Jak szlachcic z kupcem
Polska - Niderlandy
Spotkanie Niderlandów z Polską przy stole europejskim jest zderzeniem dwóch sposobów myślenia - kupca i szlachcica. Szlachcicowi trudno pojąć, że dwie strony
mogą mieć zysk przy jednej transakcji. Kupcowi trudno wytłumaczyć, że ma ponosić koszty, skoro zysk już ma w kieszeni.
Ekke Overbeek / 2004-03-14
Koszt idzie przed zyskiem" - ta stara kupiecka mądrość wita każdego, kto wychodząc z dworca centralnego w Amsterdamie i patrzy na jedną z kamienic, która
wznosi się nad starym portem. Amsterdam od dawna nie jest już pępkiem światowego handlu, ale po dawnej wielkości pozostała mentalność kupiecka i nieproporcjonalnie
duża ilość korporacji międzynarodowych, z których niektóre - jak Philips, Heineken, Shell i ING - należą także od paru lat do pejzażu polskiej gospodarki.
Kosztowne satelity Moskwy
Przywołane tu firmy to beneficjenci upadku muru berlińskiego. Nie ma potrzeby tego przypominać w Polsce, bo temat obcego kapitału" jest stałym elementem
retoryki rodzimych populistów. Za to w Niderlandach często się o tym nie pamięta. Do niedawna nie był to wielki problem, skoro rząd w Hadze płynął kursem
pro-europejskim i pro-rozszerzeniowym. Ale wraz z sukcesem skrajnie nacjonalistycznego polityka Pima Fortuyna, Holendrzy zaczęli liczyć dokładnie, ile
ich kosztuje wyciągnięcie dawnych satelitów Moskwy z ruin socjalizmu. Doszli do wniosku, że żadne z państw Unii na rozszerzeniu tyle nie straci, ile właśnie
Holendrzy, którzy - nie bez racji - konkurują ze Szkotami w skąpstwie. Prawda jest też taka, że Holendrzy są największymi płatnikami netto do brukselskiej
kasy.
Szkopuł więc tkwi w tym, że łatwo policzyć, ile Holandia będzie musiała dopłacić. Trudniej wycenić korzyści, które kraj z tak otwartą gospodarką jak Niderlandy
otrzymał wraz z otwarciem bloku wschodniego. Wystarczy spojrzeć na listę inwestorów w krajach postkomunistycznych, żeby zobaczyć, iż Holandia per capita
jest największym z nich w tym regionie (Niderlandy to w Polsce drugi inwestor zagraniczny). Do znudzenia słyszałem od swych rodaków biznesmenów, że Polska
jest ich drugim rynkiem domowym". Tu widzą szansę, by za stosunkowo małe pieniądze tworzyć nowy rynek, co z pewnością dodatkowo zaowocuje, gdy Polska
stanie się pełnoprawnym członkiem Unii. Prawdą jest, że Holandia dużo płaci, ale też dużo zyskuje. Tyle że każdy chce płacić mniej.
Jeszcze trudniej przekonać o korzyściach niematerialnych: idzie o bezpieczeństwo i stabilność podatników w Holandii, czyli tych, którzy nie mają bezpośrednich
korzyści z inwestycji na Wschodzie. Szczególnie, gdy widzą, że Philips likwiduje miejsca pracy w kraju, by przenieść je do jakiejś tam Łodzi.
Spór o ziemie
Dezorientacja kupca jest tym większa, że po drugiej stronie stołu spotyka kogoś, kto zdaje się nie rozumieć kupieckiego sposobu myślenia. Kultura polska
wywodzi się ze wsi. Tak zapewniają mnie moi polscy rozmówcy. Ryzykuję więc jeszcze jeden stereotyp: Polak-szlachcic, albo Polak-chłop. Nieporozumienie
między kupcem a szlachcicem najlepiej widać w podejściu do ziemi. Jeżeli wierzyć anty-unijnym politykom, Holendrzy do spółki z Niemcami wykupują całe połacie
polskiej ziemi. Lęki te są zrozumiałe dla każdego chłopa-szlachcica, który bronił swojej ojcowizny przez stulecia.
Dla kupca ziemia jest towarem, jak każdy inny. Rynek działa tu tak, jak wszędzie na świecie. A rynek podpowiada, że opłaca się ją kupić poza krajem. Niderlandy
są mniejsze od województwa mazowieckiego, a mają ponad 16 milionów mieszkańców. Z ekonomicznego punktu widzenia głupotą jest paść krowy na hektarze trawy,
który kosztuje około pół miliona złotych.
Obecnie w Niderlandach toczy się debata, czy nie zlikwidować rolnictwa na zachodzie kraju, by stworzyć przestrzeń dla innych, bardziej dochodowych gałęzi
gospodarki. Rolnicy przeżywają ciężkie czasy. Co roku upada około 5 proc. gospodarstw. Wielu producentów holenderskich, na przykład mleka, boi się rozszerzenia,
które będzie wykorzystane, by wymusić zmniejszenie unijnych dotacji. Im więcej rynku wchodzi w rolnictwo, tym silniejsza będzie motywacja, żeby szukać
dla niego alternatyw. Ten, kto chce nadal być rolnikiem, rozgląda się za niższymi kosztami produkcji, czyli tańszą ziemią i tańszą pracą. Polska, gdzie
około 10 proc. ziemi leży odłogiem, jest naturalnym celem takich poszukiwań. Nic nowego pod europejskim słońcem. Już w odległych wiekach setki polskich
wsi (na samym Mazowszu ponad dwieście) zostało założonych przez osadników z Niderlandów.
Spór o ziemię jest tylko jednym, ale za to wymownym przykładem braku porozumienia między kupcem a szlachcicem. Tak jak trudno wyobrażalna jest dla wielu
Polaków informacja, że Holender, a tym bardziej Niemiec, kupi ziemię w Polsce z czysto ekonomicznych powodów. Tak samo wielu Polakom wydaje się niemożliwe,
że Unia rozszerzając się na Wschód kieruje się czystymi intencjami. Stąd często powtarzane stereotypy: Nikt nic nie da za darmo", Coś się za tym kryje",
Bogaty biednemu nic nie daje".
Dla kupca jest rzeczą oczywistą, że rozszerzenie to transakcja, przy której obie strony chcą zyskać. Stara Unia" może oswoić Dziki Wschód", powiększyć
swoją rolę na arenie światowej i stworzyć większe możliwości inwestycyjne oraz rynek zbytu dla swoich firm. Nowi członkowie mogą zyskać dłuższą stabilność
i wielomiliardową pomoc, które pozwolą pójść śladami Hiszpanii, Portugalii czy Irlandii.
Nieprzewidywalna Warszawa
Oczywiście negocjacje są niezbędne tak, jak przy każdej transakcji biznesowej, ale korzyści dla obu stron wydają się tak oczywiste, że kompromis powinien
sprowadzać się tylko do kwestii polerowania szczegółów. Nic z tych rzeczy: okazuje się, że po drugiej stronie stołu siedzi ktoś, kto zdaje się mieć inny
ogląd sprawy. W Hadze na sposób negocjowania Polaków patrzy się z przerażeniem. Już w czasie wstępnych rozmów o członkostwo było widać, że umowy z Warszawą
nierządem stoją. Na przykład: Polacy zgodzili się na dopłaty na poziomie X, a potem nagle chcieli zmiany decyzji, bo ktoś się w ostatniej chwili rozmyślił.
Polska wykorzystuje, albo - jeśli kto woli - szantażuje swoim rozmiarem: Nie dacie nam wszystkich dotacji, to referendum akcesyjne będzie przegrane",
słychać było w Kopenhadze. Nie chcecie zachować systemu głosowania z Nicei, to nad Wisłą będzie referendum, które może całą konstytucję zablokować", można
było usłyszeć w Rzymie. Nic dziwnego, że łatwo było obarczać Polaków winą za nieudany szczyt brukselski.
Zamiast się porządnie przygotowywać do członkostwa w Unii - przebudować rzeźnie, sprawnie wdrożyć system IACS, pisać ustawy pod kątem acquis communautaire
itp. - Polacy szarżują za Niceę. Holendrzy traktują to jako jakieś nieporozumienie. Twardo negocjować - OK.! Ale dlaczego akurat w tej kwestii, która jest
przede wszystkim sprawą prestiżu? Kupiec rozumie, że można być twardym, kiedy chodzi o podział pieniędzy, ale bić się za prestiż? I to jeszcze w tak ryzykowny
sposób?
Polska wystawia relacje ze swoimi najważniejszymi partnerami w Europie na ciężką próbę. Ryzykuje swoją pozycję przy ustaleniu budżetu Unii, pobudza antyunijne
nastroje we własnym kraju. Może się w końcu okazać, że polska obrona Nicei spowoduje dokładnie to, przeciw czemu Warszawa najbardziej protestuje: Europę
różnych prędkości. Bo niby dlaczego Niemcy, Francja i Beneluks miałyby czekać na hamujących szybki rozwój UE Polaków?
Co dla kupca jest irracjonalnym zachowaniem, dla polskiego szlachcica jest czymś zupełnie normalnym: żeby coś zdobyć, trzeba się bić, zwłaszcza kiedy chodzi
o prestiż ojczyzny. Przerażenie kupca jest tym większe, że zachowanie przybysza rzuca na szalę całe dotychczasowe funkcjonowanie Unii. Może na krótką metę
uda się Polakom powtórzyć sukces z Kopenhagi, ale na dłuższy dystans zachowanie Polski jest zagrożeniem kultury kompromisu UE. Jeżeli Polska z swoimi szarżami
narzuci twardy" styl negocjacji, może to sprowokować do podobnej postawy także innych członków klubu.
Holandia czuje się nieswojo, gdy wyciąga się szabelki. Kultura niderlandzka jest kulturą kompromisu, która doskonale sprawdzała się na integrującym się
kontynencie, póki różnice ekonomiczne nie były zbyt wielkie. Skłonność do ugodowego rozwiązywania problemów ma przynajmniej trzy źródła historyczne.
Pierwsze wiąże się z błotem, które wymusza na ludziach współpracę. Ten, kto się kłóci, utopi się. Oto prosta zasada mieszkańców polderów. Nie sposób kłócić
się z sąsiadem od pokolenia o drzewko na granicy działki, jeżeli z tym samym sąsiadem musisz budować i utrzymać tamę, rowy melioracyjne i śluzy.
Drugie: religia protestancka. Kalwin był może ajatollahem w swojej rodzimej Genewie, ale religia, którą zaszczepił nad Morzem Północnym, charakteryzuje
się sporą dozą tolerancji. Słowa Pisma: Ten, kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień" oraz W domu mojego ojca jest mieszkań wiele", należą do
kodeksu każdego, kto wychował się w tym protestantyzmie. Nie sposób więc kategorycznie odrzucić postulatów kogoś, kto ma inne zdanie na sporny temat.
Trzecie źródło to oczywiście tradycja kupiecka. Jeśli chcesz z kimś handlować, lepiej go nie pouczaj i nie obrażaj. Skrajności nigdy nie cieszyły się zbyt
dużym wzięciem u Holendrów.
Koniec różowego snu
W tym tolerancyjnym i stroniącym od skrajności społeczeństwie pojawił się człowiek, który zaczął głośno mówić to, co od wielu lat słychać było w knajpach
i na prywatkach: Holandia jest przepełniona. Zamknąć granice. Obcy precz! Nacjonalistyczna retoryka Pima Fortuyna dotyczyła przede wszystkim przybyszów
z krajów muzułmańskich, co dało się zauważyć gołym okiem. Ale holenderski klimat stał też mniej przyjazny dla nadgorliwych katolików, złodziei samochodów,
prostytutek, skorumpowanych polityków i... oszustów ze Wschodu. Takie stereotypy zawsze łatwo powołać do życia i przy nich trwać.
Obecne rozszerzenie UE wystawia holenderską kulturę kompromisów na ciężką próbę: Holandia zmieniła się z wzorowego obrońcy rozszerzenia w potencjalnego
przeciwnika. Poprzedni rząd inicjował bezpośrednią, bilateralną wymianę informacji między urzędnikami w Hadze i w Warszawie, dotyczących integracji europejskiej.
Obecny słynie przede wszystkim z tego, że wprowadził tzw. klauzule ochronne w traktacie akcesyjnym, które umożliwiają zablokowanie przystąpienia nowych
członków Unii do współpracy w dziedzinach, w których nie są wystarczająco przygotowani.
Kolejny konflikt już ma miejsce: poprzedni rząd obiecał, że rynek pracy będzie od dnia rozszerzenia otwarty dla obywateli nowych krajów członkowskich. Obietnica
była wprawdzie warunkowa, ale kto zwracał na to uwagę, kiedy w Holandii brak rąk do pracy zaczął hamować rozwój gospodarki, a w Polsce potrzebne było poparcie
dla Unii w nadchodzącym referendum? Dziś jednak co miesiąc przybywa bezrobotnych: gospodarka holenderska ma minimalny wzrost, więc pojawiło się pytanie,
czy Niderlandy nie potrzebują ochrony rynku tak, jak Niemcy i Austria. Owe pytania sprawiły, że rząd Jana Petera Balkeneda ugiął się pod presją parlamentu
i wycofał się z obietnicy otwarcia rynku pracy po przystąpieniu Polski do Unii. Dodajmy do tego kilka wiadomości o firmach, które uciekają na wschód, gdzie
pracownicy są tańsi, a fundament do nastrojów antyrozszerzeniowych jest gotowy.
Wstąpienie Polski do UE spowoduje szok, który obudzi Holandię z błogiego snu o Europie. I może dobrze. Trochę zazdroszczę moim kolegom w Polsce", mówi
niderlandzki parlamentarzysta po spotkaniu z kolegami po fachu z sejmowej Komisji Europejskiej. Tu walą pięścią w stół, bo chcą systemu głosowania z Nicei,
bo chcą mieć Boga w konstytucji Europejskiej. Europa jest tu przynajmniej czymś żywym". W tym samym duchu wypowiadał się mój kolega, który na co dzień
obcuje z haskimi politykami: Nareszcie zaczyna się coś dziać. Przerażające, jak do tej pory mała grupka euroentuzjastów dyktowała cały kalendarz europejski
w naszym parlamencie".
A więc będzie żywiej: pytanie, czy to dobrze czy źle. W każdym razie nikt w Hadze już nie obiecuje Polakom Niderlandów.
Ekke Overbeek jest korespondentem holenderskiej gazety Dagblad Trouw". Mieszka w Warszawie.
Wspomnienie kraju
Polskie kotwice Holendrów
Ślady Holendrów prowadzą do Wilamowic i tu się rozmywają. Może setki lat temu to miasteczko było Holandią w Polsce. Jak dziś ziemia Johannesa Rongena pod
Chrzanowem.
Małgorzata Nocuń / 2004-03-14
- My tu żyjemy po naszemu - mówi mieszkanka miasta. - Trochę po polsku, trochę po holendersku. Ale nasza kultura już umiera. Pokazuje dom, do którego trzeba
się udać po opowieść: - Najwięcej wie o Wilamowicach Barbara Tomanek, była burmistrz.
Ziemia wędrowców
Barbara Tomanek: - U mojej babci na stole leżał okrągły bochen chleba. Wypiekany w domu. Taki chleb jadło się kilka dni. Nie czerstwiał. Kiedy ktoś wchodził,
babcia mówiła: ne masz tykła", czyli weź sobie kawałek. Poczęstuj się. Posmaruj chleb masłem, usiądź wygodnie i poczuj się jak u siebie w domu.
Mówiła po wilamowsku. Kobiety ubierały się po wilamowsku. Nosiły pasiaste spódnice, kwieciste chusty. Białe bluzki. Miały czepki obrębiane złotą nitką.
Co znaczy po wilamowsku? Niektórzy twierdzą, że to znaczy po holendersku. W połowie XIX w. pochodzący z Wilamowic emerytowany pracownik kolei Florian Biesik
stworzył w Trieście jedyny w tym języku poemat Of jer wełt", czyli Na tamtym świecie". Akcja eposu rozgrywa się głównie w czyśćcu, rozpoczynają go słowa:
Fełym ym wełt am ganc ałan ym hohym stan" (Gdym samotny w świecie Bożem siadł na skale ponad morzem"). Polskie zdanie i kochaj swą matkę i siostrę"
brzmi po wilamowsku: an Tove thy muter an dy syster", po angielsku: and love the mother and the sister", po holendersku: en heb lief de moeder en de
zuster", a po niemiecku: und liebe die Mutter und die Schwester".
Biesik napisał, że mieszkańcy Wilamowic pochodzą z Fryzji, nizinnej krainy w północno-zachodniej Europie, ciągnącej się wzdłuż Morza Północnego, dziś leżącej
w granicach Holandii i Niemiec. Tam przeszkadzały im piaski, mgły wieczne, chorowali na febrę". Zaczęli wędrować. Przez Śląsk dotarli w średniowieczu
pod Oświęcim. Wykarczowali lasy, uprawiali ziemię. Założyli rodziny. Ich potomkowie żyją tu do dziś.
W Wilamowicach mieszka rodzina budowniczego Józefa Nikla. Mieszkał we własnej kamienicy przy Rynku pod numerem 11. Miał 16 dzieci. Sześcioro umarło zaraz
po urodzeniu. Rudolf dożył do pierwszej wojny, zachorował na hiszpankę. Na Karolinę mówili Linka. Karol został księdzem, uczył się w Rzymie.
Kamienice, takie jak ta Józefa Nikla, stoją wokół Rynku miasteczka. Szare mury, brudne od spalin. Czerwona dachówka. Na parterze sklepy, na piętrze mieszkania.
Wewnątrz słychać odgłosy ulicy. Ale kamienica pod jedenastką jest trochę inna. Na dachu ma wieżę i wewnątrz kilka architektonicznych zagadek.
- Po opowieść o Niklu trzeba iść do Wieśka. Tylko dzwonić domofonem, a nie pchać się na klatkę. Tam jest zły pies. Bydlę może pogryźć - tłumaczy mężczyzna
na wózku inwalidzkim. Obserwuje auta jadące Rynkiem z Kęt do Oświęcimia.
Wiesław, siwy, wysoki i szczupły, od razu zaznacza, że wiele nie pomoże. Nie opowie rodzinnej historii, bo był dzieckiem, gdy umarł ojciec. Dlatego niczego
nie wie na pewno". Krewni mówili mu, że jego pradziadek Józef Nikiel miał holenderskie korzenie. Opowiadali, że podróżował do Włoch i jeszcze dalej.
- Pokażę, co po pradziadku zostało: dom i stodołę, taką holenderską - mówi otwierając ciężkie drzwi zastawione kamieniem. Razem z żoną Heleną i córka Agnieszką
zajmują dawne mieszkanie budowniczego Nikla.
Strome schody prowadzą na pierwsze piętro. Mieszkanie jest duże. Kiedyś można je było obejść dookoła. Z przeszklonego przedpokoju wchodziło się do pokoju
narożnego, dalej do salonu i do małych pokoi. Tego ostatniego przejścia dziś nie ma - Wiesław je zamurował.
Po Józefie Niklu został dębowy, okrągły stół. Stoi pod oknem w salonie. Wygląda niepozornie, ale kiedy się go rozłoży, może przy nim usiąść duża rodzina.
Taka, jak ta z fotografii, na której jest Józef Nikiel. Wyprostowany siedzi obok dzieci i kobiet, ubranych w bluzki z bufiastymi rękawami. Nikiel nosił
garnitur zapinany na dwa rzędy guzików, muszkę. Miał długą siwą brodę. W mieszkaniu oprócz stołu zostało po nim jeszcze tylko dwanaście kieliszków. W piwnicy
domowej roboty wino. Tak długo leżało, że zrobiła się z niego galareta. Wystarczyło przełknąć dwie łyżki, żeby się upić.
Nikiel w swoich kamienicach zostawiał zagadki. Pod jedenastką w piwnicy wybudował dwie studnie. Dziś też, kiedy pada deszcz, zbiera się w nich woda. Czasem
wody jest za dużo i zalewa węgiel. - Pradziadek tu pracował. Wykorzystywał deszczówkę do robienia dachówki. Pięknej, czerwonej, jeszcze leży na dachach
kamienic, które wybudował na Rynku.
Wiesław prowadzi na wieżę, którą nazywa budką". Po mocno sfatygowanej drabinie wspina się na poddasze. - Stuletni kurz tu jest i te dechy się tak sobie
trzymają. Uważać trzeba - ostrzega. Wchodzimy na dach, blacha wygina się i dudni pod stopami. Stąd widać ochronkę dla sierot, dachy sąsiednich kamienic
oraz Oko Opatrzności wymalowane na wieży i datę: 1870.
- W tym roku pradziadek postawił ten dom, a tę budkę dobudował w 1904 roku. Data jest z drugiej strony, od stodoły - mówi Wiesław. Stodołę Nikla też stąd
widać. Z ozdobnymi łukami, dachówką i wzorami w cegle przypomina raczej dworek niż gospodarski budynek.
- Wyżej już nie zaprowadzę, więcej nie powiem. Może tych Holendrów trzeba poszukać jeszcze gdzie indziej - mówi Wiesław spoglądając na panoramę Rynku z
dachu kamienicy pod numerem 11. - Słyszałem, że są gdzieś pod Chrzanowem czy na Pomorzu.
Jak w Holandii
Willa w Pile Kościeleckiej koło Chrzanowa ma tylko jedno piętro i wysokie poddasze. Biała ze spadzistym, czarnym dachem, brązowymi okiennicami. Inna niż
stojące nieopodal i zbudowane niedawno. Za nią ogród. Tablica na ogrodzeniu informuje: Magnetiseur prof. Johannes Hubertus Christiaan Rongen - Holender".
Taki ogród daje wolność. Można nim iść długo przed siebie, wiedząc, że jest się samemu. Że nikt nie patrzy. Takie ogrody są w Holandii i Holender potrzebuje
czegoś takiego. Johannes Rongen kupił w Pile Kościeleckiej siedem hektarów. Chciał, by ta ziemia go słuchała. Przy ogrodzeniu wyrósł iglasty las. Przyjęły
się sprowadzone odmiany drzew i krzewów. Tuje są wysokie. - Jest zielono, grn, jak w moja Heimat - mówi Johannes mieszając słowa polskie i niemieckie.
Dwa hektary zalał wodą. W głębokich stawach pływają amury i szczupaki. Przylatują dzikie kaczki, rośnie tatarak. Zaprasza przyjaciół, wypływają łódkami
na środek i łowią.
O ogród dba sam. Kosi trawę, przycina gałęzie. Pielęgnuje drzewa. Wstaje wcześnie i wychodzi przed dom. Ściąga buty, podwija nogawki, biega po śniegu. Ziemia
daje mu szczęście. Ta ziemia, to jego Holandia w Polsce.
Irena, żona Johannesa, ciepłym głosem mówi: los tak chciał. To było przeznaczenie! Jej wyjazd do Holandii, na wesele przyjaciółki. Spotkanie Johannesa.
To światło, które widziała nad jego głową, kiedy się poznali.
Po trzech miesiącach pobrali się. Johannes miał w Holandii firmę budowlaną (jest inżynierem budownictwa). Podróżował w interesach. Ona z nim. - Kupił mi
sportowego mercedesa, wynajął służbę. Dom mieliśmy piękny, nad rzeką. Ale ja byłam nieszczęśliwa, czułam się jak ptak w złotej klatce. Tęskniłam za Polską
- opowiada Irena. - Byłam cały czas nie u siebie.
Przed wyjazdem do Polski przyjaciele mówili mu: Johannes, zwariowałeś! Do Związku Radzieckiego chcesz jechać?!".
Pojechał. Miał pieniądze, chciał kupić ziemię. W latach 70. dla cudzoziemca nie było to łatwe. Więc kupił traktor, by oddać go rolnikowi w zamian za 1,5
hektara. Ziemię zapisał na żonę. Irena skończyła kursy rolnicze i uczyniła Johannesa współwłaścicielem parceli. Zaczęli na niej budować dom w stylu holenderskim.
Meble przywieźli z Holandii: duży stół, kredens, szafy. Wszystkie z ciemnobrązowego drewna. Antyki. Obrazy kupowali w Polsce. Na jednej ścianie pejzaże,
na drugiej Papież. Jest Matka Boska, Chrystus wyrzeźbiony w lipie. Bałałajka, japońskie ryciny. Nawet prof. Wiktor Zin podarował im obraz z wiatrakiem.
W dedykacji napisał: Holendrowi z ojczyzny wiatraków daję polski wiatrak".
W tym domu wychowały się ich córki - Irjo (ir" od Ireny, Jo" od Johannesa) i Zusi, która studiowała w Holandii. Tu spędzają święta, tu bawią się z wnukami.
- Przez te wszystkie lata zrobił się ze mnie Polak - stwierdza Johannes.
Ma w sobie dobrą energię. Ludzie przyjeżdżają do niego po dotyk. W każdy poniedziałek ustawia się przed domem sznur samochodów. Kiedyś pomógł żonom polityków
radzieckich - w nocy przyjechał do ich domu wojskowy. Powiedział: Gdzie jest Holender?! Zabieram Holendra na lotnisko w Balicach!". Tam stał samolot z
chorymi na nowotwory Rosjankami. W zamian za dotyk urządzili mu przyjęcie z astrachańskim kawiorem.
Młode małżeństwo nie mogło mieć dzieci. Przysłali mu swoją ślubną fotografię. Patrzył na nią i oddawał energię. Udało się, kobieta została matką.
Nie może powiedzieć, jak leczy. Kiedy dotyka, wymawia słowa modlitwy. Mówi, że urodził się z zielonym punktem". Co to znaczy? - Mam w sobie tyle energii,
co elektrownia atomowa. Kiedy się jej pozbywam, jestem szczęśliwy.
Johannes wyciąga dokumenty: wśród nich dyplom z tytułem profesorskim, który nadało mu Polskie Towarzystwo Bioenergoterapii. Nieraz pokazywał go lekarzom,
kiedy przychodził pomagać chorym w szpitalu. - Nigdy nie robili mi problemów. Oni leczą igłami, proszkami. Tak jak umieją. I ja leczę, jak umiem. Współpracujemy.
W teczce wyblakłe zdjęcia ludzi, którym pomagał. Łysy chłopiec chory na białaczkę, blada kobieta. Na kopertach stemple z Londynu, Meksyku, Czechosłowacji.
W listach prośby o pomoc. Johannes: - Zawsze staram się pomóc, nigdy nie odmawiam i nigdy nie biorę pieniędzy. To moja praca. Inni Holendrzy w Polsce mają
gospodarstwa. A w połowie drogi między Oświęcimiem i Bielskiem-Białą są Wilamowice. Holendrzy kupili tam ziemię, dużo ziemi. Domy wybudowali. Byłem tam
wiele lat temu, przypomniał mi się mój kraj.
Kraj wyczerpującej się tolerancji
Stereotypy na temat państwa żyją dłużej niż kraj, który je wytworzył
Gdyby Holandii nie było, trzeba byłoby ją wymyślić. Przynajmniej na użytek polskich eurosceptyków. Gdzie łatwiej niż na przykładzie Holandii udowodnić,
że naprawdę istnieje pogańska Europa, wyzuta z wszelkich wartości i świętości, która pragnie Polskę pozbawić duszy i tożsamości?
Klaus Bachmann / 2004-03-14
Holandia, sądząc po przeglądanych artykułach prasowych z ostatnich lat, to: eutanazja, legalizacja prostytucji, lekkich narkotyków i aborcji. To opór przeciwko
rozszerzeniu Unii Europejskiej, antypolskie wybryki w parlamencie i statek kobiet na fali" pragnących Polkom ułatwić obejście ustawy antyaborcyjnej. Holandia
to kraj, którego mieszkańcy jeszcze w latach 80. obrzucali polskiego papieża jajkami, kraj pustych kościołów i liczących każdy grosz zimnych kupców. To
chyba ją Jan Paweł II miał na myśli, kiedy mówił o cywilizacji śmierci.
Ziarno prawdy
Zastanawiające jednak, jak bardzo polskie stereotypy różnią się od stereotypów sąsiadów Holandii - Niemiec i Belgii. Od Holandii można się wiele nauczyć.
To przecież kraj tolerancji i gościnności, który zawsze jest parę lat do przodu i robi to, o czym my dopiero dyskutujemy. Kiedyś flamandzki poseł, z którym
dyskutowałem o skrajnej prawicy w Belgii i Holandii, wyjaśnił, że to, co się teraz dzieje w Holandii, za 10 lat będzie we Flandrii". Nie miał na myśli,
że to Flandria jest o10 lat opóźniona. Belgia od 1991 roku ma skrajną prawicę w parlamencie. Holandia potrzebowała dekady, aby ją pod tym względem dogonić.
Wtedy jednak jej pojawienie się bardziej zdestabilizowało Holandię niż jakikolwiek dotychczasowy sukces. Vlaams Blok zdołał wytrącić z równowagi Belgię.
Zadziwiające, jak bardzo autostereotyp Holendrów odpowiada obrazowi panującemu w sąsiednich krajach. Holendrzy, Niemcy i Belgowie są przekonani, że Holandia
to bardzo tolerancyjny kraj. Między innymi dlatego, że rzeczy, które gdzie indziej są zakazane, jak lekkie narkotyki, domy publiczne i dokonywanie aborcji,
w Holandii są legalne. Holandia to również kraj przychylny emigrantom, dumny ze swojej wielokulturowości. Kraj bez skrajnej prawicy i ksenofobii, gdzie
rasizm jest skutecznie tępiony.
Holandia to kraj bardzo pragmatyczny, gdzie zamiast protestów, strajków i przeciągania reform każdy z każdym łatwo dochodzi do porozumienia. Tam - według
stereotypu - nie ma Reformstau" ani - to znowu podkreślają Flamandowie - nadmiernej biurokracji. Nie wolno też zapominać o holenderskim cudzie rynku
pracy", który podziwiała cała Europa: w czasie, kiedy większość krajów europejskich notowała dwucyfrowe wskaźniki bezrobocia, Holandia miała 2 proc. bezrobotnych!
Stereotypy mają to do siebie, że zawierają ziarno prawdy. Nigdy jednak nie mówią całej prawdy. I najczęściej stereotypy wiodą dłuższe życie niż owo ziarnko.
Tak się składa, że ostatnie dwa lata obaliły niemal wszystkie krążące na temat Holandii opinie - zarówno pozytywne, jak i negatywne.
Druga strona cudu gospodarczego
Faktem jest, że Holendrom udało się wcześniej zreformować rynek pracy niż większości krajów europejskich. Na początku lat 80. pragmatyczne związki zawodowe
zgodziły się na kompromis: niższy wzrost wynagrodzeń w zamian za więcej miejsc pracy. Wkrótce dwunastoprocentowe bezrobocie przekształciło się w faktyczny
brak rąk do pracy, który utrzymał się do 2002 r. Likwidowano państwowy monopol pośrednictwa pracy, liberalizowano rynek pracy czasowej, dbając jednocześnie
o to, aby pracownicy tego sektora nie wypadli z systemu ubezpieczeń społecznych. Dziś całe pośrednictwo pracy jest prywatne.
Entuzjaści modelu holenderskiego przeoczyli jednak bardzo kosztowny szczegół reformy, polegający na możliwości upychania części bezrobotnych w systemie
wcześniejszych emerytur kosztem płatników składek ubezpieczeniowych i podatników. Od kiedy Holandia musi dotrzymywać umów z Maastricht, nie stać jej w
warunkach recesji na takie działania. Dziś bezrobocie w Holandii wzrosło już do 5 proc. i wykazuje największą dynamikę w UE.
Pragmatyzm może się okazać kosztowny, niemniej leży on Holendrom na sercu. Prawo w Holandii musi przede wszystkim umożliwić współżycie dużej liczby ludzi
na stosunkowo małym terenie. Na prowadzenie sporów ideologicznych o ostateczne prawdy mogą sobie pozwolić kraje o większym obszarze. Holenderskie społeczeństwo
ukształtowało się w walce z morzem (ok. 40 proc. przestrzeni kraju została przez wieki zdobyta na morzu) i w warunkach skrajnej ciasnoty. W takiej sytuacji
lepiej ograniczyć spory do minimum, bo mogą na nich tracić wszyscy.
Prawo reguluje współżycie między obywatelami, natomiast nie wtrąca się w to, co robią u siebie w domu, jeżeli to nie ma negatywnych skutków dla innych.
Ten wyrosły na kalwinizmie pragmatyzm objawia się również tym, że państwo często rezygnuje z karania za czyny zabronione (które pozostają nielegalne!),
jeżeli kara ma gorsze skutki społeczne niż tolerowanie faktycznego bezprawia. Dlatego dopuszcza się konsumpcję lekkich narkotyków - utrudniając w ten sposób
przechodzenie" od lekkich do twardych. To samo dotyczy legalizacji aborcji i prostytucji. Teraz prostytutki mają związek zawodowy, ubezpieczenie społeczne,
domy publiczne koncesje i wszyscy uczestnicy tej branży płacą podatki.
Pragmatyzm i wartości
Z (auto)stereotypem na temat pragmatyzmu Holendrów wiązało się przekonanie o ich braku emocji i lekceważeniu wartości. Od samych Holendrów można usłyszeć
opinie, że uważają swój kraj za nudny: bez polotu i politycznych antagonizmów, gdzie kontrowersje są rozstrzygane za kulisami, a dylematy rozwiązywane
przez fachowców wedle naukowych i dyplomatycznych kryteriów.
Świat jednak zmienił się po 11 września 2001, kiedy terroryści zaatakowali World Trade Center. Przez Holandię przetoczyła się wtedy fala podpaleń obiektów
kojarzonych z islamem (meczety i szkoły muzułmańskie). Populista Pim Fortuyn rozpoczął zwycięski marsz, zanim - 6 maja 2002 roku - został zamordowany przez
fanatycznego obrońcę środowiska. Czy to faktycznie zimna Holandia bez emocji, gdzie wszystko rozstrzygane jest pragmatycznie.
Nastroje panujące w Holandii szczególnie dobrze widać dziś na tle zabójstwa szwedzkiej minister spraw zagranicznych Anny Lindt - w sprawie szwedzkiego referendum
o przystąpieniu do strefy euro. Zabójstwo Lindt wstrząsnęło Szwecją, ale ani o jotę nie zmieniło stanowiska Szwedów. Po zabójstwie Fortuyna jego zwolennicy
zachowywali się tak, jak polscy katolicy po zabójstwie księdza Popieluszki - budując (świeckie) ołtarze z kwiatów przed jego domem, dedykując mu wiersze
i wyprawiając królewski pogrzeb. Krążyły spiskowe teorie, wzrosła nieufność wobec rządu, a partii Fortuyna jego śmierć przyniosła największy sukces wyborczy
w powojennej historii Holandii. Przez kilka miesięcy Holandia była najbardziej rozhisteryzowanym krajem Europy. Kiedy emocje opadły, władzę zdobyła chrześcijańska
demokracja (razem z liberałami) i zaczęła rządzić pod hasłem ponownego wprowadzenia norm i wartości" do polityki.
Rządy nowej koalicji obaliły też kolejny stereotyp - ten o tolerancyjnej Holandii. Dziś kraj ten jest jednym z najbardziej restrykcyjnych wobec szukających
azylu uchodźców, prawo staje się bardziej represyjne i integracja obcokrajowców jest widziana bardziej jako obowiązek przybyszów niż zadanie dla państwa.
Nie wszystko to jednak jest tylko skutkiem zmiany warty w Binnenhof, siedzibie holenderskiego rządu w Hadze. Zaostrzenie przepisów imigracyjnych wprowadzono
już za czasów rządów socjaldemokratycznego premiera Wima Koka.
Tęsknota za wartościami w polityce dała o sobie znać przed zmianą władzy spowodowaną sukcesami Pima Fortuyna. Jednym z dowodów na to było ustąpienie całego
gabinetu Koka wiosną 2002 r. na skutek opublikowania raportu Niderlandzkiego Instytutu Dokumentacji Wojny (NIOD) o roli poprzednich rządów i wojska w upadku
bośniackiej enklawy Srebrenica. Latem 1995 r. słabo uzbrojeni, pozbawieni wsparcia innych krajów żołnierze holenderskich błękitnych hełmów bezczynnie przyglądali
się ludobójstwu bośniackich Serbów na muzułmańskich mieszkańcach miasta. Instytut krytykował niedostateczne przygotowanie żołnierzy i brak rozeznania rządu.
Zarzucił też szefowi armii ukrywanie przed rządem informacji o ludobójstwie. Mimo że chodziło o inny rząd, mimo że gabinet Koka liczył jedynie kilku członków,
którzy mieli wpływ na decyzje gabinetów krytykowanych przez NIOD, cały gabinet w końcu ustąpił, biorąc moralną odpowiedzialność za wspólnotę międzynarodową,
która chciała zapomnieć o ludobójstwie.
Sprawne państwo
Co dziś jeszcze zostaje ze stereotypów o Holendrach? Każdy, kto śledził debaty na temat rozszerzenia UE w holenderskim parlamencie, musiał zauważyć, że
holenderscy posłowie uważają swój kraj za ostoję praw obywatelskich, kraj odporny na korupcję, w którym wszyscy są równi wobec prawa. Do tego wizerunku
pasuje fakt, że niemal wszyscy w Holandii zwracają się do siebie na ty": hierarchie są płaskie, decyzje zapadają kolektywnie i na zasadzie porozumienia.
Holandia ma bardzo restrykcyjne prawodawstwo przeciwko dyskryminacji kobiet, dzieci, obcych, homoseksualistów, przedstawicieli innych religii. Jednak w
tym samym czasie, kiedy parlament wytykał krajom kandydującym kolejne uchybienia w dostosowaniu do unijnego prawa, posłowie komisji śledczej przygotowali
raport na temat jednej z największych afer gospodarczych ostatnich lat. Grupa największych holenderskich firm budowlanych przez kilka lat utrzymywała całkiem
oficjalnie struktury kartelowe, przy pomocy których doiła" rządowe i komunalne budżety, umawiając się przed przetargami, by później dzielić się wyśrubowanymi
zyskami. Podczas publicznych przesłuchań komisji obywatele mieli okazję poznać kulisy podejmowania decyzji zgodnie z niemal wolnym od konfliktu modelem
holenderskim. Okazało się, że choć wszyscy są równi, niektórzy są równiejsi, gdy za kulisami ustalają między sobą to, co potem przyjmowane jest oficjalnie
jako konsensus".
W ostatnim czasie ucierpiał też autostereotyp na temat otwartości Holandii wobec świata: kartel nie służył tylko do windowania cen, ale i do likwidowania
konkurencyjnych firm z innych krajów UE. Śledztwa mediów pokazały, że dzieje się tak też w innych branżach: między sobą dogadują się producenci rowerów,
a nawet hotelarze i restauratorzy. Dlatego wzrost cen po wprowadzeniu euro w gastronomii był tak wysoki. Średnio wszystko poszło w górę o 8 proc!
Pod względem dotrzymywania kryteriów z Maastricht, Holandia od początku należała do prymusów UE. Ale płaciła też za to wysoką cenę. Brak dofinansowania
służby zdrowia i infrastruktury kolejowej doprowadził do zjawisk znanych z krajów komunistycznych: w szpitalach powstały długie listy oczekujących na operacje,
ubezpieczenia zaczęły wysyłać pacjentów do Belgii i Niemiec. Nie ma tygodnia, w którym nie dochodziłoby do jakiejś spektakularnej awarii ciągle opóźnionych
pociągów. Zdarza się, że ważne połączenia kasowane są z dnia na dzień.
Rozdwojenie jaźni
W ostatnich latach Holandia normalniała. Nie oznacza to jednak, że stereotypy przestały krążyć. Albo że sami Holendrzy dramatycznie zmienili zdanie na swój
temat.
Nadal większość ankietowanych uważa tolerancję za istotny składnik holenderskiej tożsamości, choć jednocześnie rośnie liczba zwolenników państwa karzącego
twardą ręką". Sondaże wciąż pokazują, że rośnie liczba przeciwników tolerowania bezprawia czy ksenofobii: 51 proc. nieislamskich Holendrów boi się zwiększenia
napływu muzułmanów; 85 proc. uważa, że muzułmanie robią za mało, aby się zintegrować. Jednocześnie dwie trzecie Holendrów opowiada się za mniej restrykcyjną
polityką azylową. Nowy rząd chce zweryfikować dotychczasową politykę wobec eutanazji i aborcji. Wiele miast nie zezwala na funkcjonowanie domów publicznych
ani słynnych coffie shops", gdzie bezkarnie można się zaopatrywać w lekkie narkotyki. O wizerunku Holandii za granicą decyduje nadal Amsterdam z niezliczonymi
coffie shops" czy słynną dzielnicą Czerwonych Latarń.
Stereotypy zawsze żyją dłużej niż rzeczywistość, która je wytworzyła. Holendrzy nie starają się ich obalać. Na przekonaniu o otwartej na świat, pragmatycznej
i tolerancyjnej Holandii korzysta holenderska gospodarka. Dlatego kraj nie tylko nie stara się o zmianę wizerunku, ale wręcz kultywuje przestarzałe już
nieco opinie na swój temat.
I tak państwo, w którym tradycyjnego rolnictwa od dawna nie ma, a rolnicy masowo emigrują za granicę, sprzedaje sery oferowane w telewizji przez młode,
pulchne dziewczyny w strojach ludowych, z kunsztownymi warkoczami, które na dowolnej ulicy holenderskiego miasta wzbudziłyby śmiech i kpiny. Obraz Holandii
w świetle holenderskiej reklamy (pokazywanej wyłącznie za granicą) to kraj starych młynów, pełen pól kwitnących tulipanów i romantycznych grachtów - wizerunek
totalnie sprzeczny z obiegowymi stereotypami o Holandii. Ale statystyka handlu zagranicznego i turystyki dowodzą, że na tym rozdwojeniu jaźni korzystają
Holendrzy.
Klaus Bachmann jest korespondentem prasy niemieckiej, mieszka w Brukseli. Stale współpracuje z TP".
Wszechświat małych przestrzeni
Amsterdamska Dzielnica Muzeów
Holenderskie muzea przypominają prezentowaną w nich sztukę kraju protestanckich kupców i marynarzy, których drogi prowadziły aż do afrykańskich kolonii.
Łączą pozorne sprzeczności. Z jednej strony wabią kameralnością, dostępnością, prostotą. Z drugiej, wymagają samodzielności i uwagi, nie poddając się łatwo
masowemu turyzmowi. Są domowe, a jednocześnie uniwersalne, pełne rozmachu.
Agnieszka Sabor / 2004-03-14
Jak dwa różne, a przecież tak podobne, obrazy z Rijksmuseum. Najpierw rubaszne, może nawet nieco prostackie postaci z obrazu Fransa Halsa, na którym przedstawił
najpewniej samego siebie z żoną. Jak pisał EugŁne Fromentin, portret prezentuje nam go dosyć wiernie takim, jakim wyobrażaliśmy go sobie w chwilach jego
impertynencji, wtedy, gdy szydzi i cokolwiek się z nas natrząsa". Tuż obok zupełnie inny autoportret artysty - Święty Paweł" Rembrandta Harmenszona van
Rijna z 1661 roku, obraz, w którym mistyczne światło więcej niż o wieczności mówi o przemijaniu. Twarz modela jest tu twarzą człowieka, który zaznał zmiennych
kolei losu i wielu bied: kilka lat wcześniej ogłoszono, że jest niewypłacalny i dom, zbiory, wszystko, co posiadał, poszło w kolejnych licytacjach. W wyrazie
twarzy o bardzo zmęczonych rysach (choć Rembrandt miał dopiero 55 lat) widać rodzaj rezygnacji w obliczu głupoty ludzkiej i jej sług", zauważył znawca
tej sztuki, Pierre Courthion.
Patrzące z obrazów twarze to jeden ze sposobów oglądania tej wielkiej galerii, stanowiącej - obok Muzeum van Gogha i mieszczącego zbiory sztuki współczesnej
Stedelijk Museum - część jednej z najważniejszych dzielnic Amsterdamu.
Jeśli wybierzemy tę metodę, zobaczymy jeszcze Mleczarkę" Vermeera z Delft, głęboko skupioną na codziennej, domowej pracy. Albo szczególny rodzaj portretu
rodzinnego - Pokrewieństwo Chrystusa", autorstwa nieznanego piętnastowiecznego malarza. Choć wszyscy zebrali się w kościele, wydaje się, że scena ta rozgrywa
się na łące. Dwie kobiety, Maria i Elżbieta usiadły naprzeciw siebie. Ich dzieci, Jezus i Jan Chrzciciel wyrywają się z ramion matek do wspólnej zabawy.
Joachim i Józef pogrążyli się w rozmowie ojców-opiekunów, odpowiedzialnych za rodzinę. Salome i Maria Kleofasowa, zajęte lekturą, nie zauważyły, że mały
Jan Ewangelista podsuwa właśnie kielich Jakubowi Starszemu, który wlewa doń wino. A nieco tylko starszy Juda Tadeusz zaczął już zapalać świece. Żadnej
koturnowości, żadnego dystansu - ta świętość jest najzwyczajniejsza.
By odnaleźć drogę w muzealnym labiryncie, można wybrać też inny sposób - wędrówkę wśród holenderskich pejzaży: szybko przetaczających się chmur, poruszonych
wiatrem drzew, płaskich, ale niepokojących pól. Można zatrzymać się przy Koniach na łące" Paulusa Pottera, obrazie, na którym malarz zaznaczył każde źdźbło
trawy i każdy cień na zwierzęcej sierści. Albo przed łodziami przybijającymi do brzegu na Pejzażu wodnym" Salomona Ruysdaela. Można zapatrzeć się w rozwichrzone
niebo z krajobrazu Philipsa Konincka. Lub zlewające się z nim w całość morze na obrazie Willema van de Velde.
Jakąkolwiek drogę wybrać (a przecież powinno się jeszcze zobaczyć codzienność dawnych Holendrów, choćby tylko Dzień świętego Mikołaja" Jana Steena czy
łyżwiarzy Hendrika Avercampa), zawsze doprowadzi ona do Galerii Honorowej, którą otwiera słynna Straż nocna" Rembrandta - odrestaurowana po tym, jak w
1975 roku pociął ją nożem szaleniec. I choć potomni malarza uznali, że scena przedstawia powrót z obchodu, tak naprawdę członkowie Gwardii Obywatelskiej
przygotowują się dopiero do porannego wymarszu: rozwijają sztandary, biją w bębny, biorą do rąk muszkiety. Mieszczanie będą bronić swojego miasta.
Na północnym skraju dzielnicy stoi kanciasty budynek zaprojektowany pod koniec życia przez czołowego przedstawiciela grupy de Stijl, Gerritta Rietvelda.
Znalazło tu pomieszczenie Muzeum van Gogha - najlepszy chyba wzór dla wszelkich ekspozycji monograficznych. Piękne i prawdziwe dzięki braterskiej miłości
- większość kolekcji zebrana została staraniem Theo, brata malarza. Na parterze obrazy rówieśników wielkiego Holendra: Gauguina, Monticellego, Milleta.
Dalej sam Vincent z lat najwcześniejszych, spędzanych w rodzinnym Nuenen. Ciemny, wyrazisty, ponury, jak Jedzący kartofle". Naprzeciw znany Widok Paryża":
Montmartre, nad którym zawisło ogniste niebo, zatracił tu całą swoją lekkość i frywolność. Para butów", która kiedyś wisiała w domu w Arles, gdzie przez
jakiś czas van Gogh mieszkał razem z Gauguinem. Tam też do szaleństwa zachwyciły Vincenta żółcienie i pomarańcze, czego dowodzą Żniwa w La Crau" czy Żółty
dom". Jednocześnie nadchodziła choroba, zatrzymana w czasie obrazem Ogród Szpitala św. Pawła" - ekspresyjnym, okrutnym, niemal abstrakcyjnym. Zapowiada
on prace ostatnie - choćby gorączkowego, wirującego Żniwiarza na polu pszenicy" - powstałe tuż przed tragiczną śmiercią malarza. Warto jeszcze zajrzeć
do nowoczesnej przybudówki, zbudowanej przed kilku laty przez japońską firmę ubezpieczeniową - tę samą, która w 1987 roku zapłaciła 35 milionów dolarów
za jedną z wersji Słoneczników". Dziś można tu oglądać wystawy czasowe, pokazujące wpływ van Gogha na sztukę późniejszą.
Tych fascynacji można też szukać w trzeciej galerii Dzielnicy Muzeów - w Stedelijk. Znalazły się tu zbiory sztuki współczesnej, świetnie prezentujące się
w neorenesansowym budynku sprzed stu lat. Siłą Muzeum są wystawy czasowe. Często można tu zobaczyć tworzących dzisiaj Holendrów, np. Jana Dibbetsa, który
wielokrotnie pokazywał w Stedelijk swoje fotograficzne eksperymenty: bajeczne panoramy, skomponowane z obrazów uzyskanych przez obracanie aparatu, sklepienia
kopuł, zamieniające się w spirale, zdeformowane perspektywą fotografie okien lub witraży. W stałej kolekcji znaleźć można najwybitniejsze nazwiska: od
Maneta, Moneta i Bonnarda, poprzez Ensora, van Gogha i Chagalla, aż po Picassa, Malewicza i Matisseła. Warto zatrzymać się dłużej przy amerykańskich abstrakcjonistach.
Zobaczyć kontemplacyjne prace Marka Rothko, wierne doktrynie prostego wyrażania skomplikowanych myśli". Płótna Ellswortha Kellyłego: podzielone na wielkie,
skontrastowane pola o wyraźnych konturach. Równie bezcielesne, co erotyczne formy Barnetta Newmana. Ale do Muzeum warto przyjść przede wszystkim dla Pieta
Mondriana. Poznamy tu jego marzenie o powrocie do absolutnej jedności, które kazało artyście coraz mocniej geometryzować przedstawienia drzew, zamienione
wreszcie w dynamiczne, śmiałe kolorystycznie, choć ograniczone do żółci, czerwieni i błękitu prostokąty, rozdzielone czarnymi liniami. Zrozumiemy wspomnienie
Fernanda Lgera, który opowiadał, że Mondrian zwierzył mu się kiedyś przy śniadaniu ze swojego sennego koszmaru. Śniło mi się, mówił, że idą na mnie linie
krzywe". I kto wie, czy zdanie holenderskiego malarza nie charakteryzuje najlepiej źródeł całej twórczości tego kraju, w którym racjonalność metafizyki
zapisana jest w płaskim, wyrwanym morzu pejzażu pól i pastwisk?
Pozostało już tylko słońce
Pejzaż holenderski jako krajobraz mentalności
To stało się cztery lata temu. Była środa, padał lekki śnieg. Niemal na całym wschodzie Niderlandów w prowincji Overijssel, nawet w najmniejszych wsiach,
pojawiła się policja. Zamknięto drogi, sprawdzano każdy przejeżdżający samochód. Tego dnia pryszczyca przekroczyła granice holenderskie. Osiadła w spokojnych
miejscowościach i cichych zakątkach malowniczej rzeki IJssel.
Gerdien Verschoor / 2004-03-14
Niespodziewanie wszystko zaczęło wyglądać inaczej. W najbardziej protestanckich wioskach (czyli przestrzegających zaleceń władzy) ludzie zaczęli się buntować.
Wywiesili na domach czarne flagi, zwierzęta schowali do kryjówek. Doszło do starć z urzędnikami Ministerstwa Rolnictwa, którzy pojawili się, by szukać
źródeł pryszczycy. Zamykano gospodarstwa, a przyległe tereny ogłaszano strefą zamkniętą. Muzea dostały zakaz organizowania wernisaży i zapraszania większych
grup zwiedzających.
To nie wszystko. Tysiące krów zostało zabitych. Do późnego lata nie było widać tych zwierząt ani na polach, ani przy zagrodach. Nie pierwszy raz Holendrzy
przestraszyli się nieprzewidywalności Matki Natury.
Niepokorna siła natury
Bóg stworzył świat, ale Holandię stworzyli Holendrzy" - głosi stare porzekadło. Już od VII w. Holendrzy zagospodarowywali dzikie tereny i bagna: natomiast
w XI w. budowali pierwsze tamy, groble i wały, żeby chronić kraj przed wysoką wodą. Ponieważ z biegiem czasu otaczające kraj morza coraz bardziej wdzierały
się w ląd, tamy i wały trzeba było nieustannie podwyższać. Później, w XVI i XVII wieku, dzięki nowym rozwiązaniom technicznym rozpoczęła się systematyczna
walka z wodą - niepokonaną siłą natury. Jednak woda przestała być wyłącznie wrogiem. Pojawiło się zjawisko, które można określić mianem sztuczki alchemicznej:
woda zmieniła się w złoto. Stało się to w Złotym, czyli XVII wieku, kiedy gospodarka zaczęła się błyskawicznie rozwijać za sprawą żeglugi morskiej i śródlądowych
tras wodnych. Holendrzy tworzyli również nowe poldery, szczególnie na północy kraju. Dzięki temu obszar ziemi uprawnej zwiększył się o 40 procent.
Nie tylko ówcześni inżynierowie przeżywali fascynację tworzeniem nowego lądu, ziemi i krajobrazu. Także dla malarzy otwierał się powiększony przez inżynierów
świat. Czy można powiedzieć, że właśnie dzięki nim krajobraz stał się dramatis personae" obrazów holenderskich malarzy?
Dopiero kiedy średniowieczny świat, a może i średniowieczny Bóg, znikł z ludzkiej świadomości i ze sztuki, dało się zauważyć potrzebę przestrzeni" w malarstwie.
W czternastowiecznych flamandzkich i włoskich obrazach krajobraz pojawiał się tylko jako tło dla przedstawienia religijnego albo portretu władcy, kleryka,
bogatego mieszczanina. Najczęściej były to krajobrazy malowane z wyobraźni, gdzie bowiem w Niderlandach można odnaleźć góry, wyrastające na płótnach w
artystycznej perspektywie koloru?
Na przełomie XVI i XVII wieku malarze z północnych Niderlandów zaczęli odkrywać swoje otoczenie jako temat obrazów. Pieter Brueghel jest jednym z pierwszych
artystów, którzy nie potrzebowali tematu religijnego jako inspiracji do malowania pejzażu. Na jego płótnach mieszkają zwykli ludzie, mieszkańcy świata,
samodzielni i pewni siebie, zajmujący się własnymi prozaicznymi sprawami. W malarstwie pojawiają się zielone łąki, majestatyczne drzewa, srebrne rzeki,
dramatyczne chmury, ruchome wiatraki. Czy kryło się za tym coś w rodzaju dumy narodowej, zrodzonej wskutek okupacji kraju przez katolickich Hiszpanów?
W tym samym czasie świat jakby się rozszerzył, rozrósł dzięki odkryciom nowych obszarów, ekspedycjom, podróżom i rosnącej wiedzy o koloniach. Rozwijała
się też kartografia. Opis świata na mapach zawierających niezliczone detale był bardzo popularny: mappae mundi" nie tylko dostarczały informacji o miejscach,
rzekach, drogach, ale stanowiły też wizualne przedstawienie nowego, wielkiego świata, jego krajobrazu.
Geograficzna eksploracja miała wpływ na ewolucję malarstwa krajobrazowego. Artyści zaczęli podróżować w poszukiwaniu inspiracji dla nowej tematyki. Pejzaż
malowany przedstawiał już nie tylko poldery z prostymi kanałami, krowami i wiatrakami, ale też rzeki i lasy wschodnich Niderlandów. Ba, pojawiły się jeziora
niemieckie, wodospady szwajcarskie i włoskie góry. Kartografia i pejzaż malowany spełniały potrzebę zrozumienia i pojmowania świata. Jeżeli w tym pejzażu
pojawiał się człowiek, to raczej dla podkreślenia wielkości krajobrazu, a nie jako element narracyjny.
Czy zadanie tych map i pejzaży polegało także na pokazywaniu wielkości dzieła Bożego i ludzkiej błahości? Czy obrazy funkcjonowały jako vanitas"? Czyż
wskazuje na to modlitwa umieszczona na początku tekstu, zamieszczonym przy jednym ze sztychów krajobrazowych Jana Luykena? Albo, jak zapytuje filozof Ton
Lemaire, czy pobożność wobec Boga zmieniła się w pobożność wobec przyrody?
Johannes Vermeer prawdopodobnie nie podróżował, ale odnajdujemy u niego fascynację wielkim światem. Mapy w jego obrazach pełniły różne funkcje. Niewątpliwie
nadawały kompozycji strukturę i harmonię, podobnie jak proste, kanciaste krzesła, stoły czy okna. W obrazie Kobieta w błękitnej sukni czytająca list"
z Rijksmuseum w Amsterdamie wydaje się, że dolna linia mapy wskazuje miejsce, w którym znajduje się ręka czytającej kobiety. Vermeer użył chyba w tym obrazie
swojej ulubionej mapy, która pojawia się również na innym płótnie: mapy Holandii i Zachodniej Fryzji, narysowanej przez Balthasara Florisa van Berckenrode
w 1620, a rok później wydanej przez Willema Jansz Blaeu. Niektórzy historycy sztuki mają jeszcze inną interpretację: twierdzą, że kapryśny rysunek brązowawej
mapy w tle może stanowić aluzję do niespokojnych myśli kobiety, czytającej list od nieobecnego ukochanego.
Mapa zbiorowej świadomości
Ciekawe, że drugi okres wielkiego malarstwa krajobrazowego - romantyzm w Holandii nigdy się nie pojawił. Obraz samotnego człowieka, pogrążonego w myślach,
znajdującego się sam na sam wobec olbrzymiej Natury, pojawia się raczej w malarstwie niemieckim niż holenderskim. Dlaczego? Czyżby góry, wodospady i jeziora,
nieobecne w niderlandzkim krajobrazie, były tak niezbędne dla romantycznego malarza? Czy mistyka przyrody, wielkie romantyczne życzenie scalenia, zespolenia
z naturą, jest holenderskim kalwinom obca? A może w holenderskiej mentalności jest nie do pomyślenia, by samotny człowiek miał się zdefiniować wobec natury?
Sęk w tym, że jeśli nawet się bardzo chce, w holenderskiej przyrodzie trudno być samotnym: jest tak płasko i pusto, że człowiek zewsząd jest widziany.
Nie ma wielkich lasów, nie można się więc zatracić w wielkiej przyrodzie.
Zresztą, człowiek całkiem samotny nie stworzyłby holenderskiego krajobrazu. Nie zdołałby się ukryć przed wodą. Stworzenie krajobrazu holenderskiego było
możliwe tylko dzięki konsensusowi i porozumieniu. Znana jest etymologia popularnego niderlandzkiego czasownika polderować". Słowo to jest używane w sytuacjach,
gdy rzecz dotyczy porozumienia czy podjęcia wspólnych decyzji. Można polderować z przyjaciółmi, w pracy, a nawet w życiu politycznym.
Jak słowo polderowanie" mówi coś o mentalności Holendrów, tak geografia kraju tworzy mapę zbiorowej holenderskiej świadomości. Każdy Holender wie, że katolicy
mieszkają na południe od wielkich rzek. Ludzie ci mają tzw. miękką wymowę, bawią się w karnawale i potrafią korzystać z przyjemności życia. Ale już powyżej
wielkich rzek życie wygląda inaczej, gdyż owe tereny zamieszkują protestanci. Mówią z innym akcentem, żyją skromnie i ostrożnie. Karnawał obchodzi się
tylko w niektórych miejscowościach - na katolickich wyspach na protestanckim morzu. Nawet wewnątrz rządzącej partii politycznej, chrześcijańskiej CDA,
podział ten jest bardzo widoczny. Premier rządu Jan Peter Balkenende jest zasadniczym, nieco sztywnym protestantem. Doborem garniturów czy krawatów różni
się od przewodniczącego partii - ekspresyjnego, wesołego i (według niektórych protestantów) mało wiarygodnego katolika Maximeła Verhagena. Geografia, jak
widać, determinuje różnice i granicę między protestantami i katolikami.
Dobrze opłacany menadżer
Przyszłość monarchii holenderskiej
Holandia jest młodą, bo liczącą zaledwie 190 lat monarchią konstytucyjną. Choć wielu Holendrów uważa tę instytucję za przestarzałą, to przeważa pragmatyzm:
"jak długo monarchia dobrze funkcjonuje, tak długo nie ma powodów do zmian".
Małgorzata Bos-Karczewska / 2004-03-14
Dlatego narodziny księżniczki Cathariny-Amalii Beatrix Carmen Victorii - pierwszego dziecka następcy tronu Willema-Alexandra i Maximy powitano ze łzami
w oczach. Holendrom spadł kamień z serca: Orańczycy są w komplecie, gotowi do kontynuacji monarchii i służenia ludowi.
Królowa jako zawód
W 2005 r. kraj będzie uroczyście fetować 190 lat panowania Dynastii Orańskiej. Zbiegnie się to z drugą ważną datą: 25-leciem rządów Królowej Beatrix (66
lat), która od 1980 r. stoi na czele Królestwa Niderlandów. W jego skład wchodzą trzy kraje: Holandia, Antyle Holenderskie oraz Aruba (dwie byłe kolonie
holenderskie).
Portret Jej Królewskiej Mości zdobi wszystkie urzędy państwowe i ambasady Holandii, a jej podobizna znajduje się na rewersie monet euro w Holandii. Królowa
Beatrix zdobyła przydomek perfekcyjnego menedżera firmy Orańskiej". W przeciwieństwie do swej matki Juliany, funkcję królowej traktuje jako zawód. To
funkcja mojego życia, muszę i chcę ją wykonywać dobrze. Jest głównie symboliczna i ma sens dopóty, dopóki większość ludności Holandii ją popiera" - powiedziała
w wywiadzie w 1988 r. z okazji 50. urodzin.
Monarchia konstytucyjna została w Niderlandach ustanowiona w 1815 r. Wcześniej, jeszcze w XVII w., Holandia była republiką, razem z Rzecząpospolitą należąc
do ewenementów w skali Europy. Dynastia Oranje-Nassau, czyli Orańczycy (Oranjes) rządzi krajem. To protestancki książę Willem I Orański (nazywany Ojcem
Ojczyzn") w drugiej połowie XVI wieku wyzwolił Holendrów spod panowania katolickiego króla Hiszpanii Filipa II. Dla Holendrów to ważna data, jak dla Polaków
rok 1918 - odzyskanie niepodległości. Nic też dziwnego, że Wilhelmus", pieśń XVI-wiecznego holenderskiego powstańca, jest hymnem Holandii od 1932 r.
Obecnie dość często Rodzina Królewska pojawia się na łamach prasy, a od roku na szklanym ekranie można zobaczyć Kopspijkers - program satyryczny o Oranjes.
Gdy na początku listopada ub.r. chadecki premier Jan Peter Balkenende postanowił ukrócić żarty na temat Rodziny, wywołał skutek odwrotny: krytyka uderzyła
w premiera. Holendrzy nie lubią, gdy ktoś im mówi, co mają robić. Łączy ich silny, dwubiegunowy związek z Orańczykami: szanują ich, ale uważają, że mają
prawo do krytyki.
Lata 60. i 70. były dla protestanckiej rodziny królewskiej bardzo burzliwe. Przyczynił się do tego ślub siostry królowej Beatrix, Ireny, z katolickim księciem
Burbonem i trzeciej siostry Christiny ze zwykłym Kubańczykiem". Ba, śluby odbyły się bez zgody parlamentu i w efekcie obie księżniczki utraciły prawo
do sukcesji.
Wizerunkowi Oranjes najbardziej jednak zaszkodziła afera łapówkowa - związana z amerykańskim koncernem lotniczym Lock-head - z 1976 r., w którą zamieszany
był ojciec Beatrix, książę Bernhard. Był to blamaż dla Orańczyków: Bernhard musiał zrzec się wszelkich funkcji państwowych, a królowa Juliana abdykowała
4 lata później.
Nowa królowa Beatrix postanowiła więc nadzorować i kontrolować każde publiczne wystąpienie członka rodziny. Musi ono być z nią uzgodnione i starannie przygotowane.
Polityka królowej przez 20 lat przynosiła pozytywne wyniki: nie słyszało się o żadnej aferze.
Druga strona monarchii
Mimo próby zaprowadzenia porządku w królewskiej rodzinie, nie obyło się bez skandali. Precyzyjnie budowany wizerunek rodzinnej harmonii Orańczyków ucierpiał,
gdy w 2001 roku uwagę królowej pochłonęła Maxima, argentyńska ukochana syna następcy tronu, księcia Willema-Alexandra. Solą w oku Holendrów był ojciec
Maximy, Jorge Zorreguieta, minister w rządzie junty Jorga Videli. To za jego rządów w latach 1976-1981 zginęły tysiące ludzi w obozach koncentracyjnych.
Kwestia Maximy", przyszłej królowej Niderlandów, podzieliła Holendrów. Jedni twierdzili, że nie mają moralnego prawa osądzać córki za zbrodnie ojca. Niektórzy
zaś przypomnieli, że za czasów Videli Holandia prowadziła intensywny handel z Argentyną. Ostatecznie socjaldemokratyczny premier Wim Kok wyciągnął rodzinę
królewską z tarapatów, uzyskując poparcie parlamentu. Jednak na uroczystości ślubne nie zaproszono ojca Maximy.
Ceremonia odbyła się 2 lutego 2002 r. Świętowała cała Holandia. Do Amsterdamu przybyła śmietanka rodzin królewskich i szlacheckich z Europy oraz Japonii.
Maxima - czarująca Argentynka - podbiła serca Holendrów już w momencie zaślubin, zwracając się do nich bezbłędnie w ich języku. Skorzystał też na tym sam
Książę Orański, który jeszcze jako kawaler zyskał sobie miano Książę-piwko (Prins-pils") lub Książę-karnawał", co miało podkreślać jego skłonności do
zabawy. Ostatnie badania opinii publicznej dowodzą, że popularność następcy tronu przewyższa popularność jego matki.
Ostatnia afera, która wybuchła w październiku 2003 r., nie miała tak szczęśliwego zakończenia. Jej bohaterem jest drugi syn księcia, Johan Friso. Okazało
się, że jego narzeczona, Mabel Wisse Smit, jako 20-latka w 1989 r. utrzymywała kontakty z jednym z największych gangsterów Holandii, Klaasem Bruinsma.
Książę, mimo skandalu, postanowił pójść za głosem serca: ich ślub odbędzie się 24 kwietnia br. Nie mając zgody parlamentu, Johan Friso zrzekł się prawa
do tronu, podobnie jak jego dwie ciotki. Taki kompromis społeczeństwo uznało za właściwy, gdyż żona księcia orańskiego powinna mieć nieskazitelną reputację.
Najwięcej kontrowersji wzbudziła jednak afera insidera" z minionego roku. Po raz pierwszy w historii Królestwa Niderlandów członek rodziny królewskiej
zaatakował w mediach królową. Na ciocię Trix napadła 31-letnia księżniczka Margarita de Bourbon de Parme, córka księżniczki Ireny, młodszej siostry królowej.
Był to istny spektakl niedyskrecji. Margarita pomówiła swoją ciotkę o szpiegowanie - jej i męża - oraz o nadużywanie władzy. Afera urosła do rangi kryzysu
politycznego. Premier przyznał, że gabinet polityczny królowej nie podlega demokratycznej kontroli.
Męskie rządy
31 stycznia 2004 r. królowa Beatrix skończyła 66 lat. Rok wcześniej prasa holenderska pisała: tylko Beatrix wie, kiedy przejdzie na emeryturę". Holandię
czekają za parę lat męskie rządy księcia Willema-Alexandra. Zostanie pierwszym królem Holandii od 1890 r. Będzie to kluczowy moment, decydujący o trwałości
monarchii w Holandii. W XXI wieku instytucja ta wydaje się politycznym anachronizmem, zwłaszcza w kraju tak postępowym, jak Holandia. Większość Holendrów
jest jednak za jej utrzymaniem. Jedni są wierni Orańczykom i nie chcą pozbyć się narodowego symbolu oraz związanej z tym tradycji. Pragmatycy zaś twierdzą:
jak długo monarcha dobrze funkcjonuje, tak długo nie ma podstaw do zmian".
W przeciwieństwie do króla Szwecji, monarcha w Holandii spełnia nie tylko funkcję reprezentacyjną. Królowa jest głową państwa i stoi na czele gabinetu.
Zgodnie z art. 42 Konstytucji Holandii z 1848 r. monarcha jest nietykalny, a wszelką odpowiedzialność społeczną ponoszą ministrowie. Wpływ, jaki królowa
ma na politykę rządu, jest tajemnicą pałacu królewskiego. W każdy poniedziałek premier zdaje relację z wydarzeń minionego tygodnia i informuje głowę państwa
o decyzjach piątkowej Rady Ministrów.
Bez przepychu i pompy
Holendrzy, mimo mankamentów funkcjonowania monarchii, nadal pozostają wierni tradycji. Koninginedag" - Dzień Królowej obchodzony 30 kwietnia - jest świętem
narodowym Niderlandów. Nie ma wprawdzie defilad, przemówień ani ceremonii, ale tego dnia kraj wygląda odświętnie. Na ulicach dominuje kolor pomarańczowy,
barwa domu królewskiego Oranje-Nassau. Miasta zamieniają się w wielki jarmark: dzieci sprzedają stare zabawki, zarabiając pierwsze pieniądze. To wielki
festyn, który organizują Stowarzyszenia Orańskie - zwolennicy Orańczyków.
Holendrzy nie cierpią ceremonii i formalności - ich władczyni też ma do tego awersję. Po przejęciu tronu zastąpiła zwyczajowy oficjalny obiad w drugim dniu
wizyt zagranicznych koncertem. Dla Beatrix, tak jak dla większości jej poddanych liczy się treść, a nie forma.
Styl bycia orańskiego domu królewskiego zaskakuje obcokrajowców bezpośredniością oraz brakiem przepychu i pompy. Królowa stoi między nami, mówią z dumą
Holendrzy. Przez wieki bowiem legitymacji dynastii Orańczyków nie stanowiła władza, ale fakt, że Orańczycy są gwarantami wolności Holendrów. Dlatego monarchia
czuje się mocno związana z ludem, a lud z dynastią panującą. Taki styl rządzenia wpisuje się w mentalność Holendrów, którzy nie znoszą autorytetów ani
hierarchii. Zasadę: Zachowuj się normalnie, nie wybijaj się", wpaja się już dzieciom. Królowa musi więc balansować między tą niepisaną zasadą a rolą monarchini.
Tradycyjnie Holendrzy narzekają, że utrzymanie Orańczyków drogo ich kosztuje. Ekonomista H. Van Dalen oszacował koszta na 67 mln euro rocznie, z czego samo
utrzymanie 300-osobowego dworu królewskiego kosztuje 22 miliony euro. Do tego dochodzi uposażenie (w budżecie za rok 2004 to 7,4 milionów euro) tzw. zapomogi
państwowej, która nie jest obłożona podatkiem dochodowym. Zapomogę otrzymuje tylko pięć osób: królowa i jej najbliższa rodzina, następca tronu książę Alexander,
jego żona księżniczka Maxima oraz rodzice królowej: matka Juliana i ojciec Bernhard.
Królowa otrzymuje 3,9 miliona euro, z czego tylko 727 tys. euro trafia jako dochód do królewskiej kieszeni. Królowa jest więc jednym z najlepiej opłacanych
menedżerów Holandii.
MAŁGORZATA BOS-KARCZEWSKA jest publicystką mieszkającą w Holandii, współpracuje z mediami holenderskimi i polskimi m.in. magazynem Unia - Polska".
Blisko życia
Co czytają Holendrzy?
Wokół jakich zagadnień toczy się w Holandii dyskusja literacka? Znaczenie literatury w tym kraju wypływa niewątpliwie z protestantyzmu. Po dziś dzień w
niektórych domach w niedzielny wieczór rodzina zbiera się, by czytać i interpretować Biblię. Słowo żyje.
Ella Osuch / 2004-03-14
W Holandii rozpoczyna się organizowany przez Fundację Zbiorowej Propagandy Książki Niderlandzkiej (CPNB) Tydzień Książki", tym razem pod tytułem Gare
du Nord - Spotkania z Francją". Potrwa - jak zwykle - dłużej niż tydzień, od 10 do 20 marca 2004.
W Tygodniu" uczestniczą księgarnie, biblioteki, stowarzyszenia i inne organizacje związane z literaturą i czytelnictwem. Głównym tematem tegorocznej edycji
są związki literatury niderlandzkiej i francuskiej. Każdy, kto kupi książki za kwotę powyżej 11 euro, jak co roku otrzyma prezent" - tym razem powieść
Spitzen" niderlandzkiego pisarza Thomasa Rosenbooma. Jej nakład osiągnie prawdopodobnie 800 tys. egzemplarzy! Rosenboom to twórca powszechnie znany, jego
nazwisko firmuje" więc to ważne wydarzenie literacko-kulturalne.
W 2002 r. podczas ,,Tygodnia" prezentem była książka Anny Enquist De IJsdragers" (,,Tragarze lodu"), w 2001 wyjątkowo książka nie niderlandzka - Fury"
Salmana Rushdiego (ale mówiła ona o tworzeniu literatury na pograniczu dwóch kultur"). Sięgając wstecz, wymienić można m.in. pisarzy takich jak Harry
Mulisch, Connie Palmen, Arnon Grunberg, Renate Dorrestein, Adriaan van Dis, Leon de Winter, Willem F. Hermans, Cees Nooteboom, Tessa de Loo. Jedno nazwisko
spotkamy dwukrotnie: Hella S. Haasse, nazywana grand old lady" literatury niderlandzkiej, firmowała Tydzień Książki" w 1948 roku (powieść Ugru") i w
1994 (Transit").
Znani i nieznani
Polski czytelnik zna wielką trójcę" holenderskich kandydatów do literackiej Nagrody Nobla: Mulischa, Nootebooma i Hermansa. Wśród ok. 150 pozycji literatury
niderlandzkojęzycznej - z Królestwa Niderlandów, niderlandzkiej części Belgii, Antyli Holenderskich - przetłumaczonych kiedykolwiek na język polski, znajdziemy
kilka powieści Mulischa wraz z najnowszą Procedurą" (w świetnym przekładzie Jerzego Kocha), ale większość niderlandzkich pisarzy pozostaje w Polsce nieznana.
Na przykład Connie Palmen. Studiowała niderlandystykę i filozofię, a tematem jej powieści - De Wetten" (Prawa"), De Vriendschap" (Przyjaźń), De Erfenis"
(Dziedzictwo") - są poszukiwania związków między ciałem a duchem, sercem a umysłem. Autorka śledzi uczucia rządzące ludzkim życiem: obsesje, strach i
uzależnienia.
Oto kilka innych uznanych nazwisk. Renate Dorrestein, dziennikarka, od 1982 r. członkini redakcji feministycznego miesięcznika Opzij" (Na bok"), stała
felietonistka pism De Tijd" i Bzzletin". Debiutowała w 1983 r. powieścią Buitenstaanders" (Outsiderzy"). Jej najnowsza książka zatytułowana jest Het
geheim van de schrijver" (Tajemnica pisarza", 2000). Zaangażowana społecznie, mówi , że nie należy do żadnej aktualnej szkoły pisarskiej, czuje się raczej
związana z XVIII- i XIX-wiecznym angielskojęzycznym pisarstwem kobiecym. W swej prozie posługuje się prowokacją i ironią, wskazując nonsensy w świecie
zewnętrznym i w nas samych. Jest feministką i pisze o kobietach.
Z kolei Tessa de Loo, pseudonim Tineke Duyvene de Wit, debiutowała zbiorem opowiadań De meisjes van de suikerwerkfabriek" (Dziewczyny z fabryki słodyczy",
1983), który wielokrotnie wyróżniano nagrodami literackimi. Opublikowała powieści i zbiory opowiadań, wśród nich De Tweeling" (Bliźniaczki"). Powieść,
która jest właśnie przekładana na język polski, została z powodzeniem sfilmowana, a obraz ten można było zobaczyć jesienią na Festiwalu Filmów Europejskich.
Literatura i zaangażowanie
Przyglądając się powieściom, zarówno tym, które cieszą się już uznaniem, jak i debiutom, zobaczymy, wokół jakich zagadnień toczy się w Holandii dyskusja
literacka. Społeczne znaczenie literatury wypływa niewątpliwie z protestantyzmu. Po dziś dzień w niektórych domach w niedzielny wieczór rodzina zbiera
się, by czytać i interpretować Biblię. Słowo żyje i jest przenoszone na indywidualne doświadczenia, tak jak doświadczenia są z kolei przymierzane do kontekstów
biblijnych. Jeśli nawet większość Holendrów nie praktykuje już tego obyczaju, pozostaje w nich głęboko zakorzeniona potrzeba oceny moralnej ludzkich zachowań.
Żeby uzmysłowić sobie, jak surowy był (a czasem bywa i dzisiaj) protestantyzm, wystarczy przywołać jeden przykład: w tym - zdawać by się mogło - liberalnym
kraju powieść Komu bije dzwon" Hemingwaya była książką zakazaną w rodzinach protestanckich...
Jednym z głównych tematów dyskusji nadal pozostaje II wojna światowa. Temat wojenny pojawił się w literaturze niderlandzkiej w latach 40. i 50. Dziś powraca
w utworach Harryłego Mulischa, Arnona Grunberga, G.L. Gerharda Durlachera czy Jessici Durlacher (córka). Brak w tej literaturze piewców heroizmu, nikt
nie jest jednoznacznie zły ani dobry - złe lub dobre są jedynie czyny, choć i tu często trudno o jednoznaczną ocenę (jak np. w powieści Zamach" Mulischa
z 1982 r. wydanie polskie 1988). Wojna dla holenderskich pisarzy to doświadczenie graniczne, które sprowadziło rozważania filozoficzne i religijne do konkretnych
wydarzeń i sytuacji, ba, do konkretnych decyzji, których ceną była śmierć lub życie drugiego człowieka.
Opowieści kolonialne
We współczesnej literaturze tego kraju powracają też wątki kolonialnej przeszłości. Niedawne czterechsetlecie Zjednoczonej Kompanii Wschodnio-Indyjskiej
przypomniało, jak wielką rolę odegrała ta organizacja w życia Niderlandczyków. Importowano nie tylko korzenie i bogactwa, ale także opowieści - rozbudzano
ciekawość, opisując zwyczaje innych ludów. Powstała bogata literatura o przenikaniu się kultur, a także o kolonialnej moralności lub niemoralności. Urodzona
w Batawii (obecnie Dżakarta) Hella S. Haasse (1918) tuż przed wybuchem wojny przeniosła się do Holandii, ale nigdy nie zapomniała o dzieciństwie i młodości
na Jawie. Zadebiutowała w 1945 r. tomem poezji Stroomversnelling" (Przyspieszenie"). Tworzy poezje, powieści, dramaty, eseje.
Jedna z jej najnowszych powieści Fenrir: een lang weekend in de Ardennen" (Fenrir: długi weekend w Ardenach", 2000) to kolejny majstersztyk. Recenzenci
pisali o sile wyrazu tej niewielkiej książeczki. Jej akcja toczy się w Ardenach, w majątku Breidablick, odziedziczonym przez dwie siostry. Dzieją się tam
rzeczy dziwne... Książkę czyta się niczym dobry thriller, nie chodzi w niej jednak o sensację. Mowa jest np. o wilkach trzymanych w majątku. Co one symbolizują:
siły dobra czy zła? Zabijać je, czy objąć ochroną? Poznajemy też grupę ekologiczno-new-agełowską, która odprawia starogermańskie rytuały oraz neofaszystów,
którzy odwołują się do tych samych, starogermańskich tradycji.
Hella S. Haasse jest laureatką wielu nagród literackich - z najnowszych wymienić należy Nagrodę Publiczności dla Książki Niderlandzkiej za rok 2003. Niewielka
powieść - wielopłaszczyznowa, pełna odniesień do współczesności, a jednocześnie mocno zakorzeniona w tradycji niderlandzkiej - jest doskonałym przykładem
literatury holenderskiej, w której dominuje realizm.
Ella Osuch jest tłumaczką literatury niderlandzkiej.
Po stronie człowieka poszukującego
Edward Schillebeeckx: teolog holenderskiego katolicyzmu
Myśl holenderskiego teologa Edwarda Schillebeeckxa budzi skrajne uczucia. Jedni uważają go za myśliciela odważnego, który - wbrew watykańskiemu centralizmowi
- kontynuuje dialog ze współczesnym światem. Inni z kolei twierdzą, że przyczynił się on do duchowego spustoszenia holenderskiego Kościoła katolickiego.
Grzegorz Bubel SJ / 2004-03-14
W Polsce, co musi dawać do myślenia, nie ukazała się po II Soborze Watykańskim żadna publikacja książkowa holenderskiego teologa. To pokazuje nieufność
wielu tradycyjnych kręgów katolickich wobec jego pracy.
Teolog soborowy
Mało kto wie, że Schillebeeckx, którego nazwisko kojarzone jest przede wszystkim z teologią holenderską, nie urodził się w kraju tulipanów. Jego ojczyzną
jest flamandzka Belgia. Do Holandii przeprowadził się na stałe już jako ceniony myśliciel, by w 1958 r. objąć katedrę teologii dogmatycznej na uniwersytecie
w Nijmegen. Dominikański mnich dał się poznać jako przenikliwy myśliciel. Sławę przyniosły mu dociekania na polu teologii sakramentalnej i duchowości.
To, co uderza w jego pismach, to przywiązanie do historycznej interpretacji tradycji Kościoła. Oraz, co ważne, konieczności jej nieustannej aktualizacji.
Wystarczyło kilka lat, by Schillebeeckx stał się niekwestionowanym liderem teologii katolickiej w Holandii. Złożyły się na to nowatorskie teksty publikowane
w założonym przez niego w 1960 r., niezwykle popularnym wówczas czasopiśmie Tijdschrift voor Teologie", jak również nowa sytuacja w Kościele katolickim,
którą przyniosło zwołanie II Soboru Watykańskiego przez Jana XXIII. Podczas obrad soborowych Schillebeeckx pełnił rolę doradcy teologicznego kard. Alfrinka,
arcybiskupa Utrechtu i przewodniczącego Konferencji Episkopatu holenderskiego. W czasie obrad brał aktywny udział w pracach nad tekstami soborowymi, rozpowszechniał
jego idee w ramach niezliczonych konferencji prasowych i wykładów. Był wreszcie odpowiedzialny za Centrum dokumentacji soborowej", stworzone z inicjatywy
episkopatu holenderskiego. Tuż po uroczystym zakończeniu Soboru, wraz z Karlem Rahnerem, niemieckim jezuitą, założył międzynarodowe pismo teologiczne Concilium",
by w duchu soborowych przemian odnawiać teologię katolicką.
Schillebeeckx był przekonany, że II Sobór Watykański był jedynie punktem wyjścia do daleko idącej reformy Kościoła - tak w wymiarze teologicznym, jak i
pastoralnym. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć szereg jego inicjatyw, których główny cel polegał na reformie kościelnych struktur.
Oburzenie Kurii Rzymskiej
Sam przyznawał, że szereg jego działań z założenia miało charakter lokalny. Dlatego niektórzy uznali go za teologa episkopatu holenderskiego". Intrygujące
jest to, że właśnie Schillebeeckx w imieniu episkopatu napisał oficjalne odpowiedzi na 10 pytań dotyczących czystości wiary, jakie wobec Kościoła holenderskiego
sformułował przewodniczący Kongregacji ds. Nauki kard. Ottaviani. Odpowiedź Schillebeeckxa wzbudziła oburzenie Kurii Rzymskiej. Kryzys pogłębił fakt, że
w Holandii ukazuje się niemal w tym samym czasie kontrowersyjny Katechizm holenderski", którego redaktorem był dominikanin. Wówczas miarka się przebrała,
co sprawiło, że Kuria wszczęła proces" mający zbadać ortodoksyjność poglądów flamandzkiego teologa. Ostatecznie jednak sprawa zostaje wyciszona: w obronie
Schillebeeckxa staje Rahner. Dominikański teolog nie złożył jednak broni. Dalej brał aktywny udział w pracach lokalnego Synodu holenderskiego. Szczególną
wagę przywiązywał do idei demokratyzacji" instytucji kościelnych.
W 1972 roku Kościół holenderski trafia na pierwsze strony gazet, kiedy w oficjalnym piśmie domaga się od Pawła VI wprowadzenia dobrowolnego celibatu dla
księży katolickich. Postulat został odrzucony przez Stolicą Apostolską. Ale, co ciekawe, za argumentacją Episkopatu stały teologiczne dociekania Schillebeeckxa
w tej sprawie. Dominikanin pisał, że kościelny nakaz celibatu, jako obowiązkowy warunek święceń kapłańskich, nie jest zgodny z praktyką pierwotnego Kościoła,
sprzeczny jest także z duchem czasów, w których żyjemy oraz nie bierze pod uwagę sytuacji wielu wspólnot parafialnych, pozbawionych - w wyniku braku kapłanów
- możliwości sprawowania Eucharystii.
Ale to nie koniec kontrowersyjnych pomysłów teologa. Domagał się on przyznania osobom świeckim prawa do nadzwyczajnego przewodniczenia wspólnotowej Eucharystii.
Schillebeeckx dokładnie analizował ten problem w książce Kościelny urząd" (1980). Praca spotkała się ze zdecydowaną, negatywną reakcją Kongregacji Nauki
Wiary. Po rozmowie wyjaśniającej Kongregacja wydała pismo, w którym stwierdziła, że stanowisko Schillebeeckxa w tej kwestii pozostaje w sprzeczności z
nauczaniem Kościoła w ważnych punktach". Dopiero w wyniku rozmowy z Kongregacją teolog wycofał się publicznie z dwuznacznych tez, które przedstawił w tej
książce.
Schillebeeckx często buntował się przeciw Kościołowi triumfalistycznemu, jurydycznemu i klerykalnemu". Nie przypadkiem ton wypowiedzi teologa holenderskiego
uległ radykalizacji na początku lat osiemdziesiątych, kiedy to na skutek kontrowersyjnych nominacji biskupich doszło w Holandii do wzrostu postaw antypapieskich
i antyrzymskich. Nie dziw więc, że dominikański ksiądz postrzegany był przez Holendrów jako niekwestionowany autorytet teologiczny. I nie przypadkiem otrzymał
w 1982 r. prestiżową Nagrodę Erazma" przyznawaną przez królewską rodzinę panującą.
"Bezbożny świat"
Jednym z kluczowych momentów w twórczości Schillebeeckxa był cykl wykładów, jaki wygłosił w Stanach Zjednoczonych w 1967 roku. Jest to zarazem data, kiedy
myśliciel ostatecznie zrywa z teologią uprawianą w duchu tomistycznym. Źródłem refleksji teologicznej, uważa Schillebeeckx, powinno być opisywanie żywego
doświadczenia wiary. Trzeba badać, powiada, jak zmienia się podejście człowieka do kwestii wiary - szczególnie w dobie sekularyzacji, która jest podstawowym
fenomenem zachodniej cywilizacji. Ta nowa sytuacja jest wyzwaniem dla Kościoła i jego teologii.
A Kościół nie może się lękać nowych czasów", ale musi - zdaniem Schillebeeckxa - wchodzić z swym przesłaniem Ewangelii w bezbożny" świat. Wiara nie spada
z nieba". Dlatego punktem wyjścia dialogu Kościoła z człowiekiem współczesnym jest pytanie, jakie stawia on, kiedy szuka sensu życia. Odpowiedzią może
być chrześcijańskie przesłanie, które podpowiada, że nasze życie nie jest tylko przypadkiem, ale że człowiek jest istotą stworzoną na obraz i podobieństwo
Boga.
Teolog z Nijmegen swoje nowe założenia hermeneutyczne zastosował w największym dziele, jakim jest trylogia chrystologiczna" (powstała w latach 1974-1989,
i licząca ponad 2000 str.). Część pierwsza trylogii: Jezus. Historia żyjącego" (1974) była próbą dotarcia do pierwotnego doświadczenia wiary chrześcijańskiej,
jakie wiąże się ze spotkaniem uczniów z osobą Jezusa z Nazaretu. Część druga: Usprawiedliwienie i miłość. Łaska i wyzwolenie" (1977) stawiała sobie za
cel znalezienie odpowiedzi na pytanie, kim Jezus Chrystus jest dla nas, odwołując się w swych poszukiwaniach do doświadczenia nowotestamentalnego i tradycji
Kościoła. Ostatnia część trylogii: Ludzkość. Historia Boga" (1989) pokazuje, w jaki sposób - zdaniem autora - Boże zbawienie w Chrystusie może być na
nowo odczytane dzisiaj.
Zawarte w tych tomach poglądy Schillebeeckxa to próba napisania nowej summy" chrystologicznej. Podjęty jest bowiem w nich wielki wysiłek interpretacji
podstawowych prawd wiary chrześcijańskiej w relacji do jej konkretnego doświadczenia w kulturze cywilizacji zachodniej u schyłku XX wieku. Dzieło to nie
rości sobie prawa do bycia jedyną możliwą wykładnią wiary chrześcijańskiej. Sam Schillebeeckx uważa, że obecna sytuacja, jaką stwarza pluralizm kulturowy,
wymaga od teologii różnych sposobów formułowania zbawczego przesłania religii chrześcijańskiej. Idzie o to, by stała się ona zrozumiała dla współczesnego
człowieka, którego wiara jest zawsze zakorzeniona w konkretnej kulturze. Kiedy myśli się o teologii Schillebeeckxa, nie można więc zapomnieć, że adresatem
jego propozycji jest człowiek żyjący w zsekularyzowanym społeczeństwie. Pozostaje pytaniem otwartym, jak daleko dzisiaj, w epoce globalizacji, radykalna
momentami teologia Schillebeeckxa może stać się pomostem łączącym chrześcijaństwo z innymi tradycjami religijnymi i kulturami.
***
Edward Schillebeeckx sam uważa się za teologa, który walczy o ludzką twarz" Kościoła. W nowoczesnym świecie - powiada - Kościół nie może być instytucją
charakteryzującą się autorytaryzmem dawnej epoki. Obowiązkiem Kościoła instytucjonalnego jest otwarcie na dialog nie tylko ze światem zewnętrznym, ale
również na dialog wewnątrzkościelny. Swoje miejsce w tym dialogu kościelnym Schillebeeckx widzi po stronie człowieka poszukującego. Chcę zajmować się
bardziej obroną człowieka, mężczyzny i kobiety, przeciw nieludzkim wymaganiom religii, a nie obroną religii", która czasami zapomina, że przecież wszyscy
jesteśmy grzesznikami".
GRZEGORZ BUBEL jest jezuitą, wykładowcą teologii dogmatycznej Papieskiego Wydziału Teologicznego Bobolanum" w Warszawie.
Zaczęło się od śledzia
"Polska i Niderlandy: 1000 lat kontaktów"
Polskie media piszą o Holandii mało: raczej koncentrują się na dużych państwach - Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii. Dlatego warto bliżej przyjrzeć
się Niderlandom, bo - jak pokazuje książka haskiej autorki Luci Thijssen Polska i Niderlandy: 1000 lat kontaktów" - kraje łączy wielowiekowa tradycja
wzajemnych kontaktów.
Małgorzata Bos-Karczewska / 2004-03-14
Polska i Niderlandy: 1000 lat kontaktów" to ponad 300-stronicowa książka-album, bogato ilustrowana ciekawymi i mało znanymi rycinami i zdjęciami. Omawiane
wydanie jest uzupełnioną i poprawioną wersją pracy, która po raz pierwszy ukazała się w 1992 r. w Holandii, otrzymując dobre recenzje w najważniejszych
holenderskich gazetach NRC Handelsblad" i De Volkskrant". Książka ta została napisana z myślą o czytelnikach niderlandzkich, ale można ją także przeczytać
po polsku.
Różnorodność relacji polsko-holenderskich jest zaskakująca: od rybołówstwa, żeglugi, poprzez religię, naukę, sztukę czy kartografię. Okres intensywnej wymiany
przypadł na rozkwit dwóch potęg: Rzeczypospolitej w XVI w. i Niderlandów w XVII wieku. W roku 1597 miała miejsce pierwsza misja dyplomatyczna do Niderlandów
na czele z hrabią Pawłem Działyńskim. Także przez kolejne wieki stosunki między Polską i Holandią były przyjazne: mieszkańcy tych krajów nawzajem się wspierali
- m.in. udzielając sobie w potrzebie dachu nad głową.
Zaczęło się od śledzia i soli z Bałtyku. Nie dziwi zatem, że handel stanowi główny trzon związków polsko-holenderskich. Holendrzy określają te historyczne
powiązania mianem moedernegotie", czyli handel-matka, gdyż zbite wtedy fortuny umożliwiły im wyprawy do Indii Wschodnich. W roku 1666 aż 75 proc. kapitału
giełdy amsterdamskiej związane było z Bałtykiem. Polskie ziarno przechowywano w spichlerzach Amsterdamu. Świadczą o tym zachowane do dziś nazwy De Pool"
(Polak"), De croon van Polen" (Korona Polski") czy De Arend en de Pool (Orzeł i Polak").
Płynąc do Polski po zboże i drewno, statki obciążano balastem - czerwoną cegłą holenderską. To z niej wybudowano kościół Mariacki w Gdańsku. Zaś Amsterdam
stoi na drewnianych palach pochodzących z Polski. Gdańsk miał też liczną kolonię niderlandzką: kupców, bankierów, rzemieślników, architektów i malarzy.
Niderlandzki, język ludzi morza, wywarł wpływ na polszczyznę. Niderlandzka terminologia - słowa maszt, flaga czy szkuner - zadomowiły się na dobre w języku
polskim.
Drugim ważnym elementem stosunków polsko-holenderskich była religia. Reformacja, która podzieliła chrześcijaństwo, sprawiła, że już pod koniec XVI w. przyjechali
do Gdańska i Prus holenderscy protestanci - mennonici. Byli to ówcześni azylanci, którzy w Polsce, kraju wielonarodowym i wielowyznaniowym, znaleźli schronienie
przed stosami inkwizycji hiszpańskiego księcia Alby. Osuszali bagna, budowali wiatraki i wały ochronne. Dzięki nim obszar pomiędzy Gdańskiem a Toruniem
nazywano Małą Holandią".
Ale w XVII w. role się odwróciły: był to Złoty Wiek Niderlandów. Wtedy młodzi studenci z Polski i Litwy wędrowali do Holandii, by studiować medycynę, sztuki
wojenne czy teologię. Dzieci rodzin Potocckich, Radziwiłłów, Lubomirskich, Zamojskich pobierały nauki na protestanckich uniwersytetach w Lejdzie, Utrechcie
i Franeker. W latach 1626-1650 studiowało tam 354 polskich studentów. Z kolei polscy arianie skazani na banicję w połowie XVII w. także szukali schronienia
w Niderlandach.
Książka jest kopalnią wiedzy o kontaktach polsko-niderlandzkich. Dowiadujemy się w niej nawet , że Erazm z Rotterdamu miał polskich uczniów, a jednym z
nich był Jan Dantyszek. W 1542 roku Erazm w liście do arcybiskupa Cantenbury napisał: Polonia mea est".
Z kolei u Rembrandta van Rijna Polacy zamawiali obrazy, czego dowodem jest portret polskiego ambasadora Andrzeja Reja: Mężczyzna w futrzanej czapce". Czytelnik
dowie się z albumu, że Brazylia, a potem wyspa Curaao została podbita przez Krzysztofa Arciszewskiego, polskiego admirała w służbie holenderskiej w XVII
w. Inną ciekawostką jest to, że dzisiejsze miasto Pasłęk, założone w 1297 r. jako Holland przez holenderskich chłopów, jest najstarszą holenderską osadą
w Polsce. Warto wiedzieć, że kanał Elbląski (1848-1872) zaprojektował holenderski inżynier Georg Steenke.
Historyk sztuki Luci Thijssen zainteresowała się Polską w 1975 r, kiedy przygotowywała wystawę o związkach historycznych obu państw w XVI i XVII wieku.
Wystawę można było zobaczyć w 1978 r. zarówno w Holandii, jak i w Polsce (m.in. w Gdańsku, Warszawie). Od tego czasu Polska ze swoją fascynującą, tragiczną
historią stała się moją wielką pasją" - wyznaje. Fascynacja naszym krajem nabrała szczególnego wymiaru, gdy Holenderka odkryła, że przodkowie jej matki
przez stulecia zamieszkiwali w północnych rejonach Polski.
Książkę warto mieć w swojej biblioteczce. Dzięki szczodrości holenderskich sponsorów została po raz drugi wydana w Holandii w języku polskim, ale - niestety
- ponownie w niskim (dwutysięcznym) nakładzie. Może jedno z licznych polskich wydawnictw skusi się i wyda ją w większym nakładzie?
LUCA THIJSSEN POLSKA I NIDERLANDY: 1000 LAT KONTAKTÓW", wyd. Walburg Pers, Zuthpen, 2003, wydanie II, poprawione, ss. 304.
Zaczęło się od śledzia
"Polska i Niderlandy: 1000 lat kontaktów"
Polskie media piszą o Holandii mało: raczej koncentrują się na dużych państwach - Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii. Dlatego warto bliżej przyjrzeć
się Niderlandom, bo - jak pokazuje książka haskiej autorki Luci Thijssen Polska i Niderlandy: 1000 lat kontaktów" - kraje łączy wielowiekowa tradycja
wzajemnych kontaktów.
Małgorzata Bos-Karczewska / 2004-03-14
Polska i Niderlandy: 1000 lat kontaktów" to ponad 300-stronicowa książka-album, bogato ilustrowana ciekawymi i mało znanymi rycinami i zdjęciami. Omawiane
wydanie jest uzupełnioną i poprawioną wersją pracy, która po raz pierwszy ukazała się w 1992 r. w Holandii, otrzymując dobre recenzje w najważniejszych
holenderskich gazetach NRC Handelsblad" i De Volkskrant". Książka ta została napisana z myślą o czytelnikach niderlandzkich, ale można ją także przeczytać
po polsku.
Różnorodność relacji polsko-holenderskich jest zaskakująca: od rybołówstwa, żeglugi, poprzez religię, naukę, sztukę czy kartografię. Okres intensywnej wymiany
przypadł na rozkwit dwóch potęg: Rzeczypospolitej w XVI w. i Niderlandów w XVII wieku. W roku 1597 miała miejsce pierwsza misja dyplomatyczna do Niderlandów
na czele z hrabią Pawłem Działyńskim. Także przez kolejne wieki stosunki między Polską i Holandią były przyjazne: mieszkańcy tych krajów nawzajem się wspierali
- m.in. udzielając sobie w potrzebie dachu nad głową.
Zaczęło się od śledzia i soli z Bałtyku. Nie dziwi zatem, że handel stanowi główny trzon związków polsko-holenderskich. Holendrzy określają te historyczne
powiązania mianem moedernegotie", czyli handel-matka, gdyż zbite wtedy fortuny umożliwiły im wyprawy do Indii Wschodnich. W roku 1666 aż 75 proc. kapitału
giełdy amsterdamskiej związane było z Bałtykiem. Polskie ziarno przechowywano w spichlerzach Amsterdamu. Świadczą o tym zachowane do dziś nazwy De Pool"
(Polak"), De croon van Polen" (Korona Polski") czy De Arend en de Pool (Orzeł i Polak").
Płynąc do Polski po zboże i drewno, statki obciążano balastem - czerwoną cegłą holenderską. To z niej wybudowano kościół Mariacki w Gdańsku. Zaś Amsterdam
stoi na drewnianych palach pochodzących z Polski. Gdańsk miał też liczną kolonię niderlandzką: kupców, bankierów, rzemieślników, architektów i malarzy.
Niderlandzki, język ludzi morza, wywarł wpływ na polszczyznę. Niderlandzka terminologia - słowa maszt, flaga czy szkuner - zadomowiły się na dobre w języku
polskim.
Drugim ważnym elementem stosunków polsko-holenderskich była religia. Reformacja, która podzieliła chrześcijaństwo, sprawiła, że już pod koniec XVI w. przyjechali
do Gdańska i Prus holenderscy protestanci - mennonici. Byli to ówcześni azylanci, którzy w Polsce, kraju wielonarodowym i wielowyznaniowym, znaleźli schronienie
przed stosami inkwizycji hiszpańskiego księcia Alby. Osuszali bagna, budowali wiatraki i wały ochronne. Dzięki nim obszar pomiędzy Gdańskiem a Toruniem
nazywano Małą Holandią".
Ale w XVII w. role się odwróciły: był to Złoty Wiek Niderlandów. Wtedy młodzi studenci z Polski i Litwy wędrowali do Holandii, by studiować medycynę, sztuki
wojenne czy teologię. Dzieci rodzin Potocckich, Radziwiłłów, Lubomirskich, Zamojskich pobierały nauki na protestanckich uniwersytetach w Lejdzie, Utrechcie
i Franeker. W latach 1626-1650 studiowało tam 354 polskich studentów. Z kolei polscy arianie skazani na banicję w połowie XVII w. także szukali schronienia
w Niderlandach.
Książka jest kopalnią wiedzy o kontaktach polsko-niderlandzkich. Dowiadujemy się w niej nawet , że Erazm z Rotterdamu miał polskich uczniów, a jednym z
nich był Jan Dantyszek. W 1542 roku Erazm w liście do arcybiskupa Cantenbury napisał: Polonia mea est".
Z kolei u Rembrandta van Rijna Polacy zamawiali obrazy, czego dowodem jest portret polskiego ambasadora Andrzeja Reja: Mężczyzna w futrzanej czapce". Czytelnik
dowie się z albumu, że Brazylia, a potem wyspa Curaao została podbita przez Krzysztofa Arciszewskiego, polskiego admirała w służbie holenderskiej w XVII
w. Inną ciekawostką jest to, że dzisiejsze miasto Pasłęk, założone w 1297 r. jako Holland przez holenderskich chłopów, jest najstarszą holenderską osadą
w Polsce. Warto wiedzieć, że kanał Elbląski (1848-1872) zaprojektował holenderski inżynier Georg Steenke.
Historyk sztuki Luci Thijssen zainteresowała się Polską w 1975 r, kiedy przygotowywała wystawę o związkach historycznych obu państw w XVI i XVII wieku.
Wystawę można było zobaczyć w 1978 r. zarówno w Holandii, jak i w Polsce (m.in. w Gdańsku, Warszawie). Od tego czasu Polska ze swoją fascynującą, tragiczną
historią stała się moją wielką pasją" - wyznaje. Fascynacja naszym krajem nabrała szczególnego wymiaru, gdy Holenderka odkryła, że przodkowie jej matki
przez stulecia zamieszkiwali w północnych rejonach Polski.
Książkę warto mieć w swojej biblioteczce. Dzięki szczodrości holenderskich sponsorów została po raz drugi wydana w Holandii w języku polskim, ale - niestety
- ponownie w niskim (dwutysięcznym) nakładzie. Może jedno z licznych polskich wydawnictw skusi się i wyda ją w większym nakładzie?
LUCA THIJSSEN POLSKA I NIDERLANDY: 1000 LAT KONTAKTÓW", wyd. Walburg Pers, Zuthpen, 2003, wydanie II, poprawione, ss. 304.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
HOLANDSKOHolandia ksiądz musi zdecydować Celibat czy partnerkaRośnie liczba imigrantów w HolandiiHolandia trwa nagonka na PolakówSystem prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych w HolandiiHolandia Zielony Przewodnik Wydanie 1Praca tymczasowa w HolandiiHolandia przyznaje się do błędu i delegalizuje “mocną marihuanę”prawa w holandiiPremier Holandii odpiera zarzuty w sprawie antyimigracyjnego portaluholandskeantilyholandiaTusk nie ma problemu Polaków w Holandii to Holandia ma problemwięcej podobnych podstron