Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
2
Jak widzę naszą
przyszłość.
Dla Griszy. Tfu... Dla Steffa.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
3
Nota wstępna
Ta książka została opublikowana na blogu vonklusken.blogspot.com i jest własnością intelektualną
właściciela bloga - Helgi von Klusken. Wydanie elektroniczne, i tylko elektroniczne, niniejszego
opowiadania, pt. „Jak widzę naszą przyszłość” , jest publikacją darmową, przeznaczoną do
prywatnego użytku. Może być kopiowana, przekazywana, przetrzymywana na nośnikach
elektronicznych, cytowana lub używana w innych prywatnych publikacjach elektronicznych za
wskazaniem źródła. Nie może być, natomiast, wydawana/sprzedawana w formie elektronicznej,
papierowej, audiobookowej lub jakiejkolwiek innej bez pisemnej zgody autora. W wypadku pytań lub
wątpliwości zawsze można się ze mną skontaktować pod adresem vonklusken@gmail.com. Odpiszę
jak najszybciej lub wtedy, kiedy będzie mi się chciało.
Życzę miłej lektury i przypominam: styczeń miesiącem kontroli uzębienia. Okaż serce swojemu
dentyście, on wykonuje najbardziej niewdzięczny zawód na świecie. Pomaga ludziom, a i tak wszyscy
go nienawidzą (łącznie ze mną).
Projekt okładki: że mła i Joseph Frederic Charls Soulacroix
Korekta: langaugetool.org
Kawa: bezcukrowe cappucino
*
Wbrew temu, co wszem i wobec rozpowiada o mnie w instytucie kosmonautyki Katia
Pawłowa, ja- Grisza Anatolij- jestem romantyczny. Na randkę zawsze jakiegoś badyla kobiecie
przyniosłem- ot, choćby pęczek szczypiorku. O dobry szczypiorek, niegruby ale i nie za cienki, dzisiaj
trudno. Katia Pawłowa doskonale o tym wie. Winem „czar sołtysa” częstowałem, żeby nie zmarzła w
zimie, na przystanku. Ba! Nawet kufajkę, w barze „u grubego Wołodii” zawsze jej na haczyk
odwieszałem.
Nie mam pojęcia, dlaczego się na mnie gniewa, a i sama Katia nie chce nic powiedzieć. Udaje, że mnie
nie zna. Nos do góry zadziera, śliczne usta wykrzywia, z koleżankami szuru-buru ploteczkami się
karmią a na mnie ani nie spojrzy. Z kobietą to wiadomo- jak nie hukniesz, to nie uzyskasz żadnych
konkretnych informacji. Huknąć Katii to jeszcze oficjalnie nie mogę, bo nam termin w Pałacu Ślubów
dopiero za trzy miesiące wyznaczyli.
Muszę w inny sposób zakończyć tę idiotyczną sytuację. Bo Katia ze ślubu nie zrezygnuje, to pewne.
Sukienkę krawcowa już uszyła, zarżnięty świniak w zamrażalce leży, ja sam koszta poniosłem i to
niemałe. Samogon z październikowych zapasów już się skończył, a wiecie ile kosztują majowe resztki
magazynowe z nielegalnych bimbrowni? Majątek! Mam tylko spore wątpliwości, czy ten skromny
fakt, że jesteśmy małżeństwem zmusi ją w końcu do zauważenia mojej osoby.
Bo ja, wbrew poradom żonatych od lat Wańki i Piotrofija, wolałbym od czasu do czasu słówko z żonką
zamienić.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
4
-Ciesz się, że nie gada.- powiedział mi Wańka, kiedy prosiłem go o radę.- Jak kobieta raz pysk, po
ślubie, otworzy, to dopiero w trumnie go zamyka.
-Sam fakt, że martwa też nie chroni od babiego bełkotu.- wtrącił Piotrofij.- Mój, świętej pamięci,
dziadzio powtarzał, że jeszcze 20 lat po śmierci babka nawiedzała go w koszmarach i kołki mu na
głowie ciosała.
Ja jednak spróbuję, a co tam! Jestem urodzonym ryzykantem. Nawet Lotka puszczam co sobotę
zawsze za najwyższą stawkę- 30 kopiejek. Dlatego zwracam się z prośbą do wszystkich towarzyszy i
towarzyszek! Do ludu miast i wsi! Do robotników! Do kołchoźników! Do studentów! Ba, nawet do
kapitalistycznych malwersantów! Pomóżcie mi udobruchać Katię. Co ja takiego złego powiedziałem?
A wszystko zaczęło się tak...
Naturalny satelita Ziemi, zdobyty bohatersko przez Łunę 2, był właśnie w pierwszej kwadrze.
W zaroślach typu głóg odzywały się bekwarki (Luscinia luscinia). Ach nie! Miało być romantycznie. No
to od początku:
Księżyca blask, słowika śpiew. Każda kwietniowa noc urzeka pięknością, zwłaszcza gdy
spędzasz ją w miejskim parku imienia Puszkina, w towarzystwie najpiękniejszej praktykantki fizyki
teoretycznej, z całego instytutu. Ale ta noc była najpiękniejsza ze wszystkich. Już wczesnym
wieczorem, zgodnie z tym, co ustaliliśmy ongiś, znalazłem się w rodzinnym domu Katii Pawłowej.
Niewielka chatynka w centrum miasta pozbawiona była prądu i bieżącej wody, mimo że trzy ulice
dalej Plac Czerwony skąpany był w feerii świateł, neonowych reklam i głośnej dyskotekowej muzyki.
W tej części Moskwy jednak czas jakby się zatrzymał i na zawsze zastygł w epoce cara Mikołaja. W
płocie okalającym dom brakowało kilku desek, a na trawniku pasła się chuda koza, przywiązana do
palika. Rodziców Katii i starszego rodzeństwa nie zastałem. Nie wrócili jeszcze z zebrania
organizacyjnego przed planowanym, spontanicznym pochodem pierwszomajowym. W kuchni
świeciła się lampka naftowa. Zapukałem do drzwi, w których brakującą szybę zastąpiono połamaną
dyktą i wszedłem. Uśmiechnięta, pomarszczona na twarzy niczym suszona śliwka, zakutana chyba w
trzy watowane kurtki, babcia Agrafia zgodnie i bez sprzeczek, z jednego talerza jadła kaszankę razem
z tłustym, szarym kotem. Kot miał ogon złamany w trzech miejscach i złośliwe ślepia. Babuszka
Agrafia jadła kaszankę z jednej strony, a z drugiej kot zanurzał swój puszysty łepek.
-Kawaler do Katieńki?- zapytała.
-Tak, to ja. Grisza.- przedstawiłem się, bo wiedziałem, że babcia Agrafia jest mocno niedowidząca.
W kuchni pachniało babcią, kotem, kaszanką, ogniem i kapuśniakiem, który dochodził w glinianym
garnku, na ciepłym, wygaszonym palenisku i czekał, aż wrócą pozostali. Obok paleniska, na
drewnianej desce, leżał domowy chleb z mocno przypieczoną skórką i kawałek niesolonego, koziego
masła. Zakręciło mi się w nosie od tych zapachów i kichnąłem.
-Na zdrowie kawalerze.- powiedziała babcia, uśmiechając się bezzębnymi ustami.- Takie kichanie to
na głód, ani chybi. Te młode, w dzisiejszych czasach to jak wiatr. Nie dośpi, nie doje, jeno lata po tych
odczytach i zebraniach. O, o niech popatrzy. Kapuśniak od trzech godzin czeka, a moich wciąż nie
widać. Ćwiczą dzisiaj samokrytykę, do pochodu niewiele czasu już zostało. Może kawaler chce
kaszanki? Ja zaraz łyżkę podam, niech się kawaler przysiądzie.
Na te słowa szary kot podniósł głowę, spojrzał na mnie nieprzyjaźnie i syknął. Z wibrysów skapywał
mu tłusty sos, wprost do talerza. Kaszanka rzecz nęcąca, ale z kotem bił się o jedzenie nie będę.
-Babciu Agrafio, niech się babcia nie trudzi. My z Katiuszą mamy stolik zarezerwowany. Trzy miesiące
temu sam osobiście nas na ten stolik zapisałem, w kolejce marzłem. Jak teraz zjem kaszanki, to nic
innego nie ruszę „u grubego Wołodii”
-Ach wy młodzi.- westchnęła babunia.- Zamiast zjeść z rodziną w domu, jak tradycja nakazuje, to
biegacie po tych nowoczesnych barach mlecznych. A ja słyszałam, jak w radio mówili, że tam w ogóle
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
5
higieny nie ma. Nic a nic. Rąk nie myją, sól drogową do kotła sypią, nawet szczurami nikt się nie
przejmuje. A w domu to co innego.- zanurzyła widelec w kaszance z jednej strony, a kot z drugiej łeb.
Katia musiała usłyszeć naszą rozmowę, bo zbiegła niczym burza, po drewnianych schodkach i wpadła
do kuchni.
-Grisza!- krzyknęła zarumieniona. Wyglądała bardzo ładnie w nowej, niebieskiej sukience z białym
kołnierzykiem i dwoma warkoczami związanymi brązową wstążką. Trzasnąłem obcasami, jak nas w
wojsku uczyli.
-Katia Pawłowa. Czy zrobi mi pani ten honor i pozwoli zaprosić się na kolację?
-Grisza, ty głuptasie.- Katja zachichotała.
-Kaszanki zjesz przed wyjściem?- zapytała ją Agrafia.
Katia skrzywiła się ślicznie i odęła szerokie, ładnie wycięte usta.
-Babciu, babcia wie, że ja kaszanki nie lubię. Nic a nic.
-Wy młode nie wiecie co dobre. Tylko hamburgerami się zajadacie albo bułką w kiełbasie. A wiesz li ty
co w takiej kiełbasie, jest? Wiesz? Papier! Słyszałam, jak w radio mówili. Papier o zapachu mięsa. W
wodzie z gipsem namaczają, w kiełbasę formują i pakują do bułki. A swojska, domowa kaszanka to co
innego. Wiesz, co masz w środku. Krew jest. Kasza jest. Strugane kopyta. Zmielona skórka. Naturalne
rzeczy same.
Katieńka westchnęła. To na mnie zerkała, to na babcię, nogami nerwowo drobiła i oczami
przewracała.
-Późno się robi.
-Kufajkę weź.- poradziła jej babcia Agrafia. – W radio mówili, że w nocy jeszcze zimno może być. To
wina amerykańskiej coca-coli. Fabryki nam na granicach budują i freonami powietrze ochładzają. Kaj
ja pomidory do ogródka przeflancuję, jak na zimną zośkę mrozy mają jeszcze trzymać?
-Mamy 30 kwietnia, babuniu. Na dworze już ciepło. Na Moskwie (rzeka) dawno już lód puścił.
-Puścił, nie puścił, ale kufajkę zabierz. Dobrze grzeje, bo to jeszcze po dziadku, niech mu ziemia lekką
będzie.- wyjaśniła mi.
Katia posłusznie ubrała waciak, mimo że gruby drelich szpecił jej figurę.
-Do widzenia babciu.- powiedziała i ucałowała babcię.
-Do widzenia Agrafio Pantelejewna.- powiedziałem i ja. Babuszka pokiwała nam wyschłą, trzęsącą się
głową. Razem z nią zatrzęsły się dwa, cienkie niczym wykałaczka mysie ogonki. Kot nie raczył się
pożegnać.
-Idźcie, dzieci, idźcie bo wam jeszcze stolik zajmą. Niech wam święty Euzebiusz błogosławi. Katia?
-A co?
-A jakbyś tam naszych gdzieś po drodze spotkała, to powiedz im, żeby się pośpieszyli. Że ja tu czekam.
Ale Katia nie słyszała końcówki, bo aż nogami przebierała do tego wyjścia. Hyc, hyc znalazła się za
drzwiami. Pobiegłem za nią. Dopiero wtedy odważyłem się ścisnąć ją za ręce i wycałować czerwone
policzki.
-Grisza, puść!- wysapała.- Jeszcze sąsiedzi zobaczą.
-No to co, że zobaczą?- wzruszyłem ramionami i jeszcze mocniej przycisnąłem Katieńkę.
-Dla ciebie „no to co”, a mnie znowu na języki wezmą.
-Ślub za trzy miesiące, a ty się przejmujesz co tam stara Warwara Sidorowa za pleciuchy rozpuszcza?
-A tak, przejmuję się.- zawołała przekornie.- Kto wie, czy ty mnie na godzinę przed ślubem nie
zostawisz i uciekniesz z kimś innym, choćby do Gruzji? Ty myślisz, że ja nie widziałam, jak dzisiaj w
instytucie mało oczu sobie nie wypatrzyłeś za Maszą? Mężczyzna zawsze ma łatwiej w życiu, a za
kobietą ciągnie się opinia niczym smród z centrali rybnej.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
6
-Słuszny argument.- przyznałem i zdjąłem ręce z talii Katii. Katieńka nic nie powiedział, tylko jakoś tak
na mnie dziwnie, spod byka, popatrzyła. Zegar na wieży pobliskiego urzędu statystycznego wybił
wpół do szóstej.
-Chodźmy.- powiedziałem.- Do grubego Wołodii stąd więcej jak kilometr, a stolik mamy na
osiemnastą. Jak się spóźnimy, to przepadnie.
Pociągnąłem Katię za rękę. Poszła za mną, ale z wyczuwalnym oporem. Boczy się czy co? W drodze
niewiele się odzywała i odpowiadała tylko półgębkiem, mimo że rozmawialiśmy przecież na rzeczy
wyjątkowo interesujące. Wańka cztery lata temu zapisał się na motor i właśnie dzisiaj, z samego rana,
odebrał go z fabrycznego parkingu. Cudeńko! Aluminiowe felgi, siedzisko z prawdziwej sztucznej
skóry, hamulec na korbkę i plastikowe owiewki w kolorze bahama yellow. Wańka przyjechał nim
dzisiaj do pracy. Z dobry kwadrans staliśmy wokół motocyklu i podziwialiśmy ten współczesny cud
techniki. Teraz opowiadałem o nim Katii.
-Wańka powiedział, że wprawdzie sprzęgło, gaźnik i przednia zębatka do wymiany, ale nic to nie
szkodzi. On ma wujka, a ten wujek ma kuzyna, który jest zaprzyjaźniony z synem portiera w Centrali
Radiotelegraficznej. Nowego gaźnika tam wprawdzie nie kupi, za to może dostać miedzianego drutu.
Na ten drut to już ma amatora, jakiegoś zapalonego krótkofalowca, który chce się wymienić na płytę
z hitami męskiego chóru cerkiewnego. Płytę chciałaby dostać sekretarka z zakładu upowszechniania
ogrodnictwa i oferuje za nią gumowe kalosze. A za kalosze, to dostanie części do gaźnika od
mechanika z fabryki Ursusa, bo jemu stare zupełnie sparciały, a nowych nigdzie nie można kupić.
Katia, co ty tak milczysz?
-Ja nie milczę, tylko słucham.- powiedziała Katia lodowatym głosem.
Skoro słucha, to znaczy, że interesujące. Opowiadałem więc dalej.
-Z przednią zębatką to będzie mniej problemów. Wańka ma w składziku pół tony węgla, który mu
jeszcze od zimy został. Zostałoby mu więcej, ale sąsiad sobie gdzieś tak w połowie grudnia nowy
skobelek dorobił, więc tylko tyle. Za ten węgiel dostanie zębatkę. Wprawdzie nie nową, bo trzeba ją
będzie trochę oczyścić i młotkiem przyklepać, ale to nic nie szkodzi. Zostanie w pracy kilka dni trochę
dłużej i sobie w laboratorium, po godzinach wyklepie. U nas wprawdzie młotka nie ma ale jest stróż
Basilij, a to prawie to samo. Jakby Wańka gdzieś trochę Marlboro skombinował, to mógłby sobie
wykupić miesięczny abonament na młotek u dozorcy.
Katia pochmurniała coraz bardziej.
-Najwięcej problemów to będzie miał ze sprzęgłem. Ktoś z sąsiadów słyszał, że podobno w tamtym
roku mieli sprzęgła w składnicy harcerskiej. Ale składnicę zamknęli za obrót mięsem z nielegalnego
uboju i nie wiadomo teraz co dalej. Ja mu mówię, żeby jeździł bez sprzęgła, a on na to, że silnik
zatrze. O silnik to jednak łatwiej, najwyżej wymontuje się z alarmu przeciwpożarowego w instytucie.
Pożaru to u nas nie było od trzech lat, to co się ma marnować?
Katia patrzyła na mnie wyraźnie zniesmaczona. Co ja takiego robię źle? Przecież uprzyjemniam spacer
fascynującą konwersacją.
Na szczęście w oddali pojawił się już zarys budynku, w którym mieściła się restauracja „u grubego
Wołodii”. Na górze była pralnia zakładowa przedsiębiorstwa uzdatniania odpadów uranu, a na dole
knajpa. Tak naprawdę, to nie była żadna restauracja, tylko zwykłe bistro i do tego nie nazywała się „u
grubego Wołodii” tylko „Parkowa”, ale nikt już tego nie pamiętał. Właścicielem też nie był Wołodia,
tylko Fieliks. Jedyne co się zgadzało to to, że Fieliks był monstrualnie otyły. Teraz swoim wielkim
brzuszyskiem zatarasował wejście do środka i z groźną miną sprawdzał rezerwacje na stoliki. Przed
wejściem tłoczyło się sporo par, mniej lub bardziej zakochanych, które lubo rezerwacji nie miały, ale
liczyły na to, że któryś stolik się zwolni. Spóźnienie, choćby pięciominutowe, skutkowało
natychmiastowym anulowaniem rezerwacji.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
7
-Numer 34!- wrzasnął gromko Fieliks.-Numer 34, na godzinę osiemnastą! Grisza Anatolij
Prokompowicz!
-Rany, julek, to przecież my! Katia, prędzej!- ścisnąłem w dłoni rękę Katieńki i pobiegliśmy. Na
schodkach musieliśmy przepychać się przez rozgorączkowany tłum.
-Przepraszam, przepraszam.- sapałem, ale na wiele to się nie zdało. Ci spoza kolejki nie puszczali nas
specjalnie, żeby tylko zająć stolik. Katia była bardziej bezpośrednia. Rozpychała się w tłoku łokciami,
kopniakami i zębami.
-Po raz ostatni, numer 34!- krzyknął gruby Fieliks.
-Tuta! Tutaj!- uff, jakimś cudem udało nam się dostać przed spocone i bardzo czerwone oblicze
restauratora, byłego boksera wagi ekstra ciężkiej. Twarz dosłownie nalaną miał tłuszczem. Spasiony
organizm zaczął magazynować tłuszcz nawet w czole, tworząc tam jakby dodatkowy wał
nadoczodołowy, tylko że nie z kości, a ze smalcu i cukru.
-Dowód.- warknął Fieliks, po czym długo oglądał dokument w świetle małej latarki i porównywał ze
swoją listą. Czytanie nie było jego mocną stroną.
-Możecie wejść towarzyszu.- powiedział w końcu. -Stolik 34, za garderobę nie odpowiada się. Książka
skarg i zażaleń znajduje się u mnie, jakby co.
Akurat! Bo ktoś ośmieliłby się wpisać do książki skarg i zażaleń widząc pięści Fieliksa, wielkie niczym
młyńskie koła.
-Nie sądzę, żeby było to potrzebne.- powiedziałem uprzejmie.
-No, ja myślę.- Fieliks odchrząknął, po czym splunął na schody. Tłok na nich był jednak tak wielki, że
plwocina rozbryzgła się w tłumie. Tu i ówdzie podniosły się głosy oburzenia, jednak szybko umilkły.
-Następny! Stolik 35. Godzina osiemnasta zero dziesięć! Mikołaj Nataflonow z żoną!
Pociągnąłem Katieńkę w głąb lokalu.
-Chodźmy.
Wejście do sali restauracyjnej prowadziło przez długą, wąską, nieoświetloną sień. Do ściany przybito
haczyki na których wisiały kurtki, płaszcze i waciaki gości. Niewentylowana kiszka śmierdziała starym
tłuszczem i mokrymi paltami. Haczyków było jednak mniej niż zapotrzebowanie gości. Przewiesiłem
kilka kurtek na inne miejsce, pomogłem rozebrać się Katjusze z jej kufajki po dziadku i odwiesiłem,
nakrywając swoją starą, poprutą pod pachą jesionką.
-Powinieneś kupić nowy płaszcz.- zdecydowała Katia. – Zarabiasz trzy razy tyle, co ja. W tym jest ci
zdecydowanie nie do twarzy.
-Nowy?- wzruszyłem ramionami.- Po co? Ten jest jeszcze dobry.
-Jest zniszczony.
-Mam go jeszcze od podstawówki.- broniłem się.- To mój ulubiony.
Katia tylko westchnęła. Skoczyłem w przód i elegancko przytrzymałem jej drzwi. Z sali buchnął smród
i hałas. Droga prowadząca do numeru 34 była zatarasowana konsumentami leżącymi w poprzek
wydeptanej ścieżki. Dwóch trzeba było przeskoczyć a jednego obejść naokoło. Serce uradowało mi się
na ten widok, bo ululany klient jest jawnym dowodem walorów kulinarnych lokalu. Co tam żarcie,
ważne, że wódki tu nikt nie rozcieńcza. Katia chyba była innego zdania, bo marszczyła nos. Nos może
sobie marszczyć ile wlezie, ale wcale nie zmienia to faktu, że musi unieść sukienkę, by przeskoczyć
wódkowego zombie. Nózię ma, że palce lizać.
Usiedliśmy przy naszym stoliku, nakrytym poplamiona ceratą i wysłużoną zastawą dla dwojga.
-A poza tym, to ja nie lubię zakupów.- kontynuowałem temat. Katia oburzyła się.
-Jak można nie lubić zakupów? Naprawdę nigdy nie czułeś tego drżenia serca na widok nowej szminki
czy pończoszek?
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
8
Zgłupiałem. Na szybko analizowałem sytuację, ale nie. Nigdy nie czułem drżenia serca na widok
nowej szminki czy pończoszek. Chyba że pończoszki wciągnięte były na długaśne aż do szyi nogi
Katieńki, wtedy to zupełnie inna sprawa. Ok, więc jednak nie jestem bezdusznym intelektualistą z
tytułem doktora fizyki nuklearnej.
-Coś tam czułem.- stwierdziłem.
-A widzisz.- Katieńka rozpromieniła się.- Jednak mam rację. Zawsze, kiedy wchodzę do hali targowej
nie mogę się zdecydować, od czego zacząć oglądanie. Tutaj francuskie perfumy, w innym miejscu
batystowe haleczki, jeszcze w innym cieniutkie jak mgiełka rajstopy. I te kolory! Te zapachy! Jaśmin!
Bez! Dżinsowa szmizjerka z przeceny! Czasami wyobrażam sobie, co by to było, gdybym zamiast
stypendium wygrała główny los na loterii. Dobry Boże! Wykupiłabym całą halę, od stoiska z
warzywami po bieliznę.
-No i co byś zrobiła z tymi warzywami?- zdziwiłem się.- Babcia Agrafia nie zdążyłaby ich wszystkich
zawekować. Zaśmierdłyby wam w piwnicy.
-Ach, Grisza. To była tylko przenośnia taka!- zawołała Katieńka.
Nie rozumiem. To chce te warzywa, czy ich nie chce? Awitaminozy chyba jednak nie ma, bo bardzo
zdrowo wygląda. Po grzyba jej trzy tony marchewki? Jedna, dwie rozumiem, bo do zupy, ale
wszystkie?
Już zacząłem jej tłumaczyć niedorzeczność tego życzenia, kiedy podszedł do nas kelner, w
poplamionym fartuchu i postawił dwa, obowiązkowe kieliszki z wódką. Na szczęście, bo Katieńka
znowu zaczynała na mnie chmurnie patrzeć.
Kelner był niski, zabiedzony, z długim, ostro sterczącym nosem. Był tak chudy, że mógłbym przysiąc, z
ręką na podręczniku fizyki, że żebra dawno już porwały mu koszulę na strzępy. Dobrze, że chociaż
fartuch litościwie przesłonił tę kościstą tragedię.
-Co dla towarzyszy?- głosik też miał cieniutki.- Kolacja z deserem czy tylko zupa z wkładką?
A, no tak! O jednym nie pomyślałem. Finanse. Prędko przeliczyłem w myślach zawartość portfela. 15
kopiejek na tramwaj do domu, 30 na papierosy, mamie muszę dać 5 rubli za pokój, a i u Wańki mam
dług honorowy w wysokości 10 kopiejek i flaszki. Portfel dostałem w tamtym roku od Dziadka Mroza.
To znaczy tak naprawdę od Katii, ale ta upierała się, że spotkała go na Placu Czerwonym, kiedy
wybierała choinkę. Naiwna dziewczyna. Skąd Dziadek Mróz na Placu Czerwonym, skoro on w Wielkim
Ustigu mieszka, w obwodzie wołogradzkim?
Szkoda tylko, że razem z portfelem nie dostałem od Dziadka Mroza kilku sturublowych papierków, bo
mimo że ładny, ze skaju i haftowany w maki, żałośnie świecił teraz pustkami. Jednak Katieńka tak
bardzo wpatrywała się we mnie swoimi wielkimi, smutnymi oczami, że nie miałem śmiałości zamówić
samej zupy.
-Mhmmm... z deserem.- wydusiłem z siebie, na przekór zdrowemu rozsądkowi. Każdy neuron w
mózgu, odpowiedzialny za racjonalne myślenie, wrzeszczał z przerażenia. Lekarze mówią, że to
tinnitus, ale ja i tak swoje wiem.
Kelner wyciągnął zza ucha kawałek obgryzionego ołówka.
-Słucham, towarzysze,
Zastanowiłem się.
-To może na przystawkę...
-Na przedjadkę.- szybko wtrąciła Katia. Spojrzałem na nią okrągłymi ze zdumienia oczyma, kelner też
minę miał nietęgą.
-Że co?- zapytałem może ciut głupio, ale konkretnie.
-Na przedjadkę.- powtórzyła Katia.- Teraz nie mówi się „na przystawkę”, bo to już niemodne, tylko
„na przedjadkę”. To z amerykańskich książek jest.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
9
-Nigdy o czymś takim nie słyszałem.- zaprotestowałem.
-Bo ty nigdy się modą nie interesujesz.- wybuchnęła nagle.- Dla ciebie moglibyśmy wciąż mieszkać w
jaskiniach i z dzidami biegać na mamuty. Ale żebyś książkę, jakąś amerykańską poczytał, albo w
telewizji mtv pooglądał, jak wszyscy nowocześni ludzie, to już nie. No proszę, proszę. I potem muszę
świecić za ciebie oczami, że się z niedźwiedziem jaskiniowym umawiam, który nawet modnie
wysłowić się nie potrafi.
-O przepraszam!- zaperzyłem się.- Książkę to ja na studiach sam z siebie przeczytałem. Bajki Puszkina,
ha?
-Puszkin to nie pisarz.
Ludzie trzymajcie mnie, bo wyjdę z siebie i nie wrócę.
-Puszkin to nie pisarz? To kto według ciebie?
-Puszkin to...- zamyśliła się.- no... Puszkin. Możemy zakończyć tę idiotyczną dyskusję?- dodała, a jej
oczy ciskały na mnie i na kelnera błyskawice. Na mnie to w porządku, przyzwyczaiłem się, ale co jej
ten biedny chudzina zawinił? A poza tym, to nie ja zaczynałem te wywody o Puszkinie.
-Dobrze, już dobrze.- starałem się ze wszystkich sił załagodzić sytuację.- Na przedjadkę weźmiemy
sałatkę Oliver.
Kelner skrupulatnie zapisał w kajecie, a dopiero potem powiedział:
-Nie ma.
-A co jest?
-Sałatka niespodzianka.
-Niespodzianka?- zdziwiłem się.- A z czego jest?
-Tego nikt nie wie. Nawet kucharz. Dlatego nazywa się niespodzianka.- wyjaśnił kelner ze stoickim
spokojem.
-Weźmiemy dwie porcję.- zadysponowała Katieńka. –Trzeba być otwartym na nowości.
Nie powiem, zaimponowała mi odwagą. W samym środku bistra „U grubego Wołodi”, otoczona
zapachem nieświeżej ryby, starego oleju i rozgotowanego, gumowego kapcia zamawia, jakby nigdy
nic, dwie porcję sałatki niespodzianki. Z taką to tylko konie kraść.
-A na drugie?
-Pilemieni. Mogą być z boczkiem.
-Peee...lee...- kelner miał widoczne problemy z zapisaniem nazwy tych popularnych u nas pierożków.
- PIEL-ME-NI.- dyktowałem mu literka po literce. W końcu odnieśliśmy obustronny sukces. Personel
restauracji „U grubego Wołodii” całą klasą, chyba, do szkoły chodził. Albo raczej nie chodził,
zważywszy na ich poziom edukacyjny. Mam szczerą, nadzieję, że przynajmniej kucharz potrafi
przesylabizować słowo „sól” i odróżnić ją od fiolek z napisem „cyjanek”.
-No.- sapnął z zadowoleniem kelner, po czy dodał.- Też nie ma.
Raz, dwa, osiemnaście, sto czterdzieści siedem...
-A co jest?
-Kaszanka.
-Weźmiemy dwie porcje.- zdecydowała Katieńka mocnym głosem. Spojrzałem na nią zdziwiony.
-Przecież ty nie lubisz kaszanki.- zaprotestowałem, bo wyraźnie słyszałem, co odpowiedziała babci
Agrafi.
-Nie lubię kaszanki, ale w domu. W restauracji lubię.- wyjaśniła Katia z niewzruszoną miną.
-Zdajesz sobie sprawę, że to taka sama kaszanka jak u babci? Może nawet gorsza.
-Owszem. I taką lubię. Ale tylko w restauracji.
Katia miała mocne argumenty a ja żadnej, merytorycznie równie silnej odpowiedzi. No to zjemy po
kaszance, dla mnie to nawet lepiej.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
10
-Na deser kisiel i kompot.- zdecydował już za nas kelner i ulotnił się niby zły duch. Kiedy już
przebrnęliśmy przez żmudną procedurę zamawiania kolacji, miałem szczerą nadzieję na miły nastrój.
W rogu sali restauracyjnej muzyk dyskretnie brzdąkał na puzonie „Oy, to ne wieczer”. Pożółkłe
paprotki schły w głośnej atmosferze śmiechu, wrzasku i prania po mordach przez Fieliksa co bardziej
awanturujących się konsumentów. Przyćmione światło (4 żarówki były spalone, a jedna migała),
świece w butelkach po Moskowskajej i zasłużony odpoczynek po ciężkiej pracy. Jednym zdaniem-
sielanka zakochanej pary.
O ja głupi!
-A do tego nawet nie zauważyłeś, że mam zupełnie nowe kolczyki.- powiedziała z wyrzutem Katieńka,
zaraz, gdy tylko kelner odszedł. Nie wiedziałem czy to początek nowej kłótni, czy kontynuacja starej,
więc milczałem przezornie. Katia jednak podeszła do problemu z mniej filozoficznym nastawieniem,
bo po prostu zaczęła mi robić wyrzuty.-W ogóle się mną nie interesujesz. Ja już nawet nie wiem, czy
ty mnie jeszcze kochasz? Słyszysz Grisza, co do ciebie mówię?
Nie, w ogóle nie słyszę. Siedzę raptem 30 centymetrów dalej i mam napad ostrej głuchozy. Oho, zaraz
potrzebna będzie hospitalizacja. Najlepiej u czubków, szykujcie dla mnie kaftan.
-Tego, że mam nową sukienkę też nie zauważyłeś. A jakby Masza, choćby nowe skarpetki założyła, to
pewnie pierwszy byś to komentował. Widziałam, jak się na nią dzisiaj patrzyłeś.
Patrzyłem się, bo mi w laboratorium wylała cały kubek radioaktywnego, płynnego azbestu na
zupełnie nowe spodnie.
-No, nie dręcz mnie już więcej. Powiedz, że ci się podoba i zakończymy tę farsę. Myślisz, że będę za
tobą płakać? Myślisz, że będę stała na drodze waszego szczęścia? Jak chcesz pić śmietankę, która
innemu z wąsów skapła, to proszę bardzo. Idź! Leć! Tylko nie przychodź potem ze szlochem, żebym ci
kolejkę u dermatologa zajęła. Ja wiem, co o Maszy rozpowiadają w szatni. No, powiedz, że ci się
podoba! Powiedz!!!
Głupi nie jestem, chociaż może głupio wyglądam. Nic nie odpowiedziałem, bo prainstynkt
podpowiadał mi, żeby dziób na kłódkę trzymać. Owszem, Masza jest niczego sobie. Górny sinus i
cosinus ma całkiem niezłe, dolny tangens i cotangens też są w porządku, a do tego ramiona paraboli
a>1 zaopatrzone są w całkiem apetyczne łydki. Ślepemu by się dopiero podobało, a co dopiero 29
letniemu facetowi z normalnymi zapasami owłosienie i testosteronu w organizmie! Ale który idiota
wyrwałby się z taką prawdą, choćby nawet była oczywistą? No, nikt. Nie ma takiego cwaniaka w
całym instytucie. Ha! W całym kosmosie pewnie nie znajdziecie podobnego śmiałka.
Już sobie zacząłem wyobrażać jak musi się to odbywać na Aldebaranie albo na Marsie. Ona i
on. Romantycznie zajadają zupę z kwarków i neutronów. I nagle, bez ostrzeżenia ona zaczyna płakać
płynnym kwasem siarkowym, wrzeszcząc do tego: „no powiedz, że podoba ci się Masza! Widziałem,
jak się dzisiaj w instytucie gapiłeś na jej czułki! A ja się tak dla ciebie staram, nawet sobie nowy
egzoszkielet kupiłam, studium przepoczwarzenia ci poświęciłam...
-To ja się dla ciebie staram. Tak staram się ze wszystkich sił, młodość ci poświęciłam...- zajęczał nagle
miły, choć rozdrażniony głosik. Momentalnie zleciałem z Marsa na Ziemię.
-Katia, ty masz dopiero 21 lat!
-No właśnie o tym mówię. Młodość ci poświęciłam, nawet kołnierzyk sobie dzisiaj na żelazku
ururkowałam, palce poparzyłam. I co? I nic nie powiesz?
-Bardzo ładny kołnierzyk.- poddałem się w końcu.
-Nie mogłeś tak od razu?
-Mogłem.- przyznałem się do tego oczywistego błędu niczym skruszony grzesznik u stóp
konfesjonału.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
11
-A widzisz.- stwierdziła Katieńka. W tym samym momencie kelner przyniósł wyszczerbione talerzyki z
porcjami sałatki niespodzianki. Bez słowa postawił na stole, przetarł tłustym fartuchem nasze sztućce
raz jeszcze, tak jakby nie były one dostatecznie brudne i poszedł sobie bez słowa.
„Święty Euzebiuszu miej mnie w opiece” pomyślałem na widok brei o niezidentyfikowanym kolorze.
Coś jakby ciemna sałata zerkała na mnie spod błota oblanego majonezowym sosem. Tylko czy sałata
ma 4 pary cienkich nóżek i czułki? Na szczęście problem zaraz sam zniknął. Zniknął, bo uciekł z talerza,
dokładniej. Zamówione, zapłacone, szkoda wybrzydzać. Dzielnie zabrałem się za swoją porcję. Tylko
Katieńka leniwie grzebała widelcem. Po chwili odsunęła talerz.
-Tego nie lubię.- stwierdziła.
-Z tobą to tak zawsze.- wyrwało mi się nieopatrznie.- Najpierw zamawiasz wszystko jak leci, a potem
nawet nie spróbujesz i nosem kręcisz. A ja za to płacę.
W tej samej chwili, kiedy to wypowiedziałem ostatnie słowa, uświadomiłem sobie błąd. Czy mnie bies
opętał, czy się blekotu najadłem? Święty Euzebiuszu, czemu nie zesłałeś na mnie paraliżu zanim,
nieszczęsny, wypowiedziałem te słowa? Czyżby błogosławieństwo babci Agrafii przestało działać?
Kto, jak kto, ale babuszka Agrafia musi mieć chyba jakieś wtyki u świętych, do cerkwi zawsze za
kopiejkę świece nosi, popowi rękę sumiennie całuje, czy trzeba czy też nie.
Bo Katieńka, jak na zawołanie, twarz w dłoniach ukryła i zaczęła płakać łzami wielkimi jak grochy. A
mimo że płakała, to robiła to w sposób wyjątkowo profesjonalny, ani jedna pokryta tuszem rzęsa się
nie rozmazała, nie odpadł najmniejszy nawet pyłek pudru. Tylko sąsiedzi ze stolika obok zaczęli się na
mnie patrzeć jakbym był co najmniej potworem zmuszającym do zberezeństwa niewinne
dziewczątko. Tymczasem niewinne dziewczątko szlochało dramatyczne. Nawet coś za bardzo
dramatycznie.
-Katia!- szepnąłem błagalnie. Szloch tylko się wzmógł.
-A ja myślałam, że tobie naprawdę na mnie zaleeeży! Że mnie rozumiesz. Myślałam, że jesteś inni niż
wszyscy mężczyźni. I co?
-Katieńka.
-A tak mnie wszyscy ostrzegali przed tobą.- wyła w chusteczkę.- Nawet ma...mamusia. Ciągle mi
powtarzała, że ładuję się w bagno z takim nieodpowiedzialnym człowiekiem. Że mogłam jeszcze
poczekać. Że może trafiłby mi się ktoś lepszy, ktoś, kto naprawdę otworzy dla mnie swoje serce. Nie
taki cham i prostak.- cham i prostak wymówiła już normalnie, bez tej melodramatycznej otoczki,
patrząc mi prosto w oczy.
Zaraz, że co? Że mamusia cię przede mną ostrzegała? Ta sama mamusia, która przy naszym
pierwszym spotkaniu powiedziała: „Bierz go Katia, bo nikt lepszy ci się nie trafi?”
-Katieńko wybacz. Cham i prostak ze mnie.- złożyłem spontaniczną samokrytykę.
Katia jednak nadal milczała a jej piękne, niebieskie oczy tak łagodne do tej pory, mieniły się niczym
sztormowe morze.
-Okropny cham i prostak.- dodałem na wszelki wypadek.- Zostaw proszę tę sałatkę, jeżeli ci nie
smakuję. Zostaw, słyszysz?
Katia jednak, celowo, aby wpędzić mnie w jeszcze większe poczucie winy, ostentacyjnie uniosła
wysoko do góry widelec, po czym wbiła go w sałatkę z taką mocą, jakby na talerzu leżało moje
biedne, udręczone serce. Zjadła aż do ostatniego kawałka przywiędłej marchwi. Nawet niezbyt świeży
sos z zjełczałej oliwy i stęchłego octu wytarła bułeczką i połknęła ją, prawie nie żując. Przez ten cały
czas wciąż wpijała się we mnie mściwym wzrokiem. Nie wiedziałem co powiedzieć. Pokornie
zwiesiłem głowę, niewidoczny, niesłyszalny, zupełnie nieważny. Malutki robaczek w obliczu kobiecej
furii.
Katieńka milczała. Dopiero gdy przyniesiono kaszankę, odważyłem się ją zapytać.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
12
-Gniewasz się jeszcze?
-Nie.- odparła, bez najmniejszego grymasu.
-Bardzo?
-Tak.
W końcu wpadł mi do głowy iście diaboliczny pomysł. Pomysł z gatunku „ostatnia deska ratunku”.
Hańbiący dla mężczyzny, ale jednocześnie jedyny, który naprawdę skutkuje.
-Katieńko, czy ja mógłbym pójść z tobą w sobotę na halę targową, żeby ci kupić coś ładnego?
Katia w jednej chwili, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozpromieniła się, a jej twarzyczkę
oblał najpiękniejszy z uśmiechów. Zatrzepotała rzęsami, oczy jej powilgotniały. Matko Boska, chyba
nie będzie znowu płakać?
-Grisza, naprawdę?- krzyknęła, uszczęśliwiona. – Och, kochany jesteś. Zawsze powtarzałam, że nikogo
takiego dobrego jak ty to już nie znajdę. Nawet mamusia mi mówiła, żebym się ciebie trzymała, bo
dobrze ci się z oczy patrzy. To rewelacyjnie się składa, że o tym wspominasz, bo Sława, wiesz ta, która
to śledziami handluje, powiedziała, że ma jeszcze kupon bawełnianego materiału na sukienkę.
Błyszczący, mięciutki, lejący się. Cudo. Z amerykańskiej przędzalni, wprost z knieji dalekiego Teksasu.
Podobno jakiś generał przeszmuglował go z narażeniem życia w swojej kajucie na okręcie
podwodnym. Trzy rewizje mu robili i nie znaleźli.
-Drogi?- starałem się powstrzymać drżenie rąk. Katieńka nonszalancko machnęła dłonią.
-A skądże. 25 rubli tylko.
No, pięknie. Ja zarabiam 20 miesięcznie.
-Sława i tak się zaklinała, że dla mnie oddaje go ze stratą. Bo komuś innemu to mogłaby i za 50 rubli
sprzedać. Ale że my się znamy, bo w końcu stała klientka ze mnie to dlatego odda tak taniutko.
-Uhm. Taniutko.- mruknąłem, kompletnie roztrzęsiony.
-Już się nie mogę doczekać, jak oddam go do skrojenia.- Katia zatopiła się w marzeniach na jawie.-
Pomyśl sobie tylko: wiosna, kwiaty, ciepły deszczyk, ty w swoim garniturze i ja w nowej sukience w
kolorze letniej melancholii. Masza chyba oczy z zazdrości wypatrzy.
Ekstra, już się nie mogę doczekać przechadzki podczas deszczu w moim nowy garnitu... Chwila,
moment. W jakim kolorze?
-W kolorze letniej melancholii.- powtórzyła Katjieńka.- To najnowsza moda. Amerykańska.
-Nie ma takiego koloru.- sprostowałem.- Jest żółty, czerwony i niebieski. Wszystkie inne to kolory
pochodne. Biały jest wypadową przynajmniej dwóch fal elektromagnetycznych z zakresu fal
widzialnych a czarny to zupełny brak jakiejkolwiek barwy.
-Jest taki kolor.
-Nie ma takiego koloru.
-Letnia melancholia.- powtórzyła dobitnie Katia.- wysil trochę wyobraźnię. Co widzisz, jak myślisz o
letniej melancholii?
Wysiliłem wyobraźnię. Co widzę, co widzę. Nic nie widzę.
-Lato.- odburknąłem po chwili. To było pierwsze, co mi przyszło na myśl, ale znając Katię pewnie było
fałszywe. Bez wątpienia miała na myśli coś tak abstrakcyjnego jak ogólne szczęście społeczne albo
lśnienie makreli w blasku księżyca. O dziwo nie.
-Brawo.- pochwaliła.- I co jeszcze.
„Jak lato to i pewnie wakacje.” Pomyślałem.” A gdzie się spędza wakacje? Na Krymie, oczywiście.”
-Morze.- rzuciłem onieśmielony.
-A widzisz.- ucieszyła się.- jak chcesz, to jednak potrafisz. No to teraz: jaki to kolor letniej melancholii?
Początek masz niezły.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
13
I tu muszę przyznać: złapała mnie w pułapkę. Lato mogę sobie wyobrazić, morze także, bez
najmniejszego problemu. Ale żeby to tak z melancholią jeszcze połączyć. Melancholia, bo... bo co? Bo
lato jest. Gorąco. Pić mi się chce. No to idę do pijalni, człap, człap, człap w gorących klapkach, trzysta
metrów promenadą w dół, w samych gaciach. Idę i co widzę? Widzę ludzi pracy na urlopach. Każdy w
takich samych, zeżartych przez sól, wypłowiałych od słońca slipkach udających kąpielówki. Z
zarośniętym brzuchem i mordą nie goloną od tygodnia „bo to urlop, kerownik nie widzi.” I co jeszcze?
Stragany z chińskim szajsem, kupionym za kopiejkę, sprzedawanym z dwustutysięczną marżą. Koraliki
z muszelek, zegarki z napisem „pozdrowienia z gór”, pocztówki z piaskiem zatkniętym w kapsułce,
gipsowych górali i gębę Putina haftowaną na makatkach. I pijalnię widzę, jedyną w całym miasteczku.
Już z daleka wrzeszczy napis wypisany różowym pisakiem na tekturowym talerzyku, przyklejonym do
drzwi. „Piwa brak”. I wtedy to naprawdę dopada mnie melancholia.
-To żółty taki jest!- zawołałem uradowany, po chwili, która wydawała mi się wiecznością moich
intelektualnych zmagań z kobiecą logiką.
-Rany, jak ty ciężko coś kapujesz. Oczywiście, że żółty. Ale taki specjalny. Specjalna żółć letniej
melancholii.
Kaszanka nawet była niezła w smaku. Katia tak się rozgadała, że łykała wielkie kawałki zatopionej w
krwi kaszy i nawet nie zwracała na to uwagi. Ja natomiast obrzydliwy nie jestem, zjem, co dają.
Zwłaszcza że to ja za to płacę.
-Grisza?- zapytała po chwili milczenia Katia, troszkę niepewnie.
-No?
-Grisza, bo skoro już zacząłeś mówić o tej sukience...
Ha, ha, dobre sobie. JA zacząłem mówić o sukience?
-Skoro już zacząłeś to może by tak i buciki? Bo wiesz, to takie trochę nieestetyczne. Nowiuśka
sukienka, a nie mam co do niej założyć. Może moje stare, przechodzone trepy? Masza by mnie chyba
śmiechem zabiła. Widziałam takie piękne, naprawdę cudowne, na niewielkim obcasiku. W
obuwniczym, w alei Lenina, na wystawie. Niedrogie i do tego idealne pod względem kolorystycznym.
W odcieniu umęczonej śliwki. Tylko 30 rubli, prawie że za darmo.
Aha. Jedyną umęczoną śliwką w tym towarzystwie to jest tylko i wyłącznie Grisza Anatolij
Prokompowicz. Uwierzcie mi.
-Przecież możesz pożyczyć pantofelki od starszej siostry. Macie taki sam rozmiar stopy.
-Ale one są zielone. Nawet nie zielone, tylko cynamonowo-mchowe. Ja mogłabym założyć
cynamonowo-mchowe pantofelki do letniej melancholii? Czy ty masz w sobie odrobinę zmysłu
krytycznego?
-Katieńko ty wiesz, że ja bym ci nieba uchylił i gwiazdkę podarował.- zacząłem dyplomatycznie. Moja
dyplomacja chyba była niewiele warta, patrząc na twarz Katii.- Ale za trzy miesiące ślub. Matce muszę
przecież jeszcze za pokój zapłacić, na książeczkę mieszkaniową wpłacić ostatnią ratę. Mieszkanie
odbieram za sześć tygodni a tam tylko cztery gołe ściany i sufit. Jakieś meble by się przydały, łóżko
porządne, bo ile można spać na polówce. Odkurzacz. Telewizor, taki większy. Pralkę. Co ty pralki nie
chcesz? Wolisz w miednicy prać jak dotychczas?
-Pralkę chcę.- stwierdziła naburmuszona Katia. –Ale buciki też chcę. Najpierw obiecujesz mi sukienkę,
a teraz mi bucików żałujesz?
Podziwu godna logika. Gdzie Rzym, gdzie Kalifornia?
-Dobrze. W porządku. Teraz to ja niczego nie chcę. Wiesz co? To ja może do ślubu założę roboczy
fartuch z laboratorium, bo przecież pralkę musimy kupić, co? Oszczędzimy sobie kosztów. I gości też
nie spraszaj. Albo nie, lepiej. Bilety na ślub zacznijmy sprzedawać. Będzie i na pralkę i na buciki.
-Głupoty gadasz.- odparłem zrezygnowany. No i dolałem oliwy do ognia.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
14
-Oczywiście.- zaperzyła się.- Pan jest wielkim doktorem nauk fizycznych a ja tylko praktykantką z
wydziału mechanicznego. Głupia kobieta ze mnie. Aż dziwne, że ktoś taki jak pan zainteresował się
kimś takim jak ja. W teście IQ słoik ogórków kiszonych byłby dla mnie nieuczciwą konkurencją.
Pobiłby mnie w rozgrywce szachowej. Zamatował w trzech ruchach. Ja się na niczym nie znam.
Spróbowałem po dobroci.
-Katieńko, ja to tylko dla naszego dobra robię. Te meble... i do tego dług honorowy muszę spłacić, co
Wańce jestem winny.
-Oczywiście na głupoty to pieniądze zawsze znajdziesz.
-Meble to głupoty?
-Mówię o tym śmiesznym długu honorowym.- powiedziała z przekąsem.
Tylko kobieta, i to do tego tak młodziutka jak Katia mogłaby twierdzić, że męski dług honorowy to
głupoty. Bo honor to mężczyzna ma tylko jeden. Jak raz w życiu go straci to już po nim, adieu. Może
sobie kazać w klinice uciąć rurkę, włożyć rajstopki na nogi i szminką usta co rano szpachlować. Honor
jest tym, co odróżnia mężczyznę od ciepłej kluchy. Od grzyba więdnącego w kobiecej niewoli. Od
rozmiękłej szmaty, którą wyciera się podłogę w deszczowy, jesienny dzień. A poza tym to założyliśmy
się z Wańką o to czyja żaba bardziej się rozedmie pod wyciągiem z wysokim ciśnieniem. Żaba Wańki
wytrzymała 1217 hektopaskali, moja zrobiła się półpłynna już przy 1016. Sami widzicie, choćbym
nawet nie chciał, to dług ten uregulować muszę w pierwszej kolejności.
Kelner doniósł właśnie kompot i kisiel. Kompot był z rabarbaru a kisiel, sądząc po smaku, chyba z
mydła. Nasza miła kolacja powoli dobiegała końca. Katia jakby uspokoiła się. Targające nią estrogeny
przyjęły ofiarę błagalną z cukru. Już myślałem, że nic nie zakłóci tego sielankowego nastroju. Kobieta
jednak potrafi z niczego zrobić i sałatkę, i awanturę. Teraz też tak było.
-Nie odwracaj się.- syknęła nagle Katia. Posłusznie siedziałem jak w kamień zaklęty, z łyżeczką
zastygniętą w połowie drogi do ust.
-To Masza. Masza ze swoim absztyfikantem.- powiedziała nienawistnie.- Niemoralna jakaś, żeby się
tak z obcym mężczyzną publicznie pokazywać.
-Ty też jesteś w miejscu publicznym ze swoim absztyfikantem.- stwierdziłem logicznie.
-Ale my to co innego. My jesteśmy zaręczni.- odparowała Katia.
-Masza też. Tak słyszałem. Ślub też ma mieć za trzy miesiące, tydzień po nas.
-To w dalszym ciągu co innego. My jesteśmy tu legalnie, a ona tylko zgorszenie rozsiewa.
No dobra, spasuję. Kłócić się nie będę, zwłaszcza że Masza pewnie rozpowiada to samo o nas. Dwa
minusy dają plus, czyli, że sytuacja nie przedstawia się w takich czarnych barwach jak to widzi
Katieńka. Katia tymczasem ukryła głowę w ramionach i subtelnie starała się zerkać w kierunku
swojego serdecznego wroga. Subtelnie w jej wykonaniu polegało na wygięciu kręgosłupa w kabłąk i
zezowanie ponad głowami innych.
-Nie odwracaj się, ona patrzy się tutaj.- ostrzegła mnie ponownie. –Ty widziałeś, jakie ona ma
pantofelki na nogach?
-To mam się nie odwracać czy odwracać?
-Czy ty mnie chcesz specjalnie zdenerwować? Też się o to z Wańką założyłeś? Kiedy na serce zejdę,
tak? Jak mówię „nie odwracaj się” to mam na myśli, żebyś się odwrócił dyskretnie.
Aha. To przynajmniej teraz wiem, na czym stoję. Wygiąłem więc plecy i skrzyżowałem wzrok.
-No i?- szepnęła Katia.- Widzisz?
-Nic nie widzę.- odszepnąłem.- Obrus zasłania.
-To trzeba się było odwrócić wcześniej jak mówiłam. - powiedziała Katia głośnym, obrażonym tonem,
prostując gwałtownie.- Co za wypacykowana flądra. Jakbym mogła, to bym jej te kudły wytargała.
-Katia, skoro już skończyłaś, może poszlibyśmy na spacer, do parku? Przewietrzyłabyś się trochę, co?
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
15
Jej wyniosłe milczenie wziąłem za zgodę. Uregulowałem rachunek i podałem rękę, prowadząc do
wyjścia.
Niestety w przejściu trzeba było przystanąć. Jeszcze jeden, zadowolony konsument uciął sobie
drzemkę na mięciutkiej podłodze. Obie panie spotkały się spojrzeniami.
-Katieńko, Grisza wy tutaj?- zawołała prawie radośnie Masza. Zerwała się z krzesła i zawisła Katii na
szyi.
-Pięknie wyglądasz. Masz nowe kolczyki? I kołnierzyk sobie ururkowałaś.
-Maszeńko, kochana przyjaciółko! No co za spotkanie, dopiero teraz ciebie zauważyłam.- Katia tak
odwzajemniła jej uścisk, aż Masza poczerwieniała na twarzy i rozpaczliwie walczyła o haust
powietrza.- Buciki masz nowe? Piękne.
-Uff.- Masza wyswobodziła się z uścisku.- Kupiłam w alei Lenina, w tym nowym obuwniczym.
Taniutko, bo tylko 30 rubli. To znaczy Pietia kupił.- dodała, wskazując na narzeczonego. Ten wstał,
ukłonił się Katii, mnie uścisnął dłoń i usiadł z powrotem.- W kolorze umęczonej śliwki. Jedyne w
swoim rodzaju.
Uwierzcie mi, gdyby wzrok mógł zabijać, byłbym już trupem. Zmiażdżonym przez rozpędzoną
ciężarówkę, pochłoniętym przez ogień, rozsiekanym przez piaskowe tsunami trupem.
-Faktycznie. Jakbyś w psi bobek weszła, dosyć odważny kolorek. A co to? Już sobie obcasy
porysowałaś?
-A co to za plamka u ciebie, tutaj na ramieniu? O, sos po kaszance, masz ci los. Już nie zejdzie. Taka
szkoda. A taka ładna sukienka była, amerykańska. Trochę nieforemnie uszyta, ale całkiem ładna.
Im dłużej prawiły sobie te słodkości, tym większe narastało prawdopodobieństwo, że naprawdę
zaczną się targać po kudłach. Na szczęście zaraz przyniesiono im sałatkę niespodziankę. To znaczy dla
nas na szczęście, bo absztyfikant Maszy nie miał specjalnie uradowanej miny, kiedy zobaczył swoją
przedjadkę.
-My już nie przeszkadzamy, smacznego i miłego wieczoru życzymy.- wtrąciłem się.- Katia idziemy,
Masza do zobaczenia w instytucie.
Pietia krótko, po żołniersku skinął głową, odwzajemniłem ukłon. Naprawdę w porządku facet. Minę
miał tak samo umęczoną, jak ja. Podałem Katii kufajkę i wyszliśmy z lokalu. Na ulicach zrobiło się już
pusto. Przed restauracją tłum oczekujących również jakoś zelżał. Niewielu tylko, wyjątkowo
odważnych albo wyjątkowo zdesperowanych czekało na zwolnienie się stolika i przywilej konsumpcji
sałatki niespodzianki. A im dłużej czekali, tym bardziej nieświeża była.
Katia była w wyjątkowo fatalnym humorze. Masz ci los. To ja się tak staram, na kolacje zapraszam, do
parku prowadzę i nic. Choćby się mężczyzna tysiąc lat starał, to nie dogodzi jednej kobiecie.
-Czy ty mnie z nią zdradzasz?- wybuchnęła Katia, do długiej, bardzo długiej chwili milczenia. Właśnie
wchodziliśmy do parku. Noc była ciepła, księżyc lśnił na nieboskłonie, migały gwiazdy.
-Z kim?- zapytałem. Serio nie wiedziałem.
-Z kim? Z kim?- przedrzeźniła mnie.- Z Maszą, oczywiście.
-Skąd ci coś takiego tylko do głowy przyszło!- wykrzyknąłem szczerze zdumiony.
-A co jej powiedziałeś?
-Nic.
-Kłamstwo! Powiedziałeś jej „do zobaczenia w instytucie”.- Katia rozpłakała się ponownie, po raz
ośiemdziesiątypiąty w dzisiaj. Nie wiem, już przestałem liczyć.
-To miałem się w ogóle nie odzywać?
-Mogłeś się odzywać, ale nie w taki sposób.- odparła przez łzy.- Wiesz, jak to zabrzmiało? Jakbyście
się celowo umówili.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
16
-Powiedziałem „do zobaczenia w instytucie”, bo przecież tam pracujemy. A na dodatek kochanie, to
Masza jest w twoim zespole badawczym, a nie w moim.- wycedziłem przez zaciśnięte zęby. Nerwy
starałem się trzymać na wodzy, ale uwierzcie, nie było mi lekko. Każdy sędzia by mnie uniewinnił.
-Do twojej wiadomości, jutro jest czwartek i cała nasza trójka, ja, ty i Masza pójdziemy do pracy. Do
instytutu. Istnieje więc spore prawdopodobieństwo, że spotkamy się w stołówce, podczas przerwy
obiadowej, jak każdego dnia, od poniedziałku do piątku i co drugą sobotę w miesiącu.
-Ty mnie już nie kochasz!- wrzasnęła tak głośno, że aż spłoszyła trelające w głogu słowiki. Ptaki
odfrunęły z furkotem. A mówią ludzie, że są od nas głupsze. Też pomysł. Ewakuowały się w
odpowiednim momencie, podczas gdy ja stałem i świadomie wystawiałem się na niebezpieczeństwo.
Naprawdę nie chciałem jej udusić. Starałem się ze wszystkich sił. W celu zapobiegnięciu zbrodni w
afekcie, po prostu włożyłem ręce w kieszenie, kopnąłem jakiś kamyczek leżący na ścieżce i
odwróciłem się. W zasięgu wzroku znalazłem ławeczkę, starą i rozpadającą się, ale wciąż na tyle
stabilną, by utrzymać 90 kilo mojej żywej wagi. Plus zjedzoną kaszankę i kisiel.
Odszedłem, energicznie kołysząc biodrami, zupełnie tak jakbym miał tam sześciostrzałowego,
gotowego do użytku Colta Delta Elite, a lekki, ciepły wiatr chłodził moje rozpalone czoło. Katia została
sama, wciąż głośno zawodząc i szlochając.
Usiadłem na ławce, zapaliłem papierosa. Serce znowu powoli zaczęło bić swoim normalnym rytmem.
Ryki Katii umilkły niespodziewanie, natomiast ona sama przybiegła zdyszana i usiadła obok mnie.
-Dlaczego się gniewasz, Grisza, najmilszy?- zapytała słodko i niewinnie. W blasku księżyca jej
niebieskie oczy lśniły.
-W ogóle się nie gniewam.- odparłem zrezygnowany.To była najprawdziwsza prawda. Byłem już
zupełnie wyprany z jakichkolwiek emocji.
-I kochasz swoją Katię?- przymilała się, wtulając w moje ramiona.
-Oczywiście, że kocham.
-Swoją Katieńkę- matjeńkę? Swojego misia- pysia? Swojego żubrzyczka?
-Kocham moją Katieńkę- matjeńkę. Mojego misia-pysia. Mojego żubrzyczka.- odpowiedziałem, no bo
co innego można odpowiedzieć w takiej chwili. Nie da rady, serce nie sługa, trzeba zrobić z siebie
idiotę w wyższym celu. Katia westchnęła.
-Jaka piękna noc.- stwierdziła.- Popatrz na te wszystkie gwiazdy. Im bardziej im się przyglądam, tym
bardziej wierzę, że każdy z nas jest zbudowany z gwiezdnego pyłu. Mamy w sobie cząsteczkę
nieskończoności, tajemnice mistyczności, nie sądzisz?
-Ja mam w sobie cząsteczki kaszanki i tajemnice sałatki z niespodzianką.- odparłem zgodnie z prawdą.
-Mógłbyś być bardziej romantyczny. Każda kobieta życzy sobie, żeby jej mężczyzna był romantyczny.
-No to, co mam powiedzieć?
-Coś romantycznego.
Myślałem chwilę.
-Piękna noc.- wypaliłem. Katia odsunęła się ode mnie lekko.
-Mógłbyś się bardziej postarać.
-Piękna noc. Dobrze, że nie pada.- podjąłem na nowo próbę. Ale Katienka znowu tylko pokręciła
głową.
-To też nie to. Słuchaj, pomogę ci. Hm... Grisza, najdroższy. Powiedz mi, jak ty wyobrażasz sobie naszą
przyszłość?
Ha! Łatwe pytanie. Jednak okazuje się, że ta romantyczność wcale nie jest taka trudna. Przecież ja
całe moje życie myślę właśnie o tej romantyczności. Książki o niej czytam, na sympozja jeździłem. Ba!
Nawet odczyt w instytucie miałem, w tamtym roku. Do tego to ja jestem przygotowany.
Odchrząknąłem i zacząłem mówić.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
17
-Doskonałe pytanie. Już od najdalszych czasów człowiek stara się sięgnąć okiem w przód i zobaczyć
przyszłość. Wyrocznia delficka, znana była w całym antycznym świecie. Mówiono, że jej wizje
pochodzą od samego boga Apollina, choć wtajemniczeni wspominali coś o winie i innych używkach.
-Grisza...
-Czekaj, czekaj. Ja to wszystko mam w głowie. Żydzi już od najdalszych wieków posiłkują się kabałą,
która nie tylko mówi im jak żyć, jakich zasad przestrzegać i jak się modlić, ale także odkrywa im
tajemnice przyszłości. Znany w wiekach średnich Nostradamus był swojego rodzaju gwiazdą
wielkiego formatu, zapraszany przez królów, uwielbiany przez tłumy. Jego księga objawienia,
zapisana w formie wierszowanych zagadek, do dzisiaj rozpalają wyobraźnię. Wprawdzie
czterowiersze Nostradamusa zapisane są w wyjątkowo enigmatycznej formie, lecz rzesze jego fanów i
naśladowców utrzymują, że przepowiednie są wyjątkowo dokładne i prawdziwe. Również
współcześnie kwitnie zainteresowanie tym tematem. Wróżka lub wróż to oficjalnie uznane zawody,
podlegające prawie pracy i opodatkowaniu.
-Ale...
-Czekaj, czekaj. To tylko wstęp, zaraz przejdę do faktów. I opodatkowaniu. Terminy u znanych
tarocistów zarezerwowane są niekiedy już na sześć miesięcy naprzód. Wielu znanych polityków,
aktorów, gwiazd sportu i estrady przyznaje się do regularnego odwiedzania jasnowidzów i analityków
przyszłości. Tymczasem na pytanie „jak widzę nasza przyszłość” prosto i konkretnie może
odpowiedzieć jedynie nauka- futurologia. Obecnie jest to dyscyplina nauk ścisłych, oparta na
matematycznych wyliczeniach i rachunkowi prawdopodobieństwa. To nie te czasy, kiedy ciemni
chłopi marzyli o androidalnych robotach koszących za nich siano, a niedouczeni wynalazcy
konstruowali skrzydła z wosku i piór. Obecnie futurologia zajmuje się analizowaniem każdego
aspektu naszego przyszłego życia. Co będziemy jedli? Jak będziemy wyglądali? Jak kształtuje się
sytuacja gospodarczo polityczna w latach następnych? W odpowiedzi na te pytania zacznę od
pierwszego z nich.
-Grisza...- szepnęła cichutko Katia.
- Cii... Nie przeszkadzaj, bo stracę wątek. Żywność jest jedną z największych trosk współczesnego
społeczeństwa. Podczas gdy wysoko rozwinięte kultury każdego dnia wyrzucają jedzenie w cenie 1
miliarda dolarów, tak w wielu biedniejszych regionach nie ma do niego dostępu. Przeciętna rodzina z
Kamerunu ma na swoje utrzymanie około 1 dolara tygodniowo, podczas przeciętny Amerykanin
wydaje na jedzenie 50 dolarów dziennie. Mimo to zgodnie z prognozami, nauka pozostaje
optymistyczna. Powszechny wzrost oprysków, genetycznie modyfikowanych zbóż i warzyw,
przymusowe faszerowanie trzody chlewnej antybiotykami prowadzi niechybnie do ogólnego wzrostu
żywności. Żywności małowartościowej i naszpikowanej radioaktywnymi środkami, ale za to taniej i
masowo dostępnej. Gdzie te czasy, kiedy aby poczytać książkę przed snem, należało włączyć lampkę.
W przyszłości każdy sam z siebie będzie świecił w nocy przy wieczornej lekturze. Pod warunkiem, że
wcześniej nie umrze na raka.
Drugie, ważne pytanie futurologi brzmi: jak będziemy wyglądali?
Katia milczała. Zgarbiona siedział na ławce i tępo wpatrywała się przed siebie. Ja zaś kontynuowałem
ze znawstwem.
-Obecnie przyjmujemy, że człowiek wygląda najatrakcyjniej od czasów jaskiniowych. Przeciętny
mężczyzna ma około 180 centymetrów wzrostu, prawidłową muskulaturę i poprawną sylwetkę.
Chodzi pewnie, krokiem energicznym i władczym. Głos ma niski, czasem chropowaty. Z wyjątkiem
dłoni i stóp, owłosiony jest wszędzie. Futro to spełnia nie tylko rolę wabika erotycznego, poza tym
dostarcza ciepła w zimie, latem zaś chroni przed porażeniem słonecznym.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
18
Mówiąc o atrakcyjności rodzaju ludzkiego, nie wolno nam zapominać o kobietach. Przeciętna kobieta
ma 170 centymetrów wzrostu i dowolną ilość kilogramów. Wszelkie, zaplanowane przez naturę
zakręty, wybrzuszenia i szczyty paraboli są symetrycznie rozmieszczone na ciele, w sposób wyjątkowo
miły dla męskiego oka. Nogi ma kształtne, krok rozkołysany. W przeciwieństwie do mężczyzn
owłosienie jej jest nieco skromniejsze, ale za to bardziej błyszczące i wypielęgnowane. Na twarzy
zdarza się rzadko, choć i takie osobniki można spotkać. W niczym jej to jednak nie przynosi ujmy.
Mówi się bowiem powszechnie, że kobieta z wąsikiem jest bardziej namiętna.
Także i tu futurologia ma dla nas same optymistyczne wiadomości. W związku z powszechnym
dostępem taniej żywności, sylwetka człowieka i kobiety będzie się zmieniać. Na bardziej okrągłą,
bardziej aerodynamiczną, bardziej opływową. Popularność pracy z domu, z wykorzystaniem internetu
sprzyjać będzie zostawaniu we własnych czterech ścianach. Również portale społecznościowe
zlikwidują problem wyjścia z pokoju i spotkania się z przyjaciółmi na mieście, ewentualnie „u grubego
Wołodii”. Wszystko załatwimy w ciepełku własnej twierdzy. Pracę, zakupy, potrzebę socjalizacji, a
nawet wizytę u wirtualnego lekarza. Wirtualny lekarz przyszłości będzie miał zdecydowanie
ułatwione stawianie odpowiedniej diagnozy. Studia medyczne ograniczą się bowiem wyłącznie do
odróżniania raka od choroby wieńcowej. Innych dolegliwości nikt nie będzie miał, a nawet gdyby
wystąpiły to i tak prędzej rozprawią się z chorym te dwie pierwsze. Dzięki ogólnemu znieruchomieniu
społeczeństwa i uwięzieniu go w domach spadnie problem zatłoczonej, latem niezbyt ciekawie
pachnącej komunikacji miejskiej. To wszystko prowadzi do mniejszego wydzielania trującego
dwutlenku węgla do atmosfery, a w efekcie- do redukcji efektu cieplarnianego. Jednym zdaniem:
gruby człowiek przyszłości to człowiek zorientowany na naturę i ekologię. Siedzi w domu i jedynym
gazem, który go będzie martwić to samodzielnie wyprodukowany metan po konsumpcji fasolki po
bretońsku ze słoika. Nawet problem utylizacji zwłok nie będzie już palącym problemem. Zdalnie
kierowana ciężarówka, podjedzie pod dom denata, przysypie go ziemią, obsieje lasem i w ten sposób
stworzy kurhan, znany już od starożytności. Zresztą wynosić zwłok nie warto bo i tak nie zmieściły by
sie w wąskich drzwiach. Hasło dziś na szczęśliwe jutro brzmi: z powrotem do Stonehenge.
Katia wstrząsnęła się.
-Trzecie i ostatnie zasadnicze pytanie futurologii brzmi: jak będą kształtowały się stosunki polityczno-
gospodarcze. Również i tutaj mam dla ciebie same dobre wiadomości. Obecnie nie ma takiego
miejsca na Ziemi, które przynajmniej raz nie byłoby dotknięte wojną. Konflikty rodzą się każdego
dnia, Europa sama jest jednym wielkim tyglem zapalnym gotowym wybuchnąć w każdej chwili.
Kwestia trzeciej wojny światowej nie jest już pytaniem „czy”, ale „kiedy”. Miliony ludzi dziennie
zmuszone są opuścić skąpane w krwi ojczyzny i udać się na tułaczkę. Natomiast przyszłość? Przyszłość
to sam spokój. Sielanka. Cisza. Harmonia i beztroska. Zwiększony dostęp do broni atomowej
politycznie niestabilnych państw jak Pakistan i Indie, sprawia, że konflikt atomowy stoi na naszym
progu. Nawet jedna bomba wystrzelona, gdzieś w głębi Azji, spowoduje podniesienie się chmury
radioaktywnych opadów, zaciemnienie słońca a w konsekwencji wymieranie gatunków na całym
świecie. Nie ma sensu zamykanie oczu i udawanie, że problem nas nie dotyczy. Człowiek jest
organizmem wyjątkowo skomplikowanym. Do przeżycia potrzebuje pomocy ze strony innych
gatunków: pszczół, które zapylają jego owoce, świń na mięso i owiec na ubrania. Wielkie wymieranie
będzie również przyszłością człowieka. Nie dziś, nie jutro i nie nagle. Jednak z każdym dniem coraz
bardziej i coraz prędzej. A kiedy się skończy, na Ziemi zapanuje spokój. Nie będzie kłótni, nie będzie
konfliktów. W ogóle niczego nie będzie. 20 tysięcy lat historii pełnej krwi, mordu i niesprawiedliwości
rozwieją się w nuklearny pył wraz z jedną tylko, malutką bombą atomową, nie większą niż ten oto
kamień. – zakończyłem dumny z siebie, że jeszcze pamiętam moją ubiegłoroczną prezentację.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
19
Tymczasem Katia znowu płakała. Tym razem na serio. Głowe ukryła w ramionach, a po twarzy ściekał
jej rozmazany makijaż.
-Ach, Grisza.- wyjąkała.- Mnie wcale nie o taką przyszłość chodziło.
I weźże tu, zrozum kobiety...
KONIEC
Sulzbach, 21.01.2016