Chruszczewski Czesław Miasto nie z tej planety

background image

Czesław Chruszczewski

Miasto nie z tej

planety

Opowieści fantastyczne



1

background image

„Pusta przestrzeń jest jak królestwo, a Niebo

i Ziemia to indywidualna istota w tym królestwie. Na
jednym drzewie rośnie wiele owoców, a w jednym
królestwie żyje wielu ludzi. Jak nieroztropnie byłoby
przypuszczać, że oprócz Nieba i Ziemi, które możemy
zobaczyć i oglądać każdego dnia i każdej nocy, nie ma
innych Niebios i innych Ziem.”

(Teng Mu XIII wiek)


2

background image

Zwierciadło Trzech Czasów


Wstęp do prologu

Najchętniej i najczęściej rozpoczynamy wszelkie

pytania magicznym słowem: DLACZEGO? Dziecko
i starzec pragną wiedzieć:

DLACZEGO.

DLACZEGO urodziłem się?

DLACZEGO żyję?

DLACZEGO umieram?

DLACZEGO świeci słońce?

DLACZEGO gaśnie słońce?

Dlaczego towarzyszy nam przez całe życie

„Dlaczego” – pragnie wiedzieć uczeń Pierwszej Klasy i na
pytanie „dlaczego” usiłuje odpowiedzieć profesor, doktor
habilitowany.

Pytanie „dlaczego” wywołuje pragnienie wiedzy.

DLACZEGO świat jest taki, jaki jest?

DLACZEGO człowiek myśli?

– Otóż to! – zawołał jeden z czterech miliardów

myślicieli (według nieco już zdezaktualizowanego spisu
ludności Ziemi. Każdy dzień, każda godzina, każda minuta
zbliżają nas do pięciu miliardów) – DLACZEGO myślę
i co dziwniejsze, DLACZEGO myślę, że myślę?

Dlaczego taką wagę przykłada się do myślenia,

3

background image

skoro bezmyślność jest przyjemniejsza. Myślę, więc
jestem. Dlaczego jestem?

Człowiek postanowił wzbogacić się i począł zbierać

– złote myśli.

„Świat jest tak wielki, że nie ma niczego takiego,

czego by nie było.”

„Noś parasol (antynuklearny) przy pogodzie.”

„Twierdza sentymentów deterministycznych to

antypatia do idei przypadku” (William James Essays).

„Czas przemija, powiadasz? Ach nie! Niestety, czas

stoi, to my przemijamy” (Kenneth G. Denbigh).

„Czas nie zając, nie ucieknie.”

– No właśnie. Zając czy nie zając? A może bestia

apokaliptyczna?

„Zrozumieć istotę Czasu, to zrozumieć wszystko.”

„Czas odmierzamy własnym trwaniem.”

„Szkoda czasu, by zebrać wszystkie złote myśli

o Czasie. A jednak Czas nam dokucza najdotkliwiej.
Mnożą się pytania: DLACZEGO?

Mnożą się w nieskończoność. A propos! Obecnie

uważa się, że promień Wszechświata wynosi około

320 000 000 000 000 000 000 000


Według ogólnej teorii względności Wszechświat był

uważany za skończony i nieograniczony. Jasne? Podobno
Wszechświat zaczął się rozszerzać 13 miliardów lat temu.
DLACZEGO?

– Babciu, a dlaczego masz takie duże zęby?

Należymy zatem do cywilizacji DLACZEGOIDÓW

– DLACZEGOIDZI stale rozwijają się i ustawicznie
mądrzeją. Historia człowieka to historia mądrzenia istoty
ludzkiej. Mądrzejemy i mądrzejemy i końca nie widać tej

4

background image

eksplozji mądrości. Teoria rozszerzającego się
Wszechświata to także teoria „rozszerzania się” rozumu.
Interesują nas modele Kosmosu i model mózgu.

„Zachowajmy do wszystkiego dystans” –

szczerozłota myśl.

Również do własnej historii.

„Szczęście jest ślepe, ale nie jest niewidzialne” (Fr.

Bacon).

Czyżby historia człowieka była historią dążenia do

szczęścia?

Henryk de Saint-Simon pisał m.in.: „Szczęśliwym

można być tylko wtedy, gdy własnego szczęścia szuka się
w szczęściu innych. Ta zasada jest równie pewna
i pozytywna jak ta, że ciało zatrzymuje się lub opóźnia
w swym biegu, jeśli napotka inne ciała pchnięte w kierunku
przeciwnym”.

„Quid extra petilis intra vos positam felicitatem?” –

„DLACZEGO poza sobą szukacie szczęścia, które jest
w was?” (Boecjusz). Bo świat wewnętrzny jest
najrozleglejszy i najmniej znany. Fantastyczny.

Rozpocznijmy próbę eksploracji naszego świata od

zarysu historycznego. Rzut oka na przeszłość, na
teraźniejszość, na przyszłość, na czas uniwersalny.

– Serio? Dlaczego serio?

– Serio nie oznacza poważnie.

5

background image

Zamiast prologu:

Powstał z niczego. Jak Wszechświat, i dlatego tak

bardzo byli do siebie podobni. Z niczego powstać –
zabawne i smutne. Lecz wówczas, w momencie stworzenia,
nie odczuwał ani radości, ani smutku. Wszelkie uczucia
były mu obce. Po upływie kilkuset tysięcy lat reagował na
ciepło i światło. Życiodajny bulion sprzyjał jego
wzrostowi, więc powiększał się i powiększał. Minęło wiele
czasu, epoka przemijała po epoce, aż po raz pierwszy
otworzył oczy. Widział, i był to sukces nie lada. Z wody
wygramolił się na błotnistą plażę, potem pełzał, wygrzewał
się na słońcu, wszedł na najbliższe drzewo, by z niego
skoczyć na sąsiednie, skakał coraz dalej i coraz wyżej, aż
nauczył się fruwać, jednocześnie zatęsknił za spacerami,
łaził więc po lasach, dżunglach, aż zadomowił się tutaj na
dobre. Te początkowo skromne jeszcze osiągnięcia
przewróciły mu nieco w głowie. Poważny zawrót głowy od
sukcesu nastąpił jednak nieco później, gdy nauczył się
posługiwać kijem i przy najbliższej okazji wygarbował
skórę gorylowi, który coraz bardziej spoufalał się. Wszakże
o karierze począł serio myśleć po skrzesaniu pierwszej
iskry. Samodzielnie rozpalił ognisko, wydoił kozę, zagrzał
mleko, zabił królika i upiekł na rożnie. Gorąca strawa
znacznie poprawiła samopoczucie. W rozwijającym się
mózgu zakiełkowała myśl buńczuczna, zuchwała: „Jestem
panem wszelkiego stworzenia”. Oczywiście była to
jednostronna opinia. Nie próbował jej przekonsultować
z jakimkolwiek stworzeniem i chociaż niejednokrotnie
dostawał cięgi od innych, nie zmienił zdania wbrew
rozsądkowi. Ogień dawał mu niewątpliwą przewagę

6

background image

i trzeba przyznać, potrafił to wykorzystać. Dawniej udawał
się na spoczynek, gdy zapadał zmrok. Teraz mógł podumać
przy ognisku, poznając smak wieczoru i urok światła.
Dysponował większą ilością godzin, znużony pracowitym
dniem, odpoczywał, kontemplował nocny krajobraz,
przysłuchiwał się odgłosom dżungli i mądrzał. By uchronić
ogień przed deszczem, przeniósł ognisko do jaskini.
Któregoś wieczoru postanowił utrwalić na ścianie skały
obrazy znanych zwierząt. Udało się, rysunki przetrwały
tysiące lat. Mógł teraz powiedzieć o sobie: „Jestem
artystą”. Powiadają: potrzeba to matka wynalazku. Zmiany
klimatyczne były kłopotliwe od początku świata. Zimne,
północne wichry sprawiły, że począł rozglądać się za
solidnym futrem. Futra skakały z drzewa na drzewo, łaziły
po ziemi. Przywiązał kamień do kija i upolował
jaskiniowego niedźwiedzia.

Źródła oficjalne i mniej oficjalne podają, że

towarzyszka życia pojawiła się w sadzie owocowym
w okresie trudnym do ustalenia. Natomiast z niektórych
źródeł naukowych wiemy, że Matka Natura tworzyła
większość zwierząt parami. Owoce miłości zrywamy po
dzień dzisiejszy. Nie bez przyczyny rozpoczęto już
kolonizację innych planet i eksplorację Kosmosu. Ale nie
wyprzedzajmy czasu. Nasz niewątpliwy bohater mógł
wreszcie pogawędzić ze swoją drugą połową. Zasób słów
początkowo był skromny, ale wkrótce rozgadali się.

– Dlaczego tak późno wracasz? – zapytała, gdy

wszedł do jaskini objuczony upolowaną zwierzyną,
owocami, warzywami i czymś tam jeszcze.

– Kłopoty z zaopatrzeniem – wymruczał – pół dnia

goniłem dzika. Dopadłem go wreszcie. Bestia! Pilnuj
ognia! – wrzasnął. – Przygasa. Część uwędzimy, część

7

background image

upieczesz, słoninę wytopisz.

Ugryzła go w ucho, co oznaczało, że ma ochotę na

co innego. Miłość uczyniła go szczęśliwym, przynajmniej
początkowo. Wkrótce stworzyli razem nowe istnienie.
I życie potoczyło się dalej wartkim nurtem.

Trzeba było małego bawić. A to oswojoną

wiewiórką, a to noszeniem na barana, a to zabawką. Strugał
fujarki, patyczki, aż któregoś dnia wystrugało się kółko.

A gdyby tak powiększyć kółeczko i zrobić z niego

koło? Głowił się i mozolił nad tym wynalazkiem bardzo
długo. Realizacja pomysłu nastręczała wiele trudności.
Skoro po iluś tam wieczorach pokonał wszystkie trudności,
począł przy pomocy kół coraz szybciej podróżować.
Obserwując lot ptaków doszedł do przekonania, że
powinien skonstruować skrzydła. Pierwsze próby wypadły
fatalnie, ale nie ustawał w korygowaniu błędów
konstrukcyjnych, aż wreszcie oderwał się od ziemi.
Najpierw szybował na wysokości kilku metrów, potem
kilku tysięcy, potem… lecz zanim do tego doszło…

Maczugę przerobił na topór kamienny, topór ustąpił

miejsca mieczom z brązu, z żelaza, ze stali. Legendy
opowiadają, że wykuł miecz, po czym spiłował ostrze,
opiłki zmieszał z ciastem i karmił tym ptaki, a z odchodów
ptasich wytapiał miecz doskonały: mimung. Sam doszedł
do tego, że kwasy żołądkowe ptaków i wapno znajdujące
się w ptasich odchodach podnoszą jakość mieczów.
Historia broni była Jego historią. Nie ustawał
w poszukiwaniach, aż wynalazł proch, a po pewnym czasie
rozbił atom. (Atom zrewanżował się niebawem i rozbił dwa
miasta.) W wolnych chwilach rzeźbił, rysował, malował,
wznosił wspaniałe budowle, komponował piękne melodie,
grał na rozmaitych instrumentach, tańczył, śpiewał, weselił

8

background image

się i smucił. Pisał wiersze, powieści, dramaty, podróżował
coraz szybciej i coraz dalej, spacerował po Księżycu,
wędrował od planety do planety.

Historia nasza rozpoczyna się (po rozwiniętym

i bardzo skróconym prologu) w chwili, gdy zbudował
gwiazdolot rozwijający szybkość zbliżoną do szybkości
światła, a już myślał o szybkościach nadświetlnych.

Prowadził eskadrę rakiet fotonowych. Od dawna

wiedziano o tym, że pęd upaja. Domyślano się, że w miarę
wzrostu szybkości pogłębia się ekstaza. Lecz nikt nie
podejrzewał, że w ten właśnie sposób przechodzi się w stan
wszechobecności. Na milionach planet, między miliardami
gwiazd. Widział najodleglejsze krańce Kosmosu, mógł
wreszcie ogarnąć myślą bezkres Wszechświata. Był
wszechobecny, przejęty świadomością tego faktu
i kosmicznie spokojny. Zbliżał się do najwyższego punktu,
do ostatecznej granicy. Krzyczał i śmiał się, ale nie uronił
ani jednej łzy. Załogi wszystkich gwiazdolotów przeżywały
szok szybkości Tworzyli jeden wspaniały organizm stale
wzbogacany materią międzygwiezdną, pyłem kosmicznym.
Czas trwał, nie przemijał, przybywało czasu, lecz ani jedna
sekunda nie ginęła. Wzbogacał się z minuty na minutę,
niewidzialna dłoń otwierała bramy do nowych światów, do
innych wymiarów, oglądał krajobrazy stubarwnych krain,
podziwiał nie znane zupełnie kolory, niezliczone odcienie
czerwieni, fioletu, błękitu, do uszu płynął strumień
melodyjnych dźwięków. Nagle zabrzmiał głos maszyny:

– Zbliżam się do absolutnego maksimum. Czekam

na rozkaz zmniejszenia szybkości. Euforia kosmiczna nie
może trwać wiecznie!

Kosmonauta nie zareagował. Maszyna powtórzyła

głośniej:

9

background image

– Czekam na rozkaz zmniejszenia szybkości. Połóż

prawą dłoń na czerwonej klawiaturze.

Dowódca eskadry z trudem rozprostował zaciśnięte

palce, spełnił życzenie maszyny, gwiazdolot począł
stopniowo zwalniać.

– W polu widzenia nieznany układ słoneczny –

poinformował obserwator – sześć planet. Załoga proponuje
kilkugodzinny odpoczynek.

– Więcej szczegółów!

– Planety krążą wokół gwiazdy, Strzały Bernarda.

Sondy sygnalizują w atmosferze trzech planet obecność
metanu, azotu i etanu.

W górnej części atmosfery Zorze Polarne,

intensywna emisja fal elektromagnetycznych. Na
pozostałych trzech planetach, położonych bliżej Słońca,
atmosfera podobna do ziemskiej.

Komputery proponują lądowanie na Drugiej

Planecie.

– Pierwszy wyląduje gwiazdolot-pułapka. –

Dowódca spokojnie wydawał rozkazy, szok szybkości
minął. – Eskadra, pozostanie na orbicie.

Statek kosmiczny nazwany pułapką, sterowany

przez maszyny, łagodnie opadł na rozległą równinę.
Roboty w skafandrach kosmonautów przystąpiły do
zaprogramowanych czynności. Przy pomocy dźwigów
opuszczono dwa gąsienicowe pojazdy, które natychmiast
rozpoczęły badanie najbliższej okolicy, zataczając coraz
większe kręgi dookoła gwiazdolotu.

Wicekosmonauci w kilkunastu punktach ustawili

kamery telewizyjne. Do złudzenia przypominali ludzi
krzątających się wokół statku.

Pierwszy kosmonauta powiedział do załogi:

10

background image

– Nasi zastępcy są znakomici w roli kosmonautów.

Czy ktokolwiek odgadnie, że to roboty? Ruchy niemal
płynne. Stąpają ciężko, bo tu ciążenie większe niż na
Ziemi. Jak myślicie, co wpadnie w pułapkę? Bo ta planeta
posiada atmosferę sprzyjającą życiu. Intuicyjnie
wyczuwam obecność żywej materii.

– Nie odebraliśmy – przemówił astrobiolog –

żadnych sygnałów, które by potwierdziły twoje przeczucia.

– Ty żywą materię widzisz w marynarce albo

w lśniącym kombinezonie – mówił dowódca. – Myślimy:
istoty inteligentne, i w tejże chwili widzimy istoty ludzkie,
no, może trochę inne, ale bardzo podobne.

– Spotkaliśmy przecież podobnych do nas

mieszkańców innych planet – przypomniał uczony.

– I najczęściej okazywało się, że przed tysiącami lat

ich przodkowie opuścili Ziemię.

– Uwaga. – przerwał dialog obserwator. –

W odległości trzydziestu metrów od gwiazdolotu pojawił
się jakiś mglisty kształt.

– Obłok, nie obłok – mruczał pierwszy kosmonauta.

– To coś dopiero kształtuje się, wydłuża, rozszerza, kontury
stają się wyraziste… – Umilkł.

– Tak, coraz bardziej wyraziste – przyznał

astrobiolog – coraz bardziej podobne do gwiazdolotu-
pułapki.

Po minucie dowódca eskadry powiedział cicho:

– Bardzo wiernie skopiowali statek. Dobra robota.

– Nie – zapomnieli o kosmonautach, o pojazdach –

mówił uczony – stworzyli doskonałe kopie.

– W jakim celu? – zapytał obserwator.

– Czas pokaże – odparł Pierwszy. – Jak powinni

zareagować nasi zastępcy, roboty, występujące w roli

11

background image

ludzi? Powinny przerwać wszystkie swoje czynności
i podejść bliżej do reprodukcji.

– Już wydałem taki rozkaz – oświadczył

kosmonauta sterujący maszynami. – Roboty przerwały
realizację programu, za chwilę podejdą do drugiego
gwiazdolotu i spróbują nawiązać kontakt ze swoimi
kopiami.

Okazało się jednak, że nawiązanie kontaktu jest

niemożliwe. Gwiazdolot nagle zniknął, zniknęły również
reprodukcje pojazdów i robotów.

– Wylądowaliśmy na planecie iluzjonistów –

żartował uczony. – Rakieta znikła niczym królik
w cylindrze.

– Znika również nasz gwiazdolot! – zawołał

obserwator. – Jeszcze widać zamgloną sylwetką statku,
światła płonące w kabinach…

Silny podmuch wiatru wzniósł obłoki czerwonego

pyłu. Przez kilka minut unosiły się nad niziną, potem wiatr
je rozpędził. Po gwiazdolocie nie pozostał najmniejszy
nawet ślad.

– A jednak pułapka spełni swoje zadanie –

przemówił dowódca. – Wspomniałeś o króliku – zwrócił
się do astrobiologa – tym razem będzie to królik
doświadczalny. Włączyć kamery zainstalowane we wnętrzu
gwiazdolotu.

– Przecież zniknął – przypomniał obserwator.

– Włączyć, włączyć – przynaglał Pierwszy. –

Dlatego właśnie trzeba je włączyć.

I wtedy zobaczyli na ekranach setki identycznych

ludzkich twarzy. Z chaosu dźwięków i szumów filtry
wyodrębniły monotonną melodię dzwonków i dzwonów.
Towarzyszyły jej głuche, arytmiczne dudnienia.

12

background image

– Tłumaczcie! – Dowódca eskadry włączył maszyny

wyspecjalizowane w rozwiązywaniu kosmicznych
sygnałów. – Szybciej!

Komputer bardzo szybko odpowiedział:

– Nie potrafię rozszyfrować dźwięków.

– Popracuj – zachęcał Pierwszy – nie zniechęcaj się.

– Potrzebuję więcej czasu.

– Dobrze już, dobrze. Zależy nam na każdej

minucie.

– W ciągu jednej minuty nie zdołam rozwiązać…

– Szukaj rozwiązania tak długo, dopóki nie

znajdziesz.

– Rozsądna decyzja – komputer zamigotał zielonymi

światłami i przystąpił do pracy.

Po upływie kwadransa zniecierpliwiony dowódca

wezwał głównego inżyniera.

– Oni do nas przemawiają, a my nie rozumiemy. Co

z tym komputerem, specjalistą od szyfrów kosmicznych?

– Otrzymał zadanie przerastające jego możliwości –

odparł inżynier – próbujemy wspólnymi siłami odnaleźć
klucz. Jak dotąd bez efektu.

– Za mądre? – Pierwszy kosmonauta wpatrywał się

w niebieski ekran. – Widziałeś te twarze?

– Tak, jedną twarz wielokrotnie powtórzoną. Blada

i smutna.

– Raczej bez wyrazu. Oho, komputer buczy.

– Albo te dźwięki nic nie znaczą – informowała

maszyna – albo zostałem błędnie zaprogramowany. Za
mało efektów stałościowych, za wiele efektów
dążnościowych.

– Co to znaczy? – Dowódca tracił cierpliwość.

– Efektor – tłumaczył główny inżynier – nazywany

13

background image

efektorem stałościowym, jeśli może osiągnąć swój cel,
jeżeli natomiast nie może…

– Rozumiem – przerwał kosmonauta – a prawdę

powiedziawszy, niewiele rozumiem.

Wolałbym bardziej męską odpowiedź.

– Maszyna jest bezpłciowa – ośmielił się zauważyć

inżynier.

– Naucz ją lepiej ludzkiej mowy. Gdyby

powiedziała, przestańcie zawracać głowę, pocałujcie mnie
w nos, czułbym się lepiej.

– Ta maszyna nie posiada głowy – inżynier

manifestował kamienny spokój – nie ma więc również
nosa.

Dowódca przyłożył wskazujący palec do ust.

Dzwony i dzwonki umilkły, ustało dudnienie, zadźwięczały
jakby cymbałki, jednocześnie na ekranie ukazały się liczby.

– Przemawiają prostszym językiem – odgadł

inżynier. – Tym razem zdołamy to chyba rozszyfrować.

Komputer zasygnalizował:

– Zrozumiałem. Tłumaczę: „Jesteśmy dalszym

ciągiem waszego istnienia, przedłużeniem, olśnieniem,
kontynuacją, rozwinięciem, urozmaiceniem, kolejnym
etapem egzystencji stale doskonalonego intelektu, gdy
rozchylamy kurtynę, widzicie uwielokrotniony obraz
twarzy, odbicie jednego z wielu miliardów mieszkańców
Ziemi, człowieka, który przeglądając się kiedyś w lustrze
powiedział: »Obrzydliwa gęba, aż pojąć trudno, że
cudowny świat toleruje moją obecność«. Upodobaliśmy
sobie tę fizjonomię arcyprzednią, smutną i brzydką,
należącą do istoty ludzkiej nie pozbawionej humoru.
Nosimy maskę, bo jak z wami nawiązać kontakt, w jakiej
postaci pokazać się, by nie stworzyć zbyt wielkiego

14

background image

dystansu? Przez rozsuniętą kurtynę, co również jest
przenośnią, dostrzegliśmy gwiazdolot, zbadaliśmy jego
reprodukcję, zrozumieliśmy wasze obawy, pochwalamy
ostrożność. Wciągnęliśmy do naszego świata oryginalny
gwiazdolot. To archaiczna konstrukcja”.

– Archaiczna! – zdenerwował się główny inżynier. –

Rozwija szybkość zbliżoną do szybkości światła.

– „Rakiety kwantowe – tłumaczył komputer – są

przykładem, że poszukiwania ludzi poszły w niewłaściwym
kierunku. Sporo wiecie o czasie, o przestrzeni,
o względności czasu, hiperprzestrzeni, a drepczecie
w miejscu. Przecież dostrzegacie, że niemożliwe często
przeistacza się w możliwe. Dysponujecie wszystkim, czym
dysponuje Kosmos, i ciągle nie umiecie wyciągać
prawidłowych wniosków. Obejrzeliśmy gwiazdolot,
powróci na swoje miejsce.

Przypadkowy postój w tym układzie słonecznym

powinien okazać się szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
Tutaj kurtyna jest cieńsza, nieomal przezroczysta i nam
łatwiej ją rozsunąć niż w pobliżu starej Ziemi.”

Błękit ekranu pociemniał. Kosmonauci zobaczyli

lekko uśmiechnięte twarze, potem obraz gwiazdolotu na
równinie.

– Co proponujecie? – zapytał dowódca, zwracając

się do wszystkich kosmonautów.

– Lądowanie! – zabrzmiała jednomyślna odpowiedź.

Człowiek wspinał się i wspinał po drabinie

własnego rozumu, doskonaląc metody tej wspinaczki.
Ogarniał umysłem, wzrokiem, słuchem, dotykiem,
smakiem i węchem rozszerzającą się przestrzeń, jego ruchy
stawały się coraz pewniejsze.

15

background image

Od lądowania gwiazdolotów na planecie, krążącej

dookoła gwiazdy – Strzały Bernarda, minęło czterysta lat,
licząc według czasu Ziemi. Kosmonauci zadomowili się
w gościnnym układzie. Na trzech planetach zbudowano
stacje badawcze, ustawiono na najwyższym wzniesieniu
radioteleskopy. Między planetami kursowały rakietobusy.
Na orbitach zawieszono satelity telewizyjne. Nikt nie
oszczędzał sił. Maszyny sterowane przez ludzi
konstruowały kolejny model chronoperyskopu, który
powinien umożliwić przeniknięcie przez kurtynę czasu.

Nie było to proste. Chronoperyskop płatał figle.

Maszyny odmawiają posłuszeństwa zwłaszcza wtedy, gdy
człowiek nie umie obchodzić się z nimi. Wystarczy
niekiedy drobiazg, złe ustawienie, błąd w programowaniu,
wadliwe manipulowanie czy też zaniedbania
w konserwacji. Wreszcie usunięto usterki. Aparat
funkcjonował. Pierwszy spojrzał w okrągły ekran
konstruktor aparatu. Początkowo nie mógł rozróżnić
szczegółów, obraz był zamglony, nie pomogło przecieranie
rękawem ochronnego szkła.

Zmętnienie ustąpiło i wówczas konstruktor zobaczył

złodzieja okradającego pasażera autokaru wycieczkowego.
Ofiara zdrzemnęła się nad „Timesem”. Konstruktor mimo
woli krzyknął:

„Obudź się! Uważaj, złodziej!” Pasażer oddalony

o sześć lat świetlnych od konstruktora nie usłyszał
ostrzeżenia. Natomiast krzyk zaalarmował dowódcę
eskadry gwiazdolotów, który obecnie objął także
stanowisko kierownika potrójnej bazy.

Kosmonauta wszedł do kabiny i zapytał o powód

krzyku, a gdy konstruktor wytłumaczył przyczynę swojej
reakcji, kierownik wezwał głównego inżyniera i kilku

16

background image

innych ekspertów.

Dlaczego chronoperyskop przekazał obraz z Ziemi?

Dlaczego wyodrębnił z Czasu Przeszłego złodzieja, postać
dawno minionej epoki? Przeniesiono chronoperyskop na
sąsiednią planetę.

Tym razem konstruktor zobaczył swoją twarz.

Gdy przed ekranem stanął kierownik bazy, ujrzał

swoje oblicze. Rzeczywistość odbijała się w ekranie jak
w lustrze. Aparatura ukazywała Czas Teraźniejszy. Dopiero
na trzeciej planecie chronoperyskop umożliwił spojrzenie
w przyszłość. Kosmonauci zobaczyli Wojnę Trzech Planet.
Bez trudu rozpoznali siebie. Dawna załoga eskadry
gwiazdolotów, podzielona na trzy zespoły, prowadzące
badania Kosmosu na trzech planetach układu słonecznego
Strzały Bernarda, wiodła długotrwały i zaostrzający się
spór o to, co winien ukazywać chronoperyskop, czy
przeszłość, czy teraźniejszość, czy przyszłość? – Każda
grupa zajmowała się innym czasem i pragnęła za pomocą
genialnej maszyny zgłębić wszelkie tajemnice badanego
okresu. Kłótnie przemieniły się w bijatykę, bijatyka
w bitwę, bitwa w wojnę. Wojujące strony zniszczyły
chronoperyskop, a przy okazji trzy stacje i gwiazdoloty.

Po tym spektaklu kosmonauci długo nie mogli

zasnąć. Następnego dnia eskadra opuściła planety wirujące
wokół gwiazdy-Strzały i wyruszyła w dalszą podróż.
Chronoperyskop zdemontowano, a jego części posłużyły
do skonstruowania kilkudziesięciu kołysek. Zgodnie
z programem nowe pokolenie kosmonautów przejmie
w odpowiedniej chwili stery statków.

Podróż ta trwać będzie wiecznie, przecież ciągle

odradzający się człowiek jest również wieczny. Od czasu
do czasu, gdy gwiazdoloty przekraczają szybkość światła,

17

background image

gdy szalony pęd uskrzydla i nasyca przestrzeń jaskrawą
jasnością, ktoś szepce do uszu wspaniałych zdobywców
Kosmosu: „Uważajcie, by nie wrócić do punktu
wyjściowego”.

Wszystko zależy od kształtu Wszechświata.

Chyba że kiedyś nauczymy się kształtować Kosmos.

Myśl ludzka, szybsza od światła, dotrze kiedyś do tego
miejsca, z którego widać CAŁOŚĆ. Istota, która powstała
z niczego, pocznie tworzyć nowe światy, zmieniać orbity
planet, gasić i zapalać słońca. Będzie to początek
uczłowieczenia Wszechświata, albo prolog epilogu.

* * *

Człowiek potarł zarośnięty podbródek i wyjrzał

przez okno. Na czarnym niebie lśniły po staremu gwiazdy.
Księżyc wędrował wysoko nad chmurami, spóźniony
przechodzień nieco chwiejnym krokiem wracał do domu.
Podmuch wiatru strącił na ulicę dachówkę, płosząc dwa
koty.

– A kysz! – wymamrotał pielgrzym wieczorny,

a ponieważ wdepnął w kałużę, dodał z głębokim
przekonaniem: – Z wody powstałeś i w wodę się obrócisz.

Jak gdyby na potwierdzenie tych słów błysnęło,

zagrzmiało i począł padać drobny deszcz, który po kilku
sekundach przemienił się w ulewę.

– Potop! – wymruczał przechodzień i podniósł

kołnierz marynarki. – Znowu potop!

18

background image

Miasto nie z tej planety


Lśnił i błyszczał w pełnym słońcu, aż oczy bolały od

blasku, który opromieniał jego wspaniałą postać od stóp do
głowy: migotały złociste ostrogi, białe światła tańczyły na
czarnych, lakierowanych butach z cholewami, połyskiwała
srebrem szabla, wszystkimi kolorami mieniły się
brylantowe gwiazdy orderów. Szmaragd wielkości kurzego
jajka przytrzymywał pióropusz na stalowym szyszaku.

Adiutant podał mu perspektywę i chrząknął.

– Mów, mów, nie znoszę tych wstępów.

– Przed nami dolina, Wasza Wysokość.

– Istotnie, stoimy na wzgórzu.

– W dolinie dostrzeżono miasto.

– Tak, widzę, domy otoczone murem. Dostrzegam

bastiony, toż to forteca.

– Warowny gród, Wasza Wysokość.

– Nie pierwszy i nie ostatni na naszej drodze.

– Lecz tego miasta nie ma na naszych sztabowych

mapach – adiutant rozłożył na polowym stole biały karton.
– W tym miejscu jest dolina, tylko dolina.

– Stara mapa. Guzdrzą się sztabowi drukarze,

wzniesienie warownego grodu trwa krócej niż druk map,
oszaleć można.

– Wasza Wysokość, to najnowsza mapa, wszystkie

szczegóły terenu zostały wniesione przez wywiadowców

19

background image

w ubiegłym tygodniu.

Książę wzruszył ramionami. Zadźwięczały medale.

Przez chwilę obserwował miasto, po czym pochyliwszy się
nad mapą wystękał:

– Nigdy nie miałem zaufania do wywiadu. Wezwij

tu tego mądralę Ginota.

Pułkownik Ginot zameldował się po upływie pięciu

minut.

– Tyś to zmajstrował? – zapytał generał zrzucając

mapę ze stołu.

– Moi ludzie, Wasza Wysokość. Czy mogę poznać

przyczynę pańskiego niezadowolenia?

– Na drodze wiodącej nas od zwycięstwa do

zwycięstwa zjawia się nieoczekiwanie miasto, twierdza,
którego twoi ludzie nie dostrzegli, a ty pytasz o powód
mojej irytacji.

– Miasto?

– Chyba widzisz te mury, domy, bastiony?

– Byłem tutaj przed tygodniem – wymamrotał szef

wywiadu. – Razem z trzema oficerami badaliśmy okolice.
Stałem na tym wzgórzu. W dolinie nie było żadnego
miasta, przysięgam.

– A teraz jest?!

– Zdumiewające.

– Pierwsze mądre słowo, ale niczego nie wyjaśnia.

Pułkownik Ginot zdjął zieloną pelerynę i zarzucił ją

na ramiona generała.

– Wasza Wysokość zechce wybaczyć – oświadczył.

– Tak będzie lepiej i bezpieczniej.

Blask, jaki pan roztacza wokół siebie, książę, może

zwrócić uwagę nieprzyjaciela.

– Wzruszająca troska – wymruczał generał. – Co

20

background image

z tym miastem?

– Proponuję rekonesans. Przebierzemy się za

pastuchów.

– My?

– Ja i moi ludzie. Wejdziemy do miasta ze stadem

owiec. W nocy wywołamy panikę, wówczas Wasza
Wysokość da sygnał do szturmu.

– Nie wytłumaczyłeś, skąd to miasto się wzięło.

– Wytłumaczę – zapewnił pułkownik. – Żeby

zrozumieć, muszę dotknąć.

Książę-generał otulony zieloną peleryną drzemał

w polowym fotelu. Wydał już wszystkie rozkazy, jakie
zazwyczaj głównodowodzący wydaje tuż przed
generalnym szturmem, pożartował ze sztabowymi
oficerami, następnie zjadł skromną polową kolację
w towarzystwie adiutanta i zdrzemnął się. Śnił właśnie
elegancki, książęcy sen o dworskim balu i dworskich
intrygach, gdy do namiotu wkroczył adiutant dzwoniąc
ostrogami.

Generał otworzył jedno oko i warknął:

– Niech diabli wezmą te twoje ostrogi.

– Jeśli Wasza Wysokość rozkaże, wezmą.

Pułkownik Ginot wrócił z rekonesansu –

zameldował.

– Niech wejdzie – książę otworzył drugie oko, by

zobaczyć trupiobladą twarz szefa wywiadu. – Wróciłeś,
a panika, co z paniką?! – krzyczał generał na dobre
rozbudzony. – Miałeś wywołać panikę w mieście.
Wszystko przygotowane do szturmu, a ty wracasz jak
gdyby nigdy nic.

– Właśnie – wyszeptał Ginot. – Nic, czy mogę

usiąść?

21

background image

– Siadaj!

Pułkownik osunął się na polowe krzesło. W stroju

pastucha wyglądał idiotycznie.

– Mów! Czekam! – zachęcał generał.

– W dolinie nie ma miasta.

– Cóż to znaczy: „nie ma”?

– Zniknęło, Wasza Wysokość.

– Uważasz mnie za durnia?

– Niech Bóg broni!

– Przed tygodniem nie było miasta, dzisiaj

w południe nagle wyrosło spod ziemi i o północy
rozpłynęło się we mgle.

– Noc piękna, księżycowa, nie zauważyłem mgły –

bełkotał rozdygotany Ginot. – Upiorne miasto, być może
ulegliśmy złudzeniu, wzrok niekiedy płata figle.
Fatamorgana, tak, tak – ucieszył się szef wywiadu – to
fatamorgana.

– Brednie. Adiutant! Konia! Poprowadzę wojsko do

szturmu. Zapalić pochodnie i beczki ze smołą. Na
wzgórzach otaczających dolinę rozpalić ogniska. Podpalić
las!

Wykonano rozkazy głównodowodzącego. Trzy

szwadrony kirasjerów galopowały ku dolinie, pułk
grenadierów przedefilował przed księciem.

Było to naprawdę piękne widowisko. Generał

zrzucił zieloną pelerynę i znowu błyszczał, tym razem
w blasku pochodni. Kirasjerzy przegalopowali przez
dolinę. Nie nawiązano jednak kontaktu z nieprzyjacielem.
Nie dostrzeżono najmniejszych nawet śladów miasta.

– Łąki, pola, pastwiska – meldował zadyszany

rotmistrz. – Rozpędziliśmy stado owiec, biorąc do niewoli
trzech pastuchów.

22

background image

– Wziął do niewoli moich wywiadowców –

zdenerwował się pułkownik Ginot. – Byli przebrani.

– Za owce? – zażartował rotmistrz, a książę wzniósł

oczy ku księżycowi.

– Panowie, panowie – ingerował. – Ktoś zakpił

z niezwyciężonej armii. To jakieś diabelskie sztuczki,
nieczyste moce, odtrąbić szturm. Wracamy na pozycje
wyjściowe. Jutro kontynuujemy marsz na południe.

Minęło sto lat.

Ze wzgórza roztaczał się wspaniały widok na dolinę

skąpaną w promieniach południowego słońca. Było ciepło,
bardzo ciepło. Generał zdjął czapkę, otarł czoło zroszone
potem i zagadał do oficerów sztabowych:

– Piękny dzień, panowie, cudowny dzień, poproszę

o mapę.

Adiutant rozwinął rulon.

– No, tak – ucieszył się generał. Pamięć mnie nie

zawiodła. Spójrzcie.

Głowy sztabowców pochyliły się nad mapą.

– W tym miejscu – mówił generał – nie ma miasta,

a w rzeczywistości istnieje. Czyżby nasz wywiad nie
zauważył kilku tysięcy domów? Czy może wydział
kartograficzny przy sztabie głównym przeoczył ten
drobiazg? Popatrzcie, panowie.

Głowy oficerów podniosły się.

– Przez lornetki, przez lornetki – przypomniał

generał. – Czy widzicie mury obronne i umocnienia
przypominające bastiony?

– Widzimy doskonałe – zapewnił adiutant.

– A zatem nie zaznaczono na mapie miasta-

twierdzy. Punkt strategiczny o doniosłym znaczeniu został
zbagatelizowany. Ścigamy od kilku dni niedobitki

23

background image

nieprzyjacielskiej armii i oto napotykamy na drodze
ufortyfikowane miasto.

Oficerowie milczeli.

– Zadziwiająca lekkomyślność – mówił dalej

generał – a może świadome działanie? Komandor Lefebre
pragnie zabrać głos.

Szef wywiadu zasalutował.

– Tak jest, panie generale – otworzył teczkę i wyjął

kilka fotografii. – Mapę opracowano na podstawie tych
zdjęć, wykonanych przez samolot wywiadowczy.

– Kiedy?

– Przed trzema dniami – poinformował komandor. –

Trzy dni temu sfotografowano z samolotu dolinę i okolicę.

– Chce pan powiedzieć, że przed trzema dniami nie

było miasta?

– Nieprzyjaciel opanował w sposób doskonały

sztukę maskowania obiektów strategicznych.

– I ukrył przed oczami lotników stutysięczne miasto.

O której godzinie wykonano zdjęcia?

– O czwartej po południu.

– W słonecznym świetle?

– Tak, słońce tego dnia zaszło o dziewiątej.

– Czy nie próbowaliście rozpoznać tego terenu

w inny sposób?

– Wysłałem oddział zwiadowców – odezwał się

pułkownik piechoty. – Byli tu wczoraj, obserwowano
dolinę z tego właśnie wzgórza od szóstej do siódmej rano.

– I co zaobserwowano? – wycedził generał.

– Nic, panie generale. Wczoraj w dolinie nie było

miasta.

– Skoro doprowadzili sztukę maskowania do

perfekcji… – Generał skrzyżował ręce na piersiach – to

24

background image

dlaczego teraz, w tej chwili pokazują nam miasto w całej
okazałości?

– Fortel wojenny – poddał komandor.

– Interesujące – generał uśmiechnął się. – Pan sądzi,

że nieprzyjaciel pragnie nas wciągnąć w pułapkę?

– Usiłuje, panie generale, usiłuje.

– I damy wciągnąć się w pułapkę – generał zwinął

rulon. – Do diabła z tą mapą! Do diabła z maskowaniem!
Podciągnąć artylerię, za godzinę rozpoczniemy
ostrzeliwanie twierdzy. Najcięższe działa! Połączcie mnie
z pociągiem pancernym!

O godzinie drugiej pierwsze pociski spadły na

miasto w dolinie. Huraganowy ogień przerwano po
czterdziestu minutach. Gdy opadły dymy, stwierdzono
ponad wszelką wątpliwość, że miasto zniknęło.

– Cóż to znaczy: „zniknęło”? – zapytał spokojnie

generał – zrównaliśmy je z ziemią, czy tak?

– Niezupełnie – meldował pułkownik artylerii. – Nie

widać ruin, gruzów, rozwalonych budynków, pożarów. Nic
nie – widać, źle mówię, widać tylko łąki, pola, pastwiska.

– Wysłać oddział szperaczy, kompanię saperów,

pułk piechoty, brygadę kawalerii, niech sprawdzą
dokładnie, niech zaglądają do każdej dziury. Może to
miasto chowa się pod ziemię?

Po upływie trzech godzin przerwano poszukiwania.

Szef wywiadu poinformował generała:

– Pociski artyleryjskie solidnie zryły dolinę.

Naliczyliśmy około trzystu mniejszych i większych
kraterów. Stwierdzam z całą odpowiedzialnością: w dolinie
nie ma najmniejszych nawet śladów miasta. Saperzy
wykopali kilka tuneli, wywiercili kilka studni. Na
głębokości dwustu metrów odnaleziono fragment kolumny

25

background image

sprzed tysiąca lat.

– Ulegliśmy więc złudzeniu optycznemu – oznajmił

generał. – Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło
się filozofom. Maszerujemy, kierunek południe! Za
wszelką cenę należy nawiązać kontakt z uciekającym
nieprzyjacielem.

I znowu minęło sto lat.

Sternik korpusu interwencyjnego wylądował na

wzgórzu. Komputer przekazał informacje:

– Wzgórze 317, wysokość 624 metry nad poziomem

morza. U stóp wzgórza rozległa dolina.

Sternik podszedł do peryskopu.

– W dolinie miasto! – zawołał zdumiony.

Ponieważ komputer terkotał niezrozumiale, sternik

wydał rozkaz:

– Cisza! Niech zgłoszą się Zastępcy!

Sześć pojazdów wylądowało w pobliżu statku

flagowego. Sześciu Zastępców pozdrowiło Sternika.

– Moi drodzy – rozpoczął. – Jesteśmy świadkami

nieoczekiwanego pojawienia się miasta. Bardzo uważnie
przeglądałem raporty, opracowane przez ekspertów
i wyspecjalizowane maszyny. Satelita stacjonarny
przekazał osiemdziesiąt fotografii tego terenu.
Wszystkowidzące kamery nie dostrzegły miasta.
A przecież tędy, przez dolinę wiedzie droga na południe.
Maszyny i ludzie wybrały najlepszą, najbezpieczniejszą
trasę. I optymalne rozwiązanie okazało się bzdurą. Bo na
tej najbezpieczniejszej, najlepszej trasie wyrosło miasto-
forteca. Wdzięczny będę za informacje: jakim cudem
wzniesiono miasto w ciągu dwudziestu czterech godzin?
Bo jeszcze wczoraj w dolinie nie było miasta.

Pierwszy Zastępca obejrzał zdjęcia wykonane przez

26

background image

satelitę stacjonarnego.

– Fotografie doskonałe, bezbłędne – stwierdził. –

Dolina i okoliczne wzgórza widoczne jak na dłoni. Można
rozpoznać najdrobniejsze szczegóły, ot, chociażby te dwa
głazy po prawej stronie.

– A zatem miasto włożyło czapkę-niewidkę –

powiedział Sternik. – Niewidzialne dla kamer, widzialne
dla oczu. Co proponujesz?

– Wkroczyć do miasta – odezwał się Drugi

Zastępca. – Sto pojazdów wejdzie od strony zachodniej, sto
od wschodu. W tym samym czasie eskadra statków będzie
krążyć nad miastem.

– Propozycja przyjęta – Sternik podniósł prawą

dłoń,

rozbłysły

sygnalizacyjne

zwierciadła.

Zaprogramowane maszyny przystąpiły do realizacji
zadania.

Zaledwie jednak pierwsze pojazdy dotarły do

doliny, słońce przysłoniła granatowa chmura. Błyskawica
rozdarła niebo i lunął deszcz.

– Łąki, pola, pastwiska – nadawali dowódcy

pojazdów. – Deszcz roztopił miasto.

– Bo było z cukru, z lukru – kpił Sternik. – Jeszcze

jeden zamek na lodzie. Fantasmagoria.

– To miejsce posiada swoją historię – przemówił

Trzeci Zastępca. – Interesuje mnie przeszłość Ziemi.
W centralnym archiwum odnalazłem mikrofilmy gazet
z dawnych lat. Paryski dziennik z 1814 roku podał
wiadomość zatytułowaną: „Zaczarowane miasto”: Adiutant
księcia generała był świadkiem dziwnego wydarzenia.
Nieznane miasto pojawiło się w dolinie i zniknęło.

„Wiadomości Wieczorne” z 1914 roku

poinformowały swoich czytelników o fortelu wojennym

27

background image

iluzjonistów wojskowych. „Nieprzyjaciel schował miasto.
Nasza waleczna armia gromi wroga na wszystkich
frontach. Kto rozwiąże zagadkę znikającej twierdzy?”

– Może w tym roku zdołamy rozwiązać zagadkę? –

zabrał głos Czwarty Zastępca. – Rok 2014 zamyka okres
pięćdziesięcioletnich prac badawczych nad zjawiskami
pozaziemskimi. Rozwikłaliśmy wiele tajemnic, usiłując
zrozumieć wpływ Kosmosu na nasze życie. Spróbujmy
zrekapitulować znane nam fakty. Po pierwsze, mamy do
czynienia ze zjawiskiem cyklicznym, miasto zjawia się
i znika co sto lat, po drugie – dzieje się to wówczas, gdy
armie zamierzają wkroczyć do doliny, a więc jak gdyby
ostrzegano wojska przed nieznanym niebezpieczeństwem.

– We wszystkich trzech wypadkach – rzekł Piąty

Zastępca – zbagatelizowano ostrzeżenia.

Przed stu laty po silnym obstrzale artyleryjskim

przeszukano dolinę i na głębokości dwustu metrów
żołnierze odnaleźli szczątki antycznej kolumny. Dowódcy
zabrakło wyobraźni i przerwał poszukiwania. Nie dopatrzył
się związku między starym znaleziskiem a znikającym
miastem.

– Czy taki związek istnieje? – zapytał Sternik.

– Może istnieć – odparł Szósty Zastępca. –

Dysponujemy znakomitymi sondami, sprawnymi
maszynami, niech ustalą, co kryje Ziemia.

Korpus interwencyjny okrążył dolinę i powędrował

na wyznaczone pozycje. Po upływie miesiąca zespół
uczonych przesłał Sternikowi następujący raport:

„Na głębokości dwustu do dwustupięćdziesięciu

metrów pod ziemią znajdują się ruiny rozległej metropolii
wzniesionej przed dziewięcioma tysiącami lat. Miasto
otoczono wysokimi murami obronnymi. Zastanawia

28

background image

architektura fortyfikacji. Maszyny odnalazły cały labirynt
podziemnych korytarzy. Niemal każdy dom ma
wielopiętrowe schrony. Trzy piętra w górę, trzy piętra
w dół. Im wyższy budynek, tym głębiej sięgają podziemne
kondygnacje. Pod miastem zbudowano drugie miasto.

Odkryliśmy wielkie podziemne zbiorniki wody

i ogromne magazyny żywnościowe. Mieszkańcy miasta
w dolinie byli przygotowani na najgorsze. Oczekiwali
wieloletniego oblężenia albo kataklizmu. Wkrótce wyślemy
drugi raport”.

Był bardzo lakoniczny:

„Aparaty wykryły źródło silnego promieniowania.

W dolinie pozostały zdalnie sterowane maszyny.
Prowadzimy intensywne badania”.

Trzeci raport zawierał więcej szczegółów:

„Zlokalizowaliśmy teren skażony wtórnym

promieniowaniem. Jest to centrum miasta, okrągły plac
o średnicy sześciuset metrów. Pod placem podziemne
jezioro, pod jeziorem – schrony. Tutaj promieniowanie nie
dotarło.

Zachodnia dzielnica miasta zniszczona burzą

ogniową. Na ruinach wzniesiono drugie, mniejsze miasto.
Porównanie zdjęć tego obiektu z fotografiami miasta-
widma pozwala stwierdzić, że to właśnie odbudowane
miasto ukazuje się co sto lat. Prawdopodobnie zrzucono na
nie bomby neutronowe, które zabijają ludzi, nie niszcząc
domów i rzeczy. Czy to oznacza, że przed dziewięcioma
tysiącami lat istniała na naszej planecie cywilizacja
naukowo-techniczna, która wywołała kataklizm lokalny?
Czy też należy sądzić, że nad doliną eksplodował wielki
meteoryt, bądź miała miejsce katastrofa statku
międzyplanetarnego, czy też gwiazdolotu? W tej fazie

29

background image

badań nie odpowiemy na te pytania. Nie potrafimy również
wyjaśnić w sposób przekonywający zjawiska pojawiania
się i znikania wizji miasta. W dolinie od wielu tysięcy lat
działają siły trudne do zdefiniowania. W szczególnych
warunkach, gdy słońce jest w zenicie, gdy setki tysięcy
ludzi usiłuje wkroczyć do doliny, silne bioprądy wywołują
obraz miasta-twierdzy. Dlaczego tak się dzieje?

Powiedzmy, że ONI, nasi przodkowie, pragną nas

ostrzec przed powtórzeniem błędu samozagłady. Jeżeli
odrzucimy ostatecznie fantastyczne hipotezy o drugim,
bliźniaczym świecie, egzystującym w sąsiedztwie naszego
świata, jeżeli uznamy za absurdalne sugestie fantastów
o Innym Wymiarze, w którym czas utrwala wszystkie
minione godziny, pozostanie jedynie przekonanie
o niedoskonałości naszych umysłów, a przecież tak bardzo
pragniemy zrozumieć”.

Sternik postanowił pogawędzić ze swoimi

Zastępcami w czasie obiadu. Podano indyka nadziewanego
truflami.

– Korpus interwencyjny – mówił Sternik – zajmie

wkrótce zagrożone tereny na Atlantyku. Dowiedzieliśmy
się, że mieszkańcy wysp pragną za wszelką cenę wyzwolić
energię atomu. Przedstawiciele ziemskiej cywilizacji
kilkakrotnie rozbijali atom. Efekty znane są dobrze.
Cenimy eksperymenty naukowe, jednak pragniemy jak
najdłużej delektować się smakiem aromatycznych potraw.

Podano przepiórki nadziewane mózgiem. Wówczas

Sternik oznajmił:

– Mózg istoty ludzkiej stale rozwija się. Miasto nie

z tego świata, jego trójwymiarowy obraz przypomina
o czasach zamierzchłych, gdy człowiek tracił instynkt
samozachowawczy”, gdy tracił zmysł smaku.

30

background image

Wniesiono ryby: karpia reńskiego ŕ la Chambord

i szczupaka szpikowanego w kremie raków, a potem
szparagi.

Jedli w nabożnym milczeniu, bo o czym było tu

mówić.

31

background image

Parking


To był bardzo duży parking. I pięknie usytuowany.

Między sosnami na skraju lasu, przy autostradzie. Mógł
pomieścić dwieście samochodów. Ludzie zostawiali tu
swoje wspaniałe wozy, prom przewoził ich na drugą stronę
rzeki do karczmy słynącej z pysznej baraniny i występów
znakomitych iluzjonistów. Pięćdziesiąt stolików, przy
każdym cztery miejsca, pod baldachimem na werandzie
drugie tyle.

Między drzewami rozwieszono lampiony.

– Okropne – powiedziała do mnie doktor Garra

i westchnął ciężko. – Irytujące. Sceneria jak ze złego snu.

– Które sny są dobre? – zapytałem – a które złe?

– Źli ludzie śnią złe sny.

– Ja śnię dobre.

– I jesteś dobry.

– Jestem zły.

– Raczej wściekły. I dlatego uciekłeś z miasta.

– Spełniając twoje życzenie.

– Zalecenie lekarza. Od trzech tygodni męczą nas

straszliwe upały.

– Tak, tutaj chłodniej. Dziękuję, doktorze.

Zjedliśmy kolację, potem magik z Wenecji

pokazywał zadziwiające sztuki. Doktor drzemał.

– Obudź się – położyłem dłoń na jego ramieniu –

32

background image

spektakl skończony.

– Miałem sen.

– Zły czy dobry?

– Dziwny, śniłem, że siedzę z tobą w karczmie

i oklaskuję iluzjonistę.

– Więc to nie był sen. Późno. Wracamy.

To był bardzo duży parking. Na dwieście

samochodów. Stały w ośmiu rzędach. Wszystkie białe,
identyczne.

– Twój samochód – powiedział doktor Garra –

rozmnożył się. Nie rozumiem, jakim cudem. Gdy
przyjechaliśmy, stały tu różne wozy, białe, czerwone, żółte,
czarne, małe, duże, długie, krótkie, nie znam się na
markach. A teraz widzę tylko białe, takie jak twój. Czyżby
ten magik…

– Nie, nie – przerwałem – magik, co za pomysł! To

przekracza jego możliwości.

Wędrowaliśmy między samochodami, zaglądając do

wnętrza wozów. Były inne, zupełnie inne. Odetchnąłem
z ulgą. Obawiałem się, że zobaczę mój płaszcz, moje
rękawiczki, moją maskotkę w dwustu kopiach.

– Zabawny zbieg okoliczności – powiedziałem do

doktora. – Tamte auta odjechały, przyjechały inne.

– Dwieście białych wozów?

– Teraz białe wozy są bardzo modne.

– Twój samochód to bodajże lancia.

– Tak, białe lancie są modne.

– Nonsens – Garra zdenerwował się.

Wtedy podszedł do nas strażnik parkingu, wysoki,

ciemnoskóry mężczyzna i zapytał:

– Panowie nie mogą znaleźć swojego wozu?

– Bo wszystkie są jednakowe! – zawołał doktor –

33

background image

ktoś bawi się naszym kosztem.

– Poproszę o numerek.

Podałem strażnikowi okrągłą blaszką.

– Siedemdziesiąt osiem. Wóz panów stoi w trzecim

rządzie, czwarty licząc od samotnej sosny.

Tak, to był istotnie mój samochód. Zająłem miejsce

za kierownicą, doktor usiadł obok.

– No, cóż – wymruczał – jedziemy!

Po kilku minutach Garra powiedział:

– One jadą za nami.

Spojrzałem w lusterko. Po autostradzie sunął tłum

białych samochodów.

– Zawsze byłem przeciwnikiem motoryzacji –

zwierzał się nieoczekiwanie doktor.

– Niesłusznie – zaprotestowałem – samochód to

wspaniały wynalazek.

– Eee! – powątpiewał doktor.

– Niejednemu człowiekowi uratował życie.

– Tysiące ludzi ginie codziennie pod kołami

samochodów.

Ja swoje, Garra swoje. Nikt nikogo nie przekonał.

Najsprawniejsze maszyny elektroniczne, nie zdołały
obliczyć, przynajmniej do tej pory, czego więcej w karierze
samochodowej, strat czy zysków. Gdy przypomniałem
o dobrodziejstwach szybkiego transportu, doktor mówił
o spalinach zatruwających atmosferę ziemską, Nie
mogliśmy w żaden sposób dogadać się. Od czasu do czasu
spoglądałem na licznik. Pędziliśmy z szybkością stu
czterdziestu kilometrów na godzinę.

– Sto czterdzieści piąć – stwierdził Garra – nie

możemy ich zgubić, mkną niczym stado głodnych wilków.

– Białe wilki – zdziwiłem się, niezbyt zachwycony

34

background image

tym porównaniem.

– Bywają i białe. Widzisz ich ślepia?

– Widzę światła reflektorów.

– To widma, upiory – dramatyzował doktor –

podziwiam twój spokój. Ni stąd, ni zowąd pojawiły się na
parkingu, dwieście identycznych samochodów, a teraz
pędzą za nami. Co robisz! – zawołał. – Dlaczego
zwalniasz? One nas stratują, zniszczą, unicestwią.

– One również zwalniają.

– Istotnie – doktor odetchnął z ulgą – co

zamierzasz?

– Zatrzymam się na polanie. Znam dobrze ten las.

Skręcimy teraz w prawo i wąską drogą dojedziemy do
polany. Co widzisz?

– One suną za nami gęsiego. Niesamowite.

– Niesamowite? Raczej zabawne.

Tak, to niecodzienne wydarzenie bawiło mnie.

– Piękna księżycowa noc – powiedziałem, lawirując

między drzewami – wjeżdżamy na polanę. Uchyl drzwi.
Zatrzymam wóz w pobliżu tamtego pnia, wtedy
wyskoczymy z auta i co sił w nogach w gęstwinę. Tamtędy
nie przejedzie żaden samochód.

– Wybornie – ucieszył się doktor. – Po tamtej

stronie gęsty las. Świetny pomysł. A co z naszym wozem?

– Do diabła z nim!

– Do diabła! – zgodził się Garra.

– Uwaga, zwalniam, wyskakuj!

Miłość uskrzydla dusze, strach nogi. Był to

wspaniały bieg, trzysta metrów pokonaliśmy w olimpijskim
czasie. Jeszcze dwa, trzy susy i oparłszy się plecami
o sosnę, wysapałem:

– No, jesteśmy bezpieczni.

35

background image

– Mam nadzieję. Spójrz, one wjeżdżają na polanę,

otaczają twój samochód, nieruchomieją.

W życiu nie widziałem czegoś podobnego. To nie

auta, to sfora ogarów, które osaczyły dzika.

– Skąd u ciebie ta skłonność do przenośni? –

zapytałem. – Zapewne w wolnych chwilach piszesz
wiersze. Rozmowy z pacjentami nużą, wyjaławiają
wyobraźnię. Panie doktorze, boli mnie tu, poniżej stawu
biodrowego, i tu…

– Przestań. Co za cisza. Upiorne widowisko. Białe

samochody, dwieście wozów bez kierowców.

– A więc zauważyłeś?

– Tak, to zupełnie puste wozy.

– W ziemskim tego słowa znaczeniu.

– Nie rozumiem.

– Znamy różne rodzaje kosmicznej materii.

– Na przykład?

– Bywa materia niewidzialna.

– Bajki.

– Kto więc prowadzi te wozy?

Doktor milczał, oddychał ciężko, wytrzeszczył oczy,

usiłując dostrzec niewidzialnych kierowców.

– Kosmiczna materia – wymamrotał wreszcie –

kiedyś czytałem rozprawę naukową o związkach Kosmosu
z naszą planetą, z człowiekiem. O innych światach,
zamieszkałych przez istoty, będące wiernymi kopiami
ludzi.

Podobno we Wszechświecie istnieją miliony planet,

takich samych jak Ziemia. Konstruktorzy kosmiczni uznali,
że zbudowali arcydzieło godne uwielokrotnienia. Przecież
i my kopiujemy i reprodukujemy dzieła mistrzów.

Nie przerywałem. Garra wpatrywał się

36

background image

w olśniewająco białe samochody i monologował
natchniony światłem księżyca:

– Przed laty na tych terenach przeprowadzono

podziemne eksplozje nuklearne. Wywołały wiele zakłóceń
w przyrodzie. Sądzę, że wybuchy wyzwoliły siły, czynne
do dnia dzisiejszego.

– Jakie siły? O czym ty mówisz?

– Światy harmonijne, istniejące w wielowymiarowej

przestrzeni poczęły zbliżać się do siebie i przenikać. Tam
na parkingu nastąpiła kosmiczna kraksa i zobaczyliśmy
obraz twojego auta jak gdyby odbity w dwustu lustrach.

– A dlaczego nie zobaczyliśmy, dlaczego nie

widzimy siebie? Tylko samochody? Twoja hipoteza to
czysta fantazja. Dokąd idziesz?

– Na polanę. Chcę przyjrzeć się tym samochodom.

– Uciekaliśmy przed nimi..

– Niepotrzebnie.

– Zdumiewająca pewność siebie i podziwu godna

wszechwiedza.

– Ja wiem, że one nie wyrządzą nam krzywdy – co

powiedziawszy, doktor wkroczył odważnie na polanę i nie
namyślając się wiele, otworzył drzwiczki pierwszego wozu.
– Przytulne wnętrze – oznajmił. – Usiądę, a ty uważaj. Jeśli
potrzeba, interweniuj. – Wszedł do środka i natychmiast
zniknął. Powinienem interweniować, ale w jaki sposób? Do
najbliższego motelu pięć kilometrów.

– Na co czekasz – usłyszałem głos doktora –

wsiadaj!

– Gdzie jesteś? Zniknąłeś mi z oczu.

– Siedzę w aucie.

Cóż miałem począć, wsunąłem się do wozu.

– Zamknij drzwi, szybciej – komenderował Garra.

37

background image

Wykonałem polecenie i w tym momencie

zobaczyłem doktora i plecy kobiety siedzącej za
kierownicą.

– Ta pani poprowadzi wóz – wyjaśnił doktor –

i będzie naszym cicerone. Spójrz, księżyc zniknął, piękny
słoneczny dzień, cudowny krajobraz, wiatraki na
wzgórzach, na zboczach plantacje winorośli, soczysta
zieleń łąk i sady owocowe, po obu stronach drogi tysiące
róż.

– Piękna kraina – mówiłem nieco oszołomiony –

lecz jakim cudem znaleźliśmy się tutaj?

Wówczas odezwała się kobieta prowadząca

samochód:

– Niepokój, lęk, zdumienie, które tak często

odczuwacie, świadczą o niedoskonałości zmysłów.

– Pani zmysły są doskonalsze? – zapytałem.

– Żyję po prostu w innym świecie – odparła

zatrzymując nagle wóz na skraju szosy. – Czas przemija
tutaj wolniej, a istoty żywe i rozumne rozwijają się szybciej
i pełniej. Dzięki temu widzimy lepiej i dalej.

– Co widzicie? – tym razem pytanie zadał doktor.

– Widzimy otaczające nas światy. Miliardy światów.

Każdy człowiek ma swoją planetą.

– Do kogo należy ta planeta?

– Do pewnej dziewczyny. Właśnie nadchodzi.

Dostrzegłem najpierw czerwoną chustkę i błękitną

spódnicę, potem zaróżowione policzki i wielkie oczy.
Można powiedzieć – nadnaturalnej wielkości. Dziewczyna
dźwigała kosz wypełniony winogronami. Odniosłem
wrażenie, że nie odczuwa zupełnie ciężaru, poprawiłem
więc w myślach „dźwigała” na „niosła”. Tak lekko stąpała
po trawie. Wkroczyła wreszcie na szosę, stanąwszy tuż

38

background image

przy samochodzie pozdrowiła kobietę przy kierownicy:

– Pogodny dzień. Czy zechcesz podwieźć mnie do

stacji Sux?

– Chętnie. Kosz z winogronami włóż do bagażnika.

Pędziliśmy znowu po słonecznej drodze,

przysłuchując się rozmowie prowadzonej przez kobiety.

– Wybierasz się w dalszą drogą – odgadła kobieta.

– Tak. Raz w tygodniu odwiedzam mojego chłopca.

Przepada za winogronami.

– Gardzi owocami w skrzyniach, woli zerwane przez

ciebie.

– Powiada, że są zdrowsze.

– Przy okazji spotka się z tobą, twój uśmiech

rozprasza smutek, dodaje sił. Twoje winogrona są na
pewno zdrowsze.

– Już widać wieże stacji Sux.

Dziewczyna zabrała koszyk. Zapytałem naszą

przewodniczkę:

– Dokąd zawiezie winogrona?

– Na sąsiednią planetę, która należy do jej chłopca –

usłyszałem zdumiewającą odpowiedź. – Znam go. Młody,
zdolny inżynier.

Na swojej planecie buduje przy pomocy maszyn

radioteleskopy, które wyławiają z Kosmosu melodie
galaktyk. Usiłujemy zrozumieć te kosmiczne sygnały
płynące do nas z całego Wszechświata. Na planecie
młodego, zdolnego inżyniera nie ma owoców. Dlatego
dziewczyna zawozi mu winogrona.

– Chciałem zamienić z nią kilka słów. Nawet na

mnie nie spojrzała – pożalił się Garra.

– Człowiek zajęty własnymi myślami zapomina

o całym świecie – starałem się usprawiedliwić oblubienicę.

39

background image

– Patrzcie. Wystartował statek międzyplanetarny.

Przez kilkanaście sekund podziwialiśmy lot pojazdu

kosmicznego. Szybko zniknął z naszych oczu
w ciemniejącym błękicie.

– Kiedy inżynier powita dziewczynę

z winogronami? – zapytał doktor.

– Za godzinę czasu ziemskiego.

– A tutaj jaki czas obowiązuje?

– Czas nigdy nie przemijający. Czas teraźniejszy

przyszłości. Wkrótce zmienimy samochód –
poinformowała przewodniczka. – W dawnych czasach, by
pokonać daleką drogę, pocztylion dyliżansu zmieniał konie
w przydrożnych zajazdach.

– Jak często będziemy się przesiadać?

– Co sto lat.

– Czeka nas długa podróż, mamy przecież do

dyspozycji jeszcze sto dziewięćdziesiąt dziewięć wozów.

Minęło następne sto lat i dotarliśmy do drugiej

planety. Była własnością mędrca. Oddano mu do
dyspozycji miliony książek oraz elektroniczne maszyny,
wyspecjalizowane w streszczaniu dzieł filozoficznych
i wydobywaniu z nich kwintesencji.

– On rozmyśla – mówiła kobieta – a jego

rozmyślania utrwalają sztuczne mózgi i przekazują
wszechświatowym ośrodkom filozoficznym, które
współpracują z Centrum Teoretycznym tej sfery Kosmosu.

– Nad czym rozmyśla mędrzec? – pytanie zadał

doktor Garra.

– Nad sensem życia w Kosmosie.

– Problem ciągle jeszcze nie rozwiązany?

– Wiemy wiele, lecz nie wiemy wszystkiego.

Stworzyliśmy w naszej galaktyce optymalne warunki dla

40

background image

rozwoju istoty ludzkiej. Każdy otrzymał maksimum,
dostosowane do jego zainteresowań i talentu.

– Nie mówiąc o możliwościach – wtrąciłem.

– Och, możliwości człowieka są olbrzymie –

odrzekła kobieta. – Niektórzy uważają, że nieograniczone.
Trzeba jedynie stworzyć odpowiedni klimat.
W słonecznym świetle rozkwitają kwiaty, zapalamy więc
życiodajne źródła.

Jak najwięcej słońc. Każdy dysponuje własną

planetą, gdzie może pracować, eksperymentować, uczyć
się, działać wedle własnych upodobań, ale zawsze dla
wzbogacenia kosmicznej rodziny.

-. Wzbogacenia? – zdziwił się Garra.

– Rozumu, intelektu. Nigdy za wiele mądrości,

uczuć.

– Ci ludzie na swoich planetach czują się na pewno

osamotnieni – powiedziałem. – Sarni z maszynami, sami
wśród laboratoriów, książek.

– To wy na Ziemi, żyjąc wśród miliardów, ludzi,

odczuwacie samotność, Oni nigdy nie są osamotnieni.
Planety to ich domy, do których wprowadzają przyjaciół.
Istoty rozumne utrzymują ze sobą stały kontakt, zakładają
rodziny, współżyją ze sobą, współdziałają. Z wyników ich
twórczości, pracy, wszelkich działań korzystają wszyscy.
Potężnieje Kolektywny Rozum, aż któregoś dnia osiągnie
apogeum mądrości kosmicznej.

– Co wówczas się stanie? – zapytał doktor.

– Podobni do bogów, z bogami zasiądziemy, do

jednego stołu.

– Nigdy nie marzyłem o spotkaniu z kosmicznymi

bóstwami – oświadczyłem – każdy, marzy o niebie po
swojemu. Jednemu wystarczy ciepły kąt w niebiosach,

41

background image

innemu hurysy, innemu koegzystencja z drapieżnikami,
innemu, kontemplacja piękna, innemu cisza i półmrok
i bezbolesne trwanie, jeden tęskni za harfami anielskimi,
drugi za dudnieniem tam-tamów.

– Mówiąc o bogach, myślałam o istotach, które

osiągnęły względną doskonałość – kobieta roześmiała się. –
Niektórych przeraża ogrom Wszechświata. A przecież
Wszechświat jest przytulny. Człowiek źle czuje się
w olbrzymim pałacu, rażą go dysproporcje między
własnymi rozmiarami a wielkością piramidy.

Gdy jednak wdrapie się na jej wierzchołek, złe

samopoczucie mija.

– Wy na wierzchołku – powiedział doktor – my pod

piramidą. Oto dlaczego nie możemy oswoić się
z Kosmosem.

Kobieta zatrzymała samochód na samym środku

autostrady. Wysiedliśmy.

– Mądry człowiek pragnie was zobaczyć –

oznajmiła. – Chodźcie za mną.

Weszliśmy do pięknego gmachu w stylu trudnym do

określenia.

– Jedna z wielu bibliotek – poinformowała

przewodniczka, wprowadzając nas do ogromnej sali. Na
ścianie rozbłysnął ekran.

– Zajmijcie miejsca – zapraszała. – Zobaczycie Jego

na ekranie. Bezpośredni kontakt jest niemożliwy ze
względów higienicznych.

Doktor Garra pokasłuje i kicha.

Ekran zamigotał żółtym światłem. Pojawiły się dwie

olbrzymie źrenice. Usłyszeliśmy szept:

– Więc tak wyglądają mieszkańcy Ziemi,

interesujące, tacy byliśmy jeszcze przed wiekami. Oczy

42

background image

rozumne, chociaż niespokojne. Pojmuję. Ciągle jeszcze
doskwiera wam niepokój, tyle dookoła zamkniętych furtek,
barier. Jak zrozumieć swój rozum. Już rozpoczęliście
poszukiwania. Wspaniali, wspaniali odkrywcy.

Staramy się wam dopomóc. Od czasu do czasu

wymieniamy myśli.

Źrenice zniknęły. Zobaczyliśmy zamgloną twarz.

Bardzo młody człowiek, pogodnie uśmiechnięty, poruszał
bezgłośnie ustami.

– Żegna się z wami – tłumaczyła kobieta. –

Wywarliście na nim jak najlepsze wrażenie.

– To prawie dziecko – odezwał się doktor –

siedemnastoletni chłopiec. Gdyby nie te oczy…

– Mądre dzieci żyją również na Ziemi.

– Prawda – zgodziłem się. – Niesłychanie mądrej

Trzeci, czwarty, dziesiąty wehikuł. Przesiadaliśmy się
z jednego wozu do drugiego. Co sto lat. Planety piękne,
coraz wspanialsze. Istoty coraz bardziej rozumne,
nieziemskie.

– Wędrujemy po niebie – powiedziałem do doktora.

– Fantastyczna podróż. Będzie o czym opowiadać po
powrocie.

– Sądzisz, że wrócimy? – Garra poprawił okulary,

przez chwilę masował lewe ramię. – Zawsze dokucza, gdy
zanosi się na zmianę pogody.

– Tu wśród tylu słońc? – zawołałem ubawiony. –

Pędzimy po kosmicznych szlakach, po bezchmurnych
jasnych drogach.

– A mnie rwie w ramieniu. Jeśli nawet wrócimy,

nikt nie uwierzy. Powiedzą, ot, wypili za wiele, a teraz
fantazjują.

– Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? – odezwała się

43

background image

przewodniczka. – Uwierzą, czy nie uwierzą. Wielu ludzi
uczestniczy w podobnych podróżach, lecz nie mówi o tym.
Bo i po co?

– Czy można rozpoznać tych podróżników?

– Tak, częściej zamyślają się. Chętnie kontemplują

krajobrazy. Są spokojniejsi i weselsi.

Odwiedziliśmy jeszcze planetę kompozytora,

lekarza-pediatry, konstruktora mostów, clowna, tancerki,
poety, astrofizyka, kosmonauty, artysty-malarza,
archeologa, dramaturga, kaznodziei, akrobaty, modelki
i wielu innych. Nieco znużony, zaproponowałem postój
i chwilę wytchnienia.

– Zasłużyliście na odpoczynek – zgodziła się

niezmordowana przewodniczka zatrzymując wóz. – Za
tymi drzewami znajduje się gospoda. Słynie z dobrej
kuchni.

Nagle niebo pociemniało i począł padać deszcz.

Doktor Garra zawołał:

– A co, nie mówiłem? Moje ramię to bezbłędny

barometr.

Przy kolacji gawędziliśmy.

Doktor: Ktoś zapewne steruje życiem tych planet?

Kobieta: koordynuje, harmonizuje.

Ja: A propos harmonii. Czy nikt nie wyłamał się

z tego systemu planetarnego? Nie oszalał z nadmiaru
szczęścia i przestrzeni?

Kobieta: Sporadyczne przypadki.

Doktor: Na przykład, jeśli wolno być

niedyskretnym, błagamy o jeden jedyny przykład.

Kobieta: Pewna istota w trójgraniastym kapeluszu.

Geniusz matematyczny, wyobraził sobie, że jest geniuszem
wojny.

44

background image

Ja: Zadziwiające.

Doktor: I jak to się skończyło?

Kobieta: To się nie skończyło. Geniusz wojny sam

ze sobą toczy bitwy, rozgrywa batalia, sterując maszynami,
które zgodnie z jego rozkazami niszczą się, następnie
regenerują i znowu psują.

Ja: I nie myśli o podboju innych planet?

Kobieta: W ogóle nie wie o ich istnieniu.

Po kolacji wyszliśmy przed gospodę. Znowu świecił

księżyc. Na parkingu odnalazłem swój biały samochód.
Doktor rozglądał się na wszystkie strony.

– Kogo szukasz, doktorze?

– Tej kobiety.

– Zniknęła.

– Wyjątkowo inteligentna.

– Tak, to kosmiczny intelekt.

– Wiedziała, kiedy odejść.

– No, to pora wracać do miasta.

– Zniknęły również białe samochody.

– Moda zmienia się z godziny na godzinę.

Widocznie znowu modne są kolorowe.

– Gnębi mnie jedno pytanie.

– Mianowicie?

– Dlaczego akurat nas spotkało to szczególne

wyróżnienie?

– Ona powiedziała, że wielu ludzi bierze udział

w podobnych podróżach.

– Po prostu przyszła kolej na nas. Dzisiaj my

zwiedziliśmy Kosmos, jutro inni.

– Każdy musi zwiedzić?

– Prawie każdy.

– I wszyscy dyskretnie milczą?

45

background image

– Jak dotąd wszyscy.

46

background image

Byłem bardzo niedyskretny


I opowiedział nam zadziwiającą historię:

Postanowiłem odpocząć z dała od cywilizacji, z dała od
przyjaciół, tęsknota podobno regeneruje uczucia wzniosłe,
z dala od antagonistów, brak kontaktu z nieprzyjacielem
łagodzi konflikty. Długo trwały poszukiwania
najodpowiedniejszego miejsca, wreszcie znalazłem
wspaniałą drewnianą chatę w głębi lasu. Do najbliższej
osady siedemdziesiąt kilometrów, trzydzieści metrów do
cudownego jeziora. Hydroplan wodował tutaj raz
w tygodniu. Nadleśniczy powiedział do pilota:

– Pański pasażer to znany poeta.

Pilot posmutniał.

– Kiedyś napisałem piękny wiersz – wyznał.

– Ten pan – tłumaczył nadleśniczy – napisał

osiemnaście książek, wszystkie wierszem.

Pilot jeszcze bardziej posmutniał. Nigdy nie

dowiedziałem się, dlaczego wspomnienie o wierszu
wyzwoliło w nim smutek, bo hydroplan zatoczył koło nad
jeziorem i wodował w pobliżu uroczej polanki.

– Tam, między drzewami – powiedział nadleśniczy

– czerwieni się dach domu, wygodny, piętrowy dom
z wszelkimi wygodami. W lodówce zapasy na tydzień.
W razie czego może pan telefonować, hydroplan przyleci
w ciągu kwadransa.

47

background image

– W razie czego? – zdziwiłem się.

– Brzuch pana rozboli albo ukąsi jadowite bydlę –

nadleśniczy roześmiał się. – No, żartowałem, w tym lesie
nie ma jadowitych bydląt. Po drugiej stronie jeziora
widziałem przed rokiem niedźwiedzia, ale bodajże
wywędrował w inne strony.

– Bodajże?

– To wyjątkowo niesforny niedźwiedź – tłumaczył

nadleśniczy. – Kapryśny. Przychodzi, odchodzi. Panu na
pewno nie złoży wizyty. Źle wychowana bestia i leniwa.

– A jeśli zechce odwiedzić sąsiada? Ot, tak z prostej

ciekawości?

– Wystrzeli pan z dubeltówki, ale do niego nie

wolno strzelać, chyba że zaatakuje.

– Leniwe niedźwiedzie nie atakują.

– Pana specjalność to ryby.

– Kiedyś polowałem, teraz wolę ryby.

– W jeziorze pełno ryb – oznajmił nadleśniczy –

biorą jak wszyscy diabli! Czółno przy pomoście z tamtej
strony. Proszę nie rozpalać ognia w lesie! Życzę dobrego
wypoczynku.

Hydroplan odleciał. Zostałem sam, nareszcie sam.

Co za wspaniała samotność. Dookoła las, tysiące drzew,
szumią opowiadając sobie tysiącletnie legendy.

Minęły pierwsze dni, balsamiczne powietrze

odurzało, spałem długo, bez snów, przed południem
wałęsałem się wokół domu, po obiedzie drzemka, potem
spacer nad jeziorem, gdy słońce znikało za lasem,
wracałem do drewnianej chaty. Czwartego dnia omal nie
zabłądziłem. Zabawne uczucie. Nie wolno bagatelizować
dobrych rad nadleśniczego. Ostrzegał: „Bez kompasu lepiej
nie wybierać się na dalsze wycieczki, wędrować tylko

48

background image

ścieżkami, w leśnej gęstwinie łatwo stracić orientację”. No
właśnie. Odnalazłem wszakże dróżkę kilkanaście minut
przed zachodem słońca i niemal w tej samej chwili coś
trzasnęło w gęstwinie, raz, drugi, trzeci, a potem
zamruczało: Niedźwiedź!

Przełamał niechęć do składania wizyt, a ja bez

dubeltówki! – pomyślałem, ale niedźwiedź ku mojemu
zdziwieniu począł gwizdać. Odetchnąłem z ulgą.

– Ale mnie pan wystraszył – powiedziałem do

szczupłego człowieka, który zbierał gałęzie.

Był bardzo chudy i wysoki. – Myślałem, że to

niedźwiedź.

Nieznajomy milczał, nie podniósł nawet głowy.

Oddalił się bez jednego słowa, dźwigając na plecach
gałązki przewiązane sznurem. Następnego dnia padał
deszcz. Dobra okazja do kontemplacji bliższego i dalszego
otoczenia.

Bliższe, to chata drewniana, dalsze – widok z okna,

a dokładniej mówiąc, widok z okien na parterze i piętrze.
Dwie izby na dole, jedna na górze. Ciężkie ławy, prosty
stół z dębowych desek, na podłodze skóry baranie,
w skrzyni pod oknem szczapy drewna. Za oknami las,
fragment jeziora, zachmurzone niebo. Podniosłem lornetkę
do oczu. Między brzozami pochylona sylwetka. Tak, to
mój znajomy nieznajomy. Jak wczoraj – zbiera gałęzie. Od
czasu do czasu prostuje zgarbione plecy, rozgląda się
i podnosi kolejną gałąź. Dlaczego obserwuję tego
człowieka? Zapewne z nudów. Doskonała lornetka. Widzę
twarz zbieracza gałęzi: głęboko osadzone oczy, orli nos
nadnaturalnej wielkości i mocno cofnięty podbródek, mała
głowa osadzona na długiej szyi, siwe włosy. Fizjonomia
godna ołówka karykaturzysty. Przypomina mi kogoś, lecz

49

background image

nie wiem kogo. Jego ruchy są coraz szybsze, coraz bardziej
nerwowe, co podniesie gałąź, nieruchomieje, nasłuchuje,
ten człowiek boi się, patrzy teraz w stronę domu, nie może
mnie dostrzec z takiej odległości, jednak czymś spłoszony
poczyna biec porzuciwszy gałęzie, i znika w głębi lasu.

Zatelefonowałem do nadleśniczego.

– Wysoki, chudy? – dziwił się. – Zbiera gałęzie?

Prawdopodobnie przybłąkał się do lasu jakiś idiota. Kto
zbiera gałęzie o tej porze roku i po co? Dokąd je zaniesie,
skoro w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie znajdzie
żywego ducha? Przylecę jutro, pogawędzimy z tym
włóczęgą.

Nadleśniczy przywiózł dwóch strażników i cztery

ogary.

– No, no – wymruczałem – piękne psy, może

niepotrzebnie pana fatygowałem?

– Potrzebnie, potrzebnie – zapewniał nadleśniczy. –

Z kłusownikami nie będziemy robić ceregieli.

– Kłusownik zbierający gałęzie?

– To pretekst, znam ich dobrze, mają pomysły, no,

idziemy.

– Nie, dziękuję, polowanie na człowieka przeraża

mnie.

– Pan poeta, człowiek wrażliwy – nadleśniczy

zachichotał. – Wrócimy na obiad.

Wrócili na kolację, zziajane ogary, zmordowani

ludzie.

– Sprytna bestia – wysapał nadleśniczy. – Gdyby nie

ślady, sądziłbym, że to było przywidzenie.

– Nie miewam przywidzeń – oświadczyłem nieco

urażony.

– Tak, tak, podejrzany typ wałęsał się po lesie

50

background image

i zniknął. Na noc proszę zamykać drzwi i w razie czego
telefonować. Przylecimy natychmiast.

Zabarykadowałem się. Strach ma wielkie oczy,

a oczy tego człowieka, oglądanego przez lornetkę, były
bardzo duże i pozbawione powiek. Oczywisty nonsens.
Spałem źle. Tuż przed wschodem słońca pootwierałem
okiennice, drzwi. Po śniadaniu wyruszyłem do lasu
z dubeltówką na ramieniu. Po godzinie minąłem słup
z tablicą: „Hrabstwo Susex – Tereny prywatne”. Trzask
łamanych gałęzi z prawej strony! Wysoki, chudy
nieznajomy wspinał się po drzewie z zadziwiającą
zręcznością.

– Proszę pana! Porozmawiajmy! – Pragnę pana

ostrzec przed nadleśniczym!

Zniknął w koronie drzewa. Był to rozłożysty,

tysiącletni dąb.

– Nie wyrządzę panu krzywdy – monologowałem,

krążąc wokół dębu. – Nie skrzywdziłbym nawet muchy.
Jestem poetą. Panu potrzebna pomoc, przyjaźń, a co
najmniej życzliwość. Proszę zajrzeć do mnie wieczorem.
Przygotuję smaczną kolację.

Nie przyjął zaproszenia. Spotykałem go codziennie.

Zawsze zbierał gałęzie, wygwizdując improwizowane
melodie. Nadleśniczy telefonował od czasu do czasu:

– No i co? – pytał.

– Nic – odpowiadałem. – Chwilami myślę, że to

rzeczywiście było przywidzenie.

– W razie czego niech pan alarmuje – kończył

rozmowę nadleśniczy.

Postanowiłem samodzielnie rozwiązać problem:

Dlaczego zbiera gałęzie, co z nimi robi?

Pójdę jego śladami, nie powinien mnie zauważyć.

51

background image

Wytropię kryjówkę leśnego człowieka. To będzie
emocjonujące. Czy nie popełnię jednak niedyskrecji?

Szedłem za nim prawie dwie godziny, bezszelestnie

jak Indianin, jak cień. Kluczył, krążył, oglądał się za siebie,
przystawał, wreszcie zniknął w gęstwinie pod starym
dębem. Czekałem do zmierzchu. Bezskutecznie. Wszakże
wkrótce moja cierpliwość została nagrodzona.

Ten człowiek miał kryjówkę wysoko w konarach

dębu. Kryjówkę wielce oryginalną, własnymi rękoma
zbudował z gałęzi wygodne gniazdo. Dokładnie je
obejrzałem, gdy wędrował po lesie. Fantastyczne gniazdo,
które stale ulepszał, poprawiał, coraz bardziej upodabniając
się do ptaka. Jego ruchy, reakcje na dźwięki były ptasie.
Nie mógł tylko fruwać. Nie wiem, czym się żywił.
Opuszczał gniazdo o świcie, wracał do niego, gdy zapadał
zmrok. Któregoś dnia nie opuścił gniazda. Po kilku
godzinach daremnych oczekiwań wdrapałem się na drzewo
i po karkołomnej wspinaczce dotarłem do legowiska
misternie uplecionego z gałęzi.

Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast człowieka

ujrzałem białe jajo wielkości sporej beczki. Oszołomiony
nieoczekiwanym odkryciem, przez dobre kilka minut
wpatrywałem się w gigantyczne jajo, na próżno usiłując
zrozumieć, jakim cudem znalazło się tutaj i gdzie podział
się człowiek tak podobny do ptaka? Zadziwiająca
metamorfoza. Straciłem zupełnie równowagę psychiczną,
a także fizyczną, wiatr rozkołysał gałęzie i chcąc nie chcąc
zsunąłem się do gniazda.

Jajko leżało tuż-tuż. Ogromne, rozgrzane słońcem.

Przyłożyłem delikatnie ucho do białej skorupki… Cisza,
absolutna cisza. A gdyby tak wywiercić mały otworek?
Pokusa była silniejsza od rozsądku. Za wszelką cenę muszę

52

background image

sprawdzić, co znajduje się w środku. Ostrzem noża, był to
kordelas ze szwedzkiej stali, począłem wiercić dziurę.
Skorupka pękła po niespełna minucie i wówczas
zobaczyłem wewnątrz jajka gniazdo uplecione z zielonych,
pączkujących gałązek, a w gniazdku jajko o rozmiarach
dobrze wyrośniętej dyni. Podniosłem nóż, lecz nie rozbiłem
drugiego jajka.

Sparaliżowała mnie myśl, że odnajdę w tym jajku

kolejne, mniejsze gniazdko, a w gniazdku następne jajko,
w którym spoczywa jeszcze mniejsze gniazdko, a w nim
jajko…

Wróciłem do domu w nie najlepszym humorze.

Jestem przekonany, że każdy postąpiłby w identyczny
sposób, byłem wszakże bardzo niedyskretny i świadomość
tego faktu jeszcze dzisiaj wywołuje we mnie uczucie
głębokiego zawstydzenia.

53

background image

Impuls kosmiczny


Przychodził tutaj codziennie. Błyskawiczną windą

wjeżdżał na trzydzieste piętro, a potem z tarasu kawiarni
podziwiał panoramą zatoki i obserwował plażę pokrytą
tysiącami ludzkich ciał.

Z lewej strony brunatne skały, z prawej sosnowy las,

między skałami i lasem plaża i osiem, może nawet
dziewięć tysięcy wytrwałych, godnych podziwu istot
zapewne myślących.

Opalają się – rozmyślał inżynier – czciciele słońca,

bardzo interesujące zjawisko. Kolorowe kostiumy kobiet
tworzą barwny kobierzec. Z wysokiej wieży świat wygląda
inaczej.

Świat, to znaczy ludzie i to wszystko, co ich otacza.

Kształty, kolory. Zieleń traw, biel piany wodospadów,
różowe obłoki, żółty piasek gorącej plaży i złota kopuła
bizantyjskiej świątyni – Cudowna, wspaniała – szeptał. –
Ile w tej budowli patosu, fantazji, co za bogactwo form.
Genialny architekt budował ten kościół.

Istotę ludzką wyposażono w gigantyczny mózg.

Człowiek przeciętny nie zdaje sobie sprawy; z tego,

że dysponuje ogromną siłą umysłu, która umożliwia
tworzenie arcydzieł.

Przymknął oczy. Zniknęła zatoka, plaża. Zobaczył

Pallazzo Barbano, dwie kondygnacje kolumn jońskich

54

background image

w parterze, korynckich na piętrze, szybował teraz nad
Wenecją, nad Biblioteką św. Marka, w Padwie podziwiał
dziedziniec Uniwersytetu, w Genui – Santa Maria di
Cariquano – w chwilę później przeniknął przez ściany
Luwru, by zajrzeć do zbiorów Vallardi i raz jeszcze rzucić
okiem na projekt monumentalnego grobowca królów
Leonarda da Vinci.

Otworzył oczy. Eksperci powiadają – myślał – że

„mózg ludzki posiada nadmierną złożoność, zupełnie
niepotrzebną do naszych prostych działań”.

Eksperci mylą się. Cóż to znaczy: „do naszych

prostych działań”? Proste bywają dlatego, bo ludzie
zazwyczaj nie potrafią korzystać w pełni ze swego mózgu.
Człowiek będzie wykonywał coraz bardziej
skomplikowane działania. Nadmierny mózg! Dobre sobie!
Czyżby Michał Anioł nie był człowiekiem? Inżynier
podniósł do oczu lornetkę.

– Osiem, może nawet dziewięć tysięcy ludzi leży na

gorącym piasku – wymruczał.

– Żywi czy martwi? – usłyszał znajomy głos.

– A, to pan, doktorze.

Doktor zdjął słomkowy kapelusz, usiadł przy

balustradzie i uśmiechnął się.

– Z tej wysokości – stwierdził – ludzie nie są

podobni do ludzi. Stąd wszystko lub prawie wszystko
wygląda inaczej niż tam na dole.

Niech pan spojrzy, panie inżynierze, na dźwigi

w porcie. Przypominają fantastyczne owady rozkraczone
nad statkami. Ale pan nie odpowiedział na moje pytanie:
żywi czy martwi?

– Oni są prawie martwi. W tej chwili.

– Przyjechali tutaj, by odpocząć – przypomniał

55

background image

doktor – odetchnąć morskim powietrzem, no i opalić się.

– Leżą na plaży niczym stado fok – powiedział

inżynier.

– Tak, opalają się w stadzie, ludzie tak żyją.

– A pan, doktorze?

– Ja, cóż ja, prowadzę raczej samotny tryb życia.

– Wśród pacjentów, którzy tłumnie pana

odwiedzają.

– Plaża współpracuje ze mną. Dzięki niej egzystuję.

Czytałem, że w dawnych czasach niektóre istoty ludzkie
współdziałały z piekłem. Ta plaża to przedsionek piekła.

– Dla nich przedsionek raju, doktorze.

– Leżą bez ruchu, o czym myślą?

– O wielu sprawach. Sięgają pamięcią wstecz,

wybiegają myślą w przyszłość. Delektują się własnym
przemijaniem w nadmorskim klimacie.

– Nigdy nie widziałem pana, inżynierze, na plaży.

– Wolę spacery.

– Po wieży?

– Tak, stąd widać pół świata, a na pewno całą

zatokę.

– I ludzi.

– Tak, również ludzi, doktorze.

– Pan codziennie tutaj przychodzi.

– Pan również.

– Poznaliśmy się przy tej balustradzie.

– Czy rzeczywiście poznaliśmy się?

Doktor zdjął okulary.

– Bez okularów lepiej widzę – wytłumaczył. – Pana

to nie dziwi?

– Nie, okulary osłabiają siłę pańskiego wzroku.

Ludzi niepokoją takie oczy, dlatego nosi pan specjalne

56

background image

szkła.

– Więc pan wie!

– Obaj wiemy!

– Nie jestem człowiekiem – wyszeptał lekarz

i rozejrzał się. – Nikt nas nie słyszy?

– Nikt. Jedynie Niebo.

– Nie jesteśmy ludźmi – stwierdził doktor

i westchnął z ulgą.

– Słusznie. Jesteśmy obserwatorami. Pan obserwuje

ludzkie ciała, korzystając z przywilejów lekarza. Ja
przypatruję się ludzkim duszom.

– Gdzie oni mają duszę?

– Mózg to dusza.

– Być może. Duszę lokalizowano również w sercu,

w wątrobie, w żołądku. I co z tym mózgiem, panie
inżynierze?

– Przeciętny ludzki mózg pracuje na zwolnionych

obrotach, jeśli w ogóle pracuje, najchętniej pławi się
w marzeniach o tym, co było przed chwilą, godzinę temu,
w dawnych latach, lub marzy o tym, co będzie. Kontakt
z teraźniejszością słaby, zanikający, arytmiczny,
krótkotrwały. Odnoszę wrażenie, że szyfr do takiego
mózgu można rozwiązać, wyzwalając odpowiedni
IMPULS KOSMICZNY.

– Gdyby na przykład wiązka promieni gwiazdy

X padła na właściwy splot neuronów w mózgu.

– Tak, promień gwiazdy lub inny promień.

– Powiedzmy księżycowy?

– Lunatycy odpowiadają na wezwanie Księżyca.

Ludzie różnie reagują na promieniowanie pozaziemskie.
Czytałem niedawno artykuł o oryginalnym otwarciu
wystawy światowej w Chicago. Mianowicie skierowano

57

background image

teleskop na gwiazdę Arktur. Jej promień padł na
fotokomórkę, wywołując lawinę elektronową. Stopniowo
włączały się zespoły wzmacniaczy, które zapalały tysiące
lamp i reflektorów, uruchamiały silniki elektryczne.
Wystawę otworzono automatycznie. W. przyrodzie
znajduje wiele samoistnych źródeł energii, które mogą
wywołać ciąg procesów energetycznych.

– I pan, panie inżynierze, usiłuje odnaleźć takie

źródło.

– Tak, bardzo chciałbym pomóc ludziom, doktorze.

– I obudzić cały mózg.

– Ożywić. Gdy patrzę na ludzi, widzę wielki dom

o stu komnatach. Współczesny człowiek zdołał zaledwie
otworzyć drzwi wiodące do przedpokoju.

– Piękna metafora, panie inżynierze. A propos, pan

zapewne należy do Zespołu Kosmicznego Inżynierów
Dusz, czy coś w tym rodzaju.

– Coś w tym rodzaju, panie doktorze.

Umilkli. Przez kilka minut obserwowali plażę,

zatokę, port i niebo. Pojawiły się pierwsze obłoki,
przysłoniły słońce. Ludzie na plaży zmienili pozycje.
Niektórzy usiedli, inni wstali, kilku weszło do wody.

– Co za inicjatywa – zażartował doktor. – Może

i my powinniśmy poruszyć się? Ruch to życie. Proponuję
zejść z wieży.

– Propozycja przyjęta. Zapraszam pana na obiad.

Przy deserze inżynier rozgadał się:

– Pewna bardzo sympatyczna kobieta nazwała mnie,

już nie pamiętam z jakiej okazji, mistykiem.

– Interesujące. Cóż to jest za mistyka?

– Zdaniem świętego Bonawentury „jest to sięgnięcie

duszy do Boga przez tęsknotę miłości”.

58

background image

– Inaczej mówiąc, mistyk próbuje rozwiązać

zagadkę Wszechświata nie przy pomocy, logiki, lecz za
pośrednictwem intuicyjnej sympatii.

– Czyżby intuicja była kluczem do szyfru mózgu?

– Raczej wytrychem, proszę wybaczyć mi

trywializowanie tak poważnego problemu.

– Drzwi można otworzyć kopnięciem, doktorze.

– Pan brutalizuje. Z ludzkim mózgiem należy

postępować ostrożnie, delikatnie, tak jak włamywacz-
wirtuoz postępuje ze skomplikowanym zamkiem.

– No, dobrze – zgodził się inżynier. – Jutro wystąpię

w roli włamywacza-wirtuoza.

– Już jutro? – zaniepokoił się doktor.

– Dopiero jutro, jeśli przyjmiemy, że rozwój mózgu

istot żywych trwa około dwóch milionów lat.

Dzień był słoneczny, upalny. Zbliżało się południe.

Na wysokiej wieży inżynier ustawił reflektor o bardzo
skomplikowanej konstrukcji. Były to właściwie dwa
reflektory, jeden skierowany ku niebu, drugi w stronę
plaży.

– Słońce panu nie wystarcza – żartował doktor. –

A może zamierza pan przemienić tę wieżę w latarnię
morską?

– Na plaży opala się w tej chwili kilka tysięcy ludzi.

Skieruję w stronę ich mózgów wiązkę promieni z Tolimana
B, podwójnej gwiazdy, wzmocnioną i skondensowaną
przez te reflektory. Uderzę w najczulszy punkt ludzkiego
mózgu, by otworzyć wszystkie drzwi.

Najwyższa pora obudzić drzemiące neutrony,

przyspieszyć cefalizację, zdynamizować proces
kształtowania się mózgu.

59

background image

Człowiek leżący na plaży opalał się i rozmyślał:

Żona, a może nie żona, w każdym razie kobieta,

nazwała mnie mistykiem. Powiedziała, to była bardzo
młoda kobieta, a więc chyba moja żona, otóż oświadczyła,
że mistyk w najprostszych, najbardziej znanych widokach
i dźwiękach usiłuje odnaleźć zapowiedź i przedsmak
rzeczy niewidzialnych i niesłyszalnych.

Na co jej odpowiedziałem:

– Nie jestem mistykiem. Myślę, przy czym moja

myśl wspina się stopień po stopniu, coraz wyżej i wyżej,
ogarniając coraz szersze regiony poznania, aż dociera do
najwyższego piętra rozważań logicznych.

– Ty nigdy nie dotarłeś do półpiętra – powiedziała ta

kobieta. – Tam, gdzie ty kończysz, mistyk rozpoczyna
i próbuje rozwiązać zagadkę Wszechświata przez skupienie
wszystkich myśli w jednej wizji mistycznego nieba i jego
Gospodarza.

– Wizja – odrzekłem – cóż to wizja, ja chcę

zrozumieć, chcę wiedzieć, łaknę, a piję z dziurawego
dzbana.

Człowiek odetchnął głębiej. Słońce prażyło

niemiłosiernie. Osiem, a może dziewięć tysięcy ludzi
pomyślało jednocześnie: „Dosyć tego opalania. Najwyższa
pora orzeźwić się. „i Człowiek wyszedł z wody i powinien
do niej wrócić”. Dwie, trzy minuty pluskali się przy brzegu,
po czym unoszeni przez szmaragdowe fale, poczęli płynąć
przed siebie w bliżej nie określonym kierunku, coraz dalej
i dalej, i dalej. „Oto mój żywioł” – myślał człowiek, który
przed kilkoma minutami opalał się na plaży, a teraz płynął.
Przed nim i za nim, dookoła niego płynęło tysiące innych
ludzi. Byli szczęśliwi. Ich mózgi funkcjonowały z cudowną

60

background image

sprawnością. WRESZCIE WSZYSTKO ZROZUMIELI.

61

background image

Drzewa zawsze wracają do korzeni


Główny bohater urodził się w lesie. Dokładniej

mówiąc – w leśniczówce. Przyszedł na świat kilka minut
po północy, w czasie burzy.

Jasny szlag trafił w strzelistą topolę, rozłupał pień

drzewa jednym ciosem, połamał konary, począł padać
deszcz i w tym właśnie momencie rozległ się wrzask
dziecka.

– Chłopak – stwierdził lekarz, przyjaciel leśniczego.

– Chłopiec – ucieszył się ojciec.

– Chłopczyk – westchnęła matka.

– Chłopiątko moje – rozczuliła się matka matki,

żona nadleśniczego. Strugi deszczu spływały po szklanej
ścianie, niebo migotało dalekimi błyskawicami. Ojciec
zbliżył dłoń do ściany i w szklanej tafli pojawiła się szpara.
Zapachniały sosny.

– Odrobina świeżego powietrza nie zaszkodzi ani

matce, ani dziecku – powiedział doktor. – Ach, ta
balsamiczna woń żywicy!

– Po burzy człowiek lżej oddycha – skonstatował,

leśniczy, ojciec nowo narodzonego chłopca – więcej ozonu
i czegoś tam jeszcze.

– Zasuń szybę, dziecko rozgrzane, przeziębi się –

prosiła matka. – Powietrze po burzy zimne.

I tak przeminęły pierwsze minuty niezwykłego życia

62

background image

głównego bohatera. Rozwijał się prawidłowo, przybywał
na wadze ile trzeba, mężniał, mądrzał i wkrótce ukończył
Kolegium Leśne z wyróżnieniem pierwszego stopnia.

Matematyka: doskonale, geometria: świetnie,

astronomia: znakomicie, botanika: wybornie, zoologia:
nadzwyczajnie; profesorowie byli zadowoleni z syna
leśniczego.

Nadleśniczy chwalił wnuka:

– Jesteś dobrym uczniem, bardzo dobrym, ale nie

ustawaj w doskonaleniu siebie. Wczoraj skończyłeś
piętnaście lat. Pora wyruszyć w samodzielną podróż po
naszym wspaniałym świecie.

– Pieszo? – zapytał wnuk.

– Nie. Wkrótce otrzymasz ode mnie srebrny rower.

– Cudowny, wspaniały prezent – ucieszył się młody

człowiek. – Na srebrnym rowerze można zwiedzić cały
świat, wiele słyszałem o srebrnych rowerach. To
fenomenalny środek lokomocji.

Nauka jazdy na srebrnym rowerze nie trwała długo.

– Arturze, w tym miejscu wmontowano aparat

radiowy – informował ojciec. – W każdej chwili możesz
nawiązać łączność z leśniczówką albo z najbliższą
gajówką. Te zegary to przyrządy nawigacyjne.
W przyczepie znajdziesz namiot składany, zapasy
żywności. W lesie nie wolno rozpalać ognia. W tym pudle
znajduje się kuchenka na baterie słoneczne. Naładujesz je,
gdy słońce będzie w zenicie. Energii starczy na tydzień.
Oto mapa, a na niej narysowane trasy twoich wędrówek.
Nie zapomnij o zapasowych kołach, o śpiworze i łodzi.

Główny bohater nie zapomniał. Jego piętnastoletnia

pamięć funkcjonowała bezbłędnie.

Zgodnie z wieloletnią tradycją nadleśniczy

63

background image

przedstawił wnuka nadnadleśniczemu podczas uroczystego
śniadania. Dziewięćdziesięcioletni nestor wspólnoty leśnej
zadziwiał wszystkich swoją znakomitą kondycją i jasnością
myśli.

Od siedemdziesięciu lat rozwiązywał najtrudniejsze

problemy, łagodził konflikty, godząc zwaśnionych.
Mówiono o nim: „Jest naszym sumieniem, rozumem,
sercem. Prawdziwy patriarcha rodu leśnych ludzi. Oby żył
wiecznie”.

Tylko jemu przysługiwał tytuł Nadnadleśniczego.

Na werandzie letniej rezydencji nestora podano

przed chwilą oliwę i aromatyczne nektary. Patriarcha
umoczył wskazujący palec w złocistym płynie, ucichły
rozmowy, rozpoczęła się ceremonia pożegnania.

– Podróż dookoła naszego świata – mówił starzec

kreśląc na czole prawnuka kabalistyczne znaki –
rozpoczyna nowy etap w twoim życiu. Powinieneś
wykorzystać w działaniu informacje przekazane przez
nauczycieli. Po okresie teorii przyszła pora na czas
praktyki. Chcemy, abyś zmężniał i zmądrzał, choć nigdy
nie uważaliśmy ciebie za narcyza ani za głupca.

Ktoś zachichotał wywołując ogólny śmiech

i oklaski.

– Potrzebujemy – kontynuował patriarcha – silnych

mężczyzn. Rozumnych i silnych. Te drzewa, ten las, te
puszcze i bory wymagają niesłychanie troskliwej opieki.
Nie opuszczasz rodzinnego domu, wychodzisz tylko
z jednego pokoju, by zwiedzić inne, tam gdzie rosną
drzewa, tam wszędzie jest twój OIKOS, dom, zielony dom
twoich ojców. Drzewa wyznaczają granice naszego
gospodarstwa i jednocześnie naszego świata. Gdzie las, tam
życie, kilkaset tysięcy hektarów życia. Dalej nie ma nic lub

64

background image

prawie nic. Gdy dotrzesz do południowej strony, do krańca
puszcz i borów, zobaczysz rozległe pustynie, mokradła,
trzęsawiska, skały. Pilnie strzeżemy granic świata,
w którym żyjemy.

– Przed czym? – zapytał Artur – skoro tam nie ma

nic.

– Ta nicość jest najniebezpieczniejsza. Pustynne

piaski, gorące wichury, popiół wulkaniczny zabijają
drzewa, wypalają trawy, niszczą roślinność. Od północy
bezkresne śniegi, lodowce. Od zachodu wody oceanu
chronią terytorium leśne, ciepłe prądy łagodzą klimat, lecz
fale podmywają brzegi. Groźne są sztormy i cyklony. Od
wschodniej strony wysokie góry bronią nas przed mrozem
i żarem. Wichry szaleją po tamtej stronie i tam giną
w bezdennych przepaściach. Zobaczysz cztery strony
świata, wtedy dopiero poznasz prawdziwe piękno
rodzinnego domu i staniesz się jednym z jego obrońców –
zakończył nestor.

Punktualnie o dwunastej Artur wsiadł na srebrny

rower. Był pogodny, wiosenny dzień, pierwsza sekunda
podróży.

– Wyjeżdża chłopcem, wróci mężczyzną – szepnął

ojciec, ale matka usłyszała.

– Wyjeżdża dzieckiem, wróci dzieckiem –

powiedziała.

– Wyjeżdża gołowąs, wróci brodaty – zażartował

dziadek.

– W drogę! – zawołał pradziad.

Srebrne szprychy zamigotały słonecznym blaskiem.

Artur rozpoczął podróż dookoła świata. Przez pierwszą
godzinę pedałował z wielką energią. „Z wiatrem
w zawody” – nucił – „Przez pola i lasy, z wiatrem”... –

65

background image

umilkł nagle, bo rower podskakiwał na wyboistej drodze,
podskakiwała przyczepa i wydawało się, że podskakuje
cały świat. Młody człowiek zwolnił, doszedł do
przekonania, iż pośpiech jest zupełnie zbyteczny i utrudnia
kontemplacje leśnego krajobrazu. Nieco zdyszany szedł
teraz obok roweru, który posłusznie toczył się przy swoim
panu. Droga biegła w dół. W pewnym momencie srebrny
wehikuł zagadał ludzkim głosem:

– Wskakuj na siodełko, bo sam popędzę przed

siebie.

A w chwilę później rozległ się śmiech dziewczyny.

– Zaczarowany rower – wymamrotał zdumiony

Artur. – Słyszałem o gadających zwierzętach, ale nigdy
o rowerach.

Zapomniałeś

o aparacie

radiowym

przymocowanym do kierownicy – zabrzmiał głos
dziewczęcy. – Mówię do mikrofonu i moje słowa docierają
do twojego odbiornika.

– Gdzie jesteś?

– Nie opodal, na szczycie wzgórza, stąd roztacza się

piękny widok na drogę, w odległości tysiąca metrów od
miejsca, gdzie stoisz. Spójrz w prawo, czy widzisz dwie
sekwoje?

– Widzę tylko modrzewie.

– Podnieś głowę. Siedzę na głazie między

sekwojami.

Teraz dopiero Artur dostrzegł postać dziewczyny,

a tuż przy niej oparty o drzewo srebrny rower.

– Również wybrałaś się w podróż dookoła świata?

– Tak, zgodnie z prastarym obyczajem.

– Więc podróżujmy razem – zaproponował.

Propozycja została przyjęta z zadowoleniem.

66

background image

Wspólnymi siłami ustawili dwa namioty na łące

w pobliżu gigantycznych sekwoi. Gdy zasiedli do
wieczornego posiłku, niebo rozbłysło pierwszymi
gwiazdami. Po gorącej kolacji otworzyli puszkę
z ananasami.

Dziewczyna zaszczebiotała:

– Urodziłam się w Trzecim Sektorze naszego świata.

Nadleśnictwo mojego dziadka sąsiaduje z nadleśnictwem
twego dziada. Moje imię: Zeina. Te ananasy są wspaniałe.
Bez ananasów nie wyobrażam sobie życia. Dlaczego
milczysz?

– Bo ty mówisz i mówisz.

– Bez tego mówienia byłoby cicho i smutno.

– Możliwe.

– Jutro o świcie wyruszamy w dalszą drogę. –

Wyruszamy – zgodził się Artur i ziewnął potężnie.

– Co za maniery? – Zeina była dobrze wychowana.

– Mężczyzna nigdy nie ziewa w obecności kobiety.

– Ja ziewam? Przepraszam, jestem okropnie

zmęczony.

– Kobiety są odporniejsze, lepiej znoszą trudy

podróży. Moja matka…

Słowa Zeiny nie docierały już do świadomości

chłopca, spał w najlepsze.

– Ach, ci mężczyźni – westchnęła Zeina i wkrótce

zasnęła.

Sen to, czy nie sen? A może jednak sen; tak trudno

niekiedy odróżnić sen od rzeczywistości.

Artur przez szparę w namiocie widział skrawek

granatowego nieba, czarne wierzchołki świerków
i karminową smugę światła, która wytrysnęła z ziemi
niczym gejzer wysoko nad drzewami, ku lśniącej kuli

67

background image

zawieszonej pod różowymi chmurami. Kiedyś,
w zamierzchłej przeszłości ludzie budowali statki
kosmiczne, krążyły dookoła planety, lądowały na
Księżycu, na Marsie, na Wenus, na satelitach Jowisza.

Uczeni usiłowali rozszyfrować tajemnicę Kosmosu.

Brawurowe wyczyny kosmonautów zapierały dech
w piersiach przeciętnym ludziom.

Podziwiano

bohaterów

wypraw

międzyplanetarnych, ekscytowano się ich przygodami,
zazdroszczono im sławy. Dzieci na pytanie: kim pragniesz
zostać, gdy dorośniesz? – odpowiadały: kosmonautą.
Niemal wszyscy marzyli o podróżach po Układzie
Słonecznym. Kosmos opanował całkowicie wyobraźnię
ludzką. W okresie zaledwie jednego stulecia cywilizacja
Spokojnych i Pracowitych przekształciła się w cywilizację
Włóczęgów Kosmicznych. Zaniedbanej Ziemi groziła
bezpłodność. Konstruktorzy budowali coraz sprawniejsze
pojazdy międzyplanetarne i gwiazdoloty. Niemal cały
światowy przemysł produkował dla Centralnego Instytutu
Eksploracji Wszechświata. Rower stał się luksusem.
Rodzinny Dom Ziemi opustoszał.

„Opamiętajcie się!” – wołali Rozsądni. –

„Oprzytomniejcie!”

Był to niestety głos wołającego na puszczy.

Przeciwnicy kosmicznych podróży nie mieli łatwego

życia. Początkowo drwiono z nich, później prześladowano.
Kryli się więc w lasach, tworząc wspólnoty leśnych ludzi.

Srebrzysta kula przypomniała Arturowi lekcje

historii. Przetarł oczy i wyszedł przed namiot.

– To balon meteorologiczny – usłyszał głos Zeiny. –

Obudziłam się, albo coś mnie obudziło, w namiocie
duszno. Dlaczego nie śpisz?

68

background image

– Sądziłem, że śnię. Potem rozmyślałem.

Balon unosi się nad lasem, przypomina trochę

dawne pojazdy-satelity. Oglądałem podobne na filmie
historycznym.

– To balon na uwięzi. Czerwona smuga spełnia rolę

liny – tłumaczyła dziewczyna. – Mój ojciec jest
synoptykiem. Leśniczy synoptyk.

– Nigdy nie widziałem takich balonów.

– Bo szybują wzdłuż granic naszego leśnego

państwa – wyjaśniła Zeina.

– Pilnują, żeby zła pogoda nie przekroczyła granicy.

– Ostrzegają, gdy zbliża się huragan.

– Dziwne – stwierdził Artur.

– Co dziwne?

– Że huragany i burze przychodzą spoza granic.

Przecież chmury zbierają się również nad naszym leśnym
światem.

– Te nietrudno dostrzec. Najgorsze jest

niebezpieczeństwo nieoczekiwane. Do świtu jeszcze dwie
godziny. Wracam do namiotu.

Dwa dni wędrowali wzdłuż południowej granicy. Po

lewej stronie drogi kwitnące drzewa i krzewy, po prawej
trzymetrowy żywopłot, zielony mur graniczny, za murem
piaszczyste wydmy, w oddali głazy rozsypane u podnóża
skał. Na pustyni wiatr kręcił bicze z piasku smagały
kamienie, żółty pył pokrywał liście żywopłotów, unosił się
nad przygraniczną strefą.

Drugiego dnia pod wieczór rozbili namioty na

polanie w głębi lasu. Kolację przygotowała Zeina, apetyt
dopisywał mimo zmęczenia.

– Srebrne rowery to wspaniałe pojazdy – pochwalił

69

background image

Artur – ale po kilku godzinach siodełko twardnieje.

– Po tygodniu przywykniesz – zapewniła

dziewczyna – człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego.

– O, nie – zaprotestował Artur. – Człowiek nigdy

nie przyzwyczai się do życia na pustyni.

– Tam nie ma żadnego życia.

– No właśnie, nie można przyzwyczaić się do braku

życia. Nasz cudowny, zielony świat… – umilkł. –
Słyszałaś? Co to było?

– Gwizd, przenikliwy gwizd – odgarnęła włosy.

– Masz ładne uszy – Artur uśmiechnął się. – Zawsze

je zakrywasz.

– Ciszej! Znowu…

– Świstaki?

– To gwizd maszyny.

– Gwiżdżąca maszyna? – zdziwił się Artur. –

Pierwszy raz słyszę gwiżdżącą maszynę.

Dlaczego gwiżdże?

– W bardzo dawnych czasach ludzie podróżowali

pociągami – przypomniała Zeina. – Parowóz ciągnął
wagony i od czasu do czasu pogwizdywał.

– Pociąg w lesie? Od dawna nikt nie jeździ

pociągami.

– Ten gwizd przyniósł wiatr od strony pustyni.

– Wejdę na drzewo i rozejrzę się – zdecydował

Artur.

– Weź lornetkę. Ona „widzi” w ciemnościach.

– Ona „widzi”, a ja nie widzę – chłopiec usadowił

się wygodnie w rozwidleniu dębowego konara. Za ciemną
linią żywopłotu jaśniały pustynne piaski. Po niebie sunął
księżyc w trzeciej kwadrze. Dobrze było widać pojedyncze
głazy, góry niknęły we mgle.

70

background image

– I co? – zapytała Zeina podchodząc do drzewa.

– Nic… a jednak…

– Co jednak?

– Coś poruszyło się pod głazem. Tak ktoś jest!

– Ktoś? Oszalałeś. Tam nikogo nie ma. Tam nigdy

nikogo nie było.

– Może ktoś zabłądził.

– Ludzie nigdy nie opuszczają leśnego świata.

– Widzę wyraźnie leżącego człowieka. On… on…

czołga się.

– Człowiek nie czołga się. Może to pustynny wąż

albo żółw.

– Nie. Z wielkim trudem pokonuje każdy metr,

usiłuje dotrzeć do granicy.

– Opisz jego ubranie.

– Ma na sobie obcisły kombinezon, na głowie hełm.

Przeraźliwy gwizd zagłuszył słowa dziewczyny.

– Co mówisz? – spytał Artur.

– Zejdź z drzewa. Musimy zawiadomić najbliższy

posterunek. – Zeina rozkładała już antenę. – Szybciej, nie
marudź!

Artur zsunął się na niższy konar i znieruchomiał.

Z gęstwiny drzew wytrysnęła fontanna iskier, a po kilku
sekundach błyskawica ugodziła w głaz, który przemienił
się w obłok pary.

Chłopiec zeskoczył z drzewa.

– Ten człowiek zniknął – wyjąkał. – Zabili

człowieka. Przecież ludzi nie wolno zabijać!

Najbliższy posterunek dał odpowiedź wymijającą:

– Zakłócenia atmosferyczne i gra cieni.

Artur nawiązał łączność z nadleśnictwem.

Ojciec był bardziej kompetentny:

71

background image

– Z wypraw kosmicznych ciągle jeszcze wracają

statki pilotowane przez roboty. Zaprogramowane przed
kilkuset laty, wykonały swoje zadania i chociaż na Ziemi
wiele się zmieniło, maszyny funkcjonują według starych
schematów zakodowanych w ich ferrytowej pamięci.
Magazynują w zbiornikach informacji nowe wiadomości,
remontują pojazdy i pragną budować nowe, najchętniej na
terenach naszego zielonego świata. Dlatego bronimy się.

– Ale to był człowiek! – zawołał Artur. – Człowiek

czołgał się po pustyni.

– Nie, maszyna podobna do człowieka. Bezlitosna

maszyna. Takie właśnie machiny zniszczyły życie na trzech
czwartych powierzchni planety.

– Wyglądał jak człowiek, jak istota ludzka

potrzebująca pomocy – upierał się Artur.

– Maszyny są perfidne i podstępne. Celowo pragną

wywołać współczucie, litość.

– Nigdy o tym nie mówiłeś.

– Ty i twoi rówieśnicy po ukończeniu piętnastu lat

wyruszacie w podróż dookoła zielonego świata, by
rozszerzać swoją wiedzę o czasie teraźniejszym. Życzę
wam szerokiej drogi – zakończył nadleśniczy.

Łatwo powiedzieć: „szerokiej drogi”! Droga była

najczęściej wąska, stroma, spadzista, srebrne rowery
podskakiwały na wybojach, grzęzły w błocie, a niekiedy
nawet przewracały się. Młodzi podróżnicy po bohatersku
znosili trudy wędrówki. Codziennie, najchętniej po kolacji
gawędzili o robotach tak bardzo podobnych do ludzi.
Upłynął tydzień. Po siedmiu dniach słonecznych spadł
deszcz, ulewa trwała trzy godziny. Skryli się w gajówce.
Żona gajowego poczęstowała gości gorącym nektarem.

Piękna, ponętna kobieta – powiedziałby dojrzały

72

background image

mężczyzna. Artur dostrzegł długie, czarne włosy i miły
uśmiech. Przypomniała mu starszą siostrę.

– Pierwszy raz widzę kobietę w mundurze –

powiedział.

– Bo jesteś jeszcze bardzo młody. – Żona gajowego

położyła na stole różowe tabliczki. – Posilcie się. W strefie
przygranicznej również kobiety noszą mundury. Jestem
gajowym drugiego stopnia.

– Ładny dom – stwierdziła Zeina. – Piękne meble.

– Wygodne. – Żona gajowego otworzyła drzwi do

sąsiedniego pokoju. Dostrzegli jakieś maszyny.

– Komputer – rozpoznał Artur.

– Komputer? – zdziwiła się Zeina.

– Kontroluje stukilometrowy odcinek granicy.

Program waszej podróży przewiduje zwiedzenie
podziemnego pałacu. Odsapnijcie trochę po śniadaniu,
pokażę wam moje królestwo.

Zjechali windą do podziemi. Żona gajowego

mówiła:

– Bastion dziesiąty, sala peryskopów. Oczy kamer,

ukryte wśród liści, obserwują pustynię.

– Obawiacie się maszyn podobnych do ludzi? –

zapytała Zeina.

– Nie obawiamy się nikogo – żona gajowego

potrząsnęła wojowniczo czarną czupryną. – Bronimy nasz
świat przed intruzami.

Niezliczoną ilość razy usiłowano zakłócić spokój

leśnych ludzi. Czuwamy w dzień i w nocy – przerwała
podchodząc do ściany ekranów. – Spójrzcie na jedenasty
monitor. Po pustyni suną trzy pancerne pojazdy.

– Skąd wiesz, że pancerne? – odezwał się Artur.

– Stalowe pancerze lśnią w słońcu.

73

background image

– Sztuczne tworzywa również.

Żona gajowego roześmiała się.

– Armaty są zapewne z tektury, a pociski z gąbki –

drwiła. – Patrz, przed żywopłotem dziesiątki kraterów.
Ostrzeliwują granicę z dział, to czołgi. Uwaga! Alarm
bojowy! – Otworzyła mikrofon. Na ekranach pojawiły się
skupione twarze strażników lasu. – Zniszczyć czołgi! –
padł rozkaz i po upływie kilku sekund trzy rakiety ugodziły
w zbliżające się pojazdy. Nie usłyszeli eksplozji. Ekran
zamigotał oślepiającym światłem, czołgi zniknęły.

– Ach! – westchnęła Zeina.

– Podobno w zamierzchłych czasach ludzie toczyli

wojny – przemówił Artur. – Ludzie strzelali do ludzi.

– My strzelamy do maszyn – odpowiedziała żona

gajowego – do potwornych machin sterowanych przez inne
maszyny. Statki kosmiczne, wysłane czterysta lat temu
z Ziemi, wracają, ciągle wracają. Lądują na kosmodromach
za górami, a potem usiłują przekroczyć granice zielonego
świata.

– Zawsze słuchały rozkazów Judzi – przypomniał

Artur. – Dlaczego nie wykonują waszych poleceń? Sygnał
STOP powinien zatrzymać te pojazdy. Przy pomocy innych
sygnałów można ich rozbroić, unieszkodliwić
i wykorzystać do celów pokojowych.

– Bo nie znamy szyfru – tłumaczyła żona gajowego.

– Tamci ludzie posługiwali się innym językiem, wieloma
różnymi językami.

Roboty nie odpowiadają na nasze wezwania,

atakują, ustawicznie atakują.

– Widziałem jednego – powiedział Artur – i był

bardzo podobny do człowieka. Nie atakował, czołgał się.

– Podstępna kreatura – żona gajowego podniosła

74

background image

głos. – Maszyny dobrze znają ludzką wrażliwość.

– A jeżeli wśród robotów są ludzie?

– Żadna żywa istota nie przeżyje czterystu lat.

– Czytałem, że czas w Kosmosie przemija inaczej,

wolniej – mówił Artur. – Dziesięć lat w gwiazdolocie to sto
lat na Ziemi.

– Bzdury! – zdenerwowała się żona gajowego. –

Nonsens. Nikt nigdy tego nie udowodnił. Z Kosmosu
wracały maszyny, które po wylądowaniu przekazywały
ostatnie słowa kosmonautów. No, dosyć gadania. Pokażę
wam teraz fragment Fortyfikacji-Południe.

Szli podziemnym korytarzem. Gruby dywan tłumił

kroki. Po obu stronach na ścianach pokrytych stalową
blachą płonęły kolorowe lampy. Artur rozmyślał:
„Oglądamy dzisiaj drugą stronę medalu, kulisy zielonego
świata. Dokąd nas prowadzi żona gajowego? Jej
zachowanie wzbudza niepokój. Nie, nie boję się. Pamiętam
rady ojca, jak pokonywać uczucie strachu. Lęk ogłupia,
a w najlepszym razie utrudnia logiczne rozumowanie.
Przede wszystkim spokój”.

– Stanowisko dowodzenia z radiolokacyjną linią

kontroli – informowała żona gajowego, wprowadzając
gości do opancerzonej rotundy. – W tej chwili dwieście
metrów pod powierzchnią Ziemi – nacisnęła dwa żółte
klawisze na pulpicie maszyny bardzo podobnej do
elektronowych organów. Rotunda drgnęła i poczęła opadać,
– Trzysta metrów, pięćset, a jeżeli potrzeba, tysiąc, to
w przypadku największego zagrożenia. A teraz w górę!
Stanowisko dowodzenia z podziemnego szybu przesunie
się do baszty ukrytej wśród drzew. Zamaskowana antena
obserwuje całe widzialne sklepienie niebieskie. Przelicznik
powoduje prawidłowe skierowanie wyrzutni rakietowej na

75

background image

cel. Uwaga! W polu widzenia samolot nieprzyjacielski. –
Nacisnęła czerwony klawisz. Ekrany pokazały, kolejno:
wyrzutnię rakietową, moment wystrzelenia pocisku,
zniszczenie samolotu, krajobraz pustyni i dalekich gór.

– Skutecznie bronimy naszych lasów – żona

gajowego nacisnęła fioletowy klawisz, zadźwięczały
dzwonki, zadudniły, bębny, zatrąbiły puzony. W otwartych
drzwiach stanął gajowy.

– Mój mąż – przedstawiła żona. – Komendant

Fortecy-Południowej. Gajowy w randze pułkownika.

Gajowy-pułkownik zasalutował.

– Wasza podróż dookoła zielonego śwista dopiero

rozpoczęła się – mówił ściskając dłonie Zeiny i Artura. –
A ile wrażeń, nieprawda, dobrze mówię?

– Ty zawsze dobrze mówisz – uspokoiła żona. – Oni

są zmęczeni.

– Nadmiar wrażeń męczy – zgodził się komendant

w mundurze gajowego, w randze pułkownika – zapraszam
na obiad. Po obiedzie drzemka, po drzemce kolacyjka.
Przenocujecie w fortecy. Działam zgodnie z rozkazami
nadleśniczego, dziadka Artura, i leśniczego, ojca Zeiny.
Wieczorem pogawędzicie z nimi przez radio.

– A roboty? – spytał Artur. – Czy nie zakłócą

poobiedniej ciszy?

– Nie zakłócą, nie zakłócą – zapewniał gajowy

obejmując małżonkę. Dysponujemy uniwersalną bronią.
Kierowane pociski ziemia-ziemia – wyliczał – ziemia-
woda, woda-ziemia, woda-woda, ziemia-powietrze, woda-
powietrze, powietrze-powietrze. Czy wymieniłem
wszystkie grupy?

– No, pozostają jeszcze trzy klasy rakiet: ziemia-

kosmos, kosmos-ziemia i kosmos-kosmos – przypomniała

76

background image

żona gajowego. – Ale korzystanie z tej broni przekracza
nasze kompetencje. Na obiad będą dwa dania do wyboru.

Po obiedzie, po drzemce, komendant podziemnej

przygranicznej fortecy, gajowy-pułkownik, pokazał
młodym podróżnikom zalesione wzgórze.

– W razie potrzeby rozsuwamy ten pagórek, by

odsłonić otwór wyrzutni rakiet międzykontynentalnych. Po
odpaleniu pocisku drzewa wracają do swoich korzeni –
zachichotał. – Drzewa zawsze wracają do swoich korzeni,
nieprawda, dobrze mówię?

– Bardzo dobrze, doskonale – zapewniała małżonka

komendanta i również poczęła chichotać.

Młodzi milczeli, bo o czym tu było mówić?

Jedenastego dnia Artur powiadomił ojca:

– Wybuch pocisku uszkodził żywopłot na granicy

południowo-wschodniej. Przez otwór przedostał się pod
osłoną nocy robot-kosmonauta. Był ranny w ramię, mocno
krwawił. Udzieliłem mu pierwszej pomocy. Proszę
o pouczenie: jak należy postępować z maszyną, w której
żyłach płynie krew?

– Nie doceniliśmy genialnych konstruktorów,

tworzących maszyny podobne do ludzi w zamierzchłych
czasach. Powiadasz, że ten robot krwawi? Czy zna ludzki
język? Czy rozmawiał z tobą? – dopytywał się ojciec.

– Tak – odparł Artur. – Podziękował za ocalenie mu

życia i oświadczył, że nie docenił możliwości leśnych
machin, które z taką precyzją odtwarzają postacie ludzkie.
Powiedział jeszcze, że maszyny zniszczyły trzy czwarte
świata i opanowały zieloną oazę, jedyny życiodajny teren
na Ziemi. Tysiące kosmonautów wraca z wielkiej wyprawy
kosmicznej. Są to wspaniali ludzie, zginą wszyscy, jeśli nie
zdołają przedostać się do zielonego świata.

77

background image

– Bredził! – wykrzyknął ojciec-nadleśniczy –

majaczył w gorączce…

– Czekam na twoje rozkazy – powiedział Artur. –

Czekamy – poprawił się – Zeina klęczy przy rannym,
zdejmuje bandaże. Gdy maszyna wykrwawi się, przestanie
funkcjonować, czy tak?

– Tak – odparł nadleśniczy, po czym wyłączył radio

i wrócił do codziennych zajęć.

Epilog


Ludzie opanowali zielony świat. Gdy zadomowili

się na dobre po ostatecznej rozprawie z maszynami,
najmądrzejszy z ekspertów zaprosił kilkunastu
kosmonautów na piknik do lasu.

– Wróciłem na Ziemię ostatnim gwiazdolotem –

mówił. – Zawsze chroniliście uczonych i dlatego nie
uczestniczyłem w wojnie o zielony las. Spaceruję po tych
lasach dziesięć dni, stęskniłem się za drzewami, za
kwiatami. W maju, bo teraz mamy maj, otóż w maju
kwitną jabłonie i grusze, kwitną czeremchy. Niektóre
drzewa rozsiewają nasiona. Puch nasion opada na ziemię
jak płatki śniegu. Na końcach gałęzi szpilkowych otwierają
się pączki i wysuwają z nich okryte młodymi szpilkami
wierzchołki wzrostu.

Ekspert odłamał gałązkę klonu, zerwał kilka liści.

– W tych lasach nic nie zakwita, wiatr nie unosi

nasion, drzewa nie rosną. Te lasy są martwe niczym
dekoracje w teatrze. Te sosny i świerki, te jawory, topole,
modrzewie, klony, dęby, te krzewy, głogi, jeżyny, te kwiaty
są sztuczne, tak jak sztuczni byli mieszkańcy zielonego
świata. Ludzie nie zdołali ocalić ani jednego źdźbła trawy.

78

background image

Pozostawili maszyny, które stworzyły sztuczny świat
według wzorów ludzkich z dawnych, zamierzchłych
czasów.

79

background image

Psychoanaliza czyli kłopoty kosmiczne


Lekarz: Jestem psychoanalitykiem. Ludzie chętnie

otwierają przede mną duszę. Zazwyczaj czynią to
w pozycji leżącej. Kupiłem wygodny, szeroki tapczan.
Światło przyćmione, absolutna cisza albo dyskretna
muzyka. Pacjent rozluźnia wszystkie mięśnie i spowiada
się. Siedzę w fotelu stojącym pod lampą, pacjent widzi mój
profil i rozpoczyna dialog.

Pacjent: Wreszcie zdecydowałem się.

Lekarz: Tak!

Pacjent: Bo różnie o panu mówią.

Lekarz: Aha, różnie.

Pacjent: Jedni powiadają: „Człowiek mądry,

uczony, znakomity lekarz”, inni: „szarlatan, zwabia
naiwnych do swojego gabinetu, odurza kadzidłami, a oni
plotą, co im ślina na język przyniesie. Leczy dusze –
mówią – to najłatwiej, duszy nikt nie widzi, dusza to nie
wątroba, nie puchnie, nie powiększa się. Jak sprawdzić, czy
wyleczył?”

Lekarz: A jednak pan przyszedł.

Pacjent: Przyszedłem. Nie zapali pan kadzideł?

Lekarz: Nigdy nie zapalam kadzideł. Czasem

cygaro, po wizytach.

Pacjent: Mam położyć się na kanapie?

Lekarz: Albo usiąść w fotelu, jak panu wygodniej.

80

background image

Pacjent: Położę się.

Lekarz: Bardzo proszę.

Pacjent: Mogę oczywiście liczyć na pańską

dyskrecję, panie doktorze.

Lekarz: Oczywiście, obowiązuje mnie tajemnica

zawodowa.

Pacjent: Cierpię…

Lekarz: Tak, tak, słucham.

Pacjent: Lecz moje cierpienie… jak by to

powiedzieć, nie chciałbym się ośmieszyć, cierpię bowiem
w sposób szczególny, nietypowy. Martwię się,
zamartwiam, nie sypiam po nocach, zaniedbałem pracę,
rodzinę, moje życie seksualne pozostawia, delikatnie
mówiąc, wiele do życzenia. Martwię się i cierpię. Martwię
się o perspektywicznych gości z innego świata,
o pielgrzymów kosmicznych, którzy wcześniej czy później
przybędą tutaj. Martwię się, bo zupełnie nie jesteśmy
przygotowani do tej wizyty. Co najmniej od dziesięciu lat
mówimy, piszemy o innych cywilizacjach naukowo-
technicznych, próbujemy nawiązać z nimi kontakt.
Podsłuchujemy Kosmos. Radioteleskopy, sondy
kosmiczne, najpoważniejsze instytuty usiłują rozwiązać
problem, czy jesteśmy sami. Czy na innych planetach
rozwinęło się życie rozumne. Ale ja pana nudzę, doktorze.

Lekarz: Nie, skądże, słucham z uwagą. Niech pan

mówi.

Pacjent: Gnębi mnie przekonanie, że źle

przyjmiemy przedstawicieli innej cywilizacji. Oni na
pewno będą inni, a my innych nie lubimy. Razi nas kolor
skóry, białym nie podobają się żółci, czarni, czerwoni.
Przedstawiciele żółtej rasy nie kochają białych. A jeśli ONI
mają dwie pary rąk? Nikt ICH nigdy nie widział. Każdy

81

background image

inaczej wyobraża sobie przybyszów z odległych planet.
Jesteśmy tacy nietolerancyjni. Drażni nas obcy akcent, a co
tu dopiero mówić o innych kształtach, o innej mentalności.
Nie lubimy mądrzejszych od siebie, gardzimy głupszymi,
lękamy się mocniejszych, słabszych wyśmiewamy
i lekceważymy, Lekarz: Może wypije pan filiżankę kawy?

Pacjent: Wolałbym kieliszek koniaku, proszę

wliczyć do honorarium za wizytę. Ma pan koniak?

Lekarz: Mam.

Pacjent: No to wypijmy dla odprężenia. Pańskie

zdrowie, panie doktorze.

Lekarz: Raczej pańskie zdrowie.

Pacjent: Jakże ja cierpię! Proszę wyobrazić sobie

taką sytuację: ląduje gdzieś na Ziemi pojazd kosmiczny.
Załoga opuszcza statek, trzy istoty nie z tego świata. Ot,
powiedzmy, któregoś dnia, dajmy na to w niedzielę,
w samo południe, na głównej ulicy naszego miasta,
zjawiają się goście z Kosmosu. Źle, jeśli będą mali, zginą
pod stopami niedzielnych spacerowiczów, rozdepczą ich;
jeszcze gorzej, gdy wkroczą do naszego miasta wielkoludy.
Źle znosimy ludzi wielkich, jesteśmy bezlitośni dla
olbrzymów, nienawidzimy gigantów. Zrzucimy na nich
bomby, wysadzimy w powietrze, ostrzelamy z dział
największego kalibru, zanim zdołają przedstawić się.

Lekarz: Prawdopodobnie nie zdołają.

Pacjent: Otóż to, świadomość tego faktu pogłębia

moje cierpienia. Znajduję się u kresu sił. Tak mi żal tych
pielgrzymów kosmicznych. Przybyli do nas z dalekich
stron, może z samego krańca Wszechświata, podróżowali
dziesiątki lat, znużeni, spragnieni, zgłodniali… Wyglądają
inaczej, oczy na szypułkach, głowy cylindryczne, kończyny
nadmiernie rozgałęzione, krótko mówiąc monstra, lecz

82

background image

serca złote, głowy nie od parady. Pan wie, panie doktorze,
jakie znaczenie ma powierzchowność, jaką wagę
przykładamy do ubioru, chociaż mówimy: „nie suknia
zdobi człowieka”. Zdobi, zdobi. Gdybym przyszedł do
pana w łachmanach albo golusieńki, jak Pan Bóg stworzył,
pańska małżonka wezwałaby pogotowie i policją. Dobrze
mówię? No więc ludzie zniszczą monstra o gołębich
sercach. Pewne, jak amen w pacierzu.

Lekarz: Oto chusteczka.

Pacjent: Nie, nie, ja nie płaczę. Ja już wypłakałem

wszystkie łzy. Nie mam czym płakać. Niech mnie pan
ratuje, doktorze. Cierpię, ach, jak ja cierpię. Co uczynić, by
ocalić kosmitów? Załóżmy, że ONI już są na Ziemi, że
wylądowali przed laty. Są wśród nas, lecz boją się ujawnić.
Poznali okrutnych i samolubnych ludzi i nigdy nie odważą
się przyznać do swego pozaziemskiego pochodzenia.
Jeżeli, na przykład, powiem panu, doktorze: „przybyłem
w 1880 roku z Aldebarana”, co pan uczyni?

Lekarz: A przybył pan w 1880 roku z Aldebarana?

Pacjent: Rozczaruję pana, nie przybyłem. Jestem

takim jak pan człowiekiem.

Lekarz: A może pan nie wie o tym?

Pacjent: Eee, dajmy spokój żartom. To sprawa

poważna. Nie mogę zmrużyć oczu od kilku miesięcy.
W nocy łażę po ulicach wypatrując gości z innego układu.
We mnie jedyna nadzieja. Bo jeśli ja ICH spotkam, nie
spadnie IM włos z głowy. Ale szansa minimalna. Mogą
przecież wylądować w każdej chwili w dowolnym miejscu
na Ziemi.

Lekarz: Może zaapelować przez radio?

Pacjent: Powiedzą: znowu fantastyczne

słuchowisko. Nie uwierzą.

83

background image

Lekarz: Mogą tak powiedzieć.

Pacjent: A zatem nie ma ratunku dla kosmitów,

doprawdy oszaleć można. Dniami i nocami rozmyślam, nic
mi mądrego do głowy nie przychodzi i coraz bardziej żal
mi gości z Kosmosu. No bo niech pan sam powie, ile, być
może, marnotrawimy okazji? Nasi bracia kosmiczni na
pewno rozwiązali wiele problemów, nad którymi głowimy
się od stuleci. Na przykład – katar. Potrafi pan, panie
doktorze, wyleczyć katar?

Lekarz: Nie potrafię.

Pacjent: A ONI potrafią. Co z tego? Skoro nasza

cywilizacja nie jest przygotowana, by przyjąć godnie
przedstawicieli Innej Cywilizacji. Trapią mnie również dwa
problemy: Oni dawno, przed iluś tam laty, wylądowali na
Ziemi i boją się zidentyfikowania, dlatego występują
w przebraniu, w kostiumie, w maskach, pod różnymi
postaciami. Są wśród nas, ale ich nie ma. Być może
codziennie stykamy się z nimi, nie wiedząc o tym. Problem
drugi, jeżeli jeszcze nie wylądowali – wylądują jutro,
pojutrze i natychmiast zostaną unicestwieni. Pojmuje pan,
doktorze? Nadludzka mądrość, skarby kosmicznej wiedzy
zostaną zniszczone. Jak ocalić genialnych krewnych?

Lekarz: Pan przejaskrawia ludzkie wady. Znam

wielu spokojnych, poczciwych ludzi i gościnnych. Przyjmą
gości z Kosmosu z otwartymi ramionami.

Pacjent: Pan zna?

Lekarz: Znam.

Pacjent: Ilu?

Lekarz: Kilku, kilkunastu.

Pacjent: Ale nie zna pan, doktorze, czterech

miliardów.

Lekarz: Nie znam. Moja żona…

84

background image

Pacjent (przerywa): Zna wszystkich?!

Lekarz: Zna kilkudziesięciu, jako położna

kontaktuje się z wieloma mieszkańcami tego miasta.

Pacjent: Położna?! Interesujące.

Lekarz: Co mianowicie?

Pacjent: Pana żona uczestniczy, współdziała

w narodzinach nowych ludzi.

Lekarz: I co z tego?

Pacjent: Pańska małżonka powinna przy tej okazji

przeprowadzać akcję uświadamiającą. Asystuje rodzącej
matce, pociesza zdenerwowanego męża i strapionych
rodziców matki. Wspaniała okazja do agitacji na rzecz
kosmitów.

Lekarz (zaintrygowany): Jak pan to sobie

wyobraża?

Pacjent: Ot, chociażby w ten sposób: położna krząta

się i podczas tej krzątaniny powiada: „Za chwilę przyjdzie
na świat dziecko, narodzi się nowy człowiek. Co go czeka?
Życie jest brutalne, zewsząd czyhają niebezpieczeństwa,
choćby klęski żywiołowe, brak pieniędzy, konflikty
wewnętrzne, konflikty zewnętrzne, nie mówiąc o katarze.
Pomyślcie, drodzy moi – mewi położna – na co jest
narażone to nadchodzące dziecko? Czy można je obronić,
czy można mu zapewnić spokojne i radosne życie?
MOŻNA – woła rozpromieniona położna, pańska żona,
panie doktorze. – Lada chwila na naszej planecie wylądują
genialni kosmici, wspaniałe istoty z Innego Układu
Słonecznego. Przyjmijcie ich gościnnie, czym chata
ziemska bogata, tym rada, chlebem i solą. Otoczcie drogich
gości troskliwą opieką. ONI sprawią, że to maleństwo,
które urodzi się za chwilę, będzie szczęśliwe”. Wszystkie
położne powinny wygłosić takie przemówienie. Co pan

85

background image

o tym myśli, panie doktorze?

Lekarz: Poproszę żonę.

Pacjent: Tak, tak, mój pomysł należy

przekonsultować z pańską żoną.

Lekarz: Paulino, Paulino!

Żona: Co się stało?

Lekarz: Mój pacjent wpadł na pewien pomysł.

Żona: Opróżniliście prawie całą butelkę.

Pacjent: W celach leczniczych, łaskawa pani, pani

mąż, sławny doktor Larix, lekarz dusz, uzdrowi mnie,
jestem święcie przekonany, uzdrowi, jeśli pani zechce nam
pomóc.

Lekarz: Moja żona milczy!?

Pacjent: Czytam w pani oczach jak w otwartej

księdze. Pani myśli – ten człowiek, to znaczy pacjent,
powinien leczyć się u psychiatry, a nie u psychoanalityka.
To maniak – myśli pani o mnie – opanowała go idée fixe,
natręctwo. – Czy odgadłem?

Lekarz: Moja żona milczy?

Pacjent: Nie kontaktuje?

Lekarz: Medytuje.

Żona: Należy wziąć pod uwagę jeszcze jedną

ewentualność.

Pacjent: Jeszcze jedną? Proszę, niech pani usiądzie.

Żona: Goście z Kosmosu mogą okazać się

potworami. Załóżmy, że gardzą nami, że zniszczą nas przy
pierwszej okazji.

Pacjent: Głowę dam sobie uciąć, ONI nigdy nie

skrzywdzą ludzi. Są wspaniali, mądrzy, szlachetni,
wyrozumiali. Pragną nam dopomóc.

Żona: Skąd ta pewność, pan rozmawiał z nimi?

Pacjent: Telepatycznie, intuicyjnie, podświadomie

86

background image

wyczuwam, ONI są łagodni.

Żona: Przepraszam, telefon… Halo… Tak, będę za

piętnaście minut… Pan wybaczy, wzywają mnie do
porodu.

Lekarz: I nad czym pan tak duma?

Pacjent: Doznałem olśnienia. Za chwilę urodzi się

dziecko, na świat przyjdzie nowy człowiek.

Lekarz: Normalne.

Pacjent: To dziecko to ONI.

Lekarz: Nie nadążam za panem.

Pacjent: ONI przybywają do nas w postaci

niemowlęcia.

Lekarz: Absurd!

Pacjent: Pan nie ma zupełnie wyobraźni! Co za

ignorancja!

Lekarz: Wyobrażam sobie.

Pacjent: Pana małżonka występuje w roli

pośrednika, łącznika między NIMI a nami. Cudowna
kobieta…

Lekarz: Istotnie wspaniała, nieziemska kobieta!

Pacjent: Jak pan powiedział?

Lekarz: Nieziemska.

Pacjent: Szukamy daleko, a znajdujemy pod ręką.

Lekarz: Co znajdujemy?

Pacjent: NIEZIEMSKĄ ISTOTĘ. Co za wspaniały

zbieg okoliczności? Jakże jestem wdzięczny! Trzeba
zawiadomić burmistrza, zorganizować powitanie, uczcić…

Lekarz: Niech pan zostawi moją żonę w spokoju.

Pacjent: Nasza cywilizacja uratowana!

Uratowana… Biegnę po orkiestrę…

Żona: I co?

87

background image

Lekarz: I nic. Wybiegając z naszego domu wpadł

pod koła rowerów kolarzy, biorących udział w wyścigu
dookoła Europy. Nieco poturbowanego zabrało pogotowie.
Kilka miesięcy poleży.

Żona: Chwała Bogu; to znaczy, nie ma złego, co by

na dobre nie wyszło. On przekonałby wszystkich, że
przybyłam z Kosmosu… A propos. Nasz sąsiad to dziwny
człowiek.

Lekarz: Ten siwiuteńki?

Żona: Ten siwiuteńki. Gołębie siadają na jego

ramionach, kolanach. Łaszą się do niego dzikie zwierzęta.

Lekarz: Dzikie zwierzęta w ogródku sąsiada?!

Żona: Widziałam sąsiada w Zoo. Wszedł do klatki

z tygrysami, bo dozorca gdzieś zniknął i ryczały z głodu.

Lekarz: I łasiły się?

Żona: Jak małe kotki. On pracuje w Wydziale

Interwencji i załatwia wszystkie sprawy od ręki.

Lekarz: Istota nie z tej Ziemi!

Żona: Do każdego uśmiecha się, życzliwy dla

całego świata. Ktoś dzwoni… A, to pan? Prosimy,
prosimy. Nareszcie sąsiad złożył nam wizytę.

Sąsiad: Ja do pana doktora. Gnębi mnie moja

dobroć i życzliwość. Nie sypiam po nocach, myśląc, komu
pomóc, kogo wybawić z kłopotów, kogo uszczęśliwić moją
bezinteresowną przyjaźnią. Ja chyba urodziłem się na innej
planecie. Błagam o pomoc, panie doktorze…

Lekarz: Pomogłem mu. Po kilku seansach wrócił na

Ziemię, ukręcił łebki gołębiom, w celu, jak się wyraził,
pokrzepienia nadwątlonego organizmu delikatnym
rosołem. W Zoo drażni dzikie zwierzęta i niczego nie
załatwia „od ręki”. Zadziwiające. Psychoanaliza czyni

88

background image

cuda. Położę się na tapczanie i pogawędzę ze sobą. Jestem
wybitnym psychoanalitykiem, można rzec – cudotwórcą.
Nie z tej Ziemi. A jeśli to ja reprezentuję Inną Cywilizację?

89

background image

Horyzont zdarzeń czyli kolaps grawitacyjny


Słoneczny dzień nie zapowiadał burzy, nikt nie

oczekiwał deszczu, zacznie padać po świętym Janie, nie
wcześniej, mówili ludzie patrząc w bezchmurne niebo.
Tym lepiej, szybciej zbudujemy dom dla Fryderyka
Sarazina. Bogaty, ale i mądry człowiek. Jego żona zajmuje
się plantacją winorośli, a on zarobione przez małżonkę
pieniądze wydaje na książki i lunety. No, powiedzmy –
część pieniędzy. Magdalena Sarazin nieźle sobie radzi,
niedawno zakupiła dwie winiarnie, fabrykę szkła, czyli
hutę. A teraz na wzgórzu Między Rogami Diabła stawia
willę.

– W starym domu – tłumaczyła tym, którzy zawsze

wtykają nos w nie swoje sprawy – nie ma miejsca dla
książek męża, a co tu mówić o lunetach. Fryderyk kończy
w tym roku pięćdziesiąt lat. Dostanie w prezencie
urodzinowym piękną bibliotekę i obserwatorium
astronomiczne.

Mądrość Sarazina i zapobiegliwość jego żony

dobrze były znane nie tylko mieszkańcom wioski.
Mówiono o nich i pisano w niedalekiej stolicy wschodniej
Andaluzji, Almerii. Dziennikarze chętnie odwiedzali
astronoma, który opowiadał o swoich badaniach Kosmosu,
racząc gości dobrym winem. Sarazin był amatorem, ale
w sferach naukowych ceniono jego wieloletnie obserwacje

90

background image

nieba. Należał do Towarzystwa Miůoúników Astronomii
i publikowaů wyniki obserwacji meteorów i komet
w czasopiúmie „ASUNCIŐN” („Wniebowzićcie”).
Pisywaů równieý opowiadania do magazynu „PASADO
MANANA” („Pojutrze”).

– Jako autor noweli fantastycznonaukowych –

zwierzał się przyjacielowi – mogę swobodniej
interpretować własne odkrycia naukowe. Gdy o moich
hipotezach rozmawiam z uczonymi, uśmiechają się.
Pracuję od sześciu lat nad Teorią Prawidłowej Budowy
Wszechświata. Fascynują mnie tajemnice „Czarnych
dołów”. Próbowałem opublikować kilka artykułów
w czasopismach naukowych. Odrzucili. Po niewielkich
zmianach wydrukowano je w miesięczniku „Ciencia
Ficciony Fantasia”. A teraz będę miał swoje obserwatorium
astronomiczne. Que suerte!

– Tak, to wielkie szczęście – zgadzał się przyjaciel,

który bardzo cenił mądrość astronoma i urodę wina. –
Wino, dobre wino jest piękne – mówił podnosząc
kryształowy kielich – złoto i szkarłat – zachwycał się. –
Wino ozłocone słońcem.

Siedzieli na drewnianej ławie przed starym domem,

zwróceni twarzami ku zachodowi. Magdalena przyniosła
z piwnicy trzecią butelkę rubinowego nektaru. Zegar na
wieży kościelnej uderzył pięć razy. Niemal jednocześnie
zaterkotał telefon. Pani Sarazin podniosła słuchawkę.

– Runęła ściana willi – informował zdenerwowany

majster. – Zawaliło się całe piętro. Na szczęście nikomu nic
się nie stało. Odpoczywaliśmy. Proszę zawiadomić
architekta.

Architekt obejrzał zrujnowaną ścianę, pogawędził

z murarzami, przestudiował plany, po czym wzruszywszy

91

background image

ramionami oświadczył:

– Nic nie rozumiem.

– Mało solidna budowa – żona astronoma podniosła

cegłę – zaprawa diabła warta. Nie znam się na tym, po
prostu partacka robota. Dzięki Bogu nikt nie zginął.

– Tak, tak – Sarazin pokiwał siwą głową. – Bogu

najwyższemu dzięki, czuwa nad nami Dziewica, patronka
Almerii.

– Virgen de la Mar czuwa nad wszystkimi –

stwierdziła Magdalena wznosząc oczy ku niebu. –
Spójrzcie! – zawołała. – Słońce przesłoni za chwilę czarna
chmura.

– Trąba powietrzna – wymamrotał astronom. –

Uciekajmy do domu!

Pociemniało, zerwał się wiatr, spadły pierwsze

krople deszczu. Słońce przygasło jeszcze bardziej, ucichł
nieoczekiwanie świst wichru.

– Ot, klasyczna cisza przed burzą – wysapał

astronom biegnąc za małżonką. – Zaraz rozpęta się piekło.
Czy zdążymy?

– Samochody czekają na dole – powiedział architekt

– podwiozą nas do miasta.

– A! – wrzasnął Sarazin – potknął się o kamień. –

Nogi można połamać. Ta ścieżka dobra dla kozic.

– Kozice na pagórku wysokości czterdziestu

metrów, chyba żartujesz. – Pani Sarazin zdjęła czarne
czółenka i biegła w pończochach.

Wicher kręcił już bicze z piasku, przyginał do ziemi

młode drzewa. Huragan uderzył w chwili, gdy samochody
ruszyły w powrotną drogę.

– Zrujnuje do reszty rozpoczętą budowę – martwił

się astronom. – Tyle pracy pójdzie na marne.

92

background image

– Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło –

powiedziała Magdalena. Dodawanie ducha mężowi
należało do jej codziennych obowiązków. – Nowe ściany
będą mocniejsze. Pan osobiście dopilnuje budowy, panie
architekcie.

Osobiście – powtórzyła. – Gotowa jestem więcej

zapłacić, by nie usłyszeć: „jaka płaca, taka praca”.

– Istotnie – zgodził się architekt. – Moje honorarium

wymaga pewnej korekty.

Zgodnie z przewidywaniami huragan zburzył świeżo

wzniesione ściany willi, powyrywał drzewa z korzeniami,
uszkodził wieżę strażniczą, Torre de la Vela i zerwał
dzwon, który niegdyś ostrzegał przed piratami. Almeria
przeżyła kataklizm bez większych strat. Wicher uszkodził
dach katedry, szturm na twierdzę skończył się fiaskiem.
Alcazaba, mimo sędziwego wieku, odniosła jeszcze jedno
zwycięstwo.

– Abd ar-Rahman Trzeci – mówiła żona astronoma

– Kalif Kordoby był lepszym, o wiele lepszym od pana
architektem. Wzniósł fortyfikacje przed tysiącem lat i mury
ani drgnęły, a nasza willa leży w gruzach.

– Bo willa to nie twierdza – bronił się architekt.

– Do dzieła, młody człowieku – zachęcał Sarazin –

do dzieła. Niebo czeka na mnie.

– Co ty wygadujesz? – Magdalena splunęła przez

lewe ramię.

– Na moje obserwacje, oczywiście, na moje

obserwacje. Na wieży zainstalujemy lunety, teleskopy.

– Jutro rozpoczniemy budowę.

– Brillantemente! – ucieszyła się Magdalena. –

Świetnie! Doskonale! Najwyższa pora! Odpoczywał pan
osiem dni.

93

background image

Minęły cztery miesiące. Sarazin trawił właśnie

obfity obiad na werandzie starego domu, kołysząc swoje
prawie sto kilogramów w fotelu na biegunach, gdy
zadźwięczał telefon. Słuchawkę zgodnie z tradycją
podniosła żona.

Usłyszała schrypnięty głos architekta:

– Runęła powtórnie ta sama ściana – informował. –

Sam pilnuję budowy, doglądam, kontroluję, cement
w najlepszym gatunku, sprowadzam budulec z Sewilli.
Pojąć trudno. Przysypało dwóch murarzy, ciężko ranni.

Na miejsce budowy przyjechał komisarz policji,

powołano specjalną komisję.

Przewodniczący komisji oznajmił przedstawicielom

prasy:

– Nad wzgórzem Między Rogami Diabła dwa razy

dziennie przelatują naddźwiękowe odrzutowce. Oto
przyczyna. Zmienimy trasę przelotu. Samoloty będą
podchodzić do lądowania od strony morza.

Pani Sarazin nie zamierzała rezygnować z budowy

willi, usunięto gruz i architekt po raz trzeci przystąpił do
wznoszenia fatalnej ściany. Wzmocnił fundamenty,
powiększył szerokość murów. Wydźwignął budowę do
drugiego piętra i wtedy runęły dwie szczytowe ściany.

Specjalna komisja ustaliła, że: „Przyczyną katastrof

są drżenia wzgórza, wykryte przez sondy sejsmograficzne.
Badamy przyczyny tych drgań”.

Po upływie tygodnia przedstawiciel specjalnej

komisji oświadczył: „Drgania zostały wywołane przez
ruchy tektoniczne skorupy ziemskiej, albo coś w tym
rodzaju”.

W drugiej części zdania kryło się wiele: brak

94

background image

kompetencji, oportunizm, kunktatorstwo, niewystarczający
zasób wiedzy, by nie powiedzieć… słabe przygotowanie do
zawodu eksperta, „ALBO COS W TYM RODZAJU”, czyli
furtka, na wszelki wypadek szeroko otwarta.

Działo się coś niepojętego, ściana mozolnie

wznoszona przez wysokiej klasy murarzy, pod
kierownictwem solidnego majstra i wybitnego architekta,
trzykrotnie rozsypała się. Po raz pierwszy tuż przed
huraganem, a więc nie on był sprawcą, po raz drugi z winy
jakoby samolotu naddźwiękowego, który w tym dniu nie
przelatywał nad wzgórzem, po raz trzeci z powodu
niedostrzegalnych i niewyczuwalnych drgań ziemi.
Asekuranckie: „albo coś w tym rodzaju” zawierało
prawdziwą przyczynę. Należało tylko ten magiczny kod
rozszyfrować.

– Wspólnie rozwiążemy zagadkę – Fryderyk Sarazin

nie żartował. – Będę uczestniczył w pracach budowlanych.

– Oszalałeś! – zirytowała się pani Sarazin. – Z twoją

tuszą na rusztowaniach?

– Pozostanę na dole, zamierzam obserwować

murarzy.

– Nikt nie lubi, gdy w czasie roboty inni patrzą mu

na ręce.

– Opowiem kilka anegdot.

– Kiepski pomysł, idiotyczny – żona astronoma nie

przebierała w słowach. – Rozśmieszanie murarzy może
doprowadzić do nowej katastrofy.

– Tak, rzeczywiście – astronom posmutniał. – Nie

pomyślałem o tym. Będę ich obserwował dyskretnie.
Wytłumaczę swoją obecność pragnieniem podziwiania
krajobrazu.

Pani Sarazin zakończyła wymianę zdań krótkim

95

background image

i stanowczym:

– Rób, co chcesz!

Następnego dnia Sarazin powitał murarzy

grzecznym pozdrowieniem, po czym przystąpił do rzeczy:

– Moi kochani, chciałbym zobaczyć tę fatalną

ścianę.

– Nie zobaczy pan – odrzekł majster.

– Dlaczego, mój drogi, zechciej wytłumaczyć.

– Bo nie można zobaczyć tego, czego nie ma.

– Słusznie. Cenię nade wszystko zdrowy rozsądek.

Ale, o ile wiem, część ściany pozostała.

– Część może pan zobaczyć – powiedział majster

i podprowadził Sarazina do sterty gruzów – o, tyle z tego
zostało.

– Interesujące – stwierdził astronom oglądając ruinę.

– Co interesujące? – zaciekawił się majster.

– Znam dokładnie plany budowanej przez panów

willi. W tym miejscu powinna stanąć wieża obserwatorium
astronomicznego, przylegająca do zachodniego skrzydła
budynku.

– Zgadza się – majster zdjął murarską czapkę

i małym czerwonym grzebykiem przeczesał złociste
kosmyki. Zgadza się, a co z tego wynika?

– Nic, w tej chwili nic szczególnego. Fakt ten

jedynie tłumaczy moją wizytę, moją obecność. Pragnę wam
dopomóc.

– No, no – majster włożył czapkę. – Jeszcze jeden

murarz.

– Pragnę dopomóc w rozwiązaniu problemu –

wyjaśnił Sarazin. – Stawiamy tę ścianę nieco na oślep,
może warto zmienić metodę.

– Metodę stawiania muru? – zadziwił się murarz.

96

background image

– Przypatrzmy się temu bliżej – rzekł astronom

i stanął na rumowisku cegieł. – To ściana północno-
zachodnia. – Spojrzał w niebo. Zobaczył postrzępione
obłoki. – Skoro tylko zapadnie mrok – mówił zataczając
prawą ręką krąg nad głową – firmament rozbłyśnie
gwiazdami, tam po lewej stronie, tuż nad horyzontem,
zalśni Pas Oriona, nad nami Krzesło Kasjopei, z prawej
Gwiazdozbiór Łabędzia, wyżej Herkules. Mniej więcej
w tym miejscu… – przesunął lewą stopę i zachwiał się.

– Ostrożnie! – majster złapał astronoma za ramię. –

Spadnie pan.

– Dziękuję, mój drogi, o, w tym miejscu, ale na

wysokości ostatniego piętra, stać będzie teleskop.

– Najpierw trzeba postawić wieżę i dom.

– Postawimy, postawimy – zapewniał Sarazin. –

Musisz, kochany, zmienić odrobinę kąt. Ściana powinna
być zwrócona bardziej na zachód.

– Niech pan pogada z architektem.

Architekt z niemałym trudem wdrapał się na

wzgórze, zobaczywszy astronoma zaklął szeptem, głośno
powiedział:

– Que sorpresa! Wielki to dla mnie zaszczyt.

Sarazin nie tracił czasu, patykiem na piasku

zilustrował swoją propozycję.

– Bardziej na zachód – mruczał architekt mrużąc

oczy. – Sądzi pan, że tak będzie lepiej?

– Na pewno.

– Dlaczego?

– Nie wiem, intuicja podpowiada: „tak należy

uczynić”.

– Ano, czemu nie? – Architektowi było wszystko

jedno. – Skorygujemy położenie ściany zgodnie

97

background image

z życzeniem klienta. Ustawimy ją frontem do zachodu –
i dokończył w myślach: „Nie kijem go, to pałką, i tak
runie”.

Ściana jednak nie runęła. Zachowano jak najdalej

posuniętą ostrożność i cegła po cegle budowano w ciszy
i skupieniu. Sarazin towarzyszył robotnikom przez cały
dzień. Razem z nimi jadł obiad, częstował cygarami
i czekoladą. Po kilku dniach zaprzyjaźnili się. Astronom
przynosił wodę mineralną, obsługiwał windę, podnoszącą
taczki z cegłami.

A wieczorem gładził mur i poklepywał majstra.

– Widzisz, mój drogi, stoi, ani drgnie.

– Odpukajmy w niemalowane drzewo.

W nocy Sarazin budził się, wstawał, wyglądał przez

okno, patrząc w stronę wzgórza przez lunetę, obserwował
gwiazdy, zainteresowany szczególnie „Black-hole”,
„Czarnymi dołami”.

Potem wracał do łóżka, drzemał do świtu, zjadał

naprędce skromne śniadanie i biegł na wzgórze.

– Stoi, czy przewróciła się? Czy jeszcze stoi?

– Wszystko w porządku – meldował majster, który

polubił astronoma. – Wkrótce zawiesimy wiechę.

Nadszedł wreszcie wytęskniony dzień. Sarazin

wprowadził uroczyście żonę do nowej willi, otworzono
drzwi wiodące do wieży obserwatorium. W nocy Sarazin
pochylił się nad okularem teleskopu zwierciadlanego typu
Cassegraina i rozpoczął obserwacje odkrytego przez siebie
„Czarnego dołu” w pobliżu Oriona.

Przedłużająca się nieobecność męża zaniepokoiła

panią Sarazin. Zegar wskazywał trzecią nad ranem.
Narzuciła szlafrok i przez korytarz łączący willę
z obserwatorium przeszła do wieży – A, to ty – ucieszył się

98

background image

astronom. – Ten teleskop to prawdziwe cudo. Usiądź, jak
wiesz, odkryłem „Black-hole”, spójrz, na tej fotografii
widać Końską Głowę w gwiazdozbiorze Oriona, a ten
punkt to właśnie „Czarny dół”, obszar czasoprzestrzeni
otoczony powierzchnią, przez którą nie mogą przedostać
się do pozostałej części Wszechświata żadne informacje
przenoszone przez fale elektromagnetyczne albo inne
wolniejsze sygnały. Powierzchnia „Black-hole” jest
horyzontem zdarzeń, rozumiesz?

– Nie! – odpowiedziała krótko Magdalena i otuliła

się szalem.

– Moim zdaniem – mówił dalej astronom – „Czarny

dół” spełnia jeszcze inną rolę. Od trzech godzin obserwuję
czarny dół w Orionie. Czerń chwilami blednie, dostrzegam
jakieś błyski, migotanie, purpurowe, faliste linie, zaglądam
do głębokiej studni, w zwierciadle wody odbijają się
gwiazdy, moja sylwetka pochylona nad studnią.

– Jesteś zmęczony – szepnęła pani Sarazin.

– Im dłużej patrzę w tę studnię, tym widzę lepiej

i dalej. Podglądam inny świat.

– Masz gorączkę, tak, czoło rozpalone.

– Z tego właśnie miejsca – Sarazin podszedł do

teleskopu – stąd, przez tę znakomitą lunetę, widać Tamtą
Stronę Wszechświata.

Dlatego ściana wieży przewracała się.

– Dlatego? Co ty wygadujesz!

– Kosmos zazdrośnie strzeże swoich tajemnic.

– Pleciesz.

– Wiem, co mówię. Wystarczyło inne ustawienie

ściany. Teraz są bezsilni.

– Kto jest bezsilny?

– Patrzę teraz prosto w ich oczy – Sarazin

99

background image

uśmiechnął się. Pochylony nad okularem teleskopu,
monologował:

– Widzę nieskończoną, bezkresną przestrzeń,

kłębowisko ciał, miliony istnień w straszliwym wirze,
oddalają się, nikną za falującą kurtyną zorzy, za chwilę
znowu rozsunie się, tak, drgnęła, zobaczymy prawdę,
pojmujesz, samą prawdę, ekstrakt prawdy… Nie, nie! –
krzyczał Sarazin – to niemożliwe, to kłamstwo, nie
powinienem nigdy; tego zobaczyć! Zrozumiałem w jednej
sekundzie sens… sens… – bełkotał – Jesteśmy…

– Wypij! – Magdalena podała mężowi szklankę

wody. – Wypij, proszę, i wróćmy do sypialni. Powinieneś
odpocząć. Za wiele wrażeń.

– Tak, za wiele – zgodził się Sarazin. – Posłuchaj,

musisz mnie wysłuchać, będę mówił, a ty notuj, albo
włączymy magnetofon, tak, naturalnie, magnetofon.

– Odpocznij, a później…

– Nie… Nie mamy czasu, pojmujesz? To trzeba

natychmiast utrwalić.

– Dobrze – ustąpiła pani Sarazin. – Przyniosę

i nagramy wyniki twoich obserwacji.

– Pospiesz się – przynaglał astronom. – Nie mamy

wiele czasu. Magnetofon znajdziesz na moim biurku
w bibliotece.

Magdalena nie zdążyła dojść do biblioteki.

Ściany wieży obserwatorium zadrżały gwałtownie,

zadygotała podłoga.

Wśród ruin znaleziono kartkę:

„…Horyzonty zdarzeń istnieją w niektórych

modelach rozszerzającego się Wszechświata dla
obserwatorów poruszających się razem z Substratem.
Obserwatorzy ci mogą w zasadzie zobaczyć wszystkie

100

background image

cząstki substratu (Galaktyki). Ale nie mogą obserwować
całej ich historii, gdyż przecinają się one z horyzontem
zdarzeń… Gwiazda wytwarza czarny dół po
nieskończonym czasie, chociaż szybko staje się czarna,
gdyż jej jasność maleje bardzo gwałtownie. Z punktu
widzenia obserwatora spadającego razem z gwiazdą cały
proces kolapsa grawitacyjnego odbywa się w skończonym
i bardzo krótkim czasie, równym około 10

-5

sekund. W tym

okresie powstaje nie tylko czarny dół, lecz promień
gwiazdy maleje do zera, gęstość i siły grawitacyjne stają się
nieskończone. Stan ten nazywa się osobliwością.
Osobliwość ta jest otoczona powierzchnią czarnego dołu,
a zatem jest niewidoczna dla oddalonych obserwatorów.”

Na marginesie kartki wyrwanej z książki Sarazin

napisał:

„Jakie to proste i oczywiste. Jednocześnie mało

precyzyjne i konkretne. Zaledwie prolog wymagający
rozwinięcia. Dokonałem tego. Teorię można już
skonfrontować z rzeczywistością. Widziałem przez
teleskop w dniu siódmym sierpnia o godzinie trzeciej minut
jedenaście w nocy”...

Przewodniczący Komisji Specjalnej, badającej

przyczyny zawalenia się wieży obserwatorium, powiedział
do narzeczonej:

– Piekielna historia. Straż pożarna wydobyła spod

gruzów Sarazina i jego żonę.

– Boże drogi!

– Nie, nie zginęli. Lekko ranni, ogłuszeni

i zszokowani. Nic nie pamiętają. Teleskop diabli wzięli.
Jestem głodny.

– Obiad gotowy.

– Czym mnie dzisiaj uraczysz?

101

background image

– Będzie udziec barani ŕ la provencale, indyk

nadziewany truflami, groszek zielony, nowalijka, szampan
clicquot i coś tam jeszcze na deser.

Zadziwiające, jak niekiedy problemy czysto

astronomiczne przeplatają się z gastronomicznymi.

No cóż, człowiek dzięki stale rozwijającej się

wyobraźni eksploruje Kosmos i Gastros. Dzięki temu coraz
skuteczniej zaspokaja pragnienie i głód. Ale, jak wiadomo,
apetyt stale rośnie i ustawicznie rozszerza się horyzont
zdarzeń.

102

background image

Kryształowa kula


Nazywam się Krzysztof Krystopher, lat trzydzieści

dziewięć, kawaler, konstruktor, wielki przyjaciel ludzi,
entuzjasta współczesnej, wspaniałej cywilizacji. Od
dziecka

eksperymentuję,

eksperymentator

o trzydziestoletnim stażu to brzmi dumnie, i rzeczywiście
mam wiele powodów do dumy. Zawsze
eksperymentowałem z myślą o innych. Pro publico bono,
nigdy pro domo sua. W dniu dzisiejszym postanowiłem
działanie dla dobra ogółu połączyć z działaniem dla
własnej korzyści – PRO DOMO SUA! Zamierzam
zbudować dom, dwupiętrowy budynek z wszelkimi
wygodami. Nigdy nie przywiązywałem wagi do wygód.
Utrudniają koncentrację. Doszedłem wszakże do
przekonania, iż jednocześnie sprzyjają medytacjom
i ułatwiają nawiązanie kontaktu z innymi. Mój Dom będzie
spełniać podwójną rolę – wznoszę go przecież dla siebie
i dla ludzi. Znam domy zamknięte na sto zamków,
prawdziwe fortece, twierdze niezdobyte, znam również
domy otwarte. Można tam zajrzeć o każdej niemal porze,
gospodarze witają gości z nieodmienną i nie przemijającą
serdecznością.

Ja wzniosę taki Dom, który zbliży mnie do

wszystkich, do całej ludzkości. Ugoszczę w moim Domu
sześć miliardów ludzi. Nie, nie oszalałem. Projekt został

103

background image

przekonsultowany z Ekspertami. Najwybitniejszy
oświadczył:

– Aprobujemy i gratulujemy. Cudowny,

fantastyczny dom, jestem przekonany, że unieśmiertelni
projektodawcę. Raz jeszcze gratuluje.. Służę wszechstronną
pomocą.

I dotrzymam słowa. Otrzymałem pozwolenie na

budowę Domu w samym centrum miasta przy Alei
Jedenastej, najbardziej ruchliwej arterii, w pobliżu
miejskiego parku, rezerwatu zieleni i kwiatów. Uzgodniono
ze mną dokładne usytuowanie budynku i przedsiębiorstwo
budowlane przystąpiło do pracy. Dwupiętrowy Dom
zostanie umieszczony w środku kryształowej kuli
o promieniu trzydziestu dziewięciu metrów, obracającej się
wokół swojej osi za słońcem. Po zachodzie kula
nieruchomieje aż do świtu. W nocy kontakt ze słońcem
zastępuje kontakt z gwiazdami. Zamiast skoncentrowanej,
wielkiej jasności, tysiące drobnych błysków, no i światło
Księżyca.

Nie będę zanudzał szczegółami technicznymi,

powiem tylko, że kula ma swój biegun magnetyczny
zorientowany na biegun magnetyczny Ziemi, że jest
wyposażona w aparaturę mojej konstrukcji, klimatyzatory,
sterownię oraz uniwersalny komputer, który programuję
codziennie po śniadaniu. Tak, już programuję. Szybko
minęły dwa lata i oto mój Dom stał się rzeczywistością.
Czas przeszły ustąpił miejsca fascynującej teraźniejszości.

Burmistrz otworzył uroczyście drzwi do mojego

Domu, a gdy pierwsi goście zasiedli w fotelach przy
kryształowych oknach, Dom uniósł się i poszybował nad
dachami innych domów. Rozwiązałem pomyślnie problem
grawitacji, owa aparatura, o której wspomniałem, to

104

background image

antygrawitator, umożliwiający swobodne odrywanie się od
powierzchni Ziemi. Dom-kula kryształowa mknie
z nieograniczoną szybkością na dowolnej wysokości, bądź
sunie wolno jak balon, może również znieruchomieć.
Wzbija się w górę pionowo, opada jak kamień, lecz ląduje
łagodnie. Bez większego trudu pokonuje grawitację
ziemską, jeśli zechcę, nie opuszczając Domu, udam się
w podróż międzyplanetarną. Drzwi do mojego Domu są
zawsze szeroko otwarte.

Przed kilkoma dniami wylądowałem na polu bitwy.

Nie umiem powiedzieć, kto z kim walczył i dlaczego?
Zawiodły rozpraszacze mgły. Na próżno wytrzeszczałem
oczy, białe obłoki wypełniały dolinę, ograniczając
widoczność do kilku metrów. Stałem przed Domem,
poranek był chłodny, słońce jeszcze zimne. Podmuch
wiatru rozchylił mglistą kurtynę i wtedy zobaczyłem pluton
żołnierzy w bojowych hełmach, szli wolno otaczając mój
Dom prowadzeni przez oficera, który ujrzawszy mnie
w otwartych drzwiach, zawołał:

– Poddaj się!

Podniosłem posłusznie ręce.

– Nie próbuj uciekać! – ostrzegł oficer.

– Nie zamierzam – zapewniłem niecodziennego

gościa. – Mój Dom stoi przed panem otworem. Gość
w dom, Bóg w dom. Jesteście zapewne strudzeni
i zmarznięci. Proponuję szklankę herbaty z rumem.

– Z rumem – wymruczał sierżant i opuścił lufę

ręcznego karabinu maszynowego.

– Kto pana wystrzelił? – indagował oficer.. –

W jakim celu? Ta kula spadła na linię frontu, przed nami
nieprzyjaciel zaczajony w niewidocznym w tej chwili
lasku.

105

background image

– Zanim mgła ustąpi, ugoszczę panów. Gorąca

herbata z rumem – zachęcałem. – Czym chata bogata, tym
rada.

– Ładna chata – sierżant był realistą. – Pierwszy raz

w życiu oglądam taką chatę.

– Dlatego bądźmy czujni i ostrożni – Oficer

rozejrzał się dookoła. – Kto przyleciał z panem?

– Nikt. Podróżuję sam.

– Podróżnik, he, he – oficer szturchnął łokciem

sierżanta. – Kto zaplanował tę podróż? Nazwisko
pańskiego dowódcy, numer jednostki?

– Niechże pan wejdzie do środka – zapraszałem. –

Sam opracowałem projekt tego Domu, dwupiętrowy
budynek znajduje się wewnątrz kuli antygrawitacyjnej.
Przypadkowo wylądowałem na polu bitwy.

– Fortel wojenny – upierał się oficer. – Znam się na

tym. Mamy do czynienia z wyjątkowo podstępnym,
wyrachowanym i perfidnym przeciwnikiem. Biorę pana do
niewoli.

– Zgoda. Mnie i mój Dom.

– Tak, oczywiście.

– A co z tą herbatą? – zaniepokoił się sierżant.

– Za dwie minuty będzie gotowa, jeśli panowie

pozwolą się ugościć.

– Z zachowaniem wszelkich niezbędnych środków

ostrożności – zadecydował oficer i wydał rozkaz: – sześciu
wejdzie ze mną do kuli, reszta pozostanie na zewnątrz,
dwóch przy drzwiach!

Wprowadziłem gości do salonu. Sierżant zagwizdał

z podziwu, oficer zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia.

– Podróżuję sam – przypomniałem urażony tym

obsesyjnym brakiem zaufania.

106

background image

– Sprawdzimy.

– Bardzo proszę. Zaparzę tymczasem herbatę.

– A rum? – przypomniał sierżant.

– Będzie, siadajcie, rozgośćcie się.

Oficer i sierżant rozsiedli się w fotelach przy

okrągłym stole, żołnierze powędrowali ze mną do kuchni.
Zwiedzili przy okazji parter i pierwsze piętro. Wróciliśmy
po kilku minutach z imbrykiem wrzątku i czajnikiem
aromatycznej

esencji.

Napełniłem

kieliszki

złocistoczerwonym rumem.

– Niektórzy wlewają rum do herbaty – mówiłem –

inni herbatę popijają rumem.

– Niezłe – pochwalił sierżant, opróżniwszy kieliszek

– eleganckie mieszkanko, wygodne.

– Bardzo.

Patrol wrócił z rekonesansu i żołnierz zameldował:

– W tym domu nie ma żywego ducha. Na drugim

piętrze jakieś aparaty.

– Aparaty? – zaniepokoił się oficer.

– Z ich pomocą mój Dom wznosi się, szybuje,

ląduje. Rozwiązałem problem grawitacji.

– Nasi specjaliści zbadają wszystko. – Oficer

spojrzał na zegarek. – No, dziękujemy za herbatę, ale to
niczego nie zmienia. Jest pan naszym jeńcem. Dom
konfiskujemy.

Mogłem w każdej chwili wystartować, zabierając ze

sobą oficera i żołnierzy. Wszakże mój Dom nie porywał
ludzi, jego zadanie, jego przeznaczenie było inne. Goście
przekroczyli próg Domu przed ośmioma minutami.
A zatem jeszcze dwie minuty.

– Może jeszcze po kieliszku, na pożegnanie –

zaproponowałem.

107

background image

– Na pożegnanie? – zdziwił się oficer. – Zabieramy

pana ze sobą do sztabu. Taki prezent ucieszy naszego
generała. – Włożył hełm, zapiął pasek pod brodą, wstał,
ciężko westchnął, odpiął pasek, zdjął hełm i usiadł.

Sierżant wiernie powtarzał ruchy przełożonego.

– Sympatyczny z pana człowiek – przemówił oficer

i po raz pierwszy marsowe oblicze rozjaśnił uśmiech.
Odetchnąłem z ulgą. Mój Dom przechodził generalną
próbę. Nie, to już była próba.

– I gościnny – oficer sam napełnił kieliszek. – Ten

rum rozgrzewa – usprawiedliwiał się. – Trzeba przyznać, to
bardzo oryginalny sposób podróżowania, człowiek nie
ruszając się z domu zwiedza świat. Kapitalne.

Sierżant poprosił o drugą szklankę herbaty i zapytał,

czy żołnierze mogą rozgrzać się w kuchni.

– Ależ naturalnie – odrzekłem. – Noc była zimna.

– Mroźna – skorygował oficer. – Wojowanie

w takich warunkach to żadna przyjemność. Mordęga.
Tylko do bunkra generała doprowadzono gorącą parę.
W naszych schronach szron na ścianach. Wojna pozycyjna
– tłumaczył – tkwimy tutaj od wiosny, a przecież zima za
pasem. Chciałbym zobaczyć, jak funkcjonują te aparaty.

– I jak mój Dom szybuje ponad polami – poddałem.

– No co, sierżancie, polecimy?

– Polecimy – zgodził się sierżant. – Nasz gospodarz

to przyzwoity człowiek. Można mu zaufać.

Z parteru dobiegły do naszych uszu dźwięki muzyki

z gramofonu i śmiechy żołnierzy. Atmosfera poprawiała się
z minuty na minutę.

– Gramofon mojej konstrukcji – powiedziałem. –

Unowocześniony aparat retro, śmiech włącza go
automatycznie. Nawet chichot.

108

background image

– No, no – oficer rozpiął pas, wyprostował nogi.

– Niech pan zdejmie buty, przyniosę bambosze.

– Bambosze? – nie zrozumiał.

– Pantofle.

– A, nie, nie, dziękuję. Za kwadrans przemówią

nasze baterie, musimy zakończyć rozpoczętą bitwę. Nie
dziś, to jutro.

– Nie w tym, to w przyszłym roku – pesymizował

sierżant.

– Czy będę niedyskretny, jeśli zapytam, co

wywołało konflikt?

Oficer poklepał mnie po kolanie. Bardzo nie lubię

wszelkiego rodzaju poklepywań. Opanowałem jednak
odruch niechęci.

– Nie będzie pan niedyskretny, prasa pisze o tym

codziennie, a radio trąbi trzy razy w ciągu dnia i o północy
nadaje specjalną audycję „Wojna o Robinsona”.

– O Robinsona Cruzoe? – zdziwiłem się.

– Dokładniej mówiąc, o wyspę Robinsona,

o archipelag Juan Fernandez. Marynarz Aleksander Selkirk
jest naszym rodakiem, a wyspy od wieków były naszą
własnością. Statki szkolne często odwiedzały archipelag,
a uczniowie zwiedzali legendarne wyspy. Robinson to
szkoła optymizmu, wiary we własne siły i samodzielność.
Czy możemy zrezygnować z tak wartościowych,
poglądowych lekcji? Nie możemy dla dobra naszych
dzieci. Nieprzyjaciel usiłuje zagarnąć archipelag, bo ich
uczeni wydumali, że matka Selkirka urodziła się w ich
kraju. Chcemy, napisali w ultimatum, pokazywać naszym
dzieciom naszą wyspę. Albo oddacie archipelag
dobrowolnie, albo odbierzemy siłą. – Oficer umilkł, zerknął
na zegarek, zapiął pas.

109

background image

– Wracamy – oświadczył, poklepując mnie po

ramieniu. – Dziękujemy za gościnę. Szczerze mówiąc –
ściszył głos – najchętniej wróciłbym do domu. Hoduję
róże. Żona kocha kwiaty, ja kocham żonę, pojmuje pan, od
wiosny tkwimy tutaj, mokradła, mgły, malaria.

– Przecież wyspy mogą zwiedzać wszystkie dzieci –

przypomniałem któryś tam paragraf Międzynarodowej
Umowy opracowanej przez Departament Oświaty Narodów
Zjednoczonych.

– Teoretycznie. – Oficer wstał. Dom wylądował na

łące. – A w rzeczywistości wojujemy, bo oni twierdzą, że
ich dzieci są dyskryminowane.

– Ależ to absurd! – zawołałem.

– Niech pan to powie generałom. Ja wykonuję tylko

rozkazy. Zebrać żołnierzy, sierżancie, pluton odmaszeruje
do okopów.

Z trudem wykonano ten rozkaz, bo żołnierze

rozochocili się na dobre.

– Dobrze nam tutaj! Ciepło! – mówili jeden przez

drugiego. – Bezpiecznie i wesoło. Najedliśmy się, zabawili.

– Atmosfera pańskiego domu – powiedział oficer –

działa demobilizująco. Człowiek traci agresywność,
rozleniwia się i cały świat chciałby przytulić do serca.
A może wpadliśmy w pułapkę? – zastanowił się, ale mój
uśmiech rozproszył ostatecznie jego wątpliwości. – Gadam
głupstwa, był pan bardzo uprzejmy.

Wyprowadził żołnierzy, ściągnął posterunki,

likwidując oblężenie Domu, zasalutował. Stałem znowu
w otwartych drzwiach, pluton odmaszerował.

Dom wykonał bezbłędnie swoje zadanie.

Przeistoczył groźnych wojaków w dobrodusznych ludzi.

Nie należy ustawać w połowie drogi – pomyślałem,

110

background image

zatrzaskując drzwi. – Zaproszę do Domu generałów obu
armii. W przeciwnym razie przyczynię się do klęski jednej
z walczących stron.

Kryształowa kula pomknęła nad polem bitwy. Po

kilkunastu sekundach wylądowałem przed bastionem
głównodowodzącego. Właśnie kończył śniadanie, gdy
oficer dyżurny zameldował:

– W polu widzenia kula o średnicy około

czterdziestu metrów!

– Czterdziestu! – generał pobladł. – Cóż to za

bzdury!

– Proszę podejść do peryskopu, panie generale.

– Chyba śnię! – szepnął głównodowodzący – śnię

koszmarny sen. To błyszczy jak kryształ. Nowa broń?

Otworzyłem drzwi i wyszedłem przed Dom z białą

flagą.

– Chce pertraktować – ucieszył się generał. – Sam

z nim porozmawiam.

Generał uważnie wysłuchał mojego opowiadania.

Mówiłem o zaletach Domu, o podróży, o pragnieniu
nawiązania bezpośredniego kontaktu z wszystkimi ludźmi.
Nawiązałem do wojny o wyspę Robinsona, oświadczając,
że chętnie wystąpię w roli mediatora.

– Wyląduję na „Ziemi niczyjej”, a pan, panie

generale, i pański przeciwnik spotkacie się przy okrągłym
stole w moim Domu. Zapraszam również oficerów
sztabowych, adiutantów, doradców, ekspertów.

Wszyscy przyjęli zaproszenie. Około stu osób.

Gawędzili cztery godziny. Wyszli pogodzeni,

w doskonałych humorach, życzliwi dla siebie, zażenowani
niedawną przeszłością.

Drugie lądowanie

111

background image


Wiedziony dziwnym przeczuciem, wyruszyłem

w podróż międzyplanetarną. Po dwudziestu godzinach
Dom wylądował na planecie. Wenus. Moje przybycie
wywołało zamieszanie: Chmury siarkowe kłębiły się na
czerwonym niebie z wyjątkową intensywnością. Trzask
piorunów ogłuszał. W świetle błyskawic widziałem
turlające się głazy, spadały z samego szczytu wulkanu. Był
to zaledwie prolog dramatu, który rozegrał się przed moimi
oczami. Setki rakiet grzęzło w czerwonej lawie. Wulkan
wypluwał rozżarzone bryły, dymił, płonął, grzmiał i syczał.
Szybowałem na bezpiecznej wysokości, próbując uratować
chociażby jeden pojazd. Zlekceważono moje ostrzeżenia,
albo nie zrozumiano sygnałów nadawanych przez radio.
Nowe eskadry zbliżały się do Wenus. Jak ocalić nieznane
istoty,

pozbawione

absolutnie

instynktu

samozachowawczego? Karygodna beztroska. Lądowali na
nieznanej planecie zapominając o próbnych sondach,
o zwiadzie robotów, nie przeprowadzono rekonesansu.
Ginęli w morzu magmy, kipiącej w setkach kraterów, tonęli
w rzekach lawy. Oglądałem najprawdziwsze piekło, jakże
byłem zrozpaczony własną bezradnością. Wreszcie
doznałem olśnienia. Jedna z moich maszyn
wyspecjalizowała się w łowieniu meteorów. Dwukrotnie
ocaliła Dom przed katastrofą. Automatyczny łowca
meteorów wyłowi pojazd, zanim ugrzęźnie w lawie. Na
wysokości dwudziestu kilometrów nad wielkim kanionem
Wenus komputer-obserwator przekazał na ekran obraz
eskadry, złożonej z dziesięciu rakiet, zbliżających się do
Złotej Planety z olbrzymią szybkością. Mogłem uratować
tylko jedną. Łowca pomknął ku najbliższej. Wkrótce

112

background image

zarzucił elektromagnetyczne sieci, pojazd zachybotał,
zwolnił i gwałtownie zmieniwszy kierunek, począł krążyć
wokół kryształowej kuli. Odniosłem pierwsze zwycięstwo,
cieszyłem się, bolejąc jednocześnie nad losem pozostałych
dziewięciu rakiet, które roztrzaskały się na skalistym
płaskowyżu, pozornie idealnym lądowisku. Huraganowe
wichury tworzyły tu straszliwe wiry. I znowu
zbagatelizowano niebezpieczeństwo. Odniosłem wrażenie,
że nieznani animatorzy wyprawy nie liczyli się ze stratami.
Strzelano na oślep, bez uprzedniego rozpoznania
warunków istniejących na Wenus. Zdumiewająca
beztroska. W ciągu godziny stracili około trzystu rakiet.
Ocalony pojazd kołysał się przed drzwiami Domu.
Analizatory wybierały najskuteczniejszy system
nawiązania łączności.

Oczekiwanie na rezultat skracałem przeglądem

napływających informacji o uratowanym statku.

– Długość: dwadzieścia metrów – Obwód: pięć

metrów – Kształt: wrzeciona – Układ napędowy: trzy
silniki – Baterie słoneczne, antena dipolowa, antena
kierunkowa pasma S i X.

Nagle

zapłonęły

światła

alarmowe.

Wszystkowidzące oczy kamer wykryły we wnętrzu pojazdu
urządzenie składające się z anteny, cewki generatora,
kondensatora zapłonowego, detektora, wzmacniacza
i tyratrona, ampułkę z elektrolitem, detonator elektryczny.

– ZAPALNIK KADIOLOKACYJNY – odczytałem

napis na ekranie, a po sekundzie drugi: – TERMICZNA
GŁOWICA SAMONAPROWADZENIA – i trzeci: –
ZAPALNIK DZIAŁA Z OPÓŹNIENIEM – 000, szukamy
klucza do szyfru, rakieta wypełniona substancją
wybuchową.

113

background image

A ja troszczyłem się o załogi pojazdów.

Organizatorzy wyprawy na Wenus nie zlekceważyli
niebezpieczeństwa, to oni byli niebezpieczni. Stałem się
świadkiem zdumiewającej agresji. Zrzucono bomby na
bezludną planetę. Nasze sondy nie odnalazły tutaj
najmniejszych śladów życia. W rozpalonej atmosferze
Wenus trujące substancje niszczyły wszystko. Na Ziemię
wracały zasobniki z martwymi mrówkami. Chlorowodór
zabijał wiciowce, fluorowodór niszczył rośliny. Atak na
Wenus pozbawiony był sensu.

Maszyny rozwiązały szyfr: BOMBY

EKSPLODUJĄ PO UPŁYWIE DOBY ZIEMSKIEJ.

Dysponowałem więc dostateczną ilością czasu, by

rozwiązać spokojnie zagadkę agresji. Nastąpiło to szybciej,
niż należało się spodziewać. Rakieta uwięziona w polu
grawitacyjnym kryształowej kuli mimo woli zdradziła
tajemnicę. Nie osiągnąwszy w przewidzianym terminie
powierzchni planety, wysłała w Kosmos serię sygnałów
szybko rozszyfrowanych przez wyspecjalizowane
maszyny. Z kilkunastu rysunków wynikało, że Wenus,
planeta najbardziej podobna do Ziemi (zbliżone rozmiary
i masa), spełnia rolę poligonu doświadczalnego. Tutaj
poddano próbie pociski kosmicznego zasięgu, rakiety-
bomby z opóźnionym zapłonem, które zamierzano później
zrzucić na tętniącą życiem planetę ludzi.

Później, to znaczy kiedy? Na to pytanie maszyny nie

potrafiły udzielić jednoznacznej odpowiedzi. A zatem
powinienem natychmiast przystąpić do kontrakcji. Mój
Dom osłabiał skłonności do agresji, likwidował ostre
konflikty, przeobrażał agresorów, awanturników,
niszczycieli w życzliwych twórców i budowniczych. Czy
znajdzie jednak tyle siły, aby spełnić swoją rolę

114

background image

w warunkach

odmiennych,

w przestrzeni

międzyplanetarnej, daleko poza granicami Ziemi?

Nie miałem wyboru. Należało działać.

Analizatory opracowały dwie podstawowe metody

nawiązania kontaktu z animatorami rakiet-pocisków,
wyznaczając prawdopodobne miejsce ośrodka
dyspozycyjnego.

Postanowiłem równocześnie wykorzystać oba

systemy: audiowizualny i telepatyczny. W Kosmos
pomknęły sygnały i myśli – pytania.

Odpowiedź nadeszła dwoma kanałami. Na ekranach

zobaczyłem armadę gwiazdolotów orbitujących dookoła
Plutona. Do mojej świadomości poczęły przenikać
komentarze do zmieniających się obrazów.

„Planeta Ziemia zagraża bezpieczeństwu Układu

Słonecznego i może wywołać reakcje łańcuchowe
niebezpieczne dla układów sąsiedzkich. Systematyczne
zatruwanie ziemskiego środowiska, odpady radioaktywne,
ciągle przeprowadzane eksperymentalne eksplozje
nuklearne i próby wyzwalania coraz większych i z coraz
większym trudem kontrolowanych energii – mogą zakłócić
rytm życia obszarów Kosmosu, narażonych bezpośrednio
na skutki lekkomyślnych działań. W obronie własnej
postanowiono zneutralizować niebezpieczeństwo. Masa
Wenus stanowi 0,82 masy Ziemi, promień 0,96 promienia
ziemskiego. Pragniemy zorientować się, ile potrzeba
pocisków, by zniszczyć planetę podobnej wielkości.”

Wyznam szczerze, zmartwiałem z przerażenia. Co

czynić, jak wyperswadować plan zagłady Ziemi? Gdyby
przedstawiciel Nieznanych Istot zechciał odwiedzić mnie
w kryształowym Domu? Warto spróbować, przesyłając
zaproszenie dwoma kanałami.

115

background image

Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast:

– Knujesz podstęp. Ludziom nie można ufać.

– Obawiacie się jednego człowieka – odparłem. –

Przecież kontrolujecie cały Układ Słoneczny.

Rozważano moje słowa przez kilka minut.

– Jak sobie wyobrażasz, wizytę? – pragnęli poznać

szczegóły protokółu dyplomatycznego.

– Drzwi do mojego Domu zawsze są szeroko

otwarte. Powitam posła z wielką radością, całym sercem.

– Konkrety!

– Pogawędzimy w salonie, kamery będą

transmitowały przebieg rozmowy. Poseł opuści Dom, kiedy
zechce. Mogą mu towarzyszyć maszyny czuwające nad
bezpieczeństwem istot rozumnych.

– Sami czuwamy nad swoim bezpieczeństwem. –

Kolejna odpowiedź przeniknęła do mojej świadomości. –
Warn wydaje się, że istoty rozumne są podobne do ludzi.
Naiwny antropomorfizm. Stawiacie znak równania między
mózgiem a rozumem. Mózg, rzecz prosta, waszym zdaniem
zawsze mieści się w czaszce, głowę dźwiga szyja i tak
dalej, aż do stóp. A jeśli każdy z nas posiada sto głów!
A może nasz rozum rozprzestrzenia się swobodnie
w materii międzygwiezdnej, w mgławicach galaktycznych,
w pyle międzygwiezdnym, a może emanuje z radioźródeł
pozagalaktycznych. Pragniesz bezpośredniego kontaktu
z nami. A jeżeli oślepniesz porażony nadmierną jasnością?
Światło Kosmosu zabije twoje źrenice.

– Będę rozmawiał z posłem w przeciwsłonecznych

okularach.

– Będziesz rozmawiał z obłokiem? Z niewidzialną

materią?

– Przyznaję, że wolałbym pertraktować z istotą

116

background image

o kształtach ludzkich. Z abstrakcją, nawet najrozumniejszą,
niełatwo nawiązać kontakt. Czy na jedną godzinę wasz
poseł nie mógłby wystąpić w postaci człowieka?

– Na jednej z planet Innego Układu Słonecznego

żyją istoty podobne do ludzi, realizując fragment ogólnego
programu tych rejonów Wszechświata.

– Nie chciałbym rozmawiać z byle kim. Od tego

spotkania zależy życie miliardów ludzi.

– Wyślemy „niebylekogo”, lecz członka Kolegium

Koordynatorów Kosmicznych. On steruje istotami na
swojej planecie.

– Oczekuję go z niecierpliwością.

Zająłem się porządkowaniem zbiorów roślin

kwiatowych, które zajmują cały pokój na parterze.
Przypadek sprawił, że otworzyłem zielnik 83 rodzajów
roślin z archipelagu Juan Fernandez. Jeania Dendroseris –
odczytywałem nazwy, usiłując skierować myśli na inne
tory. Nikt nie powinien przed czasem odgadnąć moich
zamiarów. Porównywałem swoją sytuację z przygodami
Robinsona Cruzoe. Znalazłem się w znacznie gorszej
sytuacji. Mój Dom pływał po bezkresnym oceanie
kosmicznym, krążył nad wyspą – planetą Wenus,
przeistoczoną w poligon doświadczalny.

Znużony oczekiwaniem, zasnąłem. Obudziło mnie

delikatne muśnięcie. Stał przede mną poseł, uśmiechnięty
grubas w żółtym skafandrze. Trzymał w dłoni pióro
bażanta, które wyjął z wazonu.

– Przerwałem krzepiący sen – przemówił

melodyjnym głosem. Był to raczej alt. – Czy mogę usiąść?

– Tak, naturalnie, serdecznie witam, jestem

szczęśliwy – bełkotałem. – To zaszczyt dla mnie.

Umilkłem speszony jego spojrzeniem. Wyczytałem

117

background image

z mądrych oczu: „Nie wysilaj się, wiem wszystko”.

Czy rzeczywiście wszystko? Czy znał tajemnicę

Domu? Czy zdołam z pomocą tej istoty uratować rodzinny
Dom Ziemi?

– Zastanawiamy się – używał formy pluralis, ale nie

maiestatis – czy reprezentujesz typ przeciętnego
mieszkańca Ziemi, czy też wysublimowanej mniejszości
albo nielicznej grupy wyjątkowych istot. Zakładając, że nie
mylą nas oczy ani uszy, ani rozum, ani intuicja, tacy jak ty
ludzie nie występują na Ziemi jako zjawisko masowe.

Podziękowałem za komplement i ugryzłem się

w język, zrozumiawszy zbyt późno intencje posła.

– Ludzie są wspaniali – zawołałem. – Dzięki stale

rozwijającej się nauce i technice dokonujemy rzeczy
pozornie niemożliwych. Tworzymy wspaniałe dzieła.
Astronomowie, kosmonauci, konstruktorzy, artyści –
wyliczałem – lekarze, muzycy, architekci, pisarze, fizycy…

– Tak – przerwał. – Wiele istot godnych podziwu

i szacunku, lecz nie potrafią powstrzymać procesów
niszczących, niektóre niebezpieczeństwa zastały
zamrożone, lada gorętszy podmuch ożywi je, by mogły
zabijać.

Cały czas emanował spokojem, łagodną

życzliwością. Nie mogłem zorientować się, czy atmosfera
mojego Domu uczyniła posła przychylniejszym dla
ziemskiej cywilizacji. Czytał, niestety, w moich myślach,
bo powiedział:

– Tak, twój Dom w kryształowej kuli posiada

szczególną atmosferę. Dlatego zaprosiłeś nas. Dobry,
pożyteczny Dom. Czy zdołasz zmienić mentalność sześciu
miliardów ludzi?

– Trzeba odliczyć niemowlęta, dzieci, znakomitą

118

background image

większość młodzieży, starców, miliony autentycznych
twórców, miliony rozumnych i spokojnych ludzi,
zdecydowanych przeciwników działań wiodących do
samozagłady, do kataklizmu.

– No, więc, powiedzmy, czy zdołasz złagodzić

obyczaje trzech, dwóch miliardów?

– Uczynią wszystko, by sprostać temu zadaniu.

Skonstruuję sto albo tysiąc Domów w kryształowych
kulach, zawieszę nad Ziemią sztuczne słońce, którego
promienie wyeliminują z mózgów mikroby agresji.

– To potrwa – rzekł gość – a czas działa na twoją

niekorzyść.

– Zdążę, zdążę! – zapewniałem.

– Nie odwołamy eskadr – mówił poseł. – Bomby

zrzucone na Wenus nie wybuchną. Na razie – dodał. –
Nastawimy zegary na inną godzinę, na inny rok. Opóźnimy
eksperymentalne zniszczenie Wenus. Ostatnim
ostrzeżeniem będą eksplozje na tej planecie. Jeszcze
wówczas będziemy mogli wstrzymać kataklizm. Czy
dziesięć lat wystarczy?

– Starczy, starczy. Udostępnię film o mojej podróży

międzyplanetarnej, kamery pokażą pociski, które spadły na
Wenus, armadę statków kosmicznych orbitujących wokół
Plutona, wreszcie rozmowę z tobą.

– Nie uwierzą w autentyczność tego filmu.

– Przekonam, udowodnię.

– Życzę powodzenia. Nie odprowadzaj mnie,

pozostań w Domu.

– Nie wypiłeś nawet herbaty.

Roześmiał się i zniknął za drzwiami.

Powrót na Ziemię

119

background image

Natychmiast po powrocie przekazałem materiały

filmowe Międzynarodowej Unii Ochrony Ziemi przed
Kosmosem. Komisja Ekspertów wydała pozytywną opinię.
Film wyświetlono w dziesiątkach tysięcy kin. Wygłaszałem
odczyty, mój Dom odwiedzali goście ze wszystkich stron
świata. Budowano w tym czasie wierne kopie Domu,
można powiedzieć bez przesady, że rozpoczęto
przemysłową produkcję kryształowych kul.

Próbne badania pierwszych modeli przyniosły

straszliwe rozczarowanie. Atmosfera skopiowanych
domów działała tylko w mojej obecności. To przecież były
moje domy złączone bioprądami z moim organizmem,
z moją psychiką. Oznaczało to, że najpierw należy znaleźć
odpowiednich ludzi, perspektywicznych mieszkańców
Domów, a potem dopiero przystąpić do ich budowy,
zsynchronizowanej z indywidualnymi cechami właścicieli.
Co człowiek, to inna konstrukcja. Bagatela!

Zaproponowałem, by cały wysiłek skoncentrować

na budowie sztucznego słońca. Projekt przyjęto ze
zrozumiałą ulgą. Nie tracąc czasu, przenoszę się
w kryształowej kuli z miejsca na miejsce. Jestem
wszechobecny. Matki przyprowadzają do mego Domu
niesfornych synów i lekkomyślne córki, mężowie
agresywne żony, żony – agresywnych mężów, przełożeni –
niezdyscyplinowanych podwładnych, podwładni –
tyranizujących szefów. Od rana do późnych godzin
nocnych setki ludzi niszczy chodniki, podłogi. Na ścianach
wyskrobują swoje nazwiska, śmiecą, rysują diamentami
idiotyczne symbole na powierzchni kryształowej kuli,
zabierają na pamiątkę różne przedmioty.

Położyłem przed zawsze otwartymi drzwiami dwie

120

background image

słomiane wycieraczki, w holu zainstalowałem elektryczne
odkurzacze włączające się automatycznie. Zatrudniłem
trzech portierów, dwie sekretarki i czterech detektywów.
Niech chronią mój Dom przed agresywnością ludzką.

Wczoraj przyprowadzono technika, który buduje

agresator uniwersalny, wzbudzający, jak twierdzi, energię,
wzmacniający siłę woli. Młody konstruktor pragnie
ratować ludzkość, wstrzymując proces anemii psychicznej,
skłonności do kompromisów za wszelką cenę, psychastenii,
zbyt daleko posuniętej dobroduszności i bezinteresownej
życzliwości.

„Światu grozi stagnacja! – wołał mój antagonista –

totalne rozleniwienie i pandemia naiwnej miłości. Mój
agresator przełamie opory, usunie zahamowania, zwalczy
słabości i lęki, wyzwalając atawistyczną skłonność do
agresji w jej najdoskonalszej postaci.”

Po godzinnym seansie wyszedł z mego Domu

uspokojony i odmieniony. Dopiero następnego dnia, a więc
w dniu dzisiejszym, zauważyłem brak lampy głównej,
wysyłającej promienie nadfioletowe, i filtrów
oczyszczających atmosferę.

Zamknąłem drzwi i okna, włączyłem aparaturę

antygrawitacyjną. Kryształowa kula oderwała się od Ziemi.
Robot-pilot odebrał pierwszy rozkaz.

– Wyruszamy w podróż dookoła Wszechświata.

– Kierunek?

– Przed siebie.

– A co z Ziemią? – przeniknęło do mojej

świadomości pytanie.

– Wrócę, gdy zatęsknię – odparłem.

– Co z ludźmi? – był to głos posła albo sumienia, nie

mogłem rozpoznać.

121

background image

– Ludzie sami sobie nie wyrządzą krzywdy. Są

urodzonymi egocentrykami.

– Dokąd lecisz? – pytali przez radio eksperci lotów

kosmicznych.

– Sam jeszcze nie wiem.

– Na wszelki wypadek podaj nam adres, skoro

wylądujesz na innej planecie.

– Dobrze, podam.

– Czy znasz adres tych… jak im tam… no, tych

strażników Kosmosu, co to chcą rozbić Wenus, a potem
wysadzić w powietrze Ziemię?

– Nie znam. Nie chcieli zdradzić miejsca swego

zamieszkania.

– Szkoda – zmartwił się ekspert – moglibyśmy

złożyć im wizytę. Tak czy inaczej musimy przygotować się
do obrony Ziemi przed agresją z Kosmosu.

Wyłączyłem radio całkowicie uspokojony. Od

dawna nie miałem książki w rękach. Wyciągnąłem
z biblioteki pierwszą lepszą. „Po tym przemówieniu
Demostenesa Ateńczycy nabrali większej odwagi
i wyszedłszy na wybrzeże, ustawili się nad samym
morzem. Lacedemończycy, ruszywszy do natarcia,
zaatakowali swym wojskiem lądowym fortyfikacje…”

Odłożyłem na półkę Wojny peloponeskie.

Najchętniej poczytałbym Robinsona Cruzoe.

122

background image

„Scala dei Giganti”


„CREDO QUIA ABSURDUM EST”

Arystoteles


Stali na dnie olbrzymiego krateru. Czterech

mężczyzn i dwie kobiety. Podróżnicy, poszukiwacze
przygód, entuzjaści ruchu, pielgrzymi.

Na żółtej ścianie samochodu czerwieniły się litery,

słowa motywu wiodącego:

ŻEBY WSZYSTKO ZROZUMIEĆ – TRZEBA

WSZYSTKO ZOBACZYĆ!

Zieloną farbą wymalowano informację:

EKSPEDYCJA RODZINY IRO:


Hamarab IRO – ojciec

Festo IRO – syn najstarszy

Ferti IRO – syn średni

Fiatol IRO – syn najmłodszy

Szep – żona Festo

Okos – żona Ferti


Trzeci, najmłodszy syn ukończył czternaście lat.

Hamarab obserwował przez lornetą spiętrzenie skał na
południowej krawędzi.

123

background image

– Tam przenocujemy – powiedział. – Rozbijecie

namiot w pobliżu tego rumowiska – wyciągnął prawą rękę,
lewą podał lornetę najstarszemu synowi. – Głazy czy
ruiny?

– Ruiny wśród głazów – odrzekł Festo.

– Ja widzę ściany jakiejś budowli – oświadczył

Ferti.

– Średniowieczny zamek! – zawołał najmłodszy.

– Zamek w kraterze – zdziwiła się Szep.

– Średnica tej niecki wynosi sto i kilkanaście

kilometrów – stwierdziła Okos. – Kiedyś spadł w tym
miejscu meteoryt.

– No więc zbudowano zamek na meteorycie – Fiatol

był konsekwentny. Chętnie zwiedzał stare zamki,
wyobrażając sobie, że opustoszałe komnaty wypełnia tłum
dworzan i średniowiecznych rycerzy. – Noc w starym
zamku wzniesionym nie wiadomo przez kogo.

A może znajdziemy tam skarby – fantazjował.

– Słyszałem o zamkach budowanych na lodzie –

Hamarab roześmiał się – ale w kraterze? Skały przybierają
różne kształty. Jedziemy! – zadecydował sadowiąc się za
kierownicą wozu. – To niedaleko, w prostej linii trzy
kilometry. Wsiadajcie! Trzeba to zobaczyć z bliska.

– A jednak zamek! – tryumfował najmłodszy. Ojciec

zatrzymał samochód u stóp skalistego wzniesienia.

– Dom, dwupiętrowy dom – mówił oglądając

uważnie kamienny budynek – solidny, murowany dom.

– Pałac – Fiatol nie rezygnował z romantycznych

wizji. – Pałac Kalifa!

– Pleciesz – zdenerwowała się Okos, mądra żona

Fertiego. – Willa w stylu starorzymskim. Podobne
widziałam w Pompei i Herkulanum. Wejdźmy do środka.

124

background image

– A jeśli gospodarz poszczuje nas psami – ojciec

podniósł ułamaną gałąź. Wspinał się wolno po stromych
stopniach i mówił: – Bądźmy ostrożni, diabeł nie śpi.
Pilnujcie moich pleców, patrzcie w okna.

Festo wydobył z bagażnika długą skrzynkę.

– Sztucery – ucieszył się najmłodszy. – Będziemy

polować!

Ojciec stał już przed żelazną bramą, była uchylona,

poczekał, aż Festo i Ferti stanęli za nim z bronią gotową do
strzału, i szerzej otworzył wrota. Zaskrzypiały przeraźliwie.
Festo pierwszy wkroczył na kwadratowy dziedziniec.

– Nie ma tu żywego ducha – wymruczał rozglądając

się dookoła. Okrążył nieczynną fontanną, zajrzał przez
okno pozbawione zupełnie szyb.

– No i co? – zawołał ojciec – co widzisz?

– Piękne obrazy na ścianach – odparł najstarszy –

pokoje puste, stylowe meble, pełno tu szarego pyłu.

Hamarab opuścił stanowisko przy bramie, podszedł

do okna.

– To freski – powiedział przechylając się przez

parapet – wspaniałe freski. Właź do środka, szybciej –
komenderował. – Poczekamy z Fertim na dziedzińcu.
Zrozumiałeś? Chcę słyszeć twój śpiew. Gdy zamilkniesz,
wkroczymy do akcji.

– Co zaśpiewać?

– Bojową pieśń familii IRO. No, na co czekasz, do

dzieła, synku!

I najstarszy rozpoczął wędrówkę po komnatach.

Cztery pokoje na parterze, cztery na pierwszym piętrze,
cztery na drugim. Hol, dwie jadalnie, biblioteka, salon, trzy
sypialnie, pokój dla dzieci, łazienki, pokoje gościnne,
służbowe, kuchnie. Festo zwiedził cały dom, zajrzał na

125

background image

strych, do piwnic, śpiewając o bohaterskich czynach familii
IRO.

– Piękny głos – pochwalił ojciec, niemal w tymże

momencie najstarszy umilkł. – Dlaczego nie śpiewasz?! –
zawołał – słyszysz mnie?

– Słyszę. Czegoś podobnego nie widziałem w życiu

– Festo ukazał się w oknie na pierwszym piętrze. –
Chodźcie, śmiało – zachęcał.

– Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.

Gospodarze dawno opuścili ten dom. Chodźcie, chodźcie!

– Którędy? – Hamarab uderzył pięścią w drzwi. –

Nie mam zamiaru skakać przez okno. Nie te lata, otwórz od
wewnątrz, jeśli łaska.

Festo wprowadził ojca do największego salonu.

Ścianę naprzeciw okien pokrywało barwne malowidło,
tłum postaci na szerokich schodach, wiodących do
świątyni. Podwójny rząd kolumn niknął w różowej mgle,
architektura zadziwiająca, bo wszystkiego tu było po
trochu: i Assyrii, i Egiptu, i Grecji, i Rzymu. Kobiety
i mężczyźni w powłóczystych szatach wpatrywali się
w oszołomionego Hamaraba. Biały marmur schodów lśnił
w słońcu.

„Scala dei Giganti” – przeczytał Festo napis nad

portalem fantastycznej budowli.

– No, no – pomrukiwał ojciec. – Niech wszyscy tu

przyjdą, trudy naszej wędrówki sowicie zostały
nagrodzone. Nie znam się na malowidłach ściennych, ale to
warto było zobaczyć.

Kobiety długo podziwiały fresk. Rozradowany

Fiatol szczebiotał:

– A co, nie mówiłem, pałac, zaczarowany pałac.

Policzyłem te postacie, pięćdziesiąt kobiet i pięćdziesięciu

126

background image

mężczyzn.

– Przygotujcie sypialnie! Ferti wprowadzi samochód

na dziedziniec – wydawał dyspozycje Hamarab. –
Okrążysz wzgórze i wjedziesz mostem z drugiej strony.
Wkrótce zajdzie słońce, nie zauważyłem ani jednej lampy.

– Znalazłem świeczniki i świece – oznajmił Ferti. –

I beczki z winem w piwnicy.

– Nawet tutaj, na tym odludziu! – Szep

manifestowała swoją niechęć do alkoholu.

– Wszystkie ściany pokryto malowidłami – mówiła

Okos. Siedzieli przy stole z czarnego drewna,
odpoczywając po skromnej kolacji. -

Nikt w tym domu nie odczuwał samotności.

Freski wyobrażają mniejsze i większe grupy ludzi.

Patrzą na nas, obserwują każdy nasz ruch.

– Złudzenie, sztuczka malarska – Hamarab ziewnął.

– Wypalę cygaro w bibliotece, i spać. Pierwszą noc od
wielu tygodni spędzimy w wygodnych łóżkach.

– No, a warty? – przypomniał Festo. – Zapomniałeś

o wartach.

– Warty! – zdziwiła się Szep. – Tutaj, w tym

pięknym, bezpiecznym domu? Festo przesadza!

– Dom rzeczywiście piękny – zgodził się ojciec –

ale czy bezpieczny? Co się stało z właścicielem?
gospodarzem? Dlaczego opuścił swój dom? Nie
odnaleźliśmy jak dotąd żadnej informacji. Kto wzniósł ten
budynek w tak bezludnej okolicy na krawędzi krateru? Kto
wykonał te malowidła? Nikt nie pozostawia na łasce losu
drogocennych arcydzieł! – Hamarab zapalił cygaro. –
Dziwne, niezrozumiałe. Dlatego zachowajmy ostrożność.
Ja pierwszy obejmę wartę. O dziesiątej zwolni mnie Ferti,
potem Festo.

127

background image

– A ja? – upomniał się najmłodszy.

– Czy obudzisz się o piątej rano?

– Bez trudu, budzę się o każdej godzinie z wielką

łatwością.

– A zatem będziesz czuwał razem z Festo.

Hamarab powędrował do biblioteki. Po dniu pełnym

wrażeń postanowił podumać w samotności. Dom niepokoił
starego podróżnika. Przemierzył z rodziną świat wzdłuż
i wszerz, nigdy nie gościł w takim domu. „Te freski –
mruczał – te postacie zaludniające opustoszały budynek.
Tutaj nikt nigdy nie czuje się samotny. Dookoła tłumy.
Bogu dzięki, że milczą. Zgasło cygaro. Nie odwracając
głowy, sięgnął po zapałki leżące na stoliku. Ale zanim
odnalazł pudełko, błysnęło światło, ktoś podał mu ogień.
Kątem oka widział drobną, białą dłoń.

– Hm – mruknął. – Mówiłem, marsz do łóżek… Kto

postanowił dotrzymać mi towarzystwa? – Odwrócił się. Na
popielniczce dopalała się zapałka. W bibliotece nie było
nikogo. – To ty, Fiatol? O tej godzinie zabawa
w chowanego? Idiotyczny żart – podniósł wysoko
świecznik. Do biblioteki wkroczył Ferti.

– Wołałeś mnie, ojcze?

– Psie figle. Fiatol schował się…

– Fiatol śpi w najlepsze – przerwał syn średni. –

Widziałem go przed minutą.

– Ktoś podał mi ogień i zniknął – wyjaśnił Hamarab.

– Może to twoja inicjatywa? Ja czuwam nad wami, ty
czuwasz nade mną.

– Zdrzemnąłeś się. Niekiedy sen bywa tak

intensywny…

– Nie opowiadaj głupstw! – żachnął się Hamarab. –

Nie zasypiam tak łatwo, od lat cierpię na bezsenność. Ktoś

128

background image

zapalił moje cygaro. Widziałem dłoń…

– Swoją – dokończył Ferti.

– Posłuchaj, chłopcze – mówił wolno ojciec.

Zrozumiał, że powinien zachować spokój. – Chyba potrafię
odróżnić swoją owłosioną łapę od białej, delikatnej dłoni
kobiety czy chłopca. Nie fantazjuję, to specjalność Fiatola.

Ferti dla świętego spokoju przeszukał bibliotekę,

zaglądał pod fotele, za szafy, nawet opróżnił z książek
kilka półek. Wreszcie oświadczył:

– Nikogo tu nie ma. Dochodzi dziesiąta, połóż się,

jesteś zmęczony.

– Jestem – przyznał Hamarab i wyszedł z biblioteki.

Średni syn przysunął fotel do okna, na kolanach

położył sztucer. Noc była ciepła, po niebie sunął księżyc
w pierwszej kwadrze. Wiatr przyniósł zapach trawy i ziół.
Ojciec starzeje się – rozmyślał Ferti. – Coraz częściej traci
cierpliwość, irytuje go lada głupstwo, cierpi na
przywidzenia. Skleroza objawia się w różny sposób.

Myśli spłoszył krzyk kobiety.

– To Szep! – rozpoznał biegnąc po schodach. – Drze

się jak opętana – krzyk sterował jego ruchami.

Żona najstarszego brata wrzeszczała w kuchni.

– Wypij! – Ferti podał szwagierce szklankę wody –

uspokój się. Obudziłaś cały dom. Zobaczyłaś ducha czy
myszkę?

– Często budzę się w nocy i wędruję do kuchni, by

coś przekąsić – opowiadała Szep. – Obudziłam się kilka
minut po jedenastej, narzuciłam szlafrok i zapaliłam
świece. W ciemnym kącie stał taboret, na taborecie taca
z zakąskami, Taca nagle powędrowała w górę, zobaczyłam
dłoń i obnażone ramię!

– Dłoń trzymającą tacę z zakąskami – precyzował

129

background image

Ferti.

– Tak, taca zbliżała się do mnie.

– I wtedy rozkrzyczałaś się.

– Ferti! Widziałam dłoń i ramię!

– Ja widziałem samą dłoń. – Do kuchni wkroczył

Hamarab, wkrótce nadeszli inni.

Uważnie wysłuchano obu opowieści.

– Duchy! – najmłodszy nie miał wątpliwości. –

Duchy zawsze straszą w starych zamkach i pałacach.
Wspaniale! Cudownie! Co za fantastyczna przygoda!

– Bajdy! Uspokój się – mitygował ojciec – nie ma

duchów. Czytasz głupie książki i rzecz prosta, głupiejesz.
Ktoś sobie z nas zakpił. To żarty, albo… nerwy.

– Nerwy? – zdziwił się Festo.

– Wielomiesięczna podróż osłabiła nasz system

nerwowy – tłumaczył Hamarab zdając sobie sprawę, że nie
zdoła rozproszyć wszystkich wątpliwości – atmosfera tego
domu działa na naszą wyobraźnię – improwizował. –
Nikogo tu nie ma, a przecież gdziekolwiek jesteśmy,
towarzyszą nam postacie wymalowane na ścianach.
Opustoszały dom wypełnia tłum nieznanych istot.
Nietrudno o złudzenia optyczne, gra świateł i cieni ożywia
malowidła. Proponuję powrót do sypialni.

– A jeżeli to duchy?! – Fiatol nie rezygnował

z atrakcyjnej hipotezy. Duchy zapowiadały dobrą zabawę.
Od co najmniej trzystu lat nikt nikogo nie straszył duchami,
od dawna były niemodne, znikały z baśni ludowych, stały
się reliktem dawno minionej epoki, wspomnieniem,
wywołującym uśmiech. Od całkowitego zapomnienia
ocalili je kolekcjonerzy strachów. Nazywano ich
żartobliwie neospirytystami. Wywoływali opowieści
o duchach zbierając stare legendy. Fiatol był chłopcem nie

130

background image

z tej ziemi. Gawędził z drzewami, rozumiał świergot
ptaków, kwiaty nazywał: „młodszym, kolorowym
rodzeństwem”. „Niektórzy ludzie słyszą i widzą lepiej od
innych – mówił do zatroskanego ojca. – Dlaczego martwisz
się? Chętnie opowiem o tym, czego ty nie możesz zobaczyć
i usłyszeć”. Lekarze radzili częstą zmianę środowiska
i dlatego Hamarab wyruszył z rodziną w egzotyczną podróż
po czterech kontynentach. Nie było czasu na pogawędki
z motylami. Rzeczywisty świat okazał się prawdziwym
cudem, fantastyczny świat Fiatola począł szarzeć i niknąć.
Ostatnie wydarzenia ponownie rozbudziły fantazję.

– A jeśli to duchy? – powtórzył najmłodszy IRO.

– Duchy opiekuńcze – powiedziała Okos. – Ojcu

zapaliły cygaro, poczęstowały Szep zakąskami. Jakże łatwo
mądrzy ludzie tracą swoją mądrość.

Hamarab roześmiał się.

– Mogła powiedzieć: „jakże łatwo mądrzy ludzie

głupieją”. Delikatność godna uznania. Rozsądna Okos
troszczy się o Rozum Rodziny IRO. Bądźmy więc
rozumni. Życzę wam, mimo wszystko, dobrej nocy. Niech
czuwa nad nami Festo.

Najstarszy rozsiadł się w fotelu, który ustawił pod

środkowym oknem wielkiego salonu. Mógł spoglądać
w jaśniejące niebo albo odwróciwszy nieco głowę,
podziwiać tłum postaci na gigantycznych schodach.
Sztucer leżał pod ręką na krześle. Festo zerknął na zegarek.
„Dochodzi szósta – szepnął. – Za godzinę świt. Kogo
wyobrażają te postacie? – zastanawiał się. – Schody
prowadzą do świątyni. Jedni wychodzą z budynku, dobrze
widać ich twarze, drudzy wspinają się po stopniach.
W tłumie można rozróżnić trzecią grupę środkową,
postacie stoją bokiem do świątyni. Zatrzymały się

131

background image

w połowie drogi, twarze skupione, ręce skrzyżowane na
piersiach, odpoczywają, czy oczekują na kogoś? – Festo
ziewnął serdecznie Pled zsunął mu się z kolan. – Bardzo
dobrze – mruknął. – Noc ciepła.

Za oknem błysnęła gwiazda. Najstarszy

znieruchomiał. Malowidło nagle ożyło. Ludzie wchodzili
po schodach, schodzili, nie zwracając najmniejszej uwagi
na grupę, środkową, trwającą w absolutnym bezruchu.
„Śnię – pomyślał Festo. – Za wszelką cenę muszę obudzić
się.” Zarepetował sztucer i nie celując nacisnął spust. Huk
wystrzału obudził wszystkich.

Pierwszy do salonu wbiegł Fiatol, za nim Ferti

z ojcem, obie panie przybiegły minutę później.

– Myślałem, że śnię – mówił Festo. – Wystrzeliłem,

by przekonać się, czy to sen.

– Kula odłupała kawałek ściany. Uszkodziłeś fresk –

zmartwił się Hamarab.

– Zdumiewające! Zdumiewające! – mamrotała Szep.

– Spójrzcie! Jedna postać zniknęła, pozostał po niej cień.
Festo zabił istotę namalowaną na ścianie.

– Zabił?! Co za pomysł? Kula wybiła otwór

w ścianie.

– Wielkości jajka – dokończyła Szep – a zniknęła

cała postać naturalnej wielkości. Oszaleć można.

Nikt nie zauważył wschodu słońca. Hamarab

obejrzał uważnie dziurę w ścianie, przez kilka minut
studiował niewyraźny zarys postaci, która zniknęła po
strzale najstarszego syna. Festo siedział znowu w fotelu
i wpatrywał się w tłum na schodach. Słońce rozjaśniło
fresk, zniknęły tajemnicze półcienie. Rozjaśnione twarze
ludzi na schodach nie wyrażały niczego. Nikt nie zauważył
wypadku. Festo westchnął.

132

background image

– Co za nonsens – powiedział głośno do ojca.

– Tak, nonsens, absurd, wszystko w tym domu jest

absurdalne. A najbardziej malowidła. – Hamarab zbliżał się
do ściany i oddalał nie odrywając oczu od fresku. – Dzieło
mistrza – mówił mrużąc oczy. – Chciałbym go poznać
i porozmawiać z nim.

– Zawołaj, może przyjdzie – Festo uśmiechnął się. –

Powinienem go przeprosić.

– Przeprosić, co ty wygadujesz?

– Zniszczyłem fragment jego dzieła. Zabiłem

portret, a może… – zastanowił się – może autoportret.

– Jakże łatwo mądrzy ludzie tracą swoją mądrość.

– Cytujesz Okos.

– Ona najdłużej zachowa rozum.

– A my? – Festo spoważniał. – Co z nami?

– Głupiejemy z godziny na godzinę.

– A więc zbiorowe szaleństwo.

– Prawdopodobnie, bo jak to inaczej wytłumaczyć –

Hamarab gładził nieogolony podbródek i mówił: – kto
buduje dom w kraterze? Do najbliższej osady dwieście
kilometrów. Gospodarze wyprowadzili się, pozostawiając
meble, dywany, pościel, w szafach ubrania i suknie,
w szufladach bielizna, na stołach wazony, kwiaty
w donicach, w kuchni naczynia. Dlaczego ludzie opuścili
ten dom?

– Nie wiem – odparł zniecierpliwiony Festo. –

I dosyć tych rozważań.

– Usiłuję zrozumieć.

– Marnujesz czas.

– Tego nie można tak zostawić.

– To trzeba tak zostawić – Festo podszedł do ojca

i powtórzył: – To trzeba tak zostawić. Odpoczęliśmy, pora

133

background image

ruszać w dalszą drogę. Zjemy – śniadanie i do widzenia.

Zjedli śniadanie w kuchni. Asystowały im trzy

postacie wymalowane między miedzianymi rondlami,
obojętne, wpatrzone w przestrzeń ponad głowami ludzi.
Hamarab smarował masłem wielkie pajdy chleba, kroił ser,
napełniał ciężkie filiżanki gorącą herbatą i mamrotał:

– Jedzcie, moje dzieci, na zdrowie. Trzeba dobrze

posilić się przed podróżą. Chleb smaczny, świeży.

– Jeszcze ciepły – powiedział Fiatol – i ktoś upiekł

chleb w nocy.

– Absurd – rzekł ojciec – oczywisty; absurd. W tym

klimacie pieczywo długo zachowuje świeżość.

– Jak długo? – zapytała Okos. – Dwa, trzy dni,

tydzień czy może miesiąc? Oni opuścili ten dom przed
rokiem.

– Ty wiesz wszystko – Ferti położył dłoń na

ramieniu żony. – Jak to obliczyłaś?

– W bibliotece wisi kalendarz. Ostatnią kartkę

zerwano przed dziesięcioma miesiącami.

– A więc ONI upiekli chleb – Hamarab odsunął

talerz. – Są bardzo gościnni, niesamowicie gościnni.
Kończcie śniadanie, za godzinę wyjeżdżamy.

Ojciec zajął miejsce za kierownicą, tuż przy nim

usiadł najstarszy syn, za nimi Ferti z żoną, po przeciwnej
stronie – Okos i Fiatol, który, gdy mieli już ruszać,
zawołał:

– Zostawiłem w bibliotece swój sztucer!

– Niczego nie należy zostawiać – Hamarab wyłączył

motor. – A szczególnie broni.

– Zaczekajcie, zaraz wrócę.

Czekali dwie, może trzy minuty. Potem rozległ się

huk wystrzału. Zanim wbiegli do wielkiego salonu, Fiatol

134

background image

wypalił cztery razy.

– Patrzcie! – krzyczał. – Pięć strzałów w ścianę

i zniknęło pięć postaci, czy to nie cudowne!

Dopiero teraz Okos wyszła z samochodu. Od

pierwszego strzału minął kwadrans. Nie pobiegła za nimi.
Czekała cierpliwie. Po upływie piętnastu minut zajrzała do
salonu. Na dywanie leżał sztucer Fiatola. Przeszukała cały
dom, wyglądając od czasu do czasu przez okna, by
sprawdzić, czy wrócili do samochodu.

Zniknęli wszyscy: i Hamarab IRO, i najstarszy syn

Festo, i jego piękna żona Szep, i syn średni Ferti, i Fiatol,
najmłodszy z rodu IRO; dosłownie zniknęli, jak gdyby
zapadli się pod ziemię albo utonęli w bezdennej studni.
Postanowiła raz jeszcze przeszukać wielki salon.

Mimo woli spojrzała na malowidło ścienne, na tłum

postaci na schodach.

Po pewnej chwili dostrzegła ślady po kulach i białe

plamy, białe sylwetki po istotach, które stały na schodach,
zanim rozległy się strzały.

– Białe cienie – powiedziała. – Nic nie rozumiem –

przetarła szkła okularów. – Plamy ciemnieją…

Znowu widać twarze tych, którzy zniknęli na fresku.

Lecz to przecież twarze tych, którzy zniknęli
w rzeczywistości, – Ten w fioletowej szacie to Hamarab,
obok niego Festo i Szep, w, głębi Ferti i Fiatol. Stoją
w środkowej grupie.

Okos podniosła sztucer i wycelowała w postać

kobiety stojącej tuż przy Fertim. Usłyszała najpierw huk,
a potem przyciszony gwar głosów. Otaczał ją tłum ludzi.
Jedni wchodzili wolno po schodach, inni schodzili. Stała
w grupie środkowej między mężem i Fiatolem. Hamarab
coś mówił, ale nie słyszała jego głosu. Z ruchu warg

135

background image

odczytała słowa: „Musimy cierpliwie czekać, zrozumcie,
musimy cierpliwie czekać!

136

background image

Wyspa szczęśliwych


Szczęście jak dziewka na nas wola,

niedługo w miejscu zostać chce,

scałuje twoje włosy z czoła,

odwraca się i dalej mknie.

(H. Heine)


1. Eksperymentalny rejs


Łódź podwodna o napędzie atomowym wyruszyła

w podróż dookoła świata. Był to eksperymentalny rejs.
Droga wiodła z Wysp Królowej Elżbiety, pod Biegunem
Północnym do Cieśniny Beringa, Oceanem Spokojnym
wzdłuż południka 170, do Nowej Zelandii i dalej wokół
Antarktydy przez Atlantyk do Grenlandii. Trasa została
podzielona na siedem etapów, o różnej długości.

W międzynarodowej ekspedycji naukowej

uczestniczyła siedmioosobowa ekipa naukowców oraz stu
marynarzy i oficerów. Dowództwo wyprawy powierzono
Kanadyjczykowi. Komandor Astor Palmer, kapitan łodzi
podwodnej, zanotował w dzienniku okrętowym:

10 czerwca godzina 12.30 – Rozpoczynamy, rejs.

Łódź wypłynęła z bazy bez najmniejszych zakłóceń.

137

background image

Polubiłem »Fantasie« od pierwszego spojrzenia. Miejmy
nadzieję, że będzie to miłość odwzajemniona. Profesor
Piotr Kuczka kieruje pracami uczonych. Wielce
sympatyczny człowiek. W specjalnej kabinie umieściliśmy
medium Sintrę, fantastyczna kobieta. Pod każdym
względem. Ostatnie dwa zdania skreślono.) Pełni rolę stacji
odbiorczej, sygnały telepatyczne przesyła zespół wybitnych
telepatologów z Centralnego Instytutu w Halifax. Podczas
seansu kajuta Sintry jest hermetycznie zamknięta, drzwi
zapieczętowane. Po raz pierwszy Sintra odebrała
telepatyczne rozkazy, gdy okręt przepływał pod biegunem
północnym. Zadanie było proste: „Trzy zielone kwadraty
położyć na trzech czerwonych kołach, następnie jeden
z tych kwadratów przesunąć na biały trójkąt”. Seans trwał
dziesięć minut, profesor Kuczka przekazał przez radio
wiadomość: „Polecenie wykonano bezbłędnie”. Komandor
Palmer otworzył butelkę szampana.

– Proponuję dwa toasty – podał kieliszek Sintrze –

za cudowną kobietę. – Zadzwoniło kryształowe szkło. –
Nie wiem, czy panowie zdają sobie sprawę – mówił kapitan
»Fantasie« – z konsekwencji przeprowadzonego
eksperymentu. Ludzie o zdolnościach telepatycznych
wyeliminują radio.

– Czeka nas jeszcze daleka droga – przemówił

profesor – stawiamy zaledwie pierwsze nieśmiałe kroki.
Łączność satelitarna doskonale zdaje egzamin, niełatwo
z nią konkurować. Telepatia nie wyeliminuje ani radia, ani
telewizji, ale rozwiąże, mam nadzieję, szereg kłopotliwych
problemów. Umożliwi mianowicie nawiązanie kontaktu
w sytuacjach awaryjnych, w czasie zakłóceń
atmosferycznych lub po prostu wtedy, gdy zawiodą
tradycyjne środki łączności. Wspomniał pan, kapitanie,

138

background image

o dwóch toastach – przypomniał uczony.

– Zdobyliśmy pod wodą biegun północny. Nie

pierwsi i nie ostatni, ale żaden okręt podwodny nie osiągnął
bieguna z kobietą na pokładzie, Sintra złożyła dłonie.

– Marynarze są przesądni – mówiła z uśmiechem –

kobieta nie jest mile widziana na okrętach wojennych.

– Realizujemy zadanie jak najbardziej pokojowe –

komandor odstawił kieliszek. Zanosiło się na dłuższe
przemówienie, zaledwie jednak otworzył usta,
radiooperator zameldował:

– Peryskopy dostrzegły na powierzchni morza

dryfujący statek pasażerski.

– Czy wzywają pomocy? – zapytał komandor.

– Tak, wywiesili flagi SOS.

– A radio?

– Nie odebraliśmy żadnych sygnałów.

– A ty? – kapitan zwrócił się do Sintry.

– Do tej pory również nie odebrałam sygnałów.

– Wypływamy na powierzchnię – zadecydował

Palmer.

Sześciu marynarzy pod dowództwem Drugiego

Oficera wdrapało się na pokład nieznanego statku.

– Wspaniały wycieczkowiec – informował przez

radio dowódca grupy rekonesansowej. – Jak dotąd nie
spotkaliśmy ani jednej żywej istoty. Długość statku około
dwustu metrów, szerokość dwadzieścia siedem.

– Ludzie! – przerwał zniecierpliwiony komandor. –

Co z ludźmi?

– Szukamy, panie kapitanie – odparł oficer – setki

kabin na trzech pokładach. To trochę potrwa. Wszędzie
płoną światła. Windy, łączące piętra funkcjonują.
Dotarliśmy do szerokiego korytarza, otwieramy kabiny.

139

background image

Nigdzie nie ma żywego ducha. Sporo tych kabin – głos
oficera umilkł.

Komandor przybliżył mikrofon do ust.

– Dlaczego nic nie mówisz? Co się stało?

– Znaleźliśmy kota, panie kapitanie – relacjonował

Drugi Oficer. – Spał w najlepsze na łóżku. Eleganckie
kabiny, luksusowe, przy każdej łazienka. W szafach
ubrania, suknie. W łazienkach przybory do golenia,
kosmetyki Proszę o wsparcie ogniowe!

– O co prosisz? – nie zrozumiał komandor, –

O posiłki. Już prawie godzinę penetrujemy statek,
a zbadaliśmy niewielki fragment.

– Dostaniesz jeszcze trzydziestu ludzi, wystarczy?

– Tak jest, panie kapitanie.

Oficer podzielił marynarzy na sześć grup, Działano

systematycznie z wojskową sprawnością, prowadząc
jednocześnie poszukiwania w kotłowni, w przedziałach
turbin, w kabinach hotelowych, w pomieszczeniach
rekreacyjnych, W centrum zakupów, w restauracjach,
w sali widowiskowej, w bibliotece, w kaplicy.

– Energii elektrycznej dostarczają trzy turbozespoły

– mówił Drugi Oficer. – Statek wyposażono w awaryjne
zespoły motorowe. To nowy statek. Nie wiem, dlaczego
wszyscy uciekli?

– Uciekli? – zawołał kapitan lornetując statek

z pokładu łodzi. – Co to znaczy, uciekli? W jaki sposób
pasażerowie i załoga opuścili statek?

– Nie wiem – odparł oficer. – Łodzie i tratwy

ratunkowe na swoich miejscach. W tej strefie od kilkunastu
godzin nie było burzy, pogoda wspaniała, statek nie
uszkodzony, nic nie rozumiem, w tajemniczy sposób
zniknęło prawie tysiąc ludzi.

140

background image

– Zabierz dziennik okrętowy – wydał rozkaz

komandor – zbadajcie jeszcze pomieszczenia oficerów.
Powrót za pół godziny.

– Komandorze – do kapitana podeszła Sintra

w marynarskim skafandrze – odebrałam sygnał: „UWAGA
– ROZPOCZYNAMY NADAWANIE DRUGIEJ SERII
SYGNAŁÓW”.

– Wybrali odpowiedni moment – komandor

wzruszył ramionami. – Zejdź do swojej kabiny –
zdecydował. – Gdzie profesor?

– Na rufie, razem z innymi obserwuje statek.

– Niech zajmie się swoją pracą. Musi zapieczętować

kabinę.

– A statek pozostawimy na łasce losu? – zafrasowała

się Sintra.

– Zawiadomię bazę na Aleutach – odparł kapitan –

przyślą helikopterami ludzi, którzy wprowadzą tę łajbę do
najbliższego portu.

– Czy wszyscy zginęli?

– Nie wiem. Przeszukamy morze w promieniu

kilkudziesięciu mil.

Uspokojona Sintra zeszła do kabiny. Profesor

Kuczka założył pieczęcie. Mniej więcej po upływie
kwadransa zielone światełko powiadomiło uczonego
o zakończeniu drugiego seansu.

– Odebrałam obraz mapy Pacyfiku – mówiła Sintra,

kładąc karton na biurku profesora. – Te strzałki wskazują
kierunek nowego kursu.

– Na wschód! – wymruczał profesor. – Cały czas

była mowa o kierunku południowym. Pokażemy to
kapitanowi.

– Rejs eksperymentalny – skomentował komandor –

141

background image

próba sterowania okrętem podwodnym przy pomocy
telepatii. Wkrótce przylecą tu helikoptery. Pomogą nam
w poszukiwaniach, zajmą się statkiem, wtedy dopiero
przystąpimy do wykonania naszego zadania.

– Pod jaką flagą pływa ten statek? – zainteresował

się profesor. – Mimo najlepszych chęci nie odczytałem
napisu.

– „Wiking” – odrzekł kapitan. – Nowy „pasażer”

norweski. Odbywał pierwszy rejs ze stoczni w Nagasaki na
Hawaje. Zabrał pięciuset pasażerów i czterysta dwie osoby
załogi.

11 czerwca, godzina 8.00 – Intensywne

poszukiwania nie przyniosły żadnych wyników. Nie
odnaleziono najmniejszych nawet śladów po zaginionych.
Ludzie opuścili nagle statek, lecz nikt nie umie
odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób to uczynili
i dlaczego? Powołano specjalną komisją, która
wyspecjalizowała się w badaniu podobnych wypadków.
W okresie ostatnich trzech lat na Pacyfiku i Atlantyku
odnaleziono siedemnaście opustoszałych i nie
uszkodzonych statków.

11 czerwca, godzina 15.00 – Od siedmiu godzin

płyniemy pod wodą ciągle na wschód. Pod nami
Podmorskie Góry Cesarskie. Zbliżamy się do tak zwanego
Rowu Aleuckiego. Sintra odbiera sygnały i prowadzi okręt
niczym doświadczony nawigator.

11 czerwca, godzina 17.30 – Radar wykrył eskadrę

łodzi podwodnych na głębokości czterystu metrów.
Nadpływają z kierunku Nord-Ost z dużą szybkością.

142

background image

Powiadomiłem Ośrodek Dyspozycyjny w Halifax, bazę na
Alasce i admiralicję. Pojawienie się nieznanej podwodnej
flotylli wywołało zrozumiałe zaniepokojenie. Otrzymałem
rozkaz: „Jak najszybciej zidentyfikować nieznane obiekty.
Wysyłamy trzy hydroplany”.

– Jak najszybciej zidentyfikować – komandor podał

depeszę Pierwszemu Oficerowi.

– No, dlaczego pan do tej pory nie ustalił, z kim

mamy zaszczyt?

– Nie odpowiadają na moje wezwanie – odparł

Oficer. – Wkrótce ich zobaczymy i zapewne wtedy
przedstawią się.

– W tych stronach, w pobliżu Aleutów, nieznana

eskadra łodzi podwodnych – komandor pochylił się nad
ekranem radaru – dwie grupy po dziesięć sztuk. Co pan
proponuje?

– Wypłynąć na powierzchnię.

– Słusznie, wypłyniemy – zgodził się kapitan –

wkrótce nadlecą hydroplany. Trzeba natychmiast nawiązać
z nimi łączność radiową.

Kapitan przeszedł do kabiny Sintry. Odpoczywała

po kolejnym seansie. Profesor Kuczka tasował kolorowe
karty i rozkładał je na stole.

– Pasjans telepatyczny – powiedział do komandora.

– Co nowego?

– Oczekujemy nieoczekiwanych gości – kapitan

usiadł na kanapie, ujął dłoń Sintry. – Dwukrotnie odebrałaś
to samo polecenie: „płynąć w kierunku wschodnim”?

– Tak, przekazano telepatycznie obraz mapy

północno-wschodniego Pacyfiku i rysunek naszej łodzi,
przesuwającej się po czerwonej strzałce na wschód, wzdłuż

143

background image

Rowu Aleuckiego.

– Rozmawiałem z ośrodkiem w Halifax – mówił

komandor przeglądając szkice wykonane przez Sintrę. – Są
zaskoczeni tymi rozkazami. Dwukrotnie próbowali
nawiązać z tobą kontakt, ale bezskutecznie. Program
seansów nie przewidywał zmiany kursu na wschód.
Zostaliśmy wprowadzeni w błąd.

– Sygnał wywoławczy był prawidłowy – oświadczył

profesor. – Jak zawsze odebraliśmy drogą radiową
zaszyfrowaną wiadomość:

„Rozpoczynamy kolejny seans. Ośrodek

Dyspozycyjny Halifax. Przygotować Sintrę. Powodzenia”.

Do kabiny wszedł Pierwszy Oficer.

– Łączność radiowa z hydroplanami nawiązana –

zameldował. – Przelecą nad nami za pięć minut.

– Okręt do wynurzenia!

Hydroplany wodowały w odległości kilometra od

łodzi na niemal gładkiej powierzchni oceanu. W tym
samym momencie wokół okrętu zakipiała woda i z głębin
morskich wypłynęła eskadra ciągle jeszcze nie
zidentyfikowanych obiektów. Stalowe kadłuby odbijały
promienie zachodzącego słońca.

– Jesteśmy otoczeni – stwierdził komandor. –

Hydroplany już nie zdążą oderwać się od morza.

Profesor Kuczka utrwalił na taśmie magnetofonowej

przebieg spotkania z Nieznajomymi:

Czy mogliśmy przewidzieć te wydarzenia? Nie, tego

nikt nie mógł przewidzieć. To przerastało ludzką
wyobraźnię. Śniliśmy koszmarny sen, na próżno
usiłowałem się obudzić, nie pomógł zimny prysznic.

Zamknięty we własnej kabinie odtwarzałem

144

background image

w pamięci minutę po minucie.

Sintra odebrała telepatycznie rozkazy

Nieznajomych:

„Będziesz łącznikiem między nami i ludźmi.

Widzisz, rozumiesz, nie zadawaj pytań, nie pytaj, kim
jesteśmy. Łódź opadnie na dno, helikoptery zniszczymy,
nie przerywaj, zabierzcie pilotów. Nie próbujcie uciekać,
dogonimy”.

Komandor słuchał spokojnie, gdy Sintra umilkła,

przemówił:

– Powiedz im, że za kilka godzin będą mieli na

karku Siódmą i Ósmą Flotę Pacyfiku, że bardzo dokładnie
określiłem miejsce spotkania z „Wikingiem”. Wytłumacz
tym podwodnym piratom, że natychmiast powinni nas
uwolnić. Będzie to okoliczność łagodząca.

Sintra przekazała słowa kapitana, po chwili

otrzymaliśmy odpowiedź:

„Jeżeli nie wykonacie naszych rozkazów, zatopimy

okręt podwodny”.

Komandor powiedział do mnie:

Nie mamy wyboru. Odpowiadam za życie załogi.

Dałbym wiele, by odgadnąć zamiary tych drani. Dlaczego
porywają ludzi? Dokąd ich zabierają? Jaki los spotkał
pasażerów norweskiego statku?

– Są bezwzględni – mówiłem szybko, bo czas naglił,

dano nam zaledwie dziesięć minut do namysłu. – Użył pan,
kapitanie, określenia „piraci”. Tradycyjni rozbójnicy morza
zabijali łudzi, rabowali statki. Postępowanie tych jest
krańcowo odmienne, pozostawili nie naruszony statek,
w sejfach marynarze znaleźli pieniądze i klejnoty
pasażerów, a więc nie ma mowy rabunku. Zabierają ludzi
i fakt ten niepokoi najbardziej. Gdyby Sintra mogła

145

background image

rozszyfrować intencje napastników.

– Odbieram tylko polecenia i przekazuję wasze

odpowiedzi. Tłumaczę otrzymywane sygnały telepatyczne,
a słowa przeistaczam w strumień myśli. – Sintra przetarła
palcami skronie – odczuwam lekki ból głowy. Oni
powtarzają ultimatum – szeptała – grożą staranowaniem
naszego okrętu. Zapewniają, że nikomu nie wyrządzą
krzywdy, jeśli będziemy posłuszni.

– Zastanawia opanowana do perfekcji umiejętność

prowadzenia rozmowy przy pomocy telepatii – odezwał się
Pierwszy Oficer. – Od niedawna eksperymentujemy,
usiłując rozwiązać wiele problemów, a przede wszystkim
praktyczne wykorzystanie zdolności telepatycznych,
a oni… – porucznik zniżył mimo woli głos – oni znacznie
wyprzedzili eksperymentatorów. Kimkolwiek są, czytają
w myślach Sintry jak w otwartej książce.

Komandor nadał sygnał SOS przez radio

i „Fantasie” poczęła wolno opadać na dno oceanu. Na
głębokości trzystu metrów łódź podwodna znieruchomiała.
Potem usłyszeliśmy łoskoty, szumy, metaliczne dźwięki
i przerywane buczenie syreny.

– Zbiornik opróżniony – mówiła Sintra, tłumacząc

przekazywane informacje. – Za pół godziny możemy
opuścić okręt.

– Wyjść z łodzi podwodnej na dnie morza!? –

zawołałem zdumiony.

– Stworzyliśmy sztuczną atmosferę – odpowiedziała

Sintra. – Wasz okręt zawinął do podmorskiego portu.
Witamy w mieście Tyx.

Zachowajcie spokój, nie zagraża wam żadne

niebezpieczeństwo.

– Miasto Tyx? – powtórzył kapitan. – Podmorski

146

background image

port? Cóż to znaczy? Nic nie rozumiem.

– Między ścianami Rowu Aleuckiego – informowała

Sintra – zbudowaliśmy podwodne miasto. Żyjemy
w prawdziwym raju, z dala od waszej cywilizacji.
Przetrwamy najgroźniejsze kataklizmy.

– Porywacie ludzi – powiedział komandor.

– Uszczęśliwiamy niektórych – tłumaczyła Sintra. –

Jesteście wybrańcami losu.

2. Miasto Tyx


Kapitan postanowił pierwszy wyjść z łodzi, bo

mimo powtarzanych zapewnień, iż nikomu nie spadnie
włos z głowy, nie ufał mieszkańcom podmorskiego miasta.

– Będę panu towarzyszył, komandorze –

oznajmiłem. Gwałtownie zaprotestował, ale nie
zamierzałem zmieniać swojej decyzji. Zrozumiał, że nie
ustąpię, i począł wspinać się po stopniach stalowej drabiny.
Włożyliśmy lekkie skafandry nurków, butle z tlenem trochę
krępowały ruchy, ale ciągle jeszcze nie mogliśmy uwierzyć
w atmosferę na dnie oceanu.

Okręt kołysał się na niewielkim jeziorze. Pod

sklepieniem ogromnej groty płonęły reflektory, rzucając
niebieskie światło na podmorski port.

Zabrałem ze sobą kota znalezionego na norweskim

statku. Mrużył ślepia i oddychał. A więc istniała tu
atmosfera. Komandor zdjął hełm i odetchnął głębiej.

– Ozon – stwierdził i uśmiechnął się do mnie. –

Dużo ozonu. Mówili prawdę.

Po trapie zeszliśmy na kwadratową platformę.

Powitał nas robot o tradycyjnych kształtach, biegle
władający kilkoma językami.

147

background image

– Tłumacz gospodarzy – przedstawił się w języku

francuskim. – Czy macie przy sobie broń? – zapytał po
niemiecku, a gdy zaprzeczyliśmy, wyraził zadowolenie po
rosyjsku, po czym przeszedł na angielski, mówiąc: – Niech
wszyscy opuszczą okręt. Przedstawiciele miasta Tyx
pragną powitać gości. – I dodał po hiszpańsku: – Oczekują
w sali audiencyjnej, mieszczącej się w tym pałacu –
wskazał niklową dłonią budowlę wyobrażającą olbrzymią
muszlę.

– Wewnątrz znajdziemy zapewne perłę – szepnął

komandor.

– Albo Posejdona – odszepnąłem. Kot miauknął

przestraszony czerwonym błyskiem.

– Wyładowania elektryczne – wyjaśnił robot

niczego nie wyjaśniwszy. – Powtarzam: gospodarze
oczekują wszystkich. Goście posilą się i odpoczną.

– Chcę najpierw zobaczyć gospodarzy! – kapitan

podniósł głos. – Zabraliśmy w podróż dwie skrzynie
ładunków wybuchowych, przeznaczonych do rozbijania
lodowych przeszkód. W każdej chwili możemy wywołać
eksplozję.

Robot przez kilkanaście sekund nadawał ostrzeżenie

komandora.

– Wtedy zginą gospodarze i goście – przetłumaczył

odpowiedź.

– To lepsze od powolnego konania w tych

podwodnych jaskiniach – odrzekł komandor.

Podziwiałem jego zimną krew i odwagę.

– Dobrze – oświadczył robot. – Chodźcie za mną,

poznacie gospodarzy, pokażemy wam, jaskinie, a potem
nastąpi ciąg dalszy.

Muszla rozchyliła swoje brzegi i po szerokich

148

background image

schodach wkroczyliśmy do sali powitań. Wyznam szczerze,
iż wygląd gospodarzy rozczarował mnie. Spodziewałem się
potworów, zobaczyłem pogodnie uśmiechnięte tworze
przystojnych mężczyzn i uroczych kobiet. Zieleń
oryginalnych strojów pięknie kontrastowała
z karminowymi ścianami. Stąpaliśmy wolno po
wzorzystych dywanach, prowadzeni przez robota.

– Witamy w mieście Tyx – przemówili gospodarze

nie otwierając ust. Robot milczał, więc skąd płynął ten
głos?

– Już odbieracie nasze myśli – wyjaśnił wysoki

mężczyzna i podszedł do nas. – Jestem ojcem podmorskiej
rodziny, nazywają mnie Hor.

Wymieniliśmy swoje nazwiska. Komandor,

uzupełnił informacje:

– Profesor Kuczka kieruje pracami zespołu

naukowców, uczestniczących w eksperymentalnej podróży
„Fantasie”.

– Cenimy bardzo uczonych – odparł Hor. – Wiele

im zawdzięczamy. Z ich pomocą zbudowaliśmy
podmorskie miasto. Najchętniej gościmy mądrych ludzi.

– Najchętniej porywacie – komandor nią bawił się

w dyplomację.

– Cóż to słowo oznacza? – zapytał Hor i sam sobie

odpowiedział: – Stwarzamy naukowcom najdogodniejsze
warunki do prowadzenia prac badawczych.
Wykorzystujemy rezultaty tych badań. Nauka i technika
stale służą temu miastu.

– Ilu uczonych było na statku „Wiking”? – tym

razem ja zadałem pytanie.

– Kilku – odparł Hor.

– Ale zabraliście wszystkich pasażerów i całą

149

background image

załogę.

– Każdy człowiek jest mile widziany w mieście Tyx.

– Kobiety, dzieci?

– Oczywiście. Trwa rozbudowa miasta, Obecnie

liczy prawie osiem tysięcy mieszkańców. Pragniemy
uszczęśliwić jak największą liczbę ludzi.

– A kim wy jesteście? Skąd przybyliście? –

dopytywałem. – Kiedy powstało to miasto?

– Byliśmy kiedyś ludźmi – odrzekł Hor milcząc.

Czytałem w jego myślach. – Dawne czasy, nikt nie pamięta
początku. Żyjemy teraźniejszością i przyszłością. Czas
przeszły szybko znika z naszej pamięci. Dlatego mogę
odpowiedzieć tylko na pierwsze pytanie. Jesteśmy istotami
szczęśliwymi i organizatorami szczęścia dla innych.
Przyjrzyjcie się uważnie twarzom mieszkańców Tyx.
Porozmawiajcie z nimi. Nikt nie tęskni za lądem.

– A przecież pozostawili w swoich krajach rodziny,

najbliższych – przypomniałem.

– Żyją tutaj wśród najbliższych, otoczeni wielką,

coraz większą rodziną – Hor uśmiechnął się. – Wasi
przyjaciele są głodni i spragnieni, strudzeni podróżą,
zmęczeni ciasnotą pomieszczeń okrętu podwodnego.
Przygotowano wam wygodne pokoje, wyprowadź ludzi
z łodzi. Niech odetchną.

– Odetchną, gdy wypłyną na powierzchnią –

komandor jeszcze walczył – gdy wrócą do swoich domów.
– Wasze postępowanie jest niezgodne z ogólnoludzkimi
prawami. To pospolity gwałt.

– Nie mamy czasu na perswazje. Zresztą

reprezentujemy skrajnie różne mentalności. Ludzie są
podejrzliwi, nieufni, zazdrośni, lękliwi, bezlitośni, nie
dowierzają sobie, a co tu dopiero mówić o wzbudzeniu

150

background image

ufności do nas? Niewiele moglibyśmy zdziałać metodami
konwencjonalnymi, usiłując przekonać mieszkańców
lądów o słuszności poczynań mieszkańców podmorskiego
świata. Poprzestają na tych wyjaśnieniach – kończył Hor. –
Spełniliśmy twoje żądanie. Teraz załoga i pasażerowie
opuszczą okręt. Podczas wymiany myśli zabezpieczyliśmy
skrzynie z materiałem wybuchowym. Roboty wyniosły je
z łodzi. Dobrze znamy skłonność ludzką do samozagłady.
Raz jeszcze zawdzięczacie nam życie. – Hor odwrócił się
i otoczony grupą dostojników wyszedł z sali audiencyjnej.

Wróciliśmy do łodzi w nie najlepszych humorach.

Komandor opowiedział o pierwszym spotkaniu
z gospodarzami miasta.

– Nie poddam się! – zawołał. – Nie wolno

zrezygnować z najmniejszej szansy odzyskania wolności.
To szaleńcy, do diabła z ich podwodnym szczęściem
i izolacją od całego świata. Do diabła! – powtórzył
wzburzony. – Trzeba dalej pertraktować, uśpić ich czujność
i wykorzystać moment nieuwagi. Banda piratów
i maniaków.

– Dobrze zorganizowanych maniaków – odezwał się

Drugi Oficer. – Mamy doskonale lornety, z wieży okrętu
obejrzałem dokładnie port i widoczne w oddali miasto.
Kilkupoziomowe ulice, liczne tarasy, główna aleja biegnie
tuż nad szczeliną Rowu, dostrzegłem wejścia do tuneli
wykutych w podwodnych skałach. Roboty wykonują
najcięższe prace. Na przeciwległym brzegu jeziora port
łodzi podwodnych, doki pływające i dźwigi. Tam najwięcej
robotów.

– A ludzie? – spytała Sintra.

– Widziałem również ludzi – odparł oficer –

kierowali pracą maszyn. Pogodni, uśmiechnięci.

151

background image

Zadziwiające, te istoty stale uśmiechają się i często słychać
głośny śmiech.

– Zaprogramowana wesołość – powiedziałem, nie

zdając sobie sprawy, jak bliski byłem prawdy. – Śmiech
w tym podmorskim mieście należy do dobrego tonu.

– Smutek surowo wzbroniony. – Komandor był

wściekły. – Jakim cudem wprowadzili nasz okręt do tej
groty?

– Śluzami, jak sądzę. – Pierwszy Oficer podał

kapitanowi szkic. – Zadałem sobie trochę trudu, wspólnie
z okrętowym komputerem obliczyliśmy hipotetyczne
położenie łodzi i drogę, jaką przebyła pod wodą. Niech pan
spojrzy, komandorze. Przyholowano okręt do zbocza góry
i tunelem wprowadzono do pierwszej śluzy wypełnionej
wodą, a potem do drugiej i coraz niżej aż do jeziora. Nie
wiem, czy wyrażam się jasno.

– Mów dalej – wymruczał kapitan. – Co to za góra?

– Pięć siódmych znajduje się pod wodą – odrzekł

Pierwszy Oficer – dwie siódme sterczą nad powierzchnią
morza jako jedna z wysepek Aleutów w pobliżu 180
stopnia długości geograficznej wschodniej.

– A co on bajał o sztucznej atmosferze? –

przypomniał kapitan.

– Koloryzował – włączyłem się znowu do rozmowy.

– Delikatnie mówiąc, koloryzował, a może robot źle
przetłumaczył myśli Hora?

– Tak. – Komandor raz jeszcze spojrzał na szkic – te

obliczenia trafiają do przekonania. W każdym bądź razie to
nie bagatelka zbudować miasto pod morzem, we wnętrzu
góry.

– Natura dopomogła budowniczym – powiedział

Drugi Oficer. – Woda wyżłobiła groty, tunele. Oni przyszli

152

background image

do gotowego.

– Nie pomniejszajmy zasług mieszkańców miasta

Tyx – wystąpiłem w roli obrońcy. – Mają genialnych
inżynierów i budowniczych.

– Uprowadzonych ze statków – dokończył Kapitan.

– Wykorzystują cudzą mądrość. Gdzie ukryli pasażerów
„Wikinga”? Musimy ich odnaleźć.

Pomyślałem, czy zadania te nie przerastają naszych

skromnych możliwości. Pilnie strzeżony okręt nie będzie
mógł wydostać się bez pomocy z zewnątrz. Kamery
telewizyjne obserwowały każdy nasz ruch. Po krótkiej
naradzie zapadła decyzja: komandor oznajmi gospodarzom
miasta, że załoga opuści „Fantasie”, jeśli zostaną spełnione
następujące żądania:

1. grupa uczonych i oficerów otrzyma pozwolenie

na zwiedzenie miasta, oraz

2. na odwiedzenie pasażerów norweskiego statku

3. przeprowadzimy kilka rozmów z dowolnie

wybranymi mieszkańcami Tyxu

4. Hor poinformuje naszą delegację o swoich

zamierzeniach.

Robot wprowadził jedenastoosobową grupę do sali

powitań. Hor zjawił się wkrótce w towarzystwie swoich
doradców. Tym razem gospodarze wystąpili w różowych
kostiumach. „Piękno – zdaniem Tomasza z Akwinu –
wymaga spełnienia trzech warunków: pierwszym jest
pełnia czyli doskonałość, to bowiem, co ma braki, jest już
przez to samo brzydkie; drugim jest właściwa proporcja
czyli harmonia; trzecim zaś blask, dlatego też rzeczy, które
mają błyszczącą farbę, nazywane są pięknymi.” Stroje
dworzan Hora spełniały tylko trzeci warunek. Błyszczały,
obcisłe trykoty nie były estetyczne.

153

background image

Sintra przedstawiła nasze kategoryczne żądania. Hor

odpowiedział:

– Spełnimy życzenia sympatycznych gości. Sam

wystąpię w roli przewodnika. Zwiedzimy razem miasto,
a potem odwiedzicie pasażerów „Wikinga”. No
i porozmawiacie z wybranymi przez siebie mieszkańcami
Tyxu. Opowiem wam również, co zamierzamy uczynić
z pasażerami norweskiego statku. Oni zresztą sami
zadecydują o swojej przyszłości. Zadowoleni?

– Przedwcześnie mówić o zadowoleniu – odparł

komandor. – Nie traćmy więc czasu.

Hor przywołał robota, który sprawdził pojazd,

bezszelestnie poruszający się autokar bez dachu.

– Wygodne fotele – pochwaliłem, a Hor

podziękował uśmiechem.

– Piękna, słoneczna pogoda – powiedziała Sintra. –

Czy to możliwe, by promienie słoneczne docierały do
samego dna oceanu?

– Nędzna imitacja słońca – wymruczał Drugi Oficer.

Na szczęście Hor, zajęty rozmową z kapitanem, nie
próbował rozszyfrować krytycznej opinii. W tym
momencie uświadomiłem sobie, że podczas pierwszej
audiencji porozumiewaliśmy się z Horem bez słów.
Należało zatem zachować jak najdalej posuniętą ostrożność
i nie zdradzać przedwcześnie swoich myśli.

Autokar tymczasem sunął wolno główną ulicą.

Przechodnie pozdrawiali Hora, uśmiechali się do nas.

Miasto przypominało do złudzenia dawną stolicę

Inków w Andach.

Mimo woli powiedziałem:

– To wierna kopia Macchu Picchu.

– Słusznie – zgodził się Hor. – Niektóre dzielnice

154

background image

budowano według projektu peruwiańskiego architekta.
Domy wzniesiono na kilkunastu tarasach. Piętrowe
i dwupiętrowe budynki przylegają do siebie, z domu do
domu można przechodzić bez najmniejszych przeszkód,
albo przez kwadratowe przedsionki, albo przez niewielkie
podwórze, bądź też po prostu przez zawsze otwarte drzwi.
Jest to właściwie jeden dom złożony z czterech tysięcy
mieszkań, rodzinny dom szczęśliwych istot.

– Przedsionek raju – zażartował komandor.

– Skoro są szczęśliwi – usiłowałem naprawić błąd

kapitana, lecz Hor czytał w myślach i z coraz większą
łatwością przekazywał swoje myśli.

– Tak. W pewnym sensie to przedsionek raju.

Porozmawiajcie z nimi.

Zatrzymał autokar, wysiedliśmy na prostokątnym

placu. Nagrałem dwie rozmowy przeprowadzone
z przypadkowo spotkanymi przechodniami, z kobietą
i mężczyzną. W roli tłumacza wystąpił robot.

– Kim jesteś? – zapytałem mieszkankę miasta Tyx.

– Czym się zajmujesz?

– Jestem żoną i matką – odparła i odsłaniając brzuch

dodała: – spodziewam się piątego dziecka. Nasza rodzina
stale powiększa się.

– Pytam o twój zawód.

– Mój zawód: rodzić dzieci – odpowiedziała patrząc

mi prosto w oczy.

– A jak wypełniasz czas oczekując na dziecko?

– Zajmuję się dziećmi, domem.

– No i mężem – wtrącił niepoprawny komandor.

– Męża kocham – odrzekła.

– Kochanie należy więc do twoich obowiązków, czy

tak? – zapytał kapitan.

155

background image

Spojrzałem na niego z wyrzutem. Nie powinien

w ten sposób prowadzić rozmowy. Ale kobieta nie obraziła
się. Pytanie rozbawiło ją.

– To mój pierwszy obowiązek – mówiła chichocząc.

– I przywilej. Miłość przecież uszczęśliwia. Tyx to miasto
szczęścia i radości.

– Ile masz lat? – spytał niedyskretny komandor.

– Trzydzieści – odrzekła.

– Gdzie urodziłaś się?

– Nie pamiętam dnia swoich urodzin.

– A twoi rodzice?

– Nikt nie pamięta minionych lat.

– Bardzo wygodne – wymruczał komandor.

Kobieta odeszła, nawiązaliśmy dialog z mężczyzną,

który przechadzał się po placu.

– Nad czym tak dumasz? – zadałem pierwsze

pytanie.

– Jak rozśmieszyć moich przyjaciół. Należę do

zespołu, który zabawia rodzinę. Do mnie należy
wymyślanie dowcipów, układam wesołe piosenki i biorę
udział w przedstawieniach komicznych.

– Posiwiałeś przy tej pracy – zauważył złośliwie

kapitan.

– Mam pięćdziesiąt lat.

– Nie tęsknisz za ojczystym krajem?

– Nie rozumiem. Przecież stąpam po ulicach

rodzinnego miasta.

– Przybyłeś tutaj z innych stron – kapitan był

konsekwentny, ale bezskutecznie usiłował wzbudzić
wspomnienia.

– Nie wiem, skąd przybyłem. Moja pamięć nie sięga

w zamierzchłą przeszłość. Żyję w tym cudownym mieście

156

background image

od wielu lat, być może urodziłem się tutaj.

– Najważniejsze są dwa czasy – powiedziałem. –

Teraźniejszy i przyszły.

– Tak, tak – ucieszył się. – Te dwa czasy są

rzeczywiście najważniejsze.

– Dzięki temu przeświadczeniu nie tęsknisz.

– Nie rozumiem.

Robot powtórzył moje słowa.

– Nie rozumiem, co to tęsknić.

Podziękowaliśmy za rozmowę.

– Zajrzyjcie do jednego z domów – zaproponował

Hor.

Komandor wybrał piętrowy budynek na

najwyższym tarasie. Przed domem krzepki staruszek bawił
się z dziećmi. Ujrzawszy Hora i nieoczekiwanych gości,
przerwał zabawę.

– Czy zechcesz pokazać nam swój dom? – spytałem,

tym razem w roli tłumacza wystąpiła Sintra.

– Całe miasto? – zdziwił się starzec.

– Nie, ten budynek, w którym mieszkasz, –

Wejdźcie, bardzo proszę.

Spędziliśmy pół godziny w domu mędrca.

Tak go przynajmniej przedstawił Hor. Postanowiłem

zmienić taktykę i rozpocząłem od komplementu:

– Pięknie i nowocześnie urządzone mieszkanie,

można powiedzieć: z europejską elegancją! Gościłem
niedawno u mego brata w Paryżu. Zajmuje z rodziną willę
w Lasku Bulońskim, granatowe sufity i niebieskie ściany,
białe meble. Paryska moda dotarła do podmorskiego
miasta.

Starzec milczał.

– Miasto Tyx wybudowano we wnętrzu góry, której

157

background image

wierzchołek tworzy wysepkę archipelagu aleuckiego –
mówiłem, obserwując uważnie gospodarza – Aleuty,
wyspy na zachód od Alaski. Słyszałeś na pewno
o Ameryce, o Europie, Azji, Australii, o Arktyce
i Antarktydzie, o Afryce, o rodzinnym domu – Ziemi,
planecie ludzi?

Mędrzec westchnął, uśmiechnął się, po czym

wymieniwszy spojrzenia z Horem, przekazał Sintrze swoją
odpowiedź:

– Słyszałem.

– Zachowałeś zatem pamięć swojej przeszłości.

– Ziemia i wymienione przez ciebie kontynenty to

teraźniejszość.

– Czy pamiętasz, z jakiego pochodzisz kraju?

– Nie chcę pamiętać.

– Dlaczego?

– Nic nie powinno zakłócać spokoju miasta Tyx

i szczęścia jego mieszkańców.

– Izolację od świata nazywasz szczęściem?

– Człowiek tylko z samym sobą żyje w zupełnej

harmonii.

– To bodajże Schopenhauer, ale wiemy, że człowiek

nie zawsze żyje ze sobą w harmonii, a w harmonii z innymi
osiąga większe szczęście.

– Niezależność uszczęśliwia – rozwijał myśl filozof

– a tylko samotni są niezależni.

– Wiemy z doświadczenia – argumentowałem – że

zależność może uszczęśliwić, niektórzy, tam na
powierzchni, powiadają, że tylko w obcowaniu z ludźmi
człowiek odnajduje swoją naturę, staje się silniejszy,
rozwija swój intelekt, żyje głębiej, pełniej, świadomiej.

– I dlatego stworzyliśmy Rodzinę.

158

background image

– Te wspólnoty zrywające z całym światem –

odparłem – są bardzo modne. Nie tak dawno doszło do
straszliwej tragedii w dżungli brazylijskiej.

– Nie zerwaliśmy z całym światem, chodźcie!

Starzec wprowadził nas do sąsiedniego pokoju,

rozsunął zasłonę. Zobaczyliśmy kilkanaście ekranów
i pulpit sterowni.

– Dzięki satelitom stacjonarnym odbieramy obrazy

z lądów i oceanów – tłumaczyła Sintra. – Widzimy,
słyszymy i rozumiemy.

– Dobrze zorganizowany wywiad – pochwalił

komandor. – Umożliwia przeprowadzenie akcji, ofiarami
których padają niewinni ludzie. To gwałt. Odbieracie
ludziom pamięć, uszczęśliwiacie na siłę.

– Mieszkańcy tego miasta są naprawdę szczęśliwi –

przekonywał filozof. – Od rana do nocy weselą się,
a w nocy ulice rozbrzmiewają śmiechem.

– Spełnijcie następne życzenie – przypomniałem –

Żądanie! -; poprawił komandor. – Chcemy zobaczyć
pasażerów norweskiego statku i porozmawiać z nimi.

– Odpoczywają w wielu domach – informację

przekazał Hor – są gośćmi mieszkańców miasta Tyx.

– Zaprowadźcie nas do najbliższego gościnnego

domu – prosiłem. – Spełnijcie obietnicę.

Hor dotrzymał słowa. Nawiązaliśmy bezpośredni

kontakt z trzema pasażerami „Wikinga”. Siedzieli właśnie
przy stole, spożywając obiad w towarzystwie gospodarzy.

– Komandor Palmer – przedstawił się dowódca

okrętu podwodnego.

Norwegowie znieruchomieli.

– Widzieliśmy wasz statek dryfujący na oceanie,

w czasie poszukiwań zostaliśmy najpierw otoczeni przez

159

background image

pirackie łodzie, a potem znaleźliśmy się tutaj. Obecnie
pertraktujemy. Pan chciał coś powiedzieć.

Jeden z Norwegów, młody, dwudziestoletni

człowiek wybuchnął śmiechem. Czekaliśmy, aż uspokoi
się. Przemówił wreszcie, z trudem łapiąc oddech:

– O czym on gada? Pirackie łodzie! Dryfujący

statek! To nowy żart, jeszcze jedna okazja do świetnej
zabawy! No mów, opowiadaj.

Podobnie zareagował drugi Norweg, mężczyzna

w średnim wieku. Obaj biegle mówili po angielsku.

– A pan? – zwróciłem się do najstarszego. – Pan

również już zapomniał o statku, o Norwegii?

– Nie zapomniałem – oświadczył, odsuwając

nietkniętą potrawę. – Oni narkotyzują porwanych ludzi.
Piłem tylko czystą wodę.

Wreszcie usłyszeliśmy prawdę. Spojrzałem na

uśmiechniętego Hora, który wymieniał myśli
z gospodarzami. Młodzi Norwegowie chichotali.
Najstarszy wstał i ująwszy moją dłoń, prosił:

– Nie zostawiajcie mnie w tym piekielnym mieście.

Toż to Hades, Tartar. Zabierzcie nas jak najszybciej.

– Wracamy razem na pokład okrętu – zdecydował

komandor. Hor nie zareagował. – Pragniemy teraz usłyszeć
– mówił kapitan, co zamierzacie uczynić z pasażerami
norweskiego statku.

– Pozostaną z nami – odparł Hor, tłumaczyła Sintra.

– Stale powiększamy Rodzinę, ktokolwiek zobaczył miasto
Tyx, nigdy nie zatęskni do starego świata.

Wycofaliśmy się z „gościnnego domu” zabierając

Norwegów. Młodzi, odurzeni nieznanym narkotykiem,
zaśmiewali się do łez.

– Pierwszorzędna zabawa. Prawdziwy cyrk! – wołali

160

background image

na przemian. – Kim jest ten smutny pan?

– Waszym rodakiem – mówiłem, otwierając drzwi

autokaru – wchodźcie, zobaczycie prawdziwą łódź
podwodną o napędzie atomowym.

– Do portu! – zawołał komandor i wyjąwszy z torby

granat, pokazał go Horowi, stojącemu na tarasie. – Znasz
na pewno działanie tej broni. Zapraszam serdecznie na
pokład „Fantasie”. – Hor pobladł, rozglądał się dookoła
szukając pomocy. – Szybciej! – kapitan odbezpieczył
granat. Hor posłusznie wszedł do autokaru. Pierwszy
Oficer zajął miejsce automatycznego kierowcy. Samochód
ruszył. Pora była najwyższa, mieszkańcy miasta Tyx
wybiegli ze swoich domów. Oddział robotów, maszerował
główną ulicą.

Okręt podwodny wypłynął na powierzchnię. Hor

w trosce o swoje życie podporządkował się woli kapitana.
Był nieocenionym zakładnikiem. Powstrzymał swoich
wyznawców przed interwencją, zmusił do wykonania
rozkazów; komandora.

W admiralicji przesłuchano taśmę magnetofonową

nagraną przez profesora Kuczkę. Admirał rozmawiał
osobiście z Horem, który zrezygnował nagle
z pośrednictwa Sintry i począł mówić po hiszpańsku.

Czternastego czerwca trzy eskadry okrętów,

podwodnych zaatakowały miasto Tyx, jednocześnie
brygada spadochroniarzy opanowała wyspę. Komandosi
otworzyli śluzy. Sforsowano wszelkie zapory broniące
dostępu do miasta, W kilka godzin po bezbłędnie
przeprowadzonej operacji rozpoczęto ewakuację ludzi
porwanych przez Hora.

– Nieszczęście, nieszczęście – lamentował tym

161

background image

razem po angielsku. – Wybrańcom losu odbieracie
prawdziwe niebo.

Łódź podwodna „Fantasie” wyruszyła w dalszą, tak

nieoczekiwanie przerwaną podróż.

20 lipca, godzina 9.00 – notował w dzienniku

okrętowym kapitan. – Przed nami Cieśnina Drake’a.
Zbliżamy się do Antarktydy.

24 lipca, godzina 11.00 – Płyniemy w kierunku

wysepki Half Moon. Przed laty prowadziła tu badania
argentyńska stacja Taniente Camara. Odbieramy programy
telewizyjne z południowej Ameryki i z Nowej Zelandii.
Toczy się proces Hora i jego kilkunastu entuzjastów.
Obrona żąda przeprowadzenia badań psychiatrycznych.
W mieście Tyx pracuje międzynarodowa komisja. Hor
odmawia odpowiedzi na wiele pytań. Eksperci próbują
odtworzyć wypadki poprzedzające budowę miasta. Wiele
problemów czeka na rozwiązanie. Pirackie łodzie
podwodne budowano w stoczni podmorskiego miasta.
W jaki sposób powstały te stocznie? Jak zdobywano
materiały budowlane? Kto skonstruował roboty? Kto je
programował? Jak uruchomiono seryjną produkcję?
Umiejętność przekazywania myśli przez Hora, jego
wyjątkowe zdolności telepatyczne stały się przedmiotem
szczególnego zainteresowania. Uczeni wysłali petycje do
władz sądowych. Proponowano, by Hor odpowiadał
z wolnej stopy. Autorzy listu uzasadniali swoją prośbę
koniecznością przeprowadzenia wielostronnych badań
człowieka, który zbudował podmorskie miasto i usiłował
uszczęśliwiać ludzi, niszcząc Czas Przeszły. „Istota ta –
pisali – dysponowała szczególnego rodzaju siłą, by nie

162

background image

powiedzieć, nadludzką mocą i zdumiewającymi
możliwościami realizowania swoich obłąkanych planów,
Dla dobra nauki należy uczynić wszystko, by, wyjaśnić tę
sprawę do końca.”

24 lipca, godzina 14.30 – Zwiedzamy wysepkę Half

Moon. W miejscu starej stacji wzniesiono nową. Pod
aluminiową czaszą umieszczono laboratoria i budynki.
Podobną stację widzieliśmy na wulkanicznej wyspie
Deception. W czasie Drugiej Wojny była kryjówką
niemieckich łodzi podwodnych.

24 lipca, godzina 15.00 – W czasie seansu

telepatycznego, który przekazywał Ośrodek w Halifax,
Sintra zemdlała. Rozmawiałem z nią gdy tylko odzyskała
przytomność. Pragnie odpocząć.

24 lipca, godzina 17.00 – Poznałem kierownika

stacji antarktycznej na wyspie Half Moon. Ten człowiek
jest zadziwiająco podobny do Hora. Fantastyczny zbieg
okoliczności, czy też . . . . . .. . . . . . . . . . . . . . .. . . . . . . . . . .
. . . . .

25 lipca prasa, radio i telewizja poinformowały

o tajemniczym zaginięciu w lodach Antarktydy podwodnej
łodzi atomowej „Fantasie”.

Nieszczęście za to, gdy zawita,

serdeczny ma dla ciebie wzgląd,

rozgości się, o czas nie pyta,

z robótką w łoża siada kąt.

(H.Heine Lamentationen.

163

background image

Przekład Z. Jachimeckiego)

Ale Chateaubriand pociesza:

„Nie stać nas nawet na to, by długo być

nieszczęśliwymi”.

164

background image

Oczy


Bontis rozkoszował się własnym prawieniem.

Łaskawe niebo sprawiło, że Ziemia rodziła w nadmiarze
i dzięki temu nadmiarowi można było wybudować nowy,
trzypiętrowy dom z werandami i tarasami. Bontis mówił:
„nasza rezydencja” i cieszył się jak dziecko, gdy uroczyście
rozpalono ogień w kominku na parterze. Bontis mówił:
„Święty ogień oczyszcza powietrze. To lepsze od
święconej wody”.

Ognisko rozpalono przed dwoma laty, ale farmer

codziennie o świcie wdrapywał się na strych. Sprawdzał,
czy dach nie przecieka, spoglądał przez okrągłe okienko,
zachwycał się zielenią kilku tysięcy drzew owocowych
i żółtymi polami pszenicy, których nie można było ogarnąć
wzrokiem, ginęły za horyzontem. Bontis marzył
o wzniesieniu wysokiej wieży, co najmniej
trzydziestometrowej. Sąsiedzi wzruszali ramionami,
a farmer zacierał dłonie i mówił: „Postawię latarnię
morską, do morza daleko, więc to będzie latarnia lądowa,
oświetli autostradę. Ze szczytu takiej wieży widać połowę
świata. Lubię rozległe przestrzenie”.

W wolnych chwilach rysował wieże, latarnie,

baszty. Szkice pokazywał później architektowi i godzinami,
najchętniej przy kuflu piwa, dyskutował o swoich
projektach.

165

background image

Po południu farmer – drzemał na tarasie Dzieci

bawiły się w ogrodzie sąsiadującym z sadem. Trzech
chłopców i dwie dziewczynki. Korpulentna żona Bontisa,
Katarzyna, pisała na werandzie wiersze. Zawsze o tej
porze, zawsze w tym samym miejscu. Jeden wiersz w ciągu
siedmiu dni. „W piątek – mówiła do przyjaciółek – spływa
na mnie natchnienie. Mąż drzemie na tarasie, dzieci bawią
się w ogrodzie, a ja tworzę. Wieczorem na dobranoc
czytam wiersz dzieciom, Najmłodszy, pięcioletni Christian,
woli bajki, siedmioletnia Anna chętnie słucha,
dziewięcioletni Dawid ziewa, jego brat-bliźniak Filip
dłubie w nosie, a najstarsza, Sabina, udaje
zainteresowanie”.

Pani Bontis westchnęła. Zazwyczaj dziecięce głosy

wprowadzały ją w trans, A dzisiaj, a teraz, w tej chwili
było bardzo cicho. Co za zdumiewająca cisza?
Zaniepokojona zeszła z werandy. Dzieci bawiły się
w altanie.

– Nowa gra? – zapytała widząc, że podają sobie

z ręki do ręki błyszczącą kulkę. – Wytłumacz mi, Sabino,
na czym polega ta zabawa?

– Christian znalazł oko – oświadczyła najstarsza

córka – a Dawid drugie.

– Znaleźliśmy dwa oka! – zawołał Christian.

– Dwoje oczu – poprawiła matka i roześmiała się. –

Czy można zgubić oko? Pokażcie te kulki.

– To nie kulki – oburzyła się Anna. – Chłopcy

znaleźli prawdziwe oczy. Jedno leżało pod jabłonią, drugie
w trawie.

– Sztuczne oko – wyszeptała Katarzyna.

– Dwoje sztucznych oczu – przypomniał Christian

i podał matce drugie oko – Można zgubić jedno sztuczne

166

background image

oko – myślała głośno żona farmera – ale kto nosi dwoje
sztucznych oczu? – Czyżby zadziwiający przypadek
sprawił, że dwoje ludzi zgubiło w naszym ogrodzie…

– Tu nie było żadnych ludzi – przerwał Dawid. – Te

oczy nie są sztuczne. One patrzą.

– Moje dziecko, co ty wygadujesz?

– Patrzą! – upierał się chłopiec. – Przyjrzyj się

dobrze, teraz patrzą na ciebie.

Pani Bontis podniosła dłoń. Farmer usłyszał krzyk

żony, podszedł do balustrady i zawołał:

– Co się stało? Kto krzyczał?

– Mama – wyjaśniła Anna. – Mama krzyknęła

i zemdlała. Znaleźliśmy prawdziwe oczy. Chodź i zobacz.

– Fantastyczna robota! Cudowne! – entuzjazm

optyka był szczery. Wezwany telefonicznie przez Bontisa,
uważnie oglądał oczy przez lupę. – Zupełnie jak żywe –
przyznał. – Nic dziwnego, że twoja żona przestraszyła się.

– One patrzą – odezwał się Filip.

– One patrzą i widzą – uzupełnił Dawid.

– Sztuczka techniczna – tłumaczył optyk.

– Źrenice reagują na światło, spójrzcie, gdy zbliżam

do nich lampkę, zwężają się, a w cieniu rozszerzają.
Genialne! Stąd to wrażenie, że patrzą jak prawdziwe oczy.
Artystyczna robota, technika na wysokim poziomie. Wiem,
że europejskie zakłady optyczne eksperymentują od wielu
lat i wreszcie rozwiązano problem, nie odróżnisz teraz
sztucznego oka od żywego. I powiadasz, że dzieci znalazły
je w trawie?

– Znalazły – przytaknął farmer – czy można zgubić

sztuczne oko?

– Wszystko można zgubić – optyk odłożył lupę. –

Zastanawia tylko… – umilkł zakłopotany.

167

background image

– Mów, co zastanawia!

– Kto gubi dwoje sztucznych oczu – dokończył

optyk.

– Niewidomy – odpowiedziała Sabina. – Wstydził

się swojego kalectwa. Przechodził tędy wczoraj, psy
szczekały w nocy, ktoś g« prowadził, nie zauważył drzewa,
niewidomy uderzył głową o pień i sztuczne oczy wyleciały
– Takie oczy – rzekł optyk – kosztują masę pieniędzy, a on
nie szukał, nie zajrzał do domu, by poprosić twojego ojca
o pomoc?

– Może miał zapasowe – poddała Anna.

– Mało prawdopodobne. – Optyk kręcił głową,

oglądając oczy leżące na stole. – Dziwne, bardzo dziwne,
która godzina?

– Piąta – poinformował farmer. – Zjesz z nami

podwieczorek.

– Z przyjemnością, dziękuję. Jak się miewa

małżonka?

– Dobrze, kobiety mdleją bez powodu.

Usłyszeli wołanie dziecka.

– Christian – rozpoznała Sabina. – Drze się jak

opętany.

– Może ukąsiła go osa – zmartwił się optyk. –

Biegnie do nas.

– Znalazłem! Znalazłem! – krzyczał chłopiec

wpadając na werandę. – Znalazłem trzecie oko! Leżało pod
kwiatkiem.

Wszystkie głowy pochyliły się nad dłonią

Christiana.

– Uhm – wymruczał farmer zupełnie wytrącony

z równowagi. – Trzecie oko.

– Zielone – stwierdził optyk. – Te są niebieskie.

168

background image

– Dwa niebieskie i jedno zielone – Anna zsunęła się

z kolan ojca. – Idę do ogrodu – oznajmiła. – Na pewno
znajdę drugie zielone oczko.

– Idziemy z tobą – zdecydował Dawid.

– Mądre dzieci – powiedział optyk, żeby coś

powiedzieć. Rozłożył na stole białą chustkę.

– Co robisz? – zainteresował się farmer.

– Kupię od ciebie te gałki oczne. Jestem optykiem,

dobrze zapłacę.

– Ile?

– Pięćdziesiąt dolarów za sztukę.

– One są więcej warte.

– Może nic nie są warte.

– Jak to, nic?

– Sztuczne oko powinno pasować do oczodołu. Nikt

nie lubi, gdy go coś uwiera. Dam osiemdziesiąt dolarów
i ani centa więcej.

– Dasz sto! – farmer uderzył pięścią w stół, aż oczy

podskoczyły.

– Ostrożnie – przestraszył się optyk, położył oczy na

chustce i zawiązał rogi. – Spadną na podłogę i stłuką się.
Mówiłeś bodajże o podwieczorku?

– Żona przygotuje. Katarzyno!

– Zaraz przyniosę kawę i rogaliki – pani Bontis stała

za drzwiami. – A może wolicie pączki?

– Jeśli wolno wybierać, poproszę o pączki – optyk

położył dłoń na ramieniu farmera. – Po podwieczorku
dostaniesz trzysta dolarów.

– To znaczy, że te oczy są o wiele droższe.

– Powiedziałeś sto.

– Powiedziałem.

Dzieci wróciły z ogrodu. Anna położyła na stole

169

background image

drugie zielone oko. Christian znalazł jeszcze dwa piwne,
Dawid i Filip po jednym szarym, Sabina dwa
ciemnoniebieskie, niemal granatowe.

– Razem siedem – policzył Bontis – czyli siedemset

dolarów? trzysta, razem tysiąc.

Optyk milczał. Wpatrywał się w oczy leżące na

serwecie, oczy wpatrywały się w optyka.

– Za chwilę wejdzie tu matka – powiedział farmer

do Sabiny. – Nie powinna tego zobaczyć, zatrzymaj ją,
powiedz, że odebrałem pilny telefon z miasta i wyjechałem.
– Wyrzucił cygara z pudełka, włożył gałki oczne. –
Jedziemy do sędziego.

Optyk schował lupę do kieszeni.

– Tak, tak, do sędziego – zgodził się. – To mądry

człowiek.

Sędzia odpoczywał w trzcinowym fotelu przed

domem. Był bardzo podobny do swojego psa, poczciwego
bernardyna. Upalny dzień zmęczył obu, pies dyszał ciężko,
człowiek sapał;

Ujrzawszy farmera i optyka, jęknął:

– A niech to diabli.

– Sędzia w złym humorze – farmer otworzył furtkę

i bezceremonialnie wkroczył do ogródka. Optyk stał przy
płocie.

– W najgorszym z najgorszych humorów – sędzia

postanowił wystraszyć nieproszonych gości. – Przyjdźcie
jutro albo pojutrze, albo najlepiej wcale nie przychodźcie.
Pozwólcie mi spokojnie umrzeć. Cierpię jak potępieniec. –
Podniósł lewą nogę – sztywna, nie mogę zgiąć w kolanie. –
Czego chcecie?

Farmer wyjął gałki oczne z pudełka. Leżały teraz na

taborecie i spoglądały na sędziego Starzec stęknął

170

background image

i wymamrotał:

– Co to? Co to jest?

– Sztuczne oczy! – zawołał optyk.

– Sztuczne! – wrzasnął sędzia. – A dlaczego gapią

się na mnie jak żywe?

Bernardyn warknął, podwinął ogon i wycofał się do

budy.

– Dlaczego gapią się? – powtórzył starzec.

Optyk zapytał, czy może wejść.

– Jeśli pan sędzia pozwoli, wszystko wyjaśnię,

prawie wszystko.

– Gadaj!

Po upływie dziesięciu minut optyk umilkł.

– Bajdy! – podsumował krótko sędzia – ktoś wam

zrobił głupi kawał. Znam kilku takich idiotów, którzy żyją
z dowcipów. Zakładają się z naiwnymi i zawsze
wygrywają.

– Proszę uważnie przyjrzeć się tym sztucznym

oczom – optyk nie rezygnował. – Źrenice rozszerzają się
lub zwężają.

– Szklane kulki – sędzia ujął delikatnie palcami

zielone oko. – Na szkle wymalowano gałkę, źrenice –
postukał okiem o taboret – szkło, albo plastik, coś w tym
rodzaju. Cóż to, do licha!

– Z oka spłynęła łza – wyszeptał przerażony Bontis.

– To nie szkło ani plastik.

Zanim zdołali ochłonąć, córka sędziego przyniosła

na spodeczku dwie pary błękitnych oczu.

– Znalazłam je w ogródku pod sałatą – powiedziała,

a zobaczywszy gałki oczne na taborecie, pobladła.

– Podaj nam koniak – polecił sędzia – albo whisky.

I wyszukaj numer telefonu profesora Heltona.

171

background image

Przekonsultujemy z nim problem.

Niezależnie od przeprowadzonych konsultacji,

przeszukano okoliczne ogrody, sady, łąki. Nie były to
bezowocne poszukiwania. Ludzie przynosili oczy
w koszykach, w czapkach, w pudełkach, w torebkach.
Znalezione oczy odbierała komisja ekspertów. Okuliści,
optycy, fizycy segregowali gałki oczne według kolorów,
rozmiarów, zdolności odbijania światła.

– Dysponujemy bogatym materiałem

doświadczalnym – informował dziennikarzy dyrektor
laboratorium, – Przyniesiono trzysta dwadzieścia par gałek
ocznych. Zamierzamy dokładnie zbadać ten fenomen.

– Skąd się wzięły? – zapytał redaktor poczytnego

pisma. – Przecież nie spadły z nieba.

– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

Ludzie znajdują oczy w trawie, w sadach

owocowych, wśród warzyw.

– Wyrastają niczym grzyby po deszczu – zakpił

reporter telewizji.

– Coś w tym rodzaju – dyrektor uśmiechnął się. –

Proszę o cierpliwość. Dopiero rozpoczęliśmy badania.

– Czy te oczy widzą? – pytanie zadała młoda

dziennikarka czasopisma popularnonaukowego.

– Patrzą na nas – odparł szef laboratorium. – Takie

przynajmniej odnosimy wrażenie.

– Trik reklamowy firmy optycznej – zabrał głos

redaktor tygodnika handlowego. – Niezły pomysł. Jutro
usłyszymy przez radio telewizję: „Kupujcie szkła
kontaktowe w naszej firmie. Kupujcie sztuczne oczy
produkcji naszych zakładów. Kruk krukowi oka nie
wydziobie, a jeśli nawet wydziobie, wprawimy nowe”.

Pośmiano się trochę i dziennikarze wrócili do

172

background image

swoich redakcji. W laboratorium trwały prace badawcze.

Farmer Bontis prowadził dochodzenie na własną

rękę. Po upływie tygodnia zaprosił do swego domu
osiemdziesiąt trzy osoby. Gdy wszyscy zasiedli przy
stołach ustawionych w ogrodzie, Katarzyna przyniosła
piwo i zimne mięso, dla kobiet słodkie wino.

– Jedzcie i pijcie – zapraszał gospodarz – a ja

powiem wam, co myślę o tych oczach, które odnaleziono
w pobliżu naszych domów.

Te oczy są niedyskretne – mówił Bontis – te oczy są

bezwstydne, bo podglądają i szpiegują, bo zaglądają tam,
gdzie nie potrzeba.

Nie mam nic do ukrycia, ale nie lubię, gdy ktoś

patrzy mi na palce, obserwuje mnie z ukrycia. Te oczy są
tak skonstruowane, że można z ich pomocą widzieć
wszystko. – Bontis opróżnił kufel piwa, otarł usta
wierzchem dłoni i mówił dalej. – Wrzucisz takie oczy do
ogródka sąsiada i widzisz, jak jego żona romansuje
z mleczarzem; położysz oko na gałęzi i możesz zajrzeć do
sypialni, do jadalni, wszędzie. Dostałem wczoraj wezwanie
z Urzędu Podatkowego. Podobno oszukuję Skarb Państwa,
Linstonowi wytoczono rozprawę o zatrudnianie dzieci na
plantacji bawełny, pani Solen dolewa jakoby wody do
mleka, a najuczciwszy z obywateli naszego miasta, Woster,
obrabował ponoć własny bank, by zagarnąć pieniądze
swoich klientów. Oczy widzą wszystko – Bontis rozejrzał
się – widzą wszystko w fałszywym świetle. Widzą to, co
chcą widzieć ci, którzy je podrzucają w ogródkach,
w sadach, w pobliżu naszych farm. Ten diabelski
wynalazek zatruje nam życie. Któż może wiedzieć, czy
oczy ukryte w kwiatach nie obserwują nas w tej chwili?
Słyszałem w laboratorium, że oczy są sterowane przez jakiś

173

background image

centralny ośrodek dyspozycyjny. Niewidzialne promienie
łączą każde oko z centralą. Tłumaczono mi, że w podobny
sposób działa telewizja. – Farmer zawołał żonę – goście są
spragnieni, a kufle i kielichy puste.

– Brawa dla Bontisa! – zawołał sędzia.

Oklaskiwano mówcę przez kilka minut.

– Dziękuję, dziękuję – Bontis ukłonił się – dziękuję.

A teraz zastanówmy się wspólnie, co należy uczynić, by
zlikwidować niebezpieczeństwo, by przystąpić do
skutecznej kontrakcji, do koniecznej obrony, by na zawsze
zamknąć te przeklęte oczy.

– Zamknąć! Zamknąć! – wołano – zamknąć na

zawsze! Niech wreszcie oślepną!

– Mam pewien pomysł – oznajmił Bontis. –

Pojedziemy zaraz do miasta i podpalimy laboratorium.
W ten sposób zniszczymy oczy.

Pomysł farmera Bontisa został zrealizowany.

Podpalone laboratorium spłonęło doszczętnie.

Profesor Helton powiedział następnego dnia do

dziennikarzy:

– Oczy zrzucono z pojazdu kosmicznego, który

przelatywał nad naszą planetą. Miejmy nadzieję, że próba
nawiązania łączności z Ziemią zostanie ponowiona.

– Kiedy? – zapytał przedstawiciel koncernu

prasowego.

– Według moich obliczeń, może to nastąpić

w każdej chwili i po upływie wielu tysięcy; lat.

– Ładna perspektywa – zmartwiła się reporterka

czasopisma kobiecego. – Jakże teraz musimy dbać o swój
wygląd. Codziennie fryzjer, codziennie masaże i makijaże.
I tak przez najbliższe kilka tysięcy lat.

174

background image

Rewelacyjne odkrycie


Gość (śmiejąc się): Opowiem państwu bardzo

smutną historię (śmieje się). Smutną, jak Boga kocham
(śmieje się), smutną w mniemaniu większości
mieszkańców pewnego miasta, i trzeba powiedzieć, że
podzielam opinię tych zacnych ludzi (śmieje się). Dlaczego
więc śmieję się? To humor wisielczy, daje słowo, byłem
świadkiem fantastycznych wydarzeń.

Wnętrze niewielkiej restauracji hotelu „Affascinate”


Gospodarz: Pan pierwszy raz w tym mieście?

Gość: Pierwszy raz.

Gospodarz: To piękne miasto.

Gość: Wierzę panu na słowo. Jutro o świcie jadę

dalej. Jestem głodny jak wszyscy diabli.

Gospodarz: Już niosę kolację.

Gość: Chwała Bogu. Dziesięć godzin w podróży

przez Alpy to nie bagatela. Widoki wspaniałe, a jedzenie
w wagonie restauracyjnym podłe (jedząc). No, to
znakomita ryba.

Gospodarz: Białe wino sprawi, że ryba poczuje się

w swoim żywiole.

Gość: Wino rzeczywiście wyborne. To pański hotel?

Gospodarz: Mój z dziada pradziada.

Gość: Pieczeń cielęca, palce lizać.

175

background image

Gospodarz: Co za radość, co za radość, pan

pochwalił naszego kucharza, będzie szczęśliwy, ja jestem
szczęśliwy, co jeszcze mogę uczynić, by ukontentować
mego drogiego gościa?

Gość: Deser winien być pogodnym epilogiem tej

kolacji: słodkie owoce i gorzka herbata.

Gospodarz: Będą owoce, będzie herbata i jeśli pan

pozwoli, kieliszek koniaku.

Gość: No cóż, pozwolę. Nieźle karmią w tym

mieście. Słodkie brzoskwinie, herbata bez okruszyny cukru
i koniak, jakże melodyjny tercet.

Gospodarz: Zechce pan łaskawie spojrzeć przez

okno. Nic tak nie podnosi smaku owoców i aromatu
herbaty, jak kontemplacja zachodzącego słońca.

Gość: Istotnie, istotnie, pięknie tutaj zachodzi

słońce.

Gospodarz: Czy pańskie zadowolenie jest bardziej

intensywne?

Gość: O tak, tak, o wiele bardziej intensywne.

Gospodarz: To świetnie. Postaramy się wspólnymi

siłami uchwycić moment, gdy odczuje pan przesyt,
nadmiar zadowolenia.

Gość: Och, to długo potrwa, znużony podróżą

chętnie teraz odpoczywam, zaspokajając głód żołądka,
oczu, serca, trudno mnie nasycić.

Gospodarz: Wszakże przyjdzie taka chwila, może

za kwadrans, może za pół godziny. Proszę mi o tym
powiedzieć. W tym mieście nie marnotrawimy
pozytywnych uczuć, oszczędzamy je, a nadmiar odkładamy
do banku Gość: Nadmiar uczuć do banku, no, no!

Gospodarz (śmiejąc się dyskretnie): Pana to dziwi,

każdego to dziwi. Początkowo.

176

background image

Gość: Nie rozumiem.

Gospodarz: Proszę zrezygnować z jutrzejszego

wyjazdu i nieco dłużej zostać w tym mieście, wówczas pan
zrozumie. Uczynimy wszystko, by pobyt w naszym mieście
na długo pozostał w pańskiej pamięci.

Gość: Hotel na pewno drogi…

Gospodarz: Bardzo tani, nie zapłaci pan ani grosza,

jeżeli…

Gość: Jeżeli?

Gospodarz: Jeżeli zdołamy odprowadzić do banku

nadmiar pańskich pozytywnych uczuć, Panu tak dobrze
patrzy z oczu.

Gość: Mnie dobrze patrzy z oczu?

Gospodarz: Bardzo dobrze patrzy panu z oczu.

Znam się na ludziach. Emanuje pan szlachetnością,
tolerancją, altruizmem, miłością do całego świata. Pan kipi
po prostu pozytywnymi uczuciami.

Gość: Odczuwam coś w rodzaju przesytu pańską

uprzejmością.

Gospodarz: Brawo! Przesyt to nadmiar,

odprowadzimy ten nadmiar do banku, proszę mi podać
swoją dłoń… Hm, niewiele tego, ale ziarnko do ziarnka…
dziękuję panu, jutro przekażę nadwyżkę do skarbca.

Gość: Pan przekaże nadwyżkę? Nie rozumiem.

Gospodarz: Niektórzy mieszkańcy tego miasta

posiadają dar magazynowania w sobie nadmiaru uczuć
innych ludzi, by w odpowiedniej chwili przekazać je na
konto bankowe.

Gość: Pan oczywiście żartuje.

Gospodarz: Nie, to nie żarty. Postaram się wszystko

wytłumaczyć. Przed kilku laty dokonano w tym mieście
rewelacyjnego odkrycia. Profesor Bradino, uczony

177

background image

o światowej sławie, oznajmił w czasie posiedzenia
Akademii:

(profesor za katedrą)


Profesor: Panie i panowie, którzy rozsławiacie

Akademie, na obu półkulach, pragną wam wyznać, iż
dokonałem wiekopomnego odkrycia! Od wielu lat
studiowałem ludzkie uczucia w tym mieście i ustaliłem trzy
prawdy: prawda pierwsza – w naszym mieście żyją ludzie
pozbawieni jakichkolwiek uczuć, prawda druga –
w naszym mieście żyją ludzie słabo rozwinięci uczuciowo,
prawda trzecia – w naszym mieście żyją ludzie
z nadmiarem pozytywnych uczuć. Panie, panowie,
jesteśmy demokratami, bądźmy zatem konsekwentni
i rozdzielmy równomiernie uczucia między wszystkich
obywateli tego miasta. Nie słyszę oklasków. I na nie
przyjdzie pora. Niechże każdy mieszkaniec tego miasta
posiada dostateczną ilość uczuć. Jak to uczynić? Odebrać
nadmiar uczuć bogaczom, ofiarowując te nadwyżki
biedakom. W tym celu proponuję zorganizowanie Banku
Uczuć.

(Znowu wnętrze restauracyjki)


Gospodarz: Wkrótce powołano Komitet

Sprawiedliwego Podziału Wszystkich Pozytywnych Uczuć.
Byłem członkiem tego Komitetu, przewodniczącą wybrano
Magdalenę Assurdo, kobietę słynącą z bogactwa
uczuciowego. Swoimi gorącymi uczuciami obdarzała
mężczyzn, ale i nie skąpiła uczuć kobietom. Komitet
przystąpił do pracy w maju… Tak, to był ciepły, majowy
wieczór. Siedzieliśmy na tarasie pałacu La Famiglia di Mai
co..

178

background image

(Taras pałacowy)


Magdalena: Pierwsza oddałam dobrowolnie

nadmiar swoich uczuć.

Gospodarz: I jak się czujesz, Magdaleno?

Magdalena: Wspaniale, ludzi bogaci w uczucia

dobrowolnie oddają nadmiar miłości, dobroci, radości.

Gospodarz: Dałaś dobry przykład, Magdaleno.

Magdalena: Już wypełniono pozytywnymi

uczuciami trzy wielkie skarbce Banku, od jutra
rozpoczynamy przekazywanie tych nadwyżek ludziom
pozbawionym uczuć bądź cierpiącym na niedostatek
uczuciowy.

Gospodarz: I wszyscy obywatele tego miasta będą

szczęśliwi w identyczny sposób. Nikt nikomu nie będzie
zazdrościł.

Magdalena (śmiejąc się): Jakże jestem szczęśliwa.

Gospodarz (zaniepokojony): Obawiam się, że jesteś

szczęśliwsza ode mnie.

Magdalena: Och, bierz, bierz nadmiar mojego

szczęścia, bierz, ile tylko dusza zapragnie.

Gospodarz: Bez pośrednictwa Banku?

Magdalena: Znamy się nie od dzisiaj, bierz,

powiadam, starczy dla ciebie, starczy dla innych, tyle we
mnie radości, im więcej oddaję, tym więcej przybywa
nowej (śmiech).

Gospodarz: Lecz ta bezpośrednia, prywatna droga

przekazywania nadmiaru pozytywnych uczuć z punktu
widzenia społecznego…

Magdalena (śmiejąc się): Jutro skoro świt

odprowadzisz do banku nadmiar swego altruizmu. Pocałuj
mnie.

179

background image

Gospodarz: Ludzie patrzą, Magdaleno.

Magdalena: Powinni się nauczyć indywidualnego

przekazywania nadmiaru uczuć, manipulacje bankowe
odbierają cały urok naszej akcji.

Całuj, do licha!

(Powrót do hotelowej restauracyjki)


Gospodarz: Tak, proszę pana, Magdalena była

nieobliczalna. Marnotrawiła kapitał swoich uczuć. Gdy
Pada Miejska zwróciła uwagę na ten pożałowania godny
fakt, odparła:

(w Radzie Miejskiej)


Magdalena: Jestem najbogatsza, posiadam

niewyczerpane skarby pozytywnych uczuć i mogę nimi
rozporządzać według własnej woli i własnymi
wypróbowanymi metodami. Przyjrzyjcie się wszakże tym,
którzy zdobyli uczucia bez najmniejszego trudu,
postępowanie tych ludzi wzbudza grozę.

Głosy: Wzbudza grozę, wzbudza grozę!

Magdalena: Szafują ofiarowanymi im uczuciami.

Głosy: Szafują, szafują!

Magdalena: Trwonią najpiękniejsze uczucia.

Głosy: Trwonią, trwonią!

Magdalena: Źle się gospodarzą uczuciami.

Głosy: Źle, bardzo źle!

Magdalena: Co łatwo przychodzi, łatwo odchodzi.

Głosy; Oj, łatwo, łatwo! Odchodzi, przychodzi,

odchodzi.

Magdalena: I jak najnowsze badania wykazały,

znowu żyją w naszym mieście ludzie pozbawieni
jakichkolwiek uczuć.

180

background image

Gospodarz: Mamy natomiast wiele nowobogackich,

którzy zbierali skwapliwie uczucia, trwonione przez
lekkomyślnych obywateli tego miasta.

Magdalena: Zajmijcie się zatem ogólną sytuacją,

a mnie pozostawcie w spokoju.

Gospodarz: Co proponujesz, Magdaleno?

Magdalena: Trzeba ludzi nauczyć oszczędności,

zaoszczędzone uczucia należy lokować w banku i w miarę
potrzeby wspomagać biedaków uczuciowych, ratować
nędzarzy.

Gospodarz: Nasze miasto odwiedzają tysiące

turystów.

Magdalena: A najchętniej przyjeżdżają tutaj młode

pary małżeńskie. Za pobyt w naszym mieście niech płacą
nadmiarem uczuć.

Głosy: Niech płacą, niech płacą, niech płacą!

(Restauracja hotelowa)


Gospodarz: Dlaczego pan milczy, miły gościu?

Gość: Bo nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

Zabawia mnie pan w nieco dziwny sposób. Bank Uczuć,
Magdalena Assurdo. Czy zdołaliście rozdzielić wszystkie
pozytywne uczucia?

Gospodarz: Staramy się, staramy, szanowny panie.

Gość: Doskwierają wam kłopoty.

Gospodarz: Tych nigdy nie brakuje. Obecnie

toczymy walkę z pokątnymi handlarzami, którzy po cenach
czarnorynkowych sprzedają pozytywne uczucia.

Gość: Spekulują uczuciami?

Gospodarz: Spekulują, grają na uczuciach,

manipulują uczuciami.

Gość: Fantastyczne! Pójdę już chyba do swojego

181

background image

pokoju. Dzięki za smaczną kolację, świetnie bawicie gości
w tym mieście.

(Pokój w hotelu „Affascinate”)


Gość: Co za noc, co za noc, upalna lipcowa noc, nie

mogę zasnąć, figlarz z tego właściciela hotelu, interesujące,
czy doliczy tę opowieść o Banku Uczuć do rachunku,
Boże, jaki jestem zmęczony, okno szeroko otwarte, a nie
ma czym oddychać (dalekie dźwięki dzwonu). Północ…
Skarbiec z uczuciami… he, he! Cóż to, słyszę jakieś głosy
(nadsłuchując podchodzi do okna).

Gł. I Męski: Pojutrze opróżnimy skarbiec.

Gł. II Męski: Ciszej!

Gł. I: Wszyscy śpią, nie bój się.

Gł. II: A nasz sąsiad?

Gł. I: Ten podróżnik? Śpi jak suseł, słyszałem

trzeszczenie łóżka, położył się przed godziną.

(Gość widzi dwóch mężczyzn przez otwarte okno)


Gł. II: Więc pojutrze otwieramy skarbiec?

Gł. I: Wynająłem domek przylegający do

zachodniej ściany banku. Są tam piwnice, przez otwór
w murze przedostaniemy się do podziemi banku, a stamtąd
dwa kroki do skarbca.

Gł. II: Urządzenia alarmowe?

Gł. I: Wyobraź sobie, nie ma żadnych.

Gł. II: Może to pułapka?

Gł. I: Nie, sprawdzałem. Mieszkańcy TEGO

MIASTA to dziwni ludzie, naiwni, łatwowierni,
dobroduszni, wszystkim ufają, ba, wszystkich kochają
i szanują.

Gł. II: Na przykład mnie i ciebie.

182

background image

Gł. I: Ciebie i mnie, każdego. Rozmawiałem

z woźnym banku, a gdy zapytałem, dlaczego nie ma
w gmachu krat, fotokomórek – odparł: „Nie zamierzamy
siebie okradać”. No a goście? – zapytałem. „Miasto otacza
turystów troskliwą opieką – rzekł woźny – chętnie
przyjeżdżają do nas zakochani, wzbogacając nasz skarbiec
nadmiarem swoich uczuć. Nikt nie myśli o zmniejszeniu
bogactw TEGO MIASTA? a przeciwnie”. Woźny mówił
prawdę.

Gł. II: A zatem dobrze się obłowimy.

Gł. I: Przygotowałem ciężarowy samochód,

władujemy na niego skrzynie ze skarbami.

Gł. II: Dużo tego?

Gł. I: Dziesięć skrzyń wypełnionych po brzegi.

Gł. II: Co to znaczy, że ludzie wzbogacają skarbiec

nadmiarem swoich uczuć?

Gł. I: To proste, zakochani dają zapewne różne

ofiary, złoto, srebro, klejnoty. Spędzili tu miodowe
miesiące, są szczęśliwi i nagradzają gościnnych
gospodarzy. To zresztą bogate miasto. Słyszałem, że
świetnie rozwija się handel, przemyt.

Gł. II: Co przemycają, czym handlują?

Gł. I: Mówi się o bezcennych skarbach.

Gł. II: Co uczynimy po opróżnieniu banku?

Gł. I: Popędzimy ku granicy.

Gł. II: Daleko ta granica?

Gł. I: Bliziuteńko, czternaście kilometrów. Jutro

przeprowadzamy się do wynajętego domku, pojutrze
wchodzimy do skarbca.

(Gość telefonuje do właściciela hotelu)


Gość: Z burmistrzem! Muszę natychmiast mówić

183

background image

z burmistrzem.

Gospodarz: O świcie?

Gość: Natychmiast, bezzwłocznie proszę mnie

zawieźć do burmistrza.

Gospodarz: To kobieta.

Gość: I co z tego?

Gospodarz: Kobieta o świcie, jak by to panu

wytłumaczyć… W ubiegłym roku stanowisko burmistrza
powierzono Magdalenie Assurdo.

Gość: Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do

Magdaleny Assurdo!

Gospodarz: O tej godzinie Magdalena…

Gość: Miastu grozi niebezpieczeństwo.

Gospodarz: Proszę o szczegóły.

Gość: Szczegóły pozna burmistrz.

Gospodarz: Jedziemy.

(W salonie burmistrza)


Magdalena: O tej godzinie nikogo nie przyjmuję,

ale panu tak dobrze patrzy z oczu.

Gospodarz: To cudzoziemiec, podróżnik.

Magdalena: Cenimy wielce podróżnych, czym

mogę panu służyć?

Gość: Przypadkowo podsłuchałem rozmowę

opryszków. Zamierzają obrabować skarbiec Banku Uczuć.

Magdalena: Niesłychane! Czy można panu

wierzyć?

Gospodarz: Temu panu dobrze patrzy z oczu, on

nie kłamie, Magdaleno.

Magdalena: Wezwać natychmiast prefekta policji.

(Zjawia się prefekt, dopinając mundur)

184

background image

Prefekt (zadyszany): Oto jestem, oto jestem, nie

zdołałem zapiąć wszystkich guzików mego galowego
munduru. Co się stało, burmistrzu?

Magdalena: Złodzieje zamierzają opróżnić skarbiec

Banku Uczuć.

Prefekt: Co za pomysł, co za pomysł! Opróżnić?

O pustym żołądku nie umiem myśleć.

Magdalena: Podajcie prefektowi obfite śniadanie,

nasz gość również nieco przekąsi.

Prefekt (jedząc): Trzeba aresztować przestępców, ot

co!

Magdalena: Ci ludzie nie popełnili jeszcze

przestępstwa.

Prefekt: To nie aresztować. Dlaczego pan nie je?

Gość: O świcie? Co z opryszkami?

Prefekt: Będziemy ich dyskretnie inwigilować.

Telefon, gdzie telefon?

Magdalena: Schowałam pod poduszkę.

Prefekt: Pod poduszkę, pod poduszkę, mam…

Czyja to głowa, burmistrzu?

Magdalena: Głowa?

Prefekt: Głowa, szyja i tak dalej.

Magdalena (rozbawiona): A, to mój pierwszy

zastępca. Do późnej nocy pracowaliśmy nad budżetem
miasta. Znużony zwalił się na łóżko. Proszę go obudzić
i włączyć do akcji.

(Prefekt przy telefonie)


Prefekt: Halo, halo! Z Komisarzem Sugoso! Tu

prefekt, dwaj złodzieje zamierzają okraść Bank Uczuć,
inwigilować, w odpowiednim momencie zatrzymać… Po
czym ich poznać? No, a po czym poznaje się opryszka,

185

background image

panie komisarzu? Pan, wybitny fachowiec, nie wie?
Ukończył pan Akademię Kryminologiczną w Lozannie
i nie wie pan? Tak, podpowiem panu, opryszek wygląda
podejrzanie, a przede wszystkim źle mu z oczu patrzy,
bardzo źle… Znaki szczególne? Jest ich dwóch, obu źle
patrzy z oczu, i jeżeli już muszę sam panu wszystko
powiedzieć, obaj mieszkają w hotelu „Affascinate”. Proszę
meldować o każdym swoim kroku.

Magdalena: Brawo! Co za energia! Lubią pana

oglądać w akcji.

Prefekt (zawstydzony): Od czasu do czasu bywam

energiczny, Magdaleno.

Magdalena: Doceniam, doceniam.

(Kamera pokazuje stylową sypialnią)

(Dzwonek telefonu)


Prefekt: Tu prefekt… a to pan, komisarzu –

Świetnie brawo! Depcze pan im po piętach… Tak,
rozumiem, opuścili hotel, kupili samochód ciężarowy…
Gdzie? Pod ratuszem? Bezczelni, bezczelni, pod naszym
nosem zostawili auto… i co? I wprowadzili się do domu
przy Banku. Bardzo dobrze. Nie spuszczać z oczu. Musimy
ich przyłapać na gorącym uczynku… Życzę powodzenia,
komisarzu.

Magdalena: Ten komisarz to również bardzo

energiczny człowiek.

Prefekt: Jaki pan, taki kram. A ten pan? (podchodzi

do gościa). Kim jest ten pan, nie miałem zaszczytu go
poznać.

Magdalena: To nasz wybawca, to on ostrzegł mnie

przed niebezpieczeństwem utraty skarbu.

Prefekt: To ten, co mu dobrze patrzy z oczu.

186

background image

Magdalena: Temu panu nad wyraz dobrze patrzy

z oczu.

Gość: Lecz wam, moi drodzy, o wiele lepiej patrzy

z oczu.

Magdalena: Nam szczególnie dobrze patrzy z oczu,

gdy patrzymy na pana, któremu niesłychanie dobrze patrzy
z oczu.

Gość: Czy mogę już wrócić do hotelu?

Prefekt: Nasz gość, burmistrzu, pragnie wiedzieć,

czy może już wrócić do hotelu?

Magdalena: Powinien pan odpocząć po nie

przespanej nocy w maksymalnie luksusowych warunkach.
Mamy w ratuszu gościnne pokoje.

Gość: Nie chciałbym fatygować.

Magdalena: To zaszczyt dla nas. Panie prefekcie,

proszę kontynuować swoją pożyteczną działalność. Ja
tymczasem odprowadzę pana do gościnnej komnaty.

(Prefekt wychodzi, Magdalena wprowadza gościa

do stylowej sypialni)

Magdalena: Doprawdy nie wiem, jak się

odwdzięczyć, oto pokój gościnny.

Gość: Cudowny, kremoworóżowy, łoże

z baldachimem.

Magdalena: W stylu rokoko. Lubi pan rokoko?

Gość: Uwielbiam rokoko.

Magdalena: Rokoko jest urocze.

Gość: Rokoko jest urzekające.

Magdalena: Rokoko dodaje tyle uroku naszemu

życiu.

Gość: Cudowne, rozkoszne rokoko (obejmuje

Magdalenę).

187

background image

Magdalena: Pan ma zegarek w stylu rokoko.

Gość: Pani brosza jest także w stylu rokoko.

Magdalena: Ten wzór na pańskim krawacie to

oryginalne rokoko.

Gość: Pani krynolina jest w stylu rokoko.

Magdalena: Podobnie jak pana peleryna (zdejmuje

pelerynę gościa).

Gość: Pani buciki są w stylu rokoko, pani uśmiech,

cała jesteś, Magdaleno, w stylu rokoko (zdejmuje buciki
Magdaleny).

Magdalena: Cała jestem…

(Kamera pokazuje sufit)


Gość: Ornament na suficie to „rocaille” tak

charakterystyczny dla rokoka, fantazyjna asymetria.

Magdalena: Płynne i strzępiaste kontury imitujące

kształty stylizowanych małżowin.

Gość: Zwane niekiedy ornamentem muszlowym.

Magdalena: Około 1750 roku czasem wzbogacony

kogucim grzebieniem.

Gość: Lub formą jakby zamarłych w bezruchu

grzywaczy morskich.

(Dzwonek telefonu. Prefekt zdejmuje słuchawkę)


Prefekt: Halo, tu prefekt, a, to komisarz Sugoso, co

tam nowego? Słychać rytmiczne stukoty. Zapewne
rozwalają ścianę banku… Nie, nie przeszkadzać. Musimy
dysponować wiarygodnymi dowodami przestępstwa… Nie,
komisarzu, same kucie nie jest dowodem. Każdy ma prawo
do kucia. Złapiemy ich przy kuciu ściany, powiedzą:
„Chcieliśmy zawiesić święty obraz”. Niech kują!
Aresztujemy ich w skarbcu… Kiedy? Jutro rano…

188

background image

Słucham, dlaczego pan nie może? Jutro niedziela! Na
śmierć zapomniałem. Muszę przekonsultować problem
z burmistrzem (puka do drzwi sypialni).

Magdalena: Chwili spokoju nie ma w tym ratuszu.

Kto tam?

Prefekt: To ja, prefekt.

Magdalena: Ciszej, obudzi pan naszego gościa.

Prefekt (ściszonym głosem, wchodząc do sypialni):

Zasnął nieboraczek?

Magdalena: Śpi jak dziecko. Niech pan spojrzy.

Uśmiecha się przez sen.

Prefekt: A gdyby tak uruchomić zapadnię?

Magdalena: Idiotyczny pomysł.

Prefekt: No, to do mleka dosypać truciznę.

Magdalena: Nonsens.

Prefekt: Co pani powie o jedwabnej szarfie?

Magdalena: Nie, nie, gość w dom, Bóg w dom.

Prefekt: Moim zdaniem, Magdaleno…

Magdalena (przerywając): Dosyć! Baczność,

prefekcie!

Prefekt: Baczność w sypialni?

Magdalena: Czekam na raport o złodziejach.

Prefekt: A, prawda, byłbym zapomniał. Złodzieje

wybrali fatalny dla nas dzień. Jak wykazują precyzyjne
obliczenia naszych ekspertów, włamią się do skarbca
w niedzielę.

Magdalena: Któż włamuje się do banku

w niedzielę?

Prefekt: Cudzoziemcy, dla nich nie ma nic

świętego. A moi ludzie w niedzielę wypoczywają, centrala
telefoniczna nieczynna, transport nie funkcjonuje,
naczelnik więzienia dzisiaj po południu rozpoczyna

189

background image

weekend nad jeziorem.

(Telefon)


Magdalena (półgłosem, podnosząc słuchawkę):

Obudzą naszego gościa. Tak, słucham… To do

pana, prefekcie.

Prefekt (odbiera słuchawkę od Magdaleny): Halo,

tu prefekt, a, komisarz Sugoso, co tam nowego? Powiada
pan, że kują coraz szybciej? To świetnie! Doskonale!
Połapali się, że jutro niedziela i przyspieszyli kucie. Jeszcze
dzisiaj wejdą do skarbca i chwała Bogu. Ogłaszam stan
alarmowy!

Magdalena: Stan wyjątkowy! To po pierwsze, a po

drugie, PAN nie może ogłaszać stanu wyjątkowego,
jedynie mnie, burmistrzowi przysługuje takie prawo.

Prefekt: Ja odpowiadam za ład w tym mieście

i mogę ogłaszać stan alarmowy, kiedy uznam to za
konieczne.

Magdalena: Nie alarmowy, lecz wyjątkowy.

Prefekt: Alarmowy!

Magdalena: Wyjątkowy!

Prefekt: Alarmowy!

Magdalena: Wyjątkowy!

(Kamera na łoże pod baldachimem)


Gość (budząc się): Jezus Maria, trzęsienie ziemi!

Magdalena (z wyrzutem): I obudził pan naszego

gościa.

Prefekt (ciszej): Ogłaszam stan alarmowy.

Magdalena: Niczego nie będzie pan ogłaszać,

dopóki nie wyrażę na to zgody.

Gość: Spór kompetencyjny.

190

background image

Prefekt: Nie wtrącać się!

Gość: O, za pozwoleniem!

Magdalena: Panowie, panowie

(Dzwonek telefonu)


Prefekt: Halo, tu prefekt, a, komisarz Sugoso?

Złodzieje jeszcze bardziej przyspieszyli kucie… No cóż,
czas ucieka… I co? I co? I rozwalili ścianę, widocznie była
krucha. I co dalej? Opróżnili skarbiec, ale tempo! Co za
koronkowa robota… Czeka pan na dalsze instrukcje… Tak,
ścigać! Ścigać bez litości!

Magdalena: Opróżnili skarbiec?!

Prefekt: Skrzynie ze skarbami uczuć władowali na

wóz ciężarowy i pędzą ku granicy.

Magdalena: Jedziemy za nimi. Osobiście pokieruję

pościgiem.

Prefekt: A co z naszym drogim gościem?

Magdalena: Weźmie udział w pościgu.

Magdalena: Gdzie są nasze samochody?

Prefekt: Podedukujmy. Dzisiaj mamy sobotę,

godzina druga po południu. Obywatele tego miasta
masowo wyjeżdżają na weekend. Brak dostatecznej ilości
taksówek sprawia, że nasi kierowcy, zamiast godzinami
stać bezczynnie przed ratuszem i prefekturą, podwożą tego
i owego nad jezioro.

Magdalena: Kiedy wrócą?

Prefekt: Wieczorem.

Magdalena: Musimy ścigać przestępców, którzy

uciekają ze skarbem. Niech pan wezwie straż pożarną.

Prefekt: Straż pożarną wypożyczyliśmy

sąsiedniemu miastu, które obchodzi 700-lecie swojego

191

background image

istnienia.

Magdalena: Helikoptery!

Prefekt: Sprzedane w celu zrównoważenia budżetu

miejskiego, zachwianego spadkiem dolara.

Magdalena: No to na koń, panowie, na koń!

(Na koniach)


Magdalena: Przed nami obłok kurzu. Dokąd pędzi

ten autobus?

Prefekt: Za złodziejami.

Magdalena: Skąd pan wie?

Prefekt: Przed chwilą otrzymałem radiodepeszę, że

obywatele naszego – miasta zorganizowali pościg za
złodziejami.

Magdalena: Na własną rękę, panie prefekcie?

Prefekt: Tak, są rozwścieczeni.

Magdalena: I słusznie, złodzieje ukradli skrzynie,

wypełnione najwspanialszymi uczuciami gromadzonymi od
lat w banku, ludzie oszczędzali najpiękniejsze,
najszlachetniejsze uczucia, składając oszczędności
w skarbcu, by w razie potrzeby mogły służyć innym.

Prefekt: Obawiam się, że nasze rącze rumaki nie

zdołają dogonić uciekających opryszków.

Magdalena: Prędzej, prędzej, co koń wyskoczy!

Gość: Jakże pięknie siedzi pani w siodle,

Magdaleno.

Magdalena: I pan, drogi gościu, świetnie trzyma się

na koniu.

Prefekt: A moje bydlę trzęsie.

Magdalena: To pan się trzęsie ze strachu, panie

prefekcie.

Prefekt: Jak co do czego przyjdzie, pokażę, com

192

background image

wart!

Magdalena: Szybciej, panowie, szybciej.

Złodziejom grozi lincz.

Prefekt: Boczną drogą, a potem „na szagę”.

Magdalena: Cóż to za język?

(Mija ich autobus wypełniony ludźmi)


Prefekt: Ten autobus pędzi niczym torpeda. Ledwo

dyszę. Mój koń potyka się.

Magdalena: Obawiam się, że nie zdążymy. O czym

pan myśli, drogi gościu, galopując z nami po łąkach
i polach?

Gość: W myślach mam chaos. Skrzynie ze

skarbami, komnata w stylu rokoko, złodzieje, prefekt, Bank
Uczuć, tyle wrażeń, tyle wrażeń!

Magdalena: Autobus zniknął za zakrętem.

Prefekt: Biada opryszkom!

Magdalena: Przykro patrzeć. Same siniaki.

Prefekt: Pobito złodziei przed naszym przybyciem.

Gość: A skrzynie pełne skarbów, co ze skrzyniami?

Prefekt: Otworzymy je później urzędowo,

z należnym szacunkiem dla skarbów uczuć
i z przewidzianym ceremoniałem.

Gość: Trzeba je otworzyć natychmiast.

Magdalena: Pan doprawdy jest nieoceniony.

Gość (zdenerwowany): Ludzie, pomóżcie otworzyć

te skrzynie!

(Otwieranie skrzyń)


Gość: SKRZYNIE SĄ PUSTE! Piękne, wspaniałe

uczucia zniknęły!

193

background image

Magdalena: Nie mogło być inaczej. Skarby miłości,

tolerancji, altruizmu, godności i optymizmu, radości
i szczęścia – te skarby zdewaluowały się w ciągu tych kilku
fatalnych sekund.

Gość (zdumiony): Do tego stopnia, że zupełnie

przestały istnieć?

Prefekt: Historia zna takie doszczętne dewaluacje.

Magdalena: Ludzie byli wściekli, wściekłość

wyzwoliła najgorsze uczucia, pobili opryszków. Wiele
czasu minie, zanim wyleczą się z tych siniaków.

Prefekt: I trzeba będzie od nowa oszczędzać, od

nowa ciułać, i ciułać, i ciułać.

Magdalena: Od nowa pomnażać bogactwo uczuć

pozytywnych.

Prefekt: Syzyfowa praca.

Gość: Jestem głęboko wzruszony. Przed wyjazdem

złożę nadmiar tego wzruszenia w skarbcu. Niech to będzie
początek nowego kapitału.

Magdalena: Dziękuję, dziękuję w imieniu

niepocieszonych obywateli naszego miasta.

(Restauracja hotelowa)


Gospodarz: Pan wyjeżdża, drogi gościu?

Gość: Tak, za kilkanaście minut. Ach, ciągle się

wzruszam i wzruszam.

Gospodarz: Nadmiernie.

Gość: Potężnie nadmiernie, bezgranicznie

nadmiernie. Proszę to wzruszenie przekazać do Banku
Uczuć. Jestem głęboko przekonany, że wasza
gospodarność, oszczędność, a nade wszystko uczciwość
i szlachetność sprawią, że w niedalekiej przyszłości
skarbiec tego miasta znowu zapełni się najwznioślejszymi

194

background image

uczuciami.

Gospodarz (lekceważąco): Eee, tam.

Gość: Co oznacza to „eee, tam”?

Gospodarz: Bo prawdę powiedziawszy, psu na

budę te pańskie zakichane wzruszenia.

Gość: Co takiego? Czy ja dobrze słyszę?

Gospodarz: Dobrze, dobrze, PAN ZRUJNOWAŁ

NASZE MIASTO!

Gość: Ja zrujnowałem?

Gospodarz: Tak, pan zrujnował i skompromitował.

Należało przymknąć oczy na tę kradzież, na opryszków.

Gość: Przymknąć oczy na kradzież, pan oszalał?

Gospodarz: Od dawna czekaliśmy na taką okazję,

na solidnych złodziei z ambicjami.

Gość: Czekaliście na złodziei?!

Gospodarz: Trzeba być takim beznadziejnym idiotą

jak pan, by uwierzyć, że w skarbcu rzeczywiście były
skarby. Dobrze wiedzieliśmy, że od lat świecił pustkami.
Kradzież mogła zapobiec generalnej plajcie – kradzież
udana. Tymczasem ludzie zdenerwowali się trochę i pobili
opryszków, kompromitując całe miasto. Przestępcy
powinni uciec ze skrzyniami, nikt nigdy nie dowiedziałby
się, że nie zawierały żadnych skarbów.

Gość: Pozytywne uczucia zdewaluowały się – jak

powiedział prefekt – doszczętnie.

Gospodarz (śmiejąc się): Pan ciągle jeszcze nie

rozumie, że zostaliśmy zdemaskowani. Wyszło szydło
z worka, a pan worek rozwiązał.

Gość: To być nie może, czy nie szanujecie się

wzajemnie?

Gospodarz: Nie, nie szanujemy.

Gość: I nie raduje was cudze szczęście?

195

background image

Gospodarz: Nie, nie raduje. Zalewa nas krew, gdy

widzimy szczęście innych.

Gość: Nie uszczęśliwiają was sukcesy bliźnich?

Gospodarz: Nie uszczęśliwiają. Wpadamy

w ciężkie kompleksy, jeśli nas przedtem jasny; szlag nie
trafi.

Gość: Lecz miłujecie się wzajemnie?

Gospodarz: Jak psy dziada w ciasnej dziurze.

Gość: Pan brutalizuje, pan trywializuje, pan;

katastrofizuje, a w gruncie rzeczy jest pan poczciwym,
szlachetnym człowiekiem, nieco, tylko zmęczonym
przeciwnościami losu.

Gospodarz: Jak zawsze ma pan rację.

Gość: Co pan zamierza uczynić, na Boga, Dlaczego

ciągnie mnie pan w stronę okna?

Gospodarz: Zamierzam po prostu wyrzucie pana,

drogi gościu, z hotelu przez okno.

Gość: Z czternastego piętra?

Gospodarz: Teraz pora sjesty. Goście hotelowi

odpoczywają po obiedzie na balkonach. Opowie pan im
o swojej przygodzie w TYM MIEŚCIE.

Gość: W czasie spadania z czternastego piętra?

Gospodarz: O, to trochę potrwa. Powietrze dzisiaj

parne, ciężkie, gęste. Prądy wstępujące zwolnią tempo
spadania. Niech pan niczego nie ukrywa. Goście będą panu
wdzięczni za interesującą rozrywkę. Dzisiaj niełatwo
wzruszyć zblazowanych turystów. Będzie pan miał
wdzięcznych słuchaczy. (Zbliżenie na śmiejącego się
gościa)

Gość: Opowiedziałem państwu smutną historyjkę

(śmieje się). Dlaczego śmieję się? Powiedziałem, to
wisielczy humor. Zahaczyłem połą marynarki o żelazne

196

background image

rusztowanie na dwunastym piętrze, do którego
przymocowano neon z napisem: OSZCZĘDZAJCIE
UCZUCIA, W NASZYM BANKU.

197

background image

Oni wyszli z morza


Dzwonią na alarm Biegiem do ziemianek

Kryć się.

Gwizdałeś piosnkę, serce, rozprysły granacie

Nie jestem nigdy sam i dwie mam ładownice

Bogowie moich oczu, milcząc uciekacie

My wciąż kochamy życie i drażnimy życie.

(10 kwietnia 1915 Apollinaire)


Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wyszedł z morza

o godzinie piątej po południu. Mroźny wiatr gnał chmury
z północy na południe, przegonił również rozleniwionych
plażowiczów. Było pusto i zimno. Dotarł do sterty kamieni,
stanął i wolno, bardzo wolno odwrócił się. Minęła minuta
i z wody wyszedł drugi, w chwilę później trzeci, czwarty,
piąty, szósty, szli gęsiego, siódmy, ósmy, podążali ku
kamiennej stercie, dziewiąty i dziesiąty, otoczyli
pierwszego, kilka minut oddychał głęboko. Znużeni nie
wiadomo czym, wreszcie ruszyli w drogę. Wiodła przez
wydmy, las sosnowy do latarni morskiej. Latarnik
opowiadał później:

– Zachowywali się dziwnie. Gdy zapytałem:

Skąd bogi prowadzą? – najstarszy, który był

najwyższy, wskazał ręką na północ. Pomyślałem – turyści
z Anglii. Zapewne przypłynęli jachtem albo statkiem,

198

background image

i natychmiast uświadomiłem sobie, że od kilku godzin nic
nie wpłynęło do przystani. Dosłownie nic. Stara łajba
kołysała się w pobliżu mola. Jak okiem sięgnąć, a wzrok
mam dobry, nie było widać ani żagla, ani komina.

– Cóż to – powiedziałem. – Spacerujecie po morzu

jak po ulicy? Przyszliście z północy?

Najstarszy słuchał mnie z wielką uwagą, a potem

wymruczał coś, czego nie mogłem zrozumieć i dał znak
swoim, kumplom. Nie wiem, jak to się stało, bo nagle
straciłem przytomność.

– Wyglądałam właśnie przez okno – opowiadała

córka latarnika. – Zegar wydzwonił szóstą. W świetle
reflektora dostrzegłam kilka sylwetek ludzkich
wynurzających się z morza.

Najpierw pięciu wyszło z wody, potem większa

grupa, z dwudziestu, wkrótce zniknęli w sosnowym lesie,
a po kilku minutach zobaczyłam ich kroczących wolno
w stronę latarni morskiej. Ojciec rozmawiał
z przewodnikiem pierwszej grupy, która nadeszła
wcześniej. Usiłował im coś wytłumaczyć, ale w żaden
sposób nie mógł się z nimi dogadać. Mieszkamy
w dwupiętrowej willi w pobliżu latarni. Dokładnie sto
dwadzieścia cztery kroki od niej.

Z okien widać całą zatokę. Lubię patrzeć na morze,

mogą godzinami wpatrywać się w nadpływające fale.

– Więc ojciec rozmawiał z przewodnikiem –

przypomniał mer, przewodniczący specjalnej komisji,
powołanej kwadrans po północy.

– W każdym bądź razie próbował.

– Nie znali naszego języka? – domyślił się komisarz

policji.

– Tak, nie mogli ojca zrozumieć. Ojciec mówi

199

background image

biegle po angielsku, niemiecku, zna również hiszpański
i włoski.

– A oni? – zapytał aptekarz, trzeci i ostatni członek

specjalnej komisji. – Jakim oni władają językiem?

– Tego nikt nie wie. Ojciec słyszał tylko cały czas

brzęczenie.

– Brzęczenie? – zdziwił się mer – a to dopiero!

– Brzęczenie, albo raczej bzykanie – sprecyzowała

córka latarnika. – Pobrzęczeli, pobzykali i poszli sobie –
zakończyła.

– W którą stronę? – pytanie zadał komisarz, który

wszystko skrzętnie notował złotym długopisem na złotym
łańcuszku, przyczepionym do dziurki w kamizelce.

– Na południe.

– Ilu ich było? Dokładnie.

– Trzydziestu pięciu. O siódmej wyszła z morza

trzecia grupa, dwukrotnie większa.

– No, no – wymruczał aptekarz i wydobywszy

z kieszeni spodni zielononiebieską chustkę, starł pot
z różowej łysiny. – Prawie setka. Stu nieznanych
osobników ni stąd, ni zowąd wyłazi z morza i nie pytając
o pozwolenie maszeruje nie wiadomo dokąd i w jakim celu.
A jeśli to dywersanci albo terroryści.

– Terroryści! – zmartwił się mer. – A to dopiero!

Musimy zawiadomić komendanta garnizonu. Czy ta trzecia
grupa także odwiedziła pani ojca?

– Pół godziny później, rozmawiałam właśnie

z ojcem przez telefon, gdy nagle zawołał: Wchodzą do
latarni. Trzeba zawiadomić policję albo straż graniczną.
Podbiegłam do okna. Wyprowadzili ojca z latarni i zniknęli
w lesie.

– Dlaczego nie wezwała pani policji?

200

background image

– Potem wezwałam.

– A przedtem?

– Zemdlałam.

Mer zaproponował przerwę.

– Nie będziemy pani męczyć. Wystarczy na dzisiaj.

Wszyscy jesteśmy znużeni.

– Kto zawiadomi komendanta garnizonu? – spytał

aptekarz. – Do akcji trzeba koniecznie włączyć armię. Stu
nieznanych osobników szwenda się po wybrzeżu, a jeśli
planują jakieś łotrostwo… mer – spójrzcie! Z morza
wychodzą następni.

Smuga światła latarni oświetliła plażę.

– Dziesięciu, dwudziestu – liczył coraz bardziej

przerażony mer – trzydziestu, pięćdziesięciu. Boże, Boże,
co najmniej dwustu! Dzwońcie! Natychmiast dzwońcie do
komendanta.

Komendant przyjechał w towarzystwie trzech

oficerów i ośmiu żołnierzy. Byli akurat pod ręką, – Gdzie
oni są? – zapytał mera.

– Zniknęli przed chwilą w lesie.

– Otoczyć las! – komendant wydał pierwszy rozkaz.

– Ośmioma żołnierzami? – zdziwił się porucznik.

– Wezwać kompanię! Postawić na nogi cały

garnizon! Ogłosić alarm pierwszego stopnia.

– Tak jest! Alarm pierwszego stopnia – powtórzył

porucznik i wystrzelił czerwoną rakietę.

– Zauważą? Domyśla się, o co chodzi? – aptekarz

nigdy nie służył w wojsku. – Może lepiej zatelefonować
i wytłumaczyć?

Komendant zagryzł dolną wargę, pokręcił głową.

– Czerwona rakieta – tłumaczył – nie wymaga

dodatkowych wyjaśnień. Najdalej za pięć minut kompania

201

background image

wkroczy do akcji.

– Oni znowu wychodzą z morza – wyszeptała córka

latarnika. – Ratujcie mojego ojca!

– Prawda, wychodzą – kapitan obserwował plażę

przez lornetę. – Zdumiewające. Ogłaszam alarm drugiego
stopnia.

Porucznik wystrzelił dwie czerwone rakiety.

Przed latarnią zatrzymały się dwa ciężarowe

samochody wypełnione żołnierzami w hełmach.

– Czwarta kompania komandosów – zameldował

kapitan.

– Chwała Bogu! – ucieszył się mer. – Niech pan

spojrzy, kapitanie. Z morza wychodzi oddział za
oddziałem.

– Inwazja Anglików na Francję – wymamrotał

oficer.

– Anglików? – zapytał aptekarz z nadzieją w głosie.

– Pan sądzi, że to tylko Anglicy?

– Tylko?! – komendant podniósł głos. – Co to

znaczy tylko? Każdy agresor jest niebezpieczny i należy
traktować go jak wroga.

– Anglicy są naszymi sojusznikami – przypomniał

mer.

– Panowie, panowie! – mitygował komisarz –

kimkolwiek są ci agresorzy, należy natychmiast przystąpić
do kontrakcji.

– Już ponad tysiąc nieznanych osobników wyszło

z morza – informował porucznik. – Maszerują na południe.
Czekam na rozkazy.

– Zatrzymać wroga! Rozbroić! Jeńców umieścić na

boisku wojskowym, oficerów do koszar! W razie oporu…
– komendant umilkł.

202

background image

– W razie oporu – poddał kapitan.

– Pertraktować – dokończył komendant.

– A jeśli nie zechcą?

– Wtedy pogadamy z nimi inaczej.

Nie doszło jednak do wymiany zdań. Agresorzy

wyłaniali się z fal wzburzonego morza, szli bezładnie
w coraz liczniejszych grupach, nie reagując zupełnie na
wezwanie oficerów.

Komendant wycofał się do bunkra straży granicznej,

skąd nawiązał bezpośrednią łączność ze sztabem dywizji
stacjonującej w Rennes.

– Trzy tysiące nieznanych osobników – powtórzył

komendant. Generał milczał. – Halo, czy pan mnie słyszy,
generale?

– Słyszę, słyszę. Zastanawiam się, co pan pił? Co to

było za świństwo? Hę?

– Oficerskie słowo, jestem trzeźwy, panie generale.

– Głowa mocna, ot co, znamy się nie od dzisiaj,

komendancie, ale skłonność do majaczeń wyraźnie
zaostrzona.

– Oddaję słuchawkę dowódcy komandosów,

kapitanowi…

– Tak, tak – przerwał generał. – Razem piliście.

– Zapewniam pana, generale…

– Czyj to głos? Meldować! Co za niesubordynacja?

– Porucznik Artaniac. Oni ciągle jeszcze wychodzą

z morza. To niesamowite. Tysiące nieznanych istot
w błękitnych skafandrach. Pan musi uwierzyć, generale.

– Popiliście tęgo. Zbiorowe majaczenia. Pożałujecie.

Generał przerwał połączenie.

– I co teraz? – zafrasował się komendant.

– Wyślemy radiodepeszę do sztabu dywizji, do

203

background image

sztabu Północnej Armii, do Paryża – zaproponował
kapitan.

– Zgoda, niech pan wysyła.

O siódmej rano przyleciał helikopterem generał

dywizji. Z pokładu śmigłowca widział tysiące TYCH,
KTÓRZY WYSZLI Z MORZA.

Maszerowali autostradą.

– Za godzinę dotrą do Rennes – wymamrotał

przecierając oczy. – Nie wyglądają na Anglików.

– To nie Anglicy, panie generale – stwierdził

komendant. – To…to diabli wiedzą kto.

Stali na balkoniku latarni morskiej.

– Prawdziwy koszmar – pożalił się generał. –

Wychodzą z morza i wychodzą. Niesamowite!

– Paryż do pana generała – zameldował adiutant.

– Halo, tu generał Perron, szef sztabu sił lądowych.

– Generał Sabre, dowódca Trzeciego Okręgu

Wojskowego w Rennes.

– Mówcie do licha, co się dzieje?

– Około ośmiu tysięcy nieznanych osobników

wyszło z morza na plażę w pobliżu Sant Michel i maszeruje
w kierunku Rennes.

– Jak są uzbrojeni? – Ponieważ generał Sabre

zaniemówił, Perron powtórzył pytanie.

– Oni nie są uzbrojeni. Nie zauważyliśmy żadnej

broni.

– Może ukryli.

– Może. Co robić?

– Zatrzymać. Ma pan czołgi?

– Oczywiście.

– Wprowadzić do akcji. Poderwać trzecią i czwartą

eskadrę. Niech przelecą nad nimi.

204

background image

Czołgi zgrupować kilkanaście kilometrów przed

Rennes. W razie potrzeby otworzyć ogień.

– Tak jest!

– Postanowiłem osobiście pokierować kontrakcją.

– To zaszczyt dla nas, panie generale.

– Będę tam za pół godziny.

– Szef sztabu sił lądowych wkrótce obejmie

dowództwo – oznajmił rozradowany generał.

– To znakomity dowódca i doświadczony żołnierz –

odetchnął z ulgą.

Czołgi nie zdołały zatrzymać maszerujących. Po

prostu minęli pancerne wozy, szli teraz polami, okrążając
miasto. Ostrzelani przez ciężką artylerię kroczyli jak gdyby
nigdy nic, bez żadnych strat. Zrzucono bomby. Nie
wyrządziły im najmniejszej krzywdy. Perron wydał rozkaz:

– Wstrzymać ogień artylerii, zaniechać

bombardowań. Obserwować każdy ruch! – Po czym ogłosił
alarm trzeciego stopnia.

Wiadomość o agresji nieznanych istot obiegła cały

świat. W stolicach europejskich powołano komisje
ekspertów. Przedstawiciele tych komisji weszli w skład
Komitetu Obrony Europy koordynującego działalność
Zjednoczonych Sztabów Sił Powietrznych, Morskich
i Lądowych.

Centralny Ośrodek Telewizyjny przeprowadził

wywiad z przewodniczącym Komitetu, włoskim uczonym,
profesorem Vivianim. Zaproszono również Admirała
Borsena, Szefa Komendy Głównej Zjednoczonych Sił
Zbrojnych Terytorium Europy. Admirał uśmiechnął się do
kamery, podszedł do mapy Francji i rozpoczął:

– Postaramy się odpowiedzieć na wszystkie pytania.

Proszę uzbroić się w cierpliwość – uśmiech dla telewidzów

205

background image

– to trochę potrwa, nasze informacje o aktualnej sytuacji
powinny być precyzyjne i jak najbardziej konkretne.

Agresorzy – mówił z czarującym uśmiechem

admirał – agresorzy nie są agresywni. Wyszli z morza
i wędrują autostradą w kierunku Nantes – na mapie
zapłonęły kolorowe światełka.

– W tym miejscu – tłumaczył dalej

głównodowodzący, wskazując czerwone lampki w pobliżu
Rennes – czołgi próbowały ICH powstrzymać. Tutaj
zrzucono pierwsze bomby.

Mamy do czynienia z istotami szczególnego

rodzaju. W jednej z gazet wydrukowano artykuł
zatytułowany: „Z morza wyszła na ląd armia duchów”.
Nikt już dzisiaj nie wierzy w duchy – admirał spoważniał.
– Ale te istoty zachowują się niczym duchy albo upiory.
Czy można zastrzelić obłok? Czy można zbombardować
mgłę? Oni… oni – admirał szukał właściwego określenia –
oni są niematerialni w potocznym tego słowa znaczeniu.
Widzimy ICH, słyszymy szelest kroków, szelest,
powtarzam, nie stukot butów maszerujących żołnierzy,
szelest, odgłos zbliżony do szurania i to wszystko. Nie
możemy nawiązać z NIMI kontaktu. Nie chcą z nami
pertraktować, zbagatelizowali nasze wezwania, apele,
żądania, ostrzeżenia. Idą przed siebie z północy na południe
omijają miasta i osady. Nie zdołały ICH powstrzymać
czołgi, dwukrotnie, bez najmniejszego trudu, przeniknęli
przez ściany ognia, wywołaliśmy na autostradzie dwa
pożary, przeszli przez zapory przeciwczołgowe, przez pola
minowe. Ten pochód trwa już drugą dobę.

– Siedemnaście tysięcy istot sunie po autostradzie

w ciszy, w absolutnej ciszy. Oglądałem ten fantastyczny
orszak z helikoptera. To prawdziwy koszmar. Idą

206

background image

w zwartym szyku, ramię przy ramieniu, po kilkunastu
w jednym rzędzie. Powiedziałem – IDĄ – nie maszerują,
bo ten pochód w niczym nie przypomina przemarszu
oddziałów wojskowych, raczej jakąś gigantyczną procesję.
Komandosi próbowali pod osłoną nocy porwać kilku, czy
chociażby uprowadzić jednego. Daremnie. Nie można ICH
rozerwać, rozczepić, trzymają się za ręce, obejmują
ramionami, nie odpoczywają, nie przyjmują żadnych
pokarmów – IDĄ.

– Czy znany jest los latarnika? – zapytał

przedstawiciel prasy wieczornej.

– Tak – odparł admirał. – Wrócił zakatarzony do

swojej latarni morskiej. „Tyle wilgoci w powietrzu –
powiedział do swojej córki. – Wędrowałem z nimi dwa dni.
Sam nie wiem dlaczego. Zatęskniłem za latarnią, wsiadłem
do pociągu i oto jestem.”

– Są podobni do ludzi, a nie są ludźmi – zabrał głos

dyrektor europejskiego centrum prasowego – umieszczamy
w gazetach fotografie wykonane przez korespondentów
wojskowych. Czytelnicy oglądają niewyraźne sylwetki,
zamazane rysy twarzy. Pan ich lepiej widział, admirale?

– Nieco lepiej – poprawił admirał – z pokładu

śmigłowca, przez lornetkę, lunetę. Zastanawia duże
podobieństwo postaci. Trudno dostrzec między nimi
jakiekolwiek różnice. Nad pochodem unoszą się tumany
pyłu, w nocy opary, pasma mgły. Obcisłe skafandry
uwydatniają nieco zaokrąglone kształty, kaptury zasłaniają
twarze.

– Interesuje nas opinia uczonych – odezwał się

dziennikarz reprezentujący czasopismo naukowe.

– Opinia? – profesor Viviani westchnął ciężko. –

Nauka nie po raz pierwszy stanęła przed zdumiewającym

207

background image

zjawiskiem. Nie możemy zbadać tych osobników. Z oddali
oglądamy istoty, które wyszły z morza. Zbieramy na razie
informacje, analizujemy każdy szczegół. Oni zbaczają
niekiedy z drogi, schodzą z autostrady, przechodzili przez
piaszczystą plażę, szli polami, omijając miasta i wioski.
Nie zostawiają żadnych śladów… Tak, nie odnaleziono ani
jednego śladu stóp.

– Słyszymy ciągle: „wyszli z morza” – przemówił

reprezentant azjatyckiej agencji prasowej. – W którym
miejscu?

– Plaża w pobliżu Sant Michel – odparł admirał.

– Skąd wychodzą, z jakiego miejsca w morzu?

– Tak, rozumiem. Usiłowaliśmy to ustalić.

Mniej więcej około dziesięciu kilometrów od

wybrzeża. Wysłałem tam dwie łodzie podwodne. Wyszli
z głębin morskich – mówił admirał – bardzo zła
widoczność utrudniała obserwacje. Wysoka temperatura
wody zmusiła okręty do wycofania się z tego podwodnego
piekła. Dostrzeżono na samym dnie czerwone i białe
rozbłyski, rodzaj błyskawic.

– Może wulkany podwodne – profesor Viviani

spacerował dookoła fotela, komplikując życie
kamerzystom. – To tłumaczyłoby temperaturę wody
i błyskawice. Morze gotuje się w tym miejscu, prawdziwa
kipiel. Ziemia otworzyła się, dno morskie pękło,
podmorskie trzęsienie zmienia krajobraz dna. Powstał
nowy wulkan.

– A więc oni wyskoczyli z wulkanu! – zawołał

rozbawiony reporter Północnego Biuletynu. Wypłynęli
razem z lawą.

– Nonsens! Wypraszam sobie takie żarty –

zaprotestował uczony. – Pan nie docenia powagi sytuacji.

208

background image

– Przepraszam – reporter ukłonił się i opuścił studio.

– W jaki sposób zamierzacie bronić Europy, przed

nieznanym niebezpieczeństwem? – pytanie zadał
korespondent wojskowy.

– Ewakuujemy wszystkie osiedla w pobliżu

autostrady. Ludzi umieszczamy w miasteczkach
namiotowych, z dala od trasy pochodu. – Admirał
wpatrywał się w migotliwe punkciki I na mapie Francji. –
To dziwne. ONI ignorują ludzi, nie dostrzegają naszej
obecności, lekceważą wszelkie próby nawiązania kontaktu.
Z dziecinną łatwością pokonują przeszkody. Wytrwale
podążają na południe ku nieznanemu celowi.

– Nie znanemu dla nas – powiedział uczony. – ONI

dobrze wiedzą, dokąd idą. Nie umiemy IM pomóc, nie
potrafimy przeszkodzić. Chyba śnimy sen o istotach
z morza, sen o sobie w odległej przeszłości, o pierwszych
dniach Początku.

Ludzie, którzy mieszkali przy autostradzie wiodącej

z Rennes do Nantes, ludzie, którzy mieszkali przy
autostradzie z Nantes do La Roche-sur-Yon i dalej do Niort
i Saintes, ludzie, którzy mieszkali przy autostradzie
prowadzącej do Bordeaux, a z Bordeaux do Tuluzy – ci
wszyscy ludzie i inni z pobliskich miast, miasteczek,
wiosek pakowali swój dobytek na wozy, do samochodów
albo po prostu do walizek i odjeżdżali na wschód, byle jak
najdalej od tej drogi, byle jak najdalej od tego pochodu
siedemnastu tysięcy cieni, nie-cieni. Bóg jeden wiedział,
kim byli, skąd i dokąd kroczyli dzień i noc, od świtu do
świtu.

Ludzie zapomnieli o kłótniach, o sporach,

o konfliktach, o niesnaskach, o nieporozumieniach,

209

background image

przynaglali kierowców autobusów, popędzali konie,
przyśpieszali bieg kół. Nie było czasu na utarczki, na
bijatyki. Dosyć swarów – mówili – dosyć zwad i awantur.
Pora najwyższa ustatkować się, skończyć z burdami. Co
innego mamy teraz na głowie.

Głowiono się, jak zażegnać niebezpieczeństwo, jak

oddalić katastrofę, jak unicestwić upiorny pochód,
spędzający sen z powiek. Pustoszały miasta i osady,
zamierało życie w zachodnich departamentach.

W Paryżu obradowały komitety, komisje, sztaby,

kolegia. Konferowano również w innych stolicach,
a tymczasem Pochód Siedemnastu Tysięcy zbliżał się do
Zatoki Liońskiej.

– Dałbym wiele – powiedział admirał Borsen – by

zrozumieć sens tego przemarszu przez zachodnią Francję.
Dałbym jeszcze więcej temu, kto zechciałby odpowiedzieć
na pytanie: KIM SĄ TE STWORY, KTÓRYCH KULE
SIĘ NIE IMAJĄ.

Słowa te zostały wypowiedziane na dwudziestej

drugiej Konferencji Zjednoczonych Sztabów Sił
Lądowych, Powietrznych i Morskich.

Żaden z trzydziestu generałów nie zabrał głosu.

Uczestnicy narady milczeli i jakże to milczenie wiele
mówiło. Ponieważ jednak nie można milczeć bezustannie,
przemówił generał Sabre, dowódca Trzeciego Okręgu
Wojskowego w Rennes:

– Panowie – rzekł gładząc dłonią pofałdowane

sukno okrągłego stołu. – Panowie, staliśmy się zbyteczni.
Mimo najlepszych chęci i niemałych możliwości,
dysponujemy

przecież

bogatym

arsenałem

supernowoczesnych broni, nie możemy nawiązać kontaktu

210

background image

z nieprzyjacielską armią.

– W kwestii formalnej! – zawołał generał Perron. –

Po pierwsze, nie nazwałbym tej hałastry armią. Armia
powinna być co najmniej uzbrojona. Oni nie mają żadnej
broni, według zapewnień wywiadu nie dostrzeżono
niczego, co mogłoby przypominać jakąkolwiek broń. Po
drugie, należy zadać sobie pytanie, czy mamy do czynienia
z nieprzyjacielem. Nie zaobserwowano najmniejszych
nawet wrogich poczynań, nieprzyjacielskich odruchów.
ONI PO PROSTU IDĄ z północy na południe. Z punktu
widzenia prawa międzynarodowego trudno to wyjście
z wody i przemarsz autostradą nazwać agresją czy inwazją.
Dosłownie nie ma się do czego przyczepić.

– Staraliśmy się – przypomniał generał Sabre – na

wszelki wypadek zrzuciliśmy kilka bomb na ten pochód,
ostrzelaliśmy ICH z czołgów, saperzy zaminowali
autostradę pod Rennes i Nantes, że nie wspomnę
o „ścianach ognia”.

– Nie zareagowali zupełnie na nasze zaczepki –

generał Perron rozpiął kołnierz bogato wyszywany
srebrnymi zygzakami – ONI są niezniszczalni. Po raz
pierwszy w historii świata wojsko stało się bezużyteczne.
Nie potrafimy powstrzymać tego unikalnego pochodu.
Zlekceważono Zjednoczone Sztaby, krótko mówiąc, mają
nas, z przeproszeniem, w nosie.

– Obrona cywilna zajęła się ewakuacją ludności

z zagrożonych obszarów, ale ludzie już powracają do
swoich domów, twierdząc, że nie czują się zagrożeni, że
nie lękają się owych Siedemnastu Tysięcy. – Admirał
Borsen zakasłał. – Pogoda fatalna, przeziębiłem się, lekarz
zaleca gorącą kąpiel i odpoczynek, a ja cierpię od kilku
nocy na bezsenność.

211

background image

– Ludzie wracają do miasteczek i osad – mówił

generał Sabre. – Zwierzali się oficerom, że dziwny spokój
zagościł w sercach mieszkańców zachodnich
departamentów. „Powietrze takie czyste – mówili –
aromatyczne. Ciepło i słonecznie. Drzewa ponownie
zakwitły i wkrótce będą owocować. Nawet dzikie zwierzęta
łaszą się do nas.” Za oknami deszcz, ulewa, a oni widzą
słońce! Co za nieoczekiwana metamorfoza! Wczoraj
uciekali przed tym upiornym pochodem, dzisiaj wracają
w doskonałych humorach, lęk ustąpił miejsca poczuciu
absolutnego bezpieczeństwa. Oszaleć można – zakończył
generał i zachichotał.

– Nie będę ukrywał rozczarowania – rzekł generał

Perron. – Tak, panowie, rozczarowanie przez wielkie
R,O,Z,C,Z,A,R,O,W,A,N,I,A. Ratujmy

autorytet

Zjednoczonych Sztabów, w przeciwnym razie
powędrujemy na zieloną trawkę.

– Autorytet – admirał Borsen zasępił się. – Jakże

ratować coś, co przestało istnieć? Kupiłem piękny garnitur,
czysta wełna, beż, fason sportowy. Po zakończeniu tej
konferencji przebiorę się i rozpocznę inne życie.
Zapraszam na partyjkę golfa. Tak to się mówi, partyjka czy
mecz, he, he. Panowie, te mundury krępują ruchy. Radzę
wam zmienić tryb życia.

– A kto będzie czuwał nad bezpieczeństwem tej

cywilizacji, kto obroni ludzkość przed kosmicznymi
agresorami? – Generał Sabre jeszcze nie rezygnował.

– Naszej cywilizacji nie zagraża żadne

niebezpieczeństwo – odparł Borsen. – Musimy wreszcie
uwierzyć w życzliwość Kosmosu.

Dziękuję panom za udział w konferencji. Życzę

spokojnej nocy.

212

background image

– Wkrótce dotrą do Morza Śródziemnego – oznajmił

profesor Viviani w czasie kolejnej audycji telewizyjnej. –
Jak wynika z naszych obserwacji, pochód topnieje
z godziny na godzinę, zmniejsza się ilość TYCH,
KTÓRZY WYSZLI Z MORZA. Można dostrzec pewną
prawidłowość: z Zatoki Sant Mało wyszła najpierw jedna
istota, potem druga, trzecia, pojawiły się później coraz
liczniejsze grupy, aż wreszcie uformował się
siedemnastotysięczny pochód. W miarę zbliżania się do
Zatoki Liońskiej orszak maleje, jakby kurczył się, może to
złe określenie, rzedną po prostu szeregi wędrujących. Nie
spuszczamy ICH z oczu, w dzień i w nocy towarzyszą
pochodowi liczne helikoptery. Początkowo odnieśliśmy
wrażenie, że niektórzy schodzą z autostrady i wędrują
w głąb kraju własnymi, indywidualnymi drogami, niknąc
wśród ludzi. Wszakże nic nie potwierdziło tych
przypuszczeń. Warto jednak zachować ostrożność,
o pojawieniu się obcych osobników należy informować
najbliższy posterunek Obrony Cywilnej – profesor Viviani
podszedł do mapy Francji. – Wiemy, z jaką szybkością
maszerują, w sobotę dotrą do wybrzeży Morza
Śródziemnego, a więc pojutrze.

Zgodnie z przewidywaniami profesora Vivianiego

siedemnastotysięczny pochód zmalał wielokrotnie,
w odległości pięćdziesięciu kilometrów od zatoki liczył
kilkuset uczestników, po przemarszu dwudziestu
kilometrów – kilkudziesięciu, w końcu kilku. Do morza
wkroczyła jedna istota i dosłownie rozpłynęła się
w wodzie.

Opisane wydarzenie miało miejsce przed trzema

laty. Co najdziwniejsze, ludzie nabrali wigoru, poprawiła
się ich kondycja fizyczna, z wielką łatwością rozwiązywali

213

background image

wszelkie konflikty. Można powiedzieć bez przesady: nowy
duch wstąpił w cywilizację. Nastąpiła regeneracja
psychiczna.

Północno-zachodnie wybrzeże Afryki nawiedziło

groźne trzęsienie ziemi. Do akcji niesienia pomocy ofiarom
kataklizmu zgłosiło się SIEDEMNAŚCIE TYSIĘCY
ochotników, dosłownie – siedemnaście tysięcy.

*


Mam wreszcie prawo powitać istoty, których nie

znam.

Przechodzą przede mną i gromadzą się w oddali.

Gdy wszystko, co dostrzegam w nich, jest mi nie

znane.

A nadzieja ich wcale nie jest słabsza od mojej.

Nie śpiewam tego świata ani innych gwiazd.

Śpiewam moje wszystkie możliwości poza tym

światem i gwiazdami.

Śpiewam radość wędrowania…

(Grajek z Saint Merry Apollinaire)


214

background image

Paradoksalny Chronos


– Panie doktorze – rozpoczęła pani Krezin

przesuwając krzesło bliżej biurka, za którym siedział
mężczyzna w sile wieku, w staroświeckich binoklach na
orlim nosie. – Panie doktorze, błagam niech mnie pan
wysłucha cierpliwie, zapłacę podwójne honorarium.

– Ależ łaskawa pani – lekarz zdjął binokle i pochylił

głowę. Siwy kosmyk opadł na wysokie czoło. – Moje
honoraria nie należą do najniższych i nie ma potrzeby ich
podwajać. Przyjmuję niewielu pacjentów, dzięki czemu
każdemu mogę poświęcić więcej czasu.

Proszę spokojnie mówić. Co pani dolega? Od jak

dawna?

– Dolega mi mąż – odparła pani Krezin i roześmiała

się nerwowo. – Jestem zdrowa, to znaczy, znajduję się na
krawędzi choroby, stan mego zdrowia zależy od mego
męża. Mam prawie czterdzieści lat – pani Krezin poprawiła
kasztanowe loki, zatrzepotała rzęsami. – Wyszłam za mąż
przed ośmiu laty. Bernard dobrze zarabia, żeby nie
powiedzieć: bardzo dobrze. Bernard Krezin.

– Tak, tak, słyszałem – zapewnił doktor. – Sławny

architekt.

– Wnętrz – uzupełniła strapiona małżonka

architekta. – Tyle serca wkłada w te wnętrza, że zapomniał
zupełnie o własnym wnętrzu.

215

background image

– Proszę jaśniej.

– Wewnętrzne życie Bernarda pozostawia wiele do

życzenia.

– Tak pani przypuszcza?

– Ja nie przypuszczam, ja wiem, na pewno.

– Bywają ludzie skryci, nawet po wielu latach

współżycia nie zdejmują maski.

– Och, znam go świetnie, sam zresztą skarży się na

wewnętrzną pustkę, skarżył się przez siedem lat, dokładnie
od Nowego Roku przestał utyskiwać. „Wstąpił we mnie
nowy duch – mówił. – Patrzę na świat innymi oczami, sam
siebie nie poznaję. Rzecz prosta, panie doktorze –
wyjaśniała pani Krezin – nie chodzi mu o zewnętrzny
wygląd.

– Dlaczego sam siebie nie poznaje? – zapytał lekarz,

notując drobnymi literkami informacje o samopoczuciu
sławnego architekta. – Wdzięczny będę za szczegóły.

– Powiada, że staje się innym człowiekiem. Co drugi

dzień.

– Co drugi dzień? – powtórzył lekarz.

– Dziwne, nieprawda? W poniedziałek jest sobą,

godnym pożałowania safandułą, we wtorek tryska energią,
humorem.

– By w środę oklapnąć.

– Skąd pan doktor wie? – zdziwiła się pani Krezin.

– A w czwartek – nowy przypływ energii i jaskrawo

widoczna zmiana rytmu życia.

– Pan doktor cieszy się znakomitą opinią jako

psychiatra, ale nie sądziłam…

– Proszę mówić dalej – przerwał skromnie lekarz.

– Przedwczoraj powiedział do mnie: „Anno,

wszystko wskazuje na to, że cierpię na szczególnego

216

background image

rodzaju rozdwojenie jaźni”.

– Pacjent sam stawia diagnozę – doktor przetarł

chusteczką szkła binokli. – Jak uzasadnił określenie:
„szczególnego rodzaju”?

– W zadziwiający sposób – odparła szeptem Anna.

– W zadziwiający? – powtórzył szeptem doktor.

– Tak, oświadczył, że rozdwaja się nie tylko

psychicznie, lecz również fizycznie.

– Nie rozumiem.

– Pracownia mego męża – opowiadała pani Krezin –

zajmuje najwyższe piętro naszej willi, sam ją zresztą
projektował. Ogromny pokój, oszklony z trzech stron,
z rozsuwanym sufitem. Otóż mąż twierdzi, że przez szybę
widzi drugą, identyczną pracownię a w niej siebie, swoje
drugie wcielenie, czy coś w tym rodzaju.

– A co w rzeczywistości znajduje się za szybą?

– Za szklaną ścianą nie ma nic, to zachodnia strona

willi.

– Jak to nic? Dom przecież nie wisi w próżni.

Z okien roztacza się jakiś widok, panorama miasta, dalekie
– lasy, ogrody – improwizował lekarz.

– Willę wzniesiono na szczycie góry – wyjaśniła

żona architekta. – Dostajemy się do domu kolejką linową
na szynach. Różnica wzniesienia wynosi tysiące metrów.
Z okien pracowni męża widać niebo i morze.

– Zobaczył więc siebie w bliźniaczym

pomieszczeniu przylegającym do pracowni od zachodu.

– Tak.

– I co uczynił?

– Zawołał mnie, przez telefon. Pobiegłam na górę.

Stał tuż przy szybie i wpatrując się w przestrzeń mówił
drżącym głosem: „Anno, czy ty widzisz ten drugi pokój,

217

background image

czy widzisz mnie?” Niczego nie widziałam.

– Widziała pani krajobraz za oknem.

– Tak, tylko krajobraz, zachmurzone niebo i szare

morze. A potem rozsunął szyby, mówiąc: „Muszę przejść
do tej drugiej pracowni”. Mój krzyk przywrócił mu
przytomność. Zamknęłam okno i podałam mężowi środek
nasenny.

– Bardzo dobrze – pochwalił lekarz – kiedy to

wydarzyło się?

– Po raz pierwszy przed trzema dniami, powtórnie

przedwczoraj i po raz trzeci w dniu wczorajszym.

– Czy znowu chciał przejść do tej wyimaginowanej

pracowni?

– Nie, powiedział, że tamten przychodzi do niego.

Wczoraj zszedł na kolację w jego towarzystwie.

– Pani oczywiście nikogo nie widziała poza mężem.

– Nikogo… początkowo.

– Początkowo? – psychiatra poprawił binokle

i uśmiechnął się.

– Panie doktorze, czy szaleństwem można zarazić

się?

– Zarazić, to niewłaściwe określenie, lecz znamy

przypadki zbiorowej psychozy. Przerwałem pani.

– Mąż po wejściu do jadalni podszedł do mnie

i pochyliwszy się szepnął: „ON jest tutaj, nie zwracaj na
mego uwagi”. Omal nie zakrztusiłam się pasztetem.
Bernard odsunął fotel, usiadł. Jedliśmy w milczeniu.
W pewnej chwili ruchem głowy wskazał otwarte drzwi
balkonowe. Wtedy zobaczyłam na tle ciemniejącego nieba
sylwetkę męża.

– Mąż siedział przy stole. Ktoś inny stał w drzwiach.

– Tak, jeden przy stole, drugi w drzwiach.

218

background image

Widziałam jego profil, zgarbione plecy, długie

włosy.

– Zemdlała pani?

– Nie, krzyknęłam. Najczęściej reaguję krzykiem.

– I co się wówczas stało?

– Sobowtór Bernarda obejrzał się. Zobaczyłam jego

twarz. „Dlaczego krzyczysz? – zapytał – ludzie pomyślą
Bóg wie co. Twoje nerwy pozostawiają wiele do życzenia.
Warto pomyśleć o wizycie u specjalisty” – zakasłał
i wyszedł na balkon. Zmartwiałam, zaniemówiłam. Mąż
przy stole podał mi szklankę wody.

„Zobaczyłaś go – powiedział idąc w stronę balkonu.

– To dobrze. Uspokój się, zniknął. Niepokojące zjawisko.
Dlaczego rozdwajam się w ten sposób? Nic nie rozumiem.„
– Pani Krezin umilkła. Wyjęła lusterko i wykrzyknęła: –
Boże, jak ja wyglądam, te wypieki! – Przypudrowała
rumieńce i złożywszy dłonie powiedziała: – Doktorze!
Niech pan mnie ratuje.

– A mąż?

– Tak, tak, i męża. Proszę nas ratować.

– Przypadek interesujący – doktor zamknął notes. –

Czy można jutro odwiedzić panią… i męża, powiedzmy,
o jedenastej przed południem?

– Będę bardzo wdzięczna – odrzekła pani Krezin

kładąc na biurku kopertę z banknotami. – Co powiedzieć
mężowi?

– Że przyjąłem pani zaproszenie.

Bernard Krezin wprowadził psychiatrę do salonu.

Lekarz dyskretnie obserwował pacjenta, notując
w myślach: „Oczy głęboko zapadnięte, skóra nadmiernie
pofałdowana na szyi, wargi sine i wysuszone, bladość
świadcząca o niehigienicznym trybie życia. Dłonie

219

background image

o długich palcach, wilgotne.„

– Nigdy nie chorowałem – architekt poczęstował

gościa cygarem. – Koledzy mówili: „Masz końskie
zdrowie” i nagle… bo to przecież choroba, doktorze.

– Prawdopodobnie.

– Psychiczna?

– Przedwczesne stawianie diagnozy prowadzi na

manowce.

– I dlatego pan przyjął zaproszenie.

– Pańska małżonka widziała pana również w dwóch

postaciach. Postanowiłem poznać sławnego architekta,
zwiedzić piękny dom.

Lekarz stał przy oknie.

– Co za wspaniała panorama! Proszę mi pokazać

swoją pracownię.

– Dwie pracownie – poprawił architekt – jedna

w domu, druga po tamtej stronie.

– Chciałbym zobaczyć obie.

– Chodźmy. Mamy windę, ale proponuję wygodne

schody, sam projektowałem wnętrze tej chałupy.

– Nad wyraz oryginalne – rzekł doktor oglądając

skóry rozwieszone na ścianach i zwisające z sufitu. – Są
specjalnie barwione.

– Tak, praca włoskiego plastyka. Maluje na wołowej

skórze. Oto pracownia numer jeden.

Lekarz przekroczył próg, architekt zbliżył się wolno

do zachodniej ściany.

– A za oknem pracownia numer dwa. – Bernard

Krezin ciężko westchnął. Wpatrywał się w przestrzeń
rozjaśnioną słońcem, widział drugą pracownię. – Niekiedy
znika, ale coraz rzadziej. Co pan widzi, doktorze?

– Pogodne niebo i spokojne morze.

220

background image

– Powinienem zwrócić się do okulisty?

– Proszę opisać pracownię po tamtej stronie.

– To wierna kopia tej, niczym odbicie w lustrze.

– Niech pan dobrze przyjrzy się, zwracając uwagę

na szczegóły. Na przykład plama na dywanie?

– Na tamtym dywanie nie ma żadnej plamy –

poinformował architekt. – Teraz dopiero dostrzegam
różnice. Tamta pracownia jest nieskazitelna, wszystko
nowe. Willę zbudowano przed ośmioma laty, i wówczas
tak właśnie wyglądał ten pokój.

– Pana drugie wcielenie?

– Nieobecne. Ale on wcześniej czy później zjawi

się. Miejmy nadzieję, że pan również go zobaczy.

– Tymczasem zbadam pana, zgoda?

– Ducha mego i ciało moje oddaję w pańskie ręce,

doktorce. – Krezin zachichotał. – Gadam głupstwa. Wariat
zazwyczaj gada głupstwa.

Po kilkunastu minutach wrócili do salonu.

– Zje pan z nami obiad? – zaproponował architekt. –

Bardzo proszę.

– Dziękuję. Gdzie małżonka?

– Pójdę po nią. Kieliszek czegoś mocniejszego?

– Nie piję.

– Wrócę za minutę.

Doktor okrążył stół i stanął przed stylowym

kominkiem. Ktoś wszedł do jadalni, lekarz usłyszał głos
architekta:

– Serdecznie witam, panie doktorze.

Psychiatra odwrócił się. Bernard Krezin szedł do

niego z wyciągniętą dłonią.

– Żona zaprosiła pana i słusznie uczyniła.

Nigdy nie chorowałem – architekt otworzył pudełko

221

background image

z cygarami. – Koledzy mówili; „Masz końskie zdrowie”
i nagle…

– Pan to już mówił – przypomniał lekarz.

– Niemożliwe.

– Przed chwilą wróciliśmy z pracowni.

– Wróciliśmy? – architekt pobladł. – Ja przed chwilą

przyjechałem z miasta. Razem, z żoną.

– Miałem zatem zaszczyt poznać pańskie drugie

„ja”. Gawędziliśmy o panu. Potem zbadałem pańskiego
sobowtóra. To człowiek z krwi i kości, zapewniam, żadna
zjawa. Nie wierzę w duchy ani w upiory. Przypuszczam, że
jestem ofiarą mistyfikacji, zadrwiono ze mnie.

Brat-bliźniak nie należy do zjawisk

nadprzyrodzonych. Chciałbym teraz zrozumieć, dlaczego?
– lekarz podniósł głos. – Żądam wyjaśnień! W przeciwnym
wypadku zawiadomię swojego adwokata i zwrócimy się do
sądu o odszkodowanie za stracony czas, za nadużycie mego
zaufania, za ośmieszanie lekarza, za…

– Panie doktorze – do pokoju wbiegła żona

architekta. – Przysięgam, on nie ma brata.

Nie zamierzaliśmy pana obrazić. Niech pan –

uwierzy. Byłam przed kilkoma minutami w pracowni męża
i widziałam za oknem drugą pracownię. Wejdźmy razem
na górę, bardzo proszę.

Psychiatra pomyślał: „Tym razem ze mnie robią

wariata. No cóż, zachowajmy zimną krew”. Nieco
zmęczony dotarł do ostatniego piętra. Prowadziła żona
Krezina, architekt szedł za lekarzem.

– Proszę, proszę, niech pan podejdzie do okna,

doktorze, szybciej – zachęcała. – No i co? Widzi pan?

– Widzę – wymamrotał doktor i dodał: – Widzę

drugą pracownię i drugie wcielenie pani męża.

222

background image

Niesamowite.

– Zabrzmi to na pewno idiotycznie – odezwał się

Krezin – ale odetchnąłem z ulgą. Nie jestem chory, nie
oszalałem, a moje szaleństwo nie udzieliło się żonie. Chyba
że i pan oszalał, doktorze?

– W tak krótkim czasie? – lekarz uśmiechnął się

dobrodusznie. – Chciałbym zobaczyć okna pańskiej
pracowni od strony parku.

– Od strony morza – pani Anna podniosła słuchawkę

telefonu. – Wydam polecenie, by przygotowano
motorówkę.

Motorówkę prowadził architekt, zatoczywszy

półkole wyłączył motor i podał doktorowi lornetkę. Lekarz
obserwował willę w milczeniu.

Ze szczególną uwagą przyjrzał się panoramicznym

szybom pracowni.

– Niekiedy światło padające na szybę może ją

przemienić w lustro, zależy to od właściwości szkła –
mówił psychiatra – lecz odbicie w lustrze, w tym
przypadku wnętrze pracowni, powinno być takie samo jak
oryginał. No i pana sobowtór zachowuje się inaczej.
Zresztą opuszcza widmową pracownię, spaceruje po willi,
a nawet pozwolił zbadać się. A pana jeszcze nie badałem –
oddał lornetkę Krezinowi.

– Jestem do pańskiej dyspozycji.

– Powinien pan powiedzieć: „Ducha mego i ciało

moje oddaję w pańskie ręce”.

– Powinienem? – zdziwił się architekt.

– Bo tak właśnie odpowiedział na moją propozycję

tamten Bernard Krezin.

– Pan ma wątpliwości, doktorze – architekt

skierował motorówkę do przystani. – Pan zastanawia się,

223

background image

który Krezin jest kopią, a który oryginałem?

– Tamten wydaje mi się nieco młodszy -, odezwała

się Anna. – Rozpoznam mego męża w największych
ciemnościach. Jeżeli pan pozwoli, będę obecna przy
badaniu. Musimy wiedzieć na pewno. Ja muszę wiedzieć.

Psychiatra bardzo starannie zbadał pacjenta, pani

Krezin asystowała, od czasu do czasu zabierając głos:

– Znam dobrze zgarbione plecy Bernarda, lekarze

wielokrotnie zwracali mu uwagę na zwiększające się
skrzywienie kręgosłupa. Pod lewą łopatką ciemne znamię.
Jest? Jest. Blizna na łokciu, którym wybił szybę.

– Mała przepuklina z prawej strony – stwierdził

lekarz.

– Nic mi nie mówiłeś o przepuklinie – zaniepokoiła

się małżonka architekta. – Nigdy jej nie zauważyłam.

– W pozycji leżącej niknie – wyjaśnił doktor. – A ta

szrama za uchem?

– Trepanacja – poinformował Krezin. – Stara

historia, miałem wtedy szesnaście lat.

– Dziękuję, proszę się ubrać. No i co, droga pani –

doktor zwrócił się do pani Krezin pogrążonej
w niewesołych myślach. – Rozpoznaje pani swojego męża?

– Nie mam najmniejszych wątpliwości.

– Tym lepiej. – Lekarz okręcił na lewej dłoni

gumowe rurki stetoskopu. – Tym lepiej. Po raz pierwszy
w swojej karierze lekarskiej, a praktykuję prawie
trzydzieści lat, nie umiem postawić diagnozy. Powinni
państwo złożyć wizytę profesorowi Oriniemu, może ten
wybitny neurolog rozwiąże zagadkę.

– Nie chcemy rezygnować z pańskiej pomocy, panie

doktorze – pani Krezin wręczyła lekarzowi honorarium. –
Profesor Orini wyrzuci mnie ze swego gabinetu, gdy

224

background image

opowiem o dolegliwościach męża i swoich.

– Nie sądzę.

– Przyłączam się do prośby żony – mówił architekt.

– Przyznaję, historia niecodzienna, lecz pański trzeźwy
umysł, pańska wiedza i wieloletnie doświadczenie.

Doktor przyglądał się małżonkom przecierając

binokle.

– Pod jednym warunkiem – przemówił.

– Zgadzamy się na wszystkie warunki – zapewnił

architekt.

– Zaprosimy do współpracy fizyka.

– Zaprosimy, kogo pan zechce – pani Krezin otarła

niewidoczną łzą.

– I parapsychologa – dodał lekarz zmierzając ku

wyjściu. – Psychiatra, fizyk, parapsycholog – wyliczał. –
Wspólnymi siłami spróbujemy rozwiązać zagadką.

– Wdzięczność nasza… – zaczęła Anna, ale doktor

zniknął już za drzwiami.

Następnego dnia doktor przedstawił państwu Krezin

dwóch ekspertów:

– Profesor Emil Bester, dyrektor Instytutu Fizyki

Eksperymentalnej, pan Rollis – parapsycholog, autor wielu
książek i publikacji, konsultant Ośrodka Badań Psychiki
Akademii Medycznej.

Bester zapalił fajkę, opowiedział anegdotą

o psychiatrach, Rollis pił herbatę małymi łykami.

– Może łyżeczkę konfitury? – częstowała żona

architekta. Uprzedzona o wizycie, wystąpiła
w ciemnozielonej sukni i brylantowych kolczykach.

– Bardzo lubię konfitury do herbaty – wyznał

parapsycholog nie spuszczając oczu z gospodarza domu. –
Jak przeminęła noc?

225

background image

– Spokojnie – odpowiedział architekt.

– Mąż zasnął w swojej sypialni na pierwszym

piętrze, przed północą. Zajrzałam do niego, spał
i pochrapywał – opowiadała pani Krezin. – Zgasiłam
światło w korytarzu i usiadłam w małym holu przed
telewizorem, ściszając muzykę. Wtedy właśnie usłyszałam
kroki na tarasie. Mąż, który spał w najlepsze po drugiej
stronie korytarza, przeszedł przez hol, gderał przy tym:
„Znowu telewizja, szkoda oczu, odsuń fotel, coraz częściej
czytam o szkodliwości pola magnetycznego”. Sądziłam, że
śpisz – szepnęłam, z trudem zachowując spokój. „Wiesz
dobrze, dokucza mi bezsenność, dlatego spaceruję. Co za
dzień, co, za dzień.”

Drzwi do sypialni zaskrzypiały. Wyłączyłam

telewizor i zatelefonowałam do pana doktora.

– Tak – potwierdził psychiatra. – Dokładnie pięć po

dwunastej odebrałem telefon. Zaleciłem pani jedną
pastylkę nasenną i uzgodniliśmy godzinę dzisiejszej
wizyty.

– Czy pan zawsze spaceruje przed snem? – pytanie

zadał profesor Bester.

– Zawsze – odrzekł architekt.

– I zawsze pan chrapie?

– Podobno często.

– O której pan zasnął?

– Około pierwszej, przeglądałem czasopismo

„Architektura”.

– Kogo więc widziała żona? – zainteresował się

Rollis.

– Mnie – odparł Krezin.

– A kto leżał w łóżku, gdy zajrzała do sypialni?

– On – odrzekł bez wahania architekt. – Gdy

226

background image

wróciłem ze spaceru, pokój był pusty, ale kołdra odwinięta.
Pantofle odnalazłem w łazience. Nigdy ich tam nie
zostawiam, zresztą dlaczego miałbym chodzić boso po
zimnych kaflach posadzki?

Przyznano rację panu Krezin. Spacery po lodowatej

posadzce nie należą do przyjemności. Potem goście
przystąpili do pracy według z góry ułożonego planu.
Parapsycholog wszechstronnie przetestował architekta,
psychiatra zajął się panią Krezin, badając ją od stóp do
głowy. Natomiast fizyk zamknął się w pracowni,
oznajmiwszy, że pragnie pozostać tęte-ŕ-tęte
z niewiadomym.

– Zamierzam to i owo zmierzyć, obejrzeć, dotknąć –

powiedział – by później zmierzyć się z pańskim
sobowtórem, czy też z panem, czas pokaże.

Po upływie trzech godzin eksperci zjedli obiad

z gospodarzami. O piątej po południu lekarz poinformował
Krezina:

– Wieczorem przekażemy wyniki naszych badań.

Wrócimy tutaj o ósmej. Teraz udajemy się na naradę
konsultacyjną do profesora Bestera.

Bester wprowadził ekspertów do swojej biblioteki.

– Rozgośćcie się. Pora podsumować rezultaty

dzisiejszych działań. Kto pierwszy?

– Może ja – parapsycholog Rollis podniósł prawą

dłoń – może ja rozpocznę.

– Słuchamy pana, drogi kolego – profesor

przymknął powieki – słuchamy z wielką uwagą – Bernard
Krezin cierpi na kompleks – zaczął Rollis. – Boi się
przedwczesnej starości i potęgującym się z dnia na dzień
lękiem wywołał zakłócenia własnego systemu nerwowego”
a także żony. Co gorsza, niektóre objawy świadczą, że

227

background image

rzeczywiście starzeje się za szybko i przed czasem.

– W pełni potwierdzam pańską diagnozę –

przemówił psychiatra. – Architekt starzeje się psychicznie
i fizycznie. Nie zauważyłem tych objawów podczas
pierwszego badania.

– Bo wówczas – wtrącił fizyk – badał pan, doktorze,

architekta młodszego o osiem lat, Krezina z nowej
pracowni w nowej, niedawno zbudowanej willi, świeżo
upieczonego żonkosia, mężczyznę w sile wieku, u szczytu
kariery zawodowej.

– Słusznie – rzekł lekarz. – Takie właśnie odniosłem

wrażenie. Badając go powtórnie, lub, badając Krezina
o osiem lat starszego czyli współczesnego, teraźniejszego,
dostrzegłem ową przyspieszoną starość z towarzyszącymi
jej objawami. Chociażby zmarszczki, łysina, fałdy na szyi,
drżenie kończyn i tak dalej.

– Silna skleroza – oświadczył parapsycholog. –

I wtedy ten człowiek począł gwałtownie przywoływać
przeszłość, wspominał swoje życie sprzed ośmiu lat, kiedy
w pełni sił pojął za żonę panią Annę i założył to gniazdo na
szczycie góry z widokiem na morze. Powiedział do mnie:
„Pragnąłem jednego, za wszelką cenę COFNĄĆ CZAS.
Tylko o osiem lat. Wrócić do pierwszych dni naszego
małżeństwa, do dopiero ukończonego domu”.

– I cofnął? – zapytał doktor.

– Skoro przyjmiemy – przemówił fizyk – że

przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją równolegle
i równocześnie, nie wolno wykluczyć ewentualności, że
pan Krezin począł egzystować jednocześnie w dwóch
czasach, w teraźniejszości i niedawnej przeszłości, które
wzajemnie się przenikały. Hipotetycznie zakładamy, że
mechanizm czasu jest skonstruowany w ten sposób, by

228

background image

człowiek, przedostając się do strefy przeszłości czy
przyszłości, nie spotkał samego siebie.

– Nie ma wszelako reguły bez wyjątku – stwierdził

parapsycholog. – Od czasu do czasu CZAS płata nam figle,
nakładając na siebie w przestrzeni ponadczasowej dwa
czasy, tworząc paradoks czasu, i wtedy człowiek spotyka
się z sobą samym młodszym lub starszym.

– Gdyby architekt zawędrował w odległą przeszłość

lub przyszłość, nie spotkałby siebie, chociaż i tego nie
można absolutnie wykluczyć – tłumaczył profesor Bester. –
Wehikuł czasu Krezina działa na niewielkiej przestrzeni, bo
zaledwie ośmioletniej. Mógłby cofnąć się dalej, lecz
najlepiej zapamiętał siebie sprzed ośmiu lat i najbardziej
zatęsknił do tego okresu.

– Był to czas jego triumfów – przypomniał doktor –

apogeum żywotnych sił, optimum dotychczasowej
egzystencji, pełnia życia, maksimum energii, inwencji
twórczej i ekscytacji seksualnej.

– Gdzie ukrył skonstruowany przez siebie wehikuł

czasu? – zapytał fizyk. – Przeszukałem dyskretnie całą
pracownię i sąsiednie pokoje. Bezskutecznie.

– Krezin niczego nie ukrył – oznajmił

parapsycholog. – On zbudował maszynę czasu w swojej
podświadomości. Silnie rozwinięta wyobraźnia architekta
poczęła modelować rzeczywistość, rozdarła kurtynę
między teraźniejszością a przeszłością. Dwie
czasoprzestrzenie istniejące obok siebie poczęły się
wzajemnie przenikać. Punktem wyjścia stała się pracownia
Krezina, gdzie tworzył, gdzie najczęściej przebywał, gdzie
przeżył dramat przedwczesnej starości.

Profesor Bester poczęstował gości podwieczorkiem.

Przy kawie i koniaku eksperci zastanawiali się, co należy

229

background image

powiedzieć architektowi, jak zlikwidować paradoks czasu.
W jaki sposób wyzwolić z kompleksu.

– Niech pan porozmawia z panią Krezin –

zaproponował Rollis. – Do pana zwróciła się o pomoc,
doktorze.

– Gdzie początek, tam i koniec – wygłosił sentencję

fizyk i szybko zastrzegł się. – Bywa też inaczej, bywa
różnie, ale kuliste planety wirują po elipsach i znamy
najrozmaitsze interpretacje początku i końca naszego
Wszechświata.

Psychiatra zaprosił do siebie panią Krezin.

– Zajrzę do pana jutro, doktorze – odpowiedziała na

telefoniczne zaproszenie. – Dzisiaj będę bardzo zajęta.

– A zatem do jutra, łaskawa pani.

– Do zobaczenia, panie doktorze. Będę o dziesiątej.

Przyszła punktualnie, jakże odmieniona.

– Przekonsultowaliśmy problem – rozpoczął doktor,

ale żona architekta nie pozwoliła mu dokończyć.

– Dziękuję, panie doktorze, dziękuję z całego serca

– położyła na biurku kopertę z banknotami. – Mój mąż
wrócił do siebie, jestem spokojna i szczęśliwa.

– Już nie rozdwaja się?

– Ach, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? –

zawołała. – Po prostu przestałam zwracać na to uwagę. Tak
jak przed ośmiu laty zasypiamy we wspólnej sypialni.
Jestem panu niesłychanie wdzięczna.

– Zamierza pani żyć z podwójnym małżonkiem?

– Będę żyła tylko z jednym, a mieszkała z dwoma.

Zresztą umówiliśmy się, że nie będę ich widywała
jednocześnie.

– Gratuluję pani – rzekł doktor i wstał tak

gwałtownie, że binokle zsunęły mu się z nosa i spadły na

230

background image

podłogę.

– Stłuczone szkło przynosi szczęście – pani Krezin

roześmiała się. – Raz jeszcze dziękuję. Żegnam, doktorze.

Zadźwięczał telefon. Dzwonił profesor Bester.

– Niech pan sobie wyobrazi – mówił wyraźnie

podekscytowany fizyk. – Przed pięcioma minutami
podszedłem do okna biblioteki i zobaczyłem po tamtej
stronie identyczną bibliotekę i siebie, wertującego stronice
książki „PARADOKSALNY CHRONOS”.

231

background image

Powrót Holmezjusza


Sonis, gospodarz Strefy Południowej powiedział do

Holmezjusza:

– Tylko ty i nikt inny. Rozwiązałeś wiele

skomplikowanych zagadek, prowadzisz instytut, który
żartobliwie nazwano Wyrocznią Delficką.

– Wątpliwy komplement.

– Słusznie, twoje ekspertyzy są jednoznaczne.

– Współpracuję z mądrymi ludźmi i sprawnymi

maszynami.

– Jak zawsze skromny. Nie zmienia to faktu, że

najmądrzejsi zwracają się do ciebie z prośbą o pomoc.

– O konsultację.

– A zatem bądź naszym Pierwszym Konsultantem.

W ubiegłym roku powołano Zespół Ekspertów-
Egzobiologów – opowiadał Sonis wprowadzając gościa do
loży amfiteatru. – Otrzymali polecenie zdemaskowania
przedstawicieli innej cywilizacji, odwiedzających od czasu
do czasu Ziemię. Podejrzewamy, że są wśród nas, że
działają. Usiądź, bardzo proszę – zapraszał gospodarz
Strefy Południowej. – Za chwilę rozpocznie się spektakl
przygotowany przez specjalistów według scenariusza
młodego, obiecującego autora, Samsary.

– Nie cieszy się wielkim powodzeniem – stwierdził

Holmezjusz rozglądając się po pustym amfiteatrze. –

232

background image

Frekwencja raczej słaba.

– Tak, będziemy jedynymi widzami. – Sonis klasnął

w dłonie i na scenę spłynęły dwie smugi reflektorów. –
Zobaczysz maskaradę nie z tego świata. Przedefilują przed
nami aktorzy w kostiumach Marsjan, Jowiszan,
mieszkańców innych układów słonecznych, innych
galaktyk. Będą to wyobrażenia gości z Kosmosu, którzy,
jak sądzą specjaliści, od dawien dawna odwiedzają Ziemię
i egzystują wśród nas, bądź obserwują z oddali. Pragniemy
posłuchać twoich komentarzy, ino a później może
i wniosków. Zgoda?

– Zgoda – odrzekł rozbawiony Holmezjusz – kto jest

autorem tego pomysłu?

– Samo życie – odparł Soinis i dodał: – To znany

powszechnie autor, chociaż trudny i dla wielu
niezrozumiały. Uwaga, na scenę wkracza kilkanaście osób.

– Ludzie, aktorzy w rolach ludzi, rozumiem,

niektórzy sądzą, że przedstawiciele innych cywilizacji
przybierają ludzkie postacie – komentował ekspert. – Ta
wersja ma tylu zwolenników, co przeciwników.

Na scenie pojawiła się piękna kobieta.

– Tak – Holmezjusz uśmiechnął się. – Często

mówimy o kobietach, że są istotami nie z tego świata.
Dominuje przekonanie, że ONI najchętniej wcielają się
w kobiety, które jak wiadomo, rządzą nami, a więc
i światem. Warto przypomnieć hipotezę o przybieraniu
przez Nich postaci ludzkich, i drugą – o przenikaniu do
świadomości pewnych ludzi.

Przez scenę przesuwał się korowód postaci

historycznych. Jednocześnie wyświetlono trójwymiarowy
film, spełniający rolę dekoracji. Obrazy ułatwiały
rozpoznanie postaci.

233

background image

– Miasto Uruk nad Eufratem, a ten wiek to zapewne

Gilgamesz – rozpoznał ekspert. – Widzę kapłanów
babilońskich, Hanumurapiego, jest i bóg Marduk, patron
Babilonu. Kapłani egipscy, królowa Nefretete, faraon
Tutenchamon – żywy posąg Amona.

Na tle obrazu pałacu w Knossos pojawił się aktor

z wielką głową byka.

– Minotaurus – powiedział Holmezjusz. –

Interesujące, a teraz Grecja ze swoimi herosami, półbogami
i bogami, prowadzą ich Homer i Herkules. Korowód
rzymski otwiera Platon, za nim Belizariusz, Neron.

Aktorzy utworzyli koło, obracając się coraz

szybciej. Czas przemijał, przybywało nowych postaci,
które z jednej epoki przechodziły do drugiej. Konfuncjusz
kroczył obok al-Farabiego, Zaratustra prowadził Dariusza,
Aleksander Macedoński gawędził z Napoleonem, a Michał
Anioł z Paganinim. Nie zabrakło starożytnych bogów
perskich – Mitry, Ormuzda i Aremaniusa.

Zgaszono reflektory. Dziewczyna w stroju pasterki

przyniosła w koszyku napoje orzeźwiające i owoce, dwaj
lokaje w białych perukach wnieśli do loży stolik i dwa
nakrycia.

– Skorzystamy z przerwy – powiedział Sonis –

i wzmocnimy nadwątlone siły. Lekka kolacja dobrze nam
zrobi. Przy okazji chętnie poznam twoje myśli.

– Ba! – Ekspert przysunął krzesło do stołu, wybrał

rumiane jabłko ze sterty owoców. – Ponieważ ja również
pragnę poznać swoje myśli, wypada zaspokoić naszą
ciekawość. Oczywiście ONI mogli wcielić się, to słowo
odpowiada mi najbardziej, zarówno w Gilgamesza jak
w Nefretete. Załóżmy, że próbowali w najrozmaitszy
sposób wpływać na losy świata, kształtować przyszłość

234

background image

mieszkańców Ziemi. Od czasu do czasu zjawiał się
geniusz, prorok, wódz albo nadczłowiek, na przykład:
Herkules! Bądź z niebios zstępowało samo bóstwo. Jedni
wspaniali, mądrzy, szlachetni, świątobliwi, cudotwórcy,
jasnowidzący, nauczyciele, inni bezlitośni, potworni,
nieludzcy, wredni, mordercy z piekła rodem. Tamci
tworzyli, ci niszczyli.

Holmezjusz kroił jabłko srebrnym nożykiem

i myślał głośno:

– Odwieczna walka dobra ze złem. Przypomnijmy,

że ONI reprezentują dwie skrajnie różne cywilizacje, dwa
walczące ze sobą światy i że walkę tę prowadzą na
ziemskim poligonie. Trudno się z tym pogodzić. Jak to,
jesteśmy tylko instrumentami, bezwolnymi kształtami,
manekinami?

– Stanowczo protestuję! – zawołał gospodarz Strefy

Południowej. – Wkrótce doszlibyśmy do przekonania, że
wszyscy mieszkańcy Ziemi to konstrukcje programowane
przez Nich. Nonsens.

– Słusznie – zgodził się ekspert. – Sam fakt, iż

mówimy o tym, świadczy dobrze o naszym wolnym
rozumie, o samodzielności myśli, o swobodzie działania
i możliwości dokonywania wyboru. Ale…

– Ale? – powtórzył Sonis, częstując gościa

nektarem.

– Ale próbujemy ich zdemaskować – dokończył

Holmezjusz. Opróżniwszy kielich, mówił dalej: – Bo
usiłujemy wytłumaczyć NIEZROZUMIAŁE ingerencją
z ZEWNĄTRZ.

Bo

próbujemy

obciążyć

odpowiedzialnością za potworne zbrodnie, za bezsensowne
cierpienia i nikomu niepotrzebną rozpacz, za ból, za
smutek, za brak logiki, za szaleństwa KOGOŚ INNEGO.

235

background image

– Na przykład? – wtrącił Sonis.

– Na przykład moce piekielne albo jakiekolwiek

inne moce spoza Ziemi. Przecież człowiek normalny nie
może wymordować milionów ludzi. Rozwój współczesnej
techniki przeistoczył prymitywne piekło w Laboratorium
Zła i Nienawiści. Antyświat, antyczłowiek pragnie
zniszczyć wszelkie Pozytywy, bo toleruje jedynie Negatyw,
bo sam jest absolutnym Negatywem i produkuje masowo
zło we wszelkiej postaci.

– A zatem jakie wysnuwasz wnioski? – zapytał

gospodarz spoglądając dyskretnie na zegarek.

– Najłatwiej zrzucać winą na INNYCH.

– Jednak ONI są wśród nas – upierał się Sonis. –

Albo kiedyś byli, albo ingerują od czasu do czasu.

– Mogą więc sprowadzać natchnienie, przyspieszać

rozkwit cywilizacji, ułatwiać życie, wskazywać Drogę,
dopomagać, współtworzyć i walczyć ze zwyczajną
słabością. By osiągnąć swoje egoistyczne czy altruistyczne
cele, wcielają się w ludzi nadzwyczajnych, ale nie
rezygnują z oddziaływania na przeciętnych.

Krótko mówiąc, każdy człowiek może stać się ich

przedstawicielem, albo tylko najwybitniejsze jednostki.
A może to tylko gra wyobraźni?

– Gra wyobraźni – powtórzył Sonis. – O ile wiem,

istnieje hipoteza, że cokolwiek wyobrażamy sobie, istnieje
w rzeczywistości.

– W jakiej rzeczywistości? – Holmezjusz odsunął

talerz z winogronami. – W twojej, w mojej, w ludzkiej,
w rzeczywistości innych, sąsiednich układów słonecznych?
Niegdyś palono na stosie czarownice, jakoby nawiedzane
przez diabła, ginęli wielcy uczeni, bo wyprzedzali swoją
epokę. O kontakty z siłami nieczystymi czy

236

background image

nadprzyrodzonymi posądzano magów, taumaturgów,
wizjonerów, uzdrowicieli.

– Konkludując?

– Śladów domniemanej obecności INNYCH pełno,

jak na plaży po upalnym dniu. Przypływ morza zatrze
wszystkie. Część informacji pozostaje w pamięci,
w świadomości, lecz ciągle przybywają nowe, świeże
ślady. Jak dotąd prowadzą do nikąd.

Rozbłysły reflektory. Rozpoczął się akt drugi. Scena

wyobrażała teraz wnętrze pracowni naukowej, uczeni
prowadzili badania, potem defilowali aktorzy
w kostiumach kwiatów i zwierząt. Ekspert komentował:

– ONI mogą być wirusami, owadami, rybami,

delfinami, ptakami, kotami i wszelkimi zwierzętami,
począwszy od dinozaurów. Nie wolno zapominać
o bajecznych potworach, o sfinksach, gryfach, centaurach;
cyklopach. Potwory i widziadła, poczciwe i okrutne,
zabawne i wzbudzające grozę, niejednokrotnie odwiedzały
Ziemię… w fantastycznych opowieściach i legendach.

Na scenie zjawił się aktor w barwnym kostiumie

smoka.

– Otóż to – ucieszył się ekspert. – Smok! O samych

smokach można napisać grubą księgę. Majowie czcili
Kukulkana, Węża Pierzastego. Aztekowie Quetzalcoatla,
który według ich wierzeń stanowił połączenie dwóch
pierwiastków, boskiego i ludzkiego. Od Węża Pierzastego,
fruwającego smoka – do bóstwa jeden krok.

– Od mrówek do smoków – wymruczał Sonis. –

Prawdziwa menażeria.

Zwierzęta skryły się za kulisami, by ustąpić miejsca

stworom fantastycznym. Przez scenę defilowali teraz
Marsjanie – zielone ludziki z czółkami, kangury, węże,

237

background image

olbrzymie pszczoły, pająki, ośmiornice z ludzkimi
głowami.

– Prawdziwy karnawał – Holmezjusz oklaskiwał

najoryginalniejsze kostiumy. – Brawo! – wołał. –
Cudowne! Kapitalne! Fantastyczne! Co za maszkary!

Sonis obserwował przyjaciela i powtarzał pytanie:

– Czy wśród tych tłumów odnajdziesz prawdę?

Ekspert uśmiechał się w odpowiedzi, nie odrywając

oczu od barwnego widowiska. Podczas drugiej przerwy
Sonis zaprosił do loży autora fantastycznego
przedstawienia.

– Samsara trzeci akt nazwał „UCZTĄ BOGÓW

I LUDZI” – powiedział gospodarz.

– Będziemy zatem ucztować – rzekł Holmezjusz.

Zanim zapłonęły światła na scenie, rozległa się

organowa muzyka. Melodia płynęła z oddali, wypełniała
przestrzeń nad amfiteatrem. Po kilku minutach elektronowe
organy ucichły. Dały się słyszeć piszczałki i bębny,
błysnęła sztuczna błyskawica, zadudnił grzmot. Zaszumiał
wiatr w liściach niewidzialnych drzew. Zakwiliły ptaki.
Przy dźwiękach fanfar bogowie zasiadali do uczty.

– W starożytnym Sumerze – komentował Samsara –

kojarzono bogów z gwiazdozbiorami i gwiazdami.
Gwiazda i bóg w piśmie sumeryjskim oznacza to samo.
Oto główne bóstwa zasiadają przy stole: bóg nieba – An,
bóg ziemi – Enlil i bóg wody – Ea.

– Kim jest ten człowiek, którego wprowadził Ea? –

zapytał Sonis.

– Człowiek sprawiedliwy, Ziusundra, który na

okręcie zbudowanym według wskazań boga wody przeżył
sumeryjski potop. – Samsara umilkł, na scenie pojawili się
nowi bogowie.

238

background image

– Babilońscy władcy nieba – informował autor –

bogowie słońca i księżyca: Szamasz i Sin, bogini Isztar,
uosobienie planety Wenus, Marduk czyli planeta Jowisz,
Saturna wyobraża bóg Ninurt, Merkurego – Borsippie.
Teraz zajmują trony bogowie asyryjscy z bogiem
najpotężniejszym – Assurem.

Zmiana melodii i świateł zapowiadała nadejście

nowych bogów. Samsara mówił:

– Chińskie bóstwa niebieskie są równoznaczne

z terminem „wielkie niebo”. W okresie Szang-In król był
„synem nieba”, „reprezentującym boga – niebo na Ziemi.

Ponowna zmiana melodii.

– Bogowie egipscy – Samsara uśmiechnął się

wyraźnie zażenowany – wybaczcie – przepraszał. –
Mógłbym z powodzeniem darować sobie te komentarze.

– Rozpoznałem Amona i innych bogów przemówił

ekspert. – Chętnie jednak słucham twoich informacji.
Jesteśmy świadkami gigantycznej uczty. Nietrudno
odgadnąć, że zobaczymy wkrótce bogów greckich
i rzymskich, bóstwa z dalekich Indii.

– Również bogów azteckich – uzupełnił Samsara –

posłuchajcie pięknej legendy. Opowie ją narrator,
występujący w roli gospodarza uczty, człowieka Trzech
Czasów: Przeszłości, Teraźniejszości i Przyszłości.

Przyćmiono światła, kapłani zapalili ognie ofiarne,

narrator recytował:

„Bądźcie pozdrowieni, bogowie świata i ludzi:

TEZCATLIPOCA Czerwony, Czarny, Biały i Niebieski”.

Chór odpowiedział:

„Niech będą pozdrowieni”.

Narrator kontynuował:

– Zachodem włada planeta Wenus, Wschodem

239

background image

Mixcoatla – bóg gwiazd. Południem – bóg urodzaju
Macuihcochit i bóg wiosny Xipe, Północą mroczną
i koszmarną rządzi pan śmierci, imieniem Mictlantecuhtli.

Gospodarz uczty podniósł głos:

– Czy wiecie, kim był wszechpotężny Tezcatlipoca?

To bóg ciemności okresu Czterech Jaguarów, opiekun
czarowników i czarnej magii. Czcili go ludzie olbrzymy.

Na scenę wbiegli dwaj tancerze w barwnych

strojach azteckich wojowników. Narrator mówił:

– Z bogiem ciemności walczy Wąż Skrzydlaty.

Walczy i zwycięża. Pokonany bóg spadł z nieba do wody
i przeobraził się w jaguara, który pożerał ludzi. Potem
nastała epoka Czterech Wiatrów, na niebie rozbłysło nowe,
wspaniałe słońce. Bóg ciemności znowu walczył z bogiem
jasności, walka ta wyzwoliła złe żywioły, huragany i burze.
Większość ludzi zginęła, pozostałych rozgniewane niebo
przemieniło w małpy. Bóg ciemności i deszczu triumfował.
I rozpoczęła się trzecia epoka, Czterech Deszczów.
Pokonany bóg – Skrzydlaty Wąż, na nowo podjął walkę,
w czasie której spadł na ziemię deszcz ognisty. I znowu
ginęli ludzie, a niektórzy przemienili się w ptaki. Nadeszła
czwarta epoka – Czterech Wód. Bóg ciemności wywołał
potop, ludzie potonęli, inni ulegli nowej metamorfozie.
Chroniąc życie upodobnili się do ryb. Quetzalcoatl osuszył
ziemię, przywrócił jasność. W słońcu powstało nowe
pokolenie szczęśliwych.

Narrator pokłonił się bogom i odszedł.

– Finał – szepnął autor widowiska.

Pogasły wszystkie światła. Panteon bogów

przysłoniła błękitna zasłona, ciemniejąca z każdą chwilą aż
do głębokiej czerni Kosmosu. Wokół gwiazd krążyły
planety, po Mlecznej Drodze przesuwały się obłoki materii

240

background image

międzygwiazdowej, z wirujących mgławic powstały nowe
światła. Wszechświat pulsował życiem. Nagle czarna
kurtyna pomknęła w górę, bogowie zstąpili z wysokości
kosmicznych, zmieszali się z ludźmi. Nie sposób już teraz
rozpoznać kto człowiek, a kto bóstwo.

Ulice wypełnił tłum przechodniów.

– I co o tym myślisz? – Sonis zwrócił się do

eksperta.

– Jak z tego bezkresnego oceanu wyłowić prawdę

o NICH? Jak odpowiedzieć na pytanie gdzie ukryli się?
Pod jaką postacią? W czyjej występują roli? Co
reprezentują? Czy jasność, czy ciemność? Czy jedno
i drugie? Czy toczą walkę w nas, czy poza nami? Czy
uczestniczymy w tej bitwie? Czy możemy wpłynąć na jej
przebieg? To widowisko – mówił Holmezjusz – ta opera
fantastyczna, ten pokaz zwierząt, ludzi, bogów i Kosmosu
nasuwa konkluzję: ONI mogą istnieć wszędzie, jeśli więc
są wszechobecni, wystarczy wyciągnąć rękę, by ich złapać
– co powiedziawszy, ekspert ujął pod ramię autora
spektaklu, Samsarę. – Przyznaj się, ty jesteś NIMI. – Na co
młody człowiek odpowiedział z uśmiechem:

– Nie, ty jesteś NIMI, bo ONI są tobą.

Sonis napełnił nektarem trzy kielichy.

– Ja jestem NIKIM – oświadczył – bo ONI nie

istnieją. Sami decydujemy o swoim życiu, dlatego jesteśmy
jak bogowie i jak ludzie. Proponuję wznieść toast za
zdrowie Holmezjusza.

– Przecież nie rozwiązałem zagadki?

– I dlatego wznoszę toast za twoje zdrowie i twoją

pierwszą porażkę, która jest jednocześnie zwycięstwem.

– To nielogiczne – stwierdził ekspert.

– Możemy od czasu do czasu, ot, tak dla

241

background image

wytchnienia pozwolić sobie na brak logiki – zakończył
Sonis.

Wylądowali na bezkresnej płaszczyźnie. Dowódca

ekspedycji oznajmił:

– Oto kres naszej ośmioletniej podróży. Dotarliśmy

szczęśliwie do Ziemi. Tak nazywa się ta planeta. Żyją tutaj
Rozumni. Sądzę, że te istoty są podobne do nas.
Prawdopodobnie reprezentujemy dwie niemal identyczne
cywilizacje.

Stali w zwartej grupie na czerwonej płycie przed

gwiazdolotem, oczekując na gospodarzy.

Nagle usłyszeli potężniejący szum i runął na nich

olbrzymi, kulisty, śnieżnobiały pocisk. Nikt nie zdołał się
uratować.

Sławny tenisista Roden podniósł z kortu statek

kosmiczny wielkości małego palca.

– Zabawka na korcie?! – zawołał oburzony. – Nic

dziwnego, że serwowana piłka zmieniła w ostatniej chwili
kierunek. Zamiast w kort uderzyła w samolocik czy coś
w tym rodzaju.

Gospodarz Strefy Południowej powiedział do

Holmezjusza:

– To byli przedstawiciele Mądrzejszych od nas.

Godny pożałowania wypadek. Nie przewidziano, że
wylądują na korcie tenisowym.

– Przerywając drugą rundę turnieju tenisowego

Pięciu Kontynentów. – Ekspert posmutniał. – Gdy mistrz
świata, Roden dowiedział się, kogo niechcący unicestwił,
zemdlał. Długo nie mogli go docucić. Jak sądzisz, czy
wznowią turniej?

242

background image

Sonis milczał. Przywieziono przed chwilą

w szklanym pojemniku piłkę tenisową – corpus delicti
mimowolnej zbrodni.

– Czy będzie wystawiona na pokaz publiczny? –

zapytał Holmezjusz.

– Co za pomysł? – oburzył się gospodarz Południa.

– Schowam ją do kasy pancernej na samym dnie skarbca.

– A potem powiesz do mnie: „Szukaj! Szukaj! Za

wszelką cenę musimy zdemaskować przedstawicieli innej
cywilizacji. Nie wolno bagatelizować niebezpieczeństwa.
ONI są groźni i nieobliczalni. Szukaj! Szukaj!”

– Odchodzisz?

– Wracam do moich kwiatów – odparł ekspert –

wyhodowałem nowy gatunek storczyków. Są bardzo
wrażliwe. Nie znoszą głosów ludzkich, purpurowe płatki
bledną i więdną. Dobrze natomiast znoszą dyskretną
muzykę. Zasypiają przy kołysance.

Śmiech Holmezjusza spłoszył wróble. Poderwały się

do krótkotrwałego lotu. Z gałęzi klonu obserwowały
uważnie eksperta, który kroczył wolno aleją miejskiego
parku. Nieco przygarbiona sylwetka malała zgodnie
z prawami perspektywy, aż zniknęła między krzewami
magnolii.

Sławny tenisista Roden przegrał z o wiele słabszym

Gomezem. Mecz trwał cztery godziny – Wszystkie moje
serwy były słabe – usprawiedliwiał się były mistrz świata –
ani jednego „asa”. Prześladują mnie natrętne myśli.

– Jakie? – zapytał reporter.

– Że znowu zbombarduję gwiazdolot.

243

background image

Fantastyczny świat


– Świat jest cudowny – stwierdził autorytatywnie

Jan Paweł Kierrot i nieco pobladł. – Świat jest wspaniały –
powiedział głośniej i poczerwieniał. – Świat jest
fantastyczny – stwierdził ponownie, blednąc. -

Kocham cały świat – wyznał i zarumienił się. –

Uwielbiam! – zawołał. – Chciałbym objąć go i przytulić do
serca.

– Cały świat? – zdziwił się uczeń Jana Pawła

Kierrota.

– Calutki, od bieguna do bieguna.

– Mistrzu – rzekł coraz bardziej zdziwiony uczeń. –

To przecież niemożliwe. Człowiek z trudem obejmuje
stuletnie drzewo, niełatwo objąć dziewczynę, gdy pulchna
i nadmiernie zaokrąglona, a co tu dopiero mówić o całym
świecie?

– Biada tym, którzy nie pojmują przenośni.

– Kiedyś powiedziałeś, mistrzu: „Biada tym, którzy

we wszystkim doszukują się przenośni i ciągle czytają
między wierszami, przeinaczając sens oczywisty według
własnego widzimisię”.

– Jedno nie przeczy drugiemu. I jedno, i drugie

trzeba rozumieć. Gdy powiem: „płonę ze wstydu”, nie
wzywaj straży pożarnej, gdy natomiast przeczytasz zdanie:
„Teodor to wyjątkowy niedołęga”, nie bierz tego do siebie,

244

background image

bo wielu Teodorów żyje na tej planecie Czy wyrażam się
w sposób zrozumiały?

– Lecz kiedy Teodor czyta, że Teodor to niedołęga,

sądzi, że o nim mowa.

– Nic gorszego przymierzać wszystko do siebie,

mierzyć innych własną miarą. Nie ty jeden egzystujesz na
Ziemi. Gdy opiewam wdzięk i urok pięknej kobiety, nawet
najbrzydsze zaczepiają mnie na ulicy, mówiąc: „Chociaż
nie nazwałeś bohaterki swego poematu po imieniu,
odgadłam bez trudu, że to o mnie mowa”. Bywa, że
wyśmieję w satyrycznym wierszu słabostki koniuszego
króla Ludwika, tracę najlepszych przyjaciół wśród
hodowców koni, stajennych, dżokejów, a także wśród
Ludwików i monarchistów. Natomiast poklepują mnie po
plecach bonapartyści, a wrogowie Ludwików i przeciwnicy
koni zapraszają do swoich domów, częstując obfitymi
obiadami. Wznoszą wówczas toasty za mój rozum, talent
i dowcip godny najwyższego uznania.

– A kogo w rzeczywistości miałeś na myśli, pisząc

o słabostkach koniuszego króla Ludwika?

– Koniuszego króla Ludwika – odparł Jan Paweł

Kierrot, wywołując ogólną wesołość.

– Ten śmiech – przemówił, uciszywszy

rozbawionych uczniów – ten śmiech jak najgorzej o was
świadczy, bo chociaż mówiłem serio o koniuszym, wy
sądzicie, że żartowałem. Świat naprawdę jest cudowny.

Nowy wybuch śmiechu sprawił, że Jan Paweł

Kierrot podniósł się, odsunął taboret, który uczniowie
ustawili w chłodnym cieniu pod rozłożystym jesionem
i oświadczył zatroskany:

– Ja głęboko w to wierzę, świat jest cudowny,

wspaniały, fantastyczny. Uszanujcie moją wiarę, więcej –

245

background image

moje święte przekonanie, tak jak ja szanuję, mimo
wszystko, wasze poczucie humoru. Jego źródłem jest
skłonność do uproszczeń i uogólnień. A inklinacja do
komplikowania najprostszych problemów stanowi często
przejaw nadmiernej powagi.

– Używasz często słowo „często” – stwierdził jeden

z siedemnastu uczniów, bo tylu właśnie rozsiadło się na
trawie pod jesionem – a niekiedy słowa „niekiedy”, „od
czasu do czasu”.

– Słusznie – odrzekł Jan Paweł Kierrot – słowa

„zawsze”, „nigdy” i „na pewno” są bardzo niebezpieczne.
A teraz proponuję spacer.

Od czasu do czasu warto rozprostować nogi.

– Jaki wybierzesz kierunek? – zapytał uczeń, który

dotąd nie zadawał żadnych pytań.

– Chodźmy po prostu przed siebie, aż dojdziemy do

skraju tej puszczy.

Jan Paweł Kierrot szedł pierwszy, za nim gromada

uczniów. Słońce wędrowało po niebie, i tak razem podążali
w tym samym kierunku, ku zachodowi. Doszli wreszcie do
miejsca, gdzie nie było ani jednego drzewa, tylko trawa
i margarytki. Skończył się las, ucichł świergot ptaków.
Bezszelestnie przelatywały jasnożółte motyle, zwane
paziem-żeglarzem. Uczeń, który najczęściej zadawał nie
zawsze najmądrzejsze pytania, rozejrzał się uważnie
dookoła, potem pochylił się i patrząc w dół, jakby
spoglądał z wielkiej wysokości, zawołał:

– Tam przepaść!

– Co ty wygadujesz? – uczeń, który zadawał pytania

od czasu do czasu, podszedł do krawędzi trawnika
i gwałtownie cofnął się. – Nic nie rozumiem – wybełkotał.
– Ten las, te łąki unoszą się wysoko nad Ziemią. Pod nami

246

background image

wioski, rzeki, pola uprawne i stada owiec. Takie
malusieńkie – podsunął pod nos mistrza brudny palec. –
Jak paznokieć. Boję się – wymamrotał. – Bardzo…

Jan Paweł Kierrot położył się na trawie i wolno,

wolniusieńko przyczołgał się do krawędzi.

– A! – jęknął wytrzeszczając oczy. – Cud

prawdziwy! Ten las, te drzewa, łąka szybują niczym
zaczarowany „latający dywan” nad chmurami.

– Przecież ty, mistrzu, nie wierzysz w cuda –

odezwał się najinteligentniejszy z uczniów – czy mamy do
czynienia z metaforą czy z „niewiadomoczym”?

– Spróbujmy rzecz rozważyć spokojnie – wystękał

mistrz. Leżał na brzuchu, co utrudniało rytmiczne
oddychanie. Słyszał, jak trawa rośnie, bo zielone źdźbła
łaskotały go w uszy, ale jego słowa docierały do uczniów
zniekształcone.

– O jakiej mówisz wojnie? – zapytał przygłuchy

uczeń, który najczęściej zadawał najgłupsze pytania.

– Widzę wioskę – informował Jan Paweł – widzę

ludzi, którzy tańczą dookoła czegoś, czego nie umiem
rozpoznać, bo dym ogniska przysłania obraz.

– Oni tańczą dookoła człowieka przywiązanego do

pala – do krawędzi przyczołgał się uczeń najlepiej
rozwinięty fizycznie. Miał orli wzrok i mięśnie gladiatora.
– Pod palem rozpalono ognisko.

– Pora wieczerzy – przypomniał wiecznie głodny

uczeń. – Słońce za chwilę zniknie za horyzontem.

– To zamierzchła przeszłość – komentował mistrz. –

Od dawien dawna ludzie nie przywiązują do pali innych
ludzi. Bo i po co?

– Ten człowiek przywiązany do pala to pacjent,

dookoła niego tańczą szamani. On ma słabe nogi, bardzo

247

background image

słabe, nie może stać, dlatego go przywiązali – tłumaczył
uczeń średnio inteligentny. – Ten człowiek cierpi na
zimnicę, dlatego rozpalili ognisko, by go rozgrzać. Tańczą
i śpiewają, bo pragną rozweselić swego brata. Świat jest
cudowny.

– Oglądamy metaforę – oznajmił uczeń bardziej

inteligentny. – Kosmos niekiedy przemawia do nas
metaforami. Człowiek ciągle jeszcze jest przywiązany do
Ziemi i chociaż płonie przed nim ogień, światło wiedzy, nie
rozumie sensu własnego istnienia. Krąg tancerzy to symbol
ludzi krążących wokół niego, symbol toczącego się życia.
Ogień przepali sznury, uwolni człowieka… Nie –
zreflektował się uczeń – ogień go przypiecze. Wtedy
odczuje rozkosz swego trwania. Ból przywróci mu
przytomność i razem z innymi pocznie tańczyć.

Życie to wieczny ruch, krążenie dookoła czegoś.

– Nonsens! – zawołał uczeń najinteligentniejszy. –

Oni tańczą dookoła jeńca. Dwa plemiona walczyły ze sobą.
Ten przy palu to wódz pokonanych.

– Raczej misjonarz – odezwał się uczeń-mistyk –

widzę aureolę męczeństwa nad jego głową.

Z krzaków otaczających polanę wyskoczyło kilku

ludzi. Dźwigali kamerę filmową, reflektory i reżysera,
który zemdlał w czasie pracy.

– Wody, wody! – wrzeszczał asystent. – Co za

piekielny upał!

Las unoszący się nad Ziemią zasłonił słońce, począł

padać drobny deszcz. Inspicjent uwolnił aktora
przywiązanego do pala. Statyści w roli wojowników zgasili
ognisko i zniknęli w drzwiach baru na kółkach.

Jan Paweł Kierrot powiedział do uczniów:

– Oto do czego prowadzi metaforyzowanie.

248

background image

Ustawicie dziesięciu ludzi wokół sześcianu

w sześciu kolorach i każdy będzie widział inaczej to samo.
Jasne?

– Do pewnego stopnia – odparł uczeń-filozof. –

Proszę nam wytłumaczyć, jakim cudem ten las oderwał się
od Ziemi i szybuje nad górami niczym zaczarowany
kobierzec. Jak to sobie wytłumaczyć? Jeśli nie mamy do
czynienia z metaforą, to z czym?

– Z oczywistym faktem – odrzekł mistrz. – Ten las

istnieje tak, jak my istniejemy.

– Fruwający las, kilka hektarów latającego lasu, nie

licząc polanek i łąki? – dziwili się uczniowie.

– Wielkość lasu nie ma żadnego znaczenia –

zapewnił Jan Paweł – czy jedno fruwające drzewo jest
mniejszym absurdem od stu latających drzew?

– Czy ten las opada czasem na Ziemię?

– Naturalnie – Jan Paweł Kierrot nie miał

wątpliwości. – Drzewa wracają do swoich korzeni.
Wcześniej czy później wracają, daję słowo. Ach! – mistrz
podniósł głowę. Białe chmury sunęły po niebie. – Świat
jest rzeczywiście fantastyczny!

249


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ostrze nie z tej planety skąd wzięło się w starożytnym Egipcie
KIEDY PLANETA NIE JEST PLANETĄ-SĄD NAD PLUTONEM, NAUKA, WIEDZA
Nie z tej ziemi Opowiadania z dreszczykiem (PDF + ePUB), Nie z tej ziemi Opowiadania z dreszczykie
Antologia SF Nie z tej ziemi Opowiadania z dreszczykiem
Chruszczewski Czeslaw Fenomen kosmosu (rtf)
Chruszczewski Czeslaw Fenomen Kosmosu
Opowiadania nie z tej wyspy
Chruszczewski Czeslaw Powtorne stworzenie swiata
Opowiadania nie z tej wyspy
Zwierzeta nie z tej ziemi
Słowa nie z tej ziemi
Jakim człowiekiem jest osoba mówiąca w wierszu Czesława Janczarskiego Nie mijam
Mowat, Farley Kundel nie z tej ziemi – 1968 (zorg)
Chruszczewski Czesław Tunel

więcej podobnych podstron