Czesław Chruszczewski
Miasto nie z tej
planety
Opowieści fantastyczne
1
„Pusta przestrzeń jest jak królestwo, a Niebo
i Ziemia to indywidualna istota w tym królestwie. Na
jednym drzewie rośnie wiele owoców, a w jednym
królestwie żyje wielu ludzi. Jak nieroztropnie byłoby
przypuszczać, że oprócz Nieba i Ziemi, które możemy
zobaczyć i oglądać każdego dnia i każdej nocy, nie ma
innych Niebios i innych Ziem.”
(Teng Mu XIII wiek)
2
Zwierciadło Trzech Czasów
Wstęp do prologu
Najchętniej i najczęściej rozpoczynamy wszelkie
pytania magicznym słowem: DLACZEGO? Dziecko
i starzec pragną wiedzieć:
DLACZEGO.
DLACZEGO urodziłem się?
DLACZEGO żyję?
DLACZEGO umieram?
DLACZEGO świeci słońce?
DLACZEGO gaśnie słońce?
Dlaczego towarzyszy nam przez całe życie
„Dlaczego” – pragnie wiedzieć uczeń Pierwszej Klasy i na
pytanie „dlaczego” usiłuje odpowiedzieć profesor, doktor
habilitowany.
Pytanie „dlaczego” wywołuje pragnienie wiedzy.
DLACZEGO świat jest taki, jaki jest?
DLACZEGO człowiek myśli?
– Otóż to! – zawołał jeden z czterech miliardów
myślicieli (według nieco już zdezaktualizowanego spisu
ludności Ziemi. Każdy dzień, każda godzina, każda minuta
zbliżają nas do pięciu miliardów) – DLACZEGO myślę
i co dziwniejsze, DLACZEGO myślę, że myślę?
Dlaczego taką wagę przykłada się do myślenia,
3
skoro bezmyślność jest przyjemniejsza. Myślę, więc
jestem. Dlaczego jestem?
Człowiek postanowił wzbogacić się i począł zbierać
– złote myśli.
„Świat jest tak wielki, że nie ma niczego takiego,
czego by nie było.”
„Noś parasol (antynuklearny) przy pogodzie.”
„Twierdza sentymentów deterministycznych to
antypatia do idei przypadku” (William James Essays).
„Czas przemija, powiadasz? Ach nie! Niestety, czas
stoi, to my przemijamy” (Kenneth G. Denbigh).
„Czas nie zając, nie ucieknie.”
– No właśnie. Zając czy nie zając? A może bestia
apokaliptyczna?
„Zrozumieć istotę Czasu, to zrozumieć wszystko.”
„Czas odmierzamy własnym trwaniem.”
„Szkoda czasu, by zebrać wszystkie złote myśli
o Czasie. A jednak Czas nam dokucza najdotkliwiej.
Mnożą się pytania: DLACZEGO?
Mnożą się w nieskończoność. A propos! Obecnie
uważa się, że promień Wszechświata wynosi około
320 000 000 000 000 000 000 000
Według ogólnej teorii względności Wszechświat był
uważany za skończony i nieograniczony. Jasne? Podobno
Wszechświat zaczął się rozszerzać 13 miliardów lat temu.
DLACZEGO?
– Babciu, a dlaczego masz takie duże zęby?
Należymy zatem do cywilizacji DLACZEGOIDÓW
– DLACZEGOIDZI stale rozwijają się i ustawicznie
mądrzeją. Historia człowieka to historia mądrzenia istoty
ludzkiej. Mądrzejemy i mądrzejemy i końca nie widać tej
4
eksplozji mądrości. Teoria rozszerzającego się
Wszechświata to także teoria „rozszerzania się” rozumu.
Interesują nas modele Kosmosu i model mózgu.
„Zachowajmy do wszystkiego dystans” –
szczerozłota myśl.
Również do własnej historii.
„Szczęście jest ślepe, ale nie jest niewidzialne” (Fr.
Bacon).
Czyżby historia człowieka była historią dążenia do
szczęścia?
Henryk de Saint-Simon pisał m.in.: „Szczęśliwym
można być tylko wtedy, gdy własnego szczęścia szuka się
w szczęściu innych. Ta zasada jest równie pewna
i pozytywna jak ta, że ciało zatrzymuje się lub opóźnia
w swym biegu, jeśli napotka inne ciała pchnięte w kierunku
przeciwnym”.
„Quid extra petilis intra vos positam felicitatem?” –
„DLACZEGO poza sobą szukacie szczęścia, które jest
w was?” (Boecjusz). Bo świat wewnętrzny jest
najrozleglejszy i najmniej znany. Fantastyczny.
Rozpocznijmy próbę eksploracji naszego świata od
zarysu historycznego. Rzut oka na przeszłość, na
teraźniejszość, na przyszłość, na czas uniwersalny.
– Serio? Dlaczego serio?
– Serio nie oznacza poważnie.
5
Zamiast prologu:
Powstał z niczego. Jak Wszechświat, i dlatego tak
bardzo byli do siebie podobni. Z niczego powstać –
zabawne i smutne. Lecz wówczas, w momencie stworzenia,
nie odczuwał ani radości, ani smutku. Wszelkie uczucia
były mu obce. Po upływie kilkuset tysięcy lat reagował na
ciepło i światło. Życiodajny bulion sprzyjał jego
wzrostowi, więc powiększał się i powiększał. Minęło wiele
czasu, epoka przemijała po epoce, aż po raz pierwszy
otworzył oczy. Widział, i był to sukces nie lada. Z wody
wygramolił się na błotnistą plażę, potem pełzał, wygrzewał
się na słońcu, wszedł na najbliższe drzewo, by z niego
skoczyć na sąsiednie, skakał coraz dalej i coraz wyżej, aż
nauczył się fruwać, jednocześnie zatęsknił za spacerami,
łaził więc po lasach, dżunglach, aż zadomowił się tutaj na
dobre. Te początkowo skromne jeszcze osiągnięcia
przewróciły mu nieco w głowie. Poważny zawrót głowy od
sukcesu nastąpił jednak nieco później, gdy nauczył się
posługiwać kijem i przy najbliższej okazji wygarbował
skórę gorylowi, który coraz bardziej spoufalał się. Wszakże
o karierze począł serio myśleć po skrzesaniu pierwszej
iskry. Samodzielnie rozpalił ognisko, wydoił kozę, zagrzał
mleko, zabił królika i upiekł na rożnie. Gorąca strawa
znacznie poprawiła samopoczucie. W rozwijającym się
mózgu zakiełkowała myśl buńczuczna, zuchwała: „Jestem
panem wszelkiego stworzenia”. Oczywiście była to
jednostronna opinia. Nie próbował jej przekonsultować
z jakimkolwiek stworzeniem i chociaż niejednokrotnie
dostawał cięgi od innych, nie zmienił zdania wbrew
rozsądkowi. Ogień dawał mu niewątpliwą przewagę
6
i trzeba przyznać, potrafił to wykorzystać. Dawniej udawał
się na spoczynek, gdy zapadał zmrok. Teraz mógł podumać
przy ognisku, poznając smak wieczoru i urok światła.
Dysponował większą ilością godzin, znużony pracowitym
dniem, odpoczywał, kontemplował nocny krajobraz,
przysłuchiwał się odgłosom dżungli i mądrzał. By uchronić
ogień przed deszczem, przeniósł ognisko do jaskini.
Któregoś wieczoru postanowił utrwalić na ścianie skały
obrazy znanych zwierząt. Udało się, rysunki przetrwały
tysiące lat. Mógł teraz powiedzieć o sobie: „Jestem
artystą”. Powiadają: potrzeba to matka wynalazku. Zmiany
klimatyczne były kłopotliwe od początku świata. Zimne,
północne wichry sprawiły, że począł rozglądać się za
solidnym futrem. Futra skakały z drzewa na drzewo, łaziły
po ziemi. Przywiązał kamień do kija i upolował
jaskiniowego niedźwiedzia.
Źródła oficjalne i mniej oficjalne podają, że
towarzyszka życia pojawiła się w sadzie owocowym
w okresie trudnym do ustalenia. Natomiast z niektórych
źródeł naukowych wiemy, że Matka Natura tworzyła
większość zwierząt parami. Owoce miłości zrywamy po
dzień dzisiejszy. Nie bez przyczyny rozpoczęto już
kolonizację innych planet i eksplorację Kosmosu. Ale nie
wyprzedzajmy czasu. Nasz niewątpliwy bohater mógł
wreszcie pogawędzić ze swoją drugą połową. Zasób słów
początkowo był skromny, ale wkrótce rozgadali się.
– Dlaczego tak późno wracasz? – zapytała, gdy
wszedł do jaskini objuczony upolowaną zwierzyną,
owocami, warzywami i czymś tam jeszcze.
– Kłopoty z zaopatrzeniem – wymruczał – pół dnia
goniłem dzika. Dopadłem go wreszcie. Bestia! Pilnuj
ognia! – wrzasnął. – Przygasa. Część uwędzimy, część
7
upieczesz, słoninę wytopisz.
Ugryzła go w ucho, co oznaczało, że ma ochotę na
co innego. Miłość uczyniła go szczęśliwym, przynajmniej
początkowo. Wkrótce stworzyli razem nowe istnienie.
I życie potoczyło się dalej wartkim nurtem.
Trzeba było małego bawić. A to oswojoną
wiewiórką, a to noszeniem na barana, a to zabawką. Strugał
fujarki, patyczki, aż któregoś dnia wystrugało się kółko.
A gdyby tak powiększyć kółeczko i zrobić z niego
koło? Głowił się i mozolił nad tym wynalazkiem bardzo
długo. Realizacja pomysłu nastręczała wiele trudności.
Skoro po iluś tam wieczorach pokonał wszystkie trudności,
począł przy pomocy kół coraz szybciej podróżować.
Obserwując lot ptaków doszedł do przekonania, że
powinien skonstruować skrzydła. Pierwsze próby wypadły
fatalnie, ale nie ustawał w korygowaniu błędów
konstrukcyjnych, aż wreszcie oderwał się od ziemi.
Najpierw szybował na wysokości kilku metrów, potem
kilku tysięcy, potem… lecz zanim do tego doszło…
Maczugę przerobił na topór kamienny, topór ustąpił
miejsca mieczom z brązu, z żelaza, ze stali. Legendy
opowiadają, że wykuł miecz, po czym spiłował ostrze,
opiłki zmieszał z ciastem i karmił tym ptaki, a z odchodów
ptasich wytapiał miecz doskonały: mimung. Sam doszedł
do tego, że kwasy żołądkowe ptaków i wapno znajdujące
się w ptasich odchodach podnoszą jakość mieczów.
Historia broni była Jego historią. Nie ustawał
w poszukiwaniach, aż wynalazł proch, a po pewnym czasie
rozbił atom. (Atom zrewanżował się niebawem i rozbił dwa
miasta.) W wolnych chwilach rzeźbił, rysował, malował,
wznosił wspaniałe budowle, komponował piękne melodie,
grał na rozmaitych instrumentach, tańczył, śpiewał, weselił
8
się i smucił. Pisał wiersze, powieści, dramaty, podróżował
coraz szybciej i coraz dalej, spacerował po Księżycu,
wędrował od planety do planety.
Historia nasza rozpoczyna się (po rozwiniętym
i bardzo skróconym prologu) w chwili, gdy zbudował
gwiazdolot rozwijający szybkość zbliżoną do szybkości
światła, a już myślał o szybkościach nadświetlnych.
Prowadził eskadrę rakiet fotonowych. Od dawna
wiedziano o tym, że pęd upaja. Domyślano się, że w miarę
wzrostu szybkości pogłębia się ekstaza. Lecz nikt nie
podejrzewał, że w ten właśnie sposób przechodzi się w stan
wszechobecności. Na milionach planet, między miliardami
gwiazd. Widział najodleglejsze krańce Kosmosu, mógł
wreszcie ogarnąć myślą bezkres Wszechświata. Był
wszechobecny, przejęty świadomością tego faktu
i kosmicznie spokojny. Zbliżał się do najwyższego punktu,
do ostatecznej granicy. Krzyczał i śmiał się, ale nie uronił
ani jednej łzy. Załogi wszystkich gwiazdolotów przeżywały
szok szybkości Tworzyli jeden wspaniały organizm stale
wzbogacany materią międzygwiezdną, pyłem kosmicznym.
Czas trwał, nie przemijał, przybywało czasu, lecz ani jedna
sekunda nie ginęła. Wzbogacał się z minuty na minutę,
niewidzialna dłoń otwierała bramy do nowych światów, do
innych wymiarów, oglądał krajobrazy stubarwnych krain,
podziwiał nie znane zupełnie kolory, niezliczone odcienie
czerwieni, fioletu, błękitu, do uszu płynął strumień
melodyjnych dźwięków. Nagle zabrzmiał głos maszyny:
– Zbliżam się do absolutnego maksimum. Czekam
na rozkaz zmniejszenia szybkości. Euforia kosmiczna nie
może trwać wiecznie!
Kosmonauta nie zareagował. Maszyna powtórzyła
głośniej:
9
– Czekam na rozkaz zmniejszenia szybkości. Połóż
prawą dłoń na czerwonej klawiaturze.
Dowódca eskadry z trudem rozprostował zaciśnięte
palce, spełnił życzenie maszyny, gwiazdolot począł
stopniowo zwalniać.
– W polu widzenia nieznany układ słoneczny –
poinformował obserwator – sześć planet. Załoga proponuje
kilkugodzinny odpoczynek.
– Więcej szczegółów!
– Planety krążą wokół gwiazdy, Strzały Bernarda.
Sondy sygnalizują w atmosferze trzech planet obecność
metanu, azotu i etanu.
W górnej części atmosfery Zorze Polarne,
intensywna emisja fal elektromagnetycznych. Na
pozostałych trzech planetach, położonych bliżej Słońca,
atmosfera podobna do ziemskiej.
Komputery proponują lądowanie na Drugiej
Planecie.
– Pierwszy wyląduje gwiazdolot-pułapka. –
Dowódca spokojnie wydawał rozkazy, szok szybkości
minął. – Eskadra, pozostanie na orbicie.
Statek kosmiczny nazwany pułapką, sterowany
przez maszyny, łagodnie opadł na rozległą równinę.
Roboty w skafandrach kosmonautów przystąpiły do
zaprogramowanych czynności. Przy pomocy dźwigów
opuszczono dwa gąsienicowe pojazdy, które natychmiast
rozpoczęły badanie najbliższej okolicy, zataczając coraz
większe kręgi dookoła gwiazdolotu.
Wicekosmonauci w kilkunastu punktach ustawili
kamery telewizyjne. Do złudzenia przypominali ludzi
krzątających się wokół statku.
Pierwszy kosmonauta powiedział do załogi:
10
– Nasi zastępcy są znakomici w roli kosmonautów.
Czy ktokolwiek odgadnie, że to roboty? Ruchy niemal
płynne. Stąpają ciężko, bo tu ciążenie większe niż na
Ziemi. Jak myślicie, co wpadnie w pułapkę? Bo ta planeta
posiada atmosferę sprzyjającą życiu. Intuicyjnie
wyczuwam obecność żywej materii.
– Nie odebraliśmy – przemówił astrobiolog –
żadnych sygnałów, które by potwierdziły twoje przeczucia.
– Ty żywą materię widzisz w marynarce albo
w lśniącym kombinezonie – mówił dowódca. – Myślimy:
istoty inteligentne, i w tejże chwili widzimy istoty ludzkie,
no, może trochę inne, ale bardzo podobne.
– Spotkaliśmy przecież podobnych do nas
mieszkańców innych planet – przypomniał uczony.
– I najczęściej okazywało się, że przed tysiącami lat
ich przodkowie opuścili Ziemię.
– Uwaga. – przerwał dialog obserwator. –
W odległości trzydziestu metrów od gwiazdolotu pojawił
się jakiś mglisty kształt.
– Obłok, nie obłok – mruczał pierwszy kosmonauta.
– To coś dopiero kształtuje się, wydłuża, rozszerza, kontury
stają się wyraziste… – Umilkł.
– Tak, coraz bardziej wyraziste – przyznał
astrobiolog – coraz bardziej podobne do gwiazdolotu-
pułapki.
Po minucie dowódca eskadry powiedział cicho:
– Bardzo wiernie skopiowali statek. Dobra robota.
– Nie – zapomnieli o kosmonautach, o pojazdach –
mówił uczony – stworzyli doskonałe kopie.
– W jakim celu? – zapytał obserwator.
– Czas pokaże – odparł Pierwszy. – Jak powinni
zareagować nasi zastępcy, roboty, występujące w roli
11
ludzi? Powinny przerwać wszystkie swoje czynności
i podejść bliżej do reprodukcji.
– Już wydałem taki rozkaz – oświadczył
kosmonauta sterujący maszynami. – Roboty przerwały
realizację programu, za chwilę podejdą do drugiego
gwiazdolotu i spróbują nawiązać kontakt ze swoimi
kopiami.
Okazało się jednak, że nawiązanie kontaktu jest
niemożliwe. Gwiazdolot nagle zniknął, zniknęły również
reprodukcje pojazdów i robotów.
– Wylądowaliśmy na planecie iluzjonistów –
żartował uczony. – Rakieta znikła niczym królik
w cylindrze.
– Znika również nasz gwiazdolot! – zawołał
obserwator. – Jeszcze widać zamgloną sylwetką statku,
światła płonące w kabinach…
Silny podmuch wiatru wzniósł obłoki czerwonego
pyłu. Przez kilka minut unosiły się nad niziną, potem wiatr
je rozpędził. Po gwiazdolocie nie pozostał najmniejszy
nawet ślad.
– A jednak pułapka spełni swoje zadanie –
przemówił dowódca. – Wspomniałeś o króliku – zwrócił
się do astrobiologa – tym razem będzie to królik
doświadczalny. Włączyć kamery zainstalowane we wnętrzu
gwiazdolotu.
– Przecież zniknął – przypomniał obserwator.
– Włączyć, włączyć – przynaglał Pierwszy. –
Dlatego właśnie trzeba je włączyć.
I wtedy zobaczyli na ekranach setki identycznych
ludzkich twarzy. Z chaosu dźwięków i szumów filtry
wyodrębniły monotonną melodię dzwonków i dzwonów.
Towarzyszyły jej głuche, arytmiczne dudnienia.
12
– Tłumaczcie! – Dowódca eskadry włączył maszyny
wyspecjalizowane w rozwiązywaniu kosmicznych
sygnałów. – Szybciej!
Komputer bardzo szybko odpowiedział:
– Nie potrafię rozszyfrować dźwięków.
– Popracuj – zachęcał Pierwszy – nie zniechęcaj się.
– Potrzebuję więcej czasu.
– Dobrze już, dobrze. Zależy nam na każdej
minucie.
– W ciągu jednej minuty nie zdołam rozwiązać…
– Szukaj rozwiązania tak długo, dopóki nie
znajdziesz.
– Rozsądna decyzja – komputer zamigotał zielonymi
światłami i przystąpił do pracy.
Po upływie kwadransa zniecierpliwiony dowódca
wezwał głównego inżyniera.
– Oni do nas przemawiają, a my nie rozumiemy. Co
z tym komputerem, specjalistą od szyfrów kosmicznych?
– Otrzymał zadanie przerastające jego możliwości –
odparł inżynier – próbujemy wspólnymi siłami odnaleźć
klucz. Jak dotąd bez efektu.
– Za mądre? – Pierwszy kosmonauta wpatrywał się
w niebieski ekran. – Widziałeś te twarze?
– Tak, jedną twarz wielokrotnie powtórzoną. Blada
i smutna.
– Raczej bez wyrazu. Oho, komputer buczy.
– Albo te dźwięki nic nie znaczą – informowała
maszyna – albo zostałem błędnie zaprogramowany. Za
mało efektów stałościowych, za wiele efektów
dążnościowych.
– Co to znaczy? – Dowódca tracił cierpliwość.
– Efektor – tłumaczył główny inżynier – nazywany
13
efektorem stałościowym, jeśli może osiągnąć swój cel,
jeżeli natomiast nie może…
– Rozumiem – przerwał kosmonauta – a prawdę
powiedziawszy, niewiele rozumiem.
Wolałbym bardziej męską odpowiedź.
– Maszyna jest bezpłciowa – ośmielił się zauważyć
inżynier.
– Naucz ją lepiej ludzkiej mowy. Gdyby
powiedziała, przestańcie zawracać głowę, pocałujcie mnie
w nos, czułbym się lepiej.
– Ta maszyna nie posiada głowy – inżynier
manifestował kamienny spokój – nie ma więc również
nosa.
Dowódca przyłożył wskazujący palec do ust.
Dzwony i dzwonki umilkły, ustało dudnienie, zadźwięczały
jakby cymbałki, jednocześnie na ekranie ukazały się liczby.
– Przemawiają prostszym językiem – odgadł
inżynier. – Tym razem zdołamy to chyba rozszyfrować.
Komputer zasygnalizował:
– Zrozumiałem. Tłumaczę: „Jesteśmy dalszym
ciągiem waszego istnienia, przedłużeniem, olśnieniem,
kontynuacją, rozwinięciem, urozmaiceniem, kolejnym
etapem egzystencji stale doskonalonego intelektu, gdy
rozchylamy kurtynę, widzicie uwielokrotniony obraz
twarzy, odbicie jednego z wielu miliardów mieszkańców
Ziemi, człowieka, który przeglądając się kiedyś w lustrze
powiedział: »Obrzydliwa gęba, aż pojąć trudno, że
cudowny świat toleruje moją obecność«. Upodobaliśmy
sobie tę fizjonomię arcyprzednią, smutną i brzydką,
należącą do istoty ludzkiej nie pozbawionej humoru.
Nosimy maskę, bo jak z wami nawiązać kontakt, w jakiej
postaci pokazać się, by nie stworzyć zbyt wielkiego
14
dystansu? Przez rozsuniętą kurtynę, co również jest
przenośnią, dostrzegliśmy gwiazdolot, zbadaliśmy jego
reprodukcję, zrozumieliśmy wasze obawy, pochwalamy
ostrożność. Wciągnęliśmy do naszego świata oryginalny
gwiazdolot. To archaiczna konstrukcja”.
– Archaiczna! – zdenerwował się główny inżynier. –
Rozwija szybkość zbliżoną do szybkości światła.
– „Rakiety kwantowe – tłumaczył komputer – są
przykładem, że poszukiwania ludzi poszły w niewłaściwym
kierunku. Sporo wiecie o czasie, o przestrzeni,
o względności czasu, hiperprzestrzeni, a drepczecie
w miejscu. Przecież dostrzegacie, że niemożliwe często
przeistacza się w możliwe. Dysponujecie wszystkim, czym
dysponuje Kosmos, i ciągle nie umiecie wyciągać
prawidłowych wniosków. Obejrzeliśmy gwiazdolot,
powróci na swoje miejsce.
Przypadkowy postój w tym układzie słonecznym
powinien okazać się szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
Tutaj kurtyna jest cieńsza, nieomal przezroczysta i nam
łatwiej ją rozsunąć niż w pobliżu starej Ziemi.”
Błękit ekranu pociemniał. Kosmonauci zobaczyli
lekko uśmiechnięte twarze, potem obraz gwiazdolotu na
równinie.
– Co proponujecie? – zapytał dowódca, zwracając
się do wszystkich kosmonautów.
– Lądowanie! – zabrzmiała jednomyślna odpowiedź.
Człowiek wspinał się i wspinał po drabinie
własnego rozumu, doskonaląc metody tej wspinaczki.
Ogarniał umysłem, wzrokiem, słuchem, dotykiem,
smakiem i węchem rozszerzającą się przestrzeń, jego ruchy
stawały się coraz pewniejsze.
15
Od lądowania gwiazdolotów na planecie, krążącej
dookoła gwiazdy – Strzały Bernarda, minęło czterysta lat,
licząc według czasu Ziemi. Kosmonauci zadomowili się
w gościnnym układzie. Na trzech planetach zbudowano
stacje badawcze, ustawiono na najwyższym wzniesieniu
radioteleskopy. Między planetami kursowały rakietobusy.
Na orbitach zawieszono satelity telewizyjne. Nikt nie
oszczędzał sił. Maszyny sterowane przez ludzi
konstruowały kolejny model chronoperyskopu, który
powinien umożliwić przeniknięcie przez kurtynę czasu.
Nie było to proste. Chronoperyskop płatał figle.
Maszyny odmawiają posłuszeństwa zwłaszcza wtedy, gdy
człowiek nie umie obchodzić się z nimi. Wystarczy
niekiedy drobiazg, złe ustawienie, błąd w programowaniu,
wadliwe manipulowanie czy też zaniedbania
w konserwacji. Wreszcie usunięto usterki. Aparat
funkcjonował. Pierwszy spojrzał w okrągły ekran
konstruktor aparatu. Początkowo nie mógł rozróżnić
szczegółów, obraz był zamglony, nie pomogło przecieranie
rękawem ochronnego szkła.
Zmętnienie ustąpiło i wówczas konstruktor zobaczył
złodzieja okradającego pasażera autokaru wycieczkowego.
Ofiara zdrzemnęła się nad „Timesem”. Konstruktor mimo
woli krzyknął:
„Obudź się! Uważaj, złodziej!” Pasażer oddalony
o sześć lat świetlnych od konstruktora nie usłyszał
ostrzeżenia. Natomiast krzyk zaalarmował dowódcę
eskadry gwiazdolotów, który obecnie objął także
stanowisko kierownika potrójnej bazy.
Kosmonauta wszedł do kabiny i zapytał o powód
krzyku, a gdy konstruktor wytłumaczył przyczynę swojej
reakcji, kierownik wezwał głównego inżyniera i kilku
16
innych ekspertów.
Dlaczego chronoperyskop przekazał obraz z Ziemi?
Dlaczego wyodrębnił z Czasu Przeszłego złodzieja, postać
dawno minionej epoki? Przeniesiono chronoperyskop na
sąsiednią planetę.
Tym razem konstruktor zobaczył swoją twarz.
Gdy przed ekranem stanął kierownik bazy, ujrzał
swoje oblicze. Rzeczywistość odbijała się w ekranie jak
w lustrze. Aparatura ukazywała Czas Teraźniejszy. Dopiero
na trzeciej planecie chronoperyskop umożliwił spojrzenie
w przyszłość. Kosmonauci zobaczyli Wojnę Trzech Planet.
Bez trudu rozpoznali siebie. Dawna załoga eskadry
gwiazdolotów, podzielona na trzy zespoły, prowadzące
badania Kosmosu na trzech planetach układu słonecznego
Strzały Bernarda, wiodła długotrwały i zaostrzający się
spór o to, co winien ukazywać chronoperyskop, czy
przeszłość, czy teraźniejszość, czy przyszłość? – Każda
grupa zajmowała się innym czasem i pragnęła za pomocą
genialnej maszyny zgłębić wszelkie tajemnice badanego
okresu. Kłótnie przemieniły się w bijatykę, bijatyka
w bitwę, bitwa w wojnę. Wojujące strony zniszczyły
chronoperyskop, a przy okazji trzy stacje i gwiazdoloty.
Po tym spektaklu kosmonauci długo nie mogli
zasnąć. Następnego dnia eskadra opuściła planety wirujące
wokół gwiazdy-Strzały i wyruszyła w dalszą podróż.
Chronoperyskop zdemontowano, a jego części posłużyły
do skonstruowania kilkudziesięciu kołysek. Zgodnie
z programem nowe pokolenie kosmonautów przejmie
w odpowiedniej chwili stery statków.
Podróż ta trwać będzie wiecznie, przecież ciągle
odradzający się człowiek jest również wieczny. Od czasu
do czasu, gdy gwiazdoloty przekraczają szybkość światła,
17
gdy szalony pęd uskrzydla i nasyca przestrzeń jaskrawą
jasnością, ktoś szepce do uszu wspaniałych zdobywców
Kosmosu: „Uważajcie, by nie wrócić do punktu
wyjściowego”.
Wszystko zależy od kształtu Wszechświata.
Chyba że kiedyś nauczymy się kształtować Kosmos.
Myśl ludzka, szybsza od światła, dotrze kiedyś do tego
miejsca, z którego widać CAŁOŚĆ. Istota, która powstała
z niczego, pocznie tworzyć nowe światy, zmieniać orbity
planet, gasić i zapalać słońca. Będzie to początek
uczłowieczenia Wszechświata, albo prolog epilogu.
* * *
Człowiek potarł zarośnięty podbródek i wyjrzał
przez okno. Na czarnym niebie lśniły po staremu gwiazdy.
Księżyc wędrował wysoko nad chmurami, spóźniony
przechodzień nieco chwiejnym krokiem wracał do domu.
Podmuch wiatru strącił na ulicę dachówkę, płosząc dwa
koty.
– A kysz! – wymamrotał pielgrzym wieczorny,
a ponieważ wdepnął w kałużę, dodał z głębokim
przekonaniem: – Z wody powstałeś i w wodę się obrócisz.
Jak gdyby na potwierdzenie tych słów błysnęło,
zagrzmiało i począł padać drobny deszcz, który po kilku
sekundach przemienił się w ulewę.
– Potop! – wymruczał przechodzień i podniósł
kołnierz marynarki. – Znowu potop!
18
Miasto nie z tej planety
Lśnił i błyszczał w pełnym słońcu, aż oczy bolały od
blasku, który opromieniał jego wspaniałą postać od stóp do
głowy: migotały złociste ostrogi, białe światła tańczyły na
czarnych, lakierowanych butach z cholewami, połyskiwała
srebrem szabla, wszystkimi kolorami mieniły się
brylantowe gwiazdy orderów. Szmaragd wielkości kurzego
jajka przytrzymywał pióropusz na stalowym szyszaku.
Adiutant podał mu perspektywę i chrząknął.
– Mów, mów, nie znoszę tych wstępów.
– Przed nami dolina, Wasza Wysokość.
– Istotnie, stoimy na wzgórzu.
– W dolinie dostrzeżono miasto.
– Tak, widzę, domy otoczone murem. Dostrzegam
bastiony, toż to forteca.
– Warowny gród, Wasza Wysokość.
– Nie pierwszy i nie ostatni na naszej drodze.
– Lecz tego miasta nie ma na naszych sztabowych
mapach – adiutant rozłożył na polowym stole biały karton.
– W tym miejscu jest dolina, tylko dolina.
– Stara mapa. Guzdrzą się sztabowi drukarze,
wzniesienie warownego grodu trwa krócej niż druk map,
oszaleć można.
– Wasza Wysokość, to najnowsza mapa, wszystkie
szczegóły terenu zostały wniesione przez wywiadowców
19
w ubiegłym tygodniu.
Książę wzruszył ramionami. Zadźwięczały medale.
Przez chwilę obserwował miasto, po czym pochyliwszy się
nad mapą wystękał:
– Nigdy nie miałem zaufania do wywiadu. Wezwij
tu tego mądralę Ginota.
Pułkownik Ginot zameldował się po upływie pięciu
minut.
– Tyś to zmajstrował? – zapytał generał zrzucając
mapę ze stołu.
– Moi ludzie, Wasza Wysokość. Czy mogę poznać
przyczynę pańskiego niezadowolenia?
– Na drodze wiodącej nas od zwycięstwa do
zwycięstwa zjawia się nieoczekiwanie miasto, twierdza,
którego twoi ludzie nie dostrzegli, a ty pytasz o powód
mojej irytacji.
– Miasto?
– Chyba widzisz te mury, domy, bastiony?
– Byłem tutaj przed tygodniem – wymamrotał szef
wywiadu. – Razem z trzema oficerami badaliśmy okolice.
Stałem na tym wzgórzu. W dolinie nie było żadnego
miasta, przysięgam.
– A teraz jest?!
– Zdumiewające.
– Pierwsze mądre słowo, ale niczego nie wyjaśnia.
Pułkownik Ginot zdjął zieloną pelerynę i zarzucił ją
na ramiona generała.
– Wasza Wysokość zechce wybaczyć – oświadczył.
– Tak będzie lepiej i bezpieczniej.
Blask, jaki pan roztacza wokół siebie, książę, może
zwrócić uwagę nieprzyjaciela.
– Wzruszająca troska – wymruczał generał. – Co
20
z tym miastem?
– Proponuję rekonesans. Przebierzemy się za
pastuchów.
– My?
– Ja i moi ludzie. Wejdziemy do miasta ze stadem
owiec. W nocy wywołamy panikę, wówczas Wasza
Wysokość da sygnał do szturmu.
– Nie wytłumaczyłeś, skąd to miasto się wzięło.
– Wytłumaczę – zapewnił pułkownik. – Żeby
zrozumieć, muszę dotknąć.
Książę-generał otulony zieloną peleryną drzemał
w polowym fotelu. Wydał już wszystkie rozkazy, jakie
zazwyczaj głównodowodzący wydaje tuż przed
generalnym szturmem, pożartował ze sztabowymi
oficerami, następnie zjadł skromną polową kolację
w towarzystwie adiutanta i zdrzemnął się. Śnił właśnie
elegancki, książęcy sen o dworskim balu i dworskich
intrygach, gdy do namiotu wkroczył adiutant dzwoniąc
ostrogami.
Generał otworzył jedno oko i warknął:
– Niech diabli wezmą te twoje ostrogi.
– Jeśli Wasza Wysokość rozkaże, wezmą.
Pułkownik Ginot wrócił z rekonesansu –
zameldował.
– Niech wejdzie – książę otworzył drugie oko, by
zobaczyć trupiobladą twarz szefa wywiadu. – Wróciłeś,
a panika, co z paniką?! – krzyczał generał na dobre
rozbudzony. – Miałeś wywołać panikę w mieście.
Wszystko przygotowane do szturmu, a ty wracasz jak
gdyby nigdy nic.
– Właśnie – wyszeptał Ginot. – Nic, czy mogę
usiąść?
21
– Siadaj!
Pułkownik osunął się na polowe krzesło. W stroju
pastucha wyglądał idiotycznie.
– Mów! Czekam! – zachęcał generał.
– W dolinie nie ma miasta.
– Cóż to znaczy: „nie ma”?
– Zniknęło, Wasza Wysokość.
– Uważasz mnie za durnia?
– Niech Bóg broni!
– Przed tygodniem nie było miasta, dzisiaj
w południe nagle wyrosło spod ziemi i o północy
rozpłynęło się we mgle.
– Noc piękna, księżycowa, nie zauważyłem mgły –
bełkotał rozdygotany Ginot. – Upiorne miasto, być może
ulegliśmy złudzeniu, wzrok niekiedy płata figle.
Fatamorgana, tak, tak – ucieszył się szef wywiadu – to
fatamorgana.
– Brednie. Adiutant! Konia! Poprowadzę wojsko do
szturmu. Zapalić pochodnie i beczki ze smołą. Na
wzgórzach otaczających dolinę rozpalić ogniska. Podpalić
las!
Wykonano rozkazy głównodowodzącego. Trzy
szwadrony kirasjerów galopowały ku dolinie, pułk
grenadierów przedefilował przed księciem.
Było to naprawdę piękne widowisko. Generał
zrzucił zieloną pelerynę i znowu błyszczał, tym razem
w blasku pochodni. Kirasjerzy przegalopowali przez
dolinę. Nie nawiązano jednak kontaktu z nieprzyjacielem.
Nie dostrzeżono najmniejszych nawet śladów miasta.
– Łąki, pola, pastwiska – meldował zadyszany
rotmistrz. – Rozpędziliśmy stado owiec, biorąc do niewoli
trzech pastuchów.
22
– Wziął do niewoli moich wywiadowców –
zdenerwował się pułkownik Ginot. – Byli przebrani.
– Za owce? – zażartował rotmistrz, a książę wzniósł
oczy ku księżycowi.
– Panowie, panowie – ingerował. – Ktoś zakpił
z niezwyciężonej armii. To jakieś diabelskie sztuczki,
nieczyste moce, odtrąbić szturm. Wracamy na pozycje
wyjściowe. Jutro kontynuujemy marsz na południe.
Minęło sto lat.
Ze wzgórza roztaczał się wspaniały widok na dolinę
skąpaną w promieniach południowego słońca. Było ciepło,
bardzo ciepło. Generał zdjął czapkę, otarł czoło zroszone
potem i zagadał do oficerów sztabowych:
– Piękny dzień, panowie, cudowny dzień, poproszę
o mapę.
Adiutant rozwinął rulon.
– No, tak – ucieszył się generał. Pamięć mnie nie
zawiodła. Spójrzcie.
Głowy sztabowców pochyliły się nad mapą.
– W tym miejscu – mówił generał – nie ma miasta,
a w rzeczywistości istnieje. Czyżby nasz wywiad nie
zauważył kilku tysięcy domów? Czy może wydział
kartograficzny przy sztabie głównym przeoczył ten
drobiazg? Popatrzcie, panowie.
Głowy oficerów podniosły się.
– Przez lornetki, przez lornetki – przypomniał
generał. – Czy widzicie mury obronne i umocnienia
przypominające bastiony?
– Widzimy doskonałe – zapewnił adiutant.
– A zatem nie zaznaczono na mapie miasta-
twierdzy. Punkt strategiczny o doniosłym znaczeniu został
zbagatelizowany. Ścigamy od kilku dni niedobitki
23
nieprzyjacielskiej armii i oto napotykamy na drodze
ufortyfikowane miasto.
Oficerowie milczeli.
– Zadziwiająca lekkomyślność – mówił dalej
generał – a może świadome działanie? Komandor Lefebre
pragnie zabrać głos.
Szef wywiadu zasalutował.
– Tak jest, panie generale – otworzył teczkę i wyjął
kilka fotografii. – Mapę opracowano na podstawie tych
zdjęć, wykonanych przez samolot wywiadowczy.
– Kiedy?
– Przed trzema dniami – poinformował komandor. –
Trzy dni temu sfotografowano z samolotu dolinę i okolicę.
– Chce pan powiedzieć, że przed trzema dniami nie
było miasta?
– Nieprzyjaciel opanował w sposób doskonały
sztukę maskowania obiektów strategicznych.
– I ukrył przed oczami lotników stutysięczne miasto.
O której godzinie wykonano zdjęcia?
– O czwartej po południu.
– W słonecznym świetle?
– Tak, słońce tego dnia zaszło o dziewiątej.
– Czy nie próbowaliście rozpoznać tego terenu
w inny sposób?
– Wysłałem oddział zwiadowców – odezwał się
pułkownik piechoty. – Byli tu wczoraj, obserwowano
dolinę z tego właśnie wzgórza od szóstej do siódmej rano.
– I co zaobserwowano? – wycedził generał.
– Nic, panie generale. Wczoraj w dolinie nie było
miasta.
– Skoro doprowadzili sztukę maskowania do
perfekcji… – Generał skrzyżował ręce na piersiach – to
24
dlaczego teraz, w tej chwili pokazują nam miasto w całej
okazałości?
– Fortel wojenny – poddał komandor.
– Interesujące – generał uśmiechnął się. – Pan sądzi,
że nieprzyjaciel pragnie nas wciągnąć w pułapkę?
– Usiłuje, panie generale, usiłuje.
– I damy wciągnąć się w pułapkę – generał zwinął
rulon. – Do diabła z tą mapą! Do diabła z maskowaniem!
Podciągnąć artylerię, za godzinę rozpoczniemy
ostrzeliwanie twierdzy. Najcięższe działa! Połączcie mnie
z pociągiem pancernym!
O godzinie drugiej pierwsze pociski spadły na
miasto w dolinie. Huraganowy ogień przerwano po
czterdziestu minutach. Gdy opadły dymy, stwierdzono
ponad wszelką wątpliwość, że miasto zniknęło.
– Cóż to znaczy: „zniknęło”? – zapytał spokojnie
generał – zrównaliśmy je z ziemią, czy tak?
– Niezupełnie – meldował pułkownik artylerii. – Nie
widać ruin, gruzów, rozwalonych budynków, pożarów. Nic
nie – widać, źle mówię, widać tylko łąki, pola, pastwiska.
– Wysłać oddział szperaczy, kompanię saperów,
pułk piechoty, brygadę kawalerii, niech sprawdzą
dokładnie, niech zaglądają do każdej dziury. Może to
miasto chowa się pod ziemię?
Po upływie trzech godzin przerwano poszukiwania.
Szef wywiadu poinformował generała:
– Pociski artyleryjskie solidnie zryły dolinę.
Naliczyliśmy około trzystu mniejszych i większych
kraterów. Stwierdzam z całą odpowiedzialnością: w dolinie
nie ma najmniejszych nawet śladów miasta. Saperzy
wykopali kilka tuneli, wywiercili kilka studni. Na
głębokości dwustu metrów odnaleziono fragment kolumny
25
sprzed tysiąca lat.
– Ulegliśmy więc złudzeniu optycznemu – oznajmił
generał. – Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło
się filozofom. Maszerujemy, kierunek południe! Za
wszelką cenę należy nawiązać kontakt z uciekającym
nieprzyjacielem.
I znowu minęło sto lat.
Sternik korpusu interwencyjnego wylądował na
wzgórzu. Komputer przekazał informacje:
– Wzgórze 317, wysokość 624 metry nad poziomem
morza. U stóp wzgórza rozległa dolina.
Sternik podszedł do peryskopu.
– W dolinie miasto! – zawołał zdumiony.
Ponieważ komputer terkotał niezrozumiale, sternik
wydał rozkaz:
– Cisza! Niech zgłoszą się Zastępcy!
Sześć pojazdów wylądowało w pobliżu statku
flagowego. Sześciu Zastępców pozdrowiło Sternika.
– Moi drodzy – rozpoczął. – Jesteśmy świadkami
nieoczekiwanego pojawienia się miasta. Bardzo uważnie
przeglądałem raporty, opracowane przez ekspertów
i wyspecjalizowane maszyny. Satelita stacjonarny
przekazał osiemdziesiąt fotografii tego terenu.
Wszystkowidzące kamery nie dostrzegły miasta.
A przecież tędy, przez dolinę wiedzie droga na południe.
Maszyny i ludzie wybrały najlepszą, najbezpieczniejszą
trasę. I optymalne rozwiązanie okazało się bzdurą. Bo na
tej najbezpieczniejszej, najlepszej trasie wyrosło miasto-
forteca. Wdzięczny będę za informacje: jakim cudem
wzniesiono miasto w ciągu dwudziestu czterech godzin?
Bo jeszcze wczoraj w dolinie nie było miasta.
Pierwszy Zastępca obejrzał zdjęcia wykonane przez
26
satelitę stacjonarnego.
– Fotografie doskonałe, bezbłędne – stwierdził. –
Dolina i okoliczne wzgórza widoczne jak na dłoni. Można
rozpoznać najdrobniejsze szczegóły, ot, chociażby te dwa
głazy po prawej stronie.
– A zatem miasto włożyło czapkę-niewidkę –
powiedział Sternik. – Niewidzialne dla kamer, widzialne
dla oczu. Co proponujesz?
– Wkroczyć do miasta – odezwał się Drugi
Zastępca. – Sto pojazdów wejdzie od strony zachodniej, sto
od wschodu. W tym samym czasie eskadra statków będzie
krążyć nad miastem.
– Propozycja przyjęta – Sternik podniósł prawą
dłoń,
rozbłysły
sygnalizacyjne
zwierciadła.
Zaprogramowane maszyny przystąpiły do realizacji
zadania.
Zaledwie jednak pierwsze pojazdy dotarły do
doliny, słońce przysłoniła granatowa chmura. Błyskawica
rozdarła niebo i lunął deszcz.
– Łąki, pola, pastwiska – nadawali dowódcy
pojazdów. – Deszcz roztopił miasto.
– Bo było z cukru, z lukru – kpił Sternik. – Jeszcze
jeden zamek na lodzie. Fantasmagoria.
– To miejsce posiada swoją historię – przemówił
Trzeci Zastępca. – Interesuje mnie przeszłość Ziemi.
W centralnym archiwum odnalazłem mikrofilmy gazet
z dawnych lat. Paryski dziennik z 1814 roku podał
wiadomość zatytułowaną: „Zaczarowane miasto”: Adiutant
księcia generała był świadkiem dziwnego wydarzenia.
Nieznane miasto pojawiło się w dolinie i zniknęło.
„Wiadomości Wieczorne” z 1914 roku
poinformowały swoich czytelników o fortelu wojennym
27
iluzjonistów wojskowych. „Nieprzyjaciel schował miasto.
Nasza waleczna armia gromi wroga na wszystkich
frontach. Kto rozwiąże zagadkę znikającej twierdzy?”
– Może w tym roku zdołamy rozwiązać zagadkę? –
zabrał głos Czwarty Zastępca. – Rok 2014 zamyka okres
pięćdziesięcioletnich prac badawczych nad zjawiskami
pozaziemskimi. Rozwikłaliśmy wiele tajemnic, usiłując
zrozumieć wpływ Kosmosu na nasze życie. Spróbujmy
zrekapitulować znane nam fakty. Po pierwsze, mamy do
czynienia ze zjawiskiem cyklicznym, miasto zjawia się
i znika co sto lat, po drugie – dzieje się to wówczas, gdy
armie zamierzają wkroczyć do doliny, a więc jak gdyby
ostrzegano wojska przed nieznanym niebezpieczeństwem.
– We wszystkich trzech wypadkach – rzekł Piąty
Zastępca – zbagatelizowano ostrzeżenia.
Przed stu laty po silnym obstrzale artyleryjskim
przeszukano dolinę i na głębokości dwustu metrów
żołnierze odnaleźli szczątki antycznej kolumny. Dowódcy
zabrakło wyobraźni i przerwał poszukiwania. Nie dopatrzył
się związku między starym znaleziskiem a znikającym
miastem.
– Czy taki związek istnieje? – zapytał Sternik.
– Może istnieć – odparł Szósty Zastępca. –
Dysponujemy znakomitymi sondami, sprawnymi
maszynami, niech ustalą, co kryje Ziemia.
Korpus interwencyjny okrążył dolinę i powędrował
na wyznaczone pozycje. Po upływie miesiąca zespół
uczonych przesłał Sternikowi następujący raport:
„Na głębokości dwustu do dwustupięćdziesięciu
metrów pod ziemią znajdują się ruiny rozległej metropolii
wzniesionej przed dziewięcioma tysiącami lat. Miasto
otoczono wysokimi murami obronnymi. Zastanawia
28
architektura fortyfikacji. Maszyny odnalazły cały labirynt
podziemnych korytarzy. Niemal każdy dom ma
wielopiętrowe schrony. Trzy piętra w górę, trzy piętra
w dół. Im wyższy budynek, tym głębiej sięgają podziemne
kondygnacje. Pod miastem zbudowano drugie miasto.
Odkryliśmy wielkie podziemne zbiorniki wody
i ogromne magazyny żywnościowe. Mieszkańcy miasta
w dolinie byli przygotowani na najgorsze. Oczekiwali
wieloletniego oblężenia albo kataklizmu. Wkrótce wyślemy
drugi raport”.
Był bardzo lakoniczny:
„Aparaty wykryły źródło silnego promieniowania.
W dolinie pozostały zdalnie sterowane maszyny.
Prowadzimy intensywne badania”.
Trzeci raport zawierał więcej szczegółów:
„Zlokalizowaliśmy teren skażony wtórnym
promieniowaniem. Jest to centrum miasta, okrągły plac
o średnicy sześciuset metrów. Pod placem podziemne
jezioro, pod jeziorem – schrony. Tutaj promieniowanie nie
dotarło.
Zachodnia dzielnica miasta zniszczona burzą
ogniową. Na ruinach wzniesiono drugie, mniejsze miasto.
Porównanie zdjęć tego obiektu z fotografiami miasta-
widma pozwala stwierdzić, że to właśnie odbudowane
miasto ukazuje się co sto lat. Prawdopodobnie zrzucono na
nie bomby neutronowe, które zabijają ludzi, nie niszcząc
domów i rzeczy. Czy to oznacza, że przed dziewięcioma
tysiącami lat istniała na naszej planecie cywilizacja
naukowo-techniczna, która wywołała kataklizm lokalny?
Czy też należy sądzić, że nad doliną eksplodował wielki
meteoryt, bądź miała miejsce katastrofa statku
międzyplanetarnego, czy też gwiazdolotu? W tej fazie
29
badań nie odpowiemy na te pytania. Nie potrafimy również
wyjaśnić w sposób przekonywający zjawiska pojawiania
się i znikania wizji miasta. W dolinie od wielu tysięcy lat
działają siły trudne do zdefiniowania. W szczególnych
warunkach, gdy słońce jest w zenicie, gdy setki tysięcy
ludzi usiłuje wkroczyć do doliny, silne bioprądy wywołują
obraz miasta-twierdzy. Dlaczego tak się dzieje?
Powiedzmy, że ONI, nasi przodkowie, pragną nas
ostrzec przed powtórzeniem błędu samozagłady. Jeżeli
odrzucimy ostatecznie fantastyczne hipotezy o drugim,
bliźniaczym świecie, egzystującym w sąsiedztwie naszego
świata, jeżeli uznamy za absurdalne sugestie fantastów
o Innym Wymiarze, w którym czas utrwala wszystkie
minione godziny, pozostanie jedynie przekonanie
o niedoskonałości naszych umysłów, a przecież tak bardzo
pragniemy zrozumieć”.
Sternik postanowił pogawędzić ze swoimi
Zastępcami w czasie obiadu. Podano indyka nadziewanego
truflami.
– Korpus interwencyjny – mówił Sternik – zajmie
wkrótce zagrożone tereny na Atlantyku. Dowiedzieliśmy
się, że mieszkańcy wysp pragną za wszelką cenę wyzwolić
energię atomu. Przedstawiciele ziemskiej cywilizacji
kilkakrotnie rozbijali atom. Efekty znane są dobrze.
Cenimy eksperymenty naukowe, jednak pragniemy jak
najdłużej delektować się smakiem aromatycznych potraw.
Podano przepiórki nadziewane mózgiem. Wówczas
Sternik oznajmił:
– Mózg istoty ludzkiej stale rozwija się. Miasto nie
z tego świata, jego trójwymiarowy obraz przypomina
o czasach zamierzchłych, gdy człowiek tracił instynkt
samozachowawczy”, gdy tracił zmysł smaku.
30
Wniesiono ryby: karpia reńskiego ŕ la Chambord
i szczupaka szpikowanego w kremie raków, a potem
szparagi.
Jedli w nabożnym milczeniu, bo o czym było tu
mówić.
31
Parking
To był bardzo duży parking. I pięknie usytuowany.
Między sosnami na skraju lasu, przy autostradzie. Mógł
pomieścić dwieście samochodów. Ludzie zostawiali tu
swoje wspaniałe wozy, prom przewoził ich na drugą stronę
rzeki do karczmy słynącej z pysznej baraniny i występów
znakomitych iluzjonistów. Pięćdziesiąt stolików, przy
każdym cztery miejsca, pod baldachimem na werandzie
drugie tyle.
Między drzewami rozwieszono lampiony.
– Okropne – powiedziała do mnie doktor Garra
i westchnął ciężko. – Irytujące. Sceneria jak ze złego snu.
– Które sny są dobre? – zapytałem – a które złe?
– Źli ludzie śnią złe sny.
– Ja śnię dobre.
– I jesteś dobry.
– Jestem zły.
– Raczej wściekły. I dlatego uciekłeś z miasta.
– Spełniając twoje życzenie.
– Zalecenie lekarza. Od trzech tygodni męczą nas
straszliwe upały.
– Tak, tutaj chłodniej. Dziękuję, doktorze.
Zjedliśmy kolację, potem magik z Wenecji
pokazywał zadziwiające sztuki. Doktor drzemał.
– Obudź się – położyłem dłoń na jego ramieniu –
32
spektakl skończony.
– Miałem sen.
– Zły czy dobry?
– Dziwny, śniłem, że siedzę z tobą w karczmie
i oklaskuję iluzjonistę.
– Więc to nie był sen. Późno. Wracamy.
To był bardzo duży parking. Na dwieście
samochodów. Stały w ośmiu rzędach. Wszystkie białe,
identyczne.
– Twój samochód – powiedział doktor Garra –
rozmnożył się. Nie rozumiem, jakim cudem. Gdy
przyjechaliśmy, stały tu różne wozy, białe, czerwone, żółte,
czarne, małe, duże, długie, krótkie, nie znam się na
markach. A teraz widzę tylko białe, takie jak twój. Czyżby
ten magik…
– Nie, nie – przerwałem – magik, co za pomysł! To
przekracza jego możliwości.
Wędrowaliśmy między samochodami, zaglądając do
wnętrza wozów. Były inne, zupełnie inne. Odetchnąłem
z ulgą. Obawiałem się, że zobaczę mój płaszcz, moje
rękawiczki, moją maskotkę w dwustu kopiach.
– Zabawny zbieg okoliczności – powiedziałem do
doktora. – Tamte auta odjechały, przyjechały inne.
– Dwieście białych wozów?
– Teraz białe wozy są bardzo modne.
– Twój samochód to bodajże lancia.
– Tak, białe lancie są modne.
– Nonsens – Garra zdenerwował się.
Wtedy podszedł do nas strażnik parkingu, wysoki,
ciemnoskóry mężczyzna i zapytał:
– Panowie nie mogą znaleźć swojego wozu?
– Bo wszystkie są jednakowe! – zawołał doktor –
33
ktoś bawi się naszym kosztem.
– Poproszę o numerek.
Podałem strażnikowi okrągłą blaszką.
– Siedemdziesiąt osiem. Wóz panów stoi w trzecim
rządzie, czwarty licząc od samotnej sosny.
Tak, to był istotnie mój samochód. Zająłem miejsce
za kierownicą, doktor usiadł obok.
– No, cóż – wymruczał – jedziemy!
Po kilku minutach Garra powiedział:
– One jadą za nami.
Spojrzałem w lusterko. Po autostradzie sunął tłum
białych samochodów.
– Zawsze byłem przeciwnikiem motoryzacji –
zwierzał się nieoczekiwanie doktor.
– Niesłusznie – zaprotestowałem – samochód to
wspaniały wynalazek.
– Eee! – powątpiewał doktor.
– Niejednemu człowiekowi uratował życie.
– Tysiące ludzi ginie codziennie pod kołami
samochodów.
Ja swoje, Garra swoje. Nikt nikogo nie przekonał.
Najsprawniejsze maszyny elektroniczne, nie zdołały
obliczyć, przynajmniej do tej pory, czego więcej w karierze
samochodowej, strat czy zysków. Gdy przypomniałem
o dobrodziejstwach szybkiego transportu, doktor mówił
o spalinach zatruwających atmosferę ziemską, Nie
mogliśmy w żaden sposób dogadać się. Od czasu do czasu
spoglądałem na licznik. Pędziliśmy z szybkością stu
czterdziestu kilometrów na godzinę.
– Sto czterdzieści piąć – stwierdził Garra – nie
możemy ich zgubić, mkną niczym stado głodnych wilków.
– Białe wilki – zdziwiłem się, niezbyt zachwycony
34
tym porównaniem.
– Bywają i białe. Widzisz ich ślepia?
– Widzę światła reflektorów.
– To widma, upiory – dramatyzował doktor –
podziwiam twój spokój. Ni stąd, ni zowąd pojawiły się na
parkingu, dwieście identycznych samochodów, a teraz
pędzą za nami. Co robisz! – zawołał. – Dlaczego
zwalniasz? One nas stratują, zniszczą, unicestwią.
– One również zwalniają.
– Istotnie – doktor odetchnął z ulgą – co
zamierzasz?
– Zatrzymam się na polanie. Znam dobrze ten las.
Skręcimy teraz w prawo i wąską drogą dojedziemy do
polany. Co widzisz?
– One suną za nami gęsiego. Niesamowite.
– Niesamowite? Raczej zabawne.
Tak, to niecodzienne wydarzenie bawiło mnie.
– Piękna księżycowa noc – powiedziałem, lawirując
między drzewami – wjeżdżamy na polanę. Uchyl drzwi.
Zatrzymam wóz w pobliżu tamtego pnia, wtedy
wyskoczymy z auta i co sił w nogach w gęstwinę. Tamtędy
nie przejedzie żaden samochód.
– Wybornie – ucieszył się doktor. – Po tamtej
stronie gęsty las. Świetny pomysł. A co z naszym wozem?
– Do diabła z nim!
– Do diabła! – zgodził się Garra.
– Uwaga, zwalniam, wyskakuj!
Miłość uskrzydla dusze, strach nogi. Był to
wspaniały bieg, trzysta metrów pokonaliśmy w olimpijskim
czasie. Jeszcze dwa, trzy susy i oparłszy się plecami
o sosnę, wysapałem:
– No, jesteśmy bezpieczni.
35
– Mam nadzieję. Spójrz, one wjeżdżają na polanę,
otaczają twój samochód, nieruchomieją.
W życiu nie widziałem czegoś podobnego. To nie
auta, to sfora ogarów, które osaczyły dzika.
– Skąd u ciebie ta skłonność do przenośni? –
zapytałem. – Zapewne w wolnych chwilach piszesz
wiersze. Rozmowy z pacjentami nużą, wyjaławiają
wyobraźnię. Panie doktorze, boli mnie tu, poniżej stawu
biodrowego, i tu…
– Przestań. Co za cisza. Upiorne widowisko. Białe
samochody, dwieście wozów bez kierowców.
– A więc zauważyłeś?
– Tak, to zupełnie puste wozy.
– W ziemskim tego słowa znaczeniu.
– Nie rozumiem.
– Znamy różne rodzaje kosmicznej materii.
– Na przykład?
– Bywa materia niewidzialna.
– Bajki.
– Kto więc prowadzi te wozy?
Doktor milczał, oddychał ciężko, wytrzeszczył oczy,
usiłując dostrzec niewidzialnych kierowców.
– Kosmiczna materia – wymamrotał wreszcie –
kiedyś czytałem rozprawę naukową o związkach Kosmosu
z naszą planetą, z człowiekiem. O innych światach,
zamieszkałych przez istoty, będące wiernymi kopiami
ludzi.
Podobno we Wszechświecie istnieją miliony planet,
takich samych jak Ziemia. Konstruktorzy kosmiczni uznali,
że zbudowali arcydzieło godne uwielokrotnienia. Przecież
i my kopiujemy i reprodukujemy dzieła mistrzów.
Nie przerywałem. Garra wpatrywał się
36
w olśniewająco białe samochody i monologował
natchniony światłem księżyca:
– Przed laty na tych terenach przeprowadzono
podziemne eksplozje nuklearne. Wywołały wiele zakłóceń
w przyrodzie. Sądzę, że wybuchy wyzwoliły siły, czynne
do dnia dzisiejszego.
– Jakie siły? O czym ty mówisz?
– Światy harmonijne, istniejące w wielowymiarowej
przestrzeni poczęły zbliżać się do siebie i przenikać. Tam
na parkingu nastąpiła kosmiczna kraksa i zobaczyliśmy
obraz twojego auta jak gdyby odbity w dwustu lustrach.
– A dlaczego nie zobaczyliśmy, dlaczego nie
widzimy siebie? Tylko samochody? Twoja hipoteza to
czysta fantazja. Dokąd idziesz?
– Na polanę. Chcę przyjrzeć się tym samochodom.
– Uciekaliśmy przed nimi..
– Niepotrzebnie.
– Zdumiewająca pewność siebie i podziwu godna
wszechwiedza.
– Ja wiem, że one nie wyrządzą nam krzywdy – co
powiedziawszy, doktor wkroczył odważnie na polanę i nie
namyślając się wiele, otworzył drzwiczki pierwszego wozu.
– Przytulne wnętrze – oznajmił. – Usiądę, a ty uważaj. Jeśli
potrzeba, interweniuj. – Wszedł do środka i natychmiast
zniknął. Powinienem interweniować, ale w jaki sposób? Do
najbliższego motelu pięć kilometrów.
– Na co czekasz – usłyszałem głos doktora –
wsiadaj!
– Gdzie jesteś? Zniknąłeś mi z oczu.
– Siedzę w aucie.
Cóż miałem począć, wsunąłem się do wozu.
– Zamknij drzwi, szybciej – komenderował Garra.
37
Wykonałem polecenie i w tym momencie
zobaczyłem doktora i plecy kobiety siedzącej za
kierownicą.
– Ta pani poprowadzi wóz – wyjaśnił doktor –
i będzie naszym cicerone. Spójrz, księżyc zniknął, piękny
słoneczny dzień, cudowny krajobraz, wiatraki na
wzgórzach, na zboczach plantacje winorośli, soczysta
zieleń łąk i sady owocowe, po obu stronach drogi tysiące
róż.
– Piękna kraina – mówiłem nieco oszołomiony –
lecz jakim cudem znaleźliśmy się tutaj?
Wówczas odezwała się kobieta prowadząca
samochód:
– Niepokój, lęk, zdumienie, które tak często
odczuwacie, świadczą o niedoskonałości zmysłów.
– Pani zmysły są doskonalsze? – zapytałem.
– Żyję po prostu w innym świecie – odparła
zatrzymując nagle wóz na skraju szosy. – Czas przemija
tutaj wolniej, a istoty żywe i rozumne rozwijają się szybciej
i pełniej. Dzięki temu widzimy lepiej i dalej.
– Co widzicie? – tym razem pytanie zadał doktor.
– Widzimy otaczające nas światy. Miliardy światów.
Każdy człowiek ma swoją planetą.
– Do kogo należy ta planeta?
– Do pewnej dziewczyny. Właśnie nadchodzi.
Dostrzegłem najpierw czerwoną chustkę i błękitną
spódnicę, potem zaróżowione policzki i wielkie oczy.
Można powiedzieć – nadnaturalnej wielkości. Dziewczyna
dźwigała kosz wypełniony winogronami. Odniosłem
wrażenie, że nie odczuwa zupełnie ciężaru, poprawiłem
więc w myślach „dźwigała” na „niosła”. Tak lekko stąpała
po trawie. Wkroczyła wreszcie na szosę, stanąwszy tuż
38
przy samochodzie pozdrowiła kobietę przy kierownicy:
– Pogodny dzień. Czy zechcesz podwieźć mnie do
stacji Sux?
– Chętnie. Kosz z winogronami włóż do bagażnika.
Pędziliśmy znowu po słonecznej drodze,
przysłuchując się rozmowie prowadzonej przez kobiety.
– Wybierasz się w dalszą drogą – odgadła kobieta.
– Tak. Raz w tygodniu odwiedzam mojego chłopca.
Przepada za winogronami.
– Gardzi owocami w skrzyniach, woli zerwane przez
ciebie.
– Powiada, że są zdrowsze.
– Przy okazji spotka się z tobą, twój uśmiech
rozprasza smutek, dodaje sił. Twoje winogrona są na
pewno zdrowsze.
– Już widać wieże stacji Sux.
Dziewczyna zabrała koszyk. Zapytałem naszą
przewodniczkę:
– Dokąd zawiezie winogrona?
– Na sąsiednią planetę, która należy do jej chłopca –
usłyszałem zdumiewającą odpowiedź. – Znam go. Młody,
zdolny inżynier.
Na swojej planecie buduje przy pomocy maszyn
radioteleskopy, które wyławiają z Kosmosu melodie
galaktyk. Usiłujemy zrozumieć te kosmiczne sygnały
płynące do nas z całego Wszechświata. Na planecie
młodego, zdolnego inżyniera nie ma owoców. Dlatego
dziewczyna zawozi mu winogrona.
– Chciałem zamienić z nią kilka słów. Nawet na
mnie nie spojrzała – pożalił się Garra.
– Człowiek zajęty własnymi myślami zapomina
o całym świecie – starałem się usprawiedliwić oblubienicę.
39
– Patrzcie. Wystartował statek międzyplanetarny.
Przez kilkanaście sekund podziwialiśmy lot pojazdu
kosmicznego. Szybko zniknął z naszych oczu
w ciemniejącym błękicie.
– Kiedy inżynier powita dziewczynę
z winogronami? – zapytał doktor.
– Za godzinę czasu ziemskiego.
– A tutaj jaki czas obowiązuje?
– Czas nigdy nie przemijający. Czas teraźniejszy
przyszłości. Wkrótce zmienimy samochód –
poinformowała przewodniczka. – W dawnych czasach, by
pokonać daleką drogę, pocztylion dyliżansu zmieniał konie
w przydrożnych zajazdach.
– Jak często będziemy się przesiadać?
– Co sto lat.
– Czeka nas długa podróż, mamy przecież do
dyspozycji jeszcze sto dziewięćdziesiąt dziewięć wozów.
Minęło następne sto lat i dotarliśmy do drugiej
planety. Była własnością mędrca. Oddano mu do
dyspozycji miliony książek oraz elektroniczne maszyny,
wyspecjalizowane w streszczaniu dzieł filozoficznych
i wydobywaniu z nich kwintesencji.
– On rozmyśla – mówiła kobieta – a jego
rozmyślania utrwalają sztuczne mózgi i przekazują
wszechświatowym ośrodkom filozoficznym, które
współpracują z Centrum Teoretycznym tej sfery Kosmosu.
– Nad czym rozmyśla mędrzec? – pytanie zadał
doktor Garra.
– Nad sensem życia w Kosmosie.
– Problem ciągle jeszcze nie rozwiązany?
– Wiemy wiele, lecz nie wiemy wszystkiego.
Stworzyliśmy w naszej galaktyce optymalne warunki dla
40
rozwoju istoty ludzkiej. Każdy otrzymał maksimum,
dostosowane do jego zainteresowań i talentu.
– Nie mówiąc o możliwościach – wtrąciłem.
– Och, możliwości człowieka są olbrzymie –
odrzekła kobieta. – Niektórzy uważają, że nieograniczone.
Trzeba jedynie stworzyć odpowiedni klimat.
W słonecznym świetle rozkwitają kwiaty, zapalamy więc
życiodajne źródła.
Jak najwięcej słońc. Każdy dysponuje własną
planetą, gdzie może pracować, eksperymentować, uczyć
się, działać wedle własnych upodobań, ale zawsze dla
wzbogacenia kosmicznej rodziny.
-. Wzbogacenia? – zdziwił się Garra.
– Rozumu, intelektu. Nigdy za wiele mądrości,
uczuć.
– Ci ludzie na swoich planetach czują się na pewno
osamotnieni – powiedziałem. – Sarni z maszynami, sami
wśród laboratoriów, książek.
– To wy na Ziemi, żyjąc wśród miliardów, ludzi,
odczuwacie samotność, Oni nigdy nie są osamotnieni.
Planety to ich domy, do których wprowadzają przyjaciół.
Istoty rozumne utrzymują ze sobą stały kontakt, zakładają
rodziny, współżyją ze sobą, współdziałają. Z wyników ich
twórczości, pracy, wszelkich działań korzystają wszyscy.
Potężnieje Kolektywny Rozum, aż któregoś dnia osiągnie
apogeum mądrości kosmicznej.
– Co wówczas się stanie? – zapytał doktor.
– Podobni do bogów, z bogami zasiądziemy, do
jednego stołu.
– Nigdy nie marzyłem o spotkaniu z kosmicznymi
bóstwami – oświadczyłem – każdy, marzy o niebie po
swojemu. Jednemu wystarczy ciepły kąt w niebiosach,
41
innemu hurysy, innemu koegzystencja z drapieżnikami,
innemu, kontemplacja piękna, innemu cisza i półmrok
i bezbolesne trwanie, jeden tęskni za harfami anielskimi,
drugi za dudnieniem tam-tamów.
– Mówiąc o bogach, myślałam o istotach, które
osiągnęły względną doskonałość – kobieta roześmiała się. –
Niektórych przeraża ogrom Wszechświata. A przecież
Wszechświat jest przytulny. Człowiek źle czuje się
w olbrzymim pałacu, rażą go dysproporcje między
własnymi rozmiarami a wielkością piramidy.
Gdy jednak wdrapie się na jej wierzchołek, złe
samopoczucie mija.
– Wy na wierzchołku – powiedział doktor – my pod
piramidą. Oto dlaczego nie możemy oswoić się
z Kosmosem.
Kobieta zatrzymała samochód na samym środku
autostrady. Wysiedliśmy.
– Mądry człowiek pragnie was zobaczyć –
oznajmiła. – Chodźcie za mną.
Weszliśmy do pięknego gmachu w stylu trudnym do
określenia.
– Jedna z wielu bibliotek – poinformowała
przewodniczka, wprowadzając nas do ogromnej sali. Na
ścianie rozbłysnął ekran.
– Zajmijcie miejsca – zapraszała. – Zobaczycie Jego
na ekranie. Bezpośredni kontakt jest niemożliwy ze
względów higienicznych.
Doktor Garra pokasłuje i kicha.
Ekran zamigotał żółtym światłem. Pojawiły się dwie
olbrzymie źrenice. Usłyszeliśmy szept:
– Więc tak wyglądają mieszkańcy Ziemi,
interesujące, tacy byliśmy jeszcze przed wiekami. Oczy
42
rozumne, chociaż niespokojne. Pojmuję. Ciągle jeszcze
doskwiera wam niepokój, tyle dookoła zamkniętych furtek,
barier. Jak zrozumieć swój rozum. Już rozpoczęliście
poszukiwania. Wspaniali, wspaniali odkrywcy.
Staramy się wam dopomóc. Od czasu do czasu
wymieniamy myśli.
Źrenice zniknęły. Zobaczyliśmy zamgloną twarz.
Bardzo młody człowiek, pogodnie uśmiechnięty, poruszał
bezgłośnie ustami.
– Żegna się z wami – tłumaczyła kobieta. –
Wywarliście na nim jak najlepsze wrażenie.
– To prawie dziecko – odezwał się doktor –
siedemnastoletni chłopiec. Gdyby nie te oczy…
– Mądre dzieci żyją również na Ziemi.
– Prawda – zgodziłem się. – Niesłychanie mądrej
Trzeci, czwarty, dziesiąty wehikuł. Przesiadaliśmy się
z jednego wozu do drugiego. Co sto lat. Planety piękne,
coraz wspanialsze. Istoty coraz bardziej rozumne,
nieziemskie.
– Wędrujemy po niebie – powiedziałem do doktora.
– Fantastyczna podróż. Będzie o czym opowiadać po
powrocie.
– Sądzisz, że wrócimy? – Garra poprawił okulary,
przez chwilę masował lewe ramię. – Zawsze dokucza, gdy
zanosi się na zmianę pogody.
– Tu wśród tylu słońc? – zawołałem ubawiony. –
Pędzimy po kosmicznych szlakach, po bezchmurnych
jasnych drogach.
– A mnie rwie w ramieniu. Jeśli nawet wrócimy,
nikt nie uwierzy. Powiedzą, ot, wypili za wiele, a teraz
fantazjują.
– Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? – odezwała się
43
przewodniczka. – Uwierzą, czy nie uwierzą. Wielu ludzi
uczestniczy w podobnych podróżach, lecz nie mówi o tym.
Bo i po co?
– Czy można rozpoznać tych podróżników?
– Tak, częściej zamyślają się. Chętnie kontemplują
krajobrazy. Są spokojniejsi i weselsi.
Odwiedziliśmy jeszcze planetę kompozytora,
lekarza-pediatry, konstruktora mostów, clowna, tancerki,
poety, astrofizyka, kosmonauty, artysty-malarza,
archeologa, dramaturga, kaznodziei, akrobaty, modelki
i wielu innych. Nieco znużony, zaproponowałem postój
i chwilę wytchnienia.
– Zasłużyliście na odpoczynek – zgodziła się
niezmordowana przewodniczka zatrzymując wóz. – Za
tymi drzewami znajduje się gospoda. Słynie z dobrej
kuchni.
Nagle niebo pociemniało i począł padać deszcz.
Doktor Garra zawołał:
– A co, nie mówiłem? Moje ramię to bezbłędny
barometr.
Przy kolacji gawędziliśmy.
Doktor: Ktoś zapewne steruje życiem tych planet?
Kobieta: koordynuje, harmonizuje.
Ja: A propos harmonii. Czy nikt nie wyłamał się
z tego systemu planetarnego? Nie oszalał z nadmiaru
szczęścia i przestrzeni?
Kobieta: Sporadyczne przypadki.
Doktor: Na przykład, jeśli wolno być
niedyskretnym, błagamy o jeden jedyny przykład.
Kobieta: Pewna istota w trójgraniastym kapeluszu.
Geniusz matematyczny, wyobraził sobie, że jest geniuszem
wojny.
44
Ja: Zadziwiające.
Doktor: I jak to się skończyło?
Kobieta: To się nie skończyło. Geniusz wojny sam
ze sobą toczy bitwy, rozgrywa batalia, sterując maszynami,
które zgodnie z jego rozkazami niszczą się, następnie
regenerują i znowu psują.
Ja: I nie myśli o podboju innych planet?
Kobieta: W ogóle nie wie o ich istnieniu.
Po kolacji wyszliśmy przed gospodę. Znowu świecił
księżyc. Na parkingu odnalazłem swój biały samochód.
Doktor rozglądał się na wszystkie strony.
– Kogo szukasz, doktorze?
– Tej kobiety.
– Zniknęła.
– Wyjątkowo inteligentna.
– Tak, to kosmiczny intelekt.
– Wiedziała, kiedy odejść.
– No, to pora wracać do miasta.
– Zniknęły również białe samochody.
– Moda zmienia się z godziny na godzinę.
Widocznie znowu modne są kolorowe.
– Gnębi mnie jedno pytanie.
– Mianowicie?
– Dlaczego akurat nas spotkało to szczególne
wyróżnienie?
– Ona powiedziała, że wielu ludzi bierze udział
w podobnych podróżach.
– Po prostu przyszła kolej na nas. Dzisiaj my
zwiedziliśmy Kosmos, jutro inni.
– Każdy musi zwiedzić?
– Prawie każdy.
– I wszyscy dyskretnie milczą?
45
– Jak dotąd wszyscy.
46
Byłem bardzo niedyskretny
I opowiedział nam zadziwiającą historię:
Postanowiłem odpocząć z dała od cywilizacji, z dała od
przyjaciół, tęsknota podobno regeneruje uczucia wzniosłe,
z dala od antagonistów, brak kontaktu z nieprzyjacielem
łagodzi konflikty. Długo trwały poszukiwania
najodpowiedniejszego miejsca, wreszcie znalazłem
wspaniałą drewnianą chatę w głębi lasu. Do najbliższej
osady siedemdziesiąt kilometrów, trzydzieści metrów do
cudownego jeziora. Hydroplan wodował tutaj raz
w tygodniu. Nadleśniczy powiedział do pilota:
– Pański pasażer to znany poeta.
Pilot posmutniał.
– Kiedyś napisałem piękny wiersz – wyznał.
– Ten pan – tłumaczył nadleśniczy – napisał
osiemnaście książek, wszystkie wierszem.
Pilot jeszcze bardziej posmutniał. Nigdy nie
dowiedziałem się, dlaczego wspomnienie o wierszu
wyzwoliło w nim smutek, bo hydroplan zatoczył koło nad
jeziorem i wodował w pobliżu uroczej polanki.
– Tam, między drzewami – powiedział nadleśniczy
– czerwieni się dach domu, wygodny, piętrowy dom
z wszelkimi wygodami. W lodówce zapasy na tydzień.
W razie czego może pan telefonować, hydroplan przyleci
w ciągu kwadransa.
47
– W razie czego? – zdziwiłem się.
– Brzuch pana rozboli albo ukąsi jadowite bydlę –
nadleśniczy roześmiał się. – No, żartowałem, w tym lesie
nie ma jadowitych bydląt. Po drugiej stronie jeziora
widziałem przed rokiem niedźwiedzia, ale bodajże
wywędrował w inne strony.
– Bodajże?
– To wyjątkowo niesforny niedźwiedź – tłumaczył
nadleśniczy. – Kapryśny. Przychodzi, odchodzi. Panu na
pewno nie złoży wizyty. Źle wychowana bestia i leniwa.
– A jeśli zechce odwiedzić sąsiada? Ot, tak z prostej
ciekawości?
– Wystrzeli pan z dubeltówki, ale do niego nie
wolno strzelać, chyba że zaatakuje.
– Leniwe niedźwiedzie nie atakują.
– Pana specjalność to ryby.
– Kiedyś polowałem, teraz wolę ryby.
– W jeziorze pełno ryb – oznajmił nadleśniczy –
biorą jak wszyscy diabli! Czółno przy pomoście z tamtej
strony. Proszę nie rozpalać ognia w lesie! Życzę dobrego
wypoczynku.
Hydroplan odleciał. Zostałem sam, nareszcie sam.
Co za wspaniała samotność. Dookoła las, tysiące drzew,
szumią opowiadając sobie tysiącletnie legendy.
Minęły pierwsze dni, balsamiczne powietrze
odurzało, spałem długo, bez snów, przed południem
wałęsałem się wokół domu, po obiedzie drzemka, potem
spacer nad jeziorem, gdy słońce znikało za lasem,
wracałem do drewnianej chaty. Czwartego dnia omal nie
zabłądziłem. Zabawne uczucie. Nie wolno bagatelizować
dobrych rad nadleśniczego. Ostrzegał: „Bez kompasu lepiej
nie wybierać się na dalsze wycieczki, wędrować tylko
48
ścieżkami, w leśnej gęstwinie łatwo stracić orientację”. No
właśnie. Odnalazłem wszakże dróżkę kilkanaście minut
przed zachodem słońca i niemal w tej samej chwili coś
trzasnęło w gęstwinie, raz, drugi, trzeci, a potem
zamruczało: Niedźwiedź!
Przełamał niechęć do składania wizyt, a ja bez
dubeltówki! – pomyślałem, ale niedźwiedź ku mojemu
zdziwieniu począł gwizdać. Odetchnąłem z ulgą.
– Ale mnie pan wystraszył – powiedziałem do
szczupłego człowieka, który zbierał gałęzie.
Był bardzo chudy i wysoki. – Myślałem, że to
niedźwiedź.
Nieznajomy milczał, nie podniósł nawet głowy.
Oddalił się bez jednego słowa, dźwigając na plecach
gałązki przewiązane sznurem. Następnego dnia padał
deszcz. Dobra okazja do kontemplacji bliższego i dalszego
otoczenia.
Bliższe, to chata drewniana, dalsze – widok z okna,
a dokładniej mówiąc, widok z okien na parterze i piętrze.
Dwie izby na dole, jedna na górze. Ciężkie ławy, prosty
stół z dębowych desek, na podłodze skóry baranie,
w skrzyni pod oknem szczapy drewna. Za oknami las,
fragment jeziora, zachmurzone niebo. Podniosłem lornetkę
do oczu. Między brzozami pochylona sylwetka. Tak, to
mój znajomy nieznajomy. Jak wczoraj – zbiera gałęzie. Od
czasu do czasu prostuje zgarbione plecy, rozgląda się
i podnosi kolejną gałąź. Dlaczego obserwuję tego
człowieka? Zapewne z nudów. Doskonała lornetka. Widzę
twarz zbieracza gałęzi: głęboko osadzone oczy, orli nos
nadnaturalnej wielkości i mocno cofnięty podbródek, mała
głowa osadzona na długiej szyi, siwe włosy. Fizjonomia
godna ołówka karykaturzysty. Przypomina mi kogoś, lecz
49
nie wiem kogo. Jego ruchy są coraz szybsze, coraz bardziej
nerwowe, co podniesie gałąź, nieruchomieje, nasłuchuje,
ten człowiek boi się, patrzy teraz w stronę domu, nie może
mnie dostrzec z takiej odległości, jednak czymś spłoszony
poczyna biec porzuciwszy gałęzie, i znika w głębi lasu.
Zatelefonowałem do nadleśniczego.
– Wysoki, chudy? – dziwił się. – Zbiera gałęzie?
Prawdopodobnie przybłąkał się do lasu jakiś idiota. Kto
zbiera gałęzie o tej porze roku i po co? Dokąd je zaniesie,
skoro w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie znajdzie
żywego ducha? Przylecę jutro, pogawędzimy z tym
włóczęgą.
Nadleśniczy przywiózł dwóch strażników i cztery
ogary.
– No, no – wymruczałem – piękne psy, może
niepotrzebnie pana fatygowałem?
– Potrzebnie, potrzebnie – zapewniał nadleśniczy. –
Z kłusownikami nie będziemy robić ceregieli.
– Kłusownik zbierający gałęzie?
– To pretekst, znam ich dobrze, mają pomysły, no,
idziemy.
– Nie, dziękuję, polowanie na człowieka przeraża
mnie.
– Pan poeta, człowiek wrażliwy – nadleśniczy
zachichotał. – Wrócimy na obiad.
Wrócili na kolację, zziajane ogary, zmordowani
ludzie.
– Sprytna bestia – wysapał nadleśniczy. – Gdyby nie
ślady, sądziłbym, że to było przywidzenie.
– Nie miewam przywidzeń – oświadczyłem nieco
urażony.
– Tak, tak, podejrzany typ wałęsał się po lesie
50
i zniknął. Na noc proszę zamykać drzwi i w razie czego
telefonować. Przylecimy natychmiast.
Zabarykadowałem się. Strach ma wielkie oczy,
a oczy tego człowieka, oglądanego przez lornetkę, były
bardzo duże i pozbawione powiek. Oczywisty nonsens.
Spałem źle. Tuż przed wschodem słońca pootwierałem
okiennice, drzwi. Po śniadaniu wyruszyłem do lasu
z dubeltówką na ramieniu. Po godzinie minąłem słup
z tablicą: „Hrabstwo Susex – Tereny prywatne”. Trzask
łamanych gałęzi z prawej strony! Wysoki, chudy
nieznajomy wspinał się po drzewie z zadziwiającą
zręcznością.
– Proszę pana! Porozmawiajmy! – Pragnę pana
ostrzec przed nadleśniczym!
Zniknął w koronie drzewa. Był to rozłożysty,
tysiącletni dąb.
– Nie wyrządzę panu krzywdy – monologowałem,
krążąc wokół dębu. – Nie skrzywdziłbym nawet muchy.
Jestem poetą. Panu potrzebna pomoc, przyjaźń, a co
najmniej życzliwość. Proszę zajrzeć do mnie wieczorem.
Przygotuję smaczną kolację.
Nie przyjął zaproszenia. Spotykałem go codziennie.
Zawsze zbierał gałęzie, wygwizdując improwizowane
melodie. Nadleśniczy telefonował od czasu do czasu:
– No i co? – pytał.
– Nic – odpowiadałem. – Chwilami myślę, że to
rzeczywiście było przywidzenie.
– W razie czego niech pan alarmuje – kończył
rozmowę nadleśniczy.
Postanowiłem samodzielnie rozwiązać problem:
Dlaczego zbiera gałęzie, co z nimi robi?
Pójdę jego śladami, nie powinien mnie zauważyć.
51
Wytropię kryjówkę leśnego człowieka. To będzie
emocjonujące. Czy nie popełnię jednak niedyskrecji?
Szedłem za nim prawie dwie godziny, bezszelestnie
jak Indianin, jak cień. Kluczył, krążył, oglądał się za siebie,
przystawał, wreszcie zniknął w gęstwinie pod starym
dębem. Czekałem do zmierzchu. Bezskutecznie. Wszakże
wkrótce moja cierpliwość została nagrodzona.
Ten człowiek miał kryjówkę wysoko w konarach
dębu. Kryjówkę wielce oryginalną, własnymi rękoma
zbudował z gałęzi wygodne gniazdo. Dokładnie je
obejrzałem, gdy wędrował po lesie. Fantastyczne gniazdo,
które stale ulepszał, poprawiał, coraz bardziej upodabniając
się do ptaka. Jego ruchy, reakcje na dźwięki były ptasie.
Nie mógł tylko fruwać. Nie wiem, czym się żywił.
Opuszczał gniazdo o świcie, wracał do niego, gdy zapadał
zmrok. Któregoś dnia nie opuścił gniazda. Po kilku
godzinach daremnych oczekiwań wdrapałem się na drzewo
i po karkołomnej wspinaczce dotarłem do legowiska
misternie uplecionego z gałęzi.
Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast człowieka
ujrzałem białe jajo wielkości sporej beczki. Oszołomiony
nieoczekiwanym odkryciem, przez dobre kilka minut
wpatrywałem się w gigantyczne jajo, na próżno usiłując
zrozumieć, jakim cudem znalazło się tutaj i gdzie podział
się człowiek tak podobny do ptaka? Zadziwiająca
metamorfoza. Straciłem zupełnie równowagę psychiczną,
a także fizyczną, wiatr rozkołysał gałęzie i chcąc nie chcąc
zsunąłem się do gniazda.
Jajko leżało tuż-tuż. Ogromne, rozgrzane słońcem.
Przyłożyłem delikatnie ucho do białej skorupki… Cisza,
absolutna cisza. A gdyby tak wywiercić mały otworek?
Pokusa była silniejsza od rozsądku. Za wszelką cenę muszę
52
sprawdzić, co znajduje się w środku. Ostrzem noża, był to
kordelas ze szwedzkiej stali, począłem wiercić dziurę.
Skorupka pękła po niespełna minucie i wówczas
zobaczyłem wewnątrz jajka gniazdo uplecione z zielonych,
pączkujących gałązek, a w gniazdku jajko o rozmiarach
dobrze wyrośniętej dyni. Podniosłem nóż, lecz nie rozbiłem
drugiego jajka.
Sparaliżowała mnie myśl, że odnajdę w tym jajku
kolejne, mniejsze gniazdko, a w gniazdku następne jajko,
w którym spoczywa jeszcze mniejsze gniazdko, a w nim
jajko…
Wróciłem do domu w nie najlepszym humorze.
Jestem przekonany, że każdy postąpiłby w identyczny
sposób, byłem wszakże bardzo niedyskretny i świadomość
tego faktu jeszcze dzisiaj wywołuje we mnie uczucie
głębokiego zawstydzenia.
53
Impuls kosmiczny
Przychodził tutaj codziennie. Błyskawiczną windą
wjeżdżał na trzydzieste piętro, a potem z tarasu kawiarni
podziwiał panoramą zatoki i obserwował plażę pokrytą
tysiącami ludzkich ciał.
Z lewej strony brunatne skały, z prawej sosnowy las,
między skałami i lasem plaża i osiem, może nawet
dziewięć tysięcy wytrwałych, godnych podziwu istot
zapewne myślących.
Opalają się – rozmyślał inżynier – czciciele słońca,
bardzo interesujące zjawisko. Kolorowe kostiumy kobiet
tworzą barwny kobierzec. Z wysokiej wieży świat wygląda
inaczej.
Świat, to znaczy ludzie i to wszystko, co ich otacza.
Kształty, kolory. Zieleń traw, biel piany wodospadów,
różowe obłoki, żółty piasek gorącej plaży i złota kopuła
bizantyjskiej świątyni – Cudowna, wspaniała – szeptał. –
Ile w tej budowli patosu, fantazji, co za bogactwo form.
Genialny architekt budował ten kościół.
Istotę ludzką wyposażono w gigantyczny mózg.
Człowiek przeciętny nie zdaje sobie sprawy; z tego,
że dysponuje ogromną siłą umysłu, która umożliwia
tworzenie arcydzieł.
Przymknął oczy. Zniknęła zatoka, plaża. Zobaczył
Pallazzo Barbano, dwie kondygnacje kolumn jońskich
54
w parterze, korynckich na piętrze, szybował teraz nad
Wenecją, nad Biblioteką św. Marka, w Padwie podziwiał
dziedziniec Uniwersytetu, w Genui – Santa Maria di
Cariquano – w chwilę później przeniknął przez ściany
Luwru, by zajrzeć do zbiorów Vallardi i raz jeszcze rzucić
okiem na projekt monumentalnego grobowca królów
Leonarda da Vinci.
Otworzył oczy. Eksperci powiadają – myślał – że
„mózg ludzki posiada nadmierną złożoność, zupełnie
niepotrzebną do naszych prostych działań”.
Eksperci mylą się. Cóż to znaczy: „do naszych
prostych działań”? Proste bywają dlatego, bo ludzie
zazwyczaj nie potrafią korzystać w pełni ze swego mózgu.
Człowiek będzie wykonywał coraz bardziej
skomplikowane działania. Nadmierny mózg! Dobre sobie!
Czyżby Michał Anioł nie był człowiekiem? Inżynier
podniósł do oczu lornetkę.
– Osiem, może nawet dziewięć tysięcy ludzi leży na
gorącym piasku – wymruczał.
– Żywi czy martwi? – usłyszał znajomy głos.
– A, to pan, doktorze.
Doktor zdjął słomkowy kapelusz, usiadł przy
balustradzie i uśmiechnął się.
– Z tej wysokości – stwierdził – ludzie nie są
podobni do ludzi. Stąd wszystko lub prawie wszystko
wygląda inaczej niż tam na dole.
Niech pan spojrzy, panie inżynierze, na dźwigi
w porcie. Przypominają fantastyczne owady rozkraczone
nad statkami. Ale pan nie odpowiedział na moje pytanie:
żywi czy martwi?
– Oni są prawie martwi. W tej chwili.
– Przyjechali tutaj, by odpocząć – przypomniał
55
doktor – odetchnąć morskim powietrzem, no i opalić się.
– Leżą na plaży niczym stado fok – powiedział
inżynier.
– Tak, opalają się w stadzie, ludzie tak żyją.
– A pan, doktorze?
– Ja, cóż ja, prowadzę raczej samotny tryb życia.
– Wśród pacjentów, którzy tłumnie pana
odwiedzają.
– Plaża współpracuje ze mną. Dzięki niej egzystuję.
Czytałem, że w dawnych czasach niektóre istoty ludzkie
współdziałały z piekłem. Ta plaża to przedsionek piekła.
– Dla nich przedsionek raju, doktorze.
– Leżą bez ruchu, o czym myślą?
– O wielu sprawach. Sięgają pamięcią wstecz,
wybiegają myślą w przyszłość. Delektują się własnym
przemijaniem w nadmorskim klimacie.
– Nigdy nie widziałem pana, inżynierze, na plaży.
– Wolę spacery.
– Po wieży?
– Tak, stąd widać pół świata, a na pewno całą
zatokę.
– I ludzi.
– Tak, również ludzi, doktorze.
– Pan codziennie tutaj przychodzi.
– Pan również.
– Poznaliśmy się przy tej balustradzie.
– Czy rzeczywiście poznaliśmy się?
Doktor zdjął okulary.
– Bez okularów lepiej widzę – wytłumaczył. – Pana
to nie dziwi?
– Nie, okulary osłabiają siłę pańskiego wzroku.
Ludzi niepokoją takie oczy, dlatego nosi pan specjalne
56
szkła.
– Więc pan wie!
– Obaj wiemy!
– Nie jestem człowiekiem – wyszeptał lekarz
i rozejrzał się. – Nikt nas nie słyszy?
– Nikt. Jedynie Niebo.
– Nie jesteśmy ludźmi – stwierdził doktor
i westchnął z ulgą.
– Słusznie. Jesteśmy obserwatorami. Pan obserwuje
ludzkie ciała, korzystając z przywilejów lekarza. Ja
przypatruję się ludzkim duszom.
– Gdzie oni mają duszę?
– Mózg to dusza.
– Być może. Duszę lokalizowano również w sercu,
w wątrobie, w żołądku. I co z tym mózgiem, panie
inżynierze?
– Przeciętny ludzki mózg pracuje na zwolnionych
obrotach, jeśli w ogóle pracuje, najchętniej pławi się
w marzeniach o tym, co było przed chwilą, godzinę temu,
w dawnych latach, lub marzy o tym, co będzie. Kontakt
z teraźniejszością słaby, zanikający, arytmiczny,
krótkotrwały. Odnoszę wrażenie, że szyfr do takiego
mózgu można rozwiązać, wyzwalając odpowiedni
IMPULS KOSMICZNY.
– Gdyby na przykład wiązka promieni gwiazdy
X padła na właściwy splot neuronów w mózgu.
– Tak, promień gwiazdy lub inny promień.
– Powiedzmy księżycowy?
– Lunatycy odpowiadają na wezwanie Księżyca.
Ludzie różnie reagują na promieniowanie pozaziemskie.
Czytałem niedawno artykuł o oryginalnym otwarciu
wystawy światowej w Chicago. Mianowicie skierowano
57
teleskop na gwiazdę Arktur. Jej promień padł na
fotokomórkę, wywołując lawinę elektronową. Stopniowo
włączały się zespoły wzmacniaczy, które zapalały tysiące
lamp i reflektorów, uruchamiały silniki elektryczne.
Wystawę otworzono automatycznie. W. przyrodzie
znajduje wiele samoistnych źródeł energii, które mogą
wywołać ciąg procesów energetycznych.
– I pan, panie inżynierze, usiłuje odnaleźć takie
źródło.
– Tak, bardzo chciałbym pomóc ludziom, doktorze.
– I obudzić cały mózg.
– Ożywić. Gdy patrzę na ludzi, widzę wielki dom
o stu komnatach. Współczesny człowiek zdołał zaledwie
otworzyć drzwi wiodące do przedpokoju.
– Piękna metafora, panie inżynierze. A propos, pan
zapewne należy do Zespołu Kosmicznego Inżynierów
Dusz, czy coś w tym rodzaju.
– Coś w tym rodzaju, panie doktorze.
Umilkli. Przez kilka minut obserwowali plażę,
zatokę, port i niebo. Pojawiły się pierwsze obłoki,
przysłoniły słońce. Ludzie na plaży zmienili pozycje.
Niektórzy usiedli, inni wstali, kilku weszło do wody.
– Co za inicjatywa – zażartował doktor. – Może
i my powinniśmy poruszyć się? Ruch to życie. Proponuję
zejść z wieży.
– Propozycja przyjęta. Zapraszam pana na obiad.
Przy deserze inżynier rozgadał się:
– Pewna bardzo sympatyczna kobieta nazwała mnie,
już nie pamiętam z jakiej okazji, mistykiem.
– Interesujące. Cóż to jest za mistyka?
– Zdaniem świętego Bonawentury „jest to sięgnięcie
duszy do Boga przez tęsknotę miłości”.
58
– Inaczej mówiąc, mistyk próbuje rozwiązać
zagadkę Wszechświata nie przy pomocy, logiki, lecz za
pośrednictwem intuicyjnej sympatii.
– Czyżby intuicja była kluczem do szyfru mózgu?
– Raczej wytrychem, proszę wybaczyć mi
trywializowanie tak poważnego problemu.
– Drzwi można otworzyć kopnięciem, doktorze.
– Pan brutalizuje. Z ludzkim mózgiem należy
postępować ostrożnie, delikatnie, tak jak włamywacz-
wirtuoz postępuje ze skomplikowanym zamkiem.
– No, dobrze – zgodził się inżynier. – Jutro wystąpię
w roli włamywacza-wirtuoza.
– Już jutro? – zaniepokoił się doktor.
– Dopiero jutro, jeśli przyjmiemy, że rozwój mózgu
istot żywych trwa około dwóch milionów lat.
Dzień był słoneczny, upalny. Zbliżało się południe.
Na wysokiej wieży inżynier ustawił reflektor o bardzo
skomplikowanej konstrukcji. Były to właściwie dwa
reflektory, jeden skierowany ku niebu, drugi w stronę
plaży.
– Słońce panu nie wystarcza – żartował doktor. –
A może zamierza pan przemienić tę wieżę w latarnię
morską?
– Na plaży opala się w tej chwili kilka tysięcy ludzi.
Skieruję w stronę ich mózgów wiązkę promieni z Tolimana
B, podwójnej gwiazdy, wzmocnioną i skondensowaną
przez te reflektory. Uderzę w najczulszy punkt ludzkiego
mózgu, by otworzyć wszystkie drzwi.
Najwyższa pora obudzić drzemiące neutrony,
przyspieszyć cefalizację, zdynamizować proces
kształtowania się mózgu.
59
Człowiek leżący na plaży opalał się i rozmyślał:
Żona, a może nie żona, w każdym razie kobieta,
nazwała mnie mistykiem. Powiedziała, to była bardzo
młoda kobieta, a więc chyba moja żona, otóż oświadczyła,
że mistyk w najprostszych, najbardziej znanych widokach
i dźwiękach usiłuje odnaleźć zapowiedź i przedsmak
rzeczy niewidzialnych i niesłyszalnych.
Na co jej odpowiedziałem:
– Nie jestem mistykiem. Myślę, przy czym moja
myśl wspina się stopień po stopniu, coraz wyżej i wyżej,
ogarniając coraz szersze regiony poznania, aż dociera do
najwyższego piętra rozważań logicznych.
– Ty nigdy nie dotarłeś do półpiętra – powiedziała ta
kobieta. – Tam, gdzie ty kończysz, mistyk rozpoczyna
i próbuje rozwiązać zagadkę Wszechświata przez skupienie
wszystkich myśli w jednej wizji mistycznego nieba i jego
Gospodarza.
– Wizja – odrzekłem – cóż to wizja, ja chcę
zrozumieć, chcę wiedzieć, łaknę, a piję z dziurawego
dzbana.
Człowiek odetchnął głębiej. Słońce prażyło
niemiłosiernie. Osiem, a może dziewięć tysięcy ludzi
pomyślało jednocześnie: „Dosyć tego opalania. Najwyższa
pora orzeźwić się. „i Człowiek wyszedł z wody i powinien
do niej wrócić”. Dwie, trzy minuty pluskali się przy brzegu,
po czym unoszeni przez szmaragdowe fale, poczęli płynąć
przed siebie w bliżej nie określonym kierunku, coraz dalej
i dalej, i dalej. „Oto mój żywioł” – myślał człowiek, który
przed kilkoma minutami opalał się na plaży, a teraz płynął.
Przed nim i za nim, dookoła niego płynęło tysiące innych
ludzi. Byli szczęśliwi. Ich mózgi funkcjonowały z cudowną
60
sprawnością. WRESZCIE WSZYSTKO ZROZUMIELI.
61
Drzewa zawsze wracają do korzeni
Główny bohater urodził się w lesie. Dokładniej
mówiąc – w leśniczówce. Przyszedł na świat kilka minut
po północy, w czasie burzy.
Jasny szlag trafił w strzelistą topolę, rozłupał pień
drzewa jednym ciosem, połamał konary, począł padać
deszcz i w tym właśnie momencie rozległ się wrzask
dziecka.
– Chłopak – stwierdził lekarz, przyjaciel leśniczego.
– Chłopiec – ucieszył się ojciec.
– Chłopczyk – westchnęła matka.
– Chłopiątko moje – rozczuliła się matka matki,
żona nadleśniczego. Strugi deszczu spływały po szklanej
ścianie, niebo migotało dalekimi błyskawicami. Ojciec
zbliżył dłoń do ściany i w szklanej tafli pojawiła się szpara.
Zapachniały sosny.
– Odrobina świeżego powietrza nie zaszkodzi ani
matce, ani dziecku – powiedział doktor. – Ach, ta
balsamiczna woń żywicy!
– Po burzy człowiek lżej oddycha – skonstatował,
leśniczy, ojciec nowo narodzonego chłopca – więcej ozonu
i czegoś tam jeszcze.
– Zasuń szybę, dziecko rozgrzane, przeziębi się –
prosiła matka. – Powietrze po burzy zimne.
I tak przeminęły pierwsze minuty niezwykłego życia
62
głównego bohatera. Rozwijał się prawidłowo, przybywał
na wadze ile trzeba, mężniał, mądrzał i wkrótce ukończył
Kolegium Leśne z wyróżnieniem pierwszego stopnia.
Matematyka: doskonale, geometria: świetnie,
astronomia: znakomicie, botanika: wybornie, zoologia:
nadzwyczajnie; profesorowie byli zadowoleni z syna
leśniczego.
Nadleśniczy chwalił wnuka:
– Jesteś dobrym uczniem, bardzo dobrym, ale nie
ustawaj w doskonaleniu siebie. Wczoraj skończyłeś
piętnaście lat. Pora wyruszyć w samodzielną podróż po
naszym wspaniałym świecie.
– Pieszo? – zapytał wnuk.
– Nie. Wkrótce otrzymasz ode mnie srebrny rower.
– Cudowny, wspaniały prezent – ucieszył się młody
człowiek. – Na srebrnym rowerze można zwiedzić cały
świat, wiele słyszałem o srebrnych rowerach. To
fenomenalny środek lokomocji.
Nauka jazdy na srebrnym rowerze nie trwała długo.
– Arturze, w tym miejscu wmontowano aparat
radiowy – informował ojciec. – W każdej chwili możesz
nawiązać łączność z leśniczówką albo z najbliższą
gajówką. Te zegary to przyrządy nawigacyjne.
W przyczepie znajdziesz namiot składany, zapasy
żywności. W lesie nie wolno rozpalać ognia. W tym pudle
znajduje się kuchenka na baterie słoneczne. Naładujesz je,
gdy słońce będzie w zenicie. Energii starczy na tydzień.
Oto mapa, a na niej narysowane trasy twoich wędrówek.
Nie zapomnij o zapasowych kołach, o śpiworze i łodzi.
Główny bohater nie zapomniał. Jego piętnastoletnia
pamięć funkcjonowała bezbłędnie.
Zgodnie z wieloletnią tradycją nadleśniczy
63
przedstawił wnuka nadnadleśniczemu podczas uroczystego
śniadania. Dziewięćdziesięcioletni nestor wspólnoty leśnej
zadziwiał wszystkich swoją znakomitą kondycją i jasnością
myśli.
Od siedemdziesięciu lat rozwiązywał najtrudniejsze
problemy, łagodził konflikty, godząc zwaśnionych.
Mówiono o nim: „Jest naszym sumieniem, rozumem,
sercem. Prawdziwy patriarcha rodu leśnych ludzi. Oby żył
wiecznie”.
Tylko jemu przysługiwał tytuł Nadnadleśniczego.
Na werandzie letniej rezydencji nestora podano
przed chwilą oliwę i aromatyczne nektary. Patriarcha
umoczył wskazujący palec w złocistym płynie, ucichły
rozmowy, rozpoczęła się ceremonia pożegnania.
– Podróż dookoła naszego świata – mówił starzec
kreśląc na czole prawnuka kabalistyczne znaki –
rozpoczyna nowy etap w twoim życiu. Powinieneś
wykorzystać w działaniu informacje przekazane przez
nauczycieli. Po okresie teorii przyszła pora na czas
praktyki. Chcemy, abyś zmężniał i zmądrzał, choć nigdy
nie uważaliśmy ciebie za narcyza ani za głupca.
Ktoś zachichotał wywołując ogólny śmiech
i oklaski.
– Potrzebujemy – kontynuował patriarcha – silnych
mężczyzn. Rozumnych i silnych. Te drzewa, ten las, te
puszcze i bory wymagają niesłychanie troskliwej opieki.
Nie opuszczasz rodzinnego domu, wychodzisz tylko
z jednego pokoju, by zwiedzić inne, tam gdzie rosną
drzewa, tam wszędzie jest twój OIKOS, dom, zielony dom
twoich ojców. Drzewa wyznaczają granice naszego
gospodarstwa i jednocześnie naszego świata. Gdzie las, tam
życie, kilkaset tysięcy hektarów życia. Dalej nie ma nic lub
64
prawie nic. Gdy dotrzesz do południowej strony, do krańca
puszcz i borów, zobaczysz rozległe pustynie, mokradła,
trzęsawiska, skały. Pilnie strzeżemy granic świata,
w którym żyjemy.
– Przed czym? – zapytał Artur – skoro tam nie ma
nic.
– Ta nicość jest najniebezpieczniejsza. Pustynne
piaski, gorące wichury, popiół wulkaniczny zabijają
drzewa, wypalają trawy, niszczą roślinność. Od północy
bezkresne śniegi, lodowce. Od zachodu wody oceanu
chronią terytorium leśne, ciepłe prądy łagodzą klimat, lecz
fale podmywają brzegi. Groźne są sztormy i cyklony. Od
wschodniej strony wysokie góry bronią nas przed mrozem
i żarem. Wichry szaleją po tamtej stronie i tam giną
w bezdennych przepaściach. Zobaczysz cztery strony
świata, wtedy dopiero poznasz prawdziwe piękno
rodzinnego domu i staniesz się jednym z jego obrońców –
zakończył nestor.
Punktualnie o dwunastej Artur wsiadł na srebrny
rower. Był pogodny, wiosenny dzień, pierwsza sekunda
podróży.
– Wyjeżdża chłopcem, wróci mężczyzną – szepnął
ojciec, ale matka usłyszała.
– Wyjeżdża dzieckiem, wróci dzieckiem –
powiedziała.
– Wyjeżdża gołowąs, wróci brodaty – zażartował
dziadek.
– W drogę! – zawołał pradziad.
Srebrne szprychy zamigotały słonecznym blaskiem.
Artur rozpoczął podróż dookoła świata. Przez pierwszą
godzinę pedałował z wielką energią. „Z wiatrem
w zawody” – nucił – „Przez pola i lasy, z wiatrem”... –
65
umilkł nagle, bo rower podskakiwał na wyboistej drodze,
podskakiwała przyczepa i wydawało się, że podskakuje
cały świat. Młody człowiek zwolnił, doszedł do
przekonania, iż pośpiech jest zupełnie zbyteczny i utrudnia
kontemplacje leśnego krajobrazu. Nieco zdyszany szedł
teraz obok roweru, który posłusznie toczył się przy swoim
panu. Droga biegła w dół. W pewnym momencie srebrny
wehikuł zagadał ludzkim głosem:
– Wskakuj na siodełko, bo sam popędzę przed
siebie.
A w chwilę później rozległ się śmiech dziewczyny.
– Zaczarowany rower – wymamrotał zdumiony
Artur. – Słyszałem o gadających zwierzętach, ale nigdy
o rowerach.
–
Zapomniałeś
o aparacie
radiowym
przymocowanym do kierownicy – zabrzmiał głos
dziewczęcy. – Mówię do mikrofonu i moje słowa docierają
do twojego odbiornika.
– Gdzie jesteś?
– Nie opodal, na szczycie wzgórza, stąd roztacza się
piękny widok na drogę, w odległości tysiąca metrów od
miejsca, gdzie stoisz. Spójrz w prawo, czy widzisz dwie
sekwoje?
– Widzę tylko modrzewie.
– Podnieś głowę. Siedzę na głazie między
sekwojami.
Teraz dopiero Artur dostrzegł postać dziewczyny,
a tuż przy niej oparty o drzewo srebrny rower.
– Również wybrałaś się w podróż dookoła świata?
– Tak, zgodnie z prastarym obyczajem.
– Więc podróżujmy razem – zaproponował.
Propozycja została przyjęta z zadowoleniem.
66
Wspólnymi siłami ustawili dwa namioty na łące
w pobliżu gigantycznych sekwoi. Gdy zasiedli do
wieczornego posiłku, niebo rozbłysło pierwszymi
gwiazdami. Po gorącej kolacji otworzyli puszkę
z ananasami.
Dziewczyna zaszczebiotała:
– Urodziłam się w Trzecim Sektorze naszego świata.
Nadleśnictwo mojego dziadka sąsiaduje z nadleśnictwem
twego dziada. Moje imię: Zeina. Te ananasy są wspaniałe.
Bez ananasów nie wyobrażam sobie życia. Dlaczego
milczysz?
– Bo ty mówisz i mówisz.
– Bez tego mówienia byłoby cicho i smutno.
– Możliwe.
– Jutro o świcie wyruszamy w dalszą drogę. –
Wyruszamy – zgodził się Artur i ziewnął potężnie.
– Co za maniery? – Zeina była dobrze wychowana.
– Mężczyzna nigdy nie ziewa w obecności kobiety.
– Ja ziewam? Przepraszam, jestem okropnie
zmęczony.
– Kobiety są odporniejsze, lepiej znoszą trudy
podróży. Moja matka…
Słowa Zeiny nie docierały już do świadomości
chłopca, spał w najlepsze.
– Ach, ci mężczyźni – westchnęła Zeina i wkrótce
zasnęła.
Sen to, czy nie sen? A może jednak sen; tak trudno
niekiedy odróżnić sen od rzeczywistości.
Artur przez szparę w namiocie widział skrawek
granatowego nieba, czarne wierzchołki świerków
i karminową smugę światła, która wytrysnęła z ziemi
niczym gejzer wysoko nad drzewami, ku lśniącej kuli
67
zawieszonej pod różowymi chmurami. Kiedyś,
w zamierzchłej przeszłości ludzie budowali statki
kosmiczne, krążyły dookoła planety, lądowały na
Księżycu, na Marsie, na Wenus, na satelitach Jowisza.
Uczeni usiłowali rozszyfrować tajemnicę Kosmosu.
Brawurowe wyczyny kosmonautów zapierały dech
w piersiach przeciętnym ludziom.
Podziwiano
bohaterów
wypraw
międzyplanetarnych, ekscytowano się ich przygodami,
zazdroszczono im sławy. Dzieci na pytanie: kim pragniesz
zostać, gdy dorośniesz? – odpowiadały: kosmonautą.
Niemal wszyscy marzyli o podróżach po Układzie
Słonecznym. Kosmos opanował całkowicie wyobraźnię
ludzką. W okresie zaledwie jednego stulecia cywilizacja
Spokojnych i Pracowitych przekształciła się w cywilizację
Włóczęgów Kosmicznych. Zaniedbanej Ziemi groziła
bezpłodność. Konstruktorzy budowali coraz sprawniejsze
pojazdy międzyplanetarne i gwiazdoloty. Niemal cały
światowy przemysł produkował dla Centralnego Instytutu
Eksploracji Wszechświata. Rower stał się luksusem.
Rodzinny Dom Ziemi opustoszał.
„Opamiętajcie się!” – wołali Rozsądni. –
„Oprzytomniejcie!”
Był to niestety głos wołającego na puszczy.
Przeciwnicy kosmicznych podróży nie mieli łatwego
życia. Początkowo drwiono z nich, później prześladowano.
Kryli się więc w lasach, tworząc wspólnoty leśnych ludzi.
Srebrzysta kula przypomniała Arturowi lekcje
historii. Przetarł oczy i wyszedł przed namiot.
– To balon meteorologiczny – usłyszał głos Zeiny. –
Obudziłam się, albo coś mnie obudziło, w namiocie
duszno. Dlaczego nie śpisz?
68
– Sądziłem, że śnię. Potem rozmyślałem.
Balon unosi się nad lasem, przypomina trochę
dawne pojazdy-satelity. Oglądałem podobne na filmie
historycznym.
– To balon na uwięzi. Czerwona smuga spełnia rolę
liny – tłumaczyła dziewczyna. – Mój ojciec jest
synoptykiem. Leśniczy synoptyk.
– Nigdy nie widziałem takich balonów.
– Bo szybują wzdłuż granic naszego leśnego
państwa – wyjaśniła Zeina.
– Pilnują, żeby zła pogoda nie przekroczyła granicy.
– Ostrzegają, gdy zbliża się huragan.
– Dziwne – stwierdził Artur.
– Co dziwne?
– Że huragany i burze przychodzą spoza granic.
Przecież chmury zbierają się również nad naszym leśnym
światem.
– Te nietrudno dostrzec. Najgorsze jest
niebezpieczeństwo nieoczekiwane. Do świtu jeszcze dwie
godziny. Wracam do namiotu.
Dwa dni wędrowali wzdłuż południowej granicy. Po
lewej stronie drogi kwitnące drzewa i krzewy, po prawej
trzymetrowy żywopłot, zielony mur graniczny, za murem
piaszczyste wydmy, w oddali głazy rozsypane u podnóża
skał. Na pustyni wiatr kręcił bicze z piasku smagały
kamienie, żółty pył pokrywał liście żywopłotów, unosił się
nad przygraniczną strefą.
Drugiego dnia pod wieczór rozbili namioty na
polanie w głębi lasu. Kolację przygotowała Zeina, apetyt
dopisywał mimo zmęczenia.
– Srebrne rowery to wspaniałe pojazdy – pochwalił
69
Artur – ale po kilku godzinach siodełko twardnieje.
– Po tygodniu przywykniesz – zapewniła
dziewczyna – człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego.
– O, nie – zaprotestował Artur. – Człowiek nigdy
nie przyzwyczai się do życia na pustyni.
– Tam nie ma żadnego życia.
– No właśnie, nie można przyzwyczaić się do braku
życia. Nasz cudowny, zielony świat… – umilkł. –
Słyszałaś? Co to było?
– Gwizd, przenikliwy gwizd – odgarnęła włosy.
– Masz ładne uszy – Artur uśmiechnął się. – Zawsze
je zakrywasz.
– Ciszej! Znowu…
– Świstaki?
– To gwizd maszyny.
– Gwiżdżąca maszyna? – zdziwił się Artur. –
Pierwszy raz słyszę gwiżdżącą maszynę.
Dlaczego gwiżdże?
– W bardzo dawnych czasach ludzie podróżowali
pociągami – przypomniała Zeina. – Parowóz ciągnął
wagony i od czasu do czasu pogwizdywał.
– Pociąg w lesie? Od dawna nikt nie jeździ
pociągami.
– Ten gwizd przyniósł wiatr od strony pustyni.
– Wejdę na drzewo i rozejrzę się – zdecydował
Artur.
– Weź lornetkę. Ona „widzi” w ciemnościach.
– Ona „widzi”, a ja nie widzę – chłopiec usadowił
się wygodnie w rozwidleniu dębowego konara. Za ciemną
linią żywopłotu jaśniały pustynne piaski. Po niebie sunął
księżyc w trzeciej kwadrze. Dobrze było widać pojedyncze
głazy, góry niknęły we mgle.
70
– I co? – zapytała Zeina podchodząc do drzewa.
– Nic… a jednak…
– Co jednak?
– Coś poruszyło się pod głazem. Tak ktoś jest!
– Ktoś? Oszalałeś. Tam nikogo nie ma. Tam nigdy
nikogo nie było.
– Może ktoś zabłądził.
– Ludzie nigdy nie opuszczają leśnego świata.
– Widzę wyraźnie leżącego człowieka. On… on…
czołga się.
– Człowiek nie czołga się. Może to pustynny wąż
albo żółw.
– Nie. Z wielkim trudem pokonuje każdy metr,
usiłuje dotrzeć do granicy.
– Opisz jego ubranie.
– Ma na sobie obcisły kombinezon, na głowie hełm.
Przeraźliwy gwizd zagłuszył słowa dziewczyny.
– Co mówisz? – spytał Artur.
– Zejdź z drzewa. Musimy zawiadomić najbliższy
posterunek. – Zeina rozkładała już antenę. – Szybciej, nie
marudź!
Artur zsunął się na niższy konar i znieruchomiał.
Z gęstwiny drzew wytrysnęła fontanna iskier, a po kilku
sekundach błyskawica ugodziła w głaz, który przemienił
się w obłok pary.
Chłopiec zeskoczył z drzewa.
– Ten człowiek zniknął – wyjąkał. – Zabili
człowieka. Przecież ludzi nie wolno zabijać!
Najbliższy posterunek dał odpowiedź wymijającą:
– Zakłócenia atmosferyczne i gra cieni.
Artur nawiązał łączność z nadleśnictwem.
Ojciec był bardziej kompetentny:
71
– Z wypraw kosmicznych ciągle jeszcze wracają
statki pilotowane przez roboty. Zaprogramowane przed
kilkuset laty, wykonały swoje zadania i chociaż na Ziemi
wiele się zmieniło, maszyny funkcjonują według starych
schematów zakodowanych w ich ferrytowej pamięci.
Magazynują w zbiornikach informacji nowe wiadomości,
remontują pojazdy i pragną budować nowe, najchętniej na
terenach naszego zielonego świata. Dlatego bronimy się.
– Ale to był człowiek! – zawołał Artur. – Człowiek
czołgał się po pustyni.
– Nie, maszyna podobna do człowieka. Bezlitosna
maszyna. Takie właśnie machiny zniszczyły życie na trzech
czwartych powierzchni planety.
– Wyglądał jak człowiek, jak istota ludzka
potrzebująca pomocy – upierał się Artur.
– Maszyny są perfidne i podstępne. Celowo pragną
wywołać współczucie, litość.
– Nigdy o tym nie mówiłeś.
– Ty i twoi rówieśnicy po ukończeniu piętnastu lat
wyruszacie w podróż dookoła zielonego świata, by
rozszerzać swoją wiedzę o czasie teraźniejszym. Życzę
wam szerokiej drogi – zakończył nadleśniczy.
Łatwo powiedzieć: „szerokiej drogi”! Droga była
najczęściej wąska, stroma, spadzista, srebrne rowery
podskakiwały na wybojach, grzęzły w błocie, a niekiedy
nawet przewracały się. Młodzi podróżnicy po bohatersku
znosili trudy wędrówki. Codziennie, najchętniej po kolacji
gawędzili o robotach tak bardzo podobnych do ludzi.
Upłynął tydzień. Po siedmiu dniach słonecznych spadł
deszcz, ulewa trwała trzy godziny. Skryli się w gajówce.
Żona gajowego poczęstowała gości gorącym nektarem.
Piękna, ponętna kobieta – powiedziałby dojrzały
72
mężczyzna. Artur dostrzegł długie, czarne włosy i miły
uśmiech. Przypomniała mu starszą siostrę.
– Pierwszy raz widzę kobietę w mundurze –
powiedział.
– Bo jesteś jeszcze bardzo młody. – Żona gajowego
położyła na stole różowe tabliczki. – Posilcie się. W strefie
przygranicznej również kobiety noszą mundury. Jestem
gajowym drugiego stopnia.
– Ładny dom – stwierdziła Zeina. – Piękne meble.
– Wygodne. – Żona gajowego otworzyła drzwi do
sąsiedniego pokoju. Dostrzegli jakieś maszyny.
– Komputer – rozpoznał Artur.
– Komputer? – zdziwiła się Zeina.
– Kontroluje stukilometrowy odcinek granicy.
Program waszej podróży przewiduje zwiedzenie
podziemnego pałacu. Odsapnijcie trochę po śniadaniu,
pokażę wam moje królestwo.
Zjechali windą do podziemi. Żona gajowego
mówiła:
– Bastion dziesiąty, sala peryskopów. Oczy kamer,
ukryte wśród liści, obserwują pustynię.
– Obawiacie się maszyn podobnych do ludzi? –
zapytała Zeina.
– Nie obawiamy się nikogo – żona gajowego
potrząsnęła wojowniczo czarną czupryną. – Bronimy nasz
świat przed intruzami.
Niezliczoną ilość razy usiłowano zakłócić spokój
leśnych ludzi. Czuwamy w dzień i w nocy – przerwała
podchodząc do ściany ekranów. – Spójrzcie na jedenasty
monitor. Po pustyni suną trzy pancerne pojazdy.
– Skąd wiesz, że pancerne? – odezwał się Artur.
– Stalowe pancerze lśnią w słońcu.
73
– Sztuczne tworzywa również.
Żona gajowego roześmiała się.
– Armaty są zapewne z tektury, a pociski z gąbki –
drwiła. – Patrz, przed żywopłotem dziesiątki kraterów.
Ostrzeliwują granicę z dział, to czołgi. Uwaga! Alarm
bojowy! – Otworzyła mikrofon. Na ekranach pojawiły się
skupione twarze strażników lasu. – Zniszczyć czołgi! –
padł rozkaz i po upływie kilku sekund trzy rakiety ugodziły
w zbliżające się pojazdy. Nie usłyszeli eksplozji. Ekran
zamigotał oślepiającym światłem, czołgi zniknęły.
– Ach! – westchnęła Zeina.
– Podobno w zamierzchłych czasach ludzie toczyli
wojny – przemówił Artur. – Ludzie strzelali do ludzi.
– My strzelamy do maszyn – odpowiedziała żona
gajowego – do potwornych machin sterowanych przez inne
maszyny. Statki kosmiczne, wysłane czterysta lat temu
z Ziemi, wracają, ciągle wracają. Lądują na kosmodromach
za górami, a potem usiłują przekroczyć granice zielonego
świata.
– Zawsze słuchały rozkazów Judzi – przypomniał
Artur. – Dlaczego nie wykonują waszych poleceń? Sygnał
STOP powinien zatrzymać te pojazdy. Przy pomocy innych
sygnałów można ich rozbroić, unieszkodliwić
i wykorzystać do celów pokojowych.
– Bo nie znamy szyfru – tłumaczyła żona gajowego.
– Tamci ludzie posługiwali się innym językiem, wieloma
różnymi językami.
Roboty nie odpowiadają na nasze wezwania,
atakują, ustawicznie atakują.
– Widziałem jednego – powiedział Artur – i był
bardzo podobny do człowieka. Nie atakował, czołgał się.
– Podstępna kreatura – żona gajowego podniosła
74
głos. – Maszyny dobrze znają ludzką wrażliwość.
– A jeżeli wśród robotów są ludzie?
– Żadna żywa istota nie przeżyje czterystu lat.
– Czytałem, że czas w Kosmosie przemija inaczej,
wolniej – mówił Artur. – Dziesięć lat w gwiazdolocie to sto
lat na Ziemi.
– Bzdury! – zdenerwowała się żona gajowego. –
Nonsens. Nikt nigdy tego nie udowodnił. Z Kosmosu
wracały maszyny, które po wylądowaniu przekazywały
ostatnie słowa kosmonautów. No, dosyć gadania. Pokażę
wam teraz fragment Fortyfikacji-Południe.
Szli podziemnym korytarzem. Gruby dywan tłumił
kroki. Po obu stronach na ścianach pokrytych stalową
blachą płonęły kolorowe lampy. Artur rozmyślał:
„Oglądamy dzisiaj drugą stronę medalu, kulisy zielonego
świata. Dokąd nas prowadzi żona gajowego? Jej
zachowanie wzbudza niepokój. Nie, nie boję się. Pamiętam
rady ojca, jak pokonywać uczucie strachu. Lęk ogłupia,
a w najlepszym razie utrudnia logiczne rozumowanie.
Przede wszystkim spokój”.
– Stanowisko dowodzenia z radiolokacyjną linią
kontroli – informowała żona gajowego, wprowadzając
gości do opancerzonej rotundy. – W tej chwili dwieście
metrów pod powierzchnią Ziemi – nacisnęła dwa żółte
klawisze na pulpicie maszyny bardzo podobnej do
elektronowych organów. Rotunda drgnęła i poczęła opadać,
– Trzysta metrów, pięćset, a jeżeli potrzeba, tysiąc, to
w przypadku największego zagrożenia. A teraz w górę!
Stanowisko dowodzenia z podziemnego szybu przesunie
się do baszty ukrytej wśród drzew. Zamaskowana antena
obserwuje całe widzialne sklepienie niebieskie. Przelicznik
powoduje prawidłowe skierowanie wyrzutni rakietowej na
75
cel. Uwaga! W polu widzenia samolot nieprzyjacielski. –
Nacisnęła czerwony klawisz. Ekrany pokazały, kolejno:
wyrzutnię rakietową, moment wystrzelenia pocisku,
zniszczenie samolotu, krajobraz pustyni i dalekich gór.
– Skutecznie bronimy naszych lasów – żona
gajowego nacisnęła fioletowy klawisz, zadźwięczały
dzwonki, zadudniły, bębny, zatrąbiły puzony. W otwartych
drzwiach stanął gajowy.
– Mój mąż – przedstawiła żona. – Komendant
Fortecy-Południowej. Gajowy w randze pułkownika.
Gajowy-pułkownik zasalutował.
– Wasza podróż dookoła zielonego śwista dopiero
rozpoczęła się – mówił ściskając dłonie Zeiny i Artura. –
A ile wrażeń, nieprawda, dobrze mówię?
– Ty zawsze dobrze mówisz – uspokoiła żona. – Oni
są zmęczeni.
– Nadmiar wrażeń męczy – zgodził się komendant
w mundurze gajowego, w randze pułkownika – zapraszam
na obiad. Po obiedzie drzemka, po drzemce kolacyjka.
Przenocujecie w fortecy. Działam zgodnie z rozkazami
nadleśniczego, dziadka Artura, i leśniczego, ojca Zeiny.
Wieczorem pogawędzicie z nimi przez radio.
– A roboty? – spytał Artur. – Czy nie zakłócą
poobiedniej ciszy?
– Nie zakłócą, nie zakłócą – zapewniał gajowy
obejmując małżonkę. Dysponujemy uniwersalną bronią.
Kierowane pociski ziemia-ziemia – wyliczał – ziemia-
woda, woda-ziemia, woda-woda, ziemia-powietrze, woda-
powietrze, powietrze-powietrze. Czy wymieniłem
wszystkie grupy?
– No, pozostają jeszcze trzy klasy rakiet: ziemia-
kosmos, kosmos-ziemia i kosmos-kosmos – przypomniała
76
żona gajowego. – Ale korzystanie z tej broni przekracza
nasze kompetencje. Na obiad będą dwa dania do wyboru.
Po obiedzie, po drzemce, komendant podziemnej
przygranicznej fortecy, gajowy-pułkownik, pokazał
młodym podróżnikom zalesione wzgórze.
– W razie potrzeby rozsuwamy ten pagórek, by
odsłonić otwór wyrzutni rakiet międzykontynentalnych. Po
odpaleniu pocisku drzewa wracają do swoich korzeni –
zachichotał. – Drzewa zawsze wracają do swoich korzeni,
nieprawda, dobrze mówię?
– Bardzo dobrze, doskonale – zapewniała małżonka
komendanta i również poczęła chichotać.
Młodzi milczeli, bo o czym tu było mówić?
Jedenastego dnia Artur powiadomił ojca:
– Wybuch pocisku uszkodził żywopłot na granicy
południowo-wschodniej. Przez otwór przedostał się pod
osłoną nocy robot-kosmonauta. Był ranny w ramię, mocno
krwawił. Udzieliłem mu pierwszej pomocy. Proszę
o pouczenie: jak należy postępować z maszyną, w której
żyłach płynie krew?
– Nie doceniliśmy genialnych konstruktorów,
tworzących maszyny podobne do ludzi w zamierzchłych
czasach. Powiadasz, że ten robot krwawi? Czy zna ludzki
język? Czy rozmawiał z tobą? – dopytywał się ojciec.
– Tak – odparł Artur. – Podziękował za ocalenie mu
życia i oświadczył, że nie docenił możliwości leśnych
machin, które z taką precyzją odtwarzają postacie ludzkie.
Powiedział jeszcze, że maszyny zniszczyły trzy czwarte
świata i opanowały zieloną oazę, jedyny życiodajny teren
na Ziemi. Tysiące kosmonautów wraca z wielkiej wyprawy
kosmicznej. Są to wspaniali ludzie, zginą wszyscy, jeśli nie
zdołają przedostać się do zielonego świata.
77
– Bredził! – wykrzyknął ojciec-nadleśniczy –
majaczył w gorączce…
– Czekam na twoje rozkazy – powiedział Artur. –
Czekamy – poprawił się – Zeina klęczy przy rannym,
zdejmuje bandaże. Gdy maszyna wykrwawi się, przestanie
funkcjonować, czy tak?
– Tak – odparł nadleśniczy, po czym wyłączył radio
i wrócił do codziennych zajęć.
Epilog
Ludzie opanowali zielony świat. Gdy zadomowili
się na dobre po ostatecznej rozprawie z maszynami,
najmądrzejszy z ekspertów zaprosił kilkunastu
kosmonautów na piknik do lasu.
– Wróciłem na Ziemię ostatnim gwiazdolotem –
mówił. – Zawsze chroniliście uczonych i dlatego nie
uczestniczyłem w wojnie o zielony las. Spaceruję po tych
lasach dziesięć dni, stęskniłem się za drzewami, za
kwiatami. W maju, bo teraz mamy maj, otóż w maju
kwitną jabłonie i grusze, kwitną czeremchy. Niektóre
drzewa rozsiewają nasiona. Puch nasion opada na ziemię
jak płatki śniegu. Na końcach gałęzi szpilkowych otwierają
się pączki i wysuwają z nich okryte młodymi szpilkami
wierzchołki wzrostu.
Ekspert odłamał gałązkę klonu, zerwał kilka liści.
– W tych lasach nic nie zakwita, wiatr nie unosi
nasion, drzewa nie rosną. Te lasy są martwe niczym
dekoracje w teatrze. Te sosny i świerki, te jawory, topole,
modrzewie, klony, dęby, te krzewy, głogi, jeżyny, te kwiaty
są sztuczne, tak jak sztuczni byli mieszkańcy zielonego
świata. Ludzie nie zdołali ocalić ani jednego źdźbła trawy.
78
Pozostawili maszyny, które stworzyły sztuczny świat
według wzorów ludzkich z dawnych, zamierzchłych
czasów.
79
Psychoanaliza czyli kłopoty kosmiczne
Lekarz: Jestem psychoanalitykiem. Ludzie chętnie
otwierają przede mną duszę. Zazwyczaj czynią to
w pozycji leżącej. Kupiłem wygodny, szeroki tapczan.
Światło przyćmione, absolutna cisza albo dyskretna
muzyka. Pacjent rozluźnia wszystkie mięśnie i spowiada
się. Siedzę w fotelu stojącym pod lampą, pacjent widzi mój
profil i rozpoczyna dialog.
Pacjent: Wreszcie zdecydowałem się.
Lekarz: Tak!
Pacjent: Bo różnie o panu mówią.
Lekarz: Aha, różnie.
Pacjent: Jedni powiadają: „Człowiek mądry,
uczony, znakomity lekarz”, inni: „szarlatan, zwabia
naiwnych do swojego gabinetu, odurza kadzidłami, a oni
plotą, co im ślina na język przyniesie. Leczy dusze –
mówią – to najłatwiej, duszy nikt nie widzi, dusza to nie
wątroba, nie puchnie, nie powiększa się. Jak sprawdzić, czy
wyleczył?”
Lekarz: A jednak pan przyszedł.
Pacjent: Przyszedłem. Nie zapali pan kadzideł?
Lekarz: Nigdy nie zapalam kadzideł. Czasem
cygaro, po wizytach.
Pacjent: Mam położyć się na kanapie?
Lekarz: Albo usiąść w fotelu, jak panu wygodniej.
80
Pacjent: Położę się.
Lekarz: Bardzo proszę.
Pacjent: Mogę oczywiście liczyć na pańską
dyskrecję, panie doktorze.
Lekarz: Oczywiście, obowiązuje mnie tajemnica
zawodowa.
Pacjent: Cierpię…
Lekarz: Tak, tak, słucham.
Pacjent: Lecz moje cierpienie… jak by to
powiedzieć, nie chciałbym się ośmieszyć, cierpię bowiem
w sposób szczególny, nietypowy. Martwię się,
zamartwiam, nie sypiam po nocach, zaniedbałem pracę,
rodzinę, moje życie seksualne pozostawia, delikatnie
mówiąc, wiele do życzenia. Martwię się i cierpię. Martwię
się o perspektywicznych gości z innego świata,
o pielgrzymów kosmicznych, którzy wcześniej czy później
przybędą tutaj. Martwię się, bo zupełnie nie jesteśmy
przygotowani do tej wizyty. Co najmniej od dziesięciu lat
mówimy, piszemy o innych cywilizacjach naukowo-
technicznych, próbujemy nawiązać z nimi kontakt.
Podsłuchujemy Kosmos. Radioteleskopy, sondy
kosmiczne, najpoważniejsze instytuty usiłują rozwiązać
problem, czy jesteśmy sami. Czy na innych planetach
rozwinęło się życie rozumne. Ale ja pana nudzę, doktorze.
Lekarz: Nie, skądże, słucham z uwagą. Niech pan
mówi.
Pacjent: Gnębi mnie przekonanie, że źle
przyjmiemy przedstawicieli innej cywilizacji. Oni na
pewno będą inni, a my innych nie lubimy. Razi nas kolor
skóry, białym nie podobają się żółci, czarni, czerwoni.
Przedstawiciele żółtej rasy nie kochają białych. A jeśli ONI
mają dwie pary rąk? Nikt ICH nigdy nie widział. Każdy
81
inaczej wyobraża sobie przybyszów z odległych planet.
Jesteśmy tacy nietolerancyjni. Drażni nas obcy akcent, a co
tu dopiero mówić o innych kształtach, o innej mentalności.
Nie lubimy mądrzejszych od siebie, gardzimy głupszymi,
lękamy się mocniejszych, słabszych wyśmiewamy
i lekceważymy, Lekarz: Może wypije pan filiżankę kawy?
Pacjent: Wolałbym kieliszek koniaku, proszę
wliczyć do honorarium za wizytę. Ma pan koniak?
Lekarz: Mam.
Pacjent: No to wypijmy dla odprężenia. Pańskie
zdrowie, panie doktorze.
Lekarz: Raczej pańskie zdrowie.
Pacjent: Jakże ja cierpię! Proszę wyobrazić sobie
taką sytuację: ląduje gdzieś na Ziemi pojazd kosmiczny.
Załoga opuszcza statek, trzy istoty nie z tego świata. Ot,
powiedzmy, któregoś dnia, dajmy na to w niedzielę,
w samo południe, na głównej ulicy naszego miasta,
zjawiają się goście z Kosmosu. Źle, jeśli będą mali, zginą
pod stopami niedzielnych spacerowiczów, rozdepczą ich;
jeszcze gorzej, gdy wkroczą do naszego miasta wielkoludy.
Źle znosimy ludzi wielkich, jesteśmy bezlitośni dla
olbrzymów, nienawidzimy gigantów. Zrzucimy na nich
bomby, wysadzimy w powietrze, ostrzelamy z dział
największego kalibru, zanim zdołają przedstawić się.
Lekarz: Prawdopodobnie nie zdołają.
Pacjent: Otóż to, świadomość tego faktu pogłębia
moje cierpienia. Znajduję się u kresu sił. Tak mi żal tych
pielgrzymów kosmicznych. Przybyli do nas z dalekich
stron, może z samego krańca Wszechświata, podróżowali
dziesiątki lat, znużeni, spragnieni, zgłodniali… Wyglądają
inaczej, oczy na szypułkach, głowy cylindryczne, kończyny
nadmiernie rozgałęzione, krótko mówiąc monstra, lecz
82
serca złote, głowy nie od parady. Pan wie, panie doktorze,
jakie znaczenie ma powierzchowność, jaką wagę
przykładamy do ubioru, chociaż mówimy: „nie suknia
zdobi człowieka”. Zdobi, zdobi. Gdybym przyszedł do
pana w łachmanach albo golusieńki, jak Pan Bóg stworzył,
pańska małżonka wezwałaby pogotowie i policją. Dobrze
mówię? No więc ludzie zniszczą monstra o gołębich
sercach. Pewne, jak amen w pacierzu.
Lekarz: Oto chusteczka.
Pacjent: Nie, nie, ja nie płaczę. Ja już wypłakałem
wszystkie łzy. Nie mam czym płakać. Niech mnie pan
ratuje, doktorze. Cierpię, ach, jak ja cierpię. Co uczynić, by
ocalić kosmitów? Załóżmy, że ONI już są na Ziemi, że
wylądowali przed laty. Są wśród nas, lecz boją się ujawnić.
Poznali okrutnych i samolubnych ludzi i nigdy nie odważą
się przyznać do swego pozaziemskiego pochodzenia.
Jeżeli, na przykład, powiem panu, doktorze: „przybyłem
w 1880 roku z Aldebarana”, co pan uczyni?
Lekarz: A przybył pan w 1880 roku z Aldebarana?
Pacjent: Rozczaruję pana, nie przybyłem. Jestem
takim jak pan człowiekiem.
Lekarz: A może pan nie wie o tym?
Pacjent: Eee, dajmy spokój żartom. To sprawa
poważna. Nie mogę zmrużyć oczu od kilku miesięcy.
W nocy łażę po ulicach wypatrując gości z innego układu.
We mnie jedyna nadzieja. Bo jeśli ja ICH spotkam, nie
spadnie IM włos z głowy. Ale szansa minimalna. Mogą
przecież wylądować w każdej chwili w dowolnym miejscu
na Ziemi.
Lekarz: Może zaapelować przez radio?
Pacjent: Powiedzą: znowu fantastyczne
słuchowisko. Nie uwierzą.
83
Lekarz: Mogą tak powiedzieć.
Pacjent: A zatem nie ma ratunku dla kosmitów,
doprawdy oszaleć można. Dniami i nocami rozmyślam, nic
mi mądrego do głowy nie przychodzi i coraz bardziej żal
mi gości z Kosmosu. No bo niech pan sam powie, ile, być
może, marnotrawimy okazji? Nasi bracia kosmiczni na
pewno rozwiązali wiele problemów, nad którymi głowimy
się od stuleci. Na przykład – katar. Potrafi pan, panie
doktorze, wyleczyć katar?
Lekarz: Nie potrafię.
Pacjent: A ONI potrafią. Co z tego? Skoro nasza
cywilizacja nie jest przygotowana, by przyjąć godnie
przedstawicieli Innej Cywilizacji. Trapią mnie również dwa
problemy: Oni dawno, przed iluś tam laty, wylądowali na
Ziemi i boją się zidentyfikowania, dlatego występują
w przebraniu, w kostiumie, w maskach, pod różnymi
postaciami. Są wśród nas, ale ich nie ma. Być może
codziennie stykamy się z nimi, nie wiedząc o tym. Problem
drugi, jeżeli jeszcze nie wylądowali – wylądują jutro,
pojutrze i natychmiast zostaną unicestwieni. Pojmuje pan,
doktorze? Nadludzka mądrość, skarby kosmicznej wiedzy
zostaną zniszczone. Jak ocalić genialnych krewnych?
Lekarz: Pan przejaskrawia ludzkie wady. Znam
wielu spokojnych, poczciwych ludzi i gościnnych. Przyjmą
gości z Kosmosu z otwartymi ramionami.
Pacjent: Pan zna?
Lekarz: Znam.
Pacjent: Ilu?
Lekarz: Kilku, kilkunastu.
Pacjent: Ale nie zna pan, doktorze, czterech
miliardów.
Lekarz: Nie znam. Moja żona…
84
Pacjent (przerywa): Zna wszystkich?!
Lekarz: Zna kilkudziesięciu, jako położna
kontaktuje się z wieloma mieszkańcami tego miasta.
Pacjent: Położna?! Interesujące.
Lekarz: Co mianowicie?
Pacjent: Pana żona uczestniczy, współdziała
w narodzinach nowych ludzi.
Lekarz: I co z tego?
Pacjent: Pańska małżonka powinna przy tej okazji
przeprowadzać akcję uświadamiającą. Asystuje rodzącej
matce, pociesza zdenerwowanego męża i strapionych
rodziców matki. Wspaniała okazja do agitacji na rzecz
kosmitów.
Lekarz (zaintrygowany): Jak pan to sobie
wyobraża?
Pacjent: Ot, chociażby w ten sposób: położna krząta
się i podczas tej krzątaniny powiada: „Za chwilę przyjdzie
na świat dziecko, narodzi się nowy człowiek. Co go czeka?
Życie jest brutalne, zewsząd czyhają niebezpieczeństwa,
choćby klęski żywiołowe, brak pieniędzy, konflikty
wewnętrzne, konflikty zewnętrzne, nie mówiąc o katarze.
Pomyślcie, drodzy moi – mewi położna – na co jest
narażone to nadchodzące dziecko? Czy można je obronić,
czy można mu zapewnić spokojne i radosne życie?
MOŻNA – woła rozpromieniona położna, pańska żona,
panie doktorze. – Lada chwila na naszej planecie wylądują
genialni kosmici, wspaniałe istoty z Innego Układu
Słonecznego. Przyjmijcie ich gościnnie, czym chata
ziemska bogata, tym rada, chlebem i solą. Otoczcie drogich
gości troskliwą opieką. ONI sprawią, że to maleństwo,
które urodzi się za chwilę, będzie szczęśliwe”. Wszystkie
położne powinny wygłosić takie przemówienie. Co pan
85
o tym myśli, panie doktorze?
Lekarz: Poproszę żonę.
Pacjent: Tak, tak, mój pomysł należy
przekonsultować z pańską żoną.
Lekarz: Paulino, Paulino!
Żona: Co się stało?
Lekarz: Mój pacjent wpadł na pewien pomysł.
Żona: Opróżniliście prawie całą butelkę.
Pacjent: W celach leczniczych, łaskawa pani, pani
mąż, sławny doktor Larix, lekarz dusz, uzdrowi mnie,
jestem święcie przekonany, uzdrowi, jeśli pani zechce nam
pomóc.
Lekarz: Moja żona milczy!?
Pacjent: Czytam w pani oczach jak w otwartej
księdze. Pani myśli – ten człowiek, to znaczy pacjent,
powinien leczyć się u psychiatry, a nie u psychoanalityka.
To maniak – myśli pani o mnie – opanowała go idée fixe,
natręctwo. – Czy odgadłem?
Lekarz: Moja żona milczy?
Pacjent: Nie kontaktuje?
Lekarz: Medytuje.
Żona: Należy wziąć pod uwagę jeszcze jedną
ewentualność.
Pacjent: Jeszcze jedną? Proszę, niech pani usiądzie.
Żona: Goście z Kosmosu mogą okazać się
potworami. Załóżmy, że gardzą nami, że zniszczą nas przy
pierwszej okazji.
Pacjent: Głowę dam sobie uciąć, ONI nigdy nie
skrzywdzą ludzi. Są wspaniali, mądrzy, szlachetni,
wyrozumiali. Pragną nam dopomóc.
Żona: Skąd ta pewność, pan rozmawiał z nimi?
Pacjent: Telepatycznie, intuicyjnie, podświadomie
86
wyczuwam, ONI są łagodni.
Żona: Przepraszam, telefon… Halo… Tak, będę za
piętnaście minut… Pan wybaczy, wzywają mnie do
porodu.
Lekarz: I nad czym pan tak duma?
Pacjent: Doznałem olśnienia. Za chwilę urodzi się
dziecko, na świat przyjdzie nowy człowiek.
Lekarz: Normalne.
Pacjent: To dziecko to ONI.
Lekarz: Nie nadążam za panem.
Pacjent: ONI przybywają do nas w postaci
niemowlęcia.
Lekarz: Absurd!
Pacjent: Pan nie ma zupełnie wyobraźni! Co za
ignorancja!
Lekarz: Wyobrażam sobie.
Pacjent: Pana małżonka występuje w roli
pośrednika, łącznika między NIMI a nami. Cudowna
kobieta…
Lekarz: Istotnie wspaniała, nieziemska kobieta!
Pacjent: Jak pan powiedział?
Lekarz: Nieziemska.
Pacjent: Szukamy daleko, a znajdujemy pod ręką.
Lekarz: Co znajdujemy?
Pacjent: NIEZIEMSKĄ ISTOTĘ. Co za wspaniały
zbieg okoliczności? Jakże jestem wdzięczny! Trzeba
zawiadomić burmistrza, zorganizować powitanie, uczcić…
Lekarz: Niech pan zostawi moją żonę w spokoju.
Pacjent: Nasza cywilizacja uratowana!
Uratowana… Biegnę po orkiestrę…
Żona: I co?
87
Lekarz: I nic. Wybiegając z naszego domu wpadł
pod koła rowerów kolarzy, biorących udział w wyścigu
dookoła Europy. Nieco poturbowanego zabrało pogotowie.
Kilka miesięcy poleży.
Żona: Chwała Bogu; to znaczy, nie ma złego, co by
na dobre nie wyszło. On przekonałby wszystkich, że
przybyłam z Kosmosu… A propos. Nasz sąsiad to dziwny
człowiek.
Lekarz: Ten siwiuteńki?
Żona: Ten siwiuteńki. Gołębie siadają na jego
ramionach, kolanach. Łaszą się do niego dzikie zwierzęta.
Lekarz: Dzikie zwierzęta w ogródku sąsiada?!
Żona: Widziałam sąsiada w Zoo. Wszedł do klatki
z tygrysami, bo dozorca gdzieś zniknął i ryczały z głodu.
Lekarz: I łasiły się?
Żona: Jak małe kotki. On pracuje w Wydziale
Interwencji i załatwia wszystkie sprawy od ręki.
Lekarz: Istota nie z tej Ziemi!
Żona: Do każdego uśmiecha się, życzliwy dla
całego świata. Ktoś dzwoni… A, to pan? Prosimy,
prosimy. Nareszcie sąsiad złożył nam wizytę.
Sąsiad: Ja do pana doktora. Gnębi mnie moja
dobroć i życzliwość. Nie sypiam po nocach, myśląc, komu
pomóc, kogo wybawić z kłopotów, kogo uszczęśliwić moją
bezinteresowną przyjaźnią. Ja chyba urodziłem się na innej
planecie. Błagam o pomoc, panie doktorze…
Lekarz: Pomogłem mu. Po kilku seansach wrócił na
Ziemię, ukręcił łebki gołębiom, w celu, jak się wyraził,
pokrzepienia nadwątlonego organizmu delikatnym
rosołem. W Zoo drażni dzikie zwierzęta i niczego nie
załatwia „od ręki”. Zadziwiające. Psychoanaliza czyni
88
cuda. Położę się na tapczanie i pogawędzę ze sobą. Jestem
wybitnym psychoanalitykiem, można rzec – cudotwórcą.
Nie z tej Ziemi. A jeśli to ja reprezentuję Inną Cywilizację?
89
Horyzont zdarzeń czyli kolaps grawitacyjny
Słoneczny dzień nie zapowiadał burzy, nikt nie
oczekiwał deszczu, zacznie padać po świętym Janie, nie
wcześniej, mówili ludzie patrząc w bezchmurne niebo.
Tym lepiej, szybciej zbudujemy dom dla Fryderyka
Sarazina. Bogaty, ale i mądry człowiek. Jego żona zajmuje
się plantacją winorośli, a on zarobione przez małżonkę
pieniądze wydaje na książki i lunety. No, powiedzmy –
część pieniędzy. Magdalena Sarazin nieźle sobie radzi,
niedawno zakupiła dwie winiarnie, fabrykę szkła, czyli
hutę. A teraz na wzgórzu Między Rogami Diabła stawia
willę.
– W starym domu – tłumaczyła tym, którzy zawsze
wtykają nos w nie swoje sprawy – nie ma miejsca dla
książek męża, a co tu mówić o lunetach. Fryderyk kończy
w tym roku pięćdziesiąt lat. Dostanie w prezencie
urodzinowym piękną bibliotekę i obserwatorium
astronomiczne.
Mądrość Sarazina i zapobiegliwość jego żony
dobrze były znane nie tylko mieszkańcom wioski.
Mówiono o nich i pisano w niedalekiej stolicy wschodniej
Andaluzji, Almerii. Dziennikarze chętnie odwiedzali
astronoma, który opowiadał o swoich badaniach Kosmosu,
racząc gości dobrym winem. Sarazin był amatorem, ale
w sferach naukowych ceniono jego wieloletnie obserwacje
90
nieba. Należał do Towarzystwa Miůoúników Astronomii
i publikowaů wyniki obserwacji meteorów i komet
w czasopiúmie „ASUNCIŐN” („Wniebowzićcie”).
Pisywaů równieý opowiadania do magazynu „PASADO
MANANA” („Pojutrze”).
– Jako autor noweli fantastycznonaukowych –
zwierzał się przyjacielowi – mogę swobodniej
interpretować własne odkrycia naukowe. Gdy o moich
hipotezach rozmawiam z uczonymi, uśmiechają się.
Pracuję od sześciu lat nad Teorią Prawidłowej Budowy
Wszechświata. Fascynują mnie tajemnice „Czarnych
dołów”. Próbowałem opublikować kilka artykułów
w czasopismach naukowych. Odrzucili. Po niewielkich
zmianach wydrukowano je w miesięczniku „Ciencia
Ficciony Fantasia”. A teraz będę miał swoje obserwatorium
astronomiczne. Que suerte!
– Tak, to wielkie szczęście – zgadzał się przyjaciel,
który bardzo cenił mądrość astronoma i urodę wina. –
Wino, dobre wino jest piękne – mówił podnosząc
kryształowy kielich – złoto i szkarłat – zachwycał się. –
Wino ozłocone słońcem.
Siedzieli na drewnianej ławie przed starym domem,
zwróceni twarzami ku zachodowi. Magdalena przyniosła
z piwnicy trzecią butelkę rubinowego nektaru. Zegar na
wieży kościelnej uderzył pięć razy. Niemal jednocześnie
zaterkotał telefon. Pani Sarazin podniosła słuchawkę.
– Runęła ściana willi – informował zdenerwowany
majster. – Zawaliło się całe piętro. Na szczęście nikomu nic
się nie stało. Odpoczywaliśmy. Proszę zawiadomić
architekta.
Architekt obejrzał zrujnowaną ścianę, pogawędził
z murarzami, przestudiował plany, po czym wzruszywszy
91
ramionami oświadczył:
– Nic nie rozumiem.
– Mało solidna budowa – żona astronoma podniosła
cegłę – zaprawa diabła warta. Nie znam się na tym, po
prostu partacka robota. Dzięki Bogu nikt nie zginął.
– Tak, tak – Sarazin pokiwał siwą głową. – Bogu
najwyższemu dzięki, czuwa nad nami Dziewica, patronka
Almerii.
– Virgen de la Mar czuwa nad wszystkimi –
stwierdziła Magdalena wznosząc oczy ku niebu. –
Spójrzcie! – zawołała. – Słońce przesłoni za chwilę czarna
chmura.
– Trąba powietrzna – wymamrotał astronom. –
Uciekajmy do domu!
Pociemniało, zerwał się wiatr, spadły pierwsze
krople deszczu. Słońce przygasło jeszcze bardziej, ucichł
nieoczekiwanie świst wichru.
– Ot, klasyczna cisza przed burzą – wysapał
astronom biegnąc za małżonką. – Zaraz rozpęta się piekło.
Czy zdążymy?
– Samochody czekają na dole – powiedział architekt
– podwiozą nas do miasta.
– A! – wrzasnął Sarazin – potknął się o kamień. –
Nogi można połamać. Ta ścieżka dobra dla kozic.
– Kozice na pagórku wysokości czterdziestu
metrów, chyba żartujesz. – Pani Sarazin zdjęła czarne
czółenka i biegła w pończochach.
Wicher kręcił już bicze z piasku, przyginał do ziemi
młode drzewa. Huragan uderzył w chwili, gdy samochody
ruszyły w powrotną drogę.
– Zrujnuje do reszty rozpoczętą budowę – martwił
się astronom. – Tyle pracy pójdzie na marne.
92
– Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło –
powiedziała Magdalena. Dodawanie ducha mężowi
należało do jej codziennych obowiązków. – Nowe ściany
będą mocniejsze. Pan osobiście dopilnuje budowy, panie
architekcie.
Osobiście – powtórzyła. – Gotowa jestem więcej
zapłacić, by nie usłyszeć: „jaka płaca, taka praca”.
– Istotnie – zgodził się architekt. – Moje honorarium
wymaga pewnej korekty.
Zgodnie z przewidywaniami huragan zburzył świeżo
wzniesione ściany willi, powyrywał drzewa z korzeniami,
uszkodził wieżę strażniczą, Torre de la Vela i zerwał
dzwon, który niegdyś ostrzegał przed piratami. Almeria
przeżyła kataklizm bez większych strat. Wicher uszkodził
dach katedry, szturm na twierdzę skończył się fiaskiem.
Alcazaba, mimo sędziwego wieku, odniosła jeszcze jedno
zwycięstwo.
– Abd ar-Rahman Trzeci – mówiła żona astronoma
– Kalif Kordoby był lepszym, o wiele lepszym od pana
architektem. Wzniósł fortyfikacje przed tysiącem lat i mury
ani drgnęły, a nasza willa leży w gruzach.
– Bo willa to nie twierdza – bronił się architekt.
– Do dzieła, młody człowieku – zachęcał Sarazin –
do dzieła. Niebo czeka na mnie.
– Co ty wygadujesz? – Magdalena splunęła przez
lewe ramię.
– Na moje obserwacje, oczywiście, na moje
obserwacje. Na wieży zainstalujemy lunety, teleskopy.
– Jutro rozpoczniemy budowę.
– Brillantemente! – ucieszyła się Magdalena. –
Świetnie! Doskonale! Najwyższa pora! Odpoczywał pan
osiem dni.
93
Minęły cztery miesiące. Sarazin trawił właśnie
obfity obiad na werandzie starego domu, kołysząc swoje
prawie sto kilogramów w fotelu na biegunach, gdy
zadźwięczał telefon. Słuchawkę zgodnie z tradycją
podniosła żona.
Usłyszała schrypnięty głos architekta:
– Runęła powtórnie ta sama ściana – informował. –
Sam pilnuję budowy, doglądam, kontroluję, cement
w najlepszym gatunku, sprowadzam budulec z Sewilli.
Pojąć trudno. Przysypało dwóch murarzy, ciężko ranni.
Na miejsce budowy przyjechał komisarz policji,
powołano specjalną komisję.
Przewodniczący komisji oznajmił przedstawicielom
prasy:
– Nad wzgórzem Między Rogami Diabła dwa razy
dziennie przelatują naddźwiękowe odrzutowce. Oto
przyczyna. Zmienimy trasę przelotu. Samoloty będą
podchodzić do lądowania od strony morza.
Pani Sarazin nie zamierzała rezygnować z budowy
willi, usunięto gruz i architekt po raz trzeci przystąpił do
wznoszenia fatalnej ściany. Wzmocnił fundamenty,
powiększył szerokość murów. Wydźwignął budowę do
drugiego piętra i wtedy runęły dwie szczytowe ściany.
Specjalna komisja ustaliła, że: „Przyczyną katastrof
są drżenia wzgórza, wykryte przez sondy sejsmograficzne.
Badamy przyczyny tych drgań”.
Po upływie tygodnia przedstawiciel specjalnej
komisji oświadczył: „Drgania zostały wywołane przez
ruchy tektoniczne skorupy ziemskiej, albo coś w tym
rodzaju”.
W drugiej części zdania kryło się wiele: brak
94
kompetencji, oportunizm, kunktatorstwo, niewystarczający
zasób wiedzy, by nie powiedzieć… słabe przygotowanie do
zawodu eksperta, „ALBO COS W TYM RODZAJU”, czyli
furtka, na wszelki wypadek szeroko otwarta.
Działo się coś niepojętego, ściana mozolnie
wznoszona przez wysokiej klasy murarzy, pod
kierownictwem solidnego majstra i wybitnego architekta,
trzykrotnie rozsypała się. Po raz pierwszy tuż przed
huraganem, a więc nie on był sprawcą, po raz drugi z winy
jakoby samolotu naddźwiękowego, który w tym dniu nie
przelatywał nad wzgórzem, po raz trzeci z powodu
niedostrzegalnych i niewyczuwalnych drgań ziemi.
Asekuranckie: „albo coś w tym rodzaju” zawierało
prawdziwą przyczynę. Należało tylko ten magiczny kod
rozszyfrować.
– Wspólnie rozwiążemy zagadkę – Fryderyk Sarazin
nie żartował. – Będę uczestniczył w pracach budowlanych.
– Oszalałeś! – zirytowała się pani Sarazin. – Z twoją
tuszą na rusztowaniach?
– Pozostanę na dole, zamierzam obserwować
murarzy.
– Nikt nie lubi, gdy w czasie roboty inni patrzą mu
na ręce.
– Opowiem kilka anegdot.
– Kiepski pomysł, idiotyczny – żona astronoma nie
przebierała w słowach. – Rozśmieszanie murarzy może
doprowadzić do nowej katastrofy.
– Tak, rzeczywiście – astronom posmutniał. – Nie
pomyślałem o tym. Będę ich obserwował dyskretnie.
Wytłumaczę swoją obecność pragnieniem podziwiania
krajobrazu.
Pani Sarazin zakończyła wymianę zdań krótkim
95
i stanowczym:
– Rób, co chcesz!
Następnego dnia Sarazin powitał murarzy
grzecznym pozdrowieniem, po czym przystąpił do rzeczy:
– Moi kochani, chciałbym zobaczyć tę fatalną
ścianę.
– Nie zobaczy pan – odrzekł majster.
– Dlaczego, mój drogi, zechciej wytłumaczyć.
– Bo nie można zobaczyć tego, czego nie ma.
– Słusznie. Cenię nade wszystko zdrowy rozsądek.
Ale, o ile wiem, część ściany pozostała.
– Część może pan zobaczyć – powiedział majster
i podprowadził Sarazina do sterty gruzów – o, tyle z tego
zostało.
– Interesujące – stwierdził astronom oglądając ruinę.
– Co interesujące? – zaciekawił się majster.
– Znam dokładnie plany budowanej przez panów
willi. W tym miejscu powinna stanąć wieża obserwatorium
astronomicznego, przylegająca do zachodniego skrzydła
budynku.
– Zgadza się – majster zdjął murarską czapkę
i małym czerwonym grzebykiem przeczesał złociste
kosmyki. Zgadza się, a co z tego wynika?
– Nic, w tej chwili nic szczególnego. Fakt ten
jedynie tłumaczy moją wizytę, moją obecność. Pragnę wam
dopomóc.
– No, no – majster włożył czapkę. – Jeszcze jeden
murarz.
– Pragnę dopomóc w rozwiązaniu problemu –
wyjaśnił Sarazin. – Stawiamy tę ścianę nieco na oślep,
może warto zmienić metodę.
– Metodę stawiania muru? – zadziwił się murarz.
96
– Przypatrzmy się temu bliżej – rzekł astronom
i stanął na rumowisku cegieł. – To ściana północno-
zachodnia. – Spojrzał w niebo. Zobaczył postrzępione
obłoki. – Skoro tylko zapadnie mrok – mówił zataczając
prawą ręką krąg nad głową – firmament rozbłyśnie
gwiazdami, tam po lewej stronie, tuż nad horyzontem,
zalśni Pas Oriona, nad nami Krzesło Kasjopei, z prawej
Gwiazdozbiór Łabędzia, wyżej Herkules. Mniej więcej
w tym miejscu… – przesunął lewą stopę i zachwiał się.
– Ostrożnie! – majster złapał astronoma za ramię. –
Spadnie pan.
– Dziękuję, mój drogi, o, w tym miejscu, ale na
wysokości ostatniego piętra, stać będzie teleskop.
– Najpierw trzeba postawić wieżę i dom.
– Postawimy, postawimy – zapewniał Sarazin. –
Musisz, kochany, zmienić odrobinę kąt. Ściana powinna
być zwrócona bardziej na zachód.
– Niech pan pogada z architektem.
Architekt z niemałym trudem wdrapał się na
wzgórze, zobaczywszy astronoma zaklął szeptem, głośno
powiedział:
– Que sorpresa! Wielki to dla mnie zaszczyt.
Sarazin nie tracił czasu, patykiem na piasku
zilustrował swoją propozycję.
– Bardziej na zachód – mruczał architekt mrużąc
oczy. – Sądzi pan, że tak będzie lepiej?
– Na pewno.
– Dlaczego?
– Nie wiem, intuicja podpowiada: „tak należy
uczynić”.
– Ano, czemu nie? – Architektowi było wszystko
jedno. – Skorygujemy położenie ściany zgodnie
97
z życzeniem klienta. Ustawimy ją frontem do zachodu –
i dokończył w myślach: „Nie kijem go, to pałką, i tak
runie”.
Ściana jednak nie runęła. Zachowano jak najdalej
posuniętą ostrożność i cegła po cegle budowano w ciszy
i skupieniu. Sarazin towarzyszył robotnikom przez cały
dzień. Razem z nimi jadł obiad, częstował cygarami
i czekoladą. Po kilku dniach zaprzyjaźnili się. Astronom
przynosił wodę mineralną, obsługiwał windę, podnoszącą
taczki z cegłami.
A wieczorem gładził mur i poklepywał majstra.
– Widzisz, mój drogi, stoi, ani drgnie.
– Odpukajmy w niemalowane drzewo.
W nocy Sarazin budził się, wstawał, wyglądał przez
okno, patrząc w stronę wzgórza przez lunetę, obserwował
gwiazdy, zainteresowany szczególnie „Black-hole”,
„Czarnymi dołami”.
Potem wracał do łóżka, drzemał do świtu, zjadał
naprędce skromne śniadanie i biegł na wzgórze.
– Stoi, czy przewróciła się? Czy jeszcze stoi?
– Wszystko w porządku – meldował majster, który
polubił astronoma. – Wkrótce zawiesimy wiechę.
Nadszedł wreszcie wytęskniony dzień. Sarazin
wprowadził uroczyście żonę do nowej willi, otworzono
drzwi wiodące do wieży obserwatorium. W nocy Sarazin
pochylił się nad okularem teleskopu zwierciadlanego typu
Cassegraina i rozpoczął obserwacje odkrytego przez siebie
„Czarnego dołu” w pobliżu Oriona.
Przedłużająca się nieobecność męża zaniepokoiła
panią Sarazin. Zegar wskazywał trzecią nad ranem.
Narzuciła szlafrok i przez korytarz łączący willę
z obserwatorium przeszła do wieży – A, to ty – ucieszył się
98
astronom. – Ten teleskop to prawdziwe cudo. Usiądź, jak
wiesz, odkryłem „Black-hole”, spójrz, na tej fotografii
widać Końską Głowę w gwiazdozbiorze Oriona, a ten
punkt to właśnie „Czarny dół”, obszar czasoprzestrzeni
otoczony powierzchnią, przez którą nie mogą przedostać
się do pozostałej części Wszechświata żadne informacje
przenoszone przez fale elektromagnetyczne albo inne
wolniejsze sygnały. Powierzchnia „Black-hole” jest
horyzontem zdarzeń, rozumiesz?
– Nie! – odpowiedziała krótko Magdalena i otuliła
się szalem.
– Moim zdaniem – mówił dalej astronom – „Czarny
dół” spełnia jeszcze inną rolę. Od trzech godzin obserwuję
czarny dół w Orionie. Czerń chwilami blednie, dostrzegam
jakieś błyski, migotanie, purpurowe, faliste linie, zaglądam
do głębokiej studni, w zwierciadle wody odbijają się
gwiazdy, moja sylwetka pochylona nad studnią.
– Jesteś zmęczony – szepnęła pani Sarazin.
– Im dłużej patrzę w tę studnię, tym widzę lepiej
i dalej. Podglądam inny świat.
– Masz gorączkę, tak, czoło rozpalone.
– Z tego właśnie miejsca – Sarazin podszedł do
teleskopu – stąd, przez tę znakomitą lunetę, widać Tamtą
Stronę Wszechświata.
Dlatego ściana wieży przewracała się.
– Dlatego? Co ty wygadujesz!
– Kosmos zazdrośnie strzeże swoich tajemnic.
– Pleciesz.
– Wiem, co mówię. Wystarczyło inne ustawienie
ściany. Teraz są bezsilni.
– Kto jest bezsilny?
– Patrzę teraz prosto w ich oczy – Sarazin
99
uśmiechnął się. Pochylony nad okularem teleskopu,
monologował:
– Widzę nieskończoną, bezkresną przestrzeń,
kłębowisko ciał, miliony istnień w straszliwym wirze,
oddalają się, nikną za falującą kurtyną zorzy, za chwilę
znowu rozsunie się, tak, drgnęła, zobaczymy prawdę,
pojmujesz, samą prawdę, ekstrakt prawdy… Nie, nie! –
krzyczał Sarazin – to niemożliwe, to kłamstwo, nie
powinienem nigdy; tego zobaczyć! Zrozumiałem w jednej
sekundzie sens… sens… – bełkotał – Jesteśmy…
– Wypij! – Magdalena podała mężowi szklankę
wody. – Wypij, proszę, i wróćmy do sypialni. Powinieneś
odpocząć. Za wiele wrażeń.
– Tak, za wiele – zgodził się Sarazin. – Posłuchaj,
musisz mnie wysłuchać, będę mówił, a ty notuj, albo
włączymy magnetofon, tak, naturalnie, magnetofon.
– Odpocznij, a później…
– Nie… Nie mamy czasu, pojmujesz? To trzeba
natychmiast utrwalić.
– Dobrze – ustąpiła pani Sarazin. – Przyniosę
i nagramy wyniki twoich obserwacji.
– Pospiesz się – przynaglał astronom. – Nie mamy
wiele czasu. Magnetofon znajdziesz na moim biurku
w bibliotece.
Magdalena nie zdążyła dojść do biblioteki.
Ściany wieży obserwatorium zadrżały gwałtownie,
zadygotała podłoga.
Wśród ruin znaleziono kartkę:
„…Horyzonty zdarzeń istnieją w niektórych
modelach rozszerzającego się Wszechświata dla
obserwatorów poruszających się razem z Substratem.
Obserwatorzy ci mogą w zasadzie zobaczyć wszystkie
100
cząstki substratu (Galaktyki). Ale nie mogą obserwować
całej ich historii, gdyż przecinają się one z horyzontem
zdarzeń… Gwiazda wytwarza czarny dół po
nieskończonym czasie, chociaż szybko staje się czarna,
gdyż jej jasność maleje bardzo gwałtownie. Z punktu
widzenia obserwatora spadającego razem z gwiazdą cały
proces kolapsa grawitacyjnego odbywa się w skończonym
i bardzo krótkim czasie, równym około 10
-5
sekund. W tym
okresie powstaje nie tylko czarny dół, lecz promień
gwiazdy maleje do zera, gęstość i siły grawitacyjne stają się
nieskończone. Stan ten nazywa się osobliwością.
Osobliwość ta jest otoczona powierzchnią czarnego dołu,
a zatem jest niewidoczna dla oddalonych obserwatorów.”
Na marginesie kartki wyrwanej z książki Sarazin
napisał:
„Jakie to proste i oczywiste. Jednocześnie mało
precyzyjne i konkretne. Zaledwie prolog wymagający
rozwinięcia. Dokonałem tego. Teorię można już
skonfrontować z rzeczywistością. Widziałem przez
teleskop w dniu siódmym sierpnia o godzinie trzeciej minut
jedenaście w nocy”...
Przewodniczący Komisji Specjalnej, badającej
przyczyny zawalenia się wieży obserwatorium, powiedział
do narzeczonej:
– Piekielna historia. Straż pożarna wydobyła spod
gruzów Sarazina i jego żonę.
– Boże drogi!
– Nie, nie zginęli. Lekko ranni, ogłuszeni
i zszokowani. Nic nie pamiętają. Teleskop diabli wzięli.
Jestem głodny.
– Obiad gotowy.
– Czym mnie dzisiaj uraczysz?
101
– Będzie udziec barani ŕ la provencale, indyk
nadziewany truflami, groszek zielony, nowalijka, szampan
clicquot i coś tam jeszcze na deser.
Zadziwiające, jak niekiedy problemy czysto
astronomiczne przeplatają się z gastronomicznymi.
No cóż, człowiek dzięki stale rozwijającej się
wyobraźni eksploruje Kosmos i Gastros. Dzięki temu coraz
skuteczniej zaspokaja pragnienie i głód. Ale, jak wiadomo,
apetyt stale rośnie i ustawicznie rozszerza się horyzont
zdarzeń.
102
Kryształowa kula
Nazywam się Krzysztof Krystopher, lat trzydzieści
dziewięć, kawaler, konstruktor, wielki przyjaciel ludzi,
entuzjasta współczesnej, wspaniałej cywilizacji. Od
dziecka
eksperymentuję,
eksperymentator
o trzydziestoletnim stażu to brzmi dumnie, i rzeczywiście
mam wiele powodów do dumy. Zawsze
eksperymentowałem z myślą o innych. Pro publico bono,
nigdy pro domo sua. W dniu dzisiejszym postanowiłem
działanie dla dobra ogółu połączyć z działaniem dla
własnej korzyści – PRO DOMO SUA! Zamierzam
zbudować dom, dwupiętrowy budynek z wszelkimi
wygodami. Nigdy nie przywiązywałem wagi do wygód.
Utrudniają koncentrację. Doszedłem wszakże do
przekonania, iż jednocześnie sprzyjają medytacjom
i ułatwiają nawiązanie kontaktu z innymi. Mój Dom będzie
spełniać podwójną rolę – wznoszę go przecież dla siebie
i dla ludzi. Znam domy zamknięte na sto zamków,
prawdziwe fortece, twierdze niezdobyte, znam również
domy otwarte. Można tam zajrzeć o każdej niemal porze,
gospodarze witają gości z nieodmienną i nie przemijającą
serdecznością.
Ja wzniosę taki Dom, który zbliży mnie do
wszystkich, do całej ludzkości. Ugoszczę w moim Domu
sześć miliardów ludzi. Nie, nie oszalałem. Projekt został
103
przekonsultowany z Ekspertami. Najwybitniejszy
oświadczył:
– Aprobujemy i gratulujemy. Cudowny,
fantastyczny dom, jestem przekonany, że unieśmiertelni
projektodawcę. Raz jeszcze gratuluje.. Służę wszechstronną
pomocą.
I dotrzymam słowa. Otrzymałem pozwolenie na
budowę Domu w samym centrum miasta przy Alei
Jedenastej, najbardziej ruchliwej arterii, w pobliżu
miejskiego parku, rezerwatu zieleni i kwiatów. Uzgodniono
ze mną dokładne usytuowanie budynku i przedsiębiorstwo
budowlane przystąpiło do pracy. Dwupiętrowy Dom
zostanie umieszczony w środku kryształowej kuli
o promieniu trzydziestu dziewięciu metrów, obracającej się
wokół swojej osi za słońcem. Po zachodzie kula
nieruchomieje aż do świtu. W nocy kontakt ze słońcem
zastępuje kontakt z gwiazdami. Zamiast skoncentrowanej,
wielkiej jasności, tysiące drobnych błysków, no i światło
Księżyca.
Nie będę zanudzał szczegółami technicznymi,
powiem tylko, że kula ma swój biegun magnetyczny
zorientowany na biegun magnetyczny Ziemi, że jest
wyposażona w aparaturę mojej konstrukcji, klimatyzatory,
sterownię oraz uniwersalny komputer, który programuję
codziennie po śniadaniu. Tak, już programuję. Szybko
minęły dwa lata i oto mój Dom stał się rzeczywistością.
Czas przeszły ustąpił miejsca fascynującej teraźniejszości.
Burmistrz otworzył uroczyście drzwi do mojego
Domu, a gdy pierwsi goście zasiedli w fotelach przy
kryształowych oknach, Dom uniósł się i poszybował nad
dachami innych domów. Rozwiązałem pomyślnie problem
grawitacji, owa aparatura, o której wspomniałem, to
104
antygrawitator, umożliwiający swobodne odrywanie się od
powierzchni Ziemi. Dom-kula kryształowa mknie
z nieograniczoną szybkością na dowolnej wysokości, bądź
sunie wolno jak balon, może również znieruchomieć.
Wzbija się w górę pionowo, opada jak kamień, lecz ląduje
łagodnie. Bez większego trudu pokonuje grawitację
ziemską, jeśli zechcę, nie opuszczając Domu, udam się
w podróż międzyplanetarną. Drzwi do mojego Domu są
zawsze szeroko otwarte.
Przed kilkoma dniami wylądowałem na polu bitwy.
Nie umiem powiedzieć, kto z kim walczył i dlaczego?
Zawiodły rozpraszacze mgły. Na próżno wytrzeszczałem
oczy, białe obłoki wypełniały dolinę, ograniczając
widoczność do kilku metrów. Stałem przed Domem,
poranek był chłodny, słońce jeszcze zimne. Podmuch
wiatru rozchylił mglistą kurtynę i wtedy zobaczyłem pluton
żołnierzy w bojowych hełmach, szli wolno otaczając mój
Dom prowadzeni przez oficera, który ujrzawszy mnie
w otwartych drzwiach, zawołał:
– Poddaj się!
Podniosłem posłusznie ręce.
– Nie próbuj uciekać! – ostrzegł oficer.
– Nie zamierzam – zapewniłem niecodziennego
gościa. – Mój Dom stoi przed panem otworem. Gość
w dom, Bóg w dom. Jesteście zapewne strudzeni
i zmarznięci. Proponuję szklankę herbaty z rumem.
– Z rumem – wymruczał sierżant i opuścił lufę
ręcznego karabinu maszynowego.
– Kto pana wystrzelił? – indagował oficer.. –
W jakim celu? Ta kula spadła na linię frontu, przed nami
nieprzyjaciel zaczajony w niewidocznym w tej chwili
lasku.
105
– Zanim mgła ustąpi, ugoszczę panów. Gorąca
herbata z rumem – zachęcałem. – Czym chata bogata, tym
rada.
– Ładna chata – sierżant był realistą. – Pierwszy raz
w życiu oglądam taką chatę.
– Dlatego bądźmy czujni i ostrożni – Oficer
rozejrzał się dookoła. – Kto przyleciał z panem?
– Nikt. Podróżuję sam.
– Podróżnik, he, he – oficer szturchnął łokciem
sierżanta. – Kto zaplanował tę podróż? Nazwisko
pańskiego dowódcy, numer jednostki?
– Niechże pan wejdzie do środka – zapraszałem. –
Sam opracowałem projekt tego Domu, dwupiętrowy
budynek znajduje się wewnątrz kuli antygrawitacyjnej.
Przypadkowo wylądowałem na polu bitwy.
– Fortel wojenny – upierał się oficer. – Znam się na
tym. Mamy do czynienia z wyjątkowo podstępnym,
wyrachowanym i perfidnym przeciwnikiem. Biorę pana do
niewoli.
– Zgoda. Mnie i mój Dom.
– Tak, oczywiście.
– A co z tą herbatą? – zaniepokoił się sierżant.
– Za dwie minuty będzie gotowa, jeśli panowie
pozwolą się ugościć.
– Z zachowaniem wszelkich niezbędnych środków
ostrożności – zadecydował oficer i wydał rozkaz: – sześciu
wejdzie ze mną do kuli, reszta pozostanie na zewnątrz,
dwóch przy drzwiach!
Wprowadziłem gości do salonu. Sierżant zagwizdał
z podziwu, oficer zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia.
– Podróżuję sam – przypomniałem urażony tym
obsesyjnym brakiem zaufania.
106
– Sprawdzimy.
– Bardzo proszę. Zaparzę tymczasem herbatę.
– A rum? – przypomniał sierżant.
– Będzie, siadajcie, rozgośćcie się.
Oficer i sierżant rozsiedli się w fotelach przy
okrągłym stole, żołnierze powędrowali ze mną do kuchni.
Zwiedzili przy okazji parter i pierwsze piętro. Wróciliśmy
po kilku minutach z imbrykiem wrzątku i czajnikiem
aromatycznej
esencji.
Napełniłem
kieliszki
złocistoczerwonym rumem.
– Niektórzy wlewają rum do herbaty – mówiłem –
inni herbatę popijają rumem.
– Niezłe – pochwalił sierżant, opróżniwszy kieliszek
– eleganckie mieszkanko, wygodne.
– Bardzo.
Patrol wrócił z rekonesansu i żołnierz zameldował:
– W tym domu nie ma żywego ducha. Na drugim
piętrze jakieś aparaty.
– Aparaty? – zaniepokoił się oficer.
– Z ich pomocą mój Dom wznosi się, szybuje,
ląduje. Rozwiązałem problem grawitacji.
– Nasi specjaliści zbadają wszystko. – Oficer
spojrzał na zegarek. – No, dziękujemy za herbatę, ale to
niczego nie zmienia. Jest pan naszym jeńcem. Dom
konfiskujemy.
Mogłem w każdej chwili wystartować, zabierając ze
sobą oficera i żołnierzy. Wszakże mój Dom nie porywał
ludzi, jego zadanie, jego przeznaczenie było inne. Goście
przekroczyli próg Domu przed ośmioma minutami.
A zatem jeszcze dwie minuty.
– Może jeszcze po kieliszku, na pożegnanie –
zaproponowałem.
107
– Na pożegnanie? – zdziwił się oficer. – Zabieramy
pana ze sobą do sztabu. Taki prezent ucieszy naszego
generała. – Włożył hełm, zapiął pasek pod brodą, wstał,
ciężko westchnął, odpiął pasek, zdjął hełm i usiadł.
Sierżant wiernie powtarzał ruchy przełożonego.
– Sympatyczny z pana człowiek – przemówił oficer
i po raz pierwszy marsowe oblicze rozjaśnił uśmiech.
Odetchnąłem z ulgą. Mój Dom przechodził generalną
próbę. Nie, to już była próba.
– I gościnny – oficer sam napełnił kieliszek. – Ten
rum rozgrzewa – usprawiedliwiał się. – Trzeba przyznać, to
bardzo oryginalny sposób podróżowania, człowiek nie
ruszając się z domu zwiedza świat. Kapitalne.
Sierżant poprosił o drugą szklankę herbaty i zapytał,
czy żołnierze mogą rozgrzać się w kuchni.
– Ależ naturalnie – odrzekłem. – Noc była zimna.
– Mroźna – skorygował oficer. – Wojowanie
w takich warunkach to żadna przyjemność. Mordęga.
Tylko do bunkra generała doprowadzono gorącą parę.
W naszych schronach szron na ścianach. Wojna pozycyjna
– tłumaczył – tkwimy tutaj od wiosny, a przecież zima za
pasem. Chciałbym zobaczyć, jak funkcjonują te aparaty.
– I jak mój Dom szybuje ponad polami – poddałem.
– No co, sierżancie, polecimy?
– Polecimy – zgodził się sierżant. – Nasz gospodarz
to przyzwoity człowiek. Można mu zaufać.
Z parteru dobiegły do naszych uszu dźwięki muzyki
z gramofonu i śmiechy żołnierzy. Atmosfera poprawiała się
z minuty na minutę.
– Gramofon mojej konstrukcji – powiedziałem. –
Unowocześniony aparat retro, śmiech włącza go
automatycznie. Nawet chichot.
108
– No, no – oficer rozpiął pas, wyprostował nogi.
– Niech pan zdejmie buty, przyniosę bambosze.
– Bambosze? – nie zrozumiał.
– Pantofle.
– A, nie, nie, dziękuję. Za kwadrans przemówią
nasze baterie, musimy zakończyć rozpoczętą bitwę. Nie
dziś, to jutro.
– Nie w tym, to w przyszłym roku – pesymizował
sierżant.
– Czy będę niedyskretny, jeśli zapytam, co
wywołało konflikt?
Oficer poklepał mnie po kolanie. Bardzo nie lubię
wszelkiego rodzaju poklepywań. Opanowałem jednak
odruch niechęci.
– Nie będzie pan niedyskretny, prasa pisze o tym
codziennie, a radio trąbi trzy razy w ciągu dnia i o północy
nadaje specjalną audycję „Wojna o Robinsona”.
– O Robinsona Cruzoe? – zdziwiłem się.
– Dokładniej mówiąc, o wyspę Robinsona,
o archipelag Juan Fernandez. Marynarz Aleksander Selkirk
jest naszym rodakiem, a wyspy od wieków były naszą
własnością. Statki szkolne często odwiedzały archipelag,
a uczniowie zwiedzali legendarne wyspy. Robinson to
szkoła optymizmu, wiary we własne siły i samodzielność.
Czy możemy zrezygnować z tak wartościowych,
poglądowych lekcji? Nie możemy dla dobra naszych
dzieci. Nieprzyjaciel usiłuje zagarnąć archipelag, bo ich
uczeni wydumali, że matka Selkirka urodziła się w ich
kraju. Chcemy, napisali w ultimatum, pokazywać naszym
dzieciom naszą wyspę. Albo oddacie archipelag
dobrowolnie, albo odbierzemy siłą. – Oficer umilkł, zerknął
na zegarek, zapiął pas.
109
– Wracamy – oświadczył, poklepując mnie po
ramieniu. – Dziękujemy za gościnę. Szczerze mówiąc –
ściszył głos – najchętniej wróciłbym do domu. Hoduję
róże. Żona kocha kwiaty, ja kocham żonę, pojmuje pan, od
wiosny tkwimy tutaj, mokradła, mgły, malaria.
– Przecież wyspy mogą zwiedzać wszystkie dzieci –
przypomniałem któryś tam paragraf Międzynarodowej
Umowy opracowanej przez Departament Oświaty Narodów
Zjednoczonych.
– Teoretycznie. – Oficer wstał. Dom wylądował na
łące. – A w rzeczywistości wojujemy, bo oni twierdzą, że
ich dzieci są dyskryminowane.
– Ależ to absurd! – zawołałem.
– Niech pan to powie generałom. Ja wykonuję tylko
rozkazy. Zebrać żołnierzy, sierżancie, pluton odmaszeruje
do okopów.
Z trudem wykonano ten rozkaz, bo żołnierze
rozochocili się na dobre.
– Dobrze nam tutaj! Ciepło! – mówili jeden przez
drugiego. – Bezpiecznie i wesoło. Najedliśmy się, zabawili.
– Atmosfera pańskiego domu – powiedział oficer –
działa demobilizująco. Człowiek traci agresywność,
rozleniwia się i cały świat chciałby przytulić do serca.
A może wpadliśmy w pułapkę? – zastanowił się, ale mój
uśmiech rozproszył ostatecznie jego wątpliwości. – Gadam
głupstwa, był pan bardzo uprzejmy.
Wyprowadził żołnierzy, ściągnął posterunki,
likwidując oblężenie Domu, zasalutował. Stałem znowu
w otwartych drzwiach, pluton odmaszerował.
Dom wykonał bezbłędnie swoje zadanie.
Przeistoczył groźnych wojaków w dobrodusznych ludzi.
Nie należy ustawać w połowie drogi – pomyślałem,
110
zatrzaskując drzwi. – Zaproszę do Domu generałów obu
armii. W przeciwnym razie przyczynię się do klęski jednej
z walczących stron.
Kryształowa kula pomknęła nad polem bitwy. Po
kilkunastu sekundach wylądowałem przed bastionem
głównodowodzącego. Właśnie kończył śniadanie, gdy
oficer dyżurny zameldował:
– W polu widzenia kula o średnicy około
czterdziestu metrów!
– Czterdziestu! – generał pobladł. – Cóż to za
bzdury!
– Proszę podejść do peryskopu, panie generale.
– Chyba śnię! – szepnął głównodowodzący – śnię
koszmarny sen. To błyszczy jak kryształ. Nowa broń?
Otworzyłem drzwi i wyszedłem przed Dom z białą
flagą.
– Chce pertraktować – ucieszył się generał. – Sam
z nim porozmawiam.
Generał uważnie wysłuchał mojego opowiadania.
Mówiłem o zaletach Domu, o podróży, o pragnieniu
nawiązania bezpośredniego kontaktu z wszystkimi ludźmi.
Nawiązałem do wojny o wyspę Robinsona, oświadczając,
że chętnie wystąpię w roli mediatora.
– Wyląduję na „Ziemi niczyjej”, a pan, panie
generale, i pański przeciwnik spotkacie się przy okrągłym
stole w moim Domu. Zapraszam również oficerów
sztabowych, adiutantów, doradców, ekspertów.
Wszyscy przyjęli zaproszenie. Około stu osób.
Gawędzili cztery godziny. Wyszli pogodzeni,
w doskonałych humorach, życzliwi dla siebie, zażenowani
niedawną przeszłością.
Drugie lądowanie
111
Wiedziony dziwnym przeczuciem, wyruszyłem
w podróż międzyplanetarną. Po dwudziestu godzinach
Dom wylądował na planecie. Wenus. Moje przybycie
wywołało zamieszanie: Chmury siarkowe kłębiły się na
czerwonym niebie z wyjątkową intensywnością. Trzask
piorunów ogłuszał. W świetle błyskawic widziałem
turlające się głazy, spadały z samego szczytu wulkanu. Był
to zaledwie prolog dramatu, który rozegrał się przed moimi
oczami. Setki rakiet grzęzło w czerwonej lawie. Wulkan
wypluwał rozżarzone bryły, dymił, płonął, grzmiał i syczał.
Szybowałem na bezpiecznej wysokości, próbując uratować
chociażby jeden pojazd. Zlekceważono moje ostrzeżenia,
albo nie zrozumiano sygnałów nadawanych przez radio.
Nowe eskadry zbliżały się do Wenus. Jak ocalić nieznane
istoty,
pozbawione
absolutnie
instynktu
samozachowawczego? Karygodna beztroska. Lądowali na
nieznanej planecie zapominając o próbnych sondach,
o zwiadzie robotów, nie przeprowadzono rekonesansu.
Ginęli w morzu magmy, kipiącej w setkach kraterów, tonęli
w rzekach lawy. Oglądałem najprawdziwsze piekło, jakże
byłem zrozpaczony własną bezradnością. Wreszcie
doznałem olśnienia. Jedna z moich maszyn
wyspecjalizowała się w łowieniu meteorów. Dwukrotnie
ocaliła Dom przed katastrofą. Automatyczny łowca
meteorów wyłowi pojazd, zanim ugrzęźnie w lawie. Na
wysokości dwudziestu kilometrów nad wielkim kanionem
Wenus komputer-obserwator przekazał na ekran obraz
eskadry, złożonej z dziesięciu rakiet, zbliżających się do
Złotej Planety z olbrzymią szybkością. Mogłem uratować
tylko jedną. Łowca pomknął ku najbliższej. Wkrótce
112
zarzucił elektromagnetyczne sieci, pojazd zachybotał,
zwolnił i gwałtownie zmieniwszy kierunek, począł krążyć
wokół kryształowej kuli. Odniosłem pierwsze zwycięstwo,
cieszyłem się, bolejąc jednocześnie nad losem pozostałych
dziewięciu rakiet, które roztrzaskały się na skalistym
płaskowyżu, pozornie idealnym lądowisku. Huraganowe
wichury tworzyły tu straszliwe wiry. I znowu
zbagatelizowano niebezpieczeństwo. Odniosłem wrażenie,
że nieznani animatorzy wyprawy nie liczyli się ze stratami.
Strzelano na oślep, bez uprzedniego rozpoznania
warunków istniejących na Wenus. Zdumiewająca
beztroska. W ciągu godziny stracili około trzystu rakiet.
Ocalony pojazd kołysał się przed drzwiami Domu.
Analizatory wybierały najskuteczniejszy system
nawiązania łączności.
Oczekiwanie na rezultat skracałem przeglądem
napływających informacji o uratowanym statku.
– Długość: dwadzieścia metrów – Obwód: pięć
metrów – Kształt: wrzeciona – Układ napędowy: trzy
silniki – Baterie słoneczne, antena dipolowa, antena
kierunkowa pasma S i X.
Nagle
zapłonęły
światła
alarmowe.
Wszystkowidzące oczy kamer wykryły we wnętrzu pojazdu
urządzenie składające się z anteny, cewki generatora,
kondensatora zapłonowego, detektora, wzmacniacza
i tyratrona, ampułkę z elektrolitem, detonator elektryczny.
– ZAPALNIK KADIOLOKACYJNY – odczytałem
napis na ekranie, a po sekundzie drugi: – TERMICZNA
GŁOWICA SAMONAPROWADZENIA – i trzeci: –
ZAPALNIK DZIAŁA Z OPÓŹNIENIEM – 000, szukamy
klucza do szyfru, rakieta wypełniona substancją
wybuchową.
113
A ja troszczyłem się o załogi pojazdów.
Organizatorzy wyprawy na Wenus nie zlekceważyli
niebezpieczeństwa, to oni byli niebezpieczni. Stałem się
świadkiem zdumiewającej agresji. Zrzucono bomby na
bezludną planetę. Nasze sondy nie odnalazły tutaj
najmniejszych śladów życia. W rozpalonej atmosferze
Wenus trujące substancje niszczyły wszystko. Na Ziemię
wracały zasobniki z martwymi mrówkami. Chlorowodór
zabijał wiciowce, fluorowodór niszczył rośliny. Atak na
Wenus pozbawiony był sensu.
Maszyny rozwiązały szyfr: BOMBY
EKSPLODUJĄ PO UPŁYWIE DOBY ZIEMSKIEJ.
Dysponowałem więc dostateczną ilością czasu, by
rozwiązać spokojnie zagadkę agresji. Nastąpiło to szybciej,
niż należało się spodziewać. Rakieta uwięziona w polu
grawitacyjnym kryształowej kuli mimo woli zdradziła
tajemnicę. Nie osiągnąwszy w przewidzianym terminie
powierzchni planety, wysłała w Kosmos serię sygnałów
szybko rozszyfrowanych przez wyspecjalizowane
maszyny. Z kilkunastu rysunków wynikało, że Wenus,
planeta najbardziej podobna do Ziemi (zbliżone rozmiary
i masa), spełnia rolę poligonu doświadczalnego. Tutaj
poddano próbie pociski kosmicznego zasięgu, rakiety-
bomby z opóźnionym zapłonem, które zamierzano później
zrzucić na tętniącą życiem planetę ludzi.
Później, to znaczy kiedy? Na to pytanie maszyny nie
potrafiły udzielić jednoznacznej odpowiedzi. A zatem
powinienem natychmiast przystąpić do kontrakcji. Mój
Dom osłabiał skłonności do agresji, likwidował ostre
konflikty, przeobrażał agresorów, awanturników,
niszczycieli w życzliwych twórców i budowniczych. Czy
znajdzie jednak tyle siły, aby spełnić swoją rolę
114
w warunkach
odmiennych,
w przestrzeni
międzyplanetarnej, daleko poza granicami Ziemi?
Nie miałem wyboru. Należało działać.
Analizatory opracowały dwie podstawowe metody
nawiązania kontaktu z animatorami rakiet-pocisków,
wyznaczając prawdopodobne miejsce ośrodka
dyspozycyjnego.
Postanowiłem równocześnie wykorzystać oba
systemy: audiowizualny i telepatyczny. W Kosmos
pomknęły sygnały i myśli – pytania.
Odpowiedź nadeszła dwoma kanałami. Na ekranach
zobaczyłem armadę gwiazdolotów orbitujących dookoła
Plutona. Do mojej świadomości poczęły przenikać
komentarze do zmieniających się obrazów.
„Planeta Ziemia zagraża bezpieczeństwu Układu
Słonecznego i może wywołać reakcje łańcuchowe
niebezpieczne dla układów sąsiedzkich. Systematyczne
zatruwanie ziemskiego środowiska, odpady radioaktywne,
ciągle przeprowadzane eksperymentalne eksplozje
nuklearne i próby wyzwalania coraz większych i z coraz
większym trudem kontrolowanych energii – mogą zakłócić
rytm życia obszarów Kosmosu, narażonych bezpośrednio
na skutki lekkomyślnych działań. W obronie własnej
postanowiono zneutralizować niebezpieczeństwo. Masa
Wenus stanowi 0,82 masy Ziemi, promień 0,96 promienia
ziemskiego. Pragniemy zorientować się, ile potrzeba
pocisków, by zniszczyć planetę podobnej wielkości.”
Wyznam szczerze, zmartwiałem z przerażenia. Co
czynić, jak wyperswadować plan zagłady Ziemi? Gdyby
przedstawiciel Nieznanych Istot zechciał odwiedzić mnie
w kryształowym Domu? Warto spróbować, przesyłając
zaproszenie dwoma kanałami.
115
Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast:
– Knujesz podstęp. Ludziom nie można ufać.
– Obawiacie się jednego człowieka – odparłem. –
Przecież kontrolujecie cały Układ Słoneczny.
Rozważano moje słowa przez kilka minut.
– Jak sobie wyobrażasz, wizytę? – pragnęli poznać
szczegóły protokółu dyplomatycznego.
– Drzwi do mojego Domu zawsze są szeroko
otwarte. Powitam posła z wielką radością, całym sercem.
– Konkrety!
– Pogawędzimy w salonie, kamery będą
transmitowały przebieg rozmowy. Poseł opuści Dom, kiedy
zechce. Mogą mu towarzyszyć maszyny czuwające nad
bezpieczeństwem istot rozumnych.
– Sami czuwamy nad swoim bezpieczeństwem. –
Kolejna odpowiedź przeniknęła do mojej świadomości. –
Warn wydaje się, że istoty rozumne są podobne do ludzi.
Naiwny antropomorfizm. Stawiacie znak równania między
mózgiem a rozumem. Mózg, rzecz prosta, waszym zdaniem
zawsze mieści się w czaszce, głowę dźwiga szyja i tak
dalej, aż do stóp. A jeśli każdy z nas posiada sto głów!
A może nasz rozum rozprzestrzenia się swobodnie
w materii międzygwiezdnej, w mgławicach galaktycznych,
w pyle międzygwiezdnym, a może emanuje z radioźródeł
pozagalaktycznych. Pragniesz bezpośredniego kontaktu
z nami. A jeżeli oślepniesz porażony nadmierną jasnością?
Światło Kosmosu zabije twoje źrenice.
– Będę rozmawiał z posłem w przeciwsłonecznych
okularach.
– Będziesz rozmawiał z obłokiem? Z niewidzialną
materią?
– Przyznaję, że wolałbym pertraktować z istotą
116
o kształtach ludzkich. Z abstrakcją, nawet najrozumniejszą,
niełatwo nawiązać kontakt. Czy na jedną godzinę wasz
poseł nie mógłby wystąpić w postaci człowieka?
– Na jednej z planet Innego Układu Słonecznego
żyją istoty podobne do ludzi, realizując fragment ogólnego
programu tych rejonów Wszechświata.
– Nie chciałbym rozmawiać z byle kim. Od tego
spotkania zależy życie miliardów ludzi.
– Wyślemy „niebylekogo”, lecz członka Kolegium
Koordynatorów Kosmicznych. On steruje istotami na
swojej planecie.
– Oczekuję go z niecierpliwością.
Zająłem się porządkowaniem zbiorów roślin
kwiatowych, które zajmują cały pokój na parterze.
Przypadek sprawił, że otworzyłem zielnik 83 rodzajów
roślin z archipelagu Juan Fernandez. Jeania Dendroseris –
odczytywałem nazwy, usiłując skierować myśli na inne
tory. Nikt nie powinien przed czasem odgadnąć moich
zamiarów. Porównywałem swoją sytuację z przygodami
Robinsona Cruzoe. Znalazłem się w znacznie gorszej
sytuacji. Mój Dom pływał po bezkresnym oceanie
kosmicznym, krążył nad wyspą – planetą Wenus,
przeistoczoną w poligon doświadczalny.
Znużony oczekiwaniem, zasnąłem. Obudziło mnie
delikatne muśnięcie. Stał przede mną poseł, uśmiechnięty
grubas w żółtym skafandrze. Trzymał w dłoni pióro
bażanta, które wyjął z wazonu.
– Przerwałem krzepiący sen – przemówił
melodyjnym głosem. Był to raczej alt. – Czy mogę usiąść?
– Tak, naturalnie, serdecznie witam, jestem
szczęśliwy – bełkotałem. – To zaszczyt dla mnie.
Umilkłem speszony jego spojrzeniem. Wyczytałem
117
z mądrych oczu: „Nie wysilaj się, wiem wszystko”.
Czy rzeczywiście wszystko? Czy znał tajemnicę
Domu? Czy zdołam z pomocą tej istoty uratować rodzinny
Dom Ziemi?
– Zastanawiamy się – używał formy pluralis, ale nie
maiestatis – czy reprezentujesz typ przeciętnego
mieszkańca Ziemi, czy też wysublimowanej mniejszości
albo nielicznej grupy wyjątkowych istot. Zakładając, że nie
mylą nas oczy ani uszy, ani rozum, ani intuicja, tacy jak ty
ludzie nie występują na Ziemi jako zjawisko masowe.
Podziękowałem za komplement i ugryzłem się
w język, zrozumiawszy zbyt późno intencje posła.
– Ludzie są wspaniali – zawołałem. – Dzięki stale
rozwijającej się nauce i technice dokonujemy rzeczy
pozornie niemożliwych. Tworzymy wspaniałe dzieła.
Astronomowie, kosmonauci, konstruktorzy, artyści –
wyliczałem – lekarze, muzycy, architekci, pisarze, fizycy…
– Tak – przerwał. – Wiele istot godnych podziwu
i szacunku, lecz nie potrafią powstrzymać procesów
niszczących, niektóre niebezpieczeństwa zastały
zamrożone, lada gorętszy podmuch ożywi je, by mogły
zabijać.
Cały czas emanował spokojem, łagodną
życzliwością. Nie mogłem zorientować się, czy atmosfera
mojego Domu uczyniła posła przychylniejszym dla
ziemskiej cywilizacji. Czytał, niestety, w moich myślach,
bo powiedział:
– Tak, twój Dom w kryształowej kuli posiada
szczególną atmosferę. Dlatego zaprosiłeś nas. Dobry,
pożyteczny Dom. Czy zdołasz zmienić mentalność sześciu
miliardów ludzi?
– Trzeba odliczyć niemowlęta, dzieci, znakomitą
118
większość młodzieży, starców, miliony autentycznych
twórców, miliony rozumnych i spokojnych ludzi,
zdecydowanych przeciwników działań wiodących do
samozagłady, do kataklizmu.
– No, więc, powiedzmy, czy zdołasz złagodzić
obyczaje trzech, dwóch miliardów?
– Uczynią wszystko, by sprostać temu zadaniu.
Skonstruuję sto albo tysiąc Domów w kryształowych
kulach, zawieszę nad Ziemią sztuczne słońce, którego
promienie wyeliminują z mózgów mikroby agresji.
– To potrwa – rzekł gość – a czas działa na twoją
niekorzyść.
– Zdążę, zdążę! – zapewniałem.
– Nie odwołamy eskadr – mówił poseł. – Bomby
zrzucone na Wenus nie wybuchną. Na razie – dodał. –
Nastawimy zegary na inną godzinę, na inny rok. Opóźnimy
eksperymentalne zniszczenie Wenus. Ostatnim
ostrzeżeniem będą eksplozje na tej planecie. Jeszcze
wówczas będziemy mogli wstrzymać kataklizm. Czy
dziesięć lat wystarczy?
– Starczy, starczy. Udostępnię film o mojej podróży
międzyplanetarnej, kamery pokażą pociski, które spadły na
Wenus, armadę statków kosmicznych orbitujących wokół
Plutona, wreszcie rozmowę z tobą.
– Nie uwierzą w autentyczność tego filmu.
– Przekonam, udowodnię.
– Życzę powodzenia. Nie odprowadzaj mnie,
pozostań w Domu.
– Nie wypiłeś nawet herbaty.
Roześmiał się i zniknął za drzwiami.
Powrót na Ziemię
119
Natychmiast po powrocie przekazałem materiały
filmowe Międzynarodowej Unii Ochrony Ziemi przed
Kosmosem. Komisja Ekspertów wydała pozytywną opinię.
Film wyświetlono w dziesiątkach tysięcy kin. Wygłaszałem
odczyty, mój Dom odwiedzali goście ze wszystkich stron
świata. Budowano w tym czasie wierne kopie Domu,
można powiedzieć bez przesady, że rozpoczęto
przemysłową produkcję kryształowych kul.
Próbne badania pierwszych modeli przyniosły
straszliwe rozczarowanie. Atmosfera skopiowanych
domów działała tylko w mojej obecności. To przecież były
moje domy złączone bioprądami z moim organizmem,
z moją psychiką. Oznaczało to, że najpierw należy znaleźć
odpowiednich ludzi, perspektywicznych mieszkańców
Domów, a potem dopiero przystąpić do ich budowy,
zsynchronizowanej z indywidualnymi cechami właścicieli.
Co człowiek, to inna konstrukcja. Bagatela!
Zaproponowałem, by cały wysiłek skoncentrować
na budowie sztucznego słońca. Projekt przyjęto ze
zrozumiałą ulgą. Nie tracąc czasu, przenoszę się
w kryształowej kuli z miejsca na miejsce. Jestem
wszechobecny. Matki przyprowadzają do mego Domu
niesfornych synów i lekkomyślne córki, mężowie
agresywne żony, żony – agresywnych mężów, przełożeni –
niezdyscyplinowanych podwładnych, podwładni –
tyranizujących szefów. Od rana do późnych godzin
nocnych setki ludzi niszczy chodniki, podłogi. Na ścianach
wyskrobują swoje nazwiska, śmiecą, rysują diamentami
idiotyczne symbole na powierzchni kryształowej kuli,
zabierają na pamiątkę różne przedmioty.
Położyłem przed zawsze otwartymi drzwiami dwie
120
słomiane wycieraczki, w holu zainstalowałem elektryczne
odkurzacze włączające się automatycznie. Zatrudniłem
trzech portierów, dwie sekretarki i czterech detektywów.
Niech chronią mój Dom przed agresywnością ludzką.
Wczoraj przyprowadzono technika, który buduje
agresator uniwersalny, wzbudzający, jak twierdzi, energię,
wzmacniający siłę woli. Młody konstruktor pragnie
ratować ludzkość, wstrzymując proces anemii psychicznej,
skłonności do kompromisów za wszelką cenę, psychastenii,
zbyt daleko posuniętej dobroduszności i bezinteresownej
życzliwości.
„Światu grozi stagnacja! – wołał mój antagonista –
totalne rozleniwienie i pandemia naiwnej miłości. Mój
agresator przełamie opory, usunie zahamowania, zwalczy
słabości i lęki, wyzwalając atawistyczną skłonność do
agresji w jej najdoskonalszej postaci.”
Po godzinnym seansie wyszedł z mego Domu
uspokojony i odmieniony. Dopiero następnego dnia, a więc
w dniu dzisiejszym, zauważyłem brak lampy głównej,
wysyłającej promienie nadfioletowe, i filtrów
oczyszczających atmosferę.
Zamknąłem drzwi i okna, włączyłem aparaturę
antygrawitacyjną. Kryształowa kula oderwała się od Ziemi.
Robot-pilot odebrał pierwszy rozkaz.
– Wyruszamy w podróż dookoła Wszechświata.
– Kierunek?
– Przed siebie.
– A co z Ziemią? – przeniknęło do mojej
świadomości pytanie.
– Wrócę, gdy zatęsknię – odparłem.
– Co z ludźmi? – był to głos posła albo sumienia, nie
mogłem rozpoznać.
121
– Ludzie sami sobie nie wyrządzą krzywdy. Są
urodzonymi egocentrykami.
– Dokąd lecisz? – pytali przez radio eksperci lotów
kosmicznych.
– Sam jeszcze nie wiem.
– Na wszelki wypadek podaj nam adres, skoro
wylądujesz na innej planecie.
– Dobrze, podam.
– Czy znasz adres tych… jak im tam… no, tych
strażników Kosmosu, co to chcą rozbić Wenus, a potem
wysadzić w powietrze Ziemię?
– Nie znam. Nie chcieli zdradzić miejsca swego
zamieszkania.
– Szkoda – zmartwił się ekspert – moglibyśmy
złożyć im wizytę. Tak czy inaczej musimy przygotować się
do obrony Ziemi przed agresją z Kosmosu.
Wyłączyłem radio całkowicie uspokojony. Od
dawna nie miałem książki w rękach. Wyciągnąłem
z biblioteki pierwszą lepszą. „Po tym przemówieniu
Demostenesa Ateńczycy nabrali większej odwagi
i wyszedłszy na wybrzeże, ustawili się nad samym
morzem. Lacedemończycy, ruszywszy do natarcia,
zaatakowali swym wojskiem lądowym fortyfikacje…”
Odłożyłem na półkę Wojny peloponeskie.
Najchętniej poczytałbym Robinsona Cruzoe.
122
„Scala dei Giganti”
„CREDO QUIA ABSURDUM EST”
Arystoteles
Stali na dnie olbrzymiego krateru. Czterech
mężczyzn i dwie kobiety. Podróżnicy, poszukiwacze
przygód, entuzjaści ruchu, pielgrzymi.
Na żółtej ścianie samochodu czerwieniły się litery,
słowa motywu wiodącego:
ŻEBY WSZYSTKO ZROZUMIEĆ – TRZEBA
WSZYSTKO ZOBACZYĆ!
Zieloną farbą wymalowano informację:
EKSPEDYCJA RODZINY IRO:
Hamarab IRO – ojciec
Festo IRO – syn najstarszy
Ferti IRO – syn średni
Fiatol IRO – syn najmłodszy
Szep – żona Festo
Okos – żona Ferti
Trzeci, najmłodszy syn ukończył czternaście lat.
Hamarab obserwował przez lornetą spiętrzenie skał na
południowej krawędzi.
123
– Tam przenocujemy – powiedział. – Rozbijecie
namiot w pobliżu tego rumowiska – wyciągnął prawą rękę,
lewą podał lornetę najstarszemu synowi. – Głazy czy
ruiny?
– Ruiny wśród głazów – odrzekł Festo.
– Ja widzę ściany jakiejś budowli – oświadczył
Ferti.
– Średniowieczny zamek! – zawołał najmłodszy.
– Zamek w kraterze – zdziwiła się Szep.
– Średnica tej niecki wynosi sto i kilkanaście
kilometrów – stwierdziła Okos. – Kiedyś spadł w tym
miejscu meteoryt.
– No więc zbudowano zamek na meteorycie – Fiatol
był konsekwentny. Chętnie zwiedzał stare zamki,
wyobrażając sobie, że opustoszałe komnaty wypełnia tłum
dworzan i średniowiecznych rycerzy. – Noc w starym
zamku wzniesionym nie wiadomo przez kogo.
A może znajdziemy tam skarby – fantazjował.
– Słyszałem o zamkach budowanych na lodzie –
Hamarab roześmiał się – ale w kraterze? Skały przybierają
różne kształty. Jedziemy! – zadecydował sadowiąc się za
kierownicą wozu. – To niedaleko, w prostej linii trzy
kilometry. Wsiadajcie! Trzeba to zobaczyć z bliska.
– A jednak zamek! – tryumfował najmłodszy. Ojciec
zatrzymał samochód u stóp skalistego wzniesienia.
– Dom, dwupiętrowy dom – mówił oglądając
uważnie kamienny budynek – solidny, murowany dom.
– Pałac – Fiatol nie rezygnował z romantycznych
wizji. – Pałac Kalifa!
– Pleciesz – zdenerwowała się Okos, mądra żona
Fertiego. – Willa w stylu starorzymskim. Podobne
widziałam w Pompei i Herkulanum. Wejdźmy do środka.
124
– A jeśli gospodarz poszczuje nas psami – ojciec
podniósł ułamaną gałąź. Wspinał się wolno po stromych
stopniach i mówił: – Bądźmy ostrożni, diabeł nie śpi.
Pilnujcie moich pleców, patrzcie w okna.
Festo wydobył z bagażnika długą skrzynkę.
– Sztucery – ucieszył się najmłodszy. – Będziemy
polować!
Ojciec stał już przed żelazną bramą, była uchylona,
poczekał, aż Festo i Ferti stanęli za nim z bronią gotową do
strzału, i szerzej otworzył wrota. Zaskrzypiały przeraźliwie.
Festo pierwszy wkroczył na kwadratowy dziedziniec.
– Nie ma tu żywego ducha – wymruczał rozglądając
się dookoła. Okrążył nieczynną fontanną, zajrzał przez
okno pozbawione zupełnie szyb.
– No i co? – zawołał ojciec – co widzisz?
– Piękne obrazy na ścianach – odparł najstarszy –
pokoje puste, stylowe meble, pełno tu szarego pyłu.
Hamarab opuścił stanowisko przy bramie, podszedł
do okna.
– To freski – powiedział przechylając się przez
parapet – wspaniałe freski. Właź do środka, szybciej –
komenderował. – Poczekamy z Fertim na dziedzińcu.
Zrozumiałeś? Chcę słyszeć twój śpiew. Gdy zamilkniesz,
wkroczymy do akcji.
– Co zaśpiewać?
– Bojową pieśń familii IRO. No, na co czekasz, do
dzieła, synku!
I najstarszy rozpoczął wędrówkę po komnatach.
Cztery pokoje na parterze, cztery na pierwszym piętrze,
cztery na drugim. Hol, dwie jadalnie, biblioteka, salon, trzy
sypialnie, pokój dla dzieci, łazienki, pokoje gościnne,
służbowe, kuchnie. Festo zwiedził cały dom, zajrzał na
125
strych, do piwnic, śpiewając o bohaterskich czynach familii
IRO.
– Piękny głos – pochwalił ojciec, niemal w tymże
momencie najstarszy umilkł. – Dlaczego nie śpiewasz?! –
zawołał – słyszysz mnie?
– Słyszę. Czegoś podobnego nie widziałem w życiu
– Festo ukazał się w oknie na pierwszym piętrze. –
Chodźcie, śmiało – zachęcał.
– Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.
Gospodarze dawno opuścili ten dom. Chodźcie, chodźcie!
– Którędy? – Hamarab uderzył pięścią w drzwi. –
Nie mam zamiaru skakać przez okno. Nie te lata, otwórz od
wewnątrz, jeśli łaska.
Festo wprowadził ojca do największego salonu.
Ścianę naprzeciw okien pokrywało barwne malowidło,
tłum postaci na szerokich schodach, wiodących do
świątyni. Podwójny rząd kolumn niknął w różowej mgle,
architektura zadziwiająca, bo wszystkiego tu było po
trochu: i Assyrii, i Egiptu, i Grecji, i Rzymu. Kobiety
i mężczyźni w powłóczystych szatach wpatrywali się
w oszołomionego Hamaraba. Biały marmur schodów lśnił
w słońcu.
„Scala dei Giganti” – przeczytał Festo napis nad
portalem fantastycznej budowli.
– No, no – pomrukiwał ojciec. – Niech wszyscy tu
przyjdą, trudy naszej wędrówki sowicie zostały
nagrodzone. Nie znam się na malowidłach ściennych, ale to
warto było zobaczyć.
Kobiety długo podziwiały fresk. Rozradowany
Fiatol szczebiotał:
– A co, nie mówiłem, pałac, zaczarowany pałac.
Policzyłem te postacie, pięćdziesiąt kobiet i pięćdziesięciu
126
mężczyzn.
– Przygotujcie sypialnie! Ferti wprowadzi samochód
na dziedziniec – wydawał dyspozycje Hamarab. –
Okrążysz wzgórze i wjedziesz mostem z drugiej strony.
Wkrótce zajdzie słońce, nie zauważyłem ani jednej lampy.
– Znalazłem świeczniki i świece – oznajmił Ferti. –
I beczki z winem w piwnicy.
– Nawet tutaj, na tym odludziu! – Szep
manifestowała swoją niechęć do alkoholu.
– Wszystkie ściany pokryto malowidłami – mówiła
Okos. Siedzieli przy stole z czarnego drewna,
odpoczywając po skromnej kolacji. -
Nikt w tym domu nie odczuwał samotności.
Freski wyobrażają mniejsze i większe grupy ludzi.
Patrzą na nas, obserwują każdy nasz ruch.
– Złudzenie, sztuczka malarska – Hamarab ziewnął.
– Wypalę cygaro w bibliotece, i spać. Pierwszą noc od
wielu tygodni spędzimy w wygodnych łóżkach.
– No, a warty? – przypomniał Festo. – Zapomniałeś
o wartach.
– Warty! – zdziwiła się Szep. – Tutaj, w tym
pięknym, bezpiecznym domu? Festo przesadza!
– Dom rzeczywiście piękny – zgodził się ojciec –
ale czy bezpieczny? Co się stało z właścicielem?
gospodarzem? Dlaczego opuścił swój dom? Nie
odnaleźliśmy jak dotąd żadnej informacji. Kto wzniósł ten
budynek w tak bezludnej okolicy na krawędzi krateru? Kto
wykonał te malowidła? Nikt nie pozostawia na łasce losu
drogocennych arcydzieł! – Hamarab zapalił cygaro. –
Dziwne, niezrozumiałe. Dlatego zachowajmy ostrożność.
Ja pierwszy obejmę wartę. O dziesiątej zwolni mnie Ferti,
potem Festo.
127
– A ja? – upomniał się najmłodszy.
– Czy obudzisz się o piątej rano?
– Bez trudu, budzę się o każdej godzinie z wielką
łatwością.
– A zatem będziesz czuwał razem z Festo.
Hamarab powędrował do biblioteki. Po dniu pełnym
wrażeń postanowił podumać w samotności. Dom niepokoił
starego podróżnika. Przemierzył z rodziną świat wzdłuż
i wszerz, nigdy nie gościł w takim domu. „Te freski –
mruczał – te postacie zaludniające opustoszały budynek.
Tutaj nikt nigdy nie czuje się samotny. Dookoła tłumy.
Bogu dzięki, że milczą. Zgasło cygaro. Nie odwracając
głowy, sięgnął po zapałki leżące na stoliku. Ale zanim
odnalazł pudełko, błysnęło światło, ktoś podał mu ogień.
Kątem oka widział drobną, białą dłoń.
– Hm – mruknął. – Mówiłem, marsz do łóżek… Kto
postanowił dotrzymać mi towarzystwa? – Odwrócił się. Na
popielniczce dopalała się zapałka. W bibliotece nie było
nikogo. – To ty, Fiatol? O tej godzinie zabawa
w chowanego? Idiotyczny żart – podniósł wysoko
świecznik. Do biblioteki wkroczył Ferti.
– Wołałeś mnie, ojcze?
– Psie figle. Fiatol schował się…
– Fiatol śpi w najlepsze – przerwał syn średni. –
Widziałem go przed minutą.
– Ktoś podał mi ogień i zniknął – wyjaśnił Hamarab.
– Może to twoja inicjatywa? Ja czuwam nad wami, ty
czuwasz nade mną.
– Zdrzemnąłeś się. Niekiedy sen bywa tak
intensywny…
– Nie opowiadaj głupstw! – żachnął się Hamarab. –
Nie zasypiam tak łatwo, od lat cierpię na bezsenność. Ktoś
128
zapalił moje cygaro. Widziałem dłoń…
– Swoją – dokończył Ferti.
– Posłuchaj, chłopcze – mówił wolno ojciec.
Zrozumiał, że powinien zachować spokój. – Chyba potrafię
odróżnić swoją owłosioną łapę od białej, delikatnej dłoni
kobiety czy chłopca. Nie fantazjuję, to specjalność Fiatola.
Ferti dla świętego spokoju przeszukał bibliotekę,
zaglądał pod fotele, za szafy, nawet opróżnił z książek
kilka półek. Wreszcie oświadczył:
– Nikogo tu nie ma. Dochodzi dziesiąta, połóż się,
jesteś zmęczony.
– Jestem – przyznał Hamarab i wyszedł z biblioteki.
Średni syn przysunął fotel do okna, na kolanach
położył sztucer. Noc była ciepła, po niebie sunął księżyc
w pierwszej kwadrze. Wiatr przyniósł zapach trawy i ziół.
Ojciec starzeje się – rozmyślał Ferti. – Coraz częściej traci
cierpliwość, irytuje go lada głupstwo, cierpi na
przywidzenia. Skleroza objawia się w różny sposób.
Myśli spłoszył krzyk kobiety.
– To Szep! – rozpoznał biegnąc po schodach. – Drze
się jak opętana – krzyk sterował jego ruchami.
Żona najstarszego brata wrzeszczała w kuchni.
– Wypij! – Ferti podał szwagierce szklankę wody –
uspokój się. Obudziłaś cały dom. Zobaczyłaś ducha czy
myszkę?
– Często budzę się w nocy i wędruję do kuchni, by
coś przekąsić – opowiadała Szep. – Obudziłam się kilka
minut po jedenastej, narzuciłam szlafrok i zapaliłam
świece. W ciemnym kącie stał taboret, na taborecie taca
z zakąskami, Taca nagle powędrowała w górę, zobaczyłam
dłoń i obnażone ramię!
– Dłoń trzymającą tacę z zakąskami – precyzował
129
Ferti.
– Tak, taca zbliżała się do mnie.
– I wtedy rozkrzyczałaś się.
– Ferti! Widziałam dłoń i ramię!
– Ja widziałem samą dłoń. – Do kuchni wkroczył
Hamarab, wkrótce nadeszli inni.
Uważnie wysłuchano obu opowieści.
– Duchy! – najmłodszy nie miał wątpliwości. –
Duchy zawsze straszą w starych zamkach i pałacach.
Wspaniale! Cudownie! Co za fantastyczna przygoda!
– Bajdy! Uspokój się – mitygował ojciec – nie ma
duchów. Czytasz głupie książki i rzecz prosta, głupiejesz.
Ktoś sobie z nas zakpił. To żarty, albo… nerwy.
– Nerwy? – zdziwił się Festo.
– Wielomiesięczna podróż osłabiła nasz system
nerwowy – tłumaczył Hamarab zdając sobie sprawę, że nie
zdoła rozproszyć wszystkich wątpliwości – atmosfera tego
domu działa na naszą wyobraźnię – improwizował. –
Nikogo tu nie ma, a przecież gdziekolwiek jesteśmy,
towarzyszą nam postacie wymalowane na ścianach.
Opustoszały dom wypełnia tłum nieznanych istot.
Nietrudno o złudzenia optyczne, gra świateł i cieni ożywia
malowidła. Proponuję powrót do sypialni.
– A jeżeli to duchy?! – Fiatol nie rezygnował
z atrakcyjnej hipotezy. Duchy zapowiadały dobrą zabawę.
Od co najmniej trzystu lat nikt nikogo nie straszył duchami,
od dawna były niemodne, znikały z baśni ludowych, stały
się reliktem dawno minionej epoki, wspomnieniem,
wywołującym uśmiech. Od całkowitego zapomnienia
ocalili je kolekcjonerzy strachów. Nazywano ich
żartobliwie neospirytystami. Wywoływali opowieści
o duchach zbierając stare legendy. Fiatol był chłopcem nie
130
z tej ziemi. Gawędził z drzewami, rozumiał świergot
ptaków, kwiaty nazywał: „młodszym, kolorowym
rodzeństwem”. „Niektórzy ludzie słyszą i widzą lepiej od
innych – mówił do zatroskanego ojca. – Dlaczego martwisz
się? Chętnie opowiem o tym, czego ty nie możesz zobaczyć
i usłyszeć”. Lekarze radzili częstą zmianę środowiska
i dlatego Hamarab wyruszył z rodziną w egzotyczną podróż
po czterech kontynentach. Nie było czasu na pogawędki
z motylami. Rzeczywisty świat okazał się prawdziwym
cudem, fantastyczny świat Fiatola począł szarzeć i niknąć.
Ostatnie wydarzenia ponownie rozbudziły fantazję.
– A jeśli to duchy? – powtórzył najmłodszy IRO.
– Duchy opiekuńcze – powiedziała Okos. – Ojcu
zapaliły cygaro, poczęstowały Szep zakąskami. Jakże łatwo
mądrzy ludzie tracą swoją mądrość.
Hamarab roześmiał się.
– Mogła powiedzieć: „jakże łatwo mądrzy ludzie
głupieją”. Delikatność godna uznania. Rozsądna Okos
troszczy się o Rozum Rodziny IRO. Bądźmy więc
rozumni. Życzę wam, mimo wszystko, dobrej nocy. Niech
czuwa nad nami Festo.
Najstarszy rozsiadł się w fotelu, który ustawił pod
środkowym oknem wielkiego salonu. Mógł spoglądać
w jaśniejące niebo albo odwróciwszy nieco głowę,
podziwiać tłum postaci na gigantycznych schodach.
Sztucer leżał pod ręką na krześle. Festo zerknął na zegarek.
„Dochodzi szósta – szepnął. – Za godzinę świt. Kogo
wyobrażają te postacie? – zastanawiał się. – Schody
prowadzą do świątyni. Jedni wychodzą z budynku, dobrze
widać ich twarze, drudzy wspinają się po stopniach.
W tłumie można rozróżnić trzecią grupę środkową,
postacie stoją bokiem do świątyni. Zatrzymały się
131
w połowie drogi, twarze skupione, ręce skrzyżowane na
piersiach, odpoczywają, czy oczekują na kogoś? – Festo
ziewnął serdecznie Pled zsunął mu się z kolan. – Bardzo
dobrze – mruknął. – Noc ciepła.
Za oknem błysnęła gwiazda. Najstarszy
znieruchomiał. Malowidło nagle ożyło. Ludzie wchodzili
po schodach, schodzili, nie zwracając najmniejszej uwagi
na grupę, środkową, trwającą w absolutnym bezruchu.
„Śnię – pomyślał Festo. – Za wszelką cenę muszę obudzić
się.” Zarepetował sztucer i nie celując nacisnął spust. Huk
wystrzału obudził wszystkich.
Pierwszy do salonu wbiegł Fiatol, za nim Ferti
z ojcem, obie panie przybiegły minutę później.
– Myślałem, że śnię – mówił Festo. – Wystrzeliłem,
by przekonać się, czy to sen.
– Kula odłupała kawałek ściany. Uszkodziłeś fresk –
zmartwił się Hamarab.
– Zdumiewające! Zdumiewające! – mamrotała Szep.
– Spójrzcie! Jedna postać zniknęła, pozostał po niej cień.
Festo zabił istotę namalowaną na ścianie.
– Zabił?! Co za pomysł? Kula wybiła otwór
w ścianie.
– Wielkości jajka – dokończyła Szep – a zniknęła
cała postać naturalnej wielkości. Oszaleć można.
Nikt nie zauważył wschodu słońca. Hamarab
obejrzał uważnie dziurę w ścianie, przez kilka minut
studiował niewyraźny zarys postaci, która zniknęła po
strzale najstarszego syna. Festo siedział znowu w fotelu
i wpatrywał się w tłum na schodach. Słońce rozjaśniło
fresk, zniknęły tajemnicze półcienie. Rozjaśnione twarze
ludzi na schodach nie wyrażały niczego. Nikt nie zauważył
wypadku. Festo westchnął.
132
– Co za nonsens – powiedział głośno do ojca.
– Tak, nonsens, absurd, wszystko w tym domu jest
absurdalne. A najbardziej malowidła. – Hamarab zbliżał się
do ściany i oddalał nie odrywając oczu od fresku. – Dzieło
mistrza – mówił mrużąc oczy. – Chciałbym go poznać
i porozmawiać z nim.
– Zawołaj, może przyjdzie – Festo uśmiechnął się. –
Powinienem go przeprosić.
– Przeprosić, co ty wygadujesz?
– Zniszczyłem fragment jego dzieła. Zabiłem
portret, a może… – zastanowił się – może autoportret.
– Jakże łatwo mądrzy ludzie tracą swoją mądrość.
– Cytujesz Okos.
– Ona najdłużej zachowa rozum.
– A my? – Festo spoważniał. – Co z nami?
– Głupiejemy z godziny na godzinę.
– A więc zbiorowe szaleństwo.
– Prawdopodobnie, bo jak to inaczej wytłumaczyć –
Hamarab gładził nieogolony podbródek i mówił: – kto
buduje dom w kraterze? Do najbliższej osady dwieście
kilometrów. Gospodarze wyprowadzili się, pozostawiając
meble, dywany, pościel, w szafach ubrania i suknie,
w szufladach bielizna, na stołach wazony, kwiaty
w donicach, w kuchni naczynia. Dlaczego ludzie opuścili
ten dom?
– Nie wiem – odparł zniecierpliwiony Festo. –
I dosyć tych rozważań.
– Usiłuję zrozumieć.
– Marnujesz czas.
– Tego nie można tak zostawić.
– To trzeba tak zostawić – Festo podszedł do ojca
i powtórzył: – To trzeba tak zostawić. Odpoczęliśmy, pora
133
ruszać w dalszą drogę. Zjemy – śniadanie i do widzenia.
Zjedli śniadanie w kuchni. Asystowały im trzy
postacie wymalowane między miedzianymi rondlami,
obojętne, wpatrzone w przestrzeń ponad głowami ludzi.
Hamarab smarował masłem wielkie pajdy chleba, kroił ser,
napełniał ciężkie filiżanki gorącą herbatą i mamrotał:
– Jedzcie, moje dzieci, na zdrowie. Trzeba dobrze
posilić się przed podróżą. Chleb smaczny, świeży.
– Jeszcze ciepły – powiedział Fiatol – i ktoś upiekł
chleb w nocy.
– Absurd – rzekł ojciec – oczywisty; absurd. W tym
klimacie pieczywo długo zachowuje świeżość.
– Jak długo? – zapytała Okos. – Dwa, trzy dni,
tydzień czy może miesiąc? Oni opuścili ten dom przed
rokiem.
– Ty wiesz wszystko – Ferti położył dłoń na
ramieniu żony. – Jak to obliczyłaś?
– W bibliotece wisi kalendarz. Ostatnią kartkę
zerwano przed dziesięcioma miesiącami.
– A więc ONI upiekli chleb – Hamarab odsunął
talerz. – Są bardzo gościnni, niesamowicie gościnni.
Kończcie śniadanie, za godzinę wyjeżdżamy.
Ojciec zajął miejsce za kierownicą, tuż przy nim
usiadł najstarszy syn, za nimi Ferti z żoną, po przeciwnej
stronie – Okos i Fiatol, który, gdy mieli już ruszać,
zawołał:
– Zostawiłem w bibliotece swój sztucer!
– Niczego nie należy zostawiać – Hamarab wyłączył
motor. – A szczególnie broni.
– Zaczekajcie, zaraz wrócę.
Czekali dwie, może trzy minuty. Potem rozległ się
huk wystrzału. Zanim wbiegli do wielkiego salonu, Fiatol
134
wypalił cztery razy.
– Patrzcie! – krzyczał. – Pięć strzałów w ścianę
i zniknęło pięć postaci, czy to nie cudowne!
Dopiero teraz Okos wyszła z samochodu. Od
pierwszego strzału minął kwadrans. Nie pobiegła za nimi.
Czekała cierpliwie. Po upływie piętnastu minut zajrzała do
salonu. Na dywanie leżał sztucer Fiatola. Przeszukała cały
dom, wyglądając od czasu do czasu przez okna, by
sprawdzić, czy wrócili do samochodu.
Zniknęli wszyscy: i Hamarab IRO, i najstarszy syn
Festo, i jego piękna żona Szep, i syn średni Ferti, i Fiatol,
najmłodszy z rodu IRO; dosłownie zniknęli, jak gdyby
zapadli się pod ziemię albo utonęli w bezdennej studni.
Postanowiła raz jeszcze przeszukać wielki salon.
Mimo woli spojrzała na malowidło ścienne, na tłum
postaci na schodach.
Po pewnej chwili dostrzegła ślady po kulach i białe
plamy, białe sylwetki po istotach, które stały na schodach,
zanim rozległy się strzały.
– Białe cienie – powiedziała. – Nic nie rozumiem –
przetarła szkła okularów. – Plamy ciemnieją…
Znowu widać twarze tych, którzy zniknęli na fresku.
Lecz to przecież twarze tych, którzy zniknęli
w rzeczywistości, – Ten w fioletowej szacie to Hamarab,
obok niego Festo i Szep, w, głębi Ferti i Fiatol. Stoją
w środkowej grupie.
Okos podniosła sztucer i wycelowała w postać
kobiety stojącej tuż przy Fertim. Usłyszała najpierw huk,
a potem przyciszony gwar głosów. Otaczał ją tłum ludzi.
Jedni wchodzili wolno po schodach, inni schodzili. Stała
w grupie środkowej między mężem i Fiatolem. Hamarab
coś mówił, ale nie słyszała jego głosu. Z ruchu warg
135
odczytała słowa: „Musimy cierpliwie czekać, zrozumcie,
musimy cierpliwie czekać!
136
Wyspa szczęśliwych
Szczęście jak dziewka na nas wola,
niedługo w miejscu zostać chce,
scałuje twoje włosy z czoła,
odwraca się i dalej mknie.
(H. Heine)
1. Eksperymentalny rejs
Łódź podwodna o napędzie atomowym wyruszyła
w podróż dookoła świata. Był to eksperymentalny rejs.
Droga wiodła z Wysp Królowej Elżbiety, pod Biegunem
Północnym do Cieśniny Beringa, Oceanem Spokojnym
wzdłuż południka 170, do Nowej Zelandii i dalej wokół
Antarktydy przez Atlantyk do Grenlandii. Trasa została
podzielona na siedem etapów, o różnej długości.
W międzynarodowej ekspedycji naukowej
uczestniczyła siedmioosobowa ekipa naukowców oraz stu
marynarzy i oficerów. Dowództwo wyprawy powierzono
Kanadyjczykowi. Komandor Astor Palmer, kapitan łodzi
podwodnej, zanotował w dzienniku okrętowym:
10 czerwca godzina 12.30 – Rozpoczynamy, rejs.
Łódź wypłynęła z bazy bez najmniejszych zakłóceń.
137
Polubiłem »Fantasie« od pierwszego spojrzenia. Miejmy
nadzieję, że będzie to miłość odwzajemniona. Profesor
Piotr Kuczka kieruje pracami uczonych. Wielce
sympatyczny człowiek. W specjalnej kabinie umieściliśmy
medium Sintrę, fantastyczna kobieta. Pod każdym
względem. Ostatnie dwa zdania skreślono.) Pełni rolę stacji
odbiorczej, sygnały telepatyczne przesyła zespół wybitnych
telepatologów z Centralnego Instytutu w Halifax. Podczas
seansu kajuta Sintry jest hermetycznie zamknięta, drzwi
zapieczętowane. Po raz pierwszy Sintra odebrała
telepatyczne rozkazy, gdy okręt przepływał pod biegunem
północnym. Zadanie było proste: „Trzy zielone kwadraty
położyć na trzech czerwonych kołach, następnie jeden
z tych kwadratów przesunąć na biały trójkąt”. Seans trwał
dziesięć minut, profesor Kuczka przekazał przez radio
wiadomość: „Polecenie wykonano bezbłędnie”. Komandor
Palmer otworzył butelkę szampana.
– Proponuję dwa toasty – podał kieliszek Sintrze –
za cudowną kobietę. – Zadzwoniło kryształowe szkło. –
Nie wiem, czy panowie zdają sobie sprawę – mówił kapitan
»Fantasie« – z konsekwencji przeprowadzonego
eksperymentu. Ludzie o zdolnościach telepatycznych
wyeliminują radio.
– Czeka nas jeszcze daleka droga – przemówił
profesor – stawiamy zaledwie pierwsze nieśmiałe kroki.
Łączność satelitarna doskonale zdaje egzamin, niełatwo
z nią konkurować. Telepatia nie wyeliminuje ani radia, ani
telewizji, ale rozwiąże, mam nadzieję, szereg kłopotliwych
problemów. Umożliwi mianowicie nawiązanie kontaktu
w sytuacjach awaryjnych, w czasie zakłóceń
atmosferycznych lub po prostu wtedy, gdy zawiodą
tradycyjne środki łączności. Wspomniał pan, kapitanie,
138
o dwóch toastach – przypomniał uczony.
– Zdobyliśmy pod wodą biegun północny. Nie
pierwsi i nie ostatni, ale żaden okręt podwodny nie osiągnął
bieguna z kobietą na pokładzie, Sintra złożyła dłonie.
– Marynarze są przesądni – mówiła z uśmiechem –
kobieta nie jest mile widziana na okrętach wojennych.
– Realizujemy zadanie jak najbardziej pokojowe –
komandor odstawił kieliszek. Zanosiło się na dłuższe
przemówienie, zaledwie jednak otworzył usta,
radiooperator zameldował:
– Peryskopy dostrzegły na powierzchni morza
dryfujący statek pasażerski.
– Czy wzywają pomocy? – zapytał komandor.
– Tak, wywiesili flagi SOS.
– A radio?
– Nie odebraliśmy żadnych sygnałów.
– A ty? – kapitan zwrócił się do Sintry.
– Do tej pory również nie odebrałam sygnałów.
– Wypływamy na powierzchnię – zadecydował
Palmer.
Sześciu marynarzy pod dowództwem Drugiego
Oficera wdrapało się na pokład nieznanego statku.
– Wspaniały wycieczkowiec – informował przez
radio dowódca grupy rekonesansowej. – Jak dotąd nie
spotkaliśmy ani jednej żywej istoty. Długość statku około
dwustu metrów, szerokość dwadzieścia siedem.
– Ludzie! – przerwał zniecierpliwiony komandor. –
Co z ludźmi?
– Szukamy, panie kapitanie – odparł oficer – setki
kabin na trzech pokładach. To trochę potrwa. Wszędzie
płoną światła. Windy, łączące piętra funkcjonują.
Dotarliśmy do szerokiego korytarza, otwieramy kabiny.
139
Nigdzie nie ma żywego ducha. Sporo tych kabin – głos
oficera umilkł.
Komandor przybliżył mikrofon do ust.
– Dlaczego nic nie mówisz? Co się stało?
– Znaleźliśmy kota, panie kapitanie – relacjonował
Drugi Oficer. – Spał w najlepsze na łóżku. Eleganckie
kabiny, luksusowe, przy każdej łazienka. W szafach
ubrania, suknie. W łazienkach przybory do golenia,
kosmetyki Proszę o wsparcie ogniowe!
– O co prosisz? – nie zrozumiał komandor, –
O posiłki. Już prawie godzinę penetrujemy statek,
a zbadaliśmy niewielki fragment.
– Dostaniesz jeszcze trzydziestu ludzi, wystarczy?
– Tak jest, panie kapitanie.
Oficer podzielił marynarzy na sześć grup, Działano
systematycznie z wojskową sprawnością, prowadząc
jednocześnie poszukiwania w kotłowni, w przedziałach
turbin, w kabinach hotelowych, w pomieszczeniach
rekreacyjnych, W centrum zakupów, w restauracjach,
w sali widowiskowej, w bibliotece, w kaplicy.
– Energii elektrycznej dostarczają trzy turbozespoły
– mówił Drugi Oficer. – Statek wyposażono w awaryjne
zespoły motorowe. To nowy statek. Nie wiem, dlaczego
wszyscy uciekli?
– Uciekli? – zawołał kapitan lornetując statek
z pokładu łodzi. – Co to znaczy, uciekli? W jaki sposób
pasażerowie i załoga opuścili statek?
– Nie wiem – odparł oficer. – Łodzie i tratwy
ratunkowe na swoich miejscach. W tej strefie od kilkunastu
godzin nie było burzy, pogoda wspaniała, statek nie
uszkodzony, nic nie rozumiem, w tajemniczy sposób
zniknęło prawie tysiąc ludzi.
140
– Zabierz dziennik okrętowy – wydał rozkaz
komandor – zbadajcie jeszcze pomieszczenia oficerów.
Powrót za pół godziny.
– Komandorze – do kapitana podeszła Sintra
w marynarskim skafandrze – odebrałam sygnał: „UWAGA
– ROZPOCZYNAMY NADAWANIE DRUGIEJ SERII
SYGNAŁÓW”.
– Wybrali odpowiedni moment – komandor
wzruszył ramionami. – Zejdź do swojej kabiny –
zdecydował. – Gdzie profesor?
– Na rufie, razem z innymi obserwuje statek.
– Niech zajmie się swoją pracą. Musi zapieczętować
kabinę.
– A statek pozostawimy na łasce losu? – zafrasowała
się Sintra.
– Zawiadomię bazę na Aleutach – odparł kapitan –
przyślą helikopterami ludzi, którzy wprowadzą tę łajbę do
najbliższego portu.
– Czy wszyscy zginęli?
– Nie wiem. Przeszukamy morze w promieniu
kilkudziesięciu mil.
Uspokojona Sintra zeszła do kabiny. Profesor
Kuczka założył pieczęcie. Mniej więcej po upływie
kwadransa zielone światełko powiadomiło uczonego
o zakończeniu drugiego seansu.
– Odebrałam obraz mapy Pacyfiku – mówiła Sintra,
kładąc karton na biurku profesora. – Te strzałki wskazują
kierunek nowego kursu.
– Na wschód! – wymruczał profesor. – Cały czas
była mowa o kierunku południowym. Pokażemy to
kapitanowi.
– Rejs eksperymentalny – skomentował komandor –
141
próba sterowania okrętem podwodnym przy pomocy
telepatii. Wkrótce przylecą tu helikoptery. Pomogą nam
w poszukiwaniach, zajmą się statkiem, wtedy dopiero
przystąpimy do wykonania naszego zadania.
– Pod jaką flagą pływa ten statek? – zainteresował
się profesor. – Mimo najlepszych chęci nie odczytałem
napisu.
– „Wiking” – odrzekł kapitan. – Nowy „pasażer”
norweski. Odbywał pierwszy rejs ze stoczni w Nagasaki na
Hawaje. Zabrał pięciuset pasażerów i czterysta dwie osoby
załogi.
11 czerwca, godzina 8.00 – Intensywne
poszukiwania nie przyniosły żadnych wyników. Nie
odnaleziono najmniejszych nawet śladów po zaginionych.
Ludzie opuścili nagle statek, lecz nikt nie umie
odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób to uczynili
i dlaczego? Powołano specjalną komisją, która
wyspecjalizowała się w badaniu podobnych wypadków.
W okresie ostatnich trzech lat na Pacyfiku i Atlantyku
odnaleziono siedemnaście opustoszałych i nie
uszkodzonych statków.
11 czerwca, godzina 15.00 – Od siedmiu godzin
płyniemy pod wodą ciągle na wschód. Pod nami
Podmorskie Góry Cesarskie. Zbliżamy się do tak zwanego
Rowu Aleuckiego. Sintra odbiera sygnały i prowadzi okręt
niczym doświadczony nawigator.
11 czerwca, godzina 17.30 – Radar wykrył eskadrę
łodzi podwodnych na głębokości czterystu metrów.
Nadpływają z kierunku Nord-Ost z dużą szybkością.
142
Powiadomiłem Ośrodek Dyspozycyjny w Halifax, bazę na
Alasce i admiralicję. Pojawienie się nieznanej podwodnej
flotylli wywołało zrozumiałe zaniepokojenie. Otrzymałem
rozkaz: „Jak najszybciej zidentyfikować nieznane obiekty.
Wysyłamy trzy hydroplany”.
– Jak najszybciej zidentyfikować – komandor podał
depeszę Pierwszemu Oficerowi.
– No, dlaczego pan do tej pory nie ustalił, z kim
mamy zaszczyt?
– Nie odpowiadają na moje wezwanie – odparł
Oficer. – Wkrótce ich zobaczymy i zapewne wtedy
przedstawią się.
– W tych stronach, w pobliżu Aleutów, nieznana
eskadra łodzi podwodnych – komandor pochylił się nad
ekranem radaru – dwie grupy po dziesięć sztuk. Co pan
proponuje?
– Wypłynąć na powierzchnię.
– Słusznie, wypłyniemy – zgodził się kapitan –
wkrótce nadlecą hydroplany. Trzeba natychmiast nawiązać
z nimi łączność radiową.
Kapitan przeszedł do kabiny Sintry. Odpoczywała
po kolejnym seansie. Profesor Kuczka tasował kolorowe
karty i rozkładał je na stole.
– Pasjans telepatyczny – powiedział do komandora.
– Co nowego?
– Oczekujemy nieoczekiwanych gości – kapitan
usiadł na kanapie, ujął dłoń Sintry. – Dwukrotnie odebrałaś
to samo polecenie: „płynąć w kierunku wschodnim”?
– Tak, przekazano telepatycznie obraz mapy
północno-wschodniego Pacyfiku i rysunek naszej łodzi,
przesuwającej się po czerwonej strzałce na wschód, wzdłuż
143
Rowu Aleuckiego.
– Rozmawiałem z ośrodkiem w Halifax – mówił
komandor przeglądając szkice wykonane przez Sintrę. – Są
zaskoczeni tymi rozkazami. Dwukrotnie próbowali
nawiązać z tobą kontakt, ale bezskutecznie. Program
seansów nie przewidywał zmiany kursu na wschód.
Zostaliśmy wprowadzeni w błąd.
– Sygnał wywoławczy był prawidłowy – oświadczył
profesor. – Jak zawsze odebraliśmy drogą radiową
zaszyfrowaną wiadomość:
„Rozpoczynamy kolejny seans. Ośrodek
Dyspozycyjny Halifax. Przygotować Sintrę. Powodzenia”.
Do kabiny wszedł Pierwszy Oficer.
– Łączność radiowa z hydroplanami nawiązana –
zameldował. – Przelecą nad nami za pięć minut.
– Okręt do wynurzenia!
Hydroplany wodowały w odległości kilometra od
łodzi na niemal gładkiej powierzchni oceanu. W tym
samym momencie wokół okrętu zakipiała woda i z głębin
morskich wypłynęła eskadra ciągle jeszcze nie
zidentyfikowanych obiektów. Stalowe kadłuby odbijały
promienie zachodzącego słońca.
– Jesteśmy otoczeni – stwierdził komandor. –
Hydroplany już nie zdążą oderwać się od morza.
Profesor Kuczka utrwalił na taśmie magnetofonowej
przebieg spotkania z Nieznajomymi:
Czy mogliśmy przewidzieć te wydarzenia? Nie, tego
nikt nie mógł przewidzieć. To przerastało ludzką
wyobraźnię. Śniliśmy koszmarny sen, na próżno
usiłowałem się obudzić, nie pomógł zimny prysznic.
Zamknięty we własnej kabinie odtwarzałem
144
w pamięci minutę po minucie.
Sintra odebrała telepatycznie rozkazy
Nieznajomych:
„Będziesz łącznikiem między nami i ludźmi.
Widzisz, rozumiesz, nie zadawaj pytań, nie pytaj, kim
jesteśmy. Łódź opadnie na dno, helikoptery zniszczymy,
nie przerywaj, zabierzcie pilotów. Nie próbujcie uciekać,
dogonimy”.
Komandor słuchał spokojnie, gdy Sintra umilkła,
przemówił:
– Powiedz im, że za kilka godzin będą mieli na
karku Siódmą i Ósmą Flotę Pacyfiku, że bardzo dokładnie
określiłem miejsce spotkania z „Wikingiem”. Wytłumacz
tym podwodnym piratom, że natychmiast powinni nas
uwolnić. Będzie to okoliczność łagodząca.
Sintra przekazała słowa kapitana, po chwili
otrzymaliśmy odpowiedź:
„Jeżeli nie wykonacie naszych rozkazów, zatopimy
okręt podwodny”.
Komandor powiedział do mnie:
Nie mamy wyboru. Odpowiadam za życie załogi.
Dałbym wiele, by odgadnąć zamiary tych drani. Dlaczego
porywają ludzi? Dokąd ich zabierają? Jaki los spotkał
pasażerów norweskiego statku?
– Są bezwzględni – mówiłem szybko, bo czas naglił,
dano nam zaledwie dziesięć minut do namysłu. – Użył pan,
kapitanie, określenia „piraci”. Tradycyjni rozbójnicy morza
zabijali łudzi, rabowali statki. Postępowanie tych jest
krańcowo odmienne, pozostawili nie naruszony statek,
w sejfach marynarze znaleźli pieniądze i klejnoty
pasażerów, a więc nie ma mowy rabunku. Zabierają ludzi
i fakt ten niepokoi najbardziej. Gdyby Sintra mogła
145
rozszyfrować intencje napastników.
– Odbieram tylko polecenia i przekazuję wasze
odpowiedzi. Tłumaczę otrzymywane sygnały telepatyczne,
a słowa przeistaczam w strumień myśli. – Sintra przetarła
palcami skronie – odczuwam lekki ból głowy. Oni
powtarzają ultimatum – szeptała – grożą staranowaniem
naszego okrętu. Zapewniają, że nikomu nie wyrządzą
krzywdy, jeśli będziemy posłuszni.
– Zastanawia opanowana do perfekcji umiejętność
prowadzenia rozmowy przy pomocy telepatii – odezwał się
Pierwszy Oficer. – Od niedawna eksperymentujemy,
usiłując rozwiązać wiele problemów, a przede wszystkim
praktyczne wykorzystanie zdolności telepatycznych,
a oni… – porucznik zniżył mimo woli głos – oni znacznie
wyprzedzili eksperymentatorów. Kimkolwiek są, czytają
w myślach Sintry jak w otwartej książce.
Komandor nadał sygnał SOS przez radio
i „Fantasie” poczęła wolno opadać na dno oceanu. Na
głębokości trzystu metrów łódź podwodna znieruchomiała.
Potem usłyszeliśmy łoskoty, szumy, metaliczne dźwięki
i przerywane buczenie syreny.
– Zbiornik opróżniony – mówiła Sintra, tłumacząc
przekazywane informacje. – Za pół godziny możemy
opuścić okręt.
– Wyjść z łodzi podwodnej na dnie morza!? –
zawołałem zdumiony.
– Stworzyliśmy sztuczną atmosferę – odpowiedziała
Sintra. – Wasz okręt zawinął do podmorskiego portu.
Witamy w mieście Tyx.
Zachowajcie spokój, nie zagraża wam żadne
niebezpieczeństwo.
– Miasto Tyx? – powtórzył kapitan. – Podmorski
146
port? Cóż to znaczy? Nic nie rozumiem.
– Między ścianami Rowu Aleuckiego – informowała
Sintra – zbudowaliśmy podwodne miasto. Żyjemy
w prawdziwym raju, z dala od waszej cywilizacji.
Przetrwamy najgroźniejsze kataklizmy.
– Porywacie ludzi – powiedział komandor.
– Uszczęśliwiamy niektórych – tłumaczyła Sintra. –
Jesteście wybrańcami losu.
2. Miasto Tyx
Kapitan postanowił pierwszy wyjść z łodzi, bo
mimo powtarzanych zapewnień, iż nikomu nie spadnie
włos z głowy, nie ufał mieszkańcom podmorskiego miasta.
– Będę panu towarzyszył, komandorze –
oznajmiłem. Gwałtownie zaprotestował, ale nie
zamierzałem zmieniać swojej decyzji. Zrozumiał, że nie
ustąpię, i począł wspinać się po stopniach stalowej drabiny.
Włożyliśmy lekkie skafandry nurków, butle z tlenem trochę
krępowały ruchy, ale ciągle jeszcze nie mogliśmy uwierzyć
w atmosferę na dnie oceanu.
Okręt kołysał się na niewielkim jeziorze. Pod
sklepieniem ogromnej groty płonęły reflektory, rzucając
niebieskie światło na podmorski port.
Zabrałem ze sobą kota znalezionego na norweskim
statku. Mrużył ślepia i oddychał. A więc istniała tu
atmosfera. Komandor zdjął hełm i odetchnął głębiej.
– Ozon – stwierdził i uśmiechnął się do mnie. –
Dużo ozonu. Mówili prawdę.
Po trapie zeszliśmy na kwadratową platformę.
Powitał nas robot o tradycyjnych kształtach, biegle
władający kilkoma językami.
147
– Tłumacz gospodarzy – przedstawił się w języku
francuskim. – Czy macie przy sobie broń? – zapytał po
niemiecku, a gdy zaprzeczyliśmy, wyraził zadowolenie po
rosyjsku, po czym przeszedł na angielski, mówiąc: – Niech
wszyscy opuszczą okręt. Przedstawiciele miasta Tyx
pragną powitać gości. – I dodał po hiszpańsku: – Oczekują
w sali audiencyjnej, mieszczącej się w tym pałacu –
wskazał niklową dłonią budowlę wyobrażającą olbrzymią
muszlę.
– Wewnątrz znajdziemy zapewne perłę – szepnął
komandor.
– Albo Posejdona – odszepnąłem. Kot miauknął
przestraszony czerwonym błyskiem.
– Wyładowania elektryczne – wyjaśnił robot
niczego nie wyjaśniwszy. – Powtarzam: gospodarze
oczekują wszystkich. Goście posilą się i odpoczną.
– Chcę najpierw zobaczyć gospodarzy! – kapitan
podniósł głos. – Zabraliśmy w podróż dwie skrzynie
ładunków wybuchowych, przeznaczonych do rozbijania
lodowych przeszkód. W każdej chwili możemy wywołać
eksplozję.
Robot przez kilkanaście sekund nadawał ostrzeżenie
komandora.
– Wtedy zginą gospodarze i goście – przetłumaczył
odpowiedź.
– To lepsze od powolnego konania w tych
podwodnych jaskiniach – odrzekł komandor.
Podziwiałem jego zimną krew i odwagę.
– Dobrze – oświadczył robot. – Chodźcie za mną,
poznacie gospodarzy, pokażemy wam, jaskinie, a potem
nastąpi ciąg dalszy.
Muszla rozchyliła swoje brzegi i po szerokich
148
schodach wkroczyliśmy do sali powitań. Wyznam szczerze,
iż wygląd gospodarzy rozczarował mnie. Spodziewałem się
potworów, zobaczyłem pogodnie uśmiechnięte tworze
przystojnych mężczyzn i uroczych kobiet. Zieleń
oryginalnych strojów pięknie kontrastowała
z karminowymi ścianami. Stąpaliśmy wolno po
wzorzystych dywanach, prowadzeni przez robota.
– Witamy w mieście Tyx – przemówili gospodarze
nie otwierając ust. Robot milczał, więc skąd płynął ten
głos?
– Już odbieracie nasze myśli – wyjaśnił wysoki
mężczyzna i podszedł do nas. – Jestem ojcem podmorskiej
rodziny, nazywają mnie Hor.
Wymieniliśmy swoje nazwiska. Komandor,
uzupełnił informacje:
– Profesor Kuczka kieruje pracami zespołu
naukowców, uczestniczących w eksperymentalnej podróży
„Fantasie”.
– Cenimy bardzo uczonych – odparł Hor. – Wiele
im zawdzięczamy. Z ich pomocą zbudowaliśmy
podmorskie miasto. Najchętniej gościmy mądrych ludzi.
– Najchętniej porywacie – komandor nią bawił się
w dyplomację.
– Cóż to słowo oznacza? – zapytał Hor i sam sobie
odpowiedział: – Stwarzamy naukowcom najdogodniejsze
warunki do prowadzenia prac badawczych.
Wykorzystujemy rezultaty tych badań. Nauka i technika
stale służą temu miastu.
– Ilu uczonych było na statku „Wiking”? – tym
razem ja zadałem pytanie.
– Kilku – odparł Hor.
– Ale zabraliście wszystkich pasażerów i całą
149
załogę.
– Każdy człowiek jest mile widziany w mieście Tyx.
– Kobiety, dzieci?
– Oczywiście. Trwa rozbudowa miasta, Obecnie
liczy prawie osiem tysięcy mieszkańców. Pragniemy
uszczęśliwić jak największą liczbę ludzi.
– A kim wy jesteście? Skąd przybyliście? –
dopytywałem. – Kiedy powstało to miasto?
– Byliśmy kiedyś ludźmi – odrzekł Hor milcząc.
Czytałem w jego myślach. – Dawne czasy, nikt nie pamięta
początku. Żyjemy teraźniejszością i przyszłością. Czas
przeszły szybko znika z naszej pamięci. Dlatego mogę
odpowiedzieć tylko na pierwsze pytanie. Jesteśmy istotami
szczęśliwymi i organizatorami szczęścia dla innych.
Przyjrzyjcie się uważnie twarzom mieszkańców Tyx.
Porozmawiajcie z nimi. Nikt nie tęskni za lądem.
– A przecież pozostawili w swoich krajach rodziny,
najbliższych – przypomniałem.
– Żyją tutaj wśród najbliższych, otoczeni wielką,
coraz większą rodziną – Hor uśmiechnął się. – Wasi
przyjaciele są głodni i spragnieni, strudzeni podróżą,
zmęczeni ciasnotą pomieszczeń okrętu podwodnego.
Przygotowano wam wygodne pokoje, wyprowadź ludzi
z łodzi. Niech odetchną.
– Odetchną, gdy wypłyną na powierzchnią –
komandor jeszcze walczył – gdy wrócą do swoich domów.
– Wasze postępowanie jest niezgodne z ogólnoludzkimi
prawami. To pospolity gwałt.
– Nie mamy czasu na perswazje. Zresztą
reprezentujemy skrajnie różne mentalności. Ludzie są
podejrzliwi, nieufni, zazdrośni, lękliwi, bezlitośni, nie
dowierzają sobie, a co tu dopiero mówić o wzbudzeniu
150
ufności do nas? Niewiele moglibyśmy zdziałać metodami
konwencjonalnymi, usiłując przekonać mieszkańców
lądów o słuszności poczynań mieszkańców podmorskiego
świata. Poprzestają na tych wyjaśnieniach – kończył Hor. –
Spełniliśmy twoje żądanie. Teraz załoga i pasażerowie
opuszczą okręt. Podczas wymiany myśli zabezpieczyliśmy
skrzynie z materiałem wybuchowym. Roboty wyniosły je
z łodzi. Dobrze znamy skłonność ludzką do samozagłady.
Raz jeszcze zawdzięczacie nam życie. – Hor odwrócił się
i otoczony grupą dostojników wyszedł z sali audiencyjnej.
Wróciliśmy do łodzi w nie najlepszych humorach.
Komandor opowiedział o pierwszym spotkaniu
z gospodarzami miasta.
– Nie poddam się! – zawołał. – Nie wolno
zrezygnować z najmniejszej szansy odzyskania wolności.
To szaleńcy, do diabła z ich podwodnym szczęściem
i izolacją od całego świata. Do diabła! – powtórzył
wzburzony. – Trzeba dalej pertraktować, uśpić ich czujność
i wykorzystać moment nieuwagi. Banda piratów
i maniaków.
– Dobrze zorganizowanych maniaków – odezwał się
Drugi Oficer. – Mamy doskonale lornety, z wieży okrętu
obejrzałem dokładnie port i widoczne w oddali miasto.
Kilkupoziomowe ulice, liczne tarasy, główna aleja biegnie
tuż nad szczeliną Rowu, dostrzegłem wejścia do tuneli
wykutych w podwodnych skałach. Roboty wykonują
najcięższe prace. Na przeciwległym brzegu jeziora port
łodzi podwodnych, doki pływające i dźwigi. Tam najwięcej
robotów.
– A ludzie? – spytała Sintra.
– Widziałem również ludzi – odparł oficer –
kierowali pracą maszyn. Pogodni, uśmiechnięci.
151
Zadziwiające, te istoty stale uśmiechają się i często słychać
głośny śmiech.
– Zaprogramowana wesołość – powiedziałem, nie
zdając sobie sprawy, jak bliski byłem prawdy. – Śmiech
w tym podmorskim mieście należy do dobrego tonu.
– Smutek surowo wzbroniony. – Komandor był
wściekły. – Jakim cudem wprowadzili nasz okręt do tej
groty?
– Śluzami, jak sądzę. – Pierwszy Oficer podał
kapitanowi szkic. – Zadałem sobie trochę trudu, wspólnie
z okrętowym komputerem obliczyliśmy hipotetyczne
położenie łodzi i drogę, jaką przebyła pod wodą. Niech pan
spojrzy, komandorze. Przyholowano okręt do zbocza góry
i tunelem wprowadzono do pierwszej śluzy wypełnionej
wodą, a potem do drugiej i coraz niżej aż do jeziora. Nie
wiem, czy wyrażam się jasno.
– Mów dalej – wymruczał kapitan. – Co to za góra?
– Pięć siódmych znajduje się pod wodą – odrzekł
Pierwszy Oficer – dwie siódme sterczą nad powierzchnią
morza jako jedna z wysepek Aleutów w pobliżu 180
stopnia długości geograficznej wschodniej.
– A co on bajał o sztucznej atmosferze? –
przypomniał kapitan.
– Koloryzował – włączyłem się znowu do rozmowy.
– Delikatnie mówiąc, koloryzował, a może robot źle
przetłumaczył myśli Hora?
– Tak. – Komandor raz jeszcze spojrzał na szkic – te
obliczenia trafiają do przekonania. W każdym bądź razie to
nie bagatelka zbudować miasto pod morzem, we wnętrzu
góry.
– Natura dopomogła budowniczym – powiedział
Drugi Oficer. – Woda wyżłobiła groty, tunele. Oni przyszli
152
do gotowego.
– Nie pomniejszajmy zasług mieszkańców miasta
Tyx – wystąpiłem w roli obrońcy. – Mają genialnych
inżynierów i budowniczych.
– Uprowadzonych ze statków – dokończył Kapitan.
– Wykorzystują cudzą mądrość. Gdzie ukryli pasażerów
„Wikinga”? Musimy ich odnaleźć.
Pomyślałem, czy zadania te nie przerastają naszych
skromnych możliwości. Pilnie strzeżony okręt nie będzie
mógł wydostać się bez pomocy z zewnątrz. Kamery
telewizyjne obserwowały każdy nasz ruch. Po krótkiej
naradzie zapadła decyzja: komandor oznajmi gospodarzom
miasta, że załoga opuści „Fantasie”, jeśli zostaną spełnione
następujące żądania:
1. grupa uczonych i oficerów otrzyma pozwolenie
na zwiedzenie miasta, oraz
2. na odwiedzenie pasażerów norweskiego statku
3. przeprowadzimy kilka rozmów z dowolnie
wybranymi mieszkańcami Tyxu
4. Hor poinformuje naszą delegację o swoich
zamierzeniach.
Robot wprowadził jedenastoosobową grupę do sali
powitań. Hor zjawił się wkrótce w towarzystwie swoich
doradców. Tym razem gospodarze wystąpili w różowych
kostiumach. „Piękno – zdaniem Tomasza z Akwinu –
wymaga spełnienia trzech warunków: pierwszym jest
pełnia czyli doskonałość, to bowiem, co ma braki, jest już
przez to samo brzydkie; drugim jest właściwa proporcja
czyli harmonia; trzecim zaś blask, dlatego też rzeczy, które
mają błyszczącą farbę, nazywane są pięknymi.” Stroje
dworzan Hora spełniały tylko trzeci warunek. Błyszczały,
obcisłe trykoty nie były estetyczne.
153
Sintra przedstawiła nasze kategoryczne żądania. Hor
odpowiedział:
– Spełnimy życzenia sympatycznych gości. Sam
wystąpię w roli przewodnika. Zwiedzimy razem miasto,
a potem odwiedzicie pasażerów „Wikinga”. No
i porozmawiacie z wybranymi przez siebie mieszkańcami
Tyxu. Opowiem wam również, co zamierzamy uczynić
z pasażerami norweskiego statku. Oni zresztą sami
zadecydują o swojej przyszłości. Zadowoleni?
– Przedwcześnie mówić o zadowoleniu – odparł
komandor. – Nie traćmy więc czasu.
Hor przywołał robota, który sprawdził pojazd,
bezszelestnie poruszający się autokar bez dachu.
– Wygodne fotele – pochwaliłem, a Hor
podziękował uśmiechem.
– Piękna, słoneczna pogoda – powiedziała Sintra. –
Czy to możliwe, by promienie słoneczne docierały do
samego dna oceanu?
– Nędzna imitacja słońca – wymruczał Drugi Oficer.
Na szczęście Hor, zajęty rozmową z kapitanem, nie
próbował rozszyfrować krytycznej opinii. W tym
momencie uświadomiłem sobie, że podczas pierwszej
audiencji porozumiewaliśmy się z Horem bez słów.
Należało zatem zachować jak najdalej posuniętą ostrożność
i nie zdradzać przedwcześnie swoich myśli.
Autokar tymczasem sunął wolno główną ulicą.
Przechodnie pozdrawiali Hora, uśmiechali się do nas.
Miasto przypominało do złudzenia dawną stolicę
Inków w Andach.
Mimo woli powiedziałem:
– To wierna kopia Macchu Picchu.
– Słusznie – zgodził się Hor. – Niektóre dzielnice
154
budowano według projektu peruwiańskiego architekta.
Domy wzniesiono na kilkunastu tarasach. Piętrowe
i dwupiętrowe budynki przylegają do siebie, z domu do
domu można przechodzić bez najmniejszych przeszkód,
albo przez kwadratowe przedsionki, albo przez niewielkie
podwórze, bądź też po prostu przez zawsze otwarte drzwi.
Jest to właściwie jeden dom złożony z czterech tysięcy
mieszkań, rodzinny dom szczęśliwych istot.
– Przedsionek raju – zażartował komandor.
– Skoro są szczęśliwi – usiłowałem naprawić błąd
kapitana, lecz Hor czytał w myślach i z coraz większą
łatwością przekazywał swoje myśli.
– Tak. W pewnym sensie to przedsionek raju.
Porozmawiajcie z nimi.
Zatrzymał autokar, wysiedliśmy na prostokątnym
placu. Nagrałem dwie rozmowy przeprowadzone
z przypadkowo spotkanymi przechodniami, z kobietą
i mężczyzną. W roli tłumacza wystąpił robot.
– Kim jesteś? – zapytałem mieszkankę miasta Tyx.
– Czym się zajmujesz?
– Jestem żoną i matką – odparła i odsłaniając brzuch
dodała: – spodziewam się piątego dziecka. Nasza rodzina
stale powiększa się.
– Pytam o twój zawód.
– Mój zawód: rodzić dzieci – odpowiedziała patrząc
mi prosto w oczy.
– A jak wypełniasz czas oczekując na dziecko?
– Zajmuję się dziećmi, domem.
– No i mężem – wtrącił niepoprawny komandor.
– Męża kocham – odrzekła.
– Kochanie należy więc do twoich obowiązków, czy
tak? – zapytał kapitan.
155
Spojrzałem na niego z wyrzutem. Nie powinien
w ten sposób prowadzić rozmowy. Ale kobieta nie obraziła
się. Pytanie rozbawiło ją.
– To mój pierwszy obowiązek – mówiła chichocząc.
– I przywilej. Miłość przecież uszczęśliwia. Tyx to miasto
szczęścia i radości.
– Ile masz lat? – spytał niedyskretny komandor.
– Trzydzieści – odrzekła.
– Gdzie urodziłaś się?
– Nie pamiętam dnia swoich urodzin.
– A twoi rodzice?
– Nikt nie pamięta minionych lat.
– Bardzo wygodne – wymruczał komandor.
Kobieta odeszła, nawiązaliśmy dialog z mężczyzną,
który przechadzał się po placu.
– Nad czym tak dumasz? – zadałem pierwsze
pytanie.
– Jak rozśmieszyć moich przyjaciół. Należę do
zespołu, który zabawia rodzinę. Do mnie należy
wymyślanie dowcipów, układam wesołe piosenki i biorę
udział w przedstawieniach komicznych.
– Posiwiałeś przy tej pracy – zauważył złośliwie
kapitan.
– Mam pięćdziesiąt lat.
– Nie tęsknisz za ojczystym krajem?
– Nie rozumiem. Przecież stąpam po ulicach
rodzinnego miasta.
– Przybyłeś tutaj z innych stron – kapitan był
konsekwentny, ale bezskutecznie usiłował wzbudzić
wspomnienia.
– Nie wiem, skąd przybyłem. Moja pamięć nie sięga
w zamierzchłą przeszłość. Żyję w tym cudownym mieście
156
od wielu lat, być może urodziłem się tutaj.
– Najważniejsze są dwa czasy – powiedziałem. –
Teraźniejszy i przyszły.
– Tak, tak – ucieszył się. – Te dwa czasy są
rzeczywiście najważniejsze.
– Dzięki temu przeświadczeniu nie tęsknisz.
– Nie rozumiem.
Robot powtórzył moje słowa.
– Nie rozumiem, co to tęsknić.
Podziękowaliśmy za rozmowę.
– Zajrzyjcie do jednego z domów – zaproponował
Hor.
Komandor wybrał piętrowy budynek na
najwyższym tarasie. Przed domem krzepki staruszek bawił
się z dziećmi. Ujrzawszy Hora i nieoczekiwanych gości,
przerwał zabawę.
– Czy zechcesz pokazać nam swój dom? – spytałem,
tym razem w roli tłumacza wystąpiła Sintra.
– Całe miasto? – zdziwił się starzec.
– Nie, ten budynek, w którym mieszkasz, –
Wejdźcie, bardzo proszę.
Spędziliśmy pół godziny w domu mędrca.
Tak go przynajmniej przedstawił Hor. Postanowiłem
zmienić taktykę i rozpocząłem od komplementu:
– Pięknie i nowocześnie urządzone mieszkanie,
można powiedzieć: z europejską elegancją! Gościłem
niedawno u mego brata w Paryżu. Zajmuje z rodziną willę
w Lasku Bulońskim, granatowe sufity i niebieskie ściany,
białe meble. Paryska moda dotarła do podmorskiego
miasta.
Starzec milczał.
– Miasto Tyx wybudowano we wnętrzu góry, której
157
wierzchołek tworzy wysepkę archipelagu aleuckiego –
mówiłem, obserwując uważnie gospodarza – Aleuty,
wyspy na zachód od Alaski. Słyszałeś na pewno
o Ameryce, o Europie, Azji, Australii, o Arktyce
i Antarktydzie, o Afryce, o rodzinnym domu – Ziemi,
planecie ludzi?
Mędrzec westchnął, uśmiechnął się, po czym
wymieniwszy spojrzenia z Horem, przekazał Sintrze swoją
odpowiedź:
– Słyszałem.
– Zachowałeś zatem pamięć swojej przeszłości.
– Ziemia i wymienione przez ciebie kontynenty to
teraźniejszość.
– Czy pamiętasz, z jakiego pochodzisz kraju?
– Nie chcę pamiętać.
– Dlaczego?
– Nic nie powinno zakłócać spokoju miasta Tyx
i szczęścia jego mieszkańców.
– Izolację od świata nazywasz szczęściem?
– Człowiek tylko z samym sobą żyje w zupełnej
harmonii.
– To bodajże Schopenhauer, ale wiemy, że człowiek
nie zawsze żyje ze sobą w harmonii, a w harmonii z innymi
osiąga większe szczęście.
– Niezależność uszczęśliwia – rozwijał myśl filozof
– a tylko samotni są niezależni.
– Wiemy z doświadczenia – argumentowałem – że
zależność może uszczęśliwić, niektórzy, tam na
powierzchni, powiadają, że tylko w obcowaniu z ludźmi
człowiek odnajduje swoją naturę, staje się silniejszy,
rozwija swój intelekt, żyje głębiej, pełniej, świadomiej.
– I dlatego stworzyliśmy Rodzinę.
158
– Te wspólnoty zrywające z całym światem –
odparłem – są bardzo modne. Nie tak dawno doszło do
straszliwej tragedii w dżungli brazylijskiej.
– Nie zerwaliśmy z całym światem, chodźcie!
Starzec wprowadził nas do sąsiedniego pokoju,
rozsunął zasłonę. Zobaczyliśmy kilkanaście ekranów
i pulpit sterowni.
– Dzięki satelitom stacjonarnym odbieramy obrazy
z lądów i oceanów – tłumaczyła Sintra. – Widzimy,
słyszymy i rozumiemy.
– Dobrze zorganizowany wywiad – pochwalił
komandor. – Umożliwia przeprowadzenie akcji, ofiarami
których padają niewinni ludzie. To gwałt. Odbieracie
ludziom pamięć, uszczęśliwiacie na siłę.
– Mieszkańcy tego miasta są naprawdę szczęśliwi –
przekonywał filozof. – Od rana do nocy weselą się,
a w nocy ulice rozbrzmiewają śmiechem.
– Spełnijcie następne życzenie – przypomniałem –
Żądanie! -; poprawił komandor. – Chcemy zobaczyć
pasażerów norweskiego statku i porozmawiać z nimi.
– Odpoczywają w wielu domach – informację
przekazał Hor – są gośćmi mieszkańców miasta Tyx.
– Zaprowadźcie nas do najbliższego gościnnego
domu – prosiłem. – Spełnijcie obietnicę.
Hor dotrzymał słowa. Nawiązaliśmy bezpośredni
kontakt z trzema pasażerami „Wikinga”. Siedzieli właśnie
przy stole, spożywając obiad w towarzystwie gospodarzy.
– Komandor Palmer – przedstawił się dowódca
okrętu podwodnego.
Norwegowie znieruchomieli.
– Widzieliśmy wasz statek dryfujący na oceanie,
w czasie poszukiwań zostaliśmy najpierw otoczeni przez
159
pirackie łodzie, a potem znaleźliśmy się tutaj. Obecnie
pertraktujemy. Pan chciał coś powiedzieć.
Jeden z Norwegów, młody, dwudziestoletni
człowiek wybuchnął śmiechem. Czekaliśmy, aż uspokoi
się. Przemówił wreszcie, z trudem łapiąc oddech:
– O czym on gada? Pirackie łodzie! Dryfujący
statek! To nowy żart, jeszcze jedna okazja do świetnej
zabawy! No mów, opowiadaj.
Podobnie zareagował drugi Norweg, mężczyzna
w średnim wieku. Obaj biegle mówili po angielsku.
– A pan? – zwróciłem się do najstarszego. – Pan
również już zapomniał o statku, o Norwegii?
– Nie zapomniałem – oświadczył, odsuwając
nietkniętą potrawę. – Oni narkotyzują porwanych ludzi.
Piłem tylko czystą wodę.
Wreszcie usłyszeliśmy prawdę. Spojrzałem na
uśmiechniętego Hora, który wymieniał myśli
z gospodarzami. Młodzi Norwegowie chichotali.
Najstarszy wstał i ująwszy moją dłoń, prosił:
– Nie zostawiajcie mnie w tym piekielnym mieście.
Toż to Hades, Tartar. Zabierzcie nas jak najszybciej.
– Wracamy razem na pokład okrętu – zdecydował
komandor. Hor nie zareagował. – Pragniemy teraz usłyszeć
– mówił kapitan, co zamierzacie uczynić z pasażerami
norweskiego statku.
– Pozostaną z nami – odparł Hor, tłumaczyła Sintra.
– Stale powiększamy Rodzinę, ktokolwiek zobaczył miasto
Tyx, nigdy nie zatęskni do starego świata.
Wycofaliśmy się z „gościnnego domu” zabierając
Norwegów. Młodzi, odurzeni nieznanym narkotykiem,
zaśmiewali się do łez.
– Pierwszorzędna zabawa. Prawdziwy cyrk! – wołali
160
na przemian. – Kim jest ten smutny pan?
– Waszym rodakiem – mówiłem, otwierając drzwi
autokaru – wchodźcie, zobaczycie prawdziwą łódź
podwodną o napędzie atomowym.
– Do portu! – zawołał komandor i wyjąwszy z torby
granat, pokazał go Horowi, stojącemu na tarasie. – Znasz
na pewno działanie tej broni. Zapraszam serdecznie na
pokład „Fantasie”. – Hor pobladł, rozglądał się dookoła
szukając pomocy. – Szybciej! – kapitan odbezpieczył
granat. Hor posłusznie wszedł do autokaru. Pierwszy
Oficer zajął miejsce automatycznego kierowcy. Samochód
ruszył. Pora była najwyższa, mieszkańcy miasta Tyx
wybiegli ze swoich domów. Oddział robotów, maszerował
główną ulicą.
Okręt podwodny wypłynął na powierzchnię. Hor
w trosce o swoje życie podporządkował się woli kapitana.
Był nieocenionym zakładnikiem. Powstrzymał swoich
wyznawców przed interwencją, zmusił do wykonania
rozkazów; komandora.
W admiralicji przesłuchano taśmę magnetofonową
nagraną przez profesora Kuczkę. Admirał rozmawiał
osobiście z Horem, który zrezygnował nagle
z pośrednictwa Sintry i począł mówić po hiszpańsku.
Czternastego czerwca trzy eskadry okrętów,
podwodnych zaatakowały miasto Tyx, jednocześnie
brygada spadochroniarzy opanowała wyspę. Komandosi
otworzyli śluzy. Sforsowano wszelkie zapory broniące
dostępu do miasta, W kilka godzin po bezbłędnie
przeprowadzonej operacji rozpoczęto ewakuację ludzi
porwanych przez Hora.
– Nieszczęście, nieszczęście – lamentował tym
161
razem po angielsku. – Wybrańcom losu odbieracie
prawdziwe niebo.
Łódź podwodna „Fantasie” wyruszyła w dalszą, tak
nieoczekiwanie przerwaną podróż.
20 lipca, godzina 9.00 – notował w dzienniku
okrętowym kapitan. – Przed nami Cieśnina Drake’a.
Zbliżamy się do Antarktydy.
24 lipca, godzina 11.00 – Płyniemy w kierunku
wysepki Half Moon. Przed laty prowadziła tu badania
argentyńska stacja Taniente Camara. Odbieramy programy
telewizyjne z południowej Ameryki i z Nowej Zelandii.
Toczy się proces Hora i jego kilkunastu entuzjastów.
Obrona żąda przeprowadzenia badań psychiatrycznych.
W mieście Tyx pracuje międzynarodowa komisja. Hor
odmawia odpowiedzi na wiele pytań. Eksperci próbują
odtworzyć wypadki poprzedzające budowę miasta. Wiele
problemów czeka na rozwiązanie. Pirackie łodzie
podwodne budowano w stoczni podmorskiego miasta.
W jaki sposób powstały te stocznie? Jak zdobywano
materiały budowlane? Kto skonstruował roboty? Kto je
programował? Jak uruchomiono seryjną produkcję?
Umiejętność przekazywania myśli przez Hora, jego
wyjątkowe zdolności telepatyczne stały się przedmiotem
szczególnego zainteresowania. Uczeni wysłali petycje do
władz sądowych. Proponowano, by Hor odpowiadał
z wolnej stopy. Autorzy listu uzasadniali swoją prośbę
koniecznością przeprowadzenia wielostronnych badań
człowieka, który zbudował podmorskie miasto i usiłował
uszczęśliwiać ludzi, niszcząc Czas Przeszły. „Istota ta –
pisali – dysponowała szczególnego rodzaju siłą, by nie
162
powiedzieć, nadludzką mocą i zdumiewającymi
możliwościami realizowania swoich obłąkanych planów,
Dla dobra nauki należy uczynić wszystko, by, wyjaśnić tę
sprawę do końca.”
24 lipca, godzina 14.30 – Zwiedzamy wysepkę Half
Moon. W miejscu starej stacji wzniesiono nową. Pod
aluminiową czaszą umieszczono laboratoria i budynki.
Podobną stację widzieliśmy na wulkanicznej wyspie
Deception. W czasie Drugiej Wojny była kryjówką
niemieckich łodzi podwodnych.
24 lipca, godzina 15.00 – W czasie seansu
telepatycznego, który przekazywał Ośrodek w Halifax,
Sintra zemdlała. Rozmawiałem z nią gdy tylko odzyskała
przytomność. Pragnie odpocząć.
24 lipca, godzina 17.00 – Poznałem kierownika
stacji antarktycznej na wyspie Half Moon. Ten człowiek
jest zadziwiająco podobny do Hora. Fantastyczny zbieg
okoliczności, czy też . . . . . .. . . . . . . . . . . . . . .. . . . . . . . . . .
. . . . .
25 lipca prasa, radio i telewizja poinformowały
o tajemniczym zaginięciu w lodach Antarktydy podwodnej
łodzi atomowej „Fantasie”.
Nieszczęście za to, gdy zawita,
serdeczny ma dla ciebie wzgląd,
rozgości się, o czas nie pyta,
z robótką w łoża siada kąt.
(H.Heine Lamentationen.
163
Przekład Z. Jachimeckiego)
Ale Chateaubriand pociesza:
„Nie stać nas nawet na to, by długo być
nieszczęśliwymi”.
164
Oczy
Bontis rozkoszował się własnym prawieniem.
Łaskawe niebo sprawiło, że Ziemia rodziła w nadmiarze
i dzięki temu nadmiarowi można było wybudować nowy,
trzypiętrowy dom z werandami i tarasami. Bontis mówił:
„nasza rezydencja” i cieszył się jak dziecko, gdy uroczyście
rozpalono ogień w kominku na parterze. Bontis mówił:
„Święty ogień oczyszcza powietrze. To lepsze od
święconej wody”.
Ognisko rozpalono przed dwoma laty, ale farmer
codziennie o świcie wdrapywał się na strych. Sprawdzał,
czy dach nie przecieka, spoglądał przez okrągłe okienko,
zachwycał się zielenią kilku tysięcy drzew owocowych
i żółtymi polami pszenicy, których nie można było ogarnąć
wzrokiem, ginęły za horyzontem. Bontis marzył
o wzniesieniu wysokiej wieży, co najmniej
trzydziestometrowej. Sąsiedzi wzruszali ramionami,
a farmer zacierał dłonie i mówił: „Postawię latarnię
morską, do morza daleko, więc to będzie latarnia lądowa,
oświetli autostradę. Ze szczytu takiej wieży widać połowę
świata. Lubię rozległe przestrzenie”.
W wolnych chwilach rysował wieże, latarnie,
baszty. Szkice pokazywał później architektowi i godzinami,
najchętniej przy kuflu piwa, dyskutował o swoich
projektach.
165
Po południu farmer – drzemał na tarasie Dzieci
bawiły się w ogrodzie sąsiadującym z sadem. Trzech
chłopców i dwie dziewczynki. Korpulentna żona Bontisa,
Katarzyna, pisała na werandzie wiersze. Zawsze o tej
porze, zawsze w tym samym miejscu. Jeden wiersz w ciągu
siedmiu dni. „W piątek – mówiła do przyjaciółek – spływa
na mnie natchnienie. Mąż drzemie na tarasie, dzieci bawią
się w ogrodzie, a ja tworzę. Wieczorem na dobranoc
czytam wiersz dzieciom, Najmłodszy, pięcioletni Christian,
woli bajki, siedmioletnia Anna chętnie słucha,
dziewięcioletni Dawid ziewa, jego brat-bliźniak Filip
dłubie w nosie, a najstarsza, Sabina, udaje
zainteresowanie”.
Pani Bontis westchnęła. Zazwyczaj dziecięce głosy
wprowadzały ją w trans, A dzisiaj, a teraz, w tej chwili
było bardzo cicho. Co za zdumiewająca cisza?
Zaniepokojona zeszła z werandy. Dzieci bawiły się
w altanie.
– Nowa gra? – zapytała widząc, że podają sobie
z ręki do ręki błyszczącą kulkę. – Wytłumacz mi, Sabino,
na czym polega ta zabawa?
– Christian znalazł oko – oświadczyła najstarsza
córka – a Dawid drugie.
– Znaleźliśmy dwa oka! – zawołał Christian.
– Dwoje oczu – poprawiła matka i roześmiała się. –
Czy można zgubić oko? Pokażcie te kulki.
– To nie kulki – oburzyła się Anna. – Chłopcy
znaleźli prawdziwe oczy. Jedno leżało pod jabłonią, drugie
w trawie.
– Sztuczne oko – wyszeptała Katarzyna.
– Dwoje sztucznych oczu – przypomniał Christian
i podał matce drugie oko – Można zgubić jedno sztuczne
166
oko – myślała głośno żona farmera – ale kto nosi dwoje
sztucznych oczu? – Czyżby zadziwiający przypadek
sprawił, że dwoje ludzi zgubiło w naszym ogrodzie…
– Tu nie było żadnych ludzi – przerwał Dawid. – Te
oczy nie są sztuczne. One patrzą.
– Moje dziecko, co ty wygadujesz?
– Patrzą! – upierał się chłopiec. – Przyjrzyj się
dobrze, teraz patrzą na ciebie.
Pani Bontis podniosła dłoń. Farmer usłyszał krzyk
żony, podszedł do balustrady i zawołał:
– Co się stało? Kto krzyczał?
– Mama – wyjaśniła Anna. – Mama krzyknęła
i zemdlała. Znaleźliśmy prawdziwe oczy. Chodź i zobacz.
– Fantastyczna robota! Cudowne! – entuzjazm
optyka był szczery. Wezwany telefonicznie przez Bontisa,
uważnie oglądał oczy przez lupę. – Zupełnie jak żywe –
przyznał. – Nic dziwnego, że twoja żona przestraszyła się.
– One patrzą – odezwał się Filip.
– One patrzą i widzą – uzupełnił Dawid.
– Sztuczka techniczna – tłumaczył optyk.
– Źrenice reagują na światło, spójrzcie, gdy zbliżam
do nich lampkę, zwężają się, a w cieniu rozszerzają.
Genialne! Stąd to wrażenie, że patrzą jak prawdziwe oczy.
Artystyczna robota, technika na wysokim poziomie. Wiem,
że europejskie zakłady optyczne eksperymentują od wielu
lat i wreszcie rozwiązano problem, nie odróżnisz teraz
sztucznego oka od żywego. I powiadasz, że dzieci znalazły
je w trawie?
– Znalazły – przytaknął farmer – czy można zgubić
sztuczne oko?
– Wszystko można zgubić – optyk odłożył lupę. –
Zastanawia tylko… – umilkł zakłopotany.
167
– Mów, co zastanawia!
– Kto gubi dwoje sztucznych oczu – dokończył
optyk.
– Niewidomy – odpowiedziała Sabina. – Wstydził
się swojego kalectwa. Przechodził tędy wczoraj, psy
szczekały w nocy, ktoś g« prowadził, nie zauważył drzewa,
niewidomy uderzył głową o pień i sztuczne oczy wyleciały
– Takie oczy – rzekł optyk – kosztują masę pieniędzy, a on
nie szukał, nie zajrzał do domu, by poprosić twojego ojca
o pomoc?
– Może miał zapasowe – poddała Anna.
– Mało prawdopodobne. – Optyk kręcił głową,
oglądając oczy leżące na stole. – Dziwne, bardzo dziwne,
która godzina?
– Piąta – poinformował farmer. – Zjesz z nami
podwieczorek.
– Z przyjemnością, dziękuję. Jak się miewa
małżonka?
– Dobrze, kobiety mdleją bez powodu.
Usłyszeli wołanie dziecka.
– Christian – rozpoznała Sabina. – Drze się jak
opętany.
– Może ukąsiła go osa – zmartwił się optyk. –
Biegnie do nas.
– Znalazłem! Znalazłem! – krzyczał chłopiec
wpadając na werandę. – Znalazłem trzecie oko! Leżało pod
kwiatkiem.
Wszystkie głowy pochyliły się nad dłonią
Christiana.
– Uhm – wymruczał farmer zupełnie wytrącony
z równowagi. – Trzecie oko.
– Zielone – stwierdził optyk. – Te są niebieskie.
168
– Dwa niebieskie i jedno zielone – Anna zsunęła się
z kolan ojca. – Idę do ogrodu – oznajmiła. – Na pewno
znajdę drugie zielone oczko.
– Idziemy z tobą – zdecydował Dawid.
– Mądre dzieci – powiedział optyk, żeby coś
powiedzieć. Rozłożył na stole białą chustkę.
– Co robisz? – zainteresował się farmer.
– Kupię od ciebie te gałki oczne. Jestem optykiem,
dobrze zapłacę.
– Ile?
– Pięćdziesiąt dolarów za sztukę.
– One są więcej warte.
– Może nic nie są warte.
– Jak to, nic?
– Sztuczne oko powinno pasować do oczodołu. Nikt
nie lubi, gdy go coś uwiera. Dam osiemdziesiąt dolarów
i ani centa więcej.
– Dasz sto! – farmer uderzył pięścią w stół, aż oczy
podskoczyły.
– Ostrożnie – przestraszył się optyk, położył oczy na
chustce i zawiązał rogi. – Spadną na podłogę i stłuką się.
Mówiłeś bodajże o podwieczorku?
– Żona przygotuje. Katarzyno!
– Zaraz przyniosę kawę i rogaliki – pani Bontis stała
za drzwiami. – A może wolicie pączki?
– Jeśli wolno wybierać, poproszę o pączki – optyk
położył dłoń na ramieniu farmera. – Po podwieczorku
dostaniesz trzysta dolarów.
– To znaczy, że te oczy są o wiele droższe.
– Powiedziałeś sto.
– Powiedziałem.
Dzieci wróciły z ogrodu. Anna położyła na stole
169
drugie zielone oko. Christian znalazł jeszcze dwa piwne,
Dawid i Filip po jednym szarym, Sabina dwa
ciemnoniebieskie, niemal granatowe.
– Razem siedem – policzył Bontis – czyli siedemset
dolarów? trzysta, razem tysiąc.
Optyk milczał. Wpatrywał się w oczy leżące na
serwecie, oczy wpatrywały się w optyka.
– Za chwilę wejdzie tu matka – powiedział farmer
do Sabiny. – Nie powinna tego zobaczyć, zatrzymaj ją,
powiedz, że odebrałem pilny telefon z miasta i wyjechałem.
– Wyrzucił cygara z pudełka, włożył gałki oczne. –
Jedziemy do sędziego.
Optyk schował lupę do kieszeni.
– Tak, tak, do sędziego – zgodził się. – To mądry
człowiek.
Sędzia odpoczywał w trzcinowym fotelu przed
domem. Był bardzo podobny do swojego psa, poczciwego
bernardyna. Upalny dzień zmęczył obu, pies dyszał ciężko,
człowiek sapał;
Ujrzawszy farmera i optyka, jęknął:
– A niech to diabli.
– Sędzia w złym humorze – farmer otworzył furtkę
i bezceremonialnie wkroczył do ogródka. Optyk stał przy
płocie.
– W najgorszym z najgorszych humorów – sędzia
postanowił wystraszyć nieproszonych gości. – Przyjdźcie
jutro albo pojutrze, albo najlepiej wcale nie przychodźcie.
Pozwólcie mi spokojnie umrzeć. Cierpię jak potępieniec. –
Podniósł lewą nogę – sztywna, nie mogę zgiąć w kolanie. –
Czego chcecie?
Farmer wyjął gałki oczne z pudełka. Leżały teraz na
taborecie i spoglądały na sędziego Starzec stęknął
170
i wymamrotał:
– Co to? Co to jest?
– Sztuczne oczy! – zawołał optyk.
– Sztuczne! – wrzasnął sędzia. – A dlaczego gapią
się na mnie jak żywe?
Bernardyn warknął, podwinął ogon i wycofał się do
budy.
– Dlaczego gapią się? – powtórzył starzec.
Optyk zapytał, czy może wejść.
– Jeśli pan sędzia pozwoli, wszystko wyjaśnię,
prawie wszystko.
– Gadaj!
Po upływie dziesięciu minut optyk umilkł.
– Bajdy! – podsumował krótko sędzia – ktoś wam
zrobił głupi kawał. Znam kilku takich idiotów, którzy żyją
z dowcipów. Zakładają się z naiwnymi i zawsze
wygrywają.
– Proszę uważnie przyjrzeć się tym sztucznym
oczom – optyk nie rezygnował. – Źrenice rozszerzają się
lub zwężają.
– Szklane kulki – sędzia ujął delikatnie palcami
zielone oko. – Na szkle wymalowano gałkę, źrenice –
postukał okiem o taboret – szkło, albo plastik, coś w tym
rodzaju. Cóż to, do licha!
– Z oka spłynęła łza – wyszeptał przerażony Bontis.
– To nie szkło ani plastik.
Zanim zdołali ochłonąć, córka sędziego przyniosła
na spodeczku dwie pary błękitnych oczu.
– Znalazłam je w ogródku pod sałatą – powiedziała,
a zobaczywszy gałki oczne na taborecie, pobladła.
– Podaj nam koniak – polecił sędzia – albo whisky.
I wyszukaj numer telefonu profesora Heltona.
171
Przekonsultujemy z nim problem.
Niezależnie od przeprowadzonych konsultacji,
przeszukano okoliczne ogrody, sady, łąki. Nie były to
bezowocne poszukiwania. Ludzie przynosili oczy
w koszykach, w czapkach, w pudełkach, w torebkach.
Znalezione oczy odbierała komisja ekspertów. Okuliści,
optycy, fizycy segregowali gałki oczne według kolorów,
rozmiarów, zdolności odbijania światła.
– Dysponujemy bogatym materiałem
doświadczalnym – informował dziennikarzy dyrektor
laboratorium, – Przyniesiono trzysta dwadzieścia par gałek
ocznych. Zamierzamy dokładnie zbadać ten fenomen.
– Skąd się wzięły? – zapytał redaktor poczytnego
pisma. – Przecież nie spadły z nieba.
– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.
Ludzie znajdują oczy w trawie, w sadach
owocowych, wśród warzyw.
– Wyrastają niczym grzyby po deszczu – zakpił
reporter telewizji.
– Coś w tym rodzaju – dyrektor uśmiechnął się. –
Proszę o cierpliwość. Dopiero rozpoczęliśmy badania.
– Czy te oczy widzą? – pytanie zadała młoda
dziennikarka czasopisma popularnonaukowego.
– Patrzą na nas – odparł szef laboratorium. – Takie
przynajmniej odnosimy wrażenie.
– Trik reklamowy firmy optycznej – zabrał głos
redaktor tygodnika handlowego. – Niezły pomysł. Jutro
usłyszymy przez radio telewizję: „Kupujcie szkła
kontaktowe w naszej firmie. Kupujcie sztuczne oczy
produkcji naszych zakładów. Kruk krukowi oka nie
wydziobie, a jeśli nawet wydziobie, wprawimy nowe”.
Pośmiano się trochę i dziennikarze wrócili do
172
swoich redakcji. W laboratorium trwały prace badawcze.
Farmer Bontis prowadził dochodzenie na własną
rękę. Po upływie tygodnia zaprosił do swego domu
osiemdziesiąt trzy osoby. Gdy wszyscy zasiedli przy
stołach ustawionych w ogrodzie, Katarzyna przyniosła
piwo i zimne mięso, dla kobiet słodkie wino.
– Jedzcie i pijcie – zapraszał gospodarz – a ja
powiem wam, co myślę o tych oczach, które odnaleziono
w pobliżu naszych domów.
Te oczy są niedyskretne – mówił Bontis – te oczy są
bezwstydne, bo podglądają i szpiegują, bo zaglądają tam,
gdzie nie potrzeba.
Nie mam nic do ukrycia, ale nie lubię, gdy ktoś
patrzy mi na palce, obserwuje mnie z ukrycia. Te oczy są
tak skonstruowane, że można z ich pomocą widzieć
wszystko. – Bontis opróżnił kufel piwa, otarł usta
wierzchem dłoni i mówił dalej. – Wrzucisz takie oczy do
ogródka sąsiada i widzisz, jak jego żona romansuje
z mleczarzem; położysz oko na gałęzi i możesz zajrzeć do
sypialni, do jadalni, wszędzie. Dostałem wczoraj wezwanie
z Urzędu Podatkowego. Podobno oszukuję Skarb Państwa,
Linstonowi wytoczono rozprawę o zatrudnianie dzieci na
plantacji bawełny, pani Solen dolewa jakoby wody do
mleka, a najuczciwszy z obywateli naszego miasta, Woster,
obrabował ponoć własny bank, by zagarnąć pieniądze
swoich klientów. Oczy widzą wszystko – Bontis rozejrzał
się – widzą wszystko w fałszywym świetle. Widzą to, co
chcą widzieć ci, którzy je podrzucają w ogródkach,
w sadach, w pobliżu naszych farm. Ten diabelski
wynalazek zatruje nam życie. Któż może wiedzieć, czy
oczy ukryte w kwiatach nie obserwują nas w tej chwili?
Słyszałem w laboratorium, że oczy są sterowane przez jakiś
173
centralny ośrodek dyspozycyjny. Niewidzialne promienie
łączą każde oko z centralą. Tłumaczono mi, że w podobny
sposób działa telewizja. – Farmer zawołał żonę – goście są
spragnieni, a kufle i kielichy puste.
– Brawa dla Bontisa! – zawołał sędzia.
Oklaskiwano mówcę przez kilka minut.
– Dziękuję, dziękuję – Bontis ukłonił się – dziękuję.
A teraz zastanówmy się wspólnie, co należy uczynić, by
zlikwidować niebezpieczeństwo, by przystąpić do
skutecznej kontrakcji, do koniecznej obrony, by na zawsze
zamknąć te przeklęte oczy.
– Zamknąć! Zamknąć! – wołano – zamknąć na
zawsze! Niech wreszcie oślepną!
– Mam pewien pomysł – oznajmił Bontis. –
Pojedziemy zaraz do miasta i podpalimy laboratorium.
W ten sposób zniszczymy oczy.
Pomysł farmera Bontisa został zrealizowany.
Podpalone laboratorium spłonęło doszczętnie.
Profesor Helton powiedział następnego dnia do
dziennikarzy:
– Oczy zrzucono z pojazdu kosmicznego, który
przelatywał nad naszą planetą. Miejmy nadzieję, że próba
nawiązania łączności z Ziemią zostanie ponowiona.
– Kiedy? – zapytał przedstawiciel koncernu
prasowego.
– Według moich obliczeń, może to nastąpić
w każdej chwili i po upływie wielu tysięcy; lat.
– Ładna perspektywa – zmartwiła się reporterka
czasopisma kobiecego. – Jakże teraz musimy dbać o swój
wygląd. Codziennie fryzjer, codziennie masaże i makijaże.
I tak przez najbliższe kilka tysięcy lat.
174
Rewelacyjne odkrycie
Gość (śmiejąc się): Opowiem państwu bardzo
smutną historię (śmieje się). Smutną, jak Boga kocham
(śmieje się), smutną w mniemaniu większości
mieszkańców pewnego miasta, i trzeba powiedzieć, że
podzielam opinię tych zacnych ludzi (śmieje się). Dlaczego
więc śmieję się? To humor wisielczy, daje słowo, byłem
świadkiem fantastycznych wydarzeń.
Wnętrze niewielkiej restauracji hotelu „Affascinate”
Gospodarz: Pan pierwszy raz w tym mieście?
Gość: Pierwszy raz.
Gospodarz: To piękne miasto.
Gość: Wierzę panu na słowo. Jutro o świcie jadę
dalej. Jestem głodny jak wszyscy diabli.
Gospodarz: Już niosę kolację.
Gość: Chwała Bogu. Dziesięć godzin w podróży
przez Alpy to nie bagatela. Widoki wspaniałe, a jedzenie
w wagonie restauracyjnym podłe (jedząc). No, to
znakomita ryba.
Gospodarz: Białe wino sprawi, że ryba poczuje się
w swoim żywiole.
Gość: Wino rzeczywiście wyborne. To pański hotel?
Gospodarz: Mój z dziada pradziada.
Gość: Pieczeń cielęca, palce lizać.
175
Gospodarz: Co za radość, co za radość, pan
pochwalił naszego kucharza, będzie szczęśliwy, ja jestem
szczęśliwy, co jeszcze mogę uczynić, by ukontentować
mego drogiego gościa?
Gość: Deser winien być pogodnym epilogiem tej
kolacji: słodkie owoce i gorzka herbata.
Gospodarz: Będą owoce, będzie herbata i jeśli pan
pozwoli, kieliszek koniaku.
Gość: No cóż, pozwolę. Nieźle karmią w tym
mieście. Słodkie brzoskwinie, herbata bez okruszyny cukru
i koniak, jakże melodyjny tercet.
Gospodarz: Zechce pan łaskawie spojrzeć przez
okno. Nic tak nie podnosi smaku owoców i aromatu
herbaty, jak kontemplacja zachodzącego słońca.
Gość: Istotnie, istotnie, pięknie tutaj zachodzi
słońce.
Gospodarz: Czy pańskie zadowolenie jest bardziej
intensywne?
Gość: O tak, tak, o wiele bardziej intensywne.
Gospodarz: To świetnie. Postaramy się wspólnymi
siłami uchwycić moment, gdy odczuje pan przesyt,
nadmiar zadowolenia.
Gość: Och, to długo potrwa, znużony podróżą
chętnie teraz odpoczywam, zaspokajając głód żołądka,
oczu, serca, trudno mnie nasycić.
Gospodarz: Wszakże przyjdzie taka chwila, może
za kwadrans, może za pół godziny. Proszę mi o tym
powiedzieć. W tym mieście nie marnotrawimy
pozytywnych uczuć, oszczędzamy je, a nadmiar odkładamy
do banku Gość: Nadmiar uczuć do banku, no, no!
Gospodarz (śmiejąc się dyskretnie): Pana to dziwi,
każdego to dziwi. Początkowo.
176
Gość: Nie rozumiem.
Gospodarz: Proszę zrezygnować z jutrzejszego
wyjazdu i nieco dłużej zostać w tym mieście, wówczas pan
zrozumie. Uczynimy wszystko, by pobyt w naszym mieście
na długo pozostał w pańskiej pamięci.
Gość: Hotel na pewno drogi…
Gospodarz: Bardzo tani, nie zapłaci pan ani grosza,
jeżeli…
Gość: Jeżeli?
Gospodarz: Jeżeli zdołamy odprowadzić do banku
nadmiar pańskich pozytywnych uczuć, Panu tak dobrze
patrzy z oczu.
Gość: Mnie dobrze patrzy z oczu?
Gospodarz: Bardzo dobrze patrzy panu z oczu.
Znam się na ludziach. Emanuje pan szlachetnością,
tolerancją, altruizmem, miłością do całego świata. Pan kipi
po prostu pozytywnymi uczuciami.
Gość: Odczuwam coś w rodzaju przesytu pańską
uprzejmością.
Gospodarz: Brawo! Przesyt to nadmiar,
odprowadzimy ten nadmiar do banku, proszę mi podać
swoją dłoń… Hm, niewiele tego, ale ziarnko do ziarnka…
dziękuję panu, jutro przekażę nadwyżkę do skarbca.
Gość: Pan przekaże nadwyżkę? Nie rozumiem.
Gospodarz: Niektórzy mieszkańcy tego miasta
posiadają dar magazynowania w sobie nadmiaru uczuć
innych ludzi, by w odpowiedniej chwili przekazać je na
konto bankowe.
Gość: Pan oczywiście żartuje.
Gospodarz: Nie, to nie żarty. Postaram się wszystko
wytłumaczyć. Przed kilku laty dokonano w tym mieście
rewelacyjnego odkrycia. Profesor Bradino, uczony
177
o światowej sławie, oznajmił w czasie posiedzenia
Akademii:
(profesor za katedrą)
Profesor: Panie i panowie, którzy rozsławiacie
Akademie, na obu półkulach, pragną wam wyznać, iż
dokonałem wiekopomnego odkrycia! Od wielu lat
studiowałem ludzkie uczucia w tym mieście i ustaliłem trzy
prawdy: prawda pierwsza – w naszym mieście żyją ludzie
pozbawieni jakichkolwiek uczuć, prawda druga –
w naszym mieście żyją ludzie słabo rozwinięci uczuciowo,
prawda trzecia – w naszym mieście żyją ludzie
z nadmiarem pozytywnych uczuć. Panie, panowie,
jesteśmy demokratami, bądźmy zatem konsekwentni
i rozdzielmy równomiernie uczucia między wszystkich
obywateli tego miasta. Nie słyszę oklasków. I na nie
przyjdzie pora. Niechże każdy mieszkaniec tego miasta
posiada dostateczną ilość uczuć. Jak to uczynić? Odebrać
nadmiar uczuć bogaczom, ofiarowując te nadwyżki
biedakom. W tym celu proponuję zorganizowanie Banku
Uczuć.
(Znowu wnętrze restauracyjki)
Gospodarz: Wkrótce powołano Komitet
Sprawiedliwego Podziału Wszystkich Pozytywnych Uczuć.
Byłem członkiem tego Komitetu, przewodniczącą wybrano
Magdalenę Assurdo, kobietę słynącą z bogactwa
uczuciowego. Swoimi gorącymi uczuciami obdarzała
mężczyzn, ale i nie skąpiła uczuć kobietom. Komitet
przystąpił do pracy w maju… Tak, to był ciepły, majowy
wieczór. Siedzieliśmy na tarasie pałacu La Famiglia di Mai
co..
178
(Taras pałacowy)
Magdalena: Pierwsza oddałam dobrowolnie
nadmiar swoich uczuć.
Gospodarz: I jak się czujesz, Magdaleno?
Magdalena: Wspaniale, ludzi bogaci w uczucia
dobrowolnie oddają nadmiar miłości, dobroci, radości.
Gospodarz: Dałaś dobry przykład, Magdaleno.
Magdalena: Już wypełniono pozytywnymi
uczuciami trzy wielkie skarbce Banku, od jutra
rozpoczynamy przekazywanie tych nadwyżek ludziom
pozbawionym uczuć bądź cierpiącym na niedostatek
uczuciowy.
Gospodarz: I wszyscy obywatele tego miasta będą
szczęśliwi w identyczny sposób. Nikt nikomu nie będzie
zazdrościł.
Magdalena (śmiejąc się): Jakże jestem szczęśliwa.
Gospodarz (zaniepokojony): Obawiam się, że jesteś
szczęśliwsza ode mnie.
Magdalena: Och, bierz, bierz nadmiar mojego
szczęścia, bierz, ile tylko dusza zapragnie.
Gospodarz: Bez pośrednictwa Banku?
Magdalena: Znamy się nie od dzisiaj, bierz,
powiadam, starczy dla ciebie, starczy dla innych, tyle we
mnie radości, im więcej oddaję, tym więcej przybywa
nowej (śmiech).
Gospodarz: Lecz ta bezpośrednia, prywatna droga
przekazywania nadmiaru pozytywnych uczuć z punktu
widzenia społecznego…
Magdalena (śmiejąc się): Jutro skoro świt
odprowadzisz do banku nadmiar swego altruizmu. Pocałuj
mnie.
179
Gospodarz: Ludzie patrzą, Magdaleno.
Magdalena: Powinni się nauczyć indywidualnego
przekazywania nadmiaru uczuć, manipulacje bankowe
odbierają cały urok naszej akcji.
Całuj, do licha!
(Powrót do hotelowej restauracyjki)
Gospodarz: Tak, proszę pana, Magdalena była
nieobliczalna. Marnotrawiła kapitał swoich uczuć. Gdy
Pada Miejska zwróciła uwagę na ten pożałowania godny
fakt, odparła:
(w Radzie Miejskiej)
Magdalena: Jestem najbogatsza, posiadam
niewyczerpane skarby pozytywnych uczuć i mogę nimi
rozporządzać według własnej woli i własnymi
wypróbowanymi metodami. Przyjrzyjcie się wszakże tym,
którzy zdobyli uczucia bez najmniejszego trudu,
postępowanie tych ludzi wzbudza grozę.
Głosy: Wzbudza grozę, wzbudza grozę!
Magdalena: Szafują ofiarowanymi im uczuciami.
Głosy: Szafują, szafują!
Magdalena: Trwonią najpiękniejsze uczucia.
Głosy: Trwonią, trwonią!
Magdalena: Źle się gospodarzą uczuciami.
Głosy: Źle, bardzo źle!
Magdalena: Co łatwo przychodzi, łatwo odchodzi.
Głosy; Oj, łatwo, łatwo! Odchodzi, przychodzi,
odchodzi.
Magdalena: I jak najnowsze badania wykazały,
znowu żyją w naszym mieście ludzie pozbawieni
jakichkolwiek uczuć.
180
Gospodarz: Mamy natomiast wiele nowobogackich,
którzy zbierali skwapliwie uczucia, trwonione przez
lekkomyślnych obywateli tego miasta.
Magdalena: Zajmijcie się zatem ogólną sytuacją,
a mnie pozostawcie w spokoju.
Gospodarz: Co proponujesz, Magdaleno?
Magdalena: Trzeba ludzi nauczyć oszczędności,
zaoszczędzone uczucia należy lokować w banku i w miarę
potrzeby wspomagać biedaków uczuciowych, ratować
nędzarzy.
Gospodarz: Nasze miasto odwiedzają tysiące
turystów.
Magdalena: A najchętniej przyjeżdżają tutaj młode
pary małżeńskie. Za pobyt w naszym mieście niech płacą
nadmiarem uczuć.
Głosy: Niech płacą, niech płacą, niech płacą!
(Restauracja hotelowa)
Gospodarz: Dlaczego pan milczy, miły gościu?
Gość: Bo nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
Zabawia mnie pan w nieco dziwny sposób. Bank Uczuć,
Magdalena Assurdo. Czy zdołaliście rozdzielić wszystkie
pozytywne uczucia?
Gospodarz: Staramy się, staramy, szanowny panie.
Gość: Doskwierają wam kłopoty.
Gospodarz: Tych nigdy nie brakuje. Obecnie
toczymy walkę z pokątnymi handlarzami, którzy po cenach
czarnorynkowych sprzedają pozytywne uczucia.
Gość: Spekulują uczuciami?
Gospodarz: Spekulują, grają na uczuciach,
manipulują uczuciami.
Gość: Fantastyczne! Pójdę już chyba do swojego
181
pokoju. Dzięki za smaczną kolację, świetnie bawicie gości
w tym mieście.
(Pokój w hotelu „Affascinate”)
Gość: Co za noc, co za noc, upalna lipcowa noc, nie
mogę zasnąć, figlarz z tego właściciela hotelu, interesujące,
czy doliczy tę opowieść o Banku Uczuć do rachunku,
Boże, jaki jestem zmęczony, okno szeroko otwarte, a nie
ma czym oddychać (dalekie dźwięki dzwonu). Północ…
Skarbiec z uczuciami… he, he! Cóż to, słyszę jakieś głosy
(nadsłuchując podchodzi do okna).
Gł. I Męski: Pojutrze opróżnimy skarbiec.
Gł. II Męski: Ciszej!
Gł. I: Wszyscy śpią, nie bój się.
Gł. II: A nasz sąsiad?
Gł. I: Ten podróżnik? Śpi jak suseł, słyszałem
trzeszczenie łóżka, położył się przed godziną.
(Gość widzi dwóch mężczyzn przez otwarte okno)
Gł. II: Więc pojutrze otwieramy skarbiec?
Gł. I: Wynająłem domek przylegający do
zachodniej ściany banku. Są tam piwnice, przez otwór
w murze przedostaniemy się do podziemi banku, a stamtąd
dwa kroki do skarbca.
Gł. II: Urządzenia alarmowe?
Gł. I: Wyobraź sobie, nie ma żadnych.
Gł. II: Może to pułapka?
Gł. I: Nie, sprawdzałem. Mieszkańcy TEGO
MIASTA to dziwni ludzie, naiwni, łatwowierni,
dobroduszni, wszystkim ufają, ba, wszystkich kochają
i szanują.
Gł. II: Na przykład mnie i ciebie.
182
Gł. I: Ciebie i mnie, każdego. Rozmawiałem
z woźnym banku, a gdy zapytałem, dlaczego nie ma
w gmachu krat, fotokomórek – odparł: „Nie zamierzamy
siebie okradać”. No a goście? – zapytałem. „Miasto otacza
turystów troskliwą opieką – rzekł woźny – chętnie
przyjeżdżają do nas zakochani, wzbogacając nasz skarbiec
nadmiarem swoich uczuć. Nikt nie myśli o zmniejszeniu
bogactw TEGO MIASTA? a przeciwnie”. Woźny mówił
prawdę.
Gł. II: A zatem dobrze się obłowimy.
Gł. I: Przygotowałem ciężarowy samochód,
władujemy na niego skrzynie ze skarbami.
Gł. II: Dużo tego?
Gł. I: Dziesięć skrzyń wypełnionych po brzegi.
Gł. II: Co to znaczy, że ludzie wzbogacają skarbiec
nadmiarem swoich uczuć?
Gł. I: To proste, zakochani dają zapewne różne
ofiary, złoto, srebro, klejnoty. Spędzili tu miodowe
miesiące, są szczęśliwi i nagradzają gościnnych
gospodarzy. To zresztą bogate miasto. Słyszałem, że
świetnie rozwija się handel, przemyt.
Gł. II: Co przemycają, czym handlują?
Gł. I: Mówi się o bezcennych skarbach.
Gł. II: Co uczynimy po opróżnieniu banku?
Gł. I: Popędzimy ku granicy.
Gł. II: Daleko ta granica?
Gł. I: Bliziuteńko, czternaście kilometrów. Jutro
przeprowadzamy się do wynajętego domku, pojutrze
wchodzimy do skarbca.
(Gość telefonuje do właściciela hotelu)
Gość: Z burmistrzem! Muszę natychmiast mówić
183
z burmistrzem.
Gospodarz: O świcie?
Gość: Natychmiast, bezzwłocznie proszę mnie
zawieźć do burmistrza.
Gospodarz: To kobieta.
Gość: I co z tego?
Gospodarz: Kobieta o świcie, jak by to panu
wytłumaczyć… W ubiegłym roku stanowisko burmistrza
powierzono Magdalenie Assurdo.
Gość: Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do
Magdaleny Assurdo!
Gospodarz: O tej godzinie Magdalena…
Gość: Miastu grozi niebezpieczeństwo.
Gospodarz: Proszę o szczegóły.
Gość: Szczegóły pozna burmistrz.
Gospodarz: Jedziemy.
(W salonie burmistrza)
Magdalena: O tej godzinie nikogo nie przyjmuję,
ale panu tak dobrze patrzy z oczu.
Gospodarz: To cudzoziemiec, podróżnik.
Magdalena: Cenimy wielce podróżnych, czym
mogę panu służyć?
Gość: Przypadkowo podsłuchałem rozmowę
opryszków. Zamierzają obrabować skarbiec Banku Uczuć.
Magdalena: Niesłychane! Czy można panu
wierzyć?
Gospodarz: Temu panu dobrze patrzy z oczu, on
nie kłamie, Magdaleno.
Magdalena: Wezwać natychmiast prefekta policji.
(Zjawia się prefekt, dopinając mundur)
184
Prefekt (zadyszany): Oto jestem, oto jestem, nie
zdołałem zapiąć wszystkich guzików mego galowego
munduru. Co się stało, burmistrzu?
Magdalena: Złodzieje zamierzają opróżnić skarbiec
Banku Uczuć.
Prefekt: Co za pomysł, co za pomysł! Opróżnić?
O pustym żołądku nie umiem myśleć.
Magdalena: Podajcie prefektowi obfite śniadanie,
nasz gość również nieco przekąsi.
Prefekt (jedząc): Trzeba aresztować przestępców, ot
co!
Magdalena: Ci ludzie nie popełnili jeszcze
przestępstwa.
Prefekt: To nie aresztować. Dlaczego pan nie je?
Gość: O świcie? Co z opryszkami?
Prefekt: Będziemy ich dyskretnie inwigilować.
Telefon, gdzie telefon?
Magdalena: Schowałam pod poduszkę.
Prefekt: Pod poduszkę, pod poduszkę, mam…
Czyja to głowa, burmistrzu?
Magdalena: Głowa?
Prefekt: Głowa, szyja i tak dalej.
Magdalena (rozbawiona): A, to mój pierwszy
zastępca. Do późnej nocy pracowaliśmy nad budżetem
miasta. Znużony zwalił się na łóżko. Proszę go obudzić
i włączyć do akcji.
(Prefekt przy telefonie)
Prefekt: Halo, halo! Z Komisarzem Sugoso! Tu
prefekt, dwaj złodzieje zamierzają okraść Bank Uczuć,
inwigilować, w odpowiednim momencie zatrzymać… Po
czym ich poznać? No, a po czym poznaje się opryszka,
185
panie komisarzu? Pan, wybitny fachowiec, nie wie?
Ukończył pan Akademię Kryminologiczną w Lozannie
i nie wie pan? Tak, podpowiem panu, opryszek wygląda
podejrzanie, a przede wszystkim źle mu z oczu patrzy,
bardzo źle… Znaki szczególne? Jest ich dwóch, obu źle
patrzy z oczu, i jeżeli już muszę sam panu wszystko
powiedzieć, obaj mieszkają w hotelu „Affascinate”. Proszę
meldować o każdym swoim kroku.
Magdalena: Brawo! Co za energia! Lubią pana
oglądać w akcji.
Prefekt (zawstydzony): Od czasu do czasu bywam
energiczny, Magdaleno.
Magdalena: Doceniam, doceniam.
(Kamera pokazuje stylową sypialnią)
(Dzwonek telefonu)
Prefekt: Tu prefekt… a to pan, komisarzu –
Świetnie brawo! Depcze pan im po piętach… Tak,
rozumiem, opuścili hotel, kupili samochód ciężarowy…
Gdzie? Pod ratuszem? Bezczelni, bezczelni, pod naszym
nosem zostawili auto… i co? I wprowadzili się do domu
przy Banku. Bardzo dobrze. Nie spuszczać z oczu. Musimy
ich przyłapać na gorącym uczynku… Życzę powodzenia,
komisarzu.
Magdalena: Ten komisarz to również bardzo
energiczny człowiek.
Prefekt: Jaki pan, taki kram. A ten pan? (podchodzi
do gościa). Kim jest ten pan, nie miałem zaszczytu go
poznać.
Magdalena: To nasz wybawca, to on ostrzegł mnie
przed niebezpieczeństwem utraty skarbu.
Prefekt: To ten, co mu dobrze patrzy z oczu.
186
Magdalena: Temu panu nad wyraz dobrze patrzy
z oczu.
Gość: Lecz wam, moi drodzy, o wiele lepiej patrzy
z oczu.
Magdalena: Nam szczególnie dobrze patrzy z oczu,
gdy patrzymy na pana, któremu niesłychanie dobrze patrzy
z oczu.
Gość: Czy mogę już wrócić do hotelu?
Prefekt: Nasz gość, burmistrzu, pragnie wiedzieć,
czy może już wrócić do hotelu?
Magdalena: Powinien pan odpocząć po nie
przespanej nocy w maksymalnie luksusowych warunkach.
Mamy w ratuszu gościnne pokoje.
Gość: Nie chciałbym fatygować.
Magdalena: To zaszczyt dla nas. Panie prefekcie,
proszę kontynuować swoją pożyteczną działalność. Ja
tymczasem odprowadzę pana do gościnnej komnaty.
(Prefekt wychodzi, Magdalena wprowadza gościa
do stylowej sypialni)
Magdalena: Doprawdy nie wiem, jak się
odwdzięczyć, oto pokój gościnny.
Gość: Cudowny, kremoworóżowy, łoże
z baldachimem.
Magdalena: W stylu rokoko. Lubi pan rokoko?
Gość: Uwielbiam rokoko.
Magdalena: Rokoko jest urocze.
Gość: Rokoko jest urzekające.
Magdalena: Rokoko dodaje tyle uroku naszemu
życiu.
Gość: Cudowne, rozkoszne rokoko (obejmuje
Magdalenę).
187
Magdalena: Pan ma zegarek w stylu rokoko.
Gość: Pani brosza jest także w stylu rokoko.
Magdalena: Ten wzór na pańskim krawacie to
oryginalne rokoko.
Gość: Pani krynolina jest w stylu rokoko.
Magdalena: Podobnie jak pana peleryna (zdejmuje
pelerynę gościa).
Gość: Pani buciki są w stylu rokoko, pani uśmiech,
cała jesteś, Magdaleno, w stylu rokoko (zdejmuje buciki
Magdaleny).
Magdalena: Cała jestem…
(Kamera pokazuje sufit)
Gość: Ornament na suficie to „rocaille” tak
charakterystyczny dla rokoka, fantazyjna asymetria.
Magdalena: Płynne i strzępiaste kontury imitujące
kształty stylizowanych małżowin.
Gość: Zwane niekiedy ornamentem muszlowym.
Magdalena: Około 1750 roku czasem wzbogacony
kogucim grzebieniem.
Gość: Lub formą jakby zamarłych w bezruchu
grzywaczy morskich.
(Dzwonek telefonu. Prefekt zdejmuje słuchawkę)
Prefekt: Halo, tu prefekt, a, to komisarz Sugoso, co
tam nowego? Słychać rytmiczne stukoty. Zapewne
rozwalają ścianę banku… Nie, nie przeszkadzać. Musimy
dysponować wiarygodnymi dowodami przestępstwa… Nie,
komisarzu, same kucie nie jest dowodem. Każdy ma prawo
do kucia. Złapiemy ich przy kuciu ściany, powiedzą:
„Chcieliśmy zawiesić święty obraz”. Niech kują!
Aresztujemy ich w skarbcu… Kiedy? Jutro rano…
188
Słucham, dlaczego pan nie może? Jutro niedziela! Na
śmierć zapomniałem. Muszę przekonsultować problem
z burmistrzem (puka do drzwi sypialni).
Magdalena: Chwili spokoju nie ma w tym ratuszu.
Kto tam?
Prefekt: To ja, prefekt.
Magdalena: Ciszej, obudzi pan naszego gościa.
Prefekt (ściszonym głosem, wchodząc do sypialni):
Zasnął nieboraczek?
Magdalena: Śpi jak dziecko. Niech pan spojrzy.
Uśmiecha się przez sen.
Prefekt: A gdyby tak uruchomić zapadnię?
Magdalena: Idiotyczny pomysł.
Prefekt: No, to do mleka dosypać truciznę.
Magdalena: Nonsens.
Prefekt: Co pani powie o jedwabnej szarfie?
Magdalena: Nie, nie, gość w dom, Bóg w dom.
Prefekt: Moim zdaniem, Magdaleno…
Magdalena (przerywając): Dosyć! Baczność,
prefekcie!
Prefekt: Baczność w sypialni?
Magdalena: Czekam na raport o złodziejach.
Prefekt: A, prawda, byłbym zapomniał. Złodzieje
wybrali fatalny dla nas dzień. Jak wykazują precyzyjne
obliczenia naszych ekspertów, włamią się do skarbca
w niedzielę.
Magdalena: Któż włamuje się do banku
w niedzielę?
Prefekt: Cudzoziemcy, dla nich nie ma nic
świętego. A moi ludzie w niedzielę wypoczywają, centrala
telefoniczna nieczynna, transport nie funkcjonuje,
naczelnik więzienia dzisiaj po południu rozpoczyna
189
weekend nad jeziorem.
(Telefon)
Magdalena (półgłosem, podnosząc słuchawkę):
Obudzą naszego gościa. Tak, słucham… To do
pana, prefekcie.
Prefekt (odbiera słuchawkę od Magdaleny): Halo,
tu prefekt, a, komisarz Sugoso, co tam nowego? Powiada
pan, że kują coraz szybciej? To świetnie! Doskonale!
Połapali się, że jutro niedziela i przyspieszyli kucie. Jeszcze
dzisiaj wejdą do skarbca i chwała Bogu. Ogłaszam stan
alarmowy!
Magdalena: Stan wyjątkowy! To po pierwsze, a po
drugie, PAN nie może ogłaszać stanu wyjątkowego,
jedynie mnie, burmistrzowi przysługuje takie prawo.
Prefekt: Ja odpowiadam za ład w tym mieście
i mogę ogłaszać stan alarmowy, kiedy uznam to za
konieczne.
Magdalena: Nie alarmowy, lecz wyjątkowy.
Prefekt: Alarmowy!
Magdalena: Wyjątkowy!
Prefekt: Alarmowy!
Magdalena: Wyjątkowy!
(Kamera na łoże pod baldachimem)
Gość (budząc się): Jezus Maria, trzęsienie ziemi!
Magdalena (z wyrzutem): I obudził pan naszego
gościa.
Prefekt (ciszej): Ogłaszam stan alarmowy.
Magdalena: Niczego nie będzie pan ogłaszać,
dopóki nie wyrażę na to zgody.
Gość: Spór kompetencyjny.
190
Prefekt: Nie wtrącać się!
Gość: O, za pozwoleniem!
Magdalena: Panowie, panowie
(Dzwonek telefonu)
Prefekt: Halo, tu prefekt, a, komisarz Sugoso?
Złodzieje jeszcze bardziej przyspieszyli kucie… No cóż,
czas ucieka… I co? I co? I rozwalili ścianę, widocznie była
krucha. I co dalej? Opróżnili skarbiec, ale tempo! Co za
koronkowa robota… Czeka pan na dalsze instrukcje… Tak,
ścigać! Ścigać bez litości!
Magdalena: Opróżnili skarbiec?!
Prefekt: Skrzynie ze skarbami uczuć władowali na
wóz ciężarowy i pędzą ku granicy.
Magdalena: Jedziemy za nimi. Osobiście pokieruję
pościgiem.
Prefekt: A co z naszym drogim gościem?
Magdalena: Weźmie udział w pościgu.
Magdalena: Gdzie są nasze samochody?
Prefekt: Podedukujmy. Dzisiaj mamy sobotę,
godzina druga po południu. Obywatele tego miasta
masowo wyjeżdżają na weekend. Brak dostatecznej ilości
taksówek sprawia, że nasi kierowcy, zamiast godzinami
stać bezczynnie przed ratuszem i prefekturą, podwożą tego
i owego nad jezioro.
Magdalena: Kiedy wrócą?
Prefekt: Wieczorem.
Magdalena: Musimy ścigać przestępców, którzy
uciekają ze skarbem. Niech pan wezwie straż pożarną.
Prefekt: Straż pożarną wypożyczyliśmy
sąsiedniemu miastu, które obchodzi 700-lecie swojego
191
istnienia.
Magdalena: Helikoptery!
Prefekt: Sprzedane w celu zrównoważenia budżetu
miejskiego, zachwianego spadkiem dolara.
Magdalena: No to na koń, panowie, na koń!
(Na koniach)
Magdalena: Przed nami obłok kurzu. Dokąd pędzi
ten autobus?
Prefekt: Za złodziejami.
Magdalena: Skąd pan wie?
Prefekt: Przed chwilą otrzymałem radiodepeszę, że
obywatele naszego – miasta zorganizowali pościg za
złodziejami.
Magdalena: Na własną rękę, panie prefekcie?
Prefekt: Tak, są rozwścieczeni.
Magdalena: I słusznie, złodzieje ukradli skrzynie,
wypełnione najwspanialszymi uczuciami gromadzonymi od
lat w banku, ludzie oszczędzali najpiękniejsze,
najszlachetniejsze uczucia, składając oszczędności
w skarbcu, by w razie potrzeby mogły służyć innym.
Prefekt: Obawiam się, że nasze rącze rumaki nie
zdołają dogonić uciekających opryszków.
Magdalena: Prędzej, prędzej, co koń wyskoczy!
Gość: Jakże pięknie siedzi pani w siodle,
Magdaleno.
Magdalena: I pan, drogi gościu, świetnie trzyma się
na koniu.
Prefekt: A moje bydlę trzęsie.
Magdalena: To pan się trzęsie ze strachu, panie
prefekcie.
Prefekt: Jak co do czego przyjdzie, pokażę, com
192
wart!
Magdalena: Szybciej, panowie, szybciej.
Złodziejom grozi lincz.
Prefekt: Boczną drogą, a potem „na szagę”.
Magdalena: Cóż to za język?
(Mija ich autobus wypełniony ludźmi)
Prefekt: Ten autobus pędzi niczym torpeda. Ledwo
dyszę. Mój koń potyka się.
Magdalena: Obawiam się, że nie zdążymy. O czym
pan myśli, drogi gościu, galopując z nami po łąkach
i polach?
Gość: W myślach mam chaos. Skrzynie ze
skarbami, komnata w stylu rokoko, złodzieje, prefekt, Bank
Uczuć, tyle wrażeń, tyle wrażeń!
Magdalena: Autobus zniknął za zakrętem.
Prefekt: Biada opryszkom!
Magdalena: Przykro patrzeć. Same siniaki.
Prefekt: Pobito złodziei przed naszym przybyciem.
Gość: A skrzynie pełne skarbów, co ze skrzyniami?
Prefekt: Otworzymy je później urzędowo,
z należnym szacunkiem dla skarbów uczuć
i z przewidzianym ceremoniałem.
Gość: Trzeba je otworzyć natychmiast.
Magdalena: Pan doprawdy jest nieoceniony.
Gość (zdenerwowany): Ludzie, pomóżcie otworzyć
te skrzynie!
(Otwieranie skrzyń)
Gość: SKRZYNIE SĄ PUSTE! Piękne, wspaniałe
uczucia zniknęły!
193
Magdalena: Nie mogło być inaczej. Skarby miłości,
tolerancji, altruizmu, godności i optymizmu, radości
i szczęścia – te skarby zdewaluowały się w ciągu tych kilku
fatalnych sekund.
Gość (zdumiony): Do tego stopnia, że zupełnie
przestały istnieć?
Prefekt: Historia zna takie doszczętne dewaluacje.
Magdalena: Ludzie byli wściekli, wściekłość
wyzwoliła najgorsze uczucia, pobili opryszków. Wiele
czasu minie, zanim wyleczą się z tych siniaków.
Prefekt: I trzeba będzie od nowa oszczędzać, od
nowa ciułać, i ciułać, i ciułać.
Magdalena: Od nowa pomnażać bogactwo uczuć
pozytywnych.
Prefekt: Syzyfowa praca.
Gość: Jestem głęboko wzruszony. Przed wyjazdem
złożę nadmiar tego wzruszenia w skarbcu. Niech to będzie
początek nowego kapitału.
Magdalena: Dziękuję, dziękuję w imieniu
niepocieszonych obywateli naszego miasta.
(Restauracja hotelowa)
Gospodarz: Pan wyjeżdża, drogi gościu?
Gość: Tak, za kilkanaście minut. Ach, ciągle się
wzruszam i wzruszam.
Gospodarz: Nadmiernie.
Gość: Potężnie nadmiernie, bezgranicznie
nadmiernie. Proszę to wzruszenie przekazać do Banku
Uczuć. Jestem głęboko przekonany, że wasza
gospodarność, oszczędność, a nade wszystko uczciwość
i szlachetność sprawią, że w niedalekiej przyszłości
skarbiec tego miasta znowu zapełni się najwznioślejszymi
194
uczuciami.
Gospodarz (lekceważąco): Eee, tam.
Gość: Co oznacza to „eee, tam”?
Gospodarz: Bo prawdę powiedziawszy, psu na
budę te pańskie zakichane wzruszenia.
Gość: Co takiego? Czy ja dobrze słyszę?
Gospodarz: Dobrze, dobrze, PAN ZRUJNOWAŁ
NASZE MIASTO!
Gość: Ja zrujnowałem?
Gospodarz: Tak, pan zrujnował i skompromitował.
Należało przymknąć oczy na tę kradzież, na opryszków.
Gość: Przymknąć oczy na kradzież, pan oszalał?
Gospodarz: Od dawna czekaliśmy na taką okazję,
na solidnych złodziei z ambicjami.
Gość: Czekaliście na złodziei?!
Gospodarz: Trzeba być takim beznadziejnym idiotą
jak pan, by uwierzyć, że w skarbcu rzeczywiście były
skarby. Dobrze wiedzieliśmy, że od lat świecił pustkami.
Kradzież mogła zapobiec generalnej plajcie – kradzież
udana. Tymczasem ludzie zdenerwowali się trochę i pobili
opryszków, kompromitując całe miasto. Przestępcy
powinni uciec ze skrzyniami, nikt nigdy nie dowiedziałby
się, że nie zawierały żadnych skarbów.
Gość: Pozytywne uczucia zdewaluowały się – jak
powiedział prefekt – doszczętnie.
Gospodarz (śmiejąc się): Pan ciągle jeszcze nie
rozumie, że zostaliśmy zdemaskowani. Wyszło szydło
z worka, a pan worek rozwiązał.
Gość: To być nie może, czy nie szanujecie się
wzajemnie?
Gospodarz: Nie, nie szanujemy.
Gość: I nie raduje was cudze szczęście?
195
Gospodarz: Nie, nie raduje. Zalewa nas krew, gdy
widzimy szczęście innych.
Gość: Nie uszczęśliwiają was sukcesy bliźnich?
Gospodarz: Nie uszczęśliwiają. Wpadamy
w ciężkie kompleksy, jeśli nas przedtem jasny; szlag nie
trafi.
Gość: Lecz miłujecie się wzajemnie?
Gospodarz: Jak psy dziada w ciasnej dziurze.
Gość: Pan brutalizuje, pan trywializuje, pan;
katastrofizuje, a w gruncie rzeczy jest pan poczciwym,
szlachetnym człowiekiem, nieco, tylko zmęczonym
przeciwnościami losu.
Gospodarz: Jak zawsze ma pan rację.
Gość: Co pan zamierza uczynić, na Boga, Dlaczego
ciągnie mnie pan w stronę okna?
Gospodarz: Zamierzam po prostu wyrzucie pana,
drogi gościu, z hotelu przez okno.
Gość: Z czternastego piętra?
Gospodarz: Teraz pora sjesty. Goście hotelowi
odpoczywają po obiedzie na balkonach. Opowie pan im
o swojej przygodzie w TYM MIEŚCIE.
Gość: W czasie spadania z czternastego piętra?
Gospodarz: O, to trochę potrwa. Powietrze dzisiaj
parne, ciężkie, gęste. Prądy wstępujące zwolnią tempo
spadania. Niech pan niczego nie ukrywa. Goście będą panu
wdzięczni za interesującą rozrywkę. Dzisiaj niełatwo
wzruszyć zblazowanych turystów. Będzie pan miał
wdzięcznych słuchaczy. (Zbliżenie na śmiejącego się
gościa)
Gość: Opowiedziałem państwu smutną historyjkę
(śmieje się). Dlaczego śmieję się? Powiedziałem, to
wisielczy humor. Zahaczyłem połą marynarki o żelazne
196
rusztowanie na dwunastym piętrze, do którego
przymocowano neon z napisem: OSZCZĘDZAJCIE
UCZUCIA, W NASZYM BANKU.
197
Oni wyszli z morza
Dzwonią na alarm Biegiem do ziemianek
Kryć się.
Gwizdałeś piosnkę, serce, rozprysły granacie
Nie jestem nigdy sam i dwie mam ładownice
Bogowie moich oczu, milcząc uciekacie
My wciąż kochamy życie i drażnimy życie.
(10 kwietnia 1915 Apollinaire)
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wyszedł z morza
o godzinie piątej po południu. Mroźny wiatr gnał chmury
z północy na południe, przegonił również rozleniwionych
plażowiczów. Było pusto i zimno. Dotarł do sterty kamieni,
stanął i wolno, bardzo wolno odwrócił się. Minęła minuta
i z wody wyszedł drugi, w chwilę później trzeci, czwarty,
piąty, szósty, szli gęsiego, siódmy, ósmy, podążali ku
kamiennej stercie, dziewiąty i dziesiąty, otoczyli
pierwszego, kilka minut oddychał głęboko. Znużeni nie
wiadomo czym, wreszcie ruszyli w drogę. Wiodła przez
wydmy, las sosnowy do latarni morskiej. Latarnik
opowiadał później:
– Zachowywali się dziwnie. Gdy zapytałem:
Skąd bogi prowadzą? – najstarszy, który był
najwyższy, wskazał ręką na północ. Pomyślałem – turyści
z Anglii. Zapewne przypłynęli jachtem albo statkiem,
198
i natychmiast uświadomiłem sobie, że od kilku godzin nic
nie wpłynęło do przystani. Dosłownie nic. Stara łajba
kołysała się w pobliżu mola. Jak okiem sięgnąć, a wzrok
mam dobry, nie było widać ani żagla, ani komina.
– Cóż to – powiedziałem. – Spacerujecie po morzu
jak po ulicy? Przyszliście z północy?
Najstarszy słuchał mnie z wielką uwagą, a potem
wymruczał coś, czego nie mogłem zrozumieć i dał znak
swoim, kumplom. Nie wiem, jak to się stało, bo nagle
straciłem przytomność.
– Wyglądałam właśnie przez okno – opowiadała
córka latarnika. – Zegar wydzwonił szóstą. W świetle
reflektora dostrzegłam kilka sylwetek ludzkich
wynurzających się z morza.
Najpierw pięciu wyszło z wody, potem większa
grupa, z dwudziestu, wkrótce zniknęli w sosnowym lesie,
a po kilku minutach zobaczyłam ich kroczących wolno
w stronę latarni morskiej. Ojciec rozmawiał
z przewodnikiem pierwszej grupy, która nadeszła
wcześniej. Usiłował im coś wytłumaczyć, ale w żaden
sposób nie mógł się z nimi dogadać. Mieszkamy
w dwupiętrowej willi w pobliżu latarni. Dokładnie sto
dwadzieścia cztery kroki od niej.
Z okien widać całą zatokę. Lubię patrzeć na morze,
mogą godzinami wpatrywać się w nadpływające fale.
– Więc ojciec rozmawiał z przewodnikiem –
przypomniał mer, przewodniczący specjalnej komisji,
powołanej kwadrans po północy.
– W każdym bądź razie próbował.
– Nie znali naszego języka? – domyślił się komisarz
policji.
– Tak, nie mogli ojca zrozumieć. Ojciec mówi
199
biegle po angielsku, niemiecku, zna również hiszpański
i włoski.
– A oni? – zapytał aptekarz, trzeci i ostatni członek
specjalnej komisji. – Jakim oni władają językiem?
– Tego nikt nie wie. Ojciec słyszał tylko cały czas
brzęczenie.
– Brzęczenie? – zdziwił się mer – a to dopiero!
– Brzęczenie, albo raczej bzykanie – sprecyzowała
córka latarnika. – Pobrzęczeli, pobzykali i poszli sobie –
zakończyła.
– W którą stronę? – pytanie zadał komisarz, który
wszystko skrzętnie notował złotym długopisem na złotym
łańcuszku, przyczepionym do dziurki w kamizelce.
– Na południe.
– Ilu ich było? Dokładnie.
– Trzydziestu pięciu. O siódmej wyszła z morza
trzecia grupa, dwukrotnie większa.
– No, no – wymruczał aptekarz i wydobywszy
z kieszeni spodni zielononiebieską chustkę, starł pot
z różowej łysiny. – Prawie setka. Stu nieznanych
osobników ni stąd, ni zowąd wyłazi z morza i nie pytając
o pozwolenie maszeruje nie wiadomo dokąd i w jakim celu.
A jeśli to dywersanci albo terroryści.
– Terroryści! – zmartwił się mer. – A to dopiero!
Musimy zawiadomić komendanta garnizonu. Czy ta trzecia
grupa także odwiedziła pani ojca?
– Pół godziny później, rozmawiałam właśnie
z ojcem przez telefon, gdy nagle zawołał: Wchodzą do
latarni. Trzeba zawiadomić policję albo straż graniczną.
Podbiegłam do okna. Wyprowadzili ojca z latarni i zniknęli
w lesie.
– Dlaczego nie wezwała pani policji?
200
– Potem wezwałam.
– A przedtem?
– Zemdlałam.
Mer zaproponował przerwę.
– Nie będziemy pani męczyć. Wystarczy na dzisiaj.
Wszyscy jesteśmy znużeni.
– Kto zawiadomi komendanta garnizonu? – spytał
aptekarz. – Do akcji trzeba koniecznie włączyć armię. Stu
nieznanych osobników szwenda się po wybrzeżu, a jeśli
planują jakieś łotrostwo… mer – spójrzcie! Z morza
wychodzą następni.
Smuga światła latarni oświetliła plażę.
– Dziesięciu, dwudziestu – liczył coraz bardziej
przerażony mer – trzydziestu, pięćdziesięciu. Boże, Boże,
co najmniej dwustu! Dzwońcie! Natychmiast dzwońcie do
komendanta.
Komendant przyjechał w towarzystwie trzech
oficerów i ośmiu żołnierzy. Byli akurat pod ręką, – Gdzie
oni są? – zapytał mera.
– Zniknęli przed chwilą w lesie.
– Otoczyć las! – komendant wydał pierwszy rozkaz.
– Ośmioma żołnierzami? – zdziwił się porucznik.
– Wezwać kompanię! Postawić na nogi cały
garnizon! Ogłosić alarm pierwszego stopnia.
– Tak jest! Alarm pierwszego stopnia – powtórzył
porucznik i wystrzelił czerwoną rakietę.
– Zauważą? Domyśla się, o co chodzi? – aptekarz
nigdy nie służył w wojsku. – Może lepiej zatelefonować
i wytłumaczyć?
Komendant zagryzł dolną wargę, pokręcił głową.
– Czerwona rakieta – tłumaczył – nie wymaga
dodatkowych wyjaśnień. Najdalej za pięć minut kompania
201
wkroczy do akcji.
– Oni znowu wychodzą z morza – wyszeptała córka
latarnika. – Ratujcie mojego ojca!
– Prawda, wychodzą – kapitan obserwował plażę
przez lornetę. – Zdumiewające. Ogłaszam alarm drugiego
stopnia.
Porucznik wystrzelił dwie czerwone rakiety.
Przed latarnią zatrzymały się dwa ciężarowe
samochody wypełnione żołnierzami w hełmach.
– Czwarta kompania komandosów – zameldował
kapitan.
– Chwała Bogu! – ucieszył się mer. – Niech pan
spojrzy, kapitanie. Z morza wychodzi oddział za
oddziałem.
– Inwazja Anglików na Francję – wymamrotał
oficer.
– Anglików? – zapytał aptekarz z nadzieją w głosie.
– Pan sądzi, że to tylko Anglicy?
– Tylko?! – komendant podniósł głos. – Co to
znaczy tylko? Każdy agresor jest niebezpieczny i należy
traktować go jak wroga.
– Anglicy są naszymi sojusznikami – przypomniał
mer.
– Panowie, panowie! – mitygował komisarz –
kimkolwiek są ci agresorzy, należy natychmiast przystąpić
do kontrakcji.
– Już ponad tysiąc nieznanych osobników wyszło
z morza – informował porucznik. – Maszerują na południe.
Czekam na rozkazy.
– Zatrzymać wroga! Rozbroić! Jeńców umieścić na
boisku wojskowym, oficerów do koszar! W razie oporu…
– komendant umilkł.
202
– W razie oporu – poddał kapitan.
– Pertraktować – dokończył komendant.
– A jeśli nie zechcą?
– Wtedy pogadamy z nimi inaczej.
Nie doszło jednak do wymiany zdań. Agresorzy
wyłaniali się z fal wzburzonego morza, szli bezładnie
w coraz liczniejszych grupach, nie reagując zupełnie na
wezwanie oficerów.
Komendant wycofał się do bunkra straży granicznej,
skąd nawiązał bezpośrednią łączność ze sztabem dywizji
stacjonującej w Rennes.
– Trzy tysiące nieznanych osobników – powtórzył
komendant. Generał milczał. – Halo, czy pan mnie słyszy,
generale?
– Słyszę, słyszę. Zastanawiam się, co pan pił? Co to
było za świństwo? Hę?
– Oficerskie słowo, jestem trzeźwy, panie generale.
– Głowa mocna, ot co, znamy się nie od dzisiaj,
komendancie, ale skłonność do majaczeń wyraźnie
zaostrzona.
– Oddaję słuchawkę dowódcy komandosów,
kapitanowi…
– Tak, tak – przerwał generał. – Razem piliście.
– Zapewniam pana, generale…
– Czyj to głos? Meldować! Co za niesubordynacja?
– Porucznik Artaniac. Oni ciągle jeszcze wychodzą
z morza. To niesamowite. Tysiące nieznanych istot
w błękitnych skafandrach. Pan musi uwierzyć, generale.
– Popiliście tęgo. Zbiorowe majaczenia. Pożałujecie.
Generał przerwał połączenie.
– I co teraz? – zafrasował się komendant.
– Wyślemy radiodepeszę do sztabu dywizji, do
203
sztabu Północnej Armii, do Paryża – zaproponował
kapitan.
– Zgoda, niech pan wysyła.
O siódmej rano przyleciał helikopterem generał
dywizji. Z pokładu śmigłowca widział tysiące TYCH,
KTÓRZY WYSZLI Z MORZA.
Maszerowali autostradą.
– Za godzinę dotrą do Rennes – wymamrotał
przecierając oczy. – Nie wyglądają na Anglików.
– To nie Anglicy, panie generale – stwierdził
komendant. – To…to diabli wiedzą kto.
Stali na balkoniku latarni morskiej.
– Prawdziwy koszmar – pożalił się generał. –
Wychodzą z morza i wychodzą. Niesamowite!
– Paryż do pana generała – zameldował adiutant.
– Halo, tu generał Perron, szef sztabu sił lądowych.
– Generał Sabre, dowódca Trzeciego Okręgu
Wojskowego w Rennes.
– Mówcie do licha, co się dzieje?
– Około ośmiu tysięcy nieznanych osobników
wyszło z morza na plażę w pobliżu Sant Michel i maszeruje
w kierunku Rennes.
– Jak są uzbrojeni? – Ponieważ generał Sabre
zaniemówił, Perron powtórzył pytanie.
– Oni nie są uzbrojeni. Nie zauważyliśmy żadnej
broni.
– Może ukryli.
– Może. Co robić?
– Zatrzymać. Ma pan czołgi?
– Oczywiście.
– Wprowadzić do akcji. Poderwać trzecią i czwartą
eskadrę. Niech przelecą nad nimi.
204
Czołgi zgrupować kilkanaście kilometrów przed
Rennes. W razie potrzeby otworzyć ogień.
– Tak jest!
– Postanowiłem osobiście pokierować kontrakcją.
– To zaszczyt dla nas, panie generale.
– Będę tam za pół godziny.
– Szef sztabu sił lądowych wkrótce obejmie
dowództwo – oznajmił rozradowany generał.
– To znakomity dowódca i doświadczony żołnierz –
odetchnął z ulgą.
Czołgi nie zdołały zatrzymać maszerujących. Po
prostu minęli pancerne wozy, szli teraz polami, okrążając
miasto. Ostrzelani przez ciężką artylerię kroczyli jak gdyby
nigdy nic, bez żadnych strat. Zrzucono bomby. Nie
wyrządziły im najmniejszej krzywdy. Perron wydał rozkaz:
– Wstrzymać ogień artylerii, zaniechać
bombardowań. Obserwować każdy ruch! – Po czym ogłosił
alarm trzeciego stopnia.
Wiadomość o agresji nieznanych istot obiegła cały
świat. W stolicach europejskich powołano komisje
ekspertów. Przedstawiciele tych komisji weszli w skład
Komitetu Obrony Europy koordynującego działalność
Zjednoczonych Sztabów Sił Powietrznych, Morskich
i Lądowych.
Centralny Ośrodek Telewizyjny przeprowadził
wywiad z przewodniczącym Komitetu, włoskim uczonym,
profesorem Vivianim. Zaproszono również Admirała
Borsena, Szefa Komendy Głównej Zjednoczonych Sił
Zbrojnych Terytorium Europy. Admirał uśmiechnął się do
kamery, podszedł do mapy Francji i rozpoczął:
– Postaramy się odpowiedzieć na wszystkie pytania.
Proszę uzbroić się w cierpliwość – uśmiech dla telewidzów
205
– to trochę potrwa, nasze informacje o aktualnej sytuacji
powinny być precyzyjne i jak najbardziej konkretne.
Agresorzy – mówił z czarującym uśmiechem
admirał – agresorzy nie są agresywni. Wyszli z morza
i wędrują autostradą w kierunku Nantes – na mapie
zapłonęły kolorowe światełka.
– W tym miejscu – tłumaczył dalej
głównodowodzący, wskazując czerwone lampki w pobliżu
Rennes – czołgi próbowały ICH powstrzymać. Tutaj
zrzucono pierwsze bomby.
Mamy do czynienia z istotami szczególnego
rodzaju. W jednej z gazet wydrukowano artykuł
zatytułowany: „Z morza wyszła na ląd armia duchów”.
Nikt już dzisiaj nie wierzy w duchy – admirał spoważniał.
– Ale te istoty zachowują się niczym duchy albo upiory.
Czy można zastrzelić obłok? Czy można zbombardować
mgłę? Oni… oni – admirał szukał właściwego określenia –
oni są niematerialni w potocznym tego słowa znaczeniu.
Widzimy ICH, słyszymy szelest kroków, szelest,
powtarzam, nie stukot butów maszerujących żołnierzy,
szelest, odgłos zbliżony do szurania i to wszystko. Nie
możemy nawiązać z NIMI kontaktu. Nie chcą z nami
pertraktować, zbagatelizowali nasze wezwania, apele,
żądania, ostrzeżenia. Idą przed siebie z północy na południe
omijają miasta i osady. Nie zdołały ICH powstrzymać
czołgi, dwukrotnie, bez najmniejszego trudu, przeniknęli
przez ściany ognia, wywołaliśmy na autostradzie dwa
pożary, przeszli przez zapory przeciwczołgowe, przez pola
minowe. Ten pochód trwa już drugą dobę.
– Siedemnaście tysięcy istot sunie po autostradzie
w ciszy, w absolutnej ciszy. Oglądałem ten fantastyczny
orszak z helikoptera. To prawdziwy koszmar. Idą
206
w zwartym szyku, ramię przy ramieniu, po kilkunastu
w jednym rzędzie. Powiedziałem – IDĄ – nie maszerują,
bo ten pochód w niczym nie przypomina przemarszu
oddziałów wojskowych, raczej jakąś gigantyczną procesję.
Komandosi próbowali pod osłoną nocy porwać kilku, czy
chociażby uprowadzić jednego. Daremnie. Nie można ICH
rozerwać, rozczepić, trzymają się za ręce, obejmują
ramionami, nie odpoczywają, nie przyjmują żadnych
pokarmów – IDĄ.
– Czy znany jest los latarnika? – zapytał
przedstawiciel prasy wieczornej.
– Tak – odparł admirał. – Wrócił zakatarzony do
swojej latarni morskiej. „Tyle wilgoci w powietrzu –
powiedział do swojej córki. – Wędrowałem z nimi dwa dni.
Sam nie wiem dlaczego. Zatęskniłem za latarnią, wsiadłem
do pociągu i oto jestem.”
– Są podobni do ludzi, a nie są ludźmi – zabrał głos
dyrektor europejskiego centrum prasowego – umieszczamy
w gazetach fotografie wykonane przez korespondentów
wojskowych. Czytelnicy oglądają niewyraźne sylwetki,
zamazane rysy twarzy. Pan ich lepiej widział, admirale?
– Nieco lepiej – poprawił admirał – z pokładu
śmigłowca, przez lornetkę, lunetę. Zastanawia duże
podobieństwo postaci. Trudno dostrzec między nimi
jakiekolwiek różnice. Nad pochodem unoszą się tumany
pyłu, w nocy opary, pasma mgły. Obcisłe skafandry
uwydatniają nieco zaokrąglone kształty, kaptury zasłaniają
twarze.
– Interesuje nas opinia uczonych – odezwał się
dziennikarz reprezentujący czasopismo naukowe.
– Opinia? – profesor Viviani westchnął ciężko. –
Nauka nie po raz pierwszy stanęła przed zdumiewającym
207
zjawiskiem. Nie możemy zbadać tych osobników. Z oddali
oglądamy istoty, które wyszły z morza. Zbieramy na razie
informacje, analizujemy każdy szczegół. Oni zbaczają
niekiedy z drogi, schodzą z autostrady, przechodzili przez
piaszczystą plażę, szli polami, omijając miasta i wioski.
Nie zostawiają żadnych śladów… Tak, nie odnaleziono ani
jednego śladu stóp.
– Słyszymy ciągle: „wyszli z morza” – przemówił
reprezentant azjatyckiej agencji prasowej. – W którym
miejscu?
– Plaża w pobliżu Sant Michel – odparł admirał.
– Skąd wychodzą, z jakiego miejsca w morzu?
– Tak, rozumiem. Usiłowaliśmy to ustalić.
Mniej więcej około dziesięciu kilometrów od
wybrzeża. Wysłałem tam dwie łodzie podwodne. Wyszli
z głębin morskich – mówił admirał – bardzo zła
widoczność utrudniała obserwacje. Wysoka temperatura
wody zmusiła okręty do wycofania się z tego podwodnego
piekła. Dostrzeżono na samym dnie czerwone i białe
rozbłyski, rodzaj błyskawic.
– Może wulkany podwodne – profesor Viviani
spacerował dookoła fotela, komplikując życie
kamerzystom. – To tłumaczyłoby temperaturę wody
i błyskawice. Morze gotuje się w tym miejscu, prawdziwa
kipiel. Ziemia otworzyła się, dno morskie pękło,
podmorskie trzęsienie zmienia krajobraz dna. Powstał
nowy wulkan.
– A więc oni wyskoczyli z wulkanu! – zawołał
rozbawiony reporter Północnego Biuletynu. Wypłynęli
razem z lawą.
– Nonsens! Wypraszam sobie takie żarty –
zaprotestował uczony. – Pan nie docenia powagi sytuacji.
208
– Przepraszam – reporter ukłonił się i opuścił studio.
– W jaki sposób zamierzacie bronić Europy, przed
nieznanym niebezpieczeństwem? – pytanie zadał
korespondent wojskowy.
– Ewakuujemy wszystkie osiedla w pobliżu
autostrady. Ludzi umieszczamy w miasteczkach
namiotowych, z dala od trasy pochodu. – Admirał
wpatrywał się w migotliwe punkciki I na mapie Francji. –
To dziwne. ONI ignorują ludzi, nie dostrzegają naszej
obecności, lekceważą wszelkie próby nawiązania kontaktu.
Z dziecinną łatwością pokonują przeszkody. Wytrwale
podążają na południe ku nieznanemu celowi.
– Nie znanemu dla nas – powiedział uczony. – ONI
dobrze wiedzą, dokąd idą. Nie umiemy IM pomóc, nie
potrafimy przeszkodzić. Chyba śnimy sen o istotach
z morza, sen o sobie w odległej przeszłości, o pierwszych
dniach Początku.
Ludzie, którzy mieszkali przy autostradzie wiodącej
z Rennes do Nantes, ludzie, którzy mieszkali przy
autostradzie z Nantes do La Roche-sur-Yon i dalej do Niort
i Saintes, ludzie, którzy mieszkali przy autostradzie
prowadzącej do Bordeaux, a z Bordeaux do Tuluzy – ci
wszyscy ludzie i inni z pobliskich miast, miasteczek,
wiosek pakowali swój dobytek na wozy, do samochodów
albo po prostu do walizek i odjeżdżali na wschód, byle jak
najdalej od tej drogi, byle jak najdalej od tego pochodu
siedemnastu tysięcy cieni, nie-cieni. Bóg jeden wiedział,
kim byli, skąd i dokąd kroczyli dzień i noc, od świtu do
świtu.
Ludzie zapomnieli o kłótniach, o sporach,
o konfliktach, o niesnaskach, o nieporozumieniach,
209
przynaglali kierowców autobusów, popędzali konie,
przyśpieszali bieg kół. Nie było czasu na utarczki, na
bijatyki. Dosyć swarów – mówili – dosyć zwad i awantur.
Pora najwyższa ustatkować się, skończyć z burdami. Co
innego mamy teraz na głowie.
Głowiono się, jak zażegnać niebezpieczeństwo, jak
oddalić katastrofę, jak unicestwić upiorny pochód,
spędzający sen z powiek. Pustoszały miasta i osady,
zamierało życie w zachodnich departamentach.
W Paryżu obradowały komitety, komisje, sztaby,
kolegia. Konferowano również w innych stolicach,
a tymczasem Pochód Siedemnastu Tysięcy zbliżał się do
Zatoki Liońskiej.
– Dałbym wiele – powiedział admirał Borsen – by
zrozumieć sens tego przemarszu przez zachodnią Francję.
Dałbym jeszcze więcej temu, kto zechciałby odpowiedzieć
na pytanie: KIM SĄ TE STWORY, KTÓRYCH KULE
SIĘ NIE IMAJĄ.
Słowa te zostały wypowiedziane na dwudziestej
drugiej Konferencji Zjednoczonych Sztabów Sił
Lądowych, Powietrznych i Morskich.
Żaden z trzydziestu generałów nie zabrał głosu.
Uczestnicy narady milczeli i jakże to milczenie wiele
mówiło. Ponieważ jednak nie można milczeć bezustannie,
przemówił generał Sabre, dowódca Trzeciego Okręgu
Wojskowego w Rennes:
– Panowie – rzekł gładząc dłonią pofałdowane
sukno okrągłego stołu. – Panowie, staliśmy się zbyteczni.
Mimo najlepszych chęci i niemałych możliwości,
dysponujemy
przecież
bogatym
arsenałem
supernowoczesnych broni, nie możemy nawiązać kontaktu
210
z nieprzyjacielską armią.
– W kwestii formalnej! – zawołał generał Perron. –
Po pierwsze, nie nazwałbym tej hałastry armią. Armia
powinna być co najmniej uzbrojona. Oni nie mają żadnej
broni, według zapewnień wywiadu nie dostrzeżono
niczego, co mogłoby przypominać jakąkolwiek broń. Po
drugie, należy zadać sobie pytanie, czy mamy do czynienia
z nieprzyjacielem. Nie zaobserwowano najmniejszych
nawet wrogich poczynań, nieprzyjacielskich odruchów.
ONI PO PROSTU IDĄ z północy na południe. Z punktu
widzenia prawa międzynarodowego trudno to wyjście
z wody i przemarsz autostradą nazwać agresją czy inwazją.
Dosłownie nie ma się do czego przyczepić.
– Staraliśmy się – przypomniał generał Sabre – na
wszelki wypadek zrzuciliśmy kilka bomb na ten pochód,
ostrzelaliśmy ICH z czołgów, saperzy zaminowali
autostradę pod Rennes i Nantes, że nie wspomnę
o „ścianach ognia”.
– Nie zareagowali zupełnie na nasze zaczepki –
generał Perron rozpiął kołnierz bogato wyszywany
srebrnymi zygzakami – ONI są niezniszczalni. Po raz
pierwszy w historii świata wojsko stało się bezużyteczne.
Nie potrafimy powstrzymać tego unikalnego pochodu.
Zlekceważono Zjednoczone Sztaby, krótko mówiąc, mają
nas, z przeproszeniem, w nosie.
– Obrona cywilna zajęła się ewakuacją ludności
z zagrożonych obszarów, ale ludzie już powracają do
swoich domów, twierdząc, że nie czują się zagrożeni, że
nie lękają się owych Siedemnastu Tysięcy. – Admirał
Borsen zakasłał. – Pogoda fatalna, przeziębiłem się, lekarz
zaleca gorącą kąpiel i odpoczynek, a ja cierpię od kilku
nocy na bezsenność.
211
– Ludzie wracają do miasteczek i osad – mówił
generał Sabre. – Zwierzali się oficerom, że dziwny spokój
zagościł w sercach mieszkańców zachodnich
departamentów. „Powietrze takie czyste – mówili –
aromatyczne. Ciepło i słonecznie. Drzewa ponownie
zakwitły i wkrótce będą owocować. Nawet dzikie zwierzęta
łaszą się do nas.” Za oknami deszcz, ulewa, a oni widzą
słońce! Co za nieoczekiwana metamorfoza! Wczoraj
uciekali przed tym upiornym pochodem, dzisiaj wracają
w doskonałych humorach, lęk ustąpił miejsca poczuciu
absolutnego bezpieczeństwa. Oszaleć można – zakończył
generał i zachichotał.
– Nie będę ukrywał rozczarowania – rzekł generał
Perron. – Tak, panowie, rozczarowanie przez wielkie
R,O,Z,C,Z,A,R,O,W,A,N,I,A. Ratujmy
autorytet
Zjednoczonych Sztabów, w przeciwnym razie
powędrujemy na zieloną trawkę.
– Autorytet – admirał Borsen zasępił się. – Jakże
ratować coś, co przestało istnieć? Kupiłem piękny garnitur,
czysta wełna, beż, fason sportowy. Po zakończeniu tej
konferencji przebiorę się i rozpocznę inne życie.
Zapraszam na partyjkę golfa. Tak to się mówi, partyjka czy
mecz, he, he. Panowie, te mundury krępują ruchy. Radzę
wam zmienić tryb życia.
– A kto będzie czuwał nad bezpieczeństwem tej
cywilizacji, kto obroni ludzkość przed kosmicznymi
agresorami? – Generał Sabre jeszcze nie rezygnował.
– Naszej cywilizacji nie zagraża żadne
niebezpieczeństwo – odparł Borsen. – Musimy wreszcie
uwierzyć w życzliwość Kosmosu.
Dziękuję panom za udział w konferencji. Życzę
spokojnej nocy.
212
– Wkrótce dotrą do Morza Śródziemnego – oznajmił
profesor Viviani w czasie kolejnej audycji telewizyjnej. –
Jak wynika z naszych obserwacji, pochód topnieje
z godziny na godzinę, zmniejsza się ilość TYCH,
KTÓRZY WYSZLI Z MORZA. Można dostrzec pewną
prawidłowość: z Zatoki Sant Mało wyszła najpierw jedna
istota, potem druga, trzecia, pojawiły się później coraz
liczniejsze grupy, aż wreszcie uformował się
siedemnastotysięczny pochód. W miarę zbliżania się do
Zatoki Liońskiej orszak maleje, jakby kurczył się, może to
złe określenie, rzedną po prostu szeregi wędrujących. Nie
spuszczamy ICH z oczu, w dzień i w nocy towarzyszą
pochodowi liczne helikoptery. Początkowo odnieśliśmy
wrażenie, że niektórzy schodzą z autostrady i wędrują
w głąb kraju własnymi, indywidualnymi drogami, niknąc
wśród ludzi. Wszakże nic nie potwierdziło tych
przypuszczeń. Warto jednak zachować ostrożność,
o pojawieniu się obcych osobników należy informować
najbliższy posterunek Obrony Cywilnej – profesor Viviani
podszedł do mapy Francji. – Wiemy, z jaką szybkością
maszerują, w sobotę dotrą do wybrzeży Morza
Śródziemnego, a więc pojutrze.
Zgodnie z przewidywaniami profesora Vivianiego
siedemnastotysięczny pochód zmalał wielokrotnie,
w odległości pięćdziesięciu kilometrów od zatoki liczył
kilkuset uczestników, po przemarszu dwudziestu
kilometrów – kilkudziesięciu, w końcu kilku. Do morza
wkroczyła jedna istota i dosłownie rozpłynęła się
w wodzie.
Opisane wydarzenie miało miejsce przed trzema
laty. Co najdziwniejsze, ludzie nabrali wigoru, poprawiła
się ich kondycja fizyczna, z wielką łatwością rozwiązywali
213
wszelkie konflikty. Można powiedzieć bez przesady: nowy
duch wstąpił w cywilizację. Nastąpiła regeneracja
psychiczna.
Północno-zachodnie wybrzeże Afryki nawiedziło
groźne trzęsienie ziemi. Do akcji niesienia pomocy ofiarom
kataklizmu zgłosiło się SIEDEMNAŚCIE TYSIĘCY
ochotników, dosłownie – siedemnaście tysięcy.
*
Mam wreszcie prawo powitać istoty, których nie
znam.
Przechodzą przede mną i gromadzą się w oddali.
Gdy wszystko, co dostrzegam w nich, jest mi nie
znane.
A nadzieja ich wcale nie jest słabsza od mojej.
Nie śpiewam tego świata ani innych gwiazd.
Śpiewam moje wszystkie możliwości poza tym
światem i gwiazdami.
Śpiewam radość wędrowania…
(Grajek z Saint Merry Apollinaire)
214
Paradoksalny Chronos
– Panie doktorze – rozpoczęła pani Krezin
przesuwając krzesło bliżej biurka, za którym siedział
mężczyzna w sile wieku, w staroświeckich binoklach na
orlim nosie. – Panie doktorze, błagam niech mnie pan
wysłucha cierpliwie, zapłacę podwójne honorarium.
– Ależ łaskawa pani – lekarz zdjął binokle i pochylił
głowę. Siwy kosmyk opadł na wysokie czoło. – Moje
honoraria nie należą do najniższych i nie ma potrzeby ich
podwajać. Przyjmuję niewielu pacjentów, dzięki czemu
każdemu mogę poświęcić więcej czasu.
Proszę spokojnie mówić. Co pani dolega? Od jak
dawna?
– Dolega mi mąż – odparła pani Krezin i roześmiała
się nerwowo. – Jestem zdrowa, to znaczy, znajduję się na
krawędzi choroby, stan mego zdrowia zależy od mego
męża. Mam prawie czterdzieści lat – pani Krezin poprawiła
kasztanowe loki, zatrzepotała rzęsami. – Wyszłam za mąż
przed ośmiu laty. Bernard dobrze zarabia, żeby nie
powiedzieć: bardzo dobrze. Bernard Krezin.
– Tak, tak, słyszałem – zapewnił doktor. – Sławny
architekt.
– Wnętrz – uzupełniła strapiona małżonka
architekta. – Tyle serca wkłada w te wnętrza, że zapomniał
zupełnie o własnym wnętrzu.
215
– Proszę jaśniej.
– Wewnętrzne życie Bernarda pozostawia wiele do
życzenia.
– Tak pani przypuszcza?
– Ja nie przypuszczam, ja wiem, na pewno.
– Bywają ludzie skryci, nawet po wielu latach
współżycia nie zdejmują maski.
– Och, znam go świetnie, sam zresztą skarży się na
wewnętrzną pustkę, skarżył się przez siedem lat, dokładnie
od Nowego Roku przestał utyskiwać. „Wstąpił we mnie
nowy duch – mówił. – Patrzę na świat innymi oczami, sam
siebie nie poznaję. Rzecz prosta, panie doktorze –
wyjaśniała pani Krezin – nie chodzi mu o zewnętrzny
wygląd.
– Dlaczego sam siebie nie poznaje? – zapytał lekarz,
notując drobnymi literkami informacje o samopoczuciu
sławnego architekta. – Wdzięczny będę za szczegóły.
– Powiada, że staje się innym człowiekiem. Co drugi
dzień.
– Co drugi dzień? – powtórzył lekarz.
– Dziwne, nieprawda? W poniedziałek jest sobą,
godnym pożałowania safandułą, we wtorek tryska energią,
humorem.
– By w środę oklapnąć.
– Skąd pan doktor wie? – zdziwiła się pani Krezin.
– A w czwartek – nowy przypływ energii i jaskrawo
widoczna zmiana rytmu życia.
– Pan doktor cieszy się znakomitą opinią jako
psychiatra, ale nie sądziłam…
– Proszę mówić dalej – przerwał skromnie lekarz.
– Przedwczoraj powiedział do mnie: „Anno,
wszystko wskazuje na to, że cierpię na szczególnego
216
rodzaju rozdwojenie jaźni”.
– Pacjent sam stawia diagnozę – doktor przetarł
chusteczką szkła binokli. – Jak uzasadnił określenie:
„szczególnego rodzaju”?
– W zadziwiający sposób – odparła szeptem Anna.
– W zadziwiający? – powtórzył szeptem doktor.
– Tak, oświadczył, że rozdwaja się nie tylko
psychicznie, lecz również fizycznie.
– Nie rozumiem.
– Pracownia mego męża – opowiadała pani Krezin –
zajmuje najwyższe piętro naszej willi, sam ją zresztą
projektował. Ogromny pokój, oszklony z trzech stron,
z rozsuwanym sufitem. Otóż mąż twierdzi, że przez szybę
widzi drugą, identyczną pracownię a w niej siebie, swoje
drugie wcielenie, czy coś w tym rodzaju.
– A co w rzeczywistości znajduje się za szybą?
– Za szklaną ścianą nie ma nic, to zachodnia strona
willi.
– Jak to nic? Dom przecież nie wisi w próżni.
Z okien roztacza się jakiś widok, panorama miasta, dalekie
– lasy, ogrody – improwizował lekarz.
– Willę wzniesiono na szczycie góry – wyjaśniła
żona architekta. – Dostajemy się do domu kolejką linową
na szynach. Różnica wzniesienia wynosi tysiące metrów.
Z okien pracowni męża widać niebo i morze.
– Zobaczył więc siebie w bliźniaczym
pomieszczeniu przylegającym do pracowni od zachodu.
– Tak.
– I co uczynił?
– Zawołał mnie, przez telefon. Pobiegłam na górę.
Stał tuż przy szybie i wpatrując się w przestrzeń mówił
drżącym głosem: „Anno, czy ty widzisz ten drugi pokój,
217
czy widzisz mnie?” Niczego nie widziałam.
– Widziała pani krajobraz za oknem.
– Tak, tylko krajobraz, zachmurzone niebo i szare
morze. A potem rozsunął szyby, mówiąc: „Muszę przejść
do tej drugiej pracowni”. Mój krzyk przywrócił mu
przytomność. Zamknęłam okno i podałam mężowi środek
nasenny.
– Bardzo dobrze – pochwalił lekarz – kiedy to
wydarzyło się?
– Po raz pierwszy przed trzema dniami, powtórnie
przedwczoraj i po raz trzeci w dniu wczorajszym.
– Czy znowu chciał przejść do tej wyimaginowanej
pracowni?
– Nie, powiedział, że tamten przychodzi do niego.
Wczoraj zszedł na kolację w jego towarzystwie.
– Pani oczywiście nikogo nie widziała poza mężem.
– Nikogo… początkowo.
– Początkowo? – psychiatra poprawił binokle
i uśmiechnął się.
– Panie doktorze, czy szaleństwem można zarazić
się?
– Zarazić, to niewłaściwe określenie, lecz znamy
przypadki zbiorowej psychozy. Przerwałem pani.
– Mąż po wejściu do jadalni podszedł do mnie
i pochyliwszy się szepnął: „ON jest tutaj, nie zwracaj na
mego uwagi”. Omal nie zakrztusiłam się pasztetem.
Bernard odsunął fotel, usiadł. Jedliśmy w milczeniu.
W pewnej chwili ruchem głowy wskazał otwarte drzwi
balkonowe. Wtedy zobaczyłam na tle ciemniejącego nieba
sylwetkę męża.
– Mąż siedział przy stole. Ktoś inny stał w drzwiach.
– Tak, jeden przy stole, drugi w drzwiach.
218
Widziałam jego profil, zgarbione plecy, długie
włosy.
– Zemdlała pani?
– Nie, krzyknęłam. Najczęściej reaguję krzykiem.
– I co się wówczas stało?
– Sobowtór Bernarda obejrzał się. Zobaczyłam jego
twarz. „Dlaczego krzyczysz? – zapytał – ludzie pomyślą
Bóg wie co. Twoje nerwy pozostawiają wiele do życzenia.
Warto pomyśleć o wizycie u specjalisty” – zakasłał
i wyszedł na balkon. Zmartwiałam, zaniemówiłam. Mąż
przy stole podał mi szklankę wody.
„Zobaczyłaś go – powiedział idąc w stronę balkonu.
– To dobrze. Uspokój się, zniknął. Niepokojące zjawisko.
Dlaczego rozdwajam się w ten sposób? Nic nie rozumiem.„
– Pani Krezin umilkła. Wyjęła lusterko i wykrzyknęła: –
Boże, jak ja wyglądam, te wypieki! – Przypudrowała
rumieńce i złożywszy dłonie powiedziała: – Doktorze!
Niech pan mnie ratuje.
– A mąż?
– Tak, tak, i męża. Proszę nas ratować.
– Przypadek interesujący – doktor zamknął notes. –
Czy można jutro odwiedzić panią… i męża, powiedzmy,
o jedenastej przed południem?
– Będę bardzo wdzięczna – odrzekła pani Krezin
kładąc na biurku kopertę z banknotami. – Co powiedzieć
mężowi?
– Że przyjąłem pani zaproszenie.
Bernard Krezin wprowadził psychiatrę do salonu.
Lekarz dyskretnie obserwował pacjenta, notując
w myślach: „Oczy głęboko zapadnięte, skóra nadmiernie
pofałdowana na szyi, wargi sine i wysuszone, bladość
świadcząca o niehigienicznym trybie życia. Dłonie
219
o długich palcach, wilgotne.„
– Nigdy nie chorowałem – architekt poczęstował
gościa cygarem. – Koledzy mówili: „Masz końskie
zdrowie” i nagle… bo to przecież choroba, doktorze.
– Prawdopodobnie.
– Psychiczna?
– Przedwczesne stawianie diagnozy prowadzi na
manowce.
– I dlatego pan przyjął zaproszenie.
– Pańska małżonka widziała pana również w dwóch
postaciach. Postanowiłem poznać sławnego architekta,
zwiedzić piękny dom.
Lekarz stał przy oknie.
– Co za wspaniała panorama! Proszę mi pokazać
swoją pracownię.
– Dwie pracownie – poprawił architekt – jedna
w domu, druga po tamtej stronie.
– Chciałbym zobaczyć obie.
– Chodźmy. Mamy windę, ale proponuję wygodne
schody, sam projektowałem wnętrze tej chałupy.
– Nad wyraz oryginalne – rzekł doktor oglądając
skóry rozwieszone na ścianach i zwisające z sufitu. – Są
specjalnie barwione.
– Tak, praca włoskiego plastyka. Maluje na wołowej
skórze. Oto pracownia numer jeden.
Lekarz przekroczył próg, architekt zbliżył się wolno
do zachodniej ściany.
– A za oknem pracownia numer dwa. – Bernard
Krezin ciężko westchnął. Wpatrywał się w przestrzeń
rozjaśnioną słońcem, widział drugą pracownię. – Niekiedy
znika, ale coraz rzadziej. Co pan widzi, doktorze?
– Pogodne niebo i spokojne morze.
220
– Powinienem zwrócić się do okulisty?
– Proszę opisać pracownię po tamtej stronie.
– To wierna kopia tej, niczym odbicie w lustrze.
– Niech pan dobrze przyjrzy się, zwracając uwagę
na szczegóły. Na przykład plama na dywanie?
– Na tamtym dywanie nie ma żadnej plamy –
poinformował architekt. – Teraz dopiero dostrzegam
różnice. Tamta pracownia jest nieskazitelna, wszystko
nowe. Willę zbudowano przed ośmioma laty, i wówczas
tak właśnie wyglądał ten pokój.
– Pana drugie wcielenie?
– Nieobecne. Ale on wcześniej czy później zjawi
się. Miejmy nadzieję, że pan również go zobaczy.
– Tymczasem zbadam pana, zgoda?
– Ducha mego i ciało moje oddaję w pańskie ręce,
doktorce. – Krezin zachichotał. – Gadam głupstwa. Wariat
zazwyczaj gada głupstwa.
Po kilkunastu minutach wrócili do salonu.
– Zje pan z nami obiad? – zaproponował architekt. –
Bardzo proszę.
– Dziękuję. Gdzie małżonka?
– Pójdę po nią. Kieliszek czegoś mocniejszego?
– Nie piję.
– Wrócę za minutę.
Doktor okrążył stół i stanął przed stylowym
kominkiem. Ktoś wszedł do jadalni, lekarz usłyszał głos
architekta:
– Serdecznie witam, panie doktorze.
Psychiatra odwrócił się. Bernard Krezin szedł do
niego z wyciągniętą dłonią.
– Żona zaprosiła pana i słusznie uczyniła.
Nigdy nie chorowałem – architekt otworzył pudełko
221
z cygarami. – Koledzy mówili; „Masz końskie zdrowie”
i nagle…
– Pan to już mówił – przypomniał lekarz.
– Niemożliwe.
– Przed chwilą wróciliśmy z pracowni.
– Wróciliśmy? – architekt pobladł. – Ja przed chwilą
przyjechałem z miasta. Razem, z żoną.
– Miałem zatem zaszczyt poznać pańskie drugie
„ja”. Gawędziliśmy o panu. Potem zbadałem pańskiego
sobowtóra. To człowiek z krwi i kości, zapewniam, żadna
zjawa. Nie wierzę w duchy ani w upiory. Przypuszczam, że
jestem ofiarą mistyfikacji, zadrwiono ze mnie.
Brat-bliźniak nie należy do zjawisk
nadprzyrodzonych. Chciałbym teraz zrozumieć, dlaczego?
– lekarz podniósł głos. – Żądam wyjaśnień! W przeciwnym
wypadku zawiadomię swojego adwokata i zwrócimy się do
sądu o odszkodowanie za stracony czas, za nadużycie mego
zaufania, za ośmieszanie lekarza, za…
– Panie doktorze – do pokoju wbiegła żona
architekta. – Przysięgam, on nie ma brata.
Nie zamierzaliśmy pana obrazić. Niech pan –
uwierzy. Byłam przed kilkoma minutami w pracowni męża
i widziałam za oknem drugą pracownię. Wejdźmy razem
na górę, bardzo proszę.
Psychiatra pomyślał: „Tym razem ze mnie robią
wariata. No cóż, zachowajmy zimną krew”. Nieco
zmęczony dotarł do ostatniego piętra. Prowadziła żona
Krezina, architekt szedł za lekarzem.
– Proszę, proszę, niech pan podejdzie do okna,
doktorze, szybciej – zachęcała. – No i co? Widzi pan?
– Widzę – wymamrotał doktor i dodał: – Widzę
drugą pracownię i drugie wcielenie pani męża.
222
Niesamowite.
– Zabrzmi to na pewno idiotycznie – odezwał się
Krezin – ale odetchnąłem z ulgą. Nie jestem chory, nie
oszalałem, a moje szaleństwo nie udzieliło się żonie. Chyba
że i pan oszalał, doktorze?
– W tak krótkim czasie? – lekarz uśmiechnął się
dobrodusznie. – Chciałbym zobaczyć okna pańskiej
pracowni od strony parku.
– Od strony morza – pani Anna podniosła słuchawkę
telefonu. – Wydam polecenie, by przygotowano
motorówkę.
Motorówkę prowadził architekt, zatoczywszy
półkole wyłączył motor i podał doktorowi lornetkę. Lekarz
obserwował willę w milczeniu.
Ze szczególną uwagą przyjrzał się panoramicznym
szybom pracowni.
– Niekiedy światło padające na szybę może ją
przemienić w lustro, zależy to od właściwości szkła –
mówił psychiatra – lecz odbicie w lustrze, w tym
przypadku wnętrze pracowni, powinno być takie samo jak
oryginał. No i pana sobowtór zachowuje się inaczej.
Zresztą opuszcza widmową pracownię, spaceruje po willi,
a nawet pozwolił zbadać się. A pana jeszcze nie badałem –
oddał lornetkę Krezinowi.
– Jestem do pańskiej dyspozycji.
– Powinien pan powiedzieć: „Ducha mego i ciało
moje oddaję w pańskie ręce”.
– Powinienem? – zdziwił się architekt.
– Bo tak właśnie odpowiedział na moją propozycję
tamten Bernard Krezin.
– Pan ma wątpliwości, doktorze – architekt
skierował motorówkę do przystani. – Pan zastanawia się,
223
który Krezin jest kopią, a który oryginałem?
– Tamten wydaje mi się nieco młodszy -, odezwała
się Anna. – Rozpoznam mego męża w największych
ciemnościach. Jeżeli pan pozwoli, będę obecna przy
badaniu. Musimy wiedzieć na pewno. Ja muszę wiedzieć.
Psychiatra bardzo starannie zbadał pacjenta, pani
Krezin asystowała, od czasu do czasu zabierając głos:
– Znam dobrze zgarbione plecy Bernarda, lekarze
wielokrotnie zwracali mu uwagę na zwiększające się
skrzywienie kręgosłupa. Pod lewą łopatką ciemne znamię.
Jest? Jest. Blizna na łokciu, którym wybił szybę.
– Mała przepuklina z prawej strony – stwierdził
lekarz.
– Nic mi nie mówiłeś o przepuklinie – zaniepokoiła
się małżonka architekta. – Nigdy jej nie zauważyłam.
– W pozycji leżącej niknie – wyjaśnił doktor. – A ta
szrama za uchem?
– Trepanacja – poinformował Krezin. – Stara
historia, miałem wtedy szesnaście lat.
– Dziękuję, proszę się ubrać. No i co, droga pani –
doktor zwrócił się do pani Krezin pogrążonej
w niewesołych myślach. – Rozpoznaje pani swojego męża?
– Nie mam najmniejszych wątpliwości.
– Tym lepiej. – Lekarz okręcił na lewej dłoni
gumowe rurki stetoskopu. – Tym lepiej. Po raz pierwszy
w swojej karierze lekarskiej, a praktykuję prawie
trzydzieści lat, nie umiem postawić diagnozy. Powinni
państwo złożyć wizytę profesorowi Oriniemu, może ten
wybitny neurolog rozwiąże zagadkę.
– Nie chcemy rezygnować z pańskiej pomocy, panie
doktorze – pani Krezin wręczyła lekarzowi honorarium. –
Profesor Orini wyrzuci mnie ze swego gabinetu, gdy
224
opowiem o dolegliwościach męża i swoich.
– Nie sądzę.
– Przyłączam się do prośby żony – mówił architekt.
– Przyznaję, historia niecodzienna, lecz pański trzeźwy
umysł, pańska wiedza i wieloletnie doświadczenie.
Doktor przyglądał się małżonkom przecierając
binokle.
– Pod jednym warunkiem – przemówił.
– Zgadzamy się na wszystkie warunki – zapewnił
architekt.
– Zaprosimy do współpracy fizyka.
– Zaprosimy, kogo pan zechce – pani Krezin otarła
niewidoczną łzą.
– I parapsychologa – dodał lekarz zmierzając ku
wyjściu. – Psychiatra, fizyk, parapsycholog – wyliczał. –
Wspólnymi siłami spróbujemy rozwiązać zagadką.
– Wdzięczność nasza… – zaczęła Anna, ale doktor
zniknął już za drzwiami.
Następnego dnia doktor przedstawił państwu Krezin
dwóch ekspertów:
– Profesor Emil Bester, dyrektor Instytutu Fizyki
Eksperymentalnej, pan Rollis – parapsycholog, autor wielu
książek i publikacji, konsultant Ośrodka Badań Psychiki
Akademii Medycznej.
Bester zapalił fajkę, opowiedział anegdotą
o psychiatrach, Rollis pił herbatę małymi łykami.
– Może łyżeczkę konfitury? – częstowała żona
architekta. Uprzedzona o wizycie, wystąpiła
w ciemnozielonej sukni i brylantowych kolczykach.
– Bardzo lubię konfitury do herbaty – wyznał
parapsycholog nie spuszczając oczu z gospodarza domu. –
Jak przeminęła noc?
225
– Spokojnie – odpowiedział architekt.
– Mąż zasnął w swojej sypialni na pierwszym
piętrze, przed północą. Zajrzałam do niego, spał
i pochrapywał – opowiadała pani Krezin. – Zgasiłam
światło w korytarzu i usiadłam w małym holu przed
telewizorem, ściszając muzykę. Wtedy właśnie usłyszałam
kroki na tarasie. Mąż, który spał w najlepsze po drugiej
stronie korytarza, przeszedł przez hol, gderał przy tym:
„Znowu telewizja, szkoda oczu, odsuń fotel, coraz częściej
czytam o szkodliwości pola magnetycznego”. Sądziłam, że
śpisz – szepnęłam, z trudem zachowując spokój. „Wiesz
dobrze, dokucza mi bezsenność, dlatego spaceruję. Co za
dzień, co, za dzień.”
Drzwi do sypialni zaskrzypiały. Wyłączyłam
telewizor i zatelefonowałam do pana doktora.
– Tak – potwierdził psychiatra. – Dokładnie pięć po
dwunastej odebrałem telefon. Zaleciłem pani jedną
pastylkę nasenną i uzgodniliśmy godzinę dzisiejszej
wizyty.
– Czy pan zawsze spaceruje przed snem? – pytanie
zadał profesor Bester.
– Zawsze – odrzekł architekt.
– I zawsze pan chrapie?
– Podobno często.
– O której pan zasnął?
– Około pierwszej, przeglądałem czasopismo
„Architektura”.
– Kogo więc widziała żona? – zainteresował się
Rollis.
– Mnie – odparł Krezin.
– A kto leżał w łóżku, gdy zajrzała do sypialni?
– On – odrzekł bez wahania architekt. – Gdy
226
wróciłem ze spaceru, pokój był pusty, ale kołdra odwinięta.
Pantofle odnalazłem w łazience. Nigdy ich tam nie
zostawiam, zresztą dlaczego miałbym chodzić boso po
zimnych kaflach posadzki?
Przyznano rację panu Krezin. Spacery po lodowatej
posadzce nie należą do przyjemności. Potem goście
przystąpili do pracy według z góry ułożonego planu.
Parapsycholog wszechstronnie przetestował architekta,
psychiatra zajął się panią Krezin, badając ją od stóp do
głowy. Natomiast fizyk zamknął się w pracowni,
oznajmiwszy, że pragnie pozostać tęte-ŕ-tęte
z niewiadomym.
– Zamierzam to i owo zmierzyć, obejrzeć, dotknąć –
powiedział – by później zmierzyć się z pańskim
sobowtórem, czy też z panem, czas pokaże.
Po upływie trzech godzin eksperci zjedli obiad
z gospodarzami. O piątej po południu lekarz poinformował
Krezina:
– Wieczorem przekażemy wyniki naszych badań.
Wrócimy tutaj o ósmej. Teraz udajemy się na naradę
konsultacyjną do profesora Bestera.
Bester wprowadził ekspertów do swojej biblioteki.
– Rozgośćcie się. Pora podsumować rezultaty
dzisiejszych działań. Kto pierwszy?
– Może ja – parapsycholog Rollis podniósł prawą
dłoń – może ja rozpocznę.
– Słuchamy pana, drogi kolego – profesor
przymknął powieki – słuchamy z wielką uwagą – Bernard
Krezin cierpi na kompleks – zaczął Rollis. – Boi się
przedwczesnej starości i potęgującym się z dnia na dzień
lękiem wywołał zakłócenia własnego systemu nerwowego”
a także żony. Co gorsza, niektóre objawy świadczą, że
227
rzeczywiście starzeje się za szybko i przed czasem.
– W pełni potwierdzam pańską diagnozę –
przemówił psychiatra. – Architekt starzeje się psychicznie
i fizycznie. Nie zauważyłem tych objawów podczas
pierwszego badania.
– Bo wówczas – wtrącił fizyk – badał pan, doktorze,
architekta młodszego o osiem lat, Krezina z nowej
pracowni w nowej, niedawno zbudowanej willi, świeżo
upieczonego żonkosia, mężczyznę w sile wieku, u szczytu
kariery zawodowej.
– Słusznie – rzekł lekarz. – Takie właśnie odniosłem
wrażenie. Badając go powtórnie, lub, badając Krezina
o osiem lat starszego czyli współczesnego, teraźniejszego,
dostrzegłem ową przyspieszoną starość z towarzyszącymi
jej objawami. Chociażby zmarszczki, łysina, fałdy na szyi,
drżenie kończyn i tak dalej.
– Silna skleroza – oświadczył parapsycholog. –
I wtedy ten człowiek począł gwałtownie przywoływać
przeszłość, wspominał swoje życie sprzed ośmiu lat, kiedy
w pełni sił pojął za żonę panią Annę i założył to gniazdo na
szczycie góry z widokiem na morze. Powiedział do mnie:
„Pragnąłem jednego, za wszelką cenę COFNĄĆ CZAS.
Tylko o osiem lat. Wrócić do pierwszych dni naszego
małżeństwa, do dopiero ukończonego domu”.
– I cofnął? – zapytał doktor.
– Skoro przyjmiemy – przemówił fizyk – że
przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją równolegle
i równocześnie, nie wolno wykluczyć ewentualności, że
pan Krezin począł egzystować jednocześnie w dwóch
czasach, w teraźniejszości i niedawnej przeszłości, które
wzajemnie się przenikały. Hipotetycznie zakładamy, że
mechanizm czasu jest skonstruowany w ten sposób, by
228
człowiek, przedostając się do strefy przeszłości czy
przyszłości, nie spotkał samego siebie.
– Nie ma wszelako reguły bez wyjątku – stwierdził
parapsycholog. – Od czasu do czasu CZAS płata nam figle,
nakładając na siebie w przestrzeni ponadczasowej dwa
czasy, tworząc paradoks czasu, i wtedy człowiek spotyka
się z sobą samym młodszym lub starszym.
– Gdyby architekt zawędrował w odległą przeszłość
lub przyszłość, nie spotkałby siebie, chociaż i tego nie
można absolutnie wykluczyć – tłumaczył profesor Bester. –
Wehikuł czasu Krezina działa na niewielkiej przestrzeni, bo
zaledwie ośmioletniej. Mógłby cofnąć się dalej, lecz
najlepiej zapamiętał siebie sprzed ośmiu lat i najbardziej
zatęsknił do tego okresu.
– Był to czas jego triumfów – przypomniał doktor –
apogeum żywotnych sił, optimum dotychczasowej
egzystencji, pełnia życia, maksimum energii, inwencji
twórczej i ekscytacji seksualnej.
– Gdzie ukrył skonstruowany przez siebie wehikuł
czasu? – zapytał fizyk. – Przeszukałem dyskretnie całą
pracownię i sąsiednie pokoje. Bezskutecznie.
– Krezin niczego nie ukrył – oznajmił
parapsycholog. – On zbudował maszynę czasu w swojej
podświadomości. Silnie rozwinięta wyobraźnia architekta
poczęła modelować rzeczywistość, rozdarła kurtynę
między teraźniejszością a przeszłością. Dwie
czasoprzestrzenie istniejące obok siebie poczęły się
wzajemnie przenikać. Punktem wyjścia stała się pracownia
Krezina, gdzie tworzył, gdzie najczęściej przebywał, gdzie
przeżył dramat przedwczesnej starości.
Profesor Bester poczęstował gości podwieczorkiem.
Przy kawie i koniaku eksperci zastanawiali się, co należy
229
powiedzieć architektowi, jak zlikwidować paradoks czasu.
W jaki sposób wyzwolić z kompleksu.
– Niech pan porozmawia z panią Krezin –
zaproponował Rollis. – Do pana zwróciła się o pomoc,
doktorze.
– Gdzie początek, tam i koniec – wygłosił sentencję
fizyk i szybko zastrzegł się. – Bywa też inaczej, bywa
różnie, ale kuliste planety wirują po elipsach i znamy
najrozmaitsze interpretacje początku i końca naszego
Wszechświata.
Psychiatra zaprosił do siebie panią Krezin.
– Zajrzę do pana jutro, doktorze – odpowiedziała na
telefoniczne zaproszenie. – Dzisiaj będę bardzo zajęta.
– A zatem do jutra, łaskawa pani.
– Do zobaczenia, panie doktorze. Będę o dziesiątej.
Przyszła punktualnie, jakże odmieniona.
– Przekonsultowaliśmy problem – rozpoczął doktor,
ale żona architekta nie pozwoliła mu dokończyć.
– Dziękuję, panie doktorze, dziękuję z całego serca
– położyła na biurku kopertę z banknotami. – Mój mąż
wrócił do siebie, jestem spokojna i szczęśliwa.
– Już nie rozdwaja się?
– Ach, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? –
zawołała. – Po prostu przestałam zwracać na to uwagę. Tak
jak przed ośmiu laty zasypiamy we wspólnej sypialni.
Jestem panu niesłychanie wdzięczna.
– Zamierza pani żyć z podwójnym małżonkiem?
– Będę żyła tylko z jednym, a mieszkała z dwoma.
Zresztą umówiliśmy się, że nie będę ich widywała
jednocześnie.
– Gratuluję pani – rzekł doktor i wstał tak
gwałtownie, że binokle zsunęły mu się z nosa i spadły na
230
podłogę.
– Stłuczone szkło przynosi szczęście – pani Krezin
roześmiała się. – Raz jeszcze dziękuję. Żegnam, doktorze.
Zadźwięczał telefon. Dzwonił profesor Bester.
– Niech pan sobie wyobrazi – mówił wyraźnie
podekscytowany fizyk. – Przed pięcioma minutami
podszedłem do okna biblioteki i zobaczyłem po tamtej
stronie identyczną bibliotekę i siebie, wertującego stronice
książki „PARADOKSALNY CHRONOS”.
231
Powrót Holmezjusza
Sonis, gospodarz Strefy Południowej powiedział do
Holmezjusza:
– Tylko ty i nikt inny. Rozwiązałeś wiele
skomplikowanych zagadek, prowadzisz instytut, który
żartobliwie nazwano Wyrocznią Delficką.
– Wątpliwy komplement.
– Słusznie, twoje ekspertyzy są jednoznaczne.
– Współpracuję z mądrymi ludźmi i sprawnymi
maszynami.
– Jak zawsze skromny. Nie zmienia to faktu, że
najmądrzejsi zwracają się do ciebie z prośbą o pomoc.
– O konsultację.
– A zatem bądź naszym Pierwszym Konsultantem.
W ubiegłym roku powołano Zespół Ekspertów-
Egzobiologów – opowiadał Sonis wprowadzając gościa do
loży amfiteatru. – Otrzymali polecenie zdemaskowania
przedstawicieli innej cywilizacji, odwiedzających od czasu
do czasu Ziemię. Podejrzewamy, że są wśród nas, że
działają. Usiądź, bardzo proszę – zapraszał gospodarz
Strefy Południowej. – Za chwilę rozpocznie się spektakl
przygotowany przez specjalistów według scenariusza
młodego, obiecującego autora, Samsary.
– Nie cieszy się wielkim powodzeniem – stwierdził
Holmezjusz rozglądając się po pustym amfiteatrze. –
232
Frekwencja raczej słaba.
– Tak, będziemy jedynymi widzami. – Sonis klasnął
w dłonie i na scenę spłynęły dwie smugi reflektorów. –
Zobaczysz maskaradę nie z tego świata. Przedefilują przed
nami aktorzy w kostiumach Marsjan, Jowiszan,
mieszkańców innych układów słonecznych, innych
galaktyk. Będą to wyobrażenia gości z Kosmosu, którzy,
jak sądzą specjaliści, od dawien dawna odwiedzają Ziemię
i egzystują wśród nas, bądź obserwują z oddali. Pragniemy
posłuchać twoich komentarzy, ino a później może
i wniosków. Zgoda?
– Zgoda – odrzekł rozbawiony Holmezjusz – kto jest
autorem tego pomysłu?
– Samo życie – odparł Soinis i dodał: – To znany
powszechnie autor, chociaż trudny i dla wielu
niezrozumiały. Uwaga, na scenę wkracza kilkanaście osób.
– Ludzie, aktorzy w rolach ludzi, rozumiem,
niektórzy sądzą, że przedstawiciele innych cywilizacji
przybierają ludzkie postacie – komentował ekspert. – Ta
wersja ma tylu zwolenników, co przeciwników.
Na scenie pojawiła się piękna kobieta.
– Tak – Holmezjusz uśmiechnął się. – Często
mówimy o kobietach, że są istotami nie z tego świata.
Dominuje przekonanie, że ONI najchętniej wcielają się
w kobiety, które jak wiadomo, rządzą nami, a więc
i światem. Warto przypomnieć hipotezę o przybieraniu
przez Nich postaci ludzkich, i drugą – o przenikaniu do
świadomości pewnych ludzi.
Przez scenę przesuwał się korowód postaci
historycznych. Jednocześnie wyświetlono trójwymiarowy
film, spełniający rolę dekoracji. Obrazy ułatwiały
rozpoznanie postaci.
233
– Miasto Uruk nad Eufratem, a ten wiek to zapewne
Gilgamesz – rozpoznał ekspert. – Widzę kapłanów
babilońskich, Hanumurapiego, jest i bóg Marduk, patron
Babilonu. Kapłani egipscy, królowa Nefretete, faraon
Tutenchamon – żywy posąg Amona.
Na tle obrazu pałacu w Knossos pojawił się aktor
z wielką głową byka.
– Minotaurus – powiedział Holmezjusz. –
Interesujące, a teraz Grecja ze swoimi herosami, półbogami
i bogami, prowadzą ich Homer i Herkules. Korowód
rzymski otwiera Platon, za nim Belizariusz, Neron.
Aktorzy utworzyli koło, obracając się coraz
szybciej. Czas przemijał, przybywało nowych postaci,
które z jednej epoki przechodziły do drugiej. Konfuncjusz
kroczył obok al-Farabiego, Zaratustra prowadził Dariusza,
Aleksander Macedoński gawędził z Napoleonem, a Michał
Anioł z Paganinim. Nie zabrakło starożytnych bogów
perskich – Mitry, Ormuzda i Aremaniusa.
Zgaszono reflektory. Dziewczyna w stroju pasterki
przyniosła w koszyku napoje orzeźwiające i owoce, dwaj
lokaje w białych perukach wnieśli do loży stolik i dwa
nakrycia.
– Skorzystamy z przerwy – powiedział Sonis –
i wzmocnimy nadwątlone siły. Lekka kolacja dobrze nam
zrobi. Przy okazji chętnie poznam twoje myśli.
– Ba! – Ekspert przysunął krzesło do stołu, wybrał
rumiane jabłko ze sterty owoców. – Ponieważ ja również
pragnę poznać swoje myśli, wypada zaspokoić naszą
ciekawość. Oczywiście ONI mogli wcielić się, to słowo
odpowiada mi najbardziej, zarówno w Gilgamesza jak
w Nefretete. Załóżmy, że próbowali w najrozmaitszy
sposób wpływać na losy świata, kształtować przyszłość
234
mieszkańców Ziemi. Od czasu do czasu zjawiał się
geniusz, prorok, wódz albo nadczłowiek, na przykład:
Herkules! Bądź z niebios zstępowało samo bóstwo. Jedni
wspaniali, mądrzy, szlachetni, świątobliwi, cudotwórcy,
jasnowidzący, nauczyciele, inni bezlitośni, potworni,
nieludzcy, wredni, mordercy z piekła rodem. Tamci
tworzyli, ci niszczyli.
Holmezjusz kroił jabłko srebrnym nożykiem
i myślał głośno:
– Odwieczna walka dobra ze złem. Przypomnijmy,
że ONI reprezentują dwie skrajnie różne cywilizacje, dwa
walczące ze sobą światy i że walkę tę prowadzą na
ziemskim poligonie. Trudno się z tym pogodzić. Jak to,
jesteśmy tylko instrumentami, bezwolnymi kształtami,
manekinami?
– Stanowczo protestuję! – zawołał gospodarz Strefy
Południowej. – Wkrótce doszlibyśmy do przekonania, że
wszyscy mieszkańcy Ziemi to konstrukcje programowane
przez Nich. Nonsens.
– Słusznie – zgodził się ekspert. – Sam fakt, iż
mówimy o tym, świadczy dobrze o naszym wolnym
rozumie, o samodzielności myśli, o swobodzie działania
i możliwości dokonywania wyboru. Ale…
– Ale? – powtórzył Sonis, częstując gościa
nektarem.
– Ale próbujemy ich zdemaskować – dokończył
Holmezjusz. Opróżniwszy kielich, mówił dalej: – Bo
usiłujemy wytłumaczyć NIEZROZUMIAŁE ingerencją
z ZEWNĄTRZ.
Bo
próbujemy
obciążyć
odpowiedzialnością za potworne zbrodnie, za bezsensowne
cierpienia i nikomu niepotrzebną rozpacz, za ból, za
smutek, za brak logiki, za szaleństwa KOGOŚ INNEGO.
235
– Na przykład? – wtrącił Sonis.
– Na przykład moce piekielne albo jakiekolwiek
inne moce spoza Ziemi. Przecież człowiek normalny nie
może wymordować milionów ludzi. Rozwój współczesnej
techniki przeistoczył prymitywne piekło w Laboratorium
Zła i Nienawiści. Antyświat, antyczłowiek pragnie
zniszczyć wszelkie Pozytywy, bo toleruje jedynie Negatyw,
bo sam jest absolutnym Negatywem i produkuje masowo
zło we wszelkiej postaci.
– A zatem jakie wysnuwasz wnioski? – zapytał
gospodarz spoglądając dyskretnie na zegarek.
– Najłatwiej zrzucać winą na INNYCH.
– Jednak ONI są wśród nas – upierał się Sonis. –
Albo kiedyś byli, albo ingerują od czasu do czasu.
– Mogą więc sprowadzać natchnienie, przyspieszać
rozkwit cywilizacji, ułatwiać życie, wskazywać Drogę,
dopomagać, współtworzyć i walczyć ze zwyczajną
słabością. By osiągnąć swoje egoistyczne czy altruistyczne
cele, wcielają się w ludzi nadzwyczajnych, ale nie
rezygnują z oddziaływania na przeciętnych.
Krótko mówiąc, każdy człowiek może stać się ich
przedstawicielem, albo tylko najwybitniejsze jednostki.
A może to tylko gra wyobraźni?
– Gra wyobraźni – powtórzył Sonis. – O ile wiem,
istnieje hipoteza, że cokolwiek wyobrażamy sobie, istnieje
w rzeczywistości.
– W jakiej rzeczywistości? – Holmezjusz odsunął
talerz z winogronami. – W twojej, w mojej, w ludzkiej,
w rzeczywistości innych, sąsiednich układów słonecznych?
Niegdyś palono na stosie czarownice, jakoby nawiedzane
przez diabła, ginęli wielcy uczeni, bo wyprzedzali swoją
epokę. O kontakty z siłami nieczystymi czy
236
nadprzyrodzonymi posądzano magów, taumaturgów,
wizjonerów, uzdrowicieli.
– Konkludując?
– Śladów domniemanej obecności INNYCH pełno,
jak na plaży po upalnym dniu. Przypływ morza zatrze
wszystkie. Część informacji pozostaje w pamięci,
w świadomości, lecz ciągle przybywają nowe, świeże
ślady. Jak dotąd prowadzą do nikąd.
Rozbłysły reflektory. Rozpoczął się akt drugi. Scena
wyobrażała teraz wnętrze pracowni naukowej, uczeni
prowadzili badania, potem defilowali aktorzy
w kostiumach kwiatów i zwierząt. Ekspert komentował:
– ONI mogą być wirusami, owadami, rybami,
delfinami, ptakami, kotami i wszelkimi zwierzętami,
począwszy od dinozaurów. Nie wolno zapominać
o bajecznych potworach, o sfinksach, gryfach, centaurach;
cyklopach. Potwory i widziadła, poczciwe i okrutne,
zabawne i wzbudzające grozę, niejednokrotnie odwiedzały
Ziemię… w fantastycznych opowieściach i legendach.
Na scenie zjawił się aktor w barwnym kostiumie
smoka.
– Otóż to – ucieszył się ekspert. – Smok! O samych
smokach można napisać grubą księgę. Majowie czcili
Kukulkana, Węża Pierzastego. Aztekowie Quetzalcoatla,
który według ich wierzeń stanowił połączenie dwóch
pierwiastków, boskiego i ludzkiego. Od Węża Pierzastego,
fruwającego smoka – do bóstwa jeden krok.
– Od mrówek do smoków – wymruczał Sonis. –
Prawdziwa menażeria.
Zwierzęta skryły się za kulisami, by ustąpić miejsca
stworom fantastycznym. Przez scenę defilowali teraz
Marsjanie – zielone ludziki z czółkami, kangury, węże,
237
olbrzymie pszczoły, pająki, ośmiornice z ludzkimi
głowami.
– Prawdziwy karnawał – Holmezjusz oklaskiwał
najoryginalniejsze kostiumy. – Brawo! – wołał. –
Cudowne! Kapitalne! Fantastyczne! Co za maszkary!
Sonis obserwował przyjaciela i powtarzał pytanie:
– Czy wśród tych tłumów odnajdziesz prawdę?
Ekspert uśmiechał się w odpowiedzi, nie odrywając
oczu od barwnego widowiska. Podczas drugiej przerwy
Sonis zaprosił do loży autora fantastycznego
przedstawienia.
– Samsara trzeci akt nazwał „UCZTĄ BOGÓW
I LUDZI” – powiedział gospodarz.
– Będziemy zatem ucztować – rzekł Holmezjusz.
Zanim zapłonęły światła na scenie, rozległa się
organowa muzyka. Melodia płynęła z oddali, wypełniała
przestrzeń nad amfiteatrem. Po kilku minutach elektronowe
organy ucichły. Dały się słyszeć piszczałki i bębny,
błysnęła sztuczna błyskawica, zadudnił grzmot. Zaszumiał
wiatr w liściach niewidzialnych drzew. Zakwiliły ptaki.
Przy dźwiękach fanfar bogowie zasiadali do uczty.
– W starożytnym Sumerze – komentował Samsara –
kojarzono bogów z gwiazdozbiorami i gwiazdami.
Gwiazda i bóg w piśmie sumeryjskim oznacza to samo.
Oto główne bóstwa zasiadają przy stole: bóg nieba – An,
bóg ziemi – Enlil i bóg wody – Ea.
– Kim jest ten człowiek, którego wprowadził Ea? –
zapytał Sonis.
– Człowiek sprawiedliwy, Ziusundra, który na
okręcie zbudowanym według wskazań boga wody przeżył
sumeryjski potop. – Samsara umilkł, na scenie pojawili się
nowi bogowie.
238
– Babilońscy władcy nieba – informował autor –
bogowie słońca i księżyca: Szamasz i Sin, bogini Isztar,
uosobienie planety Wenus, Marduk czyli planeta Jowisz,
Saturna wyobraża bóg Ninurt, Merkurego – Borsippie.
Teraz zajmują trony bogowie asyryjscy z bogiem
najpotężniejszym – Assurem.
Zmiana melodii i świateł zapowiadała nadejście
nowych bogów. Samsara mówił:
– Chińskie bóstwa niebieskie są równoznaczne
z terminem „wielkie niebo”. W okresie Szang-In król był
„synem nieba”, „reprezentującym boga – niebo na Ziemi.
Ponowna zmiana melodii.
– Bogowie egipscy – Samsara uśmiechnął się
wyraźnie zażenowany – wybaczcie – przepraszał. –
Mógłbym z powodzeniem darować sobie te komentarze.
– Rozpoznałem Amona i innych bogów przemówił
ekspert. – Chętnie jednak słucham twoich informacji.
Jesteśmy świadkami gigantycznej uczty. Nietrudno
odgadnąć, że zobaczymy wkrótce bogów greckich
i rzymskich, bóstwa z dalekich Indii.
– Również bogów azteckich – uzupełnił Samsara –
posłuchajcie pięknej legendy. Opowie ją narrator,
występujący w roli gospodarza uczty, człowieka Trzech
Czasów: Przeszłości, Teraźniejszości i Przyszłości.
Przyćmiono światła, kapłani zapalili ognie ofiarne,
narrator recytował:
„Bądźcie pozdrowieni, bogowie świata i ludzi:
TEZCATLIPOCA Czerwony, Czarny, Biały i Niebieski”.
Chór odpowiedział:
„Niech będą pozdrowieni”.
Narrator kontynuował:
– Zachodem włada planeta Wenus, Wschodem
239
Mixcoatla – bóg gwiazd. Południem – bóg urodzaju
Macuihcochit i bóg wiosny Xipe, Północą mroczną
i koszmarną rządzi pan śmierci, imieniem Mictlantecuhtli.
Gospodarz uczty podniósł głos:
– Czy wiecie, kim był wszechpotężny Tezcatlipoca?
To bóg ciemności okresu Czterech Jaguarów, opiekun
czarowników i czarnej magii. Czcili go ludzie olbrzymy.
Na scenę wbiegli dwaj tancerze w barwnych
strojach azteckich wojowników. Narrator mówił:
– Z bogiem ciemności walczy Wąż Skrzydlaty.
Walczy i zwycięża. Pokonany bóg spadł z nieba do wody
i przeobraził się w jaguara, który pożerał ludzi. Potem
nastała epoka Czterech Wiatrów, na niebie rozbłysło nowe,
wspaniałe słońce. Bóg ciemności znowu walczył z bogiem
jasności, walka ta wyzwoliła złe żywioły, huragany i burze.
Większość ludzi zginęła, pozostałych rozgniewane niebo
przemieniło w małpy. Bóg ciemności i deszczu triumfował.
I rozpoczęła się trzecia epoka, Czterech Deszczów.
Pokonany bóg – Skrzydlaty Wąż, na nowo podjął walkę,
w czasie której spadł na ziemię deszcz ognisty. I znowu
ginęli ludzie, a niektórzy przemienili się w ptaki. Nadeszła
czwarta epoka – Czterech Wód. Bóg ciemności wywołał
potop, ludzie potonęli, inni ulegli nowej metamorfozie.
Chroniąc życie upodobnili się do ryb. Quetzalcoatl osuszył
ziemię, przywrócił jasność. W słońcu powstało nowe
pokolenie szczęśliwych.
Narrator pokłonił się bogom i odszedł.
– Finał – szepnął autor widowiska.
Pogasły wszystkie światła. Panteon bogów
przysłoniła błękitna zasłona, ciemniejąca z każdą chwilą aż
do głębokiej czerni Kosmosu. Wokół gwiazd krążyły
planety, po Mlecznej Drodze przesuwały się obłoki materii
240
międzygwiazdowej, z wirujących mgławic powstały nowe
światła. Wszechświat pulsował życiem. Nagle czarna
kurtyna pomknęła w górę, bogowie zstąpili z wysokości
kosmicznych, zmieszali się z ludźmi. Nie sposób już teraz
rozpoznać kto człowiek, a kto bóstwo.
Ulice wypełnił tłum przechodniów.
– I co o tym myślisz? – Sonis zwrócił się do
eksperta.
– Jak z tego bezkresnego oceanu wyłowić prawdę
o NICH? Jak odpowiedzieć na pytanie gdzie ukryli się?
Pod jaką postacią? W czyjej występują roli? Co
reprezentują? Czy jasność, czy ciemność? Czy jedno
i drugie? Czy toczą walkę w nas, czy poza nami? Czy
uczestniczymy w tej bitwie? Czy możemy wpłynąć na jej
przebieg? To widowisko – mówił Holmezjusz – ta opera
fantastyczna, ten pokaz zwierząt, ludzi, bogów i Kosmosu
nasuwa konkluzję: ONI mogą istnieć wszędzie, jeśli więc
są wszechobecni, wystarczy wyciągnąć rękę, by ich złapać
– co powiedziawszy, ekspert ujął pod ramię autora
spektaklu, Samsarę. – Przyznaj się, ty jesteś NIMI. – Na co
młody człowiek odpowiedział z uśmiechem:
– Nie, ty jesteś NIMI, bo ONI są tobą.
Sonis napełnił nektarem trzy kielichy.
– Ja jestem NIKIM – oświadczył – bo ONI nie
istnieją. Sami decydujemy o swoim życiu, dlatego jesteśmy
jak bogowie i jak ludzie. Proponuję wznieść toast za
zdrowie Holmezjusza.
– Przecież nie rozwiązałem zagadki?
– I dlatego wznoszę toast za twoje zdrowie i twoją
pierwszą porażkę, która jest jednocześnie zwycięstwem.
– To nielogiczne – stwierdził ekspert.
– Możemy od czasu do czasu, ot, tak dla
241
wytchnienia pozwolić sobie na brak logiki – zakończył
Sonis.
Wylądowali na bezkresnej płaszczyźnie. Dowódca
ekspedycji oznajmił:
– Oto kres naszej ośmioletniej podróży. Dotarliśmy
szczęśliwie do Ziemi. Tak nazywa się ta planeta. Żyją tutaj
Rozumni. Sądzę, że te istoty są podobne do nas.
Prawdopodobnie reprezentujemy dwie niemal identyczne
cywilizacje.
Stali w zwartej grupie na czerwonej płycie przed
gwiazdolotem, oczekując na gospodarzy.
Nagle usłyszeli potężniejący szum i runął na nich
olbrzymi, kulisty, śnieżnobiały pocisk. Nikt nie zdołał się
uratować.
Sławny tenisista Roden podniósł z kortu statek
kosmiczny wielkości małego palca.
– Zabawka na korcie?! – zawołał oburzony. – Nic
dziwnego, że serwowana piłka zmieniła w ostatniej chwili
kierunek. Zamiast w kort uderzyła w samolocik czy coś
w tym rodzaju.
Gospodarz Strefy Południowej powiedział do
Holmezjusza:
– To byli przedstawiciele Mądrzejszych od nas.
Godny pożałowania wypadek. Nie przewidziano, że
wylądują na korcie tenisowym.
– Przerywając drugą rundę turnieju tenisowego
Pięciu Kontynentów. – Ekspert posmutniał. – Gdy mistrz
świata, Roden dowiedział się, kogo niechcący unicestwił,
zemdlał. Długo nie mogli go docucić. Jak sądzisz, czy
wznowią turniej?
242
Sonis milczał. Przywieziono przed chwilą
w szklanym pojemniku piłkę tenisową – corpus delicti
mimowolnej zbrodni.
– Czy będzie wystawiona na pokaz publiczny? –
zapytał Holmezjusz.
– Co za pomysł? – oburzył się gospodarz Południa.
– Schowam ją do kasy pancernej na samym dnie skarbca.
– A potem powiesz do mnie: „Szukaj! Szukaj! Za
wszelką cenę musimy zdemaskować przedstawicieli innej
cywilizacji. Nie wolno bagatelizować niebezpieczeństwa.
ONI są groźni i nieobliczalni. Szukaj! Szukaj!”
– Odchodzisz?
– Wracam do moich kwiatów – odparł ekspert –
wyhodowałem nowy gatunek storczyków. Są bardzo
wrażliwe. Nie znoszą głosów ludzkich, purpurowe płatki
bledną i więdną. Dobrze natomiast znoszą dyskretną
muzykę. Zasypiają przy kołysance.
Śmiech Holmezjusza spłoszył wróble. Poderwały się
do krótkotrwałego lotu. Z gałęzi klonu obserwowały
uważnie eksperta, który kroczył wolno aleją miejskiego
parku. Nieco przygarbiona sylwetka malała zgodnie
z prawami perspektywy, aż zniknęła między krzewami
magnolii.
Sławny tenisista Roden przegrał z o wiele słabszym
Gomezem. Mecz trwał cztery godziny – Wszystkie moje
serwy były słabe – usprawiedliwiał się były mistrz świata –
ani jednego „asa”. Prześladują mnie natrętne myśli.
– Jakie? – zapytał reporter.
– Że znowu zbombarduję gwiazdolot.
243
Fantastyczny świat
– Świat jest cudowny – stwierdził autorytatywnie
Jan Paweł Kierrot i nieco pobladł. – Świat jest wspaniały –
powiedział głośniej i poczerwieniał. – Świat jest
fantastyczny – stwierdził ponownie, blednąc. -
Kocham cały świat – wyznał i zarumienił się. –
Uwielbiam! – zawołał. – Chciałbym objąć go i przytulić do
serca.
– Cały świat? – zdziwił się uczeń Jana Pawła
Kierrota.
– Calutki, od bieguna do bieguna.
– Mistrzu – rzekł coraz bardziej zdziwiony uczeń. –
To przecież niemożliwe. Człowiek z trudem obejmuje
stuletnie drzewo, niełatwo objąć dziewczynę, gdy pulchna
i nadmiernie zaokrąglona, a co tu dopiero mówić o całym
świecie?
– Biada tym, którzy nie pojmują przenośni.
– Kiedyś powiedziałeś, mistrzu: „Biada tym, którzy
we wszystkim doszukują się przenośni i ciągle czytają
między wierszami, przeinaczając sens oczywisty według
własnego widzimisię”.
– Jedno nie przeczy drugiemu. I jedno, i drugie
trzeba rozumieć. Gdy powiem: „płonę ze wstydu”, nie
wzywaj straży pożarnej, gdy natomiast przeczytasz zdanie:
„Teodor to wyjątkowy niedołęga”, nie bierz tego do siebie,
244
bo wielu Teodorów żyje na tej planecie Czy wyrażam się
w sposób zrozumiały?
– Lecz kiedy Teodor czyta, że Teodor to niedołęga,
sądzi, że o nim mowa.
– Nic gorszego przymierzać wszystko do siebie,
mierzyć innych własną miarą. Nie ty jeden egzystujesz na
Ziemi. Gdy opiewam wdzięk i urok pięknej kobiety, nawet
najbrzydsze zaczepiają mnie na ulicy, mówiąc: „Chociaż
nie nazwałeś bohaterki swego poematu po imieniu,
odgadłam bez trudu, że to o mnie mowa”. Bywa, że
wyśmieję w satyrycznym wierszu słabostki koniuszego
króla Ludwika, tracę najlepszych przyjaciół wśród
hodowców koni, stajennych, dżokejów, a także wśród
Ludwików i monarchistów. Natomiast poklepują mnie po
plecach bonapartyści, a wrogowie Ludwików i przeciwnicy
koni zapraszają do swoich domów, częstując obfitymi
obiadami. Wznoszą wówczas toasty za mój rozum, talent
i dowcip godny najwyższego uznania.
– A kogo w rzeczywistości miałeś na myśli, pisząc
o słabostkach koniuszego króla Ludwika?
– Koniuszego króla Ludwika – odparł Jan Paweł
Kierrot, wywołując ogólną wesołość.
– Ten śmiech – przemówił, uciszywszy
rozbawionych uczniów – ten śmiech jak najgorzej o was
świadczy, bo chociaż mówiłem serio o koniuszym, wy
sądzicie, że żartowałem. Świat naprawdę jest cudowny.
Nowy wybuch śmiechu sprawił, że Jan Paweł
Kierrot podniósł się, odsunął taboret, który uczniowie
ustawili w chłodnym cieniu pod rozłożystym jesionem
i oświadczył zatroskany:
– Ja głęboko w to wierzę, świat jest cudowny,
wspaniały, fantastyczny. Uszanujcie moją wiarę, więcej –
245
moje święte przekonanie, tak jak ja szanuję, mimo
wszystko, wasze poczucie humoru. Jego źródłem jest
skłonność do uproszczeń i uogólnień. A inklinacja do
komplikowania najprostszych problemów stanowi często
przejaw nadmiernej powagi.
– Używasz często słowo „często” – stwierdził jeden
z siedemnastu uczniów, bo tylu właśnie rozsiadło się na
trawie pod jesionem – a niekiedy słowa „niekiedy”, „od
czasu do czasu”.
– Słusznie – odrzekł Jan Paweł Kierrot – słowa
„zawsze”, „nigdy” i „na pewno” są bardzo niebezpieczne.
A teraz proponuję spacer.
Od czasu do czasu warto rozprostować nogi.
– Jaki wybierzesz kierunek? – zapytał uczeń, który
dotąd nie zadawał żadnych pytań.
– Chodźmy po prostu przed siebie, aż dojdziemy do
skraju tej puszczy.
Jan Paweł Kierrot szedł pierwszy, za nim gromada
uczniów. Słońce wędrowało po niebie, i tak razem podążali
w tym samym kierunku, ku zachodowi. Doszli wreszcie do
miejsca, gdzie nie było ani jednego drzewa, tylko trawa
i margarytki. Skończył się las, ucichł świergot ptaków.
Bezszelestnie przelatywały jasnożółte motyle, zwane
paziem-żeglarzem. Uczeń, który najczęściej zadawał nie
zawsze najmądrzejsze pytania, rozejrzał się uważnie
dookoła, potem pochylił się i patrząc w dół, jakby
spoglądał z wielkiej wysokości, zawołał:
– Tam przepaść!
– Co ty wygadujesz? – uczeń, który zadawał pytania
od czasu do czasu, podszedł do krawędzi trawnika
i gwałtownie cofnął się. – Nic nie rozumiem – wybełkotał.
– Ten las, te łąki unoszą się wysoko nad Ziemią. Pod nami
246
wioski, rzeki, pola uprawne i stada owiec. Takie
malusieńkie – podsunął pod nos mistrza brudny palec. –
Jak paznokieć. Boję się – wymamrotał. – Bardzo…
Jan Paweł Kierrot położył się na trawie i wolno,
wolniusieńko przyczołgał się do krawędzi.
– A! – jęknął wytrzeszczając oczy. – Cud
prawdziwy! Ten las, te drzewa, łąka szybują niczym
zaczarowany „latający dywan” nad chmurami.
– Przecież ty, mistrzu, nie wierzysz w cuda –
odezwał się najinteligentniejszy z uczniów – czy mamy do
czynienia z metaforą czy z „niewiadomoczym”?
– Spróbujmy rzecz rozważyć spokojnie – wystękał
mistrz. Leżał na brzuchu, co utrudniało rytmiczne
oddychanie. Słyszał, jak trawa rośnie, bo zielone źdźbła
łaskotały go w uszy, ale jego słowa docierały do uczniów
zniekształcone.
– O jakiej mówisz wojnie? – zapytał przygłuchy
uczeń, który najczęściej zadawał najgłupsze pytania.
– Widzę wioskę – informował Jan Paweł – widzę
ludzi, którzy tańczą dookoła czegoś, czego nie umiem
rozpoznać, bo dym ogniska przysłania obraz.
– Oni tańczą dookoła człowieka przywiązanego do
pala – do krawędzi przyczołgał się uczeń najlepiej
rozwinięty fizycznie. Miał orli wzrok i mięśnie gladiatora.
– Pod palem rozpalono ognisko.
– Pora wieczerzy – przypomniał wiecznie głodny
uczeń. – Słońce za chwilę zniknie za horyzontem.
– To zamierzchła przeszłość – komentował mistrz. –
Od dawien dawna ludzie nie przywiązują do pali innych
ludzi. Bo i po co?
– Ten człowiek przywiązany do pala to pacjent,
dookoła niego tańczą szamani. On ma słabe nogi, bardzo
247
słabe, nie może stać, dlatego go przywiązali – tłumaczył
uczeń średnio inteligentny. – Ten człowiek cierpi na
zimnicę, dlatego rozpalili ognisko, by go rozgrzać. Tańczą
i śpiewają, bo pragną rozweselić swego brata. Świat jest
cudowny.
– Oglądamy metaforę – oznajmił uczeń bardziej
inteligentny. – Kosmos niekiedy przemawia do nas
metaforami. Człowiek ciągle jeszcze jest przywiązany do
Ziemi i chociaż płonie przed nim ogień, światło wiedzy, nie
rozumie sensu własnego istnienia. Krąg tancerzy to symbol
ludzi krążących wokół niego, symbol toczącego się życia.
Ogień przepali sznury, uwolni człowieka… Nie –
zreflektował się uczeń – ogień go przypiecze. Wtedy
odczuje rozkosz swego trwania. Ból przywróci mu
przytomność i razem z innymi pocznie tańczyć.
Życie to wieczny ruch, krążenie dookoła czegoś.
– Nonsens! – zawołał uczeń najinteligentniejszy. –
Oni tańczą dookoła jeńca. Dwa plemiona walczyły ze sobą.
Ten przy palu to wódz pokonanych.
– Raczej misjonarz – odezwał się uczeń-mistyk –
widzę aureolę męczeństwa nad jego głową.
Z krzaków otaczających polanę wyskoczyło kilku
ludzi. Dźwigali kamerę filmową, reflektory i reżysera,
który zemdlał w czasie pracy.
– Wody, wody! – wrzeszczał asystent. – Co za
piekielny upał!
Las unoszący się nad Ziemią zasłonił słońce, począł
padać drobny deszcz. Inspicjent uwolnił aktora
przywiązanego do pala. Statyści w roli wojowników zgasili
ognisko i zniknęli w drzwiach baru na kółkach.
Jan Paweł Kierrot powiedział do uczniów:
– Oto do czego prowadzi metaforyzowanie.
248
Ustawicie dziesięciu ludzi wokół sześcianu
w sześciu kolorach i każdy będzie widział inaczej to samo.
Jasne?
– Do pewnego stopnia – odparł uczeń-filozof. –
Proszę nam wytłumaczyć, jakim cudem ten las oderwał się
od Ziemi i szybuje nad górami niczym zaczarowany
kobierzec. Jak to sobie wytłumaczyć? Jeśli nie mamy do
czynienia z metaforą, to z czym?
– Z oczywistym faktem – odrzekł mistrz. – Ten las
istnieje tak, jak my istniejemy.
– Fruwający las, kilka hektarów latającego lasu, nie
licząc polanek i łąki? – dziwili się uczniowie.
– Wielkość lasu nie ma żadnego znaczenia –
zapewnił Jan Paweł – czy jedno fruwające drzewo jest
mniejszym absurdem od stu latających drzew?
– Czy ten las opada czasem na Ziemię?
– Naturalnie – Jan Paweł Kierrot nie miał
wątpliwości. – Drzewa wracają do swoich korzeni.
Wcześniej czy później wracają, daję słowo. Ach! – mistrz
podniósł głowę. Białe chmury sunęły po niebie. – Świat
jest rzeczywiście fantastyczny!
249