o czym tu opowiadać? — Rozpłynąłem się w prawie zupełnie szczerym uśmiechu.
— Na pewno jest o czym, więc mów wszystko. Jak stałeś się tym, kim jesteś, kto cię
sprowadził z dobrej drogi... — Pierow mówił powoli, obserwując moją reakcję.
— A to sam pan nie wie? — Rozejrzałem się. Hm, tak... Umeblowanie też tutaj żadne. Gołe
ceglane ściany, magiczna lampa pod sufitem. Pośrodku pokoju łóżko, stolik nocny i krzesło. Nie
dali nawet dywanu na podłogę. Pokój służył tylko do załatwiania spraw?
— My wiemy wszystko, taką mamy już pracę. — Drużynnik wlepił we mnie wzrok. —
Mnie bardziej ciekawi twój punkt widzenia.
— Nie wątpię. — Westchnąłem znowu. Prawdopodobieństwo, że Liniew pracuje dla
Pierowa wynosiło pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. I na razie nie miałem pojęcia, co mogę powiedzieć, a
czego nie. Musiałem bardzo dokładnie filtrować wypowiedzi. Ale z drugiej strony, kto mu
przeszkodzi wezwać medium, żeby mi przekopało mózg? — Do którego epizodu w moim życiu jest
potrzebny dodatkowy komentarz? Od jakiego momentu zacząć?
— Zaczynać należy zawsze od początku. — Pierow przestał się uśmiechać.
— Pamiętam tylko to, co się zdarzyło, odkąd skończyłem drugi rok życia. — Nie bacząc na
złe przeczucia, kontynuowałem sprawdzanie cierpliwości rozmówcy. — Jak by nie patrzeć, od
samiutkiego początku nijak się nie uda. Pierwsze dwa lata, a i uprzednie dziewięć miesięcy, jakoś
mi wyleciały z pamięci.
— Bardzo zabawne — powiedział Oleg Władimirowicz tonem, który przeczył treści. Potarł
nadgarstek lewej ręki. — Mam rozumieć, że nie chcesz współpracować?
— Ależ jak tak można sądzić! Zawsze tego pragnąłem! — Postanowiłem nie przeginać już
pały. — Proszę po prostu pytać.
— Dla kogo pracują Niosący Światłość?
— No, to mi pan zadał pytanie! Sam bym chciał wiedzieć.
Pierow zacisnął usta, popatrzył na mnie ponuro.
— Naprawdę nie wiem — pośpieszyłem, aby zapobiec wybuchowi złości. — Jakaś
państwowa albo na wpół państwowa instytucja. Sami mnie znaleźli.
— W jaki sposób?
— Dominik dał mi telefon i stało się tak, że musiałem zadzwonić... — przyznałem, czując
się jak idiota.
— Kretyn. — Jak widać, opinia Pierowa o mnie wyjątkowo zgadzała się z moją własną
samooceną.
— Nie miałem wyjścia... — Sam nie wiedziałem, dlaczego próbuję się tłumaczyć, ale kiedy
zobaczyłem, że mojego rozmówcę mało to obchodzi, zamilkłem.
— Jakie mają możliwości przerzucania tutaj ludzi i sprzętu? — Oleg Władimirowicz
postawił jakiś znaczek w leżącym na stoliku notesie.
— Ograniczone — udało mi się sformułować odpowiedź po sekundzie wahania. —
Nauczyli się znajdować okna po tamtej stronie, ale konduktorów na razie nie mają. Jeśli znajdą
odpowiednich ludzi albo zadziałają im urządzenia, problemów z przerzutami nie będzie.
— Rozumiem. — Pierow nie uściślał, o jakich urządzeniach mówię. A to coś znaczyło.
Liniew był w tej sprawie wciąż aktywny. — Rozumiem...
— No to z pana szczęściarz — nie mogłem utrzymać języka za zębami. W głowie miałem
kompletny chaos. Jedyne, co mi się wyjaśniło, to kwestia, kto był protektorem Hamleta i spółki. Po
jaką nagłą Pierow się z nimi związał, nie mogłem pojąć. Coś było nie tak. — Też bym chciał
rozumieć.
— A co tu jest dla ciebie niejasne? — Zastępca wojewody zamknął notes, ale wszystko
wskazywało na to, że jeszcze nie nastąpił koniec rozmowy. Żeby się tylko nie okazało, że
najciekawsze dopiero się zaczyna.
— Na cholerę? — Postanowiłem więcej nie grać durnia. Niech się dzieje, co chce. Przecież
nie z dobrej duszy wyciągnęli mnie tutaj z suki. A to znaczy, że mnie na razie potrzebują. — Na
cholerę było taki cyrk odstawiać? Jaki sens?
— A ty o Bergmanie myślisz? — roześmiał się Pierow. —To, bracie, pytanie, można rzec,
filozoficzne.
— A jednak chętnie bym się dowiedział.
— Uważasz, że masz prawo żądać odpowiedzi? — Kłujące oczy Olega Władimirowicza
stały się zimne, a maska wesołości spełzła z jego twarzy niczym szron z kamienia rozgrzanego
porannym słońcem.
— A dlaczego by nie miał pan odpowiedzieć? — Postanowiłem nie iść na konfrontację. —
A może gdzieś się pan śpieszy?
— Mam coś do załatwienia. — Pierow zerknął na szeroki nadgarstek opięty srebrną
bransoletą z zegarkiem. Rękawy munduru jak zawsze miał podwinięte do łokci. — Ale odpowiem.
A wiesz dlaczego?
— To nie jest pytanie. — Uśmiechnąłem się smutno. — Mam pewność, że zamierzacie mi
zlecić jakieś zadanie.
— Mądry chłopiec. — Oleg Władimirowicz skinął głową. — A skoro jesteś taki mądry,
zapamiętaj sobie raz na zawsze: jeśli masz zamiar dalej pajacować, spodziewaj się, że reakcja
będzie adekwatna. Podejdź do rzeczy bardziej poważnie. Nie bawimy się w chowanego. Dotarło?
— Dotarło. — Chciałem coś jeszcze dodać, ale ugryzłem się w język.
— No i świetnie. A co do twojego pytania... — Zastępca wojewody uniósł oczy ku górze,
ale zaraz znów wlepił je we mnie. — Samowola jednych wykonawców zadania i niedbałość
drugich może tłumaczyć to, co zaszło?
— Nie w tym przypadku. — Skorzystałem z rady rozmówcy i pozostałem zupełnie
poważny. Zdawało mi się czy naprawdę wyczułem dochodzące skądeś echo energii magicznej? Ale
teraz to nieważne. — Chcieli mnie konkretnie wrobić, a nie tylko wykorzystać jako kozła
ofiarnego. Chciałbym się w tym połapać.
— Chcesz, żeby rozpatrzyć dokładnie sprawę? A nie boisz się, że niektórzy mogą sobie
przypomnieć o twoim istnieniu?
— Nie chcę rozpatrywania. Ale nie zaszkodziłoby wyjaśnić sytuację. Oczywiście, jeśli
macie dla mnie jakieś propozycje. W takim układzie nie obejdzie się bez wzajemnego zaufania.
— Widzę, że całkiem się przestałeś bać. — Na twarzy Olega Władimirowicza zagościł
niedobry uśmiech. — Jesteś pewien, że dasz radę przeżyć pewne odpowiedzi? Pamiętaj, że śmierć
nie należy do dolegliwości, które leczy się plasterkiem i aspiryną.
— A bo to mi pierwszyzna? — zdziwiłem się. — I nic, siedzę tutaj sobie, rozmawiam.
— Krematorium to doskonała sprawa. — Zastępca wojewody wziął moje słowa serio. —
Dosyć jasno się wyrażam? Nie za bardzo gmatwam?
— Bardzo jasno. — Wzruszyłem ramionami. — Ale cokolwiek odbiegliśmy od tematu.
— Powiem tak. Informacja o tym, że twój udział w drugim projekcie jest konieczny, była
nieco spóźniona. I na tym zakończmy temat. — Pierow jeszcze raz spojrzał na zegarek. — Nie
jesteś przecież niewinną dziewczynką, powinieneś rozumieć, że nie mamy względem ciebie
żadnych zobowiązań. A w awanturę wpakowałeś się z własnej woli. Było tak? Było. A teraz do
rzeczy. Czy masz jeszcze jakieś pretensje?
— Zobaczymy w trakcie — burknąłem i rozwaliłem się w fotelu. Rzeczywiście, nie bałem
się jakoś szczególnie. Swoją działkę strachu już odwaliłem. A po pięciu dniach w tej kliteczce
każda zmiana wydawała się manną z nieba. A co dalej... dalej będzie wiadomo. — A zatem coś
jeszcze przedsięwzięliście. A co? Chcecie rąbnąć wojewodę?
— Nie. — Spochmurniały Pierow nie docenił żartu. — I ostatnie ostrzeżenie: pilnuj lepiej
języka.
— Już milczę, milczę. — Wystawiłem przed siebie otwarte dłonie. — Proszę powiedzieć, o
co chodzi.
— Trzeba będzie odnaleźć pewien przedmiot... — zaczął zastępca wojewody i zamilkł na
widok mojej miny.
— Ależ proszę mówić dalej. — Wziąłem się w garść. Może nie chodzi jednak o ten
przeklęty nóż? — Co dokładnie trzeba znaleźć?
— Nóż. Ten, który usiłował ci odebrać Strielcow. I który rzekomo zgubiłeś.
— Ojej, a dlaczego „rzekomo”?
— Znany nam wszystkim ojciec Dominik twierdzi, że jesteś jakoś związany z tym
przedmiotem. I jeśli będziesz dostatecznie zmotywowany, możesz go odszukać. Niektórzy z
naszych specjalistów podzielają ten pogląd. A jeśli wziąć pod uwagę opinię, że pożądany obiekt
znajduje się na terenie Fortu, zadanie znacznie się upraszcza. — Oleg Władimirowicz sczepił palce
i zachrzęścił kostkami. — Masz siedem dni. Jeśli nie dasz rady, sam powinieneś wiedzieć, jakie
będą tego skutki. I o tym, że nie należy trzepać jęzorem, też nie zapominaj.
— Po co on wam? — Ze zmęczeniem potarłem skronie opuszkami palców wskazujących.
— I co potem?
— Ojciec Dominik utrzymuje, że bez tego przedmiotu portal na tamtą stronę absolutnie nie
zadziała. Będzie ni to kotwicą, ni latarnią morską. Tak to wygląda. — Pierow wstał. — A co do
ciebie... Kiedy tylko zdobędziesz nóż, pierwszym kursem wyślemy cię przez portal. Jako
doświadczalnego szczura. I żeby potem nikt cię już tu nie widział!
— To wszystko znakomicie. — Nie dowierzałem słowom drużynnika, ale z drugiej strony:
dlaczego by nie? Wątpię, żeby miał coś do mnie osobiście. Może mnie i wypuści. Trzeba tylko
jedną kwestię przewentylować. — Już pan wychodzi? A kto będzie prowadzić instruktaż?
— Masz jeszcze jakieś pytania? — Zastępca wojewody zatrzymał się przy samych
drzwiach. — Wyłuszczaj.
— W tej chwili szuka mnie pewnie pół Fortu. Co z tym zrobić?
— Jeśli idzie ci o ostatnią operację, to wszyscy zainteresowani wiedzą już doskonale, że
Bergman stał się pierwszą ofiarą zbuntowanych odmienionych. A dokładnie Czarnego Stycznia.
— Coś mi się zdaje, że SWB może mieć na tę sprawę nieco inny pogląd.
— Jeśli tak jest, jakoś zapomnieli nam o tym powiedzieć. — Oleg Władimirowicz pchnął
drzwi.
— A czy niejaki Kuzniecow nie zepsuje tego obrazka?
— O martwych albo dobrze, albo wcale. Ale muszę przyznać, że z nim nieźle nawywijałeś.
Musiałem sprawę łagodzić swoimi kanałami. W ogóle miejmy nadzieję, że uda nam się ciebie
uchronić przed kontaktami ze służbą bezpieczeństwa. Zresztą nie do tego im teraz. Ty się lepiej
pilnuj przed kumpelami twojej dawnej przyjaciółki.
— Przed walkiriami? — zdziwiłem się. Wspomnienie o Katii na moment lodowym kołkiem
przebiło pierś i sprawiło, że straciłem oddech. A myślałem, że jak się zemszczę, to mi ulży. Diabła
tam. — A co takiego?
— Po incydencie w „Topolach” bardzo, ale to bardzo pragną z tobą pogadać. Radziłbym nie
włazić im w oczy. Kategorycznie.
— A co z moją drużyną?
— Niedługo się zobaczycie.
Nie żegnając się, wyszedł, a Rustam zajrzał i gestem kazał mi także opuścić gabinet. Jak się
należało spodziewać, dalsza marszruta niczego nowego nie wniosła do mojego życia: pokój
rozmów — korytarz — klitka. Ale był pewien drobiazg — tym razem nie zamknęli drzwi. Czy
trzeba dodawać, że takiej okazji po prostu przegapić nie mogłem?
Pierwszą żywą duszą, na jaką natknąłem się, wypełznąwszy zza drzwi, okazała się Wiera.
Dziewczyna aż krzyknęła ze zdumienia i o mały włos byłaby upuściła jakiś niklowany garnuszek.
— Sopel? Ty tutaj? — Wygodniej chwyciła naczynie. — Gdzie się wybierasz?
— Już nigdzie. — Bez efektu nacisnąłem klamkę przegradzających korytarz drzwi,
wróciłem do dziewczyny. — Co robimy?
— W jakim sensie?
— Może pójdziemy do mnie? — zaproponowałem. — Trzeba by pogadać.
— Ja...
— Dwie minutki...
Dosłownie wcisnąłem ją do mojego pokoju, zabrałem od niej gorący garnuszek i
postawiłem na uchylnym stoliku. Wiera rozejrzała się sceptycznie, poprawiła kołdrę, przysiadła na
łóżku.
— Gdzie pozostali?
— Wszyscy tutaj. — Popatrzyła na mnie zasępiona. — Tylko ciebie brakowało.
— Chłopaki z Garnizonu też?
— Nie widziałam ich.
— Co z Napalmem? — Przyjrzawszy się Wierze, dostrzegłem zaczerwienione oczy i sińce
pod nimi. Coś nie za bardzo wyglądała. Nerwy? Może i tak. I jakoś dziwnie była ubrana — nie w
swój zwykły kamuflaż, ale wełnianą spódniczkę i sweterek.
— Do tej pory nie odzyskał przytomności.
— Piąty dzień? — zdziwiłem się nieprzyjemnie. — Leczą go chociaż?
— A chodzi tutaj taki jeden, straszny ważniak... — Wiera otarła kącik oka chusteczką,
wstała. — Czas na mnie, kataplazmy ostygną.
— Poczekaj. — Popchnąłem ją lekko z powrotem. — Jak was schwytali?
— Nie pamiętam. Coś obok rąbnęło, a ocknęłam się już tutaj.
— Jak się do was odnoszą?
— Nie skarżę się. — Przecisnęła się obok mnie do drzwi. — Wiesz, po co nas tutaj
trzymają?
— Skąd. Pierwszy raz wypuścili mnie z izolatki. — Ruchem ręki ogarnąłem swoją ciasną
kwaterę.
— Na razie.
— Zdążysz. — Przytrzymałem ją za rękę. — Czemu jesteś taka przygnębiona?
— A mam powody do radości? — Wzięła garnuszek.
— Nawet Kola cię nie pocieszył?
— Wszyscy faceci to świnie. — Otworzyła drzwi. — Umieją tylko jęzorem mleć.
Zamknąłem za nią, usiadłem na pryczy. Znaczy gołąbeczki się pokłóciły. Tak to już bywa,
kiedy zamknie się ludzi razem.
Ale żeby Napalm jeszcze się nie ocknął... to dopiero nowina, delikatnie mówiąc, niezbyt
miła. W dodatku nic konkretnego z Wiery nie wydobyłem. Nie wiadomo nawet, kto ich wtedy
zgarnął — SWB czy wspólnicy Sielina.
Postanowiłem nie tracić czasu i nawiedzić kumpli. Może Wietricki powie coś ciekawego, a
powinienem też obejrzeć piromantę. W swojej norze zdążę się jeszcze nasiedzieć, trzeba skorzystać
z okazji, zanim mnie zamkną.
Jak się okazało, Wietricki mieszkał drzwi w drzwi ze mną. Ale jego pokój okazał się o wiele
większy od mojego. Z dziewięć metrów kwadratowych miał spokojnie. Normalne łóżko, do tego
biurko. I jeszcze muszla oraz umywalka. Dlaczego spotkał go aż taki zaszczyt, ciekawe?
Sam mieszkaniec tego wspaniałego apartamentu spoczywał na zmiętolonym łóżku i oglądał
swoją zarzuconą na oparcie nogę. Kiedy usłyszał otwierające się drzwi, natychmiast się poderwał i
zgiął lewe kolano, sycząc przez zęby przekleństwo.
— Ależ masz gębę. — Rozłożyłem ręce, patrząc na wielki siniak zajmujący mu pół twarzy.
Po tych kilku dniach nabrał wszelkich odcieni fioletu i żółci.
— A idź w cholerę. — Wietrickiego nic a nic nie zdziwił mój widok. Odwrócił się do
wiszącego z boku nad umywalką lustra. — W każdym razie przynajmniej golę się codziennie.
— Jestem z ciebie dumny. — Potarłem zarośnięty długą, kłującą szczeciną policzek. —
Jeżeli człowiek dba o higienę osobistą, to bardzo dobrze. Tylko że w sprawach osobistych też
należy wykazywać odpowiednią staranność.
— Mówisz o Wierze? — Westchnął ze znużeniem i otulił się swetrem. — Sami sobie z tym
poradzimy.
— To sobie poradźcie. — Uznałem, że nie ma sensu przedłużać rozmowy, odwróciłem się
do drzwi.
— Sopel, słuchaj — zatrzymał mnie przygarbiony Nikołaj. — Wypuszczą nas stąd czy od
razu wpakują do piachu?
— Wypuszczą. Niedługo. — Wyszedłem na korytarz, nie dodając, że po odzyskaniu
wolności możemy nie mieć wielkich szans na długie, szczęśliwe życie.
Odszukanie pokoju Napalma także nie nastręczyło większych trudności. Może bym i musiał
polatać po korytarzu od jednych drzwi do drugich, ale właśnie w tej chwili obok mnie przeszedł
wujaszek o bardzo odpowiedzialnej aparycji, w długim skórzanym płaszczu. Dolatywał od niego
wyraźny zapach medykamentów.
Uznałem, że ten typ o wyraźnie nierosyjskiej fizjonomii nie może być nikim innym niż
lekarzem, udałem się więc za nim.
— Pan do kogo? — Skrzywił wargi z niezadowoleniem, wieszając płaszcz na haczyku w
ścianie. Zwracał się oczywiście do mnie, bo prócz leżącego na łóżku Napalma nikogo innego w
pomieszczeniu nie było.
— Tak wpadłem, zobaczyć przyjaciela — odparłem. Ciekawe, czy drwi ze mnie, czy co?
Pokój Napalma był podobnych rozmiarów jak Wietrickiego. Nie przypuszczałem też, żeby Wierę
umieścili w gorszych warunkach. Ale dlaczego mnie?
— Zamierzam przeprowadzić badanie. — Lekarz narzucił na marynarkę wyjęty z
dyplomatki biały fartuch i podszedł do stołu, na którym stał znany mi niklowany kubeczek. —
Może więc będzie pan uprzejmy zostawić nas samych?
— Oczywiście. — Uśmiechnąłem się i nie mniej uprzejmie zaproponowałem: — Ale może
byłby pan tak dobry i wyjaśnił mi jeszcze, dlaczego mój podwładny jest nieprzytomny już piątą
dobę?
— O! — Lekarz od razu złagodniał, odłożył na stół lateksowe rękawiczki, zrobił krok w
moją stronę. — Wacław.
— Sopel. — Uścisnąłem jego rękę. Dobrze mi się zdawało, że nie Rosjanin. Polak? A może
Czech? Akcent ledwie zauważalny, ale jednak słychać. Cholera, całkiem masywny ten eskulap. I
łapa niczego sobie, i postury nie lichszej niż moja. Żylasty, zaraza. A twarz — jak to się mówi w
takich przypadkach — woluntarna. Ostry gość, widać teraz, choć odgrywa niedorajdę. — A zatem
co z pacjentem?
— Właśnie nic dobrego. — Lekarz nie zamierzał ukrywać powagi sytuacji. Napalm
faktycznie wyglądał nieszczególnie. Twarz blada i wychudzona, mokra od potu. Skóra prawie
przezroczysta. Wystająca spod kołdry dłoń przypominała ptasią łapkę, każdą kosteczkę było widać.
— Bardzo skomplikowany przypadek. Bardzo.
— W to nie wątpię — przysiadłem na łóżku — ale przez pięć dni można by postawić na
nogi nawet martwego. Jeżeli nie ma pieniędzy na „Niebiańskiego uzdrawiacza”, dam ze swoich.
— To nie takie proste. — Lekarz zręcznie naciągnął jednorazowe rękawiczki. — Myślę, że
pan wie, iż pański podwładny jest unikalnym?
— Wiem. Piromantą.
— Wątpię jednak, czy wie pan, kim są unikalni z natury. — Wacław odrzucił kołdrę. — A
więc unikalni są pewnym rodzajem odmienionych. Tylko że u nich organizm poradził sobie z
mutacjami, a w przypadku odmieńców zaszły one zbyt daleko. Niby wszystko w porządku:
zewnętrznie żadnych obserwowalnych zmian, a pojawiają się takie czy inne zdolności. Jest tylko
problem. Na ich organizmy nie oddziałują żadne zewnętrzne środki magiczne. Dlatego trzeba ich
leczyć po staremu.
— Faktycznie problem. — Zamyśliłem się. — A po staremu kuracja nie za bardzo
wychodzi?
— Minęło sporo czasu, zanim go zobaczyłem, nie ma teraz żadnej gwarancji — przyznał
Wacław.
— A gdyby te ochronne właściwości organizmu na chwilę wyłączyć? — Pogładziłem
podbródek.
— I spędzić resztę życia w Getcie? Tam i przedtem było nieszczególnie, a teraz... — Lekarz
zamilkł, jakby uznał, że powiedział za dużo, ale jak się okazało, zastanawiał się tylko nad moimi
słowami. — Ale gdyby te same funkcje zapuścić na pełny gaz... Bioresurs oczywiście zmniejszy się
na parę lat, za to uzyskamy premię w postaci wyzdrowienia. Tak, tak... a gdyby... Nie, koktajl
Tawickasa nie pomoże, tutaj potrzebniejszy byłby stymulator...
— Zaraz, zaraz, niech pan zaczeka. — Wybiegłem na korytarz i wpadłem do mojego
pokoju. Wyjąłem spod łóżka teczkę Jałtina i z ampułką w ręce pobiegłem z powrotem. — To może
będzie dobre?
— Gorzej się nie zrobi na pewno. — Po chwili milczenia Wacław odebrał ode mnie
ampułkę i otworzył swoją dyplomatkę. Wyglądał, trzeba powiedzieć, na niesłychanie zmieszanego.
Niczym dobry chrześcijanin, który wisi nad przepaścią, ale nie chce przyjąć wyciągniętej ręki tylko
dlatego, że nieoczekiwany wybawca na pewno skrywa pod nakryciem głowy rogi, a w butach
kopyta. — Nawet nie zapytam o źródło...
— To skonfiskowane — uspokoiłem go. — Znajdzie się odpowiednia strzykawka?
— Coś wymyślimy. — Lekarz spojrzał na ampułkę. — Może pan przewrócić pacjenta na
brzuch?
— Gdzie się pan chce wkłuć? — Przeturlałem nieoczekiwanie lekkiego Napalma,
dotknąłem jego szyi i o mało nie cofnąłem ręki, tak gorącą miał skórę. Ze czterdzieści stopni
najmarniej!
— Proszę odejść. — Wacław usunął powietrze ze strzykawki, odsunął mnie od łóżka.
Dalsze poczynania lekarza ukryły jego szerokie plecy, ale prawie natychmiast odleciał w
bok, kiedy dostał gołą piętą w brzuch. Piromanta, zgięty wręcz nieprawdopodobnie, spadł na
podłogę, a watowana kołdra wybuchła zielonym płomieniem. Najwyraźniej nic nierozumiejący
Napalm machnął ręką i z wiszącego na ścianie skórzanego płaszcza buchnął gęsty, gryzący dym, a
tapety wzdęły się pęcherzami i w paru miejscach pojawił się ogień. Nie chciałem zostać tak za
bezdurno upieczony jak jakiś kurczak, podskoczyłem więc i trzasnąłem pacjenta pięścią w
podbródek. Jedno uderzenie wystarczyło w zupełności, żeby piromanta rozciągnął się na podłodze,
a lekarz podał mu środki uspokajające.
— Wołaj salową! — polecił mi Wacław, tupiąc po dymiącej kołdrze i zbijając ogień ze
ścian.
— Kogo? — Otworzyłem drzwi na oścież. Wierę miał na myśli czy co?
— Salowa! — ryknął lekarz, badając teraz puls pacjenta. — Szybciej!
Ale nie musiałem nigdzie biegać. Dziewczyna sama się zjawiła, słysząc hałas. Dwaj
strażnicy też postanowili sprawdzić, co się stało, ale widząc, że sytuacja znajduje się pod kontrolą,
wrócili na posterunek. Za to Wietricki w ogóle nie zainteresował się tym szumem. Dziwne.
Uznałem, że nie powinienem pętać się pod nogami Wierze i Wacławowi, którzy przenieśli
już piromantę na łóżko, poszedłem więc do siebie. Później zajrzę do rannego, nawet gdyby się teraz
ocknął, i tak nie dadzą mi z nim pogadać. A na razie przyda się mała drzemka.
Ale, jak to bywa, senność ulotniła się natychmiast, kiedy przyłożyłem głowę do poduszki.
Co się ze mną dzieje? Do tej pory jakoś nigdy nie mogłem uskarżać się na bezsenność. Spałem po
piętnaście godzin na dobę, a mogłem jeszcze dłużej. A tutaj — guzik. Dymu się nawdychałem czy
co?
Jakkolwiek by było, sen odszedł, wyciągnąłem się więc na wąskiej pryczy i zagapiłem w
sufit. Ciekawe, dlaczego wszystkim przydzielili normalne pokoje, a tylko mnie taką klitkę? Po
starej znajomości? A może powinno mi to coś powiedzieć?
Usiadłem, obrzuciłem wzrokiem pokoik, w którym nie zostało zupełnie nic z lokalu, jaki
wynajmował mi Hades rok temu. Jedyne, co było niezmienne, to gabaryty. A — położyli jeszcze
linoleum i wykleili ściany tapetami. Gdybym nie wyszedł na korytarz, do tej pory bym nie wiedział,
gdzie się znalazłem.
Ale dlaczego umieścili mnie właśnie tutaj? To nie mógł być zwyczajny przypadek. Znając
Hadesa, na pewno nie. Pytanie, co chciał mi dać do zrozumienia? I co wiąże starego maga z
Pierowem? Czyżby Aaron Dawidowicz także pracował dla zastępcy wojewody? Nie, w tej
układance coś nie pasowało.
Pokręciłem między palcami skalpelem skradzionym z dyplomatki Wacława, wstałem i
zamyśliłem się. Jeśli nie trafiłem do tej klitki przypadkiem, to dlaczego? Jakie istnieją możliwości?
Może warto sprawdzić starą skrytkę? A nuż jej nie znaleźli podczas remontu? Albo...
Podszedłem do drzwi, uklęknąłem i odmierzyłem palcami potrzebną odległość. Zacząłem
podważać skalpelem i razem z tapetą odszedł od ściany cały płat tynku. Teraz tylko jakoś otworzyć
skrytkę...
Ale z tym problemu nie było. Zaraz potem odłożyłem na podłogę wyjętą ze ściany cegłę i
włożyłem w otwór rękę. Od razu ją cofnąłem, ale było za późno: znajome do obrzydzenia
odrętwienie momentalnie popłynęło aż do łokcia. Od ściskającej dłoń mocy zabolały kości, a potem
zostałem wciągnięty w rozwierającą bezzębną paszczę czeluść skrytki. I nie wiem już — czy to ja
zmniejszyłem się do koniecznych rozmiarów, czy szczelina tak się powiększyła, ale jakoś nie
rozmazało mnie po ścianie. I nawet prawie nie wytarmosiło. Prawie.
Chwilę później ocknąłem się pośrodku pentagramu wykreślonego w kącie przestronnego
pomieszczenia z wysoko sklepionym sufitem i podłogą pokrytą wypalonym w wielu miejscach
linoleum. Okien tutaj nie było, tak samo jak magicznych lamp, a niezbyt ostre światło padało ze
ścian przesłoniętych regałami.
W przeciwnym rogu, przy masywnym drewnianym stole siedział starzec w bezkształtnej
szarej chlamidzie. W skupieniu mieszał drewnianą łyżką w żeliwnym naczyniu umieszczonym nad
gazowym palnikiem.
— Witajcie, Aaronie Dawidowiczu. — Nie byłem specjalnie zdziwiony widokiem Hadesa.
— Znów się zajmujecie alchemią?
— Jasne, kolacja gotowa — uśmiechnął się chudy jak szczapa stary i przygładził potargane
siwe włosy. — Podejdź, dlaczego stanąłeś jak kołek?
— Nie rąbnie mnie? — Powiodłem ręką wzdłuż lśnienia unoszącego się nad liniami
narysowanego kredą pentagramu. I dopiero kiedy doczekałem się aprobującego kiwnięcia,
przeszedłem je. — Widzę, że lepiej wam się powodzi.
— Jakbyś zgadł... — Hades wyjął spod stołu taboret, poprawił rzemień przy sandale. —
Siadajże, rozmowa nie będzie krótka. Zjesz?
— A nie będą mnie tam szukać? — Wciągnąłem w nozdrza zapach bulkającej w garnuszku
cieczy i skrzywiłem się z obrzydzeniem. — Nie jestem głodny.
— Bardzo rozsądnie. — Zaśmiał się. — Bo to trutka na szczury. Strasznie są namolne,
mutanty przeklęte. Już nawet magia nie działa. Nalej kawy.
— Z przyjemnością. — Kiedy wynajmowałem kąt w kostnicy, zawsze zachodziłem do
Hadesa na kawę. Nieodmiennie była znakomita, choćby nie wiadomo jaka lura była produktem
wyjściowym. — A co z moją czasową nieobecnością?
— Nie zauważą. — Aaron Dawidowicz zgasił palnik, przeciągnął się i powiódł dłonią
wzdłuż uchodzącej w ścianę nici skoncentrowanej magicznej energii. — Nie denerwuj się.
— Dla mnie też? — Chrząknąłem, nalewając sobie do filiżanki czarnego płynu z
niewielkiego imbryczka. — Jest cukier?
— Ale tylko trzynaście ziarenek. — Starzec pociągnął się za długie bokobrody, uśmiechnął
nie wiadomo czemu i obejrzał mnie uważnie. — Nie denerwujesz się, mówisz?
— No jakoś się nie denerwuję — odparłem i też się uśmiechnąłem, chociaż nie
zrozumiałem, na czym polega żart. Może się jeszcze wyjaśni. — Ale biorąc pod uwagę, jak
zakończyła się nasza poprzednia rozmowa...
— A co? — zdziwił się Hades. — Normalnie porozmawialiśmy. Wyszedłeś stąd na
własnych nogach? Wyszedłeś.
— Niby tak, ale bagno w duszy pozostało. — Przeszedł mnie dreszcz. Plotki o tym, jak
Aaron Dawidowicz potrafił okazać rozmówcy niezadowolenie, budziły grozę. A niektóre z nich
mogły się okazać prawdziwe. W każdym razie poczucie humoru człowieka, który wybrał sobie na
dochodowe przedsiębiorstwo budynek dawnej kostnicy miejskiej, musiało być dalekie od
przyjętych powszechnie standardów.
— Ale najważniejsze, żeś sam w to bagno nie wpadł — oświadczył mag z pełną powagą, a
potem nieoczekiwanie mrugnął do mnie. — Ale skoro się upierasz, może na początek
przeprowadzimy małą analizę.
— Nie żebym się upierał. — Łyknąłem kawy. Naciskać na jednego z najsilniejszych magów
Przygranicza, znajdującego się na dobitkę w samym centrum kilku schodzących się linii siłowych,
byłoby skrajną głupotą. Tym bardziej że jak do tej pory nie zdołałem się jeszcze przebić do żadnego
magicznego pola.
— Nie chcesz wspominać przeszłości? — Hades odebrał ode mnie imbryk. — A trzeba
będzie.
— Już zrozumiałem...
— To znakomicie. A zatem przyjmuję, że byłeś skonsternowany naszym ostatnim
spotkaniem?
— Konsternacja to niewłaściwe słowo.
— Ty się nie oburzaj, boś sam się prosił. Nikt cię nie prosił, żebyś przychodził do mnie z tą
obrzydliwą rzeczą. Przez nią wszystko się zaczęło.
— Mówicie o nożu? — domyśliłem się. — W czymś wam przeszkodził? I co właściwie się
przez niego zaczęło?
— Co się zaczęło?! — Mag, rozeźlony nie na żarty, poderwał się i przebiegł w tę i z
powrotem pokój. — Ślepy jesteś? To wszystko! — Rozłożył szeroko ręce. — Miałem skromne,
uczciwe przedsiębiorstwo, nie lazłem w politykę, sam byłem sobie panem, a przez ciebie spokojne
życie poszło psu pod ogon! Teraz mam hotel klasy lux, a rezerwacje pokoi rozpisane na kilka lat do
przodu! Musiałem nająć ludzi, żeby mieć czas na własną pracę! Sam remont ile kosztował! Nie
mówię już o tym, że musiałem odpowiednio powiększyć pole ochronne i wzmóc wydatkowanie
energii.
— E... — nie od razu potrafiłem znaleźć odpowiednie słowa. — To może należy mi się
jakieś komisowe?
— Rózgi ci się należą. — Aaron Dawidowicz upuścił nieco pary, usiadł. — Kiedyś sam
sobie byłem panem — powtórzył — a teraz nie wiadomo, kto nim jest. Wszystko przez ciebie.
— Ale co się stało?
— Myślisz, że skąd się wzięły pieniądze na remont, co? Rusz głową, nie rozczarowuj
starego.
— Pierow dał? — wysunąłem przypuszczenie, przypominając sobie, jak się tutaj po pańsku
zachowywał zastępca wojewody. — Czy Drużyna?
— Pierow. Kupił wszystko z bebechami, ten... — Hades przełknął inwektywę i wpatrzył się
w resztkę kawy na dnie imbryka. — Bardzo mu moje przedsiębiorstwo w oko wpadło.
— A ja co mam do tego?
— A kto inny? Gimnazjoniści nie dawali rady kontrolować twojego noża wewnątrz
kostnicy, więc się przestraszyli. Pierow wtedy postanowił sobie tutaj zrobić tak zwane zapasowe
lotnisko. Sam rozumiesz, potrzebne mu było na gwałt miejsce zabezpieczone przed czarodziejami.
— Wesoło. — Zaczynałem zbierać to do kupy. — Ile sobie przywłaszczył terenu?
— Całą piwnicę. Ale to nic, po prostu nie mogę ścierpieć, jak się ktoś wtrąca w moje
sprawy. A jeśli Pierow uzna, że zbyt dużo wiem... — Aaron Dawidowicz zamilkł i spojrzał na mnie
ponuro.
— Rzeczywiście, niedobrze się stało...
— To wszystko, co masz do powiedzenia? — znów rozzłościł się Hades.
— Za to coś mi się zdaje, że wy chcecie sporo powiedzieć. — Nie dałem się sprowokować.
— Bardzo słusznie zauważyłeś — kiwnął głową starzec. — Właśnie tak. Zdajesz sobie
chociaż mętnie sprawę, do jakiego serpentarium wlazłeś?
— Nie znam takich mądrych słów. Oświecicie mnie?
— Tak w ogóle to nie posługujesz się mózgiem?
— No, toście mnie postawili w ciemnym kącie. — Prychnąłem. — Mogę coś przypuszczać.
Na przykład, że skoro Pierowowi potrzebne było miejsce chronione przed Gimnazjonem, to dawno
musiał planować pozbycie się Bergmana i zastąpienie go swoim człowiekiem.
Powiedziałem to i zamarłem — po co gadałem o Bergmanie? Zimno mi się zrobiło. Jeszcze
mi to wyjdzie bokiem.
— Żeby chodziło tylko o Bergmana. — Moje słowa nie zrobiły na Aaronie Dawidowiczu
najmniejszego wrażenia. — I żeby to tylko Pierow...
— Nie rozumiem? — Zagapiłem się na maga.
— Zebrała się tutaj cała kompania: Pierow, Mołochow, Gelman, Aleszkin z Garnizonu. —
Hades podszedł do jednej z szafek, wyjął gruby, oprawiony w skórę tom. — A Bergman to dopiero
początek. Zgodnie z ich planem wojewoda też nie powinien przeżyć powstania odmieńców.
— A więc to tak? — zdziwiłem się nieprzyjemnie. — Zatem sprawa z Gimnazjonem to
tylko manewr odciągający?
— Nie to żeby odciągający... — Hades wyjął z foliału złożoną na cztery kartkę i schował
księgę. — Pieron odnosi się do Gimnazjonu z wielką powagą. Dlatego nie chciałby widzieć na
czele Strielcowa, lecz Gribowa. Bo ten chociaż w ich szacher—macher nie został wciągnięty, to
ludzie za nim pójdą.
— Nic nie mogę zrozumieć. Skąd to wszystko wecie, Aaronie Dawidowiczu? Was też
skaptowali?
— To mój dom — uśmiechnął się dumnie starzec. — I wiem nawet, ile szczurów mieszka w
piwnicy, możesz mi wierzyć.
— Wierzę. I zna pan każdego z nich po imieniu — zażartowałem, czując ogarniającą mnie
beznadzieję. — Czyli wychodzi na to, że coś nie poszło, skoro wojewoda jeszcze nie dostał kosą
między żebra.
— Ano nie poszło. — Hades rozłożył pożółkły karteczkę. — Zamysł u tej konspiracji był po
prostu idealny, gdyby mieli jeszcze choćby najmarniejszy łut szczęścia, wyciągnęliby kartofle z
żaru cudzymi rękami. Tylko że na jakimś etapie coś im zdechło.
— To znaczy, że znaleźli się teraz w tak zwanej dupie ciemnej? — spytałem.
— Rozumiesz, wszystko uwzględnili. — Hades pokręcił głową. — Weźmy chociaż sprawę
z Bergmanem: zaplanowali, że cię tam zastrzelą, więc SWB nie nabierze podejrzeń. A co wyszło?
Uciekłeś, w dodatku zarżnąłeś tego gnojka Kuzniecowa. I co to zmieniło? Ab—so—lut—nie nic!
Od razu znalazł się inny kozioł ofiarny, czyli odmieńcy. I spróbuj się tylko zająknąć, że Drużyna
miała coś z tym wspólnego! Od razu się zacznie awantura w Gimnazjonie! A zatem trzeba wszystko
zrzucić na sytuację polityczną w Forcie. Teraz Carko, który w ogóle nie ma pojęcia, co się
naprawdę dzieje, za wszystkich odpowie. Już go nawet odsunęli za to, że nie zapobiegł zamachowi.
— Carko odstawiony? — Zamyśliłem się. — A kto na jego miejsce?
— Zastępca, któryś z młodych.
— Po co w ogóle chcieli zabić Bergmana? — Oparłem się łokciami o stół. — Żeby osłabić
pozycję wojewody?
— Raczej chodziło o to, aby im się nie pętał pod nogami — prychnął staruszek. — Ta sieć
została zarzucona konkretnie na wojewodę.
— Jak to?
— Niedawno kontrwywiad wykrył spisek.
— Zwykły spisek?
— Właśnie. Ludzie z Miasta przy pomocy piątej kolumny planowali przechwycenie Fortu.
— Czyżby? — Zaśmiałem się. — Nieźle.
— Twój śmiech jest nie na miejscu. — Aaron Dawidowicz skrzywił się. — Miasto właśnie
po to między innymi przerzuciło do Rudnego grupę uderzeniową.
— Niczego sobie! — Szczęka opadła mi na kolana. Ale też ci z Miasta dają ognia. — Teraz
rozumiem, dlaczego Drużyna zaczęła trzepać Chińczyków.
— No właśnie...
— Wychodzi na to... — Nagle uderzyło mnie, że rozruchy w Czarnym Kwadracie zaczęły
się w czasie wyjątkowo dogodnym dla spiskowców. — Odmieńcy nieprzypadkowo zaczęli się
buntować?
— W rzeczy samej, nic poważnego zrobić nie mieli. Powinni rozbić posterunki, odciągnąć
oddziały Drużyny w rejon Komendy Centralnej. Chińczycy też od początku grali rolę chłopców do
bicia, mieli stworzyć pozory szturmu południowo—wschodniej bramy i wszcząć niepokoje na
południu Fortu. A twój były dowódca otrzymał poważniejsze zadanie...
— Krzyż? — Nie zdziwiłem się zbytnio.
— Podporządkował sobie kompanię dalekiego zwiadu, miał dokonać likwidacji dowódców
Garnizonu, Patrolu i Drużyny. Tyle że Krzyż podczas buntu jakoś się nie bardzo ruszył...
— Nic nie rozumiem. — Potarłem skronie. — Gdzie tu sens i logika? A gdyby miastowi
wpadli do Fortu?
— Pomyśl lepiej, kto mógłby wprowadzić ich za mury i osłonić przed Gimnazjonem.
— Zagadki w zagadkach — mruknąłem całkiem zdezorientowany. — Bractwo?
— Siostry Chłodu. — Stary mag zaszokował mnie kolejny już raz. — Ale z jakiegoś
powodu w ostatniej chwili przeszły na stronę Drużyny. I ostro zabrały się do oczyszczania
Czarnego Kwadratu. A miastowi do tej pory siedzą w Rudnem. Wymienili się ultimatami z
wojewodą, ale nikt nie podejmuje zdecydowanych działań.
— Ale jeżeli kontrwywiad wiedział o wszystkim, to dlaczego Pierow nic nie zrobił? Taki
jest pewien swoich sił? A gdyby Walkirie wsparły Miasto?
— Wtedy Pierow załatwiłby wszystko za jednym zamachem. Oddziały Drużyny nie zostały
postawione w stan gotowości ot, tak sobie. Jego szturmowcy, co do jednego rekrutujący się z
odmienionych, mieli ruszyć pod Komendę Centralną. Nie na darmo już trzeci miesiąc dekują się w
mojej piwnicy. — Hades złożył kartkę, przykrył ją pomarszczoną dłonią. — Walkirie popsuły mu
cały misterny plan...
— Jednego nie mogę pojąć. Dlaczego to wszystko dyskutowali właśnie tutaj?
— A niby gdzie? W kostnicy nic nie wyniucha ani Gimnazjon, ani żadne medium... —
Aaron Dawidowicz podał mi złożoną kartkę. — Mnie też można nie brać pod uwagę. Przecież się
stąd nie ruszam... A zresztą, dokąd miałbym pójść na stare lata?
— A to co takiego? — Przyjrzałem się kartce, ale jej nie rozkładałem.
— Mam do ciebie pewną prośbę. — Stary mag wstał. —Postaraj się przekazać to
Gribowowi. I dla ciebie może stąd wyniknąć korzyść.
— Jaka? — zaciekawiłem się. — I kto mnie stąd teraz wypuści?
— Ranek jest mądrzejszy od wieczora. — Staruszek zgarbił się. — Weź, potem się zobaczy.
Wiesz chociaż, czego Pierow od ciebie chce?
— Żebym znalazł ten przeklęty nóż.
— Nie należy dwa razy wchodzić do tej samej rzeki — odparł Hades, kręcąc głową. — I
może się tak zdarzyć, że znajdziesz nie to, czego szukałeś. Albo nie tylko to. Dlatego zanim
zechcesz prać na odlew szablą, najpierw pomyśl. Zastanów się nad następstwami. Nie bój się pytać
o radę...
Chciałem mu zadać jeszcze kilka pytań, ale mag machnął ręką i porwała mnie niewidoczna
trąba powietrzna. Ściany pokoju wykrzywiły się, stół rozmazał w szare pasmo i tylko postać Hadesa
zachowała ostre linie, ale i ona w ciągu kilku uderzeń serca zniknęła w nadchodzącej ciemności.
Ocknąłem się, siedząc na łóżku w moim pokoiku. W głowie mi się kołowało, trochę mdliło,
ale ogólnie czułem się całkiem dobrze. Zupełnie jakby przed chwilą międzyprzestrzenie nie grały
sobie ze mną w tenisa.
I gdyby nie kartka zaciśnięta w dłoni, mógłbym uznać, że nic nie zaszło, a wizyta u Hadesa
to tylko sen.
Ledwie schowałem do kieszeni pismo maga, zawierające niezrozumiałe dla mnie hieroglify,
drzwi się otworzyły. W towarzystwie ponurego Rustama do pokoju wszedł Wacław. A ten czego
chciał?
— Coś się stało? — Ziewnąłem ostentacyjnie. Lekarz miał rozbiegane spojrzenie, a Rustam
stanął w drzwiach z prawą ręką schowaną za plecami. Zaniepokoiło mnie to.
— Gdzieś zgubiłem skalpel. — Zaniepokojony czymś Wacław oblizał wargi. — Nie
widziałeś? Niby to taniocha, parę kopiejek kosztuje, ale spróbuj kupić nowy...
— To ten? — Podniosłem z podłogi prawie niezabrudzony instrument i podałem
właścicielowi. — Leżał tutaj...
— Dziękuję — odparł krótko Wacław i zwrócił się do Rustama: — Wszystko?
— Incydent zakończony? — Popatrzyłem na wciąż stojącego w drzwiach chłopaka, a potem
na lekarza.
— Nie ruszaj się — rozkazał nagle Rustam, który w mgnieniu oka znalazł się obok mnie.Na
potylicy poczułem zimny metal i nie trzeba było genialnego umysłu, aby odgadnąć, iż jeden
nieostrożny ruch może przyprawić o dodatkową dziurę w głowie.
Tak w ogóle mógłbym spróbować skoczyć nagle w bok, przechwycić lufę pistoletu,
kopniakiem rozwalić Rustamowi rzepkę. I z dużą dozą prawdopodobieństwa dostać kulkę. Ale
Wacław, swołocz, czasu nie tracił i zręcznie wetknął mi w szyję cieniutką igłę.
Nastąpiło ostre ukłucie, a potem, nie czując nóg, osunąłem się na podłogę.
— Nie bój się — głos lekarza był zniekształcony i głuchy. — To nie trucizna. To tylko małe
zabezpieczenie.
Aut.
Rozdział 2
Jeżeli kierować się od strony piętrowej willi Jana Karłowicza ku Czerwonemu Prospektowi,
tak czy inaczej trzeba przejść obok opustoszałej dzielnicy. Ludzie nie osiedlali się tam od dawna,
szczury podążyły w ślad za ludźmi, a pracownicy SES nie dawali się rozwinąć najróżniejszym
świństwom. Bandytów też te ruiny nie ciągnęły, nic więc dziwnego, że rejon mógł się wydawać
bezpieczniejszy niż inne. Mógł, ale jednak iść między pustymi pudełkami zniszczonych domów
było wyjątkowo nieprzyjemnie.
Chociaż, jak niby osiągnąć spokój, jeśli ma się po bokach niezbyt przyjaźnie nastawionych
karków? Mogą zaraz dać po łbie, a ciało odnajdzie się dopiero, gdy śniegi spłyną.
Zatrzymałem się nagle, palce objęły rękojeści wąskich sztyletów, i zamarłem. Krewniacy
Giorgadzego, którzy nie zwrócili uwagi na mój manewr, szli spokojnie dalej. Czarne skórzane
kurtki długo jeszcze majaczyły za śnieżną kurtyną, a ja stałem, porażony nieprawidłowością tego,
co się dzieje.
Nie tak to było. Zupełnie nie tak.
Sen odpływał nieznośnie wolno i ta nieśpieszność napełniła głowę obrzydliwym ciężarem. A
i na duszy, prawdę mówiąc, było mi paskudnie. Za nic i po nic wyprawiłem tych chłopaków do
krainy szczęśliwych łowów.
Zaraz! Jak to za nic? Było za co, oj, było. Chociaż nie robiło mi się od tego wcale lżej.
Trzeba by w cerkwi postawić świeczkę albo co...
Przeciągnąłem się, przetarłem dłońmi oczy i zamarłem, wyczuwając pod palcami jakieś
zgrubienia na świerzbiącej nie wiadomo od czego skórze. Sen natychmiast odbiegł całkowicie.
Zeskoczyłem z łóżka, wpatrzyłem się z niedowierzaniem w swoje ręce. Wszystko w porządku! I
znowu o wiele ostrożniej dotknąłem twarzy. Źle! Skóra na czole i policzkach okazała się rozpalona,
a nos spuchł całkiem i zamienił się w kiepsko oczyszczony paskudny ziemniak. Jeszcze oczy jakieś
takie załzawione. Co za cholera?!!!
Wypadłem na korytarz, skoczyłem do pokoju Napalma i o mały włos nie rozciągnąłem się
na podłodze holu. Moje ciało ogarnęła dziwna słabość, straciłem dech, a pot na plecach w jednej
chwili przemoczył koszulkę. Jakoś dokulałem się do drzwi, wszedłem i nie zwracając uwagi na
mamroczącego przez sen gospodarza, skierowałem się do wiszącego nad umywalką lustra.
O matko jedyna!
Z lustra patrzyła na mnie obca twarz. Należała do zupełnie nieznanego mi człowieka.
Człowieka? Jasny szlag! Odmieńca! Odmieńca...
— Ej, koleżko sympatyczny! Co to ma być? — Napalm uniósł się na łokciu. — Spadaj stąd!
— Zamknij się — wychrypiałem, nie poznając własnego głosu. Zupełnie jakby mi ktoś
struny głosowe podwiązał.— Nie twój interes.
— Co?! — Piromanta osłupiał, porażony taką bezczelnością. — Ja cię zaraz, odmieńcu...
— A idź ty... — Osunąłem się na krzesło, ukryłem twarz w dłoniach. Co to za diabelstwo?
Co za syf! Przecież nie może tak się dziać, że jednego dnia wszystko jest dobrze, a następnego
masz mordę jak przypalona jajecznica. Mało tego, że wszystko rozognione i nos rozpuchnięty, to
jeszcze całą fizjonomię pozmieniało, jakby ktoś napuścił silikonu pod skórę.
— Sopel? — Napalm poznał mnie wreszcie. — Co ci się stało?
— A cholera wie, Napalm, cholera wie. — Pogładziłem dłonią szyję i nagle natknąłem się
na jakiś gorący guzełek. Ślad ukłucia! Dopiero teraz z mgły niepamięci wypłynęły ostatnie chwile
wczorajszego wieczoru. A więc to tak...
— I głos masz jak jakiś gawron... — Nieco uspokojony piromanta usiadł na łóżku. — I gębę
nie lepszą. Co cię tak załatwiło? Wpadłeś w wyrzut energii?
— Aha, wpadłem. — Kiwnąłem głową i skrzywiłem się od bólu przeszywającego czaszkę.
— Tylko nie w wyrzut, ale w rozdanie...
— Wykładaj. — Napalm odrzucił kołdrę, zaczął się ubierać.
— Oszalałeś? — zdziwiłem się. — Jeszcze wczoraj leżałeś plackiem.
— E tam, drobiazg. — Machnął ręką. — Goi się na mnie wszystko jak na psie. Wiera
powiedziała, że podali mi „Supermagistra”.
— Podali. — Przymknąłem oczy, oparłem się. W głowie łupało niesamowicie. Diabli, mózg
mi też uszkodzili? Miałem wrażenie, że jeszcze chwila, a czerep się rozpadnie. A w dodatku kłuło
mnie w środku takie zimno, jakby mi do czaszki napchali śniegu. — Od razu ci się polepszyło?
— Jasne! — uśmiechnął się piromanta, starając się nie patrzeć na moją twarz. — Wiera
jeszcze pół nocy dyżurowała, nie mogła uwierzyć, że wszystko już jest super. Ledwie mi się udało
wygonić ją do łóżka. Powiedz lepiej, gdzie jesteśmy.
— W dupie ciemnej. Jesteśmy w dupie. — Tak w ogóle nie mijałem się jakoś wielce z
prawdą.
— I jak wyrwać się z tego mało przyjaznego do zamieszkania miejsca? — Napalm nie
potraktował moich słów poważnie.
— Sam pomyśl, nie jesteś dzieckiem...
— Aż tak mamy przekichane?
— Aż tak. — Skrzywiłem się z bólu, kilka razy uderzyłem pięścią w ścianę. — Pogadam
sobie z twoim lekarzem prowadzącym i będzie...
— Może nie warto? — Napalm umył się zimną wodą, poprychał i wytarł twarz ręcznikiem
wiszącym na gwoździu przy umywalce.
— Inaczej się nie da. — Zlizałem krew z rozbitej kostki i wstałem. — W ogóle wygląda to
tak: jesteśmy tutaj na prawach więźniów. Nie ma co myśleć o tym, żeby udało się samodzielnie
urwać, więc bądź ostrożny. Jeśli uznają, że coś jest nie tak, nawet krematorium nie będzie
potrzebne. Jest szansa wykręcić się z tego, nawet mi obiecali, że nas zwolnią pod pewnymi
warunkami, ale w świetle ostatnich wydarzeń uważam, że trzeba zachować czujność.
— Nie jesteśmy przypadkiem u Niosących Światłość? — Piromanta zmrużył oczy, usiadł z
powrotem na łóżku. Grał chojraka, ale widać było, że nadal niezbyt dobrze się czuje.
— Chciałbym — westchnąłem. — Dobrze, odpoczywaj. Wierze i Koli przekaż, żeby się nie
wyrywali.
— A ty co?
— A ja muszę się zająć swoim zdrowiem. — Wyszczerzyłem zęby i przejechałem końcem
języka po pękniętej wardze. No nie, ktoś mi za to odpowie. I nawet wiem kto.
Tylko że życie jest skomplikowane i niekiedy emocjonalne porywy trzeba tłumić, dusić i
odkładać na przyszłość, pocieszając się znaną prawdą, że zemsta to potrawa, która najlepiej
smakuje podawana na zimno. W rzeczy samej, gastronomiczne powiedzonka można sobie darować,
ale okoliczności... Wszystkiemu winne były okoliczności. Konkretnie dwie okoliczności...
Wszystko proste — Rustam miał na tyle rozumu, żeby odwiedzić mój pokój w towarzystwie
pary konkretnych łamignatów. Ale tak naprawdę od wizyty na sali reanimacyjnej uratowała go nie
ich obecność, ale moje podłe samopoczucie. Wystarczyło mi sił tylko na to, żebym doszedł do
pokoju, dobrze jeszcze, że przewróciłem się na łóżko, a nie na podłogę. Dawno nie czułem się tak
źle. Skurwiele, co za skurwiele...
— I jak się szanowny pan czuje? Główka ziazi? — z jakimś sadystycznym zadowoleniem
zaśmiał się Rustam, stając w drzwiach.
Ochroniarz zaraz odepchnął go, wpadł do środka i skierował na mnie czarną lufę
czaromiotu. Drugi, który został na korytarzu, odsunął się, przepuszczając pogwizdującego jakiś
popowy motyw Wacława.
— Przeżyję. — Spojrzałem na Rustama przekrwionymi oczami. — W każdym razie ja
przeżyję na pewno.
— Chcesz powiedzieć, że nie wszystkim się tak powiedzie? — Gość wyszczerzył się
jeszcze bardziej, a potem nagle spoważniał. — Pamiętaj, że w twoim łbie w tej chwili rozwija się
pewne interesujące zaklęcie. Jak będziesz się ciskał, na początek sparaliżuje. A dalej będzie gorzej.
Wszystko jasne?
— Idź w cholerę. — Skrzywiłem się, ale nie próbowałem ruszać. Ręce i nogi miałem jak z
waty, nawet bez pomocy ochroniarzy wkręciłby mnie w ziemię lewą ręką. Ale jak się zbiorę... Ale i
wtedy nie wiadomo. Faktycznie w głowie krążyły jakieś czary. Jak tylko palce zwarłem w pięść,
żeby temu gadowi w mordę dać, cała ręka zwisła bezwładnie.
— Ajajajaj. — Rustam zrobił smutną minę. — My tutaj myślimy o jego bezpieczeństwie, a
on...
Milcząc, powiodłem palcami po twarzy i skrzywiłem się.
— Pozwoli pan, dosłownie na chwilkę. — Wacław chwycił mnie za podbródek, odwrócił
moją twarz do światła. — Świetnie, proces przebiega, jak należy, zupełnie bez komplikacji.
— Czyżby? — spytałem z całą jadowitością, na jaką mnie było stać. — A co się dzieje z
moją twarzą? Zjadłem coś nieświeżego?
— To tylko reakcja na wprowadzony mutagen — Lekarz wytarł palce w papierową
serwetkę. — Zupełnie nieistotna. W początkowym stadium dla neutralizacji działania preparatu
wystarczy siedmiodniowa rehabilitacja.
— A ile trwa początkowe stadium? — Od razu zrozumiałem ukrytą w jego słowach aluzję.
— Najwyżej tydzień — uśmiechnął się Rustam. — Tak że w twoim interesie leży, aby
działać szybko. Rozumiesz, o czym mówię?
— W całej rozciągłości. — Powoli zaczął mi zwracać spokój. Postanowili się więc
zabezpieczyć. No, no.
— Jesteście wolni — powiedział do ochroniarzy Rustam, uznając, że nie będzie
niespodzianek. — Pana, panie lekarzu, także dłużej nie zatrzymujemy.
— Łykaj rano i wieczorem przed jedzeniem. — Wacław postawił na uchylnym stoliku
szklaną buteleczkę z niebieskimi tabletkami. — Witaminy i przeciwbólowe...
— Dziękuję. — Nie mogę powiedzieć, żebym wyraził wdzięczność z całego serca.
Zaraz potem wlepiłem wzrok we wchodzącego do pokoju odmieńca. Był dobrze
zbudowany, wysoki, o niesamowicie wytrzeszczonych oczach, pokrytej brodawkami skórze i
opuchniętej szyi. Wydawał się znajomy, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie go spotkałem.
— Cześć, Sopel — przywitał mnie głosem Drugiego. — Miło cię widzieć w gronie
trędowatych.
— Nieźle! — wytchnąłem. — Skąd się tutaj wziąłeś?
— Może potem opowiecie sobie swoje dzieje? — zaproponował niezadowolony Rustam.
— Dobra, dobra. Zębacz, idź na spacer. — Drugi nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego
niezadowolenie. — Pięć minut nas nie zbawi. Przy okazji wprowadzę go w sedno sprawy.
— Odprowadzę lekarza i wracam. — Rustam całym sobą okazywał dezaprobatę, wyszedł
jednak posłusznie. Nic dziwnego, że się podporządkował. Z Drugiego można by spokojnie wykroić
dwóch takich jak on. — Tak że się streszczajcie.
— Oczywiście — mruknął Drugi i zamknął za nim drzwi. — Co cię taki zaszczyt kopnął?
— Nie miałem szczęścia. — Czując, jak każde słowo rwie gardło, otworzyłem buteleczkę i
połknąłem od razu dwie tabletki. Siły całkiem odeszły. — A ty jak?
— Przywykłem. — Usiadł na łóżku. — Z naszych kogoś widziałeś?
— Napalm i Wiera są w sąsiednich pokojach. Piegowatego oby moje oczy więcej nigdy nie
ujrzały. — Przysiadłem na krześle, schowałem tabletki do kieszeni. O Jałtinie, rzecz jasna, nie
wspominałem. Bo i po co?
— Trzeba będzie zajść się przywitać — ucieszył się Drugi. — A co masz do Griszy?
— Gad z niego. Ale Ziemia jest okrągła, spotkam go i beknie za wszystko. Powiedz lepiej,
dlaczego Zębacz?
— Zwróciłeś uwagę na jego zęby?
— Przelotnie. A co takiego?
— Są brylantowe — wyjaśnił i przez chwilę napawał się moim zdumieniem. — A w każdy
wlano jakieś zaklęcie ochronne.
— Nieźle. — Pokręciłem głową. — Sam sobie postanowił taki upgrade zrobić czy ktoś mu
podpowiedział
— On, tak jak ty, robił w Patrolu — ziewnął mój rozmówca. — I trafił jednego razu pod
szary szron. Odratować odratowali, ale wszystkie zęby mu się pokruszyły.
— I co, wstawili mu nowe na rachunek Patrolu? — Zaśmiałem się. — Po co to gadać
głupoty?
— A kto mówi o Patrolu? Sam gdzieś znalazł pieniądze.
— No to wychodzi, że jest nielegalnym milionerem.
— A gdyby tak było, co ci do tego?
— Nic — przyznałem. — Słuchaj, ty przyszedłeś w jakieś sprawie, tak?
— W sprawie — potwierdził Drugi. — Będziemy razem pracować.
— To znaczy jak?
— Po prostu. — Wzruszył ramionami. — Kierownictwo wyznaczyło ci zadanie? Właśnie. A
mnie z Zębaczem dodali jako uzupełnienie.
— A jak to sobie wyobrażasz? — Spojrzałem na mojego, nie mniej ode mnie
zniekształconego, towarzysza. — Mamy wyjść teraz na ulicę i zacząć działać? Przecież jeśli nas nie
załatwią od razu, to z miejsca wyślą do Getta.
— Niech tylko spróbują. — Drugi skrzywił usta w złym uśmiechu.
— Nawet nie muszą próbować. O buncie słyszałeś? Z waszym... tfu!... z naszym bratem nikt
się nie będzie ceregielił. Rozumiem jeszcze, że mi ten syf wkłuli, wzięli na krótką smycz, a i matka
rodzona by mnie nie poznała. Ale po co ciebie dodali do posiłków? Nie ma normalnych ludzi?
— Trzymaj — rzucił mi czerwoną legitymację Drugi. — Nie jesteśmy zwykłymi
odmieńcami, ale grupą specjalną Czerwony Grudzień. I wszelkie dochodzenia czy śledztwa
związane z Gettem i odmiennymi leżą w naszej gestii. Możemy pół Fortu do góry nogami
wywrócić i nikt nam złego słowa nie powie. Git?
— Czerwony Grudzień — powtórzyłem, oglądając legitymację. Zdjęcia oczywiście nie
było, nazwisko obce, ale płytka identyfikatora magicznego wklejona. To nie blacha drużynnika z
pewnością, ale lepsze niż nic. Najwyraźniej Pierow postanowił zalegalizować swój spiskowy pułk.
Czyżby się obawiał, że nie uda mu się pozbyć w najbliższym czasie wojewody? — Świetnie.
Chociaż nie, to złe słowo...
— Długo jeszcze? — Rustam zajrzał przez uchylone drzwi.
— Właź, już go wtajemniczam w najważniejsze rzeczy — powiedział Drugi. — Na czym
stanęliśmy?
— Na odmiennych — przypomniałem. — Co z Gettem?
— Wszystko dobrze. — Zębacz oparł się ramieniem o ścianę. — Siostry Chłodu tam
zaczęły szefować. We wschodniej części Czarnego Kwadratu zakwaterowały swoich najemników.
Odmieńcy musieli się ścisnąć, ale poszło bez problemów, bo takie u nich naturalne straty...
— I Rada Miejska zgodziła się na to?
— A czemu nie? — skrzywił się Drugi. — Tym bardziej że Walkirie wzięły na siebie
większą część kosztów związanych z zaopatrzeniem i leczeniem. No i to one odpowiadają teraz za
bezpieczeństwo.
— A Czerwony Grudzień znajduje się pod kuratelą Drużyny? — upewniłem się na wszelki
wypadek.
— Właśnie — potwierdził Rustam. — Masz jeszcze jakieś pilne pytania?
Pociągnąłem opuchniętym nosem.
— Sporo się udało nawywijać odmiennym w czasie buntu? Pytam, bo nie wiem, czy nie
powieszą nas na pierwszej lepszej latarni.
— Nawet z takimi papierami — Drugi poklepał swoją legitymacją w poręcz łóżka — nie
radzę chodzić w pojedynkę. Czyści są teraz w wielkim poważaniu.
— Jasne. — Jakoś mnie to nie zdziwiło. — Jaki mamy plan pracy?
— A tego byśmy się chcieli dowiedzieć od ciebie. — Zębacz obrzucił mnie ciężkim
spojrzeniem. — Zadanie znasz, myśl teraz.
— Jak rozumiem, nikt nie ma zamiaru ograniczać mi wolności?
— W obrębie Fortu jesteś jak ptak.
— No, to ekstra. — Nie zamierzałem ukrywać ulgi. — Skoro tak, przydałaby mi się broń,
najlepiej ta, którą mi zabrano, i amulet do odchylania kul. No i ubranie, rzecz jasna.
— Trzymaj. — Drugi wyjął z kieszeni wypukły metalowy dysk, odczepił go od grubego
stalowego łańcuszka.
— A to co ma być? — Wziąłem całkiem ciężki amulet, na którego lustrzanej powierzchni
nie widać było ani jednego symbolu. Magicznego promieniowania też nie czułem.
— „Archanioł 90/I” — wyjaśnił odmieniony. — Korzystałeś już przecież z alchemicznego
„Anioła Stróża”? Masz tutaj to samo, tylko w nowszej wersji. Certyfikowany wyłącznie do
używania w Forcie.
— Widzę, że tak nie do końca kumplujecie się z Gimnazjonem — zauważyłem. Było to dla
mnie całkiem ważne. Proszę bardzo, złożyli zamówienie u alchemików!
— Wybieramy to, co lepsze — oświecił mnie Rustam protekcjonalnym tonem. — Broń i
ubranie zaraz przyniosą.
— Świetnie. — Zadrżałem, czując zimno amuletu włożonego pod koszulkę. — Pozostaje
uzyskać dostęp do archiwów SES i załatwione.
— SES? — Rustam spochmurniał. — A po co? Nie jestem pewien, czy mamy do nich
dojście.
— Poszukiwany przez nas... przedmiot to taka świńska sztuka, że jego posiadacz nie może
nie zostawić za sobą śladów. — Postanowiłem nie iść na konfrontację, tylko wyjawić część prawdy.
Bo co niby robić? Innego sposobu, aby znaleźć schowany gdzieś w Forcie nóż, jak na razie nie
udało mi się wymyślić. Może coś z tego wyjdzie. — A oprócz SES nikt więcej nie posiada danych o
przejawach Mrozu w murach Fortu. Chociaż nawet w ich archiwach może nie być potrzebnej nam
informacji.
— Spróbuję coś zrobić. — Zębacz zamyślił się, potem podszedł do drzwi. — Na razie
zacznij się zbierać.
— A on kpi czy o drogę pyta? — spytałem Drugiego, kiedy Rustam wyszedł. — Można by
pomyśleć, że mam tutaj zatrzęsienie klamotów.
— Dobra, zamknij się już. — Wstał. — Zaraz twoje manele przyniosą, jak będziesz gotowy,
wyjdź do holu.
Zarekwirowane podczas aresztowania rzeczy dostarczyli mi po dziesięciu minutach. Ale
jeśli wepchnięte do wora ubrania okazały się w porządku, to znaczy znalazłem kufajkę, sweter,
czapkę, futrzane rękawice i zimowe buty, z bronią sytuacja była bardziej skomplikowana.
Wszystko, co mi zwrócili, to giurzę z jednym zapasowym magazynkiem i finkę. A gdzie się podział
wrzos?
Ubrałem się szybko. Kaburę gdzieś posiali, więc musiałem schować spluwę do kieszeni
kufajki. Wyskoczyłem na korytarz, skierowałem się do wyjścia, ale zatrzymał mnie wyglądający ze
swojego pokoju Napalm,
— Daleko się wybierasz?
— Znów się przypięli. — Wykrzywiłem wargi. — Powiedz Wierze i Koli, żeby się
pilnowali.
— Wziąłbyś ich ze sobą — zaproponował. — Jakby się z łańcuchów pourywali, gotowi się
pozabijać.
— Bez obaw. — Machnąłem ręką. — Ty mi lepiej wyzdrowiej, może potrzebna będzie
pomoc.
— Zawsze gotowy. — Napalm zasalutował mi otwartą dłonią, najwidoczniej
wspomniawszy pionierskie czasy. — Słuchaj, ty z tym Tatarczukiem idziesz?
— A co?
— Uważaj na niego — ostrzegł nieoczekiwanie piromanta. — Nie czuję go. Wcale.
Pamiętasz tego wypierdka Dymitra? Od niego chociaż jakaś poświata szła, a tutaj nic.
— Będę pamiętał. — Skinąłem głową, zastanawiając się, dlaczego sam na to nie zwróciłem
uwagi. Najpewniej stało się to za przyczyną zablokowanych przez Hadesa magicznych potoków. To
nic, na zewnątrz sprawdzę, co i jak. — Bywaj.
Wbrew obawom nie musiałem długo się dobijać do przegradzających korytarz drzwi. Tak
naprawdę w ogóle nie zdążyłem zapukać, jak należy. Ledwie raz rąbnąłem, a już ochroniarz się
zjawił i pozbawił mnie całej przyjemności. Ech...
Z Drugim też nie miałem okazji pożreć się o wrzosa. Czekał na mnie w towarzystwie, a nie
miałem ochoty wyjaśniać spraw przy Wacławie. Zresztą może to i lepiej. Trochę ochłonę. Ale kiedy
lekarz poszedł obejrzeć Napalma, do piwnicy z miejsca zszedł Rustam. Co za niefart! Znów dwóch
na jednego. Nie pierwszy raz.
— Gdzie wrzos?
— Nie oddali ci? — zdziwił się Drugi.
— Naboje też świsnęli.
— I bardzo dobrze — oświadczył nagle Zębacz. — Nie potrzebujesz teraz takiej siły ognia.
— Czyżby? — Wlepiłem w niego oczy.
— Prawdę mówię. — Rustam spokojnie wytrzymał mój wzrok. — Drugi, ty też idziesz?
— A co, nie widzisz? — wyprostował się odmieniony, który właśnie zdjął adidasy i
naciągnął watowane spodnie. Do kwestii ubioru, trzeba powiedzieć, Drugi podszedł bardzo
poważnie: na kanapie leżały futrzana czapka, ciepła puchowa kurtka i podbite gumą walonki. —
Idźcie, dogonię was.
— Chodźmy. — Zębacz podepchnął mnie w stronę schodów. W swojej skórzanej kurtce na
tle puchowej Drugiego i mojej kufajki wyglądał niczym plażowicz.
— A dokąd mamy iść? — Zacząłem wchodzić na górę. — Do archiwum SES?
— Aleś się rozpędził. — Zębacz przyłożył blachę do wmurowanej w ścianę metalowej
płytki. — Najpierw znajdziemy kuratora, a on wypisze przepustki...
— A kto u nas jest kuratorem? — Wyszedłem na parter kostnicy, rozejrzałem się. No tak, ale
remoncik! Hades sam się zapędził w kozi róg. Ściany i podłoga wyłożone płytkami, podsufitki,
plastikowe okna... A przecież to nawet nie główne wejście.
— Nie znasz go — odparł wymijająco Zębacz, minął posterunek ochrony i wyszedł na
zewnątrz.
— Jesteś pewien? — Uśmiechnąłem się, ale łyknąłem zimnego powietrza i natychmiast
zamilkłem. W nozdrza zaszczypał mróz, odzwyczaiłem się chyba, bo uczyniło mi się jakoś
nieprzyjemnie. Cholera, i po co mnie wloką do swojego kuratora? Sami by sobie pojechali.
Chociaż w sumie na dworze nie było wcale źle. Tylko zimno. Calutkie drzewa pokrywał
srebrzysty szron, niebo bardzo jasne, ani chmurki, ani obłoczka. Tylko że dym z kominów snuł się
przy ziemi. Tutaj to jeszcze nic, ale w mieście pewnie nie ma czym oddychać. No nic, jakoś
przeżyjemy.
— Zmarzłeś? — zdziwił się palący papierosa Rustam, kiedy naciągnąłem na twarz
kominiarkę z otworami na oczy i założyłem uszankę. — A podobno jesteś odporny.
— Nie mam ochoty pokazywać ludziom takiej gęby.
Jakoś mi było niedobrze. Pewnie, trudno mówić o komforcie, kiedy wyciągną człowieka z
ciepełka na zewnątrz w tęgi mróz. Ale nie o to chodziło. Jednak o co dokładnie, nie mogłem się tak
od razu zorientować. To oczywiste, że łeb aż chce się rozpaść i wcale to samopoczucie nie jest
skutkiem tamtego cholernego zastrzyku. Ale dlaczego musiałem ochronne tarcze od razu włączyć
prawie na pełną moc? Dziwne. Wcześniej tło energetyczne w Forcie przypominało zgniłą bagnistą
żyburę, a teraz było niby lodowata woda źródlana z pływającymi w niej kawałkami lodu. Czyżby
niebawem miało przyjść Czarne Południe? Albo coś się stało z miejskimi osłonami? A może to jest
związane ze śmiercią Bergmana? Nie, na pewno nie.
— Za to możesz teraz chodzić po ulicach, nie obawiając się, że ktoś ci przypomni o starych
długach — zauważył Zębacz.
— To faktycznie plus — zgodziłem się po chwili namysłu. Upewniłem się, że moich
zdolności nie wystarcza do neutralizacji zaklęcia kontrolującego. Ledwie leciwie trąciłem kłębka
czarów, a już mózg mi chciał wypłynąć przez uszy. — Powiedz mi tylko, po cholerę nałożyli na
mnie czary? Przecież i tak nie mam dokąd prysnąć bez antidotum.
— A ty jak myślisz?
— Nijak nie myślę. — Znad dachu sąsiedniego domu wyjrzało słońce, ukryłem się więc w
cieniu. Co najgorsze — Napalm miał rację, nie dało się zlustrować Zębacza wewnętrznym okiem.
Zobaczyłem tylko jakieś niewyraźne plamy. Zupełnie jakbym nie miał obok siebie żywego
człowieka. Tak się nie zdarza. Czyżby zaklęcia ochronne tak bardzo się z nim zrosły? — Strach
pomyśleć o waszych eksperymentach.
— Ktoś z kontrwywiadu zaznaczył w twoich papierach, że masz tendencje do
niekontrolowanych wybuchów agresji — oświecił mnie Drugi, który właśnie wyszedł i zaczął sobie
zawiązywać uszy futrzanej ciapki. — Podobno w stresowych sytuacjach nie zawsze reagujesz
adekwatnie.
— Krótko mówiąc, świr z ciebie — uśmiechnął się Zębacz. — Zrobisz coś, zanim się
zastanowisz, a potem...
— Dla przykładu, tak? — Uśmiechnąłem się również, kiedy szczęknęła iglica przyłożonej
do głowy Rustama giurzy. Zadowolony z efektu tego przedstawienia, włożyłem do pistoletu
magazynek i przesunąłem bezpiecznik.
— Coś w tym rodzaju — odparł kwaśno Zębacz. — A dzięki temu zaklęciu nie trzeba się
obawiać stanąć do ciebie plecami.
— Długo tu będziemy sterczeć? — Schowałem giurzę do kieszeni. A przecież Rustam miał
rację. Jak by nie patrzeć, miał... Z załadowanym pistoletem nie dałem rady powtórzyć sztuczki:
ręka odmówiła posłuszeństwa. W dodatku jakby mi w głowie dzwon uderzył. A więc to tak...
— Chcesz iść na piechotę? — zainteresował się Drugi, kiedy już przestał się śmiać z mojego
przedstawienia. — Zaraz podjadą sanie.
— Sanie? To dobrze. — Westchnąłem. — Nie szkodziłoby jeszcze jakieś śniadanie.
— Najpierw załatwimy sprawy — uciął Rustam, czego się zresztą spodziewałem. — Potem
zjemy obiad.
— Chyba że zdążymy dopiero na kolację — wykazał się optymizmem Drugi.
Sanie przyjechały po dziesięciu minutach. Przez ten czas zdążyłem dokładnie rozejrzeć się
po okolicy i porządnie zmarznąć. Kiedy więc ochroniarz otworzył bramę i na podwórze kostnicy
wjechały konie, poczułem prawdziwą ulgę. Nieważne, że nie wiedziałem, co będzie dalej,
najistotniejsze to zacząć się ruszać. A co się stanie, życie pokaże.
Podczas gdy obaj z Rustamem rozsiadaliśmy się na ławkach, Drugi pogładził gniadego
konika po szyi i dał mu zielone jabłko. Ale on przecież był miłośnikiem zwierząt...
— San Sanycz mówi, że trzeba jechać do „Wiosny”. — Wskoczył do sań już w biegu.
— Żeby tylko nie było problemu z walkiriami — zaniepokoił się Zębacz. — Jesteście
przecież odmienieni...
— Zobaczymy — burknął w odpowiedzi Drugi, który nawet w zimowej odzieży bardzo
mało przypominał normalnego człowieka. Przygranicze nazbyt go zdeformowało. Chociaż mogło
być jeszcze gorzej...
— Tam się odbywa jakaś akcja. — Woźnica odwrócił się do nas, gdy sanie wyjechały za
ogrodzenie. — Połowę waszych spędzili.
— A! To nic takiego. — Rustam położył AKM na kolanach i przymknął oczy.
Tak w ogóle moi towarzysze, czy raczej konwojenci, uzbrojeni byli nieźle: Zębacz miał
kałasznikowa i stieczkina, Drugi klina i rewolwer. W dodatku z kieszeni naszywanych na kurtkach
demonstracyjnie wyglądały im granaty. Bardzo poważnie to wyglądało, cholera. Tylko ja niby jakiś
ubogi krewny...
Tymczasem sanie wyjechały na Czerwony Prospekt i rozpędzony na otwartej przestrzeni
wiaterek błyskawicznie wygonił spod ubrania resztki ciepła. Przy czym nie to niepokoiło mnie w
pierwszej kolejności, ale coraz ostrzejsze ukłucia rozlanej w przestrzeni magicznej energii. Musiało
nastąpić jednak jakieś przebicie. I co robią z tym gimnazjoniści? A może w tej chwili nie mają
głowy do takich drobiazgów?
Ludzi było na ulicach niewielu. A najczęściej rzucała się w oczy ilość drużynników. Prawie
na każdym skrzyżowaniu wystawili po trzech, czterech funkcjonariuszy. A zwyczajni przechodnie
starali się ukryć po bramach, żeby nie włazić w oczy stróżom prawa.
Chociaż nie, bo im dalej od północnych dzielnic, tym robiło się spokojniej. Oto już na
pchlim targu jak zwykle ciżba była taka, że trudno by szpilkę wetknąć, a kilka brygad
budowlańców remontowało budynki uszkodzone podczas buntu. To zrozumiałe. Tutaj w każdym
domu mieściło się tyle biur i sklepów, że ich właścicielom taniej było zrzucić się na robotników, niż
tracić pieniądze przy przestoju. A i uszkodzenia niewielkie: w jednym miejscu wybuch potrzaskał
okna, w innym granat rozbił trochę dachówek. W sumie drobiazgi. Wprawdzie szklarze mogliby
podwyższyć ceny, ale Związek Handlowy na pewno swoich nie pozwoli ukrzywdzić.
Nagle zrozumiałem, że umyślnie staram się nie myśleć, jak wybrnąć z tej sytuacji. Uwierzyć
Pierowowi na słowo i płynąć z prądem? Jasne, a ludzie Gospodarza spokojnie będą się przyglądać,
jak nóż wymyka im się z rąk? A i poza nimi w tej partii nie brakuje graczy. Ale jeśli zacznę szarpać
wędzidło, muszę uważać, by nie przechytrzyć samego siebie. Żeby chociaż pojawiła się
jakakolwiek szansa wyrwania się z Przygranicza. Jak by nie patrzeć, to i ja, i Pierow byliśmy
zainteresowani sukcesem doświadczeń Niosących Światłość. Zastępca wojewody postawił na nich
wszystko. Jeżeli portal zacznie pracować, może mieć gdzieś zarówno Siewieroreczeńsk, jak i
Miasto. W dodatku połknie wojewodę bez popitki. Ale jeżeli nie...
W sumie jak dotąd wszystko układało się nawet nieźle, tylko że — jak to zwykle bywa —
obok tej beczki miodu majaczyła łyżka z dziegciem. Z punktu widzenia Pierowa zaaplikowanie mi
mutagenu było bardzo rozsądne. Dla mnie zaś najważniejsze, żeby nie zapomnieli o antidotum. A
zaklęcie kontrolujące coraz bardziej się nasilało. Czułem dosłownie, jakby mi pod kopułą wił się
wąż. I nic nie mogłem z nim zrobić.
Wybuchy agresji? Coś w tym jest. Ale działania prewencyjne dają zbyt wielką władzę moim
nadzorcom. Spróbowałbym tylko słowo nie tak powiedzieć, od razu mnie skręci. I na pewno nie
będą się do mnie odnosić jak do partnera, ale raczej jak do jakiejś rzeczy. A stąd już blisko do
strzału w tył głowy zamiast honorarium. Trzeba coś z tym zrobić.
San Sanycz skręcił z Czerwonego Prospektu na ledwie odśnieżoną ulicę, a ja postarałem się
wyrzucić z głowy wszystkie niepotrzebne myśli — wjechaliśmy właśnie na terytorium
kontrolowane przez Siostry Chłodu. A one, jeśli wierzyć Pierowowi, bardzo się mną interesowały.
Żeby tylko nie zechciały roztrząsać starych spraw. To by się działo...
Najpierw przejechaliśmy obok szarego muru dawnej żeńskiej kolonii, nad którym sterczały
wieżyczki strażnicze, potem wykręciliśmy wprost pod dom handlowy „Janus”.
Ech, teraz bym pogadał z Janem Karłowiczem... Może by coś poradził. Bo chociaż podczas
ostatniego spotkania był jakiś dziwny, ale wcześniej zawsze dawał dobre rady. Niestandardowe i
zawsze skuteczne. Jak by się tu pozbyć Zębacza i Drugiego na dwadzieścia minut? Hm... Na razie
się nie da.
Sanie podjechały do czteropiętrówki, której parter zajmowała „Wiosna”, i San Sanycz
zatrzymał konie obok zagradzających przejazd drużynników.
— Czego znowu? — Zębacz zeskoczył na ziemię.
— Dalej idźcie lepiej piechotą — zaproponował sierżant. — Nie dacie rady wyminąć się z
karawanem.
— A co się stało? — Drugi wygramolił się z sań w ślad za Rustamem.
— Zobaczycie. — Żołnierz nie miał ochoty odpowiadać na pytanie odmienionego. Jasne: on
to przecież trep zawodowy, a my z Drugim zawczasu włożyliśmy na rękawy opaski z napisem
„Czerwony Grudzień”. Żeby tylko ktoś nie rąbnął do nas „zupełnie przypadkowo”. Wszyscy byli
bardzo cięci na odmieńców.
Chociaż może to się odezwała stara paranoja, a tak naprawdę sierżant miał po prostu
stargane nerwy? We mnie też drgnęło serce od tego, co zobaczyłem. Duma właścicielki „Wiosny”,
szklana witryna, rozleciała się na kawałeczki po zasypanym śniegiem trawniku. Zamiast drzwi ział
zakopcony otwór, a z szyldu porzuconego sklepu warzywnego pozostały tylko trzy litery: PRO.
Pozostałe zniszczył ognisty podmuch zaklęcia bojowego.
I żeby się to jeszcze ograniczyło tylko do takich zniszczeń, ale nie — na dwa wozy z
miejskiego krematorium już załadowali dziesięć ciał. A jeszcze trzech nieboszczyków leżało na
trawniku. Akcja niby się tutaj odbyła? A nie miała przypadkiem nazwy „Zabić wszystkich”?
Ciekawe, czy nie mogli sobie znaleźć innego miejsca? Przecież „Wiosna” znajdowała się
pod ochroną Patrolu.
O ile sobie przypominam, zawsze wydawali tutaj żarcie patrolowcom. A może to był
właśnie atak na nich? Możliwe, bo cztery trupy miały na sobie białe półkożuszki. Wyglądało, jakby
przeprowadzono akcję zatrzymania żołnierzy Patrolu. Czyżby agenci dotarli już do kompanii
dalekiego zwiadu?
— No i gdzie on jest? — Drugi, wypatrujący usilnie kogoś wśród tłoczących się pod
kawiarnią ludzi, trącił w bok Zębacza. W ogóle można było ciżbę podzielić na trzy grupy:
wyróżniających się kamuflażem i pętlami drużynników, nerwowych funkcjonariuszy z Patrolu i
zbitych w grupkę żołnierzy Czerwonego Grudnia. Co charakterystyczne, wszystkie leżące na
trawniku trupy miały na rękawach czerwone opaski. Dlaczego tak?
— Nie widzę. — Rustam poprawił pas automatu. — Może w środku?
— Dowiedzcie się tam, u swoich — zaproponowałem.
— A ty co, najmądrzejszy? — nastroszył się Zębacz. — Zapomnieliśmy ciebie zapytać.
— Właśnie. — Uśmiechnąłem się, przytupując. — Słuchaj, Drugi, a to wasi sami ich
załatwili czy wykorzystali jako mięso armatnie?
— Uspokoisz się czy nie? — Zębacz tym razem rozzłościł się nie na żarty, ale zaraz stracił
mną zainteresowanie, bo z kawiarni zaczęli wychodzić drużynnicy. Znaków na pętlach nie mogłem
rozpoznać, ale wyglądało na to, że to wyższe szarże. Wszyscy pozostali bowiem od razu zaczęli się
prostować, jakby chcieli stawać na baczność.
— No cóż, do waszego oddziału nie ma uwag — oznajmił dostojnie jeden z zeskakujących
na trawnik dowódców, dorodny mężczyzna około czterdziestu pięciu lat.
— To znaczy, że wszystko, co tu zaszło, jest w porządku?!!! — podniósł głos wchodzący w
skład komisji patrolowiec.
— Władimirze Daniłowiczu, wasi ludzie pierwsi otworzyli ogień — przypomniał mu dobrze
zbudowany drużynnik z jedną belką na patkach. Był niewysoki, nieco starszy, rysy twarzy miał
wschodnie... Chanin?!!! A więc to tak! No, po nim od razu widać, że spryciarz i jeśli się
zaaklimatyzuje, bez trudu będzie się wspinał na szczyt. Taki nie da sobie w kaszę dmuchać.
— Po pierwsze, nie moi, tylko Krzyża — od razu sprostował Władimir Daniłowicz. — A po
drugie, czyżby ktoś naprawdę przypuszczał, iż w kompanii dalekiego zwiadu służą zupełni idioci?
Zamelduję dowództwu o zamierzonej prowokacji z waszej strony.
— Jakiej znowu prowokacji? — machnął ręką dorodny major. — Wszystkie dowody zostały
wam wcześniej przedstawione i...
— Ja nie o tym — przerwał mu patrolowiec. — Nie wiem, dlaczego właśnie to miejsce
wybrano na przeprowadzenie operacji.
— Czegoście się tak uczepili tej kawiarenki? — wycedził leniwie jedyny w komisji cywil.
— Wyasygnowaliśmy fundusze na remont...
— ...i niejasny jest dla mnie jej sens w ogóle. — Władimir Daniłowicz zignorował słowa
niemundurowego. — Nie mówię już nawet o przygotowaniu wykonawców! Mamy sześć
postronnych ofiar, jedenastu waszych i wszystko to w celu złapania pięciu ludzi!
— Z nimi był Krzyż — rzekł Chan. — A my mieliśmy rozkaz wziąć wszystkich żywcem.
— Ale teraz go tutaj nie widzę — odparł cicho człowiek z Patrolu. — Za to mamy kupę ciał
i jeszcze więcej problemów. A jak je rozwiązać, nikt nie potrafi powiedzieć...
— Proponuję spotkać się w Komendzie Centralnej po obiedzie i omówić wszystko na
spokojnie — powiedział major, a kiedy nikt nie zaprotestował, poszedł w stronę zaparkowanego
pod budynkiem samochodu. Typ w cywilu podążył za nim i tylko patrolowiec, burcząc coś
nieprzychylnego w plecy Chana, pozostał, aby nadzorować wywóz trupów.
— Prażone? — trąciłem Drugiego, który nie zwracał uwagi ani na trupy, ani na
drużynników, tylko spokojnie łuskał ziarna.
Wyglądał, jakby nie zrozumiał aluzji.
— No?
— Odsyp — poprosiłem teraz już bezczelnie, a odmieniony niechętnie podzielił się ze mną
półgarscią ziaren.
— Dzięki. — Podciągnąłem zakrywającą, mi twarz kominiarkę.
— Będziesz mi winien.
— Niewątpliwie.
— Coście stanęli? — zatrzymał się przy nas Chanin i wlepił wzrok we mnie. — Przecież
był rozkaz, żeby nie rzucać się w oczy.
— Witam — powiedziałem, ale Chan nie wydawał się mnie poznawać. Zhardział jednak... A
Rustam coś kręcił, że nie znam ich kuratora. A może po prostu nie wiedział, że razem z Chanem
zeszłego lata braliśmy udział w akcji zatrzymania producentów mózgotrzepów?
— Proszę podpisać, Władimirze Michajłowiczu. — Rustam podał mu jakąś kartkę.
— A to co znowu? — Chan spojrzał na dokument. — Co to za bzdura?!
— Przepustka do archiwum SES — odpowiedział Rustam najspokojniej jak potrafił,
zaciskając zęby. — Przecież tam wszystko jest napisane.
Chanin przebiegł wzrokiem tekst.
— Po co?
— Towarzyszu kapitanie, wiecie przecież, jakie przed nami postawili zadanie... — Zębacz
wzruszył ramionami. — Będziemy prowadzić pracę operacyjno-dochodzeniową.
— Nie zamierzam tego podpisywać. — Władimir Michajłowicz oddał kartkę.
— A co mamy zrobić?... — speszył się Rustam. Drugi z ukosa spojrzał na mnie, splunął na
ziemię zgniłym albo przepalonym ziarenkiem i odwrócił się.
— To najmniej mnie interesuje — odparł bez ogródek Chan. — Idźcie do wojewody albo
kogoś innego, a najlepiej podejdźcie do kancelarii.
— Nie przyjmą nas bez kuratorskiej wizy — zasępił się Zębacz. — Niech pan podpisze, a w
kancelarii zamażemy korektorem i przebukujemy na Pierowa.
— Nie podpiszę tego, jasne?
— Ale gdyby tak zaawizować... — Rustam zawahał się. — A my przecież...
— Na początek nauczcie się uwierzytelniać dokumenty, a potem przychodźcie. — Chanin
zaczął się wściekać, trącił palcem w kartkę. — Na czyje nazwisko zrobiliście oświadczenie? Na
naczelnika SES?
— Tak.
— A należało na kierownika archiwum! — wrzasnął Chan prosto w twarz Rustamowi i
skierował się do karawanu. — Idioci...
— No i na cholerę to wszystko — odpowiedziałem na pytające spojrzenie Drugiego,
wytrząsając ostatnie ziarenka na śnieg, i wcisnąłem zgrabiałe dłonie w rękawiczki. — Zrobiliśmy,
co do nas należało, a teraz choćby potop.
— Co powiedziałeś? — odwrócił się Władimir Michajłowicz, słysząc moje słowa.
— Mówię, że postawili mi bardzo twarde terminy. — Uśmiechnąłem się bezczelnie. — I o
odpowiedzialności też mówili nie raz. A ja nie jestem Zoja Kosmodemiańska, nie będę milczeć na
przesłuchaniach. Wszystkich wydam.
— Dawaj to. — Chan wyjął z wewnętrznej kieszeni długopis i zamaszyście podpisał
blankiet. — I zejdźcie mi z oczu...
— Chodźmy stąd. — Zębacz od razu pociągnął mnie za rękaw. — Chodźmy...
— Czekaj jeszcze chwilę. — Zatrzymałem się, kiedy już odeszliśmy od otaczającego
budynek kordonu.
— Co znowu?
— Jestem ciekaw. — Zaśmiałem się i zatrzymałem żołnierza Czerwonego Grudnia,
ciągnącego kawałki desek do niewielkiego ogniska. — Słuchaj, Krzyż uciekł: czy jak?
— Uciekł. — Odmieniony przełożył deski i złapał oddech. Jego oczy były ropiejącymi
szparkami. — Nasi przyszli ich aresztować, ale widzicie, co się stało.
— Tak, niedobrze się zdarzyło. — Spojrzałem na kawiarnię.
— Ale za to innych wzięliśmy jak swoich. I tego gada też znajdziemy, nie schowa się przed
nami.
Gość pokulał się dalej.
— Jakoś w to bardzo wątpię — mruknąłem pod nosem, kierując się ku saniom. Krzyż na
pewno prysnął już z Fortu. A to jeszcze by było całkiem niezłe wyjście. Bo jeśli zdecydował się
zostać, na pewno nikt go nie znajdzie.
— Jedziemy — rozkazał Rustam, kiedy tylko wszedłem do sań.
— Dokąd? — ziewnął San Sanycz.
— Wiesz, gdzie jest główny budynek SES? To tam.
— Na Krzywą, tak? — westchnął chłop. — A tutaj po cośmy się wlekli? Trzeba tam było od
razu.
— Nie pitol. — Rustam machnął ręką na woźnicę. — Mamy jeszcze sprawy na
południowym wschodzie.
— Ależ z was bestie. — San Sanycz szarpnął wodzami, a sanie ruszyły z miejsca. — Jeśli
nie mnie, to zwierzątka pożałujcie. Jak skostnieje biedaczysko, będziecie posuwać na własnych
nogach.
— To sobie każemy wypisać samochód — zażartował Drugi. — Słuchajcie, a może po
drodze skoczymy gdzieś coś przekąsić?
— Dobry pomysł! — ożywił się San Sanycz. — Znam tutaj niedaleko jeden lokal...
— Do SES, teraz jedziemy do SES — nakazał Rustam. — Potem zobaczymy.
— Tam niedaleko jest pierogarnia — poderwał się woźnica. — Też nieźle.
— Może być do pierogami — zgodził się łaskawie Rustam. — Chociaż Chanin, swołocz,
flaki ze mnie wywlókł, nie mam apetytu.
— Jemu za taką akcję też pięknie nie podziękują — wyszczerzył się Drugi. — Sopel, jak się
ustosunkowujesz do pierożków?
— Pozytywnie. — Usadowiłem się wygodniej, przymknąłem oczy. W kostnicy karmili mnie
nieźle. Ale kiedy tam wrócimy? Nie zaszkodziłoby wrzucić coś na ruszt. — Drugi, Chan całkiem
zhardział?
— Coś w tym stylu — splunął soczyście odmieniony.
— A ja tak sobie myślę, czy podpis tego wafla wystarczy, żeby nam pozwolili wejść?
— Podpisy tego, jak się wyraziłeś, wafla — zachichotał Rustam — na razie w Forcie znaczą
tyle, że każdego można bez śledztwa i sądu postawić pod mur. Mamy stan wyjątkowy.
— A dlaczego ma taką niską szarżę? — powątpiewałem.
— Jeśli się spisze, zostanie majorem. — Zębacz wzruszył ramionami. — A jeżeli nie, co za
różnica, jaki stopień ma skazaniec przed plutonem egzekucyjnym?
Do głównego budynku SES dotarliśmy po dwudziestu minutach. I znów w miarę zbliżania
się do północnej rubieży na ulicach było coraz mniej ludzi. Nawet żebracy odmieńcy zniknęli, za to
drużynnicy jakby się rozmnożyli... I normalni, i ci z czerwonymi opaskami na rękawach. To aż tylu
odmieńców zaciągnęło się do Czerwonego Grudnia? Wyglądało na to, że od dawna prowadzono
werbunek w Getcie. Musieli dobierać z osobników najbardziej bojowych, ale niezarażających.
— A dlaczego tylu naszych braci wypędzili na ulice? — Postanowiłem wyjaśnić sytuację.
— Nie mają się czym zająć?
— Nie schwytali jeszcze wszystkich buntowników. Bojownicy Czarnego Stycznia też
jeszcze gdzieś pegazują. Chociaż ich prawie wszystkich na początku wybili. — Drugi zadrżał od
przenikliwego powiewu i spojrzał w niebo. — No i używają odmiennych w charakterze żywych
tarcz. Widziałeś przecież, że na jednego drużynnika przypada czterech naszych.
— Rozumiem.
Kiedy sanie skręciły w Krzywą, rozejrzałem się na boki.
— A gdzie jest archiwum SES?
— Jeszcze trzy przecznice i w boczne uliczki — wyjaśnił Rustam.
— W prawo czy w lewo? — chciałem wiedzieć. Jakoś nigdy nie słyszałem o jakimś
archiwum w tym rejonie.
— Na północ — odwrócił się do nas San Sanycz. — Prawo czy lewo, rzecz względna,
zależy, z której strony jedziesz. A jeśli powiesz na północ czy południe, od razu wiadomo, o co
chodzi. Ulica MOPR-u. Słyszałeś o takiej?
— Nie. — Pokręciłem głową.
— Między innymi rozszyfrowuje się to jako Międzynarodową Organizację Pomocy
Rewolucjonistom. To nie żadne tam Cieniste czy Winogronowe. Wszystko na poważnie.
— Tobie, Sanie Sanyczu, to tylko pozwolić trzepać jęzorem — fuknął Rustam. — Patrz
lepiej, żebyś nie przegapił, gdzie skręcić.
— Nie ucz ojca dzieci robić. — Woźnica skierował sanie w wąski, ledwie oczyszczony ze
śniegu przejazd między domami.
Na ceglanej ścianie po tabliczce z nazwą ulicy został tylko rdzawy prostokąt. Może
faktycznie widniało na niej MOPR—u. Zresztą to nieistotne. Najważniejsze, że przyjechaliśmy. Zza
dwu- i trzypiętrowych ruder wyglądała ceglana budowla. Miała na pewno z siedem pięter, ale
chociaż przechodziłem tędy wiele razy, nie zwróciłem nigdy na nią uwagi.
Budynek SES był nieco przebudowanym mieszkalnym punktowcem z czerwonej cegły. Stał
pośrodku zaśmieconego placu. Na dachu sterczał komin lokalnej kotłowni, jeszcze wyżej lśnił
metalowy pręt piorunochronu. Okna aż do drugiego piętra zostały zabudowane w formy wąskich
strzelnic, a wyżej otwory okienne zabezpieczono kratami.
Spróbowałem zlustrować dom wewnętrznym wzrokiem, ale ku wielkiemu zdziwieniu
zobaczyłem tylko czarne zarysy murów. Nic więcej. Musieli poświęcić sporo czasu na obłożenie
ich zaklęciami ochronnymi, Mocniejsze były tylko w kostnicy u Hadesa. A z niego przecież
zawołany mag!
Tymczasem sanie przecięły plac, ominęły budynek, skręciły do zjazdu prowadzącego do
piwnic. A co to, mają tutaj nawet podziemny parking? Ale się wypaśli...
Ale zamiast podziemnego parkingu ukazał się moim oczom niewielki placyk, na którym z
trudem minęłyby się dwa samochody osobowe. Ale była to na pewno tylko część piwnic — o
proszę, obok bramy biuro przepustek. Gniazda karabinów maszynowych, wideokamery, wszystko,
co trzeba. Chłopaki serio podchodzili do rzeczy. Nie brakowało także magicznych pułapek. Oto i
SES. A przecież tak naprawdę nikt ich nie traktuje poważnie...
Pierwszy wyskoczyłem z sań, rozprostowując zdrętwiałe nogi, rozejrzałem się. Nie
radziłbym nikomu przypuszczać ataku od tej strony, można by tu przemłócić tyle narodu, że strach
pomyśleć. Cholera, ci paranoicy pod betonowymi płytami założyli jeszcze pola minowe. Albo coś
w tym rodzaju — udało mi się dostrzec tylko nitki czarów sterujących. A to po co?
— Cel wizyty? — wzmocnione przez głośnik pytanie strażnika siedzącego za szkłem
pancernym ochrypłym krakaniem zmieszało myśli w głowie.
— Taki. — Rustam przyłożył do okna formularz przepustki.
— Chwileczkę. — Ochroniarz nacisnął jakiś guzik. — Zaraz przyjdzie inspektor.
— To powiadasz, że uprawnienia waszego kapitana są najwyższe? — dokuczyłem
Zębaczowi.
— Zaraz wszystko będzie załatwione — oświadczył z pewnością w głosie, kiedy z
wewnętrznych pomieszczeń wyszedł czterdziestoletni mężczyzna w szarej, spranej koszuli bez
znaków rozpoznawczych. Rustam przyłożył znów papier do szyby.
— Inspektor drugiego stopnia Masłow — przedstawił się pracownik SES przez chrypiące
urządzenie. — Z jakiego powodu chcecie się dostać do archiwum?
— Wcale nie chcemy, ale mamy pracę do wykonania — uśmiechnął się Zębacz, nie
zabierając przepustki z szyby.
— Wszyscy mają jakąś pracę. — Inspektor wyjął z kieszeni na piersi futerał, włożył na nos
okulary. — Jakiej informacji potrzebujecie?
— Różnej — tym razem to ja wykazałem się ciętym językiem.
— Popatrz, popatrz, jacy to nam się trafili facecjoniści — docenił żart Masłow i podniósł
słuchawkę przedpotopowego telefonu. — Misza, sprawdź pełnomocnictwa niejakiego kapitana
W.M. Chanina.
Wzrok siedzącego przy pulpicie strażnika od razu stał się czujny, z wartowni wyjrzało
jeszcze dwóch uzbrojonych po zęby gości. Od razu zrobiło się jakoś nieprzyjemnie. Aż mrówki
chodziły po skórze. Ale Rustam z Drugim byli zupełnie spokojni, a to znaczyło, że nie ma sensu się
denerwować. Przecież nie byli samobójcami.
— Tak, zrozumiałem, dobrze. — Masłow po kilku minutach odłożył słuchawkę. — No cóż,
przepustka jest w porządku, ale wpuścić nie mogę. Rozkazem wojewody odmienionym został
wzbroniony wstęp na teren obiektu.
— Kogo nazywasz odmieńcem? — Odepchnąłem Rustama. — Tutaj patrz.
Masłow spojrzał przelotnie na monitor stojący przed strażnikiem.
— Wejdź do trzeciej kabiny. Pozostali zostają tutaj. I broń. Broń zostaw.
Nie wiem, jak wyglądały dwie pierwsze kabiny ale trzecia okazała się dość ciasna. Jedną ze
ścian stanowiło lustro, pozostałe były upstrzone jakimiś nadajnikami. Na podłodze i suficie
narysowano pentagramy, przy czym w szczytach ramion wzoru umiejscowionego na suficie zostały
umieszczone laserowe wskaźniki. I, co najdziwniejsze, nie mogłem nic dostrzec wewnętrznym
wzrokiem. Tyle tu wszystkiego namieszali, że kręciło się w głowie.
— Nie przecinaj promieni — ostrzegł mnie głos z niewidocznego głośnika. — Kontrola nie
zajmie więcej niż pięć minut.
— A oddychać mogę? — zażartowałem, starając się panować nad sobą. A jeśli jednak
zakwalifikują mnie jako odmienionego? Co wtedy? Co? E tam! Przecież to niemożliwe.
Odpowiedzi oczywiście się nie doczekałem. Dopiero kiedy zgasły lasery, a nadajniki na
ścianach przestały buczeć, lustro odsunęło się w bok.
— Przechodź — zaprosił mnie inspektor, a kiedy tylko znalazłem się w korytarzyku, od
razu obok mnie wyrosło dwóch karków w kamizelkach kuloodpornych, uzbrojonych w krótkie
automaty. — Nie zwracaj na nich uwagi, to rutynowe środki bezpieczeństwa.
— A co wy tutaj, pilnujecie rezerwy złota Fortu? — Rozejrzałem się. — Takie obostrzenia...
— Sytuacja jest wyjątkowa. — Inspektor wzruszył ramionami, jakby to mogło wszystko
wyjaśnić. — Mam pytanie poza protokołem. Po co zaaplikowali panu czystą antysilinę?
— A co? — Przeciągnąłem dłonią po opuchniętej skórze twarzy.
— Jestem ciekaw — odparł szczerze Masłow i przyłożył do jednych z drzwi wyjęty z
kieszeni żeton. — Po prostu pierwszy raz widzę, żeby ktoś z pełnym rozmysłem postanowił
wyglądać jak odmieniony.
— To kamuflaż — burknąłem, wszedłem do niewielkiego gabinetu i usiadłem na taborecie
pod ścianą. Jeden ze strażników stanął w kącie pomieszczenia, drugi został przy otwartych
drzwiach.
— Trzeba było rozcieńczyć do bezpiecznego stanu. — Masłow usiadł przy biurku, otworzył
księgę wpisów. — Im szybciej przyjmie pan antidotum, tym lepiej.
— Można pomyśleć, że sprzedają je w aptekach. — Rozejrzałem się. Nie chciałbym tutaj
pracować: brak okien, jedne drzwi, surowe ceglane ściany. Wprawdzie za moimi plecami wisiał
kalendarz z dziewięćdziesiątego ósmego roku z półnagą panienką, ale wiele zmienić to nie mogło.
A i od lamp imitujących światło dzienne zaczęły mi łzawić oczy. — A tu u was jest?
— To nie takie proste. — Inspektor wodził komputerową myszką po podkładce. — Dla
każdej partii wypuszczają odpowiednie antidotum. Jeśli go nie zażyć, to w najlepszym przypadku
proces stanie się nieodwracalny.
— A w najgorszym? — Rozpiąłem kufajkę, zdjąłem czapkę. Gorąco tutaj. Miałem ochotę
zdjąć też kominiarkę, ale nie chciałem pokazywać pokrytej guzami łysiny.
— Obrzmienie płuc i zejście śmiertelne — odparł Masłow. — A teraz za pańskim
pozwoleniem przejdziemy do spraw oficjalnych. Pozwoli pan spojrzeć na przepustkę...
Nie zamierzałem dawać mu dokumentów.
— Proszę się jeszcze raz przedstawić.
— Inspektor drugiego stopnia Aleksander Pawłowicz Masłow.
— No i? — Nie będzie mną pomiatał prosty inspektorzyna.
— Dyżurny operacyjny. Sprawy pozyskiwania informacji z archiwum znajdują się w moich
kompetencjach.
— Trzeba było tak od razu. — Uśmiechnąłem się, nie zwracając uwagi na niezadowolone
spojrzenie strażnika. Wyjąłem z kieszeni legitymację, przyłożyłem kciuk do plastikowego
identyfikatora i razem z podpisanym blankietem przepustki położyłem przed urzędnikiem,
— To jest zrobione wedle starych wzorów. — Spochmurniał, ale nie doczekawszy się mojej
reakcji włożył kartkę do plastikowej koszulki. — Ale to w sumie mało ważne...
Postarałem się ukryć wyraz ulgi, zacząłem się przyglądać, jak Masłow z mojej legitymacji
przepisuje do księgi numer i cudze nazwisko. Strażnik nieco się odprężył, przestał patrzeć wilkiem.
Ale nie przesunął bezpiecznika na automacie.
— Kategoria dostępu? — Inspektor oderwał się od papierów.
— Słucham? — Wybałuszyłem na niego oczy.
— Muszę wiedzieć, w jakiej kategorii poufności znajduje się potrzebna informacja —
wyjaśnił Masłow, z trudem opanowując zniecierpliwienie.
— A co za różnica?
— Od tego zależy termin jej udostępnienia. — Do inspektora już dotarło, że ma do
czynienia z zupełnym profanem. — Jeżeli to kategoria „ściśle tajne”, będzie potrzebne dodatkowe
sprawdzenie pańskiego zezwolenia.
— A jakie są jeszcze kategorie?
— Zwyczajnie „tajne” i „poufne”.
— A „ogólnie dostępne”?
— Co pana konkretnie interesuje? — westchnął ciężko inspektor.
— Wiadomości o wyrzutach magicznej energii wewnątrz Fortu, to raz. — Postarałem się jak
najściślej sformułować oczekiwania. — I o przypadkach odnalezienia trupów z symptomami
niezidentyfikowanego oddziaływania magicznego. I tylko ciał mocno zamrożonych.
— Po co mi pan zawraca głowę? — rozeźlił się urzędnik, zdjął okulary. — Co miesiąc
wysyłamy Drużynie zestawienie tego typu informacji!
— Ale ja bym chciał się zapoznać z materiałem źródłowym — powiedziałem bardzo
łagodnie. — Jaka to kategoria tajności?
— „Wyłącznie do użytku służbowego”. — Masłow zaczął coś wystukiwać na klawiaturze
szumiącego pod stołem komputera. — Za jaki okres potrzebuje pan informacji?
— Jeśli chodzi o wyrzuty, za jakieś trzy lata, żeby, jak to tylko możliwe, wykluczyć
oddziaływania sezonowe, a co do ciał... — Zamyśliłem się na chwilę. Prawdę mówiąc, absolutnie
nie miałem ochoty brać się do poszukiwań mojego starego noża i istoty posiadającej go w tej
chwili. Łatwiej by było określić miejsce bezpańskiego artefaktu, znajdującego się od początku w
Forcie. Z drugiej jednak strony, należy wziąć pod uwagę wszystkie możliwości. Byłem też pewien,
że za moim nożem ciągnie się naprawdę długi łańcuszek nieboszczyków. Najważniejsze to znaleźć
jego koniec. — Może od lipca zeszłego roku.
— Sprawdź zapotrzebowanie. — Po jakimś czasie Masłow przesunął na skraj stołu dwie
kartki.
— Ależ ma pan pismo... — poskarżyłem się, z trudem odczytując notatki. — Wszystko się
zgadza...
— Podpisz. — Inspektor nie zwrócił uwagi na moje narzekanie, podał mi długopis. —
Wydruki przyniosą za jakieś dwadzieścia minut.
— Dzięki wielkie! — ucieszyłem się. — Uratował mnie pan!
— A tak w ogóle to czego szukacie? — Masłow wziął podpisane blankiety, włożył je do
kontenera poczty pneumatycznej. — Jeśli to nie sekret.
— Na razie sami nie bardzo wiemy — skłamałem bez skrupułów. — Naczalstwo zleciło
nam wykonanie analizy i tak latamy...
— Wasze naczalstwo nie potrafi pracować z informacją, przecież wszystko im
przekazaliśmy — zaburczał inspektor. — A jak będziesz robił analizę danych, bierz pod uwagę, że
na północnych obrzeżach i północnym wschodzie wyrzuty energii zdarzają się częściej. Zaczynali
tam budować mury, ale się nie wyrobili, a teraz nic się już nie da zrobić.
— Dzięki, uwzględnię to. — Kiwnąłem głową. — A mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Nie
zanadto poważnie podchodzicie do kwestii bezpieczeństwa? U nas w Komendzie Centralnej panuje
mniejszy reżim z przepustkami.
— A komu jest potrzebna wasza Komenda Centralna? — zaśmiał się Masłow. — U nas
zostały zebrane plany magicznej obrony Fortu. Gdyby wpadły w ręce Miasta albo jakichś
fanatyków, byłoby prawdziwe nieszczęście. Teraz, jasna sprawa, to już nie to, co dawniej, ale nadal
nie brakuje miejsc, w których mogą nastąpić przecieki.
Inspektor znów odwrócił się od ekranu. Zrozumiałem aluzję i nie zadawałem więcej pytań.
Tym bardziej że nie przychodziły mi do głowy żadne sensownie sformułowane kwestie. Dobrze,
cała nadzieja w tym, że dane z archiwum coś wyjaśnią. Muszę sobie jeszcze zapamiętać, żeby
zdobyć jakieś informacje o antysilinie. Bo coś nie bardzo miałem nadzieję na pomoc moich
pracodawców.
Musiałem czekać ze czterdzieści minut co najmniej. Aż mnie to zmordowało. Czyżby nic
miało z tego nie wyjść? Ale nie, kiedy już moja cierpliwość się kończyła, do gabinetu wpadł
zdyszany goniec. Wiem doskonale, że gońcy to najbardziej zajęci ludzie na świecie. Zażądał od
Masłowa pokwitowania stosu komputerowych wydruków i poleciał dalej.
— Bierz — ziewnął inspektor, który przez cały czas tylko parę razy odebrał telefon
wewnętrzny. Nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że przez cały dyżur łupie w tetris. Tylko
elektryczność marnuje. — Będziesz teraz liczył, czy wszystko jest?
— Kpi pan sobie? — Oceniłem grubość sterty papieru. Miała z piętnaście centymetrów
najmniej. — Wierzę na słowo.
— W takim razie podpisz — zażądał kolejny raz, a potem wstał. — Chodźmy, odprowadzę
cię do wyjścia.
— Dzięki. — Wziąłem kartki pod pachę, poszedłem za nim. Strażnicy, rzecz jasna, powlekli
się z tyłu. Ostrożni, cholera...
— Co tak długo?! Zamarzliśmy już tutaj! — warknął od sań przestępujący z nogi na nogę
Drugi, kiedy zapinając guziki kufajki, wyszedłem z tej samej trzeciej kabiny. — I żreć mi się chce.
— Mnie też tam herbatką nie poili, wiesz? — Podałem mu kartki. — Trzymaj. To co, do
pierogarni?
— Dawaj — zdecydował przygarbiony z zimna Rustam. Z całego towarzystwa zimno nie
robiło wrażenia tylko na Sanie Sanyczu. Ale on zdążył zarzucić w organizm solidną dawkę
czterdziestopięcioprocentowego odmrażacza. Znaczy — jak należy.
— Łykniesz? — Zauważył moje zainteresowanie, podał mi plastikową półlitrówkę.
— Nie, dziękuję — odmówiłem. Nie żebym nastroju nie miał, ale czułem po prostu, że
alkohol mi teraz nie posłuży. Źle się czułem. Wolałbym herbaty...
Czteropiętrowy dom, w którego suterenie mieścił się „Pierożek”, nic się nie zmienił.
Zupełnie jakby od mojej poprzedniej tu bytności nie minął rok. Jakby świat trwał w bezruchu.
Mylące wrażenie. Bardzo.
Zszedłem po oblodzonych stopniach, pchnąłem drzwi i z nawyku wstrzymałem oddech.
Myślę, że właśnie dzięki temu symfonia zapachów — kiszonej kapusty, przypalonego mięsa, dymu
z lamp i czadu jakichś egzotycznych przypraw — nie zwaliła mnie z nóg. Drugi od razu zasłonił
nos rękawem, o mały włos byłby przy tym upuścił wydruki. Ale Rustamowi zdawało się to nie
wadzić, a San Sanycz, który przyszedł za nami, nawet się nie skrzywił.
W lokalu było pusto. Albo minęła już pora obiadowa, albo to skutek stanu wyjątkowego.
Jeżeli to drugie, nie powinniśmy na zbyt wiele liczyć. Mogli nam zaproponować co najwyżej
pierogi.
— Śliski! Kopę lat! — Nie zdążyłem usiąść przy stoliku obok zamalowanego do połowy
białą farbą okna, kiedy z zaplecza wyskoczył Denis Sielin we własnej osobie. — Cholera! A co się
stało z twoją mordą? Odmroziłeś?
— Uspokój się — syknąłem na Rustama, który już zdjął z ramienia automat. — Cześć,
Denis. Co cię tu sprowadza?
— Nie uwierzysz, ale zaszedłem na obiad — ewidentnie zełgał. — Panowie się nie obrażą,
jeśli porwę na chwilę waszego towarzysza? Sto lat się nie widzieliśmy.
Nie czekając na zgodę Zębacza, usiadłem przy upatrzonym przez Sielina stoliku, zdjąłem
uszankę i zacząłem rozpinać kufajkę. Moi konwojenci łaskawie wybrali odległy kąt. Postanowili
nie mieszać się w nasze sprawy?
Bardzo z ich strony rozsądnie. A może po prostu chcieli się znaleźć jak najbliżej kominka?
W każdym razie mogliśmy spokojnie pogadać.
— Masz rację, nie wierzę. — Wyrwałem Denisowi menu.
— I niesłusznie, bo często zachodzę do żony na posiłki — uśmiechnął się Sielin. — A w
kartę nie patrz, zaraz przyniosą wszystko, co trzeba. Coś do picia?
— Któż by wątpił? — Westchnąłem. — A do picia tak. Herbatę. Czarną. Z cukrem.
— Tamaro Pietrowno, dla nas jeszcze dwie herbaty — poprosił Denis grubą kobietę w
białym fartuchu, która właśnie postawiła na stoliku plastikową tacę z półmiskiem pierogów,
kilkoma kromkami czarnego chleba i dwoma aluminiowymi widelcami.
— Który z tych chłopaków wykapował? — zapytałem, nabijając na widelec pierożek.
— Rusz głową. — Denis nic a nic się nie zmieszał. — Kiepsko wyglądasz, tak na
marginesie.
— Coś zjadłem paskudnego. — Rzuciłem mu złe spojrzenie.
— Cholera, tyle razy ostrzegałem cię, żebyś nie trzepał jęzorem byle czego i byle gdzie.
— Żebyś jeszcze zawczasu ostrzegł przed zagrożeniem domięśniowych zastrzyków. —
Żułem pierożek, nie czując smaku. — Nie, ale za to mnie wystawiłeś, oj, wystawiłeś...
— Wystawiłem? — Sielin całym sobą wyrażał oburzenie. — Przecież uratowaliśmy cię od
pewnej śmierci, między innymi. Kiedy nam zlecono takie zadanie, myślałem, że będziesz
wdzięczny po grób. Kto mógł wiedzieć, że masz takie... skomplikowane sprawy z...
— Z waszymi protektorami?
— Można i tak to nazwać. — Denis nie zamierzał się wypierać.
— Dzięki — powiedziałem do kelnerki, która przyniosła herbatę, i od razu upiłem gorącego,
ale niestety niezbyt mocno zaparzonego wywaru.
— Nie ma za co. — Denis odsunął swoją szklankę w stronę talerza z chlebem.
— Tobie rzeczywiście nie mam za co — zgodziłem się tym razem. — Słyszałeś o
antysilinie?
— Nie — odparł po krótkim namyśle. — Dowiedzieć się?
— Popytaj. — Wpatrzyłem się w szklankę z herbatą. — Powiedz mi tylko jeszcze, jesteś
zorientowany w tym, co się dzieje?
— Fifty-fifty — odparł ostrożnie Denis. — Możesz wierzyć lub nie, ale nikt nie
przypuszczał, że sprawy przybiorą taki obrót. I zanim cię kazali odbić, żadnych przypuszczeń nie
było.
— Dobra, zapomnij. Dziękuję, żeście mnie odbili. A czym się w ogóle to wszystko
zakończyło? Bo ci tutaj milczą jak zaklęci...
— Chodzi ci o bunt? — poweselał Denis, któremu najwyraźniej kamień spadł z serca. —
Jeszcze przed świtem rozegnali odmieńców. I Walkirie pomogły, i drużynnicy okazali się gotowi do
akcji. No i normalnie byli uzbrojeni tylko bojownicy Czarnego Stycznia. Pozostali dostali co
najwyżej myśliwskie strzelby, karabiny SKS i mosina z jakiegoś zapyziałego roku. To i rozpieprzyli
wszystkich w diabły.
— Ci z Miasta nie zdążyli im pomóc?
— W tym czasie szturmowali bazę pograniczników. — Denis włożył do ust ostatni pierożek.
— A teraz wszyscy się zastanawiają, co będzie dalej. Z Miastem strach teraz wchodzić w konflikt,
ale pokojowo się tego na pewno nie załatwi.
— Dlaczego? — Dopiłem herbatę.
— Miastowi zażądali, aby uwolnić aresztowanych Chińczyków, tych, których podejrzewano
o przynależność do Triady. Tylko że któryś z naszych się pośpieszył i wszystkich żółtków załatwili.
A teraz gryzą paluchy po łokcie.
— Rozumiem. — Zamyśliłem się. — A chodzą jakieś słuchy, po co też siostrzyczki polazły
do Getta?
— Cała masa. — Denis machnął ręką. — Ale te słuchy są właśnie „jakieś”. Nikt nie potrafi
powiedzieć nic konkretnego. Jedyne, co wiem na pewno, to że Rada Miejska na dniach wyda
rozporządzenie, żeby walkiriom oddać na własność połowę Getta. A druga pozostanie pod kontrolą.
— Co z Komuną?
— Wierchuszkę rozstrzelali, pozostałych rozgonili na cztery wiatry. Majątek postanowiono
rozprzedać. Lokalizacja jest tam niezła, może znajdziemy też coś dla siebie.
— I Gromowa?
— Co Gromowa?
— Pytam, czy Gromowa też rozstrzelali?
— Nieco wcześniej niż pozostałych.
— Dobrze, dzięki za informację. — Spojrzałem na zaczynających się zbierać kompanów. —
Jak rozumiem, ty stawiasz?
— Dobrze rozumiesz.
— A skoro już tak dobrze rozumiem, powiedz od razu, dlaczego mnie szukałeś?
— Hamlet mnie prosił. — Denis od razu spoważniał. — Po pierwsze, kazał przekazać, że
nie ściągniemy cię z haczyka. Nie w tej sytuacji. Po drugie, pytałeś go o jakiegoś jednookiego.
Zebraliśmy o nim wiadomości, typ okazał się dość trudny. Robi interesy z bardzo dziwnymi ludźmi.
Dalej nie szukaliśmy, bo tam wszystko coraz dziwniejsze i dziwniejsze. Jeśli cię to interesuje, mam
tutaj adresik.
— Pozdrów Hamleta. — Wstałem, nieznacznie chowając do kieszeni zwiniętą kartkę. — A,
jeszcze jedno, gdybyś miał możliwość, zabierz moje manatki od Kiryła.
— Nie ma sprawy. Gdzie je zawieźć?
— Do kostnicy.
— Jasne, przekażę, komu trzeba.
— Prawdziwy z ciebie przyjaciel. — Uścisnąłem mu rękę i poszedłem do wyjścia w ślad za
Drugim i Sanem Sanyczem. Zębacz rozliczył się z kelnerką i też pośpieszył ku schodom.
— Okropne pierogi — poskarżył się na zewnątrz Drugi. — Mam po nich zgagę.
— Nie wiem, nic takiego nie zauważyłem. — Nacisnąłem głębiej czapkę. — Sanie Sanyczu,
nie strach tak zostawiać sań? Przecież mogą ukraść konika.
— E tam, zaraz ukradną. — Woźnica beknął. — Co się z tym może stać? Komu potrzebne
coś takiego?
Tak naprawdę stać się mogły różne rzeczy. Ale skoro chłop taki pewien, to znaczy, że jest
przygotowany na taką okoliczność. Pewnie ma coś w rodzaju zaklęcia ochronnego.
Wlazłem do sań i ziewnąłem szeroko. Nie miałem pojęcia, dlaczego Drugiemu nie podeszły
pierogi. Według mnie były niczego sobie. Chociaż faktycznie, dla Sielina kuchnia mogła podać
produkt innej jakości. Denisa traktują jak swego, a poza tym takim ludziom jak on nie wciska się
chłamu. Za drogo może to kosztować.
— Do kostnicy? — Drugi usiadł obok mnie, położył wydruki na ławce.
— Do kostnicy — potwierdziłem, żałując, że nie mam możliwości od razu w tej chwili
odwiedzić jednookiego. Gdyby mi się udało odszukać Beniamina, Jan Karłowicz będzie miał
względem mnie dług. A to bardzo cenne. Tylko że z pewnością nie namówię Zębacza na taki numer.
Musiałbym zresztą zbyt wiele wyjaśniać. Niech go diabli... — Sanie Sanyczu, nie będzie pan jechał
dzisiaj albo jutro gdzieś w stronę Bulwaru Południowego?
— A bo co?
— Chciałbym przekazać znajomym wiadomość. — Nie wiem, czy to właśnie nasz woźnica
mógł przekazać Sielinowi wiadomość, gdzie się zjawimy na obiad, ale na nikogo innego nie
mogłem liczyć. Może się uda?
— A jakim to niby znajomym? — Zębacz nastroszył się i poprawił leżący na
kolanach AKM.— Sopel, ty co, nie masz nic do roboty?
— Niosącym Światłość — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Ciekawe, czy Rustam wie o
konszachtach Pierowa z sekciarzami, czy nie? Wszystko jedno, sprawdzimy. — A co, nie wolno?
— Im wolno.
— Jaką wiadomość? — San Sanycz odwrócił się do mnie.
— Niech znajdą tego człowieka i wypytają go o zaginionego sprzedawcę z domu
handlowego „Janus”. Powie pan, że Sopel prosi o przysługę w ramach ich zobowiązań. — Podałem
woźnicy karteczkę z adresem. Dominik nie powinien chyba tak szybko zapomnieć o naszej
umowie, w dodatku jeśli rzecz idzie o odszukanie jednego człowieka. Zwykł dotrzymywać słowa,
przynajmniej w tym sensie, żeby nie czepiać się drobiazgów.
— Komu przekazać? — Woźnica wsunął karteczkę w lewą rękawicę.
— To jest dla ojca Dominika albo Mścisława, ale dać można komukolwiek...
— Jasna sprawa. — San Sanycz machnął wodzami. — N—no, poszła, kochaniutka!
— Gdzie się pchasz?! — Facet w zimowym płaszczu maskującym, który o mały włos byłby
się dostał pod kopyta ruszającego z miejsca konia, chwycił za wodze i pociągnął je na siebie. —
Patrz, jak jedziesz, ślepa komendo!
Rustam i Drugi dopiero zaczynali się podrywać, ale szybkość woźnicy była porażająca. W
jednej chwili przetoczył się na bok, a wystrzał z obrzyna rzucił na ziemię mężczyznę podnoszącego
rękę z pistoletem zakończonym tępym ryjem tłumika. San Sanycz przeturlał się po płytkim śniegu i
natychmiast palnął drugi raz. Dopiero wtedy rzuciłem się do tyłu i zeskoczyłem na ziemię. Seria
karabinowa wybiła w deskach ławki otwory, a Drugi poszedł w moje ślady.
Rustamowi nie pozostało nic innego, jak osłaniać przeładowującego obrzyn Sana Sanycza.
Przyklęknął na jedno kolano i siał z automatu po strzelcach, którzy urządzili sobie stanowiska w
zasypanym śniegiem śmietniku. Na chwilę jego sylwetka zadrżała i od pracującego „Archanioła”
poleciała lekka fala wyrzuconej w przestrzeń alchemicznej energii.
Drugi uniósł się i znad burty sań rzucił w stronę śmietnika granat. Gruchnęło, a San Sanycz
poderwał się na nogi i rozwalił próbującego wstać rannego napastnika. Kolejnego, który usiłował
ukryć się za kubłem, posiekały odłamki.
— Trzeba by którego przesłuchać — zakręcił się na miejscu Rustam, sprawdzając okna
najbliższych domów. — Drugi, sprawdź śmietnik.
— Spadamy, tylko szybko! — San Sanycz wskoczył na kozioł. — Granat wszystkich
wykończył.
— To czego się tak śpieszyć? — Drugi splunął na śnieg krwią z przeciętej wargi, z trudem
przetoczył się przez burtę pojazdu. — Trzeba poczekać na posterunkowego.
— Ktoś mógł ich osłaniać — wyjaśnił woźnica, ruszając. — Jakoś nie mam ochoty zarobić
kulki w plecy na stare lata.
— A ty czego leżałeś tylko w śniegu? — spytał mnie Rustam.
— A co, miałem z tą pukawką lecieć na karabiny? — Schowałem giurzę do kieszeni. —
Wariat jestem czy jak? Beze mnie też świetnie sobie poradziliście.
— Mieliśmy szczęście. — Zębacz wymienił magazynek. — Drugi, mocno oberwałeś?
— Źle skoczyłem. — Odmieniony uczepił się burty wozu, kiedy sanie wjechały na Krzywą i
zatrzęsły, wpadając w koleinę. — Prosto mordą na lód.
— Bywa — roześmiał się San Sanycz. — Pamiętam na przykład...
Nie słuchałem dalej woźnicy. Myślałem nad rozbieżnością między jego zwyczajnym
zachowaniem, a refleksem, jakim się przed chwilą wykazał. To nie był zwyczajny chłopina, jak
mogło się wydawać. Trzeba o tym pamiętać...
Do kostnicy dotarliśmy po pięciu minutach, omijając sprytnie zmierzające na miejsce
strzelaniny patrole. San Sanycz wprowadził sanie za ogrodzenie, wysadził nas przy tylnym wejściu
i od razu odjechał. Nie zaszedł nawet do środka, żeby się zagrzać. Powiedział tylko, że zajedzie na
komisariat i sam załatwi wszystkie formalności. Żeby, znaczy, z Drużyną potem problemów nie
było...
Rustam zatrzymał się przed wejściem.
— Jeżeli chcieli nas załatwić, dlaczego nie zaczęli strzelać, kiedy wyszliśmy z restauracji?
— To pytanie nie do mnie. — Drugi splunął krwawo do kosza. — Nic z tego nie rozumiem.
To nie twój kumpel ich na nas nasłał, Sopel?
— Gdyby tak było, rozwaliliby nas już w pierogarni. — Skrzywiłem się. Nie, to na pewno
nie robota Sielina. Tym bardziej że poznałem jednego, tego pierwszego z pistoletem. Swołocz
zazwyczaj włóczył się z ludźmi Tiomy Żylina. A to znaczy, że ktoś zapłacił za zabicie nas. A może
to chodzi tylko o mnie? Nie, przecież z taką mordą nie poznałaby mnie własna matka. Może by
było warto przekazać drużynnikom informacje na temat tożsamości tych gnojków? Jest sens? Po
pierwsze, niedługo sami do tego dojdą, a po drugie, już tam Żylin na pewno dobrze się
zabezpieczył, żeby nie można było powiązać go z tą sprawą. A i „Polanę” — ekskluzywne
zamknięte osiedle — posiada nie tak sobie, musi mieć potężne plecy. — Ciekawe, cóż to za konika
ma San Sanycz? Nawet nie zastrzygł uchem podczas strzelaniny.
— Jak cię to tak interesuje, jego zapytaj. Albo konia...
— Dobra, na razie. — Drugi pomacał spuchniętą wargę, podał mi wydruki. — Trzymaj,
krwią je trochę pobrudziłem.
— Wielkie dzięki! — Potrząsnąłem kartkami. — Wiesz, istnieje coś takiego jak chustka do
nosa.
— A idź ty! — warknął, otwierając drzwi.
Rustam przyjrzał mi się uważnie, ale zmilczał j poszedł za odmienionym. No i znakomicie.
Obrzydli mi już obaj bardziej niż gotowana rzepa. A przecież nie było możliwości uwolnić się w
przewidywalnym czasie od ich opieki. Nic to, coś chyba wymyślę...
A co się tyczy napadu... Zębacz zadał dobre pytanie, właściwe. I San Sanycz z jakiegoś
powodu tak szybko się stamtąd zmył. Mogło być ubezpieczenie, jak najbardziej. Ale także
niewykluczone, że tym ubezpieczeniem byli właśnie okopani w śmietniku strzelcy... Wtedy
wychodziłoby na to, że ten facet z pistoletem z tłumikiem miał nas zastrzelić samodzielnie, bez
hałasu. Jakie miał szanse powodzenia? Na pewno nie najmniejsze. Gdyby miał w magazynku coś
groźniejszego od zwykłych nabojów, a San Sanycz wykazał się gorszym czasem reakcji,
wystarczyłoby po kuli na każdego z nas. My z Drugim nic nie zdążylibyśmy zrobić, nawet AKM
Zębacza był zabezpieczony. Można zatem powiedzieć, że nam się udało. Ale czy na pewno tak
można powiedzieć?
Westchnąłem ciężko, wszedłem do budynku, przecisnąłem się obok przyglądającego mi się
przez szybę wartownika i zszedłem na dół. Dyżurujący przy schodach chłopaki nie dręczyli mnie
tym razem zbędną biurokracją, bez pytania otworzyli drzwi do części piwnicy, w której znajdował
się mój pokoik. Wierzchnią odzież rzuciłem prosto na podłogę klitki, a potem z wydrukami
zwaliłem się na łóżko. Od czego by tu zacząć? Od dziwnych zgonów czy wyrzutów magicznej
energii? Cholera, część traktująca o wyrzutach była ze cztery razy grubsza! Odłożyłem ją więc na
później. Najpierw zamrożone trupy. Czy zapisy sporządzono według dat? Tak, to świetnie.
— Będzie pan jadł kolację? — Po jakimś czasie zajrzał do mnie jeden ze strażników.
— Nie — odmówiłem i potarłem zmęczone oczy. — Ale herbaty bym się napił. A najlepiej,
gdybym dostał imbryk z esencją i termos z wrzątkiem. Aha, jeszcze długopis albo ołówek i kartkę
do notatek.
— Zaraz zobaczę. — Kiwnął głową, zamknął za sobą drzwi.
Nie zasnąłem od razu, to i dobrze. Ale bez herbaty nie dam rady. Można te informacje całą
noc przekopywać i jeszcze na rano zostanie. A mnie, nieprzyzwyczajonego do takiej roboty, zaraz
zaczęło morzyć. I strasznie, wręcz okrutnie to było nudne.
Data i miejsce znalezienia trupa. Kto znalazł ciało i w jakich okolicznościach. Obecność
albo nieobecność oznak przemocy. Czasem rezultaty dochodzenia, częściej dopisek „sprawa
zamknięta”. A zupełnie rzadko dodatek „informacja uzupełniająca”, w którym zapisywano
spostrzeżenia i wnioski uczestniczących w oględzinach współpracowników SES i drużynników. Za
to wszędzie w nagłówkach widniało: „Kategoria sprawy: T”. Nie wiem, co oznaczała ta litera, ale
przypuszczam, że dzięki niej nie musiałem studiować materiałów na temat zamarzniętych
włóczęgów.
Wydruki sporządzono drobną czcionką, taśma, drukarki już się cokolwiek zużyła, a końca
pracy nie było widać. Gdyby mi nie przynieśli esencji i wrzątku, rzuciłbym to wszystko w diabły i
poszedł spać. A tak siedziałem pół nocy. A może nawet dłużej...
Dałem sobie spokój dopiero, kiedy oczy całkiem zaczęły mi się kleić. Nie udało mi się
wszystkiego przejrzeć, zapisać sensownych wniosków też. Ale parę ciekawostek wyłapałem. Rano
to przemyślę... Rano, wszystko rano...
Rozdział 3
Obudziłem się bardzo wcześnie. A dokładniej, budziłem się kilka razy, ból głowy
wykrzywiał mi twarz, długo przewracałem się z boku na bok, ale znów wpadałem w płytki sen. I za
każdym razem, zasypiając, zastanawiałem się, co mnie podkusiło, żeby się wczoraj tak napić? A
przecież nic takiego nie miało miejsca...
I dopiero kiedy zupełnie się rozbudziłem, dotarło do mnie z całą ostrością, iż rzecz nie w
kacu, lecz iniekcji mutagenu. Gnoje...
Rozchyliłem zlepione ropą powieki, usiadłem na łóżku i ścisnąłem głowę rękami. Ależ się
podle czułem. Głowa bolała, w brzuchu kręciło, co się działo z twarzą, w ogóle nie widziałem.
Wszystko opuchło, paliło, w dodatku skóra zaczęła się łuszczyć. Cholera, jeszcze trochę i zdechnę.
Podniosłem się, postałem chwilę, wsłuchując się w siebie, i ledwo zdążyłem się pochylić
nad wiadrem, kiedy szarpnęły mną torsje. Odetchnąłem, dotarłem do szklanki i pozostała z wczoraj
gorzka herbata zmyła z języka obrzydliwy posmak wymiocin. Ulżyło trochę. Ciut, ciut. I nie na
długo. Tego czasu wystarczyło akurat, żebym dowlókł się do łóżka i wlazł pod kołdrę. A tam mnie
złapało z nową siłą. Sufit zafalował, ściany zadrżały i dopiero kiedy zamknąłem oczy, mogłem
sobie poradzić z ogarniającą mnie nieświadomością. Jeszcze mi tylko brakowało omdleń...
Nieco przyszedłszy do siebie, otarłem z twarzy zimny pot i na uginających się nogach
poszedłem do Napalma. Liczyłem na to, że zastanę u niego naszego wspaniałego doktorka. Bardzo
bym chciał pogadać z nim od serca. Tak bardzo, że aż...
Ale Wacława nie było u piromanty. Za to znalazłem tam Wierę sporządzającą dla leżącego
Napalma jakąś miksturę. Czyżby nie miał siły się podnieść? Dziwne, bo wczoraj bardzo raźno tupał
kopytami. Symulant jeden! A przecież są tutaj ludzie naprawdę potrzebujący pomocy!
— Dzięki, ty też świetnie wyglądasz. — Skrzywiłem się, kiedy zagwizdał na mój widok.
Dziewczyna aż podskoczyła w miejscu. — I czego rżysz? Wacław do ciebie dzisiaj przyjdzie?
— To u mnie nerwowe. — Piromanta usiadł na łóżku, okutał się kołdrą. — Niech to szlag!
Cały jesteś w plamach.
— Pytam, czy Wacław się zjawi?
— Obiecał przyjść — odparł Napalm. — Powiedzieć, żeby zajrzał do ciebie?
— Tak jest. — Opierając się o framugę, wysunąłem się na korytarz.
— Sopel! — Wiera wyskoczyła za mną. — Potrzebujesz pomocy?
— Kopnij ode mnie tego gada. — Pokulałem do swojego pokoiku, słysząc doskonale słowa
piromanty o „poszkodowanych na urodzie”. — Dwa razy.
Znów mnie dopadło tak, że musiałem wleźć pod kołdrę. Powinienem wziąć się za wydruki,
a nie mogłem wstać. Rozłożyłem się jak meduza czekająca na piasku, aż nastąpi przypływ. Może
się jeszcze zdrzemnąć?
Ale nie udało mi się już zasnąć. Najpierw nie mogłem się ułożyć, a potem przyszedł lekarz.
W milczeniu popatrzył na moją rozpaloną twarz, zajrzał do wiadra, a potem, mrucząc coś pod
nosem, wziął leżące na stole od wczoraj pudełeczko z tabletkami.
— Zażywałeś?
— Nie.
— Dlaczego?
— Nie widzę sensu — powiedziałem uczciwie.
— Zażyj. — Wacław aż zgrzytnął zębami, wysypując sobie na dłoń od razu trzy drażetki. —
I to już!
— A po co? — Nie zamierzałem spełniać jego rozkazów.
— Preparat hamuje działanie mutagenu w organizmie. — Wacław wcisnął mi tabletki w
rękę. — I zapobiega większości skutków ubocznych. Błagam cię więc, połknij. Dzięki temu
wszyscy unikniemy wielu problemów.
— My? — Uśmiechnąłem się.
— A kto cię potem ma postawić na nogi?! — wrzasnął lekarz. — Myślisz, że wystarczy
podać antidotum i koniec?! Jeśli nie będziesz brał tabletek, będę cię musiał składać po kawałeczku!
— Trzy? — Sięgnąłem po szklankę z resztkami herbaty.
— Co trzy?
— Łyknąć wszystkie trzy?
— Tak, musimy jak najszybciej osiągnąć odpowiednie stężenie aktywnych substancji we
krwi. — Wacław podszedł do drzwi. — Odwiedzę Napalma, a potem wrócę jeszcze do ciebie. I nie
zapominaj zażywać tabletek trzy razy dziennie.
— Jasne. — Wrzuciłem pastylki do ust, popiłem herbatą. No, to teraz trochę się przespać...
Nie wiem, czy Wacław jeszcze do mnie zaszedł, ale jeśli tak, to zbudził mnie nie on, lecz
trzask otwieranych drzwi.
— Kazali ci to oddać. — Rustam wywalił na uchylny stolik przyniesione od Kiryła rzeczy.
— O! Strzelbę przepuścili? — ucieszyłem się i od razu zajrzałem do plecaka. Nie, tak na
pamięć nie potrafiłem powiedzieć, czy wszystko było na swoim miejscu, czy przeryli moje graty.
— A w świetle ostatnich wydarzeń... — nadął się Zębacz.
— Wrzosa oddaj w świetle tych ostatnich wydarzeń. — Chwyciłem go za guzik kurtki.
Samopoczucie znacznie mi się poprawiło, przestało się nawet kołować w głowie. — Co?
— Zobaczymy. — Rustam uwolnił się ode mnie. —Wydruki przeglądałeś?
— Przeglądać przeglądałem. — Odstawiłem strzelbę w kąt, usiadłem na łóżku. —
Potrzebna mi mapa.
— Fortu?
— Nie, cholera, świata. Polityczna. — Wyjąłem spod poduszki kartkę z zapiskami. —
Pewnie, że Fortu, a im dokładniejsza, tym lepiej.
— A bez niej nic się nie da powiedzieć? — zasępił się Zębacz.
— Jest parę punktów zaczepienia. — Warto ujawniać wnioski? A co tam, beze mnie i tak nic
nie zdołają zrobić. — Ale to prawie na sto procent tylko bzdurki.
— Mów. — Przysiadł na stoliku.
— Złamiesz mebel.
— Gadajże już, nie dręcz duszy! — wnerwił się Rustam.
— Po pierwsze, warto by posłać kogoś na zachód, żeby pomyszkował w okolicach
Pentagonu, bo tam mieliśmy w ciągu ostatnich kilku dni całą serię wyrzutów energii. — Zerknąłem
jeszcze w notatki, złożyłem kartkę i schowałem do kieszeni. — I to jest dość zastanawiające, bo
taka aktywność zaczęła się tam dopiero w ostatnim czasie, wcześniej było spokojnie.
— A po drugie?
— Można by się zająć terenem znajdującym się wewnątrz granic wyznaczonych przez
Północną Strefę Przemysłową, Chiny i Prospekt Tierieszkowej. W listopadzie znaleziono tam
piętnaście ciał, w tym takich, na których nie można było dostrzec oznak użycia przemocy, ale za to
emanujących szczątkowym tłem niezidentyfikowanego promieniowania magicznego.
— A co nam to da?
— Możliwość zaczęcia od czegokolwiek. — Uśmiechnąłem się. — Na początek lepiej
sprawdzić południowy zachód. Co o tym myślisz?
— Na początek pogadaj lepiej ze swoimi kumplami. — Propozycja Rustama bardzo mnie
zdziwiła.
— Jakimi niby kumplami?
— Z Niosącymi Światłość.
— A ci czego jeszcze chcą?!
— To już sam powinieneś wiedzieć najlepiej, w końcu kazałeś im przekazać wiadomość.
Zbieraj się.
— Całkiem mam się zbierać? — Potarłem swędzący podbródek. — Znaczy jedziemy do
nich?
— Ich człowiek czeka w rozmównicy. — Zębacz wyszedł na korytarz. — Pośpiesz się.
— Już lecę — odparłem bez entuzjazmu, schyliłem się i wygrzebałem spod łóżka skarpety.
Czułem, że sekciarze wymyślili coś niedobrego. Żeby tylko znowu w coś nie wdepnąć.
Jak się okazało, w rozmównicy czekał Mścisław. Rozwalił się swobodnie na kanapie i czytał
jakąś książkę — wytłuszczony tomik w miękkiej okładce, mogący zmieścić się bez wysiłku w
kieszeni rzuconego na fotel kożucha. Pewnie przyniósł lekturę ze sobą.
— Witam. — Szurając zbyt dużymi kapciami, podszedłem do fotela, przełożyłem okrycie
gościa na stół. — Wciąż przy czytaniu?
— Czytam. — Sekciarz odłożył książkę, ale wbrew moim oczekiwaniom nie skomentował
mojego wyglądu. — Jak wiesz, niezbyt często mam wolną chwilę, więc szkoda marnować czas.
— Jeśli to ma być aluzja, to nie ten adres. — Rozsiadłem się w fotelu. — I żeby nie tracić
czasu, przejdźmy od razu do sprawy.
— Nie do sprawy, ale do spraw — uściślił Mścisław. — Już przechodzimy, nie będziemy
zwlekać.
— A zatem?
— Ależ jesteśmy niecierpliwi. — Pomocnik Dominika wstał, wziął kożuch i schował
książkę do kieszeni. — Mam nadzieję, że nie trzeba ci przypominać, że to, czym się teraz
zajmujesz, jest dla nas bardzo ważne i w przypadku powodzenia dopilnujemy, aby umowa została
wypełniona do najdrobniejszych punktów?
— A więc to wy naciskaliście na Pierowa, żeby mnie uruchomił? — Nie byłem zdziwiony.
— Może nie naciskaliśmy... Ale ze szczęścia nie szalał, to pewne... — odparł szczerze
sekciarz. — Musisz zatem zdawać sobie sprawę, że od tego, czy wpadnie nam w ręce wiadomy ci
przedmiot, bardzo wiele zależy.
— Ale nie wszystko wiem — zaśmiałem się. — Po co wam nóż? Będziecie robić kotwicę
czy latarnię sygnalizacyjną?
— Nie do mnie to pytanie. — Mścisław pokręcił głową, pogładził krótkie, jasne włosy. —
To zbyt delikatna materia. Nasz mądre głowy powiedziały, że trzeba, a moją rzeczą jest to "trzeba"
zabezpieczyć.
— No, to wszystko jasne. — Nie zamierzałem podawać w wątpliwość szczerości jego
wypowiedzi. — Tylko jak tam u was z technologiami? Nie mam ochoty zasuwać na darmo. Znajdę
nóż i okaże się, że już nie jest nikomu potrzebny. Przykro będzie.
— Powtarzam raz jeszcze: znajdziesz nóż, możesz się już o nic nie martwić. Wszystko
pozostałe będzie na naszej głowie — oznajmił pomocnik Dominika ze zbyt wielkim, jak na mój
gust, przekonaniem.
— A tak w ogóle jak z technologią przetwarzania energii? Kulawy wam coś pomógł?
— Wołkow twierdzi, że tak. — Mścisław popatrzył na mnie z namysłem. — W zasadzie
cały zestaw został już zbudowany, pozostało tylko zdobyć kilka części.
— Nóż i sprzęt komunardów? Tak?
— Nie zmieniaj tematu.
— Co z oprzyrządowaniem Komuny? — Pochyliłem się naprzód, oparłem o stół. —
Dostaniecie je?
— Pracujemy nad tym.
— Tak czy nie?
— Bractwo otrzymało ultimatum. Albo wydadzą zdobyte podczas szturmu dokumenty i
sprzęt, albo Drużyna zaatakuje Pentagon.
— Aż tak?
— Przecież mówiłem, że ten projekt jest dla nas bardzo ważny. — Mścisław odwrócił
wzrok. — I nie tylko dla nas. Rozumiesz?
— Rozumiem. — Oparłem się z powrotem. — A czy Bractwo to rozumie?
— Pytanie nie do mnie.
— Zgodzą się oddać sprzęt? — nie dawałem spokoju.
— Najpewniej będzie szturm. — Sekciarz wzruszył ramionami. — Zgodnie z ustaleniami
Gimnazjonu poziom magicznej energii w okolicach Pentagonu zwiększa się każdego dnia.
Uważamy, że czarodzieje postanowili połączyć technologie alchemiczne z know-how komunardów.
— Żeż twoja mać! — Skoczyłem na równe nogi. — Jeżeli zyskają nieograniczony dostęp
do energii alchemicznej i zaczną przekształcać jej nadwyżki w elektryczność... Szturm się nie uda, a
bracia zaczną kontrolować całe południe Fortu.
— Nie zdążą — odparł Mścisław bardzo spokojnie. — Po prostu nie mają na to dość czasu.
— A nie ma zagrożenia, że będziecie mieli zbyt wielkie zobowiązania w stosunku do
Drużyny?
— A ktoś inny będzie miał wielkie zobowiązania w stosunku do nas — uśmiechnął się
Mścisław. — Jest wielu takich, którzy z rozkoszą zatańczą jiga na grobie arcymistrza.
— Jasne. Coś jeszcze? — Nie zamierzałem się z nim spierać.
— Kto ci wystawił jednookiego?
— A ma to jakieś znaczenie? — Zaniepokoiłem się.
— O tyle o ile. — Mścisław nie naciskał. — Pogadaliśmy z nim i wiesz, z kim się okazał
związany?
— Chętnie się dowiem.
— Z jedną ze specsłużb naszego przeciwnika stamtąd. — Sekciarz wskazał kciukiem gdzieś
za swoje plecy. — Wyobrażasz sobie, jakie to otwiera perspektywy?
— Alternatywne przejście tutaj?
— Alternatywny konduktor.
— Martwy konduktor. — Wiedziałem doskonale, co się przydarzyło Kreczetowi na Łysej
Górze. Po czymś takim tylko zgon.
— Najprawdopodobniej — zgodził się Mścisław po wysłuchaniu mojej opowieści. — Ale
tym niemniej chcielibyśmy przepracować tę kwestię.
— Chcecie znaleźć kreta? — spytałem.
— To też — potwierdził pomocnik Dominika. — A tak przy okazji, nikomu nie mówiłeś, że
Jan Karłowicz utrzymuje z nami jakiekolwiek stosunki?
— Nie, a co?
— Bo to wszystko upraszcza. — Mścisław zamyślił się. — Jego pracownika, tego
Beniamina, próbowali schwytać.
— Ludzie Giorgadzego?
— Nasi przeciwnicy.
— I co z nim?
— Podczas zatrzymania skręcili mu kark. Przynajmniej tak zapewniał jednooki. Ciało
spalili. Pokazał nam, gdzie zakopali.
— Gady. — Zgrzytnąłem zębami. Nigdy nie zaprzyjaźniłem się z Wienią, ale parę razy
oddał mi przysługę. — Jan Karłowicz już wie?
— Nie. I na razie nie będziemy go zawiadamiać. Nie powinien wiedzieć o naszym udziale w
tej sprawie. — Sekciarz narzucił kożuch na plecy, wstał. — Jasne?
— Oczywiście. — Wyszedłem zaraz za nim. — To już wszystko?
— Nie miałbyś ochoty wybrać się z nami do Starego Młyna? — Mścisław otworzył drzwi.
— Mamy tam wyznaczone rendez-vous w wiadomej sprawie. Jednooki okazał się nad wyraz
gadatliwy.
— Nie zawsze nasze życzenia zbiegają się z naszymi możliwościami. — Pokręciłem głową.
— Lepiej się zajmę moją sprawą.
— Zajmij się. — Pomocnik Dominika wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie. — Bardzo na
ciebie liczymy. Bardzo.
Kiedy wróciłem do pokoju, pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, była przypięta do ściany
kawałkami taśmy klejącej mapa Fortu. Bardzo szczegółowa mapa, należy podkreślić. Została
wprawdzie sporządzona jeszcze za sowieckiego reżimu, ale zostało na niej poprawione ręcznie
wiele rzeczy od czasu, kiedy miasto dostało się do Przygranicza. Aha, i to nie była zwykła mapa.
Tak szczegółowa, że uwzględniono na niej numery domów. Takie drukowano na potrzeby celów
operacyjnych organów ścigania.
Na dodatek do ciasnego pomieszczenia naszło się ludzi. Na łóżku rozwalił się Napalm,
przed mapą zamarł zamyślony Drugi. Do pełnego składu brakowało tylko Wiery i Koli. Diabli, nie
dość, że tak mało tutaj miejsca, musiałem cierpieć jeszcze obecność tych dwóch. Jak by im
delikatnie dać do zrozumienia...
— No, po coście się tutaj przywlekli?
— Nie cieszysz się, że nas widzisz? — zdziwił się sztucznie piromanta.
— Cieszę się. Jak szalony. — Zrzuciłem jego nogi z łóżka. — Posuń się.
Drugi też zignorował moje niedwuznaczne napomknienie.
— Postanowiliśmy ci pomóc. Zrobimy burzę mózgów.
— To czemu nie zawołaliście Koli i Wiery? — Sięgnąłem po wydruki. — By się
przynajmniej podusili nawzajem.
— Wiera pomaga Wacławowi, a Wietricki ostatnio nijaki się zrobił. — Napalm zajrzał mi
przez ramię. — Możemy pójść do mnie.
— Nie potrzeba. — Podałem Drugiemu dwa ołówki, niebieski i czerwony. — Jesteś z nas
najzdrowszy, zajmiesz się najbardziej odpowiedzialną robotą: będziesz stawiał na mapie cyfry
według porządku. Te adresy, które podam ja — niebieskim, a te Napalma — czerwonym.
Numeracja moja i jego będzie różna. Wszystko jasne?
— Pewnie, nie tłumacz, jakbym był debilem — obraził się nieco odmieniony.
— Jakie znowu adresy? — Piromanta wlepił we mnie wzrok, a ja mu dałem kartki z
miejscami znalezienia zamrożonych trupów. — Niczego sobie!
— Dobra, zaczynamy! Lenina czterdzieści trzy...
Napalm odsiedział trzy godziny. Została mi jeszcze połowa danych, ale nie miałem już
ochoty pracować. Gołym okiem było widać, że nie da się ustalić jakiegoś wzoru miejsc wyrzutu
magicznej energii. A przynajmniej na podstawie tych wydruków.
— Niech was, szyja mi zdrętwiała. — Drugi rzucił ołówki na stół. — Pójdę, rozprostuję się.
— Poczekaj — zatrzymałem go. — Powiedz Zębaczowi, że potrzebuję planów
przechodzących przez Fort energetycznych linii Gimnazjonu. Nie wszystkich, tylko tych
najmocniejszych. Gdyby udało się zdobyć informacje o tym, jak dobrze są ekranowane, byłoby
bardzo dobrze.
— Jakich znowu linii?
— Elementów magicznej ochrony Fortu. Chociaż Gimnazjon ma też własne ukryte środki
komunikacji. Przekażesz?
— Przekażę. — Wyszedł z pokoju.
— A ty dokąd? — zawołałem za piromantą, kiedy ten wyskoczył na korytarz w ślad za
odmienionym. — A kto mi będzie zapisywał cyferki?
— Muszę się odlać. — Nawet się nie odwrócił.
— To spadajcie — pobłogosławiłem ich i wyjąłem z pudełka jedną tabletkę. — Obejdę się
bez was.
Wszystko jedno, bez informacji o liniach energetycznych Gimnazjonu próbować dalej
nanosić adresy byłoby próżnym trudem. I bez nich jasne, że oba przypuszczenia, jakimi podzieliłem
się z Zębaczem, sprawdziły się w stu procentach: okolice Pentagonu upstrzone były niebieskimi
znaczkami, przy czym pierwsze dziesięć cyfr znalazło się właśnie tam, a na południu Strefy
Przemysłowej także zgrupowały się liczby, tyle że czerwone. I jeśli z trupami teraz wszystko już się
ostatecznie wyjaśniło, to nie udawało się określić głównych miejsc magicznych wyrzutów. W
pewnych obszarach było ich więcej, w pewnych mniej. I tyle. Dziwne oczywiście, że w centrum
Fortu wyrzuty zdarzały się prawie tak samo często, jak przy murach miejskich, ale tam po prostu
energetyczne magistrale energii mogą się przecinać. Taki to pasztet.
— Jak postępy? Coś się zaczyna kleić? — Rustam wtargnął do mojego pokoju, kiedy tylko
skończyłem obiad i nawet jeszcze nie zdążyłem dopić herbaty. — Są rezultaty?
— O czym mówisz? — Odchyliłem się na oparcie łóżka.
— O mapie. A niby o czym? Coś się udało?
— Nie.
— To kiedy?! Kiedy będą wyniki?
— A kiedy dostaniemy informację o energetycznych liniach Gimnazjonu?
— Może jutro, może pojutrze.
— I wtedy będą wyniki — oświadczyłem.
— A ty co?!!! To stanowczo zbyt późno! — Zębacz o mały włos nie podskoczył w miejscu
ze wzburzenia. — Wiesz, jakie nam wyznaczyli terminy! Trzeba coś zrobić!
— Czy ja jestem czarodziejem? — Nie to żebym chciał drażnić Rustama, ale też nie miałem
ochoty tańczyć, jak on mi zagra. — Dasz informację, to pojawią się jakieś konkrety.
— „Naciśnij guzik, a coś się wydarzy” — zaśpiewał nie w porę zjawiający się Napalm.
— Zjeżdżaj! — warknął na niego Rustam, a potem dźgnął palcem wydruki. — Co można
zrobić teraz na podstawie tych danych? Mówiłeś coś o swoich przypuszczeniach.
— Tak, można właściwie to sprawdzić. — Wzruszyłem ramionami. — Przynajmniej
odetchniemy świeżym powietrzem. Dokąd jedziemy, do Chin czy Pentagonu?
— Pentagon jest bliżej — postanowił Zębacz. — Jakby co, do Strefy Przemysłowej
pojedziemy jutro rano.
— Mam nadzieję, że do jutra rana przyjdzie odpowiedź z Gimnazjonu. — Spojrzałem na
niego.
— Też mam nadzieję. — Rustam wyszedł na korytarz. — San Sanycz przyjedzie za pół
godziny.
— Daleko się wybieracie? — Napalm natychmiast wlazł do mnie.
— Już się wysikałeś?
— Zagadałem się z Wacławem — zmieszał się piromanta.
— To Wacław specjalnie się fatyguje do nas na sikanie?
— Daj spokój! — zdenerwował się Napalm. — Mów, dokąd się wybieracie. Już mi się
zaczyna klaustrofobia.
— Na południowy zachód, do Pentagonu. — Uznałem, że nie pozbędę się piromanty. — To
jak?
— Poczekacie pięć minut?
— Streszczaj się. — Oparłem się o ścianę i zacząłem wkładać buty. — Nie będziemy
czekać. I ubierz się po ludzku. Nie powinniśmy się rzucać w oczy. Jeśli nic nie masz, powiedz
Drugiemu.
— Rozumiem, to ja migusiem. — Napalm oddalił się. Ku mojemu zdziwieniu nie zapytał
nawet o cel przejażdżki.
— Mam nadzieję — rzuciłem za nim i wziąłem tajgę. Taszczyć ją ze sobą? Warto? Pojadę
bez bagażu.
Na zewnątrz było nieprzyjemnie. Nie mroziło szczególnie, ale niebo zaciągnęło się zasłoną
niskich szarych chmur, a od zasp ciągnęło stęchłą wilgocią. Cholera, już lepiej, jak jest zimno, nie
bywa wtedy tak wstrętnie.
— Czego się krzywisz? — uśmiechnął się Drugi, stukając butami o bok sań, by strząsnąć
śnieg.
— Obrzydliwie — odparłem.
— Wysoka wilgotność powietrza — zauważył Rustam i wyjął z kieszeni zwykły ręczny
zegarek z uszkodzoną bransoletą. — San Sanycz powinien już się pojawić.
— Wszystko jedno, i tak czekamy na Napalma. — Ziewnąłem i naciągnąłem na twarz
kominiarkę. Chociaż nie było zbyt zimno, ale nie chciałem ludzi straszyć fizjonomią.
— A on nam po co? — zdziwił się Zębacz.
— Sam się wprosił. — Spróbowałem nieco wykrzywić magiczne pole i poczułem niewielki
opór. Wyjątkowo nieprzyjemne uczucie. Jakby skóra zaczynała odchodzić od ciała. Przy czym nie
miało to wpływu na zdolności do czarowania — otaczająca mnie ochronna błona natychmiast
zaczęła gasić rzadkie, ale dokuczliwe ukłucia magicznego promieniowania.
— To niedobrze — powiedział z niechęcią Rustam. — Jesteś dobrze zakamuflowany, a jego
każdy pies rozpozna.
— Bez tej czapeczki i tużurka nikt go nie da rady zidentyfikować — uspokoiłem Zębacza.
— Wiesz przecież, że w grupie raźniej.
— Widzę, że San Sanycz też tak uważa — mruknął nagle Drugi.
— A to co ma być? — Rustam podążył za spojrzeniem odmienionego, zarzucił na ramię
plecak i skierował się ku zatrzymującym się przy ogrodzeniu saniom. Dwojgu saniom.
— Jak mi się zdaje, nie prosiliśmy o posiłki? — spytałem, przeliczając wzrokiem
zajmujących jedne sanie żołnierzy Czerwonego Grudnia. Pięć ryjów — tfu, przecież to teraz
koledzy! — twarzy plus woźnica. Czyżby po wczorajszym napadzie dowództwo postanowiło
wzmocnić bezpieczeństwo, ale zapomniało uzgodnić to z Rustamem? Na to wyglądało.
— Pierwsze słyszę. — Drugi wzruszył ramionami i poprawił obsuwający się pas pistoletu
maszynowego.
— No co? Jeszcze sterczycie? To po co się śpieszyłem? — zatrajkotał Napalm, który w
puchowej kurtce i czapce uszance wyglądał dla mnie dziwacznie. Jakby inny człowiek, nawet jego
chudość nie rzucała się w oczy.
— Wszyscy czekają tylko na ciebie! — Postanowiłem nie dawać mu się rozkręcić.
— To jak, idziemy czy nie? — Piromanta, nie tracąc czasu, podążył za Rustamem. — Czego
stoicie? Czas to pieniądz.
— Słuchaj, co ty jesteś taki pobudzony? — dogonił go Drugi.
— To ty mnie jeszcze nie widziałeś, jak jestem naprawdę pobudzony. — Napalm zebrał
poły rozpiętej kurtki i poprawił zjeżdżającą mu na twarz uszankę. — Ale niech tylko słońce pójdzie
wyżej, zacznie się wiosenny szał seksu!
— Właź już, ty nasz napaleńcze. I czapeczkę naciągnij na twarz. — Popchnąłem piromantę
ku pustyni saniom i przywitałem się z Sanem Sanyczem: — Dzień dobry! I jak tam się zaczął
poranek?
— A nawet nieźle, nie narzekam. Chłopaków, popatrz, do osłony wam wywlekli. —
Woźnica wskazał ludzi z czerwonymi opaskami na rękawach. — No dobra, zamykamy drzwi,
następny przystanek... Tak w ogolę gdzie jedziemy?
— Na razie wyjeżdżaj na Czerwony, tam zobaczymy — zarządził niezadowolony czegoś
Rustam i wlepił we mnie wzrok. — Podaj jakiś adres w pobliżu.
— Sanie Sanyczu, do Konsumpcyjnej dojedziemy bez problemów? Dom numer osiem.
— Powinni tam odśnieżyć — odpowiedział woźnica. — A gdyby co, z Energetyków
dojdziecie pieszo. To ledwie parę przecznic.
— Lepiej by było dojechać — zaniepokoił się Napalm. — Buty mi przemakają. Żebym
tylko nie dostał kataru.
— Jakby co, oddam ci moje kalosze — uspokoił go San Sanycz. — Nnno, ruszamy!
Chociaż rozglądałem się pilnie, nie mogłem dostrzec jakichś szczególnych zmian od
wczorajszego dnia. Jakby życie w Forcie zamarło. Takie same bezludne ulice, tacy sami znudzeni
funkcjonariusze na każdym skrzyżowaniu. Tylko parę razy dobiegły nas wystrzały gdzieś z głębi
bocznych ulic.
Ale to tylko z początku. Potem zobaczyłem pod jednym z czteropiętrowych domów
należących do kupców dopalający się łazik. Wokół drużynnicy, na poboczu przykryte ciało. Oto i
stan wyjątkowy.
— Jeszcze się będzie działo — burknął pod nosem San Sanycz. — Jak miastowi urządzą
szturm, wszyscy się krwią zalejemy. Jeśli tego dożyjemy...
— Dożyjemy — odparł lekkomyślnie Drugi. — Wysadzili samochód patrolowy, a co,
wcześniej się to nie zdarzało? Były przecież wypadki. A tak w ogóle jedziemy na południe Fortu.
— Myślisz, że tam jest spokojniej? — Woźnica skierował sanie na pobocze, ominął nas
kamaz, spod którego kół pryskały grudy brudnego śniegu. Wczoraj było o wiele czyściej, a dzisiaj
główna droga rozkisła. — Tam do dzisiaj nie mogą spacyfikować Chińczyków. Też są strzelaniny.
— Mamy ochroniarzy, niech oni się martwią. — Uśmiechnąłem się i przeniosłem spojrzenie
z jadących za nami sań na fasadę czteropiętrówki, trafioną podczas buntu koktajlem Mołotowa. Co
ciekawe, jeśli z szyldów „Sauny Neptuna” i salonu „Księżycowy Zając” prawie nic nie zostało, to
„Czary i Amulety” tylko osmaliło. A przecież znajdowały się tuż obok siebie, substancja zapalająca
nie mogła do niego nie dotrzeć.
— Będą się martwić, ale kulkę w razie czego dostaniesz ty — westchnął Rustam. — Nie
liczcie zanadto na tych chłopaków, sami lepiej się pilnujcie.
— Jasne, jasne, inaczej się nie da. — Napalm zawiercił się na swoim miejscu. — Jeden za
wszystkich i takie tam.
Sanie już przejechały ulicę prowadzącą do „Topoli”, kiedy zauważyłem błyszczącą nad
dachami kopułę cerkwi. Może zajrzeć? Dlaczego by nie? Przecież nigdzie nam się nie śpieszyło, a
druga okazja może się nie przydarzyć. W końcu wszyscy jesteśmy śmiertelni...
— Sanie Sanyczu — zawołałem na nucącego coś cicho woźnicę — można by zajechać pod
cerkiew?
— A po co niby? — od razu zjeżył się Rustam. — Własne sprawy załatwiaj w czasie
wolnym od pracy.
— Muszę tam się udać w celach służbowych — odpowiedziałem, patrząc mu w oczy. Ale
wymyślił mądrala: w czasie wolnym od pracy. A kiedy ja ostatnio miałem taki czas?
— Oho, ho, ale zajawka! — zarechotał Napalm. — A więc to z takich wiarygodnych źródeł
czerpiesz informacje?
— Jak najbardziej — odpowiedziałem i wyskoczyłem z sań, które zatrzymały się przy
płocie przed cerkwią. — Rustam, daj no z pięć, może dziesięć rubli, nie mam przy sobie złamanego
grosza.
— A po co ci? — Zębacz wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni.
— Nie pękaj, oddam przy pierwszej wypłacie. — Roześmiałem się i wziąłem od Rustama
złotą monetkę. — Zaraz wracam...
— Tylko szybko — popędził mnie Napalm i zaśpiewał cicho:
Witaj, Panie Boże, oto jestem tu,
Zatem dlaczego nie możemy wypić?
Bo teraz wiem, zrozumiałem już,
Że to jest właśnie moja modlitwa.
Udałem, że nie słyszę, skierowałem się do kiosku. Pożyczonych pieniędzy wystarczyło na
pięć świeczek, a następnym etapem mojej pielgrzymki stało się cerkiewne podziemie.
Przeżegnałem się, postawiłem trzy świeczki za spokój dusz, przymknąłem oczy i odmówiłem w
myślach krótką modlitwę.
Za Katię, za Maksa, za wszystkich, których już nie ma między żywymi.
A za krewniaków Giorgadzego? A w cholerę z nimi! Sami wybrali swój los...
Wyrzuciłem z głowy nieprzystojne w świętym miejscu myśli, skierowałem się do nawy
głównej. Czerwone punkty wiecznego ognia przed obrazami, wymalowane biblijnymi scenami
sklepienie, wąskie okna, półmrok i cisza. Dobrze tutaj. Gdybym miał czas...
Ale czas naglił, więc postawiłem pozostałe świece przed pierwszą z brzegu ikoną,
zaciągnąłem się pachnącym woskiem powietrzem i poszedłem do wyjścia.
Szybko? Tak. Znienacka? Tak. Ale zaszedłem. Pomodliłem się. Nie na pokaz. Dla siebie. I
teraz mogłem się zająć sprawami.
Pierwszy raz zatrzymaliśmy się na Czerwonym Prospekcie trzy przecznice przed
skrzyżowaniem z Bulwarem Południowym. Strażujący drużynnicy mieli rozkaz kierowania
wszystkich objazdem, więc nie słuchając żadnych tłumaczeń, kazali Sanowi Sanyczowi zawracać.
Ale Rustam długo rozmawiał i wykłócał się ze starszyną, aż ten w końcu zgodził się nas przepuścić.
Ale do skrzyżowania z Konsumpcyjną tak czy inaczej nie dotarliśmy, bo następny posterunek
znajdował się dwieście metrów dalej. A tutaj już nic się nie dało zrobić.
— Starszy sierżant Nowikow — przedstawił się dowódca warty, szczupły mężczyzna około
trzydziestu pięciu lat. Melancholijnym spojrzeniem zlustrował ludzi siedzących w saniach. —
Dokumenty poproszę.
— Rustam Nigmatulin, dowódca grupy specjalnej oddziału Czerwony Grudzień. — Zębacz
podał mu swoje papiery.
— Daleko się wybieracie! — zapytał drużynnik, sprawdzając legitymację.
— Konsumpcyjna osiem — odpowiedział zgodnie z prawdą Rustam.
— W te ruiny? — Nowików odwrócił się do swoich ludzi. — Sańka, nie pamiętasz, czy są
jakieś całe domy po parzystej stronie Konsumpcyjnej?
— Nic nie zostało. Ani po parzystej, ani nieparzystej — oznajmił kierowca zaparkowanej
przy zaspie wołgi.
— Nie mogę was przepuścić — powiedział starszy sierżant bez specjalnego żalu. — Teren
jest otoczony kordonem, przeprowadzamy operację specjalną.
— Mam rozkaz. — Zębacz wiedział, że nic nie wskóra naciskami, ale nie dawał za
wygraną.
— Ja też, zatem w niczym nie mogę pomóc.
— A kto może? — spytał Rustam.
— Koordynator operacji, ale do niego też nie dotrzecie. — Sierżant wzruszył ramionami. —
Spróbujcie jutro.
— A samochód macie chyba z radiostacją. — San Sanycz trącił palcem długą antenę wołgi.
— Jest coś takiego — odparł drużynnik. — A coś to zmienia?
— Na pewno możecie nawiązać łączność z koordynatorem — zauważył woźnica.
— Łączność z nimi padła dwie godziny temu przez ciągłe zakłócenia. — Nowikow pokręcił
głową.
— No to skontaktujcie się z komisariatem i przekażcie kod potwierdzenia naszych
pełnomocnictw. — Rustam od razu pojął, do czego zmierza San Sanycz i przedyktował sierżantowi
ciąg liter i cyfr.
— Spróbuję. — Podoficer poszedł do samochodu, wsiadł z przodu. — No, dawaj, powtórz!
— Rozmowa z komisariatem nie trwała długo, Nowikow wyjrzał przez okno i machnął ręką do
podwładnych. — Przepuścić! Sańka, zaprowadź ich do sztabu. Przekażesz gości komukolwiek i
wracaj.
— A gdzie jest sztab? — zapytał Rustam.
— Na kołchozowym bazarze. — Kierowca wołgi zatrzasnął drzwiczki, włączył silnik.
Gdzieś z przodu gruchnęła seria wybuchów, mimo woli skuliłem się i nagle zrozumiałem, że
prawie do maksimum podniosłem moc tarcz magicznych. Postanowiłem je tak zostawić — zbyt się
robiło tutaj nieprzyjemnie.
I nie chodziło tym razem o pogodę, o nie. Po prostu tło magicznego promieniowania w
Forcie było bardzo niestabilne. I zbyt przykro odczuwałem jego wahania. Czyżby bracia rozpuścili
swoje alchemiczne ustrojstwa na pełny regulator? Żeby się nie okazało, iż wszystkie ostatnie
wyrzuty tutaj były związane właśnie z tym. Cholera, było jechać jednak do Północnej Strefy
Przemysłowej.
— Coś zaczęło się oziębiać i dziewczynek nie widać. — Piromanta, ćmiący papierosa,
zaczął zapinać guziki. Do tej pory siedział w rozpiętej kurtce i czapce zsuniętej na tył głowy.
— Mógłbyś nie palić — poprosił Drugi, krzywiąc się od zapachu dymu tytoniowego. —
Mam na to alergię.
— A jakie masz objawy? — Napalm zaciągnął się mocno. — Kaszel, wysypka, sraczka?
— Wzmożona agresja — spochmurniał odmieniony.
— Szlag z tobą, złota rybko. — Piromanta schował do paczki zgaszonego papierosa, opuścił
na twarz kominiarkę. — I po co się z wami powlokłem? Siedziałbym teraz sobie w ciepełku...
— Nie jęcz, sam chciałeś — usadziłem go. — Wszystko ma swoje dobre strony, więc może
rzucisz wreszcie palenie.
— Niedoczekanie. — Piromanta chwycił się za burtę, kiedy rzuciło nami na wyboju. —
Gdzie jedziemy? Rynek jest dalej.
— Pojedziemy na przełaj — wyjaśnił manewr wołgi San Sanycz. — Będzie szybciej.
Szybciej to szybciej. Ale żeby nie z uszczerbkiem dla bezpieczeństwa. Jechaliśmy dokładnie
między terytorium Sióstr Chłodu i Bractwa. Z jednej strony mieliśmy porzucone garaże, z drugiej
jakieś na wpół zrujnowane hale. Przemysłowe ruiny zaraz się jednak skończyły, a dalej było pusto.
Ze śniegu sterczały zardzewiałe rury i kawałki ceglanej budowli, a stojące po przeciwnej stronie
placu domy wyglądały na mniej więcej zagospodarowane. I dym szedł z kominów, i śmieci nie
walały się tak bezładnie, ale zostały zebrane w kupki. Skończyła się strefa zdemilitaryzowana. Stąd
do Pentagonu pozostawał dosłownie rzut kamieniem.
Strażnicy ulokowani w pochylonym betonowym pudle przystanku autobusowego nie
próbowali nas nawet zatrzymywać, a dalej drużynnicy stali na każdym rogu. Jedne oddziały
przemieszczały się gdzieś pośpiesznie, inne zajmowały nowe pozycje, monterzy ciągnęli wiązki
kabli, nieliczni gimnazjoniści ustawiali na wysokich metalowych trójnogach jakieś amulety. Ale
najwięcej było takich, którzy czekali na rozkaz ataku. Ci nie krzątali się, ale rozgrzewali wokół
ustawionych pod ścianami opuszczonych domów koksowników, sprawdzali po raz kolejny broń,
pałki „ołowianych os” i „dziurkaczy” oraz modlili się, żeby jednak nie doszło do walki. Nikt nie
miał ochoty umierać w ten paskudny — nawet bez groźby śmierci — dzień.
Wołga przyhamowała przy niczym niewyróżniającym się domku jednorodzinnym,
przylegającym do ogrodzenia dawnego kołchozowego bazaru. Kierowca nie wychodził z
samochodu, otworzył tylko okno i coś powiedział do wartownika. Ten w odpowiedzi kiwnął głową,
a potem skierował się do naszych sań.
— Kto tu dowodzi? — Poprawił mundurowy półkożuszek bez jakichkolwiek znaków
rozpoznawczych.
— Cześć, Raszid. — Rustam wyskoczył z sań prosto w zaspę. — Się składa, że ja.
— Czołem, Enigma. — Raszid najwyraźniej ucieszył się ze spotkania, uścisnął rękę
Zębacza. — Awansujesz?
— Bywa. — Rustam poklepał kumpla po plecach. — Co się tu u was dzieje?
— Szturm się chyba szykuje. — Raszid obejrzał się i spojrzał na budynek Pentagonu. — A
wy w interesach?
— Potrzebujemy dostać się na Konsumpcyjną.
— Nie da rady — mruknął dowódca warty. — Was nie powinni nawet tutaj dopuścić.
— Szlag jasny! — zaklął Zębacz. — I co teraz robić?
Raszid tylko rozłożył ręce.
— Hej! Popatrz no tylko! — zerwał się Napalm.
— Co znowu? — Spojrzałem na niego ze złością. I tak ledwie słyszałem rozmowę Rustama
z Raszidem, a ten... — No?
— Patrz! — Piromanta wskazywał na ponure gmaszysko Pentagonu. — Nie tam, w niebo!
— A co z niebem? — zdziwiłem się i zaraz ugryzłem w język. Rzeczywiście działo się coś
dziwnego. Szara zasłona chmur rzedła w oczach i po chwili rezydencja Bractwa kąpała się w
promieniach słońca. — Nieźle!
— Ja właśnie o tym. — Napalm wyjął papierosa, wysiadł. — Pójdziemy się poinhalować?
— Ale beze mnie — odmówiłem, czując, jak nadciąga fala magicznego promieniowania.
Nic innego, tylko bracia rzucili jakieś potężne zaklęcie. To niedobrze. Do tego zamieniony w
twierdzę ośmiopiętrowy dom, kiedy spojrzałem wewnętrznym okiem, wydawał się zamazany. A to
znaczyło, że ochronne czary działały z pełną mocą.
Wyskoczyłem z sań i podszedłem do rozmawiających przy ganku willi Rustama i Raszida.
— Czego? — rzucił opryskliwie Zębacz.
Nie owijałem wełny w bawełnę.
— Jeżeli nie możemy obejrzeć tego, co chcemy, spadajmy stąd jak najszybciej. Może
zdążymy dotrzeć na południowy wschód Fortu.
— A dlaczego mielibyśmy nie obejrzeć? — zaśmiał się Rustam i wskazał na piętrowy barak
po drugiej stronie. — Raszid mówi, że przedwczoraj chłopaki z SES ten budyneczek przeczesywali.
— Jaki to adres? — spytałem.
— Cieplarniana siedemnaście. — Raszid poprawił pas zwisającego z ramienia karabinu.
— Zaznaczaliśmy coś podobnego. — Odtworzyłem w pamięci znaczki na mapie,
spojrzałem na Zębacza. — Pod numerem dwa szło, zaraz po Konsumpcyjnej.
— No to świetnie. — Rustam wskazał mi sanie. — Zaraz was dogonię.
— Spadajmy — powtórzyłem, nie ruszając się z miejsca. — Jeśli zacznie się szturm, nic już
nie zobaczymy.
— Jaki szturm? — Zębacz machnął ręką. — Chyba żartujesz.
— To możliwe — poparł mnie wartownik. — W każdej chwili. Czekaliśmy, żeby przerzucili
tutaj zakwaterowanych przy bramie południowo-wschodniej pograniczników, ale przekazano ich
jako posiłki dla Garnizonu.
— Naprawdę? — zdziwił się Rustam. — A czemu tak mało tutaj ludzi z Gimnazjonu?
— Wcale nie jest ich mało — zaśmiał się Raszid. — Po prostu są bardzo zajęci, nie włóczą
się po ulicach.
— Nie chrzań. — Zębacz zmarszczył brwi. — Nie jestem ślepy.
— Nie wiem, o co chodzi — przyznał drużynnik. — Może się u nich zaczęły jakieś jazdy po
śmierci Bergmana, a może specjalnie ich trzymają w odwodzie...
— W odwodzie? A na cholerę to komu?
— Nie, Enigma, w ogóle nie orientujesz się w sytuacji politycznej — stwierdził Raszid i
wskazał na interesujący nas budynek. — Chodźcie, podprowadzę was. Pogadamy po drodze.
— Aha, będziesz oświecał mnie, ciemniaka? — Zębacz starał się ukryć rozdrażnienie. —
Bierzemy kogoś?
— A jest sens? — Wzruszałem ramionami i poszedłem za wartownikiem.
— Słyszeliście, że żołnierze z Miasta stoją na dojazdach do Fortu? — spytał Raszid,
przechodząc przez wyrytą przez samochodowe koła drogę. — Myślicie, że dlaczego nie atakują
Garnizonu? Mogliby go bez wysiłku rozwalić w drobny mak. Czarowników się boją, czarowników.
Bo Gimnazjon może im zgotować sądny dzień.
Przebiegłem przez ulicę, stanąłem, patrząc na brygadę remontową oczyszczającą ze śniegu
szyny tramwajowe. Jak nic zamierzali przerzucić tutaj ciężkie moździerze.
— A na co w ogóle czekają? — spytał Rustam.
— Na rozkaz. Ale go nie ma. Mówią, że wojewoda do tej pory próbuje mediacji
pokojowych.
— Palant — rzucił Zębacz.
— Polityk — poprawił go drużynnik. — Wiesz, jakie siły zebrało Miasto? I co nam da
pyrrusowe zwycięstwo? Lepiej teraz iść na ustępstwa. Nadejdzie jeszcze nasz czas.
— To tu? — upewniłem się, stając przed wejściem do baraku.
— Tak — kiwnął głową Raszid i zapalił papierosa. — Idźcie, zaczekam tutaj.
— Idź sam — powiedział Rustam, a potem zwrócił się do kumpla: — Dużo narodu tu
zegnali?
— Całkiem sporo — potwierdził drużynnik. — Moi chłopcy już trzecią dobę nie dostają
przepustek.
Wszedłem do sieni, której ściany pokrywała pleśń, pociągnąłem nosem. Zatęchłe powietrze
okazało się nieoczekiwanie wilgotne i ciepłe. I dało się wyczuć jakiś dziwny zapach. Gdyby nie
chemikalia, jakimi pracownicy SES szczodrze oblali plamy rozpełzającej się po podłodze i ścianach
palącej pleśni, może by mi się udało go nawet rozpoznać. W każdym razie nie zasuwało Północą.
Prędzej na rzeczy była alchemia. Co było do okazania. Wyrzut magii z pewnością wiązał się z
aktywnością braci. Pudło.
Dla spokoju sumienia postanowiłem zajrzeć jeszcze na piętro, wszedłem po skrzypiących
schodach i zamknąłem oczy. Postałem chwilę, po czym lekko osłabiłem tarcze. Patrzyłem
wewnętrznym wzrokiem na idący w głąb domu korytarz. Był jasnoliliowy, pod sufitem kłębiły się
fragmenty jakichś czarów, a na podłodze czarnymi zwierciadłami połyskiwały plamy pozostawione
przez chemiczne substancje. Nie, na pewno pudło. Sam nie wiedziałem, co spodziewałem się
poczuć, ale jednego byłem pewien — tego czegoś szukałem tutaj na próżno.
— Ręce do góry! — wycelował we mnie młody chłopaczek w kożuchu bez dystynkcji.
Wyskoczył z mieszkania w dalszej części korytarza. — Sprawdź go!
Z drzwi naprzeciwko wyszedł jeszcze jeden szeregowiec, ale od razu było widać, że
bardziej obyty.
— Uspokój się, on przyszedł z Raszem, widziałem przez okno. Czego chcesz... kolego?
— Rozejrzeć się. — Od razu zrozumiałem, co znaczyło wahanie przed nazwaniem mnie
kolegą. Nie zaryzykował nazwania mnie po prostu odmieńcem? Cholera z tobą. — I zameldować.
— A co tu jest do oglądania? — podniecił się młody. — Nie wolno! Trzeba go przekazać
starszynie!
— Zamknijcie się, przeszkadzacie człowiekowi myśleć! — warknął ktoś z mieszkania,
którego okna musiały wychodzić prosto na Pentagon. — Niech wejdzie.
Odchrząknąłem. Nie zamierzałem marnować takiej okazji zorientowania się w sytuacji. Tym
bardziej że Rustam z przyjacielem paplali sobie jak najęci.
W kawalerce siedział gimnazjonista. Brodatemu czarownikowi dałbym trzydzieści lat, ale
grubsi ludzie zazwyczaj wydają się starsi, niż są w rzeczywistości. A ten miał jeszcze brodę.
— No i co, popatrzyłeś sobie? — Odwrócił się do mnie. Płaszcz rzucił na krzesło i czarnym
markerem rysował na ścianie pentagram. — Jesteś wolny.
— „Wolność to mój kompas na ziemi, a szczęście nagroda za śmiałość” — zanuciłem
cichutko pod nosem. Przeszedłem do kuchni, czubkiem buta poprawiłem rękaw płaszcza, który
opadł na podłogę. — Paląca pleśń ma trzydniowy okres regeneracji. A chłopaki z SES oczyścili
budynek przedwczoraj. Tutaj byłoby bezpieczniej.
— Zapamiętam — nachmurzył się brodacz i w tej chwili pentagram ożył, w jego centrum
pojawiło się srebrne lustro. — „Jesion”, tu „Brzoza”, co się dzieje?
— Daj koordynaty. — Lustro zafalowało. — Trzy, dwa, jeden...
Gimnazjonista rzucił się do okna i wycelował w stronę Pentagonu chwyconą ze stołu rurę.
Oczywiście tylko ktoś zupełnie nieświadomy mógłby ją wziąć za zwyczajny kawałek armatury,
tymczasem był to bardzo skomplikowany artefakt magiczny: po wypowiedzeniu zaklęcia
aktywującego z jego końca ku rezydencji Bractwa pomknął cieniutki, niewidoczny dla zwykłego
spojrzenia promień.
I od razu drgnęła podłoga, z sufitu posypał się tynk. Rzuciło mnie na ścianę, a zaraz potem
dobiegł huk ścierających się ze sobą czarów. Ale zaklęcia ochronne czarodziejów okazały się
solidne. Czarodziejskim spojrzeniem ujrzałem iskrzącą się kopułę zabezpieczającą Pentagon, a w
następnej chwili w powietrzu nad budynkiem zaczęły się rozrywać niemogące dosięgnąć celu
moździerzowe granaty. Nie przypuszczam, żeby odłamki dały radę spowodować jakiekolwiek
poważniejsze uszkodzenia, a zatem pierwsza runda należała do Bractwa. Jednak łomotanina
dopiero się zaczynała...
— Punkt dwa, wysokość osiem — zakomenderował dobiegający z pentagramu głos, a
czarownik od razu wycelował koniec rury gdzieś pod dach Pentagonu.
Tym razem od ryku zaklęć ofensywnych zatkało mi uszy, ale to było wszystko. Druga salwa
moździerzy także rozerwała się zbyt wysoko, a zaczynająca bić salwą gdzieś na wprost artyleria
zaraz zamilkła. Tylko że teraz atakujący nie użyli zwyczajnej amunicji: gęsty dym powoli ogarnął
dolne piętra, a ze wszystkich stron na budynek ruszyły grupy szturmowe. Do przodu wyrwało się
kilka obitych żelazną blachą ciężarówek z zamontowanymi na skrzyniach wielkokalibrowymi
karabinami maszynowymi. Za nimi, rycząc silnikami, potoczyły się trzy transportery opancerzone,
a następnie poszła piechota.
— Punkt alfa siedem, swobodną salwą. — Nowy rozkaz wprawił brodacza w irytację. Dym
tymczasem rozwiał się prawie całkowicie, a mój gospodarz zaczął celować w jakieś okno na
środkowych piętrach.
— Nie mogli teleportować grup przechwytujących czy co? — wymamrotałem cicho, ale
czarownik, jak się okazało, miał doskonały słuch.
— Rozerwałoby ich na kawałki. — Przestał wreszcie manewrować rurą, głośno odetchnął.
— Tam jest tyle zaklęć strażniczych, że przez portal nawet mysz się nie przeciśnie. No i magiczne
pole niestabilne.
To, że z polem energetycznym dzieje się coś dziwnego i niesamowitego, widziałem
doskonale. Intensywność magicznego promieniowania podskoczyła prawie o rząd i musiałem
nastawić tarcze na maksimum. Pentagon nagle drgnął i stało się jasne, na co czekały brygady
szturmowe: w kilku miejscach obsunęły się betonowe płyty ścian. Nic innego, tylko tym razem
czarownicy pokonali czarodziejów.
Tylko że dotarcie do wyłomów okazało się wcale nie taką łatwą sprawą. Szturmowcy
natychmiast wpadli w huraganowy ostrzał „ognistych ulów” i stacjonarnych czaromiotów, a ładunki
„ołowianych os” leciały dosłownie z każdego okna. Drużynnicy odpowiadali ogniem karabinowym
i z granatników, nie bacząć na straty, szli naprzód. Znów zadudniły ciężkie moździerze, ale to
wsparcie ogniowe nie miało większego znaczenia, gdyż celowniczy obawiali się razić swoich.
Jedna z ciężarówek eksplodowała i rozleciała się na wszystkie strony, biegnący pod jej
osłoną żołnierze w jednej chwili zamienili się w pochodnie, kiedy dosięgła ich fala uderzeniowa
magicznego ładunku. Sieć błyskawic, zupełnie jak diabelski autogen, rozcięła na kilka kawałków
transporter i spopieliła zeskakujących z pancerza szturmowców, a odpowiedź gimnazjonistów,
pozostawiając za sobą zgęstki energii, zmusiła do milczenia od razu kilka punktów ogniowych
braci.
Blitzkrieg się nie udał, ale Drużyna miała jeszcze w zanadrzu sporo argumentów. Przewaga
liczebna i ogniowa mogłyby zapewnić zwycięstwo, ale kiedy tylko atakujący dotarli pod budynek,
broń palna natychmiast odmówiła posłuszeństwa. I zaczęła się rzeźnia.
Ścisnąłem rękami rozpalone bólem skronie. Zaklęcie obronne czarodziejów okazało się
niesamowicie mocne i jego pogłosy przedostały się nawet przez moje zasłony. Obserwowałem, jak
wylewający się z Pentagonu żołnierze Bractwa biorą się do metodycznego unicestwiania
zdemoralizowanych drużynników. Kusze, pałki „ołowianych os” i miecze okazały się o wiele
efektywniejsze od zamienionych w zwykłe kije automatów. A nieliczne „dziurkacze” i czaromioty
nie mogły uratować sytuacji.
A jednak Bractwo nie w pełni dało radę rozegrać ten w porę wyjęty z rękawa atut. Załogi
pozostawionych z tyłu ciężarówek włączyły generatory pola ochronnego i po chwili zagrzmiały
zamocowane na pakach kaemy. Drużynnicy, ostrzeliwujący zaczęli się wycofywać w stronę wozów
pancernych, a bracia pośpiesznie opuścili niebezpieczną dla nich otwartą przestrzeń.
— Aaaaa! — ni z tego, ni z owego zawył nagle brodaty czarownik, wyrzucając przez okno
rozpaloną do czerwoności rurę. Wybuch sprawił, że ściany znowu zadrżały, a z dachu zleciał śnieg i
kawałki dachówek.
Wypadłem z mieszkania, a po chwili za moimi plecami rozległ się nowy krzyk.
Śmiercionośna energia wyrwała się z wyrysowanego pentagramu i przebiła ścianę kuchni łatwo,
jakby ostry nóż wchodził w papier. Cudem ocalały brodacz wytoczył się zaraz za mną, zatańczył w
miejscu, chuchając na poparzone dłonie.
Uznawszy, że czarownicy Bractwa w każdej chwili mogą powtórzyć próbę unicestwienia
posterunku obserwacyjnego Gimnazjonu, zbiegłem po schodach na parter i zacząłem się rozglądać
za Rustamem.
— Sopel! Szybciej! — wrzasnął Zębacz, który już zdążył wskoczyć na sanie. Kręcący
głową Napalm wypluwał na śnieg krew, a przechylonego przez burtę pojazdu Drugiego wywracało
na drugą stronę. Przydzielonych nam jako ochronę odmienionych dręczyła ta sama przypadłość.
Jedni rzygali, inni leżeli już tylko plackiem. Na nogach trzymali się tylko woźnica i próbujący
zaprowadzić jakiś porządek Rustam. — Biegiem!
Nie dałem się długo prosić, przepuściłem pędzącego na wstecznym biegu urala i rzuciłem
się ku saniom. San Sanycz od razu pognał konia i pomknęliśmy jak najdalej od Pentagonu.
Dokąd teraz? Na Bulwar Południowy? No, to wszystko w porządku.
Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu Czerwonego Prospektu z Bulwarem Południowym. Za
kordonem drużynników przegradzających część prospektu utworzył się niewielki korek, więc
Rustam wysłał tam do pomocy zbierających się już jakoś żołnierzy Czerwonego Grudnia. Jacy z
nich zresztą teraz byli żołnierze...
Drugi i Napalm też byli bladzi jak kreda. A przecież wyrzut magii tylko zaczepił nas
skrajem. Teraz już wiedziałem, dlaczego odmienionych nie używano jako żywych tarcz podczas
szturmu.
Przepuściliśmy gazik z wymalowanym niebieskim pasem, poczekaliśmy, aż sanie jadące od
Łukowa skręcą na Bulwar Południowy, a potem San Sanycz przejechał przez skrzyżowanie.
— Dokąd jedziemy? — rozejrzał się Drugi, który przyszedł już do siebie. — Sanie Sanyczu,
jedź prospektem.
— Chcecie się dostać do Północnej Strefy Przemysłowej? — spytał woźnica, odwracając
się. — No to Tierieszkowej dotrzemy tam szybciej.
— Nie, na dzisiaj wystarczy — westchnął ciężko Rustam. — Mam jeszcze dzisiaj spotkanie
w Komendzie Centralnej.
— No to zaraz zawrócimy. — San Sanycz wzruszył ramionami. — Nie ma problemu.
— Poczekaj, tam postoimy przynajmniej z pół godziny, spalinami nas zagazują. — Napalm
potarł koniec nosa i wskazał czekającą przed skrzyżowaniem kolejkę ciężarówek, które wiozły
wsparcie dla oblegających Pentagon.
— To co robimy? — zapytał spokojnie woźnica,
— Może zjemy obiad? — zaproponował Rustam. — Przez ten czas korek się rozładuje, a
potem podrzucisz mnie do Centralnej.
— A gdzie mamy jeść?
— Przy bazarze jest chinkalnia.
— I dobrze — zgodziłem się, trąciłem w bok piromantę. — Jak się czujesz?
— Teraz już całkiem nieźle, ale tam było koszmarnie. Jakby mnie ktoś znienacka wiosłem w
łeb pieprznął — odparł. — Ich wszystkich zresztą zdrowo pokręciło.
— Czarodzieje musieli urządzić kontratak. — Drugi potrząsnął głową i ciężko wygramolił
się z sań, kiedy stanęliśmy przy płocie bazaru. — Powiadają, że teraz nie ma u nich problemów z
energią.
— Powiadają, że kury mleko dają — podsumował piromanta ze złośliwym uśmieszkiem.
Z jakiegoś powodu na bazarze było dzisiaj mało ludzi. Czyżby sprzedawcy z okolicznych
wsi i chutorów nie mogli się dostać do Fortu? Możliwe. Ale i na zawsze ruchliwym Bulwarze
Południowym nikogo nie widać. Nawet przed najchętniej odwiedzanymi sklepami sterczeli tylko
ochroniarze. A zatem wszystko nie było takie proste, jak się zdawało na pierwszy rzut oka. W
dodatku czułem wiszące w powietrzu napięcie. Chciałbym wiedzieć, czego się obawiali zwykli
ludzie. Powtórki z buntu? A może napaści wojsk Miasta? A kto tam wie tych zwykłych ludzi.
Dawno nie miałem z takimi do czynienia. Najczęściej podczas wędrówki życiowej spotykam tych
niezwykłych.
— Idziemy! — zawołał mnie otwierający już drzwi restauracji Rustam. Wszedł do środka.
Spojrzałem na budynek jadłodajni, na której płaskim dachu dymił komin, odprowadziłem
wzrokiem jadący w stronę bramy południowo-wschodniej tramwaj — wagon został ścięty i na tak
powstałej platformie umieszczono moździerz — a potem poszedłem za pozostałymi. Ależ
zmarzłem...
W środku było gorąco, duszno, gwarno i tłoczno, w powietrzu unosił się dym z papierosów,
w dodatku panował półmrok. Na środku pomieszczenia stał wielki piec, na którym gotowały się
potrawy. Nie mam pojęcia, jak powinna wyglądać prawdziwa chinkalnia ani w ogóle, co to są
chinkali, ale karmili tutaj nieźle. A przynajmniej można było zjeść, nie obawiając się, że człowiek
spędzi resztę dnia nad wielkim białym uchem. Chociaż i tutaj, jak we wszystkich podobnych
przedsiębiorstwach, robili tak zdrowe dla człowieka czebureki, paszteciki i różne pierożki, smażąc
je nie wiadomo na jakim tłuszczu, a spis komponentów wchodzących w skład pizzy czy mięsnego
pieroga mógłby zająć kilka stron drobnym maczkiem. Ale jakoś nikt się tutaj jeszcze nie zatruł. Cud
prawdziwy. Ale najpewniej cała rzecz opierała się na postawie klientów, którzy za nieświeżą sałatkę
byliby w stanie zabić.
Chłopaki już zasiedli przy zwolnionym dopiero co stoliku w rogu, a ja skierowałem się ku
nim, rozpinając kufajkę. Publika naprawdę była tu doborowa. Handlarze z bazaru, wykidajły i
pracujący tam na czarno ochroniarze z Bulwaru Południowego po pracy, drużynnicy po służbie, a
także niezidentyfikowane, ale z pewnością mętne typy. A można by nawet zaryzykować twierdzenie
— ciemne typy. Ale tak ogólnie panowała tutaj ciepła, przyjazna atmosfera. W każdym razie w tej
beczce prochu było na razie całkiem spokojnie, aczkolwiek na pewno tylko do czasu.
Najważniejsze, żeby samemu nie okazać się iskrą zapalną.
— Co panowie zamawiają? — Przy stoliku natychmiast pojawił się zwalisty facet w
skórzanym bezrękawniku, łączący najwyraźniej funkcje kelnera i wykidajły.
— Pizza jest dzisiaj? — Rustam odwrócił się od wieszaka.
— Jest.
— To trzy duże.
— Firmowe?
— Tak, i od razu herbatę przynieś. — Zębacz usiadł. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że
jest tutaj bywalcem.
— A pan...
— Idź, to później. — Rustam machnął na kelnera ręką i spojrzał na mnie. — No?
— Co no? — Odchyliłem się z krzesłem, aż oparcie przytknęło się do ściany. Półmrok
skrywał wyraz twarzy, ale zdawało mi się, że po obliczu Zębacza przemknął grymas
zniecierpliwienia.
— Sprawa posuwa się do przodu czy nie? — Rustam albo nie zrozumiał aluzji, albo uznał,
że przy Napalmie i Sanie Sanyczu można mówić otwarcie.
— Niewątpliwie.
— To znaczy, że... — ucieszył się Drugi.
— Gówno — wpadłem mu w słowo.
— Ale przecież mówiłeś... — nachmurzył się odmieniony.
— Że sprawa posuwa się do przodu? — Uśmiechnąłem się. Postanowiłem jednak nie
doprowadzać pytającego do białej gorączki. Tęgi jest... Nawet Napalm nie chciał mu się
niepotrzebnie narażać, nie zapalił papierosa. A może rzuca palenie? Przedtem dymił jak parowóz.
— Sprawa się posunęła. Sprawdziliśmy jeden wariant, a teraz zabierzemy się do następnego.
— A druga próba może się okazać bardziej owocna? — Rustam zaczął rozlewać z
przyniesionego czajnika wrzątek, na mnie nawet nie spojrzał.
— Pożyjemy, zobaczymy. — Wytarłem spocone czoło, zdjąłem kufajkę i powiesiłem ją na
oparciu krzesła. — Wszystko zależy od tego, kiedy dostaniemy informacje na temat energetycznych
linii Gimnazjonu.
— Właśnie po nie wybieram się dzisiaj do Komendy Centralnej. — Zębacz zaczął kroić
pizzę. — Nie zmieniaj tematu. Dlaczego uważasz, że wyrzuty wokół Pentagonu nie mają
odniesienia do naszych poszukiwań?
— Wyczułem to. Są pewne oznaki. — Odgryzłem kawałek pizzy i zacząłem żuć starannie.
— Tam jest inna zasada. Nie energia jest wyrzucana, ale świat powoli zaczyna się przepalać.
Dlatego nie było prawie wcale palącej pleśni.
— A czym w takim razie można wyjaśnić takie skupienie? Przecież ostatnie adresy znajdują
się właśnie wokół Pentagonu — zamyślił się Drugi, z czego wiecznie głodny Napalm wyraźnie się
ucieszył. Pracował szczękami, aż mu się uszy trzęsły. A San Sanycz, co mnie nie dziwiło, nie
włączał się do rozmowy, zupełnie jakby go tu nie było.
— Możliwe, że Bractwo zaczęło aktywnie wykorzystywać alchemiczne urządzenia.
Nadmiar energii zużywają, ale nie da się wyeliminować całkowicie przypadkowych ucieczek. —
Odpiłem herbaty i dotarło do mnie, że za dużo powiedziałem.
— Dobrze, temat skończony. — Rustam rzucił mi kose spojrzenie, a potem wpatrzył się w
szklankę z herbatą. — Obawiam się, że kierownictwo nie będzie zadowolone z postępów. A czym
może dla nas skutkować to niezadowolenie, nie muszę chyba nikomu tłumaczyć.
— Naprawdę wyznaczyli termin tygodniowy? — zacząłem się irytować.
— To ostateczność. Należałoby się uwinąć w trzy dni.
— Kto tak powiedział? — Próba uśmiechu zupełnie mi się nie udała: przez tę opuchniętą
mordę wyszedł tylko bolesny grymas.
— Ja! — nabzdyczył się Rustam. — Wszystko jasne?
— A spadaj ty na drzewo! — Wstałem. — Nie da rady zrobić tego wcześniej, niż zostanie
zrobione.
— A ty gdzie? — skoczył na równe nogi Zębacz. — Rozmowa jeszcze nie skończona!
— Kontynuujcie beze mnie. — Wyjąłem z kieszeni kufajki pudełko z tabletkami,
skierowałem się do pieca na środku. — Pójdę przepłukać gardło.
— Siadaj natychmiast!
Nie odwracając się, pokazałem mu środkowy palec i w głowie natychmiast mi zaszumiało,
ale Rustam miał na tyle rozumu, żeby nie aktywować zaklęcia kontrolującego. Albo nie miał takiej
możliwości — przecież nic mu nie groziło z mojej strony. Dobrze by było, gdyby czary okazały się
zupełnie autonomiczne.
Potarłem kłujące skronie, zacząłem się przeciskać przez ciżbę i od razu zrozumiałem, że
nieco się pośpieszyłem. Trzeba było wziąć ze sobą kufajkę. Ludzie odsuwali się od mojej
napuchniętej mordy, a czerwona opaska mogłaby mnie ochronić przed wieloma problemami.
Cholera, niewesoło być odmieńcem. Dobrze, nikt się nie czepiał, może się uda.
— Hej, a odkąd to tutaj wpuszcza się zwierzęta? — okrzyk w plecy rozległ się, kiedy już
minąłem rozstawione wokół pieca stoliki. Odpowiadać w takiej sytuacji byłoby głupio. Odwrócisz
się i sam potwierdzisz, żeś zwierzę. Nic to, psy szczekają, a karawana idzie dalej.
— Hej, odmieńcu. — Ktoś chwycił mnie za rękaw. — Jesteś w dodatku głuchy? A może nie
rozumiesz ludzkiej mowy?
— Na pewno lepiej od ciebie, dupku. — Odwróciłem się, wyrwałem rękaw z uścisku
tłustego byczka, na którego głowie rzadkie włoski okalały łysinę. Dwaj jego kumple od razu
poderwali się, ale milczenie mogłoby mnie drożej kosztować. Nic tak nie podnieca podpitego tłumu
jak strach ofiary. — Czego chcesz?
— Ech ty! — Byczek rzucił się na mnie, wymachując łapami.
Przykucnąłem, wykonując unik przed ciężką pięścią, i rąbnąłem kretyna w wątrobę.
Kraknął, zwalił się na stolik, ale jego koleżkom za mało było tej lekcji. Chcąc działać na pewniaka,
jednocześnie natarli z dwóch stron. W ostatniej chwili uchyliłem się przed atakiem z tyłu, w obrocie
chlasnąłem finką przez ryj drugiego, a potem przyjąłem postawę bojową z nożem przed sobą.
— Macie dość?
— Ty odmieńcu! — Byczek odzyskał oddech, chwycił ze stołu butelkę i ruszył na mnie, ale
wtedy padł strzał, więc zamarł.
— Przedstawienie skończone. — Rustam schował stieczkina do kabury.
— Nie, tak nie można — oburzyli się biesiadujący przy pobliskim stole drużynnicy, a tłum
poparł ich pomrukiem. — Enigma, nie wtrącaj się. Niech załatwią to między sobą.
— Trzech na jednego? — Rustam wstał, zdjął wiszący na oparciu krzesła AKM, a Drugi
demonstracyjnie położył na stole pistolet maszynowy.
— Dlaczego? Jeden na jednego! Nie? Skoro tak mówisz... — Drużynnik natychmiast się
uspokoił. Inni bywalcy też nie zamierzali spierać się z Rustamem. Wątpię, żeby obawiali się spluw.
Może trochę tak, ale najpewniej znali świetnie Zębacza i wiedzieli, że podobnego braku szacunku
płazem nie puści. Teraz już nie tylko ze mną była sprawa...
— Ziemia jest okrągła — burknął gość z rozciętym policzkiem i pokulał się do swojego
stolika. Łysy prowokator popatrzył na mnie przekrwionymi oczkami, ale też postanowił nie kusić
losu. Splunął i poszedł za kumplem.
Schowałem finkę do pochwy, wrzuciłem do ust pigułkę, którą przez cały czas ściskałem w
lewej dłoni. Zrezygnowałem z popicia wodą, ruszyłem ku swoim. Pchnięcie w plecy zaskoczyło
mnie. Ktoś zaczął mnie dusić, a nogi ugięły się pod ciężarem czyjegoś ciała. Z braku powietrza
przed oczami zatańczyły mi mroczki. Zacząłem szukać rękojeści noża...
Wystrzał zagrzmiał mi tuż nad uchem. Napastnik zaskomlał, spadł na podłogę, trzymając się
za przestrzelone biodro, a Rustam, nie chowając pistoletu, wyciągnął do mnie wolną rękę.
— Chcecie jeden na jednego? — powiedział nagle, zauważając, że od stolika w
przeciwległym końcu kierują się do nas ludzie w szarych płaszczach. Cholera, było ich z dziesięciu,
nie mniej. — Ej, łysy, chcesz?
Czyści, niech to szlag... Gdyby nie te wyrodki, nikt by nie ośmielił się nawet pisnąć, ale
ostatnio bandyci z północnych krańców miasta bardzo zyskali na znaczeniu. Jasne, że tylko ze
względu na nich Rustam zgodził się na pojedynek. Odmieńców nikt nie lubi, a większa część gości
mogła wziąć stronę Czystych. Drużynnicy oczywiście odwrócą się i niczego nie będą widzieli.
Potrzebna nam wojna?
— Chodź tu! — Łysy kilka razy machnął nożem, który podał mu jeden z Czystych. Trzeba
powiedzieć, że wygląd tego faceta robił wrażenie, pewnie ciężko pracował fizycznie. A i natura
szczodrze go obdarzyła. — Chodź, odmieńcu, flaki z ciebie wypuszczę.
Odprowadziłem do tyłu rękę z finką trzymaną odwrotnym uchwytem i wyciągnąłem do
przodu otwartą lewą dłoń. Nie taki ze mnie mistrz noża, żebym próbował tego byka pociąć. Gruby
sweter z kołnierzem pod gardło i skórzana kamizelka nieźle go chroniły, a i sens takich cięć... To
tylko dla zaawansowanych.
— Jesteś trup! — nakręcał się osiłek. Podskoczył do mnie, ale nie szedł na oślep. Zatrzymał
się i już o wiele ostrożniej, krótkimi zamachami próbował zranić mnie w rękę.
Przepuściłem kilka jego pozorowanych wypadów, wyczekałem na moment, kiedy łysy
kolejny raz spróbował szerokim cięciem ozdobić mi twarz, runąłem do przodu, przechwytując
wolną ręką jego prawy nadgarstek. Teraz obeszło się bez zwodów — z góry w dół uderzyłem finką
w szyję i nie osłabiając chwytu, wbiłem nóż jeszcze parę razy. Dopiero potem odskoczyłem w tył.
— Sprawa załatwiona? — spytał Rustam, biorąc na cel Czystych, podczas gdy mój
przeciwnik, ściskając rękami zakrwawiony kołnierz swetra, osunął się na podłogę.
— Załatwiona — potwierdził jeden z ogolonych na zero gości, który aż się skręcał na myśl
o konieczności dogadywania się z odmieńcem. Chociaż gnoje okrzepli ostatnio i stali się ważni jak
nigdy, wystarczyło im rozumu, żeby na razie nie zadzierać z żołnierzami Czerwonego Grudnia.
Hm... nie zdziwiłbym się, gdyby Pierow powołał te oddziały, mając właśnie na uwadze walkę z
Czystymi.
— Trzymaj. — Drugi podał mi kufajkę i czapkę.
— Dzięki. — Wytarłem ostrze finki serwetką i zacząłem się ubierać, a odmieniony podszedł
do wytrzeszczających na nas oczy Czystych i pogrzebawszy palcem w nosie, wytarł go o płaszcz
jednego z nich.
— Zapamiętajcie, chłopaczki, że tak jak nie wszyscy odmienieni są odmieńcami, tak nie
wszyscy odmieńcy są odmienionymi.
— Nie bierzcie tego do siebie — uśmiechnął się pokojowo do wzburzonych bandytów
Napalm, a odblaski ognia, jakie zalśniły w otworach na oczy opuszczonej kominiarki, pomogły
Czystym podjąć jedyną właściwą decyzję: odwrócili się i poszli do swojego stołu.
— Jak myślisz, załatwiłeś go na amen? — zapytał Drugi, nie odrywając oczu od drzwi.
Sanie odjechały od płotu bazaru i skręciły na Bulwar Południowy.
— A co za różnica? — Wzruszyłem ramionami i zwróciłem się do Rustama: — Dzięki tak
w ogóle. Bardzo mi pomogłeś.
— A poszedł ty! — Skrzywił się. — Żeby cię moje oczy nie musiały oglądać...
— Drugi, a czegoś tak na Czystych najechał? — Postanowiłem nie wyjaśniać teraz
stosunków z Zębaczem, zmieniłem więc temat. — To pamiętliwe suki...
— Wyrwałeś się bez potrzeby — poparł mnie piromanta. — To było bez sensu.
— A cholera z nimi. — Drugi machnął ręką. — Niech tylko spróbują!
— Oni niczego nie będą próbować, rozwalą łeb czymś ciężkim i zwalą wszystko na
kryminałków — ziewnął Napalm. — Sanie Sanyczu, pojedźcie szybciej, bo nie zdążymy na
kolację!
— Sam im mogę czymś ciężkim przywalić. — Drugi zmarszczył brwi. — Już się zdążyłem
zapoznać z tymi bestiami. Wam to dobrze...
— A szczególnie mnie — zgodziłem się.
— Właśnie, ale ty mnie rozumiesz — westchnął odmieniony. — A ja w szpitalu się
wycierałem, kiedy zadomawiałem się w Getcie.
— A jak trafiłeś do oddziału? — zainteresował się Napalm.
— Od razu mi zaproponowali. Wszystko jedno, powiadają, i tak musisz się przenieść do
Getta. Przysłuż się Fortowi, zawsze jakaś korzyść z tego wyniknie. To się zgodziłem...
— Aha! — zrozumiał piromanta. — Zajmowałeś się krecią robotą!
— Różnie bywało. — Drugi wzruszył ramionami. —Ale gdyby mi nie złożyli propozycji,
sam bym pewnie lazł na stracenie. Całe życie byłem razem z bratem, a jego... I prawie każdej nocy
śni mi się, jak kręcimy się na karuzeli w lunaparku, on spada, a ja go chwytam za rękę. Sam się
trzymam jedną ręką, ale go nie puszczam. Czuję, że nie utrzymam, ale nie potrafię się zdecydować,
przy której dłoni rozgiąć palce...
— Szkoda twojego brata — zgodził się Napalm. — Gdybym mógł wtedy...
— Dobra, daj spokój. Wszystkich nas uratowałeś —uśmiechnął się smutno Drugi, a potem
się odwrócił.
Napalm też zamilkł, wściekły Rustam nawet nie patrzył w moją stronę. Usadowiłem się
więc wygodniej i spróbowałem zdrzemnąć. Jakoś sensowniej pospać mi się oczywiście nie udało, a
poza tym głowa mnie zaczęła mocniej boleć. W dodatku miałem wrażenie, że w plecy kłuje mnie
czyjś bardzo uważny wzrok. Kilka razy odwracałem się, obserwując śpieszących w swoich
sprawach przechodniów, strażujących drużynników, krzątających się ulicznych handlarzy, ale nie
zauważyłem nikogo podejrzanego.
W końcu dałem sobie spokój i opuściłem na twarz kominiarkę. Po niedługim czasie
zobaczyłem budynek kostnicy. San Sanycz wysadził nas przy bramie, następnie powiózł Rustama
do Komendy Centralnej, a my powlekliśmy się po odśnieżonym chodniku do czarnego wejścia.
— Zmarzłem na kość — oświadczyłem, strzepując z kufajki puszyste śnieżynki, które
zaczęły powoli sypać się z nieba. — A przecież nie jest specjalnie zimno.
— Duża wilgotność — Napalm nie powiedział nic nowego. — Łeb mi pęka, powinienem
się trochę podleczyć. Jak to powiadają: kiedy ziąb cię zjeży, napić się należy.
— Ja idę spać — odciął się od razu Drugi i zniknął w kostnicy.
— Wiesz, chętnie, ale nie dzisiaj... — Skrzywiłem się, czując dziwną słabość w całym ciele.
I nie chodziło wcale o wszczepioną mi zarazę, prędzej o nadmierne napromieniowanie. Tym
bardziej że znów zaczęło mnie rwać prawe przedramię.
— Najpierw poczekaj i zobacz, co przyniosę, a potem odmawiaj — mrugnął do mnie
piromanta i otworzył drzwi. — Chodźmy.
— No, to chodźmy. — Postanowiłem, że tak czy inaczej pić dzisiaj nie będę, ale ku mojemu
niemałemu zdziwieniu Napalm zjawił się po chwili z litrową butlą, której zawartość nie
przypominała napoju alkoholowego. Wyglądała za to na jakąś białą zawiesinę.
— Doceń. — Piromanta zwalił się na łóżko obok mnie, potrząsnął butelką. — Wodny
roztwór absorbentu MPE-44!
— Gdzie zdobyłeś? — Zważyłem w ręku szklaną butelkę.
— Wacław mi dał — przyznał się piromanta. — Dawaj, łykniemy.
— A nie zaszkodzi nam?
— Dostałeś dzisiaj solidną dawkę promieniowania? Ból głowy, ogólne osłabienie, pieczenie
górnych dróg oddechowych. Masz takie objawy?
— Coś w tym rodzaju.
— No to pij. — Napalm łyknął z gwinta, podał butelkę mnie. — Wacław powiedział, że nie
zarażasz, ja też nic nie przenoszę.
I wypiłem. Łyk. Potem jeszcze parę. Smakowało oczywiście okropnie, jakby ktoś rozpuścił
w wodzie zwykłą glinę, ale ból głowy przeszedł natychmiast. A potem ustąpiły też dolegliwości w
prawym przedramieniu. Słabość wprawdzie pozostała, ale to nie był przecież stymulator, tylko
absorbent.
— Dobra, to wszystko bardzo zdrowe — powiedziałem po jakimś czasie, odstawiając na
podłogę pustą butelkę — ale pora zająć się sprawą.
— To znaczy? — nie zrozumiał Napalm.
— Bierz ołówek, mamy jeszcze całą masę nieoznaczonych adresów. — Sięgnąłem po
wydruki.
— A może sam sobie będziesz odznaczał? — Piromanta wstał niechętnie z łóżka.
— A który z nas się tutaj urodził? Co? Ja nie mam pojęcia na przykład, gdzie może się
znajdować Sewastopolska dwa a.
— W centrum — westchnął mój kompan i wziął ołówek.
— No, to zaznaczaj. — Ucieszyłem się. — Zaznacz pod numerem dwieście piętnaście.
Napalm napisał na mapie liczbę.
— A czego tak w ogóle szukamy?
— Tego, co pozwoli nam ocalić tyłki. — Nie zamierzałem mu ujawniać prawdy.
— Dajże spokój! — rozeźlił się. — Tak trudno odpowiedzieć?
Musiałem się posiłkować półprawdą:
— Szukamy artefaktu. A jakiego, sam nie wiem, więc nie mogę powiedzieć.
— Artefaktu, który może być przyczyną wyrzutów energii? — Napalm zapatrzył się w
mapę. — A po co on komu?
— Zleceniodawca nie powiedział. — Odszukałem kolejny adres na wydruku. — Chcesz,
zapytaj Rustama.
— Dyktuj dalej — zmarkotniał piromanta.
— Odpręż się! Wszystko pójdzie wedle planu. — Rozwaliłem się na łóżku. — Czerwony
czterdzieści jeden.
— Właśnie tego się obawiam — wymamrotał ledwie dosłyszalnie, a potem wypisał na
mapie „216”.
Zakończyliśmy tę śmiertelnie nudną, ale konieczną pracę w porze kolacji. Napalm jeszcze
przez jakiś czas próbował ode mnie wyciągnąć szczegóły, ale kiedy zrozumiał, że nic więcej
ciekawego nie usłyszy, poszedł do siebie. A może do Wiery lub Wietrickiego. Zawsze był bardzo
towarzyski.
Naprędce zjadłem gotowane ziemniaki z tuszonką, jednym haustem wypiłem szklankę
gorzkiej herbaty i potarłem znów bolące skronie. Nie był aż tak wspaniały ten absorbent, niewiele
w sumie czasu minęło, a znowu mnie zaczęło łamać. Trzeba by się położyć.
Czyjąś obecność w pokoju bardziej poczułem skórą pleców, niż usłyszałem szelest czy też
zauważyłem jakiś cień. Odwróciłem się natychmiast i wytarłem spocone czoło. Nikogo. Ale
przecież coś wzbudziło moją czujność. A może...
Na ścianie naprzeciwko drzwi nagle zarysowała się postać człowieka, tapeta jakby się
rozsunęła, a pojawiły się cegły. Przez chwilę nic się nie działo, a potem cegły zmieniły kontury i
zobaczyłem Hadesa. A dokładniej maskę jego twarzy z pustymi oczami.
— Jeszcze nie rozmawiałeś z Gribowem? — usta poruszały się nie w takt z wypowiadanymi
słowami, ale głos dźwięczał bardzo wyraźnie.
— Nie.
— A porozmawiasz?
— Przecież obiecałem.
— Powiedz mu jeszcze, że wszystko się zdecyduje w Czarne Południe. Niech będzie
gotowy.
— Co znaczy wszystko?
— Po prostu przekaż. Jeżeli zrozumie, to dobrze, jeśli nie, będzie, co ma być. —
Najwyraźniej na stare lata Hades polubił wieloznaczne zagadki. Zrozumie-nie zrozumie. Muszę
jeszcze tego Gribowa znaleźć. Chociaż jest taka możliwość...
— Powiem — zapewniłem maskę Aarona Dawidowicza.
— Jeszcze jedno. Kiedy znajdziesz już to, czego szukasz, niewykluczone, że nie będziesz
wiedział, co z tym zrobić. — Hades znęcał się dalej nade mną, ze ściany wysunęła się zaciśnięta
pięść. — Weź to.
— Co to jest? — Na dłoń mi wypadł prościutki na pozór amulet: zwyczajna szklana kulka,
w której zatopiono kroplę metalu. — Po co mi to?
— Możesz potrzebować pilnej rady — roześmiała się nieoczekiwanie maska. — Nie zgub...
— A mówią, że ludzie mądrzeją na starość... — Położyłem się z powrotem. Kulki nie
zamierzałem wyrzucać, schowałem ją do małej kieszeni w dżinsach. A nuż jednak się na coś
przyda.
— Niektórzy omijają to stadium rozwoju i od razu wpadają w marazm — zaszeleścił
znajomy głos, ale kiedy znowu spojrzałem na ścianę, zamiast zlepionej z cegieł maski zobaczyłem
tylko wypłowiałą plamę tapety.
Postanowiłem zostawić na rano rozmyślania, zamknąłem oczy i od razu zapadłem w sen.
Bardzo zimny sen.
Rozdział 4
Czy istnieje sposób na pewne odróżnienie snu od jawy?
Uszczypnąć się i skonstatować, czy czuje się ból?
Bzdura! Ten, kto nie odczuwał bólu we śnie, tak naprawdę nigdy nie zasnął. I nawet
przebudzenie nie zawsze jest w stanie od razu odesłać w niebyt wywołane przez podświadomość
obrazy. Ból, radość, strach, szczęście i rozczarowanie — tego wszystkiego człowiek może
doznawać w pełnej mierze, znajdując się w królestwie marzeń sennych. A możliwe, że tylko w nim
jest zdolny wysączyć owe uczucia do ostatniej kropli...
I jak odróżnić senne metamorfozy od surrealizmu otaczającego nas świata? Rozpoznać, że
dziejący się wokół koszmar to tylko zwierciadło podświadomości, odbijające niedawne przeżycia i
pragnienia? Tak —rozpoznać. I czy zawsze człowiek pragnie się rozstać z podarowanymi przez sen
iluzjami? Nie wiem tego... Nie wiem...
Ocknąwszy się rano z głębokiej niepamięci, odrzuciłem mokrą od potu kołdrę, usiadłem na
łóżku. To był sen, tylko sen. I nie ma nade mną już władzy. Ale sączące się z koszmaru poczucie
niewytłumaczalnej beznadziejności nie chciało odejść, a przed oczami znów przesunęły się obrazy
poprzedzające przebudzenie.
Powoli rozpływająca się we mgle Katia z krwawymi plamami na przestrzelonym sweterku.
Czarne niebo, jadowicie lazurowe piętno zimnego słońca. Wyrastające z zasypanej śniegiem ziemi
długie kolce lodu. Wisząca nad głową prawie niewidoczna piramida Cytadeli. Wrośnięte w
nadgarstki i kostki okowy. I tkwiący między żebrami rytualny nóż.
Wstrząsnąłem się, zeskoczyłem z łóżka i tak jak stałem, w samych majtkach, wypadłem na
korytarz. Nie należy kłaść się spać z pełnym żołądkiem, potem są tylko nieprzyjemności. Zimno
terakoty natychmiast zamroziło stopy i musiałem wrócić do pokoju po kapcie. Nie założyłem
leżącego na łóżku trykotu, bo przecież o tej porze nikogo po drodze nie spotkam, znów
skierowałem się do toalety. Wczoraj wieczorem nie dość, że wypiłem z Napalmem litr na dwóch, to
jeszcze zaliczyłem dwie szklanki herbaty. Żeby teraz po drodze nie popuścić. Cholera, nie trzeba
było oddawać wiadra...
Ku mojemu zdziwieniu w ubikacji paliło się światło. Wewnątrz, oparty jedną ręką o ścianę,
stał przy pisuarze piromanta. Wyglądał, jakby się zamyślił.
— A ty co, śpisz? — Wszedłem do kabiny.
— Nie. — Nawet się nie poruszył, tylko ciężko westchnął.
Co z nim? Zachorował? A ja przeciwnie, czułem się teraz naprawdę nieźle. Głowa
wprawdzie jak watą nabita i gęba podobna do maski na Halloween, ale wczoraj rano o mało nie
kojfnąłem. Trzeba pamiętać, żeby połknąć tabletkę. Żeby nie narazić się na recydywę, że tak
powiem. Ale w tej chwili wszystkie poboczne myśli uciekły daleko, ścisnąłem zęby i zwróciłem
głowę w stronę piromanty, który właśnie oderwał się od ściany.
— I takie to właśnie cholerstwo — oświadczył i ostrożnie wyszedł z toalety.
Nie odpowiedziałem. Odpowiednie słowa wprawdzie cisnęły się na usta, ale nie miałem
ochoty wykonywać gwałtownych ruchów. Bo mogłoby to być brzemienne w skutki. Zakończyłem
swoje sprawy, westchnąłem i tak samo niespiesznie jak Napalm skierowałem się ku wyjściu.
Rozumiałbym jeszcze, gdybyśmy wczoraj popili paliwa rakietowego, ale taki efekt po absorbencie?
Nie wiem wprawdzie z doświadczenia, jak to jest sikać wrzątkiem, ale myślę, że moje niedawne
odczucia nie odbiegały zbytnio od tego właśnie. Ale jazda...
— Wacław, niedobry człowiek, źle dobrał proporcje — wyjaśnił Napalm tonem
usprawiedliwienia. Czekał na mnie w drzwiach swojego pokoju. — Następnym razem będzie lepiej.
— Mam nadzieję — wychrypiałem, dokuśtykałem do swojej kwatery, popiłem tabletkę
zimną herbatą i od razu zaległem. Powinienem jeszcze odpocząć, ale będzie trudno.
Dzionek się dopiero zaczął, a co będzie dalej?
Jakoś mi się wydawało, że nieszczególnie.
Zdołałem nawet zadrzemnąć. A tak naprawdę zasnąłem głęboko, zupełnie nie wiem kiedy. A
co najdziwniejsze, nie miałem snów. Zamęczyły mnie już zdrowo w ostatnim czasie. Podobno jakie
życie, takie i sny.
— Obijasz się, nierobie? — Rustam wpadł do mnie jak bomba, kiedy już się obudziłem i
przewracałem z boku na bok, rozmyślając, czym by się tu zająć. — A robota czeka.
— Przyniosłeś plany? — Naciągnąłem grubą bieliznę. W głosie Zębacza wyczułem
pobłażliwo-protekcjonalne nutki. Od razu było widać, że jest aż do nieprzyzwoitości zadowolony z
siebie. Trzeba by go usadzić, bo pęknie z dumy. — Dlaczego wczoraj nie przyniosłeś?
— Dopiero rano przygotowali. — Wyjął z kieszeni złożoną na czworo kartkę wyrwaną ze
zwykłego rysunkowego bloku. — Dasz radę sam oznaczyć na mapie?
Rozprostowałem kartkę.
— Czemu nie? Wszystko rozrysowane, jak należy. Są nawet nazwy ulic. Skala oczywiście
nie zachwyca...
— Nie złość się, dali, co dali. — Rustam zdjął kurtkę, złożył ją i umieścił na stoliku.
— A ty co? — Spojrzałem na niego, kiedy usiadł przy mnie.
— Poczekam tutaj.
— Na co poczekasz?
— Na rezultaty. — W ogóle się nie zmieszał.
— Jakie znowu rezultaty? — Wiele wysiłku mnie kosztowało, żebym nie zaczął kląć. —
Kto ci obiecał natychmiastowe wyniki? Trzeba jeszcze sporo popracować.
— Ile potrzebujesz czasu? — spochmurniał Rustam. — Dowództwo już wie, że z tymi
informacjami określimy lokalizację w krótkim czasie.
— Zuch z ciebie. — Odwróciłem się do mapy. — A gwiazdki z nieba im nie obiecywałeś?
— Prosiłeś o plan i dostałeś — rzekł Zębacz. — A teraz mówisz, że to nie takie łatwe?
— Nigdy nie było łatwe!
— Awanturujecie się? — Drugi zajrzał do pokoju.
— Siadaj i bądź cicho — ryknąłem na niego i zacząłem przerysowywać rozmieszczenie
energetycznych linii Gimnazjonu.
Po kwadransie mapa Fortu została pokreślona wzdłuż i w poprzek, ale lżej mi się od tego
nie zrobiło. Jeżeli przedtem miałem nadzieję, że z pomocą tej prostej manipulacji uda się znaleźć
odpowiedzi na wszystkie pytania, to teraz straciłem ją całkowicie i nieodwołalnie. Nie no, coś tam
się wyklarowało bezspornie. Tylko że nadal nie można było tego pojąć.
Tak — punkty wyrzutów, które zdarzyły się na przechodzących przez cały Fort liniach
energetycznych, zaznaczamy. Punkty wyrzutów położone w rejonach krzyżowania się tych linii
zaznaczamy inaczej. I co pozostaje w efekcie?
Zachód miasta prawie czysty, podobnie jak południowy wschód. Południowego zachodu
można w ogóle nie brać pod uwagę po tym, co wyczyniało Bractwo przy użyciu alchemii. Wschód
— pół na pół. Warto sprawdzić, ale najpewniej Gimnazjon nie wszystko ujawnił.
Pozostawały obrzeża północne, północny wschód i centrum. W kwestii północy i
północnego wschodu od razu mnie w SES ostrzegli, czyli należy się przyjrzeć centrum Fortu. A
tutaj też nic się konkretnego nie rysowało. Po pierwsze, centrum było wielkie. Po drugie, znaczki w
rejonie arsenału — co było w pełni logiczne — ciągnęły się od Placu Poległych do Bulwaru
Południowego. A to teren, że ho, ho! Nie do przeczesania. I nie byłem pewien, czy w ogóle warto
by było przeczesywać.
— No i co? — popędził mnie wiercący się na łóżku Rustam.
— No i nic. — Rozłożyłem ramiona, próbując zebrać to, co widziałem, w spójną całość.
Miałem to wszystko gdzieś na krańcach percepcji, ale nie potrafiłem tego chwycić za koniuszek
łańcucha skojarzeń. Nie potrafiłem związać w jedno numerów porządkowych oznaczeń i ich
rozmieszczenia. Ale czułem, że jest tutaj jakiś system.
— Co znaczy nic?!!! — poderwał się Zębacz. — Ludzie oczekują efektów!
— Poczekają. — W zamyśleniu wgapiałem się w mapę. Nie, nie wychodziło, choćbym pękł.
Tak! Coś mi się jeszcze przypomniało: Kulawy wspominał o nitce przeprowadzonej do Komuny. I
rzeczywiście — w rejonie kontrolowanym przedtem przez komunardów wyrzuty zdarzały się
często. Tak, może powinienem to uwzględnić w swoich kalkulacjach?
— Nie ma czasu na czekanie! — wrzasnął Rastam, podskakując do mnie. — Lazurowe
słońce wzejdzie lada dzień!
— I co z tego? — Od razu zapomniałem o mapie. — Jaki to ma związek z naszą sprawą?
— Miasto w ultimatum określiło termin do Czarnego Południa — wyjaśnił spokojnie Drugi.
— Chociaż zajęli bazę pograniczników, ale nie chcą ryzykować.
— Myślą, że skapitulujemy do Czarnego Południa? — Zaśmiałem się. — Optymiści.
— Optymiści czy nie, ale wojewoda rozważa ich propozycję. — Zębacz zacisnął pięści. — I
jeśli do tego czasu nie będziemy mieli noża... Zaczyna do ciebie docierać?
— Ehe. — Usiadłem na łóżku obok Drugiego. Wojewoda byłby skłonny przyjąć warunki
Miasta? Czyżby coś podejrzewał? Czy na niego też ktoś naciska? A nie idzie teraz o dokonanie
wyboru między Miastem i Siewieroreczeńskiem? — Rozumiem.
— No, to róbże coś! — wybuchnął Rustam. — Rób!
— Nie wrzeszcz — poprosiłem i znów wstałem.
— Zamierzasz w ogóle coś działać? — Zwolnił nieco obroty.
— Jest jeszcze jedna możliwość. — Westchnąłem, rozumiejąc, że łatwo się nie wykręcę.
Trzeba chociaż pozorować zdecydowane działania. Bo jeszcze nam komendant zejdzie z nerwów na
zawał. — Ale najpierw sprawdzimy Północną Strefę Przemysłową. I tym razem chcę zabrać całą
swoją drużynę.
— Proszę cię bardzo — zgodził się łatwo Rustam.
— Co z bronią? — Zacząłem odklejać taśmę, żeby zdjąć mapę ze ściany.
— Coś dobierzemy. — Machnął ręką. — Ale przyjmij do wiadomości, że chłopaki z
Czerwonego Grudnia też z nami pojadą.
— Niech jadą. Potrzebuję jeszcze jakiegoś plecaka.
— A teczka?
— Niewygodna jest. I rozejrzyj się za kaburą do giurzy, mam dość taszczenia jej w kieszeni.
— Dobra, zagoń wszystkich do sali narad. — Rustam wziął kurtkę, wyszedł na korytarz. —
Macie pół godziny, żeby się zebrać.
— Bierzesz ze sobą mapę? — spytał Drugi, wstając.
— I wydruki. — Wyjąłem schowane pod łóżkiem kartki. — Jeśli będzie czas, spróbujemy
sprawdzić jeszcze jedną możliwość. Mogą się przydać.
— Ale tym razem sam je targaj — uśmiechnął się odmieniony. — A co to za możliwość?
Pokręciłem tylko głową i przemilczałem. Drugi wzruszył ramionami i odszedł do swoich
spraw, a ja musiałem zebrać porozrzucaną wczoraj po całym pokoju odzież. Ubrałem się szybko,
nie traciłem czasu na zbieranie i od razu poszedłem do swoich ludzi. Trzeba najpierw dać im robotę,
a potem zgarnąć manatki. I tak jeszcze będę musiał czekać.
Najpierw zajrzałem do Napalma, który stał przed lustrem, myjąc zęby.
— Za dziesięć minut masz być z rzeczami przy wyjściu.
— Co? — Wypluł pastę do umywalki. — A śniadanie?
— Po drodze. — Trzasnąłem drzwiami i poszedłem do Wiery. Jej pokój okazał się
zamknięty. Ale gdzie by się wybrała o poranku? Może się pogodziła z Wietrickim? Dobra, pójdę do
niego.
— Czego chcesz? — Nikołaj nawet nie odwrócił głowy na dźwięk otwierających się drzwi.
— Wiery u ciebie nie było?
— Nie. — Rozczochrany Wietricki usiadł, poprawił poplamioną czymś żółtym koszulkę. Z
jakiegoś powodu przestał o siebie dbać. I wyglądał cokolwiek niezdrowo. Tak opuchł, jakby chlał
bez przerwy. A może do tej pory nie doszedł do siebie po spotkaniu z Jałtinem? — Tylko o to
zapytać przyszedłeś?
— Nie. — Rozejrzałem się po zabałaganionym pokoju. — Zbieraj się, mamy robotę do
wykonania?
— Ile mam czasu? — Nikołaj natychmiast ściągnął brudną koszulkę. Hm... Może po prostu
tak się zapuścił przez brak zajęcia? W dodatku pokłócił się przecież z Wierą. — Zdążę się umyć?
— No dobra. — Zaśmiałem się. — Tylko biegusiem, masz na wszystko piętnaście minut.
— Trzeba było w ogóle mnie zawiadomić pięć minut przed wyjściem — wyburczał i
podszedł do umywalki.
A gdzie powinienem szukać Wiery? Nie musiałem oczywiście brać jej ze sobą, ale jeśli
moje domysły się potwierdzą, dobry snajper może się przydać. Nie, nie może — na pewno się
przyda.
— Cześć, Sopel. — Podczas gdy zastanawiałem się, gdzie ją znaleźć, dziewczyna, owinięta
w ciepły szlafrok, wyszła z łazienki i nadstawiła policzek do pocałowania.
— Gotowa do pracy i broni? — Cmoknąłem ją. W tej chwili ze swojego pokoju wyszedł
Wietricki, ale nie spojrzał nawet na dziewczynę. A ona na niego też nie. Miłość od nienawiści dzieli
tylko krok, to prawda.
— Ależ nie w porę! — Poprawiła na głowie ręcznik zawinięty w turban. — Powiedz
jeszcze, że mam wszystko rzucić i się zbierać.
— Właśnie tak. — Westchnąłem. — Za piętnaście minut zbiórka.
— Co z wyposażeniem? — Dziewczyna przyjęła reguły gry.
— Wszystko będzie. — Miałem nadzieję, że Rustam nie zawiedzie. — Na śniadanie kupimy
coś po drodze.
— Znów suchy prowiant — mruknęła i nieoczekiwanie się uśmiechnęła. — Nie bądź taki
ponury! Już mi to siedzenie w czterech ścianach dopiekło. Trochę się rozerwiemy.
— Rozrywka to złe słowo. — Prychnąłem i poszedłem do siebie. Przypiąłem do pasa
ładownicę, przerzuciłem tajgę przez ramię, wetknąłem pod pachę rękawice i udałem się do
piromanty. Ach tak, całkiem bym zapomniał! Wróciłem do pokoju, wyjąłem z teczki Jałtina ostatnią
dawkę „Supermagistra”. Wiadomo to, jak się sprawy obrócą? Może nie wrócę tu więcej.
Dobra, teraz do Napalma. Ten towarzysz może się okazać najsłabszym ogniwem. Kola już
wyskoczył spod prysznica i biegł do siebie, Wiera też na pewno nie będzie się ociągać, a temu
władcy ognia zawsze wszystko jedno. Gotów się zabrać do śniadania...
— Czego tak wcześnie? — Wcale a wcale nie ucieszył się na mój widok. — Mam jeszcze
trzy minuty.
— To je dobrze wykorzystaj. — Oparłem się ramieniem o framugę. — Czego się tak
miotasz? Twoja czapka leży na łóżku.
— Szukam rękawiczek. — Chwycił czapkę i wyjął skórzane rękawiczki z obciętymi
palcami z kieszeni wiszącej na ścianie kurtki. — Idziemy, czego stoisz?
— Poczekamy jeszcze na pozostałych. — Wyszedłem na korytarz.
— Na pozostałych? — zdziwił się Napalm. — Szykuje się coś poważnego?
— Tak jakby. — Na razie niczego nie wyjaśniałem, wskazałem wyglądającemu ze swojego
pokoju Wietrickiemu drzwi na końcu korytarza. — Do wyjścia.
— Idę. — Schował się na chwilę z powrotem.
— Słuchaj, nie wydaje ci się, że ten kurdupelek podrósł? — Piromanta spojrzał na mnie w
zamyśleniu.
— Kpisz czy o drogę pytasz? Idziemy.
— A Wiera?
— A co ja? — Wyszła od siebie całkiem już ubrana, poprawiła kołnierz kurtki maskującej. I
kiedy zdążyła ją uprać? — Lepiej pogońcie tego grzebajłę.
— Dogoni nas. — Podszedłem do przegradzających korytarz żelaznych drzwi i kopnąłem je
parę razy, nie żałując sobie.
Jak zawsze otworzyli niezwłocznie. Kola też nie kazał na siebie czekać, lekko kulejąc,
podbiegł do nas. Dyżurujący w holu wartownicy nie poświęcili nam nawet odrobiny uwagi, a
rozwalony na sofie Drugi skoczył i otworzył przed Wierą drzwi sali konferencyjnej.
— Proszę bardzo. — Ujął dziewczynę pod ramię.
— Szybki chłopaczek — rzucił za nim głośno Napalm.
— A co — zaśmiał się odmieniony. — Ale nie radzę kłapać za dużo dziobem w dobrym
towarzystwie.
— Przechodź już. — Popchnąłem lekko piromantę, który z rozdrażnieniem podrzucił
ramieniem, ale zmilczał. No i dobrze, bo brakowało mi tylko konkursu błaznów.
— Bierzcie noworoczne prezenty. — Rustam wskazał stolik zawalony najróżniejszymi
narzędziami do zabijania.
— Przygotowałeś amulety ochronne? — zapytałem z miejsca, szeroko otwartymi oczami
patrząc na broń. Oto snajperka Wiery, a tam łuk Wietrickiego. O moim pistolecie maszynowym też
nie zapomnieli, a jeszcze do kompletu przytaszczyli kilka automatów, odrapaną pałkę „ołowianych
os”, parę „dziurkaczy” i pistoletów.
— Bierzcie. — Drugi podał Wierze, Nikołajowi i Napalmowi po jednym odchylającym kule
amulecie. Wyglądały jak „Smocza Łuska”. Ale co było w środku, nie miałem pojęcia.
— Będą pociski specjalne? — zainteresowała się Wiera, rozpinając pokrowiec Arctic
Warfare Super Magnum.
— Nie. — Rustam pokręcił głową. — Teraz z tym ostro, postanowili nie ryzykować.
— Niedobrze — powiedziała niezadowolona i przypięła do pasa pochwę z „dziurkaczem”.
— Nie zaszkodziłoby.
— Właśnie — poparłem naszego snajpera. — A jeśli trafi się ktoś z amuletem ochronnym?
— Trzymaj. — Rustam z ciężkim westchnieniem podał Wierze pogniecioną tubkę. —
Mamy specżel, ale jest na wagę srebra, więc dostaniesz tylko ty. Resztę zdasz wieczorem.
— Widzisz? Jak chcesz, to potrafisz. — Uśmiechnąłem się, ale Zębacz udał, że nie słyszy.
Wietricki w milczeniu oglądał leżące na krawędzi blatu pistolety, zdaje się GSz—I8, włożył
do kieszeni kurtki kilka magazynków do nich, sięgnął po abakan. Ale to mu się wydało
niewystarczające, więc zabrał jeszcze parę noży.
— A co z łukiem? — zdziwiłem się.
— Mam nadwerężony nadgarstek. — Pokazał opatrzoną elastycznym bandażem dłoń. —
Muszę się obejść bez niego.
— To już ty wiesz lepiej. — Obrzuciłem stół wzrokiem i zakląłem: nie było magazynków
do wrzosa. — Gdzie moja amunicja?
— Jest tu wszystko, co mogliśmy dostać. — Rustam usiadł na kanapie.
Kiepsko. Jak nic któryś z bezpieczniaków rąbnął. Chociaż coś mi tam zostało... Ale czy
warto w takim układzie tachać ze sobą taki ciężar? Będę musiał obejść się strzelbą i giurzą.
Sceptycznie przyglądający się nam piromanta nagle ożywił się i zaczął obracać w dłoniach
sfatygowaną pałkę „ołowianych os”.
— Co jest? — zapytałem.
— Nie ma założonej blokady. — Uśmiechnął się przebiegle i schował broń za pasek. —
Przyda się w gospodarstwie.
— Tylko sobie czegoś nie odstrzel. — Uznałem, że i mnie nie zaszkodzi wzmocnić siłę
ognia, zacząłem więc oglądać Czaromiot w kształcie małego pistoletu. W dłoni leżał całkiem
nieźle, ale został tak marnie zekranowany, że zobaczyłby go w kieszeni czarodziejskim wzrokiem z
kilkudziesięciu metrów byle gimnazjonista. — Drugi, a to co takiego?
— Nowa konstrukcja. — Odmieniony podszedł do mnie. — Dopiero co dostaliśmy na
wyposażenie. Wprawdzie moc wyjściową mają niższą niż w starych modelach, ale nie trzeba się
martwić o czarodziejskie naboje. Tutaj zaklęcia wlane są w baterię.
— I czym to maleństwo jest załadowane?
Obejrzał tabliczkę znamionową na akumulatorku.
— „Lodowymi igłami”. Jeśli będziesz brał, to tam leżą baterie z „Zawiniętą morą”. Nie
należy wyrzucać rozładowanych, sporo kosztują. Wydają za pokwitowaniem.
— Weź lepiej „Plazmowe kwiaty” — poradził mi piromanta najwyraźniej na złość
Drugiemu. — Nie opracowali jeszcze przed nimi ochrony.
— Jestem przezorny, wezmę i jedno, i drugie. — Schowałem do kieszeni dwa płaskie
akumulatory zrobione z oprawionego metalem kryształu górskiego. — A granaty są?
— Są! — Wietricki mnie wyprzedził, zgarnął trzy odlane ze srebra kulki wielkości piłeczek
pingpongowych. Dobrze, że chociaż parę alchemicznych ładunków mi zostawił. Coś mi się zdaje,
że w poprzednim wcieleniu był chomikiem, tyle wszystkiego nabrał, a jeszcze się przyglądał
czaromiotom.
— Rustam, przyniosłeś plecak?
— Trzymaj. — Zębacz podniósł z podłogi i rzucił mi zwyczajny szkolny tornister. I to nie
jakiś nowoczesny, ale wytarty, zrobiony jeszcze w czasach sowieckich. Pół mojej klasy z takimi
chodziło.
— Kpisz sobie? — Spojrzałem na Rustama.
— Gdybyś powiedział wcześniej, zamówiliby w magazynie — odparł z kamiennym
spokojem. — A tutaj nie mamy nic innego. Powiedz „dziękuję”, bo mam kaburę.
Prychnąłem tylko, nacisnąłem wypukły guzik, schowałem do tornistra wydruki, mapę i parę
alchemicznych granatów. Jeśli podregulować paski, jakoś się z tym da żyć.
— Powiedziałeś swoim, jakie mamy zadanie? — Zębacz wstał z kanapy, podszedł do stołu.
— Milczy jak ryba — od razu zareagowała Wiera. —A pan tu robi za głównego? To może
wyjaśniłby pan, o co właściwie chodzi? I czego się od nas oczekuje? Bo tydzień nas trzymacie nie
wiadomo po co!
— Wasz komendant już otrzymał zadanie. Jego trzeba pytać.
— Na miejscu się określimy. — Wsunąłem ramiona w rzemienie tornistra. Niedobrze, że
Zębacz tak robi. Zasada „dziel i rządź” wciąż jest aktualna. — Ogólnie jedziemy teraz sprawdzić
Północną Strefę Przemysłową. Możliwe, że będziemy prowadzić działania mające na celu
zatrzymanie kogoś czy coś w tym rodzaju.
— Kogo? — spytali równocześnie Napalm i Wietricki, ale obrażona Wiera nie podniosła
nawet głowy znad swojej nienagannej snajperki.
— Co kogo? — Uśmiechnąłem się, schowałem giurzę do nałożonej na pas kabury.
— Kogo mamy zatrzymywać? — uściślił piromanta.
— Kogo trzeba, tego aresztujemy. — Drugi skierował się do drzwi. — San Sanycz już
powinien być, ruszajcie się.
Rustam popatrzył na wyjęty z kieszeni zegarek.
— Do wyjścia.
— Dlaczego nie naprawisz bransolety? — Kilka razy podskoczyłem w miejscu, by tornister
się ułożył.
— Nie mam kiedy. — Zębacz wyjrzał i wezwał wartownika. — Odnieś broń do składu. I nie
zwalaj jak popadnie, ale według rozpiski.
— Tak jest. — Chłopak zaczął zbierać ze stołu pozostawiony sprzęt, a my wzięliśmy rzeczy
i poszliśmy ku schodom.
— Nie bardzo rozumiem, naprawdę nie zjemy śniadania? — spytał z irytacją piromanta.
— Coś wymyślimy. — Uznałem, że nie zaszkodzi zjeść. Dzionek dopiero się zaczął, nie
wiadomo, kiedy następnym razem uda się coś wrzucić na ruszt. — Zaraz zapytamy, gdzie jest sklep
spożywczy, zajedziemy tam...
— A tutaj niedaleko. — Drugi usłyszał naszą rozmowę. — Też nie jadłem, pamiętajcie o
mnie.
— Niech Rustam o tobie pamięta. — Zatrzymałem się przy czarnych drzwiach kostnicy,
żeby przepuścić Wierę. — Nie mamy nawet kopiejki.
— A należy nam się pensja? — opamiętał się nagłe Napalm. — Czy jak zwierzęta w cyrku
mamy harować za żarcie?
— Zasuwamy dla idei — poprawił piromantę Zębacz. — A na jedzenie dam pieniądze.
Oczywiście w granicach rozsądku.
Tym razem podjechało aż troje sań. To i lepiej, bo mogliśmy się jakoś normalnie
rozlokować — jedne zajęli żołnierze Czerwonego Grudnia. Zatem ja, Wiera i Rustam wsiedliśmy
do Sana Sanycza, a Drugi wziął Napalma z Wietrickim.
— Nie jedźcie szybko — poprosił naszego woźnicę. — Skoczymy teraz po prowiant,
dogonimy was na Czerwonym Prospekcie.
— Nie ma sprawy — kiwnął głową San Sanycz. — Dla mnie też weźcie, cały dzień dzisiaj
będę z wami.
— A dla tych? — Drugi wskazał ruchem brody w stronę odmienionych z Czerwonego
Grudnia.
— Dostali prowiant. — Rustam zdjął niewielki plecaczek, rzucił go sobie pod nogi.
Ciekawe, co w nim miał? Taki mały, że ledwie by się w nim zmieścił termos. — Dobra, jedziemy.
Rozłożyłem się na tylnej ławce i ziewnąłem. Z ust buchnął kłąb pary. Zimno było, ale
bezwietrznie, więc dało się wytrzymać. Tylko nie podobały mi się te chmury, wyglądały na
śniegowe. Żeby się nie zaczęła zamieć. Jeśli zasypie drogi, nie dotrzemy na miejsce.
Sanie powolutku skręciły w Czerwony Prospekt, San Sanycz zaczął coś pogwizdywać pod
nosem. Nastroju nie zepsuł mu nawet gazik, który nas prawie zahaczył na skrzyżowaniu.
Drużynnicy najwyraźniej bardzo się gdzieś śpieszyli i zaraz skręcili w podwórza, a my statecznie
pojechaliśmy w stronę Bulwaru Południowego.
Skrzyżowanie wciąż pokrywała skorupa lodu i już się pojawiły pierwsze ofiary narodowego
rozpiździalstwa — w zaspie utkwił ciężarowy ził. Zabezpieczający ładunek ochroniarze leniwie
zachęcali wartujących przy hydrancie drużynników do udziału w akcji ratunkowej, a szofer usiadł
na stopniu kabiny i palił papierosa z nieobecnym wyrazem twarzy. No tak, to nie osobówka,
wyciągnąć samochód będzie trudno.
— Sanie Sanyczu — powiedziałem, kiedy przejechaliśmy krzyżówkę.
— Tylko nie mów, że znów chcesz iść do cerkwi — nachmurzył się Rustam.
— Ależ nie — uspokoiłem go. — Powinniśmy zawinąć do Niosących Światłość. Wiecie,
gdzie mają kwaterę główną?
— Tę przy Bulwarze Południowym? — zamyślił się woźnica. — Wiem, pewnie, że wiem.
— Odbiło ci religijnie? — roześmiała się Wiera, niemająca pojęcia o moich stosunkach z
sekciarzami.
— Nie, muszę wpaść w interesach.
— W jakich interesach? — Rustam rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nie dogania nas
towarzystwo z produktami spożywczymi.
— W naszych. — Popatrzyłem na niego znacząco. — Muszę coś z nimi obgadać.
— A co dokładnie? — Zębacz przyczepił się do mnie jak liść do tyłka w łaźni.
Nie pozostało mi nic innego, jak zaproponować:
— Jak chcesz, chodź ze mną.
— Sam idź. — Machnął ręką. — Sanie Sanyczu, szybciej, nasi już dojeżdżają.
Odwróciłem się i po raz któryś w ostatnich dniach poraziło mnie, jak bardzo Fort
opustoszał. Wszyscy pochowali się po norach. Na ulicach właściwie tylko drużynnicy. Chociaż
gdybym sam miał taką możliwość, na pewno bym się nie pchał na taki mróz.
— Otworzyli już przejazd przez prospekt — ocknął się nagle Zębacz — czy musimy
zasuwać objazdem?
— Rano był otwarty. — San Sanycz poprawił futrzaną czapkę. — Widzisz? Tam wczoraj
była blokada.
— Może przenieśli ją dalej? — spytałem.
— Mówię przecież, że otworzyli przejazd! — nie wytrzymał woźnica. — Teraz tylko
Bulwar Południowy przy skręcie do Pentagonu jest jeszcze zamknięty.
— Aha, zgadza się. — Rustam podniósł się z ławki. — Postawili kamaza w poprzek drogi.
— Ciekawe, czy był drugi atak?
Uważnie obejrzałem kłębiących się na krzyżówce drużynników. Uzbrojeni po zęby
lustrowali uważnie cały odbywający się na Czerwonym Prospekcie ruch i tylko z rzadka
zatrzymywali do sprawdzenia sanie, które wydawały im się podejrzane.
— Nie. — Wcale się nie zdziwiłem, że San Sanycz był jak najbardziej zorientowany. —
Powiadają, że zaczęły się negocjacje.
Skręciliśmy w Bulwar Południowy, znów się rozejrzałem. Nie powiem, żeby na ulicy
kipiało życie, ale w porównaniu z resztą Fortu ludzi było sporo. To przestraszeni robotnicy robili
zapasy na czarną godzinę — tutejsi mieli zupełnie inne interesy. Przy salonie jubilerskim „Złoto
Wszechświata” odchodziły spekulacje. A przed drogim sklepem z bronią „Toledo” parking nabity
był samochodami i saniami. Bogaci pajace postanowili uzupełnić domowe arsenały? No cóż,
bardzo w porę...
Ale najwięcej klientów miały lokale rozrywkowe. Sprawiało to wrażenie, jakby wszyscy
nagle postanowili wydać uczciwie, a tym bardziej nieuczciwie zarobione pieniądze. Żeby nie było
tak strasznie żal umierać? Albo żeby dodać sobie trochę odwagi? Trochę? Hm... niektórzy nie byli
w stanie ustać na nogach.
W barach, restauracjach i różnych miejscach z wyszynkiem interes szedł jak nigdy.
Gdzieniegdzie ochroniarze bezceremonialnie wyrzucali na ulicę pijanych albo niesfornych
klientów. Ci z kolei nie wszczynali awantur, ale szli pić dalej — na szczęście takich miejsc na
bulwarze nigdy nie brakowało.
Za to w klinice „Apollo & Afrodyta” nikogo nie było. W rozlicznych salonach wróżbitów
także nie. Dzisiaj ludzie nie interesowali się przyszłością. Chociaż jutro rano, w dodatku na kacu...
Z kacem w ogóle nieprzyjemnie żyć, więc rankiem wielu może nie do knajp zachodzić po ratunek,
lecz do chiromantów i wieszczów po radę. No i do wieczora roboty przybędzie także
uzdrowicielom. Zresztą jutrzejszy dzień też stanie się czasem zbiorów. Żeby tylko, jak powiadają,
wojna nie wybuchła.
Za płotem „Saint-Tropez”, najdroższej i najbardziej ekskluzywnej restauracji Fortu, podpici
mężczyźni wypuszczali w niebo ogłuszające fajerwerki. „Zielone komety”, „Srebrzyste blaski” i
inne produkty pirotechniczne nie wywierały w biały dzień wielkiego wrażenia, ale hulakom to nie
przeszkadzało, cieszyli się z całej duszy. Na pewno mieli też odłożony zapas na wieczór.
— W dupach im się przewraca — skrzywił się Rustam.
— Ludzie się bawią w czas zarazy — powiedział San Sanycz, rozglądając się. Jemu to
dobrze: konik nad podziw spokojny, na wybuchy nawet nie zastrzygł uchem, ale inni woźnice
musieli się napocić, żeby utrzymać w ryzach zwierzęta.
— Czasem trzeba się odkorkować. — Wiera wzruszyła ramionami.
— Coś mi się nie wydaje, żeby dzisiaj upuścili pary, a jutro jak jeden mąż poszli bronić
Fortu — prychnął Zębacz. — Mają gdzieś Fort i wszystkich innych. Żeby tylko im było ciepło i
syto.
— To takie złe?
— Na tym skrzyżowaniu w prawo — uprzedziłem Sana Sanycza, odwróciłem się i
machnąłem do jadących za nami.
— Na pewno niedobre. — Rustam wytarł rękawiczką kroplę wiszącą na koniuszku nosa. —
Za byle kąsek sprzedadzą wszystkich i wszystko. A i bez tego sprzedadzą, żeby tylko ocalić skórę.
— A robotnik, który musi wykarmić rodzinę, nie sprzeda? — Wiera nie zamierzała się
poddawać. — Najpierw trzeba ludziom zapewnić normalne życie, a potem od nich czegoś żądać.
Sanie zatrzymały się przy willi Niosących Światłość.
— Nie pobijcie się tylko, jak mnie zabraknie. — Wyskoczyłem z sań, podszedłem do bramy
i kilka razy zastukałem kołatką. — Ej, panowie! Otwórzcie wędrowcowi!
Żelazna zasuwka okienka odsunęła się, przez szczelinę obejrzał mnie sobie dokładnie
strażujący przy wejściu nowicjusz.
— W jakiej sprawie?
— Zawołaj Mścisława — poprosiłem.
— Kogo zapowiedzieć? — Chłopak trochę się odprężył, jakby do pomocnika Dominika
przychodzili nie tacy goście.
— Powiedz, że przybył ten, którego wczoraj wieczorem spotkał w kostnicy. — Nie
zamierzałem wypowiadać głośno mojej ksywy.
— Chwileczkę. — Nowicjusz zamknął okienko.
— No co się tak grzebiesz? — zawołał od razu Napalm. — Szybciej!
— Nie wrzeszcz, mam tu coś do załatwienia. — Podszedłem do sań. — Wzięliście coś do
jedzenia?
— Tak na jeden ząb. — Piromanta zajrzał do leżącej na podłodze torby foliowej. — Chleb,
ser, szynka. Ceny poszły w górę, normalnie kryminał.
— Na jedzenie nie starczyło, ale o prycie nie zapomnieliście? — Chwyciłem za szyjkę
sterczącej z torby butelki wina, wyjąłem ją. Co jeszcze tam ukryli? Kiwał wędzonego udźca, kilka
solonych ryb, czekoladę. Chyba wszystko.
— To tylko w celach leczniczych. — Napalm wsunął mi w rękę maleńką paczuszkę z
kukurydzianymi paluszkami. — No, trzymaj i spadaj już, bo cię tam potrzebują.
Naderwałem opakowanie i pogryzając paluszki, powlokłem się do otwartej furtki.
Nowicjusz wpuścił mnie, zaryglował bramkę i dopiero potem wskazał willę:
— Mścisław czeka w gościnnej.
Skinąłem głową, skierowałem się ku czekającemu na ganku sekciarzowi. Młody chłopak w
brązowym płaszczu otworzył drzwi i przekazał mnie dyżurującym w holu.
— Tędy. — Jeden z nich wskazał mi drzwi sali gościnnej, ale nie zamierzał robić dalej za
szwajcara. To nic, człowiek ze mnie skromny, poradzę sobie sam.
— Dzień dobry — przywitałem się ze stojącym przy oknie Mścisławem.
— Zajrzałeś w konkretnej sprawie czy tylko sobie pogawędzić? — Nawet się nie odwrócił.
— To jakaś różnica?
— Nie mam czasu na bzdury — odparł.
— To źle. — Usiadłem na kanapie. — A to dlatego, że mam parę pytań.
— Dawaj. — Mścisław wreszcie oderwał czoło od szyby i spojrzał na mnie.
— Kac męczy?
— Nasz kościół nie toleruje nadużywania alkoholu. — Pokręcił głową. — Ale do pracy w
godzinach nadliczbowych odnosi się ze zrozumieniem. Nie śpię już drugą dobę, więc przechodź do
rzeczy.
— Jak sobie poradziliście? — Przyjrzałem się uważnie zmizerniałemu pomocnikowi
Dominika.
— Zwyczajnie, wszyscy żywi i zdrowi. — Ziewnął. — Czego nie można powiedzieć o
drugiej stronie...
— Czyli nic z tego. — Westchnąłem. — A jak idzie z oprzyrządowaniem z Komuny?
— Wieczorem będziemy wywozić. — Sekciarz uśmiechnął się, widząc moje oszołomione
spojrzenie. — Dowództwo Bractwa postanowiło pójść na ustępstwa.
— A co im zaproponowaliście w zamian?
— Czas.
— Czas? — Nie od razu zrozumiałem, w czym rzecz. — A w jakim terminie powinni zebrać
manatki?
— Do pierwszego lipca.
— Kiepsko. — Przyszło mi do głowy, że ostateczne wyjście Bractwa z Fortu znacznie
wzmocni pozycję Drużyny. Za to Związkowi Handlowemu przeciwnie, będzie coraz trudniej
prowadzić niezależną politykę. — A mnie się wydawało, że pierwszy atak odparli bardzo
skutecznie.
— I odparliby drugi i trzeci — zgodził się Mścisław. — A co dalej? Owszem, nasączyli
okolice Pentagonu energią magiczną, owszem, zablokowali broń palną. Rzeczywiście powinni
znajdować się w dobrej sytuacji, bo nadmiar energii przetwarzają, a drużynnicy giną od
promieniowania. Ale każdy kij ma dwa końce: Gimnazjon dzięki energii ma tam teraz ułatwioną
robotę. A zamienić automaty na „dziurkacze” i czaromioty — to tylko kwestia czasu.
— Dlaczego więc od razu nie zawarli pokoju?
— Powtarzam raz jeszcze: wszystko jest kwestią czasu. — Pomocnik Dominika położył
dłoń na czole. — Rozumiesz, o czym mówię?
— Myśli pan, że zdążyli się dokładnie zapoznać z łupami wziętymi na Komunie?
— Jestem tego pewien. — Sekciarz ziewnął szeroko, zasłaniając usta dłonią. — A teraz
gadaj, czego chcesz, albo spadaj.
— Niczego nie chcę. — Uśmiechnąłem się i poklepałem po piersi. — Zastanawiam się
tylko, czy jeślibym tę latarenkę przekazał komuś na jakiś czas do przechowania, nie straci od tego
swoich właściwości?
— Nie straci — odparł krótko Mścisław. — To wszystko, mam nadzieję?
— Potrzebowałbym jeszcze zamienić kilka słów z Kulawym Borią.
— Tak o życiu czy o konkretach?
— O konkretach. Wyłącznie. Mogę z nim gadać nawet przy świadku.
— Chodźmy. — Gospodarz skierował się do wyjścia.
— Wciąż pracują w oficynie? — Dogoniłem go. — Nie strach przeziębić się, idąc tam ze
mną bez płaszcza.
— Musi cię tam ktoś zaprowadzić. — Mścisław zatrzymał się przy drzwiach wejściowych,
rozkazał jednemu z wartowników sprowadzić mnie do piwnicy oficyny.
Być może Mścisław naprawdę miał roboty po czubek głowy, bo kiedyś w życiu by nie
przepuścił możliwości uzyskania informacji. A może mu po prostu przekażą treść mojej rozmowy z
Borią? Bo nie wierzyłem, że pozwolą mi się spotkać z Kulawym w cztery oczy. Na pewno będzie
tam jeszcze Wołkow. Ale to nawet lepiej, gdyż miałem pewne podejrzenie, które chciałbym
sprawdzić. A najlepiej rozwiać. Wtedy życie okazałoby się łatwiejsze. A na pewno mógłbym się
przestać obawiać, że spiszą mnie na straty, kiedy tylko znajdę nóż.
Milczący sekciarz zaprowadził mnie do znanej mi już piwnicy, wymienił spojrzenia z
rozłożonym na starej, rozlatującej się kanapie współbratem i oddalił się do swoich zajęć.
Urządzenie pokoju nie zmieniło się prawie wcale, jedynie srebrny oplot obramowania portalu
zdążył nieco pozielenieć. No i przybyło przewodów. I kawałków kwarcu było ze dwa razy więcej
niż poprzednio. Kulawy i Wołkow z lutownicami w dłoniach pracowali pod konstrukcją utworzoną
z żelaznych rur. Coś tam wypróbowywali, bo przydzielony im przez sekciarzy pomocnik uważnie
wpatrywał się w drgającą strzałkę jakiegoś przyrządu.
— Moglibyście się chociaż przywitać — upomniałem zajętych sobą chłopaków.
— Sopel? — zdziwił się Boria, wypluwając na podłogę kawałek dwużyłowego kabla. — Ty
do kogo?
— A który z was pierwszy będzie wolny? — Oparem się o framugę.
— A ty co, w jaskini mieszkasz, drzwi nie masz? — Wołkow wstał z podłogi, zaczął
otrzepywać zakurzone ubranie. — Zamknij.
— Duszno tutaj. — Wciągnąłem w nozdrza powietrze przesycone zapachem rozgrzanego
lutu, ale spełniłem prośbę. — Siekierę można powiesić. Zatchniecie się jeszcze.
— Za to się nie zaziębimy. — Piotr wytarł ręce w brudną szmatę, rzucił ją na taboret. —
Generałow wie, że tutaj jesteś?
— Nie mam pojęcia, co wie, a czego nie wie Generałow. Mścisław wie.
— Tak? — Wołkow włączył laptop. — W takim razie mów, po coś przylazł. Już od tygodnia
harujemy bez przerwy, a końca nie widać.
— No i doskonale! — Zarżałem. — Gdybyście nie mieli zajęcia, już by tam Generałow
jakieś świństwo wam wymyślił.
— Nie, nie ma czasu zawracać sobie nami głowy. — Piotr potarł zaczerwienione z
bezsenności oczy. — Zajmuje się Aliną. Czego gębę cieszysz? Cholera, każdy sądzi według siebie.
A u niej objawiły się nagle jakieś zdolności. Ale to tylko między nami.
— Jestem wam potrzebny? — Młody sekciarz wyjął z gniazdek wtyczki lutownicę, ze
stojącej w kącie torby wydobył szary habit.
— Przyjdź za jakieś dwadzieścia minut — odparł Wołkow.
— Też się pójdę odświeżyć. — Kulawy spróbował się przecisnąć obok mnie.
— Czekaj no. — Zatrzymałem komunarda, opierając mu na piersiach otwartą dłoń. —
Najpierw odpowiesz na parę pytań, a potem możesz iść, dokąd ci się podoba.
— Czego jeszcze? — Boria klapnął na kanapę obok strażnika.
— Pamiętasz, opowiadałeś mi o energetycznej linii doprowadzonej do was.
— Była taka sprawa.
— Mówiłeś też, że bywały zwarcia.
— Może i mówiłem...
— Pamiętasz kiedy? Jakieś daty? — Wyjąłem z kieszeni notatnik i ogryzek ołówka.
— Ocipiałeś? — Boria wpatrzył się we mnie z otwartą gębą.
— To pamiętasz czy nie?
— Pewnie, że nie. — Kulawy wymienił spojrzenia z Wołkowem. — Piotr, a jakby cię
zapytali, w jakich dokładnie dniach w zeszłym miesiącu siadał ci serwer, to byś odpowiedział?
Albo...
— Nie piernicz już — przerwałem mu. W rzeczy samej ludzie o wiele więcej pamiętają, niż
mówią innym. I nie czynią tego ze złośliwości albo złej woli, ale po prostu nie mają pojęcia, że
posiadają pożądaną informację. — Jeśli następowało zwarcie, musieliście włączać zasilanie
awaryjne z bloku rezerwowego, prawda?
— Prawda. — Borys od razu skulił się na wspomnienie o bloku rezerwowym.
— To może przypomnisz sobie, kiedy właśnie to robiłeś?
— Chcesz, żeby podać dokładne daty? — Kulawy zamyślił się.
— Jeśli dasz radę. — Nie chciałem go za bardo naciskać.
— To pisz. — Zmarszczył czoło. — Trzydziestego pierwszego października, żartowaliśmy
sobie, że w Halloween, a potem jeszcze w dzień rewolucji październikowej. W międzyczasie było
jeszcze kilka zwarć, ale likwidowali je bardzo szybko.
— To wszystko? — Spojrzałem na niego.
— W ostatnim czasie tak.
— A nie w ostatnim?
— Tak w ogóle jaki okres cię interesuje? — spytał z irytacją, spoglądając na Wołkowa.
— Jaki pamiętasz. — Wzruszyłem ramionami i pogroziłem ołówkiem Piotrowi. — Nawet
nie patrz na zegarek. Jeszcze zdążycie popracować. Tym bardziej że jesteś następny w kolejce.
— Po co ci to? — Wołkow oderwał się od laptopa, schylił pod stół po butelkę mineralnej.
— Po to samo, co zawsze. — Uśmiechnąłem się. — Boria, zawiesiłeś się czy co?
— Latem była poważna awaria. — Kulawy przymknął oczy, układając się wygodniej. —
Albo w końcu czerwca, albo na początku lipca. Prawie tydzień siedzieliśmy wtedy na suchym
prowiancie. Nie, zaraz, to było w środku czerwca. Właśnie! Moc podskoczyła potem jeszcze o
dwadzieścia procent.
— Świetnie. — Schowałem notes do kieszeni dżinsów. — To teraz przejdziemy do spraw
poważniejszych. Jeśli jutro czy pojutrze przywiozą wam oprzyrządowanie, kiedy realnie możecie
otworzyć przejście?
— Realnie, nierealnie... — Wołkow się skrzywił. — Tam jest tyle niuansów... Znasz kawał o
niuansie?
— Znam. I co?
— Jest taki pogląd — Piotr wskazał butelką. Kulawego — że samodzielnie damy radę
przebić kanał tylko w Czarne Południe.
— Co znaczy samodzielnie? — Nie zrozumiałem, o co chodzi.
— Bez latarni sygnałowej. Pamiętasz, co ci mówiłem? — wyjaśnił Piotr. — W Czarne
Południe można spróbować się bez niej obejść. Ale to tylko teoria. Jeżeli nie wypali, cała nadzieja
w tobie. Masz już jakieś efekty?
— Pracujemy nad tym. Tylko przecież i tak nie wiadomo, czy to naprawdę pomoże.
— Dlaczego? — Wołkow rzucił mineralną Kulawemu. — Myślisz, że nie wystarczy
pojemności energetycznej noża?
— Tego akurat powinno wystarczyć... Ale jak się do tego gówna podłączycie? Jeśli lutem, to
rozpłynie się od razu, jak tylko pójdzie moc. W kamień go tak po prostu nie wetkniesz, rozerwie go
od różnicy potencjałów.
— Też mi problem — zaśmiał się Wołkow. — Trzymałeś ten nóż? I jakoś cię nie rozerwało.
Weź mnie nie rozśmieszaj. On nam będzie opowiadał o różnicach potencjałów i lutowaniu!
Wszystko już zaplanowany Najważniejsze, żebyś dostarczył nóż.
Kulawy też parsknął śmiechem, ale nie podzielając przedłużającej się wesołości
współpracownika, wzruszył ramionami i wyszedł. I czego się cieszyć? Tutaj płakać trzeba. Dobrze
— kto ostrzeżony, ten uzbrojony.
— Pan teraz do Mścisława czy do wyjścia? — wstał ze stopni schodów sekciarz, który mnie
tutaj przyprowadził. Jak się okazało, nigdzie się nie oddalił, ale pa prostu postanowił nie leźć w
oczy.
— Mścisław nie zostawił jakichś rozkazów? — upewniłem się na wszelki wypadek.
— Nie.
— W takim razie do wyjścia. — Więcej niczego i tak bym się nie dowiedział, a nie miałem
ochoty natknąć się na Generałowa. I Rustam będzie darł kapcia. Chłopakom na pewno dojadło już
mrożenie tyłków.
— Niech światłość będzie z wami. — Nowicjusz otworzył furtkę.
— I z wami — odpowiedziałem, kiwnąłem na pożegnanie i poszedłem do sań, przy których
tłoczyli się czekający na mnie towarzysze.
Czekający? Niech ich szlag! Pałaszowali zakupione na obiad żarcie!
— Chodź, Sopel, trzymaj. — Napalm wcisnął mi w rękę napoczętą butelkę wina. —
Kanapkę?
— I to wszystko? — Zamurowało mnie od takiej bezczelności.
— A co, za mało? — Drugi dopił sok, cisnął opakowanie do sań. — Specjalnie zostawiliśmy
ci wina.
— Oszaleliście? — Wyrwałem piromancie korek, zamknąłem butelkę. — Zostawiliście mi
jedną marną kanapeczkę?
— A nie nakarmili cię tam? — Rustam strząsnął z kurtki okruszki chleba. — Nie przejmuj
się, potem pojedziemy gdzieś na obiad.
— Starczy już, chłopaki, do środka! — zawołał San Sanycz. — W tempie walca!
— Gady — wyburczałem pod nosem, wszedłem do sań i usiadłem na tylnej ławce.
— Trzymaj, biedaku. — Wiera podała mi z uśmiechem jeszcze jedną kanapkę, tym razem z
rybą. — Schowałam specjalnie dla ciebie. A tym głodomorowi musiałam ją wyrwać siłą.
— Dziękuję. — Skinąłem dziewczynie i zacząłem jeść. Może napić się wina na poprawę
nastroju? Nie, nie powinienem.
Sanie wyjechały na Bulwar Południowy i potoczyły się w stronę Prospektu Tierieszkowej.
Narodu na ulicach wyraźnie przybywało, ale w oczy rzucały się przede wszystkim tamujące ruch
samochody wypełnione uzbrojonymi ludźmi. Na różnorodnej odzieży próżno by szukać
jakichkolwiek znaków rozpoznawczych, ale od razu wiedziałem, że właśnie przerzucono tutaj
moich byłych kolegów z Patrolu. Najwidoczniej obronę bramy południowo-wschodniej powierzono
patrolowcom i pogranicznikom, a żołnierzy Garnizonu przerzucili na mniej niebezpieczne kierunki.
No tak, naszym to nie pierwszyzna.
Drugie, co dziwiło, to, że dojazdy do bramy zostały obsadzone przez drużynników i
żołnierzy komendantury.
Stan oblężenia po prostu. Tym, którzy nie zdążyli schronić się w Forcie, można było tylko
współczuć. A może koniec końców to oni będą się litować nad nami?
Na skrzyżowaniu Bulwaru Południowego i Prospektu Tierieszkowej utworzył się niewielki
korek — zakręt w lewo blokowało niedawno ustawione ogrodzenie, a przepuszczający po jednym
aucie drużynnicy mało tego, że przekopywali ładunki z góry do dołu, to jeszcze chciało im się
przeszukiwać wszystkich, którzy wydali się podejrzani. Bo to świetna przecież rozrywka — ściągać
na mrozie płaszcze i kufajki! Ale bezpieczeństwo to bezpieczeństwo. Nikt nie ma ochoty oberwać
w zęby kolbą automatu, trzeba cierpieć.
— Dokąd jedziemy? — San Sanycz odwrócił się do nas, kiedy skręciliśmy w lewo i
znaleźliśmy się za wypuszczającą kłęby spalin ciężarówką. Na nasze szczęście prospekt był dobrze
odśnieżony, zapewne ze względu na obronność, i szybko udało nam się ominąć to poruszające się
jak żółw monstrum.
— Do Strefy Przemysłowej. — Rustam zsunął z nosa podniesiony kołnierz i zakaszlał. —
Na pewno trafisz.
— Co, najmądrzejszy w całym autobusie? — uśmiechnął się krzywo woźnica. — Strefa jest
wielka, gadaj konkretnie dokąd.
— Zaraz. — Pogrzebałem w plecaku, wyjąłem wydruki i zacząłem je przerzucać. — Sanie
Sanyczu, orientuje się pan tam według nazw ulic?
— Dawaj.
— Trzecia Metalurgów — odczytałem ostatni zapis i popatrzyłem wyczekująco na woźnicę,
ale ten tylko pokręcił głową. — Stalownicza, Polska, Starokamyszyńska, Jenisejska, Szczerbakowa,
Rewolucji Piątego Roku, Przemysłowa...
— Stop! — ożywił się San Sanycz. — Przemysłowa pierwsza czy druga?
— Po prostu Przemysłowa. Dom dwadzieścia, jeśli to coś panu mówi.
— Jeszcze jak mówi — zaśmiał się woźnica, pomachał do jadących za nami sań, a potem
skręcił z drogi. To dziwne, bo nie dojechaliśmy jeszcze nawet do Chin.
— A ty dokąd? — spłoszył się Rustam.
— Do Przemysłowej można dojechać Tierieszkową —wyjaśnił woźnica. — Teraz do
Mechaniczno-Remontowego, a stamtąd wykręcimy już do Strefy.
— Czyli wiesz, gdzie to jest? — uspokoił się Zębacz.
— To dom kultury specjalistów budowy maszyn — wyjaśnił San Sanycz. — Ech, jak też się
tam w swoim czasie szalało...
— Nie wątpię — burknął Rustam i spojrzał na Wierę. — Gotowa?
— Już dawno — ziewnęła przysypiająca całą drogę na dzięcioła dziewczyna. — Długo
jeszcze?
— Jesteśmy prawie na miejscu. — San Sanycz rozejrzał się na boki. — Aha, tam jest
przejazd...
Między wysokim betonowym ogrodzeniem a pochylonym budynkiem na wpół zrujnowanej
hali rzeczywiście znajdował się wąziutki, odśnieżony przejazd. Wartujący przy bramie Zakładu
Mechaniczno-Remontowego cechowi odprowadzali sanie czujnym wzrokiem, ale widząc czerwone
opaski na rękawach, nie próbowali nas zaczepiać. Aż dziw, bo ostatnio ważyli się stawiać nawet
drużynnikom.
Wokół ciągnęły się zasypane śniegiem ruiny hal, a szary beton do spółki z metalowymi
konstrukcjami zaczął działać mi na nerwy. I jakiż to dom kultury można znaleźć w takiej dziurze?
Coś ten San Sanycz ściemniał.
Ale, jak się okazało, nie powinienem wątpić w prawdomówność woźnicy. Niebawem sanie
wyjechały na szeroką, rozoraną kołami wielkich ciężarówek ulicę i budynki zakładu ustąpiły
miejsca małej dzielnicy piętrowych domków. Była zamieszkana, bo z kominów unosił się dym. A i
ogrodzenie wokół domów zostało odnowione. O! I ochrona tu była — z budki wyskoczył wujaszek
z miotłą. Spokojnie, stary, nic nam do ciebie.
— To wasz dwudziesty numer. — San Sanycz wskazał na wysoki budynek postawiony
chyba jeszcze za Stalina. — Podjeżdżać tam?
— Zatrzymaj się przy domach — zarządził Rustam. —Najpierw pójdziemy się rozejrzeć.
Zgoda, Sopel?
— Jak najbardziej. — Zeskoczyłem na dróżkę. — Napalm, chodź z nami. I weź butelkę
wina, napiję się chociaż na pociechę, jakby co...
— Ja też. — Drugi wyprysnął z sań.
— Też się napijesz? — zażartował Napalm. — Wiesz, że kto na doczepkę, dostaje kości do
ogryzienia...
— Z wami idę, o to chodzi — uściślił Drugi. — A ty, Napalm, nie mędrkuj. Bez zębów w
ogóle będziesz miał problem z gryzieniem.
— Idź tam, do miejscowej służby bezpieczeństwa. — Rustam wskazał zaniepokojonego
wujaszka. — Nawiąż kontakt.
— Jak chcesz. — Odmieniony nic a nic nie ucieszył się z powierzonego mu zadania.
— Sanie Sanyczu — Zębacz nie zwrócił uwagi na niezadowolony ton Drugiego — poczeka
pan tu na nas, a swoich kolegów proszę puścić. Gdyby co, wezwiemy ich.
— Dobra — kiwnął głową woźnica, wyjmując z sań worek z owsem.
— Poczekajcie na mnie. — Wiera chwyciła pokrowiec ze snajperką i pobiegła za nami.
— Lepiej byś... — zacząłem, ale zobaczyłem w jej oczach uparte ogniki, więc machnąłem
ręką. — A niech tam, chodźmy.
Trzypiętrowy budynek domu kultury o dawno już złuszczonych z fasady zdobieniach stał na
niewielkim placu. Kiedyś pewnie znajdował się tutaj park, ale kryzys energetyczny dawno zmusił
mieszkańców do wyrąbania większej części zieleni miejskiej. Dziwne, że samego domu kultury nie
rozebrali po kawałku. Chociaż, z drugiej strony, wszystko, co mogłoby się przydać w
gospodarstwie, już zostało rozszabrowane. Drzwi, okna, dach. Zostały tylko gołe ściany, no i
podłogi oraz sufity. Nie, jeszcze kolumny.
— Co teraz? — Rustam rozglądał się czujnie, stojąc przy wejściu. Automat trzymał w
pogotowiu.
— Znaleziono trupa w sali na parterze. — Zajrzałem do środka. — Zaraz obejrzę, jeśli to
nic ważnego, pojedziemy pod następny adres.
— Kto znalazł? — spytał piromanta, chowając się za kolumną przed przenikliwym wiatrem.
— Miejscowi. — Przypomniałem sobie treść notatki.
— To znaczy, że sami tu przyszli — zauważył Napalm. — Ale po cholerę tu leźli?
— Ktoś zobaczył krwawy ślad ciągnący się od ulicy. No i się przestraszyli.
Ostrożnie rozglądając się na boki, wszedłem do budynku i od razu znalazłem się w
przestronnym foyer wysokości dwóch kondygnacji. Pierwsze i drugie piętro ozdabiały marne
ułomki rozwalonej balustrady, za którą przy maksimum dobrej woli nie zdołałby się nikt ukryć, ale
co się działo w pomieszczeniach wewnątrz? Nie, bzdura. Nikt nie wiedział, dokąd jedziemy, a
wewnętrznym okiem też nie mogłem dostrzec nic podejrzanego.
— Myślisz, że to jest związane z naszą sprawą? — Rustam oparł się o ścianę.
— A kto to wie? — Wzruszyłem ramionami i obrzuciłem spojrzeniem pomieszczenie, w
którego przeciwległym końcu szerokie schody prowadziły na górę.
Związane czy niezwiązane, ale rozejrzeć się trzeba na początek. Chociaż co też można tutaj
ciekawego zobaczyć? Nie wiadomo. Posadzka zasypana wpadającym przez wyrwane okna
śniegiem, na ścianach tyle napisów i rysunków, że w oczach się mieniło. Różnego chłamu i brudu
też pod dostatkiem. Miałem wrażenie, że wszyscy z okolicy przylatują się tutaj załatwiać. A może
teraz już się boją? Jeden się przecież doczekał...
Żebym jeszcze wiedział, gdzie dokładnie znaleziono zwłoki. W raporcie tego nie było. Nie
uznali za stosowne uszczegółowić, a wielka szkoda.
Zamknąłem oczy, obiegłem czarodziejskim wzrokiem foyer, ale nic ciekawego nie
zauważyłem. Żadnych wstrętnych sekretów i strasznych tajemnic. Żadnych fragmentów na wpół
zetlałych zaklęć i czekających na ofiarę śmiertelnych pułapek. Ściany, podłoga, sufit. Wyłamana
lada szatni, wyrwana balustrada i rozkute parapety. Tak... Niby wszystko wyglądało tak samo, ale
teraz przynajmniej wiedziałem, gdzie znaleziono trupa.
Nie wiedząc do końca, co robię, wyszedłem na środek foyer i spojrzałem w górę na
sterczący z sufitu hak, do którego niegdyś podwieszano żyrandol. Kawałki przymocowanego doń
sznurka okazały się dokładnie przywiązane i kiedy pokopałem czubkiem buta w śniegu, bez trudu
odkryłem cztery plamy krwi.
Uklęknąłem, znów zamknąłem oczy i wsłuchałem się w siebie. Może zadzwoni w czarnej
pustce przytajone między ścianami echo tworzonego tutaj zaklęcia? Albo to ten przypadek, kiedy
do upojenia można szukać w ciemnym pokoju czarnego kota, którego to kota w ogóle w nim nie
ma? Ale dopóki nie zapali się światła, dopóty nie można się o tym przekonać.
— Sopel — zaniepokoił się piromanta, ale machnięciem ręki kazałem mu się uciszyć.
Dopadło mnie wreszcie. Raz — i podłoga zakołysała się, usunęła spod nóg. Dwa — ręce
uderzyły w zaplamiony krwią śnieg. A między tymi zdarzeniami...
Między nimi zmieściło się całe życie. Nie moje, ale podwieszonego do haka człowieka,
którego krzyki wciąż tutaj rozbrzmiewały. Którego zapiekłą krew widziałem teraz doskonale nawet
przez zaciśnięte powieki i zalegający z wierzchu śnieg. Którego śmierć stała się maleńkim punktem
zaczepienia i teraz musiałem tylko pomyśleć, jak ją wykorzystać.
— Wszystko w porządku? — Wiera jako pierwsza podskoczyła do mnie.
— Absolutnie. — Wstałem, z trudem odpędzając diabelską wizję, w której to moja ręka
trzymała nóż, jakim rozpruto nieszczęśnika od gardła po pachwinę. Nie wiem, dlaczego nie zawarto
tego w raporcie, ale zauważony przez miejscowych ślad krwi wcale nie powstał, kiedy ofiarę
wleczono do domu kultury, ale odwrotnie. Dowiedzieć się jeszcze, w jakim celu ktoś wyciągał na
zewnątrz jego flaki. — Rozejrzyjcie się na razie, być może zatrzymamy się tutaj.
— A na plaster? — zdziwił się ogromnie Rustam.
— Zawołaj resztę. — Skrzywiłem się od rwącego w skroniach bólu i wytrząsnąłem na dłoń
tabletkę. — Sanie niech tam zostaną.
Zębacz przyjrzał się nam uważnie, ale nikogo nie posłał, sam poszedł po posiłki. Uwierzył
w to? Prędzej chyba w garbate aniołki. Faktycznie nie mieliśmy tutaj czego szukać.
— No i co ty tutaj odprawiasz? — podszedł do mnie rozglądający się na wszystkie strony
piromanta. — Wiera, pójdę z tobą. Nie powinnaś tu chodzić sama.
— A co mi się może stać? — Dziewczyna skierowała się ku schodom.
— Poczekaj — poprosiłem. — Jest sprawa.
— Czyżbyś w końcu postanowił wyjawić, po jaką nagłą się tutaj przykulaliśmy? —
Odwróciła się do mnie.
— Niezupełnie. — Uśmiechnąłem się krzywo.
— Cholera, Sopel, jak nie chcesz srać, nie męcz dupy. — Napal klepnął mnie w ramię. — I
tak wszystko zrobimy, jak trzeba.
— Właśnie o to chodzi. — Westchnąłem ciężko, klnąc w duchu własną nasilającą się
paranoję. — Istnieje możliwość, że uda nam się zdobyć rzecz, której szuka Rustam. Co to oznacza,
nie muszę wam chyba tłumaczyć?
— Brzytwą po grdyce i do studni? — Piromanta przeciągnął sobie po szyi palcem
wskazującym.
— Coś w tym rodzaju — przytaknąłem. — Miejcie więc oczy dookoła głowy i jeśli coś
pójdzie nie tak... Rozumiecie?
— Powiedzieć też Wietrickiemu? — dopytał Napalm.
— Tak. — Podwinąłem zakrywającą twarz kominiarkę. — A teraz idźcie stąd, muszę się
zastanowić.
Chociaż nad czym się tutaj zastanawiać?
Rozkrzyżowałem ręce, powoli obróciłem się w miejscu i mimo woli popatrzyłem na pokryte
rysunkami ściany. Różnobarwne graffiti, czarne swastyki, zwyczajne i odwrócone gwiazdy
pięcioramienne oraz krzyże zlały się w jeden pstry wzór z wulgarnymi napisami i życzeniami
śmierci dla odmieńców, przez chwilę wydawało mi się, że ściany same wirują wokół mnie.
Od razu ogarnęło mnie uczucie poznania. Zupełnie jakbym bosą nogą wstąpił na ścieżkę,
którą chodziłem od dzieciństwa. I jeszcze coś — niby mróz po skórze. Teraz nie miałem już
najmniejszych wątpliwości, że był tutaj w robocie mój nóż. Pozostawione przezeń zakłócenia tła
energetycznego stały się prawie materialne.
Proszę, upłynęły prawie dwa tygodnie, a ślad nie zdążył ostygnąć.
— No, rozkazuj — zatrzymał się obok mnie wracający z posiłkami Rustam. — Kogo
gdzie...
— Wszyscy na piętro. — Potarłem powieki. Jakby mi kto piachu w oczy nasypał. —
Zostanę sam na dole.
— Jesteś pewien? — spytał z powątpiewaniem Zębacz.
— Tak. — Spojrzałem na stłoczonych przy wejściu bojowników Czerwonego Grudnia.
Dwaj mieli automaty Kałasznikowa, trzech myśliwskie dwururki. — Zupełnie nie jestem pewien,
ale myślę, że przyjdzie mieć do czynienia z lodowymi piechurami.
— Lodowi piechurzy w Forcie? — Drugi wytrzeszczył na mnie oczy. — Obżarłeś się
bielunia?
— Zaraz będzie wiadomo, kto się czym objadł. — Uśmiechnąłem się. — Napalm, gdzie jest
Wiera?
— Tu jestem, tutaj. — Pomachała ręką. Karabin w pokrowcu położyła na cudem
uratowanym fragmencie szerokich poręczy. — Nie martw się.
— Na razie nie odchodź, będziesz mi potrzebny — powiedziałem do piromanty i znów
zwróciłem się do Rustama: — Nie wiem, co się będzie dokładnie działo. Mam jedną radę: nie
kręcić się. Pułapkę wyczują z daleka, ale przyjdą na pewno, tak czy inaczej.
— Możesz powiedzieć coś jeszcze? — Zębacz patrzył na mnie z taką uwagą, jakby chciał
mi wzrokiem zrobić dziurę w czole.
— Działajcie tak, jak pozwolą okoliczności. — Wzruszyłem ramionami. Wietricki
uśmiechnął się ponuro i kulejąc lekko, zaczął wchodzić na pierwsze piętro. W milczeniu minął
przeglądającą karabin Wierę, usadowił się obok wychodzącego na ulicę okna. Cóż — rozsądnie.
Nie zaszkodzi dodatkowe stanowisko obserwacyjne.
— Szybko na górę! — rozkazał Rustam i odmienni pobiegli ku schodom. — Dwóch z
jednej strony, trzech z drugiej. Drugi osłania snajpera.
— Jawohl — zasalutował Drugi i ruszył do Wiery.
— Jesteś pewien? — zapytał nagle Rustam, zanim odszedł.
— Idź już. — Opędziłem się od niego i czubkiem buta zacząłem rysować na śniegu linie
pentagramu. Dokładność wzoru nie miała większego znaczenia, ale ponieważ musiał być spory,
zajęło mi to dobre dziesięć minut.
— Warto to robić? — Piromanta, drepczący poza granicami pentagramu, zapalił papierosa.
— Daj butelkę. — Zignorowałem jego uwagę i wręczyłem mu tajgę.
— Alkoholik. — Napalm nie mógł sobie darować. Co za człowiek!
— Co ty nie powiesz. — Odpiłem prosto z gwinta słodkiego, mocnego trunku. Nigdy nie
byłem szczególnym smakoszem win i trochę mnie ta porcja zmuliła. Zakręciło się w głowie,
zemdliło... Pewnie dlatego, że byłem głodny.
— Ja, tak w ogóle, nie piję — roześmiał się z zadowoleniem piromanta.
— Za to kopcisz bez umiaru. Rzuć, zanim będzie za późno.
— „Zacznij ćwiczyć, rzuć palenie, a ze zdrowiem cię ożenię?” — od razu przypomniał
sobie odpowiedni cytat.
— Właśnie. — Postawiłem butelkę na ziemi. Została w niej jeszcze jedna trzecia zepsutego
soku winogronowego, wysunąłem lewą rękę, pociągnąłem rękaw kufajki za nadgarstek.
— Co zamierzasz zrobić? — zagapił się na mnie piromanta, widząc wydobytą finkę. —
Samobójstwo to żaden sposób!
— Kiedyś ktoś straci cierpliwość do twoich żartów. — Zacisnąłem zęby i nadciąłem żyłę.
O rany, co za ból! I krew coś zbyt obficie poszła. Żebym się tylko nie wykopyrtnął przed
czasem, bo wezmą nas jak swoich, na ciepło — to znaczy zanim zdążymy wystygnąć.
Schowałem nóż, zacisnąłem palce na głębokim cięciu i zacząłem powoli poruszać się
wzdłuż linii pentagramu. Czerwone krople padały gęsto na śnieg i coraz mocniej kręciło mi się w
głowie, a w nogach pojawiła się nieprzyjemna słabość. Ale śpieszyć się nie mogłem, musiałem
pilnować, żeby w ciągnącej się za mną czerwonej linii nie było przerw. Cholera, ile jeszcze krwi ze
mnie wyleci? Litr? A może więcej?
— Źleście, wujaszku Fiodorze, nadgarstek nadcięli — oświadczył nieodstępujący mnie na
krok Napalm głosem kota Matroskina. — Żyłę nie w poprzek trzeba, ale wzdłuż...
Wygadywał różne bzdury, ale teraz byłem temu tylko rad, bo każdy krok wymagał coraz
więcej wysiłku, jakby zamiast krwi wyciekała ze mnie cała siła życiowa. A może tak właśnie było?
Strasznie się męczyłem. Szczęście chociaż, że wzięli czerwone wino, zawsze to dobrze działa na
produkcję krwinek. Słaba pociecha, cholera jasna...
— Daj wina — poprosiłem piromantę, który już zdążył uspokoić Wierę, i upiłem łyk. Ból
drący nadgarstek przekształcił się w odrętwienie, a w głowie z każdym krokiem robiło mi się coraz
gorzej i gorzej. Nic to, zostało jeszcze jedno ramię. Tylko jedno ramię...
— No, skończyłeś wreszcie! — Napalm owinął mi przegub przygotowanym wcześniej
bandażem, kiedy ledwie przestawiając nogi, dowlokłem się do ściany i klapnąłem prosto w
naniesioną wiatrem zaspę. — Takie przedstawienie urządziłeś, że niech się fakirzy schowają!
Uprzedziłbyś zawczasu, tobym zarobił sporo na biletach. Nowy rodzaj sztuki: rysunek na śniegu
wykonany własną krwią! Tylko następnym razem narysuj lepiej jakiegoś ptaszka albo zajączka.
Jednym słowem, coś bardziej kreatywnego. Przyciągającego masowego odbiorcę.
— Przynieś wino. — Skrzywiłem się z bólu, poruszywszy lewym nadgarstkiem.
— Trzymaj. — Piromanta podał mi butelkę i zaśpiewał:
Duszno mi trochę i trzeba hemoglobiny.
Postaw na stole wino, w barwach jak rubiny.
Pozostaje tylko ono, dopóki tli się życie,
Rwą mnie zęby, a w uszach potępieńcze wycie.
— Dzięki — powiedziałem, wypiłem wszystko, co było jeszcze w butelce, i wytarłem z
kufajki strużkę, która ściekła mi po brodzie. Wstrzymałem oddech, wyrżnąłem butelką w ścianę.
— Jeśli wyrazić życzenie — piromanta podniósł z ziemi ocalałą szyjkę — i ją rozbić...
— Daj to. — Przypomniałem sobie ten dziecinny przesąd, wziąłem szyjkę i z całej siły
wyrzuciłem ją przez okno.
— Dlaczego? — Napalm posmutniał.
— Jeżeli wszystko ma się udać, rozbiło się. A jeśli nie, to nie. — Zachwiałem się.
— Jeżeli się nie uda, możesz sobie w buty wsadzić gusła. — Piromanta podtrzymał mnie
pod ramię.
— Wszystko możliwe. — Nie zamierzałem się spierać, wyjąłem spod swetra łańcuszek,
zdjąłem z niego latarenkę od Dominika. — Masz, tylko nie zgub.
— A to co za cacuszko? — Napalm uważnie oglądał amulet. — Faktycznie się świeci.
— Schowaj — poprosiłem i podszedłem do pentagramu, nieco się zataczając. — Jeśli
zgubisz, uduszę jak kota, łeb wyrwę z płucami.
— Oj, boję się, boję — rzekł zgryźliwie, ale włożył latarenkę do kieszeni. Przyjrzał mi się,
wyjął półlitrową butelkę wody mineralnej, a potem wszedł na górę.
Poczekałem, aż przestanie mi się kołować w głowie, i ostrożnie, starając się nie zepsuć
wyznaczonych krwią linii wpisanych w okrąg gwiazdy pitagorejskiej, zacząłem przysypywać je
śniegiem. Swoją rolę i tak odegrają, a zostawić je na wierzchu byłoby przesadą. I tak, gdyby się
przyjrzeć, można by nabrać podejrzeń. Jedyna nadzieja w wieczornym mroku i wsparciu ogniowym
moich towarzyszy. Bo jeśli ten tutaj trik nie wypali, to nie wiem, jak się sprawy obrócą.
— Sopel — zawołał stojący na górze schodów Drugi — długo mamy tu siedzieć?
— Dopóki się nie ściemni, możecie się odprężyć. Tylko nie zapomnijcie wystawić wart.
— Nie ucz ojca... — burknął odmieniony i zaczął o czymś dyskutować z Rustamem.
Nie wiem, o co chodziło, ale trzech bojowników Czerwonego Grudnia zaraz przeniosło się
gdzieś do wewnętrznych pomieszczeń i wkrótce stamtąd doleciał zapach dymu. Jak nic gotowali
obiad. I bardzo dobrze — trudno wytrzymać cały dzień na mrozie bez żarcia. Mnie też kiszki
marsza grały, ale musiałem cierpieć. Chociaż słońce dopiero zaczynało chylić się ku zachodowi,
nikt mi przecież nie mógł zaręczyć, że obecny właściciel noża zechce czekać do zapadnięcia
ciemności To tylko przypuszczenia, nic więcej.
Złapałem się nagle na tym, że mimo woli zaczynam krążyć wokół pentagramu,
postanowiłem więc pilnować się i chociaż kilka minut postać w miejscu. Nie wyszło. Mdliło mnie,
a nogi same gdzieś niosły. I nieważne dokąd, byle jak najdalej stąd. Rozcięty nadgarstek już nie
dokuczał tak mocno, ból osłabł, za to dłoń zaczęła potwornie swędzieć. I opanowała mnie jakaś
słabość. A co będzie, kiedy się zaczną pojawiać się skutki wypicia wina? W dodatku zimno
okrutnie. Jak w zamrażarce.
Rysunki na ścianach znów postanowiły żyć swoim życiem i ich ruch chwytany kątem oka
mocno działał na nerwy. Pojawiła się jakaś schizofreniczna pewność, że dom kultury to w istocie
rzeczy gigantyczna żywa istota, która tylko czeka, żeby nas pochwycić i rozpuścić w pustce swoich
pomieszczeń. To poczucie sprawiło, że skierowałem się do wyjścia.
Dopiero w połowie drogi dotarło do mnie, że coś się dzieje nie tak. Zupełnie jakbym był
rybą schwytaną na haczyk i teraz wędkarz umiejętnie próbował mnie wyciągnąć na brzeg za
pomocą cieniutkiej, prawie niewidzialnej żyłki, pozwalającej kierować rybą w odpowiednim
kierunku. Na szczęście, linka okazała się aż nadto cienka, wystarczyło ją zauważyć, żeby od razu
ujść na głębinę. To znaczy wrócić do centrum foyer.
W zapadającym mroku przekopany nogami śnieg nie rzucał się w oczy, ale bezbłędnie
znałem położenie wykonanych własną krwią linii. Miałem podświadome przekonanie, że teraz
między mną a wzorem pojawił się jakiś związek. Ledwie widoczne nawet wewnętrznym okiem
lśnienie szło od podłogi i ginęło gdzieś pod sufitem, nieznacznie zmieniając barwę z głębokiej
purpury na blady róż.
Odetchnąłem głęboko, wszedłem w pentagram i z ulgą wypuściłem powietrze. Przejście
przez lśnienie nie wymagało wysiłku. Ale wewnątrz... Wewnątrz było dziwnie. Naprawdę dziwnie.
Jakby mnie owinęła ciepła kołdra. I nawet przestała boleć głowa. I rozciągnąć, zwinąć, a potem
wykrzywić przestrzeń, otaczając się nieprzeniknionymi dla obcych czarów tarczami, było o wiele
łatwiej niż zazwyczaj. Na jakiś czas wyrwałem się z magicznego pola, ale nagłe ukłucie w plecy
zimnego spojrzenia przypomniało o niewidocznej żyłce.
Zakręciłem się w miejscu, zlustrowałem puste otwory okien i nagle straciłem kontrolę nad
częścią moich zaklęć ochronnych. Odnowić ich już nie dałem rady: znów pojawiła się słabość i
duszności, nadpłynęło jakieś paskudne przeczucie. Jakby wokół domu kultury zaczynały gęstnieć
ciemności, a każdy, kto opuści budynek, nigdy więcej nie ujrzy słonecznego światła.
Potrząsnąłem głową, ledwie powstrzymując się, by nie runąć na złamanie karku do ucieczki.
Nie wiem, co mnie naszło, ale znów nie mogłem ustać w miejscu. Oblał mnie zimny pot. A
wartownicy, jakby nic się nie działo, patrzyli w okna. Ostrzec ich czy jak?
Ale nikogo nie udało mi się ostrzec. Właśnie w tym momencie słońce skryło się za
sąsiednim budynkiem i przestało strzelać promieniami w wyłamane drzwi domu kultury. I do
środka wtargnęły czarne cienie.
Dziwnie wykoślawiające rzeczywistość okruszki pierwotnej ciemności ominęły pentagram i
rzuciły się na górę.
Diabli, tego nie przewidziałem! Ja nie, ale Rustam i owszem. A dokładniej — ktoś go
ostrzegł. I przypuszczałem, że wiem, kto taki.
Zawirował wyrzucony z piętra okrągły przedmiot, w oczy uderzył oślepiający błysk. Cienie
natychmiast znikły, nie pozostawiając po sobie nawet wspomnienia, a w jaskrawym blasku
syczącego na śniegu ładunku świetlnego do środka wpadli ożywieńcy. Z góry natychmiast poszedł
po nich ogień strzelb i automatów, ale nie traciłem czujności i próbowałem w stopniowo gasnącym
świetle dostrzec tego, kto urządził przedstawienie.
Rybak sam mi się napatoczył czy też to mnie udało się podciąć zdobycz?
Jak się okazało chwilę później, nie bardzo było wiadomo, kto tu rybakiem, a kto rybą.
Poglądy na ten temat mieliśmy po prostu najzupełniej przeciwstawne. I nie można powiedzieć,
żebym to ja miał zdecydowaną rację.
Pociski zbijały z nóg rwących ku schodom lodowych piechurów, ale podnosili się i miarowo
— ani szybko, ani powoli, ale bardzo konsekwentnie — szli dalej. Przez wybite okna wdzierali się
do środka nowi ożywieńcy, ale nie miałem już do nich głowy. Nie wiadomo skąd pojawiła się
ludzka postać w szarym płaszczu, na chwilę zamarła na widok pentagramu, a potem bez wahania
ruszyła naprzód. Ciemność znów rozdarł ładunek czarodziejskiego światła, tak że mogłem dostrzec
twarz intruza pod kapturem. Ten widok sprawił, że cofnąłem się o krok.
Spod kaptura patrzyły na mnie przemrożone całkowicie oczy Krisa. Nie sprawiały wrażenia
ani ciut mniej martwych niż podczas naszego ostatniego spotkania. Ale był nazbyt ruchliwy i
aktywny jak na zwykłego ożywieńca. Jak na niezwykłego zresztą też. Lodowi piechurzy w
porównaniu z nim to były wybrakowane marionetki, poruszane przez kompletnie pijanego lalkarza.
Nie, on był z zupełnie innej bajki.
Ale i dla niego wyrysowany krwią pentagram okazał się nieprzyjemną niespodzianką, bo
kiedy tylko przekroczył linię, znów zamarł. Gdyby nie odbijające się w nieruchomych oczach iskry
wystrzałów, wyglądałby niczym lodowa rzeźba. Czyżby udało mi się go tak załatwić?
A jeśli tak, co robić dalej? I Opiekun, i Gospodarz jednym głosem twierdzili, że dla mnie
przechwycenie kontroli nad nożem nie powinno stanowić najmniejszego problemu. Tylko jakoś
żaden nie podpowiedział słowem, jak miałbym tego dokonać. A na improwizację czas był
wyjątkowo niesprzyjający: jeśli ten posąg się ruszy, kaplica ze mną.
I, zupełnie jakby potwierdzając te obawy, Kris przesunął się lekko i wyjął ręce spod
podartego płaszcza. W prawicy znajomym zielonym wzorem mignęło ostrze rytualnego noża, a
otulająca umysł słabość rozwiała się natychmiast, jakby pod porywem zimnego wiatru. Tylko że
wraz z chłodem na ramiona zwaliło się znajome już doskonale brzemię beznadziei. Rozpacz i
smutek zaczęły wypełniać duszę i odeszła gdzieś chęć życia. Nie było łatwo wytrwać tutaj ani w
ogóle funkcjonować jako osoba. Rozwiązanie problemu znajdowało się pod ręką. Wystarczyło
wyjąć z kabury pistolet, przystawić lufę do skroni i pociągnąć za spust.
I zupełnie bez udziału świadomości właśnie to zacząłem robić. Jednak kiedy lufa oparła się
o głowę i stal sparzyła skórę mrozem, zmusiłem się do walki z cudzą wolą. Jakie to, u diabła, niby
wyjście? To dopiero wejście! Bilet w jedną stronę, do królestwa wiecznego Mrozu.
Powoli wyciągnąłem do przodu drżącą rękę, wycelowałem z grubsza i wystrzeliłem. Kula
poszła górą, zrykoszetowała od sufitu. Twarz Krisa rozpłynęła się niby rozgrzana w ogniu woskowa
maska, a wyglądające spod niej diabelstwo zaczęło przybierać rysy zupełnie innego człowieka. Na
pewno człowieka?
Na widok tej wstrętnej metamorfozy do gardła podeszła mi fala mdłości, upuściłem pistolet,
mimo woli cofnąłem się. Teraz stał przede mną już nie zabity niecały rok temu właściciel „Gawry”,
ale podobny jednocześnie do Opiekuna i Gospodarza typ. Wąskie, szczupłe oblicze, biała skóra,
czarne szczeliny oczodołów, w głębi których zaczynało błyskać złe światło przenikliwie błękitnych
tęczówek.
I ta nowa postać jakby przydała ożywieńcowi wigoru — z trudem pokonując postawioną
przeze mnie przeszkodę, ruszył naprzód. Ręka z nożem opisała szerokie półkole i zdawało się, że
kawałki rozciętych obcą wolą zaklęć ochronnych lgną do ostrza i ciągną je w dół. Czujący opór
ożywieniec z całej siły runął przed siebie, ale czary pentagramu zatrzymały go. Tylko że prawie
natychmiast rozciągnięte na wszystkie strony nici nałożonych przez moją krew zaklęć zaczęły się
topić niby szron na słońcu.
Wykorzystując jedyną szansę, skoczyłem do ożywieńca i wczepiłem się w rękę z nożem.
Dłońmi otoczyłem ściskające rękojeść palce i w tej chwili od pięt do czubka głowy przeleciał
przeze mnie szok magicznej energii. Lodowaty szkwał o mały włos byłby zamroził krew w żyłach,
ale ogień, który odezwał się od razu wybuchem bólu w prawym przedramieniu, sprawił, że nie
wpadłem w stupor. Nie wiem, jaki dodatkowy tajemny sens krył się w pokrywających skórę dłoni
czarodziejskich znakach, ale budzący się i pędzący w górę ręki ogniowy żywioł w niczym nie
ustępował płynącej z noża mocy Mrozu.
Gdyby nie doświadczenie podobnego cierpienia podczas leczenia febry „Smoczym
ogniem”, pewnie na miejscu umarłbym z szoku. A tak tylko osunąłem się na kolana, ale chwytu nie
rozluźniłem. Próbujący mnie dobić ożywieniec pochylił się, ale czując, że traci kontrolę nad
rytualnym nożem, chciał się ode mnie oderwać.
Ale nie pozwoliłem. Straciłem już czucie w zmrożonych rękach, lecz palców nie rozgiąłem.
Wiedziałem, że gdybym wypuścił nóż, nie znajdę w sobie sił i gotowości, aby powtórzyć próbę
przejęcia. Wtedy rozerwą mnie gołymi rękami. A może sam prędzej zdechnę.
Szarpnięcia próbującego się wyzwolić przeciwnika stawały się coraz bardziej kurczowe i
poczułem, jak zaczynają się kruszyć zamknięte w moim uścisku palce. Spojrzałem w górę i
zagryzłem wargi. Po białej skórze próbującego zawładnąć moją duszą stwora nic nie zastało. Zgniłe
ciało obciągało czaszkę, lśnienie czarujących swoją siłą oczu znikło w pustych oczodołach.
Ożywieniec otworzył w bezdźwięcznym krzyku pełne ułomków zgniłych zębów usta, a potem z
cichym chrzęstem runął na kolana, aby zwalić się na śnieg bezkształtną kupą brudnych łachów.
Wtedy dopiero poczułem, że ściskana w palcach rękojeść przestała palić przenikającym do
kości zimnem, a zamiast tego szarozielony kamień zdawał się lekko ciepły. Cóż, to nie powinno
dziwić, biorąc pod uwagę jak łatwo przeklęte ostrze wysysało siłę ze swojego dawnego właściciela.
Siłę, którą przy odrobinie dobrej woli można by nazwać duszą.
Nóż tak łapczywie wypijał cudzą energię, że i na mnie przeszły jakieś jej resztki. Będę
musiał teraz jakoś z tym żyć. Nic, trochę zdrowia nigdy nie zaszkodzi, a wspomnienia... Doskonale
wiedziałem, co robić z niechcianymi wspomnieniami. Sporo jest w pamięci rzeczy, które nie chcą
zniknąć za zamkniętymi drzwiami.
— Sopel? — Dopiero teraz skonstatowałem, że zdążyli się rozprawić z lodowymi
piechurami. Rustam, schodząc na parter, uważnie wpatrywał się w drzwi. — W porządku?
— Nawet bardziej. — Usiadłem wprost na podłodze i zacząłem przyglądać się znajomemu
wzorowi na klindze. Od zielonych linii i zawijasów po skórze przebiegały mrówki, ale udało mi się
powstrzymać przed odrzuceniem noża. I powiadają, że zachował się jego związek ze mną? I ciepło
lubi właśnie z tego względu? A jakie też miał ciepło w ożywieńcu? Ze mną wiadomo, że nie
zamarznie. I sam teraz jest mrozoodporny, i zawsze znajdzie się ktoś do zabicia...
— Można do ciebie? — Zębacz zatrzymał się przy pentagramie, widocznym doskonale, bo
wzdłuż linii stopił się śnieg. Napalm i Drugi też zeszli. Wiera, Nikołaj i żołnierze Czerwonego
Grudnia na razie nie chcieli ryzykować.
— Wejdź, bądź moim gościem.
Spróbowałem wstać i o mały włos byłbym się przewrócił. Ależ mnie pokręciło. Nic innego,
tylko nóż zaprowadza swoje porządki w organizmie. Znów zaczęły boleć połamane kiedyś żebra i
paliło ogniem prawe przedramię. To nic, już się jakoś ze starym znajomym dogadamy. Tym bardziej
że i z niego miałem jakieś korzyści — rozcięty nadgarstek od razu odżył, głowa więcej nie
przypominała poduszki z powbijanymi igłami, a co najważniejsze, zaczęło powoli ustępować
zaklęcie nałożone przez Zębacza i Wacława.
— Drugi, sprawdź, jak sytuacja na dworze — zarządził Rustam, zdejmując plecaczek. Drugi
wziął jednego z odmienionych i wyszedł. — Na pewno nie będzie z nim niespodzianek?
— Na pewno. — Potrząsnąłem głową, czekając, aż zawroty całkiem przejdą. Tak w ogóle,
tfu, tfu, na psa urok, czułem się całkiem nieźle. Było mi tylko zimno i osłabłem. Dobrze, trzeba się
przyzwyczajać.
— Czyli zdobyłeś... — Rustam zapatrzył się na. nóż w mojej ręce, ukucnął, wyjął z plecaka
mały metalowy termos cały wyrysowany czarodziejskimi symbolami. — Daj go tutaj.
— A po co? — Nie miałem zamiaru spełniać polecenia.
— To jest świetnie ekranowane. — Zębacz odkręcił korek. Jak się okazało, inkrustowane
srebrem napisy stanowiły nie tylko ozdobę. Otaczające termos lśnienie mogłem świetnie dostrzec
wewnętrznym wzrokiem. — Żaden gimnazjonista nie wyczuje.
— A niech wyczuje, co tam. — Próbowałem się dogadać, licząc, że uniknę konfliktu. —
Pokażemy papiery i poślemy do diabła.
— To nie takie proste. — Rustam też postanowił załatwić rzecz po dobroci. — Mamy teraz
w Forcie stan wyjątkowy, pojawienie się tak silnego artefaktu spowoduje niezdrowe poruszenie. A
ty przecież nie chcesz uciekać nie tylko tym ze służby bezpieczeństwa, ale i z Gimnazjonu, prawda?
— Nie chcę — przyznałem. Ale z nożem w garści jeszcze mogłem się potargować, a jeśli go
oddam, nie wiadomo, co będzie. Zostać częścią działającego portalu radość niewielka. Spalić się
tak za bezdurno nie miałem ochoty. A innego sposobu wykorzystania tego przeklętego ostrza w
ustanowieniu przejścia nikt nawet nie rozpatrywał, jak wynikało z mojej rozmowy z Wołkowem. —
Ale noża nie oddam. Wybacz, jednak od tego kawałka żelaza bardzo wiele zależy. Siebie jestem
pewien, ale ciebie znam za mało. Zbyt wysoka cena, żebym miał się przekonywać na własnej
skórze.
— A więc to tak... — Rustam wstał. — Jak sobie chcesz.
Zaklęcie kierujące, jeszcze sprzeciwiające się działaniu noża, rozprostowało się nagle
niczym ściśnięta sprężyna i natychmiast mnie sparaliżowało. Padając na ziemię, usłyszałem
wystrzał ze snajperki, ale alchemiczny „Archanioł” uratował Zębaczowi życie. Jego postać na
chwilę znikła, a potem wszyscy przestali się nim interesować. Zamieniony w pochodnię jeden z
odmienionych runął w dół z pierwszego piętra. Pozostali bojownicy Czerwonego Grudnia, którzy
stracili czujność, też nie mieli szans pozostać przy życiu. Wietricki, który kręcił się od dawna przy
nich, jednym skokiem znalazł się obok i wyjął noże. Dwóch gości nawet nie zdążyło zauważyć
szybkich cięć kling rżnących im gardła. Trzeci podrzucił AKSU, ale na próżno, bo wirujący w
miejscu Wietricki odbił lufę automatu i wykończył przeciwnika uderzeniem w pierś.
Wiera i Napalm także nie tracili czasu, ale ich wysiłki nie zakończyły się sukcesem. Amulet
Zębacza odchylił wszystkie pociski, a piromanta zdołał tylko rozpuścić śnieg pod jego nogami.
Rustam, zaskoczony takim obrotem spraw, odrzucił termos i sięgnął po automat, ale było już
za późno. W tym czasie przemogłem już działanie czarów kontrolujących, skoczyłem na nogi i
wsadziłem mu pod żebra calutkie ostrze.
Zębacz wypuścił z rąk AKSU i zwalił się na wyglądający spod stopionego śniegu beton
podłogi, a Wietricki z abakanem rzucił się w dół po schodach.
— Osłaniaj mnie — krzyknął do przeładowującej karabin Wiery, a potem, lekko kulejąc,
pobiegł w stronę wyjścia.
A tutaj mieliśmy szczęście. Drugi i ostatni z żołnierzy Czerwonego Grudnia przyskoczyli na
odgłos strzelaniny, ale nazbyt się pośpieszyli, nie mieli czasu zorientować się w sytuacji. Pod
nogami wybuchł im czarodziejski granat, topiąc tynk na ścianach i odrzucając w różne strony trupy.
— Po co? — spytałem ze złością. — Z Drugim byśmy się dogadali.
— Kpisz sobie? — Wietricki odwrócił się ku mnie, chowając do kieszeni jeszcze jedną
metalową kulkę, której diabelski ładunek dziwnie łatwo współgrał z ochronnym amuletem
Drugiego.
— Teraz to już bez znaczenia. — Zmusiłem się do spokoju, podniosłem leżącą w śniegu
giurzę. Kola był dzisiaj naszym bohaterem. Gdyby nie on, nie wiadomo, czy by się udało. Tylko
dlaczego tak podle na duchu? Przecież sam to wszystko sprowokowałem.
— Słuchaj, nie mogłem go dopaść — powiedział piromanta, jakby się tłumacząc. Stanął
obok mnie, zapatrzył się na martwego Rustama. — Miał bardzo solidną ochronę.
— Zapomnij — wychrypiałem i schowałem do kieszeni kufajki wydający się bardzo
zadowolonym nóż. Pewnie, że to idiotyzm, ale miałem takie wrażenie. Jakbym trzymał nie zimną
stal, ale żywą istotę. Dobra, potem się zastanowię, a na razie trzeba włożyć rękawice, bo straciłem
prawie całkiem czucie w palcach. — Daj pić, bo mi w gardle zaschło, sił nie mam.
— Przetniesz kieszeń — ostrzegł mnie Napalm, podając mi wodę, i wtedy rozlatująca się w
drzazgi butelka bryznęła mu w twarz.
Upadł na kolana, zasłonił dłońmi oczy, skulił się z bólu, a ja uderzeniem w ramię
przewróciłem go. Wiszący na łańcuszku alchemiczny amulet nagle zrobił się ciężki, panujący we
foyer mrok stał się szary, a oddzielająca mnie od świata ochronna zasłona tłumiła odgłosy
wystrzałów. Jaskrawe tory lotu kul na chwilę gasły, wpadając w pole ochronne „Archanioła”, a
potem rozsierdzonymi świetlikami odlatywały na boki.
Wietricki przysiadł, podrzucił automat i odwrócił się w stronę wejścia, ale człowiek, który
przez nie wpadł, był na to przygotowany i zdążył wystrzelić pierwszy. Kola padł jak ścięty kosą.
Wiera prawie na oślep palnęła do toczącej się w bok postaci i też się przewróciła, ściskając palcami
przestrzeloną nogę.
Co to miało być?
Osłaniając sobą tarzającego się po ziemi piromantę, wyszarpnąłem giurzę i otworzyłem
ogień do słabo widocznego w ciemnościach człowieka. Szara zasłona „Archanioła” okrywająca
przestrzeń utrudniała postrzeganie i musiałem się orientować na błyski wystrzałów wroga.
Ciekawe, komu prędzej skończy się amunicja.
Raz! Dwa! Trzy!
Napastnik w porę się zorientował, że dopóki pracuje amulet, nie uda mu się mnie trafić,
zmienił więc taktykę i zaczął biec zakosami, skracając dystans.
Cztery! Pięć! Sześć!
Cholera, wszystko obok! Ile mi jeszcze zostało nabojów w magazynku? Nie zdążę
przeładować spluwy, zanim tamten podejdzie i rozwali z bezpośredniej odległości. Energii amuletu
na długo nie wystarczy.
Oślepiający rozbłysk ładunku czaromiotu uderzył strzelającego w plecy, „Plazmowy kwiat”
przebił go na wylot, praktycznie wyrywając na zewnątrz całą klatkę piersiową. We wszystkie strony
poleciały kawałki gorącego mięsa, odłamki żeber i kawałki wypełniacza puchowej kurtki.
Wietricki, niezadowolony z efektu, wystrzelił drugi raz — walącego się z nóg nieboszczyka
podrzuciło w górę, oderwało mu lewą rękę — a potem usiadł na podłodze i wymienił wyczerpaną
baterię.
— Żeż twoja mać! — zakląłem, rozpoznając twarz człowieka, który o mały włos byłby nas
wszystkich załatwił. San Sanycz! Cholera! Woźnica rzeczywiście okazał się nie takim zwykłym
facetem. Nie dziwiłbym się, gdyby tak naprawdę to on dowodził, a Rustama wystawili jako
marionetkę. — Napalm, żyjesz?
— Sam zobacz. — Piromanta wreszcie oderwał dłonie od twarzy.
— Oczy masz całe — odetchnąłem, oglądając uważnie liczne rozcięcia. — Za to teraz na
pewno nikt cię nie pozna.
— Daj apteczkę, żartownisiu za dychę — nie docenił jasnych stron sytuacji Napalm.
— Do wesela się zagoi. — Podałem mu chustkę do nosa.
Co z Wierą? Żywa, to dobrze. Bandażowała wprawdzie nogę, ale lepiej już tak, niż zostać
całkiem bez snajpera. I dziewczyny żal. Dobra, a jak Wietricki? Ogólnie lałem na niego grubym
strumieniem moczu z trzeciego piętra, ale dzisiaj uratował nas wszystkich. I to nie raz. A ja
zachowałem się jak idiota — tyle dobra nabrałem, wszystko zostało w tornistrze. Albo się tak
denerwowałem, albo mózg mi ostatnio kiepsko działał.
A Wietricki okazał się zupełnie zdrów i cały. Wciąż siedząc na podłodze, ze zmarszczonymi
brwiami grzebał palcem w dziurze przestrzelonej w puchowej kurtce. Westchnął z ulgą, podniósł z
podłogi automat z uszkodzoną kolbą, w którą trafiła kula wystrzelona przez Sana Sanycza,
poobracał nim, a potem rzucił w śnieg.
— Trzymaj. — Napalm oddał mi zapaćkaną krwią chustkę, zranienia okazały się zupełną
drobnostką, i poszedł do Wiery.
Wymieniłem z Wietrickim spojrzenia. Podniósł się już i w odpowiedzi na mój pytający
wzrok tylko wzruszył ramionami. Pobiegłem więc za piromantą.
— Uspokójcie się — osadziła nas oparta o ścianę dziewczyna. — Kość cała, kula przeszła
na wylot.
— Trzeba zasuwać do sań. — Piromanta zakrzątnął się. — Tam jest apteczka.
— Poczekaj — zatrzymałem go. — Wierka, wytrzymasz pięć minut?
— Nawet i dziesięć. — Uśmiechnęła się krzywo. —Mówię przecież, że to draśnięcie.
— A tobie co? — zirytował się Napalm. — A jeśli ona jest w szoku?
— No to leć, podjedź saniami. — Plunąłem na ostrożność. Nikogo więcej w pobliżu być nie
powinno. Woźniców przecież odprawiliśmy. — Patrz tylko na boki. I amulet mi oddaj.
— Masz! — Piromanta rzucił mi latarenkę, chwycił pałkę „ołowianych os” i rzucił się na
dół po schodach.
I czego tak lata? Czyżby aż tak martwił się o dziewczynę? Wątpię. Pewnie chciał jak
najszybciej opatrzyć twarz. Dobrze chociaż, że nie pobiegł z amuletem. Jakoś się bez niego dziwnie
czułem.
— Kola, co z tobą? — zawołałem na Wietrickiego, który pochylił się nad szczątkami Sana
Sanycza.
— Nie trafił. — Zaczął grzebać w kieszeniach trupa.
— Sopel, przecież w Rustama pięć pestek wystrzeliłam. — Wiera usadowiła się wygodniej,
wyjęła z kieszeni tubkę z żelem. — Chociaż raz żebym trafiła. Może dali mi wybrakowany towar?
— Schowaj to — poprosiłem. — Rustam i San Sanycz mieli amulety nie od czarowników
czy czarodziejów, ale alchemiczne. A te pracują na zupełnie innej zasadzie. Nawet strzały potrafią
odchylić, więc żadne kule specjalne tu nie pomogą.
— Dobrze. — Wsunęła tubkę do kieszeni półkożuszka. — A teraz co?
— Nie mam bladego pojęcia — palnąłem bezmyślnie i zaraz pośpieszyłem naprawić błąd.
— Najpierw zabierzemy się stąd, a potem zobaczymy.
Wietricki wszedł na górę, dokładnie przeszukał zarżniętych bojowników Czerwonego
Grudnia i zaczął rozmieszczać łupy po kieszeniach. Potem sceptycznie obejrzał AKSU jednego z
odmienionych, przewiesił sobie karabin przez ramię. Drugi podał mnie.
— Mam strzelbę. — Pokręciłem głową i za pamięci wyjąłem z kieszeni legitymację.
Oczywiście oficjalny dokument warto mieć przy sobie, ale kto wie jaką go napakowali magią. Żeby
tylko historia się nie powtórzyła.
— Zamierzasz się z nią włóczyć po Forcie? — Nikołaj okazał się o wiele bardziej
zapobiegliwy i przewidujący ode mnie.
— Coś wymyślę. — Nie chciałem mu przyznać racji, podałem AKSU Wierze. — Ale twojej
gwintówki na pewno nie ma sensu tachać.
— Jeszcze czego! — oburzyła się i natychmiast skrzywiła z bólu.
— Jak sytuacja z amunicją? — Postanowiłem nie przedłużać bezsensownego sporu i
wygrzebałem z torby gościa, który miał broń myśliwską, dziesięć nabojów kaliber dwanaście. Na
jakiś czas powinno wystarczyć.
— Kiepsko — powiedział Wietricki. — I czaromiotów ze sobą nie weźmiemy.
— Ehe — zgodziłem się. To jasne: każdy gimnazjonista natychmiast wyczuje
nieekranowane źródło magicznej energii. Konstruktorzy czaromiotów nie przewidzieli możliwości
ich skrytego przenoszenia. — Jaką spluwę miał San Sanycz?
— GSz-I8. — Wietricki od razy zrozumiał, do czego prowadzi moje pytanie. — Podzielić
się z tobą?
— Daj, mam nabojów tyle co kot napłakał.
— A nic się nie stanie, jeśli zostawię sobie te z kulami specjalnymi? — Nikołaj dał mi
pistolet i kilka magazynków.
— A bierz na zdrowie. Jakby co, wezmę od Wiery.
Schowałem pistolet do kieszeni i zacząłem dobierać pochwę do noża. Na szczęście chłopaki
z Czerwonego Grudnia nie gardzili bronią białą, więc miałem spory wybór. Wyglądało na to, że San
Sanycz o mały włos byłby wykończył nas ze zwykłych pistoletów. Niezły był. Gdyby dysponował
czymś potężniejszym...
— Dokąd teraz? — Wietricki zadał pytanie, którego od dawna powinienem się spodziewać.
— Gdzie oczy poniosą. — Przewiesiłem przez ramię tajgę leżącą na jednym z trupów, a
potem wróciłem szukać kabury. Kieszenie nabiłem jak chomik policzki. Chaotycznie w dodatku. —
Schronimy się teraz gdzieś w Strefie Przemysłowej, przenocujemy, a potem zdecydujemy.
— I opowiesz nam wszystko bez kręcenia? — przypomniała mi o obietnicy Wiera.
— Opowiem. — Odwróciłem się do wchodzącego po schodach Napalma. Niósł pod pachą
apteczkę samochodową. — Czego tak długo?
— Śnieg zaczął sypać, nic nie widać. — Strząsnął z siebie puszyste płatki, wyjął z apteczki
jakąś strzykawkę, zerwał z niej folię, przyklęknął obok Wiery. — Nie rzucaj się, to uniwersalny
stymulator.
— A po co? — Dziewczyna uspokoiła się nieco, kiedy piromanta z wprawą wbił igłę w
ranną nogę.
— Przyśpiesza procesy regeneracyjne w tkankach — wyjaśnił Napalm i wyrzucił
strzykawkę przez okno. — Jutro będziesz jak nowa.
— Dzisiaj też nie jestem jeszcze taka stara — roześmiała się dziewczyna.
— Sanie przyprowadziłeś? — spytałem, biorąc Wierę na ręce.
— Przyprowadziłem. — Piromanta podskoczył do nas. — Pomogę.
— Drogę pokazuj. — Westchnąłem z wysiłku.
— Tylko nie gadaj, że ciężka jestem, bo się obrażę. — Wiera strzeliła oczami w stronę
piromanty. — Napalm, bądź tak dobry i schowaj karabin do pokrowca.
— Chłopczyku, przynieś, podaj, pozamiataj — odparł w swoim stylu, ale spełnił prośbę.
Do sań stojących teraz przed wejściem dotarliśmy bez problemów. Tyle tylko, że miałem
wrażenie, iż za chwilę złamię się wpół. Opuściłem Wierę na ławkę, klapnąłem obok i odetchnąłem
głośno, Piromanta rzucił pokrowiec z karabinem na podłogę, odwiązał wodze nawinięte na
sterczący ze ściany kawałek pręta zbrojeniowego, usiadł na koźle. A osłaniający nas Wietricki do
ostatniej chwili krył się w cieniu i dopiero kiedy sanie wjechały w wąski zaułek, dogonił je i
przetoczył się przez burtę.
Patrzyłem na niego i nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że raz kulał, a raz skakał niby
pchła. A może kiedy buzowała w nim adrenalina, po prostu zapominał o bólu?
— Dokąd? — spytał piromanta, osłaniając twarz przed śniegiem. — Nic nie widzę za
cholerę.
— Najważniejsze, żebyś nigdzie nie zbaczał — ostrzegłem, widząc, że zmierzamy w głąb
Strefy. No, a dopóki droga szeroka i całkiem jej nie zasypie, możemy po prostu podróżować
saniami. Zawsze to większa szansa uciec przed pościgiem niż na własnych nogach, w dodatku z
ranną Wierą.
Sanie porzuciliśmy po jakimś kwadransie, kiedy ostatecznie straciliśmy orientację. Śnieg
walił już tak, że przypominał litą ścianę, puchate śnieżynki utworzyły na dachach porzuconych hal
wysokie czapki różnej wysokości, a i na trzy, cztery kroki niewiele było widać. Mogliśmy za to
mieć nadzieję, że po takiej śnieżycy nie znajdzie nas nawet najlepszy tropiciel.
Wyjąłem spod ławki tornister, zarzuciłem na plecy i pierwszy wyszedłem z sań. Wietricki
wydobył skądeś należący do Sana Sanycza koc, a Napalm niczym prawdziwy dżentelmen pomógł
wyjść Wierze trzymającej go za szyję.
— Poczekaj — zatrzymałem Nikołaja, który już się zabierał, żeby przeciągnąć pejczem po
zadzie konia. — Najpierw sprawdzę, czy nas ktoś nie oznaczył.
— W jakim sensie? — nie zrozumiał Wietricki ale nie pogonił zwierzęcia, zamiast tego
zdjął z kozła narzutę.
— Chodzi mi o sprawdzenie magicznych markerów. — Zamknąłem oczy i śnieżna zasłona
natychmiast znikła, a na szarym tle zajaśniały trzy aury. Niezwykłe aury, trzeba podkreślić. Napalm
zdawał się strzelać pomarańczowymi iskrami, Wietricki wyglądał niczym pokryta zgęstkami
powierzchnia skwaśniałego mleka, a sylwetkę Wiery przenikały ledwie dostrzegalne
ciemnoniebieskie plamy. Ale żadnych znaków na nich nie dostrzegłem. A że dziwne... A kto się w
tych czasach może pochwalić, iż jest zupełnie normalny? Najważniejsze, że to ludzie i żywi. — W
porządku, idziemy.
Koń zarżał z oburzeniem, kiedy został smagnięty, i z miejsca zniknął razem z saniami za
śnieżną zasłoną. Miałem nadzieję, że przejmie go jakaś dobra dusza. A jeśli nawet sam wróci do
Komendy Centralnej, nic złego się nie stanie.
— Idziesz? — Napalm i Nikołaj pochwycili Wierę pod ręce, ale zatrzymali się przed
wyłamaną bramą w wysokim ogrodzeniu, czekając na mnie. Skrzydła albo leżały na ziemi
przysypane śniegiem, albo ktoś je sobie zabrał, żeby wykorzystać w gospodarstwie, a za
pochylonymi betonowymi płytami majaczyły zarysy jakichś zabudowań.
— Zaraz do was dołączę.
Mocno ścisnąłem rękojeść noża, sprawdzając wibracje, jakie poszły po polu magicznym,
kiedy się pojawiliśmy. Gimnazjon posiadał spore możliwości, ale na pewno czarownicy nie mieli
teraz głowy, żeby próbować nas wyśledzić. Szkoda, że nie domyśliłem się już przedtem, aby w taki
sposób zatrzeć ślady. Ale kto mógł wiedzieć, że przy pomocy ostrza aż tak łatwo kierować
magicznymi strumieniami? Oj, nie jest ta klinga przeznaczona tylko do gubienia dusz... na pewno
nie...
Chłopaki troskliwie podtrzymywali Wierę, powoli gramoląc się przez wysokie zaspy, więc
udało mi się ich dogonić, kiedy Napalm wywołał malutką kulkę ognia i wypuścił ją na rekonesans
w ciemny otwór drzwi najbliższego drogi budynku mieszkalnego. I prawidłowo, bo nie ma co
pchać się w największą głuszę. Tu czy tam, znajdą nas tak samo łatwo, jeśli się tylko uprą.
— Nikogo nie ma. — Spokojnie wszedłem do środka i zatrzymałem się na zasypanych
śniegiem schodach.
— Skąd wiesz? — Piromanta siłą woli pchnął magiczną kulkę do przodu.
— Od wielbłąda. — Jego pytanie zdumiało mnie ale po chwili zdałem sobie sprawę, że
wciąż oglądam świat przy pomocy wewnętrznego widzenia. — Mam pewne zdolności, jeśli jeszcze
nie zauważyłeś.
— Zauważyłem, zauważyłem. — Napalm oddychał z wysiłkiem, wnosząc na rękach Wierę.
Nikołaj pilnował tyłów. — Zaraz się rozlokujemy i opowiesz.
Uśmiechnąłem się tylko i zacząłem wchodzić na drugie piętro. Bez wyjaśnień na pewno się
dzisiaj nie obejdzie. Dobrze, znajdziemy teraz jakiś lokal zdatny na nocleg i postaram się wyłgać
byle czym. Dla mnie to nie pierwszyzna. Tym bardziej że już inni odpracowali przygotowania, mam
to i owo w zapasie.
Postanowiliśmy się zatrzymać w pokoju, w którym kiedyś mieściła się szatnia albo inne
pomieszczenie techniczne. Nie było tutaj okien, więc śniegu prawie nie naniosło. Lepiej tak, niż
nocować pod gołym niebem w zaspie.
— Pomóż — zawołał mnie Nikołaj, próbujący zasłonić otwór drzwiowy narzutą zdartą z
kozła sań.
— Kola, a może damy co lepiej Wierze? — zaproponowałem. — Mało jej będzie samego
koca.
— Nie, chłopaki, nie trzeba — zaoponowała dziewczyna. — Przynajmniej przeciągu nie
będzie.
— Jak chcesz — mruknął piromanta i przy świetle zmniejszającej się kulki zaczął
przeglądać medykamenty w apteczce. — Masz, wsuń pod język.
— Co to jest? — Wiera polizała ostrożnie pomarańczową pigułkę.
— Środek wzmacniający. — Napalm schował pudełko z tabletkami. — Mamy tutaj też
ekomaga, jakby co. Chce ktoś?
Po chwili namysłu odmówiłem, a Wietricki przełknął pigułkę, a potem zaraz wrzucił do ust
garść śniegu.
— Przeziębisz się — ostrzegła dziewczyna, ale Kola tylko wzruszył ramionami, przykucnął,
oparł się plecami o ścianę, na której większość powierzchni glazury pokrywały niecenzuralne
napisy.
— O, zobaczcie, co znalazłem! — ucieszył się nagle wciąż kopiący w apteczce piromanta.
— Morfinę? — zażartowała Wiera.
— Lepiej! — Napalm rozpłynął się w szerokim uśmiechu. — Mały zestaw podręczny do
przetrwania, a w nim, voila, termofolię! Na naszą budę jedna powinna wystarczyć.
— A jeśli nie, liczymy na twoje umiejętności — chytrze podeszła go dziewczyna.
— Może przeprowadzimy małą inwentaryzację — zaproponowałem, obserwując, jak
piromanta rozkłada kawałek folii. Mnie, co nie powinno dziwić, w ogóle nie było zimno. Widocznie
jeszcze nie wyszedłem z szoku. — Co, ile i po co... W sensie — po co nam to czy tamto w ogóle
dźwigać.
— Ja mam tylko pałkę „ołowianych os”. — Napalm przytwierdził matę do kafli i naderwał
jeden z rogów, a folia natychmiast rozgrzała się do czerwoności. — Ile zostało pocisków, nie mam
pojęcia, ale to rzecz w gospodarstwie bardzo potrzebna.
— Wiera? — Przysiadłem na tornistrze.
— AKSU z jednym magazynkiem i nieużywany „dziurkacz”. Dziesięć nabojów do
snajperki.
Dziewczyna wyciągnęła ręce w stronę potrzaskującej cicho folii. Ech, żebyśmy mieli takie
w Patrolu! Ale były zbyt drogie, cholery nie przydzielali ich nawet kompanii dalekiego zwiadu.
— To znaczy, że nie ma sensu wlec jej dalej — uznałem.
— Jak to nie? — oburzyła się Wiera. — A może byśmy tak najpierw obgadali, co mamy
robić? Nie mówiąc już o tym, że ktoś tutaj obiecał udzielić nam wyjaśnień.
— Nie zmieniaj tematu. — Nie dałem się jej prowadzić na smyczy. — Nikołaj?
— AKSU z trzema magazynkami, dwa pistolety i pięć magazynków na osiemnaście
nabojów — zaczął wyliczać najlepiej z nas wyposażony. — Czaromiot z jednym akumulatorem.
Wszystko.
— Daj jeden magazynek — poprosiłem i podałem Wierze giurzę. — Trzymaj na wszelki
wypadek.
— Dzięki. — Dziewczyna zważyła w ręku wyjęty z kabury pistolet.
— Nie ma za co. Niech idzie na zdrowie — mruknąłem, postanawiając zatrzymać sobie
GSz-I8. Nie wiedziałem, jak działa, ale w dłoni leżał naprawdę dobrze, zdawał się dobre dwa razy
lżejszy od giurzy. — Mam strzelbę, pistolet, Czaromiot i parę czarodziejskich granatów. Kola,
mogę się podzielić baterią do „Zawiniętej mory”.
— Dawaj. — Wyciągnął rękę, a ja rzuciłem mu oprawiony w metal górski kryształ. — A
teraz policzymy środki.
— W sensie? — zdziwił się piromanta. — Przecież już policzyliśmy.
— Forsy ile kto ma, przyznawać się. — Oparłem tajgę kolbą o podłogę i obejrzałem ją
taksująco. No tak, łazić po Forcie z taką bandurą to lekka przesada.
— Jestem goły — odparł Napalm. — Jak mysz kościelna.
— Nie mam ani kopiejki. — Zdaje się, że któryś z podanych przez Napalma leków miał
efekt uspokajający i Wiera z trudem walczyła ze snem.
— Ja coś tam uzbierałem. — Nikołaj z trudem przyznał się do efektów swojego
myszkowania wśród trupów. — Ale jeśli zbierze się z tego rubel srebrem, to dobrze. No, może
półtora.
— No i dobrze — uspokoiłem się. Na jakiś czas wystarczy, a potem coś się wymyśli. — A
teraz czekam na pytania.
— W co nas wpakowałeś tym razem? — wymamrotała Wiera.
— Ja? W nic. — Nie musiałem nawet kłamać. — Oprócz tego, że jedynie ze względu na
mnie postanowili nas nie oskarżać o zamordowanie Bergmana.
— A na kogo to zwalili? — wzdrygnął się Wietricki, jakby ocknął się z drzemki.
— Na odmieńców. Na tym buncie tylko wygraliśmy. — Uśmiechnąłem się do Nikołaja i
pokazałem niebieskie z zielonym wzorem ostrze noża. — Pamiętasz?
— Pamiętam. — Skinął powoli głową, w napięciu obserwując klingę.
— Rzecz właśnie w tym nożu. Kazali mi go odszukać, was przydzielili do pomocy. Nóż
znaleźliśmy, tylko że nikt nie chce niepotrzebnych świadków, więc spisali nas na straty.
— „A jasnowidzów i naocznych świadków od zawsze palono na stosach” — zaśpiewał
ochryple Napalm.
— A dlaczego to żelazo jest takie cenne? — ziewnęła Wiera.
— A cholera go wie. — Nie do końca skłamałem. Tak trochę tylko. — W ogóle to coś w
rodzaju narzędzia służącego do pracy z magicznymi strumieniami wysokiej mocy, a nie zwykły
nóż. Mógłby mieć dowolny kształt.
— Wystarczy już tych bzdur — powiedziała dziewczyna. — Lepiej zdecydujmy, co dalej.
— A co mamy do decydowania? — Piromanta zerwał się na równe nogi. — Trzeba spadać z
Fortu. Nie mamy tu czego szukać.
— Jaki wyrywny. — Wietricki skrzywił wargi w jakimś dziwnym uśmiechu. — Mało tego,
że jesteśmy poszukiwani, to w Forcie obowiązuje stan wyjątkowy.
— Mam sporo znajomych — burknął Napalm, ale bez wielkiej pewności w glosie.
— Znajomych, to dobrze, zawsze się mogą przydać — poparłem go. — Pograniczników
ściągnęli do Fortu, mogę spróbować przez nich coś załatwić. Ale to wszystko na razie w sferze
teorii. Najważniejsze to znaleźć melinę, w której przetrzymamy kilka dni.
— A co ci się tutaj nie podoba? — zdziwił się Kola.
— Wszystko — uciąłem. — A szczególnie to, że właśnie tutaj będą nas szukać w pierwszej
kolejności. No i warunki podłe. Nie mówiąc już o tym, że miotać się ze Strefy i z powrotem
niezauważonym jest niemożliwe.
— Więc co proponujesz? — Piromanta poprawił zsuwający się z ramienia śpiącej Wiery
koc.
— Wynająć chatę gdzieś w Chinach. Stamtąd niedaleko do bramy południowo-wschodniej i
nie powinni nas tam szukać.
— Pozostaje kwestia pieniędzy. — Wietricki zabrzęczał monetami w kieszeni.
— Na początek wystarczy nam twojej zdobyczy, a potem zobaczymy. Jeżeli uda się wyrwać
z Fortu, jakoś sobie poradzimy.
— No i wynająć musimy tylko na parę dni. — Piromanta zdjął czapkę. Rzeczywiście, w
pomieszczeniu zrobiło się wyraźnie cieplej.
— No i świetnie. — Wstałem, wyjąłem z tornistra złożoną mapę.
— Ty się nie zajmuj bzdurami — powstrzymał mnie Napalm. — Nie jestem wielkim
magiem, nie mogę całymi nocami dla ciebie świecić.
— Naprawdę? — Spojrzałem na wyraźnie ciemniejący ognik i z żalem schowałem mapę. —
To znaczy, żę „Supermagistra” wkłuliśmy ci na darmo?
— Dlaczego na darmo? — nadął się. — Teraz to a ho, ho! Tylko że się zmęczyłem. I w
dodatku cały dzień jestem bez stymulatorów.
— Znaczy bez paliwa, tak? — dopiekł mu Wiericki, który zaczął się układać do spania. Z
jakąś wściekłością zerwał z rękawa kurtki czerwoną opaskę.
— „Cha, cha, cha, jak wesoło, wszyscy trzęsą brzuchy wkoło”. — Napalm nie docenił żartu.
— Nie wyrzucaj szmaty, przydać się może.
— Jak chcesz. — Kola wzruszył ramionami i rzucił opaskę do mnie. — Schowasz?
— Schowam. — Wrzuciłem kawałek materiału do plecaka, zacząłem metodycznie
zdejmować swoją opaskę. — To mówisz, że nie masz życzenia robić za lampę?
— Nie mam — potwierdził piromanta. — Pora spaciu. Kto pierwszy wartuje? Tylko nie ja.
— Nie trzeba. Poczuję, jeśli coś. — Przyszło mi do głowy, że doświadczony gimnazjonista
dałby radę z łatwością obejść wystawioną przeze mnie ochronę, ale co by go tutaj mogło przygnać?
Nie, w taką zawieję można spać spokojnie.
— Skoro tak twierdzisz... — Napalm oparł się o ścianę obok rozpalonej termofolii.
— A właśnie tak twierdzę — odparłem. — A jak się w ogóle czujesz?
— Całkiem dobrze — piromanta ściszył głos. — Najważniejsze, że wyczuwam w sobie
teraz nieodkryty potencjał. Jak wąż w nowej skórze, który wciąż jeszcze rośnie.
— Dobrze ci. — Ja nie czułem nic poza zmęczeniem. I jeszcze żebra bolały, a prawe
przedramię paliło, jakbym je wsadził po łokieć do wrzątku. A co ciekawe, sprawa nie polegała na
nadmiarze energii magicznej, bo nie tylko tarcze nastawiłem na maksimum prawie, a w dodatku
nóż wyprowadzał to, co zbyteczne. Nie potrzebowałem teraz żadnych monet.
— Słuchaj, mówiłeś poważnie, że trzeba wyrywać z Fortu? — spytał Napalm.
— Jak najbardziej — zełgałem, patrząc mu prosto w oczy. — Tylko trzeba jeszcze załatwić
kilka spraw.
— Jakich spraw? Co ty znowu? — przestraszył się Napalm. — Jutro będzie nas szukało całe
miasto!
— Ciszej bądź! — syknąłem. — Powiedz lepiej jak spawacz spawaczowi, dasz radę
przeciąć lufę?
— Co?!!!
— Nie mogę taskać tej rury! Trzeba z niej zrobić obrzyn.
— A! — zrozumiał. — Na wsi trudno bez obrzyna. Nie wystarczy ci pistolet?
— Nie.
— A co zrobić z tulejami? — Piromanta przyjrzał się broni.
— Zespawasz na nowo — odparłem. Szkoda strzelby, ale nic się nie poradzi. — I kolbę
skasuj.
— A co ja jestem, obrabiarka stolarska? — wnerwił się. — I bez tego kule będą latać jak
popadnie.
— No to co za różnica? Z paru metrów nie spudłuję. Zrób to, jest potrzeba.
— Zrobię, zrobię — zgodził się i powiódł palcem po górnej lufie. — Taką długość
zostawić?
— Tak. — Kiwnąłem głową.
— Jednego nie mogę zrozumieć: po co ci to? — Drugi raz przeciągnął palcem i popatrzył na
pasek rozgrzanego metalu. — Mamy wyrywać z Fortu, przecież nie będziesz tego brał.
— Tnij. — Miałem własny pogląd na tę sprawę, ale nie chciałem się z nim dzielić. — Tnij.
— Czyli jednak postanowiłeś zostać? — Popatrzył na mnie, kiedy skończył robotę. —
Gorzej ci?
— Będę musiał przekazać wiadomość. — Wzruszyłem ramionami. — I ten, komu ją
przekażę, pomoże nam się wydostać za mury.
— Co znowu za wiadomość?! — Napalm nie wytrzymał. — Wiesz, co mówisz?! Chcesz
łazić po całym Forcie?!
— Nie mówiłem, że będzie łatwo. — Uśmiechnąłem się i podałem mu strzelbę kolbą do
przodu. — Zrozum, że nie mam wyboru. Zbyt wiele od tego zależy.
— Zbyt wiele? A na nas możesz sobie nasrać? No tak, przecież to ty jesteś zbawicielem
świata! Jak by on bez ciebie, ten świat?!
— A ciebie co opętało? — Wytrzeszczyłem na niego oczy. — Jaki znów zbawiciel świata?
— Przecież czuję, że to nie jest zwykły nóż. Za coś takiego można stracić łeb. I Drugi też
coś o tym wspominał. — Napalm uspokoił się trochę, jednym ruchem ściśniętych palców odciął
większą część kolby. Od razu zapachniało palonym drewnem. — A ty teraz gadasz coś o sprawach.
Gdybyś chciał po prostu kogoś załatwić, to byś zwyczajnie powiedział, a skoro milczysz, to znaczy,
że wielkie rzeczy widać na horyzoncie. Trzeba wszystkich ratować i przygarnąć...
— To źle?
— To głupio. — Wskazał wykonany czarną farbą napis. — Oni piszą, że życie to gówno, a
ty za nich chcesz łba nadstawiać.
— Wyboru nie mam żadnego, to i nadstawiam. — Nie zamierzałem się zanadto
zastanawiać, skąd u piromanty pojawiły się takie dziwne myśli. — Nie chcę spędzić reszty życia
jako odmieniec, wiesz? Albo zdechnę od razu, albo wymienię nóż na szczepionkę.
— No to prędzej zdechniesz — pocieszył mnie. — Nie wiem, czy bezboleśnie, ale na pewno
pociągniesz nas za sobą.
— Macie wybór. — Zważyłem w ręce obrzyn. — Przymocuj jeszcze tuleje.
— Daj. — Napalm wziął ode mnie strzelbę. — A inaczej nie da się zdobyć szczepionki?
— Dla każdego rodzaju mutagenu jest inna.
— Słuchaj! — Napalm uderzył się w czoło. — A może tobie wkłujemy „Supermagistra”?
Na pewno wszystko przeżre!
— Ty mi wkłujesz? — zacząłem przemyśliwać ten pomysł. A przecież może wypalić!
Napalma przecież postawili na nogi po półgodzinie. A mnie teraz, jak by nie patrzeć, także można
zaliczyć do odmiennych.
— Do Saławata musisz pójść. — Piromanta zajął się tulejami. — Pójdziesz?
— W pierwszym rzędzie — obiecałem. — Nie, drugim. Najpierw idę do pograniczników.
— I żadnych więcej przedsięwzięć? — Napalm położył na podłogę obrzyn. — Niech
ostygnie.
— Żadnych — zapewniłem. W rzeczy samej — potrzebne mi to? Jeśli się wyleczę i ucieknę
z Fortu, będę się mógł potargować z Gospodarzem i samodzielnie przejść Granicę. Miałem
podejrzenie, że z pomocą noża stanie się to o wiele łatwiejsze. Z drugiej strony, jeżeli pójdę do
Saławata, będę mógł przekazać wiadomość Hadesowi.
— No to dobrze. — Piromanta potrząsnął poczerwieniałym nadgarstkiem. — Zmęczyła
mnie ta jubilerska robota, idę spać.
— Idź — zgodziłem się i nieoczekiwanie dla samego siebie sięgnąłem za pazuchę. Wyjąłem
spod swetra łańcuszek i z trudem powstrzymałem przekleństwo.
Latarenka Niosących Światłość zgasła.
Rozdział 5
Spałem kiepsko. Jeśli to w ogóle można nazwać snem. W takich warunkach! I chociaż
kimanie na zimnej betonowej podłodze to nie była dla mnie pierwszyzna, w ogóle nie zdołałem
odpocząć. A wszystko przez podłych, świniowatych sekciarzy.
Widzicie, uznali, że naruszyłem warunki umowy!
Świnie!
Myślą, że przez tę latarenkę przybiegnę do nich z miejsca?
A gówno niebieskie!
Jeszcze trzeba się zorientować, czy odprawiony w niebyt Kris nie zabrał ze sobą cieni. Może
po prostu teraz latarenka zupełnie mi po nic? Tym bardziej że i tak musiałbym się jej pozbyć.
Rozstrojony zupełnie wierciłem się na betonowej podłodze całą noc i dopiero nad ranem
zapadłem w głęboki, ale niespokojny sen. Już lepiej, żebym w ogóle nie zasypiał.
We śnie stałem pod czarnym niebem pośród pustyni usianej sterczącymi ze śniegu
lodowymi igłami. Wiszące w zenicie lazurowe słońce niezliczonymi odblaskami tańczyło między
przezroczystobłękitnymi szpilami, ale nie robiło się od tego jaśniej. Odwrotnie, zdawało się, jakby z
każdą chwilą na pustać nachodziła coraz gęstsza ciemność.
A dokładniej — cienie.
Zimny wiatr ostrymi porywami chłostał obnażoną twarz, nogi okazały się po kostki
wmarznięte w pokrywającą ziemię warstwę szronu i pozostawało tylko zgadywać, co mnie prędzej
wykończy — mróz czy ciemność. Kleksy nieprzeniknionej czerni nieznacznie przemieszczały się
między lodowymi iglicami i ściągały się, ściągały, ściągały w okrąg. Kilka uderzeń serca i już ze
wszystkich stron pędzą parzące niesamowitym zimnem cienie.
Tylko że tym razem nie byłem bezbronny. I chociaż nóż w moich rękach nie przypominał
baśniowego miecza, ale przez nacięcia poprowadzone po przystępujących cieniach przedarło się
oślepiające lśnienie...
Po przebudzeniu zerwałem się na równe nogi, wsłuchałem uważnie w oddechy śpiących
spokojnie ludzi, popatrzyłem wokół. Jeśli nie liczyć rzadkich trzaśnięć pracującej termofolii i
spokojnego posapywania Wiery, panowała zupełna cisza. A jednak nie wiadomo skąd nadciągający
lęk nie chciał przejść. Złe przeczucie targało i bez tego skołatane do cna nerwy i zamiast uspokoić
się, postarać zasnąć, siłą woli odciąłem się od rozlanej w przestrzeni magicznej energii.
I od razu chwyciłem za obrzyn — odpowiedź na pytanie o przyczynę dręczącego mnie
niepokoju przyszła bardzo w porę, a zarazem była przerażająca. Ktoś zaalarmował rozłożone przeze
mnie wczoraj magiczne pola!
I ów ktoś posiadał na tyle wiedzy, żeby zneutralizować wystawione na wszelki wypadek
czary alarmowe.
Chciałbym wiedzieć, kto się pofatygował po nasze dusze. Tylko że do czasu, kiedy byłem
odcięty od magicznych pól, o wewnętrznym widzeniu mogłem tylko pomarzyć. A zdjąć osłon nie
powinienem, bo mógłbym z miejsca oberwać czymś zabójczym, a wyśledzenie moich ruchów z
takiej odległości byłoby dla gimnazjonistów fraszką.
— Napalm, Kola, obudźcie się...
Otworzyłem tornister, wyjąłem parę srebrnych kulek. Teraz alchemiczne ładunki mogły się
okazać bardzo przydatne. I nie należy zapominać o czaromiotach. Tak czy siak nie moglibyśmy ich
zabrać do Fortu.
— Co się stało? — Leżący pod termofolią piromanta przeciągnął się. Wietricki w milczeniu
otworzył oczy i zaczął rozwiązywać okręcony zakrwawionym bandażem nadgarstek.
— Wyśledzili nas. — Podskoczyłem do zasłaniającego otwór drzwi materiału, wyjrzałem na
korytarz. Na razie nikogo nie było. Może damy radę coś wymyślić.
— Kurnaż mać! — zaklął Napalm, zrywając się. — Na co czekacie? Szybciej...
— Zamknij się — przerwał mu Wietricki. Wydobył Czaromiot. — Obudzisz Wierę.
— Musimy przecież uciekać...
— I daleko uciekniemy, jeśli zostawimy ogon? — zapytałem. — Robimy tak: jak usłyszycie
strzelaninę, zasuwajcie tym długim korytarzem, którym wczoraj przyszliśmy. Kogo tam spotkacie,
bierzecie na siebie. Ale nie wcześniej. Jeśli was zarżną, ze sztuczki nici.
— A ty? — Nikołaj wstał nieśpiesznie.
— Przygotuję małą niespodziankę. — Wyszedłem za zasłonę, ale natychmiast wróciłem. —
Wierę budźcie na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo...
Ledwie zdążyłem dobiec do schodów. Z dołu dały się już słyszeć ciężkie kroki, ale nie
miałem czasu zamyślać się nad brakiem ostrożności intruzów. Przebiegłem na palcach obok
podestu i zanurkowałem w pierwsze z brzegu drzwi. No, teraz można odetchnąć. I nie tylko.
Wyjąłem nóż z wiszącej przy pasie pochwy, przeciągnąłem palcem po skomplikowanym
wzorze i ostrożnie wetknąłem ostrze w drewnianą framugę wyłamanych drzwi. Przez chwilę nic się
nie działo, a potem zalała mnie zimna fala, pozostawiając po sobie dziwne odrętwienie. I chociaż
wciąż byłem odcięty od pól magicznych, to teraz wyostrzone niesamowicie wewnętrzne widzenie
pozwoliło obejrzeć dokładnie wchodzących po zasypanych śniegiem schodach ludzi. Ludzi z całą
pewnością nie całkiem żywych. A jeśli nazwać rzecz po imieniu — stuprocentowo martwych.
Czyżby zjawili się po nas lodowi piechurzy?
Nie, to nie takie proste. Jeśli się nie myliłem, od każdego trupa ciągnęła się nić czarów
kierujących. Tak, to zombie. Aha, a tam i ludzie z Gimnazjonu wchodzą piętro pod nimi. Jedna z
aur wydawała się bardzo znajoma.
Ożywieńców musiałem przepuścić. Miarowo stąpające zombie weszły już w wąski korytarz,
kiedy wyskoczyłem z ukrycia, z chrzęstem wdusiłem guziki zapalników i rzuciłem po schodach
dwa alchemiczne granaty. Metalowe kulki, odbijając się od ścian, utknęły w śniegu piętro niżej, a w
następnej chwili klatkę schodową wypełniły bezbarwne języki płomieni, w których z ledwo
dosłyszalnym chrzęszczeniem płonął betonowy kurz. Od dwóch zlewających się w jedną eksplozji
drgnęła podłoga i zatrzęsły się ściany, ale same wybuchy okazały się zupełnie bezdźwięczne. I tym
straszniej w zupełnej ciszy zabrzmiał krzyk płonącego żywcem człowieka. Wchodzącego na końcu
gimnazjonistę ogień ledwie liznął i teraz miotał się po podłodze, próbując ugasić palące się ubranie.
Pozostali mieli więcej szczęścia — wyrzut alchemicznej energii spopielił ich, nie zostawiając nawet
kości.
Zakryłem rękawem twarz przed bijącym żarem i przez to dopiero w ostatniej chwili
dostrzegłem rzucającego się na mnie zombie. Czaromiot, który miałem pod ręką, okazał się bardzo
skuteczną bronią. Ognisty rozbłysk „Plazmowego kwiatu” urwał głowę posłanemu przeze mnie
wczoraj do piekła Zębaczowi. Od razu strzeliłem do truposza z czerwoną opaską na rękawie, a
potem rzuciłem się z powrotem w otwarte drzwi, zaś w końcu korytarza pojawił się Wietricki i
zaczął spopielać zombie „Zawiniętą morą”.
Ostrożnie wyjrzałem i upewniony, iż wszyscy nieukojeni zostali obróceni w proch,
pomachałem Nikołajowi, a potem ostrożnie podszedłem do wyjścia na podest schodów. Tędy na
pewno się nie wydostaniemy. Nie dość, że w suficie ziała wielka dziura, przez którą padał już śnieg,
to jeszcze żelazobeton na klatce schodowej został tak przepalony, że nie wytrzymał własnego
ciężaru i zawalił się.
— Co z Wierą? — Odwróciłem się do Wietrickiego, który przeszedł nad zwęglonym ciałem
dwukrotnie już teraz martwego żołnierza Czerwonego Grudnia.
— Dobrze. — Wyjrzał na schody. — Żaden nie uciekł?
— Nie. — Wsłuchałem się w swoje doznania. — Ale mogą przyjść posiłki.
— Trzymaj. — Napalm podał mi obrzyn i tornister. — Jak nas znaleźli?
— Puścili ożywieńców po śladzie — odparłem, wyjmując pudełeczko z tabletkami od
Wacława. Wytrząsnąłem jedną na dłoń.
Ledwie zauważalnie kulejąc na ranną nogę, podeszła Wiera.
— Jeśli to była pojedyncza grupa poszukiwawcza, mamy czas na ucieczkę.
— Tylko jak się dostaniemy na dół? — mruknął piromanta.
— Zejdziemy. To nie jedyne schody przecież. — Machnąłem ręką i ze skrzywieniem
przełknąłem tabletkę. — Bardziej mnie interesuje, co robić dalej. Wierka, dasz radę iść?
— Dam — odpowiedziała bez wahania. — Noga trochę ciągnie, ale rana zasklepiła się
przez noc. Nie wiem, co bym zrobiła bez Napalma.
— Och, umiem jeszcze wyszywać haftem krzyżykowym — rozpłynął się w uśmiechu
połechtany komplementem piromanta.
— Spadamy więc. — Zarzuciłem na ramiona tornister, ruszyłem korytarzem. — Ciekawe,
która godzina.
— Świta. — Wietricki wyjrzał przez okno.
— To sam widzę — burknąłem, rozpinając kufajkę. Naderwałem podpinkę. Teraz pętli
nigdzie nie naszyję, a obrzyn lepiej schować przed ludzkimi oczami. — Nikt nie ma zegarka?
Trudno...
— Dokąd teraz? — Wiera dogoniła mnie.
— Na Prospekt Tierieszkowej. Zostaw lepiej ten karabin, i tak go ze sobą nie weźmiemy.
— Jak to nie weźmiemy? — oburzyła się. — Jak będziemy wychodzić ze Strefy,
nazbieramy jakichś kawałków, jakbyśmy chodzili po chłam. I tam go schowamy.
— A jeśli się drużynnicy przyczepią? — sceptycznie odniosłem się do tego pomysłu.
— A co, automatów przy was nie znajdą? — odparła rozsądnie dziewczyna.
— Prawda — musiałem się z nią zgodzić. — Dobrze, zobaczymy.
— Nie ma co patrzeć...
Na parter zeszliśmy po schodach znajdujących się w najdalszym końcu korytarza. Tutaj było
jeszcze więcej śniegu, więc zejście przypominało zjazd na nartach, ale już tak lepiej, niż skakać z
okna w zaspę.
— Ty dokąd? — zdziwił się Wietricki, kiedy skierowałem się do wejścia z zawalonymi
schodami. — Teraz pójdziemy na wprost i od razu dostaniemy się na sąsiednią ulicę.
— Zaczekajcie tutaj — powiedziałem i osłabiłem otaczającą mnie zasłonę tylko na tyle,
żeby przypływu magicznej energii wystarczyło do normalnego funkcjonowania wewnętrznego
wzroku. Dookoła było spokojnie. Nigdzie nie zastawiono na nas pułapki. — Muszę jeszcze coś
sprawdzić.
— Oszalałeś? — obruszył się Napalm. — Trzeba stąd wiać, a nie...
— Powiedziałem przecież: zaraz — uciąłem, wszedłem po schodkach i zajrzałem do sieni.
Idący jako ostatni gimnazjonista zdołał spełznąć na sam dół, ale śnieg nie ugasił
alchemicznego ognia.
Nie zdziwiłem się, rozpoznając wykrzywione przedśmiertnym skurczem oblicze. Nie
pamiętałem, jak miał na imię, ale to był na pewno ten nekromanta wiecznie pętający się przy
Oleżce Kuzniecowie. Proszę, kogo za nami wysłali w charakterze ogona. Ciekawe, kto za tym stał,
Gimnazjon czy Drużyna? Chociaż co to w sumie za różnica?
Rzuciłem na zwłoki nekromanty latarenkę Niosących Światłość, machnąłem na czekających
przy dziurze w ogrodzeniu towarzyszy.
— Idziemy!
Im prędzej się stąd oddalimy, tym lepiej. Najważniejsze, żeby nie otoczyli Strefy. Ale
wątpiłem, żeby się do tego uciekli. Trzeba by do tego zaangażować zbyt wielu ludzi, a sytuacja w
Forcie nie pozwalała na przegrupowywanie większych sił. I trzeba by jakoś uzasadnić
przeprowadzenie tak wielkiej operacji. Nie, jedyne, czego mogliśmy się obawiać, to mobilnych
grup poszukiwawczych. No i wystawionych wybiórczo na drogach patroli złożonych ze
sprawdzonych ludzi. Niech im będzie. Mądry przez górę nie przejdzie, mądry górę obejdzie. A
sprawdzeni ludzie mają teraz pracy powyżej uszu.
Po przejściu przez dziurę na teren sąsiedniego zakładu — na środku placu stały resztki
suwnicy — postanowiliśmy nie wychodzić na razie na drogę. Wszystko jedno, którędy nam
przyszło iść, bo ulic nikt tu i tak nie odśnieżał, zaspy były tam tak samo po pas jak i wszędzie
dookoła.
Pogoda była jakaś dziwna. Niespecjalnie zimno, ale od wilgoci i wiatru człowiek odczuwał
ją fatalnie. Przy takiej aurze lepiej poczytać książkę, pijąc herbatę, albo w ogóle nie wyłazić z
łóżka. Ale my nie mieliśmy wyboru, musieliśmy się przebijać przez zwały śniegu w nadziei, że
jeszcze nie znaleziono przepadłych ludzi z Gimnazjonu. Nie, prędzej czy później trzeba będzie
wyjść na drogę, bo ciągnął się za nami taki ślad, że dostrzegłby go nawet ślepy.
Dobrze, żeby spadł śnieg. Ale zakrywające niebo niskie chmury były wyjątkowo skąpe i
tylko wiatr próbował nam trochę pomóc, zmiatając z dachów kłujące obłoki śniegu. Ale jego
wysiłek, trzeba powiedzieć, szedł na marne.
— W lewo — zarządziłem, gdy wyszliśmy z wijącej się wśród pochylonych betonowych
budynków uliczki na zasypaną drogę.
Napalm po raz kolejny poprawił na ramieniu pokrowiec ze snajperką, którą odebrał od
Wiery. Jakoś nie mógł się przyzwyczaić do tego ciężaru.
— Sopel, orientujesz się w ogóle w okolicy? — Machnął ręką w prawo. — Chiny są tam. —
Wyjął z kieszeni pomiętą paczkę papierosów, pokręcił ją w rękach, podał Wietrickiemu. — Chcesz?
— A ty nie palisz? — Kola wyjął papierosa, ale nie zapalał, wsunął go za wyłóg czapki.
— Nie chcę. — Zdawało mi się, że te słowa najbardziej zaskoczyły samego piromantę.
— Nie mam najmniejszych problemów z orientacją — uspokoiłem go. — I możesz mi
wierzyć, że drużynnicy także. A zatem z pewnością będą na nas czekać właśnie tam.
— Co proponujesz? — Wiera zdjęła czapkę, wytarła spocone czoło.
— Obejdziemy Mechaniczno-Remontowy i skrajem Łotewskich Bagien wyjdziemy na
Doniecki. Nie powinni się nas tam spodziewać.
— Cicho! — nastroszył się nagle Kola. — Ktoś jedzie!
Bez słowa rzuciliśmy się od skrzyżowania i zwaliliśmy w śnieg za sterczącą z ziemi
betonową płytą. Odgłos silników szybko narastał, wkrótce drogą przejechały dwa skutery śnieżne.
Dobrze, że zapobiegliwie wszystkich ogarnąłem zaklęciem ochronnym, bo gdyby na takim sprzęcie
jechał czarownik, bez większego wysiłku mógłby przeczesać pół Strefy Przemysłowej.
Odczekaliśmy, aż szum motorów ucichnie, znów wyszliśmy na drogę i pośpieszyliśmy ku
Zakładowi Mechaniczno-Remontowemu. Na szczęście nikt już się nie pętał, tylko kilka razy
musieliśmy zbaczać z trasy i omijać robotników, stojących przed bramami hal przekształconymi w
małe warsztaty.
— Widzicie tamto zwałowisko? — Wskazałem na zasypaną śniegiem kupę różnych rupieci
przy ścianie fabryki. — Pozbierajcie trochę tego syfu, a ja zaraz do was dołączę.
— Dokąd znowu? — Piromanta nerwowo zareagował na moje słowa. — Narwiesz się na
drużynników...
— Z pieniędzmi u nas krucho, prawda? — Poklepałem się po kieszeniach, sprawdzając, czy
nie wystaje z nich coś zakazanego. Ale nie: i obrzyn, i pistolet nie rzucały się w oczy. — Za
mieszkanie musimy zapłacić, a jeść też trzeba. W dodatku żarcie podrożało...
— Zamierzasz dzisiejszy dzień spędzić w fabryce? — zmarszczył brwi Wietricki, zdjął
rękawicę i wytarł zaropiałe oko.
— Tam jest sklep spożywczy. — Rozejrzałem się. Nikogo. Wyjąłem z kieszeni Czaromiot.
Miejsce było praktycznie zupełnie opuszczone. Z jednej strony betonowe ogrodzenie, z drugiej
długie ściany jakichś na wpół zrujnowanych baraków. I, sądząc po śladach na śniegu, ludzie
zaglądali tutaj tylko po to, żeby się odlać.
— Chcesz, żeby miejscowi ochroniarze się do nas przyczepili? — zaniepokoiła się Wiera.
— Mało ci Drużyny?
— Uspokój się. — Wyjąłem akumulator, a Czaromiot rzuciłem na kupę śmieci. —
Przeprowadzę tylko transakcję bateryjną.
— Zdurniałeś?! — zawołali jednym głosem Napalm i Wiera. Ależ się zgrali... Wietricki
odwrócił się i zaczął wygrzebywać spod śniegu jakiś wihajster. — Wpadniesz!
— Nie kraczcie. — Uśmiechnąłem się i poszedłem w stronę wyjścia z zaułka. — Wracam
za dziesięć minut. Żebyście byli gotowi do drogi.
— Słuchaj, Sopel. — Piromanta nie mógł tego zrozumieć. — To nie jest rzecz, którą można
tak sobie zwyczajnie zhandlować. Będą pytania.
— Nie zamierzam im zostawiać danych osobowych i namiarów. — Pomyślałem, że w
słowach Napalma tkwi ziarno prawdy, ale innego sposobu na zdobycie jedzenia w najbliższym
czasie nie mogłem sobie wyobrazić. — Nie martwcie się, wszystko będzie dobrze.
Sklep spożywczy znajdował się dokładnie tam, gdzie powinien się znajdować — na parterze
domu naprzeciw portierni zakładu. Mimo wczesnej jeszcze pory pod jej drzwiami tłoczyli się
ludzie, a między sklepem i biurem przepustek stale kursowali robotnicy. Strażnicy zakładowi
dokładnie sprawdzali wracających pracowników i jasno było widać, że ci ostatni nie biegali po
wódkę.
Chociaż może jedną czy drugą setuchnę ochroniarze przepuszczali?
Kiedy podszedłem do odrapanego piętrowego budynku, którego okna na parterze
zabezpieczone były grubymi żelaznymi prętami, zardzewiała brama zakładu otworzyła się ze
skrzypieniem i na ulicę wyjechały powoli trzy okrutnie łoskoczące ciężarówki. Sądząc z
przyspawanych do kabin płaskowników i wysokich żelaznych burt, próbowano z nich zrobić coś na
kształt transporterów opancerzonych, w rodzaju tych, które wykorzystano podczas ataku na
Pentagon. Brakowało tylko jeszcze zamontowanych wielkokalibrowych karabinów. Maszyny
eskortował z przodu łazik z wymalowanym wzdłuż niebieskim pasem, a zamykający kolumnę
gąsienicowy ciągnik wlókł broń artyleryjską.
Mężczyźni w wybrudzonych olejem waciakach palący papierosy przed sklepem rozsunęli
się trwożnie, kiedy pojawił się przed nimi koleś w opuszczonej na twarz kominiarce, więc
spokojnie wszedłem do środka. Ochroniarz dyżurujący w ciemnym korytarzu obok zakratowanego
okienka do wydawania towaru z miejsca chwycił za „dziurkacz”.
— Ostrożnie z tym cholerstwem — powiedziałem, nie wykonując gwałtownych ruchów. —
Jeszcze coś komuś odstrzelisz. Gdyby to był napad, od razu bym wrzeszczał.
Chłopanio, który wkładał puszki konserw do torby uszytej z kawałków skóry, po tych
słowach naciągnął uszankę na głowę i wypruł ze sklepu.
— Królewno, odsłoń liczko. — Dobrze zbudowany sprzedawca obciągnął krótki biały
fartuch i oparł się łokciami o ladę.
— Imię moje zbyt wielu jest znane... — Nie zwracając uwagi na ochroniarza, który zamarł
w niepewnej pozie, wyjąłem oprawiony w metal górski kryształ i położyłem na blacie. — Weźmie
pan?
— Załadowana? — Sprzedawca obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.
— Tak jakby. — Wzruszyłem ramionami.
— I kradziona — stwierdził z całkowitą pewnością, przypatrując się złoconym stykom. Po
tych słowach ochroniarz odszedł gdzieś na bok i stało się jasne, że rozmowa może zejść na
niepożądane tory.
— Niekoniecznie. — Wlepiłem wzrok w handlarza. — Powiedzmy inaczej: zaoszczędzona.
Mężczyzna drgnął, odszukał wzrokiem na rękawie kufajki pasek po opasce, wyróżniający
się czystością, potarł spłaszczony nos.
— Ile chcesz?
— Wezmę w towarze. — Upewniłem się, że ochroniarz wrócił na swoje miejsce, zdjąłem
tornister. — Może być?
— Jestem za. — Sprzedawca wzruszył flegmatycznie ramionami. Kombinował już, ile mu
się uda zachachmęcić. — Wybieraj.
— Trzy konserwy — zażądałem, przyglądając się ustawionym na pólkach produktom. —
Parę bochenków chleba, dwie paczki makaronu, paczkę kaszy perłowej, dwie czekolady...
— Ej! Ej! Coś się tak rozpędził? — jęknął handlarz. — Wystarczy!
— Dorzuć chociaż tabliczkę czekolady, sknero — nie ustępowałem, a widząc jego
niezadowolone spojrzenie, dodałem: — Nie bój się, mogę przynieść jeszcze jedną, nie ubędzie ci.
— Cholera z tobą. — Rzucił na ladę czekoladowy batonik. — Będziesz mi winien.
— Jasne. — Byle jak zapakowałem towar do tornistra, po kieszeniach upchnąłem dwie
konserwy i poszedłem do wyjścia, ale zatrzymałem się przy samych drzwiach. — Pracujesz
wieczorem?
— Do siódmej.
— To wpadnę — skłamałem, otwierając drzwi, i poszedłem w stronę rogu domu. Wątpiłem,
żeby kogoś za mną posłał, ale ostrożności nigdy za wiele. Było czysto. Jeśli wymyślił jakieś
świństwo, będą czatować wieczorem.
Na wszelki wypadek zrobiłem koło przez podwórza, ominąłem opuszczone piętrówki i
znów skręciłem w stronę pochylonego, a miejscami w ogóle rozwalonego ogrodzenia, w którym
luki uzupełniono siatką i drutem kolczastym. Wyglądający zza rogu Napalm pomachał do Wiery i
Nikołaja.
Uśmiechnąłem się tylko, kiedy z włókami zawalonymi różnym chłamem powlekli się przez
plac w stronę osłaniającego mnie przed wiatrem domu. Ależ wyglądali! Nawet zakurzona kurtka
maskująca dziewczyny wyglądała zupełnie naturalnie na tle dwóch zachlapanych wapnem
puchówek. Teraz nawet dobrzy znajomi nie poznaliby nas na pierwszy rzut oka. Pewnie lepiej by
było doczekać zmroku, ale sterczeć pół dnia na dworze to przesada. Gdyby było gdzie
przesiedzieć...
— No i dokąd teraz? — Piromanta, który zmienił przy włókach Wietrickiego, otarł pot z
czoła.
— Przejdziemy po Szosie Donieckiej, przetniemy kilka przecznic wzdłuż Tierieszkowej i
zaczniemy szukać lokalu — zaproponowałem. — W tym rejonie stoi czynszówka na czynszówce.
— Bierz to. — Napalm odebrał od Wiery przywiązany do dykty sznurek. — Bierz, nie
złamiesz się.
— Obrzyn mnie, cholera, ugniata w żebra — poskarżyłem się, zakładając sznur na ramię.
— A komu teraz lekko? — spytał filozoficznie piromanta i zanucił burłacką pieśń: — „Ech,
dubinuszka, razem! Ech, zieloniutka, sama pójdzie”...
— Wziąłbyś się zamknął — poprosiłem, kiedy zza budynków wyłonił się Prospekt
Doniecki. — I bez ciebie duszno.
— Nie szanujesz ty, Sopel, twórczości ludowej. — Napalm zrobił obrażoną minę. —
Odcinasz się od korzeni.
— Za to sięgam czasami do źródeł. — Odprowadziłem wzrokiem przejeżdżające powoli
szosą sanie. Nikogo więcej nie było na razie widać. A szosa, cholera, szeroka. Wyjedzie samochód
zza zakrętu i co wtedy robić?
Wsunąłem rękę pod kufajkę, ścisnąłem palącą chłodem rękojeść noża i wsłuchałem się w
siebie. Powinienem się denerwować, a byłem spokojny jak wąż boa. Opanowało mnie teraz
przekonanie, że przez drogę nic nam nie grozi. Zawierzyć intuicji? A cóż innego pozostało?
— Idziemy? — zniecierpliwiła się Wiera.
— Tak. — Otrząsnąłem się z lekkiego odrętwienia, spojrzałem na nią. — Tak.
— To szybciej. — Piromanta pociągnął za swój sznurek.
Nie ociągałem się, z łatwością wyciągnęliśmy włóki na jezdnię. Znów nie wiadomo od
czego zarwały mnie żebra, ale nie chciałem tego zrzucać na nóż. Widać ponaciągałem sobie
mięśnie. Tym bardziej że prawe przedramię, tradycyjnie jako pierwsze reagujące na wszelką
magiczną aktywność, teraz nawet nie zabolało. W ogóle czułem się wyjątkowo dobrze. Tak jakby
nóż naprostował moją energetykę. A może po prostu wchłaniał nadmiar energii? Nie mogłem
wykluczyć takiej ewentualności. Najważniejsze, żeby znał miarę.
Po zasypanych śniegiem podwórzach Chin, po wąziutkich ścieżkach biegnących wśród
zasp, krążyliśmy jeszcze z piętnaście minut. Nikogo przez ten czas nie spotkaliśmy i wkrótce
zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu domu, w którym można by wynająć na kilka dni kwaterę.
Jeden pokój to by było za mało, chociaż na pewno taniej.
— Patrzcie tam. — Wietricki wskazał na ceglaną przybudówkę do wielkopłytowej
czteropiętrówki. — Punkt skupu surowców wtórnych.
— Co znowu? — Przystanąłem, przyglądając się podejrzanym typom zgromadzonym przy
otwartej bramie dawnego garażu. Nie, nie podejrzanym nawet, ale po prostu oberwanym i
potrzaskanym przez życie. Jeden wlókł nie wiadomo czym nabity wór, drugi teleżkę ze
scentrowanymi kołami. Ubrani byli w jakieś łachmany, więc handlarza starzyzną dało się od razu
odróżnić po bardziej przyzwoitym przyodziewku.
— Trzeba zdać towar. — Wietricki wziął ode mnie sznurek włóki. — Przejdź się za ten czas
po domach, popytaj o mieszkanie.
— Z karabinem się nie wysypiecie? — zaniepokoiłem się, kiedy Nikołaj i Napalm powlekli
zawalony chłamem kawał dykty w stronę niemałej kolejki.
— Bez obaw — machnął ręką Wietricki i poprawił na nadgarstku bandaż przemoczony
jakimiś żółtymi wydzielinami. Wyglądali z Napalmem, jakby przez całe życie zbierali butelki po
śmietnikach. Żeby jeszcze Wiera się nie wyróżniała.
Prychnąłem, ale nie przypominałem im już o ostrożności, poszedłem do czteropiętrówki,
przed którą łuskał słonecznik rumiany ochroniarz. Miał pod czterdziestkę, nosił sprany płaszcz
maskujący, wojskową czapkę z oderwanym bączkiem i wysokie puchowe buty. Patrzył na ludzi
zgromadzonych przy skupie z nieukrywaną pogardą.
— Czego? — Wyrzucił w zaspę łupiny, poklepał się po lewej ręce pałką milicyjną. —
Spadaj stąd!
— Szanowny panie, nie ma tu u was przypadkiem wolnego lokalu? — Zatrzymałem się
przed schodkami.
— Nie, co się z tym cholernym narodem porobiło! A kto cię, łapserdaku, za próg wpuści?!
— zaczął się wydzierać. — Mówię do ciebie po ludzku, spadaj, zanim ci do dupy nakopię!
— Przecież nie za darmo! — Nie myślałem ruszać się z miejsca. — Wynająć chcę! Dla
obopólnej korzyści znaczy.
— A gębę czemu chowasz? — Ochroniarza uspokoiła nieco moja propozycja. — Nie
zarażasz przypadkiem?
— Mam odmrożenie — odparłem. — To jak mieszkaniem?
— Z mieszkaniem dobrze, bez mieszkania źle — żartował zadowolony z siebie ochroniarz.
— O tym właśnie mówię. — Poprawiłem tornister. — Z pieniędzmi też człowiekowi zawsze
lepiej. Uda nam się zrobić tak, żeby wszystkim było dobrze?
— Myślisz, że te parę kopiejek, które twoi kumple tutaj dostaną, wystarczy na mieszkanie?
— Uśmiechnął się z powątpiewaniem. — A może chcecie się babą rozliczyć?
— Taka jałówka mnie jest potrzebna. — Pokręciłem głową. — Mamy trochę forsy,
popracowało się tu i tam.
— Skoroście tacy bogaci — rozpłynął się w uśmiechu ochroniarz — to dwa czerwońce za
dobę.
— Co?! — Osłupiałem od takiego zdzierstwa. — Dajesz nam pokój w internacie czy
apartamenty prezydenckie?
— Nie pokój, tylko moduł. — Nie speszył się moją gwałtownością. — Dwa pokoje i
łazienka.
— Drogo. — Odwróciłem się.
— Życie to nie jest tania sprawa — rzekł ochroniarz. —Lazurowe słońce wzejdzie lada
dzień, tak że mamy ogłoszony brak wolnych miejsc.
— Czerwoniec — zaproponowałem. — Jak jest tutaj z ogrzewaniem?
— Imperiał — odpowiedział po namyśle, schował pałkę. — W pokoju stoi koza. Za węgieł
uregulujecie osobno.
— Czerwoniec, płacimy od razu i wiadro opału w cenie. — Spojrzałem na sterczące z okien
budynku rury kominów. Takich, z których szedł dym, było mało. O jakim braku miejsc on gadał?
— Spadłeś z drzewa? — Zszedł stopień niżej. — Za taką forsę nie wynajmiecie na cztery
osoby nawet psiej budy.
— Zobaczymy. — Zerknąłem na sąsiedni internat, stojący okna w okna z tym, pod którym
prowadziłem pertraktacje. Jeśli tam też pilnuje taki żłób, nie wiem, co zrobię. W okolicznych jedno-
i dwupiętrowych domach można szukać kwatery do zaniku tętna. — Może u sąsiadów mają więcej
wolnych lokali?
— Patrzcie go, jaki sprytny! — rozeźlił się mężczyzna. — Poczekaj, zawołam
posterunkowego, trzeba sprawdzić, co z ciebie za ziółko.
— O! Świetny pomysł! — ucieszyłem się. — A może na komisariacie mają wolne pokoje?
Może powinniśmy pogadać z drużynnikami?
— Płacicie za trzy dni i dwa wiadra węgla w cenie. — Ochroniarz zrozumiał, że w ten
sposób mnie nie załatwi, postanowił się więc potargować. — Ale jeśli nasyficie, własnoręcznie
skórę wam złoję!
— Po czerwońcu? — upewniłem się.
— Po czerwońcu — odparł z kwaśną miną i otworzył drzwi. — Przechodźcie na wartownię.
— Dobra. — Obejrzałem się, czy nie widać już gdzieś moich towarzyszy.
O! Właśnie się toczyli. Wietricki całkiem okulał, Wiera ledwie trzymała się na nogach.
Jedynie piromanta wyglądał rześko. Nic więc dziwnego, że to jemu kazali ciągnąć włóki. Nie mogli
tej dykty wywalić? Czy postanowili ją zatrzymać dla anturażu?
— Dogadałeś się? — Wietricki oparł się ciężko o poręcz schodków.
— Jasne! — Wziąłem Wierę pod rękę, pomogłem jej wejść. Coś bardzo mocno osłabła,
chwiała się przy każdym kroku. Lekarstwa przestały działać? — Mamy dwupokojowy apartament z
wygodami.
— Drogo wyszło? — chciał wiedzieć gospodarny Napalm.
— Drogo — przyznałem uczciwie, otworzyłem drzwi i przepuściłem dziewczynę do
niewielkiego przedsionka. — Trzydzieści rubli za trzy dni.
— Oszaleć można! — Piromanta aż klasnął w ręce, rzucił na podłogę włóki i długi zwój
brezentu. — Rozbój w biały dzień!
— Dwa pokoje na trzy dni, w dodatku jest nas czworo. — Wietricki dokonał w pamięci
obliczeń. — To nawet przyzwoicie wychodzi. Tym bardziej że menele przy skupie gadali o
lazurowym słońcu. Teraz ceny wszystkiego pójdą w górę.
Przeszedłem zaraz za Wierą do niesamowicie brudnego holu internatu i rozejrzałem się. Ale
bajzel! Tynk dawno odleciał, po oświetleniu nie pozostało nawet wspomnienie. W rogu jakieś
podejrzane worki ułożone jeden na drugim. Na podłodze warstwa brudu na przynajmniej centymetr.
I wyglądało na to, że nie tylko karaluchów można się spodziewać, ale szczury latają całymi
stadami. Dobrze chociaż, że okna oszklone. Ale i tak niewiele cieplej niż na dworze.
— Tutaj! — zawołał nas wyglądający z otwartych drzwi jakiegoś pokoiku ochroniarz. —
Przygotujcie pieniądze. Pól imperiała za dobę.
— Kola, rozlicz się. — Pojąwszy znaczenie spojrzenia klepiącego pałką w rękę gościa, nie
spierałem się o nagły spadek cen.
— Ale mówiłeś... — Wietricki nie załapał, co się dzieje.
— Zapłać, ile każą. — Wlepiłem w niego spojrzenie.
— Nie za tanio? — Młody chłopak siedzący w pokoiku nad księgami rozliczeniowymi
podniósł wzrok na ochroniarza. — Wiktor kazał...
— Siemion, dlaczego ciebie uczyli tylko na uniwersytecie? — przerwał mu ochroniarz. — A
co z konkurencją i wolnym rynkiem? Nie jesteśmy jeszcze monopolistami.
— Dwadzieścia dwa pięćdziesiąt. — Chłopak nie podjął dyskusji, zanurzył stalówkę w
kałamarzu.
Wietricki w milczeniu położył na stole dwa czerwońce i trzy złote łuseczki, odebrał stosik
wymiętych banknotów i wyszedł do nas.
— Trzymaj. — Chłopak rzucił mu kółko z dwoma kluczami. — Drugie piętro, moduł
dwanaście.
— Dobra.
— Co tam macie? — Ochroniarz trącił czubkiem buta oparty o ścianę brezentowy zwój, z
którego sterczały jakieś kije.
— Narzędzia pracy — uśmiechnął się Napalm i podał mi zwój. — Idziemy?
— A, jeszcze jedno, po co tracić czas? — Ochroniarz poszedł z nami do schodów. — Jak się
już rozlokujecie, zejdźcie po węgiel. Dwa wiadra wam się należą.
— Jasne, że przyjdziemy. Coś jeszcze?
— A jak myślisz? — Uśmiechnął się, wlepiając gały w Wierę. — Jaka była umowa? Beze
mnie złupiliby z was tutaj skórę.
— Kola, daj towarzyszowi pół imperiała za ostatnie usługi — zarządziłem.
— Naprawdę trzeba? — westchnął Wietricki, ale pieniądze wyjął. — Będzie reszta z
czerwońca?
— A dawaj tak... — Ochroniarz wyjął mu z ręki złotą pięciorublówkę i dwie wytłoczone w
mennicy Związku Handlowego łuski. — A resztę wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić?
— Domyślam się — odparł spokojnie Wietricki i zaczął wchodzić na górę.
— Tylko tam nie napaskudźcie — ostrzegł ochroniarz i skierował się do pakamerki
rachmistrza. — Przyjdę sprawdzić.
— Zapraszamy serdecznie — zaśmiał mu się w plecy Napalm i syknął na nas: — Ruszcie
się już.
Na piętrze nie było ani trochę czyściej niż na parterze. Te same obłupane ściany, zakopcone
sufity. W kątach kupy śmieci. Ale drzwi pokoju numer dwanaście okazały się bardzo solidne. Nie
dość, że zabezpieczał je płaskownik gruby na prawie pół centymetra, to jeszcze sworznie
wpuszczono we framugę. Nawet gdyby zawiasy odpiłować, nie można by się dostać do środka. No i
zamek dość solidny, klucz przekręcił się bez zgrzytów. Chociaż w naszych czasach łatwiej i
skuteczniej rąbnąć w drzwi zaklęciem, niż próbować forsować zamek.
— Jak się rozmieścimy? — spytał Wietricki, kiedy znaleźliśmy się w środku.
— A nad czym tu rozmyślać? — mruknąłem. Pokoje, zgodnie z umową, były dwa. Z prawej
bardziej kwadratowy i mniejszy, z lewej dłuższy i większy. Drzwi w nich takie raczej ze sklejki. Na
takie dmuchnąć wystarczy, żeby wyskoczyły razem z framugą. A w łazience nie było nawet
zasłonki. Wywalili drzwi przez okno czy jak? — My we trzech w dużym pokoju, Wiera w
mniejszym. Chociaż możemy się pomieścić w jednym, żeby węgla nie marnować.
— Nie, zobacz, piec ogrzewa oba pomieszczenia naraz. — Piromanta odstawił w kąt
brezentowy zwój. I rzeczywiście, w ściance działowej przebito otwór i postawiono piec, którego
rura wychodziła przez lufcik. —Sprytnie pomyślane.
— Trzeba opróżnić wiadro. — Dziewczyna zajrzała do toalety i opierając się o ścianę,
poszła do pokoju. —Słabo mi...
— Nic dziwnego. — Napalm rozłożył materac na żelaznym łóżku. — Powinnaś leżeć co
najmniej dobę.
— Tobie zawsze tylko jedno na myśli — zażartowała Wiera, przysiadając na taborecie.
— I prawidłowo — nie zmieszał się Napalm. — Rozgość się, zaraz przyniosę coś ciepłego
do picia i nową porcję tabletek.
— Nie wystarczy już? — Dziewczyna przesiadła się na łóżko.
— To dopiero początek.
Wietricki zamknął drzwi na zasuwę, pokuśtykał do większego pokoju, a ja poszedłem za
nim. Rzuciłem tornister na łóżko, podszedłem do okna i zaciągnąłem zasłonki. Czułem się jak okaz
w akwarium, bo kilkadziesiąt metrów dalej stała druga czteropiętrówka.
— Napalm, polecisz po węgiel? — Zdjąłem uszankę i zacząłem wyjmować z tornistra
zapasy.
— Najpierw piecyk sprawdzę. Garnek jest, można będzie coś ugotować. O, a wydruków
można użyć na podpałkę.
— Tylko spróbuj. — Pogroziłem mu pięścią. — Z ciebie wtedy zrobię podpałkę.
— A na diabła ci one? — Napalm uklęknął obok pieca, otworzył zakopcone drzwiczki.
— Przydadzą się jeszcze. — Rzuciłem mu kartki z informacjami o odnalezionych
zamrożonych trupach. —Pozostałych nie ruszaj. I w ogóle po co ci podpałka?
— Ostatnio i tak pracuję za dwóch. — Piromanta wstał, podszedł do drzwi. — Też muszę na
siebie uważać, bo mnie kac z odstawienia dopadnie w najmniej odpowiednim momencie.
— Dobra, rozkładajcie się tutaj, a ja pójdę się rozejrzeć. — Ziewnąłem szeroko,
postanawiając nikogo ze sobą nie zabierać. Z Wiery i Nikołaja żadni piechurzy, a Napalm ich
przypilnuje.
— Daleko się wybierasz? — Wietricki potarł siniak na policzku i zaczął rozwiązywać
elastyczny bandaż.
— Spróbuję znaleźć mojego kumpla pogranicznika. — Zmilczałem o zamiarze udania się
do Saławata, a jednocześnie chęci przekazania otrzymanego od Hadesa listu.
— Wiesz już, co mamy robić dalej? — postanowił nagle dociekać Nikołaj.
— Chcę nas wyprowadzić z Fortu.
— A potem? — Wietricki wlepił we mnie wzrok.
— Zupa z kotem. — Uśmiechnąłem się krzywo.
— Idiotyczny plan.
— Ale zawsze jakiś.
— Niczego lepszego nie umiałeś wymyślić?
— A nad czym tu myśleć? — Wyjąłem z tornistra fiolkę z „Supermagistrem”, schowałem ją
do kieszeni. — Zgadzasz się, że nie mamy czego szukać w Forcie?
— W sumie tak.
— Skoro tak, to trzeba w pierwszej kolejności stąd się wynieść. Wszystkie pozostałe
problemy będziemy rozwiązywać w miarę ich pojawiania się.
— Na zasadzie „jutro będę o tym myśleć”? — Piromanta, który wrócił z dwoma wiadrami
węgla, zatrzasnął drzwi. A nie, węgiel miał tylko w jednym wiadrze, w drugim przytargał śnieg.
— Coś w tym rodzaju — przytaknąłem. Wszystko, co było do przemyślenia, analizowałem
już sto razy. Miałem wybór, owszem, ale niewielki: jeżeli uda się przy pomocy noża uciec przez
Granicę, to się uda, jeśli nie, będę zasuwał jak zając po całym Przygraniczu od Gospodarza do
Opiekuna. Warto mieć przy tym towarzystwo: chciałbym ich przeprowadzić przez Granicę. A w
razie niepowodzenia, razem weselej. Ale cały czas mogłem pokładać nadzieję w nożu: jak by nie
patrzeć, służył innym celom niż tylko podrzynanie ludziom gardeł.
— Ty dokąd? — Napalm zauważył moje przygotowania.
— Do bramy południowo-wschodniej.
— Zdumiałeś? — Postukał się w czoło. — Tutaj jesteśmy w głuszy normalnie, ale jak
wyleziesz na Prospekt Tierieszkowej, zgarnie cię pierwszy lepszy patrol.
— A to niby czemu? — Popatrzyłem na niego.
— Widziałeś się ostatnio w lustrze? — spytał drwiąco. — A może zamierzasz zasuwać po
mieście w kominiarce na gębie? Na dworze jest ciepło, więc będziesz występować solo.
— Fakt, od razu mnie wyślą do Getta — zreflektowałem się, macając opuchniętą twarz. —
Cholera, Napalm, ty będziesz musiał iść.
— Jasne, już się rozpędziłem — odżegnał się, wkładając do pieca pięknie obrobione klocki.
Na wierzch położył kilka polan, wsunął pod nie pogniecione kawałki wydruków, szczęknął
pożyczoną od Wietrickiego zapalniczką. — Rozbierz się na razie, popatrzę, czy jest coś
przydatnego w apteczce.
— Wacław dał mi przecież pigułki. — Wyjąłem pudełko.
— Pokaż... — Wyciągnął ubabraną popiołem rękę. —Aha! Tych weź trzy sztuki...
— I pomoże?
— Samo z siebie nie. — Zaczął grzebać w apteczce. —Tak, ekomag jest, absorbentu jeszcze
mi zostało i antyszoku...
— Co ty tam mieszasz? — zaniepokoiłem się, kiedy postawił apteczkę na parapecie i wyjął
z niej dwie strzykawki jednorazowe.
— Na razie się odpręż. — Napalm obejrzał pod światło pojemniczek z zieloną cieczą. — I
zjedz coś, potem przez dwie godziny nie będziesz mógł. Odpuści cię na jakiś czas. A tak czy siak
chcesz sobie wkłuć „Supermagistra”, prawda? Dzisiaj pójdziesz? To nie będę żałować aktywnych
środków.
— Przeraża mnie pan, doktorze... — Głodu nie czułem, ale skorzystałem z rady i wyjąłem z
kieszeni czekoladę. — Ktoś chce?
— Nie. — Nikołaj zaścielił jedno z łóżek, położył się i odwrócił twarzą do ściany.
— A ty? — spytałem piromanty.
— Ja chcę. I Wierę poczęstuj.
— Jasne. Wierka, chcesz czekolady czy dbasz o figurę?
— Wolałabym coś na gorąco. — Weszła do naszego pokoju okutana w koc. — Nie mogę się
rozgrzać.
— Zaraz wszystko będzie. — Piromanta spojrzał na piec, który prawie wcale nie dymił. —
Zaraz skończę z Soplem i zajmę się gotowaniem.
— A mogę tu z wami zostać? — Usiadła na skrzypiącym łóżku obok Napalma. — Cieplej
tutaj.
— Zostań, nie ma przeciwwskazań. — Rozdzieliłem nożem batonik na trzy części, podałem
im ich dolę, swoją wrzuciłem do ust. Jednak miałem wielką ochotę na coś słodkiego.
— Z nadzieniem arachidowym — wymamrotał piromanta z niechęcią. — Niedobre.
— To nie jedz — zaśmiała się Wiera.
— Chcesz? — zaproponował jej.
— Mnie wystarczy. — Pokręciła głową.
— Daj mi. — Połknąłem trzy pigułki z przydziału od Wacława, skrzywiłem się i odpiłem
stopionego śniegu.
— Jeszcze czego. — Piromanta z miejsca uporał się ze swoim kawałkiem, podszedł do
okna, zaczął rozcierać na złotku od batona dwie tabletki ekomagu.
— Długo jeszcze? — Rozwaliłem się swobodnie na wolnym łóżku i machinalnie
pogładziłem kłującą chłodem rękojeść noża. Ciekawe, a może z jego pomocą dałoby radę
manipulować magicznymi polami tak łatwo, jak to robił Gospodarz?
— Na razie odpoczywaj. — Pracujący nad mieszaniną Napalm nawet nie podniósł głowy.
Aż do bólu zacisnąłem palce na rękojeści i poczułem, że jak na zawołanie wokół mnie owija
się kilka razy nad podziw posłuszna przestrzeń. A co najciekawsze, utrzymywanie jej w takiej
postaci nie wymagało ode mnie najmniejszego wysiłku. Wprawdzie zabolało przedramię, ale to
drobiazg.
Tylko że na wpadanie w euforię było za wcześnie. Tak naprawdę nie osiągnąłem nic
nowego. A i próba ustanowienia tunelu przestrzennego długości choćby paru metrów zakończyła się
niepowodzeniem. Prościej by było przejść te dwa kroki. I opanowały mnie dziwne wrażenia —
jakby coś próbowało oderwać przyssawkę od gładkiego kafla. Ciekawe, czy gdybym posiadał drugi
taki kozik, byłoby łatwiej? Nieprzypadkowo Gospodarz chciał mieć dwa...
— Wiera, masz igłę z nitką? — Postanowiłem na razie skończyć z eksperymentami,
rozpiąłem kufajkę.
— Weź sobie z torby. — Dziewczyna podkuliła nogi i owinęła się szczelniej kocem.
— I węgla dorzuć przy okazji — powiedział piromanta.
Poszedłem do jej pokoju, wróciłem ze szpulką czarnych nici i dwiema igłami, zacząłem
obrabiać rozcięcia w podszewce kufajki. Lepiej by było oczywiście naszyć pętlę, ale to też jakoś
ujdzie. Najważniejsze, żeby obrzyn o nic nie zahaczał.
Po kwadransie Napalm podszedł do mnie ze strzykawkami, z wprawą pozbył się z jednej
powietrza.
— Proszę powiedzieć „a”.
— A tobie co? — zjeżyłem się.
— Otwórz usta, mówię — powiedział stanowczo. — Szybciej, bo roztwór wystygnie.
— Jesteś pewien? — Nie miałem najmniejszej ochoty przyjmować nieznanych
medykamentów, ale innego wyjścia nie było.
— Otwieraj, nie gadaj.
Podporządkowałem się, a piromanta zręcznie wbił mi igłę w dziąsło. Prawa strona twarzy
natychmiast zdrętwiała, ale dla Napalma było tego mało i drugim ukłuciem zamroził mi lewą część.
— Nie bój się. — Wyrzucił na wpół opróżnioną strzykawkę do wiadra na śmieci. — To była
mieszanka na bazie nowokainy. Nie zamykaj ust.
Przygotował drugą strzykawkę, pogładził ją palcami i wetknął w moje zupełnie zdrętwiałe
dziąsło gorącą igłę. I — o dziwo — czucie wróciło natychmiast! Zajęczałem od niesamowitego
bólu, ale piromanta zdążył zrobić drugie ukłucie i dopiero potem oderwał rozwierające moje
szczęki palce.
Runąłem na łóżko, zabębniłem pięścią w ścianę. Nie bardzo pomogło. Ból w rozbitych
kłykciach nie mógł się równać z tym, co się działo z moją twarzą.
Nie wiem, kiedy straciłem przytomność. Jak się ocknąłem — też. Jednego jestem pewien —
gdyby nie Wiera, która przyłożyła mi do twarzy prześcieradło zmoczone w zimnej wodzie, Napalm
potrzebowałby usług dobrego chirurga. Oj, miałem wielką ochotę przyładować mu parę razy w
gębę. I poprawić z buta...
— Uspokój się! — Piromanta mieszający w garnuszku bulgocący wrzątek nawet się nie
odwrócił. — Co cię nie zabije, to cię wzmocni.
— Aha. Czyli jeśli ci połamię nogi, to od tego nie umrzesz, prawda? — Spróbowałem
usiąść, ale natychmiast zwaliłem się z powrotem. W głowie mi się kołowało, świat pływał przed
oczami, ale palący ból zaczął przechodzić.
— Żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary — skonstatował smutno Napalm i przykrył
garnuszek. — Wiera, daj mu lustro.
— Masz, biedaku. — Dziewczyna podała mi otwartą puderniczkę.
— Żeż twoja mać! — zakląłem, patrząc w zwierciadło. Znów byłem sobą. A może nie
całkiem sobą? Cera wprawdzie pozostała czerwona i cała w plamach, ale opuchlizna znikła. Nawet
nos wrócił do normy. Tylko gębę miałem teraz jakąś taką prostokątną. Jakbym połknął cegłę. Na
pierwszy rzut oka nie szło mnie poznać. Ale to przecież lepiej. — Napalm, długo się efekt utrzyma?
— Koło doby. — Piromanta podszedł do mnie. — Bierzesz ze sobą obrzyn? I słusznie. Jeśli
nie zdążysz sobie zapodać „Supermagistra”, lepiej od razu się zastrzel. Masz dobę, pamiętaj.
— Licznik ruszył. — Zlazłem z łóżka. — Pora na mnie.
— Doszedłbyś trochę do siebie — zaproponowała Wiera.
— Już wszystko dobrze. — Zatoczyłem się, podniosłem z podłogi kufajkę i zacząłem się
ubierać. Napalm mówił coś o jedzeniu? Jakie jedzenie? Na myśl o tym o mało nie zwymiotowałem.
— Uszankę zostawię, tornister też. Przypilnujcie.
— Idź już — zamachał rękami Napalm. — Zupa zaraz wykipi. Nie, poczekaj moment.
— Co jeszcze?
— Zamknę za tobą.
Po wyjściu na korytarz usłyszałem, jak szczęknęła zasuwa. Poszedłem w stronę schodów. I
dopiero do mnie dotarło, że nie mam przy sobie ani kopiejki. Ale już nie wracałem. Nie ze względu
na przesąd, ale po prostu u moich towarzyszy też było kiepsko z forsą. Nie przypuszczałem, żeby
się obłowili u handlarza chłamem. A wiadomo to, jak się sprawy ułożą? Lepiej zajdę do Sielina albo
Jermołowa.
Drepczący przed wejściem ochroniarz odprowadził mnie uważnym spojrzeniem, ale się nie
czepiał. I dlaczego nie posiedzi w cieple? Albo nie popracuje na pół etatu w skupie? Stary ma taką
klientelę, że w razie czego sam sobie nie poradzi. A ten tutaj, widać, za złamaną kopiejkę do piekła
by polazł.
Zerknąłem na oberwańców kłębiących się przy punkcie skupu, wziąłem się w garść i
poszedłem przez podwórze w stronę bramy południowo-wschodniej. To znaczy ostro na południe.
Nie chciałem wychodzić na Prospekt Tierieszkowej. Tam zawsze roiło się od drużynników, a teraz
pewnie dopiero ich się nalazło. Lepiej ogródkami. Tu nie powinno być zbyt ludnie o tej porze, bo to
rejon robotniczy, dorośli pracują, a starcy i dzieciaki siedzą po domach.
Przy czym niebawem mogłem się przekonać, że co do tych starców i dzieci cokolwiek się
pomyliłem. Okazało się, że mają gdzieś stan wyjątkowy. Chłopcy bili się na śnieżki, rzucali kijami
w puszki po konserwach, wrzeszczeli i grali w hokeja na oczyszczonych ze śniegu placykach.
Zbierające się w grupki babki plotkowały, czyściły śniegiem chodniki i dywany, wywieszały pranie
na przeciągniętych między latarniami sznurkach. Jedynie starszych mężczyzn nie widziałem. Ale i
w tym nie było niczego dziwnego: ci pewnie stanowili gatunek wymierający. Śmiertelność wśród
mężczyzn była tutaj przecież wysoka. A i ci, którzy dożywali siwizny, albo pili wódkę w najbliższej
mordowni, albo nie bacząc na wiek, tyrali w warsztatach.
I od razu było widać, że nie lubią tutaj obcych. Patrzyli na mnie bykiem i milkli, zanim się
zbliżyłem. Żeby tylko nie zawołali posterunkowego. Może nie warto narażać się na
nieprzyjemności?
I tak niebawem musiałem skręcić na Prospekt Tierieszkowej, bo mokry śnieg pod nogami
zamienił się w czarną wodę, a majaczące z przodu piętrowe baraki patrzyły na otaczający je bajzel
otworami powybijanych okien. Tędy, skrajem Łotewskich Bagien, można by dojść do samego
Bulwaru Południowego, ale lepiej nie kusić losu. Zapadnie się człowiek i do widzenia. Utonąć nie
utonie, ale przemoczy się i utytła w brudzie.
Kiedy dotarłem do Prospektu Tierieszkowej, stanąłem przy wychodzącej nań fasadzie domu
i się rozejrzałem. Panował spokój. Przy dużym bazarze na skrzyżowaniu ludzie tłoczyli się jak
zwykle. Opodal przejechał łazik z niebieskim pasem, za nim sanie z żołnierzami Garnizonu. Po
drugiej stronie przechadzał się patrol Drużyny. Ale nikogo nie zatrzymywali, nie przeszukiwali.
Czyżby pogłoski o panice okazały się mocno przesadzone? Pożyjemy, zobaczymy.
Rozglądając się uważnie, szybkim krokiem podążającego w pilnych sprawach człowieka,
skierowałem się w stronę bazaru i z odetchnąłem z ulgą, gubiąc się w tłumie. Przy czym to tylko z
boku krzątający się i oglądający wystawione na skrzynkach towary klienci wydawali się jednolitą
masą. W rzeczy samej wyglądało to zupełnie inaczej. Kupujących była dobrze jeśli połowa tego
zgromadzenia. To od razu rzucało się w oczy, bo ci interesowali się tylko zakupami. I trzymali się
za kieszenie, żeby im ktoś nie wyciągnął drobniaków. Przy odrobinie dobrej woli można było
spokojnie dostrzec tych, którzy się tymi drobniakami interesowali. Z natrętami i straganiarzami też
wszystko było jasne.
Ale pozostali... Miałem wrażenie, że zebrali się tutaj, by pogadać. Chodzili, paplali, klęli,
pokrzykiwali na siebie i znów wracali do rozmów. To na drużynników popatrywali, to w niebo...
Sprzedawcy też nierzadko pozostawiali towary pod opieką sąsiadów i gromadzili się, nad czymś
deliberując. I tylko ochroniarze próbowali zapanować nad tym bezładem i od czasu do czasu
rozdzielali rozgorączkowanych dyskutantów.
— Po ile tuszonka?
— Jutro wzejdzie lazurowe słońce, mówię ci. Zawsze mnie przedtem w stawach łupie.
— Gorące pierożki!
— Ile?!!!
— To szczupak?
— Tak.
— Po czemu?
— Powiadają, że wojewoda za stanowisko sprzedał się miejskiej armii.
— A pogranicznicy to pogranicznicy... Tak zwiewali, że im się pięty o tyłki obijały.
— Weźmiesz półtuszę, opuszczę czerwoniec.
— Co tak drogo?
— Inflacja, bracie.
Wyrwawszy się z tego chaosu, pośpieszyłem dalej, ale moją uwagę zwrócił tłok przy
wyjściu z bazaru. Wypatrzyłem zielone wyłogi na jednym z półkożuszków i postanowiłem
sprawdzić, czy nie dowiem się tutaj czegoś o Szuriku. A sytuacja okazała się przezabawna. Pijany w
sztok młody chłopak w rozpiętej kurtce mundurowej wyrywał udziec wieprzowy z rąk
nieżyczącego sobie rozstawać się z własnością sprzedawcy. Drepczący w pobliżu ochroniarz zerkał
na sterczącą zza pasa pogranicznika rękojeść pistoletu i nie mógł się zdecydować na interwencję.
— Puszczaj — zażądał chłopak, chwiejąc się.
— Nie oddam! — krzywił się od odoru wódy wczepiony kurczowo w kawałek martwego
zwierzęcia mężczyzna.
— Przecież zapłaciłem! — Pogranicznik aż przetrzeźwiał, natykając się na taką
bezczelność.
— Imperiała! — zajęczał handlarz. — A kosztuje dwadzieścia rubli!
— Naprawdę imperiała? — upewnił się chłopak.
— Jak w aptece!
— Poczekaj. — Pogranicznik wreszcie wyrwał udziec, włożył go pod pachę i wolną ręką
zaczął grzebać po kieszeniach. — A! Masz, trzymaj...
Sprzedawca szybko schował złotą monetę, a ochroniarz, zadowolony, że wszystko się
dobrze skończyło, odszedł.
— Ej, żołnierzu. — Podszedłem do zapinającego półkożuszek pogranicznika.
— Czego? — Z trudem skupił na mnie spojrzenie.
— Znasz może Jermołowa?
— Nie-e. — Poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów, starając się przy tym
nie upuścić udźca.
— Niedobrze — rzekłem z rozczarowaniem.
— A czego w ogóle chciałeś? — Chwiejący się chłopak odwrócił się tyłem do wiatru,
odpalając papierosa.
— Muszę z nim pogadać. — Przygarbiłem się odruchowo, patrząc na przejeżdżający ulicą
łazik.
— Zwiad umieścili w domu z balkonami, idź i poszukaj.
— Dom z balkonami? Gdzie?
— A ty co, niemiejscowy? — zagapił się na mnie pijany. — Przy skrzyżowaniu stoi. Tam
mieszkali żołnierze z Garnizonu.
— Na skrzyżowaniu? — Zamyśliłem się. — Tierieszkowej i Południowego?
— Cholera, chodź, pokażę ci. — Chłopak wyrzucił prawie całego papierosa. — Masz coś?
— Goły jestem — przyznałem się.
Chłopak pomilczał, a potem powlókł się, zataczając, w stronę Bulwaru Południowego.
Ruszyłem za nim, pół kroku z tyłu. Tak lepiej. Jeśli nie zacznie rozrabiać, drużynnicy nie powinni
się czepiać, a gdyby zaczął, zawsze mogę udać, że nie idę z nim. Do przejścia mieliśmy parę
przecznic. Tylko nie wiedziałem zupełnie, o jaki „dom z balkonami” może chodzić.
— Tam. — Kiedy doszliśmy do skrzyżowania, chłopak wskazał trzypiętrowy budynek
pomalowany na żółto i skręcił w podwórze.
Ale teraz sam już odgadłem, że tu właśnie muszą kwaterować pogranicznicy, bo na każdym
wąziutkim na mniej niż pół metra balkonie palili papierosy młodzi mężczyźni. Palili, klęli, siedzieli
na poręczach, rzucali w zaspy puste butelki i niedopałki... Od razu widać, że naród bawi się na
całego i nie zamierza tego ukrywać. A kto w takim czasie może sobie na to pozwolić? Tylko
szaleńcy i tacy, którym i tak nie można nic zrobić. Zwiad.
— Ty dokąd? — zatrzymał mnie palący przy wejściu wartownik, który znajdował się w
lekkim szoku, patrząc na to, co się działo dookoła.
— Czy tutaj został rozkwaterowany zwiad?
— Jakbyś sam nie widział... — prychnął mężczyzna przypominający tłustego, leniwego
kota, wyżartego na wiejskiej strawie.
— Jermołow tu jest?
— A jak? — Wartownik zagapił się na mnie. — Jeśli nie poleciał gdzieś za wódą, na pewno
jest.
— To mogę iść do niego?
— Nie wolno. — Gość natychmiast się otrząsnął, zagrodził mi drogę. — Chleją już drugi
dzień, jeszcze im tylko na dodatek pijaków brakowało...
— A wyglądam na pijaka? Ja i wódka nie chadzamy razem.
— Wy wszyscy pijecie. — Wartownik oparł się plecami o drzwi. — Wszyscy się na gwałt
zalewają.
— Przecież nikt się tu nie zalewa! — zacząłem tracić cierpliwość. — Proszę na mnie
spojrzeć, czy taki człowiek może pić?
— Nie wolno — uparł się. — Trzeba mieć przepustkę.
— Mam iść wrzeszczeć pod okna?
— A idź. Ale nawet z nim cię nie wpuszczę.
— Szlag z tobą, złota rybko. — Zbiegłem z podestu i skręciłem na okrążającą dom
ścieżynkę.
— Nie wpuszczę! — krzyknął mi jeszcze w plecy wartownik, który dosłyszał moją ostatnią
odpowiedź.
Nie musiałem długo szukać otwartego okna na parterze. Prawdę mówiąc, w ogóle go nie
musiałem szukać. Wystarczyło skręcić za róg i było: otwarte na oścież, oparty o parapet wąsaty typ
z narzuconą na ramiona kurtką strząsał popiół z papierosa, a gdzieś za nim magnetofon ryczał:
Stop, kto idzie?! Pokaż zaraz paszport,
Zatrzymaj się, żywa istoto.
W takim miejscu szukać czegoś darmo,
Tutaj takich jak ty wyrzuca się w błoto!
— Nie ma tam gdzieś obok przypadkiem Jermołowa? — Zatrzymałem się pod oknem i
odkopnąłem na bok pustą butelkę po szampanie.
— Obok to pojęcie względne, a rzekłbym nawet, iż subiektywne — zauważył filozoficznie
pogranicznik i zaciągnął się. — Obywatelskie...
— A zatem czy znajduje się w strefie zasięgu? — Zauważyłem prostokąt na pętlicy
półkożuszka, więc nie odpowiadałem ostro.
— Jermołow! — Kapitan zakiepował papierosa i wrzucił niedopałek do stojącego na
parapecie słoiczka po kawie. — Chodź no tu.
— Czego? — niezbyt uprzejmie odkrzyknął gdzieś z głębi pokoju Szurik. — Mamy
partyjkę...
— Szybko tutaj! — Pogranicznik uderzył dłonią w parapet.
— To się przyczepił — wyburczał mój kumpel niezadowolony. — Podszedłem, no i co?
— Znasz to indywiduum? — wskazał mnie kapitan.
— Pierwszy raz widzę. — Osiłek z kartami w ręku wychylił się przez okno.
— Porąbało cię? — zapytałem Szurika, który wyprostował się i podrapał w obciągnięty
podkoszulką brzuch.
— O cholera! — Wytrzeszczył na mnie oczy. — To nie mnie porąbało, tylko ciebie, widzę.
— No, to sobie pogadajcie. — Kapitan zabrał Jermołowowi karty i zostawił nas samych.
— Stój, dokąd?... — oburzył się Szurik, ale było już za późno, machnął więc ręką i usiadł na
parapecie. — Ile też trzeba wychlać, żeby się coś takiego porobiło ze skórą?
— Idź w dupę ciemną, mądralo — burknąłem. — To alergia. Reakcja na szczególne
preparaty medyczne, można powiedzieć.
— Leczysz się, znaczy? — Obrzucił mnie sceptycznym spojrzeniem. — No, to wchodź,
skoro już przyszedłeś.
Chwyciłem za ramę okienną, podskoczyłem, podciągnąłem się i usiadłem obok Szurika z
nogami na zewnątrz. Dym papierosowy i swąd spalenizny sprawiły, że mnie aż zatchnęło.
— Ale wartownika macie do dupy.
— Chodź, chlapniemy za spotkanie — zaproponował Szurik. — Nie zajrzałeś przecież tutaj
z czystej przyjaźni.
— Wierzysz czy nie, ale chciałem się spotkać. — Spojrzałem na grających w karty przy
stole w kącie gości. Żadnego nie znałem. I wypitki na stole widać nie było, tylko karton soku. Ale w
sąsiednim pokoju nawet wyjący na cały regulator magnetofon nie był w stanie zagłuszyć szczęku
szklanek, a przecież ryczał tak, że ściany drżały. — Co wy takich sucharów słuchacie?
— Ej! Ostrożnie na zakrętach, żebyś nie wypadł za bandę — obraził się Jermołow. — To
hymn służby pogranicznej, między innymi.
— No to rozumiem. — Uśmiechnąłem się. — A ty czegoś trzeźwy jeszcze?
— Ile można? — Skrzywił się. — Już mi wystarczy.
— Cholera, nie rozumiem zupełnie waszego dowództwa. Nie wiadomo, kiedy Miasto ruszy
do ataku, a wy się tu jawnie kisicie.
— Wszystko uzgodniono. — Szurik oparł się ramieniem o framugę i chuchnął na mnie
przetrawioną wódą. — Słyszałeś może, że poddaliśmy bazę? Właśnie. Ktoś musiał osłaniać odwrót,
więc ochotnikom obiecali trzy dni wolnego. I jesteśmy w pełnym składzie, między innymi... Tylko
że dzisiaj już wódka nie wchodzi, uczciwie mówiąc. Piwka by lepiej...
— A jak to było? — zainteresowałem się.
— A różnie — wykrzywił się Szurik, ale zaraz przypomniał sobie coś zabawnego, bo jego
fizjonomia rozpłynęła się w szerokim uśmiechu. — Przygotowaliśmy sobie wcześniej przejścia
przez pola tych tundrowych palm i tamtędy się wycofaliśmy. Miejscy za nami, a tam już ładunki
zapalające! Jak wszystko pieprznęło! Dobę się pole paliło, dobę. Te gady zajęły naszą bazę, myślą,
że tam usiedzą, jakby co. Gówno, jeszcze im pokażemy!
— Jasne — przytaknąłem. — Nieźle. Znaczy, że znów rwiesz się do walki?
Magnetofon w sąsiednim pokoju na chwilę zamilkł, ale zaraz zagrzmiała nowa rozbuchana
melodia. I przekrzykując głos śpiewaka, podpici pogranicznicy zapiali unisono: „Kotka ma cztery
nogi, z tyłu długi chwost, lecz dotknąć jej nie mogę przez ten mały wzrost...”.
— Rwę się czy nie, ale jeśli przyjdzie rozkaz... — wzruszył ramionami osiłek. — My ludzie
w służbie. A miejscy to nie miód. Albo my ich, albo oni nas...
— Czyli jak zawsze. — Kiwnąłem głową. — Słuchaj, mam pytanie. Możesz przeprowadzić
paru ludzi za mury? Albo się z kimś dogadać?
— Jakbyś nie wiedział, mamy w Forcie stan wyjątkowy — przypomniał mi.
— Oj, wiem przecież. — Trąciłem go w ramię. — Wojna wojną, a obiad jeść trzeba. Przez
taki drobiazg zwinęli interes?
— Nie zwinęli, ale zawiesili — poprawił mnie Szurik. — Do lepszych czasów.
— A takie nadejdą?
— No jasne — odparł z pewnością w głosie, a wyczuwając moje niedowierzanie, dodał: —
Zrozum, teraz nie da się przeprowadzić trefnych ludzi. Tam są nie tylko chłopaki z Garnizonu i
Gimnazjonu, ale i bezpieczniaki trzymają straż. I dowództwo wyraźnie zapowiedziało, że jeśli ktoś
się z czymś wyrwie, nawet z zupełną bzdurą, sprawa nie zakończy się na szlabanie, jak zazwyczaj,
ale powieszeniem za jaja z pełnym show. Nikt nie pójdzie na takie ryzyko.
— Rozumiem. — Zamyśliłem się i doszedłem do wniosku, że nie ma sensu naciskać
Szurika. Skoro raz powiedział, że zasadzka, to na pewno tak jest. Jeżeli nie posłucham rady, to sam
wdepnę i innych załatwię. Potrzebne mi to? Trzeba będzie ruszyć znajomości Napalma. — No i
cholera z tym. Zapomnij...
— Nie, Sopel — Jermołow ściszył głos. — Poważnie, gdyby była możliwość, wszystko
bym zrobił. A tak...
— Kurczę, przecież wszystko rozumiem, czego ty... — postanowiłem uspokoić kumpla. —
Jak się nie da, to się nie da. Nie jestem dzieckiem.
— Właź już. — Szurik pociągnął mnie za rękaw. — Gruchniemy po maluchu.
— Nie mogę, mam dzisiaj mnóstwo spraw — odmówiłem.
— Po kieliszeczku chociaż. — Przyczepił się jak rzep do psiego ogona. — Pięć minut cię
nie zbawi. Posiedzimy chociaż moment, pogadamy.
— Już ja znam te twoje pięć minut — burknąłem. — Jeśli się uda, wpadnę wieczorem.
— Do wieczora trzeba jeszcze dożyć. — Westchnął ciężko i ściągnął z ramion
podchodzącego do okna pogranicznika mundurową kurtkę. — Idź stąd, nie widzisz, że rozmawiam
z człowiekiem?
— Zapalić chciałem. — Tamten zatoczył się, mało nie wpadając na stojącą pod ścianą
kanapę. — Kapitan zakazał palić w pokoju.
— To wyjdź na korytarz.
— Tam się czepia komendant.
— Masz tu popielnicę. — Szurik podał podpitemu słoik po kawie. — Idź na korytarz, a
komendantowi powiedz, że jak zacznie wrzeszczeć, wyjdę i mu bańki spuszczę.
— Ale...
— Mogę spuścić tobie. — Pogranicznik czmychnął natychmiast, a Szurik westchnął ze
zmęczeniem. — Całkiem się rozdziadowali. W Patrolu panował większy porządek. Pomyśl, co by
było, gdybym tak rozmawiał z Krzyżem.
— Do tej pory byś chodził i się uśmiechał. — Aż mnie dreszcz przeszedł na wspomnienie
dawnego dowódcy. Ciekawe, gdzie się kręcił teraz? Żeby tylko nie wymyślił jakiegoś świństwa.
Dla niego zrobić jakąś dywersję to jak dla mnie splunąć.
— Właśnie — zgodził się ze mną Jermołow. — Właź, mówię.
— Nie, muszę iść — znów się wykręciłem. — Słuchaj, nie miałbyś pożyczyć parę kopiejek?
— Ile potrzebujesz?
— Ile nie będzie ci żal stracić — odpowiedziałem uczciwie.
— Pożyczka bezzwrotna?
— Dlaczego bezzwrotna? — Wyszedł mi nad wyraz krzywy uśmiech. — Po prostu są
okoliczności, na które nie mam wpływu.
— Znów w coś wdepnąłeś? — Zaczął grzebać w kieszeni spodni. — Trzymaj.
— Dzięki serdeczne. — Schowałem dwie złote monety z carskiej mennicy, pięciorublówkę i
półimperiał. — Oddam z pierwszej wypłaty...
— Jasne. — Z drugiej kieszeni wyjął kilka zmiętych banknotów, wręczył mi je. —
Widziałeś kogoś z naszych?
— Parę dni temu spotkałem Sielina, a więcej nikogo.
— Co u niego?
— Nie skarżył się. — Zeskoczyłem na ziemię. — Dobra, jeszcze się zobaczymy.
— No, to spadaj na razie. — Szurik machnął mi na pożegnanie i odszedł od okna.
I dobrze powiedział, bo dawno już powinienem spadać. Musiałem jeszcze przejść przez cały
Fort aż do obrzeży północnych. I z powrotem. A co się ze mną będzie działo po zastrzyku
„Supermagistra”, nie miałem pojęcia. Napalm migiem się pozbierał, ale miał organizm
przygotowany, a jak to zniesie moje skołatane ciało?
Z otwartego okna ryczał teraz stary album Mr Credo, pokiwałem tylko głową nad
różnorodnością gustów pograniczników. A może wkładali w magnetofon to, co akurat wpadło w
rękę? Przeszedłem przez Prospekt Tierieszkowej. Z tej strony Bulwaru Południowego panował duży
ruch i ożywienie — w kierunku bramy maszerowały kolumny żołnierzy Garnizonu, na ich
spotkanie, mając gdzieś szyk i porządek, zmierzali zmordowani patrolowcy. Kręcący się wszędzie
drużynnicy pilnowali porządku, a ludzie z kompanii komendantury próbowali rozmieścić
sensownie wysypujących się z autobusu ochotników.
Uznałem, że spotkać tutaj starych znajomych byłoby nazbyt łatwo, skręciłem w boczne
uliczki. I od razu tego pożałowałem. Na Bulwarze Południowym panował ścisk, że szpilki nie było
gdzie wetknąć, a tutaj łatwiej naciąć się na patrol drużynników i dupa blada. Jeśli żołnierzom
odwali, mogą człowiekowi dokopać bez powodu, ze zwykłej nudy. No i musiałem przejść obok
willi Niosących Światłość. A to mogło skutkować nieprzyjemnym spotkaniem z bardzo
rozeźlonymi i zdecydowanymi towarzyszami. Ci z całą pewnością nie krępowaliby się okazać mi
bardzo dogłębnie i boleśnie swojego niezadowolenia.
I dokąd? W prawo? W lewo? Wrócić na Bulwar Południowy czy brnąć dalej uliczkami i
wyjść na Czerwony Prospekt w okolicy Placu Poległych? Oto jest pytanie, cholera...
Po plecach nieoczekiwanie przebiegły mi mrówki. Obejrzałem się, ale nie dostrzegłem nic
podejrzanego. Sanie przejechały w stronę bulwaru, obejmująca się parka skręciła do domu,
zmęczony dozorca oparł się o łopatę, dzieciaki skakały z dachów garaży w śnieg. Zwyczajny
widoczek, wszyscy zajęci własnymi sprawami, nikt nie wykazywał niezdrowego zainteresowania
moją osobą. Na wszelki wypadek sprawdziłem stan czarów ochronnych, podrzuciłem ramionami,
strząsając obrzydłe wrażenie dotyku obcych oczu, i poszedłem dalej.
Ale okropne uczucie nie chciało ustąpić. Zupełnie jakbym się zaplątał w pajęczynę albo ktoś
celował w plecy z karabinu. I od dawna mnie to przecież już dręczy. A teraz jak tylko od Jermołowa
wyszedłem, od razu zrobiło mi się nieswojo. Wracać nie chciałem, bo to przynosi nieszczęście,
postanowiłem pójść przez podwórza. A przy okazji zajrzę do Kiryła. Takiej bezczelności nikt się nie
spodziewa, więc nie powinni tam zastawiać pułapki. Zresztą do mieszkania i tak nie zamierzałem
zachodzić, bo właściciela na pewno gdzieś zaniosło, zostawię mu tylko wiadomość.
Wszedłem na podwórze studnię, ogrodzone dwoma załamanymi pod kątem prostym
czteropiętrowymi budynkami mieszkalnymi. Zwyczajne podwórze: rozgrzebany płotek boiska do
hokeja, pogięta poprzeczka żelaznych huśtawek, sterczące ze śniegu betonowe ogrodzenie
śmietnika, wydeptane między zaspami ścieżki. Żadnych ludzi. Ale dlaczego tak powiało chłodem?
Instynktownie rzuciłem wszystkie siły w czary ochronne i w pełni wypadłem ze stającego
się zbyt kłującym pola magicznego, lecz to okazało się niewystarczające: ze wszystkich stron
wyciągnęły się macki palącej zimnicy. Obce czary setkami ostrzy wraziły się w tarczę i zamroziły
mnie prawie na wskroś. Miałem wrażenie, jakby ktoś mnie rąbnął w ciemię młotkiem, a wzrok
wykonał przedziwną woltę: świat wokół stał się czarno-biały, a do tego przekształcił się w negatyw.
Niebo poczerniało, a na tle oślepiająco białych ścian o bezdennych czeluściach okien poruszało się
kilka ciemnych postaci. Zmierzały w moją stronę. Wyglądały na kobiety. Walkirie?
Nie wiem, jak się to wiedźmom udało, ale przestrzeń skręcona w kilka warstw, która
wytrzymała atak Bergmana, prysła prawie natychmiast niczym skorupka zgniłego orzecha.
Obezwładniająco zimne czary zaczęły gwałtownie wysysać ciepło, jednak w tej chwili fala mrozu
natknęła się na niespodziewany opór: wiszący w pochwie przy pasie pod kufajką rytualny nóż nie
zamierzał nikogo dopuszczać do swoich włości. Od stóp po czubek głowy przeszły mnie krótkie
dreszcze, a spowodowane straszliwymi czarami odrętwienie minęło jak ręką odjął.
Wyrwałem spod poły nóż i obróciłem się w miejscu, rysując w powietrzu wokół siebie krąg
poczerwieniałym żelazem. Kamień na rękojeści oblał dłoń chłodem, natychmiast straciłem czucie w
palcach. Ale teraz nie miało to najmniejszego znaczenia: ciągnące się od nieśpiesznie
podchodzących walkirii zaklęcia rozerwały się na kawałeczki i niczym odłamki granatu poraziły
rzucające je kobiety.
Siostry Chłodu nie zdążyły nic zrobić, miotnęło je w różne strony, a ja zerwałem się z
miejsca i runąłem ku najbliższej bramie. Widzenie od razu wróciło do normy, świat nabrał barw i
stało się jasne, że mogę się więcej nie obawiać wiedźm, bo śnieg wokół nieruchomych ciał stał się
czerwono-białą mozaiką.
Tylko że nie udało mi się spokojnie dobiec do wejścia. Z różnych stron zaczęły strzelać
automaty, ale uratował mnie znów „Archanioł”. Świetliki zawadzających o pole ochronne kul
dziwnie powoli omijały mnie i znów, nabierając prędkości, rykoszetowały od ścian. Pociągnąłem za
sobą drzwi, wskoczyłem do sieni i rzuciłem się po schodkach na podest parteru. Mocna sprężyna
zatrzasnęła skrzydło, a zaraz potem grube deski przebiła skrząca się mętnie strzała. Przypominający
kryształ grot wszedł w beton prawie cały i ścianę przeszło lekkie drżenie. Sprowadzili ciężką
artylerię?
Na szczęście brama okazała się przechodnia, w biegu wyszarpnąłem pistolet, pognałem w
stronę drugich drzwi. Płuca rozrywało mi z braku powietrza, połamane niegdyś żebra paliły żywym
ogniem, w głowie się kręciło, ale nie mogłem zwalniać tempa, bo jeślibym nie dał rady oderwać się
od razu, nie miałbym szans przeżyć tego starcia. Wiedźmy dały się zaskoczyć, pewne mocy swoich
zaklęć, ale teraz rozmowa nabrała innego charakteru. Albo mnie naszpikują zaczarowanymi
strzałami, albo rozstrzelają z bezpiecznej odległości — „Archanioła” na długo nie wystarczy.
Zanim dopadłem drzwi po przeciwnej stronie, otworzyły się nagle. Ciało zareagowało samo
i brodacz, który wpadł do środka, runął na posadzkę z przestrzeloną głową. Jego towarzysz,
pozostający na zewnątrz, wygarnął z shotguna, zamieniając w drzazgi drewnianą framugę.
Przeładować już nie zdążył, bo wyskoczyłem i wsadziłem mu w pierś kilka kul, po czym rzuciłem
się w stronę sąsiedniego budynku.
Dalej wszystko pamiętam fragmentami. Przerażone twarze, wysokie ogrodzenie, upadek w
zaspę, szkolne podwórze i znów bramy, zaułki, porzucone garaże...
Przecisnąłem się wąską szczeliną między dwiema zardzewiałymi budami, schowałem
pistolet do kabury, osunąłem na ziemię. Suchy kaszel sprawił, że dosłownie wypluwałem płuca,
nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a do oparzonej przez nóż ręki powoli wracało czucie. Choć
lepiej, żeby pozostała zamrożona — miałem wrażenie, jakbym wsadził palce w maszynkę do mięsa.
Myślałem, że zdechnę.
Odkaszlałem się trochę, wstałem i przycisnąłem czoło do zimnej ściany. Paskudnie się
czułem, naprawdę paskudnie. Ale pętać się teraz byłoby głupotą. Jeśli będę uciekał dalej niby
przestraszony zając, bezmyślnie, albo natknę się na Walkirie albo mnie dorwą drużynnicy. Lepiej
przeczekać gdzieś tutaj. Wszystkich podwórek nie są w stanie sprawdzić. A czarami też mnie nie
znajdą, gdyż od czasu, jak zasłoniłem się przed magicznym polem, tak jeszcze nie zdjąłem tarcz.
Niech się teraz nauganiają, a kiedy się wszystko uspokoi, pójdę dalej. Na razie miałem czas
na przemyślenia. Niemożliwe, żeby to całe przedstawienie zostało urządzone tylko przez sprawę
Katii. Na pewno nie. Ileż wiedźm zagonili na akcję, a najemnicy nie wahali się użyć w biały dzień
broni palnej. I nikt nie próbował nawet ze mną rozmawiać, od razu wzięli się do roboty. Co się
działo?
Nie wiem, ile bym jeszcze siedział i myślał, ale obok przeszła staruszka z torbą na kółkach.
Popatrzyła na mnie podejrzliwie i już wiedziałem, że trzeba się ewakuować. Powie o podejrzanym
typie jakiemuś glinie i będę się musiał tłumaczyć.
Niebo jakoś tak niezauważalnie pokryło się szarymi chmurami, spadł niewielki śnieżek, na
dworze od razu pociemniało, jakby zapadł głęboki wieczór, chociaż nie było jeszcze szesnastej. Ale
to nic, przecież i tak nie zamierzałem wracać do wynajętego mieszkania za dnia. Tak nawet lepiej,
mniej się będę rzucał w oczy. A gdyby śnieg dalej padał, nikt mnie nie zdoła rozpoznać.
Do domu, w którym mieszkał kuzyn Denisa Sielina, Kirył, doszedłem już odrobinę
wypoczęty. Czułem się wciąż, jakby mnie przed chwilą tramwaj przejechał, ale o niebo lepiej niż
przedtem.
Odszukałem wzrokiem okna na ostatnim piętrze i mruknąłem z zadowoleniem — w kuchni
paliło się światło. I bardzo dobrze, wszystko będzie prostsze. Tylko jak mu przekazać wiadomość?
Przecież nie powinienem nawet podchodzić bliżej, bo któraś ze stron zainteresowanych moją osobą
mogła zorganizować tutaj punkt obserwacyjny. Gdybym wpadł, otoczą czulą opieką i urządzą takie
przesłuchanko, że ocknę się dopiero na tamtym świecie.
— Ej, człowieku, podejdź — zawołałem grzebiącego w śmietniku starca, przysiadając na
sterczącym ze śniegu słupku połamanej ławeczki. Mężczyzna miał na sobie watowane spodnie i
wyliniałą uszankę z zająca.
— Czego chcesz? — Zamachał agresywnie kijem, odbierając moje wezwanie jako próbę
wtargnięcia na jego teren łowiecki.
— Chciałbyś zarobić? — Pokazałem mu parę banknotów. — Poleć do tego domu, powiedz
jednemu waflowi, że strzelbę zrobił do chrzanu i łapy mu za to trzeba powyrywać, skoro wyrastają
mu nie z ramion, a z dupska. Niech przyjdzie i przerobi.
— A on mi do tyłka za to nakopie — przestraszył się stary.
— Chcesz zarobić czy nie?
— Dawaj. — Wyciągnął rękę.
— Moment — usadziłem go. — Pięć stów od razu daję, resztę, jak przekażesz wiadomość i
wrócisz.
— Sam czego nie pójdziesz? — Dziadek schował złożony starannie banknot.
— Idź, nie gadaj. — Wskazałem mu właściwe wejście. — Ostatnie piętro, drzwi
charakterystyczne, nie pomylisz. Tylko nie próbuj uciekać z forsą, bo złapię i wyrwę łeb z płucami.
Stary wyburczał coś niezrozumiale pod nosem, zarzucił na plecy nabitą jakimś chłamem
torbę foliową i poszedł do Kiryła. Nie czekałem na niego w tym samym miejscu i kiedy tylko
zniknął za drzwiami, przeszedłem natychmiast na sąsiednie podwórze. Jeżeli Kirył zechce
porozmawiać, stąd go zobaczę. Gdyby zaś dziadka ktoś zatrzymał czy wypatroszył, zdążę się zmyć.
Na miejsce spotkania stary przyszedł po dziesięciu minutach. Pobiegał wokół połamanej
ławki, poszukał mnie i klnąc na czym świat stoi, poszedł w kierunku Czerwonego Prospektu.
Widzieliście go, pięćset rubli mu mało, co za bezczelny dziad. I to za dziesięć minut pracy!
Powinien się cieszyć, że dostał. Kto inny by mu gardło poderżnął i zabrał zaliczkę. Powinien Bogu
dziękować, że trafił na przyzwoitego człowieka.
Kiryła o mało nie przeoczyłem. Naciągnął na głowę kaptur długiej kurtki, wyszedł i od razu
skierował się za odchodzącym starcem. Przez zasłonę padającego puszystymi płatkami śniegu jego
postać była ledwie widoczna, ale tego chudeusza nie sposób nie rozpoznać. I co najważniejsze, nikt
nie wykazywał zainteresowania moim przyjacielem. A przynajmniej nie zauważyłem nic
niepokojącego, posługując się wewnętrznym spojrzeniem.
Odczekałem chwilę, a potem poszedłem za Kiryłem. On także parł w stronę Czerwonego
Prospektu i nawet się raz nie obejrzał, czy nie ma ogona. Co to mogło znaczyć?
Wzmogłem czujność, zwolniłem i kilka razy rozejrzałem się na boki, ale wtedy Kirył
zatrzymał się przy prospekcie, odwrócił i pomachał do mnie. Ależ miał jednak oko! Kiedy zdążył
mnie zauważyć?
— Cześć, uszasty. — Podszedłem nieśpiesznie.
— Cześć, włóczęgo. — Kirył długo nie puszczał mojej dłoni. — To co, powiadasz, jest nie
tak ze strzelbą?
— Ależ wszystko było w porządku. — Zaśmiałem się. — Było.
— A teraz?
— Teraz nie jestem pewien — przyznałem. — Musiałem poczynić pewne modyfikacje w
konstrukcji. Czemu stanąłeś? Chodźmy.
— Nie stanąłem. — Kirył nie ruszył się z miejsca. — Na stopa czekam. Ale po kiego grzyba
ty plączesz się po ulicach, oto pytanie.
— A co takiego? — zjeżyłem się. Nie powinien nic wiedzieć o moich ostatnich kłopotach.
Na pewno nie powinien.
— Cech chciałby się z tobą bardzo spotkać. — Przepuścił jadący powoli łazik i machnął
ręką na sanie sunące za samochodem.
— Z powodu?
— Z powodu zabicia krewniaków Giorgadzego zeszłego lata.
— Ożeż w mordę! — wyrwało mi się. Co za gnida mogła zakapować? Przecież nikt nie
widział! I tyle czasu już minęło. Cholera, niewielki miałem wybór: albo Wienia, albo sam Jan
Karłowicz. Ale Wienia opuścił ten padół łez tydzień wcześniej, a stary kupiec nie miałby interesu,
żeby mnie wydawać, bo sam w tej sprawie maczał ręce po pachy.
— No właśnie. — Kirył wsiadł do sań. — Szefie, podrzucisz na Krzywą?
— Właźcie do tyłu — powiedział zaprószony śniegiem chłop. — Jak ugrzęźniemy,
pomożecie pchać.
— Nie ma sprawy. — Kirył przelazł do środka, usadowił się pośród zwalonych na kupę
krzeseł. — Na drwa wieziesz?
— Coś w tym rodzaju — odparł wymijająco woźnica i machnął lejcami.
— A ty gdzie się pchasz? — spytał mnie zdrowo rozeźlony przyjaciel. — Pomyśl lepiej,
zanim zaczniesz coś robić.
— Czego świrujesz? — O mały włos byłbym wypadł na jezdnię, kiedy sanie ruszyły.
Chwyciłem się nogi odwróconego krzesła.
— Czego świruję? — Kirył ściszył głos. — Natkniemy się na cechowych i obu nam zrobią
kęsim.
— A tobie niby dlaczego? — spróbowałem go uspokoić.
— Myślisz, że ktoś się będzie zastanawiał? — spytał logicznie Kirył. — Naprawdę?
— Daj spokój! — Rozejrzałem się na boki, ale walący z nieba śnieg okrył Fort
nieprzeniknioną, szarą zasłoną. — Widzisz, jaka zawieja. Zaraz dojedziemy do Placu Poległych,
pójdę do Sielina i coś zaradzimy.
— Nie leź do niego — ostrzegł Kirył. — Ma dość własnych zmartwień, twoje mu
niepotrzebne. Tylko się wystawisz.
— Jasne — uznałem jego argumentację. — Powiedz mi więc, co się dzieje ostatnio z
walkiriami?
— Być może władzę objął u nich nurt reformatorski. Jeśli jesteś ciekaw, pogadaj z ludźmi
na północnej rubieży, Siostry Chłodu zaktywizowały się tam ostatnimi czasy.
— Z ludźmi, to znaczy z kim? — dopytałem, próbując odgadnąć, dokąd jadą sanie. Plac
Poległych już minęliśmy, niebawem powinna być Krzywa.
— Właściciela „Szarego Świętego” znasz?
— Była okazja się poznać.
— No to z nim pogadaj, skoroś taki ciekaw.
— Spróbuję. — Kiwnąłem głową, zeskoczyłem z sań, machnąłem ręką na pożegnanie. —
Bywaj.
Krążąca nad ziemią zadymka stłumiła odpowiedź Kiryła, szybko przeskoczyłem
skrzyżowanie Czerwonego z Krzywą i skierowałem się na północ. Szedłem oczywiście w
przeciwną stronę prospektu niż kostnica. Na wszelki wypadek.
Gdzieś z przodu zaczynały się rozpalać mętne plamy oświetlających centrum handlowe
zgęstków energii. Ochroniarz Centralnego Banku Miejskiego złożył stojącą na chodniku reklamę i
wniósł do środka, a po ulicy z hałasem przemknęła dzwoniąca janczarami trojka. Też sobie ludzie
żyją! Chciałbym mieć ich zmartwienia!
Na schodkach biura notarialnego mimo późnej pory kłębili się ludzie, a przed sklepem
jubilerskim stał przysypany śniegiem łazik. Coś się stało? Nie, opodal spokojnie przechadzał się
ochroniarz.
Wzdrygnąłem się od migoczącego z boku światła. Odwróciłem się, ale to tylko skrzący się
srebrzystymi błyskami napis „Alchemia i Życie” powoli ściemniał, aby natychmiast wypełnić się
zielonkawym lśnieniem. No proszę, nie splajtowali jeszcze! Przeciwnie, na piętrze także wstawiono
lustrzane okna witrynowe. Nic innego, tylko rozszerzali działalność.
Wbiegłem na podest wejścia do przedsiębiorstwa Saławata, nacisnąłem klamkę, ale drzwi
okazały się zamknięte. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na ciemne okna i ujrzałem przyklejoną od
wewnątrz karteczkę z jednym jedynym słowem: „Zamknięte”.
— Nie ma go dzisiaj — oświecił mnie ktoś z boku. — Pilna sprawa?
— Niespecjalnie. — Odwróciłem się i zamarłem. Na chodniku stał mężczyzna w średnim
wieku z naszywkami sierżanta, a dwóch szeregowców zmiatało śnieg z łazika. Nogi stały się nagłe
miękkie jak z waty, a całe ciało pokrył zimny pot. Czyżbym zaliczył wpadkę?
— To przyjdź jutro. — Drużynnik zmierzył mnie uważnym spojrzeniem.
— A dzisiaj już go nie będzie? — Powoli zszedłem, ledwie powstrzymując się przed
wyjęciem pistoletu.
— Mobilizacja. — Jednopalcową rękawicą strząsnął śnieg z czapki. — Jutro przyjdzie tutaj,
a potem do kliniki miejskiej. Wiesz, tutaj w okolicy jedna znachorka otworzyła budę. Nie bierze
więcej niż Saławat.
— Dziękuję za informację. Lepiej jutro zajdę. — Kiwnąłem głową i poszedłem z powrotem
w stronę kostnicy. Udało mi się? Chyba tak.
Kiedy skrzące się przez śnieżny opad kule oświetleniowe zostały z tyłu, skręciłem w wąską
uliczkę i wkrótce znalazłem się na niewielkim wewnętrznym podwórku. Okrążające je ze
wszystkich stron mury ginęły gdzieś wysoko w ciemności nocnego nieba, z którego, co nie
powinno dziwić, nie spadała tutaj ani jedna śnieżynka.
Na jedynych wychodzących na podwórko drzwiach tak jak i przedtem nie wisiała żadna
tabliczka, ale to nie przeszkadzało pralni prosperować. Teraz także na przysypanej śniegiem ścieżce
widniały świeże ślady.
Już chciałem otworzyć drzwi, kiedy zamarłem z wyciągniętą ręką. W oczach na chwilę
pociemniało i przez szarą zasłonę wyraźnie ujrzałem skomplikowane wzory zaklęć ochronnych.
Energetyczne nici zwijały się w tak złożoną sieć, że nie dało rady dostrzec jej szczegółów. A co
najgorsze, nie byłem w stanie stwierdzić żadnym sposobem, czy ktokolwiek jest za drzwiami.
Nic, w razie czego będę się przebijał. Być może...
Mruknąłem pod nosem, otworzyłem drzwi i wszedłem. Nad głową, tak jak niegdyś,
zabrzęczał dzwoneczek, ale to było wszystko, co mogłem określić sformułowaniem „jak niegdyś”.
Jedną ze ścian wąskiego korytarzyka wyburzono i teraz naprzeciw wejścia znajdowało się
stanowisko przyjmowania zamówień. Nieco dalej, w kącie, stała donica z żywą palmą, a przejście
do dawnego punktu przyjęć zostało przesłonięte materiałem, kołyszącym się leciutko w
„przeciągu”.
— Przyjmujemy tylko do piątej — uśmiechnęła się służbowo stojąca przy ladzie ładna
czarnowłosa dziewczyna.
— Chciałbym rozmawiać z właścicielką. — Nie odchodziłem od drzwi. Dziewczynę
otaczała dziwna aura, jakbym nie miał przed sobą zwyczajnej pracownicy pralni, ale bardzo
doświadczonego zaklinacza. A stojący obok palmy potężnie zbudowany mężczyzna, którego
garnitur wyraźnie wybrzuszał się pod pachą, nie charakteryzował się wprawdzie nadzwyczajną
energetyką wewnętrzną, za to otaczały go pola amuletów ochronnych.
— Jest pan umówiony? — Wysunął się naprzód.
— Myślę, że Ałła Siemionowna poświęci mi kilka minut — odparłem, patrząc nie na niego,
ale w stronę dziewczyny.
— A kogo mam zaanonsować? — Administratorka wymieniła spojrzenie z naprężonym
czujnie mężczyzną.
— Aleksandra Siergiejewicza — oświadczyłem bez cienia uśmiechu.
— Aleksandra Siergiejewicza... — powtórzyła dziewczyna i zamilkła, czekając na ciąg
dalszy.
— Po prostu Aleksandra Siergiejewicza.
— Proszę usiąść, zaraz o panu zameldujemy. — Administratorka zamknęła oczy, dotknęła
palcami przypiętej do bluzki srebrnej broszki z jakimś zielonkawym kamieniem.
— Dziękuję, postoję — odmówiłem. — Zadepczę tylko podłogę...
— Proszę przejść. — Dziewczyna prawie natychmiast otworzyła oczy i popatrzyła na mnie
z nieukrywaną ciekawością. Najwyraźniej nie spodziewała się, że właścicielka zechce rozmawiać z
jakimś oberwańcem.
Zdjąłem buty, kufajkę powiesiłem na haczyku w ścianie, pchnąłem ukryte za zasłonką
drzwi, przeszedłem do dawnej poczekalni. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło — podzielone
na niewielkie kwadraty okno pokryte szronem, szkła, tykające miarowo zegary na ścianie,
patchworkowy dywanik. W piecu buzował ogień, na szerokim parapecie stały doniczki z kwiatami.
Zmieniła się tylko sama gospodyni. Ałła Siemionowna znacznie schudła i wyglądała przez
to na starszą niż jej czterdzieści z niewielkim hakiem lat. Ale preferencje co do odzieży pozostały u
niej takie same i siedząc przy stoliku na gazety, otuliła się szczelnie puchowym szalem narzuconym
na długą podomkę.
— I kiedyśmy to się widzieli, Aleksandrze Siergiejewiczu? — spytała swarliwie, rzucając na
stolik żurnal.
— Minęło już... — Zacząłem zaginać palce, żeby nie pomylić rachunku. — Trochę ponad
pięć miesięcy.
— A co z Soplem?
— A to teraz moje konspiracyjne pseudo. — Wyjąłem z kieszeni dżinsów wymiętą kartkę od
Hadesa. — Zaszedłem, żeby prosić o przekazanie wiadomości pani mężowi.
— To do niego powinieneś iść. — Właścicielka pralni, której mężem był nikt inny jak nowy
przywódca Gimnazjonu, szanowny pan Gribow, wskazała mi fotel obok siebie i zaczęła oglądać
złożoną kartkę. — Jakbyś nie wiedział, gdzie go szukać.
— Wiem, ale mi jakoś nieśpieszno wpaść w łapy Gimnazjonu.
— Ciekawe, kto też przesyła takie wiadomości? — Zaintrygowana Ałła Siemionowna
puściła mimo uszu moje słowa.
— Aaron Dawidowicz, Hades — odpowiedziałem bez kręcenia.
— A ty skąd go znasz?
— Kwaterowałem u niego kiedyś, poprosił więc po starej znajomości.
— I do mnie postanowiłeś zajść też po starej znajomości? — Gospodyni schowała kartkę do
jednej z gazet. — Naprawdę nie mogłeś się obejść bez pośrednika? Bo w to, że chciałeś się ze mną
zobaczyć, na pewno nie uwierzę.
— Rozumie pani... — zmieszałem się.
— Pozwolisz, młody człowieku, że sama do tego dojdę — przerwała mi. — Czy to aby nie
wiąże się z nagłą śmiercią Bergmana?
— Z Bergmanem nieładnie wyszło — przyznałem uczciwie. Wszystko jedno, szydło i tak
zawsze wyjdzie z worka.
— Oj, daj spokój! — zachichotała nagle Ałła Siemionowna. — Nieładnie wyszło! Tobie
nawet z tym podlecem Kuzniecowem nic nie mogło wyjść „nieładnie”!
— Eeee... — nie znalazłem właściwych słów.
— Chcesz herbaty? — Kobieta uspokoiła się nieoczekiwanie, przetarła łzy w kącikach oczu.
— Albo kawy? Nic mocniejszego nie proponuję, bez tego jesteś taki opuchnięty, jakbyś chlał cały
tydzień.
— Herbaty, jeśli można. — Wsunąłem ręce między kolana, czując się wyjątkowo
niezręcznie.
— Uspokój się. — Ałła Siemionowna poczekała, aż dziewczyna, która przyniosła tacę z
imbrykiem, szklankami i miseczką ciastek, wyjdzie i dopiero wtedy mówiła dalej: — Kto ma na
karku głowę, a nie pusty garnek, rozumie doskonale, że nic tam od ciebie nie zależało.
— Ale ta świadomość jakoś im nie przeszkodziła, aby przy pierwszej okazji spróbować
wyprawić mnie na tamten świat. — Nalałem do porcelanowej filiżanki esencji, dopełniłem
wrzątkiem. — Żeby ci, którzy tego nie rozumieją, nie czuli dyskomfortu.
— Jeśli chcesz, daj dowody przeciwko Strielcowowi — zaproponowała kobieta złośliwie.
— A kto by mi uwierzył? Dowodów nie ma, a poza tym nikt nie pozwoli, aby sprawa
skończyła się przed sądem. Nie w obecnej sytuacji politycznej. — Westchnąłem i ugryzłem
kawałek ciastka. — Nikt nie chce szumu. Prościej, jak powiada jeden mój znajomy, brzytwą po
gardle i do studni.
— Masz rację, nie możemy wchodzić w konflikt ze Strielcowem — zgodziła się Ałła
Siemionowna. — A skoro sam wszystko rozumiesz, dlaczego wciąż jesteś w Forcie?
— Niebawem mnie już tu nie będzie. Muszę tylko to i owo załatwić.
— Z powodu Katii? — Właścicielka pralni wbiła we mnie spojrzenie i zrobiło mi się
nieswojo.
— Nie. — Pokręciłem głową i parząc podniebienie, w kilku łykach dopiłem gorącą herbatę.
— Ja to już... Od razu...
— I wszystkich?
— Wszystkich — potwierdziłem i wstałem, czując pustkę w piersi. — Pójdę już.
— Idź. — Ałła Siemionowna znów otarła łzawiące oczy. — Dzięki, żeś zajrzał.
— Nie ma za co. — Wzruszyłem ramionami, doskonale wiedząc, jaki jest powód
podziękowań. Nie wizyta, ale okazane zaufanie. — Tak, Hades kazał jeszcze przekazać, że
wszystko się zdecyduje w Czarne Południe.
— Co znaczy — wszystko?
— Tego akurat nie powiedział.
— Te jego wieczne szarady — burknęła kobieta, a kiedy już doszedłem do drzwi, nagle
mnie zatrzymała. — Moja dziewczyna przekazała, że nie widać cię wewnętrznym wzrokiem.
Zwróć na to uwagę.
— Dziękuję.
— Zachodź, jak będziesz w pobliżu.
— Oczywiście. Do widzenia. — Wyszedłem, założyłem buty, kufajkę i nie zwracając uwagi
na uważne spojrzenie ochroniarza, opuściłem pralnię.
No i po co tu przylazłem? Z wizytą? No to złożyłem wizytę. Myślałem, że Ałła
Siemionowna po starej znajomości pomoże mi się jakoś wykaraskać? Nie pomogła. Albo nie była w
stanie, albo nie chciała, to nieistotne. Teraz najważniejsze wyrywać stąd jak najszybciej. Nie, zaraz,
przecież gdyby właścicielka pralni chciała mnie wydać, nawet bym stamtąd nie wyszedł. Tak, ale
czy mogę liczyć także na dyskrecję ze strony jej pracowników?
Skręciłem z ciasnej uliczki na Czerwony Prospekt, od razu przyśpieszyłem i wkrótce znów
wszedłem w zaułki. Śnieg walił gęsto, na ulicy nie było widać nawet wszędobylskich drużynników,
dlatego nie osłabiałem magicznych osłon. Potem, teraz szkoda czasu. Teraz najważniejsze znaleźć
jakiś nocleg. Jeśli wrócę na kwaterę, do łóżka wejdę dopiero w połowie nocy. Zresztą pogoda
absolutnie nie sprzyjała pieszym przechadzkom. I na stopa liczyć trudno by było. Za to istniało
wielkie ryzyko natknięcia się na drużynników.
Nie wspominając już o cechowych, którzy teraz też się na mnie uwzięli... Co za zawzięte
gnoje! Rozumiem, gdybym kogoś z ich bractwa wyprawił na tamten świat, ale nie, za Giorgadzem
się ujmują. Widać trzyma ich ten typ za mordę.
A jeśli już mowa o Cechu... Trzeba by porozmawiać z Janem Karłowiczem, wyjaśnić, czy to
nie on przekazał im informację. A raczej — w jakim celu ją przekazał.
Ale czy warto? Jaki sens takiej rozmowy? Nie lepiej poczekać na niego przy wyjściu z
domu handlowego i rąbnąć gościa z obrzyna, żeby mieć na przyszłość święty spokój?
Lepiej i prościej. Tylko że bez rozmowy nie może się obejść. Wiadomo to, jak jest
naprawdę? Może Jan Karłowicz niczemu nie winien?
Jasne! A Giorgadze może medium wynajął, które po pół roku wezwało duchy braci! Co za
bzdury mi do głowy przychodzą.
Niemniej warto jednak na początek pogadać. Zbyt wiele zawdzięczałem staremu kucowi,
żeby go załatwić bez zastanowienia. Mógłbym oczywiście w ogóle dać tej sprawie spokój, ale nie
miałem ochoty na kolejne niespodzianki.
Był tylko jeden problem — dom handlowy stał na terytorium Sióstr Chłodu. Trochę strach
plątać się na zachodzie Fortu. Ale nic, takiej głupoty Walkirie na pewno się po mnie nie
spodziewały. Jak powiadają, najciemniej bywa pod latarnią.
Dotarcie do domu handlowego „Janus” to była bułka z masłem. I chociaż porywy
nasilającego się wiatru gnały prawdziwe fale śniegu, nie tylko żebracy i włóczędzy pochowali się
po norach, drużynników też nie napotykałem. Oto, co podła pogoda może zrobić z ludźmi. A
Fortowi, w czym nie ma nic dziwnego, było w niej do twarzy. Idziesz ciemnymi uliczkami, śnieg
wali ścianą, nie widać ni czorta i zdaje się, jakbyś przemierzał normalne miasto. Jakby wszędzie
wokół nie było ruin, ale najzwyczajniejsze domy. A że ludzi nie ma, cóż — w końcu to późny
wieczór, śnieg, wiatr i mróz. Taka aura, że psa by z domu nie wyrzucił, nie sprzyja wieczornym
przechadzkom i oddychaniu świeżym powietrzem.
A na ulicach pięknie — czysto, biało, pusto! Romantyka.
Romantyka romantyką, ale do piętrowego budynku należącego do Jana Karłowicza
doszedłem już cokolwiek zamarznięty. I śnieg, zaraza, wbił mi się w buty i za kołnierz. Że też mnie
podkusiło tu przyłazić. Za noclegiem bym się lepiej rozejrzał. Tym bardziej że nie wiadomo, czy
kupiec już dawno nie poszedł do domu. Zostawił interes pracownikom i odpoczywa. Przecież w
taką pogodę ruchu w sklepie nie będzie...
Na szczęście moje obawy okazały się płonne. Chociaż jeszcze trochę, a mógłbym
pocałować klamkę, bo przy wejściu stały już czekające na Jana Karłowicza sanie. Nie tracąc czasu,
przecisnąłem się obok kryjącego się pod daszkiem woźnicy i wszedłem.
— Zamknięte już. — Ochroniarz zagrodził mi drogę i najwyraźniej nie skłamał. Lampka
pod sufitem już została wygaszona, światło padało tylko skądeś zza półek.
— Kto tam jeszcze? — Jan Karłowicz wyszedł zza lady i zmrużył oczy, aby lepiej widzieć.
— Dzień dobry. — Od razu postąpiłem w jego stronę tak, aby kupiec znalazł się między
mną a ochroniarzem. — Mogę zająć parę minut?
— Sopel? — Jan Karłowicz zdziwił się nie na żarty moim pojawieniem się. Był już ubrany
w długi płaszcz, walonki, w ręku trzymał futrzaną czapkę. — Jakie bogi?
— Zaszedłem na słóweczko. Znajdzie pan chwilę?
— Dla ciebie zawsze. — Odłożył na ladę wiązkę kluczy, a jego bodyguard trochę się
odprężył. I źle zrobił...
— Jestem w sprawie ostatniej naszej transakcji — uczyniłem aluzję do zabójstwa
krewniaków Giorgadzego i zbliżyłem się nieco bardziej do kupca.
— Słucham. — Jan Karłowicz spojrzał na ochroniarza.
— Doszły mnie słuchy, że Cech się tą sprawą zainteresował.
— Wiesz... — Jan Karłowicz chwycił mnie pod łokieć. — Życie bywa skomplikowane,
wszystkiego nie da się przewidzieć. Żyjemy tu jak na wulkanie. Beniamin przecież nie przepadł tak
sobie, po prostu. Dobrała się do niego moja konkurencja. Wyciągnij wnioski.
— Rozumiem. — Kiwnąłem głową, przypominając sobie opowieść Mścisława o losie
Wieni. Któremu z nich wierzyć? Ten mówi jedno, tamten coś całkiem innego. Tyle że pomocnik
Dominika nie miał interesu, żeby mnie wprowadzać w błąd. Jeżeli powiedział, że Beniaminowi
skręcili kark przy porwaniu, tak musiało być. A Jan Karłowicz jakoś zbyt łatwo podał swoją wersję.
Zupełnie jakby się wcześniej przygotował.
— Co zamierzasz zrobić? — Kupiec spojrzał mi przyjaźnie w oczy.
— Nie wiem. — Przygarbiłem się, słysząc w głosie starego znajome tony fałszywego
współczucia. Miał gdzieś mnie i moje plany.
On mnie wystawił, jak nic, na pewno on. I co dalej? Nie wolno zostawić takiej podłości bez
odpłaty. Tym bardziej że właśnie teraz najprościej by było się rozliczyć. Wyjąć nóż, skoczyć do
kupca, dać mu pod żebra i pchnąć ciało na ochroniarza to sprawa techniki...
Jednak tak nie wolno. Nieładnie by było. Nie po człowieczemu. Wprawdzie Jan Karłowicz
mnie zdradził, nie wiadomo czemu, ale zawdzięczałem mu życie. Bo to on, kiedy z własnej głupoty
poszedłem na wycieczkę „do muru”, dał mi butelczynę i poradził przeczekać. Nie wiem, co mi
wtedy bardziej pomogło — rada czy wódka. Ale do muru dopełzłem, a to najważniejsze. A kiedy
promień reflektora przeszedł obok mnie, o mało nie spanikowałem...
I chociaż spłaciłem ten dług krwią krewnych Giorgadzego, ale to jednak za mała cena. Za to
teraz byliśmy już kwita. Wtedy uratował, teraz wpakował w kabałę. Oddałem dług z procentem.
Możemy zacząć od czystego konta.
— Podwieźć cię?
— Nie, dziękuję, poradzę sobie — odmówiłem. — Nie będę zajmował pańskiego cennego
czasu.
— Powodzenia — powiedział kupiec, widzący doskonale moje dziwne zamyślenie.
Wyszedłem czym prędzej. Wiatr od razu zaatakował mnie garścią śniegu prosto w twarz.
Naciągnąłem mocniej czapkę, pochyliłem się i ruszyłem jak najdalej od budynku. Nie
przypuszczałem, że ktoś mnie spróbuje zatrzymać, ale im prędzej znajdę się jak najdalej od terenu
kontrolowanego przez Walkirie, tym lepiej. Przygód na dzisiaj miałem dość. I w środku wszystko
kipiało, bałem się, że jeszcze chwila, a wrócę jednak porachować się z Janem Karłowiczem. Po co
mu to wszystko było, nie rozumiałem.
— Masz coś zapalić? — Od ściany domu oderwał się cień i od razu usłyszałem chrzęst
śniegu pod nogami zachodzącego mnie od tyłu drugiego człowieka. Cholera, miejsce było głuche i
niesprzyjające, do Czerwonego Prospektu jeszcze kawałek. Chociaż dlaczego niesprzyjające?
Wręcz przeciwnie, bardzo dobre miejsce. Można strzelać z armaty, nikt nie usłyszy. A trupy znajdą
dopiero wiosną...
— Men, ty co, w plenerze teraz w kulki pogrywasz? — Poznałem nagle zachodzącego od
przodu barczystego, ale niewysokiego gościa w podartej kufajce i nieco się uspokoiłem.
— Sopel? — zdumiał się albinos. — Ależ masz gębę obrobioną!
— Czołem. — Odwróciłem się do podchodzącego z tyłu Żuka, chuderlawego chłopaczka w
niedostosowanym do pogody płaszczyku i wyliniałej czapce z psa. — Na kogo tutaj czekacie?
— Przyszliśmy się odlać. — Z bramy wyszedł, zapinając rozporek, Kuźma, który robił w tej
szajce za dowódcę. I nic dziwnego: bo i kafar z niego był, jak się patrzy, i do tego posiadał kiepełe.
Chociaż czasem lubił udawać tępego karka. — Czego jeszcze nie śpisz?
— Sprawy. — Uścisnąłem wyciągniętą rękę. — A i nie bardzo mam gdzie się położyć
dzisiaj.
— To do nas chodź na hawirę — zaproponował bez zastanowienia Men, ale od razu pojął,
że palnął byka, i popatrzył na kumpli. — Czy jeszcze gdzieś idziemy?
— Tylko że jest taka sprawa, Sopel — zmieszał się Kuźma — że szukamy gotówki. Żeby,
jak wzejdzie lazurowe słońce, nie wyłazić z meliny...
— To zrozumiałe. — Kiwnąłem głową i poklepałem się po kieszeniach. Szlag z Saławatem.
Jakby co, potarguję się. A też nie powinien zedrzeć za jedno ukłucie. — Mam piątaka.
— Chodźmy. — Kuźma wziął monetę, wyjął z kieszeni paczkę zmiętych banknotów, dał
wszystko Maniakowi. — Men, leć do sklepu.
— Żuk, chodź ze mną. — Albinos poszedł w stronę wyjścia z uliczki.
— A ja po co? Sam zasuwaj — zaoponował tamten.
— Chodź, pomożesz mi nieść. — Maniak przystanął.
— Idź — rozkazał Kuźma i nachmurzony chłopak poszedł za kompanem.
— Gdzie mieszkacie? — zainteresowałem się, kiedy przeszliśmy na przełaj przez zasypane
śniegiem, dawno niesprzątane podwórze.
— A niedaleko. — Wskazał ciemną sylwetkę ośmiopiętrowca. — Pluskwiarnię pamiętasz?
Gospodarz umarł...
— Wiem — odparłem.
— My tam teraz mieszkamy. — Kuźma podniósł kołnierz, zamilkł i uśmiechnął się dopiero,
kiedy zeszliśmy po zaśnieżonych schodach do piwnicy. — Nie bój się, jest tu jeszcze lepiej niż
kiedyś.
— Najważniejsze, żeby ciepło — powiedziałem zgodnie z prawdą, próbując obejrzeć
pogrążone w ciemnościach pomieszczenie. Z drugiej strony, co tutaj oglądać? Piwnice są wszędzie
takie same. Długa, wąska, sufit zdaje się ugniatać w głowę, wszędzie rury wodne i kanalizacyjne
oraz zwisające kawałki kabli.
— Jest piecyk. — Kuźma kilka razy szczęknął kółkiem zapalniczki benzynowej, zapalił
pozostawioną przy samym wejściu latarnię i po ścianach zatańczyły fantazyjne cienie. —
Przechodź, urządziliśmy się tam dalej.
W tylnym pokoiku, w którym dawniej znajdowała się kuchnia, faktycznie było całkiem
nieźle. Podłogę zaścielono jakimiś skórami, na leżankach były koce. Pośrodku, na stalowej płycie,
stała koza. Ściany obili boazerią.
Zdjąłem buty, usiadłem na jednej z leżanek i spojrzałem na rurę piecyka wchodzącą w
ścianę.
— Nie dymi?
— Też coś! — Kuźma zamknął drzwi, zrzucił kożuch prosto na podłogę i postawił latarnię
na półkę. — Rura idzie prosto do wentylacji. Cug jest jak diabli.
Ukucnął i zaczął wrzucać do kozy ułożone obok niej drwa. Rozpiąłem kufajkę. W piwnicy
okazało się nieoczekiwanie ciepło.
— Jak leci?
— Pomalutku, powolutku — odparł Kuźma. — A u ciebie co?
— Podobnie.
Trzasnęły drzwi wejściowe, doleciały nas głosy kłócących się Maniaka i Żuka. Wkrótce
rozgorączkowani chłopcy weszli do pokoju i oddali Kuźmie dwie wyładowane reklamówki.
— Wyobrażasz sobie, że ten chochoł — albinos trącił palcem Żuka — ukraińską gorzałkę
wziął, a ona jest półtora raza droższa od wódki!
— Widziałeś, jaką tam mieli wódkę? — Chuderlawy zamachał zapalczywie rękami. —
Rozlewają ją w Strefie z technicznego spirytusu!
— A co za różnica? Przecież to spirytus! — wrzasnął w odpowiedzi Maniak. — Na zero
pięć więcej wychodziło!
— Zamknijcie się. — Kuźma zdjął nakrętkę z wyjętej z torby butelki. — Bierzcie szkło,
trzeba opić spotkanie.
— Poczekaj, przygotuję chociaż zakąskę. — Maniak zaczął wyjmować zapasy na krzywy
stolik na kółkach.
— Zagramy? — Żuk zdjął kaszmirowy płaszcz i rzucił go w kąt, potem zapalił jeszcze jedną
lampę i wyjął talię kart.
— Poczekaj. — Kuźma podał mu szklankę z gorzałką, a mnie żelazny kubek. — Sopel, łap
się za zakąskę.
— Za spotkanie — wzniósł toast Men, wypił, zakąsił piętką czarnego chleba. — Dobrze
poszła.
— Na pewno to lepsze od twojej lewej wódy. — Żuk skrzywił się po łyknięciu i zaczął
rozdawać karty. — Kuźma, a ty co? Brzegów nie widzisz? Mniej nalewaj.
— To sam rozlewaj — burknął żujący kawałek wędzonego mięsa Men. — Znów w tysiąca?
— Dlaczego nie? — Żuk wyjął spod leżanki wymięty zeszyt i kawałek ołówka.
— To może w sto jeden? — zaproponował albinos. — Albo w oczko?
— Bierz karty, już rozdane — osadził go Żuk i zwrócił się do mnie: — Sopel, czego kisisz
gorzałkę?
— Zamyśliłem się. — Jednym łykiem opróżniłem kubek, zagryzłem kawałkiem
wyschniętego sera. Faktycznie dobrze szła. Tylko żeby tak samo łatwo potem nie wracała.
— Myślenie szkodzi — oświecił mnie Men. — Myśleć będziesz przy grze.
— Między pierwszą a drugą — zauważył tradycyjnie Kuźma, nie patrząc nawet w karty, i
sięgnął po butelkę.
— Mnie wystarczy — odmówiłem. — Kiepsko się coś czuję.
— Jak chcesz — nie naciskał. — Ale my sobie kropniemy.
No i kropnęli. A potem jeszcze. I jeszcze. Tylko że nie dało mi to w grze żadnych forów.
Oni, zdaje się, nawet na automatach grali tak samo dobrze niezależnie od stanu upojenia. Ale też i
nie miałem wielkiej ochoty wygrywać. Za to posiedzieliśmy, pogadali. Oplotkowaliśmy wspólnych
znajomych, omówili aktualną sytuację polityczną. I brzuch sobie nieźle nabiłem po raz pierwszy od
długiego czasu.
— Dobra, kontynuujcie beze mnie. — Rzuciłem karty na stół, zlatując z „beczki” trzeci raz
w ciągu jednej partii. — Idę spać.
— Tamtą leżankę zajmuj. — Ćmiący papierosa Kuźma wskazał mi najdalszy kąt.
— Zabierz to świństwo — wnerwił się Żuk. — Nie ma czym oddychać.
— To idź na dwór, odśwież się — zarżał Maniak, wyjmując paczkę papierosów.
— Spadaj!
— Sam spadaj!
— Polejcie lepiej.
— Nową otworzyć?
— A co, będziemy na nią patrzeć?
— Kiełbasy ukrój.
— Przestań na mnie dmuchać!
— Cham!
— Odmieniec!
— Sam jesteś odmieniec!
Mimo tej małej awantury usnąłem momentalnie.
Oto, co znaczy dzień pełen wrażeń spędzony na świeżym powietrzu.
Rozdział 6
Przebudziło mnie jakieś nieprzyjemne uczucie. Nie od razu się zorientowałem, czy to skórę
mi ściągnęło, czy kręci w kościach. W dodatku miałem głowę tak ciężką, jakbym sam wczoraj
wypił flaszkę marnej wódki.
Na wpół zapomniane fragmenty koszmarnych snów niechętnie roztapiały się w jeszcze
bardziej koszmarnej rzeczywistości i z początku nie mogłem sobie uświadomić, czy ta potwornie
swędząca skóra to jeszcze sen, czy już jawa? Niestety, okazało się, że to drugie.
Cholera, i czego tak swędzi? Pluskwy tu mają czy co? A może to kac po wczorajszych
miksturach Napalma? Żebym tylko nie kojfnął przed dotarciem do Saławata.
Włożyłem rękę pod zwiniętą kufajkę zastępującą mi poduszkę, namacałem rękojeść noża i
uspokoiłem się nieco. Pora wstać, budzić gospodarzy i zasuwać do centrum handlowego. Tyle że
budzić nikogo nie musiałem. Coś mi to szczękanie przypominało. Czyżby się jeszcze nie położyli?
Usiadłem na leżance, podrapałem się po policzku. Ciekawe, jak mocno mnie już wysypało?
Z ciekawością spojrzałem na rozczochranego Maniaka, który szukał czegoś, pełzając po
podłodze.
— Pusta, cholera — wymamrotał, namacawszy butelkę, i ze złością odrzucił ją w kąt. —
Wszystko wychlali, cholery...
— Źle się czujesz? — spytałem ze współczuciem albinosa, który zaczął pić wodę z dzióbka
zakopconego czajnika.
— Zaraz zdechnę — wydyszał. — Słuchaj, Sopel, jak u ciebie z kasą? Poratujesz?
— Pusto. — Wstrząsnąłem kufajką, wyprostowałem ją i wyjąłem spod leżanki obrzyn. Nóż,
obrzyn, pistolet, niczego nie zapomniałem.
— U nas też z tym dupa ciemna — poskarżył się i leciutko kopnął śpiącego twardo Kuźmę.
— Ten mądrala tydzień temu cały szmal puścił w totalizatorze.
— Czemu tak? — Zacząłem zapinać kufajkę.
— Wszystko postawił na Żelaznego, a Arabow załatwił go jak dziecko w pierwszej rundzie.
— A kto stawia przeciwko aktualnemu czempionowi? — Zaśmiałem się. — Chodź,
zamkniesz za mną.
— Nie widziałeś Żelaznego! To monstrum po prostu. — Albinos wyszedł na korytarz. — A
do tego miał na koncie same nokauty. Mahometowa zrobił w dwie rundy!
— Czyli nie miał szczęścia. — Wyszedłem z piwnicy i wciągnąłem w nozdrza świeże
powietrze. — Bywajcie.
— Zachodź, jakby co...
Na dworze pochłodniało. Zimne powietrze od razu sparzyło nozdrza, a mróz spróbował
dostać się pod kufajkę. W dodatku duło nieprzeciętnie. Ciepłą czapkę przewiewało na wskroś.
Żebym sobie tylko czegoś nie odmroził.
Zasłoniłem dół twarzy szalikiem, opuściłem czapkę na brwi i skierowałem się ku
północnym krańcom miasta. Czemu dzisiaj tak zimno? Całego mnie przemroziło. Nie zaczynam
być chory? Byłoby całkiem nie w porę. I nie można powiedzieć, żeby na dworze było bardzo
ciemno, przez noc zdążyło się przetrzeć, ale jakoś tak obrzydliwie. Niby słońce na wschodzie
świeciło, a mrok panował jak późnym wieczorem.
O! Po uważnym przyjrzeniu się skonstatowałem, że niebo na północy było o wiele
ciemniejsze, niż powinno być o tej porze. I cienie na górnych piętrach ośmiopiętrowca były zbyt
czarne nawet jak na wczesny poranek. Do tego wydawało się, że zaczynają żyć własnym życiem,
nie obawiając się zupełnie wschodzącego słońca.
Ostrożnie wyjrzałem zza rogu domu i natychmiast się schowałem. Cholera! Szlag jasny! Ale
syf! Promień kłującego w oczy lazurowego słońca, ledwie wyglądającego znad dachów, poraził
mnie i oblał mrozem. Diabli, ależ zimno! W dodatku od wiszącego w pochwie przy pasie
rytualnego noża po całym ciele zaczął się powoli rozlewać lodowaty ból.
No nie! Nie tak się umawialiśmy! Spróbowałem znów wziąć pod kontrolę palącą mrozem
nawet przez ubranie klingę. Nie wolno mi teraz było poddawać się słabości, wiedziałem doskonale,
czym to się może skończyć. Tamten, pierwszy właściciel noża, też chyba myślał, że Boga chwycił
za nogi, że jest najmądrzejszy, skoro zdołał tak znakomicie wszystkich omamić. A jak to się
obróciło? Znalazł się towarzysz jeszcze sprytniejszy, a nóż w efekcie okazał się czymś innym niż
bezwolnym kawałkiem żelaza. A ja wcale nie miałem ochoty znów zapaść na zimną febrę.
Wziąłem się w garść, kilka razy odetchnąłem głęboko i zacząłem odcinać ciągnące się od
noża macki zimnicy. Wewnętrzne widzenie odmawiało uparcie posłuszeństwa, ale jakoś udało mi
się osiągnąć jaki taki rezultat, blokując wypełzające z rytualnej klingi nici energetyczne.
Rozumiem, przyjacielu, że tobie też zimno, ale może nie będziemy rozwiązywać problemów
tylko moim kosztem, co?
Lepiej kogoś zarżniemy.
Nie, nie pierwszego lepszego. Ktoś odpowiedni na pewno się sam napatoczy.
Ze mną się nudzić nie będziesz, możesz mi wierzyć na słowo.
Uspokoiłem się nieco, wyrównałem oddech, odkaszlnąłem i patrząc pod nogi, wyszedłem
zza rogu wprost pod promienie lazurowego słońca. Na ulicy oczywiście nikogo nie było. Bo jaki
człowiek przy zdrowych zmysłach wyłazi z domu w taki dzień? Chyba że zupełnie nie ma innego
wyjścia. Ale drużynnicy muszą pełnić służbę. I źli są dzisiaj jak diabli...
Przebiegłem na drugą stronę ulicy, po której budynki zasłaniały mnie jeszcze przed
lazurowym słońcem, i pośpieszyłem do centrum handlowego. Czułem, że sił nie wystarczy mi na
długo. Jeszcze trochę i padnę. A przecież muszę jeszcze wrócić do internatu. Pozostaje nadzieja, że
„Supermagister” zadziała, jak trzeba. Najważniejsze, żeby Saławat był na miejscu...
Próbując nie patrzeć na oświetloną lazurowym słońcem drogę — a było tam o wiele
ciemniej niż w najciemniejszych bramach — szedłem wzdłuż ścian domów i odwracałem wzrok od
miejsc, w których promienie naszego kochanego żółtego karzełka spotykały się z promieniami
lodowatego intruza z obcego świata. Nie można powiedzieć, żeby działo się tam coś
niewyobrażalnego, ale dla ludzi dbających o pełnię władz umysłowych takie widowisko było raczej
niewskazane. Bo w takich miejscach okazywało się, że niewzruszone zdawałoby się pojęcia jak
długość, wysokość i inne wymiary mają bardzo swobodną naturę. O kolorach w ogóle szkoda
gadać. A to ulica wydawała się szeroka na kilometr, to latarnia nie dość, że zalśniła srebrem, to
jeszcze wyginała się jak wąż. Tak, człowiek o słabych nerwach stanowczo powinien dzisiaj siedzieć
murem w domu.
Przebiegając przez skrzyżowanie, przymknąłem oczy i zbyt późno zauważyłem
zaparkowany w cieniu dwupiętrowego domu z szyldem „Sen, Jawa i Spółka” łazik, którego drzwi
otworzyły się na moje powitanie. Drużynnik wyskoczył z samochodu, zagwizdał przenikliwie, a z
budynku wypadł na chodnik gruby gość w „dętej” kurtce. I niech mnie diabli, jeśli to nie był
człowiek z Gimnazjonu.
— Idę już, idę, po co gwizdać. — Powoli skierowałem się ku nim, cały zlany zimnym
potem. A jeśli zechcą przeszukać? Ilu ich tam jeszcze w aucie? Trzech? Marnie.
— Szybciej! — warknął brodaty starszy sierżant.
— Idę przecież — wyburczałem pod nosem, osłabiając nieco magiczną osłonę i pakując się
w kłujące pola energetyczne. Nie, tak się nie da, powinienem tylko małą szczelinę zostawić. Jeśli
gimnazjonista zechce sprawdzić moją aurę, to powinno wystarczyć. Hm... aurę. To przecież
zasadzka!
— Biegiem! — Drużynnik uderzył pałką o cholewę walonka.
— Biegnę — odkrzyknąłem, nie przyśpieszając kroku. Nie mogłem się śpieszyć, musiałem
doprowadzić do porządku wewnętrzną energetykę i postarać się ukryć magiczne promieniowanie
noża.
— Czego się szlajasz po ulicach? — spytał surowo brodacz, którego kolesiom nawet nie
przyszło do głowy wyłazić z samochodu. — Mamy w Forcie stan wyjątkowy.
— Idę do lekarza. — Wgapiłem się w czubki butów, czując, jak gimnazjonista, który
zaszedł z boku, bada mnie ledwie wyczuwalnymi czarami skanującymi.
— Głuchy jesteś? Powiedziałem przecież, że mamy stan wyjątkowy! — wrzasnął
drużynnik.
— Idę do lekarza — powtórzyłem, nie odrywając wzroku od ziemi.
— Po co? — Starszy sierżant obejrzał się na krzywiącego się czarownika, który nie mógł
znaleźć w mojej aurze nic podejrzanego i znów się schował w cieniu domu przed lazurowym
słońcem.
— Podleczyć się — odpowiedziałem mało oryginalnie.
— Spadaj stąd, pijanico. — Zamachnął się pałką. — Migiem!
Wciągnąłem głowę w ramiona i oddaliłem się od łazika, z którego doleciał wybuch
śmiechu. Śmiejcie się, śmiejcie, mnie od tego nie ubędzie. Mieliście szczęście, że ten dureń nie
zabrał się do przeszukania. Wtedy nie byłoby wam do śmiechu. Mnie zresztą też...
Osłaniając oczy dłonią przed nieznośnie jaskrawym światłem lazurowego słońca, dotarłem
wreszcie do centrum handlowego, gdzie nie było nie tylko drużynników, ale nawet ochroniarzy. A i
dobra połowa sklepów jeszcze się nie otworzyła. I najwyraźniej już się nie otworzy. Nieważne, byle
tylko Saławat był u siebie.
Na szczęście lekarz dotarł do gabinetu z samego rana. To zrozumiałe, nie przypuszczałem,
żeby w klinice miejskiej zarabiał więcej niż prywatnie, a jeść trzeba codziennie. No to trzeba jakoś
kombinować.
— W czym mogę pomóc? — Saławat obejrzał mnie z kwaśną miną. Był Baszkirem w
średnim wieku o szerokiej twarzy. Nie zraził go zatem mój wygląd.
— Potrzebuję zastrzyku. — Pokazałem mu ampułkę z „Supermagistrem”.
— Najpierw pieniądze. — Saławat nie byt zdziwiony prośbą. Wyglądało to tak, jakby
codziennie przychodzili do niego w takiej sprawie.
— Ile? — Rozebrałem się, kufajkę powiesiłem na wieszaku, nie próbując ukryć sterczącej
spod swetra kabury przy pasku. Saławat był człowiekiem godnym zaufania i doświadczonym,
wiedział, że pewnych rzeczy lepiej nie zauważać.
— Czerwoniec.
— Bierz. — Podałem lekarzowi pół imperiała oraz ampułkę. Pomalowane na bladoróżowy
kolor ściany działały na nerwy, miałem ochotę jak najszybciej położyć się na kozetce i zamknąć
oczy. — I nie będziemy się targować, i tak nie mam więcej.
— Rozbieraj się do pasa i kładź. — Schował pieniądze do kieszeni, pojmując, że nie ma
sensu się spierać, otworzył stojącą w kącie szklaną szafę. — A zresztą wystarczy, że podciągniesz
sweter...
Tak zrobiłem. Zadarłem ubranie i utknąłem nosem w białym prześcieradle kozetki. Teraz już
nic nie zależało ode mnie. Albo w tę, albo we w tę. Najważniejsze, żeby Saławat nie wkłuł czegoś
innego, chociaż nie przypuszczałem, żeby go było stać na takie draństwo. W końcu częścią jego
zawodu i gwarancją dochodów jest reputacja.
— Teraz trochę zaboli — uprzedził, przecierając miejsce ukłucia watką ze spirytusem. —
Radziłbym coś przygryźć zębami.
Ale nie bolało. Tylko igła ukłuła chłodem. Na moment pociemniało mi w oczach, oparta o
kozetkę kabura wbiła się w biodro, a nagła słabość prawie natychmiast zaczęła się zmieniać w szum
w głowie.
— W porządku? — pochylił się nade mną Saławat, który, nie wiem kiedy, zdążył zapalić.
— A coś jest niedobrze? — Poprawiłem sweter i zlazłem z kozetki. Zimne kafle
nieprzyjemnie chłodziły stopy.
— Dziesięć minut byłeś nieprzytomny. — Zaciągnął się zachłannie i wyrzucił dopalony do
filtra papieros do wiadra na śmieci. — Pierwszy raz widzę coś takiego.
— Drobiazg, zdrzemnąłem się pewnie — odpowiedziałem z uśmiechem. Poszedłem do
wieszaka i wtedy mnie dopadło powtórnie. Jakbym zamiast kręgosłupa miał rozpalony pręt, a od
jego żaru skóra zaczęła palić żywym ogniem. Przed oczami zatańczyły korowody gwiazd, a w
głowie zrobiło się całkiem pusto. I w tej pustce zaczął narastać cieniutki, przyprawiający o
szaleństwo świst.
Wszystko to przypominało zwyczajne magiczne zatrucie, ale kiedy próbowałem wziąć
sytuację pod kontrolę, zakrzywiona wokół mnie przestrzeń nagle stała się samodzielna,
rozprostowała się i naszpikowała ciało niezliczonymi lodowatymi ostrzami. Bezcielesne struny
ciągnęły się ze wszystkich stron i tylko rozpalające się w prawym przedramieniu płomienie dawały
radę nieco osłabić falę zimna.
— Zdrzemnąłeś się, powiadasz? — spytał Saławat zjadliwym tonem, wylewając mi na
łysinę strużkę wody z karafki. — Bądź tak dobry, wypełznij na zewnątrz i tam zdechnij, co?
— A jak tam klątwa hipopotama? — Wstałem na czworaki. Wydawało mi się, że nie tylko
głowę, ale całe ciało mam ze szkła. Wystarczy uderzyć albo głośniej krzyknąć, a rozpadnie się na
drobne kawałeczki. I w ślad za mną cały świat wypełnił się niewiarygodną przezroczystością.
Wszystko stało się zrozumiałe do imentu. Strumienie czarodziejskiej energii skręconymi liniami
przejawiały się na podłożu budowy świata i zaczęło się zdawać, że udało mi się znaleźć odpowiedzi
na wszystkie dręczące mnie pytania. Ale w tej chwili cholerstwo rozpłynęło się, nie pozostawiając
najmniejszego śladu wszechwiedzy.
— No to jak, dopełzniesz do schodów?
— Niech to szlag. — Zagryzłem wargi, wstałem najpierw na jedno kolano, potem na nogi.
Zataczając się, doszedłem do wieszaka, założyłem kufajkę, czapkę i nie zwracając uwagi na palącą
twarz, wyszedłem.
Przycisnąłem zdrętwiałe palce do policzków i zauważyłem, że opuchlizna zaczęła powoli
schodzić. I dobrze.
I co też mi dała doza „Supermagistra”? Wyleczenie? Pewnie tak. Nowe możliwości
posługiwania się magiczną energią? To także. Tylko nawet z pomocą tych nowych zdolności oraz
rytualnego noża nie dam rady otworzyć przejścia do normalnego świata. A to oznaczało, że tak czy
inaczej trzeba będzie uciekać z Fortu i spróbować zerwać nałożone przez Gospodarza przekleństwo.
No, może nie przekleństwo, a zaklęcie, ale postąpił ze mną nieładnie, to fakt niezaprzeczalny.
Zamyśliłem się tak, że zbyt późno zwróciłem uwagę na wynurzającego się z bramy
niepozornego gościa w kusej skórzanej kurteczce i czapeczce narciarskiej. Chwycił mnie za rękaw i
pociągnął na siebie, zręcznie podstawiając nogę. Siły miał nadspodziewanie dużo i wyrzuciło mnie
w wąski zaułek między domami niczym korek z szampana.
Przetoczyłem się przez ramię i zerwałem. W ostatniej chwili zauważyłem lecącą w kierunku
głowy pięść uzbrojoną w kolczasty kastet. Nie miałem możliwości się uchylić, ale wykrzywiona
czarami ochronnymi przestrzeń posłuszna mojej woli runęła naprzód. Z natężenia poszła mi krew z
nosa, a fala zgęstniałego na kamień powietrza uderzyła napastnika w pierś i z całej mocy wrąbała
go w ceglaną ścianę. Rozległ się chrzęst kości.
Kątem oka złowiłem jakiś szybki ruch, przysiadłem i ciężki but z wzmocnionym żelazem
czubkiem przeszedł nade mną. Chłopaczkiem obróciło, a zaraz potem ostra klinga rytualnego noża
rozcięła grubą skórę kurtki, wchodząc na całą długość w plecy, dokładnie pośrodku wyszytego
stalową nicią koła zębatego.
Cech!
Odepchnąłem charczącego napastnika, machnąłem szeroko nożem, gotów przysiąc, że
przeklęte ostrze pragnęło z całej mocy odprawić w ciemność kogoś jeszcze, ale brodaty chłop, który
wpadł do zaułka, z łatwością uniknął ciosu, odskakując na bezpieczną odległość. Jego ruchy były
tak szybkie, że sylwetka zamazywała się, a pałka prędkością obrotów dorównywała śmigłom
helikoptera.
Odskoczyłem na bok, wyrzuciłem lewą rękę do bloku i przyjąłem na nią cios krótkiej,
zalanej ołowiem dębowej pałki. Ból rozlał się po całym ciele i przyśpieszył reakcje jeszcze nie
całkiem otrzeźwiałego po dawce „Supermagistra” ciała. Nie przypuszczam, żeby udało mi się
równać szybkością z cechowym, który czerpał siły z organizmów wszystkich najbliższych
współbraci, ale chociaż na chwilę walka poszła na równych warunkach.
Nowe uderzenie przeszło obok, a ciemnoniebieskie ostrze noża praktycznie rozpołowiło
policzek mężczyźnie. Następny ruch należał do niego i pojmując, iż nie uniknę już ciosu, znów
podstawiłem prawe przedramię. I dopiero padając jak podcięte drzewo, zdałem sobie sprawę, że
ręka już po pierwszym uderzeniu stała się bezwładna.
— Żyje? — Świadomość wracała powoli i niechętnie, dlatego nie od razu dotarł do mnie
sens słów wypowiadanych przez zgromadzonych w zaułku ludzi.
— A co miałby nie żyć? — Ktoś kopnął mnie w żebra. Nie bolało, jakbym miał ciało z waty.
Nic nie czułem. Nawet zimnego śniegu pod policzkiem. — Szybki, gnojek. Nie dałbym rady bez
doładowania...
— Zabierajcie tego gada — rozkazał ktoś trzeci. — Najpierw go odwieziemy, potem
wrócimy po trupy.
— Przecież ostrzegaliśmy. — Brodacz chwycił mnie za kołnierz. — Jak zobaczycie, sami
się nie narywajcie.
— Młodziaki — stwierdził drugi i nagle krzyknął przenikliwie.
A miał powody, trzeba powiedzieć. Niezauważalnie wciekająca do zaułka mgła przestała
czaić się przy ziemi i w jednej chwili okutała niezwracających na nią uwagi ludzi. Umarli
natychmiast. Jeszcze w ich żyłach płynęła ciepła krew, a już serca zamieniły się w kawałki lodu.
Mgła rozwiała się, pozostawiając zamrożone, nieruchome ciała.
Nie zastanawiając się teraz, dlaczego mnie to ominęło, spróbowałem przetoczyć się na bok,
ale usłyszałem skrzypienie śniegu pod nogami zbliżających się ludzi. Pochwycili mnie pod ręce i
powlekli gdzieś w głąb zaułka, zataszczyli na ciemne podwórko, przy którym okna okazały się albo
wybite, albo zamurowane cegłami, i posadzili na ziemi, opartego o ścianę.
Potężny gość przykucnął, wziął garść śniegu i zaczął mi rozcierać twarz. Od razu ulżyło.
Ale nie na długo. Kiedy napotkałem spojrzenie całkowicie niebieskich oczu, ledwie
powstrzymałem krzyk.
Co za diabelstwo?! Niebieskoocy!
— Nie trzeba się tak bać — powiedział siedzący na odwróconym pudle młody człowiek w
ciemnych okularach, widząc skurcz przebiegający przez moją twarz. Ubrany był na czarno,
przywodził na myśl kruka. Albo na zasadzie kontrastu, albo taka naprawdę była, ale skóra mojego
rozmówcy wydawała się bielsza nawet od zalegającego na podwórzu śniegu. — Chcielibyśmy
pogadać.
— Wszyscy tak mówią. Wszyscy...
— Gdybyśmy chcieli zgarnąć pańską własność albo dybali na cenne życie, nie
prowadzilibyśmy teraz rozmowy.
— Własność? Własność, to przecież... — Popatrzyłem na nóż zaciśnięty w dłoni i
doszedłem do wniosku, że w słowach tego człowieka jest sens. Daliby po łbie i do widzenia. Zimna
rękojeść paliła dłoń igłami mrozu, musiałem schować nóż do pochwy. Żeby nie kusiło. — Czym
wobec tego mogę służyć?
— Postanowiłem się zapoznać — uśmiechnął się czarny, którego niebieskoocy towarzysze
pozostawili nas samych, rozchodząc się w różne końce podwórza. — Na żywo, że tak się wyrażę.
— No, to się poznajmy. — Poruszyłem palcami lewej ręki i z ulgą poczułem, że kości nie są
połamane. Wprawdzie od razu mi pociemniało w oczach z bólu, ale to drobiazg. — Kim pan
właściwie jest?
— Koordynatorem. — Gość popatrzył na mnie spod przeciwsłonecznych okularów i od
przenikliwego spojrzenia ciemnoniebieskich oczu bez śladu źrenic aż mnie przygięło.
— Tak ma pan na nazwisko? Koordynator? — Krzywym uśmiechem starałem się pokryć
zmieszanie.
— Możesz mnie nazywać Księciem Zawiei, nic się wielce od tego nie zmieni. — Nie
zamierzał obrażać się za marny dowcip i odgarnął połę czarnej skórzanej kurtki.
— Zapamiętam. — Skinąłem głową, czując, jak przez kufajkę od ziemi i ceglanej ściany
zaczyna się wdzierać chłód. — Dziękuję za pomoc z cechowymi.
— Możemy uznać, że jesteśmy kwita. — Koordynator strzepnął śnieg z wysokiego
skórzanego buta. — W pewnym sensie zawdzięczam ci karierę.
— A więc pan jest z tych... — mruknąłem. — Wiecie, jak o was mówią Niosący Światłość?
— Coś słyszałem. — Wyszczerzył zęby. Nie mogłem dostrzec jego twarzy. Jakaś była
nijaka. Odwrócisz się i zapomnisz. Trudno było powiedzieć, dlaczego w ogóle wydawał mi się
chłopakiem i ile mógł mieć lat. Może dwadzieścia, a może i czterdzieści. — Nie wiesz, że
propaganda raczej rzadko miewa odniesienie do prawdziwego stanu rzeczy? Propaganda Niosących
Światłość nie stanowi tutaj wyjątku.
— W cholerę z nimi — wysapałem, próbując wstać, ale uznałem, że na razie muszę dać
sobie z tym spokój. Zbyt mnie rwało w rozbitej skroni. — Czego pan chce?
— Chcemy cię wynająć. — Umilkł i wpatrzył się we mnie uważnie.
— Czyżby? — zdumiałem się szczerze. — I zapłacicie może z góry?
— Oczywiście.
— Ciekawe. — Chrząknąłem. — A kto to jest „my”?
— Jeśli tak będzie dla ciebie prościej, to Mróz — oświadczył chłopaczek bez zmieszania.
— Mam pracować dla wrogów ludzkości? — Skrzywiłem się. — Nie macie takich
pieniędzy.
— Za to świetnie się targujemy. — Koordynator włożył ręce do kieszeni kurtki. — A co do
wrogów... To tylko stereotypy. Nasza, jeśli tak się mogę wyrazić, spółka nie ma na celu uczynienia
komukolwiek krzywdy. Po prostu potrzebne są nam gwarancje bezpieczeństwa. Ten świat tak
naprawdę nie jest nikomu potrzebny.
— Doprawdy?
— Doprawdy. W istocie rzeczy to zwyczajna walka o zasoby energetyczne. — Gość wstał.
— Jedni niosą demokrację w zamian za naftę, inni posłali do piachu miliony za żyzne ziemie albo
złoto. A ciepło... Ciepło to takie samo dobro naturalne. I możesz być pewien, że jeśli kontrole nad
międzyprzestrzennymi tunelami dostaną się Opiekunom, wasz świat czeka o wiele gorszy los. Nie
śmiej się. Wszystko, czego potrzebujemy, to mieć możliwość przelewania do Przygranicza
nadmiaru energii. Chcemy zachować status quo, ni mniej, ni więcej. Za to nasi oponenci śnią o tym,
żeby na czyjś rachunek urządzić globalne ocieplenie. Ale jeśli w jednym świecie się ociepli, co się
stanie w drugim?
— Nastąpi oziębienie. — Już wiedziałem, czego ode mnie oczekują, ale nie zamierzałem
tego przemilczeć.
— Prawo zachowania energii w najczystszej postaci — uśmiechnął się koordynator. —
Zauważ, że to nie my je wymyśliliśmy.
— Czego ode mnie chcecie? — Powoli wstałem, opierając się o ścianę. — Tylko krótko, bo
jeśli znajdą trupy...
— Nie znajdą. — Potrząsnął głową z rozdrażnieniem. — A potrzebujemy tego samego co
inni. Noży.
— Dlaczego mi w takim razie tego nie zabraliście? — Próbowałem odetchnąć głębiej,
przechylając głowę, w której pulsował ból. — A może chcecie dostać dwa naraz? Hurtem?
— Najlepiej cztery — odparł spokojnie. — Ale wystarczą i dwa. Jesteśmy gotowi
zaproponować dziesięć tysięcy srebrem za każdą klingę.
— Ile?! — spytałem oszołomiony, na chwilę zapominając o bólu głowy.
— Dziesięć tysięcy. Za sztukę. Srebrem, złotem albo banknotami, jak sobie zażyczysz. Pod
warunkiem że ani Opiekun, ani ten renegat, który nazywa siebie Gospodarzem, nie dostaną do
dyspozycji drugiego noża.
— Nieźle. — Przez chwilę zapragnąłem uwierzyć w uczciwość rozmówcy, ale wrodzona
nieufność wzięła górę. — Pięć minut temu mieliście szansę zaoszczędzić dziesięć tysięcy. Niech
pan wyjaśni mi, tępakowi, dlaczego z niej nie skorzystaliście?
— Twój nóż jest... nieco uszkodzony.
— Jak to? — zdziwiłem się.
— Wiesz, w jakim celu ten przesławny Pierwszy Opiekun sporządził narzędzie w formie
noża. — Koordynator znów usiadł na pudle. — Nie chodzi mi o tę bajeczkę na temat konieczności
składania ofiar, ale jak to było naprawdę?
— Wiem — odpowiedziałem po krótkim namyśle. Nie podobał mi się ten koleś. Nie jako
człowiek, bo nie wódkę miałem z nim przecież pić, ale dlatego, że nie szło się co do niego
zorientować. Człowiek to czy nie człowiek, ale zamaskowane diabelstwo? Nie, jednak chyba
człowiek. Zdaję się, że ci ortodoksi tak się przestawili na funkcjonowanie w warunkach wiecznego
Mrozu, iż są zmuszeni teraz prowadzić werbunek wśród normalnych ludzi. Albo po prostu wolą
wybierać ziemniaki z żaru cudzymi rękami.
— A zatem to ostrze miało wysysać i kumulować w sobie cudze życia. Lecz Pierwszy
Opiekun cokolwiek przedobrzył i otrzymał w efekcie to, co otrzymał. I teraz każdy, kto spróbuje
działać z pomocą opętanego żądzą krwi narzędzia, bardzo, ale to bardzo ryzykuje.
— A co ze mną?
— Bardzo prawdopodobne, że znalazł w tobie bratnią duszę — uśmiechnął się chłopaczek.
— I Pierwszy Opiekun nie dał rady objąć nad nim kontroli, w związku z czym postanowił na
początek załatwić ciebie... Obawiam się, że do prawdziwej pracy taki nóż będzie już nieprzydatny.
— Pracy?
— Przy jednorazowym wykorzystaniu dwóch lub więcej ostrzy pojawia się możliwość, by
w pełni zablokować stworzone przez pierwotny rytuał potoki energii. A jeśli trzeba, przejąć także
kontrolę nad przerzuconym między światami tunelem. Albo stworzyć nowy.
— Nóż z Czarciej Wyrwy już macie? — domyśliłem się.
— Wszystko możliwe — odparł wymijająco koordynator. — Zgadzasz się?
— Powiedzcie wprost, czego oczekujecie.
— Przynieś nam jeszcze jeden nóż.
— Skąd mam go wziąć?
— Jedna z kling znajduje się gdzieś w Forcie. Jedną zawładnął Opiekun. Kolejna jest u
renegata, ale do niego się nie dostaniesz. Tak w ogóle, jeśli ci życie miłe, trzymaj się z daleka od
byłego Opiekuna.
— Warunki płatności pozostają w mocy?
— Tak. Termin masz do Czarnego Południa. Jeżeli się nie wyrobisz, Cytadela zrówna Fort z
ziemią.
— Macie na to dość mocy?
— Bądź spokojny. — Poprawił ciemne okulary. — I moja rada dla ciebie: pozbądź się
swoich towarzyszy. Podejrzewamy, że nie wszystko z nimi w porządku.
— Ze wszystkimi?
— Tymi płci męskiej.
— Przyjąłem do wiadomości. Pytanie mam. Kiedy znajdę nóż, jak się z wami
skontaktować? I jakie mam gwarancje nietykalności? Awans też by nie zaszkodził.
— Gdybyśmy chcieli twojej śmierci, pozostałbyś na zawsze zamrożony w lodzie. Naprawdę
uważasz, że jesteś tak mocny, by nie brały cię kule, a wrogowie sami padali jak muchy? Nie masz
pojęcia, ile razy wydobywaliśmy cię z matni. — Koordynator wstał, wyjął z kieszeni łańcuszek i
rzucił go do mnie. — Kiedy znajdziesz nóż, sami się dowiemy.
Odruchowo nastawiłem rękę i przelewające się przez palce ogniwa otoczyły zimnem lewy
nadgarstek. Igły lodu natychmiast przemroziły przedramię do kości, od niespodziewanego wybuchu
bólu głowę ogarnęła mgła nieświadomości.
Myślę, że straciłem przytomność tylko na chwilę, ale i tego czasu starczyło obcej woli, aby
zerwać pieczęcie z jakichś całkowicie dotąd niewidocznych drzwi podświadomości. Wyrywające
się na swobodę wspomnienia nałożyły się na otaczającą mnie rzeczywistość, a na kilka uderzeń
serca zwątpiłem nawet w jej istnienie.
Plusk wody pod nogami. Łomoczące szaleńczo po długim biegu serce. I lejące się z góry
przezroczyste światło.
Wysoka bagienna trawa. Zbliżająca się ze wszystkich stron młoda zasłona mgły. I wiszące
nad głową zarysy Cytadeli.
Brud. Ściskający do bólu nadgarstek łańcuch multiczaru. I gorzka świadomość własnej
bezsilności.
Zimno lodowej mogiły. Dźwięczące w głowie słowa wypowiadane w nieznanym języku. I
nieświadomość napływająca falami...
Jęknąłem, usiadłem prosto w śnieg i zacząłem dyszeć, próbując przegnać podkradający się
obłęd. Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze...
Cóż za wspaniała w istocie rzeczy mantra: „Wszystko będzie dobrze”. Najważniejsze to
umieć wyłączyć umysł, aby swoim racjonalnym chłodem nie zburzył całego efektu autosugestii. Z
aktywnością umysłową jakoś sobie jestem w stanie poradzić, ale nie dam rady zagnać wspomnień z
powrotem do zajmowanych jeszcze niedawno nisz. Ale może to i lepiej?
Wstałem, kaszląc, otrzepałem kufajkę i bez większego zdziwienia zauważyłem na pudle
dziesięć czerwońców pozostawionych przez koordynatora. Postanowili mnie kupić? Dobrze,
człowiek ze mnie hardy nie jest, nie odmawiam łapóweczek. Tym bardziej że na froncie
finansowym nastąpiła zupełna klęska.
Zsypałem złote krążki do kieszeni i wyszedłem z podwórza, z trudem powstrzymując się
przed ustawicznym jęczeniem. W całym ciele kłuły igiełki zaczynającej płynąć krwi, stawy
piłowały, w kościach łamało, a i przyłożony do guza na skroni śnieg nie pomógł przytłumić bólu.
A jednak marne samopoczucie najmniej mnie w tej chwili martwiło. I nawet konieczność
oddalenia się od złowrogiego zaułka, w którym zostały przemrożone trupy, nie mogła odwrócić
uwagi od myśli kłębiących się w głowie.
Bo jak przywyknąć do świadomości, że jest się tylko marionetką, podrygującą na
sznureczkach pociąganych w odpowiednim momencie? Nie, jeszcze gorzej: białą bilą, którą
zagania się do łuz pozostałe kule. A czasami dla sportu biją we mnie kijem „na aferę”, obserwując,
jak odbijam się chaotycznymi rykoszetami od ścianek.
I co, powinienem pogodzić się z ciasną obrożą czyjejś woli? A może wyjść z gry, pakując
sobie kulkę w łeb?
Nie! Niedoczekanie wasze! Wszyscy jeszcze pożałujecie, że nie wyprawiliście mnie do
krainy wiecznego Mrozu, kiedy pojawiła się taka możliwość. Postanowiliście wykorzystać tępego
Sopla do swoich celów? Cóż, teraz moja kolej. Urządzę wam jeszcze...
Brawurowe myśli nieco osłabiły przechodzące mnie od nóg do głowy dreszcze, a
przenikliwy wiatr zmusił do poszukania schronienia. Takie okrutne zimno, że całkiem zdrętwiałem,
a teraz jeszcze na dobitkę przewiewa na wskroś. A lazurowe słońce, paskuda obrzydła, prawie nad
samą głową zawisło. Przebiegłem przez Czerwony Prospekt, skręciłem w pierwszą lepszą bramę.
Pora najwyższa doprowadzić myśli do ładu, bo głowa mi już opuchła.
Chociaż co takiego nowego usłyszałem od koordynatora? Raczej niewiele. Ważniejsze
okazały się powracające wspomnienia o tym, jak tkwiłem w lodowej piramidzie. Wychodzi na to,
że sługom Mrozu udało się przechwycić mnie na bagnie po przejęciu przez naszą grupę
laboratorium produkującego mózgotrzepy. I to nie tylko przechwycić, ale też wyczyścić mózg tak,
że nawet pieprzony Opiekun niczego nie zauważył. Gdyby nabrał jakichkolwiek podejrzeń, żywa
noga by nie uszła z Czarciej Wyrwy. A te gady zręcznie wszystko obróciły: wszystkich skłócili, a
sami, korzystając z chaosu, zawładnęli nożem.
A zatem wychodziło na to, że powinienem być wdzięczny za moje nowe zdolności
gospodarzom Cytadeli? I żywotność, i szczęście, wszystko stamtąd? Niedobrze jakoś. A jeśli
przyjdzie im do głowy odciąć dopływ tlenu?
Zaraz, zaraz... Gdyby to wszystko wyglądało właśnie tak, to nie miałoby sensu instruowanie
mnie przez koordynatora. Adepci Mrozu to towarzystwo myślące skrajnie racjonalnie. A zatem coś
się tutaj nie zgadza. I ten łańcuch multiczaru... I na cholerę kupił go u Kruka?
Próbowałem podważyć paznokciem ściskające nadgarstek ogniwa, ale tylko skrzywiłem się
od nieprzyjemnego odczucia, a spod łańcuszka wypłynęła kropla krwi. Wszystko jasne — do
mózgu albo nie umieli się dostać, albo się obawiali, a z tą sztuką nigdzie się nie ukryję. Na pewno
wlali tam bardzo specyficzne czary. Jak to mówią: „Kroczek w prawo, kroczek w lewo”. No
właśnie, coś w tym rodzaju.
A może koordynator nie oszukiwał i jego mocodawcy naprawdę są zainteresowani
zachowaniem status quo? No to niech zachowują, ile chcą, ale może nie na mój rachunek!
Rozeźlony zacząłem kombinować, jak mógłbym drapnąć z Fortu przed Czarnym
Południem, ale jak na złość nic mądrego mi do głowy nie przychodziło. Co więcej, zimne ogniwa
łańcucha zgniotły rękę tak, że straciłem czucie w lewej dłoni. Próbując zapanować nad żelastwem,
zacząłem je oglądać wewnętrznym wzrokiem i bez zdziwienia przekonałem się, że nic z tego nie
wychodzi. Jakbym miał na ręku nie czarodziejski artefakt, ale zwykły kawałek metalu.
I jak to potraktować? Nie inaczej niż ostrzeżenie — nie myśl, że uda się wymigać. Nie
wyrobisz się do Czarnego Południa, pierwszy oberwiesz. Szlag by trafił lazurowe słońce i te
przeklęte noże! Los Fortu interesował mnie najmniej ze wszystkiego, ale własna skóra każdemu jest
droga. Miałem jeszcze ochotę pożyć...
Usiadłem na stopniu przechylonych schodków prowadzących do wejścia, po raz pierwszy w
ostatnim czasie pożałowałem, że nie mam co wypić. Łyknąłbym teraz setuchnę i poszedł na przełaj,
jak zawsze. A tak musiałem myśleć. A myśleć o rzeczach, od których chodzą po skórze dreszcze, to
zajęcie raczej mało przyjemne.
Kilka minut gapiłem się bezmyślnie na ściany domów, na których mieszały się cienie dwóch
słońc, potem ciężko westchnąłem i wreszcie przyznałem sam przed sobą, że nie da się tak po prostu
wyjść z rozgrywki. To znaczy pewnie by się dało, ale za jaką cenę? Skutki takiego pochopnego
postępku z pewnością byłyby brzemienne w fatalne skutki.
Dlaczego? Z Fortu nie ma możliwości ucieczki — to raz. Łańcuch na nadgarstku — to dwa.
Jeśli zbierzemy to do kupy, co otrzymamy? Właśnie: jeśli nie znajdę noża, zdechnę wraz ze
wszystkimi. A jeśli znajdę... Wtedy będę mógł zupełnie inaczej pogadać ze sługami Mrozu. Jeżeli w
ogóle nastąpi jakaś rozmowa. Przecież wszyscy gadają tylko o jednym, że wykorzystując dwa
ostrza, można zbudować portal do normalnego świata. Jak? To już będziemy wyjaśniać na bieżąco.
W lewym nadgarstku załupało, zimny łańcuch zrobił się cięższy i znów wydał się czymś
więcej niż splotem metalowych ogniw. Natrętne macki obcej woli próbowały wyprzeć ze mnie
niepożądane myśli, ale nie spanikowałem i zablokowałem oblewające zimnem zaklęcie. Za każdym
razem czarowanie przychodziło mi coraz łatwiej. Nie wiem już, co było tego przyczyną: zastrzyk
„Supermagistra” czy stopniowo wypływające z podświadomości nawyki mimo woli przyswojone w
lodowej piramidzie.
Chociaż czy tak wiele osiągnąłem? Prawdę mówiąc, sytuacja była patowa — wlane w
łańcuch zaklęcia jakoś tam od biedy zablokowałem, ale zdjąć tego cholerstwa nie byłem w stanie. A
przecież nie mogłem rozerżnąć go nożem...
Dobra, to też wyjaśnię z czasem. Drugie pytanie dnia brzmiało: czy wracać po
współpracowników? Koordynator, swołocz, namieszał mi tutaj, ale czy miałby interes, żeby
kłamać? Tym bardziej że i Napalm, i Wietricki to ludzie, delikatnie rzecz ujmując, skryci.
Piromanta był jakiś dziwny ostatnio, a Nikołaj zawsze się tak zachowywał...
Tylko że wracać do nich muszę tak czy inaczej, bo zostawiłem przecież w pokoju wydruki z
SES. A miałem pewien mały pomysł, który musiałem sprawdzić. Do tego Napalm obiecał popytać
znajomych o możliwości urwania się z Fortu. I nie należy zapominać, że oprócz sług Mrozu
interesowało się mną jeszcze mnóstwo ludzi. Poczynając od drużynników i sekciarzy, na Cechu i
Siostrach Chłodu kończąc. Interesowało się... Tak...
Ale jeżeli podejrzenia koordynatora nie były bezpodstawne... Nie, trzeba się jednakowoż
jakoś zabezpieczyć.
Kiedy wróciłem do centrum handlowego, na środku skrzyżowania tradycyjnie stał gazik z
niebieskimi pasami na burtach. Niezadowoleni drużynnicy bez większego zapału przeszukiwali
kierowcę zaparkowanej na poboczu ciężarówki i uważnie przeglądali dokumenty dotyczące
zardzewiałych żelaznych beczek załadowanych na pakę. Ochroniarze, którzy stawili się do pracy,
obserwowali to schowani przed promieniami lazurowego słońca pod płachtą jednego z nieczynnych
pawilonów.
Przebiegłem przez ulicę.
— Pracujecie jeszcze dzisiaj? — spytałem czujnie mnie obserwujących gości.
— Do obiadu. A jutro mamy wychodne — odparł jeden z nich, kuląc się pod przenikliwym
porywem wiatru.
— Rozumiem. — Kiwnąłem głową i zauważywszy zainteresowanie moją osobą jednego z
drużynników, szybko wskoczyłem do handlującego amuletami sklepu o pretensjonalnej nazwie
„Szary Święty”.
Rozcierając poczerwieniałą twarz, poskarżyłem się sprzedawcy:
— Ależ psia pogoda. Wiatr przewiewa na wylot, do tego lazurowe słońce...
— Czy bywał pan już u nas? — Szczupły mężczyzna w okrągłych okularach w grubych
oprawkach przyjrzał mi się uważnie. W swoim surowym garniturze pośród witryn z wzorami
amuletów nieco przypominał kustosza w muzeum.
A witryn było niemało. Im dalej od wejścia, tym bardziej różnorodny leżał w nich towar.
Amulety i talizmany: drewniane, ceramiczne, porcelanowe, metalowe i wytoczone ze szlachetnych
kamieni. Gładko wypolerowane i pokryte skomplikowanymi wzorami lub runami. Ordynarne
klockowate twory i prawdziwe dzieła sztuki. Dla nieprzygotowanego człowieka taka rozmaitość
mogła być swoistym szokiem, ale na początek należało zwrócić uwagę na kolor ścianek z tyłu,
stanowiących tło. Niebieski mówił, że amulet zrobili czarownicy, żółty — czarodzieje, szary —
magowie, czerwony — alchemicy, a czarny — nie wiadomo kto. Dawniej jeszcze figurował
zielony, ale teraz nie widziałem przedmiotów stworzonych przez wiedźmy.
— Zachodziłem — nie zamierzałem się wypierać, ale i nie miałem ochoty przypominać
szczegółów ostatniej wizyty. Bo i po co? Przecież mnie nie pozna, nawet jeśli ma fenomenalną
pamięć do twarzy. Wciąż jeszcze miałem zniekształconą gębę, chociaż w porównaniu z tym, co
było przed zastrzykiem „Supermagistra”, to niebo i ziemia. — I postanowiłem znów zajrzeć po
starej znajomości.
— Świetnie — uspokoił się sprzedawca, przecierając miękką ściereczką jakiś mosiężny
amulet. — Czym mogę służyć?
— Wie pan, są takie specjalne pociski... Nie, nie! Nie przyszedłem po nie — od razu
musiałem zapewnić gospodarza. — Nie po nie. Po prostu słyszałem, że istnieją czary, dzięki którym
takie kule wybuchają...
— Istnieją. — Kupiec odłożył amulet i ściereczkę. — A co?
— Z jaką silą wybuchają? — Przeniosłem spojrzenie z wiszących na ścianie pęków
czarnych piór na połyskujący drogimi kamieniami wisior, umieszczony w oddzielnej witrynie
wprost pod czarodziejską lampą oświetlającą pomieszczenie.
— Jak by to powiedzieć? Mocno czy nie, to każdy sam musi ocenić. — Sprzedawca podążył
za moim spojrzeniem. — Tak samo jak ocenia się, czy coś jest, czy nie jest piękne.
— Logiczne — zgodziłem się. — W takim razie rozważmy czysto teoretycznie, że w
magazynku pistoletu kalibru dziewięć milimetrów jest osiemnaście kul specjalnych. Co się stanie z
ręką człowieka, jeżeli zdetonują?
— Czysto teoretycznie — powiedział kupiec, wciąż starając się przypomnieć sobie, gdzie
mnie wcześniej widział — oderwie mu dłoń. Ale w praktyce magazynek w takich przypadkach
rzadko bywa pełny, więc skończy się amputacją palców.
— Aha... — Zamyśliłem się nad słowami właściciela sklepu, spojrzałem na pokryty
skomplikowanymi wzorami metalowy pręt, którego przeznaczenia nie mogłem tak z miejsca
odgadnąć.
— A dlaczego to pana interesuje? — Kupiec schował wyczyszczony do połysku amulet do
górnej szuflady biurka, wytarł ręce o wybrudzony ręcznik.
— Ciekawi mnie, ile kosztuje amulet załadowany takimi czarami. — Pogładziłem kawałek
tkaniny wyszyty półszlachetnymi kamieniami. Jeśli się nie myliłem, był to jakiś ochronny artefakt.
— Czysto teoretycznie, na pewno nie mniej niż dwa ruble srebrem. — Kupiec otworzył
jedną z witryn, wyjął jakąś kosteczkę.
— Dlaczego teoretycznie? — spytałem.
— Zostały wycofane z obrotu w mieście — wyjaśnił właściciel. — Artefakty podlegają
konfiskacie, a ich posiadacz kończy w więzieniu.
— A to ciekawe! — powiedziałem z goryczą. — Pozwolenia, jak sądzę, dostać się nie da?
— Na tym świecie wszystko można kupić i wszystko można sprzedać. Kwestia ceny. Ale
my przecież nie o tym. — Kupiec wzruszył ramionami, podał mi rzeźbioną kościaną rureczkę. —
Jest wiele nie mniej wspaniałych produktów. To, na przykład. Co pan o tym powie?
— „Kocie Oko”. — Potarłem palcami ciepły przedmiot, w który wlano zaklęcie
pozwalające widzieć w ciemnościach. — Całkowicie załadowany. Kosztuje nie więcej niż pół
imperiała.
— A co najważniejsze, nie podlega obowiązkowej certyfikacji.
Kupiec przyjrzał mi się z uwagą.
— To z pewnością plus. — Obejrzałem amulet wewnętrznym wzrokiem, ale nie znalazłem
nic podejrzanego. Tylko zaklęcie w nim było jakieś takie śliskie. Człowiek mu się przygląda, a
wzrok ucieka gdzieś w bok. Nie da się w żaden sposób wyczuć bicia energetycznej żyłki w środku.
— Myśli pan, że może mi się przydać?
— Jeśli jest pan gotów wyłożyć na to maleństwo dwa ruble srebrem — skinął głową
właściciel sklepu.
— Półtora.
— Sprzedane! — Kupiec nie szedł w zaparte. — Tylko trzeba go aktywować zawczasu.
Przejdzie wtedy bardzo ciekawe metamorfozy.
— Jasne. — Odliczyłem sześć czerwońców i wyłożyłem je na biurko. I bez jego wyjaśnień
udało mi się wreszcie wyłowić kunsztownie ukryte pod niepozorną powłoką zakazane zaklęcie. Ale
to ja. Zwykłemu gimnazjoniście nie przyszłoby do głowy sprawdzać w ten sposób. — Gwarancja?
— Nikt się do tej pory nie skarżył. Ale w razie czego proszę przyjść, wymienimy —
uśmiechnął się serdecznie sprzedawca i zsypał monety w dłoń. — Coś jeszcze?
— Tak patrzę, że nie zostały panu zupełnie talizmany wiedźm... — Ogarnąłem gestem
witryny. — Dziwne to jakieś.
— Dumping i nieuczciwa konkurencja — spochmurniał mój rozmówca. — Nawet z
minimalną marżą ich produkty kosztują u mnie więcej niż u źródła.
— A ile czasu trzeba stracić na poszukiwania? Wiedźmy zazwyczaj maja niewielki wybór.
— Do niedawna tak było, ale teraz po prostu wygniatają konkurencję. — Westchnął z
goryczą. — Otworzyły trzy sklepy na północnych obrzeżach. Trzy! A bogatych klientów znajdzie
się tyle co kot napłakał.
— Z czym wiąże się taka ekspansja? — spytałem, nie okazując jednak, na ile mnie to
naprawdę interesuje.
— Dokładnie nikt nie wie.
— A niedokładnie?
— Ciekawią pana plotki? — Kupiec zdjął okulary i zmrużył oczy.
— Ciekawi mnie pana opinia.
— Uważam, że w Lidze zanosi się na wielkie zmiany. — Właściciel wrócił do biurka. —
Nie wiem, kto lub co je zmusza, ale Siostry Chłodu zaczęły reformować swoją archaiczną
organizację.
Podszedłem do drzwi, zatrzymałem się.
— Mówi pan o pozwoleniu na zawieranie małżeństw?
— O małżeństwach, najemnikach, Getcie, rozszerzeniu handlu — zaczął wyliczać,
zaginając palce. — Jako pojedyncze działania to drobiazgi, ale jeśli ująć je całościowo...
Kiwnąłem głową, wyszedłem na ulicę. Drużynnicy wciąż mordowali próbującego ich do
czegoś przekonać kierowcę, udało mi się więc przemknąć do najbliższej przecznicy. Słowa
właściciela „Szarego Świętego” zapadły w duszę i w żaden sposób nie potrafiłem sam siebie
przekonać, że to, co się dzieje, mieści się w naturalnym porządku rzeczy. Coś się Walkirie za bardzo
rozsiadły na zachodzie Fortu i nazbyt aktywnie zaczęły sobie podporządkowywać północne
obrzeża. Nie mówiąc już o innych dziwnych sprawach. I nawet próba schwytania mnie w pełni
pasowała do teorii, że zawarły z kimś cichy sojusz.
Tylko z kim? Wnosząc z opowieści Hadesa, Miasto odpada. Pozostają kontrolujący
Siewieroreczeńsk Gospodarz, słudzy Mrozu i Opiekun. Biorąc pod uwagę dawne zagrania Walkirii
z Krisem, logiczne jest, że związały się z Mrozem, ale w takim wypadku nie powinny urządzać na
mnie polowania. I Gospodarz na razie nie miał powodów, żeby wypuszczać na mnie psy. Czyżby to
Opiekun wdał się w sprawę ? To możliwe. Chociaż jest dopiero Trzeci, ale możliwości posiada
wielkie.
Postanowiłem nie zaprzątać sobie głowy domysłami, zatrzymałem się naprzeciwko
dwupiętrowego domu, na którego parterze pysznił się świeżo wymalowany szyld „Zielarstwo”. Na
obitych lakierowanymi płatami drzwiach przymocowano karteczkę z opisem usług: „Zdejmowanie
przekleństw i uroków, odwracanie czarów, wróżenie z krwi, ziołolecznictwo, amulety i talizmany”.
Uznawszy, że raczej wątpliwym jest, aby mój rysopis zdążyli już rozesłać do wszystkich
pracujących dla Ligi wiedźm, otworzyłem skrzypiące drzwi i wszedłem ciemnymi schodami na
piętro. Tam w niewielkim pokoiku z jedynym wychodzącym na dwór oknem ujrzałem uśmiechającą
się miło staruszkę, okutaną w przetarty miejscami szal.
— Usiądź sobie, gołąbeczku. — Wskazała wykrzywione krzesło, widząc mój nieszczególny
wygląd. — Co cię niepokoi? Choryś?
— Dziękuję, postoję — odpowiedziałem, patrząc na zajmujący całą ścianę stelaż z
amuletami. Od razu rzucało się w oczy, że to nowiutki mebel na tle odrapanych sprzętów i
pociemniałych od wilgoci ścian. W rzeczy samej wiedźmy wzięły się na poważnie za rozszerzenie
działalności handlowej. — A niepokoją mnie myśli...
— Trzeba więc pogadać, duszę ukoić — zaproponowała wiedźma i przestała się uśmiechać.
Jej poznaczona zmarszczkami twarz od razu stała się podobna do pieczonego jabłka.
— Potrzebowałbym czegoś poważniejszego. — Pokręciłem głową i zajrzałem do stojącej na
stoliku pod oknem emaliowanej miski z oblazłym dnem. — Efektywniejszego.
— Mówisz zagadkami...
— Bo to zagadka! — Pogładziłem marne listki ziela rosnącego w doniczce na parapecie i
odwróciłem się do starej. — Myślę, że kompan chce mnie oszukać...
— Nie rzucam uroków. To złe. — Wiedźma od razu załapała, do czego zmierzam.
— A dlaczego od razu urok? — uniosłem się. — Jak brata go kocham, mało przyjemnie jest
oberwać nagle prosto w nerę. A może do tego dojść, bo rzecz idzie o niemałe pieniądze...
— Czego więc ode mnie chcesz? — Staruszka uspokoiła się zaraz, słysząc o pieniądzach.
— A może znalazłby się jakiś amulet, żeby jeśli zacznie rozrabiać, uspokoić przyjaciela? —
Przysiadłem na krawędzi stołu. — Mógłby ułożyć się do snu na jakiś czas...
— Nie przechyl stołu — przestrzegła wiedźma. — Zrobić taki amulet to rzecz prosta, ale...
Wyjąłem z kieszeni wyschniętą, ale całą w plamach krwi chusteczkę, którą Napalm wycierał
twarz poranioną kawałkami butelki.
Staruszka wzięła ode mnie materiał.
— Dwa czerwońce.
Bez słowa wyłożyłem na pociemniały blat dwie złote monety.
Babka wstała ze starodawnego fotela, potarła czarnym paznokciem czerwońce, schowała je
do kieszeni i zaczęła coś cicho nucić pod nosem. Zręcznie skręciła z chusteczki laleczkę i omotała
ją wyciągniętymi z szala nićmi.
— Wystarczy na trzy dni. — Oddala mi przypominającą dość odlegle człowieka lalkę.
— A co, mam igiełki w nią wtykać? — Schowałem chustkę do kieszeni kufajki. Nie
wyczułem żadnych czarów, ale u wiedźm z tym nie jest łatwo.
— Igiełki? Aleś wymyślił. — Po wykonaniu pracy staruszka straciła mną zainteresowanie.
— Pociągnij za nitkę, ale tak, żeby supełek się rozwiązał.
— Pociągnij za sznurek, a popuści rygielek — wymamrotałem pod nosem i wyszedłem, nie
żegnając się. Od zatęchłego powietrza w środku zamuliło mnie i schodząc po schodach, musiałem
się zabezpieczać, opierając ręką o ścianę. A może z głodu mnie tak męczyło?
Krzywiąc się od bijących prosto w oczy promieni lazurowego słońca, pobiegłem przez
podwórze, zanurkowałem w bramę i wyskoczyłem na Czerwony Prospekt.
Ciężarówka załadowana grzmiącymi beczkami zatrąbiła klaksonem, o mało mnie nie
zawadzając, przejechała jeszcze kawałek i zatrzymała się.
— Ocipiałeś?! — wrzasnął kierowca, wyłażąc z kabiny z łyżką do opon w ręku. — Jak
leziesz, ślepa komendo?!
— Wybacz, brachu, zamyśliłem się. — Przyłożyłem prawą rękę do piersi. — Puścili cię w
końcu ci krwiopijcy?
— Zamyślił się! — warknął młody chłopak siłą rozpędu, ale zaraz się uspokoił. — Puścili.
Flaki mi wyciągnęli na wierzch, psie syny.
— Taką mają pracę.
— Ja też mam swoją. — Zły jak osa kierowca kopnął koło. — I będę się musiał tłumaczyć
kontrahentowi. Szefowi też. A jeszcze samochód trzeba odstawić do bazy i jakoś dotrzeć do domu.
— Daleko jedziesz?
— Do Strefy. Jakieś cholerne chemikalia wiozę.
— Podrzucisz?
— Właź. — Otworzył drzwi. — Masz coś do palenia? Bo te barany wszystko mi zabrali.
— Nie truję się. — Pokręciłem głową, gramoląc się do kabiny. — Za skrzyżowaniem
Krzywej i Czerwonego jest kiosk, zafunduję ci paczkę.
— Mam pieniądze. — Chłopak włożył przeciwsłoneczne okulary. — Teraz bym zakurzył,
bo jechać strach, całego mnie trzęsie...
— Jechać trzeba. — Pokręciłem się na zimnym siedzeniu. — Jakoś dotrzemy.
— Nic innego nie pozostaje. — Kierowca podał mi rękę. — Lonia.
— Sania. — Nie uznałem za rozsądne podawania ksywy. Jeszcze się potem gdzieś wygada...
— No to z Bogiem. — Lonia skręcił kierownicę, a ciężarówka drgnęła i zaczęła nabierać
prędkości.
Nie ujechaliśmy daleko: siedzenie pode mną dopiero zaczęło się rozgrzewać, kiedy
minęliśmy skrzyżowanie i samochód zjechał na pobocze, dotknął zderzakiem kupy śniegu
dokładnie naprzeciw kiosku z zawadiackim szyldem: „Tytoń jest naszą sprawą!”. Ku mojemu
zdziwieniu na ulicy było sporo ludzi. Nieopodal przechodził pododdział drużynników, a do
parterowej przybudówki przy domu mieszkalnym co i raz wchodziła różnorodna publika. Z komina
na dachu przybudówki walił dym, a zapach świeżego wypieku docierał aż do kabiny. A to co za
przedsięwzięcie? Przedtem niczego podobnego tu nie było.
— Żarciem zaleciało. — Przełknąłem ślinę, podczas gdy Lonia szperał po kieszeniach w
poszukiwaniu drobnych.
— Garmażerkę tam otworzyli.
— Słuchaj, kupiłbyś coś do jedzenia. — Wsunąłem kierowcy w dłoń złotą
dziesięciorublówkę. — W brzuchu mi burczy, z sił opadłem. I sobie weź...
— Mam pieniądze — próbował odmówić chłopak, ale już go wypchnąłem z samochodu.
Lonia narzucił na głowę kaptur, włożył do kieszeni wyjęty ze stacyjki kluczyk, kupił
papierosy i truchtem pobiegł do garmażeryjnego. Drużynnicy odprowadzali go zamyślonymi
spojrzeniami, a potem zaczęli się gapić na ciężarówkę. Od razu opadłem na oparcie fotela i
zamknąłem oczy. Nie podeszli jednak. Widać mieli tutaj i bez nas z kogo złupić forsę.
Chłopak wrócił po dziesięciu minutach, podał mi czerwońca reszty i dziwną kanapkę:
między dwoma niemałymi i gorącymi jeszcze plackami znajdowała się warstwa ni to pieczonych, ni
duszonych warzyw, a w nich mogłem znaleźć kawałki drobiowego mięsa. Albo kurzyny, albo
jakiejś dziczyzny...
No i jak to cudo jeść? Do ust się nie zmieści. Ale głód to głód i niebawem udało mi się
rozprawić z plackami, a przy tym prawie nie nakapałem na i bez tego zaplamione siedzenie.
— Jedziemy? — Kierowca wytarł ręce w walającą się pod nogami szmatkę.
— Jedziemy — zgodziłem się i spróbowałem wygodniej się rozlokować. Na drzemkę nie
miałem szans, bo trzęsło okropnie, więc zamiast zamykać oczy, rozglądałem się z ciekawością.
Niby się w Forcie nic nie zmienia, ale wystarczy wypaść z obiegu na kilka miesięcy, żeby dostać
zawrotów głowy od nowości. Tu się otworzyła jadłodajnia, tam spłonął dom. Wszystko płynie,
wszystko się zmienia. — A co konkretnie wieziesz?
— Nawozy na Fermę. — Lonia dodał gazu i zdążyliśmy przeskoczyć przed wyjeżdżającymi
z boku saniami wypełnionymi bojownikami Czerwonego Grudnia. — Nie no, widziałeś ty ich? Co?
Jedno słowo — odmieńcy!
— Jeszcze do nas wygarną — ostrzegłem.
— Dupa blada. — Beztrosko machnął ręką. — Ponaczepiali sobie czerwonych opasek i
wszystko im wolno? Ale pokażą im jeszcze, gdzie raki zimują...
— Myślisz?
— Jak się uporają z pozostałymi odmieńcami, wezmą się i za tych.
Chrząknąłem i jak urzeczony wpatrzyłem się w przednią szybę. Po przeciwnej stronie ulicy,
właśnie tam, gdzie nie bez mojej wydatnej pomocy zakończył życie Herman Bergman,
umieszczono czarną stelę. Kamienny monolit sterczał powyżej dachów okolicznych budynków, a
promienie obu słońc jakby gasły, padając na krawędzie przerażającego pomnika.
— Tobie co? — Lonia spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale od razu zrozumiał, co się dzieje.
— A! Nie widziałeś tego jeszcze? Mnie za pierwszym razem też dreszcze wzięły. Ale już
przywykłem.
Skinąłem głową w milczeniu. Żeby to tylko dreszcze, ale z zaskoczenia mało nie
zemdlałem.
Ciężarówka pojechała dalej, podskakując na wybojach, skręciła z Krzywej na drogę
odchodzącą w stronę Północnej Strefy Przemysłowej i wkrótce zanurkowała pod most kolejowy.
Gdzieś po prawej zostawiliśmy arsenał i teren Gimnazjonu, a z lewej ciągnęły się betonowe
pudełka porzuconych hal fabrycznych. Gdzieniegdzie, bardzo rzadko, wznosiły się ku niebu i
rozwiewały na wietrze kłęby dymu, rzucały się w oczy plamy świeżo pomalowanych budynków.
Jezdnia została tak kiepsko odśnieżona, że kilka razy Loni cudem udało się wyrwać buksujący wóz
ze śnieżnych pułapek.
Wkrótce zjechaliśmy w uchodzącą w głąb Strefy ulicę i musiałem się pożegnać z dalszą
jazdą. Gdyby iść na przełaj, niewiele mi zostało drogi. Najważniejsze to dotrzeć do Prospektu
Tierieszkowej, a stamtąd do internatu już tylko rzut beretem. Żeby się tylko nie natknąć na jakąś
obławę. W zasadzie powinni nas szukać bardziej na wschód, ale jak powiadają, dla wściekłego psa
dziesięć wiorst to nic. Szczególnie jeśli porusza się skuterem śnieżnym...
Ale udało się. Do tego miałem okazję wskoczyć na tył mijających mnie sań, których
woźnicy na tyle znudziło się przemawiać do własnych koni, że nawet się ucieszył na moją
bezczelność, zyskując wdzięcznego słuchacza. A miałem być mu za co wdzięczny. Po pierwsze,
zawsze to lepiej niewygodnie nawet jechać, niż wygodnie iść, a po drugie, woźnica nie gadał o byle
czym, ale dzielił się ostatnimi plotkami. Mówił o buncie odmieńców, o miastowych, wojewodzie i
różnych takich. Myślę, że gdyby nie skręcił w głąb Strefy, zaczęłaby się rozmowa o królikach w
kapuście. A tak musiałem zeskoczyć z sań i iść dalej na własnych nogach.
Po lewej miałem pochylone betonowe ogrodzenie, za nim widniały zaśnieżone ruiny hal.
Można by tu schować w zasadzce cały pułk i nikt by się nie zorientował. Po prawej widok był
wcale nie lepszy: wysoki nasyp kolejowy zaczynał się dziesięć metrów od drogi. Śnieg na jego
zboczu już dawno stracił biel, nabierając burego odcienia.
Powinienem przyśpieszyć kroku, bo w razie wpadki w tym miejscu nie byłoby nawet dokąd
uciec. Na szczęście do przejścia zostało mi niewiele, widziałem już górne piętra wysokich domów
przy skrzyżowaniu Prospektu Tierieszkowej z Szosą Doniecką.
Ciemnozielona terenówka z wyrwanym znaczkiem producenta na byle jak wyklepanym
zderzaku prawie bezszelestnie wytoczyła się spod mostu kolejowego, kiedy już prawie doszedłem
do następnej ulicy wiodącej w głąb Strefy Przemysłowej. Że też musiałem tak wdepnąć! Niebieski
pas wymalowano na samochodzie nie dla ozdoby przecież.
Co robić? Uciekać? A dokąd? Po tych zaspach nie dobiegnę nawet do ogrodzenia. Żeby
wyjechali chociaż kilkanaście sekund później...
Kierowca terenówki nie zostawił mi czasu na przemyślenia i bezsensowne rozterki, wybawił
od konieczności decydowania, czy mam coś podejmować, czy czekać, a nuż się uda. Nie udało się.
Samochód przygazował, wyrzucił spod kół prawdziwe fontanny śniegu, a potem zatrzymał
się tuż obok. Drzwi się otworzyły, z auta wysiadło trzech młodych ludzi. Dwóch miało jakieś
kompaktowe pistolety maszynowe, jeden pałkę wypełnioną do niemożliwości energią magiczną. I
czułem, że to nie zwyczajne „ołowiane osy”. Ani nawet „ognisty ul”.
Wtedy trzepnęło mnie naprawdę. Mężczyźni stanęli półokręgiem, a ubrani byli w brązowe
habity z narzuconymi na głowy kapturami. Niosący Światłość! To się gady przyczepili!
Wyszarpnąłem pistolet, zacząłem się powoli wycofywać. Sekciarze tak samo niespiesznie
brali mnie w kleszcze. To było nawet pocieszające, bo mogliby po prostu otworzyć ogień. A skoro
postępowali tak, a nie inaczej, musieli mieć rozkaz, aby brać mnie żywcem. Albo zdają sobie
sprawę, że w razie strzelaniny też by im było niesłodko. „Archanioł” dałby mi przecież parę minut
forów. Ale jeśli rzucą się do walki wręcz... Chociaż do takiej walki ich prześcieradła nie bardzo się
nadawały. Za to nieźle osłaniały przed lazurowym słońcem.
— I ten tutaj? — zdziwiłem się niemiło i aż splunąłem ze złości, kiedy z samochodu
wygramolił się szeroko uśmiechnięty Generałow. A jego jakie demony tutaj przyniosły? Specjalnie
do mnie przyjechał? A może to przypadkowe spotkanie? Ech, nie chce się wierzyć w takie
przypadki...
— Rzuć broń — rozkazał, gasząc uśmiech. — Rzucaj, nie wygłupiaj się.
— Się normalnie rozpędziłem — odpowiedziałem, celując to w jednego, to w drugiego
sekciarza. — Rozejdźmy się lepiej w pokoju.
— Nie da rady. — Władimir pokręcił głową.
— Czegoście się przypięli? — spytałem i zaraz wrzasnąłem na całe gardło: — Stać! Stać!
Co powiedziałem? Jeszcze krok i zacznę strzelać!
— Uspokój się. — Generałow nie przestraszył się mojej groźby, oparł się o samochód. —
Jak zaczniesz strzelać, pierwszy trafisz do krematorium.
— Wolę to, niż zostać królikiem doświadczalnym — oświadczyłem, obserwując uważnie
stojących sekciarzy.
— Jak zawsze, nawymyślają nie wiadomo co, a potem sami lezą, gdzie nie trzeba. —
Władimir odwrócił się lekko przed przenikliwym wiatrem, podniósł kołnierz. — Co to za ludzie?
— Na siebie spójrz — odgryzłem się. — Jeśli czegoś potrzeba, słucham. Mam jeszcze sporo
spraw do załatwienia.
— Oddaj nóż i spadaj. Nie jesteś nam potrzebny.
— Można by pomyśleć. — Propozycja Generałowa zupełnie mnie nie zdziwiła. Najpierw
rzuć broń, potem oddaj nóż, a skoro już tak ładnie się złożyło, właź do maszyny, co tam. — Po co
mi nawijać makaron na uszy? Przecież beze mnie to ostrze pomoże wam tyle co umarłemu
kadzidło.
— Tak wysoko się cenisz? — pomachała mi wesoło wyglądająca z terenówki Alina.
— Obejdziemy się bez ciebie, Ledniew. — Generałow spojrzał ze złością na wychodzącą z
auta dziewczynę.
— Czyli tak... — westchnąłem. Znaleźli mi zmienniczkę. I może się z nią udać. Proszę, jak
jej aura pryska bursztynowymi iskrami. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem coś podobnego. Nawet
Hades, choć mocny z niego mag, nie posiadał tak silnej wewnętrznej energetyki. Było tylko jedno,
za to wielkie „ale”: wiedziałem, czym to przeklęte żelazo jest, a Alina nie. I choćby jej udzielili
dziesięciu lekcji, nic to nie da. Musiałaby się powycierać jak należy po Przygraniczu,
przemarznąć... — Dasz radę?
— A jak myślisz? — Spojrzała na mnie z wyższością. — Ja nawet tam potrafiłam wiele...
— Rozumiem. — Chwalenie się swoim statusem w normalnym świecie w Forcie nie
należało do dobrego tonu i zwykle paplę traktowano tym, co weszło w rękę. Ale to nie było ważne.
Niepokoiła mnie kwestia, czy jeśli oddam nóż, nie zechcą mnie jednak dorwać. A może nie będą
sobie mną zawracać głowy? W każdym razie nieźle mnie osaczyli, wyrwać się w boju graniczyłoby
z cudem. Warto ryzykować? Tylko że na drugą stronę nie da się przebić portalu bez użycia dwóch
noży, prawda? Ale z przejściem sprawa może nie wyjść, zaś kula w łeb tutaj i zaraz czekała ze
stuprocentową pewnością.
— Co wymyśliłeś? — pogonił mnie Władimir.
— Po kiego diabła was tutaj przyniosło? — Wiedząc, że nie mam wielkiego wyboru,
postanowiłem jednak grać na zwłokę. — Tylko bez bajeczek o przypadku poproszę.
— Oddasz nóż? — Generałow zignorował moje wysiłki.
— Najpierw odpowiedz, potem zobaczymy.
— Czyżbyś nie wiedział, iż przed ojcem Dominikiem wiele spraw jest odkrytych? — spytał
jadowicie Władimir.
— Wiele, ale nie wszystko. — Nerwowo podrzuciłem ręką z pistoletem, uchwyciwszy
kątem oka jakiś ruch. Szlag, z emocji zrobiłem się cały mokry. I ręce mi zaczęły drżeć. Jeszcze
któryś się ruszy i mnie poniesie... — Mów.
— A co tutaj mówić? — Generałow wzruszył ramionami. — Wszystkiemu jest winne twoje
zainteresowanie zamrożonymi trupami. Mam kontynuować czy sam się domyślisz?
— Kontynuuj. — Przełożyłem GSz-I8 do lewej ręki.
— Z godzinę temu drużynnicy znaleźli niedaleko centrum handlowego dziwnych
nieboszczyków. Od razu dali znać kontrwywiadowi. Ktoś widział, że w pobliżu kręcił się typ
podobny do ciebie. Ktoś inni zauważył, że ten typ odjechał ciężarówką. Pozostałe to sprawa
techniki. No i odrobiny szczęścia.
— Jasne. — Wyjąłem z pochwy rytualny nóż i zmrużyłem oczy przed odblaskiem
lazurowego słońca odbijającego się w ciemnoniebieskim ostrzu. — Naprawdę mnie puścicie?
— Bez kantów.
— Zejdźcie z drogi — powiedziałem do sekciarzy, a oni rozeszli się, kiedy Generałow
wydał rozkaz.
— Nie, połóż to na jezdni — powstrzymał mnie Władimir. — I kopnij w moją stronę.
— Ależ proszę bardzo. — Czując, jak gorący pot zaczyna ciec po plecach i bokach,
ostrożnie położyłem nóż na śniegu, nie odrywając wzroku od sekciarzy. Rękojeść na pożegnanie
ukłuła palce zimnem. — Mogę iść?
— Kopnij.
Przełożyłem pistolet znów do prawej, westchnąłem głęboko i kopnięciem posłałem klingę
pod terenówkę.
I od razu cofnąłem się, ruszyłem ku rozgałęzieniu, od którego w stronę Strefy odchodziła
odśnieżona droga. Bylem tylko dotarł do ruin, tam już mogą się ze mną bawić w chowanego. Do
skutku.
W tej chwili naprawdę mało interesowałem Generałowa, który uklęknął i zajrzał pod
samochód, a sekciarze, chociaż patrzyli na mnie bykiem, nie próbowali na razie zatrzymywać.
Pilnowali, żebym głupot nie narobił? A po co mi to? Chciałem tylko jak najszybciej się oddalić. A
Generałowowi nie przeszkadzałoby nie tylko zwrócić uwagę na zachowanie innych, ale zatroszczyć
się też o to, czego nie zrobili. Dominik nie uczynił czegoś, co w tej sytuacji na pewno powinien
uczynić, to znaczy nie wysłał z tym szacownym gościem Mścisława. A to znaczyło, że są
możliwości...
Władimir wstał, kiedy już dotarłem do dziury w ogrodzeniu. Spojrzał wściekle w moją
stronę, wyjął z samochodu łopatkę saperską i wyciągnął z jej pomocą nóż. Alina ukucnęła i zaczęła
w skupieniu oglądać ozdobione wzorem ostrze, potem wzięła je w dłonie.
— I co? — Generałow zajrzał jej przez ramię.
— Zimno... — Dziewczyna zmrużyła oczy, podniosła klingę do twarzy i nagle jednym
płynnym ruchem wsadziła ją sobie w oko po rękojeść.
Generałow od samego początku nie miał najmniejszych szans. Ledwie zaczął odskakiwać, a
obracająca się gwałtownie Alina wyszarpnęła nóż z oczodołu i chlasnęła nim mężczyznę po gardle.
Runął bezwładnie w otwarte drzwi samochodu, zalewając wnętrze krwią.
Sekciarze otworzyli ogień z sekundowym opóźnieniem i dziewczyna, która rozpłynęła się
nad drogą w nieludzko szybkim ruchu, uniknęła dwóch długich serii. Prawie bez zamachu uderzyła
bliższego chłopaka nożem w brzuch, od razu wyrwała ostrze. Sekciarz upuścił broń, Ścisnął rękami
krwawiącą gwałtownie ranę. Drugie uderzenie rozorało mu krtań.
Kolejne kule rzuciły Alinę na ulicę, a trzymający się na dystans sekciarz z rzeźbioną pałką
aktywował śmiercionośne czary. Ale rój pocisków wbił się w ziemię bez efektu, bo dziewczyna,
jakby nie czując postrzeleń, zdążyła się odtoczyć. Niespodziewający się tego strzelec z pistoletem
maszynowym nieco się zagapił i natychmiast otrzymał cios w splot słoneczny.
Opętana skoczyła na równe nogi, pozostawiając za sobą krwawy ślad, rzuciła się na
ostatniego żyjącego jeszcze podwładnego Generałowa, a ten postanowił działać na pewniaka.
Podpuścił ją blisko, a potem wystrzelił praktycznie z bezpośredniej odległości sporą część ładunku.
Alinę skręciło, magiczny ładunek ugodził ją w lewy bok, zamieniając żebra w drzazgi i rozrywając
płuco na kawałki, ale sekciarz się przeliczył: już padając na ziemię, dziewczyna wyrzuciła rękę do
przodu, tak że ostrze zawadziło o twarz.
Drugi wystrzał z czarodziejskiej pałki oderwał leżącej głowę i wykluczył ją z gry. Tylko jej
znajdująca się we władaniu jakichś pozaziemskich sił ręka wciąż się rzucała, próbując dosięgnąć
klingą ściskającego zraniony policzek sekciarza. Nie odrywając dłoni od głębokiego cięcia, usiadł
na śniegu i zaczął odpełzać od nazbyt niepokojącego trupa.
I czego się tak śpieszył? Przecież i tak był skazany...
Podszedłem z tyłu, strzeliłem mu w potylicę. Na wojnie jak to na wojnie. Potem pobiegłem
po upuszczoną przez Generałowa saperkę. Wróciłem do drgającego trupa Aliny, nadepnąłem na
trzymającą nóż dłoń i trzema uderzeniami przeciąłem szczupły nadgarstek. Potem z trudem
wyprostowałem zimne i twarde jak kamień palce i nie bez wahania wyjąłem z nich nóż.
Nie poczułem zupełnie niczego, ani zimna, ani wlanego w klingę zła. Zupełnie jakbym
trzymał zwykły kawałek żelaza, a nie rzecz przeklętą przez wszystkie demony Mrozu. Czyżby napił
się krwi i zasnął?
Postanowiłem nie tracić czasu na zbieranie trofeów, schowałem nóż do pochwy,
mimochodem zerknąłem na zastrzelonego przeze mnie gościa — lepiej już zdechnąć od kuli, niż
tracić duszę po kawałeczku — a następnie szybkim krokiem ruszyłem w stronę Chin. Dobrze by
było wszystkich wsadzić w samochód i podpalić, ale teraz należało raczej wykorzystać czas, niż
zacierać ślady. Kto będzie chciał, ten spokojnie się zorientuje, co właściwie zaszło.
Tym bardziej nie będzie to sekretem dla Dominika, który za pomocą Generałowa i Aliny
urządził rozpoznanie walką. Uda się z nożem rzecz załatwić, to dobrze. A jeśli nie, gra jeszcze nie
skończona. Jednego tylko nie rozumiałem: jeżeli ten przeklęty nóż stopniowo nabiera mocy, kiedy
spróbuje zeżreć mnie z butami? I dlaczego do tej pory tego nie uczynił? Z niesamowitej sympatii?
No, no...
Przebiegłem przez Szosę Doniecką, skryłem w podwórzach i kuląc się przy ostrych
porywach lodowatego wiatru, przeklinałem z całej duszy wiszące nad głową lazurowe słońce. Mało
tego, że łzawiły oczy, to jeszcze to pieskie zimno. Trzeba się pośpieszyć.
Ośmiopiętrowy dom, zwany Chińskim Murem — od tegoż miana wzięła się nazwa całej
dzielnicy — ciągnął się wzdłuż Szosy Donieckiej, poczynając od Prospektu Tierieszkowej. Prawie z
każdego okna sterczały zakopcone rury. W promieniach lazurowego słońca brudne plamy sadzy
zdawały się szydzącymi cieniami przytajonych gdzieś w niebiosach potworów.
Wyglądający z budki strażniczej facet coś krzyknął, ale nie zwróciłem na niego uwagi,
skierowałem się na przełaj przez niespodziewanie zadbane podwórko. Prywatna własność tutaj
rządziła, proszę ja kogo... A niech sobie w dupę wsadzą prywatną własność, nie miałem ochoty
nadrabiać drogi.
Czujny ochroniarz nie podejmował działań, a kolejne podwórza nie były już takie
wychuchane, tam ludziom było obojętne, którędy idę. Nie wyglądałem na łatwą ofiarę z pełnymi
kieszeniami, w dodatku nóż dyndał przy pasie, więc po co się czepiać? Jeśli ktoś miał ochotę na
przygodę, mógł znaleźć sobie bezpieczniejszy cel. Zresztą nikogo dzisiaj nie było widać, żeby się
tylko nie narwać na drużynników.
Na szczęście nikt się mną przez całą drogę do internatu nie zainteresował. Odetchnąłem z
ulgą, spojrzałem w okna naszych pokojów i nachmurzyłem się: dym nie szedł z rury. Możliwe, że
już nagrzali wystarczająco albo nie mieli forsy na węgiel, ale było to niepokojące. Szybko
przeczesałem budynek wewnętrznym wzrokiem i nieco się odprężyłem — mogłem się oczywiście
mylić, ale nie zauważyłem zakłóceń nieuniknionych w razie funkcjonowania aktywowanych
amuletów ochronnych ani iskrzących się aur czarowników. To był plus. Ale i bez minusów się nie
obeszło. W naszych pokojach nikogo nie zauważyłem. Gdzie się mogli podziać moi kompani?
Znów poszli nazbierać złomu do sprzedania? Kiepski na to czas. Z drugiej strony, jeśli tornister z
wydrukami został w środku, zastanowię się, czy warto ich w ogóle szukać.
Wszedłem po schodkach na podest wejściowy, otworzyłem drzwi, przeszedłem przez pusty
hol do schodów. Ochroniarz wyjrzał ze swojej pakamery, odprowadzał mnie zamyślonym
spojrzeniem, jednak ledwie się odwróciłem, schował się. Schodzący z góry administrator przeszedł
obok, jakbym był powietrzem. Coś mi się to wszystko nie podobało, oj, nie podobało...
Podchodząc do drzwi modułu dwanaście, upewniłem się ostatecznie, że sprawa jest
nieczysta, ale to przekonanie opierałem wyłącznie na intuicji. A od takiego wyostrzonego czucia do
popadnięcia w paranoję tylko jeden krok. A może nawet kroczek. Wracać było już za późno. Jeżeli
w środku czekała zasadzka, nikt mnie stąd nie wypuści. A jakbym się rzucał, zduszą mnie jak kota.
Lecz jeśli rozegrać tę partię rozumnie...
Zatrzymałem się przed drzwiami, rozpiąłem kufajkę i długo szukałem klucza. Gdyby ktoś
mnie obserwował z boku, nie powinien dostrzec nic podejrzanego. Inna rzecz, że przecież mogłem
po prostu zapukać.
Otworzyłem wreszcie, szybko wskoczyłem do wnętrza i od razu zasunąłem rygiel. Intuicja,
wyostrzona do niesamowitych granic, krzyczała, że idzie teraz o sekundy, więc nie wchodząc do
pokojów, wydobyłem obrzyn i popędziłem do łazienki.
Krok, powrót — ktoś rwał na spotkanie, ale zaraz odleciał, kiedy oberwał kulkę. Huk
wystrzału zdawał się ogłuszający, a odrzut o mało nie wywichnął mi nadgarstka. Zacisnąłem zęby,
zakręciłem się na miejscu i gruchnąłem loftką w boczne drzwi. Na wszystkie strony polecały
drzazgi z framugi, a w materiale pojawiła się wielka dziura.
Usłyszałem jakiś hałas w drugim pokoju, więc z rozmachem uderzyłem ramieniem w
zaczynające się otwierać drzwi. Byczek z drugiej strony nie zdążył odskoczyć, oberwał w czoło,
rozciągnął się na podłodze, ale zdołał uniknąć lecącego w stronę głowy buta. I nie tylko uniknął, ale
i chwycił mnie, swołocz, za spodnie.
Ściany i sufit zatańczyły przed oczami, kiedy wykonałem niezgrabnie fikołka, o mały włos
nie zderzając się czerepem ze stojącym przy łóżku stołkiem. Napastnik natychmiast zerwał się na
nogi, kopnął z rozmachem, lecz ciężka podeszwa wojskowego buta strzeliła w taboret, którym
zdążyłem w porę się zasłonić. Tamtego to nie speszyło, skoczył na mnie i z całej siły uderzył
pięścią prosto w czoło. Odrzuciło mi głowę, stuknąłem potylicą o pokrytą linoleum betonową
posadzkę i odpłynąłem.
W tej chwili kumple byczka bez większego wysiłku wepchnęli do środka drzwi wejściowe.
Podpiłowali zawiasy czy co? Ale to było bez znaczenia: w głowie się kręciło, a ręce i nogi stały się
jak z waty. Nie tylko się odgryźć, ale nawet wstać na czworaki nie da rady. Niech to! Jeśli założą
kajdanki, będzie po sprawie.
— Dacie sobie radę? — upewnił się zaglądający do pokoju chudy gość w skórzanej kurtce,
wyszedł na korytarz i powiedział do radia: — Pierwszy, pierwszy, ja siódmy! Poważna sytuacja,
potrzebny natychmiast lekarz. Powtarzam, mamy rannego, potrzebny natychmiast lekarz...
— Wykręć mu łapy — rozkazał byczek swojemu równie okazałemu kolesiowi, ale w tej
chwili zadźwięczało rozbite szkło w oknie.
Byczek z przestrzeloną głową runął na podłogę, a jego kompan spojrzał na upstrzoną
kroplami krwi ścianę, po czym jednym zrywem znalazł się na korytarzu, ale padł, otrzymawszy
kulę ze snajperki.
Gdzieś na piętrze rozległy się głośne krzyki, zabrzmiały pistoletowe wystrzały, po chwili
zagrzmiały serie z automatów. Mając nadzieję, że ukryty w toalecie gość nie zaryzykuje pchania się
pod kule, z trudem pokonałem zawroty głowy, obiema rękami chwyciłem za taboret i rzuciłem nim
w okno. Na parapet sypnęły się odłamki, ale w ramie pozostały ostre kawałki, musiałem je
wyłamywać rękawem sfatygowanej kufajki. Potem chwyciłem za klamkę okienną, a oczekiwanie
na strzał w plecy męczyło mnie strasznie jak nigdy — wdrapałem się na parapet i wyjrzałem na
zewnątrz.
Jak na złość, na dole zamiast zaspy oczekiwała na mnie wydeptana do stanu szklanki
dróżka. Jeśli skoczę, poodbijam nogi. Ale wtedy nienaruszone dotąd drugie skrzydło okna bryznęlo
szkłem, zarysy domu naprzeciwko zamazały się, perspektywa wykrzywiła, a obok mnie na ulicę
powoli spłynęły lśniące złociście kule pistoletowe. „Archanioł” oparzył pierś, więc nie tracąc czasu,
wyskoczyłem.
Zawroty głowy zrobiły swoje, nie dałem rady należycie skoordynować ruchów. Główny
udar poszedł na prawą piętę, nogę przeszył ból, ale tylko zacisnąłem zęby i rzuciłem się jak najdalej
od budynku. Gdzieś niedaleko warknął i natychmiast zamilkł automat, a po śniegu przebiegł krótki
łańcuszek maleńkich fontann. Zaraz potem otworzono ogień, od razu z kilku luf, ale rozpalony
amulet na razie spełniał swoje zadanie i wszystkie pociski mijały mnie.
Ku mojemu zdziwieniu strzelanina w internacie nie tylko nie ucichła, ale wybuchła z nową
siłą, rozległ się nie tylko trzask serii, ale także eksplozje granatów. Przemknęła szalona myśl, że uda
się uciec, ale wtedy z podwórza doleciał ryk silnika. Zza domu wyskoczył łazik z niebieskim pasem
i wtedy przepalił się „Archanioł”. Magiczne pole, zaalarmowane mocnym wyrzutem alchemicznej
energii, próbowało mnie pochłonąć z głową, ale tylko sparzyło skórę setką zimnych ukłuć.
Próbując wydobyć w biegu pistolet schowany w kaburze pod kufajką, obejrzałem się i nie
mogłem uwierzyć własnym oczom. Mknący po ulicy łazik wybuchł nagle prawie bezbarwnym
płomieniem. Palący się żywcem kierowca wyskoczył, a samochód kilka razy przekoziołkował,
zanim utknął w kupie śniegu, nieruchomiejąc wreszcie do góry kołami.
Włożyłem wszystkie siły w ostatni zryw, przesadziłem niewysokie ogrodzenie i już padając,
skryłem się za rogiem. Wstałem, strząsnąłem z GSz-I8 śnieg i pobiegłem dalej.
— Sopel! Tutaj! — Wiera wypadła z bramy, machając rękami, i skoczyła ku sąsiedniej
trzypiętrówce.
Palba w internacie na moment ucichła, ale zaraz znów zaczęła nabierać obrotów. Wyrywając
z głębokiego śniegu nogi, popędziłem za dziewczyną.
— Schowaj spluwę — syknęła czekająca na mnie przy wejściu do ostatniej bramy Wiera. —
Szybciej!
Pobiegliśmy na górę po skrzypiących schodach. Wejście na strych było otwarte i
dziewczyna pierwsza popełzała na górę. Kiedy znalazłem się już obok niej, zatrzasnęła klapę i dla
pewności zablokowała ją belką.
— Zakładaj. — Rzuciła mi jakieś łachy i założyła niesłychanie wysmotruchany płaszcz.
Łachmany sięgały jej do połowy kostki i Wiera wprost na buty zaczęła nakładać wielkie walonki.
— Ruchy, Sopel! I czapkę zmień!
— Daj odetchnąć! — wysapałem i kichnąłem od kurzu, kiedy dziewczyna kilka razy
trzasnęła mnie po twarzy szmatami. — Cholera by cię!
— Czas! — Wiera wciągnęła na głowę jakiś niesamowity kaptur, po czym poszła w głąb
strychu.
Zakląłem jeszcze raz, wsunąłem dłonie w rękawy brudnego płaszcza ze sztucznej skóry
zesztywniałej na mrozie, ruszyłem za nią. Prawie natychmiast uderzyłem biodrem w jakieś żelastwo
i ledwie ustałem na nogach. Nic nie widziałem! Trzeba by coś zaradzić... Amulet...
— Szybciej! — Wiera ukucnęła, uniosła klapę, kiedy przemierzyliśmy cały budynek.
Schowałem do kieszeni rozgrzaną kosteczkę „Kociego Oka”, przytrzymałem ciężkie deski,
a dziewczyna zawisła na rękach i zeskoczyła na klatkę schodową. Namacałem omotany sznurkiem
kijek, zablokowałem klapę i też zszedłem.
— Zmień czapkę — powiedziała znowu dziewczyna, podskoczyła i pociągnęła za koniec
sznurka. Kij wyskoczył, a klapa z gruchotem zatrzasnęła się nad nami. — Chodźmy.
— No, to chodźmy. — Westchnąłem, schowałem do kieszeni kominiarkę, założyłem
wyliniałą uszankę z królików. W dodatku nie miała troczków. A gdzie moje futrzane rękawice?
Musiały wypaść podczas tej całej bieganiny.
— Co się dzieje? — Dogoniłem Wierę dopiero na parterze, gdzie w kącie przy wejściu
zwalono na kupę jakieś starocie.
— Potem. — Podała mi nie wiadomo czym nabity worek i postawiła na kółka porwaną
ceratową torbę. — Wszystkie pytania później. Przygarb się.
— Plecy mnie bolą — poskarżyłem się, ale poszedłem za jej radą, a do tego mimo woli
zacząłem utykać na prawą nogę. Cholera, odbiłem piętę. Szok minął, to i zaczęła doskwierać.
Żebym tylko nie miał załatwionego ścięgna.
Dziewczyna nie odpowiedziała, skierowała się ścieżką w stronę Prospektu Tierieszkowej.
Strzelanina w internacie przez ten czas ucichła, ale drużynnicy, skoro dostali takiego prztyczka w
nos, na pewno zdążyli już otoczyć teren. Jakoś niedbale podeszli do sprawy.
— Co z chłopakami? — Odprowadziłem wzrokiem przemykający obok nas łazik z
niebieskim pasem i migającym kogutem.
— Nie są dziećmi — burknęła, nie odrywając oczu od ziemi. — Nie rozglądaj się tak i idź
wolniej.
Ta rada też nie była pozbawiona sensu, postarałem się dostosować do tempa dziewczyny.
Skoro już udajemy śmieciarzy, nie należy chodzić z dumnie podniesioną głową. Tym bardziej że
ruch w dzielnicy wszczął się nie na żarty. Mało tego, że dopiero co otrzymujący odpowiednie
rozkazy drużynnicy pociągnęli w rejon internatu, to jeszcze zaczęli zatrzymywać i przeszukiwać po
kolei wszystkich starszych niż piętnaście lat. A na nas nikt nawet nie spojrzał. Widać ludzie tutaj
przywykli, że do handlarza starzyzną ściągało menelstwo z całego Fortu.
Dziwna sprawa: jeżeli zaplanowali taką operację, to posiłki powinny dociągnąć o wiele
sprawniej. I mogli zablokować zawczasu dzielnicę. Bali się mnie spłoszyć? Bzdura. Po ulicach
włóczy się tylu funkcjonariuszy Drużyny, że kilkudziesięciu więcej nierobów nie wzbudziłoby
niczyjej czujności. Ale jeśli nas namierzyła SWB, to wszystko staje się mniej więcej zrozumiałe.
Jasne przecież, że nie powiadamiali o akcji miejscowej komendy, tylko dopiero teraz musieli
wyjaśniać, co i jak, a na to stracili i stracą sporo czasu.
Przeszliśmy przez Prospekt Tierieszkowej i znowu zacząłem wypytywać dziewczynę, ale
machnęła tylko na mnie jak na natrętną muchę i przyśpieszyła. Teraz nie przejmowała się
konspiracją, a zaczęła sprawiać wrażenie, jakby obawiała się gdzieś spóźnić. Ale też pognała!
Dałem sobie spokój z rozważaniami, kulejąc, puściłem się za nią. Prawa pięta bolała coraz
mocniej, oczy też łzawiły okropnie od zalewających Fort promieni lazurowego słońca. W dodatku z
każdą minutą robiło się coraz zimniej, a siekący twarz wiatr mało tego, że był równie delikatny co
gruby papier ścierny, to jeszcze prawie zwalał z nóg. Rozkaszlałem się, nałykałem mroźnego
powietrza, z trudem uspokoiłem oddech. Zaraz naprawdę zdechnę...
— Daleko jeszcze? — zainteresowałem się jakiś czas później. To zrozumiale, że trzeba
krążyć trochę po dzielnicy, ale opadłem już z sił. Jeszcze chwila, a padnę w jakąś zaspę i nie
wstanę.
— Jesteśmy. — Wiera ostatni raz rozejrzała się i skierowała do jednopiętrowego baraku.
— Gdzie jesteśmy? — spytałem. Teren był, delikatnie rzecz ujmując, mało atrakcyjny. Nie
żeby mieszkał tutaj wyłącznie margines, ale nie różnił się tak bardzo od północnej rubieży.
Wszystko jasne — domy stare, pracy w pobliżu znaleźć nie można, do Bulwaru Południowego,
Czerwonego Prospektu czy Tierieszkowej daleko. Arsenał wprawdzie leżał na północy, ale kto tam
zdołał znaleźć robotę, przeprowadzał się bliżej. A zatem wychodziło na to, że w tej dziurze
osiedlały się wszelkie podejrzane typy. I ci, którzy nie mieli już dokąd pójść.
— Wspomóżcie, dobrzy ludzie. — Menel, który wyszedł nam naprzeciw w połatanym
palcie, narzuconym na brudną koszulkę, zorientował się momentalnie i wyciągnął rękę. — Pić się
chce...
— Niech Bóg ci dopomoże — odprawiła go Wiera ochrypłym głosem i weszła do środka.
Dawno niegolony typ chciał już zakląć, ale postanowił ze mną nie zadzierać, zebrał rękami
palto i gdzieś poleciał. Zapewne do knajpy, którą minęliśmy parę minut wcześniej. Co za ludzie.
Fort w oblężeniu, stan wyjątkowy, Drużyna na każdym rogu, na niebie dwa słońca, zimno takie, że
ślina w powietrzu zamarza, a jeśli pragnienie dręczy, góry gotowi przenosić, byle się napić.
Jeszcze raz się rozejrzałem, a potem wszedłem do baraku i skrzywiłem się od smrodu.
Nawet pozbawiony zmysłu powonienia człowiek sto razy by się zastanowił, zanim by został tutaj
na noc. Na podłodze walały się zużyte jednorazowe strzykawki i rozbite butelki, żółciły się zacieki
zamarzniętego moczu, widać było bure plamy zaschniętej krwi. W odległym końcu korytarza ktoś
wykłócał się podniesionym głosem, a z góry rozlegał się jakiś stuk.
Otarłem dłonią nos, przerzuciłem worek na drugie ramię i zacząłem wchodzić na piętro.
— Otwórz, Niurka! Otwórz! — Walący do drzwi brodaty gostek na widok Wiery
wyszczerzył zęby, spróbował ją chwycić za rękaw. — Ej, siostrzyczko...
— Spieprzaj, dziadu. — Odepchnąłem go zwisającym z ramienia workiem. — Nam
braciszkowie niepotrzebni.
— Harde suki! — tchnął przetrawionym alkoholem brodacz i znów zawołał: — Niurka!
Otwieraj! Paróweczka już gorąca!
Wiera spokojnie przeszła korytarzem, pchnęła skrzypiące drzwi. Poczekałem, aż wejdzie do
mieszkania, dopiero potem do niej dołączyłem. Zwróciłem uwagę, że framuga i zawiasy noszą
ślady wielokrotnych włamań, rzuciłem na podłogę worek i schowałem pistolet.
W kuchni Wietricki, siedzący na podartym dywaniku przy rozpalonej kozie, owijał
nadgarstek czystym bandażem. Kiedy nas zobaczył, włożył do kieszeni leżący pod ręką pistolet.
— Gdzie Napalm? — Wiera zajrzała do pokoju i wróciła do kuchni.
— Na razie go jeszcze nie było. — Kola nawet na nią nie spojrzał.
— Wszystko z nim w porządku? — zaniepokoiła się dziewczyna.
— Pewnie tak — odpowiedział flegmatycznie Wietricki i poprosił mnie: — Zamknij drzwi,
bo się chałupa wyziębi.
— Miałoby się co wyziębiać. — Zamknąłem jakoś latające na wszystkie strony skrzydło,
zrzuciłem płaszcz, wytarłem twarz rękawem kufajki.
— Co znaczy: pewnie tak? — syknęła Wiera. — Byliście razem?
— Pierwszy uciekł. — Wietricki skończył opatrunek, odciął nożem nadmiar bandaża. —
Przyjdzie, gdzie miałby się podziać?
— Jest coś do żarcia? — Pociągnąłem nosem i z rozczarowaniem pojąłem, że pieczonymi
kartofelkami pachniało z korytarza.
— Trzy skórki od chleba. — Nikołaj wskazał parapet.
Przeszedłem do kuchni. Zamiast szyby w okienną ramę wstawiono kawał tektury, więc
mocno ciągnęło zimnem. I żadnej obserwacji nie dało się prowadzić.
Na parapecie leżał czerstwy bochenek. Odgryzłem kawałek i skrzywiłem się. Czy to w
ogóle jedzenie?
Wiera rzuciła płaszcz na zardzewiały zlew.
— Zaraz coś przygotuję.
— W toalecie stoi wiadro. — Wietricki źle zinterpretował moje błądzące spojrzenie.
— A gdzie miałoby stać? — Uśmiechnąłem się, oglądając sfatygowaną kozę, zrobioną z
jakiegoś przerdzewiałego baku. — Myślę po prostu, z jakiego śmietniska to wszystko tutaj
przytaszczyliście.
— Z najbliższego, a jakiego niby? — Wiera postawiła czajnik na piecyku i wskazała worek
pozostawiony przy drzwiach. — Przynieś.
— Po cholerę?
— Podpałka tam jest. — Zaczęła przeglądać nasze niebogate zapasy.
— Taki kawał ciągnąłem jakąś tam podpałkę?! — wnerwiłem się.
— A wolałbyś pozbierać na miejscu? — odgryzła się i prychnęła na siedzącego bezczynnie
przy kozie Wietrickiego. — Odejdź! Też się rozsiadł.
— Ktoś idzie. — Nikołaj wstał, wyjął pistolety.
Wiera rzuciła się do swoich rzeczy, ja odskoczyłem pod ścianę i spróbowałem odczytać aurę
idącego korytarzem człowieka. Pomarańczowe, czerwone, złote... Napalm. I tylko on.
W istocie tak było — drzwi się otworzyły, zawiasy o mało nie wypadły ze ściany i wszedł
piromanta. Uśmiechając się szeroko, klepnął mnie w ramię, mrugnął do Koli i cmoknął w policzek
dziewczynę, która odetchnęła z ulgą.
— To co, znów jesteśmy w komplecie? — Napalm od razu zaczął dorzucać drew do kozy i
wyciągnął w stronę rozpalonego piecyka ręce. Dziwne. Ile przed nami musiał się tutaj zjawić
Wietricki, skoro zdołał tak mocno napalić?
— Tak jakby. — Powoli ukucnąłem, czując, jak zaczyna się we mnie burzyć magiczna
energia. Zaczyna się atak? A może kiedy alchemiczny amulet się rozpadł, oberwałem zdrową dawkę
promieniowania? Ale wahania energii nie wychodziły poza normę, nawet prawe przedramię prawie
nie dokuczało. Nie, „Supermagister” to jednak rzecz...
— Nie cieszysz się, że nas widzisz? — Piromanta powiesił na wbity w ścianę haczyk kurtkę
puchową, pozostając tylko w koszuli.
— Cieszę się jak szalony. — Roześmiałem się. — Powiedzcie, po co było urządzać tę
rzeźnię? Nie mogliście mnie przejąć po cichu i uprzedzić o zasadzce?
— A ty co, najmądrzejszy? — Nikołaj spojrzał na mnie ponuro.
— Może i tak.
— Chłopcy, nie kłóćcie się — powstrzymała nas Wiera, odsunęła czajnik i postawiła na
ogniu żelazną listwę o zagiętych krawędziach. — Obawialiśmy się, że będą szli za tobą, aby nas
wszystkich nakryć. A poza tym, skąd mogliśmy wiedzieć, z której strony nadejdziesz?
— Podziękowałbyś, że poczekaliśmy, bo uciekłeś jakoś. — Wietricki potarł pożółkły siniak.
— Dzięki. Gdzie tornister?
— W pokoju. — Napalm przeciągnął się, strzelił kostkami palców. — Nie ciekawi cię, jak
to było?
— Ciekawi. — Przełknąłem ślinę. Wiera wysypała na listwę ugotowany makaron i od
zapachu aż mnie trochę zemdliło. A co mnie miało ciekawić? Tak naprawdę nie wiedziałem tylko
jednego: kto im poddał myśl, żeby się przenieść do sąsiedniego budynku. A może w tej kompanii
jest nie tylko jeden paranoik? — Tak w ogóle co was przestraszyło?
— Ochroniarz zaczął się za bardzo interesować, gdzie się podziałeś. — Wietricki zawiesił
jakimś podartym kocem drzwi do pokoju i wrócił do piecyka. — Od razu wyczułem, że coś tu
śmierdzi.
— Gdyby Kola nie postawił nas na baczność, byłoby krucho — zgodził się Napalm i
myśląc, że nikt nie widzi, łyknął garść tabletek. Skrzywił się, poczerwieniał, ale przełknął.
Odetchnął i łyknął wody ze stojącej na parapecie blaszanej bańki. — A ciebie nie było i nie było,
więc postanowiliśmy się przeprowadzić. A tutaj najechało się drużynników! Potem się rozproszyli,
ale przejmować ciebie, sam rozumiesz, nie było jak. Opracowaliśmy więc warianty ucieczki,
przebraliśmy się, złaziliśmy wszystkie okoliczne śmietniki... Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
— Dzięki, żeście się o mnie zatroszczyli — powiedziałem, myśląc o czymś innym.
— Ci dwaj uparli się jak barany — burknęła Wiera. — Na plasterki damy się pociąć,
mówią, ale jego nie porzucimy. Próbowałam im przemówić do rozumu, ale bez efektu...
— Naprawdę? — Spojrzałem uważnie na chłopaków. To jak z tym jest? Naprawdę obaj?
Przypomniałem sobie słowa koordynatora i zrobiło mi się nieprzyjemnie. Czyżby podejrzenia sług
Mrozu nie były pozbawione podstaw? Takie nadstawianie się wyglądało coś nienaturalnie. Jak
powiadają, przyjaźń przyjaźnią, ale papierosy niech każdy nosi swoje. Dlaczego ci goście poszli dla
mnie na takie ryzyko? No dobrze, jeszcze Napalm, ale Kola?!
— „Przyjaźń prawdziwa się nie załamie, nie rozmoczy jej deszcz i wiatr nie rozwieje...” —
zaśpiewał piromanta, najwyraźniej ukrywając zmieszanie. Wyciągnął rękę w stronę piecyka i od
razu dostał od Wiery po paluchach aluminiową łyżką. — Przecież już gotowe...
— Poczekasz chwilę — ucięła dziewczyna.
— Słuchajcie. — Potarłem skronie, próbując przegonić zmęczenie. — A w internacie coś
urządziliście?
— No tak, temu i owemu przeczesaliśmy grzywkę — rzucił niedbale piromanta.
— Niewielka operacja dywersyjna — dodał nie mniej lekko Wietricki, uśmiechając się. —
W rodzaju...
— Chodźcie — zawołała nas Wiera i rozmowy na jakiś czas ustały.
A potem zachciało mi się spać po prostu niesamowicie. Nic dziwnego, bo w pomieszczeniu
ciepło, a w brzuchach pełno. No i nabiegaliśmy się tego dnia jak wyścigowe charty. Ale na razie
było jeszcze za wcześnie na zaleganie. Pozostało jeszcze to i owo do zrobienia...
Poszedłem po tornister do pokoju, w którym było o wiele chłodniej, wróciłem do kuchni.
— Jak mamy wartować? A tak przy okazji, jak znaleźliście tę norę?
— Moje stare kontakty. — Wietricki usiadł przy piecu owinięty w jakąś szmatę. — A warty
nie trzeba trzymać. Jeśli nas tutaj wywęszą, tak czy siak mamy przekichane.
— Aha. A jeżeli przylezą miejscowe męty? — nie zgodziła się z nim Wiera, przysłuchując
się gromkim wybuchom śmiechu i krzykom sąsiadów. A może nawet nie bezpośrednich sąsiadów,
bo ściany były tutaj raczej marne. — Drzwi trzymają się na ślinę.
— Napalm, włóż no tam sworzeń, dobrze? — poprosił leżący już Nikołaj, odwrócił się i
natychmiast zasnął.
— Napalm zrób to, Napalm zrób tamto. — Piromanta aż zatchnął się z oburzenia, ale wstał,
wyjął z kupy chłamu łom, włożył go w solidne haki, których wcześniej nie zauważyłem — dwa w
ścianie i dwa w drzwiach. Wydało mu się to jednak zbyt mało, wziął więc drugi kawał żelaza.
— Teraz lepiej — uspokoiła się nieco dziewczyna i też zaczęła się układać.
Zerknąłem przez szczelinę w dykcie i zauważyłem, że na zewnątrz pociemniało. A jednak
wszyscy jakoś wcześnie postanowili iść spać.
— Całą dobę pilnowaliśmy, wiesz? — Piromanta usiadł obok mnie, ziewnął. — A Wiery nie
słuchaj, też nie zamierzała cię zostawić.
— No jasne, bo kto inny zdoła nas wyprowadzić z Fortu? — wyburczała dziewczyna,
podkładając sobie pod głowę zrolowany płaszcz.
— Nie dałem rady — przyznałem się w odpowiedzi na pytający wzrok Napalma. —
Pogranicznicy sami ni diabła nie mogą...
— To gdzieżeś się tyle czasu szlajał?
— Nie zastałem Saławata, musiałem zajść do niego na drugi dzień.
— Dostałeś chociaż zastrzyk?
— A nie widać po mnie? — Przeciągnąłem dłonią po twarzy, wyciągnąłem rękę. — Daj
wody.
— Widać. — Podał mi blaszankę z parapetu. — I jak ze zdolnościami?
— Na razie nie mam pojęcia. — Dopiero do mnie dotarło, że nijakich szczególnych
skutków naprawdę nie poczułem. — Za to po wkłuciu o mało nie zdechłem.
— Dziwne, ja od razu zauważyłem różnicę. — Napalm spojrzał nerwowo na rozbebeszoną
apteczkę. — To powiadasz, że z pomocą twoich kontaktów nie da się wyrwać z Fortu? W takim
razie jutro od rana poodwiedzamy moich znajomych.
— Zobaczymy — mruknąłem. Wyjąłem z tornistra wydruki z danymi o miejscach przebić
energii magicznej. Próbowałem rozczytać mały druk, otworzyłem drzwiczki kozy. Węgle nie
świeciły dość jasno, musiałem więc dorzucić drew.
— Co znaczy: zobaczymy? — nastroszył się piromanta.
— Mam jeszcze trochę spraw. — Nieznacznie potarłem ściśnięty przez łańcuszek
multiczaru nadgarstek. — Jutro to pozałatwiam i będzie wiadomo...
— Masz nierówno pod sufitem? — zasyczał Napalm. — Pół Fortu nas szuka, a ty chcesz
załatwiać jakieś sprawy? Wpadniemy jak amen w pacierzu!
— Nie ciągnę was ze sobą. Szukaj kontaktów. Zdążę się przyłączyć, to zdążę. A nie, sam
uciekaj.
— Uciekać powinniśmy wszyscy razem — nie zgodził się ze mną i podrapał się w lewy
policzek, a dokładnie w bliznę przypominającą kontynent afrykański. — Wtedy mamy jakieś
szanse. I nie myśl sobie, że tchórzę. Już się swoje nabałem. Jak człowiekowi ustawicznie próbują
rozwalić łeb, nabiera do śmierci filozoficznego dystansu. Ale nie mam ochoty głupio umrzeć.
— Zahaczyli cię? — Zacząłem przeglądać dane, przypominając sobie słowa Kulawego
Borii na temat dat zachodzących w Komunie przebić.
— Co? A! Nie, nie drasnęło nawet. Zdążyłem roztopić kulę. — Napalm zrozumiał, że
przekonywać mnie próżny trud. — Ale ty pomyśl jednak. Dobrze się zastanów, dla czego chcesz
ryzykować własną skórą...
— Można by pomyśleć, że mam jakiś wybór — wymamrotałem pod nosem tak, aby nie
dosłyszał tego układający się do snu piromanta, i wyciągnąłem przed siebie zdrętwiałą nogę. Ależ
mnie pięta bolała. Nie, gdybym miał wybór, w Forcie już dzisiaj smród by nawet po mnie nie
został.
Rozwinąłem mapę i zacząłem zaznaczać ołówkiem punkty przebić, które nastąpiły od
trzydziestego października do siódmego listopada. Znacząca większość zdarzyła się w centrum
Fortu, tworząc połamaną linię, ale czy na tej podstawie można wyciągać wnioski? Nie, na razie na
to za wcześnie.
Z drugim przedziałem czasowym, to znaczy ostatnią dekadą czerwca ubiegłego roku,
musiałem się trochę powodzić. Jego granice były zbyt rozmyte i zbyt wiele się w tym okresie
działo. Wyglądało to tak, jakby osłona energetyczna Fortu uległa wtedy osłabieniu. A może to były
jeszcze echa walki przy Czarciej Wyrwie?
Jak by nie było, ale po paru godzinach mordęgi rozrysowałem plan. I teraz badałem centrum
Fortu, gdzie oprócz pierwszego zarysował się drugi łańcuszek niebieskich znaczków.
Oba zaczynały się — czy raczej może kończyły — w rejonie, który jeszcze do niedawna
kontrolowali komunardzi. Potem rozbiegały się w różne strony, ale co najbardziej interesujące,
znów się schodziły. Według mapy — przy Placu Poległych.
Co to oznaczało? Czy Komuna przerzucała energię właśnie stamtąd? I po poważnym
zwarciu postanowili przeprowadzić energetyczną linię nową trasą? Wychodziło na to, że tak.
Pozostawało zatem ostatnie, najważniejsze pytanie: jakie źródło energii może się znajdować
w rejonie Placu Poległych? Jak jest zamaskowane? Dlaczego do tej pory nie wpadli nań ani
Gimnazjon, ani SES?
Co tak w ogóle znajduje się na tym miejscu? Domy mieszkalne, bazar przy zejściu do
„Kiszki” i to wszystko.
„Kiszka”?
Ta myśl wydała mi się godna uwagi — w sieci połączonych schronów można było bez trudu
ukryć praktycznie wszystko. Ale tam stale tłoczy się tyle narodu, że utrzymać w sekrecie
czegokolwiek nie daliby rady najlepsi konspiratorzy. Prędzej czy później zaczęłyby się plotki, a
wtedy...
Należy to jednak przemyśleć.
Włożyłem wydruki z powrotem do tornistra, zatrzasnąłem drzwiczki kozy i rozwaliłem się
na rozpostartym na podłodze płaszczu. Tornister włożyłem pod głowę, pokręciłem się chwilę i
prawie od razu zasnąłem.
Jutro, wszystko jutro...
Rozdział 7
Budziłem się bardzo opornie. Powoli wypływałem ze snu, końcem ucha łowiąc fragmenty
cichych rozmów, i znów zasypiałem. Nie wiem, ile to się ciągnęło, ale zdrętwiały lewy nadgarstek i
ostra potrzeba wypróżnienia się w końcu zmusiły mnie do otwarcia oczu.
Jeszcze nie całkiem przebudzony, obejrzałem ciemną kuchenkę i siedzących obok dymiącej
nieco kozy ludzi. I jakoś na razie leniwie zaczęły się pojawiać w głowie pytania: kim jestem, gdzie
jestem, co to za persony dookoła?
I jeszcze bardziej leniwie pojawiały się odpowiedzi. W większej części były niecenzuralne i
prowadziły tylko do jednego: nie zwlekając biec do toalety, zanim pęcherz pęknie.
Usiadłem, oparłem się plecami o ścianę, potrząsnąłem głową i ostrożnie wstałem.
Zignorowałem pytające spojrzenia towarzyszy, przyssałem się do blaszanej bańki. Od stłuczonej
pięty ból przeszywał całą nogę, musiałem się chwycić krawędzi parapetu.
— Spałeś za długo czy co? — spytała Wiera ubijająca coś miarowo w obtłuczonej
emaliowanej misce.
— Coś w tym rodzaju. — Odetchnąłem głęboko i poszedłem do ubikacji, starając się stąpać
wyłącznie na palcach.
— Chrapać to ty potrafisz, chłopie. — Piromanta podrzucił do pieca wilgotne polano,
zamknął drzwiczki.
— A idźcie wy — wychrypiałem, z trudem dotarłem do toalety, chwyciłem ręką framugę i
zacząłem celować strumieniem moczu do zardzewiałego, pogiętego wiadra.
Zaczęło mnie chwytać stopniowo. Najpierw zaszumiało w głowie, potem przed oczami
zamigotały świecące kropeczki, a na koniec zaczęły się pode mną uginać nogi. Przemknęła myśl, że
powinienem skończyć, zanim stracę przytomność, ciężko dysząc, powoli ukucnąłem. Szum w
głowie od razu ucichł, a samopoczucie szybko wróciło do normy.
Cholera jasna! Czyżby kość pękła? A może po prostu przyleżałem sobie piętę?
Ostrożnie przeniosłem ciężar ciała na prawą nogę i nieco się uspokoiłem. Skoro mogłem
ustać, to wszystko dobrze. Przeżyję. Na razie trudno powiedzieć, na ile ucierpiała ruchomość stawu
po udarze, ale raczej nic strasznego się nie stało. Ogarnę się.
— Żyjesz? — ucieszył się nie wiadomo z czego uchachany piromanta.
— Popatrz na siebie — odgryzłem się i spojrzałem na milczącego uparcie Wietrickiego. —
Która jest?
— Dochodzi jedenasta. — Popatrzył na zegarek i wrócił do czyszczenia pistoletów.
— Która?! — Podszedłem do okna, wyjrzałem przez szparę. Rzeczywiście, dawno się już
rozjaśniło. Tylko światło było jakieś dziwne. Właśnie! Do Czarnego Południa pozostało niewiele
czasu...
— Chcesz jeść? — spytała Wiera. — Zostawiliśmy ci...
— Nie — odpowiedziałem i zacząłem rozcierać lewą dłoń. Pomogło to niewiele, bo łańcuch
coraz mocniej wrzynał się w nadgarstek. Próba odchylenia go nie doprowadziła do niczego
dobrego, przeciwnie, zrobiło się jeszcze gorzej, bo spod kilku ogniw wypłynęły krople krwi.
Cholera, jeszcze trochę, a zostanę bez ręki.
— Na pewno nie chcesz? — ożywił się piromanta, niezwracający uwagi na mój wygląd.
— Zryj sobie — zezwoliłem niezbyt uprzejmie. Głodu naprawdę nie czułem. W ogóle nie
miałem żadnych potrzeb. W głowie kołatała się tylko jedna myśl: pozostało ci mało czasu. W ogóle
nie zostało ci czasu... W ogóle...
Nie zostało czasu na co? Żeby znaleźć ukryty w Forcie nóż i wypełnić zamówienie sług
Mrozu, oczywiście. Inaczej się nie da. Ściskający nadgarstek łańcuszek w jakiś sposób usiłował
manipulować moją świadomością.
I przecież nic nie poradzisz, znów przyjdzie tańczyć, jak ktoś zagra. Oczywiście do czasu. A
potem... potem zobaczymy, kto tutaj jest złym tancerzem, a komu tylko okoliczności przeszkadzają.
Najważniejsze to dotrzeć do noża jako pierwszy. Z dwoma takimi ostrzami urządzę szybko
wszystkim sądny dzień.
— Napalm — zawołałem piromantę, który zdołał się już uporać z moją porcją kaszy — dasz
radę znów popracować?
— A co chcesz zrobić? — Wytarł ręce w jakąś szmatkę.
— Przepalisz bransoletę? — Wyciągnąłem ku niemu lewą rękę.
— Jaką bransoletę? — zdziwił się.
— No tę! — rozeźliłem się i znów spróbowałem paznokciami podważyć przylegające ściśle
do skóry ogniwa. — Łańcuch multiczaru, nie widzisz czy co?
— Jaki znowu łańcuch? — Piromanta pokręcił palcem przy skroni. — Nie obudziłeś się
jeszcze?
— Wiera? — zwróciłem się do dziewczyny przyszywającej łatę na dziurę w kurtce. —
Widzisz to?
— Nie. — Pokręciła głową.
— Ja też nie. — Nikołaj nie czekał na pytanie. Zdążył już wyczyścić obie spluwy.
— „Związani jednym łańcuchem, skuci razem w jedno” — zaśpiewał Napalm.
— A niech was cholera weźmie! — Idiotyzm tej sytuacji rozwścieczył mnie. — Przepal,
mówię!
— Dobra — zachichotał Napalm jakoś tak nerwowo, powiódł palcem po nadgarstku. —
Tutaj?
— Tutaj — przytaknąłem i z przekleństwem cofnąłem rękę: tryskające spod paznokcia
piromanty bezbarwne płomienie przeszły przez łańcuch, który okazał się niematerialny, i opaliły mi
skórę. Od razu zaśmierdziało palonymi włosami. — Żeż twoja mać!
— Przecież ci mówiłem — mruknął Napalm i podmuchał sobie na palec.
— Chwal się tym teraz do emerytury — burknąłem, wzdrygnąłem się i odwróciłem
gwałtownie w stronę drzwi.
— Co, głosy też już słyszysz? — wyzłośliwiał się piromanta.
— Zdawało mi się. — Oblany zimnym potem przykucnąłem koło piecyka. No właśnie o
glosy chodziło. Podstępne, niepojęte słowa pojawiały się w głowie, a od zimnej, obojętnej intonacji
aż załupało w skroniach. —Dobra, pora ruszać.
— A gdzie się znów wybierasz? — Wiera wytrzeszczyła na mnie oczy. — Zaraz Czarne
Południe. Na ulicach nikogo, drużynnicy od razu cię capną.
— Co cię ugryzło? — poparł dziewczynę piromanta. — Przeczekamy lazurowe słońce i
wtedy możemy spadać z Fortu.
— Nie wolno tutaj zostawać. — Odciągnąłem od szyi nagle zbyt ciasny kołnierz swetra.
Zarysy ścian rozpłynęły się i zaczęły krążyć wokół mnie, zasłonięty dyktą otwór okienny wypełnił
się czernią, a podłoga ledwie zauważalnie drgnęła. I głosy...
— Dlaczego nie wolno? — oburzyła się Wiera.
— Znajdą nas! Trzeba zmienić melinę, dopóki jest czas. — Z trudem wynurzyłem się z
ogarniającego mnie szaleństwa. — Mam parę miejsc na oku.
— Nigdzie nie pójdziemy! — krzyknął Napalm. — Po jaką cholerę?!!!
— To nie idźcie. — Wzruszyłem spokojnie ramionami. To byłoby idealne rozwiązanie. Sam
sobie jakoś poradzę. I spokojniej bez nich będzie, nazbyt głęboko w duszę zapadły mi słowa
koordynatora. Chociaż pewnie chciał osiągnąć właśnie taki efekt.
— Sopel ma rację — wsparł mnie nieoczekiwanie Wietricki. Wstał. — Zbyt niebezpiecznie
jest pozostawać w jednym miejscu.
— Kola, a tobie co? — odwrócił się do niego piromanta. — Zmówiliście się czy jak?
— Skoro jaśnie pan postanowił zostać, proszę bardzo, niech zostaje. — Nikołaj zaczął się
ubierać, najwyraźniej nie mając wątpliwości, jaka będzie ostateczna decyzja pozostałych. Zdawało
mi się, że siniak zaczął mu schodzić z policzka, za to lewa ręka, przeciwnie, spuchła jeszcze
mocniej. — Ale ja uważam, że trzeba się stąd zabierać.
— Co za brednie! — wrzasnął doprowadzony do ostateczności Napalm. — Tutaj
pozostawać zbyt niebezpiecznie, ale włóczyć się po dworze już bezpiecznie?! Idiotyzm! Mamy
najwyżej godzinę, nie więcej!
— Nie drzyj się — poprosiłem, wkładając kufajkę. — Nikt cię nie wygania na zewnątrz,
zostań.
— Musimy się trzymać razem — oświadczył zasępiony Napalm i w tej chwili pochwycił
zdziwione spojrzenie Wiery. — Ale uważam, że nie czas teraz gdzieś się wybierać.
— Przeciwnie — zaoponowałem i podszedłem do drzwi z obawą, że znów mnie dopadnie
atak klaustrofobii zmieszanej z szaleństwem. — Teraz nawet Drużyna powinna wycofać ludzi z
ulic. Kto jak kto, ale oni zawsze dbali przede wszystkim o własną skórę.
— I dokąd mamy pójść? — Sceptycznie nastawiona Wiera wetknęła igłę w szpulkę nici.
— Do „Kiszki”. — Zaskoczyłem wszystkich. — A co? Tam nas na pewno nie będą szukać,
a Czarne Południe spokojnie przesiedzimy pod ziemią. Pieniądze mamy, nie umrzemy z głodu, a i z
noclegiem nie będzie problemu.
— Tam teraz ludzi... — skrzywił się Nikołaj. — Szpilki nie wetkniesz.
— I bardzo dobrze, w tłumie najłatwiej się zgubić. — Wyciągnąłem jeden z łomów
blokujących drzwi. — Wasza wola, nikogo siłą nie ciągnę.
— Poczekaj. — Piromanta na wspomnienie „Kiszki” jakoś stracił na pewności. — Mam
znajomych, mieszkają niedaleko stąd, oni zawsze na Czarne Południe uciekają do „Zachodniego
Bieguna”. Możemy się u nich zaczepić.
— Niezły pomysł. — Uśmiechnąłem się, czując, jak po plecach cieknie mi cieniutka strużka
potu, a odrapane ściany znów zaczynają się wykrzywiać. — Ale dla mnie, po pewnym zastrzyku,
jak wiesz, podwyższone tło magicznego promieniowania jest niewskazane. Mówię po raz ostatni:
albo pójdziecie ze mną do „Kiszki”, albo idźcie, gdzie chcecie.
— Idę z tobą — oznajmił Wietricki.
— Czort z wami! — machnął ręką Napalm. — Wierka, ty co powiesz?
— Sam mówiłeś, że nie powinniśmy się rozdzielać. — Dziewczyna zaczęła zbierać swoje
rzeczy. — Pójdziemy razem.
— No to ruchy. — Nie mogłem się zdecydować, czy powinienem się cieszyć z takiego
obrotu rzeczy, czy wręcz przeciwnie. No cóż, nic już się z tym nie zrobi, a w grupie weselej.
Przysłuchałem się dochodzącym gdzieś z dołu krzykom, a potem wyszedłem za Wietrickim
na korytarz i syknąłem cicho z bólu. Pięta bolała okropnie, chociaż na szczęście chyba zaczęło już
trochę odpuszczać.
Na dworze było strasznie. Nie zimno, wilgotno, wietrznie czy nieprzyjemnie, ale właśnie —
strasznie. Powietrze z miejsca uderzyło w twarz i zamroziło nozdrza. Oczy zaszły łzami od
świecącego z bezchmurnego nieba lazurowego słońca, którego rozmazana plama minęła zenit i
nieuchronnie zbliżała się do wiszącej prawie nad horyzontem ziemskiej gwiazdy. Od nienaturalnie
powykrzywianych cieni i wydającej się mirażem perspektywy zaczynało się plątać w głowie,
wcisnąłem więc czapkę bardziej na czoło i pośpieszyłem ku sąsiedniemu domowi. Może tam
ścieżka tonie w śniegu, ale za to panuje cień.
— Musimy iść prosto — powiedział Wietricki — jeżeli chcemy wyjść na Czerwony
Prospekt.
— A jak twoje oczy, nie bolą od tego słoneczka? — spytałem.
— Tak jakby trochę — przyznał.
— W takim razie pójdziemy opłotkami, domy nas chociaż zasłonią przed lazurowym
draniem.
— Chodźcie szybciej. — Napalm obejrzał się, mrużąc oczy, potarł poczerwieniałe od mrozu
policzki. — Zimno...
— Idziemy. — Schowałem dłonie w rękawy kufajki. Że też musiałem zgubić futrzanki!
Paluchy nie marzłyby mi tak okrutnie. Ależ zimno, skoro nawet piromantę wzięło. Pierwszy raz
widziałem, żeby marzł.
Nic dziwnego, że na ulicy nikogo nie widać. Nawet drużynników. Podwórza były jak
wymarłe. Można by kręcić film o mieście dotkniętym skutkami wojny jądrowej. I gdyby nie
obrzydliwe lazurowe słońce, nie moglibyśmy się skarżyć na warunki. Już lepiej tak się przechadzać,
niż kryć po bramach i zaułkach przed glinami.
Ale lazurowe słońce zakłócało piękny obrazek. Nie dość, że nie można było się normalnie
rozejrzeć, to jeszcze zaczęło się żarzyć w głowie. Na górne piętra domów w ogóle nie można było
spojrzeć, żeby zwyczajnie nie zbzikować. Dachy ginęły w nie wiadomo skąd biorącej się mgle, raz
chwiały się, raz oddalały. Można oczywiście to diabelstwo brać za złudzenie optyczne, ale czy to
jakieś pocieszenie?
I żeby jeszcze tylko mnie tak mordowało. Ale nie, jedynie Wiera jakoś się trzymała. Napalm
wbił się w puchową kurtkę po uszy, a Nikołaj całkiem się rozkleił, aż nim miotało na boki. Żeby go
tylko nie trzeba było nieść. I bez tego przestawiałem nogi wyłącznie siłą woli. Gdyby nie magiczne
tarcze, dawno bym wykitował od nadmiaru promieniowania. I tak całe ciało paliło ogniem. Nie,
trzeba jak najszybciej zaszyć się w jakiejś norze.
— Słyszycie? — Wiera nagle zatrzymała naszą grupę inwalidów.
— Silnik. — Wietricki oblizał wargi spękane na mrozie do krwi.
— Ależ nie, strzelają gdzieś na południu. — Dziewczyna zasłoniła oczy dłonią, spojrzała
nad dachy domów.
— Miastowi ruszyli do szturmu? — spytał Napalm i w tej chwili ziemia zadrżała, a zaraz
potem doleciał huk dalekiego wybuchu. Z dachów posypał się śnieg, zadzwoniły rzadko oszklone
okna.
— Silnik — powtórzył z uporem Nikołaj, chwycił mnie za rękaw, pociągnął do bramy.
Teraz wszyscy już usłyszeli dochodzący od ulicy szum silników samochodowych.
Gdybyśmy szli prosto, na pewno nie zdążylibyśmy się ukryć, a tak czasu było aż nadto. Wyjrzałem
zza ogrodzenia, odprowadziłem wzrokiem dwie wielkie, czarne terenówki z przyciemnianymi
szybami i gwizdnąłem cicho.
— Czyżby po nas?
— Chodźmy — trącił mnie w plecy przytupujący w miejscu Napalm. — Za tym budynkiem
jest zejście do „Kiszki”.
— Wiem. — Rozejrzałem się jeszcze raz i nierozsądnie spojrzałem w górę. W oczy
natychmiast zaszczypało, w głowie włączyła się karuzela. Nie wiem, jakim cudem udało mi się
ustać, ale kiedy znów zacząłem kojarzyć, gdzie się znajduję, nie zostało już czasu na złapanie
oddechu, musiałem lecieć za pozostałymi.
Polecieć poleciałem, ale zaraz o mały włos byłbym się wrąbał w wysoką zaspę, naniesioną
przez wiatr pod ścianę domu. Całe ciało miałem jakby ulepione z waty i tylko ból powodowany
przez wrzynający się w nadgarstek łańcuch multiczaru rwał pozbawiającą przytomności mgłę.
Wkrótce żarłoczne języki płomieni ogarnęły prawe przedramię, a zaraz potem od wiszącego przy
pasie noża popłynęły lodowate strużki mrozu.
— Sopel? — zniekształcony głos Wiery docierał do mnie, jakbym znajdował się pod wodą.
— Co z tobą?
Postanowiłem wziąć się w garść, potrząsnąłem głową i przyśpieszyłem kroku. Trzy rwące
mnie na strzępy siły splotły się wreszcie w jeden kłębek i słabość zmieniła się w jakąś kryształowo
ostrą jakość świadomości. Napierające na psychikę kłującymi, złymi promieniami lazurowe słońce
nagle pociemniało, wzrok wykonał dziwną woltę, a przed oczami zamigotały na wpół przezroczyste
linie energetyczne przenikające cały Fort na wskroś.
I w odróżnieniu od podlegających chaosowi potoków poza murami miejskimi te tutaj
przypominały skomplikowany mechanizm starego zegara. Prawie niewidoczne nici, dziwne zgęstki,
grube sploty obrobionych siłowych linii i nawet otulające je lekkie miraże składały się w jeden
system, nieco podrygujący, jakby od uderzeń niewidzialnego serca. Domy zaczęły przypominać
naniesione na cieniutką bibułkę papierosową zarysy, a między nimi drżały ciągnące się w niebo
energetyczne strumienie. Gdzieś nad miastem zlewały się w srebrną ochronną zasłonę, okrywającą
kopułą cały Fort. A daleko nad tym czerniała dziura lazurowego słońca.
Przez mgnienie oka ujrzałem, jakim sposobem Gimnazjonowi udało się osłonić miasto
przed magicznym promieniowaniem i jaka jest podstawa tego wciąż doskonalącego się systemu, ale
coś uderzyło mnie w nos. Cholerstwo zniknęło, pozostawiając po sobie przyczajony za gałkami
ocznymi ból, a razem z wizją poszły się paść wszelkie moje domysły.
— Ostrożniej — odwrócił się do mnie Wietricki, którego uderzyłem nosem w tył głowy. —
Z powrotem.
— Co znowu? — Nic nie rozumiejąc, znów przymknąłem oczy, porażone odbijającym się
od śniegu lazurowym słońcem.
— Kordon tam wystawili — burknął Napalm, obchodząc mnie po głębokim śniegu.
— Jaki, do cholery, kordon? — Zatrzymałem go, łapiąc za rękaw. Serce załomotało, a nogi
znów zrobiły się jak z waty. Wpadliśmy?
— Drużynnicy. — Piromanta uwolnił rękę, śpieszył oddalić się od rozmieszczonych w
sąsiednim podwórzu przy wyjeździe na ulicę funkcjonariuszy. — Jakbyś nie wiedział, w Forcie
obowiązuje stan wyjątkowy.
— Przejdziemy kawałek dalej, spróbujemy przeskoczyć obok nich. — Wiera dogoniła mnie,
rozglądała się czujnie na boki. — Nie mogą wystawić straży pod każdym krzaczkiem.
— Cholera ciężka! — Spojrzałem na zaczynające się zlewać w jedną plamę słońca. Od razu
pociemniało w oczach, poczułem, jakby ktoś wbił mi w ciemię rozpalony pręt. Pozostało niewiele
czasu: między dwoma ledwie ledwie sczepionymi krawędziami już zaczynała się wypełniać czernią
cieniutka na razie kreseczka.
Zaczynało się zaćmienie. Całkiem szybko i bez tego niezbyt jasne światło ściemnieje, a z
czarnego kleksa palącym potokiem mrozu spłynie nieprawdopodobna zimnica. A wtedy biada tym,
którzy nie zdążyli znaleźć kryjówki. Nawet w doskonale chronionym przed sączącym się z Północy
magicznym promieniowaniem Forcie każdy szczęściarz, który przeżyje Czarne Południe na
zewnątrz, może się zacząć zaliczać w poczet mieszkańców Getta. Dlaczego szczęśliwiec? Bo
zwyczajny człowiek raczej nie da rady przeżyć tych czterdziestu paru minut królestwa zimna. Jeśli
już oziębiło się tak, że straciłem czucie w twarzy i palcach...
— Zdążymy — nie rozumiejąc przyczyny takiej mojej reakcji, spróbowała mnie uspokoić
dziewczyna. Z jej ust przy każdym słowie buchały gęste kłęby znikającej natychmiast pary. —
Kilka minut i będziemy na miejscu.
Tak było w istocie. Przebiegliśmy przez opustoszałe podwórka dwupiętrowych domów,
zanurkowaliśmy w bramę przechodnią budynku ozdobionego literą P, w którego piwnicy
znajdowało się jedno z wejść do „Kiszki”. Rozplanowanie domu okazało się nad wyraz korzystne
— niewielka studnia podwórka otwarta była tylko na zachód, więc mury chroniły je przed
lazurowym słońcem.
Myślę, że w zwyczajnym czasie także nie było tutaj ruchu — zbyt daleko od Czerwonego
Prospektu, ale teraz życie było najważniejsze. Przy otwartych na oścież drzwiach do sieni
rozładowywano zawalone jakimiś skrzynkami sanie, a z piwnicy tragarze taskali do zaparkowanej
na środku podwórza ciężarówki kartony. Bojaźliwie spoglądający w niebo kupcy nie śpieszyli się
porzucać swoich naprędce przygotowanych kramów i najwyraźniej do ostatniej chwili zamierzali
namawiać do zakupów śpieszących obok mieszkańców. Ale obywateli szukających schronienia w
„Kiszce” nie okazało się aż tak wielu. Albo główna fala już przeszła, albo ludzie postanowili zostać
w domach.
Zerknąłem przelotnie na rozłożoną na improwizowanych ladach, kartonowych pudłach i
drewnianych skrzynkach mnogość barachła — wełniane rękawice, skarpety, bluzki, noże własnej
roboty, bełty do kusz i sidła sąsiadowały z puszkami konserw, bochenkami czarnego chleba i
innymi towarami zarówno pierwszej, jak i drugiej czy trzeciej potrzeby — a potem skierowałem się
do wejścia. Rozładowane sanie odjechały już, a na ich miejsce zajechał wyraźnie potrzebujący
wizyty w warsztacie gazik.
— Zabili Giorgadzego...
Ten fragment zdania zmusił mnie do zatrzymania się. Zacząłem się przyglądać wyłożonej na
pomiętej gazecie mrożonej rybie. Drepczący przy sąsiednim kramie, na który narzucono kawał
brezentu, handlarze nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi i nie ściszyli głosów, ale i tak
słyszałem piąte przez dziesiąte.
— Kiedy?
— W nocy...
— Chcesz kupić? — popędził mnie brodaty sprzedawca bez większej nadziei na zbycie
towaru.
— A skąd jest?
— Ze stawu przy chutorze Dolnym.
— Tam nigdy okonie się nie trafiały. — Napalm pociągnął mnie za sobą i nie ściszając
głosu, spytał: — Sopel, a po co ci teraz ryba?
— Poczekaj no. — Zatrzymałem się przy następnym kramie i zacząłem oglądać konserwy i
paczki kaszy. Sądząc z asortymentu, rozmawiający byli poważnymi przedsiębiorcami. A jeśli
należeli do Związku Handlowego, warto było przysłuchać się wymianie zdań.
— Brednie — oznajmił z pewnością siebie wysoki chłop w porządnej szubie, uszytej z futra
nieznanego mi zwierzęcia. — Rano go widzieli...
— Kto? — chrząknął sceptycznie dziobaty gość. — Zinka mówiła, że o świcie bojową
brygadę Cechu, wszystkich do ostatniego człowieka, wynieśli z domu Zorika i załadowali na
karawan.
— Bzdura. — Wysoki machnął ręką i zwrócił się do mnie: — Czym mogę służyć?
— Po ile mandarynki? — Napalm wysunął się przede mnie, kościstym palcem wskazał na
skrzynkę z cytrusami.
— Zwariowałeś? — mruknąłem i w tej chwili ukłuło mnie w plecy czyjeś uważne
spojrzenie. Odwróciłem się gwałtownie, znalazłem wzrokiem wracających ku nam od gazika Wierę
i Nikołaja, a potem zacząłem się przyglądać sprzedawcom oraz śpieszącym do „Kiszki” ludziom.
Nikt mi się nie przyglądał. Znajomych też nie dostrzegłem. Tak, ale tamten typ już mi się
kiedyś rzucił w oczy! Pogrzebałem w pamięci i odetchnąłem z ulgą, splunąłem sobie pod nogi.
Kiedy wróciłem do Fortu, na Bulwarze Południowym grali muzykanci. To ten sam chudy solista. I
właśnie doszła do niego reszta zespołu. Instrumenty nawet mieli ze sobą: bęben, gitary w
futerałach, jakieś trąbki. Postanowili zarabiać w „Kiszce”? Raczej nie, tam już się napchało dosyć
miejscowych darmozjadów. Na każdym rogu siedzą. Wygonią tych tutaj jak amen w pacierzu.
Zza stojącego w dalszym końcu podwórza kramu wyszedł barczysty facet w zimowej kurtce
z wyłogami, a ja znów wzmogłem czujność — tylko mi jeszcze drużynników brakowało. Czy to nie
on się mną zainteresował?
Z tym że funkcjonariusza ludzie akurat mało ciekawili — zadarł głowę i wpatrzył się w
niebo. Mimo woli podążyłem za jego spojrzeniem i przeszły mnie dreszcze. Nad Fortem zawisła
jeszcze prawie niewidoczna gołym okiem piramida Cytadeli. Nawet nie piramida, a zaledwie jej
zarysy. Białawe linie na jaskrawobłękitnym niebie. A może to mnie nerwy zaczęły puszczać? Bo
drużynnik nie panikował, tylko polazł gdzieś sobie. A jeśli to nie moje nerwy, co dalej? Słudzy
Mrozu, jak ostrzegał koordynator, naprawdę zamierzają zrównać Fort z ziemią?
— Chodźmy szybciej — pogoniłem Napalma i nachmurzyłem się. Czy to nie on narzekał na
brak gotówki? To na jaki plaster chce kupić mandarynki?
— Idę. — Piromanta rozliczył się, odszedł od kramu i dał Wierze jedyną kupioną
mandarynkę. — Proszę.
— Och, dziękuję — uśmiechnęła się dziewczyna. — To takie drogie...
— Nieważne — mruknął Napalm. — I nie częstuj nikogo, to tylko dla ciebie.
— Szybciej. — Nachmurzyłem się i skuliłem, kiedy z tyłu rozległ się chrobot
samochodowych opon.
— Kurna... — Wietricki wypowiedział to samymi wargami i w tej chwili trzasnęły
drzwiczki stojącego o jakieś pięć metrów za nami łazika. Zapewne łazika, tego nie wiedziałem na
pewno, bo tak, jak zasyczałem na swoich towarzyszy, tak stałem nadal, nie odwracając się. Czyżby
jednak nie po nas? Ale ręki nie wyciągałem spod kufajki. A nuż będą kłopoty?
— Drużyna, sierżant Własow — głos przedzierającego się do nas przez głęboki śnieg
człowieka odesłał moje nadzieje psu pod ogon. — Przejdźmy do kontroli...
— Co znowu? — Napalm spojrzał na niego ponuro, ale już wiedziałem, na czym
wpadliśmy.
Jaskrawa, pomarańczowa plama pod nogami. Obrana mandarynka w ręku Wiery. I całkiem
niereprezentacyjny wygląd naszej kompanii. Wszystko to kiepsko współgrało. Bo za co tacy
włóczędzy mieliby kupić egzotyczny owoc? A to znaczyło, że kieszenie mieliśmy pełne pieniędzy,
skoro jeden postanowił obdarować dziewczynę. A kieszenie pełne forsy leżą w kompetencjach
drużynników. Były dwie możliwości: jeśli to sprawa kryminalna, to za fraki i na posterunek. A jeśli
nie kryminał, można dokonać sprawiedliwego podziału. Jeśli zaś podział miałby iść opornie, dadzą
lufą pod żebra?
No właśnie! Po dobroci na pewno się nie odczepią, nie uda się ich pozbyć. Jeśli zaczną
obszukiwać, znajdą tyle spluw, że się nie wyłgamy za żadne pieniądze. A moniaków mieliśmy tyle
co kot napłakał. Co robić? Przebijać się i przy okazji posłać na tamten świat masę ludzi? Poddać
się? Tak, jasne! Doskonale rozumiałem, że drużynnicy wykonują tylko swoją pracę, każdy może
mieć siedmioro drobnych dzieci, ale czy to coś zmieniało? Bliższa koszula ciału. Ktoś nie ma
dzisiaj szczęścia za grosz. Miejmy tylko nadzieję, że to nie my.
— Szybciej! — warknął funkcjonariusz, tracąc w jednej chwili całą poprzednią uprzejmość.
— Do kogo mówię?
— Ale z jakiego powodu? — Wyciągając ręce spod kufajki nie za szybko, ale też nie za
wolno, zacząłem się odwracać w stronę sierżanta. Da radę? Kierowca, oparty na masce, międlił w
ustach niezapalonego papierosa, trzeci drużynnik siedział w samochodzie z automatem w rękach,
patrząc w naszą stronę przez otwartą szybę.
— Głupi jesteś? — ryknął podoficer, ale od razu się zamknął i spróbował poderwać wiszący
mu na ramieniu AKSU.
Prawie oparłem mu GSz-18 o pierś i pociągnąłem za spust. Huknął wystrzał, sierżant runął
na plecy. Następna para kul poszła w stronę odpinającego kaburę kierowcy, jedna go trafiła. Z
dziurką między oczami gość zsunął się w śnieg po masce wozu.
Ludzie rozbiegli się w różne strony, ktoś zaczął krzyczeć, ale nie zwracałem na to uwagi.
Opróżniłem magazynek, strzelając do ostatniego drużynnika prosto przez drzwiczki. Potem
rzuciłem pistolet i pognałem do wejścia. Z tyłu słyszałem oddechy moich ludzi, gdzieś niedaleko
rozległ się przenikliwy głos gwizdka. Wskoczyłem w otwarte drzwi, dosłownie zjechałem po
schodkach do piwnicy, ale wtedy Napalm zawołał:
— Nie tędy!
— Ty co? — Kaszlący Wietricki oparł się o ścianę. Znów zaczął wyraźnie utykać. A mnie
ból w nodze wręcz przeciwnie — przeszedł. Skutek adrenaliny?
— Tam jest jeszcze jedno przejście. — Piromanta odciągnął mnie od zejścia do „Kiszki”,
utworzył małą kulkę ognia, podepchnął Wierę. — Szybciej!
Nie pozostawało nic innego, jak pobiec za nim. I im dalej posuwaliśmy się w głąb piwnicy,
tym przejście stawało się trudniejsze: ze ścian sterczały kawałki rur, z sufitu zwisały przewody, co i
raz pod nogami plątały się jakieś śmieci. Jedyną nadzieją było to, że pogoni nie przyjdzie do głowy
tędy się pchać, bo zejście do podziemi znajdowało się po drugiej stronie.
— Za mną! — zawołał piromanta, skręcając w jakiś zaułek, i po niepewnych,
zmontowanych z różnego żelastwa schodkach zeszliśmy piętro niżej.
Teraz już nie miałem najmniejszych wątpliwości co do kompetencji Napalma. Podziemie
okazało się zbyt obszerne, jak na zwyczajną piwnicę, jego ściany tonęły w mroku.
Oho! A tutaj jeszcze szyny kiedyś były! I sufity na trzy metry! Ale szerokość nie taka znów
wielka, może ze cztery metry. Ani okien, ani drzwi, wszędzie głuche, betonowe płyty.
— Teraz dokąd? — Złapałem oddech.
— Mnie się pytasz? — zaczął wierzgać Napalm. — To ty powinieneś wiedzieć!
— Nie drzyj gumala. — Skrzywiłem się. — Po coś nas tutaj przyprowadził?
— Zaprowadzę was do „Kiszki”, zaprowadzę. — Machnął ręką, a wisząca nad nim kulka
zaczęła sypać długimi liliowymi iskrami. — To przejście prowadzi prawie do samego Placu
Poległych.
— A czemu nie ma tutaj ludzi? — Wietricki wsłuchał się w ciszę podziemia. Wiera
przykucnęła, oparła się plecami o ścianę i ciężko dyszała.
— Kiepska wentylacja — wyjaśnił piromanta. — I strop się zawalił w jednym miejscu. Ale
nie o to chodzi, najważniejsze, to gdzie mamy teraz pójść? Trzeba było tak się wpakować?
— Wcześniej też nie byliśmy w lepszym położeniu — zauważył rozsądnie Nikołaj. — Nie
wydaje mi się, żeby nas Sopel tutaj tak sobie przyprowadził. Prawda?
— Zgadza się — odparłem i zmrużyłem oczy.
Wpaść w trans udało się bardzo łatwo i przez kilka uderzeń serca pod zamkniętymi
powiekami widziałem ciągnące się w podziemiach linie energetyczne. Właśnie tego
potrzebowałem! Nie otwierając oczu, dotknąłem koniuszkami palców najcieńszego strumienia,
którego półprzezroczysta nić połyskiwała srebrem, i o mało nie krzyknąłem z bólu. Litery
nieznanego pisma na prawym przedramieniu sparzyły skórę, a łańcuch multiczaru ścisnął
nadgarstek z siłą szczęk buldoga. Jednak ból pomógł mi tylko poczuć, jak przez magiczny strumień
przepłynęła zmarszczka. Po dziesięciu sekundach palce znów sparzyło zwichrowanie sączącej się
przez piwnicę energii, a potem, po kolejnym identycznym interwale, nastąpiło jeszcze jedno. Jakby
gdzieś niedaleko bardzo powoli biło serce. Alchemiczne serce, pompujące w nasz świat obcą magię.
— Ocknijżeż się! — potrząsnął mną Wietricki. — Mów, co wymyśliłeś.
— Gdzieś w „Kiszce” została ukryta pewna bardzo cenna rzecz. — Potrząsnąłem głową,
pomacałem lewy nadgarstek i bez zdziwienia stwierdziłem, że spod skóry zoranej ostrymi
ogniwami łańcuszka cieknie krew. — Gdyby udało się to znaleźć, to otworzy się wielka szansa,
żebyśmy mogli zeskoczyć z tej szalonej lokomotywy.
— Jak to? — Wietricki wlepił we mnie wzrok — Jaki przedmiot może nam pomóc wyrwać
się z Fortu?
— I z Fortu, i z Przygranicza... — Bez rezultatu próbowałem zapamiętać kierunek, z
którego nadpływały impulsy energii, uśmiechnąłem się i popatrzyłem na zaintrygowanych
towarzyszy. — Jeśli chcecie, chodźcie ze mną. Jeżeli nie, sam spróbuję sobie poradzić. Ustalmy,
gdzie się spotkamy w razie czego...
— Za późno na rozdzielanie się — westchnął ciężko piromanta. — O wiele za późno...
— Co to za artefakt? — spytał Wietricki, uznając z miejsca, iż rzecz idzie o jakiś magiczny
przedmiot.
— Zobaczycie sami. — Nie chciałem teraz niczego wyjaśniać.
— Dobra. — Nikołaj pokiwał głową. — Trzeba się stąd zabierać, nie podoba mi się tutaj.
— Schowaj spluwę — ostrzegł go Napalm i dopiero teraz zauważyłem, że Wietricki zdążył
ściągnąć z trupa drużynnika AKSU. Trofiejszczyk, cholera.
Pojawienie się wychodzącego z ciemności człowieka przegapiliśmy jakoś. Oto jeszcze
przed chwilą nikogo nie było, a nagle niby diabeł z pudełka wyskoczył przed nami wysoki,
szczupły gość w czarnej skórzanej kurtce i wełnianej czapeczce.
— Witajcie. — Podmuchał w dłonie. Rękawiczki miał z obciętymi palcami. Poznałem
muzyka z Bulwaru Południowego. — Gospodarz kazał odebrać nóż...
— Kazał, to bierz. — Wyjąłem z pochwy rytualną klingę, podszedłem do grajka. Jeśli się
nie myliłem, facet był niezłym czarownikiem, w każdym razie jego aura mocno iskrzyła. I
musiałem brać w rachubę, że jeszcze trzech czaiło się gdzieś w pobliżu.
Podejrzewający podstęp mężczyzna uniósł ręce i potraktował mnie jakimś bojowym
zaklęciem. Cisza piwnicy wypełniła się wyciem zachłannie wypalającego tlen płomienia. Ale ogień
to jeszcze pół biedy. Czary ukryte pod oślepiającym wybuchem okazały się bardzo perfidne i
przebiły bez wysiłku osłony skręconej w tarcze przestrzeni.
A jednak muzykant się przeliczył. Ledwie moje palce zaczął ściskać skurcz, a już ostrze z
trzaskiem rozsiekło materię obcych czarów. Zielony wzór na klindze mignął zimnym ogniem, a
ostrze rozcięło podwładnemu Gospodarza gardło. Krew po tych wybuchach wydawała się czarna.
W następnej chwili zapłonęło moje ubranie. Niebieskim ogniem.
Zakręciłem się jak bąk, zerwałem buchającą zimnym płomieniem kufajkę, ściągnąłem przez
głowę dymiący już sweter.
W pobliżu rozległ się jęk, obok przemknęła powiększająca się gwałtownie ognista kula
Napalma, a w następnej chwili odrzuciło mnie pod ścianę. Betonowe płyty stropu popękały, dały się
słyszeć głuche uderzenia, przekleństwo, krótki krzyk i spokojny głos Wietrickiego:
— Zwijamy się.
Podniosłem z podłogi upuszczony nóż, którego rękojeść jakoś dziwnie rozgrzała palce, i w
samej koszulce — kufajka, sweter i koszula spaliły się doszczętnie — podbiegłem do Nikołaja.
Obok niego krzątała się już niekontuzjowana w krótkiej walce Wiera, ale Wietricki nie chciał jej
pomocy, przyłożył do zakrwawionej twarzy kawałek materiału.
— Ze mną wszystko w porządku — burknął, wstając. — Zbierajcie się szybciej.
Przeskoczyłem nad dymiącym trupem jednego z muzyków — w nos uderzył odór palonych
włosów i przysmażonej skóry — i wróciłem do kupki popiołu pozostałej po mojej odzieży, trąciłem
ją butem. O betonową podłogę zadzwoniło ostrze finki, ale moja radość okazała się przedwczesna:
rękojeść prawie całkiem się spaliła. Co za cholerstwo! Przykucnąłem, przesiałem popiół między
palcami, ale jedynym, co znalazłem, oprócz nienaruszonych guzików, okazała się kostka „Kociego
Oka”. Schowałem amulet do kieszeni spodni.
— Mamy szczęście, że jesteś taki niezniszczalny. — Napalm podmuchał na opuchnięte
palce, odciągnął trupa zarżniętego przeze mnie muzyka od kałuży krwi i zaczął z niego ściągać
skórzane wdzianko. Nic dziwnego, bo puchowa kurtka piromanty była cała poprzepalana.
— W jakim sensie?
— Oni przecież wszyscy naraz w ciebie uderzyli. — Rękawem puchowca oczyścił skórę
kurtki i założył ją. — No i się zesrali na rzadko.
— Długo wam jeszcze zejdzie? — zawołał Wietricki, który zdążył już zdjąć z jednego z
trupów ubranie. Dziwnie było na niego patrzeć. Twarz miał opuchniętą, a spod opatrunku sączyła
się cieniutka strużka krwi. Ale stał pewnie na nogach. I nawet się nie krzywił. Silny chłop! Zdążył
przecież załatwić dwóch czarowników.
— Mocno oberwałeś? — Podszedłem do niego.
— Drobiazg. — Odwrócił się do Napalma. — Którędy teraz?
— Przed siebie. — Piromanta machnął ręką w głąb tunelu. — Sopel, tak chcesz iść?
— Bo co? — Nie od razu załapałem, czego dotyczy pytanie. A, szlag jasny! Wyglądałem
równie niedorzecznie, jakbym w upał stał na asfalcie w nartach! Miałem na sobie tylko
podkoszulek! Dobrze, że chociaż dżinsy i buty nie spłonęły. Nie zmarzłem w ogóle. Szok? Raczej
nie. Prędzej dały o sobie znać ukryte zdolności organizmu. — A, tak pójdę. Weź sobie czapkę.
— W „Kiszce” takich półgłówków jest opór. — Piromanta wzruszył ramionami, skrzywił
się i strzelił palcami, tworząc mętnie świecącą kulkę. — Tempo, tempo. Długo nie dam rady.
Z tunelu wyszliśmy po pięciu minutach. Nie, wcale się nie kończył. Po prostu piromanta
zatrzymał się przy wmurowanej w niszę skrzynce z bezpiecznikami o pokrzywionych drzwiczkach,
wsunął rękę w jakąś dziurę i pociągnął coś do siebie.
— Za mną. — Zgasił kulkę, otworzył drzwi, schylił się i wszedł w ciasne przejście. — Nie
zapomnijcie zamknąć za sobą.
Wsunąłem się zaraz za nim i mało nie zwaliłem mu na głowę, tak ostro korytarzyk szedł w
dół. Dobrze, że udało mi się wymacać wgłębienia w ścianach, wycięte na oparcie dla rąk i nóg. Nie
musieliśmy schodzić bardzo głęboko, parę poziomów, nie więcej. Potem Napalm nagle przepadł, a
po kilku ruchach sam poleciałem w dół i wypadłem z dziury w suficie jakiegoś ciemnego korytarza.
— Odsuń się — syknął na mnie piromanta, odepchnął lekko i chwycił w objęcia Wierę,
która głośno krzyknęła.
— Super — wyburczałem, krzywiąc się z bólu w znów odbitej pięcie. Ale katakumby! A
przecież w takich ciemnościach można przejść obok i nie zauważyć tej dziury w suficie. Tym
bardziej że różnych dziur na pewno było tu więcej.
— Idziemy stąd — znów pogonił nas Napalm, kiedy Wietricki zeskoczył miękko na dół.
Nikołaj oderwał już chustkę od twarzy i nie udało mi się dostrzec innych oznak zranienia niż
opuchlizna. Uchem mu krew poszła czy co?
— Gdzie jesteśmy? — Dogoniłem drepczącego nie wiadomo dokąd Napalma, ale w tej
chwili korytarz zakręcił i stanęliśmy przed podświetlonymi niebieskawo drzwiami z nieco
zamazanym napisem „Dom Koszkina”.
— Cholera, to nie tutaj — odwrócił się piromanta. — Wyjście jest tam.
I rzeczywiście, wystarczyło wrócić, by po jakichś trzydziestu metrach korytarz zaprowadził
nas do przestronnego pomieszczenia, w którym pod sufitem kręciła się zrobiona z lustrzanych
sześciokątów kula. Odbijały się w niej promienie różnokolorowych lamp, wydobywając z mroku
rozmaite zakamarki podziemia.
Żółty — pod jedną ze ścian automaty do gry, których światełka wzywają naiwniaków, żeby
wrzucili w ich wnętrza jedną lub dwie uczciwie zapracowane czy też ukradzione gdzieś monety.
Czerwony — niewielką niszę okupuje grająca uparcie jakiś motyw orkiestra jazzowa. Zielony —
wokół lady baru bez nazwy zaczyna się awantura, ale zostaje natychmiast przerwana przez
nadbiegających ze wszystkich stron ochroniarzy. Niebieski — oślepiający napis ciągnący się przez
prawie całą ścianę: „Lenin żyje!”. Biały — promień oświetla szyldy znajdujących się w dalekim
końcu podziemia, a skleconych z nie wiadomo czego sklepików: „Nóż & K”, „Magia Run”, bistro
„Ping-Pong”, „Alchemiks”, atelier „Złota Antylopa”, „Wróżba”, „Amulety ze zniżką”.
I w całym tym kołowrocie kolorów ruch tłumu ani na chwilę nie ustawał. Nawet
wzmocniona głośnikami muzyka nie była w stanie zagłuszyć wielogłosowego gwaru chroniących
się tutaj przed lazurowym słońcem ludzi. Za to w tej ciżbie nie powinniśmy się rzucać w oczy. Tutaj
takie typy się kręcą, że zwykłym ludziom pozostaje tylko trzymać twarz na kłódkę.
— Suńcie się — krzyknęli na nas dwaj targający jakieś pudło tragarze i posłusznie
spełniliśmy ich prośbę. Od razu dookoła zawirował ludzki potok i trzeba było dobrze popracować
łokciami, żeby nas nie porozrzucało po różnych końcach pomieszczenia.
— Dokąd? — Wiera z trudem złapała oddech, kiedy wreszcie udało się nam ukryć między
„Wróżbą” a bezimiennym sklepem, w którym w miejscu okien wstawiono chronione czarami
akwaria. A nie, nie byl bezimienny, bo niewyraźnymi kulfonami napisano „Sny Ctulhu”.
— Zaraz sprawdzę. — Postanowiłem spróbować wczuć się w puls przenikających
podziemną halę potoków energetycznych, ale nie dałem rady się skupić.
— Znajdziemy spokojniejsze miejsce i zdecydujemy. — Napalm poprowadził nas ku
ciemnemu otworowi wyjścia, wzdłuż krawędzi którego połyskiwał rząd dziwnych run. — Bez
gadania! I podjemy, i spokojnie pogadamy.
— Nie ma czasu! — wrzasnąłem mu w ucho, przekrzykując muzykę, ale piromanta w
odpowiedzi wystawił tylko środkowy palec. Gnojek.
W szerokim korytarzu okazało się dziwnie cicho i jasno. Ludzie się nie przepychali, a
muzyka prawie ucichła. W dodatku pod sufitem wisiały latarnie imitujące światło dzienne. Aż się
nie chciało stąd odchodzić. To, co mi się w „Kiszce” nigdy nie podobało, to ciągła hałaśliwa
krzątanina. Latem jeszcze jakoś dawało się wytrzymać, ale zimą szpilki nie szło wetknąć. Zupełnie
jakby ci ludzie przebywali tutaj dniem i nocą. Zresztą w sumie tak było naprawdę. Muzycy i
handlarze miesiącami nie widzieli bożego świata. I po co im to? Pewnie przywykli. A mnie zawsze
mrówki biegały po plecach, kiedy tu schodziłem. Proszę, teraz też powiało czymś okropnym.
Klaustrofobia czy co?
— Za mną. — Trzymając się piromanty, prawie biegiem przemierzyliśmy niewielką,
szczelnie zastawioną stołami salkę, pośrodku której na podwyższeniu tańczyła striptizerka z wężem
boa. Kelnerzy krzątający się pośród gości i stojący pod ścianami wykidajły odprowadzali nas
ponurymi spojrzeniami, ale ani nie proponowali obiadu, ani nie próbowali nas wyrzucić.
— A tutaj co ci się nie spodobało? — zażartował na siłę milczący przez cały ostatni czas
Wietricki.
— Nie ma miejsc — wyjaśnił piromanta, nie odwracając się, i zaraz zanurkował w kolejne
przejście.
Ten korytarz okazał się przeciwieństwem poprzedniego — był ciemny, na ścianach
wyginały się wielobarwne tęcze graffiti, snuły się jakieś mętne typy, od których dolatywał zapach
trawki. Skąd oni to biorą, smoluchy? Przecież w tym klimacie nie rośnie...
Napalm z trudem otworzył ciężkie drzwi i w nos uderzyła mnie od razu mieszanina mniej i
bardziej apetycznych zapachów. Ciemne typy coś zamamrotały z niezadowoleniem, ale
wystarczyło, aby Wietricki się odwrócił, i od razu zamilkli.
Przepuszczając Wierę przodem, obejrzałem pomieszczenie, do którego nas doprowadził
korytarzyk. Byłem podwójnie zdziwiony. Było tu w miarę jasno, pod sufitem wisiały
pomarańczowe kule czarodziejskich lamp, i w miarę cicho. Siedzący pod przeciwległymi ścianami
brodaci gitarzyści albo współzawodniczyli, albo podgrywali sobie nawzajem. Narodu też nie było
tragicznie dużo. Mogłoby jeszcze, jak to mówią, jabłko upaść na ziemię.
Piromanta nie zwolnił nawet kroku, zupełnie jak chart biegnący tropem, przeciągnął nas
obok sklepów „Prawdziwe Wróżby”, „Łuki i Kusze”, „Tattoo-salon Silver”, „Spuścizna Przodków”,
„ChuliGun” i zasiadł przy wolnym stoliku dziwnego lokalu z szyldem „CzeburekB”. Okazało się,
że zapachy, które poczuliśmy przy wejściu, płynęły nie skądinąd, ale właśnie z tej jadłodajni.
Wprost na oczach klientów coś skwierczało na patelniach, bulgotało w garnkach i buchało parą w
ogromnym kotle.
— Nie otrujemy się? — Wietricki z niepewną miną pociągnął nosem. — Pewnie tu podają
szczurzynę.
— Jak kupisz dwadzieścia czebureków, skompletujesz kota — mrugnął do niego Napalm i
zaraz zaczął składać zamówienie kelnerce, której twarz skrywała czadra. Ale tajemniczość z
jakiegoś powodu nie dotyczyła całej reszty dziewczyny i przez półprzezroczystą szatę można było
sporo zobaczyć. — Cztery porcje pilawu, zieloną herbatę, placki...
— Ja nic nie chcę. — Opuściłem pod stół lewą rękę, czując, jak krople krwi odrywają się od
palców i skapują na podłogę. W głowie znów zawirowało, ale siłą woli udało mi się przegnać
skradające się szaleństwo. Nie, teraz nie wolno mi tracić nad sobą kontroli. Czas się kończy.
Cholera, czego ja w ogóle tutaj szukam?
— Sopel! Sopel! — Wiera potrząsnęła moim ramieniem. — Wypij herbaty.
Łyknąłem gorącego płynu, oparzyłem podniebienie i zakaszlałem. Pokręciłem ciężką głową,
poruszałem lewą dłonią. Prawie całkowicie straciłem w niej czucie. Wstałem.
— Pora na mnie...
— Siedź. — Napalm posadził mnie siłą z powrotem. — Jesteśmy teraz ze sobą związani,
dalej już tylko razem.
— No to chodźmy. — Upiłem znowu z wciśniętej mi w rękę szklanki.
Żebym tylko wiedział, dokąd trzeba pójść. W tym przeklętym podziemiu przeplatało się ze
sobą tyle nici energetycznych, że odgadnąć, gdzie początek, a gdzie koniec, nie udałoby się chyba
nawet Hadesowi. Nie pomyliłem się przypadkiem? Może się przecież okazać, że źródło całego tego
chaosu znajduje się dziesięć kilometrów dalej, a magiczna energia ścieka tutaj za sprawą jakichś
osobliwych właściwości otoczenia. Albo przez działanie murów miejskich na przykład.
— Najpierw wyjaśnij, co się dzieje — zażądał piromanta i zaczął wcinać pilaw.
— Co konkretnie was interesuje? — Westchnąłem ciężko. Spojrzałem na Wietrickiego i
przestraszyłem się nie na żarty. Odchylił się na oparcie krzesła, zdjął kaptur skórzanej kurtki i w
mętnym świetle czarodziejskich lamp jego skóra wydawała się rozpalona, pokryta kropkami
drobnych ropni.
— Po co to wszystko? — niezbyt komunikatywnie sformułował pytanie Napalm.
— Dla ratowania życia na Ziemi. — Zastanawiając się, czy nie posłać go do diabla,
spojrzałem na Wierę, ale odwróciła oczy. Jasne. W razie czego ona pójdzie z Napalmem. A Kola
pewnie ze mną. Może to i lepiej? Przeniosłem spojrzenie na sklep „Spuścizna Przodków”, ale od
niesamowitego zmieszania barw i przekształceń liter zabolały mnie oczy. — W miarę możliwości
trzeba stąd spadać.
— Już to mówiłeś. — Wietricki oblizał popękane wargi. — Czego szukasz?
— Pewnego artefaktu — zacząłem wyjaśniać, rozglądając się na boki. Zdawało mi się czy
naprawdę z uchylonych drzwi wypełznął przejrzysty zawój mgły? Przeciąg natychmiast rozerwał
biały tuman na strzępy i stało się jasne, że to tylko dym z papierosa. — Chodzi o jeden z tych, za
pomocą których zostało stworzone Przygranicze. Jeden z tych, za pomocą których budowano
portale między światami. Jeden z ... Rozumiecie już?
— I co nam to da?
— Jeśli wszystko wypali, przejdziemy z powrotem do normalnego świata. — Postanowiłem
nie zwracać uwagi na symptomatyczne słowo „nam”. Nie nam, ale mnie.
— A jeżeli nie wypali? — Wietricki wstrząsnął się. — Może nam pomóc chwycić
wszystkich za jaja? Do czego jest w ogóle zdolny?
— Do wielu rzeczy. — Zamrugałem, próbując zatrzymać „płynące” widzenie. Napis na
koszulce: „Jutro — dobry dzień, żeby zdechnąć” nagle się zamazał, stylizowane na nagłówek
gazety litery zatańczyły, zamieniając się miejscami, i przez chwilę wydawało mi się, jakby hasło
wzywało do opuszczenia świata właśnie w tej chwili.
— Dobra odpowiedź — uśmiechnął się piromanta. — I gdzie się to cudo znajduje?
— Gdzieś niedaleko — próbowałem się uzłośliwić, ale nie byłem pewien, czy wydusiłem z
siebie chociaż słowo.
Czułem się, jakbym dostał wiosłem w łeb. I nie wbiło mnie to w podłogę, bo nie taki ze
mnie człowiek, żebym się zgodził na los gwoździa, ale rozpłaszczyło w naleśnik. A odsłonięte
nerwy jakoś tak naturalnie i bez jakiegokolwiek wysiłku zrosły się w jedno z powoli płynącą przez
podziemie magiczną energią.
I na mgnienie oka stałem się nie wszechmogący może, ale wszechwiedzący. Korytarze,
piwnice, dawne schrony, tajne przejścia i całkiem już zapomniane nory „Kiszki” przemknęły przed
wewnętrznym widzeniem, a potem pochwycił mnie paląco zimny nurt i wyrzucił gdzieś bardzo
wysoko. Tak wysoko, że Fort stał się wielkością taki jak na mapie i tylko pulsująca nad nim
półsfera tarczy magicznej ożywiała nieco martwą nieruchomość. Półsfera i wisząca nad miejskimi
murami lodowa piramida Cytadeli. Maleńka i krucha, zupełnie jak ozdoba choinkowa. Zdawało się,
że wystarczy sięgnąć, dotknąć...
I to całkowicie naturalne pragnienie w jednej chwili naruszyło chwiejną równowagę
nieruchomości i, zupełnie jak pudowy ciężar ciągnący na dno topielca, pociągnęło z powrotem pod
ziemię. W głowie wybuchły iskry, usta wypełniły się krwią, wzdrygnąłem się i oderwałem głowę od
twardego blatu.
— Sopel?!!! — wykrzyknęli chórem, nie mogąc doczekać się ode mnie odpowiedzi.
— Nie teraz. — Poderwałem się, czując, jak skóra na prawym przedramieniu zaczyna się
przypiekać od ogarniającego je żaru. Wypalone dawno temu, podczas leczenia zimnej febry,
czarodziejskie symbole rozżarzyły się niczym wszczepione pod skórę rurki grzałek, a dłoń
mimowolnie zacisnęła się w pięść.
Ale o wiele gorsze było co innego. Łańcuch multiczaru, zupełnie jak diabelski magnes,
zaczął się przysysać do jednej z biegnących przez salę energetycznych linii, ciągnąc mnie za sobą.
A kiedy spróbowałem sprzeciwić się i ruszyć w drugą stronę, kości ręki skręciło z taką siłą, że z
oczu pociekły mi łzy. W dodatku zaczęło ciągnąć też żyły.
Zapomniałem na chwilę o pragnieniu wzięcia pod kontrolę własnego ciała, zagryzłem wargi
i prawie biegiem rzuciłem się do najbliższego wyjścia. Roztrącając ludzi, podskoczyłem do
ciężkich drzwi, pociągnąłem je i nie mogąc już wytrzymać, pomknąłem ciemnym korytarzem. Z
tyłu słyszałem tupot czyichś nóg, matowiejący napis reklamowy: „Alchemia to styl życia”, na
którym ktoś zaczął pisać przez szablon niecenzuralne słowo, ale nie skończył, zamazał się w bladą
plamę. Z rozbiegu wyskoczyłem w jakiś podziemny zaułek, nie od razu udało mi się zgadnąć, gdzie
jestem, ale szalejący łańcuch pociągnął mnie dalej, przeskoczyłem przez wyciągniętego na desce z
gwoździami joga i nagle pojąłem, że jestem przed wejściem do „Zachodniego Bieguna”.
A więc to taka sprawa! Przecież tutaj zbiera się połowa schizofreników z Fortu! Klub dla
unikalnych, innym słowem. Kto odkryje w sobie jakieś paranormalne zdolności, zaraz tutaj
przychodzi. Przyjmą go do swojego szacownego grona czy nie, to już inna sprawa. Ale pielgrzymkę
odbyć musi. Zwyczajnych ludzi i zwyczajnych czarowników tutaj nie lubią. Aczkolwiek
wpuszczają. Biznes jest biznes.
— Warto? — Napalm oparł się o ścianę, ciężko dysząc. Rozumiałem go. Nie bardzo mu się
wypadało pokazywać tutaj w takim towarzystwie. Tym bardziej że nie wiadomo, jak się sprawa
skończy. — Może, tego no...
— Nie widzę wyjścia. — Wyszczerzyłem zęby i chwyciłem za przymocowane do drzwi
kółko. Za późno zaczynać grę od nowa. Mało tego, że karty rozdane, to jeszcze i odkryte, i
wymienione. — A to co takiego!
Drzwi nie otworzyły się. Judasz w kształcie wielkiego gadziego oka ożył nagle, spod
podnoszącej się powieki spojrzała na nas pionowa źrenica jakiegoś niemającego w rzeczywistości
odpowiednika zwierzęcia.
— Zamknięte — ni to zadudnił głośniczek, ni to westchnęły same drzwi. — Impreza
zamknięta. Proszę przyjść jutro.
— Chodź. — Napalm chwycił mnie pod ramię i pociągnął.
— Tak — zgodziłem się, odwracając. I w tej chwili wyszarpnąłem z pochwy nóż, z
półobrotu wsadziłem ostrze w judasza. Coś wizgnęło, klinga drgnęła i bardzo łatwo wyszła z
powrotem, a jedno ze skrzydeł nieco się odemknęło.
Pchnąłem je, otworzyłem, zbijając przy tym z nóg trzymającego się za zakrwawione czoło
faceta, i pewnym krokiem wszedłem do dużej sali.
I, jak zazwyczaj, zamarłem. Zmysły potrzebowały nieco czasu, żeby pojąć, że zakrętasy
powykrzywianej przestrzeni to tylko złudzenie, efekt alchemicznego oświetlenia padającego pod
najróżniejszymi kątami. Do tego po ciemnym obiciu ścian szły miękko lśniące, perłowe fale, a
czarna, zdająca się bezdenną otchłanią podłoga migotała setkami wielkich, zielonych gwiazd.
Oryginalny lokal, ani słowa...
Ominąłem stojące na środku sali drzwi, które nie prowadziły donikąd, zatrzymałem się i
zlustrowałem ginące w ciemności stoliki. Ludzi było jak śledzi w beczce. Miejsc wolnych zero, nad
każdym stołem migotała słaba niebieska iskierka. Mrok rozpraszały liczne lampki rozmieszczone
na ścianach. Szkoda tylko, że je tak przekalibrowali...
Natomiast muszla koncertowa z drugiej strony pomieszczenia została jasno oświetlona i
zdawała się wisieć parę metrów nad podłogą. Muzycy byli ukryci w cieniu, a siedzący na skraju
sceny śpiewak w czarnym podkoszulku, spodniach maskujących i wysokich wojskowych butach
machał nogami, czekając, aż skończy się długa przygrywka. Łocman. Tylko muzyka była, jak na
niego, bardzo melancholijna.
Wyroki sądu są dla żywych —
Do martwych pytań nie ma.
Gorzka kawa, żrący dym,
Przesłuchań wielka ściema.
Mamy gdzieś to, jak żył i zmarł:
Sprawa w archiwum zgnije,
Mamy to gdzieś, pamięci mgłę...
Niebawem ziemia skryje.
Chociaż ich wspomną, że żyli i pili,
Życie to błazna foch,
Oto ktoś był, lecz go zabili,
Krematorium, popiół, proch...
Nieśpiesznie i smutno recytujący wiersz artysta zamilkł, a po sali przetoczyła się coraz
bardziej energetyczna i agresywna melodia. Rozejrzałem się, łowiąc nieprzychylne spojrzenia
siedzących przy stołach unikalnych, a potem skierowałem do baru. Przecinający mi już prawie kość
łańcuszek zgubił magiczną linię, która nas tutaj doprowadziła, a dokąd chciał mnie zabrać dalej, nie
miałem pojęcia. Zaraz znajdę kogoś z administracji...
Popiół, proch i krematorium...
Poddając się naporowi muzyki, śpiewak przyśpieszył, a jego głos wzniósł się niebawem do
krzyku:
Co za kurewstwo, pieski los?!
Dwadzieścia sześć — i życia kres!
Dwadzieścia sześć — i ruszam w rejs!
Tak! Ruszam w rejs!
Łodzią Charona, ze srebrem na oczach,
Macie — zdechłem, więc czego jeszcze chcecie?!
I nagle zupełnie już spokojnie i smutno:
Krematorium. Popiół. Proch...
Jakby czekając na zakończenie pieśni, reflektor przy scenie omiótł salę i znalazł nas, oślepił
zupełnie. Wietricki natychmiast wyciągnął pistolet i światło mocnej lampy rozbiło się w drobiazgi.
— Oj. — Wiera przywarła do Napalma, kiedy w kącie sali zalśniła błyskawica. Przy drugim
stoliku pojawił się ognisty krąg, a stojące na półce za barem butelki uniosły się powoli w powietrze.
Oburzeni naszą bezczelnością klienci zaczęli wstawać i stało się jasne, że nie skończy się to
pokojowo. A jeśli wziąć pod uwagę zdolności niektórych obecnych...
Zacisnąłem zęby, powoli wykreśliłem koniuszkiem noża wzór na betonowej kolumnie i
delikatnie zaczepiłem znikającą w suficie nić energetyczną. Rodzący się dźwięk przypominał
skrzypienie ukrytego w kawałku kredy kamienia po szkolnej tablicy. Był tylko o wiele wstrętniejszy
i przenikliwszy. Od kolumny na wszystkie strony zaczęły się rozchodzić wahania magicznego pola,
a ja ścisnąłem drżącą lekko rękojeść i z całej siły przeciąłem ostrzem powietrze.
Nie mogę powiedzieć, że wyszło dokładnie tak, jak zamierzyłem: ludzi nie rozrzuciło na
wszystkie strony i nawet nie zwaliło z nóg. Ale tłukących się butelek i szklanek wystarczyło, żeby
odciąć się od tłumu. Do tego drganie magicznego pola dla wielu unikalnych okazało się na tyle
bolesne, żeby stracili ochotę do walki.
— Kontynuujemy? — spytałem, nie zwracając się konkretnie do nikogo.
— A jest sens? — Łocman zeskoczył ze sceny, poklepał się otwartymi dłońmi po uszach. —
Słuch można stracić.
— I nie tylko słuch... — burknął Napalm, spluwając krwią. Biedak, jemu też się dostało.
Wietrickiego też jakoś dosięgnęło...
— To proszę zawołać kogoś z szefostwa — zażądałem.
— Nie warto. — Łocman pokręcił głową. Klienci zaczęli powoli wracać na swoje miejsca i
dotarło do mnie, że ten chłopaczek to nie taki sobie zwyczajny piosenkarz. — Myślę, że wiem,
czego potrzebujecie...
— Czyżby? — Zmrużyłem oczy, ale rozejrzałem się, widząc gest muzyka.
O w mordę!
Stojące na środku sali przechylone drzwi otworzyły się powoli, odsłaniając ciemny
prostokąt prowadzącego w dół przejścia. I nie można było tego zrzucić na złudzenie optyczne albo
magiczne, bo stopnie wykładane miejscami startą, a miejscami obłupaną terakotą wyglądały zbyt
realnie.
— Idź pierwszy — powiedział Wietricki, czujnie spoglądając na milczących gości lokalu.
— Dawaj — potwierdziłem polecenie, a Łocman tylko pokręcił głową, nie obawiając się
zupełnie wycelowanej w niego broni, i wszedł na znikające w ciemności schody.
Najwyraźniej obawiając się pozostać pośród wrogo nastawionego tłumu, Napalm
podepchnął Wierę i razem z nią ruszył za piosenkarzem. Wietricki pośliznął się, cofając, ale
utrzymał równowagę, schował pistolety i poszedł za piromantą.
A mnie zostawili samego? Jakoś się nie bałem...
Lewy nadgarstek znów zabolał pod naporem łańcuszka multiczaru. Bez pośpiechu
przeszedłem przez dziwne drzwi. Z bliska ciemny prostokąt wydawał się wypełniony czarną wodą i
buty od razu roztopiły się pośród leciutko kołyszących się czarnych cieni. Jeszcze krok, a noga
zniknęła po kolano. Potem... Potem nie miałem głowy zachwycać się kunsztownym
wykrzywieniem przestrzeni. Cienie pochłonęły mnie całego, w oczach pociemniało, na chwilę
straciłem dech. Ale już po paru uderzeniach serca widzenie wróciło i okazało się, że w jakiś
niezrozumiały sposób nie schodzimy, ale wchodzimy po schodach, podążając w stronę jasnej
plamy.
Podbiegłem, żeby dogonić towarzyszy, i dosłownie wyleciałem za nimi do przestronnego
pomieszczenia o odrapanych betonowych ścianach i wysokim suficie, pod którym ciągnęły się
wiązki jakichś kabli i wisiały lśniące mętnie zgęstki magicznej energii. Okien nie było. Drzwi
zresztą też. Chociaż... Nie mogłem zaręczyć, iż sprawy wyglądały tak, jak się wydawało. Wszystko
mogło się przecież okazać iluzją. Sprawiało wrażenie narysowanego. Podłoga, sufit, ściany... Do
tego przez szary beton co chwila przebiegały zmarszczki. Nie, jeśli się patrzyło prosto, wszystko
wyglądało normalnie, ale kątem oka...
Miękko napierające pole magiczne próbowało zlizać moje osłony, ale tarczom udało się
wytrzymać pierwszy nacisk. Zacisnąłem zęby, odciąłem przysysające się energetyczne nici i od
razu poczułem, jak zaczął cichnąć ból w prawym przedramieniu. Dawno powinienem to zrobić...
Nieco uspokojony, rozejrzałem się, ale nie potrafiłem określić rozmiarów pomieszczenia.
Zakląłem cichutko: przejście, którym tu dotarliśmy, znikło. Zamiast niego pośrodku sterczały
znajome już drzwi, a po podłodze wokół nich ścieliły się białe kłęby upiornej mgły.
— No, to jesteśmy. — Łocman odszedł pod ścianę, uśmiechnął się.
— Gdzie? — Znów obejrzałem puste pomieszczenie i dopiero teraz zwróciłem uwagę na
zbudowany z kamienia piedestał.
A może sarkofag? Miał półtora metra wysokości, granitowe płyty pokryte były
rzeźbieniami. I jakoś nie miałem teraz wątpliwości, że większość przechodzących przez „Kiszkę”
magicznych potoków rodziła się właśnie w obłoku kłębiącej się wokół sarkofagu energii.
Spróbowałem obejrzeć kamienną konstrukcję za pomocą wewnętrznego widzenia, lecz o
mały włos byłbym zemdlał od przenikliwego bólu głowy. Całe pomieszczenie wybuchło
oślepiającym płomieniem, a ściekające z rzeźbionych płyt sznury energii świeciły jaśniej niż
tysiącwatowe żarówki.
— Tutaj — w głosie, który rozległ się za nami, usłyszałem kaukaski akcent. — Głupie
pytanie, nieprawdaż? A dokładniej, niewłaściwie sformułowane.
Nasycona magiczną energią przestrzeń wykonała nagle woltę i pomieszczenie powiększyło
się o dobrą jedną trzecią. I cholera z tym, żeby się tylko powiększyło, to nic takiego. Ale
dołączające do naszej ciepłej kompanii uzupełnienie powodowało rosnące zdenerwowanie i chęć
poszukiwania dróg ucieczki. Nie tylko u mnie zresztą...
Wietricki wzdrygnął się, zakręcił w miejscu, ale nie chwytał za spluwy, Napalm zasłonił
sobą Wierę i odsunął ją pod ścianę. Łocman popatrzył na pojawiających się dosłownie znikąd ludzi
i chrząknął. A mnie zachowywanie pozorów spokoju kosztowało bardzo wiele. Tym bardziej że
mierzący nas złym spojrzeniem czarnowłosy mężczyzna był mi znany. Niewysoki, zażywny, z
orlim profilem i palącymi czarnymi oczami jegomość w ciemnogranatowym markowym garniturze
okazał się nie kim innym jak obecnym przywódcą Związku Handlowego, Georgiem Giorgadzem.
I żeby jeszcze pojawił się bez świty, ale nie — za nim w półokręgu stanęło sześciu ponurych
gości. Wszyscy w czarnych skórzanych kurtkach, wysokich butach na grubej podeszwie. Na
policzkach tatuaże w kształcie oplecionego drutem kolczastym koła zębatego. Uzbrojeni byli w
długie noże, łańcuchy, eleganckie, ale wcale przez to nie mniej zabójcze stalowe laski...
Bojowa brygada Cechu. Nie damy im rady, choćbyśmy wbili zęby w podłogę. Chociaż...
— Plotki o pańskiej śmierci okazały się nieco przesadzone? — Uśmiechnąłem się. Cóż mi
pozostało? Tylko blefować i wyglądać cudu.
— Nieważne. — Kupiec machnął ręką i mrugnął do śpiewaka. — No co, Łocman, mówiłem
przecież, że z twojego pomysłu nic nie wyjdzie, prawda?
— Spróbować zawsze warto. — Łocman wzruszył ramionami, podszedł do dziwnych drzwi,
otworzył je. Pod jego nogami pojawiła się prostokątna czerń. Skinął na Napalma. — Chodźmy...
Piromanta, unikając starannie mojego spojrzenia, chwycił za rękę opierającą się Wierę i
pociągnął ją za znikającym już Łocmanem. Ale Wietricki miał w tej kwestii zupełnie inne zdanie.
Momentalnie znalazł się z tyłu, rąbnął piromantę kantem dłoni w kark, a następnym uderzeniem
załatwił dziewczynę.
— Kurde mol! — wytchnąłem. Nikt nie jest w stanie zapobiec sytuacji, kiedy przyjaciel
okazuje się wrogiem. Po kim jak po kim, ale po Napalmie nie spodziewałem się takiej podłości.
Chociaż czy można go za to osądzać? Niedobrze, że Kola go rąbnął, niechby sobie poszedł.
Przecież go teraz nie zabijemy...
— Niechby sobie poszli. — Giorgadze oczywiście podzielił mój punkt widzenia.
Krzywo uśmiechnięty Wietricki tylko pokręcił głową.
— Jak sobie chcesz. — Przywódca Związku Handlowego założył ręce za plecy. — Ty też
zawaliłeś robotę, ale to nawet lepiej. Zachciało mi się jednak pogadać twarzą w twarz z panem
Sopelkiem.
— Co?! — Ledwie zdołałem odzyskać zdolność mowy, a znów mnie zatkało, kiedy
spojrzałem na odwracającego się od Giorgadzego Nikołaja. I ten się okazał kurwą? Co tu się
działo?
Splunąłem na podłogę i już się szykowałem, żeby skląć Wietrickiego do dziewiątego
pokolenia, a może nawet pchnąć nożem, jeśli zdarzy się okazja, ale dostrzegłem, że po jego twarzy
cieknie krew. I nie chodziło o zranienie: rozpalona i opuchnięta skóra pokryła się setkami
krwawiących i ropiejących pęknięć. Innych, choć nie tak fatalnych, zmian też nie brakowało. Oczy
mu poczerwieniały i wpadły głęboko, popękane wargi stały się sino martwe, a sam Kola jakoś się
wyciągnął i mimo iż był przygarbiony, wydawał się o wiele wyższy.
— Kola, to ty? — Zaczynając podejrzewać, co się dzieje, wystawiłem przed siebie nóż. —
Czy...
— Ech, zuch! Ech, mądry chłopczyk — roześmiał się drwiąco Giorgadze. — Wreszcie do
ciebie dotarło!
Wietricki — czy to w ogóle był on? — z chrzęstem przeciągnął się, wytarł rękawem
występujące na czole drobne krople krwi i w milczeniu zaczął rozwiązywać pociemniały od ropy
bandaż. Jego ruchy były dziwnie skupione i niesamowicie racjonalne. Jakby nie stał przede mną
człowiek...
— Pozwólcie się sobie przedstawić. To legendarny płatny zabójca, Leszy — rzekł
Giorgadze, któremu moje zmieszanie i dezorientacja zdawały się sprawiać prawdziwą przyjemność.
— Unikalna osobowość. Tylko ciała mu się szybko zużywają, musi je zmieniać. Ale nigdy nie ma
problemu ze zdobyciem odpowiedniego materiału.
— Leszy? — Obnażyłem zęby, zmrużyłem oczy. A więc to tak. Nie powinien Wietricki za
nim biec, oj, nie powinien. Czyli znów się temu gadowi udało wykręcić. Ale z tego Jałtina był
partacz! Ani jednej sprawy nie potrafił doprowadzić do końca! A Koli szkoda. Zginął za nic i po
nic... W dodatku tak paskudnie...
— On sam. — Giorgadze nadal się uśmiechał, patrząc na mnie oczami skąpego handlarza.
— Wiesz, naprawdę żałuję, że tak się to obróciło. Ludzie to w większości tępe bydlęta, które nic nie
potrafią, tylko żreć, pić i się mnożyć. A co najbardziej znamienne, wcale się nie chcą uczyć. Mało
kto potrafi się wyrwać z szarej masy. A takich to bydło nie lubi. Boi się i nie lubi. Dlatego
podwójnie przykro zabijać wybitne osobowości. Ludzie to materiał rozchodowy, a osobowości nie
trafiają się często...
— Po co pan to mówi? — spytałem celowo zblazowanym głosem i podrapałem o szczecinę
podbródka nieco nagrzewający się łańcuszek. Ciekawe, kto skoczy pierwszy, Leszy czy cechowi?
Przecież Giorgadze nie bez celu tak mnie zagaduje. Z drugiej strony, po co mają skakać, skoro
najemny zabójca ma dwa pistolety. Postrzeli mnie w nogi i po herbacie.
— Dlatego że mogłeś wejść w interes. Dawno cię zauważyłem, jeszcze wtedy, kiedy Jan
Karłowicz zaczął cię dokarmiać. — Kupiec wciągał uszyte z cienkiej skóry rękawiczki. — I kto cię
prosił, żebyś lazł do komunardów? Trzeba było złożyć na ciebie zamówienie...
— Temu? — Wskazałem stojącego nieruchomo Leszego, któremu z twarzy płynęła coraz
gęściej krew zmieszana z ropą.
— A komu by innemu? — mruknął myślący o jakichś swoich sprawach Giorgadze. —
Kiedy się dowiedziałem, że bał się ciebie wykończyć przy żołnierzach, o mało nie rąbnąłem butelką
wina w ścianę. Ale teraz nawet nie żałuję...
— A co było z komunardami? — Powolutku cofnąłem się w stronę stojącego za mną
sarkofagu. — Nie przypominam sobie nic takiego...
— Byłeś u nich w laboratorium? Byłeś. Widziałeś zbyt wiele. — Giorgadze wgapił się we
mnie badawczo, wyjął z kieszeni marynarki brzytwę. — Mogłeś zacząć trzepać jęzorem.
— A więc to pan dostarczał im energię? — udałem, że dopiero się tego domyśliłem.
Chciałem zyskać trochę czasu, zanim mnie zaczną zarzynać. — A szła pewnie stąd?
— Stąd. — Giorgadze otworzył brzytwę, przeciągnął płazem ostrza po rękawiczce, nie
wytrzymał i mówił dalej: — Tak to się składa. Tych półgłówków z „Zachodniego Bieguna”
musiałem na kopach angażować w biznes. Tyle czasu siedzieli na worku z pieniędzmi bez pożytku.
— No, to już rozumiem, dlaczego tak łatwo podporządkował pan sobie Związek Handlowy.
— Spojrzałem czujnie na Leszego, pochlebiając kupczykowi. — Rozumiem, skąd się wzięły
zapasy...
— Drobiazg — prychnął Giorgadze. — Każdy kupiec może zostać głową Związku, jeśli ma
łeb na karku i chęć do pracy. Dla mnie to już przeszłość. Dziecięce igraszki.
— Nie za dużo pan na siebie bierze? — W miarę jak zbliżałem się do środka pokoju,
intensywność magicznego promieniowania wzrastała i wzrastała, a przestrzeń dosłownie
rozpływała się i ciekła przez wypełniającą ją energię. W mojej tarczy mogła się lada moment
pojawić pierwsza szczelina... — Chciałby pan zostać wojewodą?
— I czego się śmiejesz? — Giorgadze wyszczerzył zęby. — Sprzedaż energii to też
przeszłość. I bardzo szybko Cech zajmie miejsce Bractwa w Radzie Miejskiej.
— A pan co z tego będzie miał? — Dotknąłem pasem zimnego kamienia sarkofagu i
zmieściłem się tuż obok przechodzącej wprost nad głową energetycznej linii. Nie byłem w stanie
wziąć pod kontrolę rozlanej w powietrzu energii. Albo przez postawione osłony, albo dlatego, że
tutaj jej koncentracja przechodziła wszelkie wyobrażalne granice.
— Jako członkowi Dyrektoriatu przyniesie mi to znaczne dywidendy. — Giorgadze
skierował się ku mnie, lekko poruszając dłonią z brzytwą. — I dla bardzo wielu okaże się
nieprzyjemną niespodzianką, jak silny się stał w ostatnim czasie Cech. Nie jesteśmy już zdani na
wewnętrzne zapasy energii naszych ludzi. Teraz możemy wystawić tylu żołnierzy, ilu zechcemy.
— Rozumiem to, nie jestem głupi. — W plecy szczypało mnie bijące od kamiennych płyt
promieniowanie, poruszyłem ramionami. Jeśli umieli się przyssać do tego źródła, to nikt im nie
podskoczy. Na jedno gwizdnięcie pół Fortu do nich przyleci. — A mnie, znaczy, nie chcecie u
siebie?
— Po coś zabił chłopców? — Giorgadze westchnął ciężko. Znudziła mu się już zabawa w
kotka i myszkę, uśmiechnął się ponuro. — Rozumiesz chyba, że cię za to pokroję na kawałki?
— A dlaczego Jan Karłowicz mnie wysypał? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
Cholera, od bliskości takiego potężnego źródła mocy zaczął mi mózg wysiadać. Ciekawe, czy tam
znajduje się nóż i to on tak daje? Wiało mi w plecy energią Mrozu. I palce o mało nie przywierały
do płyt.
— A! — powiedział kupiec, który zamyślił się na chwilę. — A więc to on...
— Właśnie. — Położyłem nóż na sarkofagu, kilka razy ścisnąłem pięści, a potem
popatrzyłem na Leszego. Zaczął rozpinać skórzaną kurtkę, ale opuchnięte palce odmawiały mu
posłuszeństwa. Jeden guzik, drugi...
— W takim razie jest następny w kolejce. — Giorgadze spojrzał na brzytwę. — Ale
najpierw rozprawię się z tobą...
Cechowi, jakby otrzymali od niego rozkaz, bez wielkiego pośpiechu jednocześnie ruszyli ku
mnie. A biorąc pod uwagę, jak szybko potrafili się poruszać, w walce wręcz byłem bez szans. Nie
miałem przecież do czynienia z sześcioma ludźmi, ale jednym potworem o sześciu głowach,
posłusznym rozkazom pana. Noże, łańcuchy, żelazo, to im nie było potrzebne. Mogli mnie zgnieść
masą. I będą trzymać dopóty, dopóki Giorgadze nie zedrze ze mnie skóry.
Z krótkim chrząknięciem wypuściłem z płuc powietrze, sięgnąłem do najbliższych strumieni
mocy. Ręce, pogrążając się w wychodzące z sarkofagu siłowe linie, natychmiast zamroziło, ale ku
mojemu rozczarowaniu nie udało mi się powtórzyć triku, który zadziałał w okolicach Czarciej
Wyrwy. Prąd magicznej energii okazał się zbyt wartki i nazbyt nasączony Mrozem.
Zerwałem gwałtownie więź z potokami energii, krzyknąłem od przeszywającego bólu w
lewym nadgarstku. Tryskający kaskadą zimnych iskier łańcuch rozpalił się prawie do czerwoności.
Ależ bolało! I szlag by z cierpieniem, gdyby plan zadziałał. A tak wyszedłem na durnia. Ale musi
być przecież jakieś wyjście! Zawsze jest! Tylko jeśli zrzucę tarcze, żeby okiełznać choć jeden
strumień energii, rozerwie mnie na kawałki. Od różnicy potencjałów.
— Przyciągnij go tutaj. Szybko. — Giorgadze powstrzymał gestem cechowych i wydał
rozkaz Leszemu. Postanowił nie ryzykować życia swoich ludzi? Bękart...
Splunąłem na betonową podłogę krwią z przygryzionej wargi, chwyciłem nóż. No już,
chodź! Podejdź, popatrzymy, kto kogo będzie odciągał!
Leszy spokojnie ominął Giorgadzego. Zostawiał za sobą krwawy ślad. Zatrzymał się pięć
kroków od sarkofagu i rozpiął ostatni guzik kurtki. Stojący za nim cechowi nie spuszczali ze mnie
wzroku i było jasne, że nawet jeśli jakimś cudem poradzę sobie z zabójcą, ruszą do walki.
Giorgadze będzie miał wtedy głęboko w poważaniu wszelkie anomalie energetyczne razem wzięte.
Leszy przygarbił się nieco, poruszył ramionami i kurtka upadła na podłogę. Spojrzał mi w
oczy, uśmiechnął się i wyciągając zza pasa pistolety, obrócił się w miejscu. Jego ruchy nabrały
niezwykłej szybkości i nawet mechanizm bojowy brygady Cechu spóźnił się o włos. A Leszy
wykorzystał to w całej pełni. Gdyby nie huk wystrzałów i dzwonienie łusek o beton, mogłoby się
zdawać, że cechowych ścina niewidzialna kosa samej Śmierci.
Raz, dwa. Pierwszy wystrzał przebił gardło gościowi na skraju półokręgu, a zaraz potem
jego sąsiad z dziurą zamiast oka zwalił się pod nogi osłupiałemu Giorgadzemu.
Trzy, cztery. Ten, który oberwał kulkę prosto między oczy, siłą bezwładu zrobił jeszcze kilka
kroków, a potem upadł. Ale taka żywotność nie okazała się czymś wyjątkowym: oto wątły na oko
chłopaczyna nawet nie drgnął, kiedy dostał kawałek ołowiu zapakowany w miedziany płaszcz
prosto w serce.
Pięć, sześć. Leszy musiał stracić jeszcze jeden pocisk na dobicie zdechlaka i wtedy jedność
działań brygady bojowej dała o sobie znać. Jeden z ochroniarzy Giorgadzego zdążył przetoczyć się
w bok i wykpił się tylko zranionym policzkiem. Błyskawicznym ruchem ręki rzucił w płatnego
zabójcę nożem, a jego towarzysze rozproszyli się, zamierzając wziąć Leszego w kleszcze.
Siedem, osiem. Zabójca nie ruszył się, skłonił tylko głowę, a nóż uderzył w ścianę. Szeroko
rozstawiając ręce, Leszy rozstrzelał nieostrożnie rzucających się na niego cechowych, nieśpiesznie,
jakby kpiąc, uchylił się przed drugim ostrzem.
Dziewięć, dziesięć. Ostatni napastnik został bez noży i zaraz pożegnał ten świat, idąc
śladem swoich kolegów, ale Giorgadze nie zamierzał odpuścić. Kupiec przywykł zawsze walczyć
do końca i nawet kiedy dostał kulę pod prawy obojczyk, nie wyszedł z gry. Poruszając się równie
szybko jak jego bodyguardowie, w jednej chwili znalazł się obok Leszego, rozchlastał mu twarz
brzytwą. Celował wprawdzie w szyję, ale zabójca odchylił się, przysiadając. Kupiec wzniósł rękę
do następnego uderzenia i...
Jedenaście.
Giorgadze z przestrzeloną głową jeszcze nie zdążył upaść, a już prosto w moją twarz
celowały dwie lufy naraz. Upewniwszy się, że z tej strony nic mu nie grozi, Leszy nie strzelał i
nieco się odprężył. Odprężył, ale pistoletów nie opuścił.
Z rozciętego od ucha do kącika ust policzka chlustała krew, ale to mało obchodziło
odmieńca zajmującego ciało Nikołaja. Jak to powiedział nieboszczyk Giorgadze? Ciała szybko się
zużywają? Właśnie.
— Nawet bym nie zdążył. — Uśmiechnąłem się z przymusem i odłożyłem nóż na sarkofag.
— Nie zdążyłbyś — potwierdził Leszy, patrząc na mnie bez mrugnięcia.
Teraz, kiedy płatny zabójca nie podszywał się pod Wietrickiego, jego głos zadźwięczał
głucho i jakoś niewyraźnie. Jakby miał pełne usta.
— I po co to wszystko? — Obrzuciłem spojrzeniem ciała leżące na zalanej krwią podłodze.
Cholera, i czego teraz mogłem oczekiwać? Jaki leszy jest Leszemu potrzebny? Co go w ogóle
ugryzło? — Tylko nie mów, że cię ruszyło sumienie.
— Nie chcę już być pionkiem — wyjaśnił, wciąż trzymając mnie na muszce. — Nie chcę
już być odszczepieńcem. Nie chcę wciąż zmieniać ciał i czuć każdego dnia, jak niszczy się jeszcze
wczoraj zdrowy organizm. I teraz, kiedy pojawiła się szansa, żeby z tym wszystkim skończyć...
— Postanowiłeś wyrwać się z szarej masy? — Uśmiechnąłem się, obserwując czujnie ruchy
zabójcy.
— Georg dobrze to powiedział — potwierdził moje domysły. — Cieszę się, że się
rozumiemy.
— Czyżby?
— Mam nadzieję, że nie będę musiał cię przekonywać o konieczności współpracy. — Krwi
z Leszego wyciekło jak z zarzynanej świni, ale ręce mu nie drżały. I wzrok miał ostry. — Uwierz
mi, to by się wiązało z bardzo nieprzyjemną procedurą. Nieprzyjemną dla ciebie.
— Czego więc chcesz? — Westchnąłem ciężko.
— Wyjaśnij mi coś — poprosił zabójca. — Wyjaśnij, jak rządzić twoim nożem. Wyjaśnij,
jakie to źródło energii znajduje się w tym pomieszczeniu. Wiesz przecież, prawda?
— Po co ci to?
— Nie rozumiesz? Wiedza to siła. Siła to władza. Nie na darmo Giorgadze tak długo szukał
tego miejsca. Stracił wiele sił i jeszcze więcej pieniędzy, ale nie był rozczarowany rezultatem.
Wiem doskonale, że z pomocą tego źródła można powstrzymać rozkład moich ciał. Tchnąć w nie
prawdziwe życie. Ale Giorgadze zwlekał i zwlekał. Nigdy nie śpieszył się z płaceniem długów. Jego
obietnice nie były warte złamanego grosza. Ale to nic, teraz można się obejść bez pośredników.
Opowiadaj...
— A co tutaj jest do opowiadania? — Wzruszyłem ramionami i odszedłem od sarkofagu. —
Bierz nóż i sam wszystko zrozumiesz. Z pomocą tego... narzędzia można pracować z energią
wypływającą z międzyświata. Co jeszcze?
— Myślisz, że nie wiem, jak kończyli ci, którzy pochopnie łapali się za ten nóż? —
Śmieszek płatnego zabójcy zadźwięczał wyjątkowo nieprzyjemnie. — Jesteś jedyny, który może go
nosić bez obaw. Ale tak w ogóle masz rację, sam się zorientuję. Tylko najpierw znajdę bardziej
zdatne ciało. To już się znosiło. Myślę, że twoje będzie całkiem do rzeczy...
— Mózg to delikatny instrument. A jak nie wypali? Tylko nie mów, że zawsze ci się udaje,
w to nie uwierzę. To może się dogadamy? Przecież jakby co, krwią spłyniesz...
— Tam leżą dwa wyjścia awaryjne. — Wskazał Napalma i Wierę. — Zaczniemy od ciebie...
— Co ty nie powiesz. — Uśmiechnąłem się krzywo, namacałem w kieszeni „Kocie Oko”,
złamałem kruchą kosteczkę.
Pistolety w rękach Leszego bryznęły rozpalonym metalem, oberwały mu palce,
zniekształciły dłonie. Nie tracąc czasu, sięgnąłem po nóż i natychmiast potoczyłem się po betonie
podłogi. Zabójca znalazł się obok mnie i wbił mi pod żebra ciężką podeszwę. Nóż odleciał, ale nie
myślałem teraz o nim. Cudem uniknąłem kopnięcia w głowę. Przyjąłem trzecie uderzenie na lewe
przedramię, odtoczyłem się i zerwałem na nogi. Ku mojemu zdziwieniu ociekający krwią Leszy
zamarł, a po chwili przyczyna tego stała się jasna: z ciemnego otworu wiodących donikąd drzwi
wyszedł Łocman. Stracił równowagę, rozciągnął się jak długi... i rozleciał na tysiące lodowych
kawałków. Osłupiały przeniosłem spojrzenie na Leszego, ale i on w jednej chwili zamienił się w
lodową strukturę. Powoli przechylił się do tyłu, runął na betonowe płyty i pod moje nogi potoczyły
się kawałki przemrożonego na wskroś ciała.
Brutalny oddech Mrozu uderzył mnie w twarz, usiłując wyssać ciepło i zamrozić krew, ale
trafił na odcinające mnie od magicznego pola zasłony, cofnął się i posrebrzył szarą podłogę grubą
warstwą szronu.
— Nie liczyłem już, że się znowu spotkamy — cichy głos w mojej głowie zadźwięczał
jeszcze, zanim z drzwi wyszedł Trzeci Opiekun Wiedzy. Wciąż tak samo blady, z wpadniętymi
oczami, w których połyskiwały ciemnoniebieskie płomyki magii Północy. Ale teraz o wiele bardziej
przypominał Gospodarza niż obcego, którego spotkałem pół roku temu. I odział się bardziej a
propos: długi biały płaszcz, zamszowe buty jak należy... Uczłowieczył się? To może uda się z nim
dogadać?
— Naprawdę? — pozwoliłem sobie nie uwierzyć, jednym skokiem znalazłem się obok
noża, do bólu zacisnąłem palce na zimnej rękojeści. Kłamał. Na pewno przyszedł tutaj po moich
śladach. Nie miałem nadziei...
— Naprawdę. — Uważnie oglądał sarkofag, a przy tym niedbale machnął ręką i zalała mnie
nowa fala Mrozu.
Zalała, zbiła z nóg i pociągnęła kilka metrów po szorstkiej podłodze. Skórę z pleców zdarło
mi porządnie, ale nie bolało. Zakończenia nerwowe straciły wrażliwość, kiedy obca siła bez
wysiłku rozniosła bariery ochronne. Nie, nawet nie rozniosła, tylko przeszła przez nie tak łatwo, jak
igła przez jedwab. Nie błyskały pioruny, nie wybuchały ogniste kule, obeszło się nawet bez
lodowych strzał. Magia Opiekunów okazała się niewidzialna, ale przez to nie mniej efektywna i
przerażająca. Przeciwnie, cała była nastawiona od pierwszego do ostatniego karata na jedno —
zabić, unicestwić i zamienić w proch.
Nie wiem, jak zdołałem wytrzymać pierwsze chwile. Pewnie sporą rolę odegrała moja duża
odporność na zimno. A może część uderzenia przyjęła na siebie zaczarowana klinga? Tak czy
inaczej, niewiarygodnie długo udało mi się balansować na granicy szaleństwa, a kiedy świadomość
zaczęła się już pogrążać w wypełnionej płynnym azotem otchłani, zdarzył się mały cud. Łańcuch
multiczaru, rozcinając skórę, werżnął się w nadgarstek, a wlane w moje żyły zaklęcie odrzuciło
magię Opiekuna. Nie mogę powiedzieć, że od razu mi ulżyło, ale przeszywające mnie od stóp do
głów wyładowanie energii wróciło ciału życie i pozrastały się nawet głębokie rany.
— Sprzedałeś się, widzę — z niesamowitą mieszaniną pogardy i znużenia wbił mi się w
głowę Opiekun, wyjął spod płaszcza nóż. Identyczny jak ten Gospodarza. Prawie taki sam, jak mój.
Ale jednak nieco inny. Nie potrafiłem powiedzieć, czym się w istocie rzeczy różniły: wzorem na
klindze, odcieniem stali, rękojeściami... Ale swój rozpoznałbym nawet z zamkniętymi oczami. — I
to komu? Mrozowi...
— A sam pan jest lepszy? — Poprawiłem podartą koszulkę i skrzywiłem się, kiedy na
plecach pękło kilka podgojonych zadrapań. Jednak słudzy Mrozu włożyli w łańcuch dobre i
pożyteczne zaklęcie. Tylko że Opiekun zaczął coś mącić... — Myśli pan, że nie wiem, przez co Fort
trafił do Przygranicza? Teraz wiem wszystko! Czyściutcy oni, a jak...
Opiekun puścił moje słowa mimo uszu i zaczął kreślić nożem w powietrzu skomplikowane
wzory. Nasączona czarodziejską siłą klinga zalśniła niezbyt jasnym niebieskawym światłem,
pozostawiając po sobie wąskie nacięcia w przestrzeni skręcającej się siłą obcej woli.
— Tylko nie myśl, że wytrzymasz do nadejścia swoich panów. — Uśmiechnął się. — Nie
dadzą rady nawet w Czarne Południe sforsować takiej ochrony. Po prostu nie starczy im energii. I
zajmie trochę czasu, żeby zbudować portal prowadzący tutaj.
— W takim razie sobie pójdę.
Opiekun zatrzymał się naprzeciw drzwi, tak że musiałem przesunąć się nieco w lewo.
Trzeba spadać, zanim skończy pracę. Czułem, że nic dobrego od niego mnie nie czeka. Od sług
Mrozu zresztą też. Niech się wodzą w swoim gronie, nie warto się wpychać między nich.
— Dobrze cię wyposażyli twoi panowie. — Opiekun, ani na chwilę nie przestając kreślić
wzorów, skierował się w moją stronę. — Ale tej zabaweczce daleko do narzędzia wykonanego
przez Pierwszego Opiekuna.
— A po co to wszystko? — Musiałem się zatrzymać. — Może się dogadamy? Jesteśmy
przecież istotami rozumnymi. Dlaczego wszyscy tak się uparliście na te noże? Chce pan wiedzieć,
dlaczego wydarzyło się to wszystko podczas pierwszej próby? Powiem. A potem budujcie swoje
tunele, dokąd wam się podoba.
Opiekun wlepił we mnie oczy, które stały się tak intensywnie niebieskie, że prawie czarne,
ale nie odpowiedział i kontynuował swoją monotonną pracę. A rozcięcia przestrzeni już się nie
zasklepiały, czarnymi szczelinami wisiały w powietrzu. Wyrysowywana figura zaś całkiem mi się
nie podobała.
— Ten wasz Pierwszy Opiekun — ostrożnie uczyniłem mały kroczek naprzód — wszystko
własnoręcznie pokręcił. Nie wiem, czy chciał rozprawić się z konkurentami, czy stać się jeszcze
potężniejszy, ale wpadł na pomysł, żeby w czasie obrzędów wysysać siłę pozostałych. Swój nóż też
sporządził w tym właśnie celu. Widzi pan różnicę? — Zdawało mi się, że w oczach Opiekuna coś
zamigotało. — Właśnie! Cała moc rytuału powinna trafić do niego!
Nóż na chwilkę zamarł we wzniesionej ręce obcego, ale zaraz opuścił się w dół,
pozostawiając po sobie czarne pasmo rozprutej przestrzeni.
— Niech pan posłucha! — krzyknąłem, robiąc krok do przodu. — Tak właśnie było! Tylko
że on nie okazał się najmądrzejszy! Gospodarz zamiast siebie samego zarżnął jakiegoś biedaka! I
koniec! Pierwszy Opiekun odpadł, a obrzęd można psu w dupę wpakować. Zanim podejmie pan
jego pracę, warto przetworzyć algorytm!
— Nieważne. — Trzeci Opiekun zamknął na chwilę oczy i zakreślił nożem szeroki okrąg.
— To znaczy dla ciebie nieważne...
Drżące czarne nacięcia nagle rozmazały się, a zaraz potem, niby w kalejdoskopie, utworzyły
jakąś złożoną figurę geometryczną. I ta przejrzysta pajęczyna, zerwawszy się z miejsca, popłynęła
ku mnie. Popłynęła? Nie jestem pewien. Po prostu pomieszczenie w niepojęty sposób wykrzywiło
się i w tym nowym świecie moje położenie zbiegło się z fragmentem odciętego przez Opiekuna
powietrza. A kiedy by mnie dogonił...
Rzuciłem się naprzód, z krótkiego zamachu miotnąłem nożem. Ciężkie ostrze uderzyło
wroga nieco na lewo i powyżej splotu słonecznego, a zbliżająca się do mnie pajęczyna ciemności w
jednej chwili rozpłynęła się. Opiekun zgiął się wpół, jakiś czas jeszcze próbował wyrwać
spomiędzy żeber nóż, a potem błyskające w jego oczach niebieskie iskry zgasły i upadł na podłogę
jak zwykły śmiertelnik. Z kącika ust pociekła na brodę cieniutka strużka krwi zmieszanej ze śliną, a
rysy twarzy wyostrzyły się jeszcze bardziej, aż w końcu utraciły ludzki wygląd. Teraz od razu było
widać, że to nie człowiek.
No proszę! To się naciął. Narzędzie, narzędzie... Jeżeli coś wygląda na nóż, to oczywiście
może się okazać czymś innym. Na przykład potężnym artefaktem. Ale kto powiedział, że tego
potężnego artefaktu nie da się wykorzystać jak zwykłego noża? Opiekunowi taka myśl nie postała
w głowie, inaczej nigdy by mnie tak blisko siebie nie dopuścił. Miał w głowie tylko wysoką magię.
Nie był wojownikiem i myślał bardzo stereotypowo.
Podszedłem do trupa i szarpnięciem wydobyłem nóż z jego piersi. Skrzywiłem się od
kłującego dłoń zimna, strząsnąłem z ostrza lepkie krople prawie czarnej krwi. Westchnąłem
głęboko, sięgnąłem po artefakt upuszczony przez Opiekuna, ale nieoczekiwanie dla samego siebie
zrezygnowałem po krótkim namyśle. A nawet nie namyśle, po prostu zapragnąłem czegoś innego.
Przez jakiś czas nie mogłem sam pojąć, co to właściwie jest, potem uniosłem do twarzy pokryte
ciemnozielonym wzorem ostrze i od razu do mnie dotarło.
Chciałem wbić sobie ten kawałek wykutej stali w gardło.
Przejąłem kontrolę nad własnym ciałem na mgnienie oka przed tym, jak ostrze ukłuło jabłko
Adama. Z trudem odgiąłem nieposłuszną nagle rękę, spróbowałem zablokować bijącą od noża obcą
wolę, ale nagle zrozumiałem, że to nie sprawka artefaktu. Przeciwnie, właśnie chłodząca dłoń
rękojeść pozwoliła mi zachować jaką taką jasność myślenia.
Nie — to chroniące mnie przed czarami Opiekuna zaklęcie sług Mrozu zbiesiło się i pchało
do samobójstwa. Ciężki nagle łańcuch na lewym nadgarstku wlewał we mnie wciąż nowe i nowe
porcje próbującej ograniczyć moją wolę magii.
Ale po co? Po co?!!! I dlaczego właśnie teraz? Żebym nie zawładnął drugim ostrzem? Albo
takim głupim sposobem słudzy Mrozu próbowali utworzyć tutaj portal i złamać ochronę Fortu od
wewnątrz?
Co za różnica?!!!
Walkę o własne ciało powoli, ale nieubłaganie przegrywałem i teraz ostry kawałek żelaza
znajdował się o parę centymetrów od szyi. I nie miałem siły rozewrzeć palców. I jaki sens? Przecież
i tak potem podniosę nóż, nie wykręcę się.
Mój wzrok padł na leżącą obok ciała Opiekuna drugą klingę i podjąłem postanowienie.
Zebrałem wszystkie siły, zacisnąłem zęby, na moment rozerwałem skuwające moją wolę
śmiercionośne czary i upadłem na kolana. Zdrętwiała lewa dłoń z trudem zacisnęła się na
kamiennej rękojeści noża, a mnie poraził taki ładunek magicznej energii, jakbym chwycił końce
przewodów wysokiego napięcia. Z oczu trysnęły łzy, czarne wzory na prawym przedramieniu
oparzyły skórę rozpalonym do czerwoności drutem i zaczęły powoli zmieniać kształty. Rozszedł się
swąd palonego mięsa, mięśnie skręcił potworny skurcz.
Mimo to dałem radę pokonać ból i jeszcze mocniej zacisnąć palce na rękojeściach, a między
ostrzami zaczęły przeskakiwać zielone i niebieskie iskry. A potem, zgrzytając zębami, zacząłem
powolutku zbliżać ręce. Ukryte w łańcuchu multiczaru zaklęcia rwały moją wolę na kawałki,
między klingami pojawił się rażący oczy luk elektryczny, ale dusiłem, dusiłem i dusiłem...
W pewnej chwili ostrze zaciśniętego w prawej ręce noża dotknęło ogniwa pokrytego
szronem łańcucha, który zaraz potem bryznął na wszystkie strony kroplami roztopionego metalu.
Oślepiający błysk poraził oczy, a w palce uderzył dosłownie wielki młot. Nieznana siła podrzuciła
mnie w powietrze, a mgnienie oka później uderzenie o beton pozbawiło mnie tchu.
Kiedy wróciłem do przytomności, długo nie mogłem niczego zrozumieć. Kim jestem, gdzie
jestem... Po co wreszcie tutaj jestem. Ból przeszkadzał się skoncentrować. Łamało, rozsadzało,
kręciło i doskwierało dosłownie wszystko. Jedynym pocieszeniem było to, że nie czułem rąk.
Bobym chyba umarł z bólu. Palcami mogłem ruszać, a czucie przecież kiedyś wróci, najważniejsze,
żeby nie za szybko.
Ręce wyglądały naprawdę po prostu paskudnie. Oparzone palce spuchły, dłonie we krwi,
pod paznokciami ciemne plamy zapiekłej posoki. Skóra na prawym przedramieniu spalona, a
magiczne symbole wyglądały zupełnie inaczej niż jeszcze rano. Na lewym nadgarstku zamiast
łańcuszka odznaczał się pasek zupełnie białej skóry, a na białym tle widniały przeniesione z prawej
ręki znaki i dziwne wzory.
Nieważne, żyłem, a to było najistotniejsze. Nawet jeśli od stóp po czubek głowy pokrywały
mnie tatuaże, lepsze to, niż odwalić kitę za sprawą własnej ręki. Ale skoro żyłem, musiałem się
zwijać. Bo tak bywa, że w jednej chwili chodzisz po ziemi, a w drugiej już karmisz czerwie. Albo,
co w naszych realiach bardziej prawdopodobne, uchodzisz sobie spokojnie kominem krematorium
w wielkie niebieskie przestrzenie.
Na początek spróbowałem wstać. Ależ mnie przemieliło! Oderwanie ciała od podłogi
wydawało się zadaniem nie do wykonania. Jakby nie mięśnie znajdowały się pod skórą, ale kawałki
marnej plasteliny. Ale powolutku, pomalutku... Po kawałeczku, po kroczku... Najpierw na kolana
trzeba się podnieść, potem oprzeć się o ścianę, dalej już pójdzie łatwiej. Na pewno...
Ufff... Zaczęło trochę odpuszczać. Krew poszła mi wprawdzie z nosa, łeb rozsadzało i
straciłem na chwilę wzrok, ale nogi mnie utrzymały, a to najważniejsze. Nic to, nieraz miewałem
gorsze objawy na kacu. Szczególnie kiedy się fałszowanej wódki opiłem albo musiałem zaliczyć
rząd karniaków... Przeżyję...
Nagle do gardła podeszła gula mdłości i myśli na jakiś czas wyleciały z głowy. Splunąłem
pod nogi śliną z obrzydliwym posmakiem wymiocin, rozejrzałem się w poszukiwaniu noży. A! Tam
się jeden wala, a drugi tuż obok wbił się w ścianę aż po rękojeść. Ciekawe, co się stało z ostrzem?
Ale okazało się, że klinga nie została uszkodzona, a sam nóż wyszedł ze ściany podejrzanie
łatwo. Nie było na nim najmniejszej rysy, stał się tylko jakiś ciepły. A może po prostu to skutek
braku czucia w palcach?
Włożyłem nóż do pochwy przy pasie, pokulałem do klingi Opiekuna, z niemałą obawą
dotknąłem jej opuszkami. Nic się nie stało. Wziąłem ją — żelazo jak żelazo. Za to od razu
dostrzegłem, czym się różni od mojego noża: było to rzeczywiście bardziej narzędzie niż broń. Na
pewno za lekki. Takim nie ma sensu próbować rzutu. Nic dziwnego, że Opiekun tak się naciął.
Cholera, takim to i zabić się problem. Chociaż nie, bo zaostrzony świetnie. Przystawić do
piersi, trochę nacisnąć i można się delektować światełkiem na końcu tunelu.
Pokręciłem głową, przegnałem nazbyt wyraźną wizję i wpatrzyłem się w głownię. Dlaczego
nie spaliło mnie od razu? Przepływ energii między nożami był po prostu niesamowity. Potencjały
zachowały równowagę? A może zadziałał jakiś element systemu ochrony? Niewykluczone. A może
energetyczne potoki teraz popłynęły inną trasą, kto wie? Najważniejsze, że przestało mnie rozrywać
na kawałki.
Hm... Żebym się nim jeszcze nauczył posługiwać. Przedtem miałem cichą nadzieję, że kiedy
zdobędę drugie ostrze, portal na tamtą stronę otworzy się sam. Ale nie, trzeba będzie ruszyć głową.
Objąłem nieposłusznymi palcami rękojeść swojego noża, wyjąłem go z pochwy.
Zamknąłem oczy, wsłuchując się w swoje doznania, i nieoczekiwanie zrozumiałem, co trzeba robić.
Wszystko okazało się nieprawdopodobnie wręcz proste — świadomość wystrzeliła nagle, osiągając
jakiś nowy stopień percepcji, a rysujące się przed wewnętrznym wzrokiem linie natężenia
przestrzeni stały się świetnymi miejscami odniesienia, jakby wskazywały, gdzie dokładnie należy
ciąć.
Wszystko, przejście zostało otwarte. Dokąd mnie zaprowadzi? Z wielką dozą
prawdopodobieństwa tam, gdzie trzeba. I żegnaj, obrzydły Forcie. Był tylko jeden problem, a
mianowicie do takiego działania trzeba bardzo dużo energii. Pierwszy Opiekun nie całkiem
oszukiwał, kiedy zmuszał ziomków do składania z siebie ofiar. Był w tym jakiś sens, był na pewno.
Ale dla nich, nie dla mnie. Po co mi budować portal za cenę własnego życia? Odpowiedź
jest chyba jednoznaczna i nie wymaga komentarza. Trzeba znaleźć inne wyjście. Na szczęście
miałem na to trochę czasu. Tak z dziesięć, piętnaście minut. A potem lazurowe słońce ostatecznie
zasłoni nasze i Cytadela sług Mrozu spróbuje przerwać osłonę miasta. Jeśli im się to uda, będę miał
przekichane...
Otworzyłem oczy, schowałem swój stary nóż i podszedłem do sarkofagu. Położyłem na
wierzchu drugą klingę, pogładziłem palcami wyrzeźbione w kamieniu linie. Zaszczypało.
Koncentracja pól magicznych była tak wysoka, że odpychała. Co tam zostało ukryte? Zaraz się
dowiemy.
Wparłem się dłońmi w płytę wierzchnią, wytężyłem się, aż przed oczami wyskoczyły
kolorowe plamy, i przesunąłem ją. Potem jeszcze. I jeszcze. Wreszcie kamień gruchnął na podłogę i
rozbił się, a mnie prawie odrzuciło w bok, kiedy z sarkofagu chlusnęła energia. Znów zabolały
żebra, ręce zapłonęły żywym ogniem, a w głowie zaczęła się karuzela. Ale jakoś się pozbierałem.
W środku, co mnie nie zdziwiło, znalazłem trupa człowieka. Trupa? Człowieka? A może nie
całkiem człowieka? I nie całkiem trupa? Bo nie zaręczyłbym, że ten współplemieniec Opiekuna,
który wbił sobie w pierś rytualną klingę, na pewno i bezpowrotnie skonał. Prędzej jego zgon okazał
się o wiele bardziej skomplikowaną sprawą niż u normalnych ludzi czy nawet normalnych nieludzi.
Proszę, jak go też przemroziło! Ile lat już leży, a jaki świeżuteńki! Prawie świeżuteńki.
Cóż, teraz z energią do stworzenia portalu problemów być nie powinno. Nie muszę przecież
nawet zabierać tego trzeciego noża, wystarczą w zupełności te dwa, żeby wyciąć sobie przejście do
normalnego świata. Byłem pewien, że się to doskonale uda.
Był wszakże jeden niuans: na tym trupie — oby gnił wiecznie — spoczywała cała ochrona
Fortu. A zaraz Cytadela zacznie ją forsować. Gimnazjon bez takiego wsparcia na pewno nie
wytrzyma. A słudzy Mrozu nie będą się zastanawiać, gdzie są zwykli ludzie, a gdzie czarownicy,
wszystkich wyrąbią w pień! Czy warto brać na barki taki grzech?
Spojrzałem na otwarte wciąż drzwi — czerń za nimi zaczynała mi działać na nerwy — i
odwróciłem się od sarkofagu.
A przecież tutaj jest jeszcze coś. Ten cudak z nożem w piersi to w dodatku ostatni czynnik,
który przylepia Przygranicze do obcego świata. Jeśli przerzucę na siebie magiczne strumienie,
potem nie będzie sił i czasu zawracać ich. Zdążyłbym tylko zanurkować w portal.
Wychodziło na to, że ceną mojego powrotu będzie ni mniej, ni więcej, tylko cały ten
wyrostek robaczkowy między światami. Ilu ludzi wyląduje w piachu razem z nim? Tysiące? Setki
tysięcy? A jeśli to w ogóle wykończy nasze światy?
Tfu, kurnaż mać! Ileż w tym patosu! Jaki lot myśli, ile szlachetności w każdym słowie!
Cena powrotu, odpowiedzialność przed ludźmi! A idźcie wszyscy w dupę ciemną! Ja chcę do
domu! I nie dlatego tyle zniosłem, żeby teraz jak ostatni frajer zrezygnować. Chociaż nawet ostatni
frajer jak nic cały ten przeklęty kawałek międzyświata posłałby do diabła, nie myśląc o
konsekwencjach. Może by tak trzeba... nie rozmyślając. Ale nie! Musiałem się z tym wyrwać.
Sumienie cholerne!
I jakie wyjście? Ofiary z siebie nie złożę! Wyprawić całe to przeklęte Przygranicze do piekła
to też nie wyjście. Nie jestem nawet pewien, czyby mi się udało, czy jednak nie za mało energii. Co
zatem? Uratować świat za cenę czyjegoś życia? To można, to proste.
Chwyciłem nóż, który spadł na beton wraz z wiekiem, poczekałem, aż uspokoi się oddech, a
potem pokulałem do leżącego pod ścianą Napalma. Leszy nie skręcił mu przypadkiem karku?
Wierze pierś wyraźnie się unosiła, a ten leżał jak kawał drewna, nie dając żadnych oznak życia.
Aha, puls jest, to dobrze. Przecież nożowi wszystko jedno, czyją krew wyssie. Przekształci ją i
zaprzęgnie do pracy. Tak to wygląda. Innym sposobem się tego „narzędzia” nie naładuje, nie
przewidziano alternatywnych możliwości.
Podłe to? Ano podłe. Ale komu teraz lekko? Nie, na Wierę oczywiście ręki nie podniosę, a
poza tym nie miała nigdy zdolności magicznych, ale Napalma zarżnąć nie problem. Najważniejsze,
że jest za co. Ale też podłość facet mi wyrządził! Na szafot zaprowadził! Nadszedł więc czas
odpłaty. Nic nie poczuje nawet. Dostanie pod żebra i od razu wszystkim zrobi się lżej. Nikt się o
tym nie dowie i nikogo nie powinno to obchodzić. Niech podziękują, że Fort pozostanie na swoim
miejscu, a nie zwali się na samo dno piekła.
Przewróciłem Napalma na plecy, usiadłem obok niego na zimnej podłodze i pociągnąłem
opuchniętym nosem. Co to za świństwo?!!! Co za pieskie życie?!!! Nie mogę przecież tego gada
zarżnąć! Gdyby wstał, miauknął cokolwiek, od razu by dostał za swoje. Ale tak? Ręka się nie
podniesie.
Co ze mnie za człowiek? Przecież trzeba i jest za co! A ja nie mogę. Nie dlatego, że mi nie
raz i nie dwa skórę uratował, to przeszłość. Po prostu to by było nie po ludzku. Na czyjąś opinię
sram, zresztą i tak nikt by się nie dowiedział, ale od siebie się nie ucieknie. A w głębi duszy
doskonale zdawałem sobie sprawę, jak paskudną rzecz chcę zrobić. Pewnie, że lepiej żyć z
obolałym sumieniem, niż z własnej głupoty wyprawić się na tamten świat. A jednak... A poza tym to
też nie wyjście. A może wyjście? Trzeba przemyśleć.
A o czym tu myśleć? Jak się człowiek nie obróci, dupa zawsze z tyłu. Gdzie się podzieje
człowiek z nie do końca czystym sumieniem?
Nieoczekiwanie zauważyłem, że od jakiegoś czasu obracam między palcami wyjętą z
kieszeni dżinsów szklaną kulkę. Co tam Hades o niej mówił? Jeśli nie będziesz wiedział, co robić, i
takie tam...
No i co miałbym, rozwalić ją? Chociaż szklana, wyglądała bardzo solidnie. Rozdeptać
obcasem czy rąbnąć o beton? A może tak?
Ściśnięta między kciukiem a palcem wskazującym kulka nagle lekko zadrżała i pękła, a
kawałeczek zatopionego w niej płynnego metalu plasnął o podłogę. Ale nie rozbryznął się i nie
zebrał w zakurzoną kropelkę, lecz rozpłynął w kałużę wielkości spodka. Powierzchnia metalu
spieniła się i substancja, wchłaniając łapczywie wypełniającą pomieszczenie energię, zaczęła się
rozpełzać. Na krawędziach pozostawała srebrzysta, ale kiedy naruszyłem czubkiem buta powstającą
na miejscu upadku napuchłą skórkę, ukazało się pod nią stare linoleum. Co to za diabelstwo?
A srebrzysta materia w tym czasie dopłynęła do ściany i popełzła w górę. Dotarła do sufitu i
rury z pękami przewodów — i jakby je krowa zlizała. Zamiast nich spod rozsypującego się w proch
metalu wyjrzało nieco zakopcone pobielenie. Ze ścianami też zaczęło się dziać coś niedobrego. Nie
wiadomo skąd pojawiły się cegły i powyłaziły regały z książkami. Musiałem oddalić się na środek
sali.
Dziwne metamorfozy odcięły już spory kawałek pomieszczenia, ale kiedy dotarły na parę
metrów do sarkofagu, zwolniły, a srebrzyste lśnienie rozciekającego się metalu zmętniało i
wchłaniający energię materiał rozwiał się w pył. Tak, rozwiał się, ale zmiany pozostały.
Od razu poznałem gabinet Hadesa, brakowało tylko biurka, dwóch ścian i drzwi. No i
samego starego maga. Żebym jeszcze wiedział, co zamyślił Aaron Dawidowicz...
W tej chwili wypełniona magiczną energią przestrzeń rozlazła się w szwach, wywróciła na
nice i umeblowanie znane mi z podziemia kostnicy stało się niemożliwe do odróżnienia od
oryginału. Nie mam pojęcia, jak coś takiego mogło się zdarzyć, ale kiedy zniekształcające
pomieszczenie fale spłynęły, przy stole w kącie siedział Hades we własnej osobie. Nic tutaj nie
przypominało absolutnie dekoracji teatralnej. Dwie ściany, podłoga, kawałek sufitu, wszystko to
było nie mniej prawdziwe niż zaczynające się kawałek dalej betonowe płyty.
— Czyli znalazłeś? — Stary mag zmrużył chytrze oczy, odłożył na krawędź blatu księgę w
skórzanej oprawie.
— Skąd wiedzieliście? — burknąłem, podszedłem do wciśniętych między dwa regały drzwi,
nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, ale za nimi znajdowała się ściana.
Znaczy amulet Hadesa przeniósł tutaj tylko ten kawałek gabinetu. A już miałem nadzieję...
— Gdybyś nie znalazł — Aaron Dawidowicz zajrzał do sarkofagu i podszedł do stojących
pośrodku pomieszczenia drzwi — moja zabaweczka nie miałaby skąd wziąć tyle energii.
Pod dotykiem maga drzwi osypały się na podłogę rudymi paprochami, płótno upadło obok,
a wiszący jeszcze przez chwilę w powietrzu czarny prostokąt przejścia zniknął bez śladu.
— Niedobrze. — Pokręciłem głową i zamknąłem prowadzące donikąd drzwi jego gabinetu.
— Wasze jakoś nie działają...
— Poradzimy sobie — machnął ręką Aaron Dawidowicz, nie zwracając uwagi na trupy,
skierował się pewnym krokiem do leżących pod ścianą Napalma i Wiery. — Są z tobą?
— Tak jakby — nie wyjaśniałem niczego, usiadłem na stojącym przy biurku taborecie. —
Nie trzeba było...
Ale stary mag, do którego adresowałem przecież ostatnią replikę, już powiódł rękami nad
nieprzytomną parką i zadowolony z siebie skierował się z powrotem do sarkofagu.
Wiera ocknęła się pierwsza, z przerażeniem spojrzała na pobojowisko i położyła sobie na
kolanach głowę jęczącego piromanty. Nie poleżał on jednak zbyt długo spokojnie, uniósł się na
łokciu, cmoknął językiem:
Zuch i chwat, zuch i chwat
Babka zawodziła,
Przyjaźń z nią, to jak w tan
Chodzić z krokodylem...
— Zamknij się i nie przypominaj o sobie — warknąłem, przyglądając się dziwnym
manipulacjom Hadesa, który wodził rękami wokół sarkofagu. — Inaczej...
Napalm, doskonale pojmując, co znaczył gest uczyniony palcem przy gardle, opuścił głowę
na kolana dziewczyny i zamknął oczy. I tak lepiej, niech mnie nie drażni.
Stary mag tymczasem rozpostarł ręce nad trupem z nożem w piersi i powiedział krótką frazę
w nieznanym mi języku. Po sali przeleciało coś jakby podmuch świeżego powietrza. Skórę
oparzyły rozładowania burzącego się pola energetycznego, leżący przede mną na stole nóż leciutko
dźwięknął, a magiczne potoki zaczęły skręcać, posłuszne woli Hadesa, uchodząc w pożądane przez
niego strony.
Byłem w stanie zorientować się jedynie w małej części wykonywanej przez Aarona
Dawidowicza pracy, ale i to zmusiło mnie do siedzenia w milczeniu bez ruchu, żeby przypadkiem
nie wleźć magowi pod rękę. Gdybym mu przeszkodził, mógłby mnie przypadkiem spopielić. Żadne
tarcze by nie pomogły. Bardzo ciężkie brzemię wziął na barki stary mag — całą energię
przepływającą przez rytualny nóż przepuszczał przez siebie. Nie był już Hadesem, ale prawdziwym
Atlasem. Gdybym do niego podszedł, rozpyliłoby mnie na atomy.
Pytanie tylko, w jakim celu Aaron Dawidowicz tutaj przylazł? Nie dla samorozwoju
przecież. Jemu i u siebie w kostnicy nie było źle. A teraz, sądząc po zachodzących zmianach,
wzmacniał odchodzące od sarkofagu kanały i próbował przerzucić gdzieś płynącą nimi energię.
Chociaż co znaczy — gdzieś? Zamknąłem oczy, postarałem się odciąć od miotających się
po pomieszczeniu zakłóceń, zacząłem badać zakrywającą Fort skomplikowanym przeplotem
zasłonę ochronną. Aha, teraz wszystko jasne. Tylko jednego nie wiedziałem — czy mag sam
postanowił pomóc Gimnazjonowi, czy ktoś go o to prosił?
Wisząca nad Fortem lodowo błękitna plama Cytadeli nagle zniżyła się, a ja skrzywiłem się z
bólu, kiedy do podziemia dotarły echa magicznego starcia. A przecież to dopiero próba sił! Co
będzie dalej?...
— Udało się? — spytałem Hadesa, który wrócił do stołu i ciężko usiadł na krześle.
Wytarłem płynącą z nosa krew.
— Jak najbardziej. — Chciwie osuszył filiżankę dawno wystygłej kawy. Jego chlamidę
znaczyły plamy kapiącego z twarzy potu.
— Możecie mi wyjaśnić, co się w ogóle dzieje?
— A czego jeszcze nie rozumiesz?
— Wszystkiego, absolutnie wszystkiego. Nie, co to za artysta leży w sarkofagu, akurat
wiem. Pytanie, co wy macie z tym wspólnego?
— Czyli mam opowiadać od samego początku? — uśmiechnął się Hades. — No cóż, mamy
czas...
— A tam jak? — Wskazałem palcem sufit.
— Na razie normalnie. — Aaron Dawidowicz włączył gazowy palnik, postawił na nim
imbryk. — A zaczęło się bardzo dawno. Jak mówiono niegdyś, wówczas gdyś chodził na baczność
pod stołem. Do tej pory tak się mówi? Nieważne. Mieszkali sobie w pewnym prowincjonalnym
miasteczku trzej przyjaciele. Ja, Bergman, i — co chyba nie powinno dziwić — człowiek o
nazwisku Gribow. Bergman, trzeba ci wiedzieć, nigdy nie był dyrektorem pierwszego gimnazjum.
Po linii partyjnej został tutaj przerzucony od razu na stanowisko. A my z Gribowem w jednym
instytucie budowy maszyn precyzyjnych słu... pracowaliśmy. Tam czasem takie maszyny
powstawały, że zimno się robiło. — Hades nieco nerwowo zachichotał i kontynuował: — Herman
pierwszy zainteresował się ezoteryką, jeszcze przed pierestrojką. Gribow zawsze chodził na jego
smyczy, a mnie to zaciekawiło o tyle o ile. Pracę miałem taką, że wszystkim się interesowałem...
Kto mógł wiedzieć, że tak się to wszystko obróci?
— Co się obróci?
— Przeniesienie, Mróz, panika... — Aaron Dawidowicz zamknął oczy i zamilkł na chwilę.
— Gdyby się to nie stało latem, nikt by nie przeżył. A tak się udało. Porządek też jakiś zaraz
zaprowadzili. Wtedy przyszedł do nas pewien człowiek, wyjaśnił, co z czym, poduczył. Pomógł
opracować metodykę wyszukiwania czarowników. Bergman od razu poszedł ostro w górę...
— To był Gospodarz? — spytałem.
— Wtedy tak go nie nazywano. — Hades pokręcił głową. — Nijak go nie nazywano.
Bardzo nam pomógł, nie ma co gadać. A najważniejsze to, co zrobił: zasłonił energetyczną siecią
centrum miasta. Potem sami już mury tak budowaliśmy, żeby się pod nią mieściły.
— Nie mógł wtedy zabrać noża? — Kiwnąłem na sarkofag.
— Nie znalazł — odparł stary mag. — Nic nam nie mówił, sam wszystkie podziemia złaził,
ale bez efektu. I z niczym wrócił do Siewieroreczeńska.
— A wy czemu nie zostaliście w Gimnazjonie?
— Nie widziałem sensu — przyznał Hades. — Bergman wytyczył zbyt ciasne granice, nie
można się było ruszyć ani w lewo, ani w prawo. Ale ja widziałem na własne oczy pracę
prawdziwego mistrza. Zrozumiałem, do czego trzeba dążyć. A tak się złożyło, że w okolicach
kostnicy powstał węzeł energetyczny, dlatego tam osiadłem.
— Dobrze, dobrze. — Zabębniłem palcami po stole. — Jeżeli tarcza i tak pracowała, po co
się tutaj zjawiliście?
— Gospodarz nie znalazł tego miejsca, dlatego zbyt wiele energii rozpraszało się bez
pożytku — wyjaśnił Aaron Dawidowicz. — Odegrało to jednak swoją rolę, bo przez rozproszone
tło nikomu do tej pory nie udało się odszukać noża. Chociaż były próby...
— Najpierw poszukiwali go unikalni, potem Giorgadze — wtrąciłem się.
— Unikalni? — Hades uniósł chude wargi. — Miałem co do tego podejrzenia, miałem. Ale
z tym Giorgadzem toś mnie, prawdę mówiąc, zabił. A ten jakie ma związki z magią?
— On, jak się okazało, wchodził w skład Dyrektoriatu.
— Skąd wiesz? — zaniepokoił się mag.
— Sam mi powiedział. — Zaśmiałem się. — Tam leży, z przestrzelonym czerepem.
— Jeden z jego braci omal mi nie uciekł ze stołu sekcyjnego. — Aaron Dawidowicz
otworzył skrzynkę i wygrzebał z niej z metalicznym odgłosem rzeźnicki tasak. — Kula to mało,
bądź tak dobry i dokonaj małej dekapitacji.
— Wy na poważnie? — Zważyłem w dłoni ciężkie ostrze?
— Jak najbardziej.
— Pozostałym też? Wziął ze sobą całą bojową brygadę.
— Nie, szeregowych można się nie obawiać.
Z mruknięciem podszedłem do trupa Giorgadzego, przyklęknąłem przy nim i aż
zagwizdałem ze zdziwienia.
Otwarte oczy przywódcy Związku Handlowego patrzyły na mnie uważnie. Przedziurawiona
kulą twarz zaczęła się już powoli goić. Nieźle nawet! Trzeba będzie zrobić to, co przepisał pan
doktor...
Pięć minut zajęło mi oddzielenie głowy od tułowia. Dał o sobie znać brak doświadczenia i
trudności, jakie sprawiało ząbkowane ostrze tasaka. Poza tym czynność ta wydawała mi się
wstrętna, a w dodatku cały się upaćkałem krwią.
— I znakomicie — kiwnął głową Aaron Dawidowicz, oglądając pozostawiony przeze mnie
na biurku nóż.
— Dziękuję za uznanie. — Oddałem mu tasak, wytarłem skrwawione dłonie o dżinsy. —
Co powiecie o nożu? Rzecz pożyteczna w gospodarstwie domowym?
— Jak dla kogo. — Mag wzruszył lekko ramionami. — Za darmo bym nie wziął.
— Czemu? — zdziwiłem się i aż mną zatrzęsło, kiedy zobaczyłem, że Wiera wkłada w usta
jakąś tabletkę nieprzytomnemu Napalmowi. A temu co znowu?
— Praca bezpośrednio z energią a wykorzystywanie takiego czegoś to wielka różnica.
Możliwości otwierają się nieograniczone, ale też i obciążenie właściciela staje się niepomierne.
— Rozumiem. — Skinąłem głową i postanowiłem wrócić do meritum rozmowy: — To
znaczy, że postanowiliście współpracować z Gimnazjonem? A Gribow z kim, z wojewodą czy
Pierowem?
— Gribow na własny rachunek. A wojewoda dzisiaj rano pożegnał ten świat samobójstwem.
— Czyżby? — Nie chciało mi się wierzyć.
— Z własnego rewolweru — powiedział Hades. — Klasyczny przypadek: dwa strzały w
głowę. Pierow jest teraz pełniącym obowiązki.
— Jak to? — Pokręciłem głową. — Nie pośpieszył się aby?
— Wojewoda chciał zawrzeć pokój z Miastem.
— A wystarczyło tylko przeczekać parę dni.
— To się okaże — uśmiechnął się Aaron Dawidowicz. — Miastowym teraz nie do nas.
Liczyli na to, że przeczekają Czarne Południe w zajętej bazie pograniczników, ale w jej fundamenty
włożono tyle materiału wybuchowego, że zamiast wzgórza pojawiła się depresja...
Mag zamilkł i wzdrygnął się, kiedy ktoś zapukał do drzwi gabinetu, ze zdumieniem
popatrzył na mnie.
— To do was? — Poderwałem się z taboretu.
— Nie przeszkadzam? — Drzwi otworzyły się nagle i wszedł wysoki mężczyzna w
czarnym habicie z naciągniętym na głowę głębokim kapturem.
— Ani trochę. — Hades zdjął imbryk z ognia. —Kawy?
— Nie, dziękuję, ja tylko na chwilkę. — Dominik odrzucił kaptur i podszedł do stołu,
przebierając długimi, szczupłymi palcami paciorki różańca.
— Czym mogę służyć? — Stary mag nalał kawy do filiżanki i spojrzał na mnie. — Sopel,
może tobie?
— Nie w tej chwili — odmówiłem.
— Więcej zostanie dla mnie — burknął Aaron Dawidowicz i wskazał kaznodziei zwolniony
taboret. — Proszę usiąść. W nogach prawdę trudno znaleźć.
— Żeby tylko w nogach. — Dominik spokojnie zajął miejsce i od razu przeszedł do rzeczy.
— Wasz partner złożył nam propozycję nie do odrzucenia.
— A Pierow?
— On także.
— A wy o czym mówicie? — zdenerwowałem się. Żebym znów się nie okazał zwykłym
narzędziem.
— Gimnazjon uznaje nowego wojewodę, my otrzymujemy dostęp do węzła energetycznego
w celu zbudowania portalu, a pan Gribow znajduje pewnego sojusznika. A nawet dwóch.
— Przeciwko komu się stowarzyszacie? — warknąłem.
— Myślisz, że nie znajdziemy wroga? — odpowiedział pytaniem na pytanie Dominik. —
Siostry Chłodu porozumiały się z Opiekunami, dołączyli do tego Siódemę. A i Bractwo po
niedawnych wydarzeniach z pewnością z nimi zechce współpracować.
— No i Związek Handlowy ma teraz dość własnych zmartwień, a Bractwo w taką kabałę nie
polezie. Jeśli tylko konduktorzy przestaną zasilać Drużynę amunicją...
— Sam widzisz, że bracia mają interes we wspieraniu Gospodarza. A wspomniane kłopoty
Związku Handlowego to zapewne przedwczesna śmierć Giorgadzego, tak? — uśmiechnął się
Dominik. — Wiem, wiem, że parę minut temu osobiście uciąłeś mu głowę. A kto, według ciebie,
wykapował mu o zabójstwie krewniaków? Jan Karłowicz sprawnie was załatwił, nie ma co gadać.
Nie rozczarowałeś go i dzisiaj Związek Handlowy zyska nowego szefa. Zgadnij kogo?
— Kurwa mać! — tylko to zdołałem powiedzieć.
— Coś jeszcze? — zapytał sucho Hades i dopił kawę. — Bo muszę sobie urządzić nowe
mieszkanie. A wy sami wiecie, że kłopotów się nie uniknie.
— Jest coś, co mnie skłoniło do tej wizyty. — Dominik wstał. — Mam dla ciebie, Sopel,
pewną propozycję...
— Nie! — od razu podniosłem głos.
— Nie chcesz nawet posłuchać?
— Nie!
— Ale będziesz musiał. — Kaznodzieja miał ewidentnie gdzieś moje zdanie w tej materii.
— Nie chcę proponować pieniędzy za noże, bo i tak na pewno odmówisz, prawda?
— Prawda.
— I nie chcesz zostać w Forcie?
— Nie chcę — przytaknąłem. Do czego on pije?
— Z twoimi możliwościami w ciągu roku mógłbyś wejść do Rady Miejskiej. — Hades
nieoczekiwanie poparł Dominika. — I byłoby nam o wiele łatwiej przeciwstawić się Mrozowi,
rozporządzając twoimi nożami i pewnym doświadczeniem w ich używaniu...
— Noże zabieram ze sobą — oświadczyłem zdecydowanie. Zostać? Być wielkim
człowiekiem? Tym, który podejmuje decyzje i coś od niego zależy? Nie chcę. To znaczy oczywiście
chciałbym, ale nie tutaj. Nie za taką cenę. Nie za cenę marzenia. Marzenia, które przez cały czas
przebywania w Przygraniczu nie pozwoliło mi opuścić rąk i poddać się. Nie za cenę powrotu do
normalnego świata. — Wszystko jasne?
— Jak chcesz. — Dominik nie zamierzał bardzo naciskać. — Chociaż zobacz: portal
zbudujemy w ciągu pół roku. Jak ci się nie spodoba to, co tutaj uzyskasz, przejdziesz.
— Nie! — wrzasnąłem i dodałem spokojniej: — Zostawcie mnie w spokoju, dobrze?
— Jak chcesz, jak chcesz — pośpieszył mnie uspokoić kaznodzieja. — Wiesz już, czym
chcesz się tam zajmować?
— Mam parę pomysłów.
— Znów znajdziesz pracę, a po paru miesiącach kogoś rąbniesz? Tylko tym razem nie
będzie powrotu.
— Nie weźmiecie mnie? — Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. — Dlaczegóż to?
— My byśmy i wzięli, ale nie przeżyjesz powrotnej drogi — słowa sekciarza zdziwiły mnie
nieprzyjemnie. — Za pierwszym razem byłbyś o mały włos zszedł od szoku, a teraz wewnętrzna
energetyka rozniosłaby cię na strzępy. Tam przejdziesz bez problemów. Ale przy powrocie,
nieważne, czy przez okno, czy przez portal, upieczesz się. Uwierz mi na słowo, wiem, o czym
mówię.
Popatrzyłem na Hadesa, a ten potwierdzająco skinął głową.
— Noży też się nie uda przenieść z powrotem.
— Dlaczego?
— To igły, którymi zszyto Przygranicze. Tylko ciągną się za nimi nie nici, lecz linie siłowe.
Tu je przeciągnięto i z powrotem, powstał ścieg. Ale powtórki nie wytrzymają. Tam jeszcze od
biedy je dociągniesz i koniec. — Stary mag w zadumie popatrzył na Dominika. — Może byś je
tutaj zostawił, Sopel, co?
— Niech bierze — zdecydował nagle kaznodzieja, który najwyraźniej coś sobie przemyślał.
— Tam przynajmniej nikt na nich nie położy łapy. A tutaj nam one tak czy inaczej po nic.
— Coś ściemniacie? — nie ukrywałem moich wątpliwości co do intencji Dominika. —
Znów wymyśliliście coś niedobrego?
— Nasza organizacja ma dla ciebie propozycję — odparł spokojnie sekciarz. — Nawet
dwie.
— Proszę mówić. — Nieco się spiąłem.
— Może jednak zechcesz zostać? — Wlepił we mnie swoje czarne oczy. — Odpowiednie
warunki pracy osobiście ci gwarantuję.
— Nie — odparłem twardo.
— Dobrze. — Kaznodzieja nie spodziewał się oczywiście innej odpowiedzi. —
Postanowiłeś kusić los, twoje prawo. Tylko jak chcesz się stąd wydostać, jeśli to nie tajemnica?
— Z pomocą tego właśnie narzędzia. — Czując jakiś haczyk w pytaniu, pokazałem nóż.
— A energię dla przebicia się skąd weźmiesz? — spytał Dominik, jawnie już się ze mnie
naigrawając.
— Są pewne możliwości — postanowiłem blefować dalej.
— Naprawdę? A kto posłuży za baranka ofiarnego? — od razu rozwalił mnie kaznodzieja.
— Pamiętaj, że to nie może być pierwszy lepszy człowiek. Do wyboru ofiary trzeba podchodzić
bardzo pieczołowicie. Aaron Dawidowicz na pewno by się nadał, ale się raczej nie zgodzi.
— Nie zgodzę — potwierdził zainteresowany, przysłuchując się nam uważnie.
— I co, znajdziecie mi odpowiedniego człowieka? — Pokręciłem dłońmi, do których
powoli zaczynało wracać czucie. Cholera, lepiej, żeby nie...
— Przecież nie zabijesz kogoś tak sobie — odparł Dominik. — Ale znam inne wyjście,
mogę się podzielić wiedzą.
— Bardzo proszę. — Skinąłem głową. — A może to znowu coś za coś?
— Jak najbardziej. — Sekciarz nadal przesuwał paciorki różańca. — Obiecaj, że jednym z
noży zafiksujesz portal i podasz namiary pod znajomym ci numerem telefonu.
— Na długo go nie wystarczy — uprzedził Hades. — Dobę, maksimum dwie, a potem
portal się zamknie.
— Wystarczy, zdążą — odparł Dominik. — Co powiesz? Wystarczy, że obiecasz.
— Jak się to robi? — Nachmurzyłem się.
— Zgadzasz się?
— A co to w ogóle za pytanie? — Spróbowałem się uchylić od jednoznacznej odpowiedzi.
— Tak czy nie?
— Jeśli portal zostanie zbudowany z pomocą waszej podpowiedzi, spełnię prośbę.
— Po prostu wetknij nóż w ziemię gdzieś w pobliżu. Jeśli zechcesz, oddadzą ci go później.
Może być?
— Tak.
— Teraz druga sprawa. — Dominik wyjął spod habitu notes i zaczął coś pisać. — Proponuję
ci pracę w charakterze instruktora przygotowującego przechodzące tutaj grupy.
— Pomyślę nad tym. — Nie zgodziłem się tak od razu. Trzeba będzie to rozważyć w
spokojniejszym czasie. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Przecież nie mogę całe życie chować
się przed agenturą Dominika. — Dla kogo werbujecie?
— Sami powiedzą. — Kaznodzieja podał mi zapisaną jakimiś bzdurami karteczkę wyrwaną
z notesu. — Jeśli się zdecydujesz, przekaż to moim kolegom.
— Dobrze. — Wziąłem z niechęcią karteczkę, schowałem do tylnej kieszeni spodni. — A co
z moją prośbą?
— Wyciągnąć twojego przyjaciela z więzienia? — Od razu się domyślił, o czym mówię. —
Tam jest napisane.
— Wasza szczodrość nie zna granic — mruknąłem. — Co powinienem zrobić?
— Wyjmij drugi nóż — rozkazał Dominik, z miejsca poważniejąc. — Ten, który miałeś od
samego początku.
— Poproszę od początku. — Mimo woli skuliłem się od brzmiących w głosie sekciarza
rozkazujących tonów. — Potem się zobaczy.
— Sam jeszcze się nie domyśliłeś? — wtrącił Hades.
— Chcecie powiedzieć, że tylu ludzi nimi zabito, iż są napełnione energią pod korek?
— Pytanie tylko, czy dasz radę ją wykorzystać — przytaknął Dominik. — Jeśli nóż okaże
się silniejszy, on ciebie wyssie, a nie ty jego.
— Dobra. — Pogładziłem rękojeść. Okiełznam go? A kto to wie? Wcześniej jakoś to szło,
ale wtedy rżnęliśmy ludzi, a teraz wszystko ma być odwrotnie. I dlaczego „prawe” drogi zawsze są
takie kręte? Najprościej byłoby przecież zaciukać Napalma. Nawet teraz nie było jeszcze za późno.
Jednak...
— Słuchaj, jeśli zechcesz pozostać, będziemy obok...
Machnąłem ręką na kaznodzieję, odwróciłem się i spojrzałem na piromantę i Wierę. On
wciąż leżał, a po twarzy spływały mu krople potu. Pokręciło go poważnie. Na pewno za sprawą
podwyższonego oddziaływania pól magicznych. Gdybym się nie odgrodził tarczami, też bym się
tak walał. Ale Wiera była zupełnie w porządku. Tylko z jakiegoś powodu płakała.
— No co, kapusiu, spłynęły na ciebie krokodyle łzy? — Przykucnąłem obok nich.
— A idź ty. — Napalm odwrócił się. — Po cholerę tutaj lazłeś? Posłuchałbyś mądrych
ludzi...
— Łocman poradził, żebyś mi utrudnił znalezienie tego miejsca? — spytałem, kiedy
piromanta zakaszlał i zamilkł.
— Coś w tym rodzaju — potwierdził. — Ma w tym swój interes.
— Miał — poprawiłem go, wstałem i wyszedłem prawie na środek pomieszczenia.
No cóż, do bloków startowych. Przełożyłem zdobyty na Opiekunie nóż do lewej ręki,
wyjąłem swoją starą klingę. W dłonie, do których wróciło już czucie, momentalnie wbiły się ostre
igły bólu. Lodowe ostrza metodycznie kąsały w palce, łupały kości, wyrywały ścięgna, ale nie
mogły się wznieść powyżej gorejących czarnych czarodziejskich symboli na przedramionach.
Zamknąłem oczy, skoncentrowałem się i zacząłem karat za karatem wyciągać energię z
oziębiającego się natychmiast noża, wokół niebieskawego ostrza zakłębiła się lekka mgiełka.
Wyciągnąć, przerzucić do drugiego noża, wyciągnąć...
Wkrótce świat wokół mnie pogrążył się w tumanie topiącej świadomość niepamięci, tylko
jedno miało znaczenie — żeby cieniutka niteczka łącząca dwa noże się nie przerwała. Żeby się
tylko nie zerwała, żeby tylko...
I nie zerwała się. W pewnej chwili przekształciła się w wypełnioną śmiercionośną energią
strugę i zarzuciła pętlę na szyję. Zamieszkująca w klindze półrozumna — a może półbezrozumna?
— istota próbowała pozbawić mnie przytomności i na wieki roztopić pośród pozostałych
nieszczęśników, których dusze pożarł metal przeklętego noża.
Udało mi się. Byłem przygotowany na coś podobnego i niewiarygodnie ostra struna cudzej
woli ześliznęła się po mentalnych tarczach. Ześliznęła się, żeby z nową silą wypróbować ich
wytrzymałość. Osłona i tym razem przetrwała, a zaraz potem energetyczna garota wybuchła i
strumień siły chlusnął przez mój zmordowany organizm.
Wypalone na przedramionach symbole zaświeciły oślepiająco, a podłoga rozpłynęła się w
mlecznej bieli mgły pochłaniającej cały świat. Podziemie znikło, przekształcając się w bezkresną
równinę, po której brnęli z rzadka wynurzający się z szarego mirażu ludzie.
W większej części nieboszczycy chyba... Nie, wszyscy martwi.
Doganiali mnie, zaglądali w twarz, wyciągali ręce, ktoś bezgłośnie wykrzykiwał czy to
modlitwy, czy przekleństwa. Niektórych znałem, innych widziałem po raz pierwszy. Jedni i drudzy
wyprawieni na ten — a może już tamten? — świat za sprawą mojego noża. A teraz wołali, prosili,
ciągnęli za sobą i roztapiali się w niebycie zupełnie jak twory nocnego koszmaru.
Ale gdzieś na zewnątrz wypełniającej świat mgły wciąż między nożami płynęła cieniutka
strużka mocy.
I im bardziej zamarzała prawa dłoń, tym gorętszy płomień ogarniał lewą. Mój stary nóż
stawał się coraz cięższy i cięższy, a drugi z każdą chwilą tracił wagę.
I chwilę, wieczność później, kiedy jedno ostrze świeciło rozpalonym żelazem, a drugie
pokryło się warstwą lodu, wykreśliłem nimi wokół siebie szerokie półkole. Mgła z sykiem rozeszła
się, przestając skrywać podziemie z walającymi się trupami cechowych.
Teraz wszystko stało się względnie proste. Lewa ręka nakreśliła kontury wrót, prawa lekko
rozcinała zastygłą przestrzeń i przepalała drogę tam, gdzie przez cały czas rwała się moja dusza. Do
domu. I nie potrzebowałem więcej żadnych latarni sygnalizacyjnych — ciąłem i paliłem, paliłem i
ciąłem...
To nie była jubilerska robota budującego portal czarownika, o nie — moje narzędzia
pracowały topornie, ale maksymalnie efektywnie. Przecięcia rozszerzały się, uchodziły wciąż dalej
i dalej, aż w pewnej chwili nagle stało się jasne, że mój trud jest już niepotrzebny. Rozchodząca się
wzdłuż nacięć materia świata rwała się już sama, tworząc uchodzącą w niewiadomą dal czarną
studnię portalu.
— Myślę, że postoi z tydzień — zacmokał językiem Hades, stając w bezpiecznej odległości
od wiszącej w powietrzu bezdennej dziury.
— To już jak Bóg da. — Dominik przeżegnał się, patrząc uważnie w kłębiącą się w portalu
ciemność.
Popatrzyłem na zaciśnięte w dłoniach noże, z trudem zmusiłem palce prawej ręki, aby się
rozwarły. Z kryształowym brzękiem ostrze upadło na beton i rozbiło się w drobny mak, a jego
lodowe odłamki powoli stopiły się. Wszystko... Po nożu...
Jak to po nożu? Przecież drugi został! Lodem się nie pokrył, gorący, zaraza. Całą dłoń
spalił. Tylko czy to nóż? Nie byłem pewien. Tak — narzędzie. Artefakt. Magiczna zabawka. Rzecz
pożyteczna, ale nic więcej. Z prawdziwym nożem nie ma nic wspólnego.
To nic, przeżyję.
— Idziecie ze mną? — nieoczekiwanie dla samego siebie zwróciłem się do Napalma i
Wiery.
— Zostaniemy. — Piromanta wymienił spojrzenie z dziewczyną i otoczył ją ramieniem. —
Nie mamy tam czego szukać...
— Jak sobie chcecie. — Wzruszyłem ramionami.
— Sopel! A ty dlaczego? — wypaliła nagle Wiera.
— Co dlaczego?
— Dlaczego nie zostaniesz? — Wlepiła we mnie spojrzenie. — Takie perspektywy...
— Mnie się te perspektywy nie podobają wcale a wcale. W ogóle nie podoba mi się to,
czym się staję! W czym tkwię... Nie po szyję nawet, już po uszy... Dobra, co tam dużo gadać... —
Machnąłem ręką, zamilkłem i zwróciłem się do Hadesa: — Aaronie Dawidowiczu, zatroszczcie się
o nich...
— Nie ma sprawy! — skinął głową stary mag. — Pracy starczy dla wszystkich.
— W takim razie bywajcie. — Uśmiechnąłem się smutno i bezceremonialnie, zmieniając
słowa, zaśpiewałem, wchodząc w mrok portalu:
Nie mogę zabić tego miasta.
Niech serce będzie czystym lodem,
A to, co nazywacie krwią, jest tylko wodą.