Szczęśliwy jak wiking. Wolny rynek nie
musi oznaczać nierówności
Wojciech Orliński
14.08.2015 01:00
Słynny model skandynawski to nie wysokie podatki czy hojne zasiłki. To
umowa, że państwo się wtrąca w sprawy obywateli, a obywatele wtrącają się
w sprawy państwa.
Jak pogodzić wzrost PKB z państwem opiekuńczym? Czy wolny rynek musi oznaczać nierówności? Jak
konkurować w globalnej gospodarce, mając wysokie pensje, etaty i miesięczne urlopy? W takich
sporach obie strony lubią się powoływać na "model skandynawski". Dla jednych to dowód na to, że
rynkowy socjalizm istnieje i działa, dla drugich przykład systemu, który się wyczerpał. "Model
skandynawski" - i załatwione, bo przecież każdy mniej więcej wie, o co chodzi.
Mniej więcej. Bo właściwie, na czym polega ten "model skandynawski"?
To pytanie fascynuje mnie od dawna. Kiedyś nawet się zawziąłem, żeby przekopać dostępną
literaturę i znaleźć zwięzłą definicję "modelu skandynawskiego".
Spotkało mnie rozczarowanie częste w naukach społecznych - nie ma jednej definicji. Choć samo
pojęcie powstało w latach 30., gdy Szwecja i Dania zaczęły wychodzić z kryzysu wyraźnie odmienną
drogą od reszty Europy, już w 1962 r. brytyjski politolog Richard Titmuss zauważył, że "model
nordycki" oznacza mnóstwo różnych rzeczy, często sprzecznych ze sobą.
Nie wiadomo nawet, ile dokładnie jest państw nordyckich. Na użytek tego tekstu przyjmijmy
najpopularniejsze wyliczenie, że pięć: Dania, Finlandia, Islandia, Norwegia i Szwecja.
Jak pogodzić wzrost PKB z państwem opiekuńczym? Czy wolny rynek musi oznaczać nierówności? Jak
konkurować w globalnej gospodarce, mając wysokie pensje, etaty i miesięczne urlopy? W takich
sporach obie strony lubią się powoływać na "model skandynawski". Dla jednych to dowód na to, że
rynkowy socjalizm istnieje i działa, dla drugich przykład systemu, który się wyczerpał. "Model
skandynawski" - i załatwione, bo przecież każdy mniej więcej wie, o co chodzi.
Mniej więcej. Bo właściwie, na czym polega ten "model skandynawski"?
To pytanie fascynuje mnie od dawna. Kiedyś nawet się zawziąłem, żeby przekopać dostępną
literaturę i znaleźć zwięzłą definicję "modelu skandynawskiego".
Spotkało mnie rozczarowanie częste w naukach społecznych - nie ma jednej definicji. Choć samo
pojęcie powstało w latach 30., gdy Szwecja i Dania zaczęły wychodzić z kryzysu wyraźnie odmienną
drogą od reszty Europy, już w 1962 r. brytyjski politolog Richard Titmuss zauważył, że "model
nordycki" oznacza mnóstwo różnych rzeczy, często sprzecznych ze sobą.
Nie wiadomo nawet, ile dokładnie jest państw nordyckich. Na użytek tego tekstu przyjmijmy
najpopularniejsze wyliczenie, że pięć: Dania, Finlandia, Islandia, Norwegia i Szwecja.
Komu maślane ciasteczko
W odróżnieniu od Norwegii czy Finlandii Dania zbudowała swoje państwo dobrobytu w
porozumieniu z tamtejszymi "tłustymi misiami". Podobnie Szwecja.
Fikcyjna rodzina Wagnerów, którą opisuje Stieg Larsson w trylogii "Millennium", jest
wzorowana na prawdziwych dynastiach takich jak klany Rausingów (Tetra Pak) czy
Wallenbergów (m.in. Ericsson i Electrolux).
Ta współpraca oligarchów z lewicą zaczęła się 80 lat temu. Nie chodziło wtedy o budowę
jakiegoś modelu politycznego, tylko o obronę demokracji.
W maju 1931 r. wybuchł strajk w Adalen. Policja otworzyła ogień do robotników, zginęło
pięciu, odpowiedzialnych szybko uniewinniono. Powszechne oburzenie przyniosło
socjaldemokratom imponujące zwycięstwo w 1932 r. Nowy premier Per Albin Hansson
zaproponował pracodawcom kompromis jako alternatywę wobec eskalacji przemocy. W
następnym roku Duńczycy zawarli "układ z ulicy Kanclerskiej", odpowiednik szwedzkiego
porozumienia między federacją związków zawodowych LO, organizacją pracodawców SAF i
rządem.
W obu krajach lewica przedstawiła biznesowi mniej więcej taki deal: pozwolimy się wam
bogacić, ale musicie płacić wysokie podatki, a wasi pracownicy mają być zadowoleni z
zarobków i warunków pracy.
Finowie i Norwegowie do dziś spoglądają na ten układ bez entuzjazmu, bo daleko mu do
etycznych standardów naftowego funduszu inwestycyjnego. Oni najchętniej powierzyliby
wszystko przedsiębiorstwom państwowym lub quasi-państwowym, takim jak wspomniany
Statoil czy Norsk Hydro. To fińskie państwo skłoniło Nokię do wejścia w branżę
telekomunikacyjną poprzez spółkę z państwową firmą technologiczną.
Taka polityka miewa konsekwencje, na przykład "kryzys maślany" z 2011 r. W Norwegii
monopol na handel produktami mleczarskimi ma spółdzielnia TINE, która zrzesza wszystkich
norweskich farmerów, a państwo strzeże jej monopolu na import nabiału. W 2011 r. planiści
TINE źle oszacowali popyt na masło i Norwegowie po raz pierwszy od 1945 r. musieli prosić o
pomoc żywnościową Szwedów i Duńczyków. "Może nie mam milionów z ropy, ale mam w tej
chwili usta pełne maślanych ciasteczek" - to typowy szwedzki komentarz z tamtego okresu.
Skąd te sarkazmy i drwiny? Przecież nawet flagi mają podobne, wzorowane na duńskiej
Dannebrog, jednej z najstarszych flag świata. Mówią językami, które - z wyjątkiem fińskiego -
dla obcokrajowca brzmią identycznie.
Muminki kontra Paszczaki
Żeby wyjaśnić nordyckie animozje, trzeba się cofnąć co najmniej do czasów unii kalmarskiej,
kiedy przez stulecie z okładem Skandynawia była zjednoczona pod berłem duńskich królów.
Unię definitywnie zakończył w 1520 r. incydent nazywany sztokholmską krwawą łaźnią.
Duński król Chrystian II zaprosił wtedy szwedzkich notabli na przyjęcie, po czym jego
żołnierze gości zwyczajnie wymordowali. Oficjalna liczba ofiar - 83 - dotyczy samych notabli,
a przecież trzeba było też zabić ich służbę i asystę, nie mówiąc już o zgwałceniu fraucymeru.
Ten incydent wyniósł w Szwecji do władzy dynastię Wazów, przywódców antyduńskiego
powstania. Dalsze dzieje Danii to utrata kolejnych terytoriów - w tym Norwegii (1814),
Szlezwiku i Holsztynu (1864) oraz Islandii (1944).
Duńczycy, kiedy chcą wkurzać Szwedów, na przykład w internetowej dyskusji, nazywają króla
Christianem Dobrym. Gdy w Danii jakiś historyk pochwali Chrystiana, Szwedzi są oburzeni
niczym Polacy, którym Rosjanin czy Niemiec nadepnie na historyczny odcisk. A Duńczyk,
patrząc na mapę Europy, widzi więc mniej więcej to samo, co Polak czy Węgier: byłe włości,
które kiedyś na skutek własnego fatalnego błędu oddzieliły się i dlatego teraz nie mają masła.
Islandczyk zaś korzysta z każdej okazji do zemsty. Podczas boomu gospodarczego na
początku minionej dekady islandzcy biznesmeni chętnie kupowali duńskie firmy i - jak
podejrzewali Duńczycy - doprowadzali do ich zamknięcia. To spotkało Illum, najsłynniejszy
dom towarowy w Kopenhadze, czy równie słynny Hotel d'Angleterre.
Norwegowie widzą arogancką byłą metropolię i w Danii, i w Szwecji, pod której zaborem żyli
w latach 1814-1905. Uraz wobec Szwedów wpisali sobie nawet do hymnu: "Pamiętacie, co
się zdarzyło w Frederikshald?". A zdarzyło się to, że Norwegowie zabili tam w 1718 r. króla
Karola XII. Szwecja była wtedy u szczytu potęgi. Pokonała Rosję, na polskim tronie
zainstalowała Stanisława Leszczyńskiego - i tylko Norwegii nie udało się zająć. "Dlatego dziś
brakuje wam masła" - dodaje w tym momencie Szwed. W myślach, bo przecież czerpie
przecież narodową dumę z tego, że nie jest nacjonalistą jak Duńczyk, Norweg czy Fin.
Bo Szwedom wystarcza dominacja kulturalna. Wzornictwo przemysłowe, teatr, literatura
kryminalna, poezja czy muzyka pop - są najlepsi. Do tego lubią dowodzić, że najwybitniejsi
artyści czy intelektualiści u sąsiadów są w istocie Szwedami. I czasem rzeczywiście są, jak
choćby najsłynniejsza Finka Tove Jansson.
Rodzina Muminków z jej książek jest otoczona przez większość wyznającą inny system
wartości. Jansson sportretowała swoich fińskich sąsiadów jako Paszczaki, w oryginale
"Hemulen", co nawiązuje do szwedzkiego słowa "hemul": "poprawny, właściwy, zgodny z
powszechnie przyjętymi normami".
Finowie nie obrazili się, bo oni z kolei w sąsiadach widzą - jak my w Czechach - duże dzieci,
które nie wiedzą, co to wojna, bieda i nieszczęście. Niepodległość wykuwali w latach 1917-18
w krwawej wojnie domowej białych przeciwko czerwonym, która pochłonęła 30 tys. ofiar - w
trzymilionowym narodzie. Zaraz potem Finlandię zaatakował Związek Radziecki i drugi raz w
ciągu jednego pokolenia straciła 30 tys. ludzi.
Dlatego Fin traktuje sąsiadów jak Muminki, duże dzieci zajmujące się wydumanymi
problemami. "Kryzys maślany"? Dajcie spokój. Gdybyśmy się poddali Stalinowi po dwóch
godzinach, tak jak Duńczycy Hitlerowi, tobyście dopiero się dowiedzieli, co to brak masła.
Milion sof z Ikei
Mimo tylu różnic coś te kraje łączy. Jeśli ktoś układa ranking najlepszych państw świata, to
bez względu na to, czy jako kryterium przyjmie korupcję, bezpieczeństwo, zaufanie do
państwa i współobywateli, edukację, zdrowie czy po prostu ogólne uczucie szczęśliwości, te
pięć państw znajdzie się w pierwszej dziesiątce. A często po prostu stanowi pierwszą piątkę.
Czy to dlatego, że te kraje odnalazły jakąś idealną formułę ustrojową?
Opisałem różnice między nimi, żeby podkreślić, że proste wyjaśnienia - "A bo ci mają ropę, a
tamci byli neutralni" - nie są w stanie wyjaśnić tego fenomenu.
Nie wyjaśnia go też inny popularny mit: że oni najpierw zbudowali bogactwo, a potem mogli
się zająć opieką społeczną. Było odwrotnie. Wszystkie kraje nordyckie zaczynały od tego, co
nasi politycy nazywają pogardliwie "równym dzieleniem biedy". Dopiero po kilkudziesięciu
latach mogli przejść do tego, co szwedzki premier Tage Erlander w 1946 r. nazwał czasem
zbierania owoców.
Nawet wtedy tych owoców nie było zbyt wiele. Szwecja dopiero w 1973 r. prześcignęła Stany
Zjednoczone pod względem PKB na głowę mieszkańca. A jednak w tym samym roku kończyła
realizowany od dziesięciu lat "Miljonprogrammet", czyli program budowy miliona tanich
mieszkań, dzięki czemu w sektorze komercyjnym i na rynku wtórnym ceny nie poszybowały
w kosmos jak przez ostatnie kilkanaście lat w Polsce.
Przy okazji publiczny program poza rozwiązaniem problemu miliona rodzin przyniósł fortunę
biznesmenom. Milion mieszkań to przecież milion sof z Ikei i odkurzaczy Electrolux, a także
milion łazienek, w których ktoś musi ułożyć kafelki.
"Nowych mieszczan" było na to wszystko stać, bo nie mieli na głowie kredytu hipotecznego.
Dlatego mimo wysokich podatków tamtejsi biznesmeni też są zadowoleni z "modelu
nordyckiego".
Co tu zrobić... Zróbmy socjal!
"Ale ten model jest obecnie w kryzysie" - czytam to w polskich mediach od dobrych dwóch
dekad.
Chodzi o to, że "model nordycki" to właśnie nieustanne zarządzanie kryzysem.
Pierwszym socjaldemokratycznym premierem Szwecji był Hjalmar Branting. Kiedy
obejmował władzę wiosną 1920 r., nie myślał jeszcze o milionie mieszkań, tylko o tym, jak
nie dopuścić do wojny domowej, która przed chwilą pustoszyła Finlandię.
W latach 30., kiedy kształtował się "model nordycki", Duńczycy i Szwedzi myśleli z kolei, jak
nie dopuścić do upadku demokracji i powstrzymać eskalację strajkowej przemocy.
Nawet powszechnie podziwiane duńskie flexicurity łączące elastyczne zatrudnianie z
bezpieczeństwem socjalnym jest owocem perturbacji.
Poul Nyrup Rasmussen został premierem w 1993 r. w obliczu podwójnego kryzysu:
gospodarczego - bezrobocie wynosiło 12,4 proc. - i politycznego.
Jego konserwatywny poprzednik podał się do dymisji. Poszło o traktowanie uchodźców z
ogarniętej wojną domową Sri Lanki. Opinia publiczna nie mogła wybaczyć konserwatystom
nie tego, że ograniczają ich liczbę - przecież pod takim hasłem wygrali wybory! - tylko że
premier nie powiedział w parlamencie całej prawdy na temat działań swojego ministra
sprawiedliwości. Centroprawicowa koalicja się rozpadła, naprędce sformowano
centrolewicową - i socjaldemokrata Nyrup nagle musiał przestać krytykować rząd za to, że
nic nie robi z wysokim bezrobociem, tylko sam coś z nim zrobić.
Szukając pomysłów, sięgnął po koncepcję, o której dyskutowano właśnie w Holandii. I od 20
lat cała Europa ostrożnie przymierza się do skopiowania czegoś, co w Danii wprowadzono w
ciągu roku.
Kraj chorych ludzi
O co chodzi? W systemie flexicurity zniesiono ochronę pracownika przed zwolnieniem.
Pracodawca może go wyrzucić praktycznie z dnia na dzień, prawie tak jak w Ameryce.
Różnica polega na tym, że wyrzucony może leżeć przez dwa lata do góry brzuchem, a
państwo będzie mu wypłacać 90 proc. ostatnich zarobków. Początkowe cztery lata skrócono,
bo 40 proc. zwolnionych Duńczyków i tak w ciągu trzech miesięcy znajdowało następną
pracę.
Kto w Polsce by nie chciał na takich warunkach wylecieć z pracy choćby jutro? Żeby było
śmieszniej, zasiłki są tylko nieznacznie mniej atrakcyjne, kiedy pracownik odchodzi z własnej
inicjatywy.
Dlaczego w Danii w ogóle ktokolwiek jeszcze pracuje?! - taki okrzyk się nasuwa także
piszącemu te słowa. Ale nie Duńczykom. Według badań w razie wygranej na loterii, która
rozwiązałaby na zawsze problemy finansowe, 70 proc. deklaruje, że pracowałoby dalej. A 57
proc. - że nawet nie zmieniłoby swojego zajęcia.
W Polsce komentarzom o modelu flexicurity towarzyszy zwykle zastrzeżenie, że nas nie stać
na taką hojność.
Rzeczywiście - ale byłoby, gdyby naszym głównym bogactwem był kapitał społeczny. Tak jak
w krajach nordyckich.
Przeciętny Duńczyk należy do trzech różnych organizacji. W typowym przypadku dwie z nich
wiążą go z miejscem pracy - jedna duża i jedna mała.
Tą dużą jest oczywiście związek zawodowy. Trzy czwarte pracowników należy do związków,
które pilnują, żeby Duńczycy pracowali w dobrych warunkach, za dobre pieniądze, i nie
przemęczali się zbytnio. Nominalnie tydzień pracy ma 37 godzin, realnie przeciętny Duńczyk
pracuje 18,5.
Ta mała to wolontariat w ramach danego biura czy fabryki, np. amatorski zespół, który
występuje w celach charytatywnych. Duńczyk angażuje się w to z pasją, dlatego całkiem serio
może powiedzieć, że już dawno odszedłby z pracy, ale zostaje, bo chór nie znajdzie dobrego
barytonu.
Dla Polaka to niepojęte. Z "Diagnozy społecznej" zespołu prof. Janusza Czapińskiego wynika,
że chociaż ogólnie żyje nam się coraz szczęśliwiej, przeciętny Polak jest niezadowolony z
dwóch dość istotnych elementów swojego życia. To miejsce pracy i miejsce zamieszkania.
Chcielibyśmy pracować gdzie indziej oraz mieszkać gdzie indziej, ale nie możemy, bo kredyt,
bo rodzina, bo brak innych ofert.
W całej Skandynawii niezadowolenie z miejsca pracy traktuje się jak chorobę. Od lekarza
można dostać zwolnienie na "wypalenie zawodowe". W Szwecji kilka lat temu
centroprawicowy premier Fredrik Reinfeldt próbował te zwolnienia nie tyle zlikwidować, ile
narzucić im trzytygodniowy limit. Zrezygnował pod ogniem powszechnej krytyki.
Zadowolenie z miejsca zamieszkania Szwed, Duńczyk czy Norweg osiąga zaś dzięki temu, że
chociaż państwo ingeruje w wiele aspektów życia codziennego, obywatel przeważnie styka
się nie z instytucjami państwowymi, ale ze swoją gminą, "kommune". U nas państwo zbiera
podatki i odpala część samorządom, u nich jest odwrotnie.
To jeden z powodów, dla których Skandynawowie mają mniejszy opór przed płaceniem
wyższych podatków. Nie patrzą na nie jak na coś, co wpada w czarną dziurę gdzieś w stolicy;
to kasa, która będzie wydana w ich okolicy, a na co - zadecyduje zebranie "kommune" z
udziałem mieszkańców.
Równocześnie kraje skandynawskie znajdują się wysoko w rankingach wolności gospodarczej
czy łatwości prowadzenia biznesu. W zestawieniu "Doing Business" Dania zajmuje czwarte
miejsce na świecie, za Singapurem, Nową Zelandią i Hongkongiem, a pierwsze w Europie.
Norwegia jest szósta, Finlandia dziewiąta, Szwecja i Islandia to miejsca 11. i 12.
Polska jest na miejscu 32. I niejeden polski biznesmen pozazdrościłby tego, że chociaż jego
duński czy szwedzki kolega płaci większe podatki, to nie musi zatrudniać kogoś takiego jak
doradca podatkowy. Tamtejszym podatnikom urząd skarbowy wręcz doradza, jak się
rozliczać, żeby wyszło jak najmniej. Tu znów kłania się kwestia zaufania i przejrzystości.
Jak z Kowalskiego zrobić Larsena
Tylko czy w Polsce można odtworzyć skandynawskie rozwiązania?
Jak dowiedziono wyżej, różnice mentalności między nami a nimi są takie jak między nimi
samymi.
Polski charakter narodowy to mieszanina fińskiego honoru, duńskiego indywidualizmu i
islandzkiej skłonności do brawury. Niektóre rozwiązania stosowane w krajach nordyckich
oczywiście nigdy u nas nie przejdą - ale nie szkodzi, bo niewiele przeszło we wszystkich.
Polska raczej nigdy nie będzie krajem otwartym na imigrantów tak jak Dania czy Szwecja. Ale
Finlandia też nie jest - i nie wyrzucają jej z Rady Nordyckiej.
Nie wyobrażam sobie w Polsce walki z alkoholizmem tak drastycznej jak w większości krajów
nordyckich, gdzie alkohol można kupić tylko w sklepach państwowego monopolu, w których
- jak napisał pewien angielski dziennikarz - panuje taka atmosfera, jakby zakład pogrzebowy
dorabiał sobie pokątnymi aborcjami na zapleczu. Ale nie wyobrażają jej sobie także w Danii,
w której panuje ogólna awersja do zakazów.
Mogę sobie natomiast doskonale wyobrazić przeniesienie do Polski tego, co stanowi jedyny
wspólny element "modelu nordyckiego" - to stawianie interesu przeciętnego obywatela na
pierwszym miejscu.
Gdy w kraju nordyckim odkrywają ropę, pierwsze pytanie zawsze brzmi: "Co zrobić, żeby
korzystało z niej całe społeczeństwo?". Konkretne rozwiązania mogą być tak odmienne, jak
Statoil i Maersk Oil, ale pytanie jest wspólne.
My mieliśmy debatę dotyczącą gazu z łupków, podczas której politycy koncentrowali się na
tym, kto jest ruskim agentem, kto się sprzedał i kto komu nie przerywał. Nie było dyskusji, co
zrobić z domniemanym bogactwem, żeby przeciętny Kowalski miał coś z niego dla siebie. Ten
rodzaj rozumowania jest praktycznie nieobecny w polskiej debacie publicznej.
Polscy politycy fetyszyzują abstrakcyjne parametry makroekonomiczne, takie jak PKB, inflacja
czy bezrobocie. Stąd dramatyczne rozminięcie się języka elit z językiem wyborców, gdy
politycy mówią o Polsce jako o "zielonej wyspie". To wspaniale, że w Polsce PKB rośnie
szybciej niż w starej Unii, ale co z tego mam ja, Kowalski? Dlaczego nadal lepiej być
bezrobotnym tam niż dobrze opłacanym specjalistą tu? I czy per saldo, po zbilansowaniu
wszystkich kosztów i wpływów, jestem na węglu na plus czy na minus?
Skandynawscy politycy postępują odwrotnie.
Wykres PKB i bezrobocia za ostatnie kilkadziesiąt lat przypomina tam rollercoaster.
Parametry makroekonomiczne nigdzie nie są powodem do dumy. Szczególnie dotyczy to
Islandii, która zapłaciła słono za spekulacyjny boom przed 2008 r.
Islandczycy pozwolili bankom zbankrutować, ich szefowie dostali surowe wyroki - do 4,5 lat
więzienia - a premiera postawiono przed Trybunałem Stanu za zaniedbanie obowiązków. To
oczywiście spowodowało krótkotrwałą zapaść parametrów makroekonomicznych - ale po
pierwsze, tego domagali się obywatele, a po drugie, kryzys trwał dość krótko. Od 2012 r.
Islandia znów jest na plusie.
Istotą "modelu nordyckiego" są bowiem nie tyle konkretne rozwiązania gospodarcze, często
bardzo zróżnicowane, ile inne postrzeganie relacji państwo - obywatel.
Za sprawą doświadczenia PRL u nas bardzo długo postrzegano ją tak, że dobre państwo to
państwo nieobecne w życiu szarego obywatela. Oczekiwaliśmy od państwa przede wszystkim
tego, żeby się nie wtrącało.
W Skandynawii, owszem, często się wtrąca. Ale to działa w obie strony. Obywatele są wręcz
zachęcani do wtrącania się w sprawy państwa, zarówno w sprawach dużych - przykładem
islandzkie referenda po kryzysie - jak i stosunkowo małych, w rodzaju gorącej debaty, czy
rowerzystów należy objąć obowiązkiem jeżdżenia w kaskach.
Te dyskusje do naszych mediów przedostają się w postaci wieści typu: to już koniec "modelu
nordyckiego", bo Szwedzi czy Norwegowie właśnie wycofują się z tego czy z tamtego. Tak
naprawdę jest wprost przeciwnie. Dopóki o wszystkim transparentnie debatują, cały czas
tkwią w tym modelu. Od przeszło 80 lat.