MAEVE BINCHY
Srebrne gody
Z angielskiego przełożyła Teresa Lechowska
Świat Książki
Skan i korekta Roman Walisiak
Tytuł oryginału SILVER WEDDING
Projekt okładki i stron tytułowych Maciej Sadowski
Redakcja Anna Bolecka
Redakcja techniczna Alicja Jabłońska
Korekta: Marianna Filipkowska, Jolanta Rososińska
Copyright © Maeve Binchy 1988
All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by „Świat Książki",
© Copyright for the Polish translation by Teresa Lechowska, 1997
Świat Książki, Warszawa 1997
Skład KOLONEL.
Druk i oprawa OZGraf. Olsztyn
ISBN 83-7129-547-2
Nr 1767
Gordonowi Snellowi, memu najdroższemu i najlepszemu przyjacielowi.
Rozdział Pierwszy.
Anna.
Anna wiedziała, że stara się sprawiać wrażenie zainteresowanego. Tak
dobrze umiała czytać z jego twarzy. To była ta sama mina, jaką u niego
widywała, kiedy w klubie przysiadali się do nich starsi aktorzy i
opowiadali historyjki o dawno zmarłych ludziach. Joe wtedy też usiłował
okazać zainteresowanie, przybierał wyraz serdeczności, uprzejmości,
powagi - licząc, że zostanie to poczytane za prawdziwe zainteresowanie, i
w nadziei, że konwersacja nie potrwa zbyt długo.
- Przepraszam, trochę się rozgadałam - usprawiedliwiała się Anna.
Pociesznie się wykrzywiła. Siedziała po drugiej stronie łóżka ubrana
jedynie w jedną z jego koszul. Oddzielały ich niedzielne gazety i taca ze
śniadaniem.
Joe uśmiechnął się w odpowiedzi i tym razem był to uśmiech prawdziwy.
- Ależ nie, to miłe, że tak się tym przejmujesz, bo dobrze jest troszczyć się
o rodzinę.
Myślał tak rzeczywiście, to wiedziała, ponieważ w głębi serca wierzył, że
troszczenie się o rodzinę to dobra rzecz, podobnie jak ściąganie kociaków
z drzew i piękne zachody słońca, i duże psy collie. Zasadniczo Joe
popierał dbałość o rodzinę, ale o swoją nie dbał zupełnie. Nie miał pojęcia,
od ilu lat są małżeństwem jego rodzice. Nie wiedział prawdopodobnie, jak
długo sam jest żonaty. Czymś takim jak dwudziestopięciolecie ślubu Joe
Ashe nie zawracałby sobie głowy.
Anna patrzyła na niego ze znanym sobie uczuciem
7
czułości i lęku. Czule i opiekuńczo. Wyglądał tak słodko, gdy leżał oparty
o wielkie poduchy, z opadającymi mu na twarz jasnymi włosami, z tak
spokojnymi, opalonymi, szczupłymi rękami. Pełna lęku - na myśl o tym,
że miałaby go utracić, że mógłby zniknąć z jej życia równie cicho i bez
wysiłku, jak się w nim pojawił.
Joe Ashe nigdy z nikim nie walczył, jak wyznał Annie, uśmiechając się
szeroko, po chłopięcemu, życie jest zbyt krótkie, żeby walczyć. I to była
prawda.
Kiedy nie dano mu jakiejś roli, dostał złą recenzję, kwitował to
wzruszeniem ramion. - No cóż, mogło być inaczej, ale nie róbmy z tego
sprawy.
Podobnie jak jego małżeństwo z Janet. - Skończyło się, po co więc
udawać, że nadal trwa? - Spakował manatki do torby i odszedł.
Anna obawiała się, że pewnego dnia w tymże pokoju Joe spakuje torbę i
znowu odejdzie. Ona będzie pomstować i błagać jak Janet, i nic to nie da.
Ta ją nawet odwiedziła, proponując pieniądze, żeby tylko wyjechała.
Opowiadała z płaczem, jaka była z nim szczęśliwa. Pokazywała zdjęcia
dwu małych synków. Wszystko będzie znowu dobrze, jeśli tylko Anna
wyjedzie.
- Ale on nie odszedł od pani z mojego powodu. Mieszkał sam od roku,
zanim jeszcze się poznaliśmy - tłumaczyła Anna.
- Tak, i przez cały ten czas myślałam, że wróci. Anna nie miała ochoty
wspominać zalanej łzami Janet
ani tego, jak robiła dla niej herbatę, a jeszcze bardziej rozmyślać o tym, że
jej własna twarz też będzie mokra od łez pewnego dnia, i na dodatek
równie niespodziewanie, jak się to przydarzyło Janet. Przebiegł ją lekki
dreszcz, gdy spojrzała na przystojnego chłopca w swoim łóżku. Mimo
dwudziestu ośmiu lat Joe to wciąż chłopiec. Delikatny, okrutny chłopiec.
- O czym myślisz? - spytał.
Nie powiedziała. Nigdy mu nie mówiła, jak wiele o nim myśli i jak bardzo
obawia się dnia, w którym od niej odejdzie.
8
- Pomyślałam, że już czas zrobić następną filmową wersję Romea i Julii.
Jesteś taki przystojny, że byłoby nie w porządku wobec świata, gdyby nie
dano mu szansy oglądania ciebie - oznajmiła ze śmiechem.
Przechylił się i odstawił tacę na podłogę. Niedzielne gazety zsunęły się w
ślad za nią.
- Chodź tu do mnie - rzekł. - Moje myśli biegną tym samym torem,
całkiem tym samym, jak to mówicie wy, Irlandczycy.
- Co za znakomite naśladownictwo - powiedziała Anna z poważną miną,
ale przytuliła się do niego. - Nic dziwnego, że jesteś najlepszym aktorem
na świecie i słyniesz na całej kuli ziemskiej ze swoich wielkich
umiejętności naśladowania najrozmaitszych akcentów.
Leżała w jego ramionach i nie przyznawała się, jak martwi się o te srebrne
gody. Wyczytała z twarzy Joego, że już zbyt długo na ten temat
deliberowała.
Joe nigdy nie zrozumiałby, co to znaczy w ich rodzinie.
Dwudziestopięciolecie ślubu rodziców. W domu Doyle'ów celebruje się
wszystko. Mają tam albumy ze zdjęciami, pudła z dokumentacją
minionych uroczystych obchodów. W salonie na ścianie zrobiono galerię
Głównych Uroczystości. Sam Dzień Ślubu, trzy Chrzty. Sześćdziesiąte
urodziny babci O'Hagan, wizyta dziadka Doyle'a w Londynie, kiedy to
wraz z nimi wszystkimi stoi obok strażnika przed pałacem Buckingham.
Poważny młody strażnik w futrzanej czapie wygląda tak, jakby zdawał
sobie sprawę z doniosłości wizyty dziadka Doyle'a.
Są tam też trzy Pierwsze Komunie, trzy Bierzmowania, jest mała sekcja
sportowa, drużyna szkolna w tym roku, gdy Brendan chodził do ostatniej
klasy. A nawet jeszcze mniejsza sekcja akademicka -jej portret zrobiony
podczas promocji. Upozowana i sztywna, dzierży w ręce dyplom tak,
jakby ważył tonę.
Matka i ojciec zawsze żartowali na temat tej ściany, mówiąc, że to
najcenniejsza kolekcja na świecie. Co by im przyszło ze starych mistrzów i
słynnych obrazów, gdyby nie mieli czegoś o wiele od nich cenniejszego -
tej jakże
9
wymownej ściany oznajmiającej światu, o co im chodziło w życiu.
Anna zawsze się wzdrygała, gdy mówili to komuś, kto przyszedł w
odwiedziny. Wzdrygnęła się i teraz, leżąc w ramionach Joego.
- Czy to ja cię przyprawiam o drżenie, czy to namiętność? - zapytał.
- Rozpasana namiętność - odparła, zastanawiając się, czy to normalne,
żeby leżeć obok najatrakcyjniejszego mężczyzny w Londynie i myśleć nie
o nim, lecz o ścianie w salonie rodzinnego domu.
Rodzinny dom trzeba będzie udekorować na srebrne gody. Zawieszą
mnóstwo dzwonków z tektury i srebrnych wstążek. I kwiaty popstrykane
sreberkiem. Do magnetofonu włożą taśmę z Walcem Rocznicowym. Na
parapetach piętrzyć się będzie stos kartek z życzeniami, może ich być
nawet tak dużo, że rozwieszą je nad kominkiem jak życzenia na Boże
Narodzenie. Pojawi się udekorowany w sposób tradycyjny tort, a
zaproszenia będą mieć srebrne brzegi. Zaproszenia na co? Właśnie ta
sprawa zaprzątała umysł Anny. Jako dzieci powinni zorganizować coś
takiego swoim rodzicom. Anna i jej siostra Helena, i brat Brendan.
Czyli w gruncie rzeczy Anna.
To ona będzie musiała zająć się wszystkim.
Obróciła się w stronę Joego, żeby go pocałować. Nie będzie teraz myśleć o
tym jubileuszu. Pomyśli o nim jutro, gdy będą jej płacić za sterczenie w
księgarni.
Nie będzie o tym myśleć w tej chwili, gdy można myśleć o znacznie
przyjemniejszych rzeczach.
- To już lepiej, myślałem, że mi zasnęłaś - powiedział Joe i przyciągnął ją
do siebie.
Anna Doyle pracowała w małej księgarni, Książki dla Ludzi, popieranej
przez autorów, wydawców i wszelkiego rodzaju media. Nigdy nie nudziło
ich powtarzanie, że to księgarnia z charakterem, nie tak jak te księgarskie
molochy, całkowicie pozbawione duszy. W głębi serca Anna niezupełnie
się z tym zgadzała.
10
Zbyt często w ciągu dnia pracy musiała odprawiać z kwitkiem
interesantów pytających o całkiem zwyczajne rzeczy, o ostatni bestseller, o
kolejowy rozkład jazdy, o książkę przepisów na potrawy z mrożonek.
Zawsze musiała ich posyłać gdzie indziej. Uważała, że jeśli księgarnia ma
zasługiwać na swoją nazwę, powinna naprawdę mieć na składzie takie
właśnie rzeczy, zamiast oferować klienteli jedynie dzieła z dziedziny
psychologii, szczegółowe przewodniki, poezję, socjologię i współczesną
satyrę.
I gdyby chociaż byli naprawdę specjalistami. Zamierzała odejść stamtąd
rok temu, ale wtedy właśnie poznała Joego. A kiedy Joe wprowadził się do
niej, tak się złożyło, że nie miał pracy.
Robił to i owo tu i tam i nigdy nie był całkiem bez pieniędzy. Zazwyczaj
miał ich nawet dość, żeby kupić Annie ładny indyjski szal albo piękny
papierowy kwiat, a w delikatesach w Soho najwspanialsze grzyby.
Nigdy natomiast nie starczało na zapłacenie czynszu czy opłaty za
telewizję, rachunku za telefon lub elektryczność. Byłoby głupotą ze strony
Anny, gdyby porzuciła stałą posadę, nie mając nic lepszego na oku.
Została zatem w Książkach dla Ludzi, choć nienawidziła tej nazwy,
uważając, że większość kupujących książki to tak czy inaczej ludzie.
Wszyscy pracujący tutaj byli bardzo mili. Nigdy nie spotykała się z nikim
z nich na gruncie prywatnym, ale od czasu do czasu urządzano dni
podpisywania książek, wieczory poetyckie, a nawet spotkania przy serze i
winie na benefis pobliskiego teatrzyku. Wówczas właśnie poznała Joego
Ashe'a.
W poniedziałek rano przyszła wcześnie do pracy. Jeśli chciała mieć czas
na rozmyślanie czy na pisanie listów, to jedyną szansą było zjawienie się w
księgarni przed innymi. Pracowały tu tylko cztery osoby i każda miała
klucz. Wyłączyła alarm przeciwwłamaniowy, wzięła mleko w pudełku i
pocztę z wycieraczki. Same okólniki i ulotki. Listonosz jeszcze nie
przyszedł. Włączając elektryczny czajnik, żeby zrobić kawę, ujrzała się w
małym lusterku przyczepionym do ściany. Moje oczy wydają się duże
11
i niespokojne, pomyślała. Pogładziła w zadumie twarz. Była blada, wielkie
piwne oczy miała wyraźnie podkrążone. Włosy ściągnęła jaskraworóżową
wstążką, dopasowaną odcieniem do różowej trykotowej koszulki. Muszę
się trochę podmalować, pomyślała, bo będę straszyć ludzi.
Szkoda, że nie zdobyła się wtedy na obcięcie włosów. To było takie
dziwne, zamówiła się już przecież w eleganckim salonie, gdzie czesali się
niektórzy członkowie rodziny królewskiej. Jedna z pracujących tam
fryzjerek przyszła kiedyś do księgarni i zaczęły ze sobą rozmawiać.
Dziewczyna obiecała policzyć jej mniej niż normalnie. Tymczasem Anna
na wieczorku na rzecz teatru poznała Joego, a ten jej powiedział, że
zachwycają go jej gęste ciemne włosy.
Spytał, jak robi to tak często do dziś: - O czym myślisz? - I wtedy, na
samym początku ich znajomości, powiedziała mu prawdę. Myśli o tym, że
nazajutrz pójdzie obciąć włosy.
- Proszę nawet tego nie rozważać - rzekł Joe, po czym zaproponował, żeby
poszli zjeść coś po grecku i przedyskutowali tę sprawę jak należy.
Siedzieli razem w tę ciepłą wiosenną noc i on opowiadał jej o swoim
aktorstwie, a ona o swojej rodzinie. Że zamieszkała osobno, bojąc się, by
nie uzależnić się zbytnio od rodziny, bo zanadto wciąga się w ich sprawy.
Jeździ oczywiście do domu na niedziele i jeszcze na jeden wieczór w ciągu
tygodnia. Joe patrzył na nią oczarowany. Nie znał takiego życia, w którym
dorosłe dzieci wciąż wracają do swojego gniazda.
Odwiedzała go często, potem on przychodził do niej, bo tak było
wygodniej. Joe powiedział Annie rzeczowo i zwięźle o Janet i dwu małych
synkach. Ona zaś opowiedziała o wykładowcy w college'u, w którym dość
niemądrze zakochała się pod koniec studiów, co skończyło się trójkami i
olbrzymim poczuciem straty.
Joe dziwił się, że powiedziała mu o tym wykładowcy. W grę nie wchodził
przecież spór o podział majątku czy dzielenie się dziećmi. On
poinformował ją o Janet tylko dlatego, że wciąż był jej mężem. Anna
chciała powiedzieć wszystko, ale Joe w gruncie rzeczy nie chciał słuchać.
12
Wydawało się całkiem logiczne, że powinien z nią zamieszkać. Nie
proponował tego i przez jakiś czas Anna zastanawiała się, jak ma
zareagować, gdyby Joe ją poprosił, żeby się do niego sprowadziła.
Miałaby trudności z oznajmieniem tego rodzicom. W końcu po jednym z
długich miłych weekendów zdecydowała, że spyta, czy nie
przeprowadziłby się do jej małego parterowego mieszkanka na Shepherd's
Bush.
- Przeprowadzę się, jeśli tego chcesz - odparł Joe, zadowolony, lecz nie
zdziwiony, nie mający nic przeciwko temu, ale nie przesadnie wdzięczny.
Wrócił do siebie, umówił się co do czynszu i z dwiema torbami
podróżnymi oraz skórzaną kurtką przerzuconą przez rękę przyszedł
zamieszkać z Anną.
Z Anną, która musiała skrzętnie ukrywać ten fakt przed rodzicami
mieszkającymi w Pinner i w świecie, gdzie córki nie zapraszały żonatych
mężczyzn do siebie na wieczór, a cóż dopiero na całe życie.
Joe mieszkał z nią od tego kwietniowego poniedziałku przed rokiem. A
teraz był maj roku 1985 i dzięki szeregowi skomplikowanych manewrów
Annie udawało się odseparować od siebie świat Pinner i Shepherd's Bush i
przenosić się z jednego do drugiego z wciąż rosnącym poczuciem winy.
Matka Joego miała pięćdziesiąt sześć lat, ale wyglądała o wiele młodziej.
Pracowała przy bufecie z gotowymi daniami w barze, do którego
przychodziło wielu aktorów, widywali więc ją chyba dwa lub trzy razy w
tygodniu. Zachowywała się przyjaźnie, choć wymijająco, machając do
nich ręką na powitanie, jakby byli po prostu dobrymi klientami. Mniej
więcej przez pół roku nie wiedziała, że mieszkają razem. Joe nie zadał
sobie trudu, żeby matkę poinformować. Kiedy się o tym dowiedziała,
powiedziała do Anny: „To miło, kochana" - dokładnie takim tonem, jakim
przemówiłaby do zupełnie nie znanej osoby proszącej o plasterek cielęciny
i szynkę w cieście.
Anna chciała, żeby ich odwiedziła.
- Po co? - spytał Joe, szczerze zdumiony.
13
Przy następnej bytności w barze Anna podeszła do bufetu, żeby osobiście
ją zaprosić.
- Czy zechciałaby pani przyjść do nas do domu?
- Po co? - zapytała z zainteresowaniem matka Joego. Anna była
zdeterminowana.
- Nie wiem, może na drinka.
- O Boże, kochana, ja nigdy nie piję. Tutaj wystarczająco się na to
napatrzyłam, żeby mnie odrzuciło, mówię ci.
- No to żeby zobaczyć swojego syna - nie rezygnowała Anna.
- Przecież widuję go tutaj, czyż nie? A on jest już dorosły, kochana, i nie
pragnie oglądać dzień w dzień swojej starej mamy.
Anna patrzyła na nich od tej pory zafascynowana, na pół z przerażeniem,
na pół z zazdrością. Byli tylko dwojgiem ludzi mieszkających w tym
samym mieście i zdawkowo rozmawiających ze sobą przy spotkaniu.
Nigdy nie mówili o innych członkach rodziny. Ani o siostrze Joego, która
przebywała w ośrodku rehabilitacyjnym z powodu narkotyków, ani o
najstarszym bracie, który służył jako najemny żołnierz w Afryce, ani o
najmłodszym bracie, który pracował w telewizji jako kamerzysta.
Nigdy nie pytała o wnuków. Joe mówił Annie, że Janet czasem
przyprowadza do niej chłopców, on zaś niekiedy zabiera ich do parku w
pobliżu jej domu i babka spędza z nimi parę chwil. Nigdy jednak nie
przychodzą do niej do domu.
- Myślę, że ma faceta, młodego gościa, i nie chce, żeby kupa wnuków tam
się pałętała. - Dla Joego to było proste i jasne.
Dla Anny - jakby z innej planety.
W Pinner, jeśli miało się wnuki, to były one w domu centralnymi
postaciami, tak samo jak dzieci przez blisko ćwierć stulecia. Anna znowu
westchnęła na myśl o czekających ją uroczystych obchodach i o tym, że
będzie musiała się z nimi uporać na własną rękę, tak jak musiała uporać
się z tyloma innymi rzeczami.
Nie miało sensu wysiadywanie w pustej księgarni nad
14
kawą i użalanie się, że Joe nie jest jak inni mężczyźni, nie można się na
nim oprzeć, bo nie chce dzielić z nią tego rodzaju spraw. Od pierwszego
spędzonego wspólnie wieczoru wiedziała, że na nic takiego nie może
liczyć.
Teraz musiała się zastanowić, w jaki sposób zorganizować w październiku
te srebrne gody, żeby nikogo nie doprowadzić do szaleństwa.
Z Heleny nie będzie żadnego pożytku, to rzecz pewna. Przyśle ozdobną
kartkę podpisaną przez wszystkie siostry, zaprosi rodziców na specjalną
rodzinną mszę z zakonnicami, zwolni się na jeden dzień i zjedzie do
Pinner w swojej bezbarwnej, szarej bluzie i spódnicy, z włosami martwymi
i bez połysku, z dużym krzyżem zawieszonym na łańcuszku na szyi i
trzymanym nieustannie w ręce. Helena nawet nie wyglądała na zakonnicę,
tylko jak ktoś lekko niedorozwinięty i źle ubrany, kryjący się za dużym
krucyfiksem. I pod wieloma względami tak właśnie jest. Helena pojawi
się, kiedy wszystko będzie gotowe, i zabierze w swojej płóciennej torbie
to, co nie zostanie zjedzone, bo jedna z zakonnic uwielbia piernik, a inna
ma słabość do wszystkiego, co jest z łososiem.
Oczami duszy i z uczuciem rozpaczy Anna ujrzała przyszłość swojej
młodszej siostry Heleny, członkini religijnej wspólnoty w południowym
Londynie - grzebiącej w jedzeniu niczym śmieciarka i napełniającej
puszkę po herbatnikach smakołykami zapakowanymi w folię.
Helena jednak przynajmniej przyjedzie. Czy Brendan w ogóle się zjawi?
To było prawdziwe zmartwienie, i to takie, że starała się nawet o tym nie
myśleć. Jeśli Brendan nie wsiądzie do pociągu i na statek, a potem raz
jeszcze do pociągu i nie przyjedzie do Pinner na dwudziestopięciolecie
ślubu rodziców, to równie dobrze od razu można by całą imprezę odwołać.
Takiej hańby nigdy nie da się ukryć, takiej nieobecności nie będzie można
nigdy zapomnieć.
Zdjęcie niekompletnej rodziny na ścianie.
Pewno będą kłamać i powiedzą, że Brendan przebywa w Irlandii i nie
może zostawić farmy z powodu żniw,
15
strzyżenia owiec czy też czegoś, co się robi na farmach w październiku.
Uświadamiała sobie jednak z nieprzyjemną wyrazistością, że byłaby to
wątpliwa wymówka. Drużba i druhna będą wiedzieć, że chodzi o
obojętność, i sąsiedzi będą to wiedzieć, i ksiądz będzie wiedzieć.
I srebro straci swój połysk.
Jak ściągnąć Brendana z powrotem - oto problem. A może nie? Po co go
ściągać? Być może to jeszcze większy problem.
W czasach szkolnych był zawsze taki spokojny. Któż mógł wiedzieć, że
odczuwał dziwne pragnienie odejścia od rodziny i wyjechania na takie
odludzie. Anna przeżyła wstrząs, kiedy im to powiedział. Z całą
otwartością i bez oglądania się na to, jak tę wiadomość odbierze reszta
rodziny.
- Nie wrócę we wrześniu do szkoły, nie ma sensu próbować mnie
przekonywać. Nie będę zdawać żadnych egzaminów, do niczego nie są mi
potrzebne. Pojadę do Vincenta. Do Irlandii. Wyjadę najszybciej, jak będę
mógł.
Pomstowali i błagali. Bez powodzenia. Zamierza robić właśnie to i basta.
- Ale dlaczego nam to robisz? - Matka płakała.
- Niczego wam nie robię. - Brendan był delikatny. - Robię to dla siebie, a
was nic to nie będzie kosztować. Na tej farmie wychowywał się ojciec,
myślałem więc, że będziecie zadowoleni.
- Nie wyobrażaj sobie, że on automatycznie przekaże ci farmę - prychnął
ojciec. - Ten stary odludek może równie dobrze zostawić ją misjonarzom.
A ty się przekonasz, że wszystko to na nic.
- Ojcze, nie myślę o dziedziczeniu, o testamentach i umierających, ja
myślę o tym, jak chcę przeżyć życie. Byłem tam szczęśliwy, a Vincentowi
przyda się dodatkowa para rąk.
- Jeśli tak, to czy to nie dziwne, że nigdy się nie ożenił i nie sprokurował
sobie we własnym domu kilku par rąk bez ściągania do siebie obcych?
16
- Nie jestem obcy, ojcze - rzekł Brendan. - Jestem jego krewnym, synem
jego brata.
To był koszmar.
I od tego czasu kontakty ograniczone zostały do minimum, do kartek na
święta Bożego Narodzenia i na urodziny. Może jeszcze też na rocznice.
Anna nie pamiętała. No właśnie, rocznice. Jak ma zgromadzić cały zespół
na tę rocznicę?
Druhną, jak ją zawsze nazywali, była Maureen Barry. Najlepsza
przyjaciółka matki. Razem chodziły do szkoły w Irlandii. Maureen nigdy
nie wyszła za mąż. Miała tyle samo lat co matka - czterdzieści sześć - choć
wyglądała młodziej. Prowadziła dwa sklepy z ubraniami w Dublinie - nie
zgadzała się, żeby nazywać je butikami. Może Anna mogłaby z nią
pogadać i zorientować się, jakie wyjście byłoby najlepsze. W głowie
zabrzęczał jej jednak ostrzegawczy dzwonek. Matka pieczołowicie dbała o
to, żeby nic nie wydostawało się poza rodzinę.
Zawsze utrzymywano różne sekrety przed Maureen.
Jak wtedy, gdy ojciec stracił pracę. Nie można było o tym mówić.
Jak wtedy, gdy Helena, mając czternaście lat, uciekła z domu. Nigdy nawet
nie piśnięto słowa o tym Maureen. Matka mówiła, że w ostateczności nic
nie ma znaczenia, wszystko da się uładzić, o ile tylko nie wynosi się tego
poza dom i nie opowiada sąsiadom i przyjaciołom o wszystkich sprawach
rodziny Doyle'ów. Wydawało się, że gdy dzieje się coś niedobrego, jest to
bardzo skuteczne i uśmierzające lekarstwo, toteż rodzina zawsze trzymała
się tej zasady.
Pewno myślicie, że Anna powinna zatelefonować teraz do Maureen Barry
i spytać ją, jako najstarszą przyjaciółkę matki, jak postąpić z Brendanem i
w ogóle co zrobić z tą całą rocznicą.
Tylko że matka załamałaby się i umarła, gdyby żywiła najsłabsze nawet
podejrzenie, że ktoś z rodziny zdradził jej sekret. A obojętność Brendana
to wielki sekret.
Nikogo z rodziny też nie można prosić o pośrednictwo.
Jaki zatem rodzaj przyjęcia? Rocznica wypadała w sobotę,
17
mógł więc to być lunch. Wokół Pinner, Harrow, Northwood nie brak hoteli
oraz restauracji i miejsc, w których zazwyczaj urządza się tego rodzaju
imprezy. Chyba hotel będzie najlepszy.
Po pierwsze odbyłoby się wszystko jak trzeba, menedżer od bankietów
zająłby się trunkami, ciastami i fotografiami.
Nie trzeba byłoby całymi tygodniami intensywnie sprzątać rodzinnego
domu i pielęgnować ogródka od frontu.
Lecz jako najstarsza córka Doyle'ów dawno miała okazję się nauczyć, że
hotel nie jest miejscem odpowiednim. Nasłuchała się w przeszłości
niechętnych uwag na temat hoteli, miażdżących i krytycznych opinii o
takiej rodzinie, która nie fatyguje się, żeby urządzić tego rodzaju
uroczystość we własnym domu, albo o innej, która byłaby całkiem
zadowolona, zapraszając cię do jakiegoś zwykłego hotelu, miejsca całkiem
bezosobowego, a nie puściłaby cię za próg własnego domu, dziękuję
pięknie.
Trzeba będzie urządzić to w domu i na zaproszeniu wydrukować
srebrnymi literami, że zaprasza się do Salthill, Rosemary Drive numer 26,
w Pinner. Nadmorskie kąpielisko w zachodniej Irlandii, dokąd matka i
Maureen Barry jeździły w czasach młodości, nazywało się właśnie
Salthill. Było tam ładnie, jak mówiły. Ojciec nigdy do Salthill się nie
wybrał, jego zdaniem nie starczało mu czasu na długie rodzinne wakacje,
gdy jako młody człowiek próbował się urządzić w Irlandii.
Ze znużeniem Anna sporządziła listę gości. Będzie tyle osób, jeśli nie
przyjadą ci z Irlandii, a tyle, jeśli przyjadą. Mogłoby być tyle, gdyby
jedzenie podawać przy stole, a tyle, jeśli urządzono by bufet. Tyle, gdyby
w grę wchodziły tylko alkohole i zakąski, a tyle, gdyby miał to być cały
obiad.
I kto za to zapłaci?
Najczęściej płacą dzieci, to wiedziała.
Helena jednak ślubowała ubóstwo i nie miała nic. Brendan, nawet gdyby
się zjawił, co wydawało się mało prawdopodobne, za swoją pracę
otrzymywał zapłatę jak robotnik rolny. Anna zaś mogła wydać bardzo
niewiele na to przyjęcie.
18
Miała rzeczywiście mało pieniędzy. Oszczędzając na wszystkim,
rezygnując z lunchów i dzięki roztropnym zakupom robionym w
filantropijnych sklepach Oxfamu, odłożyła sto trzydzieści dwa funty.
Ulokowała je w firmie budowlanej, licząc na to, że uzyska dwieście
funtów, a wówczas, jeśli Joe będzie mieć też dwieście, wybiorą się razem
do Grecji. Joe na razie miał jedenaście funtów, czekało go więc dłuższe
oszczędzanie. Był jednak pewien, że wkrótce dostanie jakąś rolę. Agent
powiedział mu, że pojawia się mnóstwo możliwości. Teraz lada dzień
mógł zacząć pracować.
Anna miała nadzieję, że zacznie pracować, naprawdę i szczerze miała taką
nadzieję.
Jeśli dostanie coś dobrego, gdzie się na nim poznają, coś stałego, to wtedy
wszystko inne się ułoży. Nie tylko wakacje w Grecji, ale wszystko. Będzie
mógł zawrzeć porozumienie w sprawie synów, dać coś Janet, żeby poczuła
się niezależna, i rozpocząć formalności rozwodowe. Wtedy Anna mogłaby
zaryzykować odejście z Książek dla Ludzi i przenieść się do jakiejś
większej księgarni, gdzie z łatwością dostałaby awans jako osoba z
wyższym wykształceniem i mająca już doświadczenie z pracą w handlu.
Na pewno bardzo ją polubią.
Czas szybko upływał na rozmyślaniu i niebawem usłyszała obracające się
w zamku klucze. Zjawiali się inni pracownicy. Wkrótce księgarnia została
otwarta. I znowu koniec z planowaniem.
W przerwie na lunch postanowiła, że pojedzie tego wieczoru do Pinner i
zapyta po prostu rodziców, jak chcieliby uczcić ten dzień. Wyglądało to co
prawda mniej uroczyście niż zakomunikowanie im, że przygotowania już
są w toku. Lecz próbować zorganizować na własną rękę tę uroczystość to
doprawdy nonsens, a zresztą mogłaby się w tym czy w owym pomylić. Po
prostu ich spyta.
Zadzwoniła, że przyjedzie. Matka się ucieszyła.
- To świetnie, Anno, bo strasznie dawno cię nie widzieliśmy. Właśnie
mówiłam do taty: mam nadzieję, że Anna jest zdrowa i nic złego się nie
stało.
19
Anna zgrzytnęła zębami.
- Dlaczego miałoby się stać coś złego?
- No bo tyle czasu minęło i nie wiemy, co porabiasz. Tylko osiem dni,
mamo. Byłam u was w ostatni
weekend.
- Tak, ale nie wiemy, jak się miewasz...
- Dzwonię do was niemal codziennie, wiecie więc, jak się miewam i co
robię. Wstaję rano z łóżka na Shepherd's Bush, przyjeżdżam tu metrem, a
potem wracam znowu do domu. To właśnie robię, mamo, podobnie jak
wiele milionów ludzi w Londynie. - Podniosła głos, zirytowana
zachowaniem matki.
Reakcja matki była zdumiewająco łagodna.
- Dlaczego na mnie krzyczysz, dziecko kochane? Powiedziałam tylko, jak
się cieszę, że dzisiaj przyjedziesz. Ojciec będzie zachwycony. Zjemy stek z
grzybami, dobrze? Uczcilibyśmy w ten sposób twój powrót do domu. Tak,
pobiegnę dziś po południu do rzeźnika, żeby kupić mięso. To wspaniale,
że zamierzasz wrócić. Nie mogę się wprost doczekać, żeby powiadomić o
tym twojego ojca. Zaraz zatelefonuję do niego do pracy i powiem mu o
tym.
- Nie... mamo, po prostu... myślałam...
- Oczywiście, że mu powiem, sprawię twojemu ojcu przyjemność, to coś,
na co będzie się cieszył.
Matka się rozłączyła, a Anna stała bez ruchu, trzymając w ręce słuchawkę,
i myślała o tym, jak raz przywiozła Joego na lunch do Salthill, Rosemary
Drive numer 26. Zaprosiła go jako „jednego z przyjaciół" i przez całą
drogę skłaniała do przyrzeczenia, iż nie zdradzi, że a) z nią żyje, i b) jest
żonaty.
- Która z tych dwu rzeczy, gdyby się wydała, byłaby bardziej groźna? -
spytał Joe, uśmiechając się szeroko.
- Obie są równie groźne - odparła z taką powagą, że nachylił się i
pocałował ją w nos na widoku publicznym, w pociągu.
Wizyta całkiem się udała, pomyślała Anna. Matka i ojciec uprzejmie pytali
Joego o karierę aktorską i o to, czy zna słynnych aktorów i aktorki.
20
W kuchni matka spytała, czy to jej chłopak. Tylko przyjaciel, zapewniła
Anna.
W drodze powrotnej zagadnęła Joego, jak mu się podobali.
- Są mili, tylko bardzo nerwowi - odpowiedział. Nerwowi? Rodzice?
Nigdy nie pomyślała, że mogą być
nerwowi. A jednak do pewnego stopnia to prawda.
Joe nie wiedział, jacy są, gdy nie ma nikogo obcego. Matka zastanawia się,
dlaczego nie zastali Heleny, gdy w tym tygodniu dwukrotnie dzwonili do
niej do klasztoru. Ojciec chodzi w kółko po ogródku, obrywa główki
kwiatom i mówi, że Brendan był zawsze taki niespokojny i gnuśny, że
musiał skończyć jako wiejski przygłup, który pogryza źdźbła słomy na
małej farmie. Trudno zrozumieć, dlaczego chciał wrócić właśnie do tej
jednej jedynej wsi w Irlandii, gdzie ich znano, i zamieszkać z jedynym
człowiekiem w Irlandii - który, jak można gwarantować, wystawia jak
najgorsze świadectwo Doyle'om i całej ich działalności - z jego rodzonym
bratem Vincentem, dla Brendana stryjem Vincentem. Po to tylko, żeby
odziedziczyć tę nędzną farmę.
Joe nic takiego nie widział, a mimo to uważał, że jej rodzice są nerwowi.
Zaczęła to drążyć. Dlaczego? Jak się to przejawia?
Lecz Joe nie zamierzał dać się wciągnąć w debatę.
- Tak bywa - rzekł z uśmiechem, by pozbawić swoje słowa kolców. -
Niektórzy ludzie prowadzą takie życie, w którym można powiedzieć to, a
tamtego nie, i zastanawiają się, co można mówić, a czego nie. To taki
sposób bycia, w którym wszystko jest udawaniem, grą... Mnie to nie
przeszkadza, jeśli ktoś chce tak żyć. Nie jest to mój sposób na życie, ale
ludzie tworzą wiele zasad i żyją według nich...
- Nie jesteśmy tacy! - Ubodły ją słowa Joego.
- Nie krytykuję ciebie, moja droga. Mówię ci tylko, co widzę... Widzę, że
ci od Hare Kriszny golą sobie głowy, tańczą i machają dzwonkami. Widzę,
że ty i twoja rodzina gracie zupełnie jak oni. Nie pozwolę, żeby ci od Hare
21
Kriszny natrząsali się ze mnie, nie pozwolę też na to twoim staruszkom. W
porządku? - Uśmiechnął się do niej zwycięsko.
Odwzajemniła uśmiech z uczuciem pustki w duszy i postanowiła więcej
nie rozmawiać o domu.
Dzień pracy dobiegł końca. Kiedy księgarnię zamykano, znajdował się w
niej jeszcze jeden z sympatyczniejszych wydawniczych agentów
handlowych. Zaprosił ją na drinka.
- Wybieram się do tej dziury Pinner - oznajmiła Anna. - Lepiej będzie,
jeśli zaraz ruszę w drogę.
- Jadę w tamtą stronę, to może napilibyśmy się po drodze? - powiedział.
- Nikt nie jeździ do Pinner - zaśmiała się.
- Och, skąd wiesz, że nie mam w tamtych stronach kochanki albo że nie
liczę na zdobycie jej właśnie tam? - Nie rezygnował.
- U nas na Rosemary Drive nie dyskutowalibyśmy o takich rzeczach -
rzekła Anna z przesadną kpiną.
- Daj spokój, wsiadaj, samochód stoi na podwójnej żółtej linii *.
* Żółte linie oznaczają zakaz zatrzymywania się i postoju (przyp. tłum.).
- Ken się zaśmiał.
Nazywał się Green i Anna często rozmawiała z nim w księgarni. Oboje
rozpoczęli pracę tego samego dnia i to ich połączyło.
Nosił się z zamiarem odejścia ze swojej firmy i przeniesienia się do jakiejś
większej, tak samo jak ona; i żadne z nich tego nie zrobiło.
- Myślisz, że jesteśmy po prostu tchórzami? - spytała, kiedy uporali się ze
wzmożonym w porze szczytu ruchem.
- Nie, zawsze są jakieś powody. Co cię powstrzymuje, ta moralna rodzina
na Rosemary Drive?
- Skąd wiesz, że to moralna rodzina? - zdumiała się.
- Mówiłaś mi przed chwilą, że w twoim domu nie mówi się o kochankach
- odparł Ken.
- Święta prawda, byliby okropnie niezadowoleni, gdyby wiedzieli, że ja
sama nią jestem - zauważyła.
22
- Ja też byłbym niezadowolony. - Wydawało się, że Ken mówi poważnie.
- Och, daj sobie z tym spokój - zakpiła. - Zawsze łatwo jest prawić
komplementy komuś, o kim się wie, że jest z kimś związany, to o wiele
bezpieczniejsze. Gdybym ci powiedziała, że jestem wolna i szaleję,
uciekłbyś na odległość stu mil ode mnie, zamiast zapraszać mnie na
drinka.
- Mylisz się. Opuszczałem księgarnię specjalnie jako ostatni, przez cały
dzień myślałem, jak miło będzie cię zobaczyć. Nie oskarżysz mnie o
tchórzostwo, co?
Po koleżeńsku poklepała go po kolanie.
- Nie. Nie doceniałam cię. - Głęboko westchnęła. Z Kenem łatwo się
rozmawiało, nie musiała zważać na to, co mówi. Tak jak to będzie musiała
robić, gdy znajdzie się w Salthill przy Rosemary Drive. I potem, kiedy
wróci do Joego.
- Czy to westchnienie to znak zadowolenia? - zagadnął.
Joemu albo matce czy ojcu powiedziałaby, że tak.
- Raczej zmęczenia. Znużyły mnie wszystkie te kłamstwa - rzekła. -
Bardzo znużyły.
- Ale jesteś dorosłą dziewczyną, na pewno nie musisz kłamać na temat
swojego życia i tego, jak je pędzisz.
Anna pokiwała ponuro głową.
- Muszę, naprawdę muszę.
- Może tylko myślisz, że musisz.
- Nie, muszę. Choćby w sprawie telefonu. Powiedziałam w domu, że
zabrano mi telefon, żeby więc do mnie nie dzwonili. A to dlatego, że na
automatycznej sekretarce nagrany jest anons: „Mieszkanie Joego Ashe'a".
On musi to mieć, bo jest aktorem, a aktorzy nie mogą być nieosiągalni.
- Oczywiście - zgodził się Ken.
- Więc nie chcę, żeby moja matka dzwoniła i słyszała męski głos. I nie
chcę, żeby ojciec pytał, co ten młody człowiek robi w moim mieszkaniu.
- To prawda, ojciec mógłby cię o to spytać, i o to,
23
dlaczego on nie ma swojej własnej automatycznej sekretarki i swojego
numeru - rzekł srogim tonem Ken.
- Muszę więc uważać, żeby nie wspomnieć o czymś takim jak płacenie
rachunków za telefon. Muszę pamiętać, że nie można do mnie dzwonić.
Oto jedno z dziewięciu milionów łgarstw.
- A czy wszystko w porządku na drugim końcu drutu? Mam na myśli to,
czy nie musisz kłamać temu swojemu aktorowi? - Ken chyba bardzo
chciał się tego dowiedzieć.
- Kłamać? Nie, absolutnie nie, o czym miałabym kłamać?
- Nie wiem, wspominałaś o tych wszystkich kłamstwach. Pomyślałem
sobie, może to zazdrosny typ i nie będziesz mogła mu się przyznać, że
poszłaś na drinka ze mną. To znaczy, o ile uda nam się dotrzeć gdzieś w
pobliże drinka. - Ken popatrzył ze smutkiem na sznur samochodów przed
nimi.
- Och, nie, nie rozumiesz. Joe ucieszyłby się na myśl o tym, że poszłam
na drinka z przyjacielem. Chodzi po prostu o... - umilkła. O co chodzi?
Chodzi o tę nie kończącą się, nigdy nie kończącą się konieczność
udawania. Udawania, że dobrze się bawi w tych dziwnych klubach, do
których chadzali. Udawania, że pojmuje zdawkowe stosunki z jego matką,
jego żoną, jego dziećmi. Udawania, że lubi te peryferyjne teatrzyki, w
których grał niewielkie rólki. Udawania, że kochanie zawsze sprawia jej
przyjemność. Udawania, że nie kłopocze się z powodu czekającej ją
ciężkiej rodzinnej imprezy.
- Nie okłamuję Joego - rzekła, jakby mówiąc do siebie. - Ja tylko trochę
gram.
W samochodzie zapadła cisza.
- No cóż, on jest aktorem, jak sądzę - powiedział Ken, próbując ożywić
trochę konwersację.
Nie o to chodziło. Aktor wcale nie grał, nigdy nie udawał, żeby sprawić
komuś przyjemność. To dziewczyna aktora grała przez cały czas. Jakie to
dziwne, że nigdy przedtem nie spojrzała na to w taki sposób.
24
Kiedy wreszcie znaleźli jakiś pub, usiedli i świetnie im się rozmawiało.
- Może byś zadzwoniła do rodziców i powiedziała, że cię zatrzymano? -
zaproponował Ken.
Popatrzyła na niego, zdumiona, że potrafi być tak pełen względów.
- No, bo jeśli kupili stek i inne rzeczy... - dodał. Matka była wzruszona.
- To ładnie z twojej strony, kochanie. Ojciec już zaczął cię szukać. Mówił,
że pójdzie na stację.
- Nie, ktoś mnie podwiezie autem.
- Czy to Joe? Joe Ashe, ten aktor?
- Nie, nie, mamo, Ken Green, przyjaciel z pracy.
- Boję się, że nie mam tyle mięsa...
- On nie przyjdzie na kolację, tylko mnie podwiezie.
- No, ale go zaproś, dobrze? Bardzo lubimy poznawać twoich przyjaciół.
Ojciec i ja nieraz życzyliśmy sobie, żebyś przyprowadzała tu częściej
swoich przyjaciół. Wy wszyscy robiliście to przez całe lata. - Jej głos
brzmiał smutno, jakby patrzyła na tę swoją ścianę z fotografiami i nie
otrzymywała z ich strony właściwego poparcia.
- Wobec tego zaproszę go na chwilę - zgodziła się Anna.
- Zdołasz to znieść? - spytała Kena.
- Chciałbym. Mogę być bibrem.
- A cóż to, u licha, takiego?
- Czyżbyś nie czytywała plotkarskich pism? To ktoś, kto odwraca uwagę
od prawdziwego kochanka. Kiedy poznają takich poczciwców jak ja, nie
domyślą się złych zmysłowych kochanków aktorów, którzy instalują swoje
automatyczne sekretarki przy twoim aparacie telefonicznym.
- Och, zamknij się. - Anna się śmiała. Był to śmiech szczery, nie
wymuszony.
Wypili jeszcze jednego drinka. Powiedziała Kenowi o rocznicy.
Wspomniała, że jej siostra jest zakonnicą, że brat nie skończył szkoły i
wyjechał pracować na farmie najstarszego brata ich ojca, Vincenta, do
zabitej deskami wioski na zachodnim wybrzeżu Irlandii. Czując się już
trochę lżej i swobodniej, zwierzyła mu się, że właśnie z tego powodu
25
wybiera się na kolację z rodzicami. Po raz pierwszy od dłuższego czasu
zamierzała niczego nie ukrywać, spytać ich, czego sobie życzą,
poinformować o ograniczeniach. Wyłożyć problemy.
- Jeśli są tacy, jak mówiłaś, nie kładź zbyt wielkiego nacisku na
ograniczenia i problemy, zajmij się bardziej stroną ceremonialną - radził.
- Czy twoi rodzice obchodzili srebrne gody?
- Dwa lata temu - odparł.
- Były wspaniałe? - spytała.
- Niespecjalnie.
- Och!
- Kiedy poznamy się lepiej, opowiem ci o tym - obiecał.
- Myślałam, że znamy się już całkiem dobrze. - Anna była rozczarowana.
- Nie. Potrzebuję więcej niż jednego drinka, żeby opowiedzieć
szczegółowo o całym swoim życiu.
Anna poczuła się absurdalnie zaniepokojona faktem, że powiedziała mu
wszystko o Joem Ashe'u i o tym, jak musi ukrywać go w tajemnicy przed
rodzicami.
- Chyba za dużo mówię - rzekła ze skruchą.
- Nie, jesteś po prostu osobą bardziej wrażliwą. Ja jestem raczej sztywny -
powiedział Ken. - No, dopij swojego drinka i ruszajmy w kierunku
Saltmines.
Dokąd?
- Czyż nie mówiłaś, że tak nazywa się twój dom? Roześmiała się i
trzepnęła go swoją torebką. Dzięki niemu
czuła się znowu normalna. Tak jak dawno temu, gdy wspaniale było
należeć do rodziny Doyle'ów, a nie jak w ostatnich dniach poruszać się po
polu minowym.
Matka czekała na schodku.
- Wyszłam na dwór, na wypadek gdybyście mieli trudności z
zaparkowaniem samochodu - wyjaśniła.
- Dzięki, ale wydaje się, że jest całkiem sporo miejsca... mieliśmy
szczęście - powiedział gładko Ken.
- Nie słyszeliśmy zbyt wiele o panu, a zatem przyjemna to niespodzianka.
- Matka miała oczy wesołe, zbyt wesołe.
26
- Tak, dla mnie to też niespodzianka. Nie znam zbyt dobrze Anny, po
prostu rozmawiamy, gdy wpadam do księgarni. Dziś zaprosiłem ją na
drinka, a ponieważ jest to jeden z wieczorów, kiedy ona jedzie do Pinner,
pomyślałem sobie, że to dobra okazja do przejażdżki i pogadania.
Ken Green jest dobrym handlowcem, jak pamiętała Anna. Zarabiał na
życie, sprzedając książki, i zdobywał większe zamówienia, niż chcieli
złożyć księgarze, zmuszając ich do eksponowania książek na wystawie i
zachęcając do brania dużych kartonów promocyjnych. Rzecz więc
naturalna, potrafił się równie dobrze sprzedać.
Ojcu Anny też się spodobał.
Ken potrafił zadawać właściwe pytania, zamiast pytań niewłaściwych. Ze
swobodą zagadnął pana Doyle'a, w jakiej dziedzinie pracuje. Na twarzy
ojca Anny pojawił się charakterystyczny dla niego defensywny wyraz, a w
jego głosie dobrze znany ton, jakim mówił o pracy i o racjonalizacji.
Większość ludzi odsuwała się i w pewnym stopniu współczuła
Desmondowi, jednocześnie kpiąc sobie z niego, kiedy zaczynał snuć
opowieść o łańcuchu nieszczęść, o firmie, w której doskonale się
pracowało, póki na skutek racjonalizacji nie zlikwidowano wielu etatów, i
to etatów całkiem sensownych i pewnych. Stanowisko Desmonda Doyle'a
uległo zmianie, jak powiedział Kenowi. Całkowitej zmianie. Dzisiaj w
interesach są już zupełnie inni ludzie.
Anna odczuwała znużenie. Zawsze to samo, jego własna wersja tej całej
historii. A prawda przedstawiała się tak, że został zwolniony z powodu, jak
to określała matka, konfliktu personalnego. To jednak była tajemnica.
Wielka tajemnica, której nie miał znać nikt. W szkole nie wolno im było
nigdy o tym wspominać. Zapewne właśnie wtedy, uświadomiła sobie
Anna, zaczęło się to otaczanie wszystkiego sekretnością. Rok później
bowiem ojciec został znowu zatrudniony przez tę samą firmę. I tego też
nigdy nie wyjaśniano.
Ken Green nie wydał z siebie pomruku aprobującego uwagi na temat
świata w ogóle i postępowania ludzi interesu w szczególe.
27
Jak udało się panu przetrwać racjonalizację? Zajmował pan jakieś ważne
stanowisko?
Anna przyłożyła rękę do ust. W ich domu nikt nigdy nie zadał tak
bezpośredniego pytania. Matka przenosiła przerażone spojrzenie z jednej
twarzy na drugą. Przez chwilę panowała cisza.
- Tak się złożyło, że nie przetrwałem - odparł Desmond Doyle. - Przez rok
byłem bez pracy. Ale potem, kiedy nastąpiła zmiana personelu, kiedy
uładzono pewne osobiste nieporozumienia, przyjęli mnie z powrotem.
Anna nadal trzymała rękę przy ustach. Po raz pierwszy ojciec przyznał się,
że przez rok był bezrobotny. Lękała się niemal patrzeć, jak przyjmuje to
matka.
Ken kiwał głową z aprobatą.
To się często zdarza, tak jakby się włożyło wszystkie kawałki układanki do
papierowej torby i wytrząsnęło kilka z powrotem na planszę. Tyle że nie
zawsze znajdą się znowu na właściwym miejscu. - Uśmiechnął się
zachęcająco.
Anna popatrzyła na Kena, jakby widziała go po raz pierwszy.
Co on wyprawia, siedzi w tym pokoju i pyta jej ojca o zakazane rzeczy.
Może rodzice pomyślą sobie, że omawiała z nim ich prywatne rodzinne
sprawy?
Na szczęście ojciec wcale się tym nie przejął; zajęty był tłumaczeniem
Kenowi, że ludzi rzeczywiście ulokowano na złych stanowiskach. On sam
powinien mieć stanowisko kierownika operacyjnego, a zajmował de facto
stanowisko kierownika projektów specjalnych. Projekty specjalne
oznaczały niewiele albo wiele, zależnie od sytuacji. To zawracanie głowy,
a nie praca.
Mimo wszystko od pana zależy, co zechce pan z tym zrobić, jak to bywa w
takich wypadkach. Ja też mam taką żadną pracę i Anna również, ale
próbujemy każde po swojemu coś z nich wydobyć.
- Ja nie mam takiej żadnej pracy! wykrzyknęła Anna.
- Można przecież tak to nazwać, czyż nie? Nie ma maksymalnego pułapu,
odpowiedniego zaszeregowania czy
28
metody zdobycia uznania, ale dzięki tobie samej praca robi się ciekawa, bo
ty interesujesz się publikacjami, wertujesz katalogi, wiesz, dlaczego
książki wychodzą i kto je kupuje. Mogłabyś stać i opiłowywać sobie
paznokcie jak twoja koleżanka o czerwonych włosach. Matka Anny
nerwowo zachichotała.
- Oczywiście, ma pan rację, Ken. Kiedy jest się młodym, ma się szanse
zrobienia czegoś w swojej pracy, ale nie wtedy, gdy człowiek jest stary...
- A więc pan sobie poradził. - Ken był uprzejmy.
- Proszę mi nie schlebiać.
- Nie schlebiam. - Wyraz twarzy Kena mówił, że jest jak najdalszy od
tego. - Ale nie może pan mieć więcej niż czterdzieści sześć lat, no, może
czterdzieści siedem.
Anna złościła się z powodu własnej głupoty, że też zaprosiła tego
impertynenta do domu.
- Tak, niedługo skończę czterdzieści siedem - przyznał ojciec.
- No, to nie jest pan stary, prawda? Nie ma pan pięćdziesięciu ośmiu lat
ani sześćdziesięciu dwóch.
- Deirdre, czy moglibyśmy jakoś rozciągnąć ten stek i wykroić z niego
cztery porcje? Ten młody człowiek wprawia mnie w dobry humor, musi
więc zostać na kolacji.
Annie płonęła twarz. Jeśli Ken zgodzi się zostać, to nigdy mu tego nie
daruje.
- Bardzo dziękuję, panie Doyle, nie, naprawdę nie, pani Doyle. Jestem
pewien, że byłoby miło, ale nie dziś. Raz jeszcze dziękuję. Dopiję tylko
swojego drinka i zostawię państwa we własnym gronie.
- To żaden kłopot i chcielibyśmy...
- Nie dziś, wiem, że Anna chce z państwem porozmawiać.
- No, jestem pewna, że jeśli to... - Matka przeniosła niespokojny wzrok z
córki na tego przystojnego młodego mężczyznę o ciemnych włosach i
ciemnobrązowych oczach. Czyżby Anna przyjechała zawiadomić
rodziców o czymś związanym z jego osobą? Czy ta wiadomość wypisana
jest na jej twarzy?
29
Ken rozwiał jej niepokój.
- Nie, to nie ma nic wspólnego ze mną. To sprawa rodzinna, ona chce
porozmawiać o państwa srebrnych godach i o tym, jak chcielibyście je
państwo obchodzić.
Desmond Doyle czuł się zawiedziony, że Ken ma ich opuścić.
- Och, to nam nie zabierze zbyt wiele czasu - rzekł.
- Tak czy inaczej, najważniejsze jest, żeby państwo omówili tę sprawę i
zrobili tak, jak oboje sobie życzycie. I wiem, że Anna dlatego właśnie
przyjechała, żeby z państwem na ten temat porozmawiać. Nie będę więc
już przeszkadzał.
Odchodził, żegnając się ze wszystkimi uściskiem dłoni, Annę szybkim
ruchem ujął drugą ręką za ramię.
Obserwowali, jak wyjeżdża na drogę, naciskając lekko klakson na
pożegnanie.
Trójka Doyle'ów stała bez słowa na progu Salthill przy Rosemary Drive
26.
Anna zwróciła się w stronę rodziców.
- Wspomniałam mu, że będziemy omawiać nasze plany, ale nie mam
pojęcia, dlaczego zrobił z tego coś tak wielkiego. - Odniosła wrażenie, że
żadne z nich jej nie słucha. - To nie był jedyny powód mojego przyjazdu.
Przyjechałam też, żeby was zobaczyć.
W dalszym ciągu panowała cisza.
- I wiem, że w to nie uwierzycie, ale powiedziałam mu o tym dlatego...
no, dlatego że musiałam coś powiedzieć.
- Bardzo przyjemny młody człowiek - zauważył Desmond Doyle.
- I przystojny. Elegancko ubrany - dodała Deirdre Doyle.
Annę ogarnęło oburzenie. Rodzice już porównują go z Joem Ashe'em,
którego ona kocha całym ciałem i duszą.
I porównanie to wypada na korzyść Kena.
- Tak - powiedziała obojętnym tonem.
- Nie mówiłaś nam o nim przedtem - wtrąciła matka.
- Wiem, mamo, oznajmiłaś mu to dwie sekundy po poznaniu go.
30
- Nie bądź zuchwała wobec matki - upomniał ją machinalnie ojciec.
- Na miłość boską, mam dwadzieścia trzy lata i nie jestem zuchwała jak
dziecko! - wybuchnęła Anna.
- Nie mam pojęcia, czym się tak denerwujesz - rzekła matka. -
Przygotowaliśmy dla ciebie pyszną kolację, zadajemy ci normalne pytanie,
mówimy, jaki miły jest ten twój przyjaciel, a ty nam chcesz urwać głowę.
- Przepraszam. - To już była dawna Anna.
- No, już dobrze, zmęczona jesteś po całym długim dniu pracy. Może te
drinki wypite po jeździe samochodem trochę ci zaszkodziły.
Anna zacisnęła pięści w milczeniu. Weszli z powrotem do domu i stali
niepewnie wszyscy troje w saloniku, przy ścianie z rodzinnymi
fotografiami.
- Jak myślicie, co teraz powinniśmy zrobić, zjeść kolację? - Matka
popatrywała bezradnie to na męża, to na córkę.
- Twoja matka poszła specjalnie do miasta po zakupy, kiedy się
dowiedziała, że dziś przyjedziesz - rzekł ojciec.
Przez moment Anna żałowała, że Ken Green odjechał, bo gdyby tu był, to
położyłby kres tego rodzaju mętnej konwersacji, w kółko o niczym i
prowadzącej donikąd. Konwersacji, która się ożywiała i zamierała,
wywołując poczucie winy, wytwarzając napięcie, aby potem ostatecznie je
stłamsić. I
Gdyby Ken nadal tu był, mógłby powiedzieć: „Odłóżmy na pół godziny
kolację i porozmawiajmy o tym, jak naprawdę życzylibyście sobie
państwo obchodzić rocznicę swojego ślubu". Tak, właśnie tak by to ujął.
Nie mówiłby, co trzeba zrobić albo czego można oczekiwać, albo też jak
należy postąpić. Wychodząc powiedział, że Anna chce porozmawiać z
rodzicami o tym, czego oboje życzyliby sobie na tę rocznicę.
Życzyliby sobie. To istny wyłom w tej rodzinie.
Pod wpływem impulsu użyła słów, którymi w jej przekonaniu posłużyłby
się Ken Green.
Zaskoczeni rodzice usiedli i patrzyli na nią wyczekująco.
31
- To wasze święto, nie nasze. Czego najbardziej wy byście sobie życzyli?
- No, naprawdę... - zaczęła matka, nie znajdując słów. - No, to nie od nas
zależy.
- Jeśli wy wszyscy chcielibyście obchodzić tę rocznicę, to byłoby to
oczywiście bardzo miłe... - odezwał się ojciec.
Anna patrzyła na nich z niedowierzaniem. Czyżby naprawdę myśleli, że to
nie zależy od nich? Czyżby żyli w zaczarowanej krainie i myśleli, że życie
to sprawa ich dzieci, które zdecydowały obchodzić wspólnie ową
rocznicę? Czy nie uświadomili sobie, że w tej rodzinie wszystko jest grą...
i że aktorzy jeden po drugim wymykali się ze sceny - Helena do swojego
klasztoru, Brendan na daleką kamienistą farmę w zachodniej Irlandii. A
Anna, która mieszkała w odległości dwóch przejazdów koleją, była nawet
jeszcze bardziej oddalona.
Zalała ją fala rozpaczy. Wiedziała, że nie wolno jej się denerwować, że
cała ta wizyta będzie na nic, jeśli zakończy się awanturą. Słyszała niemal,
jak Joe oględnie ją pyta, po co, u licha, wyrusza w takie długie i męczące
podróże, jeśli kończą się tylko ogólnym napięciem i tak, że wszyscy są
nieszczęśliwi.
Joe miał życie odpowiednio skalkulowane.
Poczuła bolesną, fizyczną potrzebę bycia z nim, siedzenia na podłodze
przy jego krześle i żeby on głaskał ją po włosach.
Nie wiedziała, że można kochać kogoś tak namiętnie. Patrząc na
mężczyznę i kobietę, którzy zatroskani siedzieli posłusznie naprzeciwko
niej na kanapie, ciekawa była, czy kiedykolwiek zaznali choćby odrobiny
takiej miłości. Nie można myśleć o swoich rodzicach okazujących miłość,
niewyobrażalne jest myślenie o tym, że spółkują i kochają się jak normalni
ludzie... jak ona i Joe. Anna wiedziała, że wszyscy czują to samo, jeśli
chodzi o własnych rodziców.
- Słuchajcie - powiedziała. - Muszę zadzwonić. Chcę, żebyście przestali
się teraz martwić o kolację i pogadali o tym, czego naprawdę byście sobie
życzyli, a wówczas
32
ja zacznę to organizować. Dobrze? - Oczy podejrzanie jej błyszczały. Być
może należało to przypisać wypitym drinkom.
Poszła do telefonu. Znajdzie jakiś pretekst, żeby porozmawiać z Joem,
zresztą o niczym specjalnie ważnym. Wystarczy, że usłyszy jego głos, a
poczuje się znowu dobrze. Powie mu, że może będzie w domu trochę
wcześniej, niż myślała, i spyta, czy ma kupić chińskie danie na wynos,
pizzę czy tylko pojemnik lodów. Nie powie mu teraz ani później, jak
okropnie przygnębiający jest jej stary dom, jaka czuje się smutna i podła,
sfrustrowana i wściekła, i to wszystko przez rodziców. Joe Ashe nie chce
niczego takiego słuchać.
Wykręciła numer swojego telefonu.
Słuchawkę podniesiono niemal natychmiast. Joe musiał być w sypialni.
Odezwał się dziewczęcy głos.
Anna odsunęła słuchawkę daleko od ucha, tak jak to często robią ludzie w
filmach, żeby zademonstrować swoje niedowierzanie i zakłopotanie.
Zdawała sobie sprawę, że to robi.
- Halo? - powtórzyła dziewczyna. - Jaki to numer? - spytała Anna.
Proszę zaczekać, telefon stoi na podłodze, nie mogę odczytać numeru.
Sekundę. - Głos dziewczyny brzmiał życzliwie. I młodo.
Anna stała jak porażona. W mieszkaniu na Shepherd's Bush telefon
rzeczywiście znajdował się na podłodze. Trzeba się wychylić za łóżko,
żeby podnieść słuchawkę.
Nie chciała, żeby dziewczyna dłużej się męczyła, znała już ten numer.
- Czy jest Joe? - spytała. - Joe Ashe.
- Nie, niestety, poszedł po papierosy, ale wróci za kilka minut.
Dlaczego on nie włączył automatycznej sekretarki, zapytywała siebie
Anna, dlaczego nie przekręcił automatycznie przełącznika, jak to robił
zawsze, wychodząc z mieszkania? Na wypadek, gdyby zadzwonił jego
agent. Na wypadek telefonu, który oznaczałby, że doczekał się uznania.
33
Teraz zamiast tego doczekał się telefonu, który oznaczał zdemaskowanie.
Oparła się o ścianę domu, w którym wyrastała. Potrzebowała czegoś, na
czym mogłaby się wesprzeć.
Dziewczynę zaniepokoiła cisza w słuchawce.
- Jest pani tam jeszcze? Zechce pani zadzwonić znowu czy to on ma
zadzwonić, czy jak?
- Hm... nie jestem pewna. - Anna grała na zwłokę. Jeśli się rozłączy, to Joe
nigdy się nie dowie, że ona to
odkryła. Wszystko pozostanie po staremu, nic się nie zmieni. Powie zatem,
dajmy na to, że to pomyłka, albo: nic nie szkodzi, albo: zadzwonię jeszcze
raz. Dziewczyna wzruszy ramionami, odłoży słuchawkę i być może nawet
nie wspomni Joemu, że ktoś dzwonił i potem się rozłączył. Anna nigdy o
nic nie zapyta, nie będzie burzyć tego, co ma.
Ale co ma? Ma mężczyznę, który sprowadza dziewczynę do jej łóżka, do
jej łóżka, jak tylko ona wyjedzie z domu. Po co próbować to utrzymać?
Dlatego, że ona go kocha i jeśli tego nie utrzyma, nastanie wielka,
przeraźliwa pustka i wówczas tak będzie go brakować, że chyba umrze.
A gdyby powiedziała, że zaczeka przy telefonie, i następnie stawiła mu
czoło? Czy okazałby skruchę? Czy wyjaśniłby, że to koleżanka aktorka i
właśnie uczą się roli?
A może on powie, że między nimi wszystko skończone? I wówczas
zacznie się pustka i ból.
Dziewczyna bała się przerwać rozmowę, bo mogła to być szansa na pracę
dla Joego.
- Proszę się nie rozłączać. Jeśli pani sobie życzy, to zapiszę pani nazwisko.
Momencik, muszę tylko wstać, i tak powinnam wstać... Rozejrzyjmy się,
coś na kształt biurka stoi pod oknem, nie, to toaletka... ale jest tu kredka do
oczu albo coś takiego. Dobrze, jak brzmi pani nazwisko?
Anna poczuła w ustach gorycz żółci. W jej łóżku, pod piękną drogą
makatą, którą sprawiła sobie na zeszłą gwiazdkę, leżała naga dziewczyna i
teraz przeniesie się z aparatem telefonicznym do prostego stolika, tam
gdzie Anna stawiała swoje kosmetyki.
34
- Czy sznur od telefonu jest wystarczająco długi? -Usłyszała własne
pytanie.
Dziewczyna się roześmiała.
- Tak, jest akurat.
- To dobrze. Proszę aparat postawić na chwilę na krześle, różowym
krześle, i sięgnąć na gzyms nad kominkiem, a znajdzie pani tam
kołonotatnik z przyczepionym na sznurku ołówkiem.
- Hej? - Dziewczyna była zdziwiona, lecz nie stropiona. Anna mówiła
dalej.
- Świetnie, proszę odłożyć kredkę do oczu, to jest zresztą węgiel i nie
pisałoby się nim zbyt dobrze. A teraz proszę zanotować Joemu: „Dzwoniła
Anna. Anna Doyle. Żadnej wiadomości".
- Na pewno nie ma do pani zadzwonić? - Nuta niepokoju pojawiła się w
głosie jeszcze jednej kobiety, która miała spędzać tygodnie, miesiące, a
nawet lata swojego życia, usiłując zadowolić Joego Ashe'a, mówiąc to, co
należy, by nie narazić się na to, że go straci.
- Nie, nie, jestem teraz u swoich rodziców. Zostaję tu na noc. Może mu
pani to powiedzieć?
- Czy on wie, gdzie pani szukać?
Tak, ale nie ma potrzeby, żeby do mnie dzwonił. Złapię go kiedy indziej.
Odłożyła słuchawkę i stała, przytrzymując się stołu. Pamiętała, jak mówiła
rodzicom, że hol to najgorsze miejsce na telefon. Jest tam zimno,
nieprzytulnie i niewygodnie. Teraz błogosławiła ich za to, że jej nie
słuchali.
Stała jeszcze przez jakiś czas, ale nie mogła zebrać myśli, które goniły jej
po głowie jak myszy. W końcu, gdy poczuła, że odzyskała przynajmniej
zdolność mówienia, wróciła do saloniku, w którym siedzieli ojciec i
matka. Rodzice, którzy nigdy nie znali takiej miłości, jaką znała ona, ani
takiego bólu. Powiedziała, że jeśli nie sprawi im to kłopotu, to chciałaby
zostać na noc, a wówczas będą mieć mnóstwo czasu na omówienie
wszystkich planów.
- Nie musisz się pytać, czy możesz zostać na noc w swoim własnym
domu - rzekła matka, zadowolona
35
i zaaferowana. - Na wszelki wypadek dam ci do łóżka szkandelę.
Wszystkie pokoje są do waszej dyspozycji, choć żadne z was nigdy nie
przyjeżdża i w nich nie nocuje.
- No, ja dzisiaj bym chciała. - Uśmiech na twarzy Anny był jak
przylepiony.
Ustalali już liczbę osób, które powinni zaprosić, gdy zadzwonił Joe. Poszła
do telefonu spokojna.
- Nie ma jej już - oznajmił.
- Doprawdy? - Głos miała obojętny.
- Tak. To nie było nic ważnego.
- Nie. Nie.
- Nie ma potrzeby, żebyś zostawała u rodziców i robiła wielką scenę, i
wszczynała spór o sens życia.
- Och nie, nic z tych rzeczy.
Nie dał się wprawić w zakłopotanie.
- Co więc zamierzasz robić? - spytał.
- Zostanę tu, jak powiedziałam twojej przyjaciółce.
- Ale nie na zawsze?
- Oczywiście, że nie, tylko dzisiaj.
- Wobec tego jutro wieczorem po pracy... będziesz w domu?
- Tak, rzeczywiście, a ty będziesz się pakował.
- Anno, nie rób dramatu.
- Absolutnie nie robię, jestem ucieleśnieniem spokoju. Zostań tam
oczywiście jeszcze na noc, nie, na Boga, nie ma potrzeby, żebyś się zaraz
wyprowadzał. Wystarczy jutro wieczorem. Dobra?
- Przestań z tym, Anno, kocham cię, ty mnie kochasz, ja nie kłamię.
- Ja też nie kłamię, Joe, co do jutra wieczorem. To zgodne z prawdą.
Odłożyła słuchawkę.
Kiedy zadzwonił jeszcze raz dziesięć minut później, odebrała telefon
sama.
- Proszę, przestań być nieznośny, Joe. To twoje ulubione słowo...
nieznośny. Nie cierpisz, kiedy ludzie cię naciskają i wypytują o sprawy,
które ich dotyczą, i nazywasz ich nieznośnymi. Może uczę się od ciebie.
36
- Musimy porozmawiać...
- Jutro po pracy. To znaczy po mojej pracy, bo ty żadnej pracy nie masz,
czyż nie? Będziemy mogli wtedy pomówić o tym, dokąd mam ci posyłać
pocztę. I nie będzie już wiadomości nagrywanych przez automatyczną
sekretarkę, załatw zatem sobie lepiej coś innego.
- Ale...
- Nie podejdę już do telefonu, będziesz więc musiał rozmawiać z moim
ojcem, a zawsze mówiłeś, że to przyjemny facet, który nie ma nic do
powiedzenia...
Wróciła do omawiania planowanej uroczystości. Widziała, że rodzice
zaintrygowani są tymi telefonami.
- Przepraszam za te przerwy, pokłóciłam się z moim chłopakiem.
Wprowadzanie do waszego domu "takich spraw" byłoby w bardzo złym
stylu, jeśli więc jeszcze raz zadzwoni, nie będę już z nim rozmawiać.
- Czy ta kłótnia ma charakter poważny? - spytała matka z nadzieją.
- Tak, mamo, ucieszysz się, że to całkiem poważna kłótnia. Zapewne
ostatnia. Teraz zastanówmy się, co zaproszeni mieliby dostać do jedzenia.
Mówiąc im o bardzo sympatycznej kobiecie imieniem Philippa, która
prowadzi firmę zajmującą się obsługą przyjęć, Anna myślami była bardzo
daleko. Powróciła we wspomnieniach do czasu, gdy wszystko było nowe i
podniecające, a jej życie wypełniała bez reszty obecność Joego.
Trudno będzie wypełnić je czymś innym.
Powiedziała, że mogliby poprosić o przedstawienie menu do wyboru i
zdecydować, czego by chcieli. Do wszystkich wyśle się odpowiednio
wcześnie indywidualne listy, osobiste listy z zaproszeniem, co będzie
oznaczać, że chodzi o coś wyjątkowego.
- To jest coś wyjątkowego, prawda? Dwudziestopięciolecie ślubu! -
Popatrzyła na matkę, potem na ojca, oczekując potwierdzenia. Miły
klaustrofobiczny nastrój rodzinności, który Doyle'om udawało się
wytwarzać wokół siebie, ku jej zaskoczeniu i ubolewaniu dziś wieczorem
jakby zniknął. Rodzice nie byli chyba całkiem przekonani,
37
czy dwadzieścia pięć lat małżeństwa to rzecz dobra. Po raz pierwszy w
życiu Anna potrzebowała poczucia, że pewne rzeczy są niezmienne i jeśli
nawet jej własny świat się zmienia, to reszta cywilizacji stoi na dość
solidnym gruncie.
Lecz może tylko wpisuje swoją własną sytuację w to wszystko, jak ci
poeci, którzy wierzą w żałosne złudzenia i myślą, że przyroda zmienia się
zależnie od ich nastrojów, a niebo jest szare, kiedy w ich duszy panuje
szarość.
- Urządzimy wspaniałą uroczystość - zapowiedziała rodzicom. -
Zakaszemy nawet dzień waszego ślubu, ponieważ my wszyscy pomożemy
wam uczcić tę rocznicę.
Nagrodziły ją dwa uśmiechy i zdała sobie sprawę z tego, że na czekającą
ją długą wiosnę, ziejącą przeraźliwą pustką, będzie mieć przynajmniej to
w perspektywie.
Rozdział Drugi.
Brendan.
Brendan Doyle podszedł do kalendarza, żeby zobaczyć, kiedy na koncert
do miasteczka oddalonego o dwadzieścia mil przyjeżdża Christy Moore.
Miało to być któregoś dnia w przyszłym tygodniu i Brendan myślał, żeby
się tam wybrać i posłuchać jego śpiewu.
Zapisał datę na dużym kuchennym kalendarzu tego dnia, gdy koncert
zapowiadali w radio. Ku swemu zdziwieniu uświadomił sobie, że dzisiaj
są jego urodziny. Szokiem była dla niego myśl, że jest już jedenasta, a on
nie zdawał sobie sprawy z tego, iż ma urodziny. Dawniej wiedziałby o tym
całe tygodnie wcześniej.
Tylko trzy tygodnie do urodzin Brendana - zapowiadałaby każdemu
matka.
We wczesnym dzieciństwie nie cierpiał całego tego szumu w związku z
urodzinami. Obchodzenia urodzin. Dziewczyny oczywiście to uwielbiały,
wkładały odświętne sukienki. Nigdy nie zapraszano nikogo obcego.
Brendan nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedyś urządzono mu
prawdziwe przyjęcie urodzinowe, takie z innymi dziećmi, strzelającymi
cukierkami i zabawami. Tylko rodzina ubrana odświętnie, strzelające
cukierki i galaretka z bitą śmietaną, suto posypana różnokolorowymi
drobinami cukru. Prezenty od całej rodziny, odpowiednio zapakowane, z
małymi karteczkami, a także kartki urodzinowe, które ustawiano nad
kominkiem. Potem fotografia Chłopca Świętującego Urodziny, zapewne w
papierowym kapeluszu na głowie. I druga z rodziną. Obie zostaną
umieszczone w albumie i triumfalnie będą
39
wyjmowane, gdy przyjdą jacyś goście. Pierwsze urodziny, Brendana, czy
on nie robi się duży? A następne to urodziny Heleny, potem Anny.
Patrzcie. I ludzie patrzyli i chwalili matkę. Ona jest cudowna, mówili,
cudowna, bo robi to wszystko dla nich, zadaje sobie tyle trudu.
Matka nie wiedziała, jak on tego nienawidził. Jak nienawidził tego jej
klaskania w dłonie i biegania po aparat, gdy śpiewano mu „Sto lat".
Wolałby, żeby wszyscy usiedli i zachowywali się normalnie, zamiast całej
tej błazenady i komedii. Zupełnie jakby znaleźli się wszyscy na scenie.
I na dodatek te sekrety. Nie mów cioci Maureen o nowej kanapie.
Dlaczego? Nie chcemy, by myślała, że jest nowa. Dlaczego nie chcemy,
żeby tak myślała? Nie chcemy po prostu, by mówiono, że przykładamy
wielką wagę do rzeczy, i tyle. Ale ona jest wspaniała, prawda? Tak, ale nie
chcemy, by mówiono, że uważamy ją za coś nadzwyczajnego. Jeśli więc
ciocia Maureen zapyta o nią, powiedz: „Och, taka sobie kanapa" - jakby
nie robiła na tobie wrażenia. Rozumiesz.
Brendan nie rozumiał, nigdy nie rozumiał. Zawsze ukrywano coś przed
kimś. Przed sąsiadami, przed kolegami w szkole, przed ludźmi z parafii,
przed ciocią Maureen, najlepszą przyjaciółką matki, przed Frankiem
Quigleyem, który pracował razem z ojcem i miał być największym
przyjacielem rodziny. A szczególnie przed wszystkimi tam, w Irlandii. Nie
mów tego babuni O'Hagan i ani słowa na ten temat w obecności dziadka
Doyle'a.
Całkiem łatwo było żyć w zgodzie z zasadami rodziców, jeśli się
rozumiało, że nie należy niczego mówić poza rodziną.
Brendan zauważył, że i w rodzinie nie mówiono tego, co ważne.
Pamiętał swoje urodziny w tym roku, gdy ojciec stracił pracę. Na tym
etapie ich życia panowała wielka tajemniczość. Rano ojciec o zwykłej
porze wychodził z domu i wracał po południu, jakby wszystko było
normalnie. Brendan zastanawiał się wtedy i teraz, po co to robiono.
40
A tu na farmie Vincenta, niewielkim gospodarstwie na zboczu gór, gdzie
wychowywał się jego ojciec, odczuwał wobec niego jeszcze większą
obcość niż wówczas, gdy mieszkał na Rosemary Drive i udawał, że jest
dobrym uczniem, że chlubnie zda końcowe egzaminy i pójdzie na
uniwersytet. Tymczasem przez cały czas wiedział, że zamierza wrócić tu,
na tę kamienistą farmę, gdzie niczego nie oczekiwano i nigdy nie
twierdzono, że coś jest czymś, jeśli tak nie było.
Vincent, od samego początku nazywany Vincentem, nigdy nie stryjem
Vincentem, mimo że to najstarszy brat ojca, był wysokim, przygarbionym
mężczyzną, o twarzy ogorzałej i mocno pooranej bruzdami. Nie odzywał
się, dopóki nie miał czegoś do powiedzenia. W tym niewielkim domu na
zboczu gór, gdzie dorastał ojciec jako jedno z sześciorga dzieci, nie
rozmawiano po próżnicy. Musieli być wówczas bardzo biedni. Ojciec
nigdy nie mówił o tym ani o tamtych czasach. Vincent nie mówił o
żadnych czasach. Nie widział potrzeby sprawienia sobie anteny, chociaż na
dachu niemal każdego domu na okolicznych farmach sterczały anteny
telewizyjne. A radioodbiornik, który miał, był mały i trzeszczał. Co
wieczór o pół do szóstej Vincent słuchał wiadomości i zaraz po nich
informacji rolniczych. Czasami wysłuchał jakiejś audycji dokumentalnej o
Irlandczykach w Australii albo relacji poświęconej wojskom Napoleona
wyruszającym na zachodnią Irlandię. Brendan nie miał pojęcia, jak
Vincent na nie trafiał, bo nie kupował żadnego dziennika ani programu
radiowego, z którego mógłby się o nich dowiedzieć. Nie należał też do
stałych słuchaczy, nie wiedział więc, co i kiedy w radio nadają.
Vincent nie był pustelnikiem, odludkiem czy ekscentrykiem. Zawsze
chodził w garniturze, ale nigdy nie nauczył się żyć w zgodzie ze światem
marynarek i spodni. Sprawiał sobie nowy garnitur co trzy lata i wówczas
dotychczasowe ubranie zostawało zdegradowane - tak więc jednego dnia
mogło być odpowiednie na pójście do kościoła na mszę, a następnego dnia
po zakupieniu nowego spadało do niższej ligi. Wkładał je, kiedy szedł paść
owce, a nawet gdy zwierzęta ładował lub wyładowywał z przyczepy.
41
Brendan zakochał się w tej farmie tamtego dziwnego lata, gdy przyjechali
tu w odwiedziny. Wszyscy byli bardzo nerwowi przez całą drogę, na statku
i w pociągu, i należało o tylu rzeczach pamiętać. Pamiętać, żeby nie
mówić o nieprzespaniu całej nocy w drodze do Holyhead. Pamiętać, żeby
nie mówić o tłumach siedzących na swoich bagażach, bo ludzie będą
wiedzieli, że podróżowali w najtańszej klasie. Pamiętać, żeby nie mówić,
iż czekali strasznie długo na zimnym peronie. Żadnych narzekań, bo
wszystko miało być zabawne. Takie przesłanie wbijała im do głów matka
przez całą nieskończenie długą podróż. Ojciec natomiast mówił coś
przeciwnego, żeby nie chwalili się i nie chełpili przed stryjem Vincentem
wszystkimi wygodami, jakie mają w Londynie. Brendan pamiętał, że
zapytał wprost - trochę go mdliło, zanim zadał to pytanie, jakby wiedząc,
że takich rzeczy się nie mówi:
- Jacy jesteśmy? Bogaci, jak udajemy przed babunią O'Hagan, czy biedni,
jak udajemy przed stryjem Vincentem i dziadkiem Doyle?
Zapadła długa cisza.
Przerażeni rodzice spoglądali na siebie.
- Udajemy! - wykrzyknęli niemal jednym głosem. Nie ma żadnego
udawania, protestowali. Uprzedzali tylko dzieci, żeby nie paplały o
rzeczach, które mogą irytować albo nudzić starszych. I tylko tyle.
Brendan pamiętał chwilę, gdy po raz pierwszy zobaczył farmę. Spędzili
trzy dni z babunią O'Hagan w Dublinie, a potem odbyli długą i męczącą
podróż koleją. Matka i ojciec wydawali się zmartwieni tym, co się działo
w Dublinie. Dzieci przynajmniej zachowywały się odpowiednio, nie było
zbytecznego paplania. Brendan pamiętał, że w Irlandii widział przez okno
w pociągu małe poletka. Helena ściągnęła na siebie niełaskę z powodu
jakiegoś wybryku na dworcu, i to w obecności babuni O'Hagan, co było
głównym jej przewinieniem. Anna siedziała cichutko, zatopiona w
lekturze. Matka i ojciec bez przerwy rozmawiali przyciszonym głosem.
Zupełnie nie był przygotowany na widok małego domu
42
z kamienia i podwórka, na którym walały się części od zepsutych maszyn.
U drzwi stał dziadek, stary i pochylony, w wyświechtanym starym
ubraniu, podartej marynarce i koszuli bez kołnierzyka. Obok niego stryj
Vincent, wyższa i młodsza wersja dziadka, lecz w przyzwoicie
wyglądającym garniturze.
- Witajcie we własnym domu - powiedział dziadek Doyle. - To ziemia, z
której wy, dzieci, pochodzicie. Jak to wspaniale, że jesteście tu z
powrotem, z dala od wszystkich tych czerwonych autobusów i tłumów
ludzi i będziecie stąpać znowu po własnej ziemi.
Dziadek Doyle był raz z wizytą w Londynie. Brendan wiedział o tym
dzięki fotografiom, temu zdjęciu na ścianie, które zrobiono przed pałacem
buckinghamskim, i dzięki wielu innym w albumie. Samej wizyty
naprawdę nie pamiętał. Teraz, gdy patrzył na tych dwu mężczyzn
stojących przed domem, miał takie dziwne wrażenie, jakby powrócił do
swojego domu. Zupełnie jak w tych opowieściach, które czytywał, gdzie w
miarę jak przygody zbliżały się do końca, dzieci wychodziły z lasu. Bał się
odezwać, żeby czegoś nie zepsuć.
Spędzili tam wtedy tydzień. Dziadek Doyle słabował i nie mógł dojść dalej
niż do drzwi frontowych. Za to Vincent zabierał całą trójkę dzieci i
pokazywał im okolicę. Niekiedy jeździli starym samochodem z lichą
przyczepą; przyczepa nie zmieniła się od czasu tej pierwszej wizyty.
Czasami Vincent nie zawracał sobie głowy odczepianiem jej od
samochodu, nawet jeśli nie trzeba było przewozić żadnej owcy, i
przyczepa telepała się z tyłu.
Dwa razy dziennie Vincent chodził doglądać owiec. Owce miały zły
zwyczaj przewracania się na grzbiet i leżenia z nogami do góry. Musiano
je obracać, żeby znalazły się we właściwej pozycji.
Anna spytała, czy tylko owce stryja Vincenta to robią, czy wszystkie. Nie
chciałaby mówić o tym po powrocie do Londynu, gdyby jedynie jego
owce miały taki zwyczaj. Vincent popatrzył na nią rozbawiony, ale rzekł
całkiem sympatycznie, że przyznanie się do tego nikomu ujmy nie
przyniesie,
43
bo to zjawisko dość często spotykane w hodowlach, nawet w Anglii.
Potem Vincent naprawiał kamienne murki; owce wiecznie w nie tłuką i
wykruszają całe kawały, wyjaśnił. Tak, zapewnił Annę, zanim go o to
zapytała, to też jest ogólna skłonność tych zwierząt jako gatunku.
Zabrał ich w miasteczku do baru z wysokimi stołkami i zafundował
lemoniadę. Żadne z nich do tej pory nigdy nie było w publicznym lokalu.
Helena poprosiła o pół litra mocnego porteru, lecz go nie dostała. Vincent
nie miał nic przeciwko temu, ale barman powiedział, że jest na to za
młoda.
Nawet już wtedy Brendan zauważył, że Vincent nie zawracał sobie głowy
wyjaśnianiem innym ludziom, kim oni są. Nie robił ceregieli i nie
przedstawiał ich jako dzieci brata, nie mówił, że przyjechali tu w
odwiedziny na tydzień, że normalnie mieszkają w ładnej zadrzewionej
podmiejskiej miejscowości na peryferiach północnego Londynu, zwanej
Pinner, i że w lecie w czasie weekendów grywają w tenisa. Matka i ojciec
nie omieszkaliby niemal każdemu o tym powiedzieć. Vincent zachowywał
się jak zwykle po swojemu, mówiąc niewiele, odpowiadając wolno i bez
wysiłku na zadane pytanie.
Brendan odniósł wrażenie, że Vincent wolał, by nie zadawano mu zbyt
wielu pytań. Czasami, nawet podczas tych wakacji, on i stryj przemierzali
wiele mil, nie zamieniając ze sobą ani słowa. To było nadzwyczaj kojące.
Czuł się nieszczęśliwy, że ten tydzień dobiegł końca.
- Może tu wrócimy - powiedział do Vincenta, kiedy odjeżdżali.
- Może. - W głosie Vincenta nie było pewności.
- Dlaczego myślisz, że nie wrócimy? - Opierali się o furtkę do małego
warzywnika. Rosło w nim kilka rzędów kartofli i takie niekłopotliwe
rośliny, jak kapusta, marchew i pasternak. Takie, które nie wymagają od
ciebie zbyt wielkiej troski, jak wyjaśnił Vincent.
- Ach, dużo się mówiło o tym, że wszyscy tu wrócicie, ale, jak myślę,
spełzło to na niczym. Potem, kiedy zobaczyliście dom.
44
Serce Brendanowi podskoczyło.
- Wrócić... na dłużej niż na wakacje, myślisz?
- A czy nie o to chodziło?
- Naprawdę?
Zauważył, że stryj patrzy na niego z życzliwością.
- Och, nie martw się, chłopcze, po prostu żyj, najlepiej jak potrafisz, a
wtedy pewnego dnia będziesz mógł odejść tam, gdzie ludzie cię nie
dosięgną.
- Kiedy będzie ten dzień?
- Będziesz wiedział, gdy nadejdzie - powiedział Vincent, nie odwracając
wzroku od tych kilku rządków kartofli.
I Brendan rzeczywiście wiedział, gdy dzień ten nadszedł.
Po powrocie z tych odwiedzin do Londynu nastały zmiany. Przede
wszystkim ojciec odzyskał pracę, nie musieli więc już dłużej udawać, że
ma pracę, choć jej nie miał. I dochodziło do różnych strasznych awantur z
Heleną. Mówiła wciąż, że nie chce, by ją zostawiano samą w domu.
Codziennie pytała każdego, kiedy wyjdzie i kiedy wróci, i jeśli okazało
się, że Brendan spóźnił się choćby o pięć minut, potrafiła wyjść z domu i
czekać na niego po lekcjach.
Próbował ją wypytywać, o co chodzi, ale ona wzruszała ramionami i
mówiła, że po prostu nie znosi być sama.
Co nie znaczy, żeby coś takiego groziło zbyt często na Rosemary Drive.
Brendan cieszyłby się, gdyby mógł być sam, zamiast tych wszystkich
pogaduszek przy jedzeniu i nakrywania do stołu, i omawiania tego, co
jedli i co zjedzą na następny posiłek. Nie mógł pojąć, dlaczego Helena nie
wita z otwartymi ramionami każdej szansy na spokój.
Prawdopodobnie dlatego postanowiła zostać w końcu zakonnicą. Ze
względu na spokój. A może wciąż odczuwała potrzebę przebywania z
innymi i myślała, że na Rosemary Drive robi się coraz mniej ludzi, bo
Anna wyprowadziła się do własnego mieszkania, a Brendan przeniósł się
na stałe do Irlandii?
Dziwne, że mieszkając tak długo z rodziną i przebywając z nimi tak blisko
przez tyle tygodni, miesięcy i lat, i mimo nie kończących się rozmów,
wciąż znał ich tak mało.
45
Postanowił wrócić do tego domu zbudowanego z kamienia w dniu
otwarcia w jego szkole wystawy prezentującej różne zawody. W wielu
gablotach i na planszach informowano o możliwościach pracy w firmach
komputerowych, w handlu detalicznym, w centralach telefonicznych, w
londyńskiej komunikacji miejskiej, w bankowości, w wojsku. Wędrował z
posępną miną od jednej gabloty do drugiej.
Dziadek Doyle umarł wkrótce po tej wizycie rodzinnej, gdy powitał ich na
ziemi, skąd pochodzili. Nie pojechali do domu na jego pogrzeb. To
właściwie nie był prawdziwy dom, zauważyła matka, a dziadek pierwszy
na pewno by się z tym zgodził. Stryj Vincent nie oczekiwał tego od nich,
nie było też sąsiadów, którzy mogliby wziąć ich z tego powodu na języki.
W kościele parafialnym odprawiono mszę za duszę dziadka i wszyscy
parafianie, których znali, wyrazili swoje współczucie.
Dyrektor szkoły powiedział, że decyzja o tym, jak spędzić życie, to bardzo
ważna decyzja. To zupełnie co innego, niż kiedy się wybiera, do jakiego
pójść kina albo jakiej drużynie piłkarskiej kibicować. I nagle jak w
olśnieniu Brendan uświadomił sobie, że musi stąd odejść, musi uciec od
ciągłych dyskusji i rozważań, czy to dobra decyzja, czy zła, i konieczności
mówienia ludziom, że studiuje zarządzanie, a nie, że jest pracownikiem
sklepu, czy od innego udawania, które pojawi się na tapecie. Wiedział z
taką pewnością, jakiej nigdy dotąd nie miał, że pojedzie do Vincenta i tam
będzie pracować.
Salthill, Rosemary Drive 26, nie należał do domów, które można było
opuścić bez wyjaśnień. Brendan uświadomił sobie jednak, że będą to już
ostatnie wyjaśnienia i więcej żadnych wyjaśnień nie będzie musiał
udzielać. Potraktuje to jak próbę ognia i wody, zaciśnie zęby i przejdzie
przez nią zwycięsko.
Było gorzej, niż mógł sobie wyobrazić. Anna i Helena płakały, prosiły go i
błagały, żeby nie wyjeżdżał. Matka też płakała i pytała, co zrobiła, że sobie
na coś takiego zasłużyła; ojciec chciał wiedzieć, czy namówił go do tego
Vincent. - Vincent nawet o tym nie wie - powiedział Brendan.
46
Nic go od tego nie odwiedzie. Nie podejrzewał, że ma aż tyle siły. Batalia
trwała cztery dni.
Przychodziła matka, siadała na jego łóżku z filiżankami gorącej czekolady.
- Wszyscy chłopcy przechodzą przez taki okres, kiedy chcą być panami
siebie, nie trzymać się maminej spódnicy. Sugerowałam ojcu, żebyś
pojechał na pewien czas do Vincenta, może to wypędzi z ciebie te
pomysły.
Brendan odmówił. To byłoby nieuczciwe. Jak pojedzie, to już nie wróci.
Ojciec też próbował pertraktować.
- Posłuchaj, chłopcze, może onegdaj postawiłem sprawę trochę za ostro,
mówiąc, że jedziesz po to tylko, żeby odziedziczyć tę kupę starych
kamieni. Nie chciałem, żeby zabrzmiało to tak brutalnie. Ale wiesz, jak to
będzie wyglądać. Możesz sobie wyobrazić, jak ludzie będą na to patrzeć.
Brendan nie mógł sobie wyobrazić ani wtedy, ani teraz.
Nie zapomni jednak nigdy wyrazu twarzy Vincenta, gdy pojawił się na
drodze.
Szedł z miasta cały czas na piechotę. Vincent stał ze starym psem,
Shepem, przy drzwiach kuchennych. Przysłonił oczy przed promieniami
zachodzącego słońca, gdy Brendan się zbliżał, i teraz mógł go już poznać.
- No i co? - powiedział.
Brendan nie odrzekł nic. Niósł małą torbę, a w niej cały swój dobytek na
nowe życie.
- To ty - rzekł Vincent. - Wejdź do środka.
Tego wieczoru nie zapytał, dlaczego bratanek przyjechał i na jak długo.
Nigdy też go nie indagował, czy ci w Londynie wiedzą, gdzie się
podziewa, ani czy wyrazili zgodę na te odwiedziny.
Uważał, że z biegiem czasu wszystko się wyjaśni, i rzeczywiście tak się
działo wraz z upływem tygodni i miesięcy.
Mijały dni. Nie padło między tymi dwoma Doyle'ami, stryjem i
bratankiem, ani jedno ostre słowo. W gruncie rzeczy w ogóle niewiele
padło słów. Kiedy Brendan myślał, że może warto wybrać się na jakąś
zabawę w okolicy, Vincent powiedział, że jego zdaniem to może być
wspaniała rzecz.
47
On sam nigdy nie zaliczał się do wielkich amatorów tańca, lecz słyszał, że
to znakomita gimnastyka. Podszedł do puszki po herbatnikach stojącej na
kredensie, gdzie miał pieniądze, i wręczył bratankowi czterdzieści funtów,
żeby sprawił sobie odpowiedni strój.
Od czasu do czasu Brendan sięgał do tej puszki. Początkowo pytał o
pozwolenie, ale Vincent położył temu kres, oznajmiając, że pieniądze są
dla nich obu, niech więc bierze, ile mu potrzeba.
Wszystko było coraz droższe, toteż od czasu do czasu Brendan chodził
wieczorami pomagać w barze, żeby dołożyć kilka funtów do ich
podręcznej kasy. Vincent być może o tym wiedział, nigdy jednak się do
tego nie przyznał, nie chwalił go za to ani nie ganił.
Brendan uśmiechnął się sam do siebie na myśl o tym, jak inaczej sprawy
wyglądały na Rosemary Drive.
Nie tęsknił za rodzicami i siostrami; zastanawiał się, czy kiedykolwiek
kochał ich choćby trochę. A jeśli nie, to czy to nie czyniło z niego jakiejś
nieludzkiej istoty? We wszystkim, jak czytał, zawarta jest miłość i
wszystkie filmy są o miłości, i wszystko, o czym czyta się w gazetach, robi
się z miłości albo dlatego, że ktoś kocha i jego miłość nie została
odwzajemniona. Może on, nie kochając, jest kimś zupełnie wyjątkowym.
Vincent chyba był taki sam i dlatego nigdy nie pisywał listów i z nikim nie
bawił się w rozmowy. Właśnie dlatego lubił to życie tutaj w górach,
kamieniste drogi i spokojne niebiosa.
Trochę to nienaturalne, powiedział sobie Brendan, ukończyć dwadzieścia
dwa lata i nie podzielić się z kimś tą wiadomością. Gdyby zwrócił się z
tym do Vincenta, stryj przyjrzałby mu się bacznie i rzekłby: ,,To fakt?" Nie
złożyłby mu życzeń ani nie zaproponowałby, że wypiją coś z tej okazji.
Vincent poszedł na obchód farmy. Wróci w porze lunchu. Zjedzą bekon na
zimno i górę pomidorów. Do tego gorące kartofle, ponieważ posiłek w
środku dnia bez kilku dużych mącznych ziemniaków jest nic niewart. Nie
jadali nigdy
48
jagnięciny czy baraniny. Nie z powodu jakiejś specjalnej delikatności
wobec owiec zapewniających im utrzymanie, lecz dlatego że nie mieli
dużej zamrażarki jak niektórzy sąsiedzi, co sezon zabijający owcę. Nie
zamierzali też przepłacać u rzeźnika za mięso zwierząt, które sprzedawali
za o wiele niższą cenę.
Przyjechał swoją małą furgonetką listonosz, Johnny Riordan.
- Mam dla ciebie górę listów, Brendan, pewno to twoje urodziny -
powiedział wesoło.
- Owszem. - Brendan zrobił się tak samo małomówny jak jego stryj.
- No, chłopie, to chyba nam postawisz później?
- Może i tak.
Na kartce z powinszowaniami od ojca widniał zabawny kotek. To niezbyt
pasuje do opuszczonego rodzica. Słowo „ojciec" wypisane było starannie.
Żadnych pozdrowień, żadnych najlepszych życzeń. No cóż, tak jest
dobrze. On też wysyłał ojcu co roku kartkę jedynie z podpisem „Brendan".
Życzenia matki były bardziej kwieciste. Nie może wprost uwierzyć, pisała,
że ma takiego dorosłego syna, i ciekawa jest, czy ma jakąś dziewczynę i
czy doczekają się kiedyś jego wesela.
List Heleny pełen był spokoju i błogosławieństw. Pisała też o siostrach i o
schronisku, które zamierzają otworzyć, i o niezbędnych funduszach, i o
tym, że dwie siostry zamierzają grywać na gitarze na stacji Piccadilly, i że
zgromadzenie jest podzielone w tej kwestii, i czy to jest właściwy sposób
postępowania. Helena zawsze opisywała tysiące szczegółów, zakładając,
że on zna wszystkich tych ludzi, pamięta ich nazwiska i interesuje się ich
poczynaniami. Na końcu napisała: „Proszę, potraktuj poważnie list Anny".
Otwierał korespondencję w odpowiedniej kolejności. Wolno otworzył list
od Anny. Może donosi mu o jakichś złych rzeczach, że ojciec ma raka albo
matkę czeka operacja? Skrzywił się z pogardą, czytając o całym tym
rocznicowym jublu. Nic się nie zmieniło, po prostu nic, oni uwięzieni są
49
w pułapce czasu, tkwią w świecie ozdobionych pozłotką kart,
bezsensownych rytuałów. Czuł się tym wszystkim jeszcze bardziej
zaniepokojony z powodu gorliwego przypisku Heleny, żeby potraktował
poważnie list Anny. Takie zwalanie odpowiedzialności na kogoś innego.
Był rozdrażniony i niespokojny jak zawsze, gdy wciągano go w sprawy
rodzinne. Wstał i wyszedł na dwór. Pójdzie kawałek pod górę. Jest tam
murek, który chciał obejrzeć. Może wymaga większej naprawy, a nie tylko
ułożenia z powrotem kamieni, co tak często robili.
Skierował się w stronę Vincenta i owcy, która utknęła w bramce.
Przerażone zwierzę wierzgało i rzucało się, uniemożliwiając pomoc.
- Przyszedłeś w samą porę - rzekł Vincent i razem uwolnili zdenerwowane
zwierzę. Owca beczała jak szalona i patrzyła na nich z głupim wyrazem
pyszczka.
- Co jej jest, skaleczyła się? - spytał Brendan.
- Nie. Nie ma nawet zadrapania.
- Wobec tego co to za beczenie? Vincent patrzył długo na nieszczęsną
owcę.
- To ta, co się położyła na swoim jagnięciu. Zgniotła malucha na śmierć -
odparł.
- Głupia, durna owca - powiedział Brendan. - Siada na własnym
dorodnym i zdrowym jagnięciu, potem zaklinowuje się w bramce. Takie
właśnie rzeczy psują opinię owcom.
Owca spojrzała na niego z ufnością i głośno zabeczała.
- Ona nie wie, że ją obrażam - zauważył Brendan.
- Co ją to obchodzi. Szuka swego małego.
- To nie wie, że go udusiła?
- Skądże! Jak mogłaby to wiedzieć? - rzekł Vincent. Ruszyli obaj zgodnie
w stronę domu, żeby przygotować
posiłek.
Vincent zawadził wzrokiem o koperty i kartki.
- No tak, masz urodziny - rzucił. - Wyobraź sobie.
- Tak. - Głos Brendana brzmiał niezbyt przystępnie. Stryj patrzył na niego
przez chwilę.
- Dobrze, że o tobie pamiętają, bo gdybyś musiał liczyć na mnie, to
kiepsko by było z pamięcią o takich rzeczach.
50
- Nie dbam o pamięć... przynajmniej nie tego rodzaju. - Mył kartofle w
zlewie i wrzucał je do dużego garnka z wodą, ale wciąż był zły.
- Mam ci kartki ustawić nad kominkiem? Vincent nigdy czegoś takiego
nie mówił.
- Nie, nie. Nie lubię tego.
- No dobrze. - Stryj zebrał je ostrożnie i ułożył w stosik. Zauważył długi,
napisany na maszynie list Anny, ale nie skomentował tego faktu. Podczas
posiłku czekał, aż chłopak się odezwie.
- Anna ubzdurała sobie, że powinienem przyjechać do Anglii i wziąć
udział w jublu z powodu srebrnych godów. Srebrnych. - To słowo
powiedział szyderczym tonem.
- To znaczy ilu lat? - spytał Vincent.
- Dwudziestu pięciu wspaniałych lat.
- To oni są tak długo małżeństwem? O Boże!
- Nie byłeś na ich ślubie?
- Drogi Brendanie, pytam cię, co mogłoby mnie zmusić do pójścia na
ślub.
- Chcą, żebym przyjechał. Ale ja nie zamierzam tego zrobić.
- No, wszyscy robimy to, co chcemy robić. Brendan myślał przez dłuższą
chwilę.
- Przypuszczam, że w końcu robimy - powiedział. Zapalili papierosy,
popijając herbatę z dużych kubków.
- I wcale mnie tam nie chcą, mieliby ze mną tylko wielki ambaras. Matka
będzie musiała mnie usprawiedliwiać przed ludźmi i tłumaczyć, dlaczego
nie zrobiłem tego czy tamtego albo dlaczego nie wyglądam tak czy
inaczej. A ojciec będzie mnie indagować, zadawać mi pytania.
- Ale mówiłeś, że nie zamierzasz jechać, więc czym się martwisz?
- To dopiero w październiku - powiedział Brendan.
- Naprawdę, w październiku? - Vincent wyglądał na zaintrygowanego.
- Tak, czy to nie typowe dla nich, żeby ustalać wszystko już teraz?
Dali temu spokój przez chwilę, lecz Brendan twarz miał
51
zatroskaną, i Vincent wiedział, że będzie jeszcze o tym mówił.
- W pewnym sensie to oczywiście nie jest zbyt dużo, jeśli się jedzie raz na
kilka lat. W pewnym sensie, jak się na to popatrzy, to znów nie tak wiele
im się zaofiaruje.
- To twoja własna decyzja, chłopcze.
- Ty nie poradzisz mi, co mam zrobić, jak sądzę.
- Rzeczywiście, nie poradzę.
- Koszt przejazdu mógłby być dla nas zbyt wielki. - Brendan spojrzał na
puszkę po herbatnikach - może tam znajdzie się wyjście z sytuacji.
- Dobrze wiesz, że na podróż zawsze znajdą się pieniądze.
Tak, wiedział. Miał tylko nadzieję, że mogliby posłużyć się brakiem
pieniędzy jako wymówką. Nawet przed sobą.
- I byłbym tylko jednym z tłumu, może więc jeśli już mam jechać, to
lepiej byłoby pojechać kiedy indziej.
- Jak sobie życzysz.
Z podwórka doleciało beczenie. Owca o głupim pyszczku, ta, co zadusiła
swoje jagnię, wciąż szukała dziecka. Szła w stronę domu w nadziei, że
mogło się tu zabłąkać. Vincent i Brendan wyjrzeli przez kuchenne okno.
Owca nadal beczała.
- Byłaby kiepską matką, nawet gdyby żyło - zauważył Brendan.
- Ona tego nie wie, po prostu postępuje tak, jak jej nakazuje instynkt.
Chciałaby je zobaczyć, przekonać się, że żadna krzywda mu się nie dzieje.
Było to jedno z najdłuższych przemówień, jakie kiedykolwiek wygłosił
stryj. Brendan popatrzył na Vincenta i delikatnie objął go za ramię,
wzruszony do głębi jego wielkodusznością.
- Wybiorę się teraz do miasta - powiedział, zdejmując rękę z ramienia
stryja. - Może napiszę parę listów i popracuję dziś wieczór przy toczeniu
piwa.
- Jest całkiem dość w puszce od herbatników - rzekł miękko Vincent.
- Owszem, wiem, że jest. Wiem.
52
Brendan wyszedł na podwórko i minąwszy samotną owcę, wciąż
wzywającą swoje zagubione jagnię, zapalił silnik starego samochodu, żeby
jechać do miasta. Pojedzie na srebrne gody rodziców. To tylko krótki
odcinek czasu z jego życia. Życia takiego, jakie chciał mieć. Może
poświęcić ten krótki czas i pokazać im, że ma się dobrze i nadal jest
członkiem rodziny.
Rozdział Trzeci.
Helena.
Starzec popatrzył na Helenę z nadzieją. Zobaczył dwudziestoparoletnią
dziewczynę w szarej bluzie i takiej samej spódnicy. Włosy ściągnęła do
tyłu czarną wstążką, ale wyglądały tak, jakby bujne i wijące się lada
chwila mogły jej opaść na ramiona. Oczy miała piwne i niespokojne, a na
nosie piegi. Niosła czarną plastikową torbę na zakupy i machała nią do
przodu i do tyłu.
- Panienko - powiedział stary pijak - czy mogłabyś mi wyświadczyć
przysługę?
Helena natychmiast się zatrzymała, a on wiedział, że tak postąpi.
Przechodnie dzielili się na tych, którzy szli dalej, i tych, którzy się
zatrzymywali. Lata obserwacji nauczyły go odróżniać jednych od drugich.
- Oczywiście, co mogłabym zrobić? - spytała. Starzec niemal się cofnął.
Jej uśmiech był zbyt ochoczy.
Zazwyczaj ludzie mamrotali, że nie mają drobnych albo się spieszą. Nawet
jeśli wyglądało na to, że pomogą pijusowi, to nie zdradzali aż takiej
gorliwości. - Nie chcę pieniędzy - odparł.
- Oczywiście, że nie - powiedziała Helena, jakby była to ostatnia rzecz,
której mógłby chcieć stary człowiek w palcie przepasanym sznurkiem i z
pustą butelką po imbirowym winie w ręce.
- Chciałbym po prostu, żeby panienka tam weszła i przyniosła mi
następną butelkę. Dranie mówią, że mnie nie obsłużą. Mówią, że nie
wolno mi wchodzić do sklepu. Dałbym więc panience do ręki dwa funty i
mogłaby panienka wejść do sklepu i kupić mi wino.
54
Małe chytre oczka w poszarzałej twarzy pod rozczochraną czupryną i nad
szczeciną nie ogolonego zarostu rozbłysły z powodu genialności tego
planu.
Helena zagryzła wargę i spojrzała ostro na starca. Pochodził oczywiście z
Irlandii, jak oni wszyscy, albo ze Szkocji. Walijscy pijacy pozostali
przypuszczalnie w swoich dolinach, Anglicy tak masowo się nie upijali, a
przynajmniej nie publicznie. To zagadka.
- Myślę, że ma pan dosyć.
- Skąd może panienka wiedzieć, czy mam dosyć, czy nie? Nie o tym
zresztą rozmawiamy. Tak się składa, że nie jest to kwestia sporna.
Helena była poruszona, starzec mówił tak poprawnie, posługiwał się tego
rodzaju sformułowaniami jak... kwestia sporna. W jaki sposób człowiek,
który tak się wyraża, mógł posunąć się tak daleko i stać się wyrzutkiem?
Natychmiast poczuła się winna z powodu tej myśli. W taki sposób
mówiłaby babcia O'Hagan. I Helena natychmiast by się z nią nie zgodziła.
Tymczasem, mając lat dwadzieścia jeden, ona też myśli niemal tak samo.
- To niedobre dla pana - wyjaśniła i dodała z żarem: - Powiedziałam, że
wyświadczę panu przysługę, a tymczasem dać panu więcej alkoholu to nie
przysługa, to wręcz wyrządzenie krzywdy.
Pijak lubił takie subtelności i określenia, gotów więc był spierać się z
Heleną.
- Tylko że nie ma mowy o tym, aby panienka dawała mi alkohol, droga
pani - rzekł triumfalnie. - To nigdy nie było częścią naszej umowy. Ma
panienka wystąpić jako moja przedstawicielka przy kupnie alkoholu. -
Promieniał z powodu swojego zwycięstwa.
- Nie, on pana zabije.
- Bez trudu mogę go dostać wszędzie. Mam dwa funty i dostanę go
wszędzie. Rozmawiamy teraz o danym słowie i o jego złamaniu.
Powiedziała panienka, że wyświadczy mi przysługę, a teraz mówi, że nie.
Helena wpadła jak burza do sklepiku z artykułami spożywczymi i
alkoholami.
55
- Butelkę owocowego wina - poprosiła, a oczy jej miotały błyskawice.
- Jakiego?
- Nie wiem. Jakiegokolwiek. Tego. - Wskazała palcem wymyślną butelkę.
Pijak zapukał w okno i potrząsnął przecząco rozczochraną głową, próbując
wskazać inny rodzaj wina.
- Nie kupuje pani dla tego opoja? - spytał młody ekspedient.
- Nie, to dla mnie - zapewniła Helena z poczuciem winy i w sposób
oczywisty kłamliwie.
Pijak gorączkowo pokazywał na jakieś wino.
- Niech mu pani tego nie daje... błagam.
- Sprzeda mi pan tę butelkę owocowego wina czy nie? - Helena potrafiła
w porywach być autorytatywna.
- Dwa funty osiemdziesiąt - oznajmił młody człowiek. Helena rzuciła
pieniądze, swoje pieniądze, na ladę
i w równie złym nastroju wpakowała butelkę do plastikowej torby.
- No, proszę - powiedziała do pijaka. - Zrobiłam czy nie zrobiłam tego, o
co mnie pan prosił?
- Nie zrobiła panienka, bo to szczurzy sikacz, to wino w fikuśnych
butelkach przeznaczone jest do sprzedaży na kolei. Ja tego nie piję.
- To niech pan nie pije. - Do oczu napływały jej łzy.
- A co więcej, nie zamierzam na nie wydawać swoich pieniędzy.
- Proszę je wziąć w prezencie. - Była już zmęczona.
- O, co za nadęta, zarozumiała damulka - rzekł opój. Wysączył już do tej
pory pewno więcej niż ćwierć zawartości, pijąc prosto z butelki. Trzymał
ją nadal w plastikowej torbie.
Helenie nie podobał się wyraz jego twarzy. Starzec doprowadzał się
stopniowo do wściekłości, albo nawet do wybuchu. Patrzyła na niego z
przerażeniem i widziała, jak wielka porcja pogardzanego wina znika mu w
gardle.
- Szczurze szczyny! - wrzasnął. - Nalewane do butelek przez tych
złodziejskich sklepikarzy i uhonorowane mianem alkoholu. - Stuknął
znowu głośno w szybę wystawy.
56
- Wyjdźcie, wy oszuści i łobuzy, wyjdźcie tu i usprawiedliwcie to
świństwo.
Koło sklepu stały porządnie ustawione skrzynki z jabłkami i
pomarańczami, z kartoflami luzem i grzybami w koszykach. Pijak,
posługując się prawie już pustą butelką, zaczął systematycznie przewracać
je na jezdnię.
Ekspedienci wybiegli ze sklepu; dwóch złapało starego, trzeci poszedł po
policjanta.
- Bardzo pani dziękuję - powiedział młodzieniec, który obsługiwał
Helenę. - To bardzo przyjemny dzień.
- Nie słuchaliście mnie, wy dranie! - krzyknął pijak, który miał już teraz
pianę w kącikach ust.
Taka jak ona nie będzie nikogo słuchać, kolego -rzucił wściekły
sklepikarz, próbując go unieruchomić.
Helena niezdarnie wycofywała się ze sceny. Odchodziła niemal bokiem,
jakby usiłując nie odwracać się od nieprzyjemności i zamieszania, jakie
wywołała. Zdarzało się to jednak tak często.
Gdziekolwiek pójdzie, zawsze coś takiego się przydarzy, przekonała się
Helena.
W klasztorze nie powie o tym siostrze Brygidzie. Mogłoby to łatwo zostać
źle zrozumiane. Siostry nie pojęłyby, że wszystko to i tak by się zdarzyło.
Pijak mógłby jeszcze bardziej się awanturować i stać się jeszcze
groźniejszy, gdyby nikt nie kupił mu alkoholu. Mógł rozbić wystawę albo
kogoś skaleczyć. Helena nie opowie tej denerwującej historii. Brygida
byłaby zmuszona spojrzeć na nią ze smutkiem i dziwić się, dlaczego
Helenie Doyle towarzyszą kłopoty, gdziekolwiek się ruszy.
Mogłoby to nawet odsunąć dzień, w którym pozwolą jej złożyć śluby i
zostać członkinią zgromadzenia, a nie tylko być intruzem. Jak wiele
jeszcze będzie musiała udowodnić? Dlaczego siostra Brygida wciąż
odracza chwilę, w której Helena powinna zostać uznana za jedną z nich?
Pracowała równie ciężko jak one wszystkie, przebywała wśród nich od
trzech lat, a wciąż traktowano to jako coś w rodzaju przelotnego kaprysu.
Nawet najbłahsze i zupełnie przypadkowe zdarzenia
57
sprawiały, że siostry patrzyły na Helenę jak na osobę o chwiejnym
usposobieniu. To było okropnie niesprawiedliwe. Nie, Helena nie wydłuży
tej i tak długiej już listy, opowiadając im o zamieszaniu, od którego
uciekała. Dopatrzono by się w nim jej winy.
Raczej pomyśli o obchodach srebrnych godów i o tym, co mogłaby zrobić,
żeby w nich pomóc.
Rzecz jasna, nie ma pieniędzy, pod tym względem więc nie można niczego
od niej oczekiwać. A ponadto ślubowała ubóstwo - czy też, uczciwie
mówiąc, próbuje ślubować - i teraz jest trochę oderwana od świata,
odsunęła się od głównego nurtu codziennego życia. I gdyby nawet
wychodziła każdego dnia do pracy, tak jak wszystkie siostry, nie znałaby
się na tej stronie życia, na której będą się koncentrować matka i Anna, na
tej bardziej materialnej stronie rzeczy. Nie przyda się też przy naganianiu
sąsiadów i przyjaciół. Może mogłaby się dowiedzieć, czy nie dałoby się na
intencję rodziców odprawić jakiejś specjalnej mszy czy liturgii. Wątpiła
jednak, czy stary ksiądz z kościoła parafialnego, do którego chodzili
Doyle'owie, będzie odpowiednio wprowadzony w nowoczesną liturgię
posoborowej odnowy.
Lepiej zostawić to Annie, która ma mnóstwo czasu na wszystkie takie
sprawy. Anna nierzadko irytowała się, kiedy Helena usiłowała pomagać,
często lepiej było nic nie robić i tylko mówić spokojnym głosem: „Tak,
Anno. Nie, Anno. Zaklepane, Anno". To właśnie sugerowałaby Brygida.
Brygida była specjalistką od mówienia spokojnym głosem.
I od nalegania, żeby Helena też się tego nauczyła. Dla Heleny brzmiało to
często jak uprzejmość, a nawet hipokryzja, ale Brygida zapewniała, że
świat generalnie właśnie tego sobie życzy. I niekiedy Helena myślała
ponuro, że Brygida może mieć rację.
Matka z pewnością zawsze życzyła sobie niedomówień i podtekstów w
pewnych sprawach, a w większości wypadków niewspominania o nich w
ogóle. Wolała nie tyle spokój, ile ciszę. Może byłaby zadowolona, gdyby
Helena urodziła się głucha i niema.
Na tym etapie rozmyślań dotarła do Domu Świętego
58
Marcina, w którym mieszkały siostry. Brygida nigdy nie nazywała go
klasztorem, choć nim był. Nazywała go po prostu Świętym Marcinem albo
domem. Nie krytykowała jednak Heleny za to, że używała bardziej
oficjalnej nazwy, mówiąc o budynku z czerwonej cegły, w którym
mieszkało i krzątało się przy swoich codziennych zajęciach jedenaście
sióstr, pracownic socjalnych różnych londyńskich agencji.
Nessa zajmowała się młodocianymi matkami, w większości nawet nie
szesnastoletnimi, i usiłowała nauczyć je opiekowania się dziećmi. Wiele
lat temu miała dziecko, wychowywała je sama, ale dziecko umarło, mając
trzy latka. Helena nie mogła sobie przypomnieć, czy to był chłopiec, czy
dziewczynka. Inne siostry nie mówiły dużo na ten temat. Niemniej dało to
Nessie przewagę, gdy miały zająć się opieką nad dziećmi. Brygida
zazwyczaj pracowała w dziennym ośrodku dla włóczęgów. Wydawała im
posiłki, próbowała organizować kąpiele i odwszawianie. Siostra Maureen
działała w agencji zajmującej się rehabilitacją eks-więźniów. Minęły
czasy, gdy zakonnice jedynie polerowały wielkie stoły w rozmównicy w
nadziei na odwiedziny biskupa. Wychodziły teraz z klasztoru, żeby
wykonywać bożą pracę, i znajdowały wiele okazji ku temu na ulicach
Londynu.
Od chwili przybycia do Domu Świętego Marcina Helena przechodziła z
jednej pracy do innej. Chętnie pracowałaby z siostrą Brygidą w dziennym
ośrodku dla włóczęgów. A naprawdę to chciałaby, żeby ta pozwoliła jej
prowadzić go samodzielnie i tylko wpadała od czasu do czasu, by
sprawdzić, jak sobie radzi. Helena czuła, że w ten sposób mogłaby się
okazać naprawdę użyteczna i odpowiednio się wyróżnić. Gdyby
przekonano się, że potrafi troszczyć się o dobro tak wielu ludzi, nie
miałaby kłopotów z udowodnieniem swojej gotowości przystąpienia do
zgromadzenia.
Zdawała sobie sprawę z tego, że posłuszeństwo stanowi istotną część tej
gotowości, i podobnie jak ubóstwo i czystość również ono nie stanowiło
dla niej problemu. Nie pragnęła obalać praw i tworzyć zasad, będzie
posłuszna wszystkim regułom. Nie pragnęła pieniędzy na klejnoty czy
59
jachty, śmiała się przy każdej wzmiance o takich rzeczach. I czystość. Tak,
była najzupełniej pewna, że pragnie jej także. Jedyne doświadczenie z
odwrotną stroną tego medalu zupełnie Helenie wystarczyło, żeby
rozproszyć pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości.
Pracowała w kuchni, odrabiając swoją kolejkę w charakterze służki. Nie
miała pojęcia, dlaczego siostra Brygida nie lubiła, kiedy ona używała tego
określenia, służka. Nie potrafiła widocznie zrozumieć, że dzisiaj ludzie
posługują się tym słowem całkiem normalnie, jako żartobliwym
powiedzonkiem. Debs mówiła, że będą przez chwilę „robić za służkę",
zanim pojadą na narty, co znaczyło, że będą zajmować się czyimś domem.
Australijczycy przyjeżdżający tu na rok często dostawali pracę w barach,
restauracjach albo jako służki. Nie jest to słowo przynoszące ujmę.
Westchnęła na myśl o tych wszystkich przepaściach w porozumieniu
między ludźmi, które pojawiają się na każdym kroku. Weszła do Świętego
Marcina. W tym miesiącu prowadzenie domu, jak to określała Brygida,
wypadło na siostrę Joan. Ta zawołała z kuchni, słysząc, że przyszła.
- W samą porę, Heleno, wezmę zakupy od ciebie. Nie mogłaś lepiej
wycelować w czasie.
Helena przypomniała sobie ze zgrozą, po co wzięła ze sobą dużą
plastikową torbę, która pusta dyndała u jej boku w drodze powrotnej do
domu. Miała, przechodząc obok targowiska, kupić tanio to, czego
sprzedawcy nie pozbyli się w ciągu dnia. Tymczasem zapomniała o tym
natychmiast i dlatego poszła w stronę sklepu z artykułami spożywczymi i
alkoholami, gdzie pomogła rodakowi niszczyć sobie wątrobę w tempie
jeszcze szybszym, niż robił to do tej pory. Dano jej trzy funty na zakup
warzyw, a ona wydała je na wino dla alkoholika.
- Siadaj, Heleno. To nie koniec świata - powiedziała Joan, która nie znała
szczegółów tej historii, ale odgadła jej istotę i wiedziała, że nie będzie
mieć warzyw do potrawki. - Siądź, Heleno, i przestań płakać. Zrobię ci
filiżankę
60
herbaty, jak tylko wyszoruję tych parę ziemniaków. Zjemy ziemniaczki w
mundurkach z odrobiną twarogu. To też będzie dobre.
Nessa czuła się zmęczona, to był szczególnie ciężki dzień.
Osiemnastoletnia matka siedziała, pochlipując, w kącie, podczas gdy
pracownice socjalne i policjantka dyskutowały o jej losie. Jej dziecko
będzie żyło dzięki Nessie, ale jakie to będzie życie?
Matka nie pokazała się w ośrodku przez dwa dni i Nessa zaczęła się
niepokoić. Drzwi wejściowe do bloku zawsze były szeroko otwarte i
Nessa, wchodząc tam, niemal przewróciła się przez Simona pełzającego
po brudnym korytarzu. Wszędzie walały się puszki od piwa i butelki,
cuchnęło moczem, co kilka kroków czyhało niebezpieczeństwo, popsute
rowery, skrzynie o ostrych kantach. Simon raczkował ochoczo w stronę
otwartych drzwi. Za chwilę znajdzie się na ulicy, gdzie jeżdżą auta i
motocykle i nikt nie spodziewa się raczkującego malca. Ani chybi
straciłby życie.
Życie mu uratowano i teraz opatrywano rany od przemoczonych,
cuchnących pieluch. Dostał zastrzyk przeciwko tężcowi, bo niewątpliwie
miał okazję narazić się na infekcję. Potłuczone oko szczęśliwie okazało się
nie uszkodzone.
Matka go nie biła, tego Nessa była pewna, ale będąc osobą
niedorozwiniętą, nie potrafiła się nim opiekować. Kiedy Simon opuści
szpital, będzie musiał pójść do zakładu dla dzieci. Czekało go życie w
zakładzie, i to w zakładzie specjalnym.
Nessa nie miała ochoty słuchać płaczu Heleny i jej wyjaśnień.
- A więc znowu zapomniałaś o warzywach - przerwała jej. - No to co z
tego, Heleno? Teraz zafundujmy sobie chwilę spokoju. To będzie
naprawdę przyjemne.
Helena zatrzymała się w połowie zdania.
- Ja tylko biorę to wszystko na siebie, bo nie chcę, żeby winiono siostrę
Joan.
- Och, na miłość boską, Heleno, kto przy zdrowych
61
zmysłach winiłby siostrę Joan albo którąś inną? Przestań, dobrze?
Była to najostrzejsza uwaga, jaką kiedykolwiek wypowiedziano w Domu
Świętego Marcina, miejscu spokoju i kontemplacji.
Siostra Joan i siostra Maureen patrzyły zaszokowane na bladą i zmęczoną
Nessę wchodzącą po schodach na górę.
Helena popatrzyła na nie wszystkie i znowu wybuchnęła płaczem.
Siostra Brygida chyba nigdy nie brała pod uwagę nastrojów. To była jedna
z jej cech charakterystycznych. Helena czasami myślała, że to słabość,
rzadka niewrażliwość u skądinąd tak wspaniałej osoby. Innym razem
zastanawiała się, czy nie jest to w gruncie rzeczy błogosławieństwo i czy
siostra Brygida nie kultywuje tej cechy celowo.
Nikt nie wspomniał o zaczerwienionych oczach Heleny i o jej twarzy w
plamach, gdy siedziały z pochylonymi głowami, czekając, aż siostra
Brygida odmówi prostą modlitwę, błogosławiąc ich strawę. Nikt nie
powiedział głośno, że Nessa jest blada i wygląda na wyczerpaną,
jakkolwiek troskliwie podawano jej potrawy i uśmiechano się do niej
trochę częściej niż do innych siedzących przy stole - jedenastu kobiet wraz
z Brygidą, cichą matką przełożoną, która nigdy nie używała tego tytułu.
Skarciła ostro Helenę, gdy nazwała ją matką wielebną.
- Ale czyż siostra nią nie jest? - Helena była zaskoczona.
- Wszystkie jesteśmy tu siostrami, zgromadzeniem, to jest nasz dom, a nie
instytucja z rangami i regułami, i hierarchią społeczną.
Trudno było początkowo to pojąć, lecz po trzech latach Helena czuła, że
Brygida z pewnością zasługuje na swoje stanowisko. Zagryzając wargę,
patrzyła na dziesięć kobiet gawędzących przy skromnym posiłku. Jeszcze
skromniejszym z powodu faktu, że zapomniała kupić warzywa.
Rozmawiały o pracy, którą wykonywały tego dnia, o sprawach
praktycznych, o rzeczach śmiesznych, optymistycznych,
62
o szansach na większą pomoc, o borykaniu się z cięciami finansowymi.
Brygida twierdziła, że nie powinny mówić o swoich kłopotach przy
wieczerzy, a nawet w ogóle przychodzić z nimi do domu, bo w
przeciwnym razie Dom Świętego Marcina przytłoczyłoby brzemię
zbiorowego żalu i nerwowości tych, którzy pracują wśród ludzi z
ponurych stref społecznych. Gdyby co wieczór miano rozpamiętywać góry
nieszczęść i cierpień oglądanych w różnych światach, musiano by wpaść
w rozpacz, a ta działałaby jak hamulec. Ludziom potrzebna jest ucieczka,
czas na wytchnienie, usunięcie się w zacisze. Niesądzony im jest luksus
usunięcia się w zacisze jak zakonnicom dawnej generacji, ale nie miewają
takich potrzeb i obowiązków jak wielu profesjonalnych pracowników
socjalnych mających mężów lub żony. Nie mają dzieci wymagających
czasu, miłości i opieki ani konieczności towarzyskich, ani intensywnych
stosunków osobistych. Brygida powtarzała im często, że takie małe
zgromadzenia zakonnic mają wręcz idealne warunki, aby służyć wielu
potrzebom, wciąż wyraźnie narastającym wokół nich w Londynie.
Powinny się obawiać jedynie nadmiernego zagłębiania się w siebie lub
zbytniego zamartwiania, bo to, z powodu przekonania o własnej wartości,
może uczynić ich pomoc mniej skuteczną.
Helena popatrzyła na twarze wokół: z wyjątkiem Nessy, która wyglądała
na chorowitą, reszta sprawiała wrażenie osób nie mających wielu
zmartwień. Słuchając rozmów, trudno byłoby się domyślić, że niektóre z
nich spędziły ten dzień w sądzie, na komisariatach policji, w ośrodkach
pomocy społecznej albo wśród ludzi mieszkających na dziko lub w
zrujnowanych domach komunalnych, czy też jak ona w centrum
ubraniowym.
Była rada, że się śmiały, gdy opowiadała im o bezdomnej, która przyszła
tam dziś rano po płaszcz. Zadaniem Heleny było zorganizowanie
sortowania, prania i reperacji odzieży, którą przysłano do biura. Pewna
wielkoduszna pralnia chemiczna pozwalała im na używanie wielkiej
maszyny poza godzinami szczytu, jeśli zagwarantują, że klienci nie
zorientują się, iż
63
pierze się tam również używaną odzież przeznaczoną dla włóczęgów.
Bezdomna była bardzo natarczywa.
- Nie chcę niczego w kolorze zielonym, siostro, zawsze uważałam go za
nieszczęśliwy. Nie, czerwony jest trochę zbyt krzykliwy, w moich czasach
nosiły go jedynie określone kobiety. Coś fiołkoworóżowego albo w
odcieniu lila. Nie? Wobec tego lepiej zdecydować się na brąz. Niezbyt to
wesoły kolor na wiosnę, ale zawsze. - Ciężkie westchnienie. Helena miała
zdolności mimiczne, świetnie naśladowała petentkę, siostry mogły ją
niemal widzieć, jakby były tam obecne.
- Powinnaś występować na scenie, Heleno - powiedziała z podziwem
Joan.
- Może tak będzie pewnego dnia - zauważyła niewinnie Maureen.
Twarz Heleny się zachmurzyła.
- Ale jakżebym mogła? Przecież będę tutaj. Dlaczego żadna z was nie
wierzy, że zamierzam zostać? Dołączyłam do was na tyle, na ile mi
pozwoliłyście. - Wargi jej drżały. Niebezpiecznie.
Interweniowała siostra Brygida.
- Heleno, jak ona wyglądała w brązowym płaszczu? -spytała z naciskiem.
Ostrzeżenie było wyraźne.
Z pewnym wysiłkiem Helena wróciła do swojej opowieści. Bezdomna
poprosiła też o szalik, coś eleganckiego, jak powiedziała, zupełnie jakby
znajdowała się w dziale dodatków jakiegoś wytwornego sklepu.
- Znalazłam jej w końcu kapelusz, żółty z brązowym piórkiem, i
podarowałam żółtą broszkę, którą sama nosiłam. Powiedziałam, że to
zharmonizuje kolorystycznie całość. Kiwała głową niczym królowa matka
i była bardzo grzeczna, po czym zabrała swoje cztery torby z manatkami i
powędrowała z powrotem na nabrzeże.
- Świetnie, Heleno - pochwaliła ją siostra Brygida. -Jeśli możesz sprawić,
by ośrodek przypominał dom mody z możliwością wyboru, to postępujesz
jak najbardziej właściwie. Ta kobieta nigdy nie zaakceptowałaby niczego,
co uważałaby za jałmużnę. Dobrze się spisałaś.
64
Reszta sióstr też się uśmiechała, a na twarzy Nessy widniał szczególnie
szeroki uśmiech.
- Nikt nie dorówna Helenie, jeśli chodzi o umiejętność postępowania z
ludźmi niedostosowanymi do życia w społeczeństwie - rzekła Nessa, jakby
chcąc wynagrodzić jej swój wcześniejszy wybuch. - Ty zawsze potrafisz
tak świetnie się z nimi porozumieć.
- Pewno już jestem jak oni - odparła Helena. - Jeśli chodzi, wiesz, o
rozpoznawanie swoich i te rzeczy.
- Ty nigdy nie będziesz bezdomną, Heleno - powiedziała z sympatią
Brygida. - Pogubiłabyś torby ze swoimi manatkami.
Siostry siedzące wokół stołu w Domu Świętego Marcina wybuchnęły
serdecznym, dobrodusznym śmiechem. Helenę ogarnął spokój i poczuła
się jak w domu.
Wydało jej się, że słyszy, jak w środku nocy Nessa wstaje i schodzi na dół.
Dom był stary, pełen trzasków i odgłosów. Każda z nich mogła rozpoznać
kroki i kaszel innych. Jak w rodzinie.
Już miała wstać i pójść za Nessą na dół do kuchni na filiżankę kakao i
pogaduszkę. Zawahała się jednak. Brygida często mawiała, że ostatnią
rzeczą, jakiej potrzebują ludzie, gdy są zdenerwowani, jest to, żeby ktoś
przyszedł, proponując herbatę i współczucie. Helena słuchała tego, ale nie
zgadzała się z tą opinią. Ona właśnie tego zawsze pragnęła. I nigdy
niczego takiego nie było w domu. Tata zbyt zmęczony, matka za nerwowa,
Anna zbyt zajęta, Brendan zbyt zamknięty w sobie. Dlatego właśnie
znalazła sobie tę inną rodzinę. Siostry zawsze miały czas na współczucie.
O to właśnie chodziło w ich pracy. O słuchanie.
Na pewno powinna zejść na dół i posłuchać Nessy, i być może
opowiedzieć jej o tym dzisiejszym pijaku i o tym, jakie to było
denerwujące. A może nie. Kiedy usiłowała się zdecydować, usłyszała na
schodach lekkie kroki siostry Brygidy.
Skradając się, wyszła na spocznik, chcąc usłyszeć, o czym rozmawiają.
65
Dziwna rzecz, mowa była cały czas o ogrodzie, o tym, co powinny
zasadzić.
- Przyjemnie byłoby sobie siedzieć i patrzeć na krzewy - powiedziała
siostra Brygida.
- A kiedyż ty siedzisz? - spytała Nessa tonem karcącym i jednocześnie
pełnym podziwu.
- Ależ siedzę, i to wiele razy. To jest jak to urządzenie, które dostałyśmy
do ładowania baterii do radia, daje to nową energię, mnie i nam
wszystkim.
- Nigdy nie wydajesz się zmęczona, Brygido.
- Ale czuję zmęczenie, mówię ci. Starzeję się, niedługo skończę
czterdzieści lat.
Nessa głośno się roześmiała.
- Nie bądź śmieszna, masz zaledwie trzydzieści cztery lata.
- No cóż, czterdziestka na karku; nie przeszkadza mi to, tylko że nie mam
już tyle energii co dawniej. Kto zajmie się ogrodem, Nesso? Mnie męczy
zbyt wiele dolegliwości i bólów. Ciebie nie można zabrać od dzieci.
- Po dzisiejszym dniu myślę, że można to zrobić z łatwością. Nie mam
rozeznania...
- Sza, sza... Kogo poprosimy o to, żeby się tym zajął? To ciężka praca,
wiesz, zrobić z takiego skrawka ziemi ładny i przytulny zakątek.
- Może Helenę? - W głosie Nessy wyczuwało się wątpliwości.
Helena stojąca na spoczniku poczuła, że oblewa się rumieńcem po szyję.
- Och, ona na pewno potrafiłaby to zrobić, i to z wielką wyobraźnią... - W
głosie siostry Brygidy pobrzmiewała też spora doza wątpliwości. - Tylko
że...
Nessa wpadła jej w słowa:
- Tylko że ona straciłaby zainteresowanie w połowie drogi, gdy
kupiłybyśmy już rośliny, i wszystkie by uschły. To miałaś na myśli?
Helena czuła, że ogarnia ją gniew.
- Nie, tylko nie chcę, by myślała, że pchamy ją do robienia czegoś, co nie
jest naprawdę... naszym zadaniem.
66
- Ale to wszystko jest naszym zadaniem, czyż nie? - W głosie Nessy
brzmiało zdziwienie.
- Tak, ty to wiesz, ja to wiem, ale Helena nie. Tak czy inaczej, zobaczymy.
Chodź, Nesso, jeśli my, stare, mamy przydać się na coś temu
zgromadzeniu, to lepiej w nocy prześpijmy się przez kilka godzin. -
Zaśmiała się. Śmiech siostry Brygidy był przyjemnie dobroduszny,
ogarniał człowieka i jakby otulał.
- Dziękuję, Brygido.
- Nic nie zrobiłam, niczego nie powiedziałam.
- Tak właśnie to robisz i mówisz. - Nessa najwyraźniej czuła się teraz
lepiej.
Helena wśliznęła się do swojego pokoju i przez dłuższą chwilę stała,
opierając się plecami o drzwi.
A więc myślą, że ona niczego nie potrafi skończyć. Pokaże im, na Boga,
pokaże im.
Skopie cały ten teren sama jedna, urządzi czarodziejski ogród, w którym
wszystkie będą mogły siedzieć i rozmyślać, i zażywać spokoju. A wtedy
się przekonają, że siostra Helena lepiej niż którakolwiek z nich zdaje sobie
sprawę z tego, iż wszystko, co robi się dla zgromadzenia, jest równie
ważne. Wówczas będą musiały pozwolić jej złożyć śluby. I stanie się
całkowicie częścią ich świata. I będzie chroniona. Chroniona przed
wszystkim innym.
Jak wszystko, czego się tknęła Helena, również urządzanie ogrodu miało
swoje blaski i cienie. Znalazła trzech chłopaków, którzy zapewniali, że
bardzo chcą pomagać siostrom w ich wielkim dziele budowy schroniska i
z radością wezmą na siebie wykonanie cięższych prac. Przynieśli łopaty i
szufle, a siostra Joan mówiła, że przechodzi ludzkie pojęcie, jakie
mnóstwo herbaty wypijają, i że nie jedzą masła czy margaryny, o ile w
specjalny sposób nie rozsmaruje się im na chlebie. I dopytywali się, czy
dostaną coś do zjedzenia w porze lunchu. Siostra Joan zdenerwowana
powiedziała, że wszystkie zakonnice posilają się wieczorem, ale obawiając
się, że ochotnicza ekipa robocza porzuci pracę, pobiegła kupić coś do
jedzenia.
67
Po trzech dniach siostra Brygida podziękowała im i oznajmiła, że nie będą
już więcej wykorzystywać ich uprzejmości.
Młodzieńcy zasmakowali już w dobrym jadle i przemożnej wdzięczności
zakonnic i nie mieli naprawdę najmniejszej ochoty odchodzić.
Zostawili miejsce na ogród w jeszcze większym nieporządku, o ile to
możliwe, zryli ziemię, to rzecz pewna, ale trudno było dojrzeć jakikolwiek
zarys planu.
Helena jednak się nie poddała, kopała tak długo, aż na rękach zrobiły jej
się pęcherze, spędzała nieliczne wolne chwile w księgarniach, wertując w
książkach o ogrodnictwie rozdziały pod tytułem „Pierwsze kroki".
Poznała różnice między poszczególnymi rodzajami gleby.
Opowiadała siostrom co wieczór zdumiewające rzeczy o seksualności
roślin.
- Ani słowem nie wspomniano nam o tym w szkole - skonstatowała z
oburzeniem. - To takie rzeczy, o których powinno się wiedzieć. Na miłość
boską, niemal wszystko, nawet w ogrodzie, jest rodzaju męskiego lub
żeńskiego i szaleńczo pragnie się rozmnażać.
- Miejmy nadzieję, że po twojej ciężkiej pracy wszystko będzie się
rozmnażać - stwierdziła siostra Brygida. - Jesteś wspaniała, Heleno. Nie
wiem, skąd czerpiesz tyle energii.
Helena zarumieniła się z radości. Wspominała tę pochwałę również trochę
później, gdy pojawił się problem sadzonek. Pewna miła kobieta, która
powiedziała, że naprawdę podziwia siostry, choć sama nie jest katoliczką i
nie zgadza się w niczym z papieżem, przyniosła im w prezencie piękne
rośliny. Tego wieczoru Helena, zarumieniona na skutek wysiłku
włożonego w sadzenie, zapewniała resztę sióstr, że mają wielkie, ale to
wielkie szczęście. Gdyby miały kupić taką masę sadzonek, to wydałyby
olbrzymią sumę, bo nikt nie wie, jak drogie są rośliny w centrach
ogrodniczych.
Ledwie skończyła mówić, otrzymały wiadomość, że sadzonki zostały
wykopane z parku i sprzed pobliskiego hotelu. Skutki tego wydarzenia nie
miały końca. Wyjaśnianie na wszystkie strony i boki wydało się
niewystarczające.
68
Helena oświadczyła, że musi osłaniać dobroczyńcę i nie poda jego
nazwiska. W trakcie rozmowy wspomniała jednak młodej policjantce, że
pani Harris chyba nie mogła zabrać tych roślin świadomie, bo to nie jest
osoba tego rodzaju. A to wystarczyło dwóm policjantom, żeby
zidentyfikować osobę, o której mówiła. Pani Harris już przedtem miewała
kłopoty. Na komisariacie nazywano ją współczesnym Robin Hoodem i
znana była z tego, że ściągała cudzą bieliznę ze sznura, prasowała ją, po
czym dawała komuś w prezencie.
Tylko Helena mogła dać się nabrać pani Harris, wzdychały siostry. Tylko
Helena mogła wpakować je wszystkie w taki kłopot, uważała siostra
Brygida, ale tym razem nie wyraziła swojej opinii na głos.
Helena zorientowała się, że poza pracą w ogrodzie będzie musiała jeszcze
mieć jakieś inne zajęcie. I nawet kiedy zapewniła zgromadzenie, iż nie
zamierza korzystać więcej z pomocy gargantuicznych zjadaczy posiłków
czy maniakalnych złodziejek roślin, czuła, że powinna wziąć na siebie
więcej niż jedynie rolę ogrodniczki. Zdecydowana była wykonywać
możliwie jak najwięcej przydzielonych jej zadań. Oznajmiła, że przejmie
połowę prac służki, tak by siostra Joan lub siostra Maureen miały wolne
pół dnia i mogły robić co innego.
I to jej się udawało albo udawało do pewnego stopnia.
Wszystkie siostry przyzwyczaiły się, że Helena nie wyszorowała stołu
albo wniosła do domu ich pranie, kiedy już padało. Jak się przekonały,
nigdy nie wiedziała, że brakuje mydła lub płatków kukurydzianych na
śniadanie, że nie wypłucze porządnie i nie powiesi ścierek, by wyschły.
Niemniej była ochocza i chętna do pomocy.
Odbierała też telefony i lepiej lub gorzej dawała sobie radę z ludźmi,
którzy przychodzili do Świętego Marcina.
I dlatego właśnie tam się znalazła, gdy Renata Quigley przyszła zobaczyć
się z siostrą zarządzającą.
Wysoka, ciemna trzydziestoparoletnia Renata była od piętnastu lat żoną
Franka Quigleya.
Czego, do licha, ona może chcieć i w jaki sposób wytropiła ją u Świętego
Marcina? Serce Helenie waliło i słyszała
69
niemal jego bicie w uszach. A jednocześnie czuła jakby lodowatą wodę w
dołku.
Nie widziała Renaty od dnia ich ślubu, ale widywała oczywiście jej zdjęcia
w pismach i gazetach przynoszonych przez ojca do domu. Pani Quigley,
przedtem panna Renata Palazzo, dowcipkująca albo bawiąca na
wyścigach, wręczająca nagrodę najlepszemu czeladnikowi roku albo
krocząca pośród przedstawicieli śmietanki towarzyskiej podczas jakiejś
akcji charytatywnej.
Renata była o wiele piękniejsza, niż myślała Helena. Jej skóra, którą matka
nazwałaby niezdrową, sprawiała wrażenie oliwkowej i wyglądała
znakomicie przy wielkich ciemnych oczach i lśniących ciemnych włosach,
elegancko obciętych przez drogiego fryzjera. Artystycznie udrapowany
szal, spięty broszką, wydawał się częścią jej zielono-złotej sukni. W ręce
trzymała małą skórzaną torebkę w zielone i złote kwadraciki.
Na twarzy Renaty malowała się troska, a jej długie cienkie palce z
paznokciami polakierowanymi na ciemnoczerwony kolor nerwowo
obracały torebkę.
- Czy mogłabym rozmawiać z siostrą zarządzającą? - spytała.
Helena patrzyła na nią z otwartymi ze zdziwienia ustami. Renata Quigley
najwidoczniej jej nie poznała. Nagle przypomniała sobie scenę ze starego
filmu, w której jakaś piękna aktorka, patrząc prosto w kamerę, mówiła:
„Nikt nie patrzy na twarz zakonnicy". Takie właśnie rzeczy doprowadzały
siostrę Brygidę do szaleństwa. Helena nigdy tego nie zapomniała, choć do
tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak dalece to prawda. I oto na progu stoi
Renata Quigley, patrzy jej prosto w oczy i nie poznaje Heleny, córki
Deirdre i Desmonda Doyle'ów, przyjaciół jej męża.
Heleny, która sprawiła swego czasu tak wiele kłopotów.
Może ona jednak nie wiedziała. Przeżywając kolejny szok, Helena
uświadomiła sobie, że mogli Renacie nic wtedy nie powiedzieć.
Wszystko to przebiegało jej przez myśl, gdy stała przy drzwiach - Helena,
dziewczyna w szarej bluzie i takiej
70
samej spódnicy, z krzyżem na szyi, z włosami ściągniętymi do tyłu czarną
wstążeczką, z twarzą umorusaną w ogrodzie, gdzie właśnie pracowała, gdy
usłyszała dzwonek.
Zapewne nie wyglądała nawet na zakonnicę.
Oczywiste było to, że Renata nie skojarzyła jej z dziewczynką, którą
poznała na Rosemary Drive, w Pinner, gdy przyszła z wizytą.
- Przykro mi, nie ma nikogo poza mną - powiedziała Helena,
otrząsnąwszy się trochę z szoku.
- Czy jest pani siostrą z tego zgromadzenia? - Wyglądało na to, że Renata
w to powątpiewa.
- Tak, no tak. Jestem jedną z sióstr u Świętego Marcina, w części tego
domu. - To było trochę naciągane, ale nie chciała, żeby Renata sobie
poszła, dopóki ona się nie dowie, po co tu przyszła.
- To trochę skomplikowana sprawa, siostro - rzuciła nerwowo Renata.
Helena uśmiechnęła się niemal od ucha do ucha.
- Proszę wejść, usiąść i opowiedzieć mi o niej, po to tu przecież jesteśmy -
rzekła.
Odstąpiła do tyłu i przytrzymywała drzwi, gdy żona Franka Quigleya
wchodziła do Świętego Marcina. Do domu Heleny.
Ta twarz, ta śniada, szczupła twarz o wystających kościach policzkowych,
którą Helena Doyle znała tak dobrze. Świetnie pamiętała, jak matka
mówiła z pewną satysfakcją, że Renata i tak się w końcu roztyje,
zapamiętajcie sobie moje słowa, wszystkie te Włoszki w średnim wieku z
kilkoma podbródkami, które się widuje, to też były szczupłe dziewczyny o
pociągłych, pięknie wymodelowanych twarzach. To wina ich sposobu
odżywiania się, ich stylu życia, tych ilości oliwy, które potrafią
skonsumować.
Kiedy Helena była dzieckiem, złościła się na matkę za tego rodzaju
małostkowość. Co to ma znaczyć? Dlaczego matka tak skora jest do
krytykowania, do czepiania się?
Jednakże później, później Helena miała oglądać fotografie tej twarzy i
żałować, że jej własne oblicze tak nie wygląda. Renata miała wklęsłości i
złocistą karnację, a ona okrągłe
71
policzki i piegi. Dałaby nie wiem co, żeby mieć takie ciemne włosy, jakie
widywała na zdjęciach, i nosić takie długie kolczyki, które ją upodobniały
do zbiegłej z obozu Cyganki, a w których Renata Palazzo Quigley
wyglądała oszałamiająco niczym egzotyczna księżniczka z jakiegoś
dalekiego kraju.
- Przyszłam tu, bo słyszałam o siostrze Brygidzie... Myślałam, że może... -
zająknęła się Renata.
- Myślę, że mogłaby mnie pani uważać za zastępczynię siostry Brygidy -
powiedziała Helena. Do pewnego stopnia to mogła być prawda. Była
odpowiedzialna za dom, gdy wszystkie siostry wyszły, a to można uważać
za zastępstwo. - Z radością zrobię, co tylko będę mogła.
Odsunęła od siebie myśli, które chodziły jej po głowie. Zatrzasnęła po
prostu drzwi pamięci, żeby nie widzieć zdjęcia Renaty w srebrnej ramce
stojącego na małym stoliku przykrytym długim, sięgającym podłogi,
białym obrusem. Zatrzasnęła też inne drzwi, żeby nie widzieć Franka
Quigleya, przyjaciela jej ojca, ze łzami w oczach. Usiłowała myśleć tylko
o obecnej chwili. Do Świętego Marcina pewna kobieta przyszła po pomoc,
a siostry Brygidy nie ma. Zastępuje ją Helena.
- Ale siostra jest bardzo młoda... - Renata miała wciąż wątpliwości.
Helena zachowywała się uspokajająco. Wzięła w rękę imbryk i zatrzymała
się, żeby popatrzeć na Renatę.
- Nie, wcale nie, jestem bardziej doświadczona, niż pani przypuszcza.
Poczuła lekki zawrót głowy. Czy doprawdy mówi te słowa do żony Franka
Quigleya?
Kiedy ojciec stracił pracę, na Rosemary Drive trudno było wprost
wytrzymać. Helena wróciła pamięcią do tych dni, stanęły jej przed oczami,
jakby oglądała film wideo na magnetowidzie, który przyniosła kiedyś dla
Domu Świętego Marcina, ponieważ firma sprzedająca magnetowidy
zapewniła ją, że przez miesiąc można go mieć za darmo i bez żadnych
zobowiązań. Bardzo to okazało się skomplikowane, ten interes z
magnetowidem, jak zresztą wszystko.
72
Lecz nic nie było tak okropne jak ten okres, kiedy ojciec odszedł z
Palazzo. Co wieczór urządzano naradę wojenną i matka ostrzegała ich, że
nikomu nie wolno nic mówić.
- Ale dlaczego? - dopytywała się Helena. Nie mogła tego znieść, że siostra
i brat godzą się na taki stan rzeczy. - Dlaczego to musi być sekret? To nie
jest wina taty, że oni zmieniają sobie budynek. Przecież może dostać inną
pracę. Tatuś może dostać inną pracę.
Jeszcze dziś pamiętała, jak rzuciła się na nią matka.
- Twój ojciec nie chce innej pracy, on chce dostać z powrotem pracę w
Palazzo. I wkrótce ją odzyska, tymczasem więc nie trzeba nic mówić.
Słyszysz mnie, Heleno? Poza domem ani słowa o tym. Wszyscy mają
myśleć, że twój ojciec będzie jak zawsze pracować w Palazzo.
- Ale jak będzie zarabiać pieniądze? - spytała Helena. Było to pytanie
rozumne. Nie żałowała go dziś, choć
czasem żałowała tego, co mówiła, propozycji, jakie składała, pytań, które
zadawała.
Anna nie mówiła nic, żeby, jak tłumaczyła, nie utrudniać sobie życia.
Brendan nie mówił nic, ponieważ zazwyczaj nie mówił nic.
Za to Helena nie mogła nic nie mówić.
Miała szesnaście lat, dorosła już, chodziła do ostatniej klasy. Nie
zamierzała kontynuować nauki i zdawać matury jak Anna. Jakkolwiek
myślała, że pod wieloma względami jest trzy razy od niej inteligentniejsza.
Nie, Helena zamierza poznać świat, spróbować swoich sił tu i ówdzie,
zdobyć doświadczenie w pracy.
Była tak pełna życia, że mimo szesnastu lat wiele osób uważało ją za
znacznie młodszą, jeszcze za uczennicę. Inni zaś uważali ją za o wiele
starszą, za prawie dwudziestoletnią wesołą studentkę.
Frank Quigley nie miał pojęcia, ile ona ma lat, gdy tego popołudnia
przyszła do jego gabinetu.
Panna Clarke, kobieta smok, broniła do niego dostępu jak zawsze. Helena
była ciekawa, czy jest tam nadal. Upłynęło przecież sporo lat. Z pewnością
porzuciła już nadzieję,
73
że pan Quigley spojrzy jej w oczy i powie, iż bez okularów jest piękna.
Helena zostawiła swój szkolny żakiet na dole, u portiera, i rozpięła górne
guziki bluzki, żeby wyglądać bardziej dorosło. Kobieta smok w końcu
musiała pozwolić jej wejść. Mało kto potrafił oprzeć się potokowi słów
Heleny. Wyjaśnienia sypały się jedno po drugim, a jednocześnie
przysuwała się w stronę drzwi do gabinetu. Zanim kobieta smok się
zorientowała, Helena weszła do środka.
Była zarumieniona i podniecona.
Frank Quigley podniósł wzrok, zdziwiony.
- No proszę, Helena Doyle. Jestem pewien, że nie miałaś tu być.
- Wiem. - Zaśmiała się.
- Powinnaś być w szkole, a nie wpadać do czyjegoś gabinetu.
- Robię wiele rzeczy, których nie powinnam.
Przysiadła na rogu jego biurka, machając nogami, pochylona. Popatrzył na
nią z zainteresowaniem. Helena wiedziała, że miała prawo tu przyjść.
Milczenie na Rosemary Drive niczego nie rozwiązywało. Musiało dojść do
konfrontacji.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał z żartobliwą galanterią. Był całkiem
przystojny, ciemny, z falującymi włosami. Oczywiście stary, nawet tak
stary jak jej ojciec. Ale inny.
- Przypuszczam, że mógłby pan zabrać mnie na lunch
- powiedziała. Takie rzeczy mówią ludzie w filmach i sztukach
telewizyjnych. I to się sprawdzało w ich przypadku, może więc sprawdzi
się i teraz. Posłała mu uśmiech pełen śmiałości i pewności siebie, choć w
głębi duszy czuła się znacznie mniej śmiała i pewna.
- Na lunch? - Prychnął śmiechem. - Boże, Heleno, nie wiem, jak ty sobie
wyobrażasz styl naszego życia tutaj...
- Przerwał, widząc jej zawiedzioną minę. - O, do diaska, od lat nie jadłem
lunchu w restauracji.
- A ja nigdy - powiedziała prostodusznie Helena. I to przeważyło.
Poszli do włoskiej restauracji, gdzie było niemal ciemno jak w nocy i na
stole stały świece.
74
Ilekroć Helena próbowała zacząć rozmowę o swoim ojcu, Frank Quigley
zręcznie się wykręcał. Wiedziała, że w serialach telewizyjnych o wielkich
interesach zawsze dochodziło się do sedna na etapie kawy.
Kawy nie było, zamiast niej przyniesiono likier Zambucca o smaku
lukrecjowym, z małym ziarenkiem kawy w środku. Kelner podpalił likier.
Helena nie widziała nigdy czegoś tak wspaniałego.
- Zupełnie jak tort urodzinowy dla dorosłych powiedziała zachwycona.
- Jesteś całkiem dorosła jak na siedemnaście lat - rzekł Frank. - A może
masz więcej?
Byłoby dla niej korzystniejsze, gdyby myślał, że ma więcej, bo słuchałby
jej uważniej. I traktowałby poważniej.
- Prawie osiemnaście - skłamała.
- Jesteś oblatana mimo stroju uczennicy - stwierdził.
- Owszem - przyznała Helena.
Jeśli będzie myślał, że wiele podróżowała, to uważniej jej wysłucha, gdy
nadejdzie pora na rozmowę.
Pora na rozmowę nie nadeszła.
Frank Quigley był czuły, zachwycony, klepał ją po policzku i nawet
obrócił jej twarz w stronę świecy, żeby, zanim wróci do szkoły, sprawdzić,
czy nie ma wokół ust zdradzieckiej obwódki od czerwonego wina.
- Nie wrócę do szkoły - oznajmiła kategorycznie Helena. Spojrzała
Frankowi prosto w oczy. - Pan to wie i ja to wiem.
- Liczyłem naturalnie na to - odparł i jego głos zabrzmiał nieco gardłowo.
Było coś takiego w tym, jak klepał ją po policzku i unosił jej opadające
kosmyki włosów, że trudno rozmawiałoby się Helenie na temat pracy ojca.
Czuła, że byłoby jakoś niezręcznie podejmować ten temat, skoro Frank
Quigley jest tak uprzedzająco grzeczny. Ulżyło jej, gdy zaproponował,
żeby wrócili do niego i tam porozmawiali.
- Ma pan na myśli swoje biuro? - Miała wątpliwości. Kobieta smok będzie
wciąż przerywać rozmowę.
- Nie myślałem o biurze - rzekł ze spokojem, patrząc na nią. - Ty to wiesz
i ja wiem.
75
- Liczyłam naturalnie na to - odparła, powtarzając jego słowa.
Kamienica była bardzo luksusowa. Matka zawsze mówiła, że nie rozumie,
dlaczego Frank Quigley nie kupi sobie odpowiedniego domu teraz, gdy się
ożenił. Lecz on prawdopodobnie liczył na duży biały dom z kutą żelazną
bramą i wielkim, dobrze utrzymanym ogrodem. Na dom rodziny Palazzo.
Matka jednak nie mogła wiedzieć, jakie wspaniałe jest to mieszkanie.
Mieszkanie to właściwie nieodpowiednie określenie. Zajmowało dwie
kondygnacje, piękne schody prowadziły na piętro z wielkim balkonem, na
którym stały krzesła i stół i który ciągnął się wzdłuż całego domu, obok
salonu i sypialni.
Wyszli na balkon drzwiami z salonu, żeby popatrzeć na roztaczający się
stamtąd widok. I nagle Helena zorientowała się w sytuacji i serce jej
podskoczyło, gdy z balkonu wrócili do środka przez drzwi prowadzące do
sypialni.
Uniosła rękę do gardła w machinalnym geście przerażenia.
- A pańska żona? - spytała.
Długo, długo potem, gdy wracała do tego w myślach, rozważała to
wszystko, co potrafiłaby powiedzieć, co powinna i co mogła była
powiedzieć. Jak to możliwe, iż jedyna rzecz, jaka przyszła jej do głowy, to
było coś takiego, co dało się zrozumieć, że ona ma ochotę i aż się pali i
tylko się boi, by ich nie nakryto?
- Renaty tu nie ma, Heleno - powiedział cicho Frank Quigley. - Ty to
wiesz i ja też to wiem, tak samo jak wiemy oboje, że nie wrócisz do
szkoły.
Słyszała, że niezdrowo jest usiłować wymazać coś z pamięci, próbować
udawać, że nigdy się to nie zdarzyło. Nie obchodziło jej, czy to zdrowo,
czy też nie, i przez dłuższy czas próbowała zapomnieć o tamtym
popołudniu.
Moment krytyczny, wyglądał na zaskoczonego i zagniewanego, gdy
najpierw mu umykała.
Nalegania, potem ból, napór w górę i pchnięcie, i strach,
76
bo on do tego stopnia nie panował nad sobą, że mógł dosłownie zrobić
wszystko i ją zabić. Sposób, w jaki stoczył się z niej i jęknął, inaczej niż za
pierwszym razem, bo ze wstydem, a następnie z pasją.
- Mówiłaś mi, powiedziałaś, że jesteś oblatana - rzekł, kryjąc twarz w
dłoniach. Siedział na brzegu łóżka nagi, biały i wyglądał komicznie.
Helena leżała z drugiej strony łóżka obok oprawionej w srebrną ramkę
fotografii Renaty o pociągłej, oliwkowej twarzy. Milczącej i patrzącej z
dezaprobatą na swoje małżeńskie łoże. Jakby zawsze wiedziała, co może
się tu wydarzyć pewnego dnia.
Helena leżała tam i patrzyła na obraz Matki Boskiej, taki jaki widuje się
wszędzie, nazywanej Przydrożną Madonną. Matka Boska przynajmniej nie
musiała przejść przez to wszystko, żeby urodzić Chrystusa. Stało się to w
sposób cudowny. Helena patrzyła na ten obraz, ponieważ oznaczało to, że
nie musi patrzeć na przyjaciela swojego ojca, Franka Quigleya, który
płakał, kryjąc twarz w dłoniach. I znaczyło to też, że nie musi patrzeć na
białe prześcieradło poplamione krwią i myśleć o tym, jak bardzo ją zranił i
czy będzie musiała pójść do doktora. A czy nie zaszła w ciążę?
Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, zanim poszła umyć się do łazienki.
Chyba nie została poważnie zraniona, bo krwawienie już ustało.
Ubrała się starannie i upudrowała twarz talkiem Renaty, który nie był w
puszce jak normalnie talk, lecz w dużej szklanej misce z różowym
łabędzim puszkiem.
Kiedy wyszła z łazienki, Frank był ubrany i blady.
- A łóżko...? - spytała.
- Mniejsza o to pieprzone łóżko...
- Mogłabym...
- Wystarczająco dużo już zrobiłaś - warknął. Oczy napełniły jej się łzami.
- Wystarczająco dużo zrobiłam? Co zrobiłam? Przyszłam porozmawiać o
moim ojcu i o tym, dlaczego wylano go z pracy. To ty zrobiłeś to
wszystko... - Machnęła ręką w stronę łóżka.
77
Minę miał skruszoną.
- No tak, twój ojciec. Zrobiłaś to dlatego, żeby Desmond dostał z
powrotem tę idiotyczną skromną posadkę. Jezu Chryste, ty się puściłaś,
żeby twój ojciec miał to nic nie znaczące stanowisko w supermarkecie.
- To nie jest praca bez znaczenia. - Twarz Heleny płonęła oburzeniem. -
On był tam bardzo ważną osobą, a teraz, teraz go wylano i matka mówi, że
nie mamy o tym wspominać nikomu, ani sąsiadom, ani krewnym, nikomu.
I on wychodzi każdego ranka z domu, udając, że idzie do pracy...
Frank patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Tak robi, a ja chciałam tylko zjeść z tobą lunch i powiedzieć ci szczerze,
jakie to było złe. Ty to powinieneś rozumieć, bo przyjaźniłeś się z tatą w
szkole u braciszków, kiedy to przełaziłeś przez kamienne murki... On mi o
tym opowiadał... i tak dobrze sobie radziłeś, i ożeniłeś się z córką szefa, i
wszystko... I tylko tyle chciałam. Nie puszczałam się, nigdy w życiu z
nikim nie spałam i nie zamierzałam spać z tobą. Nie mogłam wiedzieć, że
się we mnie zakochasz i to wszystko się zdarzy. A teraz mówisz, że
wszystko to moja wina. - Wybuchnęła płaczem.
Objął ją i przyciągnął do siebie.
- Chryste, jeszcze dziecko z ciebie. Co ja zrobiłem? Wszechmogący Jezu,
co ja zrobiłem?
Płakała przez chwilę, wtulając twarz w jego marynarkę. Odsunął ją, miał
łzy w oczach.
- Nigdy nie zdołam tego naprawić. Literalnie nie wiem, w jaki sposób
mógłbym cię przekonać, jak bardzo mi przykro. Nigdy nie... nigdy,
gdybym nie myślał... byłem taki pewny, że... ale to teraz już się nie liczy.
Liczysz się ty.
Helena zastanawiała się, czy Frank zawsze ją kochał, czy tylko teraz.
Ludzie tak łatwo się zakochują.
- Będziemy musieli o tym zapomnieć - powiedziała. Wiedziała, że w tego
rodzaju sprawach to kobieta powinna wskazywać drogę. Mężczyźni będą
się wahać i ulegać pokusie. Helena żadnej pokusy tu nie widziała. Jeśli tak
to
78
wygląda, to jeśli o nią chodzi, może z tego zrezygnować na rzecz reszty
świata.
- Stało się i nie można tego zapomnieć. Zrobię wszystko, żeby ci to
zrekompensować.
- Tak, ale nie możemy się widywać, nie byłoby to w porządku. -
Popatrzyła na zdjęcie Renaty.
Wydawało jej się, że Frank wygląda na zakłopotanego.
- Nie, oczywiście - rzekł.
- I żadne z nas nie powie o tym nikomu. - Po dziewczęcemu jej na tym
zależało.
- O nie, broń Boże, absolutnie nikomu zapewniał z wyraźną ulgą.
- A mój ojciec? - spytała wprost, jak zawsze, chcąc uporać się z sensem i
ciężarem tego, co miała do powiedzenia, bez względu na okoliczności i
czyjeś uczucia.
Zauważyła, że przez twarz Franka Quigleya przemknął wyraz bólu.
- Twój ojciec dostanie pracę. Mówił mi, że jej nie potrzebuje, że się
rozgląda, że ma mnóstwo propozycji. - Głos Franka był lodowaty. -
Zostanie przywrócony na swoje stanowisko w Palazzo. Nie z dnia na
dzień, bo muszę pogadać z Carlem, w takich sprawach należy postępować
taktownie. Może to zabrać trochę czasu.
Helena gorliwie potakiwała.
- A ty, Heleno, czy nic ci nie będzie i czy mi wybaczysz?
- Oczywiście. To było nieporozumienie - zapewniła skwapliwie, jakby
również chcąc pozbyć się kłopotu.
- Tak rzeczywiście było, Heleno, i posłuchaj mnie, proszę. Jedyna rzecz,
jaką mogę ci powiedzieć, to to, że nie zawsze będzie tak... będzie
wspaniale i będzie szczęście... - Za wszelką cenę próbował ją przekonać,
że to karygodne zdarzenie nie stanie się regułą całego miłosnego życia,
jakie jeszcze przed nią stoi.
Równie dobrze mógł mówić do ściany.
- Jesteś pewien, że nie mogłabym czegoś zrobić z tym prześcieradłem,
wyprać w samoobsługowej pralni albo jeszcze coś innego?
- Nie.
79
- Ale co powiesz?
- Proszę cię, Heleno, proszę. - Minę miał zbolałą.
- Mogę już sobie pójść?
Wyglądało na to, że Frank nie da sobie rady.
- Odwiozę cię do... - zamilkł. Z jego twarzy można było wyczytać, że nie
wie, dokąd ma ją zawieźć.
- Nie, wszystko w porządku, mogę pojechać autobusem. Wiem, gdzie
jestem. Pojadę po prostu autobusem do domu i powiem, że nie czuję się
dobrze. - Zachichotała. - Do pewnego stopnia to prawda. Ale słuchaj, nie
mam na bilet, czy mogłabym cię poprosić...
Nie rozumiała, dlaczego Frankowi łzy płynęły po policzkach, gdy wręczył
jej monety, po czym zamknął je w dziewczęcej dłoni.
- Nic ci nie będzie? - dopraszał się, by go uspokoiła. Nie był
przygotowany na to, co mu powie.
- Franku - zaśmiała się. - Na miłość boską, nie jestem dzieckiem, w
zeszłym tygodniu skończyłam szesnaście lat. Jestem dorosła. Trafię do
domu, jadąc autobusem.
Potem wyszła, bo nie mogła znieść wyrazu jego twarzy.
Oczywiście Frank nie mógł pokazać się u nich w domu, bo co by było,
gdyby nie zdołał się opanować na jej widok? Tak właśnie sobie mówiła.
Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek potem pojawił się na Rosemary Drive.
Zawsze miał jakieś usprawiedliwienie: albo będzie na konferencji, albo
wyjeżdżał za granicę, albo razem z Renatą zamierzali odwiedzić jakichś
jej krewnych w Italii. Strasznie mu przykro, że tak fatalnie się składa.
Matka orzekła, że Frank Quigley się wywyższa, i czy to nie wspaniale, że
nigdy nie musieli chodzić do niego z czapką w garści prosić o
przywrócenie jego starego przyjaciela do pracy w Palazzo. Przynajmniej to
właśnie usłyszeli bezpośrednio od samego pana Palazzo, który rozumiał,
że nie można w taki sposób traktować cennego personelu kierowniczego.
Helena nigdy się nie dowiedziała, czy ojciec zdawał sobie sprawę, że
zawdzięcza to Frankowi. Trudno było jej rozmawiać
80
z ojcem, bo wytworzył wokół siebie skorupę, jakby w obawie przed
zranieniem, skorupę podobną do skorupy matki, która bała się poniżenia.
Ostatnie semestry szkoły ciągnęły się bez końca. Dla Heleny świat zmienił
się od tego dziwnego popołudnia. Wiecznie obawiała się, że zostanie źle
zrozumiana. Pewnego dnia zaczęła krzyczeć, gdy nauczyciel śpiewu w
szkole poprosił, by zeszła do magazynu i pomogła mu zanieść nuty do
auli. Nauczyciel nawet jej nie dotknął, ją jednak ogarnął nagły
klaustrofobiczny lęk: przecież mógł sobie pomyśleć, że ona go w jakiś
sposób prowokuje, i zabrać się do robienia tej bolesnej rzeczy, a potem jej
przypisać winę. Jak się okazało, nauczyciel rzeczywiście ją obwinił i
nazwał głupią neurotyczką, histeryczką i intrygantką, oświadczając
ponadto, że nawet gdyby była ostatnią kobietą na świecie, to za żadne
skarby nie chciałby z nią mieć nic wspólnego.
Dyrektorka szkoły chyba się z nim zgadzała, bo ostrym tonem spytała
Helenę, dlaczego zaczęła krzyczeć, skoro zgadza się, że w grę nie
wchodziło napastowanie ani zachęta.
Helena stwierdziła ponuro, że nie wie. Czuła, że znalazła się w takiej
sytuacji, z którą nie mogłaby dać sobie rady, i jeśli nie zacznie krzyczeć,
stanie się jeszcze coś innego i na wszystko będzie za późno, i wszystko się
okropnie skomplikuje.
- Czy coś podobnego przydarzyło ci się przedtem? - Dyrektorka niezbyt
za nią przepadała. Helena Doyle zawsze była trudną uczennicą, uczuciowo
niestabilną, chcącą się przypodobać, wiecznie wzbudzającą niepokój
wokół siebie.
Helena odpowiedziała niezbyt przekonująco, że nie. Dyrektorka
westchnęła.
- No cóż, możesz być pewna, że będzie ci się przydarzać nieraz, Heleno.
To kwestia twojej osobowości. W twoim życiu będą się ciągle pojawiać
tego rodzaju rzeczy, sytuacje, z którymi nie będziesz mogła dać sobie rady.
To znaczy, o ile nie weźmiesz się w garść i nie nauczysz się panować nad
swoim zachowaniem.
Brzmiało to tak kategorycznie, jakby orzekała karę śmierci.
81
Helena czuła się oszołomiona z powodu niesprawiedliwości, jaka ją
spotkała.
To wtedy właśnie postanowiła zostać zakonnicą.
A teraz, wiele lat później, jest już prawie zakonnicą. Właściwie to byłaby
już zakonnicą, gdyby siostra Brygida nie powtarzała nieugięcie, że Helena
traktuje klasztor w pewnym sensie jako swoją podporę i korzysta z niego
jak z miejsca, gdzie może się schronić. A przecież takie czasy w życiu
religijnym już minęły bezpowrotnie.
Helena czuła się bezpiecznie u Świętego Marcina. I czuła się bezpieczna
nawet wtedy, gdy nalawszy sobie kawy do kubka, usiadła obok pięknej
Renaty Palazzo Quigley, która owego strasznego dnia spoglądała na nią ze
zdjęcia w srebrnej ramce. Zabezpieczona przed wspomnieniami i lękiem z
tamtych czasów.
- Proszę mi powiedzieć, czego pani sobie życzy, a ja zobaczę, czy
możemy coś zrobić - rzekła z szerokim uśmiechem, który zyskiwał jej
sympatię wszystkich. Kiedy widzieli ją pierwszy raz.
- To bardzo proste - odparła Renata. - Chcemy dziecka.
To było bardzo proste. I bardzo smutne. Helena przycisnęła do piersi
kubek z kawą i słuchała. Frank jest za stary, ma czterdzieści sześć lat. Zbyt
stary. To zabawne, ale towarzystwa adopcyjne nie zezwolą mu na adopcję.
Ponadto on nie jest najlepszego zdrowia, ma kłopoty z sercem. To nic
specjalnie poważnego, w związku ze stresem w pracy, dzisiaj wszyscy
ludzie interesu miewają takie dolegliwości. Naturalnym rodzicom wolno
sprowadzić na świat dziecko nawet w najbardziej przerażających
warunkach, w czynszówkach, w siedliskach występków, i nikt ich nie
powstrzymuje i nie mówi, że nie mogą mieć dzieci. Natomiast przy
adopcji wszystko musi być więcej niż doskonałe.
Renata słyszała, że czasami, jeśli tylko znajdzie się odpowiednią osobę,
mogłyby być szanse na oddanie dziecka do dobrego, kochającego domu,
ojcu i matce, którzy będą kochać tego chłopczyka czy dziewczynkę jak
rodzone dziecko. Na pewno zdarzały się takie wypadki, gdy tak się stało.
82
W jej oczach można było wyczytać tęsknotę. Helena poklepała rękę
kobiety, która kiedyś patrzyła na nią ze srebrnej ramki.
Powiedziała Renacie, że spotkają się za tydzień, gdy już zdoła się
zorientować w tych sprawach. Pomyślała, że na razie mądrzej będzie nie
radzić się siostry Brygidy. Siostra Brygida jako osoba oficjalna musiała
postępować zgodnie z prawem. Lepiej niech sama Helena zbierze trochę
informacji. Dobrze? Dobrze.
Nikomu nic nie mówiła. Siostry zauważyły, że wygląda na
rozgorączkowaną i podnieconą, ale Helena zabawiała zgromadzenie
opowieściami o tym, jak wspaniale wszystko jej rośnie w ogrodzie.
- Przychodził ktoś? - spytała Brygida.
- Nie. Nikt specjalny, ci, co zawsze. - Helena unikała jej wzroku. Po raz
pierwszy u Świętego Marcina skłamała. Nie uważała, że postępuje dobrze,
lecz przecież miało to przynieść jak najlepsze owoce.
Gdyby zdołała dokonać tej jednej rzeczy, gdyby mogła zrobić to, co, jak
miała nadzieję, będzie w stanie zrobić, to już w wieku dwudziestu jeden lat
jej życie okazałoby się coś warte.
Dzisiaj przez pół dnia dyżurowała w kuchni Nessa. Była to jedyna osoba u
Świętego Marcina, która uważała, że z Heleną niemal nie da się
wytrzymać. Zazwyczaj, gdy razem pracowały, Helena schodziła jej z
drogi. Tym razem jednak od niej nie odstępowała.
- Co się dzieje, Nesso, jeśli całkiem niedorozwinięte matki rodzą dzieci?
Czy nie życzyłabyś sobie móc oddać je od razu do dobrych domów?
- Nie jest ważne, czego ja bym sobie życzyła, ja nie rządzę tym światem -
zbyła ją krótko Nessa. Szorowała podłogę w kuchni, a Helena stała jej na
drodze.
- Ale czy takiemu dziecku nie powodziłoby się o wiele lepiej?
- Proszę, uważaj, Heleno. Ja tam dopiero umyłam.
- I zawsze trzeba rejestrować urodziny niezależnie od tego, jakiego
rodzaju to matka?
83
- O co ci chodzi?
- Chodzi mi o to, czy musisz iść do ratusza albo urzędu stanu cywilnego,
albo gdzieś indziej i oznajmić, czyje to jest dziecko.
- Nie, nie zawsze muszę.
- A to dlaczego?
- Dlatego że zazwyczaj nie ja jedna to robię. To zależy. Heleno, jeśli nie
masz tu niczego do roboty, to może wyszłabyś z kuchni, żebym mogła ją
sprzątnąć?
- I nie ma niemowląt nie zarejestrowanych?
- A jak mogłoby być inaczej?
- Nie wiem. - Helena była rozczarowana. Myślała, że może przez jakiś
dłuższy okres nikt nie wie, czyje jest dziecko i jak się nazywa. Nie
pojmowała, w jaki sposób państwo opiekuńcze kontroluje przybycie na ten
świat i odejście z niego swoich obywateli.
- A gdzie się umieszcza podrzutki, dzieci znajdowane w budkach
telefonicznych, w kościołach?
Nessa popatrzyła na nią z przerażeniem.
- Boże, Heleno, chyba mi nie powiesz, że znalazłaś dziecko!
- Nie, niestety - odparła Helena. - A gdybym znalazła, to musiałabym je
zarejestrować?
- Nie, oczywiście, że nie, gdybyś to ty znalazła dziecko, to mogłabyś je
zatrzymać i ubierać, gdybyś sobie o tym przypomniała, i karmić, gdy
przyszłoby ci to do głowy albo gdybyś nie miała czegoś innego bardziej
interesującego do roboty.
- Dlaczego jesteś taka okropna dla mnie, Nesso? - zapytała Helena.
- Dlatego że jestem z natury okropna.
- Nie możesz być okropna, jesteś zakonnicą. I nie jesteś okropna dla
innych.
- To prawda. Ale jest się okropnym wybiórczo i na tym to polega.
- A dlaczego wybrałaś sobie mnie? - Helena nie wyglądała na dotkniętą
ani zirytowaną, raczej na zaciekawioną. Naprawdę zaciekawioną.
84
Nessa poczuła wyrzuty sumienia.
- Och, na miłość boską, po prostu jestem krewka, nie cierpię szorowania
tej podłogi. A ty jesteś taka młoda i beztroska i zawsze dostajesz, co
zechcesz. Przepraszam, Heleno, wybacz mi, zawsze ciebie proszę o
wybaczenie. Naprawdę.
- Wiem. - Helena się zamyśliła. - Ludzie często to robią, jakoś muszę
chyba z nich wydobywać najgorsze cechy.
Poszła z powrotem do ogrodu, a siostra Nessa zaniepokojona
odprowadzała ją wzrokiem. Musiało jej coś więcej niż zwykle kołatać się
po głowie, i to coś bardzo poważnego.
Helena zadzwoniła do Renaty Quigley. Ten sam adres, to samo
mieszkanie, zapewne to samo łóżko. Powiedziała, że zbiera w dalszym
ciągu informacje, lecz nie jest to sprawa tak łatwa, jak ludzie myślą.
- Nigdy nie myślałam, że to jest łatwe - westchnęła Renata. - Ale jakoś
łatwiej mi chodzić na wszystkie te towarzyskie spotkania, na tę czy inną
uroczystość, kiedy sobie pomyślę, że ktoś tak dobry jak siostra szuka dla
mnie możliwości.
Helena uświadomiła sobie z dreszczem zgrozy, który przebiegł przez całe
jej ciało, że spotka Franka i Renatę Quigleyów na obchodach srebrnych
godów rodziców.
Wtedy, w tych dawnych czasach, Frank Quigley był drużbą i on i ojciec
byli sobie niemal równi.
Zanim wszystko się zmieniło.
Ogród został ukończony i teraz w zasadzie radził sobie sam. Siostra Joan
bardzo lubiła przebywać w centrum ubraniowym, umiała też szyć, mogła
więc zrobić poprawkę na miejscu, przeszyć guziki na marynarce dla
starszego mężczyzny, pochwalić go, zachwycić się, zapewnić, że po
dopasowaniu marynarka leży wspaniale. Niech myśli, że zrobiono ją na
zamówienie.
Dla Heleny właściwie nie było żadnej pracy, żadnego odpowiedniego
miejsca.
85
Raz jeszcze zapytała siostrę Brygidę, kiedy będzie mogła złożyć śluby.
- Bardzo to okrutne, że uważacie mnie wciąż za kogoś z zewnątrz.
Doprawdy, jestem tu już tak długo. Nie możecie zatem twierdzić, że to
tylko przejściowy kaprys, czyż nie? - Prosiła i błagała.
- Zbytnio się spieszysz, Heleno - powiedziała Brygida. - Ja ci mówiłam.
To nie jest klasztor taki jak w filmach, ustronne miejsce w lesie, dokąd
ludzie szli, żeby znaleźć spokój. To dom, gdzie się pracuje. Musiałabyś
sama znaleźć spokój, by tu go przynieść.
- Ale znalazłam go teraz - rzekła błagalnie Helena.
- Nie, ty się boisz kontaktów z prawdziwymi ludźmi i dlatego jesteś z
nami.
- Wy jesteście bardziej prawdziwe niż ktokolwiek inny. Naprawdę, nigdy
nie spotkałam żadnej grupy ludzi, których bym tak bardzo lubiła.
- To niecała prawda. My cię przed czymś chronimy. Nie możemy tego
robić nadal, to nie jest nasza rola. Czy w grę wchodzą mężczyźni, czy
seks, czy zacięta walka w świecie interesów... wszyscy musimy stawić
temu czoło i dać sobie z tym radę. Ty wciąż się przed czymś chowasz.
- Może trochę chodzi o seks.
- Cóż, nie powinnaś wciąż się tym zajmować. - Brygida się roześmiała. -
Wróć do świata na parę lat, Heleno, błagam cię. Pozostań z nami w
kontakcie, a potem, jeśli nadal będziesz uważać, że to jest twój dom,
przyjdź i znowu to wszystko rozważymy. Naprawdę myślę, że powinnaś
odejść. Dla własnego dobra.
- Prosi mnie siostra, żebym odeszła. Naprawdę?
- Ja to sugeruję. Ale czy pojmujesz, co mam na myśli, mówiąc, że tu nie
jest jak w rzeczywistym świecie? Gdyby to było normalne miejsce,
powiedziałabym ci, żebyś sobie poszła, albobym cię awansowała. Tu masz
zbyt cieplarniane warunki. Czuję to w kościach.
- Proszę mi pozwolić zostać jeszcze trochę.
- Zostań do dwudziestopięciolecia ślubu twoich rodziców
86
- zaproponowała nieoczekiwanie Brygida. - Z jakichś powodów to cię
dręczy. A potem zobaczymy.
Helena opuściła niewielką pracownię siostry Brygidy okropnie
nieszczęśliwa. Dawno już nie czuła się tak nieszczęśliwa.
Wyglądała tak żałośnie, że siostra Nessa zapytała, czy nie chciałaby
przyjść i pomóc przy nieletnich matkach. Po raz pierwszy wystąpiła z taką
propozycją.
Helena poszła z nią bez gadania, wyjątkowo milcząc.
- Nie będziesz okazywać dezaprobaty czy czegoś takiego, co, Heleno? -
upewniała się nerwowo Nessa. - Nie jesteśmy od osądzania, mamy im
tylko pomagać w borykaniu się z życiem.
- Pewnie, że nie - odparła Helena.
Siedziała apatycznie jak wszystkie dziewczyny, które biorą niewielkie
dawki środków antydepresyjnych albo żyją w strachu przed alfonsem, bo
on chce, żeby pozbyły się ciąży. Nessa popatrywała na nią z niepokojem.
Helena jednak była cicha i posłuszna. Robiła wszystko, o co ją
poproszono. Okazała się też w pewnym stopniu użyteczna. Chodziła do
mieszkań tych dziewczyn, które nie pokazały się w ośrodku. Nessa zawsze
się denerwowała od tamtego incydentu z małym Simonem, kiedy malec
wypełzł na ulicę w porze największego ruchu samochodowego.
Późnym popołudniem Nessa poprosiła Helenę, żeby poszła odszukać
Yvonne, która była w ósmym miesiącu ciąży i oczekiwała swojego
drugiego dziecka. Starsze - śliczna dziewczynka o jamajskich oczach jak
ojciec, który dawno od nich odszedł, mówiąca ze szkockim akcentem jak
matka, która urodziła ją w wieku lat szesnastu - czekało u drzwi.
- Mama poszła robić siusiu - poinformowała ochoczo dziewczynka.
- To wspaniale - rzekła Helena i zaprowadziła małą z powrotem do
mieszkania.
Z łazienki dolatywały stękania i krzyki Yvonne. Nagle Helena zdobyła się
na odwagę.
87
- Lepiej zostań w sypialni - powiedziała pucołowatemu dziecku i
przesunęła komodę, żeby nie mogło stamtąd wyjść.
Potem pobiegła do ubikacji, żeby zająć się, jak sądziła, poronieniem.
Tymczasem pośród krwi, krzyków i wyraźnego w całym pomieszczeniu
zapachu rumu usłyszała słaby krzyk.
Dziecko było żywe.
Yvonne nic z tego nie pamiętała. Była tak pijana, że cały ten dzień
przeżyła jak we mgle.
Powiedziano jej, że straciła dziecko, że spłukała je w ustępie.
Sanitariusze z karetki delikatnie i ostrożnie położyli ją na noszach,
rozejrzeli się po pomieszczeniu i nawet w zamieszaniu zajrzeli do miski
klozetowej.
- Mówiono nam, że już niedługo miało nastąpić rozwiązanie. Nie mogła
więc pozbyć się w pełni donoszonego płodu, na pewno nie.
Lecz Helena, dziewczyna o zimnych oczach, która oświadczyła, że jako
woluntariuszka pracuje w ośrodku matki i dziecka, a mieszka z siostrami u
Świętego Marcina, zapewniła ich, że nie mogła się dostać do mieszkania i
słyszała nieustanne spuszczanie wody, a potem znalazła całe
pomieszczenie we krwi.
Mała pucołowata trzylatka zdawała się potwierdzać jej słowa. Mówiła, że
jej matka długi czas siusiała, a Helena długo stała pod drzwiami.
Nessa, blada jak papier, usiłowała nie dopuszczać do siebie myśli, że nie
doszłoby nigdy do nieszczęścia, gdyby wysłała tam kogoś innego, nie
Helenę. Zgadzała się, że Helena wyszła dawno i mogła się nie doczekać
otwarcia drzwi. Zresztą telefonowała do niej, zawiadamiając, że ma pewne
trudności, ale dostanie się do środka, jak tylko jej się uda przekonać
dziecko, żeby otwarło drzwi. Dzwoniła z pobliskiego sklepu, dokąd poszła
po butelkę mleka dla siebie, bo robiło jej się słabo na myśl, co może zastać
w mieszkaniu.
Tej nocy, gdy Yvonne leżała w szpitalnym łóżku, a jej
88
trzyletnią córeczkę umieszczono chwilowo w lokalnym sierocińcu, zanim
można będzie uzyskać dla niej stałą opiekę, Helena powiedziała Brygidzie,
że czuje się niespokojna i chciałaby wyjść na przechadzkę.
- Jesteś dziś wieczór niespokojna - rzekła zamyślona Brygida. -
Wychodziłaś z pięć razy do ogrodu.
- Chciałam się upewnić, że wszystko jest w porządku - wyjaśniła Helena.
Ostrożnie podniosła małe zawiniątko - chłopczyka, który odziedziczy
miliony rodu Palazzo - i wzięła je w ramiona. Delikatnie zawinęła oseska
w ręcznik i w jedną ze swoich nocnych koszul. Opatuliła go jeszcze
miękkim niebieskim pledem, który zazwyczaj leżał złożony u niej na
krześle.
Wymknęła się ze Świętego Marcina tylną bramą i szła tak długo, aż nogi
rozbolały ją ze zmęczenia. Potem ze sklepu, w którym nikt nie mógłby jej
poznać i wspomnieć jednej z sióstr, że widział kogoś ze zgromadzenia z
dzieckiem na ręku, zadzwoniła do Renaty.
- Mam to - oznajmiła triumfalnie przez telefon.
- Kto mówi? I co pani ma?
- Pani Renato, to ja, siostra Helena ze Świętego Marcina. Mam wasze
dziecko.
- Nie, to niemożliwe.
- Ale muszę go pani dać teraz, tej nocy, zaraz.
- To chłopczyk? Ma siostra dla nas chłopczyka?
- Tak, jest malusieńki, ma dopiero jeden dzień. Głos Renaty przeszedł w
skrzek.
- Ależ nie, jeden dzień, on umrze. Ja nie mam pojęcia, jak postępować z
jednodniowym dzieckiem...
- Ja też nie wiem, ale kupiłam mu butelkę mleka, i on chyba pije je z
mojego palca - powiedziała Helena.
- Gdzie siostra jest?
- Jestem oczywiście w Londynie, jakieś dwie mile od klasztoru. Pani
Renato, czy ma pani jakieś pieniądze?
- Jakie pieniądze? - Sprawiała wrażenie stroskanej.
- Tyle, żeby zapłacić za taksówkę.
- Oczywiście.
89
- Wobec tego przyjadę do pani domu. I dam go pani. Nikt nie musi o tym
wiedzieć.
- Tak, nie wiem, może powinnam poczekać do... Nie wiem, co robić.
- Naraziłam się na wielkie kłopoty, żeby go zdobyć dla pani. - Helena
miała zmęczony głos.
- Och, ja wiem, siostro. Jestem taka głupia, ale to dlatego, że stało się to
tak szybko i on jest taki malutki.
- Jestem pewna, że pani wszystkiego się nauczy. Zawsze można do kogoś
zadzwonić i spytać, jak postępować. Czy mam wziąć taksówkę, bo może
kosztować wiele funtów?
- Tak, niech siostra przyjeżdża.
- A pana Franka nie ma, prawda?
- Skąd siostra wie, że mój mąż ma na imię Frank?
- Mówiła mi pani - powiedziała Helena, zagryzając wargę.
- Przypuszczam, że rzeczywiście musiałam mówić. Nie wiem, co
powiedzieć.
Taksówkarz oznajmił, że to nie w tym kierunku, w którym chciałby jechać.
Zjeżdża do domu. I chciałby pojechać do południowego Londynu, a nie
gdzieś daleko stamtąd, do Wembley.
Ujrzał łzy napływające Helenie do oczu.
- Niech pani wsiada, zanim zmienię zdanie - rzucił. - Spójrzmy na rzecz z
dobrej strony. Dobrze, że już je pani ma. Mogłoby się skończyć tak, że
musiałbym dzieciaka odbierać.
- To prawda - przyznała Helena, a taksówkarz zmierzył ją niespokojnym
wzrokiem, zastanawiając się, czy dostanie zapłatę, gdy dojedzie do
Wembley.
Wyrecytowała adres bez namysłu i poprosiła taksówkarza, żeby zaczekał.
Pani tego domu zejdzie za chwilkę i zapłaci za kurs.
Jak tylko ujrzał dziewczynę, wiedział, że wpakuje go w tarapaty -
opowiadał później innym taksówkarzom. Kiedy oczy napełniły jej się
łzami, bo powiedział, co całkiem normalne wieczorem, że chce jechać na
południe od rzeki,
90
a nie do tego osiedla w lesie w Wembley. A w ogóle, mówił, wszystko
jakby stało się naraz, dama zeszła na dół z portmonetką w ręce. Szykowna
była i cudzoziemska, rzuciła okiem na dziecko i zaczęła przeraźliwie
krzyczeć.
- On ma na sobie krew i nie jest całkiem uformowany. Nie, nie, ja tego nie
chciałam! To niemowlę, które jeszcze nie jest gotowe. Nie, nie.
Odskoczyła od tej dziewczyny w szarej spódnicy i szarej bluzie,
przykładając rękę do ust. W tym momencie nadjechał gość w samochodzie
marki Rover, wyskoczył z auta, zobaczył, co się dzieje, i zaczął tak
potrząsać tą cudzoziemską damą, że o mało głowa jej nie odpadła. Po
czym wziął dziecko i chyba rozpoznał dziewczynę ubraną na szaro. Cały
czas powtarzał: „O mój Boże!" - jakby przybyła z kosmosu.
Potem taksówkarzowi przez okno wetknięto zwitek banknotów - było tego
cztery razy więcej, niż się należało za kurs do cholernego Wembley.
Musiał więc odjechać i nie wie, o co w tym wszystkim chodziło i jak się
skończyło.
Skończyło się źle. Jak wszystko, czego kiedykolwiek dotknęła Helena.
Odmawiała pójścia do mieszkania, płakała też teraz, i to głośniej niż
Renata. Lecz żadna z nich nie płakała tak bardzo jak głodne dziecko
urodzone tego ranka w ustępie.
Wezwano w końcu siostrę Brygidę, żeby wyjaśnić całą tę sytuację.
Przyjechała wraz z Nessą, bladą, ale spokojną.
Nessa zajęła się niemowlęciem, a Brygida słuchała histerycznych
tłumaczeń.
Włoszka mówiła, że chciała tylko dowiedzieć się, czy jakaś matka nie
zechciałaby zaoferować jej dziecka do adopcji, ale nie prosiła nikogo, by
jej dziecko przynosił.
Wysoki biznesmen, Irlandczyk, wstawiał się za Heleną i mówił, że zrobiła
to w dobrej wierze, podobnie jak wszystko, co robi, tylko że świat nigdy
nie potrafi tego dostrzec. Odnosił się do niej serdecznie, a jednocześnie tak
jakby jej się bał.
Zna rodziców Heleny, wyjaśnił. Desmond Doyle to jeden z jego
najdawniejszych przyjaciół.
91
- Ona jest córką tych Doyle'ów? - Renata przeżywała jeden szok za
drugim.
- Tak, ale nie mogła wiedzieć, że chodzi o nas.
Było coś dziwnego w sposobie, w jaki ten człowiek mówił, coś, co
brzmiało jak ostrzeżenie. Brygida przenosiła wzrok z jednej smutnej
twarzy na drugą, próbując odczytać te sygnały.
- Ale ja wiedziałam, wiedziałam - odezwała się Helena - i zrobiłam to
tylko dlatego, że chodziło o Franka, inaczej nigdy nie wzięłabym tego
dziecka i nie naopowiadała tylu kłamstw. Gdyby nie chodziło o Franka,
nigdy nie ryzykowałabym życia dziecka. Czułam, że jestem mu to winna
po tym wszystkim...
Brygida przez całe swoje dorosłe życie pracowała z ludźmi. I to głównie z
ludźmi, którzy byli w rozpaczy. Nie wiedziała, co może teraz zostać
powiedziane, jednak czuła, że cokolwiek to będzie, najważniejsze jest,
żeby Helena tego nie powiedziała. Ta jednak już się rozpędziła i popłynęła
opowieść przy łzach i szlochach.
- Nie myślałam, że tak będzie, ale oni mogli zapewnić mu dobre życie,
dużo pieniędzy, i Frank jest za stary, żeby zaadoptować dziecko, a ona
mówiła, że on miewa ataki serca...
- Mówiłaś jej o tym? - warknął do żony Frank.
- Myślałam, że to siostra z daleka. Skąd mogłam wiedzieć, że to córka
tych cholernych Doyle'ów!
Helena nie zwracała na nich uwagi.
- Chciałam wszystko naprawić, wszystko zrekompensować. Spróbować
zaprowadzić ład. Mimo wszystko moje życie dobrze się ułożyło i dostałam
to, czego pragnęłam, a Frank nie, nie ma dzieci i choruje na serce, został
ukarany... chciałam spróbować to jakoś zrównoważyć.
Renata skonsternowana patrzyła raz na nią, raz na męża. W drugim pokoju
siostra Nessa uspokajała niemowlę, a Helena wzięła głęboki oddech.
- Pracuje pan nadal z panem Doyle'em? - spytała szybko Brygida.
- Tak, i on pomógł mojemu ojcu, gdy został zwolniony, poprosił pana
Palazzo, żeby dał mu znowu pracę...
92
Brygida dostrzegła wyjście z sytuacji. Wstała i powiedziała:
- Wobec czego Helena ze swoim impulsywnym usposobieniem
postanowiła panu za to podziękować w taki sposób. Dać panu dziecko,
skoro niełatwo byłoby uzyskać je normalną drogą. Czyż nie mam racji?
Frank Quigley spojrzał w szare oczy siostry Brygidy, osoby kompetentnej,
nieskorej do wzruszeń, silnej. Zapewne z pochodzenia Irlandki, choć
mówiącej z akcentem londyńskim. Przypominała mu inteligentnych
mężczyzn, z którymi stykał się w świecie interesów.
- Tak, siostro, dokładnie tak było.
Helena nie przestawała płakać. Brygida obawiała się, że może również nie
przestać mówić. Po chwili zastanowienia postanowiła objąć dziewczynę
ramieniem.
- Zabieramy cię do domu, Heleno, do Świętego Marcina. To najlepsza
rzecz, jaką teraz można zrobić.
- Może siostry odwieźć? - spytał Frank.
- Nie, ale gdyby zechciał pan, panie Quigley, wezwać nam taksówkę.
W tym momencie weszła Nessa; dziecko usnęło. Zabiorą je do szpitala,
który znają i w którym są znane. Tam zajmą się maleństwem.
- W pewnym sensie szkoda, siostro. - Frank popatrzył na siostrę Brygidę,
a ona spojrzała na niego.
Było to długie spojrzenie.
Pod wieloma względami szkoda, mogli dać temu chłopcu wszystko, także
więcej miłości, niż kiedykolwiek zazna od swojej matki, Yvonne.
- Tak, ale jeśli to zrobimy, złamiemy wszystkie reguły i przepisy.
Czuł, że wystawił ją na pokusę.
- Nie wszystkie, tylko te odnoszące się do jednego formularza. Matka
myśli, że dziecko nie żyje.
- Proszę - odezwała się Renata. - Proszę, siostro.
- Nie jestem Bogiem, nie jestem nawet Salomonem - stwierdziła Brygida.
Wiedzieli, że jest to dla niej trudna decyzja, połączyli
93
więc swoje siły. Helena patrzyła na tę przystojną parę z wyrazem bólu na
twarzy.
Portiera poproszono o przywołanie taksówki i owa nieoczekiwana
czwórka udała się do windy: zapłakana Helena podtrzymywana przez
siostrę Brygidę, rudowłosa siostra Nessa niosąca maleńkie dziecko
zawinięte w niebieski pled.
Renata wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Heleny.
- Dziękuję, siostro Heleno. Wiem, że miała siostra wobec mnie dobre
zamiary - powiedziała.
- Siostra Helena ma wielkie i dobre serce - rzekła Brygida.
- Dziękuję - odezwał się Frank, stając w drzwiach. Nie patrzył na Helenę,
lecz z podziwem w szare oczy Brygidy.
- Są takie kraje, gdzie to jest legalne. Jeśli pan sobie życzy, to proszę
pewnego dnia do mnie się zgłosić i wtedy poinformuję, co wiem na ten
temat - zaproponowała siostra Brygida.
- Do widzenia, Franku - powiedziała Helena.
- Dziękuję ci, Heleno. Siostra Brygida ma rację, ty masz wielkie i dobre
serce. - Dotknął jej policzka.
W taksówce panowało milczenie, dopóki nie odezwała się Helena.
- Zostałam nazwana siostrą Heleną. Czy to znaczy, że mogę pozostać?
- To znaczy, że jeszcze nie poprosiłyśmy, żebyś sobie poszła. Ale może
teraz, gdy musiałaś stawić czoło pewnym sprawom, którym przedtem
czoła nie stawiłaś, okaże się, że nie jest konieczne ukrywanie się jak
kiedyś. Być może będziesz potrafiła żyć gdzie indziej. A nawet
podróżować po świecie.
Tym razem Helena nie uważała, że siostra Brygida prosi ją, by odeszła z
klasztoru. Od dawna nie czuła się równie dobrze.
Spojrzała na siostrę Nessę, która tuliła do piersi maleńkiego chłopczyka.
- Czy to nie smutne, że nie możesz zatrzymać tego
94
dziecka, Nesso? - powiedziała w przypływie wielkoduszności. - I
wynagrodzić sobie stratę tamtego, które umarło. Mogłoby w jakimś
stopniu je zastąpić, czyż nie? Przynieść ci pociechę.
Nawet nie zauważyła, że obie kobiety spojrzały na siebie, a potem
wyglądały przez okno każda po swojej stronie taksówki.
Rozdział Czwarty.
Desmond.
Sklep na rogu jest oczywiście droższy od supermarketu, ale znajduje się
blisko, a za to się płaci. A ponadto jest otwarty do późnej nocy.
Desmond lubił tam zachodzić. Sklep miał jakby magiczną atmosferę i
Suresh Patel w jakiś cudowny sposób potrafił ulokować na półkach takie
mnóstwo towarów, i to w taki sposób, że nie spadały na ziemię. Desmond
często powtarzał, że pan Patel musi znać jakiś sekret. W dużym
supermarkecie żywnościowym należącym do sieci Palazzo Foods, w
którym pracował Desmond, panowała zupełnie inna zasada. Trzeba
zapewnić maksimum przestrzeni, żeby klient mógł chodzić dokoła i
wybierać, a najlepiej namówić go do kupienia czegoś, czego pierwotnie
nie miał na liście zakupów. Interes pana Patela to była odmienna strona
rynku. Chodziło się tam, bo zabrakło cukru albo nie kupiło się nic na
kolację, a sklep, do którego zamierzało się pójść, zamknięto. Przychodziło
się po wieczorną gazetę i niekiedy po puszkę fasoli. Pan Patel mówił, że aż
dziw, jak wiele osób musi wracać do domu i samotnie spędzać wieczór.
Często czuł się lepiej, gdy stojąc w sklepie, rozmawiał z każdym, kto
przyszedł, a potem sobie poszedł.
Deirdre, żona Desmonda, twierdziła, że osobiście nie ma nic przeciwko
panu Patelowi. Jest nadzwyczaj uprzejmy i zawsze pełen szacunku, ale
wszystko sprzedaje się tam trochę drożej. Ten sklep to taki miszmasz,
przypomina te kramy, do których przed laty się nie chodziło, bo mogły
mieć produkty nie całkiem... hm, świeże.
I nigdy nie rozumiała, dlaczego Desmond zatrzymuje się
96
i kupuje wczesne wydanie gazety w sklepie na rogu, kiedy mógł ją kupić
bliżej swojej pracy i czytać w drodze powrotnej do domu.
Desmond zgadzał się, że trudno to wytłumaczyć. W tym małym sklepie
wyczuwało się jednak pewną solidność. Nie był uzależniony od częstych
zmian odległych dostawców i wielonarodowych gigantów. Jeśli pan Patel
zauważył, że klient o coś prosił, poświęcał temu wiele uwagi. Jak wtedy,
gdy Desmond poprosił o galaretkę z czerwonych porzeczek.
- Czy to jest dżem czy przyprawa? - spytał z zainteresowaniem pan Patel.
- Myślę, że może być i to, i to. - Desmond był równie zainteresowany
definicją. Ustalili wspólnie, że gdy galaretka zostanie sprowadzona, to się
ją postawi na tej samej półce co musztardy, ostre indyjskie przyprawy
korzenne i małe zielone słoiki z sosem miętowym.
- Wkrótce będę dokładnie znać gusty i skłonności dobrego brytyjskiego
przedmieścia. Będę wiedzieć wystarczająco dużo, żeby napisać książkę,
panie Doyle.
- Myślę, że już pan to wie, panie Patel.
- Dopiero zaczynam, panie Doyle, ale to wszystko jest takie interesujące.
Pan zna to powiedzonko, które powtarza się w pańskim kraju, że całe
ludzkie życie koncentruje się tu... To właśnie czuję.
- Całe ludzkie życie koncentruje się też w mojej pracy, ale ja jej nie witam
tak radośnie jak pan. - Desmond zaśmiał się ponuro.
- Ach, to dlatego że pańska praca jest o wiele poważniejsza od mojej.
Deirdre Doyle chętnie by się z nim zgodziła. Pan Patel słusznie traktował z
respektem takiego człowieka jak Desmond, który, choć sporo mu
brakowało do pięćdziesiątki, zajmował stanowisko kierownika projektów
specjalnych w Palazzo. Palazzo to nazwa taka jak Sainsbury's albo
Waitrose. No, może niezupełnie taka, ale w pewnych rejonach cieszyła się
podobnie dobrą renomą, a w domu w Irlandii, gdzie nikt i tak nie znał
innych firm, Palazzo brzmiało wspanialej.
97
Patelowie nie mieszkają na Rosemary Drive. Mieszkają oczywiście gdzie
indziej, w miejscu bardziej odpowiednim dla Hindusów i Pakistańczyków,
mówiła Deirdre, kiedy ktoś podniósł ten temat.
Desmond wiedział, że Suresh Patel, jego żona, dwójka ich dzieci i jego
brat mieszkają w malutkich składzikach z tyłu za sklepikiem. Pani Patel
nie mówiła po angielsku, a brat był otyły i wyglądał tak, jakby cierpiał na
jakąś chorobę. Siadywał tam i miło się uśmiechał, ale mówił mało i chyba
zupełnie nie pomagał w prowadzeniu sklepu.
Z powodów, których nigdy do końca nie zgłębił, Desmond nie wspominał,
że tam mieszka rodzina Patelów. I że dwójka ich dzieci w nieskazitelnych
mundurkach szkolnych i okularach wychodzi każdego ranka z tego
miniaturowego mieszkania. Gdyby wiedziano, że Patelowie gnieżdżą się w
takim małym pomieszczeniu, to, jak czuł Desmond, jakoś by ich to
poniżało. W jego podświadomości utkwiło też przekonanie, iż Deirdre
mogłaby uznać fakt, że Pakistańczycy tu mieszkają, a nie tylko handlują,
za coś uwłaczającego dla całej okolicy.
Wczesnym rankiem w sklepie panował ruch, kupowano gazety,
czekoladowe batony, oranżady i kanapki zapakowane w folię - prowiant na
drogę dla tych, którzy dojeżdżają do pracy. Olej umożliwiający pracę
maszynerii brytyjskiego przemysłu.
Desmond nie miał zbyt dobrego mniemania o swoim własnym udziale w
funkcjonowaniu brytyjskiego przemysłu. Jechał do pracy w gmachu
centrali Palazzo Foods, dziewiątej co do wielkości sieci supermarketów w
Wielkiej Brytanii. Zaczął tam pracować jeszcze w roku 1959, gdy
nazywała się po prostu Prince. To było w tym roku, kiedy on i Frank
Quigley porzucili Mayo i wyruszyli pociągiem, statkiem i znowu
pociągiem do Londynu, by tam zbić fortunę. Przybyli w czasie upałów,
które trwały wiele miesięcy, i wyobrażali sobie, że przyjechali do raju.
Podczas codziennej porannej wędrówki wzdłuż Rosemary Drive do Wood
Road i następnie na róg do przystanku
98
autobusowego Desmond często wspominał dawne dni, gdy wszystko
wydawało się prostsze, a on i Frank pracowali za ladą w dwu sklepach
Prince'a. Jednego dnia mogli kroić bekon, innego urządzać wystawy.
Codziennie spotykali się z klientami i znali wszystkich pracowników
sklepu.
To Frank dostrzegł, że to jest firma, w której mogą piąć się i piąć w górę,
że nie chodzi o prowizorium. Firma Prince Foods rozpoczynała roboty
ziemne, robiła się duża, wkrótce przystąpi do ekspansji i wtedy Frank
zostanie kierownikiem jednej filii, a Desmond drugiej, jeśli dobrze
rozegrają swoje karty. Frank rozegrał swoje wspaniale. Desmond zawsze
wolniej dostrzegał okazje. Dostrzegł jednak, jak wszystko się zmieniało, i
widział ze smutkiem, że im wyżej awansował, pchany, ciągnięty,
nakłaniany przez swojego przyjaciela Franka, tym bardziej oddalał się od
kontaktów z ludźmi, czyli od tego, co w tej pracy najbardziej mu się
podobało.
Desmond Doyle był wówczas szczupłym, żylastym młodzieńcem o bujnej
jasnobrązowej czuprynie. Jego dzieci często mu dokuczały, mówiąc, że na
starej fotografii wygląda jak prawdziwy rozrabiaka, ale matka im na to nie
pozwalała. Tak wówczas wyglądali wszyscy modni młodzieńcy -
oznajmiała kategorycznie. Teraz wyglądał inaczej. Włosy zaczesywał w
taki sposób, by sprawiały wrażenie, że pokrywają mu całą głowę. I nosił
koszule o znacznie większym numerze kołnierzyka niż tego pierwszego
lata, gdy mógł sobie sprawić tylko dwie jako swoją całą garderobę i jedna
z nich zawsze wisiała, susząc się, na krześle.
Przypuszczał, że wiele osób wspomina dawne dni jako dobre, choć w
gruncie rzeczy były to czasy, gdy nie miało się pieniędzy. W każdym razie
on tak je wspominał.
Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego Gmach Palazzo tak bardzo ludziom
się podoba. To znakomity przykład art deco, mówili, arcydzieło z lat
trzydziestych. Desmond zawsze myślał, że wygląda jak jeden z tych
wielkich masywnych budynków, które widywało się na filmach
dokumentalnych o wschodniej Europie. Jego zdaniem była to kwadratowa,
groźnie wyglądająca budowla i aż dziw, że objęto
99
ją ochroną konserwatorską, a w artykułach na łamach pism rozpisywano
się o jej doskonałych proporcjach.
Frank przyczynił się walnie do zdobycia dla Palazzo tego budynku,
wówczas nie używanej centrali pewnej zbankrutowanej firmy
samochodowej. Nikt inny nie dostrzegał jego potencjału, ale Frank
Quigley, który wiedział wszystko, mówił, że muszą mieć przestrzeń na
składowanie towarów, magazyn i warsztaty naprawcze dla swoich
furgonetek i muszą mieć coś w rodzaju centralnego biura. Dlaczego więc
nie ulokować tego wszystkiego za tą wspaniałą fasadą?
Fasada była fasadą. Piękne schody i pokoje recepcyjne na parterze, a na
górze labirynt prefabrykowanych i byle jak zbudowanych kancelarii i
oddzielonych przepierzeniami pomieszczeń. Księgowość zmodernizowano
i wyposażono w komputery, umieszczono więc ją w nowoczesnej
dobudówce z tyłu. Na trzecim piętrze natomiast była jakaś dziwna ziemia
niczyja i choć na drzwiach widniały nazwiska, do pokoju często ktoś
wpadał i mówił: „O, przepraszam". Znajdowały się tam też nieokreślone
przestrzenie magazynowe, gdzie upychano zbyteczne płyty albo nie
dopasowane plastikowe gabloty wystawowe, zanim podjęto decyzję, co z
nimi zrobić.
Tu w samym centrum owego skrywanego galimatiasu, wstydliwego
oblicza Palazzo, znajdowało się miejsce pracy Desmonda Doyle'a - dział
projektów specjalnych. Oficjalnie było to centrum nerwowe nowych idei,
planów, konceptów i inspiracji, które miały zetrzeć z powierzchni ziemi
konkurencję, a w praktyce miejsce, gdzie Desmond pracował na swoją
miesięczną pensję, zachowując tytuł kierownika, ponieważ był
przyjacielem z dzieciństwa Franka Quigleya. Ponieważ znali się od dawna
i wyruszyli w drogę tego samego dnia przed ponad ćwierćwieczem.
Frank Quigley, cichy, lecz potężny dyrektor naczelny, człowiek, który
potrafił znaleźć sposób na pięcie się w górę i gdy nastał czas przejęcia
firmy, znalazł sposób na Włochów. Człowiek, który ożenił się z córką
szefa. To dzięki Frankowi Desmond wchodził na trzecie piętro Palazzo i z
ciężkim sercem otwierał drzwi swojego gabinetu.
100
Dział projektów specjalnych miano poddać kontroli. Krążyły pogłoski, że
wkrótce rozpocznie się wielkie dochodzenie. Desmond Doyle czuł znaną
mu kwaskowatą gorycz na języku i panika zaczynała chwytać go za serce.
Co to tym razem oznacza? Oskarżenie, że dział nie wykonuje swojej pracy,
żądanie, by precyzyjnie określono, ile na ostatnich prezentacjach
upłynniono najnowszych towarów i jakie sumy przewidziano z promocji
towarów dla dzieci?
Tabletki antacidu już niewiele pomagały, łykał je jak cukierki. Czuł się
znużony konfrontacjami i koniecznością błyszczenia. Kiedyś te wysiłki,
zmierzające do pokazania siebie jako człowieka zdolnego i
kompetentnego, stanowiły istotę i ostateczny cel jego dnia pracy. Teraz już
nie. W wieku uznawanym przez resztę świata za jeszcze młody Desmond
Doyle czuł się stary. Czterdzieści sześć lat to niemal dziewięćdziesiątka na
karku. I gdyby ktoś zapytał go o wiek, zgodnie z prawdą tak właśnie by
odpowiedział.
W jego gabinecie, szczęśliwie wolnym od fotografii, które pokrywały
ściany ich domu, wisiał blady sztych przedstawiający krajobraz
Connemary. Wydawał mu się jakby trochę bardziej fiołkoworóżowy,
niebieski i ładniejszy od tego, jaki zapamiętał, ale Deirdre mówiła, że to
wprost esencja zachodniej Irlandii i powinien sztych tam powiesić, by
mieć temat do konwersacji. Desmond mógłby opowiadać o niej gościom,
poinformować, że stamtąd właśnie pochodzi. To są jego korzenie.
Biedna Deirdre, wyobraża sobie, że tak wyglądają rozmowy prowadzone
w tym gabinecie przypominającym pudełko. Na szczęście miał ściany, a
nie szkło albo pleksiglas, biurko, telefon i dwie kartoteki. Nie znany mu
był luksus pogawędek o własnym pochodzeniu, inspirowanych
przesłodzonymi widokami hrabstwa Mayo. I nigdy nie będzie.
Nie uważał już przybitego na jego drzwiach napisu składającego się z
tekturowych liter za coś ważnego... w dawnych czasach nie było żadnych
specjalnych projektów, to tylko pusta nazwa. Prawdziwe stanowiska to
stanowiska takie, jak kierownik działu rozwoju sklepów, kierownik
obsługi albo kierownik reklamy. Na nich opierał się cały
101
interes. Projekty specjalne nic nie znaczyły dla Desmonda Doyle'a,
ponieważ wiedział, że nic w jego wypadku nie znaczą. W innych krajach
to była prawdziwa praca, jak wyczytał w pismach handlowych. W Palazzo
Foods oznaczało to tylko klepanie po ramieniu.
Pamiętał, jak kiedyś dawno przeczytał reklamę, która brzmiała
następująco: „Na drzwiach ze stanowiskiem tabliczka to bigelow zamiast
chodniczka". Bigelow to nazwa pewnego rodzaju dywanów. Była to
sympatyczna, niewinna reklama, która miała wywołać w młodych kadrach
pęd do zdobywania stanowisk. Wspomniał o tym kiedyś Deirdre, ale ona
niczego nie zrozumiała. Dlaczego on też nie miałby mieć dywanu na
podłodze, zapytała. Może sami mogliby zdobyć jakiś niepotrzebny dywan
i dać go tam w czasie weekendu, a wtedy gabinet wyglądałby dostojnie i
nie trzeba by walczyć o dywan i narażać się na ewentualną porażkę. Ze
znużeniem zgodził się wówczas na mały dywanik, który schował pod
biurkiem, tak by nikt go nie zauważył, a Deirdre zapewnił, że dodaje
gabinetowi splendoru.
Desmond nie straci pracy w Palazzo, nawet gdyby cały dział projektów
specjalnych miano uważać za bezużyteczne, karygodne marnowanie
czasu. Nie był to zresztą dział jak się patrzy. Dano mu tego smarkacza jako
praktykanta i dość sporadyczną pomoc ze strony Marigold, tęgiej
australijskiej dziewczyny o dużych zębach i z grzywą włosów na głowie.
Przyjechała, jak mówiła, po ZD, Zamorskie Doświadczenia, i przedtem
pracowała w salonie pogrzebowym, jako recepcjonistka u dentysty, w
biurze parku rozrywek, wszystko po to, żeby się zorientować, jak wygląda
świat, zanim wróci do domu i poślubi milionera z Perth, co stanowiło jej
cel.
Była to przystojna, przyjaźnie nastawiona dziewczyna, która siadała na
biurku Desmonda i pytała po koleżeńsku, czy ma do napisania na
maszynie jakąś korespondencję albo notatkę. Uważała, że pisanie na
maszynie to złoty klucz otwierający świat. „Szefuniu, powiedz swoim
dziewczętom, żeby uczyły się pisać na maszynie" - mówiła mu często.
Nigdy nie przyjęła do wiadomości, że jedna z jego
102
córek miała magisterium i pracowała w księgarni, a druga była zakonnicą i
pracowała wśród robotników. Żadna z nich nie chciałaby złotego klucza
Marigold do świata.
Gdyby dział projektów specjalnych miał zostać zlikwidowany, Marigold
bardzo by mu współczuła. Powiedziałaby Szefuniowi, że Quigley to
głupek, a co więcej - zawsze próbuje uszczypnąć ją w tyłek.
Zaproponowałaby, że postawi Desmondowi piwo, i oznajmiłaby, że jest za
dobry dla Palazzo, powinien więc poszukać sobie czegoś lepszego. Ten
smarkacz praktykant nawet by tego nie zauważył, poszedłby dłubać w
nosie w jakimś innym dziale. Ojciec smarkacza to ważny dostawca, jego
więc zatrzymają, żeby nie wiem, co się działo.
Tak jak i Desmonda. Raz go zwolniono. Potem już nigdy. Frank Quigley
już się o to postarał. Stanowisko i formę pracy zapewnione miał na całe
życie. Czekało go jeszcze czternaście lat w Palazzo. Według zwyczajów
panujących w tej firmie na emeryturę odchodziło się w sześćdziesiątym
roku życia. Właściwie trochę mniej niż czternaście lat, teraz już trzynaście
i kawałek. Znajdą mu coś do roboty na ten czas.
Desmond Doyle nie uświadamiał sobie, żeby kiedykolwiek tłumaczył się
ze swojej egzystencji i uzasadniał własną rolę staremu przyjacielowi
Frankowi. Nie, gdyby czekało go coś tak nieprzyjemnego jak to, można
być pewnym, iż Frank miałby pilne sprawy w najodleglejszej części kraju
albo zebranie tak ważne, że nie można by go przełożyć. Desmond
musiałby rozmawiać z samym Carlem Palazzo, teściem Franka. Teściem,
ale nie w stylu Ojca Chrzestnego.
Carlo troszczył się o rodzinę i o swoje skórzane kurtki, zawsze chciał robić
interesy w dziedzinie mody i teraz, mając takie zyski z Palazzo, mógł
sobie pozwolić na wystawowe salony i realizację życiowego marzenia.
Carlo Palazzo, Włoch dobrze się prezentujący, który z każdym rokiem
spędzonym w północnym Londynie mówił z coraz wyraźniejszym obcym
akcentem, nie podejmował żadnych bieżących decyzji w sprawach
własnego imperium supermarketowego, pozostawiając prowadzenie
interesów zdolnemu panu Quigleyowi. Był na
103
tyle bystry, że wypatrzył go przed wieloma laty jako młodego,
wygłodniałego Irlandczyka, który mógłby poprowadzić interesy. I mógłby
ożenić się też z jego córką.
Nie mieli dotąd dzieci i Desmond wiedział, że dla Carla to wielka
zgryzota, choć wciąż nie traci nadziei. Nawet jeśli wydawało się to z
każdym rokiem coraz mniej prawdopodobne, bo Frank i Renata byli od
piętnastu lat małżeństwem i ona miała już dobrze po trzydziestce.
Carlo był optymistą, jeśli chodzi o wnuki, ale i człowiekiem praktycznym,
jeśli chodzi o zyski. Gdyby więc to on miał prowadzić śledztwo, tu
Desmond westchnął, nie będzie dziś żadnych emocjonalnych zwierzeń,
tylko niemiłe fakty i jeszcze bardziej niemiłe pytania. Czy projekty
specjalne powiększyły sumę zysków Palazzo w ciągu ostatnich sześciu
miesięcy i o ile? Poproszę o listę dokonań, Desmond. Tak?
Desmond przysunął sobie notatnik, żeby sporządzić tę żałosną listę. Rzecz
nie w tym, że nie miał pomysłów, kipiał wprost pomysłami, ale jakoś
tonęły wszystkie w tym galimatiasie działów oraz innych presji i potrzeb.
Jak wtedy, gdy zaproponował założenie piekarni na ich własnym terenie.
Było to przed wielu laty i pomysł ten wyprzedzał ówczesne czasy.
Desmond bał się zbytniego ryzyka, sugerował więc jedynie, żeby piec
ciemny chleb i bułeczki do herbaty. Jego rozumowanie okazało się jednak
tak trafne, że pomysł zastosowano na znacznie większą skalę, niż mógł
marzyć. Dla klienta wchodzącego w drzwi zapach świeżo upieczonego
chleba jest bardzo atrakcyjny, jak twierdził, stanowi bowiem
stuprocentową gwarancję, że chleb jest dzisiejszy. Fakt, że klienci mogą
obserwować proces pieczenia chleba w higienicznych warunkach,
przemawia też za ogólną higieną reszty sklepu.
Jednakże jakoś tak się stało, że ten pomysł mu odebrano, nigdy nie
uważano go za pomysł Desmonda Doyle'a ani za propozycję działu
projektów specjalnych. Przejęła go reklama, a potem powstała odrębna
sekcja zwana piekarnią, a we wszystkich gazetach pojawiły się artykuły i
fotografie przedstawiające wyrabiane przez nich kruche bułeczki, precelki
i drożdżówki. Chleb Palazzo stał się legendarny.
104
Desmond nie ronił zbyt wielu łez z tego powodu, ostatecznie pomysł to
pomysł; kiedy przekażesz go innym, przestaje być twój. Jeśli się patrzy na
to w taki sposób, to właściwie nie ma znaczenia, czy przypiszą tobie
zasługę, czy nie, i tak pomysł wymknął ci się z rąk. Lecz, oczywiście, jeśli
zasługę ci przypisano, jeśli masz w firmie opinię mistrza pomysłów,
wówczas życie w pracy nabiera innej barwy. Będzie większy gabinet,
odpowiednia tabliczka na drzwiach i nawet jeden z tych osławionych
dywanów. Pan Palazzo zaproponuje, żeby Desmond zwracał się do niego
po imieniu, i zaprosi go z żoną na wielkie przyjęcie urządzane w lecie w
ich wielkim białym domu z basenem i dużym rożnem. I zaproponuje
Deirdre, żeby zmierzyła miękki niebieski skórzany żakiet, który właśnie
przysłano z Mediolanu, i będzie wykrzykiwać, że skoro tak świetnie na
niej leży, to musi go zatrzymać. Jako prezent, w dowód uznania
żywionego dla jej męża, mistrza pomysłów w Palazzo.
Lista przedstawiała się mizernie. Zjawiła się Marigold, oznajmiając, że ma
strasznego kaca. Nie pomogło jej to, że poszła do bufetu po zimny sok
pomarańczowy do rozcieńczenia tej odrobiny wódki. W bufecie Marigold
usłyszała, że pan Carlo jest usposobiony wojowniczo, że odbył niezbyt
przyjemną naradę z księgowymi i nie dostanie wystarczającego
kieszonkowego na te jego zabawy ze ścierowatymi, tandetnymi
skórzanymi kurtkami. Wobec czego zamierza wszystko zreorganizować.
Głupi, zakichany makaroniarz, powiedziała Marigold. Gdyby był w
Australii, musiałby być na tyle mężczyzną, żeby się postawić i dostać to,
czego chce, te żałosne kurtki i marynarki, a nie udawać, że umie
prowadzić interes, który jak każdy wie, prowadzi ten gangster Frank
Quigley.
Desmonda poruszyła pełna zacietrzewienia reakcja Marigold.
- Siadaj tu i przestań się ekscytować, rozboli cię tylko jeszcze bardziej
głowa - powiedział współczująco.
Marigold popatrzyła na niego, oczy miała zapuchnięte i zaczerwienione,
lecz pełne niepokoju.
105
- Jezu, szefuniu, jesteś za dobry na ten prysznic - rzekła.
- Cicho, cicho. Będę przechodził koło chłodni, czy mam ci przynieść
stamtąd lodu? Na nic ta kuracja bez lodu.
- Nic dziwnego, że nigdy nie będziesz, szefuniu, prowadzić tego
cholernego interesu, bo jesteś ludzką istotą - oznajmiła Marigold,
trzymając się za głowę.
Pracowała tu zaledwie od sześciu miesięcy, ale, jak twierdziła, pora, żeby
już się stąd wynosić. Myślała, żeby zatrudnić się teraz w hotelu albo jako
recepcjonistka w salonie fryzjerskim na Knightsbridge, gdzie można
zobaczyć członków rodziny królewskiej, kiedy tam przychodzą.
Ożywiwszy się zimną wódką z sokiem pomarańczowym, którą daremnie
usiłowała podzielić się z Desmondem, skupiła się na wyławianiu z pamięci
tych paru rzeczy wykonanych w okresie, kiedy tu pracowała.
- Jezu, ale przecież musieliśmy coś robić, szefuniu! - wykrzyknęła, z
wysiłkiem się koncentrując. - Mam na myśli to, że szefunio nie
przychodził tu co dzień, by gapić się przez cały czas na ten obraz
bladoniebieskiego interioru w Irlandii, prawda?
- Nie, nie sądzę, żebym się gapił. Zawsze chyba miałem coś do zrobienia,
ale to były rzeczy innych ludzi, wiesz. - Głos Desmonda brzmiał
przepraszająco. - Tak więc nie liczą się jako pochodzące stąd. Niezbyt
imponująco będzie to wyglądać.
- Dokąd szefunia poślą, jeśli zlikwidują dział?
- To jeden z najmniejszych gabinetów, mogą mnie tu zostawić,
podporządkowując komuś innemu. To samo miejsce, ta sama praca,
odmienna odpowiedzialność.
- Nie wykopią szefunia na ulicę?
- Nie, nie, Marigold - zapewniał. - Nie martw się o to. Nie.
Uśmiechnęła się do niego szelmowsko.
- To znaczy, że szefunio wie, gdzie pies jest zakopany?
- W pewnym sensie - odparł.
Mówił tak cichym i smutnym głosem, że Marigold dała spokój.
106
- Pójdę zobaczyć, co się da wyciągnąć z listów, które przepisywałam -
rzekła.
Było mniej więcej tak, jak myślał, że będzie. Carlo siedział w małym
gabinecie i nie robiły na nim najmniejszego wrażenia wysiłki czynione
przez Marigold, która nazywała Desmonda panem Doyle'em i rozmawiała
przez telefon o rozmaitych osobach, i informowała, że szef jest na
konferencji. Marigold poszła nawet wypożyczyć dwie porcelanowe
filiżanki ze spodeczkami, żeby podać w nich kawę, zamiast wziąć jak
zwykle dwa szkarłatne kubki z napisem: „D. i ?"
Carlo Palazzo mówił o konieczności przerzucania na inny odcinek,
dalszego poszerzania, eksperymentowania, nigdy nie pozostawania w
bezruchu. Mówił o współzawodnictwie. Wspomniał o inflacji, recesji, o
niepokojach w przemyśle i o trudnościach w parkowaniu samochodów.
Krótko mówiąc, przytoczył niemal wszystkie powszechne bolączki, by
podeprzeć decyzję, do której żywił niechęć, a mianowicie że dział jako
taki powinien być połączony z innymi działami i ich pracą. Jest oczywiście
ważny i użyteczny i najlepiej może mu się przysłużyć przerzucenie na
inny odcinek frontu.
Kiedy po raz drugi użył sformułowania „przerzucenie na inny odcinek
frontu", Desmondowi przypomniało to pójście do kina, gdzie wyświetla
się filmy non stop, i rozpoznanie fragmentu, w którym się weszło do sali.
Ogarnęło go wielkie znużenie. Uświadomił sobie, że w ciągu następnych
trzynastu lat z kawałkiem będzie go to spotykać wiele razy. I w końcu, być
może, zdecydują, że powinien pracować na parkingu, że w ramach
przerzucenia będzie to najodpowiedniejszy odcinek.
Głowę miał ciężką, zastanawiał się, jak najlepiej ma to wyjaśnić Deirdre
wieczorem. Wiedział, że nie grozi mu obniżenie pensji ani oficjalne
podanie tego do wiadomości publicznej. Zniknie tylko tytuł. Musiał teraz
wyjaśnić podstawowe rzeczy.
- I myśli pan, że kiedy zostanę przerzucony na inny
107
uzgodniony odcinek, powinienem nadal pracować w tym pokoju, w tym
gabinecie?
Carlo Palazzo rozłożył swoje duże ręce. Gdyby to zależało od niego, to
oczywiście.
- Ale nie zależy, tak, panie Palazzo?
Okazało się, że nie, miała być reorganizacja, rozebranie niektórych ścianek
i utworzenie otwartych przestrzeni, i znacznie więcej światła, i zmiana w
ocenach niektórych wyników.
Desmond cierpliwie czekał. Wiedział, że zostanie to powiedziane i żadne
przyspieszanie nic nie da.
Powędrował wzrokiem w stronę obrazu z nieprawdopodobnie błękitnym
niebem i łagodnymi porośniętymi trawą stokami. Hrabstwo Mayo nigdy
tak nie wyglądało. Było tam rozległe białawe niebo i kamienne murki, i
małe brązowe poletka. Obrazek przypominał widoczki na bombonierkach
z czekoladkami.
Carlo Palazzo zbliżał się do punktu kulminacyjnego.
Punkt kulminacyjny zdecydowanie nadchodzi, pomyślał w duchu
Desmond. Poczuł znajomy kwaśny smak w ustach. Niechże choć będzie
jakiś gabinet. Coś, z czego nigdy nie musiałby się tłumaczyć. Jakaś część
budynku, w której ktoś taki jak Marigold będzie odbierać telefony od
Deirdre. Ktoś, kto powie: „Proszę zaczekać, połączę panią", gdy zadzwoni
żona i powie, jak zawsze: „Z kierownikiem projektów specjalnych, panem
Doyle'em, proszę". Ze specjalną modulacją głosu na tym „proszę".
Niechże będzie to określenie „kierownik" czegokolwiek i niech Deirdre
nie musi przez resztę życia telefonować do firmy, gdzie nikt nie będzie
wiedział, kim on jest albo gdzie go szukać.
- Pomyśleliśmy więc, że najlepiej byłoby, gdyby pańska praca miała
charakter ruchomy - powiedział Carlo Palazzo.
- Tylko nie ruchomy, panie Palazzo - zaprotestował Desmond Doyle. -
Proszę, nie.
Włoch popatrzył na niego z zainteresowaniem.
- Zapewniam pana, Desmond, że ta praca będzie tak
108
samo ważna, pod wieloma względami nawet ważniejsza, a jak pan wie, nie
ma mowy o zmianie struktury płacy, pozostanie powiązana z normalnymi
zyskami.
- Chciałbym mieć jakieś swoje miejsce. Gdziekolwiek. - Desmond czuł, że
pot występuje mu na czole. Boże wszechmogący, zaczynał błagać.
Dlaczego nie obgadał sprawy bezpośrednio z Frankiem Quigleyem?
On i Frank bawili się razem na skalistych wzgórzach hrabstwa Mayo,
nigdy nie oglądali w zachodniej Irlandii takiego nieba jak na tym obrazie,
mówili tym samym językiem. Dlaczego bariera lat miała mu uniemożliwić
zwrócenie się bezpośrednio do Franka i powiedzenie, że musi mieć jakiś
gabinet, choćby miało to być jedynie przejście prowadzące donikąd?
Niewiele miał po tych wszystkich latach do zaoferowania Deirdre prócz
przekonania, że jej mąż należy do kadry kierowniczej dużego i ważnego
przedsiębiorstwa w handlu detalicznym.
Bywały takie czasy, kiedy on i Frank mogli rozmawiać o wszystkim,
absolutnie o wszystkim. Na przykład o tym, jak ojciec Franka przepił w
trzy tygodnie całe odszkodowanie, fundując napitki całemu miasteczku. O
tym, jak bardzo Desmond chce uciec z farmy od milczących braci i sióstr,
którym do szczęścia wystarcza to, że chodzą po jałowej ziemi doglądając
chudych upartych baranów.
Dwaj Irlandczycy, młodzi i bez wykształcenia, opowiadali jeden drugiemu
o pierwszych swoich podbojach miłosnych, gdy przybyli tu w latach
pięćdziesiątych, i dzielili się wszystkim od chwili, gdy zaczęli pracować w
sklepach Prince'a. Potem Franka ogarnęła żądza wybicia się i zapewne w
tym momencie skończyła się ich przyjaźń.
Frank piął się wciąż w górę i w górę i teraz prowadził już cały interes.
Palazzo wykupili sklepy Prince'a i przejęli je na własność. Wiadomo było,
że Carlo Palazzo nie podejmował bez konsultacji z Frankiem Quigleyem
żadnej ważniejszej decyzji prócz tej, jakim sosem ma polać swój makaron.
Tak więc to Frank skazał swojego starego kumpla Desmonda na pracę na
bazie ruchomej.
109
Czy Frank nie pamięta Deirdre, czy nie wie, jakie to będzie dla niego
trudne?
Ostatnio Frank bardzo rzadko zjawiał się na Rosemary Drive. Ale mimo
wszystko za każdym razem, gdy się spotykali, było jak za dawnych dni.
Klepali jeden drugiego po ramieniu i śmiali się na całe gardło, a ponieważ
Desmond nigdy nic sobie nie robił z tego, że utknął na tak niskim szczeblu
drabiny, na którą zaczęli się wspinać przed wielu laty, Frank również nigdy
nie wspominał o swojej wysokiej pozycji. Jedynie wtedy, gdy żenił się z
Renatą Palazzo, ujawniła się dzieląca ich przepaść.
Na weselu nie było nikogo więcej o takim stanowisku jak Desmond,
wszyscy goście należeli do ludzi o znacznie wyższym statusie.
Deirdre znienawidziła to wesele. Cieszyła się na nie przez wiele miesięcy i
nawet liczyła na to, że zaprzyjaźni się z Renatą Palazzo. Wydawało się to
tak mało prawdopodobne, że Desmond nigdy nie traktował poważnie tych
nadziei. Renata była o wiele od nich młodsza i pochodziła z innego świata.
Deirdre z uporem myślała o niej jak o włoskiej imigrantce i swojej
rówieśnicy, nieśmiałej i potrzebującej pewnego rodzaju siostrzanych
porad.
Desmond nigdy nie zapomni, jak na tym ślubie Deirdre zamarł uśmiech na
ustach, gdy porównała swoją jaskrawo-żółtą suknię i zharmonizowany z
nią płaszcz ze sztucznego włókna z czystymi jedwabiami i futrami innych
kobiet. Ona, która opuściła tego ranka dom w jakże radosnym nastroju,
ginęła w tle nawet już podczas samej ceremonii w kościele, gdy włoska
śpiewaczka operowa odśpiewała nowożeńcom „Panis Angelicus". Kiedy
przybyli do dużego weselnego namiotu i dołączyli do szeregu gości
czekających na przyjęcie, Deirdre szarpała swoją suknię i jego rękę.
Był to dla niej czarny dzień, a to, że ona cierpiała, zepsuło ów dzień
również Desmondowi.
Franka nie można jednak za to wszystko obwiniać. Nie uśmiechał się
mniej nawet w późniejszych latach. Zawsze można było się do niego
zwrócić. Nie musiało się przedstawiać sprawy w tak wielu słowach.
Używało się kodu.
110
Gdzie, na Boga żywego, podziewał się Frank dzisiaj, gdy nadszedł nowy
czarny dzień, gdy Carlo Palazzo oznajmił Desmondowi, że pewno nie
będzie mieć gabinetu ani tabliczki na drzwiach, ani telefonu na biurku?
Może powinien uprościć im całą sprawę, włożyć na siebie jeden z tych
beżowych płaszczy, jakie noszą ci, co zamiatają sklepy, i przystąpić
natychmiast do pracy z wiadrem, kubełkiem i szmatą do mycia, a zaraz po
zamknięciu drzwi zabrać się do wycierania stelaży na warzywa? Może
byłoby to łatwiejsze niż czekanie na pół tuzina dalszych zjazdów w dół?
Potem ogarnął go gniew, nie jest przecież głupim człowiekiem, nie jest
głupcem, którego można tak wystrychnąć na dudka. Czuł, że nie panuje
nad tym, co się dzieje z jego twarzą. Ku swemu przerażeniu zauważył coś
w rodzaju litości na obliczu starszego mężczyzny.
- Desmondzie, mój przyjacielu, proszę... - zaczął niepewnie Carlo.
- Nic mi nie jest. - Desmond podniósł się zza swojego małego biurka.
Przespaceruje się w stronę okna, żeby zdradzieckie łzy w oczach zdążyły
się rozpłynąć. Jednakże jego gabinet nie nadawał się do spacerów. Będzie
musiał przecisnąć się koło kartoteki i być może przewrócić mały stolik
albo poprosić pana Palazzo o odsunięcie krzesła. Zbyt to ciasne miejsce na
wielkie gesty. Lecz w przyszłym tygodniu nie będzie w ogóle miejsca na
żadne gesty.
- Wiem, że nic panu nie jest. Nie chcę po prostu, żeby źle mnie pan
rozumiał. Wie pan, czasami nawet po tylu latach pobytu w tym kraju nie
potrafię się jasno wyrazić...
- Nie, wyraził się pan całkiem jasno, panie Palazzo, jaśniej niż ja, choć
angielski uważam za swój rodzimy język.
- Ale może uraziłem pana czymś, co powiedziałem. Czy mogę spróbować
powiedzieć to raz jeszcze? Jest pan tu tak bardzo ceniony, pracuje od tak
dawna i pańskie doświadczenie jest tak niezbędne... tylko że okoliczności
się zmieniają i jest przypływ i odpływ... wszystko... jakiego by tu użyć
słowa...
- Przerzuca się na inny odcinek - powiedział stanowczo Desmond.
111
- Przerzuca się na inny odcinek. - Carlo uchwycił się tego określenia, nie
zdając sobie sprawy, że używał go już dwukrotnie. Uśmiechnął się
szeroko. Jakby to określenie mogło uratować całą sprawę.
Z twarzy Desmonda wyczytał, że tak nie było.
- Proszę mi powiedzieć, Desmond, czego by pan najbardziej chciał? Nie,
to nie jest żadna obraźliwa uwaga, żadne podstępne pytanie... Pytam,
czego by pan najbardziej życzył sobie w pracy, jakie byłoby dziś najlepsze
rozwiązanie dla pana. Przypuśćmy, że mógłby pan tu pozostać, czy to
byłoby pańskie marzenie, pańskie pragnienie?
To było pytanie serio, nie żaden wybieg. Carlo chciał to wiedzieć.
- Nie sądzę, żeby było to moje marzenie, nie. Nie chciałbym zostać w tym
pokoju jako kierownik projektów specjalnych.
- Ach tak. - Carlo rozpaczliwie szukał jakiegoś dobrego wyjścia. -
Dlaczego więc odejście stąd to coś tak bardzo złego? Jakie inne miejsce
byłoby pańskim marzeniem?
Desmond oparł się o róg kartoteki. Marigold przyozdobiła pokój kilkoma
wypożyczonymi roślinami, które musiała chyba zwędzić z gabinetów z
dywanami. Miał nadzieję, że nie zabrała żadnej zieleni należącej do Carla.
Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl, a jego szef, który spoglądał na
niego z krzesła przed biurkiem, skwapliwie odwzajemnił ten uśmiech.
Carlo miał dużą życzliwą twarz. Nie wyglądał na człowieka przebiegłego,
był w typie Włochów, którzy zawsze grają w filmach dobrego wujka albo
naprawdę kochającego dziadka.
To było marzenie Carla Palazzo, wiele razy pragnął być dziadkiem, mieć
kupę małych wnuków o włosko-irlandzkich imionach biegających po jego
wielkim białym domu. Dzieci, którym zostawiłby swoje udziały w firmie.
Czy Desmond też marzył o wnukach? Tego nie wiedział. Co to musi być
za nijaki facet, który nie zna swoich własnych marzeń, gdy zapyta go o nie
prostolinijny człowiek.
112
- Upłynęło tyle lat od czasu, gdy pozwalałem sobie na marzenie, że chyba
zapomniałem, co to było - odparł zgodnie z prawdą Desmond.
- Ja nigdy swojego nie zapomniałem. Pragnąłem pojechać do Mediolanu i
pracować w dziedzinie mody - rzekł Carlo. - Chcę mieć, krótko mówiąc,
najlepszych mistrzów i szwaczki, i projektantów, i własną fabrykę pod
nazwiskiem Carlo Palazzo.
- Ma pan własne nazwisko na swoim dziele - wtrącił Desmond.
- Tak, ale to nie jest to, czego chciałem, na co liczyłem. Miałem tylko
bardzo mało czasu na swoje marzenia. Ojciec powiedział mi, że muszę
wejść w branżę żywnościową z moimi braćmi, z moimi stryjami, a nie
bawić się ubraniami jak damski krawiec.
- Ojcowie nigdy nie rozumieją - stwierdził Desmond.
- Pański ojciec... pewno nie rozumiał?
- Nie, mój ojciec ani nie rozumiał, ani rozumiał, jeśli pan wie, co mam na
myśli. Zawsze był starym człowiekiem. Kiedy miałem dziesięć lat, on był
stary, i rzecz nie w tym, że ja tak myślałem, on tak wyglądał na każdym
zdjęciu. Znał tylko owce, stoki i milczenie. Ale mnie nie zatrzymywał,
powiedział, że mam prawo odejść.
- To dlaczego pan mówi, że ojcowie nigdy nie rozumieją?
- Ja nie rozumiałem. Zrobiłem wszystko dla swojego syna. Chciałem,
żeby miał jak najlepsze wykształcenie. Nic nie rozumiałem, kiedy
wyjechał.
- Dokąd wyjechał?
Nigdy się do tego nie przyznawali poza domem.
- Uciekł, wrócił do owiec, skał i milczenia.
- No, ale pan go puścił. - Carlo nie wydawał się zaszokowany tym, że syn
Desmonda, nie zdobywszy wykształcenia, uciekł na koniec świata.
- Lecz niechętnie. - Desmond westchnął. Carlo wciąż był zaintrygowany.
- A zatem pragnął pan życia właściwego dla człowieka z wyższym
wykształceniem?
Z jakiegoś powodu przemknęła Desmondowi przed
113
oczami drobna, pełna zapału twarz Suresha Patela, jego ciemne oczy
pałające pragnieniem zapewnienia swojej rodzinie tytułów i dyplomów.
- Nie, nie z wyższym wykształceniem, tylko z miejscem, jak
przypuszczam, z miejscem, które byłoby moje.
Carlo rozejrzał się po nie wyróżniającym się niczym gabinecie, który
zapewne pamiętał z poprzednich miesięcy jako jeszcze bardziej nijaki, bo
bez pożyczonych roślin.
- Z tym miejscem? Jest takie ważne? Desmond dotarł chyba do kresu
drogi.
- Jeśli mam być szczery, panie Palazzo, to nie wiem. Nie jestem
człowiekiem o zdecydowanych poglądach. I nigdy nie byłem. Miewam
pomysły i dlatego, jak sądzę, Frank i pan uznaliście, że się tu nadam.
Tylko że to są prywatne pomysły, nie zespołowe, i jestem skazany na
podpadnięcie, jak tylko dochodzi do przesuwania na inny odcinek albo do
czegoś takiego. Ale poradzę sobie. Poradzę. Zawsze przedtem sobie
radziłem.
Nie sprawiał teraz wrażenia przerażonego czy użalającego się nad sobą.
Jedynie zrezygnowanego i pragmatycznego. Carlo Palazzo uspokoił się, że
tamten nastrój już minął, cokolwiek to było.
- Nie stanie się to z dnia na dzień, dopiero za jakieś dwa, trzy tygodnie, i
pod wieloma względami zapewni panu więcej wolności, więcej czasu na
zastanawianie się, czego właściwie pan chce.
- Może i tak.
- I b ę d z i e tytuł kierownika, nie jest to jeszcze całkiem obmyślone, ale
jak wróci Frank, jestem pewien, że...
- Och, jestem pewien, że on to obmyśli - zgodził się ochoczo Desmond.
- Tak więc...- Raz jeszcze Carlo wyciągnął ręce.
Tym razem został wynagrodzony półuśmiechem i Desmond również
wyciągnął rękę, jakby uścisk dłoni miał przypieczętować fakt, że dwaj
ludzie o podobnych poglądach uzgodnili ze sobą jakąś sprawę.
Carlo jeszcze przystanął, jakby uderzyła go jakaś myśl.
- A pańska żona miewa się dobrze?
114
- O, tak. Deirdre ma się świetnie, dziękuję panu, kwitnie.
- Może zechciałaby przyjść kiedyś wieczorem... do naszego domu i zjeść
kolację z nami, rodzina, wie pan, Frank i Renata, i wszystko... Byliście
kiedyś tak zaprzyjaźnieni... przed tymi wszystkimi... to prawda, tak.
- Bardzo to uprzejme z pana strony, panie Palazzo. - Desmond przemawiał
tonem człowieka, który wie, że żadnego takiego zaproszenia się nie
doczekają.
- Byłaby to przyjemność, cieszylibyśmy się. - Carlo Palazzo powiedział to
dokładnie takim samym tonem.
Marigold otworzyła drzwi i przytrzymała je wielkiemu szefowi, panu
Palazzo. Spojrzał na nią z niewyraźnym, ale miłym uśmiechem.
- Dziękuję, dziękuję, panno... hm...
- Jestem Marigold - rzekła, usiłując stonować swój australijski akcent. -
Mam szczęście pracować dla pana Doyle'a. Było kilka ważnych telefonów,
panie Doyle, powiedziałam, że jest pan na konferencji.
Desmond pokiwał głową z poważną miną, a kiedy kroki szefa umilkły w
oddali, pozwolił Marigold syknąć:
- No i, co się stało?
- Och, Marigold - rzekł ze znużeniem.
- Proszę mi nie mówić „Och, Marigold". Czyż nie wystawiłam panu
dobrego świadectwa? Nie słyszał mnie pan? Założę się, że teraz ma o
wiele lepsze zdanie o panu. Nie na darmo powiedziałam, że mam
szczęście pracować dla pana.
- Pewno myśli, że ze mną sypiasz - zauważył Desmond.
- Nawet bym się nie namyślała.
- Jesteś najmilszą dziewczyną na świecie.
- A co na to pańska żona? - spytała Marigold.
- Och, nie sądzę, by chciała, żebyś ze mną sypiała. Na pewno nie.
- Chodzi mi o to, czy nie jest najmilszą dziewczyną na świecie albo nie
była kiedyś, co?
- Jest bardzo miła, naprawdę bardzo miła. - Mówił obiektywnie.
115
- Nie mam wobec tego żadnych szans. - Marigold usiłowała go
obłaskawić.
- Palazzo nie jest najgorszy. To takie wspaniałe irlandzkie wyrażenie; jeśli
powiesz, że ktoś nie jest najgorszy, to jest to skąpa pochwała.
- Nie wylał pana, prawda? - Twarz jej pojaśniała.
- Przeciwnie, wylał.
- O cholera. Od kiedy? Dokąd?
- Wkrótce, za tydzień lub dwa, kiedy wróci Frank.
- Frank nigdzie nie wyjeżdżał - rzuciła ze złością.
- Nie, ale wiesz, mówimy, że wyjechał.
- I dokąd pana poślą?
- Tu i tam, najwyraźniej na ruchome stanowisko.
- Czy to ma jakieś dobre strony, jakiekolwiek? - W oczach Marigold
pojawiła się czułość, a na jej dużej ładnej twarzy wyraz zaniepokojenia.
Zagryzła wargę z powodu niesprawiedliwości tego wszystkiego.
Nie mógł znieść jej współczucia.
- Och, w porządku, Marigold, to ma mnóstwo dobrych stron. Nie traktuję
tego jako czegoś, o co należałoby się z nimi bić na plażach*, a ty...?
* „Będziemy się z nimi bić na plażach..." - z przemówienia Winstona
Churchilla w dniu 4 czerwca 1940 roku zapowiadającego zdecydowaną
walkę z Niemcami (przyp. tłum.).
Rozejrzał się po gabinecie i zrobił rękami teatralny gest.
- Ale ruchome stanowisko? - Sprawiała wrażenie przybitej, musiał więc ją
uspokoić.
- To ciekawsze niż siedzieć tutaj i nic nie widzieć. Będę sobie wędrował i
odwiedzę cię od czasu do czasu, żebyś rozjaśniła mi dzień.
- Czy oni powiedzieli dlaczego?
- Przerzucanie sił.
- Przerzucanie jaj - stwierdziła Marigold.
- Może, ale o co chodzi?
- Pan niczego nie zrobił, nie powinni więc panu odbierać pracy.
116
- Może właśnie o to chodzi, rzeczywiście pewno niczego nie zrobiłem.
- Nie, wie pan, co mam na myśli, jest pan, na miły Bóg, kierownikiem,
pracuje tu pan od lat.
- Nadal będę mieć tytuł kierownika czegoś... Na razie jeszcze nie wiemy,
będziemy wiedzieć później...
- Później, to znaczy, kiedy wróci Frank.
- Cicho.
- Myślałam, że wy dwaj jesteście tacy zaprzyjaźnieni.
- Jesteśmy, jesteśmy. A teraz proszę cię, Marigold, żebyś nie zaczynała.
Marigold zrozumiała, była bystra i pojętna, i impulsywnie to wyznała.
- To znaczy, że czeka pana to wszystko dziś wieczorem z pańską żoną,
tak?
- W pewnym sensie tak.
- No dobrze, to niech pan rozmowę ze mną traktuje jako suchą zaprawę.
- Nie. Dziękuję ci, wiem, że masz dobre intencje. Dojrzała łzy w jego
oczach.
- Mam dobre intencje i powiem panu tyle: jeśli pańska żona nie rozumie,
że jest pan jednym z najlepszych...
- Ona rozumie, rozumie.
- To będę musiała pójść do pańskiego domu i powiedzieć jej, że dostała
cudo, nie faceta, i że urwę jej głowę, jeśli tego nie wie.
- Nie, Deirdre to zrozumie. Będę mieć czas na to, żeby o tym pomyśleć i
należycie to wyjaśnić, zachowując właściwe proporcje.
- Gdybym była na pańskim miejscu, nie traciłabym czasu na żadne próby.
Niech pan zadzwoni do żony, zabierze ją na lunch, znajdzie jakieś
przyjemne miejsce z obrusami na stolikach, zamówi butelkę grogu i powie
jej o tym prosto z mostu, bez zachowywania proporcji.
- Wszyscy robią w końcu to, co chcą, Marigold - powiedział stanowczym
tonem.
- A niektórzy, szefuniu, nie robią w ogóle nic - palnęła.
117
Wyglądał na dotkniętego.
Pod wpływem impulsu go objęła. Czuł, że płacze mu na ramieniu.
- Jestem taka pyskata - szepnęła.
- Cicho sza. - Jej włosy przyjemnie pachniały, jak kwiaty jabłoni.
- Próbowałam pana pocieszyć i, proszę, skończyło się na tym, że coś
takiego powiedziałam.
Głos Marigold stawał się normalniejszy. Desmond puścił ją i odsunął
delikatnie od siebie, po czym patrzył z zachwytem na tę ładną Australijkę,
zapewne rówieśnicę jego Anny, a może trochę od niej starszą. Córka
jakiegoś mężczyzny z drugiego końca świata, który nie ma pojęcia o tym,
jakimi pracami para się ta dziewczyna i że poświęca się im całym sercem.
Nic nie mówił, tylko patrzył na nią do chwili, gdy pociągając nosem,
trochę się uspokoiła.
- Byłoby super, gdyby ten stary makaroniarz wrócił i zobaczył nas, jak się
obejmujemy. A to tylko potwierdziłoby wszystko, co podejrzewał.
- Powinien być zazdrosny - rzekł szarmancko Desmond.
- On nigdy, szefuniu - zaprotestowała.
- Chyba teraz wyjdę - oznajmił.
- Jeśli o pana zapytają, powiem im, że trenuje pan ruchomą pracę -
zapewniła niemal już z uśmiechem.
- Nie mów im nic - poradził. To było to, co zawsze mówił.
Zadzwonił do Franka z budki telefonicznej niedaleko bramy wejściowej.
- Nie jestem pewna, czy pan Quigley jest osiągalny. Czy mam
powiedzieć, kto chce z nim rozmawiać?
Długa pauza. Najwyraźniej konsultacja.
- Nie, bardzo mi przykro, panie Doyle. Pan Quigley wyjechał w
interesach. Nie mówiono tego panu? O ile wiem, to sekretarka pana
Palazzo miała pana zawiadomić...
- Oczywiście, ale byłem ciekawy, czy już wrócił. - Desmond zachował
spokój.
118
- Nie, nie. - Głos był stanowczy, jakby mówiono do jakiegoś berbecia,
który niecałkiem rozumie.
- Jeśli zadzwoni, proszę mu powiedzieć, że... powiedzieć mu...
- Tak, panie Doyle?
- Nic mu nie mówić. Proszę powiedzieć, iż dzwonił Desmond Doyle, żeby
nic nie mówić, tak jak przez całe życie.
- Nie sądzę, żebym całkiem...
- Słyszała pani. Ale powiem to raz jeszcze. - Powtórzył swoje słowa i
słysząc je, odczuł pewną satysfakcję. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie
dostaje bzika.
Było to przed południem i miał dziwne uczucie wolności, wychodząc z
dużej bramy Palazzo Foods. Niczym dziecko odesłane ze szkoły do domu
z powodu jakiejś choroby.
Pamiętał, jak przed wieloma laty, w szkole u braciszków, on i Frank
zerwali się na jeden dzień. Nikt nie znał tego określenia, tu nazywano to
zwolnieniem. Powiedzieli bratu przełożonemu, że nawdychali się na
podwórku szkolnym chemikaliów z worka, mają zaczerwienione oczy i
kaszlą. Udało im się go przekonać, że lekarstwem na to będzie świeże
powietrze.
Desmond jeszcze teraz, po trzydziestu pięciu latach, pamiętał tę wolność,
kiedy to biegali i skakali na wzgórzach, nareszcie wyrwawszy się z ciasnej
klasy.
Jedyną rzeczą, jaka im przeszkadzała, jak stwierdzili, było to, że nie mogli
znaleźć nikogo więcej do zabawy. Wszyscy siedzieli pilnie w klasie.
Odczuwali brak całej paczki chłopaków i poszli do domu wcześniej, niż
zakładali.
Dzisiaj w jakimś sensie było tak samo. Desmond nie miał kogo zaprosić
do zabawy. Nie miał komu kupić butelki grogu, jak to sugerowała
Marigold. Nawet gdyby wsiadł do pociągu, pojechał na Baker Street i
poszedł do księgarni Anny, córka mogłaby nie być wolna. I przeraziłaby
się, bo zupełnie by to do niego nie pasowało. Jego jedyny syn, który miał
tyle szczęścia, że poznał pewien rodzaj wolności i uciekł do niej, był
daleko, bardzo daleko. Druga córka, żyjąc w swoim klasztorze, nie
zrozumiałaby
119
potrzeby mówienia, jaką odczuwał, przemożnej konieczności określenia
się w jakiś sposób.
Jakie to żałosne, że po dwudziestu sześciu latach przeżytych w tym kraju
nie przychodził mu do głowy nikt w całym Londynie, do kogo mógłby
zadzwonić i poprosić o spotkanie. Desmond Doyle nigdy nie uważał się za
kogoś z międzynarodowej śmietanki towarzyskiej, ale myślał, że on i
Deirdre są ludźmi mającymi przyjaciół i swój krąg znajomych.
Oczywiście, że mają przyjaciół i znajomych. Niedługo czekają ich
obchody srebrnych godów i mieli nie tyle kłopoty z tym, kogo by zaprosić,
ile z ograniczeniem liczby gości.
Co miało oznaczać to, że on nie ma przyjaciół. Mają przecież mnóstwo
przyjaciół. I w tym cały szkopuł. Oni mają przyjaciół. On i Deirdre mają
przyjaciół, a ten problem nie wynika z dyslokacji czy tytułów
kierowniczych, problemem jest obietnica dana i obietnica nie dotrzymana.
Poprzysiągł jej tego wieczoru przed wieloma laty, że będzie awansował,
stanie się kimś, kogo rodzina O'Haganów w Irlandii będzie musiała brać
poważnie. Zapowiedział, że Deirdre nie pójdzie nigdy do pracy. Jej matka
nigdy nie pracowała i od żadnej z przyjaciółek Deirdre, które wyszły za
mąż w roku 1960, nie oczekiwano, żeby szukały pracy. Od tego czasu
Irlandia się zmieniła, upodobniła się do Anglii. Dzisiaj pani O'Hagan nie
kręciłaby już nosem, co przychodziło jej tak łatwo, nad tym, że młoda
dziewczyna poszła dalej studiować albo wzięła jakąkolwiek pracę, żeby
pomóc budować rodzinny dom.
Były to jednak te dawne czarne dni i lekceważenie O'Haganów znosił z
trudem. I Desmond wiedział, że tej obietnicy nie złożył pod przymusem.
Trzymał małą rączkę Deirdre tego wieczoru, gdy mieli powiadomić jej
rodziców, i błagał, by mu zaufała. Pamiętał swoje słowa.
- Zawsze chciałem pracować w handlu. Wiem, że to nie jest coś, co można
by powiedzieć twojej rodzinie, ale nawet gdy w mieście zjawiali się
druciarze, ja to uwielbiałem. Było coś podniecającego w tym, jak
wykładali na ziemię
120
swoje szale, lśniące i błyszczące grzebienie, i wiedziałem, po co to robią.
Deirdre uśmiechała się do niego z pełnym zaufaniem, wiedząc, że nigdy w
domostwie O'Haganów nie wspomniałby o czymś tak dalekim i obcym jak
druciarze.
- Pragnę ciebie - powiedział. - Pragnę bardziej niż czegokolwiek na
świecie, a kiedy mężczyzna o czymś marzy, nie istnieje nic takiego, czego
by nie zdobył. Zdobędę sklep w Anglii. Rodzice będą zadowoleni, że nie
oddali cię jakiemuś prawnikowi czy lekarzowi. Nadejdzie dzień, gdy będą
radzi, że zadowolili się kupieckim księciem.
A Deirdre spoglądała na niego z ufnością, jak zawsze od tego czasu.
Przypuszczał, że Deirdre nadal ucieleśnia jego marzenie, ale dlaczego nie
przyszła mu na myśl, gdy pan Palazzo pytał go o marzenia?
Uświadomił sobie, że kroczy uczęszczaną trasą w stronę domu. Nogi
niosły go automatycznie na przystanek autobusowy. O tej porze dnia nie
było tłoku, ogonków. Jakże przyjemnie jest podróżować tak jak teraz, a nie
zawsze w godzinach szczytu.
Załóżmy, że zadzwoniłby do Deirdre. Wiedział, że jest w domu i znów
przerabia tę piekielną listę zaproszonych na srebrne gody. Czy na pewno
doceniłaby jego uczciwość i prostolinijność?
Kochała go na swój sposób, czyż nie? Tak jak on kochał ją, a on kochał
naprawdę. Zmieniła się oczywiście, jak wszyscy, ale przecież byłoby
niedorzecznością oczekiwać, że będzie wciąż pulchną, jasnowłosą,
atrakcyjną, młodą Deirdre O'Hagan, która tak absolutnie królowała w jego
myślach i w sercu. Dlaczego nie jest marzeniem? W jakimś sensie miała
związek z marzeniem. Marzeniem było dotrzymanie obietnicy. Nie mógł
jednak w żadnym wypadku wyznać tego panu Palazzo, nawet gdyby
potrafił to ująć w słowa, a nie potrafił. W każdym razie nie do chwili, gdy
nadjechał autobus.
Desmond się wahał. Czy ma zrezygnować z autobusu, poszukać telefonu,
zaprosić własną żonę na lunch i podzielić
121
się z nią swoimi prawdziwymi myślami? W nadziei, że będą mogli dzielić
je tak, jak dzielili nawet najbłahsze wzruszenie w owym czasie, gdy
stawili czoło O'Haganom przeciwnym ich małżeństwu.
- Wsiada pan czy nie? - zapytał nie bez racji konduktor. Desmond stał na
stopniu i trzymał się poręczy. Pamiętał
słowa Marigold: „Niektórzy ludzie, szefuniu, nie robią w ogóle nic". Lecz
był już niemal w autobusie.
- Wsiadam - rzekł. Twarz miał tak spokojną i niewinną, że zmęczony
młody konduktor, który również pragnął innego, lepszego życia, już mu
nie wymyślał.
Idąc w stronę Rosemary Drive, ułożył sobie w głowie, jak to przedstawi
Deirdre: krótkie zdanka, niewielkie rozumne kroczki. Na ruchomym
stanowisku kierowniczym będzie mieć większe pole do popisu, będzie
zmuszony zasięgać informacji o funkcjonowaniu firmy z pierwszej ręki,
zamiast siedzieć schowany w swoim orlim gnieździe. Wyjaśni, że Frank
wyjechał służbowo. Wspomni, że dokładnie nie zostało to jeszcze
skrystalizowane, ale pojawiło się magiczne słowo „kierownik". Nie
wspomni o zaproszeniu na kolację do rodziny Palazzo, bo wiedział, że
zaproszenie to się nie zmaterializuje.
Nie miał pretensji do Franka, że unikał spotkania się z nim. Ani w gruncie
rzeczy, że zainicjował całą tę akcję. Frank prawdopodobnie miał rację,
funkcję działu projektów specjalnych przejęli rzeczywiście inni.
Frank mógł nawet na odległość dawać mu szansę na znalezienie lepszego
zakamarka. Szkoda, że nie potrafił w sobie wykrzesać więcej entuzjazmu
wobec tej nowej możliwości.
Deirdre będzie zakłopotana, jeśli niespodziewanie zjawi się w domu na
lunch. Będzie robić dużo szumu i w kółko powtarzać, że powinien był ją
uprzedzić. Jego nowiny stracą na znaczeniu w tym zamieszaniu i z
powodu zmartwienia, że nie ma nic do jedzenia pod ręką.
Wstąpi do sklepu na rogu, zdecydował, i powie panu Patelowi, że znowu
skorzysta z jego usług. Sprzedają tam pizze, niezbyt dobre, opakowane w
zbyt wielką ilość plastiku i o niewłaściwych proporcjach ciasta do tego, co
na
122
wierzchu. No, ale dadzą się zjeść. Albo może kupić puszkę zupy i kruchą
francuską bagietkę. Nie pamiętał, czy pan Patel sprzedaje porcjowane
kurczaki, bo mogłyby być niezłe.
W sklepie nie było klientów, a co dziwniejsze - nikt nie siedział przy kasie.
Przy kilku okazjach, kiedy Suresh Patel nie królował tam niczym na
tronie, wciąż gotowy doradzić i kierować swoim małym imperium, zawsze
jego miejsce zajmował ktoś inny. Jego milcząca żona, nie mówiąca po
angielsku, ale potrafiąca wystukać ceny, które odczytywała z nalepek, a
czasami jego młody syn o sowiej twarzy albo zuchwała mała córka. Brat
pana Patela nie wydawał się zdolny do obsługiwania rodzinnego interesu.
Desmond przesuwał się wzdłuż głównego przejścia i z nagłym wstrząsem
zobaczył, że w sklepie trwa bandycki napad.
Miał wrażenie, jakby wszystko przebiegało w zwolnionym tempie i nie
było rzeczywiste. Wydawało mu się, gdy patrzył na tych dwóch
chłopaków w skórzanych kurtkach bijących otyłego brata Suresha Patela,
że ogląda powtórkę z akcji podczas meczu piłki nożnej.
Poczuł znów smak żółci w ustach, tym razem jednak odczucie to było
ostrzejsze. Miał wrażenie, że się udusi.
Zrobił dwa kroki do tyłu. Mógłby wybiec i wszcząć alarm, mógłby pobiec
za róg, gdzie będzie więcej przechodniów. I, trzeba powiedzieć uczciwie,
mniejsza szansa na to, że dopadną go ci dwaj rabusie, gdy zacznie wzywać
pomocy.
Zanim jednak mógł cokolwiek z tego zrobić, usłyszał głos Suresha Patela,
który krzyczał do chłopaków z prętami.
- Błagam was, błagam, on jest słaby na umyśle, i nie wie niczego o
żadnym sejfie. Tu nie ma sejfu. Pieniądze oddajemy na noc do depozytu.
Proszę, nie bijcie już mojego brata.
Desmond zauważył, przeżywając kolejny szok odczuwany fizycznie w
żołądku, że ręka pana Patela zwisa pod jakimś dziwnym kątem. Jakby ją
uderzono i złamano.
Nawet gdyby Marigold nie powiedziała ze smutkiem, że niektórzy ludzie
nie robią nigdy nic, i tak zrobiłby to, co
123
zrobił. Desmond Doyle, człowiek tak spokojny, że trzeba go było usunąć z
biura, bo zapuściłby korzenie, tak potulny, że skłonił tę młodą australijską
piękność, by zapłakała nad jego przyszłością, nagle wiedział, co musi
zrobić.
Chwycił stertę palet, w których dostarczono tego ranka chleb, i opuścił ją z
nagła na kark pierwszego chłopaka w skórzanej kurtce. Młodzik, który nie
miał nawet tylu lat co jego syn Brendan, runął z głuchym łomotem na
podłogę. Drugi spoglądał na niego ze zgrozą w oczach. Desmond pchnął
go i poszturchując paletami, wymanewrowywał w kierunku tylnych
pomieszczeń zamieszkiwanych przez całą rodzinę.
- Czy jest tam pańska żona?! - krzyknął do Patela.
- Nie, panie Doyle. - Suresh Patel patrzył na niego z podłogi tak, jak
patrzą ludzie w filmach na tych, co spieszą im na pomoc.
Brat, który nie wiedział, gdzie znajduje się sejf, uśmiechał się w taki
sposób, jakby miało mu pęknąć serce.
Desmond wciąż pchał i szturchał rabusia, mobilizując wszystkie swoje
siły. Za sobą usłyszał głosy wchodzących do sklepu prawdziwych
klientów.
- Sprowadźcie natychmiast policję i karetkę! - zawołał. - Był tu napad
rabunkowy. Szybko, w każdym domu pozwolą wam zatelefonować.
Dwaj młodzi mężczyźni, zadowoleni, że przypadła im w udziale
bezpieczniejsza część heroicznego czynu, wybiegli ze sklepu, a Desmond
przysunął szafkę, barykadując drzwi pomieszczenia, do którego zapędził
oszołomionego chłopaka w skórzanej kurtce.
- Czy on może się stamtąd wydostać? - spytał.
- Nie. Mamy kraty w oknach i inne zabezpieczenia, wie pan, na wypadek
czegoś takiego jak to...
- Czy dobrze się pan czuje? - Desmond ukląkł przy Patelu na podłodze.
- Tak, tak. Czy pan go zabił? - Sklepikarz skinął głową w stronę chłopaka
rozciągniętego na podłodze, który odzyskiwał właśnie przytomność i
zaczynał jęczeć.
Desmond zabrał mu metalowy pręt i stał gotowy do
124
zadania następnego ciosu, chłopak jednak nie mógł się poruszyć.
- Nie, żyje. Ale pójdzie do więzienia. Jak mi Bóg miły, pójdzie do
więzienia - zapewniał Desmond.
- Może nie, zresztą to nie ma znaczenia. - Sklepikarz usiłował wstać.
Wydawał się słaby i przerażony.
- A co wobec tego ma znaczenie? - spytał Desmond.
- No, muszę wiedzieć, kto poprowadzi mi sklep. Widzi pan, jaki jest mój
brat. Wie pan, że moja żona nie umie mówić. A dzieci nie wolno mi prosić,
żeby przestały chodzić do szkoły, bo jeśli opuszczą lekcje, to nie zdadzą
egzaminów...
Desmond usłyszał z oddali syrenę. Dwaj bohaterowie wpadli do sklepu,
obwieszczając rychły przyjazd policji.
- Niech się pan o to nie martwi - uspokajał Desmond leżącego na
podłodze sklepikarza. - Wszystko da się zorganizować.
- Ale jak, jak?
- Ma pan jakichś krewnych czy kuzynów pracujących w takim interesie
jak pański?
- Tak, tylko że oni nie mogą porzucić swoich sklepów. Każdy musi
pilnować własnego interesu.
- Tak, wiem, ale kiedy zawieziemy pana do szpitala, czy będzie mi pan
mógł podać ich nazwiska? Mogę się z nimi skontaktować.
- To nic nie da, panie Doyle, oni nie będą mieć czasu... Muszą pracować
każdy w swoim sklepie.
Twarz miał zatroskaną, a wielkie ciemne oczy pełne łez.
- Jesteśmy skończeni. To całkiem proste i zrozumiałe - rzekł.
- Nie, panie Patel. Ja poprowadzę pański sklep. Musi im pan tylko
powiedzieć, że ma do mnie zaufanie i nie chodzi o żaden podstęp.
- Nie może pan tego zrobić, panie Doyle. Zajmuje pan wysokie
stanowisko w Palazzo Foods. I mówi pan to tylko po to, żeby poprawić mi
humor.
- Nie, to prawda. Będę pilnować pańskiego sklepu, póki nie wróci pan ze
szpitala. Dzisiaj oczywiście będziemy
125
musieli go zamknąć, wywiesimy kartkę, ale jutro w porze lunchu ja sklep
otworzę i zaczniemy działać.
- Nie wiem, jak dziękować...
Desmondowi też oczy zwilgotniały. Widział, że ten człowiek ufa mu
całkowicie. Suresh Patel uważał go za wielkiego kierownika, który może
robić, co zechce.
Sanitariusze z karetki byli delikatni. Powiedzieli, że prawdopodobnie ma
złamaną rękę i żebro.
- To może potrwać jakiś czas, panie Doyle - rzekł Suresh Patel, leżąc już
na noszach.
- Czasu mamy, ile dusza zapragnie.
- Powiem panu, gdzie jest sejf.
- Nie teraz, później, kiedy przyjdę odwiedzić pana w szpitalu.
- Ale pańska żona, pańska rodzina nie pozwolą panu tu pracować.
- Oni zrozumieją.
- A potem?
- Potem będzie inaczej. Niech pan o tym nie myśli.
Policjanci są coraz młodsi, ci wyglądali nawet na młodszych od rabusiów.
Jeden z pewnością był młodszy od syna Desmonda, Brendana.
- Kto się zajmuje tym sklepem? - spytał młodszy policjant. W jego głosie
nie było jeszcze pewności, której nabierze za parę lat.
- Ja - oświadczył Desmond. - Nazywam się Desmond Doyle, mieszkam na
Rosemary Drive 26 i będę opiekować się tym lokalem, dopóki pan Patel
nie wróci ze szpitala.
Rozdział Piąty.
Ksiądz Hurley.
Księdza Hurleya nikt poza jego siostrą nie nazywał Jimbo. To byłoby nie
do pomyślenia. Po sześćdziesiątce, o srebrnych włosach i ładnej głowie,
miał postawę biskupa i wiele osób uważało, że wygląda bardziej na
biskupa niż ci, co naprawdę sprawowali ten urząd. Wysoki i trzymający się
prosto, pasowałyby do niego szaty biskupie, a nawet jeszcze lepiej purpura
kardynalska. W Rzymie jednak wygląd zewnętrzny nie był czynnikiem
decydującym, toteż nazwisko księdza Hurleya nigdy nie pojawiło się w
kuluarach decydentów.
Nie znaleziono by nikogo, kto powiedziałby o nim choćby jedno złe
słowo. Parafianie z kilku okręgów hrabstwa Dublin wprost go uwielbiali.
Potrafił, jak się wydaje, dość szybko, choć nie za szybko, dostosować się
do zmian wprowadzonych w Kościele po Synodzie Watykańskim.
Półgłosem mógł wypowiadać uspokajające opinie, które uśmierzały
najbardziej zaciekłych konserwatystów, a przy tym kroczył dalej drogą,
która pozwalała laikatowi wypowiadać swoje zdanie. Na pewno nie był
ideałem dla wszystkich owieczek swojej trzódki, lecz z całą pewnością
udawało mu się unikać ich irytowania. A w Dublinie, gdzie wśród
młodych liberałów szerzył się antyklerykalizm, to niezły wyczyn.
Nie należał do telewizyjnych kapłanów, nigdy nie widziano go na ekranie
debatującego o jakiejś kwestii. Nie zaliczał się do tego rodzaju ludzi,
którzy celebrowaliby ślub znanych ateistów brany w kościele po prostu dla
widowiska, ale nie był też staroświeckim wikarym, który jeździ do
127
Cheltenham w marcu z kieszenią pełną pięciofuntówek albo zagrzewa
okrzykami w czasie zawodów psy goniące za zającem. Ksiądz Hurley był
człowiekiem wykształconym, światowym i nie podnoszącym głosu.
Ludzie często mówili, że wygląda jak uczony. To była wielka pochwała.
Czasami za jeszcze większą pochwałę uważano opinię, że wygląda nie jak
proboszcz, lecz raczej jak wikary, co go bardzo bawiło.
James Hurley przenosił się spokojnie z jednej parafii do drugiej i nie
chodziło o przesunięcie na wyższe czy niższe stanowisko. Nie wchodziła
w grę chęć awansowania, którą, jak oczekiwano, mógłby się kierować
człowiek rozważny i cieszący się tak dobrą reputacją, bo jak wieść głosiła,
nigdy nie ubiegał się o żaden awans. Nie dałoby się go określić jako
człowieka oderwanego od świata, gdyż ksiądz Hurley lubił dobre wina i
słynął z tego, że upodobał sobie bażanta i gustował w homarach.
Wydawało się, że zawsze jest całkiem zadowolony ze swojego losu. Nawet
wtedy gdy posłano go do robotniczej parafii, gdzie zajmował się
czternastoma klubami młodzieżowymi i jedenastoma drużynami
piłkarskimi, zamiast jak poprzednio salonami i wizytowaniem prywatnych
lecznic.
Uczęszczał do jednej z lepszych katolickich szkół w Anglii, choć nigdy o
tym nie wspominał. Urodził się w bogatej rodzinie i opowiadano, że
dorastał w wielkim majątku. Lecz żadna z tych informacji nie pochodziła
od niego. On roześmiałby się i powiedział, że w Irlandii nikt nie powinien
potrząsać swoim drzewem genealogicznym, bo nie wiadomo, co mogłoby
z niego spaść. Miał siostrę mieszkającą na wsi wraz z mężem, zamożnym
notariuszem, i ich jedynym synem. Ksiądz Hurley z wielką miłością mówił
o tym młodzieńcu, swoim siostrzeńcu. Gregory to była jedyna cząstka
prywatnego życia, o której kiedykolwiek ksiądz Hurley sam z siebie
wspominał.
Poza tym doskonale i z zainteresowaniem potrafił słuchać opowiadań
innych ludzi. Dlatego właśnie uważali go za tak znakomitego rozmówcę.
On mówił tylko o nich.
Na kolejnych plebaniach, do których życie zaniosło księdza
128
Hurleya, wisiały w staromodnych owalnych ramach portrety jego matki i
ojca, obecnie już nieżyjących. Było tam też zdjęcie rodzinne zrobione z
okazji pierwszej komunii Gregory'ego i drugie z okazji wręczenia
dyplomu. Przystojny młodzieniec z ręką spoczywającą na pergaminowym
zwoju i z uśmiechającymi się do obiektywu oczami, jakby wiedzący
znacznie więcej od innych absolwentów, którzy tego dnia pozowali do
sztywnych uroczystych fotografii, choć traktowali to wszystko nader
obojętnie.
Dla tych, którzy opowiadali księdzu Hurleyowi historie własnego życia,
dzielili się z nim swoimi zmartwieniami i ploteczkami, Gregory stanowił
idealny temat do rozmowy. Mogli spytać o niego i usłyszeć entuzjastyczną
odpowiedź, w ten sposób zadośćuczynić zasadom dobrego wychowania,
po czym powrócić znowu do własnych opowieści. Nie spostrzegli, że od
pewnego czasu ksiądz Hurley sam nigdy nie zaczynał opowiadać o
Gregorym i gdy go pytano, odpowiedzi stały się bardziej wymijające i
zawierały mniej informacji niż kiedyś. Był zbyt zręcznym dyplomatą, by
jego rozmówcy mogli to spostrzec. Dlatego mówiono, że świetnie by się
nadawał do pracy w ministerstwie spraw zagranicznych albo na
stanowisko konsula czy nawet ambasadora.
Matka mu umarła, gdy James Hurley był jeszcze chłopcem, toteż Laurę
zawsze uważał za kogoś, kto jest jednocześnie matką, siostrą i najlepszą
przyjaciółką. Laura, starsza od niego o pięć lat, musiała jako
siedemnastoletnia dziewczyna zająć się wielkim, popadającym w ruinę
domem, małym wątłym bratem i nieprzystępnym, zamkniętym w sobie
ojcem, który nie dawał z siebie dzieciom więcej niż uprzednio żonie i
odziedziczonemu majątkowi.
Ksiądz Hurley zdawał sobie teraz z tego sprawę, lecz mimo wszystko
wciąż jeszcze żył w dziecięcym strachu, żeby nie urazić srogiego,
oziębłego ojca. Laura mogła była wyjechać na studia, myślał zawsze,
gdyby nie mały brat. Zamiast tego pozostała w domu i uczęszczała na kurs
sekretarek w pobliskim miasteczku.
Pracowała w miejscowym sklepie spożywczym, ale po jakimś czasie
przejęła go większa firma, potem w miejscowej
129
piekarni, którą połączono z trzema sąsiednimi piekarniami, i w ten sposób
straciła posadę sekretarki. Zatrudniła się następnie jako recepcjonistka u
lekarza, którego, gdy tam pracowała, pozbawiono prawa praktyki pod
zarzutem nieprofesjonalnego postępowania. Laura mówiła swojemu
braciszkowi, Jimbo, że chyba wywiera zły wpływ i przynosi pecha
wszędzie tam, gdzie zaczyna pracować. Mały Jimbo sugerował, żeby
zatrudniła się w jego szkole, może udałoby się ją wtedy zamknąć.
Podtrzymywała brata w jego powołaniu. Chodziła z nim polnymi drogami
na długie spacery. Siadywali razem na porosłych mchem wałach i na
przełazie między polami i rozmawiali o miłości Boga jak inni o sporcie
czy kinie.
Ze łzami w oczach Laura uklękła, by otrzymać od brata pierwsze
błogosławieństwo po odprawionej przez niego mszy prymicyjnej.
Ich ojciec już zmarł, nieprzystępny i oziębły do samego końca. James
został księdzem, równie dobrze jednak mógł zostać żołnierzem albo
dżokejem. I równie mało obchodziłoby to jego ojca.
Przebywając w seminarium, James często martwił się o siostrę.
Zamieszkała w domku odźwiernego przy bramie posiadłości, która kiedyś
do nich należała. Wielki dom w gruncie rzeczy nie był wielki jak na
ziemiańskie majątki w tamtych stronach, ale dość zasobny. Laura nie
sądziła, żeby degradowało ją mieszkanie w budynku, w którym przedtem
mieszkali ludzie nic nie płacąc, jedynie otwierając i zamykając bramę
rodzinie Hurleyów. Zawsze mówiła, śmiejąc się, że o wiele łatwiej
utrzymać mały dom niż duży. Ponieważ ich ojciec przeniósł się najpierw
do lecznicy, potem na miejsce wiecznego spoczynku i została sama,
uważała, że nie ma sensu zachowywanie wielkiego domu. Kiedy go
sprzedano, okazało się, że nazbierało się mnóstwo długów w związku ze
studiami Jamesa i pobytem ojca w prywatnej lecznicy, a hipoteka
posiadłości obciążona jest całkowicie wierzytelnościami. W banku
pozostało niewiele, wobec czego panna Laura Hurley, wierna siostra i
oddana córka, nie miała szans na posag.
130
Laura nigdy tak nie myślała. Była szczęśliwa, chodziła na spacery z
dwoma wielkimi szkockimi owczarkami, czytała wieczorami przy
kominku i dzień w dzień szła pracować u miejscowych notariuszy. Śmiejąc
się mawiała, że nie udało jej się doprowadzić ich kancelarii do upadku, jak
to bywało z każdą inną firmą, dla której pracowała, za to udało się
całkowicie ich zmienić.
Tak jak zmieniła i położyła kres kawalerskiemu stanowi młodego pana
Blacka. Uważano go kiedyś za najlepszą partię w okolicy. W wieku lat
czterdziestu ujrzał trzydziestoczteroletnią Laurę Hurley i znaczna część
jego niezłomnej woli pozostania w stanie bezżennym, bycia
niezaangażowanym i wolnym uległa erozji.
Potem nadszedł list: „Kochany Jimbo, nigdy nie uwierzyłbyś, ale Alan
Black i ja zamierzamy się pobrać. Bardzo byśmy byli radzi, gdybyś to Ty
mógł dać nam ślub. A ponieważ nie jesteśmy, mówiąc najoględniej,
pierwszej młodości, nie będziemy tu robić z siebie widowiska, na które
przyjdą popatrzeć wszyscy w miasteczku. Chcielibyśmy przyjechać do
Dublina i wziąć ślub w Twojej parafii, jeśli to możliwe. Najdroższy Jimbo,
nigdy nie przypuszczałam, że mogę się czuć tak szczęśliwa. I tak
bezpieczna. I tak jakby sprawy miały przybrać właśnie taki obrót. Nie
zasługuję na to, naprawdę nie zasługuję".
Ksiądz Hurley wciąż pamiętał ten list od siostry, miał go niemal przed
oczami. Na małej kartce kremowego papieru listowego słowa niemal
cisnęły się jedno na drugie. Pamiętał, że oczy mu zwilgotniały pod
wpływem przyjemnego uczucia, że sprawy chyba naprawdę zmierzają ku
dobremu, skoro ta szlachetna kobieta znalazła kogoś wielkodusznego i
zacnego, kto pragnie z nią razem spędzić życie. Nie mógł sobie
przypomnieć Alana Blacka. Pamiętał tylko, że był bardzo przystojny i w
przeszłości dość dziarsko wyglądał. Ksiądz James Hurley w wieku lat
dwudziestu dziewięciu czuł się człowiekiem światowym. I łącząc rękę
Laury z ręką Alana Blacka podczas obrzędu ślubnego, w dziwny sposób
czuł się opiekunem starszej siostry. Miał nadzieję, że ten mężczyzna o
czarnych oczach i ciemnych włosach, lekko
131
siwiejących na skroniach, będzie dla niej dobry, doceni jej wielkoduszność
i to, że nigdy niczego dla siebie nie szukała.
Złapał się parę razy na tym, że patrzy na nich, i z nadzieją, która była
czymś większym niż pragnienie, była cichą modlitwą, życzy siostrze, by
jej małżeństwo z tym wysokim, przystojnym mężczyzną okazało się
szczęśliwe. Laura miała twarz otwartą i szczerą, lecz nawet w tym dniu, w
dniu jej ślubu, nikt nie mógłby nazwać jej piękną. Włosy ściągnięte do tyłu
związała dużą kremową wstążką zharmonizowaną z kolorem sukni.
Wstążka była wystarczająco duża, by uznać ją za kapelusz albo nakrycie
głowy stosowne w kościele. Na twarzy miała warstewkę pudru i uśmiech
rozgrzewający serca niewielkiej gromadki wiernych. Niemniej nie była
piękną kobietą. Młody ksiądz Hurley miał nadzieję, że przystojny
notariusz nie ochłonie w swoich zapałach.
Wiele lat później zdumiewało go to niedowarzone podejście do sprawy i
zastanawiał się, jak w ogóle mógł sobie wyobrażać, że potrafi udzielać
życiowych rad mężczyznom i kobietom w ich drodze do Boga. W
zmieniającym się świecie nie było i nie ma niczego silniejszego i bardziej
stałego od miłości okazywanej przez Alana Blacka swojej żonie. Od chwili
gdy przyszli go odwiedzić, opaleni i roześmiani po powrocie z podróży
poślubnej do Hiszpanii, powinien był wiedzieć, jak bardzo powierzchowne
są jego sądy oparte na wyglądzie zewnętrznym i próżności. Dlaczego Alan
Black, człowiek wysoce inteligentny, miałby nie dojrzeć wielkiej wartości,
dobroci i miłości Laury? Przecież James Hurley zawsze sam to dostrzegał.
Dlaczegóż więc myślał, że notariusz, pan Black, nie zwróci na to uwagi?
Lata płynęły, a on przyjeżdżał i zatrzymywał się u nich. Odnowili
niewielki dom przy bramie i dobudowali dodatkowe pokoje. Z boku domu
znajdował się nowy gabinet, po sufit wypełniony książkami. Rozpalali tu
wieczorami ogień w kominku i często we trójkę siadywali w fotelach,
czytając. Był to najspokojniejszy i najszczęśliwszy dom, w jakim
kiedykolwiek przebywał.
Czasami Laura spoglądała z fotela, na którym leżała skulona, i uśmiechała
się do brata.
132
- Czyż to nie jest wspaniałe życie, Jimbo? - pytała. W inne dni, gdy ich
odwiedził, wędrowała z nim przez
przełazy, przekraczając żywopłoty i rowy, po polach, które kiedyś do nich
należały.
- Czy myśleliśmy kiedykolwiek, że wszystko obróci się na dobre, Jimbo?
- powtarzała często, czochrając czuprynę młodszego brata, który dla niej
nigdy nie będzie wielkim księdzem Hurleyem.
Potem mu powiedzieli, że po drugiej stronie domu zamierzają dobudować
podobny do gabinetu długi, niewysoki pokój. Będzie to pokój zabaw
dziecięcych. Nie nazwą go nigdy pokojem dziecinnym, oznajmili, tylko
pokojem dziecka, niezależnie od tego, jak będzie miało na imię. Pokój
dziecinny to pokój dla niemowlęcia. Dziecku nadano imię Gregory,
trzymał je do chrztu ksiądz James. Gregory Black, śliczny chłopiec o
długich ciemnych rzęsach odziedziczonych po swoim ojcu.
Był jedynakiem. Laura mówiła, że chcieli, by miał braciszka lub
siostrzyczkę, niestety, nic z tego nie wyszło. Postarali się za to, żeby synek
miał zawsze dużo kolegów i koleżanek do wspólnych zabaw. Gregory
okazał się nadzwyczajnym dzieckiem, takim, o jakim mógłby marzyć
każdy zaślepiony miłością wujek.
Kiedy Gregory słyszał nadjeżdżający samochód, zeskakiwał z krzesła przy
oknie swojego dużego, niskiego pokoju i biegł na dwór.
- To wujek James! - krzyczał.
Stare owczarki szkockie szczekały i skakały, a Laura wybiegała z kuchni.
Powracający z pracy Alan witał szwagra szerokim uśmiechem, z
wyraźnym zachwytem. Oboje z żoną lubili, gdy przyjeżdżał do nich na
kilka dni w środku tygodnia. Bardzo im się podobało, że ma tak dobre
stosunki z ich synem.
Gregory, mając około dziesięciu lat, oczywiście chciał zostać księdzem. To
znacznie lepsze życie niż praca w kancelarii ojca, mówił im wszystkim z
powagą. Kiedy jesteś księdzem, nie musisz w ogóle niczego robić, a ludzie
płacą ci za odprawienie mszy, którą i tak odprawiasz. I możesz
133
wejść na ambonę i mówić wszystkim, co mają robić, bo inaczej pójdą do
piekła. Wyczuwając, że ma zachwyconych, choć lekko zaszokowanych
słuchaczy, ochoczo perorował dalej. To najlepszy zawód na świecie. I
można odmówić rozgrzeszenia każdemu, kogo się nie lubi, a wówczas
pójdzie do piekła, co będzie wspaniałe.
Przyjeżdżali też odwiedzać go w Dublinie i Jamesa Hurleya nigdy nie
nużyła rozmowa o tym serdecznym, bystrym chłopcu. Gregory chciał
wiedzieć wszystko, poznać każdego. Oczarowywał zrzędnych starych
proboszczów i kłopotliwe parafianki, które byle co mogło urazić.
- Myślę, że byłbyś rzeczywiście dobrym księdzem - powiedział pewnego
dnia ze śmiechem wujek, gdy Gregory miał piętnaście lat. - Strasznie dużo
zależy od stosunków zewnętrznych i umiejętności nawiązywania
kontaktów z ludźmi, a ty jesteś w tej dziedzinie bardzo dobry.
- To ma sens - odparł Gregory.
Ksiądz Hurley przyjrzał mu się bacznie. Tak, oczywiście, więcej sensu ma
pokazywanie ludziom raczej miłej twarzy niż twarzy nadętej. Oczywiście,
jest rzeczą mądrą obranie takiej drogi, która nie ściągnie na ciebie
niczyjego gniewu. Lecz osobliwe, gdy wie się takie rzeczy, mając lat
piętnaście. Dzisiaj dorasta się dużo wcześniej.
Kiedy Gregory wstąpił na Uniwersytet Dubliński, studiował prawo, i to też
miało sens, jak mówił. Musiał coś studiować, a prawo na początek było
tak samo dobre jak co innego. Ponadto ojciec, dziadek i wujek czuli się
szczęśliwi, że następny Black zamierza zostać notariuszem i pracować w
ich kancelarii.
- Czy właśnie to zamierzasz robić? - Ksiądz Hurley był zdziwiony.
Gregory wydawał mu się zbyt inteligentny, zbyt żywy na to, by osiąść w
małym miasteczku. Nie znajdzie tam wystarczająco dużo rzeczy
mogących zatrzymać jego bystry wzrok, który nieustannie przenosił się z
twarzy na twarz i ze sceny na scenę.
- Jeszcze porządnie tego nie przemyślałem, wujku Jamesie. To jest to, co
na pewno ucieszy moich rodziców. A ponieważ
134
ja sam jeszcze nie wiem, sensownie jest zostawić ich w przekonaniu, że
będę robić właśnie to.
I znów w jego słowach było coś mrożącego. Chłopak nie mówił, że
okłamuje rodzinę. Powiedział, że skoro na tym świecie nic nie jest
ostateczne, to po co zawczasu przesądzać sprawę. Ksiądz James Hurley
powtórzył to sobie raz lub dwa razy podczas wieczornego odmawiania
brewiarza, gdy z niepokojem wspominał słowa Gregory'ego. Przyszło mu
do głowy, że robi się z niego niemądry panikarz. To śmieszne, żeby
wietrzyć niebezpieczeństwo w praktycznych planach nowoczesnego
młodego człowieka.
Gregory skończył pomyślnie studia i sfotografował się osobno i z
rodzicami, i z wujem.
Jego ojciec był teraz siwy, choć nadal przystojny. Miał sześćdziesiąt trzy
lata, o czterdzieści dwa więcej niż syn. Alan Black zawsze powtarzał, że
nie gra roli, czy jesteś starszy od swojego syna o lat osiemnaście, czy o
czterdzieści osiem, i tak należycie do innych pokoleń. W jego przypadku
było tylko to i nawet więcej, niż oczekiwał, bo chłopak nigdy nie domagał
się motocykla, nie brał narkotyków ani nie sprowadzał do domu hord
niepożądanych gości. Naprawdę wzorowy syn.
Laura, jego matka, wyglądała doskonale w dniu wręczania dyplomów. Nie
emocjonowała się jak inne matki tym, że wychowała syna, który po
nazwisku może sobie pisać tytuł bakałarza prawa cywilnego i wkrótce,
jako notariusz, zostanie członkiem Stowarzyszenia Prawników. Laura
miała na sobie elegancką granatową garsonkę i jaskraworóżowy szal na
szyi. Wydała w swoim przekonaniu mnóstwo pieniędzy na fryzjera, który
nadał doskonały kształt jej głowie i elegancko uczesał siwe włosy. Nie
wyglądała na swoich pięćdziesiąt sześć lat, lecz jak obraz szczęścia. Gdy
tłumy ludzi przewalały się przez campus uniwersytecki, chwyciła brata za
ramię.
- Czuję, że chyba zbyt sprzyjało mi szczęście, Jimbo - powiedziała z
poważną miną. - Dlaczego Bóg miał mi dać tyle szczęścia, jeśli nie daje go
innym?
Ksiądz Hurley, też z całą pewnością nie wyglądający na
135
swoich pięćdziesiąt jeden lat, prosił ją, by uwierzyła, że Bóg obdarza
wszystkich swoją miłością, pozostaje tylko kwestia, jak się ją przyjmuje.
Laura dla każdego była zawsze aniołem, a zatem najzupełniej słusznie i
sprawiedliwie została obdarzona szczęściem w tym życiu oraz w
przyszłym.
I dokładnie tak myślał. Jego wzrok padł na kobietę o zmęczonej twarzy, z
synem na wózku inwalidzkim. Przyszli wziąć udział w uroczystości
wręczenia dyplomu córce. Nie widział z nimi żadnego mężczyzny.
Może ona również była aniołem, pomyślał ksiądz James Hurley. Zbyt
trudno byłoby jednak rozstrzygnąć, dlaczego Bóg nie obdarzył jej lepszym
losem w tym życiu. Nie będzie się teraz nad tym zastanawiał.
Zjedli lunch w jednym z najlepszych hoteli. Siedzący przy kilku stolikach
znali księdza Hurleya, przedstawił więc im z dumą swoją rodzinę -
elegancko ubraną siostrę i szwagra oraz przystojnego młodzieńca.
Niejaka pani O'Hagan i pani Barry, dwie damy, które urządziły sobie mały
wypad do miasta, bardzo były zadowolone, że poznają siostrzeńca, o
którym tyle słyszały. Ksiądz Hurley wolałby, żeby nie mówiły, jak często i
z jakim entuzjazmem opowiadał o tym młodzieńcu. Zaczynał czuć się tak,
jakby brakowało mu innych tematów do rozmowy.
Gregory potrafił znakomicie to zdyskontować. Kiedy siedli przy stole,
uśmiechnął się konspiracyjnie do wuja.
- Mówi się, że jestem dobry w nawiązywaniu kontaktów, a ty jesteś
geniuszem. Od czasu do czasu nakarmi się je po prostu garścią
nieszkodliwych rodzinnych informacji i będą myśleć, że wszystko o tobie
wiedzą. Chytry jesteś jak lis, wujku Jamesie.
Z pewnością ratowało go to przed opinią plotkarskiego i zbyt kochającego
wujka, ale chyba kwalifikowało jako kogoś, kim nie był. Kogoś niezbyt
głębokiego.
Gregory Black postanowił, że przez kilka lat dla nabrania doświadczenia
będzie praktykował w Dublinie. Woli popełniać błędy, mając do czynienia
raczej z obcymi niż z klientami swojego ojca, oznajmił. Nawet dziadek,
obecnie blisko
136
dziewięćdziesięcioletni, który dawno rozstał się z ich kancelarią, uważał,
że to dobry pomysł. Również wuj nie mający własnych dzieci był tego
samego zdania. Rodzice przyjęli to z zadowoleniem.
- Byłoby śmieszne, gdybyśmy trzymali go w zaciszu domowym, skoro
przez tak długi czas mieszkał sam w Dublinie - powiedziała bratu Laura. -
A zresztą on zapowiada, że będzie często przyjeżdżał w odwiedziny.
- Czy Gregory tak myśli, czy rzeczywiście tak będzie? - spytał ksiądz
Hurley.
- Och, tak będzie. Jedyna rzecz, jaka mu utrudniała przyjeżdżanie tu w
czasie studiów, to było to podróżowanie pociągiem i autobusem. Teraz
będzie mieć auto i to się zmieni.
- Własne auto?
- Tak, obiecał mu je Alan. Za dobre wyniki w nauce własne auto! - Pękała
z dumy.
Wdzięczność Gregory'ego była ogromna. Obejmował z radością
wszystkich. Ojciec, burkliwie zadowolony, powiedział, że oczywiście za
jakiś czas on zamieni ten model na jakiś inny, bardziej elegancki. Ale na
razie... może...
Gregory zapewniał, że będzie nim jeździć, dopóki auto się nie rozpadnie.
Ksiądz James Hurley czuł ulgę i serce napełniła mu radość, że ten
ciemnowłosy, pełen entuzjazmu młody człowiek będzie wiedział, jak wiele
otacza go miłości, ale i biedy wokół. I że we właściwy sposób na to
reaguje.
Szczęśliwi rodzice pojechali z powrotem na wieś, szczęśliwy wuj wrócił
na plebanię, i młodzieniec mógł robić, co chciał, ze swoim życiem i z
nowiutkim samochodem, który miał mu w tym pomóc.
Gregory rzeczywiście odwiedzał rodziców. Zajeżdżał elegancko
samochodem pod drzwi domku przy bramie, pieścił szkockie owczarki,
dzieci, a może nawet wnuki oryginalnych szkockich owczarków,
ulubieńców jego matki. Z ojcem rozmawiał o prawie, z matką o swoim
towarzyskim życiu w Dublinie.
Ma chyba mnóstwo przyjaciół, mężczyzn i kobiet, poinformowała
skwapliwie Laura brata. Odwiedzają się wzajemnie
137
i nawet gotują sobie posiłki. Czasami przygotowywała stek i cynaderki w
cieście, żeby syn zabrał je do miasta, a zawsze dawała mu chleb i kawałek
dobrej wiejskiej szynki, i bekon, i funty masła. Raz czy dwa James Hurley
zastanawiał się, czym według niej handlują sklepy w tej krainie ludzi
mieszkających w wynajętych pokojach, gdzie żyje jego siostrzeniec, ale
nic nie powiedział. Siostra szalenie lubiła czuć, że w dalszym ciągu
opiekuje się dużym przystojnym synem, którego wydała na świat. Po co
psuć to dobre, miłe uczucie? Używając słów Gregory'ego: „Nie miałoby to
sensu".
Nigdy nie miał okazji trafić na przyjazd Gregory'ego do domu, ksiądz
bowiem nie ma wolnych weekendów. Soboty zajmują spowiedzi i
chodzenie po domach, niedziele msze w parafiach, odwiedzanie chorych, a
wieczorem benedykcja. Kiedy jednak przyjeżdżał od czasu do czasu w
środku tygodnia i zostawał u siostry i szwagra na noc, z radością
konstatował, że przyjemność, jaką sprawiały im te odwiedziny, całkowicie
przeważała to, co można by uznać za egoistyczną postawę ich jedynego
syna.
Laura z zachwytem opowiadała, że Gregory często wpada do kuchni z tym
czerwonym workiem na bieliznę, który mu zrobiła, i ładuje całą jego
zawartość do pralki.
Mówiła o tym z taką dumą, jakby wymagało to jakiegoś wielkiego
wysiłku. Nie wspominała ani słowem, że to ona wyjmowała pranie i
wieszała je, żeby wyschło, to ona prasowała i składała koszule, a potem
całą gotową już bieliznę ładowała na drogę powrotną na tylne siedzenie
samochodu.
Alan opowiadał, jak to Gregory lubi jeść z nimi niedzielną kolację w
klubie golfowym, że docenia dobre wina i smaczne jedzenie, które tam
podają.
Ksiądz Hurley był ciekaw, dlaczego Gregory przy jakiejś okazji nie
weźmie matki i ojca do samochodu, który mu kupili, nie zawiezie ich do
jednego z pobliskich hoteli i nie zafunduje im kolacji.
Lecz jak zwykle nie było sensu poruszać niemiłych tematów. I z pewnym
poczuciem winy przypomniał sobie, że on dawniej też nigdy nie pomyślał
o zaproszeniu swojej siostry.
138
Może tłumaczył go częściowo fakt, że ślubował ubóstwo, niemniej o
pewnych rzeczach wtedy też nie pomyślał. Być może tak bywa ze
wszystkimi młodymi mężczyznami.
Gregory był doskonałym towarzyszem. Potrafił mówić dużo i niczego nie
powiedzieć, co równie dobrze można uważać za komplement, jak i zarzut.
W przypadku Gregory'ego było to coś, co należało podziwiać, chwalić i
uważać za przyjemne.
Niekiedy Gregory jeździł z wujem nad zatokę Sandycove, żeby popływać
w Forty Foot, w kąpielisku dla panów. Czasami wpadał na drinka na
plebanię i unosząc ładną szklaneczkę z waterfordzkiego kryształu w stronę
wieczornego światła, podziwiał, jak złota whisky odbija się w tych
niewielkich iskrzących się szklanych płaszczyznach.
- To ascetyczne życie jest wspaniałe - mówił, śmiejąc się, Gregory.
Nie można się było na niego obrazić i tylko ktoś bardzo skąpy mógłby
zwrócić uwagę na to, że nigdy nie przyniósł ze sobą butelki whisky dla
uzupełnienia zapasów, ascetycznych czy też nie.
Ksiądz Hurley był zupełnie nie przygotowany na wizytę Gregory'ego w
środku nocy.
- Mam mały kłopot, Jim - wypalił siostrzeniec prosto z mostu.
Żadnego wujka, żadnego przepraszam, że wyciągnąłem cię z łóżka o
trzeciej nad ranem.
Księdzu Hurleyowi udało się odesłać staruszka proboszcza i równie
wiekową gospodynię z powrotem do ich pokojów.
- To nagły wypadek, ja się nim zajmę - uspokajał. Kiedy wszedł do
bawialni, zobaczył, że Gregory nalał
sobie dużego drinka. Oczy mu zbyt mocno błyszczały, czoło miał spocone
i chyba już przedtem sporo wypił.
- Co się stało?
- Cholerny rowerzysta wjechał mi na drogę, a nie miał odpowiedniego
oświetlenia, odblaskowego ubrania ani nic takiego. Cholerni głupcy,
powinno się ich sądownie ścigać,
139
powinni zrobić dla nich specjalne ścieżki do jazdy, jak na kontynencie.
- Co się stało? - Ksiądz powtórzył pytanie.
- Nie wiem. - Gregory wyglądał bardzo młodo.
- Nic mu się nie stało czy jest ranny?
- Nie zatrzymałem się.
Ksiądz Hurley wstał. Niepewne nogi nie mogły go jednak utrzymać.
Znowu siadł.
- Ale czy został potrącony, czy upadł? Matko Boska, Gregory, chyba nie
zostawiłeś go leżącego na drodze?
- Musiałem, wujku Jimie. Jechałem z niedozwoloną szybkością. O wiele
za szybko.
- Gdzie on jest? Gdzie się to stało?
- Na ciemnej drodze na peryferiach Dublina - powiedział Gregory.
- Co cię tam sprowadziło? - zapytał ksiądz. Nie miało to znaczenia, ale nie
mógł jeszcze się zdobyć na to, by wstać, pójść do telefonu i zawiadomić o
wypadku policję i pogotowie.
- Myślałem, że bezpieczniej będzie wracać tamtędy, bo mniejsze są szanse
na to, że cię zatrzymają. Wiesz, to dmuchanie w balonik. - Gregory patrzył
na niego tak jak wtedy, gdy zapomniał wyprowadzić jednego z psów na
spacer albo nie zamknął bramy na odległym polu.
Tym razem jednak w ciemnościach na drodze leżał rowerzysta.
- Powiedz mi, proszę, Gregory, jak myślisz, co się stało?
- Nie wiem. Chryste, nie wiem, poczułem rower. - Zamilkł. Twarz miał
zakłopotaną.
- A potem?
- Nie wiem, wujku Jimie. Jestem przerażony.
- Ja też - powiedział James Hurley. Sięgnął po telefon.
- Nie, nie! - krzyknął siostrzeniec. - Na miłość boską, zniszczysz mnie!
James Hurley wykręcił numer policji.
- Cicho bądź, Gregory - rzekł. - Nie podam twojego nazwiska, poślę ich
tylko na miejsce wypadku. I pojadę tam sam.
140
- Nie możesz... nie możesz...
- Dobry wieczór, sierżancie. Mówi ksiądz Hurley z tutejszego probostwa.
Mam do przekazania wiadomość, bardzo pilną wiadomość. Doszło do
wypadku... - Określił drogę i miejsce. Jakieś pół godziny temu, jak myśli.
Spojrzał na Gregory'ego. Młodzieniec, zdeprymowany, potwierdził
kiwnięciem głowy.
- Tak, wygląda na to, że ktoś go potrącił i uciekł.
W tych słowach kryła się obrzydliwa nieodwołalność. Tym razem Gregory
nawet nie podniósł głowy.
- Nie, sierżancie, nie mogę powiedzieć niczego więcej. Przykro mi, ale
dowiedziałem się o tym podczas spowiedzi. To wszystko, co mogę
powiedzieć. Wychodzę teraz, żeby zobaczyć, co się stało z tym
nieszczęśliwcem... Nie, tylko tyle mi wyznano. Nie wiem niczego o
samochodzie ani kim jest ta osoba.
Ksiądz Hurley poszedł po płaszcz. Kątem oka zobaczył twarz siostrzeńca i
ulgę, jaka się na niej pojawiła. W oczach Gregory'ego wyczytał
wdzięczność.
- Nie przyszło mi to do głowy, ale to oczywiście jest sensowne. Ty tego
nie możesz powiedzieć, bo jesteś związany tajemnicą spowiedzi.
- To nie była spowiedź, mogłem to powiedzieć, ale nie zamierzam tego
robić.
- Nie możesz złamać świętej...
- Zamknij buzię...
Takiego wujka jeszcze nigdy nie widział.
Ksiądz Hurley wziął małą torbę na wypadek, gdyby miał udzielić
ostatniego namaszczenia ciężko rannej ofierze wypadku na ciemnej drodze
pod Dublinem.
- Co ja mam robić?
- Ty pójdziesz piechotą do domu. I położysz się do łóżka.
- A samochód?
- Ja się zajmę samochodem. Idź do domu i zniknij mi z oczu.
141
Rowerzystą okazała się młoda kobieta. Jak wynikało ze studenckiej
legitymacji, którą miała w torbie, nazywała się Jane Morrissey. Miała
dziewiętnaście lat. Nie żyła.
Policjanci powiedzieli, że ludzkie zwłoki na drodze, bo jakiś skurwysyn
się nie zatrzymał, to dla nich zawsze straszna rzecz, niezależnie od tego,
jak często się im to zdarza. Jeden z policjantów zdjął czapkę i ocierał sobie
czoło, drugi zapalił papierosa. Wymieniali spojrzenia ponad głową
księdza, przyjemnego pięćdziesięciokilkuletniego mężczyzny o miłym
głosie. Modlił się nad martwą dziewczyną i płakał jak dziecko.
Wszystko to zrobił dla Laury, powtarzał sobie później w czasie
bezsennych nocy, nie mógł już bowiem zasnąć i pogrążyć się na siedem
lub osiem godzin w głębokim, pozbawionym snów stanie nieświadomości.
Chodziło o spowiedź, mówił, bo inaczej musiałby zawiadomić policję, że
jedyny syn jego siostry spowodował wypadek i uciekł. Nawet podczas
sakramentu spowiedzi powinien był nalegać, by chłopak przyznał się do
winy.
Prawdziwe życie nie przypomina starego czarno-białego filmu z
Montgomerym Cliftem, który grał księdza przeżywającego męki
niezdecydowania. Dzisiejszy ksiądz będzie nalegać, żeby penitent poniósł
odpowiedzialność za swoje czyny i naprawił krzywdę, jeśli chce otrzymać
rozgrzeszenie.
Lecz James Hurley myślał o Laurze.
To był jedyny sposób, żeby ją oszczędzić. Musiał powiedzieć temu
słabeuszowi, jej synalkowi, że traktuje całą rzecz jako sprawę między
grzesznikiem a spowiednikiem. Nie miało to żadnego oparcia w prawie
cywilnym lub kanonicznym.
Okłamał sierżanta policji, informując, że odebrał histeryczny telefon od
kogoś, kto usiłował się wyspowiadać, i nie ma pojęcia, kim był kierowca.
Okłamał starego proboszcza, twierdząc, że ów nocny gość przyszedł
prosić o jałmużnę.
Kłamał, odpowiadając siostrze na pytanie, dlaczego nie może wkrótce
przyjechać i znowu się z nimi zobaczyć.
142
Tłumaczył, że w parafii jest dużo pracy. Tymczasem prawda była taka, że
nie mógłby im spojrzeć w oczy. Nie mógłby słuchać jakiejś nowej
opowieści o doskonałości Gregory'ego.
Zawiózł samochód siostrzeńca do warsztatu po drugiej stronie Dublina,
tam gdzie nikt go nie znał. Skłamał, mówiąc właścicielowi warsztatu, że
prowadził samochód proboszcza i stuknął w bramę. Ten, usłyszawszy z
dużą przyjemnością, że księdzu też zdarza się zrobić coś złego, wyklepał
wklęśnięcie karoserii i dokładnie je zamalował.
- Proboszcz pomyśli, że ksiądz utrzymuje samochód w doskonałym stanie
- powiedział, zadowolony, że bierze udział w tej grze.
- Ile jestem dłużny?
- Ach, niech ksiądz da spokój, to drobiazg. Proszę odprawić parę mszy za
mnie i moją starą matkę, bo ostatnio choruje.
- Nie odprawiam mszy za reperacje. - Ksiądz pobladł z gniewu. - Na miły
Bóg, powiesz mi, człowieku, ile płacę?
Właściciel warsztatu przestraszony wykrztusił, ile mu się należy.
Ksiądz Hurley ochłonął, położył mu rękę na ramieniu.
- Proszę mi wybaczyć, strasznie mi przykro, że straciłem panowanie nad
sobą i tak na pana krzyczałem. Jestem trochę zdenerwowany, co mnie
oczywiście nie tłumaczy. Czy pan wie, jak bardzo mi przykro?
Na twarzy właściciela warsztatu malowała się ulga.
- Pewnie, proszę księdza. Nic tak człowieka nie zezłości jak takie
stuknięcie samochodem w starą bramę, a szczególnie w przypadku
zacnego duchownego jak ksiądz. To głupstwo, nawet nie widać, że coś się
stało.
Ksiądz Hurley pamiętał białą jak papier twarz dziewiętnastoletniej
studentki socjologii, Jane Morrissey, i szybko krzepnącą na jej głowie
krew. Przez chwilę było mu słabo.
Wiedział, że jego życie nigdy nie będzie już takie jak przedtem. Wiedział,
że wkroczył w inny świat, świat kłamstw.
Włożył kluczyki od samochodu do koperty i wrzucił ją
143
do skrzynki na listy mieszkania Gregory'ego. Samochód postawił na
parkingu i piechotą wrócił na plebanię.
W wieczornych gazetach przeczytał wiadomość o wypadku, słyszał też
apele w Radiu Irlandzkim, żeby zgłosili się ewentualni świadkowie.
Zagrał w warcaby ze staruszkiem proboszczem, myślami będąc bardzo
daleko.
- Dobry z ciebie człowiek, Jamesie - powiedział stary ksiądz. - Nie
pozwalasz mi wygrać, jak to robią inni. Bardzo dobrym jesteś
człowiekiem.
Oczy księdza Hurleya napełniły się łzami.
- Nie, nie jestem dobry, księże kanoniku, jestem bardzo słabym
człowiekiem, głupim, próżnym i słabym.
- Ach, wszyscy jesteśmy głupi, słabi i próżni - odparł proboszcz. - Ale
przy tym w niektórych z nas jest też dobroć, a ta z pewnością jest w tobie.
Te przerażające dni dawno już minęły, a sen mimo wszystko nie
nadchodził. Ksiądz Hurley nawiązał znów niełatwe i dość formalne
stosunki z siostrzeńcem.
Gregory zadzwonił zaraz, żeby podziękować mu za naprawienie
samochodu.
Wuj ze spokojem powiedział w słuchawkę:
- Obawiam się, że księdza Hurleya nie ma.
- Ale to przecież ty, wujku Jimie - zdumiał się Gregory.
- Powiedziałem tak wiele kłamstw, Gregory, że cóż w tej sytuacji znaczy
jeszcze jedno? - W jego głosie wyczuwało się zmęczenie.
- Proszę, proszę, wujku Jimie, nie mów tak. Czy wiesz, że ktoś może cię
słyszeć?
- Nie mam pojęcia.
- Czy mogę przyjść zobaczyć się z tobą?
- Nie.
- A jutro?
- Nie. Trzymaj się z dala ode mnie, Gregory. Daleko, jak najdalej.
- Ale ja nie mogę tego zrobić, nie mogę odsunąć się na
144
zawsze. Przede wszystkim nie chcę, a ponadto co z rodzicami? To
wyglądałoby... no, wie wujek, jak by to wyglądało.
- Nie sądzę, żeby się kiedykolwiek tego domyślili. Sądzę, że jesteś
bezpieczny. Oni będą bardziej wierzyć tobie. Dla nich to jest tylko
niewielka wzmianka w gazetach, kolejna przykra rzecz, która przydarzyła
się w Dublinie...
- Nie, ja mam na myśli nas... jeśli nie będziemy ze sobą rozmawiać.
- Przypuszczam, że będziemy, ale daj mi czas. Daj mi czas.
Gregory nie mógł dotrzeć do niego przez wiele tygodni. Jeśli zjawił się na
plebanii, wuj przepraszał i mówił, że spieszy się na wizytę do chorego.
Jeśli dzwonił, było tak samo.
W końcu wybrał jedyne miejsce, gdzie wiedział, że będzie mógł liczyć na
niepodzielną uwagę człowieka, który od niego uciekał.
W konfesjonale odsunęło się małe okienko. Widać było, że ksiądz Hurley
opiera swoją piękną głowę na ręce i nie patrzy na penitenta, lecz przed
siebie i lekko w dół. W pozycji słuchającego.
- Cóż, moje dziecko? - zaczął zachęcająco.
- Pobłogosław mnie, ojcze. Zgrzeszyłem - rozpoczął Gregory rytuał
spowiedzi.
Głos był zbyt znany, by nie został rozpoznany. Ksiądz zaalarmowany
podniósł wzrok.
- Dobry Boże, czyżbyś zdecydował kpić sobie również z sakramentów? -
szepnął.
- Nie chcesz mnie, wuju, słuchać nigdzie indziej, to musiałem przyjść
tutaj, żeby ci powiedzieć, jak mi przykro.
- Nie mnie powinieneś to powiedzieć.
- Ależ tak, Bogu powiedziałem to już za pośrednictwem innego księdza.
Postanowiłem dawać co miesiąc z mojej pensji pewną sumę na cele
dobroczynne i spróbować jakoś odkupić swoją winę. Choć wiem, że to jej
nie odkupi. Zerwałem z piciem. Boże, wuju Jimie, co więcej mogę zrobić?
145
Proszę, powiedz mi. Nie mogę przywrócić jej do życia, nie mogłem nawet
wtedy.
- Gregory, Gregory. - Ksiądz Hurley miał łzy w oczach.
- Ale co to da, wuju Jimie, jakiemu celowi się przysłuży, jeśli nie będziesz
ze mną rozmawiał i nie będziesz przyjeżdżał do domu, bo nie chcesz
mówić o mnie? Gdybym też zginął tamtej nocy, wszystko byłoby inaczej,
cierpiałbyś z moimi rodzicami. Czyż więc nie powinniśmy być
zadowoleni, że ja nadal żyję, nawet jeśli ta biedna dziewczyna zginęła w
wypadku?
- Dlatego że pijany kierowca przejechał ją i uciekł.
- Wiem, zaakceptowałem to.
- Ale nie karę za ten czyn.
- I co dobrego by z tego wynikło? Szczerze i prawdziwie. Złamałoby to
serce matce i okryło hańbą ojca, i upokorzyło ciebie. A przypuśćmy, że
wyszłoby to na jaw teraz, po wielu tygodniach, wyglądałoby jeszcze o
wiele gorzej. Nie możemy odwrócić wydarzeń tej nocy. Chciałbym,
gdybym tylko mógł...
- Bardzo dobrze.
- Co?
- Po prostu bardzo dobrze. Będziemy przyjaciółmi.
- Ach, wiedziałem, że znajdziesz w swoim sercu chęć przebaczenia.
- Dobrze, cóż, masz rację, znalazłem ją w swoim sercu. A teraz może
pozwolisz, żeby jeszcze ktoś inny pojednał się z Bogiem.
- Dziękuję ci, wuju Jimie. I wuju... Ksiądz już się nie odezwał.
- Czy przyjdziesz kiedyś do mnie na lunch? Może w sobotę. Żadnego
alkoholu i będzie tylko paru moich przyjaciół. Dobrze?
- Dobrze.
- Dziękuję ci raz jeszcze.
Poszedł do mieszkania Gregory'ego. Poznał tam dwóch młodzieńców i
jedną dziewczynę. Było to miłe, beztroskie towarzystwo. Przy lunchu pili
wino i wesoło spierali się
146
o to, czy Kościół wciąż rządzi wszystkim w Irlandii. Ksiądz Hurley miał
wprawę w prowadzeniu tego rodzaju rozmów, bo większość dzieci jego
przyjaciół zajmowała podobne stanowisko. Był miły i nadzwyczaj
uprzejmy, brał pod uwagę jeden punkt widzenia, drugi punkt widzenia i
jeszcze dalsze. Mówił półgłosem i potrafił stracić punkt po to, by oponenci
mogli zapisać go na swoje konto.
Obserwował bacznie Gregory'ego. Do jego szklaneczki nalewano tylko
wodę mineralną. Może chłopak przeżył wstrząs i stara się zacząć nowe
życie. Może ksiądz James Hurley powinien znaleźć tę chęć w swoim sercu
i spróbować mu przebaczyć, nawet jeśli sam sobie przebaczyć nie może.
Uśmiechnął się do siostrzeńca, a ten odwzajemnił mu się serdecznym
uśmiechem.
Wszyscy pomagali sprzątnąć ze stołu i zanosili naczynia do małej czystej
kuchenki.
- Hej, Gregory, co tu robi ta butelka wódki, jeśli zerwałeś z piciem? -
spytał jeden z przyjaciół.
- O, to z dawnych czasów, zabierz ją sobie - powiedział gładko Gregory.
Ksiądz Hurley zastanawiał się, czy jego własna dusza nie została w jakiś
sposób zatruta, bo oczy siostrzeńca wydały mu się podejrzanie błyszczące
jak na to, że pił wyłącznie wodę. Być może w kuchni dolewał sobie do niej
wódki. Inny drink stał na kredensie.
Lecz jeśli tak miał myśleć przez cały czas, to nie ma sensu w ogóle
utrzymywać jakichkolwiek kontaktów z siostrzeńcem. Pozbył się więc
stanowczo podejrzenia, usuwając je do sfery spraw, o których po prostu
nie chciał obecnie myśleć.
W tygodniu pojechał odwiedzić Laurę i Alana. Bardzo się uradowali,
usłyszawszy od niego, że w sobotnim lunchu brała udział dziewczyna.
Sądzili, że może to być obecna sympatia syna.
- Nie wydawało mi się, żeby była z nim jakoś specjalnie związana. -
Ksiądz Hurley czuł się jak starsza pani plotkująca na proszonym
podwieczorku.
147
- Jest od jakiegoś czasu - powiedziała uszczęśliwiona Laura. - Myślę, że
to ona.
Były to dziwne odwiedziny. Drażniło go wszystko, co mówiła siostra i
szwagier.
Powiedzieli mu, że może uważać się za szczęśliwca, bo ma do czynienia z
pewnikami. W prawie natomiast bywają czasami szare strefy.
Uśmiechnął się ponuro, w jego dziedzinie nie brak przecież szarych stref.
Powiedzieli, że mają szczęście z Gregorym, bo syn przyjaciół związał się z
Sinn Fein, najpierw jako doradca prawny, potem jako aktywny bojownik i
w końcu został członkiem Tymczasowej IRA.
- Ma przynajmniej jakieś ideały, choć źle ulokowane i szalone - zauważył
ksiądz Hurley.
- Jimbo, chyba oszalałeś, nie ma tam żadnych ideałów! - wykrzyknęła
Laura.
I jak zwykle uśmiechnął się ze skromnością. Nie sposób było im
wytłumaczyć, że jego zdaniem walka o każdą sprawę jest lepsza od
głupiego ratowania własnej skóry, co zrobił ich syn. Przy jego
współudziale.
Minę miał zażenowaną i nieszczęśliwą. Alan Black w dyplomatyczny
sposób zmienił temat rozmowy.
- Powiedz nam, czy dawałeś ostatnio ślub jakiejś osobistości?
Uwielbiamy za twoim pośrednictwem, Jim, czuć się bliżej śmietanki
towarzyskiej kraju.
Nie, ksiądz Hurley odparł, że dzisiaj młodzi ludzie mają własnych
przyjaciół i ci dają im ślub. Nie zwracają się teraz do starych przyjaciół
swoich rodziców. Nie, nie zapowiada się żaden elegancki ślub. Choć
srebrne gody owszem, powiedział pogodnie, i to w Anglii.
Zainteresowali się, jak zawsze wszystkim, co robił. Wyjaśnił, że dawał
ślub tej parze przed laty, w roku 1960. Nie ma się wrażenia, że upłynęło
już ćwierć wieku, a jednak tak. Córki i syn tej pary chcą, żeby wziął udział
w obchodach rocznicy. Gdyby dla nich wszystkich nie odprawił jakiejś
ceremonii, jak oznajmili, całe obchody nie miałyby sensu.
148
Laura i Alan uważali, że owa para, kimkolwiek są ci ludzie, słusznie życzy
sobie ponownie księdza Hurleya.
- Nie znam ich zbyt dobrze - oponował ksiądz, jakby mówiąc do siebie. -
Znam trochę matkę Deirdre, panią O'Hagan, i znam panią Barry, matkę
druhny, Maureen Barry. Za to nie znałem wcale tego pana młodego.
- Nigdy o nich nie wspominałeś. - Laura ciągnęła go za język.
- Ano nie, dawałem ślub wielu ludziom. Niektórych więcej nie widziałem
na oczy. Zawsze dostaję życzenia na gwiazdkę od Deirdre, ale nie
pamiętam dokładnie, kim byli Desmond i Deirdre Doyle'owie i rodzina... -
Westchnął ciężko.
- Nie lubiłeś ich? - spytała Laura. - Nic się nie stanie, jeśli nam powiesz,
nie znamy się i nigdy nie spotkamy.
- Nie, byli całkiem sympatyczni i tak się składa, że ich lubiłem. Nie
uważałem jednak, że do siebie pasują i że pozostaną razem... - Zaśmiał się
krótko, żeby poprawić nastrój. - I proszę, myliłem się. Przeżyli ze sobą już
dwadzieścia pięć lat i chyba ani o dzień za długo.
- Muszą się wzajemnie lubić. - Laura się zadumała. - Inaczej nie
życzyliby sobie ciebie i nie chcieliby wielkiej ceremonii, i w ogóle. Czy
będą odnawiać śluby?
- Nie wiem, pisała do mnie ich córka.
Pogrążył się w milczeniu, ale milczenie w dużym, pełnym książek pokoju
Alana i Laury Blacków nikogo nie martwiło.
Rozmyślał o tym ślubie, który odbył się w roku, w którym urodził się
Gregory. Pamiętał, jak do zakrystii przyszła Deirdre O'Hagan, mówiąc, że
wie od matki o jego wyjeździe na pół roku do Londynu. Miał to być pobyt
naukowy, ale i na wypadek, gdyby chciał włączyć się w sieć irlandzkich
kapłanów w Wielkiej Brytanii. Tak mało było powołań do stanu
duchownego wśród Anglików, ponadto do katolickiej trzódki zaliczało się
wielu Irlandczyków lub Irlandczyków z drugiego pokolenia, którzy woleli
mieć księdza z własnego plemienia.
Deirdre O'Hagan wydawała się strapiona i zdenerwowana.
149
Chciała wiedzieć, czy mógłby jej tam dać ślub w przyszłym miesiącu.
Według wszelkich znaków wyglądało to na ślub z konieczności, ale
dziewczyna nie dała się wciągnąć w rozmowę o powodach pośpiechu.
Spytał ją delikatnie, czy nie powinna raczej myśleć o ślubie w Dublinie.
Deirdre jednak okazała się nieugięta. Rodzina jej narzeczonego pochodzi z
zachodniej Irlandii.
Lecz Dublin z pewnością leży bliżej zachodniej Irlandii niż Londyn, czyż
nie?
Deirdre O'Hagan, którą pamiętał jako ładną śmieszkę studiującą na
uniwersytecie, córkę Kevina i Eileen O'Haganów, parafian zamożnych i
skłonnych do pomocy, obdarzona była stalową wolą. Weźmie ślub w
Londynie, powiedziała, i będzie uprzejmością wobec jej rodziny, jeśli da
go wikary, którego znają i lubią. Ale oczywiście, gdyby on nie mógł, to
załatwi to inaczej.
Ksiądz Hurley próbował wówczas, jak sądził, wracając do tego myślami,
wybadać dziewczynę w kwestii nagłości jej decyzji. Oświadczył, że za
mąż nie należy wychodzić zbyt pospiesznie i z niewłaściwych pobudek.
Najwyraźniej zrobił wrażenie nudziarza i człowieka wścibskiego, bo
pamiętał jej głos dźwięczny jak dzwon i chłodny, wręcz lodowaty.
- Proszę księdza, gdyby każdy miał tak jak ksiądz podchodzić do
małżeństwa, to ludzie by się nie żenili i w rezultacie cała ludzkość by
wymarła.
Mimo tych niezbyt udanych początków ślub był bardzo piękny. Rodzina
pana młodego, prości drobni farmerzy z zachodniej Irlandii, nie stawiła się
zbyt licznie. Przeważali O'Haganowie. Kevin, miły człowiek, spokojny i
rozważny, umarł jakiś czas temu, ale Eileen wciąż trzymała się dobrze.
Druhną była ta ładna młoda Maureen Barry, która teraz ma eleganckie
sklepy z ubraniami. Widział ją parę dni temu, gdy odprawiał mszę żałobną
za jej matkę. Ciekawe, czy Maureen pojedzie do Londynu na te srebrne
gody. Ciekaw był też, czy on sam tam pojedzie. Znowu westchnął.
150
- Nie jesteś w dobrej formie, Jimbo - zaniepokoiła się Laura.
- Wiesz, chciałbym być starym rozważnym księdzem. Całkowicie
pewnym wszystkiego, nie mającym żadnych wątpliwości.
- Byłbyś wtedy nie do wytrzymania - powiedziała z przekonaniem.
Alan podniósł wzrok znad książki.
- Wiem, co masz na myśli. Byłoby łatwiej, gdyby istniało tylko jedno
prawo i musiałbyś je stosować, wymierzając sprawiedliwość. Zamieszanie
wprowadza ta okropna zasada merytorycznego osądzania każdego
przypadku.
James Hurley obrzucił szwagra bacznym spojrzeniem, ale w słowach
notariusza nie wyczuł ukrytego sensu, żadnej aluzji do syna i kłopotów, w
jakie się wpakował. Myślał w kategoriach sądu okręgowego i sędziego,
który w jednym przypadku jest łagodny, a surowy w innym, zależnie od
tego, co wie o sądzonej osobie.
- Skończyłbyś jak naziści, gdybyś nie mógł podejmować decyzji zgodnie
z własnym przekonaniem - pocieszała go Laura.
- Niekiedy jednak nie są one słuszne. - Twarz miał wciąż zatroskaną.
- Nigdy nie zrobiłeś niczego, czego nie uważałbyś w danym momencie za
słuszne.
- A potem? Co dzieje się potem?
Laura i Alan wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Jim nigdy taki nie
był.
Ostatecznie odezwał się Alan.
- Ale przynajmniej nie jest się jak dawniej sędzią katem. W gruncie rzeczy
nie skazałeś nikogo na śmierć. - Miało go to pocieszyć, ale nie pocieszyło.
- Nie. Nie na śmierć.
- Może zabierzemy psy na spacer? - wtrąciła Laura. Poszli we dwoje,
siostra i brat, żwawi i silni, przez pola,
tam gdzie chodzili od dzieciństwa.
- Może potrafiłabym ci pomóc? - spytała niepewnie.
151
- Nie, Lauro. Jestem za słabym człowiekiem, żebym pozwolił na to, byś
ujrzała moje złe strony.
- Jesteś moim młodszym bratem, a dla wszystkich wspaniałym i ważnym
księdzem.
- Nie jestem wspaniały ani ważny. Nigdy nie objąłem parafii, nigdy tego
nie chciałem. Nie chciałem brać na siebie takiej odpowiedzialności.
- A dlaczego byś miał brać? Ludzie niczego nie muszą.
- Są takie rzeczy, za które muszą wziąć odpowiedzialność.
Wiedziała, że więcej nie będzie o tym mówić, ale gdy wracali do domu
przy gasnącym świetle, czoło mu się wygładziło.
Od tego popołudnia wiedział, że jeśli ta cała straszna historia ma mieć w
ogóle jakiś plus, to musi skończyć z nastrojami pobłażania sobie. Jaki sens
ma oszczędzanie im zmartwienia z jednego powodu, po to tylko, żeby
wywołać je z drugiego? A zatem oszczędzono im świadomości, że ich syn
po pijanemu zabił rowerzystkę i nawet się nie zatrzymał, to była kwestia
spokoju ducha. Po co teraz odbierać siostrze i szwagrowi spokój na skutek
obawy, że przeżywa załamanie i grozi mu choroba nerwowa?
W miesiącach, które nadeszły, utwardzał swoje serce przeciwko
wątpliwościom i zwalczał poczucie zdrady, przesiadując z rodziną, jedyną,
jaką kiedykolwiek miał i mieć będzie. Zaczął się śmiać w sposób
niewymuszony z dowcipów siostrzeńca i udawało mu się nie krzywić przy
niektórych jego nietaktownych uwagach. Powtarzał sobie wielokrotnie, że
oczekiwanie od omylnego człowieka doskonałości to występowanie
przeciwko objawionemu słowu bożemu.
Czerpał przyjemność z prostej radości, jaką czuli rodzice Gregory'ego,
patrząc na syna. Przypominał sobie, że przez wszystkie lata swojej pracy
w parafiach nigdy nie miał do czynienia z rodziną, w której panowałby
taki spokój i prawdziwa harmonia. Może nigdy nie będą musieli za to
zapłacić w swoim późniejszym życiu.
152
Postarał się, by uśmiech nie opuścił jego twarzy, gdy widział, jak Gregory
wypijał dużo ginu przed kolacją, wino przy jedzeniu i whisky potem.
Postanowienie zerwania z piciem zbyt długo się nie ostało. Podobnie jak ta
dziewczyna.
- Ona jest zanadto stanowcza, wuju Jimie. - Zaśmiał się, wioząc go
samochodem, zbyt szybko jak na gust księdza Hurleya. - Wiesz, wszystko
dla niej jest jednoznaczne. Nie ma żadnych szarych stref.
- To godne podziwu - powiedział ksiądz Hurley.
- To nie do zniesienia, nikt nie może być tak pewny, tak stanowczy.
- Myślisz, że ją kochałeś?
- Przypuszczam, że mogłem kochać, ale nie z takimi poglądami, że to
czarne, a to białe, to uczciwe, a tamto nieuczciwe, jesteś albo świętym,
albo diabłem. Tak nie bywa w życiu.
Ksiądz Hurley patrzył na ładny profil syna swojej siostry. Chłopak
zapomniał już o dziewczynie, którą zabił. Dwuznaczność i hipokryzja
tamtej nocy zostały dosłownie wymazane z jego umysłu. Zabrał wuja,
ponieważ samochód księdza Hurleya był zepsuty, a on sam chciał pojechać
do domu w środku tygodnia i porozmawiać z ojcem o pożyczce.
Dowiedział się, że miała się nadarzyć jakaś okazja, taka jaka trafia się raz
w życiu. Nie powinien był o niej wiedzieć, ale gdyby teraz zainwestował...
to fiu!
Księdzu Hurleyowi zbierało się na mdłości z powodu tego, że godzi się na
takie zwierzenia. Ale kimże jest, jeśli nie kolejną osobą z szarej strefy?
Kimś gotowym kłamać, gdy to ma sens.
Była to dziwna wizyta. Ojciec Gregory'ego jakby się usprawiedliwiał, że
nie może zmobilizować takiej sumy, jakiej potrzebuje syn. I był lekko
zaniepokojony, że nie mówi, na co mu te pieniądze.
Gregory nie przestał się uśmiechać, ale powiedział, że pojedzie na chwilę
nad jezioro.
Kiedy odjechał, Laura zauważyła, jak sensowna jest taka przejażdżka, bo
Gregory uspokoi się, siedząc i patrząc na
153
jezioro. Szkoda, że Alan nie dał mu tych przeklętych pieniędzy, dodała, bo
ostatecznie i tak odziedziczy wszystko po ich śmierci. Dlaczego więc nie
mógłby ich mieć teraz?
Gregory nie wrócił do pół do jedenastej.
Ksiądz Hurley wiedział, że siostrzeniec siedzi w barze, w przydrożnej
gospodzie nad jeziorem. Oznajmił, że chętnie sam się przejdzie w taką
ładną noc. Był to trzymilowy spacer. Znalazł siostrzeńca w barze, gdy
odmówiono mu podania alkoholu.
- Chodź, odwiozę cię do domu - powiedział do niego tonem, który, jak
miał nadzieję, nie rozgniewa mocno pijanego młodzieńca.
Kiedy dotarli do samochodu, Gregory go odepchnął.
- Doskonale mogę sam prowadzić. - Głos miał stanowczy.
Chłopak zasiadł za kierownicą i James Hurley miał do wyboru dwie
możliwości: pojechać z nim albo pozwolić mu jechać samemu.
Otworzył drzwiczki od strony pasażera.
Na drodze mnóstwo było zakrętów, a nawierzchnia nie najlepsza.
- Błagam cię, jedź wolno. Nie wiesz, co jest za zakrętem. Nie ma mowy,
żebyśmy mogli zobaczyć światła.
- Nie błagaj mnie - powiedział Gregory, patrząc na drogę. - Nie cierpię
ludzi, którzy skamlą i błagają.
- Wobec tego proszę cię...
Wjechali na osła ciągnącego furmankę, zanim go zobaczyli. Przerażone
zwierzę stanęło dęba, wyrzucając na jezdnię dwóch starców i ich manatki.
- Jezu Chryste!
Bezradnie patrzyli, jak osioł zaprzężony do furmanki, rycząc z bólu,
przejechał jednego ze starców, po czym zaczął zsuwać się z nasypu w
stronę jeziora.
Ksiądz Hurley pobiegł za furmanką, w której krzyczało dwoje dzieci.
- Nic się wam nie stanie. Jesteśmy tu, jesteśmy tu! - wołał.
Za sobą poczuł oddech siostrzeńca.
154
- To ty prowadziłeś, wuju Jimie. Na miłość Chrystusa, błagam cię.
Ksiądz się nie zatrzymał. Wyciągnął z furmanki jedno małe Cyganiątko,
potem drugie i całą siłą, jaką zdołał zmobilizować w swoim ciele, usiłował
zatrzymać ryczącego osła.
- Posłuchaj, zaklinam cię. Pomyśl o tym, to ma sens. Oni mnie zmłócą, a
ciebie nie tkną nawet palcem.
Ksiądz Hurley jakby go nie słyszał, prowadził dzieci i furmankę pod górę
na drogę, gdzie siedzieli dwaj oszołomieni starcy. Jeden trzymał głowę w
dłoniach, a krew kapała mu przez palce.
W świetle księżyca twarz Gregory'ego była blada i przerażona.
- To są Cyganie, wujku Jimie. Nie powinni byli jechać bez jakichś znaków
czy ostrzeżenia, czy świateł... i nikt nie mógłby cię winić... słyszano, jak
mówiłeś, że odwieziesz mnie do domu.
Ksiądz Hurley ukląkł przy starcu i zmusił go do odjęcia rąk od głowy, tak
by mógł obejrzeć jego ranę.
- Nic ci nie będzie, przyjacielu, wszystko będzie dobrze. Jak tylko ktoś
nadjedzie, zawieziemy cię do szpitala, a tam założą jeden lub dwa szwy.
- Co zamierzasz zrobić, wuju Jimie?
- Och, Gregory.
Ksiądz spojrzał oczami pełnymi łez na jedynego syna dwojga ludzi, którzy
tej nocy się dowiedzą, że być może życie na tej ziemi nie powinno być tak
dobre i że niektórzy byli zbyt szczęśliwi.
Rozdział Szósty.
Maureen.
Jedyna rzecz, na jaką nalegałaby matka, gdyby żyła, to to, żeby pogrzeb
odbył się jak należy. Maureen dokładnie wiedziała, co to oznaczało.
Oznaczało, że będzie odpowiednie zawiadomienie w gazecie, by każdy
mógł wziąć udział w pogrzebie, że zostaną po nim zaproszeni do domu w
sposób rozsądny nie wszyscy, tylko właściwe osoby. Zarówno w dniu
wyprowadzenia do kościoła, jak i nazajutrz po samym pogrzebie.
Maureen zaplanowała drobiazgowo ten ostatni hołd dla matki, która dała
jej wszystko i uczyniła ją tym, kim jest.
Włożyła doskonale skrojony czarny płaszczyk, a przedtem poprosiła do
domu fryzjera, żeby wszystkim, którzy przyjdą do kościoła,
zaprezentować nieskazitelny wygląd i staranną fryzurę. Nie uważała tego
za próżność, uważała, że wypełnia co do joty ostatnie życzenie swojej
matki: Sophie Barry miała udać się na wieczny spoczynek opłakiwana
publicznie przez śliczną i oddaną córkę Maureen, dobrze prosperującą
biznesmenkę, osobę ogólnie znaną w Dublinie.
Matka zaaprobowałaby też drinki i kanapki podane w dużym salonie, a
także sposób, w jaki blada, lecz spokojna Maureen krążyła pośród gości,
jednych przedstawiając, innym dziękując i zawsze pamiętając, czy
przysłały wieniec, zawiadomienie o zamówieniu mszy na intencję zmarłej
czy list z kondolencjami, za które należało podziękować.
Zgadzała się całkowicie ze wszystkimi, którzy mówili, że jej matka była
wspaniałą kobietą, ponieważ to była rzeczywiście prawda. Zgadzała się z
poglądem, że lepiej, iż matka
156
nie chorowała długo. Ubolewała, że sześćdziesiąt osiem lat to zbyt
wczesny wiek na umieranie. Sprawiało jej przyjemność, kiedy tak wiele
osób powtarzało, że matka czuła się dumna ze swojej jedynaczki.
- Nigdy nie mówiła o niczym innym.
- Miała album z wycinkami o wszystkich pani osiągnięciach.
- Mówiła, że jest pani dla niej nie tylko córką, lecz
i przyjaciółką.
Pocieszające słowa, taktowne wzmianki, eleganckie gesty. Takie właśnie,
jakie podobałyby się matce. Nikt się nie wstawił i nie zrobił nadmiernie
hałaśliwy, ale całej imprezie towarzyszył gwar ludzkich głosów, który
matka uznałaby za znak udanego spotkania. Kilka razy Maureen łapała się
na myśli, że opowie jej o tym później.
Ludzie często mówili, że tak bywa. Zwłaszcza gdy jest się z kimś zżytym.
A mało było matek i córek tak bliskich sobie jak Sophie Barry i jej
jedynaczka Maureen.
Być może dlatego, że Sophie była wdową i Maureen przez tyle lat nie
miała ojca. Być może ludzie przypisywali im większą niż w
rzeczywistości bliskość, dlatego że z wyglądu takie były do siebie
podobne. Sophie zaczęła siwieć dopiero tuż przed sześćdziesiątką, a gdy
osiwiała, jej włosy miały odcień stalowy i były równie lśniące i wspaniałe
jak krucza czerń. Do końca swoich dni nosiła ubrania rozmiar dwunasty i
jak mówiła, wolałaby umrzeć niż włożyć na siebie jeden z tych
namiotowatych strojów, w które ubiera się tak wiele kobiet po
przekroczeniu pewnego wieku.
Dobra prezencja i surowe standardy nie zawsze zdobywały Sophie w jej
środowisku opinię osoby tolerancyjnej. Miała jednak to, czego chciała -
ogólny podziw przez całe życie.
A Maureen zadba o to, by jeśli chodzi o to, co jeszcze należało teraz
zrobić, podziw ten przetrwał. Dom nie zostanie nieprzyzwoicie szybko
sprzedany, zawiadomienia o śmierci będą proste i z czarnymi obwódkami i
umieści się na nich jakąś modlitwę w dobrym guście, tak by można było je
wysłać jako memento również przyjaciołom
157
protestantom. W żadnym wypadku nie coś ociekającego odpustowymi
modłami, żadnej fotografii. Matka powiedziałaby, że tak właśnie robią
służące. Maureen wiedziała, co zrobić, by nie obrazić jej pamięci.
Przyjaciele zaproponowali jej pomoc przy porządkowaniu rzeczy matki.
To będzie zajęcie przygnębiające i często bywa łatwiej, gdy ktoś obcy
przyjdzie w nim pomóc. Można będzie mniej emocjonalnie wszystko
posortować. Maureen jednak uśmiechnęła się i podziękowała,
zapewniając, że wolałaby zrobić to sama. Właściwie nie pragnęła
zajmować się tym osobiście, ale matka nigdy w życiu nie pozwoliłaby
obcemu człowiekowi zajrzeć do swoich papierów.
Ksiądz Hurley, znający je od lat, zaoferował się też z pomocą. Powiedział,
że bywa to na ogół zajęcie samotne, ale byłby szczęśliwy, gdyby mógł
choć tam siedzieć i dotrzymać jej towarzystwa. Miał dobre intencje i
matka zawsze go lubiła. Mówiła, że przynosi chlubę Kościołowi, wygłasza
ładne kazania, jest bardzo oczytany, zna wszystkich ważnych ludzi - a to
była w jej ustach wielka pochwała. Lecz i tak nie pozwoliłaby na to, by
dotykał jej osobistych papierów. Owszem, wygłasza wzruszające kazania,
jest jak najbardziej odpowiednim księdzem do tutejszej parafii, nie
powinien jednak być wciągany w żadne osobiste sprawy. Te
zarezerwowane są wyłącznie dla Maureen.
Walter oczywiście też chciałby jej pomóc. Tyle że on nie wchodzi w
rachubę - Walter trzymany jest na dystans podczas wszystkich tych
czynności. Maureen nie zamierzała wychodzić za niego za mąż ani też
pokazywać, że jest od niego zależna. Dlaczego więc miałby być obecny w
czasie ceremonii pogrzebowych jako jej prawa ręka? Wszystkie te stare
baby, przyjaciółki matki, kobiety, którym już nie pozostało we własnym
życiu nic, o czym można by rozmawiać, a zatem oddawały się
spekulacjom na temat dzieci przyjaciółek, nabrałyby fałszywych
wyobrażeń. Będąc niezamężna mimo czterdziestu sześciu lat, musiała
przez długi czas dawać im wiele okazji do pogaduszek i domysłów,
pomyślała Maureen z ponurą satysfakcją.
158
Miły, uprzejmy Walter, uważany za odpowiedniego dla niej, bo też
nieżonaty, pochodził z dobrej rodziny i cieszył się opinią wziętego
adwokata. Maureen zdawała sobie sprawę z tego, że gdyby chciała,
mogłaby za niego wyjść. Walter jej nie kochał, a i ona nie żywiła do niego
żadnego uczucia choćby trochę zbliżonego do miłości. Walter jednak był
tego rodzaju mężczyzną, który nie oczekiwałby miłości na tym etapie
życia. Kiedyś, będąc młodszy, pewno miał jakiś jeden nieodpowiedni flirt,
może dwa, a nawet prawdziwy romans, który źle się skończył.
Walter miał swoje męskie znajomości w Bibliotece Prawniczej i prowadził
ożywione życie towarzyskie. Dodatkowy mężczyzna zawsze jest mile
widziany.
Matka lubiła Waltera, ale była zbyt mądra na to, by popychać Maureen w
jego ramiona. W każdym razie na pewno jako ostatnia posłużyłaby się
argumentem o zabezpieczeniu się przed samotnością na stare lata.
Spójrzcie na jej życie, życie kobiety bez mężczyzny, pełne i urozmaicone.
Od momentu gdy Maureen jasno postawiła sprawę, że nie myśli o
Walterze jako o życiowym partnerze, jej matka nigdy już nie podejmowała
tego tematu. Nie rozmawiały o zapraszaniu go na brydża, o wspólnym
chodzeniu do teatru czy włączeniu do grona osób wybierających się na
wyścigi o Puchar Agi Khana.
Walter był miły, uprzejmy i po kilku kieliszkach dobrego czerwonego wina
potrafił rzeczywiście zrobić się uczuciowy. Czasami perorował o drogach
przemierzanych samotnie i o poświęcaniu wszystkiego innego na ołtarzu
kariery. Maureen jednak serdecznie się śmiała i pytała, co mianowicie
takiego ona i on poświęcili. Mają ładne mieszkania, dobre samochody,
chmary przyjaciół i mogą sobie jeździć, gdzie się im podoba - Maureen do
Londynu i Nowego Jorku na zakupy, a Walter do zachodniej Irlandii na
ryby.
Nie byli kochankami, choć w Dublinie teraz coraz chętniej akceptowano
tego rodzaju związki. Taka możliwość pewnego wieczoru została
zasugerowana i odrzucona przez obie strony z wdziękiem i elegancją.
Wrócili do tej sprawy raz jeszcze na wypadek, gdyby pierwsza odmowa
miała
159
charakter jedynie formalny. Pozostali jednak atrakcyjnymi osobami stanu
wolnego i często, gdy pani domu wpadła znowu na świetny pomysł, żeby
zaprosić ich razem na kolację, patrzyli na siebie ponad stołem z wyrazem
rezygnacji.
Ironia losu polegała na tym, że ze wszystkich mężczyzn, którzy pojawili
się w życiu Maureen, jedyny uważany przez matkę za odpowiedniego
kandydata był właśnie ten, który trafił się za późno. Zjawił się bowiem
wówczas, gdy Maureen wiedziała, że nie chce już zmieniać sposobu życia.
Gdyby spotkała Waltera - młodego, dwudziestokilkuletniego, poważnego
adwokata - wtedy gdy walczyła o założenie sklepów, zapewne byłaby się
na niego zdecydowała. Tak wiele jej przyjaciółek decydowało się wyjść za
tych, których zapewne wcale nie kochały. Śluby, na które Maureen
chodziła w latach sześćdziesiątych, nie były ślubami z wielkiej miłości,
lecz raczej czymś w rodzaju aliansów, ucieczek, kompromisów, układów.
W przypadku Deirdre O'Hagan, która rzuciła wszystkim wyzwanie i
poślubiła swoją pierwszą miłość owego długiego lata, gdy wszyscy
znaleźli się w Londynie, mogło chodzić o prawdziwą miłość. Maureen nie
miała nigdy co do tego pewności. Wprawdzie jako druhna Deirdre spała z
nią w jednym pokoju w noc przed ślubem, ale nie wiedziała, czy Deirdre
wzdycha do Desmonda Doyle'a i płacze, dlatego że chce być z nim. Tak
jak ona sama płakała z powodu Franka Quigleya.
Dziwna to była przyjaźń, jej i Deirdre. Ich matki tak bardzo życzyły sobie,
by córki się zaprzyjaźniły, że dziewczynki poddały się w wieku lat
czternastu i zgodziły się razem grać w tenisa, a później chodzić w soboty
na te same zabawy i wieczorki w klubach rugbistów.
Podczas studiów na Uniwersytecie Dublińskim stały się w pewnym sensie
naprawdę przyjaciółkami. I obie wiedziały, że są dla siebie wzajemnie
ratunkiem. Jeśli Maureen powiedziała, że wybiera się gdzieś z Deirdre, jej
matka czuła się spokojna. Tak samo było w rodzinie O'Haganów, Deirdre
mogła zawsze posłużyć się Maureen, córką Sophie Barry, jako wymówką.
160
Dlatego właśnie tamtego lata mogły razem pojechać do Londynu. Tamtego
lata, kiedy powinny były siedzieć w domu i przygotowywać się do
egzaminów dyplomowych. Poznały wtedy Desmonda Doyle'a i Franka
Quigleya na statku do Holyhead.
Maureen zastanawiała się, co by powiedział Frank Quigley, gdyby
wiedział o śmierci jej matki. Nie miała pojęcia, jak on teraz mówi, czy
zmienił mu się akcent, czy też jak u wielu Irlandczyków zamieszkałych od
dwudziestu pięciu lat w Londynie w jego głosie pojawiają się dwie
wyraźne modulacje, a w mowie w nieodpowiednich miejscach trafiają się
„zdradzieckie" dla obu kultur wyrazy.
Czytywała o nim. Któż nie czytał o Franku Quigleyu? Przedstawiano go
jako jednego z tych Irlandczyków, którym powiodło się w Anglii. Czasami
widywała jego zdjęcia z tą ponuro wyglądającą Włoszką, z którą się
ożenił, żeby wspiąć się jeszcze wyżej w hierarchii Palazzo.
Frank oczywiście mógł być teraz tak dalece ogładzony, że przysłałby
kondolencje na eleganckim papierze ze złoconymi brzegami. Mógł też być
nastawiony praktycznie i pozostając nadal nie oszlifowanym diamentem -
skonstatować, że powinna była umrzeć dwadzieścia pięć lat wcześniej.
Jednej rzeczy była pewna - Frank Quigley nie zapomni jej matki, tak jak
nie zapomni jej samej.
Nie była to ze strony Maureen arogancja ta wiara, że jej pierwsza miłość
będzie pamiętać ją równie żywo jak ona jego, o ile pozwalała sobie w
ogóle o tym myśleć. Wiedziała, że tak jest. Nie miało to znaczenia. Frank
mógł się o śmierci pani Barry dowiedzieć od Desmonda i Deirdre, choć
trudno powiedzieć, czy oni wciąż się przyjaźnią.
Desmond podobno nadal pracował w Palazzo, ale mimo
rozpowszechnianych od czasu do czasu przez panią O'Hagan opowieści o
awansowaniu na kierownicze stanowiska jej zięcia Maureen miała
uczucie, że Desmond utknął gdzieś na niskim szczeblu i cała ta przyjaźń z
Frankiem Quigleyem i protekcja z jego strony nie zdołały wywindować go
wyżej.
Porządkowania rzeczy matki nie można było wiecznie odkładać. Maureen
zdecydowała, że pójdzie to zrobić
161
w pierwszą sobotę po pogrzebie. Nie potrwa to długo, jeśli się
skoncentruje i nie pozwoli, żeby przygnębiało ją wszystko, czego dotknie.
Popłakała się już nad okularami, które wraz z futerałem oddano jej w
szpitalu. Ów przedmiot świadczący o pogarszającym się wzroku matki,
wręczony w małym niepotrzebnym już etui, wydał się Maureen widokiem
smutniejszym od innych. Zazwyczaj tak stanowcza, nie wiedziała, co z
okularami zrobić. Miała je wciąż w bocznej, zamkniętej na suwak,
kieszeni torebki. Matka nie byłaby taka sentymentalna, lecz chłodna i
praktyczna, jak zawsze i we wszystkim.
Tylko raz, przed wieloma laty, stoczyły ze sobą walkę i nie chodziło w niej
o Franka Quigleya ani o żadnego mężczyznę. Matka nie uważała, żeby
sklep z ubraniami wydawał się czymś przyzwoitym i mógł cieszyć się
odpowiednim szacunkiem.
Maureen ogarnęła wściekłość. Co, do licha, jakie znaczenie ma to, jak coś
wygląda i czy się cieszy szacunkiem? Liczy się to, kim są, co robią. Matka
uśmiechała się chłodno, w sposób irytujący. Maureen wyniosła się z domu.
Pojechała najpierw do Irlandii Północnej, gdzie gruntownie zaznajamiała
się z detalicznym handlem konfekcją u dwu sióstr prowadzących elegancki
sklep z ubraniami, którym pochlebiało to, że ładna, ciemna, młoda osóbka
z uniwersyteckim wykształceniem z Dublina zgłosiła się do nich, by
dowiedzieć się tego, czego one mogły ją nauczyć. Potem udała się do
Londynu.
Właśnie wtedy przekonała się, że tak naprawdę to nigdy nie były sobie
bliskie z Deirdre. Kiedy przebywała w Londynie, spotykały się rzadko.
Deirdre unieruchomiła dwójka małych dzieci, a Maureen chodziła po
wystawach i targach, zdobywając doświadczenie. Nie powiedziała Deirdre
o oziębieniu stosunków z matką w obawie, że mogłoby to dotrzeć do uszu
O'Haganów, a i Deirdre zapewne miała sekrety, troski i kłopoty, o których
nie wspominała Maureen.
Zresztą chłód między nią a matką nie trwał długo. Nie
162
oznaczał wrogości, zawsze były jakieś pocztówki i niezbyt długie listy, i
krótkie rozmowy telefoniczne. Żeby matka mogła opowiadać Eileen
O'Hagan, jak dobrze daje sobie radę Maureen tu i tam, i wszędzie. I żeby
można było zachować pozory. Zachowanie pozorów miało dla matki
wielkie znaczenie. Maureen postanowiła, że będzie to respektować do
końca, aż za grobową deskę.
Mieszkała w jednym z pierwszych bloków zbudowanych w Dublinie, skąd
miała dziesięć minut na piechotę albo dwie minuty jazdy samochodem do
dużego domu, w którym się urodziła i w którym spędziła całe życie jej
matka. Dom należał do Sophie i ojciec Maureen wżenił się weń na krótki
okres ich małżeństwa. Umarł za granicą przed czterdziestu laty, gdy córka
miała sześć lat.
Wkrótce przypadała rocznica jego śmierci, za trzy tygodnie. Jak dziwnie
jest myśleć, że będzie zupełnie sama na mszy, którą zamawiały zawsze za
spokój jego duszy. Jak daleko sięgała pamięcią, chodziły tam razem.
Zawsze o ósmej rano. Matka twierdziła, że niegrzecznie jest wciągać
innych w swoje osobiste żałoby i wspomnienia. Niemniej potem
zazwyczaj mówiła znajomym, że były na mszy.
Na jednej jeszcze płaszczyźnie stosunki między tymi dwiema kobietami
cieszyły się ogólnym uznaniem, chodziło mianowicie o to, jak ułożyły
sobie życie. Wiele innych matek uczepiłoby się kurczowo córki i
trzymałoby ją w rodzinnym domu tak długo, jak się da, nie zwracając
uwagi ani nie dbając o normalne u młodych pragnienie opuszczenia
gniazda. Wiele mniej obowiązkowych córek mogłoby chcieć wyjechać do
innego miasta. Do Londynu albo nawet do Paryża. Maureen odniosła
sukces w świecie mody. Zanim ukończyła czterdzieści lat, stała się
właścicielką dwóch sklepów firmowanych własnym nazwiskiem, co z
pewnością było poważnym osiągnięciem. I to sklepów eleganckich. W
każdym z nich miała dobrą kierowniczkę, której dała wolną rękę w
prowadzeniu bieżących spraw. Dzięki temu Maureen zapewniła sobie
swobodę ruchów, dokonywała zakupów, wybierała, jadała lunche z
modnymi kobietami, których gust testowała, a nawet formowała. Cztery
razy
163
w roku jeździła do Londynu i raz wiosną do Nowego Jorku. Zdobyła
pozycję, jakiej jej matka nie spodziewałaby się w tych złych dniach, złych
czasach, kiedy się nie widywały. Nie trwało to długo, a zresztą wszystkie
związki miewają swoje dołki, jak sobie mówiła Maureen. W każdym razie
nie chciała o tych czasach myśleć teraz, tak niedługo po śmierci matki.
To, że mieszkały osobno, choć blisko siebie, było rzeczywiście bardzo
rozsądne. Widywały się niemal codziennie. Nie zdarzyło się przez
wszystkie te lata, od kiedy Maureen wprowadziła się do własnego
mieszkania, aby otwierając drzwi, na progu ujrzała matkę bez
wcześniejszej zapowiedzi. Matce nie przyszłoby do głowy, żeby odwiedzić
młodą kobietę, która mogła przecież przyjmować jakiegoś gościa i nie
chcieć, by jej przeszkadzano.
Inaczej rzecz się miała z odwiedzinami Maureen w domu rodzinnym. W
tym przypadku nie obowiązywały takie reguły, mogła przychodzić o
każdej porze. Co prawda matka dała jej do zrozumienia, że koniec gry w
brydża to szczególnie odpowiednia pora na odwiedziny i na wypicie
szklaneczki sherry, bo wtedy każdy będzie miał okazję podziwiać zarówno
elegancką córkę, jak i okazywane matce względy i oddanie.
W sobotę pójdzie do domu, w którym już nigdy nie zobaczy przez
wielobarwne witraże drzwi wejściowych matki idącej lekkim krokiem
przez hall, by je otworzyć. Dziwnie było tak iść do pustego domu, bo teraz
wokół siebie nie będzie już mieć przyjaciół i krewnych, którzy dodaliby jej
otuchy. Wielka przyjaciółka matki, pani O'Hagan, matka Deirdre, usilnie
nalegała, żeby Maureen ich odwiedzała, przychodziła na kolację i
traktowała dom O'Haganów jak swój własny.
To było miłe, ale niewłaściwe. Maureen nie jest już, na miłość boską, małą
dziewczynką, tylko kobietą w średnim wieku. Nie jest rzeczą właściwą,
żeby pani O'Hagan zapraszała ją do siebie, jak to robiła trzydzieści lat
temu, kiedy obie z matką postanowiły, że Deirdre i Maureen powinny się
przyjaźnić.
164
Matka przywiązywała zawsze wielką wagę do tego, co myśli o tym czy o
tamtym Eileen O'Hagan. Eileen i Kevin byli jej najserdeczniejszymi
przyjaciółmi. Zapraszali ją zawsze, żeby im towarzyszyła, gdy wybierali
się do teatru albo na wyścigi. Nigdy, o ile pamiętała Maureen, nie
próbowali znaleźć Sophie odpowiedniego kandydata na drugiego męża. A
może próbowali, tylko ona nie powinna była o tym wiedzieć.
Idąc zalanymi słońcem ulicami w stronę swojego starego domu, Maureen
zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby matka wyszła
ponownie za mąż. Czy ojczym zachęcałby ją, czy też nie, wtedy gdy
chciała rozpocząć karierę w świecie mody, jak to określała ona, a co w
opinii jej matki sprowadzało się do handlowania zwykłymi towarami
tekstylnymi i uszlachetnionej pracy ekspedientki.
Czy matka wtedy, przed wielu laty, flirtowała z mężczyznami? Ostatecznie
sama Maureen nie czuła się stara i pozbawiona szans na miłosne przygody
w wieku lat czterdziestu sześciu, dlaczego więc miałaby zakładać, że z jej
matką było inaczej? Jednakże nic takiego nie pojawiło się w ich życiu.
Rozmawiały często o chłopakach Maureen i o tym, że wszyscy z nich
jakby do niej nie dorastali. Nie rozmawiały natomiast nigdy o żadnym
mężczyźnie dla matki.
Maureen weszła do domu i lekko się wzdrygnęła, bo w pokoju, który
Sophie zawsze nazywała salonikiem, nie palił się ogień na kominku.
Włączyła piecyk elektryczny i rozejrzała się dokoła.
Przyszła tu w sobotę przed dwoma tygodniami i znalazła matkę bladą i
niespokojną. Ma bóle, może to niestrawność, ale... Maureen działała
szybko, zaprowadziła ją ostrożnie do samochodu i zawiozła do szpitala.
Nie ma sensu niepokoić domowego lekarza, odwoływać go od sobotniego
śniadania, powiedziała, zgłosimy się do ambulatorium w pogotowiu. Tam
będą przez cały czas w szpitalu, gdzie potrafią ją uspokoić.
Matka, sprawiając wrażenie coraz bardziej niespokojnej, przyznała córce
rację i już wówczas Maureen z zamierającym sercem zauważyła, że jej
mowa robi się bełkotliwa i słowa zaczynają się zlewać.
165
Przyjęto je od razu i po godzinie czekania pod drzwiami oddziału
intensywnej opieki medycznej Maureen dowiedziała się, że pani Barry
miała ciężki udar. I zapewne go nie przeżyje.
Przeżyła, mowy jednak nie odzyskała. Jej oczy, żywe i pałające, wydawały
się błagać o to, by położono kres temu poniżeniu.
Ścisnęła rękę Maureen raz, co oznaczało „tak", dwa razy zaś „nie". Córka
mówiła do niej:
- Boisz się, mamo? Nie.
- Wierzysz, że wyzdrowiejesz, prawda? Nie.
- Chcę, żebyś w to wierzyła, musisz. Nie, przykro mi, nie możesz mi
oczywiście na to odpowiedzieć. Mam na myśli to, czy nie chcesz
wyzdrowieć.
Nie.
- Ale wyzdrowiej dla mnie, mamo, dla wszystkich twoich przyjaciół, my
chcemy, żebyś wyzdrowiała. Boże, co ci mam powiedzieć, żebyś mogła
zareagować? Czy wiesz, że cię kocham? I to bardzo, bardzo.
Tak. I mniejsze napięcie w oczach.
- I czy wiesz, że jesteś najlepszą matką na świecie?
Tak. Potem się zmęczyła i wkrótce straciła przytomność.
Mieli rację przyjaciele, którzy stali w tym pokoju, saloniku matki
rozświetlanym wczesnym światłem dnia, gdy kiwając głowami, mówili, że
Sophie Barry nie mogłaby żyć jako kaleka uzależniona od innych. Lepiej
więc, że szybko odeszła, uwalniając się od bólu i poniżenia.
Czy to możliwe, że minęły dopiero dwa tygodnie od tego sobotniego
ranka? Maureen wydawało się, że upłynęło już dziesięć lat.
Wypakowała czarne plastikowe worki. Wiedziała, że znaczną część rzeczy
matki prawdopodobnie trzeba będzie wyrzucić. Nie ma komu dziwić się i
wzdychać nad starymi pamiątkami z balów kawalerzystów sprzed wielu
lat czy programami z dawno zapomnianych koncertów, z jakimiś
nieczytelnymi autografami. Nie ma wnuków, które ochałyby
166
i achały nad minionym światem. Maureen ma swoje własne życie pełne
zajęć i też nie będzie ich oglądać. Trzeba więc pozbyć się mnóstwa rzeczy.
Usiadła przy małym antycznym biureczku. Mogłaby je zabrać do siebie i
postawić w przedpokoju. To taki niepraktyczny mebel, pochodzący z
czasów, gdy panie pisywały jedynie liściki albo zaproszenia. Nie pasuje do
dzisiejszego świata. Pani O'Hagan zdziwiła się, że Maureen zamierza
pozostać w swoim mieszkaniu. Sophie pragnęłaby, żeby jej dom pozostał
w rodzinie, tego była pewna. Maureen nie dała się przekonać. Zbyt jest
zajęta, żeby mogła sobie pozwolić na sprzątanie domu z tyloma zakątkami
i kryjówkami jak ten. Swoje mieszkanie urządziła według własnego gustu.
Szafy na ubrania ma na całą ścianę, gabinet z odpowiednimi kartotekami
jako minibiuro, duży pokój, w którym może przyjmować gości, a
jednocześnie, przygotowując kolację, rozmawiać z nimi z kuchni, skąd jest
doskonały widok na stół.
Nie, sprowadzenie się do tego domu oznaczałoby krok wstecz. Matka też
to wiedziała.
Najpierw zabrała się do spraw finansowych. Zaskoczyła ją niesprawność i
niezorganizowanie matki w ostatnich czasach. Smutno jej się zrobiło na
widok małych notatek, jakie pisywała do siebie: przypomnienie o czymś,
pytanie w jakiejś sprawie. Tak łatwo byłoby Maureen wprowadzić pewien
prosty system podobny do własnego, wystarczyłoby tylko pięć minut, list
do banku z prośbą o płacenie co miesiąc określonej sumy za elektryczność,
gaz, ubezpieczenie... Ukróciłoby to te wszystkie ostateczne pretensje i listy
pełne zdumienia. Matka musiała sprawiać wrażenie osoby lepiej panującej
nad sytuacją, niż to było w rzeczywistości.
Trafiła tam też na nie kończącą się korespondencję z maklerem. Jak
wszyscy z jej pokolenia matka wierzyła, że bogactwo mierzy się papierami
wartościowymi i udziałami. Maureen znalazła jednak tylko listy maklera,
matka nie przechowywała kopii swojej korespondencji. Smutna historia
konfuzji i rozczarowań.
Maureen czuła znużenie i smutek, kiedy skończyła
167
przeglądać całą serię odpowiedzi na najwyraźniej płaczliwe domaganie się
informacji i wyjaśnienia, dlaczego udziały, które, jak wszyscy wiedzą,
były takie znakomite, zdają się nie mieć niemal zupełnie wartości. Czym
prędzej napisała list do maklera, zawiadamiając o śmierci matki i prosząc
go o podanie szczegółowych informacji, jaką wartość obecnie mają
posiadane przez nią akcje. Żałowała, że nie interesowała się tym bardziej,
jednakże poczucie godności matki uniemożliwiło przekroczenie pewnej
granicy.
Maureen trzymała wszystkie napisane przez siebie listy w cienkiej
aktówce, zrobi z nich potem fotokopie, już w swoim mieszkaniu. Pan
White, prawnik matki, pochwalił ją już za operatywność. Życzyłby sobie,
żeby o wiele więcej młodych kobiet umiało być tak zorganizowanych.
Rzecz jasna, Maureen nie zbudowałaby tak wielkiej firmy, gdyby nie
miała głowy do finansów i zmysłu organizacyjnego. Pokazał jej testament
matki, prosty dokument, w którym cały majątek pozostawiała ukochanej
córce Mary Catherine (Maureen) Barry z wdzięcznością za wszystkie te
lata oddanej miłości i opieki. Testament został sporządzony w roku 1962.
Zaraz po pojednaniu. Kiedy matka zaakceptowała fakt, że Maureen nie
zamierza zrezygnować z własnego pomysłu na swoje życie. Od dnia, w
którym Sophie Barry napisała o swojej wdzięczności za oddaną miłość i
opiekę, dane jej jeszcze było żyć dwadzieścia trzy lata. Na pewno nigdy
nie sądziła, że Maureen przez więcej niż dwa dziesięciolecia pozostanie
wolna i nadal będzie jej bliską przyjaciółką.
Porządkowanie papierów zabrało więcej czasu, niż myślała Maureen, i
doznała przy tym dziwnego poczucia straty, całkowicie odmiennego od
uczucia smutku podczas pogrzebu. Jakby utraciła dotychczasowe
wyobrażenie matki jako kogoś niemal doskonałego. Ten galimatias
poupychany po szufladach ładnego biureczka przemawiał za starą kobietą,
zrzędną, zagubioną i nerwową. Nie była to spokojna i piękna Sophie
Barry, która jeszcze przed dwoma tygodniami siedziała w tym swoim
gustownie umeblowanym saloniku niczym królowa w sali tronowej.
Maureen nie podobało się odkrycie tej strony życia matki.
168
Zrobiła sobie kawę, chcąc zyskać energię do wykonania zadania, i
energicznie sięgnęła po następną dużą i grubą kopertę. Pamiętała, jak
matka mawiała: „Maureen, moje dziecko, jeśli coś warto robić, to warto
robić to należycie".
Odnosiło się to do wszystkiego, od oczyszczania dwa razy dziennie twarzy
specjalnym kremem, następnie spryskiwania jej wodą różaną aż po
wzięcie dodatkowych sześciu lekcji gry w tenisa, aby znacznie lepiej
prezentować się na letnich przyjęciach. Cóż, gdyby matka mogła ją teraz
widzieć, w co Maureen powątpiewała, na pewno by się zgodziła, że
oddana córka wywiązuje się należycie z wyznaczonego sobie zadania.
Zupełnie nie była przygotowana na to, co znalazła w kopercie z napisem
„Prawnik". Myślała, że są to, być może, jakieś papiery dotyczące dalszych
skomplikowanych kroków w sprawie udziałów czy rent. Tymczasem
okazało się, że to listy od zupełnie innego prawnika sprzed czterdziestu lat.
Były tam również dokumenty, wszystkie podpisane w roku 1945 i
świadczące o tym, że jej ojciec, Bernard James Barry, nie umarł zaraz po
wojnie w północnej Rodezji na chorobę wirusową. Mąż Sophie Barry
porzucił ją czterdzieści lat temu. Zostawił żonę i dziecko i zamieszkał z
inną kobietą w Bulawayo, w ówczesnej południowej Rodezji.
Maureen uświadomiła sobie, że może jeszcze ma ojca, mężczyznę obecnie
siedemdziesięcioletniego, który mieszka w Bulawayo w Zimbabwe. A
może nawet przyrodnie rodzeństwo, niewiele od niej młodsze. Kobieta
określana mianem jego „konkubiny" nazywała się Flora Jones i pochodziła
z Birmingham w Anglii. Przemknęło jej przez myśl, iż matka
powiedziałaby, że Flora to imię typowe dla służących.
Maureen nie miała w zwyczaju sięgać po mocniejszy alkohol w sobotnie
przedpołudnie. Trzymając się w karbach pod tym względem, podobnie
zresztą jak i we wszystkim innym, zdawała sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, jakim grozi samotne picie. Zbyt wielu widziała
przyjaciół, którzy wpadli w ten nałóg, nie mając z kim się odprężyć pod
koniec dnia. Nauczyła się tego od matki, podobnie jak
169
wszystkiego innego. Matka mówiła, że wdowy mogą przyzwyczaić się
zaglądać do kieliszka, jeśli nie będą utrzymywać się w karbach. Wdowy,
które miała na myśli, odgrywały fałszywą rolę przez czterdzieści lat. O
jakiej bliskości mówimy, jeśli nie mogła powiedzieć córce o największym
wydarzeniu w swoim życiu? Jakiego rodzaju kobieta była zdolna do
utrzymywania mitu o mężu pogrzebanym za granicą?
Wraz z kolejnym dreszczem wywołanym przez szok, dreszczem, który
przebiegał przez jej ciało niczym seria wstrząsów po trzęsieniu ziemi,
uświadomiła sobie, że matka, kobieta całkiem zdrowa na umyśle, co roku
w maju chodziła na mszę za spokój duszy Bernarda Jamesa Barry'ego, a
on tymczasem musiał jeszcze żyć przez czas jakiś, o ile nie przez
wszystkie te lata.
W karafce była whisky. Maureen powąchała ją i przypomniała sobie, jak
dawno, dawno temu bolał ją ząb i wtedy matka przyłożyła jej watkę
nasączoną whisky na dziąsło, żeby uciszyć ból. Matka bardzo ją kochała.
Nalała sobie porządną porcję czystej whisky, wypiła i zalała się łzami.
To efekt tego samotnego życia, które wiedzie, myślała Maureen, że nie ma
z kim porozmawiać. Ani serdecznej przyjaciółki, do której można by
zadzwonić, ani domu, gdzie mogłaby pobiec i podzielić się
oszałamiającymi nowinami. Podobnie jak jej matka unika wszelkich
zażyłości. Żadnemu mężczyźnie nie pozwoliła na tyle poznać swoich
myśli, by móc mu się zwierzyć. Koleżanki z pracy nie wiedzą nic o jej
życiu osobistym. Przyjaciółki matki... o tak... te byłyby zainteresowane.
Czy wysłuchaliby jej u O'Haganów, gdyby się tam pojawiła z tą
wiadomością?
Flora. Flora Jones. Nazwisko zupełnie jak z komedii muzycznej. A teraz
przedstawiamy pannę Florę Jones, Carmen Mirandę naszego miasta.
Maureen znalazła w kopercie listy dotyczące rozwodu i kopie listów
prawnika matki, który powtarzał wielokrotnie, że w Irlandii nie ma
rozwodów, jego klientka jest zagorzałą katoliczką, a ponadto nie chodzi o
kwestię sporną, kwestią sporną bowiem są
170
najwyraźniej pieniądze. Z niedowierzaniem przerzucała wciąż te papiery...
utrzymane w idealnym porządku. To była młodsza i silniejsza matka,
przed czterdziestoma laty lepiej pilnująca swoich spraw, zraniona i
rozwścieczona, i zdecydowana wyciągnąć ostatni pens od mężczyzny,
który ją zdradził. Jakaś suma została zapłacona. Suma, którą w
dzisiejszych pieniądzach uznano by za zdumiewającą. Prawnik Bernarda
Jamesa Barry'ego w Bulawayo pisał do prawnika pani Sophie Barry w
Dublinie, że jego klient pragnie sprzedać większość posiadanych aktywów,
by zabezpieczyć swoją żonę i starszą córkę. Jego klient, pan Barry, miał
teraz, jak już pani Barry wiadomo, drugą córkę z panną Florą Jones i
bardzo mu zależy na tym, by dziecko zalegitymizować.
Odpowiedź matki na ten list była niezwykła, została napisana dokładnie w
taki sposób, w jaki mówiła. Maureen, czytając te słowa, niemal słyszała jej
głos. Literalnie słyszała głos matki, powolny, umiarkowany, wyraźny,
młodszy i silniejszy niż ostatnio.
„...zechciej zrozumieć, że nie może nigdy być mowy o rozwodzie,
ponieważ jest to niezgodne z zasadami Kościoła, do którego oboje
należymy, nie mogę też zgodzić się na legalizację twoich poczynań w
obcym kraju. Piszę ten list bez wiedzy prawników, ale myślę, że
zrozumiesz jego generalną tendencję. Zaaprobowałam twoje ustalenia w
kwestii Maureen i siebie, nie będę oskarżać cię przed żadnym sądem ani
na żadnej płaszczyźnie podległej władzom sądowym. Uwolnisz się
całkowicie ode mnie, jeśli, i tylko wtedy, jeśli nigdy nie wrócisz do
Irlandii. Ogłoszę twój zgon. Dzisiaj jest 15 kwietnia. Jeśli zwrócisz mi ten
list z obietnicą, że nigdy już nie przyjedziesz do Irlandii, to wówczas będę
mówić, że umarłeś 15 maja za granicą na chorobę wirusową.
Jeśli obietnica ta zostanie kiedykolwiek złamana albo jeśli będziesz
próbował skontaktować się w jakikolwiek sposób z Maureen, nawet po
osiągnięciu przez nią pełnoletności, zapewniam cię, że będziesz tego
żałował do końca swoich dni..."
W taki sposób matka zwracała się do sklepikarza, który
171
jakoś ją obraził, albo do rzemieślnika, kiedy nie wykonał zamówienia tak,
jak tego oczekiwała.
Mężczyzna w Bulawayo zaakceptował jej warunki, mężczyzna, o którym
Maureen myślała, że nie żyje od czterdziestu lat. Zwrócił list, jak mu
nakazano. Do listu przypięto szpilką z główką w formie perełki
widokówkę przedstawiającą góry i sawannę w kolorze sepii.
Na pocztówce widniały słowa: „Umarłem na chorobę wirusową 15 maja
1945 roku".
Maureen oparła głowę na biureczku matki i płakała tak, jakby serce miało
jej pęknąć.
Nie zdawała sobie sprawy z upływu czasu. I kiedy spojrzała na zegar na
ścianie, to, co ukazywały wskazówki, wydawało jej się nonsensowne.
Kwadrans po drugiej albo dziesięć po trzeciej. Jest jasno, a więc musi być
dzień.
Przyszła tu o dziesiątej, a zatem musiała znajdować się w stanie półtransu
ponad dwie godziny.
Zaczęła chodzić po pokoju i poczuła, że krew krąży znowu w jej żyłach.
Gdyby ktoś zajrzał przez okno do saloniku, to zobaczyłby wysoką,
ciemnowłosą młodą kobietę, zdecydowanie nie wyglądającą na
czterdzieści sześć lat, w eleganckiej granatowo-różowej sukni,
przyciskającą ręce do talii.
Maureen dłońmi obejmowała łokcie i ułożyła ręce w taki sposób, próbując
wręcz fizycznie trzymać się w karbach po przeżytym szoku.
Czuła złość do matki, nie tylko dlatego, że temu mężczyźnie nakazała
zniknąć na zawsze z jej życia i zabroniła kontaktować się z własnym
dzieckiem. Skoro utrzymywała to wszystko tak długo w tajemnicy, to
dlaczego, na miłość boską, nie zniszczyła tych papierów?
Gdyby Maureen ich nie znalazła, nigdy by się o tym nie dowiedziała.
Byłaby szczęśliwsza, bezpieczniejsza i czuła się bardziej pewna w
zbudowanym przez siebie świecie.
Dlaczego matka była taka niedbała i okrutna? Musiała przecież wiedzieć,
że ona znajdzie kiedyś te papiery.
Wiedziała jednak oczywiście, że Maureen jej nie zdradzi i do końca będzie
utrzymywać pozory.
172
Nic podobnego. Ani jej się śni.
Nagle uświadomiła sobie, że może zrobić, co jej się podoba z tą całą
farsową transakcją. Ona nie składała żadnych melodramatycznych obietnic
dotyczących mitycznych śmierci. Nie obiecywała pod groźbą jakichś
strasznych kar, że nie będzie się z nim kontaktować.
Na Boga, zamierza odnaleźć ojca albo Florę, albo swoją przyrodnią
siostrę.
Oby tylko żyli. Oby zdołała odnaleźć swojego ojca w tej stercie papierów.
Ostatni z nich pochodził z roku 1950 i potwierdzał ostateczne odstąpienie
aktywów.
Boże, spraw, żeby wciąż jeszcze żył. Siedemdziesiąt lat to ostatecznie nie
jest jeszcze tak zaawansowany wiek.
Zaczęła pracować z taką szaloną, lecz kontrolowaną energią, jakiej nie
pamiętała od tego wieczoru przed swoją pierwszą wielką wyprzedażą
modeli. Wówczas niemal całą noc spędzili w magazynach, oznaczając
ubrania, zmieniając cenniki i szacując dochody z następnego dnia.
Teraz zmienił się jej stosunek do rzeczy matki, kierowała się odmiennymi
kryteriami. Znalazła dwa pudła i załadowała je wczesnymi fotografiami i
pamiątkami z czasów swojego dzieciństwa.
Jeśli odnajdzie ojca i jeśli jest to człowiek z sercem, to będzie chciał
wiedzieć, jak wyglądała w czasie pierwszej komunii, w stroju hokejowym,
w sukni na pierwszą zabawę taneczną.
To, co miało zostać pieczołowicie pocięte i zniszczone, zostało teraz
zapakowane do pudeł i oznaczone napisem „Pamiątki".
Sortowała, układała i porządkowała, aż wreszcie ukończyła
przygotowania. Następnie zawiązała worki, do których włożyła prawdziwe
śmieci, poskładała ubrania i inne przedmioty przeznaczone dla
Towarzystwa Miłosierdzia Wincentego a Paulo i zamówiła taksówkę, żeby
zawieźć pudła z pamiątkami do swojego mieszkania.
Wszystkie szuflady zostały opróżnione i wytarte z kurzu. Większość
rzeczy kuchennych zabierze pani O'Neill, która od wielu lat przychodziła
sprzątać u matki. Jimmy Hayes,
173
który zajmował się ogrodem, może zatrzymać kosiarkę do trawy i
wszystkie, jakie tylko będzie chciał, przyrządy ogrodnicze. Napisała do
niego list, prosząc, żeby wziął sobie ulubione rośliny i zabrał je możliwie
szybko. Postanowiła teraz, że najprędzej, jak się da, wystawi dom na
sprzedaż.
Położyła rękę na biureczku, tym, które zamierzała zabrać do własnego
mieszkania i postawić w przedpokoju. Poklepała je i powiedziała: „Nie".
Teraz już go nie chce. Nie chce niczego z tego domu.
Taksówkarz pomógł jej nieść pudła. Był ciekawy, powiedziała mu więc, że
uprząta rzeczy po matce. Serdecznie jej współczuł.
- Szkoda, że nie ma pani nikogo, kto by w tym pomógł - zauważył.
To właśnie w rozmaity sposób mówili jej często ludzie, jakby było coś
dziwnego w tym, że taka ładna dziewczyna jak ona nigdy nie wyszła za
mąż i nie założyła rodziny.
- Och, mój ojciec zrobiłby wszystko, ale jest daleko, bardzo daleko -
odparła.
Wspomniała o ojcu. Nie przejęła się zdumionym spojrzeniem taksówkarza
ani dziwnym faktem, że ojciec bawi gdzieś daleko, gdy umiera matka.
Mówiąc o nim, czuła, że zmusza go, by żył.
Zafundowała sobie długą, porządną kąpiel i zaraz poczuła się lepiej. Była
za to wściekle głodna. Zadzwoniła do Waltera.
- Jestem bardzo samolubna i dosłownie cię wykorzystuję, masz więc
prawo mi odmówić. Czy są tu gdzieś w pobliżu jakieś restauracje otwarte
w sobotę wieczorem? Chciałabym pójść coś zjeść.
Walter powiedział, że ta propozycja bardzo mu odpowiada, bo ślęczy nad
szczególnie nudnym rodzajem opinii. Jak się wydaje, w przypadku takich
opinii albo nie ma rozwiązania, albo są ich tysiące, jedno trudniejsze od
drugiego. Ma wielką ochotę od tego wszystkiego uciec.
Siedli przy stoliku i zamówili smakowite jedzenie i wino przy świetle
świec.
- Wyglądasz tak, jakbyś była trochę rozgorączkowana - powiedział z
troską.
174
- Mam wiele zmartwień.
- Wiem, dzisiejsze zajęcia musiały być bardzo przygnębiające - rzekł.
Oczy Maureen zdawały się go magnetyzować. Nigdy nie wyglądała
piękniej, pomyślał.
- Wiem, że to nie czas na to, ale nigdy tak naprawdę nie ma
odpowiedniego czasu. Może mogłabyś pomyśleć o...
- Tak?
- Może wybralibyśmy się razem na wakacje, w jakieś miejsce, które
podobałoby się nam obojgu? Wspominałaś kiedyś, że chciałabyś
odwiedzić Austrię.
- W Austrii nie ma ryb do łowienia, Walterze. - Uśmiechnęła się do niego.
- Nie ma też pewno targów mody, ale przecież moglibyśmy wytrzymać
dwa tygodnie, prawda?
- Nie, Walterze, doprowadzilibyśmy się wzajemnie do szału.
- Moglibyśmy dać sobie wolną rękę.
- Czy nie lepiej zrobimy, przebywając osobno? - Posłała mu promienny
uśmiech.
- Masz coś zaplanowanego? - Wyglądało na to, że jest dotknięty i
zmartwiony.
- Tak, mam, ale nie mogę ci tego teraz powiedzieć. Zapamiętaj jednak
dzisiejszy wieczór i to, że chcę ci coś powiedzieć. Zrobię to niedługo.
- Kiedy?
- Nie wiem. Niedługo.
- Czy to jakiś inny mężczyzna? Wiem, że brzmi to bardzo staromodnie,
ale tak jakoś wyglądasz.
- Nie, nie ma innego mężczyzny. Nie w tym sensie. Powiem ci, nigdy cię
nie okłamywałam, a kiedy to zrobię, będziesz wiedział.
- Teraz nie mogę się już doczekać - stwierdził.
- Wiem, ja też nie. Chciałabym, żeby pracowano w soboty. Dlaczego
świat przestaje pracować w soboty?
- Ty i ja pracujemy w soboty - poskarżył się Walter.
- Tak, ale biura na całym świecie nie, niech je diabli wezmą!
175
Wiedział, że nie ma sensu pytać dalej, bo niczego się nie dowie. Przechylił
się i poklepał ją po ręce.
- Chyba muszę cię kochać, skoro puszczam ci płazem całe to
przedstawienie.
- Och, idź do diabła, Walterze, oczywiście, że mnie nie kochasz, nawet w
najmniejszym stopniu, ale jesteś wspaniałym przyjacielem. I jestem
pewna, jakkolwiek nie zamierzam tego sprawdzać, że jesteś również
doskonały w łóżku.
W tym momencie zjawił się kelner, akurat w porę, by usłyszeć
ekstrawagancki komplement Maureen i uniemożliwić Walterowi
odpowiedź.
Trochę spała, ale krótko. Wstała przed szóstą rano, wzięła prysznic i
szybko się ubrała. Różnica czasu wynosiła trzy godziny. Zacznie dzwonić
do informacji międzynarodowej i poda nieaktualne już numery w nadziei,
że nie potrwa to zbyt długo. O mały włos nie zmiękła i nie spytała Waltera,
czy istnieją międzynarodowe spisy prawników na całym świecie i czy
mogłaby je przewertować w gmachu dublińskich sądów. Ale nie, nie
wolno jej podać żadnych szczegółów, robić żadnych aluzji. Później
wszystko mu opowie. Zasłużył na to. Nie zdecydowała jeszcze, co powie
wszystkim innym, kiedy odnajdzie ojca - o ile go odnajdzie.
Nie była to taka trudna sprawa, jak się obawiała. Kosztowało to pewno
dwadzieścia razy więcej niż normalnie, tym się jednak nie przejmowała.
Ta kancelaria w Bulawayo już nie istniała, ale telefonistki w centrali
okazały się skore do pomocy i zapoznały ją z listą innych prawników.
Dowiedziała się ostatecznie, że dawna firma przeniosła się do Republiki
Południowej Afryki. Konferowała z ludźmi znajdującymi się w miastach,
o których nigdy nawet nie pomyślała, choć z nazwy je znała...
Bloemfontein, Ladysmith, Kimberley, Queenstown.
Natrafiła w Pretorii na nazwisko, którym podsygnowano jeden z listów.
Maureen Barry była szybka.
Wyjaśniła, że zmarła jej matka, której ostatnim życzeniem było, żeby ona,
Maureen, skontaktowała się ze swoim ojcem. U kogo powinna teraz
szukać informacji?
176
- To nie są akta, które przetrzymuje się przez czterdzieści lat - powiedział
jej jakiś mężczyzna.
- Ale ich nie wyrzuciliście. Prawnicy niczego nie wyrzucają.
- Nie może się pani spytać tam u was?
- Pytałam, niczego nie wiedzą, firma się zmieniła, mówią. I to prawda, że
wszystkie dokumenty zwrócono matce na jej prośbę. Muszę próbować u
was.
Sprawiał sympatyczne wrażenie mimo swojego akcentu i tego, że mówił
„fakticznie" zamiast faktycznie, i próbował znaleźć najlepsze wyjście na
"konec", zamiast na koniec.
- Zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że takie poszukiwania w moim
imieniu to zajęcie dla fachowca, i jestem gotowa uiścić odpowiednią
opłatę za pański czas i fachowość - zapewniła Maureen. - Czy życzy pan
sobie, żebym zwróciła się za pośrednictwem tutejszych prawników i
ustawiła sprawę w sposób bardziej formalny?
- Nie, wydaje mi się, że jest pani osobą, z którą można pracować na
proponowanych warunkach.
Usłyszała śmiech z drugiego końca świata, śmiech kogoś, kogo nigdy nie
spotka, bo do tego kraju z powodu jego polityki nie pojedzie ani ona, ani
nikt z jej przyjaciół. Słyszała, jak kiedyś matka mówiła, że bardzo jej żal
tych białych, którzy zmuszeni są do zrezygnowania ze wszystkich
przywilejów i swoich ładnych domów. Lecz to nie spotkało się z
uznaniem. Matka nie była głupia i więcej już do tego tematu nie
powracała.
Obiecał, że niedługo do niej zadzwoni.
- Ciekawa jestem, czy pan wie, jak bardzo liczę na to, że będzie to
niedługo.
- Myślę, że tak - odparł z osobliwym, jakby urywanym akcentem. -
Gdybym dopiero co stracił jedno z rodziców i miał nadzieję na
odnalezienie drugiego, to zdawałbym sobie sprawę, że w grę wchodzi
pośpiech.
Sama nie wiedziała, jak udało jej się przebrnąć przez wtorek i środę.
Mężczyzna z Pretorii zadzwonił do niej w środę o ósmej wieczorem i
podał adres kancelarii prawniczej w Londynie.
177
- Czy on żyje, czy umarł? - spytała i czekała na odpowiedź z ręką przy
gardle.
- Nie powiedzieli mi, naprawdę nie powiedzieli. - Głos miał pełen
skruchy.
- Ale ludzie z tej firmy będą wiedzieli? - dopytywała się.
- Będą mogli przekazać wiadomość osobie zainteresowanej.
- Napomknęli coś?
- Tak. Napomknęli.
- Co?
- Że żył. Że powinna pani porozmawiać z odnośnym kierownikiem.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować - rzekła.
- Na razie nie wie pani, czy jest za co dziękować.
- Poinformuję pana, zadzwonię znowu.
- Niech pani napisze, wydała pani już dosyć na telefony. Albo jeszcze
lepiej, niech pani przyjedzie i spotka się ze mną.
- Nie sądzę, żebym to zrobiła. Co by mi z tego przyszło? A w ogóle to w
jakim pan jest wieku?
- Niech pani przestanie przywiązywać do tego znaczenie. Mam
sześćdziesiąt trzy lata, jestem wdowcem z pięknym domem w Pretorii.
- Niech pana Bóg błogosławi - powiedziała.
- Mam nadzieję, że ojciec żyje i będzie dobry dla pani - rzekł nieznajomy
z Republiki Południowej Afryki.
Musiała czekać półtorej godziny, zanim mogła porozmawiać z kimś z
londyńskiej firmy prawniczej.
- Nie wiem, dlaczego pani rozmawia ze mną - powiedział lekko
zrzędliwym tonem.
- Ja też nie wiem - wyznała Maureen. - Jednakże pierwotna umowa
zakładała, że mój ojciec i ja nie powinniśmy się kontaktować za życia
matki. Wiem, że to brzmi jak z bajki Hansa Christiana Andersena,
niemniej tak właśnie było. Czy może pan posłuchać przez dwie minuty,
tylko dwie? Potrafię rzecz szybko wyjaśnić, przyzwyczajona jestem do
rozmawiania o interesach.
Angielski prawnik zrozumiał, o co jej chodzi. Zapowiedział, że będą w
kontakcie.
178
Maureen zaczęła teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem wierzyć w
szybkie działania prawników. Walter mówił jej o zwłoce i odkładaniu
spraw, a z własnej praktyki znała nie kończącą się gadaninę na temat
umów z dostawcami. I oto nagle w środku najważniejszego w całym jej
życiu wydarzenia zetknęła się z dwiema firmami prawniczymi, które, jak
się zdaje, rozumiały jej naleganie. Zdawały sobie sprawę z żywionej przez
nią niecierpliwości i zareagowały pozytywnie. W czwartek wieczorem
sprawdziła, czy ktoś nie dzwonił do niej do mieszkania i nie nagrał się na
automatycznej sekretarce. Nie było tam jednak nic prócz uprzejmego
zaproszenia od przyjaciółki matki, pani O'Hagan, żeby wpadła, kiedy
zechce, wieczorem na szklaneczkę sherry, tak jak to robiła, wpadając do
swojej biednej matki. I wiadomości od Waltera, który wybiera się na
weekend do zachodniej Irlandii, gdzie poza łowieniem ryb jest mnóstwo
pięknych spacerów i pyszne jedzenie, jak mówił. Ponadto nie musi być
nawet żadnego łowienia ryb, jeśli Maureen zechce do niego dołączyć.
Uśmiechnęła się, dobry z niego przyjaciel.
Nagrały się też dwa pstryknięcia - ktoś odłożył słuchawkę, nie
pozostawiając żadnej wiadomości. Zaniepokoiło ją to trochę, a po chwili
zirytowała się na siebie. Jak może oczekiwać, że będą działać tak szybko?
A założywszy, że jej ojciec żyje i jest w Anglii, na co teraz wygląda, to
może nie chcieć się z nią kontaktować. Albo on może chce, ale Flora mu
na to nie pozwala albo córka. Nagle uświadomiła sobie, że mogły być i
inne dzieci.
Chodziła po mieszkaniu, spacerowała wzdłuż swojej długiej bawialni,
skrzyżowawszy ręce i łokcie obejmując dłońmi. Nie mogła sobie
przypomnieć, kiedy ostatni raz była w takim stanie - niezdolna zabrać się
do czegokolwiek.
Kiedy telefon zadzwonił, aż podskoczyła. W słuchawce usłyszała
niepewny głos.
- Maureen Barry? Czy to Maureen Barry?
- Tak - powiedziała, wstrzymując oddech.
- Maureen, tu Bernie - oznajmił głos. I zapanowała cisza, jakby
rozpaczliwie czekał, co ona na to.
179
Maureen nie mogła nic powiedzieć, nie zdołała wykrztusić z siebie ani
słowa.
- Maureen, mówili mi, że próbujesz się skontaktować. Jeśli tak nie jest...-
Był niemal gotów odłożyć słuchawkę.
- Czy jesteś moim ojcem? - szepnęła.
- Jestem teraz starym człowiekiem, ale byłem twoim ojcem - odparł.
- A zatem jesteś nim nadal. - Starała się mówić z pewną lekkością, co
okazało się słuszne, bo usłyszała, że się roześmiał.
- Dzwoniłem wcześniej. Ale natknąłem się na jedną z tych maszynek, a
twój głos brzmiał tak oficjalnie, że musiałem odłożyć słuchawkę, nic nie
mówiąc.
- Wiem, należałoby ludzi za to wieszać - zażartowała. I znowu zrobiła
dobrze, bo pozwoliła mu się odprężyć.
- Zadzwoniłem raz jeszcze tylko po to, żeby usłyszeć twój głos, i
myślałem: To mówi Maureen, tak brzmi jej głos.
- I podobał ci się mój głos?
- Nie tak bardzo jak teraz, kiedy to jest prawdziwa rozmowa. Czy to jest
prawdziwa rozmowa?
- Tak, prawdziwa.
Zapadła cisza, ale nie była to cisza ciążąca - oboje przysposabiali się do
osobliwego rytuału rozmowy ojca z córką.
- Chciałbyś się ze mną zobaczyć? - spytała.
- Niczego bardziej nie pragnę. Ale czy będziesz mogła przyjechać do
Anglii i mnie odwiedzić? Jestem już słaby, nie mógłbym pojechać do
Irlandii na spotkanie z tobą.
- Naturalnie, że będę mogła. Przyjadę tak szybko, jak zechcesz.
- Nie będzie to Bernie, którego znałaś. Zrozumiała, że chce, by nie
nazywała go ojcem, tylko
zwracała się do niego po imieniu. Matka zawsze mówiła o nim „biedny
Bernard".
- I tak cię nigdy nie znałam, Bernie, a ty znałeś mnie tylko przez krótki
czas. Nie przeżyjemy więc oboje żadnego szoku. Ja zbliżam się do
pięćdziesiątki, jestem kobietą w średnim wieku.
- Przestań.
180
- Taka jest prawda. Nie jestem siwa, bo utrzymuję regularne i bliskie
kontakty z fryzjerem... - Czuła, że mówi, co jej ślina na język przyniesie.
- I Sophie... powiedziała ci... zanim... - Zawahał się.
- Umarła przed dwoma tygodniami... Bernie... na udar, to stało się szybko
i nie wróciłaby do normalnego stanu, tak że tylko dla niej lepiej...
- A ty...?
- Czuję się dobrze. Ale wracając do naszego spotkania, mam przyjechać, a
co na to Flora i twoja rodzina?
- Flora nie żyje. Umarła niedługo po naszym wyjeździe z Rodezji.
- To smutne.
- Tak, to była cudowna kobieta.
- A dzieci? - Maureen czuła, że ta rozmowa jest czymś nadzwyczajnym,
choć sprawia wrażenie tak normalnej, przeciętnej. Przecież mówi do ojca,
człowieka, którego przez czterdzieści lat i jeszcze przed kilkoma dniami
uważała za zmarłego.
- Jest tylko Catherine. Siedzi w Stanach. Maureen chyba odczuła
zadowolenie.
- Co tam robi, pracuje, wyszła za mąż?
- Nie, ani jedno, ani drugie. Pojechała tam z pewnym muzykiem,
specjalistą od rocka, z którym mieszka od ośmiu lat. Jeździ z nim
wszędzie, aby, jak mówi, stworzyć mu coś w rodzaju domu, i niczego
więcej nie pragnie. Czuje się szczęśliwa.
- Ma zatem szczęście - powiedziała Maureen, prawie nie myśląc, co
mówi.
- Tak, prawda? Bo nikogo nie krzywdzi. Ludzie mówią, że jest przegrana,
ale ja tak nie uważam. Uważam, że jest wygrana, skoro ma to, czego
pragnie, i nikogo nie rani.
- Kiedy mogę przyjechać i zobaczyć się z tobą, Bernie? - zapytała.
- Och, im prędzej, tym lepiej, a najlepiej najprędzej - odparł.
- Gdzie jesteś?
181
- Uwierzysz, że w Ascot?
- Przyjadę jutro - zapowiedziała.
Przed wyjściem przejrzała szybko swoją pocztę. Nic, co miało związek z
pracą, nie przychodziło na adres domowy, całą korespondencję handlową
posyłano do jej głównego sklepu. Było kilka rachunków, okólników i list
wyglądający na zaproszenie od Anny Doyle, najstarszego dziecka Deirdre
O'Hagan. Anna przysłała oficjalne zaproszenie na srebrne gody swoich
rodziców i liścik. Przepraszała w nim za tak kuriozalnie wczesne
przysłanie zawiadomienia, pragnie jednak, jak pisała, mieć pewność, że
główne osoby będą mogły przybyć na tę uroczystość. Może Maureen
mogłaby dać im znać.
Maureen patrzyła na zaproszenie i niemal go nie widziała. Jakże drobnym
kamyczkiem milowym wydawały jej się srebrne gody w porównaniu z
tym, w co sama miała się zaangażować. Nie będzie teraz się zastanawiać,
czy na nie pojedzie, czy nie.
Był to bardzo komfortowy pensjonat. Bernard James Barry opuścił kolonie
z całą pompą - uświadomiła sobie Maureen. Na Heathrow wynajęła
samochód i udała się pod wskazany przez niego adres.
Przedsięwzięła też środki ostrożności, telefonując wcześniej do pensjonatu
i pytając, czy jej przyjazd nie będzie zbyt wielkim przeżyciem dla ojca,
który, jak wspominał, cierpi na ciężkie reumatyczne zapalenie stawów i
niedawno przebył lekki atak serca.
Powiedziano jej, że ojciec czuje się doskonale i nie może się doczekać
przyjazdu córki.
Miał na sobie blezer z jakimś kolorowym herbem, pod szyją starannie
zawiązany fular i wyglądał jak prawdziwy dżentelmen. Lekko opalony, z
szopą gęstych siwych włosów, z laseczką, chodził wolnym krokiem, lecz
pod każdym względem był takim typem mężczyzny, jakiego jej matka
bardzo lubiłaby przyjmować w Dublinie. A jego uśmiech sprawiał, że
serce topniało.
182
- Mam przewodnik po restauracjach Egona Ronaya, Maureen -
powiedział, kiedy go pocałowała. - Uznałem, że powinniśmy gdzieś się
wybrać i uczcić nasze spotkanie porządnym lunchem.
- Jesteś mi bratnią duszą, Bernie - rzekła.
I rzeczywiście był jej bratnią duszą. Żadnych przeprosin, żadnych
usprawiedliwień. W życiu tak niewiele jest okazji do szczęścia. Nie
żałował, że jego córka Catherine wykorzystała swoją okazję. Nie miał
pretensji do Sophie o to, że szukała szczęścia, dbając o prestiż. Tylko sam
trzymać się tego nie mógł.
Wiedział wszystko o Maureen. Dopóki żył Kevin O'Hagan, nigdy nie
stracił jej z oczu. Pisywał do niego pod adresem klubu, prosząc o wieści o
swojej małej córeczce. Pokazał zrobiony przez siebie album pełen notatek
prasowych o jej sklepach, z fotografiami wyciętymi z kronik towarzyskich
różnych czasopism, przedstawiającymi Maureen na jakimś balu czy
przyjęciu. A także jej zdjęcia z Deirdre O'Hagan, łącznie z tym, na którym
była w stroju druhny.
- Wyobraź sobie, że w tym roku obchodzą srebrne gody. - Maureen
skrzywiła się, patrząc na bardzo nieeleganckie ślubne stroje z roku 1960.
Jak mogli tak mało wtedy wiedzieć o ubraniach? Czyżby wyrobiła sobie
smak w tej dziedzinie o wiele później?
Pan O'Hagan pisywał regularnie i ojciec Maureen dowiedział się o śmierci
przyjaciela, dopiero gdy klub odesłał mu jego list z adnotacją, że adresat
nie żyje. Poinstruowano go, żeby w domu nie zostawiał śladów tej
korespondencji, ponieważ zgodnie z umową Bernard Barry miał być
uważany za zmarłego.
Gawędzili sobie bez skrępowania, niczym starzy przyjaciele, wiele mający
ze sobą wspólnego.
- Czy miałaś jakąś wielką miłość, za którą nie poszłaś? - zagadnął Bernie,
popijając brandy. Uważał, że siedemdziesiąt lat upoważnia go do takiego
małego zbytku.
- Właściwie to nie, nie chodziło o wielką miłość. - Nie była pewna.
- Lecz coś, co mogło być wielką miłością.
183
- Myślałam tak w owym czasie, ale się myliłam, nic by z tego nie wyszło.
Zahamowałoby to nas oboje. Zanadto się różniliśmy, było to nie do
pomyślenia pod wieloma względami. - Maureen uświadomiła sobie, że
mówi takim tonem, jakiego użyłaby jej matka.
Przekonała się, że bez skrępowania może mu opowiedzieć o Franku
Quigleyu. I o tym, że mając lat dwadzieścia, kochała go całym ciałem i
duszą. Przekonała się, że wcale nietrudno jest posługiwać się takimi
słowami, choć nigdy dotąd ich nie wypowiadała.
Mówiła, że robiła tego lata wszystko, nie poszła jednak do łóżka z
Frankiem. Nie zdecydowała się na to nie z powodu zwykłego strachu
przed zajściem w ciążę, który powstrzymywał inne dziewczęta. Po prostu
wiedziała, że nie może pozwolić sobie na jeszcze większe zaangażowanie,
bo Frank nigdy nie będzie pasował do jej życia.
- I sama w to wierzyłaś, czy też mówiła ci to Sophie? - Głos Berniego był
łagodny, nie brzmiało w nim oskarżenie.
- Och, wierzyłam w to, wierzyłam absolutnie. Uważałam, że są dwa
rodzaje ludzi, my i oni. A Frank należał zdecydowanie do tych drugich.
Podobnie Desmond Doyle, ale Deirdre O'Hagan w jakiś sposób się to
upiekło. Pamiętam, jak na jej ślubie wszyscy udawaliśmy, że rodzina
Desmonda pochodzi z jakiegoś majątku na zachodzie, a nie z chaty na
zboczu gór.
- Nie całkiem jej się to upiekło - wtrącił ojciec.
- Pan O'Hagan pisał ci o tym?
- Tak, coś niecoś. Uważał mnie, jak przypuszczam, za osobę, która nie ma
i nigdy nie będzie mieć z tym nic wspólnego, a więc może ze mną ten
temat poruszać.
Opowiedziała, jak Frank Quigley przyjechał do Dublina na dzień
wręczania dyplomów. Jak stał z tyłu sali i pokrzykiwał, a potem
wrzeszczał, gdy szła odebrać swój zwój pergaminu.
A potem odwiedził ją w domu. To było okropne.
- Czy Sophie go wyprosiła?
- Nie, znasz przecież matkę, a może nie, ale ona by tego nie zrobiła.
Zabijała go uprzejmością, była słodka jak
184
miód. „Och, proszę mi powiedzieć, Frank, czy mój zmarły mąż i ja
poznaliśmy pańską rodzinę podczas pobytu w West-port?" Znasz te mowy.
- Znam. - Robił wrażenie smutnego.
- I Frank zachowywał się coraz gorzej. Wszystko, co matka robiła, czyniło
z niego jakby jeszcze większego bolszewika i tępaka, i człowieka źle
wychowanego. Podczas kolacji wyciągnął grzebień i zaczął się czesać,
oglądając się w tym, wiesz, niewielkim lustrze w kredensie. Och, i mieszał
kawę łyżeczką w taki sposób, jakby chciał wywiercić dziurę w dnie
filiżanki. Miałam ochotę go zabić i zabić siebie za to, że się tym
przejmuję.
- I co mówiła twoja matka?
- Och, coś w rodzaju: „Czy masz dosyć cukru, Frank? A może wolałbyś
herbatę?" Wiesz, okropnie uprzejmie, żadnej aluzji, że coś jest nie tak. O
ile się tego nie wiedziało.
- A potem?
- Potem się śmiała. Mówiła, że on jest bardzo miły, i głośno się śmiała.
Zapadła cisza.
- A ja to akceptowałam - rzekła z przejęciem Maureen. - Nie mogę
powiedzieć, żeby go wyrzuciła, bo nie wyrzuciła, nigdy nie wymówiła mu
domu, a nawet od czasu do czasu zapytywała o niego z lekkim śmiechem.
Zupełnie jakbyśmy przez jakąś pomyłkę zaprosiły na kolację biednego
Jimmy'ego Hayesa, który zajmował się ogrodem. I ja to akceptowałam,
ponieważ zgadzałam się z nią, akceptowałam jej sposób myślenia.
- I żałowałaś tego?
- Nie od razu, on był taki ordynarny i wymyślał mi od najgorszych snobek
na świecie. Niemal udowadniał słuszność poglądów matki, a także moich.
Oświadczył, że mi pokaże. W najlepszych domach całego kraju będą go
przyjmować i pewnego dnia moja zgorzkniała stara matka i ja będziemy
żałować, że nie gościłyśmy go u siebie, w naszym zakichanym domu.
Takich używał określeń.
- Czuł się dotknięty. - Ojciec wydawał się mu współczuć.
- Tak, oczywiście. I oczywiście on stał się księciem
185
handlu, a Deirdre O'Hagan wyszła za jego najlepszego przyjaciela równie
niewykształconego i nie do przyjęcia... czyli miał rację. Jego dzień
nadszedł.
- I jest szczęśliwy?
- Nie wiem, myślę, że nie. Ale może jest jak skowronek na wiosnę. Nie
wiem.
- Maureen, jesteś wspaniała... - powiedział nagle jej ojciec.
- Nie, skądże znowu, jestem bardzo głupia, zbyt długo byłam bardzo
głupia. Nikogo by to nie zraniło, żeby użyć twojego określenia, absolutnie
nikogo by to nie zraniło, gdybym powiedziała matce, gdy ukończyłam
dwadzieścia jeden lat, że odejdę z Frankiem Quigleyem, nie dbając o to, z
jakiej rodziny pochodzi.
- Może nie chciałaś jej zranić. Ostatecznie ja przecież ją porzuciłem, nie
chciałaś więc, żeby spotkało ją to po raz drugi.
- Ach, ale ja nie wiedziałam, że ją porzuciłeś. Myślałam, że złapałeś
okropnego wirusa i umarłeś.
- Przykro mi. - Sprawiał wrażenie skruszonego.
- Jestem zachwycona, staruszku - powiedziała. - W całym moim życiu nic
nie sprawiło mi tyle radości.
- Daj spokój, ja, stary człowiek, dojrzały do wózka inwalidzkiego?
- Przyjedziesz i zamieszkasz ze mną w Dublinie? - spytała.
- Nie, nie, moja najdroższa Maureen, nie zamieszkam z tobą.
- Nie musisz być w żadnym specjalnym domu, bo zdrowy jesteś jak ryba.
Chciałabym, żeby dbano o ciebie. Nie będziesz mieszkać w domu mamy,
razem gdzieś się przeniesiemy. Do jakiegoś większego niż moje
mieszkania.
- Nie, obiecałem Sophie.
- Ale ona już nie żyje, a ty dotrzymywałeś obietnicy, póki żyła.
Oczy miał smutne.
- Nie, w takich sprawach istnieje coś takiego jak honor. Ludzie by ją
obgadywali, wiesz, roztrząsaliby wszystko, co
186
mówiła, i to by w efekcie oznaczało degradację jej pamięci. Wiesz, co
mam na myśli.
- Wiem, ale ty jesteś w pewnym sensie zbyt honorowy. Ona nie dała ci
szansy pozostania w kontakcie z własną córką. Mnie też tej szansy nie
dała. Tak naprawdę to nie postępowała z nami uczciwie. Jeszcze przed
paroma dniami myślałam, że nie żyjesz.
- Ale przynajmniej pod koniec życia ci powiedziała - rzekł Bernard Barry
z rozanielonym wyrazem twarzy.
- Co?
- No, przynajmniej ci powiedziała, że chce, byś mnie odnalazła.
Słyszałem to od prawników. Wiedząc, że umiera, chciała ci dać szansę na
spotkanie się znowu ze mną.
Maureen zagryzła wargę. Tak, we wczesnej fazie poszukiwań w Bulawayo
tak właśnie mówiła. Zlustrowała bacznym wzrokiem twarz ojca.
- Muszę przyznać, że wzruszyło mnie to i ucieszyło. Myślałem, że jest
nieprzejednana. Kevin O'Hagan pisał mi, że co roku w rocznicę
odprawiana jest za mnie msza.
- Wiem - potwierdziła Maureen - niedługo znowu nadejdzie ta rocznica.
- Zatem zrobiła coś, czego nie musiała robić. A ja czuję się w obowiązku
nie wracać do przeszłości i nie uwłaczać jej pamięci. Tak czy inaczej, moje
dziecko, po śmierci Kevina nie mam tam już nikogo znajomego i byłbym
dla wszystkich jedynie obiektem zainteresowania. Nie, zostanę tu, podoba
mi się tutaj. A ty od czasu do czasu przyjedziesz do mnie w odwiedziny,
przyjedzie też twoja siostra, Catherine, i jej młodzieniec. Będę mieć się
dobrze.
Oczy Maureen napełniły się łzami. Nigdy mu nie zdradzi, że matka nic jej
nie powiedziała. Niech myśli o czymś przyjemnym, siedząc na słońcu,
przekonany, że ma się dobrze.
- Znajdę sobie mnóstwo pretekstów, żeby przyjechać do ciebie w
odwiedziny. Może otworzę sklep tu, w Ascot, albo w Windsorze.
Poważnie.
- Oczywiście, że tak. A nie wybierasz się na srebrne gody córki Kevina?
Czy to nie byłby następny pretekst?
187
- Może tam nie pojadę. Frank Quigley był drużbą, wiesz. Ma to być coś w
rodzaju zjazdu wszystkich, którzy byli na tamtym ślubie, odświeżenie
dawnych wspomnień i tak dalej.
- Czy nie jest to tym bardziej powód, żeby pojechać? - spytał Bernie
Barry, mężczyzna o opalonej twarzy i z błyskiem w oku, który przed
czterdziestu laty zakochał się podczas podróży w interesach i miał odwagę
podążyć za swoją gwiazdą.
Rozdział Siódmy.
Frank.
Nigdy nie rozumiał, dlaczego wszyscy robią tyle szumu wokół
podróżowania. Frank lubił wsiąść do swojego samochodu i mijając
drogowskazy - mknąć przez setki mil albo i więcej po autostradzie. Czuł
się wolny i uważał, że ma to posmak jakby przygody. Lubił to, nawet jeśli
jechał tylko na wystawę produktów żywnościowych, którą oglądał już
przedtem kilkanaście razy. A dlaczego by nie? Jak często sobie
przypominał, nie każdy jadący autostradą miał auto marki Rover, i to
tegoroczny model, wyposażony w stereo i radio wypełniające elegancki,
komfortowy świat muzyką. Albo jeśli chciał, to „Językiem włoskim dla
biznesmenów". Nikt w Palazzo Foods nie orientował się, że Frank Quigley
rozumiał każde włoskie słowo wypowiedziane w jego obecności. Nigdy
nie zdradził choćby błyskiem w oku, że zrozumiał, co mówiono. Nawet
jeśli mówiono o nim. A zwłaszcza wtedy.
Czasami Frank myślał, że jego teść, Carlo Palazzo, mógł coś podejrzewać,
ale jeśli tak było, to zachował tę wiedzę dla siebie. I może z tego powodu
jeszcze bardziej podziwiał zięcia. Dawno dał mu do zrozumienia, że go
obserwują i przygotowują, i nigdy nie mógłby ubiegać się o córkę szefa,
gdyby Carlo Palazzo i jego brat tego sobie nie życzyli.
Frank już wiedział, nie była to dla niego niespodzianka, że taka bogata
dziewczyna jak Renata będzie pilnie strzeżona przez ojca i stryjów przed
mężczyznami polującymi na posag. Wiedział, że jest odpowiednim
kandydatem, ponieważ nie musiał żenić się z Księżniczką Palazzo, żeby
189
osiągnąć awans w firmie. Nie potrzebował zresztą Palazzo, bo Frank
Quigley mógł przystąpić do każdego interesu w Anglii. Nie miał
naukowych tytułów obok nazwiska, nigdy nie ukończył szkoły. I wcale nie
było mu to potrzebne. Miał smykałkę i potrafił pracować całymi dniami i
nocami. Palazzo wiedzieli o tym wszystkim piętnaście lat temu, gdy
pozwolili mu zabrać Renatę na kolację. Wiedzieli, że nie sięgnie
bezprawnie po nieśmiałą brunetkę, dziedziczkę fortuny Palazzo, dopóki
nie będą po ślubie. Wiedzieli również, że jeśli kiedykolwiek pojawi się
choćby najlżejsze podejrzenie jego niewierności wobec żony, to będzie
chodziło o coś anonimowego, dyskretnego i z dala od domu. Żadnego
skandalu nie przewidywano.
Westchnął na myśl o tych niepisanych regułach. Utrzymał się w
dozwolonych granicach przy jednej czy dwu okazjach i nie miał na
sumieniu nic, nad czym nie mógłby zapanować. Aż dotąd. Teraz sytuacja
była zupełnie inna i musiał wykorzystać każdą chwilę samotności, jaką
sobie mógł wykroić, żeby się zastanowić, co ma robić. Gdyby chodziło o
interesy, gdyby tylko chodziło o interesy... ach, wtedy wiedziałby
dokładnie, co robić. Lecz Joy East to nie interesy. Nie wtedy, gdy miała na
sobie żółty podkoszulek i nic ponad to i chodziła dumna i pewna siebie po
swoim domu.
I pewna jego, gdy tak tam leżał w kolejne długie słoneczne popołudnie i
uśmiechając się, podziwiał jej bujne brązowe włosy ze złotymi
pasemkami, jej olśniewające zęby, jej opalone długie nogi.
Joy East, projektantka, która wprowadziła Palazzo na łamy eleganckich
czasopism i podciągnęła na wyższy poziom ich image, niegdyś tandetny, a
obecnie szykowny, tak jak Frank Quigley powiększył obroty firmy i
przyspieszył jej rozwój z wielu małych tak zwanych supermarketów do
wielkich i pierwszorzędnych. Joy East powiedziała mu pierwszego
wieczoru, gdy patrzyli na siebie niezawodowymi oczami, że byliby idealną
parą. Żadne z nich nie pragnęło zmieniać swojego stylu życia, żadne też
nie miało takiej pozycji, by zmusić do tego drugą stronę. Joy chodziło o
niezależność i swobodę, Frank chciał utrzymać swoje małżeństwo z córką
190
szefa. Kto lepiej odpowiada sobie niż dwoje ludzi, którzy mogą wszystko
stracić przez głupotę i wszystko zyskać, jeśli będą dyskretnie cieszyć się
swoim towarzystwem? Powiedziała mu to częściowo słowami, częściowo
spojrzeniem, a także sposobem, w jaki przechyliła się nad stolikiem w
restauracji i pocałowała go w usta.
- Najpierw sprawdziłam - przyznała się ze śmiechem. - Nie ma tu nikogo
prócz turystów.
Było to podniecające wtedy i nie przestało być takie później. Frank rzadko
spotykał kobiety pokroju Joy. Niewiele wiedział o tych subtelniejszych
podstawach ruchu kobiecego, toteż jej nowa niezależność wydawała mu
się bardzo egzotyczna. Joy East czuła się dumna, że nie wyszła za mąż. O
mały włos byłaby to zrobiła, mając dwadzieścia trzy lata, ale wycofała się
na parę dni przed ślubem, jak mu powiedziała. Ojciec się wściekał i
musieli zapłacić olbrzymią część kosztów wesela, tortu i limuzyn. Nie
mówiąc już o całej tej gadaninie i wielkim szumie. Wszyscy woleliby,
żeby wyszła za mąż, i to tylko po to, żeby uniknąć tego całego ambarasu.
A ten mężczyzna? Och, dla niego to też było szczęście, uważała Joy,
śmiejąc się i w ogóle o nim nie myśląc.
Mieszkała w małym domu na rogu ulicy, która, gdy dom znalazła, nie
należała bynajmniej do wytwornych. Stopniowo jednak sprowadzało się tu
coraz więcej eleganckich sąsiadów. Ogród, otoczony białym murem z
pnącym winem, należał tylko do niej. Długi, komfortowo urządzony salon
mógł swobodnie pomieścić sześćdziesiąt osób. Joy urządzała fantastyczne
przyjęcia i często mówiła, że strasznie łatwo jest połechtać czyjąś
próżność i przypodobać się komuś, zapraszając go na dwie godziny
drinków i kanapek do swojego domu.
W Palazzo uwielbiano ją za to. Jakie to wspaniałomyślne ze strony panny
East, powtarzano zawsze w dyrekcji, że robi dla nich znacznie więcej, niż
powinna. Zyskiwało jej to coraz większą życzliwość. Podziw dyrekcji był
niezmierny. Joy East z dużą łatwością mogła zapraszać do swojego domu
klientów, prasę, ludzi zapewniających zagraniczne
191
kontakty i miejscowych dygnitarzy. Wynajmowała firmę od urządzania
przyjęć, a potem zawodowe sprzątaczki. Powiedziała Frankowi, że nie
sprawia jej to żadnego kłopotu, a właściwie nawet jest zdecydowanie
korzystne. W ten sposób raz na miesiąc ma fachowo posprzątany dom oraz
zamrażarkę pełną przekąsek. Przed każdym towarzyskim zebraniem
chowała ozdoby i cenne rzeczy. Nigdy nie wiadomo, czy wśród
nieznajomych nie znajdzie się ktoś o zręcznych palcach. Lepiej zatem w
charakterze popielniczek postawić czterdzieści dużych miseczek z
błękitnego szkła. W niektórych domach towarowych sprzedają je po funcie
za sztukę. W garażu w tekturowym pudle miała następnych czterdzieści.
Stały wysoko na półce nad małym sportowym autem.
Frank Quigley, przystojny dyrektor generalny Palazzo Foods, i Joy East,
specjalistka od projektowania, która odpowiadała za wizerunek firmy,
poczynając od jej budynku w stylu art deco aż po eleganckie firmowe
torby na zakupy, mieli od trzech lat romans i oboje mogli z całą pewnością
twierdzić, że nikt o nim nie wie. Nie zachowywali się jak tylu innych
kochanków na świecie, którzy wierzą, że są niewidzialni. Oni wiedzieli, że
nikt nie żywi najmniejszych podejrzeń, ponieważ są bardzo ostrożni i
przestrzegają wszystkich zasad.
Nigdy do siebie nie dzwonili, jeśli nie liczyć oficjalnych telefonów w
interesach firmy. I Joy nie dzwoniła w żadnych sprawach do mieszkania
Quigleyów. Od początków ich romansu Renata nie była zapraszana do
domu Joy z żadnej okazji towarzyskiej. Frank uważał, że poniżałoby to
jego żonę, gdyby bywała w domu, w którym tyle razy w tygodniu bywał
on w zupełnie innym charakterze. Frank nie pozwoliłby, żeby kładła swoje
futro na szerokie łoże, na którym on i Joy spędzali tak wiele godzin.
Poprzysiągł sobie, że Renata nie dowie się nigdy o tym romansie. Ponadto
nie powinien jej oszukiwać i udawać, że jest gościem w tym domu, który
w znacznym stopniu był w istocie jego domem. Nie myślał o jakimś
innym rodzaju kamuflażu, bo zawsze wierzył, że do jego najmocniejszych
stron należy umiejętność szufladkowania własnego życia. Zawsze to
potrafił. Nigdy
192
nie myślał o swoim popędliwym pijącym ojcu i słabej pobłażliwej matce...
od chwili gdy się z nimi rozstał, by zamieszkać w Londynie. Kiedy
przyjeżdżał w odwiedziny do rodziców i sióstr, i braci, którzy nigdy nie
opuścili małego miasteczka w zachodniej Irlandii, nie przywoził ze sobą
żadnych opowieści ani nawet myśli o swoim londyńskim życiu. Potrafił
tam przyjechać, jeśli nie całkiem obdarty, to przynajmniej niechlujnie
ubrany. Nikt z rodziny nie podejrzewałby go o to, że życie upływa mu w
świecie interesów i wśród handlowców. Sprawił Renacie niezgrabny
tweedowy płaszcz na jedną z regularnych wizyt u rodziców i
zapowiedział, że powinni tuszować luksusy, jakimi się cieszą w Wembley.
Renata zrozumiała i niemal bez słowa poszła pomagać kobietom w kuchni.
Frank tymczasem rozmawiał z braćmi, proponując im niewielkie sumy na
małe inwestycje lub na zakupienie czegoś - to były sposoby, jak uprzejmie,
dyskretnie i bez zwracania uwagi dawać pieniądze. W ciągu czterech dni
spędzonych w domu, w którym dorastał, jego skórzana aktówka i ręcznie
robione buty zamknięte były w bagażniku wynajętego samochodu wraz z
jedwabnymi szalami i kasetką z biżuterią Renaty.
Frank mówił, że człowiek wszystko zubaża, jeśli ciągnie za sobą jedno
życie i jeden komplet wspomnień. O wiele lepiej w pełni żyć tym życiem,
którym się w danej chwili żyje, bez żadnych więzów.
A zatem żona, nie podejrzewając niczego, nie może być zapraszana do
domu kochanki.
Podobnie gdy Quigleyowie przyjmowali, jak zawsze w czasie świąt
Bożego Narodzenia, gości, panna East, jak mówiono, przebywała poza
miastem. Spotykali się naturalnie na gruncie towarzyskim, na przykład w
domu jego teścia, ale konwersacja dotyczyła pracy. Frank potrafił
dosłownie odseparować tę drugą stronę ich życia razem i niewinnie
rozmawiać o planach i projektach. Nie odczuwał owej zakazanej
ekscytacji, którą, jak wiedział, odczuwają inni z powodu pozamałżeńskich
związków. Wiedział, że i Joy czuła to samo. Musiało tak być, bo
ostatecznie to ona ustaliła reguły gry.
193
Joy przodowała w zapewnieniach, że nie będą obarczać się nadmierną
odpowiedzialnością wobec siebie. Ona nie zamierza, jak mówiła, cierpieć
katuszy typowych dla Tej Drugiej Kobiety. Frank nie musi więc sobie
wyobrażać biednej Joy, jak w Boże Narodzenie siedzi samotnie i je
kanapkę, słuchając kolęd z radia. Miała trzydzieści lat, gdy go poznała, i
od dziesięciu lat żyła mniej lub więcej samotnie. Może pójść w święta co
najmniej do setki znajomych i nie będzie ani przez chwilę czuć się
opuszczona. Będą korzystać z tego czasu, jakim mogą dysponować, nie
psując sobie ani kariery, ani planów na przyszłość. Ona jest wolna jak ptak
i może bez porozumiewania się z nim chodzić, gdzie jej się podoba.
Gdyby nadarzyła jej się okazja wyjazdu do Stanów, to z niej skorzysta, a
Frank tymczasem mógłby znaleźć sobie inny sposób na wypełnienie tych
popołudniowych godzin, zanim ona wróci.
Była to idylla... tak, prawdziwa popołudniowa idylla przez ponad trzy lata.
Często w letnie gorące dni siadywali w ogrodzie otoczonym murem,
popijali chłodne białe wino i obierali sobie wzajemnie gruszki i
brzoskwinie. W zimie siadali na grubym, miękkim dywanie przy kominku
i obserwowali grę płomieni. Nigdy nie mówili, jak żałują, że nie mogą
wyjechać razem na tydzień, na wakacje albo na całe życie. Imię Renaty
nigdy nie padało z ich ust. Ani Davida, tego z agencji reklamowej, który
wiele spodziewał się po ślicznej Joy East i przysyłał jej wielkie bukiety
kwiatów. Czasami wybierała się z nim gdzieś podczas weekendu. Frank i
Joy mieli jednak tak silne poczucie niezależności, że on nigdy jej nie
zapytał, czy ze sobą sypiają albo czy umizgi Davida nie zagrażają w jakiś
sposób jego własnej pozycji. Zakładał, że Joy przekonująco opowiada o
swojej pracy i niechęci do angażowania się i w taki sposób utrzymuje
Davida na pewien dystans.
Słyszał opowieści kolegów, którzy, jak to określali, zafundowali sobie
małą frajdę, trochę się podbawiają, i są przekonani, że wszystko gra.
Zawsze w końcu dochodziło jednak do jakiejś okropnej wpadki. I
niezmiennie było to oczywiste i całkiem do przewidzenia dla osób
postronnych,
194
a nigdy dla samego zainteresowanego. Frank analizował swój własny
romans z Joy tak szczegółowo, jakby chodziło o jakąś umowę albo
propozycję przedłożoną mu do rozpatrzenia w biurze. Jeśli istniały na nim
jakieś skazy, to on ich nie dostrzegał. A przynajmniej nie do zeszłorocznej
gwiazdkowej imprezy w Palazzo, kiedy to zaczęły się kłopoty. Lecz nawet
wówczas były niewielkie i nieistotne. Z początku.
Wszystko to niezwykle wyraziście wryło mu się w pamięć. Supermarkety
miały pewne trudności w urządzaniu gwiazdkowych imprez, tak jak to
robiły inne firmy, ponieważ obsługiwały klientów dosłownie na okrągło.
Frank jednak przywiązywał znaczenie do pewnego rodzaju ceremonii i
poczucia grupowej lojalności, zwłaszcza w okresie świątecznym.
Namówił Carla do urządzania co roku gwiazdkowej imprezy w niedzielę
przed świętami. Odbywała się w porze lunchu i Carlo występował w roli
świętego Mikołaja. Przychodziły wszystkie żony z dziećmi, na każdego
czekały drobne prezenciki i papierowe kapelusze. A ponieważ urządzano
ją w dniu przeznaczonym na rodzinne wyjścia, nie dochodziło do takich
głupich sytuacji jak na normalnych przyjęciach biurowych, kiedy to młode
sekretarki wymiotowały ukryte za kartotekami, a starsi kierownicy robili z
siebie głupców podczas striptizu.
Renata zawsze lubiła te imprezy gwiazdkowe i doskonale radziła sobie z
dziećmi, organizowała gry i różne zabawy z papierowymi chorągiewkami.
Każdego roku, jak daleko Frank sięgał pamięcią, jego teść, patrząc z
czułością na córkę, powtarzał, że potrafi nadzwyczajnie bawić się z
dzieciakami, i czy to nie szkoda, że nie ma własnych. Każdego roku Frank
wzruszał ramionami i odpowiadał, że nieznane są drogi Opatrzności.
- Nie z powodu braku miłości - mówił niezmiennie, a Carlo ponuro kiwał
głową i sugerował, że Frank powinien jeść więcej steków, bo duża ilość
krwistego mięsa nigdy mężczyźnie nie zaszkodzi. Robił to rok w rok z
cierpliwością i uśmiechem łatwo rozjaśniającym mu oblicze. Niewielka
195
to cena do zapłacenia, nie miało to być upokorzenie i tak też to było
odbierane. Frank widział w tym niezbyt taktownie wyrażane gorzkie żale
starego człowieka. Była to jedna z niewielu dziedzin, w których robił
ustępstwo na rzecz Carla Palazzo. W sprawach interesów rozmawiali
zawsze jak równi sobie.
Gwiazdkowa impreza w zeszłym roku była inna. Jak zwykle powierzono
Joy East udekorowanie domu towarowego, w którym zamierzano to
spotkanie urządzić. Nie chodziło oczywiście o pracę polegającą na
przypinaniu do ścian gofrowanej bibułki i ustawianiu stołów na kozłach, a
na nich pęt kiełbas i babeczek z bakaliami, lecz o zaprojektowanie
kolorystyki, przygotowanie dużych papierowych ozdób czy, jak któregoś
roku, wielkich słoneczników. Zadbanie również o to, by ktoś zrobił
potężne dzwony ze srebrnego papieru. Dopilnowanie, żeby świętemu
Mikołajowi przygotowano duży, przykryty zielonym rypsem stół z górą
prezentów i żeby był obecny fotograf z lokalnej, a czasem nawet
ogólnokrajowej gazety. Razem z Frankiem Joy zamówiła wielkie
gwiazdkowe kalendarze, na których miały się znaleźć nazwiska
wszystkich pracowników. Wydrukowanie ich nie kosztowało praktycznie
prawie nic, a każdy pracownik Palazzo zabierał taki kalendarz z dumą do
domu i przechowywał do następnego roku. Czasami nawet ktoś, kto
zamierzał stąd odejść, zmieniał zdanie. Trudno porzucić firmę, gdzie
traktują cię jak kogoś z rodziny i twoje nazwisko umieszcza się na
kalendarzu pośród nazwisk członków dyrekcji i wyższego kierownictwa.
W zeszłym roku Joy zapowiedziała, że zamierza wyjechać w okresie
poprzedzającym imprezę gwiazdkową. Są targi opakowań i naprawdę musi
na nie pojechać. To rzecz dla niej ważna, bo przydadzą jej się nowe
pomysły.
- Ale imprezę gwiazdkową urządzamy co roku o tej porze i nie możesz
wyjeżdżać - utyskiwał Frank.
- Mówisz mi, co mogę robić, a czego nie? - Głos miała twardy jak stal.
- Oczywiście, że nie. Tylko że twoje pomysły na imprezę
196
gwiazdkową... to już taka tradycja... od zawsze. Dużo wcześniej, zanim ty
i ja... zawsze.
- I myślisz, że zawsze tak będzie... Nawet potem, jak ty i ja...?
- Co to ma być, Joy? Jeśli próbujesz mi coś powiedzieć, to mów. -
Pokrywał szorstkością zaskoczenie.
- Och, nigdy nie próbuję czegoś powiedzieć, zapewniam cię. Naprawdę
cię o tym zapewniam. Albo mówię, albo nie mówię, ani mi się śni
próbować coś powiedzieć.
Spojrzał na nią ostro. Głos Joy brzmiał trochę niewyraźnie, gdy powtarzała
to „zapewniam". To nie do pomyślenia, żeby coś piła w samym środku
dnia. Odrzucił to podejrzenie.
- To dobrze - rzekł z udaną jowialnością - bo ja jestem taki sam. Jeśli chcę
coś powiedzieć, to mówię. Oboje jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, Joy.
Pomyślał, że uśmiechnęła się do niego jakoś dziwnie.
Kiedy wróciła z tych targów, spotkali się, jak to ustalili wcześniej, u niej w
domu. Jedną z wielu rzeczy, które czyniły ten romans takim bezpiecznym,
było to, że Joy pracowała w gruncie rzeczy na miejscu, w swoim małym
studio pełnym światła, a Frank miał uzasadnione powody do odwiedzania
jej tam służbowo. Co więcej, jej dom znajdował się w pobliżu biura
księgowych, których firma Palazzo Foods zatrudniała jako doradców
podatkowych. Gdyby zauważono jego samochód w tej okolicy, miał dobre
alibi.
Joy powiedziała, że niewiele jej dały te targi opakowań, bo to wszystko
rzeczy w stylu Myszki Miki.
- Dlaczego więc na nie jechałaś? - spytał poirytowany Frank.
Musiał znaleźć kogoś, kto przejąłby pracę Joy przy przygotowaniu sali na
imprezę gwiazdkową, a nikt nie miał takiej smykałki jak ona.
- Żeby zmienić otoczenie, odpocząć, oderwać się - odparła, rozważając
swoje słowa.
- Chryste, nigdy nie przypuszczałem, że targi mogą być odpoczynkiem -
powiedział.
- Mogą, jeśli nie opuszcza się swojego pokoju w hotelu.
197
- I cóż takiego ważnego robiłaś w swoim pokoju w hotelu? - Jego głos był
lodowaty.
- Nie mówiłam, że coś ważnego. Mówiłam?
- Nie.
- To, co robiłam w swoim pokoju, wcale nie było ważne. Wertowałam
katalogi, podawano mi tam posiłki, piłam dużo dobrego, chłodnego
białego wina. Och, i miałam miłego Szkota, szefa firmy materiałów
biurowych. Absolutnie nic ważnego.
Frank zbladł, ale nadal panował nad sobą.
- Czy to ma mnie zranić? - spytał.
- Ależ skądże, jesteśmy z jednej gliny, jak często powtarzasz. Ty masz
swoje życie z żoną, a ja mam moje życie z przypadkowymi statkami
mijającymi się nocą. Nic w tym raniącego.
Leżeli w jej łóżku. Frank sięgnął po papierosa do cienkiej papierośnicy na
nocnym stoliku.
- Zazwyczaj wolę, żebyś tu nie palił, bo zapach papierosów wsiąka w
zasłony - odezwała się Joy.
- Zazwyczaj nie potrzebuję tu palić, ale rzeczy, które mówisz, wsiąkają w
mój mózg i wprawiają mnie w zdenerwowanie - odparł, zapalając
papierosa.
- Ach, to wszystko jest grą, prawda? - powiedziała całkiem przyjaźnie. -
Myślałam o tym długo, gdy wyjechałam. W naszym przypadku to nie jest
miłość, to nie jedna z tych wielkich namiętności, które skłaniają ludzi do
popełniania głupstw... to tylko gra. Jak gra w tenisa, jedno serwuje, drugie
odbija...
- To znacznie więcej niż gra... - zaczął.
- Albo jak gra w szachy. - Joy była teraz zadumana. - Jedna osoba robi
jakiś chytry ruch, a ta druga odpowiada jeszcze chytrzejszym posunięciem.
- Świetnie wiesz, co nas łączy, po co więc wynajdować na to jakieś
dziwne określenia? Kochamy się... ale ustaliliśmy granice tej miłości, ty i
ja. I podziwiamy się wzajemnie, i jesteśmy razem szczęśliwi.
- To gra - powtórzyła.
- Cóż, ludzie, którzy idą zagrać razem w golfa albo
198
w tenisa, albo w szachy, są przyjaciółmi. Na miłość boską, Joy, nie
decydujesz się spędzać dnia z kimś, kogo nie lubisz. Używaj tego
określenia, jeśli sprawia ci to przyjemność, mów sobie: gra, gra, gra. Tylko
że to nic nie znaczy. Nic nie zmienia. Jesteśmy tacy sami, i ja, i ty.
- Och, ty umiesz grać świetnie.- Zaśmiała się z podziwem. - Próbujesz
wszystko zamazać, nie pytasz o to, czy był rzeczywiście jakiś Szkot, czy
nie. Myślę, że byłbyś bardzo groźnym przeciwnikiem w grze.
Zgasił papierosa i przygarnął ją znowu. Trzymał ją blisko siebie i
przemawiał do jej długich, lśniących, brązowych włosów ze złotymi
pasemkami, pachnących wonią cytrynowego szamponu.
- Jak i ty... przerażającym przeciwnikiem. Czy nie dobrze, że jesteśmy
najlepszymi przyjaciółmi i najlepszymi kochankami, a nie wrogami?
Mówił żartobliwie, choć wcale nie było mu tak wesoło, a i ciało Joy
wydawało się nie reagować. Na ustach igrał jej niepokojący półuśmiech,
nie mający związku z przyjemnością, którą mogła odczuwać albo i nie.
Na imprezę gwiazdkową włożyła olśniewającą granatowo-białą kreację.
Śnieżnobiały kołnierz spięty nisko w wycięciu sukni odsłaniał znaczną
część piersi i drogiego, obszytego koronką stanika. Włosy Joy lśniły
niczym złoto i miedź. Wyglądała o dziesięć lat młodziej, nie na swoje
trzydzieści trzy lata, jak młoda piękna dziewczyna na łowach. Frank
obserwował ją z trwogą, gdy krążyła wśród tłumu pracowników Palazzo.
Tym razem nie miał wątpliwości, że piła. I to jeszcze przed przyjściem
tutaj.
Czuł, że ze zdenerwowania ściska go w żołądku. Z trzeźwą Joy dałby
sobie łatwo radę, lecz ona znajdowała się pod działaniem alkoholu, i to w
nieznanej ilości. Nagle stanęły mu przed oczami straszne i
nieprzewidywalne ataki wściekłości własnego ojca. Pamiętał ten dzień,
gdy w przystępie złości całą kolację wrzucił do ognia. Blisko czterdzieści
lat temu, a jednak widział tę scenę tak wyraźnie, jakby wydarzyła się
wczoraj. I utkwiło mu na zawsze w pamięci to, że ojciec wcale nie
zamierzał tak zrobić, chciał zjeść kolację,
199
jak im bez końca powtarzał przez całą noc. Wpoiło to Frankowi strach
przed alkoholem - sam pił bardzo niewiele i bacznie lustrował
kierowników i sprzedawców, czy nie zdradzają pociągu do butelki. Miał
uczucie, że nie można polegać na kimś, kto jest tak niebezpieczny. Pewnie
okaże się w porządku, ale nie ma się tej pewności. Patrzył na szeroki
uśmiech i głęboki dekolt Joy East, która krążyła po sali i przy stołach na
kozłach dolewała sobie trunku do szklaneczki, i wcale nie był pewny, że
dzień skończy się dobrze.
Pierwszym celem Joy stał się Carlo, który wbijał się za kulisami w strój
świętego Mikołaja.
- Wspaniale, panie Palazzo - powiedziała.- Wspaniale, wyjdzie pan i
padną trupem. Niech im pan powie, co święty Mikołaj włoży do kopert z
wypłatą, jeśli wszyscy będą grzeczni i będą pracować jak pilne
mróweczki.
Carlo wyglądał na zakłopotanego. Frank działał szybko, żeby ją stamtąd
czym prędzej odciągnąć.
- Joy, gdzie są paczki dla dzieci? Co? - spytał naglącym tonem.
Joy zbliżyła się do niego i wtedy zobaczył, że oczy ma niezbyt przytomne.
- Gdzie są paczki? - spytała. - Paczkami zajmuje się twoja żona. Święta
Renata. Santa Renata. - Uśmiechnęła się od ucha do ucha. - To byłaby
niezła piosenka... Santa Renata. Zanuciła to na melodię „Santa Lucia" i
wydawała się zadowolona. Zaśpiewała więc głośniej. Frank lekko się od
niej odsunął. Musi ją stąd wyprowadzić. I to jak najprędzej.
W tym właśnie momencie pojawiła się Renata i oznajmiła, że prezenty
zapakowane w różowy papier przeznaczone są dla dziewczynek, a w
niebieski dla chłopców. Jednego roku jej ojciec wręczył dziewczynkom
okropne poczwary i pająki, a chłopcom komplet: grzebień i lusterko. Tym
razem nie będą ryzykować.
- Słusznie, Renato, nie ryzykuj - odezwała się Joy. Ta spojrzała na nią
zaskoczona. Nigdy nie widziała, żeby
Joy tak wyglądała.
200
- Wyglądasz... bardzo elegancko, bardzo szykownie -powiedziała.
- Dziękuję, Renato, grazie, grazie mille. - Joy ukłoniła się nisko.
- Nie widziałam cię jeszcze w takim stroju i tak ożywionej... - Renata
mówiła spokojnie, ale z lekką obawą w głosie.
Bawiła się brzegiem swojego drogiego, choć bardzo nobliwego
wełnianego żakietu. Kosztował prawdopodobnie cztery razy tyle co
olśniewająca kreacja Joy. Renata jednak przypominała z wyglądu ptaka o
skromnym upierzeniu, ciemnowłosa, o ziemistej cerze, w kostiumiku w
kolorze lila róż z żakietem oblamowanym liliowym zamszem. Niczym nie
zdołałaby przyciągnąć wzroku. Absolutnie niczym.
Joy zmierzyła ją bacznym spojrzeniem.
- Powiem ci, dlaczego tak inaczej wyglądam. Mam kogoś. Mężczyznę w
swoim życiu. I to jest to, co wszystko zmienia.
Joy uśmiechała się do stojących wokół, zachwycona, że Nico Palazzo, brat
Carla, Desmond Doyle i grupa innych kierowników zwracają na nią
uwagę. Renata też się uśmiechała, ale niepewnie. Nie bardzo wiedziała, co
powinna jej odpowiedzieć, i lustrowała wzrokiem tę grupę jakby w
poszukiwaniu Franka, który będzie wiedział, co powiedzieć.
Frank stał bez ruchu i miał takie uczucie, jakby lód w jego żołądku
załamał się i teraz zalewała go lodowata woda. Nic nie mógł zrobić.
Uczucie bezsilności doprowadziło go niemal do omdlenia.
- Czy ja ci mówiłam o tym mężczyźnie, Frank? - spytała filuternie Joy. -
Widzisz we mnie tylko kobietę na stanowisku... ale jest jeszcze miejsce na
miłość i namiętność.
- Z pewnością jest.
Powiedział to takim tonem, jakby ugłaskiwał wściekłego psa. Nawet
gdyby nie był związany z Joy, oczekiwano by od niego, że zachowa się w
taki sposób. Uspokajająco, z rezerwą i tak, by ewentualnie móc się
wycofać. Wszyscy musieli już teraz widzieć, w jakim stanie jest Joy,
musieli to zauważyć. A może wiedział, że ona nie panuje nad sobą,
201
tylko dlatego że znał ją tak świetnie, że przez trzy lata poznawał swoimi
palcami jej twarz i wszystkie zakamarki ciała? Stojący wokół chyba
traktowali to jako normalne ożywienie z okazji świąt. Gdyby tylko zdołał
teraz Joy pohamować, zanim powie coś więcej. Wtedy nic nie byłoby
stracone.
Joy uświadamiała sobie, że ma słuchaczy, i to ją bawiło. Zaczęła
przemawiać głosikiem małej dziewczynki, którego nigdy przedtem u niej
nie słyszał. Wygląda to okropnie głupio, pomyślał całkiem beznamiętnie,
na trzeźwo Joy pierwsza by skrytykowała każdą inną, która szczebiotałaby
po dziecięcemu.
- Lecz w tej firmie zakazana jest miłość do kogoś innego niż Palazzo.
Czyż to nie prawda? Wszyscy kochamy Palazzo, nie wolno nam kochać
nikogo innego.
Śmieli się, śmiał się nawet Nico, brali to za dobroduszny żart.
- O tak, najpierw kochaj firmę, a potem możesz mieć inne miłości -
wtrącił Nico.
- Jeśli kocha się bardziej kogoś innego, to jest to niewierność - dodał,
śmiejąc się, Desmond Doyle.
Frank spojrzał na niego z wdzięcznością. Biedny Desmond, stary kumpel z
tych dawno minionych czasów w Irlandii, pomógł mu mimowolnie,
rozładował napięcie. Może dałoby się go zachęcić, żeby powiedział coś
jeszcze.
- No, ty, Desmond, to nigdy nie byłeś niewierny - zauważył Frank, luzując
sobie kołnierzyk. - Z całą pewnością od dawna jesteś lojalnym
admiratorem Palazzo. - Powiedziawszy to, poczuł niesmak, bo
przypomniał sobie nagle, jak Desmondowi po racjonalizacji pozwolono
odejść i że ciężko musiał bojować, by przywrócono go znowu do pracy.
Desmond chyba jednak w jego słowach nie dostrzegł ironii. Już miał
zrewanżować się jakimś żartem, gdy odezwała się znowu Joy East.
- Nie powinno się poślubić nikogo innego, tylko firmę. Kiedy dołączysz
do Palazzo, musisz poślubić to miejsce, poślubić Palazzo. To bardzo
trudna sprawa. Bardzo trudna. Ale nie dla ciebie, Frank. Ty to dobrze
załatwiłeś, czyż nie? Ty naprawdę poślubiłeś Palazzo!
202
Nawet niezbyt szybko myślący Nico chyba już się zorientował, że coś jest
nie tak. Frank musi działać szybko. A jednocześnie nie wolno mu pokazać,
że jest przerażony. Musi potraktować to tak pobłażliwie, jak się traktuje
publiczne wygłupy przykładnego zwykle kolegi.
- Tak, masz rację i cieszę się, że mi to przypomniałaś, bo teść zrobi nam
wściekłą awanturę, jeśli nie dopilnujemy szybkiego rozdania prezentów.
Renato, czy mamy ustawić dzieci rzędem?... Czy ktoś to ogłosi? Czy jak?
W poprzednich latach Joy East organizowała imprezę tak, że wszystko
szło jak w zegarku. Na twarzy Renaty pojawił się wyraz ulgi. Sądziła, że
chodziło o afront, o kpinę, ale skoro Frank najwyraźniej nic nie dostrzegł,
to musiała się pomylić.
- Myślę, że powinniśmy powiedzieć papie, iż nadszedł już czas - rzekła i
ruszyła w stronę ojca.
- Myślę, że powinniśmy wszyscy powiedzieć papie, iż nadszedł już czas -
oznajmiła Joy, nie zwracając się specjalnie do nikogo.
Desmond Doyle i Nico Palazzo wymienili zdziwione spojrzenia.
- Joy, musisz być zmęczona po swoim pracowitym pobycie na konferencji
na temat opakowań - powiedział głośno Frank. - Jeśli chcesz, mogę cię
teraz odwieźć do domu, zanim to wszystko tutaj zrobi się zbyt
wyczerpujące.
Zauważył ulgę malującą się na twarzach kilku osób. Pan Quigley zawsze
potrafi dać sobie radę, i to w każdej sytuacji.
Uśmiechał się chłodno, patrząc na Joy. Uśmiech ten mówił bardzo
wyraźnie, że to jej jedyna szansa na wyjście z honorem z sytuacji, w którą
ich wpakowała. Innych szans mieć nie będzie. Uśmiech ten mówił
również, że on się nie boi.
Joy patrzyła na niego przez kilka sekund.
- W porządku - powiedziała - niech będzie, że jestem zmęczona po
konferencji na temat opakowań, zmęczona i bardzo, bardzo poruszona, i że
powinnam zostać odwieziona do domu.
- Niech więc tak będzie - rzucił lekkim tonem Frank.
203
- Powiedzcie Renacie, żeby schowała mi ładny prezent od świętego
Mikołaja dla chłopca! - krzyknął. - Zaraz wracam i go sobie odbiorę.
Patrzyli na niego z podziwem, gdy wyprowadzał z dużej sali pannę East,
która zachowywała się bardzo dziwnie, a potem szedł z nią w stronę
parkingu.
W samochodzie panowało całkowite milczenie, nie padło ani jedno słowo.
Przed drzwiami domu Joy wręczyła mu swoją torebkę, z której wyjął
klucz. Na niskim szklanym stoliku stała butelka wódki, w jednej trzeciej
opróżniona, i sok pomarańczowy. Obok leżał stos nie otwartych życzeń
świątecznych i mała elegancka walizka, jakby Joy wyjeżdżała albo wróciła
z podróży. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że nie rozpakowała jej po
powrocie z tej konferencji.
- Kawy? - spytał.
To było pierwsze wypowiedziane słowo.
- Nie, dziękuję.
- Wody mineralnej?
- Jeśli nalegasz.
- Nie nalegam, guzik mnie obchodzi, co pijesz, ale nawet psu nie dałbym
więcej alkoholu, niż ty już wydudliłaś.
- Jego głos brzmiał lodowato.
Joy spojrzała na niego z krzesła, na które opadła natychmiast po przyjściu
do domu.
- Nienawidzisz picia, bo twój ojciec był pijusem - powiedziała.
- Mówisz mi to, co ci sam mówiłem. Czy masz jeszcze jakieś dalsze
rewelacje, czy też mogę wracać na imprezę?
- Chętnie byś mnie uderzył, ale nie możesz, bo widziałeś, jak ojciec bił
twoją matkę - oznajmiła, krzywo się uśmiechając.
- Doskonale, Joy, udało ci się. - Zacisnął pięść i chętnie walnąłby w coś,
w krzesło, w ścianę, żeby tylko pozbyć się napięcia, które odczuwał.
- Nie powiedziałam nic, co nie byłoby prawdą. Absolutnie nic.
- Nie, rzeczywiście, i powiedziałaś to tak pięknie. No to idę.
204
- Nie pójdziesz, Frank, usiądziesz i posłuchasz mnie.
- To się mylisz. Miałem za ojca pijusa, mam więc praktykę w słuchaniu
pijaków. To rzecz całkowicie bezcelowa. Następnego dnia nic nie
pamiętają. Spróbuj zadzwonić do telefonicznej służby informacyjnej i im
to wszystko opowiedz. Tam uwielbiają łzawe historie opowiadane przez
ludzi, którzy wypili takie morze alkoholu, że mogłaby po nim pływać cała
flota.
- Musisz mnie wysłuchać, Frank. Musisz wiedzieć.
- Kiedy indziej, kiedy będziesz mogła wymówić moje imię bez
zająknięcia się.
- Nie byłam na tej konferencji.
- Tak mówiłaś, powiedziałaś mi o tym. Ten Szkot, no dobrze. Nie mów, że
to cię dręczy.
- Nie byłam nawet w pobliżu tej konferencji. Nie wyjeżdżałam z
Londynu.
Głos miała dziwny, chyba trochę wytrzeźwiała.
- I co? - Wciąż zamierzał wyjść.
- Poszłam do lecznicy. - Zrobiła przerwę. - Zrobić skrobankę.
Wrzucił kluczyki od samochodu do kieszeni i wrócił do pokoju.
- Przykro mi - rzekł. - Bardzo przykro.
- Nie musi ci być przykro. - Nie patrzyła na niego.
- Ale dlaczego, jak...?
- Pigułki antykoncepcyjne mi nie odpowiadają. Próbowałam parokrotnie
rozmaitych odmian, ale nadal...
- Powinnaś była mi powiedzieć... - Był teraz delikatny. Wyrozumiały.
- Nie, to była moja decyzja.
- Wiem, wiem. Ale nadal...
- Udałam się więc do tego miejsca... bardzo sympatycznego zresztą, to
prawdziwa lecznica również od innych spraw, nie tylko od aborcji, jak to
określają... - Głos jej trochę drżał.
Położył dłoń na jej rękach, chłód zniknął bez śladu.
- I było to bardzo przykre, okropne? - Jego oczy pełne były niepokoju.
- Nie. - Twarz Joy się rozjaśniła, uśmiechnęła się do
205
niego i uśmiech ten był tylko lekko krzywy. - Nie, w ogóle nie było
okropne. Bo kiedy tam się znalazłam i poszłam do swojego pokoju,
usiadłam i chwilę myślałam, to sobie pomyślałam... dlaczego ja to robię?
Dlaczego zamierzam się pozbyć ludzkiej istoty? Chciałabym przecież
mieć kogoś obok siebie. Chciałabym mieć syna albo córkę. Zmieniłam
więc zdanie. Oświadczyłam, że zdecydowałam się nie robić aborcji. I
zamiast tego udałam się na parę dni do hotelu, a potem wróciłam do domu.
Patrzył na nią przerażony.
- To nie może być prawda.
- O tak, to jest prawda. Teraz widzisz, dlaczego nie mogłeś po prostu
zabrać się i wrócić na przyjęcie. Musiałeś się dowiedzieć. I należało ci się,
żebyś wiedział. I wiedział wszystko.
Frank Quigley do końca życia nie zapomni tej chwili, nawet gdyby
doczekał starości, co według opinii jego lekarza było wysoce
nieprawdopodobne. Tego dnia, gdy się dowiedział, że będzie ojcem, lecz
nie ojcem dziecka Renaty, nie ojcem, któremu serdecznie gratulowaliby i
którego ściskaliby członkowie rodu Palazzo. Grozi mu ostracyzm, skazany
zostanie na odcięcie od życia, które budował sobie przez ćwierć wieku.
Nie zapomni nigdy wyrazu twarzy Joy, kiedy mu to oznajmiła, wiedząc, że
po raz pierwszy w ich dotąd partnerskim związku ma wszystkie karty w
ręku. Wiedząc, że choć jest podpita i wytrącona z równowagi i złamała
wszystkie ich reguły, to jednak właśnie ona kontroluje sytuację. Biologia
zdecydowała o tym, że kobiety rodzą dzieci, dlatego Joy zwyciężyła. I to z
tej jednej jedynej przyczyny. Franka Quigleya nie mogło pokonać nic
prócz ludzkiego systemu rozmnażania.
Rozegrał sprawę oczywiście jak trzeba. Zatelefonował do centrali i
oznajmił, że musi trochę zająć się Joy. Usiadł i zaczął z nią rozmawiać, a
jednocześnie gorączkowo myślał. To, co mówił, miało ją uspokoić i
podtrzymać na duchu, w myślach jednak wybiegał w przyszłość.
Pozwolił sobie na prawdziwe emocje tylko przez chwilę,
206
gdy cieszył się myślą, że spłodził dziecko. Gdyby wiedział o tym Carlo,
byłoby znacznie mniej tych gadek o zjadaniu większych ilości krwistego
mięsa. Gdyby Carlo wiedział. Lecz Carlo nie może się nigdy dowiedzieć. I
śmiertelnie zraniłoby to Renatę. Dowiedziałaby się nie tylko o zdradzie, na
domiar złego o romansie trwającym od lat tuż pod jej nosem, lecz także o
fakcie, że owa kobieta ma urodzić mu dziecko. A to była jedyna rzecz,
jakiej Renata nie zdołała zrobić.
Głaszcząc rozpalone czoło Joy i zapewniając ją o swojej lojalności i o tym,
jak uradowała go ta nowina i taki obrót rzeczy, Frank logicznie i na
chłodno kalkulował, co musi teraz zrobić i jakie ma drogi wyjścia.
Namawiał popłakującą Joy do wypicia kolejnych filiżanek słabej herbaty i
zjedzenia cienkich kromeczek chleba z masłem, a jednocześnie dokonywał
przeglądu stojących przed nim możliwości oraz rozpatrywał ujemne strony
każdej z nich. Kiedy znajdzie taką, z którą wiązało się najmniej
niebezpieczne pole minowe, wówczas ją właśnie wybierze.
Joy mogłaby mieć to dziecko i on by je uznał za swoje. Nie zamierza
rzucić żony, powiedziałby, choć uważa po sprawiedliwości, że dziecko,
syn lub córka, wyrastać powinno, mając zapewnioną ojcowską opiekę.
Rozważał tę możliwość przez kilka sekund tylko po to, by ją odrzucić.
W bardziej liberalnym towarzystwie mogłoby to funkcjonować. Lecz nie
w przypadku rodziny Palazzo. U nich ani przez minutę.
A gdyby Joy oznajmiła, że będzie mieć dziecko, a ojciec ma pozostać
nieznany i nie powinno się o nim dyskutować? Ostatecznie to nic takiego,
czego nie można by sobie wyobrazić w latach osiemdziesiątych w
przypadku kobiety wyzwolonej. Tylko że znowu był tu ten świat Palazzo.
Będą krzywo patrzeć, będą spekulować i co najgorsze ze wszystkiego, jeśli
Joy kiedyś zajrzy do butelki, to wszystko się wyda.
A gdyby wyparł się swojego ojcostwa? Gdyby oświadczył, że Joy kłamie.
Sam się zdumiał, że coś takiego bierze pod uwagę. Joy jest kobietą, z którą
zamierza spędzić jeszcze
207
dużo czasu, kocha ją nie tylko dlatego, że dobrze im razem w łóżku, lecz
również z powodu jej umysłowości i sposobu reagowania na różne rzeczy.
Zapytywał sam siebie, jak tego rodzaju pomysł mógł w ogóle przyjść mu
do głowy. Nigdy nie myślał o wbiciu noża w plecy Carla i przejęciu firmy.
Nie zdecydował się na zaloty i zdobycie Renaty wyłącznie z powodu jej
pieniędzy i pozycji. Nie był tego rodzaju szubrawcem. Dlaczego więc
miałby nawet rozważać pomysł odwrócenia się plecami do kobiety, która
przez trzy lata była jego kochanką i miała zostać matką jego dziecka?
Spojrzał na nią, kiedy tak siedziała niezgrabnie na krześle i coś tam
paplała. Przeszły go ciarki na myśl o tym, jak bardzo obawia się picia i
jego efektów. Wiedział, że cokolwiek się stanie, nigdy już nie będzie mógł
polegać na Joy ani jej ufać.
A gdyby ją namówić do przerwania tej ciąży dla dobra wszystkich?
Pozostawały jeszcze wciąż dwa tygodnie, kiedy można by to zrobić bez
narażania się na niebezpieczeństwo. Może uda mu się ją przekonać.
Jeśli nie, to narazi się na histeryczną reakcję. I jeśli Joy się uprze, i będzie
mieć to dziecko, wiedząc, że on chciał, by się go pozbyła, wtedy sytuacja
będzie najgorsza ze wszystkich możliwych do przewidzenia.
Gdyby poprosił ją, by wyjechała, rozpoczęła nowe życie wyposażona we
wspaniałe rekomendacje? Czy Joy wyprowadziłaby się z Londynu? Czy
rozpoczęłaby życie od nowa z maleńkim dzieckiem tylko dlatego, żeby
sprawić przyjemność Frankowi? To nie do pomyślenia.
A gdyby ją poprosił, by dała jemu to dziecko? On i Renata mogliby je
zaadoptować. Odziedziczyłoby miliony Palazzo. Wszyscy byliby
zadowoleni. Frank i Renata obeszli wszystkie towarzystwa adopcyjne, ale
wszędzie mu mówiono, że w wieku lat czterdziestu sześciu jest za stary na
adopcyjnego ojca. Nie za stary jednak na prawdziwego ojca, jak się
okazało. Natura nigdy nie była znana jako wielka popleczniczka
biurokracji.
Joy jednak postanowiła kategorycznie urodzić to dziecko, bo chciała mieć
jakąś ludzką istotę obok siebie. Nie będzie
208
w ogóle takiej możliwości rozważać. A w każdym razie nie teraz. Nie
należy jej całkowicie odrzucać. Może rozważy ją w późniejszej fazie
ciąży. Mało to prawdopodobne, ale nie jest niemożliwe.
I wówczas zaadoptowaliby jego własne dziecko. To byłoby prawdziwie
satysfakcjonujące. Powinien to powiedzieć Renacie, jej rodzinie jednak nie
musieliby mówić prawdy.
Frank gładził czoło Joy, przynosił filiżanki herbaty i w skrytości ducha
rozmyślał, pocieszając ją jednocześnie za pomocą mruknięć i innych
dźwięków, których nie uznano by za żadną obietnicę czy umowę, gdyby,
co było mało prawdopodobne, zostały zapamiętane.
Mijały tygodnie. Złego zachowania na imprezie gwiazdkowej nie
komentowano. Frankowi jak zwykle gratulowano, że jak zawsze poradził
sobie z każdą, nawet najdrobniejszą niewłaściwością. Joy powróciła w
nowym roku do pracy z uniesioną wysoko głową i sypała jak z rękawa
nowymi pomysłami i planami. Nie wracała do picia. Nie powróciły też
leniwe popołudnia spędzane przy jej kominku.
Zaraz na początku nowego roku poszli razem na lunch. Frank zauważył w
obecności kilku kierowników, że firmie brakuje jakiegoś nowego pomysłu.
W okresie po Bożym Narodzeniu przydałoby się trochę ekstrawagancji.
Zabierze Joy East na miasto na lunch i urządzą sobie sesję inspiracji,
oznajmił. Kobiety zawsze lubią służbowe lunche, a i jemu to całkiem
odpowiada. Poszli do najlepszej restauracji, chcąc, by ich widziano.
Ona sączyła tonik Slimline, a on pił sok pomidorowy.
- W naszym przypadku nie trzeba pokrywać rachunku za drogi lunch. -
Joy uśmiechnęła się do Franka.
- Jak mi wtedy powiedziałaś, jestem synem pijusa, boję się więc picia -
odparł.
- Czy ja to powiedziałam? Naprawdę nie pamiętam wszystkiego, co
mówiłam tamtego dnia. To dlatego nie przychodzisz do mnie
popołudniami?
- Nie, nie dlatego.
- A dlaczego? Mam na myśli to, że teraz niepotrzebne
209
już są żadne środki ostrożności. Przypominałoby to ryglowanie stajni po
ucieczce konia... powinniśmy to wykorzystać... - Jej uśmiech był ciepły i
zachęcający. Jak u dawnej Joy.
- Mogłoby ci to zaszkodzić. Mówi się, że nie jest to wskazane w tej fazie
ciąży - rzekł.
Uśmiechnęła się, zadowolona, że o nią dba.
- Ale i tak mógłbyś przyjść na pogawędkę ze mną, prawda? Czekałam
przez wiele dni.
Była to prawda. Dotrzymała obietnicy, że nigdy nie będzie się z nim sama
kontaktować.
- Musimy porozmawiać - oznajmił.
- Dlaczego zatem próbujemy rozmawiać w restauracji, gdzie każdy nas
widzi? Te babki tam to są powinowate Nica Palazzo. Od chwili gdy tu
weszliśmy, nie spuszczają z nas wzroku.
- Będziemy na widoku publicznym przez resztę naszego życia i właśnie tu
musimy pogadać o tym, jak będzie ono wyglądało dalej. Jeśli pójdziemy
do ciebie do domu, będziemy podążać starymi koleinami, powrócimy do
tamtych czasów, gdy mogliśmy brać pod uwagę tylko siebie. - Mówił
spokojnie, ale Joy wydawało się, że wyczuwa w nim niepokój.
- To znaczy, że chciałeś mieć szanse na unik i świadków na wypadek,
gdybym zamierzała powiedzieć ci coś nie do przyjęcia? Tak?
- Nie bądź niemądra, Joy.
- Nie jestem niemądra, ty się próbujesz z tego wykręcić, czyż nie? Jesteś
śmiertelnie przerażony.
- Wcale nie i przestań się uśmiechać, bo nie chodzi o prawdziwy uśmiech.
To sztuczny uśmiech, który przywdziewasz na użytek klientów i
służbowych kontaktów. Nie jest szczery.
- A co szczerego było kiedykolwiek w twoim uśmiechu, Frank? Czyżbyś
nie wiedział, że u ciebie uśmiech nigdy nie sięga do oczu, nigdy.
Ogranicza się do ust.
- Dlaczego rozmawiamy w taki sposób? - spytał.
- Dlatego że jesteś pełen lęku, a ja to wyczuwam - odparła.
210
- Co cię nastawiło przeciwko mnie? Czy ja coś takiego powiedziałem? -
Rozłożył ręce zdumiony.
- Nie musisz używać wobec mnie tej włoskiej gestykulacji, nie jestem z
rodziny Palazzo. Co takiego powiedziałeś? Powiem ci, co powiedziałeś.
Powiedziałeś, że powinniśmy siedzieć na widoku publicznym i podjąć
decyzję co do reszty naszego życia. Zapomniałeś, że ja cię znam, Frank.
Zapomniałeś, że ty i ja wiemy, co robić, kiedy spotyka się przeciwnika.
Pierwsza zasada to spotkać się z nim na gruncie publicznym, ani na twoim
terytorium, ani na jego. Ty to właśnie robisz. Oboje wiemy, że jeśli w grę
może wchodzić awantura, to obowiązuje zasada: upewnij się, że spotkanie
odbywa się w miejscu publicznym. To powstrzymuje ludzi przed
urządzaniem scen.
- Czy ty się dobrze czujesz, Joy? Mówię poważnie.
- Wiesz, to niekoniecznie musi pomóc. Mogę, jeśli zechcę, zrobić ci
awanturę, po pijaku czy na trzeźwo, w domu czy na mieście. - Wyglądała
na zdeterminowaną.
- Oczywiście, że możesz. Co to ma być? Jesteśmy przyjaciółmi, ty i ja,
skąd więc ta wrogość?
- Nie jesteśmy przyjaciółmi, uprawiamy szermierkę, gramy ze sobą w
różne gry i dążymy do uzyskania przewagi.
- Dobrze więc, jeśli tak to jest z nami, to po jakiego licha mamy wspólnie
mieć dziecko?
- Nie mamy wspólnie dziecka - powiedziała Joy. - Dziecko mam ja.
Na jej twarzy pojawił się wyraz triumfu, jaki widywał jedynie wtedy, gdy
pokonała jakiegoś rywala, zdobyła nagrodę albo wbrew wszelkim
przeciwnościom postawiła na swoim.
Wtedy właśnie sobie uświadomił, że Joy zamierza trzymać go w
zawieszeniu, zważającego wiecznie na każdy swój krok, zdanego wiecznie
na jej łaskę. To jej dziecko i jej decyzja, ale tylko tak długo, jak długo to
będzie jej odpowiadać. Nie zamierza obiecać mu ani dochowania
tajemnicy, ani wciągnięcia go w tę całą sprawę. Plan Joy sprowadzał się do
tego, by nigdy nie wiedział, na czym stoi. I żeby zawsze był z nią
związany.
211
Spotkał się już przedtem z tego rodzaju taktykami, gdy dostawca
opanowywał rynek, lecz nic ci nie mówił. Chciał, żebyś zareklamował
produkt, i potem nagle podnosił cenę, ponieważ ty się zaangażowałeś.
Frank miał raz do czynienia z tego typu manewrem. Ktoś próbował zrobić
mu taki numer, ale tylko raz. Frank z uśmiechem na ustach powiedział, że
nie widzi powodu, by płacić za ów produkt więcej, niż ustalono. Czy
jednak nie będą wyglądać głupio, skoro wydali tyle pieniędzy na reklamę,
a teraz będą zmuszeni przyznać, że nie mają tego produktu? - spytał ten
człowiek. Bynajmniej. Frank uśmiechnął się z wdziękiem w odpowiedzi.
Zamówią następną reklamę z przeprosinami i ogłoszą, że dostawcy okazali
się niesolidni. Wszyscy będą dobrego zdania o Palazzo z powodu ich
rzetelności, dostawcy zaś zostaną zrujnowani. To było takie proste. Tyle że
wtedy chodziło o owoce, a nie o dziecko.
Zmobilizował cały swój wdzięk i pod koniec lunchu wyciśnięty jak
cytryna gratulował sobie, że przynajmniej na pozór rozmawiali normalnie.
Rozmawiali o firmie. Dwukrotnie udało mu się Joy rozbawić. Śmiała się
szczerze, radośnie, odchylając głowę do tyłu. Dwie powinowate Nica
Palazzo przyglądały im się z zainteresowaniem. Lecz niewiele miały
materiału do plotek, bo był to najniewinniejszy lunch pod słońcem. W
przeciwnym wypadku nie jedliby go tutaj, gdzie wszyscy mogli ich
widzieć.
Opowiedział jej, jak spędził święta, potem ona zrobiła to samo. Spędziła je
z przyjaciółmi w Sussex. W dużym rodzinnym domu, gdzie już kiedyś
była, pełnym dzieci, jak zaznaczyła.
- Mówiłaś im? - spytał. Czuł, że rozmowa nie powinna zbytnio odbiegać
od tego, o czym oboje myśleli, bo inaczej zostałby uznany za człowieka
nieczułego.
- O czym? - spytała.
- O dziecku.
- O czyim dziecku?
- O twoim dziecku. Naszym dziecku, jeśli chcesz, ale w gruncie rzeczy
twoim dziecku, jak twierdzisz.
212
Joy wydała z siebie lekki pomruk zadowolenia. Zupełnie jakby mówiła: To
jest lepsze. Trafniejsze.
- Nie - odparła. - Nie zamierzam nikomu mówić, póki nie zdecyduję, co
zrobię.
I niczego już więcej nie dodała. Rozmawiali jak zawsze o planach i
koncepcjach. I o tym, jak niebezpiecznie byłoby pozwolić na to, by Nico
w ogóle dowiedział się, co się dzieje. O mądrości Palazzo budujących
nową siedzibę w okolicy, która miała się rozwijać, a Joy obawiała się, że
rozwija się zbyt szybko. Duże domy zmieniają właścicieli za grube
pieniądze, a potem trzeba wydać jeszcze więcej na ich eleganckie
urządzenie. Tego rodzaju ludzie robią zakupy w modnych delikatesach
albo nawet jeżdżą do Harrod'sa. Uważała, że Palazzo mądrzej by zrobili,
gdyby wybrali mniej prestiżową okolicę, taką, gdzie można zbudować
wielki parking. Teraz tak się postępuje.
- Moglibyśmy nawet spróbować zaprojektować ten parking - powiedziała
podniecona. - Wiesz, że parkingi w najlepszym razie wyglądają ponuro i
sprawiają wręcz wrażenie miejsc, gdzie mogą cię nawet zamordować.
Może dałoby się cały budynek pomalować na kolorowo i zbudować wokół
kryty taras, coś w rodzaju krużganka klasztornego. Wynajmowałoby się
tam miejsca na targowe kramy, ożywiło trochę całość...
To świadczyło, że zamierza pozostać w firmie, pomyślał Frank.
Joy planowała, jeśli w ogóle cokolwiek planowała, że weźmie
trzymiesięczny urlop macierzyński i powróci do pracy po urodzeniu
dziecka. Frank nie miał być poinformowany o własnej roli. Tak zamierzała
rozegrać tę grę.
Wyszedł z lunchu pobladły z gniewu. O wiele bardziej zły i jeszcze
bardziej zdecydowany odzyskać kontrolę niż przed Bożym Narodzeniem.
Nie będzie tak zawieszony w powietrzu.
Jeśli ona nie ujawni swoich intencji jak każda normalna osoba, to i on nie
będzie reagować normalnie.
We dwójkę można się bawić w kotka i myszkę.
Zanim Joy wspomniała komukolwiek o tym, że jest w ciąży, Frank
przygotował się na wszelkie ewentualności.
213
Opierając się całkowicie na wyrażonym przez nią przekonaniu, że nie
powinni raczej nastawiać się na klientów kupujących w butikach, zamówił
odpowiednie sondaże.
Jak wyjaśnił młodym ludziom w biurze badania rynku, chcieliby uzyskać
potwierdzenie własnych przekonań o konieczności ekspansji na tereny
zamieszkiwane przez ludzi mniej zamożnych. Badania miano
przeprowadzić w całym kraju, choć w bardzo niewielkiej skali. Tego
rodzaju sondaże normalnie Frank by odrzucił, ponieważ zebrane dane nie
mogłyby być decydujące. Tym razem jednak chciał, aby niezależna
agencja wykazała dyrekcji, że droga naprzód to ekspansja, wyjście daleko
poza północny Londyn. Na zasadzie próby - otwarcie na środkowe
hrabstwa, a nawet północną Anglię. Kluczem do tego miał być projekt i
wyobraźnia. Firma Palazzo Foods powinna się przedstawiać stylowo i
atrakcyjnie. A wizerunek ten miała wykreować Joy East.
Przyniesie jej to awans, zapewni miejsce w dyrekcji. Frank co prawda
będzie ją widywał raz w miesiącu na zebraniach dyrekcji, ale już nie
każdego dnia.
I Joy nie będzie codziennie widywać jego teścia.
I nie będzie niebezpieczeństwa, że spotka jego żonę.
Niewiele miał broni do dyspozycji, musi więc Joy przechytrzyć.
Ona powinna uważać, że ten awans, te posunięcia i zmianę
przeprowadzono wbrew jego życzeniom.
Ekspertyzę, która, jak wierzył w naiwności ducha Carlo Palazzo, została
przez niego samego zamówiona, ukończono w marcu, gdy Joy East z
wielkim dramatyzmem oznajmiła nowinę. Wyjawiła to na cotygodniowym
zebraniu kierowników w punkcie określanym w porządku dziennym jako
„Inne urzędowe sprawy".
Oczy jej podejrzanie błyszczały. Frank wiedział, co teraz nastąpi.
- Przypuszczam, że w pewnym sensie to jest inna sprawa. Występuję z nią,
ponieważ moglibyście o tym usłyszeć skądinąd i dziwić się, dlaczego nic o
tym nie powiedziałam swoim kolegom. W lipcu chciałabym wziąć
trzymiesięczny
214
urlop macierzyński... Oczywiście będę nadzorować prace w tym okresie,
aby mieć pewność, że wszystkie promocje przebiegają należycie. Czuję
jednak, że powinniście wiedzieć, co się święci. - Rozdawała dokoła
słodkie uśmiechy, patrząc w oczy piętnastu mężczyznom zebranym w
pokoju.
Carlo nie wiedział, co ma powiedzieć.
- Dobry Boże, niebiosa, nie wiedziałem nawet, że zamierzasz wyjść za
mąż... moje gratulacje.
- O nie, obawiam się, że nie chodzi o nic tak stałego. - Lekko się zaśmiała.
- Po prostu będzie dziecko. Nie chcemy zbyt wielkiego szoku dla systemu
i nie będziemy się jeszcze pobierać.
Nicowi zrzedła mina, reszta obecnych zdawkowo ją chwaliła i dawała
wyraz swojej radości, ale popatrując w stronę Carla i Franka, żeby ocenić
nastrój na zebraniu.
Frank Quigley wyglądał na przyjemnie zaskoczonego i ubawionego.
- To bardzo podniecająca nowina, Joy - powiedział ze spokojem. -
Wszyscy się cieszymy wraz z tobą. Nie wiem, co będziemy bez ciebie
robić przez trzy miesiące. Ale czy potem będziesz mogła do nas wrócić?
Pytanie było pełne serdeczności i kurtuazji, nikt nie mógł dostrzec, jak
starły się ze sobą ich oczy ponad stołem.
- O tak, naturalnie będę mieć sporo do załatwienia. Takich rzeczy nie
załatwia się łatwo, jak wiesz.
- Naturalnie - rzekł pojednawczo.
W tej chwili Carlo na tyle już otrząsnął się z zaskoczenia, że mógł
wymruczeć kilka uprzejmości. Niemniej wezwał Franka do swojego
gabinetu.
- Co zrobimy? - spytał.
- Carlo, mamy rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty, to nie
średniowiecze. Ona może mieć choćby trzydzieścioro dzieci, jeśli zechce.
Chyba nie jesteś zaszokowany?
- Oczywiście, że jestem. Kto jest ojcem tego dziecka, jak myślisz? Czy to
ktoś stąd?
Frank czuł się tak, jakby występował w jakiejś sztuce.
215
- Dlaczego miałby być stąd? Joy ma swoje własne życie poza firmą.
- Ale dlaczego, do licha, dlaczego?
- Może uświadomiła sobie, że ma trzydzieści kilka lat, jest sama, i po
prostu tego chciała.
- To bardzo nierozsądne - burknął Carlo. - I na dodatek kłopotliwe.
Popatrz, to udaremni nasze plany co do północy kraju.
Frank wypowiadał się bardzo ostrożnie.
- Kiedy zamierzałeś uruchomić ten plan? Chyba nie przed nowym rokiem.
W etap planowania wejdzie nie wcześniej niż na jesieni, gdy ona wróci do
pracy...
- Tak, ale...
- Ale czyż to ci w pełni nie odpowiada? Co nie znaczy oczywiście, że
powinieneś jej to powiedzieć. Martwiłeś się już, że Joy może nie chcieć się
przenieść. Teraz, gdy będzie mieć dziecko, może właśnie tego
potrzebować. Nowe otoczenie, zaczynanie od nowa, więcej przestrzeni i
możliwości, z dala od Londynu.
- Tak... - Carlo miał wątpliwości. - Myślę, że to przekreśla całą sprawę.
- Jeśli chcesz, by się tam znalazła, to powinieneś sprawić, by wydało jej
się to bardzo, ale to bardzo atrakcyjne. Przedstaw sprawę w taki sposób,
żeby to po prostu wyglądało na właściwy krok z jej strony.
- Może ty powinieneś jej to wytłumaczyć.
- Nie, Carlo. - Po raz drugi Frank poczuł się tak, jakby naprawdę grał na
scenie. - Nie, bo wiesz, do pewnego stopnia nie chciałbym jej tracić tu, w
Londynie, jakkolwiek w głębi duszy jestem przekonany, że masz rację. Dla
firmy będzie najlepiej, jeśli ona pojedzie na północ i wprowadzi Palazzo
do innej ligi, ligi krajowej.
- Tak właśnie myślałem - powiedział Carlo, święcie w to wierząc.
- A zatem nie jestem odpowiednią osobą do tego, żeby ją przekonywać.
- Ona może uważać, że skazuję ją na wygnanie.
- Nie może tak uważać, Carlo. Czyż nie masz całej
216
dokumentacji, ekspertyz i informacji, które mogą świadczyć, że dawno już
o tym myślałeś?
Carlo pokiwał twierdząco głową. Oczywiście, że ma.
Frank powoli wypuścił powietrze ustami. W całej tej papierkowej robocie
nie pojawiało się jego nazwisko. W aktach natomiast znajdowało się kilka
listów, w których lekko oponował i wyrażał zdziwienie, czy panny East
nie powinno się raczej pozostawić w Londynie. Nie można go więc o nic
obwiniać.
Nie musiał długo czekać. Joy wpadła do jego gabinetu z pałającymi
oczami i jakimś papierem w ręce.
- To twoja robota? - zapytała.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Był uprzejmy, pogodny.
- Akurat. Pozbywasz się mnie. Ale, na Boga, tak się z tego nie wywiniesz,
Frank. Nie dam ci się spławić, gdy sprawy stają się zbyt ryzykowne.
- Usiądź - powiedział.
- Nie dyktuj mi, co mam robić.
Przeszedł koło niej i zawołał do sekretarki w sąsiednim pokoju:
- Diano, czy moglibyśmy dostać duży dzbanek kawy? Pannę East i mnie
czeka kłótnia, potrzebujemy więc paliwa.
- Nie myśl, że można zbić mnie z pantałyku tego rodzaju dowcipami -
zaprotestowała Joy.
- To nie był dowcip, tylko jak najbardziej oczywista naga prawda. O co
chodzi? O plan Carla, żeby wprowadzić cię do dyrekcji i tobie powierzyć
sprawę ekspansji?
- Plan Carla? Nie wmawiaj mi, że to plan Carla. To twój plan, jak się mnie
pozbyć.
Mierzył ją chłodnym wzrokiem.
- Nie dodawajmy paranoi do wszystkiego innego.
- Mianowicie do czego? O czym ty mówisz?
- Powiem ci, o czym mówię. - Głos Franka był przyciszony i ostry. - Ty i
ja kochaliśmy się, a ja wciąż cię kocham. Zgodziliśmy się, że będziemy
żyć ze sobą, i ty miałaś zadbać o to, by zapobiec ciąży. Kiedy przestało ci
to odpowiadać, byłoby uczciwie poinformować mnie o tym
217
i pozwolić, żebym to ja zajął się tą stroną rzeczy. Tak, Joy, tak byłoby
uczciwie. Nieuczciwością było pozwolić mi na spłodzenie dziecka przez
przypadek.
- W moim przekonaniu powinieneś być zadowolony, bo udowodniłeś, że
jesteś do tego zdolny - warknęła.
- Nie. Twoje przekonanie jest błędne. Następnie postępowałaś ze mną w
dalszym ciągu nieuczciwie, nie poinformowałaś mnie o swoich planach
wobec dziecka, które poczęliśmy. Zgodziłem się, że to jest twoja sprawa,
jeśli tego sobie życzysz. Powiedziałaś, że mnie poinformujesz. Nie
zrobiłaś tego. Grałaś ze mną przez cały czas w jakąś grę. Nie wiem więcej,
niż wiedziałem w okolicy świąt.
Milczała.
- A teraz przychodzisz tu, wykrzykując jakieś banialuki o tym, że
wypędzam cię na prowincję. Podczas gdy naprawdę jest tak, że zrobiłem
wszystko, co w mojej mocy, byś tu została. Możesz w to wierzyć albo nie,
jak sobie życzysz, niemniej tak sprawa wygląda.
Zapukano do drzwi i weszła Diana z dzbankiem kawy. Postawiła go na
biurku między nimi.
- Czy awantura się skończyła? - spytała.
- Nie, zbliża się do apogeum. - Frank się uśmiechnął.
- Nie wierzę ci - powiedziała Joy, kiedy Diana wyszła. - Carlo nigdy sam
nie wpadł na żaden pomysł.
Frank wyjął z akt i pokazał jej list. Czarno na białym widniało tam, że
oderwanie Joy East od centrum nerwowego przedsiębiorstwa mogłoby
oznaczać zaprzepaszczenie jej możliwości. Poinformował też, że listów
było więcej. Może je znaleźć, jeśli potrzebuje dowodów.
- A więc to Carlo, on nie może znieść bezwstydnej samotnej matki... To
on mnie stąd wysyła.
- Joy, ostrzegałem cię przed niebezpieczeństwem wpadania w paranoję.
Jeśli przejrzysz te akta, przekonasz się, że ekspertyzę zamówiono w
styczniu. Wiele miesięcy wcześniej, jeszcze zanim ty złożyłaś swoje
oświadczenie.
- Ach, ta cholerna ekspertyza! Co to zresztą za firma? Robi na mnie
wrażenie towarzystwa w stylu Myszki Miki - mruknęła.
218
Frank przez chwilę czuł żal. Joy jest taka bystra i rozgarnięta, rozumuje
podobnie jak on. Co za szkoda, że musiało się to skończyć goryczą i
gierkami.
- Kimkolwiek są, Carlo wierzy we wszystko, co mówią. Zresztą wiesz,
mogą mieć rację. Ty sama mówiłaś podobne rzeczy już dawno, przed tym
wszystkim.
- Wiem. - Musiała przyznać, że to prawda.
- Co zatem zrobisz?
- Sama podejmę decyzję, nie będziesz mnie protekcjonalnie głaskał po
głowie - powiedziała.
- Jak sobie życzysz, Joy, ale chciałbym ci przypomnieć, że to jest mój
gabinet i to ty przyszłaś się ze mną zobaczyć. Czy to coś dziwnego, że
pytam, skoro wydajesz się zdecydowana mnie w to wciągnąć?
- Kiedy podejmę decyzję, co zrobię, dam ci znać - rzekła.
- Mówiłaś to już przedtem.
- Ale dotyczyło to jedynie mojego dziecka, a to dotyczy twojej firmy.
Masz prawo wiedzieć.
Gdy wyszła, nie tknąwszy swojej kawy, przez dłuższy czas siedział,
patrząc przed siebie. Pomyślał, że wyglądała na przestraszoną i lekko
niepewną. Przypuszczalnie jednak tylko tak mu się wydawało.
Joy była sprytna i wiedziała, że może go mieć w garści, jeśli mu nie
zdradzi, co w następnym posunięciu zamierza powiedzieć i gdzie to zrobi.
Rozmyślał znowu o tej sprawie wieczorem w swoim mieszkaniu. Renata
siedziała po jednej stronie dużego marmurowego kominka, wpatrując się
w płomienie, a on po drugiej. Często przez długi czas milczeli. Dzisiaj
jednak Frank w ogóle się nie odzywał.
W końcu milczenie przerwała Renata.
- Czy nie jest czasami nudno być ze mną wieczorami? - W jej głosie nie
wyczuwało się żalu. Pytała po prostu tak, jakby chodziło o godzinę albo o
to, kiedy powinni włączyć telewizor na dziennik.
- Nie, nie jest nudno - odparł zgodnie z prawdą Frank. - To bardzo kojące.
219
- To dobrze - rzekła Renata z zadowoleniem. - Jesteś bardzo dobrym
mężem i czasem żałuję, że nie mam w sobie więcej ognia, iskry i światła.
- O Jezu, mam tego dosyć w pracy, która przypomina ognisko Guya
Fawkesa*.
* Guy Fawkes - przywódca tzw. spisku prochowego zawiązanego przez
grupę katolików angielskich, którzy w 1605 r. zamierzali wysadzić w
powietrze parlament wraz z królem Jakubem I (przyp. tłum).
Nie, cieszę się, że jesteś taka, jaka jesteś.
I pokiwał głową, jakby zgadzając się z tym, co właśnie powiedział. Nie
chciał zamienić Renaty na inny model, bystrzejszy, bardziej olśniewający.
Mijały tygodnie, Joy się nie odzywała i nadal pracowano nad planami
ekspansji. Carlo powiedział, że Joy East poświęca im na pewno wiele
uwagi, choć wszyscy zgadują, czy zamierza pojechać na prowincję, czy
też nie.
- Nie zmuszaj jej - radził Frank. - Ona pojedzie, ale nie wcześniej niż
będzie gotowa.
Miał nadzieję, że właściwie to odczytał. Joy bowiem w dalszym ciągu
udawało się trzymać go w niepewności.
Otrzymał ozdobne zaproszenie na uroczystość srebrnych godów Deirdre i
Desmonda Doyle'ów. Wydawało mu się to ponure. Za dziesięć lat on i
Renata mogliby wysyłać podobne zaproszenia. Zastanawiał się jednak, czy
do tego dojdzie.
Zastanawiał się również nad tym, co właściwie miałby świętować
Desmond. Ślub, który wszyscy uważali za przymusowy, nawet jeśli
okazało się, że tak nie było? Przez całe życie gardziła nim ta okropna
rodzina O'Haganów w Dublinie. Przez całe życie pracował w Palazzo, a
praca ta prowadziła donikąd. Trudne dzieci. Najstarsza żyje na kocią łapę z
bezrobotnym aktorem, chłopak wyniósł się, i to na dodatek akurat do
Mayo, i Helena, zakonnica, bardzo dziwna, chyba nienormalna
dziewczyna. Frank nie lubił myśleć o Helenie Doyle, która dwukrotnie
pojawiła się w jego życiu, za każdym razem powodując katastrofy.
Nie, Doyle'owie nie mają specjalnie czego świętować i dlatego zapewne
urządzają to przyjęcie.
220
I zapowiada się to jako nieprzyjemne spotkanie. Lecz nie tak nieprzyjemne
jak to, o którym powiedziała mu Renata, gdy wrócił po pracy do domu.
- Joy East zaprosiła nas na kolację. Będziemy tylko we trójkę, ty, ja i ona,
jak mówiła.
- Czy powiedziała dlaczego?
- Pytałam ją i odpowiedziała, że chciałaby z nami porozmawiać.
- Kolacja ma być u niej w domu?
- Nie, według niej ty zawsze mówisz, że jeśli ma się coś powiedzieć, to
trzeba to zrobić na gruncie neutralnym. - Renata sprawiała wrażenie
zaintrygowanej.
Ścisnęło go w żołądku ze strachu.
- Nie wiem, co ma przez to na myśli - udało mu się powiedzieć.
- Mówiła, że zamawia stolik w tej restauracji... i uzgodniła z Dianą, że nie
będziesz w tym czasie zajęty. Zadzwoniła więc do mnie, by się przekonać,
czy ja będę wolna.
- Tak. Dobrze.
- Nie masz ochoty iść? - W głosie Renaty brzmiało rozczarowanie.
- Ostatnio jest bardzo dziwna. Ta ciąża wytrąciła ją trochę z równowagi,
jak myślę, no i te przenosiny... Nawiasem mówiąc, to nie znaczy, że
powiedziała tak lub nie. Czy sądzisz, że moglibyśmy się jakoś z tego
wykręcić?
- Nie, byłoby to bardzo niegrzeczne. Ale myślałam, że ją lubisz. - Renata
wyglądała na skonfundowaną.
- Lubię, lubiłem, nie w tym rzecz. Ona jest trochę niezrównoważona.
Zostaw to mnie.
- Prosiła, żeby dzisiaj do niej zadzwonić. - Renata chyba się wycofywała.
- Tak, zadzwonię. Muszę znowu wyjść. Zadzwonię do niej z miasta.
Wsiadł do samochodu i pojechał do Joy. Nacisnął dzwonek przy drzwiach,
potem pukał, ale nikt się nie odzywał.
Poszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do niej do domu. Podniosła
słuchawkę natychmiast.
- Dlaczego mnie nie wpuściłaś?
221
- Nie chciało mi się.
- Mówiłaś, żebym się odezwał.
- Mówiłam, żebyś zadzwonił, a to co innego.
- Joy, nie rób tego, nie urządzaj scen przed Renatą. To nieuczciwe wobec
niej, nie zrobiła nic, czym by sobie na to zasłużyła, absolutnie nic. To
okrucieństwo.
- Czyżbyś błagał? Czy ja słyszę, że błagasz?
- Możesz sobie słyszeć, co ci się, do cholery, podoba, ale zastanów się
tylko, co ona złego ci kiedykolwiek zrobiła.
- Czy to znaczy, że przyjmujesz moje zaproszenie, czy też nie? - spytała
lodowatym głosem Joy.
- Posłuchaj mnie...
- Nie, nie zamierzam więcej słuchać. Tak czy nie? - W tym pytaniu
brzmiała groźba.
- Tak.
- Tak myślałam - powiedziała Joy i odłożyła słuchawkę.
To była ta sama restauracja, w której jedli lunch w styczniu. Kiedy Joy
miała płaski brzuch i kiedy powinowate Nica widziały ich, jak się śmieli.
Teraz było inaczej.
Joy, ku kolosalnej uldze Franka pijąca jedynie wodę mineralną,
zachowywała się łaskawie i troszczyła o to, by siedzieli wygodnie i
dokonali trafnego wyboru dań z karty. To ona głównie zabierała głos,
ponieważ Frank był zdenerwowany, a Renata zachowywała się z widoczną
rezerwą.
- Jak się to mówi w filmach: „Musicie się zastanawiać, dlaczego
zaprosiłam was tu na dzisiejszy wieczór"... - zaszczebiotała.
- Mówiłaś, że masz nam coś do powiedzenia. - Renata była uprzejma.
- Mam. Po długim namyśle podjęłam wreszcie pewne decyzje i uważam,
że powinnam was o nich poinformować. Franka w związku z pracą... a
Renatę w związku z Frankiem.
Poczuł, że otwierają się śluzy. Niech ją diabli porwą i zaniosą na samo dno
piekła! To nawet nie była urażona kobieta, nie chodziło o ten rodzaj złości.
Rozegra to z nią otwarcie. Albo bardziej otwarcie.
222
- Tak? - W głosie Renaty czaił się niepokój. Frank nie miał odwagi się
odezwać.
- No, o tym dziecku... - Patrzyła raz na jedno, raz na drugie. I czekała.
Wydawało się, że minęło wiele czasu, ale były to prawdopodobnie tylko
trzy sekundy. Kontynuowała: - Myślę, że zmieni moje życie o wiele
bardziej, niż sobie wyobrażałam. Przez miesiąc czy dwa zastanawiałam
się, czy postąpiłam właściwie. Zapewne nawet na tym późnym etapie
mogłam była oddać to dziecko, oddać je jakiejś parze, do bezpiecznego i
pełnego miłości domu. Może się okazać, że zdana na siebie samą wcale
nie będę taką wspaniałą matką.
Czekała, aż któreś z nich z grzeczności zaprzeczy. Żadne jednak tego nie
zrobiło.
- Ale potem pomyślałam sobie: nie. Wiedziałam, w co się pakuję, muszę
więc wytrwać. - Uśmiechnęła się promiennie.
- Tak, tylko co to ma wspólnego z nami... akurat z nami...? - spytała
Renata. Twarz miała przerażoną.
- To mianowicie, że jeśli miałabym oddać komuś moje dziecko, to
najpewniej dałabym szansę właśnie wam. Bylibyście takimi dobrymi
rodzicami, to wiem. Ponieważ jednak nie zrobię tego, a wy moglibyście
żywić pewne nadzieje...
- Nigdy... nigdy o tym nie myślałam - wysapała Renata.
- Nie myślałaś? Jestem pewna, że ty, Frank, myślałeś. Ostatecznie nie
mogłeś nic uzyskać w towarzystwach adopcyjnych, jak mi mówił Carlo.
- Mój ojciec nie ma prawa rozmawiać o takich sprawach - rzekła Renata,
czerwona jak rak.
- Pewno nie ma prawa, ale oczywiście to robi. W każdym razie
poprosiłam was tutaj, bo chcę wyjaśnić te sprawy i poinformować, że
pojadę wkrótce na północ, i to o wiele prędzej, niż się wszyscy
spodziewali. Sprzedałam swój dom tutaj i kupiłam naprawdę uroczy stary
georgiański wiejski dom. Wymaga reperacji, ale ma wspaniałe proporcje,
jest niewielki i piękny, i będzie wręcz idealnym miejscem do
wychowywania dziecka. Jeśli to dziecko, chłopiec lub dziewczynka,
będzie mieć przy sobie tylko mnie, to biedactwo
223
powinno mieć kucyka i miejsce do zabawy! - Uśmiechała się szeroko.
Renata wciągnęła głęboko powietrze.
- A czy ojciec dziecka będzie jakoś w ogóle wchodzić w grę?
- Absolutnie nie. Ojcem jest ktoś, kogo przelotnie poznałam na
konferencji na temat opakowań. Taki statek przepływający obok w nocy.
Ręka Renaty powędrowała w machinalnym geście ku ustom.
- Czy to aż tak szokujące? - spytała Joy. - Chciałam mieć dziecko, a on się
do tego nadawał jak każdy inny.
- Wiem, chodziło mi o to, myślałam... - Nie dokończyła i spojrzała na
Franka, który siedział z kamiennym obliczem.
- Co myślałaś, Renato? - Joy była teraz słodka jak miód.
- Wiem, że to głupie. - Renata spoglądała raz na nią, raz na męża. -
Przypuszczam, że się bałam. To dziecko mogło być... dzieckiem Franka. I
dlatego pewno zastanawiałaś się, czy je nam zaoferować... Proszę, nie
wiem, co ja robię najlepszego, że tak mówię... - W oczach miała łzy.
Frank zdrętwiał z przerażenia, nadal bowiem nie wiedział, do czego
zmierza Joy. Nie mógł wyciągnąć ręki i uspokoić żony.
Joy mówiła wolno i z namysłem:
- Och, Renato, na pewno nie mogłaś tak myśleć. Frank i ja? Zbyt jesteśmy
do siebie podobni, żeby być parą kochanków, wielkim romansem stulecia.
O, nie. A zresztą - Frank ojcem - to jest mało prawdopodobne, to chyba nie
wchodzi w rachubę, czyż nie?
- Co... co masz na myśli...?
- Och, Carlo mówił mi o jego kłopotach... Obawiam się, że twój ojciec
niekiedy bywa bardzo niedyskretny, ale tylko gdy wie, że nie powtórzy się
tego dalej... Proszę, nie mów mu, że o tym wspominałam. Tak się zawsze
martwił, że Frank nie spłodził mu wnuka...
Po raz pierwszy od dłuższej chwili odezwał się Frank. Uważał, że udało
mu się pozbyć drżenia z głosu.
224
- A twoje dziecko? Powiesz mu, że chodziło o jedną noc spędzoną w
hotelu?
- Nie, skądże znowu! Oczywiście, że nie. Powiem coś znacznie bardziej
romantycznego i smutnego. Powiem, że był to ktoś cudowny, ale nie do
odszukania, bo dawno zmarł. Może poeta. Coś smutnego i pięknego.
Jakoś dobrnęli do końca kolacji, szczęśliwie udało im się znaleźć inne
tematy do konwersacji. W oczach Renaty mniej było cierpienia, a na
twarzy Franka napięcia. Błogosławiony stan Joy dodał jej pogody ducha.
Kwitła. Z dużą pewnością siebie zapłaciła kartą kredytową rachunek i gdy
Renata poszła do toalety, siadła i spojrzała przez stół na Franka.
- Cóż, zwyciężyłaś - rzekł.
- Nie, to ty zwyciężyłeś.
- Jak to zwyciężyłem? Powiedz mi. Przestraszyłaś mnie śmiertelnie, a
teraz odmawiasz mi jakiejkolwiek roli w życiu dziecka. I to ma być
zwycięstwo?
- Masz to, czego chciałeś. Pozbyłeś się mnie.
- Chyba nie zaczniesz wszystkiego od nowa?
- Nie potrzebuję. Sprawdziłam to biuro badania rynku. Powiedzieli mi, że
ty ich wynająłeś, podali mi nawet datę, to było zaraz po naszym lunchu w
tej restauracji. Jak zwykle ekspertyza odpowiadała twoim życzeniom. Nie
będę ci przeszkadzać. Oczyściłeś pole i gotowy jesteś do następnego
romansu. Ciekawam, kto będzie tą wybranką. Tego nigdy się nie dowiem.
Tak samo jak ty się nie dowiesz, jak to jest bawić się z dwuletnim malcem,
twoim własnym dwuletnim malcem. Ponieważ nie jesteś zdolny do
spłodzenia dziecka. To zarówno twoje alibi, jak i wymówka umożliwiająca
mi wykluczenie cię z gry.
- Nie powiedziałaś mi nigdy, dlaczego, dlaczego ta cała nienawiść.
- To nie jest nienawiść, tylko determinacja. A dlaczego? Dlatego, jak
przypuszczam, że masz zimne, bardzo zimne oczy, Frank. Niedawno
dopiero to zauważyłam.
Renata szła przez salę, wracając z toalety. Wstali od stołu. Nadszedł czas,
by wyjść.
225
- Będziesz przyjeżdżać na zebrania... i tak dalej? - spytał Frank.
- Nie na wszystkie. Moim zdaniem, jeśli ta operacja ma przynieść sukces,
to nie wolno nam pozwolić, by wszyscy zainteresowani myśleli, że cały
czas jeździmy do Londynu. Ważniejsze decyzje powinno się podejmować
na miejscu. Inaczej ludzie będą myśleć, że stanowią jedynie małą
placówkę, zamiast ważną i rządzącą się po swojemu.
Naturalnie miała rację, jak to często bywało. Przytrzymał jej drzwi
taksówki. Mówiła, że jest za gruba i nie mieści się już do swojego małego
sportowego auta. Na krótką chwilę ich oczy się spotkały.
- Oboje zwyciężyliśmy - szepnęła. - Można to tak ująć.
- Albo żadne z nas nie zwyciężyło - powiedział. - Tak też można by to
ująć.
Objął ramieniem żonę, gdy szli w stronę miejsca, gdzie zaparkował
samochód.
Od tego wieczora nic już między nimi nie będzie takie jak przedtem. Świat
im się nie zawalił, choć mogło się tak stać, tylko trochę popękał. I w
pewnym sensie to też było zwycięstwo.
Rozdział Ósmy.
Deirdre.
W artykule pisano, że każda może być naprawdę piękna, jeśli tylko
poświęci sobie dwadzieścia minut dziennie. Deirdre usadowiła się
wygodnie na fotelu i przysunęła w swoją stronę paczkę herbatników.
Oczywiście, że może poświęcić dwadzieścia minut na dzień. Kto by nie
mógł? Panie Boże, czyż nie uwijamy się wszyscy, na miłość boską, przez
szesnaście godzin? Dwadzieścia minut to po prostu nic.
Powtórzyła słowa „naprawdę piękna". Słyszała niemal, jak w tym dniu,
gdy nadejdzie, będzie się tak o niej mówić. Czyż Deirdre nie wygląda
naprawdę pięknie? Kto by pomyślał, że wyszła za mąż przed dwudziestu
pięciu laty. Wyobraźcie sobie, że jest matką trojga dorosłych dzieci.
Westchnęła z zadowoleniem i zabrała się do czytania. Zobaczmy, co
będzie musiała zrobić. Poświęcanie tych dwudziestu minut dziennie stanie
się jej osobistym sekretem. Efekt okaże się sensacyjny.
Najpierw, przeczytała, musisz sama siebie ocenić i przygotować listę
swoich dobrych i słabych stron. Deirdre sięgnęła do torebki po mały
srebrny ołówek z kutasikiem. To zabawa, wielka zabawa. Jaka szkoda, że
musi to robić sama. Jej najstarsza córka, Anna, powiedziałaby, że wygląda
i tak dobrze, nie potrzebuje wyliczać wad figury i suchych plam na skórze.
Druga córka, Helena, powiedziałaby, jaka to niedorzeczność być ofiarą i
myśleć, że wygląd zewnętrzny ma wielkie znaczenie. Wobec tych
wszystkich cierpień na świecie kobiety nie mogą sobie pozwolić na to, by
tracić czas na analizowanie swoich wad i ustalanie, czy ich oczy są
głęboko osadzone albo czy znajdują się zbyt blisko siebie.
227
Jej syn, Brendan, teraz jest tak daleko od niej, bo mieszka w Irlandii, w
górach, w rodzinnych stronach swego ojca. Co powiedziałby Brendan?
Doszła do wniosku, że nie potrafi sobie wyobrazić, jak zareagowałby teraz
syn. Przepłakała wiele nocy, kiedy po raz pierwszy opuścił dom z kilkoma
słowami wyjaśnienia i prawie bez przeprosin. Tylko że gdy zapytał ją
wprost przez telefon, kiedy wreszcie przebił się przez jej płacz: „Gdybyś
mogła wybrać, gdybyś miała możność wybrać mi życie, to co miałbym
robić takiego dobrego i ważnego dla nas wszystkich?" - nie potrafiła mu
odpowiedzieć. Twierdzić, że życzyłaby sobie, by było inaczej, to przecież
żadna odpowiedź. Nie można sobie życzyć, żeby koło było kwadratowe
albo biały kolor był czarny.
Jednakże zgodnie z tym, co pisano w tym artykule, istnieją takie rzeczy,
które możesz zmienić, jeśli chcesz. Na przykład kształt swojej twarzy -
odrobina umiejętnie zastosowanego różu i podkładu może zdziałać cuda.
Deirdre uradowana spoglądała na diagramy. Nauczy się robić to dobrze.
Nie ma nic gorszego niż zabrać się do tego i robić to źle, bo wygląda się
wtedy jak Coco Klaun.
Coś takiego, jak mogła sobie wyobrazić, powiedziałaby w dawnych
czasach Maureen Barry. W pewnym okresie ona i Maureen świetnie się
bawiły. Matka Deirdre serdecznie przyjaźniła się z panią Barry, toteż
dziewczęta miały wolną rękę i mogły robić, co im się podobało, pod
warunkiem, że były razem. Deirdre powróciła myślami do wakacji w
Salthill przed wieloma laty. Na pamiątkę tych wakacji nazwała dom przy
Rosemary Drive „Salthill", ale tyle razy widziała tę nazwę na bramie, że w
gruncie rzeczy nie kojarzyła jej się z morzem, słońcem i totalną wolnością
ich szczenięcych lat.
Maureen była wtedy taka zabawna. Nie miały przed sobą tajemnic. Aż do
tego lata, gdy pojechały do Londynu. Do tego lata, kiedy dla nich obu
wszystko się zmieniło.
Deirdre pomyślała o dziewczętach, z którymi razem wstąpiły na
uniwersytet w Dublinie. Czy często zastanawiały się, co się stało z
jasnowłosą Deirdre O'Hagan? Wszystkie oczywiście będą wiedziały, że
wcześnie wyszła za mąż. Może
228
da nawet do „Irish Times" oznajmienie o swoich srebrnych godach. Utrze
nosa tym arogantkom, które kontynuowały studia, żeby zostać
adwokatkami albo wydać się za adwokatów. Tym, które myślą, że Dublin
to centrum wszechświata, i słyszały jedynie o Harrod'sie jako miejscu,
gdzie się dokonuje zakupów, i o Chelsea jako miejscu zamieszkania.
Pinner? Wymawiały to „Pinner", jakby chodziło o Kiltimagh czy coś w
tym rodzaju. Och, wpółnocnym Londynie. Rozumiem. To ich ignorancja
sprawiła, że nie podróżowały. Tak, da to oznajmienie. Albo może powinny
to zrobić dzieci. Niewielka notatka z życzeniami pomyślności z okazji
dwudziestej piątej rocznicy ślubu. Zajrzy do gazet i zobaczy, jak się to
teraz robi.
Jaka szkoda, że nie łączy jej już zażyłość z Maureen Barry. Gdyby dało się
cofnąć czas, mogłaby podnieść słuchawkę telefonu i zapytać ją o to prosto
z mostu. I opowiedziałaby też Maureen o formowaniu twarzy i o tym, jak
cieniować linię brody. W tamtych czasach jednak nie zapytałaby nigdy
Maureen o nic z tych rzeczy. Wszystko się zmieniło z upływającymi
latami.
Nie miała u swego boku żadnych przyjaciółek, które mogłyby dzielić z nią
przyjemność płynącą z tego samoulepszania. Nie, rzeczywiście, sąsiadki
uważałyby coś takiego za frywolność i głupotę. Większość z nich chodziła
do pracy i one albo znały takie rzeczy, albo nie miały na nie czasu. Zresztą
Deirdre nawet by się nie śniło wprowadzać je w swoje sprawy, dać im
poznać, że w jej życiu to wielka rzecz. I jednocześnie jedyna szansa na
udowodnienie, że ćwierć wieku to coś znaczy. Deirdre miała zamiar zrobić
wrażenie na swoich sąsiadkach, ale nie pozwolić im wziąć tudziału w tej
przyjemności. W gruncie rzeczy one się nie liczą, co innego tamci ludzie w
Dublinie. Niemniej byłoby dobrze, żeby się przekonały, jak znacznymi i
szanowanymi ludźmi są Doyle'owie.
Co powiedziałby Desmond, gdyby zobaczył, że z takim zapałem studiuje
ten artykuł? Czy powiedziałby jej jakiś komplement, na przykład, że już i
tak jest naprawdę piękna? A może powiedziałby tylko, że to dobrze, i to w
sposób osobliwie obojętny, tak jak często wyrażał się o rozmaitych
229
sprawach, w które ani trochę się nie angażował. Mógł też usiąść i
powiedzieć, że naprawdę nie ma potrzeby tym się przejmować i robić tylu
przygotowań. Desmond często mówił, żeby się nie przejmować. Nie
cierpiała tego, bo nie przejmowała się, tylko pilnowała, żeby robić, co
należy. Chciałaby wiedzieć, do czego by doszli, gdyby ktoś nie popędzał
przez te wszystkie lata Desmonda?
Deirdre nie podzieli się z mężem swoimi kosmetycznymi sekretami.
Dawno, dawno temu, tamtego dziwnego lata, kiedy to wszystko się
zaczęło, Desmond leżałby na wąskim łóżku i obserwowałby ją z
podziwem, gdy szczotkowała swoje długie jasne loki. Nie przypuszczał,
jak powiedziałby, że brzoskwinie ze śmietaną to może być coś więcej niż
słowa piosenki, póki nie ujrzał urodziwej twarzy Deirdre. Przyciągnąłby ją
do siebie i spytałby, czy może jej pomóc wetrzeć więcej tego przyjemnego
kremu w skórę, może trochę poniżej szyi, może w ramiona i ręce. Może...
może. Tak trudno było przypomnieć sobie takiego Desmonda. Lecz w
artykule w piśmie zapewniano ją, że znowu odzyska tę świeżość, bo to
tylko kwestia odpowiedniej dbałości o skórę.
Deirdre zastosuje się do wskazówek, będzie wmasowywać krem w szyję
okrężnymi ruchami i w górę, starannie unikając nadwerężenia delikatnego
naskórka wokół oczu. Żeby miała nawet pęknąć, będzie odpowiednio
wyglądać na srebrne gody. Zamierzała pokazać im wszystkim, że mylili
się, użalając się nad nią, gdy dwadzieścia pięć lat temu poślubiła
Desmonda Doyle'a, ekspedienta ze sklepu spożywczego, młodzieńca z
biednej rodziny z jakiegoś zadupia w hrabstwie Mayo. Z rodziny, o której
nikt nawet nie słyszał.
Ten dzień będzie dniem jej srebrnego rewanżu.
Wszyscy, wszyscy co do jednego z tych, na których liczono, dali znać, że
przybędą. Zaproszono naturalnie również kilka osób, o których wiedziano,
że się nie pojawią. Jak Vincenta, brata Desmonda i dziwaka - ten nigdy nie
opuszczał swoich gór i swoich owiec, i tej odludnej miejscowości, w
której zdecydował się spędzić życie Brendan. Dostali wiadomość od syna,
że stryj bardzo żałuje, ale to nieodpowiednia
230
pora na wyjazd. Tak należało postąpić. Deirdre pokiwała głową
zadowolona z właściwej reakcji.
I zaproszono oczywiście państwa Palazzo, tych, co mieli tę wielką firmę,
w której tak długo pracował Desmond. Niestety nie będą mogli przybyć.
Przysłali miły list, podpisany osobiście przez Carla i Marię, z życzeniami
wszelkiego szczęścia i pełen ubolewania, że doroczny wyjazd do Włoch
przeszkodzi im wziąć udział w tej uroczystości. Przyślą prezent i kwiaty, i
dobrze, że nie przyjdą. To osoby zbyt wysoko postawione, krępowałyby
resztę towarzystwa. I matka Deirdre, która uważa, że potrafi rozmawiać z
każdym, mogłaby zbyt dużo od nich się dowiedzieć na temat kariery
Desmonda w firmie. Mogłaby odkryć, że Desmond nigdy zbyt wysoko nie
wspiął się w hierarchii i w pewnym momencie nawet go zwolniono. A to
nie pasowałoby do olśniewającego wizerunku, jaki przedstawiała zawsze
Deirdre.
Frank Quigley i jego żona, Renata Palazzo, powiedzieli, że przyjdą z
przyjemnością. Deirdre pomyślała ponuro, że Frank przy tych swoich
dużych sukcesach i niesłusznym pięciu się po drabinie nawet jeszcze przed
ożenkiem z dziedziczką fortuny Palazzo nadawał się na swoje stanowisko.
Zawsze wiedział, co należy mówić, i to mówił. Deirdre powróciła myślami
do dnia ich ślubu. Frank był wtedy drużbą i potrafił doskonale dać sobie
radę ze wszystkim, łącznie z rodzicami Deirdre, którzy podczas tej
ceremonii i tak zwanego wesela mieli takie twarze jak
wczesnochrześcijańscy męczennicy.
I będzie ksiądz Hurley. To znakomita okazja, żeby odwiedzić parę, której
małżeństwo tak się udało, stwierdził. Deirdre wiedziała, że może polegać
na uprzejmym księdzu Hurleyu, bo ten na pewno będzie mówić w ciągu
całego wieczoru właściwe rzeczy.
I oczywiście przyjedzie grupa irlandzka. Ta data od dawna zapisana jest w
ich pamięci. Istniała możliwość, że nie udałoby się to jej bratu Gerardowi,
ale Deirdre zadzwoniła, wyrażając takie zaskoczenie, zdumienie i poczucie
krzywdy, że jakoś zmienił swoje plany. Powiedziała mu przez telefon bez
ogródek, że obchodzenie srebrnych godów nie ma sensu, jeśli nie może
przyjechać na nie rodzina.
231
- Czy rodzina Desmonda będzie? - spytał Gerard.
- To co innego - odparła Deirdre.
Matka naturalnie przyjedzie i Barbara też, zamierzają zrobić sobie przy tej
okazji długi weekend, przyjechać w czwartek, obejrzeć parę wystaw,
porobić sporo sprawunków. Mąż Barbary, Jack, połączy to naturalnie z
wyjazdem służbowym. Zawsze tak mógł zrobić.
Kiedy przyjadą, późnym popołudniem poda się drinki w ogródku przy
Rosemary Drive. Potem wszyscy udadzą się na specjalną mszę, a tam
ksiądz, mówiąc ogólnie o błogosławieństwach sakramentu małżeństwa,
odniesie je w szczególności do Desmonda i Deirdre. Ksiądz Hurley, jako
kapłan, który dawał im ślub, zostanie poproszony o powiedzenie kilku
słów. Następnie po zrobieniu zdjęć przed kościołem i tak dalej zgromadzą
się wszyscy znowu przy Rosemary Drive i wtedy otworzy się szampana.
Nie było szampana w roku 1960, ale Deirdre nie zamierza z tego powodu
marszczyć brwi. Jeśli ma być naprawdę piękna, nie może pozwolić, żeby
zmartwienia pozostawiały jej na twarzy ślady w postaci zmarszczek.
Powiedziała sobie, że doprawdy nie ma powodu do zmartwień. Wszystko
pójdzie doskonale.
I jeśli nawet... Nie, nie, wygładzić czoło, nie mrużyć oczu.
Program robienia się na naprawdę piękną wymaga, jak sugerowano w
artykule, harmonogramu i wykresu. Nic nie ucieszyłoby bardziej Deirdre,
bo uwielbiała przygotowywanie planów i harmonogramów. Tak czy
inaczej miała już swój własny harmonogram przygotowań do srebrnych
godów, to znaczy tego, co należało zorganizować.
Desmond potrząsał ze smutkiem głową, ale mężczyźni nie wiedzą, jak się
załatwia sprawy. Albo może, Deirdre pomyślała z rozdrażnieniem,
niektórzy mężczyźni wiedzą, i to im właśnie dobrze się powodzi. Tacy
mężczyźni jak Desmond, który nigdy nie zrobił kariery w Palazzo, zwolnił
się stamtąd i wszedł do spółki z właścicielem sklepu na rogu, tacy nie
wiedzą.
Deirdre przejmowała się bardzo swoim harmonogramem, dlatego
wiedziała, że ma na to wszystko dokładnie sto dziesięć dni.
232
W tym momencie zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszała głos matki.
Matka dzwoniła tylko co drugi weekend w niedzielę i zawsze wieczorem.
Deirdre wprowadziła tę praktykę przed wieloma laty - telefonowały do
siebie na zmianę, każda w co drugą niedzielę. Czasami wyczuwała, że
matka ma jej niewiele do powiedzenia, ale to przecież niemożliwe. Matka
nie lubiła pisywać listów, tak więc te rozmowy były dla Deirdre bardzo
ważne. Pamiętała z nich każde słowo i nawet miała przy telefonie mały
kołonotatnik, żeby móc zapisać nazwiska jej partnerek do brydża albo to,
na jakim przyjęciu była Barbara i Jack, ewentualnie na jaki koncert zabrał
matkę Gerard. Czasami pani O'Hagan wykrzykiwała, że Deirdre ma
nadzwyczajną pamięć do drobnych spraw. Ta jednak uważała, że to rzecz
całkiem naturalna, bo powinno się chcieć zapamiętać najróżniejsze
szczegóły z życia swojej rodziny. Zawsze lekko wytykała matce, że nie
pamięta żadnej z jej przyjaciółek i nigdy nie zapyta o Palazzo ani o żadne
wypady, które jej opisywała.
To było zupełnie nieoczekiwane wydarzenie, że matka dzwoni w środku
tygodnia, i na dodatek w środku dnia.
- Czy stało się coś złego? - spytała natychmiast Deirdre.
- Nie, Deirdre, mówisz zupełnie jak twoja babka. - Matka Kevina zawsze
pytała na powitanie, czy stało się coś złego.
- Chodzi mi o to, że normalnie w tym czasie nie dzwonisz.
Matka się udobruchała.
- Nie, ja wiem, wiem. Ale jestem w Londynie i pomyślałam sobie,
spróbuję, może uda mi się złapać cię w domu.
- Jesteś wLondynie! - wykrzyknęła Deirdre i machinalnie przytknęła dłoń
do gardła. Rozejrzała się po pokoju, nie sprzątniętym i zasłanym papierami
Desmonda, planami i projektami, które omawiał z Patelami, rodziną
właścicieli sklepu. Tego sklepu, który, jak twierdził, był znacznie bliższy
jego życiowemu ideałowi niż wielka firma Palazzo. Sama miała na sobie
wypłowiały fartuch, a w całym mieszkaniu
233
panował bałagan. Wyjrzała przerażona przez okno, jakby jej matka już
zaraz miała stanąć na progu.
- Tak, właśnie przyjechałam z lotniska. Metro jest wspaniałe, prawda?
Błyskawicznie cię dowiezie, niemal od drzwi do drzwi.
- Co ty robisz w Londynie? - Głos Deirdre zbliżał się do szeptu. Czyżby
matka przyjechała o trzy miesiące za wcześnie na srebrne gody, czy to atak
jakiejś choroby?
- Och, jestem tu przejazdem... Wiesz, wycieczka wyrusza z Londynu.
- Wycieczka? Jaka wycieczka?
- Deirdre, mówiłam ci o niej... nie? Przecież musiałam mówić. Mówiłam
wszystkim.
- Nie wspominałaś mi o żadnej wycieczce - oburzyła się Deirdre.
- Och, musiałam mówić. Może nie rozmawiałam z tobą.
- Rozmawiamy w każdą niedzielę wieczorem przez całe życie,
rozmawiałam z tobą przed czterema dniami.
- Kochanie, czy stało się coś złego? Masz taki dziwny głos. Zupełnie
jakbyś ze mną walczyła czy coś w tym rodzaju.
- Nie wiem o żadnej wycieczce. Dokąd się wybierasz?
- Najpierw do Włoch, a potem statkiem, wsiądziemy na statek w Ankonie
i stamtąd popłyniemy...
- Dokąd popłyniecie?
- Och, do najrozmaitszych miejsc... na Korfu, do Aten, na Rodos, Cypr i
do kilku miejsc w Turcji...
- To wycieczka morska, mamo, wybierasz się żeglować po morzu!
- Myślę, że nadajesz temu zbyt szumną nazwę.
- To zapowiada się na wspaniałą wyprawę.
- Tak, miejmy nadzieję, że nie będzie tam wszędzie zbyt gorąco. Wydaje
mi się, że nie jest to chyba odpowiednia pora roku na żeglugę.
- Dlaczego więc wybierasz się na to żeglowanie?
- Bo mi się trafiła okazja, zresztą mniejsza o to. Czy my się zobaczymy?
- Zobaczymy? Masz zamiar tu przyjechać? Teraz?
234
Matka się zaśmiała.
- Dziękuję bardzo, Deirdre, to brzmi jak entuzjastyczne powitanie. Nie
zamierzam jednak jechać do tej dziury Pinner... Myślałam, że mogłabyś
przyjechać i zjeść ze mną lunch albo wypić kawę, albo coś w tym sensie.
Deirdre nie znosiła, gdy Anna mówiła „ta dziura Pinner", to było takie
obraźliwe, zupełnie jakby chodziło o jakąś zakazaną miejscowość.
Tymczasem jej rodzona matka, która przyjechała, na miłość boską, z
Dublinu i która nie wiedziała, gdzie co jest i czy to miejscowość dobra,
czy zła, mówi jej to samo.
- Gdzie się zatrzymałaś? - spytała, starając się nie zdradzić swojej irytacji.
Pani O'Hagan zamieszkała w hotelu w centrum, w samym centrum, jak
powiedziała, i droga do niego ze stacji metra przy Piccadilly Circus
zabiera jej tylko dwie minuty. Po prostu nadzwyczajnie. Deirdre nietrudno
będzie też znaleźć ten hotel.
- Wiem, jak się tam dostać. - Deirdre była blada jak papier.
- Może się spotkamy tu w barze o pół do drugiej? Będziesz mieć dość
czasu?
Deirdre zostawiła Desmondowi wiadomość na stole. Ostatnio nigdy nie
wiedziała, czy on w ciągu dnia wpadnie do domu, czy też nie. Miał, jak się
zdaje, dość elastyczny układ z Palazzo. Frank Quigley obiecał, że zostaną
wydane odpowiednie dyspozycje. Dla takiego kierownika jak Desmond,
który zakłada własny interes, to nie była jedynie kwestia odprawy, dopłaty
do pensji, wyrównania, wysokiej nagrody przy odejściu z pracy. To
wszystko określono mianem Odpowiednich Dyspozycji. Deirdre miała
nadzieję, że zostaną sfinalizowane do czasu srebrnych godów.
W ponurym nastroju poszła na górę i włożyła na siebie odświętny strój. Jej
włosy sprawiały wrażenie tłustych i fryzurę miała do niczego. Zamierzała
umyć głowę później w ciągu dnia, ale teraz już nie było na to czasu.
Najlepszą torebkę oddała właśnie do naprawy, bo obluzował się w niej
zatrzask. Brudny bandaż zakrywał nadgarstek, który oparzyła sobie przy
piecyku. Nie miała ochoty odwijać go
235
i zakładać nowego opatrunku, zapowiedziano jej bowiem, że powinno się
to zrobić w szpitalu.
W podłym nastroju i pełna nieokreślonych obaw wyprawiła się na
spotkanie z matką. Czuła się szara i nieatrakcyjna. Wygląda na swoje lata,
stwierdziła, ujrzawszy swoje odbicie w oknie pociągu wiozącego ją na
Baker Street. Wyglądała jak gospodyni z przedmieścia, w średnim wieku,
żona kogoś, kto nie odniósł wielkich sukcesów, nie mająca pracy, która
zajmowałaby jej umysł, ani dość pieniędzy, by odpowiednio się ubierać. I
osoba dotkliwie cierpiąca z powodu syndromu opuszczonego gniazda.
Może nawet jeszcze z innych powodów: jedna córka stara się o to, by
zaakceptowano ją w klasztorze, gdzie nie chcą jej pozwolić złożyć ślubów,
druga córka czasami nie odwiedza swoich rodziców nawet raz na dwa
tygodnie, i syn, jej umiłowany syn, odszedł, uciekł, by żyć na drugim
końcu innego kraju.
Deirdre była pewna, że pokłóci się z matką. W tonie jej głosu przez telefon
wyczuła coś, co ją zaniepokoiło. Matka irytowała się na nią i potraktowała
tak, jakby to ona była nieznośna.
To okropnie denerwujące, ale Deirdre nie straci nad sobą panowania. Lata
rozsądnego zachowania i niepodnoszenia głosu oznaczały, że na Rosemary
Drive rzadko dochodziło do kłótni.
Deirdre czuła się zawsze dumna z tego powodu. To coś, co się
demonstrowało przez wszystkie te lata i przy wszystkich okazjach.
Matka siedziała w rogu dużego baru z dębową boazerią, jakby zaliczała się
do jego stałych bywalczyn. Wyglądała bardzo dobrze. Ubrana w płowy
płócienny kostiumik i kremową bluzkę, włosy miała świeżo uczesane -
pewno spędziła tę godzinę, którą jej córka musiała przeznaczyć na dojazd
do centrum Londynu, siedząc spokojnie w salonie fryzjerskim. Sprawiała
wrażenie odprężonej i swobodnej. Czytała gazetę i o ile nie zadawała sobie
trudu, żeby udawać, to czytała ją, nie używając okularów.
Miała sześćdziesiąt siedem lat, a wyglądała młodziej i bardziej świeżo od
swojej córki.
W tym momencie Eileen O'Hagan podniosła wzrok
236
i uśmiechnęła się szeroko. Deirdre, idąc ku niej, miała wrażenie, że
porusza się trochę sztywno. Ucałowały się i matka przywołała kelnera, z
którym zdążyła już nawiązać przyjacielski kontakt.
- Proszę o kieliszek wina i wodę sodową - powiedziała Deirdre.
- Nic mocniejszego dla uczczenia przyjazdu do miasta starej matki?
- Tylko kieliszek wina i wodę sodową - burknęła Deirdre.
- Niech ci się przyjrzę - rzekła pani O'Hagan.
- Nie, mamo, źle wyglądam, szkoda, że mnie nie uprzedziłaś...
- Ale gdybym to zrobiła, to okropnie byś się przejmowała i zadała sobie
wiele trudu... - oponowała matka.
- Wobec tego przyznaj, że specjalnie mi o tym nie mówiłaś, a nie mów, że
po prostu wypadło ci to z pamięci.
- Postąpiłam tak z grzeczności, Deirdre... Ty zawsze zdobywasz się na
taki wysiłek i dlatego nic ci nie mówiłam.
Deirdre poczuła, że oczy ją palą od łez. Usilnie starała się pozbyć
urażonego tonu.
- No cóż, mogę tylko powiedzieć, że to szkoda. Desmond bardzo by się
ucieszył, gdyby mógł cię gościć, a dziewczynki będą żałować, że nie
mogły zobaczyć się z babcią.
- Nonsens, Deirdre, Anna jest w pracy, Helena na modlitwach... Desmond
po uszy zapracowany... Po co tym się tak przejmować?
I znowu to niecierpiane wyrażenie „przejmować się". Deirdre zacisnęła
pięści i zobaczyła, że matka widzi jej zbielałe kostki. To fatalnie,
przyrzekała sobie, że nie będzie się kłócić. Musi dotrzymać przyrzeczenia.
- Racja, już się stało - powiedziała i miała wrażenie, że jej głos brzmi
jakoś dziwnie sztucznie. - A ty, mamo, świetnie wyglądasz.
Matka się rozpromieniła.
- Ten kostium wybawił mnie z kłopotu. Wiesz, kupiłam go trzy lata temu
w sklepie Maureen. Maureen zawsze miała dobry gust. Dziwiłam się,
dlaczego niektóre z jej
237
ubrań są takie drogie, ale jej matka zawsze mówiła, że płaci się za krój i że
nigdy nie wyjdą z mody...
Dotknęła z przyjemnością spódniczki od kostiumu.
- Świetnie się nadaje na tę morską wycieczkę. - Deirdre usiłowała
wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu.
- No tak, nie sądzę, żeby był sens kupować te wszystkie kwieciste
jedwabie... ubrania na czas wolny, stroje wycieczkowe, jak się je obecnie
nazywa. Lepiej wziąć coś odpowiedniego, coś znajomego i mieć kilka
bawełnianych sukienek na zwiedzanie. - Wyglądała na ożywioną i
podnieconą.
- I co cię opętało, żeby wypuścić się na coś takiego? - Już mówiąc to,
Deirdre wiedziała, że przemawia tonem starszej kobiety napominającej
nieznośną córkę, a nie jak ktoś, kto powinien okazywać entuzjazm wobec
niezależnej matki, potrafiącej na własną rękę cieszyć się życiem.
- Jak ci mówiłam, to mi się trafiło, i ktoś z moich przyjaciół ma też wolny
czas, wobec czego wydawało się całkiem sensowne...
- Och, dobrze, że ktoś jedzie z tobą. - Deirdre się ucieszyła. Dwie starsze
panie będą przynajmniej mogły sobie porozmawiać na pokładzie statku, a
potem dzielić się wspomnieniami. Próbowała sobie przypomnieć, która z
grających w brydża przyjaciółek matki najprawdopodobniej mogłaby jej
towarzyszyć.
- Tak, i myślę, że wykorzystam okazję, aby was poznać ze sobą. Na lunch
razem nie pójdziemy, zjemy go we dwie, ale Tony zapowiedział, że zejdzie
na dół i się przywita. Ach, oto on... Idealnie wycelował! W samą porę!
Deirdre miała uczucie, jakby żołądek napełniono jej ołowiem, gdy się
zorientowała, że matka macha w kierunku rumianego mężczyzny w
blezerze, który szedł przez salę, zacierając ręce z uciechy. Matka jedzie na
morską wycieczkę z mężczyzną.
- Miło mi - powiedział Tony, miażdżąc gorącą dłoń Deirdre w swojej ręce
i prosząc jednocześnie kelnera o duży dżin z tonikiem, cork ze
schweppesem, lód i cytrynę.
Kelner był zakłopotany. Matka z czułością wyjaśniła, że Irlandczycy
pijący dżin są fanatycznie przywiązani do rodzimych gatunków i jeśli piją
dżin, to tylko taki.
238
- Ale jesteśmy bardzo demokratyczni, pijemy angielski tonik - oznajmił
rozpromieniony Tony. - No jak, Deirdre, co myślisz o tym całym
wypadzie?
- Dopiero co o nim usłyszałam - powiedziała Deirdre, nie mogąc znaleźć
odpowiednich słów.
- To będzie wspaniała przejażdżka - zapewniał. - Nie trzeba decydować,
czy jechać i poznawać nowe miejsca, bo one same przyjadą cię poznać.
Doskonała rzecz dla leniwego mężczyzny. I leniwej kobiety. - Poklepał
rękę pani O'Hagan.
- Czy o tym również bałaś mi się powiedzieć, żebym się nie przejmowała?
- spytała Deirdre i najchętniej odgryzłaby sobie język.
Tony wtrącił się, zanim matka zdążyła odpowiedzieć.
- Och, widzisz, Eileen, ona jest tak samo zazdrosna jak inni. Barbara o
mało nie oszalała, kiedy usłyszała, że jej matka zabiera zamiast niej mnie.
A Gerard stwierdził, że przy całej przyzwoitości matka powinna zabrać
syna zamiast takiego gogusia jak ja. - Odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się
serdecznie, a matka śmiała się wraz z nim.
On zna Barbarę i Gerarda, pomyślała Deirdre. Dlaczego żadne z nich nic
jej o tym nie powiedziało? Jak śmieli zataić coś tak ważnego? I czy on
mówił na serio o tym, że matka zabiera go ze sobą? Przecież ona nie
mogła płacić za tego hałaśliwego, wulgarnego mężczyznę. Czy to też żart?
Matka zdawała się czytać z jej twarzy.
- Nie martw się o nic, moja kochana, on ma taki sposób bycia. Tony'emu
nie zależy na tytułach własności do domów.
- Praktycznie miałbym zerowe szanse, gdyby mi na nich zależało -
zagrzmiał Tony. - Twoja matka będzie żyć wiecznie, a ja niedługo
wyciągnę nogi. Mam nadzieję, że nie podczas tej morskiej wycieczki.
Chociaż pogrzeb w morzu byłby wart zapamiętania, prawda?
Deirdre czuła, że zbiera jej się na mdłości. Ten mężczyzna, który musi być
w wieku matki, gra poważną rolę w jej życiu. I aż do tej chwili nikt nie
zdobył się na to, żeby jej o tym powiedzieć.
Z wysiłkiem przywołała uśmiech na twarz i zauważyła,
239
że matka spogląda na nią z aprobatą. Szukając odpowiednich słów,
stwierdziła, że w ustach ma sucho i gorzko.
Tony nie był jednak z tych, którzy pozwalali na milczenie. Polecił napełnić
znowu kieliszek Deirdre, zamówił talerz oliwek i miskę chrupek, w myśl
zasady, że trzeba mieć pełną oprawę. Zapewniał ją, że będzie się należycie
opiekował jej matką podczas morskiej wycieczki. Ścisnął znów mocno
rękę pani O'Hagan i powiedział, że klucz zostawi w recepcji. Klucz. Ten
człowiek nawet nie udawał, że mają osobne pokoje. Deirdre czuła, że
zalewa ją fala czegoś nierealnego. I nawet nie spostrzegła, że na
pożegnanie pocałował matkę w policzek.
Matka zamówiła stolik w pobliskiej restauracji, która okazała się
niewielka, francuska i droga. Serwetki były zrobione z mięsistej tkaniny,
srebra ciężkie, a kwiaty na stole prawdziwe i w dużej obfitości.
W ciągu dwudziestu pięciu lat spędzonych w Londynie Deirdre nigdy nie
jadła w takim lokalu. Tymczasem jej matka, mieszkająca w małym kraju,
w małym mieście w porównaniu z Londynem, zamawiała jedzenie tak,
jakby do tego od dawna przywykła.
Deirdre była zadowolona, że to matka podejmowała decyzje, i to nie tylko
dlatego, że ona nie rozumiała, co jest w karcie, lecz również dlatego, że
nie potrafiłaby zamawiać potraw, tak czuła się stropiona i zdenerwowana.
- Dlaczego nie powiedziałaś mi nic o... hm... o Tonym? - spytała w końcu.
- Nie bardzo było o czym mówić, póki nie postanowiliśmy wybrać się
razem na tę morską wycieczkę. A jak tylko na nią wyruszyliśmy, zaraz ci
powiedziałam. - Matka rozłożyła ręce, jakby to była najprostsza sprawa na
świecie.
- I Gerard, i Barbara... wiedzą... wiedzieli?
- No, wiedzą, że Tony jest moim przyjacielem, i naturalnie
poinformowałam ich o naszych wakacyjnych planach.
- I oni byli...?
- Gerard odwiózł nas dziś rano na lotnisko. Tony ma rację, Gerard
zzieleniał z zazdrości. Mówił, że i jemu by się to przydało. Zbyt ciężko
pracuje, powinien wziąć urlop i może sobie na urlop pozwolić. Może to go
zdopinguje.
240
- Ale czy powiedział... co myśli...?
- Nie powiedział, że weźmie urlop. Ale znasz Gerarda, on pewno o tym
myśli.
Czy matka jej nie zrozumiała, czy też udawała? Deirdre nie zamierzała dać
się zbyć.
- A co Barbara i Jack? Co oni sądzą o twoim wyjeździe z mężczyzną?
- Najdroższa Deirdre, nie wyjeżdżam w tym sensie z mężczyzną. Z
pewnością wyjeżdżam na wakacje i jadę z Tonym, a on rzeczywiście jest
mężczyzną. Co masz na myśli, pytając, co oni sądzą? W ogóle nic nie
sądzą, jestem absolutnie pewna.
- Ale rodzina Jacka...
O rodzinie Jacka, jak długo pamiętała, mówiło się z pewnego rodzaju
obawą. Ojciec Jacka był sędzią Sądu Najwyższego, stryj ambasadorem.
Barbara wyszła za mąż w takim stylu, jakiego życzyła sobie rodzina
O'Haganów, natomiast ona, Deirdre, najstarsza, postąpiła nieodpowiednio
- poślubiła kogoś zupełnie się nie liczącego i na dodatek w wielkim
pośpiechu.
Matka wyglądała na całkowicie zbitą z tropu.
- Rodzina Jacka? - powtórzyła, jakby córka zaczęła przemawiać w jakimś
obcym języku. - Jakiż, u licha, oni mogą mieć z tym związek?
- Wiesz...
- Nie sądzę, żeby znali Tony'ego. Nie, jestem pewna, że nie znają.
Dlaczego pytasz?
Deirdre spojrzała ostro na matkę. Przecież ona cholernie dobrze wie,
dlaczego ją o to pyta. Pyta dlatego, że zawsze mówiło się o znakomitej
rodzinie Jacka. Wspominało się o nich od chwili, gdy Barbara, jej
młodsza siostra, zaczęła chodzić z młodzieńcem pochodzącym z tej dobrej
rodziny. Deirdre pamiętała huczne wesele, jakie urządzono Barbarze, z
dużym namiotem, dowcipnymi mowami, politykami i fotografami. Tak
zupełnie inne od jej własnego wesela.
I teraz nagle wszechmocny klan Jacka już nie wydaje się ważny.
Czując, że rumieniec barwi jej policzki, palnęła prosto z mostu:
241
- A czy ty i... Tony macie jakieś dalsze plany... na potem, po tej
wycieczce? Czy myślisz, że mogłabyś wyjść za mąż albo coś takiego?
- Postaraj się pozbyć zdumienia w głosie - odparła matka.- Zdarzają się
dziwniejsze rzeczy, wiesz. Ale ja odpowiadam, że nie. Nie mam takich
planów.
- Och?
- I dość już o mnie i mojej podróży. Opowiedz mi o sobie i twoich
sprawach. - Matka uśmiechnęła się z góry.
Deirdre miała surową minę.
- Żadna z nich nie jest ani w najmniejszym stopniu równie interesująca
jak twoje plany.
- Nie przesadzaj. Desmond zaczyna pracować we własnej firmie, a
ponadto zamierzacie urządzić balangę z okazji tych srebrnych godów...
Balanga to było słowo w stylu Tony'ego. Matka przedtem nie wyrażała się
w taki sposób.
- Gdzie ty go poznałaś? - zapytała szorstko Deirdre.
- Desmonda? - Teraz matka postanowiła być figlarna. - Poznałam
Desmonda wtedy, gdy przyprowadziłaś go do domu i powiedziałaś nam o
ślubie. Ale przecież to wiesz.
- Nie chodziło mi o Desmonda i wiesz o tym. - Deirdre była zła. -
Chodziło mi o Tony'ego. Jak to się stało, że się z nim zetknęłaś?
- Poznaliśmy się w klubie golfowym.
- Tony jest członkiem klubu golfowego? - W jej głosie brzmiało
zaskoczenie i niedowierzanie.
- Tak, i jest świetnym graczem - oznajmiła z dumą matka.
- Ale jak się stał członkiem klubu? - Dawniej nie można by zaproponować
członkostwa komuś w tak złym stylu jak Tony, to przecież całkiem jasne.
Gdyby jej Desmond umiał grać w golfa, a nie umiał, toby go nie przyjęto.
Jak ktoś taki jak Tony mógł się tam dostać?
- Nie mam pojęcia, przypuszczam, że tak samo jak my wszyscy -
wypowiedziała się niezbyt jasno jej matka.
- I wszyscy twoi przyjaciele go znają? Czy znała go na przykład pani
Barry? - Deirdre wybrała matkę Maureen
242
jako najważniejszy barometr towarzyski w ich Dublinie. Na pewno w jej
kręgach Tony nie był mile widziany.
- Sophie? Tak, oczywiście, biedna Sophie spotykała go od czasu do czasu.
Pamiętaj, że ona nie grywała w golfa, nie poznała go więc w tamtym
towarzystwie.
- Nie mów mi, że Tony grywa w brydża.
- Nie, jest okropnie pogardliwie nastawiony do starych kociaków, jak nas
nazywa, które poświęcają na rozrywkę wiele godzin i grają dzień w dzień
w karty.
Matka zaśmiała się wesoło i nagle jej życie wydało się Deirdre o wiele
przyjemniejsze od własnego. Zdecydowana nie dopuścić do tego, żeby
znowu zmieniła temat, spróbowała szczęścia raz jeszcze.
- Mamo, proszę cię, co sądzi Gerard? Co on mówi? Nie, nie o tym, czy
sam pojedzie na urlop, tylko o tobie i Tonym?
- Nie mam pojęcia.
- Musisz wiedzieć.
- Nie, skąd mam wiedzieć? Wiem tylko to, co mi mówi. Nie mam pojęcia,
co mówi komu innemu. Ma teraz dość miłą dziewczynę, mógł z nią o tym
rozmawiać, wyobrażam sobie jednak, że nie rozmawiał. - Pani O'Hagan
sprawiała wrażenie całkowicie beztroskiej.
- Ale on musi... z pewnością...
- Słuchaj, Deirdre. Każdy ma swoje własne życie. Gerard pewno znacznie
bardziej martwi się o swoją karierę adwokacką, zastanawia się, czy
powinien zostać radcą sądowym i czy powinien przestać zajmować się
tymi wszystkimi kociakami i zmieniać je jak rękawiczki, i wreszcie się
ustatkować. Zapewne martwi się o swoje zdrowie, bo dobiega
czterdziestki, może więc dużo myśleć o cholesterolu i tłuszczach
wielonienasyconych. Może zastanawia się, czy nie sprzedać mieszkania i
nie kupić domu. Gdzież on, pytam cię, może mieć czas na myślenie o
matce!
- Ale jeśli robisz coś... jeśli wdepniesz w coś...
- On uważa, że jestem wystarczająco stara, by sama się pilnować. Tego
jestem pewna.
- Wszyscy musimy wzajemnie się pilnować - stwierdziła Deirdre nieco
obłudnie.
- Tu się całkowicie mylisz. Wszyscy musimy być
243
absolutnie pewni, że nie wtrącamy się w życie innych ludzi. To wielki
grzech.
Niesprawiedliwość tej opinii zabolała Deirdre tak, jakby smagnięto ją
biczem. Jak matka śmie wyjeżdżać z takim moralizatorskim nonsensem o
niewtrącaniu się w życie innych ludzi. Przez ćwierć wieku Deirdre
usiłowała żyć w zgodzie z pewnego rodzaju wyobrażeniami, pewnymi
narzuconymi oczekiwaniami. Pokładano w niej tak wielkie nadzieje.
Najstarsza córka, bardzo zdolna, wyróżniająca się studentka, mogła była
przystąpić do egzaminu na trzeciego sekretarza i pójść do Departamentu
Spraw Zagranicznych, jak się to wtedy nazywało. Mogła była zostać
potem ambasadorem albo poślubić ambasadora. Mogła zostać członkiem
palestry jak jej brat. Mogła świetnie wyjść za mąż jak jej siostra Barbara.
Zamiast tego zakochała się jednego lata, długiego i gorącego, i sama się
zamknęła w dziwnym więzieniu. A że nic nie było tam dostatecznie dobre
dla O'Haganów i na miarę ich oczekiwań, musiała wszystko przedstawiać
w innym świetle, tak jak oni chcieli to widzieć.
Deirdre dostosowała całe swoje życie do tych wyobrażeń, by sprawić
przyjemność matce, która teraz siedzi naprzeciwko niej i usprawiedliwia
swój żałosny związek z pospolitym, wulgarnym mężczyzną, twierdząc, że
podstawowa reguła życiowa to niewtrącanie się w życie innych. To chyba
niemożliwe.
Bardzo wolno powiedziała:
- Wiem, co mówisz, ale myślę, że również ważne jest, by nie być
nastawionym całkowicie egocentrycznie i brać także pod uwagę życzenia
innych. Czyż przez wszystkie te lata jako nastolatka nie słyszałam o
ludziach, którzy są odpowiedni, i o ludziach, którzy są nieodpowiedni?
- Nie ode mnie.
- Ale ty zawsze chciałaś wiedzieć, co robią ojcowie moich znajomych i
gdzie mieszkają.
- Z prostej ciekawości. - Matka potraktowała to lekceważąco. - Zawsze
miło było wiedzieć, kim są ci ludzie, bo może kiedyś ich się poznało czy
coś w tym rodzaju. I tylko tyle.
244
- Wcale nie, mamo, ty i pani Barry...
- Och, Deirdre, Sophie Barry nie miała w całym swoim życiu niczego
prócz pewnego rodzaju niedorzecznej towarzyskiej hierarchii. Ci, co ją
znali, nie przejmowali się tym...
- Maureen się przejmowała.
- Tym większym głuptasem była Maureen. A zresztą nie sądzę, żebyś
miała rację. Maureen ma swoje życie, ułożyła je sobie tak, jak chciała,
wbrew tym wszystkim bzdurnym opowieściom biednej Sophie o ludziach,
którzy zajmują się handlem.
- Czy zamierzasz twierdzić, iż ty i tata byliście szczęśliwi, że poślubiłam
Desmonda? Nie próbuj mi tego wmawiać, bo nie uwierzę.
Miała łzy w oczach, ze złości, z urazy i zażenowania. Nagle zerwano
zasłonę, odrzucono maskę - wiedziała, że wkracza na niebezpieczny grunt.
Pozory utrzymywane przez lata prysnęły jak bańka mydlana.
Kobieta w płowym kostiumiku i kremowej bluzce spojrzała na nią z
niepokojem. Zaczęła coś mówić i przerwała.
- No, nie możesz tak twierdzić! - triumfowała Deirdre.
- Dziecko, ty mówisz o zamierzchłych czasach.
- Ale to, co powiedziałam, to prawda. Martwiliście się, martwiliście się,
że Desmond nie jest na odpowiednio wysokim jak dla nas poziomie
towarzyskim.
- Co ma znaczyć to dla nas? My go nie poślubialiśmy, tylko ty. Ty go
sobie wybrałaś. Nawet nie wspomniano o odpowiednio wysokim
poziomie.
- Może nie na głos.
- W ogóle nie. Zapewniam cię, twój ojciec i ja uważaliśmy, że jesteś za
młoda. Oczywiście, tak sądziliśmy, bo nie skończyłaś studiów, i
obawialiśmy się, że nigdy nie zdobędziesz żadnych kwalifikacji. Z tego
względu, przypuszczam, woleliśmy, żebyś zaczekała, i tylko tyle.
Deirdre zaczerpnęła powietrza.
- Wiedzieliście, że nie mogliśmy czekać.
- Wiedziałam, że nie będziecie czekać, i to było wszystko, co wiedziałam.
Byliście bardzo zdeterminowani. Nie zamierzałam wam się sprzeciwiać.
245
- Wiedziałaś dlaczego.
- Wiedziałam, że go kochasz albo tak myślisz. A ponieważ z nim
pozostałaś i wbiłaś sobie do głowy, żeby na jesieni urządzić tę całą
historię, to pewno miałaś rację. Kochałaś go i on kochał ciebie.
Matce wydawało się to takie proste. Jeśli przeżyło się razem dwadzieścia
pięć lat i było gotowym to przyznać... to trzeba się kochać. Deirdre
pogrążyła się w zadumie.
- Czy tak nie było? - Matka czekała na „tak" lub „nie" albo „a nie
mówiłam".
- Mniej więcej, ale nie dzięki komukolwiek z was. - Deirdre nie
ustępowała.
- Nie wiem, co dokładnie próbujesz mi powiedzieć, Deirdre. Uważałam,
że ze wszystkich moich dzieci ty byłaś najbardziej zadowolona. Dostałaś
to, czego chciałaś. Nikt cię do niczego nie zmuszał, miałaś swobodę.
Poszłaś na uniwersytet, mogłaś pracować i zarabiać na siebie, ale nigdy
tego nie robiłaś. Sophie i ja mawiałyśmy, że podano ci wszystko jak na
talerzu. A teraz wygląda na to, że na coś się użalasz.
Matka była zaciekawiona, lecz nie strapiona, zainteresowana, lecz nie
przesadnie ciekawa. Mieszała z wprawą sałatę, czekając na wyjaśnienia.
- Dlaczego pozwoliliście mi wyjść za Desmonda, jeśli uważaliście, że
byłam za młoda?
- Ja myślałam tylko, że na tym świecie należy sprawiać możliwie jak
najmniej przykrości. To właśnie zawsze myślałam. Twój ojciec myślał, że
może jesteś w ciąży. Ale ja wiedziałam, że nie.
- Skąd to wiedziałaś? - szepnęła Deirdre.
- Ponieważ żadna dziewczyna, nawet w tak odległych czasach jak rok
tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty, nie poślubiłaby kogoś tylko z tego
powodu, gdyby tego nie chciała. A ty nie byłaś w ciąży. Anna urodziła się
wiele miesięcy później, co musiało, jak myślę, wystrychnąć na dudka
biedną Sophie. Mam wrażenie, że ona była podobnego zdania co twój
ojciec.
- Tak.
- A więc, Deirdre, co to za afera na wielką skalę, jak
246
się to mówi? Co miałam zrobić? Daliśmy nasze pozwolenie. Czy to było
coś złego? Nie. Przyjechaliśmy na ślub, bo tego chciałaś. Zapowiedziałaś,
że nie życzysz sobie okazałego wesela i chcesz, by ślub odbył się w
Anglii, i my na to przystaliśmy. Zwolniliśmy ze szkoły Barbarę i Gerarda
na tę ceremonię.
Dom był otwarty dla ciebie i Desmonda, mogliście przyjeżdżać i
odwiedzać nas, ale tego nie robiliście. Przyjechaliście raz i byliście tak
przewrażliwieni, że nie wiedzieliśmy, co mamy mówić, bo wszystko was
denerwowało. My wybraliśmy się w odwiedziny kilka razy i wszyscy
przyjedziemy na srebrne gody, żeby znowu was zobaczyć. A to, można by
powiedzieć, jest coś, do czego zupełnie nie jesteśmy przyzwyczajeni. I
mimo wszystko jestem najgorsza na świecie, a co za tym idzie - również
twój ojciec, twoja siostra i brat.
Eileen O'Hagan zebrała kawałkiem francuskiej bułki przybranie ze swojej
sałaty i spojrzała na córkę, oczekując wyjaśnień.
Deirdre patrzyła na nią w milczeniu.
Przyszedł kelner, zbierał talerze i rozwodził się na temat dwu
ewentualności, tarty z jabłkami i śmietankowego budyniu. Matka Deirdre
podjęła tę dyskusję z ożywieniem, co dało jej córce szansę zebrania myśli.
- Zamówiłam jedno i drugie. Nie cierpię niczego nakazywać, ale
pomyślałam, że tak będzie najlepiej.
- To doskonale, mamo.
- I o czym to mówiłyśmy? O, wiem, tata i ja rzekomo mieliśmy
nienawidzić Desmonda albo coś w tym sensie, prawda?
- Niezupełnie.
- Nie tylko że niezupełnie, lecz wcale. Oboje uważaliśmy, że jest bardzo
miły, zastraszony oczywiście na śmierć przez ciebie, bo ty musisz
wszystkim rządzić, a cechę tę odziedziczyłaś po mnie. - Eileen O'Hagan
była zadowolona, że zrobiła uwagę na temat tej wspaniałej właściwości.
- Co mówiliście o nim? - spytała cichym głosem Deirdre.
- Tata i ja? Chyba nic. Troszczył się należycie o ciebie,
247
a o to głównie się martwiliśmy w tych czasach, jak przypuszczam. Toteż
dobrze się stało, że ta strona nie stanowiła problemu. Przygnębiał nas fakt,
że nie miałaś zawodu.
- Miałam troje dzieci, jedno po drugim. - Deirdre próbowała się bronić.
- Tak, ale potem. Tak czy inaczej przypuszczam, myśleliśmy, że może też
być pewien problem z kwestią hierarchii w tym układzie z Włochami, tymi
Paladianami...
- Z tymi Palazzo, mamo.
- Tak, dobrze, to chyba jedyny minus, jaki kiedykolwiek przypisywaliśmy
Desmondowi. Możesz więc przestać przybierać w jego obronie pozy
rozjuszonej lwicy.
Pani O'Hagan zaśmiała się serdecznie. Deirdre spojrzała na nią, jakby był
to ktoś, kogo nigdy przedtem nie widziała.
- A pani Barry też cię nie pytała o nas?
- Nie, kochanie. Jeśli mam być zupełnie szczera, nie było specjalnie czym
się interesować. Nikt się nie pytał. Sama dobrze wiesz, jaki jest Dublin, co
z oczu, to i z myśli.
- Ale nie dotyczy to ciebie, przecież nie mogłaś o mnie zapomnieć, o
swojej najstarszej córce. - Wargi jej drżały,
- Oczywiście, że nie zapomniałam o tobie, głuptasku, lecz nie
rozmawialiśmy o tych wszystkich błahostkach, jak to podejrzewasz, o tej
promocji, tamtej uwadze, że Palladianie pomijają Desmonda, o tym, że
Anna była na tej samej recepcji co księżna Di.
- To był książę Kentu, Michael.
- Wiesz, o co mi chodzi, Deirdre. To nie jest jakieś podliczanie punktów,
punkty za to, punkty karne za tamto.
Zapadło milczenie. Długie milczenie.
- Ja cię nie krytykuję, wiesz o tym, prawda?
- Tak, mamo.
- I gdyby nawet nam, Kevinowi i mnie, nie podobał się Desmond, co nie
było prawdą, to wszystko, czego się o nim dowiadywaliśmy, bardzo się
nam podobało. Ale gdyby założyć, że nam się nie podobał, to jaki sens
miałoby mówienie albo rozmyślanie o tym? Przecież nie zamierzaliśmy
przeżyć życia za was.
- Rozumiem.
248
- Kiedy wyszłam za Kevina, moi rodzice strasznie się cieszyli, piali z
zachwytu i wprawiali mnie w wielkie zakłopotanie.
- Powinnaś być zadowolona.
- Nie, byłam podejrzliwa. Myślałam, że chcieli mnie się pozbyć i że
utożsamiają pieniądze ze szczęściem albo powodzeniem. Twój ojciec nie
dał mi zbyt wiele ani jednego, ani drugiego.
- Nie wierzę ci! - Deirdre otworzyła usta ze zdumienia.
- Dlaczego nie miałabym ci tego powiedzieć? Ty i ja jesteśmy kobietami
w średnim wieku, rozmawiamy o życiu i miłości. Twój ojciec był męskim
szowinistą, jak to dzisiaj nazywają, a w tamtych czasach my nazywaliśmy
stuprocentowym mężczyzną i miałyśmy być wdzięczne, że nie ugania się
za spódniczkami. Przesiadywał co dzień do późnej nocy w swoich
klubach. Pamiętasz to z czasów dorastania, prawda? Założę się, że
Desmond przebywał w domu, bo chciał znać swoje dzieci.
- Nie był członkiem żadnego klubu. - Głos Deirdre brzmiał smutno.
- I czy nie było ci z tym lepiej? W każdym razie ja zawsze uważałam, że
nie będę ani zachęcać, ani zniechęcać swoich dzieci, niech same dokonają
wyboru i żyją, z kim chcą.
- Ślub Barbary... - zaczęła Deirdre.
- Przez ten ślub niemal ocknęliśmy się w przytułku. Ależ ten Jack ma
rodzinę! Dali nam listę gości weselnych z ich strony długości twojej ręki.
Zdecydowaliśmy jednak zrobić tak, jak chciała młoda para. Jakkolwiek
Barbara, jak mi często mówiła, życzyła sobie, żeby nie było tej całej
pompy, z którą nic nie mogło się równać.
- Barbara tak mówiła?
- Mówi to za każdym razem, gdy trzyma w ręce szklaneczkę sherry. To, że
ci o tym wspominam, nie narusza dyskrecji. Ona mówi to w klubie
golfowym, próbowała też powiedzieć tego wieczoru, gdy była wśród
audytorium telewizyjnego programu „Późny Nocny Show", ale
najwyraźniej nie dali jej mikrofonu.
Deirdre po raz pierwszy zaśmiała się naprawdę szczerze,
249
a kelner tak dalece był zadowolony, że przybiegł z talerzem cukierków i
dolał im kawy.
- I wiem, według ciebie powinnam być szczęśliwa z powodu sześciorga
wnucząt, twojej trójki i trójki dzieci Barbary. Tylko że ja nigdy nie widuję
twoich dzieci. Wyrosły bez nas, a kiedy się z nimi spotkaliśmy, były jak te
białe myszki, bo tak bardzo się nas obawiały. A trójka dzieci Barbary, gdy
weszły w stadium rozrabiania, śmiertelnie mnie zmęczyła. Staliśmy się
wtedy opiekunami do dzieci, którym nie musiano ani płacić, ani
dziękować. Teraz natomiast, gdy są miłe i interesujące, w ogóle ich nie
widuję. Nie przypuszczam też, żeby Gerard oznajmił nam jakąś nowinę w
tym względzie, ale to jego sprawa. Nie chcę pchać go do małżeństwa po to
tylko, żeby więcej osób mogło nazywać mnie babką.
Sprawiała wrażenie rześkiej i żywotnej, nie wyglądała na osobę, która by
chciała, by więcej osób nazywało ją babką, a cóż dopiero na kogoś, kto ma
już dorosłe wnuki.
- I przypuśćmy, że ty i... Tony... zbliżycie się na tej morskiej wycieczce.
Dlaczego nie myślisz, że mogłaby być szansa na... coś bardziej stałego?
Deirdre czuła, że jeśli Tony został zaakceptowany przez przyjaciół matki i
jej siostrę oraz brata, to przecież nie może być całkiem zwyczajnym i
nieodpowiednim człowiekiem, jak sądziła z początku.
- Nie, to nie wchodzi w rachubę.
- Przecież mówiłaś wcześniej, że to nie jest taki niecywilizowany pomysł.
- No cóż, jednak jest, Deirdre. A w każdym razie jego żona byłaby tego
zdania.
- On jest żonaty, mamo? Nie wierzę.
- Ale musisz, zapewniam cię.
- Czy ktoś to wie, czy jego żona jest tu gdzieś w pobliżu, czy ludzie są o
niej poinformowani? - W głosie Deirdre dźwięczał niepokój.
Matka po raz pierwszy milczała. Popatrzyła na córkę z dziwnym wyrazem
twarzy. Trudno go było rozszyfrować - był częściowo smutny, a częściowo
taki, jakby wiedziała, że sprawy tak się potoczą. Deirdre dostrzegła w nim
250
też odrobinę zniecierpliwienia spowodowanego rozczarowaniem.
Pani O'Hagan nie odpowiedziała na pytanie córki, nigdy tego nie robiła.
Poprosiła o rachunek, po czym poszły z powrotem do hotelu.
Oznajmiła, że musi jeszcze kupić to i owo i że przesyła całusy Annie i
Helenie. Nie było sensu przekazywać całusów Brendanowi, bo obie
wiedziały, że rzadko się odzywa. Deirdre nie wprowadziła zwyczaju
cotygodniowych rozmów telefonicznych w niedzielę wieczorem z synem,
tak jak ze swoją matką.
Eileen O'Hagan powiedziała, że życzy Desmondowi jak najlepiej. Uważa,
że postąpił słusznie, rzucając Palladianów czy też Palazzo, czy jak tam się
nazywają. Mężczyzna musi robić to, co musi. I tak samo kobieta.
Obiecała przysłać pocztówkę z jakiejś ładnej i egzotycznej miejscowości.
Powiedziała, że choć Deirdre ją o to nie prosiła, to jednak przekaże od niej
serdeczne pozdrowienia Tony'emu i zapewni go, że Deirdre życzy mu
szczęśliwej podróży.
I żegnając córkę, która pojedzie metrem na stację, gdzie wsiądzie do
pociągu, a ten zawiezie ją do Pinner i do przygotowań na srebrne gody za
sto dziesięć dni, Eileen O'Hagan wyciągnęła rękę i pogłaskała ją po
policzku.
- Przepraszam - rzekła.
- Za co, mamo? Dlaczego przepraszasz? Zaprosiłaś mnie na miły lunch.
Naprawdę przyjemnie mi było spotkać się z tobą. - Myślała tak
rzeczywiście.
- Przepraszam, że nie dałam ci więcej.
- Dałaś mi wszystko, to tylko ja byłam głupia. Sama mówiłaś, że jestem
najbardziej zadowolonym z twoich dzieci. Nie zdawałam sobie z tego
sprawy.
Eileen O'Hagan otworzyła usta, jakby chcąc coś powiedzieć, ale nie
zrobiła tego, zamknęła je więc znowu. Kiedy Deirdre odwróciła się,
machając matce na pożegnanie, zobaczyła, że ta porusza ustami.
Pomyślała, że pewno mówi jej do widzenia.
Była już za daleko, by usłyszeć, co mówi.
- Przepraszam, że nie wpoiłam ci pojęcia szczęścia, lecz
251
jedynie to, jak udawać, że jesteś szczęśliwa. To nie jest żaden dar, to
brzemię na twoje barki.
Deirdre pomachała raz jeszcze tuż przed zejściem w dół na stację metra i
miała nadzieję, że matka przestanie już mówić. Ostatecznie tu na
Piccadilly Circus chodziły tłumy ludzi i mógł się trafić ktoś, kto by je
zobaczył. Ktoś z Pinner albo z Dublina. Świat robi się coraz mniejszy i
należy się zawsze tak zachowywać, jakby się człowiek znajdował pod
pewnego rodzaju obserwacją. Bo kiedy się nad tym zastanowić, to przez
większość czasu wszyscy jesteśmy pod obserwacją.
Rozdział Dziewiąty.
Srebrne gody.
Nastawili elektryczny czajnik z budzikiem na siódmą.
Desmond sarkał, że to za wcześnie, oboje będą wykończeni, zanim
wszystko się zacznie. Lecz Deirdre powiedziała, że znacznie lepiej zrobić
coś za wcześnie niż za późno i doganiać to przez cały dzień. Trzeba
skończyć organizowanie wszystkiego, zanim przyjdą z firmy zajmującej
się urządzaniem przyjęć.
- Ależ oni przyjdą nie wcześniej niż o trzeciej - protestował.
- Wszystko muszą mieć uprzątnięte.
- Wszechmocny Boże, Deirdre, nie spędzimy przecież ośmiu godzin na
usuwaniu wszystkiego z blatów kuchennych. A zresztą czy już nie zostało
to zrobione?
Nie zwracała na niego uwagi, nalewając mu herbatę do filiżanki.
Od lat, od chwili gdy de facto zaczęli sypiać osobno, dokonywali tego
porannego rytuału z elektrycznym czajnikiem, który stał między nimi na
stole. To ich w jakiś dziwny sposób godziło z dniem, odbierało ostrość
lekkiemu porannemu rozczarowaniu, które, jak się zdaje, odczuwali oboje.
- Gratuluję ci szczęśliwej rocznicy - rzekł i ujął jej rękę.
- I ja tobie - powiedziała z uśmiechem. - Czy damy sobie prezenty teraz,
czy później?
- Jak chcesz.
- Może później. - Sączyła herbatę i odfajkowywała w głowie to, co trzeba
jeszcze zrobić. Ma zamówionego
253
fryzjera i manicure, i specjalne zabiegi. Nowy kostium wisi w szafie,
opakowany w celofan. Miała nadzieję, że dokonała właściwego wyboru.
Ekspedientka w sklepie była bardzo agresywna, nazywała ją madame i
mówiła tak, jakby jej tam w ogóle nie było. Madame będzie dobrze
wyglądać w pastelowych kolorach, madame nie chce przedwcześnie się
postarzeć. Madame wystarczyłoby trochę poprawić ramiona, jeśli madame
naprawdę nie życzy sobie mieć poduszeczek.
Deirdre życzyłaby sobie mieć poduszeczki, niemal każdy dziś je nosił, tak
jak kobiety w „Dynastii" albo „Dallas", ale pamiętała, że kiedyś dawno,
gdy sprawiła sobie bardzo wywatowany żakiet, Maureen Barry śmiała się,
nazywając go strojem w stylu marszałka Bułganina. Wolała nie narażać się
na coś takiego. A nawet na wspominanie o tym.
Wiedziała, że w cokolwiek ubierze się dziś Maureen, będzie wyglądać
fantastycznie i odciągnie uwagę wszystkich od niej, która to przyjęcie
wydaje. Ekspedientka w sklepie mówiła, że nie chce jej się wierzyć, iż
madame naprawdę ma obchodzić srebrne gody. Ale to było w sklepie, a
ekspedientka chciała jej pochlebić i ubić interes. Zresztą ona nie widziała
Maureen.
Maureen stanie się ośrodkiem ogólnego zainteresowania dzisiaj tak jak i
przed dwudziestu pięciu laty. Kiedy panna młoda była czerwona i
przestraszona, i podniecona, a druhna ciemna, spokojna i elegancka w
prostym różowym płóciennym kostiumie z dużym różowym kwiatem
wpiętym we włosy. Frank Quigley nie spuszczał z niej oczu. Przez cały
dzień.
Czy tak samo będzie dzisiaj? Czy wielki Frank Quigley będzie wspominał
z żalem swoją namiętną miłość do Maureen Barry jako jedyną rzecz w
życiu, w jakiej nie udało mu się zwyciężyć? Znając Franka, należało
oczekiwać, że zapewne potraktuje to raczej jak sukces niż klęskę. Patrzcie,
zdobył większe i lepsze trofeum - ożenił się z całą fortuną Palazzo. A tak
by się nie stało, gdyby Maureen przed laty go zaakceptowała.
Deirdre nie będzie jednak myśleć w taki destrukcyjny sposób. Dzisiaj nie,
dzień dzisiejszy jest jej świętem bardziej
254
niż dzień ślubu. Ciężko na to pracowała, poświęciła długie godziny, długie
lata. Dziś Deirdre Doyle będzie mieć swój dzień.
Desmond przeglądał się w lustrze w łazience. Patrzyła na niego stamtąd
twarz młodsza, pomyślał, niż jakiś czas temu. Albo może tylko tak mu się
wydawało, bo czuł się lepiej. Nie dokuczał mu już ten stały ból w żołądku,
który miał, gdy szedł do pracy w Palazzo. Teraz lubił wychodzić z domu.
Ranki były o wiele łatwiejsze.
Zaproponował Sureshowi Patelowi, żeby zorganizowali roznoszenie gazet
do domów w okolicy. Ludzie chcieliby mieć dziennik do przeczytania w
domu, jeśli dostaną go przed siódmą. Ten pomysł cieszył się wielkim
powodzeniem. Dostarczał je chłopak o sowim obliczu, który prowadził
skrupulatnie rachunki i roznosił gazety przed pójściem do szkoły.
Zostawiał też przy drzwiach na Rosemary Drive „Daily Mail", Desmond
więc mógł dziennik przeczytać i zostawić Deirdre.
Zdenerwował się na nią, że nie chciała zaprosić na srebrne gody Suresha
Patela i jego żony.
- Ta uroczystość jest tylko dla osób, które były na ślubie - protestowała.
- John i Jean Westowie na nim nie byli - odparował.
- Nie bądź głupi, Desmond, to nasi sąsiedzi.
- A Suresh jest moim wspólnikiem, czyż nie?
- Od niedawna, a zresztą on nikogo tu by nie znał.
- Połowa gości nie zna nikogo.
- Bądź rozsądny, dobrze, jego żona nie mówi nawet po angielsku. Co
miałabym powiedzieć ludziom? To jest pani Patel, żona wspólnika
Desmonda, która może jedynie kiwać głową i mile się uśmiechać?
Dał spokój, ale to go dręczyło. Był pewien, że gdyby Suresh Patel urządzał
jakieś przyjęcie u siebie w domu, zaprosiłby Doyle'ów. Nie warto jednak
robić większej awantury, bo gdyby narzucił swoje zdanie, musiałby przez
cały wieczór zajmować się Patelami. A tymczasem trzeba się
skoncentrować na tylu innych sprawach. Na przykład na tym, że powraca
syn... Z własnej nieprzymuszonej woli chce być obecny na ich rocznicy.
Może teraz, gdy on też
255
zdołał uciec ze świata, który go przerażał, będą mieć więcej ze sobą
wspólnego. Może dawne uszczypliwości zostaną złagodzone albo nawet
zupełnie zanikną.
I z przyjemnością ujrzy znowu księdza Hurleya, bo to życzliwy człowiek.
Był taki nawet w tamtych odległych złych czasach, gdy księża mieli
potępiać grzech i za wszelką cenę doprowadzać do sakramentu
małżeństwa i tak dalej. Nie spotkał się z potępieniem, kiedy przyszedł
prosić księdza Hurleya, żeby załatwił im ślub najszybciej, jak się da. A
nawet szybciej.
- Jesteś pewny, synu? - spytał ksiądz Hurley.
- O, tak, testy były pozytywne - odparł Desmond, walcząc z ogarniającą
go paniką.
- Chodziło mi o to, czy oboje jesteście pewni, że tego chcecie. Ślub
bowiem zawiera się na całe życie.
Było to pytanie osobliwe jak na owe czasy. Desmond nie zwrócił na nie
specjalnej uwagi. Jemu istotne wydawało się jedynie to, czy ksiądz będzie
mógł dać im ślub w ciągu trzech tygodni, tak by ich dziecko nie musiało
być wcześniakiem. Dziecko, które nigdy się nie urodziło, ponieważ na
Wigilię Deirdre poroniła.
Ciekawe, czy ksiądz Hurley myślał o tym kiedykolwiek? Czy kapłan,
który chrzcił Annę, zdawał sobie sprawę z tego, że urodziła się czternaście
miesięcy po tym przymusowym ślubie. I że przedtem straciła siostrzyczkę
albo braciszka?
Desmond westchnął. Ksiądz Hurley zapewne ma wystarczająco dużo
spraw, o których musi myśleć w Irlandii, bo ta, jeśli chodzi o bezbożność,
gwałtownie dogania resztę świata. Mało prawdopodobne, żeby spędzał
czas na rozmyślaniach o tym, co się stało z małżeństwami zawartymi
przed ćwierć wiekiem.
Anna zbudziła się około siódmej w swoim mieszkaniu na Shepherd's Bush
i poszła prosto do okna, żeby zobaczyć, jaki będzie dzień. Dobry, jasny,
rześki jesienny dzień. Londyn jest ładny jesienią. Parki są w całej swojej
krasie. Spacerowała wczoraj z przyjaciółką, Judy, i zauważyły pewno z
tuzin różnych odcieni złota i pomarańczy na drzewach. Judy mówiła, że w
Ameryce na północy, w Nowej Anglii,
256
urządza się specjalne objazdy i wakacje dla Oglądaczy Liści, dla ludzi,
którzy przyjeżdżają oglądać liście zmieniające kolory. Można by coś
takiego zorganizować też w Londynie.
Anna zamierzała tego ranka pójść do pracy. Zawadzałaby tylko na
Rosemary Drive, gdzie będzie okropne zamieszanie, a zatem im mniej
pętać się będzie tam osób, tym lepiej. Zjawi się koło trzeciej, w tym
samym czasie co ludzie z firmy zajmującej się urządzaniem przyjęć, żeby
odwrócić od nich uwagę matki i zapobiec nieuniknionym komplikacjom.
Błagała Helenę, żeby nie przychodziła wcześniej niż o piątej, to znaczy w
porze oficjalnego rozpoczęcia uroczystości. Myśl, że jej siostra mogłaby
poruszać się swobodnie po jakimkolwiek domu, w którym profesjonaliści
z firmy zajmującej się urządzaniem przyjęć przygotowują poczęstunek,
wystarczyłaby, żeby przerazić każdego.
Helena była teraz w bardzo kiepskiej formie, w klasztorze miała znowu
jakieś problemy. Najwyraźniej reszta zgromadzenia nie chciała, żeby
złożyła śluby i została stałym członkiem ich wspólnoty. Anna wyczytała to
między wierszami, Helena oczywiście niczego takiego nie podejrzewała,
dostrzegając tylko szereg drobnych zadrażnień, nieporozumień i
przeszkód.
Anna westchnęła. Gdyby ona wstąpiła do jakiegoś zgromadzenia
religijnego - a to ostatnie miejsce, w którym chciałaby się znaleźć - to
wówczas ostatnią z ostatnich osób na ziemi, z jaką życzyłaby sobie
przebywać, byłaby Helena. W samej już jej obecności wyczuwało się coś
niepokojącego. Przy tych kilku okazjach, kiedy przyszła do księgarni
zobaczyć się z siostrą, natychmiast pojawił się problem utrzymania w
równowadze wielkich stert książek na wystawach - żaden inny klient ich
nie przewrócił, ale Helena tak. Zrzuciła też maszynę do kart kredytowych
z kasy, rozbijając szkło w gablotce wystawowej. Zawadzała zawsze
płaszczem o czyjąś filiżankę kawy. Nie była to tchnąca spokojem osoba.
Anna miała nadzieję, że tego wieczoru Helenie nie zdarzą się jakieś fatalne
lapsusy.
Co mogłaby powiedzieć okropnego? Coś na temat Brendana, na przykład,
jak to wspaniale, że udało nam się
257
zmusić go do powrotu. Nie była to prawda, ale ojciec myślał, że tak jest.
Albo że ojciec rzucił Palazzo i pracuje teraz ze strasznie miłym Paki.
Helena to jedyna znana Annie osobą, która naprawdę używa tego rodzaju
określeń jak Paki, zamiast Pakistańczyk, czy Ital, zamiast Włoch.
Anna podreptała na bosaka zrobić sobie filiżankę neski. Następna
przyjemność i korzyść z tego, że nie mieszkała już z Joem Ashe'em. Wtedy
kawa musiała być prawdziwa, świeżo zmielona w maszynce, od której
pękała ci głowa. Nie chciałaby zawsze żyć sama, ale każdego dnia
znajdowała coraz więcej plusów tego, że nie ma tu Joego.
Odszedł tak samo dobrodusznie i łatwo, jak się zjawił. Pocałował ją w
policzek i powiedział, że jest zbyt zasadnicza w błahostkach. Oznajmił, że
będzie za nią tęsknił, i zabrał sporo jej płyt i bardzo drogą makatę, którą
kupiła na ich łóżko. Patrzyła, jak Joe ją zwija, ale nie protestowała.
- Dałaś mi ją w prezencie, prawda? - Lekko się uśmiechnął.
- Jasne, Joe - rzekła. Nie będzie zbyt zasadnicza w przypadku makatki.
Jedynie w przypadku innej kobiety w swoim łóżku.
Judy okazała jej wielką pomoc po tym rozstaniu.
- Zawsze jestem do twojej dyspozycji. Dzwoń do mnie, jeśli będzie ci
smętnie. Wysłucham cię. Nie telefonuj do niego, jeśli będziesz czuć się
samotna. Zadzwoń tylko wtedy, gdy będziesz mogła go przyjąć z
powrotem.
Przyjaciele są wspaniali, myślała Anna, to prawdziwe złoto. Przyjaciele
rozumieli, gdy w kimś się zakochałaś. Nie przeszkadzało im to, że przez
jakiś czas będziesz szaleć, pozostawali przy tobie, kiedy miłość się
kończyła. Kiedy bliska była końca. Bardzo, bardzo bliska.
Zamierzała przez dłuższy czas w nic się nie wplątywać. Ken Green to
rozumiał. Chce, jak powiedział, żeby dość okropny zapach płynu po
goleniu Joego Ashe'a wywietrzał z mieszkania, zanim on tam będzie
przychodzić. Ken był bardzo zabawny. Przypadł do gustu też jej ojcu, co
wydawało się dość nieoczekiwane. Przekonał tatę i pana Patela, żeby
wzięli niewielki stosik jego broszurowanych książek i wystawili je wraz z
czasopismami, bo, jak mówił, może
258
znaleźliby się na nie chętni. I rzeczywiście, chętni się znaleźli. Ojciec i pan
Patel zamierzali poszerzyć swoją działalność. Były szanse dla księgarni w
tej dzielnicy. Ken sugerował nawet, że Anna mogłaby pomyśleć o spółce z
nimi.
- Za blisko domu - powiedziała.
- Może masz rację. - Ken był zgodliwy, lecz nie w taki sposób jak Joe
Ashe.
Joe zgadzał się, żeby mieć łatwe życie, a Ken dlatego, że sprawę
przemyślał. Miała chęć zaprosić go na srebrne gody, ale oznaczałoby to
zbyt publiczne angażowanie się. Przyjaciółki matki szeptałyby między
sobą na ten temat, a babka O'Hagan czułaby się zmuszona dowiedzieć
wszystkiego. Jakkolwiek nie było czego.
Brendan przyjechał do Londynu wcześnie, pociągiem mającym połączenie
ze statkiem w Euston. Zbiegło się to akurat z okresem największego
porannego ruchu. Stał, obserwując przez kwadrans, jak dojeżdżający do
pracy mieszkańcy tej części Londynu pędzili, gnali i biegli w górę i w dół
po schodach, do ogonków do taksówek, do bufetu, żeby na stojąco połknąć
pospiesznie śniadanie, po czym rzucić się w stronę ruchomych schodów.
Pomyślał, że wyglądają tak, jakby wierzyli, że są ważni, i jakby te
podrzędne zajęcia, do których tak się spieszą, miały istotne znaczenie, a
oni sami byli ludźmi majętnymi. A jego rodzice chcieli, żeby tak właśnie
żył, pędził z Rosemary Drive na pociąg jadący na Baker Street i stamtąd
znowu metrem do takiego miejsca jak to. Co za absurdalny styl życia i
jeszcze do tego opowiadają, że to jest sukces.
Brendan wiedział, że nie wolno mu ujawniać tych poglądów i psuć
swojego gestu - przybycia na tę uroczystość.
Pamiętał też, że Vincent upominał go, by sprawił sobie odpowiednie
ubranie na tę okazję.
- Zawsze będziesz mógł wykorzystać dobry garnitur, chłopcze -
powiedział stryj.
- Ach nie, Vincent, tylko nie garnitur. Na miłość boską, nigdy nie nosiłem
garnituru.
- To się nosiło w moich czasach. Wobec tego kup marynarkę i spodnie.
259
- A może wiatrówkę? - Brendan się ożywił.
- Wiatrówkę nie, ty głupku, nie na wielkie przyjęcie w ich domu, ale
elegancką ciemną marynarkę, może granatową, i do tego jasnoniebieskie
spodnie. Z pewnością wdziejesz to na siebie, wybierając się tu na następną
zabawę.
Stryj dał mu pieniądze. Zakupienie czegoś eleganckiego do ubrania to była
duża sprawa. Brendan napisał do Anny, ile ma na to pieniędzy. Miał
nadzieję, że nie będzie sobie z niego podkpiwać.
Krzywdził ją już samym podejrzeniem.
Przysłała w odpowiedzi list pełen entuzjazmu i wdzięczności. Napisała, że
u Marksa albo w C & A, a także w każdym ze sklepów na High Street
będzie miał olbrzymi wybór, i jak bardzo się cieszy i czuje wzruszona, że
brat zamierza zadać sobie tyle trudu. Sama chce włożyć granatowo-białą
sukienkę i żakiet, przybrane suto koronką, bo myśli, że to spodoba się
matce. Wygląda szykownie, jak twierdzi matka, choć według Anny
obrzydliwie, no, ale ostatecznie to jej święto. Powiedziała też Helenie, że
po Drugim Soborze nikt nie oczekuje już, aby zakonnice pojawiały się
przy takich okazjach ubrane w worki pokutnicze i z głowami posypanymi
popiołem. Ale Helena oczywiście zrobi, co uważa za stosowne, jak
zawsze.
Maureen Barry wyszła od Selfridge'a i zdawało jej się, że widzi Brendana,
syna Desmonda i Deirdre. Szedł po Oxford Street z torbą od Marksa i
Spencera tak wielką, jakby wykupił pół sklepu.
Zdecydowała jednak, że to śmieszne. W Londynie mieszka dwanaście
milionów ludzi. Dlaczego więc miałaby zobaczyć kogoś z rodziny, o której
właśnie myślała?
Zresztą z tego, co wiedziała, chłopak równie dobrze mógł siedzieć w
zachodniej Irlandii, bo przecież stosunki z rodzicami uległy ochłodzeniu.
Matka mówiła jej o tym niedługo przed śmiercią. Dowiedziała się tego od
Eileen O'Hagan, która wspominała, że okrywają to wielką tajemnicą,
niemniej faktem jest, że syn Deirdre i Desmonda dał drapaka z domu, i na
dodatek wrócił na tę samą farmę, skąd jego ojcu udało się niegdyś
wyrwać. Do tej miejscowości, z której
260
uciekł Frank. Maureen strofowała się w duchu, musi być rozsądna. Nawet
jeśli chłopak był w Londynie, to na pewno tkwił w Pinner i pomagał przy
ustawianiu stołów na przyjęcie. Musi przestać fantazjować i nie wyobrażać
sobie, że może traktować Londyn tak jak Dublin. Dopiero co rano w
hotelu wydawało jej się, że z daleka widzi matkę Deirdre. Podobieństwo
było tak duże, że już chciała przejść przez salę i przywitać się, kiedy do tej
kobiety dołączył niezbyt gustownie prezentujący się mężczyzna w
blezerze, z jakimś bardzo dużym herbem. Być może to znak, że powinna
zacząć używać okularów. Uśmiechnęła się na wspomnienie, jak to przed
laty, gdy przyjechali do pracy w Londynie, mówili sobie, że powinni
dostać sztuczną szczękę i okulary na koszt ubezpieczalni. Wydawało się
niesamowicie zabawne, że można potrzebować takich rzeczy.
Dobrze być znowu w Londynie, pomyślała, idąc sprężystym krokiem i
mając w torebce trzy karty kredytowe. Zamierzała tylko wypuścić się na
rekonesans, jak się to mówi w filmach, na małą przechadzkę i zorientować
się w stylu butików należących do innych ludzi i wielkich magazynów
mody. I jeśli zechce, może się zatrzymać i kupić sobie to, co będzie się jej
podobało. Szła spowita wonią drogich perfum, które właśnie sprawiła
sobie u Selfridge'a. Kupiła tam też dla ojca wesoły fular. Będzie w nim
dobrze wyglądał i spodoba mu się fakt, że Maureen uważa go za
mężczyznę noszącego fular.
Helena Doyle siedziała w kuchni u Świętego Marcina, obejmując dłońmi
kubek z kawą, jakby chciała je sobie ogrzać. Ranek nie był zimny, ale
nawet jasne snopy słonecznego światła wpadające przez okno nie mogły
chyba jej ogrzać. Naprzeciwko niej przy stole siedziała siostra Brygida,
inne już poszły. Pewno wiedziały, że zbliża się konfrontacja, wróciły więc
do swoich pokojów albo do zajęć.
Żółty kot ze złamaną łapką patrzył ufnie na Helenę. Znalazła go i
zmajstrowała coś w rodzaju łubków, żeby łatwiej mógł chodzić. Inne
siostry mówiły, że powinna zanieść go do schroniska, ale to byłby dla
żółtego kota definitywny koniec, twierdziła Helena. Nie będzie dużo jadł,
na pewno więc mogą się nim zaopiekować.
261
To był jeszcze jeden znak obecności Heleny w domu i następne zajęcie.
Nie można oczekiwać, że Helena będzie go karmić albo cały czas po nim
sprzątać. Kot zaczął głośno mruczeć i wygiął grzbiet w pałąk, czekając na
pogłaskanie. Siostra Brygida wzięła go delikatnie na ręce i wyniosła do
ogrodu. Potem wróciła, usiadła obok Heleny, spojrzała prosto w jej
zatroskane oczy i zaczęła mówić:
- Masz tak wiele miłości i dobroci do zaofiarowania. Ale to nie jest
właściwe miejsce.
Zobaczyła, że warga, dolna warga, którą Helena nerwowo zagryzała,
zaczęła drżeć. A wielkie oczy napełniają się łzami.
- Odsyłacie mnie stąd - powiedziała Helena.
- Możemy tu siedzieć cały ranek, Heleno, ty nazwiesz to tak, a ja inaczej.
Ja mogłabym powiedzieć, że musisz znaleźć siebie i to, czego szukasz, w
jakimś innym środowisku, a ty powiesz, że cię wyrzucam, odprawiam ze
Świętego Marcina.
- Co zrobiłam tym razem? - Helena wyglądała żałośnie. - Czy chodzi o
kota?
- Oczywiście, że nie chodzi o kota, Heleno. Nie chodzi o jakąś jedną
rzecz, o jedno wydarzenie. Wiedz, proszę, że... mogłabyś spróbować
zrozumieć, iż to nie jest kara ani egzamin, który zdaje się lub oblewa. To
jest wybór i ten dom to nasze życie, wybrałyśmy je i musimy wybrać, w
jaki sposób będziemy je dzielić.
- Nie chcecie mnie, postanowiłyście tak na zebraniu, w tym rzecz, czyż
nie?
- Nie, to nie tak, nie było żadnego sądu, który wydałby na ciebie wyrok.
Kiedy przyszłaś tutaj po raz pierwszy, to na zasadzie, że...
Helena przerwała jej gniewnie.
- W dawnych czasach zakonnice nie mogły sobie wybierać, z kim chcą
przebywać. Jeśli nie lubiło się jakiejś członkini zgromadzenia, trudno,
trzeba to było potraktować jako ofiarę, wchodziło to w skład
poświęcenia...
- Rzecz nie w tym, że ktoś cię nie lubi... - zaczęła siostra Brygida.
262
- Ale jeśli nawet tak, to w dawnych czasach nie było ubiegania się o
popularność jak dzisiaj.
- Gdyby chodziło o popularność, to jest wiele sposobów, jakimi mogłabyś
dążyć do osiągnięcia zwycięstwa. A patrząc wstecz na dawne czasy, to
były to złe czasy. W bardzo dawnych czasach dziewczęta dosłownie
zamykano w klasztorze, jeśli okazały się krnąbrne albo doznały zawodu w
miłości czy w czymś innym. Znakomity sposób na budowanie wspólnoty. -
Brygida była nieustępliwa.
- Mnie się to nie przydarzyło, nikt mnie nie zmusza. W gruncie rzeczy
próbują mnie zatrzymać przy sobie.
- Dlatego właśnie dziś z tobą rozmawiam. - Brygida zmiękła. - Dziś
żadnego fałszywego optymizmu co do tego, kiedy złożysz śluby. Ponieważ
ich nie złożysz, Heleno, nie u nas. Byłoby nieuczciwe z mojej strony,
gdybym jako przełożona tego domu pozwoliła ci pójść na tę rodzinną
uroczystość w przekonaniu, że jesteś na najlepszej drodze do tego, by
zostać zakonnicą w naszym zgromadzeniu. Pewnego dnia podziękujesz mi
z głębi serca. Dziś chcę, żebyś popatrzyła na swoją rodzinę innymi
oczami, dojrzała inne możliwości...
- To znaczy, że siostra mnie dziś wyrzuca. Nie mogę wrócić tu
wieczorem! - Helena była przerażona.
- Nie rób dramatów...
- To kiedy? Jeśli siostra daje mi wypowiedzenie, to kiedy mam zwolnić
swój pokój? - Helena czuła się dotknięta i rozgoryczona.
- Myślałam, że gdybyś mogła przez jakiś czas się zastanowić, nic więcej
nie robić, tylko się zastanawiać, ocenić siebie samą i pomyśleć, co
chciałabyś robić...
- Kiedy? - powtórzyła pytanie Helena.
- Boże Narodzenie wydaje mi się dobrym okresem -oznajmiła
stanowczym tonem Brygida. - Powiedzmy, dwa lub trzy miesiące.
Powinnaś już wiedzieć na Boże Narodzenie.
Frank i Renata Quigleyowie układali plany na ten dzień.
- Czy mam się wystroić, czy też ubrać zwyczajnie? -spytała Renata.
263
- Wystroić jak najbardziej - zaśmiał się Frank.
- Ale czy nie wezmą tego za... nie wiem... popisywanie się? - Renata
miała wątpliwości.
- Och, nie zadowolisz żony Desmonda. Jeśli ubierzesz się zbyt sportowo,
to się nie wysiliłaś, a jeśli się wysilisz, to jesteś zbytnio wystrojona...
- A więc?
- Niech ma coś, co rada będzie pokazywać na fotografiach. Ta kobieta ma
bzika na punkcie pstrykania tego i tamtego. Za każdym razem, gdy ktoś
pierdnie, zostaje to uwiecznione.
- Naprawdę, Frank?
- Nie masz pojęcia, jacy oni są. Ale serio, ich dom obwieszony jest
fotografiami w ramkach. Pamiętam przynajmniej jedną ścianę pełną zdjęć.
- To jednak jest miłe.
- Owszem, byłoby miłe, gdyby chodziło o coś, co warto pamiętać. Coś, co
warto uczcić.
- Ale wy się przyjaźniliście, dlaczego więc tak mówisz?
- Przyjaźniłem się z Desmondem, nigdy z Deirdre. Ona miała mi za złe,
że jestem wolny, bo obawiała się, i słusznie, jak myślę, że biedny
Desmond będzie się czuł uwiązany, porównując się ze mną. Wystroimy się
jednak jak się patrzy, żeby ich olśnić.
Uśmiechnęła się do niego. Frank był taki wesoły ostatnio, od czasu
podjęcia wielu decyzji. Firma miała objąć swoją działalnością północ kraju
i nie oznaczało to bynajmniej, jak się obawiała Renata, że Frank będzie
dużo przebywać poza domem. Nie, on właściwie wcale tam nie jeździł,
bywał tam ojciec i stryj, no i oczywiście brała w tym udział przede
wszystkim panna East. Praca zdawała się jej służyć, nawet przy nowo
narodzonym synku. Niektóre kobiety potrafią robić wszystko, pomyślała
ze smutkiem Renata.
Sprawy układały się teraz nieźle i dzisiaj rano miała zamiar wziąć
zastrzyki i porobić szczepienia wymagane przed podróżą. Frank pojedzie
do pracy, jak niemal zawsze w sobotę. Tak jest cicho w wielkim budynku
Palazzo, mówił, że może w spokoju dyktować i zrobić więcej w godzinę
264
niż przez tydzień w zwykłe dni. Przypomniała mu, żeby poszedł się
ostrzyc, bo włosy zarastają mu lekko kark.
Frankowi nie trzeba było tego przypominać. Pójdzie do Larry'ego, dadzą
mu tam gorące ręczniki i zostanie ostrzyżony. Włoży swój najlepszy
garnitur i nową koszulę. Jeśli Maureen Barry ma go widzieć, to powinna
podziwiać to, co zobaczy. Dlatego właśnie prosił Renatę, żeby też się
ubrała elegancko. W stroju wieczorowym wyglądała bardzo dobrze.
Maureen Barry nie będzie mogła powiedzieć, że mężczyzna, którego
odrzuciła, musiał się ożenić z szarą myszką z pieniędzmi.
Przyjeżdżając do Londynu, ksiądz Hurley zatrzymywał się w bardzo
sympatycznym miejscu. Opisywał je zawsze jako skrzyżowanie
luksusowego hotelu z klubem dżentelmenów. Był to w istocie klasztor,
obecnie dość biedny, w którym wynajmowano większość wysoko
sklepionych pomieszczeń na biura. Kiedyś znajdowały się tu rozmównice i
lśniące gablotki z egzemplarzami „Kronik Misjonarskich". Wracało się tu
jak do oazy po dniu spędzonym w wielkim hałaśliwym mieście. Księdzu
Hurleyowi dzisiejszy ranek wydał się trochę męczący, toteż z
przyjemnością myślał, że może wrócić do klasztoru i odpocząć.
Rektorem był tu jego przyjaciel, Daniel Hayes, człowiek oględny w
mowie, wiele rozumiejący, któremu nie trzeba wszystkiego wyjaśniać
słowami. Ojciec Hayes zorientował się wczoraj, gdy zagadnął księdza
Hurleya o siostrzeńca, że lepiej rozmawiać o czym innym.
Dyplomatycznie i z wyrobioną przez lata swobodą zmienił temat. Wyczuł
też, że jego stary przyjaciel, James Hurley, denerwuje się chyba tymi
srebrnymi godami, na które się wybiera.
- Mogę ci powiedzieć, Daniel, że zdziwiłbyś się, to była miła młoda para.
Ona - panienka z dobrej dublińskiej rodziny, on przypominał trochę nie
oszlifowany diament, z zachodniej Irlandii, biedny jak mysz kościelna.
Słowem, normalna historia. I ona naprawdę przy nadziei, a ja znałem tę
rodzinę, to znaczy jej rodzinę. Czy nie mógłbym im szybko dać ślubu?
- I dałeś - podpowiedział ojciec Hayes.
265
- Oczywiście, że dałem, co innego w tych czasach robiliśmy? Należało
ukryć hańbę, zamaskować grzech, uładzić jak najprędzej całą sprawę...
- I czyż to się nie udało... Wciąż są przecież razem?
- Tak, wiem, Danielu, tylko że jest tam coś dziwnego. Po pierwsze nie
mieli dziecka.
- Co?
- Potem tak, troje. Ale nie wówczas. Jakby grali rolę małżeństwa, udawali
to... jakby występowali w jakiejś sztuce... Dobrze, Desmond będzie grać
męża, a Deirdre będzie grać żonę.
- Przypuszczam, że wielu ludzi tak robi.
- Przypuszczam, że tak, ale i my pod pewnymi względami gramy rolę
księży. Wiesz, o co mi chodzi? Jakby cała ta rzecz nie była prawdziwa.
Deirdre przysłała mi zdjęcie ich wszystkich na pikniku albo gdzie indziej,
mrużących oczy w świetle, jakby musiała to ludziom udowodnić.
- Co udowodnić?
- Panie Boże, nie wiem. Że są normalną rodziną czy coś w tym sensie.
- Mogą być po prostu bardzo nieszczęśliwi - powiedział Daniel Hayes. -
Wiele ludzi jest nieszczęśliwych, naprawdę. Wstępują w związki
małżeńskie z takimi śmiesznymi oczekiwaniami. Nigdy mi się nie
wydawało, żeby ten cały celibat był zbyt wielkim wyrzeczeniem...
- Mnie też nie - zgodził się z nim ksiądz Hurley. Twarz miał smutną.
- Oczywiście, jeśli małżeństwo się uda, musi to być najwspanialsza rzecz
na świecie, taka rzeczywista i prawdziwa przyjaźń i można zawierzyć
komuś drugiemu swoje życie... My nigdy tego nie mieliśmy, James.
- Doprawdy, nie. - Ksiądz Hurley wciąż wyglądał na przygnębionego.
- Lecz twoja siostra tak, czyż nie? Pamiętam, jak mi mówiłeś, że twoim
zdaniem łączą ją idealne stosunki z mężem. Każde z nich wie, co za
chwilę powie drugie, i uśmiechają się, gdy to mówią.
- Prawda, ale ich życie nie było łatwe... Ojciec Hayes mu przerwał.
266
- Oczywiście, że nie, ale mówimy tylko o tego rodzaju stosunku...
Podtrzymuje ich na duchu, gdy nastają smutki. Niczego takiego nie
zobaczysz na tych srebrnych godach, na które jedziesz do Pinner. - Udało
mu się odwrócić uwagę księdza Hurleya od smutnych myśli.
- Będzie tam mnóstwo pustych słów, tak jak przed ćwierć wiekiem.
- Ach, po to tu jesteśmy, James - zaśmiał się przyjaciel. - Jeśli księża nie
potrafią napełnić przekonaniem pustych słów pocieszenia... to ja cię
pytam... kto to potrafi?
Ludzie z firmy zajmującej się urządzaniem przyjęć zjawili się o trzeciej.
Wszystko zostało ustalone wiele tygodni wcześniej. Jednakże Philippa z
firmy noszącej jej imię potrafiła rozpoznać awanturnicę, jeśli na nią trafiła,
a pani Doyle posiadała wszelkie cechy typowe dla kogoś, kto potrafi
wywołać awanturę pierwszej klasy. Miały być kanapki i drinki
przewidywane mniej więcej na godzinę, potem towarzystwo uda się do
katolickiego kościoła, gdzie odprawiona zostanie msza i Doyle'owie
oświadczą głośno, że odnawiają swoje małżeńskie śluby. Po czym
wzruszeni i triumfujący powrócą na Rosemary Drive, wtedy będzie już
dochodzić siódma, poda się znowu drinki i będzie zimny bufet. Gości się
poprosi, żeby częstowali się łososiem i kurczakiem na zimno w sosie
majonezowym z curry. Do tego poda się ciepły chlebek ziołowy. Philippa,
zorientowawszy się w rozmiarach domu i widząc niewielki piecyk
kuchenny, odradzała podawanie gorących dań. Przekonała panią Doyle, że
nawet jeśli będą potrawy na zimno i bez ziemniaków, to goście z całą
pewnością uznają to za prawdziwy posiłek.
Kiedy Philippa wyładowała skrzynie z furgonetki i zainstalowała swoje
centrum operacyjne w małej kuchni, miała nadzieję, że może komuś dano
zadanie odwrócenia uwagi tej kobiety ze świeżo zrobioną fryzurą i
najwyraźniej świeżym manikiurem, która trzyma ręce tak, jakby lakier
mógł jeszcze zetrzeć się z paznokci.
Na szczęście przyjechała córka, rozumnie wyglądająca dziewczyna,
ciemnowłosa i inteligentna. Przyniosła swój
267
strój na wieszaku. Przez kuchenne okno Philippa widziała, jak dziękowała
mężczyźnie, który ją przywiózł. Pocałowała go, pochyliwszy się do
wnętrza samochodu. Philippa lubiła patrzeć na tego rodzaju sceny, to była
jakaś odmiana w tych domach pełnych nerwowości, gdzie często zdarzało
jej się pracować.
Lecz gdyby nie wesela, bar micwy, srebrne gody, przyjęcia z okazji
odchodzenia na emeryturę, to co ona miałaby do roboty?
Ci Doyle'owie, pani Doyle i jej mąż, to chyba muszą mieć zupełnego
bzika, bo idą znów do kościoła publicznie oznajmić, że nadal są
małżeństwem. Tak jakby to nie było oczywiste. Jakby ktoś inny chciał
mieć któreś z nich! Ale mniejsza o to, trzeba kończyć rozpakowywać
skrzynie, zacząć ozdabiać stół i może posłać do sypialni tacę z herbatą, i w
ten sposób zatrzymać tam matkę i córkę.
- Wyglądasz doprawdy przepięknie, mamo - powiedziała Anna. - Czy
wiesz, że nie masz ani jednej zmarszczki na twarzy? Zupełnie jak młoda
dziewczyna.
Deirdre była zadowolona.
- Och, powstrzymaj się, zapędziłaś się zbyt daleko.
- Naprawdę tak myślę. I wspaniale jesteś uczesana! I tak elegancko.
Deirdre popatrzyła na krótko ostrzyżoną, lśniącą ciemną czuprynę córki.
- Oczywiście, gdybyś ty poszła do fryzjera... od czasu do czasu ładnie się
uczesać... wyglądałabyś o wiele lepiej. Wiem, że dzisiaj modne jest
codzienne mycie głowy pod prysznicem...- Deirdre usiłowała wyjść córce
naprzeciw.
- Wiem, mamo... Och, zobacz, czy to nie cudowne, przyniesiono nam na
tacy herbatę! To dopiero mamy życie, prawda?
Deirdre zmarszczyła brwi.
- Życzyłabym sobie, żeby twój ojciec już wrócił, bo inaczej może się
spóźnić. Nie mam pojęcia, po co on musiał chodzić do sklepu Patela?
- To nie jest sklep Patela, tylko Centralne Sklepy Rosemary, mamo, i
ojciec jest ich współwłaścicielem. Ponadto sobota to dzień dużego ruchu,
pewno więc zamierzał pomóc
268
Sureshowi. Kiedy wróci, będzie jeszcze kupa czasu. Znasz tatę.
- O której przyjedzie Brendan?
- Lada chwila powinien tu być. Poszedł się trochę rozejrzeć. Nie chce
przyjść za wcześnie, żeby nie zawadzać, mówił.
- Boże, czy przypuszczałabyś, że on przyjedzie?
- I oczywiście będzie tu jutro i pojutrze, i jeszcze przez następny dzień.
- Dlaczego nie może mieszkać w swoim własnym domu?
- Mamo, Brendan przyjechał. Czy nie liczyliśmy na to wszyscy? Mieszka
u mnie, bo tak jest łatwiej, poręczniej. Będzie was odwiedzał codziennie.
- Ojciec mógł z łatwością usunąć wszystkie pudła i papiery z jego pokoju.
- To już nie jest jego pokój, tak jak mój pokój nie jest mój. Nie ma sensu,
żeby na nas czekały. Znacznie lepiej urządzić w nich biuro, dać tam
kartotekę i wszystko inne.
- Wciąż jest tu pokój Heleny, a ona przeniosła się do klasztoru.
- Zawsze mądrze jest zachować ten pokój, żeby miała gdzie położyć
głowę. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie go potrzebować. - W głosie
Anny dźwięczała nuta rezygnacji.
- Myślisz, że mam się już przebrać?
- Dlaczego jeszcze trochę nie poczekasz, mamo? Zgrzejemy się i spocimy,
jeśli zbyt wcześnie się ubierzemy.
- Mam nadzieję, że wszystko będzie jak trzeba.
- Będzie cudownie. Wszyscy, których chciałaś mieć, przyjdą... Nie
musiałyśmy nawet kiwnąć palcem... Wszyscy będą pod wrażeniem jak
diabli.
- Nie usiłujemy przecież na nikim zrobić wrażenia - powiedziała
stanowczym tonem Deirdre.
- Nie, oczywiście, że nie, w jakim celu? - spytała Anna, zastanawiając się,
czyjej matka aby mówi poważnie. Po co to wszystko, jeśli nie po to, żeby
zaświecić w oczy sąsiadom, pokazać babce O'Hagan, w jakim stylu żyją,
żeby Maureen Barry wiedziała, jakie w Pinner prowadzi się życie
towarzyskie, a Frankowi Quigleyowi udowodnić, że choć Desmond nie
ożenił się z córką szefa, to i tak znakomicie mu się
269
wiedzie. Pokazać księdzu Hurleyowi, jak bogobojnie, prawdziwie po
katolicku żyje się tutaj, choć on prawdopodobnie myśli, że to pogańska
Anglia. Niech sąsiedzi widzą, jaki liczny zastęp gości mogą sobie
zafundować, trzydzieści osób, i firmę urządzającą przyjęcia, i przemowy, i
dobrego młodego szampana na toasty. Po co to wszystko, jeśli nie po to,
żeby zrobić wrażenie?
Kiedy usłyszały tumult na dole, czyjeś łomotanie w boczne drzwi i
podniesione głosy, wiedziały, że zjawiła się Helena. Nie chciała wchodzić
frontowymi drzwiami, żeby nie sprawiać nikomu kłopotu, wobec czego
próbowała na siłę otworzyć boczne drzwi, tylko że miała z tym trudności,
bo stały tam skrzynki z winem. Philippa wręczyła jej błyskawicznie
filiżankę herbaty i skierowała na piętro.
Helena weszła do pokoju i po jej opuszczonych ramionach od razu
poznały, że stało się coś niedobrego. Anna miała nadzieję, że może wyjdą
do kościoła, nie rozmawiając na ten temat.
- Czy mama nie wygląda cudownie, Heleno?! - wykrzyknęła.
- Wspaniale - potwierdziła z obowiązku Helena, myśląc o czym innym.
- I lada chwila zjawi się tu Brendan.
- Czy on będzie tu spał? - spytała Helena.
- Nie, my... hm... myśleliśmy, że byłoby... wygodniej, gdyby spał w moim
mieszkaniu. Teraz się tam przebiera, zostawiłam mu klucz pod doniczką z
roślinami. Wygodniej, bardziej w centrum, bliżej.
- Bliżej czego? - zapytała Helena.
- Wszystkiego. - Anna zazgrzytała zębami.
- A więc dzisiaj tu nie śpi?
- Nie, nawet nie wziąłby tego pod uwagę... - zaczęła Deirdre.
- W jego pokoju tata ma teraz biuro, więc...
- Czy w moim pokoju też zrobiono tacie biuro? - zapytała Helena.
- Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego pytasz?
- Myślałam, że mogłabym w nim spać dzisiaj - odparła Helena. - To
znaczy, o ile to nie sprawi kłopotu.
270
Anna wstrzymała dech. Nie zdobyła się na to, żeby się odezwać. A zatem
Helena postanowiła odejść ze swojego zgromadzenia. I na dodatek
wybrała sobie akurat tę chwilę, żeby im to zakomunikować. Teraz, na
godzinę przed srebrnymi godami rodziców. Utkwiła wzrok w dwu
szlafrokach, które wisiały z tyłu na drzwiach. Szlafrok ojca miał długi
sznur. Może mogłaby go wziąć i udusić Helenę, bo inaczej będzie to
pewno na dłuższą metę oznaczać dalszy rozłam. Trudno było przewidzieć.
Pojawienie się Brendana oszczędziło jej konieczności rozstrzygnięcia tej
kwestii. Brat wbiegł lekko po schodach, a matka i siostry wyszły mu na
spotkanie. Jest opalony i dobrze wygląda - skonstatowały. I przystojny w
tej eleganckiej granatowej marynarce, olśniewająco białej koszuli i
krawacie w dyskretny wzorek.
- Wybrałem krawat w srebrnych odcieniach, bo pomyślałem, że będzie
pasował - oznajmił.
Deirdre Doyle patrzyła z dumą na swojego jedynego syna. Nie trzeba
będzie dzisiaj przepraszać za Brendana ani niczego tłumaczyć. Niezależnie
od tego, jakie życie wiódł w tych ostępach, przynajmniej ubrał się jak
należy na ten ważny dzień. I zamierza być miły dla ludzi, a nie kryć się po
kątach i coś mamrotać pod nosem. Nawet nie śmiała marzyć o czymś
takim.
Desmond wrócił do domu i miał jeszcze mnóstwo czasu, żeby się umyć i
przebrać. Na pięć minut przed oficjalną porą rozpoczęcia uroczystości
Philippa mogła ogłosić, że wszyscy wyglądają doskonale i że wszystko
zostało zapięte na ostatni guzik.
Im dłużej pracowała w tym zawodzie, tym bardziej była przekonana, że
kwestia uspokojenia gospodyni i rodziny jest równie ważna jak
przygotowanie dobrego poczęstunku i odpowiednie jego podanie.
Stali w salonie. Drzwi do ogrodu otwarto, wszyscy byli gotowi. Anna bez
zbędnych komentarzy wyszukała wśród ubrań matki odpowiedni strój dla
Heleny: prostą zieloną spódnicę i długą kremową tunikę. Strój na tyle
skromny, by odpowiadać temu rodzajowi ubrań w stylu zakonnym, jakie
siostra nosiła... jeśli tego sobie życzyła. A także
271
całkowicie odpowiedni jako ubranie świeckie, jeśli zdecyduje się wybrać
taki styl.
Goście mieli się zjawić lada chwila. Doyle'owie odmówili wzięcia
drinków od Philippy, twierdząc, że muszą zachować jasność umysłu.
Philippa nie zauważyła między nimi konfidencjonalnej bliskości. Nie
ściskali sobie ręki, mówiąc: „Niesamowite, to srebrne gody!" Nie
wydawali się podekscytowani samym wydarzeniem, tylko tym, że je
obchodzono.
Pierwsza przyjechała babka O'Hagan. Deirdre zlustrowała bacznym
wzrokiem taksówkę, upewniając się, czy nie wysiądzie z niej również
Tony. Matka jednak miłosiernie postanowiła przyjechać bez towarzystwa.
I kiedy ją wprowadzano do domu, zajechał samochód Franka i Renaty.
Potem przyjechała furgonetka z kwiaciarni z olbrzymią kompozycją
kwiatową od Carla i Marii wraz z bardzo wieloma wyrazami ubolewania i
jak najserdeczniejszymi życzeniami z okazji cudownej rodzinnej
uroczystości. Załatwiła to poprzedniego dnia sekretarka Franka, po czym
zostawiła w biurze Carla Palazzo wiadomość, że wypełniła polecenie.
Westowie z sąsiedztwa wyjrzeli i zobaczyli, że dom się zapełnia, więc też
przyszli. Za nimi zjawił się ksiądz Hurley przywieziony przez przyjaciela,
ojca Hayesa.
- Może ojciec Hayes wejdzie i napije się z nami - zaproponowała Deirdre.
Nigdy nie jest za dużo księży przy takiej okazji.
Ojciec Hayes skusił się na sherry i powiedział, że na tym świecie, gdzie
tak wielu ludzi traktuje lekko małżeństwo, wspaniale jest spotkać parę,
której miłość przetrwała tak długo.
- No tak. - Deirdre czuła się pochlebiona tym komplementem, nawet jeśli
trochę zdziwił ją ton, jakim go wypowiedziano.
W tym momencie pojawiła się Maureen Barry.
Wysiadła chyba z taksówki na rogu Rosemary Drive, przeszła przez bramę
i podchodziła ścieżką do drzwi. Goście znajdowali się w domu i na
dworze, bo był to jeden z tych ciepłych jesiennych wieczorów, kiedy
przebywanie pod gołym niebem nie musi być całkiem humorystyczne.
272
Maureen oczekiwała, jak się wydaje, że oczy wszystkich zwrócą się na
nią, ale w sposobie, jakim weszła do domu, nie było cienia próżności czy
kokieterii.
Miała na sobie jedwabny kostiumik w kolorze cytryny i cytrynowo-czarny
szal. Była szczupła i wysoka, a jej czarne włosy lśniły jak na reklamach
szamponu. Uśmiechała się promiennie i ufnie, obracając się z ożywieniem
od jednej osoby do drugiej.
Mówiła same właściwe rzeczy i mało z tego, co jej chodziło po głowie.
Tak, to Brendana widziała dziś rano z wielką torbą od Marksa i Spencera.
Najwidoczniej niósł w niej ubranie, w którym teraz występował.
Doskonale do niego pasowało, ale jak ten duży przystojny chłopak mógłby
wyglądać, gdyby ubrał go krawiec?
Tak, zdumiewające, to była matka Deirdre, którą widziała tego ranka przy
śniadaniu z tym dość rzucającym się w oczy mężczyzną. Czy to możliwe,
żeby wielce szanowana Eileen O'Hagan miała romans? Jakże ucieszy się
jej ojciec, gdy o tym usłyszy przy jutrzejszych jej odwiedzinach w Ascot.
Ucałowała swoją przyjaciółkę Deirdre i wydała okrzyk zachwytu nad
wspaniałością jej kreacji. W duszy jednak dziwiła się, jak Deirdre mógł się
podobać taki lilaróż i garsonka z haftem w tym samym kolorze na
ramieniu, w stylu matrony. Był to pastelowy strój raczej dla matki panny
młodej. Deirdre zasługiwała na coś lepszego, mogłaby przecież tak dobrze
się prezentować. Ponadto taka garsonka na pewno kosztowała mnóstwo
pieniędzy.
Córki Doyle'ów też nie wyglądały elegancko. Helena miała bluzkę i
spódnicę - pewno zakon mógł jej pozwolić najwyżej na strój domowy.
Anna, która wyglądała całkiem frapująco, jeśli tylko jej nie przeszkadzano,
ubrana była w niezbyt gustowny granatowo-biały komplet, przyozdobiony,
gdzie się dało, białą riuszką: przy szyi, na brzegu, przy mankietach.
Zupełnie jak dziecięca sukienka wizytowa.
I Frank.
- Jak świetnie wyglądasz, Franku. Tyle lat minęło - powiedziała.
- To chyba niemożliwe, bo dla ciebie czas stanął w miejscu - odparł lekko
kpiąco, naśladując jej ton.
273
Maureen spojrzała na niego nieprzyjaźnie.
- Renato, to jest Maureen Barry. Ona była druhną, a ja drużbą na tym
wspaniałym ślubie przed dwudziestu pięciu laty. Maureen, to Renata, moja
żona.
- Ogromnie się cieszę, że panią poznaję.
Obie panie oceniły jednym spojrzeniem swoje stroje.
Maureen zobaczyła dziewczynę o nieokreślonym obliczu w doskonale
skrojonej modelowej kreacji, starannie umalowaną, noszącą dyskretną
biżuterię. Jeśli ten złoty łańcuch był taki, jak myślała, to za to, co Renata
Quigley miała na szyi, można by kupić kilka domów na Rosemary Drive.
- Frank wspominał mi, że jako biznesmenka odniosła pani wielkie
sukcesy i jest właścicielką salonów mody. - Renata mówiła w taki sposób,
jakby nauczyła się tej przemowy na pamięć. Jej akcent był sympatyczny.
- On mnie trochę za bardzo reklamuje. Mam tylko dwa sklepy, choć myślę
o otwarciu czegoś tutaj. Nie w Londynie, raczej w okolicy Berkshire.
- Słyszałem, że umarła twoja matka. Bardzo mi przykro - rzekł Frank
odpowiednio przyciszonym głosem.
- Tak, to smutne, była pełna życia i zawsze taka zawzięta, mogła żyć
jeszcze o wiele dłużej. Jak pani O'Hagan.
- Maureen skinęła głową w stronę matki Deirdre, która rozprawiała w
kącie.
Renata odeszła na bok, żeby porozmawiać z Desmondem i księdzem
Hurleyem.
- Oczywiście mnie nienawidziła - powiedział Frank, nie spuszczając oczu
z Maureen.
- Przepraszam cię, kto?
- Twoja matka. Nienawidziła mnie. Wiesz to, Maureen.
- Oczy miał teraz nieprzyjazne. Jak ona przedtem.
- Nie, myślę, że się bardzo mylisz. To nieprawda, że cię nienawidziła.
Wyrażała się o tobie zawsze dobrze. Mówiła, że byłeś bardzo, bardzo miły,
tamtego razu, gdy cię widziała. Pamiętam, jak stała w małym saloniku u
nas w domu i powtarzała: „On jest bardzo miłym chłopcem, Maureen".
- Mówiąc to, Maureen naśladowała lekki śmiech swojej matki, niezbyt
grzeczną odprawę, rozbawione zdumienie.
Była to najokrutniejsza rzecz, jaką mogła zrobić.
274
Lecz on się o to prosił, ten arogancki, przystojny i możny mężczyzna,
który igra z życiem ludzi i planuje, co i gdzie będą kupować.
- Nie wyszłaś za mąż? - spytał. - Nie było takiego, którego mogłabyś
poślubić?
- Takiego, którego bym poślubiła, nie.
- Ale miewałaś pokusy, może trochę tu i trochę tam... - Patrzył jej prosto
w oczy. Nie odwrócił wzroku pod wpływem sarkazmu, gdy naśladowała
morderczy głos swojej matki.
- Och, Frank, oczywiście miewałam pokusy tu i tam, jak wszyscy ludzie
interesu. Nie ma to nic wspólnego z małżeństwem. Jestem pewna, że i ty
to samo stwierdziłeś w swoim życiu. Byłabym bardzo zdziwiona, gdybyś
nie stwierdził. Ale żeby zawrzeć związek małżeński i ustatkować się,
trzeba mieć powód.
- Może miłość albo nawet pociąg?
- To nie wystarczy, jak sądzę. Coś bardziej prozaicznego... - Rozejrzała się
i wzrok jej padł na Deirdre. - Może coś takiego jak bycie w ciąży albo... -
Omiotła znowu spojrzeniem pokój i zatrzymała go na Renacie.
Nie była jednak dość szybka, Frank ją uprzedził.
- Jak pieniądze? - podpowiedział uprzejmie.
- Właśnie.
- Żaden z tych powodów nie jest specjalnie dobry.
- Z pewnością nie ten pierwszy, ciąża. A jeszcze bardziej, gdy okaże się,
że nie był prawdziwy.
- Czy dowiedziałaś się kiedyś, co się stało? - zapytał Frank.
Maureen wzruszyła ramionami.
- Mój Boże, przede wszystkim nawet mi nie mówiono, że są z nią jakieś
kłopoty. Nie można więc było powiedzieć, że niebezpieczeństwo minęło,
czy coś innego.
- Myślę, że ona poroniła - rzekł Frank.
- Czy Deirdre ci to powiedziała? - Maureen się zdziwiła.
- Bynajmniej. Było to ich pierwsze Boże Narodzenie w Londynie, a ja
czułem się trochę chory, trochę przygnębiony i bardzo zagubiony.
Spytałem, czy mógłbym
275
z nimi spędzić święta, oni jednak się wymówili, tłumacząc, że Deirdre
niedomaga. Rzeczywiście źle wyglądała. Myślę, że wtedy się to stało.
Mówił teraz o wiele bardziej po ludzku. Wyraz oczu Maureen złagodniał i
jego oczu też.
- Co za pech, dać się tak wciągnąć, i to nie wiadomo po co, bo na skutek
fałszywego alarmu - powiedziała.
- Mogło im to odpowiadać, dzieci mogą być pociechą - oponował Frank.
Rozmawiali teraz jak przyjaciele, starzy przyjaciele, którzy nie widzieli się
przez jakiś czas.
Philippie ulżyło, gdy towarzystwo zaczęło się zwijać i ruszyło do kościoła.
Nie miała pojęcia i nawet nie chciała sobie wyobrażać, co się tam odbywa,
ale wiedziała, że dla nich to jest jakieś ważne, przełomowe wydarzenie.
Nie chodzi tylko o przyjęcie, lecz także o powrót do tego samego kościoła,
gdzie cała rzecz się zaczęła. Wzruszyła ramionami i z pogodą ducha
zabrała się do ustawiania kolekcji kieliszków i przewietrzania pokoju.
Przynajmniej ta osobliwa dwuetapowa aranżacja poczęstunku dała szansę
na uprzątnięcie zakąsek i bezzwłoczne postawienie sałaty.
Kościół znajdował się w niewielkiej, spacerowej odległości, i dlatego
właśnie plan uważano za możliwy do przeprowadzenia. Gdyby wszystkich
musiano podwozić i trzeba by zamawiać taksówki i ustalać, kto pojedzie z
kim, trwałoby to wieczność.
Uklękli wszyscy w niewielkiej grupie, trzydziestu uczestników
uroczystości srebrnych godów.
Msza była najzupełniej normalna, toteż wiele osób z tego grona
gratulowało sobie, że nie będą musieli iść na mszę nazajutrz, bo w tych
wyzwolonych czasach wystarczy uczestniczyć w sobotnim wieczornym
nabożeństwie.
Niektórzy, jak Anna, i tak nie chodzący na mszę, nie dostrzegali
wynikającej z tego wielkiej korzyści.
Brendan, od kiedy mieszkał z Vincentem, uważał zawsze mszę za
wydarzenie towarzyskie. Nie sądził, żeby stryj wierzył w jakiegoś Boga,
niemniej chodził na mszę co niedziela tak samo regularnie, jak jeździł po
benzynę czy na targowisko, żeby kupić owce. To była część składowa
życia, jakie wiedli.
276
Podczas mszy Helena gorąco się modliła, żeby Bóg dał jej znać, co jest
właściwe. Jeśli siostra Brygida twierdzi, że ona ucieka, to przed czym, i w
jakim kierunku ma się zwrócić, jeśli klasztor okazuje się dla niej
nieodpowiedni. Gdyby mogła dostać jakiś znak. Nie prosi znowu o tak
wiele.
Ksiądz Hurley pytał sam siebie, dlaczego mu się wydaje, że to wszystko
jest jakimś rodzajem gry, niemal telewizyjną wersją odnowy ślubów. Lada
chwila ktoś powie: „Cięcie. Czy możemy to powtórzyć od początku?" Nie
czuł tego w przypadku żadnego innego aspektu swoich obowiązków
kapłańskich. W tym publicznym powtarzaniu słów wypowiedzianych
przed wieloma laty było coś, co mu się nie podobało. Lecz przecież
wiernych proszono zawsze o odnawianie przyrzeczeń złożonych przy
chrzcie. Dlaczego zatem w tym przypadku czuje się zaniepokojony?
Frank patrzył w kościele na Maureen i myślał, jaka to ładna kobieta, pełna
energii i pod wieloma względami tak podobna do Joy East. Wspomniał
przelotnie Joy i swojego syna, któremu dano na imię Aleksander. Syna,
którego nigdy nie dane mu będzie znać.
Robienie zdjęć w kościele uznano za rzecz niestosowną. To przecież nie
jest prawdziwy ślub, wyglądają zbyt staro, żeby ich fotografowano.
Deirdre chichotała, licząc na to, że ktoś z nią się nie zgodzi.
Zrobiła to Maureen, i to w sposób zdecydowany.
- Daj spokój, Deirdre. Ja jeszcze muszę się zdecydować, ale kiedy to
zrobię, chciałabym, żeby mnóstwo fotografów czekało przed kościołem -
powiedziała.
- I ostatecznie ludzie się pobierają w każdym wieku, absolutnie w każdym
- odezwała się matka, a Deirdre serce podskoczyło.
- A biorąc pod uwagę drogę, jaką kroczy Kościół, może nawet księża będą
się żenić, mamo, i ksiądz Hurley będzie paradować wzdłuż nawy w
żakiecie i prążkowanych spodniach * - wtrąciła się Helena.
* Tradycyjny strój ślubny (przyp. tłum.).
Wszyscy się roześmiali, a zwłaszcza ksiądz Hurley, który
277
był smutny i zapewnił, że nawet gdyby był młodszy o czterdzieści lat, nie
zdecydowałby się na coś takiego.
Wkrótce znaleźli się znowu w Salthill, na Rosemary Drive pod numerem
26. Sąsiedzi, których nie zaproszono, machali i wykrzykiwali
pozdrowienia. Zapalono światła i po chwili przystąpiono do kolacji.
- Gwar rozmów jak na prawdziwym przyjęciu - powiedziała Deirdre do
Desmonda, nie mogąc niemal w to uwierzyć.
Twarz miała zarumienioną i pełną niepokoju, włosy wydawały się bardziej
miękkie, bo wyzwoliły się spod warstw lakieru. Na czole i górnej wardze
perliły się kropelki potu.
Dziwnie wzruszyło go jej zdenerwowanie.
- Przecież to prawdziwe przyjęcie - zaprotestował i delikatnie dotknął
ręką jej twarzy.
Był to nowy gest, ale Deirdre się nie odsunęła, uśmiechnęła się do niego w
odpowiedzi.
- Przypuszczam, że tak - zgodziła się.
- I twoja matka daje sobie radę ze wszystkimi - powiedział zachęcająco.
- Tak, daje sobie radę.
- Wygląda na to, że Brendan jest w świetnej formie, prawda? Mówił, że
chętnie przyjdzie jutro rano do Centralnych Sklepów Rosemary, żeby
zobaczyć, jak to działa.
Zdumiała się.
- Zamierza przyjechać rano z tak daleka, aż z Shepherd's Bush, kiedy
mógłby spać tu we własnym pokoju? - Nadal irytowało ją, że syn nie
będzie tu spać.
- To nie jest jego pokój, Deirdre, tylko biuro.
- Znalazłoby się tu dla niego miejsce - zapewniła.
- Tak, i kiedyś tu się zatrzyma. Ale jako gość.
- Jako członek rodziny - poprawiła go.
- Jako członek rodziny, który przyjechał w odwiedziny - poprawił ją z
kolei Desmond.
To było szlachetne. Tylko że parę miesięcy temu Desmond Doyle czegoś
takiego by nie zrobił. Byłby zbyt nerwowy, zbyt chętnie zgadzałby się na
uprawianie salonowej gry kłamstw, podtrzymywanie tej historii, którą
opowiadała Deirdre swojej matce i Maureen Barry o jego mitycznych
278
bohaterskich czynach w Palazzo. I próbowałby przez cały czas prowadzić
te rozmowy w taki sposób, aby nie dotarły do uszu Franka i Renaty, którzy
wiedzieli, że to nieprawda. Jak wielkim uspokojeniem napawał Desmonda
Doyle'a fakt, że wreszcie zapewnił sobie odpowiednią pozycję i znalazł
własne miejsce. Po raz pierwszy czuł się sobą, a nie człowiekiem Palazzo.
Dało mu to, o ironio losu, ten rodzaj pewności siebie, której tak bardzo
pragnęła jego żona, a którą utracił w krainie Palazzo.
- Mama rozmawia z tatą całkiem normalnie - szepnął Brendan po drugiej
stronie pokoju do Anny. - Czy zdarza się to często?
- Nigdy przedtem nie widziałam, żeby się zdarzyło - odparła. - Nie chcę
odbierać ci dobrego samopoczucia, ale myślę, że udało ci się ujrzeć bardzo
rzadki widok, więc się nim naciesz.
I rzeczywiście na ich oczach scena ta została naruszona. Ktoś z firmy
Philippy mówił matce, że w kuchni mają jakiś mały kłopot.
- To na pewno z powodu Heleny - stwierdziła ze smutkiem Anna. I
rzeczywiście tak było.
Helena koniecznie chciała umieścić świeczki na torcie. Kupiła
dwadzieścia pięć sztuk i teraz przeszukiwała kredens, usiłując znaleźć
stare pudła po ciastkach, w których trzymano plastikowe podstawki do
świeczek. Udało jej się znaleźć tylko czternaście. Nie mogła się domyślić
dlaczego.
- Pewno dlatego, że to wiek, w którym normalni ludzie już naprawdę
więcej ich nie chcą - rzuciła szorstko Anna. - W porządku, mamo, wracaj
do gości. Ja sobie z tym poradzę.
- To nie jest kwestia radzenia sobie. - Helena była dotknięta i zła. -
Zrobiłam po prostu mały gest, żebyśmy mogli się weselić.
Philippa z firmy zajmującej się urządzaniem przyjęć powiedziała, że w
pisemnej umowie mowa była o torcie z wierzchnią warstwą kremu, na
której w ostatniej chwili miano położyć prażone migdały tworzące napis:
Desmond i Deirdre październik 1960.
- Myślę, że tak będzie lepiej, nie uważasz, Heleno? - Anna mówiła takim
tonem, jakim przemawiałaby do
279
psa z pianą u pyska albo do czterolatka znacznie opóźnionego w rozwoju.
Ken Green twierdził, że spędził większość swojego życia, przemawiając w
taki sposób do ludzi, co zyskało mu reputację bardzo cierpliwego, lekko
tępego i kogoś takiego, na kogo przy każdym kryzysie zawsze można
liczyć. Jak pamiętała, Ken często powtarzał, że im bardziej się wścieka,
tym wolniej mówi.
- Czy nie uważasz, że powinniśmy zostawić to firmie urządzającej
przyjęcia, Heleno? - spytała Anna, wymawiając starannie i z wolna każde
słowo.
- Och, odwal się, Anno, wkurzasz mnie - warknęła Helena.
Anna doszła do wniosku, że zbliżają się definitywnie do końca okresu
życia Heleny w zgromadzeniu zakonnym. Helena wypadła do ogrodu.
- Mam iść za nią? - spytała Philippa.
- Nie, prawdopodobnie tam jest dla niej bezpieczniej. Nie ma tam nikogo,
kogo mogłaby obrazić, i niewiele rzeczy, które mogłaby rozbić. - Anna
pomyślała, że Ken byłby z niej dumny, i zdziwiła się, dlaczego tak wiele o
nim myśli.
Helena siedziała, obejmując kolana, w ogrodzie, tam gdzie siadywała, nie
zrozumiana i nie kochana, jej zdaniem, przez całe swoje dzieciństwo.
Usłyszała za sobą kroki. Z pewnością Anna ją będzie prosić, żeby wróciła i
nie robiła scen, matka powie jej, żeby nie siedziała na wilgotnym
kamieniu, a babka O'Hagan zaraz spyta, kiedy wreszcie złoży swoje śluby.
Podniosła głowę. Zobaczyła Franka Quigleya.
Strach ścisnął Helenę za gardło i przez chwilę kręciło jej się w głowie.
Oczywiście to niemożliwe, żeby zamierzał ją tknąć, napastować w domu
rodziców.
Jednakże wyglądał tak groźnie w ciemnościach.
- Słyszałem od twojego ojca, że myślisz o porzuceniu Świętego Marcina -
rzekł.
- Tak. One chcą, żebym sobie poszła, wyrzucają mnie.
- Jestem pewien, że tak nie jest.
- Siostra Brygida mówi, że inne zakonnice mnie nie chcą. - Uświadomiła
sobie w tym momencie, że mówi jak pięcioletnie dziecko trzymające kciuk
w buzi.
280
- Siostra Brygida za bardzo cię lubi, żeby tak myśleć, a co dopiero mówić.
- Skąd wiesz? Widziałeś ją tylko tej nocy, tej okropnej nocy. - Oczy
zrobiły jej się tak duże jak deserowe talerzyki. Pamięć o tym czasie, kiedy
próbowała ukraść dziecko dla Franka i Renaty Quigleyów, o tej nocy, która
skończyła się tak fatalnie, i kiedy zaczęło się prawdziwe podupadanie u
Świętego Marcina.
- Nie, Heleno, spotykałem się od tej pory wielokrotnie z siostrą Brygidą -
powiedział Frank. - Nie rozmawialiśmy wiele o tobie, mieliśmy inne
rzeczy do omówienia. Radziła mi. Dała mi bardzo dobrą, użyteczną radę.
To tobie muszę za to podziękować.
- Miałam jak najlepsze intencje tamtej nocy. Naprawdę myślałam, że
będzie to dobre dla wszystkich.
- Mogłoby tak być, wiesz, ale nie mogliśmy w ten sposób postąpić,
wiecznie uciekać, wiecznie się kryć, wiecznie udawać. W taki sposób nie
można żyć.
- Ja zawsze żyłam w taki sposób - broniła się, z przekorą w głosie,
Helena.
- Nie, to niemożliwe.
- W tym domu zawsze udawaliśmy i udajemy również dziś wieczorem.
- Sza - rzekł, żeby ją uciszyć.
- Jak to się stało, że jesteś taki uczciwy i nie musisz zachowywać się jak
my wszyscy?
- Nie jestem uczciwy. I akurat ty powinnaś to wiedzieć. - Frank mówił
serio. - Robiłem różne rzeczy, których się wstydzę, jedną z nich z tobą.
Bardzo, bardzo tego się wstydzę.
Po raz pierwszy od tamtego dnia w jego mieszkaniu Helena spojrzała w
oczy Frankowi. Po raz pierwszy od wielu lat nie odpowiedziała.
- Mam wciąż nadzieję, że poznasz kogoś młodego, miłego i delikatnego,
kogoś, kto ten dziwny, smutny dzień ustawi w innej perspektywie. Pokaże
ci, że choć był ważny w pewien sposób, to jednak pod wieloma względami
w ogóle nie ma znaczenia.
Helena w dalszym ciągu milczała.
281
- Przypuszczam więc, że przykro mi było, gdy poszłaś do Świętego
Marcina. Bo zawsze myślałem, że to, co się stało między nami, mogło
zostać zbyt wyolbrzymione.
- Nigdy więcej o tym nie myślałam - oznajmiła Helena. Patrzyła na niego,
wypowiadając to kłamstwo, oczami, w których malowało się pełne
przekonanie, i z uniesioną wysoko głową.
Frank wiedział, że dziewczyna kłamie, ale istotne było, żeby się tego nie
domyśliła.
- To najwłaściwsza rzecz, jaką można było zrobić. Wobec tego nie miałem
racji. - Uśmiechnął się do niej. Ze smutkiem i podziwem. Dobrze zrobił.
Widział, że Helenie humor zaczyna się poprawiać. - Co więc będziesz
robić, gdy odejdziesz? Jeśli zamierzasz stamtąd odejść?
- Odejdę. Jeszcze nie wiem. Może potrzebny mi czas do namysłu.
- Czy to odpowiednie miejsce do rozmyślań? - Popatrzył niepewny na
Salthill.
- Może nie.
- Chyba powinnaś wyjechać, wyjechać z Londynu. Świetnie radzisz sobie
z dziećmi. Siostra Brygida mi o tym mówiła.
- Tak, lubię je. Na pewno. Nie są takie denerwujące jak dorośli.
- A zajęłabyś się dzieckiem? Przez rok albo dwa, póki będziesz się
namyślać.
- Znasz takie dziecko?
Rozmawiali jak równi sobie, jej lęk przed nim rozwiał się bez śladu.
- Owszem, na imię ma Aleksander. Jego samego nie znam, ale znam jego
matkę. Co prawda pokłóciliśmy się i ona mnie nie lubi. Toteż gdybym to ja
cię zarekomendował, powiedziałaby nie. Jeśli da ogłoszenie, to mogłabyś
się zgłosić.
- Czy nie za dużo zbiegów okoliczności?
- Nie, możemy to zrobić za pośrednictwem Carla: ona go zapyta o nianię.
Carlo wspomni o córce jednego z dawnych kierowników. Ona zna twojego
ojca.
- Czy to panna East?
- Tak.
282
- O co się pokłóciliście?
- O to i owo.
- Czy Aleksander jest miły?
- Nie wiem, Heleno.
- Ale chciałbyś wiedzieć? - Dorastała jakby z każdą minutą.
- Bardzo chciałbym.
- Dobra - rzekła Helena. - Muszę gdzieś się zastanawiać, mogę więc
równie dobrze robić to przy Aleksandrze
East.
Tort wykończono i podzielono na kawałki. I kiedy wszyscy już mieli na
talerzykach po porządnym plastrze tortu, Desmond zastukał w kieliszek i
oznajmił, że Frank Quigley, który tak świetnie pełnił obowiązki drużby
przed dwudziestu pięciu laty, chciałby teraz powiedzieć kilka słów.
Frank stanął na środku pokoju. Powiedział, że to wielkie szczęście i wielki
honor być poproszonym o wygłoszenie przemówienia. Jego spotkało jedno
i drugie. Słuchający go mieli przez chwilę wrażenie, że miał szczęście, bo
go zaproszono.
Pamięta ten dzień, mówił, gdy Deirdre, wyglądająca niemal tak samo jak
dzisiaj, wypowiedziała słowa przysięgi. Była młoda i piękna, miała życie
przed sobą, musiała podjąć wiele decyzji, wybrać jedną z wielu dróg.
Wybrała Desmonda Doyle'a. Gładko przeszedł od ślubu, przez wczesne
lata w Palazzo, do radości z dzieci, do szczęścia, jakim ich obdarzyło
każde z nich i wszystkie razem. Córka pnąca się w górę w handlu
księgarskim - Palazzo próbowało ją pozyskać, ale bez powodzenia - druga
córka poświęcająca swoje życie na opiekowanie się bliźnimi i syn
miłujący ziemię. Deirdre i Desmond zostali sowicie wynagrodzeni tą
trójką latorośli, w których widzieć mogą urzeczywistnienie swoich
nadziei.
On sam nie miał tyle szczęścia w młodości, nie spotkał nikogo, kogo by
pokochał. Udało mu się to dopiero w późniejszym okresie życia. Omiótł
spojrzeniem Maureen, która stała spokojna i imponująca w swoim
cytrynowym jedwabnym kostiumie. Potem jednak i on zaznał szczęścia
małżeńskiego życia, choć inaczej niż Desmondowi nie dane mu
283
było zostać ojcem trojga wspaniałych dzieci. Serce przepełnia mu jednak
dzisiaj szczęście bez cienia zazdrości, która mogła była nagromadzić się w
nim przez lata. W ten weekend on i Renata jadą do Brazylii, gdzie
załatwiono im legalną adopcję i skąd mają przywieźć dziewczynkę
imieniem Paulette, by zapewnić jej rodzinny dom. Paulette ma osiem
miesięcy. Zakonnice załatwiły papiery. Dziewczynka będzie o wiele
młodsza od dzieci jego przyjaciela Desmonda, ale on ma nadzieję, że
przyjaźń trwać będzie zawsze, podobnie jak to było z jego przyjaźnią.
Przyjaźń na całe życie, powiedział. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
To była mistrzowska mowa. Otarto parę łez i uniesiono w górę kieliszki z
szampanem.
Frank wzruszył wszystkich. Wszystkich obecnych. Nawet Maureen Barry.
- Mój Boże, ależ z ciebie artysta! - zauważyła z podziwem.
- Dzięki, Maureen. - Był szarmancki i miły.
- Naprawdę tak myślę. Zawsze zresztą nim byłeś. Nie musiałeś tak bardzo
się starać, by wykazać, że moja matka się myliła. Myliłam się również ja.
- Ale twoja matka mnie lubiła, mówiła, że byłem bardzo miłym
młodzieńcem. - Naśladował jej głos. Całkiem nieźle.
- Cieszę się z powodu tego dziecka - rzekła.
- My też.
- Czy ujrzę was wszystkich, kiedy otworzę swój sklep w Anglii?
- Sporo czasu upłynie, zanim Paulette dorośnie do twoich ubrań.
- Dziwna rzecz, ale ja mam także dziecięce butiki.
- To dobrze. - Jego uśmiech był ciepły, choć niedostatecznie ciepły. Stary
łobuz, na wszystko miał radę. Nie pozwoli sobie więcej na żadną
pochwałę pod jego adresem.
Ksiądz Hurley chciał skorzystać z telefonu, ale okazało się, że jest do
niego kolejka. Anna z kimś rozmawiała.
- Pewnie, wpadnij na chwilkę - mówiła. - Posłuchaj mnie, Ken, jest rok
tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty, wszyscy mamy prawo wybierać.
Uważam, że byłoby wspaniale,
284
gdybyś zechciał tu się zjawić. - Nastała cisza. - I ja ciebie też kocham -
powiedziała, odkładając słuchawkę i dziwiąc się samej sobie.
Następna w kolejce do telefonu była matka Deirdre.
- Tak, Tony, jak najbardziej zadowalające, żadnej możliwości. Nie, nie,
żadnego oszukiwania na czymkolwiek, ale wiesz, cała sztuka w życiu to
wiedzieć, kiedy jest odpowiedni czas na mówienie różnych rzeczy. Tak,
tak. Nic się nie zmieniło. Absolutnie nic. Ja też. Mnóstwo.
Ksiądz Hurley skorzystał z telefonu, by zawiadomić ojca Hayesa, że wróci
taksówką wraz z kilkoma osobami, bo zamówiono duży samochód.
Tak, rzekł, było wspaniale, ale czuje, że nie powinien długo zajmować
linii, ktoś inny bowiem może telefonować i chcieć powiedzieć ludziom, że
ich kocha.
Nie, zaprotestował gniewnie. W najmniejszym stopniu nie jest wstawiony,
siedział tylko i słuchał, jak pewna niewiasta i jej wnuczka rozmawiały
przez telefon. I nic więcej.
Teraz wszyscy zbierali się już do wyjścia. Niemniej czuło się, że jeszcze
jakby czegoś nie dopełniono.
Deirdre odszukała aparat fotograficzny. Miała w nim nowy film
przygotowany na tę okazję. Pobiegła do kuchni, gdzie Philippa i jej zespół
zajęci byli opakowywaniem w folię resztek kolacji i ładowaniem ich do
lodówki. Część musiano nawet włożyć do zamrażarki.
Deirdre wyjaśniała Philippie, jak się obchodzić z tym aparatem, a ta
słuchała cierpliwie. Charakterystyczne dla tego rodzaju kobiet jest
przekonanie, że ich aparaty są bardzo skomplikowane.
Wszyscy goście otoczyli półkolem jubilatów. Wszyscy się uśmiechali.
Philippa cykała zdjęcie za zdjęciem.
Wśród tych dwudziestu czterech fotografii na filmie musi znaleźć się taka,
która będzie dobrze wyglądać po powiększeniu, właśnie tak jak trzeba. Na
ścianie zawiśnie fotografia ze srebrnych godów, żeby każdy mógł ją
podziwiać. Każdy, kto od tej chwili przyjdzie na Rosemary Drive.
Spis treści.
1. Anna.............. 7
2. Brendan ............. 39
3. Helena .............. 54
4. Desmond ............• 96
5. Ksiądz Hurley ........... 127
6. Maureen ............. 156
7. Frank .............. 189
8. Deirdre.............. 227
9. Srebrne gody............ 253