TAJEMNICE KRAKOWA
Spisane przez samego Lucypera
POWIEŚĆ.
KRAKOW.
NAKŁADEM WYDAWNICTWA „DJABŁA".
DRUKIEM KAROLA BUDWEISERA,
1870.
I
Dewotkom krakowskim
W dowód uznania ich zasług
dedykowane
I.
Szynk i salon.
Był wieczór zimowy i mroźny, śnieg skrzypiał i piszczał pod nogami przechodniów, którzy
otuleni i skuleni szybko przechodzili przez ulice, puszczając z ust jak
z lokomotywy kłęby zmrożonej pary. Pomimo to na głównej ulicy żydowskiego przedmieścia
było gwarno i ludno, bo to i niedziela i karnawał; więc chęć zabawy dużo ludzi napędziła tu z
miasta to do sklepów po sprawunki, to do szynków
i kawiarni podejrzanych, kryjących się w zaułkach i bocznych uliczkach;
w niektórych odzywały się piszczące katarynki i widać było przez zamarzłe szyby ruszające
się cienie głów ludzkich.
Przed jednym z takich szynków zatrzymał się jakiś obdarty człowiek,
i uchyliwszy drzwi wsadził do środka kudłatą, rozczochraną głowę, nakrytą kipiącą czapką z
połową urwanego daszka: rozglądał się czas jakiś wśród hałaśliwego tłumu zgromadzonych,
azo-
- 3 –
baczywszy pod oknem błyszczące kasko policjanta, chciał się cofnąć, ale w tej chwili
wchodzący za nim wysoki drągal, popchnął go tak silnie, iż nagle znalazł się w kole
tańczących par, które go potrącały i popychały to w jedne, to w drugą stronę. Kudłaty
usiłował co rychlej wydostać się z pomiędzy szturchańców: nie wrócił jednakże już ku
drzwiom, w pobliżu których stał właśnie policjant, ale
przecisnął się przez tłum ku piecowi, gdzie było najzaciszniej i nąjciemniej. Na ławie pod
piecem siedziało dwóch mężczyzn nie bardzo miłej powierzchowności
i szeptało coś między sobą. Za zbliżeniem się nieznajomego urwali szepty i spojrzeli nań
podejrzliwie i z niezadowoleniem; kudłaty jednak zdawał się nie zważać na to. Stanął tuż
przed drzwiczkami pieca i wystawiwszy naprzód kostniałe
ręce, zapatrzył się w płomyki ognia i grzał się. Mróz, co mu pobielił kudłatą brodę i gęste
wąsy, zdradzał, że dłuższy czas musiał przebyć na zimnie, przeciw któremu liche ubranie
wcale go nie zabezpieczało. Miał na sobie czarny wytarty surdut z poobrywanemi guzikami,
kawałek zabrudzonego szala związany pod szyją
w duży węzeł, spodnie letnie w kratkę, pod któremi żadnego cieplejszego ubrania domyśleć
się nie było można; szczątki wreszcie obuwia, owinięte słomą
i poprzywiązywane do nóg sznurkami, spra-
- 4 –
wiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.
Dwaj z pod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostjum
jego, kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem
brudu i gorzałki, podobne kostiumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczów
potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im widać nie na
rękę, bo porozumieli się spoj-
rzeniami, jakby go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który kudłatego wepchnął do
szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i
prawie razem szepnęli:
— No?!
— Nie klawo (nie dobrze), odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. — Przechrzta w bąku
(w kryminale).
— Od kiedy?
— Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna obrządek (miejscowość), bo tam służył.
Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?
Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.
— Chybaby ten. Nie patrzy na fryca.
— To poszewrajcie (pogadajcie) z nim.
- 5 –
Już zabierali się do rozpoczęcia z nim rozmowy, gdy naraz jeden z nich mruknął: chatrak!
(rewizor) i w tejże chwili twarze wszystkich trzech przybrały obojętny wyraz gnuśnego
milczenia, a ostrzegający przymknął nawet oczy, udając śpiącego.
Rewizora, który wśród tłumu bystro się rozpatrywał i szukał kogoś oczami, nie oszukał
sztuczny spokój. Zbliżył się w tę stronę i choć drągal stał tyłem odwrócony, uderzył go po
ramieniu i rzekł tonem napozór grzecznym, ale tanowczym:
— A co, drągalu, może przejdziemy się?
Drągal udał zdziwionego, obejrzał się z flegmą, zdjął czapkę i spytał
z głupowatą miną.
— Gdzie, panie inspektorze?
— Do kwaczu (aresztu), mój przyjacielu.
— Za co? Ja teraz za zarobkiem chodzę. Noszę wodę u Abramka.
— No, to pewnie jakaś pomyłka — rzekł inspektor nieco drwiąco — wytłomaczysz się i
puszczą cię.
— Ależ panie inspektorze, ja…
— Bez grymasów — zakończył surowo inspektor, marszcząc brwi — wiesz, że tego nie
lubię. Zbieraj się.
Drągal nasadził czapkę, rzucił ukradkiem znaczące spojrzenie siedzącym pod piecem, którzy
przez cały czas rozmowy zachowali
- 6 –
zupełną, obojętność, i poszedł za urzędnikiem.
— A to go schatrzył (schwytał) — odezwał się jeden z nich — rudy, — po wyjściu
inspektora.
— Ale za co też?
— Pewnie go przechrzta okupował (wydał).
— Przechrzta nie taki. Tu o inną, biuhankę (złodziejstwo) idzie. Drągal szewruje często na
własną rękę.
— I udaje mu się zawsze. Ale teraz mancie (kajdany) go nie miną.
— Ale patrzno, jak to ten drwal- (włóczęga) przed chatrakiem zachamował się (schował się)
za piec. Musi to być szłymp (złodziej, co już siedział w kozie) pewnie.
— A jeżeli to ten, co go przechrzta wysłał; wtedy i bez drągala moglibyśmy kapować na
grandę (iść na wielkie złodziejstwo lub rabunek), bo kto wie czy nam się uda drugi raz dobrać
do tego łomaństwa (srebro).
— To szewraj z nim.
Rudy podniósł się z siedzenia, przeciągnął się, ziewnął, przeszedł się kilka razy po
szynkowni i kołując podszedł powoli do kudłatego, który tymczasem wysunął się z kryjówki
z zapieca.
— Siewrany S (zmówiony — stowarzyszony) spytał rudy, zaczepiwszy kudłatego
kiwnięciem głowy.
- 7 –
Kudłaty popatrzył nań z podełba i zmieszał się.
— No, siewrany czy nie? ofuknął tamten.
— Siewrany, — powtórzył machinalnie kudłaty.
Rudy pociągnął go do szynkfasu.
— Daj tam pani wódki.
Wziął kieliszek i napił się do kudłatego.
Ten nie dał się długo prosić, schwycił kieliszek, przechylił duszkiem
i splunął.
— Klawa hura (wódka) — prawda?
— Klawa, tylko jej niewiele. Takie kieliszki powinniby na sznurkach wiązać, żeby ich człek
nie połknął razem z harą.
— To szelma andrus (złodziej) z ciebie, chcesz się schirzyć (spić się) przed robotą.
I palnął go silnie w ramię. Kudłaty cofnął się przed tą oznaką życzliwości,
a cofając się nadeptał na nogę jakiejś dewotce w podszarzanej salopie, która również
częstowała się anyżówką ze swoim towarzyszem wyglądającym z miny na ekslokaja.
— A bodajeś z piekła nie wyjrzał — wrzasnęła — a czy ślepy, czy co! — a to szelma
niezgraba! na sam nagniotek mi wlazł!
— Milcz babo, bo w mordę zamaluję, — wtrącił rudy, stając w obronie swego towarzysza.
Dewotka rzuciła mu spojrzenie wściekłe, jadowite. Już, już miała wybuchnąć.
- 8 –
— Dajcie pokój, kumo — uspokajał ją ekslokaj. Pijcie lepiej.
— Nie mogę już, jak was kocham.
— No, jeszcze kubeczek, jeden kubuś tylko.
— Nie, nie mogę, ksiądz Gaudenty miał dziś taką śliczną naukę
o wstrzemięźliwości!
— Ba! a sam pewnie spił się potem.
— Bezbożnik z was, kumie.
- Jakto bezbożnik? Alboż to sam Pan Jezus nie mnożył wina w Kanie Galelojskiém?
Toć przecie nie do ampułek, jeno na ludzkie rozweselenie.
Baba się uśmiechnęła i wyszczerzyła do kumotra dwa żółte zęby.
— A bodaj was kumie — rzekła biorąc kieliszek — jak wy to składnie mówicie, że trudno
się oprzeć pokusie. No, wasze zdrowie.
— Pijcie z Bogiem.
Przysunął się bliżej i dodał zniżonym głosem:
— Więc powiadacie, że dziewczyna się wzdraga?
— Mówi, że ją wychował, że się do niego przywiązała.
— Ależ on bezbożnik, kacerz. Duszę jej zgubi.
— Mówiłam jej to wszystko, dziewucha płacze, ale od niego odejść nie chce.
- Djabla sprawa. Trzebaby wyperswadować, że to tylko na krótko, dopóki się ojciec
- 9 –
nie nawróci, nie pójdzie do spowiedzi. Ksiądz Modest wyraźnie obiecał, że Flawjusza
wyklnie publicznie, jeżeli będzie takie zgorszenie dawał ludziom.
Na imię Flawjusza Kudłaty obejrzał się, zmierzył okiem ekslokaja i dewotkę
i przysunąwszy się nieznacznie do nich, zaczął z całą bacznością podsłuchiwać.
Kudłacz.
— Nie byłaby ona taka twarda — ciągnęła dalej dewotka — gdyby nie to, że tam u nich
bywa jakiś pan Feliks.
— Kochanek pewnie.
— Tak mi się zdaje. Boi się więc, że gdy opuści dom, to i jego widywać nie będzie.
Ekslokaj poskrobał się po głowie.
- 10 –
— Głupia robota. Trzeba się poradzić ks. Modesta, co tu dalej robić.
— Co tam słuchasz babskiej paplaniny, — odezwał się rudy do kudłatego, widząc jak ten z
zajęciem podsłuchiwał rozmowy sąsiadów — tu o ważniejszych rzeczach trzeba nam myśleć.
Chodź pod piec, tam nikt nie będzie bahichować (podsłuchiwać) i pociągnął za sobą
kudłatego, który czy to dla wódki, czy też może dla podsłuchiwanej rozmowy, nie zbyt
chętnie oddalał się od szynkfasu.
Kiedy zasiedli na dawnem miejscu przy piecu, rudy zwrócił się do kudłatego
i spytał go:
— A co? prędko będzie można iść?
— Gdzie?
— No, nie udawaj franta. Wiemy że cię przechrzta przysłał.
Kudłaty spojrzał wielkiemi oczami na mówiącego i zdawał się nic nie rozumieć. Rudy
nasrożył się i z zaciśniętą pięścią podniósł się z ławy — wtem podszedł ku niemu ekslokaj i
spytał prędko:
— Wyście rudy?
— Albo co?
— Przechrzta mnie posłał. Na dowód dał ten majcher.
Tu wydobył z kieszeni i pokazał czerwony składany kozik.
- 11 –
Rudy rzucił okiem na nożyk, spojrzał na ekslokaja, potem na kudłatego
i uderzył się pięścią w czoło.
— A tom się ochędożyl (oszukał)! toć ja tego kapusia (zdrajcę) wziął za was. Toś ty taki
szewrany? — co? — zawołał odwracając się z wyciągniętym kułakiem do kudłatego, który
nie wiedząc jeszcze o co chodzi, cofnął się z przestrachu.
— Dziacz spas (daj pokój) — odezwał się towarzysz rudego, siedzący dotychczas w
milczeniu — jeszcze nas pokapuje (zdenuncjuje).
— Niedoczekanie jego — pierwej go stłukę na kwaśne jabłko.
— O co idzie ? — odezwał się kudłaty, zrozumiawszy nakoniec z kim ma do czynienia.
Pomyłka z waszej strony, ja temu nie winien. Wyjęzyczyliście się przedemną, nie wiedząc kto
jestem.
— Djabli cię wiedzieli, żeś ty nie andrus, kiedy tak patrzysz na niego.
— Mógłbym nim być od biedy, jeżeli mi dacie robotę. A nie, to kłaniam. A bać się nie macie
czego; ja nie policjan.
To rzekłszy, usunął się na bok z widoczną urazą.
Duma i ambicja wszędzie mają swoich wyznawców.
Złodzieje tymczasem odbyli po cichu krótką naradę.
- 12 –
— Gdzie drągal? spytał ekslokaj.
— W kwaczu.
— To źle, we trzech nie damy rady. Jeden musi zabywać klawy szmyr (stać pod
oknem), drugi generałem szabrować (wytrychem otwierać) a do buchanki (kradzieży)
dwóch przynajmniej potrzeba.
— A choćby tego kudłacza wziąść— zaproponował znowu ów milczący towarzysz.
— I zfacjendować (podzielić się) z nim? wtrącił z niechęcią rudy.
— Lada szymlem (srebrna moneta) lub motylem (pieniądz papierowy) gębę mu się
zatknie i będzie milczał. A jakbyś chciał dziaczyć forsę (przekupić), toby więcéj kosztowało,
a może jeszcze niezdało się na djabła.
— Jakże myślicie wy — jakże wam ta?
— Przezywają mnie Kłykiem, odparł ekslokaj.
— Więc cóż Kłyku mówicie na tego karabaniarza (łgarz), wziąść go czy nie?
Kłyk popatrzył uważnie na kudłacza siedzącego pod ścianą i rzekł:
— Zdaje się uczciwym człowiekiem, patrzy coś na naszego.
Po téj naradzie rudy przystąpił do kudłacza i uderzywszy go w ramię, spytał:
— A co? pójdziesz z nami?
— Jeżeli na coś grubego, to i owszem, bo ja na drobiazgi się nie łakomię.
- 13 –
— Klawo! dobry z ciebie będzie andrus. Swój swego pozna.
— No, kimka (noc) już dobra, łysy "(księżyc) wdział czapkę, czas do roboty — rzekł Kłyk.
— A możeby hary przedtem, bo tam mróz
tęgi — zauważył Kudłacz.
— Dobrze, tylko nie na raz wychodźmy, bo tam pająk (policjant) stoi pod oknem i bystro
lipuje kapowidłami (pilnuje oczami). Ty, dodał, zwracając się do Kudłacza — poknajesz
(pójdziesz) z Kłykiem. Zejdziemy się na zapasiku (plantacje).
Według téj umowy Kudłacz z Kłykiem palnęli po półkwaterku i wyszli.
W milczeniu przeszli Kaźmierz, most, Stradom. Kiedy stanęli pod Zamkiem, Kudłacz
odezwał się:
— Nie tamtędy. Nie cierpię ulicy Kanonnéj, bo na niéj i z pająkiem spotkać się można i bąk i
kwacz psują mi humor, szczególniéj gdy idę na robotę. Obejdźmy lepiéj koło kastelu.
Skierowali się więc ku Wiśle i poszli drogą prowadzącą koło wysokich murów Zamku.
— Czy znasz tych hawruków (państwo), których będziemy podbierać? spytał Kłyk
przysuwając się do Kudłacza.
— Nie, ja tu obcy. Dziś przyszedłem do miasta.
- 14 –
— A wiedziałeś, że kolo kwaczu idzie droga na zapustek? Widzisz maniaczu, jaki z ciebie
lis.
Kudłacz zmieszał się nieco tą podchwytką, ale prędko wywinął się z kłopotu, tłomacząc
Kłykowi, że dawniéj mieszkał dłuższy czas w Krakowie.
— To musisz znać hrabiego N. V
— Nie.
— Prawda, on dopiero od trzech lat tu mieszka. Służyłem u nich. Szelmy wpakowali mnie do
bąka za głupie kilkaset motyli, które ściągnąłem z tryla.
— Co to tryl?
— Zapomniałem, że mówię z frycem. I ja tak wtedy nie rozumiałem i tryl po głupiemu
woreczkiem nazywałem, ale w bąku wyedukowałem się na dobre, i to był początek mojej
karjery. Dziś u tego hawruka, co mnie oddał do terminu, będę zdawał egzamin na jego
niedźwiadkach (kufrach), w których sporo łomańców
i marchewek, czyli po waszemu srebra i dukatów. Cicho, patrol idzie.
- Schowajmy się.
— Głupiś. Andrus chowa się przed patrolą wtedy, gdy chce żeby go złapano.
— Cóż zrobimy?
— Udawaj pijanego. Ja będę cię prowadził.
W jednéj chwili przyjęli ułożone role. Kudłacz zataczał się, Kłyk go podtrzymywał,
- 15 –
perswadował mu jako kumowi, żeby nie przystawał, nie marudził po drodze, ale szedł prosto
do domu, bo już niedaleko mają. Rozmowę prowadzili umyślnie głośno, jak ludzie w dobrym
humorze, wracający z pohulanki.
Manewr ten uśpił zupełnie podejrzenie patrolu, który przeszedł mimo, nie zatrzymawszy się
wcale.
Po przejściu patrolu skręcili w plantacje, następnie przeszli kilka ulic
i stanęli przed jednym dwupiętrowym domem. Kłyk spojrzał w okna pierwszego piętra, w
których przez wzorzyste firanki przebijało światło i mruknął:
— Jeszcze nie wyjechali!
— Może nie wyjadą wcale.
— Wiem z pewnością, że wyjadą; która godzina?
— Zaraz — rzekł Kudłacz i sięgnął do kamizelki.
— Masz sikorę? toś ty forsacz (bogacz)!
Kudłacz znowu się zmieszał i zawahał czy ma wyjąć zegarek, czy nie.
— No, wyjmuj, wyjmuj, nie bój się. Ja nie chatrak przecie.
Kudłacz wyciągnął złoty zegarek z grubym łańcuszkiem, przycisnął sprężynkę
i podniósł ku latarni.
— Klawa sikora — rzekł Kłyk — komużeś buchnął?
— Po dziesiątej dopiero — odezwał się Kudłacz, wymijając odpowiedź.
- 16 –
W téj chwili powóz zaturkotał na ulicy. Złodzieje ukryli się w cieniu pod sąsiednią
kamienicą. Powóz zatrzymał się przed domem, który właśnie przed chwilą obserwowali,
wyskoczył z niego mężczyzna z jasną krótko strzyżoną brodą i pośpiesznie wbiegł na
pierwsze piętro.
— Czy pani hrabina w domu? Zapytał lokaja, który mu w przedpokoju futro zdejmował.
— Są państwo — odrzekł lokaj.
Odpowiedź ta nieco zmieszała przybyłego.
Nie dał tego jednak poznać po sobie, odwrócił się spiesznie do lustra
i poprawiając włosy, rzekł:
— Idź, spytaj się, czy państwo przyjmują.
Lokaj wszedł do salonu, w którym przy stoliku siedziała kobieta lat około trzydziestu,
białego ciała i rozkosznych kształtów, z twarzą o pięknych rysach, otoczoną jasnym bujnym
włosem. W ruchach jéj i spojrzeniu była wspaniałość lwicy. Znawca mógłby wyczytać z téj
twarzy, że skala namiętności i zachceń téj kobiety niepospolite miała rozmiary, choć je
osłaniała poważna zasłona dumy
i chłodu. Blask lampy płonącéj na stole obrzucał jasnem światłem kontury téj twarzy i
aksamitnéj delikatności rękę, która przerzucała karty paryzkiego żurnalu.
- 17 –
Obok, siedział mężczyzna niepierwszéj już młodości, nieco łysy, ale jeszcze
w sile wieku i bardzo szlachetnéj i ujmującéj powierzchowności. Zajęty był właśnie
czytaniem gazet i nie wiele zdawał się zajmować siedzącą obok niego kobietą, która również
nie zwracała na niego uwagi i obojętnie a nawet z pe-
wnem znudzeniem patrzyła w ryciny.
Hrabina Saba.
- 18 –
Wejście lokaja przerwało nionotouję ciszy.
— Pan Seweryn L. — zameldował.
— Prosić — odezwał się, hrabia.
Niezadługo wszedł do salonu mężczyzna, którego widzieliśmy w przedpokoju,
w ubiorze starannym ale skromnym, z żałobną obwódką przy tużurku. Hrabia powitał
przybyłego serdecznie i z uśmiechem, hrabina spokojnym ukłonem i spojrzeniem, które
dłuższy czas zatrzymała na przybyłym, z pewnym rodzajem kokieterji
i życzliwości.
— Siadaj, rzekł hrabia podsuwając krzesło gościowi -— czekaliśmy cię
z biadem.
— Byłbym się stawił, gdyby nie nocna awantura moja
— Awantura? zapytał hrabia
— Sądziłam, że w naszym wieku nie ma już awantur — wtrąciła hrabina.
— Tego rodzaju co moja, trwać będą, zdaje się, do końca świata, mimo licznych
przepowiedni biblijnych.
— Ale cóż takiego? powtórzył zapytanie i rozciekawiony hrabia.
— Jakiś włóczęga, korzystając z nieobecności we dworze moich ludzi, którym pozwoliłem
iść na wesele córki ekonoma, wsunął się nocą do mego pokoju. Gdy przebudzony łoskotem
otworzyłem oczy, zobaczyłem tuż nad sobą obdartusa
z czarnym gęstym zarostem, który trzymając w ręku mój wła-
- 19 –
sny rewolwer, celował prosto w moją głowę, a tymczasem zabierał sobie zegarek, pierścionki,
pieniądze i inne drobiazgi leżące; przy łóżku.
— I pan pozwoliłeś na to? przerwała hrabina.
— Cóż miałem robić — odrzekł gość z uśmiechem. Narażać się na strzał łotra dla zegarka i
trochę pieniędzy, nie miałem najmniejszéj ochoty. Wołać na służbę na nicby się nie zdało, bo
nikogo nie było w domu.
— Biorąc tak rzeczy na rozum — rzekła hrabina z lekkim odcieniem ironji. — może pan
miałeś słuszność, ale…
— Ale biorąc sercem, wolałabyś, żeby się dał zabić — dokończył hrabia
z uśmiechem nieco cierpkim i przymusowym.
— Ja poszedłem za zdaniem rozumu — ciągnął gość dalej ~ i niechciałem stanąć
do bohaterskiej walki z włóczęgą, ale zdałem ten trud na policję, która zdaje mi się odszuka
go po zrabowanych rzeczach. Właśnie wracam z policji — prosto do państwa. Bałem się, że
was już nie zastanę. Macie państwo może gdzie być dziś wieczorem?
— Saba zostaje podobno w domu — rzekł hrabia — ja muszę iść na chwilę do hrab
stwa Romanów.
Hrabina spojrzała badawczo na męża, który zdawał się czuć na sobie ciążące spój-
- 20 –
rżenie, bo nie podnosił oczów i aby zamaskować chwilowe pomieszanie, mówił dalej do
gościa:
— Dobrze, żeś przyszedł; Saba będzie miała towarzystwo przy herbacie.
— Jeżeli pani pozwoli — rzekł Seweryn kłaniając się.
— U panie — odrzekła hrabina z salonową grzecznością, odpowiadając lekkim ukłonem na
ukłon.
— Idę się więc przebrać — dodał hrabia Adam i wyszedł z salonu.
Po jego odejściu zapanowało chwilowe milczenie.
Gdy przycichł odgłos kroków hrabiego, Seweryn powstał nagle, zbliżył się –hrabiny i
wziąwszy jéj rękę, podniósł do ust swoich.
— Co pan robisz ? — szepnęła marszcząc lekko czoło i wyrywając mu rękę — mógłby
zobaczyć; czy pan wiesz na co mnie narażasz?
— Odszedł już.
— Kto panu zaręczy, że nas nie śledzi z ciemnego pokoju!
— Tak dawno cię nie widziałem, Sabino! szeptał Seweryn, z miłością wpatrując się w twarz
hrabiny.
— Czy moja w tem wina?
— Boję się częstemi wizytami obudzić jego podejrzenie. Ale gdybyś wiedziała, ile mnie
kosztuje takie wstrzymywanie się, mo-
- 21 –
żebyś nie była tak chłodną w tych krótkich chwilach, w których możemy się widzieć!
— Dziwny jesteś. Jakąż mam być? Spytała trochę niecierpliwie.
— Jaką? Jaką? O to nie mnie, ale swego serca zapytać winnaś. Na to nie ma formułek.
Miłość, jeżeli ją czujemy w piersiach, znajduje tysiące sposobów objawienia się w
najdelikatniejszych odcieniach, w przelotnych mrugnięciach oczu. A twoja miłość tak skąpa
w podobne objawy, twarz tak chłodną bywa, że nieraz rozpacz mnie bierze, że na niej nic a
nic dla siebie wyczytać nie mogę.
— Zapominasz, że jestem żoną innego, że afiszować się z uczuciami nie mogę. Chcesz żeby
się domyślił, żeby mnie wypędził i rzucił na pastwę ludzkim
językom?
— O nie, na Boga nie! dość dla mnie męki, że go oszukiwać muszę, choć go czczę, i szanuję.
Wyrzut ten cięży mi na duszy kamieniem, nie chcę go więc powiększać niesławą twoją.
— Więc czego chcesz?
— Ja sam nie wiem — odezwał się Seweryn głosem zdradzającym wewnętrzną mękę
i niepokój — niedowierzanie, wyrzuty, zazdrość trapią mnie na przemian i szarpią w kawały
mój spokój. Miłość ta męczy mnie i zabija, a bez niéj żyćbym nie mógł. Kiedy pomyślę, że
ktoś mógłby mi odebrać ciebie, szaleństwo
- 22 –
mnie ogarnia, sam nie wiem czy większa we mnie miłość dla ciebie, czy zazdrość o ciebie.
— Czy dałam ci powód do zazdrości?
— Może mimowoli.
— A to będzie coś zabawnego — słucham.
— Sabino! daruj mi to podejrzenie.
— Ależ, niechże się dowiem, o kogo jesteś zazdrosny?
— Spokój twój daje mi nadzieję, żem się omylił.
— Ale moja ciekawość nie da ci spokoju.
— Więc powiem, by potem za wstydem cię przeprosić. — Byłem zazdrosny o do-
ktora Feliksa.
Hrabina lekko zbladła. Ta zmiana jednak koloru twarzy trwała tak krótko, że Seweryn, który
wypowiedziawszy to, co mu ciężyło na sercu, spuścił oczy ku ziemi ze wstydem jak
winowajca, nie mógł jéj zauważyć. Gdy podniósł wzrok na hrabinę, była już spokojną,
posągową, jak dawniéj.
— Ależ ja go nie znam prawie — rzekła — widziałam raz czy dwa na balu. Zkądże to
przypuszczenie?
— Uważam, że teraz zbyt często bywa w teatrze, że siada zawsze naprzeciw waszéj loży i
nieraz pochwyciłem jego spojrzenie utkwione w tobie. Przedwczoraj nawet, na
- 23 –
Adrjannie, zdawało mi się, żeście sobie oczami jakiś znak porozumienia rzucili-
— Dziecko z ciebie — przerwała hrabina, kryjąc w przymusowym uśmiechu lekkie
pomięszanie
— Możem cię obraził tem podejrzeniem?
— Nie, ale rozśmieszył. Doktor Feliks, ha, ha!
— Ty nie znasz go. To człowiek bez zasad, nieuznający żadnéj moralności, człowiek dla
którego nie ma nic świętego, nic, czegoby skalać nie było można. Przytem zimny egoista, co
przy urodzie i elegancji robi go bardzo niebezpiecznym i szkodliwym, Raz już w życiu
wszedł mi w drogę i skrzywił mój los. Kochałem młodą panienkę, zyskałem jéj wzajemność,
dzień ślubu już był wyznaczony,
gdy nieszczęście mieć chciało, że wprowadziłem go w dom narzeczonéj mojéj na parę
miesięcy przed ślubem.
— I cóż? — spytała rozciekawiona hrabina.
— Oczarował ją magnetycznemi spojrzeniami swemi i odwrócił zupełnie odemnie.
Z boleścią widziałem jak serce Helenki chłodnęło dla mnie.
- Więc Helenka bohaterce?
— Nie drwij, Sabino, z niéj. Ja szanuję, jéj pamięć, choć tak boleśnie zraniła mi serce. Nie
tyle jéj w tem winy, ile jego. Człowiek
- 24 –
ten ma jakiś demoniczny urok dla kobiet, urok co przestrasza i pociąga zarazem. Helenka
uległa tym czarom.
— I cóż potem magnetyzer?
— Doświadczywszy mocy swéj nad słabem sercem, porzucił ją. I nie mogła nawet wyrzekać
na niego, ani robić mu wyrzutów, bo nigdy słowami nie mówił jéj o swéj miłości, choć
każdym ruchem, każdem spojrzeniem, wszystkiemi tajemnicacmi, niememi znakami, mówił
jéj o tém.
— A jednak żyjecie z sobą — to dziwne.
— Nie dałem mu nigdy uczuć, że mnie to dotknęło, bo wtedy musiałbym uznać go
zwycięzcą, a na to duma moja nie pozwala. Nie tknąłem nawet w rozmowie z nim nigdy tego
przedmiotu. Żyję z nim pozornie, ale nie cierpię go z głębi duszy. Pomyśl więc co się dziać
musiało ze mną, gdym widział, że pożądliwe oko tego człowieka spoczęło tam, gdziem ja
umieścił najświętsze uczucia moje.
— Które tak bez śladu przeminą, jak owe adresowane do pięknéj Heleny.
Seweryn spojrzał na mówiącą z miłością i zachwytem, a spojrzeniem zdawał się dziękować
jéj za te słowa, któremi zdradzała obawy swoje o niego i rzekł:
— Sabino! Miłość nasza bez słońca i gwiazd; kryć się musimy z nią przed ludźmi i gdyby
można, nawet przed Bogiem samym. Krótkie
- 25 –
rozkosze téj miłości płacić muszę długą tęsknotą i męczarnią, a jednak nie chciałbym jéj
zamienić na miłość spokojną, jasną, po któréj inni wiodą swoje narzeczone do ołtarza.
Tajemniczość jest urokiem i szczęściem. Tylko innie kochaj — wszak prawda, że mnie
kochasz?
— Cucho!… idzie — rzekła z naciskiem i gwałtownym ruchem wyrwała swoją rękę
z jego uścisku.
W istocie, hrabia za chwilę zjawił się W salonie, ubrany w strój wizytowy, porozmawiał
jeszcze czas jakiś z gościem i żoną, a potem zaprosiwszy Seweryna aby poświęcił wieczór
jego żonie i ponudził się z nią trochę — wyszedł.
Kochankowie zostali sami.
II
Maskarada.
Kochankowie zostali sami.
Już widzę jak wielebne siostry moje, dewotki, rzucają sobie domyślne spojrzenia i niejedna
zgodziłaby się na ostry post, trzydzieści kilka litanji
i inne tym podobne umartwienia religijne, żeby tylko choć przez dziurkę od klucza mogła
zobaczyć co oni tam robili; okrasić potem tę całą historię po-
bożnemi uwagami i roztrąbić po mieście. Tożby to była gratka dla języków ludzkich. Jedna
nawet, ze świątobliwej kongregacji, ufając więcéj domysłowi
i przenikliwości swojéj niż dziurce od klucza, była już z szczegółową relacją
o schadzce miłosnéj u pani Gronostajewskiéj,
- 27 –
pani zaś Gronostajewska pod sekretem podzieliła zgorszenie i oburzenie swoje
z panną Łapicepanowiczewiczówną, któréj przez całe czterdzieści wiosen panieńskiego
żywota nie zdarzyło się, pomimo wszelkich usiłowań, być aktorką
i bohaterką podobnego zgorszenia. Dość, że cała ta sprawa, podawana z ucha
do ucha, urosła do wielkości skandalu, od którego pragnąc oczyścić pana Seweryna, muszę
rad nie rad przerwać słodkie sam-na-sam kochanków i wprowadzić czytelników do salonu,
jako naocznych świadków.
Przekonamy się wtedy, że pan Seweryn tego wieczora nie obraził żadnego
z dziesięciu przykazań mojżeszowych. Był to bowiem człowiek nie umiejący się kochać
praktycznie i całą godzinę schadzki miłosnéj zmarnował na szczegółowy opis swoich
afektów, których granice i położenie jeograficzne hrabina Saba
oddawna znała — i na sceny wyrzutów i zazdrości, które ją znów tak dalece ubawiły, że aż
sam kochanek dostrzegł na znudzonéj twarzy owoc swych całogodzinnych usiłowań.
— Ja ciebie widać nudzę? — spytał wreszcie.
Było to jedno z najtrafniejszych odezwań się jego tego wieczora, szkoda tylko, że dopiero tak
późno zdobył się na nie. Hrabina widocznie czekała na to zapytanie, bo ani chwili nie zostając
dłużną z odpowiedzią, rzekła:
- 28 –
— Nudzić mnie nie nudzisz, ale jestem dziś mocno cierpiącą. Nieznośna migrena!
I podparła ręką zmęczoną głowę. Słabość taka jak migrena, jeżeli jest bez widocznych
skutków, to także jeden z uroków niewieścich, który podbija serce mężczyzny. Seweryn czuł,
że więcéj jeszcze kocha Sabę z migreną niż bez mi-
greny. Miłość ta nakazywała dać dowód dbałości o zdrowie ukochanéj istoty
i odejść, ale na to Seweryn zdecydować się nie mógł, bo zdawało mu się, że jeszcze ma tyle
do powiedzenia, że jeszcze nic nie powiedział.
— Czy mam odejść? — spytał biorąc Sabę za rękę, którą podpierała migrenę wraz
z głową.
— Chciałabym, żebyś został jeszcze, ale czuję się dziś tak znużoną, tak słabą! Może sen doda
mi trochę siły.
— Więc odchodzę.
I począł się żegnać leniwo, czekając czy go zatrzymywać nie będzie; a nie mogąc się tego
doczekać, odezwał się tonem patetycznym:
— Sabino! ty mnie już nie kochasz!
— Dlatego, że nie jestem zdrową? Jakiś ty dziwny.
— Ty teraz nie jesteś taką jak dawniéj. Zdajesz się przymuszać do czułości ze mną, do
rozmowy nawet.
— I jakiż mogłabym mieć powód łudzenia cię?
- 29 –
Któż wie. Może to schlebia twojéj próżności, żeś do rydwanu swego przykuła
niewolnika, który posłuszny jest na każde twoje skinienie, który chętnieby życie oddał za
ciebie — i nie chcesz go odstręczyć od siebie stanowczą odpowiedzią.
— Sądzisz wiec, że by mi zbywało na niewolnikach, gdybym się o nich chciała postarać? —
spytała z dumą, jakby urażona.
— Przebacz mi! daruj! — zawołał Seweryn i całą swoją postać, stworzoną na obraz i
podobieństwo Boże, rzucił do małych nóżek hrabiny, obutych w zgrabne węgierskie buciki —
i przepraszał i calował i obiecywał poprawę.
Hrabina, czy w pośpiechu z jakim zabierała się rzucić w objęcia Morfeusza, czy w skutek
innego jakiego powodu, okazała sic dość łatwą do udzielenia absolucji grzesznikowi, co
miało być zarazem znakiem do opuszczenia konfesjonału. Pomimo to jednak jeszcze upłynął
jakiś czas. zanim Seweryn wyczerpnął program pożegnań miłosnych i wyszedł.
— Ha! nareszcie! — rzekła Sabina odetchnąwszy swobodnie i uwolniwszy się
z miny cierpiącej, w jaką była ustrojona w obecności kochanka. Wyciągnęła rękę do dzwonka
i silnie zadzwoniła.
Głos dzwonka doleciał jeszcze do uszu schodzącego ze schodów Seweryna; ucieszyło
- 30 –
go, że hrabina go nie zwodzi, że widocznie zaraz snąć się położy i w tym celu zadzwoniła na
służbę. W takich myślach siadł do powozu i powrócił do hotelu. Ale przy kolacji drobna
okoliczność zachwiała nieco jego przekonaniem. Oto
w restauracji przy drugim stoliku jakiś jegomość wyładowawszy pełne usta polędwicą, mówił
do swego towarzysza stłumionym głosem:
— Daj pokój, nie broń kobiet. Kobieta a szczególniej mężatka, gdy złamie wiarę jednemu,
naturalnem prawem nie będzie sobie robiła skrupułu ze złamaniem jej drugiemu. trzeciemu
etc.
Seweryn nie mógł się dowiedzieć, z jakiéj okazji jegomość ów odezwał się
i czy mowa jego nie była pro domo sua; ale sentencja, która się do uszów jego przedarła przez
pokłady polędwicy, zaciężyła jak ołów na jego sercu. Żołądek abdykował na rzecz serca, a
serce pociągnęło nogi pana Seweryna i resztę jego kształtów ludzkich jeszcze raz pod okna
Sabiny, dla przekonania się, czy w isto-
cie jest słabą. Doktorzy, aby przekonać się o słabości, potrzebują macania, pukania, pulsu,
języka — Sewerynowi wystarczała do tej djagnozy ciemność. Ciemność miała go przekonać
o wierności kochanki. Dla czego zaś ciemność,
tę matkę wszystkiego złego, obrał sobie zastró-
- 31 –
ża cnoty kobiecej — trudno odgadnąć. Dość, że pędził co tchu, żeby zobaczyć… ciemność.
Nieszczęście mieć chciało, że w oknach hrabiny było jasno, tak jasno, że aż jemu
pociemniało w oczach i sercu od tej jasności. Stanął w bramie przeciwległej kamienicy i
zapatrzył się. w jaśniejące okna, podczas gdy złodzieje, których czytelnicy mieli zaszczyt
poznać na początku niniejszej powieści, czaili
się w cieniach drugiej bramy.
Seweryn ani się domyślał, że zostaje w tak blizkiem sąsiedztwie z ludźmi, którzy te same co
on mieli pragnienia, pragnienia ciemności, a których hrabina jakoś zaspokoić nie myślała.
Po kilku minutach kształtny cień hrabiny zarysował się na jasnych szybach okna. Zdawała się
wyglądać na ulicę. Seweryn zamknął oczy, żeby go nie spostrzegła. W tej chwili turkot
powozu rozległ się echem po pustej ulicy. Powóz, czyli, mówiąc poetyczniej, drynda
fjakierska zatrzymała się przed mieszkaniem hrabiny, ze środka jej jednak nadspodziewanie
nikt nie wysiadł.
Cień znowu pokazał się w oknie i minął się natychmiast w głąb pokoju.
W głowie Seweryna poczęły się snuć podejrzenia najrozmaitszych kształtów, takich nawet,
których przyzwoitość opisywać nie pozwala; podejrzenia te pociągnęły go ku fja-
- 32 –
krowi. Przechodząc koło drzwiczek rzucił spieszne spojrzenie w głąb powozu i zdawało mu
się, że tam ktoś siedział — nie mógł jednak sprawdzić tego, nie chcąc zwracać na siebie
uwagi — tajemniczość sytuacji poczęła go intrygować i dręczyć — stanął za powozem,
czekając co dalej nastąpi.
Nie długo czekał. Z kamienicy wyszła kobieta z wzrostu i ruchów bardzo podobna do
Sabiny. Twarz miała zakrytą aksamitną maską, A na sobie czarne domino z ponsową kokardą.
Seweryn zadrżał z oburzenia nad wiarołomstwem kobiety; przypomniał mu się jegomość z
polędwicą w ustach i byłby go nazwał wielkim, gdyby w tej chwili myśl jego nie była zajętą
wyszukaniem innego mniej pochlebnego przymiotnika dla wiarołomnej kochanki.
Sabina nie widziała ani Seweryna ani jego rozpaczy i oburzenia. Szła prosto do fjakra.
Drzwiczki się uchyliły, jakaś ręka — zdaje się jednak że to nie była ręka Opatrzności —
pomogła jej wejść do środka; powóz ruszył i rozpoczęła się w nim następująca rozmowa:
— Myślałam już, że nie przyjedziesz.
- Byłem raz przedtem, ale jakiś powóz stał przed waszym domem.
- 33 –
— To Seweryna. Ah, ten człowiek nudzi mnie i męczy swoją miłością
i zazdrością.
— Czemuż nie zerwiesz z nim?
— Nie znasz go. To człowiek gwałtowny i bez taktu. Gotówby mnie skompromitować przed
światem.
— A gdzie mąż?
— U hrabstwa Romanów, tam dziś wieczór — zabawi zapewne do rana.
— Więc my dziś wolni? szepnął mężczyzna zdejmując maskę z jéj twarzy.
— Cieszyłam się na tę noc — a ty?
Mężczyzna widać nie lubił bawić się w słowa, bo zamiast odpowiedzi objął ramieniem kibić
kobiety, przysunął ją do siebie i na-
W powozie.
- 34 –
miętnym, ssącym pocałunkiem skleiły się ich usta…
A Seweryn?
Ah, prawda — zostawiliśmy go na ulicy szukającego przymiotnika odpowiedniego dla
Sabiny, podczas gdy ona innemu rzeczownikowi w ramiona się rzucała. Czy wybrał jaką
nazwę, niewiadomo, ale zdecydował się iść na maskaradę, dokąd podejrzywał, że tamci się
udali. Spodziewał się poznać ją po ponsowéj kokardzie, dlaczego jednak chciał ją poznać,
poznawszy już tak doskonale — na to pyta-
nie on sam może nie umiałby odpowiedzieć. Logika była i jest zawsze nieprzyjaciółką
zakochanych, — Seweryn więc poszedł na maskaradę.
Maskarada była wyjątkowo liczna, nawet przepełniona i ożywiona. Mnóstwo domin
najrozmaitszych kolorów przeciskało się przez tłumy publiczności, rzucając intrygujące
zaczepki. Były i takie, które intrygowały milczeniem. Ha! i to dobre. Iluż to ludzi
utrzymałoby się przy sławie uczonych lub mądrych, gdyby posiadali tę jedyną mądrość
trzymania języka za zębami, a pióra w puzderku. Znamy takich, którzy milczeniem spore
sumki sobie uzbierali, a dłuższe milczenie byłoby ich zrobiło majętnemi, gdyby pewne
bankructwo nie było im ułatwiło wejścia do królestwa niebieskiego niekoniecznie przez ucho
od igły.
- 35 –
Są inni, którym milczenie zapewnia spokój małżeński i wszelkie gadania o swoich żonach
zostawiają obcym ludziom. Albo, powiedźcie państwo, gdyby pan X. nie był milczał, gdy
cały świat powstawał na hrabiego Y. czy byłby dziś tak miłym gościem u niego na herbatkach
i wieczorkach tańcujących. Ale dość o tem; zwłaszcza że w tym samym przedmiocie, to jest o
wpływie milczenia na rozmnażanie się mędrców, pracuję nad obszerniejszą rozprawą, która
autorowi otworzyć ma podwoje do wnętrzności towarzystwa naukowo-milczącego.
Wracajmy lepiéj na maskaradę. Otóż, wśród tego mnóstwa domin milczących
i niemilczących, wśród masek, które przychodzą na maskaradę z głębokiemi kieszeniami na
karmelki i pomarańcze, z żołądkami gotowcmi do przyjęcia wszelkiego rodzaju przekąsek i
napojów — wśród tego tłumu gapiącego się
i ruszającego — dwie szczególniéj maski odznaczały się elegancją, dowcipem
i złośliwością. Uszczypliwemi epigramatami rzucały na wszystkie strony jak cukierkami
strzelającemi; śmiechem drwiły z ciekawych i zaintrygowanych, którzy gromadą całą chodzili
za niemi po sali, trzepotały się i szalały po bachancku.
Żadnéj znaczniejszéj figury, żadnej oryginalnicjszéj, znajoméj osoby z miasta nie mi-
- 36 –
jały spokojnie. Rzuceniem kilku słów tajemniczych ciągnęły rozciekawionego za sobą, a
rekrutowany takiemi haczykami orszak rósł jak lawina.
Męzkie domino rzadko się odzywało, ale za to szeptało ciągle towarzyszce swojéj różne
uwagi o obecnych i ich tajemnice, a ona rozrzucała je między słuchających zaprawione
ostrym dowcipem i humorem.
— I cóż mi powiesz masiu?— spytał ją poufale jeden bankier z bardzo starożytnej familji, bo
wywodzącej ród swój w prostéj linji od Mojżesza,
a raczéj od Mojżeszowéj, którą powszechnie nazywano Mośkową.
— Po co tobie mówić! usłyszysz ty dosyć od swojej żony, żeś bez jej pozwolenia przyszedł
tutaj.
Głośny śmiech otaczających skonfundował bankiera, który przez zapomnienie aż rodzinnem
narzeczem odpowiedział: „miłisz się maseczko" i znikł w tłumie.
— Cóż mnie tak, maseczko trącasz wachlarzem? zagadnął jeden ze zrujnowanych
hrabiów.
— Próbuję, czy się nie rozlecisz.
— Za cóż to mnie masz?
— Za ruinę, której tynk na twarzy odmłodzić już nie może.
— Okrutną jesteś masko dla mnie!
- 37 –
— Mniéj niż ty sam dla siebie.
— Ja? — ciekawym dlaczego.
— Niedość ci, że cię ludzie czernią, sam czernisz się co rano.
— A i ty tu jesteś? — rzekła zwracając się nagle do przechodzącej damy.
— Zkądże ty mnie znać możesz? odparła zaczepiona z kwaśną miną.
— Nosiłam od ciebie liściki do…tu szepnęła jej coś do ucha. Dama skrzywiła się jeszcze
widoczniéj.
— Jakże żałuję, mówiło dalej nielitościwe domino, że nie mogę widzieć twojéj twarzy,
zrumienionej w téj chwili.
— Cóż ci przeszkadza?
— Warstwy blanszu, które zakryły twoje wdzięki jak Pompeję. Biedny ten twój płatny
satellita! umrze i nie zobaczy téj, którą ukochał. Bo to, co on kocha, nie jest tobą, a to co jest
właściwie tobą, tego by pewnie i za bajońskie sumy nie pokochał.
— Impertynentka — rzekła dama i zwróciła się w przeciwną stronę.
— A, tu znów idzie kontrast tamtéj, pisknęło domino zbliżając się do przekwitłej oddawna
elegantki wyróżowanéj, co ją robiło podobną do kwiatu po pierwszych mrozach trzymającego
się jeszcze na uschłéj łodydze — ta się znowu ciągle rumieni za to, co robi, ą rumieniec
sprowadzą z najlepszéj fabryki
- 38 –
paryzkiej. Gdybyś się srebrzyła, co w twoim wieku byłoby odpowiednicjszem, możnaby cię
wziąść za księżyc w ostatniej kwadrze, ale bez rogów, boś je dała mężowi w prezencie wraz z
pantoflami.
— Muszę ci powiedzieć, moja ty masko — rzekła elegantka lornetując ją z góry— że twój
dowcip bardzo zdradza gminne pochodzenie; pomimo stroju, pachniesz ulicą.
— Tak, ulicą Grodzką, na której co dzień rekrutujesz sobie wielbicieli
z niedorostków szkolnych. W końcu roku nie jeden zapłacze na ciebie pod rózgą ojcowską.
— Maseczko, umityguj się troszeczkę — zauważył jeden z przysłuchujących się, — gotówby
cię spotkać niemiły wypadek.
— Jaki ciebie spotkał przed teatrem? — wtrąciło znienacka domino męzkie.
— Źle cię poinformowano, mój kochany.
— Więc to nie było przed teatrem? Mniejsza o to. Takie przysmaki na każdem miejscu
jednakowo smakują — wszak prawda, moja ty chorągiewko polityczna, symonisto literacki,
stróżu dziewiczej cnoty pięćdziesięcioletnich hrabianek.
— O! to widoczni e będzie cała litania paszkwilów. No, mów, mów — rzekł zaczepiony
wyszczerzając w uśmiechu resztki żółtych zębów — zaczynasz mnie bawić.
— 39 —
— Muszę mieć coś assafetydycznego w sobie, kiedy mogę podrażnić tak stępiony smak.
— Tylko, proszę cię, nie karm mnie odgrzewaneini konceptami, bo się rozchoruję.
— Nie bój się; połykałeś ty niestrawniejsze rzeczy i nie strułeś się.
— Naprzykład?
— Naprzykład własną sumienność, powalaną atramentem i łapówkami. Masz strusi
żołądek, który jednego dnia żywi się hymnami do świętych pańskich, a drugiego,
a raczej drugiej nocy, tłustemi epigrammatami dla aktorek.
— Widocznie jesteś jednym z zapoznanych przezemnie genjuszów literackich.
— Chybiłeś mój drogi. Zostawiam sobie tę przyjemność walania atramentem palców i
sumienia, aż po twojej śmierci.
— Oho! to będziesz musiał długo czekać. A może umiesz wróżyć i wiesz kiedy umrę i na co?
— Nie, ale wiem co zrobisz po śmierci.
— Pewno do piekła pójdę, co? hi, hi, hi.
— I to nie — każesz się zanieść do jakiego żeńskiego klasztoru na czyszczenie. Bądź zdrów.
W téj chwili, dama wysokiego wzrostu i dobrej tuszy, podeszła do literata, udającego że się
śmieje i zapytała go:
- 40 –
— Cóż? znalazłeś pan jakie dowcipne domina? To fenomen. Więc dowcipne?
— Przynajmniej za takie się nam sprzedają. Wróżą nawet co będziemy robić po
śmierci.
— I czém będziecie, nie zapominaj o tem — dodało domino.
— O! tegom jeszcze nie słyszał. Więc czemże ja będę w nowéj przemianie?
— Kanałem, do którego ściekać będą brudy ludzkie i plagjaty.
— Dość ordynaryjnie, rzekła dama. Czy i mnie coś równie delikatnego powiesz?
— I ty chcesz gwałtem zostać kanałem?
A! nie, ty po śmierci zmienisz się w Termopile, o których przewodnicy będą opowiadać: w
tym wąwozie zginęło trzystu, ale nie Spartanów.
Męzkie domino pociągnęło swoją towarzyszkę za suknię, by ją upamiętać. Saba
wpadała w szalony, bachancki humor, który zaczął przekraczać już granice przyzwoitości.
Naraz jednak wśród tego chichotania się, piskliwej rozmowy
i wyskoków złośliwości, szukając nowych ofiar, spostrzegła Seweryna, który jej się z boku
surowo i z uwagą przypatrywał. Umilkła nagle i prędko pociągnęła
za sobą Feliksa w inną stronę sali.
— Co się stało? zapytał Feliks.
— On tu jest i zdaje mi się, że mnie poznał.
- 41 –
Przeszli w inną stronę sali, z trudem przeciskając się przez koła tańczących, potem wsunęli
się po za filary, ale zaledwie usiedli przy stoliku, Seweryn znowu pojawił się przy nich, usiadł
naprzeciw i nie spuszczał ich z oka.
Domina siliły się, aby nie zważać na niego obecność jednak nieodstępnego towarzysza
zaczęła ciężyć na ich wesołości i krępować rozmowę. Po niedługiej chwili milczenia, maski
nasze podniosły się i wróciły na salę. Seweryn poszedł
w ślad za niemi. Dwa błękitne domina z księżycami na głowie, zatrzymały
Protektorowie sztuk pięknych, (str. 43)
go w tej chwili. Jedno z nich schwyciło go konwulsyjnie za ramię, szepcząc:
— Widzę, żeś poznał tę kobietę w dominie z ponsową kokardą, — powiedz mi, kto
ona, a nie ma rzeczy, którejbym ci odmówić mogła.
— Czy ci tak wiele na tem zależy?
— Ta kobieta obraziła mnie przed chwilą, skompromitowała mnie tak, że musiałam ukryć
twarz pod maskę. Teraz ścigać ją będę póki się nie dowiem, kto to taki. Zemszczę się
okropnie.
— W jaki sposób?
— Niepodobna, żeby ona nie miała jakiej skandalicznej historji w swem życiu! odgrzebię ją i
puszczę w kurs.
— Jeśli ją chcesz poznać, to źleś się do mnie udała — rzekł Seweryn, usiłując się uwolnić
delikatnie od narzuconego towarzystwa — ja jej nie znam wcale.
— Nie, ty ją znasz — zaprzeczyło domino, przytrzymując go — widziałam, że cię unikają i
boją się.
— Zdawało ci się.
— I ty ich nie spuszczasz z oka. — obchodzą cię widać bardzo. O! patrz! Wsunęły się teraz
do bufetu. Chodźmy tam. Seweryn widząc niepodobieństwo pozbycia się towarzyszek, a nie
chcąc stracić z oczów
- 43 –
pensowej kokardy, dał się namówić i poszedł z niemi do bufetu.
Koło stołu zastawionego sutą kolacją i przystrojonego szampanem, siedziało kilka aktorek w
dość różowych humorkach. Prócz dwóch czy trzech, które już tylko na scenie do ról matek
były używane, każda z nich miała swojego adjutanta, spowiadającego się jej do uszka z
różnych grzesznych zachceń swoich, bez obietnicy skruchy lub poprawy. Wśród tego grona
jawnogrzeszników jeden szczegól-
niej odznaczał się głośną mową i głośniejszym jeszcze śmiechem. Był to fundator dzisiejszej
kolacji, wielki zwolennik sztuki dramatycznej, ale po za sceną. Nazywano go ojcem
chrzestnym wszystkich talentów kiełkująjących; w każdej bowiem ładnej twarzyczce
znajdował ogromny talent do zostania jeżeli nie sławną, to przynajmniéj bogatą, i dla
zachęcenia każdą taką swoją protégée chrzcił na artystkę już to bukietami i prezentami, już
oklaskami, do których nie zaniedbywał najmować całego legjonu klakierów. Ojciec chrzestny
był w wieku, który trudno oznaczyćmógł mieć od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, chociaż
zdarzały się chwile, że i czternastu niktby mu nie przyznał, sądząc z tego co
mówił i robił. Jasne włosy, w skutek zapewne jakiegoś nieporozumienia konstytucyjnego,
emigrowały z jego głowy i rozkolonizowały się
- 44 –
po obu stronach twarzy —miał oprócz tego szkiełko w oku, wielką dozę zarozumia-
łości, paryzką pronuncjację, nieźle wypchany pulares, kilka starych a bogatych ciotek na
wychodnem z tego padołu płaczu i kawalerskich pikników. Wszystkie te przymioty czyniły
go nieocenioną osobistością dla córek Talji i Melomeny,
a bardziej jeszcze dla entreprenerów teatralnych, którzy na wyścigi ubiegali się o jego
przyjaźń, a raczej o skuzynowanie swojej kasy z jego kieszenią.
Do tego to nieocenionego człowieka zbliżyły się nasze tajemnicze domina
i właśnie w chwili, kiedy ojciec chrzestny podnosił w górę kieliszek, chcąc pić zdrowie jednej
z najmłodszych swoich chrzestnych, nad wykształceniem której począł już pracować —
ponsowa kokarda trąciła go w ramię:
— Jak się masz protektorze sztuk pięknych — rzekła z przekąsem — czyje to zdrowie
pijesz? Nieszczęśliwa ta szczęśliwa, bo to zdrowie wyjdzie jej na niezdrowie!
- Może chcesz, żeby i ciebie zaprotegować? zapytał protektor, drwiącym i cynicznym
wzrokiem mierząc domino.
— Mille grâces! bo twoja protekcja wala, a ja lubię czystość, No! pij, pij dalej. Gdyby
fabrykanci szampana mieszali do niego jakąkolwiek dozę talentu scenicznego, twoje
protegowane musiałyby już być jak pękate becz-
- 45 –
ki pełne talentu. Tymczasem są tylko pełne nadziei. Prześliczne beczułki, — dodała
rozglądając się po towarzystwie. — a wszystkie okute bransoletami, koljami, pierścionkami,
żeby się nie rozsypały. Tylko ta mała Fiu-fiu najmniej zawarowana od rozsypki, bo też
trzyma się najlepiej i trochę więcej myśli
o sztuce niż o tobie. Coś szepcze do ucha temu pulchnemu literatowi, któremu oczy rozbiegły
się w przeciwne strony jak dwa spłoszone konie. Pewnie mu dyktuje recenzję na jutro o sobie;
nie ma obawy, aby była niekorzystną — od czasu jak pozwoliła mu się odprowadzać do
domu, została wielką artystką, cały arsenał przymiotników pochwalnych już dla niej
wyczerpał — ale, cóż to mnie obchodzi! patrzcie lepiej jak Ina i Mina powtarzają bez suflera
scenę z „Wesela bez
latarni" — rozbrójcież je, bo gotowe sobie wydrapać te cudne oczki, tak drogie dla ich
adoratorów.
— Panie dyrektorze — zawołała w tej chwili jedna z artystek, nazwana przez Sabę Miną —
ta, ta, ta… nie wiem jak ją nazwać…
— Nazwij ją rywalką — wtrąciło domino.
— Posądza mnie, że używam zanadto bielidła na ulicy.
— Czysta potwarz — przerwała znowu Saba — tylko różu za wiele.
- 46 –
— Sprawdzimy to — zadecydował z powagą dyrektor — Mina przyjdzie do mnie
jutro rano, a Ina po południu.
— Ten umie godzić — wmieszało się do utarczki domino męzkie — w taki sposób
pojedynek nadobnych rywalek zakończy się bez przelewu krwi — co najwięcej mogłyby
wyjść uszkodzone na honorze, ale to bagatela!
Sabinę widocznie bawił ten półświatek, bo nie myślała odchodzić. Atmosfera tego kółka
odpowiadała jej usposobieniu — delektowała się nią, jak pijak zapachem wódki.
— Maseczko! może siądziesz tu przy mnie, odezwał się do niej jeden z protektorów sztuki —
niemający pary w tem towarzystwie i skazany na bawienie się samym tylko kieliszkiem.
— A, to i ty jesteś tutaj, przyjacielu oświaty? Źleś się wybrał, jeżeli chcesz oświecać to, co
zawsze w ciemnościach zostać powinno.
— Więc i mnie znasz?
— Znam cię, ale z tego tylko, że wydajesz zbyt wiele na utrzymanie kochanka twojej żony.
— Jakto?!
— Płacisz mu za tę przysługę tytułem przyjaciela. Czyż to mało?
— Maseczko, radzę ci oględniej się wyrażać, bo moja żona…
- 47 –
— Jest tutaj — rzekło męzkie domino, naturalnym głosem.
Członkowi oświaty zrobiło się ciemno w oczach.
— Nie bój się, zbyt zajęta twoim przyjacielem, aby mogła na ciebie zważać.
— Ależ na Boga! o którym przyjacielu mówisz?
— O tym, co cię tak gorliwie namawiał do opieki nad oświatą, zamiast czuwania
nad własną żoną-
— Feliks! — zawołano z tyłu.
Doktor zapomniał się usłyszawszy swoje imię, odwrócił się i ujrzał dwie maski prowadzone
przez Seweryna.
Jedna z nich przystąpiła bliżej, wlepiając w doktora ostre przenikliwe spojrzenie.
— A co, poznałam cię, ptaszku? Rzekła biorąc go za rękę.
— Jeżeli wszystkich tak poznajesz, to lepiej idź spać, odparł doktor, usiłując pogardliwym
tonem i obojętnością pokryć swoje pomieszanie i naprawić chwilową niezręczność.
Maska jednak nie dała się tem złudzić i nie myślała wcale porzucać swej ofiary zabierającej
się do odejścia.
— Poczekaj — rzekła przytrzymując go — mam ci wiele do powiedzenia.
- 48 –
— Nie jestem ciekawy.
—Postaram się rozciekawić cię.
Sabina widząc kłopot swego towarzysza, chciała mu ułatwić ucieczkę; nachyliła się więc do
członka oświaty:
— Nie poznajesz twojej żony?
— Gdzie?
— To domino niebieskie z księżycem.
— Więc to ona! — zerwał się i chwytając nieznajomą za rękę, którą chciała przytrzymać
doktora — rzekł surowo:
— Ja ci ciekawszą rzecz powiem.
Z zamieszania wywołanego niespodzianą interwencją przyjaciela oświaty, skorzystał Feliks i
wraz z Sabiną wmieszał się w tłumy wirujące wśród sali.
Seweryn pobiegł tuż za niemi, ale tym razem poszukiwania jego były bezskuteczne;
domino z ponsową kokardą znikło.
Rzucił się pędem na schody — przebiegł korytarz i znalazł się na ulicy właśnie w chwili, gdy
dwa domina siadały do dorożki. Na placu, oprócz kilku prywatnych powozów, ani jednej
dorożki więcej — dalsze ściganie okazało się niemożebnem.
Ale Seweryn nie dał jeszcze za wygraną.
— Katarzyna! (str.55);
III.
Odkrycie.
Nieszczęśliwy kochanek nie mógł pozwolić uciec wiarołomnej, choćby dla tego, że miał już
przygotowaną dla niej wcale niezłą mów-
- 50 –
kę, zaczynającą się od słów: „Niewierna!" itd. Nie namyślając się więc długo, zwłaszcza, że
na to nie było czasu, podkasał poły paltota i puścił się po błocie w pogoń za powozem. Był to
pomysł nietylko niepoetyczny, ale i niepraktyczny, bo choć bohater nasz biegnący wraz z
mówką swoją, chwacko zbierał nogi, jednak na tym punkcie konie zawstydziły
człowieczeństwo i lubo niepędzone ani zazdrością, ani miłością, ale po prostu batem
dorożkarza, coraz to bardziej zostawiały za sobą Seweryna, aż na zakręcie ulicy całkiem
znikły mu z oczów. Zrozpaczony kochanek apelował teraz do uszów i nadsłuchując turkotu
powozu po bruku, kierował się tém, jak bussolą. W końcu i turkot przycichł i uszy pójść mu-
siały także na emeryturę. Azor, wierny pies Seweryna, byłby teraz wziął w usługi trzeci
zmysł: węch, ale pan jego pod tym względem uboższym się pokazał od legawca, w braku
więc innych wskazówek, puścił cugle nogom swoim i obryzgany błotem, biegł naprzód, na
oślep.
Naraz na skręcie ulicy uczuł, że go coś chwyciło za rękaw. Odwrócił się i zobaczył domino
błękitne z księżycem na głowie, które uradowane, uczepiło się go i rzekło:
— Mamy ich!
— Kogo?
— Doktora i tę, której wydać nie chcesz. Ale teraz sama ją poznam.
- 51 –
— Gdzież ona jest?
— U niego. Tam — widzisz światło w oknach.
Seweryn podniósł oczy w górę. Już to drugi raz tej nocy światło było mu nie na rękę. Miłość
uczyniła go wrogiem oświaty.
— Czy tylko pani jesteś pewną, że oni tam są?
— Zazdrość nie myli.
— Więc i panią zazdrość tu przywiodła?
— Wydałeś się pan — zawołało z tryumfem domino — pan znasz tę kobietę, pan
ją kochasz. Powiedz mi, kto ona?
— Nie żądaj pani odemnie tak nieuczciwej przysługi.
— Wszystko mi jedno, sama się dowiem.
Choćbym miała tu stać do rana — nie ustąpię.
— Widzisz pani — omyliłaś się — świa-
tło zgasło.
— Czyś pan taki naiwny — czy tylko udajesz takiego? — spytało domino. Usuńmy
się, przejdźmy na tamtą stronę — z ciemnego pokoju mogliby nas spostrzedz.
Seweryn, posłuszny jak automat, przeszedł na drugą stronę trotoaru.
Stali tak pod bramą czas długi, przysłuchując się z nudów wszystkim świstawkom stróżów
nocnych, smętnej trąbce z wieży kościelnej i wesołym śpiewom pijaków wracają-
- 52 –
cych z szynków o dwuznacznej opinji. Zazdrość trzymała ich na nogach, odganiała sen z
powiek i rozgrzewała ich. W kamienicy żadnego ruchu — niebieskie domino zaczęło się już
niecierpliwić — Seweryn wygładzał w myśli okresy mowy, którą, miał witać wiarołomną.
Nareszcie na schodach dały się słyszeć
kroki.
— Idą — usuńmy się na bok.
Zaskrzypiał klucz w zamku. Doktor Feliks wyszedł na ulicę i ostrożnie obejrzał się w około.
Seweryn nie mógł wytrzymać, wyrwał się towarzyszce przytrzymującej go za połę, i
zbliżywszy się do doktora, odezwał się z ironją:
— Dzień dobry — gdzież szanowny konsyljarz tak wcześnie?
— Ja — do chorego, do szpitala — a pan co tu robisz tak późno?
Śmiałe to pytanie, tak zmieszało Seweryna, tak poplątało mu plany z góry ułożone, że nie
wiedział co odpowiedzieć; z atakującego ujrzał się zaczepionym.
— Ja? ja — bąkał niezrozumiale — ja wracam z maskarady.
— To może odprowadzisz mnie do szpitala.
Ta propozycja dobiła Seweryna. W obec spokoju i pewności Feliksa, położenie jego stawało
się coraz śmieszniejszem. Wymówił się znużeniem od towarzyszenia mu i odprowa-
- 53 –
dziwszy kilka kroków, wrócił do swojej towarzyszki, ukrytej w cieniu.
— Omyliliśmy się — rzekł — jej tam nie ma, bo samej nie zostawiałby jej przecież i nie
odchodził spokojnie do szpitala.
— To manewr tylko. Chcą nas wywieść w pole.
Seweryn jednak nie podzielał przekonań upartej damy; owszem żałował, że tak wiele czasu
stracił tutaj, zamiast iść wprost tam, gdzie mieszkała Sabina. Chciał nagrodzić tę zwłokę i
nieuważając na prośby błękitnej pani, zaklinającej go by jej samej na ulicy nie zostawiał,
popędził ku mieszkaniu Sabiny.
Tu znowu ujrzał światło w oknach! Brama domu była uchylona. Gdy się zbliżył,
jakiś człowiek wsunął się z ulicy i ukrył się w sieni. Seweryn, wietrzący wszędzie rywalów,
wpadł za nim, chwycił za kołnierz i zawołał gwałtownie:
— Kto tu?!
Bohater nasz, jak wiadomo, nie był Herkulesem; po krótkiem szamotaniu się, nieznajomy
wyrwał mu się zrąk, wybiegł na ulicę, piskliwym świstem ostrzegł swoich wspólników o
grożącem niebezpieczeństwie i sam znikł w ciemnościach. Świst ten otworzył oczy
Sewerynowi: polował na kochanka, a złapał złodzieja. Domyślił się oprócz tego, że ich więcej
być musi. Pobiegł więc na górę. Było
- 54 –
to zawsze wspaniałomyślnym heroizmem; przemowa Seweryna mogła wzbogacić się
o jeden frazes: „patrz, okrutna! tyś zwiodła mnie, oszukałaś, a jam cię ocalił!" — Ta myśl i
ten frazes pchały go na górę do walki z tymi, co tak śmiało przekraczali siódme przykazanie.
Pierwej jednak zbudził jeszcze lokaja i wraz
z nim wszedł do pokoju, gdzie Kłyk i Rudy, splądrowawszy już na dobre, zabierali się do
wyjścia.
Na widok nieproszonych gości, złodzieje z odwagą rzucili się ku drzwiom próbując
przedrzeć się siłą. Kłykowi w istocie udał się manewr; gwałtownym rzutem powalił na ziemię
lokaja i uciekł, ale Rudy, obładowany skradzionemi kosztownościami, poślizgnął się i
przewrócił na ziemię. Seweryn i lokaj rzucili się na niego i pasując się z nim, usiłowali go
związać.
W tym czasie Kudłacz znajdował się w sypialnym pokoju Sabiny. Zawiodła go tam
wyuzdana chciwość. Podczas bowiem, gdy towarzysze jego dobijali się do kredensu i kufra,
on chcąc na własną rękę coś lepszego upolować, zakradł się do sypialni, w nadziei znalezienia
jakiej szkatułki z kobiecemi kosztownościami. Po cichu, na słomianych swych trepciach,
dostał się na środek pokoju i złowieszczo obejrzał się w około. Na raz zwrok jego zesztywniał
i zatrzymał się nieruchomo
- 55 –
na wielkim obrazie w złotych bogatych ramach. Był to portret hrabiny Saby, dobrego pendzla
i wybornie trafiony. Kudłacz wytrzeszczył oczy, twarz jego wyrażała przerażenie i zdziwienie
zarazem, a usta wyszeptały cicho, bezprzytomnie:
— Katarzyna!
Portret dziwną opanował go siłą. Z okiem wlepionem w obraz, złodziej zapomniał
o celu, który go tu sprowadził, zapomniał o swoich towarzyszach, o potrzebie ucieczki —
zapatrzony jak w nadprzyrodzone zjawisko jakie, stał nieruchomy
i milczący.
Dopiero łoskot upadającego ciała, głosy Seweryna i lokaja, mocowania się ich
z leżącym na ziemi Rudym, oprzytomniły Kudłacza i zbudziły jakby ze snu. Zbliżył się ku
dzwiom uchylonym, spojrzał do salonu i z przestrachem ujrzał, że odwrót ma odcięty, gdyż
we dzwiach prowadzących do ziemi zgromadzało się już więcej służby. Obejrzał się po
buduarze szukając drugiego wyjścia, ale nie znalazł. Przestrach jego zwiększył się jeszcze,
gdy poznał w Sewerynie tego samego, którego zeszłej nocy okradł. To go tylko ratowało, że
nikomu z tych co otaczali Rudego, nie przyszło na myśl zajrzeć do innych pokojów; wszyscy
bowiem byli przekonania, że oprócz Rudego, reszta złoczyńców ujść zdołała. Do czasu więc,
Kudłacz czuł się bezpiecznym
- 56 –
w swojej kryjówce; czatował tylko na sposobność wymknięcia się niepostrzeżenie, podczas
gdy wyprowadzać będą Rudego… — Tymczasem, na schodach dały się słyszeć
kroki. Był to hrabia. Zamyślony głęboko, szedł prosto do siebie, gdy głośna rozmowa i
niezwykły ruch około drzwi prowadzących do salonu, zwróciły jego uwagę. Wszedł i zdziwił
się niepomału zobaczywszy człowieka związanego leżącego na ziemi, a nad nim Seweryna
obryzganego błotem.
— Co to wszystko znaczy? Sewerynie, co znaczy twój ubiór?
Seweryn teraz dopiero spostrzegł, że dotąd niezmienił ubrania i mocno się zmieszał
obecnością hrabiego, o którym zupełnie zapomniał.
— Złapaliśmy złodzieja — odpowiedział— było ich kilku, reszta uciekła. Byliby was ze
szczętem okradli, bo w pokojach nie było nikogo.
— A gdzie Saba?
Seweryn spostrzegł, że jeszcze bardziej się zaplątał i zakłopotany odrzekł:
— Twoja żona? nie wiem.
— Wszak zostawiłem was razem?
— Tak, aleja byłem jeszcze potem na maskaradzie; przypadkiem dopiero przechodząc…
Hrabia spojrzał dziwnym wzrokiem na zakłopotanego Seweryna i wycedził przez zęby:
- 57 –
— W takim razie Saba musi być u siebie i o niczem nie wie.
Postąpił ku drzwiom prowadzącym do sypialni. Kudłacz spłoszony schował się pod
stół przykryty dywanem. Hrabia Adam wszedł do pokoju, zbliżył się ostrożnie do łóżka z
lampą w ręku i odchylił firanki. Łóżko było puste. Hrabia zacisnął zęby, obejrzał pokój,
Łóżko było puste.
- 58 –
w oczach jego migotały błyskawice gniewu. Blady i wzruszony wrócił do salonu,
a spotkawszy się z pytającym i wyczekującym wzrokiem Seweryna, rzekł
z przymusowym spokojem:
— Saba śpi. Nie budźmy jéj. Wyprowadźcie tego łotra i oddajcie go do policji. Sewerynie,
dziękuję ci za przysługę, jakąś nam wyświadczył. Dobranoc.
Mówił to z gorączkowym pośpiechem, pilno mu było pozbyć się wszystkich
z pokoju. Seweryn skorzystał ze sposobności, aby się czemprędzej wycofać
z niemiłego położenia i wyszedł razem ze służbą.
Gdy hrabia sam został, powrócił jeszcze raz do sypialnego pokoju żony; nie wierzył własnym
oczom, obwiniał je, że go omyliły i chciał się stanowczo przekonać. Saby nie znalazł jednak.
Rzucił się rozpacznie na szezlong i załamując ręce nad głową, zawołał:
— Ha! to podłość!
Oburzenie nie dało mu spocząć. Zerwał się znowu i zaczął chodzić po pokoju, oczekując na
żonę.
Długo musiał czekać. Sabina bowiem strzeżona przez zazdrosną rywalkę nie mogła opuścić
mieszkania doktora. Dopiero o świcie, kiedy błękitne domino widząc niepodobieństwo
zostania dłużej na ulicy bez narażenia się na
- 59 –
śmieszność i szyderstwo przechodniów, odeszło, doktor odwiózł Sabinę do domu. Nie
dojeżdżając na miejsce, wysiadła i pieszo podeszła do bramy. Bramę zastała otwartą. Było to
na rękę Sabinie, chciała bowiem niepostrzeżona od nikogo wrócić do siebie. Po cichu wbiegła
na schody, ostrożnie otworzyła drzwi przedpokoju, na palcach minęła salon i uradowana, że
tak szczęśliwie powiódł się jéj powrót, otworzyła drzwi do sypialni. Ujrzawszy tam męża,
zadrżała tylko. Inna kobieta
byłaby w podobnej chwili zemdlała. Sabina przeciwnie, w miarę niebezpieczeństwa umiała
zdobyć się na bezczelną odwagę. Śmiało weszła do buduaru i sama rozpoczęła rozmowę:
— Nie śpisz jeszcze?
Hrabia Adam stracił zimną krew i spokój, na który się silił. Bezczelność żony rozdrażniła go,
rzucił się ku niej i chwytając za ręce, zawołał:
— Potworze!
— Czego chcesz odemnie? spytała Sabina, cofając się i marszcząc brwi.
— Czemu, bezecna, plugawisz nazwisko moje! nazwisko, którem okryłem wątpliwą
przeszłość twoje?
— Czem plugawię?
— Gdzie przepędziłaś tę noc?
— Na maskaradzie.
— Z kim?
- 60 –
— To powinno być obojętnem dla ciebie.
— Obojętnem, kto kala moje nazwisko i dom mój!
— Co pan mówisz wciąż o jakiemś kalaniu? odparła z dumą Sabina, — zaniedbujesz mnie,
zostawiasz na pastwę nudom; muszę więc sama szukać sobie rozrywek. Czy to uwłacza ci?
— O, znam cię, tyś do wszystkiego zdolna! Znam cię na wskroś. Szkoda wielka, żem cię tak
nie znał, zanim zdecydowałem się dać ci moje nazwisko?
— I cóż mi po tém nazwisku? Czy ono otwarło mi choćby jedne drzwi waszych ma-
gnackich domów? Czy starałeś się kiedy o to, abym zajęła miejsce odpowiednie temu
nazwisku? Jestem jakby wyklęta pomiędzy wami, jak wyrzutek, na który spojrzeć nie raczą
ci, z którymi żyjesz.
— Gdybyś była mnie kochała, nic zważałabyś na to; nie byłoby ci potrzeba innych ludzi do
szczęścia i chętniebyś się wyrzekła ich, jak ja wyrzekłem się krewnych i znajomych dla
ciebie, kiedy zdawało mi się, że twoja miłość wynagrodzi mi to wszystko. O! jakżem się
zawiódł! — dodał z goryczą, — szukałem serca, a znalazłem próżność i chłód tylko. Nie
spodziewałem się jednak, że się
odważysz bezcześcić imię nasze, choćby przez poszanowanie własnej próżności.
- 61 –
— O jakiem pan bezczeszczeniu mówisz?
— Na to odpowiem ci, gdy się dowiem wszystkich szczegółów dzisiejszej nocy,
a dowiedzieć się muszę i wtedy!…
— Cóż wtedy? spytała drwiąco Sabina.
— Wypędzę! dokończył hrabia gwałtownie.
— A ja rozgłoszę światu twoje miłostki z hrabiną Konstancją.
— Milcz! twoje usta nie godne są wymawiać tego zacnego imienia.
Hrabina rozśmiała się ironicznie.
— Czy miałeś mnie za tak naiwną, żeś mógł sądzić, iż nie domyśle się waszych
uczuć?
— Gdybyś mogła zrozumieć czystość tych uczuć, nie kalałabyś ich w téj chwili niegodnem
podejrzeniem.
— Nie wiem, czy hrabia Roman byłby bardzo zadowolony z tych czystych uczuć.
A widzisz, zadrżałeś. Zresztą, mało mnie to obchodzi, jakiego rodzaju jest ta miłość; użyję jéj
na obronę, gdybyś chciał cośkolwiek przeciw mnie przedsięwziąść. Zanim mnie zgubisz,
pierwej okryję hańbą i zdemaskuję nie-
wzruszoną cnotę twojej kochanki. Zostaw mnie w spokoju, będę i ja milczeć.
— Boże! któż mnie uwolni od tego potwora! jęknął hrabia i wybiegł z sypialni,
zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
- 62 -
Po odejściu hrabiego Saba zaczęła przechadzać się żywym krokiem po pokoju, trąc
w zamyśleniu czoło ręką; widocznie układała jakieś plany. Po niejakim czasie zatrzymała się
przed zwierciadłem:
— Przydała mi się ta broń, — mówiła głośno — i użyję jéj do ostatniego.
A przecież, wolałabym, żeby do tego nie było przyszło. Ha! stało się.
Odpięła kaptur z głowy, chcąc się rozbierać, gdy naraz, rzuciwszy okiem
w zwierciadło, zbladła i krzyknęła z przestrachu. Ujrzała bowiem za sobą obcego człowieka z
gęstym zarostem i strasznemi oczami. Był to Kudłacz, który wyszedł
z kryjówki swojéj.
Sabina poskoczyła do dzwonka. Przytrzymał ją za rękę, mówiąc:
— Milcz, jestem Wiktor.
Sabina spojrzała na niego osłupiałym wzrokiem i szepnęła prawie bezprzytomnie:
— Ty, Wiktor? To kłamstwo!
— To prawda, że dobrym nawet znajomym, trudno odszukać Wiktora pod temi
kudłami i temi łachmanami; ale to już nie moja wina, tylko mojej kieszeni.
— Po coś tu przyszedł? — zapytała hrabina, padając osłabiona i drżąca na kanapę.
— Przyszedłem ja tu wcale po co innego, a co innego znalazłem. Podobnież
i towarzysze moi przyszli kraść, a mimowoli popełnili
- 63 –
dobry uczynek, zdradzając przed twoim mężem nocne twoje wycieczki.
— Milcz włóczęgo! — zawołała dumnie hrabina, która przez ten czas odzyskała już całą
przytomność umysłu, — zawołam ludzi i każę cię aresztować jak złodzieja.
— Nie zrobisz tego — odparł spokojnie Kudłacz — i sama ułatwisz mi wyjście
Z domu; ale nie teraz jeszcze. Mam bowiem wiele do pomówienia z tobą. Tyle lat nie
widzieliśmy się.
Sabina z obawą spojrzała w około siebie. Wobec zuchwałości, która ją dreszczem
przejmowała, postanowiła bronić się wszelkiemi sposobami. Podeszła więc do biórka, wyjęła
paczkę banknotów i rzucając ją na ziemię, rzekła:
— Masz to, a uwolnij mnie od swego widoku.
— Dziękuję ci i za tę drobnostkę, — odpowiedział Kudłacz, podnosząc pieniądze, — przyda
się. Ale to tylko zaliczka — prawda!
— Nie spodziewaj się więcej.
— Ba, ba, tobym dopiero mógł nazwać się głupcem, gdybym zadowolnił się kilkudziesięciu
papierkami, mogąc zyskać tysiące. Przypadek pozwolił mi odszukać cię, resztę już sam
zrobię. Słyszałaś, co mówił hrabia, twój mąż — dodał
z przyciskiem — gdy stąd wychodził: „Kto mnie ocali od tego potworu?"
Miałem wściekłą ochotę wyjść z mojéj kry-
- 64 –
jówki i odpowiedzieć: ja! Ale, jak widzisz, nie jestem złośliwy; pomyślałem sobie, że ty mi
może lepiéj za sekret zapłacisz, — zostałem więc pod stołem
i nie powiedziałem hrabiemu, że i ja tak samo jak on jestem twoim mężem i że ma wszelkie
prawo wpakować cię do kryminału za powtórne małżeństwo.
— Spróbuj, a sam się tem zgubisz.
— Liczysz może na to, żeś kazała komu wydrzeć z księgi parafjalnéj kartę, na któréj spisany
był akt naszego ślubu. Niech cię to nie łudzi, ja mam papiery, mam wszystkie dowody z
podpisami świadków. Chowałem je jako dobry mąż, nie przypuszczając nawet, że te akcje tak
wysoko pójdą i znowu wykierują mnie na człowieka. Toż przecie lepsze jest od nocnych
wypraw, za które można się do kryminału dostać.
— Czegóż więc żądasz jeszcze?
— Nie wiele. Wykażesz mi, jaki jest majętek hrabiego, jakie ty masz dochody
i podzielisz się niemi ze mną, aby mi zapewnić przyzwoite utrzymanie. Widzisz, że nie jestem
zbyt wymagającym, nie krzywdzę cię, chcę tylko zaręczenia z twéj strony, że nie będziesz się
starała podstępem uwolnić od tego zobowiązania.
— Dobrze. Ale nie dziś — tak jestem zgnębiona, złamana.
- 65 –
— Dobrze. Nie jestem natarczywy — zaczekam. Za parę dni przyjdę tu w chara-
kterze twojego krewnego. Od ciebie zależeć będzie, aby hrabia kuzynka nie widział.
Będę tu za trzy dni o dwunastej. A teraz wyprowadź mnie, żeby mnie służba nie spostrzegła.
— Zaczekaj.
Wyszła zobaczyć czy nie ma kogo w salonie. Za chwilę wróciła i rzekła:
— Chodź.
Wiktor wyszedł za nią, chowając po kieszeniach zrabowane kosztowności. Sabina prze-
Oh! okropna noc! (str. 66)
- 66 –
prowadziła go przez salon i przedpokój do sieni. Ze wstrętem i odrazą zatrzasnęła drzwi za
wychodzącym, a potem spiesznie wróciła do sypialni i nawpół omdlała i bezsilna padając na
fotel, jęknęła:
— Oh! okropna noc!
IV.
Rozdział, w którym mowa o kilku gatunkach miłości.
Była wiosna — był maj — była noc — był ogród duży — a oprócz tego wszystkiego
był mały drewniany domek pod murem ogrodu, a w tym domku kilka nędznych kla-
- 67 –
tek stanowiło mieszkanie kilku biednych rodzin- Mieszkał tam i szewc, właściciel téj
posiadłości, który co dzień zażywał tabakę i okładał chłopca pocięglem, co poniedziałek
upijał się i bił się z żoną, a co niedziela asystował do sumy
z cechową świecą i śpiewał na nieszporach nosowym dyszkantem. Naprzeciw szewca
mieszkał przemysłowiec (tak go nazywano w domu), a specjalnem zajęciem jego była
katarynka, na której grywał po szynkach i ulicach; obok tego rozlepiał afisze, stawał jako
bileter przy budach z panoramami lub figurami woskowemi, sprzedawał pierniki na
odpustach, słowem był to przemysł chodzący, a przytem żywa gazeta.
Będąc bowiem czynnym w tak różnych zawodach i miejscach, widział i słyszał wiele —
szewc też co wieczór chodził do niego na politykę, która, jak wiadomo, jest właściwością
wszystkich szewców. Przemysłowiec miał nieślubną żonę i dwunastoletniego syna, wisusa
pierwszej klasy, spędzającego cały dzień przed
cukiernią Redolfiego napastowaniem przechodniów o jałmużnę w tonie nader wesołym
i dość poufałym; znał on zaś wszystkie przechodzące osoby tak dobrze, że nie tylko wiedział
kiedy i jak kogo prosić, aby trafić mu na dobry humor i zadawalniający stan kasy, ale jeszcze,
przez ciągłe obserwacje, nabył
- 68 –
znajomości stosunków różnych osób w mieście i wiedział częstokroć więcej o niejednej
żonie, niż jéj własny mąż.
W dziedzińcu w maleńkiéj komórce, mieścił się dziad jakiś, który w potrzebie mógłby także
być złodziejem lub czem innem; zajęcia jego nie wymagały widać światła, bo najwygodniej
obywał się bez okien.
Wszystkie powyższe mieszkania mieściły się
od tyłu. Od frontu dwa pokoiki zajmowała szwaczka ze swoim ojcem — na przeciwnéj
stronie ulokował się student; była to noblessa drewnianego domku. Pozostawała jeszcze jedna
stancyjka — a mała kartka napisana przez studenta, przylepiona zaś przez szewca na bramie,
głosiła całemu światu, że w tym domu jest mieszkanie do wynajęcia każdego czasu.
W dniu właśnie poprzedzającym noc, od której rozpoczyna się niniejszy rozdział, jakaś
dewotka oglądała stancyjkę i miała wprowadzić się nazajutrz.
Obznajmiwszy w ten sposób czytelników z mieszkańcami drewnianego domku - wra-
camy do początku, to jest do owéj nocy.
W mieszkaniu studenta świeciło się jeszcze. Był to zbytek, jakiego inni lokatorowie rzadko
dopuszczali się w lecie. Student mógł sobie pozwolić, bo miał piętnaście guldenów
miesięcznego dochodu, a nawet choćby nie chciał, to musiał sobie pozwalać, bo nocą.
- 69 –
zarabiał także przepisywaniem ról teatralnych.
Obecnie jednak ani pisał, ani czytał, ani nie jadł nawet, bo najprzód roboty nie miał, a jeść nie
było co — zresztą myśl jego zajętą była czem innem — zdecydował się nagle, zapiął surdut i
nałożył czapkę na głowę. Następnie wziął ze stolika nóż składany, schował w kieszeń, potem
zgasił świecę, zbliżył się naturalnie, że powinien był zbliżyć się do drzwi — ale wbrew
oczekiwaniu i wszelkim przyjętym zwyczajom — zbliżył się do okna, otworzył je i
przesadziwszy jednym skokiem, stanął na ulicy. Widocznie wyprawa nocna miała zostać
tajemnicą dla mieszkań-
ców domku. Odchodząc, nie przymknął nawet okna, jakby żył w arkadyjskiej epoce, nie
uznającej potrzeby ani zamków, ani kłódek, ani kodeksu karnego. Domyślamy się zresztą, że
w izdebce oprócz książek i papieru nie było nic więcej, wiadomo zaś że na taką zdobycz nie
tylko żaden złodziej się nie skusi, ale nawet rzadkoby który obywatel galicyjski, choćby przez
samą ciekawość, połakomić się zechciał. Pewny więc, że drukowane i pisane ruchomości nie
skłonią nikogo do
przestąpienia siódmego przykazania, student bez obawy zostawił okno otwarte
i wyszedł na uliczkę przedmieścia.
Obszedł ostrożnie na około ów ogród duży z pałacem, przyjrzał się pilnie, czy w któ-
- 70 –
rém oknie nie błyszczy światło jakie, a zapewniwszy się z téj strony, przysunął się pod
sztachety i z kocią zręcznością wspinając się po nich, raz jeszcze obejrzał się w koło, skoczył
między krzaki i zginął w ciemnej drzew alei.
Spodziewamy się, że czytelników naszych, a bardziej jeszcze czytelniczki, zainteresowała
trochę ta nocna wyprawa z nożem i z niecierpliwością pragną dowiedzieć się, gdzie student
szedł i po co, i jaką to zbrodnię zamyślał dokonać pod zasłoną nocy.
Na razie jednak nie jesteśmy w możności zaspokojenia tak słusznej niecierpliwości; sam
wzgląd na tytuł tego dzieła wstrzymuje nas od niepotrzebnej gadatliwości, bo i cóżby to były
za „ Tajemnice" gdyby od razu tak wszystko wyjawiać! Tajemnice Krakowa mają właśnie na
celu utrzymanie w sekrecie tego
wszystkiego, co odkryte mogłoby zaniepokoić świątobliwe życie niektórych rodzin, kilku
dostojnych powag, kilkunastu wreszcie ładnych twarzyczek i elegancko zakręconych
wąsików lub faworytów — a z drugiej strony, przyznajcie same, nadobne czytelniczki, czyby
to pięknie było wprowadzać was wśród ciemnéj
nocy wgłąb cudzego ogrodu, i to tete a tete z młodym studentem, który ma nóż składany w
kieszeni? Niewypada — nieprawdaż? narosłoby tylko z tego powodu plotek co niemiara
- 71 –
w mieście i pozamiastem, lepiej więc zatrzymajmy się przy sztachetach,
w miejscu, które dla naszego zbrodniarza stanowiło bramę wchodową.
Milczenie. Kiedy niekiedy słychać tylko szelest poruszanych liści i głuche stąpanie po
miękkiej ziemi. Mija pół godziny, może trochę więcéj, może mniéj trochę — kroki się
zbliżają — otóż i on, z nożem w jednéj ręce, a w drugiéj…
Tu brak nam sił wypowiedzieć, co niósł w drugiéj ręce, — pióro drży z obawy, a czytelniczki
bliskie już omdlenia — spieszmy więc z wyjawieniem prawdy:
w drugiéj ręce niósł student, tak jest, trudno już dłużéj obwijać w bawełnę — dłoń młodzieńca
ściskała duży bukiet różnorodnych kwiatów. Dla czego te kwaśne, niezadowolone minki? czy
wolałybyście panie, aby przyszły doktór obojga praw
niósł w ręku ofiarę straszną zemsty, lub coś podobnego? Moglibyśmy i taką zrobić wam
przyjemność, ale miłość prawdy przedewszystkiem — przyjmijcie więc czem chata bogata i
zamiast krwi i trupów, poprzestańcie na rosie i kwiatach.
Z kwiatami ładniéj wam będzie, i z pewnością lepiéj do twarzy.
Ale czas już wrócić do studenta, który tymczasem przesadził sztachety i z bukietem w ręku
powrócił do domu.
- 72 –
Pod otwartem oknem zastał chłopaka siedzącego na bruku i opartego plecami
o ścianę.
— To ja — Antek — rzekł młody obdartus, zrywając się na równe nogi. Był to ów
syn przemysłowca.
— A ty tu co robisz? zapytał student niezadowolony, że znalazł się niepotrzebny świadek
jego nocnéj ekskursji botanicznéj.
— Zastałem okno otwarte, pilnowałem więc. żeby jak złodziej przyjdzie…
— Nie zabrał czego? toś się niepotrzebnie trudził.
— Nie, panie, ja pilnowałem, żeby co zostawił. Aj, aj — zawołał podskakując na jednéj
nodze, — jaki piękny bukiet! to pewnie z hrabskiego ogrodu. I nie mógł to mi pan
powiedzieć, byłbym pana z chęcią wyręczył. Moje łachmany me potrzebują obawiać się
ostrych sztachet, a jakby mnie ogrodnik złapał, toby mi i czapki nie zabrał, bo jéj nie mam. To
pewnie dla panny Zofji na jutro, na imieniny? Studenta obraziła ta domyślność i nie
odpowiadając na interpelację, przełożył nogę przez wysoki próg zaimprowizowanych drzwi.
Chłopiec poprosił go, żeby i jemu pozwolił tą drogą dostać się do domu, kiedy już ze swego
pokoju zrobił sień wchodową. — Student zezwolił, żeby prędzéj pozbyć się natręta, zbeształ
go jednak za włóczenie się po nocy.
- 73 –
Ja włóczyłem się, proszę pana, także w tym samym interesie co pan.
Chodziłem do jednego pana po papier na powinszowanie, a że go nie zastałem
w domu, więc musiałem czekać dfo tego czasu, aż wrócił. Bo ja bardzo lubię pannę
Zofię i chciałem jéj także dać coś od siebie na imieniny.
To mówiąc, rozwinął papier ze złoconemi brzegami i girlandą malowanych kwiatów i
pokazał go studentowi przy świecy, którą ten właśnie zapalał.
— I cóż jéj napiszesz na tym papierze? zapytał student udobruchany nieco.
— Ot, widzisz, to także jedna z maszyn do
klepania modlitw (str. 76).
- 74 –
— A nic. Przecież ja pisać nie umiem. Tylko powiem jéj, cobym był napisał, gdybym umiał.
— Daj, napiszę ci kilka wierszy.
— E, szkoda panie, ona może będzie woleć czysty papier, bo jéj się przyda, jak będzie
chciała pisać powinszowanie ojcu albo panu, byle nie temu doktorowi, co tu bywa. Nie lubię
tego człowieka, nigdy mi jeszcze nic nie dał, prócz groźby. Gałgan bałamuci pannę, a ja go
widuję jak się włóczy po ulicach
z innemi. Chciałbym to powiedzieć pannie Zofji, jak jéj będę winszował; wiem ja
różne jego sprawki.
— Nie mów nic, toby ja, zmartwiło.
Chłopak spojrzał studentowi w oczy i rzekł:
— Pan jesteś bardzo dobry, panie Gustawie. Jaka to szkoda, że panna Zofja nie umie się
domyśleć, jak ją pan kochasz.
— Głupstwa pleciesz — idź spać.
Wypchnął chłopaka za drzwi, a sam usiadł i z rozrzuconych na stoliku kwiatów, wziął się do
układania bukietu. Z bukietem tym następnego dnia stanął
student przed drzwiami szwaczki i nieśmiało zapukał.
— Nie masz tam pan po co chodzić — odezwał się Antek, który z papierem zwinię
tym w rurkę, siedział na progu od strony podwórza — panny Zofji nie ma w domu,
poszła do spowiedzi.
- 75 –
Student chciał się cofnąć, ale już było zapóźno, gdyż właśnie drzwi się otworzyły i stary
ojciec szwaczki wyjrzał do sieni. Cofnąć
się więc nie wypadało i student zmieszany, zakłopotany, wszedł do izdebki nie wiedząc co
zrobić z bukietem i z przemową, którą sobie przygotował dla solenizantki.
— A zkądże pan wziął taki piękny bukiet? spytał stary, podając studentowi rękę na
powitanie.
To pytanie bardziej jeszcze zmieszało nieśmiałego — trudno mu było się przyznać, że przez
przekroczenie siódmego przykazania przyszedł do własności bukietu, plątał się więc w
odpowiedziach i z trudnością zdołał się wytłómaczyć przed starym wojskowym, że to na
imieniny jego córki przygotował ten podarunek.
— Więc to dzisiaj imieniny Zosi? — mówił stary — no, patrzaj pan, byłbym przypomniał o
tem. Do kalendarza rzadko zaglądam.
— Toś pan nie wiedział? zapytał student, zdziwiony niepomału, że własny ojciec nie
pamiętał o tym dniu, który on w kalendarzyku swoim jeszcze w styczniu podkreślił i
niecierpliwie nań oczekiwał.
— Nic w tem nie ma dziwnego — odrzekł stary — w moim wieku imieniny nie są wielką
przyjemnością, bo przypominają tylko człowiekowi to, o czem radby zapomnieć; to jest,
- 76 –
że się starzeje, że mu jeden rok więcéj przybył. A co się tyczy Zosi, to ona wie dobrze, że jéj
zawsze dobrze życzę.
Student westchnął tylko, bo i on także zawsze dobrze życzył Zofji, ale ona nie wiedziała o
tem, a on nie śmiał jéj powiedzieć i dlatego musiał używać kwiatów za pośredników.
— Ależ siadaj, panie Gustawie — Zosia zapewne niedługo nadejdzie. Wyszła dziś
wcześniej niż zwykle, sam nie wiem dokąd.
— Podobno do spowiedzi.
— A ty zkąd wiesz o tem?
Gustaw stanął cały w płomieniach.
— Tak… się… tego… jak się nazywa… domyślam.
— A, być może, bo od jakiegoś czasu Zosia choruje mi na bigotkę. Ciągle się modli, jakieś
nowenny, litanje i Bóg wie co; pości, suszy. Nie kontent jestem
z tego. Takie zabawki dobre są dla ludzi, którzy nie mają żadnego zajęcia
i wymyślają różne sposoby dla zabicia czasu, ale dla ludzi biednych praca jest najlepszą i
najzbawienniejszą modlitwą. Chrystus zostawił swoim wyznawcom jednę
modlitwę, próżniakom było to zamało i powymyśliwali ich tysiące tysięcy. Ot, widzisz, to
także jedna z maszyn do klepania modlitw.
To mówiąc pokazał ręką za okno, przed które zajechał właśnie wózek z rzeczami,
- 77 –
a obok mego stała dewotka z miną pożyczaną od figurek świętych zdobiących ołtarze, z
zasznurowanemi ustami i oczami w ziemię spuszczonemi.
Ruchomości dewotki nie wiele zajmowały miejsca na wózku: zawiniątko z rzeczami, trochę
brudnéj pościeli, łóżko składane, stolik, ławka, stołek
i paczka książek do nabożeństwa z brzegami zawalanemi tabaką.
— Czy to nasza nowa lokatorka? Zapytał student.
— Tak, a twoja najbliższa sąsiadka. Wdówka — dodał stary wojak, śmiejąc się. Strzeż się,
gotowa pod pozorem pozyskania twojéj duszy niebu zająć się tobą. Ci ludzie umieją
wszystkim swoim namiętnościom dawać intencje religijne. Pod tą firmą wszystko u nich
znajdziesz. Sam znałem jednego…
Nie dokończył, bo właśnie wszedł do pokoju młody człowiek, którego ojciec Zofji nazwał
doktorem. Był to znany nam już z jednej nocy karnawałowej doktor Feliks, towarzysz Sabiny
podczas jej awanturniczej wycieczki na maskaradę. Przed kilku miesiącami wezwany jako
lekarz do chorego ojca Zofji, często ich potem odwiedzał. Stary zauważył, że Feliks
najczęściej przychodził w porze kiedy spodziewał się nie zastać go w domu. Stary wojak
krzywił się na to, niechętnie patrzał na częste wizyty, zwłaszcza gdy zauważył, że
- 78 –
Zoija zdawała się sprzyjać bardzo gościowi. Nieraz niechęć swoją głośno wypowiadał przed
córką.
— Nie pojmuję — mówił — czego chce tutaj ten doktor! Nie lubię go czegoś. To człowiek
bez zasad.
— Wszak podobno zgadzacie się z sobą w zasadach — odrzekła wtedy Zofja, stając
nieśmiało w obronie Feliksa.
— Mylisz się moje dziecko. Wasi księża takich jak ja i takich jak on, chrzczą jednem
mianem ateuszów, libertynów; ale ja do takiego pokrewieństwa przyznać Się nie chcę. Nie
trzymam się formułek kościelnych, bo mam własne odmienne nieco przekonania i podług
nich żyję; on zaś odrzucił je, by nie stały na zawadzie jego zachciankom. To wielka różnica.
Znam się trochę na ludziach i powiem ci, że Feliks jest człowiekiem, na którego ani ja, ani ty
rachować nie możemy!
— Więc po cóż tu bywa?
Stary nie umiał czy też nie chciał córce wytłómaczyć, a ona milczenie jego tłómaczyła sobie
na korzyść Feliksa i wierzyła, że wizyty jego skończą się słowami tak gorąco oczekiwanemi
przez każdą panienkę: „Ja, ślubuję ci i t. d." Nie zważała więc na niechęć ojca, ani na jego
uwagi, jakie pomrukiwał nieraz
po wyjściu Feliksa i oddawała się słodkim marzeniom o miłości, o nawróceniu go po ślu-
- 79 –
bie na drogę religji, jak to obiecywała księdzu przy spowiedzi i zawsze
z upragnieniem oczekiwała wizyty Feliksa.
To téż i teraz, gdy wróciwszy z kościoła, zobaczyła go w swojém mieszkaniu, rozpromieniła
się radością, której nie starała się nawet ukryć. Podała mu rękę na powitanie i żywą
rozpoczęła z nim rozmowę, a tymczasem biedny student stał na boku mnąc czapkę i
przekładając bukiet z ręki do ręki i byłby pewnie długo tak stał jeszcze, gdyby ojciec nie
zwrócił uwagi córki, że pan Gustaw przyszedł jéj powinszować. To dodało odwagi
nieśmiałemu młodzieńcowi, ale tylko do oddania bukietu, bo całe przygotowane
powinszowanie, z powodu obecności Feliksa, odłożył
na rok przyszły.
Zofja dość obojętnie przyjęła bukiet. — Gustaw jednak nie uważał tego, gdyż zarumieniony i
odurzony wyleciał prędko z pokoju. Nie słyszał nawet jak w przechodzie przez sień, mały
Antek spytał go się, czy mu pięknie panna Zofja podziękowała za bukiet. Dopiero gdy ujrzał
się sam w swoim pokoiku, przyszedł nieco do siebie po dokonaniu tak bohaterskiego czynu,
jakim było wręczenie
bukietu. Żałował jednak bardzo, że nieśmiałość wrodzona i obecność p. Feliksa przeszkodziły
mu do powiedzenia tylu pięknych rzeczy jakie sobie poprzednio ułożył. Rozmyślał, co-
- 80 –
by to za szczęście było, gdyby mógł zdobyć się na odwagę wypowiedzenia Zofji tego
wszystkiego, co o niéj myślał a wśród tych myśli zeszło mu kilka godzin, tak, że nawet o
obiedzie zapomniał.
Gdy się ocknął z marzeń i zabierał się do wyjścia, zwróciły uwagę jego jakieś szepty w
pobocznej stancji, do której wprowadziła się nowa lokatorka. Rozmowa prowadzona
stłumionym głosem, była jednak o tyle głośną, że treść jéj mógł pochwycić. To co usłyszał,
rozciekawiło go bardzo — zbliżył się więc do cienkiej ściany oddzielającej go od mówiących
i przyłożył ucho do szpary.
— Po kiego licha było ci przyłazić dziś zaraz tutaj. Niechby stary był zobaczył cię, wszystko
by przepadło.
Był to głos kobiecy, któremu męzki szorstko odpowiedział:
— Wlazłem niby po prośbie — nie domyśli się niczego. A ksiądz Modest gwałtem chciał,
żebym dziś był u ciebie i spytał się, czy po dzisiejszej spowiedzi mała nie nakłoni się do
ucieczki.
— Jeszczem się z nią nie widziała. Ksiądz gorączka, a tu rzeczy nie mogą iść tak nagle.
To sprawa trudna, to dziewczyna bojaźliwa, a stary mądry i podejrzliwy. Trzeba robić
ostrożnie, żeby się niczego nie domyślił. I pieniędzy będzie potrzeba — czy przyniosłeś co?
- 81 –
— Parę reńskich; ksiądz powiedział, że dosyć wyciągliście od niego. Da resztę jak interes
będzie skończony.
— Czy macie już kryjówkę dla dziewczyny?
— To już nie nasza rzecz — powiedz tylko kiedy.
— Jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie mogę. Jutro będę u księdza — a teraz się wynoś,
by nie zwrócono uwagi, że tu tak długo siedzisz.
Drzwi skrzypnęły. Gustaw rozciekawiony rozmową, wyszedł do sieni zobaczyć człowieka,
który rozmawiał z dewotką. Był to obdartus, wyglądający z miny więcej na złodzieja niż na
żebraka. Ujrzawszy Gustawa przypatrującego mu się badawczo, zrobił pokorną minę
Zwierzenia (str. 82).
i poprosił o jałmużnę… Student odprawił go zwykłem: „niech Pan Bóg opatrzy" —
a gdy dziad wysunął się z domu na ulicę, poszedł za nim w pewnem oddaleniu, by wyśledzić
jego kryjówkę. Miał bowiem szczerą ochotę pokrzyżować plany, uknute widocznie na czyjąś
zgubę. Zakochany nie domyślił się, że tu szło o jego Zofję.
V.
Zwierzenia.
— Więc jutro znowu ma przyjść?
— Tak, księże Modeście. Uwolnij mnie od tego człowieka, bo mnie rozpacz ogarnia żyć tak
w ciągłej zależności od niego. Coraz częściej i coraz natarczywiej upomina się o pieniądze
Sprzedałam już połowę moich kosztowności, aby zaspokoić go, ale pijatyka i karty
- 83 –
pochłaniają wszystko i co kilka dni wraca do mnie z próżnemi kieszeniami i grozi procesem
kryminalnym. Oh! takie życie, to męczarnia!
Ksiądz ruszył ramionami z politowaniem i rzekł:
— Doprawdy, trudne położenie, hrabino. Radbym pomódz, ale cóż tu robić?
— W tobie, księże, jedyna nadzieja. Dałeś mi przebaczenie w imieniu Boga za ten grzech,
nie dozwól, aby mnie ludzie karali za niego.
Ksiądz patrzał w ziemię i namyślał się, skubiąc wargi palcami — hrabina Saba wlepiła weń
oczy, oczekując rady i pomocy.
— Powiadasz pani — odezwał się ksiądz po chwili, — że w parafji, gdzie ślub był brany,
wydarto kartę z księgi kościelnej, na której był zapisany akt ślubny?
— Tak, ale on przed tém postarał się o odpis tych aktów i ma je przy sobie.
— Czy jesteś pani tego pewną?
— Widziałam je u niego. Pokazywał mi je zdaleka pożółkłe i starannie w brudne
szmaty owinięte; nosi je zawsze na piersiach.
— Gdyby mu można było jakim sposobem odebrać te papiery…
— Strzeże ich nadzwyczaj pilnie, — mówi że to jego kamień filozoficzny.
— Nie zaszkodzi spróbować.
— Oh! księże Modeście, gdyby ci się udało, wtedy…
- 84 –
— Wtedy kupisz hrabino ten dom, o który traktowaliśmy już i przerobimy go na klasztor
Magdalenek — podchwycił ksiądz spiesznie.
Hrabina, lubo niechętnie i z wahaniem, skinęła na znak przyzwolenia.
— Zepsucie szerzy się gwałtownie — mówił ksiądz dalej — rozpusta nie umie już teraz nic
poszanować i bezcześci niedorostki nawet. Trzeba pobożnemi stowarzyszeniami jak tamami
wstrzymać szalejące to morze, co się nazywa ludzkością i zwrócić w karby dawnego
posłuszeństwa kościołowi. Dawnej pobożności
nie ma, i dlatego źle. Niedowiarków i ateuszów coraz więcej — trzeba nam walczyć
póki czas, bo później nie poradzimy. Czy hrabinie udało się nakłonić męża do spowiedzi?
— Ani myśleć o tém. Pogardliwie machnął ręką i nic mi nie odpowiedział.
— To źle. Nam przedewszystkiem idzie o pozyskanie ludzi takich, jak hrabia. Przykład z
góry pociąga za sobą wielu, szczególniej tutaj. Każde stowarzyszenie, do którego wchodzą
hrabiowie, ma byt zabezpieczony. Jeżeli mąż pani nie chce dać nakłonić się do przepisów
kościoła, niechby przynajmniej przystąpił do jakiego stowarzyszenia. Należy mu
wytłómaczyć, że arystokracja winna iść ręka w rękę
z kościołem, bo inaczej powódź demokracji i niedowiarstwa zaleje jedno i drugie.
- 85 –
Po chwili dodał jeszcze:
— Ksiądz S. wraca w tych dniach z Rzymu. Dziś już mogę hrabinę zawiadomić, że
przywozi ze sobą błogosławieństwo Ojca Św. dla tak wielce przykładnego małżeństwa
waszego, nominację hrabiemu na szambelana dworu Ojca Św., a hrabinie patent na opiekunkę
moralności błądzących kobiet.
Hrabina spuściła skromnie oczy i lekkiem skinieniem głowy podziękowała za te zaszczyty.
— Więc Ojciec święty raczył przyjąć mój pantofel? — zapytała.
— Podziwiano w lizymie robotę i bogactwo jego.
— W podobnym guście wykończam teraz umbrę do waszego kościoła.
— Oby Pan pobłogosławił wszystkie twoje zamysły, za gorliwość jaką okazujesz dla
kościoła, zacna siostro w Chrystusie!
To mówiąc ksiądz Modest wzniósł pobożnie oczy do nieba a ręce położył na popielatym
kapelusiku Saby, błogosławiąc jej zamysły. A zamyślała właśnie
o pozbyciu się pierwszego męża swego i dlatego zapytała znowu:
— Wigc mogęż jutro spodziewać się was, księże Modeście?
— A o której on przyjść obiecał.
— O dwunastej?
- 86 –
— To właśnie będę po mszy św. Oby nam się udało!
Hrabina miała już wychodzić, gdy służący księdza wszedł pośpiesznie do pokoju i
zbliżywszy się szepnął mu coś do ucha. Wiadomość musiała być ważną, bo twarz księdza,
który natychmiast zerwał się z fotelu, okazywała niezwykłe oburzenie
i ożywienie.
— Pani znałaś Seweryna L.? — przemówił do hrabiny.
— Mój mąż znał go dobrze.
— Umierający - właśnie wzywają mnie do niego.
Oblicze hrabiny ani na chwilę nie zmieniło się; nic zadrżała nawet. Z zimnym spokojem
naciągała rękawiczki.
— I z czego tak nagle umiera?
— Wskutek pojedynku z jakimś doktorem.
— Więc się już bili?
— Pani znasz tę sprawę? Podobno poszło ó jakąś kobietę?
— Podobno.
— Jak ciężka odpowiedzialność przed Bogiem spada na duszę téj kobiety! Hrabino! należy
nam się modlić za podobne grzesznice.
Hrabina nic nie odpowiedziała. Pocałowała w ramię księdza, który odwzajemnił się jej w ten
sam sposób i poszła do kościoła. Z tamtąd wyszedłszy wstąpiła do magazynu
- 87 –
mód przejrzeć nowe ubrania na głowę. Wybrała jedno w kolorze fioletowym. Miało to
oznaczać żałobę po Sewerynie, którego śmierć zepsuła trochę jej spokój, zwłaszcza po
ostatnich słowach księdza Modesta.
Nazajutrz, stosownie do umowy, stawił się ksiądz o naznaczonej godzinie
w mieszkaniu hrabiny.
— Oczekiwałam z niecierpliwością — rzekła do wchodzącego — lękałam się, że tamten
niegodziwiec może pierwej nadejść.
— Czy hrabina myśli być obecną naszej rozmowie?
— Wolałabym uniknąć tego. Wyjdę do kościoła. Ksiądz działaj w mojem imieniu.
— Więc mam mu obiecać?…
— Trzydzieści tysięcy za odstąpienie tych papierów, które mnie potępiają.
— Potrzebuję jeszcze wiedzieć niektóre szczegóły tyczące się téj sprawy. Czy pani dawno z
nim się rozeszłaś?
— Od lat dziesięciu nie widziałam go.
— A jak długo żyliście z sobą.?
— Rok nie cały.
— Więc akta ślubne mają lat jedenaście?
— Niezupełnie. Ślub nastąpił nie zaraz po mojej ucieczce z domu rodziców, ale znacznie
później.
— Zapomniałem jeszcze spytać jak on się nazywa?
- 88 –
— Wiktor Szeling.
— Wiktor Szeling! powtórzył ksiądz z widoczuem zadziwieniem.
— Czy go znałeś?
Ksiądz wahał się chwilę, zaczem odrzekł:
— Nie.
— Więc polecam ci, księże Modeście, tę sprawę. Oby Bóg ci dopomógł. Ja odchodzę, aby
uniknąć niemiłego spotkania.
To powiedziawszy, wzięła książkę do nabożeństwa i wyszła.
Ksiądz zostawszy sam, rozebrał się z poważnej i świątobliwej pozy i krokiem zdradzającym
wewnętrzne wzburzenie przechadzał się po pokoju.
— Wiktor — mówił sam do siebie — gdyby to był on! Grzechy młodości, jak zadawnione
choroby, odzywają się znowu. Nie rad jestem z tego spotkania.
Po chwili mówił znowu:
— Trzydzieści tysięcy — za co? za kilka nędznych szpargałów! Mam nadzieję, że inną drogą
dojdę do nich. Trzeba nie zrażać go sobie.
W téj chwili zabrzęczał dzwonek w przedpokoju, i czyjeś kroki dały się słyszeć w salonie.
Był to Kudłacz-Wiktor, tylko nie w takiej postaci, w jakiej go pierwszy raz widzieliśmy.
Dochody, jakie czerpał ze szkatuły hrabiny, zmieniły go prawie do niepoznania.
- 89 –
Strój elegancki, lubo nieco zaniedbany, zastąpił miejsce łachmanów, z ubiorem wróciła
swoboda ruchów i lepsze ułożenie; twarz pozbawiona strasznych kudłów wyglądała wcale
przyzwoicie; w czarnych oczach tylko krzaczastą brwią zasłoniętych, zostało świadectwo
minionego życia, bezczelność i wyuzdana swa-
wola, połączona z cynicznym uśmiechem.
Ksiądz z miną poważną, świątobliwą, z oczyma na dół spuszczonemi, wyszedł na spotkanie
przybyłego. Kudłacz, gdy go zobaczył, stanął jak niegdyś przed portretem Sabiny,
wytrzeszczył oczy i zdziwiony przypatrywał się księdzu czas długi. Potem postąpił ku niemu i
zaglądając w oczy, odezwał się:
— Czy mnie oczy nie łudzą? Tyżeś to, Piotrze?
W Kawiarni (str. 96.)
- 90 –
— Tak mnie nazywano, nim przywdziałem tg suknię.
— Więc przypominasz mnie sobie?
— Znałem cię, ale nie takim jakim dziś jesteś.
— Mniejsza o to. Nie słuchasz mnie spowiedzi. Powiedz mi tylko, czy siostra moja żyje?
— Umarła.
— Umarła więc — domyślałem się tego, bo inaczej byłaby mnie odszukała. Ona mnie tak
kochała, a ja łajdak nie wart byłem jéj miłości.
Mówił to drżącym nieco głosem.
— Ale i ty — ciągnął dalej — nie byłeś wart téj miłości, jaką miała dla ciebie. Czy byłeś
przy jéj zgonie?
— Byłem — odpowiedział ksiądz z cicha.
— I potem wstąpiłeś do seminarjum. Rozumiem. — Jabym także nie inaczej postą-
pił na twojem miejscu. Biedna kobieta. Dwóch nas tylko kochała i z obydwóch nie miała
pociechy. Ten łotr Flawjusz może byłby jéj lepszy los zapewnił.
— Nie odgrzebujmy starych boleści — rzekł ksiądz, dla którego cała ta rozmowa była
niemiłą.
— Masz słuszność. To człowieka niepotrzebnie rozmiękcza. A ja dziś chcę być twardym jak
skała. Gdzie jest pani hrabina?
- 91 –
Ostatnie słowa wymówił z irytacją i podejrzliwie obejrzał się w koło.
— Hrabina wyszła.
— Uciekła przedemną! — zawołał gwałtownie Wiktor.
— Nie; wyszła w interesie naszego zgromadzenia. Uprosiłem ją o to, i w twojem imieniu
przyrzekłem, że będziesz cierpliwy.
— Więc wiesz o co chodzi?
— Hrabina wspominała mi, że jéj grozisz procesem o jakąś sumę pieniędzy.
— I nic więcej?
— Czy to mało?
— Nie chcę więc zdradzać sekretów hrabiny, kiedy ich sama nie zwierzyła. Ha! przyrzekłeś
za mnie cierpliwość, więc ją mieć muszę. Mogę zaczekać, bo wczorajszy sztosik
podreperował trochę moją kieszeń. Musimy się za to spić dzisiaj. Po tak długiem niewidzeniu,
to się należy. Chodźmy.
— Zapominasz, że jestem księdzem.
— Prawda, wy musicie udawać, że pić nie lubicie, wyjąwszy przy ołtarzu. A jabym jednak
chciał oblać to nasze spotkanie.
— Chyba u mnie.
— Niech i tak będzie. Nie będzie to tak smakować jak w knajpeczce, ale kiedy inaczej być
nie może, to darmo!
Ksiądz zadzwonił na lokaja i kazał mu sprowadzić dorożkę; nie uważał bowiem za
- 92 –
stosowne, by go widziano na ulicy z dawnym znajomym.
W godzinę potem siedzieli już w mieszkaniu księdza przy stole, na którym stało kilka butelek
wina — już wypróżnionych. Wiktor wołał o nowe. Wspomnienia młodszych lat wzbudzały w
nim pragnienie. Pił i gadał — czasem płakał, szczególniej gdy mówił o siostrze, ściskał
księdza i wołał o wino. W końcu zaproponował mu, czyby nie wolał zamiast wina dać wódki;
utrzymywał bowiem, że to, trunek tańszy a zdrowszy. Ksiądz, czy to przez gościnność, czy
przez pobłażanie, czy też z innych powodów, nie sprzeciwiał się wcale i chętnie dolewał
gościowi, sam ledwie maczając usta w kieliszku. Po kilku godzinach
takiej przyjacielskiej pogawędki, Kudłaczowi coraz więcej język plątać się zaczął a powieki
opadać — wreszcie zwalił się na ziemię i silnem chrapaniem zakończył wynurzanie afektów
koleżeńskich.
Ksiądz pochylił się nad śpiącym, przypatrzył mu się bacznie, potem podniósł się, zasunął
drzwi na zasuwkę, wziął nóż ze szafy i powrócił z nim ku leżącemu na ziemi. —
Ukląkł na jedno kolano i z kocią zręcznością począł ostrożnie, powoli rozpinać surdut,
kamizelkę, koszulę. Ponieważ szło o nierozbudzenie śpiącego, cała więc ta operacja nie mało
zajęła czasu, zanim ksiądz Modest do-
- 93 –
brał się do piersi upojonego kolegi, na której « brudne szmaty owinięte
i szpilką przypięte do koszuli, leżały owe tak pożądane papiery. Kiedy już je odpiął, schwycił
namiętnie w obie ręce i poniósł do drugiego pokoju.
Tam rozwinął je i przejrzał starannie. Tak, nie inaczej — były to papiery, od których zależał
honor i byt hrabiny — schował je do kieszeni i chciał wracać do śpiącego, gdy naraz
zatrzymała go myśl: a nuż Wiktor, gdy się przebudzi i spostrzeże swą stratę, domagać się
będzie zwrotu papierów — cóż wtedy?
Modest namyślał się chwilę — pomysł prędko się znalazł. Wziął jakieś stare gazety ze szafy,
owinął je w te same brudne szmaty i z tryumfem zadowolenia odniósł napowrót śpiącemu,
przypiął szpilką do koszuli, zasunął koszulę, zapiął kamizelkę i surdut. Gdy skończył to
trudne dzieło, otarł rzęsisty pot z czoła
i twarz czerwoną z umęczenia, zatarł ręce i rzekł:
— Chwała Bogu, udało się. Tygrysowi obcięliśmy pazury i wyjęli zęby. Teraz można go
wypuścić z klatki.
Potrącił nogą śpiącego i zawołał zgorszony i gniewny:
— Wiktor! wstawaj! tu nie szynk! Co sobie pomyśli służący, gdy przyjdzie — wstawaj!
- 94 –
Ale pomimo silnych wstrząśnień, nie podobna było zbudzić leżącego jak kłoda na ziemi.
Ksiądz się niecierpliwił, widok pijanego gorszył go i zawadzał mu; bał się, by kto obcy nie
nadszedł i nie był świadkiem téj profanacji jego domu. Wyszedł więc do hrabiny,
rozkazawszy służącemu, aby skoro się gość obudzi, wypuścił go z zamkniętego pokoju i
oznajmił, że nie ma co czekać, bo ksiądz Modest późnym dopiero wieczorem wróci do domu.
Nie było potrzeby używać tych ostrożności i namawiać Kudłacza do opuszczenia mieszkania
księdza. Skoro bowiem przebudził się nad wieczorem i ujrzał się sam
w obec pustych butelek, nie myślał ani chwili dłużej tu zabawić. Po przepiciu samotność
dokucza, to też Kudłacz wyniósł się czémprędzej na ulicę, głośno ziewając i przecierając
zaspane oczy.
W bramie stał jakiś człowiek, który mu się uważnie przypatrywał. Kudłacz jednak nie zważał
nań i poszedł dalej. Naraz ktoś silnie i poufale uderzył go po ramieniu. Był to ten sam
nieznajomy. Wiktor zatrzymał się i ujrzawszy obdartusa, skrzywił się. Tamten jednak zdawał
się nie zwracać na to uwagi i klepiąc go nie bez uciechy po ramieniu, mówił:
— Cóż to — nie poznajesz mnie? Przecieżeśmy razem szewrowali — pamiętasz? Ja
- 95 –
myślałem że ciebie już dawno zahaczyli do kwacza (wsadzili do kozy) a ty jak
forsach (bogacz) jaki, chodzisz po świecie. Oho! tęższy z ciebie andrus, niż my wszyscy, choć
przed nami udawałeś fryca. My wszyscy, jak byliśmy, tak jesteśmy chorłakami! Rudy w
kwaczy, Drągal wiarusem (skazany) w monetach (kajdany) na pięć lat za grubą jakąś
buchankę; ja, ot, zeszedłem na dziada — a z ciebie pan! Niech cię pierony biją — tęgi z
ciebie i klawy chłop.
Tu objął szyję jego ramieniem i chciał go przycisnąć do siebie. — Kudłacz usunął się,
unikając tych gorących oznak przyjaźni.
— Gdzieżeś się tak obłowił — powiedz? — ciągnął Kłyk dalej.
— Nigdzie; pracuję, zarabiam i mam.
— A bodajś ty tak ręce i nogi połamał, jeżeli to prawda — zaklął śmiejąc się Kłyk. Kto raz
już szewrowaó zacznie po naszemu, tego do lada roboty nie napędzisz. Ta i ja próżno nie
siedzę — człowiek robi to i owo — a przecież gałganami świecę.
Tu szarpnął się za podarty rękaw.
— No, przyznaj się, jakie rzemiosło tak ci korzystnie idzie? — pytał znowu — musiałeś do
hrabskich chyba przystać andrusów, bo taki elegant z ciebie.
Wiktorowi nie na rękę były te pytania i samo spotkanie z dawnym towarzyszem
- 96 –
złodziejskiéj wyprawy. Oglądał się w około, czy go kto nie widzi, ale ciemność wieczoru i
bezludna ulica zabezpieczały go z téj strony. Nie chciał znów zrażać sobie Kłyka z obawy, by
ten kiedykolwiek schwytany przez policję, nie przysłużył mu się denuncjacyjką. Na szczęście
spostrzegł w zaułku ulicy małą kawiarnię, zaproponował więc dawnemu koledze, czyby nie
wstąpili na szklaneczkę ponczyku. Kłyk na takie szumne zaproszenie, aż splunął z uciechy i
rzekł:
— Dobrzeby to było — ale cóż, kiedy mam tu wartę w ulicy.
— Jakto? — zapytał Kudłacz, oglądając się z obawą.
— Nie bój się, nie o chalrakach mówię, tylko o sobie. Mam tu czekać na jednego z moich
kundmanów.
— Cóż ty masz za kundmanów?
— Takich, co mi zarabiać dają. E! pal djabli i księdza — pójdę. Stracę, to stracę — i tak
wiele nie daje. Chodźmy. Weszli do kawiarni.
— Daj no, pani, dwie szklaneczki ponczyku — rzekł Kudłacz, sadowiąc się za stołem obok
Kłyka.
Kawiarka poczęła rozdmuchiwać ogień przygasły na kominku, a tymczasem Wiktor macał
Kłyka pytaniami.
— Cóż to za ksiądz, coś czekał na niego?
- 97 –
— E, jeden tam taki, com u niego służył dawniej.
— Ksiądz Modest — mruknął Wiktor.
— A ty zkąd wiesz o tem? zapytał go Kłyk zdziwiony.
Wiktor uśmiechnął się z zadowolenia, że podszedł starego andrusa, pociągnął spory łyk
ponczu i wymownym gestem zachęcił towarzysza do picia, na co ten nie dał się długo prosić.
— I cóż masz za robotę ? — badał go dalej.
— To mój sekret.
— Myślisz, że nie wiem? mówił Kudłacz, któremu jak przez sen przypomniała się rozmowa
Kłyka z dewotką w szynku na Kazimierzu.
— A żebyś ty tak spuchł, jeżeli wiesz — chyba że ci Kundusia powiedziała. Oj, zmłóciłbym
ją po żebrach, ażby ruski miesiąc popamiętała! Ale to być nie może — ćmisz mnie tylko i
zawracasz głowę; Kundusia nie taka głupia, żeby wypaplała.
— No, o co, że wiem?
— O co chcesz, choćby o dziesięć szklanek ponczyku-
— Zgoda — idzie! — i podał mu rękę.
— No? — zapytał Kłyk.
— Idzie o Flawjusza i dziewczynę.
Kłyk zerwał się z miejsca z podziwu i wytrzeszczył głupio oczy.
- 98 –
— A niech cię pieruny siarczyste biją! — zawołał — a ty zkąd wiesz o tém?
— To mój sekret. No, płać poncz — dziesięć szklanek — odparł Wiktor śmiejąc się i bawiąc
zakłopotaniem Kłyka.
— Zapłacę, jak będę miał, a będę miał niedługo.
— A ja czekać nie będę i sam dać każę.
Daj ta pani drugą kolejkę — dodał zwracając się do kawiarki.
— Klawy chłop z ciebie — odezwał się Kłyk rozczulony taką wspaniałomyślnością
swojego kompana — i hojny, nie tak, jak ksiądz Modest.
— To księżulo skąpy?
— Obiecuje dać, jak dziewczyna będzie w jego rękach.
— A jemu na co dziewczyny?
— Djabli wiedzą; to jakaś nieczysta sprawa, której nic nie rozumiem. Bo, wystaw sobie, na
co te ceregiele? Jeżeli chce, żeby dziewczyna odeszła od ojca, to ją kiedy wieczorem porwać,
wpakować do cypcerówki i wio! i pies by o niczem nie wiedział. Ale ksiądz ani chce słyszeć
o tém — jemu się zachciewa, żeby dziewczyna dobrowolnie opuściła starego, a on wtedy
dopiero zajmie się
jéj losem. Sam nie mogłem się wziąść do tego interesu, bo dziewczyna by nie przystała,
zmówiłem więc do pomocy Kundusię. Ta za-
- 99 –
raz się z nią poznała w kościele, namówiła ją, żeby się spowiadała u księdza Modesta, ciągle
jéj kładzie w uszy o bezbożności ojca, o potrzebie porzucenia go i wstąpienia, choćby na jakiś
czas do klasztoru, bo tak ksiądz Modest chce.
— Chce ją oddać do klasztoru? — teraz już nic nie rozumiem.
— Ani ja, powiadam ci.
Kudłacz targał wąsy w zamyśleniu. Sprawa ta obchodziła go więcej, niż Kłyk mógł
przypuszczać. Flawjusz odegrał ważną rolę w życiu Wiktora, to też nazwisko jego poruszyło
stare wspomnienia. Flawjusz kochał się w siostrze jego i miał się z nią żenić. W tym czasie
zaczął bywać w ich domu Piotr Rzecki, dzisiejszy ksiądz Modest. O wiele młodszy i
powabniejszy od Flawjusza, potrafił w krótkim czasie zbałamucić dziewczynę. Flawiusz z
godnością usunął się na bok, co Wiktorowi było bardzo na rękę; Flawjusza towarzystwo
bowiem nudziło go
i męczyło, był dla niego za poważny i za porządny. Z nowym zato konkurentem dobrali się
zupełnie i prowadzili wesołe, hulaszcze życie. Nieraz jednak brakło im funduszów i dla tego
radzili sobie jak mogli, często w sposób nie bardzo uczciwy. Przedewszystkiem żyli z kart, a
że szczęście w kartach nie zawsze na zawołanie przychodzi, różnemi więc sposobami
zapewniali sobie
- 100 –
wygraną. Razu jednego w kawiarni złupili już na kilka tysięcy koleżkę swego, który
niedawno ożenił się bogato. Na nieszczęście Flawjusz był obecny — zmiarkował szulerską
sztuczkę, żal mu się zrobiło młodego człowieka tak niegodnie oszukiwanego — zbliżywszy
się więc do stolika, położył rękę na kar-
tach i rzekł do Wiktora:
— Albo oddasz wygrane pieniądze temu nierozważnemu młodzieńcowi — albo ja karty te
oddam na policję.
Wiktor się zmieszał — chciał ratować się bezczelnością i krzykiem. Ostro się stawił na
zaczepkę Flawjusza, a udając obrażonego, odgrażał się i dowodził, że karty są miejscowe.
— Kłamiesz — odparł spokojnie Flawjusz, odmieniłeś je. Oddaj pieniądze.
Wiktor wzbraniał się jeszcze — Flawiusz tedy zwrócił się do obecnych i wezwał ich na
świadków oszustwa.
Wszczęła się wrzawa, zgiełk, kłótnia — zjawiła się policja. Widząc się blizkim zguby,
Wiktor nie namyślał się długo i rzuciwszy Flawjuszowi groźbę zemsty — uciekł przez okno z
kawiarni, a w krotce potem i z miasta. Wypadek ten wpłynął stanowczo na jego życie,
pokierował dalszemi jego losami; z rozpustnika wyszedł na łotra. Wiktor składał winę na
Flawjusza i w głębi duszy nosił
- 101 –
się z myślą pomszczenia się na nim, skoro tylko sprawa karciana tak się zatrze, że będzie
mógł bez obawy wracać do Krakowa. Gdy powrócił, nie zastał już siostry, ani Piotra, ani
Flawjusza. O tym ostatnim dowiedział się tylko, że wstąpił do wojska. Teraz, gdy po
kilkunastu latach, los zbliżył go znowu
z dawnymi znajomymi, myśl pomszczenia się poczęła mu się uśmiechać.
— I gdziesz mieszka ten Flawjusz? zapytał niby z niechcenia Kłyka.
Złodziej przycisnął palcem spodnią powiekę, pokazał mu białko oka, wywiesił język i rzekł:
— Widzicie go — myśli, że na głupca trafił. Naści oko i pecę z grucą. Będę ci
gadał — jeszcze co, żebyś potem wypaplał komu i interes mi popsuł.
Wiktor nie chciał się zdradzić, że go ta sprawa tak bardzo obchodzi, zaczął mówić o czem
innem. Przy trzeciej kolejce ponczu Kłyk wygadał się, że Kundusia chcąc częściej widywać
się z Zofją, dla niewzbudzenia podejrzeń, zamyśla sprowadzić się blizko, aby pod pozorem
sąsiedzkiéj znajomości, łatwiéj mogła
ją przerabiać na swoje kopyto.
— A właśnie jak raz w tym samym domu jest mieszkanie do wynajęcia.
— Kiedy już ja je wynająłem.
— To na Długiej ulicy, pod pałacem?
- 102 –
A bodajś ty tak zdechł, jeżeli to prawda. Dziś jeszcze widziałem kartkę.
Wiktor rozśmiał się w duszy, że mu się udało tak podejść Kłyka i dowiedzieć się o
mieszkaniu Flawjusza. Nie miał już potrzeby dłużej zatrzymywać towarzysza i w krotce się
też rozstali.
Nazajutrz rano był u hrabiny; powiedziano mu, że wyjechała na wieś. Skrzywił się nieco na
tę wiadomość, ale wytłumaczył sobie jej odjazd tem, że zapewne wyjechała zebrać potrzebną,
sumkę dla opłacenia go. Zmuszony czekać, postanowił użyć tego czasu na dogodzenie
zadawnionej nienawiści; podobna sposobność mogłaby się nie prędko przytrafić, gdyż po
odebraniu pieniędzy od Saby miał zamiar zaraz Kraków opuścić.
Udał się do księdza Modesta, aby wspólnie z nim działać przeciw Flawjuszowi. Ksiądz nie
przyjął jego wizyty.
— Nie, to nie -- pomyślał Wiktor — to i tobie się przysłużę. Ty chcesz wykraść dziewczynę
— ojciec musi ją kochać — to jak ja ją sprzątnę, obu wam dam się we znaki.
Rozmyślając nad sposobami wykonania swego planu, przypomniał sobie, że dewotka mówiła
w szynku, iż dziewczyna nie chce opuścić ojca, nie tyle przez miłość dla niego, jak raczej dla
jakiegoś pana Feliksa. Nie trudno było dowiedzieć się, co to za jeden ten
- 103 –
pan Feliks i pod pozorem porady lekarskiej zbliżyć się do niego. Wymiarkował zaraz, że
doktor wcale o żeniaczce nie myśli, co Wiktorowi było bardzo na rękę, bo mu nie szło wcale
o szczęście córki, ale o dokuczenie ojcu.
Powoli wkradł się w zaufanie doktora i ofiarował mu swoje usługi; a gdy Feliks wyraził
powątpiewanie, czy Zofja pomimo miłości dla niego, zgodzi się na opuszczenie na niepewne
ojca, Kudłacz zaproponował, czyby nie można
było zrobić dla uspokojenia skrupułów dziewczyny komedji ślubu. Feliksowi plan ten
przypadł do smaku — szło tylko o sposobność pomówienia z Zolją
i wyprowadzenia jéj z domu, co przy czujności dewotki, Kłyka i zakochanego studenta, o
którym także Wiktor się dowiedział, było prawie niepodobieństwem.
Należało poprzednio pozbyć się tych niepotrzebnych stróżów.
Śledził odtąd uważniej Kłyka, aby złapać go na jakiej sprawce, za którą możnaby go
wpakować do kryminału. Nie długo potrzebował czekać na to. Wkrótce wypatrzył, że Kłyk
wieczorami wychodził chyłkiem z miasta ku Kaźmierzowi, że wchodził do starego domu
niedaleko klasztoru Augustjanów — dalej zauważył, że
w domu tym nigdy nie było światła ani jakiegokolwiek śladu życia i ruchu i że pomimo tego,
oprócz Kłyka jeszcze jakiś drugi wysoki człowiek przychodził tam
- 104 –
co wieczór. Tajemniczość ta zaintrygowała i rozbudziła ciekawość Wiktora. Postanowił bądź
co bądź dotrzeć i całą rzecz zbadać. Śledząc już nie tylko Kłyka ale i owego wysokiego
mężczyznę, i odszukawszy jego mieszkanie, dowiedział się, że człowiek ten był już raz
posądzony o fałszowanie banknotów i trzymany
w więzieniu. Jeszcze bardziej rozwiązała się zagadka Kudłaczowi, gdy raz zo-
baczył jak Kłyk płacił za miód nowiutkim papierkiem. Zbadawszy tę rzecz, postanowił krótko
skończyć z Kłykiem i czatował tylko aby go, gdy wejdzie do ciemnego domu, jak mysz w
łapkę, oddać w ręce policji. Właśnie obrał sobie dzień, w którym Kłyk był u dewotki w
interesie księdza Modesta. Wiktor
czatował już w sieni przeciwległej kamienicy i skoro tylko wysunął się z bramki, poszedł za
nim. Idąc spostrzegł, że jeszcze ktoś inny śledzi Kłyka. Był to, jak wiemy, student, który
rozciekawiony tajemniczą rozmową, postanowił nie spuszczać z oka podejrzanego żebraka i
szedł krok w krok za nim. Wiktor śledził obu i zacierał ręce na myśl, że może uda mu się
dwie ryby złowić na jedne wędkę.
Kłyk nie domyślając się niczego, doszedł powolnym krokiem do mieszkania księdza
Modesta. Powiedziano mu, że przed godziną wyjechał ze mszą na wieś, w to samo miejsce,
gdzie przed kilka dniami jeździł na pogrzeb.
- 105 –
Był to pogrzeb Seweryna Liwody, zmarłego w skutek rany otrzymanej w pojedynku. Głośno
o tém mówiono w mieście, nie wiedziano jednak z kim się nieboszczyk pojedynkował.
Z mieszkania księdza poszedł Kłyk, widodocznie z braku zajęcia, za cmentarz żydowski, w
wikliny rosnące nad rzeką. Jest to letnia sypialnia stałych gości kazimierskich szynków,
mianowicie włóczęgów, złodziei i ulicznic. Tu nagradzają sobie niewyspane noce, trzeźwią
się sposobiąc do nowéj pijatyki, oczyszczają niekiedy z brudu i robactwa — tu się kłócą,
kochają i ztąd wyruszają na nowe wyprawy i nowe pijatyki. — Kłyk był częstym gościem na
tej willegjaturze i zna-
lazł tu dużo znajomych, pomiędzy którymi usnął snem sprawiedliwego. Student niczem nie
zrażony, postanowił czekać choćby do nocy i w postanowieniu tem skracał sobie czas
oglądaniem nagrobków na przyległym cmentarzu. Kudłacz nie zbliżył się wcale w to miejsce,
które nie gorzej znał od Kłyka; zatrzymał się więc pod staremi, odrapanemi murami
Kazimierza, wiedział bowiem, że ci na których czekał, muszą tędy wracać. Szło mu tylko o
dowiedzenie się, czy Kłyk będzie dziś w owéj norze pod klasztorem Augustjanów. Po
południu spostrzegł go wracającego z Grzegórzek. Usunął się na bok, przepuścił
- 106 –
go, następnie studenta i znowu szedł z daleka za nimi.
Kłyk przedewszystkiem wstąpił na wódkę do Salomona — zabawił tam dość długo,
a gdy się dobrze ściemniło, wyszedł nieco podchmielony i po nad starą Wisłą zwrócił się w
stronę klasztoru. Student który czekał na niego aż dotąd w ulicy, postępował za nim.
Kudłacz nie śledził już ich dalej, popatrzył tylko chwilę i mruknął:
— Mam ich obu.
Przez brudne zaułki żydowskie przecisnął się do kawiarni „Pod Huzarem" i tam przy
szklance ponczu napisał na kawałku papieru następującą denuncjację:
„Znany z podrabiania banknotów, Michał Mądrzyk, jest teraz przy robocie
w domku pod klasztorem Augustjanów N. 11. Pomaga mu niejaki Kłyk, znany zapewne
prześwietnej Policji. Przed domem na straży stoi student. Trzeba więc ostrożnie podejść, aby
złowić ptaszków." —
Kartkę tę odesłał na policję przez małego żydziaka, za co mu dał szóstaka. Gdy chłopiec
pobiegł uradowany, Kudłacz z zadowoleniem pociągnął ponczyku
i rzekł do siebie:
— A teraz trzeba się wziąść do dziewczyny. Chodźmy do doktora.
VI.
Niema tego złego, coby na dobre nie wyszło.
Młody nasz student, jak widzieliśmy, niezmordowanie śledził obdartego żebraka. Kilka słów
podchwyconych przez ścianę, wzbudziły w jego imaginacji śpiące wspomnienia z
najdawniejszych romansów i powieści, jakie kiedykolwiek pożyczał od żydów na Szpitalnej
ulicy. Zdawało mu się że jest na tropie Bóg
wie jakich zbrodni, a że w tę sieć wplątaną była kobieta, postanowił bądź co bądź odegrać
rolę bohatera, który zbrodnię ukarze a cnotę ocali. Dla należytego odegrania téj roli
zrezygnował z objadu, z kolacji i z innych tym podobnych przyjemności życia ludzkiego, i w
przyzwoitej odległości, szedł jak cień krok
w krok za przedmiotem swoich podejrzeń i ciekawości. Gdy przedmiot wsunął
się wieczorem do małego domku w zaułkach przy Augustjańskim klasztorze, podmiot, t. j.
- 108 –
pan Gustaw, musiał czekać na ulicy na jego wyjście — po godzinie przecież, nie mogąc się
tego wyjścia doczekać, podsunął się pod okno i
zajrzał przez szpary okienic. Zdziwił się — bo było ciemno. Ciemność jeszcze bardziej
rozgorączkowała wyobraźnię młodzieńca — przyłożył ucho do drzwi — wewnątrz było
zupełnie cicho. To go nie zadowolniło; nie po to przez cały dzień śledził dziada, aby się
dowiedzieć, o której godzinie i gdzie się spać kładzie. On pragnął czegoś nadzwyczajnego, a
tu nawet nic zwyczajnego się nie stało.
Zmartwiony takim nieprzyjemnym zawodem już miał odchodzić, gdy na podwórku po za
parkanem, usłyszał skrzypienie łańcucha przy studni. Zajrzał przez szparę
i zobaczył tego samego człowieka, którego od rana śledził, ciągnącego wodę.
A więc nie śpi jeszcze! Ale dlaczego w ciemności siedzi? Trzeźwy człowiek mógł przypuścić,
że pewnie nie ma na świecę, ale student nie chciał takich przy-
puszczań robić i koniecznie pragnął coś wyśledzić. Obchodząc dom w około
i zaglądając przez parkan, spostrzegł, że na cembrzynę studni padał z jednej strony wazki
pasek światła. Widocznie pochodzić on musiał z okna zasłoniętego szkarpą muru.
— Tam się coś dziać musi! — pomyślał student i nie wąchając się długo, przesadził
- 109 –
parkan i cichaczem podsunął się ku światłu. Promień w istocie szedł z okna piwnicy. Student
przykląkł i zajrzał przez okienko. Spostrzegł dwóch ludzi zajętych wyciskaniem czerwonych
znaków na papierach. Kilkanaście takich papierków leżało już gotowych. Student zdrętwiał
— poznał w ściganym przez
siebie człowieku fałszerza banknotów. Jedna tajemnica więcej!
Nie zdecydował się jeszcze, co mu zrobić wypadnie z tą tajemnicą, gdy uczuł, że go ktoś
chwycił silnie za kołnierz i usta zatkał ręką. Chciał się obejrzeć i dostrzegł tylko błyszczące
kasko policjanta, który w milczeniu ciągnął go
w stronę parkanu. Tam znalazło się ich więcej jeszcze. Zjawili się jakby na
zawołanie, a student ucieszony, że ma z kim podzielić się tajemnicą, wskazał rękę na piwnicę,
dając im znaki, aby tam poszli.
— Pójdziemy tam, pójdziemy, ale bądź spokojny, nie wymigasz się tem bratku — mruknął
jeden.
Student był jak w rogu — nie mógł się domyśleć, co policjant chciał przez to powiedzieć
postanowił więc w milczeniu czekać dalszych następstw. Po chwili usłyszał z piwnicy
wrzawę, na szybach okienkami dojrzał migające się cienie, - nagle wszystko ucichło; na
podwórzu ukazał się komisarz, inspektor i kilku policjantów, którzy prowadzili Kłyka
- 110 –
i jego wspólnika z skrępowanemi rękami. Wywiedziono ich na ulicę i oddalająca się dorożka
zaturkotała po bruku… Tą, samą drogą przewieziono i studenta do kryminału.
Być uwięzionym niewinnie i to w dzień imienin swojej kochanki, był to cios nad ciosy.
Gdyby jeszcze był wiedział za co! Złoczyńcy, w towarzystwie których zapakowano go,
objaśnili go po koleżeńsku, że się o tém dowie przy śledztwie. Śledztwa więc tego czekał jak
zbawienia Po kilku dniach nareszcie został wezwany. Wyspowiadał się jak na spowiedzi — z
miłości dla Zofji, z obawy o nią,
ze stanu majątkowego, z postępów w naukach, słowem nie utaił najmniejszej drobnostki.
Sędzia, który już z pierwiastkowego śledztwa fałszerzy, przekonał się, że aresztowanie
studenta nastąpiło w skutek pomyłki, uspokoił Gustawa, że skoro sprawdzą jego zeznania,
zostanie puszczony na wolność.
I w rzeczy saméj, po kilku dniach łagodniejszego już i w oddzielnej celi aresztu, przyzwany
powtórnie Gustaw, został bezwarunkowy uwolniony.
— Cięży jednak na panu jeden ważny zarzut, rzekł sędzia, uśmiechając się nieznacznie.
— Zarzut?
— Tak jest, ze strony policji — nie byłeś
- 111 –
pan meldowany i policja znaleźć pana nie mogła.
— Wszak nic złego nie zrobiłem, aby mnie miano szukać.
— Szukano pana z rozkazu sądu, który go potrzebował. Wszak pan nazywasz się Gustaw
Kiecki?
— Tak jest.
— Pańskiej matce jak było na imię?
— Marja.
— Z domu nazywała się…?
— Liwoda.
— A więc jesteś pan tym samym, którego sąd poszukiwał. Dowiedz się pan, że
w skutek śmierci twego wuja, zostałeś dziedzicem jego majątku ruchomego i nieruchomego.
— Ależ ja nie wiem o żadnym wuju.
— Tak, bo brat matki pańskiej wyrzekł się jéj w skutek mezaljansu, a ona za dumną była, aby
przyznawać się do krewnych, którzy jéj znać nie chcieli. Wszystko to wiem z testamentu. Wuj
pański, Seweryn Liwoda, umierając chciał naprawić swój postępek przeciw siostrze, która
podobno umarła w nędzy i pana naznaczył jedynym spadkobiercą swoim. Majątek jest
znaczny.
Gustawa wiadomość ta oszołomiła — przejście z kryminału na dziedzica wielkiego majątku,
było zbyt gwałtownem, aby mógł je przyjąć spokojnie i zimno.
- 112 –
Sędzia mówił daléj:
— Po rozpatrzeniu się sądu w pozostałym po nieboszczyku majątku, pokazało się, że 15.000
gotówki, o której wspomina testament, gdzieś zaginęło. Sąd rozpoczął w tym względzie
śledztwo. Nie będzie ono trudnem, gdyż w testamencie wymienione są numera listów
zastawnych, w których złożoną była ta suma.
Potrzeba jednak czasu na wykrycie kradzieży. Gdy to nastąpi, sąd pana zawezwie
i złoży rachunki. Proszę mi zostawić swój adres.
Gustaw wypowiedział jednym tchem ulicę i numer domu i czemprędzej wybiegł
z sądu, aby podzielić się radosną nowiną z Zofją i jéj ojcem. Już teraz nic nie stoi na
przeszkodzie połączeniu się jego z ukochaną. Bogactwo ośmielało go do wyznania miłości, z
którą jako ubogi student dotąd taić się musiał. Z tą myślą biegł jak szalony do domu.
Z bijącem sercem zapukał do mieszkania Flawjusza. Drzwi były zamknięte, na jego pukanie
nikt nie odpowiadał. Tylko mały Antek wychylił głowę ze swojej izdebki i ujrzawszy
studenta, poskoczył ku niemu.
— A, to pan student! gdzież to pan był tyle czasy? Student nie myślał odpowiadać i
niecierpliwie zapytał o Flawjusza.
— To pan nic nie wie?
— Cóż się stało? zawołał Gustaw, przeczuwając nieszczęście.
- 113 –
— Zniknęła! Boże! — ja ją znajdę! Wiem gdzie jéj szukać.
To powiedziawszy, skierował się ku drzwiom dewotki — ale i te drzwi były zamknięte.
— Słuchaj — rzekł do Antka — ty znasz tyle osób w mieście. Czy wiesz gdzie mieszka
ksiądz Modest?
— Wiem, zaprowadzę pana.
— Prowadź!
Wybiegli obaj na ulicę; u ks. Modesta Gustaw spodziewał się znaleść Zofję, jego bowiem
nazwisko słyszał w tajemniczej rozmowie dziada z dewotką, w rozmowie, w której umawiali
wykradanie dziewczyny.
Flawjusz tymczasem inne miał podejrzenia i gdzieindziej szukał córki. W dniu jej imienin
znalazłszy sposobną chwilę, gdy został sam na sam z Feliksem zapytał go wręcz jaki cel mają
wizyty jego, a gdy ten nie dał mu zaspakajającej odpowiedzi, stary żołnierz wymówił mu dom
swój. Tegoż wieczora zauważył, że Zofja płakała — musiała więc wiedzieć o ich rozmowie.
Domyślił się, że Feliks miał inne drogi do porozumienia się z nią i że on ją uwiadomił
zapewne, że bywać u nich nie może.
W parę dni później Zofja zniknęła. Stary pewny był, że to sprawka Feliksa
i niebawem udał się do jego mieszkania.
Było to właśnie w dniu, w którym jakiś przekupiony przez Wiktora ekskleryk dał
- 114 –
pozorny ślub Feliksowi i Zofji w zamiejskiej opuszczonej kapliczce. Państwo młodzi tylko co
powrócili do domu w towarzystwie Wiktora, który jako świadek był obecny obrzędowi.
Zofja, nie domyślając się, jak haniebnego oszustwa stała się ofiarą, była nadmiar szczęśliwą.
Prosiła tylko męża, aby mogła z nim udać się do ojca, wyznać mu wszystko, wytłomaczyć się
i prosić o przebaczenie. Feliks obiecał, że to zrobi, ale później nieco. Po sutem śniadaniu
Wiktor pożegnał państwa młodych
i wyszedł. Na schodach spotkał się z jakimś mężczyzną, który szybko wbiegł na
górę. Poznał go — był to Flawjusz. Nie czas już było uprzedzić doktora, wrócił się jednak na
górę, aby choć z poza drzwi być świadkiem sceny, której był autorem.
— Będzie burza — mówił do siebie — chodźmy posłuchać, kogo panna młoda wy-
bierze: ojca czy męża. Przy ostatniem słowie uśmiechnął się złośliwie i zacierając ręce z
radości, skradał się ku drzwiom, przez które właśnie wpadł Flawjusz do mieszkania doktora.
Młoda para siedziała na kanapie. Zofja oparta na ramieniu Feliksa, całowała jego czoło. Na
ten widok stary żołnierz osłupiał.
Doktor ujrzawszy niespodziewanego gościa, powstał marszcząc brwi groźnie, choć pobladła
twarz dowodziła strachu.
— Czego pan sobie życzysz tutaj?
- 115 –
— Bezczelny! — zawołał Flawjusz podnosząc laskę w górę — ty się mnie pytasz
jeszcze?
I postąpił krokiem naprzód. Zofja rzuciła się pomiędzy ojca i Feliksa wołając:
— Ojcze! wstrzymaj się! — on moim mężem!
Na te słowa ręka starca zawisła nieruchomo w powietrzu — osłupiałem okiem spojrzał na
Feliksa i Zofję, nie umiejąc zdać sobie sprawy z tego co słyszał.
— On! — twój mąż! Ten… ten… uwodziciel?
— Przed godziną odbył się ślub nasz.
Flawjusz opuścił podniesioną rękę, i zwracając się do Feliksa, zapytał:
— Cóż więc miało znaczyć twoje zaprzeczenie przed kilku dniami, gdym się pytał, czy masz
zamiar żenienia się z Zofją?
Teraz przyszła kolej na Zofję — niemniej zaciekawiona od ojca, zwróciła się do męża
czekając jego odpowiedzi. Feliks milczał.
— Dla czegóż pozbawiliście starego radości pobłogosławienia was? Czyż nie zasłużyłem na
to, Zofjo, za tyle lat starań koło twego wychowania? Miałem do tego prawo ojcowskie, choć
nie jestem ojcem twoim.
— Ty nie moim ojcem!?
— Jakto! alboż nie wiesz o tém? Z metryki, którąś zabrała z domu, powinnaś się
- 116 –
była o tém dowiedzieć. Czy jej nic nie powiedziałeś o tém Feliksie?
Doktor był jak na mękach, bo o niczem nie wiedział. Zofja wprawdzie wręczyła mu swoją
metrykę, jako potrzebną do ślubu, ale że ślub był tylko komedją, metryki nikt nie przeglądał i
Wiktor zatrzymał ją przy sobie.
— Chciałeś oszczędzić jej tej przykrości — ciągnął dalej stary żołnierz — ale teraz przecież,
gdy została twoją żoną, powinniby o wszystkiem wiedzieć. Matka twoja, Zofio, nie była
nigdy moją żoną, choć dawniej pragnąłem tego bardzo. Przeniosła innego nademnie. Tamten
oszukał ją a następnie porzucił. Dowiedziawszy się o tem, tknięty litością pospieszyłem jej z
pomocą, bo była
w rozpaczy i nędzy okropnej. Opiekowałem się nią jak przyjaciel i jak mogłem osładzałem
smutne i bolesne jej życie. Umierając prosiła o opiekę dla ciebie. Byłaś wtedy maleńkiem
dzieckiem. Spełniłem wolę umierającej, zatrzymałem cię przy sobie i kochałem jak własną
córkę. Nie myślałem, że mi się tak źle odpłacisz!
— O nie mów tak ojcze! — zawołała Zofja padając ze łzami do nóg Flawjusza —
tyś nie przestał być dla mnie ojcem i będziesz nim nadal. Wszak prawda Feliksie — nie
puścimy go już od nas?
Feliks nie wiedział co odpowiedzieć — wła-
- 117 –
sna przewrotność zaplątała go w sidła, z których nie było sposobu wydobycia się.
Zapanowało głębokie milczenie — Zofja z przestrachem spoglądała to na męża to na ojca —
Flawjusz wahał się widocznie czy ma zostać dłużej w tem mieszkaniu — gdy nagle drzwi się
otworzyły i do pokoju wszedł Wiktor trzymając w ręku papiery Zofji twarz jego w tej chwili
miała wyraz poważny i surowy:
— Pani — rzekł przystępując do Zofji, która na widok wchodzącego, podniosła
się z kolan i stanęła obok Feliksa — odejdź od tego człowieka, to nie twój mąż. Oszukał cię
— ślub wasz był komedją, do której i ja rękę przyłożyłem, nie wiedząc, że wyrządzam
krzywdę dziecku mojej siostry. Bóg nie chciał tego nieszczęścia i wcześnie ochronił cię od
hańby. Flawjuszu — chciałem się zemścić na tobie, i o mało nie zostałem strasznie ukarany.
Ale Flawjusz nie dosłyszał już ostatnich słów Wiktora — na wiadomość o tak podłej
zdradzie, zapłonął gniewem i zbliżywszy się ze ściśniętą pięścią do Feliksa, zawołał:
— Łotrze! skorzystałeś z miłości dziewczyny, aby ją zhańbić. I także jej to odpłacić chciałeś
za to, że dla ciebie porzuciła mnie, który ją wyniańczyłem
i wychowałem!… Niegodziwy!
Feliks ochłonąwszy z pierwszego pomiesza-
- 118 –
nia, miał już czas odzyskać bezczelną śmiałość. To też nie dając nawet dokończyć starcowi,
przerwał mu zuchwale:
— Nie zapominaj się pan, że jesteś w mojem mieszkaniu i jeżeli będziesz mnie obrażać,
mogę pana kazać… tu zrobił ruch zrozumiały, wskazując ręką na drzwi.
Flawjuszowi buchnęła krew do twarzy z oburzenia, poczerwieniał jak karmazyn.
— Ty?!…?! mnie!?… podniósł rękę i silnem uderzeniem w twarz powalił doktora na ziemię.
Przerażona Zofja chwyciła ojca za rękę i ciągnąc go ku drzwiom, prosiła:
— Chodźmy już ojcze. On nie wart twego gniewu.
Starzec drżąc z oburzenia i gniewu wyszedł za nią machinalnie. Nie mówiąc nic
do siebie, przeszli kilka ulic miasta — gdy stanęli przed domem, Zofja
z nieśmiałością pocałowała Flawjusza w rękę i rzekła:
— Pozwól mi tam wejść jeszcze i pożegnać się z tobą.
— Czy znowu chcesz mnie porzucić? — zapytał starzec z wyrzutem.
— Po tem co uczyniłam, nie czuję się godną twéj miłości, ani twojej opieki.
— Matka twoja boleśniej mnie dotknęła porzucając dla nikczemnika, a jednak przebaczyłem
jej — rzekł Flawjusz z westchnie-
- 119 –
niem i wziąwszy Zofję za rękę wprowadził ją do pokoju. Zofja rzuciła mu się do nóg. Płakała
rzewnie.
— Zapomnijmy o tern, co było — mówił Flawjusz gładząc jej jasne włosy. I ty przecierpiałaś
nie mało. Nie byłoby przyszło do tego, gdybyś była więcej miała zaufania do mnie.
— Jam temu nie winna — kazano mi kryć się przed tobą z myślami memi. Wmówiono
we mnie, żeś ty człowiek bez wiary, że nie wierzysz w Boga ani w kościół.
— Ale wierzę w cnotę — rzekł półgłosem Flawjusz. Potem głośniej zapytał:
— I któż to nauczył cię bać się ojca, kryć się przed nim z myślami i nieufać mu?
— Mój spowiednik — ksiądz Modest.
Starzec brwi zmarszczył.
— On?!
— Mówił mi, że przy takim jak ty człowieku nie mogę być zbawioną.
Flawjusz rozśmiał się szydersko i pokiwał głową.
— On to mówił - przywtórzył. I ty wierzyłaś, że ksiądz, który szkaluje ojca przed dzieckiem,
może być namiestnikiem Boga?
— Dziś widzę, żem źle robiła.
— Odtąd innego powinnaś sobie obrać spowiednika, jeżeli ci tak koniecznie potrzeba
- 120 –
spowiedzi. Tego jednego żądam od ciebie. Czy mi to przyrzekasz?
— Przyrzekam, ojcze.
W téj chwili ktoś zapukał do drzwi.
Zofja zerwała się. Nie chciała z zapłakanemi oczyma pokazywać się obcym
i usunęła się do drugiego pokoju. Flawjusz otworzył drzwi i ujrzał przed sobą, dwóch
nieznajomych, z których jeden, po wzajemnym ukłonie, przemówił:
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Flawjuszem?
— Tak jest — proszę wejść — siadajcie panowie.
— Wizyta nasza nie potrwa długo; przychodzimy z polecenia doktora Feliksa, którego pan
obraziłeś.
Flawjusz dał im znak ręką, aby mówili ciszej, wskazując przy tem na drzwi prowadzące do
pokoju Zofji.
— Czegóż więc chce pan doktor? — zapytał marszcząc brwi.
— Pojedynku.
— Za to że nie pozwoliłem zhańbić mej córki.
Dobrze, będzie go miał. Za to, co zrobił, należy mu się słuszna nagroda.
— Do pana należy wybór broni.
— Wybieram broń białą.
— Kiedyż przyślesz nam pan swoich sekundantów?
- 121 –
— Nie lubię długich korowodów. Jutro rano czekam na panów z moim sekundantem
przy spalonym moście.
Mówiąc to, skłonił im się zimno, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona.
Po odejściu gości Zofja wbiegła niespokojna do pokoju ojca z zapytaniem:
— Kto to był ojcze? Słyszałam nazwisko tego nędznika.
— Znajomi jacyś jego. Chcieli dowiedzieć się odemnie o szczegółach zisiejszego zajścia.
— I cóż?
— Zaspokoiłem ich ciekawość.
— Nic więcej? — badała, patrząc mu w oczy
— Nic — zakończył Flawjusz, siląc się na obojętność.
Nad wieczorem Flawjusz wyszedł na miasto, wyszukać między dawnemi towarzyszami
broni, sekundanta. Powrócił znacznie spokojniejszy i późno w noc przesiedział rozmawiając i
pieszcząc się z córką. Zofja czuła się szczęśliwą, nigdy bowiem ojciec nie był dla niej tak
serdecznym.
Następnego dnia rano, zeszedłszy się w umówionem miejscu z swoim sekundantem,
udali się razem do spalonego mostu. Flawiusz był pełen otuchy, że wróci bez szwanku, nie
- 122 –
wiele bowiem ważył męztwo doktora, sam zaś jako dzielny kawalerzysta, doskonale władał
bronią. Na ostrożną uwagę swego towarzysza, przedstawiającego mu niebezpieczeństwo
pojedynku, gdyż w razie śmierci przeciwnika, może mieć jeszcze proces kryminalny —
odrzekł:
— A mnie co po jego życiu! oszpecę go tylko i pokiereszuję mu twarz, że nią starej baby
nawet nie skusi.
Na moście zastali już sekundantów Feliksa. Umówili się z nimi o miejsce pojedynku, na
który obie strony za godzinę stawić się miały. Przeciwnicy zobowiązali się dostarczyć broni.
Flawjusz nie wracał już do miasta, ale szedł
powoli z sekundantem gawędząc o obojętnych rzeczach. Na umówionem miejscu za-
stali już Feliksa, który nadjechał dorożką. Zmierzono broń — przeciwnicy stanęli na przeciw
siebie — sekundanci zapowiedzieli pojedynek do pierwszej krwi — i dali znak. Po kilku
pierwszych cięciach Flawjusz poznał, że nie z nowicjuszem ma do czynienia i dobrze
zasłaniać się musiał aby ochronić się od szybkich cięć szabli doktora. Dość długo obaj z
równą zręcznością i siłą walczyli —
popędliwszy jednak i bardziej rozdrażniony Feliks, prędzej słabnąć począł. Flawjusz
spostrzegł to i silnem cięciem odtrąciwszy pałasz
- 123 –
przeciwnika, podniósł szybko broń do góry i zawinął nią około twarzy doktora.
W jednej chwili twarz krwią się oblała jakby ją kto czerwoną chustą zarzucił. Flawjusz
spuścił pałasz, sekundanci zbliżyli się. Ale w tejże chwili, Feliks rozwścieklony otrzymaną
raną, rzucił się na oślep na nieprzygotowanego
Flawjusza i zadał mu silne cięcie w głowę. Sekundanci wydali okrzyk zgrozy
i oburzenia, pochwycili szaleńca i przemocą odciągnęli na bok, a tymczasem lekarz cucił
leżącego bez przytomności Flawjusza. Przeniesiono go do chaty pod lasem, zkąd wieczorem
przewieziono powoli do miasta.
Właśnie Gustaw wracał do domu po dwudniowem nadaremnem szukaniu księdza Mo-
desta, który wyjechał z Krakowa, co bardziej jeszcze utwierdzało w podejrzeniu, że on był
sprawcą wykradzenia Zofji — wracał zrozpaczony, bezradny — gdy jednocześnie wóz z
ranionym Flawjuszem zatrzymał się przed domem. Z wozu zsiadł nieznajomy mężczyzna i
zapukał do okna — jakaś kobieca postać, która Gustawowi zdawała się bardzo podobną do
Zofji, wybiegła na ulicę. Naraz dał się słyszeć krzyk bolesny. Teraz nie mógł już wątpić — to
był jej głos… Z radością, że ją znów widzi — z niepokojem co się jej stało, poskoczył
naprzód i przy
— 124 —
świetle latarni dojrzał jak Flawjusza bladego, bezprzytomnego, z obandażowaną głową
wnoszono do pokoju. Zotja mdlała z rozpaczy. Gustaw nic nie pojmował, co się tu stało w
czasie jego niebytności, ale zaspokojenie ciekawości odłożył na później, i z całą młodzieńczą
gorliwością zajął się pomaganiem i pocieszaniem Zofji. Lekarz zalecił spokój i zimne obkłady
na głowę, posiedział jeszcze
chwilę przy chorym, opatrzył go, i przyrzekł powrócić nazajutrz. Gustaw z Zofją całą noc
czuwali. Tak było przez kilka następnych dni i nocy. Oboje namawiali się wzajemnie do
chwilowego spoczynku, do szanowania zdrowia, a jednak żadne
z nich do ustąpienia od łoża chorego namówić się nie dało. Co kwandrans to jedno, to drugie,
zmieniało kompresy.
— Dziś ja sama już czuwać będę, mówiła jednego dnia Zofja.
— Nie. Pani jesteś zmęczona. Pani się dziś położysz, ja zostanę.
— Nie pozwolę na to. Jako córka spełniam tylko mój obowiązek… Pan jesteś obcym.
— Więc temu, kto niema ani matki, ani ojca, ani rodziny, nie wolno już nikogo kochać, do
nikogo się przywiązać i dla wszystkich mam być obcym na zawsze!
Mówił to ze łzami w oczach.
— Przebacz mi pan — rzekła Zofja, bio-
- 125 –
rąc go z pośpiechem za rękę — nie chciałam pana obrazić. Powiedziałam to jedynie, aby pana
uwolnić od tego bezustannego czuwania.
— A ja proszę panią o to, jak o największą łaskę.
Zofja musiała ustąpić lubo nie mogła zrozumieć powodu, który zatrzymywał studenta przy
łóżku jej ojca. Współczucie i przyjaźń sąsiedzka, dawno-by już znużyły się, — było to więc
coś innego — ale co? Przypadek przyszedł jej
w pomoc. Jednej nocy, znużona czuwaniem trwającem już prawie od tygodnia,
zdrzemnęła się na chwile. Gdy się ocknęła Gustaw klęczał wpatrując się w nią
z zachwytem i uwielbieniem. Spojrzenia ich spotkały się — zarumieniona podniosła się
szybko, szepcąc półgłosem:
— Co pan robisz, panie Gustawie?
Gustaw zarumienił się po uszy i spuścił oczy. Czas jakiś stali tak oboje nieruchomi i
niepatrząc na siebie — wreszcie Gustaw zbliżył się z nieśmiałością i całując ją w rękę,
zapytał;
— Czy pani gniewasz się na mnie?
— O co?
— Że przez chwilę ośmieliłem się być szczęśliwym.
— Nie rozumiem pana.
—Patrząc na panią czuję się szczęśliwym jak nigdy w życiu.
- 126 –
— Pan wart jesteś innego szczęścia, panie Gustawie — rzekło dziewczę
z westchnieniem.
— Teraz ja pani nierozumiem.
— A ja panu więcéj powiedzieć nie mogę — dowiesz się pan o wszystkiém od ojca, gdy
wyzdrowieje.
VII.
Jak sobie źli wzajemnie pomagają do zguby.
Kudłacz, opuściwszy doktora po owéj scenie z Fławjuszem, długo w zamyśleniu błą-
dził po ulicach. Szlachetny czyn Flawiusza ciężył mu jak ołów na sercu; zepsuty na wskroś
człowiek nie mógł zrozumieć pobudek takiego czynu — domyślał się najgorszych,
najbezecniejszych, ale wierzyć im w zupełności nie miał odwagi, bo znał Flawjusza od dawna
i wiedział, że to człowiek poczciwy,
- 127 –
że z poczciwości gotów był nawet głupstwo zrobić i opiekować się córką kobiety, która nim
wzgardziła. Córka ta była i jego krewną, jedyną pamiątką po siostrze — a siostra — to było
dla niego jedyne wspomnienie czyste, niepokalane wśród „kału w jakim żył. Przyszło mu na
myśl, że i jemu jako krewnemu wypadało coś zrobić dla dobra dziewczyny.
— Jeżeli Katarzyna nie skrewi — myślał sobie — a nie może tego zrobić, bo tu o nią idzie,
to będę bogaty. Trzydzieści tysięcy złotych — to sumka nie lada. Mógłbym kilka tysięcy
darować Zofji — mnieby to nie zrujnowało, a dla niéj stanowiłoby jaki taki posążek. Pal
licho! raz człowiek zrobi przecież coś dobrego w życiu. Księża mówią, że na tamtym świecie,
z procentem za to odpłacają. Będzie to zawsze interes.
To postanowienie pchnęło go do mieszkania hrabiny Saby. Po drodze wstąpił do kawiarni,
siadł w kącie i chciał uporządkować swoje papiery, które za chwilę miał tak cennie sprzedać.
Dobył pakiet z zanadrza, rozwinął i wyjął pierwszy kawałek. Zbladł i zmieszał się. Była to
jakaś stara gazeta.
— Zkądże to u licha tu się zaplątało? — mruknął do siebie i rzuciwszy gazetę na ziemię,
wziął drugi kawałek. Ogłupiał. Drugi kawałek był także urywkiem jakiejś gazety. Z
gorączkowym niepokojem przerzucił resztę
- 128 –
szpargałów, przerzucił raz, drugi i trzeci, niedowierzając własnym oczom, aż w końcu wydał
krzyk okropny, przerażający, który przestraszył wszystkich obecnych w kawiarni. Tarę osób
zbliżyło się do niego, z zapytaniem co się stało. — Nic nie odpowiedział — zgarnął papiery
ze stołu, schował je do kieszeni — i jak szalony wybiegł z kawiarni.
Niepojmował w jaki sposób odbyła się przemiana ważnych jego dokumentów w nic
nieznaczące szpargały, podejrzywał o podstęp Katarzynę — i popędził co tchu do niéj, aby
groźbą wymódz wyjaśnienie lub pieniądze. Dopadł drzwi i gwałtownie szarpnął za dzwonek.
Po chwili oczekiwania spostrzegł, że nie potrzebnie dzwonił, bo drzwi były uchylone. Wszedł
więc. Ze zdziwieniem ujrzał pokój
prawie pusty — kilka stołków w nieładzie stało około ścian. W drugim pokoju — toż samo.
W trzecim zobaczył gromadkę ludzi tłoczących się pod oknem, gdzie stał woźny i wywoływał
cenę jakiegoś obrazu. Kudłacz był jak odurzony. Dzień dzisiejszy same straszne
niespodzianki mu przynosił. Ogłupiały i nieprzytomny zbliżył się do jednego z licytujących i
zapytał:
— Co tu się dzieje?
— Jakto, nie widzicie? licytacja.
— Po kim?
— Po hrabi Adamie.
- 129 –
— Alboż umarł?
— Cóż to, wy nie z Krakowa, co nic nie wiecie?
— Nie — odparł stłumionym głosem.
— Hrabia zbankrutował, pozarywał wielu i uciekł za granicę — wierzyciele zajęli
ruchomości.
— A hrabina?
— Została biedaczka — mieszka tu podobno na trzeciem piętrze.
Wiktor spojrzał na mówiącego, jakby go nie rozumiał. Wiadomość ta i jego robiła
bankrutem. Wszystkie nadzieje wygodnego życia przepadły. Oparł się o ścianę aby nie upaść
i machinalnie słuchał monotonnych wywoływań woźnego. Po chwili zebrał siły, otrząsł się z
osłupienia i poszedł na trzecie piętro.
Zastał drzwi zamknięte — po długiem dopiero pukaniu otworzyła mu Sabina. W twa-
rzy jéj, oprócz znękania i smutku, dostrzegł pomieszanie, które przypisywał niespodziewanej
swojej wizycie. Prędko jednak spokój dumy wrócił na jéj lica — zmierzyła go surowo,
pogardliwie od stóp do głów.
— Czego chcesz jeszcze odemnie? — spytała — nasz rachunek zdaje mi się skończony.
Wydrwiłeś odemnie pieniądze za szpargały, niemające dziś dla mnie żadnej wartości.
- 130 –
— A więc u ciebie są te papiery! zawołał z pośpiechem Kudłacz.
— Au ciebie pieniądze, które dziś byłyby dla mnie majątkiem.
— Pieniądze? jakie pieniądze? Komuś je wypłaciła, kiedy mi papiery skradziono?!
— Nie szkaluj tak zacnej osoby, jaką jest ks. Modest.
— Więc to on! Ha! teraz przypominam sobie — zawołał uderzając się w czoło. Słuchaj — i
schwycił ją gwałtownie za rękę — słuchaj mnie — wiele mu dałaś za te skradzione
szpargały?
— Trzydzieści tysięcy — tak jak żądałeś.
— Odstąpię ci dziesięć — bo dzisiaj ty sama jesteś w potrzebie — ale chodź ze mną do
niego, powiedz mu to w oczy — bo inaczej nie odda mi nic.
— Razem z tobą nie pójdę — ale czekaj na mnie u niego o czwartej. Teraz odejdź —
potrzebuję być samą.
— Jeszcze jedno. Wytłomacz mi jakim sposobem hrabia stracił majątek i wszystko.
— Bo chciał mieć więcej.
— Dziwna rzecz — nie był nigdy chciwym.
— Zrujnował się dla mnie. Małżeńskie więzy ciężyły mu, bo kochał inną. Czułam, że jestem
dlań ciężarem, od którego chętnie byłby się uwolnił, gdyby nie obawa skandalu. Ja znowu
lękając się, aby w ostateczności
- 131 –
nie zdobył się na krok taki, sama mu zaproponowałam, że ustąpię, gdy mi świetny
byt zapewni. Majątek hrabiego okazał się zbyt małym w obec moich żądań; rzucił się więc w
szaloną, ryzykowną grę i zrujnował mnie i siebie.
— Chciwy dwa razy traci — zauważył sentencjonalnie Kudłacz — i nie zostało ci nic po
nim?
— Nic, oprócz wstydu.
— A precjoza twoje?
— Nie wiem co się z niemi stało — zastawił je może, albo zabrał z sobą.
— Proszę, nie byłbym go nigdy posądził o tyle rozumu.
Sabina zrobiła grymas niecierpliwości. Kudłacz spostrzegł to.
— Idę już, idę — rzekł — więc o czwartej. Pamiętaj, że to i twój interes.
Po jego wyjściu spiesznie zaryglowała drzwi, zadowolona, że się pozbyła towarzystwa
człowieka wzniecającego w niéj przestrach i obrzydzenie. Przez chwilę namyślała się jeszcze,
czy ma o czwartej stawić się lub nie u księ-
dza Modesta. Nie potrzebowała ona tak koniecznie tych dziesięciu tysięcy, jak to
przypuszczał Kudłacz, umiała bowiem zabezpieczyć się dobrze pomimo ruiny hrabiego.
Aby jednak nie zdradzić się z tem, postanowiła korzystać z ofiary Kudłacza, zwłaszcza,
- 132 –
że liczyła na zdemaskowanie księdza, którego czyn oburzył ją i na uwolnienie się na zawsze
od Kudłacza, kłamiąc przed nim pozory ubóstwa.
O czwartéj więc godzinie najętą karetką udała się do księdza Modesta. Zastała już tam
Kudłacza, który ujrzawszy ją zawołał:
— W samą porę przychodzisz. Zapiera się że nie dawał ci żadnych papierów. Pokaż mu je.
Nagłe pojawienie się Sabiny zmieszało księdza; na to nie był przygotowany. Zmienił więc
sposób obrony i na zarzut hrabiny:
— Wszakże dałam księdzu trzydzieści tysięcy za te papiery — odparł z świątobliwą pokorą:
— Nie przeczę, ale nie mogłaś pani przypuszczać, że ja, osoba duchowna, będę w tak
brudnej sprawie maczał ręce jak prosty negocjant.
— Tylko jak prosty złodziej! — wybuchnął Kudłacz. Ksiądz nie zważał na przerwę i mówił
dalej:
— Zgodziłem się na pośrednictwo jedynie z zamiarem, aby pieniądze te przeznaczone dla
szaleńca, ofiarować Panu Bogu dla przebłagania Go za wasze grzechy. Rozdałem te pieniądze
ubogim i na różne pobożne cele.
— Kłamiesz! — zawołał Kudłacz przyskakując ku niemu z pięścią.
- 133 –
Napadnięty zbladł, ale się nie cofnął — sięgnął ręką po dzwonek i zadzwonił gwałtownie.
Kudłacz opamiętał się.
— Zresztą — mówił ksiądz Modest tym samym spokojnym tonem — jeżeli macie do
mnie jakie pretensje, możecie mnie skarżyć a nachodzić domu nie wolno — dodał
z naciskiem — za to kryminał.
W téj chwili zjawił się na progu służący.
— Sprowadź panią hrabinę do powozu — rzekł ksiądz do wchodzącego.
— Nie potrzeba, ja sam panią sprowadzę — zawołał Kudłacz i podał ramię Sabinie.
Wzmianka o procesie i kryminale odjęła mu wszelką śmiałość. Miał on różne grzeszki i
ciemne sprawy, które przy procesie mogły- by łatwo ujrzeć światło dzienne. Wiedział o nich,
a może domyślał się tylko ksiądz Modest —
z rozmysłem też użył téj broni aby raz na zawsze pozbyć się uprzykrzonego
natręta.
— Szelma ksiądz, mądry i kuty na cztery nogi: tak mu nic nie zrobimy — mówił Kudłacz
sprowadzając Sabinę ze schodów. — Ale mam ja inny sposób na niego; obejdzie się bez
procesu. Poczekaj, bratku. Dziś przed wieczorem wyjeżdża gdzieś w drogę — furmanka
czeka już na dole. Idzie tylko o to, abym w nocy nie potrzebował szukać noclegu,
- 134 –
bo nie mam ochoty spotkać się z patrolem. Czy masz klucz od bramy?
— Nie wiem.
— Choćbyś nie miała — przyjdę – zawsze u ciebie bezpieczniej, niż gdzieindziéj. Czekaj
więc na mnie przed północą. Nie stracisz na tém, jeżeli mi się uda mój projekt, a udać się
musi. Jutro damy ztąd nogę i będziemy znowu razem i szczęśliwi. Nieprawdaż, moja żono?
— zakończył z szatańskim uśmiechem.
Hrabina niecierpliwie przyśpieszyła kroku. Chciała czemprędzéj uwolnić się od swego
towarzysza. Szybko wpadła do powozu i zatrzasnęła drzwiczki.
— Do widzenia więc — rzekł znacząco Kudłacz.
Nic nie odpowiedziała — powóz zaturkotał po bruku.
— Hm, dumna — mruknął półgłosem patrząc za odjeżdżającą — nie może jeszcze
zapomnieć, że była hrabiną. Zaśpiewa ona inaczej jak zobaczy u mnie grosze. Chyba, że jéj
na nich nie zbywa. — Kto to wie — ona nie głupia, może się
i obłowiła — ale zmiarkujemy to później — a teraz po wytrychy.
Zawrócił w stronę zamku i poszedł ku Kazimierzowi.
W parę godzin później, jak to Kudłacz przepowiedział, ksiądz Modest wsiadł do po-
- 135 –
drożnego powozu i odjechał polecając służącemu aby na krok się z domu nie oddalił.
Służący przyrzekł pilnować mienia pańskiego jak oka w głowie, co mu wszakże nie
przeszkodziło wcale wyjść wieczorem na szklankę miodu do Robackiego i na kilka partji
domina. W miłem towarzystwie zabawa przeciągnęła się dość długo, wiernemu słudze ani
przez myśl nie przeszło, że tam w domu ktoś inny
miejsce jego zastępuje. O zmroku jakiś człowiek wsunął się cichaczem do kamienicy,
otworzył drzwi wytrychem i wszedł do mieszkania księdza Modesta. Domyśleć się łatwo, że
tym człowiekiem był Kudłacz.
Zapaliwszy skrytą, latarkę począł pilnie przetrząsać wszystkie szuflady
i schowki; oprócz jednak kilkudziesięciu reńskich, nie znalazł więcej gotówki, za to, w
sekretnej szufladzie biórka odszukał pęk papierów starannie obwiniętych i opieczętowanych.
Szybko rozerwał pieczęcie. Były to listy zastawne, losy kredytowe i t. p. papiery.
— Sprytny ksiądz — mruknął złodziej z pewną niechęcią — wolałbym zastać
w gotówce — mniej byłoby ceremoirji. Ale nic nie szkodzi, zanim się spostrzeże, papiery się
zmienią — odbiorę swoją ależytość z procentem.
Schował papiery do kieszeni, zagasił latarkę i wyszedł na ulicę, zmierzając prosto do miesz-
- 136 –
kania Sabiny, nie uważał bowiem za stosowne błąkać się z takim skarbem po ulicy, zwłaszcza
w godzinie patrolów i rewizorów policyjnych.
Brama była jeszcze otwarta, ale za to mieszkanie?na trzeciem piętrze znalazł zamknięte. Na
kilkakrotne dobijanie się jego, uchyliły się sąsiednie drzwi i z pośród ciemności dał się
słyszeć głos niemłodej kobiety:
— Daremne pukanie, ta pani wyprowadziła się ztąd dzisiaj — mieszkanie puste.
— Uciekła przedemną — pomyślał Kudłacz — oszustka. Ma więc pieniądze, skoro nie dba o
moją pomoc.
Spostrzeżenie to było słuszne. Hrabina ze szkatułką napełnioną kosztownościami i
pieniędzmi, usunęła się z domu, aby uniknąć wizyty Wiktora
i raz nazawsze zerwać z nim niebezpieczne stosunki. Nie mając na razie żadnego schronienia,
postanowiła udać się do doktora Feliksa. O zmroku, mocno zawoalo-
wana weszła do kamienicy, w której mieszkał jej kochanek.
Uprzedźmy ją tam na chwil kilka. Zaledwie parę dni upłynęło po pojedynku,
w którym pałasz Flawjusza pozbawił doktora większej części nosa. Piękny niedawno
młodzieniec, wyglądał teraz jak potwór. Utrata ręki byłaby niczem dla niego
w porównaniu z taką szpetnością. Człowiek zmysłowy i próżny, ja-
- 137 –
kim był Feliks, kalectwo podobne musiało go zgnębić do reszty. Z obandażowaną twarzą
siedział przy biórku; oczy jego niegdyś romansowe, miały teraz wyraz ponury i złowieszczy.
Przed nim leżał list świeżo rozpieczętowany. Był to list od jogo narzeczonej z poznańskiego,
panny młodej, pięknej i bogatej, która dowiedziawszy się o jego licznych miłostkach w
Krakowie, zwracała mu pierścio-
nek zwalniając jednocześnie od słowa. Jakkolwiek Feliks nie kochał jej, spekulując tylko na
znaczny majątek, cios ten upokarzający, zgnieść go musiał. Piękność, która zapewniała mu
tyle przyjemności w życiu i która świetną obiecywała mu karjerę — przepadła.
Majątek wymknął mu się z ręki.
Zdobywać rozkoszy już nie mógł — kupować jéj nie było za co. Życie straciło dlań całą
wartość.
— Ha, stało się! — szepnął ponuro — skończmy przynajmniéj z honorem. Trzeba
usunąć się z tego świata, z którego drwiłem, zanim on drwić ze mnie zacznie.
Podniósł się, poszedł do szafki, otworzył ją i z pośród mnóstwa flaszeczek wziął jedne i
powrócił z nią do biórka.
— Możeby co napisać, coś w rodzaju ostatniej woli? Ale, po co? Co mnie obchodzi kto
zabierze po mnie te graty. Możeby pożegnać kogo? ale kogo? któraż
z piękności,
- 138 –
które szalały za mną, będzie chciała płakać nad kochankiem bez nosa?
— Ha! głupie życie!
Z szaloną gwałtownością wydobył korek, przytknął flaszeczkę do ust i wypił znajdujący, się
w niej płyn niebieskawy. Zesztywniał z przerażenia, oczy stanęły mu kołem, mdlejącą ręką
zaczął szukać w koło siebie przedmiotu o który mógłby się oprzeć, i runął z łoskotem na
podłogę. Było to właśnie w chwili gdy hrabina wstępowała na schody.
Gdy weszła do mieszkania doktora, zastała już trupa tylko z otwartemi oczyma
i zaciśniętemi pięściami. Na ten widok Sabina zemdlała.
Kiedy odzyskała przytomność i ujrzała się samą z zimnym trupem wśród nocy, zerwała się z
przestrachem i poskoczyła ku drzwiom.
Wtem jakaś silna ręka wstrzymała ją. Sabina wydała okrzyk przerażenia.
— Kto tu?
— To ja, służący pana doktora, ten, który mścić się będzie za, śmierć jego.
— Puść mnie — jam niewinna!
— To się w sądzie pokaże.
Nazajutrz do więzienia kryminalnego przyprowadzono damę salonową, niegdyś hrabinę.
Gdy zapisywano ją do księgi aresztantów, usiłowała znowu tłomaczyć się, że jest niewinną.
- 139 –
— To do nas nie należy — odparł jej zimno nadzorca, my mamy tylko obowiązek
trzymać jak nam każą i puszczać jak każą.
Czy masz pani jakie kosztowności przy sobie?
— Mam szkatułkę, ale ona jest moją własnością.
— Nikt jej pani nie zabierze — przechowamy tylko. Zechciej pani przeliczyć pieniądze i
kosztowności.
Hrabina otworzyła szkatułkę i zbladła jak ściana. Pośród klejnotów ujrzała akt ślubny
Wiktora, który zapomniała spalić. Pochwyciła szybko papier, pragnąc go ukryć.
— Pani nie wolno mieć żadnych papierów przy sobie — to należy do sądu — rzekł
nadzorca i przemocą wyjął jej papier z ręki.
— Zginęłam ! — szepnęła Sabina.
Przeprowadzono ją do więzienia. Gdy szła przez dziedziniec, z jednego z okratowanych
okien wychyliła się znajoma głowa kudłata:
— Katarzyna! a. ty tutaj? witam, witam, prosimy do kompanji.
Był to Wiktor, którego przychwycono przy zmianie papierów skradzionych
u księdza Modesta. Papiery były te same, których sąd poszukiwał jako należących do massy
po Sewerynie Liwodzie. Wiktor nie mógł się wytłumaczyć w jaki sposób przyszedł do ich
posiadania.
- 140 –
Przy drugiem jednak czy trzeciem badaniu przyznał się zkąd je wziął. Wezwano księdza, ale
gdy ten wyparł się wszystkiego, cała wina zaciężyła na Kudłaczu, który jednocześnie stawać
musiał jako świadek w sprawie swojej niegdyś żony, posądzonej o otrucie doktora i
dwużeństwo. Z pierwszego zarzutu sąd ją uwolnił dla braku dowodów, za drugą zbrodnię
skazał na kilka lat więzienia. Wyroki Katarzyny i Wiktora zapadły prawie jednocześnie.
Gdy ich oboje, okutych w kajdany, wywożono do Lwowa, Kudłacz drwiąc z losu
I z żony rzekł:
— Opuścisz ojca, matkę, hrabiego, doktora i wszystkich świętych, a pójdziesz za mężem
twoim, jak mówi Pismo święte.
VIII.
Zakończenie.
Powróćmy teraz do łóżka chorego żołnierza, otoczonego staranną opieką Zofji
i Gustawa. Wspólne czuwanie coraz więcej zbliżało młodych ludzi do siebie. Zofja
zwiedziona tak
- 141 –
niegodnie przez Feliksa, w czystej, szczerej miłości Gustawa znalazła pokrzepienie dla
zbolałej duszy. Na każdym kroku dawał jéj tyle dowodów przywiązania, że serce jej coraz
więcej lgnęło ku niemu. Jeżeli czasem interesa zatrzymały go dłużej w mieście, ogarniał ją
niepokój, co chwila biegła do okna,
na każdy szelest w sieni zrywała się. Ale im więcéj czuła wzrastającą dla Gustawa miłość,
tém bardziej tłumiła jéj objawy i tém mniéj dawała mu ją poznać; nie czuła się bowiem godną
tak niewinnego uczucia. Obawiała się, że Gustaw dowiedziawszy się o całem zejściu z
Feliksem, wzgardzi nią i porzuci.
Myliła się jednak. Gustaw poznawszy całą sprawę z opowiadania Flawjusza powracającego
już do zdrowia, nie tylko nie cofnął się, ale owszem, rad był niejako, że Zofja wyleczyła się w
ten sposób z miłości dla jego rywala i w odpowiedzi poprosił starca o jej rękę, objaśniając go
zarazem o swoim stanic
majątkowym.
— Zacny z ciebie chłopiec, panie Gustawie, rzekł Flawjusz — dawno już marzyłem o takim
mężu dla méj Zosi, ale ubóstwo wasze i zajęcie się Zofji tamtym niegodziwem krzyżowało
swoje zamiary. Dziś przeszkody te usunięte, nieszczęście przesiliło się, a złe obróciło się w
dobre. Idzie tylko o to, czy Zofja cię, kocha. Wierzaj mi, że nie chciałbym, aby
- 142 –
tylko przez posłuszeństwo dla mnie szła za ciebie. Tyś godzien innéj miłości.
— Więc pomów pan z nią. Ja wyjeżdżam na kilka dni na wieś, dla uregulowania interesów
majątkowych. Wrócę po wyrok, który mi szczęście lub rozpacz dać może.
Wyjechał tego samego dnia, nie uprzedziwszy nawet o tém Zofji. To ją zaniepokoiło
widocznie; Flawjusz nic jednak nie mówił, tylko w milczeniu badał jéj usposobienie. Na drugi
dzień nie mogła już wytrzymać i sama zapytała
o Gustawa.
— Wyjechał — odrzekł Flawjusz.
Zbladła i z przestrachem spojrzała na starca.
- Czy mówił co z tobą o mnie, o Feliksie?
— Mówił.
- Teraz pojmuję jego wyjazd, a raczej ucieczkę — zawołała ze łkaniem.
Starzec z uśmiechem zadowolenia patrzał na płaezącą. Miał talizman, który te łzy w szaloną
mógł zamienić radość. Nie chciał dłużej martwić dziewczyny
i powiedział jéj wszystko.
Trzeciego dnia powrócił Gustaw i powtórzył jéj to samo, tylko bez porównania lepiej i
serdeczniej. Domek przy ulicy Długiej stał się rajem dla zakochanych.
Postanowiono zaczekać ze ślubem do zu-
- 143 –
pełnego wyzdrowienia Flawjusza. Skoro tylko podniósł się z łóżka, dano na zapowiedzi.
W sam dzień ślubu przyniesiono Flawjuszowi karteczkę, na której stały tylko te słowa:
„Umierający pragnie z tobą mówić."
— Któż to taki? — zapytał posłańca.
— Nie wolno mi nic powiedzieć. Dorożka czeka — mogę pana odwieźć na miejsce.
— Czekajcie dzieci, zaraz wrócę — przemówił po chwili namysłu Flawjusz,
i wsiadł do dorożki.
Przywieziono go do jednej z większych kamienic choć w bocznej ulicy. Pełen ciekawości
szedł z służącym na pierwsze piętro, a gdy weszli do ciemnego prawie pokoju, spostrzegł na
łóżku leżącego chorego, którego rysów nie mógł rozpoznać.
— Flawjuszu! — przemówił chory głosem przytłumionym i słabym.
— Któż mnie woła?
— To ja — Modest.
Flawjusz zmarszczył brwi i cofnął się ku drzwiom.
— Nie odchodź! przez litość nad umierającym, zostań! Życie różniło nas i waśniło, niech
choć śmierci chwila nas połączy. Wiem, że wiele przeciw tobie zawiniłem — ale pokora
niech mi wyjedna przebaczenie.
— Czego żądasz odemnie? — spytał Flawjusz wzruszony błagalnym głosem księdza.
— Jednego uścisku dziecka mego.
- 144 –
— Wszak sam je porzuciłeś dobrowolnie, oddając razem z matką na pastwę nędzy.
— Są to grzechy młodości, za które ciężko odpokutowałem. Później gdym przywdział szatę
duchowną, obowiązki powołania odpychały umie od dziecka mego.
A jednak z każdym dniem wzmagało się we mnie uczucie rodzicielskie, kiedy
z drugiej strony, stan mój kazał mi wypierać się tego uczucia. Okropne
walki staczałem z samym sobą. Zazdrościłem ci jej pieszczot, które mi się należały, miłości,
która była moją własnością i z zazdrości nienawidziłem cię. Układałem różne plany
odzyskania praw moich. Odebrać ci ją przemocą czy podstępem byłoby bardzo łatwo, ale ja
chciałem ci odebrać jej serce. Bóg ukarał
mnie za to. Siejąc między wami nieufność, o mało nie przyczyniłem się do hańby mojego
dziecka.
— I ty mówisz że ją kochasz!
— O! kocham. Dla niej zaszargałem moje sumienie; chciałem albowiem zapewnić jej
świetną przyszłość, byt niezależny. Ludzka sprawiedliwość nie dosięgła mnie wprawdzie, ale
Bóg ukarał; bo oto umieram biedny, nie mogąc zostawić jej nic, prócz błogosławieństwa.
— Los Zofji zabezpieczony. Idzie za mąż za młodzieńca, który w spadku po Sewerynie
Liwodzie dostał znaczny majątek.
Ksiądz załamał ręce.
- 145 –
- Boże! więc własne dziecko chciałem okraść! Sprawiedliwość Twoja nie dopuściła tego. O,
lżej mi teraz umierać! Flawjuszu — zawołał wyciągając ku niemu ręce — chciał- bym ją choć
raz przed śmiercią uścisnąć i nazwać córką moją!
— Ona nie powinna wiedzieć o tem, że nią jest.
— To pozwól mi choć widzieć ją. Dziś ze wszystkich pragnień moich, to jedno mi tylko
pozostało. Spełnij je.
— Dobrze - odparł wzruszony Flawjusz.
Wrócił do Zofji, która w ślubnej sukni z niecierpliwością oczekiwała na niego.
— Ojcze, jedziemy?
— Jedziemy, ale nie do kościoła jeszcze.
Jest pewien człowiek który umiera, a który przed śmiercią pragnie widzieć cię
i pobłogosławić.
— To może ojciec mój! — zawołała Zofja patrząc Flawjuszowi w oczy.
— Kiedy ci serce powiedziało — ja zaierać nie będę
— Jedźmy.
— Człowiek ten zawinił przeciwko tobie i matce twojej.
— Ale żałuje tego i chce mnie pobłogosławić. Jedźmy.
Wybiegła z pośpiechem i wskoczyła do powozu stojącego przed domem. Za nią wsiedli
Flawjusz i Gustaw.
- 146 –
W kilkanaście minut byli już przy łóżku umierającego. Wszedłszy do pokoju. Zofja rzuciła
się ku księdzu wołając:
— Ojcze!
— Córko moja! Boże! jakżem szczęśliwy.
Flawjuszu, dziękuję ci za tę chwilę Błogosł…!
Podniósł rękę do góry, chcąc pobłogosławić klęczącej parze kochanków — ale ręka spadła na
poduszki jak ołów…
Ksiądz Modest żyć przestał.