Roxanne St. Claire
Noc na plaży
Tytuły oryginałów: The Soldier's Seduction,
The Sins of His Past
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Raz tylko zdarzyło się Deuce'owi Monroe, że oniemiał. Było to wtedy, gdy poznał Yaza. Potrząsał ręką
tego idola i próbował coś powiedzieć, lecz w obecności Carla Yastrzemskiego nic nie mógł wykrztusić.
No a teraz znów go zatkało. Stał w ciepłym, kwietniowym słońcu przy głównym deptaku w
Rockingham, w Massachusetts, gapiąc się na budynek, który kiedyś był mu tak bliski jak kopce
rodzinnych pól, stał i tylko kręcił głową. Gdzie się podział „Bar Monroe'a"? Jeszcze raz popatrzył na
szyld. Owszem, było tam napisane „monroe", ale z małej litery i na tle jakiegoś laptopa oraz filiżanki z
kawą. A przy tym budynek jakby spuchł. Przybyły mu wykuszowe okna, wystające na chodnik, a
skromne deseczki oszalowania zostały zastąpione grubą ceramiczną licówką, w dodatku porośniętą
bluszczem. Chyba tylko stare mahoniowe drzwi się nie zmieniły. Deuce nacisnął mosiężną klamkę i
wszedł do środka. Wszedł i zaraz zaklął pod nosem. Bo gdzie się podziało dawne wyposażenie lokalu?
Nie było go, za to dookoła widać było komputery, jakieś nowoczesne stoliki i kanapy. Okropność. I to
ma być teraz „Bar Monroe'a"? Ten cyber-salon...? W dodatku wszędzie pachniało kawą. Kawą! Tu,
gdzie nigdy przedtem nie podawano kawy. Ojciec serwował gościom różne napoje, piwo z beczki,
rum, whisky, tequilę, ale nie kawę.
-Dzień dobry panu, czym mogę służyć? -w drzwiach zaplecza pojawiła się hostessa. -Zapraszam do
komputerów - uśmiechnęła się.
Deuce zamrugał oczami. Wolałby szkocką z lodem, niż te cholerne komputery. Odchrząknął.
-Czy jest może Seamus Monroe? –zapytał odruchowo, bo raczej nie mógł spodziewać się ojca we
wtorek rano w lokalu.
-Niestety -dziewczyna pokręciła głową. -A co, handluje pan może oprogramowaniem?
Wzruszył ramionami i rozejrzał się. Na ścianach oczywiście nie było dawnych obrazków, a tam, gdzie
kiedyś wisiał plakat z jego ulubioną drużyną Nevada Snake Eyes (i do której aspirował), teraz widniał
zimny fotogram z górami pokrytymi śniegiem.
-Mógłbym dostać telefon pana Monroe'a? -spojrzał na kelnerkę. -Najlepiej komórkę.
- Telefon? -zawahała się. -Nie wiem, czy mi wolno... Musiałabym zapytać szefową. Mam ją zawołać?
Szefową. A więc lokal prowadzi teraz kobieta. Ciekawe pomysły ma ten ojciec. Deuce poczuł się ni
stąd, ni zowąd rozbawiony. Rozbawiony i... odprężony. No i bardzo dobrze, że się odprężył...
Potrzebował czegoś takiego jak najwięcej po tym głupim wypadku, po którym niedawno musiał
porzucić sport. No a tę tutaj „modernizację" jakoś się jeszcze odkręci... Wszystko w swoim czasie!
-Dobra, niech ją pani zawoła -zgodził się.
Dziewczyna wykonała gest w stronę dzbanka z kawą, stojącego na kontuarze.
-To ja idę po panią Locke, a pan niech się tymczasem poczęstuje. ,
-Locke?
Coś nareszcie wydało się Deuce'owi znajome, od momentu, gdy tu przybył. Znał przecież Locke'ów z
całej okolicy! Być może znał ich wszystkich. Ba, zupełnie niedawno jeden z rodu, Jackson Locke,
kolega jeszcze ze szkoły średniej, przysłał Deuce'owi maila z wyrazami współczucia, zaraz po tym gdy
rozeszła się wieść, że Monroe, trzydziestotrzyletnia gwiazda bejsbolu, musi zakończyć karierę. Jack od
dawna mieszkał zresztą z rodzicami na Florydzie, już nie w Rockingham. Z rodziną i ze swą piękną
siostrą Kendrą. Deuce z wysiłkiem przełknął, gdy przypomniał sobie Kendrę. Widział ją ostatnio z
dziesięć lat temu, podczas tygodnia, jaki spędzał w Rockingham, wtedy gdy umarła mu mama.
Szkoda, że od tamtego czasu nie odezwał się już do Kendry. Naprawdę szkoda. Ale właściwie co by to
dało, gdyby jej szukał? Wiadomo było, że zamierzała studiować na Harvardzie. A skoro pojechała
właśnie tam, to ich drogi musiały się rozejść. Bo co może mieć wspólnego elitarny Harvard i
zawodowy bejsbol? Raczej niewiele albo nic. A więc ta jakaś pani Locke tutaj z pewnością nie jest
Kendrą, uznał Deuce. Jakim cudem absolwentka elitarnej uczelni miałaby wylądować jako szefowa
prowincjonalnego baru? Przysiadł na jednej z kanapek i zapatrzył się ,w rząd komputerów, w
większości wygaszonych.
-Przepraszam, pan chciał ze mną rozmawiać?
Uniósł głowę zaskoczony i napotkał niebieskie spojrzenie migdałowo wykrojonych oczu.
-Deuce! -kobieta cofnęła się o pół kroku. Wstał ze swej kanapki. Czy to możliwe, że spał wtedy z tak
pięknym okazem żeńskim? Wówczas co prawda dopiero się rozwijała... Lecz jak wspaniale się
rozwinęła! Co za twarz, jakie usta i jaka blond fryzura, jaka figura! Ależ ze mnie dureń, pomyślał.
Dureń, że milczałem przez te wszystkie lata, że nie odezwałem się do niej.
-Kendra... - uśmiechnął się niepewnie.
Ona zaróżowiła się.
-Witaj w Rockingham. Ale co ty tu właściwie robisz?
-Co? –wzruszył ramionami. -Wróciłem do domu.
Uniosła brwi, jakby niedowierzając.
-Naprawdę –skinął głową. - Słuchaj Kendra, nie wiesz czasem, gdzie się podziewa mój ojciec?
Odgarnęła włosy z czoła.
-Pewnie jest jak zwykle u Diany Lynn.
-U Diany Lynn? Po co u diabła?
-Ona się nim... zajmuje? Kendra uśmiechnęła się.
-Zajmuje?
-No tak, w pewnym sensie. Jest teraz jego narzeczoną.
-Jego czym?! -Deuce skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę.
-Chyba słyszysz, narzeczoną. -Zaplotła ramiona, niby dla podkreślenia, że dystansuje się wobec tej
sprawy.
- Twój ojciec mieszka z nią, a w tej chwili, o ile wiem, pakują się oboje przed wielką podróżą. Jeśli
chcesz go złapać, lepiej się pośpiesz.
Deuce'a nie było w domu ładnych parę lat, to prawda. Ale czy ojciec mógłby go nie zawiadomić o
swych... zaręczynach?
-A gdzie teraz mieszka ta... Diana Lynn? Wykonała nieokreślony ruch ręką.
-Za miastem. W dworku Swainów. Zmarszczył brwi.
-W tej ruderze koło plaży?
-Nie taka to znów rudera. Diana odbudowała dworek.
Kendra sięgnęła po lokalny folder leżący na kontuarze.
-Zobacz -wskazała palcem. - Tak to teraz mniej więcej wygląda.
Przyjrzał się. Sprytna baba z tej Lynn, pomyślał. To dlatego przystawia się do jego ojca: ciągnie z niego
pieniądze i buduje.
-No popatrz, co potrafi była bufetowa –oddał folder. -Ma ona swój pomyślunek... A propos bufetu -
pokazał głową. -Zdaje się, że ten tutaj kontuar to jedyna pozostałość dawnego baru?
Kendra poruszyła brwiami.
-Niby tak. Właściwie nie pasuje do nowego wnętrza, ale na razie go nie wyrzucamy.
Uderzyło go lekceważenie w jej głosie. I to jakieś „my", na które się powołała. Co za „my"?
-Nie lubisz starych rzeczy? -spytał. I od razu przypomniało mu się, że na czereśniowym blacie tego
bufetu nieraz próbował swego scyzoryka, jako chłopiec. Pewnie to teraz zaszpachlowali, rzucił okiem.
-Lubię stare rzeczy, ale też lubię, czy wolę, gdy na siebie zarabiają -odrzekła z powagą.
-To dziwne - uśmiechnął się. -Zwykle w barze, bar najlepiej zarabia na bar.
Też się uśmiechnęła.
-Ładna gra słów -przyznała. -Jednak czasy się zmieniają. W kafejce internetowej taki mebel jest
nieprzydatny.
Pokręcił głową i westchnął.
-A właściwie od kiedy „Bar Monroe'a" stał się tą... kafejką internetową?
-Od kiedy go kupiłam.
Po raz drugi tego dnia oniemiał. Wpatrywał się w Kendrę nieruchomym wzrokiem, nie umiejąc
znaleźć żadnego słowa.
-Od kiedy co? -wykrztusił wreszcie.
Kendra przymrużyła oczy. Zdała sobie sprawę, że on naprawdę o niczym, co tu zaszło, nie wie. Widać
stary Monroe i syn od dawna się nie kontaktują.
-Kupiłam ten bar nie tak dawno... -zaczęła. -No, powiedzmy, że kupiłam połowę, bo twój tata wciąż
ma pięćdziesiąt procent udziałów. -(Nie sprecyzowała, że dokładnie pięćdziesiąt jeden procent.)
-Aha -powoli pokiwał głową, trąc palcami niedogolony policzek. -Aha -powtórzył.
Znów przymrużyła oczy. Spodobał jej się ten niedogolony policzek. Dotarło do niej, że pamięta ten
policzek, taki sam policzek sprzed lat, kiedy całowali się z Deuceem. i nie tylko całowali.
-No właśnie -odwróciła wzrok, sięgając ponownie po folder, aby czymś zająć ręce, nagle zakłopotana.
- Mamy dwudziesty pierwszy wiek -zerknęła. -Uwierz, Deuce. I postaraj się polubić tę kafejkę, zaloguj
się w niej.
Skrzywił się.
-Zalogować? Daj spokój, Kendra. -Zrobił mały krok w tył i zaczął taksować jej postać swymi ciemnymi,
błyszczącymi oczami.
Zrobiło jej się pod tym spojrzeniem dziwnie nieswojo; przeleciał ją prąd, jakby oblizała dwa palce i
włożyła je do najbliższego kontaktu.
. Cóż, kiedyś bardzo lubiła tego pięknego mężczyznę, wiązała z nim jakieś nadzieje i nawet niejedną
łzę wylała z jego powodu. A teraz on znów patrzył na nią jak kiedyś, patrzył oceniająco i wyzywająco,
trochę kpiarsko, krótko mówiąc, po swojemu... Był najlepszym przyjacielem jej brata... Dlaczego przez
tyle lat się do niej nie odzywał? Czy pamiętał, że ani razu nie użyła słowa nie podczas ich wspólnej
namiętnej nocy? Że szeptała „kocham cię", gdy jej ciało miękło w jego objęciach, tuliło się i płonęło?
Stuknęły drzwi od zaplecza; pojawiła się Sophie, hostessa, trzymając w ręku szarą kopertę.
-Ten chłopak od Kinka podrzucił nam to przed chwilą -powiedziała.
Kendra była wdzięczna dziewczynie, że przerwała jej sam na sam z Deuce'em.
-Aha, nareszcie. I co, jest też dyskietka?
- Myślę, że jest -Sophie popukała palcem w kopertę.
Kendra przejęła przesyłkę. Czyli, że wszystko się zgadza. Seamus i Diana Lynn pojadą teraz do
Bostonu, potem do Nowego Jorku i do San Francisco, aby pozałatwiać kwestie finansowe
umożliwiające dokończenie przemiany „Baru Monroe'a" w najlepsze miejsce spotkań internautów i
artystów na całym Cape Cod. Ukoronowane zostaną dwa lata zabiegów wokół tej sprawy.
-Dzwonił też Seamus -odezwała się Sophie. -Chce obejrzeć oprogramowanie, zanim wyjedzie. Liczy na
to, że zaraz do niego wpadniesz.
Kendra zerknęła na Deuce'a. Przemknęła jej przez głowę niedobra myśl, że syn Monroe'a mógłby
pokrzyżować jej plany. Jeśli na przykład skończył karierę gwiazdy bejsbolu i zechce osiedlić się w
Rockingham, to cóż to oznacza...? Seamus może mu przekazać swoje udziały, swój pakiet
większościowy, ponieważ... ponieważ ojcowie dziwnie kochają synów marnotrawnych. Zaś takie
przybrane córki, jak ona, mało się liczą. Zacisnęła zęby i skrzyżowała ramiona. Dobrze, że
przynajmniej jej miłość do Deuce'a dawno wygasła. Nie daj Boże, żeby miała ponownie ulec słabości
kochania tego drania i żeby przez to miały przegrać jej ambicje.
-Jeśli chcesz, podrzucę cię do taty -powiedziała obojętnie i dziwiąc się własnemu opanowaniu. -Jest
okazja.
-Albo może ja cię podrzucę? -odpowiedział.
- Ty? Nie, dziękuję.
-Dlaczego nie? Myślisz, że straciłem prawo jazdy?
Oczywiście nawiązywał do swej głośnej kraksy, tej, o której trąbiły media i po której musiał odejść ze
sportu.
-No nie -wzruszyła ramionami. -Po prostu potrzebuję swobody ruchów i dlatego pojadę sama.
Przymrużył swoje czekoladowe oczy, a potem uśmiechnął się uwodzicielsko.
-Sama? Jak to, Kendra, nie jestem ci już ani trochę potrzebny? Nie stęskniłaś się za mną?
Przebiegły ją ciarki, ale zdołała zachować twarz.
-Otóż wyobraź sobie -uniosła podbródek - że mnóstwo ludzi w tym mieście zdołało jakoś przeboleć
twoje zniknięcie, i to dawno temu. Mnie się również to udało.
Nie obraził się na nią za tę manifestację. W odpowiedzi łagodnie się uśmiechnął.
-Daj spokój, Ken. Przestań się droczyć... Pozwól, że nas zawiozę. A potem cię odwiozę, jeśli zechcesz.
-Ale ty będziesz chciał dłużej pogadać z ojcem, dawnoście się nie widzieli...
- Dłużej? Wątpię. Mój stary nie jest gadatliwy, ja też nie.
- Tak myślisz? -rozejrzała się, niezdecydowana.
-Co się tak rozglądasz, chciałabyś coś stąd zabrać?
Zabrać? Westchnęła. Tak, zabrałaby ze sobą parę rzeczy. Przydałaby się na przykład jakaś opaska na
oczy, żeby nie musiała patrzeć w tę jego piękną twarz. I zdałoby się też pudło papierowych
chusteczek, by mogła w razie czego bezpiecznie zapłakać. Oczywiście nie powie mu o takich
głupstwach. Jak również nie wyjawi przyczyny, dla której przerwała kiedyś ledwie zaczęte studia na
Harvardzie... I o czym on na pewno nie wie.
Obróciła trzymaną w rękach kopertę.
-Potrzebujemy tylko tego -powiedziała. -Tu jest to, co najważniejsze.
No właśnie. Na tej dyskietce było to, co stanowiło klucz do wszystkiego i nie wolno jej było o tym nie
pamiętać.
-Co się powyrabiało z tym miasteczkiem -zagadnął Deuce, prowadząc swego wypożyczonego
Mustanga wzdłuż bulwaru High Castle. -Wszędzie jakieś nowobogackie dobudówki, apartamentowce,
handelek, reklamy.
Nie podobało mu się to nowe Rockingham. Natomiast nowa Kendra podobała mu się, jak najbardziej.
Wydawała się w pełni rozkwitu. Zgrabna, hoża, siedziała teraz w fotelu obok, w ciemnych okularach, z
łokciem wspartym na otwartym oknie, z włosami rozwiewanymi przez pęd jazdy.
-Co się powyrabiało? - błysnęła szkłami. -Najlepiej, jeśli zapytasz o to Dianę Lynn Turner.
-Dlaczego właśnie ją?
-Bo wyobraź sobie, że to ona... -wzruszyła ramionami. -Diana umiała odbudować nie tylko własny
dom przy plaży. Poruszyła całe miasto.
-Jak to? Sugerujesz, że wzięła się tu za biznes budowlany? Ona?
- Taka jest Ameryka -. Kendra skinęła głową. -Ludzie biorą się za różne rzeczy. Panna Lynn znalazła
dojście do stanowej Komisji Planowania, przekonała iluś inwestorów, a w końcu założyła własne
przedsiębiorstwo.
Wziął głębszy oddech.
-Niebywałe. I co, i teraz rozrabia w Rockingham.
Poruszyła brwiami.
-Nie rozrabia. Raczej pomaga. Bo po pierwsze -Ken-dra zagięła kciuk -po pierwsze zaczął się ruch
turystyczny na Cape Cod i Rockingham, dzięki inicjatywom Diany, staje się zauważalne... Po drugie -
zagięła kolejny palec - chodzi oczywiście o pieniądze. Kasa miasta od dawna była pustawa,
Rockingham się wyludniało, zamykaliśmy przedszkola, nie było funduszy nawet na naprawę
sygnalizacji świetlnej, załatanie dziur w jezdniach i opłacenie biura szeryfa.
Nim zagięła kolejny palec, Deuce zamknął dwa poprzednie w swojej garści.
-Rozumiem - uśmiechnął się. -Mówiąc krótko, macie tu postęp.
Puścił jej rękę i zmienił bieg. Puścił z żalem, takie miłe było dotknięcie jej dłoni.
-Czyli że pomyliłem się co do Diany Lynn -powiedział. -Nie jest to łowczyni bogatych mężów?
Zaśmiała się.
-Jasne, że nie! To na pewno nie ten typ.
Przez kilka minut jechali w milczeniu, mijając piękny fragment Beachline Road, z którego rozciągał się
widok na Cieśninę Nantucket, połyskującą granatowymi wodami. Tyle że brzeg oceanu nie był już
dziewiczy, jak kiedyś. Obrastały go urządzenia plażowe i cała pierzeja zabudowy, nawiązującej do
stylu Nowej Anglii. Deuce pokręcił głową.
-Diana Lynn Turner -zamruczał. –Wygląda na to, że naprawdę mocno wami rządzi.
Kendra uniosła brwi.
-Rządzi? Skąd ten wniosek? Gdybyś zechciał bywać od czasu do czasu u ojca, wiedziałbyś, kim jest
jego narzeczona.
Gwałtownie przyhamował pod światłami, których w tym miejscu, jako żywo, nigdy nie było.
-Co, oskarżasz mnie?
-Ja? -Pokręciła głową. -Ja cię o nic nie będę oskarżała.
Spojrzał w jej stronę. O nic? Nawet o to, że nigdy nie odezwał się do niej po tamtej gorącej nocy
sprzed lat? Nie bardzo chciał w to wierzyć.
-A jednak oskarżasz.
-Nic podobnego -zdjęła okulary. -Stwierdziłam tylko fakt. Nie widziałeś się z ojcem od bardzo, bardzo
długiego...
-Nieprawda –przerwał jej i ruszył, bo światła się zmieniły. -Może nie bywam w Rockingham, ale z
moim starym jednak spotykaliśmy się. On przyjeżdżał ileś razy na moje mecze, do Bostonu, czy nawet
do Vegas.
- Tak, tak -skrzywiła się ironicznie. -A ty ledwie miałeś wtedy czas, żeby zjeść z nim szybki lunch.
Westchnął. Nie oczekiwał od niej, że go zrozumie. Co ona może wiedzieć o trybie życia gwiazd
sportu? Jest się w wiecznym kołowrocie, trening, mecz, trening, spotkania z mediami, podróże,
kolejne mecze, treningi i tak dalej. Znów westchnął.
-A wiesz, że mam stały kontakt z twoim bratem? Z Jackiem?
-Z Jackiem? - głos Kendry powędrował w wysokie rejestry.
-Nigdy mi o tym nie mówił. A to dopiero!
-Zapracowany jest, może dlatego... To pracuś, nie? Kocha tę swoją agencję reklamową; więcej niż
kocha.
-Chyba tak -zgodziła się. -Prawie wziął z nią ślub.
Deuce uśmiechnął się.
-No a jak tam u ciebie -zagadnął. Przypomniał sobie, że hostessa nazwała ją w cyber-przybytku „panią
Locke".
-Masz już pewnie męża, dzieci. Przyznaj się, Keńciu.
Zmarszczyła nos. Nie przepadała za tym przezwiskiem z praczasów, które jej teraz przypomniał.
-Nie, nie mam ani męża, ani dzieci.
Spojrzał krótko.
-Nie do wiary. To co robisz tutaj, w tej dziurze? Dlaczego nie ma cię w Bostonie czy w Nowym Jorku?
Po Harvardzie...
-Nie skończyłam Harvardu -przerwała mu.
-Nie? -uniósł brwi. -Jak to?
-Po prostu nie skończyłam -powtórzyła.
-Nie żartujesz? Byłaś w połowie, kiedyśmy się widzieli ostatnio... Wtedy, kiedy mama umarła.
Policzki jej pociemniały na myśl, że on pociągnie ten wątek dalej, że może zechce przypomnieć, na
czym polegało ich ostatnie widzenie.
-Siedzę tu, bo prowadzę interes, chyba zauważyłeś.
Skinął głową i nie naciskał dalej. Czuł, że Kendra nie ma chęci na dalsze zwierzenia. Nabrał dużo
powietrza do płuc.
-Pachnie to jak bejsbol.
- Słucham? Co pachnie?
-Ano kwiecień w Nowej Anglii. Kwiecień pachnie wiosną, a wiosna to dla mnie początek sezonu. To
już dwadzieścia siedem lat, pomyślał. Zaczynał od pierwszej klasy, w Lidze Juniorów Rockingham, no a
potem co kwiecień wbiegał na boisko i pozostawał na nim do późnej jesieni.
-Żal ci...? -zapytała.
-Co? Bynajmniej –pokręcił głową. -I tak już zamierzałem kończyć karierę.
Było to wierutne kłamstwo. Z wypadku na torze wyścigowym wyszedł trochę potłuczony, ale nie jako
kaleka. Problem był w tym, że jego poboczne zamiłowanie do szybkich samochodów nie spodobało
się menedżerom z Nevada Snake Eyes. Został usunięty z klubu za przekroczenie warunków umowy,
zobowiązującej go do dbałości o kondycję zawodnika. Startując jako rajdowiec, wystawił na szwank
zdrowie mistrza kija, rękawicy i piłeczki.
-Czyli miałeś szczęście... -podjęła Kendra. -Wypadek był niegroźny.
Uśmiechnął się.
-Widzę, że jednak wiecie coś tam o mnie w Rockingham?
Spojrzała znad szkieł.
-Niektórzy może tak.
Nic nie odrzekł, bo zbliżyli się do zakrętu, prowadzącego ku dworkowi Swainów. Deuce zdjął nogę z
gazu. Nie za bardzo spieszył się do spotkania z ojcem.
-Mówisz, że mam szczęście... –zabębnił palcami w kierownicę. -To dlaczego ktoś mi zrobił ten kawał z
„Barem Monroe'a"? Ja do szczęścia potrzebuję dawnej wersji.
-Czasy się zmieniają, Deuce.
- Zmieniają się, zmieniają. No dobra, ale to znaczy, że i zmiana może ulec zmianie. Kafejka
internetowa w miejsce baru na pewno nie jest ostatnim słowem!
-W porządku –skrzywił się. -Widzę, że będę się musiał od nowa uczyć swego miasteczka... Mam
nadzieję – zajrzał Kendrze w oczy - że może ktoś mi pomoże w tej nauce?
Odpięła pas i sięgnęła do kieszeni po kopertę z dyskietką.
-Jestem pewna, że kogoś takiego znajdziesz. Zahamował i znów zajrzał jej w oczy. On już znalazł. Też
jestem pewien, że tak będzie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Deuce dopiero teraz zauważył, przed jakim to właściwie budynkiem stanęli. W miejscu dawnej rudery
należącej do Swainów, lokalnych rzeźników i masarzy, wznosiło się coś nad wyraz imponującego.
-Ho, ho -rozejrzał się Deuce. –Toż to cały pałac.
Tu, gdzie kiedyś był rozlatujący się drewniany domek, wyrosła dwupiętrowa kamienica w stylu Nowej
Anglii, z wysokimi kominami, pokryta czarną dachówką, z odpowiednią porcją ozdóbek na fasadzie i z
portykiem podpartym kolumnami. Okalał ją starannie wystrzyżony trawnik, zbiegający ku plaży
rozciągającej się u stóp skarpy.
-I tata tu mieszka? -Deuce uniósł brwi. - To znaczy – poprawił się -to jest dom jego przyjaciółki?
Kendra uśmiechnęła się do niego.
-Mieszkają oboje. Chociaż twój ojciec na razie nieoficjalnie. Wiesz, on jest taki staroświecki. Oficjalnie
sprowadzi się tutaj po ślubie.
Deuce wyjął kluczyki ze stacyjki.
-A ten ślub ma być kiedy...?
-Jak tylko sfinalizuje się plany związane z barem. Ale Kendra wolała o tym nie wspominać. -Wiesz, oni
niespecjalnie się spieszą... Oboje są zajęci interesami.
-Interesami –powtórzył Deuce i pokręcił głową. - Uhm. Jeszcze raz przyjrzał się budynkowi, przed
którym stali.
-Nie do wiary, jak zmieniła się ta stara buda -po wiedział. -Dość długo była pusta i bywało, żeśmy się
tu z kumplami włamywali i urządzali popijawy.
Och, tak. Oczywiście wiedziała o tym, ponieważ brał w tym udział również jej starszy brat. Jack nie
opowiadał, co się tu działo, ale nieraz podsłuchiwała pod drzwiami jego pokoju, jak rozprawiał o tym
z kolegami. Była więc zorientowana. A to znaczy, że o wielu sprawkach Deuce’a wiedziała też więcej,
niż on mógłby przypuszczać. Lecz oczywiście nigdy mu tego nie powie. Ta rzecz pozostanie na zawsze
jej słodką tajemnicą.
-Wnętrza domu też nie poznasz -założyła nogę na nogę.
-Diana sama wszystko zaprojektowała. Ona ma dryg do takich rzeczy... A poza tym nieźle fotografuje.
To, co wisi na ścianach naszej kafejki, to wszystko jej robota.
Deuce skrzywił się i szarpnął klamkę drzwi.
-Lepiej już chodźmy -powiedział.
Co on się tak ciska, pomyślała. Co mu ta Diana zrobiła? Przecież to już dziesięć lat mija, od kiedy
umarła pani Monroe. Czy staremu Seamusowi nie należy się nic od życia? Ruszyła za Deuceem, który
zmierzał ku drzwiom frontowym.
-Możemy wejść przez kuchnię -zaproponowała. Zatrzymał się i obrócił ku niej.
-Jesteś tutaj domownikiem?
-Domownikiem? No, prawie. W rzeczywistości mieszkała w domku gościnnym, obok, zaraz za
szpalerem drzew w ogrodzie.
-Co dzień tu zaglądam z raportami finansowymi z kafejki.
Ruszyła pierwsza i pchnęła drzwi kuchenne.
-Diana, Seamus! –zawołała w głąb domu. -Jesteście tam?
Gdzieś na górze odezwał się pies.
-Mam dla was niespodziankę! -Kendra zrobiła kilka kroków w stronę schodów.
-Jesteśmy w sypialni, Kennie! –odezwał się żeński głos. -Nalej sobie kawy, kochanie, a my zejdziemy,
jak tylko się ubierzemy.
Deuce wciąż jeszcze nie ruszył się od progu.
-Chodźże do środka -Kendra wykonała gest. -Oni tak zawsze zaczynają dzień. Oboje bardzo się
kochają.
Niechętnie postąpił naprzód, rozglądając się po kuchni. Przez chwilę lustrował to pomieszczenie,
luksusowo urządzone, z oknami wykuszowymi i z grubym, granitowym blatem. Kuchnia łączyła się z
pokojem kominkowym rozsuwanymi drzwiami, otwartymi teraz.
-Siadaj -Kendra wskazała mu miejsce za stołem. -Na lać ci kawy?
Usiadł i skrzyżował ramiona.
-Raczej nie, dzięki... Miałaś rację, to jest jakiś zupełnie inny dom.
Postanowiła, że więcej już nie będzie wychwalała Diany. Z kubkiem kawy usadowiła się naprzeciw
Deuce'a, opierając kopertę z dyskietką o ścianę. Spojrzała na niego i pomyślała, że zanim pojawią się
starsi państwo i zacznie się rodzinny rozgardiasz, ona chciałaby już wiedzieć, po co Deuce tak
naprawdę przybył do Rockingham.
-Powiedz no -upiła łyk kawy -jakie masz właściwie zamiary? W jakim celu przyjechałeś do domu?
-Już ci mówiłem, rzuciłem sport i po prostu tutaj wracam. Na stare śmieci.
A niech to, przeleciało jej przez głowę. Więc jednak...
-Dosyć miałem Las Vegas -podjął Deuce. -To nie jest miasto dla normalnych ludzi.
- Myślałam, że mieszkałeś tam gdzieś poza miastem?
-A co jest poza Vegas? Pustynia i tyle -zakołysał się na dwóch nogach krzesła. - Tak czy owak nie
miałem tam czego szukać, po tym jak skreślili mnie w Snake Eyes.
-No a jakaś praca trenera? Czy zawodnicy nie biorą się do takich rzeczy, kiedy... kiedy zakończą
karierę?
Deuce potarł sobie prawy łokieć, najbardziej kontuzjowany podczas kraksy na torze.
-Trenera? No, zobaczymy jeszcze. Ale sam potrzebowałbym najpierw jakiegoś treningu, to znaczy
rehabilitacji. Macie tu w Rockingham masażystów?
Rehabilitacja zawodników w Rockingham?
-Musiałbyś tego poszukać chyba w Bostonie -pokręciła głową.
-Ale to przeszło godzina stąd.
No to zamieszkaj w Bostonie, pomyślała. I już tu nie wracaj.
-Nawet dwie godziny, w porach szczytu -zrobiła niewinne oczy i upiła nowy łyk kawy. -Czyli...
Właściwie co będziesz robił w Rockingham?
Zamiast jej odpowiedzieć, sięgnął po kopertę opartą o ścianę. Obrócił ją w palcach.
-Co tam jest?
Nie miała ochoty wprowadzać go w szczegóły, w każdym razie nie przed czasem.
-Pewne plany związane z kawiarnią.
-Kawiarnią? Chcesz powiedzieć z barem?
Pokręciła głową.
- Teraz to jest kawiarnia.
-Dobry Boże! -rozległ się od schodów głos Diany Lynn.
Obejrzeli się oboje. W progu kuchni stanęła panna Turner, w białej sukni, z nieodstępnym
Newmanem na rękach. Piesek zaczął szczekać na widok gościa.
-Witaj, Deuce -Diana ruszyła naprzód. -Newman, spokój -pogłaskała swego maltańczyka.
-Witam, panno Turner -Deuce podniósł się zza stołu.
Oboje taksowali się przez chwilę wzrokiem.
-Piękny mężczyzna się z niego zrobił-Diana spojrzała w stronę Kendry. -Nie dziwię ci się, że kiedyś
miałaś na niego chrapkę.
Bezceremonialna baba, pomyślał Deuce. Kendra zaróżowiła się.
-Zależy, co znaczy „chrapka" -spróbowała obrócić spostrzeżenie Diany Lynn w żart.
-Ojciec będzie zaskoczony -odezwała się Diana.
Młodo wygląda, ocenił Deuce. Jak na pięćdziesięciolatkę. Ale to pewnie dzięki paru operacjom
plastycznym.
-A mnie zaskakuje... mnie zaskakuje ten dom –powiódł wzrokiem dookoła. -Zupełnie go pani
odmieniła.
-Mów mi po staremu, po imieniu -poklepała Deuce'a po ramieniu. -No, dom się rzeczywiście zmienił...
A cóż to cię sprowadza do Rockingham?
Obejrzał się na Kendrę.
-Skończyłem karierę zawodnika.
-Naprawdę? I jak długo zechcesz tu zostać?
-Raczej długo.
Uniosła wydepilowane brwi.
-To znaczy?
-Chyba na zawsze.
W piwnych oczach Diany pojawiło się zaskoczenie.
-W Rockingham? Na zawsze?
-Kto zostaje na zawsze? –zahuczał głos Seamusa Monroe'a, towarzyszący jego ciężkim krokom na
schodach. Starszy pan wyłonił się zza zakrętu i zamarł, oniemiały.
-Wielkie nieba -zamruczał, łapiąc się za pierś.
Przez moment Deuce był pewien, że Seamus dostanie zawału. I dlatego umknęło jego uwagi to, jak
dalece zmienił się jego ojciec, od kiedy widzieli się po raz ostatni. Pochylił się i posiwiał, tylko
krzaczaste brwi były wciąż czarne. Jednak zawał nie nastąpił. Stary pan Monroe ruszył raźno naprzód,
rozwierając ramiona.
-Witaj w domu, synu! -zawołał. Objęli się obaj i zaczęli klepać po plecach. -I czegoś ty szukał na tym
nieszczęsnym torze? -ojciec zrobił pół kroku w tył. -Na co ci były te wyścigi? Deuce zaśmiał się.
-Wiesz tato, że ja po prostu lubię być pierwszy.
-Pierwszy! -w oczach ojca zalśniła nagła złość. -Przecież mogłeś zginąć!
-No tak, pomyślał Deuce, znów się nastroszył i znowu przesadza, tak jak to zawsze zwykł czynić.
-Ale jakoś nie zginąłem, tato.
-Za to twoja kariera poległa.
Deuce potarł kontuzjowany łokieć, po czym wzruszył ramionami.
-Cóż, mam trzydzieści trzy lata; i tak była już pora ustąpić pola młodszym.
Seamus zamruczał coś pod nosem, niezbyt wyraźnie. Może nie chciał, by jakaś szorstka odpowiedź
dotarła do uszu pań. Obejrzał się na Dianę, potem wrócił spojrzeniem do syna.
-Poznałeś już miłość mego... -zaczął.
Jego życia, dokończył sobie Deuce. Jako człowiek dorosły rozumiał, że ojciec nie miał obowiązku do
końca swych dni pozostawać samotny. Jednak chłopczyk, który mieszkał w jego duszy, nie zamierzał
przecież wybaczyć tacie jego nowej ukochanej, usuwającej w cień matkę. Postarał się być jednak
grzeczny.
-Przecież my się z panią Turner znamy -odrzekł. -A poza tym... jestem pod wrażeniem tego domu -
rozejrzał się. -Który w niczym nie przypomina dawnej rudery Swainów.
-„Bar Monroe'a" też już widziałeś, co? -ojciec obrócił spojrzenie na Kendrę.
Panna Locke siedziała dotąd cicho za stołem, bawiąc się z Newmanem, który tymczasem wskoczył jej
na kolana.
-Uhm -skinął głową Deuce. -Widziałem bar. On tak że jest odmieniony. Zresztą jak całe to miasteczko.
Seamus przygarnął Dianę.
-Oto główna sprawczyni tego pięknego zamieszania - powiedział z dumą. -Odkryła w sobie talenty, o
które ni gdy by się nie podejrzewała. –Poklepał pannę Turner po biodrze i uśmiechnął się do Kendry. -
A ta mała też ma temperament. Daleko zajdzie.
Deuce poruszył brwiami.
-Rozumiem tato, że mówisz o jej interesach?... A propos, Kendra przywiozła ci tu jakąś dyskietkę z
planami.
-No właśnie! - ożywiła się Diana. -Gdzież to jest? Poszukała wzrokiem i odkryła szarą kopertę na stole.
Aha, czyli to jest to -wyciągnęła rękę. -Chodźmy może z tym, Kennie, tutaj do pokoju. Tam sobie
pooglądamy.
Kiedy wyszły, syn z ojcem zajęli krzesła.
-No a jak się ogólnie czujesz, tato? -Deuce założył nogę na nogę. -Zdrowie ci służy?
Starszy pan uśmiechnął się szelmowsko.
-Czy mi służy? Jak na razie nie muszę używać tych niebieskich pigułek, rozumiesz.
Deuce na moment przymknął oczy.
-Ja myślałem o twoim rozruszniku. Bo przecież wszczepili ci do serca, prawda?
-A, to -ojciec niedbale machnął ręką. - Tak czy owak czuję się świetnie. Nigdy w życiu nie było mi
lepiej! Ani nie byłem tak szczęśliwy.
-Aha -Deuce skinął głową. -Aha.
Tymczasem w otwartych drzwiach do pokoju widać było, jak Diana wydobywa z koperty, oprócz
dyskietki, również jakieś dokumenty czy wydruki. Deuce rozpoznał z daleka zarysy planów
architektonicznych, w tym jakby rzut salki teatralnej?
-O cotam właściwie chodzi? -wskazał głową. -W tych planach?
-To jest synu dalszy ciąg modernizacji starego baru. Chodź, my też sobie na to popatrzymy -ojciec
wstał. Dołączyli do obu pań.
-Zdawało mi się, że bar jest już wystarczająco zmodernizowany –odezwał się Deuce.
-Sam bar może tak -zgodziła się Diana -ale nasze zamiary sięgają dalej. -Postukała palcem w jeden z
wydruków.
-Kendra chce, żebyśmy wykupili sklep papierniczy, który jest obok, usunęli ścianę i otworzyli kafejkę
na małą scenkę, którą da się tam urządzić. Może nawet kupilibyśmy cały dom? Wtedy powstałaby też
galeria, stoisko z płytami DVD i coś jeszcze.
-Na przykład jakieś klasy do nauki obsługi komputera -pochylił się Seamus. -Dla zapóźnionych
technicznie - uśmiechnął się.
- Właśnie -przytaknęła Kendra.
Już od paru chwil Deuce intensywnie patrzył na Kendrę. Jakby ją widział po pierwszy raz w życiu. Nie
podejrzewałby jej aż o taką energię i inicjatywę. Szkoda, że jej wizja przemian Baru Monroe'a nie
zgadzała się z jego własnymi planami. Ponieważ on tu przybył z nadzieją, że właśnie to on obejmie
ten lokal i poprowadzi go po swojemu. To znaczy pozostanie wierny tradycji, dodając niewielkie
ulepszenia polegające na „usportowieniu" tego miejsca. Wstawiłoby się tutaj jakieś stoły bilardowe,
no i przede wszystkim zamontowało telewizję, nadającą programy w rodzaju ESPN, DSF czy
Eurosport. Wodził wzrokiem od Kendry do ojca i zastanawiał się, czy już przegrał swoją szansę? Może
jeszcze nie, ale jeśli przegra, to co mu pozostanie? Przecież nie zajmie się trenerstwem. Wcale nie
miał na nie ochoty. Tym bardziej nie chciałby uczyć wuefu w jakimś college'u. Albo robić czegoś
równie nudnego. Ten bar w Rockingham był dla niego prawdziwym ratunkiem. Poza tym pragnął
tutaj wrócić, naprawdę, ze sławą czy bez sławy; chciał znów zamieszkać na starych śmieciach. Chciał
się zestarzeć w miejscu, gdzie się kiedyś urodził. No, ale jest kłopot z tą głupią kafejką internetową.
Co za pech, że stary lokal Monroe'ów wymyka mu się właśnie z rąk!
Kendra czuła, że Deuce jest przeciwny jej zamiarom. Nic nie mówił, ale nie spodziewała się po jego
minie nic dobrego. Równocześnie absorbowała ją fizyczna bliskość tego mężczyzny, który siedział tuż
przy niej na sofie, stojącej przed kominkiem. Spróbowała się skoncentrować.
-Na dyskietce są dalsze argumenty... -zaczęła. I nie dokończyła tego zdania, bo zauważyła, że
Newman, który zeskoczył na podłogę, wpatruje się w Deuce'a jak zaczarowany.
Nawet to zwierzątko ulega jego nieodpartemu urokowi, pomyślała.
-Mnie się wydaje -Diana założyła nogę na nogę -że wszystko, co nam pokazałaś, jest po prostu
znakomite. A pomysł kafejki internetowej to po prostu znak czasu. Kiedyś w lokalach były gazety, dziś
są ekrany do czytania. I zresztą takie miejsca skupiają ludzi, którzy czują się samotni w „sieci", więc
chcą sobie posurfować towarzysko.
Kendra słuchała tych słów z roztargnieniem. Jej uda dotykało opięte w khaki muskularne udo Deuce'a
i to ją okropnie rozpraszało. Seamus odchrząknął.
-No a co tyo tym myślisz, synu? Widywałeś może takie kafejki w Vegas?
-Ani w Vegas, ani w ogóle nigdzie –odparł szybko Deuce.
Kendra zamrugała oczami. Co on plecie?
-Jak to nigdzie? Zdawało mi się, że znasz świat, tyle podróżowałeś... Sam masz przecież e-maila,
wyraźnie o tym mówiłeś.
-Racja, ale robię to prywatnie –przerwał jej. -Nie latam gdzieś po lokalach z internetem.
Odczekał chwilę i mówił dalej.
-Nie wiem jak u was, na Cape Cod, ale na świecie bary są wciąż barami. I ludzie w nich nadal piją, a
nie grają na klawiaturach. A jeśli już grają, to raczej na tych wszystkich automatach, jednorękich
bandytach i tak dalej.
Seamus uśmiechnął się.
- Tylko widzisz, synu, nasz bar od dawna nie przynosił zysków. Nie wiem, czy mogło to mieć związek z
tym nowoczesnym zakazem palenia w lokalach...
-To na pewno nie to -skrzywiła się Diana. -Po prostu zmieniają się oczekiwania publiczności. A poza
tym podrosło w Rockingham, i nie tylko tu, pokolenie młodzieży, które wyssało komputery z mlekiem
matki, że tak powiem.
-Z mlekiem matki! -prychnął Deuce. - Młodzież stanowczo woli piwo od mleka i bary piwne od jakichś
tam komputerowni.
Przy stole zapadła niezręczna cisza.
-Deuce -poruszył się wreszcie ojciec. -Ale właściwie dlaczego ty się tak sprzeciwiasz... ? Jaki masz
powód?
Deuce pochylił się naprzód.
-To proste. Bo wróciłem do domu i miałem nadzieję, że to ja obejmę „Monroe'a" i urządzę w nim...
bar sportowy.
Kendra poczuła, jakby dostała cios w żołądek. Przymknęła oczy. Wiedziałam, powiedziała sobie.
Wiedziałam coś takiego od pierwszej chwili, gdy go ujrzałam. Czy Deuce Monroe po to zjawił się na
ziemi, by zrujnować jej życie? Znowu? On oczywiście nie wiedział, że owocem ich lekkomyślnej kiedyś
nocy była ciąża, na szczęście, czy nieszczęście, niedokończona. Na szczęście, czy na nieszczęście...
Spojrzała na Seamusa, który z napięciem obserwował twarz syna. No jasne, teraz wszystko zależy od
następcy rodu. Ojciec go kocha i zrobi wiele, by zadowolić syna. Czyli że jej plany legły w gruzach.
-A toś mnie zaskoczył, synu -zasępił się Seamus.
Nim Deuce odpowiedział, Kendra już odgadła, jakie słowa padną.
- Tato, ten bar jest w rodzinie od siedemdziesięciu lat.
Bingo. Otóż to. Taki argument musiał się pojawić. „Bar Monroe'a" ma dalej należeć do Monroe'ów. I
nic się na to nie da poradzić. Diana zmarszczyła czoło i pochyliła się naprzód.
-Chwileczkę, Deuce. To jakaś bardzo nagła inicjatywa. Czemuś nas o tych swoich zamiarach nie
powiadomił wcześniej?
Deuce leniwie ruszył jednym ramieniem.
-Bo dopiero niedawno na to wpadłem. Ale jak już wpadłem, to od razu sprzedałem dom w Vegas. To
znaczy -poprawił się -wystawiłem go na sprzedaż.
Seamus wziął głęboki wdech.
-Szkoda, że tak nas zaskakujesz, synu.
Kendra nadstawiła uszu. Dlaczego „szkoda"? Czyżby rzecz nie była jeszcze stracona?
- Myślę -odezwała się Diana - że warto by usłyszeć, co Kendra sądzi o tej sprawie. W końcu ma
czterdzieści dziewięć procent udziałów w tym lokalu.
-Cóż... -zawahała się Kendra. -Jestem pewna, że wiecie, jak się teraz czuję. Przywiązałam się do
swoich projektów dotyczących tej kafejki, włożyłam w to dużo serca.
-Jednak Monroe, to zawsze Monroe -zamruczał Seamus. -Do licha, jesteśmy w kropce.
Monroe, czyli Deuce Monroe. Że też Seamus tak łatwo chce synowi wybaczyć całe lata jego
nieobecności. Deuce nie odwiedził ojca nawet wtedy, gdy wszczepiano mu po zawale rozrusznik
serca. Deuce nie posłuchał taty, kiedy ten kładł mu do głowy, że powinien skończyć przynajmniej
szkołę średnią. Nie skończył jej, nawet nie zaczął, bo od razu po podstawówce wstąpił do ligi
juniorów. No i Deuce nigdy też nie zadzwonił do Kendry po tej nocy, kiedy się kochali. I dlatego nic
nie wiedział o jej ciąży, ani w jakich okolicznościach została przerwana.
-Czy jesteś pewien, że wiesz, czego chcesz? -Seamus zwrócił się do syna. -Rzeczywiście chcesz wrócić
na stare śmieci, czy tylko... sondujesz pewne możliwości złapania gruntu pod nogami?
-Nic nie sonduję. Wracam do Rockingham, tato. Serio.
-No tak. Czyli jednak klops.
-Ze sportem skończyłem, trenerem być nie chcę -podjął Deuce. -Wuefu w szkole uczyć nie
zamierzam. Chcę poprowadzić nasz bar, tato. I gotów go jestem w całości wykupić -spojrzał na
Kendrę. -Myślę, że się dogadamy... Jeśli oczywiście zaakceptujecie moją kandydaturę.
Kendra wstała i bez słowa zaczęła składać wydruki. Zacisnęła zęby, a w jej głowie już powstawał
alternatywny plan wykorzystania projektów, które tu przedstawiła. Nie zamierzała się łatwo poddać
ani zrezygnować ze swych ambicji. O nie, „przegrana sierotka" to nie był jej styl.
-Kennie, co robisz? –zamrugał oczami Seamus.
-Robię porządek -odrzekła. -Przecież nie potrzebujecie już moich wizji, prawda?
Starszy pan spuścił oczy, a ona momentalnie odgadła właśnie teraz, że zawsze wiedział, kto był
sprawcą jej ciąży i dlaczego musiała przed laty przerwać studia. Seamus w zakłopotaniu potarł
podbródek.
- Będziemy musieli to wszystko jeszcze przemyśleć.
-No to przemyśliwujcie -westchnęła. -A ja skoczę teraz do domu. Mam tam coś do zrobienia.
-Gdzie Kendra mieszka? –zainteresował się Deuce. Gdzieś w pobliżu?
-Nawet bardzo blisko, w naszym pawilonie gościnnym parę kroków stąd -pokazała ręką Diana. -Idź,
kochanie -zwróciła się do Kendry -a my tu poobradujemy.
- Ty Deuce też idź -dołączył się Seamus. -Może odprowadzisz Kendrę.
Nie miała ochoty na jego towarzystwo, o, absolutni nie miała. Ale wolała nie robić żadnych scen.
Spojrzał; tylko błagalnie na Dianę, jakby ta naprawdę mogła coś jeszcze odkręcić. I Diana mrugnęła do
niej, dając do zrozumienia, że właśnie nie wszystko stracone. I że „ja z nim tutaj zaraz pogadam!"
-Niedługo wracam -obiecała Kendra. -A teraz bywajcie.
-Nie spiesz się –powiedział Seamus. - My musimy się naprawdę porządnie namyślić.
Kendra z rezerwą przyjęła zapewnienie o „namyślaniu się" starego Monroe'a. Ten Irlanczyk
powodował się częściej emocjami niż myśleniem. Można było przypuścić,, że w sprawie swego
jedynaka też pójdzie raczej za głosem serca niż rozsądku. Kochał Deuce'a ponad życie i zawsze
wszystko mu wybaczał. Deuce był do pewnego stopnia słabostką ojca. No tak, ale czy można mu to
było mieć za złe? Również i jej słabostką był Deuce. Nie umiałaby temu zaprzeczyć. Ruszyła do
wyjścia, z Newmanem plączącym się pod nogami. Deuce wyprzedził ją i uchylił drzwi.
-Proszę -powiedział. -Ale w to, że w „Monroe'a" włożyłaś całe serce -pokręcił głową -nigdy ci nie
uwierzę. Mowy nie ma. Przerobiłaś tę starą budę bez serca.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kendrę trudno było zbić z tropu. Zerknęła na Deuce'a i schyliła się po maltańczyka, biorąc go na ręce.
-Newman, czy ktoś tutaj coś mówił? Bo jakoś nic nie słyszałam.
Piesek szczeknął i polizał ją w szyję.
-Nie słyszałaś? –zapytał Deuce. -Chciałabyś mnie traktować jak powietrze?
Nic nie odrzekła. Postawiła psa na dróżce wykładanej kamiennymi płytami i ruszyła przed siebie.
-Od kiedy mieszkasz w tym pawilonie? –spytał Deuce.
-Od półtora roku -obejrzała się. -Odkąd Diana skończyła remontować posiadłość Swainów. O, to ten
domek, widzisz? Zza drzew wyłonił się parterowy budyneczek o żółtych ścianach, pokryty szarą
dachówką.
-Chcesz na chwilę wejść? -przystanęła Kendra.
Deuce rozejrzał się, niezdecydowany.
-Jak to możliwe -zamruczał-żeby mi ojciec nic nie powiedział o swoich planach małżeńskich?
-Chyba nie dałeś mu okazji, bo się prawie nie widujecie.
-Znowu mnie oskarżasz...? Ale chyba wiesz, że byłem strasznie zajęty.
-Strasznie zajęty -skrzywiła się. -Zajęty przez dwanaście miesięcy w każdym roku.
-Ostatni sezon graliśmy w Japonii. W ogóle nie było mnie w kraju.
-A nieostatni...? -Kendra sięgnęła do kieszeni i wyjęła pęk kluczy. -Sporo sezonów minęło, odkąd
opuściłeś Rockingham.
-Ale teraz wróciłem, jak widzisz... A ty się nie cieszysz.
Obróciła się ku niemu i największy z kluczy wymierzyła w jego pierś.
-Naprawdę chcesz, żebym skakała z radości, bo ty zwichnąłeś sobie karierę, a teraz będziesz
przeszkadzał mi w mojej?
-Ale ja tu jechałem nic nie wiedząc o tych waszych planach. Nie wiedziałem ani o narzeczonej ojca,
ani o twojej kafejce internetowej.
Przyglądała mu się dłuższą chwilę, wyraźnie gotowa do jakiejś błyskotliwej repliki. W końcu jednak
gwizdnęła tylko na psa, który odbiegł w stronę plaży, po czym odwróciła się i zaczęła otwierać drzwi.
A to dało Deuce'owi okazję przyjrzenia się zarysowi jej bioder i nóg, widocznych w mocno obcisłych
dżinsach. W nagłym przypomnieniu ujrzał te nogi obejmujące go na kocu, dziesięć lat temu. Tamtego
wieczoru też miała na sobie podobne błękitne dżinsy. Pamiętał, jak wtedy rozpinał ich suwak, wkładał
rękę pod materiał, aby dotknąć gorącego ciała kobiety i jak potem zsuwał te spodnie wzdłuż
przepięknych nóg. Poczuł dreszcz i przymknął oczy. Obie ręce wsadził do kieszeni, żeby go nie kusiło,
żeby nie wyciągnąć teraz ręki po Kendrę.
- Słuchaj –odezwał się głucho. -Ja naprawdę nic nie wiedziałem, że ty i ojciec wzięliście się za ten bar.
-No aleśmy się wzięli -wzruszyła ramionami, przekraczając próg i przytrzymując za sobą drzwi dla
Deuce'a. Poszedł za nią, z zamętem w myślach. Właściwie czego po nim oczekiwano? Żeby się
zupełnie wycofał? Ale z jakiego powodu, przecież ten lokal miał na szyldzie wypisane jego nazwisko,
co prawda z małej litery i skrzyżowane z komputerem, niemniej był to „Monroe".
-Może zawrzemy jakiś kompromis -zaproponował. - Może ty sobie zachowasz ileś komputerów w
części sali, a ja przywrócę reszcie dawny wygląd, co? Tam ciągle jest ten stary kontuar…Ale galerię i te
inne rzeczy uruchomisz tak jak chciałaś. Dobrze?
Kendra zrobiła półobrót. Najwyraźniej wcale jej nie ucieszyły te słowa. Wyraz jej twarzy nie wróżył nic
dobrego.
-Czyli nie chcesz kompromisu –skonstatował Deuce.
-Kompromisu czy kompromitacji? -skrzywiła się. - I tak się już kiedyś skompromitowałam z twego
powodu.
Zamrugał oczami.
-Jak to? Nie rozumiem.
Machnęła ręką, ruszając w głąb korytarza.
-Nieważne... Słuchaj, ja tu muszę coś zrobić, a ty sobie gdzieś posiedzisz przez chwilę, dobrze?
Chciał ją złapać w pół i zatrzymać, lecz tylko głębiej wetknął ręce do kieszeni. Skompromitował ją? Co
ona ma na myśli? Skręcił do małego saloniku, gdzie opadł na sofę. Zapatrzył się na morze, falujące za
oknami. Znów do niego przypłynęły obrazy tamtego ich spotkania na plaży. Zanim się jednak spotkali,
był ten okropny dzień pogrzebu. Mama zmarła na anewryzm serca i Deuce bardzo to przeżył. Nie był
już chłopczykiem, miał prawie dwadzieścia cztery lata, lecz mimo to poczuł się nagle sierotą. I z
wdzięcznością przyjął współczucie, jakie mu okazała Kendra -już nie dziewczynka, nie koleżanka ze
szkoły (młodsza o trzy lata), lecz rozkwitająca kobieta, studentka, piękna i bystra. Pamiętał, że Kendra
zakrzątnęła się wtedy wokół różnych spraw praktycznych, pomagała w barze, witała gości, dbała,
żeby wszyscy byli nakarmieni... Tak, nie była już tą „Keńcią", podlotkiem z warkoczykami, za które się
nieraz pociągało. Była dorosła, dojrzała i opiekuńcza. Wieczorem wybrali się z Kendrą na spacer,
pojechali samochodem jego ojca drogą nad morzem. I w tym samochodzie pierwszy raz się
pocałowali. Pochylił się teraz naprzód i przeczesał palcami włosy. Miał nie całkiem czyste sumienie, że
wtedy z Kendrą, młodszą siostrą przyjaciela, posunęli się cośkolwiek poza te pocałunki. Ale ona była
taka chętna... Chętna? To za mało powiedziane. Była nie tylko chętna, ale też słodka, czuła i niewinna.
Była dziewicą... Lecz na czym miałaby polegać kompromitacja, o której teraz wspomniała? Westchnął.
W każdym razie to, że potem nie odezwał się do niej, to brzydka sprawa. Nigdy nie zapomniał o
Kendrze, tylko że... jakoś nie mógł się przemóc. Podniósł głowę i zerknął w stronę korytarza. No tak,
Kendra nie ma powodu, by go witać w Rockingham z entuzjazmem. I zwłaszcza w sytuacji, gdy może
to oznaczać pokrzyżowanie jej planów zawodowych. Zaklął pod nosem. Że też życie układa się
człowiekowi nie zawsze tak, jakby chciał. Nadstawił uszu, bo w głębi domu trzasnęły drzwi i zaraz dały
się słyszeć kroki Kendry. Pojawiła się na progu saloniku, z nieprzeniknioną twarzą.
-To co, może już pójdziemy? -zapytała. -Oni mieli chyba dość czasu do namyślenia się.
-A ty się namyśliłaś?
-Ja? Nad czym?
-Jak to nad czym, nad naszym kompromisem.
Wzruszyła ramionami.
-Daj spokój, Deuce... Newman! -zawołała psa. -Chodź, idziemy.
Z maltańczykiem u nogi, ruszyła w stronę drzwi.
-Ach Keńciu, Keńciu -zamruczał za nią Deuce.
-Dla kogo „Keńcia" -rzuciła przez ramię -dla kogo nie. Dla ciebie już raczej nie.
Diana wyglądała na zadowoloną z siebie. Kendra zauważyła, że błyszczą jej oczy, jak zawsze wtedy,
gdy udawało jej się dopiąć swego. Dobry Boże, a więc jest chyba jakaś nadzieja? Być może Seamus
dał się jednak przekabacić. Diana kręciła się po kuchni, coś tam ustawiając i ścierając, stary Monroe
zaś siedział w pokoju, zamyślony, z rękami założonymi za głowę. Wszystkie wydruki, dyskietka i
koperta leżały na stoliku do kawy, tak jak zostawiła je Kendra, tyle że poskładane w jedno miejsce i
uporządkowane. Czy to znaczy, że zostaną teraz zabrane przez starszych państwa w podróż handlową
-czy wręcz przeciwnie, że Kendra może je schować na pamiątkę? Weszli do pokoju. Deuce od razu
usiadł naprzeciwko ojca.
-No i jak tato? -zapytał. -Do czego doszliście?
Seamus dłuższą chwilę nie odpowiadał. Krążył spojrzeniem od dokumentów do syna i Kendry.
wreszcie westchnął.
-Myślę, że mamy tu niezły dylemat.
Deuce odczekał moment.
-To znaczy?
-Widzisz, synu, to przedsięwzięcie internetowe ma jednak przed sobą przyszłość, tak mi się wydaje.
Rzecz jest nowoczesna.
Kendra poczuła, że trochę się odpręża. Ale tylko trochę. I słusznie, bo Seamus wyjechał zaraz ze
swymi argumentami genealogicznymi.
-Z drugiej strony -spojrzał na nią -ten bar zawsze był w naszej rodzinie. Zakładał go mój ojciec w 1933,
a ja go przejąłem, będąc dokładnie w wieku Deucea, to znaczy...
- Tato -Deuce pochylił się naprzód. -Jest wyjście z kłopotu; przecież możemy pójść na jakiś
kompromis. Myślę, że da się zatrzymać bar przy rodzinie, a jednocześnie rozwijać wszystkie te...
rzeczy nowoczesne.
Kendra poruszyła się.
-Jakim cudem? -zapytała. -Wyszynk i komputery trudno pogodzić.
-No ale twoją kafejkę można by przesunąć do tych dalszych partii budynku -Deuce spojrzał na plany -
kiedy się je wykupi.
-A gdzie wtedy zmieszczę galerię? -skrzywiła się Kendra.
- Tak, tak, wszystko to wymaga zastanowienia -powiedział Seamus. -Ale wierzę, że oboje jakoś się
pogodzicie.
-O, właśnie -odezwała się Diana, wkraczając do pokoju. -Posiedźcie nad tym jeszcze oboje i na pewno
do czegoś dojdziecie.
Kendra i Deuce mocowali się przez chwilę wzrokiem. Seamus wstał z kanapy.
-No, a na początek może poprowadzicie razem ten lokal pod naszą nieobecność?
-Jak to razem? –spytał Deuce.
Seamus wymienił z Dianą szybkie spojrzenie.
-To znaczy... kafejka Kendry może działać w dzień, a bar Deuce'a wieczorem.
-Bar wieczorem! -prychnęła Kendra. -Dobre sobie. Przecież to najlepsza pora na komputery.
- Ejże, jesteś pewna? -Diana uniosła wydepilowane brwi. -Wczoraj zaczęłaś zamykać lokal już o ósmej,
bo skończyła ci się klientela.
-Ale to dlatego, że jest dopiero kwiecień. A od maja będziemy mieli mnóstwo turystów i wielu z nich
będzie szukało dostępu do Internetu.
-...albo do kieliszka -wpadł jej w słowo Deuce. -I zwłaszcza wieczorami. Czyli idea ojca jest niezła.
Podzielmy się godzinami.
Trzy pary oczu spojrzały teraz na Kendrę. Czy zgodzi się na taki plan? Chciała pokręcić głową, ale nie
zrobiła tego. Pomyślała, że może Deuce po prostu przeliczy się ze swymi na dziejami? Ludzie
odzwyczaili się już od „Baru Monroe'a szukają w tym miejscu kawy i klawiatury, a nie wódy i
automatów do gry. Zresztą wszystkie zapasy alkoholu upłynniono, a wnętrze jest dokładnie
przearanżowane.
-No dobrze -odezwała się. -Możemy spróbować, czemu nie.
Seamus pojaśniał.
-To świetnie, to bardzo dobrze. Bardzo chciałem, żebyście jakoś oboje mieli szansę.
-No właśnie -przyłączyła się Diana.
-No, a my jutro ruszamy w podróż -Seamus objął Dianę w pasie. -W Bostonie, w Nowym Jorku i w San
Francisco będziemy się spotykać z inwestorami i z przedstawicielami banków. Potem zaś - uśmiechnął
się -urządzimy sobie miesiąc miodowy.
-Jak to? -zdziwiła się Kendra.
-Miałam ci o tym, złotko, powiedzieć wcześniej -Diana założyła sobie za ucho kosmyk ufarbowanych
włosów -ale jakoś wyleciało mi z głowy.
-O czym miałaś jej powiedzieć -zmarszczył się Deuce
-Jesteście już może po ślubie?
Oboje starsi państwo zaśmiali się.
-Ależ nie -pokręciła głową Diana. - Tyle że chcieliśmy połączyć pożyteczne z przyjemnym. Odbędziemy
awansem nasz miesiąc miodowy, na Hawajach, jako przedłużenie podróży handlowej.
-Aha -skinęła głową Kendra. -A w sumie jak długo was nie będzie?
Seamus zastanowił się.
-Około półtora miesiąca, jak myślę.
Ładne rzeczy -zasępił się Deuce. -No, ale jakoś damy sobie radę... Tylko potrzebowałbym tu dachu
nad głową. Wymyślicie mi coś?
-Na razie zamieszkaj u nas -wpadła mu w słowo Diana.
-Newman już cię chyba polubił.
-Newmanem ja się zajmuję -powiedziała Kendra. Dobry Boże, wcale nie miała ochoty na bliskie
sąsiadowanie z Deuce'em aż przez sześć tygodni.
-W ciągu dnia będziesz w swojej kafejce -przypomniał jej. -Więc zajmiesz się nim może wieczorami.
-Jeszcze czego! Ty i maltańczyk. Przecież to nie są pieski dla mężczyzn.
-A to niby dlaczego?
Kendra wzruszyła ramionami, a Seamus i Diana ruszyli ku wyjściu, śmiejąc się z cicha i coś
komentując, z czego dały się zrozumieć tylko słowa „...robi się naprawdę interesujące".
-Nie, to wcale nie jest interesujące -powiedziała głośno Kendra i zaczęła zbierać ze stolika swoje
papiery.
-Ale może takie być –odezwa łsię Deuce, stając tuż za jej plecami. -Mogłoby być -poprawił się. -
Pamiętasz tamtą noc, kiedyśmy...
Obróciła się jak fryga i wymierzyła w niego palec.
-Zwłaszcza to nie jest interesujące. Nie tykaj tego, panie Monroe.
-Dlaczego tak oficjalnie? –uniósł brwi. -Do dziś nie przebolałaś tamtego zdarzenia? Zresztą nie było
ono chyba takie przykre.
Spojrzała na niego, a raczej poprzez niego, gdzieś w przestrzeń.
- Właściwie to nawet nie wiem, o czym mówisz.
-Założę się, że wiesz.
-Założysz się? W takim razie przegrałeś.
Wyjął jej z ręki papiery, które trzymała i odłożył je z powrotem na stolik.
-Może jeszcze nie przegrałem- uśmiechnął się do niej. -Co? Keńciu. Może jeszcze nie przegrałem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nie zapukał; po prostu popchnął drzwi, prowadzące do barowego biura i stanął na progu. W ciągu
dwóch dni, jakie minęły od wyjazdu ojca i Diany, był już w barze parę razy, pokręcił się po małej
kuchence, przyjrzał się też bliżej kontuarowi z czereśniowego drzewa, a właściwie całemu
kredensowi, zawalającemu jedną ze ścian w kafejce internetowej. Jednak nie zlustrował dotąd biura,
bo wciąż w nim przesiadywała Kendra Locke. Kendra właśnie podniosła na niego wzrok. Siedziała za
dębowym biurkiem jego ojca.
-No? -odezwała się niezbyt przyjaźnie. -O co chodzi?
-Jest piąta trzydzieści -wysunął rękę z zegarkiem. -Pora pomału kończyć pierwszą zmianę. Zamykamy
komputerownię, otwieramy bar.
Przymknęła swego laptopa, lecz nie całkiem.
-Jak to -zapytała. -Dziś? Już dziś? Nie masz nic lepszego do roboty? Ledwie od dwóch dni jesteś w
Rockingham. Myślałam, że zaczniesz z tym barem nie wcześniej niż za dwa, trzy tygodnie.
-Ale zaczynam dziś. –Przestąpił próg i rozejrzał się po dawno niewidzianym pomieszczeniu. Te
ściany... kiedyś były zielone, a teraz są różowe? A co stało się z oknem łączącym biuro z barem? Aha,
zostało przesłonięte jakąś drewnianą żaluzją. A co z dyplomami, zdobiącymi wnętrze?
- Słuchaj -zapytał-tu wisiały takie ramki z podziękowaniami od lokalnej Ligi Juniorów za sponsoring
Monroe'a w czasie rozgrywek. Wzruszyła ramionami.
-Szukaj u ojca, on pewnie takie rzeczy magazynuje. A to, co widzisz -poszła za jego wzrokiem -to są
fotogramy Diany Lynn.
Nie skomentował tych kolejnych dowodów wszechstronności talentów narzeczonej swego ojca.
Zamiast tego ponownie odsłonił rękę z zegarkiem.
-No więc co z tą moją zmianą? -spytał. - Tam, przed twoimi komputerami –pokazał wstecz głową -
siedzi jakaś dwójka świrów. Z takim włosami na cukier. Nikogo więcej nie ma.
-To nie żadne świry -wydęła wargi -tylko Jerry i Larry Gibbonsowie. Świetne chłopaki, co dzień tu
przychodzą.
-A piją piwo?
-Nie zaobserwowałam. Ja podaję tylko kawę.
-W takim razie obaj powinni...
-Powinni tu zostać -dokończyła za niego. -Nie będę wyrzucała stałych klientów tylko dlatego, że...
-W porządku, w porządku -przysiadł na skraju jej biurka. -Tylko że ja zaraz włączam w telewizji
programy sportowe, a oprócz tego jest ta szafa grająca.
-Szafa? Ale ona chyba nie działa. To jakiś zabytek, tak jak ten kredens.
-Już działa.
Zmarszczyła czoło. Czyżby w tym lokalu coś przeoczyła? Niby widziała, że Deuce się tu kręci, ale kiedy
zdążył naprawić starego grata?... I kiedy zainstalował telewizory? Splotła ramiona na piersi.
-Deuce, pies z kulawą nogą nie odwiedzi dziś twego baru.
-Nie bądź taka pewna - uśmiechnął się, powściągając chęć pogładzenia jej po włosach, dotknięcia jej
policzka, ucałowania gniewnych, lecz jakże pięknych oczu. -Otworzy się szeroko drzwi, puści głośno
muzykę i kogoś to na pewno skusi. W końcu ten lokal mieści się przy głównym deptaku w mieście.
Nie powiedział jej, że przez dwa ostatnie dni obdzwaniał całą okolicę w promieniu pięćdziesięciu mil,
odnawiając stare znajomości i zawierając nowe. Po co miał takimi drobiazgami zawracać Kendrze
głowę?
-Mimo to wątpię -westchnęła i wróciła do swego laptopa. Otworzyła go szerzej i stuknęła parę razy w
klawiaturę. Zsunął się z jej biurka i zaczął krążyć po pomieszczeniu.
-Czuję, że masz do mnie urazę -powiedział. Nie podniosła głowy, wpatrując się w ekran.
-Albo ty masz urazę -powiedziała.
-Ja? -zatrzymał się.
- Tak, ty. Na tle tego, że nie poznajesz swego Rockingham. Że ja ci weszłam w paradę. Że twój stary
ojciec znalazł sobie nową miłość...
Deuce potarł kontuzjowany łokieć, który nagle się odezwał.
-E tam, zmyślasz –skrzywił się. -Wmawiasz mi. Zerknęła ku niemu.
-Czyżby?
Znów przysiadł na jej biurku.
-Co do ojca, to na pewno nie mam nic przeciwko tej jego... narzeczonej. Diana jest w porządku.
-Jest więcej niż w porządku! -Kendra odjechała na moment od biurka swym fotelem na kółkach.
Przyjrzała się Deuce'owi oceniająco, po czym wróciła na miejsce. - No dobra -powiedziała. -To
pogadaliśmy sobie, a teraz ty już otwieraj ten swój bar, natomiast ja mam tutaj jeszcze trochę roboty.
Więc wybacz.
Poczuł się odprawiony, ale nie zamierzał tego tak łatwo zaakceptować.
-Powiedz mi... –zawiesił głos -gdzie się podziały stare szklanki Monroe'a.
Zerknęła na niego, nie przerywając stukania w klawisze.
-Pojęcia nie mam. Nikt podczas remontu lokalu nie zastanawiał się na jakimiś szklankami.
To tak pogrywasz? Dobra, zobaczymy.
-Czyli będę podawał trunki w kubkach do kawy.
Wzruszyła ramionami.
-Podawaj. Czemu nie.
-Aha. A koktajle może w tygielkach...?
Przymrużyła oczy, śledząc coś z wielką uwagą na ekranie laptopa.
-W czym tylko chcesz.
-A co powiesz, gdybym na zakąskę zaproponował gościom coś z tych twoich kandyzowanych owoców
i bakalii? Zanim sam coś zorganizuję.
Postukała parę razy w „Enter".
-Dobrze -odpowiedziała krótko. -Tylko do jutra wszystko uzupełnisz, bo ja się muszę z każdej rzeczy
rozliczyć.
-Dasz mi namiary na swych dostawców?
-Jestem pewna, że znajdziesz sobie własnych.
-A udostępnisz mi swój skorowidz z nazwiskami?
Kendra nie dawała się wyprowadzić z równowagi. Pokazała głową w stronę półek:
- Tam leży książka telefoniczna z żółtymi stronami.
Deuce podszedł do regału.
-No tak. A to okno... -odwrócił się.
-Co za okno? -jej palce znów zaczęły biegać po klawiszach.
-To z lustrem weneckim, przez które widać bar.
-A! -skinęła głową. -Zasłoniłam je żaluzją, bo nie było mi do niczego potrzebne.
-Nie interesuje cię, co robią goście na sali?
-Raczej nie. Moi klienci należą do spokojnych. Nie upijają się ani nie rozrabiają. Naprawdę nie muszę
ich podpatrywać.
-A nie chciałabyś czasem popatrzeć na mnie przez to okno? Jak tu jestem? -Deuce zrobił dwa kroki i
przekręcił drewniane żaluzje. -Wiesz, pamiętam pewną dziewczynkę - uśmiechnął się do siebie -która
lubiła podsłuchiwać, o czym jej brat gada z kolegami w swoim pokoju.
Usłyszał za plecami głębokie westchnienie, a potem odgłos zatrzaskiwanego notebooka.
- Też ją pamiętam -odezwała się cicho.
Spojrzał na nią. Zauważył, że jest zaróżowiona i że sięga po torebkę.
-Chcesz już iść? -zapytał.
-Mam jeszcze jakąś robotę w domu -ruszyła do drzwi. -A poza tym psa trzeba wyprowadzić.
Kiedy wyszła z kantoru, Deuce wrócił do obserwacji sali przez weneckie okno. I zauważył, że Kendra
zatrzymuje się w pół drogi, że podchodzi do starego kontuaru i przygląda się kurkom piwnym, świeżo
podłączonym do nowych beczek z Heineckenem. Naciska jeden z kurków i wzdryga się, gdy z kurka
nagle tryska piana. Deuce podniósł żaluzję, a wtedy Kendra, która to chyba odgadła, pomachała do
niego ręką. Po czym sięgnęła po kubeczek od kawy i nalała do niego trochę piwa. Fachowo
zdmuchnęła pianę i zaczęła pić z kubeczka. Dziwnie podnieciła go ta scena. Zrozumiał, że Kendra daje
mu chyba coś znać... Jakby zaakceptowała jego bar. I może coś jeszcze...? Ale co? Gdy skończyła pić,
otarła wierzchem dłoni usta i ponownie pomachała ręką. Po czym ruszyła do drzwi wyjściowych.
Przez wiele godzin czuła na wargach smak gorzkiego piwa. W tym czasie wyszła na spacer z
Newmanem, zrobiła sobie i psu kolację, przejrzała dokumenty związane z lokalem, pokrzątała się po
domu, obejrzała dziennik w telewizji, a w końcu wykąpała się. Żadne z tych zajęć nie pomogło jej
wyprzeć Deuce'a z pamięci. Jej myśli, zwykle zajęte konkretami, faktami, liczbami, jakimiś planami,
teraz krążyły wokół pytań bez odpowiedzi. Jak przebrnie przez najbliższe sześć tygodni? Skąd weźmie
siły, aby oprzeć się mężczyźnie, który ją wyraźnie prowokuje? Czym ma go do siebie zniechęcić? Co
będzie, gdy on odkryje, co tak naprawdę się stało dziesięć lat temu? Nie było odpowiedzi, było coraz
więcej pytań. Ostatnie z nich wypowiedziała głośno, otwierając drzwi, by po raz drugi wyprowadzić
Newmana.
-Dlaczego po dziesięciu latach ten człowiek tak mi działa na nerwy?
Piesek nadstawił uszu i zamerdał ogonem.
-Samotna jestem, Newman -poskarżyła się maltańczykowi. -No tak, ale co ty możesz o tym wiedzieć.
Sięgnęła po smycz i wtedy piesek wspiął się na tylne łapki, aby łatwiej można było przytroczyć linkę. O
tym, czym jest spacer, to on nieźle wiedział, wszystkie rytuały miał świetnie opanowane. Wyszli w
stronę plaży; nad oceanem wschodził właśnie księżyc i jego blask kładł się płynnym srebrem na
łagodnych falach. W podobny wieczór, niedaleko stąd, Kendra Locke oddała swe serce, lojalność i
dziewictwo chłopcu, którego uwielbiała od pierwszej klasy. A teraz, po latach, ten chłopiec szarogęsił
się w jej kawiarni, przejmował klientów zmieniał jej plany i naruszał spokój jej życia.
-W dodatku pewnie nie będzie wiedział jak zamknąć lokal -odezwała się do Newmana, który krótko
szczeknął w odpowiedzi. -Pomieszają mu się klucze. Poza tym, czy on zna się na kasach fiskalnych? No
i oczywiście zapomni powyłączać komputery.
Newman znów zgodził się szczeknięciem.
-W takim razie jedziemy do miasta -podsumowała Kendra. -Trzeba ratować interes, póki się jeszcze
da.
Szybko wróciła z pieskiem do domu. Zrzuciła dresy wciągnęła półdługie spodnie, włożyła tiszerta i
sandały, bo noc była ciepła; włosy związała w kitkę. Newmana chwyciła pod pachę i już była w
samochodzie. W centrum Rockingham zorientowała się, że chyba coś się dzieje w mieście. Podjechała
do „Monroe'a", ale tam parking był zajęty, jak również w najbliższej okolicy Ruszyła dalej, aby znaleźć
jakieś miejsce dla wozu. Kiedy wreszcie wróciła na Bulwar High Castle, było dobrze po dziesiątej.
Przyspieszyła kroku, niepewna, czy jeszcze w ogóle zastanie Deuce'a. Mógł się ewakuować w porze,
gdy zwykle wychodzili bracia Gibbonsowie, a więc o wpół do dziewiątej. Bez przekonania nacisnęła
klamkę baru. Drzwi o dziwo ustąpiły i z wnętrza buchnęła muzyka. Zamarła na progu. To co z ulicy
wyglądało na niepogaszone światła, okazało się iluminacją towarzyszącą zabawie. Jej kafejka była
pełna hałasujących ludzi, którzy popijali, podśpiewywali razem z szafą grającą, ale przede wszystkim
oglądali telewizję sportową, transmitowaną przez kilka monitorów. Zauważyła wśród klientów
również braci Gibbonsów. Nozdrza Kendry podrażnił zapach kurczaków z rożna i chyba frytek. Co to,
pomyślała, może zasnęła u siebie w wannie, a wszystko, co tu się dzieje, jest tylko złudzeniem?
Zrobiła kilka kroków naprzód. Dostrzegła, że za kontuarem uwija się nie tylko Deuce, ale też jakichś
dwóch barmanów. Jakaś nieznajoma dziewczyna roznosiła dania i napoje między stolikami. Wzięła
kilka głębszych oddechów. Jak on sobie z tym wszystkim poradził? W jaki w ogóle sposób...
-Cześć, Keńciu! -Deuce wyszedł zza kontuaru. - Zapraszamy! O, widzę, że jesteś z pieskiem...
Newman skoczył naprzód i zaczął się łasić do męskich nogawek.
-Dobrze, że przyszłaś –mówił dalej Deuce. -Patrz, jaki mamy tłum. Może nam pomożesz?
Poczuła od niego zapach czegoś męskiego, piżma, również jakichś drinków, co obudziło w niej
niejasne skojarzenia. Na całym ciele zrobiła jej się gęsia skórka. Złapała maltańczyka i podniosła go z
podłogi.
-Chodź, bo cię podepczą -zamruczała. Spojrzała na Deuce'a. -Ale jakżeś ty ściągnął tych wszystkich
ludzi? Takie tłumy?
-Poczta pantoflowa –puścił do niej oko. -Wiesz, Rockingham to wciąż jednak mała mieścina.
Pociągnęła nosem.
-A te kurczaki? Kiedyś ty tutaj zdążył zamontować rożen?
-Rożen? -Zaśmiał się. -Nie, tak daleko się nie posunąłem. Mamy tylko serwis od Myersa, chyba go
znasz. Tego z „The Wingmans".
Skinęła głową. Oczywiście wiedziała, o kogo chodzi.
-On prowadzi rodzaj pogotowia zakąskowego -mówił dalej Deuce. -Ostatecznie nie mogę upijać ludzi,
nie dając im nic jeść.
-Na zapleczu mieliśmy jakieś rzeczy...
-No tak, te twoje bakalie i ciasteczka do kawy. Ale to się przecież nie nadaje do piwa i drinków.
Newman w objęciach Kendry zaczął się wiercić. Pewnie zjadłby kawałek kurczaka.
-A kto tam stoi za barem? -spytała. Doszła do wniosku, że nie zna ani barmanów, ani w ogóle połowy
ludzi na sali. Skąd oni się tutaj wzięli?
-Nie pamiętasz Deca Clifforda? To mój stary kolega z boiska.
Z trudem przypomniała sobie, o kogo chodzi. Tak naprawdę, bywając kiedyś na meczach w
Rockingham, nie zauważała na boisku nikogo oprócz Deuce'a.
-Clifford jest teraz prawnikiem w Bostonie -Deuce ni stąd, ni zowąd umieścił swą dużą dłoń na karku
Kendry, co przyprawiło ją o nowe dreszcze. -Drugim barmanem jest Erie Fleming, też mój zawodnik.
Od paru lat ma agencję nieruchomości w New Hampshire. No a w kelnerkę bawi się Ginger Alouette,
dziś z Provincetown.
Prawnik z Bostonu, agent z New Hampshire i ta Ginger... Wszyscy dali się przywołać ot tak, na jedno
skinienie Deuce'a?
-Prawdziwy personel zatrudnię później -powiedział Deuce. -Dziś tylko improwizujemy, i może jeszcze
jutro czy pojutrze.
Do Kendry dotarło, jaką towarzyską atrakcją jest nadal ten młody Monroe. Z takim szefem jego bar
rzeczywiście może mieć szanse, wbrew temu, co przypuszczała wcześniej.
Piesek znów zaczął się wiercić. Węszył na lewo i prawo, wreszcie szczeknął.
-Cicho, Newman –pogłaskał go Deuce. -Co, Keńciu, potrzebowałaś jego asysty?
Sprawdziła, na ile on ironizuje.
-Powiedz lepiej, jak sobie poradziłeś z tymi komputerami? Bo widzę, że jednak je powyłączałeś.
-Zachowuję się lojalnie -odrzekł. -Komputery to twoja działka. A z wyłączaniem czy podłączaniem
takich zabawek nie mam kłopotów. Poradziłem sobie też z telewizją satelitarną, z szafą grającą i z
paroma innymi rzeczami, jak mogłaś zauważyć.
-No fakt -przyznała i rozejrzała się, niepewna, co ma dalej robić.
-Może się czegoś napijesz? -zaproponował. -Chodź, odnowisz znajomość z Dekiem... Dec -Deuce
zwrócił się do Clifforda -pamiętasz tę małą siostrzyczkę Jacka?
Mała siostrzyczka Jacka. Oto czym jest od zawsze i na zawsze będzie dla niego. Nigdy nie będzie
właścicielką lokalu, nie będzie kobietą, która kiedyś mu się oddała, nie stanie się nikim ważnym: dla
niego ma pozostać „siostrzyczką Jacka".
-Cześć Dec -powiedziała. -Dla mnie tylko woda mineralna.
-A ja cię na chwilę przeproszę - uśmiechnął się Deuce, po czym, połaskotawszy Newmana za uszkiem,
oddalił się w kierunku zaplecza.
Kendra zasiadła na stołku barowym, umieszczając sobie pieska na kolanach. Upiła mały łyk.
-Jest całkiem rozkoszny -usłyszała nagle obok siebie głos Sophie Swenson, swojej hostessy. Sophie
stanęła przy niej z kieliszkiem białego wina w dłoni.
-Może i jest -Kendra postarała się użyć lekkiego tonu. -I w dodatku on o tym dobrze wie.
Sophie zaśmiała się miękko.
-Ale ja mówiłam o piesku.
-Och! -Kendra też się zaśmiała, podciągając zsuwającego się z kolan Newmana. -Ale piesek także wie,
że jest słodki, prawda New? -zanurzyła palce w wełnistej sierści maltańczyka. -A ty Sophie -zwróciła
się do hostessy -co, a może wolałabyś teraz pracować na zmianie Deuce'a?
Dziewczyna wzruszyła ramionami, zasiadając na stołku obok.
-Jeśli akcje będą stały tak jak teraz, to czemu nie? To znaczy jeśli „Monroe" miałby być znowu barem?
-Rozejrzała się. -Ale co z twoimi planami rozwoju, Ken?
Kendra westchnęła, raz i drugi.
-Właściwie nie mam pojęcia. Najbardziej bym chciała, żeby on jak najszybciej wrócił do domu i
przestał mi tutaj mącić.
-Do domu? Ale jego dom jest chyba właśnie tutaj...? -zawiesiła głos Sophie. -Chcę powiedzieć, że ten
bar zawsze należał do Mohroe'ów.
- Teraz jest w połowie mój -przypomniała Kendra. Sophie uniosła brwi. -To znaczy -poprawiła się
Kendra -kafejka jest moja. I nie zamierzam ustąpić z placu tylko dlatego, że wielki Deuce przybył do
Rockingham.
Spojrzenie Sophie powędrowało w bok, tam, gdzie przed chwilą wyłonił się z zaplecza Deuce.
-Mnie się zdaje -powiedziała- że on chyba bardzo cię lubi.
-Bardzo mnie co...? -Kendra zrobiła wielkie oczy. -Soph, co ty wygadujesz?
-Ano tak -hostessa pociągnęła łyk wina. -Nie spuszczał z ciebie oczu, ledwie weszłaś do baru. I teraz
też ci się przygląda.
Kendra któryś już raz dzisiaj poczuła, że ma gęsią skórkę. Sięgnęła po swoją szklankę z wodą.
-Nie, nie, to jakieś głupstwa -umoczyła usta. Równocześnie zerknęła w bok. Deuce rzeczywiście
obserwował ją z daleka. Cholera. Właściwie czego on od niej chce? Nagle poczuła, że powinna stąd
chyba zaraz wyjść.
-Przepraszam cię, Soph -zamruczała. Złapała pod pachę Newmana i ześlizgnęła się z wysokiego stołka.
Ruszyła przez tłum, nie oglądając się za siebie. Już za drzwiami postawiła pieska na chodniku i
chwyciła smycz.
-No, a teraz biegiem do samochodu -powiedziała.
-Nie tak prędko, Keńciu -usłyszała za sobą znajomy baryton. -Party się jeszcze nie skończyło. Nie
uciekaj.
Obejrzała się. Co za pech.
-Ja nie uciekam -powiedziała. - Tylko że psu nie służy taki tłum. I zresztą w ogóle jest już późno, pora
jechać do domu.
-A ja bym cię prosił, żebyś jednak została -zbliżył się do niej i położył rękę na jej ramieniu. Nie
wiedziała, co zrobić. Poczuła, że traci oddech i że z głowy uciekają jej wszystkie myśli. Tymczasem
Deuce zajrzał jej z bliska w oczy. Nim zdołała się cofnąć, on pochylił się nad nią, gotów do pocałunku.
Nie próbowała mu się wyrwać. Dlaczego nie próbowała? Czyżby znowu zamierzała dać się uwieść
temu bejsboliście? Ona, niegdyś kandydatka do elitarnej Mensy? Dziewczyna, która kończąc szkołę
średnią w Rockingham, została wytypowana do wygłoszenia uroczystego przemówienia
promocyjnego? Ma się znowu cofnąć na swej drodze, nie wyciągając wniosków z własnych błędów?
Rozchylając wargi, do ostatniej chwili nie wiedziała, czy jednak nie zaprotestuje. Wypadło na to, że
wolała poddać się Deuce'owi. Było to silniejsze od niej. Naprawdę, nie potrafiła się nigdy oprzeć temu
mężczyźnie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Na chwilę czas przestał istnieć. Deuce poczuł się tak, jakby wcale nie minęło dziesięć lat. Znów był
blisko z tą dziewczyną, która tak lgnęła do niego i z którą wtedy spędził księżycową noc na plaży. Tulili
się do siebie, całowali, gdy nagle coś warknęło w pobliżu.
-To Newman -oprzytomniała Kendra. Newman? Ach tak, ten mały, biały maltańczyk.
-Kolego, nie przeszkadzaj -zamruczał Deuce. Jednak ulotny czar chwili prysł.
Kendra zrobiła pół kroku do tyłu.
- Słuchaj, Deuce -powiedziała. -Ja nie jestem już tą dziewczyną co kiedyś.
-Jasne, że nie jesteś -zgodził się, próbując na powrót przyciągnąć ją do siebie. -Teraz jesteś dojrzałą
kobietą, piękną, upartą i bardzo inteligentną.
-Inteligentną?- uśmiechnęła się. -Czy ja wiem... Gdybym miała dobrze w głowie, w jednej chwili
pożegnałabym się z tobą i szybko wróciła do domu.
Odwzajemnił uśmiech.
-Wiesz, Kendra, naprawdę cię lubię. Uniosła jedną brew.
- Właściwie o co ci chodzi, panie Monroe?
-„Panie", dlaczego „panie"? Nie ufasz mi, czy co?
Wzruszyła ramionami.
-Z tobą nigdy nic nie wiadomo. Myślisz może, że jak mnie teraz uwiedziesz, pójdzie ci potem łatwiej z
barem? Ja się tak łatwo nie poddam, nawet gdybyś mnie w końcu zaciągnął do łóżka.
Widać było, że go te słowa ugodziły.
-No wiesz! O czym ty mówisz, Kendra? Ja cię lubię... tak, po prostu.
Nie wydała sięprzekonana.
- Myślałem tylko -podjął Deuce - że gdybyś jeszcze chwilę została, pogadalibyśmy o różnych
rzeczach... Choćby nawet o interesach!
-Kiedy tobie wcale nie idzie o gadanie.
To prawda, miała rację. Ale mogłoby iść.
-A jednak zostań, Keńciu, co? Obiecuję, że potem od wiozę cię do domu.
Newman szczeknął, najwyraźniej znudzony przedłużającym się nicnierobieniem. Ruszył chodnikiem,
napinając linkę. Kendra dała się pociągnąć dwa kroki.
-No widzisz? - uśmiechnęła się -dziecko chce już wracać. Czyli jednak żegnamy się, Deuce, i pozamykaj
dobrze drzwi i okna. Utarg włóż do tej zielonej kasetki, która jest w biurku.
Nie wiedział, co ma zrobić. Dalej ją zatrzymywać czy nie?
-Kasetki? –potarł podbródek. -W biurku? Ale czy ja mam do niej klucz?
-Racja - sięgnęła do kieszeni. -Proszę -podała mu mały złoty kluczyk -Zastaw mi go potem w kuchni u
Diany. Wpadnę tam rano, jak będę wyprowadzała psa.
Wyciągnął rękę.
-Ale ja naprawdę wolałbym, żebyś została...
Pokręciła głową.
-Nie, już muszę lecieć. Samochód mam tutaj za rogiem. No, to pa.
Spoglądał za nią, jak oddala się z pieskiem. Poczekał do momentu, gdy wyjechała zza rogu swym
autem i minęła go, sunąc wzdłuż High Castle. Wciąż na wargach czuł smak jej ust. Krew nadal żywo w
nim krążyła. Westchnął i spojrzał na zegarek. Dziecinna godzina, pomyślał. Było dopiero pięć po
jedenastej. Schował klucz i ruszył w stronę baru. Akurat otworzyły się drzwi i na progu pojawili się
dwaj podchmieleni goście. Deuce rozpoznał w jednym z nich Charliego Lotane'a. Z Charliem grali
kiedyś w Rockingham w juniorach.
-Hej, stary -Lotane uniósł dłoń. -Fajnie, żeś nas tu ściągnął. Dobrze, że „Monroe" znowu działa.
Browarek jest na medal.
-Serio mówisz, Clo? -Deuce zdziwił się, jak łatwo przypomniało mu się pseudo kolegi. -To zapraszam
znowu, choćby nawet jutro. Warto by trochę więcej pogadać.
- Właśnie -Lotane poklepał Deuce'a po plecach. -Dobrze, żeś w końcu wrócił na stare śmieci.
Kiedy się pożegnali, Deuce nie od razu wszedł do baru. Ściskając w kieszeni złoty kluczyk, zaczął się
nagle zastanawiać, czy słusznie robi, wtrącając się w interesy Kendry? Właściwie po diabła mu ten
cały bar! Tak niedawno czuł się gwiazdą, świat stał przed nim otworem, a tu proszę: rywalizuje o
jakieś miejsce w podrzędnym lokalu, gdzieś w prowincjonalnym Rockingham. Więc takie miałoby być
ukoronowanie jego kariery? Przymknął oczy. Ale w momencie, gdy to zrobił, ujrzał pod powiekami
postać Kendry. I nie był już pewien, czy w ogóle wie, o co mu w tej chwili w życiu chodzi. O co -a może
o kogo?
Newman zwinął się w rogu sofy stojącej przed telewizorem i zasnął. Kendra ziewnęła i wyłączyła
odbiornik. Coś miała jeszcze przed snem zrobić.:. Ach tak, chciała przecież pooglądać swój stary
pamiętnik! Od czterech lat nic w nim nie zapisała, jednak gruby, czerwony kołonotatnik obejmował
przeszło dekadę. Zwłaszcza dawniej czuła żywą potrzebę refleksji, zwierzeń i rozmyślań: Cóż, było się
dziewczyną ambitną, aspirującą -bagatela -do Ivy League. Podniosła się i zajrzała do szafy z
ubraniami. Tutaj trzymała swoje memuary. Stary nawyk, jeszcze z czasów, gdy w każdej chwili mógł
dobrać się do nich Jack. Wiedziała, jacy są starsi bracia. Jednego dnia bywają opiekuńczy, drugiego
zaś wykpiwają swoje młodsze siostry, uważając je za idiotki, zwłaszcza gdy te siostry coś tam skrobią
w pamiętnikach. Sięgnęła na półkę ze swetrami. Znalazła swój kołonotatnik i wróciła z nim na kanapę.
Otwarła zeszyt blisko początku. Uśmiechnęła się. Właściwie nawet było się idiotką, trudno
zaprzeczyć, pomyślała. Ileż na tych kartach wykrzykników, serduszek i innych ozdóbek! A także, no
cóż, głupich nadziei. O, na przykład tutaj: nie wiadomo czemu pewnego dnia nazwała siebie Kendrą
Monroe. Co jej chodziło po głowie? Ale czytajmy dalej: .. .jutro jedziemy z mamą i tatą na mecz Jacka
do Fali River. Jedzie też Deuce Monroe, i pojedzie w naszym samochodzie!!! Całą godzinę będzie
siedział obok mnie!!! Boże, taka jestem szczęśliwa. Kendra podniosła wzrok znad zeszytu i
potrząsnęła głową. Żywo pamiętała tamtą podróż. Cóż, Deuce nie zwracał wtedy na nią żadnej uwagi.
Jack nastawił radio, przez które obaj słuchali transmisji półfinałowego meczu-; Red Soxów. Jeśli
zauważali, że istniała, to tylko w tych momentach, gdy prosiła, żeby przystanąć gdzieś na parkingu, bo
ona musi do łazienki. A przystawali ze trzy razy, co w końcu rozbawiło chłopców. Przekartkowała
pamiętnik, docierając mniej więcej do połowy jego objętości. Jej dziecinne pismo wyostrzyło się, na
kartkach ubyło wykrzykników i serduszek. Spojrzała na datę i policzyła, że teraz ma w swoim zeszycie
chyba czternaście lat: Nienawidzę Anny Keppler. Po prostu nienawidzę jej i jej czarnych włosów i tego
perfekcyjnego ciała czirliderki. On do niej mówi „Annie", słyszałam to. Są teraz właśnie u Jacka i grają
w stołowy bilard, a ona zaśmiewa się ohydnie jak hiena. O Boże, a on ją lubi! Deuce lubi Annę
Keppler. I nawet ją kiedyś całował; podsłuchałam wczoraj, jak chwalił się tym Jackowi. (Oni całowali
się „z językiem". To jest chyba wstrętne!) Oderwała się od zeszytu, bo dotarło do niej, że sama
dopiero co całowała się w ten sposób z Deuce'em. I wcale, ale to wcale nie było to wstrętne. Wróciła
do czytania: Mój kochany dzienniczku, stało się: mam nareszcie prawo jazdy. Tak! Stan
Massachusetts i pewna starszawa wydra ufarbowana na rudo uznali, że wolno mi będzie odtąd
prowadzić. Dziś od razu mama posłała mnie do marketu spożywczego, a ja przy okazji pojechałam też
na Rock Field, gdzie trenuje Deuce... Ponawiała takie jazdy dziesiątki razy. I dziesiątki razy próbowała
przydać się do czegoś swemu bratu jako koledze Deuce'a z boiska, coś mu tam niby przywozić z
domu, gdy trenował na Rock Field. Deuce przy takich okazjach rzadko zwracał na nią uwagę.
Tymczasem ona była pewna, że go w końcu zdobędzie, że on zda sobie sprawę, iż ją kocha, niech no
ona tylko trochę podrośnie, zaokrągli się i wypięknieje. Do tego ostatniego jest zaś potrzebne, aby jej
wreszcie zdjęto ten okropny aparat ortodontyczny. Jednak zanim podrosła, zaokrągliła się i zanim
zdjęto jej ohydny aparat, Deuce opuścił Rockingham, stając się zawodowym bejsbolistą, wędrującym
po całych Stanach Zjednoczonych. Próbowała go zapomnieć, skupiając się na nauce, zwłaszcza w
perspektywie podjęcia studiów na wymarzonym Harvardzie. Dostała się na Harvard, wciągnął ją wir
życia studenckiego, obraz Deuce'a zaczął blaknąć w jej pamięci. W czasie wakacji bez drżenia już
wracała do Rockingham i nawet udało jej się podjąć pracę w barze Monroe'a bez niepotrzebnych
skojarzeń. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie umarła Leah Monroe i gdyby nie przyjechał na jej
pogrzeb Deuce, taki załamany, spragniony pocieszeń i miłości. Nie próbowała w swym pamiętniku
odszukać opisu tamtej nocy, gdy na plaży straciła dziewictwo. To wydarzenie było zbyt intymne, by w
ogóle mogła je powierzyć literom. Jednak obraz tego, co się stało, miała mocno wyryty w pamięci, z
wszystkimi szczegółami. W zeszycie, w miarę jak czas płynął, pojawiały się jednak skargi. Deuce nie
odzywał się do niej, a ona zaczęła sobie zdawać sprawę, że chyba zostawił ją już na zawsze. Nie ma go
od. dwóch tygodni... Ja, jak głupia, ciągle łapię za słuchawkę, ledwie ktoś zadzwoni. Oczywiście też nie
napisał, nawet małej karteczki. Gdzieś podróżuje, między Chicago, Detroit i Baltimore, jedyny kontakt
z nim mam przez gazety, przez tabele wyników jego drużyny. Ale co to za kontakt! O Boże. Dlaczego
on taki jest? Tamtej nocy był taki słodki, kochający i czuły, a teraz milczy. Jak głaz. Kendra westchnęła
ciężko. Zatrzasnęła swój czerwony kołonotatnik i rzuciła go na stolik do kawy. Powrót ścieżką pamięci
do dawnych czasów był niezbyt przyjemny. Wiedziała, że w jej dzienniku nie ma o nim dalszych
wzmianek. Wykreśliła go ze swego życia, razem z Anną Keppler. I pewnie by tak zostało, iw
pamiętniku, i w życiu, gdyby nie ten nieoczekiwany powrót młodego Monroe'a na stare śmieci...
Boże, dlaczego pozwoliła mu się dzisiaj pocałować! On oczywiście nie wie, że zrujnował jej życie. Jack
nic mu nie powiedział o jej ciąży, nie powiedział nawet, że przerwała studia na Harvardzie. Zresztą
Jack, podobnie jak jej rodzice, nie miał pojęcia, kto był sprawcą jej odmiennego stanu. Kendra
potrafiła trzymać język za zębami. Nawet Seamusowi się nie zwierzyła. Ba, nawet swemu
dzienniczkowi. Wtem Newman, drzemiący w rogu kanapy, szczeknął, raz i drugi. Zeskoczył na
podłogę i podbiegł do drzwi. Ktoś w te drzwi cicho zapukał.
-Kendra! -rozległ się głos Deuce'a. –Jesteś tam? Nie śpisz jeszcze?
W panice chwyciła swój pamiętnik i rozejrzała się, gdzie by go schować. Nic lepszego nie przyszło jej
do głowy niż torba, którą nosiła do pracy. Wrzuciła zeszyt do torby. Podeszła do drzwi.
-O co chodzi? -zapytała nieswoim głosem.
-O nic –odrzekł Deuce. -Chciałem ci tylko oddać klucz od kasetki.
Uchyliła drzwi, nie zdejmując łańcuszka. Wystawiła na zewnątrz rękę. On złapał jej rękę i przycisnął ją
do ust.
-Zarobiliśmy dziś wieczorem tysiąc dolarów -powiedział cicho. Poczuła nagłą złość. Wyszarpnęła dłoń.
-No i co z tego? Guzik mnie to obchodzi. Deuce przybliżył twarz do szpary w drzwiach.
-Naprawdę mnie nie wpuścisz? Nie pogadamy chwilę?
Tamtej nocy był taki słodki, kochający i czuły, a potem...
-Klucz zostaw u Diany w kuchni, na stole, tak jak się umawialiśmy -burknęła. -A teraz dobranoc, bo ja
idę spać.
I zatrzasnęła Deucewi drzwi przed nosem. Zrobiła to, co powinna była zrobić wiele, wiele lat temu!
Deuce wdychał zapach świeżo skoszonej trawy. Przed nim leżała płyta Rock Field, a po boisku uwijali
się jacyś juniorzy, musztrowani przez trenera. Miał jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia swojej zmiany
w barze, więc nie spieszył się. To, że przyjechał tutaj, było całkiem naturalne; jakże mógł nie
odwiedzić miejsca, z którym związana była cała jego młodość. Potarł łokieć, który go nagle zaczął
pobolewać. Zrobił parę kroków i zasiadł na jednej z ławeczek, okalających płytę. Co to za trener?
pomyślał. Chyba go nie znam. No tak, kochany Rick Delacorte wyniósł się przecież dawno temu z
Rockingham. Był teraz emerytem gdzieś w Arizonie czy w Marylandzie. Nadstawił ucha, łowiąc
polecenia, jakie nowy trener rzucał chłopakom. W pewnej chwili miał ochotę wstać i coś skorygować,
ale się powstrzymał. Spojrzał na zegarek: właściwie należałoby już wracać do miasteczka. Jednak żal
mu było nie obejrzeć choćby kawałka meczu. Mecz wciągnął go do tego stopnia, że kiedy powtórnie
spojrzał na zegarek, zorientował się, że jest sporo spóźniony. Zerwał się z ławeczki, gotów pędzić do
samochodu.
-Pan kogoś szuka? –zapytał stary dozorca, który przechodził właśnie obok, prowadząc kosiarkę.
-Nie, oglądałem tylko trening -Deuce ocienił czoło bo raziło go niskie słońce.
-I co pan myśli o naszym nowym trenerze, Deuce? Deuce zmruży łoczy.
-A my się znamy? Bo ja…
Stary człowiek zaśmiał się.
-Ja pana znam, tylko pan mnie chyba nie pamięta. Nazywam się Martin Hatcher i byłem kiedyś…
-Ach tak, naszym dyrem! -ucieszył się Deuce, przyjmując i ściskając podaną dłoń. -Przepraszam, że
pana nie poznałem.
Były dyrektor lokalnego liceum zaśmiał się.
-Może to przez to, że widzi mnie pan w miejscu, z którym pewnie słabo się kojarzę.
Deuce potrząsnął głową.
-Rzeczywiście... A więc co pan tutaj robi, jeśli wolne spytać?
-Jestem już na emeryturze, Deuce – Hatcher wsadził wolno ręce do kieszeni. -A tu udzielam się
społecznie lubię być przydatny. W dawnej szkole też się jeszcze czasem udzielam, w zeszłym tygodniu
na przykład parę dni pracowałem w ich kafejce.
Deuce z uśmiechem obserwował ruchliwą twarz swego „dyra". Twarzy tej przybyło wiele zmarszczek;
pewnie i sam przyczynił się do powstania kilku z nich.
Hatcher odchrząknął.
-Ale coś słyszałem, że i pan, Deuce, zakończył już swoją karierę. Czy to prawda?
-Wygląda na to, że tak -Deuce poruszył brwiami. -Prawnicy Nevada Snake Eyes doszli do wniosku, że
biorąc udział w rajdzie samochodowym naruszyłem warunki kontraktu.
-Ich strata, nasz zysk -Hatchet kopnął czubkiem buta oponę kosiarki. - Właściwie szkoda, że nie wrócił
pan do nas wcześniej, przed rokiem.
-Dlaczego? Zeszły rok miałem bardzo dobry.
-Wierzę, wierzę. Obserwuję pańską karierę i byłem przekonany, że stanie się pan rywalem samego Cy
Younga.
Deuce parsknął.
-No nie, aż tak dobry to nie jestem! To znaczy –poprawił się -nie byłem.
-Ale gdyby pan wrócił do nas przed rokiem, zanim zatrudnili tego tam... -urwał, pokazując głową
nowego trenera, klarującego właśnie coś chłopakom, zgromadzonym wokół niego.
-Jak on się nazywa?
-George Ellis. Właściwie jest nauczycielem przyrody i w tym jest dobry. Natomiast na boisku...
-Co, nie podoba się panu? A mnie się wydał niezły. Ma przede wszystkim mnóstwo energii.
-Pan byłby lepszy.
- E! -machnął ręką Deuce. -Nie ma o czym mówić.
Obaj ruszyli, zmierzając w stronę zabudowań klubowych i parkingu.
-A więc woli pan prowadzić bar –odezwał się Hatcher.
Deuce uchwycił ton sceptycyzmu w głosie byłego dyrektora.
-Cóż, nazywam się Monroe i to jest chyba dość logiczne, że chcę prowadzić „Bar Monroe'a".
- Tylko że ten lokal właściwie nie jest już barem?
-Nad tym się jeszcze popracuje -odrzekł Deuce enigmatycznie. Hatcher uniósł na chwilę brwi, po czym
odezwał się ściszonym głosem:
-O ile wiem, Kendra Locke ma jakieś ambitne plany związane z tym miejscem.
Och, ten dyro. Deuce dobrze pamiętał, jak sprytnych środków nacisku umiał używać Hatcher.
-Ja też mam swoje plany -odpowiedział.
Stary Martin pokiwał głową, zatrzymując się przed furtą garażu na sprzęt. Wtoczył do środka kosiarkę
i zatrzasnął furtę.
-Kendra była jedną z moich najlepszych uczennic powiedział. -Bardzo bystra. A ten jej brat... Jak mu
było na imię? On też gdzieś wyjechał z Rockingham.
-Jack... Jackson. Bardzośmy się przyjaźnili.
- Właśnie, pamiętam. No i czym on się teraz zajmuje?
-Ma agencję reklamową w Bostonie.
-Uhm. Przed Kendra też byłaby kariera, gdyby udało jej się skończyć Harvard. Za mojej kadencji w
liceum tylko paru absolwentów dostało się na Harvard. Wszystkich ich dobrze pamiętam.
Deuce przeczesał palcami włosy.
-A właściwie czemu przerwała? -spytał.
Hatcher obrzucił Deuce'a badawczym spojrzeniem. Ruszył w stronę starego samochodu,
zaparkowanego pod klonami.
-Niech pan ją sam o to zapyta -rzucił przez ramię. -Nawiasem mówiąc, Kendra jest nadal bardzo
bystra.
-Wiem -skinął głową Deuce. I niemniej bystro całuje, pomyślał.
-A pan nadal się pasjonuje bejsbolem.
-Ja? Trudno się tak odzwyczaić, z dnia na dzień. Jednak nie zostałbym tutaj trenerem.
Hatchet zaśmiał się, wsiadając do swego auta.
-Nie? Ale spędził pan, Deuce, parę godzin na naszym starym boisku!
Sprytny ten dyro, musiał znów pomyśleć Deuce. Zawsze umiał argumentować.
-Miło było z panem pogadać, dyrektorze.
Martin wychylił się ze swej szoferki.
-Nie jestem już dyrektorem. Niech mnie pan traktuje jakoś mniej oficjalnie.
Deuce uśmiechnął się.
-Zobaczymy, co da się zrobić.
-Niedługo wpadnę może do tego waszego baru. Słyszałem, że wszystkim od razu się spodobał.
-Plotki szybko się rozchodzą po mieście.
-Ano tak -Hatcher skinął głową. -Rockinhgam to ciągle mała dziura, choć ostatnio z ambicjami.
Pożegnali się i Deuce zaraz wsiadł do własnego auta. Nie spoglądał już na zegarek, miał tylko
nadzieję, że Kendra nie zamknie lokalu, póki on nie przyjedzie, aby objąć swoją zmianę. A swoją
drogą, jak to możliwe, że to małe, rozplotkowane Rockingham do dziś utrzymywało przed nim w
tajemnicy powody, dla których Kendra Locke przerwała tak dobrze zaczętą karierę? Dlaczego nikt mu
o niczym nigdy nie powiedział, i Jack także nie? Dlaczego?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Leżał na plecach na chłodnej posadzce pod kontuarem, próbując naprawić cieknącą dyszę dozownika
wody sodowej. Już od półgodziny biedził się nad tą robotą i wciąż nie mógł jej skończyć. Po pięciu
dniach od otwarcia baru niektóre ze starych urządzeń zaczęły się psuć. Deuce wiedział, że będzie je
musiał powymieniać, na razie jednak próbował uratować, ile się da. Dziś zaczął swą działalność
wcześnie rano; miał nadzieję, że uda mu się uporać z dozownikiem, zanim przyjdą pierwsi klienci
kafejki internetowej. No, w porządku. Założona uszczelka trzymała się chyba mocno. Deuce ściskał w
zębach koniec podłużnej latarki, ostatni raz sprawdzając wzrokiem, czy o czymś nie zapomniał.
Pojawił się tak wcześnie właściwie nie z uwagi na internautów, ale przez Kendrę. Sprytnie unikała go
od paru dni, wymykając się z kafejki zaraz po lunchu. A Deuce nie lubił, kiedy ktoś mu się wymyka.
Nim zdążył wyjść spod kontuaru, usłyszał, że do baru wchodzi właśnie ona. Nie była sama, z kimś
rozmawiała, - a właściwie kłóciła się. Aha, pewnie z Sophie. Dobrze, że zamknął na zasuwę drzwi
wejściowe, w ten sposób one nie spodziewają się, że go tu zastaną. Uśmiechnął się na myśl o tym.
Jego uszu dobiegły ciche dźwięki radia, potem zasyczał ekspres do kawy. Powietrze napełniła woń
mokki z cynamonem. Czyjeś kroki zbliżyły się do kontuaru; tuż przed jego nosem pojawiły się dwa
ładne sandałki na obcasie. Zerknął w górę. Mmmm, jakie piękne nogi! Przecież znał te nogi... Kendra
zaczęła manipulować przy dozowniku z wodą sodową.
-Co u licha? -usłyszał jej głos. -Nie działa? Zakręcił to ktoś?
Przykucnęła, by zajrzeć pod kontuar.
-O Boże! -przyłożyła sobie rękę do ust, dostrzegając Deuce'a. -Aleś mnie nastraszył. Co ty tam robisz?
-Naprawiałem dozownik -wyjął latarkę spomiędzy zębów.
-A przed chwilą podziwiałem twoje nogi. Są bardzo piękne.
Cofnęła się i wstała.
-Co ty powiesz.
Deuce wysunął się spod kontuaru, przykląkł i odkręcił zawór wody. Otarł ręce o boki dżinsów.
-Chciałaś się napić? -spojrzał w górę.-A właściwie coś ty dziś taka wystrojona? -Dopiero teraz
zauważył, że jest bardziej elegancka niż zazwyczaj.
-Za półgodziny mam spotkanie z architektem -odrzekła.
-Jeszcze nie zrezygnowałam ze swych planów rozbudowy kafejki.
-A, więc to dla niego... A już myślałem, że może dla mnie.
Westchnęła.
- Ech. Głowa mnie boli... -Otwarła dłoń, na której leżały dwie pastylki. -Lepiej byś mi już nalał wody.
Wstał i sięgnął po szklankę.
-Proszę bardzo –puścił próbny strumień. Potem napełnił szkło.
-Co, pokłóciłaś się z Sophie?
-To nie była kłótnia -wzięła szklankę i popiła tabletki. -Ot, jakaś różnica zdań.
-Ale na jaki temat? Bo nie podsłuchiwałem.
-I bardzo dobrze, że nie -powiedziała.
-Jednak Sophie wydawała się wściekła.
-Wszystko jest pod kontrolą -Kendra odstawiła pustą szklankę. - Takie tam sprawy pracownicze.
-Coś mógłbym doradzić? –zaofiarował się Deuce. -Znam się trochę na pracy w zespole.
Przyglądała mu się przez moment, marszcząc czoło.
-Czy ja wiem -zerknęła w stronę zaplecza, gdzie jej hostessa przyjmowała właśnie dostawę. -No
dobrze. Są kłopoty z naborem nowych rąk do pracy, bo Sophie wtrąca się i wszystko wie lepiej.
Doświadczona zawodniczka i młody narybek. Kendra musiała się uśmiechnąć.
-Nie wszystko w życiu da się przyrównać do boiska.
-Owszem, da się -poważnie skinął głową. -Czemu nie wyposażysz jej w uprawnienia trenera?
-Trenera?
-Niech sama odpowiada za nabór i wyszkolenie personelu. Będzie miała satysfakcję, a ty na tym nie
stracisz. Przecież jej ufasz?
-Niby tak -przyznała Kendra. -Dotąd dawała sobie radę... Zna się na komputerach, na kuchni i na
kasach fiskalnych.
-No i bardzo dobrze -Deuce odwrócił się i puścił ciepłą wodę. Namydlił sobie ręce i zaczął je
energicznie szorować szczoteczką. Kendra z zajęciem przyglądała się tym jego czynnościom.
-Ale skąd ty się właściwie tutaj wziąłeś tak rano? Zwykle o tej porze jeszcze śpisz.
Opłukał ręce, sięgając po ściereczkę.
-Naprawdę?... Dobrze, powiem ci, skąd się wziąłem. -Otóż chciałem z tobą pogadać, Kendra.
Chciałem cię wreszcie zastać. Bo ty mnie ostatnio unikasz.
-Ja?
-Prawdopodobnie ty, bo ja siebie nie unikam. Wydęła usta.
-Cóż... Pracujemy w różnych porach, ty i ja, i po prostu mijamy się. A poza tym skomplikowałeś mi
życie, chyba wiesz.
-Dlaczego skomplikowałem?
Machnęła ręką.
-Nie udawaj... W dodatku te pieniądze, które zarabia bar -poruszyła brwiami -wytrącają mi argument
z ręki. Muszę to przyznać.
Uśmiechnął się.
-Biedna Kendra. Ale a propos pieniędzy... Co byś powiedziała, gdybyśmy trochę forsy zainwestowali w
piec do pizzy?
-Piec do pizzy? To chciałbyś teraz przerobić bar na pizzerię?
Wzruszył ramionami.
-Jasne, że nie. Ale do alkoholi –pokazał głową rząd nowych butelek -dobra bywa pizza.
Dowiadywałem się, że taki piec się szybko zwróci, zwłaszcza gdy będziemy sprzedawali pizzę na
porcje.
Zmarszczyła nos.
-Czyżby?
- Myślę, że i twoi internauci nie pogardzą pizzą.
-Oni? A z czym ją będą jedli, z kawą?
-Piwo bardziej by pasowało -puścił do niej oko.
Westchnęła.
-Oj, Deuce... Zawracasz mi głowę, a ja przecież mam zaraz jechać do tego architekta. I co ja mu
powiem? Że przerzucam się nagle z komputerów na pizzę?
- Taka zmiana oznacza co dzień, dodatkowy tysiąc do kasy.
-Może i tak... Umiem liczyć. -Znów westchnęła i zaczęła sobie końcami palców masować skronie. -I
gdzie my byśmy wstawili ten piec?
-Najpierw trzeba go kupić. Znasz tu w okolicy jakiegoś dostawcę?
-Dostawcę? Właściwie znam. Buddy McCrosson z Fali River prowadzi takie rzeczy. Ale z nim się trzeba
dobrze targować. To twardy gość i na początek zaśpiewa wysoką cenę.
-To jedź ze mną do niego i pomóż się targować.
-Dziś nie mogę, mam przecież tego architekta. A jutro. .. jutro przyjmuję nowych pracowników.
-Pracownikami może się zająć Sophie -przypomniał Deuce. -Czyli jednak moglibyśmy pojechać.
Potrząsnęła głową, unikając jego wzroku. Sama nie wiedziała, czy boi się nagłej zmiany planów, czy...
jakiegoś dłuższego sam na sam z Deuce'em.
-Kendra –zbliżył się o krok. -Przecież teraz jesteśmy partnerami.
- My? Wcale nie jesteśmy -podniosła oczy.
-Jednak nie unikniesz mnie przez najbliższych parę tygodni.
Opuściła powieki i sięgnęła dłonią do karku, próbując go pomasować.
-Co, ciągle ta głowa? -spytał. -Boli? Czekaj, pocałujemy i przestanie -szybko schylił się i ucałował jej
skroń.
-To ty, Deuce, jesteś moim bólem głowy -powiedziała cicho.
Zaśmiał się miękko.
-Jakbym cię pocałował jeszcze raz, to byś całkiem wyzdrowiała. Tylko pozwól spróbować...
Sophie była cała w skowronkach, gdy się dowiedziała, że Kendra daje jej wolną rękę. Spodobał jej się
też pomysł kupienia pieca.
-Jedź, Kendra -zachęcała. -Ja sobie tutaj dam radę, a ty przypilnujesz, żeby Deuce nie kupił od
McCrossona byle czego.
Następnego dnia rano Kendra stawiła się gotowa do drogi.
-Świetnie –powitał ją w barze Deuce, który znów po jawił się tu pierwszy. - Myślę, że dotrzemy do Fali
River około południa, kupimy piec naszych marzeń, a potem zrobimy sobie jakiś piknik nad morzem i
będziemy się tam... całowali.
Wariat, pomyślała. „Piec marzeń", też coś. I to „całowanie nad morzem". Kompletny wariat.
-Deuce, do południa powinniśmy być już z powrotem w Rockingham. Mamy tu robotę, nie jesteśmy
na urlopie.
-Praca nie zając, nie ucieknie - uśmiechnął się do niej. Jego uśmiech rozbroił ją.
- Słuchaj... -poprawiła sobie włosy. -McCrosson jest fanem bejsbolu, więc gdybyście się obaj zgadali
na przykład wokół twej kariery, targi pójdą łatwiej.
-O, nie -spoważniał Deuce. -Co to, to nie. Nie mieszajmy do tego mojej kariery.
-I dlaczegóż to? -uniosła brwi, sięgając po swoją torbę. Torba wydała jej się dziwnie ciężka. -
Zaskakujesz mnie.
-Bo jestem zaskakujący -odrzekł enigmatycznie. -A za chwilę... za chwilę zaskoczę cię nawet czymś
specjalnym.
Przymrużyła oczy. -To znaczy...?
-Chodźmy na parking -powiedział. - Ten od podwórza. Zobaczysz.
Na parkingu rzeczywiście czekała niespodzianka. Był nią olśniewający chromem i karminowym
lakierem dwuosobowy Mercedes-kabriolet. Deuce najwyraźniej pozbył się wynajmowanego auta i
kupił sobie swoje własne.
-I jak -zapytał. -Podoba się?
Jakże takie cacko mogłoby się nie podobać. Kendrze przypomniał się nagle samochód Deuce a, a
właściwie jego ojca, w którym pierwszy raz się całowali. Też miał rozkładane fotele -jak ten mercedes.
- Myślę, że moglibyśmy pojechać szosą numer 28, tą wzdłuż południowego wybrzeża -zastanowił się
na głos. Deuce.
-Nadłożymy mnóstwo drogi -skrzywiła się. -Pojedźmy lepiej prosto, szóstką. Tak będzie szybciej.
-Kiedy ja się nie chcę spieszyć -otworzył dla niej drzwi po stronie pasażera. -Mam ochotę podziwiać
krajobrazy. Połączmy przyjemne z pożytecznym.
Przyjemne z pożytecznym. I co jeszcze? Kendra czuła, że ta wyprawa z Deuceem może się źle
zakończyć. Zamiast unikać tego mężczyzny, wsiądzie teraz do jego kabrioletu z rozkładanymi
fotelami, na własne życzenie pakując się w kłopoty. Cóż, nie sposób było jednak nie wsiąść do
mercedesa. W pobliżu nie było żadnego innego pojazdu. Czy Deuce świadomie zwolnił, gdy
przejeżdżali obok plaży przy West Rock? Czy on w ogóle pamiętał, że te wydmy... to ich wydmy?
Może jedynie w pamięci Kendry żyją wspomnienia sprzed lat? A przecież przez całą dekadę starała się
nie jeździć tędy, drogą nad oceanem. A jeśli już zdarzyło jej się tu zabłądzić, przy West Rock zawsze
odwracała głowę, próbując myśleć o czymś nieważnym. Dziś też odwróciła głowę, pogwizdując z cicha
i niby to obserwując ptaki na niebie.
-Hej, Keńciu –odezwał się Deuce. -To było chyba gdzieś tutaj?
-Niby co? -poprawiła sobie okulary przeciwsłoneczne.
Zaśmiał się łagodnie.
-Nie udawaj. Przecież wiesz. Nic nie odpowiedziała. -Rozumiem... –zawiesił głos. -Rozumiem, że nie
masz ochoty do tego wracać.
-Dobry Boże. Jasne, że nie.
- Myślisz, że jak nie będziemy o tym mówić -podjął Deuce -to można uznać, że nic się nie zdarzyło?
Zerknęła na niego.
-Uhm. Właśnie tak. Dokładnie tak myślę. Zajrzał jej w oczy.
-Ale to się zdarzyło, Kendra.
-Lepiej uważaj na drogę-pokazała głową. -Bo nas rozjadą.
Z naprzeciwka zbliżała się właśnie wielka ciężarówka. Deuce mocniej uchwycił kierownicę.
-Nie możesz mi darować tego, że do ciebie tak długo nie dzwoniłem.
Wykonała taki ruch, jakby sobie chciała pomasować skronie.
- Tak ci się wydaje? -spytała.
Położył swą wielką dłoń na jej kolanie i z lekka je uścisnął, wywołując tym w całym jej ciele dreszcze.
Spojrzała na niego sponad szkieł z wyrzutem. Deuce cofnął rękę.
-Przepraszam.
Strzepnęła coś ze swej nogawki, jakby chciała pozbyć się śladu dotknięcia.
-Nie szkodzi.
Przez chwilę jechali w milczeniu, meandrując wzdłuż linii brzegowej Cieśniny Nantucket.
-Na pewno nie szkodzi? -zapytał.
Wzruszyła ramionami.
-Grzech niedzwonienia ci się odpuszcza -powiedziała.
Zanim powiedziała, pomyślała że jeśli tak właśnie powie, to może go rozśmieszy, rozbroi i wtedy
zmienią temat. Rzeczywiście uśmiechnął się. Ale tematu nie zmienił.
-Naprawdę nie masz mi nic za złe? Nie kłamiesz? Odwzajemniła uśmiech.
-Na ogół staram się mówić prawdę. Skinął głową.
-No to i ja powiem ci coś prawdziwego. -Z lekka przy spieszył, aby wyminąć wlokącą się przed nimi
półciężarówkę, forda F-150. -Otóż przez lata nie chciałem mieć w ogóle nic wspólnego z Rockingham.
Z niczym, co się z nim wiąże.
Uniosła brwi.
-A dlaczego?
-Ponieważ... –potrząsnął głową i czubkiem języka zwilżył wargi.
Czekała na ciąg dalszy, obserwując jego profil. Profil bardzo przystojnego mężczyzny. Deuce znowu
dodał gazu, aby tym razem wyminąć jakiegoś pikapa, prowadzonego przez panienkę w kapeluszu
kowbojskim.
-Bo kiedy zabrakło mamy -podjął -przede wszystkim nie dawałem sobie rady z ojcem. Prawie w
niczym się nie zgadzaliśmy. A to znaczy, że nie miałem już do czego wracać w Rockingham.
Seamus rzeczywiście bywał nieznośny, Kendra o tym wiedziała. I synowi dopiekał. Ale na Boga, co to
w ogóle za argumenty? Mógł unikać kontaktów z ojcem, ale dlaczego przez tyle lat nie zadzwonił do
niej?
-Odciąłem się od Rockingham –mówił dalej Deuce -a więc po co miałem i tobie zawracać głowę? –
Spojrzał na nią krótko, wracając zaraz do obserwacji szosy. Wzruszyła ramionami.
-Zawracać głowę... Wystarczyło, żebyś się zwyczajnie odezwał, po ludzku zainteresował.
Kolegowaliśmy się tyle lat.
Z zakłopotaniem przeczesał palcami włosy. -Wiem, wiem; masz rację. Bardzo cię przepraszam. Drań
ze mnie, Kendra. Taka jest prawda. Uśmiechnęła się lekko.
-No, ale ja ci już przecież wybaczyłam. Więc nie ma do czego wracać. - Kłamstwo, kłamstwo,
kłamstwo. '
-Niby tak –spojrzał z nadzieją. -No... a ten Harvard? Dlaczego go rzuciłaś?
Zaskoczył ją tym pytaniem.
-Straciłam stypendium i nie miałam z czego opłacić czesnego -powiedziała.
Uniósł brwi.
-Jak to? Przecież miałaś zdaje się stypendium na całe studia?
-Niby tak, ale... opuściłam się w nauce i cofnęli mi. -
Stanęli przed światłami na skrzyżowaniu.
- Ty się opuściłaś? -Deuce przymrużył oczy. - Taka solidna studentka?
Zmieniła pozycję na fotelu, raz i drugi.
-Wypadki chodzą po ludziach -odrzekła. - Tobie też się przecież zdarzył wypadek, tak? Z tym autem.
Zrobił niewyraźną minę.
-Racja. Głupio wtedy zaszarżowałem.
-A widzisz -uchwyciła się tego wątku. -Ojciec strasznie wyrzekał na ciebie, kiedy się o tym dowiedział.
-Ale mówmy o tobie. Jak to było z tobą... ? -Deuce nie dał się zbić z tropu. I znów położył rękę na jej
udzie, lekko zaciskając dłoń. Przemogła nowy dreszcz.
-Musimy o tym mówić?
-Chcę wiedzieć, co się naprawdę stało. Czy był w to wmieszany jakiś facet?
-Facet? Był -odpowiedziała krótko. (Nie skłamała.)
-Kochałaś go?
- Tak. (Znowu prawda.)
-I nadal kochasz?
O Boże.
-Czasem o nim myślę...
-Czy on cię... krzywdził?
Odchyliła głowę na oparcie, przymykając oczy. I od razu zobaczyła pod powiekami tamten wieczór,
gdy jechała karetką na sygnale do szpitala.
-Bywały w moim życiu gorsze dni. Jechała wtedy krwawiąc, ponieważ poroniła. -Ale jakoś przeżyłam -
otworzyła oczy. Zdjęła okulary i spróbowała uśmiechnąć się do Deuce'a. Świadoma była przy tym, że
on cały czas trzyma rękę na jej udzie. -To jaki rodzaj pieca do pizzy chcemy teraz kupić? Zastana
wiałeś się już nad tym?
Dojrzała w jego oczach zdumienie.
-Co ty mi o piecu... –zacisnął palce na jej nogawce. -Nie skończyliśmy jeszcze historii twego romansu.
Położyła dłoń na jego dłoni.
-A mnie się wydaje, że właśnie pora pogadać o piecu. W jakim celu w ogóle ruszyliśmy w drogę, jeśli
nie po piec?
Spojrzał na światła, które wciąż były czerwone.
-No dobrze... Ale przecież nie tylko po to jedziemy. Przeplótł palce z palcami jej dłoni. -Jedziemy
razem również dlatego, że od tygodnia nie udawało nam się w Rockingham spotkać.
-Bo jestem wciąż zajęta. -Popatrzyła na ich splecione dłonie i zastanowiła się, dlaczego dotąd nie
cofnęła ręki? Nie cofnęła, bo nie mogła. Coś ją fascynowało w tym mężczyźnie. Również sposób, w
jaki zaczął się w tym momencie nachylać ku niej. Nie odwróciła głowy, choć on najwyraźniej chciał ją
pocałować... I nie odwracała głowy właśnie dlatego, że chciał! Oderwali się od siebie, ponagleni
klaksonem z tyłu. Ach, jaki słodki był ten ich pocałunek, chociaż krótki. Deuce wrzucił bieg i wcisnął
gaz. Uniósł rękę w geście przeprosin, gdy auto, któremu blokował drogę, zaczęło ich wyprzedzać z
piskiem opon.
-Musimy jeszcze wrócić do historii twego romansu spojrzał na Kendrę, gdy minęli skrzyżowanie. -
Również do tego przerwanego pocałunku -dodał. -Również do niego.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Deuce przedstawił się Buddy'emu McCrossonowi jako Seamus Monroe, czym dosyć zaskoczył Kendrę.
McCrosson nie zorientował się w mistyfikacji, widać nie znał dobrze mieszkańców Rockingham lub nie
był fanem bejsbolu. Albo jedno i drugie. Targi w sprawie pieca wzięła na siebie Kendra, a
poprowadziła rzecz tak sprytnie, że jej argumenty zbijające cenę biedny McCrosson gotów był uznać
za własne. Deuce, obserwując delikatne palce Kendry, kładące się na klawiszach i pokrętłach różnych
urządzeń w magazynie, zaczął sobie wyobrażać te palce na sobie samym. Upewnił się, że jeszcze dziś
powinni coś zrobić, aby kontynuować przerwany pocałunek, ba, i nie poprzestać tylko na nim. Jak to
zaaranżować, łamał sobie głowę, kiedy z plikiem dokumentów wracali do kabrioletu.
-Może zjemy coś razem -zaproponował, gdy umościli się w fotelach.
-Coś zjemy? -spojrzała na zegarek. -Tu po drodze jest mnóstwo różnych knajpek, więc mamy wiele
możliwości.
Ku zdumieniu Kendry zatrzymali się w West Dennis przed delikatesami Barnstable'a.
-Dlaczego tu? -zsunęła okulary przeciwsłoneczne na czubek nosa. -Zamiast lunchu będzie suchy
prowiant?
-Niezupełnie -odrzekł, wysiadając z auta. -Zaraz zobaczysz, poczekaj chwilę.
Kiedy wrócił, wyjęła mu z rąk papierową torbę i zajrzała.
-Jednak kanapki -stwierdziła z rozczarowaniem. -I woda mineralna. I co, mamy to skonsumować w
samochodzie?
-Raczej nie -przejął torbę, odkładając ją na tył Mercedesa. -Pojedziemy nad morze i będziemy mieli
piknik.
-Piknik? -w jej głosie zadrgał niepokój. -Na plaży?
-Wyluzuj się Keńciu – uśmiechnął się do niej. -Nikt cię tam nie zje... A za to ty zjesz sobie
delikatesowego sandwicza.
Nie odwzajemniła uśmiechu.
-Nie mamy ze sobą nawet koca -powiedziała.
-Nie szkodzi. Tam są ławeczki.
Pojechali niedaleko, do West Rock. Tego się dokładnie obawiała: że on zechce wykonać symboliczną
woltę, wrócić do miejsca, upamiętnionego wydarzeniem sprzed lat.
-Dlaczego akurat tu? -marudziła, gdy wysiadali z auta.
-Bo zawsze lubiłem tę okolicę -rozejrzał się. -I dalej ją lubię.
Westchnęła i pobrnęła piaszczystą dróżką między wydmami, jak na ścięcie. Kiedy dotarli na plażę,
ściągnęła sandały.
-Deuce, czemu mi to robisz?
Nie odpowiedział, tylko pokazał głową wysmaganą, wiatrem ławeczkę. Usiedli. On przez chwilę
przyglądał się falom oceanu, poganianym rześką bryzą.
-Chciałbym jakoś odrobić to, że do ciebie tak długo nie dzwoniłem...
-Odrobić, przywożąc mnie tutaj? - uśmiechnęła się smutno. -Ale to przecież niepotrzebne. Ja ci już
przecież wybaczyłam, przecież wiesz.
-Z indykiem czy z wołowiną -spytał, sięgając do torby.
-Może być z indykiem -odrzekła.
- Kłamiesz, Kendra.
-Ja kłamię? -uniosła brwi. -Naprawdę wolę indyka.
- Kłamiesz, bo niczego nie zapomniałaś –podał jej kanapkę.
-Aha, o to chodzi -zaczęła odwijać papier.
Oboje przez chwilę jedli, popijając sandwicze wodą z puszek.
-No dobrze, masz rację -przerwała żucie i odłożyła kanapkę. -Nic nie zapomniałam. Jednak
wybaczyłam ci to twoje niedzwonienie i więcej już o tym nie mówmy.
-A widzisz –otarł usta. -Nie zapomniałaś... A ciekawe, ile pamiętasz...?
-Wszystko pamiętam -odrzekła cicho.
-Ja też wszystko -skinął głową.
W pobliżu pojawiły się jakieś młode mamy z rozbrykanymi pociechami. Nadeszli też starsi państwo,
trzymając się za ręce.
-Lubisz dzieci? –pokazał głową.
Spojrzała na niego.
-Dlaczego pytasz?
Wzruszył ramionami.
- Tak jakoś... Ile masz właściwie lat, Kendra? Trzydzieści, tak?
-Prawie. Tyle skończę w listopadzie.
-No. W twoim wieku kobiety na ogół już mają dzieci... A jak będzie z tobą?
-Jak będzie? -zastanowiła się. -Na razie jestem zbyt zajęta rozkręcaniem interesu, żeby myśleć o
założeniu rodziny.
Deuce schylił się i zaczął coś kreślić palcem na piasku.
-Patrz jak fikają –pokazał trójkę malców. -Mnie by się przydała takich... z dziewiątka? I najlepiej sami
chłopcy: cała drużyna bejsbolowa.
Kendra nie mogła się nie roześmiać.
-Dziewiątka? Czyli dziewięcioraczki... Ale masz małe szanse, bo kobiety rzadko rodzą nawet i
czworaczki. Spojrzał na nią z uznaniem, że tak podjęła jego żart, który zresztą pojawił mu się nie
wiadomo skąd. Starsi państwo zniknęli za wydmą; dzieci z matkami odeszły.
- Słuchaj Keńciu -ujął ją za rękę. - To, że tyle lat nie dzwoniłem, nie znaczy, że noc wtedy na tej plaży
nie miała dla mnie znaczenia. Bo miała, i to duże. Kendra spoważniała i cofnęła dłoń.
-Mieliśmy już do tego nie wracać.
-Nie wracać. Ale właściwie dlaczego? Westchnęła.
-Choćby dlatego, że mnie ta sprawa krępuje.
-Co cię krępuje? Przecież tamta noc była udana... Była wspaniała!
Wzruszyła ramionami.
- Wątpię, żebyś pamiętał szczegóły.
O, lecz on właśnie pamiętał.
- Mylisz się. Niczego nie zapomniałem.
Kendra poskładała swój papier po kanapce. Zjadła wszystko, z wyjątkiem plastra marynowanego
ogórka.
-Chcesz ogórka? -zapytała.
-Nie zmieniaj tematu.
-Nie zmieniam. Po prostu proponuję ci ogórka.
-Aha. A ja ci proponuję przeprosiny. Bardzo szczere.
-Już mnie przepraszałeś. I wybaczyłam ci, ale będziesz musiał podwójnie przepraszać, jeśli nie
zmienisz tematu.
Wziął od niej papier wraz z ogórkiem i wrzucił go do torby po kanapkach. Podniósł się z ławeczki i
zrobił parę kroków w stronę kosza na śmieci. Kiedy wrócił, wyciągnął do Kendry rękę:
-Chodź. Zrobimy sobie teraz mały spacerek.
Dopiła swoją wodę z puszki i przyjrzała się jego butom.
-Zamierzasz cały czas paradować po tym piachu w mokasynach?
Uśmiechnął się, zrzucił buty i ściągnął skarpetki. Wetknął jedno i drugie pod ławkę, tam, gdzie już
stały sandały Kendry.
-To chodźmy -powiedział.
Przez moment zdawało się, że ona może odmówi. Jednak podniosła się i nawet pozwoliła się objąć w
pasie. Ruszyli brzegiem oceanu.
-Keńciu, więc ja naprawdę pamiętam wszystkie szczegóły –odezwał się Deuce. -Choćby ten koc...
Dobrze, że wziąłem go wtedy z bagażnika, bo przecież przydał nam się na piachu.
-Dała mu lekkiego kuksańca w bok.
-To wcale nie było tak.
- Tylko jak?
-Koc ja zabrałam, z baru. Cienki kocyk. Wieczór był chłodny, a ja byłam tylko w bluzce. Tej niebieskiej.
-W niebieskiej bluzce? Ja cię pamiętam chyba w różowym topie.
-Pokręciła głową.
-Niebieska bluzka... I byłam tak śmiesznie krótko ostrzyżona.
-Jak to krótko? Nie miałaś grzywki i kucyka?
-Jasne, że nie. Widzisz? Nic nie pamiętasz.
-Ale stanik miałaś zapinany z przodu.
Zerknęła.
-Zgadza się.
-No właśnie -stwierdził z satysfakcją. -Jakbyśmy to pociągnęli dalej, to założę się, że jednak ja bym
wygrał, bo pamiętam więcej szczegółów.
-Przegrałbyś zakład!
-Nie przegrałbym.
-Jesteś arogant i zarozumialec, jak zwykle.
-Ja? -Deuce zatrzymał się. -Daj spokój, Keńciu... Wiesz, mam pewien pomysł. Najlepiej urządźmy
rekonstrukcję tamtego wieczoru.
-Rekon... co? -przerwała mu. -I niby po co?
-Rekonstrukcję. Tak jak w kinie dokumentalnym. Żeby sprawdzić, które z nas więcej pamięta.
Kendra otwarła usta i zapomniała je zamknąć. Deuce, widząc jej rozchylone wargi, mógł zrobić tylko
jedno: wrócił do przerwanego wtedy, przez klakson, pocałunku. Uczynił to, o czym myślał już od
przeszło godziny.
-I wiesz, Keńciu -powiedział, gdy oderwali się od siebie -pamiętam też, że lubiłaś pocałunki
francuskie...
Poczuła nagły przypływ podniecenia. Coś zacisnęło jej się w dole brzucha i nie chciało puścić. Wzięła
dwa głębsze oddechy, żeby się odprężyć, lecz to nic nie dało. Tym bardziej, że on znów zaczął szeptać:
-I pamiętam... pamiętam, że mogłaś mieć wtedy orgazm nawet bez rozbierania. I że miałaś go od razu
w samochodzie.
Przebiegł ją dreszcz, w głowie zaczęło huczeć. Czuła, że i w tej chwili gotowa jest do czegoś
podobnego jak wtedy. Tak podnieciły ją jego słowa. Opanowała się z najwyższym wysiłkiem.
-To wszystko nieprawda -zamruczała. -Coś ci się przywidziało. Pewnie opowiadałeś takie rzeczy każdej
dziewczynie, którą miałeś na tej plaży.
-Ja? Nic podobnego –pokręcił głową. -Na tej plaży byłem tylko z tobą.
Bardzo chciałaby w to wierzyć.
-Pamiętam jeszcze mnóstwo różnych rzeczy -uśmiechnął się Deuce. -A ty... ? Czy na przykład wiesz, w
co byłem wtedy ubrany?
Zaskoczył ją. Zmarszczyła czoło, usiłując przywołać jego obraz sprzed lat. Pamiętała jego oczy, usta,
nagą pierś, ramiona, i jeszcze tę... tę męską rzecz... Ale ubranie?
Odczekał minutę i zaśmiał się.
-No widzisz? Ja jestem lepszy; ty nie możesz sobie przypomnieć najprostszych rzeczy.
Zaryzykowała:
-Byłeś w dżinsach i w koszulce z nazwą klubu. Nabrał dużo powietrza i powoli wypuścił.
-Nie, Keńciu. To jednak był dzień pogrzebu, więc mu siałem być nieco elegantszy.
Dzień pogrzebu. Oboje na te słowa spoważnieli. Ale tylko na moment.
-No więc byłem wtedy w granatowych spodniach z mankietem i w niebieskiej koszuli, pod krawatem.
-Jesteś pewien?
-Absolutnie pewien. Zresztą ktoś mi zrobił wówczas zdjęcie, jeszcze przed barem.
Przytuliła się do niego.
-Dobrze, wygrałeś. Ale... -uniosła głowę i uśmiechnęła się przekornie -ale czy pamiętasz na przykład,
jaki to był w ogóle miesiąc i dzień?
Westchnął.
-Oj, Kendra... Miałbym nie pamiętać daty pogrzebu mamy?
Stropiła się.
-No racja. Dwunasty czerwca, piątek.
Oboje trwali chwilę przytuleni, wsłuchując się w głos morskich fal i w skrzek mew.
-Nie zapomniałem też –zamruczał Deuce -czym za kończył się nasz wieczór i co mi wtedy
powiedziałaś.
Co mu powiedziała? Oczywiście przysięgła, że go kocha i zawsze będzie kochała.
-Powiedziałaś –przybliżył usta do jej ucha - że było ci rozkosznie i że nie możesz się doczekać
następnego razu.
Ach tak, to również mu powiedziała. I może nawet lepiej, że on tylko tyle zapamiętał. Może lepiej.
-A co ja ci wtedy powiedziałem? –spytał Deuce. Zamrugała oczami. Poczuła pustkę w głowie.
Spróbowała się skupić.
-Coś w rodzaju „Do zobaczenia, cześć Keńciu"?
-Źle, panno Locke -Deuce udał powagę. -Widzę, że to jednak ja będę musiał poprowadzić naszą
rekonstrukcję.
-Rekon... co? -spytała słabym głosem.
-Przecież wiesz, rekonstrukcję wydarzeń. I najlepiej, gdybyśmy się zabrali do tego od razu, to znaczy
dziś wieczorem. Przyjadę do ciebie zaraz po zamknięciu baru, dobrze?
-Nie umiała powiedzieć „nie", choć może powinna.
Położyła mu głowę na ramieniu.
-Ale co ty mi wtedy powiedziałeś, Deuce?
-Dowiesz się tego... wieczorem -zajrzał jej w oczy i uśmiechnął się. -Albo może lepiej dowiesz się tego
jutro rano, kiedy razem się obudzimy?
ROZDZIAŁ ÓSMY
Ile razy otwierały się drzwi „Monroe’a", Deuce spoglądał znad niemal opustoszałego baru z myślą, że
zobaczy Kendrę. Nie wiadomo czemu wyobrażał sobie, że ona powinna się tu pojawić. Na przykład po
to, żeby mu powiedzieć, iż chce się wycofać z nocnej „rekonstrukcji". Oby tak nie było. O jedenastej
już tylko trzech piwoszy tkwiło na stołkach, gapiąc się na ekran telewizora z rozgrywkami Ligi
Celtyckiej. W głębi, przy komputerach, bracia Gibbonsowie kończyli cowieczorną zabawę w RPG.
Kibicowały im jakieś dwie dziewczyny. A więc za chwilę można będzie zamknąć interes i sprawdzić, co
z Kendrą... O, ale cóż to? Drzwi baru otwierają się i w progu staje jakiś nowy gość. Zaraz, przecież to
jest stary Martin Hatcher!
-Dobry wieczór, panie dyrektorze. O tej porze...?
-Chłopcze, prosiłem cię, żebyś mnie już nie nazywał dyrektorem -Hatcher ściągnął z głowy zieloną
bejsbolówkę.
-A poza tym co to dla mnie za pora? Jestem na emeryturze i jutro rano mogę spać ile zechcę.
Deuce zaśmiał się.
-W porządku Martin, zapraszam do baru. Tak czy owak zawsze będzie pan dla mnie autorytetem,
nawet jeśli nie dyrektorem... Podać piwo?
Hatcher skinął głową, zasiadając na wysokim stołku.
-Ale wątpię, żebym był dla ciebie kiedykolwiek autorytetem. Ty nigdy nie słuchałeś żadnych
autorytetów.
Deuce nie zdążył mu odpowiedzieć, bo właśnie trójka kibiców Ligi Celtyckiej zapragnęła uregulować
rachunek. Kiedy kibice wyszli, Hatcher zadzwonił palcami w szklankę.
-Coś ostatnio nie widuję cię na boisku, Deuce?
-A, bo zajęty jestem urządzaniem się tutaj w barze.
-A jak twój kontuzjowany łokieć?
- Właściwie nieźle -Deuce odruchowo potarł ramię. -Wydaje mi się, że zaczynam wracać do formy.
-No to pięknie -ucieszył się Martin. -Jeszcze chwila, a zaczniesz się znowu bawić w bejsbol.
-Ja? -Deuce uniósł brwi. -Bardzo w to wątpię.
-Już ja cię znam! -Hatcher łyknął piwa. -Jesteś urodzonym graczem. Żadna siła nie utrzyma cię na
dłuższą metę z dala od boiska. W czasach szkolnych nieraz trafiałeś do kozy za to, żeś się wymykał z
lekcji, aby pomachać kijem na trawce.
-Koza! -zaśmiał się Deuce. -Racja, zdarzało się. Jednak areszt szkolny miewał też przyjemne strony.
Czasem spotykało się w nim ładne niegrzeczne panienki.
Martin zawtórował śmiechem.
-Zawsze ten sam! Nic się nie zmieniłeś... Jednak ta panna, z którą współpracujesz tutaj, nigdy nie była
nie grzeczna.
-Kendra?
-Jasne, że Kendra. No właśnie, a gdzie ona teraz jest?
Oby grzecznie czekała w domu, aż razem ruszą na plażę, pomyślał Deuce.
-Już wyszła. Wymieniamy się dyżurami, ona pracuje w dzień, ja wieczorem.
-Aha, w ten sposób. No, ciekawe.
Od stanowisk komputerowych dobiegły jakieś śmiechy Gibbonsowie zgasili już swoje ekrany.
Flirtowali jeszcze z dziewczynami, ale całe towarzystwo wyraźnie zbierało się do wyjścia.
-No a co z pomysłami Kendry na rozbudowę jej kafejki? –spytał Martin.
-O ile wiem, nie porzuciła ich.
-A ty co o nich myślisz?
Deuce zaczął wstawiać brudne naczynia do zlewu.
- Właściwie jeszcze nie wiem, co myśleć. Martin znów zadzwonił palcami w szkło.
- Długo pracowała nad tą swoją cyberkawiarnią.
-Dwa lata, wiem. W każdym razie od dwóch lat jest współwłaścicielką lokalu.
-Ale związana jest z „Monroe'em" dużo dłużej, prawda? Z małą przerwą na Harvard.
Deucewi wydało się, że w spojrzeniu Martina dostrzegł cień oskarżenia. Czy dyrektor ma mu coś za
złe? Martin łyknął ze szklanki.
-No więc szkoda, że nie skończyła studiów.
-Szkoda -zgodził się Deuce. -Coś jej tam wypadło, jakaś historia. Wspominała o czymś... Kobiety
bywają takie niekonsekwentne.
-Niekonsekwentne? -Hatcher uniósł brwi. -Co masz na myśli?
Deuce stropił się. O co temu Hatcherowi chodzi? Dlaczego nie powie wyraźnie.
-Czy ja wiem... –zaczął się wycofywać.
-Ona właśnie umie być bardzo konsekwentna -Martin uniósł palec do góry. -Z wielkim uporem
budowała tutaj swój interes. I wcale nie jestem pewien -zmarszczył czoło -czy ty jej nie wchodzisz w
jakąś paradę.
-Ja? Ależ ja... –urwał Deuce. No naprawdę, o co temu dyrowi chodzi? I nagle go olśniło. Ależ tak!
-Panie dyrektorze - uśmiechnął się. -Już wiem. Pan chciałby ze mnie zrobić trenera tej szkolnej
drużyny, tak? Dlatego mnie pan zniechęca do pracy w barze... Ale nic z tego, ja na boisko nie wrócę.
Martin wysączył resztę swego piwa. Nasadził na głowę czapkę.
-Mówiłem ci, żebyś dał spokój z tym „dyrektorem". Ile jestem winien za heinekena?
-Nic -wzruszył ramionami Deuce. -Dziś był pan moim gościem.
-Dzięki –skinął głową Hatcher. -No, to dobranoc.
Kiedy Hatcher wyszedł, Deuce zabrał się raźno do sprzątania lokalu. Zmył resztę naczyń, opróżnił też
kasę, odnosząc utarg do kasetki w kantorze. Już miał gasić światło, gdy zauważył wiszącą na oparciu
fotela torbę Kendry. Zdziwił, się: jak mogła ją tu zapomnieć? Zabrał torbę i ruszył do wyjścia.
Pomyślał, że odda jej zaraz, jak się spotkają. Bo przecież zaraz się spotkają? Oczywiście, że tak będzie.
Przecież Kendra nie powiedziała „nie".
Obserwowała swój domek zza wydmy. Widziała mercedesa, który błysnął halogenami i zatrzymał się
przed wejściem. Przeniknęło ją poczucie winy, ale przecież nie mogła postąpić inaczej. Jej rejterada
miała wszelkie cechy dziecinady, niemniej wolała to, niż bez sprzeciwu wykonać plan Deuce'a, ową
„rekonstrukcję", jak ją nazwał. Właściwie miotały nią sprzeczne uczucia. Bo uciekała, ale też chętnie
zostałaby w domu, aby powitać swego D.M. Przecież pragnęła bliskości Deuce'a. Jeszcze jak pragnęła!
Trzasnęły drzwi mercedesa, co zabrzmiało w jej uszach jak wystrzał. I co on teraz zrobi? Czy będzie się
dobijał do jej domu, nie da za wygraną, czy właśnie da za wygraną i odjedzie?... A jak ona mu się jutro
wytłumaczy? Znów nadstawiła ucha. Ciekawe, że Newman nie szczeka, pomyślała. Odezwałby się,
gdyby Deuce był natarczywy. Otuliła się szczelniej kocem, który ze sobą zabrała. Wpatrzyła się w sierp
księżyca, co płynął nad oceanem jak napowietrzny mały żagiel. Nie, to jednak nie było mądre, że
uciekła. Siedzi teraz sama, z niemądrą miną, kryjąc się wśród wydm. Ale dlaczego Newman nie
szczeka? Podniosła się na moment, by rzucić okiem na dom i omal nie krzyknęła. Kilka kroków od niej,
za krzakami, ujrzała zarys postaci Deuce'a. A więc przyszedł tu, aby jej szukać? Czy tylko tak sobie
spaceruje? Przykucnęła, wstrzymując oddech. On najwyraźniej sądził, że jest całkiem sam, bo coś
zaczął do siebie mruczeć:
-No i gdzież jest ta dziewczyna? Co za los. A ja akurat tak jej pragnę.
Zachłysnęła się na te słowa, zaraz kładąc sobie palce na ustach, lecz on już ją usłyszał.
-Kendra! Jesteś tu? -W jego ręku błysnęła latarka. -A, tu cię mam.
Obszedł dookoła dzielące ich krzewy. -I co tu właściwie robisz? Zdjęła koc z ramion, rozłożyła go na
piachu i usiadła.
-Proszę -wskazała miejsce obok siebie. -Ukrywam się przed tobą, chyba widzisz.
Nie mógł się nie roześmiać.
-Ukrywasz się? Ale po co? Jeśli nie miałaś chęci na to spotkanie, wystarczyło powiedzieć. –Usiadł tuż
przy niej,
- Ta nasza rekonstrukcja nie jest obowiązkowa. Wzruszyła ramionami.
-Sama nie wiem, czego chcę... A tak w ogóle to historycznie biorąc jesteśmy zdaje się na niewłaściwej
plaży?
Objął ją ramieniem.
-Nie bądźmy drobiazgowi.
Przytuliła się do niego. Już wiedziała, że wszelki opór jest bezcelowy. Jeśli Deuce jej pragnie, to i ona
zaczęła pragnąć jego. W całym ciele poczuła napięcie wielkiego oczekiwania. Tymczasem Deuce
skłonił ją, aby się położyli. Zapatrzył się na dłużej w gwiazdy, jakby je liczył. Potem rzucił lekkim
tonem:
-Całkiem niezły był ten wieczór, zarobiliśmy osiemset dolarów.
Spojrzała na niego.
-Wieczór niezły i dzień niezły. Utargowaliśmy u McCrossona co najmniej sześćset.
Przygarnął ją.
-Dobrzy z nas partnerzy. Właściwie nie rozumiem, dlaczego nie poprowadzimy razem tego lokalu.
Położyła mu głowę na ramieniu.
- Ech, Deuce -westchnęła. -Naprawdę namieszałeś mi w planach.
-Zapomnij teraz o planach, kochanie -Deuce nakrył swą dużą dłonią jej lewą pierś i lekko ją ścisnął.
Poczuła, że ma pod bluzką gęsią skórkę. Przymknęła oczy.
-To tak się zaczyna ta nasza... rekonstrukcja?
-Może... –Sięgnął pod jej bawełniany sweterek, zanurzył palce w dekolcie bluzki i znalazł zapięcie
stanika. Znów z przodu. -Znów z przodu - uśmiechnął się i pocałował ją.
-Uhm -zamruczała, nie odrywając warg od jego ust. Dłoń Deuce'a zaczęła pieścić jej piersi, potem
zjechała w dół, ku zapięciu spodni, rozsunęła zamek i wślizgnęła się do majteczek. Krew zaczęła
pędzić w żyłach Kendry; puls w jej uszach zagłuszył szum morza.
-I co robiliśmy dalej? –szepnął Deuce. -Wtedy?
Nie dosłyszała jego słów. Wdychała jego męski zapach, zmieszany z wonią nocy i oceanu. On
tymczasem delikatnie pieścił włoski jej wzgórka, niby czułe antenki, potem zanurzył palce w jej
gorącej wilgoci, jednocześnie wsuwając czubek języka do ucha.
-Te same zakątki, prawda? –poruszył palcami. -Wtedy też tam byłem. Pamiętasz? I jeszcze dalej.
Teraz dosłyszała, co szepcze. Poruszyła biodrami, w napięciu czekając na ciąg dalszy i na spełnienie.
W tejże chwili pamięć podsunęła jej słowa, które Deuce wypowiedział przed laty na pożegnanie.
Zadzwonię do ciebie.
-Zadzwonię do ciebie.
- Słucham? -Deuce podniósł głowę. Jego palce przerwały pieszczotę.
Nawet nie wiedziała, że pomyślała coś na głos.
-Już wiem, jak mnie wtedy pożegnałeś... Tamtej nocy. Powiedziałeś „zadzwonię do ciebie" Właśnie mi
się to przypomniało.
-Aha –wysunął rękę z jej spodni. Przez chwilę oboje milczeli.
Zajrzała mu w oczy. Spodziewała się, że zobaczy w nich zawód lub obcość. Ale Deuce ją zaskoczył.
Patrzył na nią ze smutkiem i czułością.
-Wiedziałem, że ciągle tkwi w tobie ta zadra -powie dział. -Bardzo, bardzo cię przepraszam... Kawał ze
mnie drania, że tyle czasu nie odzywałem się do ciebie.
Poruszyła brwiami.
-Cóż, miałeś swoje racje... Mówiłeś o nich. Miałeś powody, żeby nie dzwonić.
Deuce usiadł. Przegarnął sobie ręką włosy, potem po chylił się i zaczął na Kendrze porządkować
ubranie. Uśmiechnęła się smutno.
-A więc to koniec? Skończyliśmy naszą „rekonstrukcję''!
Zastanowił się.
-Niekoniecznie. Wszystko zależy od ciebie. -Schylił się i pocałował ją w dekolt. -Możemy się tylko
przenieść w wygodniejsze miejsce, na przykład do mojej sypialni. .- A jutro od rana przyjmę zasadę
dzwonienia do ciebie jak najczęściej, choćby sześć razy dziennie.
Nim zdążyła zareagować, pociągnął ją za rękę i oboje wstali. Deuce schylił się po koc, strzepnął go i
złożył.
-To co, idziemy? -objął ją ramieniem.
Nie powiedziała nie, ale wcale jeszcze nie była zdecydowana, że naprawdę wyląduje w jego łóżku. Bo
dlaczego miałaby powtórzyć błąd sprzed lat? Wtedy ten mężczyzna ją wykorzystał i porzucił i teraz
też to może zrobić.
-A przy okazji -Deuce pochylił ku niej głowę. -Tak naprawdę tamtej nocy wcale nie usłyszałaś moich
ostatnich słów, bo przedtem zatrzasnęłaś mi drzwi przed nosem.
Zatrzymała się, czując, że nagle zaczyna jej walić serce. On ją mocniej przygarnął.
-Gdyby nie te drzwi, usłyszałabyś wtedy, że ja też cię kocham. To właśnie były moje ostatnie słowa.
Nawet w bladym świetle księżyca zdołał uchwycić nagłe napięcie w jej spojrzeniu. Było w nim
zaskoczenie, lęk i jakby złość. Nim zdecydował, czego jest najwięcej, ona wywinęła się, wyrwała mu
też koc spod pachy i szybko ruszyła w stronę domu.
-Kendra! –zawołał za nią. -Gdzie pędzisz?
- Tam, gdzie ciebie nie ma. Ruszył za nią, zupełnie zaskoczony.
-Ale dlaczego tak?
Zobaczył, że machnęła zbywająco ręką, nie przerywając marszu. Dopędził ją, gdy była już pod
drzwiami.
- Słuchaj, co się stało?
Kiedy odwróciła się w jego stronę ujrzał, że w jej oczach nie ma już lęku. Jest tylko i wyłącznie złość.
-Jak śmiesz kpić sobie ze mnie! -prawie krzyknęła. -I z tego wszystkiego...
-Ale z czego? Kendra, to co wtedy powiedziałem, było prawdą.
Przeszyła go niedowierzającym spojrzeniem i skrzyżowała ramiona. -Kłamca.
-Nie kła... nie kłamię -zająknął się. -Byłaś dla mnie zawsze...
Położyła mu dłoń na ustach.
-Przestań. Nie pogarszaj sprawy. Zmyśliłeś tę bajeczkę żebym teraz poszła z tobą do łóżka. Tylko o to
ci chodzi.
Ujął jej wąski przegub, odsuwając dłoń.
-To nie jest żadna bajeczka. I nie tylko „o to" mi chodzi. Naprawdę byłaś dla mnie zawsze kimś
ważnym, już nawet w szkole.
-W szkole? -zaokrągliły jej się oczy. -Ja? Skinął głową.
-Zawsze mi się podobałaś. A poza tym lubiłem to, że ty mnie tak lubisz - uśmiechnął się. -To
przyjemne czuć że jest się najważniejszym mężczyzną na świecie, a ty na mnie patrzyłaś tak, że
mogłem to czuć.
Chłonęła jego słowa, nie wiedząc, co odpowiedzieć. On przestał się uśmiechać. Potrząsnął głową.
-I może nawet dlatego nigdy do ciebie nie zadzwoniłem, że nie zasługiwałem na tyle uwielbienia.
Może dlatego.
Zmarszczyła czoło i odstąpiła nieco.
-Dziwne to, co mówisz. Bardzo dziwne.
-Dlaczego dziwne? Wzruszyła ramionami.
-Prędzej bym ci uwierzyła, gdybyś powiedział, że tam te twoje słowa były nagrodą pocieszenia dla
dziewczyny, którą traktowałeś nie całkiem poważnie.
Zmieszał się, jakby utrafiła w sedno.
-Ale teraz traktuję cię na pewno poważnie. -Potarł podbródek, zastanawiając się, jaki powinien
wykonać następny ruch. Próbować ją objąć, czy wycofać się? Dać jej czas do namysłu?
Uznał, że to drugie będzie lepsze.
-I żebyś wiedziała, że nie chodzi mi tylko o łóżko... – zawiesił głos. -Ja naprawdę traktuję cię poważnie.
- Uśmiechnął się do niej, wyciągnął rękę i pogładził jej włosy. -Na razie dobranoc, Kendra.
Odwrócił się i kamiennym chodniczkiem ruszył w stronę domu Diany. Był już prawie na stopniach,
wiodących ku podestowi, gdy poczuł, że ona chwyta go za łokieć.
-Chwileczkę, Deuce.
Zamarł w bezruchu i czekał, co będzie dalej.
-Jeśli rzeczywiście jest tak, jak mówisz... -usłyszał.
Odwrócił się i ujął ją za ramiona.
-Właśnie tak jest.
-Jeśli zacząłeś mnie traktować poważnie, jeśli widzisz we mnie dojrzałą kobietę, a nie naiwną,
zauroczoną tobą nastolatkę...
Przyciągnął ją do siebie.
-Widzę kobietę, i to piękną kobietę, bystrą, godną szacunku nie mniej niż pożądania.
Spuściła oczy.
-Jeśli to prawda...
-To... To co?
Przytuliła się, a potem wspięła się na palce, całując go mocno w usta.
-To jestem twoja - uśmiechnęła się. -Cieszysz się?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Życie jest za krótkie, żeby się bez końca wahać. Kendra postanowiła wreszcie zapomnieć o
przeszłości, o swej urazie i o zawiedzionych nadziejach. Wiedziała tylko, że chce być teraz z Deuceem,
blisko, jak najbliżej, i że chce się z nim kochać.
On otoczył ją ramieniem, a drugą ręką poszukał klucza w kieszeni.
-To chodźmy -powiedział ochryple. -Wejdźmy.
-Nie -powstrzymała go. -Nie tu... Chodźmy do mnie - pokazała głową swój bungalow.
Schylił się i chwycił ją na ręce.
-Dobrze, gdzie tylko zechcesz.
Zakręciło jej się w głowie, gdy uniósł ją ponad ziemię. A on jeszcze obrócił się wraz z nią wokół osi, po
czym poniósł ją, pod księżycem, tam, skąd przed chwilą przyszli. Śmiały mu się oczy, do tej nocy, do
księżyca i do Kendry. Postawił ją na ziemi, przed drzwiami. Kendra nacisnęła klamkę i weszli, bo drzwi
nie były nawet zamknięte na klucz. Wewnątrz ogarnęła ich cicha ciemność. Nie zapalili światła. I zaraz
zaczęli rozbierać jedno drugie. Rozrzucali bezładnie części ubrania, okrywając swe ciała pocałunkami,
ocierając się o siebie i cicho szepcząc, jakby spiskowali... przeciwko Newmanowi, który chyba spał
gdzieś tu w pobliżu.
-Chodźmy lepiej do sypialni -Kendra pociągnęła Deuce'a za rękę. -No chodź. W sypialni też nie zapalili
światła. Przy srebrnej poświacie księżyca upadli na łóżko, wyzbywając się ostatnich części bielizny.
-Keńciu, Keńciu –powtarzał Deuce i końcami palców wodził po jej kształtach, jakby je w tej chwili
własnoręcznie rzeźbił. -A to pamiętasz? -spytał. -I nie czekając na odpowiedź pocałował ją we
wzgórek, a potem zaraz zanurzył czubek języka w jej wilgotnym seksie. Jęknęła, łapiąc go za głowę.
On tymczasem zaczął ją rytmicznie pobudzać, gładząc rękami jej nogi i splatając palce z palcami jej
stóp, aż całkowicie mu się poddała i przeżyła rozkosz.
-Chodź, chodź-zaczęła wołać. -Teraz ty! Wejdź już we mnie. Chodź.
Położył się na niej i zanurzył męskość w najlepszym dla niego miejscu świata. Lecz nagle zapaliło mu
się w mózgu światełko ostrzegawcze.
-Keńciu, ale czy ty... bo ja... Zrozumiała, że on się niczym nie zabezpieczył.
-Nie, nie biorę pigułek -pokręciła głową. Przez sekundę mimo to chciała, żeby on dokończył swego
dzieła, jednak rozsądek zwyciężył. Odsunęła się na bezpieczną odległość.
-Chyba masz jakieś prezerwatywy? -spytała.
-Mam, ale nie tutaj -zrobił nieszczęśliwą minę.
-A gdzie, w domu?
- Aż tak źle nie jest -przyklęknął na posłaniu. -Mam na dole, w samochodzie.
Na jej wargach pojawił się półuśmiech.
-W samochodzie... Czyżbyś miał nadzieję na seks ze mną już w drodze do Fali River? Co?
Odpowiedział uśmiechem.
-Nigdy nic nie wiadomo. Wypadki chodzą po ludziach.
Westchnęła.
- Ech ty... No to lepiej już idź. Tylko włóż bokserki i postaraj się nie zbudzić Newmana.
Gdy wyszedł, okręciła się prześcieradłem, podtykając sobie pod głowę dwie poduszki.
-Jednak go kocham -zamruczała do siebie. -Kochałam go, kocham i prawdopodobnie zawsze będę
kochała. Poczuła, że zamykają jej się oczy. Spojrzała na budzik przy łóżku. Wyświetlacz pokazywał za
kwadrans drugą. No tak, niewiele już czasu pozostało na sen. Pomyślała, że może mogliby być z
Deuce'em szczęśliwi w życiu? Kto wie, czy nie powinni rzeczywiście razem poprowadzić „Monroe'a"?
Dlaczego taki eksperyment miałby się nie udać? Poprawiła się na poduszkach. Starała się nie zasnąć,
jednak powieki miała coraz cięższe. Ocknęła się, gdy trzasnęły drzwi frontowe. Odruchowo znów
zerknęła na budzik. Była prawie trzecia. Na Boga, gdzież ten Deuce tak długo był? A on wkroczył
właśnie do sypialni, niosąc coś pod pachą. Przekraczając próg, zapalił światło. Zamrugała, oślepiona.
Zorientowała się, że ma przed sobą człowieka rozżalonego. Rozżalonego i więcej, rozsierdzonego.
-Co się stało? -osłoniła czoło ramieniem.
Rzucił na posłanie to, co przyniósł ze sobą. Kendra ujrzała na łóżku własny pamiętnik. Deuce pokazał
głową. -I co, chciałaś mi nigdy nie powiedzieć o naszym dziecku?
Dziecko. Twarz Kendry pobladła i stała się jak to prześcieradło, którym była okręcona.
-Ale jak... jak ty się dobrałeś do mego pamiętnika? Jakim prawem?
Prychnął, wzruszając ramionami.
- Tylko nie próbuj moralizować, Kendra, nie pora na to... Bo sama nie masz żadnej moralności.
-Co?! -Zaskoczenie i lęk momentalnie ustąpiły w jej sercu oburzeniu. Usiadła prosto, wymierzając pa
lec w Deuce'a. - Ty śmiesz gadać o moralności? Panie Monroe, a któż to wtedy zafundował
niedoświadczonej dziewczynie seks bez zabezpieczenia? To było w porządku? Wykorzystałeś mnie, a
potem nie chciało ci się nawet zadzwonić, żeby mi powiedzieć „dziękuję".
Otwarł usta, żeby argumentować, ale się powstrzymał. Czuł, że jest na przegranej pozycji. Westchnął,
zrezygnowany.
-Przecież sama mogłaś do mnie zadzwonić, jak się zorientowałaś...
-Może i mogłam -opadła na pościel, zamykając oczy. - Ale ja głupia czekałam, że jednak ty okażesz się
rycerski.
Przeniknęło go poczucie winy.
-Gdybym tylko wiedział, gdybym wiedział... -Zbliżył się do łóżka i utkwił spojrzenie w leżącym na nim
pamiętniku.
-Wyleciał z twojej torby -wykonał ruch głową.
-Chciałem ci oddać torbę, bo zapomniałaś w barze... Wyleciał i otworzył się akurat na zdaniu: Dziecko
Deuce'a było dziewczynką. Przeżył okropne chwilę, gdy przy lampce w aucie odczytywał kolejne
słowa: Wolałabym nie znać żadnych szczegółów, ale stało się: lekarz mi już powiedział. Deuce i ja
mogliśmy mieć córeczkę. Nie umiał się oprzeć i przerzucił parę następnych kartek. Ślizgał się oczami
po tekście, pozostając wciąż pod wrażeniem tamtego pierwszego zdania. Ogłuszony, zapomniał, po
co zeszedł na dół do mercedesa. Zgasił światło w aucie i przesiedział na fotelu kierowcy kawał czasu,
wpatrując się tępo w noc.
Kendra otworzyła oczy.
-Wyjdź Deuce, chciałabym się ubrać.
-Nie, zostanę –skrzyżował ramiona. -Mamy z sobą jeszcze sporo do pogadania.
-Dobrze, pogadamy -zgodziła się. -Ale będziemy ubrani.
Skinął głową. Ubrani. Jasne. To oczywiste, że intymność ulega unieważnieniu, gdy zaczyna się kłótnia.
Pozbierał swoje rzeczy i cicho opuścił sypialnię. Kiedy po paru minutach poszedł na górę, zastał drzwi
zamknięte. Na zasuwkę. Zrezygnowany wrócił na dół i skierował się do kuchni. Pomyślał, że może
zrobi kawę? Kto wie, czy nie przyda się im kawa podczas rozmowy w środku nocy. To dziecko, to
dziecko. Manipulując przy ekspresie wciąż przetrawiał w sobie tamtą wielką stratę, to coś, co go
ominęło, jakiś los, który mógł zupełnie odmienić jego życie. Po chwili pojawiła się Kendra. Była w
spodniach od dresu i w bawełnianym T-shircie. Miała zaczerwienione oczy.
- Płakałaś? -spytał.
Wzruszyła ramionami.
-Robisz kawę? - sięgnęła do szafki po kubki. - Będziesz pił z cukrem? Chcesz śmietanki?
-Wolałbym raczej whisky - uśmiechnął się krzywo. -Jestem Irlandczykiem, przecież wiesz.
Kendra nalała im lavazzy. Zasiedli przy stole, naprzeciw siebie.
-A więc tak... –zamyślił się Deuce. -Nie pojmuję, dlaczego mi wtedy nic nie powiedziałaś.
Obróciła ucho kubka w lewo, potem w prawo.
-Po prostu nie mogłam.
-Nie pomyślałaś, że ja mam prawo wiedzieć?
Podniosła kubek do ust, upiła łyk i nic nie odpowie działa. Deuce przeganiał sobie włosy ręką.
-Ale czy jesteś pewna, że to ja... że to było...
Odstawiła powoli kubek. Rodzaj spojrzenia, jakie mu posłała, był z tych morderczych.
-Jak śmiesz -wycedziła. -Deuce.
Zmieszany, umknął wzrokiem. Zabębnił palcami po stole.
-No tak, przepraszam. A w którym to się stało miesiącu?
-W siódmym, jeśli musisz wiedzieć. Dokładnie w dwudziestym siódmym tygodniu.
Uniósł brwi.
-Czyli poroniłaś, tak?
-Mniej więcej. Dziecko urodziło się martwe. -Przy mknęła oczy i ciężko westchnęła.
Kiedy ponownie uchyliła powiek, Deuce'a poraziło cierpienie, które zobaczył w jej spojrzeniu. Poczuł,
że chciałby ją natychmiast objąć. Wyciągnął rękę i pogładził dłoń Kendry. Ona zagryzła dolną wargę.
-Lekarz powiedział mi wtedy... -urwała. -Powiedział, że dziecko zapętliło się w pępowinie.
Zacisnął palce na jej dłoni.
-Okropne. Co za pech.
Skinęła głową. Uwolniła rękę i otarła łzy, które napłynęły jej do oczu. On pochylił się naprzód.
-Że też wtedy nie było mnie przy tobie.
-Jakoś dałam sobie radę.
-Rodzice ci pomogli? Jack? Pokręciła głową i otarła nowe łzy.
-Moi rodzice mieszkali już wtedy na Florydzie. Zresztą i tak by mi nie pomogli, raczej prawiliby
kazania. A Jack był w Nowym Jorku.
-No to kto się tobą zajął?
Cień uśmiechu przemknął przez jej wargi.
-Seamus, któżby inny.
Przez chwilę myślał, że to jakiś smutny żart. Ona jednak przestała się uśmiechać i do Deuce'a dotarło,
że to wszystko prawda. Poczuł się podwójnie zawstydzony. Więc Kendrą zajął się jego stary ojciec,
zamiast niego.
-I co, on wie...? Że to było moje...?
-A niech cię, Deuce! -szarpnęła się od stołu. Podniosła się tak gwałtownie, że z obu kubków
wychlapało się sporo kawy. -Jedyna rzecz jaka cię, interesuje to to, czy świat obraca się wokół ciebie.
Również wstał.
-Nie o to idzie Kendrą. Ja tylko...
-Dobra, dobra -sięgnęła po swój kubek i ruszyła z nim do zlewu. Puściła wodę.
Poszedł za nią i położył jej ręce na ramionach. Pomału obrócił ją ku sobie.
-Po prostu nie mogę uwierzyć, że zostałaś z tym kłopotem sama. I że ja –zrobił skruszoną minę -
okazałem się aż takim samolubnym idiotą. Nie mogę uwierzyć...
Położyła mu wilgotną dłoń na ustach.
-Dobrze, już wiem, co chcesz powiedzieć. I wierzę ci. Ale teraz najlepiej już idź.
-Jak to? Jak to „mam iść"? Dokąd? Wymknęła się z jego objęć.
-Chyba nie myślisz, że pójdziemy teraz do łóżka? Bo ty przyniosłeś z samochodu prezerwatywy i...
Ubodły go te słowa.
-No nie, Kendra. Chodzi tylko o to, że chyba mamy coś do nadrobienia. Myślałem, że usłyszę...
-Po dziesięciu latach?
Pokiwał głową, niezrażony goryczą w jej słowach. Rozumiał ją, miała prawo być taka cierpka.
-Kendra, proszę...
Zaplotła ramiona.
-Dobrze. Więc skoro myślałeś, że usłyszysz, to usłyszysz. W skrócie... Po pierwsze straciłam wtedy
semestr. Po drugie straciłam stypendium. Po trzecie wróciłam do Rockingham i zaczęłam na stałe
pracować w barze twego ojca. Ale ojcu nic o tobie nie powiedziałam. Tylko wiesz... Seamus jest bystry
i chyba coś sobie wydedukował. Z czasem zrobiłam kurs handlowy i wymyśliłam tę kafejkę
internetową. Wszystko było na dobrej drodze, gdy nagle... Ale ty już wiesz, co było dalej.
Słuchał jej ze spuszczoną głową.
-No wiem -powiedział. -Nagle zjawiłem się ja.
-Otóż to.
-Zjawiłem się, żeby ci znów namieszać w życiu.
Zaśmiała się, lecz bez żadnej wesołości.
- Takie to moje szczęście.
-Szczęście! Chyba nieszczęście? Nareszcie dotarło do niego to, co powinno było dawno dotrzeć. I
poczuł się nieswojo. Za kogo on się właściwie uważa, on, Deuce Monroe? Rozejrzał się dookoła, jakby
ktoś tutaj miarodajnie mógł go oświecić w tej sprawie. Zrobił krok w kierunku wyjścia.
-Zdaje się, że naprawdę nic tutaj po mnie.
Spojrzała na niego z mieszaniną nadziei i lęku.
-Wracasz do Vegas?
-Na razie jeszcze nie - uśmiechnął się samymi kącikami ust.
-Idę tylko do domu.
-Aha.
Podszedł do drzwi, ale jeszcze nie nacisnął klamki. Odwrócił się.
-Ja jednak naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie odezwałaś się do mnie wtedy, nie poprosiłaś o
pomoc... nie zażądałaś czegoś. Na przykład, żebym się z tobą ożenił.
-Widzę, że nie doczytałeś do końca mojego dziennika.
Zrobił minę kogoś przyłapanego na błędzie.
-Rzeczywiście, nie doczytałem.
-No właśnie -pokiwała głową i spuściła oczy. -Bo gdybyś to zrobił, dowiedziałbyś się, że ja... że ja cię
wtedy bardzo kochałam. I dlatego niczego nie żądałam.
Poczuł się podwójnie zawstydzony. Nie dość, że skrzywdził tę kobietę, to jeszcze ona daje mu teraz
lekcję tego, czym jest prawdziwa miłość, miłość niesamolubna. Westchnął ciężko. Jaka szkoda, że nie
można cofnąć czasu. Teraz na wszystko jest już za późno. Można jeszcze tylko przepraszać i próbować
wynagrodzić krzywdy. A to znaczy, że w istocie trzeba będzie wyjechać z Rockingham. Trzeba
wyjechać i ustąpić Kendrze pola. Niech ona robi tutaj swoją karierę tak, jak ją sobie wymarzyła. Niech
rozwija skrzydła. Tak właśnie należy postąpić. Podszedł do Kendry i bez słowa przycisnął usta do jej
czoła. Zamknął oczy i przez chwilę wdychał zapach jej włosów, zapach jej całej istoty.
-Pa, Keńciu -powiedział cicho. - Żegnaj.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Obudziła się niewyspana, ale spokojna. Czuła, że ma czyste sumienie. Wszystko, co należy,
powiedziała Deuce'owi. Teraz zapewne się rozstaną, ale tak powinno właśnie być. Jej rozbudzona na
nowo miłość przygaśnie, rany się zabliźnią. W kafejce pojawiła się dopiero około południa. Akurat
zasiadła przy biurku w kantorze, gdy zadzwonił telefon. Zerknęła na wyświetlacz i ujrzała numer
komórki Diany Lynn. Na wszelki wypadek szybko wcisnęła „enter" w laptopie, bo kto wie, czy nie
zapytają jej o coś z księgowości, którą prowadziła w komputerze. Podniosła słuchawkę.
-Cześć, Kennie -usłyszała głos Seamusa. -Jest postęp w naszej sprawie, wiesz? A jak tobie idzie z
Deuceem?
Jak idzie z Deuceem. Dobre pytanie.
-Jakoś współdziałamy. Bar nie przynosi strat.
-To świetnie -ucieszył się stary Monroe. -Tylko tak dalej.
-No a „postęp w sprawie", na czym polega?
Monroe odchrząknął.
-Jest naprawdę nieźle. Znaleźliśmy dla ciebie potencjalnego inwestora.
Wyprostowała się w fotelu.
-Potencjalnego? Na czym to polega?
-Widzisz... Jest pewna trudność. Chodzi tu o firmę z San Francisco, która chętnie wyłoży pieniądze, ale
pod warunkiem, że udokumentujesz przynajmniej trzydziestoprocentowe zyski ze swej
komputerowni. W ciągu miesiąca.
- Aż trzydzieści procent? W ciągu miesiąca? -Kendra kliknęła ikonkę arkusza kalkulacyjnego.
-No tak. A ile ostatnio wyciągasz?
Spojrzała na ekran.
-Jednak mniej niż trzydzieści.
-Szkoda –zmartwił się Seamus. -Nie dasz rady nic zrobić?
Zastanowiła się.
-Byłoby więcej, gdyby dołożyć zyski z baru. Bar prosperuje lepiej.
-Ach tak! Czyli ten mój chłopak ma jednak żyłkę handlową... Cholera, ale ci z San Francisco to jest
firma komputerowa, więc bar odpada. Może coś wymyślisz, Kennie?
Westchnęła.
-Spróbuję... A co tam u Diany? -Nagle bardzo zapragnęła usłyszeć głos Diany. Usłyszeć i więcej,
znaleźć się blisko swej dobrej przyjaciółki.
-Moja pani jest w świetnej formie –rozjaśnił się Seamus.
-To pozdrów ją ode mnie. Kiedy ruszacie na Hawaje?
-Już jutro.
-Jutro! Zazdroszczę wam. Bawcie się dobrze.
-A ty pozdrów od nas Deucea. Czy on bywa na boisku? Ciągnie go do kija i piłeczki?
Kendra ściągnęła czoło.
- Myślę, że od czasu do czasu odwiedza Rock High, ale wątpię, żeby tam grał. Twierdzi, że raz na
zawsze pożegnał się z wyczynem.
-Aha. No dobra... -Seamus zawiesił głos. -Pamiętaj o tych trzydziestu procentach. I trzymaj się Kennie,
będę już kończył.
-Pa, Seamus -Kendra odjęła od ucha słuchawkę, przyjrzała jej się i powoli ją odłożyła.
-Skąd wiedziałaś, że bywam w Rock High? -rozległo się za jej plecami.
Gwałtownie drgnęła, nie spodziewając się obecności Deuce'a.
-Kiedy tu wszedłeś? -obróciła się do tyłu z fotelem. -Jak długo tu jesteś?
-Dosyć długo –podszedł do krzesła dla gości i opadł na nie.
Zakłopotana, poprawiła sobie włosy. Po czym postarała się uśmiechnąć.
-Znam cię może lepiej, niż ty sam siebie -powiedziała. -Dlatego wiem, a raczej domyślam się tego
Rock High.
Też się uśmiechnął.
-Wierzę ci. Wiesz Kendra, dotarło do mnie dziś rano, jak my się już długo znamy...
Poczuła nagłe ciepło blisko serca.
-To prawda, dosyć długo. -Pomyślała, że właściwie mogliby się uznać za starych przyjaciół. Gdyby nie
to, że ona go wciąż jeszcze kocha.
Przez minutę spoglądali na siebie w milczeniu. Potem Deuce potrząsnął lekko głową, ni to w
zdziwieniu, ni nagłym zmieszaniu.
-Nie jestem pewien, ale... -urwał. Spojrzał na kalendarz ścienny, potem znów na Kendrę. - Miesiąc to
niewiele czasu -powiedział. -Uda ci się zwiększyć zyski z kafejki do 30 procent?
Zaskoczona, uniosła brwi. Cóż on tak raptownie zmienił temat? Odgarnęła włosy z czoła.
-Czy się uda? Nie wiem. Może Diana i Seamus znajdą innego inwestora?
-Ale jak go znajdą, kiedy jutro ruszają na Hawaje?
-Racja -westchnęła. -W razie czego wszystko zostanie po staremu, nie będzie żadnych zmian.
Pokiwał głową, znów spoglądając na kalendarz.
-A co u Jacka? -zapytał. -Masz z nim jakiś kontakt? Dałabyś mi jego aktualny numer?
Dlaczego on pyta o Jacka, zastanowiła się. Chce mu przekazać najnowsze wieści o swej niedoszłej
córeczce? Mężczyźni bywają nie gorszymi plotkarzami niż kobiety.
-Nie obawiaj się -Deuce jakby odgadł jej myśli. -Nie oplotkuję nas. Mam do twego brata pewien
konkretny interes.
Spojrzała nieufnie.
-Interes? Jaki?
Wzruszył ramionami.
- Teraz ci tego nie powiem. Ale wolno ci będzie podsłuchiwać, kiedy do niego zadzwonię. –Uniósł
kąciki ust. - Przecież nieraz podsłuchiwałaś nasze rozmowy z Jackiem, prawda?
Zaczerwieniła się nagle i spuściła oczy.
-Skąd o tym wiesz?
-Bo ja ciebie też znam bardzo dobrze, nie tylko ty mnie. Znam cię może lepiej niż ty sama siebie.
Na drodze do Lotniska Logana były korki, a jednak Deuce znalazł się w sali przylotowej z dużym
wyprzedzeniem. Zamówił sobie kawę i miał czas na pomyślenie o tym, czego dokonał przez ostatnie
parę dni. Plan pomocowy dla Kendry był już właściwie dopięty. Jego finalizacja stanowiła kwestię
najbliższych godzin. Wszystkie e-maile zostały wysłane, telefony do starych znajomych wykonane,
niezbędne spotkania z dyrektorem Hatcherem odbyte. Tak, należało się to wszystko Kendrze. Deuce
miał wciąż nieczyste sumienie. Ileż ona się przez niego nacierpiała! Przez ostatnie dni, które spędzał
w Rockingham, traktował ją z ostrożnym szacunkiem, nie próbując jej nawet wziąć za rękę ani tym
bardziej pocałować czy zaproponować łóżka. Broń Boże! Ważnym sprzymierzeńcem w planie Deucea
był Jack Locke, który lada chwila powinien się tutaj pojawić. Jego samolot, jak podano, już wylądował.
Deuce wstał i podszedł do bramki w poczekalni. Szybko wypatrzył w tłumie pasażerów wysoką postać
swego przyjaciela. Jack ubrany był z niedbałą elegancją i miał ze sobą tylko małą torbę podróżną.
Dosyć trudno byłoby odgadnąć, że ten facet w pięknej, ale niewyprasowanej koszuli iw dżinsach, ze
spłowiałymi włosami do ramion, to dyrektor jednej z bardziej eksponowanych bostońskich agencji
reklamowych.
-Hej, witaj -otwarł ramiona Deuce. -Jak podróż? Ciszę się, że zechciałeś przylecieć.
-Witaj -Jack odwzajemnił uścisk. -Co cię skłonią do tak nagłej zmiany planów życiowych? Albo kto?
-Kto? Nie uwierzysz, jak ci powiem.
-Strzelaj.
-Martin Hatcher.
-Hatcher? Nasz stary dyro? Gdzieś ty go wygrzebał? On ciągle mieszka w Rockingham?
Ruszyli w stronę wyjścia.
-Mieszka i wciąż jest tak samo energiczny jak dawniej.
-Zajmuje się mnóstwem rzeczy. Któregoś dnia zdybał mnie na boisku w Rock High i zaczął mi
wmawiać, że powinienem zostać trenerem. I w końcu mu uwierzyłem! Choć nie zamierzam być
trenerem tutejszej drużyny szkolnej. Weszli na schody ruchome.
-Zobaczymy się z Hatcherem dziś wieczorem -podjął Deuce. -On też jest zamieszany w naszą pomoc
dla Kendry.
-No właśnie, Kendra –zainteresował się Jack. -Ona oczywiście o wszystkim wie?
Deuce poruszył brwiami.
-Wie, ale może nie całkiem. Jest tak załatana, walcząc o te swoje trzydzieści procent, że mało co do
niej dociera.
-Zawsze ta sama siostrzyczka – uśmiechnął się Jack.
- Tyle wie, że mamy tu mały zjazd koleżeński naszej klasy.
Zeszli ze schodów ruchomych na poziomie garaży. Jack zatrzymał się.
-Ale właściwie dlaczego ty to wszystko robisz dla Kendry?
Deuce wzruszył ramionami.
-Ona na to zasługuje. Napracowała się przy tych swoich projektach i... I jestem jej dłużnikiem. To
będzie dobre dla baru na dłuższą metę. Mam na myśli całą tę wspólnotę artystyczną, cybernautów i
tak dalej.
Jack zrobił sceptyczną minę.
-Serio! -Deuce pokiwał głową i ruszył naprzód, prowadząc w głąb garażu. -Kendra wie, co robi, ma
serce do takich rzeczy, jej plany są naprawdę świetne.
Jack znowu się zatrzymał. Przymrużył oczy, potem podniósł dłoń do czoła, jakby się osłaniał przed
słońcem.
-Co się stało? –spytał Deuce.
-Rozglądam się, czy gdzieś tu nie zobaczę fruwającej fermy hodowlanej.
-Co? O czym ty gadasz?
-O latających świniach, nie pamiętasz?
Deuce musiał się roześmiać.
-Ach, to...
-No właśnie. Zawsze się upierałeś, że prędzej świnie zaczną latać, niż ty się w kimś zakochasz. Czyli, że
w końcu ty i Kendra?...
Deuce wyjął autopilota i z daleka kliknął w stronę swego mercedesa.
-Lepiej już jedźmy -machnął ręką.
Kiedy wsiedli do samochodu, postarał się, żeby zmienili temat. Praca, szybkie wozy, dawne czasy -to
było bezpieczniejsze niż jego stosunek do Kendry. Nie odpowiedział na pytanie, które zadał mu Jack.
Kendra nie zwracała większej uwagi na pomysł nagłego spotkania kumpli z dawnej klasy Deucea.
Naprawdę bardzo była zaangażowana w problem podniesienia wydajności w swojej kawiarni
internetowej. Owszem, dziś rano dotarło do niej jednak, że Deuce ma być przez cały dzień nieobecny,
bo wybiera się po kogoś na Lotnisko Logana. Łączyło się to z tym, że będzie musiała w południe
pojechać do domu, aby wyprowadzić Newmana.
Stawiła się w domu Diany w porze lunchu, witana radosnym popiskiwaniem pieska. Po spacerze, gdy
już miała wracać do pracy, rozbrykany maltańczyk złapał klucze, które spadły jej na podłogę i pobiegł
z nimi w głąb domu.
-Newman! –zawołała za nim. -Oddawaj natychmiast. Nie mam czasu na zabawy. Usłyszała, jak
podzwaniające klucze wspinają się po schodach na piętro. Poszła za maltańczykiem i po chwili stanęła
w progu sypialni Deucea, gdzie piesek przywarował na dywanie, porzucając klucze.
Weszła i schyliła się, łapiąc w palce metalowe kółko. Kiedy się wyprostowała, nie mogła nie spojrzeć
na rozrzuconą pościel, z odciśniętym na poduszce śladem głowy Deucea. Jakaś siła zmusiła ją, by
przysiadła na brzegu łóżka, wodząc palcami po poduszce i wdychając męski zapach, którym
przesiąknięta była i pościel, i cała atmosfera tego pokoju. W tejże chwili Newman poderwał się i
głośno zaszczekał. Popędził do drzwi, a Kendra usłyszała jakiś ruch na parterze i czyjąś rozmowę. Były
to dwa męskie głosy: Deucea i... ależ tak, jej brata Jacka. Przystanęła w progu, nasłuchując. Albo
podsłuchując, jak sobie zdała sprawę. Znów miała ochotę podsłuchać, o czym to mogą mówić Deuce i
jego najlepszy przyjaciel.
-Swoją drogą –odezwał się Deuce -skąd te latające świnie? Jak doszedłeś do tego wniosku?
Latające świnie? Chyba się przesłyszała. Na palcach ruszyła w stronę schodów, zatrzymując się po
trzech krokach.
-Masz to, chłopie, wypisane na twarzy! -zaśmiał się Jack.
Ale co właściwie robi tutaj Jack, zastanowiła się. Ach tak, to pewnie sprawa tego ich zjazdu.
-Czyli jednak wpadłeś -podjął Jack. -Doszło do tego, że Deuce Monroe jest zakochany.
Kendra poczuła nagłą czczość. Serce w niej zamarło. Deuce jest zakochany?
-No a jeśli nawet -odpowiedział. -To co, zabronisz mi? Ona może być twoją siostrą, Jackson, ale to już
do rosła kobieta.
Siostra? Czyli ja...? Pod Kendrą zmiękły kolana. Zalała ją fala nagłej euforii. Czy na pewno się nie
przesłyszała, czy to o nią tutaj chodzi? Nie uchwyciła odpowiedzi Jacka, bo zagłuszyło ją szczekanie
pieska. Potem obaj mężczyźni śmiali się przez chwilę, następnie odezwało się radio, ale zostało
wyłączone.
-I co zamierzasz z tym zrobić? -podjął Jack.
No właśnie, co on zrobi? Kendra przykucnęła pod ścianą, bojąc się poruszyć. Zechce mi się
oświadczyć? Nie, to by było zbyt piękne.
-Sprawa jest trochę skomplikowana –odezwał się Deuce.
-Co jest skomplikowane? Chodzi ci o bar?
-Chodzi mi o jej szczęście.
-Och Deuce. Ty jesteś moim szczęściem. Newman znów zaczął hałasować, szczęknęły drzwi, ktoś
chyba pieska wypuścił na dwór. Lecz przez to Kendrze umknął kolejny fragment dialogu.
-...no tak... to prawda... -dobiegły ją urywane słowa Deuce'a.
Co miało być prawdą?
-Ale to jeszcze nie wszystko, mam rację? –odezwał się Jack.
-Może -przyznał Deuce. -Idzie o to, że ja jej coś przypominam sobą, coś, o czym wolałaby chyba nie
pamiętać.
Kendra skuliła się. Chyba nie powie teraz Jackowi o ich dziecku?
- Tak czy owak -podjął Deuce -. dziewczyna zasługuje na lepszy los. Niech się spełnią jej marzenia o
tym cyber domu, z kawiarnią, szkółką komputerową, galerią sztuki, z salą widowiskową i tak dalej.
-Coś ty jednak kręcisz, jak mi się zdaje.
-Absolutnie nie. Idzie o to, że nie powinienem jej wchodzić w drogę, że w ogóle niepotrzebnie
wdałem się w ten bar. I niepotrzebnie wracałem do Rockingham.
Jack zaśmiał się, jakby coś odkrył.
-Przejrzałem cię. Po prostu i chciałbyś, i boisz się. Boisz się, że coś, a raczej ktoś ujarzmi dzikiego
Deucea.
Deuce też się zaśmiał.
-No, jeżeli już ktoś w ogóle mógłby mnie poskromić, to tylko Kendra Locke.
Podniosła się, zelektryzowana. Tylko Kendra Locke.
- Będę musiał wyjechać, bracie -Deuce głośno westchnął. -Mój dawny agent ma już dla mnie wstępną
propozycję trenerską w Las Vegas.
Zmroziły ją te ostatnie słowa. Równocześnie usłyszała, że obaj mężczyźni wychodzą z domu. Trzasnęły
drzwi frontowe.
Podbiegła do okna na końcu korytarza. Ujrzała Deucea z Jackiem, zmierzających w stronę plaży.
Rzucali Newtonowi małą piłeczkę, którą ten zręcznie łapał i odnosił im w pysku.
-Kiedyś już pozwoliłam ci zniknąć z mego życia, Deuce -powiedziała cicho, opierając się czołem o
szybę. -Ale nie tym razem! Nie, tym razem to się już nie powtórzy.
Wróciła do sypialni po klucze i torebkę, po czym skierowała się ku schodom. Nie zamierzała już dziś
jechać do pracy. Za to zamierzała pokazać się wieczorem na tym spotkaniu koleżeńskim Deucea, i to
wystąpić na nim w wielkim stylu. Jeśli informacja daje siłę, posiadała dość siły, aby zmienić plany
Deuce'a. Nadszedł czas, by zagrała z nim według jego własnych reguł, czyli... na dziko.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wszystkie komputery u „Monroea" błyskały i szumiały łącząc w cyberprzestrzeni wielu absolwentów
Rock High rozproszonych po całym świecie. W Rockingham udało się ad hoc zgromadzić około
czterdziestu osób, ale ci, co przybyli, komunikowali się przez „gadu-gadu", e-maile i łącza
wideokomputerowe z następnymi. Taki był właśnie pomysł Deucea: żeby skromne spotkanie twarzą
w twarz wzbogacić o koleżeński zjazd wirtualny. Naturalnie cała ta impreza miała nakręcić finanse
Kendry, umożliwić jej przekroczenie pułapu trzydziestoprocentowej opłacalności jej lokalu
internetowego. Deuce siedział na wysokim stołku barowym, nadzorując przebieg spotkania. Obok
niego ulokowali się Jack Locke i Martin Hatcher.
-Słyszałeś? -Jack trącił Deuce'a. -Martin wiedział że to ja wymalowałem wtedy tego murala w szatni
dziewczyn.
Hatcher pokiwał głową i zajrzał do swej szklanki z piwem.
-Coś mi się zdaje, że Deuce nas nie słucha.
-Ależ słucham, słucham. Tak się tylko zamyśliłem... Też mam niejeden grzeszek na sumieniu, z
tamtych czasów.
Jack puścił oko do dyrektora.
-Ale jednak miałem chyba jakiś talent malarski, co? Co pan o tym sądzi, dyrektorze?
-Przestań z tym „panem" –ostrzegł go Deuce. -Nasz Martin nie lubi się czuć oficjalnie.
Powiedział to i znów zerknął ku drzwiom. Zdał sobie sprawę, że właściwie co chwila spogląda ku
wejściu, spodziewając się, że jednak zobaczy Kendrę. Mimo że nie obiecywała, iż się pojawi.
-Nie do wiary –odezwał się po chwili Jack. -Deuce, słyszałeś?
-Czy co...? Przepraszam, znów się zamyśliłem.
-Zamyślił się! -Jack pokręcił głową. -Martin mówi, że George Ellis oddaje drużynę szkolną.
-George Ellis co robi...? -Dopiero po chwili dotarło do Deucea, o kim mowa. -Oddaje drużynę? A co,
szkoła go już nie chce? Mają innego trenera?
-Nie to, że go nie chcą -Hatcher łyknął piwa. -To Ellis nie chce. Woli się skupić na swym głównym
przedmiocie, na nauce przyrody. I szkoła będzie miała wakat.
-Wakat! – Deuceowi na moment zaświeciły się oczy. Wyobraził sobie, że mógłby objąć ten wakat.
Wieczorami dorabiałby w barze, ożeniłby się z Kendrą, miał z nią dzieci... i tak dalej. Westchnął.
Wszystko to jednak na nic.
-Chyba nie myślicie -wzruszył ramionami - że ja zajmę się tymi chłopakami? Mój agent ustawia mnie
już w Las Vegas.
Martin wzruszył ramionami.
-Ja nie naciskam. Myślałem tylko, że są powody, dla których wolałbyś zostać w Rockingham.
- Są takie powody -Jack spojrzał na Deuce'a. -Hej, stary, co z tobą...? W tej sytuacji moglibyście, ty i
Ken... Urwał, bo przy drzwiach zrobił się nagły ruch. Ktoś gwizdnął z podziwem, dziesięć głów obróciło
się jak po sznurku. Na progu stanęła piękna kobieta.
-Zaraz, to chyba moja siostra? -Jack uniósł brwi. - Ale jak ona...
Deuce zsunął się ze stołka. Próbował pomyśleć, aby zrozumieć co widzi, lecz nie mógł się zdobyć na
nic, prócz... patrzenia.
Czerń. Skóra. Słodkie krągłości. Tyle udało mu się podsumować na poczekaniu. Sweterek z głębokim
dekoltem. Skórzane spodnie, opinające uda i biodra. Czarne buty na niebotycznych obcasach. A
Kendra, odrzucając przez ramię rozpuszczone jasne włosy, pomału lustrowała tłum, aż wreszcie jej
błękitne spojrzenie spoczęło na Deuce'u. Ruszyła naprzód, kołysząc biodrami, jak w powolnym tańcu.
Wyszedł jej naprzeciw Jack i objął ją, całując w oba policzki.
-Aleś mnie zaskoczyła, siostro, kompletnie zastrzeliła- powiedział. -A myślałem, że to raczej ja cię dziś
zaskoczę.
Cofnęła się o półkroku.
-Miło cię widzieć, Jack -poklepała go po ramieniu, zerkając na Deuce'a. -Nie wiem, czy nie
przesadziłam z tym strojem na wieczorek szkolny.
-Wieczorek szkolny! -zaśmiał się Jack. - Słyszysz, Deuce? Wieczorek szkolny.
Deuce podszedł bliżej.
-Fajnie, żeś jednak wpadła. Fantastycznie wyglądasz. Naprawdę.
Zaróżowiła się lekko.
-Podoba ci się?
-Bardzo.
-Dlaczego mi nie powiedziałeś -w jej głosie pojawił się przyjacielski wyrzut - że szykujesz jakąś
imprezę online?
-Chciałem ci zrobić niespodziankę.
Zaśmiała się.
-Wygląda na to, że wykonam jednak normę tych trzydziestu procent.
Poważnie skinął głową.
-Bardzo możliwe.
-Przypomnij mi -zbliżyła usta do jego ucha i zniżyła głos - żebym ci potem odpowiednio podziękowała.
Jej bliskość, półgłos, zapach perfum i sens wypowiedzianych słów -wszystko to sprawiło, że Deuce
poczuł się gwałtownie pobudzony. Z trudem zapanował nad chęcią natychmiastowego rzucenia się na
Kendrę.
-W tych butach –pokazał głową i spróbował się uśmiechnąć - będziesz miała, Keńciu, kłopot, brnąc
przez plażę.
Znów przybliżyła usta do jego ucha.
-Zawsze można je zrzucić.
Przymknął oczy, starając się trzymać ręce przy sobie. A w jego głowie ponownie pojawiła się ta głupia
fantazja o Rock High. Co by to było, gdyby jednak został trenerem szkolnym i gdyby dorabiał w barze?
Gdyby się ożenił z Kendrą i mógł się z nią kochać każdej nocy? Gdyby urodziła mu dziewięciu synów, z
których skompletowałby z czasem własną drużynę? No, co by to było?...
Wzięła ze sobą butelkę dobrze schłodzonego piwa, które podał jej Dec Clifford i wymknęła się tylnym
wyjściem. Wspięła się na murek okalający parking i przysiadła na nim. Nabrała w płuca świeżego
powietrza, a potem łyknęła z butelki. Świetnie się bawiła przez cały wieczór. Tańczyła, śmiała się,
odnowiła stare przyjaźnie, nawet z tą okropną Annie Kepler, co kiedyś przystawiała się do Deuce'a,
ale teraz była żoną pewnego biznesmena z Buffalo. . A co z Deuceem? Nie umknęło uwagi Kendry, że
wciąż wodził za nią wzrokiem. Był gospodarzem wieczoru, więc musiał udzielać się towarzysko, ale
tak naprawdę był tutaj tylko dla niej, czuła to. Skrzypnęły drzwi i Deuce pojawił się w świetle księżyca.
-Damo w skórze –odezwał się trochę przez nos. -Co ty tu sama robisz?
-Wyszłam, żeby odetchnąć. I łamię reguły -pokazała mu butelkę -pijąc na zewnątrz lokalu.
Ruszył w jej stronę i po chwili był już blisko.
-Naprawdę? –oparł obie ręce na jej kolanach. -Ja też czasem lubię łamać reguły.
Jego dotknięcie przejęło ją dreszczem.
-Dlatego mówią o tobie dziki Deuce.
Łagodnie rozsunął jej kolana i wszedł pomiędzy nie.
-Sama dziś wyglądasz trochę dziko, Keńciu. Pochyliła butelkę w jego stronę.
-Chcesz łyka?
-Czemu nie. -Przytknął usta do butelki, pozwalając się napoić.
-Dlaczego to robisz? -spytała go, gdy opróżnił szkło.
Uniósł brwi.
-Pewnie chciało mi się pić?
-Ale ja mówię o tej dzisiejszej imprezie. Pomagasz mi się podciągnąć do tych trzydziestu procent,
przez co do stanę dofinansowanie do komputerowni, a to spowoduje, że Seamus poprze raczej moje
projekty niż twoje.
-Wiem o tym -poruszył jednym ramieniem. -I gotów jestem zrezygnować z baru.
-Zrezygnować? -zajrzała mu w oczy. - Ty? Co się stało? Nagle wolisz być trenerem? Już nie marzy ci się
„Monroe"?
Wyjął jej z ręki butelkę i ostrożnie odstawił ją na murek.
-A skąd ty wiesz o moich planach trenerskich?
Uśmiechnęła się.
-Z podsłuchiwania, oczywiście. Przyjrzał jej się podejrzliwie.
-Mówisz serio?
-A ty mówiłeś serio? Pomasował jej kolana.
-Nie wiem, ile dziś usłyszałaś, ale tak, raczej mówiłem serio. Bar jest twój. To znaczy kawiarnia,
chciałem powiedzieć. Ja się wycofuję... „Monroe" wcale nie jest dla mnie najważniejszy.
-A co jest?
- Ty jesteś –odparł szybko.
-Ja? - uśmiechnęła się lekko, przekrzywiając głowę. Ale ja w jakiej roli, nagrody pocieszenia po
przegranym flircie z ligą? Bo przecież nie wrócisz już do kariery gwiazdy sportu, prawda?
-Nie wrócę -nachmurzył się. -No dobra, to teraz twoja kolej: co dla ciebie jest najważniejsze?
Rzeczywiście ten interes kawiarniany?
Objęła go w pasie.
- Ty jesteś najważniejszy, Deuce. Poczuł nagłe ściśnięcie w piersiach.
-Słucham?
- Tak, tak -pogładziła go po policzku. - Ty jesteś i zawsze byłeś najważniejszy w moim życiu.
-Ja? Westchnęła.
- Ty chyba naprawdę nie dobrnąłeś do końca mego pamiętnika.
-Nie, ale i tak czułem się fatalnie po tym, co przeczytałem. Wystarczyło mi.
-Ćśś -położyła mu palce na ustach. -Nie umiemy zmieniać przeszłości. Ale zawsze możemy zmienić
przyszłość.
Przybliżyła wargi do jego warg i pierwsza go pocałowała. Nie wiadomo jak długo trwali złączeni
objęciem, oddechami, pulsem, spojrzeniami. Oderwali się od siebie, gdy skrzypnęły drzwi od baru.
-Hej! -rozległo się od progu. -Deuce, jesteś tam? Dzwoni jakiś Coulter. Mówi, że nie może cię złapać
przez cały dzień.
-Hej, Jack -Deuce uwolnił się z objęć Kendry. -To mój agent. Ale to nic pilnego. Powiedz mu, że
oddzwonię rano.
-Rano?
-Tak. I jeszcze zrób mi przysługę, Jack, weź te klucze, dobrze? -Deuce sięgnął do kieszeni i cisnął całym
pękiem. Jack złapał klucze ze zręcznością starego bejsbolisty. -Zamkniesz lokal, jak się skończy ta
zabawa -powiedział Deuce. -Ja mam tu pewną rzecz do zrobienia.
-Z Kendrą? -w pytaniu Jacka można było wyczuć ton stwierdzenia.
-Leć już, nie zawracaj głowy. I możesz potem wziąć mój wóz.
Drzwi zatrzasnęły się, a wtedy Deuce zdjął Kendrę z murka.
-Chodźmy-wziął ją za rękę.
Po paru krokach zatrzymał się jednak.
-Jesteś pewna, że masz chęć na... powtórzenie historii?
Pocałowała go.
-Nie na powtórzenie. Przeszłość jest nie do powtórzenia. Za to przyszłość jest zawsze w naszych
rękach.
Poprowadził jej samochód i po kwadransie byli już pod domem Diany. Całowali się w czasie jazdy, co
byłoby może niebezpieczne, gdyby nie to, że nocą ruch na lokalnych drogach był naprawdę
minimalny. W domu powitało ich radosne skomlenie Newtona. Kendra dała pieskowi trochę suchej
karmy, żeby się uspokoił i poszedł spać do swego kącika. Ruszyli po schodach na górę, znowu całując
się i zaglądając sobie w oczy. W sypialni Kendra od razu zaczęła ściągać z siebie sweter. Deuce
niedbałym kopnięciem zatrzasnął drzwi.
-Chodź -pociągnął ją za rękę.
Upadli na łóżko, wciąż nie pościelone, od rana. Deuce jednym pstryknięciem rozpiął stanik Kendry.
Przypadł ustami do jej piersi, a ona wygięła się ku niemu, unosząc ręce za głowę.
-Czekaj -szepnęła po chwili i, zaczepiając jeden but o drugi, zrzuciła oba na podłogę. Rozpięła suwak
swych skórzanych spodni.
Deuce pomógł jej pozbyć się reszty ubrania.
-Aleś ty piękna –zachłysnął się, gładząc ją od stóp do głowy.
- Ty też jesteś piękny- sięgnęła do jego dżinsów. Kiedy uporała się z zamkiem, wsunęła dłoń głębiej,
łapiąc palcami twardą męskość Deuce'a. Pozwolił jej się pieścić, a równocześnie ściągał z siebie
dżinsy. Potem pozbył się swej koszulki polo. W świetle księżyca oboje wydawali się posrebrzeni. Za
uchylonym oknem odezwał się jakiś nocny ptak.
-Pozwól –szepnął Deuce. Po czym rozsunął uda Kendry, wkładając między nie głowę i całując małe,
ukryte wargi, już bardzo wilgotne. Kiedy wsunął między nie język, Kendra jęknęła.
-Lubisz to, prawda? –uniósł na chwilę głowę.
W odpowiedzi wczepiła palce w jego czuprynę, przymuszając go, by podjął przerwaną pieszczotę. Gdy
poczuła się gotowa do rozkoszy, przywołała go po imieniu. On usiadł na moment i z szuflady szafki
wyjął płaski pakiecik. Rozerwał go ostrożnie zębami.
-Deuce, och Deuce - jęknęła, gdy wszedł w nią. -Kocham cię, Deuce.
Podjęli wspólny rytm. Kiedy dotarli do mety, Deuce był już pewien, że naprawdę kocha tę kobietę.
Jakże mógł tego nie wiedzieć, jak mógł o tym nie pamiętać przez tyle lat? Leżał teraz obok niej,
spocony, obejmował ją ramieniem i nie czuł tego dziwnego rozczarowania, jakie bywa udziałem
kochanków po miłości, gdy nie łączy ich nic oprócz seksu.
-Kendra, kocham cię -szepnął jej do ucha. -I zawsze będę cię kochał.
-Naprawdę, Deuce? -obróciła ku niemu głowę. -Nigdy mi jeszcze takich rzeczy nie mówiłeś.
-Kiedyś trzeba zacząć -przytulił ją mocniej do siebie. -Najtrudniejsze są zawsze początki.
Księżyc wywędrował już poza okno sypialni, zrobiło się późno, a oni jeszcze rozmawiali, ciasno objęci.
-Wiesz co? –spytał Deuce. -Nagle zdałem sobie sprawę, że przecież nie wracałem do Rockingham z
powodu tego nieszczęsnego baru.
- Tylko z powodu mnie? - uśmiechnęła się Kendra.
-To oczywiście też –pocałował ją w policzek. -Ale ogólniej los chciał mnie chyba sprawdzić, co jeszcze
mogę znaczyć bez sławy, bez kamer, bez tłumów na trybunach. Kim jestem sam w sobie, ot tak, po
prostu.
-I co, i wiesz już, kim jesteś? Poruszył jednym ramieniem.
-No, pomału to sobie przerabiam.
Chciała coś odpowiedzieć, gdy nagle odezwała się komórka Deucea.
-O tej porze? –uniósł się na łokciu. -To może być tylko ten wariat Coulter. Mój agent.
-Tropił cię przez cały dzień.
- Właśnie.
-To może odbierz? Niech on się już nie męczy.
- Myślisz? No dobrze. I tak przecież nie śpię. -Deuce podniósł się i sięgnął do spodni leżących na
podłodze. Z tylnej kieszeni wysupłał aparat.
-To ty Coulter? ...Ale wiesz która jest tu godzina, na wschodnim wybrzeżu?
Kendra usiadła, obejmując rękami kolana. Była pewna, że usłyszy zaraz, jak Deuce ostatecznie
podziękuje swemu agentowi. Ma przecież pracę tu, w Rockingham i w Rock High. Ma też inne
powody, aby zostać na miejscu.
Tymczasem Deuce sięgnął do lampki nocnej i zapalił ją.
-Chyba żartujesz -powiedział. -I spieszy im się?
Zagryzła dolną wargę, w przeczuciu czegoś niedobrego. I miała rację. Bo nagle usłyszała:
-Czyli chcieliby ze mną odnowić kontrakt? No, zastrzeliłeś mnie. Ale dobra... -Deuce odruchowo
potarł prawy łokieć. -Myślę, że moglibyśmy się spotkać na początku maja.
W Kendrze struchlało serce. A więc historia jednak się powtarza. I niczego nas nie uczy. Nie do wiary.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Deuce starał się skoncentrować na tym, co mu Coulter przekazywał przez telefon, równocześnie
dostrzegając jak Kendra podnosi się z łóżka, zbiera swoje rzeczy i zmierza w stronę łazienki. Gdzie ona
się wybiera, o co jej chodzi, chce wrócić do domu, do siebie? Ale dlaczego?
-Coulter, niech to jednak poczeka do jutra -rzucił do aparatu. -Nie musimy szczegółów omawiać w
nocy.
-Dobra Deuce, to do rana -zgodził się agent. -Ale wiesz, tak się cieszę... Tylko, że tym razem kontrakt
będzie bardziej obostrzony, chyba rozumiesz. Trzeba go będzie dobrze przeanalizować.
-Okej, okej -Deuce podniósł się, spoglądając w ślad za Kendrą. -Dzięki, że zadzwoniłeś. Cześć.
Rozłączył się i poszedł w stroni łazienki.
-Keńciu, co się stało! –zawołał przez szybę. -Dlaczego ty tam...
Nie zdołał dokończyć, bo Kendra nagle wyszła. I znów ujrzał przed sobą wampa w skórze, ostrą
kobietę, jakże inną od tej, którą nie tak dawno obłaskawiał w pościeli i wymieniał z nią najczulsze
słowa.
-Mam rano robotę-rzuciła krótko, wymijając go w drodze na korytarz.
Skoczył za nią i schwycił ją za łokieć.
-Ken, co się dzieje? Co się nagle stało?
Spojrzała bez przyjaźni.
-Nie mogę tu dłużej zostać.
-Nie możesz, czy nie chcesz? –schylił się, złapał swe bokserki i szybko je wciągnął. -Chodzi ci o
Coultera, o ten kontrakt, tak?
-Mniejsza o szczegóły. Nie interesuje mnie dalszy ciąg twojej kariery. Już te rzeczy przerabiałam.
- Słuchaj, wiem, że mam u ciebie marne notowania, ale mówię ci szczerze...
Nagle na dole rozszczekał się Newman. I dał się też słyszeć jakiś ruch przy drzwiach wejściowych.
-To Jack -powiedział Deuce. -On miał tutaj nocować.
-Co tak hałasujesz, piesku? -rozległ się żeński głos. Zapomniałeś już nas, Newman?
-To Diana, nie Jack -Kendra zmieniła się na twarzy.
-Jest tam kto w domu? –zahuczał z hallu Seamus.
-Ubieraj się szybko -Kendra klepnęła Deuce'a w nagą pierś. -Ja idę się nimi zająć.
Wyszła, bez oglądania się za siebie. Po chwili była już na dole.
-Hej, witajcie, co się stało? Mieliście być na Hawajach? Już wracacie?
Deuce w pół minuty był gotowy. Podążył za Kendrą.
-O, jest i Deuce! -ucieszył się ojciec, biorąc syna w objęcia.
-Witaj, Diana -Deuce uścisnął rękę pani domu. -Skąd wy tutaj...? Myślałem, że opalacie się na
wyspach?
Starsi państwo wymienili spojrzenia.
-Wcale tam nie byliśmy -powiedziała Diana.
-Nie? -Kendra uniosła brwi. -Dlaczego nie? Przecież wybieraliście się.
-Zamiast tego wylądowaliśmy w Vegas - uśmiechnął się ojciec. -Di, pokaż im.
Diana uniosła dłoń i błysnęła obrączką na palcu.
-On nie chciał podróży poślubnej przed ślubem. Kto by pomyślał, że Seamus okaże się takim
tradycjonalistą?
-Ach tak -Deuce zamrugał oczami. Na nic więcej się nie zdobył. Spojrzał na Kendrę, spodziewając się,
że może ona wybuchnie entuzjazmem. Jednak jej twarz wyrażała raczej torturę niż radość. Po chwili
Kendra przemogła się i podeszła do starszych państwa.
-Gratuluję wam -objęła oboje. -A taką miałam nadzieję, że zatańczę na waszym weselu.
-Wesele będzie, będzie –zapewnił stary Monroe. Urządzimy je oczywiście w barze.
- Będą też dodatkowe powody, żeby się weselić –odezwał się Deuce, spoglądając w stronę Kendry.
-Dodatkowe? -Diana wstrzymała oddech. -To znaczy?
-No właśnie -dołączył się Seamus. -Ja znałbym tylko jeden powód, żeby się dodatkowo weselić. A
więc... ?
-Chodzi o to, że Kendra osiągnęła wreszcie swoje trzydzieści procent.
-A Deuce wraca do swej kariery -dodała szybko Kendra.
Obie te, prawie równoczesne rewelacje, wywołały zdumione spojrzenia Seamusa i Diany.
-Proszę? -spytała Diana.
-Czy ja usłyszałem to, co usłyszałem?
-Miał dosłownie przed chwilą telefon -Kendra wymusiła uśmiech na swej twarzy. -Odnawiają z nim
kontrakt.
-Deuce! -zawołała Diana. - To chyba wspaniale.
- Tak uważasz? -uniósł brwi, spoglądając na Kendrę.
-Naprawdę?
Ujrzał, jak Kendra nerwowo przełyka.
- Słuchajcie -wtrąciła się szybko. - Ta historia z trzydziestoma procentami to wyłącznie zasługa
Deucea. On... -zatopiła w nim spojrzenie tak intensywne, że musiał od wrócić wzrok. -On ma
niebywałe talenty. W ogóle jest niebywały.
-Co ty powiesz –odezwał się Seamus. -No, no. To jest się z czego cieszyć.
Deuce usłyszał w głosie ojca dezaprobatę, przeczącą sensowi wypowiedzianych słów. Dlaczego stary
jest ze mnie znów niezadowolony, pomyślał. Co musiałby zrobić, żeby Seamus Monroe pochwalił go
bez zastrzeżeń chociaż raz? Co musiałby zrobić?
Seamus rzucił piłeczkę, którą syn zręcznie odbił. Spotkali się na boisku w Rock High, żeby trochę
poćwiczyć.
-Za mocno uderzasz –skrytykował Monroe. Deuce zmarszczył czoło i obejrzał swój kij. -Jak to za
mocno?
Stary wzruszył ramionami i rzucił kolejną piłkę.
-Znów za mocno –orzekł po chwili.
- Tato, o co ci chodzi?
-Mnie? O nic.
Deuce potrząsnął głową.
-Jak to o nic, przecież widzę... Jesteś na mnie jakiś cięty... Chodzi ci o to, że rezygnuję z prowadzenia
baru i wracam do Vegas?
Seamus zdjął swoją bejsbolówkę i ramieniem otarł czoło.
-Najbardziej to rozczarujesz Dianę.
-Dianę? Ja? Z jakiego powodu?
Ojciec uśmiechnął się krzywo.
-Widzisz, ona tutaj chciała być swatką -powiedział. - To był jej pomysł, żeby zostawić was samych na
gospodarstwie. Miała nadzieję, że skojarzy was jakoś ze sobą.
-Aha, swatką... -Deuce zawiesił głos. Potem przeczesał palcami włosy. -A wiesz tato, że właściwie
prawie jej się udało!
Ojciec uniósł brwi.
-Udało się? Jak to?
-Bo przypomnieliśmy sobie z Keńcią dawne czasy i dobrze nam było z sobą... I kocham Keńcię, jeśli
chcesz wiedzieć.
Stary się rozjaśnił.
-Kochasz? A, no to mnie pocieszyłeś. Tylko dlaczego chcesz ją teraz opuścić? Po co wracasz do Vegas?
Deuce spojrzał ku czubkom swych butów.
-Dlatego, że... Widzisz, sprawy nie są takie proste, tato. Kendra wciąż nie umie mi czegoś wybaczyć.
Seamus zaczął iść przez trawę w stronę ławek. Deuce podążył za nim. Kiedy usiedli, ojciec sięgnął do
pozostawionego tu chlebaka i wyciągnął z niego termos. Zaczął odkręcać czerwone wieczko.
-Synu, domyślam się, co chcesz powiedzieć -podniósł głowę. -Chodzi ci o to dziecko, tak?
Deuce zamrugał oczami.
-Wiesz o dziecku? Ale skąd, od niej?
Seamus nalał sobie herbaty.
-Mam oczy i uszy, sam umiem kojarzyć fakty. Widziałem, jak wystaje pod tym plakatem z tobą w
barze, jak ci się przygląda... W końcu kazałem zdjąć plakat.
-To ty kazałeś, nie Diana?
Stary wzruszył ramionami i nic nie odrzekł. Deuce odczekał chwilę.
-Ja sam o dziecku całe lata nie wiedziałem. Kendra dopiero teraz...
-Nie wiedziałeś! –przerwał mu ojciec. -Bo nie dzwoniłeś do niej.
- Ty mogłeś do mnie zadzwonić i mi powiedzieć.
-Nie odwracaj kota ogonem, synu. -Seamus wychylił herbatę z kubeczka. -Zawsze z ciebie był gracz i
krętacz.
-Gracz mówisz? Gracz może tak.
-No właśnie. A teraz też wybierasz Vegas i swoją drużynę, bo gra jest dla ciebie najważniejsza.
- Myślisz, że to o to chodzi?
- Myślę, że tak. A wszystkie inne argumenty, żeby nie zostać w Rockingham, to zasłona dymna. I
wykręty.
Usłyszała głośne walenie do drzwi. A potem zaraz głos brata:
-Kendra! Otwieraj!
Szybko zatrzasnęła nowy zeszyt dziennika, który zaczęła pisać. Wcisnęła niebieski brulion pod kanapę.
-Już idę, już idę.
-Cześć Kendra –powitał ją Jack. -Wpadłem do ciebie na kawę. Myślałem, że trochę pogadamy, nim
wyjadę. Bo lecę już dziś, o pierwszej.
-Już dziś?
Weszli do środka, kierując się do kuchni. . -I myślałem, że może odwieziesz mnie na lotnisko.
-Ja? A co z Deuceem?
-On też dziś odlatuje. Ale o osiemnastej. Nie będzie mu się chciało dwa razy kursować na Logana.
A więc i on też, Kendrze ścisnęło się serce. Już dziś. Jakoś zebrała się w sobie.
-Jaką pijesz, z ekspresu czy rozpuszczalną? Z mlekiem, z cukrem?
Jack wzruszył ramionami, zasiadając za stołem.
-Wszystko jedno... A wiesz, co on mi powiedział? Że kocha się w tobie. Serio.
Omal nie upuściła łyżeczki z kawą, którą niosła do kubeczka.
-Deuce?
-A kto, siostrzyczko?
Oparła się tyłem o blat kuchenny.
-Właściwie niby to wiem. Ale tak naprawdę to on tylko kocha to, że ja go kocham -odpowiedziała
zdaniem, które przed pięcioma minutami wpisała do swego dziennika.
-Tak myślisz? -Jack skrzyżował ramiona. -A ty pomimo to... kochasz go, tak?
-Mam swoje słabe strony, Jack.
-Cholera. -Jack podparł głowę ręką. -Dziwni jesteście oboje.
Woda w czajniku zagotowała się i Kendra zalała nią kawę. Jack dosypał sobie cukru.
-Wiem o tym waszym dziecku -zamruczał, nie pod nosząc głowy.
Myślała, że zaraz upadnie. Złapała się oparcia krzesła i powoli usiadła.
-Jak to? Deuce ci powiedział?
Upił łyk kawy, dmuchając do kubka.
-No, prawdę mówiąc to najpierw ja zacząłem mu opowiadać. .. tę twoją historię. A wtedy on mi
przerwał mówiąc, że to przez niego byłaś w ciąży.
Westchnęła, starając się powstrzymać łzy.
- Słuchaj, Jack... Przepraszam, że nigdy ci nie powiedziałam. Ale Deuce to twój najlepszy przyjaciel.
Nie chciałam, żeby między wami...
Wzruszył ramionami.
-Omal nie dałem mu w zęby, jak teraz usłyszałem. Ale on wydawał się taki... skruszony. Naprawdę był
zmartwiony.
Pochyliła się ku bratu i dotknęła jego ręki.
-No ale kiedy już wiesz... powiedz, co czujesz?
-Jest mi smutno. Bo myślę, że ty i Deuce mogliście mieć fajne dzieciaki... I wiesz co jeszcze myślę? Że
gdyby mnie jakaś piękna panna pokochała tak jak ty jego, trzymałbym się jej z wszystkich sił i nigdy
nie pozwoliłbym jej odejść.
Uścisnęła jego dłoń.
-Może taką spotkasz.
Uśmiechnął się do niej.
-Oby. Latka lecą i pora by się już nareszcie ustatkować.
- Tak to czuję.
Pomogła się Jackowi spakować i tak jak prosił, zawiozła go na Lotnisko Logana. Byli tam kwadrans
przed pierwszą, ale tylko po to, żeby się dowiedzieć, że lot o trzynastej do Bostonu odwołano.
Wypadło im poczekać na następny samolot, co zajęło prawie trzy godziny. Potem Kendra poczuła się
głodna i poszła do pizzerii, a następnie zajrzała jeszcze do lotniskowej księgarni i dłuższą chwilę
wertowała nowości w paru działach. Wychodząc, spojrzała na zegarek: było już dobrze po piątej.
Próbowała wmówić sobie, że chodziło jej naprawdę tylko o pizzę i o książki, ale wiedziała, że samej
siebie nie oszuka. Została dłużej na lotnisku, bo miała nadzieję, że przed szóstą zobaczy jeszcze
Deuce'a. Westchnęła i poszła rzucić okiem na rozkład lotów. Rejs do Las Vegas już wyświetlono. Z
bijącym sercem ruszyła ku bramce, przy której gromadzili się pierwsi pasażerowie linii American.
Właściwie nie miała żalu do Deuce'a. Wiedziała, że dla mężczyzn ich pasja albo praca bywają
wszystkim. Skąd by się brali pracoholicy, gdyby tak nie było? Ona sama też w końcu mocno
zaangażowana była w swoją karierę. Przecież gotowa była początkowo walczyć z Deuceem o
„Monroe'a"! ...Iw końcu zwyciężyła. Prawda, że za cenę, której wolałaby nigdy nie zapłacić.
Pasażerowie Americana zaczęli przechodzić przez bramkę, skrupulatnie badani przez
antyterrorystów. W końcu przeszli wszyscy, ale Deucea wśród nich Kendra nie zauważyła. Przez
megafon ogłoszono odlot samolotu za pięć minut. Deucea nie było nadal. Czyżby wybrał jakiś
wcześniejszy kurs? Przewidział, że ona tu się zjawi i wolał uniknąć scen pożegnalnych? Odczekała do
startu samolotu. Kiedy maszyna za oknami hali wzbiła się w górę, odczuła dziwną ulgę. A więc to
naprawdę koniec. No, skoro koniec, to i dobrze, że koniec. Ruszyła do wyjścia, a na parkingu już z
daleka pipnęła pilotem w stronę swego auta. Miała przecież do czego wracać. Miała swoją pracę i
plany zawodowe, miała przyjaciół i miała dobrego brata. Całe życie było przed nią. A Deuce?
Stanowczo, świat się na nim nie kończy.
Deuce stałna skraju wydmy i wpatrywał się w ciemności. Wreszcie gdzieś tam daleko, ku Rock Beach,
błysnęło małe światełko. Czyżby aż tam poszła? Spaceruje po plaży z latarką? Przez cały dzień nie
mógł znaleźć Kendry. W barze jej nie było, potem nie było jej w domu. Jej telefon komórkowy nie
odpowiadał. Ktoś widział jej auto jadące w stronę lotniska. Pewnie odwoziła Jacka. Deuce ruszył w
stronę światełka. Kiedy się zbliżył, zauważył, że Kendra nie spaceruje, tylko siedzi na kocu i coś pisze.
-Hej, Keńciu –zawołał cicho. - To ja, nie bój się.
-Deuce? Deuce...? Co ty tu robisz?
Nic nie odpowiedział, podszedł tylko i przysiadł na skraju koca. Kendra zgasiła latarkę, ale Deuce
zdążył zarejestrować, że to, w czym pisała, było grubym niebieskim zeszytem. Zza chmur błysnął
księżyc i odbił się w rozkołysanym oceanie.
-Przecież miałeś lecieć o szóstej -odezwała się Kendra. -Więc co tu robisz?
- Zmieniłem zamiar -odrzekł, obejmując rękami kolana. -A ty co tu robisz?
-Ja? Powiedziałabym, że fetuję.
Fetuje? Zaskoczyło go to słowo.
-A co niby fetujesz, swój nowy początek w cyberkawiarni?
-Nie.
-Fakt, że Seamus i Diana się pobrali?
-Nie.
-To może to, że przywrócili mnie do praw w Nevada Snake Eyes? Powiedz, że nie.
-No... może właśnie to.
Wyrwało się z niego pół westchnienie, pół śmiech.
-Tylko dlaczego fetujesz bez szampana? A za to z jakimś zeszycikiem w ręku?
-Przecież wiesz, że prowadzę dziennik -wzruszyła ramionami. -Mogę ci kawałek przeczytać, chcesz?
Zastanowił się, czy chce.
-No dobrze -powiedział. - Słucham.
Kendra zapaliła latarkę i otworzyła niebieski brulion.
-Wtedy, gdy nauczyłam się wiązać kokardki na sznurowadłach -zaczęła -gdy dowiedziałam się, że dwa
i dwa to cztery i kiedy zaczęłam składać pierwsze litery -już wtedy pokochałam Deucea.
Poczuł nieoczekiwany skurcz w gardle. A ona przewróciła kartkę.
-W roku, kiedy dowiedziałam się, czym jest prawdziwe życie, straciłam jego dziecko.
Próbował przełknąć, ale bezskutecznie.
-A w roku, gdy zaczęły się spełniać moje ambicje zawodowe, ostatecznie pozwalam mu od siebie
odejść. Odejść naprawdę i na zawsze. Bez udawania i nadziei, że kiedyś jeszcze do mnie wróci. Bo
nawet gdyby wrócił...
Przerwała i spojrzała znad zeszytu.
-... ja nie będę już na niego czekała. Za dużo było czekania w moim życiu. Pora wydorośleć i stanąć na
własnych nogach.
Deuce zamrugał szybko, czując wilgoć pod powiekami.
-A więc to tak -zamruczał. -No dobra, ale zasłużyłem sobie na to.
Powoli uniosła rękę i wierzchem dłoni osuszyła mu oczy.
-Powiedz, Deuce... -zawahała się -dlaczego nie po leciałeś dziś do Las Vegas?
Zamknął jej dłoń w swojej dłoni.
-Bo w ogóle nie wyjeżdżam. Nie skorzystam z kontraktu. Chcę zostać tutaj, z tobą.
Wysoko uniosła brwi.
- Słucham?
Pokazał głową jej dziennik.
-Nie chcę cię stracić. Napisałaś przecież, że jak się rozstaniemy, to już na zawsze. Że nie będziesz na
mnie czekała.
Przechyliła głowę, studiując jego twarz.
-Ale ty przecież nie możesz żyć bez bejsbolu.
-To prawda. I dlatego wezmę tę robotę w Rock High. Będę tam trenerem.
-Serio? Pokiwał głową.
-A poza tym chciałbym ci pomagać w barze.
-Naprawdę?
-Jasne. Ty zaczniesz nam rodzić dzieci, więc będziesz dosyć zajęta.
Zaśmiała się, ale przez łzy, które zalśniły na jej rzęsach w księżycowym świetle.
-No i jak ci się to wszystko podoba? -zapytał.
-Szalony jesteś -westchnęła. -Zupełny wariat.
-Ale wariat na twoim punkcie. -Objął ją, przyciągnął do siebie i pocałował. -Kocham cię, Kendra.
Kocham twoją siłę, charakter i inteligencję. I to, że śliczna jesteś. I kocham cię za to, że tyle lat mnie
kochasz. Nie zniósłbym, gdyby teraz to się miało urwać.
-Nie urwie się, Deuce. Moje serce jest twoje. Gotowa byłam żyć bez ciebie, ale wolę z tobą.
-Wolisz? -spojrzał z nadzieją. -I co... zostałabyś moja żoną?
Otarła łzy i uśmiechnęła się figlarnie.
-Niech się zastanowię...
-Keńciu, błagam –ukląkł przed nią i zaczął całować jej ręce.
-No dobrze -powiedziała. -Ale pod warunkiem, że nie będę ci musiała rodzić tej całej dziewiątki
chłopaków.
- Tylko żartowałem! – przyciągnął ją do siebie.
-Może wystarczy nam jedna dziewczynka?
-Jedna –pokiwał głową ze zrozumieniem. -Jasne. Miejmy jednak nadzieję -pocałował Kendrę -że ta
mała polubi też boisko. I czapeczkę bejsbolową, i piłeczkę.