XI
Pani Karolina, zdjęta, przerażeniem, tego samego wieczora wysłała depeszę do
brata, który miał tydzień jeszcze zabawić w Rzymie; w trzy dni później, na
wieść o niebezpieczeństwie, Hamelin wysiadał w Paryżu.
Przykra była rozprawa między Saccardem a Hamelinem, w tym samym
gabinecie inżyniera przy ulicy Saint-Lazare, gdzie niegdyś z takim
entuzjazmem omawiano i decydowano sprawę założenia Banku
Powszechnego. W ciągu tych trzech dni klęska na giełdzie przybrała
zastraszające rozmiary. „Powszechne" spadły poniżej nominalnej wartości, na
430 franków; i zniżka trwała dalej, gmach chwiał się, rozpadał w gruzy z
godziny na godzinę.
Pani Karolina słuchała w milczeniu, nie chcąc się wtrącać. Gnębiły ją wyrzuty
sumienia, oskarżała się o wspólnictwo, ponieważ niczemu nie przeszkodziła,
jakkolwiek obiecywała sobie czuwać nad wszystkim. Czyż nie powinna była,
nie zadowalając się po prostu sprzedażą własnych akcji w celu powstrzymania
zwyżki, znaleźć coś innego, ostrzec ludzi, słowem — działać? Uwielbiając
brata bolała głęboko zarówno nad tym, że został skompromitowany, jak i nad
tym, że wobec zagrożenia prac na Wschodzie dzieło całego jego życia
postawione zostało znowu pod znakiem zapytania; cierpiała tym bardziej, że
nie czuła się w prawie sądzić Saccarda: czyż nie kochała go, czyż nie łączyły jej
z nim owe sekretne więzy, których hańbę silniej . jeszcze odczuwała? Szarpana
w ten sposób między dwoma sprzecznymi uczuciami, zmagała się z sobą.
Wieczorem w dniu katastrofy, uniesiona szczerością, czyniła gorzkie
wymówki Saccardowi, dając upust wszystkim żalom i obawom, które od
dawna, gromadziły się w jej sercu. Potem jednak widząc, jak się uśmiecha,.
uparty i mimo wszystko niezwyciężony, pomyślała, jak wielkiej siły potrzeba
mu, by
się nie załamać, i doszła do wniosku, że skoro dawniej była słaba w stosunku
do niego, teraz nie ma prawa dobijać go, pastwić się nad pokonanym.
Zamknęła się więc w milczeniu, potępiała go tylko swoim zachowaniem,
chciała być jedynie świadkiem.
Tym razem jednak Hamelin, zazwyczaj tak pojednawczy, obojętny na
wszystko, co nie było jego pracą, uniósł się gniewem. Z niezwykłą
gwałtownością powstał przeciwko grze; jedyną przyczyną upadku Banku
Powszechnego był, jego zdaniem, obłęd gry, atak jakiegoś bezgranicznego
szaleństwa. Oczywiście, nie należał do ludzi, którzy uważają, że bank może
dopuście do zniżki swoich akcji z takim samym spokojem jak na przykład
jakieś towarzystwo kolejowe: towarzystwo kolejowe ma bowiem olbrzymi
aktyw, który przynosi mu dochody, podczas gdy prawdziwym aktywem
banku jest jego kredyt i z chwilą zachwiania tego kredytu musi umrzeć. Ale
jest to kwestia umiaru. Jeżeli więc konieczne, a nawet rozsądne było
utrzymywanie kursu dwóch tysięcy franków, to niedorzecznością, zbrodnią
nawet było podnosić go, doprowadzać do trzech tysięcy i wyżej. Natychmiast
po przybyciu zażądał prawdy, całej prawdy. Teraz już nie można było go
okłamać, powiedzieć mu, jak to oświadczono w jego obecności na ostatnim
walnym zgromadzeniu, że Spółka nie posiada ani jednej własnej akcji. Leżały
przed nim księgi handlowe, z łatwością wykrywał ich kłamstwa. Na przykład
konto Sabataniego: wiedział doskonale, że ten figurant krył transakcje
dokonywane przez Spółkę; i przeglądając księgi mógł prześledzić postępy,
jakie od dwóch lat czyniła z każdym miesiącem gorączka Saccarda:
początkowo nieśmiałe, ostrożne zakupy, potem coraz to poważniejsze, by dojść
wreszcie do zawrotnej ilości dwudziestu siedmiu tysięcy akcji, które
kosztowały blisko czterdzieści osiem milionów. Czyż podobny obrót, zapisany
na nazwisko takiego Sabataniego, nie był szaleństwem, bezwstydnym
szaleństwem, kpinami w żywe oczy z ludzi! A przecież ten Sabatani nie był
jedynym figurantem, byli jeszcze inni, urzędnicy banku, członkowie zarządu
nawet, których zakupy wpisane na rachunek reportów przewyższały
dwadzieścia tysięcy akcji reprezentujących również około czterdziestu ośmiu
milionów franków. A były to tylko zakupy rzeczywiste, do których należało
dodać jeszcze zakupy terminowe, dokonane podczas ostatniej likwidacji
styczniowej: przeszło dwadzieścia tysięcy akcji na sumę sześćdziesięciu
siedmiu i pół miliona, które Bank Powszechny musiał jeszcze podjąć, nie licząc
dziesięciu
tysięcy akcji zakupionych na giełdzie lyońskiej na sumę dwudziestu czterech
milionów. Wszystkie te pozycje, dodane razem, wykazywały, że spółka miała
w swoim ręku prawie jedną czwartą wypuszczonych przez siebie akcji i że
zapłaciła za te akcje zawrotną sumę dwustu milionów franków. To stanowiło
przepaść, do której staczał się Bank Powszechny.
Oczy Hamelina zaszły łzami rozpaczy i gniewu. A jemu właśnie udało się
stworzyć w Rzymie podstawy wielkiego banku katolickiego, Skarbca Grobu
Chrystusowego, który pozwoliłby w niedalekiej już przyszłości, gdy
rozpoczną się prześladowania, przenieść stolicę, papieża do Jerozolimy, gdzie
królowałby opromieniony legendarną chwałą świętych miejsc: bank ten
uniezależniłby nowe królestwo palestyńskie od wszelkich zaburzeń
politycznych, opierając jego budżet, zagwarantowany również bogactwami
kraju, na całym szeregu emisji, których akcje wydzieraliby sobie chrześcijanie
całego świata! I wszystko to waliło się nagle w gruzy wskutek tego
niedorzecznego obłędu gry! Wyjeżdżając zostawił wspaniały budżet,
nieprzebrane miliony. Spółkę w stanie rozkwitu tak szybkiego i świetnego, że
budził podziw wszystkich; i w niespełna miesiąc, gdy powrócił, miliony
stopniały, Spółka leżała w gruzach, pozostała po niej jedynie czarna otchłań,
nad którą jak gdyby przeszedł szalejący ogień. Zdumienie jego wzrastało,
domagał się gwałtownie wyjaśnień, chciał zrozumieć, co za tajemnicza siła
popychała Saccarda do takiej zawziętości przeciwko dziełu, które wzniósł
własnymi rękoma, co kazało mu z jednej strony niszczyć systematycznie ten
gmach, podczas gdy z drugiej pragnął dokończyć jego budowy.
Saccard odpowiedział mu bardzo jasno i bez gniewu. Gdy minęły pierwsze
chwile wzburzenia i obezwładnienia, odzyskał, wraz z nieppskromioną
nadzieją, pewność siebie i energię. Wskutek licznych zdrad katastrofa
przybrała zastraszające rozmiary, ale nic nie jest jeszcze stracone, wszystko na
nowo odbuduje. A zresztą, czyż powodzenie Banku Powszechnego, tak
szybkie i olbrzymie, nie było rezultatem tych właśnie środków działania, z
których teraz czyni mu się zarzuty? Utworzenie syndykatu, kolejne
powiększenia kapitału, przedwczesny bilans za ostatni okres, zatrzymanie
przez Spółkę pewnej ilości własnych akcji, a później szaleńcze, masowe
zakupy akcji, wszystko to stanowiło nierozerwalną całość. Jeżeli godzono się
na sukces, należało również godzić się na poniesienie ryzyka. Gdy
rozgrzewa się zbytnio jakąś machinę, trzeba się liczyć z możliwością wybuchu.
Nie poczuwał się zresztą do żadnej winy, robił po prostu, w sposób bardziej
inteligentny i na większą skalę to, co robi każdy dyrektor banku; i nie wyrzekł
się bynajmniej swojego genialnego, potężnego projektu wykupienia
wszystkich akcji, pognębienia Gundermanna . Zabrakło mu tylko pieniędzy, to
wszystko! Teraz należało rozpocząć od nowa. Na następny poniedziałek
zwołane zostało nadzwyczajne walne zgromadzenie i Saccard twierdził, że jest
całkowicie pewny swoich akcjonariuszy, że uzyska od nich zgodę na
poniesienie niezbędnych ofiar, przekonany, że wystarczy jedno jego słowo,
aby . wszyscy przynieśli mu całe swoje mienie. Do tego czasu zaś Spółka
będzie żyła dzięki drobnym sumom, jakie inne domy kredytowe, wielkie
banki, dawały jej co rano na pokrycie palących potrzeb dnia, w obawie przed
zbyt gwałtownym krachem, który by zachwiał ich byt. Gdy kryzys minie,
wszystko wróci do równowagi, do dawnej świetności.
— Ale — zauważył Hamelin, uspokojony już pogodą i spokojem Saccarda —
czy nie uważa pan, że ta pomoc udzielana przez rywali jest tylko pewną
taktyką, że chcą przede wszystkim zabezpieczyć własne interesy, a następnie,
opóźniając moment naszego upadku, uczynić go tym bardziej całkowitym?
Niepokoi mnie, że widzę wśród nich Gundermanna.
Istotnie, Gundermann. jeden z pierwszych zaofiarował pomoc, by zapobiec
natychmiastowemu ogłoszeniu upadłości banku, powodowany niezwykłym
zmysłem praktycznym człowieka, który, podłożywszy ogień u sąsiada,
śpieszy następnie z kubłami wody nie chcąc, aby cała dzielnica stanęła w
ogniu. Wyższy był ponad osobiste urazy, jedyną jego ambicją była chęć
zachowania pozycji pierwszego w świecie handlarza pieniędzy, najbogatszego
i najsprytniejszego, wszystkie namiętności bowiem złożył w ofierze
nieustannemu powiększaniu swojej fortuny.
Saccard machnął niecierpliwie ręką, rozdrażniony do reszty tym dowodem
mądrości i inteligencji zwycięskiego przeciwnika.
— Ach, Gundermann! Udaje wielkodusznego, wyobraża sobie, że dobije mnie
swoją wspaniałomyślnością.
Zapadła chwila ciszy, którą przerwała dopiero milcząca dotąd pani Karolina.
— Drogi przyjacielu! Nie przeszkadzałam bratu chcąc, aby
wypowiedział panu cały swój uzasadniony żal i ból, jakiego doznał, gdy
dowiedział się o wszystkich tych pożałowania godnych sprawach. Ale nasza
sytuacja, brata i moja, wydaje mi się jasna, nieprawda? Sądzę, że nie może
zostać skompromitowany, nawet gdyby sprawa przyjęła zdecydowanie zły
obrót. Wie pan, po jakim kursie sprzedałam, nie będzie można więc zarzucić
mu, że dążył do zwyżki po to, aby wyciągnąć większy zysk ze swoich akcji. A
zresztą, w razie katastrofy, wiemy, co mamy uczynić... Nie podzielam,
przyznaję, pańskiej niezachwianej nadziei. Ale ma pan rację, należy walczyć
do końca — i może pan być pewien, że brat nie będzie pana zniechęcał ani
odbierał mu odwagi.
Była wzruszona, na nowo pełna wyrozumiałości dla tego człowieka tak
niezłomnie żywotnego, nie chciała jednak okazać tej słabości, gdyż, nie mogła
dłużej zamykać oczu na ohydę tego, co zrobił, co robiłby z pewnością nadal,
powodowany swą złodziejską namiętnością pozbawionego wszelkich
skrupułów korsarza.
— Oczywiście — oświadczył z kolei Hamelin, znużony już i niezdolny stawiać
dłużej oporu — nie będę paraliżował pańskich ruchów, skoro walczy pan o
ocalenie nas wszystkich. Proszę liczyć na mnie, jeżeli mogę być panu w czymś
użyteczny.
I raz jeszcze, w tej ostatniej godzinie, w obliczu straszliwego
niebezpieczeństwa, Saccard dodał im otuchy, zdobył ich sobie na nowo,
żegnając tajemniczymi, pełnymi obietnic słowami.
— Spijcie spokojnie... Nie mogę nic jeszcze powiedzieć, ale mam absolutną
pewność, że przed upływem przyszłego tygodnia uda mi się wyprowadzić
sprawę na czyste wody.
I wszystkim stronnikom Banku Powszechnego, wszystkim klientom, którzy
zrozpaczeni i przerażeni przychodzili prosić go o radę, powtarzał to samo
zdanie, nie tłumacząc bliżej jego znaczenia. Od trzech dni drzwi jego gabinetu
przy ulicy de Londres nie zamykały się ani na chwilę. Panie de Beauvilliers,
Maugendre'owie, Sedille, Dejoie przybiegali jedni po drugich. Przyjmował ich
z niewzruszonym spokojem, żołnierską iście odwagą, porywającymi słowami
wlewając w ich serca nową odwagę; a gdy wspominali o zamiarze sprzedania
akcji, choćby ze stratą, gniewał się, krzyczał, zaklinał, by nie robili tego
głupstwa, ręcząc honorem, że osiągnie na nowo kurs dwóch, a nawet trzech
tysięcy franków. Mimo popełnionych błędów wszyscy nadal ślepo mu
wierzyli: niechaj tylko pozostawią
im go, niech tylko pozwolą, mu nadal okradać ich swobodnie, a wszystko
zdoła rozwikłać i ostatecznie wzbogaci ich, tak jak to przysięgał. Nikt nie
wątpił o tym, że uda mu się podźwignąć Bank Powszechny z ruin, jeżeli nic
nie przytrafi się przed poniedziałkiem,, jeżeli dadzą, mu czas na zwołanie
nadzwyczajnego walnego zgromadzenia.
Saccard miał na myśli swojego brata Rougona, to właśnie była owa
wszechpotężna pomoc, o której wspominał, nie chcąc nic więcej tłumaczyć.
Spotkawszy się twarz w twarz ze zdrajcą Daigremontem i czyniąc mu gorzkie
wyrzuty, usłyszał od niego jedynie tę odpowiedź: „Ależ, mój drogi, to nie ja
pana opuściłem, lecz pański brat!" Oczywiście, był to argument nieodparty;
przystąpił do interesu tylko pod warunkiem, że Rougon weźmie w nim udział,
przyrzeczono mu formalnie Rougona, nic więc dziwnego, że wycofał się z
chwilą., gdy minister zamiast popierać zwalczał otwarcie Bank Powszechny i
jego dyrektora. Była to przynajmniej wymówka, której nie można było nic
zarzucić. Saccardowi otworzyły się oczy, teraz dopiero zrozumiał, jak
ogromny błąd popełnił zrywając z bratem, jedyną osobą, która mogła go
obronić, uczynić do tego stopnia nietykalnym, że nikt nie ośmieliłby się go
wykończyć wiedząc, że stoi za nim wielki człowiek. I była to dla jego ambicji
jedna z najcięższych chwil, kiedy zdecydował się poprosić deputowanego
Hureta o wstawiennictwo u Rougona. Zresztą zachowywał nadal groźną
postawę, nie chciał się dobrowolnie usunąć, domagał się, jak rzeczy należnej
sobie, pomocy Rougona, któremu bardziej przecież niż jemu samemu winno
zależeć na uniknięciu skandalu. Następnego dnia, gdy czekał na
zapowiedzianą wizytę Hureta, dostał po prostu bilecik, w którym deputowany
radził mu w bardzo mglistych słowach, by nie tracił cierpliwości i liczył na
pomyślne załatwienie sprawy później, jeżeli żadne okoliczności nie staną na
przeszkodzie. Zodowolił się tymi kilkoma wierszami upatrując w nich
obietnicę neutralności.
W rzeczywistości jednak Rougon postanowił ostatecznie dokonać
gwałtownego cięcia, pozbyć się raz nareszcie tego zgangrenowanego członka
rodziny, który od tylu lat mu zawadzał, przejmował go ciągłą obawą przed
jakimiś brudnymi sprawkami. W razie katastrofy zdecydował pozostawić
rzeczy ich własnemu biegowi. Skoro Saccard nigdy nie zgodzi się na
dobrowolny wyjazd, to czyż nie najprościej byłoby zmusić go do opuszczenia
kraju ułatwiając mu ucieczkę po
jakimś solidnym wyroku skazującym? Jakiś głośny skandal — wy rzuci się go,
i załatwione! Zresztą, położenie ministra stawało się trudne od czasu, gdy w
pamiętnym wystąpieniu krasomówczym oświadczył przed parlamentem, że
Francja nigdy nie pozwoli Włochom na zagarnięcie Rzymu. Oklaskiwany
gorąco przez katolików, atakowany gwałtownie przez coraz to potężniejszy
stan trzeci, widział, że zbliża się moment, kiedy ten ostatni z pomocą
liberalnych bonapartystów wysadzi go z siodła, jeżeli i im również nie da
jakiejś gwarancji. A tą gwarancją, skoro tak się składały okoliczności, miało być
porzucenie na pastwę losu owego Banku Powszechnego, któremu patronował
Rzym i który stawał się groźną potęgą. Na decyzję jego wpłynęła poufna
wiadomość przekazana przez ministra finansów, który, w chwili gdy
zamierzał wypuścić pożyczkę, spotkał się z ogromną rezerwą ze strony
Gundermanna i wszystkich bankierów żydowskich: dali mu wyraźnie do
zrozumienia, że nie użyczą swoich kapitałów, dopóki nie będą pewni rynku
opanowanego obecnie przez awanturników. Gundermann triumfował. Raczej
już Żydzi z ich uznanym powszechnie królestwem złota aniżeli
ultramontańcsy katolicy, którzy opanowawszy giełdę staliby się panami
świata!
Opowiadano później, że minister sprawiedliwości Delcambre, który żywił do
Saccarda niewygasłą urazę, próbował przez pośredników wysondować
Rougona co do sposobu, w jaki należałoby postąpić z jego bratem, w razie
gdyby sprawa oparła się o sąd, i że otrzymał po prostu w odpowiedzi ten z
głębi serca płynący okrzyk: „Niechżeż mnie od niego wreszcie uwolni, a będę
mu wdzięczny do grobowej deski!" Od tej chwili los Saccarda, opuszczonego
przez Rougona, był przypieczętowany. Dopuścił się był czynów niezupełnie
zgodnych z kodeksem, znalazł się w zasięgu obszernej sieci dochodzenia
sądowego, i Delcambre, który czyhał na niego od czasu dojścia do władzy,
potrzebował już tylko jakiegoś pretekstu, by spuścić ze smyczy sforę swoich
żandarmów i sędziów.
Pewnego ranka Busch, wściekły, że nic jeszcze nie zdziałał, udał się do Pałacu
Sprawiedliwości. Jeżeli nie pośpieszy się, nigdy już. nie wyciągnie od Saccarda
tych czterech tysięcy franków należnych jeszcze Méchainowej na podstawie
owego sławetnego rachunku za koszty utrzymania małego Wiktora. Zamierzał
wywołać po prostu okropny skandal, oskarżając Saccarda o bezprawne
zatrzymanie dziecka, co pozwoliłoby mu wyjawić publicznie ohydne
szczegóły
zgwałcenia matki i porzucenia małego. Podobny proces wytoczony
dyrektorowi Banku Powszechnego w chwili ogólnego wzburzenia
wywołanego obecnym kryzysem Banku, poruszyłby niewątpliwie cały Paryż i
Busch liczył jeszcze na to, że Saccard zapłaci przy pierwszej pogróżce. Ale
zastępca prokuratora generalnego, który przyjął akurat Buscha, rodzony
bratanek Delcambre'a, wysłuchał jego opowieści z widocznym
zniecierpliwieniem, i znudzeniem: nie! nie ! nic się nie da zrobić na podstawie
tego rodzaju plotek, nie można podciągnąć tego pod żaden paragraf kodeksu.
Busch, zbity z tropu, unosił się, mówił o swojej wieloletniej cierpliwości, gdy
sadownik przerwał mu nagle usłyszawszy, że posunął on łatwowierność w
stosunku do Saccarda tak daleko, iż ulokował swoje fundusze na transakcje
reportowe w Banku Powszechnym. Jak to, więc jego fundusze są zagrożone
przez niewątpliwą niewypłacalność tego banku, a on siedzi spokojnie! Nic
prostszego przecież, wystarczy, aby złożył skargę
o oszustwo, a wtedy wymiar sprawiedliwości zostanie poinformowany o
oszukańczych manipulacjach, które pociągną za sobą bankructwo. Tę właśnie
sprawę należało wyzyskać, by zadać straszliwy cios, nie zaś tamtą
melodramatyczną historyjkę o dziewczynie zmarłej wskutek pijaństwa i
dziecku wychowanym w rynsztoku. Busch słuchał uważnie i z powagą,
naprowadzony na tę nową drogę, popchnięty do czynu, którego przychodząc
tutaj nie zamierzał popełnić, a którego decydujące skutki jasno przewidywał:
aresztowanie Saccarda, śmiertelny cios zadany Bankowi Powszechnemu. Sama
tylko obawa przed utratą pieniędzy wystarczyłaby, aby nakłonić go do tego
kroku. Zawsze zresztą pragnął jedynie katastrof, by móc łowić ryby w mętnej
wodzie. Zawahał się jednak, mówił, że zastanowi się, że przyjdzie jeszcze raz, i
trzeba było, aby zastępca prokuratora sam wsadził mu pióro do ręki i kazał
napisać u siebie w gabinecie, przy swoim własnym biurku, skargę o oszustwo,
którą natychmiast po odprawieniu Buscha zaniósł, pełen gorliwości, swojemu
wujowi, ministrowi sprawiedliwości. Sprawa była załatwiona.
Następnego dnia w lokalu spółki przy ulicy de Londres Saccard miał długą
konferencję z członkami komisji nadzorczej i z ekspertem sądowym w celu
ustalenia bilansu, który pragnął przedstawić walnemu zgromadzeniu. Mimo
pożyczek udzielonych przez inne instytucje finansowe, trzeba było zamknąć
okienka kasowe, zawiesić wypłaty wobec coraz liczniejszych żądań zwrotu
wkładów. Ten bank
który przed miesiącem jeszcze miał w swoich kasach prawie dwieście
milionów, teraz nie był w stanie wypłacić ogarniętej paniką klienteli więcej niż
kilkaset tysięcy franków. Wyrokiem trybunału handlowego ogłoszono z
urzędu upadłość na podstawie sumarycznego sprawozdania złożonego
poprzedniego dnia przez rzeczoznawcę, któremu powierzono zbadanie ksiąg.
Mimo wszystko jednak Saccard przyrzekał jeszcze, że uratuje sytuację,
niepoczytalny w swoim zaślepieniu, pełen upartej nadziei i brawury. I tego
dnia właśnie oczekiwał odpowiedzi parkietu maklerów w sprawie ustalenia
kursu kompensacyjnego, gdy woźny wszedł oznajmić mu, że jacyś trzej
panowieproszą go do sąsiedniego salonu. Był to może ratunek... Saccard
wybiegł uradowany i zastał komisarza policji w asyście dwóch policjantów,
którzy natychmiast go aresztowali. Nakaz doprowadzenia wydany został na
podstawie sprawozdania rzeczoznawcy, które wykazywało nieprawidłowości
w prowadzeniu ksiąg, a przede wszystkim na podstawie skargi o nadużycie
zaufania wniesionej przez. Buscha, utrzymującego, że fundusze powierzone
przez niego w celu ulokowania ich w transakcjach reportowych. otrzymały
inne przeznaczenie. O tej samej godzinie aresztowano również Hamelinaw
jego mieszkaniu przy ulicy Saint-Lazare. Tym razem był to już nieodwołalnie
koniec, jak gdyby wszystkie nienawiści, wszystkie przeciwności losu
sprzysięgły się przeciwko nim. Nadzwyczajne walne zgromadzenie nie mogło
się odbyć, Bank Powszechny przestał istnieć.. Pani Karoliny nie było w domu
w chwili aresztowania brata, który zdołał jedynie zostawić jej kilka
pośpiesznie skreślonych słów. Wróciwszy, oniemiała z bólu i zdumienia.
Nigdy nie przypuszczała, aby można było przez chwilę choćby myśleć o
pociągnięciu go do odpowiedzialności, tak bardzo wydawał się jej wolny od
wszelkich podejrzeń o udział w brudnych interesach, chociażby ze względu
na. długie okresy nieobecności w Paryżu. Nazajutrz po ogłoszeniu upadłości
oddali oboje na rzecz aktywów Spółki wszystko, co posiadali, chcąc wyjść z tej
awantury tak samo bez grosza, jak bez grosza wplątali się w nią. A suma była
wysoka, prawie osiem milionów, w których mieściło się również owe trzysta
tysięcy odziedziczone po ciotce. Wszczęła natychmiast wszelkie możliwe
starania i zabiegi, by złagodzić nieco los biednego Jerzego i przygotować jego
obronę; mimo męstwa wybuchała płaczem, ilekroć pomyślała o tym, że —
niewinny — siedzi za kratami, zbryzgany błotem tego ohydnego
skandalu, który niszczył całe jego życie, rzucał brudny cień na całą przyszłość.
On, tak łagodny, tak słaby, tak dziecięco pobożny, taki „głuptas" — jak
mawiała — we wszystkim, co wykraczało poza granice jego prac
technicznych! Początkowo oburzała się na Saccarda, jedyną przyczynę klęski,
sprawcę ich nieszczęścia; szczerze przemyślała i osądziła całą jego potworną
działalność od pierwszych dni, kiedy tak beztrosko wyśmiewał ją, że czytuje
Kodeks, aż po owe końcowe dni, gdy okrutną klęską trzeba było zapłacić za
wszystkie nieprawidłowości, których domyślała się, a którym mimo to nie
zapobiegła. Potem, dręczona wyrzutami sumienia w swoim poczuciu
współwiny, zamilkła, unikała jawnego zajmowania się jego losem, świadomie
postępując tak, jakby nie istniał. Gdy musiała wymienić jego nazwisko,
wydawało się, że mówi o kimś obcym, o stronie przeciwnej, której interesy
odrębne są od jej własnych. I choć co dzień prawie odwiedzała w wiezieniu
Conciergerie brata, ani razu nie poprosiła o pozwolenie widzenia się z
Saccardem. Była zresztą bardzo dzielna, nie opuściła mieszkania przy ulicy
Saint-Lazare, przyjmowała tam wszystkich zgłaszających się, tych nawet,
którzy przychodzili z przekleństwem na ustach; przekształciła się w kobietę
interesu, zdecydowaną ocalić to, co mogła, z ich dobrego imienia i szczęścia.
Podczas długich dni spędzanych w ten sposób na górze, w gabinecie brata,
gdzie przeżyła tyle pięknych godzin wypełnionych pracą i nadzieją, jeden
zwłaszcza widok przejmował ją cierpieniem. Ilekroć zbliżała się do okna i
rzucała spojrzenie na sąsiedni pałacyk, serce jej ściskało się bólem, gdy
dostrzegała blade profile księżnej de Beau-villiers i jej córki Alicji poprzez
okno małego pokoiku, w którym obie nieszczęsne kobiety stale przebywały.
Luty był wyjątkowo ciepły, toteż często widziała je również, jak z opuszczoną
głową przechadzały się wolnym krokiem po długich alejkach porosłego
mchem, ogołoconego z liści ogrodu. Straszliwa katastrofa zniszczyła całe ich
życie. Biedaczki, które zaledwie dwa tygodnie przedtem, posiadały w swoich
sześciuset akcjach milion .osiemset tysięcy franków, dzisiaj, gdy walory spadły
z trzech tysięcy na trzydzieści franków, mogłyby wydobyć z nich co najwyżej
osiemnaście tysięcy. Z dnia na dzień straciły cały swój majątek: dwadzieścia
tysięcy posagu, z takim trudem uciułane przez hrabinę, siedemdziesiąt tysięcy
pożyczonych najpierw pod zastaw hipoteczny folwarku Aublets i wreszcie
sam
folwark— wart czterysta, a sprzedany za dwieście czterdzieści tysięcy Go
począć, skoro hipoteki ciążące na pałacyku pożerały osiem tysięcy rocznie, a
wydatki na dom wynosiły najmniej siedem tysięcy mima cudów skąpstwa i
oszczędności jakich dokonywały, by zachować pozory i utrzymać swoją
pozycję towarzyską? Nawet gdyby sprzedały akcje, w jaki sposób żyć odtąd,
jak zaspokoić wszystkie potrzeby z owych osiemnastu tysięcy franków,
nędznej resztki ocalonej z katastrofy? Narzucała się konieczność, której
hrabina nie śmiała spojrzeć w twarz: opuścić pałac, pozostawić go
wierzycielom, skoro niepodobna było płacić procenty hipoteczne, nie czekać,
aż wystawią, go na licytację, przenieść się natychmiast do jakiegoś małego
mieszkanka i żyć tam, z dala od świata, jak najskromniej, dopóki starczy na
kawałek chleba. Ale hrabina stawiała jeszcze opór, buntowała się przeciwko tej
ostateczności, gdyż byłaby to zagłada całej jej istoty, śmierć tego, za co się
uważała, ostateczna ruina jej rodu, który od tylu lat, z tak bohaterskim uporem
usiłowała swoimi drżącymi dłońmi utrzymać na powierzchni. Lepiej umrzeć
aniżeli dożyć tej hańby, żeby potomkowie rodu de Beauvilłiers, pozbawieni
dachu przodków nad głową, zmuszeni byli żyć u obcych, w wynajętym
mieszkaniu, i jawną nędzą przyznać się do swojej klęski. Toteż ciągle jeszcze
walczyła.
Pewnego ranka pani Karolina zobaczyła, jak obie kobiety prały bieliznę, w
małej szopie ukrytej w głębi ogrodu. Stara kucharka, zupełnie już
zniedołężniała, nie była im żadną pomocą; podczas ostatnich mrozów musiały
ją nawet pielęgnować; również i jej mężowi sprawującemu kiedyś funkcje
stróża, stangreta i lokaja, trudno już było podołać obowiązkom, sprzątać dom i
opiekować sięstarym koniem jak on niedołężnym i wyniszczonym. Toteż obie.
panie wzięły się odważnie do gospodarstwa; córka odrywała się od swoich
akwareli, by przyrządzać jałowe zupki, którymi wszyscy czworo skąpo się
pożywiali, matka zaś ścierała kurze, łatała ubranie i obuwie, przekonana w
swojej manii oszczędzania, że miotełka, igły i nici mniej się zużywają od czasu,
gdy ona sama zaczęła się nimiposługiwać. Ale gdy pojawił się jakiś gość,
trzeba było widzieć, jak. obie w popłochu uciekały, zrzucały fartuchy,
doprowadzały się spiesznie do porządku i wracały następnie w charakterze
pań domu, o białych, wydelikaconych bezczynnością dłoniach. Na zewnątrz
nic się nie zmieniło, honor był ocalony: powóz starannie zaprzężony
woził nadal hrabinę z córką do miasta, na wydawanych dwa razy w miesiącu
przyjęciach spotykali się, jak każdej zimy, ci sami goście, I ani jednego dania
nie brakło na stole, ani jednej świecy w kandelabrach. Należało, tak jak pani
Karolina, mieszkać nad ogrodem, by wiedzieć, iloma dniami srogiego postu
okupione były wszystkie te pozory, cała ta kłamliwa fasada nie istniejącej
fortuny. Gdy widziała, jak w głębi tej wilgotnej studni, wciśniętej między
sąsiednie domy, przechadzały się — przeraźliwie smutne — pod
zielonkawymi szkieletami stuletnich drzew, przejmowała ją ogromna litość,
odsuwała się od okna ogarnięta gorzkimi wyrzutami sumienia, jak gdyby
czuła się, obok Saccarda,' współwinna tej nędzy.
W parę dni później któregoś ranka spotkała panią Karolinę bardziej jeszcze
bezpośrednia i dotkliwa przykrość. Zaanonsowano jej wizytę Dejoie, którego
przyjęła zebrawszy całą swoją odwagę.
— No i cóż, mój biedny Dejoie!
Umilkła jednak, przerażona bladością byłego woźnego. Jego oczy wydawały
się martwe w twarzy zniekształconej cierpieniem; wysoka postać skurczyła się,
zgarbiona jakby we dwoje.
— Ależ, mój drogi, nie można tak się załamywać, dlatego że straciliście te
wszystkie pieniądze.
Wtedy zaczął mówić powolnym, urywanym głosem:
— Ach, proszę pani, nie o to chodzi... Pewno, w pierwszej chwili to był
paskudny cios, bo przyzwyczaiłem się do myśli, że jesteśmy bogaci. A jak
człowiek wygrywa, to zaczyna kręcić mu się w głowie, tak jakby wypił... Ale
cóż, pogodziłem się z przegraną, chciałem wrócić do pracy i pracowałbym tak,
że odrobiłbym wszystko, całą sumę... Tylko pani nie wie jeszcze... — Duże łzy
stoczyły się po jego policzkach. — Pani nie wie... Ona odeszła.
— Odeszła? Ale kto taki? — zapytała ze zdziwieniem pani Karolina.
— Natalia, moja córka... Jej małżeństwo nie doszło do skutku; była wściekła,
gdy ojciec Teodora przyszedł powiedzieć nam, że syn za długo już czekał, że
ma się żenić z córką jakiejś sklepikarki i dostaje prawie osiem tysięcy posagu.
Nie dziwię się, że wpadła w gniew widząc, że nie ma ani grosza i że została na
koszu... Ale ja tak ją przecież kochałem! Zeszłej zimy jeszcze wstawałem w
nocy, żeby otulić ją kołdrą. Obywałem się bez tytoniu, żeby tylko miała
ładniejsze kapelusze, byłem dla niej prawdziwą matką, wychowałem ją
i jedyną, moją pociechą było widzieć, jak kręciła się po naszym mieszkanku.
Głos uwiązł mu w gardle, głośno zaszlochał.
— Wszystkiemu winna jest moja ambicja... Gdybym sprzedał wtedy, gdy moje
osiem akcji dawało mi te sześć tysięcy posagu, Natalka byłaby już dawno po
ślubie. Tylko, pani sama wie, akcje stale szły w górę i zacząłem myśleć o sobie,
chciałem mieć najpierw sześćset, potem osiemset, potem tysiąc franków renty;
tym bardziej że mała odziedziczyłaby kiedyś te pieniądze... I pomyśleć, że
przez chwilę, przy kursie trzech tysięcy franków, miałem w ręce dwadzieścia
cztery tysiące, starczyłoby i na posag, i na dziewięćset franków renty dla mnie.
I ja, głupi, nie sprzedałem, chciałem dociągnąć do tysiąca. A teraz to wszystko
nie jest warte, nawet dwustu franków... Ach, to moja wina, lepiej było utopić
się.
Pani Karolina, bardzo przejęta jego bólem, nie przerywała mu czując, że
mówienie przynosi mu ulgę. Ale chciała dowiedzieć się czegoś
dokładniejszego.
— A więc Natalia odeszła! Jak to się stało?
Pytanie to zakłopotało go jakby, lekki rumieniec zabarwił jego blade policzki.
— Tak, odeszła, nie ma jej już od trzech dni... Poznała jakiegoś pana, który
mieszkał naprzeciwko nas... Bardzo przyzwoity pan, ma chyba koło
czterdziestki... Słowem, uciekła...
I podczas gdy opowiadał szczegółowo, z trudem dobierając słów i jąkając się,
pani Karolinie stanęła przed oczami Natalia, szczupła blondyneczka o
kruchym wdzięku dziewczęcia wyrosłego na bruku paryskim. Przypominała
sobie zwłaszcza jej wielkie oczy o spojrzeniu tak spokojnym, tak chłodnym, w
których malował się bezgraniczny egoizm. Dziewczyna pozwalała ojcu
uwielbiać się jak szczęśliwe małe bóstwo, tak długo pozostała uczciwa, jak
długo leżało to w jej interesie, zbyt sprytna, by pozwolić sobie na jakiś głupi
upadek, dopóki miała nadzieję na posag, małżeństwo, sklepik, w którym
królowałaby za ladą. Ale ciągnąć dalej to nędzne życie, bez grosza, w
poniewierce, ze starym poczciwym ojcem, który musiał znowu wziąć się do
pracy! O, co to, to nie! Dosyć miała tej wegetacji tak mało zabawnej, a teraz
zupełnie już beznadziejnej. Uciekła więc, włożyła z całym spokojem trzewiki i
kapelusz i poszła sobie gdzie indziej.
— Mój Boże! — ciągnął Dejoie jąkając się — to prawda, nie
było jej u nas wesoło, a ładnej dziewczynie przykrzy się marnować młodość na
nudach... Ale wszystko jedno, postąpiła bardzo brzydko-Niech pani sama
powie, nie powiedziała mi nawet do widzenia, nie zostawiła ani słowa, nie
obiecała nawet, że mnie od czasu do czasu odwiedzi.. Zamknęła za sobą
drzwi, i koniec. Widzi pani, drżą mi ręce, jestem jak otępiały. To silniejsze ode
mnie, ciągle jej szukam po mieszkaniu. Po tylu latach, mój Boże! Czy to
możliwe, że już jej nie mam, że nigdy więcej nie zobaczę mojego biednego
dziecka.
Przestał płakać, lecz jego tępy ból był tak przejmujący, że pani Karolina ujęła
obie jego ręce i nie znajdując innych słów pociechy powtarzała tylko ze
współczuciem:
— Mój biedny Dejoie! Mój biedny Dejoie!
Potem, chcąc nadać inny tok jego myślom, rozpoczęła rozmowę o upadku
Banku Powszechnego. Przepraszała go, że pozwoliła mu nabyć akcje, osądzała
bardzo surowo Saccarda, nie wymieniając zresztą jego nazwiska. Ale były
woźny ożywił się natychmiast. Dotknięty gorączką gry, nie przestał jeszcze
pasjonować się.
— Och, pan Saccard! On miał rację, kiedy nie pozwalał mi sprzedać. Interes
był doskonały, pokonalibyśmy ich wszystkich, gdyby nie ci przeklęci zdrajcy,
którzy nas odstąpili... Ach, proszę pani, gdyby pan Saccard był z nami,
wszystko inaczej by wyglądało. To nas dobiło, że wsadzili go do więzienia. I
teraz jeszcze on jeden tylko mógłby nas uratować... Powiedziałem tak do
sędziego: „Proszę pana — powiedziałem mu — oddajcie nam go, a ja znowu
powierzę mu cały swój majątek, powierzę mu swoje życie, bo, rozumie pan,
ten człowiek to nasza opatrzność! On zawsze zrobi wszystko, co zechce!"
Pani Karolina patrzyła na niego w osłupieniu. Jak to! Ani słowa gniewu, ani
jednej wymówki! Była to żarliwa ufność człowieka głęboko wierzącego. Jakżeż
potężny wpływ musiał mieć Saccard na całe to stado, żeby narzucić im jarzmo
tak ślepego zaufania!
— Przyszedłem właśnie, żeby to pani powiedzieć i proszę mi wybaczyć, że tak
się rozgadałem o swoich zmartwieniach, ale już mi się mąci w głowie... Jak
pani będzie widziała pana Saccard, to niech mu pani powie, że my go nigdy
nie odstąpimy.
Odszedł chwiejnym, niepewnym krokiem, a panią Karolinę, gdy została sama,
ogarnął nagle wstręt do życia. Ten nieszczęsny człowiek rozdarł jej serce.
Poczuła jeszcze silniejszy przypływ gniewu na tego drugiego, którego
nazwiska nie chciała wymieniać, i gniew ten
utwierdzała w sobie coraz bardziej. Nie miała jednak tego ranka czasu na
rozmyślania, ciągle bowiem ktoś przychodził.
Wśród tej fali interesantów najbardziej wzruszyła ją. wizyta Jordanów. Jak
przystało na dobre małżeństwo, które przedsiębierze wspólnie wszelkie
poważne kroki, Paweł i Marcelle przyszli razem zapytać pani Karoliny, czy ich
rodzice, Maugendre'owie, nic już istotnie nie zdołają wyciągnąć ze swoich
akcji. I tutaj również klęska była niepowetowana. Jeszcze przed decydującą
bitwą dwóch ostatnich likwidacji były fabrykant brezentów miał
siedemdziesiąt pięć akcji, za które zapłacił około osiemdziesięciu tysięcy:
wspaniały in-teres, bo w pewnej chwili — przy kursie trzech tysięcy franków
— akcje te przedstawiały wartość dwustu dwudziestu pięciu tysięcy. Na
nieszczęście jednak, w zapale walki grał bez pokrycia, wierząc w geniusz
Saccarda, stale kupując, tak że ogromne różnice kursów, które musiał zapłacić,
przeszło dwieście tysięcy franków, pochłonęły resztę majątku, owe piętnaście
tysięcy franków renty, owoc ciężkiej trzydziestoletniej pracy. Nic mu nie
zostało i z trudem tylko zdoła wyjść bez długów, gdy sprzeda swój domek
przy ulicy Legendre, z którego był tak dumny. I za tę klęskę pani Maugendre
ponosiła niewątpliwie większą odpowiedzialność aniżeli mąż.
— Ach, proszę pani! — opowiadała Marcelle, wesoła zawsze i uśmiechnięta
mimo tylu przeciwności losu — nie wyobraża sobie pani, co się stało z mamą!
Ona, zawsze tak ostrożna, tak oszczędna, postrach służących, depcąca im
zawsze po piętach, sprawdzająca co do centyma rachunki, operowała ostatnio
tylko setkami tysięcy franków; ona to podjudzała tatusia, który — dużo mniej
w gruncie rzeczy odważny — posłuchałby niewątpliwie wuja Ghave, gdyby
ona nie opętała go marzeniem o wielkiej wygranej, o milionie... Wzięło ich to
najpierw przy czytaniu dzienników finansowych; papa zapalił się pierwszy do
tego stopnia, że na. początku krył się przed mamą; ale potem, kiedy i mama,
która przez długi czas, jak przystało na oszczędną gospodynię, brzydziła się
spekulacją, też wzięła się do tego, wszystko przepadło. Czyż podobna, aby
żądza zysku zdolna była tak bardzo zmienić najporządniejszych w świecie
ludzi!
Jordan, któremu słowa żony przypomniały postać wuja Chave, wtrącił się
rozbawiony do rozmowy:
— Ach, gdyby pani widziała niezmącony spokój wuja Chave pośród tych
wszystkich katastrof! On to od dawna przewidywał
i teraz triumfował... Ani razu nie opuścił zebrania, giełdowego, ani razu nie
poniechał skromniutkiej gry na gotówkę, unosząc co wieczór swoje piętnaście,
dwadzieścia franków, zadowolony jak dobry urzędnik, który sumiennie
wypełnił codzienne obowiązki. Wokół niego ze wszystkich stron waliły się
miliony, krociowe majątki powstawały i rozpadały się w przeciągu dwóch
godzin, złoto lało się jak z cebra wśród huku piorunów, a on, spokojnie, bez
gorączki, grał sobie skromniutko, zarabiał na swoje drobne grzeszki... To
spryciarz nad spryciarze, a dziewczątka przy ulicy Nollet dostawały stale
swoje ciasteczka i cukierki.
Ta żartobliwa aluzja do grzeszków kapitana rozweseliła w końca obie kobiety.
Od razu jednak radość ich zgasła na myśl o smutnym. położeniu
Maugendre'ów.
— Niestety — oświadczyła pani Karolina — nie sądzę, aby pani rodzice zdołali
wyciągnąć coś ze swoich akcji. Wszystko wydaje mi się na zawsze skończone.
Akcje kosztują trzydzieści franków, niebawem spadną na dwadzieścia, na
pięć... Mój Boże, biedni, ludzie, W ich wieku, przyzwyczajeni do dobrobytu..
Co się z nimi. stanie?
— No cóż — odparł po prostu Jordan — trzeba będzie zająć się nimi...
Wprawdzie nie mamy jeszcze wielkiego majątku, ale zaczyna się nam jako
tako powodzić i nie zostawimy ich na bruku.
Los uśmiechnął się wreszcie do niego. Po tylu latach niewdzięcznej pracy jego
pierwsza powieść, drukowana najpierw w gazecie, a następnie opublikowana
przez jakiegoś wydawcę, odniosła nagle ogromny sukces; Jordan dostał kilka
tysięcy franków, wszystkie drzwi stały przed nim otworem, pałał chęcią
dalszej pracy, pewien, że zdobędzie majątek i sławę.
— Jeżeli nie będziemy mogli wziąć ich do siebie, wynajmiemy im małe
mieszkanko. Do licha! Jakoś to będzie!
Marcelle, która patrzyła na niego z bezgraniczną miłością, zadrżała lekko.
— Och, Pawełku! Pawełku! Jakiś ty dobry! I zaczęła szlochać.
— Niech się pani uspokoi, drogie dziecko, bardzo panią proszę — powtórzyła
kilkakrotnie pani Karolina, która podbiegła do niej zdumiona. — Nie można
tak rozpaczać!
— Ach, nie, to nie z rozpaczy... Ale, doprawdy, to wszystko nie
ma sensu! Niech pani sama powie, czy gdy wychodziłam za Pawła, rodzice nie
powinni byli dać mi posagu, o którym tyle opowiadali... Nie dali złamanego
centyma pod pretekstem, że Paweł nic nie ma, że robię głupstwo dotrzymując
danego mu słowa... No i ładnie dziś na tym wyszli... Mieliby teraz mój posag,
tego przynajmniej nie pożarłaby giełda...
Pani Karolina i Jordan nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Ale nie
pocieszyło to Marcelle, która coraz rzewniej płakała.
— A zresztą, nie o to nawet chodzi... Kiedy Paweł był biedny, ja miałam jedno
marzenie. Jak w bajce o wróżkach, wyobrażałam sobie, że jestem księżniczką i
że pewnego dnia przyniosę mojemu zrujnowanemu księciu dużo, dużo
pieniędzy, tak aby mógł zostać wielkim poetą... A teraz on mnie już nie
potrzebuje, jestem dla niego tylko ciężarem, razem z moją rodziną! On jeden
będzie ponosił wszelkie trudy, on jeden będzie wszystkich obdarzał... Serce mi
pęka z żalu.
Jordan chwycił ją gwałtownie w ramiona.
— Cóż ty nam tutaj pleciesz, drogi głuptasku! Czyż żona potrzebuje przynosić
cokolwiek mężowi? Przynosisz mi przecież samą siebie — swoją młodość,
miłość, humor — i nie ma na świecie takiej księżniczki, która mogłaby
ofiarować coś więcej!
Marcelle, szczęśliwa, że mąż tak bardzo ją kocha, uspokoiła się natychmiast,
przekonana, że istotnie nie było o co płakać. On zaś ciągnął dalej:
— Jeżeli twoi rodzice zgodzą się, urządzimy ich w Clichy, gdzie widziałem
niedrogie parterowe mieszkanko z ogrodem... U nas, w tej naszej dziurze
zapchanej meblami, jest bardzo miło, ale trochę ciasno; tym bardziej że
wkrótce będziemy potrzebowali więcej
miejsca...
I zwracając się z uśmiechem do pani Karoliny, która obserwowała ze
wzruszeniem tę uroczą scenkę małżeńską, dodał:
— Tak, tak, wkrótce będzie nas. troje, teraz, gdy jestem już mężem
zarabiającym na życie, można śmiało się do tego przyznać!... Prawda, proszę
pani! To jeszcze jeden wspaniały podarunek, jaki dostanę od tej kobietki, która
płacze, że nic mi nie przyniosła!
Pani Karolina, opłakująca zawsze swoją bezdzietność, spojrzała na
zarumienioną lekko Marcelle; nie zauważyła dotąd jej nieco już zaokrąglonej
talii. Teraz z kolei jej oczy napełniły się łzami.
— Ach, drogie dzieci! Kochajcie się mocno! Jesteście jedynymi rozsądnymi i
szczęśliwymi istotami! Przed odejściem Jordan opowiedział jej jeszcze parę
szczegółów o „Espérance". Wesoło, z wrodzonym sobie wstrętem do
interesów, mówił o redakcji jak o nieprawdopodobnej jaskini rozbrzmiewającej
nieustannie odgłosami spekulacji. Cały personel, od redaktora naczelnego
począwszy na woźnym skończywszy, spekulował i w tym towarzystwie on
jeden tylko — jak powiadał ze śmiechem nie grał, za co też wszyscy odnosili
się do niego z nieufnością, i pogardą. Zresztą krach Banku Powszechnego, a
zwłaszcza aresztowanie Saccarda, dobiło ostatecznie dziennik. Redaktorzy
rozpierzchli się na wszystkie strony i jeden tylko Jantrou, mimo nagonki,
upierał się, czepiał kurczowo szczątków rozbitego okrętu, by żyć jeszcze tym,
co na nim ocalało. Był to człowiek skończony; trzy lata dobrobytu zniszczyły
go do reszty, nadużywał bowiem w potworny sposób wszystkiego, co można
dostać za pieniądze, podobny owym głodomorom, którzy dorwawszy się
wreszcie do zastawionego stołu umierają z przejedzenia. Najciekawszym —
logicznym zresztą zjawiskiem — był ostateczny upadek baronowej Sandorff,
która w zamęcie katastrofy oddała się temu mężczyźnie, chcąc za wszelką cenę
odzyskać stracone pieniądze.
Na dźwięk nazwiska baronowej pani Karolina zbladła nieco, podczas gdy
Jordan, który nic nie wiedział o rywalizacji obu kobiet, ciągnął dalej:
— Nie wiem, dlaczego mu się oddała. Może wyobrażała sobie, że jako szef
reklamy dzięki swoim stosunkom będzie mógł dostarczyć jej pożytecznych
informacji. A może stoczyła się w jego ramiona posłuszna ogólnemu prawu
grawitacji, które sprawia, że spadające ciało stacza się coraz niżej. W
namiętności gry tkwi pewien rozkładowy ferment, który niejednokrotnie
obserwowałem, a który toczy
i niszczy wszystko, który z najstaranniej wychowanego, dumnego potomka
starego rodu czyni łachman ludzki, śmieć wymiatany do rynsztoka... W
każdym razie, jeżeli ten łajdak Jantrou zachował w sercu kopniaki, którymi
przyjmował go kiedyś ojciec baronowej, gdy jako remizjer przychodził do
niego po zlecenia giełdowe, to dzisiaj jest nieźle pomszczony. Ja sam,
przyszedłszy pewnego dnia
do redakcji, by wyciągnąć należne mi pieniądze, i otwarłszy zbyt szybko jakieś
drzwi, stałem się przypadkowo świadkiem gwałtownej sceny, na własne oczy
widziałem, jak Jantrou z całej siły wymierzył baronowej policzek... Ach, co to
był za przykry widok, ten pijany mężczyzna, przeżarty alkoholem i rozpustą,,
z brutalnością woźnicy znęcający się nad tą wielką damą!
Rozpaczliwym gestem pani Karolina nakazała mu milczenie. Wydawało jej się,
że ten potworny upadek ją samą miesza z błotem.
Gdy żegnali się, Marcelle ujęła serdecznie dłoń pani Karoliny.
— Niech pani nie sądzi, że przyszliśmy robić pani jakiekolwiek wymówki.
Przeciwnie, Paweł broni gorąco pana Saccard.
— To całkiem naturalne — wykrzyknął młody człowiek. — Był zawsze dla
mnie bardzo dobry. Nie zapomnę nigdy, jak wyrwał nas z łap tego strasznego
Buscha. A zresztą, to mimo wszystko człowiek niepospolity... Jak go pani
będzie widziała, proszę mu powiedzieć, że „para dzieciaków" myśli o nim
zawsze z głęboką wdzięcznością.
Po wyjściu Jordanów panią Karolinę ogarnął głuchy gniew. Wdzięczność! Za
co wdzięczność! Za ruinę Maugendre'ów? Ci Jordanowie byli" równie naiwni
jak Dejoie, odchodzili z takimi samymi słowami przebaczenia i życzliwości. A
przecież byli świadomi wszystkiego! Przecież ten pisarz, który obracał się w
świecie finansów, pełen tak szlachetnej pogardy pieniądza, nie był głupcem! W
niej zaś bunt trwał, narastał. Nie! Niepodobna przebaczyć; błoto było zbyt
głębokie! Policzek wymierzony przez Jantrou baronowej nie był w stanie jej
pomścić. To przecież Saccard był sprawcą tej zgnilizny.
Tego dnia pani Karolina wybierała się do Mazauda w sprawie pewnych
dokumentów, które chciała dołączyć do akt sprawy brata. Pragnęła też
dowiedzieć się, jakie będzie jego stanowisko, gdy obrona powoła go na
świadka. Umówiona była dopiero na czwartą, po giełdzie; i teraz — nareszcie
sama — spędziła przeszło półtorej godziny na porządkowaniu uzyskanych
dotąd informacji. Zaczynała powoli orientować się w tym stosie ruin.
Podobnie — w dzień po pożarze — gdy dymy rozproszą się, a żar wygaśnie,
uprząta się zgliszcza w nadziei znalezienia pod popiołami złota stopionych w
ogniu klejnotów.
Przede wszystkim zadała sobie pytanie, co mogło stać się z pieniędzmi. Te
stracone dwieście milionów, gdzieś się musiało przecież
podziać; skoro jedne kieszenie opróżniły się, inne musiały się napełnić.
Wydawało się jednak rzeczą, pewną, że grabki zniikowców nie zagarnęły całej
sumy, że co najmniej jedna trzecia przepadła bez śladu, nie wiadomo gdzie.
Rzekłbyś, że podczas krachów giełdowych pieniądze wsiąkają w ziemię, część
ginie bezpowrotnie, część przykleja się do wszystkich palców po trochu. Sam
Gundermann wsadził zapewne do kieszeni przeszło pięćdziesiąt milionów. Na
drugim miejscu stał Daigremont, który zagarnął dwanaście do piętnastu.
Wymieniano również markiza de Bohain, któremu klasyczna sztuczka raz
jeszcze się powiodła: grał na zwyżkę u Mazauda i odmówił zapłacenia różnic,
a za to podjął około dwóch milionów u Jacoby'ego gdzie grał na zniżkę; tym
razem jednak Mazaud, choć wiedział, że markiz, jak zwykły oszust, przepisał
wszystko na żonę, odgrażał się, doprowadzony do szaleństwa własnymi
stratami, że wytoczy mu proces. Prawie wszyscy zresztą członkowie zarządu
Banku Powszechnego zagarnęli królewski iście łup; jedni — jak Huret i Kolb
— sprzedając przed krachem, po najwyższym kursie, inni — jak markiz i
Daigremont — przechodząc zdradziecko do obozu zniżkowców; nie mówiąc o
tym, że na jednym z ostatnich posiedzeń, gdy Spółka goniła już resztkami,
zarząd udzielił każdemu ze swoich członków kredytu w wysokości przeszło
stu tysięcy franków. Wreszcie opowiadano, że wśród maklerów Delarocque, a
zwłaszcza Jacoby wygrali na własny rachunek ogromne sumy, które zresztą
zniknęły bez reszty w ziejących wiecznie, bezdennych przepaściach: jednemu
wydarła wszystko żądza uciech zmysłowych, drugiemu namiętność gry.
Krążyły też pogłoski, że Nathansohn stał się jednym z królów kulisy dzięki
trzymilionowej wygranej, którą zrealizował grając na własny rachunek na
zniżkę, a jednocześnie na zwyżkę na rachunek Saccarda; miał przy tym
niezwykłe szczęście, bo — zaangażowany poważnie przez ogromne zakupy
na rachunek Banku Powszechnego, który przestał płacić — zbankrutowałby
niechybnie, gdyby nie umorzono wszystkich zobowiązań kulisy, innymi
słowy, gdyby całej kulisie, uznanej za niewypłacalną, nie zrobiono podarunku
z przeszło stu milionów franków. Ten mały Nathansohn to prawdziwy
szczęściarz i spryciarz i wszyscy uśmiechali się mówiąc o tym godnym
pozazdroszczenia przypadku, dzięki któremu zachował całą wygraną, nie
płacąc tego, co przegrał.
Cyfry jednak były niepewne i pani Karolina nie mogła ustalić
dokładnie wygranych, gdyż transakcje giełdowe dokonywane są w sekrecie, a
maklerzy przestrzegają, ściśle tajemnicy zawodowej. Nawet przeglądając
notesy maklerskie, niczego by się nie dowiedziano, gdyż nie wpisuje się do
nich nazwisk. Na próżno zatem usiłowała dociec, jaką sumę zagarnął Sabatani,
który zniknął bez śladu po ostatniej likwidacji. Była to jeszcze jedna dotkliwa
strata, jaką poniósł Mazaud. Zwykła zresztą historia: podejrzany klient,
traktowany początkowo nieufnie, który składa niewielkie pokrycie, zaledwie
kilka tysięcy franków, przez pierwsze parę miesięcy, dopóki nie pójdzie w
zapomnienie znikomość gwarancji, gra bardzo ostrożnie, zdobywa sobie
przyjaźń maklera i wreszcie ulatnia się po jakiejś grubszej sztuczce
złodziejskiej. I Mazaud odgrażał się, że dokona egzekucji Sabataniego, tak jak
kiedyś przeprowadził egzekucję Schlossera, oszusta należącego do tej samej
nieprzeliczonej bandy, która rabuje rynek, podobnie jak dawne bandy
zbójeckie rabowały po lasach. I ten Lewantyńczyk o aksamitnych oczach, ten
Włoch skrzyżowany z człowiekiem Wschodu, którego legenda darzyła pewną
właściwością stanowiącą przedmiot skrytej ciekawości kobiet, wyjechał
żerować na którejś z giełd zagranicznych, podobno berlińskiej, czekając, aż
zapomną o nim na giełdzie paryskiej; wróci wtedy i ciesząc się znowu
szacunkiem, korzystając z powszechnej tolerancji, zacznie na nowo uprawiać
swój niecny proceder.
Następnie sporządziła pani Karolina listę klęsk. Katastrofa Banku
Powszechnego była jednym z owych straszliwych wstrząsów, których ofiarą
pada całe miasto. Nic nie ostało się zniszczeniu, głębokie szczeliny porysowały
sąsiednie domy, co dzień piętrzyły się nowe ruiny. Jeden po drugim banki
waliły się w gruzy z głuchym trzaskiem jak szczątki murów pozostałych po
pożarze. Z niemym przerażeniem słuchano tego łoskotu, zastanawiano się, w
którym miejscu katastrofa zatrzyma się wreszcie. Pani Karolina żałowała
przede wszystkim nie bankierów, spółek, zniszczonych ludzi i rzeczy ze
świata finansów, porwanych wirem klęski, lecz wszystkich tych biedaków,
akcjonariuszy, spekulantów nawet, których znała osobiście i lubiła, a którzy
znaleźli się wśród ofiar. Po klęsce liczyła swoich poległych. A byli wśród nich
nie tylko głupi, pożałowania godni Maugendre'owie, biedny Dejoie, smutne i
wzruszające panie de Beauvilliers. Inny jeszcze dramat poruszył głęboko jej
serce: bankructwo fabrykanta jedwabiu, Sednie'a, które ogłoszono właśnie
poprzedniego dnia.
nieważ widziała go kiedyś przy pracy jako członka zarządu Spółki, jedynego
— jak mówiła — któremu nie bałaby się powierzyć paru centymów, twierdziła
przeto, że jest człowiekiem najuczciwszym pod słońcem. Go za straszna rzecz
ta namiętność gry. Ten człowiek, który trzydzieści lat zużył na to, by własną
pracą i uczciwością stworzyć jedną z najsolidniejszych firm paryskich, w
niespełna trzy lata do tego stopnia ją nadwerężył i podkopał, że za jednym
uderzeniem rozpadła się w gruzy. Jak gorzko żałować musiał dawnych
pracowitych dni, kiedy wierzył jeszcze w majątek zdobywany wytrwałym
wysiłkiem, zanim — wskutek pierwszej, przypadkowej wygranej — nie zaczął
nim gardzić, opętany marzeniem o zdobyciu na giełdzie, ' w ciągu jednej
godziny, miliona, na który uczciwy kupiec musi pracować całe życie! I giełda
wszystko mu zabrała, nieszczęsny człowiek, jak rażony piorunem, bankrut,
niezdolny i niegodny wrócić do interesów, został z synem, owym Gustawem,
z którego nędza zrobi być może zwykłego oszusta, hulakę żądnego zabaw i
uciech, dźwigającym od czterdziestu do pięćdziesięciu tysięcy długu, już teraz
skompromitowanym w jakiejś szpetnej aferze z wekslami podpisanymi dla
Żermeny Coeur. Los innego jeszcze biedaka zasmucał głęboko panią Karolinę,
los remizjera Massias, a Bóg jeden wie, że nie nosiła w sercu tych wszystkich
pośredników kłamstwa i kradzieży! Tylko że tego również znała osobiście,
pamiętała jego wielkie, śmiejące się oczy i jego minę obitego psiaka, gdy tak
biegał po Paryżu W pogoni za kilkoma marnymi zleceniami... I jeżeli przez
chwilę on również mógł uważać się za jednego z panów rynku, gdy,
związawszy się z Saccardem, pokonał zły los, jakżeż straszny musiał być dlań
upadek, który przebudził go z tych marzeń, ciskając z pogruchotanym
kręgosłupem o ziemię. Winien był siedemdziesiąt tysięcy franków i zapłacił je,
chociaż mógł, jak tylu innych, powołać się na ekscepcję gry; zapożyczając się,
oddając w zastaw całe swoje życie, popełnił to wzniosłe, a bezużyteczne
głupstwo spłacenia długów, nikt bowiem nie poczytywał mu tego za zasługę,
a nawet za jego plecami uśmiechano się z pogardliwym wzruszeniem ramion.
Ciskał zresztą gromy jedynie na giełdę, ogarnięty na nowo wstrętem do
brudnego rzemiosła, które uprawiał, krzycząc, że trzeba być Żydem, aby dojść
tutaj do czegoś; godził się zresztą z rezygnacją ciągnąć dalej swój los, nie tracąc
mimo wszystko upartej nadziei na wielką wygraną, jak długo służyć mu będą
dobre oczy i silne nogi. Najgłębszą jednak
litość budziły w sercu pani Karoliny te poległe w walce nieznane ofiary, bez
nazwiska, bez historii. Był ich legion,- zasłane były nimi krzewy przydrożne,
porosłe trawą rowy, za każdym niemal pniem drzewa leżały porzucone trupy
i ranni charkoczący z trwogi. Ileż strasznych, niemych dramatów! Niezliczony
tłum ubogich rentierów, drobnych akcjonariuszy, którzy wszystkie swoje
oszczędności ulokowali w akcjach Banku Powszechnego: stróże, którzy
porzucili służbę, stare panny z kotem, emeryci prowincjonalni o
uregulowanym, maniackim trybie życia, księża wiejscy zubożeni przez
jałmużnę; budżet tych niepozornych istot, wydających parę su dziennie na
mleko i chleb, tak jest dokładny i ograniczony, .że brak dwóch su powoduje
kataklizm. I nagle utrata wszystkiego, odebranie środków do życia, drżące,
starcze dłonie błądzące po omacku, niezdolne do pracy, pokorne i ciche
istnienia wtrącone raptownie w przerażającą otchłań nędzy! Setki
rozpaczliwych listów nadchodziły z Vendome, skąd imć Fayeux, poborca rent,
ulotnił się, czyniąc kieskę jeszcze dotkliwszą. Jako depozytariusz pieniędzy i
walorów, swoich klientów, w których imieniu operował na giełdzie, zaczął bez
opamiętania grać na własny rachunek; przegrawszy zaś i nie chcąc płacić,
zwiał z kilkuset tysiącami franków, które znajdowały się w jego rękach. W
całym okręgu Vendome, w najbardziej nawet odległych farmach, zostawił po
sobie nędzę i łzy. W ten sposób skutki krachu dotarły pod strzechy. I czyż—
jak po wielkich epidemiach — najbardziej godnymi litości ofiarami nie byli ci
szarzy ludzie, drobni ciułacze, których oszczędności synowie dopiero zdołają
odrobić po długich latach ciężkiej pracy?
Pani Karolina wyszła wreszcie z domu, by udać się do Mazauda; schodząc w
dół Bankową, myślała o licznych ciosach, które od dwóch tygodni nie
przestawały sypać się na maklera. Fayeux okradł go na trzysta tysięcy
franków, Sabatani zostawił nie zapłacony rachunek na podwójną niemal sumę,
markiz de Bohain i baronowa Sandorff odmówili zapłacenia różnic kursów na
blisko milion, bankructwo Sedille'a wydarło mu drugie tyle; nie licząc ośmiu
milionów, które winien mu był Bank Powszechny, owych ośmiu milionów, na
które udzielił reportu Saccardowi; ta przerażająca strata stanowiła otchłań, w
którą lada godzina miał się stoczyć, czego z niepokojem oczekiwała cała
giełda. Dwukrotnie już rozeszła się pogłoska o katastrofie. I zawzięty los zesłał
na niego jeszcze jedno nieszczęście, które miało stać
się przysłowiową, kroplą przepełniającą kielich: aresztowano jego urzędnika
Flory, pod zarzutem sprzeniewierzenia stu osiemdziesięciu tysięcy franków.
Wymagania panny Chuchu — dawnej skromniutkiej statystki, wątłego
świerszczyka ulicy paryskiej — stopniowo wzrastały: najpierw niedrogie
kolacyjki, potem mieszkanko przy ulicy Condorcet, wreszcie klejnoty, koronki;
w rzeczywistości zgubiła nieszczęsnego, kochliwego młodzieńca pierwsza
wygrana dziesięciu tysięcy nazajutrz po Sadowie, te pieniądze, równie łatwo
zdobyte jak wydane, które pociągnęły za sobą potrzebę dalszych, coraz to
nowych zysków, wzniecając w nim gorączkę pożądania do tej tak drogo
kupionej kobiety. Niezwykłe w całej historii było jednak to, że Flory okradł
swojego szefa po to po prostu, by zapłacić dług u innego maklera: ta
szczególna uczciwość wynikała zapewne ze strachu przed natychmiastową
egzekucją, a częściowo i z nadziei, że uda mu się ukryć kradzież, uzupełnić
niedobór dzięki jakiejś cudownej transakcji. W więzieniu, ocknąwszy się nagle,
płakał ze wstydu i rozpaczy; tego właśnie ranka przyjechała z Saintes jego
matka, by go odwiedzić, i mówiono, że rozchorowała się ze zmartwienia u
znajomych, u których się zatrzymała.
„Jakżeż dziwne są koleje losu!" — myślała pani Karolina przechodząc plac
Giełdowy. Gwałtowny sukces Banku .Powszechnego, który w niespełna cztery
lata wzniósł się triumfalnie na szczyt potęgi, nagły jego upadek, gdy w miesiąc
zaledwie cały gmach runął w gruzy, nie przestawały jej zdumiewać. Czyż
dzieje Mazauda nie były równie zadziwiające? Przez długi czas był
niewątpliwie wybrańcem losu. W trzydziestym drugim roku życia,
odziedziczywszy spadek po wuju, został maklerem, poślubił uroczą kobietę,
która go uwielbiała i dała mu dwoje ślicznych dzieci, był nadto przystojnym
mężczyzną i z każdym dniem umacniał swoją pozycję przy koszu dzięki
rozległym stosunkom, niestrudzonej aktywności i niepospolitej intuicji;
przyczyniał się do tego nawet jego ostry, przenikliwy jak piszczałka głos, który
stał się na giełdzie równie słynny jak grzmiący bas Jacob'ego. I nagle sytuacja
jego zachwiała się, znalazł się na skraju przepaści, w którą mógł wtrącić go
najlżejszy podmuch wiatru. Ą przecież nie grał dotąd na własny rachunek,
gdyż powstrzymywał go jeszcze zapał do pracy i młodzieńczy niepokój.
Ugodzony został w trakcie lojalnej walki, wskutek niedoświadczona i
entuzjazmu, dlatego że zbytnio zaufał innym. Zresztą cieszył się nadal żywą
sympatią, utrzymywano nawet, że przy dużej dozie pewności siebie i zimnej
krwi mógłby wypłynąć.
Wszedłszy do kantoru pani Karolina poczuła wyraźnie w ponuro
wyglądających biurach zapach ruiny, dreszcz skrytej trwogi. Przechodząc
przez kasę dostrzegła około dwudziestu osób, które czekały zbite w
gromadkę, podczas gdy kasjer gotówki i kasjer papierów wartościowych
wypłacali jeszcze należności, ale coraz to powolniejszym ruchem ręki, jak
ludzie sięgający po ostatnie zasoby. Przez uchylone drzwi zobaczyła
drzemiące biuro likwidacji, gdzie siedmiu urzędników czytało gazety, gdyż od
czasu jak na giełdzie .zapanowało
bezrobocie, niewiele mieli pracy. Tylko w biurze transakcji gotówkowych
kołatało się jeszcze życie. Przyjął panią Karolinę prokurent Berthier, na jego
pobladłej twarzy widoczne były również ślady nieszczęścia, jakie spotkało
kantor.
— Nie wiem, czy pan Mazaud będzie mógł panią przyjąć... Niedomaga trochę,
przeziębił się pracując wczoraj całą noc w nie opalanym biurze, zszedł właśnie
do siebie, na pierwsze piętro, żeby trochę odpocząć.
Pani Karolina nalegała jednak.
— Niech mi pan ułatwi, proszę, krótką rozmowę z nim... Chodzi tu może o
ocalenie mojego brata. Pan Mazaud wie doskonale, że mój brat nie zajmował
się nigdy transakcjami giełdowymi, jego zeznanie mogłoby więc mieć
ogromne znaczenie... Poza tym chciałabym zapytać go o pewne obliczenia, on
jeden tylko może udzielić mi informacji co do niektórych dokumentów.
Po krótkim wahaniu Berthier poprosił ją wreszcie do gabinetu maklera.
— Niech pani zechce poczekać tu chwilę, zobaczę, co się da zrobić.
Pokój był istotnie przejmująco zimny. Ogień wygasł chyba poprzedniego
wieczora i nikt nie pomyślał o rozpaleniu go na nowo. Ale jeszcze silniej
uderzył panią Karolinę wzorowy porządek, tak jakby ktoś spędził całą noc i
ranek na opróżnianiu szuflad, niszczeniu niepotrzebnych papierów i
starannym układaniu dokumentów, które należało zachować. Nie poniewierały
się na wierzchu żadne akta, żaden nawet list. Na biurku znajdowały się
jedynie w idealnym porządku przybory do pisania, kałamarz, podstawka do
piór i duża bibuła, na której leżał pozostawiony plik kartek giełdowych
Mazauda,
kartek zielonych, koloru nadziei. Ta pustka i głucha cisza sprawiały
nieskończenie smutne wrażenie.
Po kilku minutach Berthier wrócił.
— Nie wiem, doprawdy, co się stało! Dzwoniłem dwa razy, nie śmiem dłużej
dobijać się... Może pani sama spróbuje zadzwonić, schodząc. Ale radziłbym
pani przyjść kiedy indziej.
Pani Karolina musiała ustąpić. Na pierwszym piętrze jednak zawahała się
jeszcze, wyciągnęła nawet rękę w kierunku dzwonka. I już miała odejść, gdy
nagle zatrzymały ją jakieś krzyki, szloch, głucha wrzawa dochodzące z głębi
mieszkania. Wtem drzwi otwarły się, wybiegł z nich pobladły, przerażony
służący, który rzucił się schodami na dół, krzycząc:
— Boże! Wielki Boże! Nasz pan...
Pani Karolina stała bez ruchu przed tymi rozwartymi na oścież drzwiami, zza
których dobywał się wyraźny teraz jęk potwornego bólu. Poczuła lodowaty
dreszcz domyślając się, przeczuwając jasno, co się tam działo. W pierwszej
chwili chciała uciec, ale nie mogła, przejęta do głębi litością, czując nieodpartą
potrzebę zobaczenia, pragnąc podzielić ból nieszczęśliwych. Weszła,
wszystkie drzwi zastała otwarte, dotarła do salonu.
Dwie służące, kucharka i pokojówka zapewne, wyciągając szyje, z wyrazem
przerażenia na twarzy zaglądały do pokoju i szeptały jękliwie:
— O Boże! Nasz pan! Boże!... Boże!...
Gasnące światło szarego zimowego dnia sączyło się słabym blaskiem przez
szczeliny w gęstych, jedwabnych zasłonach.. Ale w pokoju było bardzo ciepło,
na kominku dopalały się wielkie polana, rzucając na ściany mocny, czerwony
odblask. Stojący na stole olbrzymi pęk róż, królewski iście — zważywszy porę
roku — bukiet, który makler przy-niósł żonie poprzedniego dnia jeszcze,
rozwinął się wspaniale w tej cieplarnianej temperaturze i wypełniał cały pokój
balsamiczną wonią. Wszystko dokoła tchnęło wyrafinowanym zbytkiem., w
powietrzu unosił się jakby zapach szczęścia, bogactwa, nie zmąconej niczym
miłości, które kwitły tutaj przez cztery lata. W czerwonym odblasku ognia
Mazaud leżał na skraju kanapy, ze strzaskaną głową, z ręką zaciśniętą
kurczowo na rękojeści rewolweru, podczas gdy żona, przybiegła zapewne na
odgłos wystrzału, stała przed nim wydając z siebie tę przeraźliwą skargę, ten
nieprzerwany, dziki krzyk rozpaczy, który
słychać było na schodach. W chwili wystrzału trzymała na rękach cztero- i
półrocznego synka, którego małe rączki oplotły kurczowo jej szyję w odruchu
przerażenia, a uczepiona jej spódnicy sześcioletnia już córeczka tuliła się do
matki; i dzieci, słysząc rozpaczliwy krzyk matki, również płakały głośno.
Pani Karolina chciała przede wszystkim wyprowadzić je z pokoju.
— Zaklinam panią, niech pani stąd wyjdzie, na miłość boską.!
Sama drżała i czuła się bliska omdlenia. Widziała, jak z przebitej kulą głowy
Mazauda sączyła się jeszcze krew, spadając kroplami na aksamit kanapy, skąd
spływała na dywan. Na ziemi widniała szeroka plama, która stale się
rozszerzała. I pani Karolinie wydawało się, że krew ta sięgała aż do niej, że
plamiła jej stopy i ręce.
— Błagam panią, chodźmy stąd! Chodźmy stąd!
Ale nieszczęsna kobieta, z chłopcem uwieszonym na szyi i tulącą się do
spódnicy dziewczynką, nie słyszała jej, nie ruszała się, zesztywniała, przyrosła
jakby do tego miejsca, skąd żadna w świecie siła nie zdołałaby jej oderwać.
Cała trójka była jasnowłosa, o mlecznobiałej cerze, a matka miała wygląd
równie delikatny i niewinny jak dzieci. Osłupiała w obliczu zabitego szczęścia,
wobec unicestwienia tego bezchmurnego życia, które miało trwać wiecznie,
dobywała z siebie głośny krzyk, jakby wycie zawierające całe cierpienie
człowieczeństwa.
Pani Karolina padła na kolana. Szlochając głośno, wołała:-----Rozdziera mi
pani serce. Zaklinam panią na wszystko, niech
się pani oderwie od tego widoku, przejdźmy do sąsiedniego pokoju, niech mi
pani pozwoli oszczędzić sobie choć trochę bólu, jaki pani wyrządzono...
I ciągle ta sama straszna, przerażająca grupa, matka z dwojgiem małych, jakby
wrosłych w nią, nieruchomych — z długimi rozpuszczonymi blond włosami. I
ciągle to samo potworne wycie, ten lament krwi, niby ryk zwierząt
dobywający się z lasu, gdy myśliwi zabiją ojca.
Pani Karolina wstała, nie wiedziała, co się z nią dzieje. Słychać było jakieś
kroki, głosy, zapewne przybył lekarz, by stwierdzić zgon. Nie mogła dłużej tu
wytrzymać, uciekła, ścigana straszną, nie milknącą skargą, która goniła ją
nawet na ulicy, w turkocie przejeżdżających powozów.
Niebo bladło, było zimno, ale pani Karolina szła powoli, z obawy,
aby — sądząc po jej błędnym wzroku — nie wzięto jej za morderczynię i nie
zatrzymano. Przypominało jej się wszystko, cała historia potwornego
zaprzepaszczenia dwustu milionów, które nagromadziło tyle ruin, pociągnęło
za sobą tyle ofiar. Jaka tajemnicza siła, wzniósłszy tak szybko tę wieżę ze złota,
zburzyła ją tak nagle? Te same ręce, które ją wybudowały, zawzięły się,
rzekłbyś, owładnięte szałem, by ją zniszczyć, nie zostawiając kamienia na
kamieniu. Zewsząd dochodziły okrzyki rozpaczy, fortuny waliły się z
łoskotem wózków wywożących gruz na wysypisko publiczne. Resztki dóbr
rodowych Beauvilliersów, ciułane grosz do grosza oszczędności Dejoie,
zebrane w wielkim przemyśle kapitały Sédille'a, renty byłego kupca
Maugendre'a, wszystko to, zmieszane bezładnie, zostało z trzaskiem wrzucone
do tej samej bezdennej kloaki. A dalej Jantrou nurzający się w alkoholu,
Sandorffowa nurzająca się w błocie, Massias zmuszony wrócić do nędznego
rzemiosła psa gończego, na całe życie przykuty długami do giełdy; dalej Flory
pokutujący w więzieniu za kradzież, do której przywiodła go zbytnia
kochliwość; Sabatani i Fayeux, uciekający przed pogonią żandarmów; i dalej,
bardziej jeszcze przejmujące i żałosne, nie znane nikomu ofiary, wielkie
bezimienne stado biedaków doprowadzonych przez katastrofę do skrajnej
nędzy, drżących z zimna, płaczących z głodu. I wreszcie śmierć, wystrzały
rewolwerowe rozlegające się w całym Paryżu, strzaskana głowa Mazauda,
krew Mazauda, która ściekając kroplami wśród zbytku i woni róż zbryzgiwała
wyjące z bólu żonę i dzieci.
I wtedy wszystko, co widziała, wszystko, co słyszała od paru dni, wydarło się
z udręczonego serca pani Karoliny w okrzyku przekleństwa i nienawiści do
Saccarda. Nie mogła dłużej milczeć, nie pamiętać o nim, jakby nie istniał,
musiała osądzić go i potępić. On jeden był winien, wynikało to jasno ze
wszystkich tych piętrzących się klęsk, których potworne nagromadzenie
przejmowało ją zgrozą. Przeklinała go; gniew i oburzenie, tak długo
hamowane, znajdowały ujście w mściwej nienawiści, nienawiści do zła.
Czyżby przestała kochać swojego brata, że czekała aż do tej chwili, by
znienawidzić tego człowieka, który był jedyną przyczyną ich nieszczęścia? jej
biedny brat, to duże, niewinne dziecko, ten niezmordowany pracownik, tak
uczciwy i prawy, skalany teraz niezatartą plamą więzienia, ofiara, o której
zapomniała, ofiara droższa i boleśniejsza od wszystkich innych! Ach, niechaj
Saccard nie znajdzie przebaczenia,
niech nikt nie ośmieli się występować w jego obronie, ci nawet, którzy nie
przestali w niego wierzyć, którzy znali tylko jego dobroć, i niechaj pewnego
dnia umrze samotny, okryty pogardą!
Pani Karolina podniosła oczy w górę. Znajdowała się na placu i ujrzała przed
sobą giełdę. Zapadał zmierzch, mgliste niebo zimowe słało za gmachem jakby
dymy pożarne, ciemnoczerwoną łunę powstałą, rzekłbyś, z płomieni i oparów
zdobytego szturmem miasta. I na tym tle szara, posępna giełda rysowała się
ponuro, spowita jakby melancholią katastrofy, która przed miesiącem
wyludniła ją, upodabniając do spustoszonej klęską głodu hali targowej, gdzie
hula wiatr. Była to jedna z owych nieuniknionych, periodycznych epidemii,
które co dziesięć, piętnaście lat wymiatają rynek, jeden z owych feralnych
piątków siejących wokół zniszczenia. I trzeba długich lat, aby zaufanie
odrodziło się na nowo, by wielkie domy bankowe powstały z ruin, aż do dnia,
kiedy rozbudzona powoli namiętność gry, roznieciwszy znowu płomień
hazardu, sprowadzi nowy kryzys i wtrąci wszystko w otchłań nowej
katastrofy. Tym razem jednak, poza rdzawą łuną, snującą się na widnokręgu,
w odległym, niespokojnym pomruku miasta dawało się słyszeć jakby jakieś
potężne, głuche trzeszczenie, zwiastujące bliski koniec obecnego świata.