Monika Sawicka Szeptem Monika Sawicka

background image
background image

Spis treści

Cytat i dedykacja
Tekst
AKT I DAWNO TEMU...
AKT II WSPOŁUZALEŻNIENIE I MOJE NIENARODZONE DZIECKO
AKT III RETROSPEKCJA
AKT IV WSPÓŁUZALEŻNIENIE ŚMIERĆ W PARYŻU
AKT V AGATA
DUSZA
AKT VI NIEBO, PIEKŁO, CZYŚCIEC
AKT VII KONIEC I POCZĄTEK
Epilog I
Epilog II
Epilog III
Utwory konkursowe i debiutanckie
Tomasz Orlicz Samba przed rozstaniem
Magda Czerniak Śmiech
Magdalena Mikołajczak Zmodernizowana opowieść o zaczarowanej naiwności
uczuciowej
Piotr Kozłowski Młyn
Olga Żukowicz Codzienności
Filip Szyszkowski Pytania na ten czas i następny -dziennik K.
Mariola Sznapka Bezszelestna
Magda Legierska
Piotr Herda
Joanna Zagórowicz
Opinie

background image

Cytat i dedykacja

Największą chorobą

naszych

czasów jest samotność.

Matka

Teresa z Kalkuty

Dedykuję tę książkę wszystkim, którzy czują się samotni, choć

mam

nadzieję, że tak

naprawdę samotni nie są.

Przecież

zawsze

jest ktoś obok nas.

background image

Opowiem

Ci bajkę. Bajkę o Miłości.

Dawno, dawno

temu, na oceanie istniała wyspa, którą zamieszkiwały emocje, uczucia oraz

ludzkie cechy – takie jak: dobry humor, smutek, mądrość, duma, a wszystkich razem łączyła
miłość.

Pewnego

dnia mieszkańcy wyspy dowiedzieli się, że niedługo wyspa zatonie. Przygotowali

swoje statki do wypłynięcia w morze, aby na zawsze opuścić wyspę. Tylko miłość
postanowiła poczekać do ostatniej chwili.

Gdy

pozostał jedynie maleńki skrawek lądu, miłość p oprosiła o pomoc.

Pierwsze

podpłynęło bogactwo na swoim luksusowym jachcie. Miłość zapytała:

– Bogactwo, czy

możesz mnie uratować?

– Niestety, nie. Pokład mam pełen złota, srebra i innych

kosztowności. Nie ma tam już

miejsca dla ciebie – odpowiedziało Bogactwo.

Druga

podpłynęła Duma swoim ogromnym czteromasztowcem.

– Dumo, zabierz

mnie ze sobą! – poprosiła Miłość.

– Niestety, nie mogę cię wziąć! Na moim statku wszystko jest uporządkowane, a ty

mogłabyś mi to popsuć… – odpowiedziała Duma i z dumą podniosła piękne żagle.

Na

zbutwiałej łódce podpłynął Smutek.

– Smutku, zabierz

mnie ze sobą! – poprosiła Miłość.

– Och, Miłość, ja jestem tak strasznie smutny, że chcę pozostać sam – odrzekł Smutek

i smutnie powiosłował w dal.

Dobry

humor przepłynął obok Miłości nie zauważając jej, bo był tak rozbawiony, że nie

usłyszał nawet wołania o pomoc.

Wydawało się, że Miłość

zginie

na zawsze w głębiach oceanu…

Nagle

Miłość usłyszała:

– Chodź! Zabiorę cię

ze

sobą! – powiedział nieznajomy starzec.

Miłość była

tak

szczęśliwa i wdzięczna za uratowanie życia, że zapomniała zapytać, kim

jest jej wybawca.

Jednak

bardzo chciała się dowiedzieć, kim był tajemniczy starzec. Zwróciła się więc

o poradę do Wiedzy.

– Powiedz

mi, proszę, kto mnie uratował?

– To

był Czas – odpowiedziała Wiedza.

– Czas?

– zdziwiła się Miłość. – Dlaczego Czas mi pomógł?

– Tylko Czas rozumie, jak ważnym uczuciem w życiu

każdego człowieka jest Miłość –

odrzekła Wiedza.

1

Dzisiaj

jest ostatni dzień mojego życia. Nie pytaj, skąd to wiem. Nigdy nie zdarzyło Ci się

wiedzieć, przeczuwać i nie umieć tego wytłumaczyć? Wiem i już. Nie skupiaj się na tym, bo
umknie Ci to, co najważniejsze. Teraz i zawsze. A skoro już przy tym jestem, to muszę Ci
powiedzieć, że to najczęściej popełniany przez człowieka błąd. Skupianie się na tym, co tak
naprawdę nieistotne, a pomijanie rzeczy naprawdę ważnych. Spytasz – skąd ludzie mają
wiedzieć, co ważne, a co, nie? Jak to, skąd? Są przecież ludźmi. A człowiek to istota
doskonała. Może wszystko.

Kocham

cię. Ileż to razy chciałaś to usłyszeć. A ile razy usłyszałaś? Zamknij na chwilę

oczy, na dziesięć sekund i przypomnij sobie najpiękniejsze chwile w Twoim życiu. Jeśli
dziesięć sekund to za mało, to znaczy, że niczego pięknego nie przeżyłaś. Ale nie martw się.
Jak dotąd nie przeżyłaś, ale wszystko jeszcze przed Tobą.

background image

Tak

naprawdę, nieważne, jak mam na imię i kim jestem. Jestem trochę sobą i trochę Tobą.

Jestem dobra i zła. Piękna i szpetna. Mądra i głupia. Zmieniam się w zależności od
okoliczności, ale zawsze jestem sobą, jestem prawdziwa. Niczego nie udaję, bo nikt mnie tego
nie nauczył. Szczerość nie raz prowadziła mnie ku zgubie. Nie raz kroiła duszę i serce na
kawałki. Ale nigdy z niej nie zrezygnowałam, nawet wtedy, gdy nie było już czego kroić.
A moje serce i dusza były jak wątroba Prometeusza.

Jestem

męczennicą. Tak jak ty, nie zaprzeczaj. I to nasz wybór, bo gdybyśmy chciały,

zostałybyśmy grzesznicami, ale nam się marzy aureola. Święta nie jestem, ale nawet święci,
zanim ich beatyfikowano, mieli grzeszki na sumieniu.

Kim

jestem? Człowiekiem czy Aniołem? Zresztą, czasami między jednym a drugim nie ma

różnicy. Czasami… Prawie nigdy. Ale jednak, mimo wszystko, się zdarza.

„Oto

Ja

posyłam anioła przed tobą, aby cię strzegł w czasie twojej drogi i doprowadził cię

do miejsca, które ci wyznaczyłem. Szanuj go i bądź uważny na jego słowa. Nie sprzeciwiaj się
mu w niczym, gdyż nie przebaczy waszych przewinień, bo Imię Moje jest w nim.”

Księga Wyjścia

23:

20-22

Bóg dał każdej

istocie

ludzkiej, jaka kiedykolwiek istniała, Anioła Stróża, aby chronił ją

przed złymi aniołami, które nazywa się diabłami lub demonami. Bóg stworzył ogromną ilość
Aniołów, zanim stworzył ludzi. Przetestował ich, by zobaczyć, czy będą kochać Jego czy
siebie samych. Lucyfer, który miał być najwspanialszym ze wszystkich aniołów, przewodził
rewolcie przeciw Bogu, a podążyły za nim wszystkie inne dumne anioły czy demony, które
zostały wydalone z nieba do piekła. Nie znajdowały się one właściwie w najwyższym Niebie,
pozwolono im jedynie przebywać we wspaniałej obecności Boga, gdy zdały test wolnej woli.
Nie wiemy, ilu z nich się zbuntowało, ale wierzymy, że była to mniejszość spośród
stworzonych Aniołów. Dobre Anioły są po naszej stronie i bardzo nas kochają, a demony
nienawidzą nas, chcą nas oszukać i skazać na wieczne potępienie w piekle razem z nimi.
Anioły zostały wyposażone w ogromną wiedzę o Bogu, więc te, które Go odrzuciły, wiedziały
dokładnie, co robią, dlatego też ich potępienie było sprawiedliwe i szybkie. Użyły swojej
wolnej woli, by odrzucić Boga i chcą, byśmy zrobili to samo.

2

Pewien

człowiek chciał zobaczyć i niebo, i piekło. Pragnął tego z całego serca, ponieważ

miał wątpliwości, czy istnieją, a jeśli tak, to czy naprawdę tak pięknie jest w jednym, jak
strasznie w drugim.

Jak

wiadomo, to, czego gorąco pragniemy staje się rzeczywistością i tak też było w tym

przypadku.

Pewnego

dnia pojawił się jego Anioł Stróż i powiedział:

– Chcę spełnić Twoje pragnienie, jesteś bowiem Człowiekiem i zasługujesz na to, aby

Twoje marzenia się spełniały, zasługujesz na radość i szczęście.

I zapytał:
– Dokąd

najpierw

chcesz iść?

I Człowiek odpowiedział:
– Pokaż

mi

najpierw piekło!

I poszli.

Szli

dość długo.

Krajobraz

zmieniał się. W miarę, jak przybliżali się do celu stawał się coraz bardziej dziki

i straszny. Sucha, spalona trawa, kikuty martwych drzew, spękana wyschnięta ziemia. Doszli
wreszcie do pięknej zapewne kiedyś posiadłości. Zardzewiała, skrzypiąca brama

background image

poprowadziła ich do pięknego kiedyś ogrodu, gdzie zobaczyli zdziczałe, skarłowaciałe
drzewa i zeschnięte, pokryte zgniłymi trawami kwiaty.

W ogrodzie stał piękny kiedyś dom. Obecnie miał pourywane okiennice, dziurawy dach,

potłuczone szyby w oknach. Z domu

tego dochodziły nieprzyjemne odgłosy: ktoś jęczał, ktoś

głośno klął, ktoś komuś urągał.

I Człowiek zajrzał do wnętrza i zobaczył Ludzi, którzy siedzieli jeden obok drugiego przy

suto zastawionym stole. W powietrzu

unosił się zapach przeróżnych smakołyków.

Ale

ludzie mieli przymocowane do rąk łyżki z bardzo długimi trzonkami i każda próba

podania sobie do ust kęsa kończyła się niepowodzeniem. Ludzie ci byli głodni, spragnieni.
Było im źle, kłócili się ze sobą, płakali nad swym losem.

– Dosyć! Zaprowadź

mnie

teraz do nieba – powiedział Człowiek do swego Anioła Stróża.

I poszli.

Im

bardziej oddalali się od piekła, tym krajobraz coraz bardziej się zmieniał; stawał się

coraz piękniejszy.

W miejsce

wyschniętej trawy pojawiła się zielona, pachnąca łąka. Zamiast czarnych

kikutów drzew zaszumiały nad nimi wspaniałe dęby, zielone brzozy, pachnące sosny.

Doszli

wreszcie do wspaniałej, kutej z żelaza bramy, przez którą weszli do cudnego,

kolorowego ogrodu. Drzewa przyjaźnie szumiały. Na klombach rosły kwiaty, które mieniły się
wszystkimi kolorami tęczy.

Wypielęgnowana

aleja

zaprowadziła ich do pięknego, kolorowego domu, z którego

dobiegały śmiechy, wesołe głosy, śpiew.

I Człowiek zajrzał do środka i zobaczył ludzi, którzy

siedzieli

jeden obok drugiego przy

suto zastawionym stole.

W powietrzu unosił się zapach przeróżnych smakołyków, a ludzie mieli przywiązane do rąk

łyżki z bardzo

długimi trzonkami…

Ale

nawet nie próbowali nimi sami jeść.

Nałożone

na

łyżki kęsy podawali swym towarzyszom. I tak, karmiąc się nawzajem, byli

syci, zadowoleni, pełni miłości do wszystkiego, co ich otacza. A miłość ta sprawiała, że
wszystko w ich otoczeniu było piękne, kolorowe, przepełnione ciepłem i miłością.

I Człowiek zrozumiał, że różnica pomiędzy niebem i piekłem jest i duża i niewielka

zarazem. Wystarczy, bowiem rozejrzeć się dookoła, zobaczyć innych ludzi, otoczyć ich swą
troską, podzielić się tym, czego mamy dość i przyjąć

od

nich to, czego nam brakuje.

3

Jestem

tu po to teraz z Tobą, żeby Ci to udowodnić.

Tą różnicę.

Czy

ja też pójdę do Nieba? Za godzinę, dwie, czy może o północy? Niebo musi istnieć, bo

Ziemia nie pachnie jak dom. To Peter Kreft. Ja nie jestem taka mądra. Nie jestem też dobra.
A całe moje życie myślałam, że jestem dobrym człowiekiem. Myliłam się. Nie po raz
pierwszy zresztą. A tu, masz, babo, placek! Okazało się, że żaden dobry ze mnie człowiek,
tylko chory. Współuzależniony.

Jeśli

bardzo

chcesz mnie jakoś w myślach nazywać, mów mi Smutna. Bo taka właśnie

jestem. Na drugie mam Samotna. Kto by pomyślał? Sukces. Sława. Pieniądze. Z tym raczej się
kojarzę, a nie z depresją i smutkiem. A ja cała jestem smutkiem. Znasz ten stan, prawda?
Kiedy smutek wypełnia Cię od czubków palców do czubka głowy, łzy napływają do oczu
i występują z brzegów dolnych powiek zalewając policzki, zostawiając niewidoczny dla
innych, ale tak naprawdę krwawy ślad, wdzierają się do ust i zaczynasz czuć ich metaliczny

background image

smak. Jak Matka Boska płaczesz krwią. Ja tak mam.

Patrzę

na

swoje dłonie i widzę rany na wewnętrznej ich stronie. Otwarte rany ciemne od

czerwieni. Jestem naznaczona. Stygmaty na moim ciele nie pozwalają zapomnieć. Zaciskam
zęby, żeby szloch nie wyrwał się z gardła, żeby przypadkiem ktoś nie usłyszał. Duszę się
w tym płaczu. Czasem, tak jak stoję, w piżamie lub koszuli, nie zamykając za sobą drzwi,
wybiegam z domu i biegnę do lasu. Nie. Nie zatrzymujcie mnie. Nie pytajcie, czy coś się stało,
bo będę musiała powiedzieć prawdę. Pozwólcie biec, pędzić przed siebie, przecież w końcu
się zatrzymam. Gdy mi braknie tchu, stanę zdyszana na polanie, sama, tylko ja i sosny, i gdy
serce wyrówna rytm, mój dławiony dotąd krzyk, rozedrze ciszę, padnę na kolana i, zatapiając
dłonie we włosach, ucichnę. Odpocznę. Może nawet zasnę zmęczona. A potem wstanę i nawet
nie otrzepując się z trawy, wrócę do domu. Wariatka z twarzą mokrą od łez, włosami
zlepionymi od potu, bosa.

Masz

tak czasami? Uciekasz? Choćby w myślach? Jesteś mną, a ja jestem Tobą. I chciałam

być kochana tak, jak ty. A jak już dostałam tą miłość, miłość tak piękną i wielką, jak tylko
można sobie wyobrazić, nie umiałam jej przyjąć. Nie wiedziałam, co z nią zrobić. Opowiem
Ci o niej. Opowiem Ci o Tobie.

Mam

mało czasu. Dzisiaj umrę, ale mam nadzieję. Ciągle mam nadzieję. Że zdążę. Że Ty

zdążysz. Posłuchaj tej opowieścią

Smutna

była szczęśliwa. Nareszcie szczęśliwa. Ileż to razy kłócili się o jej smutne oczy,

o to, że ciągle płacze. Że wszystko widzi w czarnych kolorach.

– Na co tak patrzysz? – pytał, gdy przyłapał ją na wpatrywaniu się w lusterko.

– Szukam

go. Patrzę, czy jest.

– Nie

szukaj. Nie patrz, czy jest, ale patrz, czy go nie ma – odpowiadał spokojnie.

I Smutna naprawdę uwierzyła, że także i ona

może być szczęśliwa. Tak bezgranicznie,

bezwarunkowo.

Wierzyła

do

wtorku, do 15.35. Wtedy właśnie odebrała wyniki cytologii. W uszach brzmiał

jeszcze głos lekarza:

– Cytologię trzeba robić co roku… Pięć tysięcy kobiet rocznie umiera w Polsce

na raka

szyjki macicy. Naprawdę mi przykro…

Smutna

musiała pobyć sama ze sobą. Usiadła na dopiero co pomalowanej przez wiosnę

trawie, otworzyła szeroko oczy, ale szybko je zamknęła, bo kwietniowe słońce było
wyjątkowo ostre.

Wyłączyła

telefon

i otworzyła album ze wspomnieniami. Nasze wspomnienia są jak albumy

ze zdjęciami, możemy je przeglądać i ożywiać, kiedy tylko chcemy – zawsze powtarzała.

Przymknęła

powieki

i zaczęła ożywiać wspomnienia. Uśmiechała się do nich. Mimo

smutku, który postanowił w niej zamieszkać tak dawno temu, że już nawet nie pamięta, kiedy.

Myślała o Nim. On. Ten, którego nie miała prawa pokochać i który nie miał prawa

pokochać jej.

Zabawne.

W miłości nie ma ani praw, ani obowiązków. Ona nie rządzi się żadnymi

prawami. Miłość to miłość. Po prostu jest. Bez definicji, jak napisał Coehlo. Kochaj i nie
pytaj o zbyt wiele. Po prostu kochaj. No to pokochała. I pozwoliła jemu, by pokochał ją.

Ale

nie była to łatwa miłość. Bo Smutna była inna, wyjątkowa. Po prostu była smutna.

– Co

robię źle, że nie jesteś ze mną szczęśliwa?

– Wszystko robisz dobrze. To moja wina. Ja nie umiem, nie potrafię. Nie wiem, jak to jest

być szczęśliwym człowiekiem, szczęśliwą kobietą. Staram się. Tych starań wystarcza na dwa,

background image

trzy dni. A później dzieje się coś, drobiazg, i znowu

przestaję wierzyć. Znowu wraca smutek.

– Nie, kochanie. Ten smutek cię nie opuszcza. Znalazł sobie miejsce w twoich

oczach.

Takimi właśnie, smutnymi, zgaszonymi oczami spoglądasz na świat. Takim go widzisz. Bo
chcesz.

– Naprawdę myślisz, że chcę?

Czy

ktokolwiek może tego chcieć?

– Dopóki

ciebie

nie poznałem, myślałem, że nie. Że ludzie chcą być szczęśliwi. Że to

priorytet, że do tego dążą od narodzin, aż do śmierci. Ale ty jesteś inna.

– Pamiętasz, powiedziałam

ci

to tamtej nocy, rozmawialiśmy do rana, poszliśmy spać, gdy

kogut zaczął piać.

– Pamiętam. Ale przede wszystkim pamiętam, że tego dnia się w tobie zakochałem.

Pokochałem cię w chwili, gdy przechodziliśmy przez ulicę, a ty

powstrzymałaś mnie, blokując

ręką, gdy chciałem przejść przed nadjeżdżającym samochodem. Wiesz, co wtedy poczułem,
pomyślałem?

– Że

nie chcę, żebyś przechodził, bo to niebezpieczne?

– Mniej więcej, ale dla mnie znaczyło to dużo więcej. Nie chcesz, żebym przechodził, bo

z niewiadomego mi powodu troszczysz się o mnie. Zależy ci. Martwisz się. Po raz pierwszy
w życiu ktoś, poza moją matką, martwił się o mnie.

– Nie wyolbrzymiaj tak tego. To normalny gest, taki zwyczajny. Jesteś człowiekiem. Jestem

z tobą.

To

naturalne, że się troszczę. Ale zanim założysz mi aureolę, muszę ci powiedzieć, że

gdybyś był całkiem obcy, zrobiłabym to samo.

Spojrzał z ogromnym zdziwieniem, tak jakby ujrzał mnie po raz pierwszy, a ja w dodatku

miałabym na sobie zielony kostium ufoludka i antenki zamiast uszu.

– Ty

naprawdę nie rozumiesz?

– Szczerze, to

nie bardzo.

Antenki

chyba mi się wydłużyły, ewentualnie zaczęłam świecić, bo zdumienie na jego

twarzy wymalowało się niczym na obrazie Matejki.

– Właśnie chodzi o to, że

tym

bardziej, gdybym był całkiem dla ciebie obcy, nie

spodziewałbym się tego, że komukolwiek może zależeć, żebym został przy życiu.

– No, proszę cię…

nie

zrobiłam niczego nadzwyczajnego. Ot, ludzki odruch.

– Ludzki! Właśnie. Dotąd nikt nie traktował mnie jak człowieka. Moje życie nie miało

znaczenia. A ty

wtedy uświadomiłaś mi, że może mieć. Dla ciebie. Nie, nie, że może mieć, ale

że już ma.

– Przerażasz mnie. Świat

tutaj, ludzie, nie

mogą być aż tacy okrutni.

– Świat i ludzie są okrutni. I ty

to wiesz. Gdyby było inaczej, nie miałabyś takich smutnych

oczu.

– Nieprawda. Nie zgadzam się. A moje oczy są moje. I to

mój prywatny smutek, osobisty.

Bez globalizacji, wiesz? Moje oczy są moje, mój smutek jest mój, nie unijny, nie światowy,
nie międzykontynentalny. Nawet nie europejski. Jest mój, prywatny.

– I co, nie umiesz już bez niego żyć? Po co ci on w ogóle

potrzebny, do

czego? Przestań się

wreszcie nim upajać, delektować, napawać. Pozbądź się go.

– Jestem

lepszym człowiekiem. Smutek wzbogaca.

– Jesteś dobrym człowiekiem. Najlepszym, jakiego znam. Masz w sobie wszystko, co

najwartościowsze. Z tym smutkiem, czy bez niego. Nie potrzebujesz go, sama w sobie

jesteś

dobra. Taka się urodziłaś.

– Każdy człowiek rodzi się dobry. Wierzę w to.

background image

– Widzisz, potrafisz uwierzyć we wszystko, nawet w to, że można zresocjalizować Bin

Ladena, a nie możesz uwierzyć w to, że

potrafisz

być szczęśliwa, że nie każdy związek kończy

się rozstaniem, że są porządni faceci?

– Ależ ja w to wierzę. I nie

rozstanie mnie przeraża, lecz to, że każde, nawet najsilniejsze

uczucie, największa miłość, kiedyś umiera.

– Nie

zgadzam się. To zależy wyłącznie od dwojga ludzi.

– Gdyby tak było, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem w kosmosie. Ale

tak nie jest.

Nie mamy wpływu na emocje.

– Dawno

nie słyszałem niczego bardziej głupiego.

– A dla mnie arogancją jest wierzyć, że mamy wpływ na uczucia. Bo uczucia to czysta

chemia. Masz na nią wpływ? Bo ja nie… Nie mogę wygenerować nowej dawki fenyloetylo-
aminy, kiedy miłość umrze. Nie sprawię, że zmartwychwstanie. Ona się już nie odrodzi na
nowo. Przyjdzie nowa. Ale tamtej już nie będzie. I to

mnie smuci najbardziej. To mnie

powstrzymuje…

– Przed

daniem mi szansy?

– Szansy? Na co? Na coś, co i tak

skończy się niepowodzeniem? Ja tak nie chcę.

– A czego

chcesz?

– Kochać wiecznie, nieprzerwanie, niezmiennie. Wciąż z taką samą siłą. I chcę być

tak

kochana.

– Ja ciebie tak kocham i ty

kochasz tak mnie.

– Wiem. Czuję. Widzę. Ale kochamy się dzisiaj. Kochaliśmy się wczoraj. I pewnie

będziemy kochali się jutro. Ale nie wiecznie.

– A czym

jest dla ciebie wieczność?

– Gwarancją bezpieczeństwa niezmienności

tego, co

dla mnie najważniejsze.

– Jeśli

to

dla ciebie najważniejsze, dlaczego to odrzucasz?

– Bo

nie mam gwarancji.

– Co

mam zrobić, powiedzieć, żebyś zaufała, uwierzyła?

– Przecież ja ci wierzę. Wierzę w to, że mnie kochasz tak, jak nikt nigdy wcześniej mnie nie

kochał. Wierzę, że mnie kochasz, gdy to mówisz. Ale zbyt dużo wiem o miłości,

by

nie

przewidzieć, co będzie dalej.

– A musisz koniecznie nad tym się zastanawiać? Nie możesz po prostu popłynąć z nurtem

rzeki, tylko idziesz pod prąd? Co z tego masz? Czy chodzi o to, że tak bardzo kochasz ten swój
smutek, że musisz go w sobie

pielęgnować?

– Nie chcę go pielęgnować i uwierz, że gdybym umiała być szczęśliwa, byłabym. Może

szczęście nie jest dla mnie? Co mam z tego, że wolę zrezygnować? Nie wiem, pewnie nic. Ale
za to wiem, czego nie będę miała. Bólu i łez, gdy pewnego dnia otworzę oczy, spojrzę na
ciebie, śpiącego obok i uświadomię sobie, że już cię

nie

kocham.

– Jednak

potrafisz być okrutna.

– Ale jeszcze bardziej boję się chwili, w której ty otworzysz oczy, spojrzysz na mnie

i uświadomisz sobie, że już mnie nie kochasz. I nie znajdziesz dość siły w sobie, by mi o tym
powiedzieć. I będziemy żyć dalej, już

nie

ze sobą, lecz obok siebie, bez miłości, bez odwagi,

by to przerwać.

– A czy

ta miłość, po tych wszystkich wspólnych pięknych latach, będzie nam potrzebna?

Czy tylko ona jest tym, co powoduje, że ludzie wciąż są ze sobą, starzeją się razem?

– A twoim

zdaniem, co, poza miłością, spaja związek?

background image

– Nie, co, tylko, kto. Ludzie. Po prostu ludzie. Ty i ja. Wszystko, co w nas najlepsze. I nasza

mądrość.

– No, tak. Bo miłość to szaleństwo, głupota. Nie ma nic wspólnego z mądrością. Ze

zdrowym rozsądkiem. Po raz pierwszy się z tobą zgadzam.

– Widzisz, nareszcie jakiś progres. Możemy rozmawiać o tym do końca życia. Ale szkoda

czasu. Po prostu żyjmy tak, jak czujemy, a nie tak, jak mówią o tym

inni.

Żyjmy… Już umiała. Przestała się zastanawiać, rozmyślać. Żyła chwilą,

tym, co

przynosił

nowy dzień.

– Zaczekaj, muszę spojrzeć, coś tu masz – powiedział, obejmując ją mocno w pasie.

– Gdzie?

Co się stało?

– Chyba coś ci do oka wpadło, niech zobaczę, nie ruszaj się – poprosił i zajrzał w źrenicę.

– I co, i co?

Mam tam coś? – Niecierpliwiła się smutna.

– Eee, nie. Myślałem, że widzę trochę pałętającego się smutku w lewym

oku, ale na

szczęście to fałszywy alarm.

– No, nie, czego to ty nie wymyślisz, żeby się do mnie podstępnie przytulić – odparła

Smutna ze śmiechem. – Jesteś niesamowity – dodała, całując go w usta.

– No, trudno, co

zrobisz. Mam to od dziecka.

Smutna

zamknęła album ze zdjęciami. Wstała z trawnika i wolno szła w stronę domu.

Włączyła telefon. Odsłuchała wiadomość od niego. Czekał już na nią, taki szczęśliwy, pełen
nadziei na to, że przyniesie mu dobre wieści, że udało się, że będą mieli to upragnione
dziecko.

Przecież właśnie

po

to poszła do lekarza. Żeby się upewnić.

Zadzwoniła

do

drzwi, bo chyba zgubiła w parku klucze. Otworzył jej i gdy ją ujrzał,

uśmiech rozjaśnił mu twarz. I zaraz zgasł.

– Czekaj, czekaj, coś ci wpadło do oka – powiedział i objął ją w pasie, mocno

do siebie

przyciągając. – Ale nic nie szkodzi. Zaraz ten smutek wyrzucimy. Nie udało się tym razem, uda
się następnym.

Wtuliła się w niego mocno. To go zaniepokoiło. Nigdy wcześniej nie było w jej oczach aż

tak dużo smutku, jak dziś.

Powiedziała

mu. Nie

ma dziecka. Jest rak.

Pierwszy

raz w życiu zobaczyła, że on też wie, co to strach.

Usłyszała,

jak

szepcze:

– Są w życiu

człowieka takie chwile, gdy ból jest tak wielki, że nie ma się gdzie skryć…

Słyszałaś o Marylin Monroe? Na pewno tak. Ale czy wiesz, że przed nakręceniem każdej

sceny siedziała zamknięta w garderobie targana dreszczami strachu, wypełniona tremą po
brzegi, tak jak brakiem wiary w siebie, który wypełniał ją całą? Bała się, że jest niedoskonała,
że jest beznadziejna, taka zwyczajna, nijaka. A gdy już wyszła z garderoby i stawała przed
kamerą, przemieniała się z larwy w motyla. Ale czy wiedziałaś, że kiedy już była wielką
gwiazdą, wyjechała z Hollywood do Nowego Jorku i zaczęła uczęszczać do szkoły Lee
Strasberga, by uczyć się aktorstwa metodą Stanisławskiego?

Metoda

Stanisławskiego odkrywała nowe środki techniki aktorskiej oparte na realizmie

psychologicznym postaci. Stanisławski angażował w grę cały organizm — w przeciwieństwie
do Diderota, uważał, że umysł i ciało współgrają dzięki podświadomości (sprzeciwiał się
teorii umysłu kierującego ciałem). Uważał, że Świadome oddziałuje na podświadomość i to
było jednym z jego podstawowych haseł. Uważał za podstawę do gry tak zwane okoliczności

background image

założone, w których skład wchodzi między innymi zadanie główne. Są to okoliczności
scenariuszowe, jak również historyczne, oraz konsekwencje wynikające z decyzji reżysera,
czy wizji scenografa, które po wnikliwej analizie psychologicznej tworzą schemat stworzenia
postaci aktorskiej. Zadanie założone jest głównym zadaniem danej postaci w założeniu
scenariusza, natomiast podczas poszczególnych scen dzieli się na zadania poboczne.
Stanisławski nakazywał aktorowi czerpać z punktów odniesień własnych, to jest zapisu
przeżyć wewnętrznych, wspomnień itp. Zaczyna się od tego, że aktor potrafi wyobrazić sobie
wszystko cieleśnie. Wyobraża sobie, co by się stało, gdyby znalazł się w takiej sytuacji. Aktor
powinien być w każdej chwili gotowy na odbieranie bodźców, a co za tym idzie, na dokonanie
improwizacji. Na grę aktora wpływa również gra jego partnera i dostarczane przez niego
bodźce. Wyobraźnia, obserwacja i własne przeżycie. Czyli to, na czym, według
Stanisławskiego, powinni opierać się aktorzy.

„Należy kochać

Teatr

w sobie, a nie siebie w Teatrze” – mawiał Stanisławski. A ja Ci

powiem coś nieco innego: należy przede wszystkim kochać Życie w sobie, a nie tylko siebie
w Życiu. Tylko wtedy będziesz szczęśliwa.

Marylin

zrozumiała to zbyt późno. Ale Ty wciąż masz szansę.

Boże

Ty

mój, gdzie jesteś? Słyszysz mnie? Usłysz. Jestem jak Marylin. Ludzie nadali mi

trzecie imię – Szczęśliwa. Nie wiem. Sama nie wiem. Nic już nie wiem. Czasami przychodzi
mi do głowy taka myśl, że może coś znaczę, że jestem ważna, że ktoś mnie potrzebuje. Ale
tylko wtedy, gdy dostaję taki list:

„Kilka

lat

temu, podczas rozmowy z Bardzo Mądrą Kobietą usłyszałam te oto słowa:

»nawet, jeżeli żyjąc tracimy życie nie musimy robić tego idiotycznie, nerwowo i głupio.
Ważne, aby czasami przystanąć. To chwila dla nas, nadwraż-liwców tak ważna i potrzebna,
jak dla innych obiad w najlepszej restauracji.«

A to, co Pani myśli i tworzy

jest często deserem, ale tylko dla arystokratycznych

podniebień. Po naszym ostatnim spotkaniu nie trudno zauważyć, że jest ich przynajmniej
czterdzieści:) – Pani Ł. ze swoimi uczniami, podbudowane rozmową kobiety, kilku
nawróconych światopoglądowo mężczyzn;).

Kontemplacja

kawałka Pani wewnętrznej rzeczywistości, jakże subtelnej, całej z półtonów

utkanej, choć na chwilę wybudziła nas z otępienia towarzyszącego pogoni za codziennością,
uświadomiła jej wielowymiarowość, efemerycz-ność, a także wyjątkowość każdej chwili."

4

Płaczę.

Krople

łez zmywają szminkę.

Jestem

ofiarą efektu lustrzanego odbicia. Być może Ty też, nadal. Powtarzam — nie ma

powodów do obaw. Wszystko Ci wyjaśnię. Wciąż masz szansę.

Wiesz, jakie

mam wspomnienia z dzieciństwa? Nie widzę roześmianej dziewczynki

siedzącej tatusiowi na kolanach. Nie widzę szczęśliwej nastolatki z nadzieją patrzącej
w przyszłość. Wiesz, co widzę? Widzę płaczącą dwunastolatkę, która biegnie za pijanym
ojcem goniącym matkę i chwyta obiema dłońmi za tasak, którym on się na tę matkę zamierza.

Zbyt

późno zdałam sobie sprawę, że jestem chora. Współuzależniona. Uświadomiłam sobie

to dopiero, gdy moje własne małżeństwo okazało się katastrofą. I wtedy właśnie
dowiedziałam się o czymś, co w psychologii nazywa się lustrzanym odbiciem lub po prostu
współuzależnieniem. To choroba. Ciężka, ale uleczalna, jej początki związane są ze
wzrastaniem w rodzinach dysfunkcjonalnych. Dzieci w nich żyjące narażone są na nadużycia
fizyczne, seksualne, emocjonalne, intelektualne i duchowe. Zaistniałe, uszkadzają ich
osobowość, system granic psychologicznych, sferę uczuć. Osoby współuzależnione, takie jak

background image

ja, musiały być wychowywane w klimacie niedostatecznej opiekuńczości, z częstymi
przejawami nadużyć fizycznych, bądź moralnych. Moja mama kochała i kocha mnie nad życie,
a mimo wszystko czułam niedosyt. Bo rodzina to ojciec i matka. Dlatego dzieci, takie jak ja,
wykazują tendencję do skrajnego zaniżania lub zawyżania własnej wartości, są zewnątrz
sterowne. Mają trudności w wytyczaniu psychologicznych granic zewnętrznych, jak
i wewnętrznych. Możliwy jest też u nich całkowity brak granic lub przeciwnie, granice mają
charakter nieprzepuszczalnych murów wznoszonych ze strachu, gniewu i złości. Często
obserwuje się gwałtowne przechodzenie od całkowitej przepuszczalności do murów
i odwrotnie. W obydwu wypadkach jest to wynik braku satysfakcji życiowej.
Współuzależnienie jest upośledzeniem dojrzałości spowodowanym urazem z dzieciństwa.
Osoby współuzależnione są niedojrzałe lub dziecinne w takim stopniu, że przeszkadza im to
w życiu. Cechują je: opiekuńczość, poczucie niskiej wartość, tłumienie emocji i myśli,
obsesje,

kontrolowanie,

zaprzeczanie,

uzależnianie

się

od

innych,

trudności

w porozumiewaniu się, rozmyte granice tolerancji, brak zaufania do siebie i innych, częste
doświadczanie złości w stosunku do innych i do siebie, problemy seksualne. Boże mój, jak
dobrze to znam.

I modlę się, żeby Ciebie nie spotkało to, co mnie… Być może już to znasz, ale nie

wiedziałaś, że to o mnie.

1

Przypowieść.

Autor

nieznany.

2

– www.trinity.la/angelpl.htm

3

Przypowieść,

Autor

nieznany.

4

ł

Maria

Dąbrowska, dyrektorka Biblioteki w Człuchowie.

background image

AKT I DAWNO TEMU…

„Zgwałcenie – w szerokim tego słowa znaczeniu jest to zmuszenie drugiej osoby do

obcowania płciowego, poddania się innej czynności seksualnej lub wykonania takiej
czynności: przy użyciu przemocy, groźby bezprawnej lub podstępu (przestępstwa z art. 197
K.k.) przy wykorzystaniu bezradności lub wynikających z upośledzenia umysłowego lub
choroby psychicznej braku zdolności tej osoby do rozpoznania znaczenia czynu lub
pokierowania swoim postępowaniem (przestępstwo z art. 198 K.k.) przez nadużycie stosunku
zależności lub wykorzystanie krytycznego położenia tej osoby (przestępstwa z art. 199 § 1 i 2
K.k.).”

Pierwszy raz…
Opowiem Ci pewną historię. Powiem Ci to tylko teraz i więcej nie pytaj mnie o to, dobrze?

I nie przerywaj mi, proszę, bo jeśli to zrobisz stracę odwagę. Próbuję nauczyć się wybaczania.
Ale słabo mi idzie. Zostałam zgwałcona. Trzy razy. Bardzo dawno temu. Raz, kiedy miałam
piętnaście lat. Drugi, rok później. I trzeci raz, gdy skończyłam siedemnaście lat. Dwa razy
udało mi się uniknąć gwałtu. Chodziłam do podstawówki. Ostatnia klasa. W domu
wczasowym, w którym zatrzymali się moi rodzice, nudno było przeokro pnie.

Sami emeryci i renciści. Z tych nudów wyspecjalizowałam się w grze w ping ponga.

Myślałam, że te dwa tygodnie będą dla mnie jak prawdziwa szkoła przetrwania. Aż tu nagle,
następnego dnia pojawił się ON. Cud nad Wisłą. Banderas lat siedemdziesiątych. Zatkało
mnie, jak wkroczył na stołówkę. Kawałek bułki stanął mi w gardle, gdy podszedł do naszego
stolika i zapytał, czy może się przysiąść. Mama łaskawie kiwnęła głową i się Banderas
przysiadł. Zakochałam się w nim między kanapką z salcesonem (wtedy prawdziwy rarytas)
a sałatką jarzynową. Wszystkie panie poprawiały fryzury, gdy pojawiał się na horyzoncie,
podnosiły biusty i wciągały brzuchy. Nawet te mocno dojrzałe dyskretnie sprawdzały, czy im
się coś nie przesunęło: peruka lub względnie proteza zębowa. A Banderas uprzejmie się do
nich uśmiechał, a za mną łaził jak cień. Był miły, czarujący, wyrozumiały dla problemów
trapiących zbuntowaną nastolatkę. Pocieszał, komplementował, opowiadał świńskie dowcipy.
Po trzech dniach byłam gotowa zrobić sobie operację powiększającą biust. Po czterech,
oddałam mu całe kieszonkowe. Piątego dnia chciałam za niego wyjść za mąż. Szóstego… No
właśnie. I co z tego, że był o dwadzieścia lat starszy? Ale to w końcu Banderas… Zaczął
niewinnie. Od pocałunku. Poprzez małe macanko. Przyszedł, kiedy mama razem z resztą
zaprzyjaźnionych wczasowiczek poszła na polowanie. Na dancing, znaczy się. Spałam już.
Otworzyłam drzwi, bo myślałam, że to mama wraca nieukontentowana z imprezy. A w
drzwiach stoi Antonio. Brylantyna na czarnych włosach, jasnobeżowy sweterek, podkreślający
jego śniadą cerę, w korytarzu unosi się zapach Brutala. Prawie padłam od tego smrodu.

background image

Przesadził lekko. Ale nic. Dobrze wychowana jestem. A dzisiaj powiedziałabym mojej córce,
że w takich sytuacjach należy delikwenta zmiażdżyć drzwiami. Ja go wpuściłam. Bo on taki
wyrozumiały i czuły, i mądry. No i do tego Banderas. I niby nic się nie stało. Zaraz umrę. NIC
SIĘ NIE STAŁO. Nie wierzę, że to powiedziałam. Naprawdę to powiedziałam? Aha. On
usiadł na brzegu łóżka. I nawet nie wiem, kiedy, wsadził mi do środka pół ręki. Już nie mogę.
I to prześcieradło. Białe. A na nim spore plamki. Krew. Moja krew. Na jego palcach.
Przerwał mi błonę dziewiczą. Zdeflorował. Przerażenie w jego oczach wydawało się być
szczere. Patrzył na mnie z takim strachem, jak patrzymy na grzyb unoszący się po wybuchu
bomby atomowej. Bał się, ale to ja zostałam skażona. Przeżyję, ale ta choroba też jest
nieuleczalna. Uciekał szybciej, niż nasi ministrowie, a rano go już nie było. Wszystkie panie
opłakiwały Banderasa, a ja opłakiwałam swoją cnotę, której mnie pozbawił w tak
niewyszukany sposób. Obrzydliwie po prostu. Wlazł bez pukania, wsadził we mnie tę wy-
manikiurowaną łapę i zostawił mi ślad w psychice do końca życia. Ja do dziś pamiętam, jak
on się nazywał. Imię i nazwisko. Skąd był, też pamiętam. Twarz, sylwetkę. Sposób, w jaki się
poruszał. Jak pachniał. Śmierdział raczej. Brutalem w proporcjach: pół butelki na jeden
sweterek. Mógł go używać zamiast eteru. Skutek prawie ten sam. Nie powiedziałam nikomu.
Nie było sensu.

Drugi raz…
Nie, nie chcę o tym mówić. Jeszcze nie teraz.
Trzeci…
Zupełnie tak, jakbym przyciągała takie patologiczne przypadki. Tylko, że chłopaka nie

miałam. Nigdy go nie miałam. Unikałam ich, jak diabeł święconej wody. Efekt uboczny
defloracji za pomocą ręki Banderasa. Wracałam do domu. Koniec zimy, ale nadal ciemno
robiło się o dziewiętnastej. Maszeruję żwawo, bo zimno, a ja w spódnicy. Buty też zupełnie
nie zimowe. Zatrzymuje się samochód. W środku dwóch facetów w wieku mojego ojca. I tacy
mili, wiarygodni. I ja taka naiwna. Myślę sobie: to pewnie też czyichś ojcowie. Przecież nie
zrobią mi krzywdy. Ja chyba nigdy się tej naiwności nie pozbędę. Bo ja wierzę
w CZŁOWIEKA. I ta wiara mnie bardzo dużo kosztuje. Chcieli mnie podwieźć. Po długiej
dyskusji, gdy już stopy prawie przymarzły mi do chodnika i odmroziłam tyłek, wsiadłam do
ich samochodu. To przecież niedaleko. Nagle oni skręcają w zupełnie inną stronę. Włącza mi
się czerwona lampka. Cholera! Dlaczego, wtedy nie miałam zwarcia w instalacji
ostrzegawczej? Za chwilę uspokajam się nieco, bo samochód zatrzymuje się przed r e-
stauracją. Przeoczyłam tylko, że to jest Hotel-Restauracja. Zapraszają na drinka. Nie piję,
dziękuję. Jestem nieletnia. No to sok. Sok może być. Pomarańczowy. W restauracji pełno
ludzi, czuję się bezpieczna. Kelner przynosi sok, podaje mi i uśmiecha się. Wtedy myślałam,
że serdecznie. Dzisiaj rozumiem ten uśmiech nieco inaczej. Nie zwróciłam uwagi na to, co
mimo wszystko zanotowała moja podświadomość. Dziwne uśmiechy szatniarza,
porozumiewawcze mrugnięcia okiem kelnera. Hm… uśmiech ma wiele twarzy. Wiele twarzy
uśmiechu. Wiesz, odtwarzałam to setki razy. Po fakcie.

Wcześniej tego nie dostrzegałam. Piłam sok pomarańczowy. Dziś wiem, że był doprawiony

środkiem nasennym, albo narkotykiem. Ostatni obraz, jaki mam, to ten pomiędzy stolikiem
restauracji, a mną, leżącą bezwładnie w ciemnym pokoju. Nawet nie wiem, jak dotarłam na
górę. Bo musiała być jakaś góra. Kiedy się obudziłam, leżał na mnie jakiś facet, jeden z tych
dwóch, wiesz, ten jeden miły, sympatyczny facet w wieku mojego ojca. Zdaje się, że już
kończył. Zepsułam mu zabawę, bo obudziłam się za wcześnie. I nawet nie wiem, ilu facetów

background image

przewinęło się przez ten pokój. No, co, porycza-łam się. Histeryzowałam. Przestraszyłam się,
że teraz to mnie pewnie zabiją i, będąc zapewne w zmowie z szatniarzem, kelnerem i połową
hotelowej obsługi, zabetonują mnie w piwnicach hotelu. On wyszedł. Po chwili do pokoju
weszła kobieta. Przygotowała mi kąpiel. Uspokoiła. Umyła mnie jak małe dziecko. Ja to mam
fart. Najpierw gwałci mnie facet, daj Boże tylko jeden, a potem prostytutka mnie myje.
Najgorsze jest to, że ja nie mogłam zapomnieć. Dopóki nie weszłam na moją Drogę. Nazwa
restauracji, kolor ścian, choć było ciemno w pokoju. Rodzaj lampek na stolikach. Wzór na
narzucie. Kolor glazury w łazience. Kolor włosów i pomadki Kasi. Bo ona Kasia była,
przynajmniej tak się przedstawiła. I spocona twarz tego faceta. Jego przyspieszony oddech,
gdy wchodził we mnie i wychodził. Jak można? Co się ma z tego za przyjemność, że gwałci
się śpiącą, nieprzytomną nastolatkę??? Co ja na czole mam napisany slogan reklamowy:
„Zgwałć mnie! Satysfakcja gwarantowana”. Ja nigdy chłopaka nie miałam. Nie spałam
z żadnym. I akurat to musiało zdarzyć się mnie… Przez następną część życia chciałam tylko
usłyszeć, że to nie moja wina, że wsiadłam do tego samochodu. Choć wiem, że nie powinnam.
Ale wsiadłam. Bo wierzę ludziom. I że to ich wina. Bo to oni mnie skrzywdzili. I moja też, bo
to ja otworzyłam te pieprzone drzwi, którymi wszedł oślizgły Banderas. On wiedział
doskonale, po co wchodzi. Powinnam była zmiażdżyć ulizańcowi rękę. Zamiast tego,
pozwoliłam mu, żeby mi tą wypielęgnowaną dłonią zawodowego żołnierza zabrał wszystkie
dziewczęce wyobrażenia o miłości. Na jego dłoni, pomiędzy palcami oprócz krwi została cała
moja przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Wziął sobie wymaz z mojego życia, jak
ginekolog bierze wymaz do badania cytologicznego. Normalne już nic więcej nie było. I już
nie będzie. Wypalili mi na ciele, duszy, sercu i umyśle piętno. Zostałam naznaczona.

Pamiętasz, co powiedziałam Ci na początku o moich stygmatach? Bądź mądrzejsza. Ucz się

na moich błędach. Na moich, na moich, na moich… No, proszę Cię… Tak bardzo Cię proszę.

Przecież jeszcze trzeba przystanąć i spojrzeć na wiosnę, pogłaskać koty, porozmawiać

z rodziną i znajomymi, przytulić się do kogoś, uśmiechnąć się, poczytać, zobaczyć, co u innych
znajomych, zadzwonić do przyjaciela, pomarzyć, poplanować, wyjść na zewnątrz, gdy pada
deszcz i poczuć jego krople na twarzy. Zachłysnąć się życiem. Bo to wszystko są bardzo
ważne sprawy. Z tych „drobiazgów” składa się przecież nasze życie.

Pewnie jesteś ciekawa, chcesz wiedzieć, co czuję? A może ze wszystkich sił modlisz się,

żebym Ci tego nie powiedziała. Myślę, że się modlisz, bo boisz się, że nie dasz sobie rady
z tymi emocjami. Moimi i własnymi. A ja nie jestem potworem. Nie jestem potworem takim,
jak oni. I powiem Ci tylko dwa słowa. Wtedy, gdy ten pedofil skończył mnie pieprzyć,
pragnęłam – tak, umrzeć też, ale trzy zdania, powtarzałam w myślach bez końca.

Eutanazja sumienia. Ekstrakcja serca. Lobotomia, lobotomia, lobotomia.

background image

AKT II WSPOŁUZALEŻNIENIE I MOJE

NIENARODZONE DZIECKO

Współuzależnienie to zaburzenie osobowości charakteryzujące się chorobliwą skłonnością

do związków, w których partnerzy są w relacji patologicznego uzależnienia od siebie, nie
respektują swoich granic, niejasno się komunikują, biorą na siebie nadmiar odpowiedzialności
za partnera i/lub zrzucają na niego własne problemy. Niskie poczucie własnej wartości —
nadmierne przecenianie oceny innych, małe przekonanie o własnej sprawczości, niska
wewnętrzna autonomia, zewnątrz sterowność; nadopiekuńczość, zbyt mocne koncentrowanie
się na partnerze (mężu), próby rozwiązywania jego problemów, oderwanie się od własnych
spraw; obawy przed zachowaniami partnera (męża), niepokój przed zmianami; złość, agresja
w stosunku do partnera, ale i innych, często doświadczana na skutek stresów, kontakt z tym
uczuciem łatwiejszy niż z innymi; zaprzeczanie; tendencja do unikania konfrontacji
z rzeczywistością, okłamywanie siebie i innych, pomniejszanie skali własnych problemów;
problemy seksualne — niski poziom satysfakcji z pożycia seksualnego, często jego całkowity
brak lub współżycie wymuszone. Wewnętrzny brak poczucia bezpieczeństwa. Ujawnia się
w postaci poczucia niższości i poczucia nieadekwatności w różnych postaciach, na przykład
osoba inteligentna jest przekonana o własnej niekompetencji, ładna kobieta uważa się za
nieatrakcyjną, itd. Poczucie niższości, czyli niska samoocena manifestuje się na wiele
sposobów i każdy jest mi znany. Jestem żywym dowodem na istnienie odbicia lustrzanego –
nadmierną zależność emocjonalną od uczucia lub aprobaty innych. Obwinianie się o wszystko.
Także o stracone dziecko. To nie była moja wina. Nikt nie zawinił. Stało się.

Przeczytałam w gazecie, że jeśli ktoś, jakaś kobieta, przeżyła stratę dziecka, to, jeśli chce,

może Wam o tym napisać. Więc piszę. Chociaż nie wiem, czy moja opowieść kwalifikuje się
do tego tematu. Bo moje dziecko się nie urodziło jeszcze, kiedy… Ale to nie było też
zwyczajne poronienie, więc… Od początku…

Byłam bardzo młoda. Zakochałam się… Wierzyłam, że on jest miłością mojego życia.

Maturę zdawałam będąc już w ciąży. Ja się bardzo ucieszyłam z tej ciąży, chociaż miałam
dopiero osiemnaście lat. Byliśmy już po zaręczynach, kochaliśmy się. W maju matura, a tu
szósty tydzień. Prosto z egzaminów ustnych biegałam do łazienki, bo mnie tak męczyło.
Normalne, przecież to ciąża. Maturę zdałam, nawet nieźle, choć wcale się do niej nie uczyłam.
Naprawdę, nawet książki do ręki nie wzięłam. W maju matura, w lipcu ślub. Jeszcze dobrze
nie ostygło moje świadectwo maturalne, a już położyłam na nim cieplutki jeszcze akt ślubu.
Jaka ja byłam szczęśliwa!

Wszyscy mówili: dziewczyno, a studia? A twoje marzenia? Śmiałam się i odpowiadałam:

background image

studia nie zając, nie uciekną.

A marzenia: przecież się właśnie spełniają!!!
W sierpniu poszłam na USG. Kontrolnie, tak jak to się zwyczajowo robi w szesnastym

tygodniu ciąży. Leżę z gołym brzuchem, pani doktor jeździ mi kulką poniżej pępka i patrzy
w ekran monitora. Patrzy i patrzy. I naciska mnie coraz mocniej. Woła drugiego lekarza.
A mnie się zaczyna robić ciepło. Ze strachu. I już teraz obydwoje gapią się w ten monitor,
szepcząc coś sobie do ucha. I myślą, że ja głupia jestem i się niczego nie domyślę. W ogóle tak
się zachowują, jakby zapomnieli, że tam jestem, leżę z wybebeszonym brzuchem, a oni ciągle
mi tą wajchą góra-dół, góra-dół. Robi mi się słabo. Ze strachu. Bo czuję, że zobaczyli tam coś
złego. Panując nad łzami, proszę, żeby mi powiedzieli, co się stało. A oni na to, że na razie to
tylko podejrzenie, nic pewnego. I skierowanie mi dają do drugiego szpitala, bo tam mają
lepszą aparaturę. A ich to niby szmelc, więc oni mi nic nie powiedzą, bo nie chcą mnie
wprowadzić w błąd.

Biorę skierowanie i jadę. Sierpień. Upał jak cholera. A ja się trzęsę jak galareta.

W autobusie boję się, że zemdleję. Docieram do szpitala, szukam lekarki, którą tu ostatnio
poznałam. Podaję jej skierowania. Wiem, że ona już wie, co podejrzewają tamci lekarze, bo
przecież napisali po łacinie. Mówi do mnie: „chodź, dziecko. Idziemy”. Idę za nią jak na
ścięcie. Wprowadza mnie do pokoju. Kładę się na łóżku i znowu to samo: jeżdżą mi kulką po
brzuchu. Góra-dół. Góra-dół. Zwołują się. Już wiem, że wszystko się potwierdziło. Ale nadal
nie wiem, co. Lekarka kończy badanie i pyta:

– Dziecko, sama tu przyjechałaś?
– Tak. Sama. Pani doktor… proszę mi powiedzieć. Błagam – Bezczaszkowiec. Tak

podejrzewali koledzy z tamtego szpitala. A my zobaczyliśmy jeszcze, że twoje dziecko oprócz
tego, że nie ma czaszki, ma także rozszczep kręgosłupa.

O, Boże!!! – krzyczy coś we mnie – Chcę do mamy. Wypuście mnie stąd.
Wychodzę ze skierowaniem do szpitala. Jadę do pracy. Wiem, że tam jest moja mama i mąż.

Przechodząc przez ulicę, o mało nie wpadam pod ciężarówkę. Wszystko mi jedno. Idę wolno,
ciągnę nogę za nogą. Zupełnie, jakby ktoś ze mnie wypuścił całą krew. Jak życie może
przywrócić się do góry nogami w jednej chwili? Idę, a właściwie snuję się, powtarzając
ciągle: „To nieprawda. Wszystko będzie dobrze. Nie martw się o nic. Mamusia nie pozwoli,
żeby stało ci się coś złego.” Uświadamiam sobie, że mówią na głos. Mówię do mojego
dziecka. Ludzie patrzą na mnie dziwnie, niektórzy pukają się znacząco w czoło. Ale oni nie
wiedzą, że świat mój się zawalił. Że straciłam coś, zanim zdążyłam to zyskać. Myślą, że
sfiksowałam. Docieram do pracy i opowiadam o wszystkim rodzinie.

Mama jest blada jak ściana, a mój mąż milczy. Następnego dnia idę do szpitala. Na badania

dodatkowe. Wszystko potwierdza się podczas badań ultrasonograficznych. Ja nie daję za
wygraną. Bo przecież to tylko maszyna. A komputery są omylne. Jak ja mogę skazać moje
dziecko na śmierć, jeśli nie mam sto procent pewności, że jest śmiertelnie chore? Siedzę
w pokoju ordynatora, ściskając mocno pluszową maskotkę.

Miś jest moją tarczą. Ma mnie obronić przed prawdą. Odb i-jać słowa, których nie chcę

usłyszeć. Ordynator zdaje się tego nie rozumieć, bo wali tę prawdę prosto między oczy. Nie
pozostawia odrobiny nadziei. Nie ma miejsca na złudzenia.

– Proszę pani. To jest pewne. Płód jest bez czaszki. Czy pani to rozumie? Kości czaszki się

nie wykształciły i już nie wykształcą. Mózg jest na wierzchu. Nie. Pani nie rozumie. Bo nie
chce zrozumieć. A dodatkowo mamy do czynienia z wadą kręgosłupa. Rozszczep.

background image

Tracę przytomność. Budzę się na szpitalnym łóżku i natychmiast w panice poszukuję mojej

tarczy, misia. Jest! Leży tuż obok mnie. Mam dopiero dziewiętnaście lat i jestem równie
bezbronna i nieporadna wobec problemu, który mnie dotknął, jak ten mój pluszowy zwierzak.
Ordynator siada na brzegu łóżka. Jezus Maria! Dlaczego on się tak nade mną znęca?

– Możemy zrobić jeszcze jedno badanie. Pobierzemy wody płodowe. To da nam sto procent

pewności. Tylko uprzedzam, że to bardzo boli. Wprowadzimy pod powłoki brzus z-ne długą
igłę. To bolesny i dość nieprzyjemny zabieg. Uw a-żam, że badania, które przeprowadziliśmy
do tej pory, nie pozostawiają żadnych wątpliwości, ale jeśli się pani upiera…

– Upieram się. A teraz chcę zostać sama.
Rzeczywiście zabieg był bolesny. Ale ja ciągle myślałam o moim dziecku. Że to dla niego.

Więc to, że mnie boli, to nic. Nieważne. Najważniejsze, by wiedzieć. Wyniki przyszły
następnego ranka.

Wyraz twarzy ordynatora wystarczył. Powiedział mi tylko:
– Niestety. Wszystko się potwierdziło. Musi teraz pani podjąć decyzję. Im szybciej, tym

lepiej.

Decyzję… Chodziło o to, że muszę zgodzić się na indukcję porodu, czyli mówiąc prostszym

językiem, wywołać sztucznie poród. Osiemnasty tydzień ciąży. Za późno na zabieg. Teraz
mogłam tylko urodzić normalnie. Normalnie… Ech… Chodziłam po szpitalnych korytarzach
z misiem pod pachą. Odwiedzałam oddziały noworodków i ryczałam. Patrzyłam na te
maleństwa i wiedziałam, że moje takie nie będzie.

Kazali mi zabić własne dziecko. Jak ja mogę się na to zgodzić???
Poszłam do ordynatora i poprosiłam, żeby powiedział mi, co się stanie, jeśli nie zgodzę się

na poród indukowany, a zdecyduję donosić ciążę.

– Po pierwsze, nie wydaje mi się, żeby płód był żywy do chwili normalnego porodu. Po

drugie, istnieje poważne zagrożenie pani zdrowia, a nawet życia. Wody płodowe już w tej
chwili są zielonkawe, co wskazuje na możliwość wystąpienia zatrucia ciążowego w niedługim
czasie. Proszę pani… Jest pani taka młoda… Życie przed panią…

No to, co, że jestem młoda? A jak bym była stara, to bolałoby bardziej czy mniej?
Kolejne dwa dni błąkałam się po korytarzach. Czułam, jak dziecko mnie kopie. Wyraźnie

czułam. Ono żyło, a ja miałam je pozbawić tego życia. Nie trafiały do mnie argumenty.
Żywiłam się nadzieją, że zawsze istnieje ryzyko błędu.

Mój mąż… Przychodził prawie codziennie. Przychodzili znajomi, rodzina, przyjaciele.

Przychodził. Ale zachowywał się dziwnie. Nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać. Ja cierpiałam
i on cierpiał. Tak myślałam. Że dlatego się nie odzywa, bo cierpi po swojemu. Aż pewnego
dnia powiedział mi:

– To twoja wina. To, co się stało. Kara za to, że nie byłaś dziewicą.
A ja chciałam umrzeć. Natychmiast. Paść martwa na podłogę, tam, gdzie stałam. Niczego

tak nie potrzebowałam, jak jego wsparcia. Żeby dodał mi otuchy. Żeby powiedział: „Skarbie,
przejdziemy przez to razem. Zobaczysz, jeszcze wszystko będzie dobrze.” No i mógłby jeszcze
powiedzieć, że mnie kocha.

Mógł. Ale nie powiedział.
Zrzucił całą winę na mnie, zupełnie jakby można było rzeczywiście kogokolwiek winić za

to, co się stało. Głupi zarzut. Bezsensowny. Ale bolesny. I jak ja miałam się trzymać? Jak
miałam być dzielna??? Moje dziecko było ze mną dopiero od osiemnastu tygodni, a ja
pokochałam je od dnia, w którym dowiedziałam się, że tam jest. A teraz… On przestał

background image

przychodzić. Ja zdecydowałam się na poród.

Zabrali mnie do pokoju, w którym leżałam sama. Tylko z misiem. Jak mała dziewczynka.

Podłączyli kroplówki na wywołanie skurczy. A dziecko kopało tego dnia wyjątkowo mocno.
Jakby chciało mi powiedzieć: „Mamusiu, co ty mi robisz??? Przecież ja tam jestem, żyję!!!”
Czy ktoś, kto tego nie przeżył, jest w stanie zrozumieć mój ból? Leżałam i głaskałam je przez
brzuch. Mówiłam do niego. A skurcze się nie pojawiały. I tego dnia lekarz zadecydował, że
nic z tego chyba nie wyjdzie. Spróbują jutro. A ja myślałam: Boże! A jeśli to jakiś znak?
Przecież ono się nie chciało urodzić! Może to coś znaczy??? Ono chce mi coś powiedzieć.

Zaczęłam wariować… Bałam się, że oszaleję, nie zniosę tego… Następnego dnia to samo:

kroplówka, tylko silniejsza dawka. Ruchy ustały. Nic już nie czułam. Tym razem kroplówki
zadziałały. Przeszłam na fotel ginekologiczny i po krótkim czasie urodziło się moje dziecko.
Położna powiedziała:

– No to już, kochana.
– Żyje? – zapytałam.
– Nie – odpowiedziała położna. – I ma te wszystkie wady…
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Tak.
– Dziewczynka. Chcesz ją ochrzcić?
– Tak.
– Jak jej dasz na imię?
– Paulina.
Pochlapały ją wodą. A potem przyniosły duży słój z jakimś płynem. I wsadziły do niego

moją córkę. Ja ją kocham do dziś. Rok później urodziłam zdrową, śliczną córeczkę… A teraz,
gdy mnie ktoś pyta o dzieci, to odpowiadam, że miałam kiedyś jeszcze jedną córkę. Ale
umarła…

Czy można kochać nienarodzone dziecko? Bardzo. Ogromnie. Czy można za nim tęsknić?

Strasznie. Aż do bólu. Czy można sobie wybaczyć? Nie. Nie można.

Opłakałam Ją. Opłakuję każdego dnia. Nie wiem, jaka by była, kim chciałaby być, jak

dorośnie. Jaki miałaby uśmiech, czy miałaby dołeczki, gdy uśmiech rozświetliłby jej twarz.
Nie ma jej. A ja wciąż widzę ten słoik. Moja córka. W słoiku, jak w maleńkiej szklanej
trumience. Moja Królewna Śnieżka.

I znowu, jak zły sen, powróciły. Eutanazja sumienia. Ekstrakcja serca. Lobotomia,

lobotomia, lobotomia.

Serce posklejane transparentnym plastrem. Tak, wszystko idzie na przód, więc teraz nie

tylko puder może być transparenty, ale także plaster. Dobrze, przydaje się. Puder trochę mniej,
bo niczego nie przykrywa. Twarz z wypisaną historią. Można na tej twarzy czytać jak
w otwartej księdze. Pancerz się nie przydał. Bo i serce pokłuli i ciało. Dotarli aż do serca.
Plaster na serce, plaster na serce. Ale przezroczysty, żeby go tak do końca nie oszpecić.
Kocham je, chcę mu zostawić resztkę pozorów, złudzeń. Bo może zechce przejrzeć się
w lustrze i się przerazi. A transparentny plaster pozwoli zachować złudzenia. Że serce jest
całe. Że nic mu nie jest. Że wszystko w porządku. Nie jest. Nie było. Ale może będzie. Bo
Niebo musi istnieć. Ziemia nie pachnie jak dom. Nie pachnie jak dom. Ziemia. Nie pachnie.
Jak dom. Niebo istnieje. Chcę do Nieba.

background image

AKT III RETROSPEKCJA

Dawno tu nie byłam. Ale w takich miejscach jak to, niewiele się zmienia, bez względu na

upływający czas. Może tylko pory roku czynią to miejsce bardziej lub mniej kolo ro-wym.
Wiosna i lato wnosi tu zieleń i słońce, jesień zdobi barwnymi liśćmi, a zima oplata gałęzie
drzew mini rzeźbami z lodu, niczym łzami nieustających w płaczu Aniołów. Tutaj jest ich
wiele. Tak jak ten – ramiona wyciąga przed siebie, jakby niemym gestem wzywał pomocy,
a twarz stężała mu w bólu. Dlaczego rozpaczasz, Aniele? Nie dotarłeś na czas? Drugi raz nie
zawiedź, nie spóźnij się.

Upływający czas można tu także zauważyć licząc nowe groby. Coraz więcej zniczy, coraz

mniej miejsca.

Zapaliłam swój i postawiłam na Jej grobie. Anka zapaliła drugi. W ciszy, niemal

równocześnie zaczęłyśmy układać kwiaty i ustawiać znicze tak, by stworzyły serce.

Boże mój, dziękuję Ci, że dałeś jej tyle siły, że zabrałeś łzy. Patrzyłam na moją przyjaciółkę

i zastanawiałam się, czy ja bym była tak silna. Ale szybko odganiałam te myśli, żeby nie
sprowadzić nieszczęścia.

Kiedy skończyłyśmy, Anka wzięła mnie za ręce, następnie chwyciła mocno za nadgarstki.

Zabolało.

Mimo tej gwałtowności, czułam w jej dotyku, a właściwie uścisku wielką troskę, miłość

i strach.

– Anka, no, co ty, puść, to boli. Jeszcze się nie zagoiło – powiedziałam cicho, próbując

uwolnić się z uścisku. Bezskutecznie. Trzymała mocno. Czułam, jak drżała cała. Słońce
świeciło prosto w jej twarz. Widziałam każdą zmarszczkę. Wcześniej ich nie dostrzegałam.
Widziałam także jej oczy, takie inne, oczy, których nie znałam. Pociemniały i błyszczały.
Uścisk zelżał, ale jej oczy z zieleni przeszły w głęboki turkus.

– Obiecaj mi tu i teraz, obiecaj mi na grobem mojej córki, że więcej tego nie zrobisz. –

Wskazała na moje zabandażowane nadgarstki. Nawet, gdyby nie skinęła głową w ich kierunku
i tak wiedziałabym, o czym mówi. – Proszę cię, nie mam nikogo, już tylko ty mi zostałaś. Ty
jedna mnie znasz i rozumiesz. Ty jedna zrozumiałaś mój ból, gdy ona odeszła i wiedziałaś, jak
jego część wziąć na siebie, by mnie było lżej. Przysięgnij, że nigdy więcej nie spróbujesz się
zabić, przysięgaj natychmiast. Proszę cię… – Jej głos słabł, ale uścisk wzbierał na sile. Oczy
napełniały się łzami.

Wyswobodziłam się z uścisku przyjaciółki i przytuliłam jej drobne, drżące coraz bardziej

ciało. Tuliłam mocno, głaszcząc troskliwie jej włosy.

Po raz pierwszy w życiu dotknęłam miłości i przyjaźni jednocześnie i było to tak silne

uczucie, że żadne słowa nie wyraziłyby tych emocji.

background image

– Śmierć zawsze przychodzi po cichu. I nigdy nie jesteśmy gotowi, by rozstać się na zawsze

z kimś, kto jest dla nas całym światem. Po Nią też tak przyszła. Nie znajdę w sobie dość siły,
by wstać jeszcze raz, więc proszę, nie wybieraj się nigdzie. Nie tam… Bo pójdę za tobą.

– Obiecuję i przepraszam. Jestem słaba i ta słabość mnie dobija, upokarza, pozbawia

szacunku do siebie. Bezsilność jest najgorsza. Ale obiecuję. Przysięgam. Że więcej nie
podetnę sobie żył. Że cię nie zostawię. Nie pozwolę, żebyś się bała. Jestem i będę. Wbrew
wszystkiemu. Dla ciebie i dla niej.

– Dla siebie. Masz żyć dla siebie, najpierw dla siebie, a później dla innych. Nie igraj ze

śmiercią. Bo przyjdzie wtedy, gdy jej nie będziesz chciała, po cichu i wcale nie zapyta, czy
chcesz iść. I nawet nie zdążysz pomyśleć, czego jeszcze nie zdążyłaś zrobić. Choć odpowiedź
będzie prosta – ty po prostu nie zdążyłaś jeszcze żyć.

Nadmierne troszczenie się i chęć pomocy innym wynikające z kompulsywności, to

podstawowy sposób przejawiania się nadmiernej zależności emocjonalnej. Kompulsywność,
kompulsywność, srywność. Co to jest do cholery? Czytam, czytam. Internet to wielka,
gigantyczna biblioteka. Tyle, że nie pachnie. Nie można niczego dotknąć, poczuć. A jeśli nie
można, to czy w ogóle istnieje?

„Erotomania, zakupoholizm, objadanie się, bulimia, an o-reksja, nadmierna dbałość

o wygląd, rozmaite uzależnienia. Zachowania kompulsywne podobno są jak impuls, któremu
nie można się przeciwstawić. Powtarzasz sobie, że już nigdy więcej tego nie zrobisz. A potem
kolejny raz dzieje się to samo.”

Kompulsywność – srywność. „Zanim jakieś zachowanie stanie się nawykiem

kompulsywnym u wielu osób następuje okres „uczenia się” danego rodzaju dysfunkcjonalnego
postępowania. Wyuczone zachowanie jest powtarzane (np. w stresie – objadanie się
słodyczami), a repertuar innych wzorców funkcjonowania, np. konstruktywnego radzenia sobie
z problemami ulega ograniczaniu. Wielokrotne powtarzanie wzorca zachowań sprawia, że
zachowanie to staje się automatyczne. Na przykład przeżywanie stresu zaczyna się kojarzyć ze
słodyczami – gwałtowną potrzebą ich zjedzenia. Zachodzi wtedy, opisywana często przez
psychologów, tzw. heurystyka dostępności (powtarzanie najczęściej realizowanych wzorców
zachowań). Kolejna trudna czy wyzwalająca sytuacja, np. stres w pracy spowoduje objadanie
się słodyczami, czyli wystąpienie zachowania kompulsywnego."

I co mnie to obchodzi? Skoro temu nie można się przeciwstawić. Tylko trzeba to leczyć.
„Sposobem leczenia większości zachowań kompulsywnych jest psychoterapia indywidualna

i/lub grupowa, uczestnictwo w grupach samopomocowych."

Powtórzę znowu – a ja myślałam, że jestem dobrym człowiekiem… Ileż to razy się

pomyliłam? Głupia, głupia, głupia. Zetrę ci ten uśmiech zadowolenia z twarzy. Zamknij drzwi.
Zgaś światło. Nie, odwrotnie. Zgaś światło, zamknij drzwi. Odwrócić się do ściany. Zatkać
uszy, zatkać uszy. Nie słyszeć szeptów, szmerów. Prawdziwych lub paranoicznych. Które są
prawdziwe? Co jest prawdą? Czym w ogóle jest prawda? Zależność emocjonalna. Może ona
manifestować się w postaci oczekiwania na wyrazy uznania ze strony innych lub (gdy
następuje długotrwała frustracja tej potrzeby) w przyjęciu maski typu „nie zależy mi na tym”.

Przejawy agresji manifestują się w dwojaki sposób. Jednym z nich jest agresja

bezpośrednia, dominacja, krytykowanie, wydawanie rozkazów, ubliżanie, stawianie
nadmiernych wymagań, itp., bądź przyjmowanie postawy biednych, wykorzystywanych,
poniżanych, trwanie w przekonaniu, że muszą się bronić, bo cały świat jest przeciwko nim. Po
co Cię tym zadręczam? Przecież wiesz, że nie chodzi tu o mnie, bo przecież ja dzisiaj umrę. Tu

background image

idzie o Ciebie.

Dlatego właśnie opowiem Ci tę historię…

background image

AKT IV WSPÓŁUZALEŻNIENIE ŚMIERĆ

W PARYŻU

Zadzwoniła wczesnym popołudniem. Nie. To ja zadzwoniłam do niej chwilę po tym, jak

dostałam sms.

W słuchawce najpierw powitała mnie cisza, a za moment z jej głębi usłyszałam głos:
– Jest mi tak cholernie przykro. Tak bardzo, bardzo przykro.
Ona rzadko płakała. Uświadomiłam to sobie właśnie teraz. Właściwie tylko raz odkąd ją

znam, a będzie już sześć lat, raz tylko widziałam ją płaczącą. Kiedy kot jej umarł.

Umarł, nie zdechł. Względnie odszedł. Bo dla niej zwierzęta nie zdychały, ale umierały

właśnie.

Przecież one też mają duszę – więc umierają.
– Proszę cię, spróbuj się uspokoić. To niczego nie zmieni. Twoje łzy są jak woda, która

wypełnia dwa wiadra. I Anna musi je udźwignąć na ramionach. Pozwól jej odejść.

– Boże, jak mi źle. A tak ją prosiłam, gdy widziałyśmy się przed jej wyjazdem. Prosiłam:

Anka, nie wyjeżdżaj. Nie jedź do niego. Zostań.

A ona się tylko uśmiechała. Radośnie. Kiedy odtwarzam sobie tę scenę na lotnisku,

dostrzegam w tym uśmiechu głęboko ukryty smutek.

Nie chciała mi powiedzieć. A mówiłyśmy sobie wszystko. Że zsikałyśmy się do

piaskownicy na babki nielubianej koleżanki, że nasikałyśmy do basenu. Że Tomek, ten
szczerbaty z drugiej klatki rzucił w nią ogryzkiem, to najpewniej znak, że ją kocha.

Ale tego najważniejszego nie powiedziała. Było jej wstyd. Bała się. Bo wiedziała. Że mam

rację. Ja, kurwa mać, mam zawsze rację. Cholerną rację.

I ona nie chciała, żeby znowu wyszło na moje. Wsiadła do tego pieprzonego samolotu

i poleciała.

Mówiła: „Nie mogę uwierzyć w to, że od jutra każdego dnia będę budzić się w mieście

miłości. Wschody słońca nad Sekwaną. Wieża Eiffla stanie się tłem mojego nowego życia.
A wszystkie pieniądze, które uda mi się zarobić wydam na Polach Elizejskich albo na Mont
Martrze. Widzisz, pomyliłaś się. Pierwszy raz w życiu się pomyliłaś. On mnie kocha. N a-
prawdę mnie kocha.” Tak bardzo chciałam wierzyć, że jej się uda, że zapomniałam na chwilę
o tym, co powiedziała jej kiedyś wróżka.

Krzyczałam, gdy samolot wzbijał się w powietrze: „Aniu! Wróżka powiedziała ci, że jeśli

będziesz z nim nadal, to źle się to dla ciebie skończy.”

Pamiętam, gdy Anna wróciła wtedy od tej Cyganki, była bardzo ubawiona. Śmiała się.

Żartowała z Tarota. Nie żartuje się z Tarota.

background image

Wtedy po raz pierwszy poczułam ukłucie w sercu. Dziwny niepokój. Strach o nią, którego

nigdy się nie pozbyłam.

Uwierzyłam, że się pomyliłam. Przecież to moja przyjaciółka. Chciałam się mylić.

Dzieliłyśmy gumę balonową na pół. Zbierałyśmy obrazki — historyjki z Kaczora Donalda
i wklejałyśmy do specjalnego zeszytu. Razem uczyłyśmy się pluć na odległość i gwizdać na
palcach. Kiedy wyjeżdżała, dałam jej gwizdek. „Aniu, przecież to Paryż, nie wypada gwizdać
na paluchach, jak na łódzkich Bałutach. Gdy poczujesz się zagrożona — zagwiżdż. Przyjadę.”

Dlaczego nie zagwizdała?
O, Jezu najsłodszy! Jak mi przykro. Tak ogromnie, bezgranicznie przykro.
Jej matka wygląda jak cień. To jednak prawda, że można osiwieć w jedną noc i zestarzeć

się o dwadzieścia lat. Gdy ktoś ci wyrywa serce gołymi rękami. Gdy zabierają ci cząstkę
ciebie. Twoje dziecko. Wtedy wszystko się kończy. Świat wiruje dookoła i nie działa
grawitacja. Jesteś jak robot. I ciągle myślisz: to się nie stało. To się nie stało. To się nie stało.
Jej matka powiedziała mi:

„Wiesz, gdy przyszedł ten dzielnicowy, jeszcze nic nie przeczuwałam. Kiedy wyszedł —

czułam, że coś mi zatrzymuje tlen w płucach. I że ten tlen za chwilę mnie zabije, zanim moje
płuca zamienią go w dwutlenek węgla. Tak bardzo chciałam umrzeć. Ale ktoś przecież musi po
Nią jechać.”

Ktoś musi przecież po nią jechać. Jej matka zawsze chciała zobaczyć Paryż.
Teraz go zobaczy. Pojedzie tam, by zabrać prochy swojej córki. Jak silny musi być

człowiek, żeby przeżyć śmierć własnego dziecka?

Człowiek – garstka pyłu zamknięta w metalowej urnie. To wszystko z nas.
Tak jak nekrolog. Czytałam go wiele razy, zanim dotarło do mnie, że to nekrolog Ani. Mojej

Ani. Życie zamknięte w małym wazonie. Anna Maria Strzelecka. Zginęła tragicznie w Paryżu.
Anna. Maria. Strzelecka. Paryż. Tragicznie.

To o mojej Ani? Mojej, tej z piaskownicy? O Ani, która z ogromnym namaszczeniem

wyznała mi, że dostała pierwszą w życiu miesiączkę? O Ani, która nie mogła opędzić się od
kandydatów na chłopaka? Chodzili za nią jak na sznurku.

A ona wybrała akurat JEGO. I już dziesięć lat dzieliła z nim życie.
To był zły związek. Czasami zdawała sobie z tego sprawę. Ale nie miała siły odejść.
Zastanawiam się, czy to jeszcze miłość czy już choroba?
Powiedziałam jej kiedyś, że im któraś z nas ładniejsza, tym większy skurwysyn jej się

trafia. Anna była piękna. Więc wprost proporcjonalnie do urody dostała największego
skurwiela w dzielnicy. W Paryżu mieli zacząć wszystko od nowa. A później starać się
o wyjazd do Szwajcarii i tam się osiedlić. Karolina wypowiedziała te wszystkie słowa
w niecałą godzinę. I powtarzała ciągle: „Nie mogę sobie wybaczyć, że pozwoliłam jej do
niego jechać. Powinnam była ją zatrzymać.”

Powiedziałam: „Nie mogłaś nic zrobić. Nic, rozumiesz??? Wiesz, jak to jest, gdy facet

mówi, że cię kocha. Rosną ci skrzydła i jak Pegaz pędzisz po niebie do swojej miłości. Nie
widzisz znaków. Nie słyszysz, co mówią twoi najbliżsi. A wiesz, dlaczego? Bo bardzo chcesz
wierzyć, że ktoś cię kocha. Potrzebuje. Że nie jesteś taka najgorsza, skoro On chce z tobą być.
Nie widzisz, że On ma pod dobrze skrojonym garniturkiem drugą osobowość. O której nie
masz pojęcia. A może i masz? I co z tego? I tak pojedziesz.”

Anna Maria. Już się nigdy nie uśmiechnie. Nigdy już nie założy mini spódniczki ukazującej

nogi aż do nieba. Nie zatrzepocze zalotnie rzęsami jak firanki. Nie nasika do basenu ani do

background image

piaskownicy. I nie wklei żadnej historyjki do zeszytu. Nie spojrzy na wschód słońca nad
Paryżem. Nie wypije ze mną piwa przy ognisku.

Biorę do ręki mój telefon komórkowy, i chcąc się upewnić, że to, co przed chwilą

usłyszałam od Karoliny nie przyśniło mi się, odczytuję wiadomość: „Anna nie żyje. Zabił ją.
Zakłuł nożem we śnie.”

Wbił jej nóż prosto w serce. Aż po rękojeść. Życie. Tak po prostu je odebrał.
Umarła od razu. Z Anny, oprócz krwi, wypłynęła nareszcie ta chora miłość.
Jak żyć z tym esemesem? Wykasować? To proste. Ale nie wykasuję go z mojej pamięci. Już

będę go miała zawsze. Jak żyć po stracie dziecka? Stracie? Przecież ono jest z nami wciąż
i będzie zawsze. I jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju.

Karolina powiedziała do mnie, kończąc rozmowę: „Mam nadzieję, że nie będziesz

następna.”

Śniła mi się Anna. Piękna jak zwykle. Smukła, wysoka, cudne nogi.
Stała przede mną z tym pieprzonym nożem w sercu. Prawą dłoń trzymała na rękojeści.

W oczach miała zdziwienie całego świata. Patrzyła na mnie chwilę i powiedziała: „Nie
rozpaczaj. Po prostu pozwól mi odejść.”

Poznałam ją po tych długich nogach.
Bo miała moją twarz.
Stłucz to lustro, do cholery! Ja nie zdążyłam. Ale Ty nadal możesz, na Boga, uwierz…

możesz!

Kiedy przyszła? Nie wiem. Nie wie nikt. Zakradła się po cichutku. Uderzyła. Myślę, że parę

lat spokojnie, bez pytania „wprowadzała się do mnie”, siejąc spustoszenie w moich
zakończeniach nerwowych. Bestia. Bezczelna.

Mimo to, jestem szczęściarą. Głęboko uświadamiają mi to tacy ludzie, jak Anna:
„Witaj Droga, Bliska, Najdroższa… Na pewno Najważniejsza Obca Kobieto, która wdarłaś

się w moje życie z solidnym przytupem. »Kim jesteś, Moniko?« – pomyślałam i udałam się do
kasy. Zawiodłam się… Zawiodłam się, gdyż książkę czytałam zbyt szybko, mimo mnogiej
ilości kartek. Wciągnęłam ją jak narkoman czysto trasowaną amfę, jak etiopskie dziecię
rzuconą mu pod nogi bułkę. Zawirowało… Uderzyłaś w splot słoneczny – straciłam oddech.
Potem kolejna Twoja książka i kolejna. Wczoraj w ciągu paru godzin nakarmiłam duszę
Kolejnością uczuć.Byłam na Ciebie zła… Gdybyś stała blisko, tuliłabym Cię i szczypała za
to, że wyciskasz ze mnie łzy i powodujesz brak łaknienia. Niemożliwie Cię uwielbiam,
Moniko Sawicka. Jesteś moją siostrą, przyjaciółką, której poświęcam mnóstwo myśli. Jesteś
bliska i tak daleka. Mam wrażenie, że pachniesz dobrej jakości perfumami i wbijasz wzrok
w obcych ludzi wyobrażając sobie, jaki kolor ma ich życie – ja tak robię, a przecież nasze
dusze są podobne. Mam wrażenie, że pijesz dużo wina i pasjami kochasz ludzi, którzy Ci
w tym alkoholowym stanie dotrzymują towarzystwa – ja tak robię, a przecież nasze dusze są
podobne.

Mam wrażenie, że czasami, mimo wielu twarzy, które Cię otaczają, czujesz się samotna – ja

tak się czuję, a przecież nasze dusze są podobne. Mam wrażenie, że bywasz pogubiona, mimo
znaków i map życiowych – ja bywam, a przecież nasze dusze są podobne. Moniu… podziękuj
swoim Rodzicom w moim imieniu za cud Twoich narodzin. Jak znajdę siłę, to opiszę Ci moją
historię. Może popłaczemy obie?

Nie wiem, kim jestem. Ale wiem, kim będę, jak dorosnę.
Będę Człowiekiem. »Jestem zbyt wielka, by się martwić. Jestem zbyt mądra, by rozpaczać.

background image

Jestem zbyt szlachetna, by popadać w kłopoty.« Ja, taka szczęśliwa odwrotnie. Staram się
pięknie żyć, to znaczy kochać siebie, innych, świat.

Wierzę głęboko, że Bóg raz na jakiś czas wpycha w macicę ziemskiej kobiety płód Anioła.

By pod postacią zwykłego człowieka, z pełnym układem konsumpcyjno-wydalniczym pojawił
się na tym świecie przepełnionym cyborgami. Cyborgi to ludzie, którzy za pasek płacowy
dadzą się porżnąć, zerżnąć i sprzedać córki, matki oraz pozbawić siebie godności. Takie
Anioły, według teorii Boga, mają zapanować nad chaosem rzeczywistości, mają skłonić do
refleksji, mają asertywnie mówić: »Nie! Nie tędy droga! Zawróć!«. Mają wskazywać lepszą
drogę, taką, na której jest mniej kałuż, albo, jak są, to pokazywać je palcem i nakazać
omijanie. Tym Aniołem jesteś Ty. Twoje włosy to nie przypadek, to nie trend, to znak
rozpoznawczy dla tych, którzy dostrzegają piąte dno. Chcesz odejść? Dobrze! Tylko prześlij
mi na maila adres cmentarzyska, którego ziemia pochłonie Twoje ciało, ponieważ mnie szybko
tam dowiozą i spocznę w Twoich nogach."

1

Miałaś kiedyś tak, że nie wiedziałaś, czy jeszcze kochasz? Ja tak. Nie wiedziałam. Ale za to

wiedziała zupa ogórkowa ze śmietaną, którą gotowałaś dla niego, mimo, że serce wydawało
się być puste, sparaliżowane. Wiedziała też sąsiadka, czuła zapach zupy. Ogórkowa wiedziała,
że go kochasz, bo przecież była jego ulubioną zupą. A po jaką cholerę ją gotowałaś. Mogłaś
podać ziemniaki w mundurkach i jajko sadzone. Mogłaś podać krupnik lub pomidorówkę,
której nie znosi, ale zjadłby. Ale ty zrobiłaś ogórkową. A za dwa dni ugotowałaś zalewajkę
i zalewajka też wiedziała, że go kochasz.

Teraz już nic nie ugotuję. Nawet, jeśli wiem, jeśli każdą komórką ciała czuję, że cię

kocham. Kocham, ale nie będę z tobą dłużej. Zostawię cię. Brutalnie. Zranię, potnę ci serce
i duszę na kawałki, jeśli będzie trzeba. Zrobię wszystko, żebyś mnie znienawidził. Na tyle, byś
nie chciał mnie zatrzymać, żebyś nie miał siły ani ochoty o mnie walczyć. Umrę przy tym trzy
razy, będę umierać na raty, bo przecież mieliśmy się zestarzeć. Bo przecież zawsze mieliśmy
pod wiatr. Dawno bym zawróciła, gdyby nie ty. Ale ciągnąłeś mnie za sobą, mocno trzymając
za rękę, szedłeś ramię w ramię, mocno obejmując, abym przypadkiem ci się nie zgubiła.
Powiedziałeś, że kochasz. I sprawiłeś, że uwierzyłam. I nadal wierzę. Ale za dużo było tego
wiatru. Za dużo smutku. Ja do smutku przywykłam. Ale nie ty, nie chcę cię tym smutkiem
zarazić, skazić, naznaczyć.

Przeczytałam gdzieś kiedyś: „Zawsze, kiedy jesteś przy mnie blisko, wyłazi ze mnie całe

zło, a wstępuje dobro, wyciszenie i ciepło. Jeszcze czuję twój zapach i oddech, a twoja
nieskończona wrażliwość siedzi mi na barkach i nie mogę jej strzepnąć. A powinienem, bo
z twoją wrażliwością w moim ciele, wśród ludzi, z którymi przyszło mi żyć, byłbym martwy
po tygodniu. Ja swojej pozbyłem się, gdy wraz z twoim odejściem, odeszły Anioły, a ja
kazałem im wziąć też to, co we mnie najlepsze – miłość, czułość, zdolność empatii, radość. Po
co mi one, jeśli ciebie już nie było? Coś ty najlepszego zrobiła? Pojawiłaś się w moim życiu
nagle i niespodziewanie i skaziłaś mnie tą swoją dobrodusznością i bezwarunkową miłością
do całego świata. Każdego wieczoru brałem prysznic, by zetrzeć z kawałkami naskórka tę
twoją wrażliwość, dokładnie spłukać razem z krwią i łzami, żeby przypadkiem nie został ani
jeden milimetr, gram. Ani jedna kropla. Każdej nocy pragnąłem mieć cię obok siebie, ale
ciebie nie było. Wyjechałaś, a ja postanowiłem, że już więcej nie pozwolę ci podejść do mnie
zbyt blisko z obawy przed tym, że któregoś dnia znowu naznaczysz mnie sobą i zostaniesz jak
tatuaż, jak wylew podskórny, którego nie da się usunąć, zlikwidować. Ty jesteś jak grawitacja.
Przyciągasz mnie do siebie. Proszę, przestań. Już mnie więcej nie naznaczaj, nie tatuuj, nie

background image

przenikaj, nie przyciągaj. Pozwól mi odejść, kiedy i jak będę chciał. Dopóki mam dość siły,
by siebie okłamywać, że będę umiał bez ciebie żyć. I zanim ty znowu odejdziesz. Obawiam
się, że muszę ci odmówić. To jedyna rzecz, jakiej nie mogę dla ciebie zrobić. Nie po raz drugi.
Obiecałam sobie, że „zanim umrę, chcę walczyć o życie. Nie ma znaczenia, czyje jest to życie.
Dopóki mogę iść o własnych siłach, pójdę tam, gdzie zechcę”. I ty też pójdziesz. Pójdziemy
razem.

6

Otóż muszę cię rozczarować. Nie pójdziemy. Ja wyruszam w długą podróż, ale ty, kochany

mój, zostajesz. Dziś jeszcze o tym nie wiesz. Ja dowiedziałam się zaledwie kilka dni temu.
Oczy mnie bolą od płaczu, serce za tobą tęskni i nigdy tęsknić nie przestanie. Od chwili, gdy
się dowiedziałam, czytam na ten temat wszystko, co tylko uda mi się znaleźć. I choć nie
wszystko jest w kolorze żałobnego kiru, to mimo wszystko, wiem, że dalej pójdę sama.

Życie z SM nie jest gorsze, jest po prostu inne. Czasem należy zmienić swoje

dotychczasowe plany i marzenia. Już Szekspir powiedział, że nasze życie nie jest ani gorsze
ani lepsze od naszych marzeń. Ono jest po prostu zupełnie inne… Tylko od 3 do 7% kończy na
wózku inwalidzkim. Wiem, że to będę ja.

Znalazłam dzisiaj to opowiadanie. Poruszyło mnie.

1

Z listu Anny.

background image

AKT V AGATA

„Żyję z SM. Ponad 15 lat. Ponad 5600 dni. O rany…!
Więc nastawiam czcionkę osiemnastkę i arial black (bo tak lepiej widać, a to dla tych,

którzy tak jak ja, mają problemy ze wzrokiem, niezmiernie ważne) i zaczynam tę swoją
opowieść. O życiu z SM-em. W cieniu SM-u? Ze świadomością SM-u? Jak to właściwie
nazwać? To takie dziwne uczucie. Coś jak nielubiany kolor oczu albo wyjątkowo niewygodny
rozmiar buta. Nie da się od tego uwolnić. Coś przerażająco nieodwołalnego. Przynajmniej na
razie.

Chciałam o tym napisać już dawno, ale moja historia wydawała mi się dość banalna. Każdy

z nas ma przecież swój krzyż, każdy swoje problemy odczuwa najbardziej. Więc ta moja
opowieść nic wielkiego właściwie nie wniesie i nikt właściwie nie zechce jej czytać. Ale
zrozumiałam, że wniesie pewne doświadczenie, które być może pomoże tym świeżo
zdiagnozowanym, przepełnionym lękiem, wystraszonym, samotnym, niewiedzącym, co dalej
z życiem naznaczonym chorobą mają zrobić. Może ta moja historia powie im przede
wszystkim jedno – nie bójcie się. Tak właśnie bym chciała.

Początek.
Zaczęło się chyba standardowo – pewnego dnia obudziłam się i obraz w prawym oku był

niewyraźny i w jednym miejscu jakby niepełny. Za dwa dni miałam jechać na obóz narciarski
w Karkonosze, narty stały już w przedpokoju, dzień wcześniej wybierałam się jeszcze
z kolegą na jego studniówkę, a tu taki klops.

Ale miałam zaledwie siedemnaście lat, więc kompletnie się takim drobiazgiem jak oko nie

przejęłam.

Studniówkę jeszcze przetańczyłam, ale na narty już nie pojechałam (to miała być zupełna

narciarska premiera. Nigdy już potem nie założyłam nart na nogi). Wylądowałam w szp i-talu.
Badano mnie na wszystkie możliwe sposoby, raz dziennie dostawałam zastrzyki pod oko,
jakieś witaminki, ale po 10 dniach wróciłam do domu. Zdrowa i prawie jak bohaterka.
Wszyscy dopytywali się naiwnie – zastrzyki? Pod oko? A ja z lekceważącą miną (choć do
dzisiaj mam w pamięci widok tej strzykawki, która zbliża się do mojego oka i wygląda jak
gigantyczna rakieta kosmiczna) opowiadałam niby mimoch o-dem, że tak, że owszem, że
dziesięć zastrzyków.

Minęło.
Pół roku później, na wakacjach to samo zaczęło się dziać z drugim okiem. Trafiłam do

Kliniki Okulistycznej w Lublinie. Było prawie super. Prawie Hawaje. Pomagałam
pielęgniarkom ciąć gaziki, znałam wszystkich pacjentów z innych sal, a na dodatek
w odwiedziny przyjeżdżał fajny gość. To, gdy się ma 17 lat, jest niebywale ważne.

background image

Minęło.
Dwa lata później zdawałam na studia i egzamin wstępny napisałam kompletnie zdrętwiałą

ręką, z trudem utrzymując długopis.

Zdałam.
Ale to wszystko zaczęło mi się układać w pewną całość. Rasowy detektyw powiedziałby

— w ciąg przyczynowo-skutkowy. Tym bardziej, że gdzieś tam głęboko irracjonalnie czułam,
że to może być TO.

Dziś wiem, że i tak miałam niebywałe szczęście. Wielu chorych czeka latami na właściwą

diagnozę, męczą ich przeróżnymi badaniami. A mnie już za pierwszym razem zdia-gnozowała
prawidłowo okulistka. Bo wiek plus żadnych innych ognisk zapalnych, a tu pozagałkowe
zapalenie nerwu wzrokowego to właściwie wskazuje na jedno — SM.

Ale nie powiedziała mi tego. Zresztą dziś się nie dziwię — nie można powiedzieć

siedemnastolatce, że oto nastąpił koniec świata, a w dodatku nic nie może nas uratować. No,
bo, jak? Siedemnastolatka tego nie zniesie.

Międzyczas.
Jakoś tak to się działo, że SM obchodził się ze mną w miarę łagodnie. Przez kilka lat

pracowałam jako dziennikarka, poznałam mnóstwo ciekawych ludzi, usłyszałam sporo
niezwykłych historii. Imprezy do białego rana, ulubiona knajpka, żyłam szybko i nieuważnie.
Może trochę, by nie pamiętać, ale chyba głównie dlatego, że to przywilej dwudzie-
stoparolatków.

Ale właśnie wówczas (dzisiaj tak to oceniam) popełniłam istotny błąd. Błąd, za który

przyszło mi później zapłacić bardzo wysoką cenę.

Ten błąd polegał na tym, że właściwie nikomu ze znajomych o moim problemie zdrowotnym

nie powiedziałam, zgrywając superzdrową i hipersprawną.

A miałam przy tym cholernie dołujące wrażenie, że cały ten SM to moja wina, że nie

spełniłam nadziei, jakie pokładali we mnie moi rodzice, że po prostu jestem do niczego,
nadaję się tylko na życiowe wysypisko.

Dziś z całkowitą pewnością wiem jedno – NIE WOLNO UDAWAĆ. Trzeba otwarcie

powiedzieć, że jest się chorym. To na początku na pewno będzie dla innych głęboki szok, ale
przynajmniej człowiek sam przed sobą będzie czuł, że postępuje fair i nie ogranicza go żaden
fałsz, żadna obłuda.

Nazywam ten bolesny moment ujawnienia z angielska „coming out” – wyjście. Niezwykle

trudno było mi ujawnić się ze swoją chorobą, gdy już nie dało się jej dłużej ukrywać. Czułam,
że ludziom mi bliskim i dla mnie ważnym muszę o tym powiedzieć osobiście, choć pewnie już
od dłuższego czasu głowią się, dlaczego chodzę chwiejnym krokiem, dlaczego nie mogę
podbiec do odjeżdżającego autobusu, dlaczego tak bardzo posypał mi się wzrok. Mniej ważni
dowiedzieli się i tak, z plotek i z ust innych.

Dziś postąpiłabym inaczej. Powiedziałabym o wszystkim już na samym początku choroby.

Nie udawałabym.

Trudno, nie da się cofnąć czasu. A tak chciałabym. Może więc będzie to przynajmniej jakaś

wskazówka dla innych. Pamiętajcie to jedno – nie wolno udawać!

Niedobadanie.
Właściwie nie powinnam mieć do SM-u większych zastrzeżeń, bo choroba u mnie

przebiegała wręcz książkowo. Nie męczono mnie badaniami, nie pobierano płynu mózgo-wo-
rdzeniowego, bo nie było żadnych wątpliwości. To na pewno SM.

background image

Dopiero trzy lata temu lekarka, chyba bardziej, żeby mnie uspokoić, bo mogłam czuć się

„niedobadana”, skierowała mnie na rezonans magnetyczny.

Pamiętam te chwile, gdy czekałam już na wynik. Myślałam – a jeśli to guz mózgu? Będę

musiała wszystko zmienić, wszystko! A już się przyzwyczaiłam. Nauczyłam. Oswoiłam.
Wyrąbałam maczetą wąską ścieżkę w dżungli problemów.

Więc gdy okazało się, że to jednak SM – ogniska demieli-nizacyjne w mózgu – odetchnęłam

z ulgą. Zabawne, prawda? Jak można oddychać z ulgą, gdy się wie, że od tego nie ma
odwrotu? Że to brzmi jak okrutny, niesprawiedliwy wyrok w sądzie, w którym nawet nie
pofatygowano się, by bronił mnie, choć ktoś z urzędu.

A potem paskudnie złamałam nogę. Nie wchodząc w szczegóły skończyło się to trzema

operacjami i prawie półrocznym gipsem prawie po samo biodro. A potem żmudną, mozolną
rehabilitacją. Choć nigdy jej nie doceniałam, wydawała mi się banalnym fikaniem nogami,
dziś wiem, że dzięki niej jestem w stanie, w jakim jestem.

Gdy teraz mnie pytają, dlaczego tak się z tą moją nogą stało, wiem, że przyczyną był SM.

Zachwianie równowagi. Bo złamałam nogę bardzo banalnie – we własnym mieszkaniu,
sięgając ręką do lodówki po dżem (truskawkowy zresztą). Żadnych tam nart we włoskich
Dolomitach albo skoku ze spadochronem z pięciu tysięcy metrów.

Co mi to zdarzenie dało? Wiele cierpienia i chwil spędzonych na przemyśleniach, ale

przede wszystkim wiedzę, jak to jest poruszać się na wózku inwalidzkim. Ja, chodząca dotąd
o kuli, z dnia na dzień siadłam na wózek.

I jak to jest? Żartobliwie mówiąc wygodnie, bezpiecznie, wszędzie się dotrze bez tej

okropnej wizji, że znowu leżę na podłodze, z prawą nogą powykręcaną i połamaną.

Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że z niego wstanę. Ale wstałam, choć na początku to było

piekielnie trudne. Teraz wiem, jak bardzo ważne jest pozytywne myślenie. Choć to hasło
żywcem wzięte z amerykańskich książek pseudopsy-chologicznych, wiem, jestem żywym
przykładem tego, jak bardzo myślenie wpływa na nasz organizm. Nie potrafię wytłumaczyć, na
czym to polega. Przyjmuję to za pewnego rodzaju aksjomat – nasze myślenie niesamowicie
kształtuje naszą kondycję.

Dzięki niemu znowu chodzę!
Pytania.
Jasne, że zadaję sobie mnóstwo pytań. Z reguły pytań, na które nie ma odpowiedzi –

dlaczego, ja? Dlaczego nie ma na to lekarstwa? Co będzie dalej? Jak będzie wyglądać moje
życie? Pewnie wszyscy je sobie zadają, tylko chorzy siedem razy częściej. Albo piętnaście.
Albo czterdzieści dwa. Nieważne. Jedno tylko wiem – na pewno zdecydowanie częściej.

Na takie pytania nie ma żadnej odpowiedzi. Głucha cisza. Rodzi się z tego albo bunt wobec

Boga albo głęboka wiara (to u wierzących, albo przynajmniej u tych, którzy dostąpili
sakramentów), albo depresja i poczucie skrajnej niesprawiedliwości i krzywdy u tych, którzy
nie wierzą. Taki moment musi nastąpić, więc nie trzeba niepokoić się, że przychodzi. To faza
bardzo naturalna, do której my, chorzy mamy jak najbardziej prawo. Jasne, stajemy się wtedy
uciążliwi dla otoczenia, ale właściwie przecież nikt nie powiedział, że zawsze będziemy na
górze i zawsze w naszym towarzystwie inni będą zrywali boki ze śmiechu.

Ja jestem w stanie jakiegoś zawieszenia. Czasem myślę (to obrazoburcze, wiem), że ten Bóg

to nawet fajny gość, tylko już niech więcej w moim życiu nie miesza. Już wystarczy. Już dość.
I tak mam wielki problem, żeby te wszystkie, drobniutkie kawałeczki mojego życia jako tako
poskładać w jedną całość. Z drugiej strony zazdroszczę tym, którzy głęboko wierzą. Widzę,

background image

jak wielki spokój im to daje, jaką stabilność i pewność, że właśnie tak miało być. A ja, cóż?
Jak nadłamane drzewo. Jeszcze się trzyma, ale w każdej chwili może runąć.

Ludzie.
To, co dzieje się wokół mnie w ostatnim czasie, jest zupełnie niezwykłe. To kolejny

paradoks tej choroby. Po latach utajnienia, skulenia się w sobie i unikania – ludzi, zdarzeń,
spojrzeń – każdego dnia okazuje się, że wokół mnie jest tylu dobrych ludzi. Że nie jestem
skazana tylko na siebie. Że nie jestem samotna. No cóż, to przeświadczenie, że nikogo mój ból
nie będzie bolał tak, jak mnie, że tak naprawdę w cierpieniu jesteśmy samotni, a inni, choćby
nie wiem, jak chcieli, nie są w stanie zrozumieć tego, jak się czuję, ta świadomość samotności
w cierpieniu czasem mnie poraża. Staram się bronić przed nią dostępu do siebie.

Ale chciałam napisać o innych. Kiedyś myślałam, że jeśli niczego od ludzi nie będę chciała,

że jeśli zamknę się w czterech ścianach i zerwę większość kontaktów towarzyskich, to i ludzie
nie będą nic ode mnie chcieli, prześliznę się jakoś niezauważona, nikt nie będzie się nade mną
litował. Nikogo sobą nie będę absorbować. Teraz wiem, że taka taktyka rodziła wiele chorych
plotek, a innym paradoksalnie wręcz przysparzała problemów – nie wiedzieli, jak się ze mną
obchodzić, udawać, że nie wiedzą o chorobie i nie widzą moich problemów zdrowotnych, czy
twardo i bez żadnych skrupułów walić prawdę prosto w moje oczy.

I kiedy jakoś z tej odrętwiałej skorupy zaczęłam wychodzić – nie potrafię powiedzieć, co

było momentem zwrotnym, ale coś chyba musiało przestawić mnie na inne tory – zobaczyłam,
że inni tylko czekają, żeby mi jakoś (tak, jak potrafią) pomóc.

Odnalazła się moja przyjaciółka z podstawówki, z którą nigdy się nie pokłóciłyśmy

(przynajmniej ja nie pamiętam, a ona moją niepamięć potwierdza), a z którą od kilkunastu lat
nie miałam żadnego kontaktu. Z trudem przebiła się przez ten wodoodporny pancerz, w jakim
się ukryłam i zdołała do mnie dotrzeć.

Pociągnęła za sobą innych znajomych z dawnych lat, którzy teraz pomagają mi i dzięki nim

mogę jeździć na turnusy rehabilitacyjne czy korzystać z akupunktury. Ale przede wszystkim
wiem, że są.

Myślę, że chyba nie udałoby mi się wyjść z tego pancerza, gdyby nie uświadomienie sobie

pewnego faktu. Bardzo bolesnego, więc pewnie dlatego odpychanego – JESTEM
NIEPEŁNOSPRAWNA. To nie jest problem kogoś z tej samej ulicy, z filmu w telewizji,
szwagra sąsiada. TO JEST MÓJ PROBLEM. A przy tym moja wartość, bezwzględna wartość
przecież nie uległa zmianie. Moja wartość to moje wnętrze, to, ile potrafię dać z siebie innym,
a nie to, czy chodzę na wysokich obcasach i biegam jak rącza gazela.

Nie dane mi będzie inne życie. Życie, w którym będę tańczyć do upadłego, co roku będę

łazić po Tatrach i pójdę na spacer w majowym deszczu.

Moje życie wygląda inaczej. Jest być może bardziej monotonne, bardziej płaskie, mniej

w nim „kolorowego zawrotu głowy”, ale jest moje. Przeżyję je więc najlepiej, jak potrafię.

Anty-sympatia.
Nie, nie polubiłam SM-u. Ciągle mam nadzieję, że kiedyś ukręcę mu łeb i choć nie jest to

zgodne z moim życiowym credo, jestem w stanie zrobić to znienacka, po ciemku i bez
skrupułów. Tak jak on postąpił ze mną. Zaatakował przecież znienacka, bez ostrzeżenia, ofiarę,
czyli mnie, wybierając na chybił trafił, a nie dlatego, że sobie na to jakoś zapracowałam.

Wiem jednak, że wiele mnie SM nauczył. Gdyby moje życie potoczyło się inaczej, bardziej

sztampowo, pewnie chodziłabym teraz z mężem pod rękę na spacery, popijała w biurze
poranną kawę i standardowo obgadywała dzieci sąsiadki, bo „niewychowane i brudzą na

background image

klatce schodowej”.

SM nauczył mnie (choć to bardzo bolesna nauka) patrzeć na innych, słuchać ich historii, nie

zajmować się aż tak strasznie sobą. Pokazał mi, że nie jestem centrum wszechświata i że nic
(prawie nic) nie będzie się kręciło wokół mnie. A jeśli przypadkiem się zakręci, zauważę to
i docenię.

Nauczył mnie też śmiać się do rozpuku (kiedyś nie mieściło mi się w głowie, że dziewczyna

z tak zwanego dobrego domu może śmiać się do rozpuku), nauczył mnie odwagi graniczącej
czasem z brakiem rozsądku, bo zrozumiałam, że tylko ci, którzy się nie boją, są naprawdę
wolni. A ja nie chcę się bać.

Marzenia.
Na szczęście SM absolutnie nie zabija marzeń. Całe szczęście, bo chciałabym jeszcze

kiedyś zobaczyć Afrykę (tę niezwykłą ponoć chwilę przed zmierzchem), wejść na
Kilimandżaro, przetańczyć całą noc w rytmie rumby w jakiejś kubańskiej kafejce (koniecznie
w krótkiej, liliowej sukience). To dużo? Dobrze, niech będzie mniejsze — chciałabym kiedyś
ze swoim psem pójść na długi spacer. Na bardzo długi spacer. I mam jeszcze jedno marzenie
— że chociaż to ostatnie kiedyś się spełni. W to wierzę."

1

Kłamstwo. Nie wierz mi, nie ufaj mi, bo z rąk ci się wywinę.
„Gniew jest jak wiatr, który wydmuchuje z Ciebie rozsądek. Wyładowane w nim emocje nie

warte są wydawanej energii. Łatwo to powiedzieć komuś niezaangażowanemu czy nawet
samemu. Zwykle reagujemy dość niekontrolowanie. Jedno nieopatrznie wypowiedziane
słowo, jedno naciśnięcie klawisza i już nasz gniew jest znany innym już dotkniętym naszą
gniewną wypowiedzią.

Co mam zrobić z tym fantem, który trzymam w ręku? Gniew jest wołaniem duszy o pomoc,

bo coś zostało jej zabrane. Gniew jest reakcją obronną, często bardzo potrzebną, której nie
wolno zamykać w sobie. Trzeba ją wyładować, byle mądrze."

2

Czy miłość jest trudna? Jak wiele wymaga poświęceń? Czy osoby chore i niepełnosprawne

„mają prawo” kochać innych?

Osobiście przeżyłam bardzo piękną, ale trudną miłość. Dyskretna, bez objawów choroba

zakończyła się śmiercią. Kochałam aż po grób. Wiedziałam o wszystkim od początku. Byliśmy
bardzo szczęśliwą rodziną, troski i radości dziel i-liśmy razem. Cieszę się, że przeżyłam taką
miłość. Właściwie to on mnie pocieszał i umacniał na duchu.

Każdy człowiek tęskni za miłością, szuka, modli się o nią. Jednak nigdy nie przychodzi ona

bez cierpienia? „Kochać to nieść nadzieję, gdy noc cierpienia zasłania słońce.” Znam wiele
szczęśliwych małżeństw borykających się z chorobą lub niesprawnością. Są to przepiękne
obrazy bezinteresownej, szczerej i pięknej miłości.

Naprawdę wierzę w taką miłość, choć jest to trudne i wiele wymaga, szczególnie zaś

wsparcia Pana Boga. Ci szlachetni, wrażliwi ludzie, potrafią kochać szczerze, szlachetnie.
Bywa, że taka miłość trwa krótko, ale jest ona najczęściej piękna i wzbogaca wszystkich.

Jednak taki punkt widzenia nie jest popularny. W dzisiejszych trudnych czasach ludzie

wrażliwi są często spychani, pogardzani, pozostawieni w tłumie sami sobie, smutni, samotni.
Wiąże się to oczywiście z okrutną sytuacją w świecie, w którym często liczy się tylko
kreatywność, uroda, zdrowie, sprawność. Jednak często właśnie w takich środowiskach
rozwijają się rozmaite patologie. Ludzie borykający się z różnymi problemami zdrowotnymi
również chcą być kochanymi, tym bardziej, że sami potrafią prawdziwie kochać.

Życzę wszystkim prawdziwej miłości, dobrej i szlachetnej żony, czy męża, który pokocha

background image

was takimi, jakimi jesteście, na dobre i złe, i do końca. Ze szczerego serca życzę odwagi
w podejmowaniu decyzji, wychodzenia naprzeciw swemu losowi.

„Kocham Śmierć, bo tylko Ona na mnie czeka.
Te słowa wypisane na ścianie przedziału kolejowego przeczytałam, jadąc kiedyś

pociągiem. Tak głęboko utkwiły mi w pamięci, że ciągle wracają, pobudzając do refleksji.
Zastanawiam się nie tylko nad tym, kto je napisał, ale zwłaszcza nad tym, jakie głębokie
„przesłanie” te słowa w sobie zawierają.

Wydaje mi się, że ich autor nie był szczęśliwy, pogodny, radosny, zadowolony z życia.

O wiele bardziej prawdopodobne wydaje się, że w tym momencie był »w dołku«, może nawet
na dnie rozpaczy… Myślę, że takie słowa może podyktować poczucie głębokiego
osamotnienia, duchowa i psychiczna depresja. Może napisało je dziecko z tak zwanego
»dobrego domu«, któremu rodzice zapewnili wszystko, oprócz swojej miłości… Może do
takiego stwierdzenia doszedł ktoś, kto już nie potrafił poradzić sobie ze swoimi problemami,
a nie znalazł nikogo, kto poświęciłby mu odrobinę czasu i uwagi; po prostu BYŁ z nim
w trudnych chwilach.

Te rozważania wciąż na nowo utwierdzają mnie w głębokim przekonaniu o tym, jak

ogromną wartość ma OBECNOŚĆ, jak wielkie znaczenie ma odrobina czasu poświęcona
bliźniemu, najmniejszy gest wyrażający zainteresowanie; to może ocalić od rozpaczy.

Matka Teresa z Kalkuty wciąż powtarzała, że najcięższą chorobą naszych czasów jest

samotność. Tak wielu jest dziś pośród nas udręczonych codziennymi troskami, obawami,
niepewnością jutra. Tylu chorych, którzy czują się niepotrzebni, bo otoczenie daje im do
zrozumienia, że są tylko ciężarem. Tak często nawet nasi najbliżsi na próżno oczekują naszej
pomocy i wsparcia, bo my po prostu nie mamy dla nich czasu…

Pełne dziecięcej prostoty i szczerości, tak bardzo głęboko uświadamiają mi, jak wielkie

znaczenie może mieć dla kogoś kilka chwil mojej obecności. Bo skoro mój gest, odrobina
czasu i zainteresowania jest przez kogoś wyczekiwany jak upragnione słońce w długie,
ponure, deszczowe dni, to ja nie mogę się tak łatwo usprawiedliwiać: »mam ważniejsze spra-
wy«, »jestem zmęczona«. Może właśnie ten mój gest, kilka chwil rozmowy; mimo zmęczenia
i braku czasu; pomoże komuś przetrwać w cierpieniu, rozpali lub ocali iskierkę nadziei,
uchroni od rozpaczy. Tak niewiele potrzeba…

Może osobie, która napisała te dramatyczne słowa, zabrakło właśnie takiego

»drobiazgu«…"

3

Sratata ta. Możesz rozwinąć swe mięśnie, po prostu o nich myśląc!
„Guang Yue, lekarz sportowy z Cleveland Clinic Foundation w Ohio, poprosił ochotników,

by leżąc w łóżku, wyobrażali sobie, że naprężają mięśnie. Jednocześnie sprawdzał, czy nie
oszukują, rzeczywiście je naprężając. Po paru tygodniach nawet ci, których mięśnie
pozostawały w czasie eksperymentu całkiem rozluźnione, wykazali wzrost ich siły o 13,5%.”

Wyjdę z tego, to nic, że teraz zataczam się na ściany, wyjdę, bo jestem twardzielką i umiem

robić minę bezwzględnej morderczyni, to od razu czuję się mocniejsza wewnętrznie;).

Takie zaczarowywanie losu.

1

Agata Augusiak „Żyję z SM i…”

2

Ania_Delffin: „Gniew jak wiatr”

3

Ania_Delffin:

„Kocham

śmierć,

bo

tylko

ona

na

mnie

czeka”

www.delfin.w3.alpha.pl/www/readarticle.php?article_id=256

background image

DUSZA

„Dusza jest niematerialna i nieśmiertelna. Tworzy podstawę, zasadę, która stanowi

o szczególnej jednostce, jaką jest człowiek. Wyróżniającą cechą duszy ludzkiej jest jej
charakter rozumowy, myślowy. Nieśmiertelność duszy bierze się z jej prostoty czy też
niezłożoności: w przeciwieństwie do rzeczy materialnych nie istnieją żadne elementy, na które
dusza mogłaby się podzielić lub ulec rozbiciu. Tak, więc niezniszczalność duszy jest jedną
z przyczyn jej nieśmiertelności. Inną przyczyną są okazywane przez człowieka nieograniczone
możliwości duchowe. Chociaż dusza i ciało stanowią rzeczywistą jedność, dusza jest
niezależna od materii zarówno pod względem istnienia, jak i pochodzenia.

Dusza trwa po śmierci biologicznej. Nie może być ona zrodzona z materii. Zgodnie

z nauczaniem chrześcijańskim, każda dusza jest stworzona bezpośrednio przez Boga. Mimo to,
ludzką tożsamość konstytuuje jedność duszy i ciała. Relacja duszy do ciała nie ma charakteru
instrumentalnego; ma ona charakter realny i substancjalny."

10

Marzyć, marzyć. Nie obijać się, marzyć. Burza mózgów. Marzenia głupie, bezsensowne

wszystkie. No, dobra. Chciałabym mieć drewniany domek na plaży gdzieś, gdzie jest ciepło.
Chciałabym mieszkać we Włoszech, gdzieś w domu przyklejonym do skały. Chciałabym
mieszkać w starej kamienicy w Budapeszcie. Chciałabym być śniadą brunetką o południowym
typie urody. Taką, co ma na czym siedzieć i czym oddychać. Chciałabym latać, zrobić sweter
na drutach, skoczyć ze spadochronem, kochać się na plaży w świetle księżyca. Latać
samolotami w delegacje, mieszkać w luksusowych hotelach i żeby wszystkich interesowało,
co mam do powiedzenia. Chciałabym żyć z mnóstwem kochających psów w domu i całą
gromadą kotów. Chciałabym adoptować etiopskie dziecko. Chciałabym nigdy nie musieć się
martwić. Chciałabym być zdrowa. Chciałabym robić w życiu coś z misją, coś, co sprawi, że
będę przydatna ludziom, a przy okazji nie umrę z głodu. Chciałabym kiedyś znaleźć w sobie
buddyjski spokój. Dobra. Mam dość. Marzenie na siłę jest bardzo trudne.

„Zbyt mało się znamy, byś w moją szczerość wierzyła. Ale przynajmniej spróbuj…

Człowiek prawdziwie współczujący nie pociesza, ale płacze razem z cierpiącym. Łączę się
z Tobą w bólu, cokolwiek dla Ciebie to znaczy, jak to odczytasz. Nie wiem, dlaczego, ale tak
jakoś podejrzewałem, że w Twoim życiu prywatnym najlepiej nie jest. Banalne to, ale ponoć
prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Mam nadzieję, że jest KTOŚ przy Tobie.
Z drugiej strony wiem po sobie, że gdy źle było, zawsze zostawałem sam. I nawet nie chodziło
mi o jakąś pomoc, nawet do dzisiaj zbyt »dumny« jestem, by o nią prosić (nawet lekarzy),
może to kwestia zarozumiałości… Ale czy istnieje lekarz dusz? A od tego wszystko się
zaczyna… Idąc przez piekło, nie zatrzymuj się! Jeśli umiesz, jeśli możesz – wymarz coś sobie,
wyśnij. Życie pokrętne jest, ale chciej żyć. I nie dla kogoś, dla siebie. Czasem sił brakuje, ale

background image

pamiętaj, drzemią w Tobie książki, drzemie »siedem kolorów tęczy«. Wiem, że bez słońca
tęcza umiera, lecz przecież błyśnie, rozjaśni się, wstanie dzień. Po nocy przychodzi dzień, a po
burzy spokój. Nagle ptaki budzą się i tłuką (może lepiej jednak – tulą?) do okien…

1

Kochałaś kiedyś tak bardzo, ze musiałaś pozwolić tej osobie odejść? A właściwie, nie. On

nigdy by mnie nie zostawił. Zdrowa lub chora. Na dobre i na złe. A zwłaszcza na złe. Dlatego
musiałam zrobić wszystko, żeby go zranić, rozszarpać mu serce, żeby przypadkiem nie wałczył
o mnie. Nawet, żeby znienawidził. W dniu, w którym się dowiedziałam, że jestem chora
nieuleczalnie, postanowiłam, że zabiję tę miłość. Zamorduję z zimną krwią. Żeby uratować
choć jego.

Nie chcę, żeby zmieniał mi pampersy.
Chcę, żeby był szczęśliwy.

1

Z listu Włodzimierza.

background image

AKT VI NIEBO, PIEKŁO, CZYŚCIEC

Szukałam czegoś, co pomoże mi uwierzyć, że po drugiej stronie jest pięknie. Szukałam

NIEBA.

„Kiedy mówimy »niebo«, nie chodzi nam oczywiście o miejsce w górze ani o skrzydlatych

aniołów. Obrazy, których używa Biblia, mówią, że niebo jest wieczną wspólnotą ludzi
z Bogiem. Zobaczymy Go, będziemy szczęśliwi, wypełnieni miłością, radością i pokojem,
zjednoczeni ze sobą nawzajem w doskonałej wspólnocie. W czasie naszych rozmów często
myślałem o Twoim ojcu. Możesz mieć nadzieję, droga Smutna, że zobaczysz go ponownie.
Bóg pragnie przyjąć do swojej chwały całe stworzenie, całe dzieje, pragnie nagrodzić nasze
dobre czyny, chociaż i tak spełnialiśmy je dzięki Jego łasce. Istnieją różne stopnie
szczęśliwości, tak jak istnieją różne naczynia i wszystkie mogą być wypełnione. W niebie
każdy otrzyma pełnię swego szczęścia.

A piekło? Czy nauka o wiecznym potępieniu nie niszczy wszelkiej radości? Czy nie stoi

w sprzeczności z Bożym miłosierdziem? Nie ma wątpliwości, że Jezus potwierdza naukę
Starego Testamentu. Istnieją grzechy, które są tak głęboko złe, że prowadzą do ostatecznego
oddzielenia od Boga.

Człowiek musi wybierać między życiem i śmiercią. Bóg szanuje jego wolność aż do końca.

Kościół głosi naukę o piekle, jako realnej możliwości. Chce nam przez to uświadomić wagę
naszych czynów i prowadzić nas ku zbawieniu. Na szczęście tylko naprawdę ciężki grzech
oddziela nas od Boga. Musimy jednak przyznać, że kiedy już staniemy przed Nim, nie
będziemy zapewne zupełnie czyści. Dlatego możliwość oczyszczenia powinniśmy uznać za
znak Bożego miłosierdzia. Jesteśmy wówczas »biednymi duszami«, gdyż sami nie możemy już
nic zrobić dla naszego zbawienia, a z powodu naszych grzechów ogień Bożej miłości sprawia
nam ból (dlatego mówimy o »czyśćcu«). Jednocześnie jesteśmy już czyści, gdyż w miejscu
oczyszczenia należymy do Boga, do wspólnoty świętych, możemy się czuć umocnieni
modlitwą Kościoła za zmarłych i sami możemy się modlić.

Możemy powiedzieć, że niebo to Bóg, który przyjął nas na zawsze. Piekło to Bóg, którego

na zawsze utraciliśmy. Czyściec to Bóg, którego oczekujemy, oczyszczając się i uświęcając.

Na koniec Bóg stworzy nowe niebo i nową ziemię. Biblia mówi o uczcie niebieskiej lub

o świętym mieście, Jeruzalem, w którym Bóg będzie mieszkał z ludźmi. Całe stworzenie
zostanie całkowicie odnowione. Czeka nas niewypowiedziane piękno. Nie pozwól, aby
pozbawiono Cię nadziei na tę chwałę, niezależnie od tego, co może się zdarzyć w Twoim
życiu!

Z całego serca życzę Ci tego."

12

12

Winfried Henze: „Wiara jest piękna”

background image

Nie pozwolę. Wierzę. Mimo, że wiara to oznaka niewiedzy.
Zadzwoniłam do Miśki i poprosiłam, żeby przyszła i pomalowała mi paznokcie. Nie umiem

już tego równo zrobić. Jutro muszę pojechać do biura, a wyglądam koszmarnie. Zaniedbałam
się. Umarłam za życia. Pora na zmartwychwstanie.

Przyszedłeś do mnie dzisiaj. Znowu. Już nawet nie liczę, który to raz nie otworzyłam ci

drzwi. Siedziałam w przedpokoju, leżałam, powinnam powiedzieć, udało mi się doczołgać.
Wiedziałam, że ci nie otworzę, ale chciałam chociaż usłyszeć twój głos, choćby twój oddech.
Dotknąć drżącą ręką drzwi, wyobrażając sobie, że twoja jest z drugiej strony. Nie odezwałam
się do ciebie. Przecież przestałam z tobą rozmawiać, jak tylko się dowiedziałam, upewniłam,
poznałam przeciwnika. Nie odbierałam telefonów. Przestałeś dzwonić, zacząłeś przyjeżdżać.
I wiedziałeś, że jestem z tej drugiej strony drzwi, bo niby, gdzie bym miała wyjść? I niby, jak?

Mówiłeś do mnie. Że wszystko będzie dobrze. Że j estem dla ciebie, a ty jesteś dla mnie. Że

nigdy mnie nie zostawisz. Że się nie boisz. I że chcesz być ze mną wciąż, mimo wszystko, nie
z litości, a z miłości. I ta miłość wdzierała się każdą szparą w drzwiach i mogłam ją
absorbować z powietrza. Jak niegdyś cellulit. I rozstępy. Teraz twoja miłość wdzierała się we
mnie, a ja jednocześnie chciałam ją zatrzymać i zagrodzić jej drzwi. Gdybym mogła chodzić,
poszłabym po piankę montażową i uszczelniła je. Kocham cię. Tak nieopisanie bezgranicznie
cię kocham. Tak myślałam. Że bezgranicznie. Dopóki sama tej granicy nie wyznaczyłam.
Postawiłam barykadę i nie pozwalam ci się przedrzeć. Nie mogę, choć najchętniej sama bym
tę barykadę rozbiła.

„Żył sobie pewien człowiek, nie kochał, nie współczuł, nie przebaczał, nie prosił

o przebaczenie, nie prosił o miłosierdzie i miłosierdzia nie dawał.

Kiedy umarł, stanął twarzą w twarz z Nieogarnialną Miłością i Miłosierdziem – Jezusem.

Jezus spojrzał na niego z miłością i, wyciągając do niego ramiona, rzekł: podejdź, wszystko ci
wybaczam, wszystko ci daruję, chcę spędzić z tobą wieczność.

Człowiek jednak poczuł się bardzo nieswojo, nigdy nie kochał i nie przebaczał, nie był

przyzwyczajony do takiego zachowania, nie bardzo wiedział, co zrobić, jak zareagować. To
jest piekło – odrzucenie miłości.

Żył sobie pewien człowiek, podobny do wszystkich innych ludzi. Ale czynienie dobra

przychodziło mu bardzo ciężko. Musiał się przełamywać i zmuszać, by zrobić coś dobrego dla
innych. Kochał, ale czasem przy tym cierpiał, przebaczał, ale dużo go to kosztowało, prosił
o przebaczenie, prosił o miłosierdzie – dojrzewał do spotkania z nieogarnial-ną Miłością
i Miłosierdziem. Wreszcie i on umarł.

Kiedy umarł, stanął twarzą w twarz z Nieogarnialną Miłością i Miłosierdziem – Jezusem.

Jezus spojrzał na niego z miłością i, wyciągając do niego ramiona, rzekł: podejdź, wszystko ci
wybaczam, wszystko ci daruję, chcę spędzić z tobą wieczność.

Człowiek pomyślał: znam Cię, ale nie jestem Ciebie godzien… W jednej chwili poczuł ból

tak straszliwy, rozdzierający kości i serce i duszę. Pomyślał wtedy, że tak bolało, gdy kochał
na ziemi, tylko dużo mniej.

To jest czyściec – dojrzewanie do miłości przez cierpienie.
Czy chcesz, co dzień dojrzewać do tego, by móc żyć z Nieogarnialną Miłością

i Miłosierdziem – Jezusem?"

1

To jest niebo – życie pełnią miłości.
Nie wiem, czy chcę. Nie wiem też, czy nie chcę. Nigdy nie byłam praktykującą katoliczką,

do kościoła chodziłam dwa razy do roku. Może nie pogodziłam się do końca z Nim i z samą

background image

sobą.

„Podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku.” Bardzo lubię tę sentencję Lao Tzu.

Ciekawy jest jej zasadniczy dualizm – ośmielać do podejmowania wyzwań można przecież
i osoby przewidujące, i takie, które raczej nie powinny się nigdzie ruszać, bo ich beztroska nie
ma nic wspólnego z nie-działaniem. Chodzi o ten rodzaj ignorancji, który błogosławieństwem
nie jest.

Powiedz mi, a zapomnę,
Pokaż mi, a zapamiętam,
Pozwól mi zrobić, a zrozumiem.
Długo nad tym myślałam, nie masz pojęcia, jak długo. I wiedziałam, że muszę cię o to

poprosić. I wiedziałam, że się nie zgodzisz. A jeśli się zgodzisz, będziesz musiała z tym żyć,
gdy mnie już nie będzie.

Kiedy przyszłaś, powiedziałam wprost, czego od ciebie oczekuję. Patrzyłaś na mnie tymi

swoimi ogromnymi zielonymi oczami, nie dowierzając, że usłyszałaś to, co usłyszałaś. Miałaś
w tych oczach rozpacz matki, która traci dziecko, siostry, która traci siostrę bliźniaczkę. Byłaś
zrozpaczona i wściekła zarazem. Ale nie myślałaś o sobie. Nie powiedziałaś tego, co tak
bałam się usłyszeć, nie powiedziałaś: „Czy ty wiesz, co chcesz mi zrobić? Jak miałabym z tym
potem żyć?” Nie powiedziałaś tego, choć jestem pewna, że pomyślałaś.

Chociaż krople łez zmywały twoją szminkę, byłaś twarda. Wiedziałaś, że musisz być. Dla

mnie. Za mnie. Za nas obie. Powiedziałaś: „Pokonałaś raka, pokonasz SM”. Choć wiedziałaś,
że na to nie ma lekarstwa, a z raka można się wyleczyć. I wtedy wymyśliłam, że zrobię ci
herbatę, taką jak lubisz, z malinami, prawdziwymi, które, jak byłam zdrowa, zbierałam
własnoręcznie i wkładałam do słoiczków. Ale nie mogłam poradzić sobie z marną zakrętką.
Słoiczek wypadł mi z niezgrabnych, chorych rąk i roztrzaskał się na terakocie.

Kucnęłam i zaczęłam zbierać szkło, tak jakbym mogła ocalić maliny, choć nie mogłam.

Rozlały się krwawą plamą na jasnej podłodze. Zapłakałam nagle, całkiem zaskoczona tymi
łzami i powiedziałam: „Przepraszam, to były ostatnie…” A ty kucnęłaś obok mnie, wyjęłaś mi
z ręki odłamki szkła, zebrałaś łyżeczką krwawą malinową plamę wprost do kubka z herbatą,
i powiedziałaś: „Nie. Nie ostatnie. Jeszcze pójdziemy na maliny. Pójdziemy.”

Poszłyśmy. Ale nie na maliny. Tylko po wózek inwalidzki. Widziałam twoje łzy. Chciałam

cię rozśmieszyć i powiedziałam: „No, nareszcie mam własną brykę i nie potrzebuję prawa
jazdy, niech sobie je w tyłek wsadzą. Dwanaście razy podchodziłam i nic. A teraz mam furę
i nawet prawko nie jest mi potrzebne”. Ale ty się nie śmiałaś. Nawet się nie uśmiechnęłaś.
Sparaliżowało ci twarz. Jak po przedawkowaniu toksyny botulinowej. W zasadzie wolałam
już ciebie z kamienną twarzą, niż z buźką Jokera z Batmana.Mogłabym pomyśleć, że
zwariowałaś od mojego nieszczęścia, a to przecież ja byłam chora, nie ty. Ale ty właściwie
też, tylko inaczej. Chorowałaś z bezsilności, bo wiedziałam, że przeryłaś cały Internet,
przekopałaś wszystkie biblioteki naukowe i rozmawiałaś z najwybitniejszymi profesorami
zajmującymi się SM. Dlatego wyglądałaś jak ofiara szalonego chirurga plastycznego, któremu
się botoks przedawkował. Bałam się, że ci tak zostanie. Ale nazajutrz przyszłaś do mnie już
z normalną buzią, toksyna się ulotniła i ty znów się uśmiechałaś. Ciekawe, co zrobiłaś.
Widziałaś się z posłem Palikotem?

Wyciągnęłaś z torebki coś, co w pierwszej chwili wyglądało mi na lusterka do roweru.

W drugiej chwili okazało się to coś być właśnie lusterkami.

I zabrałaś się za montaż na mojej bryce. Nie mam pojęcia, do czego to zamocowałaś, ale

background image

było dobrze.

Spociłaś się przy tym jak mysz. Patrzyłam na ciebie i śmiać mi się chciało.
Spytałam, czy wsteczne też masz. Nie miałaś. Ale miałaś klakson, który umarłego by z grobu

poderwał.

Nie wiedziałam, że są ścieżki „wózkowe”, o rowerowych słyszałam. Czy ja mam może tym

wózkiem śmigać po ulicy? No, tak. Po to lusterka. I odblaski. I klakson. Wujo ma prawo jazdy
na wózek widłowy, może powinnam też zrobić. W końcu wózek to wózek, cholera wie.

Śmiałaś się. Wtedy się śmiałaś. A mnie ból rozrywał trzewia. I wiem, że tobie też.
Każdy jest samotny na swój sposób. Choćby miał wokół siebie setki ludzi, może być

samotny. A wiesz, dlaczego? Bo nie umie cieszyć się słońcem, deszczem, burzą, pełnią
księżyca, bo nikt mu nie powiedział, że jest ważny, dobry, potrzebny. Ty jesteś piękna, dobra,
wrażliwa, potrzebna. Cudowna.

Tak sobie mantruję, psycholog mi kazał. Może przyjdzie taki dzień, kiedy w to uwierzę.
Wydrukowałam artykuł i podałam ci, kiedy przyszłaś. Przeczytałaś.
„Śmierć na życzenie.
Brytyjskie małżeństwo, to kolejne osoby, które udały się do Szwajcarii, by tam zakończyć

życie. Szwajcarskie prawo nie dopuszcza eutanazji. Jednak pomoc w samobójstwie nie jest
ścigana prawem. Nie wymaga też, by samobójcy byli śmiertelnie chorzy. Wystarczy
zadeklarowanie pragnienia śmierci, np. z powodu paraliżu czy depresji. Z tej luki prawnej od
ponad 10 lat korzysta założyciel Dignitas Ludwig Minelli, prawnik i były dziennikarz. Dlatego
do luksusowej kliniki Dignitas (Godność) w szwajcarskiej miejscowości Foch przybywają co
roku ludzie z całej Europy, by tam odebrać sobie życie.

Samobójstwo na życzenie w szwajcarskiej placówce dokonało już wielu Brytyjczyków.

Kilka miesięcy temu na Wyspach głośna była sprawa małżeństwa milionerów, którzy także
„skorzystali z usług” kliniki Dignitas. Był to kolejny pretekst, który skłonił Brytyjczyków do
dyskusji o prawie do eutanazji. Według sondaży aż 60 proc. mieszkańców tego kraju jest za
prawem do śmierci na życzenie."

I powiedziałaś: NIE MOŻESZ, drąc kartkę w drobny mak. Tak szczerze to bałam się, że ją

zjesz. Więc skończyłaś czytać i powiedziałaś:

– Nie możesz.
Spytałam:
– Dlaczego?
– Bo nie jesteś Brytyjką.
– Ale wiesz, że to ten argument jest bez sensu?
– Wiem, że twój pomysł jest bez sensu.
I naprawdę zjadłaś tę kartkę, choć przecież ja mogę wydrukować sto kolejnych.
Nazajutrz przyniosłaś mi tę karteczkę:
„Klinika Dignitas w Szwajcarii reklamuje się jako wybawienie od cierpienia ludzi, którzy

walczą ze śmiertelną chorobą, a tymczasem stała się miejscem, gdzie zabija się pacjentów
i pozbywa się ich szczątków w bestialski sposób. W jeziorze Zurich nieopodal kliniki
eutanazji nurkowie znaleźli 300 urn z prochami chorych, którzy poddali się zabiegowi.”

Przeczytałam i powiedziałam:
– Przecież wiesz, że zawsze marzyłam, by nauczyć się nurkować.
Usłyszałam tylko, jak zamykasz za sobą drzwi, a sekundę wcześniej skrzypnięcie drzwi

uprzedził jęk, jaki wydobył się z samego dna twojej rozpaczy. Zapłakała twoja dusza.

background image

Uparłam się, że dam radę bez wózka. Zrobię to dla Miśki. Nie mogę patrzeć, jak się męczy.

Postanowiłam przejść z kuchni do pokoju. Pełzałam cholerne trzy metry ponad półgodziny,
odpoczywając następne trzydzieści minut. Raczkowanie odpada, mam zbyt słabe ręce, nie
utrzymują się i witam się z podłogą. A przecież nie jestem islamską fanatyczką i nie
odprawiam modłów, zwyczajnie, może niezwyczajnie, heroicznie chcę przeczołgać się
z jednego pomieszczenia do drugiego. Wyję, płaczę, przeklinam. Ale docieram. Zdobywam
swój Mont Everest – pokój dzienny. Z ogromnym trudem klękam i z jeszcze większym
podnoszę się. A właśnie, że wstanę! Wstaję! Oblana potem, półżywa.

Nie będzie SM pluł mi w twarz!
Ostatnio mam remisje. Zapewne SM przestraszyło się kliniki w Szwajcarii i nie chciało

podzielić losu Titanica. Odstawiłam wózek i utykam o kulach. Ciasto upiec postanowiłam,
w ramach przeprosin, dla Miśki. Zupełnie tak, jakby szarlotka miała wymazać z jej głowy
moją poprzednią prośbę.

„Zjedz ciasto i już się nie gniewaj, że prosiłam cię o pomoc w samobójstwie.”

Beznadziejna jestem. Ale postanowiłam upiec. I jeszcze sprzątać mi się zachciało. Potrójny
axel i podwójny tulup w moim wykonaniu zdobyłby maksymalną ilość punktów na olimpiadzie
w Calgary. Dupa zbita. Guz na czole. Niby mi lepiej, bo już chodzę, ale wyglądam jak Gołota
po walce. Łazienka i kuchnia posprzątane, ciasto upieczone. Tyle, że padłam ze zmęczenia.
Nie będę kłaść pudru na siniaki i malować ust, bo znowu mi się ręka omsknie i niechcący
ucharakteryzuję się na japońską Gejszę.

Obudził mnie zastęp aniołów. Niebo rozwarło się jak łono matki i zobaczyłam ich. Płynęli

piękni, białobladoniebiescy, efemeryczni. Wiódł ich Gabriela. Miał twarz dojrzałego
mężczyzny, ale spojrzenie zawiedzionego dziecka. Patrzył na mnie z wyrzutem. Aniołowie
utworzyli krąg i spowili mnie anielskością. Było mi dobrze. Poczułam na sobie kawałek
nieba. Przerwali krąg i zaczęli odpływać z powrotem do nieba. Beze mnie. Zrobiłam krok do
przodu, usta złożyły się do krzyku. Wszystko we mnie płakało, cała byłam wołaniem:
„Stójcie, chcę iść z wami!” Choć usta milczały. Gabriel podszedł tak blisko, że stałam się
jego białą bladoniebieską częścią i choć nie wypowiedziałam ani jednego słowa, wyszeptał
mi do ucha: „Nie, Smutna. To nie twój czas, zostajesz jeszcze. Powiesz innym, że niebo
istnieje. Ale zostawcie je aniołom…”

1

Ks.

Grzegorz

SDB:

„Piekło,

czyściec,

niebo

jakie

jest?..

www.adonai.pl/opowiadania/smierc/?id=11

background image

AKT VII KONIEC I POCZĄTEK

I będzie tak:
Wstanę z wózka, wezmę laskę i pójdę przed siebie.
A potem będzie tak:
Wyrzucę laskę i dalej będę szła (po piachu, po skałach, po trawie, po wodzie).
Aż w końcu będzie tak:
Będę biegła, bo Ty będziesz mnie gonił, a później weźmiesz mnie na ręce, a ja oplotę

swoimi rękoma Twoją szyję i pocałuję Cię prosto w serce.

Świat z wysokości jednak wygląda lepiej.
Świat z Nieba wygląda najlepiej. Choć jest taki mały. Mimo to, widzę wszystko bardzo

dokładnie. Bo teraz, kiedy umarłam dostrzegam to, czego nie umiałam/nie chciałam/nie
mogłam zobaczyć, kiedy żyłam.

Teraz też żyję, choć umarłam.
Jestem Twoją siłą. Będę tym, czym chcesz, bym była. Widzisz mnie? Widzisz siebie?

Pamiętają jeszcze będzie pięknie.

background image

Epilog I

Miśka
Odeszła przed chwilą… Tak po prostu, cicho, we śnie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego.

Przecież już było lepiej, miałyśmy pójść na maliny. Nie wiem, jak będę teraz bez niej żyła. Ta
pustka mnie przeraża, a świat bez Smutnej przestał się uśmiechać. Słońce słabiej świeci, ptaki
ciszej śpiewają.

Poszłam sama na maliny, były piękne. Soczyste, bordowe… Kiedy miałam już pełen

koszyczek, ogarnął mnie tak wielki smutek, że zaczęłam je gnieść w dłoniach, sok sączył się
przez palce jak krew. Dlaczego nie zbierasz ze mną tych malin, dlaczego? I jeszcze on.
Pozostał „jej” na zawsze, choć Smutna o tym nie wiedziała. Jak ja mu powiem, że jej już nie
ma?

background image

Epilog II

Smutna
Mam na imię Smutna i byłam tu przez chwilę. Życzę Wam, żebyście żyli długo

i szczęśliwie…

Nie szukam odpowiedzi na pytanie, dlaczego akurat mnie życie tak doświadczyło.

Widocznie tak miało być. Niczego nie żałuję. I gdybym mogła przeżyć życie jeszcze raz,
niczego bym nie zmieniła. Byłam szczęśliwa, choć trudno może w to uwierzyć. Bo życie jest
piękne. Zawsze.

background image

Epilog III

Opowiem Ci bajkę na dobranoc…
Pewien człowiek wiecznie czuł się przygnębiony trudnościami życia. Pewnego razu

poskarżył się znanemu mistrzowi życia duchowego.

„Nie mogę tak dłużej! Życie stało się nie do zniesienia.”
Mistrz wziął garść popiołu i wrzucił do szklanki z kryształowo czystą wodą do picia, która

stała przed nim I rzekł:

„To są twoje cierpienia.”
Woda w szklance zabrudziła się, zmętniała. Mistrz wylał ją. Mistrz wziął garść popiołu tak

jak poprzednim razem i rzucił w morze. W jednej chwili popiół rozproszył się w morzu,
a woda morska pozostała tak samo czysta jak przedtem.

„Widzisz?” zapytał mistrz. „Każdego ranka musisz zdecydować, czy masz być szklanką

wody czy morzem.”

Zbyt wiele jest małych serc, zbyt wiele dusz zalęknionych, zbyt wiele zamkniętych umysłów

i sparaliżowanych ramion. Najpoważniejszym brakiem naszych czasów jest brak ODWAGI.
Nie chodzi o głupią zuchwałość, nieświadomą po-chopność, ale o prawdziwą odwagę, która
w obliczu każdego problemu pozwala powiedzieć: „Z pewnością jest jakieś ro związanie
i będę go szukał i znajdę to rozwiązanie.”

14

Nie uciekaj przed problemami… Zawsze jest sposób, by je rozwiązać…

14

Przypowieść. Autor nieznany.

background image

Utwory konkursowe i debiutanckie

Kilka lat temu wraz z moją przyjaciółką, Anną Brędowską założyłyśmy Fundację imienia jej

tragicznie zmarłej córki, Sandry.

Obiecałyśmy sobie, że Fundacja VADEMECUM – chodź ze mną im. Sandry Brędowskiej

będzie promować zdolnych ludzi z pasją, którzy kochają to, co robią i chcą to robić mimo
wszystko.

Jesteśmy Fundacją prawdziwą, z powołaniem i sercem, wszystko, co robimy, robimy

z potrzeby serca, bez żadnych ukrytych celów, nie z chęci zysku, jak niestety postrzegane są
fundacje. Tak, mamy zysk: jest nim Wasz uśmiech, radość i spełnione marzenia. To bezcenne.

W każdej książce oddaję kilkanaście stron innym piszącym. Laureatom konkursów,

debiutantom. Tylko tak mogę pokazać Was światu. Może to niewiele, ale, jak wspomniałam,
nasza Fundacja jest biedna, ale jednocześnie bogata, bo ma Was!

Poświęćcie chwilę i przeczytajcie opowiadania laureatów ostatniego konkursu Fundacji:

„To nie jest miłość” oraz „Ja i moja Walentynka”. A także wiersze i opowiadania debiutantów.

Są tego naprawdę warci!
Laureaci Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego Fundacji Vade Mecum – chodź ze mną im.

Sandry Brędowskiej:

Tomasz Orlicz: I miejsce Magda Czerniak: II miejsce Magdalena Mikołajczak: III miejsce

background image

Tomasz Orlicz Samba przed rozstaniem

Podobno, odkąd powstał portal Nasza Klasa wzrosła liczba rozwodów. Bardzo być może,

bo kobiety są chorobliwie sentymentalne i wydaje im się, że pierwsza szkolna miłość jest
zawsze żywa. A nawet, jeśli jest trochę nieżywa, to wystarczy ją reanimować wspomnieniami,
które ożywimy, patrząc na klasowe zdjęcia, a gdy spotkamy Andrzeja z III B, z którym po raz
pierwszy zaszło, co zaszło, to miłość pode-rwie się z niemocy i rzuci się jak szalona
w przeszłość, by tworzyć nową teraźniejszość, a może nawet i przyszłość. Oczywiście pod
warunkiem, że Andrzej z III B nie jest łysym okularnikiem o aerodynamicznych kształtach,
z trzema podbródkami, któremu z tylnej kieszeni spodni wystaje trzydzie-stocentymetrowy
grzebień i który nie zakłada skarpetek do sandałów. Bo, jeśli jest i jeśli my wyglądamy nieco
lepiej niż on, to pierwsza miłość nawet nie drgnie. Nie, żebym była małostkowa i próżna, ale
jeśli powiem, że wygląd nie ma znaczenia, to efekt Pinokia mnie zdemaskuje.

Marcin zaczepił Hanię na komunikatorze, zaintrygowany opisem. Przytaczać treści nie będę,

gdyż jest nieparlamentarna. Choć, po namyśle stwierdzam, że jednak jest, nawet rzec można,
ministerialna, ot, nowa formuła opracowana przez panią minister Fedak. Powiem tylko, że
jeśli mężczyzna odważył się, mimo opisu, zagadać, to jaja ma nie tylko w lodowce. Rozmowa
z kolegą z klasy przeciągnęła się do rana, a właściwie, trwała sześćdziesiąt trzy dni. Jak
Powstanie Warszawskie.

Hania właśnie zakończyła jeden romans. Wciąż była w porozstaniowej żałobie.

Nieprzyzwoicie przystojny lekarz zawrócił jej w głowie tak bardzo, że, gdy ją zostawił,
chciała się zabić. Dwa razy. I wcale nie chodziło o to, że całował ją i pieścił tak, jak nikt
dotąd, że zwinnym językiem penetrował łechtaczkę. Że penetrował ją dogłębnie szukając
Punktu G. Że krzyczała z rozkoszy, gdy znalazł. Że ssał jej wargi i sprawnie poruszał się po jej
łechtaczce, doprowadzając ją do szaleństwa. Dziesięć razy z rzędu. I także nie dlatego, że
zawsze mieli orgazm w tym samym momencie, że on tak pięknie krzyczał. Nigdy nie zapomni.
Nie zapomni, choć bardzo tego pragnie, ale nawet teraz, dwa lata po rozstaniu, samo
wspomnienie nieprawdopodobnie dobrego seksu z nim sprawia, że jej dłoń wędruje
w kierunku waginy i zaczyna ją delikatnie, nieśmiało pieścić.

I obiecała sobie, że już nigdy się nie zakocha, bo prawie wszyscy faceci są tacy sami

i wciskają nam kłamliwy bełkot, który my zasysamy jak odkurzacz centralny, zamiast
filtrować, odpluwać i zostawiać maksymalnie pięć procent ze stu. Marcin jej to uświadomił,
nie wyrażając się zbyt pochlebnie o własnej płci. Był kawalerem, ale nie był gejem. To
staroka-walerstwo, dzisiaj tak nowocześnie zwane byciem singlem, trochę Hanię
zaniepokoiło, bo jako kobieta musiała się ch o-ciaż przez chwilę przecież zastanowić,
dlaczego nadal jest sam. Zastanowiła się, rozłożyła na czynniki pierwsze, przeanalizowała

background image

i doszła do beznadziejnego, ale jakże przyjemnego wniosku, że może po prostu on czekał
właśnie na nią, o czym zresztą Marcin nie omieszkał jej poinformować w dwa tygodnie po
pierwszym spotkaniu po latach, jednocześnie wyznając jej miłość. Z początku nie wierzyła, bo
przecież wspólnie ustalili, że remizowe teksty nie dla nich. Ale przecież Hanka nie jest
z kamienia i kiedy on pisał jej: „Moja poduszka ma focha, bo strasznie tęskni za tobą. Pościel
pachnie tobą, a ty smakujesz jak brzoskwinia. Wszędzie jesteś brzoskwiniowa, dziewczyno.
TAM też. I tak nadfajnie różowa. Zapach włosów mojej dziewczyny – bezcenny. Uwielbiam
twoje kolana. Na górze okrągłe i zwężające się ku dołowi. Idealne. I twoje biodra. Uda.
Kocham cię, dziewczyno, najbardziej remizowo na świecie.” Nazywał ją swoją szwedzką
niebieską żoną. Mieli wziąć ślub w Amsterdamie. A kiedy odwiedzała go, obejmował ją
mocno i pytał: „Czy możesz zostać tu na zawsze? Zamieszkaj ze mną”- prosił.

I mieszał jej w głowie tak skutecznie, że zaczynała zasysać wszystko, co mówił,

zapominając o tym, co sobie obiecała. Że nigdy więcej nikogo nie pokocha. Bo ten ktoś
odejdzie, a ona zostanie na środku drogi, z dziurą w sercu, jak po p ostrzale ze strzelby na
słonie. Powiedziała mu o tym. Prosiła, żeby nie mówił, że ją kocha, jeśli nie jest tego pewien.
Bo jeśli ona uwierzy, a on dojdzie do wniosku, że mu się tylko zdawało, to ona umrze.

Kiedyś opowiedział jej historię. O Janku Himilsbachu, który dostał od Wajdy propozycję

zagrania głównej roli w jego filmie. Jedynym warunkiem było przyswojenie angielskiego.
Namyślał się Himilsbach, namyślał, w końcu mówi: „Nie, ja jednak tej roli nie przyjmę.” „Ale
dlaczego?” Nie mogli nadziwić się znajomi. „A co, ja głupi jestem? Ja się nauczę
angielskiego, a Wajda się rozmyśli, nie da mi tej roli, i co? Zostanę jak ten chuj z tym
angielskim!”

I całował dobrze. I dotykał. Jego język był bardzo sprawny, cierpliwy i niezaspokojony. Za

to ona była zaspokojona. Zaspokajana regularnie, precyzyjnie, profesjonalnie. Zanim jeszcze
kochali się pierwszy raz, spytał ją: „Dziewczyno, jesteś bardziej pochwowa, czy bardziej
łechtaczkowa?”

Odpowiedziała, że niestety łechtaczkowa. „Dlaczego, niestety? To raczej dobrze. To daje

większe możliwości.” Odkrywał przed nią te możliwości, a ona pogubiła się w rachunkach.

Sześćdziesiątego trzeciego dnia wracała z męczącego spotkania, padał nieprzyjemny deszcz

i zapadał zmierzch. Telefon zawibrował na jej kolanach. Nie powinna czytać esem-sów
podczas jazdy, ale miała przeczucie. Marcin pisał, że to koniec, bo okazała się nie być taka,
jak myślał. Natychmiast zadzwoniła, mimo, że nie miała zestawu słuchawkowego i mimo, że
zabrakło jej powietrza i nie mogła oddychać. Pł u-ca ktoś ścisnął jej żelazną obręczą. Kiedy
odebrał, powiedziała:

– Widzisz? I kto miał racje? Prosiłam cię. Tak bardzo cię prosiłam. Coś ty mi zrobił,

chłopaku. I kto został, jak Himilsbach z angielskim? Rozumiem twoją decyzję. Nawet, jeśli
wczoraj proponowałeś mi wspólne zamieszkanie, a dzisiaj zmieniłeś zdanie, do cholery
jasnej, rozumiem. Ale nie mogę pojąć, co się stało z tą twoją wielką miłością do mnie?

– Rozpuściła się. Ty ją rozpuściłaś? Nieważne. Nie rozumiesz, że okazałaś się inna, niż

myślałem?

– Miłość to nie alcazelcer. Nie rozpuszcza się. Po prostu jej nigdy nie było. Miałeś mnie

uratować. Wiedziałeś o mnie wszystko. Wiedziałeś, że następnej nieszczęśliwej miłości nie
przeżyję, a ty przekonywałeś mnie, że kochasz, że to, co jest między nami jest ważne, że nigdy
dotąd nie czułeś, że w twoim życiu dzieje się coś tak ważnego. I co? Było tak ważne, że
zrezygnowałeś z tego w jeden dzień? To ja dziękuję bardzo. Miałeś mnie uratować, a ty mnie

background image

po prostu zabiłeś, chłopaku.

Rozpłakała się jak dziecko.
– No, sorry, dziewczyno. Ale to moje życie i jeśli widzę, że coś idzie nie tak, to po prostu

rezygnuję. Nie płacz już.

– Po prostu rezygnujesz, gdy widzisz, że cokolwiek może zaburzyć twoje cudowne,

wspaniałe hedonistyczno-egoistyczne życie singla, tak? Po co mi zawracałeś głowę, po co
były te wszystkie propozycje wspólnego życia, wyznania miłości. Ja cię o nic nie prosiłam.
O nic, rozumiesz? – krzyczała w słuchawkę.

Schyliła się, by z torebki wyjąć chusteczki. I podtrzymywany ramieniem telefon upadł na

podłogę. Pochyliła się jeszcze bardziej, by go podnieść. Przecież Marcin wciąż tam był. A ona
mu nie pozwoli tak łatwo się z tego wywinąć. Niech się wytłumaczy, niech wyjaśni.

Nie zauważyła, jak zza zakrętu wyjeżdża tir z naczepą. Nie mogła zauważyć, bo podnosiła

ten cholerny telefon.

Marcin usłyszał przeraźliwy dźwięk klaksonu i odgłos wgniatanej blachy. Ale nie to do dziś

brzmi mu w uszach. Ale jej słowa: „Miałeś mnie uratować, chłopaku, a ty mnie po prostu
zabiłeś.”

Na pogrzeb przyjechał, ale zaczekał, aż wszystko się skończy. Dopiero wtedy, gdy już

nikogo nie było, podszedł.

– Cześć, dziewczyno. Cześć, moja szwedzka, niebieska żono. Jestem idiotą, ale ty przecież

o tym wiesz. Nie wiem, co powiedzieć. Poza tym, że moja poduszka strasznie za tobą tęsknic
Byłaś moją extasy, a teraz po prostu cię nie ma, dziewczyno. Porażka. Totalna porażka.
Miałem cię uratować, a teraz ty stygniesz w tym dole, pod stertą tych okrutnie głupich, żółtych
kwiatków. Miałem cię uratować… Wybacz. Jestem idiotą.

Pił bite pięć dni. Zawalił pracę w rejonie dróg publicznych, gdzie do tej pory cieszył się

nienaganną opinią najlepszego brygadzisty i dobrego kumpla, co to można takich
w dzisiejszych czasach ponoć jedynie ze świeczką szukać. Zawalił dobre imię w rodzinie,
zapominając o imieninach siostry i wpadając pijany w sztorc na swego brata, na środku
jakiegoś bliżej nieokreślonego przejścia dla pieszych. Zawalił też przyszłość, którą, z chwilą
śmierci Hani, przestał dostrzegać. Widział tylko dna półlitrówek.

Chociaż… może nie tak do końca. Widział też Hanię – w pierwszym atakującym go

delirium, tuż po tym, jak wypluł kolejnego pawia wprost na dywan za dwa patole, po czym –
jak gdyby nigdy nic – rzucił się na łóżko w sypialni i momentalnie odjechał do Morfeusza…
albo i gdzieś dalej. Sen zaatakował go zapachem wilgoci i gliny, przez które coraz wyraźniej
dostrzegał Hanię. Lepił jej nierealne kształty z przeszłości, która odeszła w nicość i jakoś
(jakoś!) próbował utulić. Leżała w, jak mu się zdawało, zbyt ciasnej trumience, spakowana
niczym kawałek zjełczałej czekolady. Taka opuchnięta, połamana i… martwa. Dostrzegł też
w tym śnie śmiertelnym inne kobiety; tuziny pięknych, rozebranych panien, które są gotowe mu
się oddać, byle tylko skinął głową przyzwalając na zbliżenie. Świat pełen chętnych suk.
Planeta Marcina Kowalskiego, któremu puściło to coś, co do tej pory nie pozwalało mu
związać się z żadną na dłużej niż marne, martwe dwa miesiące. Widział, jak posiada je, jedną
po drugiej, jak sprawia, że dziesiątki par sutek stają w sztorc i tyle samo kobiecych krtani
sposobi się do krzyku, który już po kilku sekundach przeradza się w ryk spełnienia, by
powtórzyć to po raz kolejny i jeszcze raz, i na nowo, i jeszcze!!! I to było zadośćuczynieniem
wypadku Hanki. Czarna dziura przeznaczenia, która do tej pory zdawała się być uśpiona na
wieki.

background image

Pierwsza była Luśka. Na oko trzydziestkapiątka w porywach. Babce nie tylko niczego nie

brakowało, ale nawet niejedna osiemnastka mogłaby pozazdrościć jej z powodzeniem tego
i owego. Ciężko to wytłumaczyć komuś, kto nie bardzo wierzy we wróżby, karty tarota i temu
podobne gusła, ale Marcin wpierw zobaczył ją we śnie. Dokładnie taką, jak n a-stępnego dnia.
Dokładnie tak, jakby na niego czekała, jak gdyby znała go od zawsze i wiedziała, czego może
się spodziewać po spotkaniu z Marcinem. Siedziała na ławeczce w centrum miasteczka. Za jej
plecami szemrała woda fontanny, wypluwana rytmicznie z ust granitowego Kupidyna. Kocica
z ławeczki popijała nieśpiesznie cappuccino ze styropianowego kubka i udawała, że czyta
jakąś biznesową gazetę. Biznesowa lektura i biznesowy strój w postaci granatowej garsonki
i spódnicy skrojonej w sam raz, pod którymi ukrywał się, jak pomyślał od razu Marcin, ładny
kawał baby. Ona, w tej samej chwili – jak gdyby usłyszała myśli Marcina – przeniosła na
przechodnia wzrok i poczęstowała go uśmiechem, który raczej był zbyt długi jak na gest,
mogący ledwie świadczyć o dobrym wychowaniu biznesłomen z nazbyt wyeksponowanym na
marnej jakości światło słoneczne o tej porze roku dekoltem. Marcin w jednej chwili zapragnął
zatonąć w tym dekolcie, który raczej odkrywał, niż ukrywał… krągłe szósteczki? A może
wypchane piątki? Przeszedł obok, po czym przystanął na ułamek sekundy. I w tej chwili po raz
pierwszy usłyszał w głowie słowa Hanki. Wyraźne, niczym ukłucie rozżarzonego do
czerwoności szpikulca. „Uratuj ją, chłopaku! No, ruszże to dupsko!”. Jego ciałem szarpnął
niezauważalny dreszcz. Starzy ludzie powiadają, że w takich chwilach człowieka przenika
dusza zmarłego, ale tak do końca nie wiadomo, czy to prawda, bo przecież różne głupstwa
różni ludzie plotą i pleść będą do końca świata. Marcin o d-wrócił się w stronę pięknej
nieznajomej i ponownie się uśmiechnął.

– Przepraszam, ale czy aby przypadkiem się nie znamy? – rzucił bez ładu i składu jeden

z najbardziej sztampowych tekstów pod słońcem i pozwolił sobie na jeden kroczek, zbliżający
go tak bardzo do granicy, której jeszcze tydzień temu nie ośmieliłby się przekroczyć.

– Nie sądzę – odpowiedziała kocica, dokładnie tak, jak powinno się odpowiadać w tego

typu sytuacjach nieznajomym, bo tak właśnie kiedyś kazała mamusia. Odwzajemniła jednak
uśmiech Marcina i ostentacyjnie przełożyła nogę przez krągłe kolano, eksponując tym
sposobem zgrabności kolana numer dwa.

A jednak skądś przecież musieli się znać, a Marcin wiedział dokładnie skąd, że wprost

z jego snu, który go nawiedził ostatniej nocy, o czym, o, dziwo, nie omieszkał poinformować
nieznajomej. I, o, dziwo, od słowa do słowa, wylądowali najpierw w restauracji po
przeciwnej stronie ulicy, a później w jej łóżku. I oto sen stał się jawą. I to w każdym detalu,
których mnogością odważył się najpierw poczęstować Luśkę, opowiadając jej, jak to robili
w jego majakach, że wziął ją już od korytarza i przetoczył niczym dobrze naoliwioną
lokomotywę do kuchni, na blat solidnego stołu z litego drzewa, na parapet, na świeżo ułożone
panele przedpokoju, na których zrobili to trzy razy pod rząd. W głowie kochanka rozpływała
się dusza Hanki. Wirowała i nieustannie eksplodowała, rozsyłając do najdalszych
zakamarków naprężonego niczym fortepianowa struna ciała Marcina ambrozję spełnienia.
Wskazywała z precyzją chirurga trzymającego skalpel, gdzie powinien dotykać kochankę, jak
gładzić, całować, ssać i pieścić, by serce Luśki dało z siebie wszystko, podgrzewając do
granic możliwości coraz szybciej krążącą krwią jej ciało i oszalałą duszę.

– Kocham cię – wysapała, gdy było już po wszystkim, a mroki nocy zaczęła rozszarpywać

pierwsza łuna świtu, zapowiadającego nieuchronne rozstanie. – Proszę, zostań ze mną…

Wyszedł z poczuciem mocy. Jak jakiś pieprzony Luke Skywalker, albo inny Supermen

background image

z okolic lasu Sherwood, czy z samego Hollywood. Dokładnie wiedział, że musiał zwariować,
ale było to zwariowanie tego typu, jaki miewają chyba wyłącznie geniusze pokroju Van
Gogha. Wiedział, że zmienił się w dupka, lowelasa Rasputina, któremu nie oprze się żadna
babka w promieniu ładnych kilku tysięcy kilometrów. Wiedział też, że w jego głowie albo
rzeczywiście zamieszkała dusza Hanki — jego niebieskiej żony, albo właśnie zaczyna do
reszty wariować. Musiał więc się śpieszyć. Gdy dotarł do mieszkania, dopadł do lodówki,
odkręcił ledwie napoczętą ostatniego wieczoru butelkę Żołądkowej i opróżnił ją na
poczekaniu. Zanim alkohol dotarł do jego żył i do reszty zakamarków ciała, Marcin zaczął
rzucać się po mieszkaniu, biegając niemalże nerwowym krokiem, który przygodnemu widzowi
mógłby się od biedy kojarzyć z tańcem. I, zaprawdę, w tej nerwowej krzątaninie było coś
z tańca, zmieszanego z szaleństwem. I z dialogiem, który dialogiem być nie mógł. Co najwyżej
bełkotliwą nawijką pijaka, który coraz bardziej angażował się w przedkładanie własnych racji
komuś, kto nie istniał.

„Haniu, to był impuls, ja w zasadzie nie chciałem się z tamtą przespać, zrozum! Nie, to

niemożliwe… Nie mogłaś tego oglądać, nie byłaś w stanie tego oglądać… To nie jest jakiś
cholerny film fantastyczny, ciebie nie ma i nie powinienem z tobą teraz rozmawiać…
Zwariowałem, słyszysz?! Przez ciebie zwariowałem i tyle w temacie. Co tu dużo
kombinować. Do końca życia pozostanę dupkiem, któremu się wydaje, że nosi we łbie czyjąś
duszę. I pewnie już niedługo wyląduję w wariatkowie, bo nie potrafiłem cię uratować… ”

Przespał resztę dnia snem sieroty. Okrutnie samotny na zewnątrz i taki zatłoczony od

środka… Jego pijane, irracjonalne koszmary senne wypełniły się następnymi lolitkami
i rozkładem zajęć (albo raczej „rozkładem jazd”) na co najmniej tydzień do przodu. Wszystkie
cizie, niczym pluton egzekucyjny, bez końca wmaszerowywały karnie i goło do mieszkania
Marcina, albo porywały go jak gestapo w czasie wojny wprost z ulicy, nie przejmując się grą
wstępną, ni innymi tego typu duperelami. W czasie tego snu Marcin jedynie przez chwilkę
zmusił się do jako tako trzeźwej refleksji. Zastanawiał się, w czym leży sedno. Co sprawia, że
wszystkie te kobiety poddają się jego urokowi (którego nota bebe Marcin miał tyle, co kot
napłakał) i w jednej chwili przeistaczają się w żądne krwi i spermy bestie. Może to wzrok,
myślał. Może coś zmieniło się w jego sposobie patrzenia? Niespełniona, niedokończona i nie
do końca skonsumowana miłość z Hanką być może sprawiła, że w spojrzeniu Marcina pojawił
się jakiś rodzaj niedosytu, którym kusił i zarażał każdą babkę? A może szczerość takiego
sposobu patrzenia – przez pryzmat czystej namiętności – sprawiała, że te wszystkie panie,
które kiedyś pragnęły być w pewnym sensie uwiedzione od tak zwanego pierwszego
spojrzenia (a przecież żadna nie przyzna się, że marzą o seksie na tak zwanego wariata niemal
bez przerwy) poddawały się? I to dosłownie, na pstryknięcie palców?

Kolejne ofiary łapały się na pojedynczy gest dłoni, skinięcie głową, albo zwykły

szelmowski uśmieszek Marcina. Jak muchy na lep obietnicy, która w tym przypadku leżała
gdzieś pośrodku łóżek wszystkich tych blondynek, feministek, pro-kuratorek, policjantek,
papilociarek, kopciuszków, prowody-rek, żon i matek. Już w pierwszych chwilach spędzonych
w towarzystwie Marcina stwierdzały, ba!, one były święcie przekonane, że ów nieznajomy
jest w stanie dać im wszystko, o co tylko go poproszą. I że muszą mu dać o wiele więcej od
siebie, nawet uczucie, szczere i kryształowe, niemal dziewicze, które przecież po TAKIM
seksie już do niczego więcej się nie przyda, że można nim będzie, co najwyżej podłogę na
mokro przelecieć. Coraz szczelniej owijany spiralą szaleństwa, Marcin tracił z dnia na dzień
poczucie rzeczywistości, o czym chociażby może zaświadczyć spadek zainteresowania

background image

polityką, wyborami na prezydenta którejś tam Rzeczypospolitej, albo czy Małysz w końcu
przestanie tak dobrze skakać i wskakiwać na pudła zaliczając pudło z formą, a co za tym idzie,
czy przestanie wreszcie być ulubioną ikoną polskich kibiców. Liczyły się tylko dupy. Marcin
co rano brał zimny prysznic, golił się, przeglądał w lustrze, w którego czeluściach dostrzegał
coraz wyraźniej twarz Hanki, i wybiegał na miasto z jasnym planem w głowie, kogo i gdzie
powinien szukać. Ów jasny plan rodził się u niego co noc. Wystarczyło pół litra wódy, żeby
czarna dziura Marcina mogła ożyć jakimś ruchem, który bardzo szybko przeistaczał się
w kopulację. Zresztą kiedyś, dawno temu, słyszał od kogoś opowiastkę o pewnym gościu,
kompletnym abstynencie, któremu zdarzyło się narżnąć z jakiejś okazji i który z tego powodu
doznał olśnienia. Coś w rodzaju przebudzenia Buddy, tylko tamten siedział jak koł pod
drzewem baobabu, a abstynent zatruł się pierwszy raz alkoholem i po prostu dopadło go coś
równie wspaniałego rodem z pogranicza zaświatów. Pamięta, że facet z tamtej historii
w końcu zaczął pić na umór. Jedynie dlatego, że chciał ponownie przeżyć cudowne doznania,
albo co najmniej ich namiastkę, choćby raz, i że sobie i swojej wątrobie obiecał, że jeszcze
tylko ten jeden jedyny raz, a potem to zobaczymy. Marcin, w odróżnieniu od nawiedzonego
faceta, miał podobny odjazd co noc. I to na dodatek podwójny, gdyż jego nocne szaleństwo za
każdym razem dosięgało dnia i jakiegoś realnego łóżka wydepilowanej na maksa długonogiej
gazeli. Tak więc, wypiwszy uprzednio kawę, do której palił jednego papierosa Marlboro,
wybiegał co rano do miasta jak wybiegają co rano miliony mężczyzn w tysiącach miast do
pracy.

Wybiegał

zaniepokojony,

czy

podoła,

a

jednocześnie

podekscytowany

odpowiedzialnością, która ciążyła mu na karku niczym kilka tona cegieł z walącego się
w drobny mak Pałacu Kultury po tym, jak w 2012 roku nawiedziło całą Polskę to cholernie
silne trzęsienie ziemi. Statystycznie rzecz ujmując, przeważnie dopadał jakiegoś pawilonu
handlowego i pewnym, śmiałym krokiem zmierzał w stronę przyklejonej gdzieś w rogu
wielkiego hallu kawiarenki biznesowej, gdyż większość jego klientek, to były panie z tak
zwanej średniej klasy. Wiadomo, poszukiwaczki przygód i wszelkiego rodzaju odskoczni.
Dorabiają się w zabójczym tempie, no to potencjalnie mają większy stres, więc są bardziej
podatne na zaloty Marcina. Przynajmniej on sobie to tak tłumaczył, gdyż, no cóż, jakoś to sobie
przecież musiał wytłumaczyć. Był jednak w błędzie. Za każdym razem panie zdawały się
czekać konkretnie na Marcina. Dopiero później, po kilku tygodniach, zwrócił uwagę, że jak
jednej z drugą zaczyna opowiadać swoje pikantne sny, to laski zaczynają mu przytakiwać.
Odważył się nawet odwrócić sytuację „opowiadacza snów” na „słuchacza snów”, podczas
jednego ze swych pierwszych spotkań na tak zwanych delegacjach (to był impuls z tymi
wyjazdami, inaczej nie mógł tego nazwać. Głos w głowie, czy też głos Hanki, albo lustra z nią
w roli głównej, po prostu oświadczył pewnego dnia, że czas na występy w trasie). Zdarzyło
się to gdzieś w najbliższym sąsiedztwie krakowskich Sukiennic. Dziewczyna, ledwie
dwudziestoletnia studentka, siedziała w towarzystwie sporej grupki rówieśnic i kolegów
z uczelni. Wcinali lody i sprawiali wrażenie aniołków, które z niegasną-cymi uśmiechami na
twarzach roztrząsają zagadnienia, związane z uniwerkiem, akademikiem, czy też z tak zwaną
łatwą kaską. Dziewczyna do ostatniej chwili nie dostrzegała Marcina, gdyż była zaaferowana
rozmową z koleżanką na zasadzie „od ucha do ucha”. Miała na imię Malina i było doprawdy
w niej coś z owocu, jakaś świeżość, której ostatnią cząstkę Marcin stracił w chwili, kiedy to
tamta wielgachna jak Mount Everest planetoida skasowała wszystkie pasące się na łąkach
ziemskiego padołu dinozaury. Tak przynajmniej zdawało się wtedy Marcinowi. Podszedł do
grupki, niezrażony swymi myślami, i – niczym wytrawny nauczyciel matmy – wywołał

background image

dziewczę po imieniu. Malina natychmiast zrobiła wielkie oczy. Widać było jak na dłoni, że
jest śmiertelnie zaskoczona. Marcin szarmancko przedstawił się z imienia i nazwiska, przy
czym, niby żartem, dodał, że na co dzień podrywa wszystkie młódki w okolicy, czym wzbudził
sympatię męskiej części młodego towarzystwa, i od razu przeszedł do sedna:

– Chciałbym cię prosić, Malino, żebyś mi opowiedziała połowę twojego snu. W zamian, ja

opowiem ci, co było dalej.

Łapiecie?! Nie żadne tam „adin, dwa, tri”, tylko: „chciałbym cię prosić, Malino, o twoje

sny…”! Prosto z mostu. Jasno i wyraźnie. Dziewczyna poczuła wypływające na jej policzki
gorąco wypieków i natychmiast uciekła przed spojrzeniem mężczyzny, z którym przecież
dzisiaj w nocy… Przecież to niemożliwe, pomyślała. To nie może być on! Co za koszmar…
Nie, to przecież nie koszmar, było jej dziś w nocy tak dobrze, boziu na ropę, przecież tak
wyjebanego snu nie miała nigdy. Nigdy! A teraz, ledwie po kilku godzinach książę z jej
erotycznej bajki staje przed nią i bezczelnie, patrząc jej pełnią tej bezczelności rodem z jej snu
prosto w oczy, prosi ją, żeby się podzieliła z nim swoimi przeżyciami. Jakże by mogła mu
odmówić?! Jakże on mógłby odmówić jej podzielenia się tak wspaniałym snem…? To był na
pewno on, myślała Malina, czując coraz większą falę, opływającą jej ciało słodkim
mrowieniem, spływającą do podołka chmarą roztrzepotanych motyli o kolorowych
skrzydełkach. Zajęknęła z wysiłkiem coś niezrozumiałego pod nosem i podniosła wzrok na
Marcina.

– Dobrze – powiedziała cichutko i szarpnęła się, zeskakując z murka. Być może najbardziej

bała się tego, że ta niep o-wtarzalna chwila umknie gdzieś koło niej, zdematerializuje się, że
Malinka nie dowie się do końca życia, kim jest nieznajomy z jej snów.

– Więc podszedłeś do mnie – zaczęła nieśmiało, gdy już siedzieli w kawiarence, pijąc

herbatę z cynamonem. – Zupełnie tak samo, jak przed chwilą… Potem zamówiłeś dwie
herbaty z cynamonem, a ja byłam bardzo zaskoczona, że wiesz o tym cynamonie w herbacie, że
taką właśnie lubię najbardziej… Jezusie, to naprawdę się dzieje! Nie pamiętam tylko, żebym
ci opowiadała o moim śnie. Chociaż nie, teraz sobie przypominam. Zapytałam, czy po
kawiarni pójdziemy się kochać. Przytaknąłeś milcząco, z tym twoim tajemniczym uśmieszkiem,
i po chwili dodałeś, że zrobimy to w hotelu…

– Zgadza się, Malino. Zrobimy to w hotelu.
Nie dowierzała do momentu, w którym klucz zatonął w dziurce drzwi hotelowego pokoju.

Przez całą drogę tutaj dygotała i można było zauważyć, że nieustannie się waha, że rozpatruje
wycofanie się z sytuacji bez wyjścia. Marcin przekręcił klucz i otworzył drzwi.

– Niech więc się stanie – wyszeptał, przykładając do ust dziewczyny opuszek wskazującego

palca. Taki gest odblokował Malinę, pozwolił ulecieć w niebyt jej zdenerwowaniu.
Przekroczyła próg pokoju i pozwoliła się rozebrać jej kochankowi ze snów.

Tym razem sączył powoli, delektując się jej niewinnością, przedłużając grę wstępną

w nieskończoność. Wodził najdelikatniej jak potrafił po nagim ciele partnerki palcami
i niczym kamera termowizyjna najnowszej generacji śledził rozgrzewające się punkty jej
oliwkowej, tak cudownie wydepilowanej skóry wewnętrznymi częściami dłoni. Dziewczyna,
wpatrzona w Marcina niczym najwierniejszy pies, czuła już falę spełnienia, która pojawiła się
na horyzoncie zmysłowego postrzegania i zaczęła się zbliżać z łoskotem pierwszego orgazmu.
Kochankowie zbliżali się do siebie, przyciągani potężniejącą z każdą sekundą siłą. To było
nieuchronne. Malina wepchnęła go w siebie, obejmując muskularne, nabrzmiałe ciało Marcina
i przyciągając z całych sił jak najbliżej. Przełknęła pierwszy jęk, a wraz z nim ból, który

background image

prawie zawsze się pojawia w takich sytuacjach. Była jednak wdzięczna losowi. Robiła to
przecież z kochankiem idealnym, wymarzonym, wyśnionym, który odejdzie po wszystkim
niczym najsłodsze wspomnienie, za którym można tęsknić wiecznie, któremu zapewne
pozostanie wierna do końca swoich dni.

Kochanek doskonały.
Teraz, kiedy już popłynęła krew defloracji, pieścił nogi Maliny. Muskał je ustami

i koniuszkiem języka, sprawiając, że czuła powracające pulsowanie bólu w okolicach
pochwy. Nie był to jednak ból, którego nie chciałoby się odczuwać. Można go wręcz
przyrównać do pożądanego bólu, albo do sedna kobiecości, no, bo przecież, do czego jak, do
czego, ale do rodzenia kobieta się nadaje najlepiej. Zdarzyło się nawet kilka lat temu, że jakaś
kobieta, chyba w Nowej Zelandii, rodząc jak chora, czyli normalnie w szpitalu odjeżdżała
lekarzom w zaświaty doznając siedem razy tak potężnych orgazmów, że wszystkie doktory na
sali łapali się za głowy z wrażenia. No, bo wiadomo – podniosła atmosfera, mąż za ścianą
ściska jakieś kwiacisze w rozdygotanej łapce, a jego stara ma gratisowy odjazd do gwiazd
tylko dlatego, że jest konkretnie pochwowa. Również Malina była konkretnie pochwowa, albo
sprawił to Marcin, którego język zbliżał się właśnie w tym momencie w okolice łonowe
kochanki. Pierwszy skurcz można śmiało porównać z eksplozją trotylu. Malina straciła
panowanie nad swym ciałem, które na najbliższą minutę przywłaszczyły sobie drgawki
i spływający zewsząd żar spełnienia. Z oczu dziewczyny, mimo ściśle zaciśniętych powiek,
trysnęły łzy. Kolejna, tym razem silniejsza eksplozja dosięgła serca, które zatrzymało się na
ułamek sekundy utulone ukłuciami drobnych igiełek adrenaliny, po czym ze zdwojoną siłą
zaczęło pompować krew. Dziewczyna wygięła się wpół, niczym zwieńczenie mostu
brooklińskiego, gdy Marcin dotarł do łechtaczki. Detonacja trzeciego wspólnego orgazmu
rozszarpała w ich odczuciach ciała obojga na drobne kawałki, tak jakby miały się połączyć
w jeden ponadmaterialny supe-rorganizm, tak jak jeszcze nigdy się nie zdarzyło i jak się nie
zdarzy, bo przecież zdarzyć się nie może. „Kochaj ją”, usłyszał w głowie głos Hanki. „Kochaj
ją tak, jak nie potrafiłeś pokochać mnie”. Z jeszcze większą czułością zaczął pieścić ciało
Maliny. Całował je najdelikatniej jak to tylko jest możliwe, wręcz na granicy jawy i snu,
niemalże niematerialnie, a dziewczyna odpłacała mu tak subtelny dotyk i pocałunek miłości
kolejnymi orgazmami, w których mnogości na dobre zdążyły się rozpłynąć i strach, i krew,
i ból utraconego dziewictwa.

Zrozumiał, że jest wampirem, że nie przestanie wysysać dziewicze, niespełnione pragnienia

kobiecych serc do końca swych dni.

Po dwóch tygodniach, albo inaczej po upiornie okrutnych 1209600 sekundach, które

w przypadku Marcina powinno się przemnożyć co najmniej przez dwa i przez czternaście
damskich, zeszmaconych do reszty dusz, postanowił popełnić samobójstwo. Półtora metra
nylonowej linki, najwyższy tab o-ret, jaki znalazł w mieszkaniu i decyzja, że zeskoczy – jakże
niewiele potrzeba, żeby ro…iązać wszystkie problemy. Szarpnięcie, przed którym przybyło
mu w ułamku sekundy co najmniej pół metra siwizny włosów na głowie, było niemal
niezauważalne. Również orgazm, gasnący, czyniący śmierć wisielczą tak podłą w naszych
oczach.

Obudził się po drugiej stronie.
– Czekałam na ciebie. Zatańczymy?
– A więc to wszystko… Pragnęłaś mnie przeciągnąć?! Chciałaś, żebym umarł…?
– Każda z nas tego chce. Przecież wiesz, jak to jest. Miłość daje życie, ale kiedy jej nie ma,

background image

wszystko umiera. Dlatego zawsze życzymy wam śmierci, kiedy odchodzicie. Zatańczymy?

– Zatańczymy? Haniu, przecież ty nie istniejesz. Pewnie trochę za dużo wypiłem i teraz za

dużo mi się śni.

– Za dużo głupot, tak? Czyli, że byłam dla ciebie głupot-ką…
– Słuchaj, to nie tak. Wiesz, jak to jest. Każdy jest egoistą i nie zawsze nam coś do końca

pasuje. Przecież wiesz, jak to jest.

– Zatańczymy?
– Do diabła z tańczeniem. Hanka, ty już ze mną zatańczyłaś. Chciałem, żeby tamta nasza

miłość była żywa, rozumiesz? Stąd tamte gadki, remizowe spontany, od samego początku takie
beznadziejne. Skąd mogłem wiedzieć, że naprawdę staniesz się moją niebieską żoną? Że
zagnieździsz mi się we łbie?!

– Ciiii…! Tańczmy, Marcin.
– Ciii…! Po prostu zapomnij i tańcz.
I zapomniał. Taniec z Hanką, która z każdą chwilą stawała się coraz mniej materialna, był

najważniejszy, wręcz ponadczasowy, sprawiając, że Marcin czuł się znów żywy. I w ostatnim
okruchu umierającej, sennej świadomości uwierzył w to życie, w ten taniec, który przypominał
jak ż…o sambę przed rozstaniem. Przed rozstaniem, które przecież nie musiało się
wydarzyć…

Obudził się zlany hektolitrami lodowatego potu i natychmiast podbiegł do biurka.

Wydawało mu się, że komputer otwiera się całą wieczność, a później ten cholerny
komunikator, który jak zwykle się przywiesił. Była tam, na szczęście była cały czas. Profil
Hanki, tak banalny, i ten podpis: „URATUJ MNIE, CHŁOPAKU!”. Postanowił, że napisze do
niej, cokolwiek, że zrobi to wbrew naturze, która sprawiła, że w zasadzie Marcin był martwy.
W zasadzie… tak, można tak powiedzieć – że z takiego siebie, jakiego znał, jakiego znała
Hanka z czasów szkolnych nie pozostało dosłownie nic. Martwy, zmarznięty niczym sama
śmierć, zmusił roztrzęsione palce do niepewnego tańca na klawiaturze.

– Czekałem na ciebie, Haniu. Spotkajmy się.
Teraz pozostało mu uwierzyć w to, że wygra, że ten cholerny, szkatułkowy sen był zbyt

absurdalny, żeby mógł być prawdziwy. Musiał tylko wyznać Hani całą prawdę. Tak będzie
lepiej, myślał. Odstawi wódę, a Hania na pewno mu w tym pomoże. Przecież nie pozwoli jej
umrzeć i uratuje w porę. Tak… Musi jedynie przestać pić. Tak niewiele… Myślał też, jak to
jest być kochankiem doskonałym.

Sen – pierwszy, normalny i tak spokojny od wielu lat – przywitał go dźwiękami samby.
– Zatańczmy – usłyszał zaproszenie Hanki. – Zatańczmy taniec naszego życia.

background image

Magda Czerniak Śmiech

– Mam pomysł – oznajmiła Paula i przesłała nam piękny, przepełniony satysfakcją, choć

blady uśmiech.

Ja też się uśmiecham, do szarej bluzki z Myszką Miki, do rączek jak chińskie pałeczki, i do

nóżek jak dwa patyczki. I do szarej chustki w wielkie, czerwone maki, i do niebieskich oczu
pozbawionych rzęs. Paulina jest najbardziej chora z nas wszystkich, według prognoz lekarzy
powinna już nie żyć od dwóch miesięcy. Teraz czuje się trochę lepiej, ale podobno ma
zarezerwowane łóżko w hospicjum.

Teoretycznie rzecz biorąc, wszyscy tutaj jesteśmy po to, by umrzeć. Nasz ośrodek to szpital,

ale jeszcze nie hospicjum. Jesteśmy tak zwanymi bogatymi dzieciakami. Od najmłodszych lat
mieliśmy wszystko, co najlepsze, najdroższe, w najlepszym gatunku.

Opiekę więc też musimy mieć najlepszą. Tak przynajmniej brzmi teoria, bo jakoś nie widzę

różnicy między naszym ośrodkiem a zwyczajnym szpitalem. Nasi niebywale opiekuńczy starzy
wolą płacić co miesiąc bajońskie kwoty, byle tylko nie patrzeć, jak powoli się sypiemy.
Świadomość czegoś takiego może wykończyć człowieka bardziej niż białaczka. Zwłaszcza,
kiedy wiesz, że jak na razie nic ci nie jest, mógłbyś wrócić do domu, przynajmniej starać się
żyć normalnie, ale twoi rodzice cię nie chcą.

Siedząc w naszym ośrodku, nie masz zbyt dużo do roboty. Masz dwa wyjścia: możesz

poddać się i resztę życia przesiedzieć, gapiąc się tępo w ścianę i powoli tracąc rozum.
Możesz też całymi godzinami przesiadywać przy oknie i wypatrywać samochodu swojego taty.
Ale on nie przyjedzie. Tutaj jeżdżą tylko karetki szpitalne lub hospicjum. Jest tylko pięć
przypadków całkowitego wyleczenia, a nasz ośrodek działa od piętnastu lat.

Paula jest inna niż my. Wybrała trzecie rozwiązanie. Ona chce coś robić, wiecznie coś

organizuje, coś załatwia, wymyśla, gdzieś lata. Słowa: „mam pomysł” słyszymy od niej
średnio raz na dwa tygodnie. Ona zawsze ma jakiś pomysł: na składkową Wigilię, pokaz
fajerwerków, na loterię mikołajkową, na kwestę dla potrzebujących, na zbiórkę zabawek
i rzeczy dla dzieci z domu dziecka.

Z jednej strony wiem, że to straszny debilizm, że nie powinniśmy się angażować w pomoc

dla innych, skoro sami jej potrzebujemy, ale Paula tak bardzo się cieszy, kiedy coś jej się uda,
że zawsze się angażuję. A poza tym, i wszyscy tak myślimy, choć nikt nie powie tego głośno,
i tak nie mamy nic do roboty. Mamy całą masę niezagospodarowanego czasu. Jeden nasz dzień
to wasz tydzień. A tak przynajmniej, chociaż na parę godzin oderwiemy się od własnych,
ponurych myśli, damy odpocząć głowie, wyrwiemy się z pułapki własnego ciała, uczuć
i przeżyć, w którą sami codziennie się łapiemy.

Cokolwiek Paulina nie wymyśli, my zawsze się zgodzimy.

background image

Tak jest i teraz, jeszcze nic nie powiedziała, a ja i tak już wiem, że jej pomogę.
– Bal walentynkowy – mówi z dziwnym podnieceniem w głosie, do którego już zdążyliśmy

się wszyscy przyzwyczaić, więc nas nie niepokoi. – Znalazłam taki pomysł w pewnej
książce… jest nas parzysta liczba osób, więc… Zasady są proste, zaraz każda z dziewczyn
wylosuje sobie swojego partnera, żeby było sprawiedliwie. Nie jest nas zbyt dużo, więc nie
będzie jakiejś wielkiej imprezy, ale zawsze to coś… Baba się zgodziła i możemy zająć
świetlicę. Będzie całkiem miło. Co wy na to?

Milczymy. Zgodzimy się, to oczywiste, ale zawsze trochę marudzimy na początku. Taki

mamy rytuał. Nie muszę jednak patrzeć na twarze moich znajomych, żeby wiedzieć, że tak jak
ja, uważają ideę dyskoteki za najbardziej idiotyczny pomysł Pauliny. Właściwie chce mi się
wybuchnąć śmiechem, kiedy wyobrażam sobie MNIE na imprezie. Jestem chuda, brzydka, nie
mam włosów, brwi i rzęs. Chodzę już całkiem nieźle, ale bardzo szybko się męczę. Życie
i wszystko inne przelatuje mi przez palce, nie tak dawno nie mogłam utrzymać szklanki w ręce
dłużej niż pół minuty. Może jeszcze miałabym tańczyć? Nie byłam na żadnej imprezie,
odkąd… No, w każdym razie bardzo dawno.

Paula, zaskoczona naszą aspołeczną reakcją, wodzi wzrokiem od twarzy do twarzy.
– Zdajecie sobie sprawę, że to może będzie ostatnia nasza okazja w życiu, żeby…? No,

wiecie.

O, tak, zdajemy sobie. Powtarza nam to ciągle. Ostatnia okazja, żeby komuś pomóc, żeby

sprawić komuś radość, żeby usłyszeć na żywo Hey, nasz ostatni Sylwester, nasza ostatnia
Wigilia. Może nasze ostatnie Walentynki. To smutne, że nasz ośrodek zamiast ratować życie,
co niby zapewnia, nam je odbiera. Odbiera nam nadzieję. Zanim tu weszłam, miałam dużo
planów i łudziłam się, że może kiedyś, może jednak mi się uda. Że wygram. Wrócę do domu.
Dzisiaj chce mi się wyć ze śmiechu na myśl o mojej naiwności.

– Wszystko pięknie, Paula – odzywa się Martyna, moja przyjaciółka, o ile warto jest

w takim miejscu nawiązywać przyjaźnie. – Może jeszcze mamy założyć balowe suknie?
Moglibyśmy zrobić konkurs, której wystaje więcej kości. A o północy, następny, kto więcej
rzygnie. Ja może nawet zemdleję! Na pewno będzie super!

Śmiejemy się. Ja też. Paula prawie płacze.
– Taa – odzywa się Maciek. – Paula, dla trupów chcesz robić dyskę? Niepotrzebny kłopot.
– Ale nie będziemy przecież tańczyć! – Paulina prawie krzyczy. – Możemy po prostu

posiedzieć, pogadać, powygłupiać się. Dlaczego wy chcecie się wiecznie traktować, jak
chorych? Nie możemy o tym zapomnieć, chociaż na chwilę?

Możemy. Ale o tym nie da się zapomnieć.
– Zgódźcie się, proszę. – Paula składa ręce jak do modlitwy. Uświadamiam sobie, że jest

jeszcze tak strasznie smarkata. Ma dopiero czternaście lat. To jeszcze dziecko. I umiera. -
Proszę! Będzie tak bardzo fajnie!

Chyba nie tylko ja mam słabość do tej małej, bo ze swoim wózkiem ruszyła Marta, potem

Kaśka, Ewa. Bez entuzjazmu wzięły karteczki z nazwiskami swoich partnerów. Ja też. Nie
patrzę, kogo wylosowałam. Obojętnie przyglądam się, jak rządek dziewczyn rośnie, później
zamieszanie związane z powrotem na miejsca, kursujące pielęgniarki. Sisterki, pigułki. One
też chyba nie są zachwycone z pomysłu balu, ale nic nie mówią. Widzę też, jak wyraz na
twarzy Pauliny zmienia się. Jej buzia wygładza się, oczy pogodnieją, uśmiech powraca.

– No to do Walentynek!

background image

***

Chyba powinnam się przedstawić.
Ada, lat szesnaście. Niewiele zostało do moich siedemnastych urodzin, ale nie chcę

zapeszać. Ostra białaczka limfo-blastyczna, miło mi. Niestety, dużo się o niej nie dowiecie, bo
życie w ciągłym bólu, to nic przyjemnego i nie chcę tego przeżywać drugi raz. Poryczałabym
się i dupa z tego, nad czym się tak długo męczę. Nie mogłabym dokończyć zdania, a jeszcze to
cholerstwo pomyśli, że cieszę się, że się kiedyś przyplątało, że tak chętnie o niej opowiadam.
Jakby to był powód do dumy.

Kim byłam przed moją chorobą? O tym u nas się nie mówi. Tabu. Czasem jakiemuś nowemu

się wyrwie: „a u mnie w szkole…” albo: „kiedy jeździłam konno…”, ale szybko łapie, że nie
jest to tutaj mile widziane. Nasze życie przed chorobą traktujemy jak coś dawno
zakończonego, zamkniętego, jak rozdział w książce, która była fantastyczna i piękna, ale
z jakiegoś powodu nie możemy do niej wracać. Trudno.

Tylko moja przyjaciółka Martyna nie stosuje się do tych naszych niepisanych zasad.

Obwiesiła cały swój, a raczej nasz, pokój zdjęciami z czasów, kiedy była mądra, ładna,
zdrowa i wszystko było przed nią. Zerka na mnie z każdej strony, a ja muszę na nią patrzeć,
chociaż nie lubię. Jakoś nie widzę zbyt dużo Martyny w tej roześmianej Martynie z burzą
pięknych, rudych loków. Ta Martyna, którą znam, nie ma już loków. I prawie nigdy się nie
uśmiecha.

Kiedy byłam zdrowa, miałam całe mnóstwo pięknych zdjęć. Moja była najlepsza

przyjaciółka była fotografem amatorem i cykała mi fotki przy każdej lepszej okazji. Do
hospicjum wzięłam tylko kilka i prawie nigdy ich nie oglądam. Byłoby mi tak strasznie żal tej
dziewczyny, którą kiedyś byłam, a którą już nie jestem.

Zaczynam ryczeć. Boże. Nie. Nie mogę teraz zacząć ryczeć. Jeśli istniejesz, Boże, to proszę,

spraw, żebym nie zaczęła płakać.

Byłam dość wysoką blondynką. Miałam naprawdę piękne, naturalnie jasne włosy. Strasznie

mi się nie podobały, były takie nijakie, teraz dałabym się, hm, pokroić, byle tylko mieć włosy.

Miałam rodziców i młodszą siostrę, Alkę. Nadal ich mam, przynajmniej teoretycznie. Niby

mnie regularnie odwiedzają, ale widzę już, że mnie dawno pogrzebali i każda wizyta u mnie
pogłębia ich ból, pogarsza ich żałobę po mnie. Często mnie wkurzali, zwłaszcza, kiedy nie
chcieli mnie gdzieś puścić, ale teraz, z perspektywy czasu, wiem, że byli naprawdę
w porządku.

Chodziłam do najlepszej prywatnej szkoły. Całkiem dobrze się uczyłam, zwłaszcza

z humanistycznych. Ze ścisłych byłam taka sobie. Kiedyś z biologii dostałam pałę ze
sprawdzianu o krwi i chorobach z nią związanych. Ha! Ironia losu. Może Bóg dał mi
białaczkę, żebym się wreszcie czegoś nauczyła? To by było trochę złośliwe z Jego strony, ale
teraz wykładem o białaczce zawstydziłabym niejednego profesora.

O mojej chorobie dowiedziałam się parę dni po egzaminach gimnazjalnych i kilka dni przed

balem gimnazjalnym. Brałam prysznic, wyczułam guzek, pojechaliśmy do lekarza. Wreszcie
się wyjaśniło, dlaczego miałam taką słabą odporność, dlaczego ciągle przyplątywały się do
mnie jakieś choroby, dlaczego byłam taka blada, miałam wiecznie afty, a krwotoki z nosa
zdarzały się prawie codziennie. Tłumaczyłam to stresem przed testami, ale to nie był stres.
Szkoda.

Na bal nie poszłam. Miałam własny, w szpitalnym łóżku. Trochę było mi żal, bo strasznie

background image

się na to napaliłam, a poza tym kupiłam już sukienkę. Była… jest przepiękna. Długa, sięgała
mi prawie do kostek, na ramiączkach. Mięciutka, gładka, cudownie żółta. To idiotyczne, ale
strasznie płakałam w dzień balu, kiedy pomyślałam sobie, że nigdy w życiu już mogę nie
włożyć sukienki. Targałam ją do ośrodka i po wszystkich szpitalach, w których byłam, ciągle
nękana myślą, że może chociaż mnie w niej pogrzebią.

A teraz ją wkładam! Właśnie tą! To jest takie pocieszające.
Minęły prawie dwa lata i sporo schudłam. Sukienka wisi na mnie jak na kościotrupie,

a ostry kolor bardzo podkreśla niezdrowy odcień mojej cery, ale nie przejmuję się tym. Na
dyskotece nikt z nas nie będzie wyglądał uroczo i świeżo. Może nawet będę najładniej
wyglądać? Zanim zachorowałam, miałam całkiem miłą buzię. Pełne usta, duże oczy i tak dalej.
To podobno samo się obroni.

Martyna właśnie przymierza perukę. Ona też wybiera się na bal i chce zachwycić

wszystkich swoim krótkim, blond paziem. Mnie też próbuje coś wepchnąć, konkretnie ciemne
loki. Ale ja nie chcę, zapieram się rękami i nogami. Z godnością zawiązuję sobie na głowie
chusteczkę. Oczywiście żółtą, żeby pasowała do sukienki. Nie daję się przekonać Martynie,
kiedy chce mnie umalować, ale kiedy nie patrzy, podbieram jej trochę podkładu. Z szafy
wyciągam moje pantofelki. Dostałam je od mamy w dniu balu gimnazjalnego. Leżałam już
wtedy w szpitalu i obie nad nimi płakałyśmy. Ona, gdy mówiła, że wie, że jeszcze kiedyś
w nich zatańczę, ja, kiedy myślałam, że nigdy ich nie włożę.

Pożyczam od Martyny jej czarną torebkę na długim łańcuszku. Przed wyjściem przeglądam

się w lustrze. Wyglądam całkiem nieźle, jak na chorą na białaczkę.

Pod sukienkę wkładam grubą bluzkę i dwie pary rajstop. Tak na wszelki wypadek, żebym

przypadkiem nie zapomniała, że jestem chora.

Przed świetlicą czeka na mnie Damian. Nie jest w naszym ośrodku zbyt długo, ale z tego, co

się zdążyłam o nim dowiedzieć, jest synem znanej aktorki i prezentera telewizyjnego. Czyli
pełni rolę szkieletu w szafie. Cieszę się, że to właśnie jego wylosowałam, jest zabawny
i sympatyczny, ma bardzo ładne oczy i miły uśmiech. Mogą to być udane Walentynki.

Wchodzimy na salę, starając się nie zahaczyć głową o serca przebite strzałami, zwisające

z sufitu. Paula się bardzo postarała, a raczej jej podwykonawcy.

Nagle muszę się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Boże, jakie to żałosne. Jacy

my wszyscy jesteśmy żałośni. Siedzimy tu wszyscy i udajemy, że wszystko w porządku, kiedy,
kurwa, nic nie jest w porządku!!! Równie dobrze mogłabym być już w domu. Czuję się
całkiem nieźle, białaczka od trzech miesięcy się nie odzywa. Teraz powinnam świętować
Walentynki z przyjaciółmi. Miałam kiedyś przyjaciół. Ale moi rodzice są zbyt zapracowani,
żeby się mną zajmować, i skazują mnie na powolną śmierć w tym miejscu! Następną
chemioterapię mam dopiero za parę tygodni i powinnam teraz odpoczywać, a nie
zaprzyjaźniać się z chorobami i śmiercią. A ja jeszcze ich bronię, udaję, że za mną tęsknią, że
się o mnie martwią, że każda wizyta sprawia im ból… GÓWNO PRAWDA! Oni spisali mnie
już na straty! Nigdy nie wierzyli, że wyzdrowieję. Oni o mnie po prostu zapomnieli. Albo
starają się zapomnieć. Ja też jestem szkieletem w szafie, jak Damian. Moi rodzice się mnie
wstydzą, i dlatego mnie tu wsadzili.

Nagle czuję, że muszę stąd wyjść. Teraz. Zaraz. Bo inaczej coś rozniosę.
Nachylam się do Damiana.
– Nie masz przypadkiem ochoty, żeby stąd uciec?
Tylko, dokąd? Dokąd tu uciekać?

background image

***

Siostrzyczki mnie lubią. Bez trudu zgadzają się, żebyśmy wyszli do ogrodu. Tylko mamy się

ciepło ubrać. Tak, tak, oczywiście. Umawiam się z Damianem za pięć minut pod drzwiami,
i przebieram się tak szybko, jak tylko pozwalają mi na to moje kruche palce. W głowie mi się
kręci. Muszę na chwilę odpocząć. Uff. Lepiej.

Kipi we mnie taki straszny gniew… Lawa. Aż trudno to opisać. Jestem wściekła, zła,

obrażona na cały świat, ale jednocześnie… czuję się wspaniale. Dawno nie było mi tak lekko
i cudownie.

Wychodzimy z Damianem na dwór. Nawet nie jestem zdziwiona, kiedy okazuje się, że stróż

jeszcze nie zamknął bramy. W końcu, dlaczego miałaby być zamknięta? W taki dzień jak ten,
wszystko jest możliwe. Wszystko. To oczywiste, że taka brama nie jest żadną przeszkodą.
Może to magia Walentynek? Dnia zakochanych?

Damian waha się. Łamie. Tchórz.
– Ty naprawdę chcesz uciec?
Dociera do mnie, że nie. Ale muszę stąd wyjść. Niby białaczka na razie nie daje o sobie

znać, a tak dawno nigdzie nie wychodziłam. Sama, nie pod asystą opłaconych przez mojego
tatusia pielęgniarek, które pilnują, żebym broń Boże się nie przewróciła i nie otarła cennej
nóżki.

– Nie. Nie. No, co ty. Ale przejdźmy się. Kawałek. Do tego dębu. O, tam. Widzisz? Nic się

nie stanie.

– Ada. To głupota. Jesteśmy chorzy, zabiją nas, jak teraz wyjdziemy. Jak nie siostry, to

zarazki. Nie jesteśmy jak zwykłe nastolatki. Wszystko się może zdarzyć, wszystko. Możemy
gorzej się poczuć, zasłabnąć… Musimy być trochę bardziej odpowiedzialni za siebie!

Ha. Odpowiedzialni.
– Możesz wracać. Ja jestem zdrowa. Inni ludzie w moim stanie są już w domu, a ja nie,

wiesz, dlaczego? Bo moi starzy wolą bulić straszną kasę na czynsz za mój pokój tutaj, niż się
mną zajmować. Oni się mną brzydzą. Twoi ciebie pewnie też, dlatego tu jesteś.

Wychodzę przez bramę. Damian też. Z każdym krokiem uspokajam się. Jest środek lutego,

ale wcale nie jest zimno. Nawet nie ma wiatru, ani śniegu. Boże, jak dawno nie dotykałam
śniegu, nie lepiłam bałwana, nie obrzucałam się… Tak samo nie pamiętałam, jak pięknie jest
wieczorami, jaki wspaniały jest księżyc, jak gwiazdy błyszczą, jakie atramentowe jest niebo.
Jak smakuje powietrze. Boże, jak wspaniale!

Zaczynam się śmiać. Nie mogę złapać tchu, tak się śmieję. A potem dociera do mnie, że po

mojej twarzy lecą łzy. Aha, płaczę. Tak dawno nigdzie nie wychodziłam!

Damian kręci głową nad moją głupotą.
– Adrianno, jesteś totalnie nienormalna.
Staję i znowu się śmieję.
– A jaki ty jesteś, Damianie? Kim byłeś, zanim zachorowałeś i ze wspaniałego,

wychuchanego syneczka mamusi stałeś się szkieletem w szafie? Boże! Oni nas traktują tak,
jakbyśmy byli trędowaci i mieli garb jak dzwonnik z Notre Damme! Jak oni mogą się nas
wstydzić? Przecież my jesteśmy tylko chorzy!

Damian wsadza ręce w kieszenie swojej kurtki. Przegryza wargę. Wkurzyłam go. Ada

Niewyparzony Jęzor.

– Byłem zwyczajny. Miałem kumpli, rąbałem w nogę, i świata nie widziałem poza kompem

background image

i grami. Miałem trochę pryszczy i byłem strasznie świrnięty. Wiesz, ile miałem uwag?!
Nauczyciele mnie nienawidzili. No, i była też Kinga, moja dziewczyna.

– Miałeś? Już nie masz?
– Miałem. I nie mam. Nie pytaj, proszę. I tak ci nie powiem, za krótko się znamy. A ty, kim

jesteś, Adrianno?

– A ja jestem tancerką. Odkąd skończyłam pięć lat, w sekcji towarzyskiej – wyznaję ze

śmiechem i zatrzymuję się w miejscu. Czuję, że mogę wszystko. Wyciągam ręce przed siebie,
staję na jednej drodze, próbuję wykonać obrót.

Upadam. Tak jak półtora roku temu, kiedy po chemioterapii miałam okropny odlot i czułam

się, jakbym była jakimś Supermenem, który ma przed sobą cały świat. Ani na moment nie
wątpiłam, że wrócę do tańca, aż do tego upadku. Ale wtedy płakałam, oj, jak strasznie
płakałam. A teraz się znowu strasznie śmieję. Jakbym się naćpała. Bo i tak jest. Naćpałam się
powietrzem, myślę, i znowu się śmieję.

Damian klnie.
– Ada! – drze się. – Nic ci nie jest? Co za kretyn!
W głowie mi się kręci. Zaraz się zrzygam. Damian pomaga mi wstać. O wiele lepiej. Chcę

iść dalej, ale Damian mnie zawraca.

– O nie, panienko. Wracamy do ośrodka.
– Ale…
– Żadnych „ale”! Jestem taki głupi, że ci uległem! Wiesz, co się mogło stać? Wszystko!
– Uległeś? Sam lazłeś! Nikt ci nie kazał!
Damian milknie na chwilę.
– Kiedy jeszcze byłem zdrowy, przez moją głupotę zginęła osoba, która była dla mnie

najważniejsza na świecie, i przyrzekłem sobie wtedy, że już zawsze będę odpowiedzialny. Za
siebie i innych. Więc nie dyskutuj i wracamy.

Jest mi głupio. Patrzę na Damiana. Jego oczy są inne niż moje i innych ludzi z ośrodka.

Oprócz odrzucenia i cierpienia widzę w nich coś jeszcze. W oczach mojej babci coś takiego
pojawiło się po śmierci mojego dziadka.

W sumie to ma całkiem ładne oczy. Mogłabym się w nim zakochać, gdyby mi na to

pozwolił. Bardzo chcę go pocałować, ale coś mi w głębi siebie nie pozwala. Jakaś blokada.

Daj spokój, Ada, dzisiaj są Walentynki. I tak łamiesz wszystkie zasady. Jutra możesz nie

dożyć i już nigdy tego nie zrobisz. Co wtedy?

Więc go całuję.
Jest zaskoczony, ale nie pozostaje bierny. Mija chwila, zanim odrywamy się od siebie.
– Ada. Co ty, do cholery, wyprawiasz?
– Jezu, zamknij się wreszcie! Siedź cicho i bądź dzisiaj moją Walentynką. Kto wie, co

będzie jutro? Możemy się już nigdy więcej nie spotkać. Kiedy ma się białaczkę, powinno się
robić wszystko, na co ma się ochotę. Trzeba się cieszyć każdym dniem.

Nachyla się nade mną i całuje mnie w czoło.
– Ja się nie nadaję na niczyją Walentynkę.
Ale oboje się śmiejemy. I jest tak cudnie!

***

No cóż, Bóg mnie chyba bardzo nie lubi. Następnego dnia obudziłam się

z czterdziestostopniową gorączką. Natychmiast zabrano mnie do szpitala. Zwykłe

background image

przeziębienie może być dla mnie śmiertelne. Spędziłam w szpitalu trzy tygodnie. Po moim
powrocie do ośrodka wszystko tylko z pozoru zaczęło się układać. Dużo czasu przebywałam
z Damianem, dużo gadaliśmy, na bardziej i mniej poważne tematy. Nie doszło między nami do
wybuchu szalonej miłości, ale stał się dla mnie bardzo ważny. Nie jako chłopak, raczej jako
przyjaciel. Mogłam mu powiedzieć wszystko, jeszcze nigdy nie byłam z nikim tak bardzo
związana. Nawet zaczęłam się w nim trochę podkochiwać, i wtedy właśnie Bóg pomachał
paluszkiem i zakrzyknął: „Miłość? U kogo? U Ady Murawskiej? O, nie! Odwołajcie to! Ta
dziewczyna nie może być szczęśliwa!”.

Stan Damiana gwałtownie się pogorszył. Trafił do szpitala, potem do hospicjum, gdzie

niebawem zmarł.

A niedługo będą kolejne Walentynki…
Spędzę je już nie w ośrodku. W moim domu. Wynajęłam małe mieszkanko, ciasne, ale

własne. Mam osiemnaście lat, prawie zaleczoną białaczkę, żałobę po chłopaku, który wcale
nie był mój, i zadrę w sercu. Ale przynajmniej zaczynam wszystko od nowa.

A przynajmniej taki mam zamiar.

***

Już się nie śmieję. Nie lubię.

background image

Magdalena Mikołajczak Zmodernizowana

opowieść o zaczarowanej naiwności uczuciowej

(każde życiowe głupstwo niesie ze sobą konsekwencje ujawnienia i zatracenia zarazem)
Najpierw był jej dobrym kolegą z jednej klasy. Wspólne przygotowywania do

sprawdzianów, wspólne odrabianie zadań domowych, pisanie wypracowań i kreślenie zadań
arytmetycznych na matematyce. Wymienianie się opracowaniami z języka polskiego, klasowe
wyjścia do teatru, do kina, na wystawę w muzeum. Licealne wyjazdy na wycieczki, bale,
dyskoteki, zawody sportowe.

Potem dobrym znajomym, z którym urywała się na licealne wagary i małe piwo, w parku, na

ławce, na długiej przerwie między lekcjami.

Potem stawał się dobrym przyjacielem, z którym to i konie można było kraść, jak trzeba

było to pomógł przytargać z centrum handlowego stutonowe zakupy do domu, poszedł po
książki do księgarni, albo po tabletki przeciwbólowe i syrop na kaszel, jak rozkładało ją
przeziębienie (trwające oczywiście zdecydowanie dłużej, niż to, o którym pisano
w poradnikach medycznych, że niby siedem dni i po problemie).

Potem już mówił, że ta przyjaźń to do grobowej deski. Bo wszędzie razem, rozmowy

o wszystkim i o niczym. Spotkania coraz częstsze. Niekiedy bywało, że widywali się prawie
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pierwsze widzenie o siódmej w tramwaju do
szkoły. Na lekcjach, na przerwach. Wspólnie na przystanek, ten sam tramwaj, z tym, że ona
wysiadała w centrum, a on przedostawał się na drugi kraniec miasta. W tym samym czasie
nastała era komunikatorów internetowych. Więc zaraz po szkole oboje uruchamiali komputery
i na bieżąco informowali się, co robią, co jedzą na obiad, co muszą dziś przygotować,
załatwić, gdzie wychodzą i o której wrócą. Nawet oboje wykupili ten sam pakiet darmowych
minut i smsów, by być w stałym kontakcie ze sobą. Gdy wyjeżdżało któreś z nich, to byli
w stanie dzwonić do siebie co godzinę, by na bieżąco informować się, pytając
o samopoczucie, o zdrowie.

Często umawiali się na wspólną popołudniową herbatę malinową w przytulnej kawiarence

na starym mieście. Miejsce wybrane w specyficznym pomiarze arytmetycznym. Mniej więcej
w połowie drogi pomiędzy jej a jego dzielnicą, tuż przy przystanku tramwajowo-
autobusowym. Tak, by każde z nich nie musiało za długo czekać, gdyby pojawiły się jakieś
korki, opóźnienia. By nie musieli za długo marznąć w mroźny zimowy grudniowy dzień, by
każde z nich miało równe szanse i czas na dojazd.

I potrafili przy dużym, podgrzewanym dzbanku z ich malinówką przesiadywać w tej

kawiarence godzinami. Rozmawiając o ich mikroświatach zdarzeniowych. O pomysłach na

background image

jutro, o planach, marzeniach. O problemach, konfliktach w domu, o zaległościach w szkole
i nowinkach techniczno-naukowych. Hektolitry malinówki, miliony słów, setki godzin przy
sobie, ze sobą, dla siebie.

A potem… jakoś tak spontanicznie, mimowolnie, zawędrowali w tej przyjaźni o dwa kroki

dalej. Spontanicznie, mimowolnie. Dłoń przy dłoni, te same spojrzenia, podwyższone serca
bicie, przytulanki, uściski, przyjacielskie buziaki. I chyba właśnie wtedy, te dwa światy
połączyły się w jeden. Wspólne, kreatywne okno przyszłościowe. Być może wówczas
popełnili jeden z tych błędów, o których można wyczytać w czasopismach dla nastolatek
(„zamień kumpla na chłopaka”, „z przyjaźni wyczaruj nieziemską miłość na wieki”). Właśnie
wówczas, te dwa kroki okazały się być krokami zdecydowanie nieodpowiednimi. Dwa kroki
niszczące przyjacielską ekscytację…

I stało się. Zwariowani nastolatkowie. Cieszący się z drobnostek całej tej rzeczywistości.

Z małej mlecznej czekolady wręczonej z czystej serdeczności, pomimo przenikliwego mrozu,
temperatury poniżej minus piętnastu stopni i przemarzniętych do szpiku kości, lodowatych
i posiniaczonych z tego zimna, dłoni. Cieszący się z obejrzanego wspólnie po raz enty filmu
sensacyjnego, twierdząc zarazem, że kinowe romansidła to tylko akcja komercyjna
gigantycznych multipleksów w centrach handlowych. Szczęśliwi z kredytów zaufania, jakimi
obdarzyli siebie nawzajem, nie oczekując w zamian niczego, co przekraczałoby istotowość ich
znajomości.

Były spacery po ciemnych zaułkach starego miasta. I park był, i muzea, i teatr, i ważne

wydarzenia sportowe i muzyczne w mieście. I wspólne obiady, kolacje, gotowanie i układanie
książek w regałach w domowych biblioteczkach. Weekendy nad morzem, majówki nad
jeziorem, letnie wyjazdy na Mazury.

I dziś, gdy ona wspomina tamtą ich wspólną przeszłość, chociaż coraz rzadziej, coraz mniej

emocjonalnie, bez większego zaangażowania sentymentalnego, to nadal odczuwa tą palącą
w jej serduchu iskierkę nadziei i wiary w Jego osobę.

Bo potem, z prostej znajomości, z tej aż do grobowej deski przyjaźni, On właśnie, ten sam,

niezmieniony, stał się kreatorem jej życiowej bajki. Stał się jej prywatnym spowiednikiem.
Był, wysłuchał, zrozumiał, pomógł, przytulił, dając zrozumienie i wsparcie. Był jej tajemnicą,
jej odkryciem i jej inspiracją. Stał się jej myślą, jej słowem, jej celem i planem zarazem. Był
jej światłem i tlenem, jej dniem i nocą, jej cza-sowstrzmywaczem. Był jej lekiem na całe zło,
ukojeniem na zszargane nerwy i balsamem dla okaleczonych i zadrapanych złudzeń rodzinno-
domowych.

Był w jej życiu twórcą, Był jej życiem, jej tlenem i światłem. Był serca biciem i myślą

w jej umyśle zarazem. Stał się jej monotonnym dążeniem w kierunku nieznanej przyszłości.
Był oknem patrzącym w tym samym kierunku. W kierunku wspólnego horyzontalnego
widnokręgu przyszłościowego. Był jej teraźniejszością, powstającą na fundamencie wspólnej
przeszłości, która kreowała wspólną dla nich przyszłość.

Był kimś poznawanym w całości i we fragmentach, od czubka głowy po kraniec małego

palca u lewej stopy. Od dziecięcej piaskownicy po ostatnią sekundę ludzkiego żywotu na tej
ziemi.

Bez niego dzień przypominał rok pełen głodu, suszy i wszelkich możliwych kataklizmów.

Godziny oczekujące na wiadomość od niego, wiecznością były przyćmione i zadławione.

I potem, jak w bajce o zaczarowanych księżniczkach z torebeczką grochu pod atłasową

i kaszmirową poduszeczką na wielkim łożu, w pałacu z białego marmuru, czar prysł w jednej,

background image

przełomowej, rujnującej cały ten pałac sekundzie. Jak to we współczesnych bajkach
o księciuniach, czar prysł natychmiastowo. Księciunio zrezygnował, odszedł, odwrócił się,
uciekł, zamilkł nie odwracając się już nigdy, ale to nigdy więcej w kierunku swojej
księżniczki.

Odszedł. Tak stanowczo, zdecydowanie, jednomyślnie, wręcz niepowtarzalnie, jak na

żegnanie się i odchodzenie. Zniknął, nie pozostawiając za sobą, nawet jednogramowego cienia
nadziei, złudzenia i zawahania.

Lodowatym gestem pożegnalnym zapragnął na do widzenia ugasić i przytłumić wewnątrz jej

Ja, każdy szczegół uczucia, jakie rodziło się w niej od lat, przynajmniej pięciu.

Zamrożona mimika jego twarzy. Lodowaty wzrok, prze-chłodzony błękit jego źrenic. Bez

zapachu, bez gestu, bez zbliżenia, dotyku i ciepłej serdeczności.

Odszedł w kierunku przeciwnym do jego autobusowego przystanku, wyłączając

jednocześnie telefon i wyrzucając do kosza na śmieci kopertę z zaproszeniem na ślub ich
znajomych z klasy licealnej.

Powiedział wówczas dwa krótkie zdania. Zaledwie parę słów podsumowujących

ewolucyjny charakter ich znajomości.

Bez zadyszki emocjonalnej. Rzucił w nią te słowa, zamrażając możliwość odpowiedzi.

Miała go tylko wysłuchać, przytaknąć, potwierdzić i pozwolić odejść. Nic więcej. Czysto
mechaniczny odruch pożegnalny.

Na jednym, głębokim oddechu, odważnie i stanowczo powiedział, że życie to jedna wielka

pomyłka. Że Ona była największą pomyłką, jaką zdołał popełnić w swoim dość krótkim życiu.
Bo gdy Ona pojawiła się w Jego świecie, poprzestawiała każdy jego schemat myśleniowy, nie
pozwalając na popełnianie młodzieńczych głupstw. Że zabrała mu jego prywatność. Że
spowodowała, że zaczął wierzyć w coś idealistycznego, pięknego i bezwarunkowego.

Wypowiadając to, nawet nie powiedział Jej imienia. Jakby kierował słowa do jakiegoś

nieznanego przedmiotu. Słowa, które w jednej sekundzie zabiły jej wewnętrzne przywiązanie
do jego osoby.

Powiedział to w przenikliwie mroźny piątkowy wieczór, tuż przy ich wspólnej kawiarence,

tej od malinówki. Para z ust jego unosiła się w całej tej zawieji śniegowej. Powiedział
i odszedł. W piątek, tuż po godzinie osiemnastej, 13 lutego, tuż przed nadchodzącym świętem
zakochanych.

I ona do dnia dzisiejszego, przeklina jak tylko może, całe to święto walentynkowe.

Komercyjno-konsumpcyjny dzień amerykański, jaki zawędrował do Europy w poprzednim
wieku. Niepotrzebnie.

I ona, do dnia dzisiejszego, co roku, 13 lutego, upija się do nieprzytomności, tak z całych

sił, by móc jak najdłużej przesypiać nadchodzące godziny, nadchodzącą noc i dzień następny.
Przesypiać 14 lutego, budząc się dopiero 15 nad ranem. Bez kaca alkoholowego. Ale za to
z ogromnym kacem sentymentalno-moralnym.

Dopiero później dotarła do niej informacja, dlaczego on postąpił tak, a nie inaczej. Spotkał

się w ten przeklęty dzień św. Walentego ze swoim najlepszym przyjacielem z czasów
licealnych. Zapijając całe to rozejście bez pożegnania, powiedział, że popełnił największy
życiowy błąd. I wcale nie dotyczył on jej osoby, ich przyjaźni, czy też znajomości. Trzy
miesiące wcześniej, będąc na konferencji naukowej w Trójmieście spotkał się ze swoją
dawną znajomą z lat dziecięcych, która mieszkała dwie klatki obok w jego bloku. I tak od
słowa do słowa, od jednej lampki czerwonego wina, po całą butelkę, pozwolił sobie na gesty

background image

i dotyk z jej strony. A potem, jak to w filmie o zabarwieniu romansu i sensacji. Hotel,
apartament i wspólna upojna noc bez konsekwencji dla nich obojga. I zapewne nikt by się
o tym wszystkim nie dowiedział, gdyby nie fakt, że po dziesięciu tygodniach od tej feralnej
nocy, ta koleżanka z dzieciństwa zadzwoniła do niego, z informacją, że wpadli. Za dużo wina,
zbyt wielka chwilowa fascynacja i zapomnienie. A teraz ona, choć pogodzona z tym, co się
wydarzyło, stanie się matką dla ich wspólnego dziecka…

Dlatego on odszedł. Łudził się, że takie odejście zaboli mniej, niż powiedzenie swojej

księżniczce prosto w oczy prawdy. Że zabrzmi to lżej, niż powiedzenie, że nie dość, że
zdradził, w perfidny, gówniarski sposób, to w niedalekiej przyszłości zostanie ojcem. Ojcem
dla dziecka z nieodpowiednią kobietą. Ojcem dla dziecka, którego matką wcale nie będzie ta,
o której marzył co wieczór, z którą spędzał dnie i noce. Z którą snuł przyszłościowe plany
i realizował ich wspólne marzenia. Stąd zadecydował, że lepszym rozwiązaniem będzie
odejście, nagłe, bez tłumaczeń, bez łkania, lamentu i skomlenia. Powtarzał wielokrotnie, że nie
przeżyje, gdy zobaczy jak jego księżniczka płacze, rozpacza i ucieka. Sam wolał uciec
w nieznane. Wybrał najgorszą z możliwych terapii rozejściowych. Odwrócił się, kończąc coś
pięknego, prawdziwego i niepowtarzalnego zarazem.

Ona przed paroma laty, przy nim, była czysta, szczęśliwa, entuzjastycznie podchodząca do

codzienności. Bo w końcu, właśnie przy nim znikały ciężary trudów i problemów do
pokonania.

Ona, przy nim, czuła, że żyje, że oddycha, znając cel i kierunek swojej podróży.
Ona, bez niego, straciła wszelką złudną nadzieję. Obojętnie patrzyła na pierwsze oznaki

wiosny, pragnęła, by dzień w noc się zamienił. Pragnęła przespać cały ten koszmar.
Katastroficzne widmo indywidualnego i egoistycznego życia tu i teraz. Bez niego. I w jednej
właśnie sekundzie, każda wartość, jaka zaistniała pomiędzy nimi, straciła na znaczeniu. Zero
radości i przyjemności z bycia i egzystencjonowania.

Ona przez niego rozpadła się jak budowla z kart. Cały bajkowy pałacyk z księciuniem

i księżniczką obrał zupełnie inny tor zdarzeniowy. On odszedł daleko. Ona zgubiła swój złoty
pantofelek szczęścia.

Ona bez niego uschła do granic przyzwoitości. Samotna, lżejsza o trzydzieści kilogramów,

wystraszona, poszarzała, smutna i nostalgiczna. Odcięła się od świata pełnego ludzi. Nie była
w stanie ani nikomu zaufać, ani nikomu powierzyć swojej uczuciowej tajemnicy. Niespełnione
marzenie, które pod wpływem przeszłościowego ciężaru zawiedzenia, podcięło jej anielskie
skrzydła.

On zabrał ze sobą wszystko, co mógł tylko jej ukraść. Jej radość, spontaniczność, optymizm

i kreatywność. Odchodząc, zabrał ze sobą na zawsze, jej kobiecość, jej ciało i duszę, jej iskrę
w oku i zalążek nadziei w sercu. Zabrał część jej osobowości, wykradając dojrzałość
i pewność zarazem. Bez niego na znaczeniu straciła życiowa inspiracja i motywacja. Bo już
i nie było, dla kogo się stroić, malować, pachnieć. Bo tylko dla Niego jej skóra w dotyku
przypominała delikatny powiew jedwabiu. Dla niego zmieniała Chanelki na Diory, bordowe
paznokietki na złote z brązowymi kwiatkami. Dla niego nosiła sukienki, upinała włosy
i zmieniała biżuterię. Dla niego niewygodne szpileczki, cała gama błyszczyków i wydłużające
tusze do rzęs. Dla niego Cała Ona. Każdy milimetr jej ciała i każdy miligram jej umysłu. Jakby
Jego osoba zakorzeniła się w jej psychice, nie chcąc opuścić umysłu. Naiwność wobec
obcego stanu zdarzeń i odczuć.

On był jej siłą, jej planem, celem, marzeniem.

background image

A teraz On stał się jej wspomnieniem, jej przeszłością. Był jej wiarą i dążeniem do

szczęścia. Ona dla Niego była w stanie oddać ostatni złamany grosz w portmonetce, podzielić
się tym, co z zewnątrz wydaje się być nie do podzielenia. Cała Ona dla niego. Taką, jaką ją
Pan Bóg stworzył.

A dzisiaj, po latach od tamtego zdarzenia, Ona wewnętrznie połamana, rozklejona,

wyniszczona. Pozostał po nim głęboki uraz psychiczny. Z diagnozą depresji dwubiegunowej,
sytuacyjnej. Co dobę wspomaga swój wychudzony organizm dawką psychotropów, które
pozwalają w miarę możliwości na sprawne i normalne funkcjonowanie w rzeczywistości.
I chociaż rzeczywistość ta nadal tak bardzo boli, doskwiera, kopie i zagnębia, Jej życie
przestało istnieć w pamiętny piątek, tuż po godzinie osiemnastej. Zakreśla w swoim
prywatnym kalendarzu dni, od kiedy odszedł. Przelicza te dni na godziny, a potem na minuty
i sekundy.

Nieufna, wewnętrznie pogardzona uczuciami bycia ze sobą, zasypia, budzi się, wstaje,

pracuje i znowu zasypia. Jakby czas się zatrzymał. Przepaść emocjonalna pomiędzy tym, co
było piękne a tym, co jest prawdziwe. I wie, że prawda ta, chociaż boli, to istnieje w jej
prywatnym letargu idealistycznym. W którym to nie ma już miejsca ani na żadnego innego
księciunia, ani, tym bardziej na żadną, piękną i czystą księż-niczkę…

Najpierw była zaczarowana, oczarowana, zafascynowana…
Dziś pozostał w niej lęk, odrzucenie, rozczarowanie…
Dziś los przeklina i życie, które tak bardzo boli…
I ludzi też przeklina….
Bo gdyby nie ludzie, to może i łez rozpaczy byłoby chociaż o pięć gramów mniej…
Może…
Miałeś być wieczny, trwały i nieśmiertelny… Serce moje w kamień zamieniłeś… a kamień

ten od lat wielu przez rozpacz moją i ból mój, przez smutek i łzy słone, wyżłobił w mym sercu
perfidną lukę emocjonalną… i żłobisz ją dzień w dzień, coraz mocniej, coraz głębiej, co raz
bardziej dotkliwie… Kiedy pęknę i rozpadnę się na miliony drobnych kryształków? pytam…
odpowiedz… bo to jedyne moje pragnienie, jakie w sobie posiadam… Pęknąć, rozbić się,
zaginąć, zasnąć i odejść… W fascynacji się rodziłam… W nienawiści i samotności
obumieram… Od dnia, kiedy odszedłeś… Jest mnie już coraz mniej, i mniej, i mniej…

background image

Piotr Kozłowski Młyn

Tacie
Nie miała pojęcia, jak przenieść cały dobytek. Rzeczy było mnóstwo, możliwości transportu

ograniczone, rąk do pomocy niewiele. Same drobiazgi zajmowały całą furgonetkę, nie miała
pojęcia, co zrobić ze wszystkimi meblami, urządzeniami, gromadzonymi przez prawie pół
życia. Zostawić je tu i przyjechać drugi raz? Potem raz jeszcze? I znowu? Niby można, ale to
oznacza stracony czas, nerwy i pieniądze, a przecież idea była taka, żeby rzucić to w diabły
i jak najszybciej zapomnieć o tym miejscu. Trzydzieści pięć lat i na palcach jednej ręki można
policzyć momenty uniesienia, szczęścia, czy jak to nazwać. Można było sprzedać mieszkanie
razem z wyposażeniem, obniżając tym samym jego wartość, bo przyszli właściciele chcieli
zagospodarować wszystkie kwadratowe metry całkowicie sobą. Rachunek zysków i strat
wykazał, żeby brać, co się da, niczego nie żałować i jechać bez oglądania się już więcej za
siebie. Najważniejsze, żeby zabrać sztalugę, komplet pędzli, farby i terpentynę. Cel był
oddalony o trzysta kilometrów: bielony budynek na skraju małego miasteczka; piękny, stary,
nieczynny młyn, który stać się miał jej domem, pracownią, azylem, kryjówką i wolnością.

***

Przygotował, co tylko się dało, wkładając maksimum swoich umiejętności i wysiłku.

Zastanawiał się, czy zdąży przed przybyciem tej pani z dużego miasta, która zapragnęła kupić
stary młyn dziadka zaledwie po jednorazowym go obejrzeniu i nie targując się zbytnio.
Zresztą, cena nie była wygórowana – nie spodziewał się w najbliższej przyszłości nawału
potencjalnych kupców, a żywą gotówkę warto mieć. Można właściwie dokupić narzędzia do
prowadzonego warsztatu samochodowego, można niby zatrudnić ze dwóch pomocników,
zostawić trochę na czarną godzinę. To wydawało mu się lepsze, niż utrzymywanie
podupadającego z roku na rok, nikomu niepotrzebnego i od lat nieczynnego młynu. Owszem,
sprawiały mu przyjemność prace przy niespotykanych dzisiaj hydraulicznych instalacjach,
kaflowym piecu, czy pompie wodnej z rzeźbionym ramieniem, ale nie starczało czasu na
wszystko i z czegoś w końcu trzeba było zrezygnować.

***

Kierowca marudził, że za mało policzył, że trudne czasy, że powrotny kurs na pusto, ale nie

odpowiadała na te słowne zaczepki kuląc się w środku i zamykając w swojej niewidzialnej
skorupce. Patrzyła na wiosnę, fotografowała kolory, mieszała je w głowie i układała
kompozycje. Miała zamiar poważnie wziąć się do roboty od pierwszego dnia. Oddać się całą
sobą, udowodnić sobie i światu, że jeszcze na coś ją stać, że jej pojmowanie rzeczywistości
może się jeszcze spotkać uznaniem, akceptacją, szacunkiem i jakimiś przynajmniej pieniędzmi

background image

pozwalającymi na niezamartwianie się przyziemną codziennością.

***

Wyglądał furgonetki od samego rana, chociaż wiedział, że powinna przyjechać dopiero po

południu. Poprawiał świeżo pomalowany płot, zerkając raz po raz na drogę znikającą
w drzewach.

***

Wyjechali zza zakrętu; biały punkt zmieniał się powoli w wyraźny kształt, bryłę, w której

zakochała się od pierwszego wejrzenia.

***

Pojawili się. Wreszcie. Odruchowo poprawił włosy, wyszedł na środek drogi i zamachał

ręką.

***

Czegoś takiego nie widziała. Nie zdawała sobie sprawy, że młyn kryje w sobie coś jeszcze.

Zdziwiła się, ale i roześmiała w duchu ze swojej ignorancji. To oczywiste, że w młynie
musiały być młyńskie urządzenia, młyńskie instalacje – a przecież nawet nie zajrzała do
„produkcyjnych” pomieszczeń, wystarczył jej rzut oka na dwa pokoje, olbrzymią kuchnię,
łazienkę oraz wielką, przestrzenną salę na piętrze, w której zamierzała urządzić pracownię.

Niedawny jeszcze właściciel uchylił przed nią ciężkie, drewniane drzwi i, zanim jej oczom

ukazało się wnętrze, uderzył ją przyjemny, zaskakujący zapach octu, drewna, kamienia i…
świeżego sprzątania. Przewodnik zapalił wszystkie światła i powiedział:

– I tak to właśnie wygląda. Starałem się doprowadzić to wszystko do stanu użytkowania.

Oczywiście, to, czy tamto wymaga jeszcze poprawek, ale obiecuję, że raz-dwa ze wszystkim
się uwiniemy. Będzie pani zadowolona.

– Ale… – Nie potrafiła znaleźć słów. – Ale ja już jestem zadowolona.
– Wiem, wiem – powiedział skruszony. – To nie działa jeszcze tak dobrze. Muszę koło

poprawić, ale tego to już sam nie zrobię. Zwołam kilku ludzi i zobaczy pani, będzie się kręcić
aż miło. Nie pożałuje pani tej inwestycji.

Roześmiała się szeroko, poklepując jego ramię.
– Jestem pewna, że nie pożałuję. – Przestąpiła próg i dotykała drewnianych kadzi,

miedzianych rurek, tajemniczych pras z żeliwnymi okuciami, pękatych beczek i dziwnie
wyprofilowanego kamiennego koła. Przyglądała się, o nic nie pytając, chłonęła ten widok,
a pracująca wyobraźnia domalowywała do tego pięknego wnętrza ludzi uwijających się wokół
dziwacznych maszynerii, światło wpadające przez szeroko otwarte okna, ruch, dynamikę
i życie.

– A to jest nasz stary szyld – wyrwał ją z zamyślenia. – Kiedyś to „logo” było znane

w całym kraju, sprzedawano naszą musztardę w kamionkowych słoiczkach w Paryżu, Lionie,
a nawet w Awinionie.

– Musztardę? – Nie bardzo wiedziała, co ma do rzeczy musztarda.
– No, a co? – Przez chwilę zdziwił się jej zdziwieniem, ale zaraz uznał, że to swoiste

poczucie humoru. – Musztardę, proszę pani. Nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, że chce pani
kontynuować ten biznes. To fantastyczne i naprawdę znakomity pomysł, ma pani sukces
murowany. A ja służę pomocą i znajdę pani ludzi do pracy. O to niech się pani nie martwi.

background image

Tutaj wszyscy są za panią i jestem pewien, że wspólnie odb u-dujemy dzieło dziadka. Już
widzę, jak się cieszy tam w górze i nas błogosławi.

Zaklaskał jak dziecko.
– Biorę się do roboty. Jutro wchodzimy z ludźmi. O pieniądze proszę się nie martwić. Nikt

nie będzie oczekiwał wypłaty od razu. Zaczekają.

– Ale…
– Muszę iść, mam masę spraw. Porozmawiamy jutro.
Patrzyła za nim, na jego wyprostowaną sylwetkę, na kroki, jak na około

czterdziestopięcioletniego mężczyznę sprężyste i pewne. Nie umiała sobie odpowiedzieć na
pytanie, dlaczego nie przerwała tej farsy. Zrobi to jutro.

***

O świcie wyszła ze sztalugą pod pachą i swoją walizeczką z akwarelami. Zainstalowała się

kilkadziesiąt metrów dalej, mając wstające słońce za plecami, przed sobą jej nowy nabytek
otoczony jasnobrązowymi, łaciatymi platanami. Biel budynku zalana czerwonym światłem,
przepleciona szarymi liśćmi drzew tworzyła mieszankę, którą musiała uchwycić i zaraz
przelać na papier tworząc szybko mały portret widoku. Cieple barwy, nieostre kształty
zapełniły specjalny, akwarelowy kartonik. Wraz ze słońcem zmieniały się barwy tego małego
świata i po godzinie miała gotową krótką serię młyńskich miniaturek. Kiedy wychyliła się po
raz kolejny zza statywu, dojrzała grupkę osób zbliżających się do budynku; machali do
nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki. Zebrała swoje rzeczy byle jak i zaciekawiona
ruszyła topiąc stopy w trawie i rosie.

– Dzień dobry. Dobrze pani spała? Podobno pierwszy sen na nowym miejscu wróży

przyszłość.

– Dzień dobry, panie Andrzeju. Tak, całkiem nieźle. A… co to za ludzie? Co się tu dzieje?
– No, jak to? Mówiłem wczoraj. A to – powiedział, wskazując na rozładowywaną

ciężarówkę. – To dostawa gorczycy, moszczu winnego… Najlepszy gatunek, zapewniam. To
wnuk dostawcy dziadka. – Pochylił się nad jej uchem. -Pierwsza dostawa gratis, następne,
płatność odroczona dziewięćdziesiąt dni. – Zaśmiał się jak mały chłopiec.

Patrzyła jak zaczarowana na ludzi dźwigających brzuchate worki, drewniane skrzynie

i beczki. Ludzie śmiali się do siebie, kierowca dowcipkował i docinał tragarzom, wyzywając
od leniuchów, na co tamci odpowiadali wesołymi żartami na temat stanu ciężarówki
i trzeźwości kierowcy.

– Widzę, że przygotowuje pani etykiety. Świetny pomysł, bardzo ładne. – Podniósł z ziemi

rysunek, który wysunął się z jej rąk. – Bierze się pani poważnie do rzeczy. To rzadkie
w naszych czasach. Ale przecież wiedziałem, że jest pani profesjonalistką. O! Wołają mnie.
Zaczynamy ustawiać kolo.

Stała jeszcze przez chwilę, rzucając okiem to na swoje obrazki, to na ludzi znikających za

drzwiami. Westchnęła ciężko, pokręciła głową z niedowierzaniem i poszła do kuchni. Czas na
śniadanie. Zostawiła rzeczy na piętrze i wybiegła w kierunku sklepu.

W piekarni, oprócz niej i sprzedawczyni, były jeszcze dwie kobiety, wszystkie zamilkły na

chwilę, kiedy pojawiła się w wejściu. Ustawiła się na końcu krótkiej kolejki, ale stojące
przed nią klientki usunęły się, przepuszczając przed siebie.

– Bardzo prosimy, pani pierwsza – powiedziała jedna z nich, uśmiechając się i wskazując

szerokim gestem miejsce przed kasą.

background image

– Ależ… naprawdę… Dlaczego?
– Och, na pewno się pani śpieszy – powiedziała druga. -Jestem Kamila, miło mi panią

poznać.

Jedna przez drugą zaczęły się przedstawiać, opowiadać, gdzie mieszkają, zapewniać, że się

cieszą z jej przybycia. „Koniecznie” musiała wpaść na herbatę do każdej z nich, sprzeczały
się, co do kolejności odwiedzin, dochodziły do kompromisów, oferowały pomoc przy
domowych pracach. Kiedy przyszły następne klientki, w piekarni zrobił się już ścisk i trudno
było przebić się z jakimikolwiek słowami. Udało się jednak pokazać sprzedawczyni na
palcach ilość bułeczek, które chciała kupić. Wielka torba wyładowana pieczywem,
przechodząc z rąk do rąk, trafiła wreszcie do niej, a kiedy zaczęła otwierać portmonetkę,
ekspedientka pogroziła jej palcem i gestem pokazała, żeby wyszła. Wyszła. Otarła pot z czoła
i ruszyła z powrotem, wzdłuż rzeki dającej orzeźwienie i przyjemny, chłodny szelest.

Wysprzątała ogrodowy stół, nakryła go białym obrusem, poustawiała miseczki z dżemem,

miodem, w koszu wyścielonym białą, wyszywaną serwetą ułożyła pachnące rogaliki
i bułeczki. Porcelanowe filiżanki wedgewooda czekały na mocną, aromatyczną kawę, stojącą
już w termosie. Uchyliła drzwi, buchnęło jej w twarz rozgrzane powietrze, zapach ziół, octu
i gorczycy.

– Śniadanie! – krzyknęła z całej siły i wróciła do stołu.
Wynurzali się zaciekawieni, ciągnąc za sobą mieszankę zapachów, gestykulując

i rozprawiając zaaferowani. Usiedli przy stole w wilgotnych, flanelowych koszulach;
nalewała im kawę do filiżanek, podsuwała miseczki, kręciła się wokół stołu, słuchając
wesołej wrzawy męskich głosów, wdychając woń ich potu zmieszanego z kawą, drewnem
i kamieniem.

– Panowie! – Postarała się przebić gwar. – Muszę wam coś powiedzieć.
Zamilkli na chwilę.
– Coś nie tak szefowo? – zapytał jeden z nich. – Robimy, co w naszej mocy, naprawdę. No

nie, panowie? – Rozejrzał się po pozostałych. Pokiwali z powagą głowami, przyglądając się
tej drobnej kobiecie z krótko obciętymi włosami.

– Pyszna kawa – powiedział inny, na co wszyscy cmokaniem wyrazili uznanie. – I wiemy, że

trochę pobrudziliśmy obrus, ale tak bywa przy robocie.

– Podobno ma pani fajne hobby? Podobno pani maluje? Pokaże nam pani? – Pytania sypały

się z kolejnych ust raz za razem. – Ten obrazek z młynem jest super. Na kamionkach będzie
wyglądał świetnie. Andrzej już rozmawiał z drukarnią.

– Tak, gadałem z nimi. Jutro im go zawiozę. Przygotują projekt. Jak im powiedziałem, co to

będzie, nawet nie wspomnieli o forsie. To znaczy wspomnieli, żebyśmy się póki co, nie
przejmowali.

Wznieśli filiżanki w górę i stuknęli ich brzegami. „Za szefową” – wykrzyknęli. „Za

musztardę”. Patrzyła na swoją porcelanę, a jej usta rozchyliły się w uśmiechu, ukazując
równiutki garnitur białych zębów.

– Ale co chciała nam pani powiedzieć? – zapytał któryś z mężczyzn.
– Że na obiad będzie kogut w winie. Zapraszam na piątą.
A niech mi się któryś spóźni. – Pogroziła palcem.

***

W niewielkiej paryskiej galerii trwały jeszcze przygotowania do wieczornego wernisażu.

background image

Złote liście opadały na trotu-ar, wirując w zachodzącym słońcu. Dystyngowana para
zatrzymała się na chwilę przed witryną, patrząc na ludzi zawieszających barwne płótna.

– Mamy jeszcze czas. Chodźmy jeszcze tam — powiedziała kobieta i wskazała głową

kierunek. — Najwyżej się spóźnimy.

Ujęła go pod rękę, musiała nadrabiać kroków, żeby iść równo z tym wysokim mężczyzną.

Zatrzymali się w końcu przed wejściem do luksusowego butiku z elegancko opakowanymi
oliwami, przyprawami, serami i winem. Na jednej z pólek dostrzegli stojącą piramidę
kamionkowych słoiczków z barwnymi, różnorodnymi etykietkami i korkami zatopionymi
lakiem.

– Co za drożyzna — szepnęła. Uśmiechnęli się do siebie i poprosili sprzedawcę o wino.

background image

Olga Żukowicz Codzienności

Wszystko, o czym chcę tu pisać, dotyczy mniej lub bardziej łódzkich okien, a raczej tego,

co się za nimi kryje. Niektórzy od razu zakwalifikują to do parafii zwanej voyeuryzmem, inni
do syndromu baby z wąsem siedzącej w oknie, kolejni będą mieli to głęboko w dupie, bo big
brother jest już dawno passe, a ostatni sami zaczną zaglądać w cudzą łódzką codzienność.
Jakkolwiek bądź

Jestem podglądaczką.
DZIADY
Człowieka pielęgnuje, znaczy się pielęgniarka. Przychodzi do tego zawszonego (o tym

później) dziada i go myje, pachwinę mu wyciera każdego dnia, bo sam to, co najwyżej sięgnie
po piersióweczkę stojącą przy łóżku. Tak pędzą wspólny żywot ludzi jakoś dziwnie
pokracznych, bo i ona w pewien sposób niepełnosprawna jest, kuleje. Ale pięknie to ogrywa,
ona nie idzie, ona płynie wręcz, sunie chodakami czy też innymi białymi klapkami z gumofilcu,
leciutko z gracją.

Rozmawiają sporo, mają chyba, o czym, bo też jest samotna i chyba już dawno ta żmudna

opieka nad spróchniałymi kośćmi pracą być przestała, a oscyluje na granicy służby
i przyjemności.

Choć nad tym ostatnim mocno bym powątpiewała.
Przychodzi o dziewiątej i w drzwiach słychać pewnie szelest jej toreb plastikowych, bo ona

zawsze z tobołkami, jakby z targu wracała, bo cebulę, seler, pietruszkę dorodną, niepryskaną
mu pokazuje jak zdobycz, jak skarb narodów. Bułeczki też mu przynosi z kruszonką, taki cymes
niby.

Potem miska idzie w ruch, taka plastikowa, mocno już zużyta, ale służy, bo przecież dziury

nie ma, woda się nie wylewa. Dla zgrywy zakłada czepek, taka gra paraerotyczna. Czułe
słówka sobie mówią, żeby kolanko podnieść czy obrócić się na brzuszek. Dobrze tam im. Ale
stopy to i tak nigdy doszorować mu nie może, bo jakieś zrogowaciałe i czerstwe.

Ale i tak największy ubaw mam, jak go goli, potem cały pokój we krwi tonie, bo rączek to

ona sprawnych nie ma, a pan do brzytwy przyzwyczajony, a dżiletu się boi, bo to pewnie
ruskie i tak produkują. Dobrze się muszę wyginać, żeby zobaczyć, jaki tatuaż ma na ramieniu.

Coś w stylu rozpustnej syreny, której pupę pieścił, jak po morzach i oceanach więziennych

opływał.

Tak, bo ten pan, to ma na sumieniu niejeden magnetowid, ot, taka fiksacja, liczyło się tylko

video.

Dziś trochę resztek tej złodziejskiej działalności ma na półce, marki się mienią: sanyo,

panasonic i inne. Widzę mojego samsunga! No, ale cholera coś w życiu osiągnął, coś ma.

background image

Razem czasem jakiś film sobie puszczą z VHS-u, taki luksus dnia codziennego, komunię

córki przynosi i cieszy się, że kiedyś taką ładną łososiową garsonkę miała.

KTOŚ PĘDZIĆ MUSI
Co tam słychać (na razie ostrożnie, bo właściwie nie mamy sobie nic do powiedzenia).

Tylko nie mów nic złego! Tylko dobre rzeczy mów! Słyszysz?

– A co, boisz się, że nie poradzisz sobie z moimi problemami? Słuchaj! Słychać świetnie,

naprawdę nigdy nie byłam taka usatysfakcjonowana swoim życiem. Sama nie mogę tego pojąć.
Ty wierzysz w Boga, prawda? To powiem ci taką metaforą: po prostu manna z nieba zlatuje,
a i ryb i chleba mam pod dostatkiem.

Drugie piętro, najbardziej opuszczone, tuż pod największą hurtownią royalu w tej dzielnicy.

Jakość europejska, ISSO 2003 i nagroda ministerstwa rolnictwa. I nagroda ode mnie
w podziękowaniu za najmniejszy wkład w śledzeniu waszych codziennych poczynań. Prujecie
mordy tak głośno, że w komórce, jak schodzę po ziemniaki, was słyszę. Gratuluję.

Mają tam przeboje, ściany to chyba już fermentują razem z alkoholem. Bo tych, o których

teraz piszę nie mogli zostać w tyle, postawili jednak na wiekową tradycję praojców i zajęli
się produkcją nalewek.

Prosperują jak ten Wedel w 1882. Czyli biednie, ale z klasą. Najważniejsze, że wszystko

legalne, bo niby maść na żylaki produkują — mieszają wazelinę z nalewką kasztanową
i wielki mi kosmetyk. Pomaga, co nie wmasują w nogę, to okoliczni klienci odsączą i chlip.
Ale to tylko na odpusty, zielone świątki i dni małych przedsiębiorców. Zwykle ma tu miejsce
jedno wielkie marnotrawstwo butelek. Bowiem ta ambrozja osiedlowa nigdy nie jest
przelewana do zwykłych petów, o nie! Boże chroń nas przed przodków zniewagą! Gdzie
świętość, gdzie szacunek dla pracy?

No to, jeśli nie plastikowe butelki, bo dziadek jeszcze żyje i dom opłaca, to butelki szklane

piwo lux. Ogólnodostępne, wymienne, tniemy po kosztach.

Kto tę, pożal się Boże, rodzinę tworzy? Wspomniany już dziadek, co śpi zwykle, ale budzą

go, bo wiadomo, że co miesiąc przekaz jest.

Tata albo tata 2 czy 3, panowie szybko się zmieniają, ale ciągle w jednym typie urody, więc

mylić się mogą. Stałym, niezmiennym elementem tego domostwa jest pani Matka, ja pierdolę.
Nie udowodniła nazwiskiem, że jest szlachcianką, to teraz dzieci katuję formą wybujałą
i karykaturalną:

– Pani Matko, idziemy na podwórko, pani Matko będziemy pić kompot rurką…
Dlatego rozumiem dzieci, jak po kątach między sobą używają pieszczotliwej formy: pani

Macioro. Wybaczmy dzieciom drobne złośliwości.

Aha, no i są dzieci: chłopczyk, dziewczynka, chłopczyk, nie więcej niż dziewięć lat, choć

mózgi mają jak brzytwy i karierę im wróżę, w ich firmę krawiecką na pewno zainwestuję.
Dzieci chodzą po lokalach i sprzedają ubrania dla zwierząt.

Idzie jak woda, wbijają się bowiem w niszę zwaną: delikatny krypto masochizm, czyli jak

zamęczyć swojego Bąbla, Srąbla i Fafika.

Mogłabym powiedzieć, że to na tyle, ale nie chcę mojego czystego sumienia splugawić i o

krycie przestępcy zostać podejrzaną, bo jeśli ktokolwiek myśli, że tworzenie ścianki z płyty
gipsowej przypisuje się tylko marnym kryminałom, to cholera, niestety ma rację.

W tym mieszkaniu poziom przestępczości wyrównuje braki w dwóch dużych miastach

(Kluczbork, Sosnowiec). Nie jestem w stanie napisać wszystkiego, bo po co kogokolwiek
demaskować, dzieci przynajmniej w szkole mogą pochwalić się ładnymi piórnikami. Proszę

background image

wybaczyć, ale nie mogę zrobić tego dzieciom.

W INNYM OKNIE
Obserwuje ją lubieżnie, ale to tylko dziad czytający NEWSWEEKA, po chrześcijańsku mu

wybaczamy i liczymy na więcej.

SZLACHECKI WĄS
Nie zachwyca jego ciało, nie zachwyca; choćbym nie wiem, z której strony patrzyła.

Wzroku jednak oderwać nie mogę, a to wszystko z powodu tego ciała bezkształtności, brak
formy poraża. W oczy kłuje obłość tej masy, po nocach to spać nie daje.

Ale do rzeczy, facet lata pół dnia w białych, bawełnianych slipach na gumkę, wykonując

najprzeróżniejsze domowe czynności. Poczynając od zabaw kulinarnych, przez zawody
w sprzątaniu, a kończąc na konkurencjach wręcz olimpijskich – domowym aerobiku. Wszystko
to przypomina jakiś chałupniczy balet. Pan „białe majtasy” jest bowiem wyjątkowo skoczny
i mimo wszystko gibki.

Mieszka sam, lat około czterdzieści, bujny zarost na klatce (fuj), nogi prawdopodobnie

ogolone (?), sarmackie wąsy. Nie zaprasza gości do domu, ale często wychodzi około 22
i wraca nad ranem. Pracuje w domu, internet jego błogosławieństwem.

Wie, że ktoś go podgląda. Musiałaby mnie dotknąć kurza ślepota, aby tego nie zauważyć,

a przez to nie docenić zaangażowania, jakie wkłada pan „osiedlowy szlachcic”
w reżyserowanie tego spektaklu. Czegokolwiek by nie robił, jego wzrok kieruje się ku oknom.
Wtedy jego brzuch przybiera kształt ogromnej paszczy mówiącej ponętnie niskim głosem:
spójrz na mnie, złotko. No to patrzę.

Zastanawiam się czasem, czy się nie ujawnić, ale jeżeli on jest takim samym zboczeńcem

jak ja, to się chyba nie dogadamy. Poza tym pójście do opery kosztuje, a tutaj mogę mieć
lornetkę i balkon całkiem za darmo.

GRANDA
Tam naprawdę musi być zimno, aż zaparzę sobie herbaty. Od kilku miesięcy zamiast szyby

w sypialni sterczy plastikowa cerata, która nawet nie próbuje imitować szkła, jest sobą –
brzydką, pomarszczoną, o kolorze zbutwiałego łososia, folią.

Widzę tylko cienie, muszę uaktywnić wyobraźnię.
Wiem na pewno, że trzypokojowe mieszkanie zajmuje pięcioosobowa rodzina: rodzice,

dwie córki, babcia (czego nie jestem w stanie wykoncypować, to podpowie mi pani ze sp
ożywczego, złota kobieta, plotkara z klasą).

Z tego, co ich podpatruję, to po powrocie z pracy, szkoły (wagarów) nieustannie siedzą

w kuchni. Babcia i ojciec (chociaż chyba partner życiowy matki) zwykle z piwem ogląda
Polsat na małym telewizorku z bazaru, dziewczyny godzinami siedzą przy stole i właściwie
patrzą przed siebie. Podziwiam opanowanie w takim wieku (około 13-14 lat). Nie
podejrzewam je o chałupnicze praktyki medytacyjne, to wymagałoby bowiem naprawdę
wielkiej wprawy, bo jak ich mama ugotuje zupę, to nawet ja czuję jej kwasowy odczyn.

Nie, to nie może być lenistwo ani upośledzenie, prawdopodobnie na ścianie od duchoty

pojawił się przypominający fantazyjną arabeskę albo NMP grzyb i dziewczyny nie mogą wyjść
z wrażenia.

Matka (co za wspaniałe biodra!) zwykle stoi i macha zręcznie nożem.
Ktoś pomyśli: rodzina jak każda. Nie pomyli się, jasne, ale traci tym samym szansę na

zostanie podglądaczem zawodowym. Profesjonalizm bowiem tego zajęcia polega na
umiłowaniu detali, a w tym przypadku mamy ich pod dostatkiem, chociażby:

background image

1.Babcia ukrywa kochanka, przychodzi do niej w południe i o szesnastej wychodzi.
2. Matka bierze ciągle jakieś tabletki.
3. Mieszkanie właściwie pozbawione jest mebli – tak, to na pewno świadomy minimalizm

i oszczędność formy zamiast drzwi, zwisające fantazyjnie koraliki w stylu tercetu
egzotycznego.

4. Dziewczyny palą w oknie, wkładając wcześniej pod drzwi kapcia.
5. Pożycie seksualne chyba jest w odwrocie, bo śpią w osobnych pokojach, chyba, że

wiedzą, że ich podglądam i przemykają się nocą.

Itd.
Wzbraniałabym się przed wyciąganiem jakichkolwiek z tego wniosków, choć pokusa jest

duża.

background image

Filip Szyszkowski Pytania na ten czas i następny –

dziennik K.

My Dying Brige – My Body, A Funeral
19 listopada
Mój Boże, znowu ten straszny wewnętrzny głos zmusza mnie, bym pisał. Zmusza mnie do

robienia czegoś, co budzi we mnie odrazę i lęk. Ilekroć siadam do tego biurka i sięgam po
kartkę, żałosność moich prób doprowadza mnie niemal do płaczu. Gdy czytam później te
nieskładne zdania i widzę koślawe znaki… Mój Boże… Pozwól mi nie pisać… Pozwól mi
żyć…

Powinienem robić w tej chwili coś innego. Może obiad byłby dobrym pomysłem, a może

kolacja? Na jedno za późno, na drugie za wcześnie. I tak, jestem zawieszony w próżni.
Czekam…

Ciągle czekam… i nie mogę pojąć jak to stworzone wszystko/
Tak wiele słów zostało już napisanych, tak wiele tematów poruszonych. Czy to, co tworzę,

te skrawki emocjonalnych zdarzeń są unikatowe…? Widzę bezsens i próżnię. To bowiem jest
najgorsze. Tak jak najgorsze są emocje zaklęte w moich słowach. Zbyt dużo złych zdarzeń
złożyło się na moje życie. Ha! A może tylko użalam się nad sobą, podobnie jak robią to teraz
źle wychowane dzieci z dobrych domów. Ci pseudodekadenci z czerwonymi kreskami na
rękach… Wiesz, o kogo mi chodzi. Zrzucam na nich winę za całe moje cierpienie. Pytasz:
dlaczego? A ja nie mogę odpowiedzieć…

Czy te symboliczne brednie, których uczę ich w szkole mają jakiekolwiek znaczenie?
26 listopada
Nadchodzi zima. Podążając za wiatrem… Podążając za śniegiem możemy wniknąć między

jego strukturę. A tam wiązania pomiędzy każdym z obiektów przypomną nam o mikroświecie.
O tych zapatrzonych w dal ludziach, o pędzie ku bytowi, o widmie przyszłości.

Na końcu tej śnieżnej drogi – wiązania wodorowe. Malutkie, delikatne, trzymające to

wszystko w ładzie.

Położyć się spać, czy nie?
27 listopada
Jestem cały czas
z Tobą…
Ciągle pada śnieg, tak, jakby pogoda kazała mi wspominać. Równo rok temu straciłem

kobietę mojego życia. Zadzwoniła do mnie w nocy, leżałem już w łóżku. Głos przepełniony
bólem, szum wiatru i jęki rozpaczy w tle. Wypadek samochodowy. Próbowała wezwać pomoc

background image

i prawdopodobnie wybrała mój numer telefonu. Przeze mnie nie żyje.

Słyszałem, jak zamarza, słyszałem trzaski jej stawów i zgrzyty kości. Nie chciałem się

rozłączać, nie mogłem. Oboje szeptaliśmy.

Rozłączyć się, czy nie?
9 grudnia
Niedojrzałość jest chyba obecna we wszystkich dziedzinach mojego życia…
Każde z powtarzających się zdarzeń jest jak śmierć. Każdy dzień urodzin to wyrównywanie

bilansu z przeznaczeniem. Jedna osiemdziesiąta, a może jedna dwudziesta czwarta?
W mianowniku mamy iks…

10 grudnia
Wszyscy jesteśmy samotni. Kompletnie wszyscy, a to, że momentami czujemy bliskość

drugiej osoby jest złudzeniem. Złudzeniem, jakie daje nam w prezencie mózg, byśmy nie
zwariowali.

Wypowiadając słowa: nie odchodź jeszcze, zostań… mamy nadzieję. MAMY NADZIEJĘ,

nic więcej. Każde z nas pó j-dzie w inną stronę, by później spotkać się znowu na krótką
chwilę. I czy szyderstwo losu, ironia tych wszystkich emocji, które tak pięknie opisywane są
w piosenkach nie zmusza nas do bycia samotnym?

Gwiazda łypie na nas z góry i ocenia nasze histeryczne próby. Miłość do niej? Całkiem

możliwa. Któż bowiem kocha swego kata? Człowiek, który pragnie odpoczynku.

Nie ma nic złego w ponurych wizjach naszych żyć, gdyż to nie przejaw martwicy gruczołu

produkującego hormon szczęścia, ale ukazanie miłości do świata. Właśnie niektórzy tak
przekornie ukazują emocje, niszcząc (w myślach lub w rzeczywistości) to coś, co skłania ich
do bycia lepszym.

12 grudnia
Byłem u lekarza. Mój bilans prawie równy.

background image

Mariola Sznapka Bezszelestna

Wyobraź mnie sobie; nie zaistnieję, jeśli mnie sobie nie wyobrazisz;
Vladimir Nabokov
Milena wyszła z domu, zamykając za sobą delikatnie drzwi.
Owinęła smukłą szyję jarzębinowym szalem i, mimo swych trzydziestu lat, zawiesiła na niej

klucze. Wyglądała jak nastolatka zbiegająca na podwórko do chłopaka oczekującego pod
parasolem starego kasztanowca, dla którego w podarunku ułożyła w kącikach ust lekki
uśmiech, a w oczach westchnienie na myśl o jego ostatnim dotyku. Wracała wspomnieniami do
chwil, które z każdym mijanym piętrem coraz bardziej rozjaśniały jej twarz i wypełniały
nadzieją, która tej nocy zrodziła się w niej z głębokiego zamyślenia. Nie była pewna skutków
rozmowy, jaką planowała przeprowadzić przy śniadaniu, ale dłużej już nie mogła zwlekać.

Wyszła przed starą, ogołoconą ze sporej części tynku kamienicę i spojrzała w okna na

trzecim piętrze. Ciągłe były zasłonięte. Wysoki, półnagi szatyn o szerokich ramionach
i zadbanych stopach, nadal spał, lekko okryty pomiętym prześcieradłem i miarowo oddychał,
nie przeczuwając, że prawa część łóżka jest już pusta. Nigdy się nie śpieszył, uważał pośpiech
za wielce naganny. Często obserwował śpieszących się ludzi i czuł do nich odrazę, do tego
stopnia, że odwracał głowę od biegnących mężczyzn. Wydawali mu się tak nieeleganccy
i gapowaci, tak dalecy kobietom, że wstydził się tej samej płci. On chciał być jak najbliżej
istot pięknych, które były jego obsesją, uzależnieniem skrywanym przed Mileną.

Wychodził do pracy jak każdy normalny mężczyzna i wracał tylko czasami spóźniony. Bo

korki– rzucał zdawkowo w drzwiach, unikając chwilowo jej wzroku. Tymczasem spacerował
za kobietą, którą upatrzył sobie dzień wcześniej, albo dwa, i próbował dopełnić planu
zauroczenia jej własną osobą. Wsiadał do miejskiego autobusu, by móc stanąć blisko niej
i zostawić na jej płaszczu swój zapach. Albo przypadkowo na ulicy trącał inną kobietę,
zahaczał parasolem, by potem móc przeprosić i uścisnąć jej dłoń, bądź pocałować tę bardziej
chętną. Czasem pytał o drogę, o godzinę, rozsypywał przypadkiem gazety lub pytał
o najbliższą kwiaciarnię, skąd wychodził z naręczem kwiatów, bo mężczyzna idący po ulicy
z kwiatami, przyciągał kobiece spojrzenia. Czasem, kiedy nikt nie patrzył, wrzucał je do
kosza, gdyż zdążyły więdnąć, a czasem wstawiał do wazonu na stole przy oknie, nim Milena
wróciła z pracy i zapominał o nich, kiedy wchodziła do mieszkania, a ona nie żądała
wyjaśnień, tylko uśmiechała się na widok czerwonych tulipanów.

Kochała go odkąd pamięta, nim jeszcze wysypały mu się zakupy wprost pod jej nogi… Był

w jej głowie, głęboko zakorzeniony, zrodzony z planów na przyszłość, gdy tylko owe plany
zaczęła gromadzić. Wierzyła, że nie był to przypadek i że czytywał tomik poezji Julii Hartwig,
leżący pod jej nogami wśród innych zakupów na kostce chodnikowej, a agrest w czekoladzie

background image

kupowany na wagę w jej ulubionej cukierni za rogiem ssał tak samo namiętnie jak ona. To był
piątek, słoneczny maj, byłam wtedy w tej lawendowej sukience wciętej w pasie… a ty
spadłeś mi na serce jak płatek kwiecia z pobliskiej azalii, jakbyś wiedział, że będę tamtędy
przechodzić
– wspominała natrętnie często, a on przytakiwał, tuląc ją do piersi, jak każdą
inną. Poszliśmy razem do uroczej kafejki… miałeś przez chwilkę piankę z kawy pod nosem
i nie spuszczałeś ze mnie wzroku, aż do momentu, kiedy strąciłeś wazonik, pamiętasz?

A on nie pamiętał. Kochał ją, tak jak inne kobiety, powoli i z dnia na dzień. Każdego dnia

co innego przykuwało jego uwagę, zapominał szczegóły, doszukiwał się nowych. W Milenie,
w pani z autobusu, z kwiaciarni, z cukierni za rogiem. Potrzebował Mileny, ale mógł bez niej
żyć. Czuł się nijak w jej mieszkaniu z nieszczelnymi oknami i gołębiami na parapecie, które
gruchały znacznie częściej niż oni między sobą, jakby się dopominały o dyskusje, które
wyparte zostały przez gesty. Mijali się, dotykali, zmierzali donikąd. On nie wiedział, o czym
mówić, a ona akceptowała jego podobno wrodzoną skrytość i niepewność, stając się coraz
bardziej do niego podobną.

Do czasu, kiedy miesiąc temu prawie całkowicie przestali używać słów, bo już nie było

o czym rozmawiać.

Dlatego wyszła rano z domu, zamykając za sobą delikatnie drzwi i udała się po nową

miłość… Lekka, wolna i gotowa na nią. Postanowiła, że sama przygotuje śniadanie, wstawi
tulipany do wazonu, zakupi agrest w czekoladzie… Usiądą znów przy jednym stole, zaparzą
kawę, rozbiją jajka i wyjdą z cienia milczenia, który przykucnął przy ich miłości i zasłania
prawdę. Pozwolą sobie na szczerość, którą trudno nawrócić, kiedy już zbłądzi, nie ma bowiem
poprawnych i łatwych dróg powrotnych. Zawracający zawsze utyka, przynajmniej na jedno
sumienie i zdaje się, że trwa to wiecznie.

Zasiądą milczący naprzeciw siebie, pomyślała, stojąc ponownie pod oknami kamienicy,

z kwiatami w rękach. Poczują tę niemożliwą już do pokonania niechęć, która narosła karmiona
kłamstwem. Ona wyjdzie na kilka sekund z kuchni. On zostanie przy stole, dłubiąc palcem
w kostce cukru, jak zwykł robić, kiedy się denerwuje. Po chwili zobaczy Milenę w drzwiach
w lawendowej sukience… Od tego dnia ona już nigdy nie pozwoli mu o poranku spacerować
bezwiednie wzdłuż wysokich pod sufit okien i obserwować zza firanki kobiety na przystanku.
Nie pocałuje go w lewy policzek na do widzenia. Nie złoży jego ubrań w kosteczkę.
Wszystko, co było, zamieni się w nic.

On, widząc lawendową sukienkę, pojmie, co się dzieje. Wzrok umieści na stole pomiędzy

rozsypanymi kryształkami cukru, a trzema telefonami, które skrywał przed Mileną za
książkami, które rzekomo czytał. Znalazła je, wie o wszystkim, nawet o niezmiennym planie
jego porannych spacerów, wzdłuż rzeki, przez park i amfiteatr. Zna też numery autobusów,
w których został złapany bez biletu i potrafi wskazać typ urody kobiet, które od lat uwodził.
Przegrał.

On wstanie od stołu i wyjdzie bez słów.
Milena wybaczy sobie i jemu też.
Mężczyźnie bez imienia.

background image

Magda Legierska

Jest jesiennie, odczuć wiele i cholerna pustka. Pustka dookoła i pustka we mnie, serce

domaga się ciepła i bliskości. Sweter z grubej wełny, wciągnięty przez głowę nie grzeje tak
jak kiedyś. Nie grzeje blask świec i nie grzeje ogień w kominku. Spoglądam w lustro i jest mi
żal osoby, którą tam widzę. Tyle planów i marzeń… tyle pytań pozostawionych bez
odpowiedzi…

mam ochotę rzucić w lustro kamieniem tak, aby roztrzaskało się na miliony kawałków,

których nikt nie będzie w stanie posklejać…kłamstwa… kłamstwa… kłamstwa mówione na
głos i te wyszeptane…
drinki sączone przez cienką, zieloną słomkę i taniec na stole. Brak oddechu… brak oddechu…
szal nazbyt ściska moją szyję… aksamitny szal odbiera mi resztki życia. Piszę… dużo piszę…
białe kartki po brzegi wypełnione maleńkimi literkami…
przewrócona szklanka… rozlana wódka… brakuje sił… brakuje wiary… morze łez… morze
żalu… ściskam w dłoni czerwone jabłko… czerwone tak jak serce… czerwone jak krew…
uciekające minuty… sekundy… lata… godziny… przeciągam się leniwie na łóżku… spaceruję
po wąskim parapecie… siedzę skulona pod ścianą… przytulam twarz do poduszki…
łzy spływają powoli po policzkach…zamglone spojrzenie… pijany anioł stróż…żyletka na
nocnym stoliku – zimny metal…fiolka z tabletkami – wyjście awaryjne…sen… długi sen…
białe ściany… biały korytarz…zimny wenflon pośpiesznie wprowadzony w żyłę… kroplówki
podawane raz za razem…reanimacja… reanimacja…

Usiądę cichutko na ławce pod Twoim domem i poczekam aż płatki śniegu zamienią się

w wiosenny deszcz, który zmyje rubinową czerwień z moich włosów…

***

Otworzyłeś usta, a z nich posypały się bladoróżowe perły kłamstw, które składałeś zeszłej

nocy na moich powiekach. Pod oknem wyrósł lodowy mur zbudowany z moich myśli. W tym
roku nie zakwitnie w naszym ogrodzie tęczowe morze tulipanów…

background image

Piotr Herda

Uczucie
Wyciskam z siebie całą miłosną esencję, Którą próbuję zatrzymać Ciebie. Nie sposób

pozbierać myśli, Nie sposób zatrzymać doskonałą osobę, Po przez słowa prostego człowieka.
Czuć zapach Twojego ciała,

Porównywać do najwspanialszych francuskich esencji. Smak Twoich ust,
Które wywołują we mnie wieczny głód… Potrafię kochać jak nikt, Doceniać za każdym

razem. Ufać bezgranicznie…

Ofiaruję Ci łzy, które świadczą, Jak ważną jesteś osobą.
Droga
Szukam tej drogi, wpadam w otchłań. Jednak radzę sobie z nią i szukam dalej. Tonę,
Jednak mam siłę wybrnąć i szukać dalej. Droga jest tajemnicza, straszna… To droga

miłości, ale podążam nią. Miłość mnie prowadzi często po krawędzi, Jednak nie pozwala
spaść. Dlaczego?

Wie, że to jest coś prawdziwego…

background image

Joanna Zagórowicz

Mam na głowie cały świat. Nie mogę wstać z łóżka. Zatrzymaj czas. Ciągle jest noc.

Otwórz moje oczy. Odwróć się. Jak długo to trwa? Jak długo jeszcze? Czuję, że nie mogę iść
dalej. Tu każdy mój krok to błąd. Naprawisz moje błędy? Nikogo tu nie ma. Znów mnie
odrzucasz. Muszę to zrobić i ja. Rana staje się coraz głębsza. Staczam się.

Z chwili na chwilę jest mi coraz zimniej.
Ogrzej mnie.
Stoję tu i drżę z zimna.
Kruszę się od środka.
Widzisz?
Rozpadam się.
Możesz tylko patrzeć?
Więc na mnie spójrz…
Niech zobaczę w twoich oczach coś ciepłego.
Czuję, że umieram.
Jestem warta walki?
Co jest warte walki?
Widzę jak odchodzę.
Wróć i poszukaj mnie!
Wołaj mnie!
Muszę usłyszeć twój głos! Poszukaj mnie, zgubiłam się. Nie.
Nie szukaj. To nie ma sensu.
Nie szuka się czegoś, co właściwie nie istnieje.

background image

Opinie

Najcieplejsza, umiejąca wyrazić słowami to, czego inni nawet nie dopuszczają do myśli,

zmysłowa, elegancka, potrafiąca zrozumieć, pocieszyć i wesprzeć, ale przede wszystkim
prawdziwa, życiowa i pełna zrozumienia oraz miłości dla wszystkich i wszystkiego dookoła.
Taka właśnie jest Sawicka. Bardzo proszę wrzucić to na skrzydełko książki, bo moim zdaniem
idealnie oddaje to, jaka jest jej autorka.:-)

Buziaki kochana, mój Ty blond aniołku!
Marta Belicka Balcerzak
Kojące w bólu i udręce „7 kolorów tęczy”, dodająca otuchy i obejmująca w trudnych

chwilach jak najlepsza przyj a-ciółka „Kruchość porcelany”, zachwycająca i udowadniająca,
że zawsze jest nadzieja na lepsze jutro dla nas „Serwantka” oraz dogłębnie wzruszająca,
poruszająca w nas skrywane na dnie serca uczucia „Kolejność uczuć”. To tylko niektóre
z książek Moniki, polskiej pisarki XXI wieku, z której jestem dumna.

Moje półki z książkami byłyby szare, gdyby zabrakło na nich Twoich arcydzieł, Moniko.:)
Pozdrawiam Patrycja Pilot
Gratuluję, jako jedna z pierwszych z czytelniczek Twojej nowej książki, wciągnęłam ją

w jeden dzień w tak uroczym miejscu, jak oddział zamknięty w szpitalu psychiatrycznym.
Książka adekwatna do miejsca, ale daje do myślenia. Aż mam ochotę wyjść i nie marnować tu
czasu bez sensu.

A.Z.
Polecam przeczytać, pochłonąć i koniecznie zapamiętać zwłaszcza mężczyznom, którzy

jeszcze nie wiedzą, czego pragną kobiety i przenigdy nie rzucać niczym o ścianę!

Jan Michalski
Autorka w minimum słów zawiera całe bogactwo treści. Potrafi rozbawić, wzruszyć,

zachęca także do przemyśleń. Jej książki pamięta się jeszcze długo po zamknięciu.

Sylwia Waszewska

background image

Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sawicka Monika Kruchość porcelany
Sawicka Monika Kolejność uczuć
Gra wstepna Monika Sawicka
Sawicka Monika Serwantka
Gra wstępna Monika Sawicka ebook
Monika2
ZAAWANSOWANI - EKSPRESYWNE ZDOLNOŚCI JĘZYKOWE, Katherine Maurice - wybór programów terapeutycznych (
tak-egz-testy, 4, 3272 Sawicki Punkty: 8
pozytywnie o dda, Monika Borowska
sWyk│ad 0 dr Monika Nawrot - Borowska. 10-10-2009
sprawozdanie woltapmerometryczne oznaczanie jonow Cd, CHOCHEL MONIKA
Wyznaczanie długości fali światła za pomocą siatki dyfrakcyjnej, Monika Wojakowska
02 Kalorymetria, Kalorymetria 8, Monika Wiśniewska, grupa 1
02 Kalorymetria, Kalorymetria 8, Monika Wiśniewska, grupa 1
Sawicki1[1], szkoła wszystko
HLP - barok - opracowania lektur, 13. Stanisław Herakliusz Lubomirski, Poezje zebrane, Tobiasz wyzwo

więcej podobnych podstron